Janke Stanisław ŻÓŁTY KAMIEŃ

Stanisław Jankę

ZOŁTY KAMIEŃ


Co znowu?! — Albin Białk mruknął rozdrażniony. Już we śnie poczuł obok siebie czyjąś obecność. Przecierając powieki ujrzał zatros­kaną twarz matki.

Obiecywałeś, że skończysz z tym piciem — kobieta pochy­lając się nad nim zaczęła nerwowo gładzić fałdy kwiecistego fartucha.

Przecież miałem urodziny. Jakoś to trzeba było oblać.

Taki wstyd. Ksiądz wczoraj na wieczornym nabożeństwie powie­dział, że otrzymaliśmy wielki dar Niebios, bo Polak wybrany został pa­pieżem, a ciebie przywieziono z gospody na taczce. Nie mogłeś już iść o własnych siłach — matka Albina spoglądała nieruchomo ponad głową syna. Jego początkowo skrzywiona i zobojętniała twarz nagle przybrała wyraz niezmiernego zaciekawienia.

Polak został papieżem, a mnie przywieziono... — zawiesił głos i dokończył bez przekonania: — To jakaś bajka.

Kardynał Wojtyła się nazywa, z Krakowa jest, proboszcz mówił, że powinniśmy wspomagać go modlitwą i czynem, że czas aby naród wyzwolił się z wielkiego nałogu pijaństwa... — kobieta już nie była w stanie wyksztusić dalszych słów i wybuchnęła płaczem. Albin od­wrócił się do ściany i narzucił na głowę kołdrę.

Zasnął ponownie, lecz zaczęły go męczyć dziwne mary, pojawiające się niczym bolesne bicie serca; chociaż były nieprzyjemne, to jednak gdzieś w głębi pragnął by trwały. Widział siebie jako przezroczystą, człekokształtną istotę, która porusza się na pograniczu czasu i wiecz­ności; czas wydawał się być wiatrem, a wieczność wodą. Echo roz­brzmiewające niczym znajomy głos matki mówiło mu, że Bóg jest ener­gią, która wydobywając się z czeluści zrodziła Powstawanie, lecz ono nieuchronnie wywołało Ginięcie. Istnienie więc musi składać się z przeciwieństw. Po stronie Powstawania jest jednak Miłość. Kto ją wy­bierze, tego nie zniweczy Ginięcie.

Obudził się w ciemności. Pamięć o śnie rozprysła się jak kropla de­szczu. Ogarnął go dziwny niepokój — powracająca, natrętna myśl, że pozostanie w dotychczasowej monotonii codziennych zajęć i zanie- chań.

Przypomniał sobie o tym, gdy nazajutrz rano zjawił się w bibliotece i usiadł za biurkiem na krześle z wgniecionym, płóciennym siedzeniem. Na biurku leżał stos książek, które trzeba było wpisać do kartoteki, dwie szklanki z niedopitą herbatą oraz rolka papieru toaletowego, którego używał do wycierania nosa. Bezwiednie otworzył szufladę. Za­marł przez chwilę przypatrując się jej zawartości, a potem wy­ciągnął stertę niebieskich zeszytów i rozłożył na biurku niczym talię kart. Któregoś wieczora, kiedy pił tu z Zabugiewiczem wódkę pokazał mu te kajety. Po przewertowaniu paru kartek mężczyzna krzyknął:

To jest niezłe. Stary, musisz to wydać. Ja ci to załatwię.

Następnego dnia, gdy spotkali się w gospodzie „Pod Lasem” Albin

Białk miał nadzieję, że Marian Zabugiewicz wspomni o tej propozycji. Niestety ani wtedy, ani później nawet nie napomknął o jego tekstach.

Z powrotem ułożył je w szufladzie i otworzył drzwiczki do schowka po lewej stronie biurka. Wyciągał stamtąd butelkę za butelką i unosił na wysokości głowy. W żadnej nie było nawet kropli alkoholu.

Gówno — mruknął odrywając z rolki kawałek papieru i głośno, pierdliwie wytarł nos. Potem ociężale wstał z krzesła i włożywszy ręce głęboko do kieszeni marynarki zaczął spacerować między regałami z książkami. Kiedy podszedł do okna i dotknął nosem firany, za szybą mignęła głowa Mariana. Jak porażony prądem gwałtownie odsunął się od okna, podbiegł do biurka, drżącymi rękami wyciągnął spod stosu kartkę, napisał na niej kilka słów, przeklinając pod nosem wygrzebał z małego plastykowego pudełka parę pinezek i rzucił się do wejścio­wych drzwi. Zawiesił na nich kartkę i zamknął patentowy zamek. Stanął w pobliżu przy ścianie tłumiąc chrapliwy, pośpieszny oddech. Po chwili klamka lekko się poruszyła i wróciła do poprzedniego stanu. Al­bin usłyszał głos oddalających się kroków. Jeszcze długo potem stał w bezruchu i wpatrywał się w klamkę.

Nie chciał się spotkać z Zabugiewiczem, nie miał ochoty na rozmo­wę. Marian pojawił się we wsi ostatniego lata. Był niewysokim szczup­łym mężczyzną o jasnoniebieskich, dużych oczach, którymi wydawał się przeszywać na wylot każdego rozmówcę. W Główczyku zamieszki­wał w starej szkole, u emerytowanego nauczyciela Jakuba Rugana, zwanego we wsi Szkolnym. W lipcowe i sierpniowe poranki Rugan i Zabugiewicz siadywali w przyszkolnym ogrodzie pod jabłonią i gawo­rzyli przy porzeczkowym winie. Popołudniami Zabugiewicz zjawiał się „Pod Lasem” i bywał tam aż do zamknięcia lokalu, do dziesiątej wie­czorem. Szkolny niewiele we wsi mówił o Zabugiewiczu. Dopiero po jakimś czasie wyszło na jaw, że to nie żaden zwyczajny letnik, tylko li­terat z Warszawy, który zamierza pisać książkę o główczyckim bohate­rze Cyprianie Parminie.

Któregoś dnia w gospodzie Zabugiewicz sam się zresztą wygadał, że zajmuje się Parminem. Był już po trzecim albo czwartym piwie. Za­

myślił się, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w nieznany punkt, a potem wyrzucił z siebie potok słów:

Powinniście być dumni z tego człowieka, on rozsławił wasze imię, Kaszubów, potomków starego nadbałtyckiego plemienia Lechitów, to on przed stu laty, gdy groziło wam, małemu słowiańskiemu szczepowi zniemczenie przez pruskich zaborców, ogłosił światu, że istniejecie, że macie własny język, własną kulturę i tradycję, ale nie doczekał się od was nawet skromnego pomnika, zapomnieliście o nim, ty też Albin, ja­ko bibliotekarz nie przypominasz ludziom z Główczyka, jaki to wielki człowiek stąpał po tej ziemi...

Zabugiewicz jeszcze zawzięcie perorował, a Albin słuchał zaczer­wieniony i zmieszany. Nagle drwal Ydi otworzył prawie bezzębne usta i powiedział rechocząc:

Przecież to twój stary jest Kaszubskim Królem.

Białk, mimo że nie opuściło go jeszcze zakłopotanie po słowach Za- bugiewicza, na wtręt Ydiego zareagował jak żmija, której przypadko­wo nadepnięto na ogon — uderzył drwala z całej siły łokciem w ramię. Ydi zasyczał z bólu. Chociaż znany był z ociężałego umysłu, wtedy ja­koś szybko zrozumiał, że kuksaniec Białka był przyganą wcale nie na żarty. Zamilkł pocierając zbolałe ramię. Pisarz mówił już o czymś in­nym i nawet nie zauważył tego incydentu. Albin zaś niczym po ciężkim wysiłku, tłumiąc emocje, powoli sączył piwo z kufla.

Potem jeszcze wielokrotnie spotykał się z Zabugiewiczem i Ydim w gospodzie „Pod Lasem”, lecz jak ognia unikał jakiegokolwiek tema­tu, który kojarzyłby się z ojcem. We wczesnym dzieciństwie ojciec wy­dawał się mu być jakąś legendarną postacią. Niczym krasnal pozosta­wiał na zewnętrznej podoknicy plik banknotów przyciśnięty polnym kamieniem. Pod drzwi podrzucał papierowe, pomięte torebki z grzyba­mi, czarnymi jagodami albo żurawinami; jesienią zostawiał na pod­wórzu warzywa, worki z ziemniakami. Matka zabierała te dary w mil­czeniu, z posępnymi zmarszczkami na policzkach. O ojcu zawsze mówiła bezosobowo, nigdy nie wymieniając jego imienia.

Po raz pierwszy zobaczył go, kiedy miał pięć, a może sześć lat. Stał wtedy i przyglądał się jak bracia Naczkowie za pomocą leszczynowych witek rzucali ziemniakami w gospodarzy podjeżdżających konnymi wozami do wodnego młyna. Giętkie witki z zaostrzonymi końcami, na które nadziewano ziemniaki, pełniły rolę wyrzutni uruchamianych siłą rozmachu ręki. Jeden z tak wystrzelonych ziemniaków trafił w plecy mężczyzny w czarnym kapeluszu. Gospodarz jechał wozem na drew­nianych kołach, zaprzęgniętym w krowy. Mały Albin widział już wiele chłopskich powozów, lecz taki ujrzał po raz pierwszy. Gdy mężczyzna próbował dosięgnąć ręką zbolałego miejsca na plecach i odwrócił gło­wę, chłopiec zobaczył jego długą, rudą brodę. Bracia Naczkowie na­tychmiast skryli się w zaroślach, lecz Albin pozostał na widoku — wy­

prostowany, z rękami wyprężonymi wzdłuż boków, z jasną głową na tle soczystej zieleni bzów. Rudobrody przez chwilę przypatrywał mu się uważnie, a potem gwałtownie się roześmiał.

Parę lat później, kiedy chłopiec właśnie wybiegał ze szkolnego podwórka, by jak zwykle podczas dużej przerwy zabrać z domu pajdę chleba posmarowaną margaryną i posypaną cukrem, niespodziewanie zderzył się z tym mężczyzną, wpadając w jego szerokie ramiona. Wił się jak pisklę, by wydostać się z nie wiadomo jakiego powodu przytu­lających go dłoni, odwracał głowę przed ostrym zapachem tytoniowe­go oddechu, lecz brodacz nie wypuścił go z rąk.

Jestem twoim tatą — powiedział po chwili kłopotliwego milcze­nia.

Przyjrzeli się sobie płochliwym wzrokiem i nagle mężczyzna roz­luźnił uścisk. Albin wtedy wyrwał się i ruszył w podskokach do domu. Później, gdy w kuchni posypując pośpiesznie cukrem kromkę chleba wyrzucił z siebie nagle, że zatrzymał go tata, matka rozpłakała się na głos i odeszła do pokoju.

Właściwie dopiero jako kończący szkołę podstawową nastolatek dowiedział się od matki, że ojciec przed wojną był nauczycielem, a po­tem jako żołnierz walczył na Zachodzie w armii generała Andersa; kiedy wrócił z wojny wybrano go wójtem Główczyka, ale funkcję tę sprawował tylko do stycznia 1947 roku. Rezygnację złożył po pierw­szych powojennych wyborach. Ojciec wraz z matką chcieli głosować tajnie na Polskie Stronnictwo Ludowe Stanisława Mikołajczyka,

o którym wiadomo było, że sprzeciwiało się narzuconemu porządkowi komunistów. Żołnierze uzbrojeni w karabiny maszynowe nie dopuści­li ich jednak do lokalu wyborczego. Wpuszczali tylko tych, którzy chcieli głosować jawnie na listę prokomunistycznej Polskiej Partii Ro­botniczej. Ojciec zrobił awanturę wojskowym, że mordują demokrację młodej republiki, krzyczał, że cały świat dowie się o tym bezprawiu. Stał z matką przed szkołą, gdzie mieścił się lokal wyborczy. Wokół nich zaczęło się gromadzić coraz więcej zwolenników Polskiego Stronnic­twa Ludowego. Ludzie wołali, by wpuszczono ich na głosowanie razem z wójtem. Aż wreszcie, tuż przed zamknięciem lokalu, żołnierze odsu­nęli się od drzwi i wpuścili wszystkich oczekujących wyborców. Parę dni później okazało się jednak, że wybory zostały sfałszowane i wygra­ła Polska Partia Robotnicza.

Gdy ojciec Albina zrezygnował z urządu wójta, zaczął mawiać, że z polityką nie chce już mieć nic do czynienia. Zapragnął oddać się, jak podkreślał, prawdziwemu życiu. Pan Bóg po to powołał człowieka do życia, powiadał, by tu na ziemi wzbogacał swoją duszę o wartości, doświadczenia i doznania, których nie można zaznać w świecie niema­terialnym. Dowodził, że najlepszym miejscem człowieka na ziemi jest jego miejsce urodzenia, tak jak dla niemowlęcia ciepło matczynego ło­

na. Że na ziemi urodzenia są krajobrazy, które już każdy z rdzennych mieszkańców przechowuje w genach po swoich przodkach, że wyrosłe na tym obszarze rośliny i zwierzęta, w tym samym klimacie i pod tą samą cząstką nieba, stanowią wciąż tę samą karmę dla ludzi połączo­nych więzami krwi. Mówił też, że człowiek oczywiście może żyć z dala od miejsca urodzenia, podobnie jak niemowlę może istnieć bez ciepła matki, oderwane od jej łona, ale będzie to byt niepełny, wbrew natural­nej boskiej harmonii.

Były wójt wyznawał te poglądy przypadkowo spotykanym ludziom, a często w niedzielę po głównej mszy wygłaszał mowę skierowaną do ludzi wychodzących z kościoła. Przestał zupełnie używać języka pol­skiego, posługując się tylko macierzystą mową kaszubską, którą, jak twierdził, każdy rdzenny mieszkaniec tej ziemi wyssał z piersi matki i nie może się jej zaprzeć. Już nie tylko w Główczyku ludzie mówili, że Janowi Białkowi odebrało rozum. Wieść o tym rozeszła się po całej pa­rafii. Byłego wójta zaczęto nazywać Kaszubskim Królem. Bywało, że podczas jego przemówień rzucano w niego kamieniami albo zgniłymi owocami i jajkami, dzieci zaczęły chodzić za nim wytykając palcami, powtarzając niektóre jego zwroty, takie jak: „Ja powiadam wam”, „Człowiecze uduchowiony, istoto z boskiego zwierciadła”, „Święta zie­mio kaszubska, która żywisz nas swoimi owocami”.

Tego dnia, kiedy Albin przyszedł na świat, Jan zniknął z domu zo­stawiając list, że wraca do matki, do miejsca swojego urodzenia, na wys­pę Pirsna, na oddalonym kilka kilometrów od Główczyka jeziorze Krzyże. Prosił, by go nie namawiać do powrotu i zostawić w spokoju. Stara Białkowa od kilku lat była wdową i sama mieszkała na wyspie. Czasami w niedzielę wyprawiała się czółnem do kościoła, jednak była zbyt słaba, by korzystać z promu, na którym mogły się zmieścić dwie krowy z zaprzęgiem. Gdy Jan wrócił na wyspę, zaczął korzystać ze zbu­dowanego z drewnianych belek linowego promu. Nikt z obcych nie miał jednak od tego czasu dostępu do Pirsny, nawet listonosz przestał się tam pojawiać. Musiał zostawiać korespondencję i gazety w drew­nianej skrzynce, zawieszonej na jednym z drzew nad brzegiem jeziora.

Albin starał się nie myśleć o ojcu. Po ostatniej rozmowie w gospo­dzie, tak jak we wczesnym dzieciństwie, jego imię wywoływało w nim niepokój. Siedząc w bibliotece za biurkiem i broniąc się przed wspom­nieniami z dzieciństwa, bezwiednie przypatrywał się pierwszym płat­kom topniejącego na szybach śniegu. Kiedy nagle weszła Agnieszka Okrój pośpiesznie zaczął przekładać jakieś papiery i spojrzał na nią zmieszanym wzrokiem. Jednak po ułamku sekundy złościł się w duchu, że się zapeszył nie wiadomo z jakiego powodu. Zaraz potem zatrzymał wzrok na jej wielkich, nienaturalnie wysoko osadzonych piersiach. Agnieszka, zwana powszechnie Agnesą, była parę lat od niego starsza. Chodził do drugiej czy trzeciej klasy, gdy ona, jako siódmoklasistka, za­

szła w ciążę; jak się później okazało, z rówieśnikiem, cygańskim chłop­cem, który tego lata wraz z rodzicami i kilkorgiem rodzeństwa spędzał wakacje pod namiotem niedaleko Główczyka. Agnes urodziła to dziec­ko, dziewczynkę, a siódmą klasę ukończyła rok później. Potem w szko­le została woźną, z zapałem i kapralskim zacięciem przywra­cając porządek na międzylekcyjnych przerwach. Kiedyś w ścisku i za­mieszaniu, z chłopięcą ciekawością dotknął jej piersi. Natychmiast ude­rzyła go w nos i wyszarpała za włosy; przesiedział potem jedną lekcję w ubikacji by zatamować krwotok i dokładnie zetrzeć z twarzy ślady krwi.

Dlaczego mi się tak przypatrujesz, jakbyś zobaczył mnie po raz pierwszy? — spytała i nie czekając na odpowiedź dodała z wyrzutem:

Na dworze zimno, mógłbyś zaproponować najwierniejszej czytel­niczce główczyckiej biblioteki filiżankę kawy...

No więc proponuję.

To zrób, ale niezbyt mocną — powiedziała i niespodziewanie wy­ciągnęła z plastykowej torby butelkę wódki. — Oto mój przegrany za­kład. Myślałeś, że już o tym zapomniałam? — roześmiała się cienkim głosem wpatrując się w jego zdziwioną twarz.

Jaki zakład? — zmieszał się gwałtownie, bo w tym momencie przypomniał sobie o popijawie, która odbyła się przy ognisku w pewną sierpniową noc za wsią, w dolinie zwanej Byczym Dołem; było to po wieczorze autorskim dziennikarza i podróżnika Mariana Jasnego, który w bibliotece wyświetlał slajdy i opowiadał o najciekawszych miejscach w stolicach Europy Zachodniej. — Już wiem — dodał po chwili udawanego namysłu i błyskawicznie zdjął butelkę z biurka; po­łożył ją drżącą ręką na podłogę.

Nastawił wodę na kawę, Agnes natomiast usiadła przy stoliku pod oknem i zaczęła przeglądać kolorowe czasopisma. Po chwili zdjęła płaszcz i zarzuciła na krzesło. Miała na sobie różową bluzkę z szeroko odsłoniętym dekoltem. Bibliotekarzowi raptownie zabiło serce. Ha­łaśliwie trącał łyżeczką filiżanki, do których właśnie wsypał kawę. Wte­dy, w tę sierpniową noc, pijana i rozweselona jak pozostali, powiedzia­ła prowokacyjnie, że nie ma nic do ukrycia i może przed wszystkimi ro­zebrać się do naga. Albin z dziecinnym entuzjazmem wyciągnął do niej rękę i zaproponował zakład o butelkę wódki. Przyjęła zakład bez wa­hania, a Jasny zamaszyście uderzył w ich złączone dłonie. Na spoco­nych twarzach biesiadników odbijały się migotliwe płomienie ognia. Agnes rozpięła pierwszy guzik bluzki, rozejrzała się niepewnie i nagle wybuchnęła histerycznym płaczem. Potem dziwnie zakręciła się wokół siebie i rzuciła do ucieczki gdzieś poza światło ogniska, w chłodną ciemność.

Czasami, jak za dużo wypiję, robię różne głupstwa — odezwała się nagle, jakby odgadła jego myśli. Albina ogarnęło w tym momencie

natarczywe przekonanie, że całe to spotkanie jest jakąś grą, perfidnie zaplanowaną przez Agnes.

Ale dziś kieliszek ze mną wypijesz? — spytał wychylając się zza regałów.

A jeśli ktoś wejdzie? — chociaż pomieszczenie biblioteki tonęło w mroku pośpiesznie zaczęła wertować jedno z czasopism leżących na stoliku.

O tej porze, teraz? Owszem, może przyjść, ale tylko taki obłęd­ny mól książkowy jak Agnes — roześmiał się. — Zresztą zawsze moż­na zamknąć tę budę i wywiesić karteczkę, że jest nieczynna z powodu braku interesujących książek. A poza tym, jak może zauważyłaś — zaczął prowokacyjnie dowcipkować — jeszcze nie zapaliłem światła.

Kobieta szybko odłożyła czasopismo niczym gorący przedmiot.

Albin położył na stoliku filiżanki z kawą, rozlał wódkę do kielisz­ków i jeszcze raz zerknął na biały dekolt Agnes. Zazwyczaj do biblio­teki przychodziła co dwa, trzy dni, uczestniczyła we wszystkich biblio­tecznych imprezach, jednak od tamtego sierpniowego wydarzenia do­piero teraz pojawiła się po raz pierwszy.

Wódkę wypili w milczeniu. Uśmiechnęli się do siebie, kładąc rów­nocześnie na stolik puste kieliszki. Agnes znowu zaczęła bezwiednie przeglądać czasopisma. Nagle zatrzymała wzrok na jednym z tytułów. Zmagając się z ledwie widocznymi w mroku literami zaczęła półgło­sem sylabizować. Rzecz dotyczyła samobójstw. Po paru zdaniach nie­spodziewanie zamknęła pismo i roześmiała się, ale z jej rozweselenia przebijały oznaki dziwnego niepokoju.

Jest taki moment, ułamek sekundy — mówiła tłumiąc śmiech — że stojąc na peronie na widok rozpędzonego pociągu dzieje się ze mną coś dziwnego. W takich chwilach wydaje mi się, że z łatwością mogła­bym rzucić się na tory, błyskawicznie pożegnać się z tym światem, z tą rzeczywistością...

Też mi się to zdarza czasami — wyznał Albin — ostatnio kąpiąc się latem w jeziorze, zanurkowałem na głębokość paru metrów i tam, w tej cholernie lodowatej wodzie, pomyślałem, że wystarczyłoby zrobić głęboki wdech...

No nie? Właśnie w takich momentach zdaje się, że nasze życie wisi na włosku, że jest takie kruche i nietrwałe.

Istoty żywe są przeważnie miękkie, wypełnione wodą — biblio­tekarz roześmiał się nalewając po raz wtóry wódkę do kieliszków'.

Nie wiem dlaczego, ale dzisiaj bardzo pragnęłam sobie popić — zwierzyła się jedną ręką chwytając kieliszek, a drugą rozgar­niając ciemne kosmyki włosów z połyskującego potem czoła. — Chyba ta pogoda nastraja mnie tak melancholijnie.

Wypili i znowu się rozgadali. Agnes wyznała, powtarzając to, co już mówiła wielokrotnie, że przeczytała z tej biblioteki już wszystkie ro­

li

manse i miłosne opowieści. Albin odrzekł złośliwie, że przeczytała ich niewiele, bo tyleż właśnie znajduje się w księgozbiorze. Kobieta w odwecie uderzyła go w kolano i wesoło zapiszczała, bibliotekarz próbując zrewanżować się delikatnym klapsem natrafił na gładką skórę jej uda. Dotknęła jego dłoni, jakby ją chciała zatrzymać. Przez moment zamarli w niepewności, zapeszyli się, potem jednak stało się to, co wydawało się wisieć w powietrzu. Jak w szaleńczym amoku za­częli się dotykać, pieścić, próbując dostać się do nagich miejsc na cia­łach skrępowanych ubraniami, wsłuchując się w swoje gwałtowne, przyśpieszone oddechy. Agnes szepnęła mu do ucha, że pragnie go mieć i poprosiła, by zamknął drzwi na klucz. Kiedy spełnił tę prośbę i ponownie zjawił się przed kobietą, zastał ją całkowicie rozebraną, z wyciągniętą ku niemu ręką. Pomogła mu zdjąć ubranie, zaczęli od­krywać wzajemną nagość, pławić się w gorączce swoich ciał. W chwili, gdy Albin dotknął miejsca jej ciepłej wilgoci, łomot serca zagłuszył w nim poczucie rzeczywistości. Stawał się rozpaloną kulą ognia spa­dającą w otchłań rozkoszy.

Nazajutrz, kiedy spoglądał w stronę stolika z kolorowymi czasopis­mami, niemal za każdym razem jego wyobraźnia odsłaniała obraz skłę­bionych, nagich ciał. Podobnie było w kolejne dni. Agnes znowu jed­nak przestała przychodzić do biblioteki. Widywał ją czasami wsiada­jącą do autobusu, którym od dwóch lat dojeżdżała do miasta na zaję­cia liceum wieczorowego. Kiedyś powiedziała, że musi się uczyć, bo chce zmienić los, który zgotowała sobie traktując zbyt lekkomyślnie życie we wczesnej młodości. W Główczyku mówiono, że chce zostać nauczycielką. Możliwość przedzierzgnięcia się woźnej Agnesy w nau­czycielkę pobudzała co niektórych do wypowiadania wobec niej kąśli­wych uwag. Ludziom na wsi trudno było sobie wyobrazić, że można ra­dykalnie zmienić swój żywot, wyrwać się z przypisanego środowiska.

