W.E.B. Griffin
Ludzie z mroku
The Secret Warriors
Tłumaczył Leszek Erenfeicht
Cykl OSTATNI BOHATEROWIE dedykuję:
porucznikowi piechoty Armii Stanów Zjednoczonych
Aaronowi Bankowi
odkomenderowanemu do Biura Służb Strategicznych
(potem pułkownikowi Sił Specjalnych)
oraz
porucznikowi piechoty Armii Stanów Zjednoczonych
Williamowi E. Colby’emu
odkomenderowanemu do Biura Służb Strategicznych
(potem dyplomacie i dyrektorowi
Centralnej Agencji Wywiadowczej).
Wyżej wymienieni, służąc jako dowódcy zespołów
operacyjnych we Francji i w Norwegii, ustanowili wzorzec
męstwa, wiedzy, patriotyzmu i uczciwości dla wszystkich
pracowników amerykańskich służb specjalnych.
Na pokładzie łodzi latającej PBY–5 Marynarki, która przyleciała z Pearl Harbor na Hawajach, było czterech pasażerów, ale główny ładunek stanowiły worki z pocztą. Były tam listy od marynarzy, oficjalna poczta Armii i Marynarki z obszaru całego Pacyfiku, aż po Australię.
Catalina nie została skonstruowana jako transportowiec. Była to patrolowo–bombowa łódź latająca dalekiego zasięgu. Napędzały ją dwa gwiazdowe silniki Pratt & Whittney Twin Wasp o mocy 1.200 koni mechanicznych każdy, umieszczone na wyniesionym wysoko ponad kadłub potężnym płacie. Kadłub wisiał pod nim na wysokim pylonie, który usztywniały dwie pary zastrzałów po obu jego stronach. Wewnątrz mieściły się przepaściste zbiorniki paliwa, zawierające zapas wystarczający na pokonanie trasy o długości 4.100 km — prawie 20 godzin w powietrzu. Nic jednak nie przychodzi za darmo — ten potężny zapas paliwa ważył kilka ton i samolot był w początkowej fazie lotu znacznie przeciążony. Piloci najbardziej obawiali się konieczności wodowania zaraz po starcie. Pełnej paliwa PBY po prostu nie dawało się zmusić do długiego, łagodnego podejścia — po osiągnięciu prędkości granicznej spadała jak kamień, a energia uderzenia o wodę była w stanie złamać płat jak zapałkę.
W tym przypadku nie mogło być o tym mowy. Większość wskazówek na licznych paliwomierzach w kabinie pilotów — każdy z ponad 20 zbiorników miał swój oddzielny manometr — opierała się na kołkach poniżej zera. Na ten lot poszło nawet więcej benzyny niż zwykle. Przez cały czas maszyna borykała się z czołowym wiatrem i silniki zużywały paliwo jak szalone. I tak zwykle powolna PBY (ledwie 180 km/h prędkości przelotowej) zdawała się wręcz wisieć nieruchomo w powietrzu. Kilka minut wcześniej pilot zaczynał się nawet niepokoić, czy w ogóle dociągną do Alameda. Miał do tego podstawy — kilka godzin wcześniej nawigator bez słowa komentarza położył mu na kolanach swoje wyliczenie, z którego wynikało, że jeśli nic się nie zmieni i będą zużywać paliwo w takim tempie, jak dotychczas, to benzyna skończy się w punkcie oddalonym od bazy o dokładnie godzinę i czternaście minut lotu.
Miał wówczas do wyboru dwie możliwości. Mógł wyrzucić za burtę nadmiar ładunku, albo zmniejszyć dopływ paliwa do silników, zwalniając jeszcze bardziej przelot. Ani oficjalnej poczty, ani pasażerów nie mógł uznać za nadmierny ładunek, więc musiałby wyrzucić worki z listami od marynarzy i żołnierzy do swoich rodzin. Nie chciałby, żeby jego pocztę ktoś potraktował w podobny sposób, więc sam tego też nie zrobił. A skoro tak, musiał spróbować czegoś, czego jeszcze nie próbował. Ściągnął do siebie dźwignie obu przepustnic i zubożył mieszankę trochę bardziej, niż powinien, po czym pokręcił kołem trymerów tak, by maszyna zaczęła łagodnie opadać z 2.500 metrów, na których lecieli, do niecałych trzystu, na których miał zamiar kontynuować lot. Mógł to załatwić inaczej, sterami, ale wówczas szybkość opadania byłaby zbyt duża, a tak łódź sama powoli „tonęła” w powietrzu, jednocześnie zyskując sporo kilometrów. Silny wiatr wprawdzie nie pozwalał im zbyt szybko lecieć do przodu, ale silniki zużywały teraz minimalną ilość paliwa. Ten sam wiatr dawał im wystarczająco dużą siłę nośną, by nie spadli, a zaoszczędzone paliwo pozwoli im podlecieć znacznie bliżej brzegu, zanim będą musieli wodować i czekać na ratunek w miotanym falami kadłubie.
Nie miał pojęcia, czy i dokąd uda im się dolecieć. Był dzień, nawigator nie mógł ustalić pozycji według gwiazd i był skazany na zliczanie pozycji, ale przy tym czołowym wietrze żadnemu wskaźnikowi prędkości nie można było wierzyć i wszystkie te obliczenia mogły się zdać psu na budę. Wskaźniki pokazywały tylko prędkość samolotu względem otaczającego go powietrza, przepływającego przez rurkę Pitota. Przy silnym wietrze przeciwnym, takim jak teraz, wskaźnik pokazywał jakieś nieprawdopodobne wartości, zupełnie jakby ich drynda nagle stała się myśliwcem, gdy tymczasem przez okna widać było, że niemal stoją w miejscu. Leciał kursem 89 stopni, przy tej wartości przepustnic nie miał prawa lecieć szybciej niż 160 km/h nawet bez wiatru, a przecież wiatr był, i to silny. Jeśli wiało z prędkością 70 km/h, to lecieli zaledwie 90 km/h. Bez tego wiatru, gdyby mogli polegać na wskaźnikach, wyliczenie pozycji według kursu i prędkości byłoby proste. Ale teraz? Nie mieli pojęcia, gdzie są, tym bardziej że jeśli wiatr nie wiał prosto z przodu, tylko na ukos, to mimo utrzymywania stałego kursu mogli zostać zepchnięci daleko z zamierzonej trasy.
Pilot zdążył się porządnie przestraszyć, zanim radiooperator wyczołgał się ze swojej dziupli na przedzie kadłuba i nie pytając o nic przestawił radiostację. Dochodzący do jego uszu cudownie dźwięczny, czysty i melodyjny głos spikerki, zapowiadającej w San Francisco pogodny wieczór z temperaturą dochodzącą do 18 stopni, podziałał na niego jak kojący balsam, niosący ulgę po godzinach dręczącej niepewności co do ich dalszych losów.
— Namiar 17, panie kapitanie — powiedział radiooperator. To była wartość namiaru z kierunkowej anteny kolistej, umieszczonej na szczycie płata, pomiędzy dwoma silnikami Cataliny. Radiostacja odbierała najsilniejszy sygnał, kiedy tę antenę ustawił o 17 stopni od kursu samolotu, wskazując kierunek, skąd nadchodził.
— Daleko? — zapytał pilot, odbijając na kurs 86.
— Nie mam pojęcia — wzruszył ramionami mat. — Próbowałem wywołać Alameda, ale się nie dało. Pewnie jeszcze jesteśmy poza zasięgiem. Spróbuję jeszcze raz za parę minut.
Głowa radiooperatora zniknęła pod tablicą przyrządów, kiedy wrócił do swojego miejsca na samym dziobie maszyny. Po chwili w słuchawkach rozległ się jednak jego głos.
— Chyba lepiej dajmy jeszcze stopień na północ, panie kapitanie, na 85 stopni. Sygnał się trochę przesunął.
— Robi się. Jak Alameda?
— Dalej nic, panie kapitanie.
Czyli dalej byli ponad 150 mil morskich od brzegu. Publiczna radiostacja w San Francisco nadająca na metrowej fali miała znacznie większy zasięg niż krótkofalowy nadajnik Marynarki.
Kilka minut później piloci znów usłyszeli w słuchawkach głos radiooperatora.
— Panie kapitanie, mam ich! Oni nas jeszcze nie słyszą, ale ja ich już odbieram.
— Dzięki, drucik. Daj znać, jak nawiążesz łączność.
Pilot spojrzał na drugiego pilota, który siedział w prawym fotelu, upewnił się, że nie śpi i oddał mu stery. Rozpiął pasy, zdjął słuchawki, zawiesił je wraz z mikrofonem na wieszaku pod boczną szybą kabiny i dźwignął się ciężko ze swego fotela, dopiero teraz czując, jak bardzo zdrętwiał przez te godziny pełnego napięcia lotu na niewygodnym, małym siedzeniu. Stanął niepewnie, zgięty w niskim przejściu pod górnymi panelami przełączników, pokrywającymi szczelnie sufit kabiny, przeciągnął się, na ile pozwalała ciasna kabina i ruszył do wyjścia. Miał zamiar przejść do kabiny pasażerskiej i palnąć pasażerom mówkę w stylu kapitana samolotu cywilnych linii lotniczych. Coś w rodzaju:
— Dziękuję państwu za wybranie naszej linii do odbycia tego lotu przez ocean. Mam nadzieję, że spodobała się państwu jakość posiłków i obsługi na pokładzie naszej maszyny, i że będziecie państwo w przyszłości korzystać z usług naszej linii w swoich podróżach służbowych i prywatnych.
Na pokładzie miał trzech komandorów z Biura Okrętów Dowództwa Marynarki w Waszyngtonie, którzy sprawdzali w Pearl, co da się zrobić dla przyśpieszenia remontu uszkodzonych cztery miesiące wcześniej japońskimi bombami i torpedami pancerników. Ich ekipa początkowo składała się z trzech komandorów i jednego komandora porucznika, ale w Pearl, mimo oburzenia komandorów, ich czwartego kolegę wysadzono z samolotu, żeby zrobić miejsce dla ostatniego z pasażerów — kapitana Armii.
Ta ostatnia postać zaintrygowała pilota. Czwarty pasażer był trzy stopnie niżej w drabinie hierarchii wojskowej od pozostałych i dwa poniżej tego, którego wysadzono, żeby mu zrobić miejsce. No i poza tym był pilotem. To, że kolega–lotnik wysadził mu z maszyny nadętego gryzipiórka z Biura Okrętów, wcale mu nie przeszkadzało.
Na wymiętym, niedopasowanym, brudnym tropikowym mundurze kapitana naszyte były, prócz skrzydeł, także inne insygnia, których kombinacja wydawała się trochę dziwna. Nad kieszenią na piersi miał skrzydła pilota, ale na kołnierzu widniały skrzyżowane szable z liczbą 26. To była odznaka żołnierza 26. pułku kawalerii. 26. pułk walczył nie tak dawno na Filipinach i został prawie zmieciony z powierzchni ziemi, prowadząc walki odwrotowe w drodze na półwysep Bataan. Jednak kapitan nie mógł lecieć z Filipin. Archipelag był od kilku miesięcy całkowicie odcięty, a jego obrońców spisano na straty, pozostawiając na łasce Japończyków. Nikt się stamtąd nie wydostał. To znaczy nikt z wyjątkiem generała armii Douglasa MacArthura, jego żony, synka, piastunki i paru sztabowców, których pan generał był łaskaw ze sobą zabrać do Australii, kiedy kutrem torpedowym Marynarki uciekał z Corregidoru. A może, pomyślał pilot, ten kapitan jest jakoś związany z MacArthurem? Mało prawdopodobne, choć możliwe. To by tłumaczyło sprawę wysokiego priorytetu podróżnego. A to, że mu przyznano naprawdę wysoką grupę, nie pozostawiało wątpliwości. Kiedy ta cała heca z komandorami zaczynała się przeistaczać w bazarową pyskówkę, ktoś poszedł z całą sprawą do admirała. Admirał pojawił się w terminalu i wysłuchał skargi komandorów na to, że jakiś chłystek z Armii chce się wkręcić na pokład ich samolotu, i to jeszcze pozbawiając miejsca jednego z członków ich zespołu. Wysłuchał kiwając głową, po czym tonem nie pozostawiającym wątpliwości, co do tego na czyją korzyść rozstrzygnie jakiekolwiek wątpliwości, zażądał od młodzieńca rozkazu wyjazdu. Wziął do ręki nieco pognieciony arkusz, przestudiował go uważnie i ogłosił:
— Panie komandorze, to nie jest sprawa tego, czy pan wpuści na pokład kapitana, czy nie, tylko którzy z panów zajmą pozostałe miejsca w samolocie, którym on poleci.
Pilot był świadkiem tej sceny i postanowił znaleźć chwilę, by porozmawiać z dziwnym pasażerem, kiedy już wystartują. Najpierw nie było kiedy, a potem okazało się, że kapitan śpi kamiennym snem i wysłany po niego mat radiooperator nie był go w stanie obudzić. Pilot zastał go wciąż śpiącego, na posłaniu z worków pocztowych, które sobie usłał w tyle kadłuba, tuż pod tylną ścianą przedziału strzelców pokładowych. Spał tam owinięty trzema kocami, snem, który spotyka się tylko u ludzi skrajnie wyczerpanych lub ciężko chorych. Kapitan wyglądał na jedno i drugie. Był chudy jak kościotrup, blady mimo opalenizny i miał zapadnięte oczy. Wyglądał na takiego, który potrzebuje snu i pilot nie miał serca go budzić.
Puste tacki z jedzeniem dowodziły, że budził się czasami i jadł, ale za każdym razem, kiedy pilot lub któryś z wysłanych przez niego członków załogi szedł na tył, kapitan spał. Teraz widać też było, że kapitan, mimo wyraźnych zakazów, podróżuje uzbrojony — na worku koło niego leżał olbrzymi, staromodny rewolwer Colta, pamiętający zapewne czasy pierwszej wojny światowej, jeśli nie wcześniejsze. Rewolwer leżał bez kabury, co znaczyło, że kapitan nosił go zatkniętego za pasek od spodni, bo nie miał żadnego bagażu. Pilot przyjrzał się kapitanowi raz jeszcze, po czym zawrócił do przedziału pasażerskiego, gdzie siedziało trzech komandorów i wygłosił do nich swoją mowę. Dwaj komandorzy nawet pochylili się naprzód, by wysłuchać, co ma do powiedzenia, trzeci nie uczynił mu tego zaszczytu.
— Pomyślałem, że chcieliby panowie wiedzieć, że właśnie nawiązaliśmy kontakt radiowy z bazą Alameda — powiedział pilot.
— Zdaje się, że mamy spóźnienie, kapitanie? — zapytał trzeci komandor.
— Przez całą drogę mieliśmy przeciwny wiatr, panie komandorze — odparł pilot.
— Doprawdy? — uśmiechnął się komandor. — Dziękujemy, kapitanie.
Ponieważ ton reakcji komandora nie pozostawiał wątpliwości co do tego, że uważa przeciwny wiatr za zawinione przez pilota niedopatrzenie obowiązków, niosące za sobą niewygody dla niego i poważnie nadwerężające wysiłek wojenny narodu, pilot pozostawił dla siebie wiadomość, którą miał zamiar podać, że będą lądować za godzinę i kwadrans.
Bez słowa pozostawił swoich pasażerów i wrócił do śpiącego kapitana. Z zadumą pochylił się nad nim, marszcząc czoło nad jego niezdrową cerą i zapadniętymi oczyma. Dotknął ramienia śpiącego, potem nim potrząsnął. Żadnej reakcji.
Pochylił się nad nim głębiej i wtedy poczuł jego oddech. Zaśmiał się i pokręcił głową, po czym zrewidował jego najbliższe otoczenie. W rozwiązanym worku z pocztą znalazł to, czego szukał —półlitrową butelkę szkockiej whisky. Pustą.
Wsadził ją z powrotem i, kręcąc głową z uśmiechem, wrócił do kabiny.
— Charlie — powiedział do drugiego pilota, wracając na swój fotel — w Alameda możemy mieć kłopoty z wyładowywaniem pasażerów.
— O, a co się dzieje?
— Pamiętasz tego lotnika Armii, tego kapitana, który wysadził czwartego komandora? Zalał się w trupa. Znalazłem u niego pustą półlitrówkę szkockiej.
— Pieprzysz?
— Po co myśmy się obawiali o paliwo? Jakby się benzyna skończyła, wystarczyło podłączyć tego gościa do instalacji paliwowej i polecielibyśmy na jego chuchu aż do Kansas City.
Zaśmieli się obaj.
— Komandorzy wiedzą?
— Chyba nie. Na razie zajmują się tylko tym, jak są ważni.
— Lepiej, żeby tak zostało.
— Tak, ja też tak myślę. Żal mi biedaka.
Godzinę i dwadzieścia minut później Catalina ciężko opadła na wody zatoki San Francisco.
— Dobrze, że spaliliśmy całą benzynę, bo by jeszcze skrzydła odmaszerowały — skomentował niezbyt udane lądowanie drugi pilot.
— Odwal się, Charlie.
Do samolotu podpłynęły dwa kutry, błyszcząca motorówka po pasażerów i nieco mniej ozdobna łódź, która miała odebrać pocztę i zaholować łódź latającą do kotwicowiska postojowego.
Komandorzy popłynęli na ląd motorówką, odpowiednio do swej pozycji. Pilot powiedział im, że kapitan jest chory i że on sam zajmie się jego wysadzeniem na ląd. Żaden z komandorów nie miał nic przeciwko, ani nawet nie zainteresował się losem towarzysza podróży.
Kiedy komandorzy już się wynieśli, pilot wrócił do kapitana. Pasażer już nie spał. Siedział na workach, owinięty w koce, zarzucone na skórzaną kurtkę pilota, którą miał założoną na mundur. Siedział skulony i wstrząsały nim dreszcze.
Malaria, ocenił pilot.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał kapitan.
— Baza lotnictwa Marynarki Alameda — odparł pilot. — Koło San Francisco.
— No to raz jeszcze udało mi się wykiwać kostuchę — uśmiechnął się kapitan.
— Zabierzemy cię na ląd, jak tylko wyładujemy tę pocztę.
— Gdzie te pierdzistołki?
— Już odpłynęli.
— To dobrze. Nie wiem dlaczego, ale odniosłem wrażenie, że mnie nie lubią.
— Możemy coś dla ciebie zrobić?
— Nie ma któryś z was flaszki pod ręką, co?
— Tu nie, ale na lądzie coś się wykombinuje. Dokąd w kraju?
— Waszyngton.
— Zabierzemy cię do dowództwa i załatwimy miejsca na następny przelot. Na tę trasę pewnie też masz priorytet?
— Jak zwykle.
— Mogę o coś zapytać?
— Czemu nie?
— Jak to się stało, że nosisz naraz odznaki lotnicze i kawaleryjskie?
Kapitan przez chwilę w milczeniu mierzył go wzrokiem, w którym próżno by się doszukiwać sympatii i wdzięczności, które były w nim jeszcze przed chwilą.
— Lubisz wsadzać nos w nie swoje sprawy, co? — zapytał wreszcie.
— Po prostu jestem ciekawy — odparł spokojnie pilot i uśmiechnął się. Kapitan był pijany, a ludzie w tym stanie często szukają zwady.
— Tak się teraz prowadzi wojny — odparł kapitan po chwili, kiedy już zauważył, że jego zaczepka nie trafiła na podatny grunt. — Jak się skończą samoloty, to bierzesz pilotów, którzy przeżyli i sadzasz ich na konie. A jak już zjedzą swoje konie, to znajdujesz im jakieś inne zajęcie, żeby się nie nudzili, zanim ich Japońce nie wezmą do niewoli.
— Byłeś na Filipinach?
Kapitan bez słowa pokiwał głową.
— Źle było?
— Bardzo źle, panie kapitanie.
Pilot podał mu rękę i pomógł wstać.
— Mógłbym zatrzymać jeszcze przez chwilę te koce?
— Jasne, bierz.
Wysadzili kapitana do kutra, który przypłynął po pocztę. Usiadł na ławce, zawinięty w swoje koce i obojętnie przyglądał się, jak pakowali do niego worki z pocztą, a potem mocowali do kutra hol, na którym zaciągnęli Catalinę na kotwicowisko. Po zacumowaniu łodzi latającej, kuter wziął na pokład także załogę i popłynął do nabrzeża, na którym czekała już półciężarówka.
W baraku dowództwa kapitan próbował się wyprostować, ale wciąż nie zdejmował z ramion koców, którymi się okrywał. W pewnej chwili zauważył automat telefoniczny.
— Masz pożyczyć piątaka? — zagadnął pilota.
— Chyba najpierw woleliby, żebyś się zameldował — odparł pilot.
— Niech się pieprzą, mają czas — wzruszył ramionami kapitan. — Oni mogą zaczekać, a ja muszę zadzwonić w jedno miejsce.
— Wiesz co, daj mi swoje rozkazy, to ja się zajmę papierkami, a ty dzwoń — powiedział pilot, wyciągając z kieszeni pięciocentówkę.
Kapitan sięgnął do kieszeni i podał mu rozkazy. Kiedy je wyciągał, pilot zauważył jego wielki rewolwer, zatknięty za pasek. — — Dzięki za pomoc — powiedział, podając rozkazy. — To naprawdę ważny telefon.
Pilot wziął papier i zdziwił się, że otrzymał tylko jeden arkusz papieru, zamiast spodziewanego pliku odbitek z powielacza. Po drodze do biurka z tabliczką PASAŻEROWIE W TRANZYCIE ciekawość wzięła górę. Zszedł na bok, rozwinął kartkę i przeczytał:
TAJNE
NACZELNE DOWÓDZTWO SOJUSZNICZYCH SIŁ
ZBROJNYCH NA OBSZARZE POŁUDNIOWO–ZACHODNIEGO
PACYFIKU BRISBANE, AUSTRALIA
Biuro Głównodowodzącego
28 marca 1942 roku
DOTYCZY: rozkaz pisemny
DO: kpt. James M.B. Whittaker 0–197644–LOT (czas. odkom. KAW)
Biuro Głównodowodzącego NDPDZACHPAC
1. Niniejszym potwierdza się ustny rozkaz dotyczący
zwolnienia pana ze służby w 105. Samodzielnym Oddziale
Rozminowania Armii Filipińskiej i przydzielenia do służby
w Biurze Głównodowodzącego.
2. Uda się pan (z priorytetem AAAA–1) pierwszym
dostępnym wojskowym, należącym do Rządu Stanów
Zjednoczonych lub mocarstw sojuszniczych, albo cywilnym,
środkiem transportu powietrznego, morskiego lub lądowego
z Brisbane w Australii do Waszyngtonu z zadaniem
osobistego dostarczenia Zwierzchnikowi Sił Zbrojnych
dokumentów, które powierzam pańskiej pieczy.
3. Wszyscy dowódcy amerykańskich instytucji wojskowych
są zobowiązani udzielić panu wszelkiej możliwej pomocy,
polegającej na dostarczeniu środków materialnych lub
usług, niezbędnych dla pomyślnego wykonania
powierzonego panu zadania.
4. Po osobistym przekazaniu Zwierzchnikowi Sił Zbrojnych
dokumentów powierzonych pańskiej pieczy, zamelduje się
pan w naczelnym dowództwie Armii Stanów Zjednoczonych
w Waszyngtonie po nowy przydział służbowy.
Z rozkazu generała Douglasa MacArthura,
Charles A. Willoughby, gen. bryg
Sporządził: Sidney L. Huff, ppłk
— Co to za jeden, ten gość w kocu, którego przyprowadziłeś? —zapytał siedzący za biurkiem oficer dyżurny pilota.
Pilot bez słowa podał mu otrzymaną od kapitana kartkę.
— Jezus, Maria! — wyrwało się dyżurnemu, kiedy doczytał do końca rozkaz.
Douglas DC–3 „City of Birmingham”, należący do Wielkiej Srebrnej Floty linii lotniczych Eastern, zabierał na swój pokład 21 pasażerów — dwa rzędy po siedem foteli na prawej burcie i jeden na lewej.
Kiedy pani Roberta Whatley wsiadła do samolotu, pozostało tylko jedno wolne miejsce, na środku kabiny w rzędzie od przejścia. Pani Whatley powinna się cieszyć, że w ogóle znalazło się jakieś miejsce — o co z jej priorytetem B–3 nie było wcale łatwo, bo zanim dostała się na pokład, wsiadali wszyscy z wyższymi kategoriami — ale nie była zadowolona z tego, jakie miejsce jej przypadło, tym bardziej, że pod oknem siedział jakiś mężczyzna.
Liczyła na miejsce z lewej strony kabiny, a w najgorszym razie na towarzystwo jakiejś kobiety. Ze świeżo wywalczonym po miesiącach użerania się wyrokiem rozwodowym w torebce nie miała ochoty na męskie towarzystwo.
Nic się jednak na to nie dało poradzić. Przez tę cholerną wojnę wszystko stanęło na głowie. Skoro los tak zrządził, to usiądzie na tym wolnym miejscu, jednak z miejsca, grzecznie, ale stanowczo da niechcianemu sąsiadowi do zrozumienia, że nie ma ochoty prowadzić z nim jakiejkolwiek konwersacji.
Zaczęła od tego, że bez słowa i nie podnosząc na niego wzroku, zajęła swoje miejsce. Jak na razie wszystko szło dobrze — młody człowiek też nawet na nią nie spojrzał.
To ją zaintrygowało. Nie była przyzwyczajona do takiego traktowania przez mężczyzn. Kątem oka przyjrzała się sąsiadowi. Był młody, całkiem przystojny, a w tej chwili bez reszty pochłonięty krzyżówką w gazecie, którą rozwiązywał na położonej na kolanach teczce. To była olbrzymia krzyżówka, taka na pół płachty gazety, z hasłem do odgadnięcia, pewnie jak zwykle jakąś reklamą, albo banalnym cytatem. Przy odrobinie szczęścia starczy mu zajęcia na długo.
Przejściem między rzędami ruszyła stewardesa, sprawdzając, czy wszyscy mają zapięte pasy. Ją młodzieniec także całkiem zignorował. Musiała się pochylić nad miejscem Roberty i dotknąć jego ramienia, żeby zauważył jej pojawienie. Z wyrazem rozdrażnienia na twarzy uniósł teczkę akurat na tyle, by ukazała się spod niej sprzączka zapiętego na brzuchu pasa. Zaraz potem opuścił teczkę i wrócił do przerwanego zajęcia, nie zaszczycając już obu kobiet nawet ukradkowym spojrzeniem.
Naprawdę przystojny facet, oceniła sąsiada Roberta. I wtedy wydało jej się, że skądś go zna. Miała jakieś takie niejasne przeczucie, że znała go, albo przynajmniej spotkała, w Pensacola. Czy może w Alameda?
Jasna cholera, to się dopiero nazywa szczęście! Nie miała już kogo spotkać w tym przeklętym samolocie, tylko kumpla Toma, lotnika Marynarki.
Po chwili jednak przestała narzekać na los. Musiała się chyba pomylić. Po pierwsze, była wojna i każdy oficer miał obowiązek występować w mundurze. Jej sąsiad był po cywilu. Po drugie, nosił włosy wprawdzie krótkie, jak na cywilne standardy, ale wręcz przerażająco długie, jak na oficera Marynarki. Oni zawsze zwracali uwagę na takie drobiazgi. I na wiele innych, których normalny człowiek nawet nie zauważa. Tych kilka lat z Tomem dało jej w kość między innymi właśnie dlatego. Kobiety nie mają nic przeciwko porządkowi, ale pedanteria potrafi zabić każde uczucie.
Coś tu nie grało. Wojna trwała wprawdzie tylko od czterech miesięcy, ale prezydent ogłosił powszechny obowiązek służby wojskowej już nazajutrz po Pearl Harbor. Jej sąsiad był w wieku jak najbardziej poborowym, a mimo to nosił cywilne ubranie. Tyle że jakoś dziwnie w nim wyglądał, jakby nie za bardzo zdążył do niego przywyknąć. Facet wyglądał na wojskowego. Może sportowiec?
Tak czy inaczej, nie wyglądał na starca ani kalekę, więc dlaczego nie był w mundurze?
Samolot szarpnął i powoli ruszył z miejsca, jadąc (kołując, poprawiła się w myśli. Tom zawsze ją poprawiał, kiedy użyła niewłaściwej terminologii) na początek pasa startowego. Młody człowiek nadal nie podnosił oczu znad krzyżówki, dopóki nie dokołowali na miejsce i pilot nie zaczął testować silników, czy co tam innego robi pilot w takiej chwili. W każdym razie hałasował strasznie, rozkręcając to jeden, to drugi silnik do pełnych obrotów. Przez cały samolot niosły się fale wibracji. Kiedy pilot to robił, tajemniczy sąsiad Roberty uniósł czujnie wzrok znad kolan, przechylił głowę i nadstawił uszu, uważnie słuchając ryku silników. Po czym wrócił do przerwanego zajęcia, jakby nigdy nic. Nawet nie spojrzał za okno, kiedy maszyna nabierała prędkości, łomocząc kołami po nierównościach pasa, ani kiedy oderwała się od ziemi, jakby w ogóle nie zauważając tego, że dokonał czegoś, co w końcu nie było dla większości ludzi chlebem powszednim. Wyjrzał dopiero, kiedy pilot zakończył start ostrym zakrętem (Tom pewnie powiedziałby zwrotem). Szybko rzucił spojrzenie za okno, jakby upewniając się, że wszystko w porządku i wrócił do krzyżówki.
Nawet dotąd na mnie nie spojrzał. Ciekawe, czy z nim stało się coś takiego jak ze mną, że stracił zainteresowanie przeciwną płcią?
Kiedy już wznieśli się tak wysoko, jak pewnie mieli się wznieść, wróciła stewardesa, proponując każdemu kawę, herbatę albo Coca–Colę. Kiedy doszła do nich, sąsiad podniósł wzrok znad krzyżówki na tyle długo, by zdążyć zamówić whisky z wodą.
— Przykro mi, proszę pana — odparła stewardesa — ale na tej trasie nie serwujemy alkoholi.
— Dlaczego?
— To nie ja ustalam zasady, proszę pana.
— Skoro tak, to poproszę dwie szklanki wody z lodem.
I właśnie wtedy, kiedy w czasie rozmowy ze stewardesą przez jego twarz przeleciał grymas rozżalenia, Roberta rozpoznała go. On też spojrzał na nią, ale nie wyglądało, żeby ją także pamiętał, ani tym bardziej, żeby go zainteresowała. Teraz jednak była pewna — to był oficer Marynarki, lotnik, tak jak Tom. Ostatnim razem widziała go w Pensacola, w zapiętym pod szyją białym wyjściowym mundurze marynarskim, ze złotymi skrzydłami połyskującymi na piersi.
Raz jeszcze obrzuciła go ukradkowym spojrzeniem, żeby się upewnić. Oczywiście, że to on. Nazywał się Richard Kennedy, czy jakoś tak… Nie, Canidy. Tak, z pewnością Canidy. Był kawalerem z okropną reputacją. Gdyby wierzyć we wszystkie krążące o nim opowieści, to w Pensacola spał ze wszystkimi pannami i rozwódkami, a nie przepuścił też i połowie mężatek. To był naprawdę niebezpieczny facet — prawdziwy wilk.
Stewardesa przyniosła zamówioną przez niego wodę. Canidy rozłożył z oparcia fotela przed nim mały stolik i postawił na nim przyniesioną przez nią tackę ze szklankami. Roberta także rozłożyła swój stolik i postawiła na nim otrzymaną szklankę z Coca–Colą.
Kiedy stewardesa odeszła, Canidy upił po sporym łyku ze swoich szklanek, po czym wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki srebrną piersiówkę i nalał z niej do obu, uzupełniając poziom płynu.
Tak, to musi być on!
Tom przyjaźnił się jeszcze z czasów Annapolis z kolegą Canidy’ego z pokoju w hotelu oficerskim, porucznikiem Edwinem H. Bitterem. Bitter przyszedł kiedyś do nich na kolację i rozmowa zeszła na podboje Canidy’ego. Nawet oni, w końcu młodzi mężczyźni, byli zdegustowani jego wyczynami.
I wtedy, jakby wyczuwając, że na niego patrzy, spojrzał na nią.
— Przepraszam, nie zapytałem. Może pani także się skusi?
— Nie, dziękuję — odparła z naciskiem. — Myślę, że to wbrew regułom.
— Tylko w ten sposób można latać — odparł, chowając piersiówkę z powrotem do kieszeni. I wrócił do swojej krzyżówki.
Patrzył na mnie. Jeśli ja jego rozpoznałam, to on też powinien był mnie poznać.
— Pan porucznik Canidy, nieprawdaż? — zaatakowała.
Spojrzał na nią. Miał bardzo ciemne oczy, które w tej chwili zdawały się ją przebijać na wylot.
— Owszem, kiedyś byłem porucznikiem Canidym. Czy my się znamy?
— Jestem żoną Toma Whatleya.
— O, doprawdy? Czy my się znaliśmy?
— Z Pensacola. To znaczy, nie.
— Wybaczy pani, ale się trochę pogubiłem. To w końcu jak?
— To znaczy, nie jestem żoną Toma. Już nie. Rozwiedliśmy się. Dopiero co. Właśnie dlatego byłam w Chicago.
— Aha. W takim razie pozwoli pani, że raz jeszcze zaproponuję małe co nieco. Dla uczczenia rozwodu, czy też wręcz przeciwnie — jak pani uważa.
Sięgnął po piersiówkę i tym razem go nie powstrzymywała. Jezu, po jakiego diabła ona mu to wszystko opowiadała?
No i proszę, stara dobra zasada numer jeden „Ignoruj babę, to sama na ciebie wskoczy”, zadziałała raz jeszcze, pomyślał Canidy, zakręcając butelkę. Kiedy tylko zobaczył ją idącą do samolotu, wiedział, że będzie siedziała obok, bo to było jedyne wolne miejsce. Od razu zdecydował, że trzeba potrenować, choćby tylko po to, żeby lot na trasie Chicago–Cleveland–Waszyngton się nie dłużył. No i proszę, podziałało. Z doświadczenia wiedział, że rozwódki mają potrzebę udowodnienia samym sobie, że to, że związek z jednym samcem nie wyszedł, nie znaczy, że z innymi się nie uda. Czy może, że chociaż tamten miał ich już dość, nadal mają wzięcie? Wszystko jedno, w każdym razie wyglądało na to, że ten płomień udało się rozdmuchać bez większych trudności i być może popali się całkiem jasno przez najbliższych kilka dni.
— Powiedziała pani, że jest świeżo po rozwodzie?
— Wolałabym o ty mnie mówić. Bingo!
— Powiedział pan, że był porucznikiem Canidym? — zapytała z kolei ona po chwili milczenia.
— Wolałbym o tym nie mówić.
— Przepraszam.
— Odszedłem z Marynarki. Jakiś rok temu.
— Nie wiedziałam, że pozwalali oficerom odchodzić.
— Uznano, że jako inżynier będę bardziej użyteczny niż jako lotnik. Zresztą nigdy nie byłem zbyt dobrym lotnikiem, a oficerem Marynarki chyba jeszcze gorszym, o ile to w ogóle możliwe.
— Nie żal panu było, że nie jest pan już w służbie?
— Nastały takie czasy, że do lotników Marynarki strzelają jak do kaczek. Nic pani o tym nie słyszała?
To mi się podoba, pomyślała Roberta. Nie tylko jest całkowitym zaprzeczeniem kretyńskiej brawury Toma, ale na dokładkę uczciwie o tym mówi.
— A jak się panu podoba w pracy?
— Jest w porządku.
— Czym dokładnie się pan zajmuje?
— Pracą badawczą nad profilami aerodynamicznymi u Boeinga.
— Chyba nie mam pojęcia, o czym pan mówi.
— Profil aerodynamiczny to jest, proszę pani, przekrój skrzydła samolotu. Kształt profilu wpływa na to, jak opływa go powietrze, które wytwarza siłę nośną. Kiedy prędkość zbliża się do bariery dźwięku, zaczynają się tam dziać bardzo dziwne i ciekawe rzeczy. A my próbujemy ustalić, co dokładnie i dlaczego.
— Czyli jest pan kimś w rodzaju oblatywacza?
— Jedyne na czym latam, to suwak logarytmiczny. Za biurkiem.
— Aha.
— A co się stało między panią a Tomem? Jeśli oczywiście mogę zapytać.
— Nie chciałabym o tym mówić.
— Proszę mi wybaczyć.
— Nawet trzech tygodni nie wytrzymał sam w Great Lakes.
— Trudno mi w to uwierzyć.
— A to z jakiego powodu? — zaperzyła się Roberta.
— Proszę spojrzeć w lusterko.
Zarumieniła się.
Kiedy lądowali w Cleveland, jego piersiówka była już pusta. W czasie postoju na tankowanie poszli do baru i wypili po drinku, a on uzupełnił zapas whisky w piersiówce.
Pomiędzy Cleveland a Waszyngtonem opowiedziała mu, jakim to skończonym sukinsynem Tom Whatley był niemal od samego początku. Widziała w jego oczach, że ją rozumiał. Pocieszał ją, głaszcząc jej dłoń. A kiedy znaleźli się w Waszyngtonie, zwierzył jej się, że nie ma pojęcia, gdzie się zatrzyma, ale że zadzwoni do niej, jak tylko znajdzie gdzieś pokój w hotelu. Odparła, że czarno widzi jego szanse na znalezienie pokoju hotelowego w Waszyngtonie bez rezerwacji. Od początku wojny stolica pękała w szwach. Może lepiej by było, zaproponowała, żeby, jak dolecą na miejsce, podzwonił po hotelach z telefonu w jej mieszkaniu. Tylko w ten sposób miał szansę coś znaleźć. Inaczej będzie musiał spać na ławce w parku.
Kiedy dotarli na miejsce, Dick zajął się dzwonieniem. Powiedziała, że absolutnie nie chce, żeby sobie coś złego o niej pomyślał, ale w czasie, kiedy on się będzie zajmował dzwonieniem, ona musi się iść wykąpać i przebrać w coś wygodniejszego.
Nie wyglądała na zaskoczoną, kiedy kilka minut później wszedł do niej pod prysznic. Jedno, co ją zaskoczyło, to chyba to, że nawet nie próbowała udawać furii, z jaką powinna na coś takiego zareagować. Potem, kiedy się nad tym zastanawiała, kładła to na karb całej tej whisky, którą piła w samolocie. Tak, to wszystko przez ten cholerny alkohol. No i przez półroczną separację od Toma. W końcu była przecież zdrową, młodą kobietą i miała swoje potrzeby, prawda? A poza tym, co tu kryć, samokrytycznie przyznawała, że widok nagiego Canidy’ego naprawdę ją podniecił.
Kiedy grupa mężczyzn, znanych jako Dwunastu Apostołów, zebrała się na codzienną odprawę u pułkownika Williama Donovana, zastali go w łóżku, w pokoju hotelowym, złożonego chorobą. W ręku trzymał szklaneczkę pełną whisky, a na stoliku obok łóżka stała jeszcze butelka.
Donovan, postawny, siwowłosy, rumiany Irlandczyk, nie był zawodowym wojskowym. Z drugiej jednak strony, nie był też samozwańczym pułkownikiem, jakich pełno na Południu, ani oficerem tytularnym, dowódcą Gwardii Narodowej. Tak na swoje srebrne orły, jak na Medal Honoru za odwagę na polu bitwy zarobił uczciwie w czasie wielkiej wojny we Francji. Po wojnie, która miała położyć kres wojnom, założył kancelarię adwokacką w Nowym Jorku. Odnosił błyskotliwy sukces za błyskotliwym sukcesem i powodziło mu się znakomicie. Pieniądze i właściwe decyzje podejmowane we właściwych momentach sprawiły, że wkrótce stał się szarą eminencją w Partii Demokratycznej, i to nie tylko na lokalną nowojorską skalę, ale także, a może nawet przede wszystkim, w Waszyngtonie.
Teraz znowu był w służbie państwowej, tym razem jako Koordynator Informacji, organizując i prowadząc zupełnie nową agendę rządu federalnego za symbolicznego dolara rocznie. Podlegał bezpośrednio prezydentowi Franklinowi Delano Rooseveltowi. Większość ludzi, ku nieskrywanej uciesze Donovana, było przekonanych, że Biuro Koordynatora Informacji to amerykański odpowiednik kierowanego przez Josepha Goebbelsa Ministerstwa Propagandy Rzeszy.
W rzeczywistości „informacjami” w sensie propagandy w BKI zajmował się tylko specjalnie w tym celu utworzony mały dział, kierowany przez wybitnego dramaturga, Roberta Sherwooda. Główne wysiłki BKI skierowane były pod kierownictwem samego Donovana na zupełnie inne „informacje” i nie miały nic wspólnego z kierowanymi przez Sherwooda wysiłkami mającymi na celu zachęcenie Amerykanów do intensyfikacji produkcji zbrojeniowej, oddawania aluminiowych patelni, z których miały powstać bombowce, oszczędzania benzyny, czy wzmożonego zakupu obligacji pożyczki wojennej.
Informacje, których koordynowaniem zajmował się Donovan, dotyczyły raczej sfery zainteresowania wywiadu. Każdy rodzaj sił zbrojnych miał swój własny wywiad, ale poza wojskiem także wiele instytucji państwowych miało swoje komórki informacyjne, zbierające pomocne w prowadzeniu wojny wiadomości o innych krajach. Oprócz Departamentu Stanu i FBI, które w tym względzie każdemu przychodziły na myśl, bardzo użyteczne informacje dostarczały także resorty, które trudno było na pierwszy rzut oka podejrzewać o wojownicze skłonności, jak Departamenty Pracy, Handlu, Skarbu, czy Spraw Wewnętrznych.
Prezydent Roosevelt zauważył dość wcześnie w czasie wojny, że każda z tych komórek, mimo szczerych zapewnień o swej obiektywności i bezstronności, koncentruje się jedynie na własnych środkach i możliwościach rozwiązania problemów, które zgłaszały. Jeśli o czymś donosił wywiad lotnictwa Armii, to zwykle proponował zniszczenie celu nalotem bombowym, mimo że cel znajdował się na przykład w zasięgu artylerii okrętowej, która mogłaby go zniszczyć znacznie dokładniej i pewniej niż bombardowanie lotnicze. Także Marynarka rzadko kiedy proponowała nalot ciężkich bombowców jako sposób na rozwiązanie jakiegoś problemu, który wykrył jej wywiad.
Koordynator Informacji miał za zadanie zebrać wszelkie dostępne wiadomości na jakiś temat ze wszystkich źródeł, które mogły je posiadać i przedstawić prezydentowi ich syntezę, oceniając stopień ważności w odniesieniu do całego wysiłku zbrojnego. Na życzenie prezydenta mógł też zaproponować optymalny sposób załatwienia sprawy — choćby wiązało się to ze zleceniem tego zupełnie innej agendzie niż ta, która doniosła o istniejącym problemie.
Do pomocy w swojej pracy Donovan chciał zgromadzić zespół doradców, tuzin ludzi o ponadprzeciętnej inteligencji i kompetencji w swoim fachu. Podobnie jak Donovan, ludzie ci mieli oferować rządowi swoje usługi, warte na wolnym rynku setki tysięcy dolarów rocznie, za symbolicznego dolara. Miało ich być dwunastu (na razie zostały jeszcze dwa wakaty) i mieli odpowiadać tylko przed nim, nic więc dziwnego, że wkrótce ktoś żartem nazwał ich Apostołami. Donovan był ich Chrystusem i on też odpowiadał tylko przed jedynym Bogiem — Franklinem Delano Rooseveltem.
Dla całego środowiska wywiadowczego Donovan i jego apostołowie byli niemile widzianymi intruzami. Zwłaszcza wywiady Armii i Marynarki pomstowały na to, że jacyś amatorzy mają teraz nadzorować pracę ludzi, którzy zjedli zęby na wykradaniu wrogowi jego tajemnic.
Niezadowolenie zawodowców niewiele obchodziło Roosevelta, dopóki był zadowolony z rezultatów pracy BKI. Z biegiem czasu prezydent nabrał zresztą przekonania, że stworzenie Biura z inicjatywy Donovana było jednym z jego własnych prezydenckich, najlepszych pomysłów. Dwukrotnie każdego tygodnia konferował z pułkownikiem, zasięgając jego rady w wielu sprawach.
Jedno z tych spotkań miało miejsce poprzedniego dnia i ustalenia, które na nim zapadły, miały być właśnie tematem spotkania Donovana z jego apostołami, którzy zebrali się wokół jego łoża boleści w hotelu „St. Regis”. W drodze z Białego Domu do Union Station w Waszyngtonie, z samochodem wiozącym pułkownika, śpieszącego się na pociąg o 23.55, zderzyła się taksówka. Donovan odniósł poważną i bolesną kontuzję kolana, ale mimo to zdążył na pociąg.
W przedziale, kiedy ból w zranionym kolanie narastał, kazał konduktorowi przynieść sobie wiadro lodu z wagonu restauracyjnego. Pomogło, ale kiedy do bólu stłuczonego kolana dołączył się ostry ból w klatce piersiowej, Donovan już wiedział, że ma do czynienia z dużo poważniejszym problemem niż początkowo sądził. Po przyjeździe do Nowego Jorku kazał się zawieźć do hotelu i poprosił dyrektora, by wezwał do niego lekarza.
Doktor wysłuchał historii choroby i wyliczonych przez pacjenta objawów, po czym oświadczył, że dzwoni po karetkę i zabiera pułkownika do szpitala Św. Wincentego. Donovan zaprotestował, więc lekarz opowiedział mu, na czym polega jego problem. Przyczyną ataku był skrzep, który wytworzył się w zranionym kolanie i popłynął wraz z krwią do płuca, gdzie utknął, powodując bóle klatki piersiowej, na które skarżył się pułkownik. Jeśli skrzep zablokuje dopływ krwi do płuca, albo popłynie dalej, do serca lub mózgu, nastąpi zator i pacjent umrze. W szpitalu będzie można podać lekarstwa i nadzorować stan pacjenta. Po podaniu środków obniżających krzepliwość krwi, przy odrobinie szczęścia może już za miesiąc, no góra sześć tygodni, skrzep się rozpuści i niebezpieczeństwo minie.
Z wielką niechęcią i dopiero pod silną presją, lekarz przyznał, że lekarstwo, które podano by pułkownikowi w szpitalu, dostępne jest też w formie tabletek. Okazało się także, i ta wiadomość zafascynowała Donovana, że te tabletki zawierają nic innego, jak truciznę na szczury, która w Nowym Jorku leży w co drugiej piwnicy. To właśnie ze względu na niebezpieczną naturę leku, nad którego dawkowaniem należy sprawować bezwzględną kontrolę, lekarz tak bardzo nalegał na hospitalizację chorego. Znów trzeba było długiej dyskusji i nacisków, by doktor przyznał, że tak naprawdę kuracja sprowadza się tylko do podawania leku i leżenia w łóżku.
— Skoro tak, to zostaję tutaj — orzekł pułkownik. — Nie mogę teraz iść do szpitala.
Lekarz poddał się, widząc, że i tak nie przekona uparciucha. Ustalili tylko, że od rana opiekę nad nim przejmie wykwalifikowana pielęgniarka, która będzie pilnować dozowania lekarstwa. Sprowadzili przez telefon z dyżurnej apteki pierwszą, silną dawkę i pułkownik zażył je pod okiem doktora.
— I proszę to popić dwoma głębszymi — powiedział, zbierając się do wyjścia.
— Mówi pan o alkoholu, doktorze? Myślałem, że nie wolno pić, jak się bierze lekarstwa.
— Od każdej reguły są wyjątki. W tym akurat przypadku nie tylko można, ale nawet należy pić alkohol. On także rozrzedza krew i wspomaga działanie lekarstwa. Proszę leżeć w łóżku i unikać silnych wzruszeń.
Donovan, nietypowo jak na przedstawiciela swej nacji, był prawie całkowitym abstynentem, ale w końcu lepsza whisky niż trutka na szczury, a poza tym doktor zalecił, więc zamówił na górę do pokoju butelkę szkockiej.
To z nią właśnie zastali go rankiem apostołowie. Kiedy zebrali się wokół jego łóżka, Donovan opowiedział im o wypadkach poprzedniego wieczoru, ale pominął sprawę skrzepu i powagi stanu, w jakim się przez niego znalazł.
Pierwszym problemem w porządku dnia była sprawa superbomby. Apostoł od spraw nauki, wypożyczony na czas wojny z wydziału fizyki Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, przekazał zgromadzonym, że w świetle nadchodzących wiadomości nie ma wątpliwości, iż Niemcy metodycznie, choć na razie bez pośpiechu, prowadzą prace w dziedzinie fizyki nuklearnej. Jednym z dowodów tego zaangażowania miało być rozszerzenie immunitetu „za naukowy wkład w rozwój Rzeszy”, nadanego już wcześniej naukowcom narodowości żydowskiej, zajmującym się napędem rakietowym, także na fizyków nuklearnych.
Poza tym, delegacja niemiecka niedawno wizytowała norweskie zakłady zajmujące się produkcją substancji zwanej ciężką wodą. Tym, którzy zapytali, co to takiego, wyjaśnił, że ciężka woda to substancja, której cząsteczka zawiera dodatkowy atom wodoru. Najprawdopodobniej Niemcy mieli zamiar wywołać reakcję łańcuchową, ciągnął dalej, uwalniając z ciężkiej wody te dodatkowe atomy wodoru. Nie wyglądało na to, żeby ktokolwiek zrozumiał, a w każdym razie pozostałych i tak to niewiele obchodziło. Naukowiec przeszedł więc do zagadnień bardziej zrozumiałych. Zaproponował, by dotrzeć do naukowców zaangażowanych w ten program i zachęcić ich do emigracji do Stanów Zjednoczonych. W razie gdyby emisariusze okazali się mało przekonywający lub naukowcy mało podatni na perswazję, naukowców miano po prostu porwać. Nawet jeśli przetransportowani w ten sposób do Ameryki ludzie nie będą w stanie, lub nie będą chcieli pomóc w amerykańskich pracach nad superbombą, to w każdym razie bez nich niemiecki program musi upaść.
Donovan zauważył, że jeśli niemieccy naukowcy z tylko jednej dziedziny zaczną nagle znikać, to zdradzi zainteresowanie Ameryki tą gałęzią nauki i będzie grozić dekonspiracją projektu. Roosevelt nigdy na to nie pójdzie, gdyż uważał, że amerykańskie prace nad superbombą miały być najpilniej strzeżoną przed Osią tajemnicą wojny.
— Nawet w sprawie tego francuskiego inżyniera górniczego, o którym nikt nie słyszał, długo się namyślaliśmy i trzeba było podjąć nadzwyczajne środki ostrożności, kiedy wreszcie uznaliśmy, że bez belgijskiej rudy uranu nie ruszymy z miejsca i zdecydowaliśmy się po niego jechać. Z tego rozwiązania trzeba korzystać bardzo ostrożnie. Nie wolno ewakuować nikogo, kto jest bardzo ważny i znany. Mimo to pracuj nad tym dalej. Zestaw listę i sprawdź ją ze dwa razy, a potem każdego dwukrotnie oceń: na ile są ważni dla Niemców i na ile są ważni dla naszego projektu.
Drugi punkt porządku dnia był politycznej natury: kwestia wiceadmirała w stanie spoczynku Jean–Phillippe’a de Verbeya. Problem był złożony nie tylko z powodów organizacyjnych, ale także dlatego, że admirał był osobistym przyjacielem C. Holdswortłia Martina, Jr., który wśród apostołów odpowiadał za sprawy Francji i kolonii francuskich.
Martin, podobnie jak Donovan, był weteranem Amerykańskich Sił Ekspedycyjnych w Europie podczas poprzedniej wojny. Po zakończeniu walk został z ramienia Stanów Zjednoczonych członkiem Komisji Zawieszenia Broni, która nadzorowała przestrzeganie warunków zawieszenia broni, kończącego działania wojenne. Kiedy i ta zakończyła swe prace, Martin, inżynier budowlany, pozostał we Francji i ożenił się z wdową po francuskim oficerze, przejmując po nim kierownictwo firmy budowlanej, która do niego należała przed wojną. Ze średniej wielkości przedsiębiorstwa przekształcił ją w kwitnące, olbrzymie i nieprawdopodobnie lukratywne imperium budowlane. Jego pieniądze i pozycja towarzyska żony, która należała do rodowej szlachty, pozwoliły państwu Martin wejść do najwyższych kręgów towarzyskich społeczeństwa francuskiego.
Po upokarzającej klęsce przybranej ojczyzny w roku 1940, Martin wywiózł swą żonę i dzieci z Paryża do Nowego Jorku. Kupił apartament na Piątej Alei z widokiem na Central Park i rzucił się w wir towarzyskiego życia amerykańsko—francuskiej społeczności Nowego Jorku, doprowadzając ją do białej gorączki swymi poglądami na temat przyczyn klęski. Według Martina, to nie przewaga i mistrzostwo posunięć wojskowych Niemców rzuciły Francję na kolana, lecz jej własna indolencja, głupota, tchórzostwo i korupcja.
To jeszcze można było ścierpieć, ale Martin, ku zgorszeniu słuchaczy utrzymywał, że wielu przedstawicieli francuskiej klasy średniej i wyższej w istocie rzeczy wolało Hitlera z jego nazistami od Bluma i jego socjalistów, nie kryjąc się z poparciem dla Nowego Porządku, który Hitler zamierzał zaprowadzić w Europie.
Wśród niewielu słuchaczy, którzy zgadzali się z poglądami Martina był właśnie Donovan. Dla Donovana, Martin był idealnym kandydatem na szefa działu francuskiego BKI. Spędził w tym kraju ponad 20 lat, znał osobiście większość osobistości francuskiego życia politycznego i to lepiej, niż niejeden rodowity Francuz, a poza tym podzielał szczerą niechęć Donovana do większości z nich.
Kiedyś w czasie partii golfa i przy obiedzie Donovan dowiedział się od niego, że Martin gardzi Francuzami, zarówno za ich szowinizm, jak i nieudolność ich armii. Jego sukces w prowadzeniu firmy żony przyniósł mu we Francji więcej zawiści, niż szacunku, bo był Amerykaninem, a nie Francuzem. Rodzina świętej pamięci pierwszego męża jego żony nie wyrażała się o nim inaczej jak „ten amerykański żigolak”.
11 stycznia 1942 roku C. Holdsworth Martin Jr. wstąpił na służbę rządu federalnego za sumę jednego dolara rocznie, jako konsultant Biura Koordynatora Informacji. Trzy dni później, jego syn, C. Holdsworth Martin III, absolwent rocznika 1940 paryskiej politechniki wstąpił do Armii Stanów Zjednoczonych, służąc temu samemu rządowi za znacznie bardziej szczodry żołd szeregowego w wysokości 21 dolarów miesięcznie.
C. Holdsworth wyglądał i zachowywał się jak francuski burżuj, ale w głębi serca pozostał amerykańskim patriotą.
A teraz spadła na jego głowę afera z podstarzałym, ale wojowniczym admirałem. Kiedy zaczęła się wojna, de Verbeya odwołano z emerytury i przydzielono do dowództwa francuskiej marynarki wojennej w Casablance, w Maroku. Służąc tam admirał przeszedł ciężki atak serca, który o mało go nie zabił. W ciągu dziewięciu dni jego pobytu w szpitalu Francja padła, Niemcy odbyli defiladę zwycięstwa pod Łukiem Triumfalnym, a dwumetrowy generał broni pancernej, niejaki Charles de Gaulle, który zdołał w ostatniej chwili zbiec do Anglii, ogłosił się głową państwa na wygnaniu i zwierzchnikiem francuskich sił zbrojnych. Większość francuskich oficerów, którzy pozostali w kraju zaakceptowało kapitulację i ślubowało wierność marszałkowi Petainowi, wiekowemu bohaterowi spod Verdun, który stworzył w Vichy nowy rząd nie okupowanej części Francji. De Verbey nie godził się z kolaboracją Petaina. Uważał za swój obowiązek kontynuację walki z Niemcami. Zdołał przekazać de Gaulle’owi w Londynie, że popiera jego działania. Wraz z wyrazami poparcia, admirał przekazał, że gdy tylko pokona trudności z udaniem się do Anglii (czytaj: ucieknie z aresztu domowego, nałożonego na niego w Casablance), bezzwłocznie przejmie obowiązki wodza naczelnego sił lądowych i morskich Francji.
To ostatnie nie ulegało dla admirała wątpliwości. Z chwilą dostania się do Londynu będzie najstarszym stopniem oficerem francuskim, nie uznającym rozkazów z Vichy. Między nim a obecnym wodzem naczelnym Wolnej Francji było cztery stopnie różnicy, w każdej hierarchii wojskowej świata przepaść nie do przebycia. Tamten był zaledwie młodym majorem, kiedy de Verbey po raz pierwszy założył admiralskie szlify. Jeśli de Gaulle miał jakieś ambicje polityczne i chciał uchodzić za głowę państwa, to proszę bardzo, admirał nie miał nic przeciwko. Ale jeśli chodzi o sprawę dowództwa wojskowego, święte prawa hierarchii służbowej wymagały, by naczelnym wodzem był najwyższy stopniem oficer francuski, który nie poddał się Niemcom, czyli de Verbey.
Jak można było przewidywać, generał brygady de Gaulle nie był zachwycony ofertą z Casablanki. Co więcej, z miejsca uznał ją za wyzwanie i zagrożenie dla swej władzy nad Wolnymi Francuzami. Sama obecność admirała w Londynie, nie mówiąc o przejęciu dowodzenia nad siłami Wolnych Francuzów, wystarczyła, by bez potrzeby przypominać ludziom o tym, że de Gaulle nie jest najwyższym stopniem oficerem Wolnych Francuzów, a jego legitymacja do przewodniczenia rządowi emigracyjnemu jest co najmniej wątpliwa. Generał nie mógł sobie na to pozwolić.
Wkrótce potem admirał otrzymał w Casablance rozkazy, podpisane przez generała dywizji w imieniu „Charlesa de Gaulle’a, głowy państwa”, które nakazywały mu pozostać w Casablance „na wypadek, gdyby Francja w przyszłości chciała skorzystać z jego usług”.
Rozwścieczony admirał podjął kto wie, czy nie większe ryzyko, niż kontakty z Londynem, proponując swe usługi Robertowi Murphy’emu, amerykańskiemu konsulowi generalnemu w Rabacie. Amerykanie, powiedział mu, mogą go wykorzystać w jakimkolwiek bądź charakterze, byle tylko miało to jakiś wpływ na wyzwolenie Francji spod okupacji.
Murphy przekazał ofertę do Waszyngtonu, a tam trafiła ona na biurko C. Holdswortha Martina, Jr. Martin znał admirała osobiście i zasugerował, że może warto by starszego pana jednak przerzucić do Ameryki. Zawsze mógł się przydać jako dźwignia do wywierania wpływu na de Gaulle’a, który z biegiem czasu coraz bardziej wierzył w to, że to sam Bóg mu powierzył honor Francuzów. Jeszcze nie zaczęto się zabierać za wykorzystanie francuskich kolonii w Afryce Północnej, a już były z nim problemy, które w przyszłości bez wątpienia się pogłębią.
Donovan wysłuchał sugestii Martina, doskonale sobie zdając sprawę z tego, że Roosevelt darzy de Gaulle’a bardzo wysoką estymą, i że w związku z tym jego pozycja głowy państwa francuskiego na wychodźstwie nie jest zagrożona. Poza tym, gdyby mieli szukać zastępstwa na miejsce generała, wolałby jakiegoś lepszego kandydata, niż wojowniczy, ciężko chory na serce staruszek z Casablanki. Mimo to nie odrzucił z miejsca propozycji Martina, choć był przekonany, że wyciągnięcie admirała z Afryki stworzy więcej problemów niż ich rozwiąże.
Jakiś czas potem pojawiła się konieczność ewakuacji z Maroka francuskiego inżyniera górniczego, który znał rozmieszczenie złóż rudy uranu w Kongu Belgijskim. Operacji nadano bardzo wysoki priorytet i objęto ścisłą tajemnicą. Trzeba było dla jej przeprowadzenia wymyślić jakąś przekonywającą przykrywkę. Zastępca Donovana, komandor Douglass, obawiał się i tu Donovan całkowicie się z nim zgadzał, że gdyby z operacją coś poszło nie tak, Niemcy otrzymają bardzo silny sygnał o tym, że Amerykanie interesują się zagadnieniami łańcuchowej reakcji nuklearnej, co może ich skłonić do wzmożenia własnych prac nad superbombą. Wówczas Donovan przypomniał sobie o sprawie admirała i zaproponował, by użyć go jako przykrywki. Gdyby operacja ewakuacji admirała spaliła na panewce, być może Niemcy nie zwrócą uwagi na drugiego z ewakuowanych, o którym znacznie mniej wiedzieli.
Martinowi przekazano więc, że Donovan zdecydował się ściągnąć admirała do Ameryki. O drugim ewakuowanym, francuskim inżynierze, Martin nawet nie miał pojęcia, bo i po co. Operacja zakończyła się podwójnym sukcesem, obaj panowie bez uszczerbku dotarli na amerykański okręt podwodny, który podjął ich 15 mil od brzegów marokańskich i przetransportował do bazy Marynarki na Brooklynie.
Admirał i inżynier trafili do nadmorskiej willi w Deal, w stanie New Jersey, gdzie mieli zaczekać, aż zapadną postanowienia co do ich dalszego losu. Martin powiedział o tym żonie, której rodzina była bardzo blisko związana z rodziną admirała. A pani Martin, nie zastanowiwszy się ani minuty, wsiadła w ich Packarda, pojechała 75 kilometrów z Nowego Jorku do Deal i wróciła z admirałem, którego zakwaterowała w ich apartamencie na Piątej Alei.
Oficer Marynarki, który miał strzec bezpieczeństwa posiadłości, był przekonany, że pani Martin działa za zgodą swego męża i nie stanął na przeszkodzie do zrealizowania jej planów. Nie tylko nie uniemożliwił wywiezienia gościa, ale jeszcze pomagał zapakować jego walizki do kufra limuzyny i pożegnał odjeżdżający samochód bardzo regulaminowym salutem.
Ten błąd w ocenie sytuacji kosztował go złamaną karierę, gdyż resztę wojny miał spędzić jako oficer zaopatrzenia na Południowym Pacyfiku, ale mleko już się rozlało i wyciąganie żadnych, nawet najbardziej drakońskich konsekwencji nic na to nie mogło pomóc. Kiedy admirał znalazł się w Nowym Jorku, z miejsca zaczął opowiadać każdemu, kto nadstawił ucha, że de Gaulle to nie tylko megaloman (co do tego nikt nie miał wątpliwości), ale w dodatku uzurpator, pozbawiony jakichkolwiek podstaw do ogłaszania się głową państwa.
— Tak dalej być nie może — zdecydował Donovan. — Może kiedyś przyda nam się, żeby admirał upubliczniał swoje poglądy, ale na razie powinno się go odstawić na boczny tor w Deal. Jeśli trzeba go będzie tam zaciągnąć na powrót siłą, to trudno. Za wszelką cenę trzeba go odizolować od prasy. Rozmawiałem już z „New York Timesem” i załatwiłem, żeby nie publikowali wywiadu, którego im udzielił. Mimo to, wypłynięcie na jaw jego obecności tutaj jest tylko kwestią czasu. Niech nas Bóg ma w swojej opiece, jeśli pułkownik McCormick dowie się, cośmy nabroili.
— Kto to jest pułkownik McCormick? — zdziwił się Martin.
— Wydawca „Chicago Tribune”. Od zawsze nienawidził Roosevelta, zresztą z wzajemnością, ale 8 grudnia zgłosił się na powrót do czynnej służby wojskowej. FDR tym razem trochę przesadził moim zdaniem z małostkowością, każąc go wyrzucić na zbity pysk i uzasadniając to przekroczeniem wieku. W rezultacie zyskał tylko jeszcze bardziej zaciętego wroga, który w dodatku może teraz okazać solidarność innemu starszemu panu, któremu ten socjalistyczny skunks z Białego Domu odmówił szansy na służenie ojczyźnie na wojnie.
— Mogę skłonić admirała do powrotu do Deal po dobroci, Bill — zapewnił Martin. — Ale jak długo masz go tam zamiar trzymać?
— Przez jakiś czas musimy go trzymać na uboczu i bardzo chciałbym uniknąć zamykania go. Może wyślemy mu kogoś z Marynarki? De Gaulle będzie wściekły, jeśli się dowie, że go tu ściągnęliśmy. Kiedy się dowie — poprawił się sam Donovan. — Bo że się o tym dowie, nie ulega wątpliwości. Mam nadzieję, że uda się admirała po dobroci powstrzymać od nazywania generała uzurpatorem i megalomanem na pierwszej stronie „Chicago Tribune”.
— Powiedziałeś „podeślemy mu kogoś z Marynarki”. Co miałeś na myśli?
— Można by do niego wysłać jakiegoś naszego admirała, na przykład po opinię na temat planów inwazji w Północnej Afryce. To może dobrze podziałać na jego ego, a przy okazji, pomoże zrozumieć, że w związku z przygotowaną operacją jego obecność musi pozostać w tajemnicy.
— Czemu nie? Może się nawet na coś przydać — zgodził się Martin, tylko trochę sarkastycznie. — W końcu był przecież dowódcą bazy morskiej w Casablance.
— Dobrze. Ty zajmij się tym, żeby się poczuł ważny, a ja załatwię z komandorem Douglassem, żeby Marynarka wysłała kogoś na rozmowę z nim.
— A co z francuskimi oficerami marynarki z Waszyngtonu? Może by stworzyć z nich coś w rodzaju sztabu admirała? Bez tego szybko się domyśli, że robimy go w konia.
Donovan zastanowił się przez chwilę. Z chwilą przydzielenia de Verbeyowi jakiegokolwiek francuskiego oficera, dowie się o tym de Gaulle i bez wątpienia wpadnie w furię. Chociaż, z drugiej strony, może to nie taki głupi pomysł? Makiawelizm na całego. Czy raczej roosweltyzm.
— Pogadam o tym z Douglassem. Bez wątpienia da się znaleźć jakiegoś francuskiego oficera bez ważnego zadania i przydzielić go do admirała.
— Dostarczę admirała do Deal jutro w południe — przyrzekł Martin.
Trzecim punktem porządku obrad były pieniądze. Na finansowanie tajnych operacji w Afryce, Francji i Hiszpanii przeznaczono 5 milionów dolarów w złocie, a dalsze fundusze miały być dostępne w miarę konieczności. Te pięć milionów miało być tylko na dobry początek.
Projekt „Arcadia” zakładał realizację dwóch celów: powstrzymanie Hiszpanii od jawnego i czynnego przystąpienia do Osi oraz francuskich kolonii w Afryce od wystąpienia przeciw metropolii po stronie Niemców. Pięć milionów to mnóstwo pieniędzy, ale się opłacało. Całość miała kosztować dziesięć razy tyle z tajnego funduszu wojennego prezydenta i też się opłacała. Pięćdziesiąt milionów było małą sumą za utrzymanie neutralności Hiszpanii w porównaniu do kosztów, jakie pociągnęłaby choćby zaledwie dwutygodniowa wojna z nią.
Donovan i apostołowie wiedzieli, że decyzja o inwazji we francuskiej Afryce Północnej w jak najszybszym terminie już zapadła. Operacja miała otrzymać kryptonim „Torch”. Donovan przekazał apostołom wiadomość, którą otrzymał zaledwie poprzedniego dnia — Armia i Marynarka nastają na realizację operacji w sierpniu lub wrześniu, ale prezydent i Donovan uznawali termin nieco późniejszy, w październiku lub listopadzie, za znacznie bardziej realny.
Na koszmarne wręcz trudności logistyczne, związane z dostarczeniem sił inwazyjnych z całym sprzętem ze Stanów bezpośrednio do Afryki, nakładały się jeszcze problemy geopolityczne. Gdyby Hiszpania przyłączyła się do Osi, Niemcy mogli wysadzić swoje siły w Maroku Hiszpańskim, w miejscu, skąd wystarczyło splunąć, by trafić w Gibraltar. Poza tym rząd Vichy zapewne będzie się opierał inwazji z całych sił. Należało się liczyć z poważnym oporem, bo mieli do dyspozycji w koloniach zarówno poważne siły lądowe, jak i morskie, choćby niewykończony pancernik Jean Bart”, zakotwiczony w Casablance.
A w dodatku całkowitą niewiadomą była postawa ludności miejscowej w przypadku inwazji. Można się było spodziewać kłopotów, gdyby zdecydowali się udzielić poparcia stronie francusko–niemieckiej. Niektóre oddziały tubylcze w służbie francuskiej były dobrze wyszkolone i wyposażone, ale nawet te pozostałe, mniej nowoczesne, mogły narobić sporo szkód, prowadząc wojnę partyzancką. W końcu nie na darmo Francuzi przez tyle dziesięcioleci nie byli sobie w stanie poradzić z wojowniczymi tubylcami, mimo użycia do tego najlepszych wojsk własnych i Legii Cudzoziemskiej.
Donovan przeznaczył te 5 milionów dolarów w całości na finansowanie Projektu .Arcadia”. Jak najmniej z tej sumy miało iść na finansowanie „ogólnych celów wojennych”. Agenci w terenie mieli zapomnieć o finansowaniu z tych środków działalności nie związanej bezpośrednio projektem.
Pięć milionów w złocie ważyło niemal pięć ton. Miał je pobrać z Banku Rezerw Federalnych na Manhattanie bankier Atherton Richards, luźno związany z apostołami. Opancerzone furgonetki firmy przewozowej Brink’s, specjalizującej się w transporcie pieniędzy, miały je przewieźć do bazy Marynarki na Brooklynie, tam miały trafić na pokład niszczyciela, który całą naprzód miał je przewieźć przez rojący się od U–Bootów Atlantyk do Gibraltaru.
Apostołowie mieli jeszcze inne operacje do omówienia z Donovanem, propozycje, sugestie i pytania, tak że sesja przeciągnęła się na kolejne dwie godziny, zanim wreszcie dobiegła końca.
— Czy to już wszystko? — zapytał Donovan. Był zmęczony, chciało mu się spać. Trutka na szczury w parze z whisky zaczynały się do niego dobierać.
— Mam jeszcze jedną sprawę, Bill — odezwał się apostoł od spraw bliskowschodnich. — Czy zapadła już decyzja, czy, a jeśli to jak, poradzimy sobie z Thamim el–Glaoui?
— Nie — krótko odparł Donovan. — W jego kwestii zdania są podzielone.
Apostoł, w przeszłości profesor studium bliskowschodniego w Princeton, uważał, że Thami el–Glaoui, pasza Marakeszu, był nie tylko postacią wielce interesującą, ale bardzo prawdopodobnym kandydatem na króla Maroka w bardzo bliskiej przyszłości.
— Thamim jakim? — zapytał, uśmiechając się apostoł od spraw niemieckiego przemysłu. — Ten facet nazywa się jak jakaś armeńska restauracja!
Śmiech zgasł szybko pod piorunującym spojrzeniem specjalisty od Bliskiego Wschodu.
— Thami el–Glaoui jest kimś w rodzaju pomostu pomiędzy światem z 1001 nocy i czasami nam współczesnymi — zaczął cierpliwym, pedantycznym tonem wykładowcy swoją ripostę — ma sześćdziesiąt kilka lat, może siedemdziesiąt, tego nikt nie jest pewien. Sprawuje władzę nad plemionami pasterskimi niczym pustynni szejkowie, jest monarchą absolutnym, panem ich życia i śmierci. Poza tym jednak należą do niego winnice, farmy, firma autobusowa i kontrolne pakiety kopalni fosfatów. Bóg jedyny wie, ile zarabia z haraczu od każdego diamentu i dolara, które za jego przyzwoleniem szmugluje się z Francji przez Maroko.
— Czy ktoś taki może mieć dla nas jakiekolwiek znaczenie? —niecierpliwie przerwał apostoł od spraw włoskich. — A jeśli tak, to w jaki sposób może nam pomóc?
Magrebista nie przywykł, by słuchacze przerywali mu jego wykłady i bardzo zdenerwowany znowu rzucił koledze piorunujące spojrzenie.
— Bez jego przyzwolenia nigdy nie zdołalibyśmy wyciągnąć z Maroka tego francuskiego inżyniera. Kosztowało nas to zaledwie sto tysięcy dolarów. Czy teraz mogę już kontynuować?
— Proszę bardzo — odezwał się Donovan, próbując zapobiec eskalacji konfliktu.
— Jeśli Thami dojdzie do przekonania, że bylibyśmy skłonni poprzeć jego kandydaturę na króla Maroka, albo przynajmniej nie poprzemy obecnego króla, który, nawiasem mówiąc, nie marzy o niczym innym, jak tylko o tym, żeby mu uciąć głowę, to mógłby nam oddać bardzo ważne usługi.
— Przepraszam, Charlie — uniósł dłonie specjalista od spraw włoskich — nie chciałem cię urazić.
Przeprosiny zostały zignorowane.
— Człowiek, który wprowadził Thamiego w dwudziesty wiek to też bardzo ciekawa figura — magrebista wrócił do przerwanego wywodu. — To stary pasza Ksar es–Souk. Przez długie lata był szarą eminencją na dworze Thamiego i kierował jego posunięciami. Został zamordowany, zapewne z rozkazu króla, na dzień przed Pearl Harbor. Niemcy zapewne wyrazili na to morderstwo przynajmniej cichą zgodę. Wygląda na to, że się pomylili, mogło im chodzić o młodego paszę, jego syna. To on zajmował się przemytem na wielką skalę, a nie ojciec.
— Czekaj, Charlie, nie bardzo pojmuję, po co nam to wszystko opowiadasz — wtrącił się Martin.
— Po śmierci paszy tytuł dziedziczy jego najstarszy syn. Pasza nie żyje, niech żyje pasza. Nowym paszą Ksar es–Souk został Sidi el–Ferruch. Lat 25, wykształcony w Szwajcarii i w Niemczech. Człowiek całkowicie z tego stulecia.
— No i co z nim? Zda nam się na cokolwiek? — próbował popędzić specjalista od Wschodniej Europy.
Tym razem to Donovan uciszył popędzającego.
— Już nam się zdał. To on za zgodą Thamiego wydobył z Maroka Gruniera. Charlie uważa, że po inwazji może nam być jeszcze bardziej użyteczny. Zgadzam się z nim. Ale znowu, panują w tej kwestii podzielone zdania.
— Czyli mamy zamiar wywołać rebelię tubylców? — domyślił się italianista, nagle zafascynowany śmiałością pomysłu i jego możliwymi następstwami.
— Armia rozważa wady i zalety takiego pomysłu — potwierdził Donovan, nie chcąc wdawać się w szczegóły. — To na razie jeszcze sprawa na przyszłość. Taka rebelia mogłaby się zresztą łatwo wymknąć spod kontroli. Na razie wystarczy, żeby Thami i jego Berberowie nie mieszali się do walki. Osiągnięcie choćby tego warte jest moim zdaniem podjęcia w tym celu wszelkich koniecznych kroków. Powiadomię was o decyzji, kiedy zapadnie.
Magrebista nie zwykł kończyć wykładu na gwizdek, a poza tym, co Donovan widział teraz szczególnie wyraziście, pociągała go atmosfera tajemniczych spisków, wiążących się z jego obecnym zajęciem.
— Mając na uwadze potencjał el–Ferrucha, ale i inne względy, postanowiliśmy pozostawić w jego rękach Erika Vollmera, kiedy ewakuowaliśmy Gruniera — zarzucił wędkę.
Specjalista od Wschodniej Europy złapał haczyk.
— A co to za jeden ten Vollmer? — Pierwszy raz w życiu, mimo uczestnictwa w tym gremium od samego początku, słyszał o operacji marokańskiej.
— Kolejny interesujący ptaszek — wyjaśnił magrebista, ucieszony, że znalazł chętnego słuchacza. — Jego ojcem jest Vollmer, właściciel Vollmer Elektrische Gesellschaft, a matką nie kto inny jak tylko sama Monica Carlisle, ta aktorka.
Widząc nagłe zainteresowanie na twarzach pozostałych apostołów, Donovan wiedział, że uciszanie profesora będzie próżnym trudem.
— Nie miałem pojęcia, że była kiedykolwiek mężatką — pokręcił głową Martin. — Ani tym bardziej, że jest wystarczająco posunięta w latach, żeby mieć dorosłe dzieci.
— Czyli wydatek na wysłanie owej mrocznej tajemnicy jej życia do szkoły w Szwajcarii opłacił się z nawiązką — podsumował z dość obleśnym uśmiechem magrebista. — To tam poznał Sidi el–Ferrucha.
— Charlie, abstrahując całkiem od tego wszystkiego, nie wiesz czasem, co to była za szkoła? — zapytał Martin. — Albo chociaż gdzie w Szwajcarii?
— Strzał w dziesiątkę, drogi przyjacielu. Tak jest, dobrze podejrzewasz. La Rosey. Ta sama, do której chodził twój chłopak.
— O, cholera — mruknął C. Holdsworth Martin, Jr.
— A potem Sidi i Vollmer pojechali do Niemiec, gdzie studiowali na tej samej uczelni, Uniwersytecie Filipa w Marburgu. Zdaje się, że to tam uczęszczali na seminarium z przemytnictwa na skalę przemysłową. Zbili fortunę, szmuglując złoto, klejnoty, dewizy, dzieła sztuki, jak leci, najpierw dla niemieckich Żydów do Francji, a potem po upadku Francji, dla Francuzów do Ameryki Południowej. Że już nie wspomnę o naszych skromnych 100.000 za wywiezienie Gruniera. Vollmer jest zaledwie młodszym wspólnikiem w tym interesie, a ma, tylko na jednym koncie w nowojorskiej filii First National Bank, ponad sto tysięcy dolarów. Przy jego sprycie i przebiegłości zakładam, że ma jeszcze kilka kont w Szwajcarii czy Argentynie.
— I miał być ewakuowany razem z Grunierem? To dlaczego go zostawiliśmy? — zapytał specjalista od spraw włoskich.
— To była część umowy — tajemniczo odparł magrebista, napawając się rolą superszpiega.
Ten facet ma wręcz nadprzyrodzony dar doprowadzania mnie do furii, pomyślał Donovan. Na razie jest jeszcze potrzebny, ale niech no się to tylko skończy…
— Myśleliśmy, że będzie ewakuowany razem z inżynierem —wrócił do przerwanej opowieści magrebista. — Niemcy deptali mu po piętach. Wiedzieli o jego szmuglu, ale nie mieli dowodów. Może by go więc nie załatwili sami, ale jako syn bogatego przemysłowca zapewne doskonale prezentowałby się w mundurze SS na froncie wschodnim. Wiedział o tym i bardzo chciał się wydostać z Maroka. Dzięki temu był naprawdę bardzo chętny do współpracy.
— Jeśli mu obiecaliśmy ewakuację, to dlaczego potem zostawiliśmy go na lodzie? — zmarszczył czoło „Włoch”, którego’ poczucie fair play zdawało się nieco nadwerężone tą całą historią.
— Owszem, Henry — odezwał się Donovan. — Masz rację, to nie było miłe z naszej strony. Doszliśmy jednak do wniosku, że tak trzeba. Daliśmy w ten sposób wybór el–Ferruchowi. Mógł ułożyć sobie dobre stosunki z Niemcami, oddając im Vollmera, albo nadal zapewnić mu ochronę, pozostawiając nam otwartą furtkę. Oczywiście, mówiąc o naszych przyszłych próbach dotarcia do Sidiego, mamy na myśli jego kontakty z Thamim. Na razie zdecydował się nie zatrzaskiwać furtki. Vollmer nadal przebywa w pałacu paszy w Ksar es–Souk.
— Ale co Vollmer sobie pomyślał o nas po tym, jak go załatwiliśmy? Przecież obiecaliśmy mu ewakuację z Maroka.
— Pewnie nic miłego — zakończył sprawę Donovan. — Będziemy się tym martwić, kiedy przyjdzie na to czas. Na razie, jak mówiłem, decyzja co do tego, czy użyjemy Berberów Thamiego jeszcze nie zapadła.
— Na miejscu Vollmera po takim numerze posłałbym nas do cholery, gdybyśmy kiedykolwiek się do niego jeszcze zwrócili z czymkolwiek — pokręcił głową Henry.
Donovan zdusił uśmiech na te słowa niepoprawnego idealisty.
— Ten most i tak kiedyś trzeba będzie kiedyś spalić. Machanie mu przed nosem flagą nie działa na niego ani trochę, ale za to lubi pieniądze i nie jest specjalnie drogi.
— Dobry Boże! — skrzywił się z odrazą specjalista od spraw włoskich.
— Coś jeszcze? — spytał ponownie Donovan, spoglądając na każdego po kolei.
Pozostało jeszcze kilka rzeczy do przedstawienia, ale żadna nie wymagała dyskusji. Po ich przedstawieniu każdy po kolei podał mu rękę i wyszli.
Donovan dokończył stojącą na stoliku szklaneczkę whisky, potem wypił jeszcze jedną i zgasił światło. Próbował zasnąć, ale sen, który morzył go już od dłuższego czasu, teraz nie chciał przyjść. Nalał sobie następną szklaneczkę i wypił duszkiem. Zastanawiał się, czy ta choroba nie zakończy się jego śmiercią. Nie chciał teraz umierać. Tyle było do zrobienia. Umierać będzie mógł, kiedy alianci zdołają przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Wtedy będzie mógł nawet umrzeć, niech tam. Byle nie teraz, kiedy tak dobrze się bawił. Zasypiając przyrzekł sobie, że będzie słuchał zaleceń lekarskich i nie wyjdzie z łóżka, póki ten cholerny skrzep się nie rozpuści od trutki na szczury i alkoholu.
Donovan spał już od godziny, kiedy zadzwonił jeden z telefonów na nocnym stoliku koło jego łóżka. Stały tam trzy aparaty: wewnętrzny hotelowy, rządowy bezpiecznej łączności i jego własny, prywatny z zastrzeżonym numerem. Dzwonił ten ostatni. Wyciągając rękę po słuchawkę pomyślał, że to pewnie Ruth. Ciekawe, czego mogła chcieć od niego jego żona o tak później porze.
Okazało się jednak, że to była Barbara Whittaker, właścicielka Letniska, domu w Deal, w którym przechowywali Gruniera i admirała. Pani Whittaker oddała mu dom do dyspozycji nie pytając o nic, nawet o cenę, kiedy tylko o to poprosił. Była starą przyjaciółką rodziny, wdową po Chestym Whittakerze, człowieku, z którym pułkownik przyjaźnił się, odkąd tylko pamiętał. Była też stryjenką Jimmiego Whittakera, który służył w lotnictwie na Filipinach, kiedy zaczęła się wojna. Bardzo chciała mu jakoś pomóc, a że wiedziała co nieco o pozycji, jaką w administracji zajmował Donovan, bez wahania oddała jego służbom także dom przy Ulicy Q w Waszyngtonie, byle tylko pomógł jakoś Jimowi. Teraz pewnie zadzwoniła zapytać, czy coś wskórał.
— Przepraszam, że cię budzę, Bill, ale musiałam ci podziękować natychmiast.
— Za co? — zapytał szczerze zdziwiony Donovan, którego sumienie gryzło, że nie mógł jej w niczym pomóc. Z Filipinami nawet łączność radiową trudno było nawiązać, a co dopiero kogoś stamtąd ewakuować.
— Jimmy właśnie dzwonił. Jest w San Francisco.
Donovana zatkało, ale zdołał ukryć wrażenie, jakie na nim wywarła ta wiadomość. Najlepsze, na co mógł liczyć, to że bratanek Chesty’ego jakoś zdoła przeżyć klęskę Filipin i nieuniknioną japońską niewolę.
— W San Francisco?
— Dobra, Bill, rozumiem — odparła Barbara. — Niemniej bardzo ci dziękuję. Niech cię Bóg błogosławi za to, co dla niego zrobiłeś.
— Wydostał się z Filipin?
— No dobrze, skoro jak słyszę nic o tym nie wiesz — nie kryła sarkazmu — to ja ci to powiem. W razie czego będziesz mógł z czystym sumieniem powiedzieć, że nic nie wiedziałeś, dopóki ci nie powiedziałam. Wyjechał z Filipin z MacArthurem, a Douglas wysłał go z Australii z listem do Franklina Roosevelta. Dziś wieczorem przyleci z tym listem do Waszyngtonu.
— Barbaro, ja naprawdę nie miałem z tym nic wspólnego, ale cieszę się bardzo, że mu się udało.
— Niech cię Bóg błogosławi, Bill. Jesteś prawdziwym przyjacielem — powiedziała żarliwie.
— Chciałbym. Odłożyła słuchawkę.
Ona naprawdę myśli, że ja poszedłem do Roosevelta i zmusiłem go, żeby wyciągnął Jimmiego z Filipin!
Dalsze myśli były już bardziej profesjonalnej natury. Znał Douglasa MacArthura od czasu, kiedy obaj byli młodymi pułkownikami Amerykańskich Sił Ekspedycyjnych we Francji, w 1917 roku. Wiedział, że Douglas potrafi być perfidny w swoich działaniach. Bóg jedyny wie, co tam wypisał w tym liście. Cokolwiek to było, nie można pozwolić, by wpadło w niepowołane ręce. I to nie tylko McCormicka z „Chicago Tribune”, ale także, jeśli nie przede wszystkim, generała Marshalla.
Co Roosevelt zrobi z tym listem, to już jego prywatna sprawa, ale musiał dotrzeć do jego rąk — i tylko do jego, bez zagrożenia „przypadkowym” przeciekiem do prasy lub „zaginięciem” w Departamencie Wojny.
Donovan podniósł słuchawkę linii rządowej i zadzwonił do Białego Domu. Prezydenta nie było w pobliżu, tak mu przynajmniej powiedziano, i nie będzie w ciągu najbliższej pół godziny. Zostawił mu więc wiadomość, że Jimmy Whittaker jest w San Francisco, w drodze do Waszyngtonu i że wiezie list do niego od MacArthura.
Odkładając słuchawkę wiedział już, że to nie wystarczy. Odkąd obwieścił istnienie listu, zacznie się na niego polowanie. Podniósł raz jeszcze słuchawkę linii rządowej i zadzwonił do oficera dyżurnego BKI w budynku Narodowego Instytutu Higieny. Polecił mu odnaleźć komandora Douglassa i kazać mu, by natychmiast do niego zadzwonił.
Douglass, którego Donovan dobrał do swojego sztabu z Biura Wywiadu Marynarki, zadzwonił w trzy minuty później. Pułkownik przekazał mu to, czego się dowiedział.
— Dowiedz się, czym Whittaker podróżuje do Waszyngtonu.
— Jeśli przyleciał z Hawajów, to musiał trafić do Alameda. Zadzwonię tam i dowiem się szczegółów.
— Osobiście dopilnuj, żeby dostarczył list prezydentowi. Wyślij kogoś po niego na lotnisko, niech go przejmie u schodków samolotu. Wolałbym uniknąć wysyłania ciebie osobiście, ale jeśli nie znajdziesz kogoś naprawdę dobrego na swoje miejsce, jedź sam. Kogo masz na miejscu?
— Canidy jest w Waszyngtonie, panie pułkowniku. Wczoraj wrócił od swojego ojca z Cedar Rapids. To bliski przyjaciel Whittakera, dobrze o niego zadba. A w domu przy Ulicy Q jest bosman Ellis.
— Gdzie jest Canidy, jeśli nie tam?
— Zadzwonił i powiedział, że zatrzyma się u przyjaciółki — odparł Douglass. — Zostawił Ellisowi numer telefonu.
Donovan zaśmiał się i pokręcił głową.
— A poza tym, że jak zwykle lata za spódniczkami, nie sprawia żadnych kłopotów?
Canidy był lotnikiem Marynarki, którego generał Claire Chennault zwerbował do swoich Latających Tygrysów w Chinach. Canidy został pierwszym asem Amerykańskiej Grupy Ochotniczej. I właśnie wtedy BKI zwerbowało go do wykonania operacji marokańskiej, ewakuacji inżyniera Gruniera pod przykrywką wykradzenia admirała de Verbey. Wybrano go, ponieważ był bliskim przyjacielem Erika Vollmera. Po tym, jak okręt podwodny, który miał ich zabrać, pozostawił obu na kutrze rybackim u marokańskiego wybrzeża, Canidy dawał wyraz przekonaniu, że nigdy więcej nie zrobi już nic dla BKI.
Tuż po powrocie do Stanów Canidy oświadczył Douglassowi, że po tej wycieczce przekonał się, że latanie myśliwcem z lotniskowca to betka w porównaniu z nieprzyjemnościami, jakich doznał bawiąc się w szpiega w Maroku i w związku z tym domaga się przeniesienia z powrotem do walki z Japończykami. Donovan nie mógł mu na to pozwolić, i to z kilku przyczyn. Po pierwsze, choćby z powodu jego udziału w ewakuacji Gruniera. Canidy nie miał wprawdzie pojęcia po co Grunier był potrzebny, ale wiedział o jego istnieniu. Już to wystarczyło, by otarł się o ściśle tajne zagadnienia programu nuklearnego na tyle blisko, by nie pozwolić mu kiedykolwiek wrócić na pierwszą linię frontu.
A przecież to nie była jedyna tajemnica, jaką poznał. Kontaktował się z ramienia Stanów Zjednoczonych z Sidim el–Ferruchem, paszą Ksar es–Souk. Donovan przypuszczał, że Roosevelt w końcu zdecyduje się użyć jego Berberów w przygotowaniach do inwazji. Nawet jeśli by się nie zdecydował, Canidy wiedział po co prowadzono te kontakty, choć mógł nie znać daty inwazji. W dodatku nie był do końca ochotnikiem w służbie BKI i mógł stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa tajemnic, które przy tej okazji poznał. W dodatku poznał zbyt wiele wewnętrznych sekretów BKI. Gdyby zaczął stwarzać jakieś problemy, Donovan bez zmrużenia oka posłałby go do końca wojny do jakiejś bazy lotniczej na końcu świata, gdzieś na Alaskę, czy Aleuty. Gdyby i to nie wystarczyło, jednym telefonem mógł mu załatwić „hospitalizację w celu przeprowadzenia obserwacji psychiatrycznej” do odwołania. Prokurator generalny oświadczył, że pacjentów z podejrzeniem choćby choroby psychicznej zagrażającej otoczeniu, nie dotyczy konstytucyjny zapis o ochronie nietykalności osobistej.
Komandor Douglass nie mógł mu grozić żadną z tych ewentualności, kiedy Canidy upierał się, że chce wracać do Marynarki. Zamiast tego jednak kazał mu usiąść na chwilę i spokojnie przemyśleć sprawę, a wtedy sam znajdzie powody, dla których jego powrót do lotnictwa nie był możliwy. Canidy nie był durniem i w lot pojął, co się święci. Bez entuzjazmu, ale też bez dalszych kabotyńskich gestów, zgodził się pozostać w służbie BKI.
— Nie rwie do służby ze śpiewem na ustach — odparł Douglass — ale zdaje się, że zrozumiał swoją obecną sytuację.
— Słysząc ten śpiew dopiero bym się niepokoił — zaśmiał się Donovan. Ta wiadomość sprawiła mu szczerą radość i ulgę. Polubił Canidy’ego i niechętnie wydawałby rozkaz „hospitalizacji”. Podzielał też opinię Eldona Bakera, długoletniego oficera wywiadu, który prowadził operację marokańską, że Canidy ma zadatki na ich kolegę po fachu. Odznaczał się rzadką kombinacją inteligencji, wyobraźni, odwagi i bezwzględności w proporcjach, których potrzebował oficer wywiadu. Szkoda byłoby marnować taki talent.
Douglass przyłączył się do śmiechu rozmówcy.
— No dobra, to już wiemy, kto pojedzie. Niech Ellis ściągnie go z tej pani, powie mu, co powinien wiedzieć i dalej niech się już Canidy sam martwi. Zdaje się, że załatwiłeś mu tę odznakę zastępcy szeryfa federalnego, czy tak?
— Leży w moim sejfie.
— Daj mu ją. I wyślij z nim Ellisa.
Starszy bosman sztabowy Ellis był podoficerem Flotylli Rzecznej Jangcy Marynarki Stanów Zjednoczonych. Teraz pełnił w Waszyngtonie rolę człowieka do wszystkiego w dyspozycji Douglassa.
— Tak jest, panie pułkowniku.
— A wiesz co, może lepiej ty też jedź z nimi. Zostań w samochodzie, czy gdzieś, żeby cię nikt nie widział i dopilnuj, żeby nikt nie przejął listu.
— Jeśli będą jakieś kłopoty, zadzwonię do pana — odparł Douglass. — Odezwę się także, kiedy już dostarczymy Whittakera całego i zdrowego do domu przy Ulicy Q.
— Dobrze.
— A jak pan się czuje, pułkowniku?
— Gniję w wyrku, truję się trutką na szczury i zapijam na umór. A poza tym doskonale. Dziękuję, że zapytałeś, Peter.
— Dobranoc, panie pułkowniku.
Odkładając słuchawkę, Donovan cierpko pomyślał o tym, że wewnątrzrządowe przepychanki z dowództwem Armii i Marynarki kosztują jego służbę stanowczo zbyt wiele czasu i wysiłku, który powinien być skierowany przeciw zupełnie komu innemu. Nic na to jednak nie mógł poradzić. Jego lojalność dotyczyła Roosevelta — i nikogo więcej.
Dwusilnikowy średni bombowiec North American B–25 Mitchell podkołował na stanowiska postojowe dla samolotów w tranzycie i wyłączył silniki. Na boku kadłuba, tuż pod oknem kabiny pilotów zamontowana była czerwona tabliczka wielkości tablicy rejestracyjnej samochodu z jedną srebrną gwiazdką generała brygady.
Kiedy śmigła się zatrzymały, u dołu kadłuba otwarto właz dla załogi i w jego otworze pojawiła się krótka drabinka. Wyszedł z niego porucznik ze skrzydłami pilota i adiutanckim sznurem na ramieniu i ruszył do budynku dowództwa bazy, z którego w jego stronę skierowali się komandor Marynarki i kapitan Armii.
Komandor i porucznik wymienili saluty, podczas gdy młody kapitan śledził ich powitanie z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie. Kiedy skończyli, zdobył się na zdawkowe skinienie głową porucznikowi.
— Zaczekajcie na mnie! — zabrzmiał czyjś głos z odsuniętego bocznego okna kabiny. Chwilę później u stóp drabinki prostował się następny pilot, tym razem ze srebrnymi gwiazdami na naramiennikach skórzanej kurtki lotniczej. Wyszedł spod samolotu i ruszył w kierunku pozostałych oficerów. Nastąpiła kolejna wymiana salutów.
— Dobry wieczór, panie komandorze — powiedział generał, podając rękę marynarzowi. — Jestem generał jacobs. Co się tu dzieje?
— Komandor Farber, panie generale. Dowodzę operacjami lotniczymi w bazie. To pański pasażer.
— Nazywam się Whittaker— przedstawił się młody człowiek głosem, w którym trudno by się doszukiwać nawet śladu wojskowej etykiety.
Kapitan Whittaker nie spodobał się generałowi Jacobsowi od pierwszego wejrzenia. Skórzaną kurtkę pilota miał narzuconą na tropikowy mundur, mimo że był dopiero kwiecień. Poza tym jego wygląd był nie tylko nieregulaminowy, ale w dodatku strasznie niechlujny, bo skórzana kurtka była krótsza od tropikowej i ta ostatnia wystawała spod niej. Był wystarczająco wściekły, że przerwano mu jego lot i kazano zabierać jakiegoś bardzo ważnego pasażera z Alameda, a tu się jeszcze okazuje, że to jakiś zakichany kapitan i w dodatku cholerny niechluj.
— Panie kapitanie, wygląda pan i zachowuje się w sposób uwłaczający mundurowi.
— Jestem nadal w podróży, panie generale — odparł Jim.
— I jeszcze jest pan pijany, czuję alkohol!
— Tak jest, panie generale, piłem — przyznał się bez zmrużenia oka.
— Zostałem poinformowany, że ten człowiek wykonuje jakieś ważne zadanie, ale mam ochotę wysłać go w cholerę z powrotem do jego jednostki — poinformował generał komandora.
Whittaker zaśmiał się.
— Bawi cię to?! — warknął generał.
— To się może okazać trochę trudne do wykonania, panie generale.
— Panie generale, kapitan właśnie przybył z Filipin — wyjaśnił czerwieniejącemu z sekundy na sekundę generałowi komandor.
— O? — wyjaśnienie trochę złagodziło atmosferę, ale tylko trochę. Generał spojrzał na Whittakera spode łba. — Zgodzę się, że miał pan ostatnio ciężkie przejścia, kapitanie, ale to nie powód, żeby wyglądać jak łajza i jeszcze pić na służbie. Proszę mi pokazać rozkazy, kapitanie.
— Panie generale — wtrącił komandor, przygryzając wargę — rozkazy kapitana oznaczone są klauzulą tajności.
— Ale widział je pan?
— Tak jest, panie generale. Kapitan Whittaker ma najwyższą kategorię priorytetu transportowego na przelot do Waszyngtonu.
Aha, to dlatego nas skierowali do Alameda, zrozumiał generał. Jeśli generał leci do stolicy we własnej ważnej sprawie służbowej, rzadko kiedy ktoś mu śmie nakazać zabieranie po drodze pasażerów. Ciekawość przeważyła nad szczerym oburzeniem na maniery i wygląd pasażera.
— Jak pan się wydostał z Filipin, jeśli można spytać? — zapytał, obrzucając go uważnym spojrzeniem.
— Kutrem torpedowym.
Historia ewakuacji (Jacobs nazywał ją w myślach ucieczką) generała MacArthura z Filipin była już powszechnie znana. Należało więc założyć, że młody człowiek mówił właśnie o tym kutrze torpedowym.
— No cóż, kapitanie, zapraszam na pokład. Czeka nas długi lot, po drodze lądujemy tylko w celu uzupełnienia paliwa.
— Dziękuję, panie komandorze — powiedział Whittaker do oficera Marynarki.
Jacobs poczekał aż jego pasażer i adiutant wejdą po drabince do samolotu, zanim zwrócił się do komandora:
— Może mi pan powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi?
— Już dwa razy dzwonili do mnie z Waszyngtonu, pytając o jego rozkład jazdy. Z tego co wiem, jedzie prosto do Białego Domu.
— Bardzo interesujące — odparł Jacobs. Podał rękę komandorowi i ruszył do samolotu. Stawiał właśnie stopę na dolnym szczeblu, kiedy lewy silnik zajęczał rozrusznikiem, zakrztusił się, strzelił dymem z rur wydechowych i jego śmigło powoli zatoczyło pierwszy krąg.
Lot z San Francisco do Salt Lake City był długi i mroźny. Maszyna dyspozycyjna generała była rozbrojona, ale nie zaślepiono otworów w pleksiglasowych oknach, przez które normalnie sterczały na zewnątrz lufy karabinów maszynowych i od chwili, kiedy bombowiec ruszył ze stanowiska postojowego, w całym kadłubie ze świstem hulały przeciągi.
Kiedy weszli na wysokość przelotową, generał wychylił się do niego z kabiny pilotów i przeprosił go za tę niedogodność, zapewniając, że niestety nic na to nie jest w stanie poradzić. Skoro tak, Whittaker musiał się tym zająć sam.
Z ubikacji na lotnisku w Salt Lake City zwędził rolkę papieru toaletowego i kiedy tylko oderwali się od ziemi zaczął nim upychać dziury w osłonie stanowiska bombardiera, na którym go na ten lot posadzono. Nie było to może idealne rozwiązanie, ale poskutkowało.
Kiedy następny raz tankowali na lotnisku bazy lotniczej Armii w Omaha, w Nebrasce, wybuchła nieziemska awantura. Whittaker w końcu już nie bardzo wiedział, czy generał jest bardziej wściekły na niego za wygląd samolotu, czy na mechaników, którzy nie mogli znaleźć w warsztatach zaślepek do jarzm karabinów. W rezultacie papier toaletowy zniknął z okien, zastąpiony kawałkami koca, umocowanymi plastrem. Właściwie nie wiadomo, czy Mitchell wyglądał lepiej przed, czy po tej operacji.
Gniew generała musiał znacznie wyprzedzać jego pojawienie się, gdyż na następnym postoju, w Columbus, w stanie Ohio, na lądowanie maszyny Jacobsa czekało już dwóch sierżantów i kapitan z brakującymi częściami oszklenia w rękach.
Ostatni odcinek drogi, z Columbus do Waszyngtonu, upłynął mu więc we względnym komforcie, ale gwałtownie przeniesiony z tropików Whittaker nadal kulił się z zimna, zakutany w kilka koców.
Kiedy B–25 wylądował wreszcie na Bolling Field, półciężarówka z tablicą JEDŹ ZA MNĄ wyprowadziła ich gdzieś daleko w mrok, na stanowisko postojowe leżące niemal po przeciwnej stronie lotniska od świateł wieży kontrolnej i hangarów.
Whittaker z trudem wygramolił się z kabiny, prawie zleciał z drabinki i, wciąż kuląc się z zimna, odszedł od samolotu, napotykając na swej drodze grupkę ludzi, najwyraźniej oczekujących na przylot generalskiego B–25. W pobliżu stały dwa samochody, oliwkowa limuzyna sztabowa Chevroleta z plutonowym za jej kierownicą i cywilny czarny Buick Roadmaster, za którego kierownicą siedział bosman Marynarki.
Podszedł do niego wysoki, wyprostowany, jakby kij połknął, pułkownik z odznakami Sztabu Generalnego, który zapytał, czy jest kapitanem Whittakerem. Jim milcząco skinął głową, walcząc z ogarniającymi go dreszczami. Pułkownik wówczas oświadczył, że przyjeżdża z Biura Szefa Sztabu i że ma polecenie przejąć od niego list, który wiezie.
— Wybaczy pan, pułkowniku — usłyszał wtedy jakiś inny, dziwnie znajomy głos, przerywający pułkownikowi. — To ja zostałem wysłany, by powitać kapitana Whittakera i objąć opiekę nad nim i listem.
— O cholera! — powiedział Jim tak zdumiony, że nawet dreszcze na chwilę ustały. — Canidy?
Richard Canidy był jego najlepszym przyjacielem, odkąd jako podrostki poznali się w szkole St. Mark’s. Aż do tej chwili kapitan Whittaker był święcie przekonany o tym, że Canidy jako Latający Tygrys gromi Japończyków w Chinach. Czyli że tkwi w gównie po uszy, zupełnie jak on na Filipinach. Albo że już gryzie ziemię.
— Można zapytać, co pan za jeden? — zdziwił się pułkownik, obrzucając uważnym spojrzeniem cywila, wtrącającego się w wykonanie jego rozkazu.
— Jestem zastępcą szeryfa federalnego, panie pułkowniku — odparł Canidy, podsuwając mu pod nos oprawione w skórzany portfelik legitymację i odznakę. Pułkownik wyciągnął po nie rękę, ale wtedy Canidy zabrał je poza jego zasięg, po chwili podsuwając znowu, tak że mógł na nie spojrzeć.
— Ty, o co tu chodzi? — zapytał przyglądający się tej pantomimie Whittaker.
— Zamknij się i siadaj do Buicka — warknął Canidy. — Potem ci wyjaśnię.
— Nie rozumiem, co ma do tego wszystkiego Departament Sprawiedliwości. — W umyśle pułkownika zaczęły lęgnąć się jakieś wątpliwości. — Wie pan co, panie… Jak pan powiedział, że się nazywa?
— Canidy.
— Wie pan co, panie Canidy, pan mnie chyba nie zrozumiał, jestem z Biura Szefa Sztabu i mam zamiar przejąć odpowiedzialność za tego oficera i dokumenty, które przy sobie posiada.
— Panie pułkowniku, być może ma pan taki zamiar, ale Departament Sprawiedliwości właśnie przejął odpowiedzialność za tego oficera. Jeśli ma pan jakieś pytania w tej sprawie, proszę je skierować do Prokuratora Generalnego Stanów Zjednoczonych.
— Oficer mnie nie interesuje, może go pan sobie zabierać. Mam rozkaz przejąć list, który znajduje się w jego posiadaniu.
— Panie pułkowniku, generał MacArthur rozkazał mi dostarczyć ten list osobiście — zauważył Whittaker.
