Griffin William Edmund Butterworth Szpiedzy i zolnierze

W.E.B. Griffin




Szpiedzy i żołnierze


The Soldier Spies

Tłumaczył Leszek Erenfeicht


Cykl „Ostatni bohaterowie” dedykuję:

porucznikowi piechoty Armii Stanów Zjednoczonych Aaronowi

Bankowi, odkomenderowanemu do Biura Służb Strategicznych

(potem pułkownikowi Sił Specjalnych),

oraz

porucznikowi piechoty Armii Stanów Zjednoczonych Williamowi

E. Colby ‘emu, odkomenderowanemu do Biura Służb Strategicznych

(potem dyplomacie i dyrektorowi

Centralnej Agencji Wywiadowczej).

Wyżej wymienieni, służąc jako dowódcy zespołów operacyjnych

we Francji i w Norwegii, ustanowili wzorzec męstwa, wiedzy,

patriotyzmu i uczciwości dla wszystkich pracowników

amerykańskich służb specjalnych.



I

1
Marburg an der Lahn,
Niemcy 8 grudnia 1942 roku


Wieczorem siódmego grudnia dwudziestoośmioletni obersturmführer SS Wilhelm Peis, wysoki blondyn o jasnej cerze, który dowodził komórką służby bezpieczeństwa SS w Marburgu, otrzymał następującą wiadomość dalekopisową z Berlina:

Podjąć wszystkie niezbędne działania, aby zapewnić bezpieczeństwo ministrowi Rzeszy Albertowi Speerowi i czterem innym osobom, w których towarzystwie nieoficjalnie odwiedzi 8 grudnia Zakłady Elektryczne Vollmera w Marburgu. Minister przyjedzie do Marburga prywatnym pociągiem o godzinie 10.15, a odjedzie w ten sam sposób około godziny 15.45.

Na Peisie wiadomość ta nie zrobiła większego wrażenia, gdyż przypominała wiele innych, podjął więc tylko rutynowe działania, wszystko jednak zmieniło się, gdy o godzinie ósmej na kwaterę Peisa w stanie pośrednim między podnieceniem i paniką wpadł gauleiter Karl–Heinz Schroeder. Schroeder oznajmił Peisowi, iż Speer przyjeżdża w towarzystwie doktora Fritza Todta, który nie tylko jako szef Organizacji Todta, nadzorującej całą niemiecką produkcję przemysłową, cywilną i wojskową, był jednym z najpotężniejszych ludzi w Niemczech, ale na dodatek należał do kręgu osobistych przyjaciół Führera.

Widząc stan, w jakim znajduje się gauleiter, Peis raz jeszcze upewnił się, że pod stacją będzie czekała na Speera i jego orszak malutka flotylla złożona z mercedesów, horchów i opli, aby zawieźć ich do zakładów Vollmera, czy gdziekolwiek jeszcze chcieliby się udać. Odwołał z urlopów wszystkich funkcjonariuszy policji i SD, sam zaś wdział na tę okazję nowy uniform.

Nawiasem mówiąc, słabszą motywacją było zachowanie gauleitera, a silniejszą — troska o własny los.

Ministrowi Rzeszy bez wątpienia będzie towarzyszył wysoki rangą oficer SS — obersturmbannführer czy nawet oberführer — a gdyby ten dostrzegł najmniejsze choćby zaniedbanie w zabezpieczeniu wizyty Speera, Peis mógłby od razu zacząć pakować wszystkie ciepłe ubrania. Na froncie wschodnim zawsze brakowało obersturmführerów, a długa była lista oficerów SS, którzy zamiast się na nim znaleźć, mieli przyjemne synekurki, jak na przykład kierowanie komórką SS–SD w Marburgu nad Lahn. Peis już dawno temu doszedł do wniosku, że o wiele lepiej jest być wielką rybą w małym stawie niż odwrotnie.

Konieczne polecenia Peis zdążył wydać o siódmej, po niezapowiadanej wizycie Schroedera wszystko raz jeszcze skontrolował, a na dworcu znalazł się na trzy kwadranse przez zaanonsowanym przybyciem Speera.

Pociąg wprawdzie wtoczył się na stację punktualnie, ale, mówiąc szczerze, bardzo rozczarował obersturmführera. Po pierwsze, był to pojedynczy wagon silnikowy, a nie pociąg. Po drugie, wysiadł z niego Speer, ale nie w towarzystwie wysokiego oficera SS, lecz trojga cywilów, w tym jednej kobiety. Zresztą, nawet i sam minister wystąpił nie w mundurze, lecz w normalnym, cywilnym garniturze.

Ledwie Speer i jego towarzystwo znaleźli się na peronie, Karl–Heinz Schroeder w swym najlepszym uniformie partyjnym dziarskim krokiem ruszył w ich kierunku, zatrzymał się, wyciągnął rękę w nazistowskim pozdrowieniu, a następnie zaczął wygłaszać przemówienie powitalne. Speer odpowiedział dość niemrawym gestem, a potem znacznie bardziej zdecydowanym ruchem ręki przerwał Schroederowi po pięciu pierwszych słowach.

Tak, tak, herr gauleiter, bardzo to miło z pana strony, ale miałem nadzieję, że powita nas profesor Dyer.

Z wyrazu twarzy Schroedera Peis wywnioskował, że gauleiter po raz pierwszy w życiu słyszy to nazwisko.

W przeciwieństwie do obersturmführera.

Jeśli nie było dwóch profesorów Dyerów — co wydawało się wysoce nieprawdopodobne — to minister Speer oczekiwał, iż przywita go człowiek, który jedną nogą stał w obozie koncentracyjnym, a drugą na skórce od banana.

Proszę mi wybaczyć, reichsminister, profesor Dyer? — wykrztusił Schroeder i dopiero w tej chwili wpadła mu do głowy zbawcza myśl: — Obersturmführer Peis! — zawołał, nie odwracając się. — Pozwólcie tutaj!

Peis stanął ramię w ramię ze Schroederem i zasalutował. Speer uśmiechnął się do niego.

Poleciłem wysłać wiadomość… — zaczął, ale w słowo wpadła mu kobieta:

I wysłałam ją, herr reichsminister. Speer uciszył ją gestem ręki i ciągnął:

— …że chcę się spotkać z profesorem Friedrichem Dyerem.

Żadna taka informacja do mnie nie dotarła, herr reichsminister — odparł Peis — ale chyba wiem, gdzie go znaleźć.

I przywiezie go pan, herr obersturmführer?

Czy mógłbym coś zaproponować, reichsminister?

Oczywiście.

Sugerowałbym, żeby pan w towarzystwie gauleitera udał się do zakładów Vollmera, a ja tam dostarczę profesora Dy era.

Proszę, oto odpowiedni człowiek — rozpromienił się Speer i klepnął Peisa po ramieniu. — Nie mam pojęcia, co mogło się stać z telegramem.

Nic nie szkodzi, herr reicheminister, zaraz zobaczę, co się da zrobić.

Peis natychmiast udał się do biura zawiadowcy stacji i zażądał telefonu. Numer wykręcił z pamięci.

Gisella Dyer, córka profesora (i jedyna przyczyna, dla której ten nie znalazł się jeszcze w obozie koncentracyjnym), odebrała po trzecim sygnale.

Co tam u ciebie, Gisello? — spytał Preis.

Wszystko w porządku, herr obersturmführer — odpowiedziała z odrobiną rezygnacji w głosie, która dla Peisa nie była zaskoczeniem. Jednak to nie Gisella była przyczyną obecnego telefonu.

Czy wiesz, gdzie mógłbym znaleźć ojca?

Gisella przez chwilę się zastanawiała. Peis rozumiał, iż zdecydowanie wolała, gdy to nią się interesował, nie dlatego, że go lubiła (gardziła nim), lecz dlatego, że dopóki on ją lubił, ojcu nie groził obóz koncentracyjny.

Jest na uniwersytecie — odrzekła niepewnie i zaraz dorzuciła: — A czy coś się stało, herr obersturmführer?

Gdzie dokładnie?

I znowu chwilka milczenia, a potem odpowiedź:

Chyba w swoim gabinecie, bo zajęcia ma dopiero po południu, o ile dobrze pamiętam. Czy coś się stało?

Nie, Gisello, sprawa urzędowa.

Niech się trochę podręczy. Pozwalała sobie od czasu do czasu na odrobinę arogancji, więc lubił niekiedy utrzeć jej nosa.

Zgodnie z przypuszczeniami Giselli, Peis znalazł Dyera w jego pełnym książek i papierów gabinecie, w jednym ze starych budynków uniwersyteckich. Wysokiemu, szczupłemu mężczyźnie o ostrych rysach najwyraźniej było zimno, chociaż miał na sobie gruby, dokładnie zapięty sweter, na nim wielokrotnie łataną tweedową marynarkę, a wokół szyi kilkakrotnie okręcił gruby wełniany szal. Te stare budynki trudno było ogrzać, nawet jeśli nie brakowało opału.

Dyer spojrzał na wchodzącego Peisa z chłodnąpogardąi milczał.

Heil Hitler! — powiedział Peis, a bardziej niż o obowiązek, chodziło mu o to, aby dokuczyć Dyerowi, który nienawidził nazizmu i wszystkich jego ceremoniałów.

Heil Hitler — znużonym głosem odrzekł Dyer. — Co pana sprowadza, panie Peis?

Nie miałem pojęcia, że zna pan ministra Rzeszy, Alberta Speera.

Zdaje się, że przyjechał, tak?

Profesor najwyraźniej nie był zaskoczony, co z kolei zaskoczyło obersturmführera.

Miał pan czekać na niego na stacj i — rzekł tonem przygany.

Nie. Telegram stwierdzał tylko tyle, że podczas wizyty w Marburgu reichsminister chciałby się ze mną zobaczyć.

W jakim celu?

Nie mam pojęcia.

Prawda to czy nie?, zastanawiał się Peis. A może pan profesorek stara się zaimponować mi swoimi znajomościami?

Minister jest teraz w zakładach Vollmera — oznajmił. — Mam pana tam zawieźć.

Dyer kiwnął głową, wstał, z trudem wcisnął ręce w rękawy starego palta z futrzanym kołnierzem. Kiedy wreszcie udało mu się wbić w palto, dwa górne guziki nie chciały się zapiąć. Po kilku próbach zrezygnowany wzruszył ramionami, nałożył znoszoną futrzaną czapkę i skinął głową, że gotów jest do drogi.

Uniwersytet rozłożył się na szczycie pagórka w centrum Marburga, fabryka znajdowała się jakieś dziesięć minut drogi na północnym skraju miasta. Był to niemal nowiutki, podłużny, pozbawiony okien budynek, okryty siecią maskującą, która miała utrudniać odróżnienie go z powietrza od otaczających Marburg wzgórz.

Na razie zakład nie był strzeżony, ale Peis wiedział, że od grudnia ma się to zmienić, co go zastanawiało: jaką to nową produkcję zamierzano tu uruchomić? Rozkazano mu do grudnia wyszukać w Marburgu osoby na tyle pewne, aby mogły zająć się ochroną zakładów Vollmera, a gdyby nie znalazł odpowiedniej ich liczby, braki mieli uzupełnić funkcjonariusze miejscowej policji.

Zdążono już wykończyć budynek wartowni, prawie gotowy był zwieńczony drutem kolczastym, wysoki na dwa i pół metra płot, który miał otoczyć całą elektrownię. Co sto metrów umieszczono wieże strażnicze, każdą zaopatrzono w silny reflektor.

Peis szybko odnalazł parkujące samochody. Speera zastał w hali na pół zapełnionej tokarkami i frezarkami; widać było miejsca przygotowane pod następne maszyny. Zobaczywszy ich, Speer natychmiast podszedł z uśmiechem na twarzy i wyciągnięta dłonią.

Profesor Dyer?

Pan Speer?

Dyer lekko skłonił głowę i uścisnął wyciągniętą rękę.

Cieszę się, że wreszcie mogę pana poznać. Bardzo mi się podobał pański artykuł o kowalności węglika wolframu.

A który? — dość impertynencko spytał profesor. — Bo napisałem ich kilka.

Tekst pana referatu wygłoszonego w Dreźnie — spokojnie wyjaśnił Speer.

Dyer kiwnął głową.

No tak, to ostatni.

Speer spojrzał na Peisa jak na ordynansa.

Herr obersturmführer, rozmowa z profesorem zajmie mi jakąś godzinę, może odrobinę dłużej. Zechce pan potem odwieźć profesora tam, gdzie sobie zażyczy?

Tak jest, herr reichsminister — odpowiedział służbiście Peis.

To miło z pańskiej strony — łaskawie oznajmił Speer.

Jestem na pańskie rozkazy, panie ministrze.

Czas oczekiwania Peis skrócił sobie inspekcją ochronnego ogrodzenia. Jego oko profesjonalisty nigdzie nie znalazło uchybień. Ktokolwiek stawiał płot, znał się na swojej robocie. Żadnemu intruzowi nie będzie łatwo dostać się na teren fabryki. Ani z niego wydostać. Podczas obchodu zauważył, że płot ogradzał teren dostatecznie wielki, aby mogły się na nim zmieścić jeszcze baraki dla robotników. Wiedział, że Organizacja Todta zatrudnia do pracy w Niemczech robotników z Francji, Belgii, Holandii, a nawet ze Wschodu. Nie można było, rzecz jasna, pozwolić im, żeby wałęsali się gdzie popadnie.

Kiedy obszedł teren, wsiadł do mercedesa i zapuścił motor. Marnował wprawdzie paliwo, ale chciał, aby silnik był na chodzie, bo po pierwsze, wtedy mógł słuchać radia, po drugie zaś, na zewnątrz panował chłód. Niezależnie od wszystkich zalet, silnik dieslowski miał jedną niewątpliwą wadę: potwornie trudno było go uruchomić, gdy się wychłodził. Absolutnie nie mógł sobie na to pozwolić, aby reichsminister zapamiętał go jako oficera SS, którego samochód nie chce ruszyć. Zresztą, i sam Peis nie miał nic przeciw temu, żeby w aucie zrobiło się trochę cieplej.

Na falach krótkich połączył się z kwaterą SS oraz wartą pilnującą na dworcu wagonu Speera, a następnie przerzucił się na Radio Frankfurt.

Najnowsze wiadomości z frontu mówiły, że Werhmacht przegrupowuje swe oddziały, jednocześnie zadając nieprzyjacielowi ogromne straty. To nie było nic specjalnie nowego, ale chwilę później zaskoczenie: z jaskrawym pogwałceniem prawa międzynarodowego o czwartej nad ranem morskie, powietrzne i lądowe siły Stanów Zjednoczonych zaczęły ostrzeliwać teren francuskiej Afryki Północnej, po czym nastąpił jednoczesny atak na wybrzeża atlantyckie i śródziemnomorskie. Straszliwe ofiary poniosła niewinna ludność cywilna… itd., itp.

Desant musiał się udać, uznał Peis, inaczej bowiem spiker triumfalnie obwieściłby, że najeźdźców skutecznie zepchnięto znowu do morza z wielkimi… itd., itp.

Po jaką cholerę ci pieprzeni Amerykanie ładują się tam, gdzie ich nikt nie prosił, zastanawiał się Peis. Niemcy nic do nich nie miały. Jakie mogą mieć interesy we francuskiej Afryce Północnej, gdzie nic, tylko piach i Arabowie na wielbłądach?

I wtedy przypomniał sobie, że miał tam znajomego. Obersturmbannführer SS — SD Johann Müller, który dorastał na wsi w okolicach Kolbe o niecałe pięć kilometrów od Peisów, był teraz członkiem Francusko — Niemieckiej Komisji Rozjemczej w Maroku.

W dzieciństwie Müller od czasu do czasu wpadał do nich, potem jako zwykły policjant patrolował ulice Marburga, starczyło mu jednak sprytu, aby odpowiednio wcześnie zapisać się do NSDAP, co sprawiło, że został przeniesiony do Berlina i tam wcielony do SS–SD. A teraz był już naprawdę nie byle kim.

Możliwe, że resztę wojny spędzi w amerykańskim obozie jenieckim. Tak czy owak, lepsze to niż front wschodni”, myślał Peis.

Po upływie godziny z licznymi minutami dostrzegł profesora Dyera, który szedł w kierunku wozu.

Rozumiem, że nie będzie pan miał nic przeciw temu, profesorze, abym upewnił się, iż herr reichsminister dotarł bezpiecznie na dworzec? — spytał Peis.

Każdy musi wykonywać swoje obowiązki — odrzekł sucho Dyer.

Zachowując dyskretny dystans, Peis podążył śladem kawalkady Speera. Jadąc potem na uniwersytet, zapytał tonem możliwie jak najbardziej zdawkowym:

I czego chciał reichsminister od pana, profesorze? Dyer przez jakiś czas zastanawiał się nad odpowiedzią.

Rozmawialiśmy o molekularnej strukturze stopów węglika wolframu — odparł wreszcie. — A bardziej konkretnie, o wpływie wysokich temperatur na rozmiary tych struktur oraz o trudnościach napotykanych przy ich skrawaniu.

Peis nic z tego nie rozumiał i, co więcej, podejrzewał, iż Dyer właśnie kpił sobie z jego ignorancji. Jeszcze wczoraj nie pozwoliłby sobie na to. Ale dzisiaj ich relacje się zmieniły i obaj o tym wiedzieli.

No cóż, dla mnie to czarna magia — przyznał Peis, a potem natychmiast dodał: — Radio Frankfurt właśnie poinformowało, że Amerykanie zaatakowali Afrykę Północną.

Czyżby?

Panie profesorze, jest pan mądrym człowiekiem, niech pan mi powie, czego oni mogą tam szukać?

Nie wiem — odrzekł Dryer, a po chwili dorzucił: — Musi pan pamiętać, herr obersturmführer, że to wariaci.

Wariaci, a czemuż to?

Chociażby dlatego, że sądzą, iż mogą wygrać tę wojnę. Czyż to nie jest czyste szaleństwo?

Peis zacisnął zęby. Ten akademicki wypierdek ośmielał się z niego drwić, a on nic nie mógł na to poradzić. Albo prawie nic. Kiedy się zatrzymał, a profesor powoli gramolił się z samochodu, Peis chwycił go za rękaw i spoglądając mu znacząco w oczy, rzekł:

Proszę przekazać moje najserdeczniejsze pozdrowienia pannie Giselli.

Profesor wyszarpnął rękaw, odwrócił się i odszedł bez słowa.


2
Ksar es–Souk, Maroko
9 listopada 1942 roku, 7.00


Pałac paszy w Ksar es–Souk był o pół tysiąclecia starszy od niedawno ukończonego w Waszyngtonie największego urzędowego budynku na świecie, Pentagonu, a ponieważ również był pięciobokiem (chociaż nie równobocznym), Erik Vollmer lubił myśleć o nim ironicznie jako o „Pustynnym Pentagonie”.

W każdym rogu pałacu wznosiła się wieża obserwacyjna. Przez całe stulecia donoszono z nich o zbliżających się karawanach, plemionach nomadów, armiach wrogich szejków i paszów, ostatnimi zaś czasy o oddziałach francuskiej Legii Cudzoziemskiej i niemieckiego Wehrmachtu.

Dzisiaj zasięg widoczności wynosił jakieś dwanaście kilometrów i w którąkolwiek stronę spojrzeć — pustynia była pusta.

Erik Vollmer, mężczyzna wysoki, jasnowłosy i nader przystojny, siedział w północno — zachodniej wieży i delektował się czarną kawą, której filiżankę trzymał w ręku. Na koszulę miał narzucony burnus, spod którego wyglądały ciemnooliwkowe spodnie i buty spadochroniarskie. Sznury, jeden opasujący go w biodrach, drugi — mocujący kaptur na czole, były przetykane złotem, co znamionowało szlachetną krew posiadacza.

W zależności od tego, czy akta jego były czytane w Waszyngtonie czy w Berlinie, był albo podporucznikiem wojsk lądowych USA, Erikiem Vollmerem, albo Erikiem von Vollmerem, baronem Kolbe.

Krzesło, na którym siedział, liczyło co najmniej dwieście lat. Odchylił się mocno i balansował na jego tylnych nogach, stopy oparłszy na balustradzie wieży. Obok niego na kamiennej posadzce stał wykwintny dzbanek do kawy ze smukłą szyjką oraz butelka courvoisier. Vollmer popijał kawę zmieszaną mniej więcej pół na pół z koniakiem.

Po lewej, na niewielkim stoliku, spoczywała oparta o swój skórzany futerał lornetka Wetzlar o ośmiokrotnym powiększeniu, obok niej zaś leżał pistolet maszynowy Thompson kaliber .45 ACP zaopatrzony w pięćdziesięcionabojowy magazynek bębnowy.

Vollmer nachylił się po lornetkę i uważnie obejrzał horyzont w kierunku Ourzazate. Miał nadzieję, że ujrzy chmurę pyłu wzniesioną przez samolot, nic jednak nie zobaczył, odłożył więc lornetkę i sięgnął za siebie, gdzie umieścił przenośne radio na baterie. Włączył je i z głośnika popłynęły arabskie słowa. Słuchał przez chwilę, potem zaczął się uśmiechać, aż wreszcie zachichotał.

Nadawała jakaś amerykańska stacja, najpewniej ulokowana na Gibraltarze. Prezydent USA, Franklin Delano Roosevelt, zwracał się do mówiącej po arabsku ludności Maroka.

Na waszej ziemi pojawili się amerykańscy wojownicy o lwich sercach”, z powagą oznajmił spiker. „Porozmawiajcie z nimi, a serca w was urosną”.

Jasne, jasne — zaśmiał się Vollmer.

Zajrzyjcie w ich oczy, spójrzcie na ich uśmiechnięte twarze, bo oto stoją przed wami bojownicy o świętą sprawę, której gotowi są wszystko poświęcić. Gdy zobaczycie, że zdradziecko chcą ich zaatakować niemieccy i włoscy wrogowie, zwróćcie się przeciw tymże wrogom ze strzelbami, nożami, kamieniami, z każdą bronią, którą będziecie akurat mieli pod ręką”.

Na przykład z wielbłądzim gównem — zasugerował Vollmer. „Nadszedł dzień wolności!”, podniosłym tonem obwieścił spiker.

Nie całkiem — skorygował go Vollmer. — Już prawie, ale nie całkiem.

Zastanawiał się nad własną sytuacją. Podporucznik Vollmer był w tym momencie jak przynęta w pułapce. To znaczy też nie do końca. Pewni ważni ludzie uznali za prawdopodobne, że przynęta — z powodu tchórzostwa, dobrze pojętego własnego interesu czy może z prostej niemożności — pozostanie w pułapce i dzięki temu znęci węszącego szczura. Samej przynęcie pomysł ten do pewnego stopnia się podobał.

Rzecz jasna, nie tak mu przedstawili całą sprawę. W kilku luźnych pogawędkach dali mu do zrozumienia, że są absolutnie pewni, iż podoła tej „odpowiedzialności”. Vollmerowi wystarczyło doświadczeń z ludźmi na stanowiskach, aby całą sprawę oceniać nieco inaczej.

Dla niego było to coś w rodzaju rozgrywki szachowej. Od czasu, gdy jako dziesięciolatek od jednego z pracowników matki dostał na Gwiazdkę komplet szachów, zafascynowany był tyleż samą grą, co i jej wiernym, jego zdaniem, podobieństwem do życia, gdzie, dla przykładu, radośnie poświęcało się pionki na rzecz bardziej wartościowych figur.

W tej grze on był białym pionkiem, który został użyty jako przynęta, aby zwabić dwie figury przeciwnika; te Vollmer określił jako gońca i skoczka. Problem polegał na tym, że czarnego gońca i skoczka otaczały piony czarne i białe.

Jeśli gra potoczy się zgodnie z planem, goniec i skoczek powinni zmienić stronę (tutaj życie różniło się w istotny sposób od gry), biały pion zaś z naszywkami podporucznika miał awansować na skoczka. Gdyby natomiast coś poszło nie tak, pionek podporucznika razem z czarnymi pionkami (które nawet nie wiedziały, iż uczestniczą w grze) miały być usunięte z szachownicy (co wedle reguł tej konkretnie gry znaczyło: zastrzelone), a gra, chociaż bez nich, będzie toczyć się dalej.

Gońcem był Helmut von Heurten–Mitnitz, pochodzący z Pomorza arystokrata, jeden z wyższych oficerów Francusko — Niemieckiej Komisji Rozjemczej w Maroku. Skoczkiem był obersturmbannführer SS–SD Johann Müller, który pełnił w komisji funkcję doradcy do spraw bezpieczeństwa.

Helmut von Heurten–Mitnitz, który ukończył Harvard i był ongiś niemieckim konsulem generalnym w Nowym Orleanie, niedawno nawiązał kontakt z Robertem Murphym, amerykańskim konsulem generalnym w Maroku, i oznajmił całkiem wyraźnie, że jego zdaniem Niemcy wpadły w ręce szaleńca, a jedynym ratunkiem była możliwie szybka kapitulacja wobec wojsk zachodnich. Skłonny był zrobić wszystko, aby przyspieszyć niemiecką klęskę.

Co więcej, niemiecki dyplomata poinformował Murphy’ego, że także obersturmbannführer Müller na własną rękę doszedł do podobnego wniosku i można było liczyć na jego współpracę. Korzystając z własnych źródeł, Müller dowiedział się o okrucieństwach, które popełniały „oddziały specjalne” SS na froncie wschodnim, i o obozach zagłady, których załogę stanowili członkowie tej formacji. Jako zawodowy policjant, Müller był wstrząśnięty tym, czego dopuszczali się żołnierze SS (a co było nie tylko nieludzkie, ale na dodatek kompletnie niezgodne z duchem zawodu policjanta).

Müller ponadto dobrze rozumiał, że jego największe marzenie, aby zostać emerytowanym ziemianinem rezydującym w rodzinnej posiadłości w Hesji, nie będzie mogło się spełnić, jeśli zostanie powieszony jako zbrodniarz wojenny.

Był to nie tylko świat rzeczywisty, ale na dodatek ogarnięty jak najbardziej rzeczywistą wojną, nie można więc było po prostu zawierzyć słowom Helmuta von Heurtena–Mitnitza, a trzeba je było zweryfikować. Dlatego zaproponowano mu, by wykonał dla Amerykanów pewne ryzykowne zadanie.

Tu pojawiły się problemy.

W Maroku przebywali francuscy oficerowie Wojsk Lądowych, lotnictwa i Marynarki, wcale nie przekonani, czy istotnie powinni bezkrytycznie dotrzymywać rozejmu z Niemcami. Więcej: uważali, że jako oficerowie zobowiązani są do kontynuowania walki z najeźdźcą. Dlatego przekazali Amerykanom nieco trudnych do przecenienia informacji, pomogli im też w trochę inny sposób, mając jednocześnie świadomość, iż to, co czynią, może zostać ocenione jako zdrada.

Helmutowi von Heurtenowi–Mitnitzowi oznajmiono, że ma dwudziestkę takich „zdrajców”, których Amerykanie chcieli ochronić przed dociekliwością zarówno rządu w Vichy, jak i samych Niemców, dostarczyć do pałacu w Ksar es–Souk, gdzie spotkają się z oficerem amerykańskim. Oficer ów zrzucony w Maroku na spadochronie na krótko przed rozpoczęciem inwazji, a zaraz po pojawieniu się amerykańskich okrętów u wybrzeży Maroka, miał skontaktować się z Helmutem von Heurtenem–Mitnitzem i przekazać mu listę dwudziestu oficerów.

Na koniec Helmut von Heurten–Mitnitz dowiedział się, że owym amerykańskim oficerem jest podporucznik Erik Vollmer, a to nazwisko zrobiło na konsulu wrażenie. Podporucznik amerykańskich wojsk lądowych, nawet jeśli przydzielony do Biura Służb Strategicznych, to żadna wielka persona, rzecz jednak w tym, że podporucznik Vollmer miał podwójne obywatelstwo, jego ojciec, baron von Vollmer, był nie tylko ważnym funkcjonariuszem NSDAP, ale także dyrektorem naczelnym Vollmer Elektrische G.m.b.H.

Erik Vollmer był prawdziwą solą w oku ojca oraz kilkunastu wyższych funkcjonariuszy partyjnych. Kiedy zaczęła się wojna, Erik studiował inżynierię elektryczną na uniwersytecie w Marburgu, nie pozostał jednak w Niemczech, aby dopełnić obywatelskiego obowiązku i walczyć o ojczyznę. Jego ukradkowy wyjazd uznano za naigrywanie się z Tysiącletniej Rzeszy — który, zarówno ojca, jak i partię — oburzył.

Co gorsza, nie wyjechał do USA, aby zaszyć się gdzieś w tym wielkim kraju i nie przypominać o swym istnieniu. Nie, Erik skorzystał z zaproszenia swego kolegi ze studiów, Sidi Hassana el Ferrucha, paszy Ksar es–Souk.

Kiedy zaś znalazł się w Afryce, natychmiast zabrał się za nader zyskowny przemyt z Francji via Maroko złota, walut i drogich kamieni, a paszport amerykański tudzież paszport dyplomatyczny, jaki wydano mu na polecenie paszy, chroniły go przed aresztowaniem i egzekucją.

Jednym z zadań, jakie wyznaczono Helmutowi von Heurtenowi–Mitnitzowi, przydzielając go do Francusko — Niemieckiej Komisji Rozjemczej, było spowodowanie, aby młody Vollmer powrócił do rodzinnego kraju. Wszystkie wysiłki (które von Heurten–Mitnitz podejmował za pośrednictwem obersturmbannführera Müllera) spełzły na niczym, a kiedy Amerykanie przystąpili do wojny, i można już było aresztować Erika von Volhnera bez naruszania neutralności, z której USA zrezygnowały, ten zniknął, jakby się pod ziemię zapadł.

Teraz wszystko było już jasne, a Helmut von Heurten–Mitnitz oraz obersturmbannführer Müller stanęli przed wyborem: mogli dwudziestu zdrajców oraz Erika von Vollmer, zdrajcę nad zdrajcami, oddać w ręce swoich przełożonych, zyskując ich uznanie, albo też mogli przyczynić się do skrócenia wojny i wspomnianą dwudziestkę skierować do Ksar es–Souk, gdzie czekał na nich podporucznik Vollmer. Co oznaczałoby, iż pomnożą liczbę zdrajców. A wtedy Amerykanie mogliby zacząć domagać się od nich dalszych przysług, strasząc, że w razie odmowy ujawnią SS, co tak naprawdę stało się w Maroku.

Kiedy podporucznik Erik Vollmer trzy dni temu wylądował na spadochronie na pustyni nieopodal Ksar es–Souk, nie wiedział, czy przypadkiem nie czeka na niego oddział SS. Z faktu, że tak się nie stało, nie należało jednak wnioskować, iż Helmut von Heurten–Mitnitz przeszedł na stronę Ameryki. Być może chciał najpierw otrzymać listę oficerów, a dopiero potem aresztować Vollmera.

Ledwie Vollmer w przenośnym radiu Zenith usłyszał sygnał zapowiadający rozpoczęcie inwazji, natychmiast skontaktował się z Rabatem i polecił przekazać Müllerowi nazwiska francuskich oficerów, a potem zatelefonował do niego samego z informacją, że lista czeka na niego w skrzynce pocztowej. Ku zdziwieniu Vollmera Müller natychmiast podał mu dokładną godzinę, o której zamierzał dotrzeć do Ksar es–Souk.

Uznał, że najlepiej będzie rzecz całą obserwować ze szczytu wieży. Pionki wystawia się na ryzyko, takie są reguły gry, pomyślał, ale nigdzie nie jest napisane, że muszą robić to same.

Spiker zaczął powtarzać orędzie prezydenta USA, Vollmer poruszył więc pokrętłem, szukając czegoś innego, ale na próżno. Wyłączył radio i znowu sięgnął po lornetkę. Tym razem zobaczył kłąb kurzu. Wszystko zgodnie z planem. Wstał z krzesła i ukląkł na posadzce tak, aby oparłszy ręce na balustradzie, mógł nieruchomo trzymać lornetkę.

Po dwóch minutach można już było rozpoznać pierwszy pojazd. Był to otwarty samochód terenowy, wojskowa wersja volkswagena, stanowiąca niemiecką odpowiedź na dżipa. W środku znajdowało się czterech żołnierzy w czarnych mundurach Waffen–SS, a za volkswagenem jechał francuski samochód pancerny panhard.

Vollmer zmarszczył brwi. Samochód pancerny nie był przewidziany, więc może jednak należało liczyć się z zaskakującym biegiem wypadków. Za panhardem sunął citroen sedan, a za nim cywilna ciężarówka, najwyraźniej świeżo zarekwirowana przez wojsko. Była dostatecznie duża, aby pomieścić dwadzieścia osób. Francuskich oficerów albo… Za ciężarówką jechały jeszcze dwa volkswageny i wiozły kolejnych żołnierzy z Waffen–SS.

Jakieś pół kilometra od Ksar es–Souk konwój zniknął w zagłębieniu terenu, a kiedy znowu się pojawił, zrobił wiraż i zatrzymał się, gdyż drogę przegradzała wysoka na prawie półtora metra zapora kamienna, za którą oczekiwali na przyjazd Niemców niewidoczni dla nich Berberowie. Esesmani natychmiast wyskoczyli ze swych wozów i otoczyli konwój ochronnym pierścieniem.

Panhard wysunął się na przód kolumny i próbował sforsować zaporę. Z ciężarówki nie wynurzył się nikt, co niczego nie dowodziło; mogło chodzić o to, by możliwie jak najdłużej ukrywać obecność w niej niemieckich żołnierzy.

Vollmer najpierw zobaczył rozbłyski z lufy karabinu maszynowego panharda, a dopiero potem doleciał do niego terkot wystrzałów. Już w następnej chwili wóz pancerny stanął w płomieniach, a w niebo wzbiła się czarna chmura dymu z płonącej benzyny.

Znowu rozbłyski, znowu odgłos kanonady, aż wreszcie dwóch esesmanów z rękami podniesionymi do góry pobiegło w kierunku berberyjskich stanowisk, ale skosiła ich seria z pistoletu maszynowego. Reszta zastygła z rękami uniesionymi w geście kapitulacji. Z citroena wysiadło, także trzymając ręce nad głową, czterech oficerów — jeden niemiecki i trzech francuskich — oraz kierowca z Waffen–SS, a wtedy z ciężarówki wysypało się kilkanaście osób, większość w mundurach francuskich, ale było też kilku cywilów, a pośród nich — o dziwo — dwie kobiety. Niemieckim oficerem najpewniej był obersturmbannführer Müller.

Pojawił się Berber na koniu; podjechał do panharda, przez moment w zamyśleniu wpatrywał się w dwóch członków załogi, którzy wyskoczyli z płonącego wozu i leżeli teraz na ziemi, a potem zastrzelił obu serią z thompsona. Następnie podjechał do ciał dwóch esesmanów i także po nich przeciągnął serią. Z ukrycia wynurzyli się dalsi jeźdźcy. Wszystkim Niemcom, włącznie z oficerem z citroena, skrępowano ręce na plecach, po czym ustawiono ich w kolumnę, zapleciono na szyjach linę, a jeden z Berberów chwycił za jej koniec i jadąc stępa, poprowadził Niemców do Ksar es–Souk.

Francuzów i Francuzek wprawdzie nie związano, ale dość bezceremonialnie pognano ich do miasta, przy czym nie obyło się szturchańców i kuksańców. Pojazdy zostały tam, gdzie stanęły.

Operacja potoczyła się odrobinę inaczej, niż zaplanowano, zasadniczy cel został jednak osiągnięty, a wóz pancerny, jak się okazało, nie spowodował żadnych kłopotów. Müller natomiast zachowywał się dokładnie tak, jak mu polecono.

Vollmer zawiesił lornetkę na szyi, wziął thompsona i ostrożnie zszedł na dół po wąskich stopniach wieży. Kiedy znalazł się na dziedzińcu, w płynnej arabszczyźnie kazał małemu chłopcu zabrać z wieży koniak, serwis do kawy oraz radio, po czym ruszył ku bramie, która z wewnętrznego dziedzińca prowadziła na zewnętrzny. Zanim na niego wkroczył, twarz aż po oczy skrył za niebieskim materiałem. Lśniące niegdyś buty spadochroniarskie tak były teraz po — kancerowane, pełne zadrapań od kamieni i krzewów, że niczym się nie różniły od innego starego obuwia. Wyglądał jak Berber.

Na zewnętrznym dziedzińcu była ich dobra setka, przy czym jedną trzecią stanowiły odziane na czarno kobiety. Mężczyźni zgodnie ze zwyczajem pomalowali twarze na niebiesko, większość uzbrojona była w thompsony. Z boku stało pod murem stado złożone z około czterdziestu koni. Vollmer przyłączył się do grupki wodzów i opowiedział im, co się stało. Jeden z nich dotknął jego ramienia i ruchem głowy wskazał główną bramę, w którą wjeżdżał właśnie jeździec; za nim postępowała kolumna jeńców.

Jak tylko wszyscy znajdą się w środku, natychmiast zajmijcie się samochodami i spróbujcie ukryć gdzieś ten wóz pancerny — polecił Vollmer.

Dlaczego?

Róbcie, co mówię! Berber ukłonił się szyderczo.

Słyszę i jestem posłuszny, synu niebios.

Obyś złapał francuską chorobę, od której fiut ci zzielenieje i odpadnie — rzekł Vollmer i obaj parsknęli śmiechem, po czym Berber lekkim krokiem podszedł do koni, wskoczył na jednego, wywołał kilka imion, a wskazani ludzie dosiedli wierzchowców. W bramie minęli wchodzących Niemców.

Ci byli przerażeni nie na żarty.

No cóż, pomyślał Vollmer. Z pewnością i ja byłbym przestraszony, gdybym ze sznurem na szyi wprowadzany był do pałacu z tysiąca i jednej nocy przez zbrojną w pistolety maszynowe zgraję facetów o niebieskich twarzach.

Widzisz tego krępego w skórze? — spytał Vollmer innego z Berberów. — Weź go na bok, zaprowadź do pokoiku obok biblioteki i zadbaj, żeby nie mógł uciec ani z nikim się porozumieć.

A co z resztą?

Zaprowadźcie ich do głównej sali i tam dajcie coś do picia i jedzenia. Niczego im nie róbcie ani niczego nie zabierajcie.

Nawet butów?

Nawet butów.

Niemcy zniknęli z dziedzińca, a kiedy znaleźli się na nim zbici w grupkę Francuzi, Vollmer stanął przed nimi i zwrócił się do nich w ich ojczystym języku.

W imieniu jego wysokości Sidi Hassana el Ferrucha, paszy Ksar es–Souk, mam zaszczyt powitać państwa w jego domostwie. Zostaniecie nakarmieni, w razie potrzeby otrzymacie pomoc lekarską, a następnie zostaniecie przetransportowani na tyły oddziałów amerykańskich.

Najwyraźniej uznali go za mówiącego po francusku Berbera, nie pochwycił bowiem żadnego zdumionego spojrzenia. Jego natomiast zdziwił brak okrzyków radości, jakichkolwiek oznak entuzjazmu. Dopiero po chwili uzmysłowił sobie, iż ludzie ci zdążyli już pożegnać się z życiem, pewni bowiem byli, że gdzieś pośrodku pustyni zostaną rozstrzelani przez esesmanów. Teraz byli w szoku i zupełnie nie wiedzieli, czego się spodziewać. Któryś z Francuzów, niski i żylasty, zdobył się na odwagę i chciał o coś zapytać Vollmera, ten jednak odwrócił się na pięcie i wszedł do pałacu, tu udał się do niewielkiego pomieszczenia sąsiadującego z biblioteką. Jeden z Berberów pilnował wejścia, w środku drugi strzegł jeńca, którego z rękami ciągle związanymi na plecach posadzono na trójnogim taborecie.

Vollmer podszedł do niego, z wysadzanej klejnotami pochwy wiszącej u pasa na złocistym sznurze wyjął zakrzywiony nóż i jednym cięciem uwolnił jeńca z więzów.

Niech ktoś przyniesie tutaj koniak — polecił — a także kawę, pomarańcze i mięso.

Sprechen Sie Deutsch? — spytał Niemiec, rozcierając przeguby.

Oczywiście — odparł Vollmer nienaganną niemczyzną. — Marburczyk z urodzenia, kończyłem uniwersytet księcia Filipa.

Niemiec nie potrafił ukryć zdziwienia.

VonVollmer?

Do usług, herr obersturmbannführer. Skąd się wziął ten cholerny wóz pancerny? Mało brakowało, a nasza operacja zakończyłaby się fiaskiem.

A co miałem powiedzieć? „Nie, dzięki, wóz pancerny mi niepotrzebny”?

Wszystko pięknie, ale o mały włos cała akcja spaliłaby na panewce.

Popatrzyli na siebie przeciągle. W oczach błysnęło coś na kształt sympatii, ale zaraz zgasło.

Rozumiem, że dotrzyma pan warunków umowy? — spytał Müller.

Kiedy będzie już pewne, że nikt nie może nas zobaczyć, odprowadzę pana do samochodu.

Czy dojadę do Ourzazate bez przeszkód?

To mogę panu gwarantować, obersturmbannführer. Na pana miejscu bardziej bym się martwił, jak bezpiecznie dotrzeć z Ourzazate do Rabatu.

Ta część partii skończona, pomyślał Vollmer. Pionki zostały na szachownicy. Zastanowiło go, że nie czuje żadnego odprężenia, ale zaraz zrozumiał dlaczego. Partia trwała dalej; po prostu wkroczyła w nową fazę.


3
Francusko–Niemiecka Komisja Rozjemcza
Rabat, Maroko
10 listopada 1942 roku


Helmuta von Heurtena–Mitnitza nie było w gabinecie, zatem obersturmbannführer SS — SD Johann Müller poszukał go na kwaterze, w pięknie umeblowanym dwupokojowym mieszkaniu o wysokich sufitach, którego okna wychodziły na centralny bulwar miasta i wytyczające go palmy. Konsul zajęty był pakowaniem bagaży.

Wysoki arystokrata o ostrych rysach, młodszy brat grafa von Heurtena–Mitnitza, należał do rodziny, która od sześciu pokoleń oddawała usługi dyplomacji zrazu pruskiej, potem niemieckiej.

Witam pana, obersturmbannführer — pozdrowił sucho gościa konsul, starannie umieszczając koszulę w walizce. — Przyszedł pan mi zameldować, że nasi dzielni francuscy sojusznicy zepchnęli nacierających Amerykanów do morza, czyż nie?

Müller ograniczył się tylko do szyderczego prychnięcia.

Z wydanego przez pana dźwięku wnioskuję, że nie. Jak zatem przedstawia się sytuacja?

Müller pokrótce opowiedział konsulowi, jak potoczyły się wypadki na przedpolach Ksar es–Souk i w samym mieście.

A więc wreszcie twarzą w twarz? — Von Heurten–Mitnitz pokiwał głową. — Jak on wygląda?

W pierwszej chwili wziąłem go za Araba. — Konsul bez słowa czekał na ciąg dalszy. — I chyba spodziewałem się, że będzie trochę starszy. Dobrze zbudowany, przystojny, bystry. Pewny siebie.

Von Heurten–Mitnitz przytaknął w zamyśleniu. Tak właśnie go sobie wyobrażał.

A inni Amerykanie? — spytał.

Myślę, że nie upłynie doba, a będą już w Rabacie.

Coś może ich zatrzymać po drodze?

Wiarygodne pogłoski mówią, że zmarnowali całe dwie godziny na zatopienie niezwyciężonej floty francuskiej broniącej Afryki Północnej.

Wszystko wskazuje na to, że nie wpadniemy w ich ręce, dzięki czemu będziemy mogli uczestniczyć w dalszych wiktoriach naszej ojczyzny. Na mnie i na pana czeka o wpół do ósmej junkers, nie więcej niż sto kilogramów dokumentów, najwyżej pięćdziesiąt kilogramów bagażu osobistego.

Czemu tak późno? — spytał Müller.

No cóż, Amerykanie potrzebowali też kilku godzin, aby się uporać z niezwyciężoną francuską flotą powietrzną — oznajmił von Heurten–Mitnitz. — Miałem do wyboru: albo junkers, albo U — Boot.

Müller podszedł do stolika i wziął z niego butelkę steinhagera.

Można? — spytał, nalewając sobie do szklaneczki.

Proszę, oczywiście. A czy zechciałby pan przy okazji nalać i mnie?

Müller wręczył konsulowi szklaneczkę i spytał:

Czy wiedziałeś, co zamierzają Amerykanie? Helmut von Heurten–Mitnitz spojrzał mu prosto w oczy.

Pewnie nie w tym sensie, o jaki ci chodzi, Johannie. Przypuszczałem, że zaatakują, bo to było całkiem logiczne z ich punktu widzenia. Wiedziałem, że są w stanie zaatakować od strony morza. Ale żadnych konkretnych wiadomości od nich nie miałem. Murphy robił zresztą, co mógł, aby zrodzić we mnie przekonanie, że będą chcieli wesprzeć Brytyjczyków od strony Kairu.

Nie ufają ci, więc czemu my mamy ufać im? — spytał Müller.

Konsul najpierw napił się steinhagera, a dopiero potem odpowiedział.

Najprostsza odpowiedź, Johannie, brzmi, że nie mam, nie mamy, innego wyboru. Rozumiesz? I wcale nie oczekiwałem, że będą mi składać dokładne raporty.

Moglibyśmy przecież tak to urządzić, żeby nas złapali tutaj — podsunął Müller. — Wystarczy, że nie zjawimy się na lotnisku.

Dla ciebie to może być rozwiązanie — powiedział von Heurten–Mitnitz. — Możesz spróbować.

A dla ciebie nie? Dlaczego?

Zostaniesz potraktowany jak nieprzyjacielski żołnierz i odesłany do oflagu. Ja mam paszport dyplomatyczny. Jestem bardziej niż pewny, że wsadzą mnie w samolot lecący do Lizbony, żebym stamtąd mógł wrócić do Niemiec.

Nie zrobią tego wbrew twojej woli.

Muszę wracać, Johannie. Dobrze o tym wiesz. — Müller parsknął i dolał sobie steinhagera. — Trzeba zachować właściwą perspektywę. Inwazja na Afrykę Północną dopiero się zaczęła, ale w istocie już należy do historii. A oni chcą ze mnie mieć pożytek w przyszłości.

Z nas, chciałeś powiedzieć — ponuro poprawił konsula obersturmbannführer, a po chwili dorzucił: — A nie obawiasz się, jak nas przyjmą w Berlinie? Że nie staraliśmy się zrobić nic więcej?

Chodzi ci o to, czy będą mieć do nas pretensje? Albo podejrzewać o coś? — spytał von Heurten–Mitnitz i nie czekając na odpowiedź, ciągnął: — Nie sądzę. Chyba uznają, że to kolejny dowód perfidii Francuzów i ich niezdolności do prawdziwej walki. Co zaś się tyczy Amerykanów w Maroku, jakoś wydaje mi się, że Führer i jego otoczenie będą woleli usunąć na bok nieprzyjemny temat, niż specjalnie zaprzątać nim sobie uwagę. Chyba, rzecz jasna, że Führer w przypływie dobrego humoru uznałby, iż należy odbić Maroko.

Müller pokiwał głową z ironicznym uśmiechem i spytał:

A powiedzieli ci chociaż, czego od nas oczekują w Niemczech?

Konsul na chwilę się zawahał.

Trochę. Ale sądzę, że im mniej będziesz wiedział, tym lepiej dla ciebie.

Zamknął walizkę i zapiął na niej skórzane paski.

Jesteś już spakowany?

Zrobiłem to zaraz po telefonie od Vollmera.

No to cóż, zabierzemy twój bagaż i udamy się na lotnisko. — Von Heurten–Mitnitz zajrzał Müllerowi w oczy. — Johann, gdybyś chciał tutaj oddać się do niewoli, całkowicie cię rozumiem. Co więcej, na miejscu potrafię przedstawić bardzo przekonujące wyjaśnienie twego postępowania. Za nic nie chciałeś ustąpić wrogowi, pamiętałeś o swych obowiązkach wobec ojczyzny i tak dalej.

Niech cię jasna cholera! — wybuchnął Müller. — Musisz tak wszystko komplikować? Prawie już byłem zdecydowany, żeby zostać. „Prawie”, to cholerne „prawie”. Kiedy tu wchodziłem, chciałem ci powiedzieć, że dam się tutaj złapać. Ale potem przypomniałem sobie, co te bydlaki wyczyniają w Rosji i — co gorsza! — w samych Niemczech z Niemcami…

Helmut von Heurten–Mitnitz rozłożył ręce w bezradnym geście i rozejrzał się dookoła.

Wyjeżdżam z wielką niechęcią. Jest wiele rzeczy w Maroku, które mi się podobają.

A ja bardzo bym chciał wyjeżdżać gdzie indziej niż do Niemiec — dorzucił Müller.


4
Waszyngton
12 listopada 1942 roku


OPERACYJNA BEZPOŚREDNIA

DOWÓDZTWO NACZELNE SOJUSZNICZYCH SIŁ

EKSPEDYCYJNYCH

GIBRALTAR GODZ 10 12 12 LIST 42

POŁĄCZONY KOMITET PENTAGON WASZ DC

DLA PŁK W J DONOVANA

STARZY PRZYJACIELE BEZPIECZNI STOP NOWI

JADĄ DO DOMU STOP PODPISANO MURPHY STOP

KONIEC


Depesza nadana drogą radiową została przyjęta w Pentagonie i zarejestrowana pod godziną piątą piętnaście. Nie była zaszyfrowana, więc można ją było umieścić w Skrytce G o piątej siedemnaście.

Skrytka G została opróżniona o godzinie piątej dwadzieścia osiem, a jej zawartość uzbrojony goniec przeniósł do budynku Narodowego Instytutu Zdrowia, gdzie zarejestrowano ją o godzinie szóstej pięć. O godzinie szóstej piętnaście wiadomość wylądowała w skrytce z napisem DYREKTOR, ale wtedy już została oznaczona jako OPERACYJNA BEZPOŚREDNIA, toteż dyrektor powinien zapoznać się z nią bezzwłocznie.

O godzinie szóstej dziewiętnaście wiadomości ze skrytki dyrektora wyjął starszy bosman sztabowy J.R. Ellis, pąsowy na twarzy, silnie zbudowany trzydziestoośmiolatek, spod którego rozpiętej kurtki mundurowej wyglądał półautomatyczny kolt .45, umieszczony w kaburze na biodrze.

Ellis wziął plik papierów i schował do skórzanej walizeczki. Zapiął kurtkę i wyszedł na podjazd, gdzie czekał na niego buick roadmaster, za którego kierownicą siedział w białej czapce starszy mat. Ellis zajął miejsce obok niego.

Dokąd jedziemy, szefie? — spytał mat i nie czekając na odpowiedź, dorzucił: — Georgetown?

Georgetown — potwierdził Ellis.

Kiedy Ellis został skierowany do Biura Służb Strategicznych — wtedy noszącego nazwę Urząd Koordynatora Służb Informacyjnych — był bosmanmatem, który całkiem niedawno patrolował rzekę Jangcy, i to on prowadził samochód dyrektora. Teraz miał inne obowiązki, nawet jeśli niebyły zbyt jasno określone. Nowicjusze w BSS, szczególnie wyżsi oficerowie, którym wydawało się oczywiste, że podoficerowie są na ich rozkazy i posyłki, dosyć szybko dowiadywali się o dwóch rzeczach.

Po pierwsze, że starszemu bosmanowi sztabowemu Ellisowi rozkazy wydają tylko pułkownik i komandor (co znaczyło: pułkownik William J. Donovan, dyrektor BSS, i komandor Marynarki Wojennej USA Peter Douglass, jego zastępca).

Po drugie, gdy Ellis mówi, że coś powinno być zrobione, należy uznać, że wydaje rozkaz z kompetencjami co najmniej kapitana.

Kiedy buick zatrzymywał się przy krawężniku naprzeciw bliźniaka w Georgetown, natychmiast ruszył ku niemu barczysty cywil, a z jego zachowania nietrudno było wywnioskować, iż niezależnie od tego, kto wysiądzie z buicka, nie zamierza go dopuścić do drzwi domu. Wystarczyło jednak, że poznał Ellisa, by ręka, która spoczęła na kolbie pistoletu w kaburze podramiennej, wynurzyła się spod marynarki i uniosła w geście pozdrowienia.

No i jak, szefie? — spytał, kiedy Ellis ruszył w kierunku pomalowanych na czerwono drzwi.

Zdawało mi się, że macie wyjechać o szóstej — rzucił w przelocie Ellis.

I mnie się tak zdawało. Jak zwykle mamy spóźnienie. Postawny, szpakowaty pułkownik William J. Donovan sam otworzył drzwi frontowe. Był tylko w podkoszulku, z twarzy nie zdążył zetrzeć śladów kremu do golenia.

Cholerny budzik nie zadzwonił — powiedział tonem usprawiedliwienia. — Ile mamy czasu?

Starczy — uspokoił go Ellis.

Wiesz, nie musiałeś sam się tutaj zjawiać. I tak chciałem zajrzeć do biura. — Odwrócił się i kiwnął na starszego bosmana, aby szedł za nim. — Coś ważnego? — spytał, ruchem głowy wskazując walizeczkę.

Ellis otworzył ją i podał Donovanowi plik oznaczonych na czerwono wiadomości. Dyrektor szybko je przejrzał, zwrócił mu i spytał:

Douglass już to widział?

Nie, sir. Pomyślałem, że od pana dostarczy je do komandora kierowca.

Widziałeś to od Murphy’ego?

Tak, sir.

Zdaje się, że ani przez chwile nie bałeś się, że może się nie udać?

Nie, jeśli chodzi o Vollmera, sir. Gorzej z żabojadami.

Donovan zachichotał

No cóż, udało się w każdym razie. A tak między nami, sprawa jest znacznie poważniejsza.

Tak podejrzewałem, sir — odparł Ellis. — Nie mogę się tylko domyślić, jaki będzie następny krok.

Była w tym delikatna sugestia, ale Donovan zbył jąrównie delikatnie.

Jadłeś już śniadanie? — spytał. Ellis zawahał się.

Na Anacostii mają kawę…

To znaczy, że nie jadłeś. Co więcej, że przez całą noc byłeś na nogach. Mam rację?

Pomyślałem, że chyba lepiej zostanę.

Kucharka ma wolne — oznajmił Donovan. — Ja zająłem się już kawą, myślisz, że uda ci się zrobić jajka na szynce tak, żeby nie spłonęło pół domu?

Tak, sir.

Dobra, bierz się do roboty, a ja skończę w łazience, nałożę koszulę i zbiorę wszystkie rzeczy. To nie potrwa długo.

Donovan wbiegł na schody prowadzące na piętro, ale zatrzymał się w pół drogi.

Wiesz co, Ellis, może lepiej zadzwoń na Anacostia. Byłbym wściekły, gdybyśmy się dopiero na miejscu dowiedzieli, że nie możemy dzisiaj lecieć.

Zrobiłem to już przed przyjazdem do pana, sir.

Powinienem był się sam domyślić. Co ja bym bez ciebie począł, Ellis?

Mówiąc szczerze, nie wiem, sir. Gdyby zabrakło jedynego faceta, który wie, co robi, cały ten bajzel rozleciałby się na kawałki. Sir.

Głos Ellisa był tak zatroskany, iż dopiero po ułamku sekundy Donovan zorientował się, że jego podwładny zażartował, a wtedy ryknął śmiechem na całe gardło.

Zatem mamy niebywałe szczęście. Sadzone, Ellis. I postaraj się zostawić kuchnię w stanie używalności.

Z tymi słowami dyrektor zniknął na piętrze, Ellis zaś podszedł do małego stolika, podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer.

Ellis — oznajmił. — Jestem u bossa. Wyjedziemy za jakieś dwa kwadranse. Jeśli nie odezwę się w ciągu najbliższych dwóch godzin, powiedz komandorowi, że jesteśmy w drodze.

Odłożył słuchawkę, udał się do kuchni, zdjął kurtkę, przepasał się fartuchem i zrobił śniadanie dla dyrektora i siebie.

Nauczył się gotować od chińskiego kuka na USS „Panay”, kanonierce patrolującej Jangcy. Ilekroć był teraz zmuszony do prac kuchennych, przypominał sobie skośnookiego chłopaka i tamte czasy. Był starszym marynarzem, dopiero marzył o pierwszych naszywkach podoficerskich. Siedemnaście lat temu.

Z Chin wrócił całkiem niedawno. Tuż przed wybuchem wojny zawieszono patrole na Jangcy, a wszystkie wojskowe jednostki pływające skierowano na Filipiny. Chcieli go tam zatrzymać, ale jemu na Filipinach się nie podobało, toteż powiedział nie, a ponieważ mobilizacji jeszcze nie było, odesłali go do domu, chociaż bardzo niechętnie, gdyż każdy głupek wiedział, że wojna jest tuż — tuż. Dlatego nie zamierzano mu niczego uprzyjemniać, wracał na pokładzie starego i wyniszczonego frachtowca, który miał w San Diego przejść remont kapitalny. Przypuszczał, że nigdy już nie zobaczy Chin (które pokochał), w tej sytuacji więc musiał się starać przeciągnąć jakoś te dwadzieścia lat służby, a potem odejść na emeryturę.

Niecałe dwa lata temu.

A potem nagle wszystko odmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Został wyznaczony na „doradcę organizacyjnego dyrektora Biura Służb Strategicznych”, a to oznaczało wyjazdy nie tylko do Chin, ale także do Birmy, Indii, Egiptu i Anglii. Miał towarzyszyć dyrektorowi wszędzie, gdzie ten się udawał, i troszczyć się o zaspokojenie wszystkich jego życzeń.

Znacznie przebiło to jego największe dotąd marzenie w życiu, aby zostać starszym bosmanem na kanonierce krążącej po Jangcy.

Być może przyjdzie za to zapłacić cenę wyższą niż tylko ułatwianie żywota pułkownikowi i czuwanie nad jego bezpieczeństwem. W życiu za wszystko trzeba płacić. Jaka to będzie cena, okaże się, kiedy zostanie wystawiony rachunek; w tej chwili Ellis ani myślał się tym przejmować. Na razie, skoro pułkownik zażyczył sobie jajek sadzonych na szynce, to je dostanie.



II

1
East Grinstead, Baza Korpusu Lotniczego
Wojsk Lądowych USA
Sussex, Anglia
3 grudnia 1942 roku


Podczas pobytu w Kairze pułkownik William J. Donovan poprzez kuriera wysłał do Londynu materiały, których nie chciał zawierzyć innym kanałom przesyłowym. Znalazła się pośród nich także informacja dla Davida Bruce’a, szefa londyńskiej sekcji BSS, zapowiadająca, iż niebawem Donovan opuści Kair, jeden dzień spędzi w Algierze, drugi w Casablance — „aby wszystko zobaczyć na własne oczy” — a potem poleci do Londynu.

Oprócz szefa filii BSS w Casablance na lotnisku czekały na Donovana i Ellisa jeszcze dwie znajome postacie: Richard Canidy i James M.B. Whittaker.

Obaj mieli po dwadzieścia kilka lat, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, obaj byli dostatecznie przystojni, aby na ich widok odwracały się dziewczęce głowy. Na tym podobieństwo się kończyło. Canidy był barczysty, grubokościsty, po irlandzku czarnooki i czarnowłosy, podczas gdy Whittaker był jasnym blondynem, o smukłym ciele i kocich ruchach. Zaprzyjaźnili się jeszcze w podstawówce.

Canidy’ego Donovan poznał dopiero niedawno, natomiast Whittakera pamiętał jeszcze z czasów, gdy ten nosił pieluchy. Jego wuj, Chesley Haywood Whittaker, inżynier po Harvardzie i MIT, który budował drogi, tamy i elektrownie na całym świecie, należał do grona najbliższych przyjaciół Donovana. Ten, zanim zaczęła się wojna, przemyśliwał o tym, aby zrobić Chesty’ego Whittakera swym zastępcą, tymczasem w dniu ataku na Pearl Harbor, czekając w swym mieszkaniu w Waszyngtonie na wezwanie do Białego Domu, przyjaciel dostał zawału serca.

Po wyglądzie Canidy’ego i Whittakera łatwo było poznać, że są pilotami Korpusu Lotniczego Wojsk Lądowych USA. Obaj nosili lotnicze okulary przeciwsłoneczne oraz czapki ze skórzanymi otokami, których usztywnienia usunięto, aby można je było nosić razem z hełmofonami. Canidy miał na sobie tropikalną bawełnianą koszulę bez krawata i ciemnooliwkowe spodnie, a także kurtkę znaną pod nazwami Jacket, Horsehide, Flying i A–2. Na epoletach widniały złote dębowe liście majora, na piersi skórzana naszywka z nazwiskiem i skrzydełkami Chinese Air Corps.

Na plecach kurtki wymalowana była flaga Republiki Chińskiej, pod którą umieszczono długi napis po chińsku informujący, że właściciel walczył z japońskim najeźdźcą, a za jego bezpieczne przekazanie w ręce przedstawiciela rządu generalissimusa Czang Kaj–szeka zostanie wypłacona nagroda w złocie.

Przed Pearl Harbor Canidy należał do Latających Tygrysów w ramach Amerykańskiej Grupy Ochotniczej, pilotując P–40* w Birmie i Chinach. Uważał kurtkę za przynoszącą szczęście maskotkę.

Whittaker także miał na sobie kurtkę A–2, jego jednak była tak nowa, że zdawała się jeszcze wydzielać zapach garbników. Na epoletach widniały oznaki kapitana, na piersiach skórzana naszywka z insygniami korpusu lotniczego i nazwiskiem. Miał jeszcze różowe spodnie i różową koszulę. Donovan pomyślał, że Whittaker wygląda jak z plakatu reklamującego korpus.

Canidy w kaburze przypiętej do pasa nosił pistolet automatyczny Colt .45, Whittaker rewolwer Colt .45 ACP model 1917 wcisnął za pasek spodni pod kurtką. Zza cholewy jednego z butów Half Wellington wystawała rękojeść noża. Donovan wiedział, że to obosieczne ostrze długości trzydziestu centymetrów, które zdążyło już niemal całkowicie ściemnieć. Jimmy Whittaker rewolwer i sztylet malajski przywiózł z Filipin.

Obaj wyglądali jak lotnicy z eskadry myśliwców stacjonującej w Afryce Północnej, którzy przypadkiem znaleźli się na lotnisku w Casablance. W istocie służyli w BSS i powinni znajdować się w Anglii, dlatego też pierwsze pytanie Donovana brzmiało, co tutaj, u diabła, robią.

Canidy kciukiem wskazał dwusilnikowy bombowiec B–25 Mitchell*, który stał na trawie nieopodal terminalu.

Pułkowniku, pomyśleliśmy, że może pan i pański doradca do spraw organizacyjnych nie będziecie chcieli tłuc się normalnymi lotami rejsowymi.

Dick, wcale o to nie prosiłem — zaprotestował Donovan.

Stevens kazał nam tutaj dostarczyć trzy bardzo, ale to bardzo ciężkie skrzynie — oznajmił Whittaker. — No, a na miejscu dowiedzieliśmy się, że pan przylatuje.

Podpułkownik Edmund T. Stevens był zastępcą szefa londyńskiej sekcji.

Z tej maszyny zrzuciliśmy Vollmera po drugiej stronie Ourzazate — dopowiedział Canidy. — Dodatkowe zbiorniki, znalazło się też miejsce na kilka foteli. Wystarczyło parę przeróbek, a wyciąga trzysta dziesięć węzłów.

Donovan uważniej przyjrzał się samolotowi. Z wierzchu kadłuba zniknęła wieżyczka, tak że nie było po niej nawet śladu, podobnie stało się z gniazdami karabinów maszynowych. Teraz nie był to bombowiec, lecz szybki samolot transportowy dalekiego zasięgu. Donovanowi zdawało się, iż Canidy chyba chciał mu na to zwrócić uwagę. Nie wiedział jednak dlaczego, lecz nie pytał. Nie tylko był dumny z tych dwóch, ale także darzył ich zaufaniem, aczkolwiek czasami zachowywali się nieortodoksyjnie albo wręcz wyzywająco.

Chcę tu posiedzieć dwa dni — powiedział Donovan. — Nie będą tam was potrzebować?

Nieobecność tylko wzmaga tęsknotę — zauważył sentencjonalnie Whittaker.

Donovan popatrzył na niego kpiąco i kiwnął głową na znak, że się zgadza.


* * *


B–25 powrócił do Anglii sześćdziesiąt godzin później, zatoczywszy łuk nad Atlantykiem, aby nie nadziać się na stacjonujące we Francji niemieckie messerschmitty ME–109E.

Na lotnisku czekał podpułkownik Stevens, inny ze starych przyjaciół Donovana, których ten ściągnął do BSS. Stevens, siwiejący, sprężysty czterdziestoczterolatek, absolwent West Point, wystąpił z armii, aby zaangażować się w firmę żony, prowadzącą hurtowy handel produktami spożywczymi. Spędził kilka dobrych lat w Anglii, zanim wybuchał wojna, a jego umiejętność obchodzenia się z miejscowymi dżentelmenami okazała się nawet cenniejsza od doświadczenia wojskowego.

Stevens z mieszanymi uczuciami myślał o tym, że dwójka jego podwładnych postanowiła przedłużyć pobyt w Maroku, aby zaczekać na Donovana. Canidy, jak zawsze, rozkazy traktował tak, jak playboy dziewczyny: dobrze wiedział, że ma dostarczyć ładunek, przespać się parę godzin i czym prędzej wracać do Anglii. Na niego i Whittakera czekały poważniejsze obowiązki niż pilotowanie.

Canidy miał się zająć sekcją BSS w Kencie. Whitbey House, wystawna rezydencja księcia Stanfield zarekwirowana na potrzeby BSS, stanowiła nie tylko wygodny i bezpieczny „punkt” kontaktowy, ale także była ośrodkiem treningowym dla agentów, w którym Jimmy Whittaker miał prowadzić — jak brzmiała oficjalna nazwa — „szkołę technik operacyjnych”; Canidy bardziej dosadnie nazywał ją „akademią podrzynania gardeł i ciskania bomb”.

Każdy z nich oddzielnie — a co dopiero w parze! — potrafił być jednak bardzo przekonujący, w związku z tym gdy podczas odprawy w Londynie stanął problem przewiezienia skrzyń z radiostacjami i materiałami wybuchowymi — które miały dotrzeć do Casablanki, a omyłkowo znalazły się w Londynie — Canidy i Whittaker natychmiast wytoczyli szereg mocnych argumentów, dlaczego powinni to zrobić oni i dlaczego w B–25. Po pierwsze, ich nieobecność w Whitbey House przez siedemdziesiąt dwie godziny nikomu ani niczemu nie zaszkodzi; po drugie, tym razem już na pewno przesyłka nigdzie nie zbłądzi; po trzecie, w ten sposób uniknie się biurokratycznych przepychanek co do kolejności przesyłek, a było to stałą zmorą normalnych kanałów przerzutowych.

Stevens ostatecznie zgodził się, chociaż znając Canidy’ego i Whittakera, można było stawiać dolary — przeciw orzechom, że za siedemdziesiąt dwie godziny nie wrócą. Tak czy owak, Stevens nie przypuszczał, że pojawią się z pułkownikiem Donovanem na pokładzie.

I Bogiem a prawdą, postąpili dobrze, w ten bowiem sposób przelot szefa BSS mógł się odbyć bardziej dyskretnie, niż gdyby Donovan opuścił Casablankę jednym z samolotów kurierskich: podpułkownik Stevens ani przez chwilę nie wątpił, że Abwehra bardzo starannie śledzi kanały kurierskie. No, a poza tym pułkownik Donovan był tylko człowiekiem i z całą pewnością było mu miło lecieć „własnym” samolotem, pilotowanym przez „jego” ludzi.

Kiedy z korpusu dotarła informacja, że na pokładzie B–25 znajduje się „pułkownik Williams”, Stevens był tak pewien, że chodzi o Donovana, iż na East Grinstead zjawił się z dwoma samochodami. Donovan, jak należało, pojedzie do Whitbey House długim, czarnym austinem princeską będącym w gestii szefa sekcji, podczas gdy Canidy, Whittaker i Ellis udadzą się tam fordem 1941 prowadzonym przez kapitana Stanleya S. Fine’a.

Stevens miał ze sobą gruby plik ściśle tajnych wiadomości, z którymi Donovan będzie mógł się bezzwłocznie zapoznać, a Canidy i reszta nie muszą się temu przypatrywać. Stąd dwa wozy.

Kiedy B–25 wylądował, samochód z tablicą „Kołuj za mną” poprowadził go w odległy kąt lotniska, gdzie czekały princessa i ford.

Pierwszy wysiadł Donovan. Miał na sobie polowy, ciemno — oliwkowy mundur ze srebrnymi orzełkami pułkownika i skrzyżowanymi muszkietami piechoty, a na głowie furażerkę.

Formalnie rzecz biorąc, Donovan był przydzielony do Połączonego Komitetu Szefów Sztabów i zasadniczo powinien nosić dystynkcje oficerów Sztabu Generalnego, a nie muszkiety. Ciekawe, dlaczego przy nich został? Może taki miał kaprys, a wiedział, iż nikt mu nie zwróci uwagi na uchybienie w sprawach mundurowych. W Europie podlegał tylko Eisenhowerowi, a ten z pewnością miał mnóstwo znacznie ważniejszych spraw na głowie niż przyglądanie się odznaczeniom Donovana.

Stevens dobrze wiedział, jak mylący jest wygląd Donovana, którego łatwo było uznać za jowialnego prostaka. W istocie od dawna obracał się w świecie polityki, a na dodatek był bliskim przyjacielem Franklina Roosevelta. Gdyby nie te zalety, Roosevelt nigdy nie zleciłby mu stworzenia właściwie z niczego pierwszej profesjonalnej siatki szpiegowskiej. Zadanie to wykonywał jednak w kraju znajdującym się w stanie wojny i oficjalnie działał jako żołnierz. Musiał więc zadawać się zarówno z establishmentem wojskowym, jak i politycznym.

Co znaczyło, że przez establishment wojskowy Donovan będzie traktowany jako amator (albowiem amatorem był każdy, kto nie znajdował się w czynnej służbie od roku co najmniej 1938). Wynikało z tego, że młoda amerykańska siatka szpiegowska będzie mieć przed sobą przyszłość równie obiecującą jak balon w fabryce szpilek. I stąd muszkiety: jeśli ktoś dowodził pułkiem piechoty, nie może być wojskowym amatorem. A Donovan nie tylko dowodził piechotą podczas pierwszej wojny światowej, ale także otrzymał odznaczenie.

Co więcej, skrzyżowane muszkiety subtelnie przypominały starszym oficerom (włącznie z Eisenhowerem, który pierwszą wojnę spędził w Stanach, a dowodził raptem Camp Colt), z kim mają do czynienia: z osobą, która nawąchała się prochu bitewnego więcej od nich i której nie można traktować jak cywila przebranego w mundur wojskowy.

A przecież i tak biurokracja Wojsk Lądowych okazała się czymś na kształt muru, przez który Donovan musiał się zażarcie przebijać. Dawno, dawno temu (to znaczy: przed kilkoma tygodniami) na zakończenie szaleńczych siedemdziesięciu dwóch godzin między powołaniem podpułkownika Stevensa do czynnej służby a jego odlotem do Londynu Donovan westchnął i na pół żartem, a na pół z goryczą powiedział:

Wiesz, Ed, uważam za dobry każdy dzień, gdy walkom z uzbrojonym nieprzyjacielem mogę poświęcić pięćdziesiąt jeden procent swego czasu.

Nieprzyjaciół „bez broni” była cała armia, a na jej czele stał J. Edgar Hoover, który nie znosił Williama J. Donovana. Upoważnienia, jakie zyskał on od prezydenta (a które oznaczały między innymi nieograniczony dostęp do nierejestrowanych funduszy), uczyniły z niego groźnego wroga w krainie, gdzie granice między lennami biurokratycznymi były dawne i bardzo zazdrośnie strzeżone. Donovan był cierniem w boku FBI, ONI (Office of Naval Intelligence — Biuro Wywiadu Marynarki), G2 (Wywiad Wojskowy) oraz Sekcji Wywiadu Departamentu Stanu, a bardzo szybko okazało się, że wszystkie te instytucje będą cierniem w boku Donovana.

Podpułkownik Stevens i kapitan Fine zasalutowali Donovanowi, odpowiedział tym samym i z uśmiechem uścisnął im dłonie, a potem obszedł samochód i za jego tylnym zderzakiem dał upust naturalnej potrzebie. W tym czasie Canidy i Whittaker zdążyli już wysiąść z samolotu i zająć się bagażami. Stevens zakonotował, że nie ma z nimi Vollmera.

Gdy Canidy i Whittaker zbliżyli się do auta, Donovan rzekł:

Canidy jest zdania, że Mitchell może spokojnie lądować i startować w Whitbey. Mogą być jakieś kłopoty z przydziałem maszyny?

Absolutnie żadnych — odparł Stevens.

Donovan kiwnął głową, co oznaczało rozkaz. Stevens musiał zatroszczyć się o to, jak od strony formalnej załatwić przydzielenie B–25 do oddziału londyńskiego. Następny dowód na siłę perswazyjną duetu Candidy–Whittaker.

Widzę, panie pułkowniku, że zadbał pan o stronę prawną — powiedział Canidy, gdy Stevens podał mu rękę. — Jak tam, Stanley, nic nie przeskrobałeś?

Przed wstąpieniem do wojska kapitan Stanley S. Fine, wysoki, szczupły i nieco kostyczny mężczyzna, liczący obecnie trzydzieści trzy lata, był wiceprezesem do spraw prawnych Continental Studios, Inc. Zanim został przydzielony do BSS, dowodził eskadrą B–17.

A ja widzę, że udało cisie odstawić to na miejsce w jednym kawałku — odciął się Fine, ruchem głowy wskazując B–25.

Powolutku, pomalutku uczymy się od lepszych od siebie — oznajmił Whittaker, przyciągnął Fine’a i rozgłośnie cmoknął go w środek czoła.

Kapitan nie wiedział: oburzyć się czy roześmiać.

Kłopot z nimi”, myślał, „polega na tym, że lubię ich i podziwiam. Gdyby nie to, bardzo łatwo mógłbym poczuć się naprawdę wściekły, że oni sobie latają w różne strony, a ja załatwiam za nich papierkową robotę, którą zostawili na biurkach”.

Ironiczna uwaga o doprowadzeniu B–25 na lotnisko w jednym kawałku nie była całkiem bezpodstawna, gdyż nie tak dawno bohaterska dwójka rozwaliła transportowy Navy R–5D Curtiss Coman — do podczas startu w Kolwezi w Kongu Belgijskim, a Fine musiał potem się zwijać, żeby jakoś wyjaśnić brak samolotu.

Fine pilotował jeden z R–5D uczestniczących w operacji Kolwezi, a po jej pomyślnym (za sprawą cudu, można by dodać) zakończeniu został w Londynie, „aby być pod ręką”. Niedługo potrwało, a stał się kimś w rodzaju zastępcy Stevensa, ale nie czuł się do końca dobrze w tej roli: przede wszystkim był pilotem, a pilot powinien latać.

Tuż przed wylotem Canidy’ego i Whittakera do Afryki Północnej, do czego udało im się przekonać Donovana, zastępca Donova — na, komandor Peter Douglass senior, złożył w Londynie dwudniową wizytę. Nie minęło dziesięć minut od chwili, gdy znalazł się na Berkeley Square, a na biurku Fine’a wylądowała gruba teczka z czerwonym napisem TAJNE.

Bardzo jestem ciekaw, Stan, jak sobie z tym dasz radę — powiedział Douglass i zachichotał.

W teczce znajdowały się pisma sporządzone przez Biuro Aeronautyki Marynarki Wojennej USA, wraz z odpowiedziami i komentarzami pochodzącymi z Korpusu Lotniczego Wojsk Lądowych USA oraz Rady Produkcji Wojennej. Pełni oburzenia przedstawiciele marynarki domagali się od korpusu lotniczego natychmiastowego zwrotu wypożyczonego mu R–5D, kłopot jednak polegał na tym, że odpowiednie służby korpusu nic o takiej pożyczce nie wiedziały. Marynarka podkreślała, że ponieważ brak jest oficjalnego potwierdzenia, iż maszyna została utracona na skutek akcji przeciwnika, Rada Produkcji Wojennej może jej przyznać co najwyżej priorytet B na liście odbiorców maszyn produkowanych przez Curtissa.

Rzecz wcale nie była zabawna. Należało jak najszybciej zapewnić marynarce zastępczą maszynę, co oznaczało załatwienie jej priorytetu AAA, inaczej bowiem przy następnej okazji, gdy korpus lotniczy zwróci się do niej z prośbą o wypożyczenie samolotu, sprawa zostanie załatwiona na święty nigdy, niezależnie od priorytetów, jakimi ta prośba mogłaby być opatrzona.

Tymczasem procedura „wypożyczania” powinna przebiegać bez żadnych zakłóceń nie tylko z przyczyn operacyjnych, ale także z racji bezpieczeństwa. BSS mogło, rzecz jasna, zdobyć to, czego potrzebowało, gdyby jednak miało się to odbywać na zasadzie, iż Przewodniczący Połączonego Komitetu dzwoniłby z odpowiednim poleceniem do Biura Aeronautyki, nie obyłoby się bez szeregu niewygodnych pytań.

Problemu nie ułatwiało bynajmniej to, że R–5D Commando, który Canidy i Whittaker rozbili w Kolwezi, oficjalnie służył do transportu Bardzo Ważnych Osób, a powinien zostać zwrócony marynarce przez BSS po trzydziestu dniach, podczas których wykorzystywany miał być „do transportu na Wyspy Brytyjskie i w ich granicach wyższych urzędników wojskowych i cywilnych USA i państw sojuszniczych”.

Samolot został zniszczony w czasie operacji tak tajnej, że wiedzieli o niej tylko prezydent, generał Marshall, generał brygady Leslie R. Groves, pułkownik Donovan i komandor Peter Douglass senior.

Fine nadal nie miał pojęcia, co zawierały torby, jakie z Commando, Canidy’ego zostały przeniesione na pokład jego maszyny, a cała operacja wciąż była zaklasyfikowana jako ściśle tajna. W tej sytuacji absolutnie nie można było poinformować marynarki, iż maszyna, niestety, przeładowana, rozbiła się w Kongu Belgijskim podczas próby startu, a następnie została spalona, aby jej wraku nie dało się zidentyfikować. Tak czy owak, marynarka domagała się albo swojej maszyny, albo jej dokładnego odpowiednika.

Doświadczenia w Hollywood pomogły Fine’owi bardzo szybko znaleźć odpowiednie rozwiązanie, aczkolwiek w pierwszej chwili cofnął się przed nim, a to z racji nauk, jakie pobierał na wydziale prawa w Harvardzie. Na samym szczycie listy Czego Nie Wolno Prawnikowi widniało: „Czy to na piśmie czy ustnie składać świadomie oświadczenia niezgodnego z faktami ani przyczyniać się do złożenia takiego oświadczenia”.

Natomiast formuła rozwiązania, które bardzo szybko, niemal natychmiast, przyszło do głowy Fine’owi, brzmiała: „Skoro Rada Produkcji Wojennej i Marynarka Wojenna USA chcą otrzymać potwierdzenie utraty sprzętu na skutek akcji nieprzyjaciela, należy im takie poświadczenie przedstawić”.

Komandor Douglass przez jakiś czas z nieco złośliwą satysfakcją przypatrywał się zza placów Fine’a, jak ten na kartce papieru wkręconej w maszynę do pisania sprawnie buduje zmodyfikowaną wersję losów R–5D. Maszyna zaginęła po starcie z Wielkiej Brytanii do lotu, którego celem była Afryka Południowa, i należało przyjąć, że została zaatakowana i zestrzelona przez nieprzyjacielski samolot bojowy mający bazę gdzieś we Francji.

Satysfakcja Douglassa zniknęła bez śladu, gdy Fine dotarł do miejsca, gdzie należało umieścić nazwisko osoby wystawiającej poświadczenie. Osobą tą okazał się PETER DOUGLASS, KOM MWUSA. Skoro już trzeba skłamać marynarce, pomyślał Fine, lepiej niech zrobi to marynarz.

Ledwie wyjechali z lotniska, Stevens położył na kolanach walizeczkę, ustawił zamek szyfrowy i otworzył. Pełna była żółtych dalekopisów i papierów sporządzonych przez szyfrantów, a wszystkie opatrzone były pieczątkami TAJNE albo ŚCIŚLE TAJNE. Obok dokumentów spoczywał rewolwer Colt Detective Special .38. Stevens wręczył żółte papiery Donovanowi. Niektóre były adresowane wprost do niego, inne skierowane były do szefa oddziału, który uznał, że przełożony chciałby się z nimi zapoznać.

Donovan oddał się uważnej lekturze, podczas gdy austin z sunącym za nim fordem podążał wąskimi, wyasfaltowanymi drogami w kierunku Kentu i Whitbey House. Stevens spoglądał Donovanowi przez ramię, odbierał przeczytane dokumenty i nierzadko odnotowywał na nich reakcje szefa.

Ciekawość mnie zżera, jeśli chodzi o tę — odezwał się Stevens, gdy Donovan dotarł do krótkiej wiadomości, która opatrzona była adnotacją „ważne”, co, jak się zdawało, sytuowało ją daleko za wszystkimi „operacyjnymi bezpośrednimi” i „pilnymi”.


WAŻNE

TAJNE

CENŁĄCZ MARWOJ WASZ DC GODZ. 18.00 2 GRUD

1942

SZEF ODDZ LONDYN DLA DONOVANA


Z ŻALEM INFORMUJĘ ŻE ŁAŃCUCHY NA BOISKU

PĘKAJĄ STOP KOMPPOR HUDSON MWUSA STOP

KONIEC


Cholera! — mruknął Donovan i głośno sapnął.

Coś niedobrze? — spytał zdziwiony Stevens, gdyż takie reakcje przydarzały się Donovanowi rzadko.

Pułkownik spojrzał na niego, jakby go widział po raz pierwszy, i potrząsnął głową, a potem złożył starannie wiadomość i umieścił w kieszonce na piersi.

Nie chcesz mi jej oddać? — spytał Stevens.

E… nie, Ed, niektóre rzeczy odkładam sobie na bok — odrzekł Donovan, nachylił się, spuścił szybę oddzielającą ich od kierowcy i powiedział: — Sierżancie, proszę przy pierwszej okazji zjechać na pobocze i stanąć.

Kiedy pułkownik opadł następnie na fotel w zamyśleniu, Stevens wiedział, że nie należy o nic pytać.

Chwilę później austin zatrzymał się przy drodze, a kobieta sierżant z WRAC odwróciła się, oczekując rozkazów, ale Donovan wykonał uspokajający gest i otwierając drzwi, rzekł:

Chodź, Ed, przejdziemy się trochę.

Za nimi zahamował ford.

Zostańcie w wozie — polecił Donovan, gdy jednocześnie otworzyły się drzwi po stronie Canidy’ego i Fine’a; ton głosu nie pozwalał na jakikolwiek sprzeciw.

Odeszli od samochodów na jakieś pięćdziesiąt kroków; wydawało się, że Donovan nie dostrzega deszczu, który padał teraz równym strumieniem.

Komandor podporucznik Hudson to prezydent — oznajmił. — Nazwisko wziął chyba od rzeki Hudson.

I? — spytał zdetonowany Stevens.

Nadszedł moment, Ed, że muszę cię wprowadzić w tę sprawę. To… to największa tajemnica tej wojny. Postanowiłem, że nie będę o tym informował Dave’ a Bruce’ a, nie chcę go dodatkowo obciążać. Ktoś tutaj musi jednak o tym wiedzieć. I uznałem — a właściwie uznał prezydent Roosevelt — że to będziesz ty.

Bill, jeśli miałbym się dowiedzieć o czymś, czego nie wie Dave Bruce, czułbym się… fatalnie. To przecież on kieruje oddziałem.

Tutaj nie ma miejsca na żadne sprzeciwy — stwierdził Donovan tak stanowczo, że Stevens czekał już tylko w milczeniu na ciąg dalszy. — Postaram się mówić jak najzwięźlej. — W lecie 1939 przez człowieka nazwiskiem Alfred Sachs Albert Einstein dostarczył prezydentowi list, w którym oznajmił, że on i grupa jego współpracowników są zdania, iż atom pierwiastka zwanego uranem można w pewnych warunkach rozbić, a powstałe z tego cząstki będą mieć dostatecznie dużo energii, aby rozszczepić inne atomy, które zrobią to z następnymi. Mówiąc inaczej, dojdzie do reakcji łańcuchowej. Wiesz, o czym mówię?

Nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz!

Zaraz wszystko zrobi się jaśniejsze. Najważniejszą rzeczą przy tym lawinowym rozbijaniu atomów jest energia; wyzwala się jej nieprawdopodobna ilość. Fizyczna formuła powiada, że energia to masa pomnożona przez szybkość światła podniesioną do kwadratu, co znaczy, że bomba, która wykorzystałaby tę reakcję, przekraczałaby wszystkie nasze wyobrażenia, miałaby moc tysięcy ton materiałów wybuchowych. — Stevens milczał, gdyż żadne słowa nie przychodziły mu do głowy. — Roosevelt postanowił zaryzykować i podpisał zgodę na badania, które miały ustalić, czy istotnie da się rozbić atom. Na początek przeznaczono na to kilkadziesiąt tysięcy dolarów, do tej chwili poszło nie wiem ile milionów. W programie od samego początku uczestniczy włoski fizyk Enrico Fermi z University of Chicago; ma laboratorium pod boiskiem piłkarskim. Ale Roosevelt poszedł jeszcze dalej. Polecił Lesliemu Grovesowi… znasz go?

Tylko ze słyszenia — odparł Stevens. — Pułkownik lądowych wojsk inżynieryjnych, tak?

Już brygadier. Buduje teraz gdzieś w górach Tennessee fabrykę, która ma przygotować tyle uranu 235, żeby można było wyprodukować bombę. Zaczęli, chociaż nie było jeszcze wiadomo, czy uda się wywołać tę reakcje łańcuchową.

A teraz już wiadomo?

Ta kartka to potwierdzenie.

Jak BSS zostało w to wciągnięte? — spytał Stevens i natychmiast dorzucił: — A w ogóle dlaczego mi o tym mówisz?

Sam zrozumiesz. W każdym razie, założywszy, że ludziom z Chicago się uda, zaczęliśmy budować bombę. To znaczy powiedzmy to sobie wyraźnie: zanim powstanie, upłynie kilka lat, przynajmniej jednak wiemy, że da się to zrobić. Potrzeba do tego ponad pięćdziesięciu kilogramów bardzo czystego izotopu uranu 235. W chwili obecnej na całym świecie jest może pół miligrama, jeśli uwzględnić to, co znajduje się w rękach Niemców, a oni sami prowadzą badania nad „energią atomową”.

Zaraz, zaraz, Bill — zaprotestował Stevens. — Znowu kompletnie się zgubiłem.

Uran 235 można wydobyć z uraninitu nazywanego też blendą uranową. Są dwa znane złoża uraninitu. Jedne znajdują się w Niemczech, na Pomorzu, drugie w okolicach Kolwezi, w Katandze, będącej prowincją Konga Belgijskiego.

O! — wykrzyknął Stevens z błyskiem zrozumienia w oku. Donovan pokiwał głową.

Nie było pewne, czy w Kongu jest naprawdę uraninit i czy uda się z niego wydzielić uran 235. Ale musieliśmy spróbować.

Więc to przywieźli Canidy i Fine!

Nie było mowy, żeby przetransportować rudę statkiem czy przewieźć samochodami do Afryki Południowej. Samolot był jedynym rozwiązaniem.

A ja myślałem, że operacja Kolwezi ma coś wspólnego z celownikiem Nordena! — zawołał Stevens.

O tym samym był przekonany szef Operacji Morskich i nie ma powodu, żeby myślał inaczej. Tak zadecydował prezydent.

I prezydent chce, żebyś mnie w to wprowadził? Dlaczego?

W tej chwili absolutnie najważniejszym zadaniem jest to, żebyśmy zbudowali bombę, zanim zrobią to Niemcy. Można to ująć inaczej: najważniejszym zadaniem BSS jest powstrzymanie Niemców od zrobienia bomby, zanim zdążą z tym Groves i jego ludzie.

Do diabła, Bill, co chwila gubię się na nowo. Jaki to ma związek ze mną?

Donovan odpowiedział nie wprost.

Drugim co do ważności zadaniem BSS jest niedopuszczenie do tego, aby w głowach Niemców zrodziło się najmniejsze choćby podejrzenie, że eksperymentujemy z bombą atomową. Bóg jeden wie, do czego mogliby się posunąć, gdyby dowiedzieli się, że Fermiemu udała się reakcja łańcuchowa.

Czegoś takiego nie da się utrzymać w sekrecie — mruknął Stevens.

Od tej reguły będzie wyjątek.

Ilu ludzi o tym wie?

Grupka fizyków od Grovesa, jakieś kilkanaście osób. Trzeba było powiedzieć J. Edgarowi Hooverowi, gdyż nie można pozwolić, żeby jego ogary same wpadły na ślad. Wie, oczywiście, Marshall. Wie Pete Douglass. No i teraz ty.

I wracamy do kwestii: dlaczego?

Wiesz o wszystkim, co się tutaj dzieje, a teraz łatwiej będzie ci zrozumieć, dlaczego coś robię albo coś zlecam. Co więcej, teraz, kiedy znasz priorytety, będziesz mógł zapobiec szkodliwym zdarzeniom.

Tutaj rozkazuje szef oddziału.

To samo powiedziałem prezydentowi — rzekł Donovan — on jednak stwierdził, że Dave Bruce ma i tak już za dużo na głowie.

A co z szychami? Z Ikiem? Kto jak kto, ale Ike chyba wie?

Wprowadzeni zostali trzej oficerowie z Wojsk Lądowych: Groves, ja i teraz ty. I na razie tak pozostanie. Poinformuję Bruce’a, że uczestniczysz w operacji o niezwykłym znaczeniu oraz że postanowiono, iż on nie będzie wprowadzony w szczegóły.

Bill, to dla mnie strasznie niezręczna sytuacja — zaprotestował Stevens.

Nie wiem, może i niezręczna — odparł chłodno Donovan — ale trudno ją porównać z moją, skoro mam nie pozwolić Niemcom, po pierwsze, zbudować bombę, po drugie, dowiedzieć się o naszej.

Przepraszam. Na chwilę poczułem się wytrącony z równowagi.

Donovan roześmiał się, a Stevens spojrzał na niego zdziwiony.

Ta twoja sierżant za kierownicą — wyjaśnił Donovan. — Przez cały czas uparcie patrzy w tylną szybę. Jest przekonana, że poszliśmy się odlać.

Stevens zerknął w kierunku samochodu. Sierżant z WRAC właśnie rzucała ku nim ukradkowe spojrzenie, więc spłoszona czym prędzej odwróciła głowę.

Pewnie myśli, że mamy pęcherze jak wieloryby.

Donovan raz jeszcze się zaśmiał, położył rękę na ramieniu Stevensa i zawrócili do austina.


2
Whitbey House, Kent
6 grudnia 1942 roku


Starodawna siedziba książąt Stanford Whitbey House miała powierzchnię ponad dziesięciu tysięcy hektarów, a obejmowała samo Whitbey House (osiemdziesiąt cztery pokoje i zabudowania), wioskę Whitbey on Naer (sześciuset siedmiu mieszkańców), ruiny rzymskokatolickiego opactwa Świętego Wilhelma Męczennika; wyżwirowany pas startowy dla samolotów o długości około czterech kilometrów (zbudowany w roku 1931 przez ojca aktualnego księcia), hangar dla samolotów, a także inne dobra, które dostały się w posiadanie książąt Stanfield od roku 1213.

Zgodnie z oczekiwaniami majątek ziemski został zarekwirowany na czas wojny przez rząd Jego Królewskiej Mości. Bardzo niewiele okazałych posiadłości uniknęło rekwizycji. Potrzeby lokalowe rządu Jego Królewskiej Mości były, zdało się, nienasycone. Sytuacja znacznie się pogorszyła, gdy Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny i zaczęły posyłać na Wyspy Brytyjskie siły powietrzne, lądowe i morskie (wraz z ich sekcjami logistycznymi). Powszechne było przekonanie, iż lądowisko książęce zostanie rozbudowane tak, aby mogło służyć korpusowi lotniczemu Wojsk Lądowych USA.

Na granicach Whitbey House pojawiły się co pięćdziesiąt kroków tabliczki z koroną i napisem: „Teren rządowy — wstęp wzbroniony”.

Niektóre tabliczki zostały przybite do drzew, inne przymocowane do kamieni, jeszcze inne umieszczone na wkopanych w ziemię słupkach. Tabliczki zrobiono z grubego kartonu i teraz, po czterech miesiącach, były już ledwo czytelne. Zamówiono bardziej trwale oznaczenia, ale wszędzie obowiązywały wojenne priorytety i nie było wiadomo, kiedy zamówienie zostanie wykonane.

Teren o powierzchni prawie pięciu hektarów, niewidoczny z szosy wokół właściwego Whitbey House, otoczyło ogrodzenie ze zwojów drutu kolczastego, na których także co pięćdziesiąt kroków zawisły tabliczki, tym razem wykonane ze sklejki. Na każdej z nich pod czaszką ze skrzyżowanymi piszczelami widniała zwięzła informacja: „Kto przekroczy ogrodzenie, zostanie na miejscu zastrzelony”.

Po rekwizycji Whitbey House znalazło się w gestii Urzędu Własności Jego Królewskiej Mości, natychmiast jednak zostało przejęte przez Urząd Wojenny, który musiał odstąpić posiadłość Sekcji Operacji Specjalnych, ta zaś przekazała ją mało znanej instytucji amerykańskiej o nazwie Biuro Służb Strategicznych.

Tylko garstka osób wiedziała dokładnie, czym zajmuje się BSS. Nie wiedział tego generał broni Walter Bedell Smith, szef Sztabu Naczelnego Dowódcy Sojuszniczych Sił Ekspedycyjnych, generała Dwighta D. Eisenhowera, ani też dowódca wywiadu Eisenhowera.

Większość wyższych oficerów wiedziała jedynie, że pułkownik William J. Donovan podlegał prezydentowi za pośrednictwem generała George’a Catletta Marshalla, szefa Sztabu Wojsk Lądowych USA, aczkolwiek czasami kontaktował się z prezydentem bez żadnych pośredników, co sprawiało, że uważali Donovana za najpotężniejszego pułkownika w dziejach sił lądowych i — jak łatwo zgadnąć — nie przyczyniało się to do jego popularności.

Czaszki z piszczelami oraz drut kolczasty były amerykańskie. Zaraz za zasiekami w namiotach i barakach obozował batalion amerykańskiej piechoty, a jedna z czterech kompanii nieustannie patrolowała teren między drugim a trzecim ogrodzeniem, które okalało rejon o powierzchni hektara bezpośrednio przyległy do Whitbey House.

Spośród trzech pozostałych kompanii, jedna odpoczywała, a dwie odbywały rutynowe ćwiczenia, ale w razie potrzeby wszystkie trzy mogły przystąpić do akcji.

Trzecie ogrodzenie wykonano z drutu kolczastego rozpiętego na dwuipółmetrowych słupach, po obu stronach stawiając zasieki takie same jak przy drugim ogrodzeniu. Co sto stóp wisiały na słupach po trzy reflektory.

Przy wjeździe do Whitbey House pełnił dyżur funkcjonariusz policji hrabstwa Kent. Wszystkich przypadkowych gości odganiał, ale był też wyposażony w telefon polowy EE–8 amerykańskich Wojsk Lądowych, z którego, na przykład, skorzystał teraz, gdy minęły go austin i ford. Podjął słuchawkę i poinformował sierżanta żandarmerii wojsk lądowych USA, że właśnie przejechały obok dwa upoważnione pojazdy, z których jeden wiózł pułkownika Wojsk Lądowych USA.