Któregoś dnia Albin przebywając w gospodzie „Pod Lasem” wyło­wił z podsłyszanej rozmowy barmanki Gity z jakąś nieznajomą mimo­chodem rzuconą informację, że Agnesa była w mieście u lekarza. Ni­czym nagły, oślepiający blask słońca dopadła go myśl, że być może przyszła wtedy do biblioteki po to, by mieć z nim dziecko i zmusić go do małżeństwa. Od tej chwili dotychczasowe wspomnienia rozko­sznych przeżyć z tą kobietą przerodziły się w koszmar. Następnego dnia, gdy jak zazwyczaj skacowany i jeszcze borykający się z przytła­czającym go okropnym przypuszczeniem zbliżał się do budynku biblio­teki, ujrzał przy drzwiach dwóch mężczyzn. W jednym z nich rozpoznał Benedykta Michałowicza, swojego szefa z wojewódzkiej centrali w Gdańsku. Mężczyzna, manifestacyjnie spoglądając na zegarek, rzekł szorstko:

Spóźnił się pan prawie godzinę, nie pierwszy raz zresztą.

Nie, ja tylko... — bibliotekarz zaczął drżącymi rękami otwierać zamek u drzwi.

Już na miejscu Michałowicz przedstawił nieznajomego.

To jest pan Witold Rozkruszewski.

Wysoki mężczyzna odziany w ciemne palto miał na lewym policzku długą bliznę. Spojrzał na Albina chłodnym wzrokiem i usiadł za stoli­kiem. Michałowicz usadowił się obok niego. Rozpięli palta i położyli na stoliku skórzane rękawiczki. Bibliotekarz nie śmiał usiąść, stał przy re­gale lekko skurczony, jakby w oczekiwaniu na atak.

Niedobrze jest, panie Białk — rzucił od niechcenia Michałowicz.

Daliśmy panu szansę, a pan jej nie wykorzystał.

Nie rozumiem.

Czego pan nie rozumie?! — ryknął Michałowicz.

No w ogóle... — Albin chciał powiedzieć, że tego najścia, zamie­szania, ale w porę ugryzł się w język. Rozkruszewski milczał, wydawa­ło się, że na jego twarzy wypisana jest całkowita obojętność czy wręcz znudzenie. Michałowicz poczerwieniał i zaczął gestykulować:

Zatrudniamy pana, mimo że nie zgodził się pan wstąpić do na­szej partii. Co więcej, zaniedbuje pan swoje obowiązki, często zamyka tę placówkę przed czasem, wiemy też, że odbywają się tu pijackie ba­langi i różne gorsze rzeczy.

Od kiedy znacie Zabugiewicza? — spytał nagle gardłowym gło­sem Rozkruszewski.

Od paru miesięcy... Ale chciałbym wiedzieć o co chodzi — Albin zaczął się buntować.

My też chcielibyśmy wiedzieć — burknął mężczyzna w ciemnym palcie. — Zadajecie się z człowiekiem, który należy do szajki chcącej obalić socjalistyczny ustrój naszego państwa i przywrócić władzę bur- żuazji.

Nic o tym nie wiedziałem — przyznał szczerze bibliotekarz, po­nieważ naprawdę nie miał pojęcia, że w ogóle istnieją jacyś ludzie w Polsce, którzy chcą zburzyć obowiązujący ustrój polityczny.

A o tym, że zaprosiliście na spotkanie autorskie dziennikarza z pisma katolickiego, które ma powiązania ze światowymi kołami anty­socjalistycznymi, też nie wiedzieliście?

Chodzi o Michała Galuna?

Właśnie — odezwał się Michałowicz. — Jest tylu interesujących autorów, a pan zaprasza właśnie tego.

Kto wam go zasugerował, z kim się w tej sprawie kontaktowa­liście?! — zaatakował Rozkruszewski. Albin przez moment zawahał się:

Z nikim, sam układam program spotkań autorskich, pan Micha­łowicz zresztą o tym dobrze wie — bibliotekarz czuł się coraz bardziej rozdrażniony. Przypomniało mu się wojsko i upokorzenia, które jako

młodszy żołnierz doznał od kończących służbę wojskową. Oni również, często budząc z głębokiego snu, kazali mu odpowiadać na absurdalne pytania. Wspomnienie tamtego okresu wyzwoliło w nim złość i agresję:

Nie muszę się przed panem tłumaczyć, nie znam pana — powie­dział do Rozkruszewskiego i usiadł za biurkiem.

—■ Niech się pan tak nie stawia — odezwał się Michałowicz. — Już mamy dosyć powodów, by pana zwolnić z pracy i zdaje się, że tak zro­bimy.

Róbcie, co chcecie — odrzekł po chwili Albin i łyknął zimną her­batę, która stała w szklance na biurku już chyba od paru dni. Groźbą zwolnienia z pracy w ogóle się nie zmartwił. Tylko przez pierwszy okres pracy był bardzo przywiązany do biblioteki, od jakiegoś czasu jednak to zajęcie zaczęło go nużyć, i w ogóle czuł się tak, jakby całe jego życie zatraciło sens.

Mężczyźni w pewnym momencie spojrzeli na siebie porozumie­wawczo, zabrali rękawiczki i ruszyli do wyjścia. Odeszli w milczeniu. Tymczasem Albin zaczął się przyglądać swoim drżącym dłoniom. Na­gle ogarnęło go to dziwne uczucie strachu, które często nawiedzało go w dzieciństwie. Oto ma głęboką świadomość, że żyje, istnieje w żywym ciele, odczuwa świat różnymi zmysłami, lecz kiedyś jego byt na ziemi się skończy i przykryje go czarna nicość, na zawsze zasłoni to, co wi­dzialne, rzeczywiste. Mimo że od dawna nie chodził do kościoła, nie modlił się, to wciąż tak jak w latach dzieciństwa wierzył w Boga i po­zaziemskie bytowanie, ale w takich chwilach lęk burzył tę wiarę.

Zaraz po pracy Albin udał się do Rugana. Kiedy gospodarz zapro­sił go do pokoju z wieloma regałami wypełnionymi książkami, ze sta­rym przysadzistym biurkiem i wysokim piecem z ozdobnymi kaflami, Białka opuściła nawarstwiająca się w nim od kilku godzin złość. Pozo­stał jedynie nieśmiały żal.

Dlaczego pan mi to zrobił? — spytał ze wzrokiem wbitym w ja­kiś nieokreślony punkt ponad głową starego nauczyciela.

Usiądź, człowiecze i powiedz najpierw o co chodzi — mężczyzna wskazał skinieniem głowy na krzesło. Sam usadowił się za biurkiem. Szeroki, szklany abażur lampy rzucał na jego wysuszoną, ale pogodną twarz blade smugi światła. Białk coraz bardziej zakłopotany uważnym spojrzeniem Szkolnego, zaczął chaotycznie mówić o wizycie dwóch mężczyzn, a potem wyznał, że zataił przed nimi, kto namówił go do zor­ganizowania spotkań autorskich z Galunem, Zabugiewiczem, a także z Jasnym.

To znaczy, że jednak coś pan zrozumiał — wtrącił mężczyzna za- czesując palcami siwe, krótko przystrzyżone włosy. Na jego dłoni błysnął złoty sygnet z ledwie widoczną czarną gwiazdą.

I wszyscy nasi ludzie, właśnie tu na wsi, muszą zrozumieć, że pań­

stwo, w którym żyjemy, jest złe, zniewala i ubezwłasnowolnia społe­czeństwo.

Przesadza pan chyba — niegrzecznie odezwał się Albin. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nauczyciel mu przerwał.

Nie przesadzam. Przyszli do pana jacyś dwaj ludzie, jeden z nich, z tego co pan mówi, mógł być tajniakiem, i na razie tylko nastraszyli. Nie obroni się pan jednak, gdy pana zwolnią. Za co? Za to, że zaprosił pan osoby, które myślą inaczej niż ci, co nami rządzą... Oto niektóre z książek wydanych po wojnie — gospodarz pokazał ręką na regały za swoimi plecami. — Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że wszystkie przeszły przez ręce cenzorów i że wiele z nich zostało z tych wszystkich faktów i myśli prawdziwych, niewygodnych dla tej władzy pozbawio­nych?

Nie znam się na polityce — rzekł Albin — ale coś mi się wydaje, że ustrój, który mamy, nie można zmienić. Państwo, które go nam na­rzuciło jest bardzo silne i nie pozwoli na żadną kontrrewolucję.

Nie chodzi o kontrrewolucję, ale o zmiany, które można wprowa­dzać krok po kroku, niezauważalnie. Można ten system komunistycz­ny, czy jak ktoś chce — realnego socjalizmu, uczynić bardziej znośnym. I pan też, panie Albinie, może się do tego przyczynić.

Rozmowa przeciągnęła się do późnych godzin nocnych. Rugan po­częstował Białka herbatą i miodową nalewką. Pretensje, z którymi Al­bin przyszedł do tego domu, wydawały się całkowicie rozpłynąć pod wpływem rozgrzewających napojów. W przytulnym wnętrzu pokoju bi­bliotekarz doszedł nagle do olśniewającego przekonania, że mógłby żyć inaczej, ciekawiej. Zrozumiał też, że cały jego dotychczasowy cha­otyczny żywot przypominał zwiędły liść poruszany podmuchami wia­tru.

Pod koniec spotkania emeryt wyjął z biurka jedną z szuflad i w po­zostającą po niej niszę włożył rękę. Po chwili wyciągnął stamtąd plik broszur. Zaczął po kolei wszystkie przeglądać, a potem ponownie zło­żył i wysunął w kierunku Albina Białka.

Powinien pan te rzeczy przeczytać. Pożyczam je panu — mówił przyglądając mu się uważnie. — Nie żądam jakiejś szczególnej ostroż­ności, ale lepiej tych druków nikomu nie pokazywać. To są publikacje bezdebitowe. Żyjemy w kraju, w którym za samo trzymanie takich rze­czy można pójść do paki.

Opuszczając dom Szkolnego Albin poczuł na twarzy chłód wieczor­nego wiatru. Jeszcze niósł w sobie gorączkę tej rozmowy, spotkania, które ku jego zaskoczeniu przyniosło tak nieoczekiwany obrót. Nagle zdał sobie sprawę, że nie ta rozmowa, lecz tak naprawdę człowiek, z którym się spotkał, poraził go jakąś tajemniczą, wewnętrzną energią. Nie przypuszczał, że emerytowany nauczyciel, żyjący właściwie na ubo­

czu spraw wsi, ma wizję innego rozwoju kraju, niż ta oficjalna. Że mi­mo pewnej starczej nieporadności, ma silną przywódczą osobowość.

Ledwie wrócił do domu, natychmiast zabrał się za lekturę zakaza­nych materiałów. Czytał je z wypiekami na twarzy, niczym teksty z ero­tycznymi wątkami; czytał zarówno w domu, jak i w bibliotece, przemy­cając te druki pod obszerną jesienną kurtką. Był w tym czasie w swoi­stym transie, wręcz pochłaniał zdanie po zdaniu. Wiedział, że w Gdań­sku, Gdyni w grudniu 1970 roku protestowali stoczniowcy, doma­gając się podwyższenia zarobków. Nawet w oficjalnych gazetach pisa­no, że odbywały się tam pochody i manifestacje, że podpalono siedzibę wojewódzkiego przedstawicielstwa partii. Także we wsi nieraz mówio­no, że na ten bunt władza niespodziewanie odpowiedziała strzałami z karabinów, zabijając dziesiątki osób. Sąsiad Teodor Naczk, który od wielu lat dojeżdżał do stoczni w Gdańsku, był nawet świadkiem tam­tych wydarzeń. Dość szybko jednak zapomniano o tragicznej sprawie grudniowej. Jeśli nawet mówiono o niej podczas sąsiedzkich rozmów, to przypominały odgłosy bardzo odległych dziejów. Teraz natomiast, z broszur Rugana dowiadywał się, że niektórzy ludzie w tych miastach wciąż pamiętają o pomordowanych. W miejscach gdzie polegli, w rocz­nice wydarzeń, składają kwiaty i zapalają świeczki. Chociaż zawsze w nocy tajniacy usuwają je, to co roku kwiaty i świeczki znowu się po­jawiają. Czytając bibułę emerytowanego nauczyciela, dowiadywał się też, że istnieją konspiracyjne i jawnie działające organizacje, jak Wolny Związek Zawodowy czy Komitet Obrony Robotników. Że oprócz bro­szur i książek w podziemnym obiegu ukazuje się coraz więcej pisemek. Zrozumiał, że o wielu zdarzeniach, niekiedy bardzo odległych od poli­tyki, takich jak wypadki samochodowe, katastrofy ekologiczne, nie pi­sze się w prasie, nie mówi w radiu i telewizji.

Kiedy bywał w gospodzie „Pod Lasem”, już po wypiciu jednego, dwóch kufli piwa, zaczął dzielić się tą zakazaną wiedzą z Ydim, Gitą i wieloma osobami, które znał tylko powierzchownie albo z widzenia. Na nikim jednak te wieści nie zrobiły specjalnego wrażenia, na ogół słuchali ich ze średnim zaciekawieniem. Jedynie niektórzy starsi prze­jawiali większe zainteresowanie, ale najwyraźniej bali się, bo słuchali w roztargnieniu, rozglądając się dookoła. Białk zawiedziony takimi re­akcjami, gdy bardziej sobie popił, zaczął wręcz wykrzykiwać o kompro­mitujących działaniach komunistów, braku wolności obywatelskiej i suwerenności państwa, represjach wobec działaczy opozycyjnych i za­mykaniu w więzieniach za poglądy polityczne; skrytych mordach po­pełnianych na najbardziej niewygodnych osobach dla władzy.

Tego dnia, kiedy właśnie miał zwródć Szkolnemu te publikacje, z paczką schowaną pod swetrem, udał się najpierw do gospody „Pod Lasem”. Przed rozmową ze starym nauczycielem zamierzał dla kurażu wypić tylko jedno piwo, ale potem przyszli jacyś dwaj nieznajomi męż­

czyźni i postawili obecnym w gospodzie wódkę — chcieli w ten sposób uczcić jakieś myśliwskie sukcesy. Albin też wypił darmowy kieliszek wódki. Później mężczyźni wsiedli do gazika i odjechali, a Białk wypił jeszcze kolejny kufel piwa.

Z gospody wyszedł tuż przed jej zamknięciem i chwiejnym krokiem ruszył przez zarośla bzu, na skróty, w kierunku starej szkoły. Nagle po­czuł silne uderzenie w głowę, a chwilę potem, gdy zachwiał się i upadł, gwałtowne razy zadawane ciężkimi butami. W półświadomości zaczął połykać napływającą do ust krew. W poruszających się nad nim postaciach, w zamroczeniu podobnych do wojowników w żelaznych zbrojach, rozpoznał nieznajomych mężczyzn z gospody. Nim stracił świadomość ogarnął go dziwny błogostan, poczuł ogromną ulgę, że kończą się wszystkie jego udręki i niepokoje, ból i jakiekolwiek odczu­wanie istnienia. Pomyślał, że śmierć wcale nie jest taka straszna, jak ją sobie wyobrażał.

Kiedy odzyskał przytomność poczuł na prawej powiece nienatural­ne ciepło i wilgotność. Chciał sprawdzić, czy nie uszkodzili mu oka, lecz nagły ruch ręką sprawił, że tępy ból wręcz sparaliżował całe ciało. Po­tem zaczął już bardzo powoli przesuwać dłoń po twarzy; dotykając po­wiek nie odczuł bólu. Krew wypływała znad czoła, z bolesnego guza tuż przy włosach. Z trudem wyciągnął z kieszeni chusteczkę i przyłożył ją delikatnie drżącymi palcami do obrzmiałego miejsca. Gdy chciał wstać poczuł gwałtowny uścisk w kolanie.

Kuśtykając, w jakimś dziwnym stanie wyostrzonej świadomości, ru­szył w stronę domu. W którymś momencie jednak z przerażeniem stwierdził, że nie ma przy sobie paczki z broszurami. Zawrócił i mimo ciemności odnalazł miejsce, gdzie został pobity. Walcząc z bólem roz­garniał trawę i zarośla. Po chwili natrafił na rozerwaną i pustą dużą ko­pertę. Broszury, które w niej trzymał, zniknęły. Kiedy uświadomił sobie co się stało z emocji zapomniał o bólu. Nie miał już ochoty iść do Ru­gana.

Po kilku minutach chwiejnej wędrówki znalazł się przed domem. Już zaczął cieszyć się na myśl, że gdy po kryjomu, z butami w ręku wej­dzie do swojego pokoju, natychmiast walnie się na kanapę. Drzwi wejściowe do domu były jednak zamknięte. Matka rzadko kluczyła je przed jego przyjściem. Robiła to przeważnie wówczas, kiedy przeczu­wała, że wróci pijany. Zazwyczaj w takich sytuacjach przetrzymywała go przed drzwiami, a gdy już je otworzyła wygłaszała długą reprymen­dę połączoną z wyznaniem, że jej jedyne dziecko spycha ją swoim postę­powaniem do grobu.

Przez dłuższą chwilę stał przed drzwiami i trzymakpąlpiS' tti^^zy guziku dzwonka. Wreszcie, niczym w letargu, włożył/ó-bie ręce dć5 -kie­szeni kurtki i skierował swoje kroki w stronę dworcar l|blejowego. O ra

li m

& I

/

2 — Żółty kamień ,L ^

porze w dworcowej poczekalni z ostrym zapachem karbolineum, moż­na było ogrzać się przy żeliwnych kaloryferach. Tym razem kaloryfery były ledwie letnie. Albin kucnął na podłodze przykładając plecy do że­liwnych żeberek. Nagle nie wiadomo dlaczego pomyślał o swojej cieles­ności. Oto jestem — krzyczał w swoim wnętrzu — ale tak właściwie dlaczego zostałem powołany do istnienia?!

2.

O, masz tu kolejną ofiarę losu, śpi jak zabity! — przeraźliwie ło­motał tubalny, męski głos. Albin otworzył jedno oko i ujrzał nad sobą dwóch mężczyzn w kolejarskich mundurach. Siedział w przedziale po­ciągu przywierając głową do twardej ramy okna.

Gdzie ja jestem? — spytał szeptem, ledwie unosząc głowę.

Chyba w pociągu, co?! — kpiąco odezwał się kolejarz z czerwo­nym nosem.

W Gdyni, na stacji postojowej. Za daleko żeś pan zajechał — wtrącił drugi mężczyzna z dobrotliwym wyrazem twarzy.

Ale już trzeba wysiadać — mruknął ten pierwszy. — No, jazda!

Albin próbował wstać. Poczuł ostry ból w kolanie, skurczył się i za­krył twarz dłońmi.

Nie mogę, coś mam z nogą — zasyczał.

Z gębą też nie jest najlepiej — zauważył z łagodną uszczypli­wością kolejarz o obliczu mnicha.

No, co za wygłupy?! — krzyknął ten z czerwonym nosem.

Za plecami kolejarzy pojawił się wysoki łysy mężczyzna z sinymi, głębokimi oczodołami.

Ja pomóc — powiedział przeciskając się między kolejarzami. Wypchany, poplamiony marynarski wór przełożył na lewe ramię, a prawą ręką chwycił pod pachę Albina. Białk wstał i dalej chciał iść sa­modzielnie. Ledwie jednak odtrącił rękę nieznajomego, zachwiał się. Mężczyzna pochwycił go ponownie i wręcz zaczął ciągnąć w stronę wyjścia. Kolejarze śmiali się.

Gandhi — parsknął czerwononosy.—Ty dzys znowu robie za Sa- marytaninia?

Mężczyzna zwany Gandhim nie odezwał się. Wyprowadził Białka z pociągu, a potem silnie podpierając ramieniem zaciągnął do najbliżej stojącego stosu podkładów kolejowych. Gdy oparł go o belki, Albin zaczął przymykać oczy i chwiać się.

Chłopie, ty se ruszać, bo zamarźniesz — ponaglał Gandhi. Potrząsał Białkiem trzymając wzrok na jego posiniaczonej twarzy. Al­bin przypatrywał mu się bez wyrazu, lecz mężczyzna gdzieś w głębi je­

go spojrzenia ujrzał ponury cień rezygnacji. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

Proszą isc — Gandhi pociągnął Albina za rękę.

Gdzie?

Do mnie, nie bendze tu przecież sterczał.

Albin kuśtykając bezwiednie ruszył za mężczyzną. Przechodzili przez rzędy torów, omijając co chwilę składy wagonów.

Słyszał ty, oni przezywać mnie Gandhi. Po prawdzie to ja nazy­wać se Otto Stephan. Jestem rodzony w Danzig — rozgadał się. — Ja po wojnie sam zostać na świece. Mój tatusz był w Wehrmachce zabyty za dezercja, a mamusza w Danzig zastrzelyc jakiś Rusek...

Białk pogrążony był w myślach. Wiódł dotychczas spokojne, nudna­we życie, miał jako taką stabilizację i oto teraz skacowany, pobity idzie za jakimś łachmaniarzem nie wiadomo gdzie. Z zimna i przepicia trzęs­ły mu się ręce. Nieznany krajobraz, ze zniszczonymi wagonami i rdze­wiejącym żelastwem na tle pochmurnego nieba, przypominał przygnę­biającą martwą naturą. Człowiek, który szedł przed nim, w granatowej, drelichowej kurtce, z wystającą nad nią całkowicie łysą głową wyglądał niczym nieziemska istota.

Po przejściu przez teren pokryty dziesiątkami torów kolejowych, ścieżką wijącą się między gromadami śmieci dotarli do drewnianego baraku. Kiedy Gandhi odtworzył kłódkę i pchnął skrzypiące drzwi, we­szli do ciemnej sieni, w której czuć było zapach stęchlizny. Potem otwo­rzył następne drzwi. Znaleźli się w niewielkiej izbie, ze ścianami obity­mi kartonami. W pomieszczeniu było gorąco i sucho, żar wydobywał się z rozgrzanego żelaźniaka.

Tu ja miec moje królestwo — rzekł Gandhi, kładąc marynarski wór na stół pokryty prążkowaną ceratą. Albina usadowił na ławce przy piecyku, a potem nastawił wodę na herbatę. Znowu zaczął mówić o so­bie: — Ludze byc bardzo rozrzutne, a ja zbierać to co one zostawią, na ten przykład butelki, gazety. Bany tu przyjeżdżać z głównej stacji, a w wagonach, chłopie, różnoscy. Ja od razu poznać co ludzie miec za­gubione, a co porzucone. Zguby ja tyż fajn zabierać, kolejarze o tym wiedzec, ale jak przychodzy goscu i mówić: ja ostawił w wagonie to i to, dokładnie on opisze zguba, to ja mu ją oddać, ni ma kantowania.

Herbatę wypili w milczeniu. Potem Gandhi zaczął wyciągać z mary­narskiego worka jakieś szmaty, starą parasolkę, rękawiczki nie do pa­ry, plik gazet.

Jeśli ty nie miec gdzie isc — odezwał się nagle — to ty możesz u mnie trocha byc. Miejsca u mnie dosyć, ja miec taki feldbet, deka tyż ja dam. Ja to richtich rozumieć. Jest taka życowa sytuacja, że człowiek ma jakesz kłopoty, cos ma stracone. Co do tych spraw, to ja mam genau wyczuce — spojrzał wnikliwie na Białka — nie trzeba nic gadać...

Panie Stephan — odezwał się po chwili Albin.

Ja powiedział, ty możesz mi mówić Gandhi, ja cos czuja, że do ce- bie można miec ta ufnosc.

Gandhi, wiesz... — zaczął nieśmiało Białk i wyznał: — Faktycz­nie, miałem kłopoty, ale teraz chciałbym coś zmienić w swoim życiu. Jak znajdę jakąś robotę, to sobie pójdę. Oczywiście zapłacę za wszyst­ko...

Ty nie gadać nic — przerwał mu Gandhi. —Ty lepiej zrobić, jak ty pokażesz mnie ta noga, którą ty żes kusztykał.

Albin podciągnął nogawkę i zasyczał z bólu. Łachmianiarz obejrzał sine miejsce na kolanie kiwając głową.

Ja mam taka zalbe, że jak ty posmarować, to jak ręka odjął. Na gemba, na te czerwińce tyż można cós dac. Ta zalbe, cholera, trocha smierdzec, ale to je doch do wytrzymania.

Białk zadomowił się u Gandhiego na dobre. Przez pierwsze dni wy­legiwał się na wyrku, szperał w stosach starych gazet i czytywał co cie­kawsze artykuły. Stary przynosił jedzenie: czerstwy chleb, smalec, ka­szankę, śledzie zapakowane w gazetę, niekiedy stawiał na stole bańkę z repetą. Mówił, że dają mu ją w stołówce ulokowanej w podziemiach noclegowni kolejarskiej. Chodził tam późnym popołudniem, przed przyjazdem gospodarza, który brał resztki i zlewki dla swoich świń. Al­bin zajadał się z apetytem, starając się zbytnio nie dociekać, jakie jest rzeczywiste pochodzenie tego jadła.

Któregoś dnia Gandhi przyniósł puszkę sardynek w zalewie pomi­dorowej i kawałek makowca w celofanie.

Ty taki zdzywiony jakby ty ducha obaczył — stary spojrzał z uko­sa na zdumioną twarz Białka. — Czy ty nie wiedzec, że dzys jest Wigi­lia, ty bezbożniku jakisz?!