— A ja mówię, kapitanie, że ma mi go pan oddać. To jest rozkaz.
Tymczasem do dyskutującej z ożywieniem grupki podszedł masywnie zbudowany bosman, kierowca Buicka.
— Bosmanie, proszę posadzić kapitana do samochodu — zwrócił się do niego Canidy.
— Tak jest. Proszę za mną, panie kapitanie.
— Zaraz, co to za porządki?! Nigdzie pan nie pójdzie kapitanie, zanim nie dostanę tego listu!
— Bardzo mi przykro z powodu tego nieporozumienia, panie pułkowniku. Sam pan rozumie, że ja też mam swoje rozkazy — powiedział Canidy i szybko ruszył w ślad za Whittakerem i Ellisem.
Pułkownika zatkało, ale tylko na chwilę.
— Kapitanie Whittaker, proszę mi oddać ten list. To jest rozkaz!
— Nie ma mowy — rzucił Jim przez ramię. Ta konfrontacja z pułkownikiem, a zwłaszcza jej rezultat zdawały się sprawiać mu niekłamaną przyjemność. — Nie mam pojęcia, kim pan jest, panie pułkowniku, ale tego dzielnego szeryfa znam na tyle dobrze, by nie mieć wątpliwości, że będzie lepiej, jak pójdę z nim, a nie z panem.
Zakończywszy tę perorę, wsiadł w otwarte przez Ellisa tylne drzwi. Wewnątrz, oparty o drzwi po przeciwnej stronie, siedział mężczyzna w granatowym garniturze.
— Witamy w domu, kapitanie Whittaker — odezwał się, kiedy bosman zatrzasnął drzwi. — Nazywam się Douglass.
— A co z pańskim bagażem, kapitanie? — zapytał bosman.
— Z moim czym? — zapytał z niedowierzaniem Whittakerem. —Bagażem? — przedrzeźniał Ellisa.
Bosman uśmiechnął się szeroko i wskoczył za kierownicę. Canidy obszedł Buicka i usiadł obok kierowcy.
— Wynośmy się stąd, bosmanie, zanim pułkownik dojdzie do siebie i wymyśli jakiś sposób na to, żeby nas zatrzymać.
Ruszyli ostro z miejsca.
— Co to za heca z tym twoim szeryfowaniem? — zapytał Canidy’ego Jim. — A w ogóle, co ty robisz? Przecież miałeś być w Chinach i latać na P–40 dla Chennaulta.
— Przez chwilę to było zabawne, ale potem jakiś źle wychowany żółtek zaczął do mnie strzelać i wróciłem do domu — odparł Canidy.
— I zostałeś szeryfem federalnym? Sprytne, Dick. To ważne zajęcie, które reklamuje od poboru. Ty to zawsze wiesz, jak się ustawić…
— Jesteśmy z Biura Koordynatora Informacji — wtrącił się w rozmowę dwóch przyjaciół komandor Douglass.
— A co to takiego?
— Prowadzi je pułkownik Donovan, Jimmy — wyjaśnił Canidy.
— My pracujemy dla niego, a on chce dopilnować, by list trafił we właściwe ręce.
— Dokąd teraz jedziemy? — zapytał Jim.
— Do pańskiego domu. Teraz stanowi coś w rodzaju hotelu dla naszych ludzi. Prześpi się pan, musi pan być wykończony podróżą, a rano zajmiemy się dostarczeniem pańskiego listu.
— Właśnie się zastanawiałem, jak to zrobimy — podzielił się z Douglassem wątpliwościami Whittaker. — Przecież nie mogę tak po prostu podejść do płotu przy Pensylvannia Avenue i krzyknąć, że mam list dla wujka Franklina.
— Zajmiemy się tym rano — powtórzył Douglass.
— Kim wy właściwie jesteście? Jak to pracujecie dla Billa Donovana, Dick?
— Czy mógłby pan powstrzymać swoją ciekawość do jutrzejszego poranka, kapitanie? Już mówiłem, że wszystko sobie jutro wyjaśnimy.
— Jimmy, weź na wstrzymanie, dobra? Na dzisiaj niech ci wystarczy to, że pułkownik Donovan mówi nam, co mamy robić. Powiedział, że mamy cię odebrać z lotniska, to cię odebraliśmy. A w ogóle to zadawanie pytań jest w tym fachu równie niemile widziane, co pierdzenie w kościele.
Whittaker i bosman Ellis roześmieli się.
— Głodny pan, panie kapitanie? — zapytał Douglass.
— Umieram z głodu.
— Dobrze, że na wszelki wypadek powiedzieliśmy kucharce, żeby zaczekała na nasz powrót — odparł Ellis.
— Dick, zatrzymaliście się u mnie?
— Twój dom stał się teraz czymś w rodzaju hotelu dla różnych dziwnych ludzi, takich jak ty, czy ja.
— Jasna cholera. — Jim pokręcił głową.
— Jeszcze bardziej się zdziwisz, jak się dowiesz, kto jest kierowniczką tego hotelu. Cynthia Chenowith, wyobraź sobie.
— Bez jaj?
Jim był beznadziejnie zakochany w Cynthii od czasu, gdy miał lat 7, a ona 10. W tym wieku tak znaczna różnica wieku zdawała się być nieprzezwyciężonym problemem. Teraz te trzy lata różnicy ledwie zauważał. Problem polegał na czym innym — pod względem sercowym dla Cynthii Chenowith pozostawał równie obojętny, jak wtedy.
— Powinieneś coś jeszcze o niej wiedzieć, zanim dojedziemy na miejsce, Jim — powiedział Canidy po dłuższej chwili milczenia.
— To chyba też powinno poczekać do rana — szybko wtrącił się Douglass.
— Nie sądzę — odparł Canidy. — Myślę, że powinien wiedzieć, zanim dojedziemy, bo jest więcej niż pewne, że ją zastaniemy.
— O czym powinienem wiedzieć? — Whittaker zaczynał się niecierpliwić.
Przez chwilę Dick nic nie mówił i Jim zrozumiał, że czeka na zgodę Douglassa, żeby mówić dalej.
— Może i masz rację. Dobra, powiedz mu.
— Przekazali ci wiadomość o Chestym, Jim?
„Chesty” Whittaker był stryjem Jima Whittakera, który po śmierci rodziców go wychowywał.
— Tak. Zatroszczył się o to wujek Franklin. Kazał MacArthurowi mnie odnaleźć i przekazać wiadomość.
Franklin Delano Roosevelt tak naprawdę nie był jego krewnym, ale Chesty był bliskim przyjacielem prezydenckiej rodziny, a Jim widywał prezydenta Stanów Zjednoczonych na tyle często, by przyzwyczaić się do nazywania go „wujkiem” i traktowania w tych kategoriach.
— Cynthia była z nim, kiedy umarł. W domu.
— Nie wiedziałem o tym.
— Rozumiesz, co mam na myśli? Z nim, a dokładniej, pod nim. Chwilę potrwało, zanim do skołatanej głowy Jima dotarło, o czym mówił Dick.
— Jezu! Ciocia wie?
— Chesty był w Nowym Jorku na meczu, z pułkownikiem Donovanem, kiedy przyszła wiadomość o Pearl Harbor. Wrócił do Waszyngtonu z Donovanem. Pułkownik pojechał do Białego Domu, a Chesty do domu przy Ulicy Q. Do Cynthii. No i tam dostał wylewu. Padł trupem na miejscu.
— Co ty powiesz, umarł w siodle? — zapytał niemal z rozbawieniem Whittaker.
Canidy zmieszał się reakcją Jima i umilkł.
— Jezu, zupełnie jak w jakimś świńskim kawale. Ale numer!
— Cynthia zadzwoniła do Donovana, do Białego Domu. Nie mógł wyjść z Owalnego Gabinetu, więc wysłał komandora Douglassa i bosmana. Załatwili sprawę tak, żeby nie było skandalu. Myślę, że twoja ciotka o niczym nie wie.
— A jak to załatwili? — zainteresował się Jim.
— Upozorowaliśmy wypadek pod prysznicem — wyjaśnił bosman.
— Pewnie przenieśliście ciało z jej pokoju do niego, prawda bosmanie?
— Tak jest, panie kapitanie.
— Dziękuję. — Umilkł, ale widać było, że to nie koniec rozmowy. — Ile osób o tym wie? — zapytał wreszcie po chwili.
— Pasażerowie tego samochodu oraz, oczywiście, pułkownik Donovan. I panna Chenowith — odparł Douglass.
— A jak ty się o tym dowiedziałeś, Dick?
— Obawiałem się, że będziesz chciał wiedzieć.
— No więc, jak to było?
— Doszło między nami do paru, hmm, nieporozumień. To wyszło przy okazji jednego z nich.
— Jakiego rodzaju nieporozumień?
— A co to ma za znaczenie?
— Przystawiałeś się do niej? Ty sukinsynu!
— Nie, nie przystawiałem się do niej, durniu.
— No to o co wam mogło pójść?
— Przez tę twoją ukochaną o mało mi łba nie ukręcili.
— Co się stało?
— Canidy, skończ z tym natychmiast! — ostro uciszył, szykującego się do odpowiedzi Dicka, komandor Douglass.
— Chcę wiedzieć, o co mu, do cholery, chodzi — upierał się Whittaker.
— Przepraszam, ale to nie wchodzi w grę.
— Byłem gdzieś i robiłem coś. Jak skończyłem, wysłali po mnie okręt podwodny.
— Co ty wygadujesz?
— A jak dopłynęliśmy do niego, to dowódca nam mówi, że mu przykro, ale ma rozkaz nie wpuścić nas na pokład, „choćby przy użyciu broni”, koniec cytatu.
— Co za „my”, jakich „nas”?
— Canidy, nie! Ani słowa więcej!
Canidy uniósł dłoń, gestem, który miał przekonać Douglassa, że zna stawkę w grze i nie ma zamiaru powiedzieć niczego, co by mogło naruszyć zasady bezpieczeństwa.
— Wtedy myślałem, że to był pomysł kogo innego, i że jak wrócę, to go nakarmię jego własnymi jajami. Komandor Douglass obawiał się, że mi się uda i wolał mi powiedzieć kto naprawdę podjął tę decyzję. To była twoja ukochana Cynthia.
— Cynthia? Ona cokolwiek wspólnego z tym, co robicie?
— Swoim sposobem rozegrania sprawy Chesty’ego zrobiła na Donovanie takie wrażenie, że dał jej robotę.
— Tak? I co robi?
— Nie, Canidy — odezwał się znowu Douglass. — Bądź bardzo ostrożny.
— Byłem tak wściekły, Jimmy, że wygarnąłem komandorowi Douglassowi prosto z mostu, że Cynthia nie była takim niewinnym kwiatuszkiem, jak mu się mogło wydawać.
— To było świństwo z twojej strony, Dick, ale czego się można było po tobie spodziewać?
— Myślę, że reakcja Dicka w zaistniałych okolicznościach była zrozumiała i bardzo powściągliwa, panie kapitanie.
— Okolicznościach? Jakich okolicznościach? Co, teraz znowu sypia z kimś innym? Może z samym Donovanem?
— Nie to miałem na myśli, kapitanie.
— Sypia czy nie?
— Jeśli o mnie chodzi, to myślę, że nie. A w każdym razie raczej nie z Donovanem. Chyba zresztą z nikim. Nie ma na to czasu, za bardzo jest zajęta odgrywaniem roli królowej szpiegów.
— Dosyć tego, Canidy! W każdym razie uznałem, kapitanie Whittaker, że jestem zmuszony zaznajomić Canidy’ego z okolicznościami śmierci pańskiego stryja.
— Jezu! — roześmiał się Whittaker. — W każdym razie przynajmniej stary dobry Chesty umarł zadowolony. Wszystko dobre, co się dobrze kończy, jak to mówią.
Canidy spojrzał na niego uważnie. Nie takiej reakcji się spodziewał.
— Aha, powiedz mi jeszcze jedno przed tym naszym radosnym spotkaniem. Czy ona wie, że ja wiedziałem, że sypiała z Chestym?
— Nie. Nie wie, że ja wiedziałem, to nie może wiedzieć, że ci wtedy powiedziałem.
— To niech tak zostanie, dobrze?
— Jeśli o mnie chodzi, nie widzę potrzeby wracania kiedykolwiek do tego tematu — zgodził się Douglass.
Kiedy Buick zajechał pod dom przy Ulicy Q, brama wjazdowa była otwarta. Ellis wjechał i zatrzymał się dopiero na wybrukowanym podjeździe garaży.
— Co to za facet przy bramie? Z daleka śmierdzi gliną — zapytał Whittaker.
— Teraz mamy tu ochronę — potwierdził Douglass.
— To wszystko wygląda jak w kiepskim filmie. Komandor nie podjął tematu.
— Ellis, odwieźcie mnie do domu. Chyba lepiej, żebyście włożyli list kapitana Whittakera do sejfu, zanim pójdziecie spać.
— Ja się tym zajmę, panie komandorze — zaofiarował się Ellis. — Jeśli to może poczekać do mojego powrotu, oczywiście.
— Nic z tego. Do tej pory go pilnowałem, to do końca nie wypuszczę z ręki.
Douglass zastanowił się.
— Cokolwiek pan sobie życzy, kapitanie — orzekł wreszcie. —Wrócę rano, około ósmej. Potem zajmiemy się jego dostarczeniem.
— Może być — skwitował Jim.
Douglass wysiadł z samochodu i podał mu dłoń, ale nie mówił już nic. Ellis nacisnął klakson i tajniak przy wjeździe zabrał się do otwierania dopiero co zamkniętej bramy.
Canidy i Whittaker poczekali, aż samochód odjedzie z ich drogi i przeszli na drugą stronę, pod kuchenne drzwi domu.
W kuchni przy stole siedziała szczupła Murzynka, która obrzuciła ich, a szczególnie Jima, niezbyt aprobującym spojrzeniem.
— Czy jest panna Chenowith? — zapytał Whittaker.
— Nie, ale wkrótce wróci — odparła i spojrzała na Canidy’ego. Ledwie dostrzegalnym ruchem głowy wskazała na Whittakera, pytając: — On tu zostaje?
Canidy skinął głową.
— Ona wie?
Canidy pokręcił przecząco głową.
— Powiedziała, że jeśli ktoś przyjedzie pod jej nieobecność, mam go zakwaterować w drugiej sypialni na lewo. Mówiła, że będzie z powrotem mniej więcej o tej porze. Nie wiem, dlaczego jeszcze jej nie ma.
— Kto zajmuje główną sypialnię? — zapytał Jim.
Kucharka spojrzała na niego zaciekawiona.
— Jest zarezerwowana dla ważniejszych gości.
— Możesz przygotować kapitanowi coś do jedzenia? — zapytał Canidy, z trudem tłumiąc wesołość.
— Chyba tak. Jeśli jest głodny.
— Stek z jajkiem? I frytki? — zapytał Jim.
— O tej porze?
— Zrób, o co prosi — Canidy rozstrzygnął sprawę.
Kucharka wzruszyła ramionami.
— Czy możemy panu czymś jeszcze służyć, panie kapitanie? — zapytał Canidy, jakby Jim był kimś zupełnie obcym.
— Potrzebuję czystego ubrania. Brzytwy, grzebienia i pędzla do golenia. Bielizny i skarpetek. Chciałbym też iść do dentysty, a poza tym zdaje się, że mnie wszy oblazły. Od czego chciałbyś zacząć?
— Ja zwykle robisz z igły widły — roześmiał się Canidy.
— A ty ze swej strony nie tylko dobrze wyglądasz, ale jeszcze jesteś tutaj i to po cywilu. Muszę się dowiedzieć, jak ty to robisz, cwaniaczku.
— Tchórzostwo. Mówię ci, to działa cuda.
— Pieprzysz. Jestem największym tchórzem, jakiego kiedykolwiek widziałeś, a w życiu byś nie uwierzył, co te sukinsyny kazały mi robić.
— Wyglądasz jak śmierć i cuchniesz jak podłoga w knajpie, ale mimo to cieszę się, że cię widzę.
— A idź się powieś — machnął ręką Jim.
— Możemy mu dać pidżamę i szlafrok — powiedziała kucharka. — Szczotka do zębów, brzytwa i grzebień też się pewnie znajdą.
— Pidżama? Szlafrok? Jezu, zapomniałem, że takie rzeczy istnieją na świecie!
— Tylko co z tymi wszami? — ciągnęła kucharka. — Chyba że ktoś pójdzie do tej nocnej apteki na Massachussetts Avenue.
— Wyślę tam bosmana, kiedy wróci — powiedział Canidy.
— Wyliczając potrzeby zapomniałem powiedzieć, że nie mam centa przy duszy.
— O to się nie martw. Zaufam ci na słowo. Uczciwie ci z oczu patrzy.
Ellis wrócił, kiedy kucharka smażyła stek. Canidy powiedział mu, czego potrzebują i dał mu pieniądze.
— Kup cokolwiek ci jeszcze przyjdzie na myśl, a co może się przydać kapitanowi —dodał.
— Jasne. Zaraz wracam. Wszystko z panem w porządku, panie kapitanie?
— Poradzimy sobie — odparł Canidy.
— Hej, bosmanie, ja tylko tak wyglądam. Tak poza tym, to jestem zupełnie normalny — pośpieszył z wyjaśnieniem Jim.
— Naprawdę chce pan jeszcze jajka do tego steku? — upewniła się kucharka.
Whittaker skinął głową.
— Cztery, sadzone. I grzankę.
Ponownie wzruszyła ramionami i ruszyła do lodówki.
— I kawę — dorzucił. — Z mlekiem.
Whittaker jadł, a właściwie pochłaniał zamówione jedzenie przy kuchennym stole, a Canidy nalał sobie kubek kawy i usiadł obok niego. Kucharka, skończywszy gotowanie, wyszła i wróciła z pidżamą oraz szlafrokiem dla niego.
— Nie mogłam znaleźć kapci — powiedziała.
— Dziękuję.
Spojrzała zaciekawiona na stół. Fura jedzenia, którą zwaliła temu głodomorowi na talerz zaledwie kilka minut temu, zniknęła bez śladu, nawet talerz był do czysta wytarty grzanką. Gdzie to się wszystko zmieściło w takim chudzielcu?
— Jeżeli pan już zjadł, pokażę panu pokój.
Whittaker wstał i miał przez chwilę problemy z zachowaniem równowagi. Wyglądało, że może mieć problemy z samodzielnym wejściem na schody.
— Ja go zaprowadzę — zaofiarował się Canidy. To był dobry pomysł. Whittaker nie tyle wchodził, co wciągał się z trudem po schodach, wisząc całym ciężarem ciała na balustradzie. W korytarzu na górze, Whittaker zatrzymał się przed drzwiami głównej sypialni.
— Z tego co pamiętam, w tej łazience są dwa prysznice. Skorzystam z niej.
— W tym zakładzie panuje zasada, że to panna Chenowith przydziela pokoje. Jeśli ktokolwiek ignoruje jej rozkazy, panna Chenowith dostaje histerii. Powinien pan wiedzieć, panie kapitanie, że panna Chenowith bardzo poważnie traktuje swoją pozycję w tutejszej hierarchii — szydził Canidy.
— A pieprzyć pannę Chenowith — machnął ręką Jim, po czym zamyślił się na chwilę. — Wiesz, to może nawet nie najgorszy pomysł… — uśmiechnął się.
— Dobrze się czujesz? — zapytał Canidy ze szczerą troską w głosie. Jim wyglądał strasznie. Zapadnięte w głąb sinych oczodołów przekrwione oczy płonęły dziwnym blaskiem, był wychudzony, stracił jakieś piętnaście, dwadzieścia kilo, w ogóle wyglądał, jakby się miał zaraz rozpaść.
— Aż tak źle wyglądam?
— Tak. Chcesz, żebym zaczekał w pokoju, aż skończysz?
— Jak się przewrócę, to na dole będzie słychać równie głośno. Nie, stary, dziękuję, ale wolę się umyć sam.
— Naprawdę się cieszę, że cię znowu widzę, draniu. A skoro już udało ci się tu dostać, to nie chciałbym, żebyś sobie teraz łeb rozwalił pod prysznicem.
— O nie, nie mam zamiaru skończyć w ten sposób. Nie martw się.
— Zejdź na dół, jak już się umyjesz. Jeśli masz ochotę, oczywiście. Mam jakąś flaszkę, możemy się nią zająć.
— Jasne, pewnie że zejdę.
Canidy ruszył do schodów, klnąc się w duchu za ten pomysł z whisky. Cholera, ostatnia rzecz, której temu biedakowi po tym wszystkim i po podróży non stop dookoła połowy kuli ziemskiej potrzeba, to upić się w jego towarzystwie. Po kąpieli pewnie chciałby się zwalić do łóżka i odespać zaległości, ale teraz ego mu na to nie pozwoli. Zamiast tego będzie musiał zejść do niego i jeszcze z nim pić. Nie, nie ma mowy. Jak zejdzie, wypijemy po jednym i lulu. Powiem, że jestem wykończony i dokończymy jutro.
Cynthia Chenowith weszła kuchennymi drzwiami kwadrans później. Była przystojną, wysoką, szczupłą blondynką o jasnej cerze, miała pod trzydziestkę, ale wyglądała młodziej. Ubierała się wytwornie, na jej ramieniu wisiała torebka z aligatora.
Wchodząc powitała Canidy’ego wyniosłym, niemal niedbałym skinieniem głowy. Niczego więcej nie oczekiwał. Nie lubił jej, a ona odwzajemniała to uczucie.
Weszła do kuchni, podeszła do telefonu na ścianie i wykręciła z pamięci numer.
— Mówi panna Chenowith — powiedziała do słuchawki. — Wróciłam do domu i będę do odwołania.
Jezu, ona się melduje oficerowi dyżurnemu BKI, domyślił się Canidy. Musi to po prostu kochać. Czuje się taka ważna.
Było by miło z jej strony, żeby teraz poszła na górę i przespała się z tym biednym, wyczerpanym chłopakiem, który myśli, że ją kocha. Ale raczej nic z tego nie będzie, wygnał od razu tę myśl z głowy.
Wyczuła, że na nią patrzy.
— Coś się stało, Canidy?
— Nie, nic a nic.
— Przywieźli jakiegoś człowieka. On i Ellis — wydała ich kucharka.
— Kogo, Canidy? — zapytała natarczywie. — Poza tym pytałam, czy coś się stało.
— Donovan wysłał na Bolling Field Douglassa, Ellisa i mnie, żebyśmy go odebrali i przywieźli tutaj.
— A w ogóle, to co ty tu robisz, Canidy?
— Nie jestem pewien, czy mogę pani zdradzić ten sekret, panno Chenowith — odparł, otwarcie drwiąc z jej natarczywości. — Niech pani wystarczy, że jestem tu służbowo.
— Przyjechałeś z powodu kłopotów z admirałem, prawda? — zapytała, próbując go zaskoczyć swoją wiedzą.
Uśmiechnął się bardzo szeroko i bardzo sztucznie. Nie miał pojęcia, o czym mówiła, poza tym, że admirał to pewnie musiał być ten stary żabojad, którego wyciągnęli z Maroka z Vollmerem. Nie miał też jednak zamiaru dać jej tego po sobie poznać.
— Bez komentarza. Mam nadzieję, że zrozumiesz.
Pobladła z gniewu, usiłowała go zgromić wzrokiem, ale trafiła kosa na kamień.
Przy odrobinie szczęścia może mi przyłoży torebką, pomyślał. Jakoś się opanowała, zanim do tego doszło.
— Ten tam na górze, to oficer francuskiej marynarki?
Kucharka zaprzeczyła i wyjaśniła, że to młody kapitan amerykańskiego lotnictwa. Opowiedziała też, że wyglądał i zachowywał się, jakby nic nie jadł od tygodnia, że przyjechał bez bagażu i musieli mu wszystko dać, a poza tym ma wszy. 1 że zakwaterowała go zgodnie z poleceniem w drugiej sypialni po lewej.
Canidy z rozbawieniem obserwował wzrastające rozdrażnienie Cynthii.
— Wszy? — zapytała, patrząc na niego, jakby to była jego wina. — Wszy? — zapytała raz jeszcze, jakby się przesłyszała. — Pasożyty skórne?
— Tak, wszy — potwierdził radośnie Canidy. — Właśnie wysłałem Ellisa do apteki po lekarstwo na nie.
— Będzie trzeba po nim zdezynfekować pokój!
W tej samej chwili w drzwiach stanął Ellis z dużą, wypchaną papierową torbą z apteki.
— Jest w głównej sypialni, Ellis — powiedział Canidy. — Zanieś mu to tam.
— W głównej? — Cynthia aż podskoczyła. Zwróciła się wściekła do kucharki. — Powiedziałam, że jeśli przyjedzie ktoś nie zapowiadany, to ma dostać drugą po lewej!
— Owszem, powiedziała mi o tym — wyjaśnił Canidy, z rozkoszą dolewając oliwy do ognia — ale doszedłem do wniosku, że nie ma się co szczypać. W końcu i tak nikt tam teraz nie mieszka.
Przez chwilę miał nadzieję, że straci panowanie nad sobą, ale chyba zrozumiała, że właśnie tego oczekuje i odzyskała nad sobą kontrolę. Przyoblekła twarz w uśmiech równie szeroki i nieszczery jak jego.
— No cóż, w takim razie po prostu będziemy go musieli przenieść tam, gdzie jego miejsce, prawda? — Sięgnęła po paczkę, trzymaną przez Ellisa. — Dajcie to, bosmanie. Sama mu zaniosę. Co tam jest w środku?
— Środki higieniczne i smarowidło na wszy — odparł Canidy, puszczając za plecami Cynthii oko do bosmana.
Niemal wyrwała torbę Ellisowi i ruszyła biegiem po schodach do głównej sypialni, a właściwie apartamentu pana domu. Jak zwykle widok tych drzwi przywołał z jej pamięci wciąż żywy obraz bosmana Ellisa wnoszącego nagie, zawinięte w prześcieradło, niczym w całun, ciało „Chesty’ego” Haywooda Whittakera do tego właśnie pokoju.
I teraz ten sukinsyn Canidy samowolnie zakwaterował w tym pokoju jakiegoś zawszonego przybłędę, żeby zmywał swój bród pod tym samym prysznicem, pod którym położyli Chesty’ego!
Zapukała do drzwi. Nikt się nie odezwał, więc pchnęła drzwi i weszła. W tej samej chwili ucichł szum wody pod prysznicem.
— Halo, proszę pana! Nazywam się panna Chenowith i chciałabym z panem zamienić słowo.
— No proszę, a ja miałem nadzieję, że to facet z moim smarowidłem na wszy łonowe — odparł głos z łazienki.
— Ja je przyniosłam. Proszę uchylić drzwi do łazienki, to je panu podam.
Drzwi uchyliły się ledwie na tyle, by przeszła przez nie dłoń. Ze szpary buchnęła do pokoju para. Wetknęła torbę w pokrytą strupami rękę z okropnymi, połamanymi paznokciami. W szparze mignęła jakaś twarz. Rzuciła na nią okiem, zanim zniknęła na powrót w kłębach pary. Była strasznie wymizerowana, świeciły w niej okropnie zapadnięte oczy. Przestraszona tym widokiem odwróciła wzrok.
Ktokolwiek to jest, zdecydowanie wygląda na takiego, który może mieć wszy, zdecydowała.
Po chwili drzwi łazienki otwarły się i wyszedł z nich w pidżamie i szlafroku. Nie chcąc raz jeszcze oglądać tej strasznej twarzy, udawała, że robi coś przy zegarze na stole po przeciwnej stronie pokoju.
— Musiało zajść jakieś nieporozumienie — powiedziała. — To jest pokój zarezerwowany dla ważnych osobistości.
— Póki ja tu jestem, nie ma mowy. Co za bezczelny typ!
— A kim się panu wydaje, że pan jest, panie kapitanie?!
— Wydaje mi się, że jestem Jamesem Whittakerem i że to jest mój dom. Czyżbyś się ze mną nie zgadzała, Cynthio?
— A to sukinsyn!
— Kto? Ja? A w ogóle to odkąd zaczęłaś używać takich brzydkich słów?
— Canidy! Ten bydlak nic mi nie powiedział!
— Może myślał, że to będzie dla ciebie miła niespodzianka.
Zaskoczona, zawstydzona i zbita z tropu Cynthia, przerażona jego wyglądem, ledwie słyszalnym głosem wyszeptała:
— Sama nie wiem, co powiedzieć.
— Może: „Cieszę się, że udało ci się wydostać z Filipin”? — zasugerował. — Albo jeszcze lepiej: „Fajnie, że jesteś, chodź do łóżka”?
— Och, Jimmy, na litość boską! Proszę! — ofuknęła go Cynthia, czując łzy napływające do oczu. Odwróciła się na pięcie i wybiegła.
Biegnąc na dół po schodach, słyszała za plecami jego głośny, dudniący, szczęśliwy śmiech. Musiała go ubawić. Pamiętała doskonale ten śmiech, Chesty śmiał się dokładnie tak samo, kiedy go rozbawiła.
Wpadła jak bomba do kuchni. Canidy, wyraźnie zadowolony z siebie, siedział przy stole z bosmanem Ellisem. Pomiędzy nimi na blacie stała butelka whisky.
— Canidy, ty sukinsynu! Jak mogłeś mi zrobić coś takiego?!
— A co ci zrobiłem? — zapytał Dick z niewinnym uśmiechem.
— Ty bydlaku! — wrzasnęła i wybiegła z kuchni. Prędzej umrze, niż da temu sukinsynowi satysfakcję ujrzenia jej zapłakanej.
Tym razem nadejście telegramu przyniosło portierowi apartamentowca przy Lakeshore Drive rozczarowanie. Zwykle brał od posłańca Western Union żółtą kopertę, dawał mu pięciocentówkę i przekazywał kopertę windziarzowi. Windziarz dostarczał ją na miejsce i kasował minimum ćwierć dolara. Większość adresów warta była ćwiartkę, co po odliczeniu kosztów dawało po dziesięć centów na głowę, ale bywały i lepsze adresy. Bitterowie należeli do tej drugiej grupy. U Bitterów przy drzwiach stała waza pełna jednodolarowych banknotów, ustawiona tam specjalnie w tym celu, na napiwki. Każdy, kto zrobił dla nich cokolwiek, dostawał od kamerdynera dolca. Jeśli depesza była do nich, portier dawał posłańcowi całą dziesiątkę — a co, stać go było na gest.
Tym razem sprawy od samego początku przyjęły zdecydowanie zły obrót. Po pierwsze, posłaniec nie był chłopcem, tylko młodym mężczyzną. Po drugie, nie chciał nawet słyszeć o oddawaniu komukolwiek koperty, jeśli portier nie zadzwoni na górę i adresat nie każe mu jej oddać portierowi.
Portier niechętnie wpuścił natręta, wskazując drogę do windy, którą posłaniec z telegramem miał dojechać na dwudzieste szóste piętro, do penthausu Bitterów. Tam, jakby dotąd mało mu było szarogęszenia, zmusił jeszcze kamerdynera do złożenia podpisu na kopii zlecenia i dopiero wtedy udało się go skłonić do rozstania z kopertą. Rozzłoszczony kamerdyner zdecydował, że taka bezczelność domaga się kary i zamiast banknotu z wazy dał mu dziesięciocentówkę, wygrzebaną w kieszeni.
Kiedy zamknął drzwi za posłańcem, obejrzał dokładnie kopertę i nabrał jakichś złych przeczuć. Zaniósł zaraz kopertę państwu i jego podejrzenia się potwierdziły.
Wręczył go panu Chandlerowi H. Bitterowi, 55–letniemu, całkiem już siwemu prezesowi spółki brokerskiej Chandler H. Bitter, Co. Pan prezes pił właśnie drugą kawę, siedząc z żoną na małym patio na tarasie głównej sypialni drugiego piętra ich apartamentu.
Pani prezesowa myślała, że to coś związanego z interesami spółki, ale widząc marszczące się w miarę czytania depeszy czoło zwykle pogodnego męża, zapytała go, jakie są wieści.
— Chyba lepiej, żebyś sama przeczytała — powiedział jakoś tak miękko, przekazując jej kartkę. Zupełnie go nie poznawała w tej chwili.
mackay radio 1330 gmt 2kwie42
czunking chiny via rca honolulu
pan i pani chandler bitter
2745 lakeshore drive
chicago ill usa
z żalem zawiadamiamy że 30 marca państwa
syn kapitan edwin h bitter został ranny
w walce z japońskim lotnictwem w pobliżu
cziengmai syjam stop prognozy lekarskie
przewidują całkowite wyleczenie rany prawego
kolana stop syn państwa został ewakuowany
drogą powietrzną wraz z innymi rannymi
do szpitala armii usa w Kalkucie
indie stop w drodze list ambasadora
chin w usa
stop claire chennault gen bryg dca
amerykańskiej grupy ochotniczej
— O mój Boże! — zawołała, rzucając mu spojrzenie wyrażające przestrach i zdziwienie.
Z zadziwiającą dokładnością przypomniała sobie, że dokładnie tymi samymi słowami i zaledwie o kilka przecznic stąd, zareagowała, kiedy odeszły wody płodowe i mąż odwiózł ją do pobliskiego Szpitala Kobiecego, by tam urodziła Eda.
— Helen — powiedział Chandler bardzo łagodnym głosem — posłuchaj mnie uważnie.
Jej oczy utkwiły w jego twarzy, czekała na dalsze słowa.
— On żyje. Zawieźli go do szpitala w Indiach, amerykańskiego szpitala, gdzie zapewnią mu najlepszą opiekę, jaką może otrzymać. Najważniejsze, że żyje.
Ledwie zauważalnie skinęła głową.
— Zresztą, może to i dobrze — ciągnął.
W jej oczach pojawiła się mieszanina bólu, zaskoczenia i szoku, nieme pytanie o to jak może mówić takie potworności o swoim własnym synu.
— Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało, Helen — zmitygował się Chandler. — To jest rana kolana. Paskudna rana, trudna do wyleczenia.
— Chan…
Przerwał jej, nie dając dokończyć.
— Chodzi mi o to, Helen, że przez jakiś czas, może nawet już nigdy, nie będzie mógł latać. A więc zapewne odeślą go do domu na rekonwalescencję. On ma to już z głowy, Helen, rozumiesz?
— Aha — powiedziała, ale jeszcze nie do końca rozumiała.
— W wojsku mają takie powiedzenie, „rana za milion dolarów”. To wygląda na coś w tym guście: życiu nie zagraża, ale odsyłają cię z wojny do domu.
Podniosła się z fotela i podeszła do niego, a on ją objął i uściskał. I wtedy zauważyli kamerdynera, który stał przy drzwiach.
— Morton, Eddie został ranny. W kolano. Chyba wraca do domu. Przeczytaj to, jeśli chcesz — dodał, wyciągając rękę z depeszą.
Morton odstawił tacę i wziął od niego depeszę. Szybko przeleciał po niej wzrokiem.
— Bogu dzięki, że żyje — powiedział, Czując nagły przypływ emocji.
— Możesz nas połączyć z panią Chambersową, Morton?
— Oczywiście, proszę pana.
— Brandon ma tam swoich ludzi, korespondentów. Może będzie się mógł dowiedzieć czegoś więcej.
Następnego dnia do drzwi zapukał windziarz, który wręczył kamerdynerowi list i pakiet, przysłane pocztą poleconą z chińskiej ambasady. Nie było tam ani słowa o ich rannym synu i Brandon musiał długo tłumaczyć swojej wpadającej w histerię z niepewności żonie, że Chińczycy nie oszaleli, tylko obie przesyłki wysłano jeszcze przed tym, jak odniósł swoją ranę.
AMBASADA REPUBLIKI CHIN
Waszyngton
22 marca 1942 roku
Państwo Chandlerostwo H. Bttterowie
2745 Lakeshore Drive Chicago, Illinois
Drodzy Państwo,
Mam przyjemność i zaszczyt poinformować państwa, że ich syn,
porucznik Amerykańskiej Grupy Ochotniczej Edwin
Howell Bitter został 1 marca 1942 roku na rozkaz
generalissimusa Czang Kaj–szeka odznaczony Orderem
Lecącego Smoka i awansowany do stopnia kapitana.
Kapitan Bitter był kilkakrotnie wyróżniony pochwałami
w rozkazie dziennym za męstwo na polu walki, w tym za
zestrzelenie łącznie pięciu samolotów japońskich w okresie
od 23 grudnia ub.r. do 1 marca b.r. Jak się dowiedziałem,
od tamtej chwili posłał na ziemię w płomieniach jeszcze
dwie maszyny wroga.
Łączę się z państwem w ich dumie z tego, że kapitan Edwin
H. Bitter należy do tej wspaniałej grupy młodych ludzi,
którzy zrozumieli, że zagrożenie, przed którym stoi
Republika Chin nie dotyka tylko jej, ale także Ameryki,
gdyż japońska soldateska z jej ekspansjonistycznymi
zapędami i brutalnym terrorem jest zagrożeniem dla
wolności na całym świecie. Ci wspaniali młodzi ludzie, nie
czekając na wezwanie do walki w obronie ich własnej
ojczyzny, pośpieszyli na zew wolności, gotowi oddać własne
życie, by demokracje świata zdążyły przygotować się do
nieuniknionej walki. Pośpieszyli ratować życie innych ludzi,
którym być może nigdy niczego nie zawdzięczali, a którzy
znaleźli się w straszliwym niebezpieczeństwie, by ratować
ich wolność.
Każdy Amerykanin może się szczycić dorobkiem bojowym
Amerykańskiej Grupy Ochotniczej w walce z Japończykami.
Być może słyszeli państwo, że Amerykańska Grupa
Ochotnicza przyjęła jako swoje godło wizerunek Latającego
Tygrysa. Wizerunek ten zaprojektowali rysownicy studia
Walta Disneya i przedstawia on uskrzydlonego tygrysa,
wyskakującego z litery V, jak Victory, Zwycięstwo.
Państwa syn i jego koledzy noszą ten wizerunek na swoich
kurtkach lotniczych, zdobi on także burty ich samolotów.
Mam zaszczyt załączyć miniaturę tego symbolu, wykonaną
ze złota, jak również złotą miniaturkę Orderu Lecącego
Smoka, jako wyraz naszego szacunku dla państwa za
wspaniałe wychowanie, jakie odebrał od państwa kapitan
Edwin H. Bitter, bohater walki Republiki Chin z japońską
agresją.
Jako minister spraw zagranicznych Republiki Chin proszę
państwa także o przyjęcie wyrazów najszczerszej
wdzięczności w imieniu narodu chińskiego i osobiście
generalissimusa Czang Kaj–szeka za to, że państwa syn
stanął po stronie wolności w walce z ciemnymi siłami
zniewolenia. Podobnie jak wcześniej Lafayette w czasie
Rewolucji Amerykańskiej, tak teraz on i jego koledzy
pośpieszyli nam na ratunek i na wieczne czasy pozostaną
w pamięci wdzięcznego narodu Republiki Chin.
Z wyrazami najszczerszego szacunku,
T.V. Sung, minister spraw zagranicznych
Kiedy komandora Douglassa i Richarda Canidy’ego wprowadzono do pokoju, ubrany w białą jedwabną pidżamę Donovan siedział na podwójnym łóżku, oparty plecami o drewniane wezgłowie.
— Dzień dobry — powitał swoich gości pułkownik, podając im dłoń. Pierwszy uściskał ją Douglass, potem Canidy. — Miło znów pana widzieć, Canidy. Czy komandor powiedział panu, co mi się przytrafiło?
— Tak jest, panie pułkowniku.
— A o tym, czym mnie leczą? O trutce na szczury?
— Tak jest, panie pułkowniku — powtórzył Canidy i szeroko się uśmiechnął.
— To chyba wystarczający powód, żeby się człowiek chciał napić. W każdym razie dla mnie wystarczy — dodał, wskazując na opróżnioną do połowy butelkę whisky Haig&Haig, stojącą na jego nocnym stoliku. —1 pomyśleć, że jeszcze tydzień temu byłem prawie zupełnym abstynentem.
Poczekał, aż ucichnie śmiech i przeszedł do rzeczy.
— Uznałem, że ta afera z listem od MacArthura jest na tyle ważna, by was wezwać tutaj i dowiedzieć się bezpośrednio o wszystkim, co zaszło.
— Tak jest — odpowiedzieli chórem.
— No to zacznijmy od początku. Ty, Peter, pierwszy, bo jesteś starszy, ale gdybyś miał coś do dodania, Dick, nie krępuj się.
— Po pańskim telefonie, panie pułkowniku, zadzwoniłem do Alameda. Dowodzi tam mój stary znajomy i jak się okazało, już wiedział o powrocie młodego Whittakera i liście. Whittaker podróżował na podstawie rozkazów podpisanych w imieniu MacArthura przez jego szefa wywiadu, pułkownika Willoughby’ego. Rozkazy te nakazywały mu osobiście dostarczyć „powierzone jego pieczy tajne dokumenty”. Do Stanów przyleciał, jak przypuszczałem, z Hawajów, na pokładzie tej Cataliny, która lata do Pearl Harbor z pocztą.
Douglass zamilkł na chwilę, jakby się zawahał, czy coś powiedzieć.
— Powiedział pan, panie pułkowniku „o wszystkim”, więc o tym pewnie też. Kapitan Whittaker przyleciał do Alameda kompletnie pijany.
— Narozrabiał tam coś? — zapytał z uśmiechem Donovan.
— Jego kategoria priorytetu sprawiła, że wysadził z Cataliny wyższego stopniem oficera Marynarki. Najwyższy stopniem z tych, którzy polecieli, uznał za konieczne napisać w raporcie o jego zachowaniu. Zaraz po lądowaniu Whittaker odbył rozmowę telefoniczną, ale nie wiadomo z kim.
— Dzwonił do swojej ciotki, pani Whittaker — uzupełnił Canidy.
— Tylko jeden telefon? — upewnił się Donovan.
— Tak jest, panie pułkowniku. Przynajmniej, o ile mi wiadomo.
— Jego rozkazy spowodowały pewne zamieszanie, zawiadomiono dowódcę bazy, tego mojego przyjaciela, o którym wspominałem. Powiadomiony o sprawie zaczął szukać w okolicy odpowiedniego środka transportu dla kapitana Whittakera, by mógł niezwłocznie kontynuować swą podróż do stolicy. Znalazł taki środek w postaci samolotu B–25, którym odbywał lot dyspozycyjny do Waszyngtonu generał brygady Jacobs. Spowodował, że Jacobsa skierowano do Alameda. Kiedy do niego dzwoniłem, generał i kapitan Whittaker byli już w powietrzu.
— Czy ten Jacobs wiedział cokolwiek o sprawie, poza tym, że Whittaker miał bardzo wysoką kategorię priorytetu transportowe—
— Wiedział tylko tyle, panie pułkowniku. O liście nic. Od tamtej pory nadzorowałem lot kapitana Whittakera przez cały kraj. Kiedy miał przylecieć na Bolling, Canidy, Ellis i ja wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy go odebrać z lotniska. Ja pozostałem w samochodzie, a Canidy wyszedł przejąć go. Dick?
— Okazało się, że na miejscu czekał już na Jima pułkownik z Biura Szefa Sztabu, który wiedział o liście.
— Ktoś musiał dać znać z Hawajów — pomyślał na głos Donovan. — Albo nawet z samej Australii.
— W każdym razie ten pułkownik wiedział o liście, panie pułkowniku. Powiedział mi, że przyjechał po Whittakera i po list. Pokazałem mu wtedy swoją legitymację szeryfa i powiedziałem, że to mnie wysłali po kapitana.
— Były jakieś problemy?
— Pułkownik był naprawdę wściekły, panie pułkowniku, ale odznaka zdziałała cuda. Powiedziałem mu, że jeśli ma jakieś pytania, niech je skieruje do prokuratora generalnego. W każdym razie Jimmy poszedł z nami tylko dlatego, że mnie znał. W samochodzie uznałem za stosowne, a komandor Douglass niechętnie na to przystał, wprowadzić Jima w szczegóły dotyczące sprawy stosunków łączących jego wuja i pannę Chenowith.
— Myślałem, że wiedział o tym.
— Tak jest, panie pułkowniku, wiedział. Ja wprowadziłem go w pewne szczegóły, okoliczności, jego śmierci.
— Aha. Czy Cynthia była w domu, kiedy przyjechaliście?
— Pojawiła się wkrótce po nas. Whittaker wykąpał się i poszedł spać. W głównej sypialni, co doprowadziło pannę Chenowith do białej gorącz…
— Canidy, bądź łaskaw nie mieszać do tej sprawy swoich napiętych stosunków z panną Chenowith — wtrącił Douglass tonem rzeczowej perswazji, w którym jednak czuć było rozkaz.
— Tak jest, panie komandorze.
— W jakim był stanie? — zainteresował się Donovan.
— Wychudzony i chory. Założę się, że ma malarię i Bóg jedyny wie, co jeszcze.
— Wszy. Przyjechał zawszony.
Donovan pokręcił głową.
— Wygląda na to, że MacArthur wypchnął go pierwszym dostępnym samolotem z Australii.
— Tak jest, panie pułkowniku. Jim opowiadał mi, że wyleciał z Brisbane w dwie godziny po tym, jak tam dotarł.
— Następnego dnia o ósmej rano, panie pułkowniku — podjął opowieść Douglass — przyjechałem do domu przy Ulicy Q, by przyjrzeć mu się w świetle dnia. Potem zadzwoniłem do Steve’a Earry’ego. Myślałem, że jako asystent prasowy Białego Domu będzie miał bezpośredni i natychmiastowy dostęp do prezydenta. Powiedziałem mu, że Whittaker z listem od MacArthura właśnie przyleciał do Waszyngtonu, i że ma rozkaz generała, by oddać go osobiście prezydentowi. Odniosłem wrażenie, że Steve był zaskoczony całą tą historią.
— I przekazał wiadomość prezydentowi?
— Pół godziny później zadzwonił Biały Dom. Prezydent chciał rozmawiać z Whittakerem. Ich rodziny, jak pan wie, panie pułkowniku, przyjaźniły się od dziesięcioleci. Gdyby spał, mieliśmy go nie budzić, ale przekazać mu zaraz po przebudzeniu, że ma zadzwonić do Białego Domu.
— I co? Spał?
— Tak jest, panie pułkowniku. I zdecydowałem, że niech się lepiej wyśpi.
Donovan aprobująco skinął głową.
— O wpół do trzeciej zadzwoniłem do pana i powiedział pan, że chyba powinien już zadzwonić do prezydenta. Poszedłem z Canidym budzić kapitana, ale okazało się, że ma atak jakiejś choroby, dreszcze i wymioty. Domagał się alkoholu. Daliśmy mu. W świetle tego, co było potem, to mógł być nienajlepszy pomysł.
— Dużo?
— Sporego łyka z szyjki — odparł Canidy. — Powiedział, że to powinno „zadowolić robale, które go zżerają”.
— Zadzwoniłem do Białego Domu, po niecałej minucie miałem na linii prezydenta — ciągnął Douglass.
— Wiemy, o czym rozmawiali?
— Posadziłem stenografa na linii i mamy pełny zapis, ale niewiele tego było. Prezydent powitał go w kraju, wyraził kondolencje z powodu śmierci stryja i zaprosił go do siebie na kolację. Whittaker poinformował go, że ma list do niego od MacArthura, na co prezydent odparł, że już wie, i że może go ze sobą przynieść.
— Pewnie od Early’ego.
— Tak jest, panie pułkowniku. A potem Whittaker zapytał, czy może przyjść z przyjacielem.
— Canidym?
— Tak jest, panie pułkowniku. Prezydent zgodził się ochoczo i zaprosił obu raz jeszcze w imieniu swoim i pani Roosevelt.
— Potem Jim powiedział, że wraca do łóżka, i żebyśmy go obudzili, jak przyjdzie czas.
— I tak zrobiliście?
— Posłaliśmy mu na górę tacę z zakąskami, na wypadek, gdyby obudził się głodny. A potem zrobiliśmy co było w naszej mocy, żeby się go dało ludziom pokazać. Oddaliśmy do ekspresowej pralni jego mundur, a o wpół do szóstej obudziłem go i ogoliłem.
— Pan go ogolił, Canidy?
— Chciał znowu pić, ale tym razem pomyślałem, że chyba nie powinien. Wtedy on wyciągnął przed siebie ręce i zapytał, jak moim zdaniem ma się ogolić, kiedy mu się tak ręce trzęsą. No to mu powiedziałem, że sam go ogolę i ogoliłem.
— Kwadrans po szóstej wysłałem ich Buickiem do Białego Domu.
— Dostał jakiś alkohol?
— Dałem mu jeszcze łyk w samochodzie — przyznał się Canidy.
— Przecież wyraźnie mówiłem, żeby pan tego nie robił! — Douglass chyba dopiero teraz o tym usłyszał.
— Uznałem, że to konieczne — powiedział Canidy, daleki od skruchy. — Trząsł się jak galareta i mówił, że go boli. Chyba miał jakieś zaburzenia żołądkowe. Po tym jak wypił, wyraźnie mu pomogło. W obliczu tego, co go miało czekać w Białym Domu, myślę, że słusznie postąpiłem.
— Ma pan na myśli prasę, Canidy?
— Tak jest, panie pułkowniku. Na miejscu czekał oficer piechoty morskiej, który zaprowadził nas do Gabinetu Owalnego. Tam już czekała prasa. Whittaker nie spodziewał się ich i bardzo mu się to nie spodobało. Chyba lepiej, że dostał coś do picia.
— Gdzie był list przez ten cały czas?
— Miał go ze sobą.
— Nie było żadnej szansy na to, żeby do niego zajrzeć?
— Był zaklejony, panie pułkowniku.
— Nie było czasu, żeby ryzykować otwieranie go, panie pułkowniku — wyjaśnił Douglass. — To ja podjąłem taką decyzję.
— Bardzo chciałbym wiedzieć, co w nim było — przyznał się Donovan.
— Cokolwiek tam było, generałowi Marshallowi nie bardzo się spodobało. Gdy tylko Whittaker wręczył go prezydentowi, prezydent dał go generałowi Marshallowi i generałowi bardzo się nie spodobało, to co w nim było.
— Zaraz, wybiegamy przed chronologię zdarzeń, panowie. Wróćmy do właściwego porządku rzeczy, bo się pogubimy.
— Tak jest, panie pułkowniku. Było tam z pół tuzina fotoreporterów, ośmiu, czy dziesięciu dziennikarzy, ekipa kroniki filmowej. Prezydenta już ustawili do zdjęć, zdjęli z wózka i oparli plecami o podpórkę. Wyglądało na to, że cała sprawa jest już od dawna przećwiczona. Early pokazał Jimowi, gdzie ma stanąć i włączyli reflektory; zaczęły błyskać flesze. Prezydent powiedział, że oto chce przedstawić narodowi autentycznego bohatera, który właśnie wydostał się z Filipin z MacArthurem i dziś dotarł do Waszyngtonu z wiadomością od generała. Potem uśmiechnął się i powiedział, że właściwie, według regulaminu, jako Zwierzchnik Sił Zbrojnych powinien wymienić z tym oficerem saluty, ale w gruncie rzeczy ma raczej ochotę go wyściskać, gdyż jest on synem jego najlepszych przyjaciół i zna go od czasu, gdy jeszcze nosił pieluszki, a nie mundur.
— I co dalej?
— Early wypchnął Jimmiego w zasięg kamer, a prezydent rzeczywiście objął go ramieniem i przedstawił z imienia i nazwiska. Potem odznaczył go Srebrną Gwiazdą za bohaterską ucieczkę i poinformował prasę, że Jim już wcześniej dostał odznaczenia za swoje zwycięstwa powietrzne i bohaterstwo w walce na ziemi.
— Wzruszające. — Głos Donovana zaprawiony był sarkazmem. —Franklin jest mistrzem w czymś takim.
— Prasa chciała zadawać mnóstwo różnych pytań, ale prezydent nie pozwolił im, tłumacząc to wyczerpaniem Whittakera. Poinformował, że później wraz z panią Roosevelt zjedzą w jego towarzystwie kolację, a zaraz potem powinien się kłaść do łóżka, by odpocząć po ostatnich przejściach. Tajna Służba wyłączyła reflektory i pismaków wypchnięto za drzwi.
— Konferencja prasowa odbyła się zupełnie bez pańskiego udziału, Canidy?
— Prawie musiałem sobie łokciami torować drogę do środka.
— Nikt z prasy nie łączył was obu?
— Myśleli, że jestem z Tajnej Służby.
— Znakomicie. I co dalej?
— Ordynans prezydenta posadził go na wózku i poszliśmy na górę.
— Generała Marshalla nie było na konferencji prasowej?
— Czekał na nas w części mieszkalnej. Wraz z panią Roosevelt.
— Był jakiś alkohol?
— Tak jest, panie pułkowniku. Ale chyba nie na tyle, żeby… To znaczy, nie bardzo wiem Jak to powiedzieć. Whittaker był bardzo słaby i być może alkohol działał na niego szybciej niż zwykle. Zapewne był więc pijany, ale nie przypuszczam, żeby to co potem zrobił, wynikało tylko z tego.
— Dobrze, i co było potem?
— Pani Roosevelt pocałowała go i zapytała, czy dzwonił do ciotki. To wtedy mówił, że zadzwonił do niej zaraz po wylądowaniu w Alameda. Potem pojawił się steward z przekąskami…
— Jak pana przedstawił, Canidy?
— Jako starego przyjaciela, który pracuje dla pana, panie pułkowniku.
— Dobra. Co było dalej?
— Poszliśmy jeść.
— Jedynym gościem z zewnątrz był generał Marshall?
— Tak jest, panie pułkowniku. Przedstawił się i powitał Jima w kraju. Potem usiadł po drugiej stronie stołu od nas, a państwo Rooseveltowie na szczytach. Steward nalał wino, a prezydent powiedział, że ma toast do wygłoszenia, ale dopiero po modlitwie.
— Modlitwie? On ją odmówił?
— Tak jest, panie pułkowniku. To była krótka modlitwa, standardowa, do której dodał dwie linijki: w jednej dziękował za powrót Jima, a w drugiej prosił o szybkie zwycięstwo. Potem wygłosił toast za powrót Jima, a wtedy Jim dał mu list MacArthura. Prezydent przeczytał go i oddał generałowi, któremu, jak mówiłem, nie spodobał się.
— Pani Roosevelt też go czytała?
— Nie, panie pułkowniku. Kiedy generał mu go oddał, schował go do kieszeni.
— Co dalej?
— Rozmówki przy stole. Szkoła, Harvard, takie tam. Potem podano jedzenie. I wtedy Jimowi odbiło.
— A co dokładnie zrobił?
— Najpierw poprosił o dodatkową szklankę i dodatkowy talerz. To mi się wydawało trochę dziwne, ale na razie nie było w tym nic nadzwyczajnego. Nie zjadł zupy, ale kiedy steward chciał sprzątnąć talerz, nie pozwolił mu. To też było dziwne, ale nie było w tym jeszcze nic niepokojącego. Bardziej obawiałem się, że się zaleje w trupa, ale na razie nic na to nie wskazywało. No, a potem się zaczęło. Podano główne danie, rostbef. Spojrzałem na niego i od razu widziałem, że coś kombinuje. Odłożył na ten dodatkowy talerz troszkę gotowanych kartofli, a potem odciął mały kawałek mięsa i też tam przełożył. To samo z częścią masła i jednym rogalikiem. Potem ostrożnie przełożył do szklanki kilka łyżek zupy krabowej.
— Po co?
— Też go o to zapytałem, a on się tylko uśmiechnął i puścił do mnie oko. Zanim zdążyłem zareagować, wstał i obszedł stół, podchodząc do generała Marshalla. Pochylił się nad stołem i odsunął talerz generała na środek stołu, zastępując go tym swoim dodatkowym. Postawił go przed generałem i wylał na talerz resztę zupy krabowej.
— O Boże!
— A potem zaczął swoją przemowę. Panie generale, powiedział, oto trzy ósme racji. Nasi żołnierze na Filipinach jedzą trzy ósme racji od miesięcy. Tyle tylko, że ludzie na Bataanie i Corregidorze nie mają takiej doskonałej wołowiny. Jeśli w ogóle mają jakieś mięso, to albo z resztek koni i mułów, które zostały po 26. pułku kawalerii, albo ze szczurów. Masła ani rogalików też nie było. Ani zupy krabowej.
— O Boże! — powtórzył Donovan, kręcąc powoli głową z niedowierzaniem.
— Kazałem mu siadać. Spojrzał na mnie. Był strasznie podekscytowany, miał niezdrowe rumieńce na twarzy. Popatrzył na mnie i tylko się uśmiechnął. A potem spojrzał na prezydenta, stanął na baczność i zasalutował mu. Tak doskonale, że nawet nie podejrzewałem, że tak umie.
— Nie mógł go pan powstrzymać?
— To wszystko stało się tak prędko. Nie miałem pojęcia, co szykuje.
— Powiedział coś prezydentowi?
— Powiedział, że jest pewien, iż Zwierzchnik Sił Zbrojnych i Szef Sztabu chcieli zobaczyć, jak wygląda trzy ósme racji i że ma nadzieję, że im będzie smakować, ale on musi przeprosić towarzystwo, bo jakoś stracił apetyt.
— Co zrobił Marshall?
— Nic. Pani Roosevelt wyglądała, jakby miała zamiar się rozpłakać. Prezydent spojrzał na mnie i powiedział, że to chyba dobry pomysł, żebym odprowadził kapitana Whittakera do domu, bo wygląda na wyczerpanego.
— Zanim wrócili, dzwonił Marshall. Powiedział, że Whittaker wraca do domu. Dodał, że wysłał karetkę, bo wyraźnie widać, że kapitan potrzebuje pomocy lekarskiej. Powiedział, że prezydent osobiście kazał mu dopilnować, by tę pomoc otrzymał jak najszybciej. Dopiero po powrocie Canidy’ego dowiedziałem się o wszystkim.
— Karetka była pod bramą może dwie minuty po tym, jak wjechaliśmy — ciągnął Canidy. — Wojskowa karetka, z Fort Myer.
— Przyjechał nią lekarz w stopniu pułkownika. Nie widziałem innego wyjścia, jak tylko wydać im go.
— Chciałem jechać z nimi, ale powiedzieli, że nie mogę, a Jim jeszcze dodał, że nie ma potrzeby, żebym jechał. Sam wsiadł do karetki i odjechali.
— I wtedy do pana zadzwoniłem, panie pułkowniku.
— No cóż — powiedział po kilku minutach zastanowienia pułkownik Donovan. — Nie widzę żadnych powodów, dla których miałby pan ponosić odpowiedzialność za zachowanie Whittakera, Canidy. Osiągnęliśmy zakładany cel, list został bez przeszkód dostarczony adresatowi. Jeśli prezydent uznał za stosowne podzielić się jego treścią z Marshallem, to jego sprawa. Poza tym, z tego co mi powiedzieliście, Jim rzeczywiście potrzebował opieki lekarskiej. Postaram się dowiedzieć, co się z nim dzieje. Jeśli się czegoś dowiem, dam panu znać, Canidy.
— Nie wierzę, że on oszalał, panie pułkowniku. Nie wierzę, żeby zasługiwał na umieszczenie u św. Elżbiety*.
— Powiedziałem, że postaram się dowiedzieć, co z nim zrobili. Jeśli okaże się, że jest u św. Elżbiety, to postaram się zrobić co w mojej mocy, żeby mu pomóc.
— Tak jest, panie pułkowniku.
— Czy mógłby nas pan zostawić na chwilę, Canidy? Mam parę spraw do omówienia z komandorem.
— Miałem nadzieję, że uda mi się z panem zamienić kilka słów, panie pułkowniku.
— W tej sprawie?
— W mojej sprawie.
— A o co chodzi?
— Chciałbym wiedzieć, jakie ma pan zamiary w stosunku do mnie. Komandor Douglass nie może, albo nie chce odpowiedzieć na to pytanie.
— Słyszałem, że już pan nie pała chęcią porzucenia waszyngtońskich wygód dla chwały podniebnych bojów?
— Komandor Douglass bardzo jasno i dobitnie uświadomił mi, że do pańskiej Marynarki zapisałem się do odwołania. Zdaje mi się, że rozumiem, dlaczego nie mogę wrócić do tej drugiej Marynarki, niemniej chciałbym wiedzieć, co miałbym robić u pana.
— Na razie zostanie pan niańką admirała de Verbey — odparł Donovan. — Admirał przebywa w Letnisku, w Deal.
— Cynthia mówiła, że są z nim jakieś problemy — powiedział Canidy tak, że zrobiło się z tego pytanie.
— Trzeba admirała zatrzymać w Letnisku, a zwłaszcza z daleka od prasy. Najlepiej, gdyby dało się po dobroci, ale w razie konieczności siłą. Komandor Douglass pracuje nad przydzieleniem mu jakiegoś oficera Wolnych Francuzów jako adiutanta, a poza tym będą do niego przyjeżdżać na konsultacje nasi oficerowie Marynarki. Na użytek admirała będzie pan pełnił rolę oficera łącznikowego. Zna pana, ale mam nadzieję, że połknie tę przykrywkę. Będzie pan nosił mundur majora lotnictwa Armii. Marynarka dostarczy wartowników, ale będą mieli powiedziane, że to pan wydaje rozkazy.
— Jak długo to potrwa?
— Aż uznamy, że już nie potrzeba.
Canidy wzruszył ramionami i milczał.
Przyjmuje rozkazy, pomyślał Donovan. To już dobrze.
— Na dłuższą metę jestem pewien, że uda się znaleźć panu jakieś inne zajęcia, w których będzie pan mógł skorzystać ze swoich umiejętności lotniczych i w innych dziedzinach, do których wykazuje pan talent. Niezmordowany bosman Ellis załatwił nam samolot, więc chciałbym, żeby go pan odebrał i poleciał nim do New Jersey.
— Co to za samolot?
— Beech 18. Zgadza się, Peter?
— Tak jest, panie pułkowniku.
— Jestem pilotem myśliwskim.
To zabrzmiało bardziej jak pytanie, niż wyzwanie.
— A także inżynierem lotniczym. Zresztą przecież latał pan już Beechem 18, czyż nie?
— Zaledwie kilka godzin w Chinach.
— No cóż, będzie pan miał mnóstwo czasu w New Jersey, żeby nabrać wprawy — odparł Douglass. — Postaramy się też panu załatwić przeszkolenie na kilku innych typach samolotów wielosilnikowych. Oczywiście w czasie wolnym od niańczenia admirała.
Canidy skinął głową.
— Coś jeszcze, Canidy?
— Nie, panie pułkowniku.
— W salonie stoi ekspres do kawy — powiedział Donovan, dając do zrozumienia, że jest wolny.
— Dziękuję.
Canidy wstał i wyszedł, zamykając drzwi za sobą.
Sterowiec patrolowy Marynarki startował właśnie z Lakehurst, kiedy Canidy miał lądować dwusilnikowym Beechem 18S. Wieża odesłała go na wschód, na drugi krąg, żeby zrobił miejsce żywej skamielinie bohaterskiego okresu rozwoju lotnictwa. Canidy nie miar nic przeciwko. Rzadko miał okazję zobaczyć któryś z majestatycznych aerostatów, a już zwłaszcza z bliska i z powietrza. Nigdy też nie widział, jak któryś z nich startuje. Wyglądało na to, że nie była to taka łatwa sprawa jak z samolotem. Trzeba było sporych umiejętności ze strony zarówno pilota, jak wieloosobowej obsługi naziemnej. Przelatując próbował policzyć ilu tych ludzi trzeba było, żeby manewrować sterowcem przy ziemi. Do uchwytów z tyłu i z przodu powłoki w kształcie grubego cygara przymocowanych było sześć lin, po trzy z każdej strony. U każdej z nich uwieszonych było kilku, sześciu czy ośmiu, za szybko mignęli, żeby ich dokładnie policzyć ludzi. Spojrzał na rękaw i domyślił się, że próbują ustawić sterowiec pod wiatr, jednocześnie nie pozwalając, by go zwiało w bok.
Sterowiec był duży, ale i tak nikł w oczach przy olbrzymim hangarze, z którego go wyprowadzono. Hangar zbudowano, kiedy był małym chłopcem, na miarę potężnych, szkieletowych sterowców transatlantyckich, które miały zdominować komunikację lotniczą i lotnictwo morskie po wielkiej wojnie. Marynarka miała dwa takie sterówce, „Akron” i „Macon”, po 240 metrów długości. Każdy kosztował 5 milionów dolców i żaden nie przeżył nawet dwóch lat, oba zostały zniszczone w katastrofach, przez nagłe burze. Dobrze, że chociaż były wypełnione helem, dzięki czemu nie było pożarów. Po tych dwóch próbach Marynarka dała sobie spokój z olbrzymami i zamówiła małe sterówce patrolowe. Komunikacyjnym sterowcom pasażerskim szło dużo lepiej. Wszystko było na najlepszej drodze, kiedy właśnie tu, w Lakehurst, 6 maja 1937 roku doszło do wielkiej katastrofy. Wypełniony wodorem niemiecki „Hindenburg” eksplodował przy podchodzeniu do lądowania. Zginęło tylko kilkanaście osób, wiele przeżyło, ale pokazywane w kinach całego świata wstrząsające zdjęcia pożaru, który w kilkanaście sekund strawił cały sterowiec sprawiły, że nikt już nie chciał nimi latać. Zresztą samoloty i tak już latały przez Atlantyk i to właśnie do nich należała przyszłość, co do tego nikt nie miał wątpliwości. Po latach świetności sterowców, zaledwie pięć lat temu, nie pozostało niemal nic, poza tym hangarem. Wcale się jednak nie marnował — Marynarka przechowywała w nim zamiast jednego sterowca pasażerskiego cały dywizjon małych sterowców patrolowych. Małych, uśmiechnął się pod nosem. Mały to był przy nich jego samolot! Sterówce miały po 50, albo i więcej metrów długości, a jego Beech nieco ponad dziesięć.
Okrążył lotnisko raz jeszcze, śledząc wysiłki obsług naziemnych, które w końcu zdołały obrócić tańczącego metr nad ziemią olbrzyma na wschód. Wkrótce potem sterowiec z gracją uniósł się w przestworza i odpłynął nad morze, gdzie będzie wisiał w powietrzu przez kilkanaście godzin nad podejściami do portu, wypatrując niemieckich U–Bootów.
— Navy sześć–jedenaście, tu wieża Lakehurst, zezwalam lądować — odezwał się głos w słuchawkach, wyrywając go z zadumy. — Wiatr dwa w porywach do pięciu, zachodni. Ciśnienie trzy–zero–zero–zero.
Położył Beecha na skrzydło i zawrócił ku lotnisku. Ten samolot, to było coś. Ciekawe, jak Ellisowi udało się go wyszabrować? Kiedy mówili o Beechu 18, spodziewał się odmiany AT–7, maszyny treningowej dla nawigatorów, albo transportowego C–45, obdartego z wyposażenia wewnątrz aż do gołych żeber. Tymczasem dostał dyspozycyjnego JRB–1 (od cywilnego B18S odróżniał go tylko napis NAW na burcie), z luksusowo urządzoną kabiną. Podobno był przeznaczony dla któregoś z wyższych admirałów, którego wysłano w morze, zanim zdążył się nim nacieszyć w kraju. Ellis jakimiś sobie tylko znanymi kanałami dowiedział się o nim i zadbał, by przydzielono go „czasowo” do BKI. Ten Ellis to cholernie użyteczny człowiek.
— Sześć–jedenaście podchodzi do lądowania — powiedział do mikrofonu. Odwiesił go na wieszak pod oknem i w tym samym ruchu sięgnął do przełączników klap i podwozia. Potem ściągnął trochę dźwignie przepustnic do siebie, zmniejszając obroty silników i poczuł, jak maszyna zaczyna opadać. Tuż nad ziemią jednak podmuch poderwał go do góry i musiał interweniować sterami, żeby Posadzić Beecha. Nie wyszło to na zdrowie lądowaniu, było dość twarde, a poza tym przyziemił znacznie dalej niż zamierzał. Chciałby móc zwalić to na narowistą naturę samolotu, ale tak naprawdę winny był jego brak doświadczenia w pilotowaniu samolotów wielosilnikowych. Częścią jego nowego wcielenia były akta, wedle których latał od lat w lotnictwie transportowym Armii i miał setki godzin nalotu na dwusilnikowych C–33*, UC–36*, C–40*, C–47* i oczywiście na C–45*, którego właśnie pilotował! Prawda była taka, że kiedy rano usiadł za sterami Beecha na firmowym lotnisku firmy Beechcraft w Wichita, po raz pierwszy w życiu siedział całkiem sam za sterami dwusilnikowego samolotu. To był jego pierwszy solowy lot zarówno na samolocie wielosilnikowym, jak i konkretnie na C–45. Sięgnął po mikrofon.
— Wieża Lakehurst, sześć—jedenaście na ziemi dziesięć po pełnej godzinie.
— Sześć–jedenaście, zjedź na drogę kołowania w lewo i kołuj do wschodnich wrót hangaru sterowcowego.
Z bliska hangar wydawał się jeszcze potężniejszy niż z powietrza. Jego ogrom po prostu przekraczał wszelkie wyobrażenia. Kiedy tak kołował, zapatrzony w piętrzącą się przed nim na niebotyczną wysokość ścianę, z wrót hangaru wyszedł oficer Marynarki, który uniósł do góry ręce i wykonał nimi ruch, którym kierujący ruchem na ziemi komunikuje „do mnie”. Przez chwilę zdziwił się, że oficer, i to komandor porucznik, wykonuje zadanie, które zwykle powierza się najwyżej bosmanmatowi z obsługi naziemnej, ale potem jego zdziwienie wywołało co innego. Otóż komandor najwyraźniej w świecie wskazywał mu drogę prosto do przepastnego wnętrza hangaru. Canidy posłusznie wykonał zwrot, ale potem zatrzymał maszynę i zamknął przepustnice na tyle, żeby silniki ledwie mełły powietrze na jałowym biegu. Niech pan komandor łaskawie poszuka głupiego gdzie indziej. Żartowniś się, jasna cholera, znalazł. Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie wprowadzał do hangaru samolotu z pracującymi silnikami! Strumień zaśmigłowy wyczynia najdziksze rzeczy w takich zamkniętych pomieszczeniach. BKI może i jest wszechmocne, ale jak dostaną rachunek za naprawę szkód i samolotów powywracanych na plecy, to wszystko się skrupi na nim, jako na sprawcy.
Jego zatrzymanie spowodowało jakieś zamieszanie. Komandor wywijał rękami, nie rezygnując ze swojego żartu. Z czeluści hangaru wychynął prawdziwy kontroler naziemny — podoficer z lizakami w dłoniach, w białej czapeczce na głowie — i… zaczął pokazywać to samo, co komandor. Cholera, może to nie żart? No dobra, sami chcieliście. Pchnął dźwignie przepustnic naprzód, tak jak do kołowania i zwolnił hamulce. Okazuje się, że od każdej reguły są wyjątki — i to był właśnie taki wyjątek od reguły, która każe wyłączać silniki przed wprowadzeniem samolotu do hangaru.
Wewnątrz stało już sześć innych samolotów. Przez wrota w drugim końcu hangaru — jak mu się wydawało z kilometr przed nim — kołowała właśnie Catalina na obu silnikach. Jeśli jej pilot zdecydował się rozkręcić swoje 1.200–konne Twin Waspy w tym hangarze, to czego on się bał? Te jego dwie suszarki do włosów po 450 koni nie miały razem tyle mocy, co jeden silnik tamtego.
Kontroler szedł szybko tyłem przed nim, wprowadził go jakieś sto metrów w głąb hangaru i wskazał, że ma skręcić w lewo, potem obrócić maszynę i zaparkować tyłem do ściany. Kiedy zajął wyznaczone miejsce, mat skrzyżował lizaki, dając mu sygnał do wyłączenia silników.
Gramolącego się z drzwi Canidy’ego powitał komandor, ten sam którego podejrzewał o niewczesne żarty, kiedy wskazywał mu wjazd do hangaru. Dick zasalutował tak jak w wojskach lądowych, do gołej głowy, choć o mało nie sięgnął do kieszeni po furażerkę. Siła przyzwyczajenia z poprzedniego życia w Marynarce. Komandor odwzajemnił salut i podał mu dłoń na przywitanie.
— Major Canidy?
Dick skinął głową.
— Komandor Reynolds, dowódca bazy.
— Niczego sobie szopka — powiedział Canidy, wskazując wokół na wnętrze hangaru.
Reynolds roześmiał się.
— To podobno największa budowla pod stałym samonośnym dachem na świecie.
— Patrząc na to, jestem w stanie uwierzyć, panie komandorze.
— Słońce tu nieźle przygrzewa, więc kiedy mamy trochę miejsca, staramy się parkować samoloty wewnątrz, żeby się na nim nie smażyły.
Sympatyczny gość, pomyślał Canidy, ale chyba nie tylko dlatego jest taki czarujący. To zawodowiec, stara się być kryty z każdej strony. Baza dostała rozkaz od samego szefa operacji morskich, żeby wydzielić siły do pilnowania Letniska i oddać komendę nad tym oddziałem zastępcy szeryfa federalnego, który okaże mu swoją legitymację. A dzisiejszego ranka ów szeryf, były agent FBI, wypożyczony do BK1, powiadomił go, że wraca do Waszyngtonu, przekazując swe obowiązki majorowi lotnictwa Armii nazwiskiem Canidy, który przyleci samolotem Marynarki.
— Pan Delaney powiedział, że oczekuje na pana w Letnisku, by dokonać formalnego przekazania obowiązków. Gdyby nie miał pan nic przeciwko, chciałbym panu tam towarzyszyć. Nie wiem, jakie może pan mieć propozycje zmian, a jeśli będę przy tym, oszczędzi to nam obu czasu na ich przekazywanie.
— Cieszę się, że znajdzie pan na to chwilę, panie komandorze.
— Rozumiem, jak ważne zadanie pan spełnia.
Czyli w tłumaczeniu na ludzki język, nie chcesz, żebym ci narobił kłopotów, pomyślał Canidy.
Komandor Reynolds zawiózł Canidy’ego do Letniska swoim służbowym szarym Fordem. Canidy ostatni raz siedział w służbowym samochodzie z marynarzem w białej czapce za kierownicą, kiedy był jeszcze w Pensacola, całe wieki temu. Pamiętał tę jazdę doskonale. Adiutant dowódcy bazy wyciągnął porucznika Canidy’ego z kasyna i zawiózł do willi admirała, gdzie czekali na niego obaj ze starym lotnikiem Armii o ogorzałej twarzy. Gość admirała nosił generalskie gwiazdki na skórzanej kurtce i nazywał się Claire Chennault. Bez zbędnych wstępów powiedział, że przyjechał zbierać ochotników do latania na P–40B dla Chińczyków, i że Canidy jest jednym z jego wybrańców.
— To piękna posiadłość — wyrwał go ze wspomnień komandor Reynolds. — Dom z przełomu wieków tuż nad brzegiem oceanu.
— Tak, wiem — zgasił gospodarza. — Byłem tam nieraz. Reynolds pomyślał, że jego poprzednie wizyty miały zapewne związek z zadaniem, które teraz przejął. Canidy mówił jednak o okresie o wiele wcześniejszym, przedwojennym. Stryjostwo Jima Whittakera gościli tu wiele razy całą ich paczkę ze szkoły St. Mark’s — Jima, Dicka i Erika Vollmera.
Teraz na ogrodzeniu posiadłości co jakieś sto metrów wisiała tabliczka, głosząca, że za nią rozciąga się własność rządu Stanów Zjednoczonych, na którą wstęp jest surowo zabroniony i będzie ścigany z całą mocą prawa. Za bramą, przy drodze wjazdowej, ale na tyle daleko, by nie było jej widać z szosy, stała budka wartownicza. Marynarz w białych getrach i z karabinem na ramieniu wyszedł z niej, kiedy zbliżyli się do niego. Zszedł z drogi, kiedy komandor pokazał legitymację i przedstawił towarzyszącego mu Canidy’ego.
Zastępca szeryfa federalnego, dowodzący dotąd ochroną, i młody porucznik Marynarki, który dowodził oddziałem wartowniczym, czekali na niego wewnątrz domu. Canidy rozpoznał agenta jako jednego z gości domu przy Ulicy Q. Jeśli agent był zaskoczony widokiem Canidy’ego w mundurze majora lotnictwa, to w każdym razie tego po sobie nie okazał.
— Ledwie się zrobiła pogoda, to mnie odsyłają — zażartował agent.
— Nie ma sprawiedliwości na tym świecie — zgodził się z nim Canidy.
Wprowadzili go pokrótce w schemat ochrony. Prócz wyjeżdżającego agenta było tu jeszcze czterech zastępców szeryfa, którzy zmieniali się na dyżurze co osiem godzin, nadzorując wartę Marynarki. Wartowników było czterech na każdej zmianie, przez całą dobę patrolowali drogę i w nieregularnych odstępach wykonywali obchody wzdłuż płotu i patrole na plaży.
W domu zainstalowano centralę telefoniczną. Obsługiwali ją zastępcy szeryfa po służbie. Bezpośrednie linie łączyły posiadłość z bazą w Lakehurst, z posterunkiem Straży Przybrzeżnej położonym cztery i pół kilometra dalej, wzdłuż plaży i z posterunkiem policji w Asbury Park. Canidy nie miał żadnych zastrzeżeń.
Kiedy tylko samochód Reynoldsa zniknął za bramą, Canidy poszedł szukać admirała Jeana—Philippe’a de Verbey. Znalazł go bez trudu na oszklonym tarasie domu — drobnego, starego mężczyznę, skupionego nad filiżanką kawy.
— Panie admirale, raz jeszcze jestem na pańskie rozkazy — powiedział w najlepszej francuszczyźnie, jaką zdołał z siebie wykrzesać po wielu godzinach powtarzania tego samego zdania. Zadał sobie sporo trudu, żeby sprawić przyjemność starszemu panu. Polubił go od pierwszego wejrzenia, tam w Maroku.
— Ja również cieszę się, że znów pana widzę — odparł admirał w ledwie znośnej angielszczyźnie. Canidy miał nadzieję, że jego francuski nie był bardziej kulawy od angielskiego admirała. — Często zastanawiałem się, co się też z panem działo od czasu, kiedy opuścił was okręt podwodny, którym tu przypłynąłem.
— Jak się dowiedziałem, ważne powody nie pozwoliły mi skorzystać wtedy z tego okrętu — odparł z przekąsem Canidy.
— A co tam, najważniejsze, że udało się panu wrócić — pocieszył go admirał, dotykając jego ramienia. — I dostać się tutaj. Myślę, że tu się panu spodoba. Będziemy gośćmi pani Whittaker. To wspaniała dama i jeszcze wspanialsza gospodyni.
— Znam panią Whittaker, panie admirale. Przed wojną bywałem tu często gościem.
— A teraz trafił pan tu właśnie dlatego?
— Mam zaszczyt piastować godność pańskiego oficera łącznikowego, panie admirale.
— Bardzo ciekawe. A mi się zdawało, że jest moim nowym klawiszem.
Canidy nie wiedział co powiedzieć, zaskoczony otwartością admirała.
— No cóż, to chyba i tak bez znaczenia. Jestem pewien, że moim uwięzieniem tutaj rządziły równie, jak pan to ujął, ważne powody, co pozostawieniem pana na tym kutrze rybackim koło Safi. — W głosie admirała Canidy nie wyczuł żadnej goryczy, choć byłaby tu jak najbardziej na miejscu. Z jednego aresztu domowego trafił do innego, nadstawiając po drodze karku. — Chodźmy, przedstawię pana moim oficerom sztabowym.
Sztab admirała składał się z komandora francuskiej Marynarki, starszego już człowieka, który brał udział w budowie pancernika Jean Bart” wraz z admirałem, o wiele młodszego komandora podporucznika i starego bosmana, który wyglądał jak idiota w białych dzwoniastych spodniach, bluzie z marynarskim kołnierzem na plecach i berecie z czerwonym pomponem na głowie. Douglass ostrzegał go wcześniej przed młodym komandorem, który miał być człowiekiem de Gaulle’a.
Pół godziny później Barbara Whittaker wróciła z zakupów w Asbury Park. Widząc starego Rolls–Royce’a wjeżdżającego na podjazd, Canidy skorzystał z okazji i przeprosił Francuzów, by wyjść na spotkanie pani domu.
Rolls miał na przedniej szybie naklejkę uprawniającą do przydziału benzyny kategorii A — dla pojazdów prywatnych, nie mających wpływu na wysiłek wojenny narodu. Przydział kategorii A wynosił dwanaście litrów tygodniowo. Biorąc pod uwagę, ile żłopał jej przedpotopowy Rolls, przydział wystarczyłby najwyżej na to, żeby pojechała do Asbury, ale nie z powrotem, pomyślał. Wyglądało na to, że Barbarę Whittaker ktoś wspomaga dodatkowym przydziałem paliwa — najpewniej z zapasów Marynarki.
Wysiadła z samochodu i właśnie pomagała szoferowi wypakować zakupy z bagażnika, kiedy go zauważyła. Uśmiechnęła się i podeszła do niego.
— Czy jeśli cię przytulę i pocałuję, Dick, będzie to dla ciebie bardzo krępujące? Tak się cieszę, że cię widzę.
— Byłbym nieszczęśliwy, gdyby było inaczej.
Uściskała go, a on sam się zdziwił, jak bardzo się ucieszył z tego spotkania.
— Pomóż nam z Tomem zanieść zakupy — powiedziała. — A potem weźmiemy sobie jakąś whisky z zapasów Chesty’ego, usiądziemy na ganku i pogadamy.
Aha, będzie się chciała czegoś dowiedzieć o Jimie. A ja mam jej pewnie jak najmniej powiedzieć. Pieprzyć to, nie jest niemieckim szpiegiem, ma prawo wiedzieć, co się dzieje z jej jedynym żyjącym bliskim. Powiem jej wszystko, co wiem.
Okazało się, że z tą whisky z zapasów Chesty’ego wcale nie przesadzała. Butelka, którą wyciągnęła, miała zawartość starszą od Canidy’ego. Pytała głównie o to, co się z nim działo i co będzie tu robił, ale na szczęście nie zahaczała nawet o Jima.
Wiedział doskonale, że to nie dlatego, że się nim nie interesuje. Była damą i poczucie obowiązków gospodyni zabraniało jej zbyt natarczywie wypytywać gościa.
— W Waszyngtonie spotkałem Jima — sam zszedł na ten temat, ułatwiając jej zadanie.
— Chyba nie powinieneś mi tego mówić, prawda, Dick?
— Widać po nim było, że ostatnio sporo czasu spędzał w dżungli na Bataanie, czy gdzie tam — ciągnął Canidy, ignorując kompletnie pytanie. — Na pewno miał malarię, a oprócz tego wspomniał, że jego tasiemiec ma na imię Clarence, ale na szczęście lubi ten sam gatunek whisky.
— O Boże, Chesty też kiedyś miał tasiemca. Strasznie się męczył.
— Stracił z piętnaście kilo, a jego dentysta sporo na nim zarobi.
— A jak się zachowywał?
Chodzi jej o to, czy nie zwariował?
— Prezydent zaprosił go na kolację, po tym cyrku z kamerzystami — zaczął Dick i opowiedział jej, jak jej bratanek demonstrował szefowi sztabu Armii jak wygląda trzy ósme racji żywnościowej.
— Nawet biorąc pod uwagę okoliczności, to było bardzo niegrzeczne w stosunku do Franklina i Eleanor — orzekła, kiedy skończył.
— Lepiej ich za niego nie przepraszać. Od razu będzie wiadomo, kto pani o tym opowiedział.
Skinęła głową na znak, że zrozumiała.
— To dlatego wysłali go do szpitala? Dlatego nie mogę go odwiedzić?
— Myślę, że wysłali go do szpitala, bo naprawdę tego potrzebował — powiedział Canidy, sam usiłując w to uwierzyć.
— W gazetach napisali, że przywiózł list od MacArthura, i że generał Marshall był na kolacji. Wiesz jak bardzo MacArthur i Marshall się nienawidzą?
— Słyszałem.
— Czy to nie miało wpływu na tę hospitalizację Jimmiego?
— Nie wiem — odparł po chwili. — Naprawdę nie mam pojęcia.
Zastanowiła się.
— Chesty i Franklin nie kochali się może za bardzo, ale nie mogę uwierzyć, żeby Roosevelt był zdolny…
— Pułkownik Donovan powiedział, że spróbuje się o nim jak najwięcej dowiedzieć. Chyba najlepiej będzie zaczekać na to, co zdoła ustalić.
Pochyliła się i poklepała go w kolano, a potem pogładziła dłonią po policzku.
— Dziękuję. Jestem pewna, że nie powinieneś mi mówić nic z tego, co usłyszałam, ale cieszę się, że jednak powiedziałeś.
— Tylko żeby się Donovan nie dowiedział.
— Nie dowie się. Wstała.
— Kiedy usłyszałam, że masz przyjechać, przeniosłam komandora Nadine’a z twojego starego pokoju. Niezbyt mu się to podobało, ale przekonałam go, że jesteś starym przyjacielem rodziny. Teraz żałuję, że tak powiedziałam.
— Dlaczego?
— Bo powinnam powiedzieć, że jesteś członkiem rodziny. — Spojrzała na niego raz jeszcze i odwróciła wzrok. — Zwykle zbieramy się na drinka o wpół do siódmej, potem jemy kolację około siódmej. Jeśli do tej pory nie zdążysz, to wiesz, gdzie szukać lodówki.
— Dziękuję.
— Witaj w domu, Dick.
Co powiedziawszy, weszła do wnętrza, zostawiając go na ganku samego.
Pomimo zapewnień Brandona Chambersa, że przez swoich korespondentów w Indiach może się dowiedzieć o stan Eda w ciągu kilku dni, pierwsza relacja o tym co się stało, przyszła dopiero dwa tygodnie po depeszy Chennaulta i to pocztą.
Windziarz przyniósł list tuż przed wyjściem Chandlera do pracy. Był zapakowany w tandetną brązowawą kopertę, napisany na arkuszu papieru powielaczowego, na rozklekotanej przenośnej maszynie do pisania, o czym świadczyły nierówne linijki.
D–two 1. dywizjonu pościgowego Amerykańskiej Grupy
Ochotniczej
Poczta polowa 607 S/F, Kalifornia
25 marca 42 roku
Szanowny Panie Bitter,
Zapewne otrzyma pan wieść o tym, że Ed został ranny,
zanim ten list do pana dotrze. Pomyślałem jednak, że
chciałby pan wiedzieć, jak do tego doszło.
Przeprowadzaliśmy atak z lotu koszącego dwiema
eskadrami (łącznie 10 samolotów) na japońską bazę
lotniczą w Cziengmai, w Syjamie. Jedną eskadrę prowadził
dowódca dywizjonu, drugą ja, a Ed miał przejąć
dowodzenie, gdyby któremuś z nas coś się stało.
Lecieliśmy z tlenem na wysokości 6.000 metrów,
a w pobliżu celu zeszliśmy nisko, by ostrzelać lotnisko
z lotu koszącego. Niektórzy z nas zabrali także 25—kilowe
bomby odłamkowe zamiast flar do oświetlania lądowiska
w nocy. Po drodze i w rejonie celu napotkaliśmy o wiele
więcej ognia plot, niż można się było spodziewać według
danych wywiadu.
Dowódca został trafiony już w pierwszym nalocie, a Ed,
który przejął jego obowiązki, został ranny tuż pod kolanem
w trzecim zejściu nad cel. Myślę, że to była obcierka albo
rykoszet, bo rana, choć na pewno nieprzyjemna, nie była
tak poważna jak od bezpośredniego trafienia pociskiem
kalibru 12,7 mm.
Mimo rany i uszkodzeń maszyny, Ed zdołał odzyskać
wysokość i wracał z nami, ale po drodze mówił przez radio,
że słabnie, traci przytomność i chce lądować przymusowo,
póki jeszcze panuje nad samolotem.
Miał szczęście. Chwilę potem wśród urwistych gór, nad
którymi lecieliśmy, ukazał się dość szeroki wąwóz, dnem
którego płynęła rzeka. Wąwóz był na tyle szeroki, że było
gdzie posadzić maszynę pomiędzy rzeką a jego ścianami
i na tyle twardy, żeby się nie zarył przy lądowaniu i nie
kapotował. Poszło mu na tyle dobrze, że przekonaliśmy się,
że miejsce jest bezpieczne do lądowania i jeden z pilotów
wylądował tam w ślad za nim. Pomógł mu wyjść z kabiny
i zaciągnął do swojego samolotu, po czym usiadł na nim i,
chowając głowę za wiatrochronem, żeby mu jej strumień
zaśmigłowy nie urwał, wystartował. Szczęśliwie udało im
się obu dolecieć do bazy.
Najgorsze było już za nimi. Na ziemi dostał środki
przeciwbólowe, unieruchomili mu kolano i samolotem
ewakuowano do Indii, do świeżo otwartego szpitala Armii
w Kalkucie.
Chyba najlepszą oznaką tego, w jakim był nastroju, była
zapowiedź, że wraca z Kalkuty za sześć tygodni. Nie
podzielam jego opinii. Myślę, że w Kalkucie, gdy tylko
dojdzie trochę do siebie, zapakują go na statek i odeślą do
domu. Jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, myślę
więc, że grozi mu najwyżej to, że będzie miał sztywne
kolano.
Przepraszam, muszę kończyć, bo właśnie dowiedziałem się,
że mianowano mnie dowódcą dywizjonu, a to pociąga za
sobą wiele nowych obowiązków.
Ed i ja zaprzyjaźniliśmy się bardzo. Myślę, że jeśli już
musiało dojść do czegoś takiego, mogło się to skończyć dużo
gorzej. Będziemy za nim tęsknić, ale cieszymy się, że
wyszedł z tego wszystkiego w miarę w całości.
Z poważaniem,
Douglas Douglass, por.
Chandler pokazał list Helen, po czym zaproponował, by zadzwoniła do Brandona i przeczytała go także jemu.
Kiedy wrócił, wspomniała mu, że zadzwoniła też, żeby przeczytać list Ann Chambers. Ann, córka Chambersa i jej bratanica, pracowała w redakcji jednej z gazet Chambersa w Memphis. Okazało się, że dzwoniła też do Marka i Sue–Ann Chambersów w Mobile. Większą część popołudnia spędziła fotografując list Douglassa, żeby mieć kopie do wysłania innym przyjaciołom, których ta historia mogła zainteresować.
Nazajutrz przyszedł następny list z chińskiej ambasady. Osiem kwiecistych akapitów sławiło tym razem poświęcenie młodego amerykańskiego pilota, który odniósł ranę w walce o wspólne dobro obu wielkich narodów, przekazywało wyrazy wdzięczności generalissimusa i wszystkich Chińczyków, a załączony był do niego jeszcze jeden złoty Latający Tygrys.
Pani Bitter sfotografowała i ten list, żeby mieć co wysyłać licznym przyjaciołom i krewnym. Kiedy sprawa się wyjaśni, mówiła, oprawi oba listy w ramki, drugiego tygrysa każe zamontować na drewnianej plakiecie i zawiezie je na Plantację, do ich domu letniego w Alabamie, powiesi je na ścianie biblioteki, wśród innych wojskowych pamiątek rodzinnych, wiszących tam od czasu wojny secesyjnej.
Zachowanie Helen zdumiało Chandlera. Byli małżeństwem od tak dawna, że zdawało mu się, iż zna swoją żonę, tymczasem okazało się, że to wydarzenie odwróciło tradycyjne role członków rodziny żołnierza na froncie. On o mało nie dostawał torsji ze strachu o syna, a ona pławiła się w chwale jego bohaterstwa.
Reporter i fotograf z redakcji „Life’a” odwiedzili na początku maja szpital w Kalkucie, szukając historii „dla pokrzepienia serc” rodaków w kraju. Stany Zjednoczone zbierały w pierwszych miesiącach wojny potężne baty i gdyby nie rajd B–25 pułkownika Doolittle’a na Tokio w poprzednim miesiącu, prasa nie miałaby żadnego optymistycznego wojennego tematu do opisywania. Może chociaż historia wojskowego szpitala, który powstał z niczego w ciągu zaledwie trzech miesięcy, by tu w tym odległym zakątku świata nieść pomoc amerykańskim chłopcom doda ludziom choć trochę otuchy.
Szybko dowiedzieli się, że wśród pierwszych pacjentów szpitala jest kilku Latających Tygrysów. Poszli do nich w nadziei na to, że opowiedzą coś ciekawego i nie zawiedli się. Jeden z nich opowiedział historię, która musi się spodobać w Nowym Jorku.
Pierwszy artykuł o nim został wydrukowany w numerze „Time’a” z datą 28 maja. Towarzyszyło mu zajmujące całą stronę zdjęcie Edwina Howella Bittera, siedzącego na wózku inwalidzkim, z prawą nogą w gipsie, sterczącym przed nim niby kopia średniowiecznego rycerza, ubranego w szpitalny szlafrok. Podpis pod zdjęciem głosił: „Ed Bitter, jeden z «cywilów»„.
Sama historia została ujęta w sposób mający „krzepić serca”:
W nowym szpitalu wojskowym Armii Stanów
Zjednoczonych, w Kalkucie, leczy się także pięciu „cywilów”.
Ich rachunki za leczenie pokrywa rząd Chin. Są to
pracownicy chińskiej firmy lotniczej CAMCO, piloci
Amerykańskiej Grupy Ochotniczej, leczący „wypadki przy
pracy”. Praca ta, w przypadku 24–letniego byłego pilota
myśliwskiego Marynarki Edwina H. Bittera, polegała na
dokonywaniu ostrzału z lotu koszącego japońskiego lotniska
w Cziengmai, w Syjamie, na rozklekotanym, zużytym do
granic możliwości Tomahawku, Curtissie P–40B, jedynym
samolocie, który Chińczycy zdołali kupić dla swoich
amerykańskich ochotników. Sprzedano im je, bo po upadku
Francji, dla której były przeznaczone, Brytyjczycy odrzucili
je jako przestarzałe i nie nadające się do walki w Europie.
Bitter zdołał strącić aż dziewięć japońskich maszyn na
swoim „przestarzałym” P–40, zanim sam został strącony
ogniem obrony przeciwlotniczej japońskiej bazy. Od
straszliwego losu japońskiego jeńca, a więc pewnej egzekucji
jako „bandyty”, uratowali go jego koledzy, piloci Latających
Tygrysów, tacy sami „cywile”, jak i on sam. Jeden z nich
zdołał wylądować obok jego samolotu, który rozbił się przy
przymusowym ładowaniu na dnie wąwozu. Wyciągnął
rannego pilota z kabiny, przesadził go do swojej maszyny i,
mimo że Tomahawk jest samolotem jednomiejscowym,
zdołał wystartować z „gapowiczem”. Nazwiska
bohaterskiego pilota, który nadal walczy z Japończykami
nie wolno nam zdradzić z powodu tajemnicy wojskowej,
jaka je otacza.
Absolwent akademii w Annapolis z rocznika 1938, nie
widzi dla siebie przyszłości w Marynarce, której jak mówi
„nie potrzeba ludzi ze sztywnymi kolanami”. Jeśli będzie
mógł, chciałby wrócić do swojej „cywilnej” pracy
w Chinach, jako Latający Tygrys.
Materiał w magazynie „Life” ukazał się dziesięć dni później, bo tyle trwało ściągnięcie do Ameryki wszystkich zdjęć do niego potrzebnych. Zawierał on dłuższą historię o pilotach AGO w Kalkucie i był dużo obszerniejszy — ale spóźnił się o 10 dni w stosunku do „Time’a”.
Nie wiadomo, czy rozkaz przyszedł od samego Roosevelta, czy od sekretarza Marynarki Knoxa, który w czasie wojny z Hiszpanią w 1898 roku sam odniósł ranę jako sierżant kawalerii w szarży pod San Juan, ale w każdym razie gdzieś z bardzo wysoka do Marynarki przyszło polecenie, by przyjąć Bittera z powrotem w szeregi tak szybko jak tylko zdoła się od niego przyjąć przysięgę i choćby na noszach.
Niedługo potem w skrzynce pocztowej Sary i Ann w recepcji hotelu „Peabody” w Memphis pojawił się list adresowany do panny Sary Child, z adresem zwrotnym „kmdr ppor. E. H. Bitter, Szpital Armii, p–ta pol. 652 San Francisco Kalif.” Ann przejęła go, zanim dostał się w ręce Sary i nosiła w torebce, aż znalazła czas, by otworzyć go nad parą z czajnika i przeczytać. Ann otwierała wszystkie listy, przychodzące do Sary od czasu wizyty matki Sary w Memphis.
Kiedy matka poprosiła swego męża, by zawiózł ją na odwiedziny do ich córki w Memphis, Joseph Kind (Sarze, jako przedstawicielce pierwszego pokolenia starej rodziny niemieckich Żydów urodzonej w Nowym Świecie, zamerykanizowano nazwisko na Child, kiedy szła do koledżu) bardzo chciał wierzyć, że czas i instynkt macierzyński przezwyciężyły już pierwszą reakcję na wieść na o tym, że ich 19–letnia, niezamężna córka spodziewa się dziecka.
Furia i przerażenie, z jaką przyjęła tę wiadomość, zaprowadziły ją na kolejne sześć tygodni do Instytutu Życia, prywatnej kliniki psychiatrycznej w Hartford, w stanie Connencticut. Joseph mimo to zabrał ją z Instytutu, wbrew opiniom lekarzy, kiedy poprosiła go o wyjazd do Memphis.
Sara mieszkała tam w apartamencie hotelowym, dzielonym z koleżanką z koledżu Bryn Mawr, Ann Chambers. Joseph Kind nie miał wątpliwości, że Ann, córka Brandona Chambersa była w Memphis nie tylko z powodu pracy, podjętej w redakcji jednej z gazet należących do jej ojca, ale także po to, by jego córka mogła uniknąć kontaktów ze swoją niespełna rozumu matką, mieszkającą w Nowym Jorku.
Bankier miał jednak nadal nadzieję, a poza tym uważał, że w sytuacji, kiedy w opanowanej przez Hitlera Europie jego rodzina w całości albo „zaginęła”, albo ukrywała się przed hitlerowcami, a jego przybrana ojczyzna zdawała się podzielać los reszty krajów podbijanych przez Oś, należało dokładać wszystkich starań, by trzymać się razem. Być może, miał nadzieję, wśród tej zawieruchy narodziny nowego życia okażą się wydarzeniem radosnym i pomogą jej wreszcie znaleźć spokój.
Na widok córki popłakał się i to nie ze zgryzoty nad jej panieńską ciążą, ale ze szczęścia. Jego córka z widocznym już brzuchem wyglądała jak wcielenie macierzyńskiej miłości. Cała wręcz płonęła jakimś nieziemskim blaskiem, jak istota nie z tego świata.
Reakcja matki niestety diametralnie różniła się od jego.
— Ty suko! — rozdarła się na jej widok. — Bezbożna dziwko! Obyś zdechła razem z tym swoim bękartem!
Joseph Kind musiał ją siłą wypchnąć z pokoju i obezwładnić do momentu, kiedy hotelowy lekarz nie podał jej środków uspokajających.
Sara przypłaciła tę wizytę ciężką depresją. Dwa dni później, jeszcze zanim doszła do siebie, w dniu, w którym państwo Bitterowie otrzymali telegram od generała Chennaulta, urodziła w szpitalu w Memphis zdrowego, 3,5–kilogramowego chłopca. W rubryce »Ojciec” zapisano „nieznany”, a narodziny powiększyły statystykę urodzin „dzieci z nieprawego łoża”.
Ann Chambers uznała, że nie wolno jej w takiej chwili powiedzieć, że Ed został ranny, że o mało nie zginął. Tym bardziej, że depresja poporodowa przyszła wcześniej i była silniejsza, niż się spodziewał prowadzący ją lekarz.
Po dziesięciu dniach, wciąż w stanie depresji, wypisano ją do domu i wróciła do apartamentu hotelowego. Przez większość dnia była tam w towarzystwie pielęgniarki, którą wynajęła Ann, ale od chwili wyjścia pielęgniarki o piątej do powrotu Ann z redakcji była całkiem sama. Przyjaciółka wciąż obawiała się o nią i wolała wracać z pracy szybko, nawet wtedy, kiedy właściwie powinna zostać dłużej.
Teraz, kiedy przyszedł list, musiała go przeczytać pierwsza. Sara ledwie pozbierała się po historii z matką, podobny cios z tej strony mógłby ją zabić. Otworzyła kopertę, przeczytała list i uznała, że może go przekazać. Zalepiła na powrót kopertę, odczekała chwilę, aż przeschnie i ruszyła do drzwi pokoju Sary. Pchnęła je na oścież i wymachując kopertą wpadła do środka.
— Tatuś się wreszcie odezwał!
Sara wzięła kopertę i przez chwilę obracała ją w rękach, nie mogąc się zdecydować na jej otwarcie. Jej oko przez chwilę spoczęło na adresie zwrotnym.
— O Boże! On jest w szpitalu!
Gorączkowo rozdarła kopertę, omal nie drąc przy tym listu.
Kalkuta, Indie
7 kwietnia 1942 roku
Droga Saro,
Dostawałem twoje piękne listy regularnie i bardzo żałuję, że
okazałem się takim niedobrym korespondentem. Ostatnio
miałem drobny wypadek, w którym nieco ucierpiała moja
noga i jak już może zauważyłaś, czytając adres zwrotny na
kopercie, mam trochę wolnego czasu.
Śpieszę zapewnić cię, że czuję się naprawdę dobrze i nie ma
żadnych powodów do niepokoju. Ten pobyt w szpitalu
oznacza, że mam wreszcie sposobność wznowić naszą
przerwaną korespondencję, odpowiadając na twoje
wspaniałe listy.
Najwspanialszą wiadomością jest to, że (tu znowu odwołam
się do adresu zwrotnego), jak widać, wróciłem do naszej
Marynarki i nawet dostałem awans. Wczoraj odwiedził
mnie oficer z misji Marynarki przy brytyjskim dowództwie
i, nie tracąc czasu na głupstwa zapytał, czy teraz, skoro
AGO nie będzie już miała ze mnie pożytku, zastanawiałem
się nad powrotem do domu. Odparłem na to, że do 4
czerwca wiąże mnie nadal podpisany z CAMCO kontrakt,
ale okazało się, że Grupa może mnie z niego zwolnić. Moja
noga będzie w gipsie jeszcze co najmniej miesiąc, albo
półtora, a potem czeka mnie okres rehabilitacji i, zanim
będę w stanie wrócić do latania, kontrakt i tak dobiegnie
końca.
Pomyślałem, że to naprawdę miłe ze strony Marynarki, że
przyjmuje z powrotem pod swoje skrzydła połamańca,
z którego na razie i tak nie będzie miała większego
pożytku. Okazało się, że to nie koniec jej dobroci. Kiedy
podpisywałem kontrakt (chyba mogę ci to już teraz
powiedzieć), obiecano nam, że po powrocie przyjmą nas
z powrotem bez utraty stopnia i starszeństwa, tak
jakbyśmy nigdy nie opuścili służby. Ta obietnica rozciągała
się na zachowanie ewentualnych awansów w AGO. Służąc
tam, otrzymałem awans na kapitana i z takim stopniem
powinienem wrócić do służby. Skoro jednak wcale jej nie
opuszczałem (do tego sprowadzały się te wszystkie
kombinacje), to jako porucznikowi, który spędził pół roku
w strefie frontowej, należał mi się jeszcze jeden awans. To
wszystko złożyło się na to, że wróciłem do służby w randze
o dwa stopnie wyższym od tego, w którym pojechałem do
Chin. Awans oczywiście jest na czas wojny, ale i tak trudno
mi się przyzwyczaić do tego, że z porucznika stałem się
komandorem podporucznikiem. Wszyscy komandorzy
podporucznicy, których znałem, byli ode mnie o wiele
starsi. Jakoś będę się do tego musiał przyzwyczaić. Na
razie mam ściągawkę w postaci karty chorobowej
z wykresem temperatury, wiszącą na ramie łóżka i jak byk
jest na niej wypisane: KMDR PPOR. BITTBR.
Mam jeszcze jedną dobrą wiadomość do przekazania —
wracam do Stanów. Płynie już do nas okręt szpitalny i jeśli
do tego czasu zbierze się odpowiednia liczba rannych do
ewakuacji (co raczej nie ulega wątpliwości), wyruszy zaraz
w drogę powrotną. Istnieje spora szansa na to, że zanim
następny list do ciebie dotrze tutaj, ja będę już w drodze,
więc możesz oszczędzić na znaczkach.