Limuzyna i ford jechały kilometr drogą prowadzącą przez starannie pielęgnowany lasek. Za nim na końcu wijącej się drogi ukazał się sam Whitbey House: miał dwa piętra, wzniesiono go z cegły i piaskowca. W miarę jak podjeżdżali, rósł w oczach, a kiedy dotarli do ostatniego posterunku żandarmerii, budynku nie sposób już było objąć spojrzeniem bez odwracania głowy.

Sierżant uniósł przed nimi szlaban, a na zewnątrz wartowni czekał oficer, który porównywał dokumenty z listą oczekiwanych osób. Podobnie jak innym oficerom batalionu powiedziano mu, że w Whitbey House działa ściśle tajna instytucja zajmująca się wyborem celów dla 8. Floty Powietrznej. Nie miał powodu, by w to wątpić, często jednak wyrażał wątpliwość, czy potrzebne są aż takie środki ostrożności.

Kiedy oba samochody zatrzymywały się przed głównym wejściem do Whitbey House, u dołu schodów czekało na nie dwóch oficerów. Jednym był sympatyczny, rudowłosy porucznik amerykański nazwiskiem Jamison. Drugim — należąca do WRAC kapitan Elizabeth Alexandra Mary Stanfield.

Oboje zasalutowali wysiadającemu z austina Donovanowi, podpułkownik Stevens zaś dokonał prezentacji.

Kapitan Stanfield wydała się Donovanowi całkiem interesująca. Miała trzydzieści kilka lat; płowe włosy, bladą cerę, na kurtce mundurowej widniały naszywki Królewskiego Sztabu Generalnego, przez który została wyznaczona na oficera łącznikowego utrzymującego kontakt z oddziałem BSS w Whitbey House, czyli że zlecono jej szpiegowanie BSS, a do tej roli nadawała się znakomicie, chociażby z tego powodu, że świetnie znała teren posiadłości. Plakietka na piersi miała napis: „Kapitan księżna Stanfield”.

Donovan wiedział także, że jej mąż, który służył w RAF–ie, został zestrzelony i w rejestrach wojskowych obok jego nazwiska widniała informacja: „nie powrócił z akcji”. Jak również, że kapitan Elizabeth Alexandra Mary, księżna Stanfield, natychmiast pokłóciła się z Richardem Canidym z BSS, ledwie tylko zjawiła się, aby nawiązać kontakt z obecnymi lokatorami posiadłości chwilowo jej odebranej. Donovan nie znał wszystkich szczegółów, w każdym razie wiedział tyle, iż w pewnym momencie utarczki Canidy oświadczył, że jej wysokość zachowuje się tak, jakby ją osa ucięła w dupę.

Niezależnie od tego, co mogło spowodować taką reakcję Canidy’ego (Donovan miał wszelkie powody, aby przypuszczać, że przesadną, księżna bowiem odnosiła się do wszystkich z pełną godności rezerwą), posunął się bez wątpienia za daleko.

Jeśli potrzeba było jeszcze jakiegoś dowodu, iż jej wysokość otrzymała rozkaz, aby informować Królewski Sztab Generalny i Sekcję Operacji Specjalnych o wszystkim, co może ich zainteresować, wystarczyło zwrócić uwagę na fakt, że księżna nie zapłonęła świętym oburzeniem i nie wystąpiła do rządu Jego Królewskiej Mości, aby zażądał oficjalnych przeprosin za obrazę osoby, która nie tylko miała w żyłach błękitną krew, ale na dodatek była chrześniaczką królowej matki.

Najpierw chcę wziąć kąpiel — oznajmił Donovan — a potem napisać list do żony, który pułkownik Stevens, jeśli łaska, zawiezie do Londynu i dołączy do dzisiejszej poczty.

Oczywiście, sir — odrzekł Stevens.

Jutro wszystko obejrzę, ale na dzisiaj już starczy. Przyślecie mi na górę coś do zjedzenia?

A co pan powie na stek z polędwicy, sir? — spytał Canidy. — Porucznik Jamison rąbnął kawałek specjalnie dla pana.

Zjem z ochotą — odrzekł Donovan i uśmiechnął się do Jamisona.

Jamison krętymi schodami poszedł z Donovanem na piętro.

A ja chętnie bym się czegoś napił — oznajmił Canidy, kiedy Donovan zniknął z pola widzenia. — Jako osoba, której zlecono opiekę nad tym miejscem, oznajmiam, że bar otwarty.

Stevens zachichotał.

Wasza whisky czy nasza? — spytał, całkiem słusznie przypuszczając, że Canidy i Jamison podwędzili cztery skrzynki whisky z londyńskiej stacji.

No proszę, pułkowniku, a ja miałem nadzieję, że skończył już pan z tymi niesmacznymi dowcipami.

Tak czy owak, napiję się, kradziona czy nie kradziona.

A wasza wysokość? — zwrócił się Canidy do księżnej. — Czy wychyli pani malutki kielonek z prostakami?

Księżna kapitan nie wydawała się urażona.

Dziękuję, majorze, nie. Jak dla mnie, odrobinę za wcześnie.

A ja za przykładem naszego dowódcy także wezmę gorącą kąpiel — obwieścił Whittaker.

Proszę, proszę, jeszcze trochę, a zacznie zmieniać bieliznę co tydzień — zakpił Canidy.

Księżna pokręciła głową i poszła korytarzem ku pomieszczeniom urzędowym. Canidy, Stevens i Fine ruszyli w przeciwnym kierunku do Klubu Oficerskiego, a Whittaker wspiął się na górę.

Szerokim korytarzem z pięknym parkietem dotarł do masywnych drewnianych drzwi i otworzył je. Zanim BSS przejęło Whitbey House, ten trzypokojowy apartament należał do księżnej. Teraz stanowił kwaterę Whittakera, Canidy przydzielił bowiem właścicielce mniej okazałe pomieszczenie.

Whitteker cisnął czapkę i marynarkę na łóżko i wszedł do łazienki. Odkręcił kran i zaczął nalewać wodę do wielkiej wanny z czarnego marmuru. Kiedy na dnie zebrały się już jakieś trzy centymetry, na twarzy Whittakera pojawił się nagle uśmiech olśnienia. Wyszedł z łazienki i powrócił po jakichś dwóch minutach całkiem nagi. Ciało nie było tak posągowe, jakiego ktoś by się może spodziewał po jego nienagannie urodziwej twarzy. Dwa razy był ranny na Filipinach, na skórze pozostały też ślady po zakażeniach spowodowanych przez insekty.

W jednej ręce trzymał szklankę, między palce włożywszy szyjkę szkockiej, a w drugiej kwadratową puszkę z kryształkami do kąpieli. Szklankę i butelkę ustawił ostrożnie na brzegu wanny, a potem wsypał nieco kryształków do napełnionej już do połowy wanny.

Pojawiło się trochę bąbelków, ale nie tyle, ile oczekiwał. Dorzucił jeszcze trochę, aż w końcu zniecierpliwiony odwrócił puszkę do góry dnem i całkowicie opróżnił. Następnie sprawdził wodę dużym palcem u stopy, ale zaraz go cofnął, gdyż okazała się za gorąca. Wyregulował strumień i natychmiast bąbelki zaczęły się tworzyć jak szalone.

Na twarzy Whittakera pojawił się wyraz absolutnej błogości. Dwa razy sprawdził temperaturę wody, a gdy była już odpowiednia, wszedł do wanny. Otoczyły go bulgoczące bąbelki; spomiędzy nich wynurzyła się ręka, ujęła butelkę i napełniła szklankę. Znowu oparł się o wannę, a drugą dłonią starł z twarzy pianę.

Ktoś wszedł do łazienki.

Ciekawe, nie wyglądasz na takiego, który lubi pienistą kąpiel — odezwał się głos.

Nie ma rzeczy za dobrych dla tych, którzy są dobrze urodzeni — sentencjonalnie oznajmił Whittaker.

Jak ty? — padło ironiczne pytanie.

Uprzejmy, łagodny, wrażliwy, szacowny. Mam mnóstwo cech arystokraty, ale nie wszystkie mogę sobie teraz przypomnieć.

Gość zachichotał, ale potem spytał podejrzliwie:

Zaraz, zaraz, a jak sobie urządziłeś te bąbelki?

A jak myślisz?

Ty łajdaku! — stwierdziła księżna Stanfield, podchodząc do wanny i biorąc do ręki puszkę. — Po trzykroć łajdaku!!! To był cały mój zapas!

No cóż, wydaje mi się, że tylko w jeden sposób można powetować szkody.

Chyba nie powiesz, że dostarczą ci coś takiego ze Stanów — skrzywiła się księżna.

Nie, miałem na myśli to, że i ty mogłabyś skorzystać z pienistej kąpieli, dopóki jeszcze jest pienista.

Wejść tam do ciebie? Chyba zwariowałeś!

Nie mów, dopóki nie spróbujesz — odparł Whittaker. — Kochałaś się już kiedyś w bąbelkach?

Nie! — wykrzyknęła. A gdy uśmiechnął się przekornie, dodała: — Boże, a jak ktoś wejdzie?

Znajdzie się chyba miejsce i dla drugiej pary. A kogo miałaś na myśli?

Nie o to mi chodziło!!!

Zacisnęła poirytowana dłonie, gdyż zorientowała się, że znowu ją nabrał.

Zamknij drzwi — powiedział Whittaker.

Zwilżyła językiem wargi, zamknęła drzwi, a potem odwróciła się i wpatrzona w jego oczy powoli, metodycznie się rozebrała. Wiedziała, że lubił to oglądać, a jego wzrok także coś dla niej znaczył. Czując lekki zawrót głowy, zrobiła kilka kroków po kafelkach i chciała ułożyć się obok Whittakera, ale przytrzymał ją tak, że opadła na niego.

Chyba nie powinnam ci tego mówić — szepnęła — ale tęskniłam za tobą.

Chwilę później wydał z siebie głębokie, niemal zwierzęce westchnienie, gdy w nią wchodził. To ona się poruszała; w lustrze przed sobą widziała tył jego głowy i swoje rozpalone, unoszące się i opadające oblicze. Spojrzała w dół na jego twarz. Oczy miał zamknięte. „Jest bardzo młody”, pomyślała z czułością. Miał dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć lat, ona — trzydzieści sześć, poza tym była zamężna i był to romans bez przyszłości. „Ale to nie ma nic do rzeczy. Jakkolwiek byłoby to absurdalne, kocham go. Nawet jeśli jestem dla niego tylko okazją do przyjemnej zabawy”.

Kocham cię — szepnęła.

Znieruchomiał i spojrzał na nią.

Przez chwilę myślała, że coś odpowie, ale milczał, a potem znowu zaczął się wolno w niej poruszać.



III

1
Whitbey House, Kent
6 grudnia 1942 roku


Canidy siedział przy starym biurku, którego miejsce, jak często myślał, było w muzeum, i brnął przez stos papierów, jakie nazbierały się podczas jego pobytu w Afryce Północnej.

Z dowodzeniem Whitbey House wiązała się koszmarna ilość biurokratycznej roboty. Sama papierkowa robota związana z ubraniem, nakarmieniem i zakwaterowaniem personelu BSS w normalnych czasach byłaby wykonywana przez kilka sekretarek.

Kiedy złożył już szesnasty czy siedemnasty podpis (major RICHARD M. CANIDY, d–wo KPWLUSA), po raz nie wiadomo który pomyślał o tym, jak odpowiedzialność spadła na jego barki wraz z Whitbey House. Nominacja była tyleż nieoczekiwana, co nieunikniona. I frustrująca.

Został zwerbowany do Biura Służb Strategicznych, gdy jeszcze nazywało się ono Urzędem Koordynatora Informacji. Nie dlatego, żeby miał jakieś doświadczenie szpiegowskie — bo nie miał — ale dlatego, że był starym przyjacielem Erika Vollmera, a im bardzo na Vollmerze zależało. Trzeba było znaleźć kogoś, kto zaśpiewałby Vollmerowi Auld Lang Syne, wymachując mu przed oczyma sztandarem.

Canidy był na tyle naiwny, iż uwierzył, że po zakończeniu tej misji skończą się jego związki z międzynarodowym szpiegostwem, szybko jednak stało się jasne, że ponieważ poznał liczne tajne informacje — nie tylko związane z Vollmerem, ale i z działaniem samego UKI — nie będzie mógł ot, tak sobie odejść.

Pomimo munduru, który nosił, a także tysięcznych podpisów, które złożył jako major, nie był w istocie majorem korpusu lotniczego Wojsk Lądowych. W czerwcu 1941 roku został zwolniony z Marynarki (w stopniu podporucznika) i wyjechał do Birmy, żeby w Amerykańskiej Grupie Ochotniczej latać na P–40, a to znaczyło, że do UKI został zwerbowany jako cywil występujący w roli „konsultanta technicznego”.

Potem uznano, że w związku z operacją Vollmer istotny był

wojskowy status Canidy’ego, zatem ze Sztabu Wojsk Lądowych otrzymał dokument, który mianował go na czas zadania majorem, ale „majorem” już pozostał. Wynagrodzenie otrzymywał wprawdzie jako „konsultant techniczny”, lecz najprawdopodobniej awansował, kwota na czeku była bowiem obecnie o pięćdziesiąt dolarów wyższa od kwoty uposażenia majora z jego wysługą lat, który służył na etacie pilota.

Nie zwracał nikomu uwagi na ten szczegół, obawiał się bowiem, że kiedy odpowiednie instancje zastanowią się nad powstałą sytuacją, będzie musiał robić to samo co teraz, ale za mniejsze pieniądze.

Whitbey House nie było pierwszą placówką, jaką „dowodził”. Tę samą funkcję pełnił w Deal w stanie New Jersey, gdzie wdowa po Chesleyu Haywoodzie Whittakerze przekazała jego nadmorską rezydencję Donovanowi i UKI. Urząd ulokował tutaj francuskiego wiceadmirała de Verbeya, aby w odpowiedniej chwili wykorzystać go przeciw Niemcom lub generałowi de Gaulle’owi, który był negocjatorem trudnym i krnąbrnym. Ponieważ panowała zgodna opinia, iż wiceadmirał lepiej będzie się czuł w gościnie u wojskowego, więc w Deal zarządzał „major” Canidy, który w ramach operacji Vollmer zatrudnił też kapitana Stanleya S. Fine’a, dowodzącego eskadrą B–17.

Fine był absolutnie przekonany, że powróci na łono korpusu lotniczego, jak tylko UKI przestanie potrzebować jego usług. Urząd okazał się równie wstrzemięźliwy z wydaniem zgody jak w przypadku Canidy’ego. Skoro Canidy i Fine występowali już na liście płac UKI — a byli przy tym pilotami — użyto ich do misji w Kongu Belgijskim, która miała wyglądać na związaną z celownikiem Nordena.

Wraz z końcem operacji Fine został właściwie zastępcą pułkownika Stevensa, Canidy’emu zaś przydzielono dowództwo Whitbey House. W przekonaniu Canidy’ego obecne zadania niewiele miały wspólnego z ich kwalifikacjami, a wynikały przede wszystkim z faktu, iż byli pod ręką i z grubsza odpowiadali wymogom personalnym BSS, które rozrastało się w błyskawicznym tempie.

Canidy’ego trochę bawił, a trochę konsternował fakt, że przez osoby nowo przyjmowane do BSS uważany był za starego i poniekąd legendarnego weterana. Sytuacja taka miała, rzecz jasna, pewne zalety. Ponieważ to on dowodził Whitbey House, więc nie musiał wysłuchiwać rozkazów żadnego oficera, jako że Stevens właściwie zostawiał mu wolną rękę. Poza tym dysponując samochodem i kierowcą, nie musiał nikogo prosić o pozwolenie, kiedy chciał jechać do Londynu. No i wreszcie jako główny rezydent zajmował apartament książęcy: trzy wielkie pokoje, meble jak z muzeum, ogromna łazienka i służba na wezwanie. Ktoś zapukał do drzwi.

Wejść! — zawołał Canidy, sądząc, że to porucznik Jamison, który odwalał za niego sporą część papierkowej roboty, tymczasem był to ktoś całkiem inny.

Nie przeszkadzam, Dick? — spytał pułkownik „Dziki” Bill Donovan, wchodząc do pokoju.

Canidy zerwał się zza biurka.

Nie, skądże, sir. Kiedyś to gówno doprowadzi mnie do szału — powiedział, szerokim ruchem ręki wskazując zaścielające blat dokumenty.

Donovan roześmiał się ze zrozumieniem.

Musiałbyś zobaczyć, co dla mnie przygotował Pete Douglass.

Na szczęście Jamison jest wielką pomocą. Mówiąc szczerze, sam dałby sobie ze wszystkim radę.

A gdzie Jimmy?

Rozsiewa pyłki. Poszukać go?

To może chwilkę poczekać. Zaraz ściągniemy jego, Stevensa i Fine’a, ale najpierw chciałem zamienić z tobą kilka słów prywatnie. — Canidy kiwnął głową. — Masz jakieś wiadomości o Ann Chambers? Czyżby jakaś nutka goryczy w tej wzmiance o rozsiewaniu pyłków?

Jest w północnej Anglii. Jakieś dwadzieścia minut temu udało mi się wreszcie do niej dodzwonić.

Ann Chambers była korespondentką wojenną Chambers News Service. Jej ojciec był prezesem zarządu Chambers Publishing Corporation, wyłącznego właściciela między innymi Chambers News Service. Przebywała teraz w Anglii, gdyż w Anglii znajdował się Dick Canidy, w którym była zakochana. Dzięki swym autentycznym talentom dziennikarskim oraz wpływom ojca Ann najczęściej uzyskiwała to, czego chciała.

Przy najbliższej okazji, kiedy będziesz ją widział, przekaż ode mnie pozdrowienia.

Canidy zachichotał.

Ann Chambers stanowiła niezmiennie problem dla Donovana i BSS. Z innymi wścibskimi dziennikarzami łatwo było sobie poradzić, dzwoniąc do ich pracodawców i sugerując, że interesy bezpieczeństwa kraju wymagają, aby osoba taka to a taka powróciła do Stanów. Jeszcze bardziej natarczywych można było poddać obserwacji psychiatrycznej. Brandon Chambers z całą pewnością chciałby dokładnie wiedzieć, w jaki sposób jego córka naraża kraj na niebezpieczeństwo, aby mógł w tej sprawie wyrobić sobie własne zdanie.

Gdyby zaś córka Brandona Chambersa poddana została obserwacji psychiatrycznej — takie rozwiązanie znalazł prokurator generalny, gdy chodziło o obejście Habeas corpus act — można było być pewnym, że osiem należących do Chambersa gazet, pięć radiostacji oraz Chambers News Service tak długo trąbiłyby o jawnym naruszeniu praw konstytucyjnych, aż sprawą zająłby się Sąd Najwyższy.

Jasne — powiedział Canidy. — Powiem jej, że chciałby pan spędzić z nią przy świecach urocze tête–à–tête, dobrze?

No, może niekoniecznie. Mówiąc prawdę, niekiedy tęsknię za dniami, gdy mężczyźni szli na wojnę, a kobiety zostawały w domu i robiły im swetry — odrzekł Donovan i bez uprzedzenia zmienił temat. — Jak się czułeś, zrzucając Vollmera nad Marokiem?

Jak się czułem? — powtórzył Canidy. — Jeśli mam być szczery, trochę chciało mi się rzygać.

Ze strachu czy oburzenia?

I z jednego, i z drugiego. Czy koniecznie trzeba było wystawiać go na przynętę?

Donovan kiwnął głową.

Tak. I opłaciło się. Teraz mamy pewność co do Heurtena–Mitnitza.

Mam nadzieję, że to istotnie ważne.

Ważne, i to bardzo. — Donovan zamikł, a gdy Canidy nie odzywał się, dorzucił: — Nie pytasz mnie dlaczego?

Jeśli będzie pan chciał, sam mi pan powie. A jeśli nie…

Canidy nie dokończył zdania.

Tak, tak, Dick, pojętny z ciebie chłopak — uśmiechnął się Donovan.

A powie mi pan?

Czego dowiedzieliście się ze Stevensem od korpusu o niemieckich odrzutowcach? A szczególnie, ile wam powiedziano o silnikach odrzutowych?

Niewiele. Raptem tyle, że Niemcy dokonują prób z samolotami napędzanymi silnikami rakietowymi. Korpus nie przypuszcza, aby kiedykolwiek wyszli poza stadium prób.

A ty jak uważasz?

Jestem pilotem bojowym — odrzekł Canidy, zastanawiał się chwilę i ciągnął: — A może eks–pilotem? W każdym razie niewiele więcej wiedząc na ten temat, powiedziałbym, że myśliwiec, który może rozwijać pięćset węzłów, a ze swoich dwudziesto — milimetrówek strzelać spoza zasięgu pięćdziesiątek B–17 i B–25, mógłby zdołować wiele bombowców.

Tak wiele — poważnym tonem dorzucił Donovan — że cała strategia bombardowania przemysłowych centrów Niemiec spaliłaby na panewce.

Zdaje się, że szychy z korpusu nie uważają, żeby było się czym przejmować.

Gdyby Luftwaffe udało się wystawić kilka eskadr odrzutowców, trudno sobie wyobrazić nasze straty. A byłaby to katastrofa i dla wojska, i dla morale publicznego. Mówiąc inaczej, jeśli Niemcom uda się skierować maszyny odrzutowe do produkcji, bieg wojny w Europie gwałtownie się zmieni. Niekoniecznie musimy ją przegrać, ale być może trzeba będzie przystać na podły rozejm.

Cholera jasna! — zaklął pod nosem Canidy.

Jest jeszcze coś, o czym nie wiesz, Dick, bo to zupełnie świeża wiadomość. Niemcy zrobili próbę — na razie nie wiemy gdzie — z latającą bombą odrzutową. Czy jak wolisz, z samolotem bezzałogowym. Jesteś inżynierem lotniczym, pomyśl tylko: setki, może tysiące maszyn bezzałogowych, każda szybsza od najszybszego myśliwca i każda niosąca ponad dwieście kilogramów materiałów wybuchowych, a wszystkie wymierzone w Londyn czy Manchester. Albo wystrzelone z pokładu łodzi podwodnych na Nowy Jork.

A jak byłyby sterowane? — spytał Canidy.

Nie wiem, ale to ty jesteś inżynierem. Myślałem, że od ciebie się dowiem.

Dostałem dyplom inżyniera, i to wszystko.

Richardzie, jesteś uosobieniem skromności — zakpił Donovan. — Ale mówiąc poważnie, słyszałem, że całkiem nieźle sobie radziłeś. Naprawdę nie masz żadnych pomysłów, jak można by nimi sterować?

Nawigacja nie musiałaby być bardzo precyzyjna — myślał na głos Canidy. — Wystarczyłoby utrzymać stały kurs, a po ośmiuset kilometrach pocisk trafi w cel z tolerancją plus minus ośmiu kilometrów. Jeśli zostanie wycelowany w Londyn, to z dokładnością piętnastu kilometrów zawsze w coś trafi. A jeśli znana jest prędkość podróżna, wystarczy zastosować prosty zawór czasowy, który zamknie dopływ paliwa, gdy pocisk znajdzie się nad celem.

Donovan pokiwał głową.

Dokładnie to samo usłyszałem od profesora Pritcharda, który kazał cię pozdrowić.

Matthew Pritchard był jednym z nauczycieli Canidy’ego na MIT. Był nawet więcej niż nauczycielem; na dobrą sprawę współpracował z nim przy pracy dyplomowej.

Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej jest to okropne. Ponieważ nie muszą się troszczyć o pilotów, mogą spuszczać te maszyny z taśmy jak zabawki. Żadnego podwozia, sprzętu radiowego, zupełnie prymitywny system stabilizacji… Po prostu silnik i ładunek wybuchowy.

Matt Prichard wyjaśnił mi, że jedyny słaby punkt, na ile może ocenić, to silnik. Podobnie jak w przypadku myśliwców odrzutowych.

Zaraz, zgubiłem się — powiedział Canidy. — Dobra, zgoda, że silnik jest najważniejszym elementem, ale w czym może to nam pomóc?

Nie pozwólmy im budować silników.

A jak?

Może raczej powinienem powiedzieć: przeszkadzajmy im, opóźniajmy. Na ile, zobaczmy po efektach.

Ale jak mamy to robić?

Priorytety są takie: najpierw przeszkadzać w budowie odrzutowców, potem bomb. Jeśli potrafimy przeszkodzić w budowie silników odrzutowych, odroczy to pojawienie się myśliwców odrzutowych, a wtedy pozostaje żywić nadzieję, że Ósmej Flocie Powietrznej uda się na tyle zniszczyć niemieckie fabryki, żeby nie mogły, jak powiedziałeś, spuszczać maszyn z taśmy jak zabawek.

I von Shitfitz może w tym pomóc? Jak?

Może wskazać inżyniera, który opowiedziałby nam o silnikach. Nie o ich budowie, lecz technologii tworzenia stopów. Zgodnie z tym, co mówią Pritchard i inni, chodzi o zupełnie nową technologię. Jeśli dowiemy się, jakich chcą użyć stopów i odetniemy ich od surowców, możemy w sposób istotny opóźnić produkcję.

A nasi spece od metalurgii nam tego nie powiedzą?

Jest kilka możliwości, w każdym razie tak usłyszałem. Musimy wiedzieć, na którą Niemcy się zdecydowali, żeby podjąć jakieś działania.

A facet, którego chce pan wydostać, będzie to wiedział?

Donovan przytaknął. Czuł się odrobinę niezręcznie, gdyż mówił Canidy’emu prawdę, ale nie całą.

Kto to taki?

Friedrich Dyer. Profesor Friedrich Dyer, Wydział Fizyki na Uniwersytecie Filipa w Marburgu na der Lahn, w Hesji.

Tam studiował Erik, prawda? — spytał Canidy, a Donovan skinął głową.

Canidy po prostu akceptował to, co mu powiedziano. Nawet jeśli miał jakieś wątpliwości, niedopytywanie się uważał zawsze za najlepsze rozwiązanie.

Tymczasem z punktu widzenia Donovana sprawa przedstawiała się tak, że w razie powodzenia operacji Friedrich Dyer z pewnością byłby użyteczny, ale nie był to jeszcze dostatecznie dobry powód, aby wydatkować tak znaczny wysiłek i pieniądze. Byłoby to uzasadnione dopiero, gdyby to, co udało się zrobić z Dyerem, można powtórzyć z innymi osobami z listy spoczywającej w sejfie Donovana: chemikami, fizykami i matematykami, którzy dysponowali wiedzą potrzebną do budowy bomby atomowej.

Ich brak w Niemczech mógłby wesprzeć Lesliego Grovesa i jego Manhattan Project, gdyż naziści nie zdołaliby wykorzystać ich wiedzy, zarazem jednak nikt nie powinien się zorientować, że Amerykanie interesują się energią atomową. Mówiąc inaczej, specjaliści musieliby zniknąć wraz z ludźmi nie mającymi nic do czynienia z tą konkretną branżą.

Canidy nie powinien dowiedzieć się o bombie atomowej, Donovan mógł więc ujawnić mu tylko niektóre szczegóły związane z operacją Dyer.

Budowę prototypów silników ma podjąć fabryka w Marburgu. Vollmer Elektrisches Werk.

Vollmer?! — wykrzyknął z niedowierzaniem w głosie Canidy. A potem tym samym tonem dorzucił: — Ale przecież to zakłady elektryczne!

Potrzebne są nieduże piece elektryczne mogące wytwarzać wysoką i precyzyjnie określoną temperaturą. Główne składniki mają bardzo niewielkie rozmiary. — Canidy mruknął coś pod nosem, jakby był zły, że sam na to nie wpadł. — Jeśli uda nam się wyciągnąć pierwszego, powinno się udać także z następnymi. Doktor Conant z Harvardu zwrócił prezydentowi uwagę na to, że naukowcy są zasobem trudno odnawialnym.

Łatwiej byłoby ich zabić — zauważył Canidy. — Az pewnością taniej.

Donovan spojrzał na niego zaskoczony. Zdziwiło go nie to, że taka myśl przyszła Canidy’emu do głowy — jemu samemu nieobca była ta sama refleksja — lecz fakt, że mógł to powiedzieć z tak beznamiętną rzeczowością. Ich spojrzenia się spotkały i Donovan zobaczył w oczach Canidy’ego zakłopotanie, czy nawet wstyd.

Postawmy sprawę otwarcie, Dick. Niektórych ludzi być może trzeba będzie wyeliminować.

Kurwa mać!

Główna zasada brzmi: każda liczba zabitych Niemców jest lepsza od jednego martwego Amerykanina. Powtarzam ją, powstrzymując się od ocen. A w wyniku bombardowań zginęłoby wielu niewinnych ludzi.

Canidy znowu mruknął coś pod nosem, a potem spytał:

Można coś łyknąć, pułkowniku?

Nie miałbym nic przeciwko temu, żebyś i mnie nalał. „Następne kłamstwo. Nie mam w tej chwili ochoty na drinka.

Ale wypiję, gdyż wiem, że ci na tym zależy”.

Canidy podszedł do stolika, na którego blacie stały butelki whisky, ginu i bourbona.

Szkocka?

Poproszę — odrzekł Donovan.

Canidy nalał dwie porcje bez wody i jedną podał pułkownikowi.

Jesteśmy w kontakcie z von Heurtenem–Mitnitzem? — spytał.

Von Heurten–Mitnitz”, zauważył Donovan. Już nie „Shitfitz”; Canidy myślał zbyt intensywnie, aby pamiętać o swych zwykłych dowcipach.

Mamy ograniczony dostęp do brytyjskiego agenta w Berlinie, który w odpowiedniej chwili nawiąże z nim kontakt. Dam ci znać, gdy to nastąpi.

Na czym ma polegać moja rola?

Sądziłem, że się sam domyślisz. To twoja operacja, Dick.

Nie była to prawda, cała prawda i nic oprócz prawdy. Donovan chciał podczas rozmowy wyczuć Canidy’ego. Decyzję o tym, kto poprowadzi von Heurtena–Mitnitza, podejmą wspólnie później on, Stevens i Bruce. Bruce widział raczej w tej roli Eldona Bakera, Stevens był za Canidym.

Żeby wydostać profesora jak mu tam? Czy prowadzić von Heurtena–Mitnitza?

Prowadzić von Heurtena — znienacka zdecydował Donovan i natychmiast podjął też drugą decyzję. — A także kierować całą akcją, jeśli już dotrzemy do tego etapu. Jakieś wątpliwości?

Canidy zamyślił się na chwilę.

Niedawno rozmawiałem z takim kolesiem z Sekcji Operacji Specjalnych. Z wielką dumą oznajmił mi, że czas między wojnami Anglicy wykorzystali na szkolenie ludzi dla potrzeb wywiadu i dlatego nie muszą się rozglądać, kiedy potrzebny jest im ktoś odpowiedni. Wściekłem się na niego, kiedy to mówił, bo wyczułem oczywistą aluzję do BSS, teraz jednak zaczynam się zastanawiać, dlaczego my tego nie robiliśmy. Gdyby nie to, nie siedziałbym tutaj, nie mogąc wskazać żadnego konkretnego kandydata, oprócz może Bakera, który chyba lepiej by sobie poradził z von Shitfitzem.

Moim zdaniem ty bardziej się do tego nadajesz od Eldona Bakera i dlatego tobie przydzielam to zadanie.

Co dalej?

Zarezerwuj sobie kilka godzin na rozmowę ze Stevensem po moim wyjeździe. On wprowadzi cię we wszystkie szczegóły.

Zostaję tutaj?

Na razie tak. Odwaliłeś tu niezłą robotę, Dick. Trochę poniuchałem tu i ówdzie.

Rozumiem, że nadszedł czas urzędowego głaskania.

Dobrze wiesz, że to nie w moim stylu. W każdym razie jestem pewien, że oni bacznie nas obserwują, więc trzeba trochę uśpić ich czujność. Fine dalej będzie dla nich zastępcą Stevensa. I mamy nadzieję, że uznają, iż w tym charakterze wysyłamy go do Szwajcarii.

Do Szwajcarii? A po co?

Znasz Allena Dullesa?

Canidy pokręcił głową.

Nie.

Myślałem, że może poznałeś go w Waszyngtonie. Jest szefem filii w Szwajcarii. Chcemy wykorzystać kontakty Staną Fine’a z syjonistami — ktoś mógłby to uznać za nieprawdopodobne, że przy tym wszystkim, co Hitler wyczynia z Żydami, mają bardzo dobrą siatkę w Niemczech — aby zobaczyć, czy coś może z tego wyniknąć dla nas. A później, gdy nadejdzie czas, zabierzemy — czy raczej: zabierzesz — Vollmera z Maroka, gdzie pracuje jako tłumacz, w tej samej roli potrzymamy go trochę tutaj, a potem także wyślemy do Szwajcarii.

Skąd będziemy mogli przerzucić go do Niemiec, tak?

Jeśli uznasz to za konieczne.

Canidy spojrzał Donovanowi prosto w oczy.

A czy to aby nie jest już postanowione?

Jeśli uznasz to za konieczne — powtórzył Donovan.

A Whittaker?

Dalej będzie trenował agentów.

Hm — powiedział niewinnie Canidy — bo już myślałem, że może odeśle go pan z powrotem na Filipiny. — Spodziewał się wprawdzie jakiejś reakcji w oczach Donovana, ale nie tej, którą zobaczył. — Nie! — wykrzyknął. — Kiedy? Dlaczego?

No cóż, chyba omówiliśmy wszystkie sprawy, Dick — odrzekł Donovan. — Czas już na mnie.


2
Sekcja Operacji Specjalnych, rezydencja X
7 grudnia 1942 roku


Narada odbywała się w małym, wyłożonym dębową boazerią pokoju na pierwszym piętrze domku georgiańskiego, który był wiejską posiadłością księcia. Zanim budynek został przekazany Imperialnemu Sztabowi Głównemu Sił Zbrojnych Jego Królewskiej Mości, pomieszczenie to zwano „małym pokojem brydżowym”.

Było to eufemizmem, tak naprawdę bowiem jego książęca wysokość, zdeprawowany przez Amerykanów, urządził tu salon gry cieszącej się znacznie gorszą reputacją od brydża. Wizytując ranczo o powierzchni sześćdziesięciu czterech tysięcy hektarów, które należało do jego rodziny od roku 1884, książę odwiedził też Las Vegas w stanie Nevada, gdzie zapoznano go z regułami gry hazardowej zwanej przez Amerykanów „pokerem”. Chociaż stracił zrazu małą sumkę (osiemnaście tysięcy dolarów), gra go zafascynowała, gdyż szybko zorientował się w jej filozofii: w istocie w mniejszym stopniu polegała na szczęściu, a w większym na bystrości graczy i ich zdolności do rozszyfrowania psychiki przeciwników.

Książę uznał, że to bardziej interesujące od oczekiwania, jaka będzie następna karta w trakcie rozgrywki w bakarata albo w której przegródce wyląduje kulka ruletki. Co więcej, raz zagustowawszy w pokerze, okazał się całkiem dobrym graczem. W każdym razie opuszczał Las Vegas bogatszy o dwadzieścia dwa tysiące dolarów.

Radowały go nie tyle pieniądze — jego książęca wysokość był właścicielem znacznych połaci Mayfair — ile poczucie sukcesu. I nie zamierzał z tym doświadczeniem czekać aż do następnej wizyty w Ameryce, która śmiało mogła nastąpić dopiero za pięć lat. Znał dostatecznie wiele osób, które nie tylko powinny po pokonaniu wstępnych oporów znaleźć w pokerze podobną satysfakcją jak on, ale na dodatek były dostatecznie inteligentne i majętne, aby stać się cennymi przeciwnikami.

Przed wyjazdem książę uciął sobie pogawędkę z nader uprzejmym właścicielem i zarządcą w jednej osobie Harrod’s Gambling Hall, a w efekcie tej rozmowy, opuszczając Las Vegas, zabrał ze sobą też ciężki, dębowy sześcioboczny stół, z blatem obitym zielonym płótnem i zaopatrzonym w bardzo poręczne nisze na żetony i szklaneczki, lampę oświetlającą tylko stół i nic więcej, sześć pasujących do stołu foteli z wygodnymi oparciami i podłokietnikami, skrzynkę z żetonami, sześć zielonych plastikowych daszków do osłaniania oczu, a także dwadzieścia talii kart z plastikowymi koszulkami. Daszki i karty opatrzone były napisami „Harrod’s Gambling Hall, Las Vegas, Nevada”.

Księciu udało się zainteresować grą przyjaciół, natomiast nie udało mu się przekonać kamerdynera — i nikogo innego ze służby — że poker jest grą odpowiednią dla jego wysokości. Kamerdyner trwał w przekonaniu, że gdyby rozeszła się wieść, iż jego chlebodawca gra w pokera, skutki byłyby opłakane.

Dlatego też stół, fotele, lampa i wszystkie inne akcesoria zostały zainstalowane w „małym pokoju brydżowym”.

C” (jak zwano go wówczas i potem), który należał do grona kolegów jego książęcej mości z Oksfordu i był jedną z osób wprowadzonych w arkana pokera, a teraz dowodził MI–6, w zasadzie był więc szefem całego brytyjskiego wywiadu, opowiedział tę historię podpułkownikowi Edmundowi T. Stevensowi i majorowi Richardowi Canidy’emu, kiedy po raz pierwszy zasiedli przy sześciobocznym pokerowym stole.

W oczach służby — zakończył „C” — poker był czymś podobnym do dziewczyn, które książę tu sprowadzał, kiedy już odziedziczył tytuł. Ciągle jeszcze wtedy byliśmy w Oksfordzie. Sprowadzał je z Paryża w grupach sześcioosobowych. Służba nazywała je „gośćmi weekendowymi”.

Canidy i Stevens głośno się roześmiali. Także i „C” lekko zachichotał, rad, że ich rozbawił i rozluźnił. Był dżentelmenem i człowiekiem subtelnym. Historyjka ta miała nie tylko rozbawić Canidy’ego oraz Stevensa, ale także przypomnieć im o różnicy między kulturą brytyjską i amerykańską i o czymś jeszcze — że wszyscy grali w pokera: Brytyjczycy i Amerykanie przeciw Niemcom oraz Brytyjczycy przeciw Amerykanom. Major Canidy i pułkownik Stevens pochwycili w lot tę aluzję.

Podczas pierwszej wojny światowej Brytyjczycy i Francuzi zgodnie uznali, że ponieważ Amerykanie nie znają się na wojnie, ich przystąpienie do walki trzeba traktować przede wszystkim jako masową dostawę oddziałów „kolonialnych” i sprzętu, które eksperci wykorzystają wedle swego widzimisię.

Sprawy nie potoczyły się dokładnie tak, jak to sobie wyobrażali eksperci brytyjscy i francuscy: naczelny dowódca sił amerykańskich „Czarny Jack” Pershing nie był skory do podporządkowywania się ich rozkazom. Na samym początku oznajmił i potem twardo przy tym obstawał, że od chwili kiedy Amerykanie włączą się do walki, będą dowodzeni przez własnych oficerów i mowy nie ma o tym, aby byli wcielani do formacji angielskich czy francuskich.

Podczas obecnej wojny sytuacja była już inna. Naczelnym dowódcą wszystkich sił alianckich — był Amerykanin, inaczej bowiem swe oddziały i swój sprzęt USA skierowałyby na Daleki Wschód, amerykańskie terytoria okupowali bowiem Japończycy, a nie Niemcy. Skłonni byli uznać, że wojnę trzeba najpierw wygrać w Europie, ale tylko za cenę tego, że na czele znajdzie się Eisenhower.

Brytyjczycy dobrze rozumieli wszystkie uwarunkowania, w niczym nie zmieniało to jednak ich przekonania, że Imperialny Sztab Generalny, a także MI–6 oraz Sekcja Operacji Specjalnych, znacznie lepiej nadają się do prowadzenia akcji, odpowiednio, militarnych i wywiadowczych niż Eisenhower z całym jego sztabem oraz świeżo powstałe Biuro Służb Strategicznych.

Gdyby zależało to od Brytyjczyków, wszelkie zasoby — sprzętowe, osobowe i finansowe — BSS znalazłyby się w gestii różnych oficerów wywiadu, którzy ostatecznie wszyscy podlegaliby „C”.

Niezależnie od braku doświadczenia i zastrzeżeń Imperialnego Sztabu Generalnego — czy nawet samego Winstona Churchilla — Donovan, mając oparcie w prezydencie Roosevelcie, obstawał przy tym, żeby Amerykanie sami prowadzili swoje tajne akcje.

I, ku wielkiemu zaskoczeniu Brytyjczyków, od strony wywiadowczej całkiem dobrze dali sobie radę podczas lądowania w Afryce Północnej. Gdyby im się nie powiodło, mogłoby to stanowić argument za brytyjskim zwierzchnictwem, stało się jednak inaczej. Tak więc w żaden sposób nie można było zablokować samodzielnych amerykańskich operacji specjalnych. Pozostawała tylko współpraca.

Oto prawdziwa przyczyna, dla której „C” siedział teraz z nimi przy stole pokerowym, myślał Stevens. Celem narady było ustalenie pewnych szczegółów operacyjnych związanych z Helmutem von Heurtenem–Mitnitzem oraz Johannem Müllerem.

Na spotkanie w rezydencji X zostały dostarczone wszystkie znajdujące się w posiadaniu MI–6 materiały dotyczące Helmuta von Heurtena–Mitnitza, Johanna Müllera, rodziny von Heurten–Mitnitz, barona Vollmera, niemieckich instalacji rakietowych w Peenemiinde, niemieckich prób z silnikami rakietowymi, i to nie tylko takie, o które Amerykanie poprosili, ale także takie, które mogłyby być dla nich przydatne.

Potrzeba było czterech godzin, aby Amerykanie zbadali wszystkie zdjęcia, zadali wszystkie pytania, uzgodnili szczegóły kontaktów z brytyjskimi agentami w Niemczech, a także określili granicę, gdzie kończyła się pomoc brytyjska, a do akcji wkraczali oni.

A potem się oddalili.

Przy stole zostali tylko „C” i jego zastępca, którego twarz przybrała wyraz pewnego rozbawienia.

No dobrze, wyduś to już z siebie, Charley — zachęcił podwładnego „C”.

Przyszło mi do głowy, że wysyłamy dziewice, żeby odwaliły robotę dojrzałych niewiast. Ale potem pomyślałem, że także te dojrzałe niewiasty zaczynały jako dziewice. Kiedyś musi być pierwszy raz.

Jesteś niezawodny, jeśli chodzi o wątki romantyczne, Charley. Ale nie wiem, czy całkiem słusznie uważasz Canidy’go i tego pół — Niemca, którego chcą wykorzystać, za dziewice. Może nie bardzo wiedzą, jak prowadzić takiego profesjonalistę jak von Heurten–Mitnitz, ale to nie dziewice. Mają już za sobą kilka akcji.

A ja pozostanę przy swoim. Dziewice i tyle.


3
Hotel D’Anfa
Casablanka, Maroko
8 grudnia 1942 roku


Chociaż hotel D’Anfa funkcjonował teraz jako klub oficerski Alianckiego Zespołu Operacyjnego, nie stracił nic ze swej elegancji i gościnności. Nadal były otwarte basen i korty tenisowe, podobnie jak jedyny w Casablance bar i klub nocny na dachu budynku.

W rogu baru siedział Eldon C. Baker, trzydzieści dwa lata, nieco pyzata twarz, rzednące płowe włosy. Miał na sobie mundur oficerski z „U.S.” na patkach, ale bez żadnych oznaczeń wskazujących na rodzaj broni i szarżę. Na ramionach zielonej marynarki wszyto niebieski kwadrat, na którym widniał trójkąt z literami „U.S.” w środku; w ten sposób oznaczani byli cywilni eksperci przydzieleni w warunkach bojowych do oddziałów lądowych USA.

Dowództwo Wojsk Lądowych wystawiło legitymację na nazwisko Jamesa B. Westermana, na to samo nazwisko Departament Wojny wystawił rozkaz polecający, by z priorytetem AAA zapewnić transport wojskowym samolotem ze Stanów Zjednoczonych do Maroka, w związku z działalnością Biura Inspektora Wojsk Lądowych. W rubryce RANGA w legitymacji wpisano: „p.o. ppł”, co znaczyło, że w sprawach takich, jak kwaterunek, priorytety transportowe i tak dalej, James B. Westerman winien być traktowany jak podpułkownik.

W odpowiednio zabezpieczonym miejscu Baker trzymał drugą legitymację i drugi zestaw rozkazów. Była to legitymacja agenta Korpusu Kontrwywiadu Wojsk Lądowych USA, z kolei rozkazy wystawione przez zastępcę szefa sztabu do spraw wywiadu zlecały Bakerowi tajną misję, a wszystkie dotyczące jej pytania kazały kierować do G–2.

Legitymacja i rozkazy były wprawdzie autentyczne, ale Eldon C. Baker nie służył w CIC, Korpusie Kontrwywiadu. Był zatrudniony w Departamencie Stanu na stanowisku FSO–4, niemniej od ponad roku odkomenderowany był do BSS. W schemacie organizacyjnym BSS był określony jako „szef rekrutacji i treningu” i w związku z tą funkcją zjawił się w Maroku. Jego pierwsze zadanie polegało na rekrutacji oficerów z biegłą znajomością francuskiego, włoskiego i niemieckiego, którzy mieli być wykorzystani

do tajnych operacji w Niemczech i Włoszech. Chciał także, by wojska lądowe zorganizowały dla agentów BSS kurs spadochroniarski. Ale otrzymał jeszcze trzecie zadanie, o którym wiedzieli tylko pułkownik Donovan i kapitan Douglass: miał wysłać pocztówkę.

To trzecie zadanie było najważniejszą ze wszystkich przyczyn, które sprowadziły Eldona C. Bakera z Waszyngtonu na dach hotelu D’Anfa.

Baker zobaczył Erika Vollmera, zanim tamten go spostrzegł. Tak jak przewidywał, przyszedł do baru zaraz po piątej. Na wargach Bakera pojawił się cień uśmiechu; Vollmer najwyraźniej był zadowolony z siebie i roli, jaka przypadła mu w udziale.

Miał na sobie mundurową koszulę, mundurowe spodnie i krawat. Na nogach lśniły buty spadochroniarskie, do których pasowały skrzydełka srebrzące się na piersi nad dwiema baretkami; jedna zastępowała gwiazdę bojową ETO (Europejskiego Teatru Operacyjnego), druga medal Srebrnej Gwiazdy. Przez ramię miał przerzucony pistolet maszynowy thompson.

Usiadł na stołku, dość ostentacyjnie umieścił na sąsiednim miejscu pistolet i po arabsku zamówił u barmana whisky z wodą.

Obecni w klubie oficerowie, w większości młodzi sztabowcy wyznaczeni do najróżniejszych czynności na tyłach, patrzyli na niego z wyraźnym zdziwieniem. Przypomniał im, myślał Baker, że chociaż noszą mundury, nie są prawdziwymi żołnierzami w przeciwieństwie do właściciela baretek, skrzydełek spadochroniarza i thompsona.

Baker powstał, przeszedł przez bar i usiadł obok Vollmera na wolnym stołku.

Wie geht es, Erik? — spytał. — Alles gut?

To pytanie jeszcze bardziej pogłębiło zdziwienie innych; Baker pomyślał, że to może nie najlepsze zagajenie, ale z drugiej strony podejrzewał, że Vollmer zdążył się już popisać swoją znajomością niemieckiego.

Pod zimnym spojrzeniem Vollmera Baker poczuł się trochę nieswojo, dobrze bowiem wiedział, że pod maską zadufanego w sobie śmiałka kryje się bystry, przebiegły, nie dający się ponosić emocjom charakter.

Co cię tu sprowadza, Baker? — zapytał tonem, w którym brzmiała i pogarda i czujność.

Westerman — poprawił go Baker.

Vollmer przygryzł dolną wargę, chwilę pomilczał, a potem rzekł:

W porządku, co cię sprowadza, Westerman?

Mam tutaj parę spraw do załatwienia, więc pomyślałem sobie, zajrzę, przywitam się — odrzekł Baker, a ponieważ z oczu Vollmera nie znikał chłód, dorzucił: — Gratuluję Srebrnej Gwiazdy.

Gówno — beznamiętnie mruknął Vollmer.

Muszę zamienić z tobą kilka słów.

Baker właściwie sam nie wiedział, czemu w ogóle starał się nawiązać rozmowę w przyjacielskim tonie. Po dwakroć musiał wyciąć nieprzyjemny numer Vollmerowi, a on nie należał do osób, które gotowe są machnąć ręką i powiedzieć: „Co się stało, to się stało, trudno”.

Vollmer wychylił łyk i znowu wpatrzył się w Bakera.

Oficer SS, na którego widok żywiej bije serce Hitlera”, pomyślał Baker. Jasne włosy, niebieskie oczy, muskularna, sprężysta sylwetka, uosobienie prawdziwego Aryjczyka.

O co chodzi? — spytał Vollmer.

Nie tutaj — sprzeciwił się Baker. — Moglibyśmy pójść do ciebie?

Powiedziawszy coś do barmana, który wziął jego szklaneczkę i umieścił w kuble z lodem, Vollmer zeskoczył ze stolika, wziął thompsona i opuścił bar, a Baker poszedł w jego ślady.

Bez słowa zjechali windą dwa piętra, potem poszli korytarzem do numeru Vollmera: mały pokój i znacznie większa sypialnia z balkonem, z którego widać było Atlantyk i wspaniałą plażę.

Nie wiem, czy to bezpieczne miej sce — uprzedził Vollmer.

Nie szkodzi, to nie potrwa długo.

Z kieszeni na piersi wyjął dwie spięte gumką tekturki o rozmiarach osiem na dwadzieścia centymetrów oraz dziwnie duże wieczne pióro.

To niemieckie? — spytał zaciekawiony Vollmer. Baker przytaknął. — Miałem kiedyś takie.

Siadaj, Erik — powiedział Baker, wskazał mały stolik do pisania, a jednocześnie spomiędzy tekturek wyjął pocztówkę i dwie kartki papieru tej samej wielkości.

Vollmer przyjrzał się pocztówce, na której widniał Kurhotel znajdujący się w Bad Ems.

O co chodzi?

Mamy tylko tę jedną kartkę, więc niczego nie można spieprzyć. Dokładnie przepisz zawartość jednej kartki na drugą.

Na zapisanej kartce znajdował się adres: Herr Joachim Freienstall, 74–76 Beerenstrasse, Berlin/Zehlendorf, a także wiadomość (po niemiecku): „Bardzo za Tobą tęsknię. Przekaż, proszę, moje pozdrowienia tacie i profesorowi Dyerowi. Pozdrawiam serdecznie, Willi von K.”

Kim jest Freienstall? Co to za Willi von K., do jasnej cholery?

Nic cię to nie obchodzi.

Jeśli mnie nie obchodzi, to czemu niby mam pisać?

Dobra, ujmijmy to tak: nie ma potrzeby, abyś o tym wiedział.

To sam sobie pisz swoją pieprzoną kartkę.

Erik, nie ma czasu. Zrób to, o co się proszę. Przez chwilę spoglądali sobie w oczy.

Muszę wiedzieć, co za skurwysyństwo znowu montujesz. I na kogo.

W tej chwili to niemożliwe.

Kurwa mać! — prychnął Vollmer, chwycił wieczne pióro i skopiował treść jednej kartki na drugą.

Baker chwilę oceniał efekt, a potem rzekł:

W porządku. Teraz to samo na pocztówce. — Gdy Vollmer wykonywał polecenie, Baker wyjął zapalniczkę i podpalił pierwszą kartkę papieru, a gdy uznał, że z pocztówką również poszło dobrze, tak samo postąpił z drugą kartką. — Wstań.

Gdy Vollmer posłuchał, Baker zajął jego miejsce przy stoliku i na blacie ułożył obok siebie kartoniki i pocztówkę. Poślinił palec wskazujący i potarł nim nazwisko odbiorcy, tak iż „Joachim Freienstall” zrobił się nieczytelny.

Vollmer uniósł brwi, ale nic nie powiedział.

Baker poczekał, aż ślina wyschnie, po czym bardzo starannie wytarł pocztówkę chusteczką do nosa, szczególną uwagą obdarzając lśniącą stronę z wizerunkiem hotelu. Teraz, nadal trzymając kartkę przez chusteczkę, podał ją Vollmerowi, ten jednak stał nieruchomo.

I co? — spytał po chwili.

Weź pocztówkę i ułóż ją na kartonie.

Wystarczy kciuk i palec wskazujący czy odcisnąć też inne? — spytał ironicznie Vollmer.

Może tylko kilka razy przełóż z jednej ręki do drugiej — zasugerował Baker. Vollmer zrobił, jak mu polecono, a wtedy Baker przykrył pocztówkę drugim kartonikiem, znowu spiął oba gumką

i schował do kieszeni. — Chyba nie muszę dodawać, że nie należy o tym wspominać komukolwiek, prawda?

Z ciebie, Baker, jest perfidny skurwysyn, a ja nie mam zielonego pojęcia, po co ci to wszystko potrzebne.

W naszym biznesie, Erik, takie słowa to prawdziwy komplement — powiedział Baker i wyciągnął rękę. — To wszystko, chyba że mógłbym zrobić coś dla ciebie w Waszyngtonie.

Vollmer ostentacyjnie zignorował wyciągniętą dłoń.

Nie ma nic takiego. Zresztą, dostatecznie dużo już zrobiłeś, może nie dla mnie, lecz mnie.

Przykro mi, że tak to odbierasz, Erik.

Nie wątpię.

Baker wzruszył ramionami i wyszedł z pokoju. Vollmer przez dobrą minutę wpatrywał się w zamyśleniu w drzwi, a potem nagle się ożywił.

Cholera jasna! — krzyknął i pobiegł do windy.

Za kwadrans szósta umówił się w barze na dachu hotelowym z pracującą w Czerwonym Krzyżu dziewczyną o wspaniałych oczach.


4
Hotel Wardman Park
Waszyngton
16 grudnia 1942 roku


Major Peter „Doug” Douglass junior, który był niski, jak na lotnika, i nie wyglądał na swoje dwadzieścia pięć lat, chciał się pożegnać z ojcem przed wyjazdem do Europy. Najprościej byłoby wylądować P–38 w Waszyngtonie, ale Peter Douglass senior był komandorem i Doug wolał nie ryzykować, iż pożegnanie zamieni się w ojcowski wykład na temat zagrożeń, jakie dla wojskowej kariery stanowi niefrasobliwe traktowanie regulaminów i rozkazów. Należało oczekiwać, że gdyby w okolicach Waszyngtonu zgłosił kłopoty z silnikiem, efekt — po dokładnym sprawdzeniu okoliczności — byłby bardzo zbliżony.

Niemniej w drodze pomiędzy Alabamą a Karoliną Północną Doug znalazł rozwiązanie. Miał dobrego zastępcę, który śmiało mógł poprowadzić resztę grupy do Westover, a z kolei nie przypuszczał, żeby ktokolwiek mógł mieć jakieś wątpliwości, gdyby z powodu kłopotów z gaźnikiem P–38 musiał awaryjnie lądować w Baltimore. Skorzystał więc z okazji i wysłał wiadomość: „Części zamienne dotrą do Baltimore o 13.30”, a był pewien, że ojciec zrozumie, o co chodzi.

Na lotnisku czekała na niego z samochodem BSS Charity Hoche. Znał ja nieźle, raz nawet zrobili bara–bara podczas jednego z jego nielicznych wypadów do Waszyngtonu. Charity pracowała w BSS — to znaczy u jego ojca — jako, by tak rzec, gospodyni, w mającym ponad pięćdziesiąt lat budynku, przyznanym BSS, a stojącym przy Q Street nieopodal Rock Creek Park.

Pochodziła z tego samego kręgu ludzi co William Donovan, Jimmy Whittaker, Cynthia Chenowith oraz Ed Bitter i jego żona. Błyskotliwa dziewczyna o poważnym spojrzeniu cieszyła się znacznym powodzeniem pośród znajomych (najczęściej gustując w mężczyznach w typie agentów BSS), na imprezach zaś urządzanych przez ludzi z biura mogła wśród chętnych przebierać jak w ulęgałkach. Uznano, że najłatwiej będzie jąupilnować, kiedy się ją zatrudni.

Gdy ją zobaczył, musiał przyznać, że prezentowała się wspaniale. Cudowne piersi, długie, jasne włosy, nosowa wymowa, która zawsze wydawała mu się ogromnie seksowna. No, ale cóż, miał pożegnać się z ojcem, a nie rozglądać za okazjami do obłapki.

Jak tam ojciec, zajęty? — spytał.

Charity poinformowała, iż ojciec faktycznie jest zajęty, jeśli jednak Doug może poczekać do ósmej, to będą mogli się spotkać.

Z drugiej strony, skoro tato jest zajęty, to może jakaś mała obłabka uspokoiłaby moje nerwy przed czekającymi mnie niebezpiecznymi zadaniami.

Poszli więc na piwo, tyle tylko, że on nie pił, bo miał jeszcze dzisiaj lecieć, ona zaś zamówiła koktajl z soku wiśniowego, cherry i ginu, który najwyraźniej pobudził ją emocjonalnie. Około czwartej Doug uznał, że do Westover wylecieć będzie musiał dopiero jutro rano. Charity mniej więcej co godzinę kontaktowała się z Douglassem seniorem, aby sprawdzić, czy przypadkiem coś nie zmieniło się w jego rozkładzie zajęć, ale na próżno.

Udali się gdzieś na obiad, Doug jednak nie bardzo nawet pamiętał, co jedli, gdyż bardzo wcześnie zaczęli napierać na siebie kolanami pod stołem, co było znacznie bardziej interesujące od posiłku. W okolicach deseru czy kawy nachyliła się ku niemu, aby coś szepnąć na ucho, a wtedy jedna z tych urzekających piersi spoczęła na jego dłoni.

Decyzja zapadła bardzo szybko, ale potem pojawiły się znaczne trudności ze znalezieniem miejsca, gdzie Doug mógłby się przespać, co było nieodzowne, skoro jutro miał lecieć do Anglii. Nie mogli udać się do Charity, ta bowiem mieszkała w budynku na Q Street, a gdyby ktoś ich zauważył, „mógłby sobie coś pomyśleć”. W każdym innym mieście niż Waszyngton łatwego rozwiązania dostarczyłby hotel, lecz w stolicy nie było żadnych miejsc. Upewnili się o tym, tracąc półtora dolara na telefony. I wreszcie Charity znalazła rozwiązanie: udadząsię do apartamentu Bitterów w hotelu Wardman Park. Mogli stamtąd zadzwonić, aby sprawdzić, czy ojciec jest już wolny, a na dodatek Charity pamiętała, że Ed (który był trochę drażliwy w takich kwestiach) załatwiał jakieś sprawy poza miastem.

Sara Child Bitter istotnie rozpromieniła się na widok majora Petera „Douga” Douglassa juniora w niemałym stopniu z tej przyczyny, iż jej mąż komandor podporucznik Bitter miał gościowi wiele do zawdzięczenia.

Przed wybuchem wojny Ed Bitter i Doug Douglass służyli w Latających Tygrysach. Na samym początku wojny Doug, ryzykując własne życie, uratował Eda od śmierci. Atakując japońską bazę lotniczą, Ed został trafiony przez artylerię przeciwlotniczą i musiał awaryjnie lądować w wyschniętym korycie rzeki, a wtedy Doug, łamiąc prawa aerodynamiki, wylądował w tymże korycie i siedząc Edowi na kolanach, ponownie wystartował. Gdyby nie to, Bitter albo umarłby z upływu krwi, albo zostałby zamordowany przez Japończyków, którzy uznając formację Latających Tygrysów za bandycką, ścinali pilotów na miejscu.

Tak więc Doug Douglass zawsze był mile witany u Bitterów, niekoniecznie jednak w celu, który Charity miała na myśli. Sara wzięła ją na bok i wyraźnie to powiedziała.

Nie chciałabym być obcesowa, Charity, ale jeśli gotowa jesteś zachowywać się jak kobieta, która odwiedza pokoje hotelowe, to rób to lepiej w hotelu.

Po pierwsze, w Waszyngtonie nie ma wolnego ani jednego pokoju hotelowego, po drugie, nigdzie nie zameldują lotnika ze znajomą. Domagają się świadectwa ślubu.

Zatem musisz poskromić swoje żądze do chwili, aż coś załatwisz. Może to być świadectwo ślubu albo twoje własne mieszkanko.

Niestety, na formalności ślubne nie ma już czasu.

A jak dzisiaj się z nim nie prześpisz, to co, oślepniesz, zęby ci wypadną czy zarośniesz włosami?

Za dwadzieścia cztery godziny będzie w tej swojej małej maszynce gdzieś nad Atlantykiem — oznajmiła Charity.

Sam ci to powiedział?

Nie. To tajemnica.

To dlaczego zdradzasz ją mnie?

A co, złapiesz za telefon i zadzwonisz do Hitlera? Zdradzam ci tajemnicę po to, abyś zrozumiała, dlaczego to dla mnie takie ważne.

Posłuchaj, Charity…

Po prostu dodałam dwa do dwóch. Komandor Douglass kazał mi sprawdzić kurs P–38, które jutro po południu startują z Westover Fields w Massachusetts. Przez Nową Fundlandię lecą do Szkocji. Z kolei Doug powiedział mi, że jest w drodze do Westover. Reszty nietrudno się domyślić, prawda?

Boże, jeśli Ed się dowie, zabije mnie.

Będzie w domu dopiero we wtorek — rzeczowo zauważyła Charity. — Sama mi to powiedziałaś. A jeśli ty mu nie powiesz, ja tego z pewnością nie zrobię.

Tak więc Sara poszła na spacer z małym Joe, chociaż wcześniej tego nie planowała. Co się wydarzyło między Dougiem i Charity podczas jej nieobecności, w to nie zamierzała wnikać.

Nie przypuszczała jednak, że kiedy wróci, oni dalej będą zajęci tym, co robili, cokolwiek to było. A tym bardziej, że potrwa to całymi godzinami. Ostatecznie uznała, że najlepiej uczyni, jeśli pójdzie spać i powstrzyma się z wyrażeniem swej opinii do chwili, gdy Doug rano opuści jej apartament. A potem powie Charity, co o tym wszystkim myśli.

Prawdziwe szczęście, że Eda nie było w domu. Byłby oburzony. Powiedział jej jednak, że jako adiutant wiceadmirała Enocha Haw — leya, dowodzącego SekcjąMateriałowego Zaopatrzenia Lotnictwa, musi wyjechać z miasta na cały weekend, a możliwe, że wróci dopiero we wtorek.

Tymczasem komandor podporucznik Edward Ward Bitter zjawił się w domu trzy godziny później, tuż przed północą. Był niesłychanie zdumiony, gdy w małżeńskiej sypialni zastał łóżeczko z ich małym synkiem.

Kto tam jest? — spytał, ułożywszy się obok Sary i ruchem głowy wskazawszy pokój dziecinny.

Udając sen znacznie głębszy niż w rzeczywistości, Sara mruknęła:

Douglass.

A to dobrze — ucieszył się Ed i rychło zasnął.

Dzięki temu Sara zyskała trochę czasu, żeby obmyślić, jak zachować się w tej krępującej sytuacji. Ponieważ poślubiła jednego z absolwentów akademii wojskowej, miała dość okazji, aby stwierdzić, że całkowicie różnią się oni od innych oficerów. Wszystko widzieli w znacznie ostrzejszym świetle, hołdowali znacznie bardziej rygorystycznemu kodeksowi honorowemu, w efekcie czego nie pozwalali sobie, na to, co robił chociażby przyjaciel Eda (także zresztą Sary i Douga) Dick Canidy.

Czasami było to jaskrawo widoczne. Na przykład Doug, który kończył West Point, i Ed, absolwent Annapolis, nigdy nie śmiali się, gdy Canidy opisywał Klub Piechoty i Marynarki jako „Przytułek Pierdzących Dziadków”, obaj też czuli się urażeni, ilekroć Dick czy Jim Whittaker naigrawali się z establishmentu armii zawodowej.

I oto Doug Douglass przekroczył granicę tego, co wolno zawodowemu żołnierzowi, a chodziło o jedną z zasad, których Sara nie mogła ani w ząb pojąć. Ed z pewnością nie oczekiwał od Douga, młodego i zdrowego kawalera, że będzie żył w celibacie, niemniej oczekiwał od niego, że jako oficer swe miłostki będzie jak najdyskretniej ukrywał, nie dopuszczając, by w jakikolwiek sposób splatały się z obowiązkami zawodowymi.

Oficer nigdy nie sprowadzał niezamężnych kobiet pod dach innego oficera, a tym bardziej nie do pomyślenia było, aby z nimi w tych warunkach sypiał. Co więcej, pozwalając sobie na romans z Dougiem, Charity Hoche traciła wszelki szacunek w oczach Eda. Przestawała być „damą”, czego w niczym nie zmieniał fakt, że uczęszczała z jego żoną do Bryn Mawr.

Kiedy Ed rano wstawał, Sara udawała, że śpi. Kwadrans później, przewinąwszy Joe, Ed wrócił wraz z dzieckiem do łóżka, najwyraźniej starając się obudzić małżonkę.

Doug przyszedł późno?

Bardzo późno.

Jestem głodny. Sądzisz, że mogę go zbudzić?

Daj mu jeszcze trochę pospać — zasugerowała Sara, starając się odroczyć nadejście tego, co nieuniknione.

A, do diabła — mruknął Ed po chwili. — On i Canidy wiele razy wyrywali mnie ze smacznego snu. Teraz na mnie kolej.

No to idź — powiedziała Sara. — A ja zadzwonię i zamówię większe śniadanie.

I nosze, dodała w myśli.

Słyszała, jak Ed zatrzymuje się w korytarzu przed drzwiami Joe i z entuzjazmem woła:

Doug!!!

Sięgnęła po telefon i zamówiła śniadanie na cztery osoby.

Kiedy Ed Bitter zawołał go po imieniu i zastukał do drzwi, Doug Douglass leżał wtulony w plecy Charity, trzymając w ręce jej pierś. Natychmiast ją wypuścił i przewrócił się na plecy.

O kurczę, wrócił! A jest gorszy nawet od mojego ojca! Jak się dowie, że tu jesteśmy, nie zostanie kamień na kamieniu!

Spojrzał na zegarek: kwadrans po dziewiątej. Zerknął na Charity Hoche.

Przeszedł na palcach przez pokój, wziął torbę i zniknął z nią w łazience, bezszelestnie zamykając za sobą drzwi. Wyjął świeże slipy i ułożył je na umywalce, potem odkręcił zimny prysznic, zasunął plastikową zasłonę i wszedł do wanny.

Na pewno usłyszy, zupełnie, jakbym łomotał w bęben. Musi się obudzić”.

Charity Hoche w istocie nie spała już od dłuższego czasu. Kiedy się ocknęła, leżała nieruchomo, nie chcąc niczego zmieniać. Niejeden raz czuła męską rękę na swej piersi oraz przywierający do pleców męski tors i dość lubiła to uczucie. Tym razem jednak było jakoś inaczej, aczkolwiek trudno byłoby jej określić, na czym polegała różnica.

Przypomniała sobie, co powiedziała Sara poprzedniego wieczoru. A może jest jakaś prawda w słowach in vino veritas i istotnie jest to dla niej coś specjalnego? Czyżby Doug Douglass nie był tylko kolejnym z interesujących młodych mężczyzn?

Oddychała regularnie, jak gdyby spała, potem poczuła, jak łóżko się ugina i Doug wstaje. Kiedy usłyszała odgłos prysznica, ześliznęła się z łóżka i spojrzała w lustro. Oczy miała zapuchnięte, włosy rozczochrane, przesłoniła usta dłonią, aby poczuć swój oddech.

Na ile mogła, samymi rękami uporządkowała włosy, chwilę masowała oczy, potem wróciła do łóżka, wygładziła prześcieradło, poprawiła poduszki, by wreszcie ułożyć się z powrotem. Zastanawiała się, czy powinna naciągnąć kołdrę, aż po brodę.

Uznała, że nie ma co udawać, iż jej ciało stanowi dla niego tajemnicę. Eksplorował je dosyć dokładnie, i to nie pierwszy raz.

Wie zresztą, że nie był ani pierwszym, ani jedynym. Kiedy wyszedł z łazienki w bieliźnie, nie wydawał się zachwycony jej widokiem na pół siedzącej na łóżku.

Pewnie miał nadzieję, że uda mu się cichcem wymknąć.

Dzień dobry — powiedziała z uśmiechem.

Dzień dobry — odrzekł, a jego uśmiech był trochę niepewny. — Wrócił Ed.

Wiem — odparła Charity. — Mam szminkę. Możemy sobie wymalować na czołach tarcze.

To go raczej nie rozbawi.

Przepraszam, jeśli jesteś ogarnięty porannymi wyrzutami sumienia. Może wyskoczę przez okno?

Martwię się przede wszystkim o Sarę. Chyba rzeczywiście. To istotnie fajny facet.

Powiedziała mi, że Ed nie wróci wcześniej niż we wtorek. — Nagle coś nowego przyszło jej do głowy: — A będziesz mógł lecieć?

Pokiwał głową, ale zaraz zakrył ręką usta.

Mój ojciec, niech to diabli!

Jeśli ty mu nic nie powiesz, ode mnie się nie dowie — rzekła odruchowo, dziwiąc się własnym słowom. Doug tylko się żachnął. — Rozmawiałam z nim, do dziewiątej musiał być w bazie w Fair — fax. Pytał, czy możesz opóźnić wylot do południa. Odpowiedziałam, że tak. — Popatrzył na nią w osłupieniu. — Wystartować będziecie mogli nie wcześniej niż o szóstej. Przechodzi front i dopiero po nim was wypuszczą.

Więc wiedziałaś?

Chyba po to się jest w BSS, żeby umieć dotrzeć do informacji, prawda?

I dlatego to… wczorajsze?

To wczorajsze to rodzaj obywatelskiego uczynku, aby podreperować morale naszych chłopców w mundurach.

I znowu nie wiedziała, czemu to mówi i czemu tak.

Zupełnie cię nie rozumiem — stwierdził Doug, kręcąc głową, a potem rozejrzał się za mundurem. Powiesiła go w szafie. Zaczął się ubierać odwrócony do niej plecami. Dopiero teraz zwróciła uwagę na jego szerokie ramiona. Nałożył spodnie, po czym upychając koszulę za paskiem, odwrócił się i spojrzał jej w oczy. — Zechciej trochę poskromić ten swój język, żeby jeszcze bardziej nie pogorszyć sytuacji Sary.

Sprawdził ponownie swój wygląd i wyszedł z sypialni.

Bitter, jak zawsze dżentelmen, siedział przy stole i popijał kawę. Oprócz serwisu na blacie znajdowały się talerze, sztućce i jedzenie, ale nic jeszcze nie zostało napoczęte.

Dzień dobry — odezwał się Douglass tak jowialnie, jak tylko potrafił.

Bitter wstał i uścisnęli sobie ręce.

Witaj. Miło cię zobaczyć.

Nawzajem.

Co porabiasz w Waszyngtonie? Jeśli możesz mi to zdradzić.

Jadę stąd na lotnisko.

Sarah z radości wszystko się pokręciło i zamówiła śniadanie na cztery osoby. Bo nie przypuszczam, żeby miała na myśli Joe. Prawda, kochanie?

Sara i Doug spojrzeli po sobie, a potem odwrócili oczy.

Nawiasem mówiąc, Eddie — powiedział Doug, sięgając po kawę — uważam, że znacznie taniej i bezpieczniej byłoby przewieźć P–38 do Anglii morzem.

To wy?

Powiedzmy.

Marynarka postanowiła, że waszą trasę będą patrolować cataliny.

Co to takiego te cataliny? — spytała Sara.

Latająca łódź rozpoznawcza dalekiego zasięgu — wyjaśnił Doug. — Gdyby ktoś musiał wodować, wezmą go na pokład.

Chciałbym lecieć z wami.

Nie ma mowy.

Czy mogę zadać jeszcze jedno pytanie? — odezwała się Sara, ale Ed zwięźle uciął sprawę:

Nie.

Do pokoju weszła Charity.

Bitter popatrzył na nią, żonę i z powrotem na nią.

Witaj, Edwinie — bardzo naturalnym tonem powiedziała Charity. — Miałeś wrócić dopiero we wtorek.

Wróciliśmy wcześniej — odruchowo wyjaśnił Bitter.

Parówki! Wspaniale! — oznajmiła Charity. — Jestem głodna jak wilk!

Usiadła i zaczęła sobie nakładać na talerz.

Bitter spojrzał na Douga, ale ten unikał jego wzroku.

Charity zjadła kęs parówki, a następnie rzekła z uśmiechem:

Komandor Douglass będzie czekał na Douga na lotnisku w Baltimore. Da się to jakoś urządzić, żeby go tam podrzucić?

Oczywiście — bąknęła Sara.

Nie wiem, jak załatwić benzynę — zauważył Bitter.

Kupuj na czarno — poradził Doug.

Nie zadaję się z czarnym rynkiem.

Byłem pewien, że wszyscy tak robią.

Moim zdaniem oficerowi nie wolno.

I co, z samego rana wrócimy do starych kwestii? — spytał Doug.

Są po prostu rzeczy, których oficerowie nie robią, i tyle — oznajmił Bitter.

A czy oprócz czarnego rynku i benzyny miałeś może coś jeszcze na myśli? — niewinnie spytała Charity.

Twarz Bittera zapłonęła gniewem. Zerwał i cisnął serwetkę na talerz.

Mam coś do załatwienia — odparł i sztywnym krokiem opuścił pokój.

Charity popatrzyła na Douglassa.

Przepraszam, wiem, miałam poskromić ten swój język. Tak mi się jakoś wymknęło.

Do cholery z nim — mruknął Douglass. — Zarozumiały sukinsyn. Chodź, idziemy.

Nie, zostańcie — odezwała się Sara.

Przepraszam, że cię w to wrobiliśmy — odrzekł Doug. — Jesteś świetną dziewczyną, ale nigdy nie zrozumiem, dlaczego wyszłaś za tego zarozumiałego sukinsyna.

Wiecie co, może lepiej, żebyście istotnie sobie poszli — oznajmiła Sara.

Zdaje się, że nie tylko ja powinnam poskramiać język — stwierdziła Charity.

Douglass obszedł stół, podał rękę Charity i oboje wyszli.

Drzwi zamknęły się z trzaskiem i obudziły dziecko. Sara wzięła je z kołyski i poszła z nim do sypialni. Ed stał przy oknie i wyglądał na ulicę.

Poszli? — spytał, nie odwracając się.

Kazałam im. Powiedziałam, że nie pozwolę, aby w twoim domu ktoś nazywał cię zarozumiałym sukinsynem. — Popatrzył na nią stropiony. — Co nie zmienia faktu, że jesteś zarozumiałym sukinsynem. Jak mogłeś się tak zachować? To twój najlepszy przyjaciel, uratował ci życie, jutro o tej porze może już nie żyć, a ty śmiesz mu prawić kazania?

Edwin Bitter po raz pierwszy usłyszał taką nauczkę z ust swojej żony.

Kiedy dotarli na lotnisko w Baltimore, Doug udał się do bazy operacyjnej, aby sprawdzić prognozy meteorologiczne. Gdy wyszedł, ujrzał ojca i bosmana Ellisa.

Przepraszam za wieczór — powiedział ojciec. — Bardzo chciałem zjeść z tobą kolację, ale nie mogłem się wyrwać. Rozumiem, że Charity zajęła się tobą?

Była nieoceniona.

To dobra okazja, żebym zwinęła swój namiocik i się oddaliła — rzekła Charity.

Musisz już iść? — spytał Doug.

Bardzo miło było znów pana zobaczyć, majorze Douglass — stwierdziła i wyciągnęła dłoń. — Proszę na siebie uważać.

Cała przyjemność po mojej stronie, panno Hoche — odparł Doug, ale zaraz parsknął śmiechem. — Daj spokój, nie ma co udawać.

Marmurową posadzką biegł w ich kierunku komandor podporucznik Edwin W. Bitter. Nie miał na sobie munduru, a na wierzch narzucił podniszczoną kurtkę lotniczą z flagą Kuomintangu na plecach.

Zatrzymał się i spojrzał na komandora Douglassa.

Przepraszam, jeśli przeszkodziłem.

Tato, upomnij go — powiedział Doug. — Po raz pierwszy w życiu znalazł się poza domem bez munduru.

Chciałem się pożegnać i życzyć powodzenia — zwrócił się do niego Bitter.

Dzięki — odrzekł Doug odrobinę zaskoczony.

A także przypomnieć ci, że zarozumiałym sukinsynem byłem przez cały czas, więc nie powinieneś się akurat teraz dziwić.

Jesteś kawał dupasa, ale cię lubię — odparł Doug.

Chciałem też przeprosić ciebie, Charity.

Wszystko w porządku, Edwin. Ja również od zawsze wiedziałam, że jesteś kawał dupasa.

Chyba nie do końca rozumiem, co tu się dzieje — oświadczył komandor Douglass.

Może i lepiej — rzekł Doug. — Będę musiał już uciekać. Wyciągnął rękę do ojca, a ten ją uścisnął.

Uściskajcie się porządnie, do cholery — ponagliła Charity. Zerknęli na nią, po czym padli sobie w objęcia. Doug klepnął Eda po ramieniu i obrócił się do Charity.

Ze mną też się uściskasz? — spytała.

Ciebie pocałuję, ale tylko po to, aby zatkać te twoje pyskate usta.

A pan co sobie wyobraża? — zapytała Charity, chwyciła go za uszy i ucałowała w usta z udawaną żarliwością. To jednak, co zaczęło się jako żart, skończyło się bardzo poważnie, a kiedy Charity oderwała się od Douga, była bliska płaczu.

Załoga naziemna krzątała się koło lśniącego i jakoś groźnie wyglądającego myśliwca. Doug Douglass zręcznie wspiął się po przystawionej do kadłuba drabince, a kiedy znalazł się w kabinie, jeden z techników też wszedł na górę, sprawdził, czy ma dobrze zapięty spadochron, zszedł i odstawił drabinkę.

Na dziobie samolotu, nad napisem „Major Doug Douglass”, wymalowano dziesięć „klopsów”, z których każdy oznaczał jednego zestrzelonego Japończyka. Kiedy Charity zobaczyła je po raz pierwszy, uznała, że są podniecające i seksowne, teraz mało się nie rozbeczała, gdyż brutalnie uświadomiły jej, co grozi pilotowi myśliwca. Doug miał przed sobą Atlantyk, ale kiedy go pokona, czekać go będzie walka na śmierć i życie z równie zdeterminowanym przeciwnikiem. Przemknęła jej przez głowę myśl, że być może widzi go po raz ostatni.

Gotów! — zawołał Doug; zakaszlał starter i ruszył lewy silnik. Huk zaskoczył Charity, a w tej samej chwili ruszył prawy silnik, wypuszczając obłok niebieskawego dymku. Patrzyła, jak Douglass nakłada na głowę hełmofon, a potem na twarz ochronne okulary.

Krótkim gestem podniósł rękę na pożegnanie i samolot zaczął się toczyć. Bardzo szybko skrył się za stojącymi na płycie maszynami, ale oni dalej tkwili przed oszklonym terminalem. Dwie, może trzy minuty później usłyszeli ryk zbliżającego się samolotu. P–38 Douglassa przemknął obok nich z kołami już nie dotykającymi pasa. Położył się w skręcie w prawo i po trzydziestu sekundach zniknął z pola widzenia.

Wszystko będzie w porządku, Charity — powiedział Ed Bitter. — Nie ma lepszego od niego pilota.

Uśmiechnęła się. W takich ustach była to prawdziwa pochwała.



IV

1
Ministerstwo Spraw Zagranicznych
Berlin
20 grudnia 1942 roku


Powrót do Berlina Helmuta von Heurtena–Mitnitza, który dotąd zasiadał we Francusko–Niemieckiej Komisji Rozjemczej w Maroku, postawił kierownictwo Ministerstwa Spraw Zagranicznych w kłopotliwej sytuacji, nie bardzo bowiem wiedziało ono, co z nim począć.

W niektórych kołach zaczęła otaczać jego nazwisko aura pewnej podejrzliwości. Pojawiły się sugestie — nader aluzyjne, oczywiście, w końcu chodziło o dyplomatów — że być może nazbyt łatwo pogodził się z utratą Maroka. Koniec końców miał pod bokiem Tunis, mógł tam wyjechać i czekać, aż Führer w odpowiedniej chwili przypuści stamtąd kontratak.

Obrońcy, a wśród nich jego brat, graf von Heurten–Mitnitz, który należał nie tylko do grona partyjnych bonzów, ale także był jednym z nielicznych arystokratów, z którymi Führer utrzymywał osobiste kontakty, wskazywali, że droga z Maroka do Tunisu była bardzo niebezpieczna, a poza tym Helmut otrzymał rozkaz, aby na pokładzie junkersa przedostać się do Włoch.

Do grona owych obrońców należeli też wyżsi urzędnicy ministerstwa. Von Heurtenowie–Mitnitzowie od pokoleń pełnili służbę dyplomatyczną i Helmut postąpił tak, jak nakazywała mu rodzinna tradycja: uczynił wszystko, aby być do dyspozycji ojczyzny i nie wpaść w ręce Amerykanów. Trudno było obarczać go odpowiedzialnością za brutalne pogwałcenie przez Amerykanów neutralności Francji, a także za to, że Francuzi wywiesili białą flagę właściwie w tej samej chwili, w której rozpoczęła się kanonada.

Znalazły się w ministerstwie osoby, które sugerowały, aby Helmut von Heurten–Mitnitz osobiście poinformował Führera o tym, co wydarzyło się w Maroku, ale wyperswadował mu to brat, który dobrze wiedział, że złe wiadomości niekiedy źle usposabiały Hitlera do tego, kto je przynosił.

Lecz ta nieopatrzna propozycja nie do końca pozbawiona była sensu. Helmut miał wszelkie kwalifikacje po temu, aby przygotować — najlepiej we współpracy z obersturmbannführerem Johannem Müllerem — raport dla Führera, który był dostatecznie złego zdania o Francuzach, aby z chęcią podchwycić wszelkie sugestie wskazujące na ich odpowiedzialność za klęskę, a zdejmujące ją z niemieckich dyplomatów i oddziałów SS.

Helmut von Heurten–Mitnitz otrzymał zatem gabinet z oknem wychodzącym na wewnętrzny dziedziniec ministerstwa, niewielki sekretariat, samochód z szoferem, a także pensję w wysokości uposażenia ministra. Wszystkie wątpliwości co do jego pośpiesznego opuszczenia Maroka wkrótce ucichły; ostatecznie należał do ekskluzywnego grona zawodowych dyplomatów.

Nierozwiązany pozostał jednak problem jego wojskowego statusu. Po ukończeniu gimnazjum w Königsbergu Helmut von Heurten–Mitnitz pół roku odsłużył jako kadet w 127. Pomorskim Pułku Piechoty, co rozumiało się samo przez się, jeśli pamiętało się, że historia tej jednostki sięgała aż do regimentu, który w roku 1582 utworzył graf von Heurten. Po sześciu miesiącach mianowany porucznikiem, Helmut rozpoczął studia na Harvardzie, które ukończył w roku 1927. W latach 1931–1933 był attache kulturalnym, a potem doradcą attache wojskowego ambasady niemieckiej w Waszyngtonie. Od roku 1936 do 1938 był konsulem w Nowym Orleanie.

Kiedy wrócił z Nowego Orleanu do Berlina, aby objąć ważne stanowisko w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, został zaproszony na rozmowę najpierw przez wywiad wojskowy, potem Sicherheitsdienst SS. Obie agencje tyleż interesowały się tym, co dzieje się w ministerstwie, ile zewnętrznymi zagrożeniami dla Tysiącletniej Rzeszy.

Wywiad zaoferował mu stopień majora rezerwy z delikatną sugestią, że ponieważ był bardziej przydatny w miejscu, w którym się w tej chwili znajdował, zatem powołanie do czynnej służby było mało prawdopodobne. Grzecznie odmówił.

Z kolei SS zaproponowało mu stopień sturmbannführera w honorowych oddziałach SS, za co też podziękował, dobrze wiedząc, że do oddziałów tych należeli głównie ludzie, którzy w jakiś sposób przysłużyli się SS, najczęściej hojnymi zapomogami finansowymi. Mieli wprawdzie prawo do czarnych mundurów ze srebrnymi błyskawicami oraz czaszką na czapce, ale poza tym pozbawieni byli jakiegokolwiek znaczenia.

Żywił zresztą nadzieję, że uda mu się trzymać z dala od wojska i służyć ojczyźnie tylko jako dyplomata. Wymagało to niemałego zachodu, szczególnie teraz, po powrocie z Maroka, coraz rzadziej bowiem honorowano zwolnienia od służby wojskowej; nawet status dyplomaty przestawał wystarczać. Obecnie sprawy rozstrzygały się na najwyższych szczeblach.

W każdym razie nie odmówił już, gdy zaproponowano mu stopień brigadeführera rezerwy w SS–SD, tajnej służbie SS, czemu zresztą towarzyszyło zapewnienie, że nie będzie powołany do czynnej służby i pozostanie w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.

W dopasowanym do figury czarnym mundurze SS, przysięgę na wierność złożył osobiście Adolfowi Hitlerowi, któremu towarzyszył przy tym reichsführer Heinrich Himmler. Dla uczczenia tego awansu brat urządził potem małe przyjęcie przy Beerenstrasse w dzielnicy Zehlendorf, które w drodze do opery zaszczycili na krótko swą obecnością reichsführer z małżonką, co, jak podkreślił graf von Heurten–Mitnitz, było niezwykłym zaszczytem.

Helmutowi błysnęła wprawdzie myśl, aby na obie uroczystości zaprosić Müllera, ale po namyśle zrezygnował z tego. Może lepiej nie afiszować się z tą znajomością, zresztą, on sam miał nadzieję, że nie będzie już musiał więcej nakładać uniformu SS.

Potem zabrał się do sporządzania raportu dla Führera, ale nie bardzo spieszył się z jego ukończeniem. Chciał wypełnić sobie czas do momentu, gdy znajdą dla niego coś odpowiedniego.

Jego nazwisko natychmiast pojawiło się w ambasadach krajów neutralnych na listach gości wartych zaproszenia, często więc bywał na przyjęciach, zresztą, jako kawaler nie mógł się uskarżać na niedostatek życia towarzyskiego. Berlin pełen był wdów, prawdziwych i słomianych, co pozwoliło radować się uciechami cielesnymi, bardzo jednak zważał na to, aby nie zaangażować się w jakiś trwalszy związek.

Dziewiętnastego września otrzymał wiadomość od Amerykanów.

Kiedy rankiem dwudziestego grudnia fräulein Ingebord Schermann, sekretarka, weszła do jego gabinetu, na biurku piętrzyły się teczki „wypożyczone” z francuskiego Deuxieme Burreau, które zgromadził, aby w raporcie dla Führera jak najdokładniej zilustrować „perfidię” Francuzów. Tak naprawdę Helmut zajęty był lekturą powieści wiedeńskiego pisarza Franza Schillera o romansie między austriackim arystokratą i piękną gruźliczką.

Obecność sekretarki wprawiała von Heurtena–Mitnitza w stan pewnego niepokoju. Kobieta miała w sobie niewątpliwie coś z fanatyczki.

Blond włosy panny Ingebord Schermann były dokładnie rozczesane na boki, a na szyi spięte w gęsty kok. Zwięzłe wypowiedzi były ostre jak rozkaz, a jej heski dialekt jeszcze to podkreślał.

Von Heurten–Mitnitz uważał Müllera za typowego heskiego wieśniaka: tępego, flegmatycznego i nudnego. Jak wszyscy mieszkańcy północnych i wschodnich Niemiec był zdania, że to on mówi prawdziwą niemczyzną, którą inni tylko nieudolnie parodiowali. Co do panny Schermann, miała trzydzieści dwa lata, ktoś mógłby ją nawet uznać za w miarę atrakcyjną w każdym razie nie było żadnej wyraźniej potrzeby, aby tak starannie kryła ciało za urzędniczą sukienką sięgająca od kolan do samej szyi. A chociaż trudno było wyobrazić ją sobie ogarniętą zmysłowym szałem, to jednak niejeden raz przyszło mu do głowy, że wyraźnie zarysowane piersi mogłyby nawet być dość przyjemne w dotyku. Tak czy owak, nie onjąsobie wybrał na sekretarkę: została mu narzucona.

Mam dla ciebie kogoś odpowiedniego, Helmut — oznajmił szef Działu Personalnego. — Sprawna, efektywna, no i absolutnie lojalna wobec Rzeszy i Führera.

O tym, że została mu przydzielona, zadecydowały trzy rzeczy. Wzmianka o lojalności oznaczała, że będzie gdzieś składać raporty o jego poczynaniach. To rzecz pierwsza. Druga: była właśnie pod ręką, gdy on wrócił z Maroka. A trzecia: ktoś w ministerstwie miał jej już tak serdecznie dość, iż skorzystał z pierwszej okazji, aby się od niej uwolnić.

Von Heurten–Mitnitz uniósł wzrok znad książki starannie zamaskowanej między papierami, a panna Schermann tonem bardziej pasującym do sierżanta oznajmiła:

Herr obersturmbannführer chce się z panem wiedzieć, ekscelencjo.

Proszę wpuścić herr obersturmbannführera, panno Schermann.

Sekretarka krótko kiwnęła głową.

Jawohl, Herr Minister.

Müller wkroczył w długim, sięgającym do kostek czarnym płaszczu. Z pasa na biodrach zwisała kabura z pistoletem.

Heil Hitler! — powiedział dziarsko i wyrzucił w powietrze wyprostowaną dłoń.

Heil Hitler! — odpowiedział von Heurten–Mitnitz. — Cieszę się, panie obersturmbannflihrerze, że udało się panu znaleźć dla mnie czas.

Jestem zawsze do pana usług, panie ministrze.

Pozwoliłem sobie zarezerwować stolik u Adlona. Czy odpowiada to panu?

Czuję się zaszczycony.

No to cóż, ruszajmy.

Von Heurten–Mitnitz poszedł do wieszaka, ale w tym samym momencie pojawiła się panna Schermann, podała mu płaszcz, a potem kapelusz.

Pan obermstrumbannführer Müller i ja idziemy na obiad do Adlona. Gdyby były jakieś ważne telefony do mnie lub obersturmbannführera, proszę je tam przełączyć, panno Schermann.

Jawohl, Herr Minister.

Przed wejściem do ministerstwa stał cywilny opel kapitana Johanna Müllera. Przechadzało się koło niego dwóch mężczyzn, najwyraźniej agentów po cywilnemu. Nikt nie zamierzał zwracać uwagi obersturmbannführerowi SS–SD, że mogły tu parkować tylko pojazdy mające na to zgodę ministerstwa.

Müller usiadł za kierownicą i ruszyli.

Zechce się pan zatrzymać pod moim domem? — spytał von Heurten–Mitnitz. — Zajrzę tylko na chwilkę.

Müller kiwnął głową.

W czasie jazdy do Zehlendorf i z powrotem do centrum zdążyli zamienić kilka słów. Ostatecznie nie było nic podejrzanego w tym, że po drodze na obiad ktoś chce wpaść do domu, aby zabrać coś, co zapomniał.

Müller minął Ogród Zoologiczny, potem Kurfurstendamm dojechał do Brandenburgische Strasse. Dwie przecznice dalej zobaczyli nagle kupę gruzów i dwóch policjantów, którzy wskazywali, że trzeba ominąć zwalisko, jakby w przekonaniu, że inaczej nikt by go nie zauważył. Zjechali na bok, opel podskoczył kilka razy na fragmentach muru, ale za chwilę ulica wróciła do dawnej szerokości i gdyby nie liczyć zaciemnionych okien oraz strzałek wskazujących zejścia do schronów, można by sądzić, iż nie ma żadnych śladów wojny.

Prędzej czy później się pojawią, i to w znacznie większej skali, myślał von Heurten–Mitnitz. Także i tutaj pełno będzie dymiących rumowisk.

Rosjanie powstrzymali von Mansteina — powiedział.

Dwudziestego trzeciego listopada 6. Armia, która oblegała Stalingrad, została otoczona przez rosyjskie armie: 1. Gwardyjską i 61. Ponieważ Góring uznał, że zdoła zapewnić okrążonym dostawy drogą powietrzną, Hitler nie pozwolił na jakiekolwiek próby wyrwania się z nieprzyjacielskiego kręgu. Kiedy okazało się jednak, że Luftwaffe nie jest w stanie podołać zadaniu, Hitler rozkazał von Mansteinowi, mianowanemu w czerwcu 1942 roku feldmarszałkiem, aby przejął w Rostowie dowództwo Grupy Armii „Don” i rozerwał rosyjskie okrążenie. Dwunastego grudnia Manstein rozpoczął z miejscowości Kotelnikowo zmasowany atak wojsk pancernych, który jednak dziewiętnastego grudnia został zatrzymany jakieś trzydzieści kilometrów od Stalingradu.

Tak? — mruknął Müller, niespecjalnie zaskoczony. — I co dalej?

Nic. Mansteinowi nie pozostaje nic innego jak się wycofać. Dla von Paulusa nie ma ratunku.

Von Paulus dowodził 6. Armią.

Straciliśmy następne ćwierć miliona żołnierzy — zauważył Müller.

To prawda — zgodził się von Heurten–Mitnitz, a znowu odezwał się dopiero po minucie. — Są też lepsze wiadomości. Zostałem mianowany brigadeführerem rezerwy SS.

Wiem — sucho odrzekł Müller. — Widziałem zdjęcie w „Stiirmerze”. Jak ci się to udało?

Przełożeni. Przy nowych zasadach mało brakowało, a zostałbym skierowany na front jako hauptmann von Heurten–Mitnitz.

Naprawdę nie chciałeś się pokazać jako kapitan w 127. Pułku Piechoty?

Wydaje mi się, że jest teraz wcielony do 6. Armii i znajduje się pod Stalingradem. — Von Heurten–Mitnitz raptownie zmienił temat: — Ale, ale, odezwał się chyba nasz znajomy, Erik.

Chyba?

Otrzymałem ciekawą kartkę z Bad Ems. Chciałbym, żebyś na nią zerknął i wyraził swoją opinię.

Müller krótko skinął głową i milczał aż do chwili, gdy znaleźli się przed domem von Heurtena–Mitnitza.

Bad Ems? Czemu niby z Bad Ems?

Czyżby niedostatki w wiedzy historycznej? Telegram wysłany z Bad Ems miał stać się przyczyną wojny francusko — pruskiej. — Von Heurten–Mitnitz podał Müllerowi kartkę owiniętą w celofan. — Proszę.

Czemu w tym? — spytał Müller.

Pomyślałem, że mogą być na niej odciski palców. Czy dałem się ponieść wyobraźni?

Helmut wysiadł z opla na zaśnieżony chodnik, minął furtkę i wszedł do domu, gdzie oznajmił kamerdynerowi, iż wdepnął w kałużę i musi zmienić obuwie. Nałożył świeże skarpetki i nowe buty, po czym wrócił do samochodu.

— „Willi von K”? — spytał sceptycznym tonem Muler, kiedy ruszyli. — I nawet nie wiesz, czy to do ciebie. Nazwisko zamazane, wyraźny tylko adres.

Erik von Vollmer jest baronem Kolbe.

To niewiele.

Chyba że znajdziesz tutaj jego odciski palców. Ojciec, to oczywiście może być jego ojciec. Ale profesor Dyer? Czyżby chodziło o profesora Dyera z uniwersytetu w Marburgu? Vollmer go znał?

W SD powinny być odciski palców Vollmera, ale nie wiem, czy uda mi się je wydostać bez żadnych pytań.

Trzeba zaryzykować.

Dobra, załóżmy, iż są tu jakieś wyraźne odciski palców i istotnie okaże się, że należą do Vollmera. I że znał profesora Dyera z Marburga. I co?

Zrobimy to, co pisze. Przekażemy pozdrowienia jego ojcu oraz Dyerowi i zobaczymy, co dalej.

Nasi rodacy umierają teraz z zimna w Rosji, a my… Müller nie dokończył zdania.