Wigilia? — Albin powtórzył bezwiednie. Myślami już był przy tamtej Gwiazdce w dzieciństwie, kiedy wyłączono prąd, jak często u nich na wsi zimą, i podczas wigilijnej wieczerzy paliła się tylko świeczka na stole. Chociaż matka wtedy była niezwyczajnie rozgadana i wesoła, on siedział za stołem z bardzo smutnawą miną; był obrażony na cały świat. Aż nagle wyszła do sieni i po chwili wróciła uginając się, tupiąc nogami i ciągnąc za sobą sanki, na których leżała niewielka paczka owinięta w szary papier. Sanki były nowe, miały błyszczące okucia, pachniały surowym drewnem. W paczuszce było kilka czekola­dowych cukierków i jedna wielka pomarańcza w miękkim, leciutkim jak puch papierku... Oczy Białka napełniły się łzami.

Co ty tera bendzesz mi tu płakać?! Ten kuchen byc za mały dla cebie czy co? — stary próbował rozweselić Albina.

Polubił go. Niekiedy mówił mu po imieniu, ale po swojemu nazywał Albiną. Wyznał, że znał kolejarza z kaszubskiej wsi na którego właśnie tak mówiono.

Ten Albina to był manewrowy, od spynania wagonów — wspo-

minął — on zawsze miec ze sobą ta bronzowa buteleczka z tabaką, on lubić nią czenstowac i znajomych, i obcych. On to był porzondny chłop, miec gołambie serce. Taki kamrat z pracy on go poprosył kedysz, żeby mu podał szczenszliwe cyfry toto lotka. „Jak ja wygram, to my se podzelimy po połowie”. Albina miał szczensce: on podać trafnie szesc i dodatkowa, ale ten kolega byl idzony po wygraną i już na kolej nie wrócył, jemu nawet przez głowa nie przeszło, żeby on miał dzelic se tą forsom. Zniknónc jak kamiń w woda. Kilka tygodni późni, jednego dnia nad ranem, pod koniec nocny zmiany ten Albina on spynał wago­ny, może był chłop zmanczony, albo zamyslyc se, jak to czasem bywa, no i był wpadły miandzy zderzaki. On miec ładny pogrzyb, z kolejarską orkiestrą, wiele ludzy było przyszłe na jego pożegnanie. Już para dob­rych lat minało od tamtego czasu.

Gandhi z uwielbieniem opowiadał o ludziach ze stacji postojowej. Znał wielu kolejarzy, a i jego dobrze znano w tym środowisku. Jego sy­tuację, sposób bycia ludzie stąd traktowali ze zrozumieniem. Czasami dokuczali, ale bez nadmiernej złośliwości. Stary zresztą nie dał się nig­dy wyprowadzić z równowagi. Na kąśliwe uwagi odpowiadał dowcip­nymi ripostami. Gdy się bardzo zdenerwował miał w zwyczaju pluć na dłonie, gwałtownie pocierając nimi, jakby chciał pochwycić jakieś cięż­kie narzędzie. Szybko się jednak uspokajał. Na nikogo nie podniósł rę­ki.

Którejś mroźnej nocy Gandhi namówił Białka na wyprawę na sta­cję postojową. Wchodzili z latarką do pustych wagonów i przeszukiwa­li przedział po przedziale. Gandhi wprawną ręką obmacywał siedzenia, penetrował półki na bagaże. Wskakiwali do przyjeżdżających po­ciągów, by wyprzedzić kobiety sprzątające wagony. Zebrali niewiele rzeczy, tylko gazety i kilka butelek po winie. Kiedy nadjechał pusty skład wagonów pociągu z Warszawy, rozdzielili się. Gandhi zaczął prze­szukiwania od przodu, a Albin od końca.

Białk nie miał latarki. Wchodził do przedziałów oświetlonych tylko lampami stacyjnymi. W pewnym momencie natknął się na siedzącego przy oknie młodego mężczyznę. Podszedł do niego, wydawało mu się, że mężczyzna spał. Chciał nim potrząsnąć, by go zbudzić. Kładąc rękę na jego barku, w mgnieniu sekundy uświadomił sobie, że ciało tego człowieka znajduje się w jakimś nienaturalnym stanie. Również na­tychmiast poczuł, że ma mokrą dłoń. W smudze światła ujrzał na swo­im ręku plamę krwi. Przerażony cofnął się gwałtownie, potrącając bu­tem nogi mężczyzny. Zachwiał się i przewrócił na siedzenie. Ciało męż­czyzny ciężko osunęło się na podłogę.

Albin Białk cały drżąc podniósł się, a potem kucnął i zaczął dotykać twarzy nieznajomego. Dopiero teraz w pełni uświadomił sobie, że to trup. Wydawało mu się jednak, że jego twarz była jeszcze letnia. Nie tak jak oblicze zmarłej cioci Marty, które dotykał w dzieciństwie. Tam­

to ciało miało temperaturę dawno wypatroszonej kury. Wtedy właśnie tak mu się to skojarzyło. Teraz, gdy mężczyzna leżał między siedzenia­mi, było zbyt ciemno, by zobaczyć jego twarz. Białk rozglądając się pło­chliwie po przedziale, zobaczył nagle na miejscu gdzie siedział pasażer niewielką paczkę w szarym papierze. Biorąc ją do ręki, spostrzegł, że to koperta. Nadrywając brzeg paczki i przechylając ją do smugi światła ujrzał plik pieniędzy. Szybko włożył kopertę do kieszeni i wyskoczył z przedziału. Zaczął biec wąskimi korytarzami w stronę czoła składu pociągu. Spodziewał się zastać tam Gandhiego. Nawoływał go stłu­mionym, zachrypniętym z przerażenia głosem. Mężczyzna odezwał się nagle za jego plecami.

Co panikuje? — spytał bezosobowo.

Tam jest martwy człowiek — wydusił z siebie Albin. Chaotycznie i szybko zaczął opowiadać o makabrycznym znalezisku.

Gdze on jest, ten goscu? — przerwał mu stary.

Jakieś półtora wagonu za mną.

Moje postanowienie byc takie — Gandhi wyprężył się niczym dowódca. — Ty natychmiast masz znikać, a ja zajmować se sprawą. Ja musza tera zgłosyc o wszystkim na milicja. Bo jak one by go znalesc pierwsze, to tedy zara przyjść do mnie i wykapowac, że ty u mnie miesz­kać. Wtedy ja by miec kłopot. No to ja tera isc, a ty pendzyc do budy!

Białk z ulgą przyjął propozycję starego. Wciąż cały drżąc, szybkim krokiem dotarł do baraku. Wyjął klucz ze schowka i z trudem otworzył kłódkę. Ledwie znalazł się w środku, przy żelaźniaku, natychmiast wy­ciągnął z kieszeni kopertę z pieniędzmi. Otworzył drzwiczki piecyka, by blask ognia oświecił forsę.

Matko! — westchnął spostrzegając, że to dolary. Zaczął nerwo­wo liczyć banknoty i co chwilę ocierać pot z twarzy rozgrzanej żarem piecyka. Ledwie skończył, cicho jęknął i zaczął liczenie od nowa. Potem dokładnie umieścił pieniądze w kieszeni marynarki, ale natychmiast wyciągnął je stamtąd i wsunął za szparę w ścianie przy swoim legowis­ku. Czekając na Gandhiego rozmarzył się: wynająć jakiś porządny kąt, gdzie można się wykąpać, ubrać się w nowe rzeczy, dobrze się najeść, żyć jak człowiek. Niebawem jednak zaczęły ni targać wątpliwości. Przecież te pieniądze należały do innego człowieka, na pewno ma ja­kąś rodzinę, najbliższych. Zabierając kopertę poddał się jednak szaleń­czemu odruchowi, który tak naprawdę głęboko i mocno tkwił w jego wnętrzu. W Główczyku, na oczach matki, pośród wielu ludzi znających go od dzieciństwa, nie miałby odwagi odsłonić złych skłonności. Tu ja­ko obcy, nieznany nikomu, tak łatwo pozbył się skrupułów. Był jak dziecko, które z dala od dorosłych, czuje, że może zlekceważyć ich na­kazy i zakazy, korzystać z pełnej, nieograniczonej swobody. Zdał sobie nagle sprawę, że jednak istnieje coś takiego jak sumienie. Oto Opatrz­ność obdarzyła nas wolnością, lecz zakodowała jakiś tajemniczy sygnał,

który odzywa się wówczas, kiedy wychodzimy poza obszar boskiego pastwiska. Przecież nasi praprzodkowie mogliby się nawzajem pożreć, zniszczyć rodzaj ludzki kazirodztwem. Czy jedynie czysty człowieczy umysł mógłby temu zapobiec?

Gandhi wrócił po północy, gdy Albin zmęczony wrażeniami i ocze­kiwaniem już spał.

Hej hej hej, obudzyc se, bo kradną! — radośnie zawołał wcho­dząc do baraku. Albin zerwał się na równe nogi i zaczął przecierać za­spane powieki. — Co se tak lęka, wszystko byc w porzondku — stary klepnął go w plecy i się roześmiał. — Te kolejarze z punktu manewro­wego zadzwonić po milicjanty, my na nich trocha czekac, ale w końcu one przyjechac: dwóch w mundurach, a jeden w cywilu. Jak one obej­rzeć i obmacac tego gosca, to one już na miejscu stwierdzyc, że on zginął niedawno, prawdopodobnie wtedy, gdy po wyjscu podróżnych ban ze stacji w Gdyni jechał tu na postój. To trwa pientnasce, dwadze- sca minut. I co ja jeszcze cy powiedzec — ten goscu ostał ugodzony no­żem w klatka piersowa — Gandhi siadając na swoją wklęsłą kanapę zaczął zdejmować buty. Potem wstał, przejrzał twarz w odłamku zbite­go lustra zawieszonym przy oknie i zaczął paznokciem dłubać w zę­bach. — Aha, jeszcze jedno — odezwał się po chwili dłuższego milcze­nia. — Jeden z tych gliniarzy on znac tego zasztyletowanego, on mówić, że to znany gdyński cinkciarz, Walet czy jakoś tak...

Białk, który zaczął poprawiać koc na wyrku, by znowu ułożyć się do spania, nagle znieruchomiał.

Co to znaczy cinkciarz?

Ty nie wiedzec? To taki szpekulant. co on handlować dolarami. Na ten przykład on skupować je od marynarzy i obcokrajowców, a po­tem on sprzedawać po korzystnej cenie ludzom na Swiantojańskiej...

Na Świętojańskiej? — powtórzył Albin i spytał z zainteresowa­niem: — A gdzie to jest?

Stary roześmiał się.

Tutaj w Gdyni, na miesce. A w ogóle po co cy to wiedzec? Chcesz kupie dolary czy co? Doch ja to czuc, że ty grosza nie miec przy duszy.

Białk już nie odezwał się, udawał, że zasypia. Wiadomość, że pie­niądze należały do jakiegoś spekulanta, wprawiła go w lepszy nastrój. Zaczął w duchu uspokajać się, że jednak nie zrobił nic złego zabie­rając dolary należące do tego człowieka. „Nie zarobił ich ciężką pracą, myślał Albin, poza tym zawsze mogę znaleźć jego rodzinę i oddać jej tę forsę; teraz ją tylko pożyczam”.

Któregoś dnia Albin Białk wyjął ze schowka parę dolarów i pod po­zorem szukania pracy wybrał się do miasta. Wędrował ulicami z uczu­ciem radosnego podniecenia, cieszył się wolnością, tak jakby właśnie po długim okresie służby wojskowej wyszedł na przepustkę. Był brud­ny, w pomiętym i poplamionym ubraniu, ale nareszcie zupełnie sam.

Sam w mieście obcym, jednak przyjaznym, bo dającym poczucie ano­nimowości. Zaglądając w sklepowe witryny, widział w odbiciach szyb swoją zarośniętą twarz. Jakież to niesamowite, pomyślał z uczuciem dziwnego niepokoju, każda istota ludzka ma własne, niepowtarzalne oblicze; bywają twarze podobne, lecz nigdy nie te same. Miliony, miliar­dy, biliony zwierciadeł dusz pojawiających się i znikających w czasie ni­czym gwiazdy na niebie. Czy przejdą do wieczności?

W pobliżu kościoła Najświętszej Maryi Panny Albin natknął się na niskiego, kruczowłosego mężczyznę o błyszczących, piwnych oczach.

Chce kupić, sprzedać zielone? — nieznajomy spytał szeptem, led­wie ruszając ustami.

Sprzedać — wykrztusił nieśmiało Białk.

To chodźmy — mężczyzna ruszył szybkim krokiem, a Albin zaczął podążać za nim. — Ile chce sprzedać?

Piątkę.

Weszli do baru „Zacisze”. Stojącemu przy wejściu rosłemu męż­czyźnie cinkciarz dał jakiś znak rękoma. Niebawem otrzymał do ręki plik pieniędzy. W rogu, przy stole zastawionym brudnymi talerzami, wyciągnął dłoń. Albin z wahaniem położył na nią pięciodolarowy banknot. Mężczyzna schował go szybko do prawej kieszeni, a z lewej wyciągnął plik pieniędzy, który otrzymał przy wejściu i wręczył go Biał­kowi.

Jeśli by było coś do kupienia, sprzedania, to do mnie. Zawsze sto­ję na tym samym miejscu — rzucił konfidencjonalnie i odszedł bez po­żegnania. Albin chciał spytać o Waleta, ale tylko ledwie coś mruknął. Potem się ucieszył, że nieznajomy tak szybko odszedł. Popełniłby głup­stwo pytając teraz o tego człowieka.

Białk już z pieniędzmi w kieszeni wchodził do sklepów, robił zaku­py, objadał się słodyczami. Mimo wyglądu kloszarda nie wzbudzał za­interesowania przechodniów. W pewnym momencie poczuł na sobie wnikliwe spojrzenie jednego z dwóch milicjantów patrolujących ulice. Natychmiast przygarbił się nieco i wszedł w bramę jakiejś kamienicy. Ze zdenerwowania ugięły się pod nim nogi. Gdyby poddał się kontro­li, miałby kłopoty. Był przecież bez dokumentów, dowodu osobistego. Wszystko zostawił w domu w Główczyku.

Pod wieczór w radosnym nastroju Albin z zakupami zjawił się w ba­raku Gandhiego. Powiedział mu, że znalazł pracę w porcie przy rozła­dunku statków i pożyczył trochę pieniędzy. Stary z niechęcią spoglądał na rzeczy zakupione przez Białka.

Zagranicznygo żarcia mu se zachcało, z hali targowej...

Skąd wiesz, że tam właśnie to kupiłem?

Na kilometer to jest poznać. Ty by mógł kupie w „Baltonie” albo „Peweksie”, ale ty musiał miec bony albo dolary.

Albin zmieszał się. Chcąc to ukryć zaczął nagle zachęcać Gandhie- go, by się częstował wszystkim, co położył na stół. Stary jednak odmó­wił, tłumacząc, że woli swoją kaszanę niż jakieś parówki czy szynkę w konserwie.

Oto nasz kochany socjalizmus — emocjonował się. — Świnie do Ameryki idą, a oni nam je w konserwach odsyłają i każą za nie słono płacy c!

W nocy Albin Białk wyjął kopertę z dolarami ze schowka i włożył za koszulę. Rano wychodząc niby do pracy w porcie, nawet się nie po­żegnał. Już wtedy wiedział, że do Gandhiego nie powróci. Stary zer­knął na niego z takim wyrazem twarzy, jakby to przeczuwał. Idąc ulica­mi miasta w pewnym momencie, chciał się cofnąć, by podziękować mu za troskę, pożegnać się, lecz po chwili wahania zrezygnował.

Tym razem wymienił przy Świętojańskiej większą sumę dolarów. Potem wszedł do najbliższego sklepu odzieżowego i kupił komplet no­wych rzeczy. W dworcowej toalecie wziął prysznic, ogolił się i przebrał w nowe ubranie. Starsza kobieta, która obsługiwała prysznice, przyglądała mu się ze zdziwieniem kiedy kładł na jej wyciągniętą rękę pieniądze. Wyszedł pośpiesznie nie tylko z toalety, ale i dworca, jakby bojąc się, że jeszcze ktoś zwróci uwagę na jego zmianę wyglądu i zacz­nie coś podejrzewać.

Dopiero pod gołym niebem, w oślepiających promieniach słońca, poczuł się odprężony, radosny. Jakby przeżył jakieś zadziwiające ka- tharsis. Z impetem wrzucił do kosza na śmieci pakę ze starym odzie­niem. Uśmiechnął się, gdy zobaczył szyld kawiarni „Błysk”. Wszedł do środka. W przytulnym półmroku ujrzał kilka osób. Znalazł wolny sto­lik w kącie lokalu. Zamówił kawę i lampkę czerwonego wina. Wkrótce jednak błogi stan rozluźnienia zmącił śmierdzący jak stara szmata gar­baty włóczęga, który nie wiadomo dlaczego akurat zatrzymał się przy jego stoliku i zaczął krzyczeć:

W kraju bieda, a ci sobie w kawiarni siedzą! A kto się zajmie pracą! Głupi robotnicy?!

Wynoś mi się szajbusie! — wołała biegnąc krzepka kelnerka. Po­chwyciła gwałtownie włóczęgę za ramię i zaczęła go wypychać z loka­lu. Biedak nie stawiał oporu, ale zdążył jeszcze krzyknąć:

Niech żyje towarzysz Edward Gierek, pierwszy sekretarz Komi­tetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, przewod­niczki narodu!

Kelnerka po chwili podeszła do Albina Białka i niewiadomo dlacze­go właśnie jego zaczęła przepraszać za zachowanie kloszarda. Albin poczerwieniał. Zawstydził się, że stał się obiektem zainteresowania. Tłumił w sobie złość wobec kelnerki za zawracanie głowy. Nagle nie wiadomo dlaczego pomyślał, że zna tego przybłędę. Po chwili jednak nie był całkowicie przekonany, czy to był Pukel, z którym w dzieciń­

stwie spotykał się na wspólnych zabawach czy ktoś do niego bardzo podobny. Kiedyś ten kaleka zdjął koszulę i pokazał chłopcom swój garb owinięty bandażem. Na środku była mokra plama, z której wy­dzielał się smrodliwy, duszący zapach. Pukel mówił z dumą, że to ropa, a chłopcy byli święcie przekonani, że mówi o ropie naftowej. Pewnego dnia Pukel skonstruował z kawałka drewna i zaworu dętki rowerowej pistolet. Pukawkę każdorazowo nabijał okruchami siarki zeskrobanej z główek zapałek. Wystrzałowi z tego pistoletu zawsze towarzyszył głośny huk. Pukel wciąż udoskonalał swoją broń. Kiedy chciał ją nabić nie tylko okruchami siarki, ale także śrutem, jeden z braci Naczków zaczął wychwalać się, że tego akurat mają w domu pod dostatkiem. Za­prowadził chłopców do obory, by im ten śrut pokazać, lecz śmiechu by­ło co niemiara, gdy ujrzeli worki ze śrutą jęczmienną do karmienia by­dła. Garbus nie przestawał jednak w poszukiwaniach śrutu i wreszcie go zdobył. Nabił swój pistolet paroma kulkami ołowianymi, a potem z odległości około dwóch metrów strzelił do starej olchy. Później od­najdywali te kulki w korze drzewa.

Zabawy z Puklem skończyły się któregoś dnia nieprzyjemnym zda­rzeniem. Garbus wymyślił, żeby urządzić sklep. Chłopcy początkowo nie chcieli, bo uznali, że to babska zabawa. W końcu dali się przekonać. Kiedy sklep był gotowy Pukel namówił chłopców, by wzięli udział w zaincenizowanym przez niego przedstawieniu. Bracia Naczkowie stanęli za niby ladą, a Józek jako kasjer z banku wszedł do sklepu po dzienny utarg z Leszkiem jako milicjantem. Wkrótce zjawił się tam także garbus.

Krzycz, ten człowiek jest z bandy Łupaszki — powiedział do Le­szka.

Ten człowiek jest z bandy Łupaszki! — zawołał Leszek.

Dlaczego należysz do pepeer i budujesz siedemnastą republikę sowiecką?! — Pukel przyłożył do piersi Leszka pistolet.

Nie wiem — milicjant podrapał się za uchem.

Masz mówić: „Jesteśmy zapleczem socjalistycznej Rosji i musimy prowadzić taką samą politykę, nie mamy wyboru”.

Leszek powtórzył słowa Pukla, a ten wymierzył pistolet w kierunku jego piersi.

Jesteś zdrajcą, musisz zginąć!

Gdy pistolet wypalił Pukel zbladł i zamarł z przerażenia.

Nie chciałem — wyszeptał.

Na żółtej koszuli Leszka pojawiło się kilka czerwonych plamek. Chłopiec z hiterycznym śmiechem zaczął dotykać je palcami, a po chwili zachwiał się i upadł. Wkrótce zrobiło się zbiegowisko, ktoś z do­rosłych wziął Leszka na ręce. Rozległy się krzyki, zaczęto szarpać onie­miałego Pukla. Garbus trzęsąc się wydawał jakieś przedziwne piski. Z opresji wybawił go prawdziwy milicjant zwany Szandarą. Polecił lu­

dziom, by rozeszli się do domów, a Pukla zaciągnął na komisariat. Nie­bawem okazało się, że strzał do Naczka nie był groźny. W szpitalu Lesz­kowi spod skóry na klatce piersiowej wyciągnięto siedem małych ku­lek. Po tygodniu wrócił do domu.

Kiedy Albin w bibliotece urządzał wystawę o utrwalaniu władzy lu­dowej w Główczyku, w dokumentach znalazł się protokół z przesłu­chania świadków zabójstwa pierwszego główczyckiego milicjanta Je­rzego Lamka, ojca Pukla. Zabił go jesienią 1946 roku w sklepie spo­żywczo-przemysłowym nieznany mężczyzna określający się jako żoł­nierz majora Łupaszki. Matka Pukla przyniosła na wystawę marynar­kę po mężu — z biało czerwoną opaską na rękawie i z dziurą po kuli w pobliżu pierwszego górnego guzika.

Albin Białk usłyszał głośny przeraźliwy śmiech niemal tuż przy swoim uchu. „Przecież Pukel nie żyje — przypomniało mu się nagle — zmarł siedem, osiem lat temu. Jak mogłem o tym zapomnieć”?! Do sto­lika dosiedli się młodzi rozkrzyczani ludzie. Ostrzyżony na jeża chło­pak wyrwał dziewczynie z rąk jakieś zdjęcie, a ona próbowała je ode­brać. Druga dziewczyna ciągnęła go za ucho. Odtrącając ją zawadził ręką o należącą do Albina lampkę z winem. Szkło rozbiło się, a wino rozprysło się na nowy sweter Białka.

Cholera, co jest! — zasyczał i zaczął się otrzepywać. — Nie mo­żecie uważać?!

Przepraszam, niech pan się nie gniewa. My dzisiaj trochę szale­jemy, bo mnie puścili z woja, definitywnie, bez powrotu — chłopak po­gładził krótko ostrzyżone, jasne włosy. Z okrągłą twarzą i dołeczkami na policzkach podobny był do paromiesięcznego dziecka. Albin nie wiedząc jak przyjąć jego serdeczność usiadł w milczeniu. Zmieszał się. Tymczasem chłopak poszedł po kelnerkę. Ona zaś uprzątnęła rozbite szkło i wytarła stolik. Wkrótce inna przyniosła butelkę wina i cztery lampki.

Wypije pan razem z nami? — jasnowłosy wyciągnął rękę w kie­runku Albina. — W ogóle to ja jestem Szymon Nadolny, a to Kaśka i Tina — skinął w stronę dziewczyn. Białk podał mu dłoń z wahaniem, jednak w oka mgnieniu zadecydował, że też się przedstawi, ale nie swo­im prawdziwym imieniem i nazwiskiem.

Marek Woliński jestem — powiedział stanowczym głosem, dzi­wiąc się samemu sobie, że tak szybko i zręcznie stał się kimś innym. Z biegiem czasu, ubywaniem w butelce wina rozmowa zaczęła wypeł­niać się dowcipnymi słówkami, radosnym parskaniem, piskiem dziew­cząt.

On wyszedł po znajomości — ryknęła nagłym śmiechem Tina po­kazując palcem na Szymona.

Co to za chłop, nawet nie cały rok był w wojsku — dodała Kaśka tarmosząc go za krótkie włosy.

A jednak mogę powiedzieć, że tam byłem.

Co to za wojsko —Tina wciąż się śmiała. — Najpierw odstawia­łeś bajery jako przewodniczący socjalistycznej młodzieży, potem tro­chę robiłeś za fotoreportera w jakiejś żołnierskiej gazetce, no i do cy­wila. Stary ci to załatwił, nie? Przyznaj się.

Nie ja jeden byłem uprzywilejowany. Znam takich, co to od wiel­kiego święta wpadali do koszar. Więcej przebywali w cywilu niż woju.

Pan też był w wojsku? — zaciekawiła się nagle Kaśka zwra­cając się do Białka.

Po studiach miałem służyć w podchorążówce, ale mnie nie wzię­li — kłamał jak z nut. — Coś z moim zdrowiem było nie tak jak trze­ba, ale teraz się poprawiło — próbował żartować.