Nie mam pojęcia, gdzie będę służył w kraju, ale być może
będę w stanie pojechać do Memphis, żeby cię odwiedzić.
Bardzo chciałbym ci postawić najbardziej wyrafinowany
obiad, na jaki stać restaurację hotelową w „Peabodym”.
Pozdrów ode mnie, proszę, Ann i jeśli chcesz zaryzykować
papier i znaczek, odpisz.
Twój oddany korespondent, Bd
— Był ranny, ale to nic poważnego — podzieliła się wieściami z Ann Sara, kiedy skończyła czytać.
— Łże jak pies.
Sara spojrzała na nią zaskoczona. Ann wyszła z pokoju do swojej sypialni i wróciła z szarą kopertą, w której gromadziła dla niej resztę wiadomości. Były tam fotokopie depeszy Chennaulta, obu listów z chińskiej ambasady, listu Douglassa oraz wycięte artykuły z „Time’a” i „Life’a”.
— Strasznie wygląda — zasmuciła się Sara na widok jego fotografii. — Jak zagłodzony.
— Żyje. I wraca do domu.
— Dlaczego mi tego wszystkiego wcześniej nie pokazałaś?
Ann wzruszyła ramionami.
— Przecież to była tylko depresja poporodowa! Nie odbiło mi jak mojej matce!
Ann uśmiechnęła się do niej. Sarze przypomniało się co innego.
— A Dick Canidy? Dostałaś coś od niego?
— Ani od niego, ani o nim.
— No cóż, wygląda na to, że nie mają tam zbyt wiele czasu na prowadzenie korespondencji.
— Jasne. Oni nie mają, albo on nie ma, zajęty jakąś Chinką, Amerykanką, Angielką, lub wszystkimi trzema naraz.
— Skąd wiesz?
— Bo go znam, do jasnej cholery!
Prezydent Stanów Zjednoczonych jadł w towarzystwie pułkownika Donovana obiad, kurczę z sałatką z ziemniaków, na wyłożonym kamieniem patio prezydenckiego domku. Od wzroku innych kuracjuszy i gości centrum leczenia choroby Heinego–Medina chroniła ich zielona krata.
Roosevelt miał gościa, który na widok pułkownika zniknął jak kamfora. Gościa płci przeciwnej. Donovan zastanawiał się, dlaczego ten widok tak go wzburzył. Roosevelt był w końcu mężczyzną, nawet jeśli kalekim. Eleanor, o czym wiedział, jak mało kto, naprawdę potrafiła mu zaleźć za skórę. Barbara Whittaker była od niej zdecydowanie przyjemniejsza w obyciu i ładniejsza, a mimo to Chesty umarł w łóżku kobiety w wieku, w którym mogłaby spokojnie być jego córką. Niby dlaczego Roosevelt miałby być świętym?
Zresztą, wytoczył ostateczny argument, to nie jego sprawa. Przyjechał do Georgii omawiać sprawy związane z wojną i działania BKI, które miały przyśpieszyć jej wygranie. To, czy Roosevelt ma kogoś na boku, czy też nie, w żadnym stopniu na to nie wpływało.
Najważniejszym tematem rozmowy przy obiedzie było nie lanie, jakie zbierali alianci na wszystkich frontach wojny i nawet nie operacja „Torch”, inwazja na Północną Afrykę, która miała być pierwszym wielkim kontratakiem Ameryki w tej wojnie. Tematem rozmowy przy stoliku była superbomba.
Donovan dowiedział się, że choć eksperymenty na Uniwersytecie Chicagowskim nie doprowadziły na razie do reakcji łańcuchowej i daleko im było do zakończenia prac, naukowcy pod przewodem doktora Conanta z Uniwersytetu Harvarda są coraz bardziej pewni, że wszystko jest na najlepszej drodze. Ta wiadomość wprowadziła prezydenta w tak dobry nastrój, czy też może jego depresja osiągnęła tak głębokie stadium, że Roosevelt bez mrugnięcia okiem zaaprobował wystawienie im czeku in blanco ze swego tajnego funduszu wojennego na prowadzenie dalszych prac.
1 czerwca uruchomiono Projekt „Manhattan”, pod kierownictwem generała brygady wojsk inżynieryjnych Armii, Leslie’ego R. Grovesa. Zadaniem zespołu naukowców stało się już oficjalnie stworzenie bomby, której moc rażenia pochodzić będzie z rozbicia jądra atomu. Nazwę projektu wybrano w nadziei na to, że olbrzymie koszty jego prowadzenia zostaną uznane za wydatki na budowę jakiegoś gigantycznego biurowca na Manhattanie, odciągając uwagę od miasteczek baraków, budowanych dla potrzeb Projektu w Oak Ridge w stanie Tennessee, Hanford, Waszyngtonie i Nowym Meksyku. Wśród wtajemniczonych popularna była też interpretacja, w myśl której nazwę miał wymyślić księgowy po obejrzeniu rachunków. Podobno na widok sum, na które opiewały, wykrzyknął, że te koszty sięgają nieba, jak wieżowce na Manhattanie.
Udział BKI w realizacji Projektu polegał jak dotąd na odnalezieniu i sprowadzeniu do Ameryki francuskiego inżyniera górniczego nazwiskiem Grunier, który przed wojną pracował w Kongu dla belgijskiego przedsiębiorstwa Union Miniere.
Jedno z bardzo niewielu występujących w przyrodzie złóż rudy Uranu, z której według opinii naukowców można było otrzymać izotop uranu U235, znajdowało się w kongijskiej prowincji Katanga.
Od Gruniera dowiedzieli się, że Union Miniere nie była zainteresowana rudą uranu, traktowaną jako odpady produkcyjne i zgromadzoną w dużych ilościach w pobliżu należących do niej kopalń i zakładów przetwórstwa miedzi. Część ludzi z bardzo wysokich kręgów kwestionowało wiarygodność Gruniera, podkreślając, że do Stanów Zjednoczonych został sprowadzony wbrew swej woli z Maroka, gdzie pracował przy wydobyciu fosfatów. Jego rodzina pozostała we Francji i mógł w obawie o jej zdrowie zataić część prawdy lub udzielić dezinformacji. BKI podjęło działania, by rozstrzygnąć owe wątpliwości.
Gruniera „przekonano”, żeby sporządził mapy, pokazujące rozmieszczenie owych hałd odpadów. Donovan posłał potem agenta z Południowej Afryki we wskazane miejsca w Kongu, który wrócił z 25 kg próbek odpadów kopalnianych w 20 woreczkach. Etykiety na nich wskazywały miejsca, z których je pobrano.
Dwanaście próbek okazało się całkowicie bezużytecznych. Wbrew temu, co sądził Grunier — a przynajmniej temu, co powiedział BKI — nie zawierały nawet śladu uranu. Siedem kolejnych próbek wykazywało zbyt małą zawartość pierwiastka, by myśleć o ich wykorzystaniu do produkcji wzbogaconego uranu. Tylko jedna z trzech lepszych próbek zawierała wymaganą liczbę cząstek uranu na milion innych, a ostatnie dwie były naprawdę dobre, jak wykazała analiza spektrograficzna i chemiczna.
Po wybraniu złoża, przed zespołem stanęło kolejne pytanie: na ile reprezentatywna dla danej hałdy była próbka? Czy wysoka zawartość uranu nie jest tylko przypadkiem? To był naprawdę poważny problem z racji olbrzymich ilości rudy niezbędnych do otrzymania mikroskopijnych ilości U235. Cały światowy zapas tego izotopu obliczano na 0,00045 g, podczas gdy do zbudowania jednej bomby potrzeba było znacznie więcej. Niektórzy z naukowców uczestniczących w Projekcie oceniali, że wystarczy pół kilograma U235, by stworzyć masę krytyczną pozwalającą zbudować bombę atomową. Inni, wysuwając nie mniej naukowe i przekonywające dowody, twierdzili, że bez 45 kg izotopu nie ma w ogóle mowy o budowie bomby.
Żeby określić, ile ton rudy będzie należało przerobić, by otrzymać tyle uranu, trzeba było wybrać jakieś złoże, zawierające odpowiednią ilość surowca, to znaczy nie mniej niż 5 ton. To oczywiście na początek, potem potrzeba będzie znacznie więcej, jeśli eksperymenty dadzą pożądany efekt.
12 grudnia 1941 roku rząd niemiecki wypowiedział wojnę Stanom Zjednoczonym i poinformował rząd Belgii, że zgodnie z warunkami rozejmu, który zakończył wojnę pomiędzy oboma państwami w roku 1940, dalszy eksport miedzi i innych surowców z kolonii belgijskich, w tym Konga, do Ameryki zostaje zabroniony. Wszystkie kontrakty dotyczące innych stosunków handlowych z Ameryką zostaną zaś zbadane pod kątem tego, czy nie wzmacniają przeciwnika i decyzje co do ich kontynuacji wyda się w terminie późniejszym.
Skoro tak, to te kilkaset ton rudy trzeba będzie jakoś przemycić ze środka najczarniejszej Afryki. Jak, to już problem na przyszłość, na razie trzeba było się upewnić, że wybrano dobre, bogate w uran złoże. W tym celu, postanowił Donovan, trzeba będzie polecieć do Katangi i przywieźć pięciotonową próbkę do Stanów Zjednoczonych.
— A więc zajmiesz się zorganizowaniem tego lotu, Bill?
— Tak, panie prezydencie.
— Jak?
Zainteresowanie, jakie Roosevelt wykazywał szczegółami technicznymi planu drażniło Donovana. Oczywiście, pochlebiało mu, że oto pracuje nad projektem, którym interesuje się osobiście sam prezydent Stanów Zjednoczonych, ale te wyjaśnienia zawsze zabierały mnóstwo czasu. A tego, jak zawsze pouczał swoich podwładnych, naród prowadzący wojnę zawsze ma za mało. Nie starczało czasu na omówienie rzeczy dużo bardziej pilniejszych, a tymczasem musiał poświęcić co najmniej kwadrans ze ściśle wydzielonego czasu, który mógł mu poświęcić prezydent na wyjaśnianie szczegółów skomplikowanej operacji sprowadzenia tej próbki. Wolałby w tym czasie zająć się zupełnie innymi sprawami.
Z drugiej strony, Roosevelt był jego najwyższym zwierzchnikiem i nie bardzo wypadało mu zwracać uwagę, że marnuje czas na pytania o zagadnienia, które nie są jego sprawą.
— Pamięta pan tego młodego człowieka, którego Jimmy przyprowadził ze sobą na tę pamiętną kolację z generałem Marshallem, panie prezydencie?
— Canidy, czy jakoś tak?
— Richard Canidy — potwierdził Donovan. — Były Latający Tygrys, a co dla nas w tej chwili dużo bardziej ważne, aerodynamik z dyplomem MIT*.
— Zaraz, coś tu nie gra… To nie jest może jakiś znajomy tego człowieka, którego wysłaliśmy do Afryki po inżyniera górniczego i tego francuskiego admirała? On też był zdaje się Tygrysem i inżynierem lotniczym.
— To ten sam człowiek, panie prezydencie — powiedział Donovan, pod wrażeniem, ale wcale nie zaskoczony pamięcią swego pryncypała do szczegółów, zdawałoby się, zupełnie bez znaczenia. — W tej chwili przebywa w domu Chesty’ego i pilnuje, żeby admirał miał co robić i trzymał się z daleka od reporterów. No i przygotowuje się do następnego zadania.
— W jaki sposób?
— Dostarczyliśmy mu pewne dane, masę ładunku i wymagany zasięg przelotu z tym ładunkiem, bez mówienia co to, skąd, dokąd i kto go przewiezie. Zleciliśmy mu opracowanie sposobu, w jaki to przeprowadzić, oczywiście w warunkach całkowitej tajemnicy. Otrzymuje w tym względzie wielką pomoc ze strony linii lotniczej Pan American Airways.
— Pan Am? A dlaczego nie lotnictwa Armii?
Donovan zdał sobie sprawę, że stąpa po cienkim lodzie. Bez wątpienia Pan Am miała więcej doświadczenia w kwestii przewożenia ciężkich ładunków na dalekie odległości niż ktokolwiek w Ameryce, nie wyłączając lotnictwa Armii. Ich najlepszym ekspertem w tej dziedzinie był nie kto inny, jak sam pułkownik Charles A. lindbergh, „Szczęściarz Lindy”, pierwszy człowiek, który zdołał w pojedynkę przelecieć nad Atlantykiem. Lindy był bohaterem Ameryki, wszyscy współczuli mu straty synka, zamordowanego przez porywaczy, ale ostatnio wypadł z łask prezydenta po tym, jak po powrocie z Europy autorytatywnie oświadczył, że w jego opinii Luftwaffe jest niezwyciężona. Jak by mu tego było mało, zaangażował się w dodatku w prace izolacjonistycznej organizacji Najpierw Ameryka i wspierał swym olbrzymim autorytetem jej pacyfistyczną propagandę pod hasłem, że Ameryka nie powinna mieszać się do wojen Europejczyków.
Mimo to nazajutrz po Pearl Harbor pułkownik rezerwy Charles Lindbergh zgłosił się na ochotnika do powrotu do aktywnej służby. Jak można się tego było spodziewać po sprawie McCormicka, Roosevelt także w tym przypadku nie zgodził się na to. W tym przypadku Lindbergh nie był w wieku, który by umożliwił Rooseveltowi odrzucenie go z tego powodu — ale prezydentowi nie stwarzało to żadnej różnicy. W zaciszu Białego Domu oświadczył, że Lindy założy mundur po jego trupie.
Donovan i Lindbergh przyjaźnili się jednak od dawna, więc szef BKI zwrócił się do niego z pytaniem, obawiając się, że irracjonalna reakcja prezydenta może zrazić lotnika. Wbrew obawom Lindy z miejsca zaangażował się w prace nad planowanym przelotem długodystansowym. To właśnie o jego pomocy mówił Rooseveltowi Donovan, wspominając o współpracy z Pan American.
— Bo Pan Am zna się na tym o wiele lepiej niż Armia.
Roosevelt z niechęcią zgodził się z nim. Gdyby zapytał konkretnie o Lindbergha, Donovan by nie skłamał. Skoro jednak nie zapytał, nie było sensu poruszać tego tematu.
— Myślisz, że to się da zrobić?
— Canidy mówi, że tak, panie prezydencie.
— Wygląda na to, że masz do niego sporo zaufania, Bill. Z tego co mówisz, został dopuszczony do sporej ilości bardzo tajnych informacji.
— Panie prezydencie, są dwie szkoły w zakresie dopuszczania do tajemnic. Jeśli będzie się je wydzielać i każdego wprowadzać tylko w jedną, to w rezultacie otrzymujemy tłum ludzi, których trzeba pilnować. Z drugiej strony, jeśli jednego człowieka wprowadzić w wiele tajemnic, to trzeba zapewnić bezpieczeństwo tylko jednemu. Poza tym, przynajmniej na razie, nie mam zamiaru posyłać Canidy’ego do Konga. On ma się tylko zająć organizowaniem operacji. Jak skończy, weźmiemy do tego załogę z lotnictwa Armii.
Roosevelt zastanowił się przez chwilę nad tym, co usłyszał.
— Tak, pewnie będą zachwyceni — uśmiechnął się. — W końcu to do nich należy odpowiedzialność za operacje lotnicze.
— Oczywiście — odpowiedział z równym sarkazmem Donovan. — Tak samo jak ja się miałem zajmować wywiadem. Zapewne jest pan niemile zdziwiony faktem, że od czasu do czasu powoduje to pomiędzy nami konflikty?
— Mówisz ogólnie, czy masz na myśli coś konkretnego?
— Niemiecki program myśliwców odrzutowych, panie prezydencie. Roosevelt uśmiechnął się jeszcze szerzej, sprawiając, że cygarniczka w jego ustach uniosła się niemal pionowo w górę.
— Pewnie się zdziwisz, Bill, ale kiedy powiedziałem o tym Marshallowi, usłyszałem, że Armia nie przejmuje się tym programem aż tak bardzo. Prawdę mówiąc, są zdania, że to raczej twój problem w sensie strategicznym, niż ich w sensie taktycznym.
— 1 bardzo się mylą — stwierdził Donovan z naciskiem.
— Czyżby?
— Wysłucha pan uważnie, co mam do powiedzenia?
— Oczywiście, jak mógłbym odmówić?
— O ile mi wiadomo, lotnictwo Armii wdraża do realizacji taktykę zmasowanych dziennych nalotów samolotów B–17 i B–24 na cele wojskowe w Niemczech. Święcie wierzą w to, że silne uzbrojenie pokładowe dużej formacji ciężkich bombowców wystarczy, by przebić się przez ścianę ognia, jaką na jej drodze postawią Niemcy.
— A ty w to nie wierzysz?
— Nie dadzą rady obronić się przed niemieckimi myśliwcami uzbrojonymi w działka, zwłaszcza jeśli te będą w stanie latać trzy razy szybciej niż bombowce.
— Lotnictwo Armii nie zgadza się z tym poglądem, Bill. Poza tym uważają, że upłynie jeszcze sporo lat, zanim pierwszy myśliwiec odrzutowy wzbije się w powietrze.
— Panie prezydencie, pierwszy odrzutowy myśliwiec, Heinkel He–178 wzbił się w powietrze z lotniska pod Berlinem 27 sierpnia 1939 roku.
Roosevelt spojrzał na niego z ukosa.
— A za miesiąc czy dwa — ciągnął Donovan — Luftwaffe przejmie pierwszy z dwunastu zamówionych w Augsburgu dwusilnikowych myśliwców odrzutowych Messerschmitt Me–262. Ten samolot ma być już napędzany silnikami odrzutowymi ze sprężarkami osiowymi von Ohaina, podobno o wiele wydajniejszymi od silników pulsacyjnych, których używali dotąd.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
— O mało cię nie obraziłem, Bill, pytając czy jesteś pewien źródła tych informacji. Oczywiście, nie zrobię tego. Ale czy zdajesz sobie sprawę z tego, w jakiej trudnej sytuacji stawiasz mnie wobec lotnictwa Armii?
— Jeśli te niemieckie myśliwce wejdą do użytku operacyjnego, panie prezydencie, to straty, które nam zadadzą będą znacznie bardziej trudne do zaakceptowania. I to zarówno w sensie taktycznym, jak i dla opinii publicznej. I tu się zgadzam z Marshallem, w tym sensie jest to zagadnienie natury strategicznej.
— Więc co proponujesz, żeby do tego nie dopuścić?
— To już zmartwienie lotnictwa. Chodzi tylko o to, żeby nie chowali głowy w piasek i nie udawali, że nie ma problemu. Niech tylko zaakceptują istnienie problemu, to już ich głowa w tym, jak sobie z nim poradzą. Moi ludzie mówią, że produkcja silników odrzutowych jest znacznie trudniejsza niż zwykłych tłokowych. Nie tylko są bardziej skomplikowane, ale wymagają zastosowania specjalnych, trudno osiągalnych materiałów. Jeśli więc uda się wyeliminować huty je produkujące, albo zakłady wytwarzające podzespoły do ich produkcji, możemy opóźnić ich produkcję. Nie wierzę, żeby się udało to powstrzymać raz na zawsze, ale opóźnić jak najbardziej.
— Cholera!
— Tego problemu nie można w nieskończoność odkładać na bok. Sam się nie rozwiąże.
Roosevelt spiorunował go wzrokiem, unosząc gniewnie brwi.
— Więc czegóż pan ode mnie oczekuje, pułkowniku?
— Panie prezydencie, z całym szacunkiem, sugeruję by poinformował pan lotnictwo, że sprawa niemieckich odrzutowców została zgodnie z ich sugestią powierzona na wyłączną odpowiedzialność Biuru Koordynatora Informacji, i że ich wywiad ma nam w związku z tym przekazać wszelkie posiadane na ten temat informacje.
— Tylko o to chodziło, o dostęp do ich wiadomości?
— Chcę, by sprawa niemieckich odrzutowców została powierzona moim ludziom i nie chcę, żeby ze mną konkurowali.
Roosevelt uspokoił się.
— Bill, oni naprawdę są po naszej stronie — zażartował.
— Owszem są, ale ich informacje interpretują oficerowie lotnictwa, a oni wszyscy, od sierżantów po generałów, święcie wierzą w niezwyciężoną potęgę ciężkich bombowców, które mogą się same obronić. Nie chcą nawet słyszeć o tym, że może być inaczej.
— No dobrze — Roosevelt odprężył się całkowicie, kryzys minął. — George Marshall będzie dzwonił o piątej. Przekażę mu to, o co prosisz.
— Dziękuję, panie prezydencie.
— Coś jeszcze?
Donovan ledwie dostrzegalnie zawahał się.
— Nie, panie prezydencie.
Wahanie Donovana nie umknęło uwadze Roosevelta.
— Widzę, że jednak jest. No, wal. O co chodzi?
Donovan wzruszył ramionami.
— Chciałbym się dowiedzieć, gdzie się podział Jimmy Whittaker.
— Doprawdy?
Głos prezydenta znowu wyraźnie ochłódł.
— Chesty był moim przyjacielem odkąd pamiętam. Na wiadomości o jego losach zależy też pewnej damie.
— O, a komuż to?
— Barbarze Whittaker.
— A, prawda. Co tam u niej?
— Martwi się. Nie słyszała od niego ani słowa odkąd zadzwonił z San Francisco.
— Skoro ci na tym zależy, mogę do niej zadzwonić i zapewnić, że robię dla niego wszystko, co w mojej mocy.
— To już jej sam powiedziałem, panie prezydencie. Ona chce wiedzieć, gdzie się podział, żeby mogła go odwiedzić.
— Obawiam się, że to niemożliwe.
— Z powodu stanu, w jakim się znajduje?
Roosevelt skinął głową.
— A w jakim jest właściwie stanie?
— Coś mi się zdaje, Bill, że znasz już odpowiedź na to pytanie.
— Wiem, że na osobisty rozkaz generała Marshalla jest więziony w szpitalu Armii w Fort Knox, w Kentucky. Chciałbym tylko wiedzieć dlaczego.
— A skąd ci przyszło na myśl, że jest więziony?
— Kiedy Barbara powiedziała, że nie chcą jej udzielać żadnych wiadomości, myślałem że to tylko wojskowa biurokracja, i że jeśli ja tam zadzwonię, to uda mi się ściągnąć Jima do telefonu. Okazało się, że też nie zdołałem do niego dotrzeć. W ogóle zaprzeczyli, że mają pacjenta o takim nazwisku. Zadzwoniłem więc do Pattona, skoro to mój stary kumpel i tak się składa, że dowodzi tą bazą. On też na początku nie chciał nic powiedzieć. Przycisnąłem go mocno i dowiedziałem się tylko, że dostał rozkaz „tuż spod tronu” i nie może powiedzieć nic więcej.
— To był rozkaz mój, a nie Marshalla.
Zaskoczenie musiało się odmalować na twarzy Donovana, skoro Roosevelt poczuł się w obowiązku wyjaśnić.
— Jim ma zapewnione warunki tak komfortowe jak to możliwe i najlepszą opiekę medyczną, jaką można znaleźć. Jest bardzo chory, na krawędzi fizycznego wycieńczenia. Ma dwadzieścia kilogramów niedowagi. Zęby mu się ledwie trzymają w ustach, a w jego wnętrznościach stwierdzono obecność aż trzech gatunków pasożytów układu pokarmowego.
— Skoro tak, to dlaczego nie może przez chwilę porozmawiać z Barbarą, czy choćby ze mną przez telefon?
— Wiesz, co się wtedy zdarzyło, Bill?
— Canidy złożył mi raport. Myślę, że Douglas MacArthur mógłby zrobić to samo. To wcale nie znaczy, że mu odbiło.
— Jestem prezydentem Stanów Zjednoczonych.
— Zgadza się, ale w części prywatnej Białego Domu grał pan rolę wujka Franklina. W jego stanie mogło mu się to trochę pomieszać.
— Tak samo twierdzi Eleanor. George Marshall twierdzi jednak, że skoro najprawdopodobniej zna treść listu MacArthura, lepiej trzymać go w Knox.
— A co takiego napisał MacArthur?
— Nie wiesz? Jestem zaskoczony.
— Przechwytuję tylko pocztę wroga, panie prezydencie.
— Racja, Bill. Marshall obawiał się jednak, że w tym przypadku mogłeś się okazać, hmm, bardziej skuteczny.
— Canidy mówił, że Jim nie miał pojęcia, co zawierał list.
— W takim razie nie będę naruszał zaufania, którym obdarzył mnie MacArthur, wysyłając ten list. W każdym razie, kiedy pokazałem list Marshallowi, George poprosił mnie, żebym mu dał szansę złożenia dymisji, zanim go postawię przed sądem wojennym.
— Aż tak źle?
— W jednym z bardziej znośnych akapitów stwierdził, że podtrzymuje w całej rozciągłości swoją opinię o tym, że George nie nadaje się do dowodzenia czymkolwiek powyżej pułku, i że moja decyzja, by utrzymać go na stanowisku szefa sztabu zakrawa na przestępstwo. O, gdybyż „Chicago Tribune” dostała w swoje ręce ten list, ależ by mieli uciechę!
— I ponieważ George Marshall jest przekonany, że Jim zna treść listu, masz zamiar trzymać chłopaka w ukryciu do końca wojny?
— Najwyraźniej w świecie uważa pan, pułkowniku, że to nie jest konieczne, czy tak? — wzrok Roosevelta znowu stał się lodowato zimny.
— Musiałbym założyć, że jeśli zna treść listu, a jestem przekonany, że tak nie jest, to po wypuszczeniu na wolność natychmiast poleci z tym do McCormicka. Nie, panie prezydencie, nie podejrzewam go o to. Nie zrobi tego, bo jest oficerem, a przede wszystkim, bo jest przyjacielem rodziny.
— Marshall jest przekonany, że to jakaś makiaweliczna sztuczka MacArthura, i że zrobi właśnie tak.
— Bzdury!
— Jakbym słyszał Eleanor. No dobra, Bill, więc co proponujesz?
— Niech pan go przydzieli do mnie.
— A ty co z nim zrobisz?
— Ma prawo do 30–dniowego urlopu, prawda? Niech go spędzi w Letnisku, w Deal. Będzie tam Canidy, ale on i tak zna tę całą historię. Za to można na niego liczyć, że postara się, żeby Jim nie miał okazji niepokoić generała Marshalla.
— George będzie się upierał, że chłopak potrzebuje opieki psychiatrycznej.
— George twierdzi, że Jim zwariował? — zdenerwował się w końcu Donovan. — A ja tak nie uważam. Przeszedł przez piekło i na pewno nie był jedynym oficerem na Filipinach, który miał ochotę mu coś takiego zrobić.
— A nie zdaje ci się, że realizacja tej ochoty dowodzi, że z jego zdrowiem psychicznym jest coś nie tak?
— Jest tak samo zdrowy psychicznie jak ty i ja. Jezu, Franklin! — Donovan wzburzył się tak, że przeszedł z prezydentem na „ty”, czego się wystrzegał odkąd objął swój urząd. — Przecież sam utrzymujesz w hotelu „Waszyngton” „Putziego” von Hanfstaengla*, nazistę z papierami i zapraszasz go do siebie na obiadki, a chcesz trzymać w areszcie chłopaka, którego o mało szlag nie trafił, kiedy walczył za ojczyznę?!
— Putzi był nazistą — odparł z naciskiem Roosevelt. — I dobrze wiesz, Bill, jak jest dla nas cenny.
Donovan nie zraził się niechęcią prezydenta.
— Jim też zrobił dla nas coś cennego. Jeśli chcesz go trzymać pod kluczem, to trzymaj go chociaż w Letnisku, a nie w Knox.
— Może i masz rację…
— I jeszcze jedno, panie prezydencie. Nazwisko Jima Whittakera przewinęło się w kontekście inwazji na Północną Afrykę, w powiązaniu z osobą Erika Vollmera.
— Kto to taki?
— Jeszcze jeden Niemiec cenny dla naszej sprawy. Użyliśmy go do wyciągnięcia z Maroka inżyniera górniczego. Jest blisko powiązany z paszą Ksar es–Souk, który według Holdswortha Martina może nam pomóc wywołać powstanie, żeby odciągnąć uwagę od inwazji.
— Co on ma wspólnego z Jimem?
— On, Jim i Canidy chodzili razem do szkoły z internatem. Do St. Mark’s. Poprzednim razem dotarliśmy do niego przez Canidyego, ale po tym, jak go zostawiliśmy w Maroku, mimo obietnicy ewakuacji, ta droga jest spalona. Jeśli mamy podburzyć Berberów, trzeba będzie znowu spróbować nawiązać z nim kontakt. Ludzie rozpracowujący tę sprawę zupełnie niezależnie od siebie, wymienili wśród osób, którym mogłoby się to udać, właśnie Jamesa M. C. Whittakera.
Roosevelt zamilkł na chwilę.
— Raz jeszcze zapytam, Bill, czego ty właściwie ode mnie chcesz?
— Oddaj mi Jima. Ręczę za jego milczenie.
— Pomówię o tym z generałem Marshallem.
— Obaj wiemy, co powie.
— Mówiłem ci już, że George nie zawsze dostaje to, co chce. Mimo to uważam, że w tych okolicznościach powinienem go zapytać o opinię.
Donovan spojrzał na niego bez słowa.
— Chciałbym cię także prosić, żebyś przekazał Barbarze moje podziękowanie za gościnę, której udzieliła admirałowi. Powiedz jej także, że mam nadzieję, że wkrótce będzie mogła się zobaczyć z Jimem.
Komandor podporucznik Edwin H. Bitter wrócił do Ameryki na pokładzie szwedzkiego liniowca pasażerskiego „Kungsholm”. „Kungsholm” uczestniczył w wymianie personelu dyplomatycznego i osób cywilnych stron znajdujących się w stanie wojny. W swojej poprzedniej podróży zawiózł do Japonii między innymi setkę obywateli amerykańskich japońskiego pochodzenia, którzy woleli wrócić do kraju przodków, niż poddać się internowaniu w amerykańskich obozach na arizońskiej pustyni.
Szwedzki ambasador w Cesarstwie Japonii uzyskał następnie gwarancje nietykalności statku na podróż, w której wiózł on do Stanów Zjednoczonych amerykańskich rannych z Indii. Poparcia w tej sprawie udzielił mu ambasador niemiecki, który otrzymał takie polecenie z Berlina. Niemcy mogły też kiedyś potrzebować takiej usługi, więc lepiej było poprzeć amerykański wniosek, by można się było potem powoływać się na oddane wcześniej przysługi. Niemieckie poparcie pomogło przełamać opór Japończyków, którzy chętnie udzieliliby glejtu na repatriację osób cywilnych, czy personelu dyplomatycznego, ale uważali, że użycie neutralnego statku do ewakuacji kombatantów, niechby i rannych, to już przesada w swobodzie interpretacji konwencji genewskiej. Przecież i tak nie atakowali amerykańskich okrętów szpitalnych, więc dlaczego Amerykanie chcieli do tego celu używać jednostki neutralnej?
Tak czy inaczej, wyrazili zgodę. „Kungsholm” z rzęsiście oświetlonymi lampami łukowymi olbrzymimi czerwonymi krzyżami wymalowanymi na śnieżnobiałym kadłubie, pokonał Pacyfik bez przeszkód. W San Francisco przepłynął pod Mostem Złotych Wrót i przybił do brzegu w bazie Marynarki Stanów Zjednoczonych na Wyspie Skarbów w zatoce San Francisco. Większość rannych marynarzy i marines przywiezionych przez statek przeniesiono bezpośrednio do pociągu szpitalnego, którym zawieziono ich do szpitala Marynarki w San Diego. Komandor Bitter nie wymagał dalszego leczenia szpitalnego, chodził już o lasce, więc zawieziono go do bazy lotnictwa Alameda.
Tam przeszedł kompleksowe badania lekarskie, w wyniku których otrzymał tymczasowo status „rekonwalescenta z nadziejami na powrót do służby” oraz zaliczkę na poczet zaległych poborów, po czym rozkazano mu się zameldować w bazie Marynarki nad Wielkimi Jeziorami. Tam dano mu 14–dniowy urlop wypoczynkowy w miejscu zamieszkania, należny żołnierzowi powracającemu ze strefy działań bojowych. Przyznano mu także priorytet transportowy, wraz z rezerwacją kuszetki w pociągu do Chicago, odchodzącym nazajutrz.
Bitter wrócił w mundurze Armii, ze złotymi słoneczkami należnymi odpowiednikowi swego stopnia w armii. Oznaki stopni na kołnierzu były takie same, ale Armia robiła je dwa razy większe niż Marynarka. W sklepie mundurowym w Kalkucie nie mieli ani właściwych mundurów, ani oznak. Teraz, kiedy tylko miał szansę, poszedł do sklepu, by za swoją zaliczkę ubrać się wreszcie jak człowiek, nawet jeśli w gotowe, a nie szyte na miarę mundury. Ani tu, ani w domu nie miał żadnych mundurów. Wyjeżdżając na Wschód, zawiózł je z Pensacola, gdzie stacjonowali z Dickiem Canidym do Plantacji, letniego domu Chambersów w Alabamie.
Kupił więc dwa komplety mundurów służbowych, kurtki, spodnie i koszule, a do nich po dwa komplety, biały i granatowy, naramienników z właściwymi dla jego nowego stopnia paskami. Kupił też skrzydła lotnika Marynarki. Te, które miał w Chinach, albo gdzieś zgubił, albo mu ukradli.
Chciał też kupić baretki do swoich odznaczeń, ale w końcu nic z tego nie wyszło. Sprzedawca w sklepie nie miał zielonego pojęcia o istnieniu, nie mówiąc o wzorze baretki, chińskiego Orderu Lecącego Smoka. Okazało się także, ku jego rozczarowaniu, że ponieważ swoją ranę odniósł w służbie chińskiej, nie ma prawa do Fioletowego Serca. Sprzedawca poinformował go jednak, że każdy, kto spędził 90 dni w służbie na Pacyfiku ma prawo do Medalu Teatru Działań Wojennych Pacyfiku. Tu z kolei Bitter go rozczarował, gdyż nie spędził jeszcze 90 dni w służbie Marynarki na Dalekim Wschodzie. Skoro do tych wszystkich odznaczeń nie miał prawa, lub nikt nie znał wzorów baretek, uznał, że noszenie baretki jedynego odznaczenia, do którego miał prawo, czyli Medalu Sił Zbrojnych w Obronie Ameryki, nadawanego każdemu wojskowemu cieciowi za sam fakt zaszczycenia swoją służbą Wuja Sama w czasie wojny, jest poniżej jego godności. W końcu nie miał żadnych baretek, przypiął tylko obie odznaki pilota — Marynarki po lewej nad kieszenią, regulaminowo i Amerykańskiej Grupy Ochotniczej po prawej, tam gdzie się nosiło odznaki honorowe.
Widok w lustrze ucieszył go. Cieszył się z noszenia znowu munduru Marynarki. Skrzydła AGO też świetnie wyglądały na mundurze i powiedzą każdemu, kto wie co oznaczają, o wiele więcej niż rządek „sałatki owocowej” z baretkami medali rozdawanych na kilogramy. A jeśli ktoś nie wiedział, co oznaczają — no cóż, to już jego strata.
Pierwszego takiego spotkał już tego samego dnia wieczorem, w ubikacji klubu oficerskiego. Wpadł tam na jakiegoś jednogwiazdkowego admirała z odznakami służby administracji Marynarki, który nie dość, że nie wiedział, co to za skrzydła, to jeszcze był na tyle podpity, żeby o to zapytać.
— Komandorze, a cóż to pan sobie przypiął do kurtki, co? — zapytał, dziobiąc palcem w skrzydła AGO.
— To skrzydła AGO, panie admirale — odparł spokojnie, z dumą Bitter.
— Że co?
— Skrzydła AGO, panie admirale. — Admirał nadal nie rozumiał, więc Bitter pośpieszył z wyjaśnieniem. — Odznaka pilota Amerykańskiej Grupy Ochotniczej w Chinach.
— Skrzydła Chińczyków?
— Amerykanów, latających w Chinach, panie admirale.
— Komandorze, rozkazuję panu natychmiast usunąć to obrzydlistwo z munduru Marynarki Stanów Zjednoczonych. Chińskie skrzydła! Dobry Boże, widziane to rzeczy? Chińskie skrzydła na mundurze oficera Marynarki!
Wciąż mamrocząc pod nosem, admirał wypadł z ubikacji jak bomba.
A pieprz się staruchu, pomyślał wściekły Bitter. Durny pierdzistołek nawet nie wiedział, co to jest AGO! Zasłużyłem na te skrzydła i jak się jakiemuś durniowi nie podobają, to może mnie w dupę pocałować.
Półtorej minuty później, myjąc ręce, nieco ochłonął z gniewu. Zda sobie bowiem sprawę z tego, że zaczyna reagować jak Dick Canidy, który z założenia kwestionował każde otrzymane polecenie. To nie było zachowanie godne absolwenta Annapolis i komandora podporucznika służby czynnej.
A swoją drogą, właśnie… Canidy. Co się z nim działo? Po tym, jak Dicka karnie usunięto z Grupy, kilka razy miał ochotę napisać do niego, ale jakoś ciągle nie mógł się na to zebrać. Czuł się jakoś niezręcznie, nie wiedział, co może napisać człowiekowi, który w walce okazał się tchórzem. Nawet teraz, kiedy nabrał doświadczenia bojowego i wiedział, jak często sam stawał nad krawędzi paniki.
Podszedł do lustra, by wykonać rozkaz admirała i kiedy już sięgał do skrzydeł, zdał sobie sprawę, że jego początkowa reakcja w tej sprawie to nie żaden wpływ Canidy’ego. Naprawdę zasłużył w walce na te skrzydła Latającego Tygrysa i w jego opinii noszenie tej odznaki nie tylko nie uwłaczało mundurowi, ale przeciwnie — dodawało mu splendoru. Nie zdjął ich i nosił je nadal, odbierając od oficera transportowego bazy swoje bilety kolejowe do Chicago.
Pierwsze dwa dni pobytu w domu upłynęły w euforii. Udawał skrępowanie, ale w gruncie rzeczy widok wiszących w salonie oprawionych w kosztowne ramy listów ambasadora Chin, wychwalającego jego bohaterstwo, sprawił mu wielką przyjemność.
Kiedy poszedł z ojcem na obiad do jego klubu, z pół tuzina przyjaciół ojca przyszło uściskać rękę bohatera i powiedzieć mu, jaki dumny był z niego ojciec i w ogóle wszyscy, którzy go znali.
To samo było na kolacji w „Lakę Shore Club”. Matka wszystko zepsuła, ciągle się wokół niego kręcąc. Gdyby nie ona, miał duże szanse umówić się na randkę z co najmniej jedną, jeśli nie dwiema młodymi entuzjastkami jego bohaterstwa, które przyszły do ich stolika z rodzicami.
Trzeciego dnia był telefon do niego. Jedna z pokojówek wyniosła telefon na patio i bez słowa podała mu słuchawkę.
— Słucham.
— Z komandorem Bitterem, proszę — zabrzmiał dźwięczny głos, z daleka tracący wojskiem.
— Komandor Bitter, słucham — wciąż miał problemy z przyzwyczajeniem się do nowego stopnia. Sposób wypowiadania tej frazy zaczynał mu się naprawdę podobać.
— Panie komandorze, proszę zaczekać, admirał Hawley chce z panem rozmawiać. — Po chwili, dużo ciszej, jakby nakrył mikrofon dłonią, ten sam głos powiedział: — Panie admirale, komandor Bitter na linii.
— Komandor Bitter? — zapytał inny, głębszy, wyraźnie należący do starszego niż poprzednio człowieka głos.
— Tak jest, panie admirale.
— Hawley, komandorze. Jestem szefem biura przydziałów personelu latającego Biura Aeronautyki Marynarki.
— Tak jest, panie admirale.
— Po pierwsze chciałem pana powitać z powrotem w Ameryce i w Marynarce.
— Dziękuję, panie admirale.
Co to za jeden? Skądś znam to nazwisko… Czego może chcieć?
— Komandorze, potrzebny mi adiutant, najlepiej właśnie ktoś taki jak pan, po Annapolis, który był na wojnie, a w tej chwili przez jakiś czas nie będzie mógł latać. Ktoś, kto mi pomoże rozdzielić nasze szczupłe zasoby tak, by był z tego największy pożytek, a nie ktoś do noszenia za mną teczki. Jeżeli nie ma pan obiekcji, Biuro Personalne nie widzi żadnych przeszkód. Zainteresowany?
— Tak jest, panie admirale.
— Nie musi pan rzucać wszystkiego w diabły i w te pędy jechać do Waszyngtonu. Proszę wykorzystać do końca swój urlop. Z tego, co słyszałem, zasłużył pan na niego jak cholera. Dzwonię już teraz, żebym mógł popchnąć sprawę z papierkami, zanim się pan pojawi.
— Dostałem 14–dniowy urlop, panie admirale.
— Proszę wykorzystać go do końca i potem może pan go sobie przedłużyć, na ile będzie potrzeba. Nie chcę, by pan wracał do służby, zanim pan uzna, że jest do tego gotowy.
— Czternaście dni w zupełności mi wystarczy, panie admirale.
— Witam na pokładzie, komandorze — usłyszał Bitter, po czym admirał odłożył słuchawkę.
Ed był zadowolony z takiego rozwoju wypadków. Zanim będzie mógł wrócić do latania, upłynie sporo czasu. Być może nawet nigdy mu się to nie uda. Obawiał się, że kiedy zgłosi się do służby z powrotem po urlopie, może na niego czekać jakiś przydział w rodzaju oficera kulturalno — wychowawczego albo inne równie pociągające zajęcie. A tu proszę — nie tylko będzie członkiem sztabu admirała, ale w dodatku stanie się nim, ponieważ admirał potrzebuje kogoś takiego jak on. Po akademii, z doświadczeniem bojowym, a nie tylko niepotrzebnego gdzie indziej. Nikt nie chciał być adiutantem, jeśli mógł pełnić służbę bojową, ale w życiu każdego oficera z aspiracjami do wyższych awansów była ona niezbędnym etapem. W jego sytuacji taki przydział był idealny — nie dość, że oznaczał, iż wiąże się z jego osobą nadzieje na dalsze awanse, to jeszcze w okresie, kiedy i tak nie mógł pełnić służby liniowej. Nie był już byle porucznikiem, bez którego Marynarka mogła się obejść, wysyłając do Chin. Wrócił stamtąd jako as, niemal podwójny, a ktoś taki jak Hawley na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu, by nosił swoje skrzydła AGO. Admirał wiedział, co one oznaczają.
W czasie pierwszego tygodnia urlopu euforia opadła i procesja przyjaciółek, którym matka demonstrowała swego Syna–Rannego–Bohatera, zaczynała go wprawiać w rozdrażnienie. W piątek miał już tego serdecznie dość i chciał wyjechać.
— Przykro mi, mamo — powiedział, kiedy ta ogłosiła zamiar zorganizowania kolejnego koktajlu na jego cześć w sobotę. — Powinienem ci już wcześniej o tym powiedzieć, ale w weekend muszę wyjechać.
— Przecież ja już rozesłałam zaproszenia…
— Jutro wyjeżdżam na dwa dni do Memphis, służbowo — oświadczył stanowczo. — Dzwoniłem już na lotnisko, codziennie latają stamtąd samoloty kurierskie Marynarki do bazy w Memphis i zarezerwowałem sobie miejsce.
— Ale po co ty masz jechać do tego Memphis?
I co jej miał powiedzieć? Że jedzie sprawdzić, czy ta mała, która była taka dobra w łóżku, kiedy się z nią przespał w letnim domu Chambersów przed wyjazdem do Chin, będzie taka sama i teraz? To była święta prawda, ale przecież nie mógł tego powiedzieć swojej matce.
— To sprawy służbowe, mamo. Myślałem, że wiesz, że mamy tam wielką bazę lotniczą.
— Nie, nie wiedziałam. A zresztą, nie widzę powodu, żeby Marynarka wysyłała cię aż tak daleko w czasie urlopu. Zwłaszcza z kolanem w takim stanie, jak twoje.
No cóż, syn — bohater to medal z dwiema stronami, mamusiu.
— Mamo, jestem oficerem Marynarki, a kraj jest w stanie wojny. O, taką gadkę połknęła bez słowa.
— No tak, oczywiście. Obowiązek wobec ojczyzny nade wszystko. — Gdyby to usłyszał od kogo innego, byłby pewien, że to drwina. Ale jego matka naprawdę wierzyła w takie rzeczy. — Przepraszam, ja się tylko troszczyłam o twoje dobro.
W bazie lotnictwa Marynarki Glenview dostał miejsce na pokładzie lecącego do Memphis kurierskiego R4D*.
Po wylądowaniu, kiedy zapytał oficera dyżurnego o taksówkę, ten spojrzał na niego, na laskę i skrzydła AGO na jego piersi i oświadczył:
— Panie komandorze, dla ludzi takich jak pan mamy tu samochody, a nie taksówki. Witamy w domu, panie komandorze.
Cholera, zdumiał się Bitter, to pewnie dziecinne i nie na miejscu w mojej sytuacji, ale bycie bohaterem powracającym z wojny zaczyna mi się podobać.
Kierowcy kazał się zawieźć od razu do hotelu „Peabody”, a nie do redakcji Ann. Jechał do Sary Child, chciał ją gdzieś zabrać, zanim wróci Ann Chambers i w lot, jak to ona, odgadnie jego intencje i zacznie rzucać pomiędzy nich przeszkody. Jeśli będzie miał szczęście, zastanie Sarę samą.
Telefonistka w hotelu nie wiedziała nic o żadnej pannie Child, ale kiedy poprosił w takim razie o pannę Chambers, usłyszał: — A, chodziło panu o panią Kind? Już łączę.
Pani Kind? A co to do cholery za jedna?
— Halo?
Rozpoznał głos Sary i serce mu podskoczyło.
— Część, korespondentko.
Cisza, żadnej odpowiedzi.
— Hej, Saro, to przecież ty, prawda?
— Gdzie jesteś, Ed? — głos Sary był chłodny, z dystansem.
— W holu.
Coś widzę, że mój powrót nie wprawił szanownej pani w paroksyzm pożądania.
— Daj mi kwadrans, Ed. Albo lepiej dwadzieścia minut.
— 1 co potem?
— Chodź na górę.
— Złapałem cię pod prysznicem, co?
Może jednak szczęście się do mnie uśmiechnie?
— Za dwadzieścia minut — powtórzyła i odłożyła słuchawkę.
Skoro tak, to poszedł do baru i zamówił szkocką. A potem jeszcze jedną. Było kilka możliwości. Pierwsza — mogła się kąpać, albo miała maseczkę błotną na twarzy, czy co tam sobie jeszcze dziewczyny nakładają, żeby być jeszcze piękniejszymi. Druga — musiała najpierw wypchnąć za drzwi poprzedniego gacha. Jeśli była tam na górze z kimś innym, co, biorąc pod uwagę jak szybko mu wtedy poszło w Plantacji, wcale nie wydawało się aż tak nieprawdopodobne, to albo będzie musiała się go pozbyć, albo wytłumaczyć mu jego wizytę.
Co za kretyński pomysł miał, żeby tu w ogóle przyjeżdżać! Trzeba było zostawić sprawy tak, jak były. Korespondencja i tyle.
Odczekał równo dwadzieścia minut od zakończenia rozmowy i ruszył w poprzek holu do wind.
Właśnie do niej wszedł i mówił, na które piętro chce jechać, kiedy usłyszał znajomy kobiecy głos.
— Proszę zaczekać z tą windą! Ann Chambers.
Ach, to po to kazała mi czekać dwadzieścia minut! Żeby wezwać Ann na ratunek. Obawiała się, że jak tylko wejdę w drzwi, zaniosę ją na łóżko, obedrę z ubrania i zgwałcę?
— Powiedz „cześć, kuzynko”, to ja ci powiem „cześć, Ed, jak leci?”.
— Zadzwoniła po ciebie, prawda?
— Prawda.
— Po jaką cholerę?
— Nie wiem. Dick Canidy też już wrócił?
Prawie dokładnie rok temu, kiedy Ed i Dick byli jeszcze instruktorami pilotażu w Pensacola, Bitter zabrał Canidy’ego na Plantację. Plantacja to była wielka posiadłość, zbudowana jeszcze przed wojną secesyjną, otoczona dziesięcioma tysiącami nektarów sosnowego lasu, który należał do jej ojca. Dick Canidy, wystrojony w najlepszy biały mundur ze złotymi skrzydłami pilota Marynarki wyglądał jak spełnienie snów dziewicy o rycerzu w lśniącej zbroi i nic dziwnego, że Ann była gotowa stracić z nim nie tylko kilka chwil, ale i dziewictwo. Na jedno skinienie palcem była gotowa zrobić to w środku balu, na dywanie w bibliotece, na oczach wszystkich. Problem w tym, że nie tylko nie kiwnął palcem, ale w ogóle nie wyraził zainteresowania nią w żadnym charakterze.
Dał za to jasno do zrozumienia, że widzi w niej tylko smarkulę z pierwszego roku studiów, niegodną jego uwagi, w dodatku krewną Eda. Mimo to Ann w godzinę po tym, jak go pierwszy raz ujrzała podjęła decyzję, że za niego wyjdzie. Ten, albo żaden.
Jego brak zainteresowania w żaden sposób nie wpłynął na zmianę jej decyzji. Zrozumiała tylko, że na tę zwierzynę nie wystarczy tęskne spojrzenie i kręcenie kuperkiem. To znaczy, nie miała nic przeciwko tym od wieków sprawdzonym metodom, ale w jego przypadku po prostu nie tędy wiodła droga. Tu trzeba było zastawiać sidła dużo większym nakładem sił i środków. Trzeba było do niego dotrzeć, stać się jego przyjacielem, kumplem w spódnicy. Biologia może zaczekać, to przyjdzie samo, tylko trochę później. Rozmawiała z nim o lotnictwie i z satysfakcją stwierdziła, że jej licencja pilota, dopuszczenie do lotów bez widoczności i ponad 500 godzin nalotu zrobiły na nim wrażenie. Zadawała inteligentne pytania, mógł się przekonać, że nie była wcale durną smarkulą, jak ją na początku ocenił. Ledwie jednak zdążyła rozpocząć wielkie łowy, kiedy zaczęła się wojna i wszystko szlag trafił. Dick wraz z Edem wyruszyli do Chin bronić demokracji. Co za bzdura! Po obu stronach tego frontu ze świeczką było jej szukać.
Musiała więc ograniczyć swoją kampanię do pisania listów. Ciekawych listów, zabawnych listów, którym towarzyszyło więcej wycinków z prasy lotniczej niż jej tekstu. W jednym z nich zdołała jednak napomknąć, że odeszła z uczelni, pisze do „Memphis Advocate” i ma nadzieję, że uda jej się wybrać za granicę jako korespondentce. Odpisywał na jej listy po przyjacielsku. Nawet słowem nie wspomniał o tym, że jest na wojnie. Pisał jej o Chinach, o problemach spowodowanych brakiem pomocy nawigacyjnych, o trudnościach z chińskimi robotnikami, montującymi dostarczone w skrzyniach samoloty.
A potem nagle korespondencja się urwała. Nie miała pojęcia, co się stało, ale listy do Sary od Eda przestały przychodzić w tym samym czasie, więc pewnie wtedy wyruszyli w pole. Może teraz dowie się od Eda czegoś o Dicku.
— Dlaczego o niego pytasz? — odpowiedział Bitter, kiedy zamknęły się drzwi windy. Wtedy przypomniał sobie, że Ann już wcześniej interesowała się Dickiem.
— Tak czy nie? Proste pytanie, prosta odpowiedź. No więc?
— Jest w kraju już od jakiegoś czasu.
Sposób, w jaki to powiedział, zaniepokoił ją. Odbiło się to natychmiast w jej głosie.
— Został ranny?
— Nie.
— No to co się stało?
— Odesłano go do kraju parę miesięcy temu.
— Ale dlaczego?
— Czy to ważne?
— Nie chcesz powiedzieć, więc pewnie tak.
— No dobrze, skoro musisz wiedzieć, to został zwolniony.
— Co to znaczy?
— Został, no, wydalony z AGO. W niezbyt zaszczytnych okolicznościach.
— Co to znaczy „w niezbyt zaszczytnych okolicznościach”?
— Podobno uchylił się od walki z wrogiem. Zlustrowała go uważnie i uznała, że mówi prawdę.
— Musiał mieć jakieś powody. Gdzie on jest teraz?
— Nie mam zielonego pojęcia. W tych okolicznościach myślę, że nie ma chyba mnie ochoty widzieć. Ani ciebie.
— Chciałabym wysłuchać jego wersji wydarzeń.
— Naprawdę nie wiem, gdzie on się może podziewać, Ann. I radziłbym ci zostawić to tak, jak jest.
Winda dojechała na ósme piętro. Windziarz otworzył drzwi i wyszedł z kabiny na korytarz, przytrzymując im drzwi. Ed ruszył za Ann do drzwi pokoju. Kiedy doszli, wyjęła z torebki klucz i otworzyła drzwi. Weszła, machając mu ręką, żeby wszedł za nią. Znaleźli się w saloniku, z którego dwoje drzwi prowadziło do obu sypialni.
— Sara! — zawołała Ann.
Jedne z drzwi otworzyły się. Stanęła w nich Sara, trzymając w ramionach niemowlę. Spojrzała na Eda i odwróciła wzrok. Ann podeszła do niej i zabrała dziecko.
Co jest, do jasnej cholery?
— Chyba mi nie powiesz, że to twoje, co Ann? — zapytał.
— Nie powiem, że moje — zgodziła się Ann. — Bo nie jest moje, tylko twoje.
Podeszła do niego i wręczyła mu dziecko.
— Jest moje — odezwała się Sara. — Ty jesteś ojcem, ale nie musisz go uważać za swojego syna, jeśli nie chcesz.
— Nie mogę w to uwierzyć — zamrugał oczyma Ed.
— Harcerskie słowo honoru, kuzynku. Żebym się tak miała z tego miejsca nie ruszyć — szydziła Ann.
— Cieszę się, że wróciłeś cało, Ed — powiedziała Sara.
— Cholera, nie zmieniajcie tematu! Dlaczego mi nikt nie powiedział?
— Teoretycznie dlatego, że ruszałeś na wielką wojnę w obronie demokracji i nie chciała ci głowy zawracać — wyjaśniła Ann. — A w rzeczywistości dlatego, że bała się, co zrobisz, jak się dowiesz.
— Ann! — Sara była oburzona.
— O Jezu — mruknął Ed.
— Teraz, skoro już wiesz, co masz zamiar zrobić, kuzynie?
— Ann, jak możesz!
Ed milczał. Spojrzał na dziecko, które trzymał w ramionach i nic nie czuł. Nic a nic.
A więc chłopak jest mój. Musi tak być, bo robienie mnie w konia na taką skalę, to już za wiele, nawet jak na możliwości Ann. Skoro to moje dziecko, to wiadomo, co powinienem zrobić: uznać, ożenić się z matką, dać im obu nazwisko, po czym żyć długo i szczęśliwie.
Spojrzał na Sarę. Stała bez ruchu, patrząc w okno.
Raz jeszcze spojrzał na dziecko. W ogóle nic. Żadnego instynktownego poczucia, że to krew z jego krwi, żadnych tego typu zwierzęcych odruchów, które podobno się w takiej chwili odczuwa. Ot, dziecko, takie samo jak tuzin innych, które równie niechętnie trzymał w ramionach.
— No cóż, jeśli wyglądam na zaskoczonego tą sytuacją, to owszem, jestem zaskoczony — powiedział wreszcie. — Przyjechałem tu, żeby poprosić Sarę o rękę i miałem nadzieję, że zdążymy się zaręczyć, zanim mi się urlop skończy.
— Nie za bardzo ci się śpieszyło do Memphis, o Romeo — przygadała mu Ann.
Zignorował ją całkiem.
— Teraz widzę, że pytanie brzmi nie czy, ale kiedy za mnie wyjdziesz.
— Nie musisz się ze mną żenić — zastrzegła od razu Sara, ale nie zabrzmiało to szczególnie przekonywająco.
— Kocham cię, Saro — sam się zdziwił, jak gładko to kłamstwo przeszło mu przez usta. — A poza tym jesteśmy to winni temu szkrabowi, jak mu tam. Nie sądzisz?
Ann roześmiała się.
— Daj mi Jak–Mu–Tam, wezmę go na spacer — powiedziała.
— Nie. Sama idź na spacer, ale jego tu zostaw. Muszę się z nim poznać.
Ann spojrzał na oboje, wzruszyła ramionami i wyszła bez słowa.
Sara wreszcie obróciła się ku niemu.
Jest przeraźliwie chudy, pomyślała, ale jeszcze bardziej przystojny, jak wtedy, kiedy go po raz pierwszy zobaczyła. I w dodatku reagowała na jego widok dokładnie tak, jak wtedy. Tyle że teraz już wiedziała, co to jest. Był nie tylko najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego znała, ale także najseksowniejszym. A może to był właśnie prawdziwy sens słowa „przystojny”?
Chciała podbiec do niego, objąć go ramionami, przytulić się, poczuć jego ciało koło swojego, ale w końcu uznała, że to nie jest najlepsza chwila na to. W jego oczach, kiedy na nią patrzył, był szok, może nawet odrobina strachu. Ale pożądania nie było widać za grosz.
— Jak twój kumpel Canidy? Ann nie miała o nim wiadomości od miesięcy.
— Do cholery z Canidym. O tym raczej pomówmy — powiedział, unosząc zawiniątko z dzieckiem.
— Jest bardzo zdrowy. I przez większość czasu bardzo szczęśliwy.
— Podobny do ciebie.
— Za wcześnie na to, żeby powiedzieć. Podoba ci się?
— Podoba.
Spojrzał na nią i uśmiechnął się, szczęśliwy. Cholera, pomyślał, naprawdę tak myślę.
— To się cieszę — odparła i też się uśmiechnęła. To był jej pierwszy uśmiech, odkąd wszedł za Ann do pokoju.
— Ja też. Cieszę się. Jestem szczęśliwy. Zaskoczony, ale szczęśliwy i ucieszony.
— Nie tego oczekiwałeś, prawda?
— Przybyłem, snując sprośne plany — uśmiechnął się.
Sara spojrzała mu w oczy. To prawda, pomyślała. Przyjechał z nadzieją na szybki numerek, a zamiast tego dostał do ręki swoje dziecko. Ale to nieważne. Nie czuję się ani obrażona, ani dotknięta. Nie wiedział, a przecież przyjechał. To wystarczy.
— O wpół do szóstej zwykle zasypia. I śpi jak zabity do następnego karmienia.
Był jakiś dziwnie poruszony. Z pewnym zdziwieniem stwierdził, że czuje się podniecony. Seksualnie.
A co, do cholery, pomyślał, co w tym złego?
— Trzeba się będzie jakoś pozbyć Ann — powiedział.
— Nie słyszy, jak dziecko płacze, to i nas nie usłyszy — odparła. Widząc zaskoczenie w jego oczach, dodała: — Ja też snułam takie same plany, jak ty. Czy to cię szokuje?
— Po tym, co mnie dziś spotkało, chyba już nic mnie w życiu nie zaszokuje — uśmiechnął się.
Komandora podporucznika Edwina H. Bittera i pannę Sarę Child święty węzeł małżeński połączył w siedemdziesiąt dwie godziny po tym, jak dowiedział się, że został ojcem. Ślubu udzielił sędzia Braxton Fogg z Sądu Okręgowego Tennessee. Sędzia był w bliskich przyjacielskich stosunkach z panem Chandlerem H. Bitterem, którego firmę wielokrotnie jeszcze jako adwokat reprezentował przed ławą, za którą dziś siedział.
Z racji tych stosunków rad był oddać przysługę synowi przyjaciela. Znał się także z Brandonem Chambersem i w porozumieniu z jego córką, Ann, zadbał o to, by wiadomość o zaślubinach nie przedostała się na łamy ani „Memphis Advocate”, ani żadnej innej gazety.
Obaj teściowie byli zgodni co do tego, że najważniejsze, że Ed wrócił do domu żyw i w miarę cały, by objąć swe obowiązki ojca i męża. Bez większego więc trudu doszli do wniosku, że kolportować się będzie wyłącznie oficjalną wersję wydarzeń, wedle której Sara i Ed pobrali się w sekrecie jeszcze przed jego wyjazdem do Chin.
Oczywiście, lepiej by było, gdyby Sara od razu powiedziała, kto jest ojcem dziecka, i żeby tę historię puścić w obieg wcześniej, ale na to już nikt nic nie mógł i tak poradzić.
Dick Canidy w poplamionym olejem kombinezonie mechanika, stał na podłodze kabiny obdartego z siedzeń Boeinga SA–307B Stratolinera. Kiedy wysiadał rano z pociągu podmiejskiego, którym dojeżdżał z Letniska, miał na sobie trzyczęściowy garnitur i białą koszulę. Ze stacji złapał autobus na lotnisko, na miejscu doszedł do hangaru i tam przebrał się w kombinezon. Taką podróż odbywał już czwarty dzień z rzędu. Wewnątrz przepaścistego kadłuba
tej cywilnej wersji Latającej Fortecy stało jeszcze dwóch innych mężczyzn w poplamionych drelichach. Jednym z nich był wypożyczony przez linie Pan Am mechanik, a drugim pułkownik rezerwy Charles Augustus „Szczęściarz Lindy” Lindbergh, pierwszy człowiek, który samotnie przeleciał nad Atlantykiem bez międzylądowań.
Lindbergh i mechanik biedzili się nad projektem wyposażenia SA–307B w dodatkowe, odrzucane w locie zbiorniki paliwa. Normalny zasięg samolotu, 3.850 km przy prędkości przelotowej 350 km/h, nie wystarczał do przelotu, którego miał dokonać.
Canidy pozbył się już onieśmielenia na myśl o obcowaniu z samym Lindberghiem: Po pierwsze, bohater jego dzieciństwa wcale się nie zachowywał jak pułkownik, a co dopiero jak jeden z najsłynniejszych i najbardziej podziwianych ludzi świata. Od pierwszej chwili dał do zrozumienia, że każdy pilot jest mu bratem.
Dowiódł tego nie raz. Canidy z tuzin razy dzielił z drobnej postury, skromnym bohaterem zimnego, wodnistego hotdoga z lotniskowego baru. Kilka razy pułkownik sam po nie szedł prawie kilometr, w poplamionym kombinezonie mechanika. Nikt go nie poznał. Wyglądał jak jeden z wielu mechaników, naprawiających zepsute samoloty.
Co nie znaczy, że Canidy czuł się z nim całkiem swobodnie. Nie miał na przykład pojęcia, jak się do niego zwracać. Nie potrafił się zmusić do nazywania go Slimem, jak przyjaciele, a skoro Roosevelt odmówił mu powrotu do czynnej służby, na „pułkownika” mógł zareagować rozdrażnieniem.
Wreszcie pod koniec pierwszego dnia, mając już dość tych rozterek, zebrał się na odwagę i zapytał, jak ma się do niego zwracać.
— Mów mi Slim.
— Nie, przepraszam, ale jakoś nie mogę. Nie mam prawa.
— W takim razie, majorze, niech będzie „panie pułkowniku”, skoro tak panu wygodniej.
— Panie pułkowniku, ja wcale nie jestem majorem — przyznał się Canidy, czując z zaskoczeniem, że się czerwieni. — Nawet nie jestem z lotnictwa Armii. Tylko noszę ich mundur.
Lindberghowi wyraźnie się to nie spodobało.
— To był pomysł pułkownika Donovana — bronił się Canidy.
— Rozumiem — pokiwał głową Lindbergh.
Po tym pierwszym dniu Canidy już nie przyjeżdżał w mundurze majora lotnictwa. A dwa dni później, kiedy wszedł do hangaru, napotkał pełen wyrzutu wzrok pułkownika Lindbergha.
— Panie Canidy — powiedział, kiedy się przywitali — jako człowiek, który zapewne już nigdy nie założy munduru i nigdy prochu nie wąchał, czuję się jak idiota, kiedy pierwszy as Amerykańskiej Grupy Ochotniczej tytułuje mnie pułkownikiem i czerwieni się jak panienka, że go przebrali w cudzy mundur. Dlaczego mi pan o tym nie powiedział?
Canidy wzruszył ramionami, nie bardzo wiedząc, co ma odpowiedzieć.
— Od tej pory ja jestem Slim, a ty Dick. W porządku?
— Tak jest, panie pułkowniku.
Jakoś nadal nie mógł uwierzyć, że ma zwracać się do samego Lindbergha jego przezwiskiem z młodości.
Łącząc jedną rzuconą mimochodem uwagę z drugą, Canidy dowiedział się, że to Lindbergh osobiście wyznaczył, a potem dokonał pierwszego oblotu większości długodystansowych tras Pan American do Ameryki Południowej, przez Atlantyk i Pacyfik, nabierając olbrzymiego doświadczenia w planowaniu i pilotowaniu lotów łodziami latającymi Sikorsky’ego na dalekich trasach. Mimo to, był jednym z pierwszych, którzy ogłosili, że dni łodzi latających jako środka powszechnego transportu są policzone.
— Myślę — powiedział kiedyś Canidy’emu, popijając Coca — Colą hotdoga — że osiągnęliśmy punkt, w którym środki wyłożone na dalszy rozwój łodzi latających przestają przynosić korzyści. Żeby ochronić silniki przed zalewaniem przy starcie i lądowaniu, trzeba je umieszczać wysoko, a nie w punktach, gdzie wzajemne aerodynamiczne oddziaływanie silników i skrzydeł jest najkorzystniejsze. Wydłużając kadłuby trzeba je odpowiednio wzmacniać, a to znacznie podnosi ich masę. Według mnie nie ulega kwestii, że następnym krokiem w rozwoju lotów przez ocean będzie korzystniej z punktu widzenia aerodynamiki ukształtowany samolot, zdolny latać na bardzo dużej wysokości. Howard Hughes pokazywał mi szkice pięknej maszyny swojej konstrukcji, zdolnej przewieźć 70 ludzi na wysokości 10.000 m, z prędkością 640 km/h, na odległość ponad 4.800 km. To na początek, bo prawdziwego skoku jakościowego należy się spodziewać, kiedy powstanie silnik odrzutowy z prawdziwego zdarzenia. Z takimi silnikami samoloty transportowe będą mogły latać z prędkościami przy — dźwiękowymi.
Canidy na studiach czytał wiele opracowań na temat tych silników przyszłości, nawet jego praca dyplomowa zajmowała się zagadnieniami profili aerodynamicznych do lotów z bardzo dużymi prędkościami, na granicy bariery dźwięku, ale odkąd trafił do Marynarki i zaczął wozić uczniów Żółtą Grozą, nie miał czasu na śledzenie najnowszych osiągnięć w tym zakresie. Najnowsze osiągnięcia konstruktorów brytyjskich i niemieckich w tym zakresie, o których opowiedział mu Lindbergh, zwłaszcza to, że i jedni i drudzy już oblatali samoloty odrzutowe, naprawdę go zaskoczyły.
Lindbergh z miejsca odrzucił opinię Donovana, by do planowanego lotu długodystansowego wypożyczyć którąś z łodzi latających linii. Łącząc oderwane fakty wydedukował też, dokąd samolot będzie się kierował.
— Bill Donovan nie chciał mi powiedzieć, dokąd lecicie, spodziewam się, że i ty, nawet gdybyś wiedział, mi nie powiesz. Możesz jednak oszczędzić mi mnóstwo czasu mówiąc od razu, że nie lecicie do Afryki, a konkretnie gdzieś na zachodnie wybrzeże kontynentu.
— Naprawdę nie mam pojęcia — odparł Canidy.
Slim wzruszył ramionami.
— Skoro są jakieś wątpliwości co do tego, po czyjej stronie w tej wojnie jestem, rozumiem, że ja nie polecę. Przysłali tu ciebie, więc spodziewam się, że to właśnie ty będziesz leciał.
— Nic mi o tym nie wiadomo.
— Ciekawe… No dobra, będziemy robić swoje z założeniem, że to jednak ty będziesz leciał.
— Ale ja naprawdę nic o tym nie wiem, pułkowniku. W życiu nie latałem na niczym poza myśliwcami. No i teraz, na Beechu.
— Do Europy wysyłają za sterami B–17, jako dowódców załóg, dwudziestoletnich chłopców ze stu dwudziestoma godzinami nalotu. W ogóle, nie na konkretnym typie. A ty, asie, ile masz godzin?
Canidy nie odpowiedział. Miał ponad dwa tysiące, z tego część w warunkach bojowych.
Lindbergh uśmiechnął się, nie otrzymawszy odpowiedzi.
— Gdzieś daleko na zachodnim wybrzeżu. Może nawet do Południowej Afryki. Do tego będzie ci potrzebny Model 307.
— Dlaczego?
— Lata szybciej niż Sikorsky, czy Boeing Clipper, a jeśli uda nam się zamontować na nim te zapasowe zbiorniki, możemy mu wydłużyć zasięg nawet o półtora tysiąca kilometrów.
Lindbergh, nie czekając na aprobatę jego pomysłu, już dawno zarezerwował dla potrzeb ich projektu jednego z trzech S.A.–307B, które miała linia. Ogłoszono, że podobnie jak pięć maszyn tego typu linii TWA, także i ten został zarekwirowany przez lotnictwo Armii, które nadało im oznaczenie C–75. Jedna ekipa mechaników demontowała fotele, dywany, warstwy wygłuszające hałas silników, druga zaś zdzierała białą błyszczącą farbę i znaki linii z kadłuba. Kiedy obsługi naziemne skończyły swoją robotę, hangar numer 17 został odizolowany od zewnętrznego świata. Dostępu do niego broniła teraz przez całą dobę żandarmeria lotnictwa Armii, jak dowiedział się Canidy, odkąd rozpoczęła się wojna, izolowanie samolotów i ładunków tak spowszedniało, że nikt nawet nie zastanawiał się, co kryją hangary pod strażą.
Przy każdej nadarzającej się okazji, kiedy mechanicy robili coś, czego nie trzeba było nadzorować, obaj piloci odbywali długie dyskusje na temat długodystansowych lotów na dużych wysokościach. W ich trakcie przygotowali ponad tuzin planów lotów, opartych na założeniu, że startować będą z Azorów lub którejś z baz w Anglii. Nie wiedzieli, dokąd samolot ma się udać, ani nawet skąd ma startować, ale Lindbergh uważał, że powinni być przygotowani na każdą ewentualność. Lepiej było planować teraz, kiedy mieli czasu pod dostatkiem i mogli zasięgnąć rady ludzi znających lokalne warunki, niż próbować improwizować coś w ostatniej chwili.
Długie godziny spędzali też w kabinie pilotów, gdzie pułkownik zaznajamiał go z przyrządami nawigacyjnymi, sterowymi, kontroli pracy silników i schematami przełączania zasilania poszczególnych zbiorników paliwa. Wiele czasu poświęcił na wyjaśnianie Canidy’emu jak wycisnąć z czterech 900–konnych silników Wright Cyclone maksymalny zasięg, nie tracąc prędkości i mocy. To, że Canidy nigdy nie latał czymś tak wielkim, zdawało się nie sprawiać mu żadnej różnicy. Uważał, że to sprawa posadzenia go na parę godzin w lewym fotelu, żeby polatał nad lotniskiem, nauczył się startować i lądować.
Canidy nigdy nie był przesadnie skromny, jeśli chodzi o swoje umiejętności pilotażowe, w końcu był niezłym pilotem myśliwskim, ale miał trudności z podzielaniem optymizmu pułkownika.
Nie był to jedyny problem, który Canidy miał na głowie. Jego głównym zadaniem było nadal niańczenie admirała w Letnisku. Pojawiały się bez przerwy problemy, zwłaszcza z wartownikami. Nie były to może jakieś szczególnie wielkie tragedie, ale pochłaniały mnóstwo czasu. Wartownicy notorycznie się przeziębiali, jeden potknął się po ciemku o kłodę leżącą na plaży i zwichnął sobie ramię, kłótnie o grafik służb były też na porządku dziennym.
Canidy i admirał szybko doszli do porozumienia, że Dick nie jest wcale oficerem łącznikowym. Admirał doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Letnisko jest wprawdzie złotą, ale jednak klatką. Zaprzeczanie temu byłoby obrazą dla jego inteligencji. I wówczas admirał zwalił na jego barki jeszcze jeden zabierający mnóstwo czasu obowiązek.
Canidy pluł sobie potem w brodę, że dał się ponieść gorączce gry w drugi, czy trzeci wieczór w Deal, kiedy usiedli do brydża. W kilku robrach po prostu zmiótł admirała, panią Whittaker i pełnego podziwu dla jego gry, wziętego z łapanki na czwartego, agenta FBI. Admirał dostrzegł w Canidym rywala godnego jego własnego talentu i od tej pory, gdy tylko zdybał go przy czymś, co od biedy mogło uchodzić za stół, ściągał do tego czegoś krzesła i zaczynał rozdawać karty. Dick szybko zaczął żałować, że tamtego wieczora nie spasował już po pierwszym rozdaniu.
A potem admirał ogłosił, śmiertelnie poważnie, że ma zamiar porwać (ujął to w słowach „przywrócić do służby przeciw szkopom”) pancernik Jean Bart”, największy okręt wojenny Francji, który niewykończony stał w porcie w Casablance.
Pierwsza wzmianka na temat tego planu wywołała u Canidy’ego ledwie pohamowaną wesołość i obawę o zdrowie psychiczne starszego pana. Zdołał się jednak przekonać, że czynienie zadość humorom admirała jest jednym z jego obowiązków i podążył za nim na jeden z oszklonych tarasów na pierwszym piętrze, który gość zarekwirował na swój „pokój operacyjny”.
Ściany pomieszczenia zawieszone były mapami portu w Casablance, pobliskich akwenów Morza Śródziemnego i marokańskiego wybrzeża atlantyckiego. Na połówkach stołu do tenisa stołowego przypięte były pinezkami rysowane z pamięci szkice pomieszczeń i instalacji pancernika. Z kamienną twarzą admirał objaśnił Canidy’emu jak niewielki oddziałek, dysponujący wiedzą na temat układu sterowania drzwiami wodoszczelnymi w grodziach, mógł opanować potężny okręt, by wyprowadzić go z portu i po uzupełnieniu paliwa na oceanie, doprowadzić do Ameryki.
Kiedy de Verbey kończył omawianie swego planu, w jaki sposób 30 osób mogło ukraść spod nosa Niemcom, pilnującym portu w Casablance, szósty lub siódmy co wielkości okręt wojenny świata, Canidy wiedział, że nie docenił starszego pana. Wcale nie był szaleńcem. Stworzenie planu niemożliwego do wykonania to jeszcze nie oznaka szaleństwa.
Główną przesłanką i motywacją planu była symboliczna rola pancernika. Symbol potęgi francuskiej floty należało uwolnić spod hańbiącej władzy okupantów i ich kolaborantów. To by ich nie tylko upokorzyło, ale i dało nadzieję reszcie Francuzów, którzy coraz bardziej byli przekonani, że skoro nikt nie mógł dać rady okupantom, należy się przyłączyć do silniejszego. Plan admirała, mimo tych wszystkich szczytnych, oderwanych od ziemi pobudek, miał to, co najważniejsze dla każdej przyziemnej operacji morskiej: odznaczał się prostotą.
Zgodnie z postanowieniami rozejmu, kończącego wojnę z Niemcami w roku 1940, pancernik pozostawał w rękach francuskich. Miał na pokładzie pełną załogę, pewien, choć ograniczony, zapas amunicji, zarówno do dział artylerii głównej imponującego kalibru 380 mm, jak i do mniejszych dział, działek przeciwlotniczych i karabinów maszynowych. Amunicja ta miała służyć do obrony posiadłości francuskich na wypadek ataku brytyjskiego czy amerykańskiego.
Niemcy nie obawiali się buntu z kilku powodów. Po pierwsze, stawką w tej grze był honor francuskiej marynarki. Jej zwierzchnik, Naczelnik Państwa, marszałek Petain, podpisał rozejm i wydał dowódcy pancernika oficjalny rozkaz pozostania w porcie i obrony francuskiej kolonii. Oczywiście, na wszelki wypadek Niemcy dopilnowali, by zbiorniki paliwowe okrętu zostały opróżnione — regularnie uzupełniany zapas paliwa pozwalał mu na jedynie 12 godzin pracy jednej z czterech siłowni. To nie mogło wystarczyć na ucieczkę na pełne morze. Do tego potrzeba było pełnej mocy wszystkich czterech maszyn.
Paliwa wystarczało jednak na zasilanie w energię elektryczną wież artyleryjskich i podnośników amunicyjnych. Mimo to maszynownia była w pełni sprawna, gdyż silniki uruchamiano na przemian, tak by wszystkie pracowały równomiernie.
Według admirała, „wyzwoleniu” pancernika stały na przeszkodzie tylko dwie sprawy: postawa załogi i paliwo. Obecność admirała de Verbey wśród oddziału, mającego opanować okręt mogła sprawić, że dowódca okrętu mógł sprzeciwić się rozkazowi Petaina i wyprowadzić pancernik z portu. Admirał był nie tylko byłym dowódcą „Jeana Barta”, ale także najwyższym oficerem francuskiej marynarki nie w niemieckich rękach i jako takiego załoga mogła go posłuchać.
Problem paliwa nie był tak trudny, jak by się mogło zdawać. Zbiorniki były nominalnie puste, ale mimo to pozostawało w nich wiele ton ropy, której nie dawało się wypompować, gdyż nie sięgały do niej przewody instalacji do przetaczania paliwa pomiędzy zbiornikami. Gdyby jednak użyć przenośnych pomp, dałoby się ją zlać do jednego z pozostałych zbiorników. Z obliczeń admirała wynikało, że udałoby się w nim w ten sposób zgromadzić paliwa na niemal dwie godziny pracy maszyn na pełnej mocy. To wystarczało, by wyprowadzić okręt z portu. Na Oceanie Atlantyckim, jak przewidywał plan admirała, czekałby już zespół amerykańskiej Marynarki ze zbiornikowcem, z którego można by było zatankować paliwo na dalszą trasę. Wspólna obrona przeciwlotnicza amerykańskiego zespołu i francuskiego pancernika mogłaby pozwolić przetoczyć na niego dość paliwa w ciągu godziny, by mógł znaleźć się poza zasięgiem niemieckiego lotnictwa. Tam można by już na spokojnie uzupełnić paliwo na dalszą podróż do Ameryki.
Dopracowanie planu wymagało tylko uwzględnienia kilku technicznych szczegółów, których admirał chciał się dowiedzieć, a Canidy postanowił mu w tym pomóc. Chodziło przede wszystkim o to, jaką ilość paliwa na minutę dałoby się przetoczyć ze zbiornikowca na pancernik, podania ilu przewodów wymagałoby przepompowanie odpowiedniej ilości paliwa w ciągu godziny, ciśnienia, pod którym Marynarka przepompowywała paliwo w czasie operacji uzupełniania paliwa na morzu. Admirał pytał także, czy amerykańska Marynarka jest w stanie uzupełniać paliwo na swoich okrętach w marszu, a jeśli tak, to z jaką prędkością i przy jakim stanie morza.
— Nie zdawałem sobie sprawy, że złudzenia mogą być zaraźliwe — skomentował komandor Douglass, kiedy Canidy zadzwonił do niego po odpowiedź na te pytania.
— Czy przegramy wojnę, jeśli podamy starszemu panu tych parę wiadomości?
— No cóż, większość z nich jest tajna.
— Komu miałby je przekazać?
— Dobrze już, dobrze. Coś się wymyśli.
— Lepiej powiedzcie mu prawdę. Nie jest idiotą.
Douglass nie był przekonany, ale dwa dni później, zapewne uznając, że lepiej dać admirałowi jakieś zajęcie, żeby nie szukał kontaktów z prasą, wreszcie się zgodził. Łącznik z Dowództwa Marynarki przywiózł całą górę podręczników i instrukcji technicznych dotyczących operacji zespołów floty i tankowania na morzu.
Dick Canidy, już z powrotem ubrany w swój garnitur i aktówką w ręku, po dniu spędzonym w hangarze 17 w poplamionym kombinezonie, wysiadł z pociągu na stacji w Asbury Park, gdzie czekał już na niego czarny Rolls — Royce pani Whittaker.
W Letnisku zastał admirała, jego szefa sztabu i panią Whittaker pijących wino pod osłoniętym parasolem stolikiem na trawniku. Trawnik był znakomicie utrzymany i ciągnął się aż do samej plaży. Kiedy do nich podszedł, ordynans admirała bez słowa podał mu szklaneczkę whisky z zapasów Chesty’ego.
Lekki wiatr wiejący od oceanu sprawiał, że pod parasolem było naprawdę przyjemnie i Barbara wydała polecenie, by kolację podać w ogrodzie. Po jedzeniu siedzieli nad kawą i koniakiem, aż wreszcie się ściemniło i lampy zaczęły ściągać owady.
Admirał oznajmił, że ma ochotę na spacer po plaży i poprosił Canidy’ego, by mu towarzyszył. Propozycja pochlebiła Dickowi.
Na plaży spotkali jednego z wartowników ze Springfieldem na ramieniu i groźnie wyglądającym, choć wciąż się łaszącym do każdego, owczarkiem niemieckim na smyczy. Admirał pobawił się z psem, który radośnie merdał ogonem, z dumą aportując rzucane mu kawałki drewna. W końcu Canidy przerwał zabawę, dyskretnie wysyłając wartownika na dalszy obchód.
Kiedy ruszyli w dalszą drogę, Canidy, chcąc jakoś nawiązać rozmowę, zadał pytanie, którego wkrótce bardzo żałował. Zapytał admirała o rodzinę.
— Moja żona żyje tak ja, na łasce obcych — usłyszał. — Po tym, jak miałem rozprawę przed sądem wojennym…
— Sądem wojennym?
— Oczywiście, zaocznie. Odbyła się zaraz po moim opuszczeniu Maroka. Oskarżono mnie o zdradę i oczywiście uznano winnym. Zostałem pozbawiony stopnia i zajmowanych stanowisk oraz orderów. Ma się rozumieć, także poborów, a mój osobisty majątek został skonfiskowany.
— Co za świnie — pokręcił głową Canidy. Admirał wzruszył ramionami.
— Niedługo potem mojego syna usunięto ze służby w marynarce. Oczywiście, Niemcy wkrótce go aresztowali i wywieźli w niewiadomym kierunku.
— Przykro mi.
— Mam starych przyjaciół w Nowym Jorku, panią Martin i jej męża, którzy byli na tyle łaskawi, by wyznaczyć mi skromne kieszonkowe, akurat tyle, bym miał za co utrzymać swój sztab.
— Nie dostaje pan żadnych pieniędzy od Wolnych Francuzów? — zdziwił się Canidy.
— Dostałem jedynie list od generała brygady de Gaulle’a — odparł po chwili admirał tonem, który nie pozostawiał wątpliwości co do jego opinii na temat nadawcy — w którym pisał on, że jako głowa państwa Wolnej Francji oczywiście nie uznaje wyroku sądu wojennego, i że w opinii tejże Wolnej Francji przeszedłem w stan spoczynku z wszelkimi honorami. Dalej wyraził jednak wyrazy ubolewania, że inne, bardziej nie cierpiące zwłoki potrzeby zmuszają go do zatrzymania wypłat mojej emerytury do końca wojny, nad czym bardzo ubolewa.
— A to sukinsyn!
— Pańska wypowiedź, mon Commendant, dotyczy wprawdzie głowy mojego państwa, ale w tych okolicznościach raczej nie będę pana wyzywał na pojedynek w obronie jego czci.
Przez kilka chwil w milczeniu szli brzegiem morza, skinęli głowami marynarzowi z owczarkiem, który wciąż patrolował plażę i zawrócili do Letniska.
Kiedy wrócili do domu, czekała na nich Barbara Whittaker. Oznajmiła Canidy’emu, że dzwonił komandor Douglass i polecił mu wczesnym rankiem lecieć Beechem do bazy Anacostia. Tam ktoś miał na niego czekać.
Na tablicy ogłoszeń w redakcji „Memphis Advocate” wisiały aż dwa zakazy przeprowadzania rozmów międzymiastowych w sprawach prywatnych. Jeden z nich był standardowym plakatem, wydawanym przez komórkę propagandy Biura Koordynatora Informacji. Przedstawiał on oficera lotnictwa Armii, siedzącego przy biurku ze słuchawką telefoniczną w ręku. Ma twarzy miał wyraz cierpienia i rozczarowania, najwyraźniej w reakcji na umieszczone w komiksowym dymku słowa dobiegające ze słuchawki: Przepraszam, panie kapitanie, ale wszystkie linie są zajęte. Poniżej widniał napis wielkimi, czarnymi literami: TELEFONY SĄ NARZĘDZIEM PROWADZENIA WOJNY. JEŚLI MUSISZ ROZMAWIAĆ PRZEZ TELEFON, MÓW KRÓTKO. Drugi był znacznie mniejszy i jeszcze bardziej zwięzły. Odręcznie napisana kartka głosiła: PROWADZONY JEST REJESTR ROZMÓW MIĘDZYMIASTOWYCH. ZA PROWADZENIE PRYWATNYCH ROZMÓW ZE SŁUŻBOWEGO TELEFONU BĘDĘ WYRZUCAŁ Z PRACY. WŁAŚCICIEL
Ann Chambers postanowiła zignorować oba. Po pierwsze, wątpiłaby dwuminutowa rozmowa z Memphis w Tennessee do Cedar Rapids w Iowa spowodowała przegranie przez kraj kolejnej bitwy. Po drugie, „Memphis Advocate” była własnością Chambers Publishing Corporation, firmy Brandona Chambersa, jej ojca.
O telefonie do Cedar Rapids zaczęła myśleć jeszcze w windzie hotelu „Peabody”, kiedy jechała nią wraz z Edem Bitterem na spotkanie z Sarą. Kuzyn Ed powiadomił ją wtedy o odesłaniu Dicka z Chin za tchórzostwo, i że Dick już dawno wrócił do kraju.
Ed najwyraźniej wierzył w to, co jej powiedział. To by też wyjaśniało brak odpowiedzi na jej listy. Być może naprawdę okazał się tchórzem, ale Ann nie mogła w to uwierzyć.
Zresztą, gdyby nawet uciekł przed Japończykami, dla niej to nie miało żadnego znaczenia. Kochała go bardziej, niż mogła sobie kiedykolwiek wyobrazić. I niczego nie pragnęła tak bardzo, jak tego, by był teraz przy niej i oparł jej głowę na ramieniu. Czy piersi.
— Wielebny Canidy, słucham — odezwał się zaciekawiony głos w słuchawce.
— Ojcze, mówi Ann Chambers. Jestem kuzynką Eda Bittera i co najważniejsze, przyjaciółką Dicka.
— O, bardzo mi miło — słychać było jednak, że wielebny jest nieco zmieszany.
— Dzwonię do ojca dlatego, że… Mieszkam w Memphis i zgubiłam jego adres w Chinach.
— Ależ on już wrócił z Chin.
— Tak?
— Pracuje teraz jako pilot w Narodowym Instytucie Higieny. Narodowym Instytucie Higieny?
— A rzeczywiście, coś takiego też słyszałam — skłamała. — Czy mógłby mi ojciec podać jego adres w Waszyngtonie? Może jakiś numer telefonu? Chciałabym się z nim spotkać, jak będę tam przejazdem.
— Chwileczkę, gdzieś tutaj go miałem…
Natychmiast potem zadzwoniła pod otrzymany od wielebnego Canidy’ego numer. Odezwał się pod nim żeński głos, który zaprzeczył, by pod tym numerem wiedziano cokolwiek o jakimś Canidym. Kiedy zadzwoniła pod podany w książce telefonicznej numer Narodowego Instytutu Higieny, także nic tam nie wiedzieli o kimś takim. A kiedy zadzwoniła do waszyngtońskiej centrali telefonicznej, dowiedziała się, że przy Ulicy Q nie ma domu z podanym przez wielebnego numerem.
Nie wskórawszy nic przez telefon, Ann usiadła do teleksu. Szybko wypisała i przesłała do waszyngtońskiego biura gazet Cham — bersa depeszę, w której zażądała WSZELKICH WIADOMOŚCI OGÓLNYCH 1 SZCZEGÓŁOWYCH o domu przy Ulicy a o którym mówił wielebny i dodała, by zebrane wiadomości przesłano JAK NAJSZYBCIEJ. Podpisała MEMPHIS ADVOCATE, CHAMBERS. W końcu też nosiła to nazwisko, więc miała prawo go użyć, a jeśli tam w Waszyngtonie pomyślą, że depeszę podpisał sam pryncypał, może od razu zabiorą się do roboty.
Odpowiedź przyszła nawet szybciej, niż oczekiwała, ale nie była tak, jakiej się spodziewała. Po dwóch godzinach wezwano ją do telefonu.
— Co masz za interes przy Ulicy Q? — zapytał z miejsca ojciec. Jego głos i brak manier nie wróżyły nic dobrego.
— Cześć, tato. Dobrze, a ty?
— Po co ci te wiadomości? Co wywęszyłaś?
— A ty skąd się w tym wszystkim wziąłeś?
— Adres, o który pytasz, nie istnieje dla ciebie, ani dla nikogo innego, rozumiesz?
— Nie, ani trochę.
— To instytucja rządowa, ale my nie wiemy, że ona się tam znajduje, rozumiesz? Nikt ma o niej nie pisać.
— Aha.
— A sprawa doszła do mnie, bo podpisałaś depeszę moim nazwiskiem i zadzwonili w tej sprawie do mnie.
— To także moje nazwisko. Przynajmniej na razie.
Słyszała, jak westchnął z rezygnacją. Nawet nie zaczął się kłócić, to znaczy, że sprawa naprawdę była poważna.
— Kotku, muszę się dowiedzieć, nad czym pracujesz.
— Szukałam Dicka Canidy’ego. Dostałam ten adres od jego ojca. W telefonie zapadło milczenie.
— Eddie wrócił z Chin z bardzo niepomyślnymi wiadomościami o panu Canidym — powiedział wreszcie pan Chambers.
— Tak, powiedział mi, że Dick miał stchórzyć. O to ci chodziło?
— A ty dostałaś adres przy Ulicy Q od jego ojca?
— Adres i dwa numery telefonów, pod którymi powiedzieli, że nie słyszeli o żadnym Canidym.
— Dlaczego tak się bardzo interesujesz panem Canidy?
— Mamie przyrzekłam, że ci nie powiemy, ale ona pewnie i tak ci się już wygadała. Mam zamiar za niego wyjść, tato.
— Boże święty, Ann! Z takich rzeczy się nie żartuje!
— A kto ci mówi, że żartuję?
— Słuchaj, zostaw to natychmiast. Natychmiast, rozumiesz? Jeśli tego nie zrobisz, napytasz biedy nam obojgu. Udało mi się trochę rozładować atmosferę w rozmowach z pewnymi ludźmi…
— Bo co? Bo to tajemnica wojskowa, a ja jestem nazistowskim szpiegiem?
— To jest tajemnica wojskowa, Ann.
— Ciekawe, taki tchórz, a powierzają mu tajemnice wojskowe?
— Zostaw to, Ann, dobrze? Musisz mi dać na to swoje słowo.
— A jak nie, to co?
— To cię wyrzucę. Ze skutkiem natychmiastowym i z wilczym biletem.
Cholera, mówi zupełnie poważnie.
— To aż tak ważne?
— Albo jeszcze bardziej.
— No dobrze.
— I masz o tym z nikim nie mówić, nawet z Eddiem i twoją przyjaciółką…
— Masz na myśli panią Edwinową Bitter?
— Cholera, żarty się smarkuli trzymają!
— No dobrze, już dobrze, papciu. Rozumiem.
— Żyję tą nadzieją, Ann.
Pół godziny później Ann weszła do gabinetu naczelnego redaktora „Advocate” i powiedziała, że ojciec chce, żeby przyjechała na weekend do Waszyngtonu. Chciałaby wyjechać w sobotę po południu, kiedy większość niedzielnego wydania będzie już zamknięta. Trudno jej o to prosić, ale gdyby redakcja dała jej priorytet na bilet lotniczy, wróciłaby do pracy dużo szybciej.
— Jasne, Ann, to się da zrobić — odparł naczelny.
Miłość wyczynia z człowiekiem najdziwniejsze rzeczy, pomyślała. W ciągu jednego poranka zdążyłam już skłamać pastorowi, własnemu ojcu i szefowi. A najdziwniejsze, że wcale mi to nie przeszkadza.
Potem zadzwoniła do Sary Bitter, do ich apartamentu u „Willarda” w Waszyngtonie, że przyjeżdża do stolicy i że będzie potrzebować na sobotę miejsca do spania.
Od ślubu państwo Bitterowie zamieszkali w firmowym apartamencie ojca panny młodej w hotelu „Willard”. Ed pewnie będzie średnio zadowolony z jej obecności, w końcu byli małżeństwem dopiero od kilku dni, a z tego co słyszała przez drzwi jej sypialni przez te kilka dni, zanim się pobrali i wyprowadzili, bez wytchnienia nadrabiali czas spędzony na osobności. Teraz, kiedy już w pełzni legalnie spędzali miesiąc miodowy, ostatnią osobą, której im brakowało, była przyzwoitka.
No i cholera z nim, zdecydowała wreszcie. Jest mi coś winien za to, że się nią zaopiekowałam, prawda?
Canidy dokonywał właśnie przeglądu przedstartowego, kiedy obok stojącego wewnątrz olbrzymiego hangaru sterowcowego Beecha zatrzymał się Plymouth komandora Reynoldsa.
— Nie powiedziano mi dokąd pan leci, majorze, ale gdziekolwiek to będzie, dwie kanapki i termos kawy na pewno się przydadzą.
— Do Waszyngtonu — odparł Canidy. — Dziękuję. Reynolds był wyraźnie pod wrażeniem.
Co takiego jest w tym Waszyngtonie, zastanawiał się Canidy, że zawodowi oficerowie Marynarki dostają wypieków na sam dźwięk tego słowa?
— Cieszę się, że pana widzę — ciągnął Canidy. — Nie wiedziałem kogo zapytać, jak to jest z uruchamianiem silników w hangarze.
— Nie ma sprawy, byle tylko ustawić maszynę na centralnej osi i upewnić się, ż wrota z obu stron są otwarte. Potem tylko wykołować. Samolot ma pan zatankowany.
— Zauważyłem. Dziękuję.
— Marynarzu — zawołał do kierowcy komandor, z zabawną dla Canidy’ego pompą — zbierzcie kilku ludzi, żeby wypchnęli samolot pana majora.
— Tak jest, panie komandorze.
Canidy puścił do niego oko, a marynarz uśmiechnął się, na znak, że to nic takiego, Reynolds jest może służbistą, ale to równy gość.
Canidy wszedł do Beecha, przeszedł przez kabinę pasażerską do swojego miejsca, usiadł w fotelu i zwolnił hamulce. Torbę z kanapkami i termosem postawił na drugim fotelu i przypiął pasami. Nie była mu potrzebna, ale to miły gest ze strony Reynoldsa. Wstał i zaczął wychodzić z kabiny, kiedy samolot drgnął i zaczął się toczyć. Wyjrzał przez okno i zobaczył sześciu marynarzy, wypychających Beecha na środek hangaru. Poszedł do tyłu i zatrzasnął drzwi z tyłu kadłuba, a potem wrócił na swój fotel i zapiął pasy. Wyjrzał raz jeszcze przez okno i zobaczył kolejnych dwóch marynarzy, siłujących się z olbrzymią gaśnicą na kołach, które równie dobrze można było używać do wozu taborowego. Samolot znieruchomiał.
Canidy sięgnął do bocznego okienka, odsunął je i wystawił przez nie głowę.
— Od śmigła! — zawołał.
— Od śmigła! — powtórzył jeden z marynarzy. Canidy ustawił regulator mieszanki, podpompował ręczną pompą paliwową lewy silnik i wcisnął jego starter. Zajęczał rozrusznik i lewe śmigło zakręciło się, silnik plunął dymem, zakrztusił się i wreszcie zaskoczył, trochę nierówno na początku. Powtórzył tę procedurę z prawym silnikiem i wyjrzał przez okienko. Komandor Reynolds, jedną ręką trzymając na głowie czapkę, wyciągał ku niemu drugą, zwiniętą w pięść, z podniesionym do góry kciukiem.
Canidy uśmiechnął się do niego i odpowiedział tym samym gestem, a wówczas Reynolds zasalutował. Canidy uśmiechnął się jeszcze szerzej, odwzajemnił salut i pchnął dźwignię przepustnic.
Kiedy wykołował z hangaru, sięgnął po mikrofon, zgłosił wieży plan lotu i poprosił o instrukcje kołowania oraz startu.
— Sześć — jedenaście, udzielam pozwolenia na kołowanie do progu pasa dziewięć. Po osiągnięciu progu oczekuj na pozwolenie startu. Wystartujesz po przyziemieniu dużego, który podchodzi do lądowania.
Samolotem podchodzącym do lądowania okazał się Boeing SA–307B. Naprawdę duży, pomyślał. Według Canidy’ego podchodził zdecydowanie za wysoko. Po chwili okazało się, że miał rację.
— Sześć — jedenaście — zatrzeszczało w słuchawkach — czekaj dalej na swoją kolejność. Duży przesmarował i wraca na drugi krąg.
— Wieża, tu sześć — jedenaście, zrozumiałem.
Boeing właśnie odrywał się ponownie od pasa. Na końcu pasa pilot położył maszynę w płaski, obszerny zakręt nad sosnowymi lasami otaczającymi lotnisko. Słońce zalśniło na kadłubie samolotu. Pilot ponownie podszedł do lądowania, tym razem, jak znów od razu ocenił Canidy, stanowczo za nisko. Nawet przez słuchawki i kadłub Beecha Canidy usłyszał, jak dodaje gazu, by dociągnąć do progu pasa.
Potężna maszyna przemknęła zaledwie kilka metrów nad małym Beechem i Canidy widział wyraźnie, że nie nosi żadnych znaków, ani rozpoznawczych, ani rejestracyjnych. Nie było ich na obu skrzydłach, na kadłubie, ani na stateczniku pionowym. Przecież na Stratolinerach TWA, przejętych przez wojsko i nazwanych C–75, wymalowano numery inwentarzowe i granatowe koła z białymi gwiazdami z czerwonym kółkiem w środku. Jedyny SA–307B, którego widział bez żadnych oznak, stał w hangarze 17 na lotnisku w Newark. Czyżby to był jeden z byłych Stratolinerów Pan Am? Co by tu robił?
Potężny podmuch strumienia zaśmigłowego lądującego transportowca zatrząsł Beechem. Dobitnie przypomniało mu to jak wielką maszyną był 307 i jak potężne były jego silniki.
— Sześć — jedenaście, zezwalam na start po odkołowaniu dużego.
— Wieża, tu sześć — jedenaście, zrozumiałem.
Boeing zatrzymał się u końca pasa i zaczął skręcać w prawo. Canidy poczekał, aż przejedzie wzdłuż całego pasa i minie go, skręcając w jedną z dróg kołowania do stanowisk postojowych. Zakręcający samolot musiał na chwilę zwiększyć obroty silników i strumień zaśmigłowy znowu zakołysał Beechem Canidy’ego. Kiedy drgania ustały, Canidy sięgnął po mikrofon.
— Wieża, tu sześć — jedenaście, startuję.
Parę minut po dziesiątej, kiedy leciał nad stanem Maryland, Canidy wywołał wieżę bazy Anacostia i poprosił o zezwolenie na lądowanie. Kiedy wylądował i poszedł do dowództwa bazy, by załatwiać uzupełnienie paliwa, jakiś komandor, zdziwiony faktem, że major lotnictwa Armii lata samolotem Marynarki, postanowił baczniej rzucić okiem na przedstawione mu dokumenty. Kiedy się w nie wczytał, jego zdziwienie jeszcze wzrosło.
Przypomniał sobie, że już słyszał o tym Beechu JRB–1, jak w Marynarce ochrzczono Model 18S, który Armia oznaczyła symbolem C–45. Szef operacji morskich przysłał kiedyś do nich pismo, w którym informował, że maszyna ta miała być „samolotem dyspozycyjnym oficera łącznikowego Marynarki przy Biurze Koordynacji Informacji” i będzie od czasu do czasu bazować w Anacostia. Mimo to nie wolno jej było zaliczać do floty powietrznej bazy, a już zwłaszcza udostępniać komukolwiek bez osobistego pozwolenia najwyższego oficera Marynarki przydzielonego do BK1, komandora Petera Douglassa.
— Pan też stamtąd, majorze? — zapytał komandor Chester Wezevitz. — Od tego koordynatora informacji, czy jak mu tam?
— Tak jest, panie komandorze.
— A właściwie, majorze — ciekawość przeważyła w końcu — co to jest, do ciężkiej cholery, to całe biuro? I co tam robi komandor, zaraz… — zajrzał do okólnika — komandor Douglass?
Canidy nie potrzebował nawet zachęty na odprawie (gdzie powiedziano mu, że ma przy każdej okazji rozsiewać „sprzeczne pogłoski i dezinformację” na temat zadań BKI), żeby ulec pokusie. Ten tłusty palant, który z nudów zaczął się do niego czepiać o byle drobiazg, wręcz się prosił, żeby z niego zrobić balona.
— Widział pan komiksy, panie komandorze? Te informujące marynarzy o skutkach chorób wenerycznych i zachęcające do używania gumek?
— Owszem. Nawet się zastanawiałem, skąd się to świństwo wzięło.
Bosman Ellis nie mógł się pojawić w lepszym momencie.
— Dzień dobry, panie majorze — powiedział, wchodząc do gabinetu komandora i sprężyście salutując. — Samochód już czeka.
— Jezus, Maria — nie posiadał się z wrażenia komandor. — Starszy bosman sztabowy kierowcą samochodu służbowego?
Kiedy wyszli na zewnątrz, Canidy zapytał:
— Co się dzieje, Ellis?
— Jedziemy do biura. Pan Baker czeka tam z komandorem.
— Czego ten skurwysyn ode mnie znowu chce?
— Pojęcia nie mam, ale niech pan nie zrobi jakiegoś głupstwa, panie Canidy, proszę.
— Z chęcią wsadziłbym mu jego własne jaja w przełyk.
— Właśnie o czymś takim mówiłem, panie majorze.
— Ty już wiesz, co się święci? Wiesz i mi nie powiesz, tak?
— Patrzcie państwo, kto by pomyślał — naigrywał się stary bosman. — Oficer Marynarki nie wie, że na wojnie nierozważne gadki zatapiają statki*?
— Och, pieprz się, Ellis — zaśmiał się Canidy i wsiadł na przednie siedzenie Buicka.
Kiedy przybyli do Narodowego Instytutu Higieny, Eldon C. Baker, mężczyzna o wyglądzie pucołowatego, dobrotliwego urzędasa, siedział w gabinecie komandora Douglassa na obitej czerwoną skórą sofie. Przed nim leżały rozłożone dokumenty, w których po chwili z niejakim zdziwieniem rozpoznał czynione z Lindberghiem na wszelki wypadek plany lotów do Afryki.
A więc ten Boeing lądujący w Lakehurst rzeczywiście mógł być byłą maszyną Pan American.
— Jak się masz, Canidy? — zapytał Baker, przechylając się w jego stronę i podając dłoń.
Zignorował tę dłoń. Ostatnim razem widział Eldona Bakera w pałacu paszy Ksar es–Souk, u podnóża marokańskiego Atlasu. Baker już wtedy doskonale wiedział, że dla Canidy’ego nie będzie miejsca na okręcie podwodnym, na który koło Safi mieli z Vollmerem zapakować inżyniera i admirała. Nic mu o tym nie powiedział.
Baker wzruszył ramionami i schował dłoń.
— Przykro mi, że wciąż masz do mnie żal, Canidy.
— Wie pan chociaż, co pan ogląda?
— Mniej więcej. Ufam, że jeśli się czegoś sam nie domyśle, będę się tego mógł dowiedzieć od ciebie.
W drzwiach pojawił się komandor Douglass z naręczem wojskowych akt osobowych.
— Dzień dobry, Dick. Jak się udał lot? Co u admirała?