Nie my ich tam wysłaliśmy i nic im nie możemy pomóc. Natomiast możemy starać się ratować innych.

Zdaje się, że tobie jest łatwiej, potrafisz do wszystkiego podejść z filozoficznym spokojem. Ja byłem prostym policjantem. Nie mogę się uwolnić od obrazu, że dyndam na strunie fortepianowej w więzieniu na Prinz Albrecht Strasse.

Z pewnością nie jest to miły obraz — zgodził się von Heurten–Mitnitz.

Z tyłu rozległa się syrena policyjna. Znowu byli na Avus, szerokiej czteropasmowej autostradzie, pierwszej tak wielkiej w Europie. Müller zerknął na szybkościomierz: jechał zdecydowanie za prędko.

Zwolnił, czekając, aż dogoni go policjant na motocyklu. Kiedy funkcjonariusz zobaczył insygnia SS i obersturmbannführera, wyłączył syrenę i zmniejszył gaz.

Obiad w hotelu Adlon upłynął całkiem miło. Wzięli po steku z dzika. Przymocowana do menu kartka złotym drukiem informowała, że restauracja otrzymała dzika w darze od największego myśliwego Tysiącletniej Rzeszy, Hermanna Goringa.

Dar darem, a zapłacić było trzeba, i to słono, niemniej marszałek Rzeszy chciał, aby wiedziano, że łowieckich trofeów z pruskiej posiadłości nie trzyma zazdrośnie tylko dla siebie.


2
Atcham, Baza Korpusu Lotniczego Wojsk Lądowych USA
Staffordshire, Anglia
20 grudnia 1942 roku


To major Doug Douglass jako dowódca miał prawo poprowadzić odprawę przed atakiem P–38 na U–Booty stacjonujące w Saint Nazaire, ustąpił jednak miejsca podpułkownikowi z G–3 8. Floty Powietrznej, który obmyślił całą operację. Idiota był tak z tego powodu szczęśliwy, że miał czelność powiedzieć Dougowi, iż sam chciałby umieć pilotować P–38, żeby wziąć udział w operacji.

Palant był wprawdzie pilotem, ale bombowców; w efekcie jego inwencji P–38 miały zrobić to, co ż kilku przyczyn nie udało się bombowcom, a najważniejsza była taka: łodzie podwodne chroniła dziewięciometrowa warstwa nie granitu, lecz wzmocnionego betonu. Konwencjonalne bomby dwustupięćdziesięciokilogramowe były w stanie rozłupać granit, ale nie potrafiły go przebić na wylot, a co dopiero mówić o betonie.

Podczas odprawy sztabowej Doug dowiedział się, że trwały prace nad znacznie potężniejszymi bombami, które bez trudu pokonają takie przeszkody, szkopuł w tym, że łodzie zawijające do Saint Nazaire dla uzupełnienia paliwa i uzbrojenia należało zniszczyć właśnie teraz, gdyż powodowały we flocie alianckiej ogromne straty.

Ale była jeszcze inna przyczyna. B–17 i B–24 nie zdołały wykonać zadania, albowiem port otaczały baterie dział 88 mm, obsługiwane przez najlepszych niemieckich artylerzystów, a mogące prowadzić skuteczny ostrzał na najwyższych pułapach dostępnych dla B–17. Na dodatek w otoczeniu portu znajdowały się cztery lądowiska myśliwców, z których mogły wystartować eskadry bardzo skutecznych messerschmittów.

Kiedy rozważono wszystkie kwestie, pojawił się zarys nowej taktyki. Skoro niepodobna było pokonać wierzchniego pancerza, łodzie zostaną zaatakowane, by tak rzec, przez drzwi wejściowe. Douglass bardzo szybko zorientował się, co przez to rozumiano, chociaż nie mógł uwierzyć własnym uszom: bomby miały przebić grodzie schronów, zrzucone z nisko lecących samolotów. A tymi maszynami miały być P–38E z Dywizjonu 311 Korpusu Lotniczego Wojsk Lądowych USA, dowodzonego przez majora Petera Douglassa juniora.

Zgodnie z prawem fizyki, głoszącym, że ciało znajdujące się w ruchu będzie go kontynuować do chwili, gdy uniemożliwią to siły przeciwne, dwustupięćdziesięciokilogramowa bomba zrzucona spod skrzydła P–38 będzie przez pewien czas leciała w tym samym kierunku co samolot i z jego szybkością. Oczywiście, opór powietrza spowolni jej ruch, siła ciężkości odchyli tor w dół, ale przynajmniej przez jakiś czas bomba będzie się poruszać równolegle do ziemi.

Idea była taka, by zwolnić ją spod skrzydła w momencie, gdy przewidywana jej trajektoria pokryje się z grodzią wejściową schronu.

Nowa strategia, oznajmił pilot bombowca zamieniony w innowatora strategii, ma też inne zalety. Niemcy, podobnie jak Anglicy, są w posiadaniu urządzeń, które wykorzystując efekt odbicia fal radiowych od poruszających się po niebie obiektów, mogą precyzyjnie określić ich położenie. Nie są jednak zbyt skuteczne, gdy obiekty poruszają się nisko nad ziemia.

Kiedy więc P–38E będą nadlatywać do schronów kilkaset metrów nad wodą, z tego bowiem pułapu dało się „wrzucić” bombę do środka, staną się zarazem trudne do wykrycia, co sprawi, że nie będą musiały się lękać oczekujących na nie myśliwców. Kiedy zaś zrzucą już bomby, znowu staną się normalnymi, by tak rzec, myśliwcami zdolnymi zaatakować bazy messerschmittów, zanim te samoloty zdążą wzbić się w powietrze.

Podczas odprawy z pilotami Doug mógł się zgodzić tylko z jednym stwierdzeniem pana podpułkownika: istotnie nie trzeba było długo się przygotowywać do tej operacji, w Stanach bowiem ćwiczyli ataki bombowe z niskiego pułapu. Celem tych szkoleń było co prawda wspomaganie własnej piechoty, ale ludzie Douga wiedzieli przynajmniej jedno: jak zachowują się bomby zrzucone z małej wysokości. Powtórzenie tych ćwiczeń w Anglii byłoby najlepszym sposobem na uprzedzenie Luftwaffe, do czego się przygotowują.

Wylecą z Atcham — kończył podpułkownik — godzinę przed zachodem słońca, co pozwoli im lądować po ciemku w Ibsley, bazie najbliższej Saint Nazaire. Maszyny uzupełnią paliwo, a na wysięgnikach pod skrzydłami znajdą się bomby. P–38 wystartują o brzasku, w Anglii powinny być z powrotem przed dziewiątą.

Jeśli nie liczyć nabytego z czasem przekonania, że planiści wojskowi prawdziwą satysfakcję odczuwają dopiero wtedy, gdy uda im się skomplikować to, co zasadniczo proste, Douglass nie umiał pojąć, po co nocleg na Ibsley. Rozumiał jednak, że nie do niego należy zadawanie pytań, z nim natomiast wiąże się fakt, iż atak na schrony przeprowadzić ma Dywizjon 311.

Wieczorem dziewiętnastego grudnia wylecieli do Ibsley w dwadzieścia dziewięć maszyn, z których pierwsza rozbiła się rankiem. Pilot podczas startu stracił panowanie nad drążkiem i zjechał z pasa, a maszyna zawadziwszy skrzydłem o ziemię, przetoczyła się kilka razy. Bomby wprawdzie nie wybuchły, ale zapaliła się benzyna, toteż ostatecznie i tak doszło do eksplozji.

Czterdzieści kilometrów od Saint Nazaire czekały na nich ME–109. Jeśli niemiecki radar istotnie nie był sprawny na niskich pułapach, to coś innego musiało je uprzedzić o zbliżających się Amerykanach.

Dywizjon, uwaga — powiedział Douglass do mikrofonu. — Pełny gaz i za mną na zrzut.

We wszystkich dwudziestu ośmiu P–38E gaźniki znalazły się w pozycji PEŁNA MOC BOJOWA, co oznaczało wielkie obciążenie dla silników i ogromne zużycie paliwa, ale obciążone bombami maszyny mogły marzyć o wymknięciu się messerschmittom tylko wtedy, gdy jak najprędzej uda im się zrzucić ładunek. Ponieważ robiły teraz dziesięć kilometrów na minutę, nad celem powinny się znaleźć za jakieś cztery minuty: tyle silniki musiały wytrzymać.

Trzy z P–38E, zgodnie z poleceniem wydanym przez dowódcę, gdy geniusz strategiczny nie mógł już ich słyszeć, zrzuciły bomby natychmiast i skoczyły w kierunku messerschmittów. Ponieważ były to ostatnie maszyny w szyku, każdy z lecących przed nimi pilotów mógł zgodnie ze swym sumieniem powiedzieć, że nie widział, by ktokolwiek zrzucał bomby niezgodnie z rozkazem.

Tak czy owak, nie na wiele się to zdało. Niemieckich myśliwców było ponad czterdzieści i żadna z atakujących je amerykańskich maszyn nie wróciła do Anglii.

Niemcy zatroszczyli się o to, by lufy dział 88 mm dały się tak opuścić, żeby można było ostrzeliwać z nich czołgi i inne cele naziemne. Kiedy więc schrony pojawiły się w zasięgu wzroku, widoczność była zakłócona wybuchami pocisków artyleryjskich.

Sześć P–38E zostało zestrzelonych. Trzy po prostu zniknęły w wielkich eksplozjach, najwyraźniej trafione pociskami 88 mm. Trudno powiedzieć, czy trzy inne zostały zniszczone w ten sam sposób, czy też zwaliły je automatyczne działka 20 mm lub karabiny maszynowe.

Dwadzieścia dwa P–38E wykonały nalot bombowy. Z czterdziestu czterech bomb osiemnaście lub dwadzieścia trafiło w schrony. Późniejszy zwiad lotniczy ustalił, że zniszczenia były niewielkie.

Kolejne dwie maszyny dywizjon stracił w drodze powrotnej: jedną zestrzelił ME–109, co się stało z drugą — nie wiadomo. Nie można wykluczyć, że ranny pilot stracił przytomność. Do ostatniej katastrofy doszło już w Ibsley, gdyż jeden z samolotów nie wypuścił podwozia do lądowania i po zetknięciu z pasem eksplodował.

W mesach oficerskich krążyła opowieść, że dowódca Dywizjonu 311 — tego, który tak dostał w dupę nad schronami w Saint Nazaire — znieważył cieleśnie oficera z G–3, który obmyślił całą operację.

Mówiono też, że wybryk ten uszedł dowódcy na sucho. Po pierwsze, był absolwentem West Point, po drugie, był Latającym Tygrysem, z potwierdzonymi dziesięcioma strąceniami przeciwnika, po trzecie, jego własny samolot był tak poharatany, że nawet nie usiłowano go remontować, lecz odciągnięto na złomowisko.


3
Franfurt nad Menem, Niemcy
24 grudnia 1942 roku


Pociąg z Berlina wtaczał się właśnie na dworzec główny we Frankfurcie; obersturmbannführer Johann Müller stał w otwartym oknie przedziału pierwszej klasy. Dachy ze stali i szkła rozpinały się nad

peronami, przejść między nimi można było wielką tubą przerzuconą nad torami.

Wprawne oko policjanta natychmiast wychwyciło, że na końcu hali dworcowej w towarzystwie mężczyzny w czarnym skórzanym płaszczu i takimż kapeluszu stało dwóch żandarmów w szarych uniformach. Mieli przeszkodzić każdemu, kto chciałby się wymknąć przez torowisko.

Teoretycznie mężczyzna był po cywilnemu, to bowiem miało mu ułatwić czuwanie nad bezpieczeństwem Rzeszy, w praktyce jednak — ponieważ skórzane płaszcze były właściwie niedostępne, można je było traktować jako mundury gestapo.

Jako że obersturmbannführer Müller sam był pracownikiem jednej z tajnych służb, więc nie był wysokiego mniemania o gestapo. Skłonny był przyznać, iż dałoby się w jego szeregach znaleźć trochę porządnych agentów, ale większość stanowiły prymitywy pozbawione jakichkolwiek zdolności. Nie trzeba żadnych talentów detektywistycznych, kiedy można aresztować pod byle pozorem — albo i bez niego — dowolną osobę, a potem „przesłuchiwać”, ile dusza zapragnie, na początek skatowawszy do nieprzytomności.

Po drugiej stronie hali dworcowej znajdowały się dwa punkty kontrolne, jeden obsługiwany przez żandarmerię, drugi — przez policję kolejową. Na pierwszym sprawdzano dokumenty i rozkazy wojskowych, na drugim — wszystkich innych. Przy każdym stanowisku zajął miejsce mężczyzna w płaszczu i kapeluszu z czarnej skóry. Ku niejakiemu zaskoczeniu Müller zobaczył też dwa czarne mundury esesmańskie: oficerski hauptsturmführera i podoficerski scharführera. Funkcjonariusze SS–SD najczęściej nie marnowali czasu na takie błahe czynności.

Kiedy pociąg stanął, Müller zdjął skórzaną walizkę z półki, wysiadł i skierował się do punktu kontrolnego. Zanim jednak zdążył sięgnąć po legitymację, ręka hauptsturmführera wystrzeliła w górę, a po „Heil Hitler!” nastąpiło pytanie:

Herr obersturmbannführer Müller?

Heil Hitler! Tak, to ja.

Scharführer Klotz, weźcie od herr obersturmbannführera bagaż! — polecił oficer.

Scharführer podskoczył i zabrał Müllerowi walizkę.

Melduje się hauptsturmführer Geehr. Standartenführer Kramer kazał przywitać pana na dworcu, herr obersturmbannführer.

Ma nadzieję, że w miarę możliwości spotka się pan z nim, ale gdyby nie miał pan na to czasu, jesteśmy na pańskie rozkazy.

To bardzo miło ze strony standartenführera. Z chęcią się z nim zobaczę.

Müller odrobinę znał Kramera, kierującego heskim SS–SD. Jowialny grubas, polityk, a nie policjant, osiągnął swoje stanowisko dzięki znajomościom. Ciekawe, czego może chcieć.

Przed dworcem czekał na nich opel admirał. Samochód niezgodnie z przepisami zawrócił pod prąd i powiózł Müllera do siedziby heskiego SS–SD: dużej willi z przełomu wieków, oddzielonej wielkim trawnikiem od ogromnego budynku IG Farben Industrie. Po drodze minęli frankfurcką filię FEG, Vollmer Elektrische Ges — selschaft.

Johann! — zawołał Kramer na widok Müllera i zerwał się zza biurka. — Jakże się cieszę, że cię widzę!

Müller odnotował w pamięci, że obyło się bez „Heil Hitler!”

I ja się cieszę, herr standartenführer.

Chyba nic nie wiesz, co? — spytał ucieszony najwyraźniej Kramer. — Tak przypuszczałem.

O czym?

Geehr, wręczcie herr obersturmbannführerowi gwiazdkowy prezent!

Geehr strzelił obcasami i lekko się skłoniwszy, podał Müllerowi mały pakunek. Ten zaczął go odwijać, a Kramer w tym czasie mówił:

Jak tylko przyszedł telegram, zaraz zadzwoniłem do Berlina, ale tam powiedzieli mi, że wyjechałeś. Pomyślałem, że może udałeś się do domu, więc na wszelki wypadek kazałem Geehrowi wychodzić na berlińskie pociągi. I proszę, już za drugim razem się udało. — W pudełku znajdowały się dystynkcje standartenführera SS. Kramer przyglądał się im rozpromienionym wzrokiem. — Czy mogę, jak mniemam pierwszy, pogratulować ci zasłużonego awansu?

Nie miałem o niczym najmniejszego pojęcia — przyznał Müller.

Nominacja liczy się od pierwszego grudnia — oznajmił Kramer i pstryknął palcami. Podany przez Geehra dalekopis przekazał Müllerowi.


SS–OBERGRUPPENFÜHRER REINHARD HEYDRICH

Z NIEKŁAMANĄ RADOŚCIĄ INFORMUJE, ŻE Z DNIEM

1 GRUDNIA 1942 ROKU OBERSTURMBANNFÜHRER

SS–SD JOHANN MÜLLER ZOSTAJE AWANSOWANY NA

STANDARTENFÜHRERA SS–SD.


Czy mogę to zachować? — spytał Müller, kiedy uwolnił dłoń z entuzjastycznych uścisków Kramera. Ten znowu pstryknął palcami, co, jak się zaraz okazało, tym razem oznaczało dla Geehra polecenie, aby podał tackę z butelką koniaku i kieliszkami.

Jasne — odrzekł Kramer. — Szkoda, że trochę nie w porę to wypadło.

Nie w porę?

Gdyby to nie była Wigilia, nastawałbym na coś więcej niż tylko parę łyków koniaku. Z pewnością jednak spieszysz się do domu.

Mam pociąg o wpół do piątej.

Co ty za głupstwa wygadujesz, Johann! Samochód dla ciebie zaraz będzie gotowy.

Bardzo dziękuję.

Z szoferem, rzecz jasna.

Nie, nie, nie chcę, żeby ktoś przeze mnie stracił Wigilię.

Jak uważasz, chociaż, rzecz jasna, troska o żołnierzy dobrze o tobie świadczy. Geehr, co my tam mamy dla herr standarten — führera?

Na przykład milutkiego autouniona, herr standartenführer.

Znakomicie! Co ty na to, Johann?

Bardzo dobrze.

Zdejmij na chwilę mundur, Johann, a pani Zern umieści nowe dystynkcje, jak należy. — Kiedy Müller wręczył kurtkę sekretarce Kramera, ten powiedział: — A co do opicia awansu, możemy to odłożyć do pogrzebu?

Do pogrzebu? — powtórzył zaskoczony Müller.

Z frontu wschodniego przywieziono zwłoki barona Steighofena. Zostaną uroczyście wprowadzone na zamek dwudziestego ósmego grudnia. Wszystko odbędzie się z wielką pompą. Książę Hesji w imieniu Führera dekoruje trumnę Krzyżem Rycerskim Żelaznego Krzyża. Z Marburga masz niedaleko do Steighofen; baronowa na pewno będzie rada, kiedy cię zobaczy.

Mówiąc inaczej, rozsądnie będzie się zjawić, pomyślał Müller. Tylko rozsądnie, czy coś więcej?

Wiesz co, Johann? To ludzie z koneksjami. Jestem na przykład przekonany, że zjawi się baron Vollmer, ten od FEG.

Powiadasz dwudziestego ósmego?

Tak.

Na pewno przyjadę.

To się spotkamy. I raz jeszcze, Johann, najserdeczniejsze gratulacje.

Tak, tak, Johann to, Johann tamto, a wszystko dlatego, iż sądzisz, że przy moim pochodzeniu tylko dobre plecy mogą zapewnić taki awans. Przedtem jakoś nie przypominam sobie nawet odrobiny takiej serdeczności.

Czy mógłbym stąd zadzwonić? — spytał.

Oczywiście — odrzekł Kramer.

Powiem Helmutowi von Heurtenowi–Mitnitzowi z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, kiedy jest pogrzeb. Z pewnością się wybierał, więc będzie wdzięczny za szczegóły.

Kramer kiwnął na Geehra, który złapał za telefon i zaczął się łączyć. Ten telefon, myślał Müller, jeszcze bardziej utwierdzi Kramera w przekonaniu o wysokich koneksjach świeżo awansowanego standartenführera, to po pierwsze. A po drugie, pogrzeb będzie znakomitą okazją, żeby von Heurten–Mitnitz mógł porozmawiać z Vollmerem, nie wzbudzając niczyich podejrzeń.


4


Autounion okazał się żółtym sportowym wozem z rozkładanym dachem. Müller dojechał autostradą do Giessen, by stamtąd wzdłuż Lahn podążyć do starego miasta uniwersyteckiego — Marburga.

W innych warunkach, myślał, byłaby to bardzo przyjemna droga do domu: zgrabny, zwinny samochód i srebrne dystynkcje standartenführera na ramionach.

Kiedy wyjeżdżał z Marburga do Prus, był prostym wachtmannem; zostawszy podinspektorem do spraw kryminalnych, nie posiadał się ze szczęścia. W rzadkich chwilach, kiedy pozwalał sobie na marzenia, myślał, że być może nawet zostanie zastępcą inspektora, jeśli los się do niego uśmiechnie? To, że mógł awansować aż do stopnia standartenführera, nigdy nie przyszło mu do głowy. Podobnie jak to, iż zostanie kiedyś uwikłany w zdradę.

Giessen nie uchroniło się przed bombardowaniami. Prawdopodobnie stawało się zastępczym celem, gdy Frankfurt tonął we mgle.

Wystarczyło jednak, że wyjechał z miasta, a natychmiast zniknęły wszelkie ślady wojny. Wszystko było dokładnie takie, jakie zachowało się w jego pamięci. Mniej może choinek, niż się spodziewał, wszędzie też plakaty Winterhilfe, nawołujące do zbiórki ciepłej odzieży zarówno dla ofiar bombardowań, jak i dla oddziałów w Rosji. Poza tym jednak czas jakby się zatrzymał.

Kiedy zjeżdżał na Frankfurterstrasse, przez chwilę rozmyślał o tym, że w Stalingradzie są też mieszkańcy Marburga, których najpewniej czeka śmierć lub niewola.

Po chwili koła samochodu zaturkotały na bruku przed dwupiętrowym budynkiem, gdzie mieściła się i komenda marburskiej policji, i lokalny oddział SS–SD. Wysiadł z samochodu i wszedł do budynku. W holu stała niewielka, udekorowana choinka.

Podoficer na służbie, najwyraźniej zdumiony widokiem wysokiego oficera w dzień Wigilii, poderwał się i wyrzucił rękę w hitlerowskim geście pozdrowienia. W pierwszej chwili nie poznał Müllera, ten jednak natychmiast zorientował się, że ma przed sobą Ottona Zeimana, który był kapralem, gdy on ledwie unterwachtmannem. Także i Zeiman wstąpił do SS–SD i doszedł do stopnia scharführera.

Heil Hitler! — wykrzyknął Zeiman. — Melduje się scharführer Zeiman, panie standartenführer!

Cześć, Otto — odparł Müller i wyciągnął rękę. — Jak tam, wszystko w porządku?

To dla mnie prawdziwy zaszczyt, że pan standartenführer mnie jeszcze pamięta — odrzekł rozpromieniony Zeiman.

W cztery oczy to po staremu jesteśmy: ja — Johann, a ty — Otto.

Tamten pokraśniał. Müllera nic ten gest nie kosztował, albowiem dobrze wiedział, że Zeiman nigdy nie skorzysta z tej propozycji.

Oficerem dyżurnym jest hauptsturmführer Peis. Czy powiadomić go o pana przybyciu, herr standartenführer?

Peis, kolejny dawny znajomy, był, podobnie jak Zeiman, zawodowym, policjantem, ale z akt, które Müller zbadał przed wyjazdem, wynikało, że jest zagorzałym, by nie rzec, fanatycznym zwolennikiem narodowego socjalizmu. Trzeba o tym pamiętać.

Na służbie, w Wigilię? — spytał zdziwionym głosem i zaraz dodał: — Tak, Otto, zawiadom go.

Po chwili z piętra zbiegł Wilhelm Peis w mundurze jak spod igły, u stóp schodów zatrzymał się i krzyknął, wyciągając dłoń:

Heil Hitler! Melduje się hauptsturmführer Peis, herr standartenführer.

Peisa zaskoczył widok Müllera, na dodatek w mundurze standartenführera, ale niczego nie dał po sobie poznać.

Heil Hitler! — odpowiedział Müller. — Pomyślałem, że jeśli nie przeszkodzi ci to w pełnieniu służby, moglibyśmy napić się czegoś z okazji świąt.

Niestety, herr standartenführer, nie mam tutaj niczego do zaoferowania.

A gdybyśmy tak zajrzeli do Cafe Weitz?

Tak jest, herr standartenführer, tylko muszę wrócić po płaszcz.

Kiedy znaleźli się w wozie, Peis stwierdził:

Bardzo ładny samochód, standartenführer Kramer ma podobny.

To właśnie ten. Kramer był na tyle miły, że mi go pożyczył.

Jeśli wolno spytać, czy herr standartenführer jest tu służbowo?

Mam kilka dni urlopu, Peis.

Tak jest, herr standartenführer.

Jest Wigilia, Willy, znamy się od lat. Czemu nie miałbyś zwracać się do mnie jak dawniej: Johann?

Peis był wyraźnie zaszczycony.

Bardzo dziękuję.

Nowy właściciel Cafe Weitz, blady mężczyzna pod sześćdziesiątkę, entuzjastycznie powitał Peisa, a jeszcze bardziej rozpromienił się, gdy ten przedstawił Müllera jako swego „przyjaciela”. Oznajmił, że jest zachwycony, mogąc przyjmować takich gości, i spytał, czy Müller był już kiedyś w Marburgu.

Urodziłem się tutaj — odrzekł zapytany, ale natychmiast tego pożałował, gdyż restaurator zaczął gorąco przepraszać, jakby popełnił jakieś niewybaczalne faux pas. — Nie, nie ma za co przepraszać, nie było mnie wiele lat, a teraz przyjechałem, żeby odwiedzić podczas świąt matkę.

Na stole natychmiast pojawiła się butelka seinhagera i francuskiego koniaku.

Jak mówię, jestem tu na urlopie — wyjaśnił Müller, kiedy właściciel się oddalił — ale chciałbym cię zapytać o kilka rzeczy.

Tak jest, herr standartenführer!

Johann — przypomniał Müller.

Johann — powtórzył Peis, ale widać było, że przychodzi mu to z trudem.

Opowiedz mi coś o profesorze Friedrichu Dyerze.

Peis kiwnął głową, jakby ta prośba zupełnie go nie zaskoczyła.

A co… co chcesz wiedzieć? Ma u nas grubą teczkę, mogłeś obejrzeć ją sobie na miejscu.

Nie, wolę posłuchać ciebie, Willy.

Jest chyba w bliskich kontaktach z Albertem Speerem.

Ta informacja zaskoczyła Müllera, ale jako rasowy policjant potrafił tego po sobie nie okazać.

Wiem, wiem — mruknął. — Interesują mnie inne rzeczy.

Profesor na tutejszym uniwersytecie, zdaje się, że wie wszystko o metalach.

To też wiem. Chodzi mi o sprawy osobiste.

Złapaliśmy go na próbie szmuglowania waluty. O to ci chodzi?

Dlaczego nie poszedł siedzieć? Peis poruszył się niespokojnie.

Wiesz, jak to jest, Johann. Czasami lepiej mieć na kogoś haka, niż sadzać.

Do czego może ci być potrzebny?

Peis wzruszył ramionami i milczał, ale widać było, że coś go gryzie.

Rodzina?

Córka, żona zmarła. Müller domyślnie pokiwał głową.

Córka? A ty z nią sypiasz; tak? — Widząc spłoszone spojrzenie Peisa, Müller uniósł rękę w uspokajającym geście. — Spokojnie, Willy, wszyscy jesteśmy tylko ludźmi.

E… e… Widzisz, Johann, tojakoś tak samo wyszło… Jeszcze przed wojną usiłował wywieźć do Szwajcarii pieniądze, a mieliśmy już na niego oko, gdyż wyrażał się o partii bez należytego szacunku.

Cholera, to musi być niezła dziewczyna, skoro już prawie czterdziesty trzeci, a ty z nią ciągle jesteś.

Było dwóch studentów, którym szczególnie się tutaj przyglądaliśmy — powiedział pozornie bez związku Peis, ale Müller wiedział, że związek zaraz stanie się jasny.

Kto taki? — spytał.

Arab, syn jakiejś szychy…

Jak się nazywał?

Müller znał odpowiedź, ale chciał ją usłyszeć od Peisa. Ten chwilę się zastanawiał, a potem wykrzyknął triumfalnie:

El Ferruch!

Sidi Hassan el Ferruch — dopowiedział Müller. — Syn paszy Ksar es–Souk. No i co z nim?

Peis był nieco rozczarowany, ale chyba nie zdziwiony wiedzą Müllera o el Ferruchu.

Dostaliśmy polecenie, żeby założyć mu teczkę.

I założyliście?

Oczywiście. Kolegował się blisko z…

Erikiem von Vollmerem, baronem Kolbe — wpadł mu w słowo Müller. — I co z tymi aktami?

Kiedy wyjechał, przesłałem je do Frankfurtu, a oni pewnie do Berlina.

Dobrze, ale co to ma wspólnego z Dyerem?

Mniej więcej w tym samym czasie wyszła ta sprawa z forsą. Wezwałem jego córkę i trochę z nią porozmawiałem, żeby miała na nich oko.

A kiedy wyjechali, to i tak miałeś haka na ojca. Willy, Willy, niezły z ciebie numer.

Peis rozłożył ręce, ucieszony, że w głosie Müllera słyszy rozbawienie, a nie groźbę.

Dobrze, posłuchaj. Będę tu jakiś tydzień. Oczywiście, przyjechałem w odwiedziny do matki, ale sam wiesz, jak to jest… Podczas świąt człowiek chciałby niekiedy wyrwać się z rodzinnej atmosfery.

Jasne, Johann, wystarczy jeden telefon.

Trzymam cię za słowo.



V

1
Baza transportowa Sekcji Marynarki Wojennej Naczelnego
Dowództwa Alianckich Sil Ekspedycyjnych
Londyn
24 grudnia 1942 roku, 16.00


Dwóch żandarmów było na służbie, kiedy do starej, zardzewiałej komórki dyspozytora wszedł ciemnowłosy podporucznik. Miał na sobie płaszcz i szal, a czapkę zadziornie zepchnął na tył głowy. Obaj żandarmi zaczęli wstawać.

Siedźcie, siedźcie — polecił podporucznik. — Wesołych świąt!

Wesołych świąt, sir — odpowiedzieli niemal chórem.

Nazywam się Kennedy. Mieli dzwonić w mojej sprawie.

Tak jest, sir — odpowiedział starszy, może dwudziestojednoletni. — Coś do jeżdżenia, prawda?

Istotnie — potwierdził Kennedy.

Przykro mi, bo to Wigilia i czas prezentów, ale mamy do dyspozycji tylko to.

W bazie były trzy pojazdy: wóz holowniczy, buick sedan i dżip, w którym płótna starczyło tylko na dach, ale już nie na boki. Rozumiał, że dla niego jest dżip. Buicków sedanów nie daje się byle podporucznikom, szczególnie w strefie, gdzie jest tak gęsto od oficerskich szych jak tutaj.

Kiedy możemy ruszać? — spytał.

Kiedy pan tylko zechce, sir — odparł żandarm. — Dokąd jedziemy?

Baza lotnicza Atcham. W Staffordshire. Wiecie, gdzie to?

Tak, ale to kawał drogi. Kennedy’mu przyszło coś do głowy.

Właściwie to bez sensu, żebyśmy marzli we dwóch. Sam pojadę.

Starszy zawahał się.

No nie wiem, poruczniku. Powinien pan mieć szofera.

Gdyby ktoś miał jakieś uwagi, powiecie, że strasznie się piekliłem. Benzyna jest w baku?

Tak jest, sir. Jest też upoważnienie na uzupełnienie paliwa.

Doskonale.

Zechciałby pan, panie poruczniku, napisać, że chciał pan jechać sam?

Jasne. Macie kartkę papieru?


* * *


Dopiero o wpół do piątej wyjechał na Great North Road. Przed wojną mieszkał kilka lat w Londynie i przez pierwsze parę godzin, wiedział, gdzie jest, ale około wpół do siódmej — gdy zaczęło się ściemniać, a siekący z boku deszcz zdążył już przemoczyć wełnianą bluzę — musiał przyznać, że zabłądził.

Miał przy sobie własnoręcznie sporządzoną mapę, na której starannie oznaczył odległości od jednego skrętu do drugiego, lecz teraz okazała się bezużyteczna, a nie było żadnych znaków drogowych. W lecie 1940 usunięto je w oczekiwaniu niemieckiej inwazji i tylko nieliczne ustawiono z powrotem.

O dziewiątej poddał się; noc spędził w wąskim, niewygodnym łóżku w przydrożnej gospodzie. „Świetny pomysł na Wigilię”, pomyślał.

Nieogolony, w wymiętym mundurze, ruszył o brzasku. W pokoiku był piecyk; na dwóch krzesłach i stoliku rozwiesił bluzę, kurtkę i spodnie, które trochę podeschły.

Po dwóch godzinach dotarł do Atcham. Żandarm, sprawdziwszy jego legitymację i rozkaz podróży, uznał, że nie ukradł dżipa, ostrzegł jednak, że baza jest zamknięta, co znaczyło, że wyjechać będzie mógł nie wcześniej niż o szóstej rano dwudziestego szóstego grudnia.

Sugerowało to, że działania bojowe są w toku, a on przemierzył taki kawał drogi jedynie po to, aby stwierdzić, że człowiek, o którego mu chodziło, znajduje się gdzieś nad Francją czy Niemcami. Zaraz jednak zatliła się w nim iskierka nadziei. Znowu padało, widoczność nie przekraczała pół kilometra, na wysokości trzystu metrów wisiały grube chmury. Może operacja została odroczona z powodu pogody.

Żeby zobaczyć majora Petera Douglassa, warto było zaryzykować. Nad tym, jak się wydostać z bazy, zacznie się zastanawiać, gdy przyjdzie na to pora.

Pojechał wzdłuż nie kończącego się szeregu P–38 przykrytych brezentowymi pokrowcami. W pewnej chwili tuż nad głową przemknął mu B–25 i wylądował, skrywszy się w chmurze wzbitej z mokrego pasa.

Jedno z dwojga, pomyślał pilot Marynarki Wojennej Kennedy. Albo niewłaściwie oceniłem warunki pogodowe, albo pilot B–25 jest durniem, który ryzykuje lot w takiej sytuacji.

Dowództwo Dywizjonu 311 znajdowało się w baraku Quonset. Obok niego było kilkanaście budek przykrytych papą, a także wiata, pod którą spożywano posiłki i odbywano odprawy.

Zapukał do baraku, a ponieważ nikt nie odpowiedział, pchnął drzwi i wszedł do środka. Na pryczy łysy mężczyzna chrapał pod ciemnooliwkowym kocem. Na krześle wisiała kurtka z naszywkami sierżanta sztabowego.

Potrząsając ramieniem sierżanta, obawiał się, że ten zareaguje irytacją, tymczasem rozbudzony bardziej był zdziwiony niż zły.

Chciałbym się widzieć z majorem Douglassem — poinformował podporucznik.

Śpi — odparł podoficer, usiadł na pryczy i zaczął wolno nakładać spodnie. — Późno wrócił wieczorem.

To ważne, sierżancie. Zechcielibyście go obudzić?

Jest tam. — Sierżant ruchem brody wskazał zamknięte drzwi, a niewypowiedziana reszta zdania brzmiała: „Jak chce go pan budzić, to proszę bardzo”.

Kennedy podszedł do drzwi, zapukał, a ponieważ i tym razem nie doczekał się odpowiedzi, otworzył je. Major Peter Douglass junior z Korpusu Lotniczego Wojsk Lądowych USA leżał w odgrodzonej kotarą części pomieszczenia na drewnianym, zbitym byle jak łóżku i spał z rozrzuconymi nogami i szeroko otwartymi ustami. Na krześle wisiał porzucony niedbale mundur, na którym widniały dość niezwykłe insygnia. Skrzydełka pilota były tam, gdzie powinny, ale na drugiej kieszeni znajdowały się odznaki, które Kennedy dopiero po chwili rozpoznał jako chińskie, pod skrzydełkami zaś dojrzał dwie baretki Lotniczego Krzyża Walecznych: jedną brytyjskiego, drugą amerykańskiego.

Kennedy podszedł do łóżka i przyjrzał się Douglassowi. Ciekawe, czy to prawda, że wszedł do działu planowania i szkoleń w sztabie 8. Floty Powietrznej, grzecznie poprosił o powstanie podpułkownika, który zaplanował fatalny nalot P–38 na Saint Nazaire, a potem znokautował go jednym ciosem. Kennedy nachylił się i lekko trącił bark Douglassa; śpiący tylko coś mruknął i przewrócił się na bok.

Majorze Douglass — odezwał się Kennedy. Żadnej reakcji.

Miał jeszcze raz potrząsnąć Douglassem, kiedy usłyszał głos w sąsiednim pomieszczeniu.

Wesołych świąt, sierżancie! Patrol Śledczy 8. Floty Powietrznej. Czy jest tu niejaki Douglass? Zaraził owcę, łachudra.

Odpowiedzią był ryk śmiechu.

Wesołych świąt, sir! — odpowiedział sierżant. — Jest tam, za ścianą.

Do pokoju weszło dwóch oficerów, major i kapitan. Popatrzyli na śpiącego Douglassa, na Kennedy’ego, potem uśmiechnęli się porozumiewawczo, stanęli z boku łóżka i jednym szarpnięciem zwalili Douglassa na podłogę.

Kennedy był już teraz całkowicie pewien, że to oni musieli przylecieć B–25.

Douglass usiadł, potrząsając ze złością głową.

Ale z was skurwysyny!

Niech mnie kule biją, jeśli to nie aniołki przenajświętsze — powiedział kapitan James M.B. Whittaker.

Skurwysyny jeden w drugiego — powtórzył Douglass, ale tym razem już z uśmiechem.

Ubieraj się. Nie pozwolimy ci tak gnić bezczynnie.

Mam nadzieję, że was uprzedzono — spytał Douglass, wstając i szukając świeżej bielizny — iż skoro znaleźliście się już na terenie bazy, możecie ją opuścić dopiero jutro o szóstej rano, nie wcześniej?

Zamknięta jest tylko brama — zauważył Canidy.

Macie samolot? Chyba nie lecieliście w takim gównie?

Whittaker pokręcił głową.

Biada ludziom małej wiary.

Douglass zerknął na Kennedy’ego.

Chyba pan rozumie, poruczniku, że zadawanie się z tą dwójką zrujnuje panu karierę w marynarce?

Niestety, nie znam tych dżentelmenów — nieco sztywno, ale z lekkim uśmiechem odrzekł Kennedy.

Myśleliśmy, że to twój znajomy — zdziwił się Whittaker.

Podporucznik Kennedy, sir. Przyjechałem, żeby z panem porozmawiać, majorze.

Porozmawiać? A o czym?

O Saint Nazaire.

Przyjechał pan z Londynu dżipem? — spytał z niedowierzaniem w głosie Whittaker.

Tak, panie kapitanie. To bardzo ważne.

Nie zamierzam rozmawiać o Saint Nazaire — oznajmił Douglass z wnętrza koszuli, którą właśnie nakładał przez głowę.

Nazywa się pan Joseph Kennedy junior, tak? — spytał Canidy.

Tak, sir — odparł zaskoczony Kennedy.

Mówiłeś, że go nie znasz! — zauważył Douglass.

Słyszałem o nim.

Można wiedzieć skąd? — spytał Kennedy.

Raczej nie można — odrzekł Canidy.

Za to ja go znam — wtrącił się Whittaker. — Byłeś w Cambridge, prawda?

Jeśli ma pan na myśli Harvard, kapitanie, to tak.

Jim Whittaker. Rocznik trzydzieści dziewięć. Tak mi się wydawało, że cię znam.

Kennedy uścisnął podaną dłoń.

Jakoś nie mogę… cię umiejscowić. Przepraszam.

Nieraz złoiłeś mi dupę w lacrosse — wyjaśnił Whittaker. Kennedy nadal sobie nie przypominał, więc tylko wzruszył ramionami.

Przykro mi, że muszę przerwać tę uroczą pogawędkę — odezwał się Canidy — ale jeśli nie wystartujemy w ciągu dziesięciu minut, będziemy uziemieni do jutra rana.

Proszę mi wybaczyć, sir, ale przyjechałem tutaj z samego Londynu, aby zobaczyć się z majorem Douglassem — sprzeciwił się Kennedy. — Muszę z nim porozmawiać.

Nie ma o czym. Na temat Saint Nazaire nie mam już nic do powiedzenia.

Chodzi o to, nasz mistrzu bokserski, że porucznik Kennedy i jeszcze kilka pomysłowych osób z marynarki są zdania, iż Saint Nazaire mogą załatwić tylko bezpilotowe bomby latające — oznajmił Canidy.

Panie majorze — obruszył się Kennedy — to informacja objęta ścisłą tajemnicą.

Jasne. Wiem o tym. Coś panu powiem, Kennedy. Niech pan leci z nami, a po drodze pogada pan sobie z Dougiem.

Ej, Dick, nie szarżujesz? — zaniepokoił się Whittaker.

Ojciec porucznika Kennedy’ego był tutaj ambasadorem, więc chyba możemy mu trochę zaufać.

Dick, jestem przecież dowódcą dywizjonu. Nie mogę ot, tak sobie wyskoczyć — zaoponował Douglass.

Dowódca bazy święcie wierzy, że musisz złożyć raport na temat Saint Nazaire przed kilkoma anonimowymi szychami.

A dokąd chcecie lecieć? — spytał Kennedy.

Tam, skąd odstawimy pana z powrotem razem z Dougiem — odrzekł Canidy, ignorując pytanie.

Muszę natychmiast porozmawiać przez jakąś godzinę z majorem Douglassem — upierał się Kennedy.

O tym nie ma mowy. Albo pan leci, albo zostaje — krótko stwierdził Canidy.

To sprawa służbowa — wybuchnął Kennedy.

Wcale nie — odparł spokojnie Canidy. — Doug ma u was składać raport w piątek. Wyskoczyłeś, kolego, przed szereg. — Kennedy wpatrywał się w niego z osłupieniem. Canidy lekko się uśmiechnął. — Z wszechwiedzącym Canidym lepiej uważać. I mówić prawdę. Leci pan czy nie?

Lecę — rzekł po chwili namysłu Kennedy.


2
Whitbey House
Kent, Anglia
25 grudnia 1942 roku, 10.15


Kiedy podpułkownik Edmund T. Stevens i kapitan Stanley S. Fine przed wejściem do Whitbey House opuścili wnętrze czterodrzwiowego samochodu sztabowego ford rocznik 1942, zaniepokoił ich odgłos silników samolotowych. Rozejrzeli się i stwierdzili, że ich źródłem jest dwusilnikowy bombowiec B–25, który wyskoczył z chmur wiszących na pułapie mniej więcej trzystu metrów.

Podpułkownikowi Stevensowi absolutnie nie podobało się to, iż maszyna najwyraźniej przymierzała się do lądowania na pasie startowym, który jego wysokość książę Stanfield kazał położyć dla swego prywatnego samolotu, czteroosobowej, jednosilnikowej Cessny. Oficerowie z 8. Floty Powietrznej zbadali niedawno lądowisko i doszli do wniosku, że jest zbyt krótkie i położone zbyt blisko Whitbey House, aby mogły z niego korzystać samoloty inne niż jednosilnikowe maszyny zwiadowcze. Co więcej, eksperci stwierdzili, że warunków do lądowania nie da się w istotny sposób poprawić z powodu specyficznej topografii terenu. Pasa nie można było wydłużyć ani w kierunku północnowschodnim ze względu na Whitbey House, ani w kierunku północno — zachodnim ze względu na rzekę Naer, której stromy brzeg znajdował się raptem o sto trzydzieści metrów od końca pasa.

Eksperci doszli do zgodnego wniosku, że pas nie nadaje się nawet na lotnisko awaryjne, i poradzili, aby na obu jego końcach umieścić wysokie na co najmniej cztery metry ostrzegawcze znaki w kształcie litery X (najlepiej pobielone).

Podpułkownik ani przez chwilę nie wątpił, że B–25 szykujący się do nader ryzykownego lądowania musi być tym, który Canidy’emu (nie bez trudności) udało się na czas nieokreślony wypożyczyć z 8. Floty, a który teraz pilotował.

Jak to możliwe? Żadne loty B–25 nie były zapowiedziane ani przewidziane, wszystkie maszyny powinny znajdować się na ziemi w bazie korpusu lotniczego East Grinstead, która leżała prawie pięćdziesiąt kilometrów stąd.

Widać było, że kapitana Fine’a dręczą podobne wątpliwości, tyle że głębsze. Lękał się nie tylko tego, iż Canidy szykuje się do ryzykowanego lądowania, ale i tego, że jeśli je przeżyje, jedną z pierwszych osób, które zobaczy, będzie zastępca szefa londyńskiego oddziału BSS.

Stevens udał, że nie zwrócił uwagi na bombowiec, i w duchu życząc Canidy’emu szczęścia, ruszył w kierunku domu.

W drzwiach powitali go porucznik Jamie Jamison i kapitan księżna Stanfield z WRAC, którzy, jak przypuszczał, byli w istocie mniej zadowoleni z jego widoku, niż starali się to okazać. Ani podpułkownik Stevens nie dopytywał — się o majora Canidy’ego, ani kapitan Stanfield czy porucznik Jamison nie palili się do udzielania żadnych w tej kwestii informacji. Stevens i Fine udali się do jadalni, gdzie trzydziestu oficerów i podoficerów, których szkolono na agentów BSS, zebrało się na drinka przed świątecznym obiadem. Pośrodku stołu stała wielka szklana waza i wszyscy mieli w ręku srebrne kubki.

Tradycją Wojsk Lądowych było to, że dowódca oddziału i jego sztab obiad świąteczny spożywali razem z żołnierzami. W Whitbey House nie stacjonował rzecz jasna żaden oddział liniowy, Stevens zaś nie był dowódcą w klasycznym sensie, skoro jednak był najwyższym oficerem kierującym BSS w Anglii (szef oddziału, David Bruce, był cywilem), uczestnictwo w obiedzie uznał za swój obowiązek. A ponieważ widać było, że szkolonych agentów ucieszył jego widok, więc nie żałował swego wyboru.

Podpułkownik i major przyjęli zaoferowane im kubki z ponczem. Smak był Stevensowi dobrze znany: poncz artyleryjski. Jeden z uczestników szkolenia służył przed wojną w artylerii i tam miał okazję zapoznać się z recepturą. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że bardzo niedługo w jadalni pojawią się oznaki silnego upojenia, a nazajutrz wiele osób będzie cierpieć na monumentalnego kaca. Poncz artyleryjski wchłaniało się zwodniczo łatwo, a nieco odroczony w czasie efekt był piorunujący. Stevens uznał, że poczęstowano go bardzo dobrą wersją tego trunku.

Postanowił nie ostrzegać Fine’a o zdradliwości napoju. Ostatecznie nic nie zaszkodzi, jeśli Fine trochę się upije: po pierwsze, były święta Bożego Narodzenia, po drugie — dobrze sprawdzić, jak ktoś się zachowuje w stanie nietrzeźwym. Maksyma in vino veritas miała szczególne zastosowanie w krainie wywiadu i jego agentów.

Fine był w trakcie trzeciego kubka — nieco poczerwieniały na twarzy i szeroko uśmiechnięty — a podpułkownik Stevens wolno sączył pierwszy, kiedy do jadalni wkroczył major Canidy. Towarzyszyli mu kapitan James M.B. Whittaker — co trudno było uznać za niespodziankę — oraz major Peter Douglass junior, co niespodzianką było, zarazem jednak tłumaczyło, do czego Canidy potrzebował B–25: do dostarczenia na miejsce Douglassa.

Wszelako niespodzianką jeszcze większą była obecność porucznika Josepha P. Kennedy’ego juniora. Stevensa bardzo ciekawiło, gdzie też Canidy znalazł Kennedy’ego i po co przywiózł go do Whitbey House.

Dwa dni wcześniej Canidy doszedł do wniosku, iż byłaby to prawdziwa frajda gościć na świątecznym obiedzie w Whitbey House majora Douglassa, który bez wątpienia był w kiepskim stanie (o czym świadczył incydent w sztabie 8. Floty Powietrznej). Poza tym ze względu na ojca Douglass stanowił jeden z dwóch wyjątków (drugim była Ann Chambers) od reguły, że w Whitbey House nie ma miejsca dla żadnych gości z zewnątrz.

Kiedy jednak Canidy zadzwonił do Douglassa z propozycją, ten oznajmił, że komendant bazy Atcham nie pozwolił na jej opuszczanie podczas świąt. 8. Flota Powietrzna miała nie rzucać się w oczy z powodu dającej o sobie znać niechęci Brytyjczyków do swych amerykańskich kuzynów, którzy ich zdaniem „mieli za dużo pieniędzy, za dużo jurności i w ogóle było ich za dużo”.

Komendant uznał, że nie leżałoby w dobrze pojętym interesie sił alianckich, gdyby pozwolił kilku tysiącom nazbyt majętnych i nazbyt jurnych podwładnych obnosić się ze swą świąteczną nostalgią za domem rodzinnym po angielskich pubach. Dlatego też znalazł im inne zajęcia na terenie bazy.

Gdybym nie był dowódcą dywizjonu, bryknąłbym przez płot — oznajmił Douglass. — Ale jestem i dlatego nic się nie da zrobić.

Canidy stropił się, zobaczywszy podpułkownika Stevensa, potem jednak wzruszył ramionami i postanowił stawić czoło niebezpieczeństwu. W sposób całkowicie nie licujący z jego normalnym zachowaniem, Fine objął Canidy’ego za szyję i spytał:

No i jak tam, bracie? Canidy i Stevens uśmiechnęli się.

Coś mi się wydaje, Stanley, że spróbowałeś już trochę ponczu? — spytał ten pierwszy.

Święta, święta — zanucił radośnie Fine.

Z pewnym zdziwieniem, ale i niekłamaną radością widzę pana tutaj, majorze Douglass — stwierdził Stevens.

No cóż, słodko sobie spałem na swojej pryczy — rzekł Douglass — kiedy jak grom z jasnego, czy raczej szarego, nieba spłynął samolot Canidy’ego. Canidy poinformował komendanta bazy, że mam złożyć raport kilku wysoko postawionym anonimowym osobom. Na komendancie informacja ta zrobiła duże wrażenie.

Przepraszam, panie pułkowniku, pan już chyba zna porucznika Kennedy’ego? — spytał niewinnie Canidy.

Witaj, Joe — powiedział Stevens. — Mówiąc szczerze, jeszcze bardziej zdziwiła mnie twoja tutaj obecność.

Major Canidy postawił mnie przed wyborem: albo porozmawiam z majorem Douglassem tutaj, albo nie porozmawiam w ogóle.

No cóż, zdołałeś się już chyba zorientować, że Canidy dość często robi zaskakujące rzeczy. — Stevens spojrzał na bohatera całej sytuacji. — Sądzisz, Dick, że to naprawdę było rozsądne lądować tutaj tą maszyną?

Coś musiałem wymyślić. Żandarm przy bramie powiedział mi, że kiedy znajdę się już na terenie bazy, będę ją mógł opuścić dopiero dwudziestego szóstego. Jeśli dobrze rozumiem, chcieli ochronić miejscowych przed barbarzyńcami.

Co nie zmienia faktu, że lądowanie tutaj jest bardzo ryzykowne.

Nie chciałbym startować z pełnym ładunkiem bomb, ale lądować pustą maszyną…

Canidy nie dokończył zdania, a Stevens w głębi ducha musiał się zgodzić, że z pewnością nie chodziło w tym przypadku o lekkomyślną fanfaronadę. Po pierwsze, Canidy, jako inżynier aeronauty — ki, dobrze znał parametry i możliwości B–25. Po drugie, bez wątpienia zastanowił się najpierw, czy lądowanie będzie ryzykowne. Koniec końców opinia ekspertów sformułowana została na użytek najgorszego scenariusza: samolot przy pełnym obciążeniu i pilot o najwyżej przeciętnych umiejętnościach.

W świetle regulaminu Canidy, po pierwsze, wykorzystał samolot dla czysto prywatnych celów (w ramach których, co gorsza, nie tylko namówił innego oficera do samowolnego opuszczenia koszar, ale także pomógł mu w tym), po drugie, wylądował w miejscu, o którym wiedział, iż oficjalnie zostało uznane za nie nadające się do tych celów, po trzecie, sprowadził ze sobą oficera, który (przynajmniej na razie) nie był uprawniony do odwiedzania Whitbey House.

Wobec powyższego major Canidy powinien zostać postawiony pod sąd wojskowy chociażby po to, aby jego kara stała się nauczką dla innych.

Na całą sprawę można było jednak spojrzeć także inaczej: pilot o najwyższych kwalifikacjach postanowił wyskoczyć po przyjaciela, który był w okropnym stanie, gdyż z dwudziestu ośmiu podkomendnych, jakich poprowadził do ataku na niemieckie okręty podwodne w Saint Nazaire, stracił trzynastu.

I dlatego podpułkownik Stevens nie zamierzał wyciągać żadnych konsekwencji wobec Canidy’ego, a jeśli chodzi o młodego Kennedy’ego, ten i tak miał dowiedzieć się w piątek, że wszystkie sprawy związane z latającą bombą zostają przejęte przez BSS.

Panie pułkowniku, umieram wprost z ciekawości, co tutaj się dzieje, ale aż boję się spytać — wyznał Kennedy.

I tak miałeś się tu znaleźć w piątek, więc Canidy trochę tylko wszystko przyspieszył.

A czy wolno spytać, co znaczy „tu”?

Whitbey House znajduje się obecnie w gestii Biura Służb Strategicznych, którym kieruje stary przyjaciel twego ojca, pułkownik Bill Donovan.

I ja miałem się tutaj znaleźć, sir?

BSS przejęło pieczę na zadaniem związanym z U–Bootami w Saint Nazaire, żeby uśmierzyć kłótnie między Wojskami Lądowymi i Marynarką, kto właściwie powinien się tym zająć i jak. Canidy będzie dowódcą operacji.

Tak brzmiała oficjalna wersja, która jednak nie zawierała całej prawdy. Canidy zjawił się u Stevensa, gdyż słyszał coś o projekcie latających bomb. Kiedy dowiedział się o niemieckich próbach z silnikami rakietowymi, od pierwszej chwili nie ulegało dla niego najmniejszej wątpliwości, że będzie się to odbywało w miejscach co najmniej równie trudnych do zaatakowania jak schrony okrętów podwodnych.

Stevens zgodził się z tą sugestią i wystąpił z odpowiednią propozycją do Davida Bruce’a, który jeszcze tego samego dnia skontaktował się z Eisenhowerem. Ike, na przekór sprzeciwom Marynarki i Wojsk Lądowych, nadzór nad programem latających bomb przekazał BSS.

Teraz już rozumiem, skąd pan wiedział, majorze, tyle samo, co ja — rzekł Kennedy.

Bardziej by mi opowiadało, gdyby uważał mnie pan, poruczniku, za wszechwiedzącego — stwierdził Canidy. Spojrzał na zegarek. — Do obiadu mamy jeszcze jakąś godzinę. Chcecie porozmawiać teraz czy poczekać, aż będziemy mieli trochę w czubie, a w żołądku sporo poczciwego, angielskiego befsztyka…

Doug tylko wzruszył ramionami. Któryś z uczestników kursu zaczął cicho grać na pianinie kolędę, która nie zagłuszała gwaru rozmów.

Kennedy — ciągnął Canidy — nie wykluczałbym tego, że kiedy Doug opowie już, co pana czeka nad Saint Nazaire, pan zaś opowie mu o waszych B–17 pełnych torpexu, obaj wolelibyście czegoś się napić.

Kennedy syknął; „torpex” to była nazwa zupełnie nowiuteńkiego, niesłychanie silnego brytyjskiego środka wybuchowego.

Coś się stało, Joe? — spytał dobrotliwie Stevens.

Nie… Jestem zdumiony, że tak jawnie mówi się o tym, co stanowi ścisłą tajemnicę wojskową.

To wyjaśnijmy sobie pewną sprawę.

Sir?

Canidy na pierwszy rzut oka może sprawiać inne wrażenie, ale nie jest ani lekkomyślny, ani roztrzepany, ani ogarnięty nadmierną brawurą. Wszystkie osoby znajdujące się w zasięgu słuchu wiedzą o programie i są do tego uprawnione. A innych osób tutaj po prostu nie ma.

Tak jest, sir.

I mam nadzieję, poruczniku, że zrozumiał to pan właściwie jako niezbyt delikatną reprymendę? — dorzucił Canidy, groźnie marszcząc brwi.

Dick, nie przeciągaj struny! — rzekł Stevens z nutką przestrogi w głosie. — Czasami posuwasz się za daleko.

Canidy spuścił oczy pod lodowatym spojrzeniem Stevensa.

Tak jest, panie pułkowniku. Chyba będę musiał uważać.

Chyba? — I znowu nastąpiła chwila lodowatego milczenia, po której Stevens powiedział: — Twój gabinet będzie najlepszym miejscem, Dick. Możemy tam pójść?

Tak jest, sir.

Canidy, co u niego rzadkie, był naprawdę stropiony.

Kiedy jednak zwrócili się ku drzwiom, Stevens zdał sobie sprawę z tego, że po pierwsze, wszyscy żołnierze przyłączyli się do śpiewania kolęd, po drugie, spoglądają z wyraźnym rozczarowaniem, mieli bowiem nadzieję, że dowódcy pozostaną z nimi. Zatrzymał więc Canidy’ego i rzekł półgłosem, oczyma wskazując uczestników kursu:

Ale chyba powinniśmy to odłożyć na później. Canidy podążył za jego wzrokiem i przytaknął.

I tak wszyscy odśpiewali O Little Town of Bethlehem i Good King Wenceslaus, i Away in a Manger, i wiele jeszcze innych kolęd, a kiedy w trakcie tego zjawiła się Ann Chambers, podeszła wprost do Canidy’ego, ucałowała go w usta i objęła ramieniem, co zostało przywitane przez kolędników aplauzem. Śpiewali tak aż do obiadu, a po nim zasiedli do rozmowy, jak najskuteczniej zabić przeciwnika.


3
Zamek Steighofen
Hesja, Niemcy
28 grudnia 1942 roku


Beatrice, hrabina Batthyany i baronowa von Steighofen, zbudziła się z rękami otulającymi wydatne piersi. We śnie zrzuciła z siebie pościel i teraz dygotała z zimna. Naciągnęła kołdrę i zerknęła na drugą stronę łóżka. Pusta.

Cóż, nie pozwoliła kapitanowi na honor eskortowania jej do łóżka. Przypomniała sobie wydarzenia wieczoru. Kapitan był wzorcowym niemieckim oficerem. Rygorystyczna dyscyplina i honor oficerski nie pozwalały mu nawet marzyć o cielesnym kontakcie z wdową po swym dowódcy, i to na dodatek w jego rodowym zamku, pod okiem wiernej służby, w wigilię pogrzebu oberstleutnanta barona Manfrieda von Steighofena!

Co prawda, jeden gest z jej strony czyniłby wyobrażalnym to, co niewyobrażalne, lecz Beatrice była rada, że do tego nie doszło. Koło północy pomysł ten bardzo jej się podobał, lecz teraz, w zimnym świetle poranka, okropnie byłoby mierzyć się z jego konsekwencjami.

Obróciła się na bok i popatrzyła na zegarek.

Cóż, nie było to zimne światło świtu, lecz raczej poranka. Dochodziła dziewiąta. Gwałtownym ruchem odrzuciła kołdrę i usiadła na łóżku. Chwilę szukała stopami po omacku kapci, ale nie mogąc ich znaleźć, zerwała się i podeszła do okna. Przytulna sypialnia (podobnie jak wszystkie inne pomieszczenia urządzone w zamku przez Manfrieda za jej pieniądze) zwrócona była ku ośnieżonym teraz polom za murami. Dzień był piękny, jasny i rześki. Bardzo takie lubiła. Najchętniej dosiadłaby konia i udała się na przejażdżkę, kłusem, a nawet galopem, jeśli drogi nie są oblodzone. Wypociłaby z siebie koniak, a po powrocie wzięła gorącą kąpiel.

Odwróciła się i z komódki wyciągnęła dość nieatrakcyjne, ale za to ciepłe reformy. I tak nikt jej w nich nie zobaczy, myślała, czemu się zatem przejmować tym, że grube i bez wdzięku, sięgały niemal do kolan. Po pierwsze ciepłe, po drugie dobrze wchłaniają pot.

Nałożyła bryczesy i siadła na podłodze, aby wciągnąć na nogi wysokie, angielskie buty do jazdy konnej. Kiedy wstała, rzuciła okiem na swe odbicie w lustrze. W butach i bryczesach, od pasa w górę jednak naga, przypominała postać z pornograficznego filmu, jaki oglądała kiedyś w Budapeszcie. Do kompletu brakowało tylko pejcza i czarnej maski na oczy.

Z półki w kredensie wzięła białą bawełnianą bluzkę i wcisnęła ją w spodnie. W lustrze widać było sutki przebijające przez cienki materiał. Powinna nałożyć stanik, sweter albo zgodzić się na dezaprobatę w oczach służby i towarzyszy broni (jakżeż, u diabła, miał na imię ten kapitan?) jej poległego męża.

Zdecydowała się na sweter, ale kiedy wciągała go przez głowę, zorientowała się, że nie tylko przy dosiadaniu konia, ale nawet na drogę do stajni przyda jej się jakieś pokrzepienie.

Do szklanki stojącej na stoliku przy łóżku nalała na cztery palce remy martin (prawie ostatnia butelka, a ona zapomniała wziąć zapas z rezydencji w Wiedniu) i szybko wychyliła trunek. Czuła, jak palący strumień spływa w dół przełyku, a potem ciepło z żołądka rozlewa się po całym ciele.

Teraz mogła już opuścić pokój, co oznaczało przejście z teraźniejszości w przeszłość. Przed kilkoma laty architekt z Berlina zajął się na jej zlecenie przeróbką pokoi. Zdążyła w ostatniej niemal chwili; szkoła Bauhaus została zamknięta przez małego kaprala i jego zwolenników, toteż nowego wystroju doczekało się niewiele pomieszczeń, w tym sypialnia. Za jej progiem panowało średniowiecze: kamienne ściany, schody i parkiety wyłożone ciemnym dębowym drewnem, przewody elektryczne, których w żaden sposób nie dawało się wpuścić w mury, wijące się między skrzyżowanymi mieczami, halabardami, tarczami, sztandarami i portretami przodków barona von Steighofena. Z jednego piętra na drugie schodziło się wąskimi, kręconymi schodami. Przymocowana do ściany poręcz stanowiła udogodnienie wprowadzone gdzieś około roku 1820.

Pokonała trzy piętra dzielące ją od parteru, po brukowanym dziedzińcu skierowała się do stajni. Także i one zostały zbudowane dość niedawno, na początku XIX wieku, i to na zewnątrz murów, w których zrobiono wyłom, aby nie trzeba było chodzić naokoło.

Zapach koni był przyjemny i uspokajający. Chłopiec stajenny czyścił ułożone na stojaku siodło. Siodło Manfrieda. W ceremonii pogrzebowej będzie uczestniczyć również kapryśny ogier barona, a w strzemiona zostaną wciśnięte odwrócone piętami do przodu oficerki, co symbolizowało przejście zmarłego do Walhalli.

Chłopak poderwał się na jej widok, najwyraźniej zdumiony strojem swej pani.

Przeprowadź mi tego araba, jak mu tam? Voltan?

Voltana, jaśnie pani? — spytał z dezaprobatą w głosie stajenny.

Zresztą, sama go wyprowadzę. Ty przygotuj mi siodło i derkę.

Tak jest, jaśnie pani.

Tak, była jaśnie panią, natomiast nie była już baronową. To znaczy nie była żoną barona von Steighofena. Jako wdowa po nim w pewnym sensie stawała się na powrót hrabiną Batthyany.

Otworzyła przegrodę i wyprowadziła Voltana na dziedziniec. Stał tam już stajenny; wzięła od niego derkę, ułożyła na grzbiecie

araba, a wtedy chłopak zarzucił siodło i umocował popręgi. Dosiadła konia i poczekała, aż posługacz dopasuje strzemiona.

Ruszyła stępem; kiedy Voltan się rozgrzał, przeszła do truchtu, a potem do kłusa. Ostatecznie zdecydowała się na galop, a chociaż arab był najwyraźniej do tego chętny, nie chciała zaryzykować cwału, gdyż pod śniegiem mógł kryć się lód.

Wystawiła twarz na wiatr, poddając się rytmowi końskiego grzbietu, oszołomiona tętentem kopyt i łomotem krwi w skroniach. Sama nie wiedziała, ile to trwało; wreszcie poczuła, że i ona, i wierzchowiec mają już dość. Zawróciła do zamku.

Czuła się świetnie, teraz jednak musiała zmierzyć się z czekającym ją dniem. Najchętniej w ogóle by nie wracała. Rozpłakała się, gdy wiadomość o śmierci Manfrieda dotarła do niej w Budapeszcie. Był dobrym człowiekiem, a śmierć dopadła go zdecydowanie za wcześnie. Miał zaledwie trzydzieści lat, podczas gdy ona dwadzieścia dziewięć. Małżeństwem byli od siedmiu lat i zdążyła do niego przywyknąć, szczególnie że kochał ją tak bardzo. Opłakała go na swój sposób — i to powinno wystarczyć.

Powinno, ale nie wystarczyło. Manfried był wszak oberstleutnantem i baronem, konieczna więc była ceremonia na użytek jego poddanych, podkomendnych, a także i partii oraz jej Führera. I ona, hrabina Batthyany, musiała wziąć udział w owej uroczystości, publicznie dając wyraz swemu żalowi po mężu, który ofiarę ze swego życia złożył Tysiącletniej Rzeszy, jej Wodzowi, narodowi itd., itd.

Na zamek przybędzie cała chmara krewnych Manfrieda (z jej bliskiej rodziny nie żył nikt), na czele z baronem von Vollmerem. Plus partyjni dygnitarze, lokalni i z Berlina, między innymi Helmut von Heurten–Mitnitz z Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz dwaj standartenftihrerzy z SS–SD. Jeden, Kramer, dowodził w Hesji, drugi — Müller — reprezentował wprawdzie reichsführera SS, ale był nader gminnego pochodzenia.

Do zamku dotarł w towarzystwie von Heurtena–Mitnitza, co w pierwszej chwili wydało się Beatrice dość dziwne, potem jednak, w trakcie popołudniowych koktajli, dowiedziała się od Kramera, iż von Heurten–Mitnitz i Müller razem służyli w Maroku i ledwie uniknęli alianckiej niewoli.

Wojna zawiązuje dziwne sympatie, myślała baronowa. Szkoda, że nie będzie miała okazji bliżej poznać tego arystokratycznego dyplomatę. Były dwie kategorie Prusaków: jedni sztywni, wyniośli, chłodni, odpychający w swym rygoryzmie, drudzy — pełni ironicznego dystansu do świata, siebie i swojej w nim roli; von Heurten–Mitnitz najwyraźniej należał do tej drugiej grupy. Ale cóż, wojna to wojna, chociaż gdyby, jak mówiła plotka, miał zostać skierowany do Budapesztu, wtedy… Przez chwilę o tym rozmawiali.

Muszę wyznać, hrabino, że starałem się możliwie najstaranniej ukryć, jak bardzo ucieszyłaby mnie taka nominacja. W przeciwnym wypadku skierowano by mnie do Helsinek. Albo Tokio.

Roześmiała się; lubiła ten typ humoru.

W każdym razie, gdyby został pan skierowany do Budapesztu, proszę dać mi znać.

Zrobię to z największą przyjemnością, hrabino.

Ach, ci arystokraci! Trudno było zgadnąć, ile w tych słowach było fascynacji osobą rozmówczyni, a ile niezobowiązującej galanterii.

Kiedy spocona i spragniona powróciła do zamku, w saloniku zobaczyła pogrążonych w rozmowie von Heurtena–Mitnitza i von Vollmera. Ten pierwszy był wyraźnie usztywniony, twarz miał nieruchomą i obcą; Beatrice zastanowiła się, czy aby za przyjaźnią z Müllerem nie kryło się coś więcej niż tylko wspólne przeżycia w Maroku.

Dwa dni wcześniej Helmut von Heurten–Mitnitz zadzwonił do gabinetu barona Karla von Vollmera w biurowcu w Hoescht, na przedmieściu Frankfurtu, i przekazawszy kondolencje z powodu śmierci oberstleutnanta barona von Steighofena, oznajmił, że ponieważ minister Rzeszy wskutek nawału obowiązków nie mógł sam uczestniczyć w pogrzebie, w charakterze swego reprezentanta wysyła jego, Helmuta von Heurtena–Mitnitza.

Będzie to prawdziwy zaszczyt dla całej rodziny, Herr von Heurten–Mitnitz — odrzekł von Vollmer.

Przy okazji, baronie, czy znajdzie pan dla mnie kilka minut, abyśmy mogli porozmawiać? — Von Vollmer zawahał się. — Możemy to zrobić u pana w biurze — ciągnął von Heurten–Mitnitz — albo już na zamku. Co bardziej panu odpowiada, baronie?

Rozumiem, że to jakaś kwestia urzędowa?

Ujmijmy to tak: kwestia, której wolałbym nie omawiać przez telefon — odparł von Heurten–Mitnitz.

To może zróbmy to na zamku.

Świetnie. I raz jeszcze proszę przyjąć wyrazy współczucia. Trudno powiedzieć, by von Vollmerowi pochlebiała perspektywa rozmowy z wysoko postawionym urzędnikiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych, natomiast nigdy takich okazji nie należało bagatelizować. Baron umocnił się w tym przekonaniu, widząc, iż von Heurtenowi–Mitnitzowi towarzyszy standartenführer SS–SD, a cała sprawa okazała się jeszcze poważniejsza, gdy nazajutrz z rana służący dostarczył bilecik, na którego jednej stronie widniał napis:


HELMUT VON HEURTEN–MITNITZ

BRIGADEFÜHRER SS–SD


Ministerstwo Spraw Zagranicznych

Berlin


a na drugiej znalazł się dopisek: „Czy odpowiada panu godzina 9.30 w małym saloniku?”

Baron, postawny, rumiany mężczyzna o rzedniejących włosach, musiał poczekać dziesięć minut, zanim von Heurten–Mitnitz zjawił się w saloniku.

Salonik zwany „małym” należał do pomieszczeń, których nie objęła odnowa. Meble były stare i niewygodne, perski dywan na podłodze wyblakły i postrzępiony na brzegach, spoglądające z obrazów surowe twarze dawnych Steighofenów w niczym nie robiły salonu bardziej przytulnym. Baron ostatecznie zdecydował, że woli stać, niż męczyć się na którymś z foteli.

Cieszę się, że znalazł pan dla mnie czas, panie baronie — odezwał się Helmut von Heurten–Mitnitz, podchodząc do von Vollmera z wyciągniętą ręką.

W czym mogę być pomocny, herr brigadeführer? — spytał von Vollmer, kładąc na stole wizytówkę von Heurtena–Mitnitza.

Och! Naprawdę wysłałem panu ten bilecik? Co za przeoczenie! Z reguły postępuję tak tylko wobec osób, na których wrażenie robią stanowiska i cały ten zewnętrzny blichtr. Błagam, niech pan nie zwraca uwagi na ten stopień oficerski; moje związki z SS–SD są bardzo luźne i właściwie narzuciły mi je względy czysto zawodowe.

Oczywiście, będzie, jak pan sobie życzy. Zatem, czym mogę służyć?

Na imię mi Helmut, a poza tym nasza rozmowa daleka jest od oficjalności.

Czy zechciałby pan być odrobinę konkretniejszy, herr von Heurten–Mitnitz?

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Helmut uznał, że arogancja jest częścią natury von Vollmera. Jedyną na to odpowiedzią była większa arogancja. Wszelką subtelność von Vollmer uznałby za przejaw słabości. Zresztą von Heurten–Mitnitz nie musiał się specjalnie wysilać, by zbić rozmówcę z pantałyku.

Można spytać, jak dawno temu kontaktował się pan z synem, panie baronie?

Twarz von Vollmera stężała.

Od bardzo dawna nie miałem od niego znaku życia — wykrztusił wreszcie.

Chodzi mi, rzecz jasna, o pańskiego najstarszego syna, baronie — dorzucił von Heurten–Mitnitz, jakby chciał się upewnić, że mówią o tej samej osobie.

Domyśliłem się tego.

Hm, zgaduję, że musi to być dla pana pewien kłopot — stwierdził von Heurten–Mitnitz bez cienia współczucia w głosie.

Pozwolę sobie zauważyć, że kwestia ta była rozpatrywana na najwyższych szczeblach, gdzie uznano, że nie można obciążać mnie odpowiedzialnością za postępki syna.

Odpowiedź była godna ataku. Baron, z całym szacunkiem dla stopnia brigadeführera SS–SD, przypomniał von Heurtenowi–Mitnitzowi o swoich wpływach wśród osobistości „najwyższego szczebla”.

Sprawa znowu wzbudziła zainteresowanie — oznajmił sucho von Heurten–Mitnitz. — A mnie zlecono ponowne jej zbadanie, chociaż poproszono, abym uczynił to nieoficjalnie i taktownie.

Znowu coś zrobił? — Baron wydawał się poruszony. — W każdym razie rozumiem, że zna pan podstawowe fakty?

Nie wiem, czy nie byłoby lepiej, gdyby pan sam mi je raz jeszcze przedstawił.

Nie odpowiedział pan jednak na pytanie, czy znowu coś zrobił?

W tej chwili to mniej istotne.

Ojciec wysłał mnie do Los Angeles, abym na University of Southern California studiował elektrotechnikę.

Ma pan jakieś przypuszczenia, dlaczego tak postąpił?

W moich czasach synowie po prostu wykonywali to, co im polecili ojcowie. Wcześniej cztery lata uczyłem się w Marburgu. Potem przeniosłem się do Los Angeles. Ojciec uważał, że tak będzie najlepiej, a ja tego nie kwestionowałem.

Ja z kolei znalazłem się w Harvardzie — poinformował von Heurten–Mitnitz. — Niełatwo było mi się przystosować do nowego otoczenia.

Baron lekko skinął głową i ciągnął:

Podczas studiów nieroztropnie zakochałem się w pewnej dziewczynie.

Mary Elisabeth Chernick? — spytał von Heurten–Mitnitz.

Chciała zostać sławną aktorką i przyjęła pseudonim Monica Carlisle.

Ta sama, która występowała w pokazywanych u nas filmach? Proszę mi wybaczyć baronie, ale w takim razie czy… czy nie była dla pana odrobinę za młoda?

Moja dawna żona jest ode mnie młodsza o sześć miesięcy — chłodno poinformował von Vollmer.

Rozumiem. A czemu ją pan poślubił?

Z głupoty. Byliśmy razem… ona nalegała…

A pan zachował się, jak przystało na arystokratę, tak?

Mówiąc szczerze nie traktowałem tego… W każdym razie i tak było jasne, że nie zabiorę jej ze sobą do Niemiec.

Rozumiem.

Zgodnie z amerykańskim prawem dziecko, które urodzi się w ciągu dziesięciu miesięcy od rozwodu, uznane zostaje za dziecko byłego męża. Gdy żona była w szóstym miesiącu ciąży, otrzymałem pozew rozwodowy. — Von Vollmer popatrzył w oczy von Heurtenowi–Mitnitzowi, a ten w milczeniu kiwnął głową. — Ojciec był w stanie zagwarantować mi sumę pozwalającą zaspokoić jej żądania, a także koszty wychowania dziecka aż do osiemnastego roku życia. Natychmiast wróciłem do kraju, a po trzech miesiącach niemal jednocześnie orzeczono rozwód i urodziło się dziecko. Syn, którego nigdy nie widziałem w Stanach Zjednoczonych i właściwie…

W Stanach nie, ale w ogóle spotkaliście się, prawda?

Po raz pierwszy zobaczyłem go w trzydziestym czwartym, gdy przyjechał do Szwajcarii.

Proszę mi o tym opowiedzieć.

Kariera aktorska mojej żony opiera się na tym, że gra nieprzerwanie jedną i tę samą rolę, która na dodatek jest kompletnie niezgodna z jej rzeczywistym charakterem. Sprzedaje niewinność, tak jak prostytutki sprzedają jej przeciwieństwo. Max Liebermann z Continental Studios zaproponował pannie — tak, tak, wszak występuje jako miss — Carlisle, aby odesłała chłopaka do Iowy, do swej matki. A ona chętnie na to przystała.

Chętnie? Tak łatwo rozstała się z synem?

Powiedziałbym, że trudno wyobrazić sobie gorszą matkę, a na dodatek moi agenci amerykańscy donosili mi, że babka mojego syna to prosta i uczciwa kobieta.

Rozumiem.

Tyle że niedługo potem zmarła i trzeba było znaleźć jakieś inne rozwiązanie.

Jakiego typu rozwiązanie?

Dowiedziałem się, oczywiście nie bezpośrednio, we wszystkim uczestniczyli radcy prawni Continental Studios, że moja była żona była teraz gotowa przelać na mnie całość praw rodzicielskich. Odrzuciłem tę propozycję; nie zagłębiając się w szczegóły, powiem tyle, że znowu wstąpiłem w związek małżeński, z którego właśnie urodził się syn Fatz, nie chciałem więc…

Von Vollmer zwiesił głos.

Rozumiem — po raz trzeci potwierdził von Heurten–Mitnitz, ale tym razem ton jego głosu sugerował, że nie aprobuje decyzji rozmówcy.

Za pośrednictwem prawników otrzymałem informację, że moja była żona chce umieścić chłopca w prywatnej szkole Świętego Pawła w Cedar Rapids w stanie Iowa, prowadzonej przez Kościół episkopalny. Szkoła cieszyła się jak najlepszą opinią, przekonywałem sam siebie, że będzie mu tam lepiej niż z matką czy ze mną.

Von Heurten–Mitnitz w milczeniu pokiwał głową. Cała ta opowieść dość go nudziła, ale autor pocztówki z Bad Ems nie bez powodu kazał pozdrowić ojca; Helmut miał nadzieję, że wyłowi z tej opowieści coś, co pozwoli mu zrozumieć ów powód.

Niestety, był to zły wybór, jak teraz widzę. Niezależnie od trudności, należało ściągnąć chłopaka tutaj, do Niemiec, i zadbać o jego edukację. Gdybym tak postąpił, nie musiałbym teraz tłumaczyć się przed nikim.

Proszę mnie zrozumieć, panie baronie. Otrzymałem odgórne polecenie; nie zależy mi na tym, by pana upokarzać czy wprawiać w zakłopotanie.

Znowu musiał zrobić coś, co przynosi wstyd mnie i naszemu nazwisku. Inaczej nie byłoby pana tutaj.

Nie opowiedział mi pan o tym spotkaniu w Szwajcarii — przypomniał von Heurten–Mitnitz, ignorując uwagę von Vollmera.

W Iowa mój syn zaprzyjaźnił się z synem dyrektora tamtejszej szkoły. Kiedy chłopak chciał kontynuować naukę w Massachusetts, uznaliśmy, że najlepiej ich nie rozdzielać.

A jak nazywał się ten dyrektor?

Rok w rok wysyłał mi świadectwa wraz z zaproszeniami na zakończenie roku szkolnego. Nazywał się Canidy. Wielebny doktor Canidy.

Rozumiem — powiedział von Heurten–Mitnitz, aczkolwiek daleko było do tego, aby rozumiał wszystko. Wiedział tylko tyle, że tak właśnie nazywa się agent BSS, który kontaktował się z Vollmerem w Maroku.

Czy to ma jakieś znaczenie? — spytał von Vollmer, który dostrzegł błysk w oku rozmówcy.

Samo w sobie nie, ale każdy szczegół może mieć jakąś nieoczekiwaną wartość.

Jak więc mówiłem, syn pojechał do Massachusetts. Po dwóch latach zjawił się u mnie prawnik z Continental Studios. Młody, bardzo błyskotliwy Żyd. Nawiasem mówiąc, także absolwent Harvardu.

W takim razie musi to być naprawdę dobry prawnik.

Wyjaśnił, że ze względu na reputację mej byłej żony syn musi wyjechać z Ameryki.

Do pana?

Max Liebermann, właściciel Continental Studios, chciał zapewnić chłopakowi jak najlepsze wykształcenie. W trakcie rozmowy wyszło na jaw, że ów prawnik jest bliskim kuzynem Liebermanna.

Zgaduję, że nazywa się inaczej, skoro dopiero musiało to wyjść na jaw.

Ma pan rację. Nazywa się Stanley S. Fine.

Fine — powtórzył von Heurten–Mitnitz.

Oznajmił mi, iż uznano, że Die Schule w szwajcarskim Rosenbergu… — Von Vollmer spojrzał pytająco na von Heurtena–Mitnitza, a ten kiwnął głową, że wie, co to Rosenberg — …jest najwłaściwszym miejscem dla Erika. Fine chciał, abym załatwił przyjęcia syna dzięki swoim znajomościom.

A pan?

Skonsultowałem się w władzami partii, także rzecz jasna, z obecną żoną, a po uzyskaniu zgody i tu, i tam zrobiłem, czego ode mnie oczekiwano.

Występował pan oficjalnie czy nieoficjalnie?

Najpierw nieoficjalnie, potem oficjalnie. Trzeba było zaświadczyć jego aryjskie pochodzenie.

I?

Rodzice żony pochodzą z dobrych, chłopskich rodów śląskich. Nie ulega wątpliwości, że mój syn ma aryjskie pochodzenie.

A jak charakteryzuje go Almanach Gotajski? Almanach był na pół oficjalną publikacją wyliczającą rody królewskie i arystokratyczne. Baron popatrzył ozięble na rozmówcę.

O ile mi wiadomo, nie pojawia się w nim w ogóle. Gdyby do tego doszło i gdyby występował jako Niemiec, nosiłby tytuł barona von Kolbe. Jako zaś mój najstarszy syn ma też prawo do mojego tytułu.

Wedle niemieckiego prawa jest Niemcem — przypomniał von Heurten–Mitnitz.

Powtarzam, o ile wiem, nie został w ogóle uwzględniony w Almanachu.

Rozumiem. Zatem posłał go pan do Rosey.

Nie tylko go tam wysłałem, ale opłaciłem też jego edukację. Nie mogłem przecież pozwolić, żeby robił to Żyd, prawda?

Myślał pan o tym, żeby go ostatecznie sprowadzić do Niemiec?

Jak najbardziej. Kiedy ukończył Rosey, urządziłem wszystko tak, aby mógł studiować w Marburgu, podobnie jak mój ojciec i ja. Chciałem sam ocenić stopień jego dojrzałości, aby wyjaśnić mu wszystkie szczegóły tej niefortunnej historii, a także porozmawiać o przyszłości. Byłem przekonany, iż najlepiej będzie, jeśli wstąpi do wojska, myślałem o Waffen–SS.

Rozumiem, że sprawy potoczyły się niezgodnie z pańskimi planami, baronie.

Istotnie. Nie chciałem sam bezpośrednio załatwiać wszystkiego w Marburgu, nie chciałem też na razie spotykać się z Erikiem. Poprosiłem dyrektora naszej filii w Marburgu, gdzie produkujemy silniki samolotowe, aby doglądnął wszystkiego. Dyrektor, także absolwent uniwersytetu, skontaktował się z przewodniczącym naszego bractwa i wyjaśnił całą sprawę. Przewodniczący zarezerwował Erikowi jedną ze specjalnych sypialni w bursie oraz obiecał zaopiekować się nim. Tymczasem mój syn nie chciał mieć nic wspólnego z Bractwem.

A to czemu?

Pojawił się w Marburgu w towarzystwie młodego Marokańczyka nazwiskiem Sidi el Ferruch, syna paszy Marrakeszu. Byli współlokatorami w Rosenbergu. Przybyli turystycznym modelem delahaye z rejestracją dyplomatyczną. Prowadził osobisty szofer el Ferrucha. On, kamerdyner i sam el Ferruch mieli paszporty dyplomatyczne. Co więcej, byli uzbrojeni.

Von Heurten–Mitnitz pokręcił głową.

Nie do wiary.

Wynajęli trzy sąsiadujące numery w Kurhotel. A kiedy mój człowiek dotarł ostatecznie do Erika i wyjaśnił mu, co dla niego przygotowano, on odrzekł, że hotel odpowiada mu znacznie bardziej od bursy, a Bractwo niewiele go interesuje.

Jeśli poczuł się pan rozczarowany, trudno się dziwić.

Natychmiast postanowiłem udać się do Marburga na rozmowę w cztery oczy. Stanowczo oznajmiłem mu, że nawet jeśli ktoś taki jak ten cały el Ferruch ze względu na swój osobliwy i dwuznaczny status może sobie pozwalać, przynajmniej do czasu, na ekstrawagancje, on, mój syn, nie może zniesławiać nazwiska von Vollmer.

I co on na to?

Odpowiedział bezczelnie, że jest Amerykaninem i ani myśli przejmować się niemieckimi zwyczajami. Co zaś do jego synowskich obowiązków, to takie wezwania brzmią dosyć śmiesznie w ustach kogoś, kto znienacka sobie przypomniał o swych ojcowskich powinnościach. — Von Heurten–Mitnitz przygryzł wargi i pokiwał ze smutkiem głową. — Powiedziałem, że jest bardzo wobec mnie niesprawiedliwy, że wprawdzie’nie bezpośrednio, ale przez cały czas interesowałem się jego losem, i że domagam się, aby natychmiast przeniósł się do bursy albo wyniósł z Marburga. Kiedy roześmiał mi się w twarz, nie wytrzymałem i spoliczkowałem go.

Roześmiał się panu w twarz? Baron uciekł z oczyma i ciągnął:

Był niezależny finansowo. Kiedy skończył osiemnaście lat, podpisał umowę z Continental Studios, zgodnie z którą jeśli zachowa w tajemnicy swe związki pokrewieństwa z Monicą Carlisle, na jego konto w Thos. Cook & Sons każdego miesiąca będzie wpływała suma pięciu tysięcy dolarów, aż nadto starczająca na pokrycie bieżących kosztów.

No cóż, to istotnie przykra dla pana sytuacja — zgodził się von Heurten–Mitnitz.

Co więcej, oznajmił, że nie chce ode mnie żadnej pomocy i w ogóle nie czuje się związany ze swym niemieckim dziedzictwem. W tym momencie, muszę wyznać ze skruchą, von Heurten–Mitnitz, dałem się ponieść nerwom.

Spoliczkował go pan raz jeszcze, baronie?

Nie. Natomiast oznajmiłem, że uważam go za bezwstydnego, niewdzięcznego i pozbawionego honoru sukinsyna i że w związku z tym nie chcę mieć z nim więcej nic wspólnego.

A on co na to?

Rozmawialiśmy po angielsku i wolę przytoczyć jego odpowiedź w tym języku. Brzmiała ona: „Fuck you!”

A jak pan zareagował na taką bezczelność, baronie?

Musiałem uwzględnić specyfikę sytuacji. Podczas rozmowy obecny był ochroniarz el Ferrucha, wielki Murzyn, któremu zza pasa sterczała kolba rewolweru, a który od chwili, gdy spoliczkowałem Erika, stał w wyzywającej pozie u jego boku. Nie chodzi zresztą o fizyczny strach, ale rozumie pan, te wszystkie subtelności związane ze statusem dyplomatycznym… Wolałem uniknąć szumu, zwłaszcza że chodziło przecież o mojego fizycznego syna.

Von Heurten–Mitnitz uśmiechnął się w duchu. „Gadaj zdrów”, pomyślał, przypomniawszy sobie N’Jibbę, potężnego Senegalczyka odpowiedzialnego za osobiste bezpieczeństwo el Ferrucha. Nie, nie, to nie troska o subtelność sytuacji powodowała w tym momencie baronem, czemu, ostatecznie, trudno się dziwić. Miał naprzeciw siebie mężczyznę o wzroście ponad dwóch metrów i ważącego ponad sto pięćdziesiąt kilogramów.

Jak zgaduję, to był koniec rozmowy. Czy także koniec całej sprawy?

Sprawy nie, rozmowy tak. Natychmiast opuściłem hotel i zasięgnąłem rady moich prawników. Potwierdzili to, czego oczekiwałem, iż zgodnie z niemieckim prawem wolno mi przywołać syna do porządku, zarazem jednak wskazali, że sprawa nie jest prosta. Skonsultowano się z Ministerstwem Spraw Zagranicznych i władzami partii.

Z jakim efektem?

Minister Spraw Zagranicznych Rzeszy uznał, że „w obecnej chwili” byłoby niewskazane, abym dochodził swoich praw przed sądem, zwłaszcza w kwestii wykazania niemieckiego obywatelstwa Erika. Ponieważ urodził się w USA, zgodnie z tamtejszym prawem jest Amerykaninem, a kwestionowanie tego mogłoby wywołać niepożądane reakcje.

Nie wykluczałbym wcale — powiedział w zamyśleniu von Heurten–Mitnitz — iż ktoś na górze uznał, że może nie warto psuć sobie kontaktów z el Ferruchem na wypadek, gdybyśmy opanowali francuskie Maroko.

Mnie też przyszło to do głowy — przyznał von Vollmer.

Ponieważ z ramienia Niemiec należałem do Francusko–Niemieckiej Komisji Rozjemczej w Maroku, poznałem też pańskiego syna, baronie — oznajmił sucho von Heurten–Mitnitz.

Baron nie posiadał się ze zdumienia.

Naprawdę?

Zanim do tego przejdziemy, chciałbym zadać panu jeszcze jedno pytanie. Ile razy widział się pan z synem od czasu tamtej rozmowy?

Ani razu.

Nie poinformował pana, wyjeżdżając z Niemiec, że nie ma zamiaru tutaj wracać? Żadnego telefonu, żadnej kartki?

Nie miałem już z nim potem żadnych kontaktów.

Niemniej jednak pokrywał pan koszty jego studiów w Marburgu.

Dano mi do zrozumienia, że tak byłoby najlepiej.

Wystawił pan zlecenie na… Ile tego było?

Pięć tysięcy marek miesięcznie. Chciałbym jednak podkreślić, panie von Heurten–Mitnitz, że była to sugestia najwyższych szczebli.

Nie wątpię — odrzekł von Heurten–Mitnitz i wpatrzył się z powagą w barona. — Muszę podkreślić, że to, co panu za chwilę powiem, stanowi tajemnicę państwową i jako takie musi być potraktowane.

Oczywiście.

Mamy podstawy sądzić, baronie, że pański syn pracuje obecnie dla amerykańskiego wywiadu wojskowego.

Von Vollmer pobladł.

To dla mnie prawdziwa hańba — wyszeptał.

Helmut von Heurten–Mitnitz przyglądał się przez chwilę zdruzgotanemu von Vollmerowi.

Informacja wydaje się, jeśli nie pewna, to przynajmniej ogromnie prawdopodobna — dodał.

Ale nikt chyba…

Von Heurten–Mitnitz nie dał baronowi dokończyć.

Oczywiście, nikt nie wątpi w pańską lojalność, baronie.

Więc…

Wydaje się bardziej niż możliwe, że będzie usiłował nawiązać z panem kontakt, kto wie, czy nie bezpośrednio. Amerykanie bardzo interesują się działaniem FEG.

Stanowczo protestuję przeciw wszelkim…

Raz jeszcze, baronie: nikt nie kwestionuje pańskiej lojalności wobec Rzeszy i jej Führera. Natomiast faktem pozostaje wasze pokrewieństwo, które on czy ktoś inny może starać się wykorzystać.

Co mam zatem robić?

Dam panu, baronie, numer mojego telefonu, a także telefonu standartenführera Müllera, który zajmuje się tą sprawą z ramienia Sicherheitsdienst. O wszelkich próbach nawiązania kontaktu ze strony pańskiego syna i w ogóle o wszystkim, co wyda się panu podejrzane, proszę nas natychmiast informować.

Oczywiście.

Helmut von Heurten–Mitnitz wypisał oba numery na wizytówce, która również identyfikowała go jako brigadeführera.

Dziękuję, że zechciał pan w tak szczególnych okolicznościach poświęcić mi trochę czasu, panie baronie.

A ja dziękuję za wyrozumiałość, brigadeführer.

Baron nie zamierza kryć przed władzami żadnych informacji o swoim synu”, myślał von Heurten–Mitnitz. „Erik Vollmer i pułkownik William Donovan z BSS musieli o tym wiedzieć. Po co więc ta prośba o przekazanie mu pozdrowień?”

Jeszcze jedno, panie baronie. Czy zna pan profesora Friedricha Dyera?

Mina barona wskazywała, iż pytanie trafiło w punkt.

Osobiście nie, ale na polecenie ministra Speera jest konsultantem w naszych zakładach w Marburgu.

W każdym razie osobiście nie? — upewnił się von Heurten–Mitnitz.

Dla von Heurtena–Mitnitza oczywiste się stało, że pocztówka z Bad Ems wskazuje na profesora Dyera, jego związki z Vollmer Werke, a przede wszystkim z Albertem Speerem. Standartenführer Müller będzie musiał udać się do Marburga, aby na miejscu się przekonać, dlaczego reichsminister interesuje się jakimś szeregowym profesorem.



VI

1
Biuro Aeronautyki Marynarki Wojennej USA
Waszyngton
31 grudnia 1942 roku


Drugi co do znaczenia oficer w Marynarce Wojennej USA nosił oficjalnie tytuł Zastępcy Szefa Operacji Morskich i zawsze był bardzo zajętą osobą. Jeśli, dla przykładu, chciał się spotkać z dyrektorem Biura Aeronautyki Marynarki Wojennej USA, wtedy jego adiutant dzwonił do adiutanta dyrektora i oznajmiał, że jego szef z chęcią porozmawiałby z dyrektorem dziś pomiędzy godziną, powiedzmy, czternastą dwadzieścia a czternastą czterdzieści pięć. Adiutant zastępcy bardzo rzadko słyszał, aby zaproponowana godzina była z jakichś względów nieodpowiednia.

Ponieważ zaś rygorystyczne poszanowanie hierarchii starszeństwa uważano za jedną z kluczowych przesłanek sprawnego funkcjonowania Departamentu Marynarki Wojennej, gdyby przypadkiem Zastępca Szefa Operacji Morskich miał jakąś sprawę do któregoś z podwładnych dyrektora (co nie zdarzało się często), wtedy odpowiednie polecenie dotarłoby do niego z biura dyrektora.

Komandor podporucznik Edwin Ward Bitter, adiutant wiceadmirała Enocha Hawleya, który kierował w BAMW Działem Alokacji Zasobów Lotniczych, był więc zaskoczony samym faktem, że adiutant zastępcy dzwoni bezpośrednio do niego, a co dopiero mówić o treści rozmowy.

ZSOM chciał możliwie jak najszybciej skontaktować się z szefem DAZL. Kiedy to będzie możliwe?

Pan admirał może się zjawić w gabinecie szefa w ciągu pół godziny — oznajmił Bitter. — Czy ma się jakoś szczególnie przygotować?

Nie, szef sam zjawi się w biurze admirała Hawleya. Teraz mamy czternastą pięćdziesiąt pięć, zatem rozmowa może się rozpocząć o piętnastej dwadzieścia pięć. Dziękuję, komandorze.

Słuchawka została odłożona.

Bitter pokręcił głową ze zdziwieniem, podniósł się od biurka i stanął w progu otwartych drzwi gabinetu Hawleya. Pokój nie był ani duży, ani wykwintnie umeblowany. Na drewnianym biurku widniały rysy i zadrapania, tynk gdzieniegdzie odłupywał się od ścian, dwie flagi: amerykańska i wiceadmiralska z trzema srebrnymi gwiazdkami smętnie zwisały z drzewców, oparte w kącie o ścianę. Na blacie stały dwa pudełka z napisami PRZYCHODZĄCA i WYCHODZĄCA, trzy telefony i maszyna do pisania Underwood z wkręconą kartką papieru.

Wiceadmirał Hawley, szpakowaty mężczyzna pod pięćdziesiątkę, podniósł głowę i dał Bitterowi znak. Na chwilę przerwał podliczanie cyfr wypisanych na dokumentach, których stosik piętrzył się przed nim na biurku.

Panie admirale, ZSOM będzie tutaj o piętnastej dwadzieścia pięć. Przed chwilą dzwonił jego adiutant.

Tutaj? — powtórzył zdumiony Hawley.

Tak jest, sir. Powiedziałem, że pan może stawić się u admirała za pół godziny, ale tamten odpowiedział, że to sam szef się tu zjawi.

Hawley na pół chrząknął, a na pół prychnął.

Bob jeszcze jest?

Nie, dałem mu wolne.

W takim razie sam będziesz musiał zająć się kawą.

Tak jest, sir.

A mamy coś mocniejszego?