Po kolejnej butelce wina zaczęli mówić sobie po imieniu. Kaśka nie­postrzeżenie przysunęła się bliżej Albina. Miała aksamitną, oliwkową cerę i męski, zachrypnięty głos. Białk poczuł ciepło jej ciała i oddechu. Pod stolikiem pochwycił ją za rękę. Nie oponowała. Wydawało mu się, że mógłby sobie pozwolić wobec niej na jeszcze śmielsze gesty. Trzy­mając jej miękką, wręcz bezwładną dłoń stwierdził w pewnym momen­cie, że dziewczyna pod osłoną rezolutności i rozweselenia ukrywa za­wstydzenie.

Mam pomysł — powiedział Szymon zasłaniając dłonią usta Tiny próbującej zakłócić jego wystąpienie. — A mianowicie myśl jest taka, żeby iść na Granitową Górę do „Słonecznej”.

Po co?! — zapiszczała Kaśka wyrywając się przy okazji z uścisku Albina. — Ty wiesz ile się trzeba namęczyć, by wspiąć się na tę górę.

Można tam dostać się bez trudu zawożąc nasze piękne tyłki i ty­łeczki taksówką. Ja funduję. Jest okazja, żeby się trochę na krzywy pysk napić, nażreć, a można też sobie potańczyć, jakby ktoś chciał — zachę­cał z zapałem Szymon. — W „Słonecznej” mój stary współorganizuje bankiet dla literatów, tam wręczają nagrody czy coś takiego...

Jedźmy tam, jedźmy! — przerwała mu Tina. Dziewczyny spojrza­ły na siebie porozumiewawczo i ruszyły do szatni.

Gdy Szymon zapłacił rachunek zaczął poszturchiwać Albina:

Chodź, nie daj się prosić!

Jeśli to jest bankiet, to jestem niestosownie ubrany.

Eee, gadanie. A ja jestem?!

Białk w końcu dał się namówić. Już w taksówce poczuł się radośnie podniecony. Wręcz chciało mu się wyć ze szczęścia, kiedy pomyślał, że oto jest teraz Markiem Wolińskim, człowiekiem o ładnie brzmiącym nazwisku, tajemniczym, a nie jakimś tam Albinem Białkiem, bibliote­karzem ze wsi Główczyk. Dźwięk własnego imienia i nazwiska, drażnił go już w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Czy może dlatego, że imię było staroświeckie, a nazwisko nosił po ojcu uważanym za szaleń­ca? W nagrzanej taksówce, pośród wesołych okrzyków i śmiechów,

poddając się lekko halucynacyjnemu działaniu wina odkrył niezwykłą siłę kłamstwa. Dzięki kilku słowom można zmienić dalszy bieg życia. Jakie to proste!

Po wyjściu z taksówki Szymon podbiegł do drzwi prowadzących do „Słonecznej”. Zaczął tłumaczyć coś dwóm rosłym mężczyznom. Po chwili kiwnął zachęcająco w stronę czekających na chodniku dziew­czyn i Albina. Niebawem cała czwórka znalazła się w dużej przyciem­nionej sali, rozświetlanej pulsującymi, barwnymi reflektorami. W rogu sali trzyosobowy zespół w czarnych koszulach i srebrzystych kamizel­kach grał jakiś rytmiczny kawałek. Na okrągłym parkiecie bawiło się kilka osób. Szymon zaprowadził ich do długiego stołu obleganego przez uczestników bankietu. Inni stojąc dookoła w niewielkich grup­kach zajęci byli jedzeniem lub rozmowami.

W ciepłym, dusznym i zadymionym od papierosów pomieszczeniu Albin poczuł gwałtowne działanie wypitego w kawiarni wina. Z tru­dem zachowując równowagę, nie próbując zapanować nad histerycz­nym uśmiechem połączonym z dziwną zadyszką, zaczął dopychać się do stołu. Między dwoma stojącymi przy stole postaciami ujrzał półmi­sek z kawałkami wędzonego węgorza, kawior, winogrona. Zamierzał właśnie zrobić ostatni krok, by mieć to wszystko na wycięgniecie ręki, gdy nagle stanął przed nim jasnowłosy dryblas. Stał niepewnie na no­gach podobnie jak Albin.

To wszystko jest wymierzone przeciwko poetom — powiedział śliniąc się i wyciągając zaczepnie rękę w kierunku Białka. — Jest forsa na wielkie żarcie, a nie ma na tomik poezji!

Zdenerwowany Albin zamierzał odepchnąć nieznajomego, ale zro­bił to za niego stojący z boku przysadzisty mężczyzna.

Ucisz się koleś, bo cię będę musiał wyprowadzić — syknął ledwie otwierając usta.

Kiedy Albin wreszcie znalazł się przy stole pośpiesznie nałożył so­bie na talerz kawałek wędzonego węgorza i pokrytego przezroczystą galaretą jesiotra. Z końca stołu porwał lampkę z czerwonym winem. Z tą biesiadną zdobyczą udał się w kąt sali pośpiesznie pałaszując ry­by i popijając wino.

Towarzysz Wiesiek? — ujrzał nagle przed sobą błyszczące, ro­ześmiane usta brodatego mężczyzny.

Nie, Marek — wyjąkał, dziwiąc się samemu sobie, że tak właśnie przedstawił się nieznajomemu.

Marek? — brodacz przygryzł dolną wargę, w jego oczach poja­wiło się rozczarowanie. — Jeszcze przed chwilą dałbym głowę, że mam przed sobą towarzysza Wieśka Jeżewskiego. Jesteście do niego bardzo podobni. Poznałem go na szkoleniu działaczy młodzieżowych w Wieży­cy na Kaszubach. To było dwa, trzy lata temu. Och, wtedy zdrowo po­piliśmy...

Mężczyzna zorientował się, że rozmówca patrzy na niego z pewnym zażenowaniem. Pomyślał, że może zgorszył go gadulstwem, wylew­nością. Albin natomiast nie potrafiąc nawiązać spontanicznego dialogu z nieznajomym, zwyczajnie speszył się. Brodacz niespodziewanie przy­szedł mu w sukurs:

Jesteście z Gdyni?

Nie, nie — Albin zmieszał się jeszcze bardziej. — Z Warszawy...

Coś wyczuwam, przepraszam za śmiałość, z Komitetu Centralne­go...

Mam tam znajomego — Białk znowu kłamał; próbował mówić spokojnie — ale tak w ogóle, to do niedawna pracowałem w gazecie...

Niech zgadnę, nie mogliście się pogodzić z szefem?

No, tak by to można nazwać.

Mógłbym wam pomóc, jeśli chcielibyście wrócić do gazety. Szef to nie jest problem, coś na ten temat wiem — spojrzał w oczy zdezo­rientowanego Albina. — Cholerka, nie przedstawiłem się jeszcze, Ko- życzkowski Włodek jestem, pracuję w propagandzie Komitetu Woje­wódzkiego...

Białk ostatniego zdania słuchał z wyraźnym roztargnieniem. Gorączkowo ważył w myślach słowa.

Na razie nie chcę tam wracać, to znaczy mam na myśli Warsza­wę — mówił. — Postaram się coś znaleźć tutaj, na Wybrzeżu.

No, no — dziwił się Kożyczkowski. — W takim razie musicie ko­goś poznać — pociągnął Białka za rękaw — o, widzę, tam stoi!

Albin idąc za Kożyczkowskim chwiejąc się zaczął potykać się o czy­jeś nogi, słyszał za sobą pomruki i przekleństwa. W duchu psioczył na siebie, że daje się prowadzić jakiemuś nieznanemu facetowi, że zżera­ny nieśmiałością nie potrafi wobec innych okazać stanowczości. Wło­dek zatrzymał się nagle przy rozgadanej grupie osób. Białk-ku swoje­mu zdziwieniu zobaczył Szymona, Kaśkę i Tinę. Trzymając w ręku lampki z winem stali obok grubego mężczyzny o kwadratowej twarzy i gęstych, czarnych włosach. Szymon poweselał:

Znalazł się pan, już myśleliśmy, że pan zginął w tłumie — żarto­wał. — Tato — zwrócił się do tęgiego mężczyzny — to jest pan Marek Woliński...

Dziennikarz z Warszawy, który chce się związać z Wybrzeżem —■ dodał Kożyczkowski.

Naprawdę? — zaciekawił się mężczyzna podając Białkowi rękę.

Kazimierz Nadolny...

Szef Wydziału Kultury — zapiszczał Kożyczkowski.

Jeśli jest tak jak twierdzi towarzysz Włodzimierz, to dobrze by­łoby abyście zechcieli się ze mną spotkać. Jak to się mówi, mam jeszcze coś do gadania w tej materii — podał Albinowi swoją wizytówkę. — Zadzwońcie, umówimy się...

Towarzysz Kazimierz zawsze wyciągnie pomocną dłoń — pod­chlebiał się Kożyczkowski.

Albinowi kręciło się w głowie, walczył z ciałem, by utrzymać równo­wagę; poczucie pewnej beztroski mieszało się ze świadomością, że sy­tuację, w której się znalazł, trudno zlekceważyć. Pomyślał, że dzięki tym ludziom ma szansę stać się rzeczywiście kimś innym. Od pewnego czasu ogarniało go wrażenie, że znalazł się w jakiejś nowym, niezwyk­łym wymiarze. Jego życie nabrało dynamiki i przyśpieszenia.

Rozmowa z ojcem Szymona zaczęła się urywać. Włodek niespo­dziewanie zmieniając temat przekazywał Nadolnemu lakoniczne in­formacje:

Słyszeliście towarzyszu, Pusty znowu zaczyna rozrabiać... Wys­mażył manifest... Domaga się prawa Kaszubów do samorządności...

Nie teraz! — uciął ostro Nadolny.

Młodzi, próbując ukryć zmieszanie niezręczną sytuacją, zaczęli ner­wowo rozglądać się po sali. Albin niespodziewanie poprosił do tańca Kaśkę. Przyjęła zaproszenie z wyraźną ulgą. Przyłączyli się do grupy tańczących. W zadymionym, gorącym powietrzu oddali się powolnemu rytmowi muzyki. Białk coraz bardziej zbliżał się do partnerki, poczuł ciepło jej ciała. Z nosem na wysokości białego, delikatnego ucha dziew­czyny wdychał łagodny, fiołkowy zapach perfum...

Nie mógł sobie przypomnieć jak to się stało, że znalazł się na dwor­cu kolejowym w Gdańsku. Siedział w kącie dworcowej restauracji i małymi łykami popijał gorącą herbatę. Przed chwilą skostniały z zim­na obudził się w poczekalni. Poczuł duszący zapach moczu. Leżał skur­czony na ławce opierając głowę o dziewczęce nogi wysuwające się spod brązowej, poplamionej spódniczki. Gdy ujrzał nad swoją głową chude palce z czarnymi końcami paznokci zerwał się na równe nogi. To nie była Kaśka. Dziewczyna miała ciemne, połyskujące włosy. Otwie­rając usta w szczerym uśmiechu odsłoniła dwa rzędy nierównych, krót­kich zębów wyrastające z grubych, jakby opuchniętych dziąseł.

Teraz w restauracji usiadła naprzeciw i zaczęła uporczywie wpatry­wać się w niego piwnymi oczami.

Odejdź — mruknął Albin. — Masz tutaj mało miejsca?

Przyjrzyj się mojej nędznej twarzy — powiedziała ignorując jego niezadowolenie. — Zapamiętaj ją! Niech ci się po nocach śni, ty wycac- kany lalusiu! Patrzcież co ma za debilne blond włoski kręcone, co za ci- powate usteczka malinowe, co za rączki białe, jak dupa bez słońca, psiajucha.

Białk odsunął gwałtownie szklankę z herbatą i wstał. Dziewczyna cofnęła się zasłaniając twarz rękami. Sądziła, że uderzy ją. Albin jed­nak ruszył do wyjścia. Zgarbiony, drżący z zimna opuścił stołówkę przeklinając pod nosem, że doprowadził się do takiego podłego stanu. „Ty durniu!” — pomstował półgłosem na samego siebie idąc zatłoczo­

nym tunelem pod ruchliwą ulicą. „Jesteś nadziany dolarami, a żyjesz jak ostatnia łajza” — pomyślał i gwałtownie chwycił się za kieszeń ma­rynarki. Głośno odsapnął, kiedy palce dotarły do koperty z pieniędz­mi. Nie zatrzymując się lekko wysunął kopertę z kieszeni. Na beto­nową posadzkę spadła sztywna kartka. To była wizytówka Kazimierza Nadolnego. Wychodząc z tunelu stanął akurat naprzeciw tablicy z nazwą ulicy: Wały Jagiellońskie. Ta sama nazwa widniała na wizytów­ce.

Odnalazł wielki gmach z kolumnami u wejścia. Przypomniał sobie, jak mówiono w Główczyku, że ten właśnie budynek podpalili w grud­niu 1970 zbuntowani podwyżkami cen robotnicy. Sąsiad Teodor Naczk, który dojeżdżał ze wsi każdego dnia do Stoczni Gdańskiej wcześnie ra­no autobusem, też był pod płonącym budynkiem partii. Tuż przed świę­tami Bożego Narodzenia przyszedł do matki Albina po obierki dla świ­ni; trzymał ją w drewniaku w skrytce ze zmyślnie ułożonych kawałków drewna. Tylko najbliżsi sąsiedzi wiedzieli o jej tajemnym istnieniu.

Właśnie w ten przedświąteczny dzień Naczk, siedząc z koszem obie­rek na kolanach przy kuchennym stole, opowiadał ściszonym głosem jak stoczniowcy wyszli na miasto z okrzykami „Chodźcie z nami”! Mówił, że przed maszerującą rzeszą robotników umykały pojedyncze patrole milicji i że demonstranci zaczęli podpalać stojące na parkin­gach milicyjne samochody. Nagle ujrzeli przed sobą zwarte szeregi gli­niarzy uzbrojonych w pałki i tarcze. Demonstranci zostali obrzuceni petardami i gazem łzawiącym. Próbowano rozbić maszerujący tłum ro­botników, by nie dopuścić ich do gmachu, gdzie mieściło się wojewódz­kie przedstawicielstwo Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Bu­dynek robotniczej partii broniono przed rozwścieczonymi robotnika­mi.

Teodor Naczk przemykając skwerami i bocznymi ulicami dostał się jednak do tłumu demonstrantów, którzy otaczał gmach partii. Budy­nek już płonął, a zbuntowani ludzie wciąż rzucali do jego wnętrza płonące szmaty nasączone benzyną, butelki z denaturatem. Niespo­dziewanie usłyszeli nad swoimi głowami groźny warkot nadlatujących helikopterów. Z góry posypały się setki petard. Naczkowi udało się do­trzeć do dworca kolejowego. Do Główczyka wrócił nie jak zwykle au­tobusem, lecz pociągiem. Jeszcze tego samego dnia wieczorem dostał wysokiej gorączki, zachorował. W dniu, w którym był u Białkowej koń­czyło mu się zwolnienie lekarskie. Dwa dni wcześniej do wsi dotarła wiadomość, że w Gdyni i Gdańsku strzelano do robotników, że było wielu zabitych i rannych.

Pani Białkowa — mówił Naczk — jak by ja był w robocie, to by zginął. Dzieci by zostały bez ojca, a moja Zofijka bez opieki.

Żona Naczka już wtedy od kilku lat była sparaliżowana. „Tyle lat

minęło ona wciąż leży bez ruchu, czy jeszcze jest ludzką istotą” — po­myślał Albin otwierając ciężkie drzwi partyjnego gmachu.

Towarzysz do kogo? — usłyszał za sobą tubalny głos mężczyzny. Odwracając głowę ujrzał małą, otyłą postać z czerwoną przepaską na ramieniu.

Ja, ja do pana... — mówił szukając nerwowo wizytówki — ... do pana Nadolnego.

Do towarzysza Nadolnego — poprawił mężczyzna niemal wyry­wając z ręki Albina kartonik. — Proszę czekać.

Podszedł do wiszącego na ścianie telefonu. Odwrócił się do Białka plecami. Albin zaczął się rozglądać po przestronnym hallu. Ujrzał przy­ciemnione korytarze, a za marmurowymi schodami, na półpiętrze szklane drzwi prowadzące do jakiejś stołówki, restauracji. Wyszła stamtąd elegancka kobieta stukając wysokimi szpilkami o marmurową posadzkę; intensywna woń perfum zmieszała się z apetycznym zapa­chem pieczonego mięsa. Chociaż Białk w dworcowej restauracji nawet z trudem patrzał na wszelkie potrawy, teraz poczuł gwałtowny głód. Zaczął się bezwiednie wspinać po schodach zupełnie zapominając po co tu przyszedł.

Towarzyszu, a mówiłem żeby czekać! — niemal krzyknął męż­czyzna z opaską. — Nie ma towarzysza Nadolnego, przyjdźcie kiedy in­dziej.

3.

W pokoju była nienaturalnie wybrzuszona bordowa leżanka, dębo­wa szafa z lustrem pośrodku w kształcie ustawionej w pionie trumny; przy oknie stał stół z nocną lampką i poplamionym lnianym obrusem. Gdy wszedł tu po raz pierwszy, pomyślał, że nie da się w tym pokoju mieszkać dłużej niż miesiąc. Wydawał mu się ponury, drażnił zapachem zbutwiałego drewna. Z czasem się przyzwyczaił. Ogłoszenie o możli­wości wynajęcia tego pokoju znalazł w gazecie, którą ktoś zostawił na ławce w dworcowej poczekalni. Postanowił sprawdzić ten anons, z bra­ku dokumentów nie miał bowiem szans na wynajęcie pokoju w hotelu.

Mimo fatalnego samopoczucia, okrutnego bólu głowy wpakował się do zatłoczonego czerwonego autobusu, który jechał w kierunku dziel­nicy Orunia. Kiedy trafił pod wskazany adres, do ciemnoszarego pię­trowego budynku przy torach kolejowych, ruszył po skrzypiących schodach na piętro. Drzwi otworzyła mu stara kobieta o mocno po­marszczonych ustach, z rzadkimi farbowanymi włosami, ułożonymi jak ciemna kopka siana na gruszkowatej głowie.

Też w sprawie wynajęcia i też pewnie zaraz się rozmyśli — zmie­rzyła go wzrokiem z dołu do góry i z powrotem.

3 — Żółty kamień

33

Czy jednak mógłbym wejść... — Białk zirytował się.

Już wejść, natychmiast, a ja nie wiem, co pan jest.

Marek Woliński jestem.

No to proszę — wbrew groźnej minie okazała się naiwnie łatwo­wierna, wpuściła go do mieszkania i zaprowadziła do kuchni. Usiadła pod oknem, na białym taborecie wyłożonym plackowatą jaskrawopo- marańczową poduszką. Albin wyłuszczył sprawę. Chciałby wynająć po­kój, ale nie ma na razie dokumentów, bo został okradziony w pociągu.

A co tam mi dowód — rzekła zakładając rękę na rękę. — Jak za­płaci za miesiąc z góry, to może mieszkać. Mi tam wszystko jedno, by­leby nie przychodził pijany i nie robił burd. A co tam...

Mimo początkowego antypatycznego zachowania później okazy­wała Albinowi wiele życzliwości. Przynosiła herbatę do pokoju, pytała czy nie zrobić przepierki. Nie interesowała się jego życiem osobistym. Nie dociekała dokąd wychodzi, co porabia. Nawet słowem się nie zdzi­wiła, gdy każdego dnia większość czasu przesiadywał w pokoju, wy­chodząc jedynie coś zjeść w pobliskiej knajpce „Omega”.

Sama natomiast chętnie opowiadała mu o swoim życiu. Nazywała się Waleria Bisa. Po paru wieczornych rozmowach wiedział już, że mia­ła dwóch mężów i dwóch synów, ale wszyscy już pomarli.

A cóż ja mam robić? — mówiła, jakby się usprawiedliwiając, widząc że Albin patrzy na nią z niedowierzaniem i wyrazem pewnej podejrzliwości. — Pan Bóg ich zabrał, a mnie samą zostawił na tej zie­mi, nie wiem dlaczego. Młodszy syn, trzydziestoośmioletni, zmarł trzy lata temu, miał raka w gardle. Boże jak on cierpiał, dusił się. Tyle tam mu w środku lichego mięsa narosło, że przy końcu go całkiem zatkało. Mówię panu, jaka to straszna śmierć, jęczał, harczał, a ja biedna nic nie mogłam zrobić — Waleria Bisa dłonią zasłoniła oczy. Po chwili ponow­nie założyła ramię na ramię i zaczęła mówić z oburzeniem niczym roz­złoszczone dziecko: — Ten dom chyba stoi na jakimś przeklętym miej­scu, na jakimś szatańskim źródle czy co?! Ze starych tylko ja tu się ostałam i moja sąsiadka Antonina Wid-Gwiazdowska.

Tę kobietę Albin widział już parę razy. Niemal zawsze stała w uchy­lonych drzwiach swojego mieszkania. Za każdym razem miała na gło­wie kapelusz ze sztucznymi kwiatami i pióropuszem oraz jakąś dziwną długą suknię przypominającą kimono.

Któregoś dnia nieco dłużej niż zwykle zasiedział się w „Omedze”. Właśnie zjadł fasolkę po bretońsku i dopijał piwo w małym kuflu, kie­dy przysiadł się do niego chudy, nieogolony mężczyzna w szarej mary­narce i kraciastej, flanelowej koszuli. Miał bardzo bladą twarz pełną głębokich bruzd i ciemne, zaczesane do tyłu, długie przetłuszczone włosy. Spojrzał na okno połyskujące czarnym wieczorem, zapalił papie­rosa, zaciągnął się głęboko i wpatrując się w Albina powiedział ni stąd ni zowąd:

To niezwykłe, prawda, gdyby okazało się, że tylko na naszej nie­dużej planecie jest życie. Dlaczego Bóg miałby wybrać tylko Ziemię, na miejsce zamieszkiwania cielesnych bytów? Dlaczego inne planety są martwe i puste? Po końcu tego świata ma nadejść doskonalsza for­ma życia. Mamy przybrać ponownie cielesną powłokę, lecz już nieśmiertelną, zwycięską wobec materii. Będziemy mieć ciało Chrystu­sa, który po Zmartwychwstaniu mógł przenikać ściany Wieczernika, a jednocześnie być cielesny jak my teraz, bo przecież jadł z apostołami ryby, a Tomasz dotykał Jego boku. Sądzę, że wszystkie teraz nieożywio­ne ciała niebieskie są po to, by w przyszłym świecie przemienić się w nowy raj dla tysięcy ludzkich pokoleń, które umierają w naszym ziemskim czasie, ale zachowują życie wieczne...

Monolog nieznajomego w pierwszej chwili wydał się Albinowi ab­surdalny, brednią szaleńca. Po pewnym czasie zasłuchał się niczym w sugestywne słuchowisko radiowe, o którym tylko na początku pa­mięta się, że to fikcja literacka.

Obcy mówił, Białk milczał. Wypili po parę kufli piwa i nawet się so­bie nie przedstawili. Aż do końca pobytu w „Omedze”, do zamknięcia lokalu, pozostali dla siebie nieznajomymi. Rozstali się za knajpą. Al­bin wybąknął „Dobranoc”, a mężczyzna z knajpy chyba nawet nie od­powiedział. Ruszył samotnie wąską ścieżką wzdłuż Raduni i szybko zniknął w ciemnościach nocy.

Albin po raz pierwszy wypił w „Omedze” więcej niż jeden kufel pi­wa i tak późno wracał na kwaterę. Poczuł lekkość w nogach, uśmiechał się do siebie. W ciemnościach wymacał poręcz przy schodach, zaczął powoli wspinać się po skrzypiących schodach. Na piętrze spos­trzegł jasną kropkę. Jak potem się przekonał, było to światło z dziurki od klucza. Gdy otworzył drzwi zorientował się, że nie jest to mieszka­nie Walerii Bisy. Chciał się wycofać, ale ciekawość pchnęła go o kilka kroków dalej — do mocno oświetlonego pokoju przypominającego jakąś przedziwną oazę. Ujrzał poustawiane w różnych miejscach wazo­ny z paprotkami i palmami, wiszące na ścianach barwne, haftowane makaty, obrazy z szerokimi bogato rzeźbionymi ramami, połyskujące od srebrzystych i złocistych płócien poduszki na kanapie, kwieciste, pełne ciepłych kolorów kilimy na podłodze.

Chciał westchnąć, lecz zamiast własnego jęku podziwu usłyszał przeraźliwy, przeszywający głowę pisk. Ujrzał przed sobą znajomą po­stać Antoniny Wid-Gwiazdowskiej. Przenikliwy krzyk wydobywał się z jej otwartych do granic możliwości, niemal fioletowych z natężenia ust. Kobieta jak zawsze ubrana była w strój podobny do kimona. Od­straszający krzyk wzmocniła gwałtownym trzepotaniem rąk, co upodobniło ją do próbującego się wyrwać z matni motyla.

Białk chciał obrócić się na pięcie, by szybko wybiec z mieszkania, ale zawadził o koniec puszystego kilima. Zachwiał się, zatupotał po

podłodze jak przestraszony koń. By uniknąć upadku uchwycił się kur­czowo framugi drzwi. Kiedy po chwili wybiegł na klatkę schodową, sta­ła tam Waleria Bisa w nocnej koszuli. Pochwyciła go za ramię i we­pchnęła do swojego mieszkania. Oszołomiony Albin usiadł na leżance w pokoju. Pisk Wid-Gwiazdowskiej ucichł, słyszał jedynie odgłosy roz­mowy kobiet. Po chwili gospodyni weszła do pokoju z zaciśniętymi pięściami.