— Trochę uparty, ale da się utrzymać w ryzach. Wiedział pan o liście od de Gaulle’a, w którym generał poinformował go, że nie stać go na płacenie mu emerytury?
— Nie, nie wiedziałem.
— No tak, przecież czytacie jego pocztę — machnął ręką Canidy.
— Pocztę czytamy, ale dopiero teraz dowiedziałem się, że admirał ma trudności materialne. Zobaczę, co się da z tym zrobić. Musisz to uważać za ważne, bo inaczej byś przecież o tym nie wspominał.
— Czyżbym wyczuwał lekką reprymendę?
— Ależ skąd — uśmiechnął się Douglass. — Zresztą ostatnio usłyszałem na twój temat wiele dobrego. Sam miałem cię nawet zamiar pochwalić za to, jak zajmujesz się admirałem. Jest tobą zachwycony.
— O to tylko chodziło?
— Nie chcesz usłyszeć, co ludzie mają o tobie dobrego do powiedzenia?
— Słucham.
— Nasz przyjaciel z Pan American powiedział pułkownikowi, że uważa cię za nadzwyczajnie błyskotliwego i kompetentnego młodego oficera.
Canidy zmieszał się.
— W pełni kompetentnego, by od tej chwili samodzielnie prowadzić program lotu Boeinga.
— Widziałem, że przesunęliście samolot do Lakehurst, ale zanim zaczniemy jakiekolwiek dalsze rozmowy na ten temat, muszę podnieść kwestię, która, jak uważam, zupełnie wam umknęła: ja nigdy w życiu nie latałem tym bydlakiem.
— Nie ma sprawy. I tak nie polecisz — odparł Baker.
— A kto?
— To jeszcze nie koniec pochwał. Wczoraj wieczorem rozmawiałem z pewnym oficerem lotnictwa Armii, według którego prowadzisz życie godne skauta, a w walce kołowej baron von Richthofen to przy tobie betka.
Domyślenie się, o kim mowa, zajęło Canidy’emu chwilę.
— A, czyżby rozmawiał pan przez przypadek ze swoim synem? Doug wrócił do kraju?
— Ponad miesiąc temu. Był w domu, zajrzał tam po drodze do Alabamy. Dostał majora i objął dowodzenie dywizjonu P–38.
— Cieszę się.
— To, co mówił o tobie, oczywiście podzieliłem przez dwa i odjąłem od pozostałej części połowę, ale nawet to, co pozostało, robi wrażenie.
Canidy roześmiał się.
— Dobrze, a kto poleci do Afryki? — zapytał.
— Afryki? — zainteresował się Baker.
— To w dużej części zależy od ciebie — odparł Douglass, ignorując Bakera i tym samym pośrednio potwierdzając domysły Canidy’ego.
— Nie rozumiem.
Douglass podał mu pierwszą z brzegu teczkę z aktami.
— Chcielibyśmy, żeby poleciał ten człowiek. Przeczytaj akta i powiedz, czy twoim zdaniem sobie poradzi.
Canidy wziął teczkę kapitana lotnictwa Armii. Do służby wstąpił 1 maja 1942 roku, z kilkuset godzinami wylatanymi na cywilnych samolotach, w większości jednosilnikowych. Potem szybkie przeszkolenie, kurs pilotów samolotów wielosilnikowych i przeniesienie do dywizjonu B–17. Niespełna 200 godzin na B–17 jako dowódca załogi. Obecnie dowódca dywizjonu bombowców B–17.
W pierwszej chwili pomyślał, że przynajmniej miał okazję polatać samolotem, który stał się podstawą konstrukcyjną Stratolinera, ale czy to wystarczy na samotny przelot transatlantycki, w sytuacji kiedy facet w ogóle nie ma doświadczenia w lataniu bez pomocy nawigacyjnych? Chwilę później zamknął teczkę i przeczytał nazwisko na okładce. KAPITAN STANLEY S. FINE.
W Waszyngtonie znalazłoby się pewnie z piętnastu Stanleyów S. Fine’ów, wielokrotnie więcej, gdyby zajrzeć do książek telefonicznych także w Los Angeles, Nowym Jorku i Chicago, ale on już wiedział, miał jakieś przeczucie, choć nie wiedział skąd, że to akurat ten Stanley S. Fine, którego zna osobiście.
Pierwszy raz spotkali się, kiedy był jeszcze w szkole w Cedar Rapids. Razem z Erikiem Vollmerem wzniecili wielki pożar w czasie szkolnej wycieczki botanicznej. Strzelali z pistoletu na strzałki, ale jako pocisków używali zapałek fosforowych. Jedna z nich zapaliła samochód i zrobiła się z tego potężna chryja. Fine, adwokat przysłany przez matkę Erika Vollmera, wyrwał ich wtedy ze szponów wymiaru sprawiedliwości — a konkretnie pewnej tłustej matrony z domu poprawczego, w którym spędzili kilka dni w oczekiwaniu na rozprawę — kupując poszkodowanemu nowy samochód. To nie był jakiś Ford A, czy nawet V8, tylko Studebaker President, wielka, dyrektorska limuzyna.
Dla kogoś, kto wiedział, czyim synem był Erik, taki gest, zwłaszcza jeśli miał nie dopuścić do pojawienia się wzmianek w prasie, nie był wcale zaskakujący. Matką Erika była gwiazda filmowa, Monica Carlisle, specjalizująca się w rolach nastolatek. Sama nie tylko nie była nastolatką, ale miała na koncie zakończone rozwodem małżeństwo i nastoletniego syna, właśnie Erika.
Potem spotkali się jeszcze raz, kiedy Ed Bitter i Dick Canidy wyruszali do Chin. Na kolacji spotkali się z „Chestym” Whittakerem, który przyszedł z Cynthią Chenowith i Jimem, który miał wkrótce jechać na Filipiny. Fine prowadził jakieś interesy Chesty’ego i z tej okazji też był zaproszony. Wieczór skończył się mało przyjemnie, bo to był właśnie dzień, w którym Jim dowiedział się, że jego ukochana Cynthią sypia z jego wujem. Doszło do scysji, w wyniku której całe towarzystwo się rozeszło, a oni zalali się z Jimem w trupa.
Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej uważał, że byłby to naprawdę niezwykły zbieg okoliczności, gdyby się okazało, że kapitan Fine z teczki nie był właśnie tym Stanleyem Fine’em, którego znał.
— Wydaje mi się, że znam tego człowieka osobiście — powiedział.
— Pułkownik Donovan liczył na to, że go sobie przypomnisz.
— Pytaliśmy nie o to, czy go znasz — odezwał się Baker — tylko czy poradzi sobie z tym zadaniem.
— Według tego, co tu napisano, jest w pełni wykwalifikowanym pilotem wielosilnikowych samolotów ze sporym nalotem i doświadczeniem w przelotach długodystansowych, choć z użyciem pomocy nawigacyjnych. Na pewno dałoby się znaleźć kogoś lepszego od niego.
— Poradzi sobie, czy nie? — powtórzył tym razem Douglass.
— Myślę, że tak.
— Wybierzemy mu doświadczoną załogę — zapewnił Douglass. — Oczywiście, jeśli uda ci się go namówić do zgłoszenia na ochotnika.
Canidy przez chwilę w zamyśleniu mierzył wzrokiem Douglassa.
— Nie mówicie mi chyba, że chcecie go zwerbować tylko do tego jednego lotu, co? Chcecie, żebym go namówił do przejścia na ochotnika do Dyletantów Donovana*, prawda?
Douglass roześmiał się.
— O tym też już czytałeś?
— W dzisiejszych czasach gazety docierają nawet do Deal.
— Pułkownik miał mnóstwo uciechy przy czytaniu. Powiedział, że bardziej nam pomoże, niż zaszkodzi.
— Nie odpowiedział pan na moje pytanie, panie komandorze.
— Racja, chcemy kapitana Fine’a na stałe.
— Dlaczego?
— Zadajesz zbyt wiele pytań, Canidy — włączył się Baker.
— Bo też jest przyjacielem Erika Vollmera.
— Wyciągnięcie tego z was, panowie, przyszło mi za łatwo. A to znaczy, że jest jakiś inny, prawdziwy, powód.
— Robisz się cholernie bystry, Dick — uśmiechnął się Douglass. — Koniec tej gry w 20 pytań. Nie podoba ci się ta odpowiedź, to przykro mi, ale innej nie dostaniesz.
— Dlaczego właśnie ja go mam werbować? Przecież ledwie go znam.
— Dick, mówiąc „koniec pytań” nie żartowałem.
Na północy pojawiła się licząca osiem maszyn eskadra bombowców B–17E. Canidy obserwował nadlatujące samoloty ze skrzyni półciężarówki. Samochód pomalowany był w biało — czarną szachownicę, a na środku skrzyni zamontowany był maszt, na którym łopotała flaga z takąż szachownicą. Zamykający formację B–17E naraz opuścił nos i zaczął ostro schodzić w dół, podchodząc z marszu do lądowania.
— To kapitan Fine, panie majorze — powiedział kierujący pojazdem adiutant zastępcy dowódcy bazy. — Lubi wyprzedzić wszystkich, żeby z pasa obserwować lądowanie swoich maszyn. Potem zwołuje odprawę i na niej wygłasza, jak to nazywa, „konstruktywną krytykę” lądowania poszczególnych załóg.
Canidy uśmiechnął się. Doskonale rozumiał, że owa „konstruktywna krytyka” oznaczała w rzeczywistości ochrzan na całego.
Na adiutancie zastępcy, kapitanie, major Richard Canidy zrobił wielkie wrażenie. Pierwszy raz w życiu kapitan widział oficera z Dowództwa Korpusu Sił Powietrznych Armii, w dodatku podróżującego z rozkazami, na których u góry i u dołu widniały czerwone stemple ŚCIŚLE TAJNE. Fakt, że przyleciał samolotem Marynarki, jeszcze wzmagał atmosferę tajemniczości, która go otaczała.
— Kapitanie, to jest major Canidy — przedstawił go dowódca bazy. — Ma pan go zabrać dokądkolwiek zechce, odpowiedzieć na wszelkie pytania, jakie zada i zrobić cokolwiek będzie trzeba, żeby mu pomóc. Nie wolno panu zadawać mu żadnych pytań. Zrozumiano? Wykonać.
Pozostałe siedem B–17E sformowały krąg wokół lotniska i zaczęły po kolei podchodzić do lądowania. Ryk ich silników, kiedy przelatywały nad samochodem, był ogłuszający. Były olbrzymie i zdawały się niezwyciężone.
Canidy przez chwilę zastanowił się nad wysiłkiem kwatermistrzowskim, jakim było wysłanie takiego samolotu w powietrze. Ile tysięcy litrów paliwa trzeba wlać w jego zbiorniki, ilu mechaników trzeba do obsługi czterech silników każdego z nich? A choćby ilu składaczy spadochronów, żeby poskładać spadochrony dla każdego z dziesięciu członków ich załóg razem z zapasowymi? A dla całego dywizjonu?
Jeden po drugim w półtoraminutowych odstępach bombowce odrywały się od krążącej nad lotniskiem formacji i zaczęły podchodzić do lądowania. Koła pierwszego z nich z piskiem dotknęły betonu, kiedy maszyna kapitana Fine’a zatrzymała się w jednej trzeciej długości pasa, wyłączyła wewnętrzne silniki i zwróciła się nosem do pasa.
Kiedy półciężarówka dojechała do niej, Canidy ujrzał w fotelu pilota ascetyczną, chudą twarz w rogowych okularach. Zupełnie nie przypominał adwokata, którego pamiętał. Kapitan Fine miał na głowie przygniecioną słuchawkami czapkę ze skórzanym daszkiem. Przez chwilę spoglądał w dół na samochód, ale po paru sekundach jego oczy powędrowały z powrotem w górę, ku lądującym samolotom.
Minutę później z drzwi umieszczonych w prawej burcie bombowca, pomiędzy bocznym stanowiskiem strzeleckim a szerokim statecznikiem poziomym, wygramolił się sierżant w futrzanym kombinezonie wysokościowym i podszedł do półciężarówki.
Zauważył złote słoneczka na kołnierzu Canidy’ego i zasalutował.
— Panie majorze, kapitan Fine pyta, czy może czeka pan na niego.
— Owszem, sierżancie.
Kiedy sierżant, ociekający potem w czerwcowym upale, podreptał z powrotem do drzwi, a potem przez cały kadłub do kabiny pilotów z odpowiedzią, Fine spojrzał w dół ponownie, wciąż jeszcze go nie poznając. Jego brwi uniosły się ze zdziwieniem i na ustach zagościł uśmiech. Potem znowu odwrócił się ku lądującym samolotom i już nie spoglądał w dół, zanim ostatni z nich nie wylądował. Wówczas ponownie odwrócił się do niego i uniósł wskazujący palec — „Będę za minutę”. Po chwili zniknął z pola widzenia.
Pojawił się na ziemi wkrótce potem, obchodząc ogon samolotu. Ręką przytrzymał czapkę, przedostając się przez strumień zaśmigłowy wciąż pracujących na jałowych obrotach zewnętrznych silników. Kombinezon zapewne zdjął w samolocie, bo teraz szedł w tropikowych spodniach i koszuli, na które miał zarzuconą skórzaną kurtkę lotniczą.
— Czym mogę panu służyć, majorze? — zapytał, salutując.
— My się znamy, kapitanie Fine. Fine pytająco uniósł brwi.
— Po raz pierwszy poznaliśmy się, kiedy wraz z Erikiem Vollmerem próbowałem puścić z dymem Cedar Rapids. Ostatni w Waszyngtonie, zeszłej wiosny. Jedliśmy kolację z pułkownikiem Donovanem, świętej pamięci „Chestym” Whittakerem i Cynthią Chenowith.
— Dick Canidy, prawda? — zapytał Fine, wyciągając na powitanie rękę. — Nie wiem dlaczego od razu cię nie poznałem. Pewnie myślałem, że jesteś po drugiej stronie kuli ziemskiej.
— Pewnie dlatego, że wyglądam teraz dużo lepiej, niż kiedyś.
Fine zaśmiał się.
— Czytałem w gazetach, że Jimowi Whittakerowi udało się wydostać z Filipin. Zastanawiałem się, co się stało z tobą.
— Wydostałem się z Chin.
— Zaraz, przecież ty byłeś w Marynarce — zaintrygowany Fine wskazał na mundur majora lotnictwa Armii, okrywający rozmówcę.
— A ty adwokatem — odparł Canidy. — Nie suknia robi człowieka, a poza tym na wojnie nie ma nic pewnego.
Fine znowu się zaśmiał.
— No cóż, cieszę się, że udało ci się wyjść z tego cało. Cieszę się też, że cię widzę, ale coś mi mówi, że to nie przypadek.
— Czy twój drugi potrafi zaparkować ten samolot? — zapytał Canidy.
— Sam jestem ciekaw. Zresztą, i tak kiedyś będzie się musiał nauczyć to robić, to czemu nie teraz? — Odwrócił się do kabiny i pokazał drugiemu pilotowi, że ma sam zakołować na stanowisko postojowe i zaparkować maszynę. — Ciekawość mnie zżera, o co też może chodzić — przyznał się Canidy’emu.
Rozmowę przerwał im ryk lewego zewnętrznego silnika B–17E, za pomocą którego drugi pilot dokonywał zwrotu, by wjechać na drogę do kołowania. Za duże obroty, pomyślał Canidy.
Jakby słysząc jego myśli, drugi pilot zredukował gaz i bombowiec, ciężko się kolebiąc, zaczął zakręcać.
Fine i Canidy wymienili znaczące uśmiechy, wzruszając ramionami nad wyczynami, na które stać nowicjuszy.
— On ma wszystkiego 130 godzin nalotu. Jeszcze się nauczy — machnął ręką kapitan.
— Możemy porozmawiać w twoim pokoju w hotelu, czy masz współlokatora?
— Zapraszam.
Pokój Fine’a mieścił się w baraku tak świeżym, że pachniał jeszcze świeżo ciętym drewnem. Warunki były spartańskie, dwie ciasne sypialnie połączone wspólną kabiną prysznicową z ubikacją. Wszędzie widać było główki gwoździ, którymi połączono elementy konstrukcyjne baraku.
— Zamknij drzwi, jeśli możesz to na zamek, Stan — powiedział Canidy. Kiedy Fine odwrócił się od drzwi, Canidy sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyciągnął stamtąd miniaturową amerykańską flagę na dwudziestocentymetrowym drzewcu, którą pomachał przed nosem swemu gospodarzowi.
— Jeżeli symbolika tej sceny nie trafiła jeszcze do ciebie, to właśnie macham do ciebie flagą — wyjaśnił.
Fine roześmiał się.
— To wygląda na wstęp do czegoś, co mi się nie spodoba. Zawsze ją ze sobą nosisz?
— Nie, zakosiłem ją z biurka twojego dowódcy, kiedy wyszedł na chwilę sprawdzać autentyczność moich rozkazów.
— Wygląda na to, że okazały się autentyczne — uśmiechnął się Fine. — A co w nich takiego napisali, że aż musiał sprawdzać?
Canidy podał mu plik papierów, wyjęty z kieszeni na biodrze.
— No, dużo to tu nie napisali — powiedział Fine po przeczytaniu. — Tyle że na to, co robisz masz zgodę dowództwa lotnictwa, i że to tajne. To i mnie się coraz mniej podoba. Jak pamiętasz, mam doświadczenie w przemyśle filmowym, a to ma wszelkie znamiona kiepskiego filmu wojennego klasy B. W bazie głównego bohatera pojawia się tajemniczy oficer, przywożąc tajne rozkazy. Czyżbyś miał zamiar teraz zaproponować mi udział w wykonaniu tajnego, bardzo niebezpiecznego zadania, z którym wiąże się niemal pewna śmierć?
— Aż tak źle to nie jest. Powiedziałbym, że szanse zdrowego powrotu są jak sześćdziesiąt do czterdziestu.
Fine patrzył na niego w milczeniu tak długo, aż w końcu upewnił się, że Canidy mówił serio.
— O cholera!
— Mamy zadanie do wykonania, przelot długodystansowy.
— Mamy? Czyli kto?
— Na razie nie mogę ci tego powiedzieć.
— Hej, daj spokój. Nawet ja napisałbym lepszy dialog. Canidy wzruszył ramionami i uśmiechnął się.
— No dobra, Dick, jedno pytanie. Czy to przez przypadek ma coś do czynienia z pułkownikiem Donovanem?
— Jakim pułkownikiem? — zapytał niewinnie Canidy.
— Rozumiem. I nie możesz mi także powiedzieć ani gdzie, ani po co, ani nawet na ile miałbym jechać, prawda?
— Jak długo zajmie ci pakowanie?
— To zależy od tego, dokąd lecimy i na jak długo. Mam brać futro czy szorty?
— Na twoim miejscu zostawiłbym tu wszystko.
— Zwykle nie pijam w ciągu dnia, a w dodatku picie w tej sytuacji w ogóle nie wygląda na najlepszy pomysł, ale mimo to mam ochotę strzelić jednego. Dalej pijasz szkocką?
— Prowadzę. Dziękuję, nie skorzystam.
Fine wydobył z półki w szafie butelkę szkockiej i nalał sobie na dobre dwa palce do szklanki na wodę. Spojrzał na szklankę, spojrzał na butelkę, potem na Canidy’ego, pokręcił głową i dolał na trzeci palec.
— A gdybym powiedział „Dzięki, beze mnie”? — zapytał, odstawiając pustą szklankę.
— Gdybyś nie był potrzebny, nie musieliby się uciekać do wysyłania mnie po ciebie.
Powiedzenie tego kosztowało Canidy’ego sporo wewnętrznej walki, co Fine dostrzegł w lot, mimo że Dick starał się to zamaskować znowu powiewając flagą.
Nie wiem, dlaczego mnie to dziwi, pomyślał Fine. Powinienem wiedzieć, że prędzej czy później każą mi zrobić to, co sami chcą, a nie bawić się w realizowanie moich pobożnych życzeń.
9 grudnia 1941 roku Stanley S. Fine, wiceprezes do spraw prawnych wytwórni filmowej Continental Studios, pojechał z Nowego Jorku, gdzie w dniu japońskiego ataku na Pearl Harbor przebywał służbowo, do Waszyngtonu. Miał tam odwiedzić Grega Armstronga, kolegę ze studiów, który zrzucił garnitur, by służyć swemu krajowi w mundurze.
Kiedy znalazł wreszcie Grega, który, jak się okazało, trafił za biurko w jednym z baraków, zbudowanych dla wojska „tymczasowo” w czasie wielkiej wojny w pobliżu Instytutu Smithsona, ten był przekonany, że Fine sporo przesadził z patosem. Mógł zrozumieć chęć założenia munduru, nawet to, dlaczego chciał latać, ale już prośba o skierowanie do lotnictwa zdawała mu się bezsensownym marnotrawstwem wiedzy i doświadczenia zawodowego Staną. Latanie powinno być ostatnią rzeczą, którą powinien robić. Mimo to jednak nadał podaniu Staną bieg służbowy.
— Do lotnictwa prowadzą dwie drogi, Stan — tłumaczył cierpliwie. — Jedna, przez szkołę pilotów. Ty, jak mówisz, masz już papiery, tak?
— Licencję pilota komerycyjnego z 510 godzinami nalotu i licencję na loty IFR*, nad lądem, na maszynach jednosilnikowych.
— Z tym na pewno cię przyjmą do szkoły lotniczej. A jak dostaniesz skrzydła, zostaniesz podporucznikiem, najwyżej dowódcą eskadry. Zamiast tego możesz przyjść do nas, Stan, służyć jako prawnik. Z twoim doświadczeniem możesz zacząć od stopnia kapitana.
— Ale ja nie chcę być prawnikiem.
— Wysłuchaj do końca. Będziesz kapitanem. Papierki mogę załatwić w dwa tygodnie. Zostaniesz oficerem rezerwy i powiedzą ci, że masz czekać, aż cię powołają do czynnej służby. A w tym czasie złożysz papiery do szkoły lotniczej. Wyślesz im kopie tych swoich licencji i tak dalej. Bardzo możliwe, że przyjmą cię z otwartymi ramionami, ale na wszelki wypadek nie zaszkodzi mieć w kieszeni senatora, który jest ci dłużny przysługę, albo dwie.
— Naprawdę muszę to załatwiać w taki sposób?
— Nie musisz. Powiem ci więcej, w ogóle nie musisz iść do wojska, Stan. Masz żonę, trójkę dzieci, a przemysł filmowy zostanie wkrótce uznany za niezbędny dla wysiłku wojennego. To pewne, słyszałem w zeszłym tygodniu. Jeśli dalej masz się zamiar bawić w Errola Flynna w „Asach przestworzy”, to będziesz potrzebował senatora.
7 lutego 1942 roku w Continental Studios żegnano pracowników odchodzących do wojska. Pożegnalne przyjęcie odbywało się w studiu numer jedenaście, a Max Liebermann zamówił jedzenie u Chasena, by także pracownicy firmowej stołówki mogli w nim wziąć udział. W studiu ustawiono specjalnie z tej okazji zbudowany olbrzymi, obwieszony girlandami w barwach narodowych stół, stojący na metrowej wysokości podium. Był na tyle duży, że mogło Przy nim zasiąść na raz wszystkie 68 żegnanych osób. W tle, za stołem, prawie całą ścianę studia spowijała gigantyczna amerykańska flaga. Reszta gości siedziała przy zwykłych, 10–osobowych okrągłych stołach.
Przy wielkim stole siedziało 70 osób — z wyjątkiem Maxa i Sophie Liebermannów sami pracownicy studia, odchodzący na wojnę.
Owi pracownicy, goście honorowi przyjęcia, wyczytywani byli na początku przez samego właściciela. Max Liebermann dzielnie sobie radził z listą, dopóki wyczytywał nazwiska gońców, kierowców, oświetleniowców, malarzy i stolarzy, nawet dwóch aktorów. Potem jednak, kiedy dotarł do nazwiska Stanleya Fine’a, swego bratanka, dziecka siostry jego Sophie, swego wychowanka i niemal syna, zadanie okazało się ponad jego siły. Coś mu się dostało do gardła, potem miał też jakiś kłopot z oczyma, i w końcu to właśnie Stanley musiał mu zabrać z ręki mikrofon i dokończyć odczytywanie listy, podczas gdy Max wydmuchiwał donośnie nos w chustkę i obcierał łzy.
Założyciel i prezes studia doszedł do siebie, kiedy Stanley skończył odczytywanie listy. Odebrał mikrofon i powiedział, że jeśli ktokolwiek miał co do tego jakieś wątpliwości, to obwieszcza publicznie i przy świadkach, że dla wszystkich odchodzących trzyma ich posady, żeby im je oddać po powrocie, więc niech wygrywają tę wojnę. A tymczasem wytwórnia będzie dalej kręcić filmy.
Kapitan Stanley S. Fine został powołany do czynnej służby 1 maja 1942 roku „na okres wojny i sześciu miesięcy po jej zakończeniu”. Miał się zameldować w centrum rekrutacji oficerów lotnictwa Armii w Boca Raton na Florydzie. Rozkaz podpisał sam szef służby administracyjnej Armii, któremu dano do zrozumienia, że na przydzieleniu kapitana Fine’a do lotnictwa bardzo zależy senatorowi z Kalifornii.
Na miejscu Fine przekonał się, że ośrodek lotnictwa Armii w Boca Raton jeszcze trzy tygodnie wcześniej był luksusowym, bardzo drogim hotelem „Boca Raton”. Lotnictwo Armii przejęło go na czas wojny, zwinęło dywany, spakowało meble do magazynu i zamknęło bar, po czym wstawiło do pokojów wojskowe meble i założyło w restauracji wojskową stołówkę. Hotel stał się ośrodkiem wstępnego szkolenia dla świeżo awansowanych oficerów lotnictwa Armii.
Wśród kolegów Fine’a nie brakowało innych prawników, ale byli tam też lekarze, dentyści, inżynierowie, hurtownik warzyw, handlarze papierem, dyrektor firmy przewozowej, budowlańcy i mnóstwo innych ludzi, których cywilne zawody miały jakieś zastosowania w wojsku. Ubrano ich po prostu w mundury i mieli dalej rozbić swoje, tyle że dla innego pracodawcy.
Spędził tam sześć tygodni, po których wpływy senatora znowu dały o sobie znać. Akurat prowadzili zajęcia z pracy wojskowego wymiaru sprawiedliwości, w których grał rolę prokuratora w postępowaniu przed sądem wojskowym, kiedy w sali wykładowej (dawniej pokoju karcianym hotelu) pojawił się goniec, wzywając go do komendanta.
— Nic z tego nie rozumiem, kapitanie — przyznał się komendant. — Właśnie otrzymaliśmy rozkaz przeniesienia pana do 344. Grupy Bombowej na lotnisko Chanute, do szkoły pilotażu B–17. A pan przecież nie jest pilotem, prawda?
— Mam cywilną licencję, panie pułkowniku.
— W życiu nie słyszałem o czymś takim, kapitanie. No, ale cóż robić, rozkaz to rozkaz…
Kiedy zameldował się w Chanute, był przekonany, że nic nie wyjdzie z jego planów zostania pilotem.
— I te wszystkie godziny wylatał pan na Piper Cubie i małym Beechu? — zapytał pułkownik, oglądając jego papiery.
— Obawiam się, że tak, panie pułkowniku.
— No, Fine, mam nadzieję, że potrafi pan latać. I to nie tylko dlatego, że pewien wpływowy polityk i generał kazali mi dać panu wszelkie możliwe fory.
— Bardzo chciałem latać, panie pułkowniku. Myślałem, że przy ich pomocy mi się uda. Jak na to teraz patrzę, to wydaje mi się to raczej dziecinne.
— Jeśli się okaże, że daje pan sobie radę, zrobię pana dowódcą dywizjonu. Mamy tu mnóstwo bardzo zdrowych młodych ludzi, których rozpiera energia. Przyda im się ktoś z doświadczeniem życiowym, kto ich trochę utemperuje. Za moich czasów trzeba było 10 lat, żeby zostać kapitanem. Teraz produkujemy ich w ciągu roku i dowodzą B–17 mając ze dwieście godzin nalotu. Okazuje się, że się to sprawdza znacznie lepiej, niż się obawialiśmy, ale ja bym wolał jak najwięcej oficerów takich jak pan, trochę starszych, z 500 godzinami i licencją na loty bez widoczności. Takich, który umieją nawigować.
— A już miałem powiedzieć, że może bardziej się przydam jako prawnik.
— Nie ja o tym decyduję, kapitanie. Major Thomasson był dowódcą załogi jeszcze tydzień temu. Przedstawię mu pana, wyjaśnię sytuację i zobaczymy, co on o tym myśli.
— Tak jest, panie pułkowniku.
— Na podstawie pańskiego bogatego doświadczenia lotniczego, wyniesionego z cywila, kapitanie Fine — powiedział pułkownik z kamienną twarzą — dowództwo lotnictwa Armii postanowiło Przyjąć pana w szeregi lotników wojskowych. Od tej chwili jest Pan pilotem lotnictwa Armii. Gratuluję, kapitanie Fine.
Podał mu przypięte do kartonowej podkładki skrzydła pilota.
— Jeśli nie poradzi sobie pan z siedemnastką, a mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, znajdzie się dla pana inne zajęcie — zapewnił na pożegnanie pułkownik.
Nazajutrz Fine rozpoczął kurs przeszkolenia na B–17, który, jak zakładali, miał pewnie trwać ze dwa tygodnie, albo i dłużej. Major Thomasson okazał się 23–letnim absolwentem West Point, z ostatniego przedwojennego rocznego kursu dla pilotów.
Po krótkim zapoznaniu Thomasson wziął do ręki podręcznik B–17E i przez większą część dnia przedstawiał mu jego nowy samolot. Kiedy skończyli część teoretyczną, Fine spodziewał się, że będzie miał okazję obejrzeć bombowiec z bliska.
— Prawdę mówiąc, żadnego z nich jeszcze nawet na własne oczy nie widziałem — przyznał się Thomassonowi.
— To naprawdę dobry samolot. Model E, z tylnym stanowiskiem strzeleckim. Odebrałem go z Seattle tydzień temu.
Potem przedstawił mu załogę. Poznał nawigatora i bombardiera, obu w stopniach oficerskich, mechanika pokładowego, radiooperatora i strzelców: dwóch bocznych, ogonowego i z dolnej wieżyczki. Brakowało tylko drugiego pilota.
— Nie powinien pan mieć z tym jakichś wielkich problemów, kapitanie — podsumował Thomasson. — Załoga, do maszyny.
Fine odruchowo ruszył do samolotu i dopiero po chwili zrozumiał, co się święci. Wyglądało na to, że Thomasson ma zamiar startować bez drugiego pilota. Co gorsza, zanosiło się na to, że w swoim pierwszym kontakcie z całkowicie obcym mu samolotem, to on ma być jego drugim pilotem!
— Chyba powinienem panu powiedzieć, majorze — odezwał się Fine, siadając w prawym fotelu — że mój całkowity nalot na czymkolwiek większym od Beecha 17 wynosi zero przecinek zero godzin.
— Czyli dokładnie tyle, ile ja sam miałem, po raz pierwszy siadając tam, gdzie pan siedzi — uśmiechnął się Thomasson. — Wysłali mnie na siedemnastki prosto z podstawowego pilotażu. Miałem wtedy poniżej stu godzin w ogóle.
— Jezu!
— Procedura jest taka, że drugi pilot siedzi i głośno wyczytuje czynności z listy przedstartowej — powiedział Thomasson, wręczając mu listę wydrukowaną na kawałku kartonu długości 15 i szerokości 7 cm. — Pilot robi, to co się wyczyta. Zrozumiał pan?
— Przekonamy się wkrótce — uśmiechnął się Fine. — Włączyć główny przełącznik instalacji elektrycznej.
— Włączyć główny przełącznik instalacji elektrycznej — powtórzył Thomasson i przerzucił dźwignię na tablicy przyrządów.
— Odblokować sztuczny horyzont.
— Sztuczny horyzont odblokowany — odparł Thomasson i wskazał na drugą stronę tablicy.
Fine spojrzał na przyrządy przed sobą i ujrzał tam drugi sztuczny horyzont. Sięgnął ręką do pokrętła i odblokował go. Kula wewnątrz zaczęła z miejsca wirować.
— Sprawdzić pozycje załogi, zablokować włazy. Przeczytał, ale widać było, że nic nie rozumie.
— Do tego trzeba włączyć interkom — wyjaśnił Thomasson i pokazał mu włącznik.
— Załoga, meldować się — rzucił w mikrofon. Jeden po drugim w słuchawkach usłyszał głosy pozostałych członków załogi.
— Nawigator, jestem.
— Bombardier na stanowisku, przedni właz zamknięty i zablokowany.
— Radio na stanowisku.
— Strzelec ogonowy w wieżyczce.
— Dolny strzelec gotów, żyroskopy celownika peryskopowego odblokowane.
— Mechanik, tylne drzwi zamknięte i zablokowane.
— Prawy boczny na stanowisku.
— Lewy boczny, gotów.
— Gaśnica w pogotowiu, od śmigła — czytał dalej Fine.
Thomasson odsunął boczne okienko, sprawdzając czy w zasięgu śmigieł nie znajduje się ktoś z obsługi naziemnej i czy wózek z gaśnicą oraz jej obsługą jest w pobliżu. Wystawił przez nie głowę i zawołał:
— Od śmigła!
— Silnik numer jeden, bogata mieszanka.
— Jeden, bogata.
— Silnik numer jeden, podpompować.
— Jeden, pompować.
— Silnik numer jeden, zapłon.
— Jeden, start.
Zawył rozrusznik, śmigło lewego zewnętrznego silnika zaczęło się powoli obracać, w końcu z rur wydechowych buchnął gęsty dym i silnik, lekko krztusząc się, zaczął pracować.
Fine spojrzał w lewo, wirujące śmigło połyskiwało w promieniach słońca.
— Numer jeden pracuje równo — zameldował Thomasson.
— Silnik numer jeden na bieg jałowy, zubożyć mieszankę.
— Jeden jałowy, uboga. Numer trzy bogata mieszanka.
— Silnik numer trzy, podpompować.
— Trzy, pompować.
— Silnik numer trzy, zapłon.
— Trzy, start.
Kiedy i z prawej strony Fine’a śmigło zamieniło się w błyszczący krąg, Thomasson powiedział:
— Do kołowania dwa silniki w zupełności wystarczą. Teraz pokołujemy na próg pasa na dwóch silnikach.
— Rozumiem.
— I jak się tam już znajdziemy, zanim zacznie pan startować, kapitanie, radziłbym uruchomić pozostałe dwa.
Niedowierzanie na granicy paniki, które Fine odczuwał w tej chwili, musiało się odbić w jego wzroku.
— Kiedyś musi być ten pierwszy raz, kapitanie, więc czemu nie teraz? No już, kołuj pan — uśmiechnął się Thomasson.
Fine, kręcąc głową, sięgnął po mikrofon.
— Wieża Chanute, tu… — urwał, obrzucając tablicę uważnym spojrzeniem w poszukiwaniu czarnej tabliczki z kodem wywoławczym. — Tu cztery–zero–jeden pod terminalem, proszę o pozwolenie na kołowanie i start.
— Przynajmniej to pan potrafi — usłyszał w słuchawkach metaliczny głos Thomassona. — Miałem już w prawym fotelu artystów, którzy potrafili wyjść w eter i zawołać: Ju–hu, wieża, jest tam kto?”.
Zanim skończyli się śmiać, wieża odpowiedziała:
— Cztery–zero–jeden, zezwalam na kołowanie. Kołujcie lewą stroną drogi numer sześć do progu używanego pasa. Pas używany trzy–dwa. Start w pierwszej kolejności po osiągnięciu progu. W pobliżu nie ma innych samolotów. Jeden–pięć po pełnej godzinie, wiatr pięć do piętnastu, północny.
Fine zameldował wieży, że zrozumiał i zaczął się przyzwyczajać do wariackiego tempa swojego „przeszkolenia”. Przez chwilę rozglądał się po tablicy przyrządów.
— Gdzie są hamulce? — zapytał wreszcie. Thomasson pokazał mu.
Nie było już odwrotu. Fine wyciągnął rękę i położył ją na kwadrancie — zblokowanych dźwigniach przepustnic silników. Thomasson powiedział mu, że lepiej mu będzie operować wszystkimi naraz, jeśli odwróci rękę dłonią do przodu i palcami w dół. Fine odwrócił dłoń i delikatnie pchnął kwadrant naprzód. Silniki zagrały głośniej, ale samolot stał w miejscu. Pchnął go więc mocniej i tym razem maszyna ruszyła, ale wpadła w silną wibrację. Thomasson poradził mu, żeby trochę odjął gazu. Samolot toczył się dalej i przestał wibrować.
Tydzień później uznano, że jest już wykwalifikowanym pilotem B–17, a po następnym tygodniu przesiadł się na lewy fotel. Dwa tygodnie później był dowódcą załogi, kiedy w gabinecie dowódcy grupy dostał do podpisu dokument następującej treści:
Niżej podpisany niniejszym obejmuje dowództwo 319.
dywizjonu bombowego. Stanley S. Pine, kapitan
Jego ambicją stało się uczynienie z 319. dywizjonu najlepszego oddziału w grupie, skrzydle, a choćby i w całym lotnictwie Armii. Był to najszczęśliwszy dzień w jego życiu.
A teraz to. Spojrzał na Dicka Canidy’ego spode łba. Powinienem wiedzieć, że to nie może trwać wiecznie, pomyślał.
— No dobra. Orkiestra tusz, nasz bohater zgłasza się na ochotnika.
— W takim razie niech pierwszy wyrażę panu gratulacje z powodu przystąpienia do Dyletantów Donovana — odparł Canidy.
— Tak myślałem. A jeśli teraz bym się rozmyślił?
— To mogłoby wywołać wątpliwości co do pańskiego stanu zdrowia psychicznego. Tak poważne, że mogłyby się zakończyć przymusową obserwacją psychiatryczną. Taka obserwacja mogłaby trwać bardzo długo, a już na pewno do końca wojny.
— Mogą zrobić coś takiego? — zapytał zaskoczony mecenas Fine.
— Mogą, panie kapitanie. 1 robią.
Kiedy Canidy wylądował z kapitanem Fine’em w Anacostia, czekał tam już na nich Buick z bosmanem Ellisem za kierownicą.
— Pomóżcie kapitanowi z bagażami, bosmanie — powiedział Dick Canidy. — Ja muszę się zająć zatankowaniem maszyny i chciałem sprawdzić pogodę.
Kiedy już obie brezentowe walizki i kufer kapitana znalazły się w bagażniku Buicka, bosman zaprowadził kapitana do dowództwa bazy, gdzie odnaleźli Canidy’ego w dziale meteorologicznym. Zapoznawał się właśnie z trzydniową prognozą pogody przygotowaną przez specjalistów Marynarki.
Meteorolog właśnie kończył, kiedy do pokoju wszedł komandor Wezevitz — oficer marynarki, któremu Canidy tłumaczył, że Biuro Koordynatora Informacji zajmuje się zwalczaniem chorób wenerycznych.
— Do diabła, majorze — zwrócił się do Canidy’ego — poziom zachorowań na choroby weneryczne musi być w naszych siłach zbrojnych nie lada problemem. Rzuciłem okiem na tę pańską maszynę. Dywany na podłogach, skórzane fotele, i cała reszta…
— Zauważył pan także bez wątpienia — odparł bez zastanowienia zagadnięty — że oparcia się rozkładają i daje się z nich robić kanapy. Widzi pan, panie komandorze, to nasze latające laboratorium do testowania prezerwatyw.
— Cholera — mruknął komandor, starając się zachować powagę.
— Widzi pan, to naprawdę ważne dla wysiłku wojennego. Tak ważne, że dano mi drugiego pilota do pomocy, by zmniejszyć jarzmo ciążących na mnie obowiązków. Chciałbym panu przedstawić kapitana Stanleya Fine’a. Kapitan Fine, komandor Wezevitz.
Kiedy zbity z tropu prawnik podawał rękę komandorowi i wymieniali powitania, do pokoju wszedł jeszcze jeden oficer Marynarki, w białym mundurze, z adiutanckim sznurem na ramieniu, lekko utykający. Canidy spojrzał na niego i obaj poznali się natychmiast, choć upłynęła dłuższa chwila, zanim Dick odezwał się do komandora podporucznika Edwina H. Bittera.
— Patrzcie go, jak się odpicował. Przecież Dzień Niepodległości wypada dopiero w przyszłym tygodniu.
Bitter podał mu rękę.
— Cieszę się, że cię widzę, Dick — powiedział raczej sztywno. — Przeszedłeś do lotnictwa Armii?
— Zgadza się. Kapitanie Fine, pamięta pan komandora Bittera? Był wtedy z nami na tej słynnej kolacji w Waszyngtonie.
— Oczywiście, że pamiętam. Potem pojechał razem z tobą do Latających Tygrysów.
Brwi komandora, który w milczeniu śledził rozmowę, uniosły się do pół czoła.
— To co, teraz latasz w Armii, tak?
— Tak, w lotnictwie Armii.
Niezręczność sytuacji i napięcie pomiędzy nimi dwoma stało się oczywiste zarówno dla Ellisa, jak Fine’a i nawet Wezewitza.
— Wszystko przygotowałem do przelotu pana admirała, komandorze — odezwał się ten ostatni, ratując ich z opresji. — Na pewno przyszedł pan o to zapytać, prawda?
— Tak jest, panie komandorze. Admirał kazał mi to sprawdzić.
— Wszystko jest w porządku, przygotowane. — Napięcie i niezręczność okazały się zaraźliwe.
— Stacjonujesz w tej bazie? — zapytał Canidy’ego Bitter.
— Nie. Ale od czasu do czasu tu zaglądam. Zostałem przydzielony do BKI. Biura Koordynatora Informacji — wyjaśnił skrót, ale twarz Bittera nie zdradzała, by mu to cokolwiek powiedziało. — A jak twoje kolano? — zapytał, by zmienić temat.
— Mam laskę. Została w samochodzie. Przez nią nie mogę latać, więc dostałem przydział do Biura Aeronautyki Marynarki.
— Widzę, że jesteś komandorem podporucznikiem. Gratuluję. A jak ci się podoba noszenie teczki za panem admirałem? — dodał już lekko złośliwie.
Bittera jakoś to nie rozbawiło.
— Nie mogę latać. Nie nadaję się nawet do ograniczonej służby na morzu. Jaki mam inny wybór?
— Gryzie cię to? Człowieku, powinieneś się cieszyć!
Ta uwaga także nie spodobała się Bitterowi. Jednak postanowił się powstrzymać od udzielenia na nią odpowiedzi, która mu się nasunęła. Zamiast tego zapytał: — Masz chwilkę czasu?
Canidy skinął głową. Bitter wziął go pod ramię i wyprowadził na korytarz.
— Pamiętasz Sarę Child?
— Twoją korespondentkę? Jakbym mógł zapomnieć tę małą z seksownymi oczyma i wielkimi cyckami?
— Ożeniłem się z nią.
— O, cholera!
— I mamy dziecko. Chłopczyka. Ma na imię Joseph, po dziadku. Urodził się w marcu. Byliśmy już po ślubie, kiedy tam leciałem, tylko trzymaliśmy to w tajemnicy.
Canidy uniósł brwi ze zdumienia, ale po chwili zrozumiał wszystko.
— Po co mi to mówisz? Przecież pamiętam. Jak mógłbym zapomnieć, że byłem twoim drużbą?
— To naprawdę dobra dziewczyna, Dick.
— Przecież wiem.
— Dzięki, Dick.
Canidy poczuł się niezręcznie. Ed dziękował mu, jak się domyślał, za niewypowiedzianą obietnicę, że nikomu nie powie, gdyby miał okazję, o tym, że komandora Bittera nie łączył z panią Bitter święty węzeł małżeński, kiedy wyruszał do Latających Tygrysów.
— No to opowiedz mi o swoim nowym gniazdku. Masz ze sobą zdjęcie małego?
Bitter sięgnął do portfela i wyciągnął z niego cały plik zdjęć, które mu podał.
— Niestety, podobny do swojego starego jak dwie krople wody. Naprawdę, cieszę się z twojego szczęścia, Ed.
— Wpadnij kiedyś do nas, Dick.
— No, z tym to może być mały kłopot…
— Mieszkamy w hotelu „Willard” — ciągnął Bitter. — Nie mogliśmy znaleźć żadnego mieszkania, więc ojciec Sary oddał nam apartament firmowy u „Willarda”.
— Dobrze dogadujesz się z teściem?
— Problemy mamy tylko z matkami.
— O? A co się dzieje?
— Matka Sary jest… No, stuknięta. Ledwie wyjdzie ze szpitala psychiatrycznego, zaraz tam wraca. A mojej się ta cała historia nie podoba.
— Pewnie ma żal o to, że nic jej nie powiedziałeś o tym cichym ślubie. Może z czasem jej przejdzie. Na pewno jej przejdzie.
— Chciałbym z tobą pogadać, Dick.
To znaczy chciałbyś pogadać o moim tchórzostwie w Chinach, tak? Chcesz wyjaśnienia? To naprawdę ujmujące, ale ja nie mogę ci o tym nic powiedzieć. To by było naruszenie kodeksu Dyletantów Donovana.
— Czy ten twój mały ma równie małego ptaszka, jak ty?
Bitter pokręcił głową z rezygnacją, po czym, sam siebie zaskakując, odparł:
— A skąd! Jak leży na plecach, to potrafi nasikać nawet na sufit.
— Wznoszę więc toast za dzieciaka zdolnego nasikać na sufit. — Canidy uniósł w górę rękę z wyimaginowanym kielichem. — Eddie, fajnie się było z tobą spotkać, ale muszę już lecieć.
Raz jeszcze uścisnęli sobie dłonie i Canidy wrócił do sali meteo po Fine’a i Ellisa.
Kiedy wyszli, Wezevitz zapytał Bittera:
— Stary znajomy, komandorze?
— Przed wojną byliśmy wspólnie instruktorami pilotażu w Pensacola.
— Ale teraz służy w lotnictwie Armii?
— Zwolnił się ze służby w 1941 roku.
— A teraz jest majorem lotnictwa Armii i wozi dyspozycyjnym samolotem komiksy o tym, jak nie złapać trynia — wyjaśnił Bitterowi obecne zajęcie jego kolegi komandor Wezevitz. — Cóż za marnotrawstwo! Tak zmarnować wyszkolonego lotnika Marynarki!
Bitter nie był pewien, czy dobrze zrozumiał.
— Słucham, panie komandorze?
— No tak, komandorze. Bo to całe Biuro Koordynatora Informacji zajmuje się dystrybucją komiksów przypominających marynarzom o tym, żeby pamiętali o gumkach. Tylko po co im do tego samolot, to już nie mam pojęcia.
Bitter popatrzył na niego zdumiony, ale nic nie powiedział. Nie wierzył w to, że Marynarka przydzieliłaby C–45 do wożenia komiksów o konieczności używania prezerwatyw. Lotnictwo Armii także raczej nie nadawałoby stopnia majora komuś z takim przebiegiem służby, jak Canidy. Poza tym przypomniał sobie uwagę, rzuconą kiedyś przez Douga Douglassa mimochodem, kiedy w jakiejś rozmowie wypłynęło nazwisko Canidy’ego, żeby nie wyciągał pochopnie wniosków, zanim pozna całą prawdę. Doug nie mógł powiedzieć nic więcej, ale na pewno wiedział, o czym mówił.
Po powrocie do biura trzeba się będzie tej sprawie przyjrzeć dokładniej, postanowił. Noszenie teczki za admirałem ma swoje złe strony, ale akurat w tej sprawie pozycja adiutanta może się cholernie przydać. Kiedy się do kogoś dzwoni i przedstawia jako adiutant admirała, można dostać odpowiedzi, których zwykły komandor podporucznik by nie uzyskał.
Dwie godziny później, kiedy wrócił do biura, sekretarka generała przekazała mu, że szef chce go widzieć natychmiast.
— Proszę zamknąć drzwi, komandorze — powiedział wiceadmirał Enoch Hawley, kiedy Bitter się u niego zameldował.
Gdy po zamknięciu drzwi Ed powrócił przed jego biurko, admirał kontynuował:
— Niedawno otrzymałem w pańskiej sprawie dziwny telefon, komandorze. Mam panu przekazać następujący telefonogram, który proszę traktować jako rozkaz. „Od chwili ogłoszenia poniższego rozkazu zakazuję panu podejmowania jakichkolwiek prób kontaktowania się z majorem Richardem Canidym z Korpusu Sił Powietrznych Armii Stanów Zjednoczonych. Zakazuję rozmów z kimkolwiek o wyżej wymienionym oficerze, jak również zasięgania gdziekolwiek informacji o Biurze Koordynatora Informacji i jego działalności. Podpisano: Knox, sekretarz Marynarki.” Czy zrozumiał pan treść tego rozkazu?
— Tak jest, panie admirale.
— O cokolwiek w tym wszystkim chodzi, Ed — zauważył admirał — nie wydajesz się tym specjalnie przejęty. Co cię wprawia w tak doskonały humor? Skąd ten uśmiech?
— Bo to, na swój sposób, bardzo dobra wiadomość, panie admirale.
— To jest ta „zarekwirowana posiadłość”, o której pisał Drew Pearson? — zapytał Ellisa kapitan Fine, kiedy wjechali w bramę.
— Ta, o której pisał, jest w Wirginii — odparł bosman.
— To dom Jima Whittakera. Co się z nim dzieje?
Canidy wzruszył ramionami i rozłożył ręce w geście niewiedzy, ale Fine zauważył w jego oczach coś, co mówiło mu, że nie jest to prawda, cała prawda i tylko prawda.
— Wiesz jeszcze coś, czego nie możesz mi powiedzieć?
— Stanley, tu się roi od ludzi, którzy dostają kota, jak się im zadaje za dużo pytań. Po jakimś czasie się przyzwyczaisz.
Cynthia Chenowith zeszła do biblioteki, kiedy Canidy nalewał sobie drinka.
— Miło znów pana widzieć, kapitanie Fine.
— Panią także, panno Chenowith.
— Panna Chenowith jest naszą gospodynią — przedstawił Canidy.
— Gdyby panu czegoś brakowało, bo ja wiem, ręcznika albo mydła, proszę jej tylko dać znać i natychmiast się tym zajmie.
Popatrzyła na niego spode łba, ale nic nie powiedziała.
— Zatrzyma się pan u nas na kilka dni, panie kapitanie. Pański pokój znajduje się na drugim piętrze, pierwsze drzwi na prawo ze schodów.
— Dziękuję. Czy mogę o coś zapytać? Nie wiem, do kogo innego miałbym się zwrócić z tym pytaniem.
— To zależy, Stan, o co zapytasz — wtrącił się Canidy.
— Jakie to pytanie?
— Co mam powiedzieć żonie?
— Sugerowałabym, żeby jej pan wysłał list, zawiadamiając, że dostał pan czasowy przydział do Waszyngtonu,, i że kiedy tylko dowie się pan wszystkiego, poda jej pan adres.
— Odkąd poszedłem do wojska, regularnie do niej dzwonię co kilka dni. Będzie oczekiwała ode mnie telefonu dziś lub najpóźniej jutro.
— Dzwonienie w tej chwili to nieszczególnie dobry pomysł — skrzywiła się Cynthia. — Ale gdyby pan napisał list, natychmiast zajmę się jego wysłaniem.
Odpowiedź wyraźnie nie spodobała się Fine’owi. Spojrzał na Canidy’ego, jakby szukając u niego wsparcia, ale ten tylko wzruszył ramionami, sugerując, że nie warto o to kruszyć kopii.
— Zapytaj o telefon Donovana, kiedy będziesz się z nim widział — poradził.
— Dobra — odparł Fine i popatrzył na Cynthię, dodając: — Tak zrobię.
Fine siedział w bibliotece, pisząc list do żony przy sekretarzyku w stylu Ludwika XTV, kiedy wszedł tam pułkownik Donovan w pomiętym flanelowym garniturze. W Waszyngtonie o tej porze roku naprawdę robiło się gorąco i duszno. Canidy, który siedział w fotelu, zaczął się podnosić, ale Donovan machnął mu ręką, żeby siedział.
— Cieszę się, że pana widzę, Fine — powiedział pułkownik, wycierając czoło chustką i podając rękę na przywitanie. — Witamy na pokładzie.
— Dziękuję.
— Co już panu Dick powiedział o tym wszystkim?
— Tylko tyle, że nie powinienem zadawać pytań. I że powinienem pana zapytać, czy mogę zadzwonić do żony. Panna Chenowith uznała to za nienajlepszy pomysł.
— Ostrożność jest tu bardzo na miejscu, ale Cynthia często z nią przesadza. To, co panu powiedział Dick o pytaniach, to bardzo ważna zasada naszego działania. Tu się nie zadaje pytań i nie śpieszy z podawaniem żadnych wiadomości.
— Tak jest, panie pułkowniku.
— Mimo to nie widzę powodu, żeby po skończeniu tej rozmowy nie mógł pan zadzwonić do żony i powiedzieć jej, że przez kilka najbliższych dni nie będzie pan osiągalny.
— Dziękuję, panie pułkowniku.
— Widzę, że Dick mimo wszelkich reguł pochwalił się panu, że mam z tym wszystkim coś wspólnego?
— Ale dopiero po tym, jak przystąpił do Świętego Zakonu Dyletantów — zastrzegł się Canidy.
Donovan uśmiechnął się.
— Czytałeś artykuł Pearsona o dyletantach, Stanley?
— Tak.
— Spośród wszystkich, których znam, wy dwaj chyba najmniej pasujecie do tego określenia. Stan, sam wiesz najlepiej, że zawsze są do załatwienia różne sprawy natury administracyjnej. To zajmie dzień, czy dwa. Potem Dick zabierze cię do naszego domu w New Jersey. Zadanie, do którego cię potrzebujemy, przewiduje wykonanie długodystansowego przelotu z ładunkiem. Mam nadzieję, że cię to zainteresuje.
— Myślę, że tak, panie pułkowniku.
— Dziś wieczorem przy kolacji poznasz Eldona Bakera, z którym będziesz współpracował. Jutro Dick zabierze go do Fort Knox. Kiedy wrócą, mam nadzieję, że będziesz już gotów wyruszać z Dickiem do New Jersey.
— Po co Baker jedzie do Knox?
— Sam ci wyjaśni, jak przyjdzie pora. A zresztą, to i tak już nie będzie wkrótce tajemnica. Jedziecie porozmawiać z Jimem Whittakerem.
— Naprawdę? — zapytał Canidy, ale Donovan nie wracał już do tego tematu.
Przy kolacji, w której uczestniczył także Donovan, omawiano sprawę lotu do Afryki.
— Będzie pan pełnił rolę dowódcy wyprawy — powiedział Baker Fine’owi. — A zanim wyruszycie, będzie mnóstwo czasu, żeby się pan przeszkolił na Boeingu C–75. To zresztą nie powinno sprawić trudności, bo, jak słyszałem, to tylko cywilna wersja B–17.
Teraz, kiedy już oficjalnie powiedziano, że nie będzie brał udziału w locie, Canidy czuł się odrzucony. Czego się smucisz, kretynie? Wszystko idzie po twojej myśli, usiłował się sam przekonać.
— Aha, doszliśmy też do wniosku, że powinien pan przeszkolić na Stratolinerze także Dicka.
— Obejdę się bez tego. Moja miłość własna wcale na tym nie ucierpi — zapewnił Canidy.
— Twoja miłość własna nie ma z tym nic wspólnego. Gdyby coś się stało kapitanowi Fine’owi, przejmiesz jego obowiązki.
— Oczywiście wzięliście pod uwagę, że jeden z nas może rozkwasić maszynę przy tej nauce? — zapytał Canidy.
— Owszem, wzięliśmy. Zresztą według waszych akt obaj jesteście raczej niezłymi pilotami. Niemniej zawsze istnieje możliwość, że zdarzy się wypadek. Na taką okoliczność mamy w pogotowiu jeszcze jeden samolot tego typu.
Następnego ranka Canidy poleciał JRB–1 na południowy wschód, przez Wirginię, do Roanoke, pozostawiając pod prawym skrzydłem Appalachy, potem Góry Allegheny i południowy cypel Zachodniej Wirginii. Wylądowali na małym lotnisku Wheelwright w stanie Kentucky, na kawę i tankowanie.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał Baker, kiedy po zatrzymaniu samolotu Canidy przechodził przez kabinę do drzwi.
— Wheelwright, wschodnie Kentucky.
Eldon wyszedł za nim z samolotu i poszedł do „terminalu”, drewnianego baraczku, na którym wisiało ogłoszenie o lekcjach pilotażu po 5 dolarów za godzinę. Canidy dopilnował zatankowania samolotu pod korek, sprawdził poziom oleju, a potem podpisał kwit rekwizycyjny, w którym rząd federalny zobowiązywał się zapłacić za pobrane paliwo. Baker czekał na niego na zewnątrz, kiedy wychodził ze śmierdzącej ubikacji.
— Rozprostujmy nogi — powiedział, wskazując na jedyny ziemno–piaszczysty pas startowy lotniska.
Przeszli około połowy jego długości, kiedy poczuł, że Baker ciągnie go za rękaw.
— Tyle wystarczy.
No tak, stąd nikt go już nie mógł podsłuchać.
— Jedziemy do Knox odwiedzić twojego przyjaciela Jima Whittakera.
— Wiem, Donovan mi powiedział.
— I jest tam jeszcze ktoś, kogo znasz.
— Powiesz kto, czy będziesz mnie drażnił tym, że ty wiesz, a ja nie?
— Erik Vollmer — odparł Baker, napawając się zaskoczeniem Canidy’ego.
— Jeśli chciałeś mnie zaskoczyć, to ci się udało. Jak go wyciągnęliście z Maroka? A co ważniejsze, po co? I co robi w Knox?
— Wyciągnięcie go z Maroka było bardzo proste, mimo że wcale nie chciał wyjechać. Odbyliśmy małą rozmówkę z Sidim El–Ferruchem i w ciągu dwóch dni Vollmer zdrów i cały, choć związany jak świąteczny indyk, wylądował na Gibraltarze. Tam go załadowano na niszczyciel, zawieziono do Charleston, a stamtąd do Fort Knox, ot i wszystko.
— Po co?
— Znowu potrzebujemy twojego kumpla Vollmera.
— Ale do czego? I jak?
— To był mój pomysł, żeby go wsadzić do Knox razem z Whittakerem — odparł Baker, ignorując pytanie. — Ma na nasz, nas obu, temat takie same zdanie, jak ty o mnie. Ponieważ jednak będziemy potrzebować jego współpracy, pomyślałem, że to może być dobry pomysł, żeby na przykładzie Whittakera dowiedział się, że jak ktoś nie chce z nami współpracować, to potrafimy być bardzo nieprzyjemni.
— Co za skurwysyn z ciebie, Baker! Lubisz rozstawiać ludzi po kątach, co?
Baker nie odpowiedział.
— O jakiej współpracy mówiłeś?
— W związku z inwazją w Północnej Afryce. Canidy zastanowił się przez moment.
— Pieprzenie. Po pierwsze, za szybko mi to powiedziałeś, a po drugie wcale do tego nie potrzebujecie Vollmera. Macie w garści Sidiego, nie ma żadnego wyboru, jak tylko robić to, co mu każecie.
Baker uśmiechnął się z wyższością.
— Bardzo dobrze, Canidy. W każdym razie każdemu, kto by pytał, masz mówić, że potrzebujemy Vollmera do operacji „Torch”.
— A do czego tak naprawdę jest nam potrzebny?
— Na razie nie musisz wiedzieć.
— Pieprz się!
— Naprawdę powinieneś się nauczyć panować nad językiem, Canidy. Któregoś dnia napytasz sobie biedy.
Przez chwilę wyraźnie czekał na przeprosiny, potem, nie doczekawszy się ich, kontynuował: — Jest nam potrzebny do czegoś naprawdę ważnego, Canidy. Na razie będzie ci musiało wystarczyć moje słowo.
— Skoro tak twierdzisz, Eldonie — odparł sarkastycznie Canidy. Próbował wkurzyć Bakera i udało mu się.
— Chyba nie myślisz, że Fine’a zwerbowaliśmy z myślą o tym jednym locie, prawda?
— Zastanawiałem się nad tym, w co chcecie go wrobić.
— Fine ma bardzo ciekawe kontakty w Europie. I mamy powody twierdzić, że jego wuj w istotny sposób finansowo wspiera ruch syjonistyczny.
— Nie rozumiem… I co z tego?
— Syjoniści mają bardzo skuteczny aparat wywiadowczy — tłumaczył Baker jak zapóźnionemu dziecku.
— Nie wiedziałem.
— Większość z tego, co wiemy o niemieckich pracach nad napędem odrzutowym, dostaliśmy od Brytyjczyków, a oni z kolei dostali to od syjonistów. Poza tym w Letnisku wkrótce dołączy do was podporucznik C. Holdsworth Martin III.
— Apostolski synek? No, czekaj co będzie, jak się o tym dowie Drew Pearson.
Baker puścił tę uwagę mimo uszu.
— Był w La Rosey, w Szwajcarii, razem z Vollmerem.
— No, widzę że naprawdę macie dla niego coś ważnego w zanadrzu. Tyle wysiłków…
— To na tyle ważne, że mogę wydać rozkaz przeniesienia kapitana Whittakera pod twoją opiekę do Deal, ale pod warunkiem, że uda mu się namówić Vollmera do tego, żeby pojechał razem z nim.
— Jak mam przekonać Jima, żeby namówił do tego Vollmera, skoro obaj nie będziemy mieli zielonego pojęcia, do czego jest wam potrzebny?
— Powiemy mu, że to coś związanego z inwazją na Północną Afrykę. To powinno chwycić. Ale od tej pory nie wolno żadnemu z nas nawet zasugerować, że jest jeszcze jakiś inny powód.
— Niech mnie szlag, jeśli cokolwiek z tego rozumiem.
— I dobrze. Właśnie tak powinno być.
— A dlaczego uważasz, że Erik uwierzy w cokolwiek z tego, co mu powiemy? Mam nadzieję, że przeszło ci to przez głowę, kiedy zniszczyłeś waszą wiarygodność, każąc nas zostawić na Atlantyku?
— O, i tu zaczyna się twoja działka. Jak ci się zdaje, po co zostaliście tam obaj? Zastanawiałeś się kiedy nad tym?
— Byłem za bardzo wściekły, żeby zastanawiać się nad motywami.
— No widzisz. W policji stosuje się taką taktykę przesłuchań, gdzie jeden z przesłuchujących pozuje na sukinsyna bez serca, brutala, którego ten drugi, łagodny, pełen współczucia i zrozumienia, musi ciągle powstrzymywać przed skrzywdzeniem przesłuchiwanego.
— Aha, i ja mam być tym dobrym gliną?
— No, nareszcie zaczynasz rozumieć. Ty nie jesteś takim sukinsynem jak ten Baker. Ciebie też tam zostawił.
— Wcale nie musisz grać sukinsyna bez serca. Jesteś nim i bardzo ci to odpowiada.
— Przykro mi, że tak to odbierasz.
— No dobra, rozumiem swoją rolę. Czy na tym kończymy lekcję?
— Właśnie miałem to zasugerować — powiedział Baker, wskazując ręką za plecy, ku Beechowi, stojącemu na początku pasa.
Sara Bitter klęczała na podłodze apartamentu firmowego jej ojca w Waszyngtonie. Ten apartament był teraz jej pierwszym własnym domem, miejscem, gdzie mieszkała ze swoim mężem i dzieckiem. Próbowała wcisnąć małemu Joe przetartą marchewkę, ale był to po dużej części daremny trud. Dzwonek telefonu, przerywający tę batalię, powitała właściwie z wdzięcznością. To była międzymiastowa, pytali o komandora Bittera.
— Niestety, męża nie ma — odpowiedziała telefonistce.
— Proszę pani, jeśli to pani Bitter, to poproszę z nią — powiedział jakiś męski głos z oddali.
— Tak, tu pani Bitter.
— Proszę mówić — odezwała się telefonistka.
— Pani Bitter, mówi Doug Douglass. Jestem przyjacielem Eda.
— Wiem.
Doug Douglass był więcej niż przyjacielem. To on uratował rannego Eda. Wylądował swoim P–40 obok zestrzelonego samolotu Eda, zapakował go do siebie i Bóg jedyny wie jak, zdołał wystartować.
— Zadzwoniłem do jego rodziców, a oni podali mi ten numer.
— Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że wróciłeś.
— Ja też. Nigdy nie podejrzewałem, że będę się cieszył z przydziału do Selma w stanie Alabama, ale…
— To stamtąd dzwonisz?
— Tak, dostałem tu dowództwo nad grupą myśliwską, pani Bitter. Muszę mu jakoś podziękować za uratowanie Eda, za to że Joe ma ojca, ale to nie czas ani miejsce na to, pomyślała Sara.
— Och, mów mi Sara.
— O, słyszę też dziecko. Nic nie wiedziałem.
— No cóż, życie toczy się dalej.
— Chciałbym się zobaczyć z Edem. Jeśli będzie w mieście, to w ten weekend. Przyjeżdżam do Waszyngtonu.
— Będzie w mieście. Zatrzymaj się u nas.
Stolicę trapił ciągły brak miejsc noclegowych dla cywilów. Zresztą wojskowych też przyjeżdżało tylu, że jak mówił Ed, większość spała w wielkich salach, wypełnionych łóżkami. Nawet majorzy spali jak szeregowi, na piętrowych pryczach.
Sara zaproponowała Dougowi nocleg i dopiero po chwili przypomniała sobie, że w ten weekend będzie u nich tłoczno. W piątek wieczorem miała przyjechać Charity Hoche, jej przyjaciółka z koledżu, a Ann Chambers w sobotę. To oznaczało, że gościnna sypialnia będzie zajęta. No trudno, w razie czego każe się przynieść składane łóżko do salonu, albo coś takiego. Zarówno Ann, ja k Dougowi wiele zawdzięczała, a Charity była taka słodka.
W końcu okazało się jednak, że nie będzie żadnego problemu.
— To bardzo miło z twojej strony, ale ja już mam gdzie się zatrzymać w Waszyngtonie.
— Nie ma mowy, żebyś się wycierał po koszarach.
— A kto mówi o koszarach? — zaśmiał się. — Zatrzymam się u ojca.
— No cóż, gdybyś zmienił zdanie, miejsce czeka. Przyjeżdżasz służbowo?
— Ze źródeł zwykle dobrze poinformowanych otrzymałem wiadomość, że cały wysiłek wojenny narodu pójdzie na marne, jeśli natychmiast nie nabiję godzin w lotach nawigacyjnych. Dlaczego nie miałbym ich nabić w locie do stolicy, a nie Hogwash w stanie Wisconsin?
Miły głos, pomyślała Sara. W ogóle wygląda na miłego faceta.
— No cóż, skoro od tego zależy los ojczyzny… Jak długo będziesz mógł się zatrzymać?
— Co najmniej przez noc. A jeśli znajdziesz opiekunkę do dziecka, to mogę cię zaprosić na kolację.
— Nic z tego. Urządzimy przyjęcie. Znam kilka dziewczyn.
— Naprawdę nie musisz.
— Ale chcę. Gdzie i kiedy się pojawisz?
— Jeśli wylecę stąd o, powiedzmy, szóstej, wpół do siódmej, powinienem lądować w Bolling nie później niż o wpół do jedenastej.
— Co takiego? Nie da się tak szybko dolecieć z Alabamy.
— Jak się ma P–38, to można — zaśmiał się Doug.
— Naprawdę bardzo chciałabym cię poznać, Doug.
— Ja również, Sara. No dobra, muszę lecieć. Do zobaczenia w sobotę — i odłożył słuchawkę.
Tak naprawdę chciałabym zadzwonić teraz do Eda i mu powiedzieć, ale on się zawsze wścieka, kiedy dzwonię do niego do pracy.
Zastanowiła się jeszcze przez chwilę, po czym podniosła słuchawkę i poprosiła telefonistkę o połączenie z Ann Chambers w redakcji „Memphis Advocate”.
— W sobotę przyjeżdża też kumpel Eda, Doug Douglass. Skoro spotka się z Edem, być może spotka też Dicka Canidy’ego.
— A przynajmniej może mi się go uda zapędzić do narożnika i wydusić jakiś adres lub telefon. A skoro o tym mowa, może byś jeszcze raz spróbowała zadzwonić do tego całego Narodowego Instytutu Higieny, co? Przynajmniej oszczędzimy na międzymiastowej. Gdyby się odezwał, po prostu odłóż słuchawkę.
Sara zaśmiała się.
— No dobra. Daj mi numer.
Podała jej numer telefonu i pożegnały się do soboty. Tak samo jak wcześniej Ann, telefonistka w instytucie poinformowała Sarę, że żaden Canidy tam nie pracuje.
— W takim razie musiała zajść jakaś pomyłka. Wyraźnie mi powiedziano, żebym do niego zadzwoniła pod ten numer.
W słuchawce zaległa cisza i Sara uznała, że zapewne telefonistka odłożyła słuchawkę, gdy doszedł do niej przytłumiony odgłos przełączania telefonu pod jakiś inny numer. Po trzech sygnałach ktoś podniósł tę drugą słuchawkę.
— Halo? — zapytał kobiecy głos.
Sposób, w jaki wypowiedziano to słowo wystarczył, by Sara poznała, że ma do czynienia z młodą, inteligentną i wykształconą kobietą.
— Proszę z panem majorem Richardem Canidym.
Po drugiej stronie dało się wyczuć chwilę wahania.
— Czy mogę zapytać, kto dzwoni?
— Nazywam się Sara Bitter. — Cisza w słuchawce przedłużała się i Sara wyczuła, że rozmowa za chwilę dobiegnie końca. — Moim mężem jest komandor Edwin Bitter, który był w Amerykańskiej Grupie Ochotniczej z majorem Canidym.
Tym razem cisza była krótsza.
— Skąd pani ma ten numer?
— Od innego Latającego Tygrysa, majora Douga Douglassa.
— Rozumiem — odparła rozmówczyni, a ton, którym to wypowiedziała, wyjaśnił Sarze wiele. — No cóż, proszę pani, przykro mi, ale nie ma tu nikogo o takim nazwisku.
— Trudno, w każdym razie dziękuję.
Rozmówczyni bez słowa odłożyła słuchawkę.
Stanowiska postojowe lotniska Godman pełne były fabrycznie nowych myśliwców Lockheed P–38 Lightning. Było ich tam ze dwa dywizjony,
ocenił Dick, kołując w poszukiwaniu wolnego miejsca. Po cholerę ktoś ich zgromadził aż tyle w samym środku Kentucky? Bo chyba nie po to, żeby pilnować złota Banku Rezerw Federalnych?
Chociaż, jakby się nad tym zastanowić, to z biurokratyczno–wojskowego punktu widzenia wszystko miało ręce i nogi: dwa dywizjony najnowocześniejszych myśliwców rozmieszczone dla ochrony złota, które nie tylko zakopano głęboko pod ziemią, ale w dodatku daleko poza zasięgiem jakichkolwiek bombowców jakiegokolwiek wroga.
— Oczekują nas — obwieścił Baker. — Mam zadzwonić z lotniska.
— To idź dzwonić — zbył go Canidy i poszedł szukać kogoś, kto by się zajął tankowaniem samolotu na lot powrotny. Baker wrócił po chwili i powiedział, że jedzie już po nich samochód.
Canidy spojrzał na niego raz jeszcze i doszedł do wniosku, że to, co zamierzał zrobić było w dużej mierze spowodowane niechęcią, jaką do niego odczuwał. Mimo to postanowił działać.
— Rozprostujmy nogi — powiedział, wyraźnie naśladując działanie Eldona Bakera z Wheelwright. Kiedy już wyszli poza zasięg słuchu obsługi naziemnej, krzątającej się koło ich samolotu, powiedział: — Pomyślałem sobie, że nie mam zamiaru wciskać Whittakerowi twojego kitu o jakimś bliżej niesprecyzowanym niebezpiecznym zadaniu. Nie mam zamiaru go okłamywać.
— Twoje poczucie humoru, czy lojalności, czy cokolwiek innego, jest zupełnie nie na miejscu — odparł Baker. — Choć się chwali.
— Nie mam zamiaru go okłamywać. Rób co chcesz, ale pamiętaj o tym.
— Mam zadzwonić do komandora Douglassa, żeby to wyjaśnić?
— Dzwoń sobie do kogo tylko chcesz.
— W dowództwie bazy powinien być telefon bezpiecznej linii, możemy z niego skorzystać.
Canidy wzruszył ramionami.
— O co ci chodzi, Canidy? — zapytał Baker w samochodzie, w pół drogi do budynku dowództwa bazy. — Że w końcu dowie się prawdy i się obrazi?
— Myślę, że w ogóle nie rozumiesz pojęcia „zaufanie”, Baker. W rozmowie z Jimem nie będzie potrzebna żadna z tych gównianych historyjek, które wymyślasz na pęczki. One mogą tylko zaszkodzić. Jak już skończysz skarżyć na mnie Douglassowi, właśnie tego argumentu mam zamiar użyć.
Kiedy wysiadali z samochodu przed murowanym budynkiem dowództwa, Baker zatrzymał na chwilę Canidyego.
— Dobra, powiemy mu prawdę, ale tylko tyle, ile naprawdę potrzeba. Może być?
— Ale prawdę — podkreślił Canidy.
Baker skinął głową.
Albo zrozumiał, że mam rację, albo się boi iść z tym do Douglassa. To może znaczyć, że mogę mieć wyższą pozycję u komandora, niż mi się wydaje, albo niż Baker chciał, żebym wiedział.
Canidy miał nadzieję, że spotka dowódcę bazy, generała broni pancernej nazwiskiem Patton, który miał opinię ekscentryka, co się zowie. Generał Patton nie tylko podróżował po garnizonach z własnym stadem kucyków do gry w polo, ale zaprojektował także dla broni pancernej mundury, w których czołgiści wyglądali jak postaci z komiksu o przygodach Bucka Rodgersa w XXI wieku. Niestety, nadzieje nie spełniły się. Patton był służbowo w Waszyngtonie.
Jego zastępca, generał brygady, oczekiwał ich, ale nie miał pojęcia, w jakim celu przyjeżdżają. Kiedy Baker pokazał mu legitymację zastępcy szeryfa federalnego, generał wyraźnie się zaniepokoił, a na widok wydanego przez Federalny Sąd Apelacyjny nakazu umożliwienia dostępu do kapitana Jamesa Whittakera i Erika Vollmera stał się wręcz nerwowy. W nakazie napisano, że jeśli taka Bakera wola, może przejąć jednego lub obu wymienionych pacjentów.
— Rozumie pan, że muszę potwierdzić autentyczność tego dokumentu — usprawiedliwiał się generał. Telefon do szefa sztabu Armii rozwiał jego wątpliwości. Zastępca dowódcy bazy nie miał innego wyjścia, jak tylko posłuchać nakazu sądowego. Skoro tak, wezwał do siebie dowódcę żandarmerii, który odwiózł Canidy’ego i Bakera do szpitala Chevroletem z chromowaną syreną na błotniku.
Szpital bazy był kompleksem parterowych pawilonów, tak nowych, że wciąż pachnących świeżym drewnem i farbą. Pawilony były malowniczo rozrzucone na lekko pofałdowanym terenie, około osiemset metrów od starych ceglanych budynków fortu. Komendant szpitala, potężnie zbudowany, wysoki, siwowąsy pułkownik służby zdrowia, po obejrzeniu nakazu poinformował gości, że Whittaker i Vollmer znajdują się w izolatkach na oddziale izolacyjnym, i że ich tam osobiście zaprowadzi.
— Najpierw do Whittakera — postanowił Canidy.
Oddział izolacyjny znajdował się na terenie ogrodzonego siatką oddziału neuropsychiatrycznego szpitala. Siatka zakrywała także ganek pawilonu, w którym się mieścił. Była także przybita gwoźdźmi do ram okiennych. W korytarzu widać było wartownika z żandarmerii, drugi siedział na składanym krześle, rozstawionym w cieniu drzewa u wejścia do pawilonu.
— W jakim stanie fizycznym się znajduje? — zapytał Baker.
— Jego stan fizyczny, a o ile mogę coś o tym powiedzieć, także psychiczny, jest całkiem w porządku. Kiedy go tu przywieźli, był w bardzo złym stanie, ale odkąd pozbył się pasożytów układu pokarmowego i zaczął przybierać na wadze, ma się coraz lepiej.
— To dobra wiadomość — powiedział Baker.
— Powiedziano mi, że mam nie zadawać żadnych pytań, i jako żołnierz wykonam rozkaz. Nikt mi jednak nie zabroni wyrazić swojej opinii, że nie lubię, kiedy mi się ze szpitala robi więzienie. To nieetyczne i według mnie nielegalne.
Dzięki, panie pułkowniku, pomyślał Canidy.
— Zgodzi się pan chyba, pułkowniku, że w tej kwestii lepiej pozostawmy osąd prokuratorowi generalnemu?
Chłód Bakera nie wystarczył, żeby napędzić strachu staremu wiarusowi.
— Może Sądowi Najwyższemu, ale nie prokuratorowi generalnemu, którego prezydent może odwołać.
Canidy nie wytrzymał i roześmiał się, za co Baker skarcił go wzrokiem.
Żandarm otworzył drzwi do pokoju przed Canidym, Bakerem i pułkownikiem.
— Panie Whittaker — powiedział komendant — ci panowie zostali wysłani z Waszyngtonu, żeby się z panem zobaczyć.
Whittaker z uwagą spojrzał na swoich gości i aż brwi mu się uniosły.
— Niech mnie szlag — skomentował. Siedział na fotelu pod oknem i czytał „Life’a” w szpitalnej pidżamie, na którą miał narzucony czerwony szlafrok.
— Dziękujemy, panie doktorze — powiedział Baker. — Od tej pory przejmujemy pańskiego pacjenta.
Pułkownik bez słowa wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Zaraz potem usłyszeli trzask zamka, zamkniętego zapewne przez żandarma z korytarza.
Whittaker popatrzył na Canidy’ego podejrzliwie, ale wstał z fotela i podał mu rękę na przywitanie.
— Cześć, Jim. Jak się masz?
W każdym razie wyglądasz o niebo lepiej, niż ostatnim razem. 1 to nie tylko fizycznie, chociaż przybrałeś ze dwadzieścia kilo. Nareszcie zniknął ci z oczu ten błysk szaleństwa.
— To jest oddział więzienny, czy jak kto woli dla czubków. Czy jak kto woli więzienny odział dla czubków. To jak ci się zdaje, jak się czuję?
— Słyszałem, że pozbyłeś się Clarence’a?
— Tak. Ależ to był uparty bydlak. Musiałem zeżreć z pięć kilo chininy, zanim wreszcie się wyniósł. Byłem żółciutki, jak wielkanocny kurczaczek.
— To u was rodzinne. Ciotka Barbara wspominała, że Chesty też kiedyś przywiózł sobie tasiemca na pamiątkę z jakiegoś wyjazdu na Daleki Wschód.
— Owszem, słyszałem tę historię — odparł Whittaker i przeniósł spojrzenie na Bakera. — A pan co za jeden?
— Nazywa się Baker — uprzedził odpowiedź Canidy. — Uważaj na niego, to sukinsyn, jakich mało. Ale bądź dla niego miły, bo może cię stąd wyciągnąć.
— O, wujek Franklin już się nie gniewa? Mogę wyjść z kąta?
— To zależy tylko od ciebie. Niektórzy mają cię za bombę, która może w każdej chwili wybuchnąć. Inni mają nadzieję, że możesz być użyteczny. Jak się dowiesz o co chodzi, niewykluczone, że będziesz wolał zostać w wariatkowie.
Whittaker spojrzał na Bakera z zaciekawieniem.
— Czy Dick opowiadał panu o Maroku, kapitanie Whittaker? — zapytał Baker.
— Nie.
— Sam mówiłeś, Baker, że „wróg podsłuchuje” — powiedział Canidy.
— Wie pan, że on i ja pracujemy dla Biura Koordynatora Informacji?
— Tak.
— Co panu wiadomo o BKI? Whittaker wzruszył ramionami.
— To jakaś ściśle tajna agenda rządowa pod kierownictwem Billa Donovana. Zajmuje się dziwnymi rzeczami, nie zdziwiłbym się, gdyby szpiegostwem i Bóg jeden wie czym jeszcze.
— Dick to panu powiedział?
— Nawet gdyby, to chyba pan nie oczekuje, że go pogrążę? Część powiedział mi komandor Douglass, część Donovan, a część sam prezydent. Miałem tu sporo czasu, żeby się bawić w Sherlocka Holmesa i zestawić wszystko do kupy.
Baker uśmiechnął się.
— Bardzo dobrze — pochwalił.
— Dostaniesz złotą gwiazdkę do wysłania mamusi — dodał Canidy.
Whittaker zaśmiał się, a Baker posłał Canidy’emu spojrzenie spode łba.
— Może już skończymy to pieprzenie? — zapytał Canidy.
— Właśnie, kończcie z tym — odparł Whittaker.
— Zacznijmy od ciebie. Wiesz, co było w liście od MacArthura do prezydenta?
— Nie. Wiem tylko, że Marshall się strasznie wściekł.
— To jeden z powodów, dla których się tu znalazłeś. Boją się, że mógłbyś puścić treść listu do prasy. — Nie mam pojęcia, co w nim było.
— Zgodzi się pan na test na poligrafie, wykrywaczu kłamstw? — zapytał Baker.
Bingo! Przecież nie mogli go tu zamknąć za to, że wkurzył generała!
— Było aż tak źle? Dobra, niech będzie poligraf. Czemu nie? Zrobię cokolwiek, byleby się stąd wydostać.
— Skoro tak, to następne pytanie. Czy w to „cokolwiek” wchodzi chęć do nadstawienia głowy przy wykonywaniu niesprecyzowane — go, ale niebezpiecznego zadania?
— Nie — odparł po dłuższej chwili wahania Whittaker. — Chyba jednak nie.
— Twoja kolej, Baker. Właśnie dowiódł, że z jego głową wszystko w porządku.
— Rozmawiał pan z Erikiem Vollmerem?
— Oczywiście, że tak.
— Czy opowiadał panu coś o tym, do czego doszło w Maroku?
— Czuję, że niezależnie od tego, co odpowiem, będzie mnie to sporo kosztowało.
— Mimo to odpowiedz, Jim. To ważne.
Whittaker spojrzał na Canidy’ego, jakby zastanawiając się, czy może mu zaufać.
— Tak — odparł w końcu. — Opowiedział mi wszystko o Maroku.
— Także o tym, jak nas obu wystawili do wiatru, zostawiając na oceanie?
— Tak, i o tym jak go stamtąd w końcu wyciągnęliście. Związany w baleron przeleżał dwa dni w zęzie jakiejś śmierdzącej arabskiej rybackiej łajby, podróżując z Tangeru na Gibraltar. To mu się też nie spodobało.
— Nic dziwnego — zgodził się Canidy.
— Najpierw zdrada, potem porwanie. Brzydko się z nim bawicie, panowie.
— To Baker się brzydko bawi. Mnie też tam zostawił, Jim. Ja jestem jednym z dobrych.
— Dobrze ci idzie, Canidy — sarkastycznie ocenił Baker. — Tylko tak dalej.
— A czemu nie? W ten sposób będziesz mógł powiedzieć Douglassowi i Donovanowi, że to ja mu wypaplałem wszystkie sekrety, ty z tym nie miałeś nic wspólnego.
— To może mi wreszcie naprawdę wyjawicie jakiś sekret? — zapytał Jim. — Cholernie tu nudno, przynajmniej się trochę rozerwę.
— Erik Vollmer jest blisko z jednym z bardzo ważnych ludzi w Maroku. Chcemy go jeszcze raz użyć, bo za pierwszym razem okazał się bardzo użyteczny.
— To już wiem od niego. Tylko że jeśli wystartujecie z tym do niego raz jeszcze, to wam powie, żebyście się pieprzyli. Na tyle jeszcze nie zwariował, żeby się zgodzić.
— Jeśli tak powie, to obaj tu zostaniecie — rozłożył ręce Baker.
— Nie może nam pan tego zrobić!
— Możemy, Jim. I zrobimy — odparł Canidy.
Whittaker spojrzał na niego.
— My?
— Tak, my. Biorę w tym udział.
— Bo inaczej ciebie też by zamknęli?
— Częściowo dlatego. A częściowo ponieważ uważam, że to co robimy jest na tyle ważne, że nie stosują się do tego normalne normy.
— Strasznie mnie wkurzyło, że odkąd tylko wróciłem do domu, jestem traktowany jak wróg.
— Wszedłeś między MacArthura i Marshalla — wyjaśnił Canidy. — Byłeś tylko postronnym obserwatorem, który wszedł w linię strzału. Nikt cię nie uważa za wroga.
— Tak? I dlatego mam siatkę w oknie i klawisza za drzwiami zamkniętymi z zewnątrz?
— Przyjechaliśmy z uprawnieniami do zabrania pana stąd, kapitanie Whittaker — powiedział Baker.
— Ile to będzie kosztowało?
— Znasz cenę — odparł Canidy. — Zgłosisz się na ochotnika do wykonania tajnego zadania, jak Errol Flynn.
— A nie mógłbym wrócić do latania na myśliwcach?
— Nie bardziej niż ja.
— No dobra — westchnął po chwili zastanowienia Whittaker. — A co mi tam. — Stanął na baczność i zasalutował sprężyście Canidy’emu. — Panie majorze, oczekuję na rozkazy. Jestem gotów oddać swe młode życie za naszą szczytną sprawę. Cokolwiek nią jest.
— To naprawdę nie jest temat do żartów, Whittaker — upomniał go Baker.
— Wcale tak nie uważałem — odparł Jim, a chłód w jego głosie szczególnie ostro kontrastował z niedawnym rozbawieniem.
— Od tej chwili stałeś się członkiem, mniej lub bardziej dobrowolnym, Zakonu Dyletantów Donovana — ogłosił Canidy, naśladując ruchy mieczem przy pasowaniu na rycerza.
— A cóż to takiego, do jasnej cholery?
— Potem ci powiem.
— A co miało znaczyć to „mniej lub bardziej dobrowolnym”?
— Bo teraz musimy jeszcze namówić do współpracy Vollmera.
— Moje wyjście stąd naprawdę od tego zależy?
— Obawiam się, że tak — odparł Baker.
— Nie — powiedział Canidy. — Nie, Jimmy, nie zależy. Baker, jeśli trzeba będzie pójdę z tym do samego Donovana. Wyjazd Jima nie ma nic wspólnego z losem Erika Vollmera.
Baker nie odpowiedział.
— No więc, panie Baker? — zapytał Whittaker.
— Nie widzę żadnego powodu do dalszego przetrzymywania pana tutaj, panie kapitanie.
— No i dobrze. A z Vollmerem będziecie mieli ciężki orzech do zgryzienia. Jest naprawdę wściekły. Cztery razy próbował stąd zwiać.
— Nikt mi nic o tym nie mówił. — Baker był zaskoczony. — Jest pan tego pewien?
— Jestem. Nie udało mu się tylko dlatego, że za każdym razem donosiłem na niego.
— Czy on o tym wie? — zapytał Canidy. Whittaker pokręcił głową.
— To nie czas na takie próby. On już nadchodzi, ale jeszcze nie teraz. Zresztą tak sobie od razu pomyślałem, że to zbytek szczęścia, żeby mój kumpel z dzieciństwa dzielił ze mną celę zupełnym przypadkiem.
— Jest pan bardzo spostrzegawczy, panie kapitanie — pochwalił go znowu Baker.
— I ma pan szczęście, że tak jest. Gdyby nie to, dawno by mnie tu mnie nie było.
— A to niby jak?
— Mam panu pokazać, ile by mi czasu zajęło rozbrojenie tego dzieciaka? — Wskazał kciukiem za siebie na żandarma siedzącego na leżaku pod drzewem. — Zaskakuje mnie pan, Baker. Byłem pewien, że Canidy opowiadał panu o tym, co robiłem na Bataanie.
— Doskonale zdaję sobie sprawę, że został pan odznaczony za waleczność, kapitanie — pojednawczo odezwał się Baker.
— Nie dostałem medali za to, co naprawdę robiłem. To co dostałem, to była polityczna danina wujka Franklina dla wszystkich, których zostawił na Filipinach. Oczyścił w ten sposób swoje sumienie. Nawet nie miał pojęcia o tym, czym się tam zajmowałem.
— A więc czym się pan tam zajmował?
— Wysadzałem mnóstwo rzeczy. Czasami już po tym, jak Japończycy już je zdobywali. Jestem cholernie dobry w wysadzaniu.
— Doprawdy?
— To się często wiązało z likwidowaniem wartowników.
— I co z tego?
Słowa Bakera jeszcze dobrze nie wybrzmiały, kiedy leżał na podłodze, przyciskany do niej kolanem Whittakera. Jim lewą ręką odciągał mu do góry głowę, odsłaniając szyję, a wskazującym palcem drugiej dłoni powoli przejechał w poprzek jego gardła.
— Tamtemu dzieciakowi chyba nawet nie musiałbym podrzynać gardła, żeby mu zabrać pistolet — ciągnął wypranym z emocji, konwersacyjnym tonem. — Starczyłoby na niego huknąć i umarłby ze strachu.
— Puść go, Jim — roześmiał się Canidy. — Chyba udało ci się go przekonać.
Baker niezgrabnie pozbierał się z podłogi i otrzepał pogniecione ubranie. Po chwili zaskoczył Canidy’ego.
— Dobry pan jest — pochwalił Jima. — Naprawdę dobry. Chyba dotąd nie widziałem nikogo tak szybkiego.
Whittakera to także zaskoczyło, bo nagle zmieszał się i nie wiedział, co powiedzieć.
— Wiecie już, jak rozmawiać z Vollmerem — zapytał w końcu — czy wysłuchacie moich sugestii?
— Mów — Canidy uprzedził Bakera.
— Jeśli jemu sprzedacie ten kit o zgłaszaniu się na ochotnika, powie, wam żebyście się odpieprzyli.
— Co więc proponujesz?
— Zabierzcie go stąd gdzieś, ale bez warunków. Może do domu na Ulicę Q, a może do Letniska. Pokażcie mu choć raz marchewkę, kija zaznał już dość. Na cukier złapiecie więcej much niż na ocet. Na razie udało się wam go zapędzić do narożnika. W takiej sytuacji nawet pekińczyk potrafi walczyć.
— Nie sądzę, żebym dostał zgodę na uwolnienie go bez warunków — pokręcił głową Baker. Canidy zauważył jednak, że nie odrzucił z góry pomysłu Jima.
— Aha, i jeszcze jedno. Niech pan się trzyma z daleka od tego. On pana naprawdę nienawidzi. Niech Canidy pójdzie do niego i powie, że go po nas przysłali.
— Uwierzy w to?
— A czemu nie? Ostatni raz go widział, kiedy ich obu zostawiliście na lodzie. Poza tym, ja mu tak powiem.
— A jak będzie próbował ucieczki?
— Razem z Canidym poradzimy sobie z nim po drodze.
— Będę musiał na to uzyskać zgodę — zastrzegł Baker.
— Nie — włączył się Canidy. — Jeśli zapytasz Douglassa, na pewno odmówi. Zadzwoń do niego dopiero po naszym wylocie. Zadzwoń też do Waszyngtonu i powiedz im, żeby się nas spodziewali. Whittaker ma rację i wiesz o tym. Twój przyjazd tutaj był głupotą.
Baker zastanowił się przez chwilę, po czym podszedł do drzwi i zapukał. Kiedy żandarm otworzył, poprosił go, żeby przyprowadził profosa bazy. Profosowi Baker wręczył kopię nakazu sądowego, który nakazywał przekazanie mu Whittakera i Vollmera.
— Niniejsze zarządzenie sądu zostało panu przekazane w obecności dwóch świadków — oznajmił formalnie Baker, podstawiając profosowi swoją kopię i pióro, żeby się na niej podpisał.
Profos, lekko zdziwiony, przeczytał dokument, złożył go i wsadził do kieszeni, po czym złożył podpis na kopii Bakera.
— Czy mógłby się pan zająć sprowadzeniem tu munduru kapitana Whittakera? — zapytał przy okazji Canidy.
— Będę wracał oddzielnie — powiedział Baker. — Może mi pan zapewnić transport do dowództwa bazy? Major Canidy i jego podopieczni będą potem potrzebowali transportu na lotnisko Godman.
— Tak jest, proszę pana. Zadzwonię po drugi samochód. Baker zwrócił się do Canidy’ego.
— Lećcie do Lakehurst, chyba żeby po drodze były jakieś zmiany. Zawiadomię ich, żeby na was czekali.
— Jezu! — wykrzyknął Vollmer na widok Dicka i Jima, którzy weszli do jego pokoju. — Co jest, do jasnej cholery?
— Panie Vollmer, oto major Dick Canidy, w pewnych kręgach znany także jako Rycerz w Lśniącej Zbroi, który ratuje Księcia Uroczego, wróć, Książąt Uroczych, z lochu Złego Króla.
— Bez jaj?
— Idziemy, Erik. Wynośmy się stąd.
— A dokąd?
— Nie wszystko jedno ci?
— Nie mam ubrania.
Przed pójściem po Vollmera Whittaker zasugerował, że pidżama i szlafrok mogą im pomóc nad nim zapanować w transporcie. Ludzie w takim stroju są mniej skłonni robić głupstwa, takie jak na przykład próba ucieczki.
— Nie mamy na to czasu, Erik — odparł Canidy.
— Jim dostał swoje rzeczy — wycelował oskarżycielsko palcem w Whittakera, wystrojonego w mundur kapitana. W tej chwili zauważył, że Canidy też jest w mundurze.
— Dick, jesteś majorem lotnictwa Armii?
— Owszem, jest — potwierdził Jim. — Aż do wejścia na pokład samolotu. Tego samolotu, którym stąd odlecimy, jak przestaniesz marudzić i zdążymy stąd się wynieść, zanim ktoś w Waszyngtonie zmieni zdanie i zamknie nas tu z powrotem wszystkich trzech. No już, Erik, idziemy.
— Co to za samoloty? — zapytał Whittaker, kiedy limuzyna żandarmerii zawiozła ich na lotnisko, jadąc szpalerem rozstawionych wokół smukłych, lśniących myśliwców.
— P–38, nowe myśliwce. Szybkie jak cholera. Latają bardzo wysoko. No i uzbrojone w działko 20 mm i cztery pięćdziesiątki.
— Tatusiu, chcę takiego na Gwiazdkę — oznajmił Whittaker.
— Myślisz, że ja nie? Ale nic z tego, obaj mamy przechlapane u świętego Mikołaja.
— Potrafilibyście latać czymś takim? — zapytał Vollmer.
— Jesteśmy pilotami myśliwskimi, jasne że byśmy potrafili — odparł Jim.
— A jak się jest bardzo dobrym pilotem myśliwskim — dodał Dick, kiedy limuzyna zatrzymała się obok ich Beecha — to dostajesz awans i latasz czymś takim.
— Samolot Marynarki? — zdziwił się Vollmer.
— Boże, on nawet umie czytać. Zanim się człowiek obejrzy, będzie już umiał sznurować buty — skomentował Canidy.
Kwadrans później, z Jimem w prawym fotelu, JRB–1 Canidy’ego wystartował z lotniska Godman.
Godzinę po starcie z Godman wywołało ich Cincinnati.
— Tu sześć — jedenaście, słucham cię, Cincinnati.
— Sześć — jedenaście, pilna instrukcja z Departamentu Marynarki. Macie się skierować na lotnisko Pope w Północnej Karolinie. Potwierdzić. — Łączność była tak zakłócona, że musieli to powtórzyć cztery razy, zanim Dick zrozumiał i potwierdził odbiór.
Odbiór potwierdził, ale dalej nie wiedział, gdzie to jest. Wyciągnął mapy lotnicze i dopiero po kilku minutach intensywnych poszukiwań odnalazł lotnisko Pope. Znajdowało się na terenie bazy wojskowej Fort Bragg, mniej więcej w takiej samej odległości od nich, jak do Waszyngtonu, tylko w przeciwną stronę. Zawrócił samolot w ogólnym kierunku na Północną Karolinę, przekazał stery Jimowi, napominając go, by leciał tak prosto i w miarę równo, jak na to pozwalają jego ograniczone umiejętności, po czym wyszedł do kabiny, by przy stoliku wykreślić nowy kurs.
Erik Vollmer, wciąż w szpitalnej pidżamie, szlafroku i kapciach, siedział na wyściełanej skórą kanapie, przeznaczonej dla admirała, który miał latać tym samolotem.
Jest w nim coś, pomyślał Dick, co sprawia, że ten obrzydliwy, fioletowy frotowy szlafrok z wojskowego szpitala wygląda na nim jak jedwabna podomka.
— Zmiana planów — ogłosił. — Lecimy do Północnej Karoliny.
— Dlaczego? — zapytał Vollmer. W jego głosie zabrzmiała obawa.
— Nie mam pojęcia, ale na twoim miejscu bym się nie martwił.
Vollmer uniósł się z kanapy i zafascynowany śledził czynności Canidy’ego, wykreślającego nowy kurs i prowadzącego obliczenia nawigacyjne.
— Wyszło na to, że albo dolecimy do Pope z zapasem na półtorej godziny, albo rozbijemy się z braku paliwa w górach, o gdzieś tu — wskazał na mapie.
Vollmer zaśmiał się, ale trochę nerwowo.
— Ty naprawdę wiesz, co robisz? Whittaker też to potrafi?
— Jasne, że tak.
Kiedy Canidy wstał i ruszył z powrotem na swoje miejsce, by wręczyć Whittakerowi mapę z nowym kursem, zauważył, że Vollmer podążył za nim.
— Mogę tu chwilę postać? — zapytał, zatrzymując się na progu kabiny pilotów.
— Jasne — odparł Canidy.
— Tylko niczego nie dotykaj — rzucił opryskliwie znad sterów Whittaker. Jego ton zdumiewał Dicka, dopóki nie zrozumiał, że miał tylko na celu przypomnienie Vollmerowi, że należy do niższego gatunku nielotów i że jako taki nie jest godzien dopuszczenia do Bractwa Wtajemniczonych.
Cholera, kto by się spodziewał? Jim zdaje się mieć taki sam talent do manipulowania ludźmi, jak Baker, pomyślał Canidy.
Zanim dolecieli do Pope, jeszcze trzy razy potwierdzali odebranie pilnych instrukcji z Departamentu Marynarki. Cokolwiek miało tam na nich czekać, wyglądało na to, że ktoś zadał sobie mnóstwo trudu, by broń Boże tego nie przeoczyli.
Kiedy dolecieli nad Pope, Canidy przejął stery od Whittakera i wylądował. Stery przejął odruchowo, już po chwili zastanawiając się, czy zrobił to, bo Jim nigdy wcześniej nie latał JRB–1, czy też W podkreślić swoją pozycję w hierarchii na pokładzie samolotu.
Na ziemi dżip z tablicą JEDŹ ZA MNĄ zaprowadził ich na stanowisko postojowe dla maszyn’ tranzytowych przed dowództwem lotniska.
Kiedy Canidy otworzył drzwi, zauważył za nimi kapitana i podporucznika 82. Dywizji Powietrznodesantowej w gabardynowych kombinezonach spadochroniarskich, błyszczących butach skoczka i w hełmach z pokrowcami maskującymi. U pasów wisiały im manierki, torebki z opatrunkami osobistymi, ładownice na zapasowe magazynki do pistoletów, pokrowce na kompasy, kabury z pistoletami i nawet noże bojowe z kastetem w rękojeści, które jak słyszał Canidy, były pozostałością jeszcze z walk w okopach poprzedniej wojny. Podporucznik miał do tego wszystkiego jeszcze ładownicę z magazynkami do wiszącego mu na ramieniu Thompsona i leżący u stóp wojskowy worek z rzeczami.
— Pan major Canidy? — zapytał kapitan, sprężyście salutując i utrzymując dłoń przy brwi, póki Canidy nie machnął ręką koło czoła.
— Zgadza się, Canidy.
— Mam panu przekazać tajną wiadomość do pana adresowaną, panie majorze. Czy mógłbym prosić o okazanie legitymacji oficerskiej?
Canidy wygrzebał z kieszeni zatopioną w celuloid kartę ze zdjęciem i podał ją kapitanowi. Ten za chwilę zwrócił mu ją wraz z kopertą. — Dziękuję, pani majorze.
Canidy rozerwał kopertę.
TAJNE
PILNE
DEPWOJ WASZ
DCA FT BRAGG PK
PRZEKAZAĆ NASTĘPUJĄCĄ WIADOMOŚĆ MAJOROWI
LOTARMII R CANIDY NA POKŁADZIE JRB NUMER
BOCZNY SZEŚĆ JEDENAŚCIE CYTUJĘ SKIEROWAĆ SIĘ DO
ANACOSTIA PODPISANO CHENOWTTH KONIEC CYTATU
O DOSTARCZENIU MELDOWAĆ NATYCHMIAST
FOSTER GEN BRYG
Canidy roześmiał się. No tak, to by wyjaśniało te wszystkie wezwania w locie. Cynthia Chenowith delektowała się swoją rolą królowej szpiegów.
— Mam także przekazać pod pana opiekę tego oficera, panie majorze — dodał kapitan.
Zaintrygowany Canidy przyjrzał się podporucznikowi.
— Coś pan za jeden? — zapytał zdziwiony.
— Martin, panie majorze. Podporucznik Holdsworth C, Trzeci. Apostolski synalek!
— Proszę podpisać pokwitowanie, panie majorze — powiedział kapitan, podstawiając mu do podpisu drewnianą podkładkę z klipsem i piórem. Canidy rzucił okiem na dokument, odnalazł miejsce na swój podpis, nabazgrał tam coś i oddał całość kapitanowi.
— Przepraszam, czy mógłby pan także wpisać datę i godzinę, panie majorze? — zapytał kapitan, obejrzawszy dokument i podając mu go ponownie. Canidy wziął podkładkę i uzupełnił dane, o które go proszono. — Bardzo dziękuję, panie majorze. Panie majorze, czy jest jeszcze coś, co mógłbym dla pana zrobić, zanim panowie wystartujecie w dalszą drogę?
— Trzeba zatankować maszynę, a ja się muszę wysikać.
— Uzupełnieniem paliwa już się zajęto, panie majorze. Zaraz podjedzie cysterna. Ubikacja jest w budynku dowództwa bazy. Porucznik Martin już z niej korzystał. Pod pana nieobecność może popilnować samolotu.
W tej samej chwili z samolotu wyskoczył Whittaker. Miał gołą głowę, krawat spuszczony do pół mostka i rozchełstaną kurtkę mundurową. Kapitan spadochroniarzy popatrzył na niego z mieszaniną odrazy i przerażenia. A Jim oczywiście nie przepuścił okazji, żeby jeszcze pogorszyć sytuację.
— O matko, a cóż to za groźni wojacy? — zapytał z szerokim uśmiechem.
— Zamknij się, Jim. Idę się odlać. Jeśli chcesz iść ze mną, to zapnij mundur, podciągnij krawat i załóż coś na głowę.
— Tak jest, panie majorze. Już się robi, panie majorze. Przepraszam, że narobiłem panu wstydu, panie majorze — powiedział Whittaker, i nie było wiadomo, czy sobie żarty stroi, czy to prawda, ale zapiął guziki, podciągnął krawat, a potem wrócił do samolotu i wyszedł z niego w czapce.
— Poruczniku, pasażerowi tego samolotu nie wolno pod żadnym pozorem opuścić maszyny.
— Tak jest, panie majorze. — Porucznik przyjrzał się wystawiającemu głowę z drzwi Vollmerowi i nagle zmienił się na twarzy. — Panie majorze, muszę panu zameldować, że ja znam tego… tego osobnika — dokończył, nie mogąc znaleźć innego słowa, którego przez chwilę szukał w pamięci.
— No i bardzo dobrze. To będziecie sobie mogli pogawędzić, kiedy my z kapitanem Whittakerem pójdziemy do kibla.
— Tak jest, panie majorze.
Kiedy wrócili, kapitana już nie było, a obsługa kończyła tankować samolot. Porucznik Martin stał koło samolotu z Thompsonem zwisającym z pasa, przewieszonego przez ramię. Lufa była skierowana w stronę drzwi maszyny i teraz spod komory zamkowej zwisał magazynek, którego nie było, kiedy się meldował. Widać było, że porucznik poważnie wziął sobie do serca rozkaz pilnowania pasażera.