Zawsze mamy jakąś rację ratunkową, panie admirale.

Nie wykluczam, że będzie potrzebna, Ed.

Spytałem, czy jakaś kwestia szczególnie interesuje admirała, ale nie uzyskałem odpowiedzi.

Hawley pokiwał głową.

Trzymaj w pogotowiu także szklaneczki, wodę, lód, ale podaj tutaj dopiero, jak ci powiem. Nie przychodzi mi do głowy żadne inne wytłumaczenie niż to, że jest tak wkurwiony, że aż nie może się doczekać, żeby na mnie skoczyć.

Nie, sir, to niemożliwe.

Miło to słyszeć, Ed, ale w takim razie wskaż jakiś inny powód.

Bitter zamyślił się na chwilę, ale potem wzruszył ramionami i poszedł przygotować kawę oraz składniki drinka; starszy sierżant sztabowy Bob Cooley na Szczęście nie dokonał żadnego uszczerbku w racji ratunkowej, na którą składała się butelka szkockiej i butelka bourbona.

Hawley powstał, zdjął przez głowę gruby wełniany sweter, upchał go w szufladzie biurka, a na jego miejsce nałożył kurtkę mundurową. Uporządkował trochę szpargały na biurku, ale po chwili dał sobie z tym spokój.

A, do diabła! Nawet jeśli zrobiłem coś nie tak, to w dobrej wierze. W końcu nie muszę już kulić ogona ze strachu jak byle mat. Czy nawet kapitan. Jeśli wpadając z półgodzinnym wyprzedzeniem, będzie miał pretensje, że na biurku mam sumator obłożony papierami, to do cholery z nim! Ja tu pracuję!

O godzinie piętnastej dwadzieścia trzy drzwi prowadzące na korytarz otworzył adiutant ZSOM i cofnął się, ustępując miejsca szefowi.

Dzień dobry, komandorze — powiedział ZSOM i zupełnie niepotrzebnie się przedstawił. Był bardzo postawnym mężczyzną, bo też na uczelni grywał w reprezentacji futbolowej.

Adiutant, komandor porucznik, który wyglądał jak kopia szefa, lekko ukłonił się Bitterowi, a ten odpowiedział tym samym i podskoczył do drzwi gabinetu Hawleya, otwierając je szeroko.

Zastępca Szefa Operacji Morskich, sir! — zaanonsował.

Dzień dobry, sir — powiedział Hawley, przyjmując postawę zasadniczą.

Witaj, Enoch — rzekł ZSOM, podchodząc z wyciągniętą dłonią. — Co tam u ciebie?

Wszystko w porządku, sir. A u pana?

Też w porządku, jeśli nie liczyć tego, że jestem przemęczony, mam za niską pensję i najchętniej siedziałbym teraz zupełnie gdzie indziej.

Słowa były żartobliwe, ale ton nie bardzo.

Napije się pan kawy, panie admirale?

Tylko wtedy, jeśli będzie można dodać do niej coś oprócz mleka i cukru.

Zdaje się, że nie będzie z tym kłopotu, co, Ed? — spytał Hawley do Bittera.

Aye, aye, sir!

Kiedy Bitter opuścił gabinet, ZSOM zauważył rzeczowo:

Kuleje.

Odłamek japońskiej pięćdziesiątki utkwił mu w kolanie.

A co takiego ma na piersi?

Skrzydełka AVG, panie admirale. Bitter służył w Latających Tygrysach.

Fascynujące!

Hawley nie rozumiał sensu tego okrzyku, ale na wszelki wypadek powiedział:

To świetny facet, admirale, był prawie podwójnym asem: dziewięć strąceń, zanim go trafili. Z ziemi, żeby dodać dla porządku.

Mhm — mruknął ZSOM.

Wszedł Bitter z dwiema filiżankami kawy na przykrytej serwetką tacce. Kiedy jedną z filiżanek podawał ZSOM, ten spytał:

Mówi panu coś nazwisko „Canidy”, komandorze?

Tak jest, sir — odpowiedział nieco zdetonowany Bitter.

Byliście razem w Latających Tygrysach?

Tak jest, sir.

I to wszystko?

Zanim wyjechaliśmy do Chin, stacjonowaliśmy razem w Pensacola, sir.

To wszystko?

Nie wiem, o co panu chodzi, sir.

To dobry facet?

Tak jest, sir.

Powiedziałby pan, komandorze, że jesteście zaprzyjaźnieni?

Tak, sir.

ZSOM spojrzał na adiutanta.

To co, Charley, zdaje się, że dostaliśmy spóźniony prezent gwiazdkowy, nie sądzisz?

Tak jest, panie admirale, na to wygląda.

Komandorze, proszę też zrobić podobną kawę Charleyowi i sobie, a potem usiąść tu z nami.

Bitter wyszedł na moment, wrócił zaraz z dwoma dymiącymi kubkami i nieco sztywno usiadł obok adiutanta.

Zjawiliśmy się tutaj u ciebie, Enoch, niemal prosto ze spotkania szefów sztabów. SOM nie mógł tam przyjść, podobnie jak pułkownik William J. Donovan, którego zastępował komandor nazwiskiem Douglass. — ZSOM upił łyk kawy i spojrzał na Bittera.

Zna pan któregoś z nich, komandorze?

Tak jest, sir.

Jak pan ich poznał?

Syn komandora Douglassa także był w Latających Tygrysach, sir. Poznałem go tutaj, w Waszyngtonie. A pułkownika Donovana poznałem jeszcze przed wyjazdem do Chin.

Wie pan, czym się teraz zajmują?

Tak jest, sir.

Charley, nie sądzisz, że czuć już zapach róż?

Tak jest, sir. Można to tak określić.

Jednym z kilku najistotniejszych problemów w rozkładzie dnia, Enoch — ciągnął ZSOM — są schrony niemieckich okrętów podwodnych w Saint Nazaire. Po pierwsze, dochodzą bardzo niepokojące raporty na temat szkód powodowanych przez te okręty, i to zarówno jeśli chodzi o tonaż zatopionych jednostek, jak i masę dóbr, które z tej racji nie dotarły do Anglii. W sposób naturalny pojawiło się pytanie, jak wyeliminować ten problem. Tutaj, niestety, ja się nie popisałem.

Admirał Hawley uniósł brwi.

Sir?

Najwyraźniej potrzebny mi był jeszcze jeden dowód na słuszność tezy, że jeśli się na czymś nie znasz, lepiej nie otwieraj ust. Ja jednak usta otworzyłem i przed obliczem Boga oraz na forum Połączonego Komitetu Szefów Sztabu oznajmiłem, że wedle moich ostatnich informacji marynarka miała obiecujący pomysł na bombardowania torpedowe, więc po prostu nacisnę tylko na nich, żeby się pospieszyli. — ZSOM potoczył wzrokiem po zebranych, ale skoro nikt się nie odezwał, kontynuował: — W tym momencie komandor Douglass dość taktownie, muszę przyznać, zwrócił mi uwagę, że bombardowanie torpedowe nic tutaj nie da (nie da się w torpedzie upakować tyle materiału wybuchowego, żeby sprostała betonowi), a potem poinformowano mnie, że BSS wzięło na siebie odpowiedzialność za te schrony. Generalnie odniosłem wrażenie, iż cała reszta sądziła, że powinienem coś o tym wiedzieć. I chyba rzeczywiście powinienem.

Ośmielę się zwrócić uwagę, sir, że była na ten temat…

Oczywiście, że była, i oczywiście, że powinienem był przeczytać tę informację, ale tego nie zrobiłem i wyglądałem tam jak dupa zza krzaka. Przez lata nauczyłem się jednak tyle, że skoro już raz wygląda się jak dupa zza krzaka, to niewiele więcej może się jeszcze przydarzyć, no z wyjątkiem kopniaka w nią, więc spytałem, dlaczego zadanie zostało odebrane marynarce i na jakiej zasadzie przyjmuje się, że da sobie z nim radę BSS.

Przepraszam, panie admirale — odezwał się Hawley. — Decyzja, żeby odwołać torpedowce, była moja. Potrzebne nam są na Pacyfiku, a w Europie trzymaliśmy je tylko z powodu tych schronów, więc…

ZSOM podniósł rękę.

O to nie mam pretensji. Chciałbym się tylko dowiedzieć, jak to możliwe, że wywieszamy transparent z napisem: „Marynarka nie potrafi sama rozwiązać swoich problemów”?

Jeśli wolno zauważyć, sir — powiedział Hawley — schrony uważane były nie za problem marynarki, lecz za problem całego teatru działań wojennych. I zadanie, jak przypuszczam, przydzielono BSS, żeby to podkreślić.

Wiesz co, Enoch, takie gówno to wciskaj innym, a nie mnie. Ochrona szlaków morskich to sprawa marynarki. Okręty podwodne, własne czy cudze, to jednostki morskie. Schrony nieprzyjacielskich okrętów podwodnych to sprawa marynarki. Ostrzał baz nabrzeżnych, czy to z wody, czy z powietrza, to sprawa marynarki.

Tak jest, sir — odrzekł Hawley.

Korpus Lotniczy coraz bardziej chce się usamodzielnić i nie wykluczam, że z czasem mu się to uda. A kiedy do tego dojdzie, nie chcę, żeby powiedzieli: „Wiecie co, dajcie nam też bombowce, bo oni i tak nie wiedzą co z nimi robić. Pamiętacie, jak trzeba było rozprawić się z tymi niemieckimi schronami?”

Rozumiem, o co panu chodzi, sir.

Nie miej, Enoch, pretensji, że mówię otwarcie, co mi leży na wątrobie, ale naprawdę czułem się jak kawał fiuta, kiedy koleś w mundurze komandora pouczał mnie, że teraz, kiedy do dzieła zabierze się BSS, banda cywilów da sobie radę z tym, z czym marynarka nie może się uporać. — ZSOM pokręcił głową najwyraźniej rozpamiętując przykrą chwilę. — No i wówczas wyrwało mi się coś, co raczej nie powinno mi się było wyrwać. Powiedziałem, że jakoś nie mogę uwierzyć, żeby banda dyletantów Donovana dała sobie radę z czymś, co nam sprawiło takie kłopoty. A wtedy szef Piechoty Morskiej, ten podstępny skurwysyn, zasilił szeregi opozycji.

Sir?

Tak, tak. Ni mniej, ni więcej tylko powiedział: „Ej, Jake, udało im się wykraść pancernik, to może jak już nic innego nie pozostanie, podpieprzą także okręty wojenne”. No i, rzecz jasna, wszyscy parsknęli śmiechem, a przewodniczący zapytał, czy teraz możemy już przejść do następnych spraw. Ja jednak jakoś nie potrafiłem zamknąć ust i wyrzuciłem z siebie, że chciałem tylko zaoferować BSS wszelką pomoc ze strony marynarki. Przewodniczący, zdaje się, miał mnie już trochę dość, więc powiedział, że to piękny gest, a szczegóły mogę ustalić z Douglassem po naradzie.

Douglass, rzecz jasna, podziękował mi, a jednocześnie wspomniał, że w projekcie uczestniczy już jeden oficer marynarki, porucznik nazwiskiem Kennedy. Ten Canidy zresztą też kiedyś był w marynarce. To łebski facet, mam na myśli Douglassa, dobrze wyczuł, na czym polega mój problem, i obiecał, że szepnie słówko Canidy’emu, a wtedy nie powinno być żadnych problemów, żeby w przygotowaniach do operacji uczestniczył nasz oficer łącznikowy.

Rozumiem — powiedział Hawley.

Przyszedłem tu do ciebie, Enoch, z dwoma kłopotami. Po pierwsze, muszę znaleźć oficera o odpowiedniej randze i doświadczeniu, którego można tam wysłać, żeby doglądał interesów marynarki. Po drugie, ciągle się łudzę, że jednak mamy jakieś maszyny, które mogłyby się porwać na te schrony.

Co do drugiej kwestii, sir — odrzekł Hawley — niestety, nie mogę pana pocieszyć, admirale. Potrzebna jest ogromna ilość materiałów wybuchowych. Schrony wykuto w skale, którą potem wzmocniono betonem. Żeby je uszkodzić, trzeba wiele ton materiałów, i to bardzo precyzyjnie ulokowanych. Próbowaliśmy bombardowania z lotu koszącego, nic nie wyszło, jak było z torpedami, sam pan wie, sir. Gdyby miały to zrobić bomby, musiałyby być większe od wszystkiego, co posiadamy, z całą pewnością o wiele za duże dla naszych maszyn. Moim zdaniem obiecujący jest ten pomysł z bezzałogowym B–17 wypełnionym materiałami wybuchowymi.

Dobra, ale ktoś musi nim sterować z maszyny kontrolującej — stwierdził w zamyśleniu ZSOM. — Dlaczego nie mógłby to być ktoś z naszych? — Spojrzał na Bittera. — Może pan latać, komandorze?

Nie, sir.

Spieszeni z powodu kolana, tak?

Tak jest, sir.

Czy widzi pan jakiś powód, który uniemożliwiałby panu sterowanie latającą bombą z pokładu maszyny pilotowanej przez porucznika Kennedy’ego?

Nie, sir.

Czyżbym wyczuwał w pana głosie jakieś wahanie, komandorze? — spytał ZSOM.

Nie wiem, sir, czy mi na to pozwolą.

Komandor Douglass obiecał, że porozmawia z waszym przyjacielem Canidym.

Z Canidym bywają czasami kłopoty, sir.

Kurczę blade, komandorze, to przecież major. Nawet w Korpusie Powietrznym majorowie robią to, co im się rozkaże.

Kłopot w tym, sir — wyjaśnił Bitter — że tak naprawdę Canidy nie jest majorem. Pracuje dla BSS, a nosi mundur majora, bo to daje mu trochę więcej możliwości. Nie sądzę, aby komandor Douglass mógł mu rozkazać, żebym to ja sterował bombą, a nawet gdyby to zrobił, nie sądzę, żeby Canidy się zgodził, jeśli sam nie będzie do tego przekonany.

ZSOM przez chwilę przetrawiał to, co usłyszał, chrząknął i powiedział:

Ujmijmy to tak, komandorze. Kiedy dojdzie do likwidacji tych cholernych schronów, chcę, żeby uczestniczyła w tym marynarka. Najlepiej, gdyby zrobił to nasz samolot. Jeśli nie, to niech przynajmniej zrobią to nasi oficerowie. Jak to załatwicie, wasza sprawa. Gdyby było trzeba, śpiewajcie nawet Auld Lang Syne czy Anchors Aweigh. Czy jasno się wyraziłem?

Tak jest, sir. Dziękuję za zaufanie.

Kiedy możecie wyruszyć do Anglii?

Natychmiast, sir.

ZSOM zastanawiał się, koniuszkami palców pukając o siebie.

Zróbmy to tak, Enoch. Oddeleguj komandora do BSS, tak żeby mógł wyruszyć w każdej chwili. Kiedy zaś poprosi o przywrócenie mu tymczasowo uprawnień pilota pomimo zakazu lekarskiego, zgódź się.

Aye, aye, sir.

Nie ma potrzeby, komandorze — ciągnął ZSOM — żeby pan zaraz gnał do Anglii. Kilka dni w domu dobrze panu zrobi. Wie pan, czego od pana oczekuję.

Aye, aye, sir.


2
Marburg an der Lahn, Niemcy
31 grudnia 1942 roku


Hauptsturmführer Wilhelm Peis musiał się liczyć z możliwością, że panna Gisella Dyer nie przypadnie do gustu standartenführerowi Johannowi Müllerowi. I nie chodziło o sama urodę, ale także o to, iż Gisella niejednokrotnie jakby nie pamiętała o swej sytuacji. Nie, żeby jawnie się buntowała, ale niekiedy pod wpływem alkoholu robiła się kapryśna i sarkastyczna.

Tymczasem Peisowi bardzo zależało na tym, aby Müller dobrze się zabawił. Czy to w trakcie wieczoru, czy następnego dnia będzie dobra okazja, żeby podjąć temat przyszłości hauptsturmführera Wilhelma Peisa. Nie, żeby miał jakieś konkretne życzenia, nie, chodziło mu tylko o to, aby dobrze się utrwalić w pamięci standartenführera. W Berlinie z pewnością nieraz zdarzy się okazja, kiedy tego typu wspomnienia zdołają natchnąć standartenführera, aby szepnął nazwisko Peisa w odpowiednie ucho. A to mogło, na przykład, oznaczać pozostanie w przytulnym Marburgu, a nie wyjazd na front wschodni.

Niejaką otuchą napawał go fakt, że w głębi Müller był bardzo do niego podobny; ostatecznie nie tak dawno temu patrolował ulice Marburga. I coś tam z tego w człowieku pozostaje, nawet kiedy nosi już srebrne dystynkcje standartenführera.

Jeśli zatem Johann Müller nie różnił się jakoś zasadniczo od niego, to z całą pewnością chciał sylwestra spędzić przy napitku i w towarzystwie jakiejś niebrzydkiej dziewczyny. Z którą potem mógłby się przespać. Czegoś takiego najpewniej spodziewałby się od Peisa i czułby się poważnie rozczarowany, gdyby rzeczy potoczyły się inaczej.

Ponieważ istniała poważna możliwość, iż panna Dyer może nawiedzić jeden z jej kapryśnych nastrojów, Peis zastanawiał się, czy nie byłoby lepiej zdać się na doświadczenie pani Gumbach.

Pani Gumbach prowadziła — koło dworca bardzo przyjemny domek z gwarantowanymi kurwami. Było też kilka panien nie posiadających żółtej karty, przeznaczonych dla specjalnych gości, takich, którzy woleliby nie być widziani w burdelu.

Kłopot polegał na tym, że standartenführer Müller najwyraźniej zainteresował się panną Dyer, a gdyby ta nie pojawiła się na zabawie w Kurhotel, Müller mógłby pomyśleć, że Peis zazdrośnie chowa ją dla siebie. A takim podejrzeniom należało zapobiec.

Kiedy zadzwonił do pani Gumbach i wyłożył jej swój kłopot, powiedziała, że wszystko rozumie i postara się pomóc. Znała odpowiednią dziewczynę. Pozbawiona domu i pracy w efekcie bombardowania Kassel, została wysłana do pracy w fabryce samolotów nie opodal Marburga. Bez wątpienia nie tylko chętnie dorobi sobie do pensji, ale także nie będzie miała nic przeciw temu, żeby poznać ważne osobistości.

Czy to znaczy, że mam jej zapłacić? — spytał Peis.

Oczywiście, że nie, panie hauptsturmführer — odrzekła z przejęciem pani Gumbach. Dobrze wiedziała, że przyjaźni Peisa zawdzięcza to, iż dom pełen jest klientów, a dziewczyny nie muszą zgłaszać się jako „ochotniczki” do Organizacji Todta. — Proszę to traktować jako przysługę między dobrymi znajomymi. Ja już zadbam o to, żeby nie czuła się pokrzywdzona.

Za kwadrans siódma będę czekał na parkingu przed Cafe Weitz — oznajmił Peis.

Na pani Gumbach można było zwykle polegać, niemniej jednak Peis wolał sam obejrzeć sobie tę osóbkę z Kassel, zanim pojedzie z nią do Kurhotel na spotkanie ze standartenführerem Müllerem.

Potem zadzwonił do panny Dyer i zaprosił ją do wspólnego spędzenia sylwestra z nim i standartenführerem Müllerem, bardzo ważną osobą z Berlina, jak nie omieszkał podkreślić. Umówili się na siódmą w Kurhotel. Gdyby go tam jeszcze nie było, miała poczekać w barze. Nie zaproponował, że sam podwiezie ją do hotelu. Niech sobie jedzie tramwajem, a następnie pomaszeruje kilometr na szczyt wzgórza, gdyż w ten sposób będzie miała czas, aby się zastanowić nad swoją sytuacją.


3


Gizella Dyer miała dwadzieścia dziewięć lat. Była wysoka i postawna; ci, którzy swój gust ukształtowali na rzeźbie barokowej, mogliby ten typ urody nazwać „posągowym”. Miała szerokie ramiona, masywne uda, duże, jędrne piersi oraz pośladki, ale niewiele było na niej tłuszczu.

Razem ze swym owdowiałym ojcem mieszkała w dużym, wygodnym domu obok starej fortecy, która później była rezydencją biskupa, a ostatecznie stała się siedzibą uniwersytetu założonego przez Filipa, księcia Hesji i Kassel, gdy ten za sprawą Marcina Lutra nawrócił się na protestantyzm.

Dom należał do dziadka, który zapisał go rodzicom Giselli; teraz jednak nie był już w całości własnością rodziny. Ona i ojciec (matka zmarła, gdy dziewczynka miała czternaście lat) zajmowali jedną czwartą: cztery duże pokoje z łazienką na pierwszym piętrze. Resztę musieli odstąpić Urzędowi Kwaterunkowemu, który ulokował tam trzy rodziny i jednego kawalera, inżyniera z zakładów Vollmera.

Dziadek był profesorem matematyki na tutejszym uniwersytecie. Ojciec wykładał metalurgię na wydziale fizyki, a gdyby nie wojna i narodowy socjalizm (dla Gizelli obie te kwestie ściśle się ze sobą łączyły), byłby już profesorem zwyczajnym. Gizella zaś zostałaby przed trzema laty doktorem medycyny.

Ponieważ jednak nastały czasy narodowego socjalizmu, przy wszystkich nominacjach i awansach koniecznie trzeba było uwzględnić opinię partii, która oceniała stopień „lojalności obywatelskiej”. I chociaż kwalifikacje akademickie profesora Dyera nie ulegały najmniejszej wątpliwości, to fakt, iż nie cieszył się dobrą opinią miejskiej i okręgowej organizacji partyjnej, przesądzał o tym, że nie miał co liczyć na awans.

Dyer był zdecydowanie nieprzychylny NSDAP od czasu, kiedy była malutką, niewiele znaczącą partią. Nie tylko myślał, ale co gorsza głośno powtarzał, że pośród innych ugrupowań, od których roiło się w Republice Weimarskiej, to wyróżnia się prymitywizmem intelektualnym. Pojęcia „aryjskości” i „aryjskiej” czystości napełniały Dyera oburzeniem i pogardą.

Nie krył się za swoimi opiniami także po tym, jak naziści doszli do władzy; w roku 1938 wypowiedział kilka bezceremonialnych zdań o Juliusie Streicherze, głównym ideologu partyjnego antysemityzmu, a zrobił to w gronie osób, które nieopatrznie i naiwnie zaliczał do lojalnych przyjaciół: Kilku z nich bezzwłocznie złożyło doniesienie do Sicherheitsdienst. W trakcie śledztwa ustalono, że Dyer nielegalnie przetransferował pieniądze do Szwajcarii, a z konferencji w Budapeszcie zamierzał nie wracać już do kraju.

Śledztwo prowadził obersturmführer SS Wilhelm Peis, dawny miejscowy policjant, który dzięki znajomościom partyjnym wspiął się na stanowisko zastępcy dowódcy SS–SD dla miasta i okręgu Marburg. Peis wezwał do siebie Giselle i poczęstowawszy ją steinhagenem, poinformował następnie, z jakimi surowymi sankcjami powinien się liczyć ojciec. Po pierwsze, mógł stanąć przed sądem oskarżony o przestępstwo kryminalne, ale były też wystarczające podstawy, aby uznać go za „wroga Rzeszy”. W takim przypadku zostałby niewątpliwie skazany na pobyt w obozie koncentracyjnym, gdzie pracą musiałby odpokutować swe grzechy wobec ojczyzny.

Jednocześnie Peis dosyć klarownie dał do zrozumienia Giselli, że zasadniczo można by tego wszystkiego uniknąć, gdyby przyrzekła, iż będzie dbać, aby ojciec nie zabłąkał się znowu na manowce, donosić Peisowi o wszystkich osobach wyrażających się nie — przyjaźnie na temat panujących stosunków politycznych, partii i Führera, a także zawsze, ilekroć Peisowi przyjdzie na to ochota, iść z nim do łóżka.

Nawet jeśli Gisella chciała mu odmówić, szybko odrzuciła tę myśl.

Gdyby Peis zechciał, mógłby po prostu zedrzeć z niej odzież i zgwałcić jąna miejscu, w swoim gabinecie. Komu miałaby się poskarżyć? W Marburgu i całym okręgu najwyższą instancją było SS–SD, w którym Peis był numerem dwa. Mogła się jedynie zastanawiać nad wyciągnięciem jak największych korzyści dla ojca z faktu, że obersturmführer najwyraźniej zagustował w jej ciele.

Jeszcze tego wieczoru zjawiła się w mieszkaniu Peisa, pozwoliła się upić, po czym wylądowała z nim w łóżku. Potem wykonywała takie posługi dość nieregularnie. Peis nie mógł użalać się na brak kobiet; było kilka jeszcze dziewczyn w podobnej sytuacji jak Gisella i wiele takich, które bycie kochanką sturmführera uważały za prawdziwy zaszczyt. Ilekroć ją wzywał, mniej chodziło o namiętność, a bardziej o upokorzenie, co zawsze starał się podkreślić.

Sześć miesięcy po tym, jak wezwał ją do gabinetu, od czasu do czasu robił z niej podarunek któremuś z przyjaciół lub komuś, od kogo chciał wyciągnąć informacje. W tym okresie został też szefem SS–SD w Marburgu.

Pewnego wieczoru zaprosił ją na kolację do Kurhotel, obiektu niedawno wzniesionego na szczycie pagórka w centrum miasta. Było to jedno z najmodniejszych miejsc, w którym Müller lubił się pokazywać w towarzystwie kobiet. Takie zaproszenia zdarzały się już wcześniej, zawsze kończyły się „miłosną” sesją — najczęściej z którymś ze znajomych obersturmführera, z rzadka z nim samym, gdy, jak się wydawało, chciał jej przypomnieć, kto tu rządzi.

Nie było go jeszcze, kiedy się zjawiła, usiadła więc samotnie przy stoliku w sali barowej. Zamówiła kieliszek białego wina, kelner jednak powrócił z wstawioną do wiaderka butelką gumpoldskirchnera rocznik 1932.

Z wyrazami szacunku od jego wysokości, panno Dyer — powiedział.

Przepraszam?

Kelner delikatnym ruchem głowy wskazał stolik po przeciwnej stronie, przy którym siedzieli Arab, nordycki blondyn i Murzyn. Widywała już całą trójkę i tutaj, i na uniwersytecie, gdzie mówiono, że to „arabski książę, jego przyjaciel i chroniący ich goryl”. Blondyn, przystojny młodzieniec, uniósł w górę kieliszek i pozdrowił ją, ona jednak natychmiast odwróciła wzrok i spojrzała na kelnera.

Nie, dziękuję. Proszę to zabrać.

Wystarczy, że musi się puszczać z Peisem i jego kompanami; na pewno nie będzie reagować na zaczepki w barze hotelowym.

Jego wysokość może poczuć się urażony — nalegał kelner.

Z pewnością nie bardziej niż hauptsturmführer Peis — odrzekła chłodno.

Kiedy się pojawił, urażona opowiedziała mu o zdarzeniu, tymczasem na przekór jej oczekiwaniom Peis nie wydawał się oburzony.

Który z nich ma na ciebie chętkę? — spytał. — Arab czy baron?

Baron?

Ten blondyn to baron von Kolbe.

Myślałam, że to chłoptaś tego księcia.

Mówiąc prawdę, i ja tak sądziłem, ale nie, to nie homoseksualiści.

Mówisz tak, jakbyś był tego pewny — powiedziała dla przekory.

Gisello, a kto, jeśli nie ja, ma być pewny takich rzeczy? To należy do mych obowiązków.

Zaglądanie ludziom do łóżek?

Co łóżka mają tutaj do rzeczy? — zaperzył się Peis. — Wykonuję polecenia przełożonych. Sam Berlin interesuje się tym Arabem, czy, mówiąc konkretniej, Marokańczykiem. — Niezależnie od irytacji Peis najwyraźniej z ochotą dawał do zrozumienia, iż nie byle kto wydaje mu polecenia. — Nazywa się Sidi Hassan el Ferruch. Ten drugi to Erik von Vollmer, syn barona von Vollmera, właściciela Vollmer Elektrische Gesellschaft.

A dlaczego się nimi interesujesz.

To sprawa wagi państwowej. Nie mogę wchodzić w szczegóły.

Oczywiście — odparła, a chcąc zatrzeć poprzednią drwinę, postarała się, aby w jej głosie zabrzmiał szacunek.

Ale coś interesującego mogę ci o nich powiedzieć. — Czekała w milczeniu. Nachylił się ku niej i szepnął: — Lubią, żeby kobieta była wygolona.

Co takiego? — spytała i dopiero w następnej chwili zrozumiała. — Wilhelmie, jak możesz? — nadąsała się, ale zaraz spytała: — Skąd to wiesz?

Pani Gumbach powiedziała mi, że kiedy jego wysokość posyła po dziewczyny, a robi to raz, niekiedy dwa razy w tygodniu, płaci hojnie i z góry, N’Jibba najpierw sprawdza, czy panienki wygoliły sobie intymne miejsca.

Niemożliwe! Ale po co?

Tego jeszcze nie wiem, ale postaram się dowiedzieć.

Jak? Podejdziesz do nich i zapytasz?

Nie. Zaraz stąd znikam. A ty dowiesz się tego dla mnie.

To żart w bardzo złym stylu.

Wcale nie żartuję, Gisello. Szukałem właśnie pretekstu, żeby jakoś się do nich zbliżyć na gruncie towarzyskim. I teraz nadarza się właśnie okazja. Podejdę do nich i w twoim imieniu przeproszę za zachowanie przed chwilą. Powiem, że postąpiłaś jak porządna dziewczyna, którą jesteś, ale z drugiej strony nie wiedziałaś, z kim masz do czynienia.

Nie, nie, tego już za dużo!

Mówiłem przecież, że nie żartuję! Powiedzmy to wyraźnie. Chcę, abyś z jednym z nich, najlepiej Marokańczykiem, ale jeśli będzie można, to z obydwoma, nawiązała intymny kontakt. Miejmy nadzieję, że uda ci się to teraz, bo jeśli nie, to następnym razem, gdy N’Jibba zjawi się u pani Gumbach po dziewczyny, jedną z nich będziesz ty!

Z trudem przełknęła łzy. W niczym nie mogły pomóc, a na dodatek z pewnością pogłębiały satysfakcję Peisa.

Możesz mi przynajmniej wyjaśnić po co?

Żeby otrzymać od ciebie pełny raport.

O czym? O tym, jak się z nimi…

O wszystkim, co uznasz za interesujące.

Otworzyła puderniczkę, poprawiając włosy, a jednocześnie patrząc w lusterku, jak Peis zatrzymuje się przy stoliku el Ferrucha i Vollmera, strzela obcasami, a potem nachyla się i coś im mówi konfidencjonalnie. Kiedy spojrzeli w jej kierunku, zamknęła puderniczkę i odwróciła wzrok. Po chwili zobaczyła Peisa przy drzwiach wyjściowych; na moment zatrzymał się w progu i lekkim skinieniem głowy dał jej znać, że wszystko załatwione.

Trzy minuty później z triumfalnym uśmieszkiem na wargach i butelką Gumpoldskirchnera znowu zjawił się kelner.

Pan baron przesyła wyrazy szacunku, panno Dyer.

Dziękuję — powiedziała, ale w tym samym momencie obok stanął Erik von Vollmer.

Bardzo przepraszam, ale pomyślałem, że skoro siedzi pani sama, mógłbym się dosiąść — rzekł, a w jego głosie można było posłyszeć nutę sarkazmu.

W swym znakomicie skrojonym garniturze wyglądał naprawdę bardzo młodo, na nie więcej niż dwadzieścia lat. Ona miała dwadzieścia pięć, jej zdaniem dużo więcej, on jednak jakby zupełnie nie zwracał na to uwagi.

Proszę.

Ruchem ręki wskazała krzesło, a ledwie Vollmer usiadł, natychmiast zjawił się kelner z kieliszkiem.

Nie, nie — machnął ręką baron. — Proszę przynieść mi ze stolika mój kieliszek koniaku.

Jawohl, herr baron — powiedział kelner i pospieszył do stolika, przy którym nikt już nie siedział.

Gdzie pańscy przyjaciele? — spytała Gisella.

Mieli swoje sprawy.

Gisella była pewna, że najpierw rozstrzygnęli, kto podejdzie do stolika. Może rzucali monetą: Arab przegrał, młodziutki blondyn wygrał.

A hauptsturmführera Peisa wzywały obowiązki — rzekła z ironią w głosie Gisella.

Może mi pani wyjaśnić, o co właściwie chodzi?

Nie bardzo pana rozumiem, panie baronie.

Proszę mnie tak nie nazywać! — żachnął się.

Ale przecież… Przecież jest pan synem barona Vollmera, prawda?

Prawda, ale jestem też obywatelem amerykańskim i nie uznaję żadnych takich tytułów.

Mówi pan po niemiecku jak rodowity Niemiec. Komplement nie zrobił na nim większego wrażenia.

Łatwo uczę się języków. Biegle mówię na przykład także po arabsku. Ale czy zechciałaby pani odpowiedzieć na wcześniejsze pytanie: o co właściwie chodzi?

Powtarzam, że nie wiem, co pan ma na myśli — rzekła bez przekonania.

Wiem, kim jest Peis — powiedział zniecierpliwiony — i wiem, kim jest pani. Dlaczego szef miejscowej bandy Sicher — heitsdienst oferuje mi swoją dziewczynę?

Twarz Giselli spłonęła rumieńcem. Wypowiedziała pierwszą myśl, jaka przyszła jej do głowy.

Nie jest zbyt bezpiecznie nazywać tutaj Sicherheitsdienst bandą.

Vollmer machnął lekceważąco ręką.

Pracuje pani dla niego?

Milcząc, patrzyła mu w oczy. Pokręcił głową. Czego takiego chce się dowiedzieć?

Czuła lęk. Rozmowa toczyła się zupełnie nie tak, jak mogłaby oczekiwać.

Zarzuca sieć, żeby zobaczyć, czy czasem coś się nie trafi?

Nie jestem jego dziewczyną — wyrzuciła wreszcie z siebie Gisella.

W takim razie przepraszam. Tak mi się wydawało. Wierzyła mu, ale to znaczyło, że istotnie nie przejmował się Peisem. Przesłał jej wino, nie troszcząc się o to, czy hauptsturmführerowi spodoba się to czy nie.

Chyba rozumiem — powiedział Vollmer. — Ma na panią jakiegoś haka, tak?

Szybko przesunęła językiem po wargach.

Chciałby się jakoś bliżej poznać z panem i pana przyjacielem.

Vollmer roześmiał się pogardliwie.

W to akurat wierzę. Kawał sukinsyna. — Przez chwilę wpatrywał się w nią intensywnie. — Co to za hak? — Kiedy dalej nie odpowiadała, wzruszył ramionami. — Przepraszam, nie moja sprawa. Nie powinienem był pytać.

Bardzo proszę, niech pan nie utrudnia sytuacji — powiedziała cicho.

Znowu popatrzył na nią przeciągle, a Gisella uznała, że podobają się jej jego oczy.

Nie, oczywiście, że nie — odpowiedział. — Posiedzimy tutaj trochę, wypijemy kilka drinków, może zatańczymy. Jeśli ktoś nas obserwuje — a za to dałbym głowę, najpoważniejszym zaś kandydatem wydaje mi się kelner — doniesie mu, że miło się bawiliśmy.

Uśmiechnęła się, a on stwierdził:

Ma pani piękny uśmiech.

Skąd pan wie, kim jestem?

Z uniwersytetu. Słuchałem wykładów pani ojca o wolframie, były bardzo interesujące. Potem ktoś mi pokazał panią, mówiąc, że jest pani córką profesora Dyera. Studiuję elektrotechnikę. — Wstał i szarmancko się ukłonił. — Czy mogą panią prosić do tańca?

Zaczęli tańczyć, on zachowywał należny dystans i po jakimś czasie zorientowała się dlaczego: miał erekcję. Wykorzystując dynamikę tańca, przysunęła się odrobinę, aby potwierdzić swe przypuszczenie.

Tak brzmiały rozkazy? — spytał, zaglądając jej w oczy. Cofnęła się zawstydzona. — Nie mówię, że to było nieprzyjemne.

Nic nie odpowiedziała, uciekła z oczyma, ale znowu się przysunęła.

Może zechciałaby pani obejrzeć moje szkice? — spytał, a Gisella uśmiechnęła się. — Kelner miałby coś interesującego do zameldowania.

A gdzie je pan przechowuje?

Na górze. Wynajmuję tutaj pokój.

Taniec właśnie się skończył, wrócili do stolika, Gisella dopiła kieliszek wina i spojrzała Vollmerowi w oczy.

To co, pójdziemy, panie baronie?

Zrozumiał, że mówi tak nie, aby się z nim droczyć. Obok nich przesuwał się właśnie kelner. Kiedy stali przy windzie, wyszedł nawet na chwilę z baru, aby sprawdzić, dokąd się udają.

Intymne chwile spędzone z Erikiem von Vollmerem okazały się przyjemniejsze, niż oczekiwała, najpewniej dlatego, że był pełen czułości i pasji, podczas gdy Peis tylko pompował z jakimś zaciekłym znużeniem.

Kiedy hauptsturmführer zadzwonił nazajutrz, powiedziała:

Czułam się jak jedna z dziwek pani Gumbach.

Interesuje mnie to, czego się dowiedziałaś, a nie jak się czułaś — odrzekł z wyraźną lubością Peis. — Ale, ale, czy musiałaś się wygolić? Poszliście do jego pokoju o wpół do ósmej. Za kwadrans dziewiąta zeszliście na kolację, o wpół do jedenastej wróciliście do niego, a o trzeciej nad ranem pojechałaś do domu dela — hayem tego Araba. — Milczała, nie zamierzając komentować jego popisów. — Tak czy owak, bardzo się cieszę, że nawiązałaś tę znajomość, i byłbym bardzo niezadowolony, gdybyś ją zerwała.

Wilhelmie, on ma raptem dwadzieścia lat!

No i co z tego? Jak dla mnie, mógłby mieć nawet czternaście.

Niech cię diabli wezmą!

Zarechotał do słuchawki, a potem ją odwiesił. W każdym razie dał się nabrać. Jak długo Vollmer będzie studiował na uniwersytecie, ona z pewnością będzie wolała sypiać z nim niż Peisem czy różnymi jego znajomkami. Dzieciak czy nie, ten niebieskooki blondyn nie traktował jej jak kurwy.

Jedyny negatywny aspekt tego układu polegał na tym, że nie potrwa to wiecznie, a gdy się skończy, ona powróci do swej dawnej roli dziwki na telefon.


4


Gisella Dyer była przygnębiona.

Dostatecznie przykra była już sama perspektywa przymilania się podczas sylwestra jakiemuś zupełnie obcemu facetowi, który jako standartenführera, musiał mieć co najmniej pięćdziesiąt lat, a z którym trzeba będzie później iść do łóżka. A, co gorsza, ona już zaczynała sobie wyobrażać, że nie będzie musiała więcej nadstawiać tyłka na telefon Peisa.

Takie przekonanie zrodziło się w niej nie bez racji. Oto z powodu wiedzy ojca o tytanie i innych rzadkich metalach, reichsminister Albert Speer, przybywszy do Marburga prywatnym pociągiem, chciał rozmawiać osobiście wyłącznie z nim, a potem wyznaczył go — z godziwym honorarium — na „konsultanta” Vollmer Werke. Skoro zatem władze darzyły ojca zaufaniem, powinno to także dotrzeć do Peisa. Ten ostatecznie był tylko prowincjuszem, któremu udało się zajść daleko, a który jednak powinien pamiętać, jakie są jego korzenie. Na dodatek był niezwykle wyczulony na jakikolwiek przejaw zainteresowania okazywany mu przez zwierzchników. Po wizycie Speera ojciec opowiadał jej, że w jego odczuciu Peis omal nie sikał w majtki, ilekroć reichsminister zwracał się do niego. Właśnie dlatego można było się spodziewać, iż Peis da jej wreszcie spokój, chociażby z obawy, że za jej poduszczeniem ojciec mógłby się poskarżyć Speerowi.

Takie przypuszczenia stawały się coraz mocniejsze wraz z mijającymi dniami i tygodniami bez najmniejszego znaku od Peisa.

Aż do tego sylwestra, gdy w sposób dla niej frustrujący i upokarzający okazało się, że wszystko jest po staremu.

Uczesała się i ubrała, jak (myślała z goryczą) na dziwkę przystało. Także dobierając bieliznę, mniej myślała o ochronie przed zimnem, a bardziej o tym, co może się spodobać podpitym lubieżnikom.

Na ulicy przez chwilę zastanawiała się, jak jechać, równie dobrze mogła bowiem wsiąść do tramwaju, który zawiezie ją na Südbahnhof, jak i skręcić w lewo i wsiąść pod łaźnią miejską. Wtedy trasa będzie dłuższa, ale na przystanek było bliżej; skoro zaś padało, zdecydowała się na to drugie rozwiązanie.

Wysiadłszy pod dworcem, po oblodzonych kocich łbach zaczęła wspinać się do Kurhotel, a przez cały ten czas nie odstępowała jej myśl o Eriku Vollmerze, najpewniej z tego powodu, że to tam spędzili większość wspólnych chwil.

Zastanawiała się, czy jeszcze o niej pamiętał tam, gdzie teraz przebywał. Bez wątpienia w jakimś bezpiecznym miejscu — Budapeszt, Genewa, Sztokholm — w wykwintnym hotelu będzie witał Nowy Rok w towarzystwie jakiejś pięknej kobiety. Przez chwilę mignęła myśl o standartenführerze SS. Czy dostanie podarunek od losu w postaci kogoś w miarę młodego i w miarę nieobcesowego? Nie ma co się łudzić; było już po Gwiazdce.

Wchodząc do Kurhotel, gdzie kłębiły się tłumy podpitych i rozochoconych sylwestrowiczów, przypomniała sobie, jaki wściekły był Peis — i jak wściekłość swą wyładował na niej — gdy na wiosnę roku 1940 Erik von Vollmer znienacka zniknął bez śladu. Peis absolutnie nie chciał wierzyć’, że Gisella nic o tym nie wiedziała. W uszach ciągle miała wrzaski, z jakimi walił ją na odlew po twarzy:

Przez dwa lata ssałaś mu kutasa, a on się nawet nie pożegnał? I ja mam w to wierzyć?

Oddała palto w szatni i weszła do wielkiej sali restauracyjnej, gdzie wokół parkietu ciasno stłoczyły się stoliki. „Jakich to niby uciech mamy sobie życzyć w nowym roku?”, myślała z gorzką ironią. W drugim końcu dostrzegła Peisa. Siedział w towarzystwie jakiejś długowłosej blondynki, zapewne jednej z dziewczyn pani Gumbach, oraz korpulentnego mężczyzny, także w czarnym mundurze SS.

Przywołała na twarz uśmiech i zaczęła się do nich przepychać.

Heil Hitler! — powiedziała, wykonując ceremonialny gest, a potem dorzuciła: — Dobry wieczór. I szczęśliwego nowego roku!

Hauptsturrnftihrer Wilhelm Peis powstał i przywitał ją, całując w dłoń.

Gisello, jak miło cię zobaczyć! Wspaniale wyglądasz.

Dziękuję.

Herr standartenführer, proszę pozwolić, że przedstawię pannę Gisellę Dyer.

Müller podał jej rękę, obszedł stół i przytrzymał dla niej krzesło.

Nie był ani tak stary, jak się obawiała, ani tak odpychający. Miał inteligentne oczy, w których nie dojrzała pogardy napalonego samca. Blondynka uśmiechnęła się do niej tak serdecznie, jakby się od lat przyjaźniły. Około wpół do drugiej, kiedy na dole zabawa trwała jeszcze w najlepsze, znaleźli się w apartamencie Müllera na pierwszym piętrze hotelu. Czegoś takiego oczekiwała, natomiast zupełnie zaskoczyło ją zachowanie Müllera. Przy stoliku i na parkiecie był bardziej niż poprawny, co tłumaczyła sobie tym, iż musiał trzymać fason, kiedy znajdował się w zasięgu ciekawskich spojrzeń, i to na dodatek w mundurze. Sądziła jednak, że na osobności natychmiast zacznie się do niej dobierać, tymczasem on postępował tak, jakby jej w ogóle nie było w pokoju.

Metodycznie zdjął marynarkę, zawiesił w szafie, po czym u — siadł na łóżku i zdjął buty, starannie je potem ustawiwszy w przedpokoju. Kiedy wrócił, spytał nieoczekiwanie:

Ile możesz wypić? Ciągle jesteś trzeźwa?

Nie, bardzo mi dobrze — odrzekła niepewnie.

Pytałem, czy jesteś pijana? — powtórzył, bacznie się jej przypatrując.

Nie, raczej nie.

Mam dla ciebie wiadomość do przekazania. — Spoglądała na niego z bezbrzeżnym zdumieniem w oczach. — Od Erika von Vollmera. Chce przekazać twemu ojcu najlepsze życzenia.

Poczuła zimny dreszcz na plecach.

Chyba… chyba nie rozumiem — wybąkała.

Ale usłyszałaś, co powiedziałem? — żachnął się Müller.

Usłyszałam, ale nie rozumiem.

Sprawa jest bardzo prosta. Kiedy rano wrócisz do domu — bo sądzę, że lepiej będzie, jeśli noc spędzisz tutaj — przekażesz wiadomość ojcu, a o drugiej po południu spotkasz się ze mną w Cafe Weitz i opowiesz, jak zareagował.

Nie mogła powstrzymać łez.

Herr standartenführer, przysięgam na wszystkie świętości, że ojciec nie zna Erika Vollmera!

Ale ty go znasz?

Tak, znam.

I to wszystko?

Kiedy tutaj studiował, byliśmy kochankami.

Byłaś tylko jego kochanką czy też zakochałaś się w nim?

Ja… Postępowałam zgodnie z instrukcjami, które otrzymałem od hauptsturmführera Peisa.

Müller chwycił ją za ramiona i nachylił się na odległość paru centymetrów.

Tylko nie waż mi się kłamać na temat związku ojca z Vollmerem! Pamiętaj!

Cała dygotała z przerażenia.

Przysięgam, że go nie znał.

Byliście kochankami, a on ani razu nie widział twego ojca?

Nie chciałam ojca w to mieszać.

Kiedy ostatni raz otrzymałaś jakąś wiadomość od Vollmera?

Hauptsturmführer wielokrotnie mnie o to wypytywał. Odpowiem panu to samo co jemu: wyjechał, ani mnie o tym nie uprzedzając, ani nie dając więcej żadnego znaku życia.

Müller puścił ją, wziął ze stolika paczką papierosów, wyjął dwa, przypalił i jednego podał Giselli.

Powiedz mi zupełnie szczerze — rzekł tonem niemal ojcowskim. — Czy gdyby Erik skontaktował się z tobą w jakikolwiek sposób, natychmiast poinformowałabyś o tym Peisa?

Odetchnęła głęboko.

Tak, oczywiście. Tego ode mnie oczekuje i żąda.

Nie wierzę — oświadczył zwięźle Müller, a ona popatrzyła na niego spłoszona. — Peis pewnie ci wierzy. Ja nie. Na tym polega twoje szczęście.

Rozejrzała się bezradnie, jakby w poszukiwaniu pomocy.

Nie rozumiem — szepnęła.

Erik von Vollmer służy teraz w armii amerykańskiej. Na adres znajomego wysłał pocztówkę, którą nadano w Bad Ems, a w której kazał pozdrowić twego ojca.

Nie, nie — zaprotestowała gorączkowo. — Powtarzam jeszcze raz: ojciec nawet go nie znał.

W tym samym momencie uzmysłowiła sobie, że Müller wcale nie zachowuje się jak oficer śledczy tropiący siatkę szpiegowską. Wpatrzyła się w niego bacznie.

Chcę wiedzieć, o co mu może chodzić z tymi pozdrowieniami.

Nie mam pojęcia. Ojciec go nie zna, nie zna!!!

Jest absolutnie oczywiste, że to nie chodzi wcale o grzecznościowe pozdrowienia. Musimy ustalić, o co chodzi. Od tego zależy twoje, ale i moje życie.

Nie mam… — zaczęła, ale uciszył ją niecierpliwym gestem dłoni.

Przestań powtarzać w kółko to samo, a zacznij myśleć.

Czy to ma coś wspólnego… — podjęła niepewnie — …z ministrem Speerem?

W oczach Müllera dostrzegła zdziwienie.

Jeśli chodzi ci to, Gisello, czy działam z polecenia Speera, to nie. Powiedziałbym nawet, że wprost przeciwnie. — Czekała, co powie dalej. — Spytaj ojca, czy wie, dlaczego Vollmer miałby chcieć przekazać mu pozdrowienia. Rozumiesz? Jeśli nic natychmiast nie przyjdzie mu do głowy, niech puści wodze wyobraźni. A kiedy spotkamy się w Cafe Weitz, powtórzysz mi wszystko.

Wolno pokiwała głową.

Tak. Dobrze.

Wtedy bez słowa komentarza szybko się rozebrał i wskoczył do łóżka, obracając się do niej plecami. Chwilę stała niepewna, co robić, potem także cicho się rozebrała i wśliznęła pod kołdrę. Müller w ogóle nie zareagował. Ostrożnie przewróciła się na bok, uważając, aby go nie dotknąć. Czy Müller działał w zmowie z Peisem? Czy, jeśli brać pod uwagę podległość służbową Peis z Müllerem, tyle że ten był po prostu o niebo bardziej wyrachowany? Czując straszny zamęt w głowie, zasnęła. Müller przyglądał się, jak Peis bije ją po twarzy, a następnie zrywa z niej bluzkę i stanik i zaczyna przypalać sutki rozżarzonym papierosem. Z krzykiem usiadła na łóżku.

Co się stało? — spytał rozbudzony natychmiast Müller.

Miałam okropny sen — szepnęła.

Ze mną w roli głównej? — spytał, krzywiąc się.

Nie, nie w głównej. Patrzył pan, jak Peis przypala mi sutki.

Robił już tak kiedyś?

Przytaknęła.

Kiedy Vollmer zniknął, a ja nic o tym nie wiedziałam.

Przykro mi, ale muszę cię uprzedzić, że to się może powtórzyć.

Znowu wstrząsnął nią dreszcz. Poczuła, jak ją obejmuje i przygarnia do siebie; kiedy trochę się uspokoiła, rozluźnił uścisk i chciał się odwrócić.

Nie, proszę — szepnęła.

Gisello, nie jestem święty. I tak wystawiłaś już moją silną wolę na ciężką próbę.

Ja też nie jestem święta, herr standarteführer.



VII

1
Waszyngton
5 stycznia 1943 roku


Chociaż Ed Bitter miał już wkrótce zostawić żonę i dziecko i wyruszyć na pole bitwy czy przynajmniej w jego pobliże, ich sytuacja i tak była lepsza od sytuacji większości rodzin, których ojcowie otrzymywali polecenie podróży za ocean.

Po pierwsze, nie musieli się martwić, jak Sara i Joe będą sobie radzili sami. Wystarczyło, iż Ed oznajmił, że wyjeżdża na front, a natychmiast jego rodzice i ojciec Sary zaczęli po cichu współzawodniczyć o to, które z nich będzie u siebie gościć synową lub córkę z wnukiem.

Matka Eda argumentowała, że w Lakę Short Drive dosyć jest miejsca, a ona chciała z bliska przyglądać się temu, jak rozwija się wnuk. Natomiast Joseph Child dowodził, że chociaż rzecz jasna decyzja należy do Sary, to jednak z pewnością wygodniej byłoby jej w Nowym Jorku, gdyż w Chicago miała niewielu znajomych. A poza tym szczęśliwie tuż nieopodal, w budynku należącym do banku zwolniło się bardzo miłe mieszkanko. Sara wykazała się mądrością godną Salomona i powiedziała, że jeśli nikt nie ma nic przeciw temu, to ona przeprowadziłaby się do Palm Beach. Tamtejszy dom ojca był oczywiście zamknięty, ale tuż przy plaży znajdował się bardzo wygodny dom letniskowy, nadający się do zamieszkania od zaraz. Sześć pokoi to dla nich dwojga aż nadto, a na dodatek zawsze znalazłoby się miejsce dla ojca czy Bitterów, gdyby zechcieli wpaść na tydzień, czy nawet dłużej.

Dziadkowie bardzo sprawnie podzielili między siebie zadania związane z przewiezieniem Sary i Joe do Palm Beach. Joseph Child przyjedzie do Waszyngtonu i dotrzyma córce towarzystwa, w czasie gdy Bitterowie przygotują domek przy plaży na jej przyjazd. Potem Pat Grogarty, który był kierowcą u Childów, zanim Sara przyszła na świat, zawiezie ją i Joe na Florydę, gdzie matka Eda będzie czekać, aby pomóc jej się urządzić.

W tym czasie Edowi udało się przekonać rodziców i teścia, że jego wyjazd związany jest z zamianą jednej pracy biurowej na inną, tyle że zamorską. Mówiąc inaczej, z wojną będzie miał równie niewiele do czynienia jak dotychczas. Dalej wprawdzie się niepokoili, ale na to już nie można było nic poradzić. Ostatecznie był zawodowym oficerem Marynarki Wojennej, a kraj toczył wojnę.

W każdym razie lepiej było pozwolić im trwać w przekonaniu, że z racji swej kontuzji nie będzie wysyłany do żadnych niebezpiecznych zadań. Nawet Sarze nie powiedział, że pomimo sztywnego kolana przywrócono mu status pilota.

Najgorsze było to, że rozstanie z Sarą i Joe okazało się znacznie trudniejsze, niż Ed przypuszczał. Trudno powiedzieć, żeby po latach małżeństwa darzył ją tą samą, szaleńczą miłością, nie ulegało jednak wątpliwości, że nie cenił tak ani nie podziwiał żadnej innej kobiety na świecie. Była osobą z charakterem. Kiedy okazało się, że jest w ciąży, powiedziała mu prosto w oczy — i dobrze wiedział, że nie robi tego na pokaz ani dla efektu — że nie musi się z nią żenić. On ze swej strony ani myślał skorzystać z tej propozycji i nie tylko złożył przysięgę małżeńskiej wierności, ale także chciał jej dotrzymać. Ona z kolei przystała na ceremonię w Kościele episkopalnym i zgodziła się wychowywać syna w duchu chrześcijańskim. Była wspaniałą kobietą, cudowną matką i — kochała go. Małżeństwo okazało się rzeczą dobrą dla nich obydwojga, a ponadto ku swemu zaskoczeniu, Ed szczerze pokochał także Joe.

Właśnie to doświadczenie utwierdziło Eda w przekonaniu, że właściwie nie kocha Sary. Nigdy nie czuł wobec niej tego, co wzbierało w jego duszy, kiedy synek uśmiechał się do niego albo rzucał mu się na szyję i pokrywał twarz pocałunkami. Wszystko wtedy w nim topniało, co nigdy nie zdarzało się przy Sarze. Ale nawet jeśli małżeństwo było tylko udane, chociaż nie wspaniałe, i tak była to niewielka cena za Joe.

Obecne zadanie było prawdziwym uśmiechem losu. Znowu wracał w warunki bojowe, co wydawało się na zawsze wykluczone. Wszystko wskazywało na to, że do końca wojny pozostanie oficerem sztabowym, z dala od frontu przekładającym papierki na biurku. Był kalekim lotnikiem, któremu nikt nie pozwoli pilotować samolotu. Nie miał też co liczyć na to, że zostanie wysłany w morze, był bowiem zbyt dobrym oficerem sztabowym.

Niezależnie jednak od jego zalet, zadania, jakie wykonywał dla admirała Hawleya, były coraz mniej istotne i wraz z tym rosła frustracja Eda. Kiedy zaczynał u niego pracować, Pearl Harbor ciągle jeszcze było krwawiącą raną, a kwestia sprzętu lotniczego marynarki należała do najważniejszych i najtrudniejszych. Za mało było maszyn, części zapasowych i innego wyposażenia. Wyszukiwanie ich i przerzucanie z jednego końca świata na drugi przypominało czasami partię szachów, której stawką było życie.

Z jednej strony, maszyny opuszczające fabryki, z drugiej — informacje o stratach, a na dodatek na podstawie skąpych danych trzeba było przewidzieć, jak będzie kształtować się w najbliższych dniach sytuacja na różnych teatrach działań wojennych. Skierowanie gdzieś zbyt dużej lub zbyt małej liczby maszyn mogło zaważyć na przebiegu całej operacji.

Teraz jednak sytuacja się zmieniła. Oczywiście wszyscy nadal gromko domagali się nowych samolotów, ale dzisiaj problemem bardziej był niedostatek miejsca na okrętach transportowych niż niedostatek sprzętu. Strumyk zamienił się w rzekę. Dawniej producenci dostarczali cztery samoloty dziennie, obecnie — dwadzieścia. A nawet czterdzieści. Z kursów szkolących pilotów dla marynarki napływali coraz to nowi absolwenci.

Bitter doskonale wiedział, że jego pracę równie dobrze — a może nawet lepiej — mógłby wykonywać któryś z cywilów napływających do marynarki, na przykład facet zajmujący się zarządzeniem mniejszą czy większą firmą transportową, który zęby zjadł na tym, jak najefektywniej dostarczyć partie towaru z miejsca A do miejsca B. Potrzeba zatrudnienia do tego kogoś, kto miał wyczucie taktyczne i znał się na warunkach bojowych, zniknęła, gdy amerykański przemysł zaczął dostarczać samoloty z równą regularnością i efektywnością jak w czasach pokoju samochody czy lodówki.

Bitter często naprzykrzał się Hawleyowi z prośbą o przeniesienie do jakiejś bazy lotniczej albo na okręt. Ostatecznie przede wszystkim był marynarzem, a dopiero później lotnikiem. Kto wie, może przy odrobinie szczęścia udałoby mu się nawet zostać kapitanem jakiejś jednostki?

Admirał odmawiał grzecznie, ale stanowczo. Marynarce jest najbardziej potrzebny tam, gdzie go umieściła, powtarzał regularnie jak automat. I jak się okazało — miał rację. Bo oto teraz marynarka wysyłała go na morze, i to nawet przywróciwszy mu status pilota.

Cztery dni po tym, jak ZSOM wkroczył do gabinetu admirała Hawleya, Sara odwoziła cadillakiem Eda na lotnisko w bazie Marynarki Wojennej w Anacostia. Robiła to już wielokrotnie, lecz tym razem wiedziała, że Ed nie wróci za parę dni. Poza tym wszystko było tak samo. Ten sam mundur, te same dwie walizki (jego rozkazy uchylały ograniczenia, jeśli chodzi o ciężar bagażu), pękata skórzana teczka.

Kiedy z głośników popłynęło wezwanie dla pasażerów lotu Air Force C–54, aby zgłosili się do odprawy, przywarła mocno do niego, a nacisk jej piersi przypomniał o jeszcze innym aspekcie małżeństwa, którego będzie mu brakowało. Joe pochlipywał; kiedy Ed uniósł syna, aby go pocałować, także w jego oczach zakręciły się łzy.

Maszyna lądowała, aby uzupełnić paliwo, w Gander na Nowej Fundlandii, a potem w Prestwick w Szkocji, wcześniej zmagając się z silnym wiatrem czołowym nad Atlantykiem. Z Prestwick wzięła kurs na Croydon Field pod Londynem, gdzie miała lądować o wpół do jedenastej czasu lokalnego.


2
Horsham St. Faith, Baza Korpusu Lotniczego
Wojsk Lądowych USA
6 stycznia 1943 roku


Major William E. Emmons, dowódca 474. Eskadry Zwiadu Fotograficznego, był dość ciekaw, co to za jeden ten major Richard Canidy.

Jego przybycie do Horsham St. Faith poprzedził telefon od generała brygady Kennetha Lorimera z 8. Floty Powietrznej.

Misja specjalna 43–124 obejmowała wykonanie z powietrza fotografii niemieckich schronów okrętów podwodnych w Saint Nazaire, oznajmił generał Lorimer. Przeprowadzana na prośbę majora Canidy’ego, miała szczególny priorytet, co oznaczało, że jej odłożenie na później czy zaniechanie było wykluczone, a jedynym usprawiedliwieniem byłaby jakaś totalna katastrofa (w rodzaju końca świata). Gdyby major Emmons napotkał na jakieś trudności w jej realizacji — na przykład sprzętowe — wtedy musiałby zrezygnować z innego zadania, ale — nie z tego.

Major Canidy miał się osobiście zjawić w Horsham St. Faith, aby przeprowadzić odprawę z załogą (Emmonsa zawsze doprowadzało do pasji, gdy jakiś sztabowy dupek chciał pouczać jego i jego ludzi, jak mają wykonać zlecone zadanie), a potem zaczekać, aż samolot powróci do bazy, żeby odebrać filmy ze zrobionymi zdjęciami i zadbać o ich wywołanie.

Bill, pod żadnym pozorem nie pozwalam na to, aby major Canidy wziął udział w misji — zakończył generał Lorimer. — Zrozumiano?

Tak jest, sir.

Później major Emmons podzielił się ze swym przyjacielem, kapitanem Rossem, przypuszczeniem, że ten Canidy to kolejna gnida sztabowa, która stara się zaliczyć akcje bojowe (dwadzieścia pięć, dostajesz Medal Lotniczy i wracasz do domu), doklejając się do nich jako „obserwator”. Dokładali wprawdzie w ten sposób trochę dodatkowego ciężaru, tyle że zawsze dbali o to, aby akcja była krótka i w miarę bezpieczna.

Emmons nieco żałował, że otrzymał od Lorimera zakaz wysłania Canidy’ego na rekonesans. Misja specjalna 124 była wprawdzie krótka, ale wcale nie bezpieczna. Dywizjon P–38, który usiłował zbombardować schrony, stracił szesnaście z dwudziestu dziewięciu maszyn. Major Emmons z chęcią zabrałby jedną z tych gnid na tego typu zabawę.

Major Canidy przyjechał do Horsham St. Faith o trzeciej nad ranem, drzemiąc na tylnym siedzeniu packarda prowadzonego przez angielską sierżant. Emmons trochę się zdziwił, widząc, że skurwiel ma skrzydełka pilota. Ale nic więcej. Żadnej wstążki. Cholera, koleś był tutaj krócej niż trzydzieści dni, inaczej bowiem dostałby odznakę ETO (Europejskiego Teatru Operacyjnego).

Canidy poprosił o kawę i coś do zjedzenia, a ledwie to dostał, natychmiast zaczął mówić o locie, i to w obecności Angielki.

Emmons zareagował błyskawicznie.

Przepraszam pana, majorze, ale to jest tajna misja.

Wiem — odrzekł Canidy. — Ja nadałem jej klauzulę tajności. — Dopiero teraz zrozumiał sens uwagi. — Czy Agnes wygląda panu, majorze, na niemieckiego szpiega?

Pozwoli pan, majorze, że spytam, ile czasu wylatał pan na B–26? — wybuchnął Emmons. — Na jakiej podstawie chce pan pouczać moich ludzi, co mają robić?

Na B–26 ani minuty.

Ale ma wylatane kilka tysięcy godzin — wtrąciła niewinnie sierżant. — A do tego został odznaczony amerykańskim i brytyjskim Lotniczym Krzyżem Walecznych.

Agnes, zamknij się — upomniał ją bezceremonialnie Canidy.

Przed przyjazdem tutaj odbyliśmy rozmowę z majorem Douglassem, który dowodził nalotem na schrony. Razem z majorem Canidym byli w Latających Tygrysach.

Czy ty mnie w ogóle nie słuchasz? — spytał Canidy.

Słucham, Richard, ale pan major najwyraźniej uważa cię, a co gorsza, opinię tę narzuca pozostałym dżentelmenom, że jesteś… jak oni to mówią? Smutnym złamasem.

Smutny złamas” w ustach wyrażającej się arystokratyczną angielszczyzną pani sierżant zabrzmiał tak komicznie, że i Emmons, i Canidy zachichotali. I w ten sposób pierwsze lody zostały przełamane. Pilot B–26, porucznik wyglądający na maturzystę, roześmiał się na całe gardło.

Chyba należą się panu z mojej strony przeprosiny, majorze Canidy…

Bez wygłupów!

— …ale kiedy generał Lorimer powiedział mi, że pod żadnym pozorem nie pozwala na pańskie uczestnictwo w locie, pomyślałem, że jest pan jednym z tych spryciarzy, którzy tanim kosztem chcą zaliczyć akcje bojowe, żeby jak najszybciej wracać do domu.

Co takiego powiedział Lorimer? — spytał z niedowierzaniem w głosie Canidy.

Że pod żadnym pozorem nie wolno panu uczestniczyć w wykonywaniu zadania.

A to sukinsyn!

Tak czy owak, dostałem rozkaz — stwierdził Emmons. — Bardzo mi przykro.

Przechytrzył cię, Richardzie — oznajmiła wyraźnym zadowoleniem sierżant. — Dobrze zgadywał, że będziesz chciał polecieć.

Canidy popatrzył na chłopaczkowatego pilota B–26 i wzruszył ramionami.

Dobra, niech pan powie, majorze, czego pan chce — powiedział porucznik — i jak, pana zdaniem, najlepiej to zrobić. A my zobaczymy to z bliska.

Saint Nazaire znajdowało się po angielskiej stronie Półwyspu Bretońskiego i leżało w odległości sześciuset kilometrów od Horsham St. Faith. B–26 przysposobione do zdjęć powietrznych latały z prędkością 325 węzłów. Droga w dwie strony powinna zabrać trochę ponad dwie godziny. B–26 wystartował o piątej trzydzieści osiem, a nad lotniskiem ukazał się ponownie kilka minut po ósmej. Z powrotem leciał dłużej, gdyż lewy silnik miał uszkodzony przez artylerię. Kiedy samolot zrównał się z pasem, w górę poleciała raca oznaczająca „rannego na pokładzie”.

Emmons i Canidy natychmiast zobaczyli, że także prawe podwozie jest uszkodzone i nie wejdzie na swoje miejsce. Pilotowi usiłowano polecić przez radio, aby zrezygnował z lądowania, a po nawrocie próbował lądować na brzuchu, ze schowanym podwoziem, ale było już za późno. Maszyna dotknęła pasa, natychmiast przechyliła się na prawą stronę i, wirując, wyleciała na trawę.

Kiedy dżip z Canidym i Emmonsem znalazł się na miejscu na minutę przed ambulansem i strażą pożarną, w powietrzu wisiał ciężki zapach benzyny. Trzydzieści sekund po tym, jak udało im się wyciągnąć z kabiny bezwładne ciało pilota, paliwo eksplodowało. Ponieważ jednak fotografowi udało się wyrzucić kasety z filmami z gniazda w chwili, gdy maszyna znieruchomiała, do dziennika zadań można było wpisać przy 43–124: misja wykonana.


3
Lotnisko Croydon
Londyn
6 stycznia 1943 roku, 10.35


Z okna toczącego się w kierunku centrum operacyjnego C–54 Ed zobaczył dwa autobusy wojsk lądowych i limuzynę. Na pokładzie znajdowało się trzech czy czterech pełnych pułkowników i przynajmniej jeden był dostatecznie ważny na to, aby oczekiwała go limuzyna. Z lekkim dreszczem emocji Ed zarejestrował szczegóły świadczące o tym, że jest w strefie działań bojowych. Reflektory limuzyny z wyjątkiem wąskiego paska były pomalowane na czarno, zderzaki miały białe obramowania, aby lepiej było je widać w zaciemnionym po zmroku mieście.

Poczekał, aż w przejściu rozluźniło się na tyle, że mógł wstać, nałożyć czapkę i zabrać teczkę. Kiedy zszedł po schodkach, dołączył do tych, którzy skierowali się do autobusów.

Wtedy ktoś zawołał:

Komandor Edwin Bitter!

Obejrzał się.

Pięć osób, każda w innym mundurze, stało przy limuzynie. Cztery przyjęły postawę zasadniczą, piąta salutowała. Trzy spośród owej piątki (włącznie z salutującą) były kobietami. Dopiero po chwili zorientował się, że honory wojskowe oddaje jego kuzynka, Ann Chambers, której nigdy dotąd nie widział w uniformie korespondentki wojennej.

Od razu natomiast rozpoznał dwóch uśmiechniętych od ucha do ucha oficerów. Ten w zielonej kurtce i zielonych spodniach to Dick Canidy. Ten w zaskakująco różowym mundurze (spodnie, koszula i kurtka) to kapitan James M.B. Whittaker. Nie miał najmniejszego pojęcia, kim mogły być kapitan i sierżant.

Pozostali pasażerowie C — 54 byli zafrapowani małym orszakiem powitalnym; większość zdradzała rozbawienie i tylko jeden z pułkowników zupełnie nie widział w tym niczego śmiesznego. Bitter był odrobiną skonsternowany, odłączając się od grupy kierowanej do autobusów.

Królowi wypadły akurat jakieś zajęcia — powiedział Canidy — dlatego wysłał na powitanie jej książęcą wysokość.

Ale ty masz niewyparzoną gębę, Dick — stwierdziła pani kapitan.

Komandorze Bitter — ciągnął Canidy — ma pan zaszczyt poznać księżnę Stanfield we własnej osobie. A także sierżant Agnes Draper. Resztę, zdaje się, znasz.

Komandor jest chyba pod zbyt wielkim wrażeniem, aby mógł poznać ciebie, Dick — zauważyła z niejakim rozbawieniem kapitan.

Piękna kobieta, pomyślał Bitter. I rzeczywiście ma w sobie coś arystokratycznego. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby istotnie była księżną.

To dlatego, wasza wysokość, że nie został jeszcze ucałowany — wyjaśnił Canidy.

Przestaniesz, do cholery, z tymi tytułami? — z udawaną złością warknęła kapitan Stanfield.

Canidy podszedł do Bittera, chwycił go za ramiona i zanim tamten zdążył się zorientować, z rozmachem pocałował go w środek czoła.

Witaj w Anglii, Edwinie — powiedział. — Teraz ci, którzy znaleźli się tu przed tobą, oraz, rzecz jasna, ci, którzy byli tu od urodzenia, mogą już spać spokojnie, gdyż na miejsce dotarła chluba amerykańskiej marynarki wojennej.

Co tu robicie? — spytał Bitter.

Przyjechaliśmy, żeby cię zabrać — wyjaśnił Whittaker. — Dzięki temu unikniesz dwugodzinnego odczytu pod tytułem „Jak zachowywać się na angielskiej ziemi?”, którym zostałbyś uraczony, gdybyś wsiadł do któregoś z tych autobusów.

Jak się ma Joe, Eddie? — spytała Ann Chambers.

Oboje jadą do Palm Beach.

Wojna jest kurewska, nie? — rzekł Canidy, niewiele sobie robiąc z towarzystwa pań.

No, po was jakoś nie bardzo to widać. Skąd wiedzieliście, że przylatuję? — spytał Bitter.

Jestem wszechwiedzący — oznajmił Canidy.

Jaki?

Wszechwiedzący. Wasza wysokość, czy zechce pani potwierdzić, że jestem wszechwiedzący?

Kapitan podała Bitterowi dłoń.

Witam, panie komandorze. Nazywam się Stanfield.

Bardzo mi przyjemnie.

Na kolana, ty ćwoku — oburzył się Canidy. — Nie zawsze masz okazję rozmawiać z księżną.

Bitter istotnie odczuł lekkie zakłopotanie, gdyż było coś takiego we wzroku kapitan i w jej postawie, co skłaniało już nie tylko do podejrzenia, ale wręcz przekonania, iż naprawdę była księżną. Zerknął na sierżant i przysiągłby, że w jej oczach dojrzał błysk współczucia z powodu niezręcznej sytuacji, w jakiej postawił go przyjaciel. Nawiasem mówiąc, pani sierżant też było urodziwa, czego nie mógł ukryć źle skrojony mundur. Spojrzał w kierunku autobusów. Przy jednym z nich stał oficer Wojsk Lądowych i patrzył na nich ze zniecierpliwieniem. Najwyraźniej z listy, którą trzymał w ręku, brakowało już tylko Bittera.

No nic, muszę lecieć, bo czekają tam na mnie — powiedział.

Chyba jej książęca wysokość ma rację, iż nasz widok tak cię oszołomił, że masz kłopoty z kojarzeniem — rzekł Canidy. — Nie słyszałeś, co powiedział Whittaker? Jak dołączysz do nich, najpierw będzie przegląd broni osobistej, a potem wykład na temat, jak należy traktować krajowców. Idź i powiedz mu, że jedziesz z nami.

Krajowców, dobre sobie — obruszyła się kapitan Stanfield.

Jaki znowu przegląd broni osobistej? — zainteresowała się Ann Chambers.

Wytłumaczę ci przy innej okazji — obiecał Canidy.

Nie, muszę się trzymać rozkazów — odparł Bitter. — Jak was później znaleźć?

Dajże spokój, Eddie, wcale nie musisz — sprzeciwił się Canidy.

Nie mogę samowolnie się oddalić — upierał się Bitter.

I co ci zrobią? Z powrotem odeślą za ocean? — zakpił Canidy.

Gdzie was później znaleźć?

Jezu, ale z ciebie sztywniak — prychnęła Anna Chambers.

Obiad zjemy w Savoy Grill — odrzekł Whittaker. — A mniej więcej od piątej będziemy w barze hotelu Dorchester. Zapamiętasz, czy lepiej napisać ci na kartce?

Postaram się tam być — obiecał Bitter, a potem zwrócił się do kapitan Stanfield: — Bardzo się cieszę, że panią poznałem, wasza wysokość.

I ja się cieszę.

Dick! — zawołała Ann Chambers, kiedy Bitter chwycił walizki i ruszył w kierunku autobusów. — Nie pozwól mu!

Przecież mu powiedziałem, że nie musi wlec się z nimi. Ale to jedna z tych chwil, kiedy opadają go nastroje komandora Dona Winslowa, a wtedy trudno mu coś wyperswadować.

Bitter dosłyszał jeszcze, jak Whittaker się śmieje, a księżna pyta, co to za komandor Don Winslow. Kiedy Canidy wyjaśnił jej, że to nieskazitelny bohater radiowej audycji dla dzieci, także i ona zareagowała śmiechem.

Autobus dostarczył pasażerów do hotelu zarekwirowanego na kwatery dla nowo przybyłych oficerów. Bitter otrzymał mały pokoik z łóżkiem i jednym krzesłem. Potem nudny major wygłosił godzinny wykład sławiący cnoty Brytyjczyków i ich kultury. Podkreślił, że odkomenderowanie do Wielkiej Brytanii, gdzie każdy z przyjezdnych będzie miał okazję bliżej poznać jej mieszkańców, należy traktować jako wielkie wyróżnienie. Potem inny, ale równie nudny major, przez godzinę tłumaczył, posiłkując się przezroczami, jakich chorób wenerycznych można się spodziewać, nawiązując zbyt bliskie kontakty z angielskimi damami.

Po prelekcjach Bittera znalazł jakiś sierżant i kazał mu stawić się w Sekcji Marynarki Wojennej Naczelnego Dowództwa Alianckich Sił Ekspedycyjnych. Autobus między hotelem a Naczelnym Dowództwem kursował co pół godziny. Sierżant poradził, żeby bagaż zabrał lepiej ze sobą, gdyż marynarka dysponuje własnymi kwaterami.

Ed jakoś nie mógł się pozbierać ze swymi walizami i w efekcie spóźnił się na pierwszy autobus jadący na Grosvenor Square. Do celu dotarł więc dziesięć po drugiej, nie mając czasu na spożycie obiadu. Na miejscu dowiedział się od dyżurnego kapitana, że ma się zgłosić do supertajnej instytucji o nazwie Biuro Służb Strategicznych ulokowanej przy Berkeley Square. Jeśli chce, może poczekać na samochód, ale to ledwie kilka przecznic dalej.

W drodze na Berkeley Square został ochlapany przez dwupoziomowy autobus, następnie musiał czekać dobre kilka minut pod drzwiami, zanim wpuszczono go do środka. A potem wszystko odmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Powitał go podpułkownik Stevens, budzący zaufanie oficer z sygnetem West Point. Bratnia dusza.

Oczekiwaliśmy pana, komandorze Bitter — oznajmił Ste — vens. — Serdecznie pana witam.

Dzięki, sir.

Zastanawiam się, co mogło się przytrafić Canidy’emu.

Sir?

Zabrał naszą limuzynę, aby powitać pana na Croydon i o — szczędzić panu wykładu pod tytułem: „Jak nie urazić naszych brytyjskich kuzynów”. — Zanim Bitter zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Stevens zawołał: — Czy major Canidy się zgłaszał?

Sir — odezwał się męski, jakoś dziwnie znajomy głos — powiedział, żeby wysłać komandora Bittera do Dorchester, jak już pan z nim skończy.

Coś go pewnie zatrzymało w Naczelnym Dowództwie. Ósma Flota zrobiła wczoraj zwiad fotograficzny w Saint Nazaire i Canidy koniecznie chciał zobaczyć, co z tego wyszło.

Tak jest, sir — powiedział Bitter.

No cóż, komandorze, powinienem pana wprowadzić w sprawę, ale przypuszczam, że jest pan już i tak nieźle z nią zapoznany. Natomiast chciałbym powiedzieć tyle: niezależnie od tego, co pan usłyszał od Szefa Operacji Wojennych — jego zastępca rozmawiał z pułkownikiem Donovanem — BSS dostało to zadanie, ponieważ Ike uznał, że to rozsądne rozwiązanie. Nikt tutaj nie bawi się w podchody mające na celu wystawienie marynarki na pośmiewisko.

Tak jest, sir.

Dick zaproponował, żeby najpierw pan porozmawiał ze swoim przyjacielem, Douglassem, który niestety, stał się ekspertem od spraw Saint Nazaire i tamtejszych umocnień, a potem w Fersfield obejrzelibyście, na jakim etapie jest projekt Afrodyta. Co pan na to?

Projekt Afrodyta, sir?

Bezpilotowy samolot. Dick Canidy, czerpiąc z głębin swej znajomości mitologii, powiedział nam, że Afrodyta była nie tylko boginią miłości, ale także opiekunką żeglarzy. Co więcej, zasugerował, że kiedy ta nazwa dotrze do Niemców, czego nie da się uniknąć, ci pomyślą, że chodzi o coś związanego z Korpusem Kobiecym Wojsk Lądowych, bo one noszą w klapie figurkę Afrodyty. Na wszystkich zrobiło to takie wrażenie, że nikt nie protestował i tak już zostało: projekt Afrodyta.

Canidy zawsze potrafi czymś zaskoczyć — zgodził się Bitter.

Dick wypowiada się o panu w samych superlatywach, komandorze. Niezależnie od motywów, jakie mieli pańscy przełożeni, przysyłając pana do nas, jest zdania, że będziemy mieli z pana wielki pożytek. — Stevens czekał, czy Bitter zareaguje jakoś na tę pochwałę, kiedy jednak ten stał w milczeniu, kontynuował: — Komandorze, czuję się w obowiązku poinformować pana, że Canidy zarazem kazał mieć pana na oku. Wystarczy pierwsze podejrzenie, że chodzi panu o coś innego niż powodzenie zadania, mówiąc brutalnie, że przede wszystkim dba pan o dobre imię marynarki, a najbliższym samolotem wraca pan do Stanów. Czy wyraziłem się dostatecznie jasno?

Tak jest, sir.

Od kapitana Fine’a otrzyma pan legitymacje i rozkazy, które pozwolą panu poruszać się po różnych miejscach bez konieczności odpowiadania na natrętne pytania. Kiedy załatwi pan sprawę dokumentów, nic już tutaj pan nie trzyma. Pracuje pan w Whitbey House.

Tak jest, sir.

Stan, pozwól tutaj! — zawołał Stevens.

W chwilę później do gabinetu wszedł kapitan Stanley S. Fine.

Znasz komandora, prawda?

Tak jest, sir. Witam, komandorze. Miło pana znowu zobaczyć.

Zajmij się dokumentami dla komandora, a potem dostarcz go do Dorchester, dobrze?

Tak jest, sir.

Jeszcze jedno, Stan. Chcę z powrotem księżnę.

Rozumiem, sir.

Po drodze do hotelu Dorchester Bitter otrzymał odpowiedź na pytanie, którego nie miał śmiałości zadać. Księżną był austin princessa, którym Canidy pojechał na lotnisko.

Wejście do hotelu Dorchester otoczone było workami z piaskiem, okna wychodzące na Park Lane i Hyde Park były pomalowane na czarno i przekreślone paskami taśmy klejącej, wewnątrz jednak wszystko było takie, jak pamiętał Bitter. Jedyna wyraźna różnica to mundury u zdecydowanej większości osób — mężczyzn i kobiet.

Bitter odrobinę się zdziwił, widząc, że brytyjska sierżant siedzi przy stoliku z całą resztą grupy, no, ale cóż, Canidy miał własny stosunek do wojskowych obyczajów, które nie zezwalały na to, by podoficerowie zadawali się wprost z oficerami. Co więcej, nie pozwalały one także na to, aby oficerowie dawali publicznie wyraz swym czysto osobistym sympatiom, tymczasem Ann Chambers nader czule opierała się o ramię Dicka Canidy’ego.

Komandor Don Winslow z przybocznym — zakpił Canidy.

Przyboczny został wysłany po księżnę. Księżnę Austin, dodam dla porządku — odpalił Fine.

Do diabła, a tak fajnie się jąprowadzi — skrzywiła się sierżant kierowca.

Oprócz tego kierownica jest po tej stronie, po której powinna, prawda? — dorzucił Whittaker.

Bitter nieco skonfundowany spostrzegł, że Whittaker trzyma za rękę księżną; zauważył, że miała na palcu ślubną obrączkę.

Edwin, skoro już jesteś po wykładach, pokaż, jak potrafisz czarować krajowców.

Richard, do cholery, dajże mu wreszcie spokój. Zachowanie pani sierżant było doprawdy zaskakujące, jak na

podoficera, co być może potwierdzało zasadność wojskowych obyczajów.

Komandorze — odezwała się księżna — chyba powinnam pana poinformować, że przez ostatnie cztery dni z ust majora Canidy’ego słyszeliśmy nieustanne pochwały pod pana adresem. Nie bardzo więc pojmuję, skąd to jego wredne zachowanie.

Pojawił się kelner z krzesłem.

Bardzo przepraszam, wasza wysokość — powiedział — ale to już ostatnie krzesło.

Bitter dostrzegł, jak księżna szybko wyjmuje dłoń z ręki Whittakera.

Dziękuję, damy sobie radę — odrzekła.

Bitter znalazł się obok pani sierżant; było to trochę niepokojące, ale nikt go nie pytał o zdanie.

Whittaker sięgnął pod stół i wyjął dwie butelki owinięte w szary papier.

Szkocka albo brandy, Eddie — powiedział. — Nie ma już bourbona.

Co do mnie, proszę brandy — odezwał się Fine.

Bitter wprawdzie nie tęsknił specjalnie za drinkiem, ponieważ jednak tutaj nie można było się wykręcić, zdecydował się na whisky.

Sierżant obróciła się na krześle i sięgnęła do stojącego z tyłu na stoliku wiaderka z kostkami lodu, wyciągnęła jedną długimi palcami, wrzuciła do szklaneczki i podsunęła ją Whittakerowi.

Przypomniał sobie, że nazywa się Agnes Draper.

Kiedy podawała mu napełnioną szklaneczkę, ich palce się zetknęły. Bitter zastanawiał się, czy Canidy nie występuje aby w roli swatki, i uznał, że to całkiem możliwe.

Kwadrans później do baru wszedł podpułkownik Stevens.

Bardzo mi przykro, że przerywam miłe posiedzenie, ale chciałem zamienić z tobą kilka słów, Dick. I z tobą, Stan.

Fine i Canidy natychmiast się poderwali, Ann odsunęła się, aby ich przepuścić, to samo zrobiła Agnes Draper, co sprawiło, że biodra jej i Bittera zetknęły się na dłuższą chwilę.

Bitter patrzył, jak Canidy, Stevens i Fine przepychają się przez tłum.

Tak, tak, Eddie — powiedział Whittaker — ciągle odwalają ten numer, jakieś rozmówki na boku. Nie wiem, czy naprawdę mają jakieś tajemnice, czy to tylko tak dla efektu.

Dajże spokój, Jimmy — obruszyła się księżna. — To nie fair.

Zaraz, chwilkę! — zawołał rozbawiony Whittaker. — Przecież masz trzymać moją stronę, a nie jego. Uważaj, bo Ann rzuci się na ciebie z paznokciami.

Głupstwa gadasz — odezwała się Chambers. — Ktokolwiek bierze stronę Dicka, jest po mojej stronie.

I przestań tyle gadać — dodała księżna, ale wierzchem dłoni przeciągnęła po palcach Whittakera.

Trudno było mieć jakieś wątpliwości. Whittaker był emocjonalnie związany z księżną, która, jak wszystko na to wskazywało, była

kobietą zamężną i specjalnie nie zamierzała kryć się ze swymi sympatiami. Bitter upominał siebie, że to w końcu nie jego sprawa, ciekawiło go jednak, co o tym sądził pułkownik Stevens, który przecież musiał wiedzieć o wszystkim. Ale chyba jeszcze bardziej go zaciekawiło, co Stevens miał do przekazania Canidy’emu i Fine’owi.

Stevens, Canidy i Fine wjechali windą na czwarte piętro, gdzie skierowali się do apartamentu, którego pilnował oficer z naszywkami cywilnego inżyniera. W apartamencie usiedli w małym, przytulnym gabinecie.

Stevens wyjął z teczki kopertę, a z niej gazetę, którą ułożył na stole.

Godzinę temu nadeszło to ze Szwecji.

Nie chce pan wiedzieć, jak poszło w Horsham St. Faith? — spytał Canidy.

Dzwonili z Ósmej i powiedzieli, że zadanie wykonane. Jest coś jeszcze?

Byłem w Horsham, kiedy samolot wrócił — odparł Canidy.

Nie wiedziałem o tym.

Był strasznie poharatany. Lądował drugi pilot, ale skapotował, gdyż podwozie było uszkodzone. Pilot zmarł w karetce i chyba lepiej, że tak się stało. Miał w głowie wielki kawał stali. Nawet gdyby wyżył, już do końca byłby warzywkiem.

Dick! — wykrzyknął Fine.

Nie możesz siebie za to obwiniać, Dick — stwierdził Stevens.

Niejasne, że nie. Zdjęcia zamówiła Dobra Wróżka.

Były potrzebne — rzekł z naciskiem Stevens.

To ja powinienem był lecieć, a nie szczeniak, który rok temu skończył liceum. Miał pewnie wylatane wszystkiego sto pięćdziesiąt godzin.

Dobrze wiesz, dlaczego to w ogóle nie wchodzi w grę.

Niech pan to powie matce tego dzieciaka. Mówię „matce”, bo chyba był jeszcze za młody na żonę.

Podobnie jak ty, Dick, był ochotnikiem. A jego mogliśmy wysłać.

Canidy wpatrywał się w Stevensa przez dobrą minutę.

Czy to był pomysł Lorimera, że nie mogę lecieć, czy pański, pułkowniku? — spytał w końcu.

Mój. Jeśli masz o to do mnie żal, przepraszam.

Canidy pokiwał głową i przyjrzał się gazecie, którą przyniósł Stevens. Nagle postukał palcem wskazującym.

Ej! — zawołał. — To przecież nasz Helmut Shitfitz.

Stevens uśmiechnął się zadowolony, że Canidy nie zamierzał się już rozwodzić nad fatalnym lotem B–26. Canidy podał gazetę Fine’owi.

O co tam chodzi, Stan? — spytał.

— „Frankfurter Rundschau” z trzydziestego grudnia. Podpis: „Osobistości odprowadzające w ostatnią drogę oberstleutnanta barona von Steighofena”, dalej lista nazwisk, między nimi von Heurten–Mitnitz, ojciec Erika i nasz przyjaciel Müller, który, jak widać, awansował na standartenführera.

Kto to jest „standartenführer”? — spytał Canidy.

Pułkownik.

Myślicie, że pojechali tam, żeby się spotkać z ojcem Erika? — spytał Canidy. — Na skutek naszej kartki?

Müller spędził noc sylwestrową w marburskim Kurhotel z Gisellą Dyer.

Z żoną profesora? — zawołał z niedowierzaniem Canidy.

Z córką profesora — poprawił Stevens.

Skąd pan wie?

Brytyjczycy mają swojego agenta w Marburgu. Jest tam baza myśliwców, przy okazji dostał polecenie, żeby mieć na oku profesora. Uznał, że to interesująca informacja, i ją przekazał.

Obserwują dla nas Dyera?

Niedokładnie. Jeśli coś do nich dotrze, przekazują nam. Jak mówię, to było dodatkowe polępenie. Przypuszczam, że agent był w hotelu i pomyślał, że romans córki profesora z pułkownikiem SS–SD może kogoś zainteresować. Ale brytyjscy przyjaciele dali jasno do zrozumienia, że nic więcej od nich nie dostaniemy. Mówiąc inaczej, żadnych naszych zleceń dla ich człowieka w Marburgu.

Canidy przez moment rozważał to, co usłyszał.

W porządku — powiedział w końcu. — Co dalej robimy?

Przede wszystkim — rzekł Stevens — musimy przerzucić Vollmera z Maroka tutaj. Mam nadzieję, że ta Gisella pamięta jego charakter pisma.

I nie mamy co liczyć na pomoc Angoli? Mniej więcej tyle chciał pan powiedzieć, prawda? To poniżej ich godności?

Są inne priorytety, Dick.

Widać coś nowego na tych zdjęciach, Dick? — spytał Fine.

Tak. Teraz już jest jasne, że zadanie Douglassa było bez szans powodzenia. To prawda, że Dougowi udało się wsadzić kilka bomb tam, gdzie miały uderzyć, ale teza korpusu lotniczego, że narobiły jakichś szkód, to pobożne życzenia. Sądzę, że sami się do tego wkrótce przyznają, chociaż cały sztab specjalistów stara się coś znaleźć.

Jesteś bardzo pewny siebie — skarcił go Stevens.

Chciałbym zauważyć, panie pułkowniku, że wiem co nieco o marynarce. Kiedy widzę zdjęcie okrętu podwodnego, który nabiera paliwa, podczas gdy dźwig ładuje torpedy, to moim zdaniem mam prawo wyciągnąć wniosek, iż podstawowe urządzenia funkcjonują, jak należy. — Poczekał, aż Stevens kiwnie głową, i ciągnął: — Potrzeba dobrych kilku latających bomb, żeby zlikwidować te schrony, ale problem polega na tym, że w mojej opinii projekt Afrodyta nie wypali.

Dlaczego? — spytał Fine.

Łatwiej opowiadać o radiowym sterowaniu taką maszyną, niż to zrobić. Szczególnie, kiedy jest stara i zużyta.

Jakie tu widzisz trudności? — spytał Stevens.

Powierzchnie sterujące poruszane są za pomocą linek. Nawet w nowiuteńkim samolocie trzeba większego nacisku, powiedzmy, na lewy orczyk niż na prawy. Tymczasem Kennedy szykuje B–17, które już dawno powinny być na złomowisku. Niekiedy poskładane są z części, które funkcjonują w czwartej lub piątej maszynie. Nawet pilotowi trudno nimi sterować. A kiedy robić to przy wykorzystaniu radiowo sterowanych serwomechanizmów… To niewykonalne. Moc potrzebna, żeby opuścić nos do nurkowania, może być bardzo różna od tej, której potrzeba, aby wykonać ruch w przeciwną stronę. A mechanizm nic o tym nie wie, w każdą stronę uruchamia tę samą siłę. — Canidy popatrzył na Stevensa, a ten kiwnął głową. — Poza tym, jak na razie, to tylko puste gadanie. Nawet nie próbowaliśmy normalnego lotu z obciążeniem.

Czy byłoby łatwiej, gdyby Kennedy miał nowe maszyny? — spytał Stevens.

Trochę. Dużo nie, ale trochę.

Sprawdzę, co się da zrobić — obiecał Stevens. — Aha, Dick, powiedziałeś: „nie próbowaliśmy”. Sterowanie maszyną w projekcie Afrodyta to nie jest zadanie dla ciebie. Potraktuj te słowa jako rozkaz.

Jasne — stwierdził sarkastycznie Canidy. — Jak dziewicza kapłanka jestem rezerwowany na naprawdę ważną okazję.

Powiedzmy — rzekł Stevens i schował do koperty numer „Frankfurter Rundschau”. — To wszystko. Wracajcie do towarzystwa, z którego was wyrwałem.


4
Budynek BBC
Londyn
8 stycznia 1943 roku, 10.15


Reżyser zza szyby wskazał palcem na tego z dwóch mężczyzn, który siedział po lewej, a tamten nachylił się odrobinę do mikrofonu i powiedział:

Tu serwis zagraniczny British Broadcasting Company. Reżyser, nie odwracając się, wzniósł w górę wskazujący palec przeznaczony dla znajdującego się za nim inżyniera dźwięku, a ten oderwał kciuki od przytrzymywanej płyty.

W powietrze popłynęły dźwięki Big Bena. Palec reżysera wskazał mężczyznę siedzącego po prawej.

A teraz kilka wiadomości dla naszych przyjaciół w Niemczech — odezwał się tamten, następnie odczytał z listy siedem krótkich, jednozdaniowych informacji, każdą powtarzając. Ósma brzmiała:

Kurfurstendamm jest pokryta śliskim lodem. Powtarzam: Kurfurstendamm jest pokryta śliskim lodem.

Tę pozornie pozbawioną znaczenia wiadomość zarejestrowało kilkanaście agencji niemieckiego wywiadu, włącznie z SS–SD i Ministerstwem Informacji, gdzie teraz pochylą się nad nią specjaliści, aby próbować dociec, jaka jest niejawna treść. Zostanie porównana ze wszystkimi innymi wiadomościami, w których wystąpiły słowa Kurfurstendamm, Berlin, ślisko i lód. Odnotuje się wszelkie, nawet pozornie najbardziej zwariowane skojarzenia, a kopie roześle do wszystkich autoryzowanych instancji, aby mogły z nich skorzystać, gdyby w jakiejś kolejnej „wiadomości dla naszych przyjaciół w Niemczech” pojawiło się któreś z użytych dzisiaj słów. Wysiłki te będą podjęte na próżno, albowiem wiadomość istotnie nie miała żadnego ukrytego sensu. Jawnego zresztą też nie.

Spiker odczytał teraz zdanie, które na pół godziny przed rozpoczęciem audycji zostało wpisane między numer 8 i 9 z adnotacją, że należy je powtarzać przez dziesięć kolejnych dni.

Gisella dziękuje Erikowi za radio. Powtarzam: Gisella dziękuje Erikowi za radio.

I teraz mogła już nastąpić informacja oznaczona jako dziewiąta, a odczytana jako dziesiąta:

Bruno pozdrawia wuja Hansa. Powtarzam: Bruno pozdrawia wuja Hansa.


5
Whitbey House
Kent, Anglia
8 stycznia 1943 roku


Nieco stropiony słowami sierżanta, że jeśli chce dostać śniadanie, to musi ruszyć tyłek, komandor podporucznik Edwin W. Bitter szybko się ubrał i pomaszerował na poszukiwanie jadalni. Kiedy przyjechali tutaj późnym wieczorem, sennego i lekko podpitego Bittera zaprowadził do pokoju inny sierżant, trudno więc się dziwić, że komandor nie bardzo wiedział, w którą stronę się udać, aby dotrzeć do holu.

Whitbey House przypominało muzeum. Wcale nie zdziwiłby go widok bileterek w uniformach albo wycieczki szkolnej.

Podjął błędną decyzję, w efekcie której wylądował w ślepym korytarzu. Kiedy wreszcie dotarł do holu, poczuł się trochę jak dureń, ponieważ pośrodku stał słupek z trzema strzałkami opatrzonymi napisami. Jedna wskazywała „Waszyngton”, druga „Berlin”, trzecia „Jadalnię”.

Zza drzwi dobiegał szmer głosów, a dolatywały zapachy kawy i bekonu. Przy drzwiach za stolikiem siedział starszy szeregowiec i pobierał opłatę za śniadanie w wysokości trzydziestu pięciu pensów.