Co pan najlepszego narobił?! — krzyknęła wydmuchując na nie­go nieświeży oddech.

Jak pragnę zdrowia, nic, pani Walerio. Pomyliłem drzwi, ciemno było.

Kobieta wpatrując się w niego powoli opuściła i rozluźniła dłonie.

A mówiłam na początku, że nie będę tolerować alkoholu. Czuć od pana piwsko, mnie pan nie oszuka.

Trochę mam wypite, ale pijany nie jestem — tłumaczył się odru­chowo zasłaniając usta.

Nawet pan nie wie, co pan mógł za nieszczęście wywołać, Boże drogi — mówiła już jakby zupełnie udobruchana, z wyraźną ochotą na dłuższą rozmowę. — Ach, zrobię nam herbaty — machnęła ręką i ru­szyła do kuchni. Albin zdjął buty i poczłapał za nią w skarpetkach.

Ja naprawdę się pomyliłem — wciąż się tłumaczył. — Nie wiem dlaczego ta pani się przestraszyła, przecież już mnie zna z widzenia.

Zna — mruknęła kobieta. — Gdyby pan wiedział, co ona w ży­ciu przeszła, to by pan się nie dziwił — zamknęła drzwi od kuchni, cięż­ko usiadła na taborecie i zaczęła mówić przyciszonym głosem: — Wid- -Gwiazdowska to przedwojenna szlachcianka i zakonnica...

Ze złamanym sercem? — Albin próbował żartować.

Daj pan spokój, panie Marku... Najazd hitlerowski jakoś przeży­ła, całą okupację, aż przyszli czerwonoarmiści. Katedrę w Oliwie zbez­cześcili, kobiety zwlekli przed ołtarz, zgwałcili. Ją też dorwali, świntu­chy azjatyckie, młodą zakonnicę, Boże drogi, niewinną, czystą...

I zakon już jej nie przyjął po tym?

A co też pan opowiada?! — fuknęła. — Siostra przełożona szcze­gólną troską ją otoczyła, ale ona, jak początkowo była małomówna, ja­kaś zacięta w sobie, tak później zrobiła się marudna, opryskliwa, nie­znośna, aż wreszcie wystąpiła z zakonu. Przez trzydzieści lat pracowa­ła jako sprzątaczka w różnych biurach, a potem dostała rentę. Z nikim nie przestaje, nie rozmawia, rzadko wychodzi z mieszkania. Sąsiadki mówiły, że ona w Boga przestała wierzyć, do kościoła nie chodzi. To nieprawda. Sama ją parę razy widziałam u Najświętszego Serca Jezu­sowego, modliła się. Na mszach nie bywa, ale do kościoła chodzi.

Dlaczego ona to swoje mieszkanie tak wydekorowała? — spytał Albin w duchu znając odpowiedź.

To zdolna kobieta, sama umie wyszywać, szyć, malować. Zrobiła

sobie ten cudaczny światek, żeby mieć w nim schronienie, zapomnieć

o tym prawdziwym świecie.

Popijając herbatę przegadali do późnej nocy.

Któregoś dnia po południu Albin po raz pierwszy od dłuższego cza­su wyruszył do śródmieścia. Z głównej poczty zadzwonił do Kazimie­rza Nadolnego. Najpierw odezwał się jakiś piskliwy głos kobiety, a na­stępnie tubalny pomruk samego sekretarza. Albin przedstawił się, przypomniał spotkanie w lokalu na Granitowej Górze. Wydawało się, że początkowo Nadolny wydawał się być podrażniony wyjaśnieniami człowieka, który przedstawił się jako Marek Woliński, sprawiał wraże­nie, że nic nie pamięta, o niczym nie wie. Gdy Albin wymienił nazwis­ko Kożyczkowskiego, mężczyzna nagle wszystko sobie przypomniał.

Aha, aha — mamrotał lekko ożywiony. — Mam propozycję, mo­że towarzysz zechce przyjść do mnie dziś. O siedemnastej mam takie spotkanie u mnie, wyjaśnienia będą na miejscu. Jeśli towarzysz może, to zapraszam. Przy wejściu proszę powiedzieć, że chce do mnie. Ten człowiek wtedy pokieruje gdzie trzeba.

Albin odłożył słuchawkę i włożył rękę do kieszeni, w której trzymał kilkanaście monet pasujących do automatu telefonicznego. Od dłuż­szego czasu nie czuł się tak podekscytowany, dziwnie radosny jak właśnie po tej rozmowie. Nieważne co się dzieje, ważne że cokolwiek się dzieje — myślał rozgarniając monety w kieszeni. Nagle przyszedł mu do głowy szaleńczy pomysł. Szybkim krokiem podszedł do przy­twierdzonej łańcuchem do pulpitu książki telefonicznej. Zaczął pośpiesz­nie wertować zniszczone, postrzępione kartki. Kiedy po chwili znalazł poszukiwany numer telefonu ponownie podszedł do automatu. Wypeł­niający głowę szum podniecenia mieszał się z przeciągliwymi sygnała­mi w słuchawce.

Szkoła, Bigusowa — usłyszał nagle głęboki, niemal męski głos. Albin zawahał się, chciał odłożyć telefon, ale w ostatniej chwili roz­myślił się. — No słucham — niecierpliwiła się kobieta, którą dobrze pamiętał z lat szkolnych, była nauczycielką języka polskiego. Pojawia­ła się zawsze niespodziewanie wśród rozrabiających uczniów i z czer­woną twarzą, rozjuszona niczym indor okładała chłopięce głowy twar­dymi okładkami dziennika szkolnego lub bezlitośnie ciągnęła za uszy.

Czy mógłbym rozmawiać z Agnieszką, woźną? — wybełkotał przysłaniając końcami palców mikrofon telefonu.

A kto mówi?!

Albin w mgnieniu sekundy podał swój niezawodny pseudonim:

Marek Woliński, jej kuzyn.

Pani Okrój nie ma w pracy...

Chora?

Nie, wzięła parę dni urlopu na naukę.

Aha, czyli chyba jest zdrowa? Telefonuję, bo do nas dotarła wia­

domość, że jest w ciąży i niezbyt dobrze się czuje — plątał się, wy­myślając na poczekaniu nieudolne kłamstwa. — Ja właśnie w tej spra­wie, matka prosiła, żeby spytać jak się miewa.

W ciąży?! Co pan mówi?! Ja nic o tym nie wiem. Chyba by nie popełniła drugi raz tego samego głupstwa. Ona chce się uczyć i skoń­czyć szkołę. Nie, to niemożliwe żeby była w ciąży. Powiedziałaby mi

o tym...

Zawiesił telefon. Chociaż słowa które słyszał przed chwilą nie roz­wiały jego podejrzeń, poczuł się wyraźnie lepiej. Miłosna przygoda z Agnesą skojarzyła mu się z erotyczną inicjacją sprzed dziesięciu lat. Przeżył ją w pociągu, podczas wycieczki do Zakopanego, na zakończe­nie nauki w liceum. Był wieczór, pociąg pędził szarpiąc i kołysząc, a on w ciemnym przedziale z kilkoma koleżankami i kolegami palił papie­rosy i pił tanie wino wprost z butelki. Opowiadali sobie słone dowcipy, byli dziecinnie podnieceni i radośni. Albin w pewnej chwili spostrzegł, że znalazł się pośrodku całujących i przytulających się do siebie par. Poczuł się głupio i nieswojo, jak brzydkie kaczątko, ktoś odtrącony, nie dość atrakcyjny by mógł zwrócić na siebie uwagę którejś z dziewczyn. Cicho i nadzwyczaj zwinnie, z jakąś niezwykłą energią wdrapał się na swoje górne legowisko. Kładąc się schował głowę pod jaśkiem, ale wciąż słyszał dobiegające z dołu zalotne piski i śmiechy. Z biegiem cza­su ogarniający go zły nastrój przemienił się w odrętwienie. Chciało mu się spać. Zatopiony w ciemności nagle poczuł tuż przy ustach oddech zaprawiony winem.

Kto to?

Cicho, posuń się — usłyszał dziewczęcy znajomy głos.

Krysia? — niemal zawył ze zdziwienia.

Zamknij się — dziewczyna przywarła do jego ust, zaczęła cało­wać z początkowo drażniącą go namiętnością. Dopiero po dłuższej chwili pieszczot stwierdził, że była już bez majtek. Pomyślał, że chyba nie jest pierwszym w tym przedziale, z którym się kocha. Szybko jed­nak o tym zapomniał. Najpierw zatracił się w gwałtownym zdejmowa­niu spodni, później w jakimś atawistycznym, szaleńczym instynkcie, by zetknąć swoje rozgrzane, ciążące podnieceniem ciało z jej ciałem — ja­kimś rozkosznie obcym i nieznanym, wydzielającym upajającą, ostrą piżmową woń. Czuł się, jakby całkowicie wyszedł z pokrywającej go skóry i stał się tylko samą żywą tkanką. Spełnienie przyniosło gwał­towną, słodko obezwładniającą ulgę, lecz w pewnej chwili ogarnęło go, jak niespodziewany przypływ morskiej, chłodnej wody, przygnia­tającym smutkiem. Jakby bezpowrotnie utracił jakąś dotąd sobie nie­znaną cząstkę siebie. Dziewczyna zniknęła niemal tak szybko i tajem­nie, jak się pojawiła.

Później, gdy próbował z nią nawiązać kontakt, była albo milcząca, albo wulgarnie opryskliwa. Kiedyś spytał ją czy może jest w ciąży i po­

trzebuje pomocy. Roześmiała się, stukając palcem o swoje gładkie, opalone czoło:

Za dużo filmów oglądasz. To tylko w kinie zachodzą po pierw­szym razie.

Teraz pomyślał, że to jej trywialne zachowanie mogło być maską. Po maturze już więcej jej nie spotkał, ale po paru latach dowiedział się, że zamieszkała w jakiejś małej miejscowości na Pomorzu Zachodnim, na tak zwanych ziemiach odzyskanych, wyszła za mąż za człowieka star­szego od niej o dziesięć lat i ma już czworo dzieci.

W czytelni prasy przy Długim Targu, za wiszącymi na stojaku gaze­tami natknął się na nieznajomego z „Omegi”.

Prasa, telewizja, radio to nic nie pomoże — mówił chwytając Al­bina za rękaw marynarki, by skłonić go, jak się zaraz okazało, do wy­słuchania monologu. — Największym zagrożeniem najnowszych cza­sów jest coraz bardziej wszechobecna nuda. Wynika ona z dominacji spraw materialnych w życiu człowieka. Z egzystencji podsycanej sztucznymi wrażeniami, podnietami kierowanymi przez media, prze­mysł, ośrodki rozrywkowe. Żyjemy w ciągłym roztargnieniu, nie umie­my oderwać się od rzeczy, jesteśmy skazywani na hałas i pośpiech. A nudę jedynie można pokonać przez świadome, uważne postrzeganie rzeczywistości, umiejętność kontemplacji świata, wchłaniania jego au­tentycznego, naturalnego oblicza, odnajdywania w nim dobra, miłości, piękna — obrazu obecności Boga.

Albin wyrwał się nieznajomemu z uchwytu i szybko umknął z czy­telni. Zaczął włóczyć się ulicami starego miasta. Wędrując wokół Bazy­liki Mariackiej przypomniał sobie szkolną wycieczkę do Gdańska. Gdy wtedy wszedł razem z innymi do wnętrza świątyni, wydawała mu się przerażająco wysoka, wielka jakby wykonana przez nieludzkie istoty. Zresztą ktoś z kolegów nawet zażartował, że to był chyba kościół sto- lemów, legendarnych wielkoludów, które przed wiekami żyły na Ka­szubach. W Pucku, dodał ktoś inny, pewien stołem siedząc na wieży kościoła moczył nogi w pobliskim morzu. Białk uśmiechnął się do sie­bie.

Śmiej się kochanieńki, bo dobra przyszłość ciebie czeka — sta­nęła przed nim nieco zafrapowana, młoda Cyganka. Była powabna, smukła, jej oczy błyszczały jak dwie duże krople wody na gładkim je­siennym liściu. W nagłym odruchu próbował przygarnąć, przytulić ją do siebie, lecz ona gwałtownie wyrwała się, drapiąc go w dłoń niczym wściekła kotka.

Cholera! — syknął. Kiedy po paru metrach obejrzał się za nią pomachała mu pięścią. Żaczął bezwiednie zlizywać miejsce po zadra­paniu.

Dokładnie o piątej po południu przekroczył próg domu partii. Ro­lę dozorcy pełnił tym razem inny mężczyzna. Albin podszedł do niego,

przedstawił się. Dozorca najwyraźniej wiedział o sprawie. Kazał cze­kać, przywołał kogoś przez telefon. Po chwili zjawił się młody człowiek

o pucołowatej twarzy, w grubej marynarce w jodełkę i z czerwonym krawatem.

Zaprowadzę towarzysza, proszę za mną — pomaszerował drob­nym, szybkim krokiem w stronę windy. — Towarzysz Nadolny już cze­ka.

Gdy winda ruszyła w dół Albin zaniepokoił się:

To chyba pomyłka. Jedziemy do piwnicy?

Tak jakby. Ale niech się towarzysz nie martwi — pucołowaty ro­ześmiał się zaciskając usta. — Dojedziemy na miejsce bez przygód.

Po wyjściu z windy przeszli kilkanaście metrów mrocznym koryta­rzem — do jasnego, niskiego pomieszczenia. Wśród siedzących i sto­jących osób Albin zauważył Nadolnego. Pucołowaty podszedł do niego pierwszy.

Przyprowadziłem towarzysza Wolińskiego — zameldował.

Aha, jest towarzysz — powiedział Nadolny. — Tak sobie po­myślałem, że dobrze byłoby aby towarzysz coś zobaczył zanim poroz­mawiamy. To krótka rzecz, trwa około pół godziny.

Białk początkowo nie wiedział o co chodzi. Dopiero, kiedy kątem oka zobaczył niewielki, biały ekran, zorientował się, że będą wyświet­lać film. Wydawało mu się, że przeszywają go wnikliwe spojrzenia lu­dzi znajdujących się w otoczeniu Nadolnego. Czuł się onieśmielony.

Proszę siadać obok mnie — sekretarz lekko popchnął Albina na krzesło. — Towarzysze kończymy rozmowy, czas zaczynać — zdecydo­wanym głosem wydawał polecenia.

Zgasło światło. Razem z muzyką, która wydawała się rozbrzmiewać gdzieś pod siedzeniami, na ekranie pojawiły się napisy i obrazy. Film nosił tytuł „Potomkowie Bractwa Kaszubskiego”. Mówił o założonym w Gdańsku w 1956 roku Zjednoczeniu Kaszubskim. Dwóch starych mężczyzn stało przy przedwojennym sztandarze mówiąc, że już jako młodzi ludzie zakładali Bractwo Kaszubskie, by uratować przed zgubą macierzysty język i rodzimą kulturę. Teraz działając w Zjednoczeniu Kaszubskim starają się realizować ideały młodości. Na ekranie widać było ludzi rozmawiających ze sobą dobrze znaną Albinowi kaszub- szczyzną. W zmieniających się obrazach pojawiały się malownicze kraj­obrazy, chaty kryte strzechą zwane przez komentatora checzami, ko­biety haftujące siedmiobarwne ornamenty, rzędy książek zapisanych w kaszubskiej ortografii. Film zakończył się marszową, pełną bojo- wości pieśnią śpiewaną przez chór mężczyzn. Jeszcze nie zginęło stare plemię Kaszubów — głosiły słowa pieśni — idźmy naprzód, nie dajmy się zgubić...

Gdy zapaliło się światło Nadolny odwrócił się w stronę Białka i po­kiwał głową:

Niestety, towarzyszu Woliński, to jest nasza specyfika, i ja bym powiedział, to jest nasz problem. Ten film nie będzie upowszechniany, bo reżyser zbyt emocjonalnie podszedł do sprawy, świadomie czy nieświadomie gloryfikuje Kaszubów, co gorsza przedstawia ich nie ja­ko regionalne społeczeństwo, lecz wręcz jako odrębny naród — mówił wyraźnie podenerwowany sekretarz. — Czy towarzysz jest jakoś zo­rientowany w tej problematyce?

Nie bardzo — wybąknął Albin. — Tyle co przeciętny warsza­wiak.

No tak — mruknął sekretarz — może to nawet lepiej... Po telefo­nie towarzysza rozmawiałem z redaktorem Małygą, szefem „Echa Gdańska”. Jest gotowy zaproponować towarzyszowi pracę w swoim dzienniku. Chodziłoby głównie o zagadnienia kulturalne, społeczne, a nade wszystko, by się nieco bliżej przyjrzeć działalności tego Zjedno­czenia Kaszubskiego. Jak towarzyszowi odpowiada ta propozycja, to może podjąć pracę od zaraz.

To jest interesujące, ale tak właściwie nie jestem przygotowany, by od zaraz pracować.

- W czym problem?

Nie mam ze sobą wszystkich papierów, zostały w Warszawie.

Ależ zmartwienie — roześmiał się Nadolny. — Jak się towarzysz sprawdzi, to będzie czas, by to wszystko uregulować, pozałatwiać — klepnął Albina w ramię.

Sekretarz przedstawił mu jeszcze kilka osób ze swojego otoczenia. Witał się z nimi nie ukrywając zadowolenia z otrzymanej przed chwilą propozycji, był rozpromieniony. Nieznani ludzie, z którymi się witał, wydawali się być spięci, nienaturalni, tak jakby Białk stanowił dla nich jakieś zagrożenie.

Ciesząc się na nowe doświadczenia Albin był wciąż jeszcze ożywio­ny i pogodny kiedy wracał na Orunię.

Panie Marku, nieszczęście — przywitała go w progu Waleria Bi- sa. — Naszą sąsiadkę zabrali do szpitala, jakiegoś ataku dostała, nie­dobrze z nią — mówiła marszcząc czoło, z oczekiwaniem patrząc Biał­kowi w oczy.

To chyba nie przeze mnie?

Daj Boże, nie. Ostatnio nie czuła się najlepiej.

Jednak ją przestraszyłem, mogłem jej tym zaszkodzić.

Niech pan się nie oskarża. Tak się zdarzyło. A co z nią będzie, to tylko Pan Bóg wie. Ja mam nadzieję, że ona z tego wyjdzie... Właściwie to czekałam na pana. Dostałam klucz do jej mieszkania, żeby podlać kwiaty, zaopiekować się kanarkami. Pierwszy raz sama nie chciałam tam wchodzić. Lepiej będzie jak pójdzie pan ze mną.

Do mieszkania Antoniny Wid-Gwiazdowskiej weszli powoli, roz­glądając się z namaszczeniem, jakby przekroczyli próg nieznanej

świątyni. Kiedy Waleria Bisa zabrała się za podlewanie kwiatów, Albin zaczął dla zabicia czasu krążyć po pokoju oglądając obrazy, przypat­rując się starym meblom. Zatrzymał się przed regałem z książkami. Przejrzał kilka. Były to dzieła mistyków. Wyciągając jedno z nich ujrzał w tylnej części regału, leżącą za rządem oprawionych w płótno wolu­minów, niewielką książkę powleczoną brązową skórą. Gdy wziął ją do ręki zobaczył wytłoczony na niej złoty napis „Memoiren”. Zajrzał do środka. Pożółkłe, chropowate kartki zapisane były czarnym maczkiem. Słysząc kroki nadchodzącej z przedpokoju Walerii Bisy w pierwszej chwili chciał odłożyć pamiętnik na półkę, ale ciekawość okazała się sil­niejsza. Szybko wsunął kajet pod sweter.

Później ledwie wszedł do swojego pokoju i zapalił lampkę na stole, natychmiast pochłonął się w lekturze tajemniczych zapisków.

A w tę kwietniową noc trzydziestego trzeciego roku zbudził mnie krzyk niesamowity i gwałtownie zburzony sen przemienił się w niepo­kojące przeczucie, ze stało się coś złego. Zerwałam się z łóżka i w noc­nej koszuli zbiegłam po schodach natychmiast kierując się do pokoju sypialnego rodziców, chociaż inne pokoje też były oświetlone. Zatrzy­małam się na progu i zobaczyłam tatę leżącego na podłodze przy łóż­ku i mamę klęczącą obok niego, oszalałą z rozpaczy. Babcia Hortensja jakby pozbawiona zmysłów, gestykulując i wpatrując się w połyskujące czernią okno opowiadała o widzeniu jakie miała przed chwilą, a miano­wicie gościńcem jechała zaprzęgnięta w czarne konie czarna kareta, w niej zaś siedzieli mężczyźni w czarnych smokingach, palili cygara i śmieli się szyderczo. Histeryczną opowieść babci przerwał stryj Bazy­li, który wypchnął mnie z progu i dużymi krokami wszedł du pokoju. Co tu się dzieje, spytał rozdrażniony, a kiedy ujrzał na podłodze tatę krzyknął trzeźwo, trzeba go przecież położyć na łóżko, nie może leżeć na podłodze. Gdy już tata został ułożony na posłaniu, stryj przyjrzał się jemu dokładnie i rzekł, on żyje, pójdę po Bolesia i powiem mu, by po­jechał po doktora Zaborowskiego. Stryj wyszedł, a my za przykładem babci uklękliśmy i zaczęliśmy odmawiać różaniec, chociaż rozpacz i żal ściskały za gardło, głośno i wyraźnie wypowiadaliśmy każde słowo modlitwy. Po różańcu mówiliśmy litanię do Najświętszej Maryi Panny i o Męce Pańskiej. Kiedy babcia po Baranku Bożym chrapliwym gło­sem wypowiadała słowa, wielkie ciemności się stały, gdy tłuszcza ukrzy­żowała Jezusa, a około godziny dziewiątej zawołał Jezus głosem wiel­kim, Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił, stryj Bazyli wszedł do pokoju wraz z doktorem Zaborowskim. Babcia przeżegnała się i wsta­ła z klęczek, a i my uczyniliśmy tak jak ona, doktor położył dużą czarną torbę na stole i podszedł do łóżka, wtenczas mama patrząc na mnie nie­przytomnym wzrokiem rzekła, idź już Antosiu na górę do siebie. Tedy poszłam ledwie unosząc drżące i słabe nogi, a kiedy już znalazłam się

w moim pokoju poczułam nagle dziwną gorąc w okolicy łona, zamy­kając zaś drzwi ujrzałam pod swoimi stopami krople krwi, pierwej przestraszyłam się, lecz gdy zrozumiałam, ze oto stałam się w ten spo­sób panienką jęłam wycierać zawzięcie chusteczką tę krew, to płacząc z powodu ojcowego nieszczęścia, to płacząc z radości panień­skiego spełnienia. Nazajutrz zaś skoro świt wybiegłam z tą chusteczką splamioną krwią w kierunku Wełna, na Komory, jak zwaliśmy dolinę usianą wielkimi głazami, jakie złudnie przypominały ludzi, a jak powia­dała Teosia, skamieniałych weselników, którzy zostali zaklęci przez złą kucharkę kiedy wracali z kościoła nazbyt wolno przez co obiad wesel­ny postawiony na stole wystygł. Pośród tych głazów wielkich był jeden szczególny pozwany Panną Żeniałą obok którego to złożyłam moją chusteczkę czerwoną, życzenie wypowiadając, tak jak niewiasty skła­dające tu swoje ślubne wianki, ażeby chłopiec, z którym życie swe zwiążę kochał i szanował mnie. Ledwiem to życzenie wypowiedziała i przykryła chusteczkę płaskim kamieniem usłyszałam raźne nawoły­wania nó le nó le muża muża, a kiedym się obejrzała zobaczyłam Ogrzechów Franka pędzącego krowy. Gdy i on mnie postrzegł przy­biegł w podskokach z rózgą w ręku i jął nią wywijać przede mną za­wzięcie, a gdym ze łzami w oczach zaczęła go prosić by oprzestał, odrzekł złośliwie śmiejąc się, że uczyni to tylko wtedy jak klęknę przed nim i przysięgnę, że nikomu o tym nie powiem. Zamierzałam krzyczeć co sił, lecz ogarnęła mnie jakaś dziwna niemoc z powodu jego groźne­go wzroku i owego zaciekłego kręcenia rózgą, która coraz bardziej przybliżała się do mojej twarzy, uklękłam więc i przysięgłam jak mi na­kazał. Ledwie odstąpił ode mnie zerwałam się z klęczek i zaczęłam uciekać jak tylko mogłam najszybciej, a Franek śmiał się tak przeraźli­wie, że głos jego przylgnął do mnie niczym rozwścieczone pszczoły, opuścił natomiast dopiero na progu naszego domu. Dziadek Mateusz, kiedy mnie zobaczył zgrzaną i z pobrudzoną sukienką krzyczał, że za­chowuję się jak dzikuska z puszczy wygnana, a nie jak córka Wid- Gwiazdowskich, z kolei babcia Hortensja przerażona moim wyglądem kazała położyć się na sofę i pierwej ochłonąć, a potem się przebrać i przyjść na śniadanie. Leżenie na sofie jednakowoż nie przyniosło mi ulgi albowiem pobudzona wyobraźnia jęła wirować przed oczami kosz­marnymi obrazkami z przeróżnymi grymasami Franka, niesamowicie piegowatego o bujnej kędzierzawej czuprynie i jastrzębich oczach. Wi­zerunki te towarzyszyły mi także przy śniadaniu, w milczącej obecności mamy i babci, które siedząc przy stole kiwały się równomiernie, jakby w takt jakiejś dziwnej muzyki. Mama co chwilę przykładała chusteczkę do opuchniętych i czerwonych oczu, babcia natomiast zapatrzona w ja­kiś nieznany punkt już to przebierała palcami już to składała ręce jak do modlitwy. Obie zachowywały się tak jakby mnie w ogóle nie było przy stole, jakbym nie jadła śniadania nie pochlipując cicho, sama nie