Canidy dokonał obchodu przedstartowego, po czym machnął Martinowi ręką, żeby wsiadał.
— Panie majorze — powiedział porucznik, wkładając magazynek z powrotem do ładownicy — czy mogę zapytać, dokąd się udajemy?
Dopiero teraz słychać było w jego głosie ślad akcentu. Nieźle, jak na kogoś, kto urodził się i wychował we Francji, miał francuską matkę i do Stanów trafił na stałe dopiero rok temu.
— Nie wiem, czy wolno mi podzielić się z panem tak ściśle tajną wiadomością, poruczniku — odparł Canidy, w duchu śmiejąc się z zapału i przejęcia słuchacza. — Jeżeli ma pan jednak mundur wyjściowy w swoim worku, może się panu dziś wieczorem przydać. I niech pan do niego wetknie tego Thompsona, bo paru biurokratów dostanie na jego widok zawału.
— Powiedziano mi, że mam się spodziewać natychmiastowego przerzutu do strefy frontowej — odparł Martin.
— Nic mi o tym nie wiadomo, panie poruczniku. W każdym razie dzisiejszą noc spędzi pan w nadmorskim kurorcie w New Jersey.
Podporucznik C. Holdsworth Martin III zdawał się bardziej zawiedziony, niż zaskoczony takim obrotem sprawy.
— Sześć — jedenaście, tu Anacostia, zezwalam lądować na pasie trzy–jeden. Wiatru brak.
— Wieża Anacostia, tu sześć — jedenaście, zrozumiałem — odparł Canidy.
— Przejmij stery — powiedział Jim Whittaker, zdejmując ręce z wolantu.
— Boisz się, że nie potrafisz wylądować?
— Skoro tak mówisz, to czemu nie?
Ujął z powrotem wolant i rozpoczął obszerny zakręt w lewo, ustawiając się w linii pasa.
— Anacostia, tu sześć — jedenaście, podchodzę do lądowania — powiedział Canidy do mikrofonu i przełączył na interkom. — Wypuść koła. Daj dwadzieścia procent klap. Tylko nie przymykaj gazu za szybko, bo gwałtownie traci siłę nośną.
— Jasne.
— Koła opuszczone i zablokowane. Klapy na dwadzieścia. Jezu, mówiłem nie śpiesz się z zamykaniem gazu!
Whittaker pchnął dźwignie przepustnic, żeby przywrócić maszynie straconą siłę nośną.
— Teraz za dużo.
— Sam się z nimi baw, do cholery!
— Ty pilotujesz. Jak będzie trzeba możesz wyjść na drugi krąg.
— Cholera! — mruknął Jim, ponownie obniżając obroty silników. Znowu przesadził. Tym razem byli na tyle nisko, że niewiele dało się z tym zrobić i przyziemił ze zdecydowanie za dużej wysokości. Lądowanie było twarde, podskoczyli do góry, przyziemiając raz jeszcze, znów za twardo, by mógł utrzymać maszynę na ziemi. Na końcu trzeciego kangura, po kolejnym twardym lądowaniu opanował jednak samolot i tym razem pozostali już na ziemi.
— Możesz już opuścić ogon — powiedział Canidy, kiedy po przejechaniu połowy pasa Whittaker musiał ostro zarzucić maszyną, by utrzymać się na pasie.
— Och, odpieprz się wreszcie — mruknął dzielny pilot, posłusznie odciągając jednak kolumnę wolantu.
— Anacostia, tu sześć — jedenaście, na ziemi pięć minut po północy, pięć i pół minuty po północy i w końcu sześć minut po północy.
— Cwaniaczek, cholera — mamrotał przez zęby Jim, rozpoczynając hamowanie.
Kontroler z wieży śmiał się jeszcze, kiedy wychodził w eter.
— Jak się już upewnicie, że na pewno jesteście na ziemi, pozwalam kołować lewą stroną drogi numer trzy do postoju dla tranzytowych. Czeka tam na ciebie samochód.
— Anacostia, wygląda na to, że udało nam się raz jeszcze oszukać śmierć. Przyleciałem z Raleigh, czy możecie zgłosić moje lądowanie kontroli obszaru waszyngtońskiego?
— Już się robi, sześć — jedenaście — odparł kontroler, krztusząc się ze śmiechu.
— Czy można też prosić o tankowanie?
— Cysterna w drodze, sześć — jedenaście.
— I co teraz? — zapytał Jim.
Innymi słowy, zrozumiał Canidy, „Czy będę mógł się spotkać z Cynthią?”.
— Pożyjemy, zobaczymy.
Kołując wzdłuż terminalu Dick dostrzegł bosmana Ellisa stojącego za szklanymi drzwiami.
— To lądowanie nie było chyba szczególnie udane, co, Dick? — zapytał Vollmer, kiedy Canidy ruszył między fotelami ku drzwiom z tyłu kadłuba.
Canidy spojrzał na niego. Vollmer siedział na swojej kanapie, wycierając się zwitkiem papieru toaletowego. Wyglądało na to, że próbował się napić kawy w chwili, kiedy Jim lądował.
— Erik, przesadzasz jak zwykle. O ile wiem, Jim właśnie po raz pierwszy w życiu wylądował dwusilnikowym samolotem i to od razu w nocy.
Miał wielką uciechę, widząc rozszerzające się ze zdumienia oczy podporucznika Martina.
Canidy doszedł do drzwi, otworzył je i wyskoczył na ziemię. Na ziemi czekał już na niego Ellis i cysterna paliwowa z załogą w marynarskich mundurach. Ellis na jego widok zasalutował — na pewno by się tak nie wygłupiał, gdyby w pobliżu nie było postronnych.
— Pozdrowienia od komandora Douglassa, panie majorze. Czy pan major pozwoli do terminalu?
Canidy spojrzał na zegarek. Było dwanaście po dwunastej.
— Mam na pokładzie pasażerów, bosmanie. Co z nimi?
— Pasażerowie mają pozostać na pokładzie. Mam tego dopilnować, panie majorze.
— Bądźcie ostrożni, Ellis. Jeden z nich nosi Thompsona i bardzo chciałby już dziś kogoś zastrzelić.
— Boże święty — zaśmiał się Ellis. — Co dwóch porządnych marynarzy, jak my, robi w tym cyrku?
Kiedy Canidy wszedł do terminalu, skierowano go do biura na drugim piętrze. Czekali tam na niego komandor Douglass i Stanley Fine, popijając kawę.
— Wszystko w porządku?
— Młody Martin ma pistolet maszynowy, trochę mnie to niepokoi.
— Kiedy dotrzecie do Deal, rozbroisz go.
— Czy to rozsyłanie pilnych instrukcji po całym kraju było potrzebne? A potem ta operetka z tajną wiadomością? Miss Szpiegów 1942 chyba trochę przesadza.
— Według ciebie ona nic dobrze nie potrafi zrobić, co? — zapytał napastliwie Douglass. — Zrobiła to, bo ja jej kazałem, zadowolony? Zdawało mi się, że wyrządzam ci w ten sposób przysługę. Gdybym cię nie zdołał złapać i zmienić twojej trasy, wieczorem leciałbyś z powrotem tutaj po kapitana Fine’a, a jutro po młodego Martina do Północnej Karoliny.
— A co to ja taksówkarz jestem, czy co? Zabrakło wam priorytetów transportowych? Pociągi ani samoloty rejsowe nie kursują?
— Możesz wreszcie przestać? Pułkownik powiedział, że ty masz przywieźć młodego Martina z Bragg. Dlaczego, nie powiedział, możesz go sam o to zapytać, jak się spotkacie. A ja cię wysłałem tutaj. Masz jeszcze jakieś pytania?
Canidy bez słowa wykonał gest w kierunku czoła, który mógłby uchodzić za salut.
— Co z Whittakerem?
— Właśnie posadził nasz samolot. U niego wszystko w porządku.
— Zrobił straszne wrażenie na Bakerze.
Canidy roześmiał się.
— Co cię śmieszy?
— Czy powiedział panu, jak Jim udowodnił mu, że nie miałby większych kłopotów z poderżnięciem mu gardła?
— Owszem, opowiadał także o tym. — To zaskoczyło Canidy’ego. — Prawdę mówiąc, proponował nawet, żeby go zatrudnić jako instruktora od takich rzeczy w, szkole.
— Jakiej szkole?
— Otwieramy szkołę dla nowych agentów BKI. Kiedy będziesz miał chwilę czasu, mamy zamiar i ciebie przez nią przepuścić.
— Chyba mi się nie bardzo podoba ten pomysł.
— Nikt cię nie pyta. Baker mówił także, że Jim miał jakieś dobre pomysły na prowadzenie sprawy Vollmera?
— Owszem, miał.
— No cóż, miej na nich oko przez najbliższy czas, ale pozwól mu działać według jego własnej metody.
— Taki właśnie miałem zamiar.
— No i dobrze. A teraz do rzeczy. Od tej chwili będziemy omawiać lot do Afryki. Cała sprawa jest ściśle tajna.
— Tak jest, panie komandorze.
— Kapitan Fine został zapoznany z pewnymi aspektami sprawy i zaopatrzony w pewne dokumenty jej dotyczące. Jak się pan przekona, został także zaopatrzony w pistolet oraz w kajdanki do przypięcia teczki je zawierającej do nadgarstka.
Canidy popatrzył na Fine’a, a potem na teczkę, którą trzymał na kolanach. Faktycznie była przypięta kajdankami do jego lewego nadgarstka.
— Dokumenty powierzone kapitanowi Fine’owi mogą się znaleźć jedynie w posiadaniu pańskim, kapitana, moim, Bakera lub w sejfie komandora Reynoldsa w Lakehurst.
— Tak jest, panie komandorze.
— Zamek szyfrowy ma licznik, zapisujący każde otwarcie teczki. Będzie pan prowadził zapis jego wskazań. Jeśli liczba za którymś
razem nie będzie się zgadzać, ma pan natychmiast poinformować o tym pannę Chenowith, Bakera lub mnie. W tej kolejności. Canidy skinął głową.
— Wszelkie dokumenty wyjęte z teczki mają do niej wrócić przed jej zamknięciem. Dokumentów nie wolno rozdzielać. Zrozumiano?
— Tak jest, panie komandorze.
— Wszystkie szczegóły tej operacji znamy tylko Baker i ja. Was dwóch wprowadzamy w nie dopiero po tym, jak się sami z nimi zapoznamy. Zrozumiano?
— Tak jest, panie komandorze.
— Zapoznałem kapitana Fine’a z innymi twoimi zadaniami w Letnisku, informując, że przez najbliższych kilka dni będziesz miał pełne ręce roboty. Sugeruje, żebyście teczkę dzisiaj po drodze wpakowali do sejfu Reynoldsa i zapomnieli o wszystkim do czwartego.
— Chyba jutro, bo już po północy, panie komandorze. Jak to do czwartego?
— Czwarty lipca. Zapomniałeś? Dzień Niepodległości. Parady, fajerwerki, patriotyczne mowy i takie tam.
— Rany boskie, urządzamy święto w środku wojny?
— I to nawet z większym entuzjazmem niż przed wojną. To teraz ważne dla umocnienia morale narodu.
— Rozumiem — odparł, zachowując kamienną twarz Canidy. — Zobaczę co da się zrobić. Spróbuję ściągnąć homary, piwo, kukurydzę do opiekania i całą resztę, a potem zrobimy piknik na plaży.
— Wspaniały pomysł! Dlaczego nie?
— Czy to już wszystko, panie komandorze? Stanley, jesteś gotowy?
— W każdej chwili.
Canidy dostrzegł ogniki rozbawienia w jego oczach. Wyczuł sarkazm w słowach Canidy’ego, choć komandorowi najwyraźniej on umknął.
— Pomyślnych lotów. Powiedz Ellisowi, że czekam w samochodzie.
Charity Hoche, przyjaciółka Sary z koledżu Bryn Mawr, przyjechała w piątek o wpół do szóstej. Była wysoką blondynką o wyrazistych rysach twarzy, ucieleśnieniem panienki z wyższych sfer do tego stopnia, że Ann i Sara żartowały, że nie wiadomo już, czy to Katherine Hepburne zakradała się do nich na pensję, żeby ją podglądać w naturalnym środowisku, kiedy szykowała się do roli w „Filadelfijskiej historii”, czy to raczej Charity oglądała ten film tyle razy, że do perfekcji naśladowała manieryczną mimikę i nosową wymowę aktorki.
Pomimo straszliwego upału Charity wpadła do apartamentu w zwieszającym się z ramion do kostek futrze z nutrii, pod którym miała sweterek i plisowaną spódniczkę uczennicy. Została przez naturę obdarzona potężnym biustem (który Ann i Sara za jej plecami nazywały „Mleczarnią Hoche”), którego sweterek wcale nie maskował, a wręcz przeciwnie.
— Kochaaanie! — zawołała od progu. — Nie mogę się doczekać, żeby go zobaczyć!
— Kogo? — zapytała Sara, choć doskonale wiedziała, że mówi o dziecku.
— Ależ twojego synka, mamuśku! Kogóż by innego?
Charity, nie czekając na wskazówki, rozpoczęła poszukiwania, uwieńczone w końcu sukcesem. Odnalazłszy łóżeczko, wyjęła z niego Joe z wprawą, którą zaskoczyła Sarę.
Zdążyłam już zapomnieć, że nie jest aż taką idiotką, na jaką pozuje, pomyślała Sara.
— Och, jest śliczny!
— Dziękuję.
— Nigdy bym nie przypuszczała, że go nosisz. Zresztą nikt nie podejrzewał, prawda? Cicha woda, te rzeczy, kochaaanie.
Dwie z tych uwag nie były tak niewinne, jak by mogły być. Powinnam być urażona i wściekła, ale przy niej nie mam na to siły. Charity to po prostu Charity i już.
— Jeśli ten przepiękny mały człowiek ma być brzemieniem grzechu, kochaanie, to musisz mi też znaleźć jakiegoś marynarza!
Sara roześmiała się, chociaż wiedziała, że nie powinna.
— Marynarz jest już zajęty. Nie wystarczyłby ci pilot myśliwski lotnictwa Armii?
— A masz jakiegoś wolnego?
— Przyleci jutro. To ten, który uratował Eddiego.
— I jeszcze do tego prawdziwy bohater? Cudhownie! Chciałam odwiedzić ciebie i oczywiście tego uroczego młodzieńca, ale naprawdę nie tęskniłam do oglądania jak przez trzy dni zmieniasz mu pieluchy. Swoją drogą, chyba właśnie tego potrzebuje — dodała, podając dziecko Sarze.
Dopiero teraz rozejrzała się po pokoju i meblach. Urządzenie pokoju odpowiadało reputacji firmy bankierskiej Schild i Spółka. Były tu meble w stylu Ludwika XIV, w większości oryginały, podobnie jak obrazy Matisse’a i Gainsborougha, wśród innych autorów, wiszące na wybitych jedwabiem ścianach.
— Toż to zupełnie jak muzeum — oznajmiła. — Brakuje tylko lin na słupkach i tabliczek „Nie dotykać eksponatów”.
— To własność banku. Ojciec oddał go nam. Teraz w Waszyngtonie w ogóle nie można znaleźć nic do mieszkania.
— Fajnie być bogatym, co? A co z admirałem? Jak zareagował na to, że nie będzie miał kłopotów z zarobieniem na twoje utrzymanie?
— Ed jest komandorem podporucznikiem — poprawiła Sara. — I bez tego dałby sobie radę.
— No, ale na pewno nie na takim poziomie — orzekła stanowczo. W tym czasie doszły do łazienki i Charity, zaglądając Sarze przez ramię, głośno pociągnęła nosem.
— O Boże, czy one wszystkie tak cuchną, czy tylko dałaś mu do jedzenia coś, czego nie powinien ruszać?
— Można się przyzwyczaić — odparła Sara, po chwili wracając do tematu. — Ojciec Eda ma firmę maklerską w Chicago. A jego matka jest siostrą ojca Ann.
— Hm, innymi słowy, siostra Chambers Publishing?
— Aha.
— Czyli nie będziesz musiała dorabiać praniem? A co od nich dostałaś w prezencie ślubnym?
Sara nie miała zamiaru mówić Charity o dwóch dużych czekach, od obu teściów „na dobry początek”. Udała, że nie słyszy pytania. Charity nie dała się zbyć.
— Nie szarpnęli się zanadto, prawda? — bardziej stwierdziła, niż zapytała.
Jeśli i teraz nie odpowiem, uzna ich za skąpców, albo uzna, że są przeciwni małżeństwu.
— Jego rodzice chcieli nam dać samochód, ale już miałam jeden od ojca.
— Masz tu, dziecko, drobne na gazetę — skomentowała Charity.
— Lepiej było brać, miałabyś za co żyć, jak admirałowi się znudzi i zacznie rozrabiać.
— Charity — odparła ostro Sara — zanim wróci Ed, chciałabym ci powiedzieć, że on bardzo poważnie traktuje swoją karierę w Marynarce i nie chcę, żebyś sobie z tego stroiła żarty, rozumiesz? To absolwent akademii w Annapolis, zawodowy oficer i mógłby cię źle zrozumieć.
Ku zaskoczeniu Sary, Charity i Ed dogadali się bardzo dobrze. Szybko znaleźli z pół tuzina wspólnych znajomych. Potem, jeszcze bardziej ją zaskakując, Charity nalegała, by Ed zabrał Sarę gdzieś na kolację, a ona popilnuje dziecka. Ed nawet uśmiał się serdecznie, kiedy powiedziała, że „musi się wprawiać, jeśli choć połowa z tego, co Sara opowiadała o twoim kumplu Douglassie jest prawdą”.
Rano, kiedy Ed pojechał do pracy, ubrali małego Joe, wzięli z hotelowego garażu Cadillaka Fleetwooda Sary i pojechali na lotnisko.
— Chyba powinnam powiedzieć Ann, żeby wzięła taksówkę, tak jak ty — powiedziała Sara po drodze. — Benzyna się kończy, a ja już nie mam kartek.
— A po co ci kartki? Tu nie ma czarnego rynku?
— No coś ty! Na Boga, Charity, przecież mój mąż jest oficerem Marynarki!
— Co to ma wspólnego z tym, że ci zabrakło benzyny?
— Jeżeli sama nie rozumiesz, to ja ci już nie zdołam wyjaśnić
— ucięła chłodno Sara.
Na lotnisku Charity Hoche poszła do terminalu po Ann, a Sara z dzieckiem czekały w samochodzie. Kiedy obie koleżanki wróciły, towarzyszył im porucznik piechoty morskiej, którego Ann poznała w samolocie.
— Obiecałam porucznikowi, że jeśli mi przeniesie walizki, zawiozę go do miasta — powiedziała.
Przejechali z powrotem przez Potomak do miasta i wysadzili porucznika pod Dowództwem Marynarki obok Instytutu Smithsona.
— I co teraz? — zapytała Ann.
— Jedziemy na Bolling po Douga Douglassa — odparła Sara. — Módlcie się, żeby benzyny starczyło.
— Kartki ci się skończyły?
— Tylko, Ann, na Boga, nie proponuj jej, żeby kupowała na czarny rynku — przestrzegła Charity. — Jeszcze cię zadenuncjuje jako hitlerowskiego dywersanta.
— Dobra, dobra. Jak przyjdzie do pchania tego grata, będzie musiała jakoś przełknąć ten swój patriotyzm. Mam ze sobą kartki na 80 litrów.
— Skąd?
— Dziennikarstwo to zajęcie ważne dla wysiłku wojennego. A tak naprawdę, podkradłam je szefowi działu miejskiego.
— Obu wam się wydaje, że jesteście sprytne, co? — zapytała od kierownicy Sara. — Ja wcale tak nie uważam.
— Popatrz no tylko, co małżeństwo robi z dziewczyny — załamała ręce Ann. — Najpierw się wyciera po tylnych siedzeniach z marynarzami, a potem będzie ci prawić patriotyczne morały.
Mało brakowało, a bym jej odpowiedziała coś, czego bym potem żałowała, pomyślała Sara. Przecież to moje najlepsze przyjaciółki. Zwłaszcza Ann.
— Z marynarzem — poprawiła zrezygnowanym głosem. — Liczba pojedyncza. To był jeden marynarz.
Ale nie pozwolę do tego samochodu nalać żadnej nielegalnej benzyny, choćbym miała wracać na piechotę!
Dotrzeć na lotnisko Bolling nie było tak łatwo, jak by się mogło wydawać. Myślały, że zdołają się dostać na legitymację prasową Ann, ale okazało się, że kapitan przy bramie wpuszczał tylko dziennikarzy akredytowanych przy dowództwie, których miał na liście. Ann na tej liście nie było, ale jakoś w końcu zdołała pokonać opory kapitana, który wpuścił ją jako gościa, a nie dziennikarza.
Sara zaparkowała obok dowództwa bazy, wciskając przednim zderzakiem siatkę, którą był ogrodzony. Teraz była jej kolej. Wyciągnęła swoją legitymację żony oficera i, wymachując nią na wszystkie strony, ruszyła zapytać, co wiedzą w dowództwie o przylocie samolotu lotnictwa Armii z Selma w stanie Alabama.
Uzyskała jedynie bardzo grzeczną odpowiedź, że to wiadomość do użytku służbowego i nie mogą jej udzielić nikomu obcemu, obojętnie czy jest żoną oficera, czy nie.
Wróciła do samochodu i podzieliła się wieścią o swojej porażce.
— To co chcemy wiedzieć? — zapytała Charity.
— Przybliżony czas przylotu P–38 nadlatującego z Selma, Alabama — odparła Ann.
— Przybliżony czas przylotu P–38 nadlatującego z Selma, Alabama — powtórzyła, jakby się uczyła tego na pamięć Charity. Powtórzyła raz jeszcze, a kiedy Ann kiwnęła głową, że dobrze zapamiętała, wysiadła z Cadillaka i ruszyła do baraku dowództwa. Wróciła po pięciu minutach.
— P–38 lotnictwa Armii, to pewnie nasz, zgłaszał opóźnienie 45 minut. Powinien lądować za 10–15 minut — oznajmiła.
— Jak to zrobiłaś? — Sara nie posiadała się ze zdziwienia.
— Zaczęła strzepywać pyłki z piersi — roześmiała się Ann. — Cóż by innego?
— To też — przyznała Charity. — Ale chłopak pękł dopiero, jak zaczęłam oblizywać wargi.
— Jesteście okropne! — skomentowała Sara.
Pięć minut później spokój na lotnisku zakłóciło wycie syren i jakaś nienaturalna krzątanina. Zza hangarów wyjechały dwa czerwone wozy strażackie, cysterna, chyba z wodą, sanitarka i kilka półciężarówek, wszystkie na sygnałach i migające czerwonymi lampami. Pognały wzdłuż pasa i rozstawiły się po jego obu stronach.
— To mi się nie podoba — powiedziała Ann, bardzo serio.
— Jak wygląda ten samolot, na który czekamy? — zapytała Charity.
— P–38 ma dwa silniki i podwójny kadłub.
— Jak tamten? — wskazała nad las Charity.
— Jak ten — potwierdziła Ann.
Ponad niskim zagajnikiem w słońcu połyskiwała szklana osłona kabiny pilota niewielkiego, dwusilnikowego samolotu z rozdwojonym ogonem, który właśnie szerokim wirażem wchodził na ostatnią prostą na osi pasa.
— Jedna śruba mu się kręci — zauważyła Charity.
— Śmigło, głąbie — poprawiła Ann. — Siada na jednym silniku.
Wozy strażackie i sanitarka okazały się niepotrzebne. P–38, mimo awarii silnika, przyziemił perfekcyjnie, miękko, na trzy punkty i potoczył się po pasie, znikając im z oczu. Kilka minut później pojawił się ponownie, wciąż z wozem strażackim na ogonie, kołując drogą leżącą tuż za siatką, obok której zaparkowały. Mechanik wskazywał mu miejsce do parkowania obok dowództwa bazy. Pod odchyloną na zawiasie do tyłu osłoną kabiny widać było wyraźnie pilota. Siedział w kabinie z gołą głową i miał na nosie czarne okulary w drucianej oprawce. Na oliwkowozielonej burcie szczątkowego kadłuba, w którym mieściła się tylko kabina z groźnie sterczącymi z przodu lufami, wymalowane było dziesięć miniaturowych japońskich flag. Pod krawędzią odchylanej właśnie na bok przez pilota bocznej szyby kabiny zauważyć można było napis MJR DOUG DOUGLASS.
— Fiuu, ależ widok — wyszeptała Charity. — Sama Dziewica Maryja, nie mówiąc o mnie, zdrowej amerykańskiej, patriotycznie nastawionej dziewczynie, rozłożyłaby nogi.
— Charity! — oburzyła się Sara.
Ann uśmiechnęła się do nich obu.
— Jest twój, Charity — powiedziała. — Podziękuj Sarze.
— Dziękuję, Saro.
— Ja was nie znam. Wsiadłyście po drodze — uniosła obronnym gestem dłonie Sara, ale ledwie powstrzymywała się od śmiechu.
Kiedy Doug zgasił silnik i odpiął pasy, szykując się do wysiadania z kabiny, zatrąbiła kilka razy. Pilot uniósł wzrok i gdy po chwili zastanowienia domyślił się, kim są, uśmiechnął się i pomachał ręką. Ignorując kłębiących się wokół ludzi, podszedł do płotu. Ann, Charity i w końcu Sara z Joe na ręku wysiadły z samochodu.
— Ty jesteś Sara — powiedział pilot, wskazując na nią. — Ed pokazywał mi zdjęcie.
Na głowie, zsuniętą na potylicę, miał czapkę ze skórzanym daszkiem, modnie zdeformowaną po wyjęciu sztywnika z korony, na mundur miał zarzuconą wytartą skórzaną kurtkę z Latającym Tygrysem wymalowanym z przodu. Na plecach wymalowana była chińska flaga i mnóstwo ideogramów.
— Co się stało? — zapytała Sara.
— Gar poleciał na prawym młynku. Przez to się spóźniłem.
— Co takiego? — Charity nie rozumiała ani trochę.
— Pękł cylinder w prawym silniku — przetłumaczyła na zrozumiałą angielszczyznę Ann.
— O, to i ciebie poznaję — uśmiechnął się Douglass. — Ty jesteś tą dziewczyną, co latała Staggerwingiem. Canidy mi o tobie opowiadał.
— Przyznaję się bez bicia — odparła.
Chyba jestem zakochana, pomyślała. Wystarczyło, że usłyszałam, że ten sukinsyn o mnie opowiadał i o mało mi serce z piersi nie wyskoczyło.
— A ja jestem Charity — powiedziała trzecia pasażerka Cadillaka, strzepując niewidzialny pyłek z mocno wypchanego z przodu sweterka i patrząc mu głęboko w oczy.
— Boże, mam nadzieję*! — wykrzyknął pilot. — Drogie panie, wasze powitanie sprawiło, że poczułem się jak zwycięski bohater.
— Taki był nasz zamiar — odparła Sara.
Douglass, z trudem odrywając oczy od Charity, pochylił się nad dzieckiem i przyjrzał mu się uważnie.
— Niestety, jest podobny do ojca.
— Chciałeś powiedzieć, że tak samo przystojny, prawda?
Douglass roześmiał się.
— Drogie panie, zaraz do was przyjdę, ale muszę stracić parę minut na wypełnianiu papierków przez ten pęknięty gar. Postaram się uwinąć jak najszybciej.
W rzeczywistości nie było go prawie godzinę.
— Przepraszam, że się to przeciągnęło, ale nie ma tego złego. Okazało się, że, jak się zaklinał oficer techniczny, nie ma mowy o tym, żeby zdołali wymienić mi silnik przed czwartym lipca, więc będę mógł się zatrzymać na dłużej, niż myślałem.
— Wspaniale — ucieszyła się Sara. — Mógłbyś usiąść za kierownicą? Może uda ci się wyjechać stąd szybciej, niż nam.
— Jasne. A gdzie Ed?
— W pracy. Będzie w domu koło pierwszej.
— A gdzie twój kumpel Canidy? — zaryzykowała Ann.
— Bóg raczy wiedzieć. Pracuje dla mojego starego. Cokolwiek robią, i tak nie powiedzą, bo im nie wolno. Ale jak gdzieś znajdę telefon, to spróbuję go poszukać.
Cudownie!
Byli już daleko w głębi miasta, kiedy Doug spojrzał na wskaźnik poziomu paliwa.
— Ten wskaźnik działa? Ann zachichotała.
— Bo jeśli tak, to jedziemy na oparach.
— Sarze skończyły się kartki — wyjaśniła Ann.
— To kupimy na czarnym rynku.
— Jak się to ma do twojego patriotyzmu? — zapytała niewinnie Ann.
— Co ma wspólnego z patriotyzmem pchanie samochodu bez benzyny?
Ann i Charity roześmiały się w głos.
Chwilę później Douglass raptownie zjechał do krawężnika i zatrzymał samochód.
— Tylko nie mów, że mamy wysiadać i pchać — zastrzegła Ann.
— Na razie jeszcze nie. Zobaczyłem glinę, pójdę go spytać.
— O co?
— Gdzie tu można kupić trochę benzyny. — Wysiadł i przez chwilę rozmawiał z policjantem, który pokazywał mu coś, chyba drogę szerokimi ruchami rąk.
Po minucie Douglass wsiadł z powrotem za kierownicę.
— No i co?
— Trzeba skręcić w drugą w prawo, a potem dwie przecznice dalej w lewo, tam jest stacja Shella. Powiedział, że nie wie, czy mają kartki, ale pewnie tak.
Kwadrans później wskazówka wskaźnika paliwa opierała się o ściankę ponad skalą, a w schowku na rękawiczki leżał cały arkusz kartek.
Sara nie była zachwycona, ale nic nie mówiła.
Kiedy przyjechali do „Willarda”, okazało się, że był tam już Ed, a razem z nim admirał Hawley.
— Przepraszam, że wtargnąłem na to spotkanie, ale bardzo chciałem pana poznać, majorze i uścisnąć pańską dłoń. To, co pan wtedy zrobił dla Eddiego to był naprawdę wielki wyczyn lotniczy.
Douglass był szczerze zawstydzony tym hołdem i skromnie umniejszał swoją rolę, ale dla nikogo, a zwłaszcza dla Sary, nie ulegało wątpliwości, że Doug to prawdziwy bohater, taki o którym się pisze w książkach.
Potem były drinki. Sara, nikogo nie pytając o zdanie, zamówiła dla każdego koktajl z krewetek — na jedzenie czegokolwiek innego było stanowczo za gorąco. Potem siedziały zafascynowane, patrząc, jak Ed i Doug ruchami rąk przedstawiali admirałowi taktykę ataku w pojedynczych zejściach na japońską wyprawę bombową.
Około wpół do trzeciej admirał pożegnał się wreszcie i poszedł, a Ann uznała, że już czas wrócić do sprawy Dicka Canidy’ego — zanim Doug i Ed wypiją tyle, że przestaną kontaktować.
Douglass rozsiadł się na jednej z kanap przy niskim stoliku naprzeciw kominka. Charity podała mu drinka, Ann telefon, a sam major wyciągnął z kieszeni podniszczony notes i poszukał numeru.
Ann zawisła mu nad ramieniem, tak by słyszeć obie strony rozmowy.
— Liberty 6–4133 — odezwał się męski głos.
— Z komandorem Douglassem, proszę.
— Kto mówi?
— Major Douglass, Junior.
— O, witam, panie majorze. Już łączę.
— Gabinet komandora Douglassa, słucham — ten głos był już kobiecy.
— Major Douglass. Mogłaby mnie pani połączyć z ojcem?
— Och, bardzo mi przykro, panie majorze, ale jest na konferencji. Pewnie mogłabym im przerwać, ale czy nie byłoby lepiej, gdyby pan zadzwonił za godzinę?
Cholera! Za godzinę albo będzie pijany, albo pójdzie w ustronne miejsce z Charity, a możliwe, że i jedno, i drugie.
— Czy panna Chenowith jest na tej konferencji razem z nim?
— Nie.
— To może mnie pani z nią połączy?
Coś w słuchawce trzasnęło, a potem rozległ się inny kobiecy głos.
— Dwadzieścia osiem, słucham. Ann skądś znała ten głos.
— Cynthia, tu Doug Douglass.
— Dzień dobry, panie majorze. Ojciec zapowiadał pańskie przybycie. Jak lot? Potrzebuje pan może transportu z lotniska?
— Lot był w porządku, dziękuję. Z transportem też sobie sam poradziłem. Potrzebuję za to numer telefonu do Dicka Canidy’ego. Ojciec jest znowu na jakiejś konferencji i będzie dostępny dopiero za godzinę.
— Nie ma go tu.
— A gdzie jest?
W słuchawce dało się wyczuć wahanie.
— W New Jersey.
— Może mi pani dać numer?
Po kolejnym, jeszcze dłuższym wahaniu, dała mu w końcu numer.
— Panie majorze, kiedy odezwie się centrala, proszę zapytać o dom państwa Fosterów. Fos–te–rów. Inaczej z nikim pana nie połączą.
— Dom Fosterów — powtórzył Doug. — Mam. Proszę przekazać ojcu, że spróbuję go złapać później.
— Przekażę mu.
Położył palec na widełki, rozłączając się z nią i po chwili podał telefonistce z centrali hotelowej otrzymany właśnie numer.
— Asbury 4–9301 — zgłosił się znowu jakiś męski głos.
— Czy to dom państwa Fosterów? — zapytał Doug.
— Tak, słucham.
— Czy mógłbym poprosić majora Canidy’ego?
— Już łączę.
Canidy przedstawił się nazwiskiem.
— Ranny Ptaszek Sześć, tu Ranny Ptaszek Jeden — powiedział Doug.
Canidy roześmiał się.
— Gdzie jesteś, draniu? — zapytał z rozbawieniem.
— Siedzę sobie z komandorem Bitterem, trzema ślicznotkami i morzem alkoholu, że o dziecku nie wspomnę. Ważniejsze, gdzie ty się podziewasz?
— Siedzę tu po uszy w diagramach zużycia paliwa — odparł Canidy.
Ann czuła, że jej serce tłucze się jak oszalałe. Dotknęła dłonią twarzy. Policzki też miała rozpalone.
— Tu, to znaczy gdzie?
Canidy zawahał się chwilę, zanim odpowiedział:
— Nad morzem, niedaleko od bazy w Lakehurst.
— No to rzucaj cokolwiek masz tam do roboty, wsiadaj w pociąg i zasuwaj do nas, zanim z Bitterem wszystko wypijemy.
— Chryste, Doug, nawet nie wiesz jakbym chciał, ale nie ma o tym mowy.
— Dlaczego?
— Mam służbę.
— Przez cały cholerny świąteczny weekend?
— Przez cały cholerny świąteczny weekend — potwierdził Canidy.
— Naprawdę nie mogę, Doug. Przykro mi.
— Cholera! — odparł Doug niezadowolony, ale rozumiejąc sytuację. — Człowieku, ale byłby ubaw. To chociaż przywitaj się z dziewczynami.
Oddał słuchawkę Bitterowi.
— Co to było z tymi rannymi ptaszkami? — zapytała Charity.
— To był nasz sygnał wywoławczy w Chinach.
— A co to za historia z tym karnym odesłaniem za tchórzostwo? — zapytała Ann.
— Pieprzenie w bambus — machnął ręką Douglass. — Historyjka, wymyślona, żeby usprawiedliwić jego nagłe zniknięcie po tym, jak zaczął pracować dla mojego ojca. Chryste, Dick — tchórzem! Ten człowiek w pierwszym locie bojowym samotnie zaatakował japońską wyprawę bombową i zestrzelił pięć z ich dziewięciu samolotów! Był pierwszym asem AGO, a nie tchórzem.
Ann triumfalnie spojrzała na komandora Bittera i zabrała mu z ręki słuchawkę.
— Cześć, Dick, jak się masz? Tu Ann Chambers, pamiętasz mnie?
— Co taka miła dziewczyna robi z tymi dwoma obwiesiami?
— Nic się nie martw, Sara jest z nami jako przyzwoitka.
Sara odebrała to jako sygnał do przejęcia słuchawki, którą Ann oddała bez większych oporów.
Co jest grane? Kiedy wreszcie zdarzyła się okazja z nim porozmawiać, nie mam zielonego pojęcia, co mu powiedzieć.
Kiedy już wszyscy, w tym nawet Charity, już się z nim nagadali przez telefon i słuchawka wróciła na swoje miejsce, Ann wreszcie wpadła na pomysł.
— Wiem, gdzie to jest — oznajmiła. — To nad morzem, koło Lakehurst.
Douglass spojrzał na nią z zaciekawieniem.
— Mój ojciec przyjaźnił się z „Chestym” Whittakerem. Chesty miał duży dom letniskowy koło Deal, na morzem w New Jersey.
Nazywał się Letnisko, czy jakoś tak. Byłam tam kiedyś z ojcem. Założę się, że właśnie tam jest.
— To się nawet trzyma kupy — poparł ją Douglass. — Donovan i mój stary przejęli dom Chesty’ego w Waszyngtonie, może tamten też? Tylko co z tego?
— To, że cokolwiek robi, pewnie i tak w święto nie będzie tego robił. Na wypadek, gdybyście wy dwaj chcieli się z nim spotkać.
— Jasne, że bym chciał — odparł trochę już plączącym się językiem. Wypity alkohol zaczynał na niego działać. — Muszę go przeprosić.
— No właśnie, powinieneś — dolewała oliwy do ognia Ann.
— Nad morze? Dla mnie bomba. Gdziekolwiek, byle dalej od tej łaźni parowej — orzekła Charity.
— Tylko jak my się tam dostaniemy? — w przebłysku rozsądku zapytał Bitter. — Nie chciałbym dzieciaka włóczyć po pociągach, zresztą pociągiem będziemy jechać do końca świata. Poza tym nawet nie wiemy, czy on tam na pewno jest.
— Możemy pojechać samochodem — zaproponował Doug.
— Do tego potrzeba benzyny — oponował Bitter.
— Masz pełny bak i kartki na czterysta litrów w schowku na rękawiczki — odparł Doug.
Zadziwiając żonę, komandor Bitter bez słowa przyjął do wiadomości fakt posiadania czarnorynkowej benzyny. Mimo to, jakby przez skórę czując, że nie powinni jednak tego robić, wysunął ostateczną przeszkodę.
— A kto będzie prowadził? — zapytał, z trudem koncentrując wzrok na Dougu. — Ja jestem wstawiony, ty też się raczej nie nadajesz do prowadzenia samochodu.
— Ja poprowadzę — zaoferowała się Ann.
Nawet ze swoim wysokim priorytetem Baker nie mógł znaleźć dla siebie miejsca w żadnym samolocie z Louisville. W pociągu okazało się, że miejsce w wagonie sypialnym mógł zdobyć tylko wyrzucając z niego któregoś z oficerów, powracających na północ ze Szkoły Broni Pancernej w Fort Knox, na co jakoś nie mógł się zdobyć. W rezultacie przesiedział w fotelu całą drogę do Waszyngtonu, drzemiąc od przypadku do przypadku w przedziale. Do Letniska dotarł dopiero po szóstej wieczorem.
Nie można powiedzieć, żeby był przesadnie zachwycony tym, co tam zastał. Canidy pozwolił podporucznikowi Martinowi zadzwonić do rodziców. Przy okazji Barbara Whittaker samowolnie zaprosiła państwa Martinów do wyrwania się z zabójczego upału Manhattanu i spędzenia świątecznego weekendu z synem.
— Zgodziłem się — powiedział mu Canidy i wcale nie wyglądało, żeby odczuwał jakieś wyrzuty sumienia. — Co miałem powiedzieć, kiedy Apostoł Martin wziął słuchawkę i zapytał, czy może odwiedzić syna?
— Trzeba go było grzecznie spławić.
— Gdzieżbym śmiał! Apostoł Donovana to dla szeregowego Dyletanta jak ja, niemal sam Pan Bóg we własnej osobie. A poza tym, ta wizyta sprawi przyjemność admirałowi.
— Nie wydaje ci się, że powinieneś ich wszystkich trzymać z daleka od Vollmera? — Baker był coraz bardziej wściekły.
Właśnie w tej chwili Vollmer, w szortach i płaszczu plażowym, siedział z Martinami pod parasolem przy jednym ze stolików na trawniku.
— Eldon, stary Martin poprosił o rozmowę z nim. Nie przypuszczam, żebym miał prawo posłać go do diabła.
Trudno, stało się, pomyślał Baker. Z samego rana zamelduję o tym komandorowi Douglassowi. A zanim do tego dojdzie, zajmijmy się tym, po co przyjechałem.
— Komandor Douglass uważa, że to dobry pomysł, żebym towarzyszył pierwszemu spotkaniu pomiędzy tobą i Fine’em na temat wyprawy. Na wypadek, gdybyście uznali, że czegoś wam jeszcze brakuje.
— A mnie kazał zostawić teczkę z dokumentami w sejfie Reynoldsa i nie ruszać jej przed świętem.
— Skoro tak, to ponieważ komandor Reynolds mnie nie zna, będziesz musiał pojechać po nią do niego ze mną.
— A co z tym czekaniem na po świętach?
— Wyjeżdżam stąd jutro o siedemnastej. Chcesz się tym zająć dziś wieczorem, czy jutro rano?
— Dziś wieczorem. Jutro szykuje się piknik na plaży i nie chciałbym, żeby ci cokolwiek przeszkodziło.
— No to jedźmy do Reynoldsa.
— Zdajesz sobie sprawę, że to oznacza podwójny wyjazd: raz po teczkę i drugi raz, żeby ją zawieźć z powrotem.
— Chyba że wolisz na noc przykuć ją sobie do przegubu.
Kiedy powrócili do Lakehurst, Canidy grzecznie poprosił admirała o zezwolenie na użycie jego pokoju sztabowego do przeprowadzenia narady z Bakerem. Po drodze zabrali Fine’a, który siedział na patio z panią Whittaker.
— W tych nieco zmienionych okolicznościach — zaczął Baker — myślę, że powinniśmy zacząć od prześledzenia pokrótce całego planu operacji. Gdyby nasunęły wam się jakieś pytania, przerywajcie bez wahania. Chyba nie muszę, ale mimo to przypomnę: wszystko, o czym tu mówimy, zostało zakwalifikowane jako materiał tajny specjalnego znaczenia, dostępny tylko członkom gabinetu. Dla waszej wiadomości, prezydent uznał, że wiceprezydent nie musi nic o tym wszystkim wiedzieć.
— Dobra, Eldon, jesteśmy pod wrażeniem — machnął ręką Canidy. — Możemy zaczynać?
Baker otworzył teczkę, zanotował wskazania licznika i wyciągnął mapę w dużej skali. Rozłożył ją na wielkim stole przed Canidym.
— Jak widać, tu, w połowie południowej części Afryki, w Kongu Belgijskim, przy granicy Angoli i Rodezji, w górach Mitumba, w prowincji Katanga leży miasto Kolwezi.
Canidy spojrzał na punkt wskazywany przez Bakera. Lindbergh pomylił się zaledwie o 300–400 km.
Baker sięgnął do teczki i wyjął plik zdjęć: nowe lotnicze o rozmiarach 25 na 25 centymetrów, kilka 20 na 25 cm, także nowych, oraz kilka zdjęć, wyglądających na powiększone reprodukcje starych fotografii.
Widniało na nich małe, drewniane miasteczko otoczone potężnymi wykopami. Były one tak olbrzymie, że w ich ścianach zbudowano wijące się serpentynami drogi dla ciężarówek, prowadzące aż na dno. Widoczne też były jakieś zakłady przemysłowe, otoczone hałdami żużlu i odpadów kopalnianych. Obok położone było lotnisko z pasem usypanym z żużlu z hałd, a nie lanym z betonu czy asfaltu. Żużel często wykorzystywano w tym celu tam, gdzie było go dużo. „Wieża” wznosiła się na nie więcej niż 3 metry nad ziemią, a żaden z zaparkowanych wokół samolotów nie był wielosilnikowy.
— Musimy, z zachowaniem największej tajemnicy — wyłożył wreszcie karty Baker — polecieć do Kolwezi i zabrać stamtąd pięć ton ładunku specjalnego, który następnie ma dotrzeć tu, do kraju.
— Co to za ładunek? — zapytał Canidy.
— Ruda pewnego minerału. Nie pytajcie o szczegóły. Dla was istotne jest tylko, że to materiał stabilny, suchy i nie podatny na eksplozję. Część rudy może wyglądać jak zwykła ziemia, część może być w postaci odpadów kopalnianych, część wreszcie występuje wraz z żużlem. Wszystko będzie zapakowane w płócienne worki ważące po 40 kg.
— Pięć ton to sporo — skinął głową Canidy — ale spokojnie mieści się w granicach założeń masy i zasięgu kilku planów lotu opracowanych przez Lindbergha.
— Przez kogo? — Fine był zaskoczony.
— Chyba nie powinieneś o tym mówić — włączył się Baker.
— Och, na litość boską! Stan, człowiekiem, który przygotował techniczną stronę tej operacji był pułkownik Charles Lindbergh. Tylko nie mów nic nikomu, a już zwłaszcza prezydentowi, bo on myśli, że to sympatyk nazizmu.
Fine pokręcił głową z niedowierzaniem.
— Start odbędzie się z Newark. Do Irlandii polecicie wraz z bombowcami, przebazowywanymi do Anglii, przez lotnisko Gander na Nowej Fundlandii. Potem z Irlandii polecicie do Portugalii i dalej na południe wzdłuż zachodnich wybrzeży Afryki do Kolwezi, lądując tu, tu i tu. Załoga będzie liczyć trzy osoby. Zwerbowaliśmy pilota i drugiego pilota z Dowództwa Transportu Powietrznego. Obaj są byłymi pilotami Pan American i latali do Południowej Afryki, tyle że łodziami latającymi. Zostali jednak przeszkoleni na Stratolinera i teraz przeszkolą was obu, byście w razie potrzeby mogli sami polecieć. W drodze powrotnej z Kolwezi samolot zabierze pasażera.
— Kogo?
— Gruniera.
— Gruniera? O Boże, znowu?
— Mamy nadzieję, że jego rodzina dotrze do Anglii za dwa tygodnie. To była jego cena za współpracę i wywiązaliśmy się z tego.
— On jest w Kongu?
— Będzie. To jedna z rzeczy, które powstrzymują rozpoczęcie operacji. Trzeba go tam dostarczyć i dopilnować, by znalazł się na miejscu, zanim wystartuje samolot.
— Co on tam będzie robił?
— Ma dopilnować tego, by nasze worki zawierały to, co nam potrzebne. Wysłaliśmy wraz z nim poważną sumę pieniędzy jako zapłatę za wszystko, co może być potrzebne. Po waszym starcie zapłacimy jeszcze więcej.
— Poważna suma, to znaczy jaka?
Baker zawahał się, ale udzielił odpowiedzi.
— Na wadium składa się równowartość stu tysięcy dolarów w złotych frankach szwajcarskich.
— Dlaczego nagle aż tak ufamy Grunierowi? Powierzono mu nie tylko mnóstwo forsy, ale od niego zależy powodzenie operacji. Dlaczego uznano, że można mu ufać po tym, co mu zrobiliśmy?
— Ponieważ powiedzieliśmy mu, że w razie czego możemy odesłać jego rodzinę z powrotem do Francji jeszcze sprawniej, niż ją stamtąd wyciągniemy. Obiecaliśmy mu także, że jeśli wszystko pójdzie pomyślnie, ściągniemy ich tutaj i dostanie pracę w Kolorado.
— I uwierzył?
— A dlaczego miałby nie wierzyć? To zresztą prawda. Nawet gdyby nie, to ludzie chcą wierzyć w to, co jest po ich myśli.
— Co to za minerał?
— Powiedziałem, że nie życzę sobie więcej pytań na ten temat. Zajmijmy się samolotem. Gdybym coś pomylił, Canidy, to mnie popraw.
Sięgnął do papierów na stole i szukał w nich czegoś, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Baker spojrzał na drzwi rozdrażniony.
— Tak? — zawołał Canidy.
— Panie Canidy, chyba powinien pan zejść na dół — rozległ się zza drzwi głos, należący do jednego z byłych agentów FBI, który miał służbę.
— Czy to nie może poczekać? Już kończymy.
— Lepiej, żeby pan zszedł zaraz, panie Canidy — upierał się agent.
— No, Eldon, jak sam słyszysz, obowiązek wzywa. I co teraz?
— Skończmy z tym — zaproponował Fine. — Jeśli zostały już do omawiania tylko sprawy dotyczące samolotu, to możemy je załatwić z Canidym sami.
Baker zastanowił się przez chwilę i skinął głową. Zaczął składać mapę.
— Zaraz tam będę — rzucił w kierunku drzwi Canidy.
Kiedy Baker skończył chować materiały do teczki, zamknął ją i podał Fine’owi.
— Lepiej niech ją pan przypnie kajdankami, kapitanie.
— Chryste! Pewnie, Stan, przypnij ją i jeszcze odbezpiecz pistolet. Tam na dole czekają Goebbels i Góring we własnych osobach, żeby ci ją odebrać.
— Mam nadzieję, że chodzi tylko o coś tak prostego — odparł Baker niezrażony. — Wnioskując z tonu dyżurnego obawiam się, że może admirał dostał zawału.
Szybko zeszli schodami w dół i ujrzeli na parterze raczej niezwykły widok. Wianuszek agentów BKI i uzbrojonych w karabiny z nasadzonymi bagnetami wartowników otaczał komandora porucznika Edwina Bittera, majora Douga Douglassa i trzy kobiety, z których jedna trzymała w ramionach niemowlę.
— Bardzo mi przykro, panie majorze — tłumaczył się obcięty na jeża młody porucznik dowodzący wartownikami Marynarki. — Wartownik przy bramie wpuścił tych ludzi na teren, bo jeden z nich był oficerem Marynarki i jak twierdzili, przybyli tu za pańskim zezwoleniem.
— Jezu! — westchnął Canidy i po przyjrzeniu się jeńcom, roześmiał się.
Jego wzrok padł na Douglassa. Doug nie tylko miał szminkę na twarzy, ale na dokładkę krzywo zapięte guziki przy rozporku, a stojąca obok niego apetyczna blondynka mimo panującego napięcia, patrzyła na niego tak, jakby go miała zamiar zjeść.
— Co to za jedni? — gniewnie zapytał Baker.
— Ten wysmarowany szminką to major Doug Douglass. Doug, przywitaj się z panem Bakerem. On też pracuje dla twojego ojca.
— Co oni tu robią?
— Pewnie przyjechali na piknik. Poruczniku — zwrócił się do dowódcy warty — nie powiem, że nic się nie stało, ale ci ludzie nie są groźni. Może pan odwołać wartę.
— Nikt z tych ludzi nie ma prawa opuścić terenu bez mojej zgody — powiedział Baker.
— Eldon, póki mnie stąd nie odwołają, a ty nie masz prawa tego zrobić, ja tu dowodzę. Jeśli chcesz wydawać rozkazy, to bądź to łaskaw robić za moim pośrednictwem. — Canidy rzucił Bakerowi zimne spojrzenie i odwrócił się do reszty. — Mimo to masz rację. Przykro mi, ale skoro tu weszliście, pozostaniecie tu do czasu, aż zapadnie decyzja co do waszych dalszych losów.
— Jak dla mnie, to bomba — odparł młody Douglass. — Mówiłeś coś o pikniku?
— Baker, widzę że nie możesz się doczekać, żeby zadzwonić do ojca Douga i powiadomić go o naszych gościach. Idź, nie krępuj się.
Baker przez chwilę wyglądał, jakby miał eksplodować, ale potem bez słowa wyszedł do biblioteki.
Canidy spojrzał na resztę. Sara wyglądała, jakby się miała rozpłakać.
Komandor Bitter wygląda jak człowiek, który właśnie głośno pierdnął w kościele, pomyślał Dick.
— Dobra, waszą niewolę zaczniemy od tego, żeby was wszystkich rozłożyć do łóżek. Jeńców płci żeńskiej proszę za mną. Znajdziemy kamerdynera, który zajmie się waszym zakwaterowaniem. Jeńcy płci męskiej w oczekiwaniu na mnie mogą korzystać z baru po prawej.
Kiedy jego Packard mijał wartowników przy skręcie na podjazd do posiadłości Whittakerów, pułkownik Donovan usilnie chciał wierzyć, że to co się wydarzyło w Letnisku było sceną z filmu „Bracia Marx nad morzem”, czy innego w tym typie. Rzecz była bowiem tak rzeczywista, tak piląca, a jej możliwe następstwa dla ochrony bezpieczeństwa tak wielu ważnych programów tak olbrzymie, że jego umysł bronił się przed ich przyjęciem do wiadomości.
Ciężko było odczuwać bezpośrednie, realne zagrożenie nie tylko dla inwazji Północnej Afryki, ale także bombardowań strategicznych 111 Rzeszy, a nawet dla powstania nowej broni, która miała odwrócić losy wojny, w to upalne świąteczne przedpołudnie, w jego własnym samochodzie, którym jechał odwiedzić dom i przyjaciół, których znał od tak dawna.
Kiedy podjeżdżali do domu, kazał szoferowi zajechać od frontu. Kierowca był kolejnym agentem wypożyczonym przez J. Edgara Hoovera i nosił rewolwer w kaburze pod pachą. Obok niego, na podłodze, leżał pistolet maszynowy Thompsona. Sam Donovan także miał przy sobie pistolet — małego Colta kalibru 7,65 mm z tłumikiem. To dlatego nie zdjął po drodze marynarki — wiedział, że Ruth nie znosi widoku broni. Dojeżdżając pod szerokie schody na werandę, zauważył, że wszyscy podzielili się na trzy wyraźnie odrębne grupy. Na trawniku, pod parasolami siedziała grupa młodych ludzi. Rozpoznał Canidy’ego, młodego Douglassa i Jima Whittakera. Trzech pozostałych, komandor w mundurze i dwóch atletycznych młodzieńców w kąpielówkach, to zapewne Ed Bitter, młody Martin i ten enigmatyczny Erik Vollmer. Wśród mężczyzn siedziały trzy atrakcyjne młode kobiety, w tym jedna z dzieckiem na rękach. Na stolikach stały dzbanki z ciemnym płynem, zapewne mrożoną herbatą, pod nimi galwanizowane wiaderka z lodem i zapewne butelkami piwa.
Donovan pomyślał, że obecność Canidy’ego wśród tej grupki „intruzów”, a nie na ganku, jest znacząca.
Na ganku uformowały się także dwie wyraźnie oddzielne grupki. Z prawej, wokół admirała de Verbey zgromadzili się jego sztabowcy, Barbara Whittaker i państwo Martin. Obok nich stały w cieniu dwa srebrne wiaderka do lodu z kilkoma owiniętymi w ręczniki butelkami. Pewnie szampan, pomyślał Donovan.
Z lewej przy stoliku, na którym stał tylko dzbanek z mrożoną herbatą, zebrały się „siły urażonej słuszności” — komandor Douglass, Eldon Baker, panna Chenowith, jacyś dwaj nieznani mu oficerowie Marynarki, komandor i porucznik, zapewne dowódca bazy w Lakehurst i warty w Letnisku, oraz kapitan Fine. Fakt, że Fine zasiadł właśnie z Bakerem i Douglassem, zaintrygował Donovana.
Poprzedniego wieczora komandor Douglass przyjął na siebie pełną odpowiedzialność za to, co się stało i złożył dymisję. Donovan nie miał zamiaru jej przyjmować, ale na widok strapionej twarzy komandora wiedział już, że jego asystent przyjął najgorszy z możliwych scenariuszy. Baker wydawał się rozdrażniony. Cynthia Chenowith wyglądała na zmieszaną i zawstydzoną całą tą historią.
Na twarzach obu oficerów zauważył minę, którą znał z czasów własnej służby w wojsku: „szycha przyjechała, diabli wiedzą, co jej do łba strzeli”. Fine, jako wytrawny prawnik procesowy, wiedział wszystko o sporze przed ławą przysięgłych, ale się w niego osobiście nie angażował.
Donovan ledwie stłumił uśmiech, kiedy młody porucznik na widok Donovana wchodzącego po schodach w odruchu bezwarunkowym zasalutował, mimo że przełożony był po cywilnemu. Jego reakcja okazała się zaraźliwa i po chwili wszyscy oficerowie na ganku, nie wyłączając admirała, także salutowali.
— Dzień dobry — odpowiedział, wchodząc na ostatni stopień schodów. Podał rękę Bakerowi i Douglassowi, przedstawił się marynarzom, uśmiechnął się do Cynthii, po czym wziął pod rękę Ruth i przeprowadził ją na drugą stronę ganku, do grupy, w której stała Barbara Whittaker i reszta.
Panie uściskały się i ucałowały na powitanie, a Martin przedstawił Donovana admirałowi i jego świcie.
— Barbaro, mamy pewien problem do omówienia. Czy możesz nam wskazać, gdzie moglibyśmy pójść?
— Komandor Douglass zaproponował, żebyśmy dla ciebie uprzątnęli pokój śniadaniowy, Bill.
— Dziękuję. Holdsworth, usiądź z nami, jeśli możesz. Będę potrzebował twojej rady. W razie czego, gdyby się okazało, że musimy twojego syna odstawić na chwilę na boczny tor, usłyszysz dość, żeby wiedzieć, dlaczego.
— Nie będę w tej sprawie bezstronnym sędzią — zastrzegł się Martin, w lot pojmując jego intencję.
— Podobnie jak my wszyscy. Państwo pozwolą, że się na chwilę rozstaniemy? Pete — zwrócił się do komandora Douglassa, wchodząc już w drzwi — mógłbyś nam towarzyszyć?
— Oczywiście, panie pułkowniku — odparł komandor i podążył za szefem.
Stół ze szklanym blatem został zaopatrzony w bloki do pisania, a na środku stał kubek pełen zaostrzonych ołówków. Podłączono także dwa telefony, w tym jeden czerwony — bezpiecznej linii.
— Pete, po pierwsze, nie ma mowy o przyjęciu twojej dymisji. Jestem bardzo zainteresowany twoim czarnym scenariuszem, ale nie uważam, żebyśmy już przegrali wojnę.
— Myślę, że to w ogóle wiele hałasu o nic — włączył się Martin.
— Panie pułkowniku, z całym szacunkiem, pozwolę sobie nie zgodzić się ze zdaniem pana Martina — powiedział Douglass i wyłożył swój punkt widzenia, według którego wszystkie operacje, które w tej chwili szykowali, planowali lub choćby omawiali, zostały uniemożliwione przez to naruszenie zasad bezpieczeństwa. Donovan był pod wrażeniem przemowy Douglassa, którą komandor, jak przeczuwał pułkownik, zapewne szykował już od wczorajszego wieczora, kiedy tylko Baker zadzwonił do niego z wiadomością.
— Dobrze, Pete. O to mi właśnie chodziło. Możesz tu przysłać Bakera, żeby już skończyć na dziś ze złymi wiadomościami.
Baker, tak jak ocenił wchodząc na ganek Donovan, był rozdrażniony. Więcej, był wściekły. Był zawodowym oficerem wywiadu i nie mógł się pogodzić z tym, że tak wiele planów, w których przygotowanie włożono tyle wysiłku, pójdzie w diabły z powodu niewytłumaczalnego braku ostrożności gromady amatorów, a już zwłaszcza „określonych osób”, po których można było oczekiwać, że będą lepiej od tychże amatorów wiedzieć, co robić wolno, a czego pod żadnym pozorem nie wolno.
Nie wymienił wprawdzie nikogo z nazwiska, pomyślał Donovan, ale nie pozostawił wątpliwości co do tego, kogo ma na myśli. Wśród tych „określonych osób” jestem pewnie i ja.
Wyglądało na to, że Baker spędził na przygotowaniach do tej mowy równie wiele czasu, co komandor Douglass. I także miał konkretne zalecenia.
Canidy’ego należałoby zwolnić z obowiązków i odstawić na bok, przynajmniej do czasu przeprowadzenia lotu afrykańskiego i operacji „Torch”. Potem będzie można zrewidować jego sprawę i ewentualnie zastanawiać się nad dalszym wykorzystaniem jego osoby.
Whittakera i Vollmera także należało odstawić na boczny tor, co najmniej do czasu przeprowadzenia operacji „Torch”. Potem przyjdzie czas na rozważanie, co z nimi zrobić dalej. Na Vollmera, z racji planów związanych z jego osobą, trzeba będzie zwrócić szczególną uwagę.
Pozostałym, Bitterowi, młodemu Douglassowi i młodemu Martinowi, choć dowiedzieli się znacznie więcej, niż powinni, można było zaufać, że wrócą do domu i będą trzymali język za zębami. Także żonie Bittera można było w tej sprawie zaufać.
Otwartą sprawą pozostawały Ann Chambers i Charity Hoche. Hoche miała rozumu mniej niż brudu za paznokciami i buzia się jej nie zamykała. Cokolwiek by jej wyjaśniać i jakkolwiek kłaść do głowy wagę milczenia w tej sprawie, nigdy nie można wykluczyć, że po powrocie do domu nie zacznie paplać na wszystkie strony, jakich to ciekawych ludzi poznała w letnim domu Whittakerów nad morzem.
— No i Ann Chambers. To dziennikarka. Czuje niezwykłą historię i umie wyciągać wiadomości od ludzi, a potem kojarzyć fakty. Bez wątpienia właśnie w tej chwili wyciąga od ludzi pod parasolami wszystko to, czego jej nie powiedzieli wczoraj, kiedy byli pijani.
W związku z tym Baker nalegał na umieszczenie obu pod bardzo ścisłym nadzorem, niezależnie od skutków, co najmniej do czasu wykonania lotu afrykańskiego i operacji „Torch”.
Donovan domyślił się, że zalecenia Bakera są w rzeczywistości listą jego pobożnych życzeń, i że tamten doskonale zdaje sobie z tego sprawę. W każdym razie, gdyby coś się stało, zawsze będzie kryty, że on o tym mówił, tylko nie chciano go posłuchać. Co do jednego ma rację. Ann Chambers może być niebezpieczna.
— Jeśli chodzi o kapitana Fine’a, to jego obecność jest nam bardzo na rękę. Można mu pod nieobecność Canidy’ego oddać nadzór nad lotem afrykańskim, a jeśli wróci bezpiecznie, użyć do innych projektów.
— Jeśli odsuniemy Canidy’ego, to kto poleci zapasowym samolotem? — zapytał Donovan. — Będziemy musieli wprowadzać w sprawę kogoś nowego, a skąd takiego wziąć?
— Ja mogę lecieć.
— Nie, pan za dużo wie o całym projekcie uranowym. Martwi mnie nawet to, że Grunier wie aż tyle o naszych zainteresowaniach.
— Jeśli będziemy mieli zapasowy samolot, należy założyć, że bezpieczeństwo operacji i tak zostanie wystawione na szwank. Postulowałbym podjęcie ryzyka i rezygnację z zapasowego samolotu.
— Ależ my musimy mieć ten uran! — zaprotestował Martin. — Nawet jeśli ceną miałoby być ostrzeżenie Niemców o naszych pracach nad bombą atomową. Pozyskanie tego uranu jest na dłuższą metę ważniejsze nawet niż cała operacja „Torch”!
Dyskusja zaczynała denerwować Donovana. Uświadomiwszy sobie, że Baker nie ma nic nowego do dodania i powtarza już poczynione uwagi, przerwał mu.
— Chcę porozmawiać z Ann Chambers. Mógłbyś ją tu poprosić, Eldon?
— Bill, na miłość boską, chyba nie myślisz poważnie o zamknięciu córki Chambersa? — zapytał Martin, kiedy tylko Baker zniknął za drzwiami.
— Baker uważa, że to się może okazać konieczne.
— Posłuchaj, Bill. Brandon Chambers do tej pory wychodził z siebie, żeby nam pomagać. Zamkniesz jego córkę, to wszystko się zmieni. Nie możesz mu powiedzieć, że jego córka zagraża bezpieczeństwu operacji. Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, że Richard Hoche, ojciec Charity, jest doskonałym prawnikiem konstytucjonalistą. Jeśli zamkniesz te dziewczyny, to możesz być pewien, że sprawa nadmiernego rozciągania prawa nietykalności przez Roosevelta dojdzie aż do Sądu Najwyższego. A Chambers będzie o tym trąbił na pierwszych stronach swoich gazet, aż w końcu wszyscy o tym usłyszą.
— Niedobrze się stało, Holdsworth.
— Powtarzam, że według mnie to wiele hałasu o nic.
— A ja ci powtarzam, niedobrze się stało, Holdsworth. Dalszą dyskusję przerwało pukanie do drzwi i kobiecy głos:
— Pułkowniku Donovan?
— Wejdź, Ann.
W swojej bladożółtej bluzce i błękitnej plisowanej spódniczce Ann wyglądała słodko i niewinnie, jak uczennica — póki się nie spojrzało w jej oczy. To nie były oczy dziewczynki i zdradzały, że ma się do czynienia z kimś twardszym, niż by się zdawało na pierwszy rzut oka. Denerwowała się, ale strachu próżno by u niej szukać.
— Jak tam rodzina? — zapytał Donovan.
— Kuzynek Eddie zielony ze strachu, pułkowniku. Poza tym wszyscy w porządku.
Donovan uśmiechnął się.
— Komandor Bitter ma prawo być lekko blady, czy też jak ujęłaś, zielony ze strachu. Z was wszystkich zdaje się, że tylko on ma pojęcie o tym, co się właśnie w tej chwili dzieje.
— Może i tak.
— A jak tobie się zdaje, co się tu dzieje?
— To rozmowa czy przesłuchanie? Jeśli to drugie, to zasłonię się piątą poprawką do konstytucji, panie pułkowniku.
— Ale chciałabyś wiedzieć?
— Jasne.
— Innymi słowy, wietrzysz w tym sensacyjny materiał na artykuł?
— To tego się tak boicie?
— Gdyby o tym, co tu się dzieje zaczęły się rozchodzić słuchy, wielu ludzi i wiele spraw mogłoby odnieść poważny uszczerbek. Gdyby takie domysły pojawiły się w prasie… Ann, nie stać nas na to.
— O mnie w każdym razie na pewno się nie musicie martwić. Nie mam zamiaru napisać o tym ani słowa.
— Bardzo mi to przyjemnie słyszeć, ale to dla nas trochę za mało. Mam nadzieję, że się nie obrazisz.
— Proszę bardzo, pułkowniku. O co chodzi?
— Jakie mam gwarancje, że twój patriotyzm nie rozwieje się, kiedy będziesz miała czas do namysłu?
— To nie ma nic wspólnego z moim patriotyzmem.
— A z czym, w takim razie? — Donovan był szczerze zdumiony.
— Po pierwsze, cała ta historia narobiła zdaje się sporych kłopotów Dickowi Canidy’emu. Nie chcę zrobić nic, co mogłoby jeszcze pogorszyć jego sytuację. Myślę, że czas wyjawić panom, że Dick nie miał nic wspólnego z naszym przyjazdem. To ja domyśliłam się, gdzie może być i namówiłam innych, żeby przyjechali.
— Pani lojalność wobec przyjaciół jest godna pochwały — ocenił Martin.
— To nie ma nic wspólnego z lojalnością wobec przyjaciela. Kocham Dicka Canidy’ego i nie jestem w stanie wypowiedzieć, jak bardzo mi przykro, że narobiłam mu kłopotów.
— Nie wiedziałem, że byliście ze sobą tak blisko — zdziwił się Donovan.
— On też, pułkowniku. Ale mam nadzieję, że to się z biegiem czasu zmieni.
— Mon Dieu! — powiedział z uśmiechem Martin.
— Nie przyszło mi łatwo powiedzieć to panom, uznałam jednak, że muszę w tych okolicznościach.
— Jestem ci wdzięczny, że powiedziałaś, Ann. Zapewniam cię, że to nie rozejdzie się dalej.
— Dziękuję. Co teraz będzie?
— O tym właśnie mieliśmy z panem Martinem zadecydować po twoim wyjściu, Ann.
— Jeżeli mimo to dobierzecie się do Dicka, będę mu się starała pomóc w każdy możliwy sposób. Słyszałam pogłoski o ludziach, którzy byli zamykani na obserwację psychiatryczną. Jeśli mu zrobicie coś takiego, możecie liczyć na to, że się dostanie do gazet. Może nawet gazety mojego taty nie będą chciały tego wydrukować, ale są w tym kraju na szczęście jeszcze inni wydawcy.
Co mówiąc, wyszła z pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Donovanowi przyszła do głowy nagła, zupełnie oderwana od ostatniej groźby Ann, myśl. Co z tym Dickiem było nie tak? Dziewczyna jest rozgarnięta, zbudowana jak posąg i do tego ma charakter.
— To o takich mówią, że diabeł je posyła, tam gdzie sam nie może? — zapytał Martin, z niedowierzaniem kręcąc głową.
— No cóż, zadała pytanie, nieprawdaż? Co teraz będzie?
— Myślę, że powinniśmy jeszcze porozmawiać z Canidym, zanim postanowimy.
— Tak — zgodził się Donovan. Wstał zza stołu, podszedł do drzwi, otworzył je i zawołał: — Mógłby kto posłać po Canidy’ego?
Dick pojawił się po chwili w spodniach khaki i podkoszulku.
— Zdaje się, że mamy problem, Dick? — zaczął Donovan.
— Nie aż taki, jak uważa Baker. Ale problem — zgodził się Canidy.
— Nie wydajesz się nadmiernie nim przejęty.
— Co się miało stać, to się już stało. I przecież nie wzywaliście mnie tu panowie, by pytać, jak to naprawić, prawda?
— Canidy, w tej chwili stoisz na nasmarowanych nartach na szczycie stoku, na którego dole jest szpital św. Elżbiety.
— Tak myślałem. Dziękuję, panie pułkowniku, że pan mi to powiedział. To znaczy, że pozbawił pan Bakera satysfakcji ogłoszenia mi tego.
Zaczął wstawać. — To wszystko, prawda?
— Siadaj, Canidy.
Dick wzruszył ramionami i opadł z powrotem na krzesło.
— Zastanawiałeś się, dlaczego Baker aż tak się przejmuje?
— Baker to zawodowiec. Gardzi mną tak samo, jak każdym innym amatorem. Według niego nie jestem wystarczająco poważny.
— Jestem zaskoczony, że nawet nie zastanawiałeś się nad tym, że być może on wie coś, o czym ty nie wiesz.
— O, nad tym też się zastanawiałem.
— Ponieważ szanse na twoją hospitalizację mają się i tak jak 90 do 10, mogę ci powiedzieć coś, czego nie wiedziałeś. Interesuje mnie twoja reakcja.
— A jak się okaże nie tak, jak trzeba, to już św. Elżbieta na 100 procent, tak?
— Tak.
Canidy zauważył w oczach Martina, że i dla niego ta rozmowa przybiera zaskakujący kurs.
— Niemcy rozpoczęli próby w locie nowego myśliwca o napędzie odrzutowym, konstrukcji Messerschmitta. Jeśli próby się powiodą i przystąpią do produkcji seryjnej, to nowy myśliwiec będzie w stanie zadać poważne straty 8. Armii Powietrznej. A to będzie oznaczało potrzebę rezygnacji z obecnie obowiązującej strategii zakładającej zniszczenie niemieckiego potencjału obronnego bombardowaniami z powietrza. Jak na razie nie mamy nic, czym moglibyśmy zastąpić bombowce.
— Jezu!
— Jedyną sensowną drogą wyjścia z tego problemu, wydaje się przerwanie produkcji silników. Żeby tego dokonać, potrzebujemy gotowego silnika lub jego dokumentacji technicznej. Tylko wtedy nasi inżynierowie będą mogli powiedzieć, co należy zrobić, żeby zakłócić ich produkcję. Jakich metali, jakich stopów, jakich narzędzi używają, kto je produkuje… Nadążasz?
— Tak jest, panie pułkowniku.
— Junkers zlecił pewne prace przy konstruowaniu i wdrażaniu produkcji silnika firmie Vollmer Elektrische Gesellschaft.
— I to w tym ma pomóc Erik?
— Mamy nadzieję.
— Ale jak?
— Może nam pomóc zwerbować człowieka, który zrobi coś w tej sprawie. Nasz człowiek w Maroku, Murphy… Spotkał się pan z nim?
— W drodze powrotnej — potwierdził Dick.
— Murphy nawiązał interesujący kontakt z człowiekiem nazwiskiem Helmut von Heurten — Mitnitz.
— To przewodniczący komisji rozejmowej — zdumiał się Canidy. — Razem z oficerem SS nazwiskiem Muller stawał na głowie, żeby odesłać Erika do Rzeszy.
— Murphy ma poważne powody uważać, że ten człowiek może się okazać bardzo pomocny. Vollmer jest kluczem do współpracy z nim. Dlatego zabraliśmy Vollmera z Maroka. To wszystko ma bardzo niewiele, jeśli w ogóle, wspólnego z operacją „Torch”.
— A z lotem do Afryki?
— Nic — odparł Donovan po krótkim wahaniu. Widać było, że Canidy nie wierzy.
— I ta historia spieprzyła całą operację?
— Jeśli się wyda, to spieprzy.
— W takim razie, po raz pierwszy, naprawdę mi przykro. Cholera! Dlaczego mi nikt nie powiedział?
— Wcześniej nie martwiłeś się tym wszystkim?
— Chce pan szczerej odpowiedzi?
— Proszę bardzo — odparł Martin.
— Uważałem, że to wiele hałasu o nic.
Donovan nagle się rozkaszlał, jakby nie mógł się pozbyć z gardła czegoś, co się przylepiło. Canidy zaczekał, aż skończy.
— Bitterowi i Douglassowi wystarczy powiedzieć, żeby trzymali gęby na kłódkę. Uważanie ich za zagrożenie bezpieczeństwa jest absurdem. Jeśli chodzi o Whittakera i Martina, ci nie wiedzą nic, poza tym, kto jest w Deal. Problem może być z jedną z kobiet, Ann Chambers. Może i wygląda na podlotka, ale ma głowę na karku i jest dużo sprytniejsza, niż wygląda. Wczorajszego wieczoru bardzo chciała się czegoś dowiedzieć.
— I dowiedziała się?
— Nie, na pewno nie. Ale jak mówię, jest sprytna, a nas nie stać na to, żeby publikowała swoje domysły w gazecie.
— Chcesz przez to powiedzieć, Dick, że z jej wyjątkiem, nie widzisz nikogo, kto mógłby zagrozić bezpieczeństwu operacji?
— Nie spodziewam się, żeby moja opinia wielce się liczyła, ale jeśli znajdziecie jakiś sposób na to, żeby ją uciszyć, to nie widzę zagrożenia w ogóle. Kropka. I nie widziałem wcześniej.
— To bardzo interesujące, Canidy — powiedział Donovan — bo wasze poglądy na tę sprawę całkowicie się rozmijają z poglądami Bakera. A to zawodowiec.
— Ja też już nie do końca jestem amatorem, pułkowniku. Przestałem, patrząc na wiry za zanurzającym się okrętem podwodnym u wybrzeży Maroka.
— Może już nie amator, ale jeszcze nie zawodowiec — odparł Donovan. — W porządku, Canidy. To wszystko.
— Jaki jest mój status, jeśli mogę zapytać?
— Razem z panem Martinem właśnie będziemy go rozpatrywać. Do czasu ogłoszenia ostatecznej decyzji, chyba lepiej, żebyś zaczekał w swoim pokoju.
— Tak jest, panie pułkowniku.
Canidy wstał i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
— Nie spodoba ci się to Bill, ale oddaję swój głos na niego.
— Och, ja też, tylko nie w tym leży problem. Trzeba będzie znaleźć jakiś sposób na to, by ugłaskać zmierzwione piórka Bakera. On jest dobry i nie stać nas na to, żeby sobie pomyślał, że go lekceważymy.
— Nie przejmuj się, Bill. To mu dobrze zrobi. Trochę za bardzo się wczuwa w rolę szefa agencji szpiegowskiej. Przydałoby mu się pokazać, że to twoje miejsce.
Donovan zastanowił się przez chwilę.
— Wiesz co, ściągnę go tutaj. Powiedz mu, że kwestionujesz jego ocenę co do tego, że należy aż tak głośno krzyczeć: „Pożar!”.
— Dlaczego ja?
— Bo to był twój pomysł, Holdsworth. Idę się spotkać z Canidym i trochę go postraszyć, a potem dowiem, czy rzeczywiście przygotowali ten piknik na plaży. Od lat nie miałem okazji brać udziału w czymś takim.
Pułkownik William J. Donovan wszedł do pokoju Canidy’ego — właściwie małego mieszkania nad hangarem z żaglówkami i orzekł, że zapakowanie wszystkich uczestników niefortunnego zajścia do szpitala byłoby błędem. Reakcja Canidy’ego na te słowa wcale go nie zaskoczyła.
Dick ograniczył się do czterech słów: „Tak jest, panie pułkowniku”, a ton, jakim je wypowiedział, jasno dowodził tego, że postawiwszy się na miejscu pułkownika dogłębnie rozważył wszystkie okoliczności i doszedł do tego samego wniosku.
— Tylko tyle masz do powiedzenia? Żadnych pytań?
— Mnóstwo. Po pierwsze, jak pan sobie po czymś takim poradzi z Bakerem? Jak ma pan zamiar wyciszyć Chambersównę? I tę jej przyjaciółkę z ptasim móżdżkiem?
Canidy albo doskonale się maskuje, albo naprawdę nie ma pojęcia o tym, co Ann Chambers do niego czuje.
— Rozmawiałem z Chambersówną. Pod wieloma względami jest bardzo podobna do ojca. Jeśli zrozumie, dlaczego ważne jest utrzymanie w tajemnicy tego, co tu robimy, nawet jej przez myśl nie przejdzie, żeby o tym napisać i wszystko spaprać.
— Ale to przecież gazeta Chambersa puściła artykuł Pearsona o dyletantach.
— Chambers zagwarantował sobie prawo dopuszczania artykułów Pearsona do publikacji. Wiem, że ukręcił łeb dziesiątkom z nich. Myślę, że Chambers uznał, że cokolwiek robię, na pewno nie zapewniam schronienia dezerterom z dobrych domów, więc kwestie bezpieczeństwa państwa nie ucierpią, jeśli puści ten artykuł.
— Hmmm. — Canidy nie wydawał się do końca przekonany.
— A może uwierzył Pearsonowi — uśmiechnął się Donovan — i uznał publikację tego artykułu za swój patriotyczny obowiązek. Możliwe nawet, że chciał mi zrobić przyjemność, wiedząc jak bardzo ten artykuł odciągnie uwagę od tego, co naprawdę robimy.
Canidy roześmiał się. Znał Brandona Chambersa na tyle, by wiedzieć, że Donovan może mieć rację.
— Tak czy inaczej, mam zamiar postawić mu obiad, by wyrazić swoją wdzięczność za jego dyskrecję. Nie uważam, żeby Chambersowie, ojciec czy córka, stanowili dla nas zagrożenie.
Canidy skinął głową.
— A Ptasi Móżdżek?
— Mam zamiar zaproponować pannie Hoche, której ojca, tak się składa, znam od lat, pracę sezonową.
— Pracę sezonową? Przy czym?
— W domu przy Ulicy Q. Mogłaby pomóc Cynthii i odciążyć ją od wielu gospodarskich obowiązków, by mogła się skupić na innych zajęciach. Cynthia już jej dopilnuje, co do tego nie mam wątpliwości.
— Nie wiem, jak to wyrazić taktownie, panie pułkowniku, ale czy zdaje pan sobie sprawę z tego, jak wściekły jest Baker?
— Rozumiem, że ma cię w pogardzie, Dick, i to może nawet większej w tej chwili, niż mnie. Mam jednak w zanadrzu coś, co może sprawi, że doceni moją mądrość i zdolność oceny sytuacji.
— Jak ma pan to zamiar osiągnąć?
— Jak to jak? Normalnie, awansuję go.
Canidy zaśmiał się.
— Na jakie stanowisko?
— Szefa rekrutacji i szkolenia OSS.
— Nie wiem, co to znaczy.
— Dokładnie to, co słychać. Baker jest przekonany, że werbujemy do OSS niewłaściwych ludzi, więc mam zamiar rekrutację oddać w jego ręce. To i tak zajmuje Pete’owi Douglassowi zbyt wiele czasu.
— Nie o to mi chodziło. Co to jest, u diabła, OSS? I co my z tym mamy wspólnego?
— Jak to, nie wiesz?
— Widziałem ten skrót w papierach, wiem, że oni teraz płacą za nasze rachunki, ale nie mam pojęcia, kto to taki, czy co to takiego.
— No cóż, nie bardzo mogę sobie wyobrazić dlaczego ci o tym nie powiedziano — powiedział z uśmiechem Donovan. — Być może Baker uznał, że nie musisz wiedzieć. To się przecież stało już trzy tygodnie temu. — Otworzył teczkę i zaczął w niej grzebać. — Byłem pewien, że gdzieś tu jest… Mój osobisty egzemplarz. O, jest. — Wyciągnął w końcu jakiś dokument.
Podał Canidy’emu arkusz twardego białego papieru.
ROZKAZ ZWIERZCHNIKA SIŁ ZBROJNYCH
Egzemplarz 2 z 3
Biuro Służb Strategicznych
Na mocy uprawnień przysługujących mi jako prezydentowi
Stanów Zjednoczonych i Zwierzchnikowi Sił Zbrojnych
Stanów Zjednoczonych, rozkazuję, co następuje:
1. Biuro Koordynatora Informacji, powołane do życia
rozkazem z 11 lipca 1941 r., z wyłączeniem służb
zajmujących się informacją zagraniczną, przeniesionych do
Biura Informacji Wojennej rozkazem z dnia 13 czerwca
1942 r., będzie od dnia dzisiejszego nosić nazwę Biura
Służb Strategicznych (OSS) i niniejszym zostaje oddane pod
jurysdykcję Kolegium Szefów Sztabów.
S. Biuro Służb Strategicznych wykonywać będzie
następujące obowiązki:
a. zbieranie i analiza informacji o charakterze
strategicznym, w takim zakresie, w jakim zażąda ich
Kolegium Szefów Sztabów.
b. planowanie i przeprowadzanie działalności specjalnej na
rozkaz Kolegium Szefów Sztabów.
3. Na czele Biura Służb Strategicznych stać będzie Dyrektor
Służb Strategicznych, mianowany przez prezydenta
i wykonujący swe obowiązki pod kierownictwem
i nadzorem Kolegium Szefów Sztabów.
4. Niniejszym mianuje się na stanowisko Dyrektora Służb
Strategicznych Williama J. Donovana.
5. Niniejszym odwołuje się rozkaz z 11 lipca 1941 r.
Franklin D. Roosevelt
Zwierzchnik Sił Zbrojnych
— Czyli teraz podlegacie Kolegium Szefów Sztabów?
— Czytaj uważnie. A poza tym mógłbyś wreszcie zacząć mówić „my”.
— Zawsze się zastanawiałem, jak panu uchodzi na sucho działanie na własną rękę — powiedział po ponownej lekturze Dick. — Przecież wywiady Armii i Marynarki musiał szlag trafiać na widok kłusownika w ich świętym rewirze.
— Pewnie tak, ale ONI* i Dwójka Armii podlegają swoim szefom sztabów.
— A ci Kolegium Szefów Sztabów.
— A ci przewodniczącemu Kolegium Szefów Sztabów, Dick — poprawił Donovan. — W ten sposób, nawet jeśli mają jakieś zastrzeżenia, to musiałyby one przejść dwa szczeble wojskowej hierarchii w górę, żeby na nas w jakikolwiek sposób wpłynąć.
— A co z przewodniczącym? Nie weźmie strony reszty kolegów?
— Nie. Niezależnie od tego, co mogłeś słyszeć, admirał Leahy i ja dogadujemy się znacznie częściej, niż się kłócimy. Poza tym jestem pewien, że Bill wyciągnął właściwe wnioski z faktu, że nie tylko nie dano mu prawa wyboru kandydata na stanowisko szefa OSS, ale nawet nie pytano o sugestie.
Canidy uśmiechnął się.
— Rozumiem.
— Ten rozkaz zawiera maksymalnie szerokie upoważnienie blankietowe, na jakie mogłem kiedykolwiek liczyć przy obecnej biurokracji. Prawdę mówiąc, to więcej, niż się spodziewałem.
— Czy razem z tym przyszły pieniądze?
— Mamy w miarę możliwości korzystać z funduszy z otwartych kont oddanych do dyspozycji Kolegium Szefów Sztabów. Jeśli się nie da stamtąd, dostaniemy je z funduszy dyspozycyjnych prezydenta. Na przykład za twój samolot zapłacą szefowie sztabów, ale już za lot afrykański płaci prezydent.
— Ciekawe.
— Wracając do Bakera. Wkrótce zaczniemy rekrutację ludzi na dużą skalę. Myślę, że Baker jest właściwym człowiekiem do przeprowadzenia tej rekrutacji i do pokierowania szkołą. Słyszałeś o szkole?
— Kiedy jeszcze ze mną rozmawiał, Baker groził, że mnie przez nią przepuści. Ale wiem tylko tyle, istnieje, nic więcej.
— Na razie jedna, potem będzie więcej. Mamy zamiar przejąć „Congressional Country Club” w Marylandzie, a oprócz tego przejmujemy wiejską posiadłość pewnego brytyjskiego księcia. Na razie mamy już posiadłość w Wirginii, niedaleko od Waszyngtonu, którą nazywamy Farmą. Uważam, że ciebie i Whittakera, a zwłaszcza Whittakera, można wyłączyć z normalnego programu szkoleniowego, zaliczając wam szkolenie przy pracy, ale każdy nowy agent będzie już musiał przejść przez naszą szkołę.
— Taka szpiegowska podchorążówka?
— Coś w tym rodzaju. Część naszych nowych ludzi przyjdzie z wojska, ale większość to cywile prosto z ulicy. Muszą nabrać podstawowych umiejętności, na przykład nauczyć się obchodzić z bronią, nie zaszkodzi im też trochę stracić brzucha i nabrać mięśni. Coś w rodzaju unitarki.
— Rozumiem.
— Baker chce Jima na instruktora i myślę, że choć raz właściwy człowiek znajdzie się na właściwym miejscu. To samo dotyczy młodego Martina.
— To znaczy jeśli chodzi o przejście przez szkołę? Bo chyba nie jako instruktora?
— Martin dostał stopień po ukończeniu podchorążówki. Od tamtej pory był ciągle albo w Benning, albo w Bragg i pracował z ludźmi, tworzącymi wojska spadochronowe. Stał się kimś w rodzaju eksperta od skoków. Sam wyskakiwał z samolotu 60, może 70 razy, z tego wiele razy w nocy, a poza tym wiele czasu spędził przy opracowywaniu metod zrzucania zaopatrzenia na spadochronach.
— A ja myślałem, że bierze w tym udział, bo zna Vollmera, albo że mu to ojciec załatwił.
— To też nie było bez znaczenia. Jeśli będzie ci potrzebny do prowadzenia Vollmera, jest do twojej dyspozycji, wystarczy kazać go przywieźć. Albo sam przyleć po niego, na Farmie jest lotnisko.
Sięgnął raz jeszcze do teczki i wyciągnął z niej mapę samochodową. Był na niej zaznaczony zaskakująco duży obszar w okręgu Fairfax, jakieś 45 kilometrów od Waszyngtonu.
— Jest tam prywatne lądowisko, którego, o ile wiem, nie ma na mapach FAA*. Przyjrzyj się gdzie jest, żebyś je mógł znaleźć.
— Znaleźć, znajdę, ale czy da się tam wylądować Beechem?
— Na pewno się da. Kiedyś mnie stamtąd zabrano DC–3.
— Znajdę — obiecał Canidy, raz jeszcze rzucając okiem na mapę, by zapamiętać położenie Farmy względem Waszyngtonu, po czym oddał ją pułkownikowi.
— Dasz radę zabrać wszystkich do Beecha?
— Wszystkich, to znaczy kogo?
— Bakera, Cynthię, dwóch Douglassów, twojego kolegę Bittera, Jima i młodego Martina.
— Tak — odparł Canidy po chwili namysłu. — Do tego miejsca na Farmie?
— Nie, do Anacostia. Douglass zajmie się zabraniem ich na Farmę rano.
— Teraz?
— Słyszałem coś o tym, że szykuje się piknik.
— To mój pomysł. Pilnowanie tego miejsca to paskudna służba dla marynarzy. Było mi ich żal, więc pomyślałem, że może mieliby chęć na piknik. Pokazałem im, co trzeba zrobić.
— Palenisko na plaży? Homary? Małże? Kukurydza? Piwo?
— I cała reszta.
— Kto płaci za piwo i homary?
— Ja.
— Przedstaw rachunek do zwrotu. Canidy był zaskoczony.
— Dziękuję.
— I tak nie będziesz mógł wypić ani kropli tego piwa, ale dlaczego tyle dobrego jedzenia miałoby się zmarnować tylko po to, żeby kogoś odwozić do Waszyngtonu? Poza tym z panią Donovan uwielbiamy pikniki.
— Biorąc pod uwagę to, co mi groziło, abstynencję przyjmę z ochotą jako częściową pokutę.
Donovan skinął głową.
— Blisko byłem od szpitala, panie pułkowniku?
— Bardzo blisko, Dick. Dawno nikt nie był tak blisko. Ale mam nadzieję, że podjęliśmy właściwą decyzję.
— Tak — odparł Canidy po chwili zastanowienia. — Ja też.
Donovan ruszył już do drzwi, kiedy Dick zapytał:
— A co z żoną Bittera i Ptasim Móżdżkiem?
— Powiem rano Ann Chambers, żeby je odwiozła ich samochodem. Jeśli uzna, że sobie nie poradzi, to znajdę im innego kierowcę.
— O, poradzi sobie. Ona nawet umie latać, i to naprawdę, a nie tylko Piper Cubem dookoła lotniska. Ma pięćset godzin, licencję zawodową i dopuszczenie do lotów bez widoczności. To naprawdę zdolna młoda kobieta.
— I niebrzydka — wypuścił jeszcze jeden balon próbny pułkownik.
— Owszem, niczego sobie — odparł Canidy, bez entuzjazmu.
Może to jakaś reakcja chemiczna, pomyślał Donovan. Może tak jak istnieje jakieś chemiczne przyciąganie pomiędzy młodymi ludźmi przeciwnych płci, istnieje także jakaś reakcja odpychania. Najwyraźniej Ann Chambers w zupełności nie obchodzi Canidy’ego.
Ann Chambers nie spała, choć udawała sen, kiedy wreszcie Charity wróciła, dobrze po jedenastej, do pokoju. Ostatnich parę godzin, w tym większość pikniku, spędziła wraz z majorem Dougiassem w pokoju Canidyego nad łodziownią. Ann, zwłaszcza w obecnym stanie ducha, nie miała ochoty wysłuchiwać jej obfitującego jak zwykle w intymne szczegóły triumfalnego sprawozdania.
Tak się bowiem składało, że w odróżnieniu od bohatera Charity, jej bohater nie tylko nie wskakiwał z bojowym okrzykiem do jej łóżka, ale nawet spojrzeć na nią nie chciał. No i jak tu namiętnie zajrzeć w oczy, które w ogóle się na nią nie kierowały?
Kiedy fosforyzowana wskazówka podróżnego budzika wskazała północ, Ann stanęła przed ostatecznym wyborem i podjęła jedyną, jej zdaniem słuszną decyzję. Zapomni, że jest grzeczną dziewczynką, dziewicą i dobrą protestantką. Zapomni także o tym, że dobre, protestanckie dziewice, kiedy się obudzą w środku nocy, nakrywają się kołdrą pod szyję i przytulają policzek do poduszki. Okazja nigdy nie puka dwa razy, przypomniała sobie przysłowie, siadając na łóżku i szukając stopami pantofli. Teraz albo nigdy. Nie ma mowy, żebym tu jeszcze kiedykolwiek trafiła. A jeśli potem już nigdy nie będzie okazji?
W pokoju było dość światła, żeby mogła zobaczyć wyraźnie Charity. Leżała na brzuchu, ciężko oddychała, a koszula nocna podciągnęła jej się do połowy pleców. Najwyraźniej mocno spała.
Założyła na pidżamę szlafrok, zawiązała go, a potem, w przypływie determinacji, sięgnęła pod niego i ściągnęła baloniaste spodnie od pidżamy. Niech sobie Canidy nie myśli, że ma do czynienia z grzeczną dziewczynką.
Wychodząc z pokoju pół nago pod cienkim szlafroczkiem, czuła się nieco dziwnie, ale ten strój napawał ją determinacją. Teraz już nie było odwrotu.
Zeszła schodami na parter. Strażnik siedział w tapicerowanym fotelu przy szafce, w której teraz mieściła się centralka telefoniczna. Myśląc, że wszyscy już śpią, zdjął marynarkę, opuścił krawat i nawet zdjął z ramienia kaburę z rewolwerem, wieszając ją na oparciu. Twarz, która pojawiła się na odgłos jej kroków znad czytanej gazety nie wyrażała żadnych emocji.
— Nie mogę zasnąć. To pewnie ta kukurydza. Trochę z nią przesadziłam, zjadłam z tuzin kaczanów.
Uśmiechnął się. To był przyjazny uśmiech.
— Prawda, że była znakomita? Ja wciąłem cztery homary. W kuchni jest chyba soda.
— Myślę, że spróbuję się przespacerować. Jak nie pomoże, to wtedy soda.
Przechylił się w fotelu i wziął jedną z latarek, stojących w równym rzędzie u dołu szafy z łącznicą. To były specjalne latarki wojskowego modelu, podłużne, ale z żarówką ustawioną pod kątem prostym do baterii i z blaszanym klipsem do przypinania.
— Proszę — powiedział, podając jej latarkę.
— Jest jasno, nie będę jej potrzebowała.
— Warta może się przestraszyć — odparł praktycznie. — Lepiej, żeby z daleka widzieli, że ktoś chodzi. Po co mają myśleć, że to ktoś obcy, albo że oficer kontroluje posterunki.
— Dziękuję.
Wyszła i skierowała się ku łodziowni.
Jeśli jeszcze go nie ma, niedługo wróci. Z Letniska wyjechali o wpół do ósmej. Kwadrans do Lakehurst, następny kwadrans na zapakowanie wszystkich, zgłoszenie planu lotu i start. Do Waszyngtonu jakieś 300 kilometrów w linii prostej, to przy prędkości 200 km/h będzie jakieś półtorej godziny do Anacostia, no powiedzmy dwie godziny, zanim wylądują. I następne dwie godziny z powrotem do Lakehurst. Powinien być o wpół do pier…
Z tych kalkulacji wyrwało ją nagłe pojawienie się wartownika z karabinem trzymanym w poprzek piersi.
— Czy mogę w czymś pomóc, proszę pani?
— Nie, dziękuję. Idę tylko do łodziowni.
— Tak jest, proszę pani — odpowiedział, a kiedy ruszyła dalej, poszedł za nią.
Cholera, musieli ich nieźle objechać za to, że nas wpuścili. Ten chłopiec woli dmuchać na zimne. Powiedziałam, że idę do łodziowni, to dopilnuje, żebym poszła tam i nigdzie indziej.
Wdrapując się na zewnętrzne schody, prowadzące do pokoju Canidy’ego, oczekiwała że drzwi będą zamknięte. Drzwi były jednak otwarte, więc weszła. Czyżby już wrócił?
Musiała włączyć światło. Inaczej wartownik pomyśli, że coś jest nie tak i wejdzie na górę, żeby sprawdzić, co się dzieje. Przekręciła włącznik. Pokój był duży, a jego nie było. Łóżko było skotłowane, a popielniczka na stole pełna niedopałków. Połowa z nich pobrudzona szminką.
Cholerna Charity nie ma nawet na tyle wstydu, żeby po sobie posprzątać!
Wyrzuciła niedopałki do kosza pod umywalką, potem znalazła w szufladzie czystą pościel i zmieniła prześcieradła oraz poszewki.
Ledwie skończyła ścielić łóżko, kiedy usłyszała kroki na drewnianych schodach. Nagle jakoś determinacja całkiem jej przeszła. Nie miała odwagi stanąć z Dickiem twarzą w twarz. Odskoczyła pod ścianę i weszła do szafy. Wyjdę, ale nie w tej chwili, postanowiła.
— Richard! Jesteś tam?
To nie był głos Dicka. Przez chwilę zastanawiała się, zanim wreszcie skojarzyła go z twarzą. To był Erik Vollmer, ten, którego wszyscy widzieli, ale o którym nikt nie chciał rozmawiać.
— Cholera, nikogo nie ma.
Może sobie teraz pójdzie? O Boże, proszę, spław go!
Erik rozejrzał się po pokoju, znalazł to, czego szukał — butelkę whisky — i nalał sobie drinka, po czym rozwalił się w jedynym fotelu i postanowił zaczekać.
Nie musiał czekać długo. Wkrótce zza ściany doszedł chrzęst żwiru pod oponami. Drzwi samochodu otworzyły się i zatrzasnęły, a potem usłyszała głos Canidy’ego:
— Przepraszam, że musieliście na mnie czekać, macie. Samochód odjechał. Ze schodów słychać było jego kroki, kiedy szedł na górę. Najwyraźniej szedł po dwa stopnie naraz.
— Co jest, do cholery? — zapytał mało przyjaźnie, widząc Vollmera. — Znalazłeś wszystko, czego szukałeś?
Miał na sobie mundur majora lotnictwa Armii. Kiedy zdjął z siebie kurtkę, Ann była pewna, że za chwilę otworzy szafę, żeby wyjąć wieszak i ją znajdzie. Okazało się jednak, że w pokoju były dwie szafy i Dick trzymał swoje mundury w drugiej z nich.
— Znalazłem, nie widać? — odparł, podnosząc butelkę.
— Ważniejsze jest, jak się tu dostałeś? Mieli cię pilnować w domu.
— Gdybym chciał stąd zwiać, mógłbym w każdej chwili. Przykro mi to mówić, ale warta wokół tego domu to po prostu kpiny.
— Czego chcesz?
— Porozmawiać.
Zawahał się przez chwilę i Ann była pewna, że pozbędzie się Vollmera. Ale nie.
— Dobra, porozmawiajmy. Nalej mi drinka.
Zniknął gdzieś. Chwilę później rozległ się dźwięk pryskającej na coś wody. Chwilę potrwało, zanim doszło do niej, co to takiego. Boże święty, kiedy to robi, to brzmi jak wodospad Niagara. Albo wąż strażacki!
Canidy spuścił wodę i wrócił do pokoju. Wziął od Vollmera drinka i wypił go duszkiem.
— Jezu, szybko ci to idzie — mruknął Vollmer.
— Wypiłem z pół litra kawy, żeby nie przysnąć po drodze z powrotem. Mam nadzieję, że dwie lub trzy takie szklaneczki plus gorący prysznic, powinny przemóc kofeinę, żebym mógł zasnąć. Możesz mi nalać jeszcze jednego?
I zaczął się rozbierać. Spodnie starannie złożył i powiesił na wieszaku, po czym koszulę, podkoszulkę i bokserki rzucił na stos prześcieradeł, których Ann zapomniała wynieść.
Ann z zaciekawieniem przyglądała się nagiemu Canidy’emu. Był piękny, wspaniale zbudowany, urodziwy, całość psuła tylko ta brzydka, pokurczona rzecz między nogami.
— Zaraz wracam — powiedział i znowu zniknął. Tym razem słychać było prysznic. Pojawił się z powrotem dużo wcześniej, niż Ann przypuszczała, wciąż nagi, wycierając ręcznikiem włosy. Przetarł szybko resztę ciała i owinął się ręcznikiem w pasie.
Nie musiał zasłaniać, pomyślała rozczarowana Ann. Canidy wziął drinka i podszedł do łóżka. Oparł poduszki o ścianę i oparł się o nie.
— No to wal, Erik. Pytaj, tylko się streszczaj. Miałem dziś zły dzień.
— Gdzie zabrałeś Jima i Martina?
— Do Waszyngtonu.
— Tyle sam wiem.
— No dobra. W końcu czemu nie? OSS otwiera szkołę w Wirginii. Jim i Martin będą w niej instruktorami.
— Co to jest OSS?
— Biuro Służb Strategicznych. My wszyscy w nim jesteśmy. Pułkownik Donovan jest szefem.
— Czego tam mają uczyć?
— Martin to ekspert spadochronowy. A Jim ma uczyć, jak podrzynać gardła i wysadzać w powietrze.
— Ja też bym tego mógł uczyć. Umiem mnóstwo takich sztuczek z repertuaru Errola Flynna. Zdziwiłbyś się, jak dobrzy są Berberowie w podrzynaniu gardeł.
— Pewnie byś i mógł, ale jak się już sam domyśliłeś, istnieją wątpliwości co do tego, po czyjej stronie stoisz w tej wojnie.
— Ty ich, mam nadzieję, nie żywisz?
— To nie ma znaczenia.
— No więc masz je, do cholery, czy nie?
— Nie mam. Tyle tylko, że w tej chwili moje opinie tutaj mało kogo obchodzą.
— No to czego ode mnie chcą, skoro nawet nie chcą mi wierzyć? Canidy wolał uniknąć odpowiedzi na to pytanie.
— Nie możesz mieć im za złe, że się zastanawiają.
— Nad czym?
— Na litość boską, sam się domyśl! Nie bardzo ci się śpieszyło do kraju, co?
— Gówno prawda! Sam byłeś ze mną w tej pieprzonej łodzi i widziałeś, że zabiłbym kogoś, byle się dostać na ten pieprzony okręt podwodny!
— Chodziło mi o drugi raz.
— Jaki drugi raz?
— Doskonale wiesz, o czym mówię. Trzeba cię byto związać jak baleron i szmuglować na Gibraltar, bo sam nie chciałeś jechać.
— Kto ci tak powiedział?
— Baker.
— Jasna cholera, nie zauważyłeś dotąd, że ten sukinsyn łże jak najęty?
Canidy zdał sobie sprawę, że wchodzi na cienki lód i zmienił temat.
— A jak się znalazłeś tutaj, ludzie dziwili się, że nawet nie próbowałeś się kontaktować z matką.
— I co jej miałem powiedzieć? „Cześć, mamusiu, dzwonię z wariatkowa w Knox”?
— To jedyny powód?
— Doskonale wiesz, dlaczego, Canidy. Ty i Jim. Matka ma mnie gdzieś i nawet jej nie obchodzi, czy żyję. Skoro ktoś z wami o tym mówił, trzeba było powiedzieć.
— Z moim ojcem też ci się nie śpieszyło skontaktować.
— „Dzień dobry, wielebny ojcze. Niech pan zgadnie, gdzie trafiłem?” — nabijał się VolImer.
— Dobra.
— I co? Nie możesz mi powiedzieć, co tu się dzieje, tak? I nie powiesz?
— Nie mogę.
— Wiesz co, przez te lata wmawiałem sobie, że co z tego, że matka mnie nie chce, i nawet nie chce, żeby ludzie wiedzieli o moim istnieniu, a ojciec nie kryje, że jego największym błędem życiowym było bzykanie mamy bez gumki. Co z tego, mówiłem sobie. Mam zamiast tych palantów inną rodzinę. Mam Sidiego el–Ferrucha, a w Stanach mam kumpli, Dicka i Jima i jeszcze twojego staruszka. I co się dzieje? Sidi przy pierwszej okazji sprzedaje mnie pieprzonemu Bakerowi jak pieprzonego wielbłąda. Potem spotykam się z wami, a Jim traktuje mnie tak, jak bym miał swastykę wytatuowaną na końcu fiuta, a ty wcale nie lepiej. Nawet nie mogę zadzwonić do wielebnego Canidyego, bo jak zadzwonię, będę mu musiał powiedzieć, że nie mogę się z nim zobaczyć, bo kazałeś mnie zamknąć. To jedyny człowiek na świecie, który kiedykolwiek szczerze się o mnie troszczył i nie mam zamiaru go martwić, ani sprawiać mu przykrości mówiąc, na jakiego fiuta wyrósł jego syn.
— Jezu, aż tak?
— Pierdol się, Canidy! — wykrzyknął Vollmer i Ann zobaczyła łzy płynące po jego policzkach z oczu, którego gniewnie patrzyły na Dicka.
— Znasz na pewno niemieckiego dyplomatę nazwiskiem Helmut von Heurten–Mitnitz?