W jadalni Whitbey House obsługiwano jednocześnie podoficerów i oficerów, których w sumie było znacznie więcej, niż Bitter się spodziewał. Wedle pobieżnego szacunku jakieś sto pięćdziesiąt osób, w tym dwadzieścia pięć, może trzydzieści umundurowanych kobiet.

W pierwszej chwili pomyślał, że to znowu pogarda Canidy’ego dla wojskowych obyczajów doprowadziła do tego chaosu rang i szarż, ale szybko dostrzegł pewne różnice. Chociaż istotnie wszyscy siedzieli obok siebie przy ośmioosobowych stołach, to jednak podoficerowie ustawiali się w kolejce do kuchni, podczas gdy oficerów obsługiwali kelnerzy. Na samym końcu sali stał zaś wyraźnie oddzielony od innych stół, przy którym zasiedli dowódca i jego sztab: Canidy, Whittaker, Jamison oraz kapitan księżna Stanfield. Canidy dojrzał Bittera stojącego w drzwiach i przywołał go szerokim gestem.

Przeciskając się na drugą stronę sali, Bitter usłyszał z boku:

Dzień dobry, komandorze.

Przywitała go Agnes Draper, siedząca przy stole z koleżankami w mundurach brytyjskich i amerykańskich.

Dzień dobry, pani sierżant.

Bitter zdążył przelotnie zauważyć, jak bardzo napięta było koszula khaki na jej piersiach, między którymi układał się krawat również w kolorze khaki.

Znam komandora Don Winslowa od czasów, gdy Jezus był jeszcze czeladnikiem rybackim, ale pierwszy raz widzę go nieogolonego — oznajmił Canidy.

Niech pan siada, komandorze — odezwała się księżna — i nie zwraca na niego uwagi. Rano bywa czasami okropny.

Zaspałeś? — spytał Canidy.

Trochę — odrzekł Bitter i przyjął z rąk szeregowca pełniącego funkcję kelnera menu, które zdumiało go swoim bogactwem. — No, no, no — powiedział z podziwem. — Niezłą macie spiżarnię.

Nakarmiony marynarz to dobry marynarz — stwierdził sentencjonalnie Canidy. — A za zasobność spiżarni należy dziękować Jamisonowi. Chyba nie ma rzeczy, której nie potrafiłby zdobyć.

Właśnie widzę — mruknął Bitter i zamówił jajka sadzone na szynce, a potem nalał sobie kawy ze srebrnego dzbanka.

Mamy tutaj reguły, których się trzymamy, komandorze — ciągnął Canidy swym drwiącym tonem. — Pierwsza z nich wymaga nieskazitelnego wygolenia i nieskazitelnego wyglądu.

Sam Canidy miał na sobie rozpiętą pod szyją koszulę khaki bez żadnych dystynkcji, a na niej ciemnooliwkowy sweter bez rękawów z otworami wykończonymi skórą. „Raczej brytyjski niż amerykański”, pomyślał Bitter, a głośno odpowiedział:

Tak jest, sir. Postaram się pana nie zawieść.

Oto właściwa postawa! Mam nadzieję, że kiedy zjawisz się u admirała, ten spojrzy na twe gładkie policzki, nienaganne kanty u spodni i pomyśli: „No, widać, że to jeden z naszych”.

U jakiego admirała?

Jesteśmy tak przejęci wrażeniem, jakie wywrzesz na admirale, że pozwolimy ci skorzystać z naszego packarda.

U jakiego admirała? — powtórzył Bitter.

Z samego rana zadzwonił do pułkownika Stevensa zastępca dowódcy lotnictwa w Sekcji Marynarki Wojennej Naczelnego Dowództwa — oznajmił Canidy. — Powiedział, iż ogromnie żałuje, że nie mógł właściwie cię powitać w Europie. Jeśli przełożyć to na prostszy język, chciał ci przypomnieć, jakie masz długi wobec marynarki i dlaczego cię tutaj wysłano.

Może lepiej niektóre rzeczy postawić jasno, Dick. Pracuję dla ciebie, koniec kropka.

Canidy kiwnął głową i mówił dalej:

Następnie spytał pułkownika Stevensa, czy byłoby możliwe, abyś w swym niesłychanie napiętym harmonogramie znalazł dla niego kilkanaście minut. Kiedy Stevens mu odpowiedział, że na jego wyczucie mogą z tym być problemy, admirał stał się jeszcze bardziej przymilny i oznajmił, że jako stary przyjaciel generała Lorimera z chęcią ugościłby was obu.

Poczekaj, Dick, nie nadążam.

Odwagi, komandorze. Pułkownik Stevens uznał, że ponieważ nie bez pożytku byłoby poznać opinię admirała, więc nie musi koniecznie go informować, że już wcześniej rozmawialiśmy z Lori — merem o tobie i nawet na dziś rano przewidziano dla was małą pogawędkę w cztery oczy. Dlatego podziękował admirałowi za cenną sugestię i zaproponował, abyście spotkali się w południe.

Po pierwsze, gdzie? Po drugie, kim jest Lorimer?

Na pierwsze odpowiedź brzmi: w Londynie. Na drugie: generał brygady Kenneth Lorimer z dowództwa Ósmej Floty Powietrznej stacjonującego w High Wycombe jest, jak to się mówi, „oficerem odpowiedzialnym” za projekt Afrodyta.

Teraz rozumiem — kiwnął głową Bitter.

Admirał tak się o ciebie troszczy, że zaproponował, iż da ci samochód z kierowcą, co wzbudziło zrozumiałą podejrzliwość Stevensa, gdyż samochody z kierowcą są teraz w Anglii większą rzadkością niż piętnastoletnie dziewice.

Serdeczne dzięki, Dick, za mile słowa o mojej ojczyźnie — wtrąciła księżna Stanfield.

Proszę się nie obrazić, wasza wysokość, ale odradzałbym przerywanie dowódcy.

Znowu czegoś nie rozumiem — oznajmił Bitter.

Niezależnie od liczebności angielskich dziewic, a nie wiem, skąd major Canidy czerpie swą głęboką wiedzę na ten temat, stara się podkreślić to, iż samochód będzie z kierowcą — wyjaśniła księżna.

Niepotrzebny nam tutaj szpieg marynarki — dorzucił Whittaker. — Mamy dość roboty z francuskimi i niemieckimi, żeby się jeszcze zajmować angielskimi.

Warci jesteście jeden drugiego — obruszyła się księżna. — Żeby was diabli wzięli!

Ze wszystkimi obecnymi do kompanii.

Bitter zmarszczył brwi.

Mam wrażenie, że ktoś mnie tu podpuszcza.

Nie, skądże — zaprotestował Canidy. — Tyle czasu zajmuje nam szpiegowanie samych siebie, że ledwo go nam starcza na Niemców.

To, niestety, prawda — wtrąciła księżna.

Podzielam opinię jej książęcej wysokości. Byś nie poczuwał się do długów wdzięczności wobec admirała i w ogóle marynarki, najlepiej będzie gdy do High Wycombe, a potem Fersfield udasz się moim prywatnym packardem. Z wierną Agnes za kierownicą, żeby wszystko było naprawdę najwyższej klasy.

Twoim prywatnym packardem?

Wydaje mi się, komandorze, że lepiej, aby pan o tym nie słyszał — zasugerowała księżna.

Skoro mam nim jechać, to wolałbym wiedzieć, o co w tym chodzi.

No cóż, to kwestia dość delikatna — powiedział Canidy — ale jestem zdania, wasza wysokość, że trzeba zaryzykować i mu zaufać.

Stanfield wzruszyła ramionami.

Kiedy porucznik Jamison dokonał pierwszego przeglądu posiadłości, zajrzał między innymi do stodoły pełnej snopków siana. Wścibski jak to on, odstawił kilka snopków, spoza których wyłoniły się drzwi. Nic rzecz jasna nie mogło go powstrzymać przed ich uchyleniem, a kiedy to zrobił, zobaczył packarda, o którym jej książęca wysokość dziwnym trafem zapomniała, kiedy rząd jego królewskiej mości rekwirował samochody. Księżna była wyraźnie zakłopotana.

No, ale skoro przypomniano jej o nim, natychmiast zapragnęła włączyć go do zbiorowego wysiłku wojennego, a jak myślisz, kto najbardziej zasługiwał na to, aby go otrzymać?

Bitter zachichotał.

Na bokach wymalowaliśmy „U.S. Army” i przypięliśmy tabliczki z numerem ewidencyjnym Whittakera.

Dlaczego Whittakera?

Ciągle nie wiemy, jak dostać na niego papiery — wyjaśnił sam zainteresowany. — Zakładamy jednak, że niewielu jest żandarmów, którzy będą chcieli sprawdzać dokumenty packarda należącego do amerykańskich Wojsk Lądowych, a prowadzonego przez angielską sierżant.

Stevens uznał, że lepiej będzie niczego nie widzieć, obawiam się jednak, że mogąznaleźć się jakieś małoduszne osoby, które będą podejrzewać, że w związku z moim prywatnym packardem zostały złamane jakieś przepisy.

Dlatego, Eddie, musisz mieć się na baczności — ostrzegł Whittaker.

To jeszcze nie wszystko — dorzucił Canidy.

Dawaj, niechaj wiem, na co się narażam.

Gdybyś nie zadawał niepotrzebnych pytań, nie uzyskałbyś potencjalnie niebezpiecznych informacji. Kiedy teraz trafisz na jakiegoś nadgorliwego policjanta, nie będziesz już mógł w zgodzie ze swym sumieniem twierdzić, że o niczym nie wiedziałeś.

Co mam powiedzieć, jak mnie zatrzymają?

Najlepiej się nie zatrzymuj — odparował Canidy — tak będzie łatwiej.

Niech cię cholera.

Kiedy Jamison i ja ukradliśmy forda i Stevens zrobił z tego sprawę — przypomniał Whittaker — Dick powiedział mu, że to element programu szkoleniowego. Teraz już się niczym takim nie wykpimy.

Normalnie powinienem ci udzielić pouczenia, żebyś mówił admirałowi tylko tyle, ile musi wiedzieć — rzekł Canidy. — Jeśli tego nie robię, to tylko z tej przyczyny, że byłeś za krótko, aby cokolwiek zwąchać.

Bitter zerknął na Whittakera.

Witamy po drugiej stronie lustra — uśmiechnął się tamten, na co Bitter zareagował grymasem niechęci. — Jak, Dick, powiemy mu o naszym człowieku w Fersfield?

Canidy pokręcił głową.

Nie, zobaczymy, czy sam się domyśli.

Godzinę później Bitter, ogolony i odziany w świeżo odprasowany mundur, stał w holu Whitbey House. Ciągle nie był pewien, czy go nie nabierano z packardem, kradzionym fordem i stałym szpiegowaniem Canidy’ego i całej reszty przez Francuzów i Anglików.

Na podjeździe stał jednak najprawdziwszy packard, rocznik 1939, z kierownicą po prawej stronie. Część pasażerska była przykryta płóciennym dachem, za przednim zderzakiem umocowane były zapasowe opony. Samochód bardzo pasował do takiej posiadłości jak Whitbey House i wydawało się nader prawdopodobne, iż księżna wóz ukryła, Jamison go znalazł, a Canidy — tymczasowo sobie przywłaszczył. Na tylnych drzwiach wymalowano „U.S. ARMY”, na masce wykaligrafowano numer, być może istotnie numer Whittakera. Dolny zderzak obwiedziono białym szlaczkiem, reflektory zamalowano na czarno, zostawiając tylko wąski pasek. W duszy Bittera pojawił się cień nadziei, że istotnie nikt z amerykańskich żandarmów ani brytyjskich policjantów nie ośmieli się zatrzymać auta i sprawdzić jego dokumentów.

Zza kierownicy wysiadła sierżant Agnes Draper i sprężyście zasalutowała.

Dzień dobry, komandorze. Pan pozwoli swoją torbę.

Nie, dzięki, dam sobie radę — odparł Bitter.

Sierżant Draper zrobiła zatem zwrot, podeszła do auta i otworzyła drzwi. Bitter zastanawiał się, czy Draper wie, że samochód znajduje się w posiadaniu BSS nielegalnie. Postawił torbę na grubym dywaniku i wśliznął się na fotel. Sierżant zamknęła za nim drzwi i wskoczyła za kierownicę.

Po drodze sierżant opowiedziała mu, że w High Wycombe mieściła się szkoła żeńska, nim obiekt ten zarekwirowano na potrzeby wojska, a także udzielała informacji na temat mijanych miejscowości.

Bitter nie bardzo wiedział, jak się do niej odnosić. Zawsze miał kłopot, gdy na gruncie prywatnym spotykał podoficerów, a sprawa robiła się jeszcze trudniejsza, gdy podoficerem była kobieta. Dobrze pamiętał napór jej ciepłego biodra w barze w hotelu Dorchester. Wszystko pogarszał Canidy, który do nikogo, również do kobiet w mundurach, nie odnosił się tak, jak przystało na oficera.

Ratunku poszukał Bitter w stereotypowych pytaniach: Skąd pochodzi? Czy podoba jej się w wojsku?

Pochodziła ze wsi — „całkiem niedaleko od Whitbey House” — a co do służby, tak teraz wszystko było już w porządku, ale zanim „Ela” załatwiła jej przeniesienie, było dosyć marnie. Potrwało dłuższą chwilę, nim Bitter zorientował się, że mówiąc „Ela”, sierżant Draper miała na myśli kapitan księżnę Stanfield.

Zawsze zwraca się pani do oficerów po imieniu? — spytał z odrobiną irytacji, a ona odwróciła się i obdarzyła go uśmiechem.

Tylko jeśli ich lubię.

Miała piękny uśmiech i bardzo ponętne piersi.

Do diabła, żeby to był normalny sierżant, powiedziałbym mu, co myślę o podoficerach, którzy pozwalają sobie na taką niesubordynację. I że należy trzymać się dobrych wojskowych obyczajów!



VIII

1
Naczelne Dowództwo
Alianckich Sił Ekspedycyjnych
Grosvenor Square, Londyn
9 stycznia 1943 roku, 11.15


Kiedy znaleźli się na Grosvenor Square, sierżant Draper kierunkowskazem zasygnalizowała, iż zamierza skręcić. Policjant z maską gazową przytroczoną do pasa rzucił okiem i uznał, że packard z sierżantem WRAC za kierownicą zasługuje na to, aby podjechać pod główne wejście.

Przed budynkiem nie można było zatrzymać się na dłużej. Tylko packard clipper Eisenhowera miał zarezerwowane dla siebie miejsca. Inne wozy przystawały, wyrzucały pasażerów i odjeżdżały, a jeśli chciały zaparkować, musiały to robić po przeciwnej stronie ulicy albo w podziemnym garażu.

Amerykański żandarm, postawny i schludny, podszedł sprężystym krokiem, otworzył drzwi i zasalutował wysiadającemu Bitterowi. Ten oddał honory i poszedł w kierunku wejścia. Druga w ciągu dwudziestu czterech godzin wizyta w NDASE, a jakże odmienna. Za pierwszym razem zajechał autobusem, wchodził tylnymi drzwiami, a na dodatek uginał się pod ciężarem walizek.

W środku recepcjonistka 2 Korpusu Kobiecego Wojsk Lądowych USA zadzwoniła do gabinetu admirała Fostera i oznajmiła, że zaraz zjawi się adiutant. Porucznik wprawił Bittera w stan znacznej konsternacji, zwracając się do niego po imieniu, i komandor dopiero po chwili przypomniał sobie jego twarz z Annapolis.

Nie wiem, co się stało — mówił, kiedy podążali ku gabinetowi Fostera. — Chciałem wyjechać po ciebie na Croydon, aby ci oszczędzić wstępnych pogadanek, ale nie dotarła do nas informacja, kiedy się ciebie spodziewać.

Nic się nie stało — odparł Bitter, w duchu jednak pomyślał: „Canidy jakoś nie miał kłopotów z ustaleniem, którym samolotem przylatuję”.

Okna gabinetu Fostera spoglądały na ośnieżony park; admirał serdecznie powitał Bittera, zaraz też zjawił się starszy mat z kawą.

Ken Lorimer może się z nami spotkać dopiero pomiędzy wpół do czwartej i czwartą, mamy więc trochę czasu, żeby szybko rzucić okiem tu i tam, zjeść obiad, a potem wyruszyć do High Wycombe.

Tak jest, sir. Panie admirale, proszę mi wybaczyć, ale to moje pierwsze dni, więc nie wiem, jak zapewnić obiad mojemu kierowcy. To znaczy mojej.

Mojej?

Tak jest, sir. To sierżant armii brytyjskiej.

No, proszę, komandorze. Zupełnie jak Eisenhower.

Przepraszam, sir?

Samochód generała Eisenhowera także prowadzi Angielka i także sierżant. Nawiasem mówiąc, bardzo atrakcyjna kobieta.

Wydaje mi się, że to samo można powiedzieć w moim przypadku.

Admirał Foster wezwał adiutanta, kazał mu zatroszczyć się, „aby kierowca komandora Bittera dostał obiad”, a następnie oprowadził gościa po Sekcji Marynarki Wojennej NDASE, zapoznając go z wyższymi oficerami i przedstawiając jako „tego, kto z ramienia Operacji Morskich ma zająć się »naszym specjalnym projektem«.”

Foster kilkakrotnie powtarzał, iż Bitter ma nie tylko wspaniałą przeszłość bojową, ale także podkreślał znacząco, że jako doświadczony oficer marynarki „świetnie wyczuwa sytuację”. Ed bardzo szybko zaczął podejrzewać, iż to pierwsza faza procesu urabiania go.

Kiedy po obiedzie sierżant Agnes Draper zajechała packardem przed wyjście, które właśnie opuszczali Bitter i Foster, ten ostatni zasugerował, że najlepiej, aby pojechali razem. Adiutant podążał za nimi w wozie admirała.

Ledwie wyjechali z Londynu, Foster poprosił, aby podniesiono ściankę oddzielającą część pasażerską od kierowcy i przeszedł do rzeczy.

Bardzo się cieszę, komandorze, że pan i Canidy jesteście starymi przyjaciółmi.

Panie admirale, kiedy zameldowałem się na Berkeley Square, pułkownik Stevens powiedział mi bez żadnych osłonek, iż Canidy otrzymał rozkaz, aby mnie natychmiast odesłać do domu, gdyby zaczął podejrzewać, że składam raporty marynarce.

Ale przecież stary przyjaciel czegoś takiego by panu nie zrobił, prawda?

Przypuszczam, nie, jestem pewien, że zrobiłby.

Komandorze, oczekujemy od pana, że uczyni pan, co w pańskiej mocy, aby marynarka nie wyszła przy tym wszystkim — mówię „wszystkim”, bo nie chodzi tylko o schrony, ale całość operacji w Europie — na głupka czy niedorajdę. I dlatego chcę, aby informował mnie pan o wszystkim, co Wojska Lądowe postanowiły zachować dla siebie, a z tego, co słyszę, wynika, że to cholerne BSS węszy po prostu w każdym najmniejszym nawet zakamarku.

Niech to cholera, pomyślał Bitter. Canidy miał rację.

Panie admirale, czy wie pan, co BSS robi z ludźmi, których podejrzewa o to, że nie dotrzymają ścisłej tajemnicy, do której w ten czy inny sposób znaleźli dostęp?

Nie, nie wiem, komandorze, ale chciałbym zwrócić uwagę, że rozmawiamy o Marynarce Wojennej USA!

W Stanach wysyłają ich do St. Elizabeth’s Hospital na badania psychiatryczne.

Co takiego?

Tutaj podobną instytucję mają w Szkocji, w Richodan. — Foster patrzył na Bittera z niedowierzaniem. — Habeas corpus act, jak mi się wydaje, nie stosuje się do osób podejrzanych o schorzenia psychiczne.

Nie wiem, skąd, komandorze, ma pan te wiadomości, ale ja bym się tym nie przejmował. Ujmijmy to inaczej: gdyby pan wylądował na oddziale psychiatrycznym, będąc w pełni władz umysłowych, marynarka pana stamtąd wyciągnie. Czy ma pan jeszcze jakieś wątpliwości?

To bardzo krzepiące zapewnienie, sir.

O szpitalu St. Elisabeth’s i Richodan poinformował Bittera Canidy. Co więcej, Bitter był pewien, że w tym przypadku Dick go nie nabierał.

Przestał uważać za zrządzenie losu, że znalazł się w Anglii. Oto dwugwiazdkowy admirał domaga się od niego, żeby szpiegował BSS. Nie mógł tego zrobić, ale w takim razie musiał zdradzić marynarkę.

Znienacka przyszło mu do głowy, że szczególną pozycję mógł BSS zapewnić tylko ktoś z najwyższych szczebli władzy. I że nie mogło do tego dojść bez ważnych powodów, o wiele istotniejszych niż to, czy marynarka wyjdzie na głupka czy nie.

Kiedy Stanley Fine wręczał mu legitymację BSS, Bitter ze sporą dozą ironii myślał o tym jako o części pewnego ceremoniału.

Teraz spoglądał już na to inaczej. Nieoczekiwanie dla samego siebie znowu porzucił marynarkę, jak kiedyś, gdy zgłosił się do Latających Tygrysów.

Jest jednak istotna różnica. Do Tygrysów zgłosiłem się na ochotnika. Teraz na nic nie miałem wpływu”.


2


W sztabie 8. Floty Powietrznej dopełnili obowiązku odwiedzin najstarszego obecnego oficera. Generał broni, urzędowo uprzejmy, dał wyraźnie do zrozumienia — nie napomykając o tym, rzecz jasna, ani słowem — że przekazanie BSS zadania związanego ze schronami okrętów podwodnych uważa za pomysł idiotyczny, ale jako karny żołnierz posłusznie będzie współpracować z tymi, których wskażą mu przełożeni.

Następnie udali się do zaprzyjaźnionego z Fosterem oficera sztabu 8. Floty Powietrznej, któremu kazano interesować się losami projektu. Kenneth Lorimer okazał się zaskakująco młodym generałem brygady, mającym na sobie ten sam spektakularny różowy mundur, który Bitter zobaczył na Whittakerze.

Foster przedstawił Bittera jako oficera marynarki, który na bieżąco będzie się zajmował projektem Afrodyta, a który — czego admirał nie zapomniał zaznaczyć — ukończył Annapolis w roku 1938.

Foster w sposób dość oczywisty sugerował Lorimerowi, że posiadacze sygnetów, absolwenci akademii wojskowych, zwierają szeregi, żeby dać odpór doraźnym wojownikom, wpychającym nosy w nieznane im sprawy militarne.

Generał Lorimer był odrobinę zakłopotany.

Przepraszam cię, G.G., ale muszę cię poprosić, abyś nas zostawił samych.

Nie rozumiem — naburmuszył się Foster.

Bardzo niezręcznie mi to mówić, ale nie powinieneś wiedzieć, o czym będziemy rozmawiali z komandorem Bitterem.

Ken, do cholery, kieruję przecież Sekcją Marynarki Naczelnego Dowództwa!

Przepraszam, ale nie ma cię na liście Canidy’ego.

Jakiej znowu liście?

Na liście osób dopuszczonych do wiedzy operacyjnej o projekcie Afrodyta. Nazywa się ją w skrócie listą Canidy’ego, bo to on ją sporządził.

Dziwnie to jakieś skurwysyńskie porządki, że major może czegoś zabronić wiceadmirałowi!!! — nie wytrzymał Foster.

Generał Lorimer wzruszył tylko ramionami, Foster zaś próbował się opanować.

W każdym razie mogę zagwarantować, że marynarka postara się być jak najbardziej przydatna, Ken. Panu też zresztą o tym przypominam, komandorze. Proszę pozostawać ze mną w kontakcie.

Odprowadzę cię do samochodu, G.G. — zaoferował się Lorimer.

Dzięki, sam go znajdę — odrzekł admirał, podał rękę generałowi i wyszedł.

Kiedy drzwi za Fosterem zamknęły się, Lorimer dał znak Bitte — rowi, żeby usiadł w fotelu.

Co mogę zrobić dla BSS, komandorze?

Przykro mi to mówić, generale, ale wydaje mi się, że stałem się tylko pionkiem w rozgrywce między Canidym a marynarką. To pomysł admirała Fostera, abyśmy tutaj przyjechali, ale jako żywo nie mam najmniejszego pojęcia, na czym ma polegać moja rola.

Lorimer przypatrywał się Bitterowi przez chwilę, a potem powiedział z uśmiechem:

Trzeba przełamać pierwsze lody, komandorze. Mówiąc szczerze, guzik mnie obchodzi, kto ma przeprowadzić operację przeciw tym schronom. Z bardzo egoistycznych przyczyn zależy mi na tym, aby zakończyła się sukcesem. Ósma Flota Powietrzna straciła maszyny i ludzi bez żadnego efektu, a tymczasem wszyscy zaczynamy odczuwać braki zaopatrzeniowe, spowodowane zatapianiem przez U–Booty naszych jednostek. Chcę, żeby te cholerne okręty zniknęły, a jeśli BSS ma to sprawić, w porządku, wtedy pytam, czego w tym celu ono potrzebuje. — Na chwilę przerwał, a następnie dodał: — A co do Canidy’ego kierującego tym wszystkim, rad jestem, widząc, że postępuje tak, jak przystoi oficerowi.

Sir?

Jeszcze jako podporucznik usłyszałem, że oficer nie powinien żądać od nikogo niczego, czego sam nie byłby gotów wykonać. Canidy zjawił się wczoraj przed świtem w Horsham gotów polecieć na zwiad fotograficzny. Tyle że pułkownik Stevens uprzedził mnie wcześniej, iż Canidy będzie najprawdopodobniej próbował czegoś takiego, dlatego też rozkazałem, żeby nie dopuszczono go do samolotu.

Nic mi o tym… — zaczął Bitter, ale Lorimer uciszył go ruchem ręki.

Canidy zadzwonił do mnie dzisiaj rano i powiedział, że jestem mu coś winien, więc byłby wdzięczny, gdybym uwolnił pana od admirała i samego wysłał do Fersfield. Tam są maszyny szykowane do lotu bezzałogowego.

Czy wolno spytać, sir, dlaczego Canidy był zdania, że jest mu pan coś winien?

Ponieważ uprzedzony przez pułkownika Stevensa o zamiarze Canidy’ego, a przekonany, że to nie jest dobry pomysł, uniemożliwiłem jego realizację. To opinia Canidy’ego, ale racja, dla której sądzę, iż istotnie ma prawo czegoś ode mnie oczekiwać, jest taka, że B–26, kiedy lądując na Horsham po wykonaniu zadania, przewrócił się i stanął w płomieniach, Canidy z narażeniem życia wyciągał załogę ze środka.

Nic mi o tym nie mówił, sir.

Ani mnie. Natomiast o was, komandorze, wyrażał się jak najpochlebniej. Jako o pilocie i osobie, która jego zdaniem może przyczynić się do powodzenia całej operacji.

Nie wiem, co w tej sytuacji powiedzieć, sir.

Ufam słowom Canidy’ego. Nie znam go zbyt dobrze, ale przynajmniej na tyle, żeby wiedzieć, iż nie szafuje na prawo i lewo pochlebnymi opiniami. A obaj dobrze wiemy, że charakter jego zadań jest taki, iż nie może stosować Auld Lang Syrie jako kryterium przydatności. — Lorimer umilkł, ale kiedy Bitter nie odzywał się, mówił dalej: — Rozumiem, że posadzili pana za biurkiem, komandorze?

Zostałem tutaj skierowany z Biura Aeronautyki, panie generale.

Chce pan znowu latać?

Tak jest, sir!

No cóż, podstarzała siedemnastka to nie to samo, co P–38 — stwierdził Lorimer — ale lepsze to niż siedzenie za biurkiem. Jakie ma pan doświadczenie z dwusilnikowcami?

Kilka godzin na beechcrafcie, sir — odpowiedział Bitter, który oszołomiony swoim szczęściem, konstatował, że Lorimer za rzecz całkiem naturalną uznał to, iż Ed weźmie czynny udział w operacji.

Dzisiaj rano zastanowiłem się raz jeszcze nad całą sprawą, komandorze, i doszedłem do wniosku, że najgroźniejszym elementem całej operacji jest moment opuszczenia maszyny. Skakał pan na spadochronie?

Nie, sir.

Rozumiem, należy pan do tej szczęśliwszej połowy.

Sir?

Jeden z dowódców dywizjonów, niewykluczone, że go pan zna, Doug Douglass, powiedział mi kiedyś, że co drugi z Latających Tygrysów albo został zestrzelony, albo przynajmniej miał przymusowe lądowanie.

Tak, znam Douglassa, sir. Kiedy zostałem trafiony i musiałem awaryjnie lądować, on wylądował obok mnie, zabrał mnie do kabiny i wystartował. Gdyby nie to, albo umarłbym z upływu krwi, albo by mnie na miejscu zastrzelono.

Lorimer zmrużył brwi.

A więc to Douglass? Słyszałem tę opowieść, ale sądziłem, że to bajka. W jaki sposób zmieściliście się obaj w kabinie P–38?

Posadził mnie najpierw, a potem usiadł mi na kolanach. Nie wiem, jak dawał sobie radę z orczykiem.

No, no, no. — Lorimer pokręcił z podziwem głową, ale szybko wrócił do teraźniejszości: — Canidy wspomniał panu, że dywizjon Douglassa poniósł ciężkie straty, usiłując zbombardować schrony?

Słyszałem o tym, ale nie od Canidy’ego.

W ten sposób wracamy do naszych bezzałogowców. Miałem okazję wpaść do Fersfield i porozmawiać trochę z dwoma oficerami, nawiasem mówiąc oficerami marynarki, komandorem Dolanem i porucznikiem Kennedym. — Urwał, ale kiedy Bitter pokręcił głową, że nie zna ani jednego, ani drugiego, kontynuował: — Mają dwa podstawowe problemy. Po pierwsze, chodzi o kontrolę nad samolotem, kiedy nikt go już nie pilotuje, zdążyli bowiem dojść do wniosku, że wystartować na nim musi człowiek. Nie da się skonstruować tak czułych mechanizmów sterowanych przez radio, aby można było dowolnie manewrować maszyną. Dlatego wystartuje pilot, wejdzie na odpowiedni pułap, zsynchronizuje silniki, ustawi maszynę na właściwym kursie, a wtedy kontrolę radiową przejmie operator lecący w drugim samolocie.

Pilot samolotu — bomby będzie musiał wyskoczyć na spadochronie? — spytał Bitter.

To właśnie drugi problem. Co wiecie o siedemnastce, komandorze?

Nigdy na niej nie latałem.

Temu łatwo zaradzić. Weźmiecie udział w lotach treningowych dla załóg. W samej operacji widziałbym was jako obserwatora.

Bardzo dziękuję, sir.

Jak zapoznacie się z B–17, natychmiast zrozumiecie, w czym rzecz. Jeśli zapakuje się do niego tyle materiałów wybuchowych, ile potrzeba, aby zniszczyć te schrony — a może wejść tego wiele, gdyż bez skorup torpex nie zajmuje dużo miejsca — zablokowane zostają luki, przez które normalnie się wyskakuje. Musicie rozwiązać także i ten kłopot.

Nie będę już panu zabierał czasu generale — powiedział Bitter. — Teraz jak najszybciej powinienem się znaleźć w Fersfield, żeby obejrzeć wszystko na własne oczy.

Lorimer kiwnął głową, wstał i podał rękę Bitterowi.

Proszę mi dać znać, komandorze, gdybym mógł być w czymś pomocny.

Kiedy Bitter opuszczał budynek sztabu, sierżant Agnes Draper stała po przeciwnej stronie ulicy oparta o maskę packarda. Zobaczywszy go, otworzyła drzwi, aby usiąść za kierownicą, ale zatrzymał ją gestem ręki.

Fersfield, panie komandorze? — spytała.

Tak, ale sam chciałbym poprowadzić.

Nie wiem, czy to zgodne z przepisami.

Tak czy owak, spróbuję.

Zapuścił silnik, a ona zajęła miejsce obok.

Bardzo przepraszam, panie komandorze. Spojrzał na nią pytająco.

Pozwolę sobie przypomnieć, że jesteśmy w Anglii, czyli w miejscu, gdzie, jak to ujmuje Dick Canidy, „krajowcy jeżdżą po niewłaściwej stronie”.

Dziękuję, sierżancie. Postaram się nie zapomnieć.

Po kilku minutach przyszło mu do głowy, że najpewniej istnieje jakieś prawo jazdy obowiązujące na europejskim teatrze działań; on takiego nie miał.

Co to za różnica, czy mam prawo jazdy czy nie, skoro sam samochód jest nielegalny?

Zastanawiał się, skąd wzięła się tak natarczywa chęć, by samemu poprowadzić. Prawdopodobnie stąd, że podczas jazdy zawsze najlepiej mu się myślało, a miał nad czym rozmyślać. Lecz już w następnej chwili uświadomił sobie, że chciał usiąść obok sierżant Draper, a jedynym na to sposobem było zajęcie miejsca za kierownicą.

Zapali pan, komandorze? — spytała Agnes Draper. — Mam i playersy, i camele.

Poproszę camela.

Zerknął spod oka. Włożyła do ust dwa papierosy naraz i właśnie je przypalała; potem wyjęła jednego i podała Bitterowi.

Dziękuję.

Zaciągnął się, a kiedy spojrzał na swą rękę na kierownicy trzymającą papierosa, zobaczył na ustniku wyraźny ślad szminki.

Znowu się zaciągnął, ale tym razem był pewien, że czuje delikatny smak pomadki.


3
Fersfield, Baza Korpusu Lotniczego Wojsk Lądowych USA
Bedfordshire, Anglia
9 stycznia 1943 roku


Na polu tuż za ogrodzeniem bazy Fersfleld leżał poczerniały kadłub B–17. Samolot najwyraźniej rozbił się podczas próby awaryjnego lądowania, do której został zmuszony nie z winy pilota, o czym świadczyły wyrwy w burtach i ślady po kulach.

Na żandarmie przy bramie wrażenie zrobili packard i jego kierowca, ale jeszcze większe — pasażer. Dobre kilka minut sprawdzał dokumenty Draper, co chwila ją o coś pytając.

Bitter był zdegustowany. W porównaniu z żołnierzami Piechoty Morskiej pilnującymi baz marynarki żandarmi Wojsk Lądowych byli rozlaźli i powolni. Bitterowi nie mieściło się w głowie, żeby ktoś z Piechoty Morskiej mógł się zachowywać tak, jakby chciał poderwać kobietę — sierżanta tuż pod nosem oficera.

Kiedy żandarm wyprostował się, upewniwszy się, że sierżant Draper nie jest niemieckim szpiegiem, a także wyraziwszy gorącą ochotę spotkania się z nią w klubie podoficerskim, wykonał gest, który bardziej przypominał machnięcie ręką niż salutowanie.

W samej bazie było wiele B–17, niektóre nowiutkie i lśniące, inne poharatane w walkach. W jednym z dalekich zakątków spoczywały same kadłuby, z których mechanicy wydobywali części zapasowe.

Bitter zatrzymał packarda przed znakiem, który sześć baraczków i hangar identyfikował jako 503. Eskadrę Mieszaną.

To musi być tutaj — powiedział.

Chyba że zabłądziliśmy.

Spojrzał na nią podejrzliwie; uśmiechała się niewinnie.

Zaraz załatwię wszystko zjedzeniem dla pani i… Wie pani, sierżancie, że być może spędzimy tu dzień albo dwa?

Tak jest, sir.

I jest pani przygotowana… To znaczy chodzi mi o ubranie i… takie rzeczy?

Kapitan Stanfield powiedziała mi, żebym przygotowała się na najróżniejsze sytuacje.

Znowu popatrzył podejrzliwie, ale wolał uznać, że w słowach Draper nie było żadnego podtekstu. Poza tym powiedziała tym razem „kapitan Stanfield”, a nie „Ela”.

To dobrze — odrzekł Bitter, wysiadł z samochodu i poszedł w kierunku najbliższego domku, myśląc po drodze, że chociaż w armii było miejsce dla kobiet — sierżant Draper, dla przykładu, pozwalała jakiemuś mężczyźnie bardziej aktywnie uczestniczyć w wojskowym wysiłku — to jednak ich płeć była źródłem niebagatelnych kłopotów. Ot, chociażby jak nocleg w bazie lotniczej dla pani sierżant.

Otworzył drzwi, a starszy marynarz na widok wyższego oficera poderwał się i krzyknął:

Baczność!

Spocznij — powiedział Bitter i dokładnie w chwili, gdy dostrzegł na wewnętrznych drzwiach tabliczkę KOMANDOR PDPR J.B. DOLAN, te otworzyły się i w progu stanął sam Dolan, aby sprawdzić, kim był przybysz.

Niech mnie cholera! — zawołał Dolan, barczysty, łysiejący mężczyzna w wieku czterdziestu kilku lat. — Kogóż to wiatry przywiały!

Żwawym krokiem podszedł do Bittera z szeroko rozłożonymi rękami i radosnym uśmiechem na twarzy. Ostatni raz widzieli się w Chinach; Dolan trzymał jeden koniec noszy, na których transportowano Bittera do samolotu, by go dostarczyć do szpitala wojskowego w Indiach. Dolan, jedna z legend lotnictwa marynarki, był w Chinach starszym bosmanem technicznym w 1. Dywizjonie Zwiadowczym Amerykańskiej Grupy Ochotniczej.

Natychmiast nabrała sensu uwaga Whittakera o „naszym człowieku w Fersfield”.

Ależ się cieszę, że cię widzę, szefie — powiedział Bitter.

Jaki tam szef — sprzeciwił się Dolan i wskazał na złoty liść dębowy błyszczący na kołnierzu. — Ni mniej, ni więcej tylko komandor. A co u ciebie?

Lepiej niż bym przypuszczał niedawno temu, John. Znowu mam status pilota.

Ale ty, zdaje się, utykasz — zauważył podejrzliwie Dolan.

Jak jest kiepska pogoda.

Kurczę blade, jak usłyszałem, że ładująnam tu kogoś z Waszyngtonu, pomyślałem, że to będzie jakiś durny gryzipiórek. A tu patrzę i oczom nie wierzę: Ed Bitter we własnej osobie! To świetnie. Sprawa sama w sobie jest dostatecznie trudna, żeby jeszcze jakiś urzędnik wpychał w to swój nos. Ale co, pewnie się zdziwiłeś, jak mnie zobaczyłeś w mundurze?

Tak — szczerze potwierdził Bitter, któremu ciągle wydawało się dziwne, że Dolan ma taki sam stopień jak on. Tam, w Chinach, Dolan toczył daremną walkę o przywrócenie mu statusu pilota; daremną — gdyż zaczęto u niego podejrzewać schorzenie serca.

Kiedy wróciłem z Chin, starałem się, żeby odwołali mnie z emerytury, ale kadry na to: „Nie ma mowy”. Do cholery z wami, pomyślałem i zacząłem pracować dla Boeinga, gdzie było paru ludzi, których znałem z F–4B. No, a potem zjawia się ten mydłek cywil, którego ściągnęli do kadr, i mówi, że marynarka zmieniła zdanie. Wal się sam, ja do niego. Wraca za dwa dni. Jeśli zgodzę się, żeby natychmiast przerzucili mnie za ocean, dostanę kapitana. Do cholery, myślę sobie, jeśli im aż tak na mnie zależy, to mogą mi dać także komandora podporucznika, a jest przepis, że na emeryturę odchodzisz w najwyższym stopniu, jaki miałeś podczas wojny przez co najmniej trzydzieści dni. Spokojnie, kombinuję, może uda mi się przetrzymać trzydzieści dni, zanim wypłyną moje wyniki badań, po których odeślą mnie z powrotem na emeryturę, ale już jako komandora podporucznika, a wtedy forsa jest znacznie lepsza. To mu walę: „Dajecie komandora podporucznika i umowa stoi”. Znowu mija dwa dni, koleś wraca z nominacją i rozkazami. Mam się stawić w Norfolk, a stamtąd dalej mną pokierują. Dobra, myślę sobie, trzeba tylko kombinować, żeby wyniki jak najpóźniej mnie dogoniły, ale w sumie powinienem być z powrotem w Seattle za jakieś pięć, sześć tygodni. Lądują w Norfolk, a tam czeka na mnie blondyna wybitnej urody, włosy aż do pupci, no mówię ci, istna Katherine Hepburn. Zabiera mnie, wiezie do bazy Andrews i trzydzieści minut później startuję do Anglii, tyle że kto czeka na mnie na Croydon uśmiechnięty od ucha do ucha? Któż by inny jak nie Canidy!

I znalazłeś się tutaj?

Tak.

A jak tu idzie?

Teraz już niezgorzej, ale nie uwierzyłbyś, jakie dupki tu siedziały, kiedy przyjechałem. No, ale teraz, jak już pozbyliśmy się ekspertów, wszystko się chyba jakoś ułoży.

No dobrze, a co z wynikami?

Sam chyba najlepiej wiesz, że wyniki zależą od tego, kto wykonuje badania. W każdym razie kto by to pomyślał, że będziemy jeszcze kiedyś wspólnie latać na B–17.

Co? Także dostałeś status pilota? — A gdy Dolan popatrzył na niego z lekkim wyzwaniem w oczach, dodał: — No cóż, mówiąc szczerze, w twoim przypadku nic mnie już nie zdziwi, komandorze Dolan.

Miło to usłyszeć. Zdaje się, że ci odeszło trochę tego dawnego sztywniactwa, że się tak wyrażę.

Będę potrzebował Dolana, a jeśli tak, to muszę zaakceptować jego warunki. Jeśli nie pozwolę mu latać, wróci na emeryturę. Albo powie Canidy’emu, żeby przydzielił go do czegoś innego”.

Nigdy nie jest za późno, żeby trochę zmądrzeć.

Ty, Ed, a co to za cycasta laska z tobą przyjechała? Zostaje tutaj? I jak ci się udało wyciągnąć od Canidy’ego jego packarda?

Canidy chciał zrobić wrażenie na admirale.

G.G. Fosterze? Ale to kawał kutasa! Trzeba go mieć przez cały czas na oku.

Znasz go?

Ciągle tutaj węszy. Mnie potraktował jak najlepszego kumpla, którego od lat nie widział. Jemu się wydaje, że ta wojna toczy się między Marynarką a Wojskami Lądowymi. Chciał, żebym kapował na innych. Powiedziałem, że jak zobaczę tutaj skrawek jego dupy, to mu ją odstrzelę.

Zjadłem z nim dzisiaj obiad.

Canidy coś ci wspomniał o Richodan?

Napomknął.

Trzeba mieć oczy naokoło głowy, komandorze Bitter.

Całkowicie się z tym zgadzam, komandorze Dolan.

Dolan po przyjacielsku stuknął Bittera w ramię.

No, a teraz o tej lasce z naszywkami sierżanta i cyckami.

Canidy przydzielił mi ją jako kierowcę. Chyba ma mu przekazać, co powiedziałem Fosterowi i vice versa. Znajdzie się tu dla niej miejsce na noc albo dwie?

Będzie wam trochę ciasno na jednej pryczy, nic innego nie mamy, ale jasne.

Dolan, ja z nianie sypiam.

Myślałem, że postrzelili cię tylko w kolano. Jak to z nianie sypiasz? Najlepsza Angolka, jaką widziałem od przyjazdu tutaj.

Posłuchaj, Dolan, po pierwsze jestem żonaty. Po drugie, ona jest sierżantem.

No tak — odrzekł Dolan, ale po jego uśmiechu widać było, że uważa Bittera za durnia.

Można wsadzić podoficera w mundur oficerski, ale nie przestanie dalej być podoficerem, pomyślał Bitter.

Chodź do twojego gabinetu, mam trochę fajnego bourbona — zaproponował Dolan.

Jakiego mojego gabinetu? Wpadłem na chwilę, żeby się rozejrzeć.

Canidy powiedział, że trochę tu pobędziesz, a masz dłuższy staż.

Nie było się o co kłócić, zresztą, nie najgorszym pomysłem okazał się także drink, który Dolan zaoferował Bitterowi, kiedy znaleźli się w małym pokoiku. Nalał bourbona do dwóch szklanek, jedną podał gościowi, a drugą wzniósł w geście pozdrowienia.

Witam na pokładzie, komandorze. — Dolan wypił, leciutko odchrząknął i zawołał: — Poszukajcie Kennedy’ego! Niech zaraz tutaj przyjdzie!

Kto to taki? — spytał Bitter.

Jedyny z tych dawnych dupków, jakiego zostawiłem. Nie, inaczej, jedyny, który nie był dupkiem, i dlatego go zostawiłem. Rezerwista, więc nie bardzo otrzaskany, ale w porządku facet. I jak na liczbę wylatanych godzin, całkiem dobry pilot.

Kiedy kilka minut później komandor podporucznik Bitter zobaczył przez okno porucznika Josepha P. Kennedy’ego juniora, musiał przyznać, że ten nade wszystko stawiał dobre wychowanie. Zatrzymał się przy sierżant Draper i sądząc po zachowaniu, bardzo starannie upewnił się, że nie może być jej w niczym pomocny, ale wreszcie wszedł do środka.

Joe — powiedział Dolan. — To właśnie ten biurowy dupek, którego przysłał nam Canidy. Razem z Dickiem i Dougiem latał w Tygrysach. Zanim go uziemili, miał dziewięć strąceń.

Przepraszam — powiedział Kennedy. — Może wyjdę i wejdę jeszcze raz, ale już z należytym szacunkiem. Myślałem, że to znowu ktoś ze starych znajomych Dolana, kto będzie opowiadał o dawnych dobrych czasach w Marynarce, kiedy pływało się pod żaglami.

Znajomy naprawdę stary, poruczniku Kennedy, a co do żagli, to nie wypowiadajcie się na temat rzeczy, o których nie macie najmniejszego pojęcia.

Widać było, że Dolan lubi Kennedy’ego, a to już mówiło samo za siebie, gdyż świeżo — i być może na krótko — upieczony komandor podporucznik był równie krytyczny wobec znajomych jak Canidy.

MIT, czy dobrze zgaduję, poruczniku? — spytał Bitter. Podobnie jak u Canidy’ego, u Kennedy’ego dało się słyszeć akcent z Massachusetts.

Prawie. Harvard, panie komandorze.

Pomimo to komandor Dolan i ja postaramy się traktować was obiektywnie — obiecał Bitter, podając Kennedy’emu rękę.

Bardzo mi się podoba pański kierowca, komandorze — oznajmił Kennedy.

Mnie też — odparł Bitter, ale spłoszony, iż zabrzmiało to zbyt protekcjonalnie, natychmiast dodał: — To co, drinka?


4


Ponieważ 503. Eskadra Mieszana — którą to nazwę z przyczyn biurokratycznych nadano projektowi Afrodyta — liczyła za mało ludzi, aby miała własną mesę, jej ekipa stołowała się w jadalni stacjonującego w Fersfield Zgrupowania Ciężkich Bombowców B–17.

Z racji swej szarży Dolan był upoważniony do zasiadania przy stole dla starszych oficerów, ale ponieważ nie dotyczyło to Kennedyego, więc zajęli we trzech stolik na uboczu.

Niemal natychmiast podeszli do nich młodo wyglądający major i jeszcze młodziej wyglądający podpułkownik, obaj w kurtkach lotniczych z futrzanymi kołnierzami. Podpułkownik, nie czekając na zaproszenie, odwrócił krzesło i usiadł, kładąc ręce na oparciu.

Dolan — odezwał się. — Ile razy mam ci powtarzać, że jeśli nie jesz ze mną, wszyscy są pewni, że coś do mnie masz.

Dolan wstał i dokonał prezentacji.

Pułkowniku D’Angelo, komandor Bitter. Pułkownik D’Angelo dowodzi zgrupowaniem.

I bazą, Dolan. Nie zapominaj o bazie.

Bardzo mi miło, sir. Zamierzałem się u pana stawić z rana. Nie było to do końca prawdą, ale czy na pewno z rana nie przyszłaby mu do głowy taka myśl?

Danny Ester — powiedział major, podając dłoń.

Mówiąc prawdę, komandorze, wiedzieliśmy, że się pan u nas zjawi — rzekł D’ Angelo. — Niedawno zadzwonił generał Lorimer i przekazał w związku z panem trzy bardzo interesujące informacje. Po pierwsze, że jeździ pan packardem. Po drugie, że packarda prowadzi bardzo widowiskowa sierżant. A po trzecie, że był pan w Latających Tygrysach.

Bitter poczuł się niezręcznie.

Cóż, przyznaję się do potrójnej winy, sir.

Co więcej, powiedział, że mam z wami współpracować. Istotnie tak powiedział czy tylko to zmyśliłeś, Dolan?

Tak powiedział, sir.

Danny — rzekł D’Angelo. — Myślę, że łatwiej będzie, jak przeniesiesz tutaj znak „Starsi oficerowie”, niż żebyśmy się przesiadali.

Tak jest, sir.

Major odszedł na chwilę i wrócił z tabliczką. Dookoła rozległy się oklaski, Ester odwrócił się i ukłonił.

Dobra, współpraca pod każdym względem, jasne. Chętnie już dzisiaj zacząłbym od paru drinków, ale niestety, nie ma mowy. Jutro lecimy. Jest coś ważnego, co mógłbym załatwić?

Nie, panie pułkowniku, nic mi w tej chwili nie przychodzi do głowy — odparł Bitter. — Jutro komandor Dolan i porucznik Kennedy chcą mnie zapoznać z różnymi sprawami, ale miałbym pewną prośbę, jak już wrócicie.

Co takiego?

Z chęcią wziąłbym udział w locie szkoleniowym. Nigdy nie latałem na bombowcach, a B–17 nawet nie widziałem od środka.

A potrafi pan strzelać z browninga pięćdziesiątki, komandorze? — spytał Ester.

Jasne.

No to jeśli nie musi to być koniecznie lot szkoleniowy, może pan w szybkim tempie nabrać wielu doświadczeń. Niech pan leci z nami jutro rano.

A nie będę przeszkadzał?

Zajmie pan miejsce jednego ze strzelców.

Bitter poczuł, że wszystkie spojrzenia spoczęły na nim.

Z wielka chęcią — odrzekł.

Tak naprawdę wcale nie miał ochoty na poranny lot. Ku swojemu zmartwieniu poczuł, jak żołądek kurczy mu się ze strachu.

Dam panu podręcznik, kapitanie — rzekł D’Angelo. — Będzie pan mógł sobie obejrzeć przed snem.

Zanim wyszli z mesy, na stoliku obok Bittera wylądowała książka TM–B–17F–1. Podręcznik. Kiedy wracali, Dolan powiedział:

To było normalne kurewstwo ze strony tego gnojka. Na twoim miejscu powiedziałbym mu, żeby się odpierdolił.

Dlaczego?

Ty już swoje zapłaciłeś. Raz cię zestrzelili i nie musisz ćwiczyć tego raz jeszcze, zaznajamiając się z maszynką.

Gdybym się nie zgodził, sam wiesz, co by zaczęli gadać.

I chuj im w dupę. Przejmujesz się tym?

Lecę i koniec rozmowy.

Aye, aye, sir.

Coś zaniepokoiło Bittera w tonie głosu Dolana i wtedy przypomniał sobie słowa Lorimera o Stevensie, który dał do zrozumienia, że trzeba Canidy’emu uniemożliwić lot zwiadowczy.

Dolan, żadnych dzisiaj telefonów!

Że niby co?

Dobrze wiesz, o czym mówię.

Kurwa mać. Canidy wsadzi mi lokówkę w dupę, jak cię zestrzelą.

A ja tobie dobiorę się do dupy, jak nie będę mógł jutro polecieć.

W jednym z okien dojrzał sierżant Agnes Draper. Zapukał, otworzyła z rozpuszczonymi włosami i w obwisłym szlafroku kąpielowym, najwyraźniej mającym chronić przed zimnem, a nie robić wrażenie.

Musi pani znaleźć sobie jakieś zajęcie, spędzę cały dzień z dowódcąbazy. Ma pani wszystko, co potrzeba? Jak z pieniędzmi?

Mam wszystko.

W takim razie dobranoc, pani sierżant.

Dobranoc, komandorze.

Poszedł do siebie, ustawił jak najlepiej światło i zaczął czytać podręcznik. W porównaniu z tym, co znał z marynarki i z Latających Tygrysów, broszurka była nadzwyczaj, wręcz dziecinnie prosta. Znane mu wcześniej opracowania zakładały, że czytelnikiem jest doświadczony pilot, znający aerodynamikę, fizykę, meteorologię i matematykę. Teraz autorzy zakładali coś przeciwnego. Szybko znudził się i zgasił światło, ponieważ jednak nie mógł zasnąć, uznał w końcu, że nie ma co przewracać się z boku na bok, znowu zapalił żarówkę i czytał, aż oczy same mu się zamknęły.

O trzeciej nad ranem obudził go sierżant, który okazał się szoferem D’Angela przysłanym, aby zabrać Bittera na odprawę. Przywiózł ze sobą szorstkie spodnie z owczej skóry, kurtkę, buty i hełmofon.

Kiedy szli korytarzykiem baraku, otworzyły się drzwi i wyjrzała sierżant Draper w rozchylonym szlafroku. W miękkim materiale nocnej koszuli odciskały się sterczące sutki.

Nie wiem, komandorze, czy Dickowi podobałby się ten pomysł z lotem.

A czy to pani sprawa, sierżancie?

Chyba nie — rzekła lekko dotknięta. Kiwnął jej krótko głową i wyszedł.

Kiedy dotarli na miejsce, narada była już w toku. Jednym uchem wpuszczając słowa prowadzącego ją podpułkownika, a drugim wypuszczając, Bitter wpatrzył się w mapę. Z tej odległości nie mógł odczytać nazw miejscowości, w każdym razie lecieli daleko w głąb Niemiec. Trasa pełna była zygzaków, aby, jak domyślał się Bitter, wymijać miejsca silnie bronione przez artylerię przeciwlotniczą.

Podpułkownik wreszcie skończył, w wyprostowanych rękach trzymając wskaźnik.

To wszystko, panowie. Powodzenia. D’Angelo podszedł do Bittera.

Dzień dobry, komandorze.

Dzień dobry, sir.

Poleci pan z Dannym Esterem. Chodźmy, podrzucę pana do maszyny.

Zahamowali pod samym nosem B–17F, ochrzczonego, jak głosił napis na kadłubie, mianem „Danny’s Darling”.

Członkowie załogi w kombinezonach wysokościowych stali już przy stosie spadochronów. Na pozdrowienie Bittera tylko jeden odpowiedział kiwnięciem głowy.

Bitter przyjrzał się uważnie maszynie. Tuż pod dolnym skrajem okna kabiny wymalowane było dziewięć bomb, które symbolizowały loty bojowe, oraz cztery swastyki, oznaczające zestrzelone maszyny nieprzyjaciela. Jeszcze niżej widniała postać długonogiej, cycastej blondynki. Na kadłubie były trzy wielkie łaty. Samolot został trafiony i to przez coś większego od karabinu maszynowego.

Dopiero w tej chwili Bitter przypomniał sobie, że na przekór obietnicom nie napisał do Sary zaraz po przylocie do Anglii. Uświadomił sobie również, że znalazł się w kłopotliwej sytuacji: gdyby otrzymał rozkaz wylotu, musiałby go wykonać. Był oficerem. Jednak nie otrzymał rozkazu wylotu na pokładzie B–17. Decydując się lecieć, postępował na pewno niezgodnie z wolą swego przełożonego, Canidy’ego, a na dodatek, gdyby ich zestrzelili, Joe straciłby ojca, a Sara męża. Czy miał prawo narażać swoje życie, od którego zależał byt tak wielu osób? I czy leciał, żeby lepiej przygotować się do swej zasadniczej misji czy też zagrała w nim durna, romantyczna fantazja?

Wszystkie te wątpliwości stłumił, wmawiając sobie, że jest zawodowym żołnierzem, a kiedy jest wojna, zawodowi żołnierze idą walczyć. Zresztą, wkrótce na transporterze amunicji zjawili się major Danny Ester i szef załogi. Ester przywitał się, przedstawił Bittera reszcie, sprawdził ekwipunek załogi i kazał się ładować na pokład.



IX

1
Fersfield, Baza Korpusu Lotniczego Wojsk Lądowych USA
10 stycznia 1943 roku, 4.15

Jeden z członków załogi pomógł Bitterowi umieścić browninga kaliber .50 na stojaku, potem spytał, czy kiedykolwiek z niego strzelał. Bitter potwierdził, aczkolwiek nie była to prawda, tylko prawda i nic innego niż prawda. Niemniej jednak w Annapolis strzelał z chłodzonego powietrzem browninga kaliber .30; oba funkcjonowały na tych samych zasadach. Co więcej, w Burmie i Chinach nastrzelał się dostatecznie dużo pocisków z dwóch sprzężonych browningów zamontowanych w jego Curtisie P–40 Warhawk, aby dowiedzieć się czegoś o trajektorii i szybkości pocisków. Jedyna różnica polegała na tym, że w obecnej sytuacji musiał naprowadzić na cel karabin maszynowy, nie zaś całą maszynę, co powinno być odrobinę łatwiejsze.

Tamten kiwnął głową.

Major Ester powiedział, że jak ścierpną panu tutaj nogi, może pan przejść na przód.

Bitter uśmiechnął się i w tej samej chwili usłyszał ryk startującego B–17. Spojrzał w podłużne okienko i zobaczył odrywającą się właśnie od ziemi maszynę, której kadłub i skrzydła pomalowane były na jaskrawożółto, a na tym tle umieszczono czarne trójkąty. Najwyraźniej chodziło o to, aby samolot był jak najbardziej widoczny, musiał więc służyć do celów treningowych, aczkolwiek Bitterowi trudno było zrozumieć, dlaczego maszyna ćwiczebna startuje w tym samym czasie co bombowce wyruszające na lot bojowy.

Postanowił skorzystać z zaproszenia Estera; przeszedł na dziób, stanął za fotelami obu pilotów i wpatrzył się w deskę rozdzielczą. Pełno było na niej zegarów, wskaźników i dźwigni; nic dziwnego, skoro maszynę wyposażono w cztery silniki. Bitter miał nadzieję, że kiedy nadejdzie czas, to bez wielkiego trudu przesiądzie się na B–17. Samolot to w końcu samolot; wystarczy sześć godzin z dobrym instruktorem i wszystko powinno pójść gładko.

Patrzył, jak major Danny Ester wykonuje procedurę przedstartową i uruchamia silniki. Gdy uznał, że w niczym to nie przeszkodzi, spytał o jaskrawo pomalowany B–17.

Niektórzy nazywają go Judaszem — powiedział Ester. — Prowadzi innych na rzeź.

Nie rozumiem.

Używamy go, żeby się sformować — rzekł Ester, a potem wyjaśnił, że pilotom B–17 na ogół brak było doświadczenia. Bardzo niewielu miało wylatane trzysta godzin, większość została dowódcami maszyn, spędziwszy sto pięćdziesiąt godzin za sterami, włącznie z pierwszymi lotami szkoleniowymi, co gorsza, do rzadkości należeli też doświadczeni nawigatorzy. Dlatego jaskrawo pomalowany samolot używano do formowania eskadr w powietrzu. Judasz startował pierwszy i zataczał szerokie koła nad lotniskiem, a kolejne startujące bombowce ustawiały się za nim w klucze. Kiedy formacja była gotowa i znalazła się na odpowiednim pułapie, Judasz brał kurs na Francję czy Niemcy, w zależności od celu misji, po czym wyłamywał się z szyku i wracał do bazy. Dzięki temu, wyjaśnił Ester, udało się poważnie zredukować liczbę kolizji w powietrzu, które wcześniej powodowały niemal tyle samo ofiar, co nieprzyjacielskie myśliwce i artyleria.

Ester wyłączył trzy silniki — aby oszczędzać paliwo, uznał Bitter — i przez dobre pięć minut czekał, aż w niebo wzbiła się raca z wieży kontrolnej. Wtedy uruchomił drugi silnik i zaczął kołować na start. Kiedy znalazł się na końcu szeregu maszyn czekających na swoją kolej, obracały się już wszystkie cztery śmigła. Zatrzymał się za ostatnim B–17 i sprawdził iskrowniki. Wreszcie wykręcił na pas i natychmiast popchnął dźwignię gaźnika do pozycji startowej; samolot gnał coraz szybciej, brak było gwałtownego wciśnięcia w fotel jak w myśliwcu, ale dobrze czuło się moc. Bitter pamiętał z podręcznika, że moc startowa każdego z czterech silników Wright Cyclone wynosiła tysiąc dwieście koni.

Na ziemi B–17 wydawał się ociężały i mało zwrotny, ale w powietrzu wszystko się zmieniło. Ester ostro wzbił się w prawo, Bitter zobaczył nad nimi oznakowanego trójkątami Judasza. Ester ustawił się za nim i wraz z inżynierem pokładowym zsynchronizował silniki i ustawił najniższą efektywną mieszankę paliwa i powietrza.

Na pułap wchodzili, zataczając serpentynę nad bazą; na wysokości prawie trzech tysięcy metrów weszli w chmury, z których wynurzyli się w światło poranka. Zobaczywszy za oknem rozłożoną na niebie aluminiową armadę, Bitter nie poczuł ekscytacji, której oczekiwał. Zupełnie inaczej niż w Birmie czy Chinach, kiedy po wyjściu z chmur zaczynał rozglądać się za Japończykami. Zamiast ekscytacji, odczuwał niepokój. Czuł się bezbronny; nie jakby leciał samolotem, lecz jakby znienacka wciągnięto go do pokoju operacyjnego.

Zanim dolecieli do Tamizy, pojawiły się myśliwce osłony. Jako świetliste punkciki wynurzały się z chmur, potem dawały się rozpoznać jako P–38 i P–51, gdy mijały pułap bombowców, by znowu zamienić się w punkciki zajmujące nad nimi pozycje obronne, niektóre przed formacją, inne — za nią.

Niech pan lepiej wraca, komandorze — poradził Ester. — Przyda się już tlen; właśnie przekroczyliśmy pułap trzech tysięcy metrów.

Po lewej ukazała się piątka P–51 w szyku V, najwyraźniej zwalniających, aby nie zostawić za sobą znacznie wolniejszych bombowców. Prowadzący eskadrę pomachał im ręką.

Tam moje miejsce, w kabinie myśliwca, a niejako dodatkowy bagaż w B–17”, pomyślał Bitter.

Przed sobą widzieli tylko chmury. Z tego, co Bitter zapamiętał z odprawy i mapy, lecieli na północny wschód, aby przeleciawszy nad ujściem Tamizy ponad trzydzieści kilometrów na południowy wschód od Southend–on–Sea, wykręcić na wschód, a na wysokości niszczyciela na Morzu Północnym zrobić zwrot w prawo i wziąć niemal dokładnie wschodni kurs na Dortmund.

Należało się spodziewać, że zaatakują ich niemieckie myśliwce z dwóch baz w Holandii (Zwijndrecht i ‘sHertogenbosch) oraz trzech w Niemczech (Duisburg, Essen i Recklinghausen). Na mapie zaznaczono rozpoznane i przypuszczalne stanowiska artylerii przeciwlotniczej oraz bazy myśliwców. Zaznaczono też na niej strzałkami, gdzie zdaniem wywiadu zostaną zaatakowani po raz pierwszy, gdzie nastąpią ataki, gdy Niemcy wyliczą już ich cel, a także gdzie czekać na nich będą nieprzyjacielskie maszyny w drodze powrotnej.

Po zrzuceniu bomb na Dortmund mieli wykonać zwrot w prawo i wziąć kurs wprost na Anglię, by lecąc niemal dokładnie nad Eindhoven na północ od Antwerpii, przeciąć linię brzegową nad Knokke na granicy belgijsko–holenderskiej.

W słuchawkach rozległ się głos Estera:

Zbliżamy się do brzegu; sprawdzić karabiny.

Bitter wprowadził pierwszy nabój do komory, potem chwycił za rączki, wycelował nad lecącym po lewej B–17 i nacisnął spust. Huk odrzutu był ogłuszający.

Ester i załoga wydawali się zupełnie spokojni. Bitter zastanawiał się, czy to wyraz odwagi, przyzwyczajenia czy może starannie wystudiowana maska.

Pięć minut później w pokrywie chmur pojawiły się dziury. Usiłował coś dojrzeć przez jedną z nich, kiedy uświadomił sobie, że na niebie rozpryskują się czarne obłoczki. Artyleria przeciwlotnicza. Próbował zliczyć ślady eksplozji, gdy lecący za nimi i poniżej samolot został trafiony. Pocisk urwał kawał lewego skrzydła z zewnętrznym silnikiem i spowodował eksplozję zbiorników paliwa. B–17 zwalił się w płomieniach na prawe skrzydło, wpadł w korkociąg i po chwili zniknął im z oczu.

Bitter poczuł szarpnięcie mdłości.

Po następnych pięciu minutach pojawiły się niemieckie myśliwce; o wiele wcześniej niż przypuszczał wywiad. Rozpoczęła się walka P–51 z messerschmittami, ale wkrótce zamieniła się w walkę B–17 z messerschmittami, które przedarły się przez eskortę.

Bitter zaczął ostrzeliwać jednego z nieprzyjaciół i nagle zobaczył, jak podwójna linia pocisków smugowych z maszyny lecącej za nim przecina drogę P–51, który chciał zaatakować nieprzyjaciela ze środka formacji bombowców, a który teraz zakołysał się, po czym eksplodował.

Ruchem ślizgowym przelatywał pod nimi inny messerschmitt. Bitter otworzył ogień; pociski smugowe poleciały tam, gdzie chciał je skierować, ale Niemiec przemknął błyskawicznie, bez żadnego śladu, że został trafiony.

I nagle cały tumult skończył się równie raptownie, jak się zaczął. „Danny’s Darling” leciał wprost przed siebie, jakby w oczekiwaniu na następną próbę zwalenia go z nieba. Powróciło przerażające poczucie bezbronności; pomimo zimna Bitter czuł pot na skórze.

Kiedy zbliżali się do Dortmundu, gdzie ich celem były zakłady stalowe Kruppa, znowu zaczął się ostrzał artyleryjski, tym razem silniejszy niż poprzedni. Ciemnych obłoków po wybuchach nie dałoby się policzyć.

Podchodzenie do bombardowania to były najdłuższe trzy minuty w życiu Bittera. Przez cały czas bał się, że zwieracze nie wytrzymają napięcia. Także walcząc z Japończykami, odczuwał strach, ale nigdy nie był on taki jak teraz. Czuł się, jakby stał przywiązany do pala i patrzył w mierzącą w niego lufę karabinu. Nie można się ani uchylić, ani uskoczyć.

Ogarnęła go ogromna ulga, kiedy B–17 zatrząsł się, pozbywając się balastu bomb, a w chwilę później rozległ się głos: „Bomby poszły!”

Zamknąć luki bombowe! — polecił Ester, robiąc ciasny zwrot w prawo.

Bitter spojrzał za siebie na ciągle jeszcze widoczne bomby, które wydawały się zawieszone na czarnych obłokach po wybuchach pocisków przeciwlotniczych. I nagle dwie maszyny wyleciały z formacji: jedna eksplodowała, druga zwaliła się w korkociąg.

Po kilku minutach Estera opuściła zimna krew. W jego głosie słychać było nie podniecenie, lecz autentyczny strach.

Bandyci na wprost nas. Czterech, do cholery!

Bitter słyszał, jak odzywają się podwójne pięćdziesiątki w brzuchu i ogonie, ale intuicyjnie jakoś czuł, że nic to nie da.

Patrzył ze zgrozą, jak jeden za drugim śmigają obok „Danny’s Darling” messerschmitty, zbyt szybkie, aby mógł je skutecznie ostrzelać. A potem rozległ się potężniejący gwizd, samolot położył się na lewe skrzydło i zaczął gwałtownie tracić wysokość. Bitter zrazu pomyślał, że Ester robi unik, ale później przypomniał sobie, że bombowce nigdy nie próbowały tego manewru.

I wtedy w interkomie rozległ się pełen przerażenia głos inżyniera pokładowego:

Ej, ty z marynarki, chodź tu szybko!

Walcząc z siłą odśrodkową, Bitter podążył do kabiny pilotów.

Ester leżał na sterze. Nie miał szczytu czaszki, ale jakimś dziwnym trafem słuchawki trzymały się resztki głowy; widać było szarą masę mózgu.

Drugi pilot z zakrwawioną twarzą, napinając pasy, wychylał się i szarpał ze sterem, walcząc z ciężarem ciała Estera i siłami aerodynamicznymi. Bitter oparł ciało Estera na fotelu i usiłował je odpiąć. Kiedy odwrócił się do inżyniera pokładowego, aby poprosić go o pomoc, dostrzegł, że kamizelka drugiego pilota, któremu udało się niemal wyrównać lot maszyny, jest cała nasiąknięta krwią. Inżynier pokładowy nie mógł oderwać wzroku od otwartej czaszki pierwszego pilota, a w chwilę później zwymiotował.

Pomóż mi go stąd usunąć! — polecił Bitter, ale nie było odpowiedzi.

Musiał dać sobie radę sam; Ester okazał się znacznie cięższy, niż wyglądał. Kiedy głowa poleciała do tyłu, krwista maź polała się na Bittera. Ułożył Estera w przejściu między fotelami i wśliznął się na jego miejsce.

B–17 zaczynał wpadać w korkociąg. Jeśli nie uda się z niego wyjść, wszyscy zginą. Siła odśrodkowa tak ich unieruchomi, że nie będzie nawet mowy o spadochronach.


2


Komandor podporucznik John B. Dolan w zaopatrzonej w futrzany kołnierz kurtce z końskiej skóry stał na platformie obserwacyjnej wieży kontrolnej bazy Korpusu Lotniczego Wojsk Lądowych w Fersfiełd. W jednej ręce trzymał kubek kawy podprawionej whisky Old Overholt, w drugiej — lornetkę. Od czasu do czasu podnosił ja do oczu i doświadczonym spojrzeniem ogarniał niebo.

I kurtka, i lornetka pamiętały jeszcze czasy przedwojenne. Na skórzanej naszywce na piersi widniały skrzydełka lotnictwa marynarki, a także napis CAP DOLAN J.B. „Cap” oznaczało szefa sekcji lotniczej. Dolan uznał, że tylko uszkodzi kurtkę, kiedy spróbuje zmienić naszywkę i umieścić informację o swojej obecnej randze, a poza tym sądził, że i tak niewiele osób orientuje się, co znaczą te litery. I istotnie paru facetów z korpusu lotniczego zwróciło się już do niego per „kapitanie”.

Na lornetce były dwie plakietki. Na jednej widniało: „Carl Zeiss GmbH Jena”, na drugiej: „Własność Sekcji Lotniczej USS »Arizona«.” Szef sekcji lotniczej na okręcie wojennym „Arizona” latał kiedyś na wystrzeliwanym z katapulty Vought OS–2U „King–fisher”.

Samoloty z dwóch stacjonujących w Fersfiełd dywizjonów były spóźnione pół godziny, ale Dolan jeszcze się nie niepokoił. Nie miał zbyt dobrej opinii o pilotach korpusu lotniczego, a opinia ta nie była bynajmniej podyktowana tradycyjną rywalizacją między Marynarką i Wojskami Lądowymi. Nie dziwiło go to, że latali tak kiepsko; wprost przeciwnie, z uznaniem myślał, że po tak krótkim szkoleniu dawali sobie radę całkiem dobrze.

Dla nich był to prawdziwy wyczyn, kiedy udawało im się przelecieć z górą tysiąc sto kilometrów w głąb kontynentu, odnaleźć cel i go zbombardować, a potem jeszcze wrócić do bazy. Nawet bez żadnych szczególnych przeszkód po drodze mogli spóźnić się nawet i godzinę w stosunku do przewidywanego czasu przylotu.

Czterdzieści minut po tym czasie z południowego wschodu nadleciała poszarpana formacja B–17. Dolan, dziwnie jakoś pewny, że to ich maszyny, postukał kubkiem w okno i pokazał oficerowi dyżurnemu nadlatujące samoloty. Od grupy dwudziestu kilku bombowców oderwały się trzy i zaczęły się obniżać w kierunku lotniska. Z pierwszego i ostatniego bombowca wyskoczyły race sygnalizujące rannych na pokładzie.

Dolan usłyszał, jak ruszają silniki angielskich straży pożarnych i pojazdów ratunkowych oraz ambulansów.

Samoloty z rannymi zrobiły ostatni nawrót i zaczęły podchodzić do lądowania. Dolan uważnie wpatrywał się w numery. Komandor Bitter leciał w K5, „Danny’s Darling”, którego nie było w tej trójce.

Pierwsze dwie maszyny wylądowały bez przeszkód, w trzeciej jednak puściło prawe podwozie, B–17 poleciał na bok, ale nie ześliznął się z pasa i, szorując po nim, wreszcie znieruchomiał. Nie było pożaru, rannych sprawnie wydobyto, ale lądowisko zostało zablokowane na dziesięć minut, zanim ciągnik usunął z niego uszkodzony bombowiec. W tym czasie reszta wolno krążyła nad bazą. Potem maszyny zaczęły lądować w odstępach minutowych. Było trochę problemów. Przy bocznym wietrze, który Dolan oceniał na jakieś dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę, kilku pilotów musiało w ostatniej chwili rozpaczliwymi manewrami wyrównywać kurs, aby nie rozminąć się z pasem.

Pośród krążących B–17 nie” mógł dopatrzyć się „Danny’s Darling”. Nadal specjalnie się nie denerwował, nie byłoby bowiem niczego dziwnego w tym, gdyby dowódca wylądował na samym końcu. Przeżył więc prawdziwy szok, gdy nagle ktoś szarpnął go za rękaw, a kiedy odwrócił się, zobaczył przed sobą majora Dumbowskiego, młodszego z dowódców dwóch dywizjonów, który patrzył na niego zasępiony.

Bardzo mi przykro, że muszę to panu przekazać, komandorze, ale „Danny’s Darling” nie wróci.

Twarz Dolana pozostała kamienna.

Co się stało?

Cztery messerschmitty przedarły się przez osłonę i zaatakowały od czoła. Prowadził „Danny’s Darling”. Dostali chyba z działka. W jednej chwili poszli w korkociąg.

Ktoś wyskoczył?

Nie. — Dumbowski podniósł rękę i gwałtownie ją skręcił. — Przy takim korkociągu nigdy nie widać żadnych spadochronów.

Żadnych szans, żeby mógł wyrównać lot?

Pocisk ż działka albo rozwalił stery, albo zabił pilotów. Taką mają taktykę: atak czołowy na stery albo pilotów. Czasami udaje się jedno i drugie naraz.

Jak długo ich widzieliście?

Na dziewięciuset metrach były postrzępione chmury. Moi strzelcy z brzucha i ogona stracili ich z oczu, gdy weszli w chmury.

Dolan w milczeniu pokiwał głową. Jeśli w korkociągu spadli na dziewięćset metrów, nie było ratunku. I tak dziwne, że skrzydła się jeszcze nie urwały. I nawet Ed Bitter nie wyciągnąłby z korkociągu tak dużej maszyny jak B–17. Był świetnym pilotem, ale myśliwca, nie bombowca. I nigdy nie latał na B–17.

Komandorze, nie wiem, co robić — rzekł Dumbowski. — To znaczy, kogo zawiadomić, że komandor Bitter był na pokładzie samolotu.

Ja się tym zajmę — odparł beznamiętnie Dolan, a Dumbowski klepnął go w ramię w geście sympatii.

Kiedy zszedł z wieży, angielska szofer Bittera oderwała się od packarda.

Są jakieś wiadomości? — spytała.

Sierżancie, może pani zabrać swoje rzeczy i komandora Bittera. Nie wróci.

Gwałtownie zbladła.

Co się stało? — spytała z trudem.

Rozbił się, to się stało. Ostatni raz widziano samolot, jak leciał korkociągiem w ziemię.

O Boże!

Za nic nie powinien był słuchać tego gnojka, kurwa mać!

A spadochron?

Kiedy samolot wpadnie w korkociąg, z ludźmi w środku dzieje się to samo, co z wodą w wiadrze kręconym nad głową. Nie mogą się wydostać.

Samolot eksplodował?

Chyba tak — rzekł Dolan, a dojrzawszy pytanie w jej oczach, dorzucił: — Widzieć nikt tego nie widział.

Przez chwilę się zastanawiała.

Więc nie wiemy na pewno, że się rozbił?

A jak mogło być inaczej?

A ile mieli paliwa? To znaczy, kiedy najpóźniej mogliby powrócić?

Spojrzał na zegarek.

Za dwie i pół godziny. Może za dwie i trzy kwadranse.

To jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, komandorze, zaczekam jeszcze te dwie godziny i czterdzieści pięć minut. Za nic nie chciałbym, żeby wróciwszy tu, zobaczył, że się zabrałam.

Twarda sztuka, pomyślał, a następna myśl brzmiała: Chryste, ona się w nim kocha. Zresztą, cholera, to ja tu decyduję, kiedy pisać raport o stratach.


3


Ed Bitter wiedział, jak wyprowadzić myśliwiec z korkociągu, ale wątpił, aby bombowiec dysponował odpowiednią mocą. Podczas pikowania należało wrzucić pełny gaz w nadziei, że szybkość przezwycięży siły aerodynamiczne wyzwalane przez ruch obrotowy.

Musiał jednak spróbować, nic innego mu nie pozostało. Po chwili długiej jak wieczność strzałka na szybkościomierzu przekroczyła na powrót czerwoną linię ostrzegawczą NIGDY NIE PRZEKRACZAĆ, a on poczuł, jak słabnie siła wciskająca go w fotel; w następnym momencie świat przestał wirować. Bardzo stromo nurkowali.

Poczuł okropny ból w kolanie i goleni; bał się, że lada chwila przestrzelone, zesztywniałe kolano odmówi posłuszeństwa. Nie pamiętał bólu, gdy naciskał pedały, ale to pewnie z powodu adrenaliny. Kiedy minęła fala przerażenia, ból uderzył, dziwny, głuchy jak ból zęba, a towarzyszyło mu trudne do opisania uczucie, że kiedy usiłował nacisnąć na pedał, kolano i goleń jakby się składały pod naporem kości udowej.

Być może było to tylko wrażenie. Japońska kula silnie poszarpała tkankę nerwową, lekarze ostrzegali, że ponieważ niecała się zregenerowała, może mieć dziwne doznania związane z kolanem. Uszkodzone nerwy mogły wysyłać do mózgu fałszywe sygnały.

Taką miał przynajmniej nadzieję. Jeśli z jego kolanem było naprawdę coś nie w porządku, kłopot był nie lada. Trudno pilotować maszynę z jedną sprawną nogą.

Pociągnął ku sobie manetkę gazu, żeby zmniejszyć kąt spadania dziko wyjącej maszyny; lot nurkowy stawał się coraz płytszy, aż wreszcie zrobił się niemal horyzontalny.

Szybkościomierz informował, że bliski był przeciągnięcia. Zerknął w okno; ziemia była przerażająco blisko. Popchnął dźwignię gazu, natychmiast poczuł przybór mocy, ale też i szarpnięcie w prawo. Przemknął oczyma po tablicy z zegarami i zerknął w okno. Zewnętrzny lewy silnik nie działał, wewnętrzny dymił.

Desperackim ruchem sięgnął nad głowę i poszukał przycisków POŻAR SILNIKA; nacisnął oba dla lewej strony. Wyłączył dymiący silnik i ustawił śmigło w chorągiewkę.

Był sto pięćdziesiąt metrów nad ziemią, tylko dwa silniki działały, leciał jednak prosto i płasko. Ręce dygotały na kole, w kroczu czuł dziwne zimno. Zlał się w spodnie.

Spojrzał na zegary. Sztuczny horyzont był dziwnie przekrzywiony. Zerknął na tablicę przed fotelem drugiego pilota; karabin maszynowy — czy może działko — który zabił Estera, rozwalił też tablicę po drugiej stronie.

Zerknął za siebie; nigdzie nie było inżyniera pokładowego.

Potrzebny mi ktoś do pomocy, żebym dał sobie radę z tym skurwielem!”

Inżyniera pokładowego wprawdzie nie było w zasięgu wzroku, ale był za to Ester. Kawałek mózgu wielkości pięści wysunął się z czaszki i zwisał na jakichś nitkach: żyłkach czy nerwach.

Bitter zwymiotował, zanim poczuł mdłości, rzygowiny wylądowały na kolanach. Chwycił mikrofon interkomu.

Mówi pilot! Ktoś do pomocy!

Spojrzał na magnetyczny kompas na szybie. Pleksiglas tuż obok niego był popękany, ale sam instrument wydawał się cały. Odchylił maszynę w prawo, następnie w lewo: kompas się zakołysał. Działał, szli więc teraz kursem północno–wschodnim, a zatem w głąb Niemiec, gdzieś w kierunku Berlina.

Pojawił się inżynier pokładowy z obłędem w oczach.

Nawigator i bombardier nie żyją, sir — oznajmił.

Usuńcie drugiego pilota z fotela — polecił Bitter — a potem odciągnijcie gdzieś majora Estera.

Zaczął wykonywać powolny i szeroki nawrót, co pochłonęło jego uwagę. Nie dość, że nie miał żadnych doświadczeń z B–17, to jeszcze na dodatek cała moc szła na jedno skrzydło. Im więcej zaś razy musiał naciskać na pedały orczyka, tym mocniej rozpalał się ból, który od kostki sięgał do krocza.

Kiedy następnym razem zerknął w bok, zobaczył, że inżynier pokładowy usunął Estera i zakrył jego głowę skórzaną kurtką. Potem wraz z innym członkiem załogi zdjęli z fotela drugiego pilota.

Szanse, że dolecę na dwóch silnikach, są marne, myślał, poza tym, gdybym chciał osiągnąć przepisowy pułap, będą tam czekać te niemieckie hieny. Najlepiej więc robić dalej to, co robię w tej chwili, to znaczy lecieć na wysokości stu pięćdziesięciu metrów w kierunku Anglii.

Nachylił się nad nim inżynier pokładowy.

Z tyłu wszystko w porządku — powiedział.

Co z drugim?

Silnie krwawi. — Inżynier przygryzł wargi, po czym spytał: — Czy będzie pan lądował awaryjnie, komandorze?

Jeśli wysiądzie któryś z dwóch funkcjonujących jeszcze silników, z całą pewnością trzeba będzie natychmiast siadać, gdzie się da i jak się da.

Popatrzył na lewy wewnętrzny silnik. Śmigło powoli się kręciło. Nie było widać dymu. Po chwili zastanowienia uznał, że musi spróbować. Jeśli znowu się zapali, nie było już dwutlenku węgla, żeby ugasić ogień. Może jednak się nie zapali, a nawet zacznie pracować?

Zmienił położenie łopatek śmigła, które natychmiast zawirowało. Znalazł wskaźnik ciśnienia oleju; jakieś było. Dał połowę gazu i popatrzył na licznik obrotów, który raptownie ożył. Miał trzy silniki, to powinno starczyć.

Szybkościomierz wskazywał trzysta sześćdziesiąt kilometrów na godzinę; jeśli wskaźnik paliwa działał dobrze, była go jeszcze prawie połowa. Właściwie nie było powodu, żeby nie miał się dowlec do Anglii, gdyby tylko wiedział, gdzie ona jest. Instynktownie wyczuwał, że gdzieś na zachód od jego obecnego kursu.

Z przodu nad sobą zobaczył messerschmitta. Niewiele myśląc, obniżył dziób; była to odruchowa reakcja pilota myśliwca: jeśli przed mocniejszym przeciwnikiem nie możesz uciec górą, schodź jak najbliżej ziemi i módl się, żeby cię nie zobaczył.

Był teraz sześćdziesiąt metrów nad ziemią; dostatecznie nisko, aby mieć poczucie szybkości.

Bóg czuwa nad pijakami i głupcami. Gdybym musiał siadać gdzieś tutaj, najpewniej rozbiłbym się na amen, a nawet jeśli nie i jakoś byśmy to przeżyli, wzięto by nas do niewoli. Muszę próbować dolecieć do Anglii, tam wszyscy możemy wyskoczyć.

Po godzinie minął linię brzegową i znalazł się nad morzem; po następnej godzinie, gdy wskaźnik paliwa zbliżał się do zera, ujrzał przed sobą zarys brzegu. Był już znacznie spokojniejszy. Skoro udało mu się przelecieć pięćset czy sześćset kilometrów na wysokości sześćdziesięciu metrów — niekiedy leciał między pagórkami i wyraźnie rozpoznawał wieże kościelne — był też w stanie dociągnąć do najbliższego lotniska. Sięgnął po mikrofon i poprosił kogoś do kabiny.

Nigdy na tym nie lądowałem — oznajmił inżynierowi pokładowemu — poza tym zupełnie nie wiadomo, jak z podwoziem. Dlatego myślę, że gdy znajdę jakieś lotnisko, powinniście wyskoczyć.

Tamten wrócił po jakichś dwóch minutach, dokładnie w chwili, gdy Bitter dojrzał przed sobą krążące leniwie B–17, najwyraźniej czekające na swoją kolej do lądowania.

Wszyscy zdecydowali, że zostają na pokładzie, sir.

W takim razie niech pan siada obok. Przeczyta mi pan listę czynności.

Tamten spojrzał na zakrwawiony fotel, wzdrygnął się, ale zaraz wykonał polecenie.

Szefie, to Horham! — Głos w słuchawkach rozległ się tak nieoczekiwanie, że Bitter aż podskoczył. — Jeśli pan sądzi, że damy radę, Fersfield jest o jakieś trzydzieści kilometrów stąd, kurs 270.

Bitter uznał, że następne trzydzieści kilometrów było mniej ryzykowne niż próba lądowania poza kolejnością, więc zrobił zwrot, aż wskaźnik kompasu znalazł się na środkowej cyfrze 270.

Nad Fersfield nie było żadnych maszyn, co Bitter skonstatował z ulgą, która natychmiast ustąpiła miejsca przerażeniu, gdyż oślepił go nagły błysk z prawej. Inżynier pokładowy wystrzelił racę przez boczne okienko.

Po co to? — żachnął się Bitter, a tamten popatrzył na niego zdziwiony.

Przecież mamy rannych na pokładzie.

Bitterowi mimo bólu przeszywającego nogę udało się po ostatnim zwrocie zająć pozycję na wprost pasa, ale wtedy zalała go fala spłoszonych myśli:

Klapy! Cholera jasna, czy działają? Podwozie! Jak on reaguje na wypuszczenie podwozia? Klapy i podwozie! I co, spieprzę teraz wszystko, kiedy już tyle przeleciałem? A jak kolano zawiedzie? Albo zemdleję? A może się poderwać i dać im wyskoczyć? Odpowiedź przynajmniej na jedno pytanie zaraz się znalazła.

Wypuszczam podwozie — oznajmił inżynier i niemal natychmiast dodał: — Podwozie w dole i zaryglowane.

Klapy dwadzieścia stopni — zarządził Bitter.

Prędkość raptownie spadła i natychmiast zmniejszyła się sterowność. Bitter popchnął dźwignię przepustnicy.

Jest klapy dwadzieścia stopni — potwierdził inżynier. Błyskawicznie nadlatywał początek pasa, tymczasem Bitter bał się zmniejszyć prędkość w obawie, że siedemnastka w jednej chwili zwali się jak kamień. Wleci na pas jak na lotniskowiec i potem tylko pozostanie się modlić, że uda się jakoś wyhamować. Niemal w tym samym momencie zrozumiał, że to nie był dobry pomysł; B–17 był wysoko nad pasem; maszyna ciągle rwała się do lotu. Popchnął kolumnę sterowniczą, koła z piskiem dotknęły ziemi i maszyna znowu odbiła się w górę. Ręce Bittera na sterze dygotały. Samolot ponownie odbił się od pasa, ale za trzecim razem potoczył się po nim. Bitter z całej siły naciskał i puszczał hamulce, a za każdym przyciśnięciem wydawał z siebie zwierzęcy skowyt.

Kiedy zostało im jeszcze pięćset metrów pasa, maszyna znieruchomiała. Dodał tyle gazu do lewego wewnętrznego silnika, żeby zjechać z pasa, po czym wyłączył główny przełącznik.

Ciężko dyszał, czując woń wymiocin i jakiś jeszcze odór, a także straszliwy, rozdzierający ból w nodze. Otarł z twarzy gęsty pot, myśląc, że za chwilę zemdleje. Ale zamiast tego zwymiotował. Niejasno docierało do niego, że w kierunku samolotu gnają na sygnale wozy straży pożarnej, karetki, inne pojazdy. Spojrzał na zegarek, lecz przegub tak mu dygotał, że nie mógł rozpoznać położenia wskazówek.


4


Kiedy komandor podporucznik Edwin H. Bitter wygramolił się z samolotu, na spotkanie ruszył mu komandor podporucznik rezerwy John B. Dolan, ale powitanie było nie całkiem takie, jakiego oczekiwał ten pierwszy.

Kiedy Bitter zarzucił rękę na kark Dolanowi, aby odciążyć kolano, tamten mocno chwycił go w pasie i popatrzył na niego z niepokojem, ale powiedział tylko tyle:

Kurwa mać! Mówiłem, żebyś kazał się temu gnojkowi odpierdolić!!!

Ten gnojek, jak go nazywasz, nie żyje — odrzekł Bitter i kiwnął za siebie głową w kierunku samolotu.

Myśleliśmy, że wszyscy nie żyjecie! — prychnął Dolan. — Kiedy ostatnio widziano was na dziewięciuset metrach, waliliście w dół korkociągiem. Korpus lotniczy nie jest w tym najlepszy. Zbierałem się właśnie na odwagę, żeby zadzwonić do Canidy’ego.

Naprawdę?

Bitterowi trochę się rozjaśniło przed oczyma i zobaczył opartą o packarda sierżant Draper.

Byłem pewien, że już nic z tego nie będzie.

Do ambulansu wkładano nosze z ciałem przykrytym kocem.

Sierżant Draper stała z przygryzioną wargą, ale właśnie oderwała się od samochodu i zaczęła iść w ich kierunku. Wcześniej znalazł się koło nich podpułkownik D’Angelo.

Jak pan się czuje, komandorze? Coś z nogą?

To pamiątka jeszcze po Japońcach. Teraz ją tylko przeciążyłem. Miałem więcej szczęścia od innych, nic mnie nie trafiło.

D’Angelo podszedł do reszty załogi, a sierżant Draper spytała:

Na pewno nic panu nie jest, komandorze?

Nim zdążył cokolwiek odrzec, D’Angelo znowu był przy nich.

Sierżant Haskell właśnie mi powiedział, że to pan ich dostarczył do domu.

Wybór miałem niewielki, prawda?

D’Angelo wręczył mu miniaturową flaszeczkę bourbona Jack Daniel’s. Bitter wypił całą. Poczuł, jak ciepło rozchodzi się po żołądku. D’Angelo podał mu następną. Bitter opróżnił także i tę, co było złym pomysłem, gdyż natychmiast bez ostrzeżenia zwymiotował.

Samo to było dostatecznym upokorzeniem, a na dodatek dostrzegł współczucie w oczach sierżant Draper.

Ściągnij dżipa, Dolan — warknął Bitter.

Dżipa?

Spójrz tylko na mnie, do cholery! — wybuchnął Bitter i pokazał na swój tułów. — Nie chcę uświnić tego cholernego packarda Canidy’ego.

Pomalutku, komandorze, zaraz ściągniemy z pana te łachy — uspokoił go Dolan i zaczął zdejmować z Bittera kurtkę.

Potem przyślę oficera — rzekł D’Angelo — który sporządzi raport.

Sam nie wiem, co mu powiedzieć.

Zrobi to krótko — obiecał D’Angelo. — Najbardziej mnie interesuje, jak udało się panu wyjść z korkociągu. — Bitter popatrzył na niego nierozumiejącym wzrokiem. — Kiedy ostatni raz was widziano, spadaliście korkociągiem.

Bitter odpowiedział zupełnie odruchowo:

Jestem pilotem marynarki, pułkowniku. Uczą nas, jak wychodzić z korkociągu.

Twarz D’Angela pokrył rumieniec, Dolan parsknął śmiechem, a pułkownik najpierw spiorunował go wzrokiem, po czym sam się też roześmiał.

Durne pytanie, durna odpowiedź — stwierdził.

Przepraszam, panie pułkowniku. Tak mi się wymknęło.

A teraz, komandorze, proszę podnieść nogę — poleciła sierżant Draper.

Klęczała na mokrej trawie i zdążyła mu już ściągnąć do kostek skórzane spodnie kombinezonu. Pułkownik D’Angelo podparł go ramieniem i rzekł półgłosem:

W tej chwili ma pan prawo, komandorze, mówić, co panu przyjdzie do głowy.

Draper wyprostowała się.

Chyba bardzo pana boli, komandorze — powiedziała z troską.

Opatrunek na kolano, trochę lodu i będzie w porządku — odparł.

Nie ma co gadać, jedźmy już — odezwał się Dolan. Podparł Bittera z jednej strony, Draper zrobiła to z drugiej i wolno poszli do packarda.


5


Kiedy znaleźli się w kwaterach samotnych oficerów, Dolan zażądał od kogoś z obsługi, żeby bez względu na możliwe kłopoty wystarał się o lód.

Potem ostrożnie ułożyli Bittera na łóżku, a Dolan podał mu sporą porcję whisky, z matczyną niemal troskliwością polecając:

Wypij wszystko, dobrze ci zrobi.

Pojawił się lód i gumowa płachta, sierżant Draper przygotowała zimny okład, a następnie zażądała, żeby Bitter rozpiął pasek i spodnie. Kiedy to zrobił, zdjęła mu buty i spodnie, a zanim skończyła, do pokoju wkroczył przysłany przez D’Angela major, który miał wypytać Bittera, co przydarzyło się „Danny’s Darling”, najpierw jednak wręczył mu miniaturkę bourbona. Bitter natychmiast ją opróżnił.

Podczas gdy Agnes Draper zajęła się nogąBittera, major bardzo sprawnie dowiedział się o wszystkie szczegóły. W trakcie indagacji Agnes podała Bitterowi jeszcze dwie małe flaszeczki, za każdym razem spoglądając mu głęboko w oczy.

W pewnym momencie połapał się, że uparcie wpatruje się w nią jak stoi oparta o ścianą w takiej pozie, że piersi nie mogły nie napierać na bluzę mundurową.

Kiedy major uznał, że wie już dość, żeby sporządzić raport, wyszli wszyscy, a na odchodne sierżant Draper powiedziała:

Gdyby jutro rano noga dalej doskwierała, trzeba będzie wezwać lekarza. Teraz najlepiej, żeby się pan przespał, komandorze.

Zapadając w sen, Bitter zastanawiał się, jak wyglądają piersi sierżant Draper nie osłonięte żadnym materiałem.

Kiedy zerwał się z krzykiem, chwyciła go za ramiona i delikatnie z powrotem ułożyła na pościeli.

Coś złego się panu przyśniło? — spytała na poły twierdząco.

Tak.

Niedługo to minie, na razie jest jeszcze bardzo świeże.

Nie chodziło o dzisiejsze.

Nie?

Parę lat temu leciałem z Dickiem i nisko nad ziemią chciałem zrobić beczkę, ale w chwili, kiedy byłem na plecach, wysiadł silnik.

Rozumiem.

Bardzo przepraszam, że panią zbudziłem.

Mówiąc ściśle, nie zbudził mnie pan. Właśnie zajrzałam, żeby zobaczyć, jak się pan czuje.

Bardzo dziękuję za troskliwość, pani sierżant.

Sądzisz, że mógłbyś się przemóc i mówić mi po imieniu, czy lepiej, żebym sobie poszła?

Nie… Nie rozumiem.

Rozumiesz bardzo dobrze.

Patrzyli sobie w oczy, ale on nie potrafił wykrztusić z siebie słowa. Leciutko kiwnęła głową, wstała i poszła do drzwi.

Agnes! — szepnął.

Zawróciła na pięcie i w jednej chwili była znowu tuż przy łóżku.


6


O godzinie dwudziestej pierwszej piętnaście komandor podporucznik Edwin H. Bitter znalazł się w polu zainteresowania Biura Kontaktów z Prasą Sekcji Marynarki Naczelnego Dowództwa Alianckich Sił Ekspedycyjnych.