wiedząc czy z powodu ojca czy tego co dokonało się w mym ciele, czy też z powodu Franka, który mnie upokorzył i solennie wystraszył■ Tego dnia i w następne unikałam mamy i babci, a nawet Teosi, przesia­dując długie godziny albo w swoim pokoju, albo w ogrodzie w starej al­tance przeznaczonej do rozbiórki, albo też pod oknem pokoju, w którym leżał sparaliżowany tata marszcząc boleśnie czoło i szar­piąc lewą ręką koszulę na piersiach jakby mu oddechu brakowało czy też jakby chciał wydostać się z własnego ciała niemocy. Jedyną towarzysz­ką mojej samotności była szmaciana lalka Paulina, którą to zakurzoną i wyblakłą wygrzebałam z kufra wespół z dawnymi marzeniami o ba­jecznym świecie kolorowym jak nasz ogród, pachnącym jak bukiety kwiatów, beztroskim jak zabawy z Teosią, radosnym jak wiosenny po­ranek rozbrzmiewający śpiewem ptaków. Jednakowoż przyszedł dzień, gdy i ten świat wymyślony rozprysł się jak bańka mydlana za sprawą wszędobylskiego Franka, który odnalazł mnie w tej starej altance i ni­czym dzikus wyrwał mi z rąk Paulinę, rozerwał jej płóciany brzuch pat­rząc z nieukrywanym zdziwieniem na sypiące się wióry. A gdy z krzy­kiem i wielką pasją zaczęłam okładać go rękami i kopać, śmiał się i pisz­czał rozbawiony jakby sprawiało mu to wielką przyjemność, a nie ból. W pewnej chwili zamarł szeroko wybałuszając oczy i płochliwie rzucił się do ucieczki, pozostawiając u mych nóg zniszczoną Paulinę. Miał za­iste instynkt dzikiego zwierza, bo tuż po jego zniknięciu pojawił się w altance Boleś z niepokojem na twarzy i wielkim kijem w ręku. Co się tutaj stało, spytał wybałuszywszy na mnie swoje wypłowiałe oczy, a ja w tej chwili kucnęłam przykrywając sukienką zmaltretowaną Paulinę i ledwiem wykrztusiła, tu nic Bolesiu to chyba za ogrodem ktoś krzy­czał. Pokiwał głową jakby przytakując moim słowom, a jednak znać by­ło po nim, ż.e nie dowierzał mi, nie pytał jednak już o nic, z całą mocą uścisnął kij i odszedł w milczeniu. Od tego czasu odnosił się do mnie z niejakim chłodem, niechętnie odzywał się, gdym o coś pytała lub też próbowała nakłonić do rozmowy. Paulinę po tym wydarzeniu pocho­wałam za altanką, usypując mogiłkę, kładąc na niej krzyżyk różańco­wy, stary, znaleziony niegdyś na dnie babcinej skrzyni, pod jej białą su­kienką od przyjęcia do pierwszej komunii świętej. Jeszcze tego samego dnia pod wieczór, gdym sposobiła się do spania, z dręczącym mnie smutkiem po stracie Pauliny i kolejnymi upokorzeniami doznanymi od Franka dom nasz niespodziewanie ożył hałaśliwym i radosnym głosem cioci Melanii Donimirskiej. Tymczasem gdy wuj Anastazy udał się na kurację do wód, ciocia Melania nie chcąc przeżywać świąt Wielkiej No­cy w Warszawie, przyjechała do nas do Floranowa, jak to zwykle ona przywożąc ze sobą przeróżne pakunki, których główną zawartość sta­nowiły wymyślne kreacje, sukienki zwiewne i błyszczące, kłujące w oczy ekstrawagancją w towarzystwie koronek i ciężkiego płótna obowiązu­jących w naszym domu. Nawet wiadomość o nieszczęściu ojca nie spe­

szyła jej wcale, witając się z nami, z właściwą sobie brawurą, zacho­wując błysk w oczach wzdychała przeciągliwie między jednym a dru­gim pocałunkiem, to pytała mamę o świąteczne przygotowania, to nie czekając odpowiedzi jęła podziwiać zdrowy wygląd dziadka Mateusza. Widząc zaś mnie nieśmiało schodzącą po schodach w rozpuszczonych włosach, bom przed spaniem jak zawsze je rozczesywała, rozłożyła rę­ce i krzyknęła radośnie piskliwym głosikiem, jakżeś urosła, piękna dziewczyno, czas ci już kawalerów wypatrywać. Mama zakłopotana ty­mi słowami zganiła ją szepcząc, Melu dajże spokój, lecz ona ani myśla­ła słuchać mamy i powtarzała rozgorączkowana, toż to już panna na wydaniu, czego chcesz Marynko, a gdym zbliżyła się do niej, uścisnęła mnie mocno, całując to w czoło, to w oba policzki, pozostawiając ocza­rowaną mdłym zapachem szminki i lawendy, którą mama jak i też inne pachnidła używała tylko od wielkiego święta. Gdym wracała do siebie, poganiana surowymi spojrzeniami mamy i babci Hortensji, ciocia Me­lania krzyknęła za mną, Antosiu czekaj mnie, poproszę mamę by mnie u ciebie ulokowała, raźniej mi będzie z tobą. Leżąc w łóżku to drzema­łam to budziłam się, a kiedy wreszcie otworzyły się drzwi do pokoju przez niedomknięte powieki postrzegłam, że mama weszła z pościelą, by przysposobić spanie dla cioci. Stojące pod oknem łóżko gościnne po raz ostatni używano gdym przyjmowana była do pierwszej komunii świętej, bo wtedy to właśnie tyle do nas gości zawitało, że i w moim po­koju nocowali. Musiałam po raz kolejny zdrzemnąć się, bo gdy z lekka otworzyłam oczy zamiast mamy ujrzałam ciocię Melanię w różowej nocnej koszuli rozczesującą włosy i nucącą jakąś żwawą piosenkę. Wtem odwróciła się w moją stronę i powiedziała śmiejąc się, przecież widzę, że nie śpisz, nie umiesz udawać, byłam pewna, że będziesz cze­kać aż przyjdę. Po tych słowach zapragnęłam nie otwierać oczu, uda­wać do końca nie poruszać się, mimo że na całym ciele poczułam nie­przyjemne łaskotanie, co ona sobie myśli, wielka pani ze stolicy zarozu­miała dlaczego miałabym na nią czekać, a jednak otworzyłam oczy i w milczeniu czekałam na jej dalsze słowa. Na jej twarzy nie było już tej dotychczasowej wesołości i komicznych grymasów, przysiadła po­woli na brzegu mojego łóżka i pokiwała smutno głową, ty się Antosiu tu zmarnujesz, musisz wyrwać się stąd, przecież ty na tym pustkowiu ży­jesz jak stworzonko w norze ciemnej, powiedziałam już o tym twojej mamie, a ona słuchała jakby wariatka mówiła, to ty sama musisz wal­czyć o swoje szczęście, wręcz zażądaj by wysłali cię do Kościerza na na­ukę do sióstr urszulanek, bo tam chociaż trochę świata poznasz, wierzaj mi Antosiu. Słuchałam oszołomiona, serce mi biło gwałtownie, ale nadal milczałam co ciocia przyjęła za niechęć do niej, nie chcesz rozmawiać ze mną, bo pewnie ty też uważasz mnie za wariatkę, tę, która wtrąca się do twojego życia, powiedziała rozżalona kładąc się do łóżka. A prze­cież to nie tak było, chciałam coś powiedzieć lecz jej słowa spadły na

mnie tak nagle, te bałam się własnego głosu, tego co powiem. Jeszcze niedawno zachowywała się tak beztrosko i wesoło, ie to jej poważne ka­zanie wydało mi się czymś zupełnie niewiarygodnym, a poza tym nie byłam pewna czy chcę jakichkolwiek zmian w moim życiu, doprawdy nie wiedziałam co powiedzieć. Ciocia Melania zgasiła nocną lampkę i rzekła, dobranoc Antosiu, a ja odpowiedziałam jej szeptem, dobranoc, i nastała cisza nieledwie przerywana naszymi oddechami, które prze­szły niepostrzeżenie w sen. Nazajutrz ciocia Melania zachowywała się znów jak zawsze, ustawicznie roześmiana pomagała mamie i babci w przygotowaniach do świąt, przy obiedzie opowiedziała kilka dowci­pów, a po południu wybrała się ze mną na spacer na łąki i do wierzbo­wego gaju, skąd wróciłyśmy z naręczami bazi, które potem wkładaliśmy do wazonów i rozstawiałyśmy po pokojach. W domu wtenczas zrobiło się weselej i jaśniej, zapachniało surowym powietrzem, wiosennym po­wiewem nieśmiało kwitnących łąk. Wczesnym rankiem w niedzielę Bo- leś wiózł nas bryczką na rezurekcję do kościoła w Wełnie, ja i ciocia Me­lania siedziałyśmy tyłem do woźnicy, a babcia i dziadek naprzeciw nas opatuleni grubymi kocami. Kiedy minęliśmy Floranowskie Pustki ni stąd ni zowąd zza kołyszącymi się równomiernie głowami dziadków pojawiła się roześmiana gęba Ogrzechów Franka. Uwieszony tylnej części powozu stroił błazeńskie miny i przewracał oczami, co ciocię Me­lanię przyprawiało o histeryczny chichot, a dziadkowie nie znając powo­du ciociniego śmiechu przybrali zgorszone miny i zerkali na siebie po­rozumiewawczo jakby mówili, że jej wybryk jest obrazą świętego dnia zmartwychwstania Chrystusa. Zaniepokojony tym śmiechem Boleś, mi­mo że to nie było w jego zwyczaju, obejrzał się i oczywiście natychmiast dostrzegł Franka, zaraz też szarpnął za lejce i zatrzymał gwałtownie ko­nie. Najpierw ja, a potem ciocia Melania uderzyłyśmy głowami w koc okrywający dziadków i niemal w tej samej chwili rozległo się trzaska­nie Bolesiowego bata, babcia przerażona krzyknęła, Jezusmaria, a dzia­dek Mateusz zaklął, na paralusza, co się stało. Zasłoniłam usta pow­strzymując się przed krzykiem a jednocześnie to cieszyłam się to drża­łam z przerażenia widząc jak Boleś okłada klęczącego na ziemi Fran­ka, który jednak nie wydobył nawet z siebie jęku, a przecież musiało go bardzo boleć. Dziadek Mateusz gdy wreszcie podniósł się z siedzenia

i zobaczył tę straszną scenę, wyciągnął rękę niczym treser lwów i zawo­łał, co robisz, co robisz, daj pokój szalony człowieku, tedy Boleś natych­miast, lecz widać było, że z niechęcią, przestał bić i odszedł od Franka, a ten powoli podniósł się z klęczek i zaczął rozcierać obolałe miejsca na rękach, dotykać ostrożnie głowy, jakby obawiał się znaleźć tam krwa­wiącą ranę. Dziadek mruknął do Bolesia kilka nieprzyjaznych stów, które miały znaczyć, że jeszcze z nim solennie porozmawia i przywołał Franka, chodź no tutaj chłopcze, po czym usiadł sapiąc obok babci

i niezręcznie jął okrywać się kocem, kiedy zaś Franek podszedł do

bryczki, blady i z zawieszoną głową, dziadek odchrząknął groźnie

i rzekł, pewnieś się wozu wieszał co, i nie czekając na odpowiedź łagodniej dodał, usiądź obok Bolesia, podwieziemy cię. Franek obciągnął obcisły mundurek, który nosił tylko w niedzielę i święta, nieśmiało wdrapał się na kozioł, na który z drugiej strony już sadowił się pomrukując Boleś, a po chwili ryknął gwałtownie na konie i znowu rzuciło nami tak nie­mal jak wtedy, gdy zatrzymał bryczkę. Dziadek pokręcił wąsem, ale nic nie powiedział, babcia zerknęła z niepokojem na surową twarz męża jakby obawiała się, te wybuchnie niepohamowaną złością, ciocia nato­miast zrzuciwszy dotychczasowe zdziwienie przemieszane z przeraże­niem, westchnęła niczym pensjonarka, och co za niesamowita przygo­da, i przytuliła mnie mocno do siebie. Przed wejściem do kościoła dzia­dek wziął Franka za rękę, odszedł z nim parę kroków i mówił coś ko­łysząc głową, a potem poklepał go parę razy po ramieniu i pop­chnął w kierunku kościelnych drzwi. Gdyśmy ulokowali się w naszej ławce obok głównej nawy, ja najpierw odmówiłam ranny pacierz, a po­tem jak to zwykle w kościele pogrążyłam się w myślach, jednocześnie jakąś swoją inną częścią uczestniczyłam w mszalnym ceremoniale, głośno modląc się i śpiewając. Pod koniec mszy spojrzałam na figurę Chrystusa Zmartwychwstałego i wydawało mi się, ze jest ona nie z lipo­wego drewna, lecz z owego dziwnego ciała, które przenika mury. Ta nie­realność chwili wyzwoliła we mnie pragnienie jakiego doznał Tomasz w Wieczerniku i to pragnienie pchało mnie w stronę prezbiterium, gdzie owa figura stała, ale było to choćby i z tej przyczyny niemożliwe, te siedząc ściśnięta między babcią Hortensją a ciocią Melanią nie mogłam nawet zbytnio się poruszyć. Franek stał pewnie gdzieś pod chórem, mię­dzy głośno śpiewającymi mężczyznami i trawił ból po razach Bolesio- wego batoga, myślałam też, że stał tam i wzniecał w sobie nienawiść do naszego woźnicy, ale gdym go ujrzała idącego do komunii zdziwiłam się i odrzuciłam tę myśl, czyż może bowiem nienawidzić ten, co przyj­muje Chrystusa Pana. W pewnej chwili ku jeszcze większemu mojemu zdziwieniu odwrócił lekko głowę, uśmiechnął się do mnie, a potem kie­dy już przyjął komunię podszedł do figury Zmartwychwstałego Chry­stusa i dotknął ją wskazującym palcem, jak małe dziecko ciekawe nie­znajomego przedmiotu. Przestraszona przeżegnałam się i zadrżałam, co dostrzegła ciocia Melania, przytuliła i uchwyciła moją dłoń, zimno ci, spytała szeptem, chyba masz gorączkę, nie nie nic mi nie jest, odpo­wiedziałam równie cicho schylając głowę, by ciocia nie ujrzała mej twa­rzy. Zdarzenie z figurą Chrystusa Zmartwychwstałego nosiłam w sobie całe pierwsze święto, przy śniadaniu, na spacerze z ciocią Melanią i bab­cią Hortensją wokół sadu, przy obiedzie po raz pierwszy wspólnie z oj­cem, którego mama karmiła jak dziecko, a on wyrywał się jakby nie mógł się pogodzić z tą nową upokarzającą sytuacją, zdarzenie to na­chodziło mnie też przy herbacie na ganku i w czasie zabawy w cichą

nockę, gdy do znudzenia rozbrzmiewały stówa, jest domek do sprzeda­nia, jest, jest domek do sprzedania, jest. Takie podczas wieczerzy, na którą przybyli doktor Zaborowski i proboszcz Augustyn Baj-Czarliń- ski, powiadający po kilku kieliszkach jałowcowej wódki, ze kiedy się urodził baby wróżyły mu, ze będzie organistą, a on jak na złość księ­dzem ostał. Miałam tez owo wydarzenie z figurą w myślach kąpiąc się jak zawsze w drugie święto w wodzie przyniesionej przez Teosię z Bia­łej Strużki albowiem woda zdrojowa w ten dzień ma moc oczyszcza­jącą, przydającą zdrowia i urody. / też przyszło to na mnie we śnie, gdym ujrzała wnętrze naszego kościoła, tym razem puste, a w miejscu Chrystusa Zmartwychwstałego, o Boże, stał Franek cały jaśniejący o ka­miennej białej twarzy i z kryształowymi łzami zastygłymi na policz­kach. Ta jasność bijąca od niego była jakaś zimna i nieprzyjemna, ogar­niała me ciało coraz większym bólem, drętwiały mi nogi, jakby ściskały je chropowate ostre kawałeczki lodu i nagle zrozumiałam, że to tylko sen i że muszę się obudzić, a gdym ku reszcie uniosła ciężkie niczym z ołowiu powieki znowu ujrzałam Franka, lecz śmiejącego się i pokrzy­kującego, degu, degu, płe dwa jaja, a chto nie dó tegłe praja. Trzymał w ręku jałowcową rózgę i na przemian smagał nią to mnie, to ciocię Me­lanię, odsłaniał pierzyny i bił po nogach nie zważając na nasze piski do łez, wołanie o pomoc, błaganie o litość. W końcu rozhisteryzowana cio­cia Melania pochwyciła zagłówek i z całą mocą rzuciła we Franka, gdy wtem wyrósł przed nią trzymający się za boki dziadek Mateusz. Franek skrył się za nim i jął śpiewać o pożytkach wielkanocnego dyngowania, ciocia stanęła przed dziadkiem Mateuszem zgarbiona, w nocnej koszu­li, wyglądała doprawdy żałośnie i takież wyrzuciła z siebie słowa, jak można pozwolić na barbarzyńskie wybryki tego pętaka. Taki tu zwy­czaj, że w poniedziałkowe święto chłopcy biją, dyngują panny i niewia­sty, odrzekł dziadek spokojnie, a potem powiedział do Franka, idź do kuchni, do Teosi i przekaż jej żeby ci parę jaj dała, jak żeś gadał, no i ka­wał wędzonego dołożyła. Bóg zapłać, podziękował łobuzersko poma­chawszy jałowcową rózgą i znikł, mnie zaś nogi piekły, jakby ktoś skórę z nich ściągnął, ciocię tak samo albo i bardziej, bo usiadła ociężale na łóżku i jęcząc gładziła ostrożnie poczerwienione łydki. Wedle cywilizo­wanego zwyczaju, rzekła, kobiety kropi się acz z umiarem wodą pa­chnącą, a to okładanie rózgą uf uf uf to jakiś brutalny zwyczaj pogań­ski. Dziadek Mateusz uniósł brwi uśmiechnął się z wyraźną satysfakcją, jaki jest taki jest, powiedział, ale ciało po nim zdrowsze, bo gnuśna krew żwawiej w żyłach krąży. Też coś, jęknęła ciocia, kiedy dziadek był już poszedł, a potem dodała z rezygnacją i złością, gdzież mi się z takimi nogami pokazywać, czerwone jakby je kto wrzątkiem oblał, jak u dziewki, co boso za bydłem gania. Ciocia najwyraźniej obrażona na całe Floranowo ani już ze mną nie miała przyjemności rozmawiać, ani serdeczności okazywać, ale i też od innych domowników odwróciła się,

a gdy już przyszło jej być na posiłkach, oschłe rzucała słowa. Wyjecha­ła wczesnym rankiem we wtorek, mówiąc przy pożegnaniu dziadkowi, że te nasze strony to jednakowoż niezrozumiały dziki kraj, do którego ona nie jest w stanie się przyzwyczaić, a już polubić go bynajmniej nie może i nie chce, dziadek natomiast był bardzo rad, że opuściła nasz dom, jak się wyraził, ta napuszona gęś warszawska.

4.

Spotkanie z naczelnym „Echa Gdańska” było bardzo krótkie. Mały mężczyzna o maślanych oczach i obwisłych policzkach przyjął Albina w pokoju zawalonym stertami gazet. Mówił cicho ledwie otwie­rając usta. Powtórzył propozycję Nadolnego, ale jednocześnie dał do zrozumienia, że nie tyle chodzi mu o teksty do gazety, lecz o cotygo­dniowe „raporciki”, które trafiałyby bezpośrednio na jego biurko. Białk tylko przez moment pomyślał, że powinien facetowi powiedzieć wprost, co o tym wszystkim sądzi i trzasnąć drzwiami, ale wnet poddał się dobrze znanej sobie lekkomyślności, a jednocześnie ciekawości — jakoś to będzie, a może będzie interesująco.

Niczym robot podążył za Małygą do sąsiedniego pokoju, gdzie zo­stał przedstawiony Jackowi Skarbczykowi, jak się wkrótce domyślił, szefowi działu kulturalnego. Skarbczyk mówił szybko i niewyraźnie, co chwilę spoglądając na Małygę przez grube szkła okularów, jakby w obawie, że powie nie to co powinien. Poinformował, że w dziale, po­za nim, pracują jeszcze trzy inne osoby.

Barbara Jończyk najczęściej pisze o wydarzeniach teatralnych, Antoni Lawenda bywa na wernisażach, wśród artystów plastyków, Jan Powolny, najstarszy z redaktorów, jest trochę takim wolnym strzelcem, potrafi napisać o każdej sprawie dotyczącej kultury, a pan ma być na­szym specjalistą od kaszubszczyzny...

To się jeszcze okaże — wtrącił Małyga.

No tak, oczywiście — zmieszał się Skarbczyk nerwowo zacze- sując za uszy tłuste, długie włosy.

Macie na początek jakieś szczególne zadanie dla naszego nowe­go redaktora? — spytał naczelny patrząc surowym wzrokiem na Skarbczyka.

Proszę sobie wyobrazić, że akurat mam — próbował żartować lekko roztrzęsionym głosem szef działu kultury. — W miejscowości So­wie Bagna odbędzie się konferencja pisarzy kaszubskich. Chciałem sam pojechać na to spotkanie, ale skoro pan będzie zajmował się tymi sprawami to może pojedziemy razem?

4 — Żółty kamień

Tak, chętnie — bąknął Albin.

Ale kaszubskiego pan pewnie nie zna? — Jacek uśmiechnął się z wyraźną satysfakcją.

Niestety nie — skłamał bez zająknięcia Białk.

To nic. Co prawda Kaszubą nie jestem, ale trochę ich mowę znam, bo w dzieciństwie bywałem na wakacjach w kaszubskiej wsi. Bę­dę służył panu jako tłumacz.

Zostawiam was, dogadajcie szczegóły — powiedział nagle Mały- ga i wyszedł z pokoju. Gdy zamknął za sobą drzwi Skarbczyk cicho westchnął z wyraźną ulgą i nerwowo zapalił papierosa.

Szef musi być, ale lepiej jak go nie ma — cicho roześmiał się i po chwili dodał: — Skoro mamy razem pracować to może mówmy sobie po imieniu?

Jestem za, na imię mi Marek.

A ja jestem Jacek. Sprawę opijemy przy najbliższej okazji — za­rechotał. — I mam od razu jeszcze jedną propozycję — klepnął Biał­ka silnie w ramię. — Zmywajmy się stąd, co?

Gdzie?

Na przykład do Starej Winiarni. Uwierz mi, stary, to naprawdę przyzwoite miejsce.

No to nie mam nic przeciwko temu.

Niemal wybiegli przed gmach redakcji.

Uważaj jak idziesz! — w tej samej chwili, gdy Albin poczuł na barku gwałtowne szarpnięcie minęła przed nim olbrzymia bryła samo­chodu ciężarowego. Jacek trzymał go blisko siebie, wykrzykując do ucha siarczyste przekleństwa, a potem, kiedy już przeszli na drugą stro­nę ulicy, popchnął go lekko przed siebie i roześmiał się ponuro: — Był­byś zamyślił się na śmierć.

Byłbym — mruknął Białk klepiąc się po drżących i dziwnie sła­bych nogach. W milczeniu minęli kościół św. Katarzyny i Mały Młyn. Dopiero tuż przed Starą Winiarnią Białk dowcipnie mruknął, że idą jak na skazanie.

A może nie? — ripostował Skarbczyk.

W mrocznej, zadymionej winiarni zamówili butelkę półwytrawnego wina. Usadowiwszy się wygodnie przy barze zaczęli jednocześnie przyglądać się ciemnowłosej, pięknej barmance. Pijąc wino głośno

i prowokacyjnie rozmawiali o jej wdziękach.

Ta pani wygląda, jakby pochodziła z Hiszpanii, ma południowy typ urody — mówił Albin.

Mało powiedziane, to ognista dziewczyna.

Barmanka zatrzymała się i spojrzała na nich jak na chłopców plecących koszałki opałki. Uśmiechnęła się i postukała palcem znacząco w czoło.

Widzisz, pani zachęca nas do dialogu — parsknął Skarbczyk. Al­

bin zamierzał dodać coś śmiesznego, gdy między nim a Jackiem ujrzał głowę nieznajomego z knajpki „Omega”.

Ludzie, opamiętajmy się — mężczyzna zaczął mówić przyciszo­nym, rozgorączkowanym głosem — życie na ziemi jest jakimś niezwyk­łym darem Niebios, istnienie jako takie jest przedziwnym zjawiskiem, możemy się nim upajać, zgłębiać, doświadczać jego wielu barw i odcie­ni, a my wciąż pozostajemy na etapie zdobywców terytoriów, zniewa­lania jedni drugich, niszczenia i zabijania.

Kiedy mężczyzna znikł, Jacek Skarbczyk spojrzał wybałuszonymi oczami na Albina.