— Tak, znam. To taki sam sukinsyn jak ty, Canidy. Dwa pieprzone groszki z jednego pieprzonego strąka. Gdyby Baker go nie ubiegł, też by mnie związał jak baleron i odesłał do Niemiec. A tam by mi ufali tak samo, jak wy, albo jeszcze mniej.
— Opanuj na chwilę emocje i zanim mi odpowiesz na to pytanie, przez chwilę postaraj się logicznie i jasno pomyśleć. O ile znasz tego faceta, czy może nam się do czegokolwiek przydać?
— Nie — odparł po dłuższej chwili Fulmar. — Nie, ty mnie pytasz, czy ten facet by zdradził. Według mnie równie chętnie, jak ty. Tylko o to chodziło? Myślicie, że mógłbym dotrzeć do Heurten–Mitnitza? To mrzonki. Nie ma mowy.
— Jeszcze jedno pytanie. Gdybyśmy cię poprosili, nadstawiłbyś dla nas karku?
— Pytasz, czy wróciłbym do Maroka?
— Nie pytałem o to. Zgodziłbyś się?
— Chyba tak. Nie należę do osób szczególnie rozgarniętych, Dick. Ufam ludziom, którym nie powinienem. Ale jeśli powiesz mi, że mój powrót do Maroka jest ważny, to bym wrócił. Mam tylko jeden warunek.
— Nie bardzo masz możliwość stawiać warunki.
— Chcę zostać oficerem. Prawdziwym, jak Douglass, Jim, czy Bitter, a nie takim na niby, jak ty.
— Douglass jest majorem, Bitter jego odpowiednikiem w Marynarce, a Jim kapitanem, ale już pewnie niedługo. Nie przypuszczam, żeby ci dali taki stopień.
— Nie muszę być majorem. Martin został podporucznikiem, tylko dlatego, że ma skończone studia. Ja też mam dyplom. Nie mam wygórowanych ambicji, podporucznik mi w zupełności wystarczy.
— Dlaczego ci na tym zależy?
— Bo jak mnie ukatrupią w tym pieprzonym Maroku, to chcę, żeby mnie przywieźli do domu w nakrytej flagą trumnie, jak żołnierza, a nie po prostu zostawili w rowie, jak się należy głupiemu sukinsynowi oszukanemu przez ludzi, którzy jak myślał, byli jego przyjaciółmi.
— Jestem twoim przyjacielem, durniu. Zawsze byłem.
— Jasne. A teraz po tych obowiązkowych zapewnieniach może byś wymyślił, jak nakłonić do zdrady von Heurten–Mitnitza, co?
— Tak. 1 morda w kubeł, że ci powiedziałem. I tak powiedziałem ci o wiele więcej, niż powinienem.
— Bo jesteś fajny chłop, tak?
— Nie, bo cię potrzebujemy i bo postanowiłem, że w ten sposób może cię namówię, żebyś nam pomógł.
— To brzmi dość uczciwie — uznał po chwili zastanowienia Vollmer.
— Sprawę stopnia dla ciebie podniosę, kiedy tylko będzie można. Nic nie obiecuję — zastrzegł się.
— Może być.
— A mój ojciec wie, że jesteś w kraju i bezpieczny.
— Skąd?
— Powiedziałem mu. Martwił się o ciebie.
— Tylko tyle mu powiedziałeś?
— Tyle wystarczy, żeby mnie zamknęli do końca wojny, jeśli się o tym dowiedzą, więc zachowaj to dla siebie.
— Nagadałem strasznych rzeczy — powiedział w końcu Vollmer. — Ty też zachowaj to dla siebie.
Canidy wyszedł z łóżka. — Zawołam wartownika, żeby cię odprowadził z powrotem do domu.
— Jeśli to zrobisz, marynarz, który miał mnie pilnować będzie miał kłopoty.
— A właściwie coś ty zrobił? Linę z prześcieradeł?
— Nie potrzebowałem liny.
— Mógłbyś też wrócić bez niej?
— Tylko popatrz — odparł Vollmer i podszedł do okna.
— Nie ma mowy. Jesteś dla nas zbyt wartościowy, żeby cię zastrzelił jakiś nerwowy młodziak na warcie.
— Nie chcę, żeby chłopak, który mnie pilnował miał nieprzyjemności.
— Niech się martwi do rana, że ci pozwolił zwiać, nie zaszkodzi mu — machnął ręką Canidy. — Nie mam zamiaru na niego donosić.
A potem zrobił coś, co zaskoczyło Ann i o mało się nie rozpłakała. Objął Vollmera i przytulił go.
— Poza tym, gdyby wartownik cię zastrzelił, bardzo bym za tobą tęsknił. Jesteś dla mnie kimś w rodzaju młodszego brata.
Zniknęli. Skrzypnęły drzwi, potem Canidy zawołał wartownika i kazał mu „odprowadzić pana Vollmera do domu”.
Kiedy wrócił do pokoju, zastał ją opartą o ścianę obok szafy.
— O cholera! — jęknął. Nie wyglądał na zachwyconego.
— Cześć.
— Co ty tu robisz?
— Nie przywitasz się?
— Ile słyszałaś?
— Przyszłam kilka minut przed Vollmerem. Schowałam się przed nim w szafie i słyszałam wszystko.
— No po prostu, kurwa, cudownie!
— Nikomu nie powiem.
— Ale ja będę musiał powiedzieć Donovanowi. Wiesz, co to znaczy? Zamkną cię na „obserwację psychiatryczną”, na lata!
— Niekoniecznie.
Odwrócił się od niej i podszedł do zlewu, na którym stała butelka whisky. Ruszyła za nim. Nagle odwrócił się i gniewnie zapytał: — Jak to „niekoniecznie”?
— Bill wezwał mnie dziś rano i zapytał, jaką ma gwarancję, że nie napiszę o niczym, czego się dowiedziałam. Moja odpowiedź go zadowoliła, skoro oboje tu jeszcze stoimy. A w dodatku doskonale pasuje do tej sytuacji.
Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zatrzymał się w pół słowa i zmartwiał, jakby czymś zaszokowany. Oczy skierowały się na nią i zaczęły się jej uważnie przyglądać. Na policzkach wykwitły mu rumieńce.
Co jest? Co on takiego zobaczył?
I wtedy w lustrze nad umywalką zobaczyła. Szlafrok się rozchylił i wystawała z niego cała jej noga, naga aż po kępkę ciemnych włosów.
To się stało chyba wtedy, kiedy się tak odwrócił. Odruchowo zakryła się i spojrzała na jego twarz. Była już cała czerwona i właśnie przełykał ślinę.
— Bardzo bym chciał usłyszeć, coś mu powiedziała — głos Canidy’ego był jakiś dziwnie napięty.
To działa, przemknęło przez myśl Ann. Podeszła o krok do niego, tym razem całkowicie świadomie pozwalając nodze „wymknąć się” spod szlafroka. Podoba się? To się dobrze przyjrzyj. Spojrzał i szybko odwrócił wzrok.
— Powiedziałam mu, że cię kocham. I w konsekwencji nie jestem w stanie wyrządzić ci żadnej krzywdy.
Teraz już patrzyła mu prosto w oczy.
— Co się z tobą dzieje? — krzyknął. — Odbiło ci? Powiedzieć coś takiego… A wcześniej…
— Ja cię naprawdę kocham. I przyszłam tu, żeby…
— Przestań! — przerwał Canidy. — Po prostu zamknij się!
— …sprawdzić, czy by mi się ciebie udało… — ciągnęła niezrażona.
— Zamknij się, gówniaro! — wrzasnął. — Jasna cholera, zamknij się! Nie masz pojęcia o czym mówisz!
Spojrzała raz jeszcze w jego oczy i zobaczyła w nich determinację. Teraz już wiedziała, że przegrała. Łzy napłynęły jej do oczu i poczuła, że coś ściska ją za gardło.
Ze schodów rozległ się odgłos kroków.
— Majorze Canidy? Wszystko w porządku, majorze?
To był wartownik.
Canidy odepchnął ją pod ścianę i przycisnął do niej, pokazując palcem, że ma milczeć.
— Panie majorze?
— Wszystko w porządku.
— Na pewno, panie majorze? Słyszałem, że ktoś krzyczał.
— Ja nie słyszałem żadnego krzyku — odparł Canidy.
Ann zaczęła chichotać. Zatkał jej usta dłonią.
— Ale ktoś krzyczał — upierał się wartownik.
— Nie ja. Tu wszystko w porządku.
Coś boleśnie wpierało się w jej podbrzusze. Sięgnęła tam ręką, żeby to odepchnąć, ale kiedy zrozumiała co to takiego, zamiast tego objęła to coś ręką i uścisnęła.
Serce biło jej jak oszalałe. Przez chwilę bała się, że zemdleje.
— No cóż, dobranoc, panie majorze — powiedział wartownik. — Przepraszam, że przeszkadzałem, panie majorze.
— Wszystko w porządku. Starajcie się tak dalej.
Kiedy kroki wartownika na schodach ucichły, zdjął dłoń z jej ust.
Ona nie wypuściła z ręki, tego, co jej się udało złapać.
Usłyszała, jak głośno wypuścił powietrze, zupełnie, jakby go to bolało, a potem uniósł ją i zaniósł na łóżko. Dobrze, że zdjęła te spodnie od pidżamy. Przynajmniej nie musiał nic kombinować. Starczyło rozchylić poły szlafroka.
Przemiana z dziewicy w kobietę nie zajęła mi zbyt wiele czasu, pomyślała. A w te bajki o bólu i tak nie wierzyłam.
A kiedy się to skończyło, kiedy powiedział jej do ucha „ty durna gówniaro”, ale jakoś tak czule, była już zupełnie pewna, że podjęła właściwą decyzję. Nawet zanim sięgnął do niej i przyciągnął ją do siebie i zaczął mówić te wszystkie rzeczy, których tak się bała, że nigdy od niego nie usłyszy.
Za drugim razem było dłużej i podobało jej się jeszcze bardziej, zupełnie jak za trzecim.
Kiedy Barbara Whittaker wstała od stołu, by poprosić w kuchni o kolejny dzbanek kawy, Charity słodko uśmiechnęła się do Ann i powiedziała:
— Blat jest ze szkła, więc wszyscy i tak widzą, jak wciskasz kolanko w majora Canidy’ego.
— Charity! — Sara była oburzona.
Stanley Fine o mało nie zakrztusił się kawą, a Ann i Dick spłonili się i ich kolana natychmiast się od siebie odsunęły. Ann spojrzała na Canidy’ego.
— Przeszkadza ci to? — zapytała. Dick z powrotem przysunął swoje kolano do jej i Ann zagrała Charity na nosie.
W tej właśnie chwili do jadalni weszli dyżurny i dwaj oficerowie lotnictwa, kapitanowie mocno po trzydziestce. Scena, którą zobaczyli — bardzo ładna dziewczyna grała na nosie dwóm nie mniej urodziwym, z którymi przy stole siedziało dwóch mężczyzn, jeden w letnim mundurze bez oznak, a drugi w kąpielówkach i spranym podkoszulku z ledwie widocznym zatartym napisem MASSACHUSETTS INSTITUTE OF TECHNOLOGY, a wszyscy rozchichotani i rumiani na twarzach — najwyraźniej zaskoczyła gości.
Nie tego się spodziewali, zgłaszając na ochotnika do wykonania ryzykownego, tajnego zadania i jadąc tu z rozkazami wyjazdu, na których biły po oczach nadruki ŚCIŚLE TAJNE.
— Ci panowie mieli się u pana zameldować, majorze — przedstawił gości dyżurny. — Sprawdziłem już ich tożsamość.
Canidy odwrócił się, odsuwając kolano od Ann. Natychmiast wyczuła, że długo potrwa, zanim będzie miała okazję raz jeszcze poczuć ten rozkoszny ucisk.
— Dziękuję — odezwał się ten młodszy, siedzący przy stole w kąpielówkach i spranym podkoszulku, wyciągając bez słowa rękę po koperty z rozkazami, które trzymali w rękach. — Jestem Canidy, a to kapitan Fine — dodał, wyczuwając opór przed oddaniem mu ściśle tajnych dokumentów.
Kobiet nie przedstawił. Otworzył kopertę, wyjął z wnętrza drugą, mniejszą i złamał jej pieczęć lakową. Po przeczytaniu rozkazu schował go z powrotem do koperty i podał Fine’owi.
— Samochód gotowy? Zatankowałeś go? — zapytał dyżurnego.
— Tak jest, panie majorze. Czeka przed domem.
— Drogie panie, obawiam się, że weekend dobiegł końca — powiedział do Ann.
— Odprowadzisz nas chociaż? Skinął głową.
— Poczekajcie na mnie — powiedział, kiedy kobiety wychodziły z jadalni. — Jedliście panowie śniadanie?
— Nie, panie majorze — odparł starszy z gości.
Ten „pan major” ledwie mu przeszedł przez gardło, zauważył Fine. Gdybym miał tyle lat, co oni, też miałbym trudności z tytułowaniem starszym stopniem gówniarza w kąpielówkach i studenckiej koszulce. Zwłaszcza wyglądającego tak młodo jak Canidy.
— Siadajcie — rozkazał Canidy, wskazując krzesła opuszczone dopiero co przez kobiety. Barbara Whittaker wróciła właśnie do jadalni ze srebrnym dzbankiem w ręku.
— Panowie, oto nasza przemiła gospodyni, pani Barbara Whittaker.
Obaj oficerowie podali jej rękę i wymamrotali nazwiska.
— Czy mogłaby pani zająć się nakarmieniem naszych nowych gości? A potem skierować wszystkich innych, którzy chcieliby jeść, gdzie indziej?
— Każę postawić stół na ganku.
— Dziękuję. Pójdę teraz odprowadzić dziewczyny. Stan, przejmiesz na chwilę dowodzenie?
Kiedy wyszedł, w starszym z kapitanów mieszanina złości i ciekawości wzięła górę nad ostrożnością.
— Nie za młody on aby na majora?
— Owszem, na dowódcę też za młody — zgodził się Fine. — Ale to naprawdę niezwykły młody człowiek. Pierwszy as myśliwski AGO.
— Nie tego się spodziewałem — orzekł kapitan.
— To tak jak ja. Jeszcze tydzień temu miałem dywizjon B–17 na Chanute.
— Co tu się, do cholery, w ogóle dzieje?
— Myślę, że lepiej zaczekać, aż major Canidy sam wam to powie.
Canidy wrócił do jadalni pięć minut później. Wciąż miał na sobie spraną podkoszulkę i kąpielówki, ale Fine dostrzegł natychmiast zmianę, jaka w nim zaszła. Nie wyglądał już i nie mówił jak Romeo, który właśnie znalazł swoją Julię.
— Rozpocznę od stwierdzenia faktu. Jeśli którykolwiek z was złamie w jakikolwiek sposób zasady bezpieczeństwa i ochrony tajemnicy wojskowej, które za chwilę przedstawię, to czas do końca wojny spędzi w kaftanie bezpieczeństwa na obserwacji psychiatrycznej. To nie jest groźba. To proste stwierdzenie faktu. Czy to dla was obu dostatecznie jasne?
— Tak jest, panie majorze.
Tym razem odpowiedzieli chórem i bez wahania, zaobserwował Fine. Czy to dlatego, że im powiedziałem o tym, że jest pierwszym asem AGO, czy sami zauważyli emanującą z niego bezwzględność, której nie było, kiedy tu weszli po raz pierwszy?
„Le Relais de Pointe–Noire”, piętrowy kamienny zajazd, stał na olbrzymiej granitowej skale, opadającej stromo do Atlantyku. Granit, oblewany rozbijającymi się falami, wydawał się czarny i stąd nazwa przylądka. „Le Relais de Pointe–Noire” cieszył się opinią najlepszej restauracji na atlantyckim wybrzeżu Maroka, ale tak naprawdę najlepiej znany był ze swoich dziesięciu chambres separées na piętrze, nad restauracją.
Pięć z tych prywatnych gabinetów, zaopatrzonych w stoły i kanapy — na wypadek, gdyby gość postanowił się położyć po posiłku — miało wielkie okna wychodzące na urwisko nad oceanem. Z pozostałych widać było wąską drogę, prowadzącą wzdłuż krawędzi urwiska.
Helmut von Heurten–Mitnitz zarezerwował dla siebie i Madame Jeanine Lemoine gabinet z widokiem na ocean.
Obecność wysokiego dygnitarza Francusko — Niemieckiej Komisji Rozejmowej w restauracji nie była dla nikogo tajemnicą. Jego stojącego na parkingu przed lokalem Mercedesa 540 trudno było pomylić z jakąkolwiek inną maszyną w całym Maroku. Już dawno dał sobie spokój z używaniem swego drugiego samochodu, Peugeota z cywilnymi tablicami rejestracyjnymi z Rabatu — ten samochód, który miał mu zapewniać dyskrecję, też już wszyscy znali. Uznał więc, że skoro i tak się nie może chować, to chociaż nie będzie się musiał trząść Peugeotem, który w porównaniu do służbowego Mercedesa zachowywał się jak furmanka. Jak zwykle, towarzyszył mu drugi Mercedes, znacznie mniejszy model 160, w którym jechało czterech ludzi z jego ochrony, trzech esesmanów i jeden Francuz z Sûreté, miejscowej służby bezpieczeństwa.
Jego najlepszą ochroną w tym momencie byli jednak nie pasażerowie drugiego samochodu, lecz opinia ludzi, wedle której przyjechał tu zażywać damsko–męskich uciech w towarzystwie Jeanine Lemoine. Oczywiście, nie miałby nic przeciwko, gdyż Jeanine była atrakcyjną, młodą kobietą z jędrnym biustem i nogami zdumiewającej wręcz, jak na Francuzkę, długości.
Mimo oficjalnie deklarowanej przyjaźni pani Lemoine miała z tego powodu sporo przykrości ze strony rodaków. Żona oficera, przebywającego w niemieckiej niewoli, w dodatku zabezpieczona przez męża tak, że nie mogło być mowy o prostym zarabianiu na życie, nie powinna się puszczać ze szkopem w ogóle, a już zwłaszcza z Heurten–Mitnitzem, który ze względu na pełnioną funkcję bardziej, niż jakikolwiek Niemiec w kolonii symbolizował upadek i hańbę Francji.
Całą ścianę gabinetu pokrywało lustro i von Heurten–Mitnitz nie raz się zastanawiał, czy miało ono na celu jedynie optyczne powiększenie pokoju, czy też miało odbijać to, co się mogło odbywać na kanapie, stojącej na przeciw lustra, by zaspakajać jakieś wynaturzone francuskie żądze.
Właściwie byłaby z nas niczego sobie parka, pomyślał von Heurten–Mitnitz, oglądając ją w tym lustrze. Naprawdę szkoda, że nie jest tak, jak ludzie podejrzewają i że nie łączy nas jakiś sekretny związek. A przynajmniej, że nie seksualnej natury.
Helmut von Heurten–Mitnitz był wysokim blondynem o wyrazistych rysach twarzy, miał 35 lat i był dziedzicem starej pomorskiej szlachty, a właściwie nawet arystokracji. Podobnie jak sześciu młodszych baronów von Heurten–Mitnitzów przed nim, wstąpił do służby dyplomatycznej swego kraju. Jego stryj, Karl–Heinz von Heurten–Mitnitz był w tej służbie zmuszony uczestniczyć w upokarzającej Niemcy ceremonii podpisywania rozejmu, kończącego poprzednią wojnę niemiecko — francuską, w wagonie kolejowym w lasku Compiegne w roku 1918. Obecny graf von Heurten–Mitnitz, jego starszy brat w szykownym czarnym mundurze honorowego SS–Standartenfuhrera, był członkiem świty Hitlera, kiedy ten zagonił do tego samego wagonu francuskich generałów, by w równie upokarzającej ceremonii zmusić ich z kolei do podpisania hańbiącego rozejmu. On, Helmut von Heurten–Mitnitz, stał teraz na czele komisji, pilnującej wprowadzania go w życie w Maroku.
A z drugiej strony, to już i tak niczego sobie z nas parka, pomyślał. Dziwka, która się nie puszcza, i patriota, który właśnie ma zamiar zostać zdrajcą.
Prócz nich dwojga bowiem w gabinecie był jeszcze ktoś trzeci. Także i jego obecności w zajeździe nie sposób było ukryć, gdyż za służbowym Buickiem Roberta Murphy’ego, amerykańskiego konsula w Maroku jak cień przez całą dobę gonił Peugeot lub Citroen z ludźmi Surete, którzy „zapewniali mu ochronę”, a tak naprawdę, co do czego nikt nie miał cienia wątpliwości, mieli na niego oko.
Pozostawało mieć nadzieję, że jeśli ktokolwiek zwróci uwagę na fakt, że obaj przebywali w „Le Relais de Pointe–Noire”, uzna to za zwykły zbieg okoliczności, w końcu obaj regularnie tu gościli. I bardzo dobrze. Każdy oficer kontrwywiadu z dwoma gramami szarych komórek musiał dojść do wniosku, że gdyby chcieli się spotkać w sekrecie, wybraliby raczej miejsce, w którym mniej by się rzucali w oczy.
Uścisnęli sobie ręce, ale nadal milczeli.
Murphy skinął głową pani Lemoine.
Helmut von Heurten–Mitnitz odkorkował butelkę wina, nalał w trzy kieliszki i rozdał je obecnym w separatce.
— Raczej trudno by nam chyba było zdecydować się na jakiś toast — uśmiechnął się von Heurten–Mitnitz.
— Może „za lepsze czasy”? — zaproponował Murphy. Madame Lemoine i niemiecki dyplomata wznieśli kielichy. Murphy sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął z niej kopertę, którą podał von Heurten–Mitnitzowi. Niemiec wziął ją, otworzył i wyjął ze środka plik sześciu białych kartek.
— Ohoho, papeteria Białego Domu — zakpił. — Nie wiedziałem, że Roosevelt tak biegle włada niemczyzną.
— To nie on — wyjaśnił Murphy — tylko „Putzi” von Hanfstaengel.
— Doprawdy? — von Heurten–Mitnitz był szczerze zdziwiony.
BIAŁY DOM WASZYNGTON
20 lipca 1942r.
Drogi Helmucie,
Czytając te słowa, popełniasz już, według praw
obowiązujących w Trzeciej Rzeszy, zdradę główną.
Wspominam o tym, bo kiedy Franklin. Roosevelt poprosił,
żebym do Ciebie napisał, musiałem się poważnie
zastanowić, co ten termin oznacza. Kiedyś nie miałem
problemu z określeniem mojego własnego statusu —
Heinrich Himmler próbował mnie zabić i tylko opatrzności
Bożej zawdzięczam, że udało mi się opuścić Niemcy, co
dawało mi prawo być tym, kim chciałem. Wybrałem status
uchodźcy, ale nigdy nie uważałem się za zdrajcę.
Teraz zdaję sobie sprawę, że to nieuczciwe, bo przecież
w świetle prawa naszego kraju jestem zdrajcą. Zadaję się
z wrogami naszego państwa i robię co w mojej mocy, żeby
im pomóc wygrać wojnę z moim państwem — w tej
dziedzinie mieści się także pisanie tego listu.
Kiedy jednak sam siebie zapytam, czy czuję się zdrajcą
Niemiec, wciąż mam podstawę uważać, że tak naprawdę
działam w ich najlepszym interesie.
Roosevelt ma niepodważalne dowody, część z nich
przekazana przez Watykan, o niewyobrażalnych
okrucieństwach, których ten austriacki maniak i jego
poplecznicy dopuścili się nie tylko względem Żydów, ale
także Cyganów, Polaków, Rosjan — a i licznych Niemców.
Nie będę się nad tym rozwodził, daję Ci tylko moje słowo,
że widziałem dowody na to, co człowiek, który Ci odda ten
list może ci przedstawić z detalami. Niezależnie od tego, za
jak przerażające i niewyobrażalne uznasz to, czego się
dowiesz, podejrzewam, że to i tak tylko wierzchołek góry
lodowej.
Już tylko to w mojej opinii wystarcza, by obalić Hitlera
i jego klikę.
Jeśli jednak to Ci nie wystarczy, śpieszę wytoczyć kolejny
argument, dlaczego należy go obalić i dlaczego to właśnie
Ty powinieneś do tego przyłożyć rękę: Niemcy bez
wątpienia przegrają tę wojnę.
Geniusz naszych generałów i odwaga naszych żołnierzy nie
mogą się równać potędze przemysłowej Ameryki. Przecież
mieszkałeś tu wiele lat, więc wiesz, o czym mówię!
Roosevelt powiedział mi, że jego zdaniem „prowadzenie tej
wojny może wymagać zaangażowania nawet do 40 procent
potencjału przemysłowego kraju”. Niemcy przegrają tę
wojnę. Stopień zniszczenia naszych miast, liczba naszych
rodaków, którzy przy tym zginą, zależy tylko od tego, jak
szybko Niemcy ją przegrają. Tym razem nie będzie żadnego
rozejmu. Liczący się ludzie z otoczenia Roosevelta już teraz
wysunęli żądanie bezwarunkowej kapitulacji Niemiec.
Mało kto zna Hitlera lepiej ode mnie. To przecież ja (Boże,
wybacz moją głupotę!) odwiodłem go od samobójczych
myśli w Landshut po klęsce puczu monachijskiego. Uwierz
mi więc, drogi Helmucie, kiedy Ci mówię, że unser Führer
prędzej doprowadzi do tego, że Niemcy staną się ruiną, ich
pola zostaną zasiane solą, a synowie i córki naszego
narodu zmiecieni z powierzchni ziemi, niż odstąpi od
swoich maniackich planów.
To dlatego, drogi Helmucie, nie ulega dla mnie wątpliwości,
że jest obowiązkiem ludzi takich jak Ty i ja, ludzi których
rodziny od pokoleń rządziły Niemcami, by za wszelką cenę
doprowadzić do upadku tego uzurpatora, zanim dla swych
mrzonek zaprzepaści wszystko, czegośmy się przez wieki
dopracowali. Jeśli w wyniku naszej akcji po przegranej
wojnie alianci powierzą nam z powrotem rządy naszego
kraju, tym lepiej dla nas — ale nie to jest przecież naszym
celem.
Musimy wykonać nasz obowiązek. Nasz ukochany kraj
domaga się tego od nas, płacząc krwawymi łzami.
Wiech Bóg da Ci siłę i niech będzie przy tobie, aż nastaną
lepsze czasy.
Putzi von Han.
P.S. Tu w hotelu pilnuje mnie amerykański sierżant, który
na służbie nosi workowaty mundur, hełm i karabin. Mimo
to, jestem dumny z tego, że sierżant Hanfstaengel nosi ten
workowaty mundur tak samo, jak mój ojciec był dumny ze
mnie, kiedy w pikelhaubie i szytym na miarę mundurze,
konno ruszałem na front w poprzedniej wojnie i tak samo
jak on, jestem przekonany, że jednak Gott ist mit Uns.
VHan.
Helmut von Heurten–Mitnitz uważnie przeczytał list dwa razy, po czym wyciągnął z kieszeni złotą zapalniczkę Dunhilla i starannie, kartka po kartce, spalił go nad popielnicą, rozcierając popiół. Dopiero kiedy skończył, podniósł głowę znad stołu i zapytał:
— Pan, oczywiście, czytał ten list?
— Skąd ten wniosek?
— Ten toast „za lepsze czasy”.
— Przyszedł do nas w otwartej kopercie. Nie ma kopii. Przeczytałem go tylko ja, a następnie osobiście zakleiłem.
— Nie było to zbyt dżentelmeńskie posunięcie z pana strony.
— Nie — zgodził się Murphy. — Nigdy nie żywiłem co do tego wątpliwości.
— Zawsze pisał bardzo poruszające listy. Jeśli będzie się pan z nim widział, proszę nie ranić mu serca, mówiąc, że i bez jego pomocy doszedłem do tych samych wniosków.
— Miło mi to słyszeć. Nadal jednak uważam, że powinienem panu przekazać to, czego się dowiedzieliśmy o sytuacji w obozach koncentracyjnych, o eksterminacji i działaniach specjalnych oddziałów SS.
— Proszę mnie nie rozśmieszać. O tym zapewne mógłbym panu sam opowiedzieć o wiele więcej. Dla mnie to też był jeden z ważnych powodów, dla których podjąłem tę decyzję.
— Według naszych informacji, poza bardzo ścisłym kręgiem współpracowników Hitlera, takie wiadomości trzymane są w Niemczech w tajemnicy.
— Müller ma przyjaciela, który był ranny w Rosji i przysłali go tutaj na rekonwalescencję. Któregoś razu upił się i opowiedział o wszystkim Müllerowi. Ten człowiek wie o wszystkim, i to nie tylko o tym, co robił w Rosji jego własny oddział specjalny na zapleczu frontu. Müller zaprosił go na obiad, spił go ponownie i raz jeszcze wyciągnął na zwierzenia, tym razem w mojej obecności. Wie pan, do tej pory dochodziły do mnie jedynie pogłoski, a teraz otrzymałem dowód, i to nawet bardziej przerażający, niż mogłem chcieć. Ten przyjaciel Müllera jest zapalonym fotoamatorem, ma Leikę, i…
— Jak pan myśli, dlaczego Müller to zrobił?
— Bo mówię to, co moim zdaniem powinien wiedzieć i on odpłaca mi tym samym.
— Czy był tym wszystkim oburzony? Z powodów moralnych?
— To stary policjant. Nic nie jest w stanie go zaszokować.
— A może zdoła go umotywować? Co pana zdaniem mogłoby go umotywować?
— Do współpracy? Pieniądze. Dużo pieniędzy.
— Zastanawialiśmy się nad tym — powiedział Murphy, dobywając z kieszeni marynarki kolejne dwie koperty. — Każda zawiera po około dwanaście i pół tysiąca dolarów w różnych walutach: franki szwajcarskie, marki niemieckie, dolary, trochę funtów. Razem dwadzieścia pięć tysięcy.
Von Heurten–Mitnitz spojrzał na koperty z taką miną, jakby zawierały psie odchody.
— Chcieliśmy się upewnić, że będzie pan miał pod ręką rezerwę gotówki na wszelki wypadek — szybko wyjaśnił Murphy, łagodząc nadciągającą burzę.
Von Heurten–Mitnitz przyjrzał się uważnie Murphy’emu.
— Ale nawet by pan nie zmrużył powieki, gdybym powiedział, że cenię się znacznie wyżej?
— Nigdy nie uważałem, że jest pan na sprzedaż, panie von Heurten–Mitnitz.
— Zdaje się, że nie mam innego wyboru, jak tylko uwierzyć panu na słowo, prawda?
— Ma pan na to moje słowo.
— Przekażę jedną kopertę tej pańskiej „rezerwy” Müllerowi, panie Murphy. Drugą zachowam na wypadek, gdybym jej potrzebował. Po czym, oczywiście, przedstawię panu dokładne rozliczenie poczynionych z niej wydatków.
— To naprawdę nie będzie potrzebne.
— Owszem, będzie, panie Murphy. Mnie to będzie potrzebne, rozumie pan?
— Miałem właśnie powiedzieć, że rozumiem, co pan czuje. Ale to by nie była prawda.
— Niech pan się modli, żeby się pan nigdy nie znalazł w takiej sytuacji, jak ja, panie Murphy.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, aż von Heurten–Mitnitz spojrzał w bok.
— Jest coś symbolicznego w tym przekazaniu dwudziestu pięciu sztuk srebrnych monet, panie Murphy. Teraz oczekuję, że powie mi pan, czego oczekuje w zamian.
— Nie patrzę na te pieniądze w ten sposób, panie von Heurten–Mitnitz.
— Zastanawiam się, zapewne dlatego, że napisano w Piśmie, iż większym błogosławieństwem jest dawać, niż otrzymywać, ile dostał Putzi?
— Nic. Roosevelt tylko zwolnił jego kolekcję dzieł sztuki od zajęcia na podstawie Ustawy o Własności Nieprzyjacielskiej.
— Dziwi mnie, że Putzi mu na to pozwolił. Murphy nic nie odpowiedział.
— Naprawdę mnie ciekawi, czego pan oczekuje w zamian. Czy to ma jakiś związek z tą planowaną przez was inwazją na Północną Afrykę?
— A z jakiej racji uważa pan, że planujemy taką operację?
— Roosevelt nie pozostawił co do tego wątpliwości, kiedy oddawał Filipiny. Powiedział, że główne siły zostaną skierowane przeciw Niemcom. Pytanie tylko gdzie, prawda? Mimo wszystkich wysiłków, by ze Stalina zrobić Dobrego Wujaszka Joe, nie sądzę, by Amerykanie przystali na to, żeby ich synowie walczyli w Rosji. Bałkany też odpadają, zwłaszcza po pamiętnej klęsce Churchilla na Gallipoli*. Francja też jeszcze nie jest do tego gotowa. No to gdzie? Do wyboru pozostaje tylko Afryka.
— Słyszał pan coś więcej na ten temat? — zapytał Murphy z kamienną, pokerową twarzą.
— Tylko domysły, nic pewnego. Francuzi wątpią, żebyście byli w stanie zaatakować ich kraj tymi siłami, które dotąd zgromadziliście w Anglii, nawet jeślibyście się zebrali na to, żeby spróbować. Nie wierzą także, byście byli w stanie przeprowadzić inwazję bezpośrednio z Ameryki. Tu się z nimi nie zgadzam.
— No cóż, skoro, o ile mi wiadomo, nie mamy zamiaru atakować Północnej Afryki w najbliższym okresie — dojrzał szansę Murphy — to chcielibyśmy prosić o pomoc, która z taką inwazją nie ma nic wspólnego.
— O, a co to takiego?
— VEG pracuje nad silnikiem odrzutowym dla zakładów Junkersa. Chcielibyśmy uzyskać dostęp do dokumentacji technicznej tego silnika, a gdyby to się okazało możliwe, egzemplarza samego silnika.
— Powiem szczerze, że czegoś takiego się nie spodziewałem — odparł von Heurten–Mitnitz. — VEG? Znowu nasz wszędobylski, młody zdolny Erik Vollmer?
— Z tego, co mówi, on sam niezbyt się do tego zadania nadaje. Zdaje się, że nigdy nie był oczkiem w głowie swego ojca.
— Nie za bardzo — zgodził się von Heurten–Mitnitz. — Myślę, że zdobycie tych planów będzie właściwie niemożliwe. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś je pozostawił bez opieki. Poza tym, nie jestem inżynierem, ale z tego co wiem, kompletu rysunków technicznych tak skomplikowanego urządzenia jak silnik lotniczy raczej nie uda mi się upchnąć do teczki — zakończył sarkastycznie.
— Potrzeba nam tylko dokumentów dotyczących potrzebnych materiałów.
— Dalej nie mam pojęcia, skąd bym je mógł wydostać. A cały silnik?
— Dałby pan radę to załatwić?
— Gdzieś po zakamarkach pamięci tłucze mi się, że zakłady Vollmera w Augsburgu miały na swoich terenach eksperymentalną hutę metali kolorowych. Pojęcia nie mam, skąd to wiem, ale wiem. W każdym razie, w tej hucie, o ile dobrze się orientuję, przetapiano wyeksploatowane maszyny i urządzenia, odzyskując z nich cenne metale. Być może ten sam los spotyka zużyte podczas prób odrzutowe silniki lotnicze? Rozerwane, zatarte, czy spalone w wyniku kraks prototypów?
— Mógłby się pan tego dowiedzieć?
— Popytam. To może trochę potrwać, może nawet kilka miesięcy. To będzie trwało dotąd, aż znajdę kogoś, kto będzie wiedział. Domyśla się pan, oczywiście, że moje telefony są na podsłuchu i podejrzewam, że ktoś czyta moją pocztę?
— Telefony sami podsłuchujemy, ale z tą pocztą, pierwsze słyszę.
— Austriacki kapral nie ufa takim ja — uśmiechnął się von Heurten–Mitnitz. — Ciekawe, dlaczego?
Słysząc odsuwane drzwi biblioteki podpułkownik Edmund T. Ste — vens, wysoki, smukły, siwy mężczyzna po czterdziestce, uniósł wzrok znad pierwszego wydania „Lee w północnej Wirginii”, które wypatrzył na półce.
Po pomieszczenia wszedł jakiś młody człowiek.
— Dzień dobry, panie pułkowniku — powiedział i, nie czyniąc nawet próby podtrzymania rozmowy, czy przedstawienia się, ruszył prosto do regału, który zawierał — krył, poprawił się pułkownik — barek. Obecność barku w tym miejscu była dla niego zaskoczeniem, choć sporo czasu spędził myszkując po tym pomieszczeniu. Barek był naprawdę duży — mieściły się tam nie tylko butelki i szklanki, ale nawet mała lodówka.
Młody człowiek zakręcił palcem młynka w powietrzu nad rzędem butelek, w końcu wybrał jedną z nich.
— Panu też coś nalać, panie pułkowniku?
Podpułkownik Stevens, człowiek zwykle pewny siebie i opanowany, tym razem był jakoś dziwnie powściągliwy. Znajdował się na obcym gruncie. Nie bardzo wiedział, jak się zachować. Komandor Peter Douglass zapowiadał „roboczą kolację” i pułkownik zastanawiał się, czy wypada mu się na tym obiedzie pokazywać, zalatując whisky.
Po chwili uznał, że kimkolwiek był ten młody człowiek, musiał należeć do tutejszego kierownictwa. Nie wykazywał bowiem najmniejszych zahamowań w korzystaniu z zasobów barku i — co więcej — w ogóle wiedział, gdzie go szukać. Ton jego pytania wskazywał zaś na to, że najwyraźniej alkohol nie był tu zabroniony — co stanowiło bez wątpienia jasny punkt w otaczającej ich dżungli zakazów.
— Jeśli pan łaskaw — odparł podpułkownik. — Szkocką z odrobiną wody, proszę.
Młody człowiek nadal nie przedstawiał się.
Po chwili do biblioteki weszła Cynthia Chenowith.
— Powiedziano mi, że tu was zastanę.
— Z twego tonu wnoszę, że oczekiwałaś, że po przybyciu wmaszeruję do twojego gabinetu, stanę na baczność, zasalutuję i zamelduję o swoim przybyciu — odparł młody człowiek.
— Panie pułkowniku Stevens, to major Canidy. — Gospodyni nie dała się sprowokować, choć pułkownik widział, że kosztuje ją to sporo wysiłku.
Uścisnęli sobie ręce. W ciągu ostatnich kilku dni pułkownik Stevens sporo usłyszał o majorze Canidym. Wiedział, że ma się z nim spotkać, ale zaskoczyło go cywilne ubranie majora.
— Kolacja będzie o siódmej. Pozostali uczestnicy wkrótce przybędą.
— To będzie zwykły posiłek? Czy odprawa wojenna? A jeśli to drugie, to kim są „pozostali”?
— Jeżeli poprzez te pytania chciałeś się dowiedzieć, czy ty też masz w niej brać udział, to tak.
— Tak jest, proszę pani. Wprost nie mogę się doczekać, proszę pani.
Nie ryzykując dalszej utarczki, ruszyła do drzwi, ale zanim ich dotknęła, dosłyszała za pleców cichy głos Canidy’ego: — Niezły ogonek, co, pułkowniku?
Wściekła odwróciła się na pięcie i zobaczyła, że Canidy pokazuje pułkownikowi miotełkę do odkurzania, zakończoną pękiem różnokolorowych piór. Spojrzał na nią z niewinnym, łagodnym uśmiechem.
— Coś jeszcze, Cynthio?
Raz jeszcze odwróciła się na pięcie i niemal wybiegła z biblioteki. Stevens dostrzegł w oczach Canidy’ego pełną złośliwości satysfakcję.
— Czasami, jak mam szczęście, udaje mi się ją doprowadzić do tego, że zaczyna kląć. Zdziwiłby się pan, pułkowniku, jakie słowa ma w swoim słowniku ta wykształcona młoda dama.
Stevens roześmiał się, choć nie wiedział, dlaczego. Zastanawiał się, co się kryje za tym pojedynkiem.
— Z tego, co zrozumiałem, dała do zrozumienia, że będzie pan na kolacji, zgadza się, panie pułkowniku?
— Owszem, będę.
— Czy to oznacza, że jest pan jednym z nas?
— Chyba tak. Choć od bardzo niedawna.
— Zapytałbym pana, czym się pan zajmuje i o czym ma być mowa przy kolacji, ale wtedy zza boazerii wyskoczą krasnoludki z głośnym okrzykiem: „Wstydź się pan, to wbrew regułom!” i zabiorą nam whisky.
Stevens znowu się roześmiał. Bill Donovan uprzedzał go, by się nie dał zwieść niefrasobliwym manierom Canidy’ego, że to człowiek, na którego można liczyć w najgorszych okolicznościach. Stevens słyszał też o jego wyczynach bojowych w powietrzu, i że odbył już jedną zakończoną powodzeniem operację specjalną w Maroku. Ten niefrasobliwy młody człowiek to weteran, powiedział Donovan.
Kiedy w 1939 roku w Europie rozpoczęła się wojna, Stevens był cywilem. We własnej smutnej opinii, raczej nie miał szans na założenie munduru. Nawet jak się zrobi naprawdę gorąco i trzeba będzie naprawdę mocno skrobać dno beczki, mógł co najwyżej liczyć na etat oficera oświatowego w jakimś obozie szkolenia unitarnego w Arkansas czy Południowej Dakocie. Pytał o swoje szanse w 1940 roku i dość jasno dano mu do zrozumienia, że dla Departamentu Wojny był nadal persona non grata. W 1937 roku, po szesnastu latach służby rozpoczętej po opuszczeniu murów Akademii Wojskowej w West Point, wraz z rocznikiem 1921 jej absolwentów, Edmund T. Stevens wystąpił z prośbą o zwolnienie ze służby wojskowej. W ciągu tej półtorej dekady zdołał awansować na zaledwie kapitana artylerii nadbrzeżnej.
Od samego początku jego żona nie lubiła jego służby i wraz z całą swoją rodziną naciskała na niego, żeby dał sobie spokój. Najwyraźniej nie była mu pisana kariera dowódcza i wysokie stopnie. Pensja była głodowa, a dzieci nie miały właściwego środowiska do wychowania. Raz bardziej subtelnie, innym razem prosto z mostu, mówiła mu — nie jesteś już dzieckiem i czas odłożyć na bok kubełek i łopatkę.
Dodatkowo rozczarowany faktem, że nie znalazł swego nazwiska na liście awansowej na majora w roku 1937, uznał, że czas by wreszcie na to i złożył rezygnację. Zabrał rodzinę z Fort Bliss w Teksasie do Nowego Jorku, gdzie teść bardzo szybko znalazł mu zajęcie w swoim przedsiębiorstwie, zajmującym się importem europejskich trunków i konserw.
Do jesieni 1938 roku własną ciężką pracą (z, jak żartował, małą pomocą kontrolnego pakietu akcji należącego do jego żony) awansował na stanowisko wicedyrektora działu europejskiego firmy i wyjechał do Londynu. Ostatni rok przed wojną był dla Stevensów po prostu wspaniały. Chłopcom bardzo się podobało w szkole z internatem, mimo absurdalnych mundurków i zwyczajów, dzięki czemu mieli z Debbie w Londynie cały dom dla siebie i przeżyli coś w rodzaju drugiego miesiąca miodowego. Pierwszy nawet się do niego nie umywał — w końcu na co sobie może pozwolić podporucznik?
Kiedy rozpoczęła się wojna, z przykrością wrócili do Stanów na pokładzie „Queen Mary” w jej ostatnim pokojowym rejsie do Nowego Jorku. Tuż po ich wyokrętowaniu olbrzymi transatlantyk poszedł do stoczni, w której miano go przerobić na gigantyczny transportowiec wojskowy, zdolny zabrać prawie całą dywizję w jednym rejsie.
Tuż przed Pearl Harbor Edmund T. Stevens wpadł przypadkiem na Williama J. Donovana w barze „Baltusrol Country Golf Clubu” w New Jersey. Donovan zapytał, jak zamierza spędzić wojnę, a wtedy nieco zawiany Stevens odpalił, że może zdoła odzyskać stopień w korpusie zaopatrzenia Armii.
— Chcesz wracać do wojska? — zaskoczony zapytał Donovan.
— Jeśli tylko będą mnie chcieli. Dość jasno uzmysłowiono mi, że Armia się na mnie zawiodła. W związku z tym obawiam się, że na odzyskanie stopnia oficerskiego w artylerii nie mam co liczyć, ale może chociaż liczyportki będą mnie chciały. Wiem wszystko co trzeba o transporcie i przechowywaniu puszek z żarciem.
— Nie zdziw się, gdybym się wkrótce do ciebie odezwał — powiedział na pożegnanie Donovan.
Kiedy zaczęła się wojna, Stevens zgodnie z oczekiwaniami dostał stopień kapitana rezerwy Korpusu Kwatermistrzowskiego Armii USA. Tak, jak przewidywał, więcej to miało wspólnego z jego doświadczeniem w obracaniu puszkami, niż dyplomem West Point. Co gorsza, od liczyportków też długo nie było żadnej depeszy, żeby porządkować sprawy przed powołaniem do czynnej służby wojskowej. Rozczarowany, ale nie zaskoczony, zaczął już zapominać o planach powrotu do służby wojskowej, a na pewno zapomniał o przelotnej rozmowie z Donovanem w barze dla golfistów w „Baltusrolu”. Ze spuszczoną głową i podwiniętym ogonem wrócił do rodzinnego interesu.
Aż tu pewnego dnia sekretarka zajrzała do gabinetu z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia na twarzy. Powiedziała, że przy telefonie ma kogoś z Armii, kto szuka jakiegoś pułkownika Edmunda Stevensa.
— Edmund Stevens, przy telefonie.
— Proszę zaczekać, panie pułkowniku, pułkownik Donovan chciał z panem rozmawiać.
— Ale jaki pułkownik? Co mi pani… — ze słuchawki doszła go melodyjka, wygrywana przez centralę przy przełączaniu.
— Ed? — zaczął Donovan bez żadnych wstępów. — Jak szybko możesz się u mnie pojawić? Potrzebuję cię natychmiast.
Pomimo zaskakującego wszystkich, z nim samym na czele, bezwarunkowego odruchu na dźwięk trąbki, nie udało — mu się dostać biletów na najbliższy pociąg Congressional Limited do Waszyngtonu. W ogóle nie udało mu się dostać do stolicy wcześniej niż o wpół do dwunastej następnego dnia.
Żona była wściekła. Ed był za stary, żeby jak byle szczeniak rzucać wszystko w diabły i gnać w te pędy do Waszyngtonu tylko dlatego, że Donovan zagwizdał. Rozważał jej argumenty po drodze j do Waszyngtonu. Dodatkowo wzmacniał je wstydliwy fakt, że o mało nie musiał jechać w garniturze, bo jego kapitański mundur po prostu się na nim nie dopinał i trzeba go było w ostatniej chwili poszerzać.
W Waszyngtonie było jeszcze gorzej. Ledwie przeszedł pół poczekalni Union Station, kiedy podszedł do niego żandarm, zasalutował i zapytał, czy panu kapitanowi nie wiadomo, że skórzany pas oficerski, który ma na sobie, został wycofany ponad rok temu. Bardzo mu przykro, zapewniał, ale takie są rozkazy, więc będzie musiał panu kapitanowi udzielić upomnienia za nieprzestrzeganie przepisów mundurowych. A w tym celu prosi o legitymację oficerską, żeby go mógł spisać. Oczywiście, Stevens nie miał żadnej legitymacji.
Zrobiła się z tego straszna chryja i już z rezygnacją machnął ręką i zgodził się patrolowi oprowadzić na posterunek, gdzie miał odpowiadać za podszywanie się pod oficera, kiedy jak spod ziemi wyłonił się jakiś marynarz. Zapytał szamoczącego się z żandarmami oficera, czy nazywa się Edmund T. Stevens, po czym pokazał dowódcy patrolu jakiś dokument i tamten kazał go puścić. Żandarmi zasalutowali i zmyli się bez słowa.
— Jestem bosman Ellis, panie pułkowniku — przedstawił się jego wybawca. — Wysłał mnie po pana komandor Douglass. Musieliśmy się minąć na peronie.
— Nazwisko się zgadza, bosmanie, ale jestem tylko kapitanem. Już tłumaczyłem to przez telefon…
— Tak jest, panie kapitanie. Cokolwiek pan kapitan rozkaże, sir. Po czym zaprowadził Stevensa do restauracji w hotelu „Wardman Park”, gdzie wraz z pułkownikiem Donovanem i komandorem Douglassem zjedli obiad.
Tego popołudnia po raz pierwszy usłyszał o Biurze Służb Strategicznych. Donovan powiedział mu, że chciał, by Stevens pojechał do Londynu w jego imieniu i zorganizował tam miejscowy oddział OSS, obejmując nad nim nadzór od strony administracyjno–finansowej. Donovan, jak powiedział, potrzebował do tego od zaraz kogoś, kto miał na tyle doświadczenia wojskowego, by mógł się kontaktować z miejscowymi bazami amerykańskich sił zbrojnych, z których będzie pochodzić 90 procent ich zaopatrzenia, a zarazem na tyle znał nawyki „tubylców”, by nawiązać z nimi korzystne stosunki. Według Donovana Stevens odznaczał się rzadką kombinacją obu tych cech, więc oczekuje, że zgodzi się podjąć tego zadania. I Stevens z miejsca się zgodził.
— Niech pan sobie kupi oznaki stopnia, pułkowniku — zakończył Donovan, wręczając mu arkusz papieru powielaczowego. Odbity na nim był rozkaz personalny, awansujący kapitana rezerwy Korpusu Kwatermistrzowskiego Armii USA do stopnia podpułkownika czasu wojny i powołujący go do czynnej służby wojskowej na okres działań wojennych oraz sześć miesięcy po ich zakończeniu. Ten sam rozkaz przydzielał go do służby w Sztabie Generalnym, w dyspozycji Kolegium Szefów Sztabów, a dalej do Biura Służb Strategicznych.
Kilka następnych dni zeszło na odprawach, z których kilku nie rozumiał. W poczuciu obowiązku zameldował o tym komandorowi Douglassowi.
— Kiedy dotrze pan na miejsce, pułkowniku, wszystkie elementy układanki same się ułożą — usłyszał w odpowiedzi. — Jutro wieczorem odbędzie się robocza kolacja, podczas której wiele rzeczy się wyjaśni. Jeśli ma pan ochotę, może pan wziąć sobie dzień wolny i pojechać do domu. Proszę tylko być z powrotem, powiedzmy, o wpół do szóstej wieczorem jutro.
— Czy przed wyjazdem do Londynu dostanę jakiś urlop?
— Myślę, że to w obecnych warunkach niemożliwe. Będzie pan natomiast często przyjeżdżał do Stanów i jestem pewien, że wtedy coś się da zorganizować.
Żona dostała furii, kiedy się dowiedziała, że natychmiast rusza do Europy. On natomiast zareagował uczuciem, które bardzo starannie maskował — zachwytem, radością na granicy ekstazy, zupełnie jak więzień, skazany na dożywocie, który zostaje niespodziewanie ułaskawiony.
Canidy nalał sobie drugiego drinka, ale Stevens grzecznie odmówił. W drzwiach biblioteki pojawił się muskularny porucznik w wyjściowym mundurze i świecących butach spadochronowych. Tuż za nim stał inny młody człowiek w mundurze bez żadnych oznak poza skrzydłami spadochroniarza na piersi.
— A czego ten się tak wystroił, Martin?
— Jego awans właśnie przyszedł, panie majorze.
— To gdzie jego belki?
— Jeszcze nie złożył przysięgi. Myślę, że lepiej z tym zaczekać, do czasu aż ją złoży.
— Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że skończyłeś West Point. Zdaje się, że ten cały Martin, czy jak mu tam, nie jest pewien, czy to pochwała, czy obelga. A major Canidy zapewne by sobie nie pozwolił na ten żarcik, gdyby wiedział, że stojący obok niego wojak z lodówki też maszerował w Długiej Szarej Linii.
— Czy te srebrne skrzydła na twojej piersi znaczą to, co myślę? Naprawdę z własnej woli wyskoczyłeś z całkiem dobrego samolotu?
— Odwal się, Dick — warknął drugi młodzieniec, spoglądając spode łba na majora.
— Erik, będziesz teraz oficerem i dżentelmenem, więc powinieneś się wreszcie nauczyć traktować przełożonych z większym szacunkiem.
Spojrzenie spode łba nabrało jeszcze na intensywności, ale nie towarzyszyły mu już żadne słowa.
— Jim też z wami przyjechał?
— Tak jest, panie majorze. Poszedł się przywitać z panną Chenowith.
— O ile go znam, wolałby się nie ograniczyć do przywitania. Przepraszam, panie pułkowniku. Ci panowie to porucznik Martin i już wkrótce podporucznik Vollmer. Zajmują się wyskakiwaniem z samolotów.
Ta prezentacja była całkowicie zbędna. Pułkownik Stevens miał w ramach zapoznawania się z nowymi obowiązkami okazję czytać akta obu oficerów. Teraz jedynie mógł nareszcie połączyć nazwiska z twarzami.
— Nazywam się Stevens. Miło mi panów poznać.
Komandor Douglass, panna Chenowith i kapitan Whittaker weszli do biblioteki kilka minut później. Tuż za nimi Charity Hoche wtoczyła wózek kelnerski z tacami zakąsek.
— Myślę, że powinniśmy zacząć od małej uroczystości dla uczczenia tej podniosłej chwili.
— Jakiej podniosłej chwili? — zapytał Canidy.
— Zaprzysiężenia Erika Vollmera jako oficera Armii Stanów Zjednoczonych. Myślę, że wypada poprosić pułkownika Stevensa, jako najstarszego spośród obecnych oficera Armii, by pełnił obowiązki mistrza ceremonii.
— To dla mnie zaszczyt.
Vollmer położył rękę na Biblii, powtórzył słowa przysięgi, po czym stał w milczeniu, kiedy Douglass i Stevens przypinali mu do naramienników złote belki podporucznika.
Potem każdy ściskał rękę Vollmerowi i gratulował mu, co Stevensowi nasunęło podejrzenie, że znowu biedaka robią w konia, choć na razie jeszcze nie miał pojęcia jak.
Charity Hoche zakończyła swoje gratulacje nadspodziewanie osobistym pocałunkiem i Canidy podejrzewał, że jeśli połowa z tego, co o jej szczodrości w szafowaniu swoimi wdziękami mówiła Ann było prawdą, to ten pocałunek jest tylko próbką tego, na co Erik może liczyć w ramach prezentu dziś wieczorem. Nie to go jednak zaskoczyło — przy stole nakrytym do ich roboczej kolacji nakryte było także miejsce dla niej.
Douglass rozpoczął część roboczą od pochwalnej mowy na cześć doświadczenia, które reprezentuje pułkownik Stevens żarów —
no w życiu wojskowym, jak i cywilnym. Zakończył stwierdzeniem, że po ich przybyciu do Anglii pułkownik obejmie obowiązki szefa londyńskiego biura OSS.
— Po czyim przybyciu? — zapytał Canidy.
— Waszym — odparł Douglass i skinął głową pannie Hoche. Ta dopiero zaskoczyła Canidy’ego.
— Samolot wylądował w Anacostia o 15.30. Załoga pojechała do ONI i będzie tu za około godzinę.
— Jaki samolot? Może i nie jestem zbyt bystry, ale zupełnie nie rozumiem, o czym ona mówi.
— Wypożyczyliśmy Boeinga C–75 od Dowództwa Transportu Powietrznego lotnictwa Armii — wyjaśniła Charity, ignorując jego uszczypliwości. — To jedna z maszyn TWA, która miała służyć do transportu wysokich oficerów. Dzięki naszemu wyższemu priorytetowi udało nam się go im wyrwać. Nie za bardzo im się to spodobało, Dick i być może będziesz musiał włożyć trochę wysiłku w ich udobruchanie.
— A po co nam ten C–75? — zapytał Canidy.
— Żeby zabrać admirała de Verbey wraz z jego sztabem do Anglii w sposób odpowiedni dla oficera tak wysokiej rangi — wyjaśnił komandor Douglass. — Oraz do innych celów, o których porozmawiamy potem w węższym gronie.
Canidy domyślił się w lot, o jakie to „inne cele” chodziło. Najwyraźniej dodatkowy C–75 miał być zapasową maszyną do lotu afrykańskiego. Nie rozumiał tylko po co przerzucać admirała do Anglii.
— Uprzedzając twoje obiekcje, Dick — ciągnęła Charity — masz wyruszyć jutro rano o 8.45 z Anacostia. Admirał ze sztabem będą czekać w Lakehurst od 9.15. Dzięki temu załadunek pójdzie sprawnie i przed 10.30 powinieneś dotrzeć z nimi do Newark, skąd po południu samolot wystartuje do Anglii wraz z bombowcami B–17. To oznacza, że będziesz musiał stąd wyruszyć najpóźniej o 8.00 jutro rano. Do zawiezienia was wszystkich z bagażami potrzeba będzie dwóch samochodów. Ja będę prowadzić kombi, a bosman Ellis Buicka. Sprawdzałam przed chwilą, z pogodą nie powinno być kłopotów ani tu, ani w New Jersey.
— Wszystko dotarło, Dick? — zapytał komandor Douglass. — Jakieś pytania?
Canidy dojrzał iskierki rozbawienia w jego oczach. Widać było, że choć podoba mu się sposób prowadzenia odprawy przez Charity, reakcja Dicka bawi go znacznie bardziej.
— Jak dotąd żadnych — odparł.
— Londyn został powiadomiony o waszym przylocie, ale oczywiście potwierdzę im to zaraz po waszym starcie z Newark — ciągnęła Charity. — Będą na was czekać na Croydon i zabiorą do „Dorchestera”, gdzie spędzicie co najmniej dwa dni, zanim dotrzecie do Whitby House.
— Whitby House? — zapytał Canidy.
— „Dorchester”? — zapytał w tej samej chwili pułkownik Stevens. Canidy wskazał na Stevensa, oddając mu pierwszeństwo w uzyskaniu odpowiedzi.
— Pułkownik Donovan uważał, że powinno się to panu spodobać — uśmiechnął się Douglass.
— Co to jest Dorchester? — zapytał Canidy.
— Najlepszy hotel w Londynie — wyjaśnił Stevens.
— Co się kryje za tą ujmującą troską o nasze dostatnie życie doczesne? — zapytał podejrzliwie Canidy.
— Chcielibyśmy, żeby admirałowi było wygodnie. I, oczywiście, żeby pewni ludzie w Anglii nie przeoczyli jego przybycia.
— A co to jest Whitby House?
— Uznano za niezbędne, żebyśmy nawiązali ścisłe robocze kontakty z czymś, co Brytyjczycy nazywają Dyrekcją Operacji Specjalnych, SOE. To podobno coś jak OSS, z tą różnicą, jak podkreśla pułkownik Donovan, że oni podobno wiedzą, co robią. SOE prowadzi ośrodek, nazywany Stacją IX, w zarekwirowanej posiadłości ziemskiej koło Londynu. To jakby połączenie naszej wirgińskiej Farmy z Letniskiem w Deal. Są tam skoszarowani agenci przechodzący szkolenie. Mamy zamiar najszybciej jak to tylko możliwe, otworzyć własny ośrodek, wzorowany na Stacji IX. Powstanie on w oddanym na nasze potrzeby innym wiejskim pałacu, który nazywa się Whitby House. To posiadłość książąt Stanfield.
— I tam macie zamiar przenieść admirała?
— Ty go tam przeniesiesz, Dick — odparł z naciskiem Douglass. — Nadal za niego odpowiadasz. Podlegasz pułkownikowi Stevensowi. Ty wiesz, czego potrzeba, żeby zapewnić bezpieczeństwo i łączność admirałowi, a pułkownik Stevens zajmie się zorganizowaniem wszystkiego, czego będziesz potrzebował. Kiedy wraz z kapitanem Whittakerem będziesz się tym zajmował, podporucznik Vollmer i porucznik Martin przejdą szkolenie w Stacji IX. SOE zgodziła się także wypożyczyć nam jednego ze swoich ludzi, żeby pomógł zorganizować nasz własny ośrodek szkoleniowy.
— Charity — Douglass odwrócił się ku drugiemu końcowi stołu, kiedy skończyli już jeść — czy mogłabyś z łaski swojej dotrzymać towarzystwa kapitanowi Whittakerowi i porucznikom, podczas gdy my z majorem Canidym zajmiemy się dalszymi szczegółami?
Kiedy wszyscy młodsi stopniem od Canidy’ego wyszli, Douglass rozpoczął drugą część odprawy.
— Jest kilka spraw, o których inni nie powinni wiedzieć.
— Doprawdy? — zapytał sarkastycznie Canidy.
Cynthia posłała mu mordercze spojrzenie, Douglass pokręcił tylko głową z rezygnacją, ale Stevens uśmiechnął się. Canidy dojrzał to i posłał mu również uśmiech.
— To co, pozwolimy jednak admirałowi ukraść pancernik? — zapytał.
— W tej sprawie decyzja jeszcze nie zapadła — odparł Douglass, udając, że bierze pytanie Canidy’ego za dobrą monetę. — Chodzi natomiast o mały polityczny szantaż. Generał Hsenhower dostaje białej gorączki na samą myśl o de Gaulle’u i nawet uważa, że de Gaulle może bardzo zaszkodzić operacji „Torch”. I jeśli mu to ujdzie na sucho, Ike dostaje gęsiej skórki na myśl o tym, co tamten wymyśli, kiedy dojdzie do lądowania w Europie, a gdyby nie daj Bóg, trzeba było lądować we Francji… Jezu! W związku z tym Eisenhower stara się zdjąć sobie de Gaulle’a z pleców. Posunął się nawet do propozycji, żeby go całkowicie odciąć od naszych źródeł i poparcia. Brytyjczycy się z nim nie zgadzają…
— A to dlaczego? — zainteresował się Stevens. — O co im chodzi? Tak się nagle pokochali z de Gaulle’em? Jeśli mi to jakoś umknęło w czasie odpraw, to przepraszam.
— Co do tego, że generał sprawia więcej trudności, niż ich rozwiązuje, Brytyjczycy są z nami całkowicie zgodni. Po prostu postulowali inne rozwiązanie problemu. Bo ja wiem, wypadek w czasie testowania nowej broni, czy coś takiego…
— No, no. Byliby do tego zdolni?
— A cóż to za problem? Tyle że ani Ike, ani prezydent na to nie chcieli pójść. Przynamniej na razie. Eisenhower zasugerował więc, a Roosevelt zaaprobował, inne wyjście. Być może wiadomość o tym, że „potajemnie” przerzuciliśmy do Anglii admirała sprawi, że de Gaulle stanie się bardziej skłonny do współpracy. Być może uzmysłowi mu to kruchość jego statusu głowy państwa z własnego nadania.
— To po co ta tajemnica? Pokażmy to w kronice filmowej, żeby nie przeoczył.
— Nie. Jeśli przewieziemy go oficjalnie, to będzie oznaczało konfrontację. Ike nie chce otwartej konfrontacji, jeśli da się jej uniknąć. Jeśli go potajemnie przerzucimy, starając się jednak, by tego nie przeoczył, to będzie zupełnie inna historia. Oczywiście, groźba zastąpienia generała admirałem nie jest do końca blefem. Jeśli Roosevelt postanowi, że czas de Gaulle’a minął, będziemy mieli de Verbeya już na miejscu.
— Czyli dalej pozwalamy mu wierzyć, że to wszystko ma na celu realizację jego planu opanowania Jeana Barta”, żeby nie sprawiał kłopotów w Anglii?
— Jego plan naprawdę jest rozważany. Na razie z półki „niewykonalne” przeszedł na „niewarta skórka za wyprawkę”.
— A co z samolotem? Czy jego lot ma tylko zwrócić uwagę ludzi de Gaulle’a, czy są jakieś inne cele?
— Dick, jestem pod wrażeniem. — Komandor Douglass przyłożył rękę do piersi i skłonił głowę w niemym hołdzie. — Nareszcie się nauczyłeś, że czasami już zadając pytanie można coś niepotrzebnie zdradzić. W tym akurat przypadku, niepotrzebnie się kłopotałeś, pułkownik Stevens jest całkowicie wprowadzony w sprawę lotu afrykańskiego. A wracając do pytania — tak, samolot, który przywiezie admirała będzie zapasową maszyną na lot do Afryki. Zaraz po waszym lądowaniu w Anglii, zostanie skierowany do strzeżonego hangaru i ogołocony z siedzeń, wykładzin i podłóg, tak jak C–75 z Lakehurst. Mamy nadzieję, że de Gaulle uwierzy, że ten samolot pozostaje do dyspozycji admirała i czeka w hangarze na jego rozkazy. De Gaulle od jakiegoś czasu usiłuje wydębić od Eisenhowera dyspozycyjnego C–47, ale Ike jest na niego wściekły i nie ma zamiaru mu dawać żadnych prezentów. Mamy nadzieję, że świadomość tego, że de Verbey dostał samolot, i to jeszcze C–75, będzie dodatkowym ciosem dla jego monstrualnie rozrośniętego ego.
— Mój Boże, cóż to za makiawelizm, komandorze — zaśmiał się Canidy.
— Nie wiem czemu, ale zabrzmiało to jak komplement. I chyba rzeczywiście nim było.
— O tak, na równi z takimi komplementami jak mędrek, oszust i intrygant.
— Jeszcze jedno, czego nie chciałbym, żeby pan uważał za kolejny rekwizyt inscenizacji.
— Cóż takiego?
— Ustalono, że Whitby House będzie chronione przez batalion piechoty.
— Batalion? Jezu, toż to trzystu ludzi!
— Też uznałem, że to lekka przesada, ale Ike załatwił to ponad moją głową. Zdaje się, że uważa aż taką ochronę admirała za element budowania jego pozycji w oczach de Gaulle’a.
— Kompania byłaby akurat — myślał na głos Canidy. — Reszta niech by się normalnie szkoliła.
— Doszedłem do tego samego wniosku i postanowiłem zrobić właśnie tak, zamiast się kłócić. Ale chcę, żeby jedno było jasne. Admirała naprawdę trzeba będzie tam chronić, Dick.
Canidy spojrzał na niego zaskoczony.
— Pan coś sugeruje, komandorze?
— Tak długo, jak admirał siedział w głuszy New Jersey, nie stanowił dla De Gaulle’a żadnego liczącego się zagrożenia. W Whitby House to już zupełnie inna historia. Proszę o tym pamiętać. 1 co więcej, przekonać o tym dowódcę batalionu.
— Ten de Gaulle sprawia wrażenie czarującego człowieka. — Canidy nie mógł się wyzbyć obiekcji.
— Być może, ale jest święcie przekonany, że Bóg jemu właśnie powierzył honor Francuzów. Ludzie, którzy przyjmują rozkazy bezpośrednio od Boga, potrafią być trudni do wytrzymania i niebezpieczni.
— Ile z tego mogę powiedzieć Whittakerowi, Martinowi i Vollmerowi?
— Jeśli uznasz, że Whittaker powinien wiedzieć, masz prawo mu powiedzieć, że życiu admirała może grozić realne niebezpieczeństwo.
— A co z pozostałymi?
— Pozostawiam ci decyzję, ale nie widzę powodu, dla którego miałbyś cokolwiek mówić Martinowi czy Vollmerowi.
— To po co ich w ogóle wysyłacie? Douglass i Stevens wymienili spojrzenia.
— Jutro rano bosman Ellis dostarczy pułkownikowi małą walizkę. Będzie ona zawierać nieco ponad milion dolarów w funtach, dolarach, frankach szwajcarskich i francuskich. Większość jest przeznaczona dla londyńskiej placówki OSS, ale ćwierć tego miliona, albo i więcej, bo negocjacje pomiędzy Murphym i Sidim el–Ferruchem nadal trwają, pojedzie do Maroka. Zawiozą je Vollmer i Martin.
Canidy w milczeniu patrzył na Douglassa, rozważając to, co przed chwilą usłyszał. Pieniądze go nie poruszyły. Fine też zabierał w lot do Afryki sto tysięcy. Chodziło o coś innego.
— I nie dowiem się, oczywiście, dlaczego po prostu nie wyślecie tych pieniędzy w poczcie dyplomatycznej?
— W każdym razie nie w szczegółach.
— No to może na płaszczyźnie filozoficznej?
— Zanim poprosisz kogoś, żeby zrobił coś ważnego, czasem trzeba go poprosić o coś mniej ważnego, żeby się przekonać, jak sobie z tym poradzi.
— Żeby sprawdzić, czy można mu zaufać, tak? — zapytał Canidy i nagle zrozumiał, kto miał być sprawdzany. — Nie mówi pan o Vol — lmerze, prawda? Chodzi o von Heurten–Mitnitza, tak? Wystawi mu pan Vollmera jak kość psu na misce, żeby sprawdzić, czy zdoła oprzeć się pokusie.
— To ty tak twierdzisz. — Douglass rozłożył ręce.
— Chryste! — odparł Canidy i już nic więcej nie mówił. Donovan miał rację, pomyślał Stevens. Canidy, kiedy przychodzi co do czego, jest bardzo dobry.
Charity Hoche podeszła do drzwi na dźwięk dzwonka, który nacisnął strażnik przy bramie. Rzuciła okiem na gościa, którego przybycie stało się przyczyną wezwania i wiedziała, że będą kłopoty.
— Ann, wiesz doskonale, że nie powinnaś była tu przyjeżdżać — powiedziała.
— Ta pani ma legitymację prasową i powiedziała, że jest umówiona z panną Chenowith — wyjaśnił strażnik.
— Czyżby? — zapytała Charity Ann.
— Owszem. Zadzwoń do Cynthii.
Charity wiedziała, że Ann kłamie, ale powiedziała: — Chwileczkę, sprawdzę — i zamknęła drzwi.
Dwie minuty później otworzyła je Cynthia Chenowith.
— Ja się tym zajmę — powiedziała do strażnika. — Wejdź, proszę, Ann.
Do domu nie weszły jednak głębiej, niż do korytarza na parterze.
— O co chodzi?
— Myślałam, że się dogadałyśmy, że zostanę czymś w rodzaju honorowej Dyletantki.
— Nie, dogadałyśmy się tylko, że nic nie napiszesz i nie będziesz zadawać pytań. Nie powinnaś tu przyjeżdżać.
— Gdzie jest Dick?
— Myślałaś, że będzie tutaj? Skąd ten pomysł?
Ann nie odpowiedziała. Przecież nie mogła przyznać, że sam Dick dzwonił do niej przed wyjazdem z Deal, że dostał rozkaz wyjazdu do Waszyngtonu z zapasem bielizny na dwa tygodnie. Nie mógł obiecać, że tam będzie, ale gdyby mogła się wyrwać i spróbować…
Cynthia zrozumiała przedłużającą się ciszę.
— Nie ma go tu, Ann. I nie będzie.
— Gdzie on jest?
— Nie mam pojęcia.
— Chciałaś powiedzieć, że mi nie powiesz.
— Chciałam powiedzieć, że go tu nie ma — powtórzyła Cynthia i nagle żal jej się zrobiło Ann. — Nie będzie go tu, Ann, przez jakiś czas.
— Czyli wyjechał za granicę? — zaryzykowała Ann. Reporterski instynkt podpowiadał jej, że trafiła w dziesiątkę.
— Nic takiego nie mówiłam — zastrzegła się Cynthia.
— Dziękuję za nic, w takim razie — powiedziała Ann i ruszyła do drzwi.
— Czekaj, powiem Charity, żeby cię odwiozła do miasta.
— Nie zawracaj sobie głowy.
— Nie rób z siebie większego durnia, niż jesteś — odparowała Cynthia, po czym zawołała Charity.
Mimo wszelkich wysiłków — z najbardziej szczerymi łzami i szlochem, na jakie ją było stać, włącznie — nie zdołała po drodze wyciągnąć z Charity żadnych szczegółów. W końcu dała spokój. Biorąc pod uwagę, to co już wiedziała, miejsce pobytu Dicka nie było tak do końca zagadką dla niej. Wyjechał z Deal i nie było go tutaj, więc musiał wyjechać za granicę. Do tej pory zajmował się Europą i Afryką, a nie Dalekim Wschodem, więc Pacyfik odpadał. Razem z nim na pewno był jeszcze ten francuski admirał, no i Vollmer. Amerykańskie interesy w Europie załatwiało się z Anglii, a więc z Londynu. Ciężko go będzie znaleźć w dziesięciomilionowej metropolii, ale nie było mowy o tym, żeby go znalazła siedząc w Memphis, w stanie Tennessee.
— Charity — powiedziała — wysadź mnie pod Woodwardem i Lathropem.
Renomowany waszyngtoński dom towarowy mieścił się o dwie przecznice od stołecznego biura koncernu Chambers Publishing. Niech się te dwie jędze bawią dalej w swoją Wielką Tajemnicę. Po co Charity ma zameldować Cynthii Chenowith, że Ann prosto od nich pojechała do redakcji?
— Słuchaj, naprawdę mi przykro — powiedziała Charity, kiedy Ann wysiadała.
— Wiem — odparła i trzasnęła drzwiami.
W Chambers Publishing okazało się, że nie będzie musiała załatwiać sprawy przez telefon. Kiedy weszła do redakcji i zadzwoniła do biura ojca, powiedziano jej, że pan Chambers jest w Waszyngtonie.
Był w swoim gabinecie, siedział rozdarty pomiędzy ojcowskim zadowoleniem z jej obecności i dyrektorską świadomością, że obija się w stolicy, zamiast pracować w swojej gazecie na Południu.
— Coś nie tak? Wyglądasz na poruszoną.
— No cóż, ty mi dałeś robotę, tato, więc na twoje ręce złożę rezygnację.
— Można wiedzieć, z jakiej przyczyny?
— Nie chcesz mnie wysłać do Europy, więc muszę poszukać pracy u kogoś, kto mnie wyśle.
— Już o tym rozmawialiśmy, Ann.
— Pamiętam.
— Czy to ma coś wspólnego z Dickiem Canidym?
— Owszem.
— Wysłali go do Europy i ty chcesz podążyć jego śladem?
— Niczego takiego nie powiedziałam.
— Nie musiałaś. Słuchaj, ja cię naprawdę nie mogę wysłać do Europy. To Departament Wojny wydaje akredytacje. Każdego korespondenta wojennego trzeba zakwaterować i wyżywić. Mam wielu doskonałych ludzi, których bardzo chciałbym tam skierować i nie mogę wysłać ciebie zamiast jednego z nich.
— Tak myślałam. I właśnie dlatego składam wymówienie.
— I myślisz, że cię ktoś inny wyśle? — zapytał tonem, nie pozostawiającym złudzeń, że śni.
— Przyślę ci widokówkę z Londynu.
— A kto cię może wysłać do Londynu?
— Mnóstwo ludzi.
— Słuchaj, na każdego redaktora, którego zdołasz uwieść, żeby cię wysłał, ja znajdę dwóch jego przełożonych, którzy chętnie oddadzą mi przysługę i wybiją mu to ze łba. Nie bądź taka pewna siebie, smarkulo.
— A Gardiner Cowles? On ci też tak chętnie odda tę przysługę, papciu?
Spojrzenie, jakie jej posłał, potwierdziło celność strzału. Cowles wśród rozlicznych tytułów wydawał „Look”, magazyn fotograficzny, konkurujący z „Life’em”. Zapiekła nienawiść pomiędzy jej ojcem i Cowlesem potrafiła sprawić, że dałby jej posadę w Londynie dla samej satysfakcji przeciwstawienia się woli Chambersa.
Chambers wywnioskował ze słów Ann, że Cowles mógł jej to zaproponować. Tak, ten sukinsyn był do tego absolutnie zdolny!
— A cóż ty będziesz pisać dla Cowlesa, co? — zapytał Brandon Chambers, z całych sił starając się, by w jego głosie dała się słyszeć jedynie drwina i przelotne zainteresowanie. Na tym froncie poniósł sromotną klęskę, co jeszcze bardziej utwierdziło Ann w przekonaniu, że strzał był celny.
— Sprawy wojenne, które mogą zainteresować panie — odparła bez zastanowienia. — Życie i służba członkiń Pomocniczej Służby Lotniczej Kobiet, Pomocniczej Morskiej Służby Kobiet, kobiety w piechocie morskiej.
— I naprawdę mogłabyś pracować dla Cowlesa?
— A choćby dla „Daily Workera”*, byle mnie wysłali do Anglii!
— Nie mówisz chyba poważnie?
— Przed wyjazdem spróbuję zajrzeć do domu — powiedziała Ann, sięgając po torebkę.
Przez chwilę zmierzyli się na spojrzenia i w końcu Brandon Chambers skapitulował.
— Greg Lohmer, który prowadzi nasze radio, wysyła do Londynu spikera WRKL z Nowego Orleanu, niejakiego Meachuma Hope’a. Ma stamtąd nadawać raport każdego wieczora na falach krótkich, przekazywany przez wszystkie stacje po drodze. Greg mówi, że facet ma wspaniały głos, ale to zupełna klapa, jeśli chodzi o podstawowe umiejętności dziennikarskie. Potrzebuje kogoś, kto mu będzie pisał teksty. Gdybym ci to załatwił i mogłabyś pojechać jako technik, czy asystentka, interesowałoby cię to?
— Gardiner Cowles już załatwia dla mnie akredytację. Jak to jest, że on może, a ty nie?
— Zadzwoń i sama się zapytaj.
— A może ty sam zadzwonisz?
— Ann, chcę, żeby to było jasne — powiedział Brandon Chambers, usiłując zachować twarz i przekształcić swoje bezwarunkowe poddanie w warunkową kapitulację. — Jedziesz pisać teksty dla Hope’a.
— Póki się nie da załatwić czegoś lepszego. Dziękuję, papciu.
— Nie mam pojęcia, jak to wytłumaczę twojej matce.
— Jesteś mądrym człowiekiem, tato. Coś wymyślisz.
Deszcz był słaby, ale siąpił bez przerwy, kiedy lądował C–75 Dowództwa Transportu Powietrznego lotnictwa Armii. Kiedy zjechali z pasa na drogę do kołowania i wreszcie po dłuższej chwili zatrzymali się, Canidy wstał i poszedł do kabiny pilotów, zobaczyć, co się dzieje.
Nie pozostawiając wątpliwości co do tego, że ciekawski pasażer przeszkadza pilotom w ciężkiej pracy, dowódca łaskawie poinformował Canidy’ego, że wieża kazała mu czekać, nie wyjaśniając powodów. To nie było pierwsze spięcie pomiędzy nimi w czasie tego lotu. Dowódcą załogi był zawodowy pułkownik, który zapewne nabił tysiące godzin, rozwożąc przed wojną wojskową pocztę C–33, a potem C–47. Wyglądał na takiego, który zaczynał jeszcze na Curtissach Jenny, zanim Canidy nauczył się czytać o wielkich wyczynach lotniczych, będących udziałem kolegów pułkownika.
Wyglądało na to, że rozmowa, jaką przed przydzieleniem do tego lotu odbyła z nim Dwójka, niezbyt odniosła skutek. Jeszcze nie zdążyli wystartować z Newark, kiedy Canidy już się dowiedział, że w jego światłej opinii przydzielanie go do przewozu jakiegoś zagranicznego admirała i paru młodych oficerów jest sabotażem wysiłku wojennego narodu, oraz karygodnym marnotrawieniem szczupłego zasobu sił i środków przez kaprysy waszyngtońskich gryzipiórków.
Pomiędzy Gander na Nowej Fundlandii a Prestwick w Szkocji, na najdłuższym i najbardziej nużącym odcinku trasy, Canidy poszedł do kabiny i zaoferował, że może zwolnić jednego z pilotów, przejmując stery.
— Ile ma pan godzin na C–75? — zapytał pułkownik.
— Dwadzieścia. Mam przeszkolenie i mogę latać na tym typie.
— Z dwudziestoma godzinami? Mowy nie ma, mój panie — orzekł kategorycznie, jakby sam miał sto razy tyle. Ciekawe, kiedy by zdążył, zastanawiał się Canidy. Wojsko położyło łapę na Stratoli — nerach zaledwie cztery miesiące temu, więc ile mógł na nich wylatać zawodowy pułkownik, nie będący przed wojną rejsowym pilotem któregoś z towarzystw, które miały Boeingi SA–307B? Mógł
mu to wygarnąć w oczy i zakończyć dyskusję, ale nie chciało mu się kłócić z durniem.
Pomiędzy Prestwick, gdzie tankowali, a Londynem, pułkownik Stevens zaprosił pułkownika do kabiny pasażerskiej. Tam poinformował go, że w Londynie po wysadzeniu pasażerów i wyładowaniu ich bagaży, samolot zostanie umieszczony w hangarze pod strażą, gdzie zdemontuje się jego wyposażenie wewnętrzne i zamontuje dodatkowe zbiorniki paliwa. On sam, wraz z załogą, zakwaterują na Croydon i będą oczekiwali na sygnał do startu, który nadejdzie z dwunastogodzinnym wyprzedzeniem.
— Obawiam się, że będę musiał otrzymać polecenie od kompetentnego w tym zakresie dowództwa Armii, żebym pozwolił dokonywać jakichkolwiek modyfikacji maszyny — odpowiedział pilot.
Stevens czuł, jak powoli go krew zalewa. Sięgnął pod fotel, odpiął kajdanki, które mocowały do niego teczkę z dokumentami i wyjął z niej, otwierając szyfrowy zamek, rozkaz na blankiecie Kolegium Szefów Sztabów z czerwonymi nadrukami ŚCIŚLE TAJNE. Stwierdzało ono, że pułkownik Edmund T. Stevens ma prawo skierować samolot „w miejsce, którego wymaga wykonanie powierzonego mu zadania” i nakazywał „wszystkim bazom i instytucjom wojskowym Stanów Zjednoczonych udzielić pułkownikowi Edmundowi T. Stevensowi wszelkiej pomocy, o którą może się zwrócić”. Pod rozkazem widniał podpis przewodniczącego Kolegium Szefów Sztabów, admirała Leahy’ego.
— Chyba nie do końca rozumiem ten rozkaz — powiedział pilot po przeczytaniu.
— Więc może przetłumaczę go na coś bardziej zrozumiałego — Stevens ugryzł się w język, w ostatniej chwili powstrzymując epitet, którym miał zakończyć to zdanie. — Dla pana znaczy on tyle, że dopóki pana nie zwolnię, pułkowniku, jestem dla pana szefem sztabu Armii Stanów Zjednoczonych i nazywam się Marshall. Zrozumiał pan wreszcie?
— Tak jest, panie pułkowniku.
Canidy śledził całą scenę z fotela po drugiej stronie przejścia, rozbawiony nią i jednocześnie ucieszony właściwą, jego zdaniem reakcją Stevensa na głupotę pilota. Mimo to był pewien, że kiedy tylko wylądują, pułkownik i tak zadzwoni do najwyższego rangą oficera Armii, jakiego znajdzie. Przy odrobinie szczęścia może uda mu się dodzwonić do generała Iry Eakera. Wyleje mu swoje żale i w końcu usłyszy, że Stevens mówi prawdę, a do tego stosowny opeer za poruszanie sprawy operacji, o której miał obowiązek milczeć. Zanim to jednak nastąpi, mnóstwo ludzi w całej 8. Armii Powietrznej dowie się o specjalnym samolocie i o tym, co gromada dyletantów chce z nim zrobić.
Z drugiej strony, pułkownika dobrano właśnie z myślą o operacji afrykańskiej, jako pilota z dużą ilością godzin wylatanych na samolotach wielosilnikowych, z doświadczeniem w nawigacji, nabytym w długodystansowych lotach pocztowych zanim powstały pomoce nawigacyjne. Nie ulegało wątpliwości, że kiedy Donovan zażądał najlepszego możliwego pilota do C–75 na ten lot, lotnictwo Armii naprawdę się postarało i dało im dokładnie takiego człowieka, jakiego chcieli. A że się do tego okazał durniem i służbistą? Nikt nie jest doskonały…
Po chwili roztrząsania tego wszystkiego, porzucił nadzieję na bycie świadkiem chryi, jaka bez wątpienia by się wywiązała, gdyby pułkownik dodzwonił się ze swoimi żalami, gdzie trzeba. To byłoby piękne i bardzo pouczające, ale oni nie mogli sobie na to pozwolić. Nie mogli sobie pozwolić na rozgłos i nie mogli sobie pozwolić na utratę pilota. Postanowił podzielić się swoimi rozważaniami z pułkownikiem Stevensem.
— Widzę, że nasze myśli krążą podobnymi ścieżkami — uśmiechnął się Stevens. — Właśnie rozważałem treść małego przemówienia na temat konieczności zachowania tajemnicy wojskowej, jakim chciałem poczęstować naszego błyskotliwego przyjaciela z kabiny pilotów, zanim wyjdziemy.
Na Croydon stali bez ruchu przez cały kwadrans, zanim wieża w końcu wyznaczyła im stanowisko postojowe, daleko od budynku przedwojennego dworca lotniczego z jego słynną wieżą zegarową.
W pobliżu wyznaczonego miejsca zauważyli karawanę pojazdów. Była tam elegancka angielska limuzyna z krawędziami błotników pomalowanych odblaskową białą farbą, amerykańska wojskowa półciężarówka o nośności trzech czwartych tony i cztery amerykańskie samochody sztabowe.
Kiedy tylko otworzono drzwi, Canidy natychmiast zorientował się, że wrócił na front. Czuł znajome zapachy spalenizny i odchodów. Spalenizna przypominała zapachy płonących po japońskich bombardowaniach chińskich miast. Smród rynsztoków tam panował i przed wojną, w Londynie pochodził z pozrywanej bombami sieci kanalizacyjnej.
Dwóch pułkowników z naszywkami Naczelnego Dowództwa Sojuszniczych Sił Ekspedycyjnych w Europie odbyło krótką rozmowę ze Stevensem, który potem wrócił do samolotu i ogłosił, że zabiera admirała i jego oficerów sztabowych ze sobą, a Canidy ma się zająć zawiezieniem reszty do „Dorchestera”.
Limuzyna odjechała do Londynu, wkrótce niknąc w deszczu wraz z dwoma Fordami, w których zajęli miejsca trzej Amerykanie w oficerskich mundurach bez oznak stopni, za to z oznakami pracowników cywilnych wojska — wyszywanymi niebieskimi trójkątami z literami US na klapach oraz komandorzy ze sztabu admirała.
Kiedy zapakowano ciężarówkę, pozostałe Fordy odwiozły ich do hotelu. Tuż za lotniskiem dostrzegli pierwsze ślady bombardowań. W niegdyś ciągłych pierzejach ulic wyznaczanych zwartą, szeregową zabudową, tu i ówdzie sterczały opalone wyrwy, jak brakujące zęby. W kilku niezabudowanych miejscach widzieli też zarosłe już trawą leje po bombach, w brukach ulic też dawały się zauważyć regularne okrągłe obszary wyraźnie jaśniejszej, nierówno ułożonej kostki. W centrum wiele wystawowych okien na parterze i pomniki obłożono workami z piaskiem. Co jakiś czas na chodniku ulicy sterczały pudełkowate ceglane schrony przeciwlotnicze.
Parter „Dorchestera” także był obłożony workami z piaskiem. W holu widać było jednak resztki dawnego splendoru. Przy drzwiach stał portier w bogato szamerowanej liberii i cylindrze, choć tuż koło jego stanowiska, na podłodze obok unieruchomionych obrotowych drzwi, leżała wojskowa maska gazowa w parcianej torbie, nakryta płaskim stalowym hełmem. Po walizki z ciężarówki wybiegli mali chłopcy w mundurach boyów hotelowych, czerwonych kurtkach i śmiesznych czarnych toczkach na głowach. Hol był zapełniony oficerami w mundurach.
Wewnątrz czekał na nich jeden z „pracowników cywilnych”, którzy odjechali z Croydon z admirałem i Stevensem. Poprowadził ich do windy. Na piątym piętrze w korytarzu siedział drugi, identycznie umundurowany. Jego biurko zagradzało dostęp do części korytarza w skrzydle. Wewnątrz czekał na nich pułkownik Stevens, już sam. Przedstawił im człowieka, który przyprowadził ich z parteru jako „pana Ziglera z CIC*”.
Zigler wyjaśnił mu, że będzie odpowiadał za bezpieczeństwo admirała do czasu, aż Canidy uzna, że może go przenieść do Whitby House. On już oglądał posiadłość i poczynił pewne zalecenia co do podniesienia poziomu jej zabezpieczenia. Pierwsze pododdziały batalionu piechoty już zaczęły tam od rana przybywać.
— Dick, jeśli czujesz się na siłach, pojedź tam z samego rana — postanowił Stevens. — Po drodze będziesz mógł podrzucić Martina i Vollmera do Stacji IX. Samochód zabierze cię o ósmej.
— Tak jest — odpowiedział Canidy, choć najchętniej przespałby dwadzieścia cztery godziny.
Stevens, Canidy i Whittaker zjedli z admirałem de Verbey kolację w jego trzypokojowym apartamencie. Obsługa zachowała ślady dawnej elegancji, ale porcje były wręcz mikroskopijne. Canidy zamówił rostbef, oczekując wielkiego plastra soczystej polędwicy. Otrzymał zaś kawałek twardego jak podeszwa niezidentyfikowanego mięsa, powierzchni może 10 centymetrów kwadratowych.
W czasie posiłku pułkownik Stevens grzecznie, lecz stanowczo poprosił admirała, by w czasie swego pobytu w Londynie nie wychodził z hotelu i nie podejmował prób kontaktowania się z kimkolwiek.
Admirał przyjął „sugestię”, jak się wydawało, zdecydowany z rezygnacją poddać wszelkim upokorzeniom, które miało dla niego w rękawie OSS. Canidy’emu zrobiło się żal starszego pana.
Śniadanie w wykonaniu hotelowego baru nie różniło się bardzo od kolacji. Kawa — której podano tylko po jednej filiżance — okazała się wodnistą lurą, dżem, pokrywający zimne tosty był sztuczny, a jajecznica zrobiona z proszku. A potem dokładnie o ósmej pojawił się boy hotelowy w nasadzonym na bakier toczku, wyglądający dokładnie jak Johnny z reklamy papierosów Philip Morris, z umieszczoną na długim kiju tabliczką z nazwiskiem Canidy’ego. Kiedy Dick podniósł rękę, podszedł do niego.
— Pański samochód i szofer już czekają, sir — poinformował.
Samochód okazał się Plymouthem z amerykańskim żołnierzem za kierownicą. Nawet po upchnięciu części bagażu z przodu, kufer nie dał się zamknąć i trzeba go było zawiązać sznurkiem. Mimo to, dotarli do Stacji IX.
Canidy już po krótkiej rozmowie nabrał głębokiego przekonania, że angielska szkoła dla agentów to nieznośna zbieranina zarozumiałych palantów, którzy nie kryli swej wyższości nad amerykańskimi „kuzynami”.
Dowodzący ośrodkiem podpułkownik opowiedział Canidy’emu i Whittakerowi ze szczegółami, co ma w zanadrzu „dla ich chłopców”. To, co im przedstawił brzmiało na tyle sadystycznie, że Canidy przez chwilę poważnie zastanawiał się nad sposobem na wywianie stamtąd Martina i Vollmera. Po chwili musiał jednak porzucić te nierealne plany. Równie bez sensu byłoby tłumaczyć temu nadętemu idiocie, że Vollmer żył wśród Berberów marokańskich, cieszących się zasłużoną sławą wielkich wojowników na tyle długo — i na tyle udanie brał udział w ich wyprawach — że został przyjęty do ich szczepu jako honorowy członek. Tak samo nie było sensu tłumaczyć specjaliście od spadochronów, że skakanie na nich nie jest ani brytyjskim wynalazkiem, ani wyłącznie brytyjską specjalnością. A mógłby mu opowiedzieć historię zasłyszaną od Vollmera na temat młodego Martina. W szkole OSS w Wirginii Martin zabrał swoich kursantów na trening skoków z opóźnionym otwarciem i zafundował im mrożący krew w żyłach spektakl, „wypadając” z uprzęży spadochronowej i niknąc z oczu z przeszywającym okrzykiem. Potem okazało się, że wcale nie została z niego mokra plama — wszystko było ukartowane, a Martin miał ukryty pod kombinezonem zapasowy spadochron i z szerokim uśmiechem czekał na nich na lotnisku, kiedy wylądowali.
Martin miał na koncie ponad 60 skoków, kiedy przybył do nich z 82. Dywizji Piechoty (Spadochronowej) — eksperymentalnej jednostki powietrznodesantowej z Fort Benning. Canidy podejrzewał, że niejeden z jego angielskich „nauczycieli” nie zaliczył tylu skoków. Bardzo go kusiło, żeby to wszystko opowiedzieć pułkownikowi, ale się powstrzymał. Poszedł nawet dalej w rozwijaniu sojuszniczych więzi — wystąpił przed Vollmerem i Martinem, ze wszech sił starając się zachować kamienną twarz i pouczył ich, że mają mieć oczy szeroko otwarte, uczyć się wszystkiego, czego zdołają i nie kłócić się z gospodarzami.
Kiedy wraz z Jimem, krztusząc się od tłumionego śmiechu, wyszli do samochodu, okazało się, że Plymoutha nie ma. Kierowca widać uznał, że swoje obowiązki na ten dzień już spełnił i może wracać.
Brytyjczycy uznali to oczywiście za bardzo zabawne, ale w końcu dali im samochód na dalszą drogę. Okazał się nim rozlatujący się Austin Anglia, angielski samochodzik, którego konstruktor zapewne nawet nie śnił, że któregoś dnia przyjdzie mu pomieścić dwóch rosłych Amerykanów, ich bagaże i jeszcze szofera.
Lepsze to, niż iść na piechotę, przekonywał się ze wszech sił Canidy, kiedy wreszcie ruszyli. Whittaker orzekł z miejsca, że silnik Anglii brzmi jak „zajeżdżona kosiarka”, kiedy tak pomknęli z prędkością nie większą niż 40 km/h, trzęsącym się i trzeszczącym, jakby się miał zaraz rozpaść na tym deszczu „bolidem”. Wijąca się wiejska droga zdawała się nie mieć końca.
Przy wjeździe do Whitby House stał na warcie amerykański żołnierz w głębokim hełmie, osłonięty peleryną i z karabinem Garanda wiszącym lufą w dół, dla ochrony przed deszczem. Widok ten początkowo sprawił im wielką radość.
— Boże drogi! — wykrzyknął z wdzięcznością w głosie Whittaker. — Amerykański żołnierz! Cóż to za piękny widok! Tam gdzie stanęła stopa amerykańskiego żołnierza, jest też amerykańska kuchni — darł się dalej Jim. — Jestem gotów zginąć za mój kraj, ale dlaczego akurat z głodu na angielskim żarciu?
Nastrój jednak szybko zmienił się na rozdrażnienie.
Wartownik bowiem miał rozkaz nikogo nie wpuszczać, i nie widział powodu, dla którego miałby robić wyjątek dla dwóch oficerów amerykańskiego lotnictwa, którzy przyjechali angielskim gruchotem. Musiało minąć dziesięć minut, zanim oficer dyżurny był skłonny odpowiedzieć na wezwanie wartownika, a potem jeszcze pięć, zanim pułkownik pozwolił wpuścić Anglię wraz z jej przemoczonymi pasażerami.
Whitby House był olbrzymi i, jak wszystko, co widzieli dotąd w Anglii, sprawiał wrażenie zapuszczonego. Zapuszczony, czy nie, i tak robił wrażenie. Pamiętał podobne budynki, podróbki staroangielskich siedzib kolonistów, które widział, będąc uczniem w podstawówce. Żaden z tamtych jednak nie miał korytarzy zawieszonych autentycznymi zbrojami, mieczami i tarczami, jak ten. Pancerzy było tu tyle, że wyglądały, jakby ktoś wywiesił wypraną bieliznę do przeschnięcia.
Czekał już na nich oficer z londyńskiej placówki OSS, porucznik Jamison, z wiadomościami od pułkownika Stevensa. Wkrótce miał się pojawić angielski oficer, który miał służyć pomocą nowym lokatorom, kiedy pojawi się zapowiadana księżna Stanfield.
— Pułkownik Stevens polecił mi przekazać, że pokłada całkowite zaufanie w to, że potraficie sobie panowie poradzić z wizytą księżnej — powiedział Jamison.
— Panie poruczniku, niniejszym wyznaczam kapitana Whittakera na oficera odpowiedzialnego za kontakty z księżną.
— I czeka na panów pułkownik Innes, panie majorze. Muszę panów uprzedzić, że pułkownik jest w nienajlepszym nastroju.
— Co się stało?
— Powiedziałem mu, że nie może tu zakwaterować swoich oficerów. On na to, że chce to usłyszeć od pana.
— A dlaczego nie może tu zakwaterować swoich ludzi? Jezu, przecież w tym pałacu można swobodnie pomieścić nie tylko jego oficerów, ale cały batalion!
— Ostateczna decyzja należy do pana, panie majorze. Ja tylko przekazałem to, co mi zalecili.
— Kto zalecił? Zigler z CIC?
— Tak jest, panie majorze. Zostawił dla pana mapę.
Mapa pokazywała dom ogrodzony dwiema liniami płotu z drutu kolczastego. Batalion wartowniczy miał stacjonować w strefie pomiędzy liniami zasieków. W rogu mapy znajdowała się notatka: Z OCZYWISTYCH WZGLĘDÓW BEZPIECZEŃSTWA PRZEWIDUJE SIĘ, ŻE JEDNOSTKI WARTOWNICZE NIE BĘDĄ MIAŁY WSTĘPU NA TEREN OGRODZONY WEWNĘTRZNYM PŁOTEM.
— Pokazał pan to pułkownikowi Innesowi, poruczniku?
— Ta mapa jest tajna, panie majorze. Uznałem, że nie trzeba.
— Gdzie on jest?
— Tam dalej wzdłuż korytarza jest taka wielka sala, nie wiem jak ją nazwać. — Wskazał ręką kierunek.
— No to zajmijmy się tym. Został pan uprzedzony, że pański przydział tutaj może potrwać jakiś czas?
— Tak długo, jak będzie mnie pan potrzebował. Takiego sformułowania użyto, panie majorze.
Canidy podał mu dłoń.
— Możemy się tu zestarzeć, poruczniku Jamison. Mając to na uwadze, może przestaniemy sobie paniemajorować? To mi może łatwo uderzyć do głowy. Z drugiej jednak strony, to jest kapitan Whittaker, który uwielbia wojskową etykietę.
— Jestem Jim Whittaker, Jamison — powiedział kapitan, także podając rękę porucznikowi.
Potem poszli wraz z Jamisonem korytarzem, wchodząc przez olbrzymie dwuskrzydłowe drzwi do pomieszczenia, które Canidy’emu rozmiarami i urządzeniem przypominało sztuczne lodowisko. Była to wielka, bardzo wysoka sala balowa z błyszczącym parkietem, której ściany zawieszone były czymś, co wyglądało jak sztandary z czasów Wojny Dwóch Róż*.
Za stołem pod ścianą siedział łysy, krępy, zażywny podpułkownik piechoty w rozpiętej pod szyją koszuli bez krawata. Widząc Canidy’ego, wstał.
To nie wyraz szacunku dla mnie, tylko chce wyglądać bardziej wojskowo, kiedy będzie oddawał salut, którego ode mnie oczekuje.
— Dzień dobry, pułkowniku — powiedział, nawet nie podnosząc ręki. — Nazywam się Canidy i dowodzę tutaj. Może się pan wylegitymować?
Pułkownik był wyraźnie zaskoczony. Czegoś takiego zupełnie się nie spodziewał. Po chwili wahania, sięgnął do kieszeni koszuli i wyjął oprawną w plastik legitymację oficerską, którą Canidy zaczął uważnie oglądać. W tym czasie pułkownik sięgnął ponownie do kieszeni i wyjął jakąś złożoną na cztery kartkę, którą podał Canidy’emu, kiedy ten wreszcie zwrócił legitymację.
— To są moje rozkazy — powiedział.
— Dlaczego nie dał ich pan wcześniej porucznikowi Jamisonowi?
— Polecono mi pokazać je osobiście dowódcy ośrodka.
— Na przyszłość, pułkowniku, proszę pamiętać, że porucznik Jamison jest moim adiutantem. A to kapitan Whittaker, mój zastępca.
— Rozumiem.
— Jamison, proszę dać pułkownikowi mapę.
— Tak jest, panie majorze.
— Niniejszym upoważniam pana do zapoznania z zawartością tej mapy oficerów w stopniu kapitana i powyżej, których uzna pan za uprawnionych do tego. Chciałbym poznać panów sugestie dotyczące wykonania ogrodzeń i ocenę potrzebnej do tego ilości materiałów i roboczogodzin do, powiedzmy, ósmej rano dnia jutrzejszego. Da pan sobie radę?
— Tak jest, sir.
I na to właśnie czekałem. Od tej pory będziesz grzeczny, prawda?
— Kiedy sprawy trochę się tu unormują, być może będziemy mieli czas na zjedzenie wspólnego obiadu. Na razie jednak jest mnóstwo do zrobienia i bardzo mało czasu, więc będę musiał pana przeprosić i udać się do innych obowiązków.
— Rozumiem, sir.
Canidy bez słowa odwrócił się na pięcie i przemaszerował przez długą salę, znikając w końcu w drzwiach. Skręcając w drzwi, kątem oka zauważył, że pułkownik dopiero teraz usiadł z powrotem za stołem. Jamison i Whittaker wyszli tuż za nim.
— I co teraz? — zapytał Jamison.
— Pojęcia nie mam. Ale ten palant o tym nie wie.
Zastępca szefa Deuxieme Bureau* Sił Wolnej Francji odpowiadał za najbardziej delikatną część pracy wywiadu — zbieranie wiadomości o aliantach. Następstwa odkrycia takiej działalności mogłyby być bardzo nieprzyjemne, z czym bez przerwy należało się liczyć.
Szpiegowanie przyjaciół, zwłaszcza takich, od których dostaje się całe wsparcie finansowe i polityczne, jakim się rozporządza, ma zupełnie inne zabarwienie, niż wyrywanie wiadomości Szwabom. Stratę agenta, który poniesie śmierć przed plutonem egzekucyjnym wroga można jakoś ścierpieć, w końcu ginie za ojczyznę. Zupełnie inną sprawą są możliwe konsekwencje towarzyszące odkryciu agenta, wykonującego zadanie skierowane przeciwko sojusznikom.
Idąc do gabinetu de Gaulle’a, zastępca szefa Dwójki rozważał wciąż te zagadnienia. W panujących warunkach, przydałoby się przypomnieć o nich generałowi, wraz z najważniejszym imperatywem tej roboty — agentowi szpiegującemu sojuszników nie wolno dać się złapać. Cała organizacja jego pracy powinna być podporządkowana tej naczelnej zasadzie.
Już wyraz twarzy adiutanta mówił, że nie czas na to, bo le Général jest wściekły.
Wszedł do gabinetu i stanął na baczność.
— Mon Général… — zaczął.
— Masz informacje, których żądałem? — uciął de Gaulle. Zastępca otworzył teczkę i podał generałowi plik kartek. Le Général otworzył szufladę biurka i wyjął okulary. Normalnie uważał ich noszenie za przejaw słabości i wyglądały one jego zdaniem, nie wojskowo, nosił je jedynie w zaciszu gabinetu. Zwykle wyprosiłby zastępcę i dopiero wtedy założył okulary. Tym razem zaniechał tego i to dało zastępcy do myślenia. Le Général tymczasem czytał dokument, a okrągłe okulary na jego wydatnym nosie niepokojąco się przechylały, kiedy gwałtownie kręcił głową.
7 sierpnia 1942 r. o 16.05 na lotnisku Croydon wylądował
amerykański samolot transportowy dalekiego zasięgu, typu
prawdopodobnie Boeing SA–307 Stratoliner, z oznaczeniami
Dowództwa Transportu Powietrznego lotnictwa Armii
Stanów Zjednoczonych.
Croydon jest normalnym punktem zakończenia przelotów
długodystansowych z Ameryki, ale tym razem, zamiast
podkołować do terminalu pasażerskiego, samolot
skierowano na stanowisko postojowe w odległym krańcu
lotniska. Na pasażerów czekało dwóch oficerów
z dowództwa amerykańskich wojsk w Anglii oraz Oscar
Zigler z kontrwywiadu tegoż dowództwa. Z samolotu
wysiadło czterech pasażerów, trzech oficerów
w mundurach francuskiej marynarki wojennej oraz jeden
w mundurze podpułkownika Armii USA. Amerykanin
i jeden z „Francuzów” wsiedli wraz z witającymi
pułkownikami do limuzyny Austin Princess przydzielonej
do organizującego się londyńskiego biura OSS i zostali
zawiezieni do hotelu „Dorchester”. W drodze towarzyszyły
im dwa samochody z członkami amerykańskiego CIC
i pozostałymi oficerami w mundurach francuskich.