Oficerem dyżurnym był komandor porucznik Richard C. Korman, który pół roku wcześniej pracował jako wiceprezes w Public Service Company of New Jersey. Korman wystukiwał właśnie na maszynie list do żony, gdy zadzwonił telefon.

Komandorze, tutaj pułkownik Jerry Whitney z biura rzecznika prasowego Ósmej Floty Powietrznej.

Co Marynarka może zrobić dla Ósmej Floty Powietrznej?

Chcemy odznaczyć jednego z waszych ludzi, a szef sztabu uznał, że najlepiej byłoby to zrobić wspólnie z wami.

Czy mógłbym prosić o jakieś szczegóły?

Słyszał pań o programie Publiczny Wizerunek Armii?

Chyba nie.

Mówiąc najogólniej, kiedy któryś z naszych żołnierzy dokona jakiegoś godnego uwagi wyczynu — przy czym sprawa musi być niewątpliwa, dobrze potwierdzona — staramy się go odznaczyć jak najszybciej, jeszcze tego samego czy następnego dnia, a przy okazji zrobić wokół tego szum w prasie.

Ale wspomniał pan, pułkowniku, że chodzi o kogoś z naszych. Co takiego zrobił?

Jako obserwator poleciał dziś z dywizjonem B–17 mającym bombardować Dortmund. Myśliwiec szkopów poharatał dziób maszyny, zabijając pierwszego pilota, nawigatora i bombardiera, a ciężko raniąc drugiego pilota. Kiedy inni piloci dywizjonu widzieli ich po raz ostatni, wpadli w korkociąg i walili prosto w dół z dwoma silnikami w ogniu. Uznaliśmy, że to potwierdzone zestrzelenie. Tymczasem B–17 zjawia się o piątej po południu w Fersfield z waszym człowiekiem za sterami. Sam doleciał z Niemiec, z jednym silnikiem nieczynnym i kadłubem postrzelanym jak sito.

Jak to się stało, że szkopy go nie dostrzegły?

Leciał sześćdziesiąt metrów nad ziemią.

O kurczę!

To jeszcze nie wszystko — ciągnął pułkownik Whitney. — Jest rzecz jasna pilotem, ale nigdy nie latał na B–17. Dowódca grupy, który wystąpił o Lotniczy Krzyż Walecznych, poinformował, że facet po raz pierwszy znalazł się na pokładzie B–17, a stało się tak, gdyż chciał się zapoznać z wnętrzem maszyny. To się nazywa praktyczne szkolenie! Jak tylko o tym się dowiedziałem, natychmiast zorientowałem się, jakie tu mamy szanse. Zadzwoniłem do dowódcy grupy, żeby nie wręczał sam krzyża, my się zajmiemy ceremonią.

A jak chce pan to, pułkowniku, urządzić?

Jak tylko wszystko z panem ustalę, komandorze, zadzwonię do tego faceta w Fersfield, żeby przyjechał tu do nas do Londynu. Dekorację zrobimy z samego rana, postaram się znaleźć kogoś możliwie najwyższego rangą, kto będzie w tym czasie pod ręką. Może urządzimy specjalną konferencję prasową. Wy załatwcie kamerzystów i fotografów z Korpusu Łączności. Kopie damy Pathe, March of Time i tak dalej.

Brzmi znakomicie — zgodził się Korman.

Będzie też, rzecz jasna, kopia dla marynarki — trzeba sobie pomagać, nieprawdaż? — Ale może chcielibyście, aby któryś z waszych szefów był przy tym?

No, z całą pewnością — rzekł Korman. — Kto będzie dekorował, panie pułkowniku?

Na razie jeszcze nie wiem, ale dam wam znać z samego rana.

Będę bardzo zobowiązany, pułkowniku. Jak pan zadzwoni, ja też już będę wiedział, kto wystąpi z naszej strony. Jak się ten żołnierz nazywa?

Bitter. Komandor podporucznik Edwin H. Bitter.

Gdzie służy?

Sekcja Marynarki, Naczelne Dowództwo.

Jasne. Zaraz każę dostarczyć jego akta, panie pułkowniku, a kiedy zjawicie się tu rano, będzie już kilka kopii życiorysu, informacji o rodzinie, miejscu zamieszkania, co robił jako cywil, może też negatyw zdjęcia. Zasadniczo powinien być, ale czasami gdzieś się zawieruszy. Jeśli będzie, przygotuję kilkanaście zdjęć osiem na dziesięć.

Chcemy, żeby to była nasza impreza, oczywiście z waszym udziałem, komandorze — powiedział stanowczo Whitney.

Oczywiście, panie pułkowniku. Zrobimy wszystko, aby pomóc, ale impreza jest wasza. Z naszym udziałem.

Cieszę się, że się rozumiemy.

Będę miał wszystko gotowe na godzinę ósmą. Jak tylko pan się u nas zjawi, zaraz pan wszystko dostanie. Cieszę się z naszej współpracy.

Przecież to nasz wspólna wojna, czyż nie, komandorze? Kiedy pułkownik Whitney rozłączył się, Korman wykręcił list

do żony z maszyny do pisania. To będzie musiało poczekać. Połączył się z kadrami i polecił oficerowi dyżurnemu, aby przygotował dla niego akta komandora podporucznika Edwina H. Bittera. Kiedy dotarł do kadr, poinformowano go, że o komandorze podporuczniku Bitterze wiadomo tylko tyle, iż przed kilkoma dniami przybył do Anglii. Nie było żadnych materiałów na temat przebiegu służby, najpewniej dlatego, że uczestniczy w jakieś ściśle tajnej operacji, o której informacje posiada tylko admirał G.G. Foster.

Pół godziny później komandor porucznik Korman stał na baczność w apartamencie hotelu Connaught zajmowanym przez admirała Fostera. Po wysłuchaniu informacji Kormana Foster zbladł jak prześcieradło, a następnie podniesionym głosem poinformował, że wprawdzie niewiele wie o kontaktach z prasą i o pracy całego biura, jedno natomiast nie ulega dla niego najmniejszej wątpliwości, że Korman zdążył już solidnie spieprzyć całą sprawę.

Bitter jest, do jasnej cholery, oficerem marynarki, Korman, i marynarka powinna się szczycić jego zasługami, a nie jakiś pieprzony Korpus Lotniczy Wojsk Lądowych! Ten ich rzecznik prasowy wydmuchał pana jak balonik, Korman!

Sir… — zaczął Korman, ale Foster nie dał mu dokończyć.

Niech się pan zamknie, jeśli łaska, i stoi tam, gdzie jest, podczas gdy ja spróbuję coś naprawić w tym, co pan sknocił.

Admirał wykonał kilka telefonów, między innymi do generała Waltera Bedella Smitha, do którego zwracał się familiarnie per „Chrząszcz”. Na koniec obrócił się do Kormana.

Teraz niech pan posłucha, co ma pan zrobić, komandorze, i to posłucha uważnie, bo nie zamierzam się powtarzać. Weźmie pan samochód, pojedzie do Fersfield i tam, nie robiąc żadnego hałasu, odnajdzie komandora Bittera. Powie mu pan, że ja osobiście przysłałem pana po niego — i ani słówka więcej. Czy to jasne?

Tak jest, sir.

W marynarce, komandorze Korman, kiedy podwładny zrozumiał rozkaz i chce dołożyć wszystkich sił, aby go wykonać, odpowiada: „Aye, aye, sir”.

Aye, aye, sir.

Przywiezie go pan do Londynu, zatroszczywszy się też, żeby miał nowiuteńki mundur, a także wszystkie odznaczenia łącznie ze skrzydełkami Latających Tygrysów.

Co takiego, sir?

O co chodzi?

Jakie skrzydełka, sir?

Latających Tygrysów — prychnął Foster. — Rozumiem, że nie wiedział pan, iż Bitter służył w Tygrysach?

Nie, sir, nie wiedziałem.

Mówiąc szczerze, specjalnie mnie to nie dziwi — rzekł ironicznie admirał. — Powtarzam, niewiele znam się na prasie i kontaktach z nią, ale przynajmniej jako czytelnik pomyślałbym, że nieźli muszą być ci piloci marynarki, skoro facet, który łatał w Tygrysach i zaliczył dziewięć strąconych maszyn, przesiada się za stery okropnie poharatanego B–17 Korpusu Lotniczego Wojsk Lądowych i doprowadza go do bazy. Mam rację?

Tak jest, sir — odparł Korman, zastanawiając się jednocześnie, skąd Foster wie o dziewięciu strąceniach, skoro pułkownik Whitney nie miał o tym pojęcia. A może miał pojęcie, ale zależało mu przede wszystkim na wyeksponowaniu roli korpusu lotniczego…

Generał Smith zorientuje się, czy nie udałoby się dekoracji Bittera wcisnąć w rozkład zajęć generała Eisenhowera. Jeśli nie, to krzyż przypnie generał Eaker albo on sam. Ja też tam będę, rzecz jasna. Więc jak, komandorze, sam da pan sobie radę, czy mam wysłać z panem któregoś z moich adiutantów?

Jak tylko znajdę się z komandorem Bitterem w Londynie, natychmiast skontaktuję się z panem, admirale.


7
Sekcja londyńska Biura Służb Strategicznych
11 stycznia 1943 roku, 8.00


Nawet boję się spytać, dlaczego jesteś taki wystrojony, Dick — powiedział do Richarda Canidy’ego szef sekcji David Bruce.

Bruce, wysoki, przystojny, szpakowaty, jak zawsze miał na sobie szykowny mundur. Whittaker powtórzył Canidy’emu słowa Chesleya Haywooda Whittakera, że w obecności Bruce’a nigdy nie jest pewien, czy wychodząc, może się odwrócić. Uwaga ta wydała się Canidy’emu nader celna, gdyż istotnie Bruce nosił się w sposób niezwykle majestatyczny.

Podpułkownik Edmund T. Stevens lekko zakaszlał.

Canidy istotnie wyglądał tak, jakby zszedł ze stronic regulaminu omawiających strój galowy oficera. Miał na sobie zieloną kurtkę mundurową różowe spodnie i brązowe, lśniące trzewiki, na stoliku spoczęła regulaminowa czapka, wszystkie oznaki i odznaki znalazły się na właściwych miejscach.

Na ostatniej odprawie zjawił się w koszuli khaki, skórzanej kurtce pilota, ciemnooliwkowych spodniach, skórzanych butach lotniczych i w czapce, która zgodnie ze słowami Stevensa wyglądała tak, jakby przez pięć godzin była rozjeżdżana przez pojazdy na Piccadilly Circus.

Zostałem zawstydzony przez kapitana Fine’a, który nie może znieść myśli, że któryś z guzików mógłby nie być regulaminowo zapięty. Poza tym, ponieważ mamy pewien problem z rozgłosem, pomyślałem, że skoro muszę udać się do Naczelnego Dowództwa, to powinienem odpowiednio wyglądać.

Jaki możemy mieć problem z rozgłosem, skoro starannie się go wystrzegamy? — spytał David Bruce głosem tyleż układnym co cierpkim.

Tym razem problem sam nas znalazł. O godzinie jedenastej piętnaście jakaś wielka ryba, na razie nie wiadomo jeszcze która, ma przypiąć Krzyż Walecznych Edowi Bitterowi. Udało mi się ustalić, że odbędzie się to pod okiem kamer filmowych oraz pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu dziennikarzy.

Zaraz, Dick, o czym ty, u diabła, mówisz? — zaniepokoił się Stevens.

Bitter poleciał wczoraj na Dortmund jako środkowy strzelec wB–17.

Bruce najwyraźniej nie dowierzał własnym uszom.

Co takiego?

Trochę go w to wrobili, tak przynajmniej twierdzi Dolan, od którego mam informacje. Tak czy siak, poleciał. Zostali trafieni, zginęli pierwszy pilot, nawigator i bombardier, drugi pilot został ciężko ranny. Bitter, który nigdy dotąd nie latał na B–17, przejął stery maszyny, kiedy była już w korkociągu, i doleciał do bazy. Dowódca Grupy Bombowej, facet nazwiskiem D’Angelo, postanowił, że odznaczy go Lotniczym Krzyżem Walecznych, do czego, powiedzmy sobie szczerze, miał wszelkie dane. Ale potem wszystko wymknęło się spod kontroli.

Jak to „wymknęło się”, Dick?

Canidy czuł, że Bruce zaczyna wpadać w gniew.

O czwartej nad ranem rozmawiałem z tym D’Angelo. Rutynowo zwrócił się do High Wycombe o pozwolenie na dekorację. Napalony koleś od kontaktów z prasą — także i z nim rozmawiałem — uznał, że lotnik marynarki pilotujący maszynę Korpusu Lotniczego Wojsk Lądowych to nie byle co i dobrze byłoby całą sprawę nagłośnić. Porozumiał się ze swoim odpowiednikiem z marynarki, ten poinformował dobrego przyjaciela pułkownika Stevensa, admirała G.G. Fostera, a ten z kolei wysłał komandora porucznika do Fersfield, żeby o bladym świcie zerwał z łóżek Bittera i Dolana oraz dostarczył do Londynu.

Gdzie są teraz? — spytał Stevens.

Nie mam pojęcia. Admirał Foster od godziny ósmej ma jednąodprawę po drugiej, a pomiędzy trzecią czterdzieści pięć, kiedy zadzwoniłem do niego po raz pierwszy, a ósmą, był — jak mnie informowano — „nieosiągalny”. Gdybym był cynikiem, wyraziłbym przypuszczenie, iż admirał Foster zrobi wszystko, żebyśmy nie przeszkodzili mu w ujawnieniu bohaterskiej sagi komandora Bittera.

Już ja mu skroję dupę — oznajmił szef sekcji. Canidy uniósł brwi, gdyż słowo „dupa” pojawiało się w ustach Bruce’a niezwykle, ale to niezwykle rzadko. — Złapaliście Głównego Cenzora?

Taka była moja pierwsza myśl — oznajmił Canidy. — To znaczy skrojenie dupy, sir. Ale potem przyszło mi do głowy, że to całkiem niezła dezinformacja. Bitter będzie musiał tylko powiedzieć prasie, że przyleciał tutaj, aby zająć się koordynacją działań lotnictwa bombowego marynarki i Wojsk Lądowych. To zabrzmi wiarygodnie i odwróci uwagę od Fersfield.

Szef zastanawiał się dłuższą chwilę, a potem dał Canidy’emu znak, żeby kontynuował.

Powodem całej tej tajemnicy ze schronami U–Bootów wcale nie są schrony. Bezzałogowych samolotów wypełnionych materiałami wybuchowymi chcemy użyć przeciw niemieckim wyrzutniom rakietowym, być może fabryce ciężkiej wody w Norwegii i zakładom, gdzie produkuje się silniki rakietowe.

Nie nadążam za tobą, Dick — żachnął się Bruce.

Podsuniemy im tajemnicę, na której nam tak bardzo nie zależy. Można założyć, że Niemcy zainteresują się, co Bitter robi w Fersfield, więc wyślą jednego z Dzielnych Wnuków Świętego Patryka, żeby tam nieco powęszył. — Bruce lekko się uśmiechnął na przydomek, jakim Canidy obdarzył agentów IRA. — Trzeba będzie odrobinę wzmocnić ochronę Fersfield, żeby Irlandczycy trochę się namęczyli, zanim odkryją, jak chcemy zbombardować te schrony. Pewnie będą się czuli sprytni jak jasna cholera, kiedy do tego dojdą więc dalej nie będą już szukać.

Bruce znowu się zamyślił, po czym spojrzał na Stevensa.

Ed?

Mamy w tej okolicy przekręconego agenta. Facet zresztą mieszkał kiedyś koło Prospect Park na Brooklynie. Przez niego możemy to podsunąć Abwehrze. Bardzo tajna operacja, schrony okrętów podwodnych.

Bo chyba nie uda nam się zatrzymać tego cyrku z prasą, skoro już się zaczął rozkręcać — włączył się Fine.

Dzięki, kapitanie Fine, mnie też zaczynało coś takiego świtać w głowie — rzekł sucho Bruce. — No dobrze, a co zrobimy z admirałem Fosterem?

Będzie pewien, że jego jest górą. I dobrze — odparł Canidy. — Dolan mówi, że Bitter nie ma już wątpliwości, wobec kogo powinien być lojalny.

Można mu wierzyć?

Całkowicie. Bruce kiwnął głową.

Dobrze, zrobimy po twojemu. Co jeszcze?

Cztery grupy przyszykowane do Grecji mało nie chodzą po ścianach w Whitbey House — powiedział Canidy. — Na co jeszcze czekamy?

Bruce zmarszczył brwi.

Musimy być pewni, że nie rzucimy ich prosto w ręce Niemców. To samo dotyczy grup jugosłowiańskich, żeby uprzedzić następne pytanie.

No cóż, następne pytanie miało dotyczyć Vollmera — oznajmił niewinnie Canidy.

Koniec Casablanki, dzisiaj po południu będzie tutaj. Fine chciałby go potrzymać w Londynie, aż będziemy mieli gotowe informacje do przesłania, a potem przerzucilibyśmy go do Richodan. Co ty na to, Dick?

Nie — krótko odrzekł Canidy.

Eldon Baker jest zdania, że Vollmera łączą z tobą, Whittakerem i Stanleyem zbyt silne związki emocjonalne.

Eldon Baker to kawał kutasa — oznajmił Canidy.

Dick, jak możesz! — zaprotestował Stanley Fine.

Pułkownik Stevens był przekonany, iż Canidy doskonale wiedział, że określenie „kawał kutasa” absolutnie nie przypadnie do gustu Bruce’owi. Ciekawe zatem, dlaczego go użył?

Zakładam — odezwał się lodowatym tonem szef oddziału — że za tym wybuchem stojąjakieś względy profesjonalne, a nie osobiste.

Jeśli pośle pan Vollmera do Richodan — rzekł Canidy — to Eldon Baker zacznie go namawiać na dobrze nam znaną sprawę. Otóż, z góry chcę powiedzieć, że nie ma mowy, abym prowadził von Shitfitza, jeśli Baker będzie do wszystkiego wpychał swoje dwa centy.

Wiesz co, Canidy — wybuchnął szef oddziału — czasami sobie myślę, że może to ty powinieneś trafić do Richodan!!!

A ja czasami istotnie wolałbym tam się znaleźć — spokojnie odparł Canidy. — Nie prosiłem o zadania, które dostałem, a im dalej w las, tym mniej je lubię. Z niczego się nie wycofuję, ale nie ma mowy, żeby Baker zza pleców patrzył mi na ręce.

Dajcie obaj spokój! — stanowczo wtrącił się Stevens.

I Canidy, i Bruce spojrzeli na niego zdziwieni, a potem szef sekcji roześmiał się, ale niewiele w tym było wesołości.

Dobrze, załatwmy szybko, co tam jeszcze mamy — powiedział Bruce, jak gdyby nie doszło do żadnej scysji — jeśli Dick ma być na Grosvenor Square kwadrans po jedenastej.

Stevensa zastanawiało, dlaczego szef wycofał się z konfrontacji, zaraz jednak uświadomił sobie, jaka byłaby kolej wypadków, gdyby Bruce zwolnił Canidy’ego, co automatycznie oznaczało przerzucenie do Richodan. Donovan zażądałby wyjaśnień, usłyszałby wersję Bruce’a, a następnie poprosiłby o zdanie Stevensa, ten zaś wziąłby stronę Canidy’ego z czystej lojalności wobec Biura i jego interesu. Prawda bowiem wyglądała tak, że chociaż nie powinno było do tego dojść, Canidy stał się niezastąpiony. Gdyby przerzucono go do Richodan, należało się liczyć nawet z czymś w rodzaju buntu ze strony Dolana i Whittakera. Co więcej, nie ulegało wątpliwości, jak źle wpłynęłoby to na morale szkolonych agentów. To głównie Canidy zaszczepił im wiarę w BSS; mieli pewność, że nigdy nie zażąda od nich niczego ponad potrzebę i nigdy nie będzie chodziło o nic takiego, czego sam by nie wykonał. Wierzyli, że stoi po ich stronie i ich broni.

Wszystko to było prawdą, pewne niebezpieczeństwo łączyło się jednak z faktem, że Canidy także to wiedział i dlatego grał na pewniaka.

Dla Stevensa było całkowicie jasne — podobnie jak zapewne i dla Bruce’a — że Vollmera trzeba będzie przerzucić do Niemiec. Gdyby Canidy został zwolniony, bardzo prawdopodobne, że Vollmer nie przyjąłby zadania. Nie mogli mu rozkazać: to musiała być jego własna decyzja.

Czy jednak zachowanie Canidy’ego było spontaniczne, czy też wszystko dokładnie sobie obmyślił, a teraz tylko odegrał scenkę? Tak czy owak, Bruce stanął przed alternatywą: albo się roześmieje, albo zażąda bezwzględnego posłuszeństwa, do czego miał prawo. Zaskarbił sobie szacunek Stevensa tym, że wybrał pierwsze rozwiązanie.



X

1
44–46 Beerenstrasse
Berlin–Zehlendorf
12 stycznia 1943 roku, 9.15


Kiedy w roku 1938 rodzina von Heurten–Mitnitz budowała dwupiętrową willę w berlińskiej dzielnicy Zehlendorf, traktowała ją tylko jako miejsce, gdzie graf oraz jego rodzina najbliższa i bliska mogłaby się zatrzymać, wyjeżdżając do stolicy z rodowych dóbr na Pomorzu.

Jadalnia na parterze miała świadczyć o zamożności rodu; ostatecznie każdy mógł wynająć salę w Adalonie lub Hotel am Zoo, ale urządzić we własnym domu przyjęcie na sześćdziesiąt osób — to mogli tylko nieliczni. Na lewo od stosunkowo niewielkiego holu znajdował się ogromny salon, gdzie pod skrzącymi się kryształowymi żyrandolami bez trudu można było urządzić koktajl dla stu osób. Na prawo pyszniła się wystawna jadalnia. Z tyłu holu prowadziły na piętro szerokie schody.

Helmut von Heurten–Mitnitz nie lubił berlińskiego domu. Mówiąc szczerze, w zestawieniu z pomorską rezydencją przypominał mu hotel, z tą tylko przewagą, że tutaj mógł się czuć znacznie swobodniej.

Przyjrzał się swojemu odbiciu w łazienkowym lustrze; miał na sobie dobrze skrojony szary garnitur — ostatni z trzech, jakie zdążył sprowadzić z Londynu przed wybuchem wojny — potem dotknął kieszeni, aby się upewnić, że wziął papierosy i portfel.

W połowie schodów zawołał:

Witam, witam, herr standartenführer.

Johann Müller stał w płaszczu pośrodku holu, a topniejący śnieg zdążył już utworzyć dwie małe kałuże.

Heil Hitler! — powiedział Müller i niedbałym ruchem podniósł rękę.

Jestem bardzo wdzięczny. Nie wiem, jak bez pana pomocy dotarłbym do biura przed południem.

Bardzo mi miło, że mogę się na coś przydać.

Pani Karr, czuwająca nad całą służbą, trzymała już w pogotowiu palto z futrzanym kołnierzem i kapelusz. Von Heurten–Mitnitz najpierw nałożył kapelusz, w lustrze sprawdził, czy dobrze leży, a następnie wyciągnął ręce do tyłu, aby ułatwić pani Karr włożenie palta.

Ruchem ręki pokazał Müllerowi, żeby szedł przodem, i wyszli na ganek. Przy chodniku czekał opel admirał.

No, proszę, Johann, nowy samochód!

Müller skrzywił się.

Nie taki nowy, ma już tysiąc dziewięćset przebiegu. Poza tym za bardzo rzuca się w oczy, co w moim fachu nie jest szczególnie wskazane.

W każdym razie prezentuje się nieźle. Pojedziemy Avus?

Müller kiwnął głową, po czym rzekł:

Pani Karr doniosła na ciebie, że słuchasz BBC. Widziałem raport miejscowego SS.

Mówiąc szczerze, specjalnie mnie to nie dziwi — sucho oznajmił von Heurten–Mitnitz. — Jest całkowicie oddana ojczyźnie, partii i Führerowi. Natomiast ciekawe swoją drogą, co oni z tym zrobili.

Pytali, czy słuchałeś w czyimś towarzystwie, a później poinstruowali ją, że masz zezwolenie Ministerstwa Propagandy, więc żeby informowała ich tylko wtedy, gdyby wrogich audycji wraz z tobą słuchał ktoś jeszcze.

Von Heurten–Mitnitz lekko się uśmiechnął.

Teraz zdałem sobie sprawę, że jednak ciekawi mnie pewna rzecz w związku z panią Karr: czy ta reakcja SS wywołała jej ulgę czy rozczarowanie? Tak czy owak, rozumiem, że zmierzasz do naszej Giselli, która dziękuje Erikowi, tak?

Jesteś pewien, że to nasza Gisella i nasz Erik?

Oczywiście.

Ale co to ma znaczyć, do cholery? Że mamy jej dostarczyć radio, aby mogła słuchać BBC?

Jeśli nawet, to jak to zrobić?

No wiesz? — żachnął się Müller. — Myślałem, że od ciebie się dowiem.

Mam pewien pomysł, ale nie wiem, co o nim powiesz.

Słucham.

Panna Dyer wpadła w oko pewnemu wysokiemu oficerowi SS–SD. Spotkali się, kiedy był w domu na świątecznym urlopie, poznał ich szef miejscowego SS–SD. Nasz bohater, nieco starszy od damy, stracił dla niej głowę i chciałby wręczyć jej mały prezent.

Müller lekko się uśmiechnął, chwilę pomilczał, a potem rzekł:

Kiedy byłem u Peisa, zauważyłem bardzo ładne radio Siemensa. Jakoś nie wydaje mi się, żeby kupił je w sklepie, raczej pochodzi z konfiskaty. I myślę, że skonfiskowano niejeden aparat.

To cóż, może w napiętym planie zajęć udałoby ci się znaleźć miejsce na malutki romans, co, Johann?

Słuchaj, Helmut, niełatwo coś takiego tylko odgrywać. Różnica wieku nie jest aż tak wielka.

Wiesz, co na temat celibatu powiedział Oskar Wilde?

Skąd mam wiedzieć, co powiedział, kiedy nie mam pojęcia, kto to taki.

Angielski pisarz, miał sporo celnych myśli, a między nimi taką oto: „Celibat to najbardziej niezwykła z perwersji”.

Müller prychnął z aprobatą.

Teraz coś sobie przypominam. Zamknęli go za to, że był pedziem, tak?

Tak.

Herr Minister, pozwolę sobie delikatnie zwrócić panu uwagę, że cytowanie z aprobatą standartenflihrerowi SS jakiegoś angielskiego pismaka może przysporzyć niejakich kłopotów.

Jestem tego świadom, herr standartenführer.

Czego oni, u diabła, chcą, Helmut?

Przez cały czas się nad tym zastanawiam.

Z jakim efektem?

To musi mieć jakiś związek z profesorem albo z Vollmer Werke w Marburgu.

A dając jej radio, poinformujemy ich, że ułożyliśmy już głowy na pieńku? Tak?

Tak. Muszą mieć kogoś w Marburgu, kto obserwuje Dyerów, albo agent już z nimi nawiązał kontakt.

Z Gisellą na pewno nie — zdecydowanie odpowiedział Müller. — I chyba także nie z jej ojcem.

Zatem muszą mieć tam człowieka, który ich poinformuje, że zrobiliśmy to, czego od nas chcieli.

Niezbyt dobrze się czuję — wyznał Müller. — Może to strach, a może po prostu zdrada nie bardzo mi leży.

Von Heurten–Mitnitz chwilę pomilczał, a potem rzekł:

Zanim przyjechałeś, słuchałem radia. Wczoraj Amerykanie zbombardowali Dortmund. Ministerstwo Propagandy donosi, że zniszczenia były niewielkie… — Müller parsknął z irytacją — …jeśli zaś wierzyć marszałkowi Rzeszy Góringowi, a przecież wszyscy mu wierzymy, Luftwaffe zestrzeliła dwadzieścia dziewięć z dwustu atakujących samolotów.

Mów mi „Meyer” — powiedział z ironią Müller.

Kiedy wojna się rozpoczęła, Góring zapewnił rodaków, że jeśli chociaż jedna nieprzyjacielska bomba ugodzi w niemiecką ziemię, mogą nazywać go „Meyer”, co było uważane za typowe nazwisko Żyda niemieckiego…

Przedstawiono mi do zaopiniowania raport agenta Abwehry z New Jersey, który ocenia, że Amerykanie wysyłają do Anglii ponad pięćdziesiąt samolotów dziennie.

New Jersey?

Stan, tuż obok Nowego Jorku. Tak czy owak, nawet jeśli informacje Göringa są prawdziwe, to Amerykanie codziennie dodają do atakujących nas sił powietrznych dwa razy więcej samolotów, niż jesteśmy w stanie zestrzelić.

A jak brzmiała twoja opinia?

Jak sam rozumiesz, sytuacja nie była najłatwiejsza, bo nie mogłem wyjść na defetystę.

Oczywiście, że rozumiem, i tym bardziej mnie interesuje, co napisałeś.

Że chyba można wierzyć tym danym, świadczą one o rozpaczliwym wysiłku Amerykanów, żeby odrobić straty zadane im przez Luftwaffe, ale zrywu tego nie mogą utrzymać na dłuższą metę, to po pierwsze, a po drugie’ — odbije się on na innych segmentach ich produkcji wojennej. — Müller z uznaniem pokiwał głową. — Natomiast między nami mogę powiedzieć, że moim zdaniem następny nalot na Dortmund przeprowadzi już pięćset amerykańskich maszyn. A w kolejnym raporcie naszego agenta z New Jersey będzie już mowa o setce B–17 opuszczających codziennie Stany Zjednoczone.

Cholera jasna — zaklął Müller pod nosem.

A my tylko staramy się dopomóc w zakończeniu tej szaleńczej wojny, zanim Amerykanie wszystkie nasze miasta zrównają z ziemią.

Tak czy owak, nazywa się to zdradą.

Zdobędziesz dla Giselli Dyer radio, które może odbierać BBC? — spytał von Heurten–Mitnitz.

I twoim zdaniem nie byłoby źle, gdybym się nie krył z pewna sympatią dla niej?

Mhm.

No cóż, chyba powinienem w następny weekend odwiedzić rodzinne strony.

W nowym samochodzie to może być nawet przyjemne.


2


Naczelne Dowództwo Alianckich Sił Ekspedycyjnych Grosvenor Square, Londyn 12 stycznia 1943 roku, 11.45

Poszło chyba nieźle, Korman — łaskawie stwierdził wiceadmirał Foster. — Nawet Meachum Hope z Carlson Broadcasting, no, no.

Dziękuję, sir — powiedział Korman, który nie widział potrzeby informowania przełożonego, że właściciel Carlson Broadcasting jest jakoś spokrewniony z Bitterem. W innym wypadku należałoby wątpić, aby sam Meachum Hope pofatygował się na uroczystość. Co więcej, kiedy rozeszła się wieść, że transmisję dla Carlson News Service będzie przygotowywał Meachum Hope, swoją nie tyle gotowość, ile wręcz namiętną chęć uczestniczenia w uroczystości zgłosiły inne stacje i agencje.

Okazało się zresztą, że gratka istotnie była niezła, gdyż dekoracji dokonał sam Eisenhower, który potem, objąwszy ramieniem komandora podporucznika Edwina H. Bittera, przez chwilę pozował do zdjęć, a słynny uśmiech Ike’a zawsze był chodliwym towarem.

Admirał na moment porzucił Kormana, zamienił kilka słów z generałem Eisenhowerem, po czym wrócił do komandora.

Załatwcie z Bitterem, żeby był u mnie w gabinecie o wpół do szóstej. Generał Eisenhower powiedział, że może znajdzie czas, żeby wpaść na chwilę. Spytajcie Hope’a i tę… jak się nazywa ta dziennikarka?

Chambers, sir.

Więc spytajcie Hope’a i tę Chambers, czy nie chcieliby zjawić się u mnie w gabinecie na małym koktajlu. Aha, niech będzie także porucznik Kennedy.

Przepraszam, sir, bo nie dosłyszałem.

Porucznik Joseph P. Kennedy. Wystarczy, że powiecie to Bitterowi, a on już załatwi sprawę.

Aye, aye, sir.

Hope i Chambers to było dość oczywiste posunięcie i sam by to zasugerował, gdyby admirał go nie uprzedził. Ale kim, u licha, był ten Kennedy? Porucznik u wiceadmirała? Tak czy siak, jasne było, że należy zadbać, aby i on był obecny w apartamencie hotelu Con — naught o godzinie siedemnastej trzydzieści.


3
Sekcja londyńska Biura Służb Strategicznych
Berkeley Square, Londyn


Panie majorze, pułkownik Stevens chce się z panem widzieć jak najszybciej — oznajmił starszy sierżant sztabowy na widok Canidy’ego.

Mówił dlaczego? — spytał Canidy, a kiedy sierżant pokręcił głową, dorzucił: — Z Vollmerem wszystko w porządku?

Jest z kapitanem Fine’em.

Canidy wbiegł na schody, przeskakując po dwa stopnie, a następnie korytarzem dotarł do gabinetu Stevensa. Schody skrzypiały, dywan był wystrzępiony, w ogóle w porównaniu z Whitbey House siedziba londyńska wydawała się marna i zapuszczona. Stevens urzędował w pomieszczeniu ciemnym i ciasnym.

Chciał mnie pan widzieć, sir?

Jak tam poszło w Naczelnym Dowództwie?

Całkiem dobrze. Udało mi się wcześniej zamienić kilka słów z Bitterem, w efekcie czego Ed wygłosił ładne przemówienie na temat konieczności współpracy między różnymi rodzajami broni. Został zaproszony na koktajl z Eisenhowerem. To znaczy koktajl urządza Foster, ale Ike obiecał, że zajrzy na chwilę. Admirał życzył sobie obecności Kennedy’ego, więc zadzwoniłem do niego i kazałem pójść.

Zaczynam powoli myśleć w twoich kategoriach, to znaczy weneryczno — płciowych — powiedział Stevens. — Jak to zobaczyłem, pomyślałem: „Rozgłos jest jak tryper: zaraźliwy”.

Z tymi słowami wręczył Canidy’emu egzemplarz „Stars&Stripes”, na którego okładce jedna z fotografii prezentowała uśmiechniętego prezydenta Roosevelta z otwartą papierośnicą w dłoni, a druga urodziwą kobietę w mundurze United Services Organization, która schodząc po drabince samolotowej, machała na powitanie ręką.

Pod zdjęciem znajdował się podpis:


ULUBIENICA AMERYKI W ANGLII. Monica Carlisle wita się z fanami oczekującymi na nią na londyńskim lotnisku Croydon. Miss Carlisle ma odbyć czterotygodniowe tournee po amerykańskich bazach wojskowych w Wielkiej Brytanii. Z ramienia NDASE przywitał ją pułkownik R.J. Tourtillott z United Services.


Canidy pokiwał głową.

Czy to koniecznie musiało się ukazać? Coś mi tu śmierdzi. Może jestem za bardzo podejrzliwy, ale jej związek z Erikiem… Czuję, że to niedobra sprawa, a raczej ufam swojej intuicji.

Co gorsza, ja mam podobne uczucie — przyznał Stevens. — Gdybym byl uprzedzony, można by było temu zapobiec, no ale, mówiąc szczerze, nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby wyznaczyć oficera łącznikowego także dla kontaktów z United Services. Sądzisz, że powinniśmy w związku z nią podjąć jakieś działania?

Strzelec wyborowy? — zasugerował Canidy.

Wątpię, żeby udało się to zataić przed „Stars&Stripes” — mruknął Stevens. — Jakieś inne sugestie oprócz zabójstwa?

Żadnych. Vollmer wie?

Jeszcze nie — odrzekł Stevens, a na zdziwione spojrzenie Canidy’ego dorzucił: — Sierżant mówi, że jeszcze nigdy w życiu nie widział tak spieprzonych akt osobistych. Siedzą teraz z Fine’em, żeby jakoś to uporządkować. Okazuje się, że nigdy nie dostawał pensji, nie ma załatwionego ubezpieczenia — tego typu sprawy.

W każdym razie może wskazać matkę jako spadkobierczynię — powiedział Canidy.

Co robimy, Dick?

Nie wiem.

Znasz ją?

Nie. Ale Erik zna, że tak powiem.

Może wcale nie będzie chciał się z nią widzieć. I na odwrót.

Trzeba mu powiedzieć, że przyjechała, zanim zobaczy „Stars&Stripes”. No i trzeba się modlić, żeby nie chciał się z nią zobaczyć. — Stevens pokiwał głową. — Coś jeszcze?

Nie. Powodzenia, Dick.

Canidy zwinął gazetę tak, żeby nie było widać pierwszej strony, i wyszedł z gabinetu Stevensa.

Vollmer był w gabinecie Fine’a; towarzyszył im starszy sierżant sztabowy Ed Davis.

Ali Baba i dwóch rozbójników — odezwał się od progu Canidy.

Davis, krępy, jowialny mężczyzna pod czterdziestkę, służył kiedyś w baterii dowodzonej przez porucznika Edmunda T. Stevensa, który przypadkiem wpadł na niego na poczcie. Dwa dni później Davis zameldował się na Berkeley Square.

Erik Vollmer, w rozpiętej kurtce i rozluźnionym krawacie, wstał zza stołu i szeroko uśmiechnięty ruszył do Canidy’ego z wyciągniętą ręką, ale już w następnej chwili padli sobie w objęcia.

Davis, jak tam, sprawdzono go na syfa i inne zakaźne choroby? — spytał Canidy.

Bez sprawdzenia nie zostałby wypuszczony z Maroka, panie majorze.

Davis — zajmujący się między innymi finansami sekcji londyńskiej — należał do tych osób, które wiedziały, że Canidy nie jest wcale majorem, a rząd Stanów Zjednoczonych zatrudnia go na stanowisku „konsultanta technicznego czternastej grupy zaszeregowania”, niemniej jednak zachowywał się zawsze tak, jak starszy podoficer zachowuje się wobec poważanego przezeń oficera.

To znaczy, że można go pocałować? — spytał niewinnie Canidy.

Ja bym aż tak wiele nie ryzykował — odrzekł Davis.

Jak tam papierkowa robota?

Jeszcze dziesięć minut i będzie po wszystkim.

Canidy kiwnął głową, usiadł przy stole i zaczął przeglądać dokumenty. W podaniu do National Health Service jako osobę, której należy wypłacić dziesięć tysięcy dolarów w przypadku jego śmierci Vollmer wskazał Cartera Canidy’ego z St. Paul’s School w Cedar Rapids w stanie Iowa. W rubryce „Związki pokrewieństwa” wpisał PRZYJACIEL.

Wielebny Carter Canidy był ojcem Richarda, który przypomniał sobie właśnie uwagę Bakera o nazbyt bliskich związkach emocjonalnych między nim a Vollmerem.

Nazbyt bliskich?

David wreszcie skończył.

Dostanie kupę szmalu, panie majorze. I z lądowych, i z BSS. Pułkownik Stevens kazał go rozliczyć jako konsultanta technicznego z dziesiątą grupą.

To miłe ze strony Stevensa”, pomyślał Canidy, a na głos spytał Vollmera:

A ty nawet nie przypuszczałeś, że ci się coś należy? Erik tylko wzruszył ramionami, natomiast Davis dodał:

Nie mam nawet tyle w kasie. Będę dopiero musiał zwrócić się o forsę do finansów Dowództwa Naczelnego.

Nic nie szkodzi — rzekł Canidy. — Fine jest bogaty, więc na razie wyciśniemy trochę z niego.

Daj spokój, mam pieniądze — powiedział Vollmer, który najwyraźniej czuł się niezręcznie.

To wyciśniemy z siebie. Davis, czy ten pokój był ostatnio sprawdzany? Chcemy od szejka z Arabii wyciągnąć parę tajemnic.

Jakich tajemnic? — zainteresował się Vollmer, podczas gdy Davis zbierał papiery.

Zaczniemy od twojego życia erotycznego, a potem przejdziemy do bardziej interesujących spraw.

Nie możesz powiedzieć jasno, o co ci chodzi?

Canidy wzruszył ramionami i lekkim ruchem głowy wskazał Davisa, dając do zrozumienia, że powinni poczekać, gdyż sierżant nie musi znać treści ich rozmowy.

Davis zatrzymał się w progu i powiedział:

Po piętnastej, panie poruczniku, należność będzie już do odebrania.

Dzięki — odparł Vollmer i poczekał, aż za sierżantem zamkną się drzwi. — Co do pieniędzy, nie wiesz, Dick, czy moje konto jest dalej zablokowane?

Nie, ale zaraz się dowiemy.

Canidy podniósł słuchawkę telefonu stojącego na biurku Fine’a i wykręcił numer Stevensa.

Panie pułkowniku, Erik chciałby wiedzieć, czyjego nowojorskie konto jest zablokowane. Mógłby pan sprawdzić, sir?

Dzięki — powiedział Vollmer, kiedy Canidy odłożył słuchawkę.

O co chodzi z tym kontem? — zainteresował się Fine. — Czy może nie powinienem pytać?

Erik, rzecz jasna, nie ma nic przeciw służbom podatkowym, niemniej Donovan obiecał mu, że jeśli będzie się dobrze sprawował, to on dopilnuje, żeby ludzie z Interaal Revenue Service i Alien Property nie dobrali się do jego pieniędzy w National City Bank.

Jakich pieniędzy?

Widzisz, Stan, zarobiłem parę dolarów na transakcjach eksportowo–importowych — odparł wymijająco Vollmer.

Drobiazg, jakieś sto dwadzieścia tysięcy — dorzucił Canidy. — To dlatego nie przepadają za nim w Niemczech. Pod nosem Niemców szmuglował z okupowanej Francji walutę i biżuterię. Był na procencie.

Cholera, nawet nie przypuszczałem, że mogłeś tyle zarobić — powiedział z nutką podziwu w głosie Fine.

Prawdziwe zaskoczenia nastąpią dopiero wtedy, gdy przejdzie do opowieści o swych wyczynach erotycznych.

Coś ty się tak przyczepił do tej erotyki, Dick? — żachnął się Vollmer.

Gisella Dyer — rzucił od niechcenia Canidy.

W oczach Vollmera miejsce sympatii zajął lodowaty chłód.

Teraz rozumiem tę cholerną kartkę! — zawołał. — Co, ty też zacząłeś się bawić w brudne sztuczki Bakera?

Żadne sztuczki, wykonuję swoją robotę. A Eldona Bakera staram się na razie trzymać od tego jak najdalej.

Dość tego owijania w bawełnę — zdenerwował się Vollmer. — Mów jasno, o co ci chodzi, Dick.

Poprzez twoich przyjaciół, Shitfitza i Müllera, nawiązaliśmy kontakt z Gisellą Dyer.

Vollmer zastanawiał się chwilę, a potem rzekł:

To znaczy z jej ojcem. Był wymieniony w tekście. Canidy przytaknął.

Ty skurwysynu! Gdybym wiedział, że wciągniesz ją w papraniny BSS, nigdy bym ci o niej nie powiedział!!!

W porządku, najpierw to rozstrzygnijmy. Dobrze wiesz, że w miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone.

Pierdol się! Powiedziałem ci o niej jak przyjacielowi.

I tak musiałoby to wyjść na jaw.

Ciekawe jak? — prychnął Vollmer.

Profesor Dyer wzbudził zainteresowanie.

Czyje? Dlaczego?

Na drugie pytanie nie znam odpowiedzi. Na pierwsze mogę udzielić odpowiedzi tylko ogólnikowej, co odpowiada stopniowi mej wiedzy. Zbieramy o nim informacje, to samo robią Anglicy. Chcą profesora i jego córkę wywieźć z Niemiec. Jacy „oni”? Nie wiem. Nikt nie zamierza mnie w tej sprawie rozpieszczać nadmiarem konkretów. — Vollmer patrzył na niego podejrzliwie. Canidy uniósł na wysokość barku dłoń z trzema wyprostowanymi palcami. — Słowo skauta. Jeśli skłamałem, niech padnę trupem.

Na widok marsa na czole Canidy’ego Vollmer nie wytrzymał i roześmiał się.

OK. Wierzę ci.

W końcu powiązaliby jedno z drugim. On wykłada w Marburgu, ty w Marburgu byłeś na studiach. Wyszłoby im to z dziurkarek.

Z czego takiego?

Dick tak to nazywa — włączył się Fine. — Małe podłużne kartoniki, które IBM perforuje, a potem nadziewa na coś, co wygląda jak rożen. Dzięki temu mogą je sortować i porównywać. Rozumiesz?

Wierzę ci na słowo.

No, więc doszliby do tego i wówczas spytaliby, czy znasz profesora Dyera.

Na co odpowiedziałbym: „Nie”.

Tego byś nie zrobił.

Możesz być pewien, że bym zrobił.

W porządku — zgodził się Canidy. — Wtedy spytaliby mnie, czy w rozmowach wspominałeś kiedykolwiek o profesorze Dyerze. Na co odrzekłbym: „Jasne. Mówił mi, że dmuchał jego córkę”.

Miałem rację: jesteś kawał skurwysyna.

Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Tak czy owak, wiemy o tobie i pannie Dyer. Zapadła też decyzja, że trzeba wykorzystać ten kontakt.

Kurwa mać! — warknął Vollmer.

Wiem, nad czym się zastanawiasz — powiedział Canidy.

Taaak? Kiedy ostatni raz byłeś w Niemczech?

Gdy Vollmer zadał to pytanie, Canidy patrzył właśnie na Fine’a. Ich oczy na chwilę się spotkały.

Nie chcę się rozpływać nad naszymi zaletami, w każdym razie kiedy stało się jasne, że istnieje projekt wywiezienia Dyerów, uznałem, że my się nieźle do tego nadajemy.

A jak to niby zrobimy?

Są sposoby.

Oczyma duszy widzę Gisellę, jak macha na pożegnanie samolotowi czy łódce albo czemukolwiek innemu. Podobnie jak my pomachaliśmy podwodniakowi odpływającemu z Saffi.

Nic takiego się nie zdarzy, jak długo ja tym kieruję — odrzekł stanowczo Canidy.

Ale nie chcesz czy nie możesz mi powiedzieć, dlaczego zamierzają go wywieźć?

Nie mogę. Chciałbym zresztą zauważyć, Erik, że ostatecznie to my wydostaliśmy cię z Maroka.

Wiesz, co się z nią stanie, kiedy jej ojciec nagle zniknie bez śladu? — spytał Vollmer. — I na jakiej podstawie przypuszczasz, że będzie chciała współpracować? Po co?

Wydostanie się z Niemiec to dla nich wielka szansa. Władze mu nie ufają. Prędzej czy później go aresztują. A jak jego, to i ją. Dobrze o tym wiedzą.

Jak długo jest miła dla Peisa, nic im raczej nie grozi.

Co to za Peis? — wtrącił się Fine.

Miejscowy glina — odrzekł Canidy. — Gestapo.

SS–SD — sprostował Vollmer. — Jest różnica.

A co z tym Peisem? — indagował Fine.

W pierwszej chwili sądziłem, że to mój niezrównany czar ją urzekł, ale potem się okazało, że to Peis kazał jej wziąć mnie w obroty.

Sprawdzę, czy nadal tam jest — rzekł Fine. — Wiesz, jak ma na imię?

Herr hauptsturmführer, tyle wiem — odparł Vollmer. — Nie jest zbyt bystry, ale za to upierdliwy. Wyobraź sobie Eldona Bakera w czarnym mundurze. — Canidy zaśmiał się. — Ale, ale. Nie powiedziałeś mi, czego oczekujesz ode mnie. Przyjemnie byłoby wiedzieć, zanim ci powiem, żebyś się odpierdolił.

Na razie tyle, abyś dał jej znać, że, po pierwsze, jesteś w Anglii, po drugie, możesz przesłać jej wiadomość przez BBC.

Na przykład: „Gołębie szczają do Tamizy” czy coś w tym stylu? — Canidy przytaknął. — I coś takiego, co mógłbym wiedzieć tylko ja? — Kiedy Canidy raz jeszcze potwierdził, Vollmer ciągnął: — I myślisz, że ona będzie dniami i nocami słuchała BBC? To przecież najlepszy sposób, żeby wylądować w obozie koncentracyjnym?

Zajmiemy się tym — obiecał Canidy.

Jak?

Radio dostarczy jej Müller. — Vollmer patrzył z niedowierzaniem. — Możesz mi wierzyć — dodał z naciskiem Canidy.

Cholera jasna!!!

Skup się, Erik. Przypomnij sobie coś intymnego, coś, co na pewno będzie pamiętać, a czego zarazem nikt inny z nianie skojarzy.

Jasne, coś ze spraw łóżkowych, nie? — oburzył się Vollmer.

Nie wiem, coś, co w twoim przekonaniu się nada. Skądinąd seks jest intymny i prywatny. Stąd moje sugestie. Potrzebna nam będzie, rzecz jasna, więcej niż jedna wiadomość. Ale na razie coś na początek.

Vollmer spuścił głowę.

Po co ja się pakuję w to gówno? — spytał na głos.

Coś przyszło mu do głowy. Tuż przed jego wyjazdem z Marburga wybrali się na Lahn. Wypożyczyli łódkę, popłynęli w dół rzeki, a potem dobili do brzegu, żeby coś zjeść. Pamiętał, że zastanawiał się, czy powiedzieć jej o swoim wyjeździe, ale ostatecznie uznał, że lepiej będzie nie mówić. Westchnął ciężko.

Erik z chęcią znowu powiosłowałby z Gisellą — odezwał się.

Co takiego? — spytał Canidy.

— „Erik z chęcią znowu powiosłowałby z Gisellą”. Twoja wyuzdana wyobraźnia zaraz ci podpowie, o co chodzi. Ona w każdym razie zrozumie.

Na pewno?

Będzie wiedziała, że chodzi o mnie.

A co będzie wiedziała?

Nie twój gówniany interes.

Mówiliście jakoś do siebie? Tak, żeby identyfikacja była pełna, a nie trzeba było używać prawdziwych imion? — spytał Fine.

Vollmer przyjrzał mu się posępnie.

Bübchen — mruknął wreszcie.

Jak? Co to znaczy?

Mały chłopiec. Zdrobnienie nie do oddania po angielsku.

A jak ty na nią mówiłeś?

Odpierdol się, Dick!!! „Bübchen chciałby znowu powiosłować z Gisellą”. A jak ci się to nie podoba, to sam sobie coś wymyśl!

Canidy wstał.

Dobra, chodźmy gdzieś się napić.

Jesteś pewien, że to już wszystko, Dick? — spytał Fine i wskazał oczyma zwinięty egzemplarz „Star&Stripes”.

Cholera, rzeczywiście, zapomniałem.

Nie, nie, starczy — sprzeciwił się Vollmer. — Muszę się wykąpać i coś wypić. Dość już na dzisiaj tego gówna.

Canidy bez słowa podał numer „Stars&Stripes” Vollmerowi, ten przeczytał informację o przybyciu Moniki Carlisle do Anglii i zwrócił gazetę.

I co zamierzasz zrobić? — spytał Canidy

Zdaje się, że mnie nie słuchałeś, Dick. Powiedziałem, że muszę się wykąpać i czegoś napić.

Kapitanie Fine — rzekł Canidy — gdyby ktoś o nas pytał, to jesteśmy z porucznikiem Vollmerem w barze w Dorchesterze. Jeśli obowiązki panu w tym nie przeszkodzą, może pan do nas dołączyć.

Dajcie mi trzy minuty i jadę z wami.


4


Kiedy Canidy, Vollmer i Fine, nadchodząc od strony Tilney Street, przekroczyli Deanery Street, na małym parkingu między Park Lane a hotelem Dorchester stało kilka limuzyn i wozów sztabowych. Kierowcy, same kobiety, zebrali się w grupkę przed zderzakami rolls royce’a i palili papierosy.

Przepraszam — powiedział Canidy i poszedł w ich kierunku. Wszystkie poderwały się na baczność, a jedna tupnęła nogą, zasalutowała i warknęła:

Sir!

Pozwólcie ze mną, sierżancie — rzekł Canidy, wcześniej sprężystym ruchem oddając honory.

Sir! — znowu szczeknęła sierżant Agnes Draper, tupnęła i sztywnym krokiem ruszyła w ślad za równie sztywno stąpającym Canidym.

Vollmer był trochę zakłopotany, gdy sierżant uwolniła go od ciężaru walizki i nieco się uginając pod jej ciężarem, podążyła za trzema oficerami do windy.

Pojechali na trzecie piętro. Przed wejściem do jednego z korytarzy siedział mężczyzna w mundurze wojsk lądowych z insygniami cywilnego technika i czytał „Stars&Stripes”. Na widok nadchodzących zerwał się, wypuścił gazetę na dywan i stanął na baczność.

Spocznij — powiedział Fine. — To porucznik Vollmer, który na jakiś czas się tu zatrzyma.

Tak jest, sir — odrzekł tamten i poprawił połę kurtki, która odsłoniła przytroczonego do pasa krótkonosego Kolta Detective Special.

Majora Canidy’ego i naszą sierżant znacie, prawda?

Oczywiście, sir.

Cóż, siedzenie na korytarzu i czytanie „Stars&Stripes” to także służba — zauważył sentencjonalnie Canidy.

Lepsze to, panie majorze, niż pilnowanie w głębokim śniegu jakiegoś zamku — odrzekł z uśmiechem agent CIC.

Dzielni zawsze zostają wynagrodzeni. Kiedy Fine otwierał drzwi, agent dodał:

Ludzie z korpusu łączności obejrzeli wszystko z rana.

Dzięki — powiedział Fine i ruchem ręki zaprosił wszystkich do środka.

Bardzo jestem ciekaw, gdzie się podziewałaś? — zwrócił się Canidy do Agnes.

Komandor Cośtamcośtam zwolnił mnie, bo chyba obawiał się, że porwę komandora Bittera, zanim przyjdzie pora na koktajl z Ikiem. A ponieważ powiedziałeś, żeby nie odwozić packarda na Berkeley, pomyślałam, że wcześniej lub później zjawisz się tutaj. Więc przyjechałam.

Brawo, sierżancie — pochwalił Canidy. — Jest pani chlubą szarż podoficerskich.

Czuję się niezmiernie zaszczycona. Czy zasłużyłam sobie w ten sposób na odrobinę whisky?

Proszę nalać, sierżancie, dla każdego po niewielkiej porcji, podczas gdy nasz szejk z Arabii będzie brał kąpiel.

Przepraszam panią — odezwał się Vollmer — ale w tym towarzystwie dżentelmenów nikomu, rzecz jasna, nie przyszło do głowy, żeby nas sobie przedstawić. Nazywam się Vollmer.

Weź trochę na wstrzymanie, dzielny rycerzu — powiedział Canidy. — Dama jest już zajęta.

Agnes Draper spłonęła rumieńcem; Fine i Vollmer spojrzeli na Canidy’ego zdumieni.

Ale przecież jest tutaj Ann! — zawołał Vollmer.

Istotnie, jest. Co więcej, wraz z Eddiem Bitterem powinna się tu zjawić o wpół do szóstej, może szóstej. To jedna z przyczyn, dla których jestem taki… niedelikatny.

Dolan się wygadał? — spytała Agnes, a kiedy Canidy potwierdził, prychnęła: — Niech go cholera!

Ty z pewnością jesteś dużą dziewczynką, Agnes — stwierdził Canidy. — Co do dorosłości Bittera, nie jestem już tego taki pewien.

Zachowujesz się, Dick, jakbym była… jakąś modliszką!

Niczego takiego nie chciałem sugerować. Nie jesteś i tego też jestem pewien. Chciałbym tylko, żebyś dobrze rozumiała, w co wdepnęłaś. Wyrzuty sumienia mogą u Eddiego przybrać postać paroksyzmów. Rozumiesz, to facet z Annapolis. Honor oficera, obowiązki dżentelmena, te rzeczy…

A szczególnie żonatego oficera i dżentelmena — dodała Agens. — Rozumiem, że to ja mam mieć wyrzuty sumienia.

Ann Chambers jest kuzynką Bittera. Chodziła z jego żoną do college’u.

Tego nie wiedziałam — mruknęła Agnes.

Jak powiadają, strzeżonego Pan Bóg strzeże — rzucił sentencjonalnie Canidy. — W ten sposób dopełniwszy obowiązków oficera dowodzącego, całą sprawę uważam za zamkniętą.

Jasne, teraz, kiedy o wszystkim powiadomiłeś Fine’a i Vollmera!

Do jasnej cholery, Agnes, ruszże i ty głową! — nie wytrzymał Canidy. — Fine i tak powinien wiedzieć, a za nic nie chcę dopuścić do tego, by Erik i Eddie pożarli się na punkcie twojej urody. Dość mam innych spraw na głowie, żeby się jeszcze zajmować romansami naszych oficerów. — Sierżant Draper patrzyła na niego z ustami zaciśniętymi w wąską linię. — A skoro wyczerpaliśmy problem, to nasz Lawrence z Arabii może chyba umyć sobie na uboczu uszka. Dobra, dwie butelki w torebki i do baru!

W barze hotelowym robiło się już ciasno. Stanęli w drzwiach, rozglądając się nieco bezradnie, kiedy ktoś, pstrykając w powietrzu palcami, krzyknął:

Ej, tutaj.

Przy sześcioosobowym stole siedziało dwóch Anglików. Jednym był szeregowiec w obwisłym i podniszczonym mundurze, drugim — schludny, wąsaty major, którego Canidy musiał już gdzieś widzieć. Brytyjscy majorowie, szczególnie tacy, którzy wyglądają, jak gdyby przed chwilą opuścili Sandhurst*, po prostu nie siadają do stołu z szeregowcami.

Chyba że są z SOE*, gdzie kwestie formalne lekceważono, ilekroć stawały na przeszkodzie innym sprawom. Ci dwaj najpewniej byli z SOE. Tak czy siak, mają stolik, a to w tej chwili warte jest trunku, którym trzeba się będzie z nimi podzielić. Nadarza się zresztą okazja, żeby dać odpór zarzutom, że nie odnoszę się odpowiednio przyjaźnie do naszych sojuszników”.

Canidy uśmiechnął się szeroko, chwycił Agnes za łokieć i poprowadził do stolika.

Miło znowu się spotkać — powiedział do majora. — Znajdzie się dla nas miejsce?

Jasne.

Czy zna pan sierżant Draper?

Obawiam się, że nie — odrzekł major i podał Agnes rękę. — Major Niven. A to szeregowiec Ustinov.

Do stolika dotarł właśnie Fine.

Stan, poznajcie się. Major Niven.

Na twarzy Fine’a pojawił się dziwny uśmieszek.

My z majorem widywaliśmy się nieraz, ale skąd wy się znacie? — spytał.

Spotkaliśmy się przy okazji.

A co to była za okazja? — spytał Niven.

Ta właśnie — zasugerował Ustinov.

Ach, ta — podchwycił Niven i uśmiechnął się do Canidy’ego.

Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że wyszedłem na głupka — zauważył ten ostatni.

Ja i David znamy się z Los Angeles — wyjaśnił Fine. — Petera zresztą też znam stamtąd.

Mówiąc „Los Angeles”, masz na myśli Hollywood? — spytał Canidy i popatrzył na majora: — Pracuje pan w filmie?

Teraz nie, ale pracowałem.

Uczył wymowy — oznajmił Ustinov. — A j a byłem instruktorem choreograficznym.

Aha.

Ja uczyłem aktorów, jak chodzić, a potem David uczył ich mówić.

No cóż, muszę przyznać, że się pomyliłem. W pierwszej chwili sądziłem, że jest pan z Sandhurst.

Nie taka znowu wielka pomyłka — odrzekł Niven. — Istotnie ukończyłem Sandhurst.

Cholera, co za dzień! Mam nadzieję, że nie uraziłem pana.

Absolutnie nie.

Widziałeś już przedtem majora, Dick — odezwał się Fine.

Byłem o tym przekonany.

Tyle że na ekranie. David jest aktorem.

Chciałem dodać, że nie tylko on — powiedział Ustinov. — Obaj jesteśmy aktorami, aczkolwiek w tej chwili, by tak rzec, urlopowanymi.

Dopiero teraz Canidy rozpoznał Davida Nivena.

Jedna plama za drugą. Chyba wyjdę do holu, a potem wrócę tu po raz drugi, tyle że tym razem poproszę o autograf.

Jeśli nie zrobiłoby to panu różnicy, wolałbym spróbować tego, co lady Agnes ma w którejś z tych torebek, jeśli tylko moje domysły są słuszne — odparł Niven.

Nie ma wódy! — rzekł z przekąsem Ustinov. — Zjawiliśmy się tu razem z Davidem w nadziei, że prędzej czy później trafimy na Stanleya, który ma jakiś dziwny dar wyczarowywania napojów odurzających.

Sierżant Draper, do dzieła! — rozkazał Canidy.

Kiedy Agnes nalała whisky do szklanek — które na widok Fine’a domyślnie ustawił na stoliku kelner — zwróciła się do majora Nivena:

W pana głosie wyczułam odrobinę familiarności, ale nie pamiętam, byśmy kiedyś spotkali się bezpośrednio.

Pani ojcem jest Earl of Hayme, prawda? — spytał Niven, a kiedy Agnes przytaknęła, ciągnął: — Tak właśnie sobie pomyślałem. Miałem ongiś zaszczyt gościć w posiadłości pani ojca w Szkocji. Była pani wtedy jeszcze dziewczynką, a już zwracała pani na siebie uwagę. I trzeba przyznać, to pozostało.


5


Było bliżej siódmej niż szóstej, gdy komandor podporucznik Edwin Bitter i Ann Chambers dotarli do baru w hotelu Dorchester. Kiedy opuścili już apartament admirała Fostera w hotelu Con — naught, posłali przodem do hotelu Dorchester Meachuma Hope’a, komandora podporucznika Dolana i porucznika Kennedy’ego, sami zaś zajrzeli do londyńskiego biura Chambers News Service.

Tutaj Bitter napisał nieporadny list do żony. Prosił Sarah, żeby za bardzo nie brała sobie do serca tego, o czym przeczyta w jutrzejszych gazetach lub co usłyszy w audycji Meachuma Hope’a Raport z Londynu. To, co zrobił, nie było nawet w połowie tak bohaterskie i trudne, jak by się mogło wydawać.

Przypominało to nieco, pisał, awarię autobusu. Był jednym z pasażerów, a kiedy okazało się, że szofer nie może prowadzić, sam zajął miejsce za kierownicą. Nie brał regularnie udziału w lotach bombowych, a po prostu pomyślał, że poleci raz jako obserwator, żeby zorientować się, jak to wygląda. Nie przypuszczał, żeby coś takiego się powtórzyło.

Dał kartkę Ann, ta przepisała ją na dalekopisie, wysłała do Naczelnego Dowództwa w celu ocenzurowania, a potem przez radio nadała do Brandona Chambersa, szefa Chambers News Service, który zadba, aby wiadomość dotarła do Palm Beach i Sarah.

Wątpię, czy ci uwierzy — odezwała się Ann — ale sama do niej napiszę, że Canidy zmył ci głowę.

Skąd wiesz?

Zmyśliłam to na poczekaniu. A co? Było tak?

Słuchaj, Ann, nie masz własnych spraw?

I co? Mam ci pozwolić narażać się na bezmyślne niebezpieczeństwo? Rodzina nic cię nie obchodzi?

Zupełnie cię nie poznaję, Ann. Tobie mam tłumaczyć, że jest wojna, a ja jestem oficerem?

Nie dość, że oficerem, to jeszcze o ciągotkach bohaterskich. Jasne, proszę, daj się zabić!!! — Przez chwilę nastroszeni patrzyli sobie w oczy, potem Ann powiedziała: — Chodź, zbierajmy się do Dorchesteru, bo zaraz jakaś ślicznotka zacznie zalotnie patrzeć na Dicka.

A często to się zdarza? Jak rozwija się ten wielki romans?

Jeśli wojna go nie zabierze, a mnie uda się zaprowadzić go do ołtarza, będzie z niego dobry mąż. W każdym razie przy mnie nie zwraca uwagi na żadne ślicznotki.

To dlaczego już teraz za niego nie wyjdziesz?

Widzisz, Eddie, reguły gry są takie, że to chłopcy proszą dziewczynki, a nie odwrotnie.

A nie boisz się?

Czego?

Założyć z nim normalną rodzinę?

A to z kolei nie twój zasmarkany interes. No wiesz, pytać mnie o cos takiego!!!

Zerwała się i niecierpliwym krokiem ruszyła do drzwi.

Kiedy zobaczyli przed hotelem packarda Canidy’ego, Ed wiedział, że będzie musiał jakoś sobie poradzić z obecnością Agnes, i to w większym towarzystwie. Nie miał okazji zamienić z nią nawet słówka na osobności od chwili, gdy Dolan zbudził ich z informacją, że z Londynu przyjechał komandor Korman.

Bitter zastanawiał się, czy Dolan, który nie mógł nie zauważyć Agnes, opowiedział o wszystkim Canidy’emu, a także jaka będzie reakcja Dicka. Canidy mógłby przecież przekazać tę wiadomość Ann, a do tego nie wolno było dopuścić, gdyż w ten sposób z pewnością poinformowana zostałaby także Sara.

Nie pozostawało mu nic innego, jak porozmawiać z Dickiem i Agnes. Będzie musiał jej powiedzieć, że strasznie mu przykro, ale cóż, powinna zrozumieć, że był w potwornym stresie, co go oczywiście nie usprawiedliwia; postara się jednak, aby to niefortunne zdarzenie więcej się nie powtórzyło.

W barze ścisk był nie do opisania. Gdy odnaleźli Canidy’ego po dobrych paru minutach, ten miał już trochę w czubie. Jedną ręką obejmował Agnes, a drugą korpulentnego angielskiego szeregowca, którego przedstawił Edowi jako choreografa z Hollywood noszącego rosyjskie nazwisko. Przy stoliku siedział brytyjski major, również najwyraźniej niezrażony obecnością podoficerów, a także Vollmer w zieleni i różu, błyszczących butach spadochroniarskich oraz ze Srebrną Gwiazdą w klapie.

Agnes — odezwała się Ann — chciałam podkreślić, że to mój facet obejmuje cię w tej chwili.

Trochę już wypiłem, więc nie chce mi się ruszać — oznajmił krnąbrnie Canidy.

Nie ma sprawy. Agnes, puść mnie tam, a sama możesz zająć miejsce obok mojego bohaterskiego kuzyna.

Agnes, nie patrząc na Bittera, obeszła stół, zaraz też znalazło się dla niej krzesło.

Przepraszam, panie majorze, ale czy my się skądś nie znamy? — spytał Bitter.

Bardzo możliwe. Gratuluję odznaczenia, a przede wszystkim wyczynu.

Eddie, znasz może w Nowym Jorku bar 21? — spytał Canidy. — Dave właśnie nam opowiadał, że kiedyś tam pracował.

Tak. Mój ojciec chadzał tam pasjami. Podczas prohibicji sprzedawano tam nielegalnie alkohol?

Tak, tak — potwierdził major. — Na Zachodniej Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy.

Ale z ciebie czasami palant, Ed — powiedziała Ann. — Przecież to David Niven, znasz go z kina.

Bitter zaczerwienił się, słysząc chichot zachwyconego Canidy’ego, który jednak zaraz został sprowadzony na ziemię.

Dick teraz rechocze — stwierdziła Agnes — ale dopiero co sam sądził, że to ktoś z SOE, i przywitał Dave’a jak dawno nie widzianego brata.

Lady Agnes, jeszcze się za to z panią porachuje — odpalił Canidy.

Bitter nie mógł powstrzymać spojrzenia.

O co mu chodzi? Znowu jakiś kawał?

Wzruszyła ramionami, ale nic nie odpowiedziała. Poczuł, jak jej palce wślizgują się w jego dłoń, i serce podskoczyło mu w piersi.

A co pan porabia w Londynie, majorze Niven? — spytał. Canidy roześmiał się na całe gardło.

Prowadzi lekcje wymowy — niewinnie wyjaśnił korpulentny szeregowiec.

Po ósmej wszyscy załadowali się do packarda i pojechali do nielegalnej restauracji, o której Agnes dowiedziała się od innych kierowców. Canidy i Niven załatwili wejście.

Jedzenie było marne, ale za to drogie. Agnes zdjęła but i przesuwała pod stołem palcami stopy po kostce Eddiego.

Kiedy kończyli czwartą butelkę wina, pojadając do niej stiltona, rozgłośnia BBC zaczęła nadawać komunikaty. Trzeci, wypowiedziany podobnie jak inne niesłychanie poważnym głosem, brzmiał: „»Bübchen chciałby znowu powiosłować z Gisellą«. Powtarzam: »Bübchen chciałby znowu powiosłować z Gisellą«.”



XI

1
Marburg an Lahn, Niemcy
15 stycznia 1943 roku


Stojący na baczność hauptsturmführer Wilhelm Peis wyrzucił pod kątem czterdziestu pięciu stopni rękę z wyprostowaną dłonią i szczeknął:

Heil Hitler!

Natomiast standartenführer SS–SD Johann Müller zgiął tylko od niechcenia rękę w łokciu i zaraz pozwolił jej opaść.

Wie geht es, Wilhelm?

Ten niedbały sposób oddawania honorów był czymś, co Müller przejął od Helmuta von Heurtena–Mitnitza.

Przed jednym z obiadów w hotelu Adlon — na których spotykali się ostatnio co najmniej dwa razy w tygodniu — musieli chwilę czekać na stolik, gdyż najpierw trzeba było obsłużyć oficjalnych gości, którzy zarezerwowali na przyjęcie boczną salę. Stali więc i przypatrywali się napływającym dygnitarzom partyjnym oraz oficerom armii i policji, aż von Heurten–Mitnitz nachylił się w pewnej chwili do Müllera i szepnął mu na ucho:

Zwróć uwagę, że im ktoś mniej ważny, tym bardziej dziarsko strzela obcasami, macha ręką i krzyczy.

Müller uśmiechnął się pod nosem. Istotnie, podoficerowie czy oficerowie salutowali z takim zapałem, że omal im ręce nie wyskakiwały ze stawów, podczas gdy stare repy sztabowe ograniczały się do znużonych gestów i niewyraźnych pomruków, jak gdyby mówiły w ten sposób: „Kto jak kto, ale ja chyba nie muszę dowodzić swojej lojalności i wierności”.

Na widok Peisa natychmiast stanęła mu w oczach ta scenka z Adlonu; musiał przyznać, że od czasu, gdy zacieśniły się więzi między nim a von Heurtenem–Mitnitzem, sporo przejął od pomorskiego arystokraty, który uosabiał nie tylko styl, ale i wielką roztropność. I w tej roztropności Müller pokładał niemałą część nadziei, że uda im się wyjść bez szwanku z obecnej sytuacji.

Wszystko w porządku, herr standartenführer — odrzekł Peis. — Bardzo się cieszę, że znowu mamy okazję pana widzieć.

Bardzo miło wspominam sylwestra, naprawdę bardzo miło, Willie.

Tym bardziej się cieszę, herr standartenführer. Tak sądziłem, że ona może panu przypaść do gustu.

No, a poza tym dostałem nowy samochód i pomyślałem, że dobrze byłoby sprawdzić, jak się sprawuje na drodze, bo sama jazda po mieście nie wystarczy.

Nowy samochód, herr standartenführer?

Müller podszedł do okna i ruchem ręki przywołał Peisa, który na widok opla admirała nie mógł ukryć zachwytu, ale i lekkiej zawiści.

Piękny, naprawdę piękny wóz. Dobrze mieć znajomych, gdzie potrzeba.

Sam wiesz, Willie, jak to jest. Ręka rękę myje. — Peis pokiwał ze zrozumieniem głową. — Ale, ale, w pośpiechu zapomniałem o kuponach na benzynę. Dałoby się coś załatwić?

Oczywiście. Zatankujemy tutaj do pełna, a poza tym z kuponami też nie będzie kłopotów.

Bardzo dziękuję, Willie. Jestem ci zobowiązany.

To ja się cieszę, że mogę być w czymś pomocny.

A skoro już tu wpadłem, to pomyślałem, że zadzwonię do panny Dyer. Gdyby miała akurat czas, może byśmy wspólnie zjedli kolację: ona, ja i ty z którąś ze swoich przyjaciółek.

Czuję się zaszczycony, herr standartenführer. Wszystko przygotuję… Czy znowu Kurhotel?

Jak najbardziej. To cóż, odwiedzę matkę, a w restauracji moglibyśmy się spotkać o wpół do siódmej. Co ty na to?

Proszę uznać, że wszystko już załatwione. Miałbym jeszcze jedną propozycję. Może na teraz wziąłby pan mój wóz, a ja zatroszczę się o to, żeby przejrzany opel z pełnym bakiem czekał na pana pod hotelem, herr standartenführer?

Bardzo mi to odpowiada, Wilhelmie. Czuję się twoim dłużnikiem.

To naprawdę drobiazg, herr standartenführer.

Skoro tak twierdzisz, to może skorzystałbym jeszcze z twojego szerokiego gestu. Pomyślałem sobie, że miło byłoby sprawić pannie Dyer jakiś mały prezent. Może w magazynie rzeczy zarekwirowanych znalazłaby się jakaś porcelana albo obraz?

Jasna sprawa. Wybiorę coś i każę jej dostarczyć jeszcze dzisiaj.

Jeśli nie miałbyś nic przeciwko temu, Willie, wolałbym wybrać sam. Da się to zrobić?

Oczywiście, herr standartenführer. Możemy zaraz udać się do magazynu.

Nie ma aż takiego pośpiechu. Wypijmy najpierw kieliszeczek, żebym się rozluźnił po podróży, potem drugi, żebym w odpowiednim humorze spotkał się z matką, a wtedy będziemy już mogli zająć się prezentem.


2
Burgweg 21
Marburg an der Lahn
15 stycznia 1943 roku, 17.15


Guten Tag, Wilhelm — powitała Peisa Gisella, która otworzyła drzwi na jego niecierpliwe pukanie. — Co cię sprowadza?

Znajomość z Müllerem sprawiła, że Gisella znowu zhardziała, chociaż powinna pamiętać, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ.

Na wszelki wypadek chciałbym ci przypomnieć — powiedział zimno — żebyś nie ważyła się tak zwracać do mnie w towarzystwie innych osób.

Oczywiście — rzekła, ale nie było widać, żeby reprymenda zrobiła na niej wielkie wrażenie.

Spojrzała ponad jego ramieniem w dół schodów, po których dwóch policjantów wnosiło, postękując, jakiś ciężar.

A to co takiego, herr hauptsturmführer? — spytała, ale Peis rzekł:

Od kilku godzin szukam cię na próżno.

Byłam na uniwersytecie.

Nie w bibliotece!

Profesor Abschidt poprosił, żebym pomogła katalogować jego zbiory.

Ile razy trzeba ci przypominać, że w takich sytuacjach masz zostawiać wiadomość, gdzie jesteś?!

Policjanci znaleźli się pod drzwiami. Starszy z nich dyszał ciężko.

Mogę wejść? — spytał Peis i nie czekając na odpowiedź, obcesowo przepchnął się obok Giselli.

Z bezceremonialnością policjanta rozejrzał się po mieszkaniu i uznał, że chociaż salonik byłby najodpowiedniejszym miejscem na radio, to dyskrecja przemawiała jednak za sypialnią Giselli.

Peis nie miał pojęcia, w jaki sposób Gisella aż tak dogodziła Müllerowi, że ten dokumentnie oszalał na jej punkcie. Miotał się po magazynie, nie mogąc się zdecydować, przebierał między najróżniejszymi rzeczami, kaprysił i grymasił, aż wreszcie wybrał zestaw produkcji Vollmer Elektrische Gesellschaft, łączący w jedną całość radio, adapter i barek. Dodatek do mebla stanowiły dwa kartonowe pudła: w jednym znajdowały się płyty gramofonowe, w drugim — kryształowe kieliszki i karafki do barku.

Peis nie był zachwycony wyborem Müllera. Nie chodziło, rzecz jasna, o zdanie właściciela. Kiedyś był nim Żyd kierujący mar — burskim oddziałem FEG; dziś nie tylko nie kierował już niczym, ale nawet nie było wiadomo, gdzie się obecnie znajdował, o ile w ogóle żył. Nie o właściciela więc chodziło, lecz o to, że Peis musiał się zatroszczyć o transport grata na Burgweg, a ponadto obiecać Müllerowi, że dopilnuje, aby naprawiono adapter, który szwankował. Co więcej, przedwojenne jeszcze radio mogło odbierać na niewłaściwych częstotliwościach. Na przykład BBC.

Otrzymawszy taki podarunek od Müllera, Gisella — która już nieraz dowiodła swej krnąbrności — z samej przekory będzie słuchała wrogich stacji, a to znaczyło, że odpowiednie raporty spłyną na biurko hauptscharführera Ullberga. Trzeba będzie go o tym uprzedzić i wyjaśnić, dlaczego nie ma z tych informacji robić rutynowego użytku.

Kiwnął brodą w kierunku małego stolika w sypialni, przy którym stało pojedyncze krzesło.

Przenieś to gdzie indziej, tutaj coś stanie — polecił jej szorstko.

Możesz mi wyjaśnić, o co chodzi? — spytała.

Rób, co ci mówię — warknął, ale zaraz się zreflektował, że suka może się poskarżyć Müllerowi, a skoro tamten dostał takiego fioła na jej punkcie… nie warto było ryzykować. Lecz wszystko ma swój koniec, a szczególnie nagłe miłostki dojrzałych facetów. Przyjdzie jeszcze czas, kiedy Gisella zapłaci za swoją zuchwałość.

Kiedy więc wzięła krzesło, on złapał stolik i poszedł za nią do sąsiedniego pokoju.

Postaw tutaj — powiedziała. — Później się zastanowię, gdzie to ustawić.

Dał znak policjantom, żeby wnieśli mebel do sypialni Giselli. Był tak duży, że z najwyższym trudem przepchnęli go przez drzwi. Potem trzeba było jeszcze przestawić łóżko, żeby wreszcie radio z barkiem zajęło miejsce pod ścianą.

Dobrze — stwierdził Peis. — Teraz przynieście te dwa kartony i możecie wracać.

Kiedy policjanci wyszli, zabierając ze sobą koc, którym sprzęt był dotąd przykryty, Gisella nie wierzyła własnym oczom.

Piękny! — zawołała. — To dla mnie?

Nie wiem, czym sobie na to zasłużyłaś, w każdym razie to prezent od standartenführera Müllera, który chciałby zjeść z tobą kolację.

Tylko kolację czy także śniadanie? — spytała niewinnym głosikiem, czego Peis już nie wytrzymał.

Chwycił Gisellę mocno za ramiona, przyciągnął do siebie i warknął:

Módl się o to, żebyś mu się podobała jak najdłużej. To potężny człowiek. Bardzo przydatny jako przyjaciel.

Nic nie straciła ze swej zuchwałości.

Przydatny dla nas obydwojga.

Znowu przypomniał sobie, że dziwka może się poskarżyć. Puścił ją i uśmiechnął się nieszczerze.

Zadbaj o to, żeby mu się podobać. Będę tutaj kwadrans po szóstej. Mamy się spotkać ze standartenführerem o wpół do siódmej.

My?

Tak, taki kameralny wieczorek towarzyski. Zajadę tutaj oplem admirałem Müllera.

Oplem admirałem — powtórzyła i pokręciła głową. — No, no, zdaje się, że w całym Marburgu taki wóz ma tylko gauleiter.

Cóż, masz prawdziwe szczęście, kochanie — rzekł Peis, a w duchu pomyślał: Do czasu, do czasu.


3
Sztab Główny 8. Floty Powietrznej USA
High Wycombe
15 stycznia 1943 roku


Podpułkownik Edmund T. Stevens czekał na Canidy’ego zaraz przy wejściu.

Spotkał nas niezwykły zaszczyt — oznajmił chłodno. — Dostaliśmy jeden pokój, ale za to przeznaczony dla VIP–ów.

Nie mogę zostać — zaprotestował Canidy. — Mam mnóstwo spraw na głowie.

Ja tak samo. Ale zdaje się, że nikt tego nie brał pod uwagę. Będę musiał kupić bieliznę na zmianę, przybory do golenia i szczoteczkę do zębów.

Pieprzyć ich. Wykręcimy się „nawałem zajęć”, jak to się mówi.

Sam dobrze wiesz, Dick, że nie możemy. Brak sprzeciwu oznacza akceptację. Mam ci tłumaczyć, jak funkcjonuje ten mechanizm?

Gówniany korpus lotniczy! — warknął Canidy, co zaskarbiło mu oburzone spojrzenie przechodzącego obok majora tejże formacji.

Narada, która wedle szacunków Canidy’ego powinna zająć nie więcej niż pięć, góra sześć godzin, nie tylko przeciągnęła się na cały dzień, ale miała też pochłonąć kilka godzin następnego poranka. Tyle czasu ślęczeć za stołem, na dodatek na kompletnie niewygodnych fotelach!

Czuł w ustach niesmak od litrów wypitej kawy, bolał go tyłek, a do tego coś w nowych gatkach najwyraźniej nie podobało się jego skórze, gdyż wewnętrzna strona ud piekła go jak poparzona.

Zresztą, mając jak najgorsze przeczucia, bronił się, jak mógł, gdy Stevens polecił mu, aby o ósmej trzydzieści rano spotkali się w High Wycombe. Szef był jednak nieugięty.

Bedell Smith oznajmił Dave’owi Bruce’owi, że jest bardzo ważne, aby zjawił się ktoś z naszej „starszyzny” — jak to ujął, mając na myśli Dave’a — wraz z kompetentnymi doradcami technicznymi.

Więc chyba mnie to nie obejmuje — spróbował Canidy.

Richard, poza pewną granicą kończą się dyskusje. Ósma trzydzieści w High Wycombe. Punktualnie i w odpowiednim stroju. Co znaczy, że masz mieć nie tylko wyprasowany mundur, ale także wszystkie swoje wstążki.

Zgodnie z przypuszczeniami Canidy’ego, celem narady było wymuszenie na BSS i wywiadzie marynarki, aby zgodziły się z oceną, że „najnowsze materiały wywiadowcze” dowodzą, iż wcześniejsze obawy przed niemieckimi bombowcami napędzanymi silnikami rakietowymi okazały się „przesadne”, a zagrożenie jest „niewielkie”.

A jeśli zagrożenie jest niewielkie, to nie warto poświęcać mu tak dużo uwagi. „Zasoby zwiadowcze”, jak w korpusie lotniczym nazywano P–38 i B–26 przystosowane do robienia zdjęć, które teraz niezliczone godziny spędzały na tropieniu śladów silników rakietowych i latających bomb oraz miejsc ich ewentualnej produkcji, można by było skierować do „bardziej produktywnych” zajęć.

8. Flota Powietrzna nie mogła dysponować swymi maszynami zwiadowczymi wedle własnych potrzeb. BSS, podobnie jak Naczelne Dowództwo Alianckich Sił Ekspedycyjnych, podlegało przewodniczącemu Połączonego Komitetu Szefów Sztabów, co pozwalało występować o informacje wywiadowcze mające absolutny priorytet. Przed 8. Flotą Powietrzną stanęły więc dwie możliwości: albo zmienić status BSS, co nie wyglądało obiecująco, albo nakłonić sekcję londyńską, aby przyznała, że informacje nie są już potrzebne. I na tym skupiono wszystkie wysiłki.

Szefowie korpusu lotniczego stanowczo dowodzili, że Niemcy nie są jeszcze gotowi do operacyjnego użycia odrzutowców albo latających bomb. Dołożono ogromnych starań, aby je zlokalizować, wszystko jednak na próżno, dlatego też bardzo rozsądnie brzmiało przypuszczenie, że nawet jeśli niemieccy konstruktorzy mieli takie projekty na deskach kreślarskich, to do ich realizacji była bardzo daleka droga. Środki zwiadowcze trzeba było wykorzystać do bardziej palących zadań, w miarę możliwości nie tracąc z pola widzenia także tamtych kwestii.

Korpus zasięgnął opinii licznych ekspertów, wojskowych i cywilnych, ci zaś, czy to z racji rzeczywistych przekonań, czy dlatego, że wiedzieli, co się od nich chce usłyszeć, przyznali rację generalskim gwiazdkom.

Ani odrzutowce, z racji małego zasięgu, ani latające bomby, z racji małej precyzji, nie stanowiły zagrożenia dla okrętów, dlatego marynarka łatwo zgodziła się z szefami korpusu. W efekcie przeciw poważanemu generałowi dywizji i jego ekspertom stanęli słynny ze swego uporu podpułkownik i ciągle niezbyt doświadczony eks–pilot myśliwca.

Canidy był zdania — a Stevens w tym się z nim zgadzał — że brak materiałów fotograficznych bardziej świadczył o tym, iż korpusowi nie udało się zlokalizować śladów odrzutowców, a mniej o tym, że projekty pozostały na deskach kreślarskich. Dla Canidy’ego i Stevensa nie ulegało wątpliwości, że Niemcy dysponowali i odrzutowcami, i latającymi bombami nadającymi się do wykorzystania operacyjnego, a w takim razie odrzutowce będą zestrzeliwały B–17 i B–24 setkami, bomby zaś zostaną skierowane przeciw Londynowi, może nawet i Nowemu Jorkowi. Dlatego trzeba było natężyć wysiłki, a nie je ograniczać.

Panie generale — powiedział na koniec Stevens — obawiam się, że Biuro Służb Strategicznych nie może się zgodzić z wnioskami przedstawionego przez pana raportu.

Mówiąc inaczej, panie pułkowniku, opinie swoją i majora przeciwstawia pan temu wszystkiemu, co tu zostało powiedziane?

Z najwyższym szacunkiem, panie generale, chciałbym stwierdzić, że posiadane przez BSS informacje każą uważać operacyjne użycie samolotów poruszanych silnikiem odrzutowym za bardziej prawdopodobne, niż sądzą pańscy podwładni.

Względy bezpieczeństwa zaś nie pozwalają panu, pułkowniku, podzielić się z nami tymi informacjami?

Obawiam się, że sytuacja tak właśnie się przedstawia, sir.

Mówiąc inaczej, nasza dzisiejsza narada jest zupełnie bezprzedmiotowa, tak?

Przykro mi, sir, ale to informacja otoczona najściślejszą tajemnicą.

Generał kiwnął głową, wstał i bez słowa opuścił salę.

Jeśli korpus lotniczy szykował się do bitwy, to ją przegrał, ale zwycięstwo wcale nie było słodkie, znaczyło bowiem, że wielu ludzi, takich chociażby jak Doug Douglass, będzie musiało zginąć, gdyż BSS — a więc ostatecznie Richard Canidy — domagało się, aby obfotografować każde miejsce w Niemczech, które mogło mieć jakiś związek z odrzutowcami bądź latającymi bombami.

I Canidy, i Stevens drogę do Londynu przespali na tylnych fotelach princessy. Rozmawiać nie było specjalnie o czym, a wysłuchiwanie eksperckich opinii zupełnie ich wyczerpało. Musieli zebrać siły, dobrze bowiem wiedzieli, że wiadomość o ich głuchocie na argumenty korpusu dotrze do Londynu pierwsza i że zostaną poproszeni przez Dave’a Bruce’a o złożenie odpowiednich wyjaśnień.

Na Berkeley Square czekały jednak na nich jeszcze dwie niespodzianki. Po pierwsze, major Davis przekazał wiadomość od Ann Chambers, że w niewyjawionym celu musiała się udać z Meachumem Hope’em do Nottingham i wróci za trzy dni. Po drugie, sam Bruce poinformował, iż jeden z kucharzy z Whitbey House został przyłapany, jak sprzedawał na czarno racje żywności, za co, rzecz jasna, musiał stanąć przed sądem wojskowym.

Ponieważ Canidy nie był prawdziwym oficerem i nie mógł sam bronić podwładnego przed sądem, Bruce zasugerował, że najlepiej byłoby do tej roli wytypować szefa Richodan, majora Berry’ego, „który wie, jak się zabierać do takich rzeczy”.

Z przyczyn, których Canidy nigdy nie był w stanie pojąć, major Berry został przyjęty do BSS po tym, gdy popisał się całkowitą niekompetencją, pracując dla Boba Murphy’ego w Casablance. Nie ulegało wątpliwości, że złodzieja gotów byłby wsadzić na dożywocie. Ponieważ sam Canidy uchronił od wykorzystania w imię „wojennego wysiłku” packarda, fiata, także kilka ton smakołyków i napitków, więc nic czułby się dobrze, gdyby kapral wylądował w pudle tylko dlatego, że chciał na boku sprzedać parę szynek czy jakichś konserw.

Nie, nie, ja się tym zajmę. Wzbudzę w nim taką grozę przed bożym gniewem, że nigdy się to już nie powtórzy.

Raz to i tak za dużo, Canidy — powiedział Bruce.

Nie chcę, żeby w chwilach odpoczynku w kamieniołomach opowiadał o ciekawych rzeczach, które podpatrzył w Whitbey House.

Wyraz twarzy szefa wyraźnie wskazywał na to, że jego myśli dotarły tylko do punktu: „Złodzieja trzeba sprawiedliwie ukarać”. Po chwili zastanowienia rzekł:

Dobra, ty się nim zajmiesz. A co do High Wycombe, jeśli ty i Stevens tak samo oceniacie spotkanie, będę musiał się napocić, żeby was ochronić.

Rozumiem, że dzwonili z korpusu.

Powiem więcej, telefon na moim biurku dzwoni jak szalony od czterdziestu ośmiu godzin. Powtarzam, jeśli wasza ocena jest taka sama, wybronię was, ale za cenę znacznego pogorszenia stosunków w trójkącie Naczelne Dowództwo, Ósma Flota Powietrzna, Biuro. I generalne żądanie na przyszłość: domagam się, abyście swoje racje przedstawiali w sposób bardziej taktowny.

Przepraszam, sir, jeśli kogoś uraziliśmy.

Bardzo chciałbym w to wierzyć, Dick — odparł Bruce ze smutkiem, który przypomniał Canidy’emu dyrektora St. Mark’s School, zawsze bardziej zasmuconego niż rozgniewanego, gdy podopieczni sprawiali kłopoty.

Naprawdę, sir.

Co się stało, to się nie odstanie. W każdym razie chciałem, żebyśmy to mieli załatwione przed kolejną naradą.

Nie, błagam, tylko nie to. Mam już narad po uszy.

Możliwe, że ta ci się spodoba.

Z tymi słowami Bruce gestem ręki zaprosił Canidy’ego, aby pierwszy wyszedł z gabinetu, następnie po wąskich, skrzypiących schodach poprowadził go do części, gdzie dawniej znajdowały się pokoje służby. Pod spadzistym dachem umieszczono tu teraz schowki i dwa małe pokoje konferencyjne. Bruce zatrzymał się przed drzwiami jednego z nich i zapukał. Otworzył sam Dziki Bill Donovan.


4


Cześć, Dick — powiedział Donovan. — Słyszałem o potyczce, jaką stoczyliście z korpusem lotniczym.

Pułkownik Stevens, który siedział przy stoliku ze Stanleyem Fine’em, lekko się uśmiechnął.

Właśnie opowiadałem, jak cały nasz takt i opanowanie nie spotkały się ze zrozumieniem.

Cóż robić, panie pułkowniku — stwierdził Canidy. — Przeciwnicy byli od nas znacznie liczniejsi. Mogliśmy im przeciwstawić tylko stanowczość.

Tak, wiem, Ed mówił mi, jak było ciężko — rzekł Donovan.

I niewiele mogłem wam tutaj pomóc. Dobrze chyba rozumiecie, że tak naprawdę wcale nie chodziło o loty zwiadowcze, o które wystąpiliście.

Canidy zmarszczył czoło.

Nie rozumiem.

Jak długo obstajemy przy tym, że istnieje rzeczywiste zagrożenie ze strony odrzutowców, stawiamy pod znakiem zapytania całą europejska strategię korpusu lotniczego. Nacisk, któremu przeciwstawiliście się wraz z Edem, idzie z samej góry. Przykro mi, że znaleźliście się w takiej sytuacji, ale ostatecznie wolałem to, niż wysyłać Dave’a.

Mógł pan sam tam stanąć — zauważył hardo Canidy.

O tym to już zupełnie nie mogło być mowy, ale, jak powiedziałem, wolałem także oszczędzić Dave’a. Trzeba było was złożyć w ofierze. Wspominam o tym, abyście wiedzieli, iż zdaję sobie sprawę, jak musiało być ciężko.

Obawiam się, sir, że nie wzbudziliśmy przyjaznych uczuć.

Nie było na to szans, Dick. Antagonizm jest i będzie tak długo, jak długo nie oznajmimy, że kompletnie się myliliśmy. A ponieważ się nie mylimy…

Miło mi to słyszeć, sir — wpadł Donovanowi w słowo Canidy — bo już zaczynałem się obawiać, że zostaliśmy wybrani do roli tych, którzy wszystko sobie zmyślili.

Nie wygłupiaj się, Dick — powiedział Donovan i niemal bez chwili przerwy zadał pytanie: — W jakim stopniu ważny jest dla ciebie Jimmy Whittaker?

Sir? Kompletnie nie rozumiem tego pytania.

Na Pacyfiku zaczyna się operacja, do której, jak sądzę, mógłby się przydać. Jeśli nie zgłosiłbyś jakichś absolutnie zasadniczych obiekcji — na przykład, że bez niego nie ma co myśleć o wyciągnięciu profesora Dyera z Niemiec — z chęcią bym go tam posłał.

Canidy chwilę się wahał, a potem odpowiedział:

W tej chwili, sir, nie ma niczego szczególnego. Raczej myślę o nim jako o kimś, kogo chciałbym mieć w rezerwie ze względu na doświadczenie w działalności na tyłach.

Dokładnie na tym zależy również mnie. Albo, żeby ująć to precyzyjniej, zależy mi, aby doświadczenia Whittakera z Filipin zostały wykorzystane właśnie na Filipinach.

Nie nadążam, sir.

Dobrze, oto parę szczegółów. Na Filipinach pracował przed wojną jako inżynier niejaki Wendell Fertig, który przyjaźnił się z Chestym Whittakerem. Tuż przed wybuchem wojny został powołany do służby, a kiedy padł Bataan, nie chciał się poddać i podjął na Mindanao działania partyzanckie. Był wprawdzie majorem, ale sam się mianował generałem brygady, sądząc zapewne, że na Filipińczykach żaden stopień poniżej generała nie wywrze odpowiedniego wrażenia. Ogłosił się też dowódcą amerykańskich sił zbrojnych na Filipinach i zarządził rekrutację. Łatwo chyba zgadniesz, że zupełnie się to nie podobało generałowi MacArtłiurowi i jego sztabowi, oni bowiem bardzo sobie cenią działania regulaminowe…

Nic nie słyszałem o tym, że prowadzimy jakieś działania partyzanckie — nie wytrzymał Canidy.

Właśnie o tym mówię, Dick, więc wolałbym, żeby mi nie przerywano — żachnął się Donovan. — Douglas MacArthur konsekwentnie ignoruje „generała” Fertiga i jego oddziały, nie odpowiada nawet na jego komunikaty radiowe. Twierdzi, że wiadomości są fałszywe, a Fertig jest na pasku Japończyków. Willoughby, który jest szefem wywiadu u MacArthura, uważa, że żadne działania partyzanckie w tym regionie nie mają sensu. Tak czy siak, Fertigowi udało się nawiązać kontakt radiowy z bazą marynarki w San Diego, o czym dowiedział się sekretarz marynarki Frank Knox — a poprzez niego także prezydent. Otóż Knox ma własną komórkę do tajnych operacji: Biuro Analiz Zarządzania Korpusu Piechoty Morskiej. Korzystając z tego, wysłał oddział marines na Mindanao, aby sprawdzić, czy dałoby się jakoś pomóc temu Fertigowi.

Pierwsza kwestia to go znaleźć, a potem co?

Mamy sugestie ze sztabu MacArthura, że to fałszywka. Trzeba stwierdzić, po pierwsze, czy istotnie nie jest podstawiony przez Japończyków, po drugie, czy to nie jakiś fiksat, po trzecie, zakładając, że dwie pierwsze odpowiedzi są przeczące, czy rzeczywiście można tam prowadzić jakieś liczące się działania partyzanckie.