Wariat czy prorok?

Trudno powiedzieć — w pierwszej chwili chciał wyznać, że już dwukrotnie zetknął się z tym człowiekiem, ale rozmyślił się. To wyzna­nie, pomyślał, mogłoby sprowokować Skarbczyka do zadawania kłopot­liwych pytań.

Jacek ciężko westchnął. Zaczął niespokojnie kołysać głową. Marek intrygował go. Od początku znajomości czuł, że człowiek ten nie jest sobą. Pracę w „Echu” dostał dzięki znajomości z jakąś ważną szychą w komitetcie wojewódzkim partii. Napomknął o tym szef, ale nie zdra­dził tej osoby z komitetu. Skarbczyk zerknął na twarz Marka. Wydawa­ło się, że rysuje się na niej jakiś wyraz czujności i podenerwowania.

Coś tu dziś zimno, wypijmy — powiedział Jacek by przerwać mil­czenie.

Wypijmy — powtórzył Białk. — Ale nie jest mi zimno.

Często tu bywam, to prawie mój dom — Skarbczyk przechylił niemal całą zawartość lampki i przetarł dłonią usta. Zaraz potem kiwnął głową, by Albin spojrzał w lustro za rzędami regałów z butelka­mi wina. — Widzisz te dwie pod oknem? Znam je. To Ela i Maryla. Na­wet tańczyłem z nimi. Kiedyś z takim poetą Kostkiem byliśmy w „Ma­rysieńce”, a one wtedy, w białą środę i jego, i mnie poprosiły do tańca. Potem Kostek, już zalany jak beton, wysupłał ostatnie grosze i postawił kolację. Jak zjedliśmy poprosił tę wysoką Elę do tańca. Próbował tulić głowę do jej piersi, a ona ciągle się odsuwała. „Nie bądź taka, jęczał, ża­łujesz mi lewego cycuszka.” Kostek był napalony. Myślał, że jak posta­wił kolację, to dziewczyny dadzą namówić się na łóżko. Pomylił się jed­nak. Wykapowały co się święci. Mówiły, że mają w pobliżu koleżankę, która może mieć wolną chatę. Obiecały, że pójdą tam, załatwią co trze­ba i wrócą za dziesięć minut, ale już się nie pokazały. Gdy minęło dzie­sięć minut Kostek coraz bardziej się denerwował. Musiałem go trzy­mać za łapy, bo chciał pięściami walić o stolik. „Cipy jedne, mówił, wy- kantowały nas. Nażarły się i uciekły”. W pewnej chwili podszedł do na­szego stolika jakiś nieznajomy, jąkała, i zaczął nawijać, że nie warto się denerwować, bo już wielu innym te dziewczyny wymknęły się z rąk. „To taki specjalny rodzaj lasek. Na te rzeczy nie dadzą się naciągnąć.

One tu przyjeżdżają ze wsi, żeby poznać chłopaków, za których mogły­by wyjść za mąż. Pościelowe sprawy ich na razie nie interesują. Wiem coś na ten temat” — powiedział i zniknął jak ten, co był tu przed chwilą.

Skarbczyk chciał podejść do dziewczyn i przypomnieć im spotkanie w „Marysieńce”, powiedzieć co o nich myśli. Już uniósł się znad siedze­nia, szarpnął Albina za ramię. Białk poczuł jakby znalazł się nagle pod gorącym prysznicem. Nie wiadomo dlaczego przyszło mu do głowy, że mogłyby być z jakiejś wsi w okolicach Główczyka, że znają go, że zos­tanie zdekonspirowany. Zaczął także panicznie bać się własnej reakcji, gdyby Skarbczyk postanowił ośmieszyć ich sposób bycia, ukrywanie wiejskiego pochodzenia.

Nie — odsunął rękę Jacka. — Przeżyłem dziś tyle wrażeń, że już mam dosyć. Dajmy sobie z nimi spokój, może innym razem.

Jeszcze przez jakiś czas prowadzili rozmowę o mało znaczących sprawach. Kiedy wyszli z winiarni Albin zapragnął jak najszybciej zna­leźć się na Oruni. Zatrzymał taksówkę. W czasie jazdy przypomniał so­bie o pamiętniku sąsiadki Walerii Bisy. Skojarzył mu się z niespodzia­nie otrzymanym listem, który chce się jak najszybciej otworzyć i prze­czytać.

Ciocia Melania wyjechała z Floranowa jednakowoż nie minął mie­siąc, gdy któregoś dnia przyszedł drogą z Wełna wysoki pan o szlachet­nych rysach twarzy, z czarną walizką i takimż parasolem, w jego stroju natomiast widoczne było pewne zaniedbanie jakie znać u wagabundów, ludzi niespokojnych. We mnie wtenczas wzbudził nieufność albowiem kiedy ujrzał przy bramie kulawego Jana pozdrowił go słowami, dzień dobry, a nie jak wszyscy mówili, niech będzie pochwalony Jezus Chrystus albo szczęść Boże. Dalszych jego słów nie słyszałam gdyż stałam przy klombach jakieś pięćdziesiąt kroków dalej przy pięknie rozkwitłych marzebiankach, ale domyśliłam się, że pytał o coś Jana, a chwilę potem ruszył w stronę domu. Gdyśmy z Teosią szykowały stół do obiadu sie­dział na sofie ze stryjem Bazylim i bardzo gestykulując opowiadał

o drogocennych skarbach, które kryje w swojej mowie lud kaszubski, te klejnoty, kamienie szlachetne są tuż niedaleko was, mówił patetycznie, trzeba tylko dostrzec je, podnieść i oczyścić z pyłu lekceważenia, pogar­dy nawet, dostrzec w nich zaklęte piękno, jak wróżą wszelkie znaki na niebie i ziemi, piękno które ginie, skazane jest na zagładę. Stryj ro­ześmiał się, co też powiadasz, przecież mówi się, że nigdy do zguby nie przyjdą Kaszubi, a więc ich mowa trwać będzie póki oni nie zginą, tacy Gburczynowie z Floranowskich Pustek na ten przykład dziewięcioro dzieci napłodzili, więc jakże oni mogliby wyginąć. To są słowa zaklęcia, teoryje, wtrącił przyjezdny, mowa kaszubska bowiem pozostawiona jest tylko ludowi, żyje w chłopskich chatach, a milczy w urzędach wszela­

kich i kościołach, lecz i czas może przyjść taki, że i w izbach zamilknie, bo już nie będą jej potrzebować. Dosyć już tych uczonych wykładów, bezczelnie klasnął w dłonie stryj, czas nam do obiadu siadać, pochwy­cił za rękę nieznajomego i prowadził do stołu, na który Teosia właśnie wazę z gorącą zupą postawiła. Za nią weszli do pokoju babcia i dzia­dek, przez chwilę stali niezdecydowani, nie wiedząc jak zachować się wobec nieznajomego, podobnie jak mama, która przyszła z kuchni jed­nakowoż dziaclek rozładował tę niezręczną sytuację głośną modlitwą, do której przyłączyli się wszyscy oprócz stryja Bazylego. I on stał nadal gdyśmy usiedli i jął mówić, przyjechał dziś do nas mój stary przyjaciel, uczony, ludoznawca, jak o sobie powiada, pan Adam Korzeń z Pozna­nia, proszę wszystkich by służyli mu pomocą jeśli jej zapragnie. Po tym kurtuazyjnym wstępie przedstawił panu Korzeniowi wszystkich po ko­lei, plątał mu się przy tym niebywale język, bo prawdopodobnie po­strzegł, że głupio postąpił nie uczyniwszy tej prezentacji wcześniej. Naj­bardziej swobodnie zachowywał się sam pan Korzeń, który jakby nic się nie stało jął wyjaśniać, że do Floranowa przyjechał z zamiarem takim, by w miarę możliwości spisać jak najwięcej słów kaszubskich, obrzę­dów i wierzeń, i co tylko w duszy owego ludu się kryje. W najbliższej okolicy, wtrąciła nieśmiało mama, niewielu ludzi mieszka, we Flora- nowskich Pustkach ledwie pięć rodzin. Zapomniałaś serdeńko o Cham- rotce, przerwała jej babcia Hortensja, sama mieszka i jest niespełna ro­zumu, ale przecie należy do tego ludu, ja bym powiedziała, że jak Chamrotka się rozgada, to takie słowa starodawne kaszubskie wypo­wiada, których inni ludzie tu już nie używają. Zaciekawiony informacją pan Korzeń wyciągnął z kieszeni marynarki notes i jął w nim szybko zapisywać trzymając go tuż przed oczami, a końcem ołówka trącając co chwilę pomarszczone czoło. Wspaniała wiadomość, wspaniała, zachwy­cał się i kiedy włożył notes z powrotem do kieszeni powiedział do ma­my, pani zdaje się nie dokończyła. Ach to głupstwo, rzekła cicho, chcia­łam tylko powiedzieć, że poza Floranowskimi Pustkami mamy tu też Komory i wieś parafialną Wełno, tyle że do niej prawie sześć kilomet­rów, więc może Boleś by podwoził. Och nie trzeba, Adam Korzeń pod­niósł majestatycznie rękę, przyszedłem pieszo z Wełna i mogę powie­dzieć, że takie odległości mi niestraszne, lubię chodzić, wędrować, dla mnie to rozkosz sama. Potem gdyśmy już obiad zjedli pan Korzeń west­chnął radośnie, takie smakołyki, zupa owocowa, brzadowa jak ją nazy­wacie, kaczka duszona z owocami i na deser ryż ze śliwkami, umarłego by na nogi postawiły, już nawet ani krzty zmęczenia nie czuję i chętnie wybrałbym się na pierwszy rekonesans, powiedział zacierając ręce, Ba­zyli jak wiem do spacerów nieskory, ale obiecał, że w pierwszych wę­drówkach będzie mi towarzyszył. Stryj Bazyli ni to uśmiechnął się ni to mruknął, a dziadek Mateusz zapalając z namaszczeniem cygaro odez­wał się zza kłębów gęstego i aromatycznego dymu, ja bym poszedł z wa­

mi, ale nogi mi odmawiają posłuszeństwa, Antosia natomiast, jeśli pan Korzeń nie miałby nic przeciw temu, mogłaby pójść. Usłyszawszy swo­je imię zadrżałam jakbym ducha w ciemnym pokoju zobaczyła, a ma­ma przeraziła się, Antosia czyi jej wypada. Wypada wypada, uspokoił ją dziadek, majątkiem będzie zawiadywać, zanim w prowadzeniu ra­chunków gospodarskich wprawę zdobędzie, winna ludz.i tutejszych i najbliższą okolicę solennie poznać. Dziadek wypalił cygaro, ja przy­szykowałam się do drogi założywszy bordową sukienkę i botki z gru­bej skóry, wkrótce ruszyliśmy na tę wędrówkę, mama i dziadkowie na ganku, a także kulawy Jan przy furtce przypatrywali się nam zasła­niając oczy przed jaskrawymi promieniami wiosennego słońca. W dro­dze pan Korzeń niespodziewanie zagadnął stryja, powiedz mi Bazyli, a czyż wy nie liczycie się do Kaszubów, przecież mieszkacie tu od wie­ków i nazwisko nosicie tutejsze kaszubskie. Stryj poczerwieniał i stuknął laską o ziemię, Polacy, Pomorzanie jesteśmy, a nie Kaszubi, toż już kiedyś ci to mówiłem i nie będę do tego wracać. Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu, gdy pan Korzeń ponownie odezwał się, ale tak jak­by do siebie, ja to rozumiem tak, Pomorzanie to ci, którzy tu mieszkają, lecz po kaszubskii już nie mówią, a ich status społeczny dość wysoko stoi, z Kaszubami zaś wiąże się mowa odrębna choć wyrastająca z pnia lechickiego, tak jak i polska, ale Kaszubów do niższej warstwy się kla­syfikuje, dlatego też utożsamianie się z nimi... Daj sobie pokój z tymi docinkami, przerwał mu stryj, w książce pisz jak ci się żywnie podoba, ale mówić mi o tym nie musisz, zawsze żeś miał dziwną skłonność do drażnienia ludzi. Szłam kilka kroków przed nimi, zrywałam co chwilę z przydrożnego pasma łąki mlecze i marzebianki, udając ie właśnie to mnie interesuje jednakowoż z całą wytężoną uwagą przysłuchiwałam się tej rozmowie. Gwałtowne ujadanie psów uprzytomniło nam, że zbli­żamy się do gospodarskich zagród, kiedy stanęliśmy na niewielkim wzniesieniu ujrzeliśmy w dolinie przypominającej nieckę do ugniatania ciasta chlebowego rozrzucone niczym kostki do gry zabudowania.

O jakież to wszystko piękne, zachwycał się pan Korzeń klaszcząc w dło­nie, to Komory, rzucił mrukliwie stryj Bazyli, a po chwili milczenia do­dał, i o cóż można wypytywać tych prostaczków. Pan Korzeń nic nie rzekł na ten wtręt stryja, zachowując się tak jakby nic nie słyszał, nie przestając się zachwycać pięknem widoku. W końcu westchnął i powie­dział, już czas by zabrać się do pracy, i ręką wskazał zagrodę, która, jak wkrótce poinformował stryj, należała do rodziny Kniwków. Na pie­niądzach śpią, a wygląda u nich, jakby byli ostatnimi biedakami, mówił stryj gdyśmy stanęli pod furtą ich obejścia. No cóż, rozłożył ręce pan Korzeń, więc chodźmy zobaczyć jak ci Kniwkowie żyją- Stryj Bazyli pierwszy wszedł do checzy nie pukając do drzwi, natomiast pan Korzeń zatrzymał się przed progiem i prosił mnie bym uczyniła to samo. Stryj miał prawdopodobnie przeprowadzić wstępną rozmowę z gospodarza­

mi, po chwili w drzwiach pokazała się jego ręka zachęcająca nas do wejścia. Przeszedłszy przez ciemną sień znaleźliśmy się w niewielkiej izbie z glinianą podłogą, wokół ścian na ławkach siedzieli domownicy, gospodarz, gospodyni oraz ich dzieci, trzech synów i jedna córka, oni wąsaci i łysiejący, ona z długim jasnym warkoczem lecz o twarzy już nie pierwszej młodości. Gospodyni rzekła po kaszubsku, te właśnie zjedli obiad i zamierzali drzemać, żeby się strawa dobrze w żołądku uletała, stryj chciał to przetłumaczyć panu Korzeniowi, lecz on kończąc zapiski w notesie powiedział, nie trzeba wszystko zrozumiałem. Jeśli można wiedzieć coście jedli na obiad, zwrócił się do gospodyni, a ona spojrza­ła na niego podejrzliwie i odrzekła z niechęcią, kartofle i siadłe mleko. Na pytanie co najczęściej jadają na śniadanie odpowiedziała, te kaszę, a na kolację kluski kartoflane, gdy zaś pan Korzeń spytał dlaczego nie mają w oknach firanek odparowała potokiem słów, te na firankach róż- ne choroby się wieszają. Pan Korzeń dawał do zrozumienia, te pytania kieruje do wszystkich domowników, ale i tak odpowiadała tylko gospo­dyni, gospodarz i dzieci milczeli. Kniwkowa nie ukrywała niechęci wo­bec nas przybyszów i też nie prosiła byśmy usiedli, gdy pan Korzeń za­dał jedno z kolejnych pytań o obuwie, odpowiedziała, że buty im nie są potrzebne, bo zimą chodzą w wełnianych skarpetkach i drewniakach, latem na bosaka, na jej twarzy jednakowoż pojawiło się wyraźne znie­cierpliwienie, a kiedy zmęczony staniem stryj Bazyli chcąc wyręczyć przyjaciela poprosił by na koniec opowiedziała jakąś powiastkę, rzekła uszczęśliwiona, czemu nie, i jęła mówić, raz pewien szlachcic zbrudził sobie palec gównem, oj co teraz będzie z tym palcem, zwrócił się zatros­kany do parobka, a ten powiedział spokojnie, niech waspan wyciągnie rękę i potrzyma, ja go zaraz utnę, tymczasem parobek wziął batog i z całej siły uderzył, uaaa, krzyknął szlachcic i włożył osrany palec pros­to w gębę. Gospodyni roześmiała się głośno, pan Korzeń zgubił się w swoich notatkach i prosił o powtórzenie końcówki powiastki oraz wyjaśnienie niektórych słów kaszubskich, stryj natomiast pobladł ze złości, chwycił mnie mocno za ramię i wyszedł poza chatę. Grubiańskie Żarty, powtarzał zaciskając zęby, to przekracza wszelkie granice przy­zwoitości i żeby tak coś mówić przy panience, cóż to za pomysł byś uczestniczyła w wyprawach do tych prostaków. Po chwili wyszedł z che­czy pan Korzeń i jeszcze coś kreśląc w notesie zapamiętale, spytał ze zdziwieniem, dlaczego wyszliście, przecież to wspaniała sprawa. Stryj trącił mnie lekko w bok, co miało znaczyć żebym milczała, natomiast sam powiedział, straszny tam zaduch, rozbolała mnie głowa, chciałbym już wracać do domu. Szkoda, stęknął żałośnie pan Korzeń i zaraz oży­wił się, jak chcecie to wracajcie, zostawcie mnie tutaj, sam trafię do majątku. No to zostań, mówił stryj, ale uważaj na psy i pamiętaj, że

o szóstej mamy wieczerzę. Pan Korzeń wyciągnął z kieszeni zegarek na łańcuszku i spojrzał na cyferblat przymykając jedno oko, o tak wrócę

przed szóstą, tymczasem stryj wskazał ręką na furtę i powiedział do mnie, no chodźmy, a potem już nic nie rzekł, gdy zaś przyszliśmy do do­mu zamknął się w swoim pokoju i tego dnia więcej się nie pokazał. Pod­niecony pierwszą wyprawą pan Korzeń nie pytał o stryja podczas kola­cji, bez przerwy natomiast mówił o Kniwkach. Wyobraźcie sobie moje drogie panie, mówił do mamy i babci Hortensji, że dzieci Kniwków ani myślą o żeniaczce, bo rodzice im wmówili, że małżeństwo tak czy ina­czej nie ma sensu, więc lepiej i oszczędniej żyć w bezżeństwie. Po kola­cji mama skinęła w moją stronę więc poszłam do swojego pokoju, pan Korzeń natomiast popijając słodkie wino z głogu dalej opowiadał

0 Kniwkach i ich dziwnym sposobie życia. Z samego rana w dniu trze­ciego maja świeciło słońce, a śpiew ptaków był tak radosny i wszech­obecny jakby nie z tego świata, dziadek, stryj i pan Korzeń stali na gan­ku i w oczekiwaniu na śniadanie wiedli teologiczne dysputy. Dziadek trzymając rękę nad czołem, wpatrując się w jasne bezchmurne niebo, mówił nieco zachrypniętym głosem, wszyscy jesteśmy dziećmi Pana Bo­ga i należymy do niego, czy tego chcemy czy nie, wtedy stryj mruknął, to znaczy, że jesteśmy jego niewolnikami albo wojownikami, dziadek wypuścił kłąb dymu z cygara, o nie skoro jesteśmy dziećmi to tyle samo znaczy co dziedzicami, a należymy do niego bo jesteśmy w nim a on w nas i wszędzie. Po śniadaniu pojechałam z mamą i dziadkami do Weł­na na uroczystą mszę świętą, nauczyciele przyprowadzili do kościoła dzieci ze szkoły, dziewczynki miały we włosach kolorowe wstążki, chłopcy ubrani byli w granatowe mundurki, w czasie kazania ksiądz proboszcz Baj-Czarliński wielokrotnie doniosłym głosem wymienił Najjaśniejszą Rzeczpospolitą. Po mszy świętej na placu przed kościo­łem zagrała orkiestra strażacka i zaczął się formować pochód, który miał udać się, jak to było w zwyczaju do Pomnika Powstańców stojące­go w pobliżu cmentarza, kiedy proboszcz jął nawoływać by dzieci, które należą do Krucjaty Eucharystycznej i Dziecięctwa Jezus stanęły przed Wojakami, kierownik szkoły Piórkowski podniósł rękę

1 krzyknął, proszę się nie ruszać, szkoła pójdzie razem, proboszcz słysząc to poczerwieniał ze złości i szybkim krokiem podszedł do kie­rownika, zaczął mu srodze wymachiwać pięścią przed oczami, nie sły­szałam jednakowoż co wykrzykiwał i co mówił kierownik, gdyż prze­chodząca na czoło pochodu orkiestra wszystko zagłuszyła. Stojący w grupie Strzelców wójt Znykal pilnie śledził całe zajście, ale najwy­raźniej nie miał zamiaru być rozjemcą zwaśnionych, którzy wkrótce ro­zeszli się, a dzieci pozostały w szkolnej grupie przy nauczycielach. Ksiądz proboszcz przyjechał do nas po wieczerzy i powiedział do bab­ci wzburzony, że Piórkowski być tutaj nie może, to wywrotowiec, który wpaja dzieciom zasady bolszewizmu, mówiąc im że w Rosji wcale nie jest tak źle, jak to opisują gazety.

Białk poczuł na sobie uważne spojrzenia osób siedzących w izbie wokół długiego stołu okrytego białym obrusem, z koszykiem czerwo­nych jabłek, glinianym talerzem z kawałkami drożdżówki, wazonem z zasuszonymi kwiatami. Właśnie wszedł tutaj ze Skarbczykiem, który powiedział, że są z gazety.

Az jakiej gazety panowie jesteście? — spytał barczysty mężczyz­na, który trzymał nad stołem białą filiżankę z kawą.

Z „Echa Gdańska” — powiedział Jacek wyciągając z kieszeni za­proszenie.

Broń Boże, nie chciałem panów legitymować — roześmiał się mężczyzna.—Tak tylko spytałem, z ciekawości. Proszę się rozgościć — pokazał na wolne krzesła — i częstować czym chata bogata.

To były ostatnie słowa wypowiedziane w tej izbie po polsku. Zebra­ni przy stole zaczęli rozmawiać po kaszubsku, kontynuując wcześniejszą dyskusję w tym języku. Co jakiś czas ktoś spojrzał się na gości z prasy, ale w ogóle mogło się zdawać, że zebrani o nich zapomnieli. Jacek na­chylał się do ucha Albina i szeptem streszczał treść rozmowy kaszub­skich pisarzy. Białk w pewnym momencie mocno potarł twarz dłonią, by Skarbczyk nie zorientował się, że walczy z wybuchem śmiechu. „Co by sobie pomyślał, gdyby dowiedział się, kto tak naprawdę zna ka­szubski”.

Spotkanie pisarzy poświęcona było współczesnej literaturze ka­szubskiej. Dyskusja głównie koncentrowała się wokół ortografii. Za­stanawiano się jakich znaków graficznych dodawać do liter, by ozna­czyć brzmienie niektórych bardzo specyficznych dla kaszubskiej mowy głosek i dwugłosek. Mimo że sami dyskutanci byli bardzo podnieceni tematem rozmowy, znużony tą debatą Jacek w pewnym momencie przestał służyć Albinowi jako tłumacz.

Z ulgą przyjął wiadomość o przerwie w obradach. Razem z innymi wyszli z chaty do ogrodu.

Ci ze Zjednoczenia Kaszubskiego tutaj często się zjeżdżają — Ja­cek Skarbczyk pociągnął Białka w stronę samotnie rosnącej gruszy. — W tych Sowich Bagnach urządzili sobie taką namiastkę arkadii. Z ogniem w oczach rozmawiają o jakiś znakach diakrytycznych, piją li­pową herbatę, żartują, jedzą drożdżówkę...

Ale chodzi im chyba o coś więcej? — spytał Albin z udawaną naiwnością. Skarbczyk nerwowo zmrużył powiekami i podrapał się po barku.

O ile dobrze to rozumiem, to odczuwają wręcz biologiczną po­trzebę zachowania językowego dziedzictwa, tożsamości szczepowej. Na każdym kroku podkreślają swoją inność, odmienność...

Odrębność narodową?

Tę raczej nie, ale językową, kulturową tak.

A co będzie jeśli to w końcu przerodzi się w sprawę polityczną, że jednak będą dążyć do samostanowienia.

No to wycelujemy w nich armaty! — Skarbczyk poczerwieniał i zaraz parsknął nieco histerycznym śmiechem. — Ale żarty na bok — dodał po chwili. — Widzisz tego jasnowłosego chudego mężczyznę, który siedzi na ławce przy altance — spojrzał lekko z ukosa w stronę osób zgromadzonych w pobliżu chaty. — Nazywa się Gerard Pustow- ski, ale mówią na niego Pusty.

Słyszałem już o nim — Białk przypomniał sobie rozmowę pod­czas bankietu w Gdyni.

To znana postać w wybrzeżowym środowisku artystycznym. Jest malarzem, ale i szarą eminencją w Zjednoczeniu Kaszubskim. Właści­wie jest głównym twórcą tej organizacji. Marzy mu się, by stała się ona zaczynem kulturalnej autonomii Kaszubów...

Skarbczyk nagle zamilkł. W kierunku gruszy szedł wysoki, lekko pochylony mężczyzna z siwym, kwadratowym wąsikiem pod dużym mięsistym nosem.

Piochów Marta — roześmiał się Jacek Skarbczyk. — Nie uwie­rzysz, ale właśnie takim pseudonimem podpisuje swoje teksty ten ba­jarz i gawędziarz Juliusz Rąbca.