Po odjeździe limuzyny kierowca amerykańskiej wojskowej
ciężarówki i człowiek w mundurze podoficera francuskiej
marynarki wojennej przystąpili do rozładowywania bagażu.
Z samolotu wysiadło także czterech amerykańskich
oficerów, którzy wsiedli do następnych dwóch samochodów
CIC, którymi odjechali w towarzystwie ciężarówki, także do
hotelu „Dorchester”.
Wkrótce potem samolot został odstawiony do hangaru
i umieszczony pod strażą.
Spenetrowanie pokojów zajętych w hotelu „Dorchester”
przez Amerykanów, prawdopodobnie należących do
personelu londyńskiej placówki OSS, okazało się
niemożliwe, gdyż całe skrzydło, w którym się one
mieszczą, jest pilnie strzeżone przez kontrwywiad zarówno
brytyjski (windziarz, portier i człowiek pilnujący schodów
przeciwpożarowych), jak i amerykański.
Z penetracji księgi gości ustalono jednak, że największy
apartament w owym skrzydle zajęto na potrzeby
niezidentyfikowanej „ważnej osobistości”.
Następnego dnia dokonano identyfikacji amerykańskich
pasażerów samolotu.
„Podpułkownika” zidentyfikowano jako Edmunda T.
Stevensa, który w ośrodku OSS w Deal przechodził ostatnio
szkolenie związane z planowanym objęciem stanowiska
w londyńskiej placówce OSS.
„Majora” zidentyfikowano jako Richarda Canidy’ego,
członka OSS odpowiedzialnego ostatnio za ochronę admirała
de Verbey internowanego w ośrodku OSS w Deal.
Na podstawie tych wiadomości i w zestawieniu z uprzednio
otrzymanymi od naszego człowieka w Deal materiałami,
udało się także zidentyfikować pozostałych trzech oficerów
amerykańskich:
„Kapitan” to James M. C. Whittaker, bliski przyjaciel
rodziny prezydenta Roosevelta.
„Porucznik” to C. Holdsworth Martin m, były obywatel
francuski, absolwent Ecole Polytechniąue de Paris
z rocznika 1939. „Porucznik” jest synem C. Holdswortha
Martina Jr., ożenionego z obywatelką francuską,
przedwojennego dyrektora generalnego przedsiębiorstwa
budowlanego LePreąue SA. Wraz z żoną przyjaźnili się od
lat z admirałem de Verbey. Obecnie zamieszkały w Nowym
Jorku, znany jest jako bliski współpracownik szefa OSS,
Williama J. Donovana.
„Podporucznik” został zidentyfikowany jako Erik „Volłmer,
obywatel amerykański pochodzenia niemieckiego, ostatnio
przebywający w Maroku. Vollmer ma w naszych
archiwach dość rozbudowane dossier. W Maroku nawiązał
bliskie stosunki z paszą Ksar es–Souk, Sidi Hassanem
el–Ferruchem. Żadne wcześniejsze doniesienia nie wiążą go
z admirałem de Verbey, ale logicznym wydaje się wniosek,
że Vollmer jest od lat amerykańskim agentem na Bliskim
Wschodzie i mógł mieć związek z operacją przerzutu
admirała do Ameryki.
Oficerów francuskich zidentyfikowano jako komandora
Jeana—Paula Rondy de la Toura i komandora
podporucznika Raoula Nadine’a, obu członków sztabu
admirała de Verbey z okresu jego internowania w ośrodku
OSS w Deal. Francuskim podoficerem jest starszy bosman
Roger Hoffschmidt, ordynans admirała de Verbey z okresu
jego internowania w ośrodku OSS w Deal.
8 sierpnia 1942 r. o 8.10 Canidy, Whittaker, Martin
i Vollmer opuścili hotel „Dorchester” samochodem OSS
i pojechali do Stacji IX SOE. O 14.20 Canidy i Whittaker
samochodem przydzielonym przez SOE opuścili teren Stacji
DC, udając się do Whitby House w hrabstwie Kent, siedziby
rodowej książąt Stanfield. Pozostawali tam nieprzerwanie
do 19.15 11 sierpnia 1942 r., kiedy to powrócili do hotelu
„Dorchester”. W okresie ich przebywania w Whitby House
stacjonujący w pobliżu od 3 sierpnia amerykański batalion
piechoty (d–ca ppłk Innes) prowadził intensywne prace
przy budowie podwójnego płotu z drutu kolczastego wokół
całej posiadłości. Zdaje się to wskazywać na zamiar
przekształcenia posiadłości w ośrodek OSS.
12 sierpnia 1942 r. o 6.15 oficer w mundurze francuskiej
marynarki wojennej wraz ze swoim sztabem odjechali
z hotelu „Dorchester” limuzyną OSS do Whitby House.
W chwili obecnej prowadzone są usiłowania przeniknięcia
do Whitby House w celu potwierdzenia tożsamości
mężczyzny w mundurze admirała francuskiej marynarki
wojennej.
— Merde! — mruknął naczelny wódz Sił Wolnej Francji i głowa państwa francuskiego na uchodźstwie. — „Potwierdzenia tożsamości”? A kto to może ich zdaniem być, do jasnej cholery?
— Zawsze należy się liczyć z możliwością, mon Général, że oni chcą, żebyśmy wierzyli, że to de Verbey. Być może ten człowiek jest tylko dublerem.
— Oczywiście, że to de Verbey, ty idioto!
— W takim razie wygląda na to, mon Général, że Bedell Smith pana oszukał.
De Gaulle wbił w niego oczy spojrzeniem wyrażającym żądzę mordu.
— Dowiedz się, po co trzymają nadal ten samolot. Dowiedz się, dokąd ma lecieć.
Trzech spośród czterech mężczyzn, którzy przyjechali Fordem rocznik 1941, miało na sobie mundury personelu latającego linii lotniczej Pan American Airways. Dwaj z nich rzeczywiście nimi byli, zanim ich powołano do służby w Dowództwie Transportu Powietrznego lotnictwa Armii. Wyjęli z szaf swoje mundury i skompletowali trzeci dla kapitana Fine’a. C–75, którym mieli lecieć, pomalowano w barwy CAT, linii lotniczych chińskiego Kuomintangu. Pan American często wypożyczała załogi firmom lotniczym, wysyłającym swoje maszyny zagranicznym użytkownikom. W czasie wojny wszystkie loty przez Atlantyk nadzorowało lotnictwo Armii i rozpoczynały się one tylko z Newark. W związku z tym C–75 przerzucono z Lakehurst z powrotem do Newark trzy dni wcześniej. Im bardziej rutynowe wrażenie sprawiał ten lot, tym lepiej. Ostatnie, czego by sobie jego organizatorzy życzyli, to melodramatyczne tajne rozkazy, limuzyny znikąd, pojawiające się w środku nocy i rozkazy tankowania jakichś tajemniczych samolotów, wystawione „na wczoraj”. O takich wydarzeniach było w bazie zawsze tym głośniej, im większa je tajemnica otaczała. Dołożono więc wszelkich starań, by lot wyglądał na jeszcze jeden, zwykły przerzut samolotu. O ile oczywiście można nazwać zwykłym wysłanie jednego z tak rzadkich samolotów gdzieś na drugi koniec świata — w dodatku z jego macierzystej bazy, w której zabierając go mówiło się o tym, że bez niego ojczyzna przegra wojnę. Wyciszeniem tych pogłosek zajął się jednak pułkownik Lindbergh, tłumacząc że maszyna przeznaczona jest dla samego Czang Kaj–szeka w podzięce za ratowanie życia zestrzelonych amerykańskich pilotów, operujących z Chin. Takiej motywacji nikt nie mógł odmówić słuszności i nawet dowcipkowano, że taki prezent tanio wychodzi — w końcu płatowiec był już używany, a poza tym przecież zanim go wojsko zabrało, został całkowicie wypatroszony z wyposażenia.
Kiedy samochód dojeżdżał do lotniska, z którego widać było wyraźnie panoramę wieżowców nowojorskich ze stalową kratownicą Pułaski Skyway na pierwszym planie, tuż znad niego do lądowania podszedł B–17E z opuszczonymi klapami i podwoziem.
— Piękna maszyna, prawda? — zapytał Fine. — Nie taki ogórek jak nasz, choć to te same skrzydła i silniki.
— Esteta się znalazł — mruknął jeden z pilotów.
Przy bramie pokazali wartownikowi swoje papiery i zostali wpuszczeni za ogrodzenie, jadąc wzdłuż ciągnącego się bez końca podwójnego szpaleru zaparkowanych Latających Fortec. Codziennie odlatywało ich stąd do Anglii mnóstwo, bywało, że i sto sztuk naraz. Szczegóły przelotu wyjaśniono w czasie krótkiej odprawy, po której prowadzącym widać było rutynę, następstwo ciągłego powtarzania tych samych kwestii. Fine był pewien, że gdyby tego człowieka obudzono w środku nocy, to bez zająknienia wygłosiłby te same wskazówki na temat punktów zwrotnych trasy, częstotliwości radiowych do łączności pomiędzy samolotami, grupami i z ziemią, formowania maszyn w grupy po 20 lub 25 sztuk, pilnowania odstępów, przestrzegania miejsca w szyku i bezwzględnego kierowania się za prowadzącym grupy, niezależnie od własnego przeczucia, że tamten błądzi. W każdej grupie samolotów było dwóch prowadzących — samoloty, których piloci i nawigatorzy poznali trasę jak własną kieszeń, wciąż nią latając w obie strony nad Atlantykiem. Resztę stanowiły maszyny, które miały dolecieć i zostać w Anglii, stając się częścią 8. Armii Powietrznej, mającej prowadzić bombardowania strategiczne Niemiec. Trasa pokonywana była w dwóch odcinkach, z jednym międzylądowaniem dla uzupełnienia paliwa w Gander na Nowej Fundlandii, i potem już tylko skok przez ocean do Prestwick w Szkocji.
Po odprawie podjechali do baraku z tablicą PUNKT ZGŁOSZEŃ DLA ZAŁÓG W TRANZYCIE. Barak pękał w szwach od lotników lotnictwa Armii, oficerów, podoficerów i szeregowych, z których prawie każdy miał ze sobą bagaż, parciane wojskowe walizki oraz wypchane worki koszarowe. Fine pomyślał, że panuje tam atmosfera jak w szatni dla drużyn w czasie meczu futbolowego. Kilku zaledwie, od razu widać, że stare wygi albo mający więcej rozumu, siedziało na uboczu spokojnie i w zamyśleniu. Ci wiedzieli, gdzie jadą i po co, i pewnie zastanawiali się nad szansami wyjścia z tego cało.
W rogu baraku za małą ladą siedzieli kapitan i kilku sierżantów, którzy wyglądali, jakby mieli tego wszystkiego serdecznie dosyć. Kapitan wyłowił sprawnie wzrokiem spośród tłumu trzech cywilów.
— Wy lecicie tym Chińczykiem? — zapytał.
— Zgadza się — odparł Fine.
Kapitan przerzucał kartki bloku na biurku, aż wreszcie znalazł poszukiwaną, odpiął klips, który utrzymywał papiery na podkładce i wyciągnął jedną z kartek, podając ją Fine’owi.
— Waszą maszynę już wyprowadzono z hangaru. Stoi na płycie postojowej, na końcu. Macie samochód?
Fine skinął głową.
— Obejrzyjcie ją i wracajcie tutaj. Przydzielimy wam miejsce i zajmiemy się resztą kwitów.
C–75 od razu rzucał się w oczy w rzędzie B–17. Nie tylko był jaskrawo ubarwiony wśród rzędów zielonych od góry i szarych od dołu bombowców, ale w dodatku miał kadłub prawie o połowę grubszy od bombowca, który był jego podstawą konstrukcyjną. Pękaty kadłub nie był przypadkiem — Model 307 miał w pełni hermetyzowaną kabinę, w której 33 pasażerów i pięciu członków załogi mogło podróżować komfortowo na dużej wysokości bez potrzeby zakładania indywidualnych masek tlenowych. Identyczne pozostały jedynie skrzydła z silnikami, podwozie i wielki statecznik pionowy z płetwą grzbietową — nota bene powstał on właśnie z myślą o Stratolinerze i dopiero od wersji B–17E pojawił się na bombowcach, kiedy otrzymały tylne stanowisko ogniowe i wzmocniona została tylna część kadłuba. Kiedy obchodzili swój samolot, wypatrując uszkodzeń, tuż nad nimi lądował kolejny B–17E, ogłuszając ich rykiem swoich czterech silników, mimo że przecież przy podchodzeniu do lądowania ich moc zmniejszono do minimum. Zakończyli obchód i rozejrzeli się za platformą roboczą dla mechaników. Przytoczyli ją na miejsce, ustawili koło lewego zewnętrznego silnika i zaczęli zdejmować osłony i pokrywy inspekcyjne. Chwilę później B–17E, który właśnie wylądował, przekołował koło nich i wjechał na stanowisko postojowe obok, ustawiając się nosem do wyjazdu na drugą drogę kołowania.
— Albo ten świat zwariował, albo ze mną się coś dziwnego dzieje — powiedział po chwili Homer Wilson. — Jeżeli ten chłopak w lewym fotelu B–17E ma więcej niż siedemnastkę, to ja jestem Eddie Rickenbaker.
Fine spojrzał we wskazanym kierunku, ale nic nie widział.
Pracowali dalej, sprawdzając punkty smarowania i zbiorniki płynów eksploatacyjnych lewego zewnętrznego silnika i kiedy skończyli z nim, przestawili platformę do lewego wewnętrznego. Załoga B–17E skończyła w tym czasie wypełnianie papierków i wysiadła. Piloci stanęli w cieniu kadłuba, czekając na samochód.
— Rany, masz rację — powiedział Fine, mogąc się im teraz przyjrzeć. — To dzieciak, ten drugi też. Chłopcy, kto wam pozwolił wziąć tę zabawkę?
— Wypchaj się, nie jestem żadnym chłopcem — odparł pilot, ściągając pilotkę i rozpuszczając włosy. Przewiesiła pilotkę przez ramię i zajęła się związywaniem włosów, które potem spięła trzymaną w zębach szpilką. — Jesteśmy WASP.
— Jezu, już się boję — mruknął Homer*. — Wolę nawet nie pytać, co to takiego.
— Pomocnicza Służba Lotnicza Kobiet — wyjaśniła. — A co to za ogórek? Wygląda jak spuchnięty B–17!
— Samolot dla Czang Kaj–szeka. Nażarł się ryżu, to i spuchł.
— Słuchajcie, kogo ma się zapytać o pracę w tym CAT pilotka z nalotem ponad 1.500 godzin na czterosilnikowych?
— Biuro jest w Rockefeller Center — poinformował Wilson. — Ale na twoim miejscu bym się nie wybierał do Chin, złotko.
— A ja bym się wybrała. Latam trzy razy w tygodniu w tę i z powrotem do Seattle po Fortece!
Samochód po pilotki nie pojawił się, dopóki nie skończyli pracy przy pozostałych silnikach. Kiedy skończyli, podwieźli je do budynków lotniska. Fine zauważył, że obaj starzy piloci byli do głębi wstrząśnięci tym, co zobaczyli.
W baraku okazało się, że mają wysłuchać odprawy kubek w kubek podobnej do tej, w której już raz uczestniczyli. Tym razem prowadził ją starszy wiekiem major lotnictwa, pokazując długim aluminiowym wskaźnikiem miejsca poszczególnych maszyn na diagramie formacji, omawiał mapy pogodowe i podał im po przydzieleniu do ostatniej, niepełnej, dwudziestotrzysamolotowej formacji czas startu. Po oderwaniu się od pasa mieli wejść na 3.000 metrów i krążyć wokół Morristown w New Jersey do czasu uformowania się ich grupy. Kiedy już grupa uformuje się w liczące po cztery lub pięć maszyn klucze, polecą na północ, ponad Connecticut, Massachusetts i Maine, w kierunku Nowej Fundlandii.
Na koniec zwrócił się bezpośrednio do nich.
— Panowie, jeśli zdołacie wystartować teraz, w ciągu pół godziny, poprzedzając bombowce, to reszta formacji dopędzi was gdzieś nad Maine. Zanim miną was wszyscy, będziecie już blisko Gander. Innymi słowy, będziecie mieli towarzystwo przez większą część pierwszego etapu lotu.
— No to zbierajmy się — powiedział Homer Wilson i pojechali prosto do samolotu. Załadowali na pokład bagaże, i przeszli przez pustą czeluść kadłuba do kabiny pilotów. Wokół stało kilka wielkich gaśnic na kółkach i Fine wezwał na pokład jednego z wartowników, żeby mu pomógł ją podtoczyć do samolotu.
Kiedy wszystkie cztery silniki samolotu już pracowały, Homer Wilson nie zwrócił na Fine’a najmniejszej uwagi. Usuwający gaśnicę Fine ze zdziwieniem usłyszał syk powietrza z odpuszczanych hamulców i C–75 potoczył się drogą kołowania prostu ku majaczącemu w oddali progowi pasa startowego.
Późnym popołudniem porucznik Jamison wyruszył na poszukiwania Dicka Canidy’ego, zbrojny w trzymany pod pachą kilkunastocentymetrowy plik gęsto zadrukowanych formularzy zapotrzebowania. Zgodnie z przewidywaniami odnalazł go w kwaterze pułkownika Innesa, dawnym domku gajowego. Major z niezbyt przekonywająco udawanym zainteresowaniem wysłuchiwał kolejnej porcji natchnionych pomysłów pułkownika na temat „zabezpieczenia ośrodka”. Porucznik Jamison zdążył się już dowiedzieć, że pułkownik miewa napady weny w tej sprawie co najmniej dwa razy dziennie.
Jeden rzut oka potwierdził, że majorowi potrzeba ratunku.
— Panie pułkowniku, przepraszam, że przeszkadzam — powiedział, stając na baczność i salutując nawet bardziej sprężyście, niż tego wymagała sytuacja — ale pewne sprawy wymagają natychmiastowego zajęcia się nimi przez pana majora.
— Obawiam się, panie pułkowniku, że będziemy musieli zostawić kontynuację tego tematu na później — potwierdził, wyraźnie bolejąc nad ową smutną koniecznością Canidy.
— Oczywiście, rozumiem — odparł natychmiast pułkownik Innes. Kiedy wyszli na dróżkę prowadzącą do pałacu, Canidy zapytał:
— Co się dzieje?
Jamison pokazał mu plik zamówień do podpisu.
— W każdym razie dziękuję za ratunek, Jamison. Jeszcze pięć minut tam i byłbym przysnął, a on by się obraził.
— Stara się jak może.
— No i dobrze. A co do kwitów: raz jeszcze mówię panu, panie poruczniku, żeby pan je podpisywał moim nazwiskiem. Po pierwsze mam do pana zaufanie, a po drugie i tak nie mam zielonego pojęcia, co podpisuję.
— Tak, panie majorze, ale to mnie stawia w niezręcznej sytuacji — powiedział po chwili, kiedy Canidy przerzucał plik formularzy.
— Z powodu?
— Jeden z tych papierów opiewa na samochód. Prawdziwy samochód, nie dżipa. Wystawienie tego kwitu spowoduje wojnę, a choć jestem gotów go bronić do ostatniej kropli krwi, chciałbym, żeby pan chociaż wiedział o co chodzi, kiedy zaczną w pana stronę lecieć odłamki. Jeśli nawet pan nie spojrzy na niego, nie będzie pan wiedział co jest grane i mogę się nieźle wkopać.
Canidy spojrzał na niego z ukosa.
— Samochód? Znaczy, amerykański samochód?
— Trzy dżipy i dwie półciężarówki przyjadą jutro, przyprowadzone przez obsługę. Oprócz tego pomyślałem, że dobrze byłoby mieć samochód. Właśnie pan podpisał doskonale, w mojej opinii, umotywowane zapotrzebowanie na samochód sztabowy.
— Dobra — uśmiechnął się Canidy. — Jeśli pan uważa, że uda nam się ich przekonać, żeby go dali, to ma pan moje zielone światło.
— Właśnie dostali sześć Fordów. Wiem to od agenta ulokowanego w sztabie przeciwnika. Obiecać nie mogę, ale mogę spróbować buchnąć jeden, a o oddawanie będziemy się martwić później.
— Panie poruczniku, czy ja dobrze słyszę? Pan stoi tu przede mną i proponuje, ot tak po prostu, kradzież samochodu z parku samochodowego OSS? Naprawdę się panu wydaje, że to się panu uda? Chryste, to przecież OSS! Oni od początku żyją z okradania wszystkich dookoła! Na noc pewnie wiążą je łańcuchami do słupków. Czy rozważył pan konsekwencje złapania pana na gorącym uczynku?
— No, może to rzeczywiście nie jest aż taki dobry pomysł, jak mi się zdawało — wycofał się Jamison, widząc, że major nie żartuje.
— Z drugiej strony, kapitanowi Whittakerowi pewnie by się to udało — z uśmiechem kontynuował Canidy. — Potrafiłby też pewnie wymyślić jakiś sposób na to, żeby nam się go udało zachować po kradzieży. Gdzie on teraz jest?
— Gra w bilard, panie majorze.
— Jak chce się pan dostać do Londynu?
— Samochodem, który przywozi rozkazy.
— Panie poruczniku, jeśli kapitan Whittaker wróci z tego Londynu zarażony tryprem, to będzie go pan osobiście leczył. Poza tym macie moje pozwolenie na to, żeby spróbować. Ostrzegam jednak z góry, że, w razie gdyby was złapali, postąpię zgodnie ze świętą tradycją OSS: nie znam was i nic nie wiem o żadnym zadaniu dla was.
Oddał mu plik zapotrzebowań i ruszyli szukać Whittakera.
Canidy zjadł kolację z admirałem de Verbey, a potem przez godzinę grali w szachy. Kiedy skończyli, Canidy poszedł do siebie.
Komnaty książęce, które zajął Canidy, były duże, pięknie umeblowane i miały wnękę, w której stało biurko z telefonem, której używał jako biura. Z racji wymagań protokołu i ponieważ lubił starszego pana, Dick chciał początkowo oddać komnaty admirałowi, ale Jamison odwiódł go od tego zamiaru. Komnaty książęce miały tak wiele wejść, że upilnowanie tu admirała byłoby znacznie trudniejsze niż w mniejszych, skromniejszych, ale za to zaopatrzonych tylko w jedne drzwi, pozostałych pokojach na piętrze.
W sąsiednich komnatach księżnej Stanfield rozłożył się Jim Whittaker. Pomimo zapowiedzi Stevensa, ani księżna, ani jej oficer łącznikowy do tej pory nie pojawili się w Whitby House. Canidy nie miał nawet czasu zastanawiać się, co to mogło oznaczać. Jak dla niego, mogliby w ogóle się nie pojawić i też by nie płakał.
Napisał kolejny list do Ann Chambers, dokładnie taki sam, jak co wieczora, odkąd przyjechali do Whitby House: „Szkoda, że cię tu nie ma, bawię się znakomicie. Kocham, Dick”.
Listy, wszystkie noszące adres zwrotny „Skrytka pocztowa 142, Waszyngton” były wysyłane do Londynu, tam odkładane do torby i miały lecieć do kraju. Tam zostaną ostemplowane waszyngtońskim stemplem i wysłane do adresata. Miał nadzieję, że w końcu zaczną też przychodzić listy od niej.
Był dumny z pomysłu codziennych listów o takiej treści, że żaden cenzor ani inny ciekawski, który je czytał, nie mógł się do niczego przyczepić. Miał nadzieję, że te listy będą do niej dochodzić, a ona już sama domyśli się, dlaczego nie może pisać więcej. Miał nadzieję, że chociaż zauważy, że myśli o niej co najmniej raz dziennie, wysyłając list. Tak naprawdę, to myślał o niej cały czas, zupełnie jak jakiś dzieciak z ogólniaka, który prócz swojej miłości nie ma na głowie żadnych więcej zmartwień. Samo to, że mógł usiąść wieczorem i skreślić tych kilka słów do niej, bardzo mu pomagał i wiele dla niego znaczył.
Skończywszy dzisiejszy list do Ann, postanowił się napić kapkę z jednej z butelek 24–letniej whisky „Chesty’ego” Whittakera, które „pożyczył” z barku w bibliotece domu przy Ulicy Q.
Usiadł ze szklaneczką w dłoni na wybijanym brokatem fotelu i zagłębił się we wspomnieniach, które koncentrowały się wokół
tych i innych powabnych zakątków ciała Ann Chambers, kiedy ktoś zapukał do drzwi.
— Wejść!
To był oficer dyżurny, spasiony Południowiec z podwójnym podbródkiem.
— Panie majorze, brytyjski oficer chce się widzieć z porucznikiem Jamisonem, sir — powiedział z ciężkim południowym akcentem. — Kapitan. Pani kapitan, sir — dodał.
— Porucznika Jamisona nie ma. O co jej chodzi?
Nagle zrozumiał. O cholera! Jamisona nie ma i oczywiście właśnie teraz pojawia się zaginiony brytyjski oficer łącznikowy.
— Nie ma pojęcia, panie majorze, ale ona ma właściwą przepustkę do wewnętrznego obwodu, sir.
— To proszę ją wpuścić i przyprowadzić do mnie. Okazało się, że czekała już za drzwiami.
Wmaszerowała dziarsko do pokoju, szczeknęła „Sir!” i po brytyjsku zaakcentowała zatrzymanie w marszu tupnięciem. Na kamiennej posadzce zazgrzytały gwoździe podeszwy.
Canidy obrzucił gościa spojrzeniem. Jakieś metr sześćdziesiąt wzrostu, około 60 kilogramów, ze 32 lata, a pod tym obrzydliwym workowatym mundurem całkiem ładne piersi, ocenił.
— Major Canidy — przedstawił się.
— Przepraszam, że pana niepokoję, majorze. Miałam się zameldować u porucznika Jamisona.
— Porucznika Jamisona nie ma, pani kapitan. Pojechał do Londynu ukraść samochód.
Wyraźnie nie wierząc w to, co przed chwilą usłyszała, kapitan kontynuowała:
— Melduję swoje przybycie do służby w charakterze oficera łącznikowego, panie majorze.
— Oczekiwaliśmy pani już kilka dni temu, pani kapitan. Od ludzi, którzy mają ze mną współpracować, oczekuję choćby minimalnej punktualności.
Pani kapitan nie wydawała się szczególnie zdruzgotana.
— Jestem pewna, że po obejrzeniu moich rozkazów ta sprawa się wyjaśni, panie majorze. — Podała mu rozkaz, który odłożył na biurko bez czytania.
Wspaniałe oczy, pomyślał. Jaki jasny błękit. Strasznie rozpraszają. Oho, chyba się domyśliła, że myślę o jej ciele. No i ma rację, że jej się to nie podoba. Zresztą ja też nie powinienem już o tym myśleć.
— Z tego co słyszałem, ma tu pani pełnić podwójną rolę. Dla naszej wygody zajmować się kontaktami z Anglikami, a oprócz tego pilnować tej rodowej siedziby przed zakusami zamorskich barbarzyńców.
— Ależ wcale nie uważam, żebyście byli barbarzyńcami! No, w każdym razie nie wszyscy — uśmiechnęła się pani kapitan.
— Zadanie, jakie przed panią na początek postawię, wiąże się z tą pierwszą sferą.
— Przepraszam, nie rozumiem.
— Już parę dni temu miała nas zaszczycić swoją wizytą księżna we własnej osobie. To wtedy właśnie oczekiwałem pani pojawienia się. Zapewne nie ma pani zielonego pojęcia, gdzie też się podziewa ta starucha?
— Tak się składa, panie majorze, że doskonale wiem, gdzie w tej chwili znajduje się księżna Stanfield.
— Wspaniale! Nawet kiedy daję z siebie wszystko, nie bardzo sobie radzę w dziedzinie kontaktów z podstarzałymi angielskimi arystokratkami. Jestem tylko prostym amerykańskim chłopakiem z Cedar Rapids w stanie Iowa, a tam mamy arystokratów jak na lekarstwo i nie było kiedy przywyknąć. W dodatku to podobno jakaś baba z piekła rodem.
— Skąd ta informacja, sir?
— Mój pułkownik ostrzegał mnie, żeby się z nią obchodzić w białych rękawiczkach. Ale skoro się pani pojawiła, niniejszym ceduję odpowiedzialność za kontakty ze starszą panią na panią kapitan. Pani się nią zajmie, kiedy starsza pani wreszcie się pojawi. Proszę jej powiedzieć, że będziemy pilnować jej rzeczy tak samo, jak naszych, podziękować za pozwolenie na używanie tej budy, a potem spławić jak najgrzeczniej pani potrafi.
— Rozumiem, sir.
— Przydziałem kwater zajmuje się Jamison. Na parterze jest jeszcze kilka pokojów, które trzymamy dla gości. Proszę się tam rozgościć na tę noc, a rano Jamison zajmie się pani zakwaterowaniem.
— Chyba widziałam te pokoje, idąc na górę, panie majorze.
— Porucznik, który panią przyprowadził, może je pani pokazać w razie czego. Jeśli będzie pani czegokolwiek potrzebować, proszę się zwracać do niego.
— Dziękuję bardzo, sir. Czy mogę się odmeldować?
— Dobranoc, pani kapitan.
Pani kapitan tupnęła, wykonała w tył zwrot i wymaszerowała z pokoju.
Nosi obrączkę na palcu, zauważył Canidy. Ciekawe, gdzie jest jej mąż? I ważniejsze, czy ta obrączka będzie stanowić wystarczającą obronę przez Jimem? Cholera, wolałbym faceta na oficera łącznikowego!
Dokończył whisky, rozebrał się i położył do łóżka.
W jednym z B–17 z ich eskadry silnik wysiadł nad Nowym Brunszwikiem. Samolot wypadł z szyku, zgłosił awarię i zawrócił, bezpiecznie lądując na wyspie Presque w stanie Maine. Drugi miał kłopoty z silnikiem nad wyspą Cape Breton, ale ponieważ pogoda na wszystkich lotniskach, na które mógł się udać, nie pozwalała na przyjęcie samolotu, zdecydowano, że ma lecieć dalej do Gander na trzech silnikach. Homer Wilson, obawiając się, że samotny, okulawiony B–17 może się zgubić po drodze, wywołał go przez radio i powiedział, że leci za nim i wyżej.
— Przejdź na tlen, wejdź na 4.000 i siadaj mi na ogon — powiedział. — Odejmę gazu, żebyś się nie zgubił.
W głosie młodego pilota B–17 zabrzmiała olbrzymia ulga i wdzięczność.
Konieczność zmniejszenia obrotów spowodowała, że na Gander dotarli z dwugodzinnym opóźnieniem i na ziemi mieli czas tylko na zatankowanie maszyny, nawet mimo to, że wiele załóg bombowców zgłaszało potrzebę sprawdzenia ich samolotów przed dalszym lotem. Jak się dowiedzieli od jednego z prowadzących formacje, to była standardowa praktyka. Potem okazywało się, że mechanicy, załatwiający czerwone iksy* znajdowali najwyżej jakieś bardzo drobne usterki. Nie można się jednak było dziwić temu, że piloci z kilkusetgodzinnym nalotem czuli się nerwowi przed lotem przez Atlantyk, liczącym pięć i pół tysiąca kilometrów, który dla wielu z nich był najdłuższym lotem w ich dotychczasowym życiu.
— Nie mogę mieć im tego za złe — powiedział. — W ich wieku i z ich nalotem uważałem, że lot z Bostonu do Nowego Jorku to niebezpiecznie daleka podróż.
Wystartowali i skierowali się na wschód ponownie na czele strumienia B–17 lecących do Europy. Startował Wilson, ale nawet zanim wszedł na wysokość przelotową, odpiął pasy i wstał z fotela, gestem wskazując Fine’owi, żeby w nim usiadł. Potrzebował odpoczynku, a nie było sensu, żeby siedział tam i śledził wskazówki paliwomierzy.
Po dwunastu godzinach lotu, ukończywszy swoją drugą dwugodzinną zmianę za sterami, Fine wstał z fotela i przeszedł do tyłu, do zakątka kabiny pilotów, zajmowanego przez sprzęt radiowy. Usiadł na okrągłym taborecie radiooperatora i zaczął kręcić korbką anteny kierunkowej, aluminiowej pętli obracającej się na szczycie kadłuba.
Wskazówki namiernika radiowego ożyły dopiero pół godziny później. Na razie nie był jeszcze w stanie wśród szumów rozpoznać kropek i kresek alfabetu Morse’a, ale podszedł do Wilsona i zaproponował, by zmienił kurs, kierując się wskazaniami swego własnego odbiornika radiopółkompasu*. Wilson posłuchał jego rady, ale wskazówka wahała się szeroko, a na tarczy paliła się lampka ostrzegającą o tym, że sygnał jest za słaby, by się nim kierować.
Fine wrócił na miejsce radiooperatora i znów zaczął kręcić anteną kierunkową. Wkrótce znowu złapał sygnał, tym razem silny i wyraźny, lotniska Shannon. Chciał właśnie dać o tym znać Wilsonowi, kiedy poczuł, że samolot kładzie się na skrzydło i kieruje się ku radiolotarni Shannon.
Wstał ze stołka radiooperatora i przeszedł na podwyższenie dla nawigatora, by z kopułki astronawigacyjnej popatrzyć na znikające w oddali bombowce B–17, lecące nadal do Prestwick.
Irlandzkie wybrzeże pojawiło się dwadzieścia minut później, na razie jako czarna kreska na horyzoncie, która coraz bardziej, w miarę zbliżania się, nabierała kształtów. Godzinę później nawiązali łączność z wieżą lotniska Shannon, prosząc o pozwolenie na lądowanie. W zbiornikach pozostało im paliwa na 45 minut lotu.
— Naszła mnie myśl porażającej głębi — oświadczył kapitan Fine, stojąc pomiędzy fotelami pilotów, kiedy Wilson kołował na dwóch zewnętrznych silnikach w kierunku terminalu. — Panowie, udało mi się przelecieć ocean!
Wilson roześmiał się.
— Dla was to może rutyna, ale ja się naprawdę cieszę. A gdyby nie to, żem stateczny małżonek, pewnie bym się poszedł upić i gonić za spódniczkami z tej uciechy.
Irlandzcy celnicy, którzy pojawili się chwilę później, nie mieli wiele z jowialności i wylewności swych amerykańskich pobratymców. Zjawiło się ich czterech, z kwaśnymi minami i z miejsca zabrali się do szczegółowego przeglądu ich paszportów i papierów maszyny. Kiedy skończyli z dokumentami, zajęli się dokładnym przeszukaniem C–75, zupełnie jakby im ktoś podesłał anonim, że będzie miała miejsce próba przemytu.
Nic nie znaleźli i na szczęście na tym poprzestali. Darowali sobie rewizję osobistą, w trakcie której znaleźliby przewożony przez Fine’a pas z gotówką i tuzinem zegarków. Posiadanie ani jednego, ani drugiego nie było zakazane, ale na pewno wywołałoby wiele pytań, na które mógłby mieć problem z udzieleniem odpowiedzi.
Dwaj celnicy pozostali z nimi, kiedy załatwiali papierkową robotę w terminalu i potem, kiedy poszli coś zjeść do zapuszczonej, nieprzyjemnej restauracji na dworcu lotniczym stolicy Wolnego Państwa Irlandzkiego. Tam dostali czerstwe rogaliki, sztuczne konfitury truskawkowe i herbatę — kawy nie było. Celnicy nie odstępowali ich na krok, nawet wtedy, kiedy poszli do ubikacji. Przez cały czas stali, oparci o spękane, brudne umywalki, niecierpliwie czekając, aż wyjdą z kabin.
Po godzinie i kwadransie spędzonych na ziemi wystartowali ponownie, kierując się początkowo na zachód, by potem skręcić na kurs południowo — wschodni, który wyprowadził ich ponad południowym krańcem Irlandii, ponad Atlantykiem, prosto do Lizbony.
Pani kapitan księżna Stanfield nie była zdziwiona, kiedy obudził ją gwizdek i czyjś dźwięczny, donośny głos, wrzeszczący na całe gardło:
— Pobudka, wstać! Puścić fiuty, łapać buty, już wstawać czas!
Identyczne obwieszczenia budziły ją już tej nocy trzykrotnie. Pierwszy raz o 22.00, tuż po tym, jak się położyła spać. Potem ponownie o północy i jeszcze raz o 2.00. Za każdym razem po pobudce przez pięć minut zza okna dochodził hałas, który potrafiłby obudzić umarłego. Wrzaski sierżanta, gwizdki, przekleństwa żołnierzy i podoficerów, jedne wręcz kunsztowne, piętrowe i skrzące się humorem, inne tylko wulgarne i głośne, odgłosy wstającej na zmianę warty grupy około trzydziestu żołnierzy, śpiących w namiotach rozbitych tuż pod jej otwartym oknem.
Potem było pięć minut względnego spokoju, kiedy bractwo, już rozbudzone, zakładało oporządzenie i ustawiało się na zbiórce, ale za chwilę hałas zaczynał się od nowa, kiedy po zmianę zajeżdżały ciężarówki, rozwożące ją na posterunki. Ciężarówki zajeżdżały warcząc silnikami bez tłumików, dzwoniąc łańcuchami, rzężąc przekładniami i zgrzytając potępieńczo przy zmianie biegów, potem z hukiem opuszczano klapy, żołnierze z hurgotem ładowali się na skrzynie. Potem pojazdy odjeżdżały z takim samym hałasem, z jakim przyjechały i do ogrodu powracała cisza.
Na jakieś dziesięć minut, nie dłużej. Wkrótce bowiem ciężarówki powracały, przywożąc zluzowaną wartę i pandemonium rozpoczynało się na nowo, trwając póki żołnierze nie rozeszli się do swoich namiotów, nie rozebrali się i nie poszli spać.
Te pół godziny za każdym razem wystarczyło, żeby się w pełni rozbudziła i musiała zasypiać od nowa. Przysłuchując się mimo woli odgłosom wojskowego życia, doszła do wniosku, że brytyjski Tommy znosi obelgi swych sierżantów ze stoickim spokojem i w ciszy, podczas gdy amerykański GI ma sobie za punkt honoru nie pozostać dłużnym swemu przełożonemu, ku uciesze kolegów i w dodatku uchodzi mu to bezkarnie. Ciężko byłoby jej sobie wyobrazić, żeby angielski sierżant puścił płazem dochodzącą
z szeregu radę, żeby wreszcie skończył z tym pierdoleniem, bo im się chce spać.
Pani kapitan Elizabeth AIexandra Mary księżna Stanfield wiedziała, że już tej nocy nie zaśnie. Za oknem zaczynało się rozjaśniać, było kilka minut po czwartej. Zwykle spała mocno i spokojnie, ale obudzona potrzebowała sporo czasu na to, żeby zasnąć znowu. Ledwie zaśnie, będzie szósta i trzeba będzie i tak wstawać.
Leżała nago między amerykańskimi prześcieradłami. Miała do wyboru to albo spać w bieliźnie. Nie lubiła spać w staniku, a figi były okropne, szorstkie barchanowe majty z wojskowego przydziału. Jednym z licznych spodziewanych pożytków z obecnego przydziału miał być, jak się spodziewała, dostęp do własnej, przedwojennej bielizny — jeśli ją tylko znajdzie.
Kiedy rekwirowano Whitby House, służba oczywiście zapakowała ich osobiste rzeczy i wyniosła je z ich komnat. Pytanie tylko, co z nimi potem zrobili? Nie było kogo nawet o to spytać, w domu nie pozostał nikt ze służby.
Nie mogłam zacząć ich szukać wieczorem i przez to musiałam spać nago w schowku na szczotki, podczas gdy ten arogancki, nieuprzejmy amerykański major wylegiwał się w łóżku mojego męża!
A może by właśnie skorzystać z tego, że nie może spać i póki się wszyscy nie obudzą, zacznie szukać swoich rzeczy? Chwilę później stała na palcach na zimnej kamiennej posadzce, zbierając swoje rzeczy. Brudną bieliznę od razu zignorowała. Za pięć, dziesięć minut, będzie miała swoje własne, czyste, pachnące, miękkie rzeczy. Jakoś ubrać się musi, żeby minąć oficera dyżurnego w holu, tuż za jej drzwiami, a potem już tylko przez korytarz do tylnych schodów i na górę. Bardzo możliwe, że dyżurny nawet nie wyjdzie ze swej komórki na jej widok.
Wsadziła więc gołe nogi w buty i wepchnęła koszulę mundurową w spódnicę. Dotyk szorstkiej serży na nagich sutkach przypomniał jej coś, co w rozmowach z koleżankami nazywały „cholerną dyskryminacją płciową w dziedzinie umundurowania”. Pomimo braków na rynku, krawcy szyjący dla mężczyzn–oficerów, często wyciągali skądś zapasy przedwojennej jakości sukna i gabardyny, więc panowie oficerowie mieli choć po kilka porządnych mundurów i koszul, podczas gdy one, oficerowie Pomocniczej Służby Kobiet, musiały się męczyć w tych cholernych pokutnych włosienicach, produkowanych z byle czego i byle jak dla szeregowych. Za szeroką spódnicę dawało się od biedy zwęzić, żeby nie sterczała nad pupą jak worek, ale koszule i kurtki od battle–dressów absolutnie nie nadawały się do noszenia przez kobiety. W ogóle nie było z czego ich popuścić, żeby nie rozgniatały biustu. Trzeba było albo nosić bardzo ciasny stanik, albo ryzykowało się pozrywaniem guzików. Spojrzała w dół na swoją koszulę. No tak, guziki trzymają się na ostatnich nitkach, znowu je trzeba będzie przyszyć.
Skoro już wróciłam, mogę się także i tym zająć, pomyślała. Mogę pójść do wioski i znaleźć krawcową, która by się zajęła moimi mundurami. Gdzieś tu w domu, razem z innymi rzeczami — i znajdę je, choćbym miała dwa tygodnie szukać — powinien być z tuzin mundurów Edwarda. Trzeba je będzie dać do sprucia i przeróbki, nawet jeśli okaże się, że trzeba będzie rozciąć każdy szew i skroić je od nowa.
Zakrywszy — o tyle, o ile — swą nagość, ostrożnie otworzyła drzwi. Na korytarzu nikogo nie było. Wyślizgnęła się na korytarz i szybko przeszła aż do kuchni. Stamtąd prowadziły kuchenne schody na górę.
Pusta kuchnia zdawała się jeszcze większa niż zawsze. Sześć wielkich czarnych palenisk jeszcze jakby urosło w jej oczach od czasu, kiedy ostatni raz tu zaglądała. Piece były zimne. Amerykanie nie zadawali sobie trudu palenia węglem pod nimi. Obok nich, tam gdzie kiedyś był pieniek do rąbania mięsa, stały bowiem dwie opalane olejem kuchnie wojskowe z nierdzewnej stali. Nie polowe, takie na kółkach, tylko przewożone na ciężarówkach i ustawiane w stałych stołówkach wojskowych. Dalej stała, wciąż w drewnianej skrzyni z czarnym napisem GŁÓWNE KWATERMISTRZOSTWO ETDW — europejskiego teatru działań wojennych — olbrzymia, dwudrzwiowa lodówka typu używanego w restauracjach, przy których ich własna, kupiona tuż przed wojną i wówczas uchodząca wśród sąsiadów za rozrzutnie wielką, wyglądała jak zabawka dla dzieci.
Uległa pokusie, żeby sprawdzić, czy w starej lodówce pozostało coś do zjedzenia. Poprzedniego wieczora nie zdążyła zjeść kolacji, a chyba by ją wcześniej szlag trafił, gdyby miała prosić tego chama Canidy’ego o posiłek.
Otworzyła starą lodówkę i po prostu zatkało ją. Wręcz pękała od jedzenia, którego obfitość i różnorodność była niewiarygodna. Pierwsze, co rzuciło jej się w oczy to jajka. Sześć tuzinów świeżych jaj. Co najmniej sześć! W trzecim roku wojny Brytyjczycy dostawali jedno jajko na tydzień, a tu proszę — sześć tuzinów. A obok dwie ośmiolitrowe bańki (każda z wytłoczonym napisem WŁASNOŚĆ KORPUSU KWATERMISTRZOWSKIEGO ARMII USA) z mlekiem. W Wielkiej Brytanii tylko dzieci poniżej czwartego roku życia, karmiące matki i kobiety w ciąży miały prawo do przydziału mleka.
Półki uginały się pod stekami, kurczakami, olbrzymimi puszkami szynki, półkilogramowymi blokami świeżego, nie solonego masła, a na dole stała — to po prostu niewiarygodne — drewniana skrzynia z napisem SUNKIST FLORIDA ORANGES. Pomarańcze! Prawdziwe, żywe, świeże pomarańcze! I to na oko, z dziesięć, a może nawet dwanaście tuzinów!
Mój Boże, pomyślała kapitan księżna Stanfield, nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam pomarańczę! Pojawiały się jak meteory, wydzielane na kartki dla dzieci, rzadziej i bardziej restrykcyjnie niż nawet mleko i jajka.
Nie mogąc znieść tego dostatku, zatrzasnęła gniewnie drzwi lodówki. Nic dziwnego, że im nasza lodówka nie wystarcza, pomyślała.
Wyszła z kuchni rozdrażniona i ruszyła schodami na górę. Po drodze, by wypchnąć z pamięci obraz lodówki pękającej w szwach od dawno nie widzianych delikatesów, zaczęła rozmyślać nad najbardziej prawdopodobnym miejscem ukrycia kufrów z jej rzeczami. Postanowiła zacząć od sprawdzenia najbardziej oczywistego miejsca. Tuż nad jej komnatą znajdowały się dwa pokoje, w których mieszkała jej pokojówka, zanim po zarekwirowaniu domu została kapralem Pomocniczej Służby Kobiet Królewskich Sił Powietrznych.
Dokładnie tak, jak przewidywała, na drzwiach pokojówki znalazła kartkę, przypiętą pinezką:
TE POKOJE ZAWIERAJĄ OSOBISTE RZECZY ICH
WYSOKOŚCI KSIĄŻĄT STAOTTELD. PROSIMY
O POZOSTAWIENIE ICH W SPOKOJU.
Drzwi nie były zamknięte.
Małe pokoje były zapchane kuframi, walizkami, a nawet kartonami, z których na szczęście każdy nosił ładnie kaligrafowaną wywieszkę informującą o zawartości. Podnosiła właśnie karton z napisem LETNIA BIELIZNA JEJ WYSOKOŚCI, kiedy rozległ się sygnał samochodowego klaksonu. Ktoś wygrywał na nim skoczną melodyjkę. Zaciekawiona podeszła do okna, żeby się przekonać, jakiż to, zapewne ciekawy, przejaw kultury zza oceanu wymaga robienia tyle hałasu o wpół do piątej rano. Klakson zabrzmiał ponownie, wzmagając jej ciekawość. Kiedy zabrzmiał po raz trzeci, wystawiła głowę przez okno i spojrzała w dół.
Na dole stał amerykański samochód wojskowy, Ford. Właśnie kiedy spojrzała, wysiadł z niego młody kapitan lotnictwa amerykańskiej Armii.
Całkiem przystojny, oceniła księżna.
Ubrany był zgodnie ze specyficzną modą, panującą wśród amerykańskich lotników, dla których szczytem szyku była czapka z daszkiem bez sztywnika, wyglądająca, jakby po niej przebiegło stado bawołów i nasadzona na tył głowy, tak, że ledwie się trzymała. Mundur miał rozpięty, krawat opuszczony do pół piersi, a na twarzy gościł charakterystyczny wyraz zadowolenia z siebie, który towarzyszy nadużyciu alkoholu. Otworzył kufer, po czym wrócił do przodu i nacisnął klakson raz jeszcze, tym razem nie grając żadnej melodii, tylko trzymając go tak długo, aż wreszcie ktoś zareaguje.
1 wreszcie doczekał się reakcji. W chwili, w której księżna zauważyła, że przedni lewy błotnik jest wgnieciony, tuż pod nią otworzyło się okno sypialni Edwarda i wyjrzała z niego głowa majora Canidy’ego.
— Już myślałem, że cię zamknęli w areszcie — mruknął, rozbudzony.
Księżna przypomniała sobie rzuconą mimochodem poprzedniego dnia uwagę o tym, że porucznik Jamison pojechał do Londynu kraść samochód. O mój Boże, on mówił poważnie!
— Zjechaliśmy z drogi i przysunęliśmy w słupek przy drodze. Po ciemku nie było się jak wygramolić z rowu. A poza tym poszło tak, że John Dillinger byłby z nas dumny.
— Ktoś wie, że go buchnęliście? Czy za kwadrans zwali mi się tu na głowę pościg żandarmerii?
— Mówię ci, Dick, że poszło jak w zegarku.
— Tak, póki nie wypadliście z drogi — zaśmiał się Canidy. — Coś zrobił z Jamisonem?
— Zwinęliśmy też trochę whisky — pochwalił się kapitan. — Trochę za bardzo się do niej przyssał.
W tej chwili otworzyły się drzwi z drugiej strony samochodu i wygramolił się z nich z trudem porucznik. Ponieważ był bardziej pijany od kapitana, doszła do wniosku, że to właśnie rzeczony porucznik Jamison, u którego miała się zameldować poprzedniego wieczora.
— Nie możesz zostawić tutaj tego samochodu. W każdym razie nie na widoku.
Mój Boże, oni go naprawdę ukradli!
— Spoko, zabraliśmy też plandekę — oświadczył kapitan i wrócił na tył pojazdu, gdzie z bagażnika wyjął potężny kłąb brezentu, zapewne ową plandekę. Porucznik Jamison otworzył tymczasem tylne drzwi i zaczął wypakowywać na trawę skrzynki whisky i piwa.
— To też ukradliście z OSS? — zapytał Canidy.
— Nie, leżało w tym rowie, do którego wjechaliśmy — odparł z sarkazmem kapitan.
— Jim, zachowuj się. I chodź na górę. Pojawił się ten angielski kapitan, na którego tyle czekaliśmy. To baba, i na dodatek jakaś strasznie spięta. Pewnie i tak ją tu przysłali, żeby nas szpiegowała, więc trzymaj od niej ręce z daleka i uważaj, co przy niej mówisz. Jamison, ciebie to też dotyczy.
Wzburzona, czując jak czerwienieje na twarzy, księżna odsunęła się od okna i bardzo ostrożnie je zamknęła.
Przegrzebała swoją letnią bieliznę, wybierając odpowiednie rzeczy, a potem przerzuciła także kilka kufrów, zanim znalazła koszule nocne. Zawinęła w jedną z nich resztę rzeczy i zeszła schodami do kuchni.
Jej wejście do kuchni zaskoczyło majora Canidy’ego, kapitana i porucznika Jamisona, zajętych właśnie szykowaniem sobie śniadania. Na jednym z nieużywanych pieców leżało wyjęte z lodówki jedzenie, które najwyraźniej zamierzali zjeść na to śniadanie. Starczyłoby tego na tygodniowy przydział dla sześcioosobowej brytyjskiej rodziny. Nawet nie wliczając pomarańczy.
— Ranny ptaszek z pani kapitan — sarkastycznie zauważył major Canidy.
— Hmm, niezła — usłyszała zza siebie uwagę kapitana i dopiero po chwili skojarzyła, że to ocena jej odwrotnej strony medalu.
— Jim, powiedziałem ci, żebyś uważał na słowa!
— Poszłam zabrać kilka osobistych rzeczy — powiedziała, pokazując zawiniątko.
— Zna pani już ten dom?
— Owszem, znam.
Nawet nie zajrzał do moich rozkazów! Inaczej nie zadawałby głupich pytań.
— Panią kapitan wysłało do nas Ministerstwo Wojny, żeby pełniła funkcję oficera łącznikowego — powiedział Canidy. — Jak widać do jej zadań należy także myszkowanie po pokojach, zanim się wszyscy obudzą.
— Jestem Jim Whittaker — odezwał się przystojny kapitan, podchodząc z wyciągniętą ręką. — Myślę, że powinienem panią ostrzec, że jestem zboczeńcem, który uważa kobiety w mundurach za bardzo podniecające.
Mówiąc to, omiatał ją pełnym fascynacji wzrokiem, aż wreszcie się zarumieniła.
— Trzeci raz ci nie powiem, żebyś stulił pysk — syknął Canidy.
— Przepraszam, nie dosłyszałem nazwiska, pani kapitan — ciągnął niezrażony Whittaker. Puścił wreszcie jej rękę, ale widać było, że bardzo niechętnie.
— Nazywam się Stanfield.
— Jak książę?
— Jestem księżną, więc nazywam się jak książę.
Reakcja Canidy’ego odbiegała od tego, czego oczekiwała. Zamiast onieśmielenia, był raczej wściekły.
— Trzeba mi było powiedzieć wczoraj wieczorem.
— Nie dał mi pan dojść do słowa, panie majorze.
Jim Whittaker skłonił się głęboko, zamiatając szeroko ręką.
— I jak, księżno, tak się to robi? — zapytał.
Z trudem powstrzymała się od śmiechu. Przystojny kapitan był pijany. Szczęśliwy, zalany, młody człowiek — od kogoś takiego wręcz oczekuje się, że będzie zaglądał w dekolty. Przynajmniej był zabawny, a nie gburowaty jak Canidy.
Drugi z „komandosów” wytrzeźwiał już na tyle, żeby odkryć problem protokolarny.
— A jak my się mamy do pani zwracać? Pani kapitan, czy księżno?
— Zwykle jestem tytułowana Jej Wysokością, ale to by chyba było niezbyt wygodne, prawda? Na imię mi Elizabeth.
— To już chyba przesada w drugą stronę — zauważył Canidy.
— Proszę — zwróciła się do niego. — Zdaje się, że chyba nie najlepiej zaczęliśmy tę znajomość.
To sukinsyn, jeszcze się będzie zastanawiał!
— No dobrze — zgodził się wreszcie. — Zacznijmy wszystko od początku. Proszę odłożyć swoją paczkę i zjeść coś na śniadanie. Kucharze pokażą się nie wcześniej niż o wpół do siódmej, więc obawiam się, że w braku czegoś lepszego, będzie pani musiała poprzestać na omlecie.
Na te słowa krew ją zalała.
— Mój Boże, wy Amerykanie jesteście naprawdę cudowni! Nie ma nic porządnego, to będzie się trzeba opędzić omletem!
Popatrzył na nią zdziwiony.
— Coś nie tak z omletem?
— Czy wy wiecie, jaki jest przydział jajek w Anglii?
— Nie wiem i guzik mnie to obchodzi.
Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami i w końcu poddała się.
— Przepraszam.
— Nie, przepraszam nie wystarczy.
— Słucham?
— Nie podoba mi się pani nastawienie, księżno. Starczy mi, że muszę znosić tych aroganckich sukinsynów z SOE, ale niech mnie szlag, jeśli pani na to pozwolę. Nie podobał mi się sposób, w jaki się tu pani wczoraj pojawiła, udając kapitana i nie przedstawiając się i nie mówiąc, że to pani dom. I nie mam zamiaru wysłuchiwać litanii tego, co jest nie w porządku z nami Amerykanami, czy jest pani księżną, czy nie. Whittaker już w ciągu tej wojny jadł kawaleryjskie konie na Filipinach…
— Hej, Dick, zejdź ze mnie — wtrącił Jim, chcąc przerwać tyradę Canidy’ego, ale bez skutku.
— …a żaden z nas nie potrzebuje wykładu na temat niskich racji zaopatrzeniowych od kogoś takiego jak pani. Jeśli nasz omlet staje pani kością w gardle, Wasza Wysokość, to proszę wystąpić o zmianę przydziału. Dopóki jednak ja tu dowodzę, mam zamiar zdobywać i rozdawać swoim ludziom wszystkie pieprzone luksusy, od świeżych jajek po dziwki z klasą, jakie tylko zdołam. I nie obchodzi mnie, że stoi pani obok jak by pani ktoś kij w tyłek wsadził i patrzy na nas spod zmarszczonych arystokratycznych brwi. Zrozumiano?
— Jezu, Dick, opanujesz się? — wyjąkał Jim.
Księżna Stanfield przez chwilę starała się zapanować nad sobą.
— Chyba będzie lepiej, żeby kto inny z panem współpracował, majorze. Wybaczą panowie, że ich opuszczę.
Wyszła z kuchni i wzdłuż korytarza do swojego pokoju, dawnego parterowego schowka na szczotki. Zamknęła drzwi, rzuciła się na polowe łóżko i z wielkim wysiłkiem powstrzymała od płaczu.
Pomyślała, że wyjdzie na idiotkę, kiedy wróci do Ministerstwa Wojny i zamelduje, że od pierwszego dnia pokłóciła się z człowiekiem, któremu miała pomagać w kontaktach z miejscowymi władzami o to, ile jajek mieli Amerykanie.
Mogłaby też zameldować, że sporo czasu spędzają na piciu i uważają kradzież sobie nawzajem samochodów za wspaniałą rozrywkę. Tyle tylko, że w Ministerstwie to nikogo nie będzie obchodzić. Jedyne, co z tego zrozumieją, to tyle, że sobie nie poradziła.
Będę musiała iść do tego bydlaka i go przeprosić. W dodatku starając się, by to brzmiało przekonywająco.
Wstała z łóżka.
Ale zanim to nastąpi, będę się musiała porządnie ubrać.
Podniosła pakunek z podłogi i rozłożyła na łóżku. Wybrała spośród rzeczy bieliznę i zaczęła zdejmować koszulę.
W tej chwili ktoś zapukał do drzwi.
— Kto tam?
— Służba hotelowa — odparł radosny głos, który rozpoznała jako należący do kapitana Whittakera.
Podeszła do drzwi i otworzyła je.
Stał za drzwiami z kelnerskim wózkiem, który gdzieś znalazł. Wózek był zastawiony jedzeniem: szynka w plastrach, smażone jajka, tost i nawet coś, co wyglądało jak prawdziwa — musiała być prawdziwa, przecież była amerykańska — truskawkowa marmolada.
— Niech się dzieje, co chce — orzekł, wtaczając wózek — jeść trzeba.
— Zrobiłam z siebie idiotkę, prawda?
Nie odzywał się, tocząc wózek wzdłuż łóżka i stając przy nim jak kelner.
— Nie wiem, co się pomiędzy wami dwojgiem stało wczoraj wieczorem, ale mniej więcej wiem, co z nim jest niedobrze.
— A co z nim jest niedobrze?
— Po raz chyba pierwszy w życiu, jest zakochany po uszy. W dodatku tuż po tym, jak go Kupidyn ugodził swoją strzałą, został przerzucony tutaj.
— Ta tyrada, to dlatego, że jest zakochany?
— To i jeszcze fakt, że w tej właśnie chwili trwa operacja, którą przygotowywał od samego początku. Pomimo tego, co mówi, w gruncie rzeczy uważa, że to on powinien ją realizować.
— Wygląda na to, że sporo pan wie o majorze?
— Znamy się od dziecka.
— Czy to prawda z tymi kawaleryjskimi końmi na Filipinach, które miał pan jeść?
— Niech pani je, bo wystygnie. A potem Dobry Jim Whittaker pójdzie do Złego Dicka Canidy’ego, dacie sobie buzi na zgodę i będzie pięknie.
— Ale był pan na Filipinach?
— Tak. Byłem.
Popatrzyła na swój talerz, na plaster szynki gruby na palec i na cztery jajka sadzone. A przy okazji zobaczyła, że ma koszulę rozpiętą do pępka. Poczuła, jak się rumieni.
Wciąż stał nad nią, co oznaczało, że prawie na pewno zaglądał jej w dekolt. Ale nie była wściekła, ani urażona. W końcu, miał prawo. Był podpity.
Wokół Brestu i Saint–Nazaire mieściło się z tuzin baz niemieckich myśliwców, pełnych pilotów, którzy z radością zestrzeliliby samolot CAT, ale ominęli Brest z odległości co najmniej 300 kilometrów, a do Saint–Nazaire nie zbliżyli się na mniej niż 600. Po drodze do Lizbony w radiu krzyżowały się jednak niemieckie głosy, dając Fine’owi przedsmak tego, co czekałoby go, gdyby wraz z resztą bombowców poleciał do Anglii.
Cztery i pół godziny po starcie z Shannon, kontroler z lizbońskiej wieży udzielił w swojej przedziwnie akcentowanej angielszczyźnie zezwolenia na lądowanie na pasie 12 lotniska w Lizbonie.
Urzędnicy portugalscy, którym towarzyszył oficer lotnictwa, byli znacznie uprzejmiejsi od swych irlandzkich kolegów. Widać było, że prośba oficera o oprowadzenie po samolocie wynikała po prostu z czystej ciekawości. Nigdy wcześniej nie widział C–75, a wątpliwe, żeby miał okazję w ogóle widzieć z bliska takiego kolosa.
Kiedy go zapytali o jakieś miejsce, gdzie by się można przespać parę godzin i coś zjeść, wezwał im taksówkę, potargował się z kierowcą o cenę i wysłał ich gdzieś, „gdzie im się chyba będzie podobało”.
Okazało się, że miejscem tym był elegancki hotel z przełomu wieków. Na przywitanie im wyszedł recepcjonista w przedpołudniowym fraku, który powiedział, że ich przyjazd zapowiedział telefonicznie lotnik, którego poznali.
Recepcjonista zaprowadził ich do wspaniale umeblowanego dwupokojowego apartamentu z widokiem na plac Rossiego i Teatr Narodowy Marii II. W łazience znaleźli olbrzymią wannę i grube ręczniki. Kiedy Fine wyszedł ze swojej kąpieli, zastał współtowarzyszy podróży siedzących nad wielkim wyborem zakąsek.
— Nie ma szkockiej — żartobliwie utyskiwał Wilson. — Wszystko przez tę wojnę. Jedyne, co wyskrobali to butelkę tego — wyciągnął ku niemu rękę z półlitrową butelką I.W. Harpera.
Restauracja oferowała bogate menu po niewiarygodnie niskich cenach, więc najedli się po uszy. Wilson załatwił też z kierownikiem sali, że przygotuje im na jutro pudełka kanapek z kurczakiem i szynką.
Nazajutrz, o wpół do siódmej rano, C–75 chińskich linii lotniczych poprosił wieżę o zezwolenie na start do Porto Santo na Maderze.
Prawie równo cztery godziny później rozmawiali z następnym pogodnym, uśmiechniętym oficerem portugalskiego lotnictwa, który był ich maszyną równie zafascynowany, jak kolega ze stolicy. Bez większych problemów wytłumaczyli, że chcą tylko zatankować i lecą dalej.
Następny etap miał być długi. W ciągu co najmniej dziesięciu godzin, a może i dłużej, w zależności od pogody, mieli przelecieć 4.200 km dzielących ich od Bissau w Gwinei Portugalskiej. Po starcie wspięli się powoli na 6.000 metrów i wzięli kurs, który miał ich prowadzić nie bliżej niż 150 km od wybrzeży Afryki. Mieli też
zamiar minąć od zachodu poza zasięgiem widoczności Wyspy Kanaryjskie, należące do Hiszpanii. Jeśli stamtąd by ich wykryto, istniało duże niebezpieczeństwo, że Hiszpanie powiadomią o ich obecności Niemców.
Dwadzieścia minut po tym, jak Wilson oddał stery Willowi Nembly’emu i poszedł spać, w kabinie rozległ się brzęczyk sygnalizujący zapalenie się lampki ostrzegawczej niskiego ciśnienia oleju w lewym wewnętrznym silniku. Prawie natychmiast potem zabrzmiał drugi brzęczyk i zapaliła się identyczna lampka lewego zewnętrznego silnika. Na razie nie było powodu do obaw, być może tylko wyczerpał się olej w jednym zbiorniku i trzeba było przełączyć na drugi, albo coś ze wskaźnikami mogło być nie w porządku. Po chwili jednak nadeszło potwierdzenie problemu, i to w chyba najgorszej możliwej postaci.
— Jasna cholera! — zaklął Nembly, kiedy prócz niemilknących brzęczyków czujników ciśnienia włączyły się niemal jednocześnie dwa kolejne, znacznie silniejsze, o świdrującym uszy tonie. Wraz z nimi zaczęły migotać czerwone światełka na tarczach wskaźników obu lewych silników: POŻAR. — Lepiej idź obudzić Harolda — powiedział już znacznie spokojniej, sięgając do zaworów odcinających paliwo do silników, a potem do przycisków ustawiających śmigła wyłączanych silników w chorągiewkę i w końcu do dźwigni uruchamiających gaśnice z dwutlenkiem węgla. Fine wyjrzał po drodze do kabiny pasażerskiej przez kopułkę astronawigacyjną. Z osłon obu lewoskrzydłowych silników walił czarny, gęsty dym. Stopniowo dym zaczął szarzeć, coraz częściej pojawiały się w nim białe strugi rozprężanego dwutlenku węgla z gaśnic, aż wreszcie całkiem zniknął.
Wilson obudził się od pierwszego dotknięcia, a na hasło „Pożar silników” otrzeźwiał natychmiast i pobiegł do kabiny pilotów. Skoczył na swój fotel, szybko przypiął się pasami i zaczął rozglądać po tablicy rozdzielczej. Fine stanął pomiędzy fotelami. Wilson skontrolował stan przyrządów, sprawdził czy paliwo zostało odcięte, śmigła ustawione tak, by stawiały jak najmniejszy opór. Pozbawione napędu śmigła po lewej właśnie się zatrzymywały. Samolotem zaczęło trząść. Prędkość spadła do 300 km/h i nadal się zmniejszała.
Wilson nie przejął sterów, nawet nie wydawał się szczególnie przejęty.
— To był wyciek oleju — oznajmił tonem niemal lekkim.
— Co ty powiesz? A ja myślałem, że krasnoludki naszczały na łożysko — odparł znad wolantu Nembly, próbujący właśnie trymerami skompensować znoszenie maszyny w lewo na skutek utraty
symetryczności ciągu. — Pieprzone oszczędności Boeinga! Nie mogli nam zostawić indywidualnej instalacji olejowej dla każdego silnika, jak w B–17, tylko musieli ją podzielić na skrzydła.
— No to co my teraz, do cholery, zrobimy? — zapytał retorycznie Wilson. — Wracamy? Ale jak długo możemy polegać na pozostałych dwóch silnikach? A poza tym, gdzie my do cholery jesteśmy? — Sięgnął po mapę.
— Jakieś 850 km od Santa Cruz na Kanarach — oświecił go Nembly. — Czyli Hiszpanii.
— O Chryste, jak tam usiądziemy, mamy pół roku internowania jak w banku, a jak nas wreszcie wypuszczą, to ściągną nam na kark niemieckie myśliwce.
Nembly pochylił się do kwadrantu przepustnic. Fine widział, że ma trudności z utrzymaniem wysokości bez wprowadzania strzałek obrotomierzy obu ocalałych silników na czerwone pola.
— Trzeba będzie zrzucić trochę paliwa — powiedział w końcu po kilku minutach takich zapasów Nembly. — A potem próbować wrócić.
— Bierz kurs na Lanzarote — powiedział Fine.
— To zabrzmiało jak rozkaz — powiedział Wilson z lekkim rozdrażnieniem.
— Na to wygląda — odparł spokojnie Fine.
Wilson jeszcze przez chwilę wyglądał, jakby miał zamiar się kłócić, a potem spojrzał na mapę.
— Lanzarote, powiadasz? Według mapy tam jest tylko lotnisko dla myśliwców.
— Taki jest plan alarmowy. Właśnie na takie wypadki jak ten.
— Ciekawe, czemu w takim razie pierwszy raz o nim słyszę? — bąknął Wilson znad mapy. — Dobra, Nembly, kurs zero — osiem — pięć.
Boeing rozpoczął szeroki zakręt na wschód.
— Zaczynam zrzucać paliwo — powiedział Nembly po chwili.
— Nie — odparł Fine.
Wilson spojrzał na niego pytająco.
— Jeżeli rzucimy okiem na silnik, być może będziemy w stanie go naprawić. To nasza jedyna nadzieja na kontynuowanie zadania. Przy odrobinie szczęścia okaże się, że przewód olejowy od zbiornika jest tylko obluzowany, a nie pęknięty. Jeśli będziemy mieli paliwo, polecimy dalej.
— A skąd ta pewność, że nas puszczą? Albo że nie ściągną dywizjonu Messerschmittów? Z Lanzarote do Maroka jest blisko, w zasięgu niemieckich myśliwców.
— Jeśli Hiszpanie z Lanzarote im nie powiedzą, to nie będą wiedzieć.
— A niby dlaczego mieliby nie powiedzieć?
— Mam nazwisko faceta, który niedrogo jest w stanie tego dopilnować. 1 forsę dla niego.
— No, skoro tak, to pozostał nam tylko ten jeden drobny, mały problem: jak posadzić tego bydlaka pełnego paliwa na pieprzonym pasie dla myśliwców, panie mądralo?
— Chyba trzeba będzie spróbować, bo co nam innego zostało?
— Jasne, co za problem? Pod warunkiem, że Nembly’emu uda się nas utrzymać w powietrzu, aż dotrzemy na miejsce, Hiszpanie nas nie zestrzelą za wejście w ich przestrzeń powietrzną bez zezwolenia. Czy ten wasz wspaniały plan awaryjny przewiduje nawiązanie kontaktu z tym niedrogim facetem, zanim wylądujemy?
— Po prostu będzie trzeba spróbować posadzić maszynę w Lanzarote — rozłożył ręce Fine. — I tak nie mamy innego wyboru.
Czterdzieści minut później ukazała się ich oczom wyspa. Podchodząc bliżej, zauważyli także pojedynczy ubity pas bez sztucznej nawierzchni, biegnący ukośnie przez jedyną w miarę płaską część wyspy, coś w rodzaju płaskowyżu na jej północnym wybrzeżu.
— Może jednak spróbujemy choć wywołać ich wieżę? Masz tam chyba gdzieś częstotliwość — zapytał Wilson Nembly’ego.
— Nie. Po prostu nadleć nad pas i siadaj. Jeżeli mamy się stąd wydostać, nie może pozostać po nas żaden ślad w papierach.
— Jak coś spieprzę, to z tą masą paliwa na pokładzie nie będę w stanie poprawić.
— No to nie spieprz — racjonalnie poradził Wilson.
Fine zastanawiał się, dlaczego Wilson, pierwszy pilot maszyny, nie przejął sterów. Jednak nie bardzo był teraz czas na dochodzenia.
Wilson obejrzał się i zobaczył, że Fine wciąż stoi za ich fotelami.
— Idź się pan przypnij pasami z tyłu.
— Zdążę.
Wyglądał nadal przez okna kabiny, do chwili, kiedy zauważył, że jej rogi zrównały się z brzegami pasa. Wtedy usiadł na podłodze, zapierając się plecami o ściankę oddzielającą radiostację od reszty kabiny pilotów, objął ramionami kolana i opuścił na nie głowę.
Nembly, nieprzyzwyczajony do tempa, w jakim samolot opadał pozbawiony połowy ciągu, źle wyliczył tor podejścia i zaczął podchodzenie do lądowania zbyt nisko. Natychmiast pchnął kwadrant dźwigni przepustnicy do oporu, dając obu ocalałym silnikom pełną moc awaryjną. Samolot poderwał się, ale brak symetrii ciągu spowodował, że natychmiast zatoczył się w lewo. Nembly skontrował sterami i odjął gaz, ale to z kolei spowodowało równie gwałtowne zarzucenie w prawo.
Chwilę później przyziemili, twardo, odbijając się od ziemi i po chwili znów na nią opadając, tym razem już łagodniej. Widząc zbliżający się koniec pasa, Nembly przełączył dźwignie skoku śmigieł na rewers, chcąc pomóc hamulcom w zatrzymaniu maszyny. I znów asymetria ciągu spowodowała, że Boeingiem mocno zarzuciło, do tego stopnia, że zjechał z osi pasa. Kiedy wcisnął hamulce, prawa opona zaczęła piszczeć i Fine’em rzuciło tak, że wyleciał ze swego zakątka na środek przejścia. Przez chwilę obawiał się, że samolot jest na krawędzi wywrotki. A potem nagle wszystko się uspokoiło i usłyszał, że tym razem oba hamulce chwyciły i opony piszczą równo. Samolot przez chwilę ślizgał się na zablokowanych kołach, potem Nembly odpuścił hamulce i wcisnął je ponownie. Fine poczuł, że samolot raptownie wytraca szybkość, potem znów lekko zwrócił się w lewo i wreszcie zatrzymał z szarpnięciem.
Wstał i poszedł do przodu. Z okna Wilsona zobaczył kraniec pasa, odległy o najwyżej sto metrów. Może pięćdziesiąt metrów dalej wznosiło się wyniosłe rumowisko skalne, o którego podnóże rozbijała się atlantycka fala.
— Ktoś jedzie — usłyszał głos Wilsona. Podbródkiem wskazywał za okno.
Wzdłuż pasa jechała ku nim karawana pojazdów. Na czele był jakiś samochód, którego marki nie byli w stanie rozpoznać. Za nim mały wóz strażacki na podwoziu Forda, a jeszcze dalej dwa ciężarowe Mercedesy.
— Lepiej wyłącz wreszcie te silniki — powiedział Wilson. — Panowie, czas ćwiczyć uśmiechy. A gadanie zostawiamy naszemu mecenasowi z jego tajnym planem, w porządku?
Fine spojrzał na niego spode łba i ruszył przez ładownię ku drzwiom w tyle kadłuba. Duże drzwi otworzyły się z zadziwiającą trudnością, zupełnie jakby silniki nadal pracowały, a przecież słyszał, że oba cichną kiedy szedł na tył. Okazało się, że na zewnątrz wiał potężny wiatr od morza i to on tak napierał na otwierane przez niego drzwi, że kiedy wreszcie się z nimi uporał, zdmuchnął mu z głowy kremową czapkę od munduru Pan American. Kiedy ją podniósł z podłogi, otrzepał i w końcu, trzymając ją ręką, wyszedł na zewnątrz, samolot był już otoczony kordonem Hiszpanów.
Każda z ciężarówek przywiozła po tuzinie żołnierzy. Otoczyli samolot, a kilku uformowało dodatkowy kordon koło drzwi. Stali na spocznij, z karabinami pod pachą, skierowanymi lufami do ziemi, więc chyba nie spodziewali się jakichś niespodzianek z ich strony. To dobrze. Zawsze łatwiej negocjować z kimś, kto trzyma karabin pod pachą, niż z takim, który w ciebie celuje. Niemniej karabiny były Mausera, a żołnierze mieli na głowach głębokie, kanciaste niemieckie hełmy. Fine naprawdę nie potrzebował tego przypomnienia o bliskich więzach przyjaźni, łączących generalissimusa Francisco Franco Bahamonde z osią Berlin–Rzym–Tokio.
Za kordonem żołnierzy stało trzech oficerów. Jeden z nich był ich zwierzchnikiem, co było widać po jakości munduru i aurze arogancji, która od niego biła. Hiszpański oficer był wysoki, szczupły, wąsaty i miał urodę filmowego amanta. W ich studiu miałby role czarujących meksykańskich bandytów jak w banku.
— Tu nie wolno lądować — odezwał się jeden z przybyłych oficerów płynną angielszczyzną z angielskim akcentem. — Od tej pory proszę się uważać za aresztowanych.
— Ależ panie pułkowniku, to było awaryjne lądowanie! Nawet jeśli nie jest pułkownikiem, to nigdy nie zaszkodzi się podlizać.
Oficer strzelił palcami i dwóch żołnierzy przystawiło do drzwi drewnianą drabinkę, po której się po chwili wdrapał do wnętrza samolotu.
— Nie wyglądacie mi na Chińczyków… Anglicy?
— Amerykanie. Czy możemy się skontaktować z pułkownikiem Ugarte?
— Co to za samolot? Nie znam go — powiedział oficer, kompletnie ignorując pytanie.
— To Boeing Stratoliner, samolot pasażerski. Prowadzimy go z fabryki do Chin.
— Czy mogę zobaczyć jakieś dokumenty tej maszyny?
— Oczywiście, zaraz przyniosę — powiedział Fine, kierując się do kabiny pilotów. Kiedy wrócił, podał oficerowi paczkę studolarowych banknotów w bankowej banderolce, stwierdzającej, że wewnątrz znajduje się 10.000 dolarów amerykańskich.
— Naprawdę bardzo mi zależy na skontaktowaniu się z pułkownikiem Ugarte.
— Pułkownika Ugarte nie ma. Poleciał do Las Palmas. Spróbuję go poszukać.
Wziął paczkę banknotów i wsadził do wewnętrznej kieszeni munduru.
Akurat, będziesz go szukał! Wsadzisz pieniądze w kieszeń i tyle je będę widział.
— To co w końcu z tymi dokumentami? — zapytał oficer, spoglądając podejrzliwie na Fine’a.
Dwaj oficerowie artylerii Armii USA, pułkownik i podpułkownik, stali pod markizą hotelu, kiedy pod wejście zajechała limuzyna Austin Princess. Reflektory były zamalowane, pozostawiono tylko wąską szparkę. Przednie błotniki miały malowane na biało szerokie lamówki, mające w założeniu zapobiegać zderzeniom na zaciemnionych ulicach. Te drobne w końcu zmiany, dostosowujące pojazd do warunków wojennych w niczym nie umniejszały jego elegancji.
Zatrzymał się pod markizą, a kierowca, młoda kobieta w mundurze Pomocniczej Służby Kobiet, wysiadła i potruchtała do tylnych drzwi, by otworzyć je przed pasażerem.
Amerykańscy oficerowie stali z bagażami u stóp. Przyjechali do Londynu na trzydniowe przepustki i właśnie grzecznie, ale stanowczo odmówiono im pokoju w hotelu. Obaj spojrzeli na limuzynę, częściowo dlatego, że i tak nie mieli nic innego w oczekiwaniu na taksówkę do roboty, a po części dlatego, że taka limuzyna musiała przywieźć co najmniej generała brygady, któremu należał się salut.
Z otwartych drzwi limuzyny wysiadł amerykański oficer w czapce z lśniącym skórzanym daszkiem i eleganckim mundurze prosto spod igły. Ale na jego naramiennikach zamiast generalskich gwiazdek widniały jedynie srebrne słoneczka zwykłego podpułkownika. I do tego, okazało się, że obaj oficerowie go znali.
— A niech mnie, toż to Stevens!
Stevens spojrzał na nich, także rozpoznał i zasalutował pułkownikowi.
— Dobry wieczór, panie pułkowniku.
Pułkownik odsalutował i wyciągnął rękę na przywitanie. Stevens podał też rękę podpułkownikowi.
— Cześć, Bill.
— Masz ładny wózek. Jesteś chyba ostatnią osobą, której bym się tu spodziewał.
Byli kolegami z West Point i razem służyli w Fort Bliss i Fort Riley. Ostatnim razem kiedy się widzieli, byli obaj kapitanami, a Stevens był już właściwie na wylocie po złożeniu podania o zwolnienie ze służby.
Stevens zignorował pytanie zawarte między wierszami odpowiedzi.
— Wprowadzacie się?
— Właśnie nas spławili — odparł pułkownik. — Hotel jest zarezerwowany dla szych, nie dla nas, szaraczków. — Ten już nie owijał w bawełnę pytania: — A ty, co tu robisz?
— Zajmuję się szychami — odparł bez cienia namysłu. — Dla starszych oficerów zarezerwowany jest „Cavendish”, przy St. James’s Sąuare. Tam powinniście dostać pokój bez problemu.
— To samo nam tutaj powiedzieli — machnął ręką pułkownik. — Tylko nie mamy pojęcia, jak się tam dostać.
— Nie ma sprawy. — Stevens odwrócił się i wezwał gestem szofera swojej limuzyny, która właśnie parkowała ją na jednym z sześciu zarezerwowanych miejsc pomiędzy markizą i Park Lane. Na jego gest zapaliła ponownie silnik i podjechała, wysiadając i salutując Stevensowi w oczekiwaniu na rozkazy.
— Pani sierżant, czy mogłaby pani zawieźć tych dwóch oficerów do „Cavendisha” i wrócić tu po mnie?
— Jezu, Ed! Coś ty za fuchę załapał? — Podpułkownik nie posiadał się ze zdziwienia.
Stevens wskazał palcem na naszywkę Naczelnego Dowództwa Sojuszniczych Sił Ekspedycyjnych w Europie i odznaki Sztabu Generalnego na kołnierzu.
— Zostałem członkiem gwardii pałacowej.
— Fajna robota, jak już ją człowiek może dostać — z przekąsem zauważył pułkownik.
— No cóż, ma swoje zalety — rozłożył ręce Stevens.
— Właśnie widzę. Stevens, naprawdę jestem ci wdzięczny za pomoc.
— Cała przyjemność po mojej stronie.
Podpułkownik uścisnął mu dłoń i wsiadł do limuzyny w ślad za pułkownikiem.
Jak tylko wyjadą na Park Lane, zaczną się użalać na parszywy los. Palant, który złożył rezygnację jako kapitan uwił sobie gniazdko jako podpułkownik w Naczelnym Dowództwie i rozbija się limuzyną z szoferem, a oni za swoją wierność mundurowi muszą po staremu wycierać się po namiotach.
Nie było wątpliwości, że ta historia szybko rozniesie się kanałami nieformalnego Towarzystwa Wzajemnej Protekcji Absolwentów West Point. Stevens znał słowo na określenie tego, co im przed chwilą wepchnął: „dezinformacja”. Lepiej, żeby kumple mieli go za sukinsyna, który włazi po palcu bez mydła generałom, niż żeby podejrzewali, że jest zastępcą szefa londyńskiej placówki OSS.
Podpułkownik Edmund T. Stevens doszedł właśnie niedawno do nie pozbawionego satysfakcji przekonania, że nie tylko dobrze mu idzie jako odpowiedzialnemu za zakwaterowanie szpiegów, sabotażystów, zabójców, kasiarzy i innych tego typu specjalistów Donovana, niż mogło by mu iść jako kapitanowi czy nawet już majorowi kwatermistrzostwa, czy nawet artylerii. I w dodatku to, co robi, ma znacznie większe znaczenie dla wysiłku wojennego niż gdyby został dowódcą baterii haubic.
Z szefem placówki porozumieli się wpół słowa. Już w dniu przyjazdu usłyszał od niego, że im mniej będzie wiedział o problemach administracyjnych związanych z funkcjonowaniem placówki, tym lepiej. Oświadczył mu też, że osobiste referencje Donovana w zupełności wystarczą mu do tego, by przyznać Stevensowi pełne upoważnienie do załatwiania tego wszystkiego w jego imieniu.
Nazajutrz szef placówki wysłał go na Grosvenor Square, do sztabu Eisenhowera. Tam generał Walter Bedell Smith zaopatrzył go w papier, który właściwie rozwiązywał wszelkie możliwe trudności, jakie Stevens mógłby napotkać na swoje drodze. Dokument stwierdzał, że gdyby któraś z jednostek podległych Eisenhowerowi nie była w stanie zrealizować jakiejkolwiek prośby legitymującego się nim, ma się z tego wytłumaczyć na piśmie samemu Ike’owi.
Stevens uważał, że jego rolą jest bycie pomocnym. Nie miał zamiaru wikłać się w jakąkolwiek działalność operacyjną. Miał jedynie ludzi, którzy ją prowadzą, odciążyć od brzemienia uciążliwych obowiązków administracyjnych. Miał im być oficerem kwaterunkowym, płatnikiem, szefem parku motorowego, oficerem łączności, a po spotkaniu z kilkoma spośród ludzi zajmujących się działalnością operacyjną, był pewien, że nie uda mu się raczej nie zostać także oficerem odpowiedzialnym za walkę z chorobami wenerycznymi.
Właśnie wracał z dwugodzinnej rozmowy z inspektorem Scotland Yardu, który zanudzał go postępami śledztwa w sprawie kradzieży samochodu z parku samochodowego i włamania do magazynu, skąd „wyparowało” dwie i pół skrzynki whisky. To wszystko nie miało najmniejszego znaczenia. Z jego papierami mógł ściągnąć nowy samochód w pół godziny, a uzupełnienie zapasu alkoholi nie zajęło by mu nawet tyle. Ważne było to, że marnując te dwie godziny oszczędził je komuś, kto miał poważniejsze zmartwienia na głowie.
Stevens przeszedł przez obrotowe drzwi do hotelowego holu i ruszył do baru. Ten był jak zwykle zapchany oficerami w mundurach najróżniejszych armii sojuszników Wielkiej Brytanii. Nie ulegało wątpliwości, że kryło się wśród nich sporo ludzi, wysłanych przez Wolnych Francuzów, żeby przewąchali, co w trawie piszczy w sprawie admirała de Verbey.
Major Richard Canidy siedział przy jednym z maleńkich stolików pod ścianą. Kiedy Stevens przepchnął się przez tłum do jego stolika, Canidy wstał na przywitanie.
— Dobry wieczór, panie pułkowniku.
Wokół próżno było szukać wolnego krzesła, więc pułkownik wcisnął się koło Canidy’ego na zajmowaną przez niego kanapkę. Kelner pojawił się niemal natychmiast, co zdumiało Stevensa. Spojrzał na Canidy’ego, a ten skinął głową.
— Szklankę z lodem, proszę.
W hotelu whisky czasem była, a czasem nie. Jeśli nawet mieli, to niewiele. Stevens z kolei dysponował dostępem do zapasów Naczelnego Dowództwa i miał zamiar posłać kilka skrzynek do Whitby House. To właśnie te skrzynki ukradli nieznani sprawcy, ale uzupełnienie zapasu nie stanowiło żadnego kłopotu.
Skinienie głową Canidy’ego oznaczało, że Dick ma whisky, zapewne w piersiówce. Kelner zapewne policzy im za przywilej picia własnej whisky tak, jakby pili hotelową, ale Stevens wolał to, niż opijać nieszczęśników bez dostępu do piwniczki Naczelnego Dowództwa.
— Właśnie spędziłem dwie godziny na rozmowie o whisky ze Scotland Yardem.
— O?
— Mieliśmy włamanie. Po dwóch dniach intensywnego śledztwa Scotland Yard doszedł do obiecującego wniosku, że sprawcą musiał być ktoś z wewnątrz. Sprawca, lub sprawcy, w środku nocy uszli z łupem w postaci trzech skrzynek whisky, w tym jednej napoczętej, i samochodu.
— Co pan powie?
— Scotland Yard bierze takie sprawy śmiertelnie poważnie. Uważają, że to niepatriotycznie ze strony ich złodziei, żeby okradali naiwnych Amerykanów. Dowiedziałem się, że sprawie „poczyniono postępy” i że wkrótce „mogę coś usłyszeć”. Wątpię, żeby się dało odzyskać przeznaczoną dla was whisky, ale jeśli odzyskają samochód, to wam go zaraz poślę.
— Robią z tego straszną chryję, co?
— Jeśli Scotland Yard złapie złodziei, to pewnie ich zetną na dziedzińcu Tower, żeby odstraszyć innych — uśmiechnął się Stevens. — Naczelny inspektor poświęcił na tę sprawę cały swój czas.
— A co by było, gdyby ten Ford się przypadkiem odnalazł, powiedzmy na jakiejś polnej drodze? Czy to by im wystarczyło?
— Ciekawe pytanie, panie majorze. Bardzo ciekawe, zwłaszcza ze wcale nie wymieniałem marki skradzionego samochodu.
— Naprawdę?
— Whittaker? Jasna cholera! Chyba lepiej, żebyśmy czym prędzej zmienili temat, zanim stanę przed dylematem moralnym.
— Tak zupełnie bez związku z tą sprawą. Wziąłem sobie do serca uwagi pana Bakera o naszym szkoleniu. Próbowałem dodać do naszego szkolenia szczyptę realizmu.
— W rodzaju treningu w wykradania przedmiotów z podobno ściśle strzeżonego obiektu wywiadu?
— Coś w tym rodzaju.
— Chyba naprawdę powinienem zmienić temat. Jak wam się układa z Jej Wysokością?
— Panuje coś w rodzaju zawieszenia broni. Zdaje się, że moja uwaga o chodzeniu z kijem w dupie nie bardzo ją rozbawiła. Trochę czasu potrwa, zanim jej przejdzie.
Stevens właściwie nie przejął się wiadomościami o starciu pomiędzy Canidym i księżną. Canidy z poczucia obowiązku zameldował mu o sprawie, chociaż zdawał sobie sprawę, że nie wygląda to najmądrzej. Mimo to sprawiło mu ulgę, że najwyraźniej Dick i księżna nauczyli się wreszcie żyć ze sobą pod jednym dachem.
— Wolę ją od wielu innych oficerów łącznikowych, których miałem okazję poznać — skomentował. — Mam nadzieję, że uda wam się utrzymać ten rozejm.
Canidy skinął głową.
— Jezu, w co też człowiek musi grać — westchnął.
— I o jak wysokie stawki — dodał Stevens.
Kelner przyniósł szklanki z lodem. Canidy wyjął piersiówkę z kieszeni i nalał pułkownikowi whisky.
— Jak widzę, znaleźliście własne źródło whisky? — uśmiechnął się Stevens. Canidy zareagował nieco napiętym uśmiechem. Pułkownik uniósł szklaneczkę. — Za realistyczny trening i sojusz ponad oceanem.
Wypili.
— Po skończeniu tej kolejki, a potem może jeszcze jednej pójdziemy chyba na górę i weźmiemy sobie kolację do pokoju.
— Słyszał pan coś?
— Chcę ci przekazać kilka rzeczy, których się dowiedziałem. Kiedy dotarli na górę, w apartamencie admirała zastali porucznika Służby Łączności. Porucznik zasalutował Stevensowi i zameldował, że właśnie zakończone w apartamencie poszukiwanie urządzeń podsłuchowych nie przyniosło żadnych niepokojących znalezisk. Odnaleziono natomiast podsłuch na linii do Whitby House. Po sprawdzeniu, okazało się, że, zgodnie z podejrzeniem pułkownika, założyli go Wolni Francuzi. Na rozkaz Stevensa pozostawiono go w spokoju, do ewentualnego przyszłego wykorzystania. Trwały wciąż prace nad założeniem bezpiecznej linii wysokiej częstotliwości do Whitby House, co było utrudnione kiepskim stanem i technicznym zacofaniem brytyjskich linii i central telefonicznych.
Po odejściu porucznika podano kolację i wtedy okazało się, dlaczego poszukiwanie podsłuchów w apartamencie, mimo nieobecności w nim admirała, było konieczne. Stevens wiedział, że Canidy jest żywotnie zainteresowany lotem do Afryki i przekazał wszystko, co mu było do tej pory wiadomo o postępach w realizacji tej operacji. Wiadomości były pomyślne: C–75 leciał wzdłuż zachodniego wybrzeża Afryki, pomyślnie minął strefy operacyjne niemieckich myśliwców. Wkrótce spodziewana była wiadomość o lądowaniu w Bissau, w Gwinei Portugalskiej. Kiedy skończyli z tą sprawą, Stevens przeszedł do zasadniczego tematu spotkania.
— Chciałem z tobą porozmawiać o przyszłej operacji, Dick.
— „Torch”?
— Po „Torch”. Mamy zamiar zorganizować bazę operacyjną OSS w Szwajcarii. Kiedy Fine wróci z Afryki, poślemy go tam z tym zadaniem. Ma szerokie kontakty w Europie, zarówno w środowisku filmowym, jak i w kręgach syjonistycznych. Chcemy wydostać pewnych ludzi z Niemiec i Europy Środkowej. Mamy już kilka kanałów, którymi to realizujemy, ale pułkownik Donovan chce otworzyć nowe. Przykro mi, ale nie mogę ci powiedzieć nic więcej, poza tym, że cała sprawa ma najwyższy priorytet.
— Już jestem zaskoczony tym, że usłyszałem aż tyle. Stevens nie skomentował.
— Inną sprawą o wysokim priorytecie jest zdobycie niemieckiego silnika odrzutowego. W zależności od tego, jak się zakończy operacja północnoafrykańska, prawdopodobnie będziemy w tej sprawie chcieli skorzystać z Erika Vollmera. Być może niezbędne okaże się wysłanie go w tym celu do Niemiec. Tak czy inaczej, po „Torch” mamy go zamiar wysłać do Szwajcarii. Jest nawet projekt, moim zdaniem idący chyba trochę za daleko, żeby ukraść cały samolot odrzutowy.
— A mamy kogoś, kto by go umiał pilotować?
— Nie. Zresztą, z tego co mi wiadomo, te myśliwce nie mają odpowiedniego zasięgu, żeby się nimi wydostać poza Niemcy i okupowaną Europę. Ponieważ jednak pułkownik Donovan nie odrzucił na razie tego projektu, rozumiesz chyba wysoki priorytet starań o zebranie jak największej liczby informacji o tych samolotach.
— I co? Myślicie, że to ja mam ukraść jeden z tych odrzutowców?
O Boże, tylko nie to!
— Chyba nie, bo przecież i tak nie umiałbyś nim odlecieć. Z drugiej strony, w tej robocie zajmujemy się samymi niemożliwymi rzeczami, więc kto wie? Jest jednak inna operacja lotnicza, z którą na pewno będziesz miał coś wspólnego. Będziecie mieli, ty i Whittaker. Niemcy budują w okolicach Saint–Nazaire podobno niezniszczalne posiadanymi przez nas bombami lotniczymi betonowe bunkry dla okrętów podwodnych. Anglicy próbowali je bombardować, ale bez powodzenia, nasza 8. Armia też planuje naloty na te bunkry, a tymczasem Marynarka wymyśliła inny sposób, którego w razie czego będzie można spróbować. Z tego, co mi wiadomo, z tym pomysłem ma coś wspólnego kapitan nazwiskiem Kennedy. Znasz go?
— Nie, chyba nie miałem okazji.
— Bo i z jakiego powodu? Myślałem tylko, że może nazwisko coś ci powie. Ja go znam sprzed wojny, ale przede wszystkim znam jego ojca. Marynarka ma zaawansowany program budowy latających celów, samolotów bezpilotowych. Prowadzili eksperymenty z montowaniem opracowanych przez siebie mechanizmów do różnych samolotów, od małych myśliwców, po wielkie cztero — silnikowe bombowce i rezultaty okazały się całkiem pomyślne. Wymyślili więc, że skoro da się manewrować bombowcem, żeby unikał ognia okrętowej artylerii przeciwlotniczej, to czemu by go nie załadować materiałem wybuchowym i nie wysłać, zdalnie sterując, do tych bunkrów.
— Byliby w stanie coś takiego zrobić? — zapytał niedowierzająco Canidy.
— Zniszczenie tych bunkrów jest tak ważne, że Kolegium Szefów Sztabów poleciło przynajmniej spróbować. Ponosimy tak wielkie straty w tonażu zaopatrzeniowym na Atlantyku, że nie wolno przeoczyć żadnej szansy na zmniejszenie zagrożenia ze strony U–Bootów. Polecono nam wspierać te prace w każdy możliwy sposób. Jesteś inżynierem lotniczym, więc…
— W życiu nie widziałem z bliska B–17!
— …a Jim Whittaker jest ekspertem od materiałów wybuchowych — ciągnął Stevens. — Załatwiłem z Brytyjczykami, że zorganizują dla naszych ekspertów pokaz swojego nowego materiału wybuchowego, który nazywa się torpeks. Jim będzie jednym z tych ekspertów. Chyba lepiej, żebyś ty też tam pojechał. A w każdym razie przynajmniej pogadaj z Kennedym.
— Kapitan prowadzi tak ważny program?
— Po pierwsze, kapitan Joseph Kennedy, Jr. to błyskotliwie inteligentny młody człowiek. Po drugie, jego ojciec jest właścicielem giełdy towarowej w Chicago i właściwie monopolizuje import whi —
sky do Stanów Zjednoczonych. A po trzecie, zanim zajął się tym handlem, był naszym ambasadorem przy dworze św. Jakuba.
— Innymi słowy, prawie tak samo wysoko ustawiony, jak Jim Whittaker.
— Być może tym kierował się pułkownik Donovan, postanawiając go przydzielić do projektu tej latającej bomby. — Spojrzał na zegarek. — Chyba już czas, żebyś się już zaczął zbierać z powrotem do Whitby House.
— Miałem nadzieję, że zostanę tu do chwili, kiedy dowiemy się czegoś więcej o locie Fine’a, panie pułkowniku.
— Dobrze. Możesz zostać tu, jeśli chcesz. Jeśli tylko się czegoś dowiem, zadzwonię.
Wyciągając z bagażnika ciężką plandekę i nakrywając nią samochód, kapitan James Whittaker zastanawiał się, za co major Canidy go ukarał.
Nie było absolutnie żadnego powodu, dla którego Canidy nie mógł sam pojechać Fordem do Londynu, a mimo to uparł się, żeby Whittaker go zawiózł. Potem, w Londynie, także nie było powodu, żeby nie mógł tam pozostać, ale Canidy upierał się, że ryzyko pozostawienia tam skradzionego samochodu na noc (mimo że miał już dawno wymalowane nowe numery rejestracyjne na masce i doskonale podrobiony dowód rejestracyjny) było zbyt wielkie i kazał Jimowi wracać.
Wyszło więc w końcu na to, że w samochodzie, który ukradł dla własnej wygody, pełnił rolę szofera Canidy’ego, który potraktował go jak każdego innego szofera i odesłał na noc do Whitby House.
Nie wiadomo tylko o co mu chodziło. Canidy potrafił czasem załatwić kogoś tak subtelnie, że tamten dopiero po jakimś czasie dochodził do tego, że został załatwiony. To by najwyraźniej w świecie jeden z takich przypadków.
Kiedy wszedł do pałacu, dyżurny powiedział mu, że porucznik Jamison poszedł oglądać film wyświetlany dla żołnierzy batalionu wartowniczego. Film zaczął się o 20.00 i nie było już sensu iść tam, żeby obejrzeć ostatnie pół godziny. Jeśli Jamison tam poszedł, to pewnie księżna też. A szkoda, bo bez Canidy’ego mógłby chociaż spróbować z nią szczęścia, choć Canidy był zabójczo poważny, mówiąc, żeby trzymał od niej ręce z daleka.
Wchodząc po schodach na piętro, na którym mieścił się zajmowany przez niego apartament księżnej, nie mógł się oprzeć natrętnej myśli, że świat bywa okrutny dla miłych, łagodnych i użytecznych ludzi w jego rodzaju.
Kiedy doszedł do apartamentu myśl ta natchnęła go pomysłem poszukania sobie choć częściowej rekompensaty za te prześladowania w postaci drinka lub dwóch z butelki, którą Canidy zakosił z biblioteki domu przy Ulicy Q. Jeśli nie zrobi tego teraz, pomyślał, to nigdy już nie będzie miał okazji, bo wódz sam się z nią rozprawi. A poza tym, technicznie rzecz biorąc, to była przecież jego whisky, nieprawdaż?
Wszedł więc do komnaty książęcej, odnalazł butelkę i nalał sobie pełną szklankę whisky i ostrożnie przeszedł z nią do sąsiedniej komnaty księżnej, w której mieszkał. Tam, starając się nie uronić ani kropli, przelał część whisky do drugiej szklanki i dopełnił wodą. Teraz mógł się wreszcie wygodnie rozwalić w fotelu z wysokim oparciem i w spokoju napić.
Kiedy jednak podniósł do ust szklaneczkę, w pokoju rozległ się głośny, gulgoczący dźwięk wody uchodzącej z wanny. Zaskoczony rozejrzał się wokół i dostrzegł wąską strużkę światła dochodzącą spod drzwi łazienki.
Oho, księżna przeprosiła się z amerykańskim dostatkiem i bezwstydnie pławi się w gorącej wodzie, której tak brakuje jej cierpiącym rodakom, pomyślał złośliwie. Okazuje się, że jednak nie poszła na film z Jamisonem.
Elizabeth, księżna Stanfield, pojawiła się w pokoju kilka minut później, w grubym frotowym szlafroku, przepasanym złotym sznurem. Ręcznik spowijał jej mokre włosy niczym turban.
— Miałam nadzieję, że skończę przed pańskim powrotem.
— Ależ proszę bardzo. Moja wanna jest pani wanną, jak to mawiają w starym Meksyku.
Uśmiechnęła się.
— Szybko się uwinęliście.
— Nasz wódz postanowił pozostać w Londynie.
— A pan nie?
— On tam był służbowo. I zdaje się, że…
— Co? — zapytała, kiedy cisza przedłużała się.
— Jego operacja jest w toku. Zdaje się, że wolał tam zostać, żeby trzymać rękę na pulsie. Bierze w niej udział paru naszych przyjaciół.
— Rozumiem. Najgorsze jest czekanie, prawda?
— Może skusi się pani na odrobinkę tego nektaru? Wyleczy wszelkie dolegliwości, które mogą panią trapić i na dokładkę wypadają od tego włosy na piersi.
Kurde, co ja gadam?
— A co to takiego? — zapytała podejrzliwie.
— Stara dobra szkocka. Oryginalna.
— A, to poproszę. Czuję się trochę przybita. Uff, udało się. Ale od tej pory gęba na kłódkę!
— To tak, jak ja. Podobno nieszczęścia chodzą parami.
Podał jej szklaneczkę. Zaskoczyła go, prosząc o czystą whisky.
— Umm, dobra — powiedziała po pierwszym łyku.
— Reimportowana ze Stanów przez naszego ukochanego wodza.
— A nie będzie wściekły, jak się dowie?
— Możliwe. Dlaczego pani pyta? Znowu na panią naskoczył?
— O, nie — odparła, krztusząc się od śmiechu.
— Co w tym tak zabawnego?
— Podobno mówimy tym samym językiem, ale niektóre żargonowe zwroty mają u nas nieco odmienne znaczenie. Na przykład tego wyrażenia, na pańskim miejscu, nie używałabym w mieszanym angielskim towarzystwie.
— A co to u was znaczy? — zapytał Jim i zaraz sam się domyślił. — A, przeleciał, tak?
— Po co ja poruszałam ten temat? No właśnie, po jaką cholerę?
— W Australii mówią na to „dymać”.
— No i jak poszedł wyjazd do Londynu? — zapytała księżna, wyraźnie chcąc zmienić temat na mniej ryzykowny.
— Doskonale. A co panią trapi? Może mógłbym w czymś pomóc?
— Już to zrobiłeś — odparła, wznosząc szklaneczkę. To przejście na „ty” przyszło tak naturalnie, że nie miał nic przeciwko.
— To nie jest odpowiedź na moje pytanie.
— Skorzystałam z waszej nieobecności i chodziłam po domu. To był chyba błąd. Tyle mi z tego przyszło, że zaczęłam tęsknić za mężem.
No i po zabawie, pomyślał Jim.
— A gdzie on stacjonuje?
— Zestrzelili go. Latał na Wellingtonach. Jego samolot został trafiony nad Hanowerem. Podobno otworzyły się jakieś spadochrony, ale od tamtej pory nie było ani słowa.
— O rany, tak mi przykro. Nic o tym nie wiedziałem. Spojrzeli sobie w oczy, a po chwili ona odwróciła wzrok.
— Mógłbyś znaleźć mi jeszcze kropelkę tego? — zapytała, wskazując swoją pustą szklaneczkę. Nie mogła tak zostawić tej sprawy, postanowiła. To by było nieuczciwe.
— Jasne. A jak się skończy, buchnę jeszcze trochę.
— A co ciebie przybiło?
— To, co wszystkich: miłość bez wzajemności.
— Dziwne. Myślałam, że należysz do tych, którzy uważają, że nie ma się co przejmować utratą jednej kobiety, że za nią pojawi się następna, jak tramwaj na przystanku.
— Na krótką metę tak, ale po jakimś czasie, Wasza Wysokość, człowiekowi zaczynają się nudzić tramwaje — odparł, naśladując brytyjski akcent.
Roześmiała się.
— A więc to, co się popsuło, to było jakieś poważne uczucie?
— Nic się nie popsuło, bo jakoś nigdy nie udało mi się akurat tego tramwaju skierować na mój tor.
— Powiedziałeś jej?
— Ona wie.
— O?
— Czy jako dziewczynce zdarzyło ci się zadurzyć w jakimś chłopaku? Tak w wieku dziesięciu, dwunastu lat? W chłopaku o jakieś dwa lata starszym?
— Rozumiem. I co, ona uważa, że jesteś dla niej za stary?