Rozumiem, że jak na razie, piechota morska go nie odnalazła? — spytał Canidy.

Donovan pokręcił głowa i powiedział:

Jak dotąd ani śladu. Moim zdaniem mają szanse pół na pół. A jeśli im się nie uda, to oceniam, iż prawdopodobieństwo, że prezydent — zafascynowany wizją amerykańskiej partyzantki na Filipinach — zezwoli na ponowienie próby przez BSS, wynosi jeden do stu. — Odczekał chwilę, aby Canidy mógł przetrawić usłyszane słowa, a następnie spytał: — Zaczynasz chwytać całość obrazu?

Canidy pokiwał w zamyśleniu głową.

Tak.

Jeśli będę musiał posłać kogoś na Filipiny, wolałbym, żeby to był ktoś, kto nie spowoduje nieustannych waśni z MacArthurem.

A Jimmy ewakuował się wraz z nim z Filipin i nawet Willoughby musiałby się z tym liczyć.

Poza tym zna Filipny i mówi po hiszpańsku — dorzucił Canidy.

Nie można nawet wykluczyć, że zna samego Fertiga. Zanim doszło do kapitulacji, obaj zagrzewali do oporu. Dlatego Jimmy jest bardzo dobrym kandydatem. Decyzja jednak należy do ciebie. Dyer i wszystko, co z nim związane, ma absolutny priorytet.

Canidy znowu się zamyślił.

Może to zabrzmi brutalnie — odezwał się wreszcie — ale Jimmy należy do tej grupy osób, które dobrze jest mieć, choć nie są nieodzowne.

Filipiny to ważna rzecz, Dick.

No cóż, zniszczy to wprawdzie miłość jego życia, a w każdym razie może zniszczyć, ale wojna to wojna.

Potrzebna jest jego zgoda. Jak myślisz, powie „tak”?

Canidy w milczeniu kiwnął głową.

Dobrze, to teraz wracamy do spraw bieżących. Rozumiem, że kontakt z Helmutem von Heurtenem–Mitnitzem nawiązany?

Trzy dni temu.

Przez kogo i jak?

Pomagają nam w tym Brytyjczycy, chociaż z pewnymi oporami. My nie mamy nikogo odpowiedniego w Berlinie.

Z oporami?

Ich ludzie „mają do wykonania zadania ważniejsze, niż jest pan sobie w stanie wyobrazić” — powiedział Canidy, przedrzeźniając wymowę angielskiego arystokraty. — Oznajmili nam, że nie będziemy więcej mogli korzystać z ich agentów w Berlinie i Frankfurcie. To znaczy najwyżej jeszcze raz. Mam wrażenie, że jak dobrze naciśniemy, uda się wydębić dwa razy. Ale potem będziemy już zdani tylko na siebie.

Donovan pokiwał głową.

No cóż, pora ujawnić coś, o czym wcześniej nie musiałeś wiedzieć. Nie ma też potrzeby informować o tym naszych brytyjskich sojuszników. Mamy sieć przerzutową do Budapesztu.

I będę mógł z niej skorzystać? Bo już zaczynałem sobie wyobrażać, że Dyera i jego córkę zabierzemy z Holandii kutrem rybackim. A dlaczego taka okrężna droga?

Niemcy wiedzą, że podobnie jak Anglicy zabieramy ludzi z Holandii i Belgii, i coraz sprawniej wykrywają nasze siatki. Oczywiście nadal z nich korzystamy, kiedy wytropią jedną, zakładamy następną. Na wszelki jednak wypadek stworzyliśmy też drogę przerzutu na Węgry, potem do Jugosławii. Nie wykorzystywana, sprawdzamy tylko co jakiś czas jej drożność, ale używać chcemy wyłącznie w razie konieczności. Nadążasz za mną?

Rozumiem, trasa rezerwowa.

Nie całkiem. Nie chodzi o to, że kiedy padnie jakaś trasa w Holandii czy Belgii, uruchomimy węgierską. Chcemy tamtędy przerzucać tylko ludzi zbyt cennych, aby ryzykować inne drogi.

Dyer jest dla nas taki ważny?

Może nam opowiedzieć o stopach metali nadających się do budowy silników odrzutowych. Komu jak komu, ale tobie chyba nie muszę tłumaczyć, jakie to dla nas ważne?

Dlaczego Jugosławia? — spytał Canidy.

To nie twoja sprawa, Dick. Kiedy Vollmer dostarczy Dyerów do Budapesztu, twoja rola się kończy.

Ale czy to przypadkiem aby nie chodzi o kolejną próbę… jak pan to ujął? „Drożności”? Posyłam tam Vollmera, ten bierze Dyera i patrzymy, czy dotrą w wyznaczone miejsce?

Canidy, licz się za słowami. Pamiętaj, z kim rozmawiasz! — zirytował się Bruce, ale Donovan uciszył go gestem ręki.

Wysyłamy Vollmera, Dick, gdyż Dyer jest dla nas tak ważny, iż uznaliśmy z Edem Stevensem, że musimy zaryzykować. Uwierz mi, gdybym nie był pewien, że siatka jest drożna, nigdy nie wysyłałbym tamtędy Dyera i Vollmera.

Canidy przez chwilę wpatrywał się w Donovana, a potem rzekł:

Dziękuję, sir.

Tylko obecność Vollmera, jak sądzimy, może przekonać Dyera, że warto spróbować — wtrącił się Stevens. — Nie potraktuj tego jako przytyk, ale kiedyś już ci o tym mówiłem.

Tak, pamiętam, ale wtedy jeszcze nie było nic wiadomo o drodze jugosłowiańskiej. Boję się jej.

Dlaczego? — spytał Bruce.

Z tego, co wiem, w Jugosławii działają dwa ugrupowania partyzanckie. Jednym dowodzi dawny pułkownik królewskiej armii Dragoljub Michajłowicz, drugim komunista Josip Tito, wspierany przez Rosjan. Zapewne z oczywistych przyczyn skorzystamy z pułkownika, ale on i Tito zwalczają się. Co się stanie, kiedy Vollmer i Dyer wpadną w łapy partyzantów Tity? A może to tutaj kryje się próba? Kolejny test makiawelistyczny?

Tak mnie ciekawi, skąd masz te informacje o Jugosławii, że postaram się zapomnieć o dwóch ostatnich zdaniach — powiedział sucho Donovan.

Zdarzało się, że byłem tutaj „dezinformowany”. — Canidy nie zamierzał się korzyć. — Czy też nie mówiono mi tego, co powinienem był usłyszeć.

Posłuchaj, Canidy… — nie wytrzymał Bruce, lecz Donovan nie dał mu dokończyć.

Czasami jest to konieczne. Ale nie ja to robiłem i nie robię teraz.

Zgoda, nie pan. Przepraszam za brak opanowania.

Mam nadzieję — fuknął Bruce, ale Donovan znowu ruchem ręki przywołał go do porządku i zwrócił się do Canidy’ego:

Mnie jednak interesuje, skąd tyle wiesz o Jugosławii.

Rozmawiałem z ludźmi, których tam zrzucamy. Oczywiście, zakładali, że jako szef Whitbey House mam prawo wiedzieć.

I wyciągałeś to z nich! — stwierdził Bruce oskarżycielskim tonem.

No cóż, powinienem sam był się domyślić — rzekł Donovan, a Canidy nie potrafił ocenić, ile w tym było sarkazmu, a ile aprobaty. Pułkownik zerknął na Stevensa i ciągnął: — Tak, Dick, to ludzie Michajłowicza będą ochraniać drogę z Budapesztu. Przynajmniej w tej chwili można im zaufać. Tak czy owak, dostarczymy ci wszelkie informacje, jakich będziesz potrzebował. Jeśli, rzecz jasna, będziemy potrafili.

Vollmer na pewno spyta, co stanie się później, gdy już się znajdzie z Dyerem w Budapeszcie. I co mam mu powiedzieć: „Ktoś tam się tobą zajmie”?

Powiesz mu, że z Węgier przedostaną się do Chorwacji, gdzie przejmą ich ludzie Michajłowicza i przez Bośnię — Hercegowinę przerzucana wyspę Vis. Stamtąd zabierze ich samolot.

Czyj?

Brytyjczycy mają tam spory oddział, jakichś stu ludzi, w tym dwóch naszych. Dostaliśmy informacje o rozmiarach lotniska. Obejrzyj to, a potem powiedz Stevensowi, czy twoim zdaniem B–25 ma odpowiedni zasięg i czy lotnisko się dla niego nadaje. Jeśli nie, pozostaje angielski okręt podwodny.

Canidy nie potrafił ukryć zdziwienia.

Mamy też swoich ludzi u Tity i Michajłowicza. Na razie nie było potrzeby, abyś o tym wiedział — rzucił Donovan.

Jeszcze jedno — powiedział Canidy. — Teraz, kiedy Vollmer wykuł na pamięć mapę Leeuwarden w Holandii, ma jechać do Budapesztu. Jest tam jakiś adres?

Donovan uśmiechnął się.

Ma go Stevens. Czy są jakieś kłopoty, żeby się porozumieć z von Heurtenem–Mitnitzem?

Na ogół wiadomość dociera do niego po pięciu dniach.

Nie ma co się ociągać. Ed, puść wszystko w ruch.

Tak jest, sir.

To tyle. Zaraz mam samolot i Ellis chyba już się denerwuje tam na dole.

Donovan uścisnął wszystkim ręce i wyszedł, a za nim podążyli Bruce i Stevens.

Canidy odezwał się po chwili milczenia:

Przyszła mi do głowy pewna myśl. Razem z Jimmym i Voll — merem pójdę do pubu pełnego żołnierzy, żeby się upić. Przy odrobienie szczęścia może przydarzy się jakaś bójka.

Nie wiem, czy się zdziwisz czy nie, ale idę z wami — powiedział Fine.


5
Bar w hotelu Dorchester
Londyn
15 stycznia 1943 roku, 20.10


Zgodnie z oczekiwaniami Canidy zastał kapitana Jamesa M.B.Whittakera, porucznika Erika Vollmera i kapitan księżnę Stanfield przy stoliku w rogu baru hotelowego.

Już zaczynaliśmy się niepokoić, gdzie jesteś — powiedział Whittaker, kiedy Canidy usiadł i zaczął przeglądać torby w poszukiwaniu whisky.

Byliśmy z szefem.

Myślałem, że pojechaliście razem do High Wycombe.

Z dużym szefem.

Istotnie, rozeszła się plotka, że jest w mieście. Jakieś ciekawe wiadomości? — spytał Whittaker.

Lecisz, kolego, na Filipiny”.

Nic interesującego.

A jak w High Wycombe? — spytała księżna.

Im mniej słów, wasza wysokość, tym lepiej. Sam szef nam współczuł.

Jedliśmy już — rzekł Whittaker — bo nie wiedzieliśmy, kiedy się zjawisz.

Nie szkodzi. Wpadliśmy ze Stanem, żeby znaleźć kogoś trzeciego do wypitki. Można by w korpusie, Joe Kennedy właśnie to z nimi omawia. W klubie oficerskim mają tam niezłą kuchnię.

Kogoś trzeciego? — zapytała zdziwiona księżna.

Kolejny amerykanizm, wasza wysokość. Dwóch to kompania, trzech to tłum.

Uśmiechnęła się lekko.

Nie wracamy na noc do Whitbey House?

Nie. Jimmy i ja musimy stawić się rano u Stevensa. „Który mu powie, żeby przygotował się do lotu na Filipiny, gdzie jego doświadczenie jest niezbędne. Mała przerwa w romansie stulecia”.

Canidy napił się whisky, żałując, że nie ma z nimi Ann. Miło byłoby spędzić we czworo ten ostatni wolny wieczór Jimmy’ego w Londynie. Nagle uniósł brwi i uśmiechnął się przebiegle.

Stanley, widzę jakąś damę, która najwyraźniej chce przyciągnąć twoją uwagę.

Wiem, wiem — burknął Fine. — Staram się jej nie dostrzegać.

Czemu jesteś taki niegrzeczny wobec dam? — nastawał Canidy.

Dick, proszę, ignoruj ją.

Canidy uniósł rękę i pomachał.

Stojąca w drugim końcu baru wysoka, szczupła kobieta z ufarbowanymi na siwo włosami zebranymi pod pielęgniarską czapką, pokazała, że chodzi jej o Fine’a. Canidy uśmiechnął się promiennie i stuknął Stanleya w ramię.

Słuchaj, ona chyba chce się z tobą przywitać.

Żeby cię cholera — mruknął Fine i zerknął przez ramię. — Kurczę, idzie tu!

Vollmer i Canidy zachichotali.

Przestaniesz się śmiać, Erik, jak wpije w ciebie swoje szpony.

Po przyjeździe do Londynu Stanley S. Fine został na początek umieszczony w hotelu Dorchester, a potem zaskakująco łatwo udało mu się zająć apartament utrzymywany w Londynie przez Continental Motion Picture Studios na potrzeby podróżujących gwiazd lub szefów, a ulokowany na rogu Park Lane i Aldford Street, o dwie przecznice od hotelu. Tęsknił za ludźmi z branży filmowej, a tych najczęściej można było spotkać właśnie tam, trudno się zatem dziwić, iż stał się bywalcem baru w Dorchesterze.

Do stałych gości należała też kobieta zmierzającą właśnie w ich kierunku. Fine na własny użytek nazywał Eleanor Redmon „Skorpionicą”. Należała do Czerwonego Krzyża, a zajmowała w organizacji pozycję na tyle wysoką, żeby serwować kawę i ciastka przystojnym i jurnym młodzieńcom. Nie była już dzierlatką, miała po czterdziestce, mieszkała w Duluth w stanie Minnesota, a tuż przed wybuchem wojny została zamożną wdową. Po czym ochotniczo zgłosiła się do Czerwonego Krzyża.

Stanowisko miała na tyle poważne, iż otrzymała kwaterę w Dorchesterze, z kolei pieniądze sprawiły, że kwaterą objęła cały apartament. Zwykła zaglądać w porze koktajlowej do baru w towarzystwie jednej czy dwóch młodych, urodziwych pielęgniarek, które w sposób naturalny przyciągały uwagę przystojnych pilotów.

Eleanor zainteresowała się Stanleyem, gdy zobaczyła, jak przyjaźnie odnosili się do niego ludzie, których znała dotąd tylko ze srebrnego ekranu. Nawiązanie znajomości nie było specjalnie trudne: wystarczyło, że miała stolik z wolnymi miejscami, których najczęściej brakowało. Nie potrwało długo, a mogła już napisać do znajomych w kraju, że przy „jej” stoliku bawili się major David Niven i szeregowiec Peter Ustinov, świeżo zaś poznany przez nią kapitan Stanley S. Fine, w cywilu wiceprezes Continental Studios, musiał im pożyczać pieniądze na zapłacenie rachunku.

Fine zafascynowany oglądał wieczorne manewry Skorpionicy; zwabieni widokiem nadobnych pielęgniarek młodzi piloci dosiadali się do stolika, zastanawiając się, jak wyrwać panienki, a zostawić stare pudło, i zawsze co najmniej jeden budził się rano w łóżku — obok starego pudła. Ponieważ Eleanor uważała go za dekadenta (jak wszyscy filmowcy), więc bez żadnego skrępowania wyznawała, iż młodzi oficerowie, a w szczególności lotnicy, wydawali się jej nieodparci.

Kiedy szeroko uśmiechnięta Skorpionica dotarła do stolika, Fine zorientował się, że jest już po sześciu lub siedmiu whisky, co znaczyło, że jest napalona i będzie namolna.

Przy odrobinie szczęścia zabierze się do Canidy’ego”.

Cześć, Stanley! — zawołała Eleanor Redmon. — Przedstaw mnie swoim przyjaciołom.

Szybko się okazało, że chodziło jej wyłącznie o Vollmera. Whittaker był w sposób oczywisty zajęty, Canidy zaś miał na sobie mundur majora, a na dodatek wyglądał na zmęczonego i brakowało mu chłopięcego uroku. Ani mu się było równać z Vollmerem, który miał lśniące buty, skrzydełka spadochroniarza i Srebrną Gwiazdę.

Kapitan Stanfield, major Canidy, kapitan Whittaker, porucznik Vollmer, kochani, poznajcie Eleanor Redmon.

Cóż za wspaniałe towarzystwo! — zawołała Skorpionica.

Naprawdę chce pani wpić swoje szpony w Erika? — spytał Canidy.

O kurwa — bąknął pod nosem Fine, chociaż było to do niego niepodobne.

Przepraszam, majorze, nie zrozumiałam pana.

Stanley powiedział, że wpije pani swoje szpony w Erika, i byłem ciekaw, co może mieć na myśli.

Nigdy nie uwierzę, że Stanley powiedział coś równie obrzydliwego — oznajmiła Skorpionica.

Ale powiedział — potwierdził Vollmer.

Oczy Eleanor na chwilę zapłonęły gniewem, postanowiła jednak jakoś przełknąć zniewagę i usiadła.

Stacjonuje pan w Londynie, majorze? — spytała, wyciągając papierosa i bardzo wyraźnie dając do zrozumienia, iż oczekuje, że Vollmer poda jej ogień.

Nie — odrzekł Canidy.

A pan, poruczniku, musi być z Osiemdziesiątej Drugiej — zwróciła się do Vollmera, który odpowiedział tak samo jak Canidy:

Nie.

Zatem uczestniczycie w tym, co robi Stanley, a o czym nie wolno głośno mówić — rzekła, ściszając znacząco głos.

Sądziłem, że Stanley służy w sekcji filmowej Naczelnego Dowództwa — stwierdził Canidy, udając zdziwienie.

Bo tak właśnie jest — zapewnił szybko Fine.

Eleanor przewróciła oczyma.

A jakże. Zmieńmy zatem temat.

Widać było, że jej apetyt na Vollmera zwiększyło jeszcze podejrzenie, iż jest związany z wywiadem.

Służymy w Trzydziestej Drugiej Grupie Bombowej — oświadczył Canidy. — Ja jestem inżynierem, Erik dowodzi sekcją przeglądu spadochronów.

O — powiedziała z lekkim rozczarowaniem w głosie. — A jak poznaliście Stanleya?

Jesteśmy starymi kumplami. Jeszcze z Hollywood.

Pewnie — rozpromieniła się Skorpionica i spojrzała na Vollmera. — Od razu widać, że jest pan aktorem.

Nie, nie jestem aktorem — sprostował szorstko Vollmer.

Jest kaskaderem — wtrącił Canidy. — Robił wszystkie numery za Errola Flynna. I Alana Ladda.

Naprawdę? Fascynujące!!!

Przysunęła się bliżej Vollmera, który postanowił skorzystać z sytuacji i z zapałem opowiedział jej, że Errol Flynn panicznie bal się koni, Alan Ladd zaś ze swą szpotawa nogą był tak niewielkiego wzrostu, że trzeba było mu podstawiać małe podium, by nie wyglądał przy partnerkach jak kurdupel.

W tym momencie przy stoliku stanął pułkownik z naszywkami Naczelnego Dowództwa i Wojsk Chemicznych, aby poprosić Skor — pionicę do tańca. Chwilkę się wahała, ale potem przyjęła zaproszenie.

Dobra, spadamy jak najprędzej — powiedział Canidy, a wraz z nim poderwali się Vollmer i Fine.

Erik — zwrócił się Canidy w szatni do Vollmera — nie musisz iść z nami. Jesteś najwyraźniej w guście tej damy z Czerwonego Krzyża.

Dobrze ci żartować — prychnął Vollmer. — Kiedy wstawała, żeby zatańczyć z tym pułkownikiem, złapała mnie za fiuta.

Stan cię ostrzegał, pamiętaj — zachichotał Canidy.

Nie doceniłem tego.

Na zewnątrz czekał packard, ale za kierownicą siedziała wysoka, chuda kapral z WRAC. Canidy pomyślał, że Agnes chyba oddaliła się gdzieś z Bitterem.

Dobra, jedziemy — powiedział. — Jimmy’emu i jej wysokości chyba i tak nie zależy na naszym towarzystwie.

Po drodze do klubu oficerskiego korpusu lotniczego, gdzie powinni na nich czekać Joe Kennedy i John Dolan, Vollmer spytał:

Zanim będziemy mieli w czubie, ustalmy jedno: co mam zrobić z matką? Zobaczyć się z nią czy nie?

Sam decyduj — odrzekł Canidy. — To nie moja matka.

Ciągle się gryzę z myślami. Ostatecznie to jednak matka.

Jeśli chodzi ci o to, czy Biuro ma coś przeciw temu, żebyś się z nią zobaczył, to nie, z punktu widzenia BSS sprawa jest neutralna.

No dobra, ale jak ją znaleźć?

Jak tam, Stanley, zatroszczysz się o ten drobiazg dla pana porucznika? — spytał Canidy.

Jasne.

Dziękuję — odparł Vollmer, a z tonu jego głosu można było wywnioskować, że sprawa wcale nie była mu obojętna.



XII

1
Kurhotel
Marburg an der Lahn, Niemcy
17 stycznia 1943 roku


Kiedy Peis zjawił się w restauracji ze swoją damą i Gisellą, przez jakiś czas ta ostatnia i Müller odnosili się do siebie bardzo oficjalnie. Gisellą nie czuła się najlepiej w roli dziwki dowożonej standartenführerowi przez Peisa.

Natomiast Müller zupełnie jej tak nie traktował.

Nie jest dziwką, myślał. Musiała się dostosować do trudnej sytuacji. To raczej Peis jest bardziej alfonsem niż ona dziwką. Z tym, że dla mnie tak jest wygodniej. I bezpieczniej. Niech wszyscy dookoła uważają ją za dziwkę. Młoda, ładna dziewczyna, stara się przypodobać starszemu mężczyźnie, który jako standartenführer może jej zapewnić luksusy nieosiągalne dla innych.

Rezerwa między nimi nie znikała także w tańcu: zupełnie, jakby ojciec tańczył z córką. Nawiasem mówiąc, mógłby być jej ojcem, chociaż wtedy musiałby się bardzo wcześnie wziąć do dzieła.

Kiedy jednak wracali z parkietu, trzymając się za ręce, Gisellą uścisnęła jego dłoń, a on odpowiedział tym samym. I z niejakim ociąganiem rozłączyli dłonie, siadając do stołu.

Po kolacji Müller niedwuznacznie dał do zrozumienia Peisowi, że czas już na niego i towarzyszkę, która na pożegnanie ucałowała Gisellę i powiedziała:

Pa, kochana, na pewno nieraz się jeszcze zobaczymy. Słowa te zabrzmiały w uszach Müllera dziwnie złowrogo. Peis stanął na baczność, wyrzucił przed siebie wyprostowaną dłoń i ryknął, tak żeby wszyscy mogli go usłyszeć:

Guten Abend, herr standartenführer! Heil Hitler!

Müller odpowiedział ospałym uniesieniem dłoni. Kiedy tamci odeszli, Gisella uśmiechnęła się do Müllera.

Chyba widywałam już bardziej dziarskie gesty.

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, potem Müller powiedział:

Zamówię sobie brandy. Coś dla ciebie?

Ja także z chęcią napiję się brandy.

Kieliszki przyniósł sam właściciel, obchodząc się z trunkiem jak z prawdziwym skarbem. To przedostatnia z dwóch butelek, które mu jeszcze pozostały, oznajmił, stawiając lampki przez Gisellą i Müllerem.

Właściciel oddalił się, a Gisellą rzekła z westchnieniem:

Przed wojną ojciec bardzo lubił wypić wieczorem kieliszek brandy.

Tak? To kupimy mu butelkę. W jej oczach błysnął ognik.

Mógłbyś coś takiego zrobić?

Sama słyszałaś: ma jeszcze jedną flaszkę. Cofnęła się, jakby odrobina przestraszona.

Jeśli chcesz, mogę cię odwieźć do domu — zaofiarował się.

Chyba chciałabym zatańczyć.

Teraz jednak nie tańczyli jak ojciec z córką. Gisellą wtulała się w niego piersiami, a gdy w pewnym momencie oparła o niego głowę, wyraźnie poczuł zapach jej włosów.

Muszę z tobą porozmawiać — szepnęła.

Oczywiście.

Ma jakieś kłopoty? Czyżby ten bydlak Peis…”

Chcesz, żebym pojechała do domu, Johann?

Przypuszczałem, że to raczej ty… Mocno uścisnęła jego dłoń.

Całkiem możliwe, że po prostu woli być kochanką standartenführera — nawet podstarzałego i łysiejącego — niż wysługiwać się Peisowi. Ale nawet jeśli tak, to czym miałbym się przejmować? Najważniejsze, że mi daje”.

Zdecydowanie mało prawdopodobne wydawało mu się to, że mogła po prostu lubić jego samego, nie zaś funkcję.

A może wzięlibyśmy butelkę do twojego pokoju? — spytała miękko i zajrzała mu w oczy.

No cóż, dobrze wie, że to nie scyzoryk napiera teraz na jej brzuch.

Kiedy znaleźli się w pokoju, Gisellą bez słowa poszła do łazienki, skąd wyszła w samych majtkach, bawełnianych i niezgrabnych.

Muszę jej sprawić jakąś gustowną bieliznę.

Potem on wziął szybki prysznic, a następnie spryskał się wodą kolońską na piersi, pod pachami i na owłosieniu łonowym. Owinąwszy się w biodrach ręcznikiem, wrócił do pokoju.

Gisellą leżała już w łóżku. Cisnął ręcznik na krzesło, a ona odchyliła przed nim kołdrę. Kiedy wsunął się do łóżka, obróciła się na bok, nogą przykrywając jego nogi i kładąc mu głowę na piersi.

Słuchałam BBC — szepnęła.

Dobrze wiesz, że za to można iść do więzienia — powiedział, traktując to jako żart.

Dlatego przestałam się dziwić, że Peis dostarczył mi radio.

Przestałaś się dziwić?

— „Gisella dziękuje Erikowi za radio”.

Nie boisz się sąsiadów?

Boję i dlatego jestem bardzo ostrożna.

Teraz już chyba nic ci nie grozi, gdyż Peis boi się mnie.

Także i ja powinnam się bać, a tymczasem jakoś nie potrafię.

Przytulił ją do siebie.

To była wiadomość dla ciebie? — spytała.

Tak myślimy.

Kto jeszcze?

Im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie — odparł, ale zaraz się zorientował, że to zupełnie bez sensu. Jeśli wpadną, nie będzie miało żadnego znaczenia, ile wie Gisella, oboje bowiem będą umierać wolno i okropnie w rękach jakiegoś Peisa.

Zrozumiałam, że druga jest potwierdzeniem pierwszej.

Druga?

Tak. Była jeszcze druga wiadomość.

Spojrzał na jej głowę, linię, gdzie włosy rozchodziły się na boki, i pomyślał, że najchętniej dałby sobie spokój ze wszystkimi szyfrowanymi informacjami i całym tym idiotycznym światem i pogrążył się w błogim uczuciu, że oto przytula się do niego piękna dziewczyna.

Ach, mein Gottlll Nic nie wiem o tej drugiej.

— „Bübchen chciałby znowu powiosłować z Gisellą” — zacytowała z taka powagą w głosie, że Müller parsknął śmiechem.

Jak? Skąd wiesz, że to do ciebie? Wiosłować? Bübchen?

Chwilę milczała.

Dlaczego się śmiejesz? — zapytała.

Sam nie wiem.

Erik był młodszy ode mnie.

I dlatego nazywałaś go „chłopaczkiem”? — Przytaknęła. — A wiosłowanie?

Opowiedziała mu o pikniku na brzegu Lahn w przeddzień wyjazdu Vollmera z Marburga. Ku jej zdziwieniu Müller ucałował ją we włosy.

Czuję się niezręcznie, opowiadając ci o tym — stwierdziła.

Czemu? Przecież Peis cię zmusił!

Zmusił, prawda, ale nie uważałam tego za poświęcenie.

Zakochałaś się w Eriku?

To w ogóle nie wchodziło w grę.

Nadal go kochasz? — spytał, starając się, aby zabrzmiało to możliwie jak najobojętniej.

Gisella odchyliła się i spojrzała mu w oczy.

Uwierzysz mi, kiedy powiem „nie”?

Uwierzę.

W takim razie: nie.

Cieszę się.

Mocno przytuliła się do niego.

O co w tym wszystkim chodzi? — mruknęła.

Moim zdaniem, o jedno z dwojga: albo chcą czegoś od twojego ojca, albo chcą jego, a może i ciebie, wywieźć z Niemiec.

Pytałam ojca o Erika, ale zupełnie go nie pamięta.

Będę musiał o tym porozmawiać.

Z ojcem?

Tak.

Udaje, że nic nie wie o Peisie. Nie wiem, jak zareaguje, kiedy pojawisz się u nas w domu.

Zobaczymy.

Zobaczymy.

Na chwilę umilkli, a potem Müller rzekł cicho:

Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek poznałem.

To bardzo wyszukany komplement. Z reguły kiedy mężczyźni mówią wyszukane komplementy, czegoś chcą. — Poczuł rumieniec na twarzy. — Czy to miało znaczyć, że chcesz się kochać?

Nie. Co nie przeszkadza temu, że chcę.

Świetnie — powiedziała. — Już się obawiałam, że skończy się tylko na wspólnej drzemce. — Jej ręka pomknęła w dół. — Czuję jednak, że to płonne obawy.


2
Burgweg 21
Marburg an der Lahn, Niemcy
18 stycznia 1943 roku, 10.00


Nikt tak naprawdę nie wiedział, jak starą uliczką jest Burgweg. Niewykluczone, że powstała jeszcze przed twierdzą, o której przewodniki powiadały, iż „została zbudowana około roku 900 wokół dawnej wieży”.

Wyłożona brukowcami ulica była stroma, a kiedy, jak teraz, pokryła ją warstwa zlodowaciałego śniegu, była też śliska. Tył opla admirała kilkakrotnie zjechał w bok, koło raz zabuksowało o krawężnik. Wejście do twierdzy widać było z miejsca, gdzie Müller wjechał lewymi kołami na chodnik i wyłączył silnik, nie przejmując się znakiem, który nie pozwalał tu parkować. Żaden policjant nie ośmieli się nie tylko zapisać, ale nawet zapamiętać numerów samochodu. Wystarczy pierwsze spojrzenie, by się zorientować, że rejestracja była berlińska, a wóz należał do instytucji tak poważnej jak Schutzstaffel–Sicherheitsdienst.

Wyjął kluczyk ze stacyjki, zaciągnął hamulec, wysiadł i szybko okrążył wóz, aby przytrzymać drzwi przed Gisellą. Kiedy wystawiła nogę, sukienka pod rozpiętym płaszczem podjechała tak wysoko, że nad jedwabnymi pończochami, które przywiózł jej z Berlina, błysnął pasek ciała, a jemu serce podskoczyło do gardła.

Ależ jest piękna!

Dziękuję — powiedziała Gisella i korzystając z pomocy Müllera, wysiadła z przechylonego na bok auta. W drugiej ręce trzymała owiniętą w bibułkę butelkę, z którą dyrektor Kurhotel rozstał się, aczkolwiek nie bez żalu.

Poczekaj — rzekł Müller. — Mam coś jeszcze. Popatrzyła na niego, pytająco unosząc brwi, on zaś cofnął się, otworzył bagażnik i wydobył z niego duże pudło.

Co to takiego? — spytała.

Przywiozłem parę drobiazgów z Berlina — odparł i znowu poczuł niespokojną reakcję serca na spojrzenie, którym go obdarzyła.

Kiedy weszli do holu na parterze, drzwi po lewej uchyliły się bezszelestnie, a w szparze błysnęło ciekawskie oko.

Mhm, Peis chce mieć wszystko pod kontrolą, pomyślał Müller.

Poszedł za Gisellą po schodach; na piętrze zapukała do drzwi i poczekali, aż się otworzą.

Wprawdzie Müller dokładnie przeczytał akta i widział zdjęcie profesora, ale inaczej go sobie wyobrażał. Zamiast niechlujnie ubranego człowieka z roztargnionym wyrazem twarzy, zobaczył wysokiego, schludnego mężczyznę o żywym spojrzeniu i kędzierzawych włosach.

Heil Hitler! — odezwał się Dyer i przepisowo uniósł rękę.

Heil Hitler — niemrawo bąknął Müller i wszedł pierwszy, a Gisella zamknęła za nimi drzwi.

Tato, poznaj standartenführera Müllera — powiedziała.

Witam — odrzekł Dyer, ale jego postawa z całą pewnością nie była przyjazna.

Z powodu mojego munduru czy dlatego, że spędziłem noc z jego córką?”

Bardzo mi miło pana poznać, a rękę będę mógł panu podać dopiero wtedy, gdy pańska czarująca córka uwolni mnie od tego ciężaru.

Gisella zachichotała, profesor jedynie odrobinę przekrzywił głowę, ale zachował surową minę.

A co tam jest, Johann?

Macie lodówkę? — odpowiedział pytaniem na pytanie. Gisella odchyliła wierzch kartonu.

Mój Boże! — wykrzyknęła. — A skąd to wszystko wytrzasnąłeś?

Macie lodówkę? — powtórzył.

Mamy tylko szafkę z lodem — odparła.

Każę Peisowi, żeby dostarczył wam lodówkę — odruchowo rzekł Müller, ale Gisella natychmiast się sprzeciwiła:

Nie.

Wystarczy nam to, co mamy — przyłączył się profesor i dorzucił bez przekonania: — W każdym razie dziękujemy.

Proszę mnie uważać za przyjaciela — powiedział Müller; Dyer w milczeniu pokiwał głową, ale z jego oczu nie znikał wyraz podejrzliwości.

W ten sposób przez sto lat nie przełamię jego rezerwy, pomyślał Müller, ujął profesora za łokieć i pociągnął, mówiąc:

Niech pan pozwoli na chwilę.

W kuchni rozkręcił na cały regulator małe FEG Volksradio i otworzył oba krany, a potem nachylił się do przyglądającej mu się ze zdziwieniem Giselli i szepnął jej do ucha:

Peis mógł tu założyć podsłuch. Jeśli chcecie mówić tutaj o czymś, czego nie powinien słyszeć, to tylko w takich warunkach. Jeszcze lepiej rozmawiać w lesie, ale nie nad jeziorem czy stawem. — Pokiwała głową, a on nachylił się teraz do Dyera: — Córka powie panu, o co chodzi. Proszę słuchać uważnie i nikomu nie powtarzać, bo inaczej wszyscy zginiemy.

Po twarzy Dyera widać było, że jest kompletnie zaskoczony. Müller wrócił do jego córki.

Powiedz mu wszystko, co wiesz, nie ukrywaj niebezpieczeństwa. Niech powie, co o tym sądzi, nawet gdyby chodziło o mgliste przypuszczenia.

Gisella przytaknęła i spytała go na ucho:

A ty idziesz? Dlaczego?

Nie ufa mi. Musisz go przekonać. — Popatrzył jej w oczy, a ona wolno kiwnęła głową. — Poza tym powinienem już wracać do Berlina. — Z trudem oparł się pokusie, aby pocałować Gisellę. Zakręcił krany, wyłączył radio i powiedział: — Bardzo się cieszę, że pana poznałem, profesorze. Do widzenia, Gisello, zobaczymy się znowu, jak tylko obowiązki mi na to pozwolą. — Chwilę odczekał i dorzucił głośno: — Heil Hitler! Auf Wiedersehen!

Był już na parterze, kiedy go dogoniła.

Zatrzymał się i odwrócił, a ona zarzuciła mu ręce na szyję.

Uważaj na siebie — szepnęła.

Za jej plecami dojrzał znowu uchylone drzwi. „Niech przynajmniej ma o czym donieść”, pomyślał, przyciągnął Gisellę do siebie i obdarzył długim pocałunkiem.

Zachowuję się wobec niej jak szczeniak, myślał w drodze do opla. Muszę trochę bardziej nad sobą panować. Namiętność potrafi być bardzo niebezpieczna. Ale moment później, gdy siedział za kierownicą i włączał silnik, postanowił sobie, że po jutrzejszym spotkaniu z von Heurtenem–Mitnitzem musi się rozejrzeć za jakimiś naprawdę dobrymi perfumami.


3
Ministerstwo Spraw Zagranicznych
Berlin
20 stycznia 1943 roku


Wiadomość, która czekała w biurze na Helmuta von Heurtena–Mitnitza, brzmiała niewiarygodnie, była jednak prawdziwa. Reichsminister Joachim von Ribbentrop byłby rad, gdyby von Heurten–Mitnitz zechciał zjeść z nim obiad w prywatnym gabinecie.

Panie ministrze — kończyła panna Ingebord Schermann — pozwoliłam sobie poinformować sekretarza pana ministra spraw zagranicznych, że o ile wiem, nic nie stoi na przeszkodzie, aby przyjął pan zaproszenie.

Znakomicie, tak właśnie należało postąpić. O której?

O wpół do drugiej, panie ministrze.

Pozostały mu jeszcze niecałe cztery godziny, żeby się zastanowić, o co może chodzić. Mieli z Ribbentropem wiele wspólnego. Obaj byli arystokratami, obaj — zawodowymi dyplomatami. Kiedy Ribbentrop pracował jako attache handlowy Ambasady Niemieckiej w Ottawie, Helmut pełnił tę samą funkcję w konsulacie w Nowym Orleanie. Obaj bardzo wcześnie obstawili NSDAP i jej Führera.

Były też między nimi różnice. Ród Ribbentropów przedstawiał się w Almanachu Gotajskim znacznie mniej imponująco niż von Heurtenowie–Mitnitzowie, Joachim był też znacznie mniej wyrachowanym i przewidującym dyplomatą, niż lubił o sobie sądzić. O jego karierze zadecydowała wierność i bezkrytyczne posłuszeństwo. Nawet brat Helmuta wyrażał się o nim z odcieniem pogardy w głosie.

Od chwili powrotu do Berlina Helmut starał się, jak mógł, unikać Ribbentropa, co udawało mu się tym łatwiej, że także i reichsminister wolał się upewnić, jak ostatecznie zostanie oceniona porażka w Maroku.

Zresztą, Helmut w pierwszej chwili pomyślał, że to właśnie będzie temat spotkania, potem jednak doszedł do wniosku, że ewentualne wątpliwości Ribbentrop mógł sobie rozwiać w bezpośredniej rozmowie telefonicznej. Pomimo więc kilku telefonów sondażowych i intensywnych rozmyślań, kiedy von Heurten–Mitnitz meldował się w sekretariacie Ribbentropa dwadzieścia po pierwszej, nie miał pojęcia, czego będzie dotyczyć rozmowa.

Sekretarka oznajmiła, że musi chwilę poczekać, i zaoferowała kawę oraz gazety.

Dwadzieścia pięć po pierwszej drzwi sekretariatu raptownie otworzyły się i do środka wkroczył w towarzystwie adiutanta obergruppenführer SS Ernst Kaltenbrunner. Robił wrażenie już z racji samego wyglądu: prawie metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu, barczysta postura, twarz z wyraźnymi bliznami po młodzieńczych pojedynkach, a wrażenie to potęgowała jeszcze otaczająca go sława okrutnika.

Kaltenbrunner sztywnym ruchem głowy ukłonił się sekretarce i bez słowa otworzył drzwi do gabinetu Ribbentropa, by zaraz za nimi zniknąć. Jego adiutant zerknął spod oka na von Heurtena — Mit — nitza, w milczeniu usiadł obok niego i zajął się gazetą.

Dwie minuty później w drzwiach do gabinetu stanął oficer SS i szczeknął:

Reichsminister przyjmie teraz pana, von Heurten–Mitnitz!

W gabinecie nie było ani Ribbentropa, ani Kaltenbrunnera, oficer poprowadził Helmuta do prywatnej jadalni, wąskiej i długiej, której okna wychodziły na wewnętrzny dziedziniec, podobnie jak okna gabinetu von Heurtena–Mitnitza, znajdującego się dwa piętra wyżej i sto metrów bardziej na południe.

Witaj, Helmucie — powiedział Ribbentrop. — Jak to dobrze, że mogłeś się zjawić.

Podszedł do von Heurtena–Mitnitza z wyciągniętą ręką. Był średniego wzrostu, miał brązowe włosy i dziwnie szarą cerę.

Czuję się zaszczycony zaproszeniem, herr reichsminister.

Znasz, oczywiście, herr gruppenführera?

Kaltenbrunner i von Heurten–Mitnitz znali się z widzenia, chociaż nigdy nie zamienili ze sobą ani słowa. Teraz podali sobie ręce.

Przy długim mahoniowym stole mogło zasiąść nawet dwadzieścia osób, ale znajdowały się na nim tylko trzy nakrycia. Na białych talerzach sterczały ostrosłupy serwetek z wyeksponowaną swastyką, tak samo ozdobione były sztućce i kryształowe kieliszki na smukłych nóżkach.

Zupełnie, jakby nie było wojny. Zupełnie, jakby nie było frontu wschodniego. Zupełnie jakby nie było Stalingradu, pomyślał von Heurten–Mitnitz.

Wszedł wysoki, przystojny esesman w białej, wykrochmalonej kurtce zamiast munduru; na srebrnej tacy niósł trzy kieliszki.

Pomyślałem, że śliwowica będzie mniej więcej à propos jako aperitif — zaczął Ribbentrop. — Nie mam najlepszej opinii o węgierskich wódkach.

Czyżby to oznaczało ambasadę w Budapeszcie? Czyżby za tym stał brat? A może po prostu jestem w tej chwili bez przydziału, na Węgrzech zaś mają wakat? Ale czemu tak prywatnie? I co ma do tego Kaltenbrunner?

Wzięli po kieliszku, gruppenführer wyprężył się i powiedział:

Za Führera!

Za Führera! — powtórzyli dwaj pozostali i wszyscy wypili.

Jak tam, Helmucie, twój raport dla Führera już gotów? Gruppenführer także się tym interesuje.

A, raport! Ostatnia rzecz do dopięcia przed wyjazdem czy też prawdziwy powód tegoż wyjazdu?”

Powoli zbliżam się do końca — odparł von Heurten–Mitnitz.

To świetnie — rzekł Ribbentrop. — To co, może usiądziemy?

Zdaje się, że w związku z tym możemy liczyć na jedną z „pozytywnych irytacji”, jak to określa kochany doktor Goebbels — powiedział Kaltenbrunner, a Ribbentrop, widząc pytające spojrzenie von Fłeurtena–Mitnitza, dorzucił:

Gruppenführer robi aluzję do opinii Goebbelsa, że Ftihrer jest w najlepszej formie, kiedy się złości. Dlatego też stara się go uraczyć przynajmniej trzema złymi wiadomościami na tydzień.

To powinno podziałać — stwierdził Kaltenbrunner. — Na moje wyczucie, nic bardziej nie wytrąca Führera z równowagi niż wzmianka o Afryce lub Francuzach.

Dwóch esesmanów wtoczyło wózek, na którym pyszniła się waza ze swastykami na pokrywie i bokach. Zatrzymali się przy Kaltenbrunnerze, jeden z żołnierzy uniósł pokrywę, a drugi napełnił talerz zupą grzybową. To samo powtórzyli przy von Heur — tenie–Mitnitzu i Ribbentropie, a potem opuścili jadalnię.

Mówiąc szczerze, jestem trochę w kropce — rzekł von Heurten–Mitnitz. — Spieszyć się czy niespecjalnie?

Posłuchaj, Helmucie — rzekł Ribbentrop, pozostawiając pytanie bez odpowiedzi. — Zaczynamy mieć małe kłopoty z naszymi węgierskimi sojusznikami, padła więc sugestia, żeby wysłać tam ciebie, abyś przyjrzał się sprawom z bliska. Zanim zostaną podjęte konkretne decyzje, chcieliśmy razem z Gruppenführerem wysłuchać, co o tym sądzisz.

To zależy, herr reichsminister.

Od czego?

Jakiego rodzaju są to kłopoty i na czym miałaby polegać moja rola w ich ewentualnym rozwiązaniu. A może… Proszę mi wybaczyć szczerość, może chodzi o to, aby mój raport nie dotarł do Führera?

Na wszelki wypadek von Heurten–Mitnitz lekko się uśmiechał, aby w razie czego udawać, że był to tylko dowcip, choć może nieszczególny. Kaltenbrunner i Ribbentrop także się uśmiechnęli, a ten pierwszy powiedział:

Problem nazywa się Horthy.

Nie, nie — sprzeciwił się Ribbentrop. — Myślę, że to nie jest problem konkretnej osoby, admirał czy nie. To raczej typowo węgierska przewrotność. Niby są naszymi sojusznikami, ale nie do końca.

Przepraszam — wtrącił się von Heurten–Mitnitz — ale czy to tylko kwestia pewnej generalnej oceny czy też chodzi o jakieś konkretne fakty?

Fakty, fakty jak najbardziej — odparł z przejęciem Kaltenbrunner, ale zreflektował się i zerknął na Ribbentropa. — Rozumiem, że w naszym gronie możemy swobodnie rozmawiać o Woroneżu*. — Minister spraw zagranicznych w milczeniu przytaknął, więc Kaltenbrunner ciągnął wpatrzony w von Heurtena–Mitnitza: — Przez setki lat Węgrzy byli znakomitymi żołnierzami. Świetnie się bili za czasów cesarstwa austro–węgierskiego. Można się było spodziewać, że wyposażeni w najlepszą niemiecką broń będą się przynajmniej dłużej opierać. — Dalej Kaltenbrunner dokonał szczegółowego wyliczenia, ile to sprzętu Węgrzy zostawili w rosyjskich rękach i zakończył słowami: — I mnie, i reichsministrowi trudno jest uwierzyć, że doszło do tego bez wyraźnych rozkazów Horthy’ego. A jeśli nie jego, to w każdym razie kogoś z jego najbliższego otoczenia.

Helmut von Heurten–Mitnitz zareagował tak, jak sądził, że się po nim spodziewano:

Powinno się zatem dla przykładu rozstrzelać kilku wyższych oficerów, a oddziały węgierskie wykorzystać na najbardziej zagrożonych odcinkach frontów.

Führer inaczej do tego podchodzi — rzekł Ribbentrop.

Wierzy, że kiedy Węgrzy zrozumieją, iż alternatywą dla sojuszu z nami nie jest neutralność, lecz podbój przez bolszewików, odżyje w nich duch bojowy.

Może ma rację — mruknął von Heurten–Mitnitz.

Ale może też nie mieć — odparł Kaltenbrunner, a Helmut spojrzał na niego ze zdziwieniem, gdyż nie było rzeczą zwyczajną, by ktoś podawał w wątpliwość geniusz Führera. — I właśnie tu jest miejsce dla pana.

Nie wiem, czy dobrze rozumiem.

Marszałek Rzeszy Góring i doktor Goebbels jadą z wizytą do Budapesztu, aby porozmawiać z Horthym — wyjaśnił Ribbentrop. — Nie ulega wątpliwości, że wrócą z zapewnieniami admirała o jego miłości do Tysiącletniej Rzeszy. Góring i Goebbels wyznaczą nowego ambasadora — nie, nie, Helmucie, nikogo z zawodowych dyplomatów, ponieważ, ponoć, zawiedliśmy — a ja bardzo się obawiam, czy aby na pewno będzie on rzetelnie informował o tym, że na przekór wysiłkom naszych znakomitych dostojników Węgrzy zaraz po ich wyjeździe zaczęli kombinować, jak by tu ratować swoją skórę.

Przepraszam, że przerywam, ale obawiam się, że z kolei moje raporty nie będą traktowane poważnie.

Zależy przez kogo — odrzekł Ribbentrop. — Na pewno nie przez tych, którzy zlekceważyli twoje ostrzeżenia, że Amerykanie mogą wylądować w Afryce Północnej.

Co innego Führer — dorzucił Kaltenbrunner. — Szczególnie kiedy zwróci mu się uwagę, że nikt pana nie chciał słuchać, gdy chodziło o Afrykę.

Rozumiem — rzekł von Heurten–Mitnitz.

Wiedział, czego od niego oczekiwano, ale wiedział również, że cała sprawa jest niezwykle ryzykowna. Stawał się pionkiem w rozgrywce między znacznie potężniejszymi od niego graczami.

Chciałbym, Helmucie — ciągnął Ribbentrop — mianować cię pierwszym sekretarzem ambasady. Masz do tego odpowiednią rangę i odpowiednie doświadczenie. Nikt nie będzie się sprzeciwiał, tego jestem pewien. A będziesz robił dokładnie to, co robiłeś w Maroku, z tym że raporty będziesz wysyłał bezpośrednio do mnie. Będę z nimi zapoznawał gruppenführera, a kiedy przyjdzie odpowiednia chwila, pokażemy je Führerowi.

Postawi mnie to w niezręcznej sytuacji wobec ambasadora — zauważył von Heurten–Mitnitz.

Z jednej strony, niezręczna sytuacja, a z drugiej — ojczyzna w potrzebie — odezwał się z nieoczekiwanym i dość podejrzanym patosem Kaltenbrunner.

W każdym razie pozwolę sobie zauważyć, herr gruppenführer, że mój współpracownik z Casablanki, herr standartenführer Müller, okazał się bardzo pomocny, więc…

Kaltenbrunner machnął ręką, nie dając von Heurtenowi–Mitnitzowi dokończyć.

W porządku, ma go pan.

Cóż, pozostaje mi tylko wyrazić nadzieję, że uda mi się nie zawieść pokładanego we mnie zaufania.

Mój drogi, ludzie tacy jak my nigdy nie skąpili swych wysiłków ojczyźnie, nawet gdy wydawało się, iż stają przez zadaniami niemożliwymi do wykonania. — W tym momencie von Heurten–Mitnitz poczuł, że Ribbentrop przydeptuje czubek jego buta. Spojrzał zdumiony na ministra Rzeszy. — Przepraszam, mój drogi. Szukałem przycisku, żeby nas obsłużyli. Nie chciałem, żeby ktokolwiek nam przeszkadzał podczas tej części obiadu.

Natychmiast też pojawili się dwaj młodzi esesmani i zaczęli nakładać na talerze medalion cielęcy w sosie cytrynowym z pieczonymi ziemniakami i fasolką szparagową.

Wróciwszy do swego gabinetu, von Heurten–Mitnitz wydał sekretarce polecenie, że nie ma go dla nikogo poniżej samego reichsministra; musiał się nad wszystkim dokładnie zastanowić. A nie chodziło bynajmniej tylko o nową funkcję czy o fakt, że on, szpieg amerykański, otrzymywał misję specjalną od samego ministra spraw zagranicznych Rzeszy. Poprzedniego wieczoru był zaproszony na raut w ambasadzie argentyńskiej. W kieszeni palta, które odebrał, wychodząc, z rąk kamerdynera, wyczuł kartkę; z pewnością wcześniej jej tam nie było.

Dopiero w domu wyjął ją i dokładnie obejrzał. Na kartce narysowany był kościół Świętej. Anny w Budapeszcie, wzniesiony między rzeką a Wzgórzem Zamkowym w Budzie. Adres był nie do odczytania, ale za to treść wypisano bardzo wyraźnie:

Mam nadzieję, że już wkrótce spotkamy się tu w towarzystwie F. i G. Jeszcze się odezwę. Pozdrawiam Erik.

Niemal natychmiast zrozumiał, o co chodzi. Miał w jakiś sposób dostarczyć Friedricha i Gisellę Dyerów do kościoła Świętej Anny w Budapeszcie; ktoś się z nim skontaktuje, podając dokładny termin.

Sam Vollmer? Czy może „Erik” był tylko elementem identyfikacyjnym?

I czego Amerykanie mogli chcieć od Dyera? Co takiego wiedział, że uzasadniało to ogromne ryzyko? I jak on i Müller mają załatwić dokumenty podróżne dla tej dwójki?

I oto nagle wszystko zaczynało się wydawać całkiem proste. Teraz mogli wraz z Müllerem po prostu wsadzić Dyerów do samochodu. Kto ośmieli się zatrzymać i kontrolować wóz ze standartenführerem SS–SD i świeżo wyznaczonym pierwszym sekretarzem ambasady Rzeszy w Budapeszcie?

Pokręcił głową. Wszystko to wyglądało jak jakiś sen.

Zadzwonił telefon na biurku. W roztargnieniu sięgnął po słuchawkę.

Proszę mi wybaczyć, panie ministrze — powiedziała Fräulein Schermann — ale jest tutaj standartenführer Müller i pilnie chce się z panem zobaczyć.

To świetnie. Proszę go wpuścić.

W tej samej chwili, gdy Müller stanął w progu, za oknami rozległy się syreny alarmu przeciwlotniczego.


4
Budynek odlotów WojskowejHBlulby Transportu Powietrznego
Croydon Field, Londyn
21 stycznia 1943 roku


Sierżant żandarmerii korpusu lotniczego zastąpił drogę kapitan księżnej Stanfield.

Bardzo mi przykro, pani kapitan, ale dalej wstęp mają tylko pasażerowie.

Zatrzymała się i patrzyła bezradnie na oddalające się plecy kapitana Jamesa M.B. Whittakera, który przed chwilą odebrał rozkazy i dokumenty podróży z rąk sprawdzającego je oficera. Obróciła się i spojrzała na Dicka Canidy’ego, który wraz z Ann Chambers i Agnes Draper pozostał na zewnątrz. Wszyscy pożegnali się z Jimem w samochodzie, aby ostatnie chwile zostawić im dwojgu.

Pochwyciwszy jej bezradne spojrzenie, Canidy zostawił obie towarzyszki i szybko znalazł się przy księżnej. Także i on miał, zdaje się, wilgotne oczy, a głos — nienaturalnie wysoki.

Jakiś problem, sierżancie? — spytał.

Do poczekalni wstęp mają tylko pasażerowie, sir — odpowiedział zagadnięty.

Canidy sięgnął do kieszeni i wyjął z niej małą legitymację w skórze, którą pokazał sierżantowi.

Proszę przepuścić panią kapitan — polecił.

Sierżant po raz pierwszy widział na żywo legitymację BSS, ale nie zrobiła na nim większego wrażenia.

Przepraszam, panie majorze, ale to nie upoważnia do wejścia ani pana, ani pani kapitan.

I tak wejdziemy, a jak chcecie, to strzelcie nam w plecy — warknął Canidy, chwycił księżnę za ramię i wraz z nią przepchnął się obok żandarma.

Twarz sierżanta spąsowiała, wolał jednak nie szarpać się z majorem, który na dodatek był związany z BSS, więc spiesznie po — truchtał do oficera dyżurnego ze skargą. Już po chwili obaj sprężystym krokiem weszli do poczekalni, gdzie następowała ostateczna selekcja pasażerów i w zależności od priorytetów określano, kto poleci w jakiej kolejności.

Oficer dyżurny zatrzymał się stropiony, gdyż major BSS i angielska kapitan stali w towarzystwie kapitana korpusu lotniczego i dwóch oficerów RAF, z których jeden był wicemarszałkiem, co odpowiadało amerykańskiemu generałowi broni, a drugi pułkownikiem. Obaj żandarmi wykonali w tył zwrot, nigdy bowiem nie było rozsądnie wdawać się w zwadę z trzema generalskimi gwiazdkami.

Proszę mi wybaczyć, wasza wysokość — mówił wicemarszałek — ale mam zaszczyt uważać się za jednego ze starych przyjaciół księcia. Czy była może jakaś wiadomość?

Przykro mi, ale nie — odrzekła księżna Stanfield.

Niech pani nie upada na duchu. To bardzo dzielny człowiek. I pomysłowy. Jeszcze da o sobie znać.

Tak, oczywiście — powiedziała księżna, wpatrzona jednocześnie w kapitana Jamesa M.B. Whittakera.

Wicemarszałek uznał, że rozmowa o mężu zaginionym w akcji nie jest najzręczniejsza, i zmienił temat.

Zgaduję, że nie leci pan z nami, majorze, mam rację?

Nie lecę — odrzekł lakonicznie Canidy.

A pan dokąd, kapitanie… mhm… Whittaker, tak?

Do Brisbane.

No to będziemy podróżować razem aż do New Delhi — oznajmił wicemarszałek.

Bardzo się cieszę. — Także Whittaker nie odrywał oczu od księżnej. — Może będzie okazja zagrać na przykład w karty.

Uwaga! — rozległo się z głośnika. — Zaczynamy przyjmować na pokład samolotu. Kolejność określają priorytety, więc nie będzie się pokrywać z szarżami. Osoby wymienione mają bezzwłocznie zgłosić się z bagażem przy stanowisku kontrolnym, skąd po sprawdzeniu nazwiska i numeru ewidencyjnego przejdą na pokład maszyny.

No cóż, żeby użyć amerykańskiego wyrażenia, spektakl się zaczyna — rzekł wicemarszałek.

Kapitan korpusu lotniczego James M.B. Whittaker — zagrzmiało z głośnika.

Obecny! — odruchowo krzyknął Whittaker, a potem popatrzył na Canidy’ego i księżnę Stanfield.

Niech Bóg ma pana w swojej opiece, kapitanie — powiedziała księżna, podając mu dłoń.

Bardzo dziękuję, że zechciała mnie pani odprowadzić, wasza wysokość.

Będę wdzięczna, jeśli odezwie się pan od czasu do czasu.

Na pewno — obiecał Whittaker i wreszcie wypuścił rękę księżnej, która sztywno wyprostowana, patrzyła wprost przed siebie. — Dick…

No, Jim, miej oczy wkoło głowy — powiedział Canidy i mocno objął przyjaciela, któremu szepnął na ucho: — Jeśli ktoś ośmieli się puścić do niej oko, wyrwę mu jaja z korzeniami.

Rozdzielili się; Whittaker odparł: „Tak, będę bardzo wdzięczny”, a potem chwycił torbę, odwrócił się i zniknął w wyjściu prowadzącym do samolotu.

Canidy ujął księżnę Stanfield za łokieć i poprowadził do samochodu; sierżant Draper czekała już przy otwartych drzwiach.

Ja poprowadzę, Agnes — odezwał się Canidy, ruchem głowy każąc jej zająć miejsce obok księżnej.

Usiadł za kierownicą i pociągnął dźwignię, która podnosiła szklany ekran, kiedy na fotel obok niego wślizgnęła się Ann Chambers.

Ciężko było? — spytała.

Napatoczył się jakiś stary kumpel księcia. W efekcie mogli sobie tylko podać ręce.

Cholera!

Pieprzony sztywniak! Trzy gwiazdki!!!

Może gdzieś z nią wyskoczymy? Myślisz, że to mogłoby coś pomóc?

Mam inne plany.

A jakie? Zerknął na nią spod oka.

Muszę znaleźć Vollmera i opowiedzieć mu, co dla niego wymyśliliśmy, żeby się nie nudził.

Na przykład? — spytała, ale chwilę później zrozumiała. Dotknęła jego dłoni spoczywającej na kierownicy. — Może jestem dziwką, ale pomyślałam, że lepiej on niż ty.



XIII

1
Sekcja londyńska Biura Służb Strategicznych
Berkeley Square, Londyn
21 stycznia 1943 roku, 21.00


David Bruce musiał przyznać, że tam, gdzie chodziło o rozwiązywanie problemów, Canidy nie ustępował mu pod względem przenikliwości i wyobraźni, niemniej jednak pozwalał, aby na jego decyzje wpływ miały emocje, i mówiąc szczerze, był nawet dumny, że niekiedy podejmuje je impulsywnie.

Przed chwilą na przykład obwieścił Bruce’owi, że przekazał Vollmerowi wszystkie szczegóły operacji profesor Dyer. Tymczasem wszystkie szczegóły były absolutnie zbędne. Vollmerowi wystarczyło oznajmić, że zostanie przerzucony do Niemiec i dopiero na miejscu dowie się, co dalej.

Bruce nie wiedział na pewno, co naprawdę Canidy wyjawił Vollmerowi; musiał się oprzeć na jego własnym sprawozdaniu. Miał oznajmić, że z przyczyn mu nieznanych trzeba koniecznie wywieźć Dyera z Niemiec i przez Węgry przerzucić do Jugosławii, że w operacji uczestniczą von Heurten–Mitnitz i Müller, a także że kiedy dotrą na wyspę Vis, Canidy będzie tam na nich czekał z B–25.

W sensie operacyjnym najgorsze było to, iż Canidy poinformował Vollmera, że otrzyma „pigułkę Q”. Była to w istocie malutka fiolka zawierająca cyjanek w takiej ilości, że przegryzienie jej powodowało natychmiastową śmierć.

Zgodnie z regułami, o pigułce mówiło się w absolutnie ostatnim momencie. Agent i tak miał dostatecznie wiele powodów do strapienia, żeby się jeszcze zastanawiać nad tym, dlaczego BSS chce go zaopatrzyć w środek tak radykalnie rozwiązujący wszelkie problemy. Tymczasem Vollmer dostał na to całe dziesięć dni.

Co gorsza, aż do momentu przekroczenia granicy niemieckiej Vollmer miał prawo wycofać się z akcji. W tej sytuacji pojechałby ktoś inny, ale przygotowanie go wymagałoby co najmniej dodatkowych dwóch tygodni, a przecie trudno było przypuścić, że od ręki znajdzie się kogoś o równych kwalifikacjach. Pole manewru czasowego zaś było bardzo ograniczone.

Na Boga, Dick — powiedział Bruce, starając się panować nad sobą. — Po co mu mówiłeś o pigułce?

Może po to, Dave, żeby kazał się nam odpierdolić — odparł hardo Canidy.

Ciągle może to zrobić. Wziąłeś i to pod uwagę?

Pojedzie. Dziki Bill ma naprawdę talent, jeśli chodzi o wyszukiwanie ludzi, którzy gotowi są włożyć głowę w paszczę lwa za Boga, ojczyznę i ciasteczko z kremem.

Bruce z najwyższym trudem powstrzymał wybuch.

Gdzie jest teraz?

Pojechał na spotkanie z matką.

Co takiego?

Pojechał spotkać się z matką.

Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł.

Mnie też nie, ale skoro postanowił, że chce to zrobić, u — znałem, że nic nam do tego.

Po tym, co wyczytałem w jego aktach, sądziłbym, że nie będzie chciał jej widzieć na oczy. Boże, przecież traktowała go jak jakiś kłopotliwy grat!

Możesz ciągle kopać psa, a on i tak będzie wracał w nadziei, że kiedyś podrapiesz go za uszami.

Gdzie to wspaniałe spotkanie po latach się odbędzie?

Mają występ w Wincanton. Powiedziałem, żeby tam jechał, dałem packarda i Fine’a na dokładkę. W razie jakichś kłopotów Stan będzie wiedział, co robić.

Oby.

Nadzieja jest tym, co najtrwalsze w tym kruchym świecie — powiedział z ironią w głosie Canidy.

To już chyba wszystko, Dick. Mam nadzieję, że jeśli wydarzy się coś ważnego, nie omieszkasz mnie poinformować.


2
Wincanton, Baza Korpusu Lotniczego Wojsk Lądowych USA
Kent, Anglia
21 stycznia 1943 roku, 23.30


Chociaż sekcja motorowa BSS dostarczyła kapitanowi Stanleyowi S. Fine’owi mapę, i tak wraz z porucznikiem Erikiem Vollmerem zgubili się w drodze do Wincanton i do klubu oficerskiego w bazie dotarli dopiero o wpół do dwunastej. Zastali w nim nieźle już pijanych młodych lotników, a pośród nich jakieś dwadzieścia dziewcząt z USO.

Jeszcze nie zdążyli się przepchnąć do otoczonej gronem wyższych oficerów Moniki Carlisle, a już jej uwagę zdążył przyciągnąć Erik, który w swym różowo — zielonym mundurze i z naszywkami spadochroniarza na czapce wyróżniał się pośród pilotów najczęściej w skórzanych kurtkach. Ponieważ zaś Fine po wyrazie jej oczu poznał, iż pochłonęła kilka drinków, z góry wiedział, że będą jakieś kłopoty.

Nigdy za nią nie przepadał, co po części wynikało ze sposobu, w jaki traktowała Erika, z którym obchodziła się jak z meblem zawadzającym wprawdzie, ale wartym zatrzymania jako prezent od kogoś ważnego. Kiedy jednak teraz patrzył w jej oczy, w których pojawił się błysk rozpoznania, zrozumiał, że było w tej niechęci coś więcej. W branży mówiło się, iż Monica Sinclair nie tylko uważała się za „narzeczoną całej Ameryki”, ale na dodatek jej osobistym wrogiem stawał się każdy, kto nie podzielał tego przekonania. A „narzeczona całej Ameryki” chciała mieć wszystko i wszystkich na swoje zachcianki. Zdjęcia z nią nigdy nie mogły się rozpoczynać przed wpół do dziesiątej. Wcześniej była nieznośna. Jej garderoba to była prawdziwy Tadż Mahal na kółkach, zawsze też sprawdzała, czy któraś z partnerek nie ma czasem lepszej. Dobrze było wiadomo, że na planie będą ją męczyły ataki straszliwej migreny, jeśli w obsadzie znajdzie się aktorka wyglądająca młodziej od niej.

Ja pieprzę, patrzcie tylko, kogo wiatry przywiały! — wykrzyknęła, kiedy była już całkowicie pewna, że to Stanley S. Fine żegluje w jej kierunku. Strąciła z ramienia jakąś przygarniającą ją dłoń i postąpiła dwa kroki na spotkanie Fine’a. — Miałeś na mnie czekać w Londynie, ty fiucie!

Kilku oficerów oderwało zamroczone spojrzenia od jej biustu i popatrzyło na Fine’a.

Wybacz, Monico, zatrzymały mnie obowiązki. Zjawiłem się najszybciej, jak mogłem.

Lepiej późno niż wcale — oznajmiła, objęła go za szyję i z zapałem ucałowała, usiłując wpakować język do ust. Kiedy się odchylił, jej wzrok spoczął na Eriku, ale chociaż pojawił się w nim błysk, Stanley poczuł skurcz w żołądku, nie było to bowiem uczucie macierzyńskie. — Hm, a ciebie Stanley przywiózł dla mnie w prezencie, kotku? — mruknęła. — No, Stan, wszystko masz wybaczone.

Z tymi słowami wyminęła Fine’a i bezceremonialnie zarzuciwszy ręce na kark Vollmera, przywarła do jego warg otwartymi ustami, jednocześnie lubieżnie się o niego ocierając. Trwało to chwilę, zanim Erik odepchnął ją od siebie gestem pełnym obrzydzenia.

Moniki to jednak nie stropiło.

Ej, Stanley, a skąd wytrzasnąłeś takiego ślicznego prawiczka, co?

Twarz Erika wyrażała aż nadto dobitnie, co działo się w jego duszy.

Monico, pozwól, to porucznik Erik Vollmer, czyżbyś naprawdę go nie poznawała?

Z czarownych ust popłynęły wyzwiska, a treść nimi nafaszerowana była mniej więcej taka: kiedy Monica powtórzy Maxowi Liebermannowi jakie wstrętne numery przeciw niej montuje Stanley Fine, ten nie będzie już miał czego szukać w branży filmowej. „Narzeczona całej Ameryki” ciskała się, piekliła, tupała nogami, potrząsała w powietrzu piąstkami.

Natychmiast pojawił się jakiś major opiekujący się USO, domagając się wyjaśnień, kto śmiał tak zirytować miss Carlisle i czym ją obraził.

Ten oficer, majorze, to syn miss Carlisle — rzeczowo wyjaśnił Fine.

Major spojrzał na Fine’a z bezbrzeżną pogardą w oczach.

Nie wiem, czemu pan to robi, kapitanie, ale trudno mi sobie wyobrazić bardziej obrzydliwy dowcip.

Rzecz w tym, że to wcale nie dowcip — odparował Fine.

Wy dwaj, natychmiast wynosić się z klubu!!! Dopiero teraz zareagował Erik.

Spadaj — mruknął pod adresem majora, a potem spojrzał wprost w twarz Monice: — Cześć, mamusiu! Dawno się nie widzieliśmy, prawda?

Jesteś śmierdzące gówno! — syknęła.

Mamusiu! — zawołał Erik głosem skrzywdzonego dziecka, a Monica zatkała uszy rękami i wydarła się wniebogłosy. W klubie zapadła grobowa cisza.

Jazda, niech ich ktoś stąd wypierdoli! — wrzasnęła „narzeczona całej Ameryki”.

Pragnący się wykazać rycerskością major chwycił Erika za ramię i usiłował go odciągnąć. Fine wiedział, że nawet w normalnych warunkach było to ryzykowane zachowanie, w obecnych — niemal samobójcze. Zaciśnięte szczęki Vollmera poruszały się, oczy lekko się zaszkliły. Fine nie zdążył jednak ostrzec majora.

Erik kantem dłoni błyskawicznie uderzył majora w nasadę nosa. Fine znal ten cios. Nauczył się go od Berberów w Maroku, a później umiejętność tę przekazał Jimowi Whittakerowi, który i tak dzięki filipińskim doświadczeniom uchodził w BSS za mistrza walki wręcz. Whittaker z kolei tajemnicę ciosu wyjaśnił angielskim ekspertom z Bazy X, którzy lekcję tę potraktowali z uznaniem.

Majorowi krew trysnęła z oczodołów i nosa; wyjąc, zwalił się na podłogę.

Wszystko rozgrywało się jak na zwolnionym filmie. Ludzie z korpusu lotniczego z niedowierzaniem wpatrywali się w ofiarę wijącą się na podłodze, po czym zrobili ruch w kierunku Vollmera. Najbliżej podszedł kapitan o krótkiej szyi i barkach futbolisty. Erik zmrużył oczy i najwyraźniej szykował się do ataku.

Erik! — krzyknął Fine. — Nie, do jasnej cholery, stój!!!

Przez chwilę nie było żadnej reakcji, ale potem, jakby budząc się z transu, Vollmer spojrzał przez ramię na Fine’a, na powalonego majora i znowu na Fine’a. Pokręcił ze smutkiem głową.

Kurwa mać!


3


Mówiąc szczerze, panie pułkowniku, guzik mnie obchodzi, gdzie to jest podczepione i kto za wami stoi — oznajmił pułkownik dowodzący bazą Wincanton, zwracając podpułkownikowi Edmundowi T. Stevensowi legitymację BSS. — Z raportu lekarskiego wynika, że oficer napadnięty przez pana podwładnego najprawdopodobniej straci oko. Nie pozwolę, by to uszło temu bandycie na sucho.

Jeśli chce się pan przekonać, pułkowniku, kto, jak to pan ujął, za mną stoi, to radziłbym zadzwonić do generała Smitha w Naczelnym Dowództwie.

Bedella Smitha? — Kiedy Stevens kiwnął głową, pułkownik ciągnął: — Nie zamierzam dzwonić do nikogo. Ja dowodzę bazą i mnie ona podlega.

To może pozwoli pan, że ja do niego zadzwonię.

Gestem z lekka pogardliwym pułkownik korpusu lotniczego machnął w kierunku telefonu.

Dziękuję — odrzekł grzecznie Stevens i podniósł słuchawkę. — Poproszę z Londynem, sieć wojskowa, dwa zero zero pięć.

Bezpośredni rozkaz zastępcy Eisenhowera, drugiego pod względem ważności oficera amerykańskiego, wystarczył, żeby dowódca bazy Wincanton zgodził się na przeniesienie porucznika Vollmera do aresztu BSS, nie mógł jednak złagodzić wściekłości pułkownika.

Chciałbym wyraźnie podkreślić, panie pułkowniku — zwrócił się do Stevensa dowódca bazy — że na tym sprawa się nie skończy. Na pewno wniosę oskarżenie o napaść na oficera podczas służby, a jeśli ten wasz porucznik nie będzie miał sprawy, na pewno zbadam, dlaczego tak się stało.

Bardzo mi przykro z powodu tego incydentu — powiedział Stevens.

Przykro? No, proszę! — prychnął dowódca bazy i oddalił się, aby wydać rozkazy nieodzowne do zwolnienia Vollmera z aresztu.

Kiedy zostali tylko we dwóch, Fine zwrócił się do Stevensa:

Mnie też bardzo przykro z powodu tego incydentu, pułkowniku. Czuję się współodpowiedzialny.

Stevens przez chwilę się w niego wpatrywał.

Wiesz, o czym myślałem, Stan? Setkami ćwiczymy ludzi, żeby… między innymi potrafili zrobić taki użytek z ręki jak Erik. Ale co będzie za pięć, dziesięć lat? Już po wojnie? W barach, kiedy się upiją? W sypialniach, kiedy coś im się nie spodoba?

Powiedziałem, sir, że czuję się współodpowiedzialny.

Nie bardziej niż ja. Canidy powiedział mi, że tutaj jedziecie, ty i Vollmer. Nie zatrzymałem was. I jeszcze jedno. Nie wiem, może tak być nie powinno i powinienem się wstydzić, ale kiedy dzwoniłem do Bedella Smitha, byłem wściekły. I nie na Erika, ale na tego idiotę, który chciał się z nim szarpać i spowodował całe zamieszanie.

Co mam z nim zrobić, jak wrócimy do Whitbey House? — spytał Fine.

Stevens zamyślił się na chwilę.

Zrób to, co zrobiłby Dick. Idź gdzieś się z nim napić.

Kilka minut później pułkownik korpusu lotniczego przyprowadził Vollmera.

— — Przepraszam za to, co się stało, panie pułkowniku — odezwał się Vollmer.

Istotnie, stało się źle — odrzekł Stevens.

Co z tym facetem, którego uderzyłem?

Najprawdopodobniej straci oko — odpowiedział dowódca bazy. — I może pan być pewny, poruczniku, że dopilnuję, aby stanął pan przed sądem wojskowym.

Bardzo mi przykro. Naprawdę.

— „Przepraszam” guzik tu znaczy, poruczniku. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby pana zdegradowano i zapuszkowano.

Stevens powstał i ruchem ręki nakazał Fine’owi i Vollmerowi, aby szli przed nim. Kiedy dwaj ostatni dotarli do Dorchesteru, gdzie zgodnie z rozkazem Stevensa czekał na nich Canidy, bar był już od dawna zamknięty, niemniej jednak z wnętrza dochodziły głosy i śmiechy. Fine zapukał i natychmiast zostali wpuszczeni do środka.

Canidy był sam, bez Ann Chambers. Skorpionicy, jak zwykle otoczonej gromadką młodych oficerów, rozbłysły oczy na widok Vollmera.

Jak poszło? — spytał Canidy, gdy dosiedli się do stolika.

Pułkownik musiał uruchomić Bedella Smitha, żeby wyciągnąć Erika — wyjaśnił Fine.

Canidy pokręcił głową.

Pójdę pod sąd wojskowy — dorzucił Vollmer. — Wybiłem facetowi oko.

Nie pójdziesz pod żaden sąd, kolego. Nie poszedłbyś nawet, gdybyś wybił oko samemu Bedellowi Smithowi. Nie w tej chwili.

No cóż, w takim razie wyjazd trafia się w samą porę — zauważył Canidy.

Obok stolika stanęła Skorpionica.

Gdzieście się podziewali pół nocy? — spytała, siadając naprzeciw Erika.

Lumpowali — zwięźle oznajmił Canidy. — Whisky, rozpustne kobiety, mordobicie, te rzeczy.

Naprawdę niegrzeczni chłopcy — powiedziała Skorpionica.

Czy mogę liczyć na szczerą odpowiedź, jeśli zadam pytanie? — odezwał się Vollmer.

Nachyliła się nad stołem i przeciągnęła palcami po jego dłoni.

Możesz pytać, kochanie, o co tylko zechcesz.

Znasz jakiś miły zakątek czy mamy się zacząć obmacywać tu, na miejscu?

Wyprostowała się.

Nie bądź chamem, złotko.

Pytanie brzmi, czy chcesz. A jeśli tak, to gdzie? — wtrącił się Canidy. Skorpionica spojrzała na niego z furią w oczach, a kiedy zerknęła znów na Vollmera, ten w wyczekującej pozie stał już przy wyjściu. — Okazja puka do drzwi tylko raz — dodał Canidy.

Odpieprz się, Canidy — warknęła, poderwała się od stolika i stanęła przy Vollmerze. — Dobranoc wszystkim! — zawołała, najwidoczniej chcąc pochwalić się wszystkim swą najnowszą zdobyczą.

Mam nadzieję, że coś z niego jeszcze zostanie — mruknął Canidy, gdy tamci dwoje wyszli z baru.

Mówię ci, Dick, to spotkanie z matką było okropne.

Niestety, obawiałem się czegoś takiego. To nie był najlepszy pomysł.

Nie wiem, czy najlepszy był też pomysł ze Skorpionica.

Wiesz, co Benjamin Franklin powiedział o starszych kobietach? — Odczekał chwilę i dokończył: — „Nie handryczą się o majtki, a na dodatek jakie są wdzięczne!”

Kłamiesz, Franklin niczego takiego nie powiedział.

Może i nie, ale czy nie pasuje to jak ulał do sytuacji? Fine uśmiechnął się.

W pierwszym odruchu chciałem ją odpędzić od stolika — ciągnął Canidy — ale potem coś mnie olśniło. Może właśnie tego mu potrzeba na dzisiejszą noc. Dobra, co teraz mogę zrobić dla ciebie?

Co masz na myśli?

Nie chciałbym wysyłać moich wiernych legionistów w paszczę śmierci, nie dając im na ostatek zakosztować czegoś z życia. Jak ci się podoba tamta ruda?

Jadę tylko do ambasady USA w Bernie.

Nie wiesz, co czeka cię dalej. Fine uśmiechnął się.

Może mi nie uwierzysz, ale należę do wymierającego gatunku: wierny mąż.

Tak rozumiesz miłość, Stanley? — zaśmiał się Canidy. — Brak ochoty na wydupczenie kogokolwiek innego?

Patrzeć można, dotykać nie. Wierność i tyle.

Cholera, nie wiem, czy i ja się nie zaraziłem.

Wiesz, w twoim przypadku może to tylko przeziębienie.

Wal się.


4
Fersfield, Baza Korpusu Lotniczego Wojsk Lądowych USA
Bredfordshire, Anglia
29 stycznie 1943 roku


Komandor podporucznik Edwin W. Bitter, widząc packarda podskakującego na wybojach lotniska, który kierował się ku staremu B–17, poczuł, jak w jego duszy walczą ze sobą radość i niepewność. Radość z tego powodu, że za kierownicą siedziała sierżant Agnes Draper. Niepewność, bo tylne fotele zajmowało dwóch oficerów ze złotymi orłami na czapkach. Jednym był najpewniej Canidy, ale drugim… Może Stanley S. Fine?

Fine był o tyle prawdopodobny, że wcześniej dowodził dywizjonem, mając na siedemnastkach wylatane mniej godzin niż Joe Kennedy czy Dolan. Ponadto miał uprawnienia instruktora pilotażu.

Kiedy jednak Agnes zahamowała przy workach z piaskiem, z packarda wynurzył się nie Fine, lecz Pete Douglass.

Cześć, cześć! — zawołał Douglass, na co z wnętrza B–17 wyszli Dolan i Kennedy. — A co to za pijaczyna w kombinezonie lotniczym?

Myślałem, że pan major zna porucznika Kennedy’ego — odrzekł Dolan, ale zaraz się poprawił. — Pan pułkownik. Kiedy to się, u diabła, stało?

Wczoraj — odparł Douglass. — Nie musisz się bardzo korzyć. Pocałunek w rękę wystarczy.

Gratulacje, Pete — powiedział Kennedy. — Od dawna ci się to należało.

Jasne, a jakże — zgodził się Douglass z nieoczekiwaną goryczą w głosie. — Ósma Flota Powietrzna stosuje własne miary sukcesu. Strać połowę dywizjonu, ale sam wróć bezpiecznie, a masz awans murowany.

Daj spokój, jesteś świetnym pilotem i dowódcą — obstawał przy swoim Kennedy.

Dzień dobry — odezwała się sierżant Draper, która dopiero teraz do nich dołączyła.

Dzień dobry, pani sierżant — przywitał się Bitter.

— „Misterne sieci trzeba pleść, ilekroć chcemy kogoś zwieść” — zacytował Canidy, witając się z Dolanem i Kennedym.

Bitter rzucił mu oburzone spojrzenie, ale Agnes w ogóle nie zareagowała na te słowa.

Są faceci od radia? — spytał Canidy.

W środku — odrzekł Dolan i kciukiem wskazał za siebie na B–17. — Chcesz obejrzeć?

Tak. I niech pułkownik rzuci okiem. Może zobaczy coś, co nam umyka.

Niech mnie cholera — mruknął Douglass. — Czy ta śmietnikowa składanka oderwie się od ziemi?

Uwaga była całkiem na miejscu. B–17 był po generalnym remoncie, w trakcie którego powstawiano weń części z maszyn zupełnie już nie nadających się do lotów. Na kadłubie i skrzydłach widać było duże łaty w miejscach, gdzie trafiła artyleria bądź karabiny maszynowe. Błyszcząca płytka z duraluminium tuż pod okienkiem od strony pilota zakryła niemal połowę postaci dorodnej blondynki, która pozbawiona została głowy i jednej piersi. Zniknęła też mniej więcej połowa wymalowanych bomb. Łaty widać było także na pleksiglasowym dziobie oraz przy stanowisku ogniowym na ogonie. Kadłub i skrzydła pomalowano na biało, ponieważ jednak nie było dość farby, wszędzie wyglądały spod niej ciemne plamy.

To jedna z naszych najlepszych maszyn, pułkowniku — oznajmił Joe Kennedy.

Świetnie. Zastanawiam się, jak wyglądają te najgorsze.

Kennedy ujął go za łokieć i poprowadził na miejsce, skąd widać było jeszcze bardziej poharatany B–17 i B–25 należący do Canidy’ego czy — formalnie — do BSS.

Niewiele od nich chcemy — powiedział Kennedy. — Jeszcze tylko sześć godzin w powietrzu.

Kiedy wrócili, Canidy’ego nie było już widać. Sierżant Draper wskazała do wnętrza B–17. Douglass wspiął się po aluminiowej drabince wypuszczonej z kadłuba pod dziobem.

W środku ledwie znalazło się dla niego miejsce. Wszyscy tłoczyli się w okolicy kabiny, na stanowisku inżyniera pokładowego upchnięto materace, na których wypisano liczby, z pewnością oznaczające wagę. Douglass zastanawiał się, czego użyto jako symulatora masy torpexu, którym będzie wypełniony kadłub maszyny przeznaczonej do akcji.

Spojrzał za siebie; tył kadłuba tonął w mroku, jeśli nie liczyć smug słonecznego światła wpadających przez miejsca po nitach oraz niezałatane dziury po pociskach. Także tam na wysokość mniej więcej ramienia piętrzyły się spreparowane materace.

Niziutki kapitan korpusu w okularach ze złoconymi oprawkami tłumaczył Canidy’emu, jak działa sterowany przez radio serwomechanizm. Zakładano, że w ten sposób uda się zdalnie kierować na — pakowanym materiałami wybuchowymi B–17.

Chodź, przyjrzyj się temu, Doug — zachęcił Canidy, a dwaj sierżanci i kapitan musieli zejść po drabince, aby zrobić miejsce Douglassowi.

Serwomechanizm okazał się całkiem prosty; jego zasadniczy element stanowiły dwa silniki elektryczne, które mogły się obracać w obu kierunkach.

Zeszli na płytę.

Dobra — powiedział Canidy — a teraz obejrzyjmy, co kapitan Allen wraz ze swymi ludźmi spieprzyli w moim B–25.

Mały kapitan uśmiechnął się.

Prawie nic tam nie ruszaliśmy. Musieliśmy tylko przymocować po jednej antence do każdego statecznika poziomego. Gdyby pan o nich nie wiedział, nawet by pan ich nie zauważył, majorze.

Obejrzeli maszynę z zewnątrz.

W porządku — rzekł Canidy. — Możecie się nie bać o swoje jaja.

Kapitanowi, który w cywilu była radioamatorem, zlecono w bazie generalną opiekę nad sprzętem radiowym. Miał w związku z tym podwójną satysfakcję: po pierwsze robił to, co lubił, po drugie — zyskał poczucie, że istotnie przyczynia się do wygrania wojny.

Dick — odezwał się trochę niepewnie Bitter — ja bym chętnie poleciał z Joe.

Tak?

Robiłbym notatki; on będzie zajęty pilotażem.

A kto zajmie się zdalną kontrolą?

Dolan?

Kto poleci moim B–25?

Jest kilka osób, które mogą to zrobić.

A jeśli coś pójdzie nie tak, jak chcesz ze swoim kolanem wydostać się z siedemnastki?

Dam radę.

Zgoda, Eddie. Jesteśmy gotowi?

W każdej chwili.

Kapitanie Allen, poleci pan w B–25? — spytał Canidy

Świetny pomysł — odrzekł tamten, najwyraźniej podniecony nową perspektywą.

Może by tak przenieść pana na etat lotnika? Wydaje się, że pan jeden tutaj zna się na tym, co robi.

W tym Dick jest naprawdę niezły, pomyślał Douglass. Ten mały geniusz radiowy natychmiast urósł o kilkanaście centymetrów.

Douglass wraz z Canidym i Dolanem dokonał ostatecznego oglądu maszyny przed lotem, potem puścił przed sobą kapitana Allena. Najpierw zajął miejsce w jednym z czterech foteli pasażerskich, które Canidy zamontował z tyłu, ale później nie wytrzymał i przeszedł do kabiny pilotów. Właśnie włączali silniki. Dolan siedział na miejscu drugiego pilota, trzymając na kolanach aluminiowe pudło z bakelitowąpokrywą, podłączone do nadajnika radiowego grubym kablem. Douglassa zdziwiło, że nie było dźwigni, tylko pokrętła, ale jeszcze bardziej niewiarygodne wydawało się to, iż takie niepozorne urządzenie może sterować maszyną równie wielką jakB–17.

Allen podał Douglassowi parę słuchawek. Canidy akurat prosił o zezwolenie na start.


5
Granica szwajcarsko–niemiecka
29 stycznia 1943 roku, 9.05


Pociąg wolno wtoczył się na stację w Weil am Rhein, miejscowości położonej tuż za niemiecką granicą na trasie z Bazylei. Był to pierwszy pociąg, który Unterinspektor Lorin Wahl z gestapo miał skontrolować samodzielnie.

Wahl był wysokim, szczupłym blondynem, o bladej cerze, twarzy poznaczonej bliznami po ospie oraz jasnoniebieskich oczach. Urodził się w Monachium w roku 1918 w rodzinie robotniczej. W wieku lat szesnastu wstąpił do Narodowo–Socjalistycznego Korpusu Transportowego, licząc, że zrobi karierę na kolei. Kiedy ojciec, który bardzo wcześnie został członkiem NSDAP, zaczął pracować w urzędzie gauleitera Badenii, udało mu się załatwić przyjęcie syna do gestapo. Pomógł nie tylko zdecydowanie aryjski wygląd Lorina, ale także fakt, że ojciec należał do elitarnego kręgu członków NSDAP, których legitymacje miały numery niższe od 5000.

Dwanaście miesięcy spędził w Dreźnie, gdzie pod doświadczonym okiem przełożonych dowodził swych zdolności śledczych, a także oddania dla partii i jej Führera oraz dla samego gestapo, od którego czujności, jak mu to na okrągło powtarzano, zależało bezpieczeństwo obywateli i dziejowe powodzenie Rzeszy.

W dniu dwudziestych trzecich urodzin otrzymał stopień unterinspektora, półautomatyczny pistolet Walther PPK .32 ACP, legitymację służbową (z osobistym podpisem Heinricha Himmlera) oraz owalną tabliczkę identyfikacyjną z aluminium, na której widniał herb Rzeszy i numer służbowy.

Posiadacz takiej tabliczki miał prawo aresztować każdego bez podawania powodów, sam mógł być aresztowany wyłącznie przez funkcjonariuszy gestapo, a podlegali mu przedstawiciele wszystkich służb ochrony porządku publicznego. Za bezprawne posiadanie takiej tabliczki lądowało się co najmniej w więzieniu; jej utrata oznaczała bezzwłoczne wydalenie ze służby.

Awansowi towarzyszyło przeniesienie do Stuttgartu, skąd skierowano go do Freiburga, dwadzieścia cztery kilometry od granicy z Francją, a ponad siedemdziesiąt do Weil. Zamieszkał w pensjonacie prowadzonym przez matkę jednego z oficerów gestapo. Po raz pierwszy w życiu miał łazienkę tylko dla siebie.

Za kredyt zaciągnięty we freiburskim oddziale Kreditanstalt kupił autounion, niewielki samochód o małym przebiegu; poprzedni właściciel, Żyd, zgodnie z dokumentami zmarł na zapalenie płuc w Dachau, gdzie, jak usłyszał Wahl na szkoleniu, znajdował się ośrodek przerzutowy, w którym Żydów selekcjonowano przed wcześniejszym przerzuceniem ich na tereny wschodnie.

Pierwsze inspekcje pociągów zatrzymujących się w Weil am Rhein prowadził pod nadzorem. Ostrzeżono go, że najczęściej będzie miał do czynienia z porządnymi szwajcarskimi ludźmi interesu jadącymi w swoich sprawach do Niemiec, musiał jednak uważać na tych, którzy chcieli nielegalnie opuścić Niemcy — „I to nie tylko na Żydów, Wahl, dobrze to zapamiętaj!” — ale i do nich wjechać,

a wtedy należało się spodziewać, że będą to szpiedzy. Angielscy, amerykańscy i czort wie jacy jeszcze.

Miał bardzo dokładnie sprawdzać paszporty oraz wizy wyjazdowe i wjazdowe, a w razie najmniejszych wątpliwości zatrzymywać delikwentów do dalszego sprawdzenia.

Znacznie lepiej, Wahl, zatrzymać na parę godzin niewinnego biznesmena, niż pozwolić wrogowi wśliznąć się do Rzeszy lub z niej parszywie uciec.

I oto wreszcie dwudziestego ósmego stycznia otrzymał pozwolenie na samodzielną kontrolę.

Nazajutrz wyjechał o godzinę wcześniej, nie chciał bowiem, by jakieś idiotyczne zdarzenie typu przebitej opony spowodowało spóźnienie na pociąg z Bazylei.

Zasadniczo kontrole w pociągach przeprowadzała straż graniczna i policja kolejowa, gestapo zaś tylko pilnowało, czy dokonywano ich z odpowiednią starannością i dokładnością”.

Do obowiązków konduktora należało przygotowanie listy pasażerów, na której obok imienia i nazwiska wskazany był także wagon, przedział i numer miejsca. Pierwszym obowiązkiem Wahla było porównanie tej listy z dostarczonym via Stuttgart z Berlina zestawem osób, które podejrzewano o próby nielegalnego wjazdu do Niemiec lub wyjazdu z nich. Straż graniczna, rzecz jasna, dokonywała takiego samego sprawdzenia na podstawie swoich list, również przychodzących z Berlina i — jak Wahl miał okazję stwierdzić — częściowo pokrywających się z jego listą, ale trochę się też różniących. Tyle że on na co innego miał zwracać uwagę.

Coś go zaniepokoiło w pierwszym z wagonów pierwszej klasy; nic konkretnego, ale ogarnęło go jakieś osobliwe uczucie, a on już w szkole nauczył się nie lekceważyć uczuć. Zresztą, i teraz od przełożonych i kolegów słyszał nieustannie: należy wierzyć intuicji. Coś było nie w porządku z młodym Szwajcarem jadącym samotnie w przedziale pierwszej klasy.

Z jednej strony, wydawało się nieprawdopodobne, aby mógł być szpiegiem czy osobą w jakikolwiek sposób niebezpieczną dla Rzeszy. Był na to za młody i wyglądał całkiem niewinnie. Ale właśnie to zrodziło jakiś niepokój w duszy Wahla. Szwajcar miał najwyraźniej w sobie znaczny procent dobrej, aryjskiej krwi, ale podczas gdy jego rówieśnicy ginęli w Rosji w obronie europejskiej kultury, on robił interesy, kto wie, czy w walizce nie wiózł zegarków wysadzanych diamentami.

Wahl uznał, że trzeba sprawdzić bagaż Szwajcara. Grzecznie, rzecz jasna, ale bardziej drobiazgowo niż pogranicznicy. A gdyby tak aresztował kogoś pierwszego dnia służby? Za kontrabandę? Przełożonym na pewno by się to spodobało.

Otworzył drzwi przedziału. Szwajcar stał, właśnie układając walizkę na półce albo może zdejmując. Wydawał się lekko spłoszony widokiem Wahla.

Guten Tag, mein Herr — powiedział Wahl. — Czy mogę prosić o pański paszport?

Straż graniczna już go sprawdzała — odrzekł młody Szwajcar.

Paszport proszę — powtórzył zniecierpliwiony Wahl. Młody Szwajcar wzruszył ramionami, wyjął z wewnętrznej kieszeni garnituru dokumenty i podał unterinspektorowi.

Nie ulegało wątpliwości, że zdjęcie w paszporcie było prawdziwe; Wahl zadał rutynowe pytania: data i miejsce urodzenia, adres, zawód, odpowiedzi padały bez chwili namysłu.

Jedzie pan do Szwecji?

Tak.

Jakie interesy prowadzi pan w Szwecji?

Nie sądzę, by to pana interesowało. Wahl wyjął plakietkę.

Gestapo. To ja decyduję o tym, co mnie interesuje.

Jestem inżynierem elektrykiem, pracuję w firmie Carl Farber und Sóhne. Jadę do naszego biura w Sztokholmie.

Wahl lekko kiwnął głową.

Proszę zdjąć bagaż z półki.

Już go przeglądano.

Przejrzę raz jeszcze.

Znowu wzruszenie ramion; na twarzy wyraz zniecierpliwionego znudzenia. Szwajcar zdjął z półki wszystkie trzy walizki i ułożył na siedzeniu.

Niech pan sprawdza — mruknął.

Wahl otworzył pierwszą walizkę i dokładnie zbadał zawartość. Nic podejrzanego, zbyt mało miejsca na podwójne dno.

W drugiej wyczuł coś twardego w zwiniętych w kłębek skarpetkach; rozwinął je, ukazała się flaszeczka z płynem po goleniu.

Te dwie może pan już odłożyć na górę — powiedział Wahl i uniósł pokrywę trzeciej walizki.

Widok tak go zaskoczył, że potrzebował jakichś dwóch sekund, aby się zorientować, że spogląda na mundur sturmbahnführera SS–SD. W tym samym momencie oczy zakryła mu ręka; poczuł mocne szarpnięcie oraz przenikliwy ból u nasady szyi. A potem przestał czuć cokolwiek.


* * *


Erik Vollmer i Stanley Fine w cywilnych ubraniach i z paszportami dyplomatycznymi dotarli do Szwajcarii przez Dublin i Lizbonę. W walizce Fine’a znajdowały się między innymi niemieckie marki w ilości odpowiadającej dziesięciu tysiącom dolarów, szwajcarski paszport na nazwisko Martina Rebera, legitymacja oraz dokumenty podróżne sturmbahnführera SS Erika von Vollmera, czasowo odkomenderowanego do sztabu Reichsführera SS w Berlinie, a także fałszywe dowody osobiste dla profesora Dyera i jego córki oraz dokumenty zezwalające na podróż z Berlina do Budapesztu. Marki i amerykańskie paszporty były autentyczne. Podrobione były legitymacja SS–SD, dokumenty podróżne oraz dowody Dyerów. Te ostatnie przygotowano na wypadek, gdyby nie wyrobił ich von Heurten–Mitnitz czy też wycofał się z akcji.

Oficjalna wersja mówiła, że Fine i Vollmer, pracownicy Departmentu Stanu, jadą do ambasady amerykańskiej w Bernie jako urzędnicy konsularni. Nowo przybyły personel dyplomatyczny miał trzy tygodnie (piętnaście dni roboczych) na to, aby zgłosić się do szwajcarskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. ;

Istotne były tu subtelności prawa międzynarodowego i reguł dyplomatycznych: przed wystąpieniem do MSZ i otrzymaniem dokumentów akredytacyjnych obcokrajowcy nie byli traktowani jako personel ambasady, chociaż podróżowali z paszportami dyplomatycznymi.

Szwajcarzy świetnie orientujący się, że od szpiegów roi się u nich jak w Hiszpanii i Portugalii, wydali przepisy, które agentom akredytowanym jako dyplomaci zabraniały przedostawania się na teren Francji, Niemiec czy Włoch. Jeśli ujawniono tego typu próbę, winnych wydalano ze Szwajcarii, a rząd zwracał się do odpowiedniego ambasadora z informacją, że w zaistniałej sytuacji musi zredukować personel dyplomatyczny, czyli, mówiąc inaczej, że na miejsce wydalonych nie można przyjąć nikogo innego.

Także osoby nie mające akredytacji wydalano, jeśli złamały przepisy dotyczące szpiegostwa czy imigracji, ale wtedy nie można było winić ambasadora za karygodne zachowanie jego rodaków.

Po wylądowaniu w Bernie, Fine i Vollmer pojechali pociągiem do Zurychu. Tutaj Fine odłączył się, zabierając bagaż Vollmera i jego paszport dyplomatyczny, ten zaś kontynuował podróż do Bazylei, teraz już jako Martin Reber pracujący w firmie Carl Farber und Sóhne, a legitymujący się szwajcarskim paszportem, w którym znajdowała się jednokrotna niemiecka wiza tranzytowa. Dokumenty podróżne stwierdzały, że Martin Reber bez prawa przerywania podróży ma udać się do Sztokholmu, gdzie znajdowała się filia jego firmy.

Kiedy pociąg zatrzymał się w Weil am Rhein i kiedy przeprowadzono rutynową kontrolę dokumentów i bagażu, w przedziale Vollmera pojawiła się dodatkowa walizka, w której znajdowały się papiery sturmbahnführera SS–SD oraz mundur. Po przebraniu się usunąłby z przedziału walizkę z rzeczami „Martina Rebera”, a jego dokumenty i bilet spalił.

Wtedy pozostawałoby już tylko dotrzeć do Marburga i skontaktować się z Gisellą Dyer, Helmut von Heurten–Mitnitz zaś i standartenführer Johann Müller zajęliby się przerzuceniem Vollmera, profesora i jego córki do Budapesztu, skąd dalej ich droga miała prowadzić do Chorwacji i na wyspę Vis.

Ów starannie opracowany w BSS plan nie brał jednak pod uwagę faktu, że unterinspektorowi gestapo Lorinowi Wahlowi młody Szwajcar może się wydać podejrzany.



XIV

1
Little Ross Bay
Hrabstwo Kirkcudbright, Szkocja
29 stycznia 1943 roku, 11.05


Little Ross Bay znajdowała się u ujścia Solway Firth, blisko granicy angielsko–szkockiej. Na jej zachodnim brzegu nie było żadnych osiedli, tylko wąska droga i klify, którym daleko było do Białych Skał Dover — wznosiły się nad poszarpaną zatoką raptem na trzydzieści metrów.

Ale Canidy’emu zależało właśnie na czymś takim: odludnym miejscu, które przypominałoby otoczenie schronów okrętów podwodnych w Saint Nazaire.

Rząd Jego Królewskiej Mości zgodził się udostępnić teren dla celów ćwiczebnych, w efekcie czego władze hrabstwa Kirkcudbright otrzymały polecenie, aby zabronić wstępu jakimkolwiek osobom cywilnym na wskazany obszar przez dwadzieścia cztery godziny, poczynając od siedemnastej dwudziestego ósmego stycznia.

Dwudziestego piątego stycznia osiem ciężarówek i dwa dżipy dostarczyły nad Little Ross Bay pluton Korpusu Inżynieryjnego Wojsk Lądowych USA, który następne trzy dni spędził na lodowatym wietrze, robiąc coś, czego sensu w żaden sposób nie dało się przeniknąć. Cokolwiek miało to być, zgodnie z zapewnieniem dowódcy batalionu było niesłychanie ważne dla przebiegu wojny i dlatego osłonięte absolutną tajemnicą.

Żołnierze drugiego plutonu kompanii Baker 410. Batalionu Lekkiego Sprzętu Technicznego wznieśli u stóp klifu ramę z belek wysoką na osiemnaście metrów, a szeroką na czterdzieści siedem, którą wypełnili arkuszami dykty o rozmiarach sto dwadzieścia na dwieście czterdzieści centymetrów. Płyty te pokryli następnie ukośnymi pasami czarnymi i żółtymi, aby potem zawiesić na nich, czort jeden wie po co, siatkę maskującą.

Później pluton, zostawiając na miejscu jednego oficera i ośmiu żołnierzy, którzy mieli pilnować, aby tajemniczej konstrukcji nie obalił wiatr, powrócił do swej bazy, gdzie wszystkich ponownie upomniano o konieczności zachowania całkowitej tajemnicy.

Canidy, zadowolony z tego, co pojawiło się na zachodnim wybrzeżu Little Ross Bay, sprawił także, iż jednostka pomocnicza Marynarki Wojennej USA „Atmore” [YD–1823] zeszłego popołudnia przebyła wzburzone Morze Irlandzkie i stanęła na kotwicy nieopodal Little Ross Bay. Wszyscy członkowie załogi, począwszy od kapitana aż po ostatniego mata, wyklinali albo pogodę (w słowach w miarę umiarkowanych), albo sukinsyna, który obmyślił całą tę zabawę (w słowach zdecydowanie nieparlamentarnych).

Rozkaz, który otrzymał kapitan (zaklasyfikowany jako tajny) obok współrzędnych Little Ross Bay oraz miejsca, gdzie mieli zarzucić kotwicę, zawierał tylko mętne wskazanie, iż „mają być gotowi do przyjęcia na pokład żołnierzy armii USA, którzy na spadochronach skoczą do zatoki lub na jej zachodni brzeg”.

Ponieważ oddział inżynieryjny bardzo dobrze zamaskował swoje dzieło, dowódca „Atmore” i obserwatorzy pokładowi byli przekonani, że wysłano ich na jakieś zasrane bezludzie, a jeśli chodziło tylko o przećwiczenie skoków, można było znaleźć tysiące innych miejsc.

I wtedy znienacka pojawił się B–17.

Załogi ratownicze do łodzi — rozległo się z głośników. — Załogi żurawików przygotować się do spuszczenia iodzi.

B–17 przeleciał nad „Atmore” tak nisko, że widać było dym z rur wydechowych, a niektórzy z członków załogi potrafili rozpoznać, że nie było wieżyczek karabinów maszynowych ani stanowisk strzelniczych w środku kadłuba.

A potem maszyna, lecąc prosto jak strzała, wbiła się w skałę sterczącą na zachodnim brzegu Little Ross Bay i eksplodowała.

Kiedy ekipy w łodziach ratunkowych dotarły na miejsce katastrofy, okazało się, że ktoś już tam był przed nimi, a mianowicie — porucznik oddziałów inżynieryjnych Wojsk Lądowych, jego ośmiu podwładnych, a także porucznik z naszywkami Naczelnego Dowództwa Sił Ekspedycyjnych. I porucznik Wojsk Lądowych, i podporucznik dowodzący łodziami ratunkowymi z ulgą przyjęli podaną im przez porucznika ze sztabu informację, że załoga B–17 szczęśliwie godzinę wcześniej wyskoczyła na spadochronach, nie trzeba więc przeszukiwać miejsca wypadku w celu odnalezienia ciał czy ich resztek.

Obu jednak natychmiast nawiedziły wątpliwości.

Porucznik pomyślał: Jeśli w środku nie było załogi, to jak maszynie udało się przypierdolić w sam środek tego, co tu ustawiliśmy? Podporucznik pomyślał: Jeśli był to wypadek podczas rutynowego lotu treningowego, jak to się stało, że wysłano nas tutaj wcześniej? Obaj zaś w żaden sposób nie mogli pojąć, jakim cudem oficer Naczelnego Dowództwa — a nie, na przykład, korpusu lotniczego — znalazł się na zachodnim brzegu Little Ross Bay, i to właśnie wtedy, gdy rozbił się B–17.

Porucznik Jamison ani myślał odpowiadać na ich pytania, a niepodobna było spytać kogokolwiek innego, przełożeni bowiem niemal histerycznie podkreślali absolutną tajność całego zdarzenia.


2
Pałac Batthyany, plac Świętej Trójcy
Budapeszt, Węgry
29 stycznia 1943 roku, 11.15


Beatrice, hrabina Batthyany i baronowa von Steighofen, podeszła do telefonu odziana w sięgające niemal do kostek futro, pod którym miała tweedową sukienkę i dwa swetry. Na nogi nałożyła bawełniane rajstopy i wykładane owczym futrem buty, które ongiś należały do jej męża. Rudawe włosy były niedbale upięte w kok, na nosie miała okulary w dość ciężkiej rogowej oprawie.

Hrabina czytała, gdy poinformowano ją o telefonie, a w całym budynku było piekielnie zimno. Pałac, stojący przy placu Świętej Trójcy, naprzeciw kościoła Świętego Mateusza, został wzniesiony niemal w tym samym czasie (1775–1777) co pałac królewski (1715–1770). Zawsze niełatwo go było ogrzać, a bez odpowiedniej ilości węgla stawało się to prawie niemożliwe.

Ironia sytuacji polegała na tym, że hrabinie nie brakowało węgla; miała go bardzo dużo. Kilka należących do niej kopalń pracowało na pełnych obrotach. Kłopot wiązał się z dostarczeniem węgla do pałacu, do tego bowiem nieodzowne były ciężarówki. Tymczasem Beatrice przyznano prawo do jednej ciężarówki miesięcznie, a i ta nie zawsze się pojawiała. Zresztą, cóż znaczyła jedna ciężarówka miesięcznie wobec potrzeb pałacu!

Dała sobie spokój z ogrzewaniem parteru oraz dwóch górnych pięter, do których dostęp odgrodziły dwie drewniane bariery położone w poprzek schodów. Użytkowane było tylko pierwsze piętro.

Hrabina ograniczyła się do pięciu pokojów, czasem jednak myślała, że przynajmniej co się tyczy widoków, równie dobrze mogłaby mieszkać w piwnicy. Deskami zabito większość okien, aby zatrzymać ciepło z ustawionych w kątach pokojów porcelanowych pieców. Na dwóch nie zabitych oknach balkonowych, z których jedno wychodziło na plac, a drugie na ogród, wisiały bardzo rzadko rozsuwane kotary.

Telefon w sypialni przestał działać przed dwoma miesiącami, a kiedy hrabina z innego aparatu zadzwoniła z pretensjami do dyrekcji poczty, dosyć grubiańsko przypomniano jej, że toczy się wojna i trudno powiedzieć, kiedy będzie mógł się u niej zjawić ktoś z obsługi technicznej.

Przykro mi, pani hrabino, ale będzie pani musiała ograniczyć się do pozostałych jedenastu telefonów”, oznajmił gbur i żadnego wrażenia nie wywarła na nim informacja, że osiem spośród nich znajduje się w nieużytkowanej części pałacu.

Najbliższy sypialni działający aparat zainstalowano w korytarzyku prowadzącym do salonu. Podnosząc słuchawkę, Beatrice spojrzała w lustro i pokręciła głową na swój widok.

Jakże miło pana słyszeć, panie von Heurten–Mitnitz — powiedziała. — Dzwoni pan stąd, z Budapesztu?

Otrzymałem stanowisko pierwszego sekretarza ambasady.

Moje gratulacje!

Bardzo dziękuję, pani hrabino!

Od dawna pan jest w mieście?

Przyjechałem wczoraj wieczorem.

Okropny jest ten pociąg, prawda? Ja w każdym razie byłam bardzo zmęczona. ……

Przyjechałem samochodem. Razem ze mną odkomenderowany został standartenführer Müller, więc zabraliśmy się jego wozem.

Dobrze pamiętam, że to taki łysiejący jegomość, z racji tuszy odrobinę przypominający beczułkę?

Powiedzmy — zaśmiał się von Heurten–Mitnitz.

No cóż, sytuacja, wolę nie mówić: „polityka”, zmusza do osobliwych przyjaźni, prawda?

Niezależnie od swego pochodzenia, von Heurten–Mitnitz nie przepadał, za takim snobizmem, ale cóż, ona była hrabiną, a czyż jego brat nie był również snobem?

Mam nadzieję, że nie uzna pani tego za natarczywość… — Helmut zawiesił głos.

Czego takiego?

Rozumiem, że może pani już mieć inne plany, ale czy nie zechciałaby pani spotkać się ze mną dziś na obiedzie?

Zechciałabym.

A potem pokręcić się ze mną trochę po mieście. Otrzymałem listę ewentualnych kwater i…

Proszę bardzo. Najpierw dobry obiad, a potem jestem do pana usług.

Zatrzymałem się w Imperialu; sądząc po wczorajszej kolacji…

Wiem, wiem. Nie to, co było kiedyś, ale znośnie.

Otóż to. Która godzina by pani odpowiadała, hrabino?

Proszę być u mnie za kwadrans pierwsza. Wie pan gdzie?

Plac Świętej Trójcy.

Zgadza się. Zatem za piętnaście pierwsza, drogi Helmucie — powiedziała hrabina i odłożyła słuchawkę.

W sypialni otworzyła drzwi jednej z trzech sięgających aż do sufitu szaf w ścianie i zaczęła się zastanawiać nad ubiorem, biorąc pod uwagę dwa kryteria: ciepło i styl — w tej właśnie kolejności. Ułożyła na łóżku czarną wełnianą sukienkę. Potem w kredensie przejrzała bieliznę i ostatecznie zdecydowała się na czerń, chociaż przez jakiś czas miała ochotę nałożyć czerwoną halkę i czerwone majtki.

Zastanawiała się nad kąpielą, ale też niedługo. Po pierwsze, miała niewiele czasu, a wodę trzeba było teraz podgrzewać. Po drugie, gdyż przypuszczała, iż Helmut von Heurten–Mitnitz należy do mężczyzn, którzy wolą zapach kobiety niż mydła. To znaczy, poprawiła sama siebie w myśli, zapach wyperfumowanej kobiety, przynajmniej bowiem na kosmetykach, jak na razie, jej nie zbywało.

Obok sukienki i bielizny umieściła jedwabne pończochy, po czym głęboko odetchnęła i zrzuciła futro, swetry oraz sukienki. Naga, jeśli nie liczyć rajstop, podbiegła do toaletki, spryskała perfumami pokryte gęsią skórką ciało, by następnie szybko nałożyć bieliznę, sukienkę i futro. Wróciła do toaletki, zrobiła makijaż i ułożyła włosy, potem rajstopy zastąpiła pończochami, na które zaraz nałożyła grube pumpy.

Zadzwoniła na służącą.

Obiad zjem na mieście — oznajmiła. — Kiedy wrócę, wszędzie ma być ciepło. Ponieważ najprawdopodobniej będę

miała gościa, chcę, aby wszystko było wysprzątane. Zmień także pościel.

Wielmożna pani — nieśmiało sprzeciwiła się siwa, sześćdziesięcioletnia kobieta — węgiel mamy na ukończeniu, więc…

Rób, co ci powiedziałam — nie dała jej dokończyć hrabina.

Mam nadzieję, że dzięki dzisiejszemu gościowi przynajmniej z tym już nie będzie kłopotów.

Tak, wielmożna pani.

Poza tym przygotuj mi także etolę ze srebrnego lisa. I odpowiedni kapelusz.

Helmut von Heurten–Mitnitz zjawił się wprawdzie pięć minut wcześniej, ale hrabina już na niego czekała. Ledwie opel admirał zahamował przed wejściem, Beatrice stała w drzwiach.

Helmut wyskoczył z wozu i podbiegł do niej, podając ramię.

To nawet dobrze, że odrobinę się pan pospieszył — rzekła — gdyż nie zdążyłam zjeść śniadania i umieram z głodu.

Pani życzenie jest dla mnie rozkazem.

Był szarmancki i elegancki, prawdziwy okaz wymierającego gatunku. Teraz była zadowolona, że zdecydowała się na czarną bieliznę; czerwona z pewnością wydałaby mu się nazbyt wyzywająca.

Obiad spożyli w przytulnej restauracji hotelu Imperial. Hrabina jadła z gracją, ale i z wyraźnym apetytem, a von Heurten–Mitnitz dogadzał jej jeszcze plotkami z Berlina. Nie zdziwiły go pytania o standartenführera Müllera; bez ceregieli opowiedział, jak za sprawą Kaltenbrunnera Müller został wezwany do Wilczego Gniazda, kwatery Hitlera pod Kętrzynem, gdzie osobiście rozmawiał z Führerem.

Pojawiły się, hrabino, wątpliwości co do naszych sojuszników, Węgrów. O ile rozumiem, nasz pobyt w Budapeszcie, mój i Müllera, ma upewnić von Ribbentropa i innych, że podejrzenia co do lojalności Węgrów są bezpodstawne.

Moim zdaniem, nic się specjalnie nie zmieniło w postawie Węgrów — odrzekła, kładąc nacisk na słowo „specjalnie”; nawet jeśli wyczuł dwuznaczność stwierdzenia, nie dał tego po sobie poznać.

Elegancki i szykowny, a przecież mimo nienagannych manier nie może się powstrzymać, by nie zerkać na moje piersi.

Kiedy opuścili hotel, hrabina zaproponowała, że teraz ona może usiąść za kierownicą.

Będę pani nad wyraz wdzięczny. O wiele łatwiej ogląda się miasto, kiedy nie trzeba się koncentrować na innych pojazdach.

Włączyła silnik i ruszyli.

Dokąd? — spytała.

Moglibyśmy zacząć od kościoła Świętej Anny? Dla mnie to taki istotny punkt orientacyjny w Budapeszcie.

Kiedy znaleźli się na Vizivaros, hrabina okrążyła kościół i zatrzymała się naprzeciw wejścia.

Mógłby mnie pan poczęstować papierosem? — spytała. Wyciągnął papierośnicę, poczęstował hrabinę, a potem podał jej ogień. Delikatnie przytrzymała jego przegub.

Widzi pan, ja nawet nie wiem, jak on wygląda.

Popatrzył na nią zaskoczony.

Przepraszam, nie rozumiem.

Erik Vollmer jest jakimś dalekim kuzynem Manfrieda; kiedy był w Marburgu, my akurat byliśmy w rozjazdach i w efekcie nigdy nie było okazji, by się spotkać, oni zaś nie podali nawet jego rysopisu. Zanim więc pan się pojawił, myślałam, że będę musiała rozglądać się za młodym oficerem SS, dość podobnym do mego zmarłego męża.

Pokręcił głową.

Jest pani najzupełniej zdumiewającą kobietą, hrabino! Uśmiechnęła się rozbawiona.

Niech pan mi powie, Helmucie, czy ma pan przydział na węgiel albo może go załatwić?

Uniósł brwi.

Właśnie mi powiedziano, że mogę dostać taki przydział, gdyż wtedy łatwiej będzie o wynajęcie mieszkania.

W pałacu na pierwszym piętrze mam dwie sypialnie. Jeśli załatwi pan węgiel na ich ogrzanie, mogę zaoferować atrakcyjną cenę.

Zawahał się.

Bez wątpienia będą plotki — stwierdziła — ale na złe języki i tak nic nie można poradzić. W końcu jesteśmy znajomymi, był pan na pogrzebie mojego męża, a co więcej Urząd Kwaterunkowy już na mnie naciskał, że powinnam wynajmować jakieś pokoje, bo mieszkań coraz bardziej brakuje.

Doprawdy, zdumiewająca z pani kobieta — powtórzył. Znowu włączyła silnik.

Jeśli nie urazi pana pytanie, czemu nigdy się pan nie ożenił?

Zdążył się już przyzwyczaić do raptownej zmiany tematu.

Nawał obowiązków, a ja nigdy nie chciałem podejmować takiej decyzji w pośpiechu.

A czy w łóżku woli pan towarzystwo kobiet?

Lekko drgnął, ale odpowiedział równie swobodnie jak poprzednio:

Tak, a czy miała pani jakieś wątpliwości?

No cóż, wolałam się upewnić, gdyby bowiem pański przydział węgla nie był znacznie większy, niż przypuszczam, staniemy przed pewnym dylematem: albo dwie sypialnie ogrzane ledwo — ledwo, albo jedna, ale za to naprawdę ciepła. Czy ja jednak nazbyt pana nie szokuję?

Owszem, gdyż z trudem mogę uwierzyć w szczęście, które mnie spotyka.

Sięgnął po jej dłoń w rękawiczce i złożył na niej pocałunek. Pokiwała ze smutkiem głową.

Niewiele osób stać dziś na takie dworne gesty. Ale, ale, skoro nie musi już pan dalej rozglądać się za mieszkaniem, czy mogę uznać, że ma pan teraz wolny czas?

Jak najbardziej. A co pani proponuje, hrabino? Zaśmiała się w sposób, od którego krew w nim zawrzała.


3
Ekspres Bazylea–Frankfurt


Erik Vollmer opuścił ciało gestapowca na podłogę. Dyszał ciężko, a serce łomotało mu jak szalone. Przeszedł nad zwłokami i zaryglował drzwi przedziału.

Scheisse! — mruknął przez ściśnięte zęby.

Nachylił się nad ciałem i jakiś czas szarpał się ze sztyletem o cieniutkiej klindze, ale nie udało mu się wyciągnąć go z głowy Wahla.

Takie wydarzenie nie znalazło się na liście „możliwych trudności”.

Sam nóż zresztą w ogóle nie pojawił się w planach akcji. Żaden z układających je specjalistów nie podniósł tej kwestii, więc i Erik nie wspominał o sztylecie, kiedy już zdecydował się, że weźmie go ze sobą. Gdyby wspomniał, mogliby mu zabronić.

Na stacji X kupił nóż od sierżanta SOE, który powiedział mu, że używa go każdy brytyjski komandos. Ostrze miało piętnaście centymetrów długości, rękojeść swobodnie mieściła się w dłoni. Nóż zaprojektowany przez Fairbairna, Anglika dowodzącego wówczas policją w Szanghaju, występował w dwóch wersjach. Większy nosiło się w nogawce lub w bucie, mniejszy — który przed chwilą aż po rękojeść wbił się pod ucho gestapowca — umieszczało się w pochwie wszytej w rękaw.

Vollmer przewrócił ciało na bok, zaparł się ze wszystkich sił i tym razem nóż wyskoczył, tak zresztą nieoczekiwanie, że Erik z rozmachu poleciał na walizkę leżącą na siedzeniu. Na ostrzu nie było wiele krwi; Vollmer otarł je o spodnie gestapowca i znowu ukrył nóż w lewym rękawie.

Ciągle szybko oddychał i był podniecony; za wszelką cenę powinien się uspokoić i zacząć klarownie myśleć.

Najpierw trzeba usunąć ciało, potem nałożyć mundur i usunąć cywilne ciuchy. Co znaczy, że będę musiał dwa razy otwierać okno. Ale czy ono się w ogóle otwiera? Jeśli nie, to co robić? A nawet jeśli tak, ale ktoś mnie zobaczy, jak go wyrzucam? Lepiej wyrzucić razem ciało i ubranie, czy raczej tak, żeby dzieliło je kilka kilometrów? Zaraz, wszystko po kolei. Przede wszystkim sprawdź, czy to cholerne okno w ogóle się otwiera.

Z początku szyba ani chciała drgnąć, ale wkrótce z wolna pojechała do góry, on zaś w tej samej chwili się zdecydował.

Najpierw trup!

Wychylił się przez okno i spojrzał w kierunku lokomotywy; żadnych zabudowań, tylko linia torów.

Chwycił zwłoki pod pachy, podciągnął i wystawił głowę Wahla przez okno.

Cholera, ciężki z niego chłop!

Złapał trupa w pasie, poderwał i jednocześnie popchnął do przodu; jego twarz znalazła się tuż obok wlotu śmiertelnej rany, na którym pokazał się krwisty bąbelek. Jeszcze jedno szarpnięcie, ciało przewiesiło się w pół przez framugę.

Cofnął się i poderwał nogi zabitego, przez chwilę wydawało się, że zwłoki o coś się zaczepiły, ale później znienacka przestały stawiać opór i poleciały.

Sam nie wiedząc dlaczego, zamknął natychmiast okno i usiadł. Cały spływał potem. Odczekał moment, następnie otworzył walizkę. Wyjął czapkę z nazistowskim orzełkiem i czaszką z piszczelami i rzucił na siedzenie naprzeciw.

Jak znam życie, albo będzie tak wielka, że zatrzyma się dopiero na uszach, albo będzie tkwiła na samym czubku głowy”.

W środku była koszula z krawatem, kurtka z naszywkami sturmbannführera na kołnierzu i epoletach oraz trójkątem SD na lewym rękawie nad mankietem, para spodni, sięgające do pół łydki skórzane buty, a na samym dnie czarny płaszcz.

Zastanawiał się, jak zdobyto ów mundur. Pewnie ukradziono. Tak czy siak, był z marnego materiału w porównaniu z mundurem Wojsk Lądowych USA, który zostawił w Whitbey House. To go zaskoczyło; z tego, co wiedział, SS było formacją najlepiej umundurowaną i wyekwipowaną.

Wyrzucił zawartość walizki na siedzenie, po czym rozebrał się szybko do slipów. Cywilne rzeczy zapakował byle jak do jednej z walizek „Rebera” i chciał natychmiast się jej pozbyć, ale potem się zawahał. Gdyby walizka nie rozpadła się przy uderzeniu w ziemię, byłoby lepiej, żeby po znalezieniu wyglądała jak normalna walizka podróżnego. Starannie poskładał ubranie w kant i przypiął wewnętrznymi sprzączkami.

Teraz się ubrał. Na liście „możliwych trudności” pojawiła się kwestia, że mundur może nie pasować, uznano jednak, że po prostu nic na to nie będzie można poradzić. Koszula, owszem, była dobra, natomiast spodnie i kurtka mundurowa zbyt duże. Czapka, na przekór obawom, leżała znakomicie, ale buty nałożył z najwyższą trudnością. Także to uwzględniono na liście, lecz tym razem z pewną propozycją: żeby namoczyć buty i nałożyć mokre, a możliwe, że w trakcie schnięcia trochę się rozejdą.

Kartka po kartce spalił paszport Rebera, następnie bilet, popiół zbierając na gazetę, którą chciał wyrzucić, ale otworzywszy okno, dojrzał, jak szyny łagodnym łukiem prowadzą do niewyraźnie majaczących w dali zabudowań. Cofnął się do wnętrza. Minutę później za oknami mignęło jakieś miasteczko, a kiedy się skończyło, znowu otworzył okno i wyrzucił gazetę. Przed sobą widział lokomotywę i siedem wagonów, to jednak znaczyło, że ktoś z tyłu tak samo mógł go zobaczyć, jak pozbywa się walizki. Wkrótce tory znowu się wyprostowały. Na zdrowy rozum w ogóle nie musiał wyrzucać walizki.

Nawet jeśli ktoś wejdzie do przedziału, może wtedy powiedzieć, że nie ma pojęcia, czyja to walizka, bo leżała na półce już w Bazylei. A jeżeli nic takiego nie nastąpi, to na najbliższej stacji będzie mógł się rozejrzeć za jakimś bezpieczniejszym sposobem pozbycia się kłopotliwego bagażu.

Ułożył walizkę na półce i dokładnie rozejrzał się po przedziale, czy czasem czegoś nie zaniedbał. Uspokojony otworzył rygiel, usiadł i zabrał się do czytania drugiej gazety.

Opadła ekscytacja, a jej miejsce zajęło znużenie i nieprzyjemne uczucie, że jest wykorzystywany. Ciekawe, jak zachowałby się Dick Canidy, gdyby mu powiedział, żeby się odpierdolił, bo on nie ma najmniejszego zamiaru kłaść głowy pod niemiecką gilotynę.

Kurwa mać! Ta cholerna pigułka Q jest w kieszonce na piersi marynarki Rebera, której o mały włos nie wywaliłem za okno”.

Zdjął walizkę, otworzył, wyjął z kieszonki fiolkę i z uczuciem perwersyjnej przyjemności włożył ją między zęby, po czym odłożył bagaż na miejsce.

Jeden mocniejszy gryz i nic już nie nastąpi.

Canidy wyjaśnił mu, że wystarczy zmiażdżyć szkło, by od razu stracić przytomność. Nie ukrywał też, że istniała druga teoria: przegryzasz szkło, ból jest taki, jakby ci urywali jaja, a dopiero potem padasz trupem.

Wyjął fiolkę z ust i przyjrzał się jej z zainteresowaniem. W trzech czwartych była wypełniona mętnym płynem. Ciekawe, ile tego potrzeba, żeby uśmiercić człowieka.

Powiedzmy, że w momencie zgryzienia kichnąłbym, wyrzucając w powietrze połowę zawartości. Co wtedy?”

Fiolkę ostatecznie zdecydował się umieścić nie w kurtce mundurowej, lecz za ciasnym otokiem na czapce.

Stopy go piekły; zamierzał więc namoczyć buty zgodnie z instrukcją. W kącie był zlew, a na nim niewielka, poszczerbiona szklaneczka. Nacisnął przycisk, poczekał, aż szklaneczka się napełni, ale woda rozlana na but utworzyła pojedyncze krople, które spływały po skórze.

Znowu napełnił szklaneczkę, zdjął lewy but i wlał wodę do środka, po czym z wielkim wysiłkiem wsunął do buta stopę. Stanął; nad cholewą pojawiła się odrobina wody; przycisnął, but jakby westchnął, ale nie był pewien, czy nie wyobraził sobie tego dźwięku.

Powtórzył całą operację z prawym butem. Potem kilka razy przeszedł się tam i z powrotem między siedzeniami, aż woda przestała wyciekać nad cholewami. Skarpetki przemokły jednak i stopy zaczęły mu marznąć. Pociąg zwalniał, zbliżał się do Offenburga. Na stacji Erik otworzył okno. Po kilka osób z każdego wagonu spiesznie kierowało się do budynku dworcowego.

Pora siusiania!

Zdjął z półki walizki Rebera, nałożył czapkę w sposób odpowiedni dla młodego esesmana i opuścił wagon. Do toalety w budynku była jednak długa kolejka, a nie dostrzegł żadnego innego miejsca, gdzie dyskretnie mógłby zostawić walizki.

Herr sturmbaführer, czy zechciałby pan się odsunąć? — usłyszał za plecami.

Odwrócił się. Dwóch robotników ciągnęło wózek pełen bagaży. Zszedł im z drogi, a gdy go mijali, dorzucił walizki do ich ładunku. Dokądkolwiek się kierowali, upłynie parę godzin, zanim się zorientują, że mają jakieś dodatkowe bagaże, a jeszcze kilka dalszych, zanim cokolwiek z tym zrobią. Wyszedł za nimi na peron; minęli jego pociąg i zjechali na przejście między torami.

Rad z siebie wrócił do wagonu. Z okna zobaczył, że wózek zatrzymał się przy pociągu, na którego wagonach wisiały tabliczki: „Tuttlingen/Mengen/Neu–Ulm”. Znakomicie. Upłynie co najmniej doba, zanim ktokolwiek zainteresuje się bezpańskimi walizkami, ale do tego czasu znajdą już zabitego agenta gestapo, śledztwo będzie zatem w toku.

W przedziale siedziało dwóch mężczyzn o wyglądzie urzędników.

Heil Hitler! — powiedzieli chórem, na co Vollmer nie odezwał się, a tylko zgiął rękę w łokciu.

Ostatnia walizka była teraz pusta i nic jej z nim nie wiązało. Mógł ją zostawić, wziąć ze sobą albo zabrać po powrocie, postanowił bowiem coś zjeść.

Miał kartki żywnościowe, ale Baker radził korzystać z nich tylko w ostateczności, nie było bowiem na sto procent pewne, że zostaną zaakceptowane. Sugerował, by proponować pieniądze.

Zamówi coś do picia. Jeśli i na to wymagane były kartki, po młodym oficerze można się było spodziewać, że spróbuje wypić coś na boku. Najwyżej odmówią i tyle. Potem będzie mógł poobserwować, jak uważnie kontrolowane są kartki, za drinka natomiast da znaczny napiwek, aby było widać, że jest przy pieniądzach.

Ostatecznie wszystko okazało się proste. W wagonie restauracyjnym mieli wino; wypił dwie lampki, za każdym razem hojnie przepłacając. Zamawiając trzecią, uśmiechnął się do kelnera:

Co robi człowiek, kiedy jest głodny?

Je, jeśli ma kartki.

A czy te kartki wystarczą? — spytał Vollmer, zwijając kilka banknotów w ciasny rulon.

Kelner popatrzył na niego przeciągle, po czym gładkim ruchem zgarnął pieniądze.

Z pewnością coś się dla pana znajdzie, herr sturmbannführer.

Po jakimś czasie przyniósł dwie kromki czarnego chleba, między którymi tkwił plasterek salami.

Przed sześcioma dniami Vollmer kręcił nosem w Whitbey House, do kanapek pozostała bowiem tylko szynka i schab, bo pieczonego indyka jakiś sukinsyn już wyjadł.


4


Erik spędził w wagonie restauracyjnym jakąś godzinę, gdyż pociąg, który dotarł do Strasburga, miał tam dłuższy postój.

Kelner nikogo nie dosadził do jego stolika, nie pojawiła się więc konieczność konwersacji. Canidy wielokrotnie to podkreślał: co z tego, że jego niemczyzna jest bezbłędna. Zupełnie bezwiednie powie coś zaskakującego albo usłyszy pytanie, na które nie będzie znał odpowiedzi. Dlatego też za wszelką cenę powinien unikać niepotrzebnych rozmów. Najważniejsze to nie zwracać na siebie uwagi. Z tego powodu nie należało za długo przesiadywać w wagonie restauracyjnym. Poza tym nawet trzy lampki wina robiły swoje: osłabiały czujność zmysłów.

Kelner ukłonił się, Vollmer uniósł rękę w niedbałym pozdrowieniu.

Heil Hitler! — mruknął.

Przed restauracyjnym jechały trzy wagony pierwszej klasy. W środkowym konduktor sprawdzał bilety, a dwóch funkcjonariuszy straży kolejowej kontrolowało dokumenty podróżne. Jeden z nich spojrzał na Erika i przycisnął się do ściany, aby go przepuścić. Vollmer był już na końcu wagonu, gdy znienacka z tyłu usłyszał:

Erik von Vollmer! I co teraz?! Zatrzymał się i odwrócił.

Drobnymi kroczkami podążała ku niemu młoda kobieta o okrągłej twarzy i czarnych oczach. Potrzebował chwili, aby ją rozpoznać. Miała na sobie niebieski uniform, brązowe włosy splotła w kok, na twarzy nie było widać makijażu. Należała do Organizacji Todta.

Nazywała się Elisabeth von Handleman–Bitburg, a ostatni raz widzieli się w Paryżu. We czwórkę, jeszcze z Sidim Hassanem el Ferruchem i niemiecką dziewczyną, której imię wyleciało mu z pamięci, zjedli kolację w restauracji Fouąuet na Polach Elizejskich.

Kiedy po kolacji znaleźli się w delahaye Ferrucha (Erik i Elisabeth na tylnym siedzeniu), dostał od niej po pysku, gdyż pocałował ją z języczkiem, a na dodatek wpakował rękę pod spódnicę. A potem, co gorsza, się rozbeczała.

Jej ojcem był generalmajor Kurt von Handleman–Bitburg. Eldon Baker także był tego wieczoru w Fouquet, jako cień Vollmera, a ten niczego nie zapominał. „W Deal, na wybrzeżu Jersey, powiedział: Ojciec twojej miłej znajomej awansował”.

Elisabeth była więc obecnie córką generalobersta von Handlemana–Bitburga.

Tak myślałam, że to ty — odezwała się najwyraźniej uradowana i podała mu rękę.

Jak widzę, też nie szczędzisz swoich sił ojczyźnie.

Bardzo okropnie wyglądam w tym mundurze?

W pierwszej chwili cię nie poznałem.

Kiedy wstąpiłeś do SS?

Dwunastego marca czterdziestego drugiego — odrzekł natychmiast, datę tę miał bowiem dobrze zakarbowaną w pamięci, podobnie jak cały przebieg służby aż do odkomenderowania do sztabu reichsführera SS, służby odbytej głównie w Waffen–SS, formacji, która w większości została wybita albo wzięta do niewoli bądź w Rosji, bądź w Afryce Północnej.

Bardzo ci do twarzy w tym mundurze. I tylko nie mów, błagam, „tobie też”.

W porządku, nie mówię.

Często później o tobie myślałam, ale nie miałam żadnego adresu ani nic innego.

Powiedzmy sobie szczerze, że ostatnim razem dostałem od ciebie po twarzy.

Chciał ją spławić możliwie jak najszybciej. Spłonęła rumieńcem, ale odrzekła dość swobodnie:

Ach, byłam wtedy jeszcze dzieckiem, a poza tym… Poza tym byłeś jednak trochę zbyt natarczywy. — Kiedy nic nie odpowiedział, przechyliła głowę i oznajmiła z uśmiechem: — A co powiesz na to, że pracuję u twego ojca?

U mego ojca?

W biurze w Hoescht. Jestem sekretarką.

No proszę.

Dokąd jedziesz?

Do Berlina.

To świetnie. We Frankfurcie trzeba czekać dwie godziny, więc moglibyśmy się trochę przejść.

Kiwnął krótko głową, ona zaś wpatrywała się w niego intensywnie, a potem znienacka chwyciła za łokieć i poprowadziła na pomost między wagonami. Popatrzył na nią zdziwiony.

Wiesz, nie wiem, jak zacząć… Chodzą o tobie takie dziwne plotki.

Tak? A jakie?

Usłyszałam tylko fragmenty rozmowy twego ojca z moją matką, na mój widok przerwali, a kiedy zaczęłam go potem wypytywać, zbył mnie bardzo szybko.

A co takiego usłyszałaś?

Jego przyjaciel, który pracuje w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, powiedział mu, że widziano cię w Maroku.

A co w tym dziwnego? Istotnie, byłem w Maroku. Pamiętasz przecież el Ferrucha, prawda?

Ale widziano cię w amerykańskim mundurze. — Patrzyła mu prosto w oczy, a kiedy otwierał usta, by zaprzeczyć, dodała z nagłym przestrachem w głosie: — O Boże, to prawda!

No cóż — rzekł tonem towarzyskiej pogawędki — nie pozostaje mi nic innego, jak cię zabić.

W takim razie powinnam zacząć krzyczeć wniebogłosy — powiedziała miękko, przez cały czas patrząc mu w oczy. — Naprawdę mnie zabijesz?

Drzwi od wagonu zaczęły się otwierać. Chwycił Elisabeth w ramiona i przyciągnął jej twarz do swojej. Ktokolwiek szedł, nie będzie chyba zdziwiony widokiem młodego oficera, który obściskuje się z dziewczyną.

Przecisnęli się obok nich konduktor i obu strażników kolejowych. „Guten Tag, Herr Sturmbannführer”, powiedział jeden, a reszta zachichotała.

Przez chwilę jeszcze trwali w uścisku. Erik czuł pod palcami prawej dłoni rękojeść sztyletu, ale także mocno wtulające się w niego ciało Elisabeth oraz język penetrujący wnętrze jego ust. Wreszcie odsunęli się od siebie.

Teraz, kiedy już widzieli nas razem, nie możesz mnie zabić.

Mogłaś wołać o pomoc.

Po co? I tak wiedziałam, że nic mi nie grozi.

Takaś pewna siebie?

Gdybyś rzeczywiście chciał mnie zabić, zrobiłbyś to, zamiast tracić czas na gadanie. A poza tym nie patrzyłeś na mnie wzrokiem mordercy. To był naprawdę podniecający pocałunek — dodała na koniec.

Zupełnie cienie poznaję!

Ojciec mówi, że jeśli wkroczą tutaj Rosjanie, nie będzie już po co żyć. Zamierzam więc korzystać z życia, póki jeszcze mogę.

Co ty wygadujesz? Przecież to jawny defetyzm! Zaraz cię zapudłują.

Wcale nie, ja tak rozumiem stanowisko naszego Ministerstwa Propagandy. — Wyprostowała się i powiedziała oficjalnym tonem: — „Wszyscy Niemcy muszą dobrze zrozumieć, że jeśli przegramy tę wojnę, nasza ojczyzna zniknie z powierzchni ziemi”. Cytuję dokładnie doktora Goebbelsa, przecież musiałeś słyszeć jego słowa?

Tak czy owak, łatwo możesz zostać oskarżona o osłabianie bojowego ducha w narodzie.

Dokąd naprawdę jedziesz?

Tego nie mogę ci powiedzieć.

Nie wydam cię, możesz mi wierzyć.

Wystarczy, że personel pociągu zapamięta twarz dziewczyny, która całowała się ze sturmbannführerem, a będziesz miała wizytę gestapo. A wtedy lepiej, żebyś wiedziała jak najmniej.

Już cię szukają?

Przypuszczam, że tak, ale nie pytaj dlaczego.

Mogłabym ci pomóc.

To najlepiej wróć do przedziału i zapomnij, że kiedykolwiek mnie widziałaś.

Po tym, jak widziano nas razem, to dopiero wyglądałoby podejrzanie. Poza tym pamiętaj, że jestem córką generalobersta. Policjanci są w takiej sytuacji mniej dociekliwi. — A gdy popatrzył na nią przeciągle, dorzuciła: — Jest jeszcze jedna rzecz. Skoro musisz czekać we Frankfrucie na pociąg do Berlina, lepiej to zrobić w hotelu Bahnhof, gdzie wynajmę pokój, niż pętać się po dworcu.

Nie jadę do Berlina — mruknął. — Do Marburga.

Będziesz musiał czekać jeszcze dłużej.

Skąd wiesz?

Często jeżdżę tą trasą i dobrze znam rozkład jazdy. Najbliższy pociąg jedzie do Kassel, ale w Marburgu jest o wpół do trzeciej. Trochę bez sensu, prawda?

A następny?

Do Góttingen. Jest w Marburgu zaraz po dziewiątej. Chwilę się namyślał.

Chyba istotnie trzeba będzie wynająć pokój w hotelu. Ale mogę to zrobić sam.

Przestałam cię już interesować? Znowu pokręcił głową z niedowierzaniem. Ujęła jego twarz w swoje dłonie.

Naprawdę bardzo się zmieniłam. Chcę posmakować wielu rzeczy, zanim będzie za późno.



XV

1
Dworzec Główny, Marburg an der Lahn
30 stycznia 1943 roku, 9.20


Elisabeth nie wzięła pod uwagę tego, że pociąg do Göttingen, zatrzymujący się w Bad Homburg, Bad Nauheim, Giessen i Marburgu, nie kursował w soboty, dlatego też Erik musiał skorzystać z ekspresu do Kassel, ponieważ ten jednak nie zatrzymywał się w Marburgu, trzeba było przesiąść się w Giessen. Stanowczo nie zgodził się na to, aby Elisabeth odprowadziła go na dworzec, czym najwyraźniej poczuła się dotknięta. Na podstawie jej zachowania w pociągu doszedł do wniosku, że pieprzy się z każdym w miarę atrakcyjnym mężczyzną, który się nawinie, przekonana, że i tak niedługo umrze. W hotelu przekonał się, jak bardzo przypuszczenie to było mylne. Kiedy leżeli obok siebie po pierwszym uniesieniu — nawiasem mówiąc, całkiem niezłym — wyznała szeptem, że od ostatniego ich spotkania zrobiła to tylko trzy razy, każdy z nich zresztą był pod jakimś względem rozczarowujący.

Z rana kochali się ponownie; zainicjował to trochę z poczucia obowiązku, nie spodziewając się niczego lepszego niż w nocy. Tymczasem doświadczenie było poruszające, trudno powiedzieć czemu, ale jakieś głębsze i inne. Mówiąc dokładniej, kochali się dwa razy, a zrobiliby to także i trzeci, gdyby nie spieszył się na pociąg.

A na odchodne, zanim wsadził ją do autobusu jadącego do Hoescht, powiedziała coś kompletnie szalonego.

Uważaj na siebie, Erik.

Ty także.

Ich Hebe dich — szepnęła. Drgnął, jakby użądliła go osa.

Zwariowałaś — mruknął po chwili.

Ty także nie jesteś normalny — odparła, ucałowała go i wsiadła do autobusu.

Rano przyszła mu do głowy myśl — i nawet ją wypowiedział — aby z nim wyjechała. Skwitowała to tylko śmiechem. Jak może mówić coś takiego? Czyżby nie wiedział, co spotyka rodziny uciekinierów?

Ale można by upozorować, że zginęłaś w nalocie. Ciała nie ma, rozerwane, tylko rzeczy osobiste.

I co? Masz dla mnie paszport? Pozwolenie na podróż? — spytała tak ironicznie, że poczuł się jak ostatni głupiec. Ale to „Ich Hebe dich” zachowała na sam koniec.

W drodze do Giessen miał czas, żeby się nad wszystkim zastanowić. Może istotnie zdarzyło się między nimi coś szczególnego. Przynajmniej tyle musiał przyznać, że nie pamiętał już, kiedy ostatni raz było mu tak dobrze z kobietą. To oczywiście niczego nie przesądzało, ale… Kilka razy przez głowę przemknęły mu jakieś dziecinne myśli. Kiedy już się skończy ta cholerna wojna, odszuka ją. Może nawet wcześniej.

Ocknął się, gdyż pociąg wjeżdżał do Giessen. Miasteczko było zrujnowane. Na peronie natychmiast dopadł go zapach spalonego drewna i gnijącej padliny. Giessen zostało z pewnością mocno zbombardowane, zastanawiał się jednak dlaczego. O ile pamiętał, nie było tu żadnych ważnych zakładów przemysłowych. Może przez pomyłkę. Słyszał, jak Canidy i Whittaker mówili, że pilotom B–17 z dwustu godzinami w powietrzu sprawiało trudność odnalezienie Niemiec, a co dopiero mówić o konkretnej miejscowości. Tak czy owak, było to bardzo namacalne przypomnienie, że toczyła się wojna, co trochę bezsensownymi czyniło wszelkie plany na przyszłość.

Pociąg z Giessen do Marburga zatrzymywał się na każdej stacji, a był tak stary, że wydawał się zabawką położoną pod choinką. Miał tylko jedną klasę, drewniane siedzenia, ogrzewanie nie działało. Siadła koło niego gruba wieśniaczka z workiem pełnym kapusty. Powiedziała, że jej syna Amerykanie wzięli do niewoli w Afryce Północnej, i spytała, czy może i on tam walczył. Odpowiedział, że tak i że omal sam nie znalazł się w niewoli. Oczyma duszy zobaczył, jak syn kobieciny siedzi w Fort Dix czy jakimś innym obozie jenieckim, ma na sobie kombinezon z wielkim P wymalowanym na plecach, dostaje trzy posiłki dziennie i gratuluje sobie, że udało mu się wymknąć z tej cholernej awantury.

Kiedy pociąg dojeżdżał do stacji, Erik wstał, przecisnął się między siedzeniami, otworzył drzwi i stanął na platformie. Wiał zimny wiatr. Wokół nie było takich zniszczeń jak w Giessen, tylko zasypane leje obok szosy sugerowały, że także tutaj spadły bomby. Leje przypomniały mu, że najprawdopodobniej znaleziono już trupa gestapowca i podjęto śledztwo. Jeśli nie wpadli jeszcze, to wkrótce wpadną na trop Rebera, a potem… Czy ktoś zwróci uwagę na romansującego sturmbannführera?

Postanowił, że jeśli pociąg stanie na Sudbahnhof, to tramwajem dojedzie stamtąd do centrum. Pociąg jednak nie tylko nie stanął, ale nawet nie zwolnił, tak że trzeba było poczekać na Hauptbahnhof.

Dworzec był nietknięty, taki, jakim go zapamiętał. Na peronach kręcili się funkcjonariusze Bahnschutzu, ale nikogo nie legitymowali, tylko wypatrywali podejrzanych osobników. Gdzieś musiał być jednak jakiś punkt kontrolny. Zobaczył go, kiedy zszedł do tunelu pod torami; tutaj było znacznie cieplej; strażnicy na górze pilnowali więc, by ktoś nie próbował wymknąć się jakąś inną drogą.

Kolejka przesuwała się szybko; wyglądało to na rutynową kontrolę, a nie na poszukiwanie jakiejś konkretnej osoby. Miał jeszcze przed sobą dwóch mężczyzn, gdy zdecydowanym ruchem przepchnął się ku niemu unterscharführer SS, który stał dotąd z tyłu, i dziarsko wyrzucając w górę rękę, zawołał:

Heil Hitler!

Vollmer odpowiedział równie energicznym gestem i bez słowa podał legitymację. Podoficer obejrzał ją dokładnie, zwrócił i rozkazał funkcjonariuszom straży granicznej:

Przepuścić sturmbannführera!

Danke schön — powiedział odruchowo Vollmer i przeszedł przez punkt kontrolny, lecz za sobą posłyszał zdecydowane kroki. Co za kretyn ze mnie, żachnął się w duchu. Jaki oficer dziękuje podoficerowi. Odwrócił się, ale przed nim stał uśmiechnięty unterscharführer.

Bardzo przepraszam, herr sturmbannführer, ale kiepsko teraz z taksówkami. Może gdzieś pana podwieźć?

Tak, zgoda. To miło z pana strony — odrzekł Vollmer możliwie jak najbardziej oficjalnym tonem.

Trochę stąd daleko na Burgweg — dorzucił tamten porozumiewawczym tonem.

A ten skąd wie, dokąd chcę jechać?”

Popatrzył na niego zimno.

Co panu przyszło do głowy?

Przepraszam, herr sturmbannführer. Nie zamierzałem pana drażnić.

Nic nie szkodzi. Wcale się nie obraziłem. Po prostu nadal nie wiem, co pan miał na myśli.

Pozwoliłem sobie przypuścić, że skoro jest pan oficerem

przydzielonym do sztabu reichsführera Rzeszy, może pan poszukiwać innego wyższego oficera, również z Berlina… Jeszcze raz powtarzam, że nie zamierzałem pana urazić, herr sturmbannführer. Vollmer w nagłym przebłysku zrozumienia odparł:

Ja się nie gniewam, ale nie wiem, jak zachowałby się pewien standartenführer…

Znacząco zawiesił głos, a unterscharführer z ulgą podchwycił urwany wątek.

Nie wiem, herr sturmbannführer, czy na pewno mówimy o tym samym standartenfurerze, ale otrzymaliśmy nieoficjalną wiadomość z Berlina, że z powodu jakichś ważnych przyczyn nie spotka się w tym tygodniu z hauptsturmführerem Peisem.

Nie wiedziałem o tym. A pan może sądził, że mam dostarczy pewnej damie prezent w ramach rekompensaty za rozczarowanie?

Unterscharführer z zapałem pokiwał głową.

Łebski z pana gość. Mam tu wprawdzie co innego do załatwienia, ale może istotnie najpierw zajrzę na Burgweg. Gdzie pana wóz?

W zupełnie nieoczekiwany i wygodny sposób Vollmer dowiedział się, że Müllera nie ma na miejscu. W planie było to przewidziane jako jedna z możliwości, lecz problem tkwił w tym, czy Müllera istotnie zatrzymały jakieś obiektywne przeszkody, czy też chodziło o coś innego.

Kiedy zaparkowali pod domem Dyerów, unterscharführer zaoferował się, że poczeka.

Nie, dziękuję — odrzekł zdecydowanie Vollmer. — Muszę jeszcze zadzwonić do Berlina i nie będę zaskoczony, jeśli przyjdzie mi załatwić kilka spraw. Jest więc pan wolny, unterscharführer.

Erik pamiętał ten dom, ale Gisella nigdy nie zaprosiła go do środka. Zadzwonił, drzwi otworzyła niska, przygarbiona kobieta z kocem zarzuconym na ramiona. Popatrzyła na niego, marszcząc brwi.

Fräulein Dyer, bitte?

Na piętrze, prawe drzwi — mruknęła kobieta, odwróciła się i skryła za niedomkniętymi drzwiami.

Na górze otworzyła mu Gisella, natychmiast go rozpoznała, a w jej oczach pojawił się strach.

Heil Hitler! — powiedział głośno Vollmer na użytek ciekawskich uszu na parterze.

Heil Hitler! — odrzekła Gisella. — Czym mogę służyć, herr sturmbannführer?

Chciałem przekazać wiadomość od naszego wspólnego znajomego.

W takim razie proszę wejść.

Kiedy znalazł się w środku, zamknęła drzwi i oparła się o nie.

Co ty tu robisz? — wykrztusiła z trudem. — Skąd masz ten mundur?

Gdzie Müller? — spytał ostro. — Miał tutaj być albo zostawić wiadomość, kiedy się go spodziewać.

Zamiast odpowiedzieć, położyła palec na ustach, pociągnęła Erika do kuchni, a tam odkręciła kran.

Gdzie Müller? — powtórzył Vollmer.

Za pośrednictwem Peisa przekazał wiadomość, że coś go zatrzymało.

Nie o to pytałem.

Wzruszyła bezradnie ramionami, uznał, że rzeczywiście nie wie. Trzeba było podjąć jakąś decyzję; nie wahał się ani chwili.

Trudno, jedziemy bez niego.

Nie, nie możemy. Będzie najpóźniej w przyszłą sobotę.

Nie ma mowy. Na pewno już mnie szukają, i to ostro. Musimy jechać.

A paszporty? Pozwolenie na przejazd? I jak chcesz nas przerzucić do Holandii? Potrzebny nam samochód.

Nie. Pojedziemy pociągiem. I do Wiednia, a nie do Holandii. A dokumenty mam.

Do Wiednia? A co się stało z Holandią?

Zmieniły się plany. Müller o tym wie i może dlatego nie przyjechał. Będzie na nas czekał w Wiedniu.

A jeśli się wycofał? Albo go aresztowali?

Johann dał znać, że ma dokumenty — odrzekła Gisella. — To znaczy, że ma „bilety do teatru”, ale na pewno chodziło mu o papiery. Jednak nawet słowem nie wspomniał o Wiedniu.

— „Johann”? — powtórzył cierpkim tonem Vollmer. — Od początku był przewidywany plan awaryjny, gdyby Johann zawiódł. Ile czasu wam potrzeba, aby się spakować?

Ale nie wiem, czy ojciec zechce z tobą jechać. I ja także nie jestem pewna. Nagle wszystko się zmienia. Wiedeń?

Ojciec nie ma żadnego wyboru — stwierdził sucho Vollmer. — Przywiózł mniej tutaj unterscharführer SS, drzwi otworzyła mi dama z daleka wyglądająca na kapusia.

No i co z tego?

Czas na następną decyzję.

Gisello, zgodnie z otrzymanymi rozkazami nie mogę dopuścić do waszego przesłuchania.

A w jakiż to sposób? — spytała sarkastycznie.

Szukają mnie przede wszystkim dlatego, że zabiłem agenta gestapo. Jeśli będzie trzeba, wyeliminuję także ciebie i ojca.

Mówisz serio?

Gdzie ojciec?

Nie ma go w tej chwili w domu, jest u lekarza. Powinien być z powrotem… — zerknęła na zegarek — …za jakieś pół godziny.

Co mu dolega?

Ma bardzo męczący kaszel.

Spakuj się przez ten czas.

Niedobrze mi.

To idź i zwymiotuj, ale nie marnuj czasu na jakieś histerie.

Popatrzyła na niego zatrwożona, ale chyba udało jej się pokonać mdłości. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Vollmer spojrzał czujnie na Gisellę.

To może być ojciec?

Nie, ma swoje klucze — odrzekła szeptem, a głośno spytała: — Kto tam?

Hauptsturmführer Peis, otwieraj — padła arogancka odpowiedź.

Z paniką w oczach wlepiła wzrok w Vollmera, ten na palcach zakradł się za drzwi i dał jej znak, żeby otworzyła. Zrobiła, jak kazał.

Guten Tag, herr Hauptsturmführer — powiedziała z lekka drżącym głosem.

Słyszałem, że masz gościa, więc wpadłem, żeby się dowiedzieć, czy mogę w czymś…

Vollmer zabił Peisa równie szybko i skutecznie jak agenta w pociągu. Cienka klinga wbiła się w mózg, powodując natychmiastową śmierć. Erik chwycił pod ramiona padające ciało, nogi dwa razy wierzgnęły, po czym zwłoki znieruchomiały na podłodze.

Vollmer przydepnął twarz Peisa i jednym ruchem wyszarpnął ostrze, które tym razem wyszło bez żadnych oporów. Otarł klingę o mundur hauptsturmführera, potem umieścił ją w rękawie. Zerknął spod oka na Gisellę; patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczyma. Odciągnął trupa tak, aby nie było go widać od drzwi, ale nie starał się go jakoś specjalnie ukryć. Poprawił dywan, który skłębił się podczas usuwania ciała.

Musiałeś go zabijać? — bąknęła wreszcie.

Nie było innego wyjścia. Natychmiast by mnie rozpoznał.

Mój Boże — pokręciła głową. — Teraz to już z pewnością zginiemy.

Nic nie mówiąc, podszedł do okna. Przy chodniku stał mały mercedes diesel.

Peis ma kierowcę? — spytał.

Nie.

Dobrze się składa. Jak wróci ojciec, ładujemy się i jedziemy do Frankfurtu, żeby tam złapać pociąg do Wiednia.

Dlaczego akurat do Wiednia? — spytała raz jeszcze.

Tak jest bezpieczniej. Teraz, kiedy wszystkie służby zostały postawione na nogi, będą szczególnie pilnować tras przerzutowych do Holandii.

Jechali do Budapesztu, ale lepiej, żeby ani ona, ani profesor na razie o tym nie wiedzieli.

Żeby tylko ojciec nie dostał zawału na widok Peisa. — Vollmer wzruszył ramionami. Popatrzyła w kierunku pokoju, gdzie leżały zwłoki — Po twoim… wyjeździe wypytywał mnie, przypalał sutki papierosem. To wszystko wydaje mi się zupełnie nierzeczywiste.

Rozległy się kroki na schodach, a następnie chrobot klucza w zamku. W progu stanął profesor Dyer.

Drzwi były otwarte — powiedział, ale zmrużył oczy na widok Vollmera. — Widzę, że masz gościa.

Nie wchodź, tato, do tamtego pokoju — rzekła Gisella.

Czemu? — spytał i ani myśląc słuchać córki, poszedł i spojrzał za próg. Odwrócił się. — Pan to zrobił? — spytał Vollmera.

Musiałem.

Z czego jak z czego, ale z tego nie musi się pan tłumaczyć — stwierdził Dyer i raz jeszcze popatrzył na zwłoki z taką pogardą, jakby chciał na nie splunąć. Nie zrobił tego jednak. — Kim pan jest?

Erik von Vollmer, panie profesorze.

Kiwnął głowa, jakby dokładnie takiej odpowiedzi się spodziewał.

Bestia zabita, ale co z ciałem?

Proszę błyskawicznie spakować najpotrzebniejsze rzeczy, gdyż zaraz pojedziemy samochodem Peisa do Frankfurtu. Zwłoki zostawimy tutaj. Za zamkniętymi drzwiami polezą co najmniej dzień, zanim ktoś się zdecyduje je wyłamać.

Dyer spojrzał badawczo na córkę.

Trzymasz się, kochanie? — W milczeniu pokiwała głową. — A jak nas zatrzymają po drodze? — spytał Vollmera.

Mam dla was paszporty i dokumenty podróżne.

Musimy po drodze zajrzeć na uniwersytet.

Nie ma mowy.

Wiele ostatnio myślałem, skąd to całe zamieszanie. To musi chodzić o moje prace.

Prace? Jakie prace? — spytał Vollmer.

Nie ma teraz czasu na szczegóły. Molekularna struktura metali.

Nic mi o tym nie mówiono.

Przynajmniej najważniejsze muszę zabrać lub chociażby zniszczyć.

Powtarzam: nie ma mowy. Żadnych dyskusji. Proszę się spakować.


2
Biuro Organizacji Todta, FEG
Hoescht am Main, Niemcy
30 stycznia 1943 roku, 15.40

Guten Tag — rozległo się w słuchawce. — Czy mogę prosić z panną von Handleman–Bitburg?

Przykro mi, ale panna Handleman–Bitburg pracuje w innym pokoju, a ja nie mam czasu jej zawołać.

Dzwonię z polecenia generalobersta von Handlemana–Bitburga. Proszę niezwłocznie poprosić ją do telefonu albo połączyć mnie z pani przełożonym!!!

Proszę chwilkę poczekać — odpowiedział spłoszony głos.

Po dwóch minutach i czterdziestu jeden sekundach w słuchawce rozległ się głos Elisabeth.

Halo, kto mówi?

Ich Hebe dich.

Jak… Co z tobą?

Słyszałaś, co powiedziałem?

Podejrzewałam to, ale zawsze lepiej jest usłyszeć. Rozmówca odwiesił słuchawkę, a następnie pobiegł na peron, gdzie stał jadący do Wiednia ekspres „Donau”.


3
Leitha, Donau und Alpenreichsgaue
31 stycznia 1943 roku


Tuż obok stacji znajdował się przysadzisty, ceglany budynek celników, a nad drzwiami widniał dwugłowy orzeł austro–węgierski. Na nim umocowano napis GRENZPOLIZEI. Granica ongiś oddzielała dwie wielkie części cesarstwa austro–węgierskiego, teraz Węgry były państwem samodzielnym, ale pozostającym z Niemcami w sojuszu. Austria, do 1938 roku także niepodległa, po Anschlussie stała się, tak jak Bawaria, Prusy czy Hesja, jednym z krajów Niemiec, do roku 1942 określanego jako Ostmark, potem, gdy granica Rzeszy przesunęła się aż na teren Rosji — jako Donau — und Alpenreichsgaue. Jakieś trzydzieści kilometrów na północ od Leitha znajdowała się kolejna granica: z Protektoratem Czech i Moraw, który cztery lata wcześniej nosił nazwę Republiki Czechosłowackiej.

Premier Wielkiej Brytanii Neville Chamberlain w zamian za „peace in our time” pozwolił Hitlerowi zająć ten kraj, aczkolwiek nie poszło to tak gładko jak z Austrią i Węgrami. Ustanowienie tu Protektoratu znaczyło, że Czesi i Morawianie byli gorsi od Niemców, dlatego nie mieli swego przedstawiciela w rządzie w Berlinie.

Richard Canidy pochylił się nad tym fragmentem historii, zanim postanowił, że to w Leitha najlepiej będzie przekroczyć granicę między Rzeszą a Węgrami.

Mieszkańcy Protektoratu najwyraźniej nie doceniali tego zaszczytu, że przyznano im status nieco tylko podrzędniejszy w stosunku do obywateli Rzeszy. Dokonali w Pradze udanego zamachu na Reinharda Heydricha, zwierzchnika Protektoratu, a także opierali się poleceniom władz niemieckich i bardzo często usiłowali przedostać się na teren Węgier czy Donaugau. W efekcie te dwie granice były pilnowane znacznie czujniej niż przejścia pomiędzy dawną Austrią a Węgrami. W Leitha przeprowadzano jedną kontrolę dokumentów, i to, można było mieć nadzieję, w miarę pobieżną.

W tej ostatniej kwestii nadzieja okazała się płonna. Straż graniczna nie mogła nie reagować na to, co było konsekwencją sytuacji żywnościowej Węgier i Rzeszy. Przed pierwszą wojną Węgry stanowiły spiżarnię całego cesarstwa i nawet teraz miały nadwyżkę produktów spożywczych. Ich krnąbrni obywatele zamiast za pośrednictwem państwa wspomagać tą nadwyżką niosące na sobie główny ciężar wojny Niemcy, woleli ją sprzedawać na czarnym rynku. Dlatego też w każdym pociągu jadącym z Węgier dokładnie sprawdzano pasażerów w poszukiwaniu kiełbasy, salami i wędzonki, podczas gdy w każdym pociągu zmierzającym w przeciwnym kierunku funkcjonariusze interesowali się pieniędzmi o niejasnym pochodzeniu.

Kontrola dokumentów i przeszukiwanie bagaży rozpoczęło się niemal zaraz po tym, jak pociąg ruszył z wiedeńskiego Franz Josefs Bahnhof przy Lichtensteinstrasse. Do Leitha od obrzeży miasta było ledwie pięćdziesiąt kilometrów, na których pokonanie potrzeba było jakichś trzech kwadransów; nie pozwalało to zbadać wszystkiego z równą dokładnością, toteż na granicy pociąg stawał na kolejne pół godziny. Kontrolująca czwórka — konduktor, dwóch przedstawicieli Grenzpolizei oraz agent gestapo — dotarła wreszcie do przedziału, w którym znajdował się sturmbannführer SS–SD, atrakcyjna młoda kobieta oraz wysoki, szczupły mężczyzna, który zgodnie z dokumentami był ojcem niewiasty, a pracował w zakładach Siemensa jako inżynier.

Wszystkie papiery wydawały się w porządku. Młody sturmbannführer przyznał się nawet, że ma nieco więcej marek, niż na to pozwalają przepisy, a jego szczerość oraz fakt przydzielenia do sztabu reichsführera SS pozwalały uznać to za niewinne wykroczenie, łatwe do usprawiedliwienia, gdy ktoś był młody i jechał do Budapesztu.

Kontrola zatem zakończyłaby się szybko, a agent gestapo przymknąłby oko na nadwyżkę waluty u sturmbannführera, gdyby nie pilny dalekopis, który nadszedł rano z Berlina. Poprzedniego wieczoru znaleziono nieopodal granicy ze Szwajcarią zwłoki brutalnie zamordowanego agenta gestapo. Został zasztyletowany, a jego ciało wyrzucono następnie w biegu z ekspresu Bazylea–Frankfurt nad Menem. Jak przypuszczono, mordercą był obywatel szwajcarski, a przynajmniej ktoś legitymujący się szwajcarskim paszportem na nazwisko Reber. Osobnik ten zniknął bez śladu, a jego rysopis — skąpy, co trzeba podkreślić — zgadzał się z wyglądem sturmbannführera.

Sprawa była jednak delikatna. Jeśli istotnie ktoś w tak młodym wieku służył w sztabie samego reichsführera SS, to musiał mieć licznych wysoko postawionych znajomych, którzy podniosą straszną wrzawę, jeśli gestapo wyciągnie sturmbannfurera z pociągu pod zarzutem morderstwa, a może nawet szpiegostwa. Z drugiej strony, służba to służba, chociaż należało wykazać maksimum taktu.

Herr sturmbannführer, mam nadzieję, że zechce pan się wczuć w delikatność sytuacji.

Jakiej sytuacji?

Niestety, jej szczegółów nie mogę omawiać publicznie.

Rozumiem, chce pan ze mną porozmawiać na osobności — stwierdził Vollmer i wstał. — Chodźmy.

Bardzo dziękuję za wyrozumiałość.

Obowiązek ponad wszystko.

Wyszli z przedziału.

Kurwa mać, raptem pięć kilometrów od granicy!

Herr sturmbannführer, czy zechciałby pan podać numer telefonu do osoby, która mogłaby za pana poręczyć?

O co chodzi? — spytał z irytacją w głosie Vollmer. — Chyba po to wyszliśmy z przedziału, aby mnie pan zapoznał z tą „delikatną”, jak ją pan określił, sytuacją.

W nieznanych do końca okolicznościach zginął agent gestapo. Rozesłany został rysopis osoby podejrzanej.

I ja jestem do niej podobny? Nie do wiary!

Przykro mi, herr sturmbannführer, ale tak właśnie jest.

Można stąd zadzwonić do Berlina? Wystarczy poręczenie standartenführera Müllera czy trzeba będzie niepokoić samego reichsführera?

Proszę się nie unosić, herr sturmbannführer. Funkcjonariusz gestapo został zasztyletowany, istnieje podejrzenie, że dokonał tego obcy agent. Chyba pan rozumie, że w takim przypadku mamy obowiązek sprawdzić każdą osobę, która wzbudza chociażby najmniejsze podejrzenia.

Przepraszam, ma pan rację. Mam nie cierpiące zwłoki zadanie do wykonania, ale rozumiem powagę sytuacji. Skąd można zadzwonić?

Z posterunku Grenzpolizei, herr sturmbannführer.

Müller najwyraźniej wykręcił nam numer. Wezwany do telefonu albo powie, że nigdy o mnie nie słyszał, albo każe mnie bezzwłocznie aresztować. Muszę coś wymyślić, zanim będzie za późno. Najlepiej byłoby zabić tego agenta gdzieś na osobności, ukryć ciało i liczyć, że wcześniej przekroczymy granicę, niż je znajdą. Ale przecież nie mogę tego zrobić na oczach pasażerów pośrodku stacji! Na posterunku z pewnością też ktoś jest; nie dam rady bezgłośnie rozprawić się z kilkoma przeciwnikami. Zatem jestem w saku. Kurwa mać, tak blisko. Trudno, ja to ja. Ale jeśli Dyer i Gisella nie wpadną w panikę i będą się wypierać wszelkiej znajomości ze mną, może im się udać. Sprawa jasna, tym bardziej że jak zaczną mnie wypytywać, wcześniej czy później dojdą do Elisabeth.

Erik klepnął się po twarzy, jakby zabijał owada, jednocześnie strącając czapkę z głowy. Agent gestapo złapał ją w locie i oddał właścicielowi. Erik wydobył spod otoka pastylkę Q, nałożył czapkę, potem zakasłał w kułak i oto miał już fiolkę między zębami.

Teraz? Czy może poczekać jeszcze chwilę?

To prawdopodobnie trochę potrwa — przestrzegł agent. — Najpierw trzeba się będzie połączyć z Wiedniem, co niekiedy wymaga czasu. Ale potem połączenie przez Wiedeń z Berlinem nastąpi błyskawicznie.

Mhm — mruknął Vollmer i przesunął językiem po tkwiącym między zębami szkle.

Erik! — rozległ się za nimi stanowczy męski głos. — Erik von Vollmer!

Obaj się obejrzeli.

W drzwiach jednego z wagonów stał wysoki, dystyngowany mężczyzna w homburgu.

Heil Hitler! — powiedział Vollmer, po czym dostał ataku kaszlu, dzięki któremu fiolka ponownie znalazła się w dłoni.

Co się dzieje? Czemu cię prowadzą i dokąd? — spytał mężczyzna.

Proszę mu powiedzieć, że za chwilę pan wraca — odezwał się gestapowiec.

Podejrzliwy sukinsyn. I jaki szybki, złapał czapkę w powietrzu. Niebezpieczny przeciwnik.

Idziemy tylko zadzwonić do Berlina.

Mężczyzna zeskoczył na ziemię i ruszył ku nim zdecydowanym krokiem. Agent z kieszeni długiego skórzanego płaszcza wydobył charakterystyczną plakietkę i pokazał nadchodzącemu.

Gestapo! — rzucił ostrzegawczo.

Tyle to już się domyśliłem. Proszę mi wyjaśnić, co tu się dzieje.

Obawiam się, że to nie pańska sprawa!

Doprawdy? To niech pan zerknie na to!

Z tymi słowami mężczyzna wyciągnął z wewnętrznej kieszeni coś, co wyglądało jak wąski skórzany portfel, rozłożył i podstawił agentowi pod nos. Ten przyjrzał się uważnie dokumentowi, którego wygląd, rzecz jasna, znał, ale którego nigdy jeszcze nie widział w rękach konkretnego posiadacza.

Była to legitymacja wystawiona przez samego ministra bezpieczeństwa Rzeszy, Heinricha Himmlera, a nakazująca przedstawicielom wszystkich niemieckich instytucji ochrony prawa bezwarunkowo podporządkować się rozkazom właściciela, brigadeführera SS–SD Helmuta von Heurtena–Mitnitza.

Tak jest, herr brigadeführer. Oczekuję na rozkazy.

Co się tu dzieje?

Bardzo przepraszam, herr brigadeführer, że ośmielam się wtrącić, ale ten funkcjonariusz tylko rzetelnie wypełnia swoje obowiązki — powiedział Vollmer.

A jakież to, jeśli łaska?

Rozesłano list gończy za domniemanym obcym agentem. Moja twarz pasuje do rysopisu. Szliśmy właśnie, żeby ktoś wiarygodny za mnie poręczył.

Teraz to już oczywiście niepotrzebne — spiesznie zapewnił agent.

Beatrice, twoja ciotka, mówiła mi, że prawdopodobnie pojedziesz tym pociągiem, ale jakoś musiałem cię przeoczyć w Wiedniu — stwierdził von Heurten–Mitnitz. — Wsiadłem w ostatniej chwili. O mały włos bym się spóźnił.

Bardzo przepraszam, herr brigadeführer — wtrącił się gestapowiec — ale muszę wracać do swoich zajęć.

Von Heurten–Mitnitz niedbałym gestem sparodiował nazistowskie pozdrowienie, ale kiedy agent ruszył w stronę pociągu, zawołał za nim:

Chwilkę! — Tamten odwrócił się spłoszony. Von Heurten–Mitnitz podniósł do góry palec. — Wspomnę, gdzie trzeba, o należytym wypełnianiu obowiązków.

Bardzo dziękuję — rzekł rozpromieniony agent i oddalił się.

Niewiele brakowało — powiedział Helmut von Heurten–Mitnitz, odprowadzając wzrokiem agenta. — Chciał pana sprawdzić?

Zamierzałem zadzwonić do Müllera.

Nic by z tego nie wyszło. Jak tylko dotarło do mnie, co stało się w pociągu z Bazylei, natychmiast usiłowałem się z nim skontaktować, ale nadal jest z Kaltenbrunnerem w Wilczym Gnieździe.

Zaczynałem się obawiać, że nie ma już co na niego liczyć. Przygotowałem pigułkę do zgryzienia.

Helmut von Heurten–Mitnitz przyjrzał sie uważnie Vollmerowi.

Wydarzyło się coś jeszcze, o czym powinienem wiedzieć? Jakieś kłopoty w Marburgu?

Musiałem wyeliminować miejscowego szefa SS–SD.

Wyeliminować?

Zabiłem go. Ciało znajduje się w mieszkaniu Dyerów. Jego samochodem pojechaliśmy do Frankfurtu.

Von Heurten–Mitnitz chwilę się nad czymś zastanawiał, a potem rzekł:

W takim razie dobrze, że Müller jest nadal pod Kętrzynem. Coś jeszcze?

Dyer chciał zabrać ze sobą jakieś papiery albo przynajmniej je zniszczyć. Powiedziałem, że nie mamy na to czasu. Wie pan coś na ten temat?

Von Heurten–Mitnitz wolno pokręcił głową.

Nie. — Trzeba będzie przekazać Müllerowi, żeby przechwycił te papiery, jeśli nie będzie to wymagało nadmiernego ryzyka. Może w tym kryła się odpowiedź na pytanie, po co Amerykanie zadawali sobie tyle trudu. — Mam dla pana wiadomość. Po przyjeździe do Budapesztu dowiedziałem się, że pańskim kontaktem na miejscu jest hrabina Batthyany. Zdaje się, że jesteście spokrewnieni, prawda?

Vollmer uniósł brwi w zdziwieniu.

Podano mi tylko datę, godzinę i kościół Świętej Anny.

Drogi Eriku, po co my tu właściwie stoimy? Wracajmy do pociągu.

Co dalej?

Jutro lub pojutrze zostaniecie przerzuceni do Jugosławii. Zapewniono mnie, że kiedy już znajdziecie się pod opieka Michajłowicza, najgorszą część wyprawy będziecie mieli za sobą.

Zapewniono? — powtórzył podejrzliwie Vollmer. — Kto taki?

Osoba zbliżona do dowództwa węgierskiego ruchu oporu. Osoba, której ufam.

Nie powie mi pan, kto to taki?

Już o niej wspomniałem. Hrabina Batthyany. — W oczach Vollmera znowu pojawiło się zdumienie. — Sądzę, że bardzo szybko dojdzie pan do podobnego wniosku jak ja: to zadziwiająca kobieta.

Piętnaście minut po odjeździe pociągu agent gestapo zadzwonił do swojego wiedeńskiego szefa i poinformował go o obecności brigadeführera SS w pociągu.

Ale wszystko poszło gładko, mam nadzieję? — upewnił się szef.

Tak jest.

Tak to bywa z tymi szychami, czasami pojawiają się zupełnie bez uprzedzenia.

Tak jest.

Nie przejmuje się, Franz. Ostatecznie szczają i srają dokładnie tak jak my.


4
Dworzec Wschodni, Budapeszt
31 stycznia 1943 roku, 11.45


Kiedy agent gestapo na strzeżonym parkingu koło Dworca Wschodniego zauważył opla admirała, natychmiast wzbudziło to jego czujność.

Modele te były rzadko widywane, a za każdym razem świadczyły o obecności kogoś naprawdę ważnego. Co więcej, samochód był na rejestracji berlińskiej, miał też tabliczkę CD oraz oznaczenia zwalniające go od opłat, ponieważ służył potrzebom Trzeciej Rzeszy, a konkretnie SS–SD.

Że ktoś ważny, to nie ulegało żadnej wątpliwości; pytanie brzmiało: kto?

Josef Hamm natychmiast zatroszczył się o to, aby obok samochodu stanął na posterunku funkcjonariusz węgierskiej policji kolejowej. Właściciel opla z całą pewnością nie byłby zadowolony, gdyby ktoś monetą czy kluczem zarysował maskę albo zderzak.

Ostatnio coraz częściej dochodziło do takich aktów wandalizmu, a zdarzały się i inne przejawy niezadowolenia Węgrów z sojuszu z Niemcami.

Załatwiwszy jedną rzecz, Hamm zadzwonił do ambasady, aby się dowiedzieć, do kogo też może należeć opel.

Do von Heurtena–Mitnitza.

A kto to taki?

Jak to kto? Nowy pierwszy sekretarz ambasady.

A skąd plakietka SS–SD?

Bo jak ma dość sztuczkowych spodni, nakłada mundur brigadeftihrera SS–SD. Tak między nami, to bardzo wpływowy człowiek. Jego brat należy do grona bliskich znajomych Führera.

A czy moglibyście ot tak, na wszelki wypadek, sprawdzić rejestrację?

Oficer dyżurny w ambasadzie chwilę się zastanawiał. Skoro agent pomimo otrzymanych informacji nalega… Cóż, trzeba pamiętać, że ostatecznie gestapo to gestapo.

Mogę skontaktować się z Berlinem.

Ile to może potrwać?

Jakieś trzydzieści, czterdzieści minut.

W porządku, zadzwonię za trzy kwadranse.

Kiedy po godzinie Hamm ponownie skontaktował się z ambasadą, dowiedział się, że samochód należy jednak nie do von Heurtena–Mitnitza, lecz do standartenführera SS–SD Johanna Müllera.

Jak myślisz, Müller wie, że jego samochód jest tutaj?

Jest w tej chwili u Führera w Wilczym Gnieździe. Tam nie zabiera się samochodów, więc von Heurten–Mitnitz pewnie pożyczył od niego wóz na ten czas.

Powiedz mi, jak wygląda ten von Heurten–Mitnitz.

Wysoki, szczupły, elegancko ubrany. Mam nadzieję, że nie zamierzasz go pytać, dlaczego jeździ samochodem Müllera.

Nie, chcę na niego poczekać i poprosić, żeby następnym razem, kiedy będzie chciał zostawić samochód pod dworcem, uprzedził nas, to będziemy mogli dopilnować, żeby nikt nie uszkodził pojazdu.

Przecież to strzeżony parking.

Parking strzeżony, ale opel admirał to opel admirał.

Josef Hamm w towarzystwie jeszcze dwóch agentów czekał na peronie, gdy pociąg z Budapesztu wtaczał się na dworzec. Pomocnicy ustawili się na obu końcach trzywagonowej sekcji pierwszej klasy, a ten, który pierwszy zobaczy wysokiego, chudego, eleganckiego mężczyznę, miał zdjąć kapelusz i pomachać nim, jak gdyby witał kogoś znajomego.

Hamm sam wypatrzył von Heurtena–Mitnitza w szarym homburgu i w palcie z futrzanym kołnierzem. Razem z nim szła urodziwa kobieta, cywil wyglądający na jej ojca oraz sturmbannführer SS. Kiedy byli o kilka kroków od posterunku policji kolejowej, Hamm wyszedł im naprzeciw.

Sprężystym ruchem wyrzucił w górę rękę.

Heil Hitler!

Sturmbannführer i von Heurten–Mitnitz odpowiedzieli dość niedbałymi gestami.

Herr brigadeführer von Heurten–Mitnitz?

Tak — odrzekł sucho zapytany.

Josef Hamm, kieruję sekcją kolejową gestapo w Budapeszcie.

Słucham?

Może najpierw przejdźmy na drugą stronę.

Ci państwo są ze mną.

Przepuścić herr brigadeführera i osoby towarzyszące! — warknął Hamm.

Kiedy stanęli po drugiej stronie punktu kontrolnego, von Heurten–Mitnitz spojrzał wyczekująco na Hamma.

Herr brigadeführer, bardzo bym prosił, aby zostawiając swój wóz pod dworcem, zechciał nas pan o tym poinformować, gdyż wtedy będziemy mogli roztoczyć nad nim odpowiednią kontrolę. — Ponieważ von Heurten–Mitnitz wpatrywał się w Hamma ze zmarszczonymi brwiami, ten poczuł się zbity z tropu. — Proszę mnie dobrze zrozumieć, herr brigadeführer, ani myślę się narzucać, ale… Po prostu zdarzają się akty bezmyślnego wandalizmu i…

Twarz von Heurtena–Mitnitza nareszcie ożyła i nawet pojawiło się na niej coś na kształt uśmiechu.

Zaczynam rozumieć. Zobaczył pan mój wóz na parkingu, zadał pan sobie trud, żeby się dowiedzieć, do kogo należy, i poczekał pan na mój przyjazd. Jak się pan nazywa? Hamm? Zapamiętam.

Jestem na rozkazy, herr brigadeführer.

Mam do pana małą prośbę. Tutaj, w Budapeszcie, wolałbym się nie afiszować ze swoją szarżą, a przysługuje mi także tytuł ministra.

Proszę mi wybaczyć moją bezmyślność, panie ministrze.

Niech pan da spokój, Hamm. A skąd niby miał pan wiedzieć?

Czy mógłbym jeszcze w czymś pomóc, panie ministrze?

Chyba nie. Natomiast może pan być pewny, że wspomnę w ambasadzie o pana troskliwości.

Stali już przy samochodzie. Hamm otworzył drzwi z przodu i z tyłu. Kiedy ojciec z córką zajęli tylne siedzenia, zamknął za nimi drzwi. Tymczasem von Heurten–Mitnitz siedział już za kierownicą, a sturmbannführer wśliznął się na siedzenie obok niego. Obaj machnęli salutującemu służbiście Hammowi, a opel powoli wytoczył się z parkingu.

Poszło całkiem nieźle, myślał wyprężony jak struna Hamm, a jeśli jeszcze pochwali mnie, gdzie trzeba…

Gdy odjechali trochę od stacji, odezwał się siwowłosy mężczyzna na tylnym siedzeniu:

Kiedy pana zatrzymał, myślałem, że zemdleję ze strachu.

Na pewno nie ze strachu — skorygował Dyera Vollmer. — Strach zwiększa wydzielanie adrenaliny, co powoduje intensywniejsze, a nie mniej intensywne ukrwienie mózgu. Tymczasem mdleje się w tym drugim przypadku.

Gisella prychnęła niecierpliwie, natomiast von Heurten–Mitnitz zachichotał.

Prawdziwie amerykańska rzeczowość i pragmatyczne podejście do uczuć — stwierdził.

Dokąd jedziemy? — spytał profesor.

Do pałacu Batthyany. To przy placu Świętej Trójcy, niedaleko stąd.

I co dalej? — indagował Dy er.

Nie wiem jak inni — odparł Vollmer — ja w każdym razie zamierzam zająć się butelką brandy.

Nie o to pytam — żachnął się profesor.

Będzie pan przez nas informowany wyłącznie o tym, co nieodzownie musi pan wiedzieć. Im mniej pan wie, tym lepiej. Myślałem, że wyraziłem się dostatecznie jasno.

Profesor Dyer zmarszczył brwi oburzony i opadł na siedzenie, a jego córka z pogardą spojrzała Erikowi w kark i z rezygnacją pokręciła głową.


* * *


Helmut von Heurten–Mitnitz zjechał z placu, zahamował na wysokości prawych drzwi do pałacu i nacisnął klakson. Po krótkiej chwili oba skrzydła bramy cofnęły się, a potem zamknęły za samochodem.

W wejściu prowadzącym do środka z wewnętrznego dziedzińca stała Beatrice, hrabina Batthyany i baronowa von Steighofen. Miała na sobie sięgające aż do kostek futro, a na głowie futrzany kapelusz, spod którego wyglądały kosmyki rudawych włosów. Kiedy samochód stanął, podeszła do tylnych drzwi i otworzyła je.

Dzień dobry, jestem hrabiną Batthyany. Proszę tędy.

Profesor Dyer i jego córka wysiedli z samochodu i, idąc za wskazaniem ręki hrabiny, weszli do pałacu. Beatrice z uśmiechem przyjrzała się Vollmerowi.

Jak zgaduję, mój drogi kuzyn Erik. Bardzo się cieszę. Erik odpowiedział uśmiechem na uśmiech.

Hello.

Hrabina spojrzała badawczo na von Heurtena–Mitnitza, który obchodził samochód.

Wszystko poszło gładko? — spytała.

Tak. Opiekę nad nami roztoczył miejscowy agent gestapo.

O! Pewnie chcielibyście czegoś się napić.

Ja w każdym razie z przyjemnością — rzekł Erik. Obrzuciła go taksującym spojrzeniem.

Jesteś bardzo podobny do Manfrieda, kuzynie. Nawet wymowę macie podobną. Oby tylko nie było to także podobieństwo losów.

Na temat losów nie chcę się wypowiadać, ale mam nadzieję, że podobieństwa sięgają głębiej. Na tyle przynamniej, abym znalazł tu jakieś buty odrobinę mniej ciasne.

Jesteś chyba nieco wyższy od Manfrieda, ale zobaczymy, co da się zrobić. Przypuszczam, że chodzi nie tylko o buty.

Tak, tak. Muszę też zrzucić mundur. Wszędzie już szukają podobnego do mnie sturmbannführera. W każdym razie agent gestapo na granicy był bardzo podejrzliwy.

Jak bardzo?

Interweniowałem naprawdę w ostatniej chwili — powiedział von Heurten–Mitnitz. — Ale chyba udało nam się rozwiać podejrzenia.

Dyerowie stali bezradnie pośrodku holu, z którego schody dla służby wiodły na piętro. Hrabina poprowadziła wszystkich na górę, a następnie do dużego salonu, którego jedyne niezasłonięte okno wychodziło na plac. Vollmer natychmiast przysiadł na sofie w stylu Ludwika XV i zabrał się do zdejmowania butów.

Hrabina wydawała się zdegustowana tym zachowaniem, ale von Heurten–Mitnitz odgadł, że Vollmerowi musi coś rzeczywiście dolegać.

Aż tak niedobrze? — spytał.

Za małe chyba o dwa numery, może trzy. Namoczyłem je wodą, ale niewiele to dało.

Kiedy zdjął but i skarpetkę, ukazała się prawa stopa, obrzmiała i w kilku miejscach otarta do krwi. Poruszona tym widokiem hrabina przyklękła i zaczęła delikatnie masować Vollmerowi nogę.

Jak mogłeś w nich chodzić? — spytała z niedowierzaniem.

A miałem jakieś inne wyjście?

Przygotuję ci na to wodę z solą.

To najpierw poproszę solidną lampkę koniaku.

Druga noga wyglądała jeszcze gorzej. Krew nasączyła skarpetkę, która przywarła do rany. Vollmer po kilku delikatnych próbach zdarł wreszcie skarpetkę jednym ruchem, soczyście przy tym przeklinając. Z miejsca po zerwanym strupie krew pociekła na podłogę.

Hrabina zdążyła już wrócić z dużą lampką w trzech czwartych wypełnioną trunkiem.

Zagotuję wodę — powiedziała. — I zrobię roztwór.

Dzięki, kuzynko — mruknął Vollmer.

Państwo jesteście krewnymi? — zainteresował się Dyer.

Dalekimi — odparła hrabina. — Mój były mąż i Erik są spokrewnieni. Czy raczej byli.

Dyer był dociekliwy.

Pani były mąż?

Pan profesor, jak przystało na naukowca, ma mnóstwo pytań — odezwał się ironicznie Vollmer, ale hrabina odrzekła spokojnie:

Mój mąż, oberstleutnant baron Manfried von Steighofen oddał na froncie wschodnim życia za ojczyznę.

A pani, hrabino… — Dyer się zawahał. — Pani w ten sposób…

Śmiało, śmiało, panie profesorze. W ten sposób chcę zmniejszyć liczbę niemieckich wdów. To jedna z przyczyn.

A inne?

Są bardziej osobiste.

To ciekawe — mruknął Vollmer, uważnie obmacując stopy.

Trudno powiedzieć, żeby teraz jakoś źle ci się wiodło, kuzynko.

Był czas, kiedy sądziłam, że Niemcy wygrają z całym światem. Ale to się skończyło. A jeśli do Budapesztu wkroczą komuniści rozstanę się ze swoim pałacem i może będę musiała rozglądać się po placu za mężczyznami, chcącymi miło spędzić czas.

Beatrice, jak możesz! — obruszył się von Heurten–Mitnitz.

To tylko realizm, drogi Helmucie, nic więcej.

Kłopot polega jednak na tym, że osłabiając przeciwników Rosjan, przyspieszasz ich nadejście — bezlitośnie zauważył Vollmer.

Jeśli oni mieliby tu rządzić, pozostaje jeszcze nadzieja, że ty i Helmut zaświadczycie przed odpowiednim komisarzem, jaką dzielną byłam przeciwniczką Hitlera. Może wtedy nie rozstrzelają mnie na miejscu. Ale jest jeszcze inna możliwość. Oto ludzie w rodzaju Helmuta dokonają zamachu stanu i obalą tego wiedeńskiego malarza w takiej chwili, kiedy nie będzie jeszcze za późno na zawieszenie broni. Wtedy, kto wie, może nawet nic bym nie straciła. — Vollmer mruknął coś niewyraźnie. — A ciebie, drogi kuzynie, co popchnęło do takich ryzykowanych działań?

Sam sobie czasami zadaję to pytanie.

Ponieważ najwyraźniej nie chciał mówić nic więcej, hrabina zwróciła się do Giselli:

Nie zechciałaby mi pani pomóc? Muszę zrobić roztwór na nogi Erika i ugotować gulasz.

Zanurzenie stóp w gorącej, osolonej wodzie nie bolało aż tak bardzo, jak Erik przypuszczał, na co być może wpłynął znieczulająco kieliszek koniaku.

Gulasz był przepyszny, o czym zapewne zadecydowały naraz trzy czynniki: jego smak, koniak, a także fakt, że od wyjazdu z Marburga przekąsili tylko jakieś mdłe kanapki z glinowatego razowca.

Kiedy już zjedli, Erik zaś dolał trochę koniaku do filiżanki z kawą, von Heurten–Mitnitz odezwał się:

Dobrze by było, panie Eriku, abym dowiedział się dokładnie, co zaszło od momentu przekroczenia granicy Niemiec.

Najogólniej rzecz biorąc, jeśli coś mogło się spieprzyć, to się spieprzyło. Wybacz mi, proszę, kuzynko, tę wojskową lakoniczność.

Co z tym agentem gestapo? Musiał go pan zabijać?

Zabiłem go, kiedy otworzył dostarczoną do przedziału walizkę, w której spoczywał mundur sturmbannführera. Potem okazało się jeszcze, że buty są za małe. Von Heurten–Mitnitz pokiwał głową.

A tego, co się stało w Marburgu, też nie dało się uniknąć?

Pewnie, że się nie dało — obruszył się Vollmer. — Myśli pan, że to taka przyjemność wkłuwać się ludziom przez ucho do mózgu?

Trzeba powiedzieć, kuzynie, że jesteś dość obcesowy — stwierdziła hrabina.

Taka praca, kuzynko, cóż robić.

Jeszcze coś? No, niechże pan mówi — ponaglił von Heurten–Mitnitz, widząc, że Vollmer wyraźnie się zawahał.

Zostałem rozpoznany w drodze do Frankfurtu.

Przez kogo? Następna chwila ciszy.

Nie, do diabła, nie powiem panu. Nie chcę jej do tego wciągać.

Muszę wiedzieć.

Guzik pan musi. Będzie pan wiedzieć tyle, ile uznam za stosowne.

Von Heurten–Mitnitz drgnął, najwyraźniej nie nawykły do takiego traktowania, ale nie stracił opanowania.

Przez kogoś znajomego? — spytał.

Kiedy Vollmer milczał, von Heurten–Mitnitz dorzucił:

Nie chciałbym, aby zabrzmiało to nazbyt melodrama — tycznie, ale kiedy pan będzie siedział bezpiecznie w Anglii, ja będę tutaj.

Erik, przestań stroić fochy — odezwała się hrabina. — „Taka praca”, jak sam zauważyłeś.

Nie chcę, żeby wciągnięto w to ją albo jej ojca.

Kto to taki? — nastawał von Heurten–Mitnitz.

Elisabeth von Handleman — Bitburg — mruknął posępnie Vollmer.

Brwi von Heurtena–Mitnitza podjechały w górę, hrabina spojrzała na niego pytająco.

Córka generalobersta? Vollmer przytaknął.

Może nie będzie to mieć żadnych konsekwencji. Spotkała dawnego znajomego, który służy teraz jako sturmbannführer. I tyle.

Ojciec powiedział jej, że widziano mnie w Maroku w amerykańskim mundurze. Wszystkiego się domyśliła. Ale niczego nie powie.

Skąd ta pewność?

Odpowiem panu tylko po to, żeby nie usiłował pan jej wykorzystać do ochrony własnej dupy — wybuchnął Vollmer.

Co mi pan odpowie?

Spędziliśmy razem noc. Teraz pan rozumie?

Chyba tak.

Jeśli coś jej się stanie, to…

Dosyć, panie Eriku. Zachowuje się pan nieco dziecinnie.

Istotnie, miałem już na końcu języka coś naprawdę dziecinnego: że wrócę i własnoręcznie pana zabiję. Ale wcale nie muszę tego robić. Wystarczy tylko poinformować Sicherheitsdienst.

Von Heurten–Mitnitz cmoknął zdegustowany.

Teraz żałuję, że w ogóle panu powiedziałem. To był błąd.

Nie, drogi kuzynie — odezwała się hrabina, stanęła za von Heurtenem–Mitnitzem i mocno objęła go od tyłu. — Helmut też wie, czym jest miłość w tych szalonych czasach.

Vollmer chwilę się w nich wpatrywał, a potem wybuchnął śmiechem.

Co też się wyprawia!!! Ten świat naprawdę oszalał!

* Curtiss P–40, myśliwiec amerykański (http://www.wpafb.af.mil/museum/research/p40.htm).

* North American B–25 Mitchell — dwusilnikowy bombowiec średniego zasięgu, jedna z najsłynniejszych maszyn II wojny światowej (http://www.vectorsite.net/avb25.html).

* Królewska Akademia Wojskowa.

* Special Operations Executive — utworzona przez Anglików w roku 1940 organizacja do współpracy z ruchem oporu w krajach okupowanych przez Niemców.

* W styczniu 1943 roku liczące 200 000 żołnierzy oddziały węgierskie zostały zaatakowane przez Rosjan pod Woroneżem. Węgrom udało się wycofać przy stosunkowo niewielkich stratach w ludziach, ale przy ogromnych stratach w czołgach, artylerii i innej broni.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Griffin William Edmund Butterworth Ofiara
Griffin William Edmund Butterworth Ludzie z mroku
Griffin William Edmund Butterworth Sabotazysci
Griffin William Edmund Butterworth Wydzial dochodzen specjalnych
Griffin William Edmund Butterworth Walka agentow
Żołnierze cienia W E B Griffin ebook(1)
Dutch Fairy Tales by William Elliot Griffis
Żołnierze cienia W E B Griffin ebook
Cathy Williams Włoskie wakacje
2012 Religijny kalendarz żołnierza polskiego
27 letni żołnierz USA skazany za zamordowanie więźniów (30 03 2009)
Działanie żołnierza na polu walki w dzień i w nocy - konspekt, Konspekty, SZKOLENIE TAKTYCZNE
Williams Accumulation, giełda(3)
Pilot niezłomny, Żołnierze Wyklęci, Żołnierze Wyklęci , WIN , NSZ
PP Poruszanie się żołnierza w szyku ubezpieczonym, PP i K
działanie żołnierza w składzie czujki, PP i K

więcej podobnych podstron