— Odwrotnie. To ja byłem dziesięciolatkiem beznadziejnie zakochanym w trzynastoletniej dziewczynie.
— A ona uważała, pewnie nadal uważa, że jest dla ciebie za stara?
— To może też. Ale przede wszystkim nie może zapomnieć tego szczeniaka z kościstymi kolanami wystającymi z krótkich spodenek, aparatem na zębach i pryszczami na gębie.
Zaśmiała się.
— Po tych pryszczach nie ma nawet śladu.
A prawdę mówiąc, wyrosłeś na cholernie przystojnego faceta, pomyślała.
— No więc siedzę sobie tutaj i snuję teorie o tym, że się sparzyła na miłości.
— Każdej kobiecie się to czasami zdarza. Z czasem to mija.
— Myślę, że ona naprawdę go kochała, tego faceta. Co, biorąc pod uwagę, kim był on i ona, jest bardzo możliwe.
— Znasz go?
— Znałem doskonale. Zmarł w zeszłym roku.
— I ona go opłakuje?
— Niektórzy twierdzą, że byliśmy z tym facetem bardzo do siebie podobni. Teoria numer 2002 mówi, że odrzuca mnie właśnie z tego powodu, że jestem do tamtego tak bardzo podobny. Że przeżyła wstrząs, kiedy kopnął w kalendarz, i teraz boi się znów związać, żeby nie przejść ponownie tego samego.
— Ciekawa teoria. Chcesz wysłuchać mojej rady?
— Czemu nie?
— Ona najprawdopodobniej dojdzie do siebie. Prędzej czy później. Chcesz na nią zaczekać?
— Jasne. Nie mam wielkiego wyboru.
— To czekaj. To może trwać krócej, niż ci się zdaje.
— A tymczasem, kto wie, kiedy następny tramwaj zajedzie na twój przystanek.
Dostrzegł zmianę na jej twarzy i już wiedział, że znowu narozrabiał.
— Przepraszam. Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało.
— Nie obrażam się. Wiedziałam doskonale, co miałeś na myśli.
— Chyba naleję sobie jeszcze trochę. Tobie też?
— Nawet nie będę wspominać, że nie powinnam — powiedziała, dopiła swoją whisky i podała mu pustą szklaneczkę.
Wyszedł na chwilę i wrócił z butelką.
— Zastanawiałeś się kiedykolwiek — zapytała, kiedy wrócił i zajął się nalewaniem — dlaczego tu są dwie oddzielne komnaty książęce, dlaczego ja mieszkałam tutaj, a mój mąż tam?
Pytanie nieco zbiło go z pantałyku i widać to było na twarzy, kiedy na nią spojrzał.
— Przypuszczam, że to długa historia — odparł.
— Możni tego świata żenią się, by połączyć rody i umacniać alianse.
— Jeszcze chwila i zacznę opacznie rozumieć tę cała rozmowę.
— Już ją opacznie zrozumiałeś, głuptasie. Widziałam na twojej twarzy ten słodki, beznadziejny wyraz zawodu, kiedy powiedziałam o tym, że Edward zaginął.
— Powiedziałaś, że za nim tęsknisz…
— I mówiłam prawdę. To wspaniały, dowcipny, uczciwy człowiek i modlę się, żeby nic mu się nie stało.
— Ale?
— Pobraliśmy się, bo tego od nas oczekiwano. W naszych sferach robi się to, czego od człowieka oczekują. I unika się tego, czego inni oczekują, że się będzie unikać, a zwłaszcza rzeczy, o których ludzie mogą zacząć mówić. Innymi słowy, w czasie, kiedy byłam przydzielona do Ministerstwa Wojny, musiałam się stać żoną Cezara.
Spojrzał na nią zaskoczony. Widział w jej oczach, że się nie przesłyszał i że nie zinterpretował błędnie tego, co mówi.
— To nie jest Ministerstwo Wojny… — powiedział Whittaker ostrożnie.
— A my jesteśmy sami — dokończyła. — Pomyślałam, że może oboje czekaliśmy akurat na ten sam tramwaj?
— Jezu Chryste! Nerwowo oblizała wargi.
— Zaszokowałam cię, prawda? Mam sobie pójść?
— Nie! — wykrzyknął poruszony. — Na miłość boską, nie możesz teraz wyjść!
Skinęła głową.
Wziął jej szklaneczkę ze stołu i podszedł, podając jej drinka. Wypiła łyczek i odstawiła go na podłogę koło fotela.
— Pewnie nie powinnam ci tego mówić — powiedziała, patrząc mu w oczy — ale miałam nadzieję, że coś takiego się między nami zdarzy od tej pierwszej chwili, kiedy zajrzałeś mi w dekolt.
— Tam w kuchni?
Skinęła głową i pogładziła go dłonią po policzku.
— Wydawałeś się taki wygłodniały, tak spragniony miłości. Znam to uczucie.
Wzięła dłoń z policzka, złapała go za rękę i przyciągnęła ją do węzła sznura, którym zawiązany był jej szlafrok. Pociągnął, zwolniona tkanina rozsunęła się na boki. Pochylił się i zaczął całować jej sutek.
Przez chwilę pozwoliła mu się pieścić, po czym wstała i opuściła ramiona, pozwalając szlafrokowi opaść na podłogę. Odstąpiła krok do tyłu, śledząc uważnie reakcję Jima na jej wdzięki i rozwiązała ręcznik, pozwalając włosom opaść, a potem nimi wstrząsnęła. Odwróciła się i podeszła do łoża z baldachimem, zrzuciła z niego jednym szarpnięciem kapę i wskoczyła pomiędzy prześcieradła.
— Jeśli Canidy się dowie, oboje wylądujemy po uszy w gównie — pokręcił głową Jim.
— No to trzeba się będzie starać, żeby się nie dowiedział, prawda?
Podszedł po kolei do trojga drzwi, każde z nich zamykając. A potem udał się do łóżka, po drodze pozbywając się ubrań.
Pogratulował sobie pomysłu z zamknięciem drzwi, kiedy dziesięć po czwartej, kilka minut po tym, jak księżna obudziła się z zapasem nowych sił do walki i budziła go to cudownie bezwstydny sposób, porucznik Jamison próbował wejść do jego pokoju bez pukania.
— Whittaker! — krzyknął przez drzwi. — Otwieraj te cholerne drzwi.
Jim próbował je tylko uchylić, żeby się dowiedzieć, o co chodzi, ale Jamison wcisnął się do środka i zaniemówił z wrażenia na widok księżnej. Po chwili doszedł do siebie i zaczął ją traktować jakby była niewidzialna.
— Dzwonił pułkownik Stevens. Masz się natychmiast zameldować w hangarze na Croydon.
— Powiedział dlaczego?
— Nie. Powiedział tylko, żebyś wziął dżipa, albo żebyś zabrał kogoś, kto odprowadzi z powrotem Forda.
— Leć ściągać plandekę, Jamison — powiedziała księżna Stanfield. — Zawiozę cię Fordem.
Zerwała się z łóżka i przebiegła przez pokój, zupełnie naga i zupełnie sobie z tego nic nie robiąc, do miejsca, w którym pozostał na podłodze jej szlafrok.
Na miejscu okazało się, że mieli problemy z uzyskaniem pozwolenia na wjazd na lotnisko. Do strzegących go brytyjskich żandarmów w czerwonych czapkach dotarł rozkaz zwracania bacznej uwagi na skradziony amerykański samochód wojskowy, którego opis dość dokładnie pasował do wyglądu pojazdu, który zatrzymali przed bramą.
Wezwany do bramy oficer dyżurny spotkał się z oburzoną panią kapitan księżną Stanfield, która prowadziła Forda. Jej Wysokość z odrazą odniosła się do posądzeń o to, że ktoś o jej pozycji mógłby się zadawać ze złodziejami samochodów. Oficer ustąpił przed nieodpartą logiką tego argumentu i wpuścił ich w końcu na lotnisko.
C–75 stał przed hangarem, a obok parkowała angielska cysterna na podwoziu krótkonosego Morrisa. Przewody, łączące ją z zabudowanymi w kadłubie dodatkowymi zbiornikami paliwa, wprowadzone były do wewnątrz przez otwarte drzwi z tyłu kadłuba. Obok drzwi stał Canidy, doglądający postępów procesu tankowania. Widząc podjeżdżającego Forda, zszedł z drabinki.
— Co jest grane? — zapytał Whittaker.
— Przepraszam bardzo, ale to nie interes księżnej — odparł Canidy.
— Ministerstwo i OSS zgodziły się, że wszystko, co dotyczy admirała będzie decyzją podejmowaną wspólnie — zaprotestowała księżna.
— Proszę złożyć zażalenie oficjalnymi kanałami — odparł, ucinając dyskusję Canidy, biorąc Whittakera za ramię i prowadząc do otwartych bocznych drzwi hangaru. — Pani kapitan — poinstruował mijanych wartowników na tyle głośno, by mogła to usłyszeć — nie ma prawa wstępu do hangaru.
Wewnątrz Whittaker ujrzał pułkownika Stevensa, wyczekująco stojącego nad telefonem. Obok niego stał szef placówki londyńskiej z papierosem wiszącym z kącika ust.
— Zestrzelili ich? — zapytał Jim. To było jedyne sensowne wytłumaczenie tego wezwania na Croydon w środku nocy. Coś się stało z maszyną Fine’a i potrzebny był zapasowy samolot.
— Spóźnili się do Bissau. Za kwadrans skończy im się paliwo.
— Czyli leci zapasowy samolot?
— Decyzja jeszcze nie zapadła — odparł Canidy, wskazując podbródkiem na Stevensa i szefa placówki, przestępujących nerwowo z nogi na nogę. — To się decyduje na najwyższym szczeblu. Wszystko się popieprzyło, Jim.
— To co się w końcu dzieje? — zapytał raz jeszcze Whittaker.
— Zacznę od początku. Wczoraj o piętnastej, tak na wszelki wypadek, Stevens zadzwonił tutaj i chciał rozmawiać z pułkownikiem Jakmutam, który nas przywiózł. Miał go zamiar postawić w sześciogodzinną gotowość do wylotu, zamiast dotychczasowej dwunastogodzinnej. Mechanik pokładowy powiedział mu, że pułkownika nie ma, i że jest z jakimś innym pułkownikiem. Więc Stevens, dusza człowiek, mówi, że w takim razie wszystko w porządku, tylko niech po powrocie przekaże tamtemu, że od tej chwili jest w sześciogodzinnej gotowości do wylotu, i że niech zadzwoni po szczegóły. To był pierwszy błąd.
— Dlaczego?
— Cierpliwości. Potem poszedł do Scotland Yardu i dwie godziny później spotkał się ze mną w „Dorchesterze”, gdzie mi przekazał, że cała policja brytyjska szuka sprawców kradzieży Forda, i że chwila, kiedy złoczyńcy znajdą się za kratkami jest już bliska.
— Poważnie?
— Jak najbardziej, Jim.
— O cholera, a Elizabeth ma nim wracać do Whitby House!
— Elizabeth? A odkąd to jesteście po imieniu? Fascynujących rzeczy człowiek się dowiaduje, jak cię tylko spuści na chwilę z oczu. Ale zdaje się, że chciałeś się dowiedzieć, co się dalej działo?
— Zasuwaj.
— Wypiliśmy po głębszym i poszliśmy na górę, do pokoju admirała, który dopiero co sprawdzono na podsłuchy i tam wprowadził mnie, jak to mówią, w pełniejszy obraz zagadnienia. I to był drugi błąd.
— Nie rozumiem.
— Jestem teraz w posiadaniu informacji, które według szefa placówki są tak tajne, że nie mogą ryzykować mojego dostania się w ręce nieprzyjaciela. Innymi słowy, nie mogę lecieć zapasowym samolotem.
— A, i dlatego ja mam lecieć?
— Jeszcze nie skończyłem. Po tym, jak mnie wprowadzili w te swoje gówniane tajemnice, Stevens wrócił do OSS i oficer służbowy poinformował go wtedy, że pułkownik Jakmutam…
— Logan — podpowiedział Whittaker.
— …że Logan jeszcze się nie zameldował. Więc zadzwonił na lotnisko i mechanik poinformował go, że pilot się odezwał. Razem z tym drugim pułkownikiem byli w Liverpoolu i utkwili tam, bo zamknęli lotnisko. Stevens dopiero wtedy po raz pierwszy usłyszał, że pilot wyjechał z Londynu.
— O której Logan tu dotrze?
— Pociągiem dojedzie około południa. Jest nowa prognoza, chcesz posłuchać? Latam do meteo co kwadrans od pierwszej w nocy, odkąd przyjechał szef placówki. W Liverpoolu gęsta mgła, widzialność poniżej metra i jeszcze się pogarsza. A, byłbym zapomniał. Stevens obudził mnie o wpół do pierwszej i kazał tu przyjechać.
— A nie mogą znaleźć innej załogi? Przecież mamy tu całą armię powietrzną ludzi latających na B–17!
— Okazuje się, że to nie taka łatwa sprawa, znaleźć doświadczoną załogę B–17. W dodatku żaden ze znalezionych nie ma dopuszczenia do materiałów ściśle tajnych. Dowództwo 8. Armii pracuje nad tym, ale na razie nic nie znaleźli. Zresztą nawet jak znajdą, to trzeba i jakoś tu ściągnąć.
— Chyba byśmy sobie poradzili z lataniem na tym pudle. Mówiłeś, że mechanik jest?
— Nie słuchałeś uważnie. Ja nie mogę lecieć, bo za dużo wiem.
— Cholera! No i co teraz?
Canidy ponownie wskazał głową na szefa placówki i Stevensa wciąż wiszących nad stolikiem z telefonem.
— Czekamy na telefon.
— Cholera — mruknął Whittaker, kręcąc głową.
Telefon nie zadzwonił. Dziesięć minut później, dokładnie w chwili, w której Canidy spojrzał ponownie na zegarek, koło hangaru pojawił się łącznik na motocyklu.
— Nie podoba mi się to — skrzywił się Canidy.
— A skąd wiesz, co przywozi?
— Gdyby były dobre wiadomości, to by zadzwonili. Cholera, jednak ich zrąbali. Pewnie już wiele godzin temu.
Szef placówki wziął depeszę, przeczytał ją i podał Stevensowi. Zamienili kilka słów, po czym Stevens wezwał do siebie gestem Canidy’ego i Whittakera. Kiedy podchodzili, szef placówki zabrał Stevensowi depeszę.
— Nie możemy czekać dłużej — powiedział Stevens. — Właśnie uzyskaliśmy pozwolenie na podjęcie każdego ryzyka, które uznamy za konieczne.
— W rodzaju wysłania dwóch pilotów myśliwskich w lot do Afryki przerobionym bombowcem, na którym nigdy nie latali?
— Dużo większym ryzykiem, majorze Canidy — odparł szef placówki — jest to, że może pan trafić w ręce Gestapo. Mimo to, postanowiono, że to zadanie warte jest podjęcia aż takiego ryzyka.
— Czyli lecimy?
— Tak, Dick, i to natychmiast kiedy tylko uda ci się wzbić w powietrze — odparł Stevens.
— Whittaker, proszę zostać na chwilę — powiedział szef placówki, kiedy Stevens i Canidy ruszyli do drzwi.
— Pójdę obudzić mechanika i powiem mu, żeby już zaczął nakręcać gumki. Gdzie jest plan lotu, panie pułkowniku?
— Mechanik go ma.
Dziesięć minut później Canidy wywołał wieżę Croydon i zameldował, że cztery — zero — dwa osiągnął próg pasa i czeka na zezwolenie na start.
— Cztery–zero–dwa, czekaj na progu pasa. Do lądowania podchodzi C–54.
— Zrozumiałem Croydon, cztery–zero–dwa czeka na progu pasa. Whittaker odpiął się i wstał z fotela.
— Nie leć nigdzie beze mnie — powiedział i zniknął w drzwiach do kabiny pasażerskiej.
Canidy przez chwilę zastanawiał się, co on wyprawia, aż wreszcie zrozumiał, że Jim poszedł się wysikać przed lotem. Wrócił dokładnie w chwili, w której może 150 metrów przed nimi przyziemił C–54 Dowództwa Transportu Powietrznego lotnictwa Armii.
— Mam nadzieję, że nic się nie spieprzy i nie będziemy musieli wracać. Za nic nie chciałbym siadać w tym cholernym mleku — powiedział Canidy. Kątem oka zauważył, że Whittaker obrócił się do niego, więc spojrzał w jego kierunku. W ręku Jima zobaczył krótkolufowy rewolwer Smith & Wesson. Jim podawał mu go kolbą naprzód.
— Masz. Żebyś tylko sobie krzywdy nie zrobił.
— Skąd go wziąłeś?
— Szef placówki dał jeden mnie, a drugi mechanikowi. Właśnie zabrałem go mechanikowi.
— Dlaczego?
— Kiedy szef dawał mi ten, który ja mam, powiedział, że mam cię z niego kropnąć, gdybyś miał się dostać w ręce wroga. Pomyślałem, że pewnie mechanikowi powiedział to samo.
Canidy spojrzał na niego zdumiony.
Whittaker pokiwał głową, potwierdzając, że mówi serio.
— Jezu!
— Cztery–zero–dwa, udzielam zezwolenia na start. Po starcie utrzymuj kurs dwa–siedem–zero do osiągnięcia 2.000 metrów.
Canidy potwierdził i obejrzał się na mechanika, siedzącego na stołku za nimi.
— Przygotować się do startu. — Zwolnił hamulce, pchnął kwa — drant odrobinę, na tyle by samolot ruszył i wjechał na pas, po czym ustawił go w osi pasa, na białej linii. Tu ponownie zaciągnął hamulce i uruchomił pozostałe dwa silniki. Kiedy się nagrzały, pchnął ponownie przepustnice do oporu naprzód, przytrzymał C–75 jeszcze chwilę hamulcami, po czym raptownie je zwolnił.
— Wieża Croydon, cztery–zero–dwa startuje z pasa jeden–zero. Po starcie dwa–siedem–zero do uzyskania dwóch tysięcy.
C–75 szybko nabierał prędkości i już po chwili czuł, że zaczyna słuchać sterów. Kiedy wystartowali, ujrzał rozmyty przez mgłę zarys C–54 zjeżdżającego akurat z pasa na drogę do kołowania, prowadzącą do terminalu.
C–54 zatrzymał się trzy minuty później przed budynkiem terminala. Obsługa naziemna podepchnęła do drzwi schodki. Z budynku wśród zacinającego deszczu do samolotu potruchtał pułkownik w płaszczu ze srebrnymi orłami pułkownika na jego naramiennikach. Bóg go pokarał za ten pośpiech, bo steward strasznie długo marudził przy otwieraniu drzwi i pułkownik przemókł na wylot, zanim wreszcie mógł wejść do środka.
— Panowie — obwieścił wewnątrz — witamy na Europejskim Teatrze Działań Wojennych. To zaszczyt dla nas gościć tak wielu znamienitych przedstawicieli prasy. Na zewnątrz czekają na panów autobusy, które zawiozą panów do centrum prasowego, gdzie podamy śniadanie. Po zakończeniu śniadania będziecie mogli odebrać swój bagaż, który zostanie potem rozesłany do pokojów. Czuję się w obowiązku przypomnieć państwu, że od tej pory podlegacie panowie zarówno cenzurze jak i władzom wojskowym. A teraz, jeśli nie ma pytań nie cierpiących zwłoki, proponowałbym zacząć zajmowanie miejsc w autobusach.
Ostatni z „panów z prasy” wysiadających z samolotu miał na sobie różową spódnicę mundurową i nienagannie skrojoną zieloną bluzę z błyszczącymi mosiężnymi odznakami korespondenta wojennego. Wraz z tym mundurem powinna też nosić odpowiedni kapelusz, ale Ann Chambers uznała, że wygląda w nim jak idiotka i w rezultacie kapelusz gdzieś się „zgubił”.
Miała ze sobą płócienną walizkę, przenośną maszynę do pisania i aparat fotograficzny, Leikę, za którą tuż przed wyjazdem zerżnęli z niej jak za zboże.
No to jestem, pomyślała. Teraz tylko jedno pytanie: gdzie tu znaleźć Dicka Canidyego?
Lockheed P–38 pojawił się nagle za oknami kabiny, tak raptownie, że Canidy aż podskoczył na fotelu. Myśliwiec ledwie trzymał się w powietrzu, usiłując z w pełni wypuszczonymi klapami lecieć równie wolno jak C–75.
Lecieli już powyżej chmur, a wschodzące słońce sprawiało, że warstwa bieli pod nimi wyglądała jak ciągnąca się w nieskończoność warstwa waty.
Canidy pochylił się i zdjął z kwadrantu przepustnic swoje słuchawki, przyciskając jedną do ucha.
— Dobry dzionek Bozia dała! — usłyszał wesoły głos pilota myśliwca. — Nie śpijcie, bo was okradną.
— Dzień dobry — odpowiedział Canidy.
— Jakiś dupek w dowództwa miał wątpliwości, czy uda wam się o własnych siłach odnaleźć morze na tej waszej balii. Wysłali nas, żebyśmy was prowadzili.
Poczuł, jak Whittaker zabiera mu z ręki mikrofon.
— Mówi generał Wellington — odezwał się grzmiącym, rozdrażnionym głosem. — Nie dość, że spóźniliście się piętnaście minut na wyznaczone przez mnie spotkanie, to jeszcze nie znacie prawidłowej procedury łączności radiowej. Zamiast strzępić jęzor radzę wam zająć pozycję pięćset metrów powyżej, z przodu i zachowywać ciszę radiową do odwołania.
Klapy wróciły na swoje miejsce, P–38 momentalnie wystrzelił naprzód, ruszając do góry. Po chwili znowu usłyszeli głos jego pilota:
— Mandarynka, tu Mandarynka Sześć. Sformujcie szyk klina na mojej nowej pozycji.
Nie był już wcale tak wesoły, jak poprzednio.
Eskadra Mandarynka składała się, jak się wkrótce okazało, z sześciu P–38, które szybko zajęły swoje miejsca w szyku, 500 metrów przed i powyżej C–75. Ale tego było jeszcze Whittakerowi za mało.
— Dowódca Mandarynki, zajmij pozycję z tyłu szyku — rozkazał. Samoloty powoli mijały maszynę swego dowódcy, który dotąd prowadził eskadrę na czele klina.
— Mandarynka Jeden, pomachaj skrzydłami — poszło w eter kolejne polecenie.
Ostatni P–38 w prawym ramieniu klina przechylił się na boki.
— Dowódca Mandarynki, z zachowaniem należnej ostrożności, podejdź z tyłu do Mandarynki Jeden — P–38 dowódcy eskadry posłusznie zaczął się zbliżać do samolotu, który kiwał skrzydłami — i pocałuj go w dupę.
Myśliwiec przewalił się na skrzydło i po chwili wrócił na swoje miejsce z przodu. Żaden z pilotów nie włączył mikrofonu, ale nie ulegało wątpliwości, że podkomendni niefortunnego żartownisia pokładają się ze śmiechu w swoich kabinach.
— I niech to będzie dla ciebie nauczką, Mandarynka Sześć. Nie rób sobie jaj ze starych pilotów myśliwców.
— Jeden zero dla was — przyznał, śmiejąc się dowódca eskadry. — Słuchajcie, mam paliwa na jakieś dwie godziny lotu z wami. Patrolowaliśmy już od jakiegoś czasu, zanim nas po was wysłali. Mam nadzieję, że się do czegoś przydamy?
— Cholernie się cieszymy z waszej obecności, chłopaki — powiedział Canidy. To była prawda. Niemieckie myśliwce z baz w Normandii i Bretanii regularnie patrolowały atlantyckie wybrzeża Wielkiej Brytanii.
— A w ogóle to co dwaj piloci myśliwscy robią w takiej landarze?
— Jeden z nas ukradł samochód. Wysłali nas za karę.
W połowie drogi między Bretanią a przylądkiem Finisterre na zachodnim wybrzeżu Hiszpanii P–38 pomachały im skrzydłami i jeden po drugim zawrotem bojowym wychodziły z szyku, wracając do Anglii. Dwie i pół godziny później, bez większych problemów, Canidy posadził C–75 na pasie lizbońskiego lotniska.
Fine, Wilson i Nembly zostali załadowani na jedną z ciężarówek i przewiezieni do starych koszar w Lanzarote. Siedzieli już w skąpo umeblowanej piwnicy na tyle długo, żeby zrozumieć, że jakikolwiek plan alarmowy miał Fine, na razie nic z niego nie wychodzi. Będą tu siedzieć internowani, Bóg jedyny wie ile.
Powietrze w lochu było gorące i wilgotne, nie było żadnego przewiewu. Dostali już trzy posiłki, podawane na emaliowanych na granatowo blaszanych miskach. Za pierwszym razem była kiełbasa z pieprzem, kawałek chleba i kawa, potem mielone mięso z pieprzem, chleb i kawa, a ostatnio dostali to samo, co na początku.
Kiedy znowu usłyszeli klucz w zamku, spodziewali się kolejnego karmienia.
— Ciekawe, co tym razem. Może by wreszcie trochę pieprzu dla odmiany? — zażartował Wilson.
Okazało się, że nie byli to żołnierze z talerzami. Do ich celi wszedł wysoki oficer o arystokratycznym wyglądzie, ubrany w doskonale skrojony mundur. Świetną angielszczyzną przedstawił się jako pułkownik Lopez Santiago Hernandez y Ugarte. Przywitał się kolejno z każdym z nich, ściskając i potrząsając ich rękami, jakby byli serdecznie witanymi gośćmi, a potem oświadczył, że możliwość ich poznania jest dla niego wielką przyjemnością.
Potem przeprosił ich wszystkich i zapytał, czy nie będą mieli nic przeciwko, by odbył na osobności rozmowę ze Stanleyem Fine’em. Odszedł w róg celi z kapitanem i scenicznym szeptem powiedział, że jest pewien, iż jego rozmówca zna szczegóły porozumienia zawartego w ich sprawie poprzez pewnych wspólnych znajomych.
Fine skinął głową i podał mu cztery paczki banknotów po dziesięć tysięcy dolarów. Pułkownik wziął paczki i grzecznie zauważył, że odniósł wrażenie, iż mowa było o sumie pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Fine powiadomił go, że brakującą paczkę wziął oficer, który dokonywał inspekcji maszyny na lotnisku. Na to jednak pułkownik oświadczył, że jakiekolwiek układy pomiędzy nimi a innymi oficerami są ich prywatną sprawą, a z nim umawiano się na pięćdziesiąt tysięcy.
Cała ta rozmowa miała dla Fine’a nierealny, niemal absurdalny wydźwięk. Wyciągając z pasa na pieniądze kolejną paczkę banknotów, pomyślał, że to nie ma sensu. Przecież pułkownik, gdyby chciał, mógł zawołać żołnierzy i pod ich lufami zabrać mu wszystko co do grosza, a nie targować się o paczkę mniej czy więcej.
Pułkownik porozkładał paczki banknotów do kieszeni, poczekał aż Fine upchnie w spodniach koszulę, którą musiał wyciągnąć, żeby się dostać do pasa z pieniędzmi, po czym raz jeszcze uścisnął mu rękę.
Wyszedł teraz na środek celi i szerokim gestem wskazał na drzwi.
Fine powiedział, że będą musieli jeszcze jakiś czas popracować przy silnikach, których awaria zmusiła ich do lądowania na wyspie. W tym celu będzie im potrzebna drabina, żeby zdjąć osłony silników.
— Defekt waszej maszyny został już odnaleziony i usunięty przez naszych najlepszych mechaników. Chodziło o obluzowany przewód olejowy.
Fine powiedział, że mimo to chcieliby rzucić okiem na silnik, żeby się upewnić, że nic innego nie uległo awarii.
— To nie będzie konieczne. Ręczę panom moim słowem, że nie ma żadnych więcej usterek technicznych.
Fine zdecydował się zrezygnować z dalszego naciskania na pułkownika. Jeżeli wyciek oleju nie został całkowicie usunięty, będzie to widoczne natychmiast po zapuszczeniu silników. Upieranie się przy sprawdzaniu będzie stanowić obrazę dumy Hiszpanów, a na to nie mogli sobie pozwolić.
Kiedy Wilson zapuścił lewy wewnętrzny, a potem zewnętrzny silnik, było trochę dymu, ale były to tylko resztki rozlanego oleju, które szybko wypaliły się i dym zniknął jeszcze zanim zaczęli kołować na start.
Pilotował Wilson. Nic nie mówił, ale jasne było, że jego zdaniem pas jest za krótki dla nich. Na progu pasa przytrzymał maszynę hamulcami, zanim silniki nie weszły na pełne obroty i nie osiągnęły mocy startowej. Dopiero wtedy zwolnił je, a C–75 wystrzelił naprzód jak z procy. Kiedy wreszcie, po dłużącym się w nieskończoność rozbiegu, oderwali się od pasa, do jego końca i skał pozostało mniej niż sto metrów.
Mieli teraz tylko dwa problemy, pomyślał Fine, kiedy bez żadnych niepokojących oznak przekroczyli 2.500 metrów w drodze do przelotowej wysokości 6.000. Po pierwsze, nadal mogło się okazać, że pułkownik mimo wszystko jednak dał znać swoim niemieckim przyjaciołom z Maroka i gdzieś po drodze czekają na nich Messerschmitty Bf–109.
Drugi problem czekał ich na miejscu. Przybędą do Bissau przed świtem. Mieli lądować w nocy, plan przewidywał, że zapalą im światła na lotnisku. Tyle tylko, że mieli już wiele godzin opóźnienia. Tam, w Bissau, wszyscy pewnie już dawno uznali, że spadli do morza i poszli do domów. Może się okazać, że nie będzie tam nikogo, kto mógłby im zapalić światła.
Na szczęście, Niemców nie było. Pojawiły się za to inne problemy. Kiedy wznieśli się na 3.000 metrów, Nembly zaczął się skarżyć na, bóle brzucha. Zanim wspięli się na 6.000 metrów, bóle przerodziły się w biegunkę. Nembly zabrał przenośny aparat tlenowy i poszedł na tył kabiny, do ich prowizorycznej toalety.
W Bissau była radiolatarnia, chociaż małej mocy. Kierując się jej wskazaniami, dostrzegli wreszcie migające światło nawigacyjne, ale poza nim i kilkoma innymi, słabymi światłami — być może latarniami ulicznymi — nie mogli znaleźć żadnych innych, potrzebnych do lądowania. Pas był nieoświetlony, a kiedy Fine próbował wywołać przez radio wieżę, odpowiadała mu martwa cisza.
Mieli jeszcze paliwa na półtorej godziny. Słońce miało wzejść o 4.55, dwadzieścia pięć minut po tym, jak skończy im się paliwo. W zasięgu półtorej godziny lotu nie było żadnego innego lotniska.
Zaczęli zataczać kręgi wokół migającego światła nawigacyjnego, mając nadzieję, że ryk czterech silników wreszcie kogoś obudzi.
1 nagle w atramentowej czerni za oknami kabiny mrugnęły rzędy świateł wskazujących podejście do lądowania i oświetlających pas. Po chwili zniknęły znowu i ponownie zapłonęły, jak im się zdawało, nawet jaśniej.
W słuchawkach rozległ się głos mówiący coś najpierw po portugalsku, a potem w łamanej angielszczyźnie: — Samolot krąży Bissau lotnisko. Tu wieża Bissau, zgłoś się.
Pas był nierówny, wąski i krótki, a kiedy się zatrzymali, okazało się, że wyłożony został jakimiś muszlami. Ruszyli do kabiny pasażerskiej. Nembly siedział nadal na prowizorycznej toalecie, owinięty w koc i wstrząsany dreszczami. Wyglądało na to, że jest poważnie chory.
— Pieprzeni Hiszpanie i ich pieprzony pieprz — wymamrotał. Na ziemi podszedł do nich jakiś człowiek, który przedstawił się w łamanej angielszczyźnie jako „dyrektor portu lotniczego” i operator wieży. Był to mały, pulchny człowieczek o oliwkowej skórze, w luźnej koszuli, wiszącej mu z tyłu na spodniach. Wyjaśnił im, że skoro nie przylecieli o czasie, to uznał, że się nie pojawią i poszedł spać.
Fine z trudem zdołał mu wyjaśnić, że potrzebna będzie drabina do obejrzenia silników. Zanim przywieziono ciężką drewnianą drabinę, było już na tyle jasno, że do pracy przy silnikach nie było potrzebne dodatkowe światło. Drabina była jednak za krótka, żeby z ziemi dostać się do silników, więc „dyrektor” posłał po ciężarówkę, na której skrzyni ustawiono drabinę. Wilson bardzo ostrożnie wspiął się na tę niestabilną konstrukcję i otworzył zamki pokryw silników.
— Wygląda, że wszystko jest w porządku — zameldował po kilku minutach krzątaniny. — Może ten pieprzony Hiszpan naprawdę wiedział, co robi?
Odchylił się, by sięgnąć po sterczącą w bok osłonę i zamknąć ją, i w tej samej chwili rozległ się trzask pękającego szczebla. Wilson rozłożył ręce, rozpaczliwie szukając czegoś, czego mógłby się złapać, ale nic nie znalazł. Głową uderzył w jedną z łopat śmigła, na tyle silnie, by jej krawędź rozcięła mu skórę na czole. Potem upadł na dach szoferki, z którego przy akompaniamencie grzechotu gnącej się i prostującej blachy zjechał na maskę silnika i z niej na ziemię.
Kiedy Fine dobiegł do niego, był nieprzytomny, krew z rozciętego czoła zalewała mu oczy i twarz. Nienaturalnie zgięta powyżej łokcia lewa ręka była najwyraźniej złamana.
Fine skoczył do kabiny po apteczkę, zamontowaną w kabinie pasażerskiej tuż koło drzwi. Przy okazji jego wzrok padł na nadal siedzącego na toalecie Nembly’ego i po raz pierwszy zrozumiał, że C–75 nie ma już żadnego doświadczonego pilota.
Przewrócili Wilsona na plecy. Zaczął od zatamowania krwotoku z rozciętego czoła, które nakrył kawałkiem gazy i zabandażował ściśle. Potem wyciągnął z apteczki ampułkę amoniaku i złamał ją, podsuwając pod nozdrza Wilsona.
Pilot jęknął, potrząsnął głową i próbował wstać, podpierając się lewą ręką. Kiedy końce złamanej kości zetknęły się, krzyknął z bólu i opadł z powrotem na ziemię.
— Jasna cholera! Ależ boli!
Fine zajrzał do apteczki ponownie i wyciągnął z niej strzykawkę z morfiną, którą wstrzyknął Wilsonowi w pośladek.
„Dyrektor” poinformował Fine’a, że w pobliżu lotniska jest szpital prowadzony przez zakonnice. Zapakowali Wilsona do szoferki ciężarówki i pojechali. Podróż bardzo wyboistą drogą trwała dobry kwadrans. Kierowca, chcąc pomóc rannemu, jechał szybko, co miało tylko taki skutek, że pojazdem jeszcze bardziej trzęsło. Wilson dwukrotnie zatrzymywał ciężarówkę po drodze i wymiotował.
Zakonnice w cienkich bawełnianych habitach i kornetach na głowach zajęły się jego obrażeniami z miłosierdziem i delikatnością bez granic, ale za to bez środków znieczulających, bo tych nie miały. Oczyściły i zaszyły ranę na czole rannego, po czym, cierpliwie znosząc wrzaski bólu pacjenta, wydawane mimo otrzymywanej morfiny, nastawiły mu złamaną rękę i założyły sztywny gipsowy pancerz na cały tors, unieruchamiając ją.
Wilson siedział, z twarzą poszarzałą z bólu i pokrytą wielkimi kroplami potu.
— Kurwa mać, fajne miejsce sobie wybrałem, żeby w nim utkwić, nie ma co — powiedział. — No i co teraz? Wygląda na to, że ta kretyńska operacja utknęła znowu w martwym punkcie, przynajmniej dopóki Nembly’emu nie przejdzie ta sraczka.
— Musimy się trzymać rozkładu.
— To aż takie ważne? — zapytał po chwili Wilson.
— Myślę, że tak.
— No cóż, chyba mogę tam siedzieć i opuszczać klapy — powiedział w końcu Wilson.
Wylecieli z Bissati dokładnie w cztery godziny po lądowaniu. Kiedy wystartowali, Fine wprowadził C–75 na wysokość przelotową, wytrymował maszynę i włączył automatycznego pilota. Po chwili rozbłysła zielona lampka, sygnalizująca, że żyroskopy „George’a”, jak nazywali autopilota, osiągnęły robocze obroty i że może mu przekazać nadzór nad sterami. Obrócił w dół dźwignię blokującą kolumnę wolantu i łączącą ją z serwomechanizmami George’a. Przez chwilę jeszcze posiedział w fotelu, sprawdzając jak autopilot radzi sobie ze sterowaniem i, zadowolony z tego co widzi, rozpiął pasy. Wstał z fotela i ruszył do tyłu, by sprawdzić, co z Nemblym. Drugi pilot leżał zwinięty w kłębek i okręcony kocem tuż koło toalety. Uśmiechnął się do niego pocieszająco, a tamten próbował mu też odpowiedzieć uśmiechem, ale nie bardzo mu to szło. Znowu zaczęły nim wstrząsać dreszcze. Fine odwrócił się i ruszył z powrotem do kabiny pilotów. Z Nemblym było niedobrze, ale przecież najgorsza nawet biegunka nie mogła trwać dłużej niż 12 godzin, prawda? Zanim dotrą do Luandy, może będzie się czuł już na tyle dobrze, by przejąć obowiązki drugiego pilota od siedzącego w gipsie Wilsona.
Kiedy wrócił na swój fotel, Wilson zapytał, czy ma benzedrynę.
— We łbie zaczyna mi się mącić — dodał.
— A może byś się lepiej przespał, co? Procha zawsze zdążysz wziąć, jak się obudzisz. A do tego czasu ja popilnuję interesu.
— Po prostu muszę zmrużyć na chwilę oko — powiedział takim tonem, jakby się usprawiedliwiał.
Zasnął prawie natychmiast.
Fine sięgnął do kieszeni na mapy i wyjął fiolkę benzedryny. Po tych tabletkach pobudzających człowiek miał podobno nie zasnąć, dopóki działały — ale za cenę tego, że kiedy przestawały działać, spało się jak kamień całymi dniami. Popatrzył na fiolkę i zdecydował się ją na razie odłożyć. Jeszcze się trzymał i mógł sobie darować. Później przyjdzie na nie czas.
W kabinie było bardzo niewiele do roboty. George pilotował samolot lecący ponad wodami Południowego Atlantyku południowo–wschodnim kursem z Bissau do Luandy w Angoli. To było ponad 3.800, prawie 3.900 kilometrów, jakieś dziesięć godzin lotu. Nie było absolutnie mowy o tym, żeby trafić do miejsca przeznaczenia bez pomocy nawigacyjnych lub chociaż astronawigacji.
Co gorsza, nie mieli już tlenu, co zmuszało ich do lotu na wysokości poniżej 3.500 metrów — a to z kolei powodowało, że spalali znacznie więcej paliwa niż na 6.000 metrów. Wypił z termosu prawie całą, zimną już, kawę. Zostawił może ze dwa kubki. Wiedział, że musi jej zostawić dla Nembly’ego, kiedy ten wydobrzeje, albo dla Wilsona, jeśli mu się nie poprawi.
Usiadł w fotelu, zaczął kontrolować wskazania przyrządów i nagle poczuł, że wskazówki zaczynają się rozmywać, głowa mu opada, robi się coraz cięższy. Potrząsnął głową, odpędzając sen, który zaczął go morzyć. Rozprostował ramiona i nogi, pobudzając krążenie. Może by tak wyłączyć autopilota i samemu chwilę poprowadzić? — pomyślał. To by mu dało zajęcie i nie pozwoliło zasnąć. Naprawdę jeszcze nie czas na benzedrynę.
Obudził się, nie wiedząc, jak długo spał. Spojrzał na wysokościomierz i coś go ścisnęło za gardło. Wskazówka stała na 2.000 metrów. Natychmiast domyślił się, co się stało. Przysnął, a samolot był wytrymowany lekko w dół. Utrata tak wielu metrów była niepomyślna, ale gdyby trym był wznoszący, byłoby jeszcze gorzej. Gdyby się tak stało, to zamiast stracić te półtora tysiąca metrów, samolot wspiąłby się o nie. Byliby już na 5.000 metrów. Od 3.600 metrów organizmowi brakuje tlenu. Około 4.500 metrów byliby już wszyscy nieprzytomni, a gdyby wyszli na 5.000, prawdopodobnie wszyscy by się udusili.
Sięgnął do koła sterującego trymerami i przestawił je na lekkie wznoszenie, żeby nadrobić stracony pułap. Potem wyjął fiolkę i wysypał na dłoń trzy kapsułki benzedryny, które popił łykiem zimnej kawy z termosu. Nie było już na kiedy odkładać ich wzięcia. Potrzebował ich, i to natychmiast.
Wyprowadził samolot na 3.000 metrów, wyrównał i ponownie oddał stery George’owi, a sam poszedł zobaczyć, co się dzieje z Nemblym. Sytuacja chorego nie tylko się nie poprawiła, ale, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze się pogorszyła. Cokolwiek mu było, uznał Fine, niewiele miało wspólnego z hiszpańskim pieprzem.
Kiedy wrócił do kabiny pilotów, Wilson już się obudził.
— Zostało jeszcze trochę kawy? Mogę teraz popatrzeć na zegary, a ty się prześpij.
— Dzięki, ale dopiero co musiałem wziąć benzedrynę — odparł Fine, nalewając kubek kawy Wilsonowi.
— Trzeba mnie było obudzić.
Co naprawdę trzeba było zrobić, to kopnąć w dupę Canidy’ego, kiedy przyszedł wymachiwać mi przed nosem tą cholerną flagą, pomyślał Fine.
Natężenie gniewu, jaki odczuwał, zaskoczyło go. Po chwili uznał, że to objaw zmęczenia. I strachu.
Kiedy się ocknął, mocz rozsadzał mu pęcherz. To ta cała kawa, którą wypiłem, pomyślał. A po chwili zastąpiła ją inna myśl. Pieprzona benzedryna w ogóle na mnie nie działa!
Spojrzał na 48–godzinny zegar na tablicy przyrządów. Stał. Spojrzał na ręczny zegarek. Według niego spał dwie godziny. Pokładowy zegar stanął wiele godzin temu, bo zapomnieli go nakręcić. Ciekawe, o czym jeszcze zapomnieli ze zmęczenia?
Nakręcił zegar i nastawił go według swojego Hamiltona. Rozpiął pasy i poszedł na tył maszyny, kiedy pęcherz kolejną falą bólu przypomniał o swoich prawach. Nembly bez zmian leżał, wstrząsany dreszczami pod kocem. Aluminiowe pudełko, pełniące rolę toalety, wydawało tak potworny odór, że o mało nie zwymiotował, kiedy podniósł jego pokrywę.
Z jakichś powodów, może dlatego, że szef placówki dał mu rewolwer, żeby zastrzelił w razie czego Canidyego — a może wręcz przeciwnie, dlatego, że tuż przed startem Whittaker wsadził mu lufę swojego rewolweru w nos i go rozbroił — mechanik stawał się z minuty na minutę coraz bardziej nerwowy i coraz bardziej go denerwował.
Właśnie przed chwilą, po 10 godzinach i kwadransie od startu, przyszedł do kabiny pilotów i złośliwie, nie pytając o pozwolenie, włączył radionamiernik. Canidy wyłączył go wiele godzin temu, zdenerwowany jego ciągłym szumem. W tej odległości od brzegu i w tych okolicach i tak nie było żadnej szansy na namierzenie czegokolwiek.
Sukinsyn zrobił to tak, jakby mi pokazywał język. To ja, do cholery, dowodzę tym samolotem i ja powinienem decydować co i kiedy się na jego pokładzie włącza!
Po chwili zrezygnował jednak z zaspokojenia nagłej ochoty opieprzenia mechanika i pokazania mu jego miejsca. Zrozumiał, że biedny dupek jest zapewne równie przerażony, jak on sam, tylko nie potrafi się opanować.
Spojrzał na prawą stronę kabiny, na Canidy’ego, pogrążonego w głębokim śnie, z głową przechyloną na bok. Jak się obudzi, kark go będzie bolał jak cholera, pomyślał. Wyciągnął rękę i pchnął go lekko, tak że głowa opadła na piersi. Niech śpi, obudzę go dwadzieścia minut przed Luandą, postanowił.
Luandę odnaleźli bez najmniejszych problemów, o planowanym czasie i w planowanym miejscu, co ich trochę zdziwiło, biorąc pod uwagę brak doświadczenia obu w nawigacji na dalekich trasach bez pomocy nawigacyjnych. Whittaker gładko posadził olbrzymią maszynę i podkołowali pod terminal.
Rolę terminalu na lotnisku w Luandzie pełnił sklecony z blachy falistej barak, przed którym czekało — najwyraźniej na nich — kilka osób. Byli tam portugalscy celnicy w mundurach, które już znali z Lizbony i Bissau oraz cywil, we flanelowym garniturze, pod krawatem i w słomkowym kapeluszu, który już z daleka wyglądał na amerykańskiego dyplomatę.
Canidy zszedł po drabince i podszedł do komitetu powitalnego.
— Jestem Canidy — powiedział do cywila. — Pan pewnie z konsulatu? Dyplomata podał mu rękę. Uścisk był czysto formalny, nie wyrażający żadnych emocji.
— Nazywam się Spiers, Ronald I. Spiers i jestem konsulem generalnym Stanów Zjednoczonych w Angoli Portugalskiej.
— Ma pan jakieś wiadomości na temat tego, co się stało z drugim samolotem?
Spiers zignorował pytanie.
— Przepraszam, ale chyba pan rozumie jakie to ważne. Czy mogę poprosić o jakiś dokument?
— A kto inny, do jasnej cholery, mógłby przylecieć tu tym samolotem? — włączył się Jim Whittaker.
Facet wygląda i zachowuje się tak samo, jak pieprzony Baker, pomyślał Canidy o konsulu. Tam w Departamencie Stanu muszą mieć chyba jakąś cholerną formę, z której odlewają takich palantów jak batoniki Hersheya. Ciekawe, co przeskrobał, że go zesłali w aż tak zasrany zakątek Ziemi?
— Nigdy nie wiadomo, zgodzi się pan? — odparł Spiers. Canidy pokręcił głową i wyciągnął z kieszeni legitymację oficerską. Spiers obejrzał ją dokładnie i oddał.
— Nie ma żadnych wiadomości o drugim samolocie — powiedział.
— Cholera!
— Szlag by to trafił! — Whittaker powiedział to prawie równo z Canidym.
Dyplomata popatrzył na obu z niesmakiem. Otworzył teczkę i wyjął z niej kopertę z wielkim nadrukiem ŚCIŚLE TAJNE. Otworzył ją i wyjął z niej kartkę, którą podał Canidy’emu.
PILNE
DEPSTAUWASZ
VIA MACKAY
DO AMBUSA JOHANNESBURG ZWPDAFR
ŚCIŚLE TAJUB DO WYŁ WIAD AMBASADORA
Z POLECENIA SEKSTAN PRZEKAZAĆ PONIŻSZE KONGEN
LUANDA KURIEREM DYPL STOP O DOSTARCZENIU
ZAMELDOWAĆ DROGĄ RADIOWĄ STOP CYTUJĘ
Z POLECENIA SEKSTAN PRZEKAZAĆ KPT STANLEYOWI
FINE NA POKŁADZIE C–75 CAT KTÓRY MA WG PLANU
UZUPEŁNIAĆ PALIWO LUANDA 18 SIERPNIA STOP
W RAZIE NIEMOŻNOŚCI DOTARCIA NA MIEJSCE
ZAŁADUNKU PRZED ŚWITEM SI SIERPNIA PRZERWAĆ
WYKONANIE ZADANIA I UDAĆ SIĘ DO KAPSZTADU
ZWPDAFR STOP ODEBRANIE ŁADUNKU MA NIEOCENIONE
ZNACZENIE STOP PODPISANO CHENOWITH
— Skoro wygląda na to, że tamten samolot został stracony — powiedział Spiers głosem wypranym z jakichkolwiek emocji — uznałem, że powinienem zapoznać was z treścią tej depeszy.
Canidy podał depeszę Whittakerowi.
— Nie powinno być kłopotów z dotrzymaniem rozkładu. Zająłem się już uzupełnieniem paliwa. To powinno zająć nie więcej niż godzinę. Po przybyciu do Kolwezi powinniście mieć dość czasu na załadowanie ładunku i planowy odlot.
— Wystartujemy dziś wieczorem o wpół do ósmej — odparł Canidy. — Nad granicą powinniśmy przelecieć godzinę później. Do tej pory powinno się już ściemnić.
— Wolałbym, żebyście kontynuowali lot najszybciej, jak to możliwe — orzekł Spiers.
— Co takiego?
— To miał być samolot z cywilnymi znakami — powiedział z wyrzutem Spiers, wskazując na ich Boeinga. — Przez ten wojskowy samolot może być kłopot z Portugalczykami.
— To już pańskie zmartwienie — odparł Canidy.
— Obawiam się, że muszę nalegać, żebyście panowie wystartowali natychmiast.
— Posłuchaj pan, nie mam zamiaru za dnia latać samolotem z wielkimi napisami US ARMY na spodzie skrzydeł nad Kongiem Belgijskim, zrozumiano? — Canidy zaczynał się wściekać.
— No tak — Spiers wyraźnie spuścił z tonu. — Nad tym się nie zastanowiłem. No cóż, to mi skomplikuje sprawy, ale zapewne ma pan rację.
— Jakże się cieszę, że doszliśmy do porozumienia, panie Spiers.
Dyplomata nie wychwycił sarkazmu, albo w każdym razie nie pokazał tego po sobie.
— Jest tu jakieś miejsce, gdzie można by się przespać i coś zjeść? — zapytał Canidy.
— Myśli pan, że to rozsądne?
— Co, jedzenie czy spanie? — zapytał Whittaker.
Tym razem Spiers już nie mógł zignorować sarkazmu.
— W mieście jest hotel. Zawiozę was tam.
Pokoje hotelowe były brudne, a żaden z nich nie był w stanie przeczytać menu w restauracji. Whittaker rozwiązał problem, machając ramionami jak skrzydłami i piejąc. Wkrótce na stół wjechały talerze z olbrzymimi porcjami jajecznicy i bochenek świeżo upieczonego, doskonałego chleba.
Moskitiery wiszące nad łóżkami miały dziury, przez które nie tylko owady, ale i małe ptaki przedostałyby się bez trudu. Zanim zasnął, Dick zapamiętał tylko jedno, czy dwa ukąszenia, ale kiedy po przebudzeniu poszedł przemyć twarz w misce z wodą, stojącą pod lustrem, ujrzał tylko na twarzy z tuzin okrągłych śladów ukąszeń.
Whittaker ucierpiał podobnie, o czym przekonał się, spotykając go w holu. Kiedy jednak poszedł budzić mechanika, zaniepokojony jego nieobecnością, zobaczył pusty pokój. W holu zastał z Whittakerem Spiersa, który dotarł tymczasem, żeby ich zawieźć na lotnisko.
— Gdzie mógł się podziać, jak pan myśli, majorze? — zapytał konsul.
— Pewnie gdzieś w mieście. Poczeka aż odlecimy i wtedy się znajdzie, przepraszając za spóźnienie.
— Ale dlaczego miałby to zrobić?
— Prawdopodobnie z niejakim opóźnieniem doszedł do wniosku, że ten lot może być niebezpieczny — wyjaśnił Whittaker.
— To co mam z nim zrobić, kiedy się pojawi? To stworzy bardzo niewygodną sytuację.
— Jak się pojawi, może pan mu umilić dzień wiadomością o tym, że mam zamiar oskarżyć go o dezercję.
Canidy był wściekły, a świadomość, że to tylko czcza groźba, jeszcze bardziej zaogniała jego gniew. Oskarżeniu o uchylenie się od niebezpiecznej służby musiały bowiem towarzyszyć wiadomości na temat konkretnego przypadku dezercji, a przecież ten lot oficjalnie nigdy się nie odbył.
Całe szczęście, że sam lot nie wymagał niezbędnie uczestnictwa mechanika. To, co zrobił, było aktem tchórzostwa, ale mogli sobie bez niego poradzić. Ciekawe, czy tamten brał to pod uwagę, podejmując swoją decyzję?
Konsul zawiózł ich z powrotem na lotnisko, gdzie wyraźnie zadowolony z faktu pozbycia się nareszcie kłopotu odprowadził ich do samolotu, zaszczycając kolejnym mdłym uściskiem dłoni i patrzył, jak uruchamiają silniki. Kiedy ruszyli ze stanowiska i zaczęli kołować na start, zobaczyli tył jego samochodu, wyjeżdżającego z lotniska.
Od opuszczenia Luandy nawigacja była zadziwiająco prosta. Dwadzieścia minut po starcie, wciąż wspinając się na wysokość przelotową 3.000 metrów, Canidy zauważył po prawej światła w dżungli i wskazał je Whittakerowi.
— To pewnie Salazar — odparł Whittaker, patrząc na mapę. — Tak, to musi być Salazar. Według mapy w okolicy jest tylko dżungla i tylko to jedno miasto.
Canidy wyszedł na 3.000, ominął Salazar w takiej odległości, żeby nikt tam nie zauważył ani nie usłyszał samolotu i skierował maszynę na Malange, 175 kilometrów dalej. Pięć minut później ujrzeli kolejną plamę światła, słabą, ale nieomylnie związaną z ludzką obecnością.
Wzdłuż linii tych światełek w dżungli lecieli do Cacolo, potem do Nova Chaves, znów omijając oba miasteczka szerokim łukiem. Dziesięć minut po ominięciu Nova Chaves ujrzeli kolejną żółtą łunę na horyzoncie, która według mapy musiała być już Kasaji na terytorium Konga Belgijskiego. Od tej chwili przez ponad 450 km mieli już nie napotykać żadnych oznak cywilizacji.
Byli już po drugiej stronie granicy, absolutnie nielegalnie. Wdarli się samolotem wojskowym strony wojującej w przestrzeń powietrzną neutralnego państwa okupowanego przez Niemców. Gdyby zostali aresztowani, na razie można im było postawić jedynie zarzut naruszenia przestrzeni powietrznej. Potem, po załadowaniu rudy, to już będzie przemyt.
Chyba że — co wcale nie było wykluczone — Niemcy, którym Belgowie mogą się zdecydować ich wydać, postanowią uprościć procedurę i zaoszczędzić papieru, po prostu rozstrzeliwując ich na miejscu.
Szef londyńskiej placówki chciał, żeby Whittaker mnie zastrzelił. On tego nie zrobi, a ja tym bardziej nie mam zamiaru strzelać sobie w łeb. Z jakiej racji Niemcy mieliby podejrzewać, że wiem cokolwiek więcej poza tym, co napisane było w rozkazie, którym mnie tu przysłano? Tym bardziej, że na temat tego lotu rzeczywiście wiem tylko tyle, że mnie posadzili za sterami i kazali lecieć.
Po półtorej godzinie lotu w ciemności przed nosem maszyny znów pojawiła się słaba żółtawa poświata. Tym razem widać ją było z odległości większej, niż poprzednie miasteczka, co oznaczało, że nie zboczyli z kursu i mają prosto przed sobą cel ich podróży, Kolwezi.
W miarę zbliżania się do plamy światła, nabierała ona coraz konkretniejszych kształtów. Z bliska zobaczyli coś dziwnego — jakby olbrzymie tarcze strzelnicze z koncentrycznymi kręgami świateł.
— Co to jest, do cholery? — zapytał Whittaker, ciekawie przyglądając się zagadkowym tworom w dole.
— Kopalnie miedzi — odparł Canidy. — Największa dziura w ziemi, jaką kiedykolwiek człowiek wydłubał.
Zgodnie z planem, Whittaker, który znał parę słów po francusku, wziął mikrofon.
— Wieża Kolwezi, tu Sabena dwa–zero–sześć, osiem kilometrów na zachód od miasta. Proszę o zapalenie świateł podejścia.
Amerykański akcent nikogo nie dziwił. Belgowie w koloniach płacili białym specjalistom olbrzymie pieniądze za ryzyko, które podejmowali pracując w tym zapalnym regionie o bardzo niezdrowym klimacie i służby państwowe kolonii przypominały Legię Cudzoziemską. Amerykanie praktycznie zmonopolizowali transport lotniczy. Kongijski oddział Sabeny latał w całości na amerykańskim sprzęcie, obsługiwany był przez amerykańskich mechaników i poza dyrektorem naczelnym właściwie nie zatrudniał nikogo obcego. Belgowie wielekroć się na to skarżyli i administracji kolonialnej czasem udawało się wepchnąć jakiegoś Belga do tej czysto amerykańskiej sitwy, ale musiała bardzo uważać, żeby nie przesadzić. Gdyby Amerykanie zastrajkowali, zanim z Europy ściągnięto by kogoś na ich miejsce, transport i administracja kolonii zostałyby praktycznie sparaliżowane. Teraz, kiedy metropolia była okupowana, nawet ta odległa groźba nie miała szans na realizację. Wielu młodszych pilotów wróciło do Ameryki po siódmym grudnia, ale większość została.
Chwilę później w czerni po drugiej, niż jamy kopalni, stronie miasta rozbłysły światła. Można im było zarzucić wiele rzeczy, ale na pewno nie grzeszyły zbytnią jasnością. Mimo to były tam, dwa rzędy świateł wyznaczających pas i trzy odwrócone płaskie litery V, wskazujące kierunek lądowania. Canidy nigdy nie widział przedtem czegoś takiego.
Pchnął kwadrant dźwigni przepustnic, zmniejszając moc silników i nos maszyny opadł. Mimo zapalenia świateł, słuchawki milczały, nie mieli łączności z wieżą. Podszedł do lądowania znad trzech V, przyziemił i, zwalniając, czuł nierówności pasa. Obok pasa na nieoświetlonej drodze do kołowania dostrzegł światła jakiegoś samochodu gnającego nią na złamanie karku ich śladem.
Pozostał na pasie, kołując nim aż do przeciwległego końca. Chciał w ten sposób sprawdzić pas i przekonał się, że być może start stąd z pełnym obciążeniem nie będzie aż tak trudny, jak się obawiał. Pas był szeroki i bardzo, bardzo długi. Jego nawierzchnia zbudowana była z jakiegoś drobnego kamienia, zapewne z odpadów kopalnianych.
Canidy zgasił silniki, a Whittaker poszedł do tyłu, otworzyć drzwi. Kiedy zeszli na ziemię, czekało tam jakichś dwóch białych, z których jeden trzymał w złożonych na piersi ramionach dubeltówką myśliwską.
— Bonsoir, monsieur Gmnier — powitał go Canidy.
— Już myśleliśmy, że się nie pojawicie.
Wcale nie wydawał się zaskoczony widokiem Canidy’ego, chociaż ostatnim razem, kiedy się widzieli, to było na łodzi rybackiej u wybrzeży Maroka. Canidy musiał zakneblować inżyniera, mając już dość jego utyskiwań i wezwań do odwiezienia na brzeg.
Grunier wspiął się do samolotu, mimo że trzymana wciąż w rękach dubeltówka bardzo mu w tym przeszkadzała, i rozejrzał się po wnętrzu. Potem zszedł z powrotem. W czasie jego wizyty w samolocie, na pasie zgasły światła.
Grunier spojrzał na Whittakera, który bacznie śledził jego ruchy dubeltówką i oznajmił:
— Zabiję cię, jeśli spróbujesz mnie tu zostawić.
— O czym on, do cholery, mówi? — zdziwił się Whittaker.
— Kiedy ostatnim razem ktoś mu proponował rządowy transport — wyjaśnił Canidy — mnie tam nie wpuszczono. Zdaje się, że postanowił nie dopuścić do tego, żeby tym razem jego spotkała podobna niespodzianka. Mam rozkaz pana zabrać — zwrócił się do Gruniera. — Gdzie ładunek?
Inżynier wyjął z kieszeni latarkę, wycelował ją gdzieś w ciemność i trzykrotnie błysnął światłem.
Z odległości kilkuset metrów rozległ się dźwięk zapuszczanych silników samochodowych, a potem zbliżających się ciężarówek. Kiedy podjechały bliżej, Canidy zobaczył dwie ciężarówki, Chevroleta i wielkiego Renaulta z plandeką. Na drzwiach obu widniały napisy UNION MINIERE.
Większa ciężarówka podjechała do samolotu i zawróciła, oświetlając reflektorami kopiec odpadów kopalnianych na poboczu pasa. Chevrolet stanął tak, że reflektorami oświetlał drzwi do samolotu. Spod plandeki Renaulta wysypało się nagle mnóstwo Murzynów, rosłych, muskularnych robotników w białych bawełnianych koszulkach i drelichowych ogrodniczkach.
Rany boskie, zdumiał się Canidy, jak oni się tam zmieścili? Ze trzydziestu najmarniej!
Ostatni zeskakujący ze skrzyni sięgnęli z powrotem i zaczęli wyciągać łopaty. Kilku innych poszło do Chevroleta i wyciągnęło stamtąd wiązki pustych worków.
— Nie jest zapakowany? — zapytał Canidy, z niedowierzaniem domyślając się, co to oznacza.
— Można to było tutaj zwalić bez wzbudzania podejrzeń, ale nie dało się zapakować, żeby się tym nie zainteresował ktoś niepowołany.
— O, Jezu!
Z oddali doszedł odgłos jeszcze jednej ciężarówki i Canidy z niepokojem obejrzał się w kierunku, z którego nadchodził.
— Spokojnie, to tylko cysterna z benzyną — odezwał się Grunier.
— He to potrwa?
— Tyle, ile trzydziestu czarnym zajmie napełnienie 120 worków i zapakowanie ich do samolotu — wzruszył ramionami Grunier.
Canidy spojrzał na zwał odpadów, koło którego Murzyni już zaczęli się krzątać. Z ulgą zobaczył, że robotnicy wiedzieli, co robią. Podzielili się na zespoły, jeden z nich trzymał otwarty worek, a dwaj inni łopatami wrzucali do niego odpady. Worek wypełniał się dosłownie na oczach Canidy’ego. Po chwili ten, który go trzymał, zabrał go na bok, kilka razy uniósł i opuścił na ziemię, żeby ubić zawartość i podstawił z powrotem tym z łopatami. Po wrzuceniu jeszcze jednej, czy dwóch łopat, zabrał go ponownie, jeszcze raz ubił i przygotowanym kawałkiem sznurka z wiązki zatkniętej za szelkę ogrodniczek zawiązał worek, a tymczasem jego miejsce zajął już kolejny Murzyn z workiem.
No, w takim tempie skończą, zanim zatankujemy, pomyślał uspokojony Canidy.
Kiedy sygnał radiolatarni Luandy wreszcie był na tyle silny, żeby można mu było zaufać, Fine przekonał się, że byli o jakieś 250 kilometrów na południe od pozycji, która by wynikała z jego obliczeń. Jeszcze trochę na południe i w ogóle by nie złapał sygnałów z Luandy. Od tej chwili lecieli według wskazań radiopółkompasu i po 10 godzinach i 50 minutach lotu z Bissau otrzymali od wieży Luanda pozwolenie na lądowanie.
Lądowanie, ku uldze Fine’a, okazało się bardzo gładkie — to było chyba najlepsze lądowanie, jakie kiedykolwiek udało mu się wykonać na C–75, prawie tak miękkie, jak jego słynące w całej grupie bombowej lądowania na B–17, kiedy nawet woda ze szklanek się nie wylewała. Od razu uznał, że to tylko szczęście i już wkrótce miał się okazję przekonać, że być może wyczerpał tym lądowaniem przydział szczęścia na ten dzień.
Trzej portugalscy celnicy, którzy wyszli z baraku z blachy falistej na widok podchodzącej do lądowania maszyny, podeszli do samolotu, kiedy tylko się zatrzymał. Weszli na pokład, zasalutowali, ukłonili się i uścisnęli ręce Fine’owi, który wyszedł na ich powitanie. Potem pociągnęli nosami, skrzywili się i rozejrzeli, zauważając Nembly’ego, śpiącego lub nieprzytomnego na podłodze pod kocem i Wilsona, świecącego białym gipsem.
— Mieliście wypadek? — zainteresował się starszy z celników.
— Tamten upadł — odparł Fine, wskazując na Wilsona — a ten jest chory. Macie tu lekarza?
Wyglądało na to, że szczerze im przykro, kiedy odpowiedzieli, że nie.
— Miał na nas czekać pan z amerykańskiej ambasady? — bardziej spytał, niż stwierdził Fine, nie widząc nikogo, kto mógłby wyglądać na amerykańskiego dyplomatę.
Znów ze szczerym żalem odpowiedzieli, że był, ale wyjechał, godzinę temu.
Fine wyszedł z nimi z samolotu i, w zapadającym szybko mroku, na lekko plączących się ze zmęczenia nogach poszedł do baraku z blachy, skąd bezskutecznie próbował się dodzwonić do konsulatu.
Wilson pojawił się w chwili, w której Fine odkładał słuchawkę.
— I co? Nie ma tego gościa z konsulatu?
— Nie.
— I co teraz?
— Kolwezi jest półtora tysiąca kilometrów stąd. Żaden z nas nie jest w stanie lecieć na krąg dookoła lotniska, a co dopiero półtora tysiąca kilometrów stąd.
— No to co? Mamy odpuścić?
— Masz lepszy pomysł? Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Przelecieliśmy prawie 15.000 km w ciągu 36 godzin, właściwie bez wypoczynku.
— Dotarliśmy tak daleko, że głupio się teraz poddawać. Wyjął z kieszeni fiolkę kapsułek benzedryny i żartem pokazał na migi, żeby je połknął wszystkie naraz.
— To nic nie pomoże — machnął ręką Fine. — Muszę się położyć spać w prawdziwym łóżku i przespać choć kilka godzin.
— A potem?
— A potem polecimy dalej.
Ale kiedy spojrzał na skulonego pod kocami Nembly’ego, nie był wcale pewien, czy to właściwa decyzja.
W dodatku okazało się, że sen w prawdziwym łóżku także nie był im pisany. Kiedy skończyli tankowanie, na lotnisku nie zastali już właściwie nikogo. Celnicy pojechali do domów, kierowca cysterny powiedział, że pojazdów z lotniska pod żadnym pozorem nie wolno zabierać do miasta i nawet on przyjeżdża do pracy na rowerze. Okazał się całkowicie nieczuły na widok paczki studolarowych banknotów, którą chciał go przekupić Fine — zdaje się, że w ogóle pierwszy raz w życiu widział amerykańskie dolary i nie bardzo wiedział, co mógłby z nimi zrobić.
Fine i Wilson w końcu skapitulowali i postanowili przespać się w samolocie, mimo potwornego odoru, który nie chciał się wywietrzyć nawet mimo wyniesienia przenośnej latryny na dwór. Ułożyli się w końcu, znajdując w miarę wygodne miejsca do leżenia, ale kiedy tylko to zrobili, zaatakowały ich nieprzeliczone hordy insektów. Po pół godziny nieustannego opędzania się i zabijania zajadłych owadów, musieli i z tego zrezygnować.
Wstali, przeszli do kabiny pilotów i zapalili silniki.
Kiedy Canidy zszedł ze skrzydła, przecisnął pod kadłubem i stanął przy drzwiach, zobaczył w nich Gruniera, wciąż z dubeltówką i mieszaniną strachu oraz determinacji na twarzy.
— Jeżeli chce pan cokolwiek ze sobą zabrać na pokład, to proszę to zrobić teraz. Zaraz ruszamy.
Postanowił już wczoraj, że nie ma sensu ryzykować u celu podróży. Dwie sprawy, poza zmęczeniem własnym i Whittakera, go niepokoiły. W ładowni nie było świateł i nie mogli sprawdzić umocowania worków z rudą. Miał też zamiar bardzo dokładnie dokonać obchodu przed startowego. Do tego potrzebował światła znacznie silniejszego niż latarki czy reflektorów samochodowych, co oznaczało, że będzie z tym musiał poczekać do świtu.
— Jestem gotów.
Whittaker wyłonił się spod ogona.
— Z tyłu wszystko w porządku. Gotów? Canidy wskazał mu drabinkę.
Drugi z Europejczyków podszedł do nich i klepnął Canidy’ego w ramię.
— Bon voyage, bonne fortune.
— Dziękuję — powiedział Canidy i w ślad za Whittakerem wszedł po drabince. Grunier wycofał się w głąb ładowni, wciąż ze swoją dubeltówką, żeby w ostatniej chwili nie mogli go wyrzucić za drzwi.
Canidy kucnął w drzwiach i wyjął uchwyty drabinki z gniazd we framudze, po czym wciągnął ją na pokład. Próbował założyć ją w uchwyty przy drzwiach, ale okazało się, że worki na to nie pozwalają. Przez chwilę zastanawiał się, co z nią zrobić, aż w końcu położył ją na workach. Idąc do kabiny, przyglądał się ładunkowi. Whittaker odwalił kawał solidnej roboty, pilnując, by Murzyni układali worki równo w dwóch, wzajemnie się blokujących własnym ciężarem, warstwach. Potem wiązał je do otworów w podłużnicach podłogi i przy świetle wschodzącego słońca widać było, że poradził sobie z tym nieźle, mimo że pracował tylko przy latarce.
Kiedy wchodził do kabiny pilotów, Whittaker właśnie uruchamiał silniki. Canidy usiadł w swoim fotelu, zapiął pasy i kiedy wszystkie cztery silniki pracowały na jałowych obrotach, zwolnił hamulce i zaczął zawracać C–75, ustawiając się w osi pasa do startu. Maszyna ciężko słuchała sterów.
— Ciężki — mruknął Canidy, mając nadzieję, że w jego głosie nie było słychać trawiącego go niepokoju. — To się czuje.
— Sto dwadzieścia worków po pięćdziesiąt kilo — odparł Whittaker. — Sześć ton. Ciężko, ale w granicach maksymalnej masy startowej.
— Nawet ciężej — uśmiechnął się Canidy — jeśli te worki ważą na przykład po 55 kilo.
Twarz Whittakera pobladła.
— Jezu Chryste, ty mówisz poważnie!
— Nikt ich nie ważył. No, ale w końcu to nie będzie pierwszy samolot, który wystartował z przekroczoną masą startową, nie?
— Pas jest długi, nic nam nie będzie — odparł Whittaker, ale widać było, że nie jest o tym do końca przekonany.
— Nawet myślałem o tym, że zważyć kilka worków i się przekonać, ile ważą, ale skąd wziąć wagę o tej porze?
— Będzie dobrze. Musi być — odparł Whittaker.
Nie było się po co kontaktować z wieżą, więc nawet nie ruszali mikrofonu. Canidy pchnął naprzód kwadrant przepustnic, skontrolował wskaźniki, zwolnił hamulce i pchnął przepustnice do oporu.
Łomot kół na pasie był cięższy i bardziej głuchy, niż cokolwiek, co tej pory słyszeli. Przyśpieszenie też było znacznie powolniejsze.
— Cholerne bydlę nie chce się oderwać — mruknął znad wolantu.
— Ciekawe, ile tak naprawdę ważymy — pokiwał głową Whittaker. Wreszcie udało im się oderwać od ziemi tylne kółko. Z napięciem wpatrywali się we wskaźnik prędkości, którego strzałka poruszała się naprzód z denerwującą ospałością. I w tej chwili usłyszeli potężny huk, jakby śrutówka wypaliła z obu luf naraz.
Towarzysząca hukowi potężna wibracja od razu powiedziała im, że to nie wina Gruniera. Canidy instynktownie wcisnął prawy pedał orczyka i odciągnął lekko kolumnę wolantu, gasząc wibrację w zarodku. Samolot nadal toczył się po pasie ciężko łomocząc.
— Lewa opona poszła — powiedział Whittaker, jakby ktokolwiek tego potrzebował. Bardzo opanowanym głosem dodał: — I zjeżdżamy z pasa.
Nagle Canidy’ego opanował jakiś nienaturalny spokój, jakby miał mnóstwo czasu na podjęcie decyzji.
— Co robimy? — zapytał. Dopiero teraz poczuł, że coś go chwyta za gardło.
— Wyłącz go i wciągnij koła. Jeśli się w ogóle oderwie od ziemi, to zabijemy się przy lądowaniu bez dwóch zdań. Zresztą, i tak nie poleci.
Canidy pojrzał na przyrządy. Strzałka prędkościomierza wciąż była daleko od zielonego paska, wskazującego minimalną prędkość oderwania się od ziemi.
— Wciągam koła — oznajmił i pochylił się ku przełącznikom systemu chowania podwozia.
Przez ułamek sekundy potem poczuł coś, jakby samolot zaczynał się odrywać od ziemi i czuł pokusę ściągnięcia wolantu na siebie, by wznieść maszynę w powietrze. Zdołał się jej oprzeć. Jedyną szansą, jaką teraz mieli było pozostanie na ziemi i modlitwa o to, żeby iskry nie spowodowały zapłonu paliwa, które bez wątpienia wyleje się z rozerwanych zbiorników.
Chwilę później rozległ się rozdzierający uszy pisk metalu trącego o nawierzchnię pasa, kiedy złożyły się koła. Kadłub i końcówki śmigieł uderzyły o pas, wzbijając potężną chmurę pyłu. Samolot gwałtownie wyhamowywał i Canidy poczuł, jak jakaś przemożna siła rzuca nim w pasach fotela. Nie wiedział, co się dzieje wokół niego, wszystko zagłuszał przerażający pisk, łomot, zgrzyt i odgłos darcia aluminiowych blach kadłuba, a potem zobaczył tuż przed twarzą ramę okna kabiny. Nagle wszystko wokół spowiła czerwień, hałas wygasł i jakby się oddalił. Światło powoli gasło i po chwili wszystko znikło w czerni.
Siła uderzenia wbiła Whittaker w pasy i pozbawiła oddechu, jak silny cios w splot słoneczny. Mimo to nie stracił przytomności i widział, jak potężny Boeing zsuwa się w lewo z pasa i porusza się dalej poślizgiem przez przerażająco długi, według niego czas. Wreszcie wszystko znieruchomiało, kiedy nos maszyny z głośnym chrzęstem zagłębił się w hałdę odpadów kopalnianych.
Niemożność zaczerpnięcia oddechu przeraziła Whittakera, który był pewien, że to objaw ciężkich obrażeń, być może paraliżu. Po chwili jednak, akurat wtedy, kiedy przed oczyma zaczęły mu już krążyć czarne płatki, zdołał z bólem zaczerpnąć odrobinę powietrza, potem następną i po kilku kolejnych, bolesnych oddechach, wszystko zdawało się zacząć wracać do normy.
A wtedy horror paraliżu zastąpiła inna przerażająca wizja: spłonięcia żywcem. Zerwał z siebie pasy, pochylił się nad nieprzytomnym Canidym i wypiął go z pasów, po czym złapał pod ramiona i siłą wyrwał z fotela, wyciągając na przejście pomiędzy miejscami załogi. Dociągnął go do pokrywy luku ewakuacyjnego kabiny pilotów. Szarpnął klamkę, która ustąpiła, ale pokrywa się nie otworzyła. Była czymś zaklinowana. Odłożył Canidy’ego na bok, złapał za przegrodę stanowiska radiooperatora i z całej siły kopnął w zamknięty właz, otwierając go.
Wziął Canidy’ego za nadgarstki i zaciągnął go nad brzeg włazu, opuszczając go do otworu. Będzie go musiał puścić, ale nie będzie na to rady. Przynajmniej skręci kark spadając, a nie usmaży się żywcem. Po chwili jednak wciągnął do z powrotem do góry. Jeśli zrzuci Canidy’ego i sam zeskoczy, nie będzie się jak dostać z powrotem do maszyny. Przypomniał sobie, że drabinka od tylnych drzwi leżała na workach, tuż za przegrodą kabiny, gdzie ją zostawił Canidy po tym, jak nie zdołał jej wsadzić z powrotem w uchwyty. Podszedł do drzwi ładowni i próbował je otworzyć, ale coś je blokowało. Kilka kopniaków uchyliło je na tyle, że przez szparę zobaczył szczyt drabinki, leżącej teraz w przejściu, tuż koło drzwi do kabiny pilotów. Zdołał ją wyciągnąć i wyrzucić przez właz, po czym znowu wziął Canidy’ego za nadgarstki i zaczął opuszczać przez otwarty właz. Kiedy go puścił, Dick spadł na hałdę żwiru miękko jak worek, nadal nieprzytomny.
Whittaker usiadł na brzegu włazu, opuścił nogi i zawisł na palcach, wybierając miejsce do lądowania tak, żeby nie skoczyć na Canidy’ego. Wylądował przez to trochę krzywo i gruchnął na żwir znacznie ciężej, niż przypuszczał.
Zerwał się z miejsca i złapał ponownie Canidy’ego, zarzucając go sobie na ramię. Odbiegł kilkaset metrów od samolotu, wciąż spodziewając się w każdej chwili potężnej eksplozji pełnego paliwa C–75 za plecami.
Kiedy odbiegł już, jak mu się zdawało, dość daleko, dojrzał zagłębienie gruntu i rzucił w nie Canidyego, sam padając obok niego.
Nadal nie było wybuchu. Samolot po prostu leżał bez ruchu, nie było żadnego dymu ani płomieni.
I wtedy pomyślał o Grunierze.
A, pieprzyć go! Nic mu nie zawdzięczam.
Z drugiej strony, brał przecież udział w tym wszystkim.
Odpoczął chwilę, poderwał się i pobiegł z powrotem w kierunku samolotu. Przez chwilę szukał drabinki, w końcu znalazł ją i powiesił na brzegu włazu. Ledwie sięgał rękami do jej ostatniego szczebla. Nic dziwnego, że tak rąbnął, kiedy skakał z włazu. Podskoczył, łapiąc się drugiego szczebla i powoli wciągnął się po szczeblach do góry. Kiedy upadł na podłogę kabiny pilotów, przez chwilę nie miał siły się ruszać. Potem wstał i podszedł do uchylonych drzwi kabiny. Kopnął w nie jeszcze kilka razy i w końcu zdołał się przecisnąć przez nie. Teraz dopiero zobaczył, co je zablokowało. Od strony kadłuba, w przejściu między zwałami worków, leżało oparte o drzwi ciało francuskiego inżyniera. Twarz była zalana krwią, głowa zgięta pod nienaturalnym kątem. Ten sam wstrząs, który pozbawił przytomności Canidy’ego, a jemu napędził stracha przed paraliżem, złamał kark Grunierowi. Nie było sensu wyciągać trupa z samolotu. Skoro już dostał się do ładowni, postanowił skontrolować stan zapasowych zbiorników paliwa.
Oglądał je długo, nie mogąc się nadziwić. Były całe. Wstrząs je pogiął, ale spawy wytrzymały.
Część worków pozrywała się z uwięzi i tylna część przejścia do drzwi była nimi zabarykadowana, zmuszając go do powrotu tą samą trasą, jaką się dostał. Wrócił do zagłębienia, w którym zostawił Canidy’ego. Zastał go siedzącego z chusteczką przyciśniętą do rozciętego czoła.
— Zastanawiałem się, co się z tobą, do cholery, stało.
— A kto cię tu przyniósł, jak myślisz? Dobra wróżka?
Klęknął przy Dicku i odsunął z czoła chustkę, oglądając ranę.
— Przeżyjesz — powiedział. — Za młodu umierają tylko dobrzy ludzie.
W tej chwili dobiegł ich odgłos wielosilnikowego samolotu. Zaciekawiony Whittaker wstał i zaczął się rozglądać. W pewnej chwili ukucnął, złapał Canidy’ego pod pachy i także dźwignął go na równe nogi, aby i on mógł zobaczyć C–75 w malowaniu chińskich linii lotniczych CAT, podchodzącego do lądowania w Kolwezi.
Pułkownik William J. Donovan i komandor Peter Douglass spożywali na osobności „roboczy obiad”, na który, ku jej starannie ukrywanemu rozczarowaniu, nie zaprosili panny Cynthii Chenowith. Podejrzewała — i słusznie — że przy dzisiejszym obiedzie porusza się nie tyle kwestie bezpieczeństwa narodowego w ogóle, ale raczej pewną operację, którą właśnie przeprowadzała OSS.
Fine i jego załoga zaginęli, zapewne nie żyli. W rezultacie serii błędów koniecznością okazało się wysłanie rezerwowego samolotu C–75 z Londynu, w dodatku z Canidym i Whittakerem za sterami. Po nich także od dwóch dni wszelki słuch zaginął.
Cynthia pomyślała, że wysyłanie w pole bezimiennych agentów to zupełnie co innego, niż kiedy Donovan i Douglass wysyłali kogoś, kogo znali i, mimo ich wszystkich wad, lubili.
1 to pewnie dlatego dziś jedli na osobności, nie życząc sobie towarzystwa nikogo, kto wiedział, co ich trapi.
Ale przecież to była także jej operacja! Od samego początku tkwiła w niej po uszy i odczuwała to jako niesprawiedliwość.
Było jednak coś znacznie gorszego od konieczności siedzenia na wygnaniu w kuchni nad kubkiem stygnącej kawy, podczas gdy pułkownik i komandor omawiali sprawę w męskim gronie. Od trzydziestu sześciu godzin musiała się borykać z bardzo realną szansą na to, że już nigdy więcej nie zobaczy Canidy’ego i Whittakera. Canidy’ego nie żałowałaby ani sekundy, to był złośliwy sukinsyn, ale Jim to zupełnie inna historia.
Siedziała i myślała, i z każdą chwilą była coraz bardziej pogodzona z usilnie dotąd odpychaną myślą o tym, że być może jej troska o niego nie wynika tylko ze współczucia dla biednej pani Whittaker, która pozostałaby teraz na świecie zupełnie sama. Barbara chyba by się całkiem załamała, gdyby Jim zginął. Ale ona byłaby równie zrozpaczona i to nie tylko dlatego, że był jej starym przyjacielem.
Dopiero teraz zrozumiała, że powinna była zrobić z Jimem to samo, co Ann Chambers zrobiła z Canidym w Letnisku. To byłoby zachowanie bardzo nieprofesjonalne, wręcz nieetyczne, i nie przystojące damie, ale powinna była do niego pójść i zrobić to. Nie tylko dlatego, że ruszał na wojnę, ale także dlatego, że tego właśnie chciała.
Z tych rozważań nad zimną kawą wyrwało ją wejście bosmana Ellisa. Jak zwykle wszedł bez pukania i podszedł prosto do jej stolika. Kamienna twarz, z którą bez słowa wyciągnął ku niej dłoń z kopertą, nie wróżyła najlepiej.
— Powiedzieli, żeby im nie przeszkadzać bez potrzeby — powiedziała. Z dumą zauważyła, że mimo wszystko głos jej nawet nie zadrżał i nie wypadła z roli.
— Zaadresowana do pani — odparł Ellis.
Wzięła kopertę i wyjęła z niej arkusz zielonego papieru przebitkowego, na którym drukowały dalekopisy szyfrowanej łączności wysokiej częstotliwości.
— Dziękuję wam, bosmanie — odparła, spoglądając na kartkę.
ŚCIŚLE TAJNE
PILNA OPERACYJNA
OD: STEVENS LONDYN
1600 82SIE42
DO: BIDRDYRWASZ
TAJNE DO WYŁWIAD CHENOWTTH
PONIŻSZE OD BLUEBELL PRETORIA
SZALUPA ROZBITA PRZY STARCIE Z CYNKOWA STOP
CIAŁO NAPOLEONA SPALONO WRAZ Z WRAKIEM STOP
PIASEK ŁOPATKA I WIADERKO EWAKUOWANI DO
KEYWEST RYKSZĄ STOP PRZYJAZD RYKSZY OPÓŹNIŁO
INTERNOWANIE W KLATCE STOP PIASEK PRZEKAZANY
NA POMIDORA KTÓRY WYRUSZYŁ NA BROADWAY OS 15
GMT 22SIE42 STOP RYKSZA ODJECHAŁA Z KEYWEST ZE
WSZYSTKIMI 0910 GMT 22SIE42 STOP JULIA STRASZNIE
WŚCIBSKA STOP CO ROBIĆ STOP STEVENS
Była to szyfrówka wewnątrz szyfrówki, ale Cynthia nie musiała zaglądać do książki kodowej, żeby ją odczytać. Szalupa to był rezerwowy samolot z Londynu. Cynkowo to Kolwezi. Napoleonem był francuski inżynier górniczy, Grunier. Piasek to ruda uranu. Łopatkę i Wiaderko wymyślił sam Donovan w jakiejś pogodniejszej chwili. Kryptonimy doskonale pasowały do przyjaciół z dzieciństwa, Canidy’ego i Jima. Ryksza to C–75 w barwach chińskich linii lotniczych CAT. Klatka to miejsce awaryjnego lądowania na Wyspach Kanaryjskich. Keywest było kryptonimem Kapsztadu w Południowej Afryce. Pomidor był zaś bardzo szybkim, nowiuteńkim, prosto ze stoczni niszczycielem USS „Dwain Kenyon”. Kryptonim wziął się od nazwy „blaszanka”, którą popularnie nazywano jednostki tej klasy. Pomidor miał przywieźć uran z Kapsztadu do bazy Marynarki na Brooklynie, skąd już tylko rzut kamieniem na Broadway.
Julia to oczywiście Ann Chambers. Zdołała sobie załatwić wyjazd do Londynu i jak zwykle z wielką determinacją zabrała się do poszukiwania Canidy’ego. Pułkownik Stevens doskonale zdawał sobie sprawę z zagrożenia, które mogła stanowić, gdyby ją w nieskończoność zbywał i tym wzbudził jej podejrzliwość. Standardowa w takich przypadkach procedura — obserwacja w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym — nie wchodziła w jej przypadku w grę. Jej ojciec, Brandon Chambers był właścicielem połowy prasy na Południu i podniósłby straszliwy rejwach, gdyby ktoś tego spróbował.
Cynthia skończyła czytać i wyczuła na sobie badawczy wzrok Ellisa. Spojrzała na niego i zauważyła, że obraz bosmana rozmywa się w jej oczach. Domyśliła się, że łzy napłynęły jej do oczu.
— No, no, jeszcze by kto pomyślał, że się pani o nich naprawdę niepokoiła — powiedział z sarkastycznym niedowierzaniem stary podoficer.
Poczuła zalewającą ją falę wściekłości. Ostatkiem sił zmusiła się do utrzymania języka za zębami. Gdyby się teraz odezwała, byłby to stek wyzwisk, a to by nie zrobiło na bosmanie żadnego wrażenia — nie takie w życiu słyszał. W dodatku zdaje się, że podzielał pasję Canidy’ego w doprowadzaniu jej do takiego stanu, z czego, jak się zdaje czerpał sporo satysfakcji. Postanowiła go jej pozbawić i, obróciwszy się na pięcie, ruszyła do drzwi jadalni. Bez pukania i bez słowa odsunęła drzwi, weszła i podała depeszę pułkownikowi Donovanowi. Ten przeczytał ją i bez słowa podał Douglassowi.
Wszyscy się uśmiechali.
Pierwszy odezwał się Douglass.
— Myślę, że w tych okolicznościach, Ellis, możemy wysłać pułkownikowi Stevensowi depeszę, że może poinformować pannę Chambers, że major Canidy wkrótce przybędzie do Londynu i być może będzie miała okazję się z nim spotkać.
— Możemy się lepiej postarać, Pete — odparł Dyrektor Biura Służb Strategicznych. — Bosmanie, proszę wysłać do pułkownika Stevensa pilną operacyjną następującej treści: „Pozwól Julii powitać Romea na lotnisku, Donovan”.
Dick Canidy, po przespaniu na podłodze C–75 większej części podróży z Portugalii, był pierwszą osobą, która wyszła z samolotu chińskich linii lotniczych, który instrukcje z wieży zaprowadziły w odległy koniec lotniska.
Rozejrzał się wokół i ruszył ku pułkownikowi Stevensowi, który wraz z szefem placówki stali nieopodal.
— Mamy na pokładzie jednego poważnie chorego, to chyba zatrucie pokarmowe i drugiego z rozcięta, głową oraz złamaną ręką. Jest tu sanitarka?
Stevens bez słowa wskazał lotniskowy ambulans, stojący obok nich. Canidy niecierpliwym gestem przywołał sanitariuszy. Dwaj ludzie, jeden z lekarską torbą w ręku, wyskoczyli z niego i po—truchtali do samolotu.
— Wewnątrz — rzucił do nich Canidy, wskazując za siebie. Kiedy się obrócił, zobaczył schodzącego po drabince Whittakera.
— Potrzebuję pańskiego pełnego pisemnego raportu, Canidy — powiedział szef placówki — ale to chyba może zaczekać, aż panowie trochę odpoczniecie. Może jutro rano?
Rany boskie, a temu co się stało? Skąd ta nagła troska o nasz odpoczynek? Co tu się dzieje?
— My dwaj to jeszcze nie cały komitet, który tu wyruszył, by pana powitać — powiedział z uśmiechem pułkownik Stevens.
Wyciągnął rękę w kierunku sanitarki i wykonał gest, wyrażający w wojsku rozkaz: „Do mnie, biegiem marsz!”.
Drzwi z tyłu sanitarki otworzyły się i wyszła z niej kobieta w mundurze amerykańskiej Pomocniczej Służby Kobiet. Kiedy biegła ku niemu, zastanawiał się gorączkowo, kto to może być i o co tu chodzi. Wbiegła wreszcie w krąg światła przy drzwiach samolotu i wtedy z niedowierzaniem rozpoznał w niej Ann Chambers.
— Jezus, Maria! A ty co tu robisz?
— Wiesz dobrze co — odparła i rzuciła mu się w ramiona.
— Och, kochanie, jak się cieszę, że cię widzę — powiedział.
— Czyż miłość nie jest wspaniała? — Whittaker usłyszał zza pleców inny kobiecy głos. Obejrzał się i zobaczył kolejną kobietę w mundurze.
— Dobry Boże, toż to Jej Wysokość we własnej osobie! Cieszę się, że panią widzę. A cóż to Jej Wysokość porabia w tym miejscu o tak nieprzyzwoitej porze?
— Pomyślałam, że będzie pan potrzebował transportu, panie kapitanie, Przy okazji postanowiłam przypilnować, żeby nie pomylił pan tramwaju.
— Dick, będę tu do czegoś potrzebny?
Za majora Canidy’ego, który nie mógł odpowiedzieć, zajęty całowaniem korespondentki wojennej, odpowiedzi udzielił szef placówki.
— Myślę, że wystarczy nam tu obecność majora i kapitana Fine’a. Jeśli będziemy pana potrzebować, poślemy kogoś po pana.
— Skoro tak, chyba pojadę z Jej Wysokością do Whitby House.
— Proszę się dobrze wyspać. Rano może pan być potrzebny.
— Tak jest, panie pułkowniku.
Ruszyli do skradzionego Forda i Jim usiadł koło księżnej, z przodu.
— O, takiego! — powiedziała Jej Wysokość, popierając to gestem polegającym na zgięciu łokcia i położenia na nim drugiego przedramienia.
— Co „takiego”?
— Zapomnij o spaniu tej nocy — odparła Jej Wysokość. — Nie w tym tramwaju!
Gromadzenie odpowiedniej ilości wzbogaconego uranu do produkcji ewentualnej broni atomowej, gdyby eksperymenty dowiodły, że jej powstanie jest realne, rozpoczęło się na początku września 1942 roku w tajnym ośrodku naukowym w Oak Ridge, w stanie Tennessee. Do tej produkcji użyto rudy sprowadzonej potajemnie z Konga Belgijskiego na osobisty rozkaz prezydenta Stanów Zjednoczonych.
2 grudnia 1942 roku w laboratorium powstałym pod trybunami stadionu Uniwersytetu Chicago uruchomiono pierwszy reaktor atomowy, zbudowany z grafitu i prętów uranowych. Eksperymentalna reakcja łańcuchowa przeprowadzona w reaktorze w pełni potwierdziła możliwość otrzymania energii jądrowej w kontrolowanej reakcji rozbicia jądra atomu.
Zbudowanie bomby atomowej, której nie oprze się żaden przeciwnik, okazało się więc możliwe.
Problemem było więc teraz tylko zbudowanie w pełni funkcjonalnej broni atomowej, zanim zrobią to Niemcy…
Plan admirała de Verbey nie został w końcu wprowadzony w życie. 8 listopada 1942 roku „Jean Bart” został ostrzelany w porcie w Casablance przez amerykański pancernik USS „Massachusetts”. Okręt został trafiony ośmioma pociskami kalibru 406 mm i licznymi bombami, w wyniku czego osiadł na dnie basenu portowego i pozostał tam do końca wojny. Wyremontowany, w roku 1949 wrócił pod trójkolorową banderę, biorąc udział między innymi w próbie okupacji Kanału Sueskiego w roku 1956. Jego los dokonał się w 1968 roku, kiedy sprzedano go na złom.
ARMIA |
PIECHOTA MORSKA |
MARYNARKA |
|||
oznaka stopnia*1 |
|||||
nazwa stopnia i jej polski odpowiednik |
|||||
SZEREGOWI |
|||||
Private szeregowy |
Private szeregowy |
Seaman Recruit marynarz |
|||
Private First Class starszy szeregowy |
Private First Class starszy szeregowy |
Seaman starszy marynarz |
|||
PODOFICEROWIE |
|||||
Corporal kapral |
Corporal kapral |
Petty Officer 3rd Class mat |
|||
Sergeant plutonowy |
Sergeant plutonowy |
Petty Officer 2nd Class bosmanmat |
|||
Staff Sergeant sierżant |
Staff Sergeant sierżant |
Petty Officer 1st Class Bosman |
|||
Sergeant First Class Platoon Sergeant starszy sierżant |
Gunnery Sergeant starszy sierżant |
Chief Petty Officer starszy bosman |
|||
Technical Sergeant*2 |
bez odpowiednika |
bez odpowiednika |
|||
First Sergeant sierżant sztabowy |
First Sergeant sierżant sztabowy |
Senior Chief Petty Officer bosman sztabowy |
|||
Sergeant Major starszy sierżant sztabowy |
Master Gunnery Sergeant starszy sierżant sztabowy |
Master Chief Petty Officer starszy bosman sztabowy |
|||
Master Technical Sergeant*3 |
bez odpowiednika |
bez odpowiednika |
|||
CHORĄŻOWIE |
|||||
Warrant Officer chorąży |
Chief Warrant Officer chorąży |
Chief Warrant Officer chorąży marynarki |
|||
OFICEROWIE |
|||||
Second Lieutenant podporucznik |
Second Lieutenant podporucznik |
Ensign podporucznik marynarki |
|||
First Lieutenant porucznik |
First Lieutenant porucznik |
Lieutenant (Junior Grade) porucznik marynarki |
|||
Captain kapitan |
Captain kapitan |
Lieutenant*4 kapitan marynarki |
|||
Major major |
Major Major |
Lieutenant Commander komandor podporucznik |
|||
Lieutenant Colonel podpułkownik |
Lieutenant Colonel podpułkownik |
Commander komandor porucznik |
|||
Colonel pułkownik |
Colonel pułkownik |
Captain komandor |
|||
GENERAŁOWIE |
|||||
Brigadier General generał brygady |
Brigadier General generał brygady |
Rear Admirał (lower half)*5 kontradmirał |
|||
Major General generał dywizji |
Major General generał dywizji |
Rear Admirał (upper half) wiceadmirał |
|||
Lieutenant General generał broni |
Lieutenant General generał broni |
Vice Admirał admirał |
|||
nie ma bez odpowiednika*6 |
General generał armii |
Admirał bez odpowiednika |
* Znany waszyngtoński szpital psychiatryczny [przyp. aut.].
* Douglas C–33 — używane w lotnictwie Armii od roku 1934 oznaczenie Douglasa DC–2, transportowego i pasażerskiego dwusilnikowego dolnopłata o całkowicie metalowej konstrukcji z chowanym podwoziem, poprzednika DC–3 (C–47, R4D). W lotnictwie Marynarki nosił oznaczenie R2D [przyp. tłum.].
* Lockheed UC–36 — używane w lotnictwie Armii oznaczenie wprowadzonego w roku 1934 samolotu dyspozycyjnego i pasażerskiego Lockheed Model 10A Electra, dwusilnikowego dolnopłata z podwójnym usterzeniem i chowanym podwoziem [przyp. tłum.].
* Lockheed C40 — używane w lotnictwie Armii oznaczenie samolotu Model 12A, ulep szonej w 1936 roku wersji pierwszej Electry [przyp. tłum.].
* Douglas C–47 — używane w lotnictwie Armii oznaczenie Douglasa DC–3 (patrz przypis o R4D) [przyp. tłum.].
* Beech C–45 — używane w lotnictwie Armii oznaczenie samolotu dyspozycyjnego Beech Model 18D z roku 1939, dwusilnikowego dolnopłata o podwójnym usterzeniu z chowanym podwoziem. Ten sam samolot w lotnictwie Marynarki nosił oznaczenie JRB–1. W czasie wojny powstały także jego wersje do szkolenia nawigatorów (AT–7 Navigator) i bombardierów (AT–11 Kansan) [przyp. tłum.].
* MIT — Massachusetts Institute of Technology — renomowana uczelnia politechniczna wieszcząca się w Cambridge w stanie Massachusetts, założona w roku 1861 [przyp. tłum.].
* Ernst „Putzi” von Hanfstaengel, kolega z grupy i bliski przyjaciel Roosevelta w czasie jego studiów na Uniwersytecie Hararda, był jednym z pierwszych arystokratów, którzy Poparli Hitlera i partię narodowosocjalistyczną. Jego rozczarowanie rzeczywistością rządów nazistów osiągnęło takie rozmiary, że w końcu Himmler kazał go zamordować. Putzi został uprzedzony o spisku na jego życie i udało mu uciec wraz z rodziną przez Hiszpanię. Roosevelt zakwaterował go w apartamencie hotelowym, gdzie Putzi przez całą wojnę dzielił się z wewnętrznym kręgiem władzy i agendami wywiadowczymi rządu federalnego swą dogłębną wiedzą o partii narodowosocjalistycznej i jej przywódcach [przyp. aut.].
* Douglas R4D — dwusilnikowy samolot pasażerski, zabierający dwudziestu jeden pasażerów, skonstruowany w roku 1936 jako Douglas DST, znany przed wojną jako Douglas DC–3, dorobił się w jej trakcie wielu innych nazw. Piloci nazywali go pieszczotliwie Dyziem, Armia Stanów Zjednoczonych 047 i C–53, Skytrainem i Skytrooperem, Marynarka R4D, a Anglicy Dakotą [przyp. tłum.].
* Wierszyk z plakatów propagandowych: Loose lips sink skips [przyp. tłum.].
* Dziennikarz Drew Person, który nienawidził Franklina Delano Roosevelta i rzadko kiedy przepuszczał okazję, by mu dołożyć na łamach prasy, zebrał w czerwcu 1942 roku dostępne mu fakty i pogłoski, z czego wysmażył artykuł, w którym, na przykładzie Donovana, oskarżył prezydenta o dekowanie swoich bogatych, sławnych kumpli z wyższych kręgów towarzyskich pod pozorem zatrudniania ich w swojej nad miarę rozbudowanej machinie propagandowej. Do Pearsona dotarła nawet wiadomość o domu przy Ulicy Q, który opisał w artykule jako „luksusową posiadłość zasekwestrowaną na koszary dla faworytów RooseveIta”, tyle tylko, że całkiem pomylił się co do jej lokalizacji — dom znajdował się w Waszyngtonie, a nie w stanie Wirginia [przyp. aut.].
* IFR — Instrumental Right Rules — loty według wskazań przyrządów [przyp. tłum.].
* Gra stów: charity — (ang.) miłość bliźniego, jedna z podstawowych trzech cnót ewangelicznych [przyp. tłum.].
* ONI — Office of Naval Inteligence — Biuro Wywiadu Marynarki, komórka dowództwa Marynarki Stanów Zjednoczonych zajmująca się zbieraniem informacji wywiadowczych przydatnych temu rodzajowi sił zbrojnych [przyp. tłum.].
* FAA — Federal Aviation Aitthority — Federalny Zarząd Lotnictwa Cywilnego w Stanach Zjednoczonych [przyp. tłum.].
* W kwietniu 1915 roku, realizując plan ówczesnego Pierwszego Lorda Admiralicji, 15 dywizji wojsk Wspólnoty Brytyjskiej wylądowało na półwyspie Gallipoli z zamiarem zaatakowania Konstantynopola i otwarcia cieśniny Dardanele. Po utracie 213.980 zabitych i rannych, siły te zostały osłabione przez Turków do tego stopnia, że nie pozostawało nic innego, jak tylko je ewakuować. Churchill, zmuszony do rezygnacji z zajmowanego stanowiska, pojechał do Francji, by osobiście dowodzić batalionem piechoty na froncie [przyp. aut.].
* Dziennik Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych [przyp. tłum.].
* CIC — Counter Intelligence Corps — Korpus Kontrwywiadu Armii Stanów Zjednoczonych [przyp. tłum.].
* Wojna domowa w Anglii o sukcesję tronu pomiędzy dwiema gałęziami królewskiej dynastii Plantagenetów, Lancastrami (których herbem była czerwona róża) i Yorkami (biała róża), toczona w latach 1455–1485. Trzydzieści lat walk zakończyło się osadzeniem na tronie nowej dynastii, Tudorów [przyp. tłum.].
* Deuxieme Bureau — (franc.) Drugi Oddział, tradycyjna nazwa komórki rozpoznania lub wywiadu w każdym dowództwie wojskowym, przejęta we wszystkich armiach, które wzorowały strukturę swoich sztabów na wojsku francuskim — np. amerykańskie S–2 (G–2), polska Dwójka itp. [przyp. tłum.].
* Gra stów. WASP to skrót nazwy Woman Miliary Service Pilots, ale także wasp — (ang.) osa [przyp. tłum.].
* Po zakończeniu lotu lub jego etapu pilot wypełniał specjalny formularz meldunkowy. Jeśli w czasie lotu zauważył jakąś awarię, wykluczającą start do kolejnego lotu, stawiał duży krzyż czerwoną kredką (z zestawu nawigacyjnego) na pierwszej stronie formularza [przyp. aut.].
* Radiopółkompas — przyrząd nawigacyjny, radionamiernik składający się z ramowej anteny kierunkowej, anteny o charakterystyce dookólnej, odbiornika radiowego i wskaźnika kursu, przeważnie w postaci przyrządu wskazówkowego. Istnieją trzy główne odmiany rpk — z anteną nieruchomą, w którym namierzanie wykonuje się za pomocą zwrotów całego samolotu, z anteną obracaną ręcznie, w którym radiooperator obraca antenę kierunkową i odczytuje namiar oraz z anteną obracaną automatycznie, w którym operator tylko zestraja odbiorniki, a wskaźnik pokazuje kierunek z którego dochodzi sygnał, ale nie może dokonać odczytu namiaru, czyli wartości odchylenia osi sygnału od kursu. Obecnie radiopółkompasy zostały wyparte z użytku przez radiokompasy, określające namiar automatycznie i w sposób stały, bez udziału operatora [przyp. tłum.].
1* Oficerowie Marynarki Wojennej prócz oznak stopnia Marynarki noszonych na naramiennikach i mankietach rękawów kurtek mundurowych, nosili także na nakryciu głowy munduru służbowego i kołnierzyku koszuli oznakę równoważnego stopnia wojsk lądowych. Szeregowi i podoficerowie amerykańskich sił zbrojnych noszą oznaki stopni w postaci naszywek w górnej części rękawa i miniaturek przypinanych na kołnierzyku koszuli, a chorążowie i oficerowie na naramiennikach i kołnierzykach.
2* Stopień podoficerski równoważny Gunnery Sergeantowi nadawany w broniach technicznych, np. w lotnictwie i jednostkach pancernych Korpusu.
3* Jak wyżej, równoważny Master Gunnery Sergeant.
4* Często używa się także nazwy Full Lieutenant dla tego stopnia.
5* Stopień ten nosi obecnie nazwę Commodore i oznaczany jest tylko jedną gwiazdką, dla ujednolicenia oznak stopni.
6* Pierwszego generała armii Korpus Piechoty Morskiej dorobił się dopiero w roku 1944, więc według stanu na rok 1942 stopniom General w Armii i Admirał w Marynarce w Korpusie jeszcze żaden stopień generalski nie odpowiada.