Panowie tak na osobności — rzekł wyjmując ręce z kieszeni jak­by chciał się przywitać. — Pana to już znam z widzenia — spojrzał na Skarbczyka — ale tego pana jeszcze nie miałem przyjemności poznać.

Jacek przedstawił Albina. Rąbca powtórzył ze zdziwieniem koniec zdania:

Z Warszawy?! No proszę! Nawet tam się nami teraz interesują. Nasz słynny poeta Derda prawie przed stu laty pisał, że w Warszawie nas Kaszubów mają za nic.

To chyba za mocno powiedziane — wtrącił Białk. — Pewnie wte­dy, tak jak i dziś, mało kto wiedział o Kaszubach.

Dziś przynajmniej ważni ludzie dużo o nas wiedzą — Rąbca spojrzał na Jacka — ale wydaje się, że pragną aby na tych pięknych Ka­szubach nie było Kaszubów...

Ta kraina jest naprawdę piękna — Skarbczyk spróbował sprowa­dzić rozmowę na inne tory.

My Kaszubi jesteśmy jakby przytłoczeni tym absolutem — Rąbca złapał przynętę. — Może dlatego mamy tak silnie przywiązanie do ziemi urodzenia.

Ale ziemia mimo malowniczych krajobrazów jest nieurodzajna, wręcz jałowa — rzekł Albin.

To prawda — przyznał Rąbca — ziemia jest licha, rodzi skarło- waciałe rośliny i owoce, lecz dzięki licznym, naturalnym zakamarkom dawała niegdyś schronienie przed obcymi, niosącymi przeważnie nie­wolę, zniszczenie, śmierć.

Podczas dalszej części obrad Jacek Skarbczyk wciąż dawał odznaki znudzenia, a w pewnej chwili spytał Albina szeptem:

Masz zamiar tu być do końca?

No tak, oczywiście.

Za pół godziny mamy stąd ostatni autobus.

Mówiłeś, że organizatorzy zapewniają nocleg, że można być tu do rana.

Mówiłem, ale szczerze powiedziawszy, nie chce mi się tutaj być tak długo.

No to jedź, ja zostaję — Białk dziwił się sobie, że powiedziało mu się tak zdecydowanie.

Ale będziesz tu siedział jak na tureckim kazaniu. Nic nie zrozu­miesz.

Zaczynam łapać coraz więcej. Nie martw się, jakoś sobie pora­dzę.

Gdy Skarbczyk w końcu opuścił izbę, Albin poczuł się rozluźniony, był w dobrym nastroju. Z podziwem przyglądał się ludziom, którzy z podnieceniem mówili o potrzebie trwania kaszubszczyzny, potrafili się cieszyć z każdego archaicznego albo nowo utworzonego słowa ka­szubskiego. Pod wieczór zapalili świece, rozniecili ogień pod komin­kiem i zaczęli śpiewać pełne powagi i wzniosłości pieśni.

Skończyli późną nocą. Żegnając się niektórzy wychodzili na zew­nątrz, inni zaś z sieni wspinali się gęsiego po wąskich schodach na pod­dasze.

Prosimy na górę — Albin poczuł silny uchwyt na ramieniu, a po­tem ujrzał z boku uśmiechniętą twarz Juliusza Rąbcy. — Jeśli panu nie przeszkadza przeraźliwe chrapanie, to może pan nocować ze mną.

Ja też ponoć nie najgorzej piłuję — powiedział Białk dając tym samym do zrozumienia, że przyjmuje zaproszenie.

A co, pański kolega już pojechał? — spytał Rąbca prowadząc do małego pomieszczenia z dwoma materacami i lampkami nocnymi na podłodze.

No tak, chyba musiał jeszcze dziś być w Gdańsku...

Cóż, takie czasy, ludzie się spieszą, są rozbiegani. Mnie to już nie dotyczy. Ja nigdzie nie muszę lecieć.

Emerytura?

Już prawie piętnaście lat. Im jestem starszy, tym bardziej czuję smak życia. I co też ważne, przestałem się bać.

Czego?

Raczej kogo. Ludzi, proszę szanownego pana — mruknął weso­ło zajęty układaniem prześcieradła i koców na materacu. — Dawniej to bym potraktował pana z wielką podejrzliwością, a teraz jest mi obo­jętne kim pan jest naprawdę.

Nie rozumiem — zaniepokoił się Albin.

Rozumie, rozumie pan. Jest tajemnicą poliszynela, że próbują nas tutaj prześwietlić wszelkimi sposobami. Co mówimy, co robimy, co zamierzamy robić. O Boże, ileż tu różnych ludzi się przewinęło. Tak więc, bez obrazy, kimkolwiek pan jest, nie boję się pana — Rąbca zaśmiał się i z westchnieniem rozłożył się na materacu.

Tajniakiem nie jestem, jeśli o to panu chodzi — Białk też próbo­wał żartować.

—■ Wierzę, cóż mi pozostało... Ale wracając do pańskiego kolegi. Nigdy jeszcze mu tego nie mówiłem, ale bardzo dobrze znałem jego oj­ca. Dziwnie potoczyły się jego losy... Może nudzę pana?

Ależ nie. Tym bardziej, gdy teraz to się zrobiło ciekawe — Białk wciąż był w dobrym nastroju.

To niech się pan wygodnie ułoży, bo zapowiada się na dłuższą opowieść. Ma pan pecha, jestem gawędziarzem... — Rąbca odwrócił się w kierunku Białka i podparł głowę na łokciu. — Jego ojciec na­prawdę nazywał się Skalińc, był synem kaszubskiego rybaka z Gdyni. Urodził się w niej pod koniec zaboru pruskiego, kiedy była jeszcze małą wsią wczasową i nazywała się Gdingen. Często przebywał nad brzegiem Bałtyku z przejrzystą wodą i piaskiem czystym jak w dniu stworzenia świata, wędrował piaszczystą Kurhausstrasse, obecnie zwaną 10 Lutego. Gdy do Warszawy już nadchodziła niepodległość, Gdynia wciąż jeszcze była w rękach Niemców. Zabłoconymi drogami maszerowali bezrobotni i zgłodniali robotnicy, wśród demonstrantów pojawiały się transparenty z napisami „Juden nach Jerusalem”. Tym­czasem Skalińc uczęszczał do gdańskiego Städtisches Gymnasium, a dopiero potem jak generał Józef Haller wjechał na białym koniu do Zatoki Puckiej i zaślubił Polskę z Bałtykiem, zaczął uczęszczać do pol­skiego gimnazjum w Wejherowie. Po ukończeniu tej szkoły pojechał na studia medyczne do niemieckiego wówczas Wrocławia, ale praktykę lekarską podjął w Wolnym Mieście Gdańsku, w szpitalu zwanym przez Niemców Marienkrankenhaus. Uparcie dojeżdżał z Gdyni do pracy w Gdańsku, mimo że w rodzinnej miejscowości pobratymcy nieraz wy­bijali mu szyby w oknach, a w mieście nad Motławą parokrotnie zacze­piali go faszyści Forstera opluwając albo kopiąc po kostkach. Na po­czątku wojny złożył podanie o przyznanie mu statusu Zwischenschichte; pismo zostało rozpatrzone pozytywnie, otrzymał deutschgeseinnte Ausweise — papiery na podstawie których automatycznie został zali­czony do drugiej grupy narodowościowej niemieckiej. Tymczasem je­den z pacjentów szpitala, niejaki Eryk Tendzion, gdańszczanin, zwerbo­wał go do organizacji zwanej Polska Armia Powstania. Z duszą na ra­mieniu chodził na konspiracyjne spotkania, przynosił dla członków organizacji lekarstwa albo lewe recepty. W pewien sierpniowy wieczór czterdziestego trzeciego roku gestapowcy urządzili obławę w mieszka­niu Tendziona. Kiedy weszli Skalińc akurat znajdował się w kuchni, pa­

rzył herbatę. W kuchni były zapasowe drzwi, które wiodły na klatkę schodową do sąsiedniej kamienicy. Skalińc porzucił wszystko, tak jak stał opuścił mieszkanie, a następnie wyjechał do Wejherowa, do czło­wieka zwanego Sokratesem, który wywiózł go do lasu w okolice Pucka. Zakonspirowany w leśnej ziemiance zajmował się redagowaniem i od­bijaniem na ręcznej drukarence partyzanckiego „Głosu Puszczy Darż- lubskiej”. Im było bliżej końca wojny, tym coraz dobitniej, podpisu­jąc się pseudonimem Konrad, głosił na łamach gazetki o wielkim nie­bezpieczeństwie czyhającym ze strony nadchodzących Sowietów. Jesz­cze kilka miesięcy po wojnie widziano go w Pucku i Wejherowie, ale potem nagle zniknął. Dopiero po paru latach ktoś ze znajomych odna­lazł go w Szczecinie — mieszkał i pracował tam pod zmienionym naz­wiskiem Skarbczyk, był szeregowym członkiem pezetpeeru. Do końca swoich dni, a zmarł bodaj cztery, pięć lat temu, nikomu nie zdradził dla­czego zmienił nazwisko, przeprowadził się do Szczecina i zapisał do partii. Można się tylko domyślać, że wyciągnięto mu te związki z Niem­cami, a pewnie także z prodemokratyczną Polską Armią Powstania, chłop się załamał i zrobił co mu kazano. Naprawdę nie wiem czy popeł­nił jakieś świństwo wobec swoich, tych z którymi współpracował w cza­sie okupacji. W każdym razie żadne wieści w takiej sprawie mnie nie doszły...

Skąd pan o tym wszystkim wie?

Nie mówił nikt panu, że jestem chodzącą encyklopedią ka­szubską.

Nie... To może pan wie, gdzie leży miejscowość o nazwie Flora- nowo? — Albin przypomniał sobie pamiętnik Antoniny.

Pewnie, że wiem. Będę tam przejeżdżać wracając do domu. Ale tam nic ciekawego nie ma, tylko ruina starego dworku. O tym nie bę­dzie pan mógł napisać w swojej gazecie.

A Floranowskie Pustki istnieją?

Oczywiście. To pegeerowska wieś, tam też nie ma nic ciekawego. Przed wojną pewien folklorysta z Poznania założył tam małe muzeum kaszubskie, ale podczas okupacji hitlerowcy je rozebrali, eksponaty wywieźli w nieznane.

A może mieszka tam jeszcze niejaki Franciszek Ogrzecha.

Tak, właśnie on tym muzeum się opiekował, to ten niewidomy.

Niewidomy?

No. Kilka lat temu stracił wzrok. Nie wiedział pan?

Nie znam go zbyt dobrze. Poznałem niedawno pewną panią, któ­ra dowiedziawszy się, że jadę na Kaszuby, prosiła mnie abym spróbo­wał odszukać tego człowieka, dowiedział się jak żyje. Obiecałem jej po­móc...

Jeśli ma pan ochotę spotkać się z nim, a nie ma pojazdu, to słu­

żę moim maluchem. Mogę pana podwieźć do tego Ogrzechy.To nieda­leko stąd.

Białk z chęcią przystał na propozycję Rąbcy. Po pobycie w Sowich Bagnach jakoś nie miał ochoty od razu wracać do Gdańska.

Nie wiem czy to był sen, leżałam bowiem z otwartymi oczami i wi­działam mój pokój, jak wiatr wiejący z otwartego okna kołysze firanka­mi, a poranna czerwień słońca odbija się w lustrze i na tarczy zegara. Jednakowoż gdy przymknęłam powieki owładnęła mną ciemność pul­sująca i drażniąca jak szorstki gruby pled pokrywający nagie ciało, lecz oto ciemność ta nagle jakby rozerwała się czy to przede mną czy też we mnie i znalazłam się w nadzwyczajnej jasności, jaskrawej, ostrej lecz błogo mnie obezwładniającej, przynoszącej ulgę i sprawiającej, że czu­łam się dziwnie lekka jakbym ciała się pozbyła. Kiedy zobaczyłam przed sobą zmęczoną twarz mamy głośno krzyknęłam bynajmniej nie ze strachu lecz z głębokiego żalu, że to doznanie się skończyło. Mama położyła dłoń na moim czole i z zatroskaniem spytała, śniło ci się coś przykrego, nie, odpowiedziałam zwilżając końcem języka suche wargi, ja nie spałam. Mama uśmiechnęła się i zaraz spoważniała, pójdziesz dziś ojcu zanieść śniadanie, prosił o to, skarżył się, że tak mało u niego bywasz, idź więc i okaż mu serdeczność, tak bardzo jej teraz potrzebu­je. Rzeczywiście rzadko bywałam u ojca, nie chciałam być świadkiem je­go niemocy, słabości czyniącej go skrzywdzonym niemowlęciem, prag­nęłam wciąż mieć go przed sobą jak owego letniego dnia gdy szedł przez pole energicznym krokiem, o ogorzałej słońcem twarzy i wyma­chującego kijem niczym wój idący do walki. Chciałam go widzieć trzy­mającego za uzdy oszalałe konie, palącego fajkę i klnącego przy grze w skata z dziadkiem i doktorem Zaborowskim, a nawet takiego, gdy zbił mnie za przezwanie Jana Kulduksańcem. Jeżeli źle się czujesz to może pójdzie Teosia, mama wejrzała mi w oczy i pochwyciła za rękę, nie nic mi nie jest już wstaję, powiedziałam i wyrywając z jej dłoni rękę zaczęłam się przeciągać, mama nie wyszła z pokoju, lecz w milczeniu podeszła do okna i stała tam nieruchomo czekając aż się ubiorę i splo­tę włosy. W pewnej chwili rzekła, pan Korzeń wspomniał, że byłby rad żebyś mu i dziś towarzyszyła, ale ja nie zgodziłam się, stryja Bazylego znowu naszła niedyspozycja, mówiła z wyraźnym rozdrażnieniem, a sama przecież z panem Korzeniem chodzić nie możesz, byłoby to bar­dzo gorszące, wręcz nieprzyzwoite, dokończyła z naciskiem. Nic nie od­powiedziałam na to bo i cóż miałam mówić, pełna niepokoju i obaw myślami byłam już przy ojcu, jednakowoż kiedy naprawdę przyszłam do niego ze śniadaniem rychło uspokoiłam się widząc go ogolonego i w świeżej pidżamie. Mama weszła za mną i natychmiast zaczęła po­prawiać zagłówki, tak by ojca można było usadowić w pozycji siedzącej. Gdy już go oparłyśmy na poduszkach, ja siedząc na brzegu

łóżka drżącą ręką zaczęłam podawać mu łyżką mleczną zupę, matlca natomiast stąpając na palcach, co obserwowałam kątem oka, krzątała się po gabinecie dotykając małym palcem biurko, regały, krzesła, porce­lanową figurkę stojącą na komodzie, a wyobrażającą tańczącą parę, Boże, westchnęła w pewnym momencie, jakżesz ta Berta odkurzyła, wtem zreflektowała się, przysłoniła dłonią usta i wyszła tak cicho, te nie słychać było zamykanych drzwi. Ojciec patrzał w tamtą stronę szeroko otwartymi oczami i poruszał powolnie ustami jakby w takt kroków ma­my, z trudem połykał strawę. Tato czy zupa za gorąca, spytałam zanie­pokojona, poruszył głową na znale, ze nie o to chodzi i tężejąc z wysił­ku powiedział tajemniczo, ten Korzeń, który tu przyjechał, to diabeł wcielony. Tata, jak tata może tak mówić, odłożyłam zupę na stolik, pan Korzeń to poczciwy człowiek, w celach naukowych tu przyjechał. Czy nie widzisz, te on twoją matkę na piekielne drogi prowadzi, z kącików jego ust spłynęła mleczna ślina, i ty też przeciwko mnie i ty też, między jego wargami rozciągnęła się biała szklista błona i natychmiast pękła, odejdź, nie chcę cię widzieć, dysząc mówił coraz wolniej, a jego słowa smagały mnie jak jałowcowa rózga. Zapłakana i roztrzęsiona uciekłam do mojego pokoju i natychmiast zamknęłam drzwi na klucz, zaraz po­tem rzuciłam się na łóżko i jęłam gryźć powłokę poduszki, piszczałam jak skopany pies. Zamarłam gwałtownie, gdy dobiegło mnie pukanie do drzwi i usłyszałam głos babci Hortensji, cóż to za histerie, dlaczego zam­knęłaś się, co się stało, a ja nie odzywałam się mimo uporczywych nale­gań. Wkrótce posłyszałam jakieś nawoływania, a po chwili przyciszony głos mamy, która starała się uspokoić babcię mówiąc, że należy zosta­wić mnie w spokoju, gdyż przeżywam trudny okres, żem podrażniona i potrzebuję samotności. Ojciec nigdy by nie pozwolił, bym zamknęła się w pokoju, gwałtownie reagował na wszelkie przejawy samowoli i fo­bie, teraz jednakowoż przestałam się go bać i uświadomiłam sobie w pełni, że jedynym uczuciem jakim go darzę to litość, a więc to co spa­lało we mnie wizerunek jego siły, stanowczości, opanowania. Z nocne­go stolika wyjęłam kajet, by zapisać to co przeżywałam, ale wydobyłam z siebie tylko słowa, w pokoju cicho i pusto, jest mi smutno. Resztę kart­ki zapełniłam esami floresami jakimiś roślinami, kwiatami, głowami zwierząt. Jakże by to było, pomyślałam z lękiem, gdyby świat był bez lu­dzi, gdyby ziemia zapełniona była jedynie roślinami i zwierzętami, był- byż to świat nieokiełzany, pożerający się bez twórczej ręki człowieka, nie taki świat nie mógłby istnieć, Pan Bóg by go talcim nie stworzył, kos­mos bez człowieka, bez myśli, dobra i zla, miłości i nienawiści, mógłby stworzyć jedynie szatan albo i też jakiś straszny przypadek. Zamknę­łam pamiętnik jak zamyka się drzwi do ciemnego pokoju i wyciągnę­łam z komody tamborek z niedokończonym haftem, z zapałem jęłam wyszywać nucąc piosenki, które skutecznie zasłaniały przyprawiające mnie o silne dreszcze wizje. W południe do drzwi zapukała Berta i sta­

nowczo zażądała bym ją wpuściła, widok tej chudej, wysuszonej usta­wiczną złością i zgryźliwością kobiety przyprawiał mnie niejednokrot­nie o zimne ciarki, drzwi otworzyłam czym prędzej, spodziewając się ostrej wymówki. Berta weszła do pokoju zamaszystym krokiem niosąc tacę z obiadem, kładąc ją na stoliku, waspanina babcia kazała powiedzieć, że to ma być zjedzone i że ostatni raz jest waspannie tak po­dawane, rzekła patrząc na mnie przenikliwie. Nie wierzyłam by tak bab­cia Hortensja mówiła, lecz milczałam nie chcąc wywołać lawiny niemi­łosiernego gderania, usiadłam potulnie na brzegu łóżka i zabrałam się za jedzenie. Wieczerzy już w moim pokoju nie czekałam, a gdy pełna obaw zjawiłam się w stołowym, dziadek i pan Korzeń nie zwracali na mnie uwagi, lecz babcia i mama spoglądały na mnie ukradkiem co chwilę szeptając między sobą. Kiedy tuż po mnie zjawił się w stołowym także stryj Bazyli, babcia Hortensja kiwnęła głową i cicho roześmiała się jakby chciała przez to powiedzieć, no i wyszły ptaszki z ukrycia. Pan Korzeń z emocją opowiadał o swoich wędrówkach, jak to określił, po niezwykłej krainie kaszubskiej, ale w pewnej chwili stryj Bazyli przer­wał mu i powiedział, te o Kaszubach mówi jak odkrywca murzyńskie­go plemienia, co to jeszcze z cywilizacją się nie zetknęło. Te stówa zga­siły nieco entuzjazm pana Korzenia aczkolwiek nie obraziły go, bo wkrótce znowu jął opowiadać i parokroć zwrócił się do stryja Bazyle­go z serdecznością, pytając o wyjaśnienie niezrozumiałych dla niego słów kaszubskich. Opowieści pana Korzenia słuchałam z małym zain­teresowaniem, lecz gdy w pewnym momencie wymienił imię Franka Ogrzechy, przerwałam jedzenie i z pełnymi ustami, przyspieszonym bi­ciem serca łowiłam każde jego słowo. To niezwykle wrażliwy i zdolny chłopiec, mówił składając ręce jak do modlitwy, choć z pozoru wydaje się być surowy, nieokrzesany, ale gdym wytłumaczył mu czym się zaj­muję i czemu to ma słutyć, to tale go zaciekawiło, te at ogniki w jego oczach widziałem.

5.

Coś długo wczoraj pan czytał — rzekł Juliusz Rąbca ze śmiesznie zgiętym długim tułowiem nad kierownicą małego fiata.

Nie, chyba nie — wyjąkał Białk nagle uświadomiwszy sobie, iż gawędziarz mógł spostrzec, że nie czyta książki tylko pamiętnik.

Wydawało mi się, że pana lampa paliła się i paliła.

No tak, nie zgasiłem przed zaśnięciem — Albin próbował się uśmiechnąć. Może jednak Rąbca niczego nie zauważył.

Jechali krętą szosą przez ciemny, bukowy las. Białk przypatrując się gładkim, wysokim drzewom myślał o ich przedziwnej obecności w dziejach rodzaju ludzkiego. Oto są, ale dlaczego właśnie o takich

a nie innych kształtach. Na zewnątrz, szczególnie późną jesienią i zimą, zdają się być martwe, a przecież w ich wnętrzu pulsuje życie. Są całko­wicie skazane na miejsce swojego zaistnienia, na kaprysy pogody, ży­wiołów. Głuche, ociemniałe, nieme istoty, które jednak kryją w sobie wolę życia. Albin przypomniał sobie matkę, która przed laty w przydo­mowym ogrodzie przypatrując się więdnącej młodej gruszy westchnę­ła: „To drzewko straciło wiarę”. Mówiła jakby miała na myśli młodą osobę, która popełniła samobójstwo.

Tą drogą od przeszło trzystu lat podążają corocznie pątnicy do Kaszubskiej Jerozolimy — odezwał się gawędziarz — na odpust Wnie­bowstąpienia. Szli nawet podczas wojny, za Hitlera. Przemykali leśny­mi duktami, niosąc biały, wycięty z brzozowego drzewa krzyż...

Od nas... — Albin wtrącił i nagle urwał. Niewiele brakowało, a mógł się wygadać, że nie jest tym człowiekiem, za którego się przed­stawia. Chciał powiedzieć, że z Główczyka też pielgrzymują na kalwa- ryjskie wzgórza, do Kaszubskiej Jerozolimy.

Co od nas? — spytał Rąbca zerkając kątem oka na zmieszaną twarz towarzysza podróży. W pewnej chwili obaj wyglądali na skon­sternowanych, gawędziarz jednak zupełnie z innego powodu: — Cho­lera, znowu za mną jadą, czego u licha chcą?! — mruknął zatrzy­mując wzrok na bocznym lusterku. — Ja już zupełnie zgłupiałem. Sko­ro nadal mnie śledzą, to pewnie pan rzeczywiście nie jest od nich.

Ja?! Od nich?! Od kogo?! — tym razem Albin poczuł się urażo­ny gadaniem Rąbcy.

Niech się pan nie irytuje. Wszystkich dookoła podejrzewam, że mają coś wspólnego z bezpieką. Robię się maniakalnie podejrzliwy. Wczoraj powiedziałem, że jest mi obojętne kim pan jest. Tak napraw­dę, to wcale nie chciałbym, żeby był pan jednym z nich — poruszył głową w kierunku tyłu samochodu — a poza tym czasami odzywają się wspomnienia tamtych cholernie ponurych przeżyć. Za Stalina wybili mi zęby, trzymali po pas w wodzie w piwnicy. Teraz, od kilku tygodni depczą mi po piętach...

Czego chcą?

A żebym to ja wiedział. Może właśnie chodzi im o to by mnie za­straszyć, wybić z głowy te wszystkie spotkania, rozmowy. Węszą jakiś spisek z naszej strony, przygotowania do rewolucji kaszubskiej. To śmieszne.

Ale chcecie być niezależni... — Albin znowu urwał w pół zdania. Rąbca nagle gwałtownie skręcił w boczną wąską drogę.

Ciekawe czy tą wołgą dadzą radę tędy przejechać. Najwyżej po- przetrącają kilka drzew! Co im to szkodzi! — entuzjazmował się gawę­dziarz. — Co pan mówił? Że chcemy być niezależni? Owszem, ale swój rozum mamy. Naprawdę żadnej rebelii nie szykujemy — powiedział

5 — Żółty kamień

65

z naciskiem, sylabizując każde słowo. — Czy poszukiwanie wolności to zbrodnia?!

Pojazd Rąbcy drżał, kołysał się, podskakiwał. Jechali leśnymi werte­pami. Mijali zieleniące się polany, zagajniki, a potem znowu zaszyli się w ciemnym, bukowym lesie. Milczeli wpatrując się w niewyraźne kon­tury drzew na ciemnobrunatnym tle przydrożnych wzgórz. Zapatrzyli się na dziwną, zimną poświatę, w której zdawał się być skąpany cały las. Twarz gawędziarza całkowicie opuściło dotychczasowe napięcie. Prze­stał niespokojnie rozglądać się i zerkać w lusterko. Po długim czasie ja­kiegoś hipnotycznego wpatrywania się w magiczne piękno starego la­su nagle organęła ich oślepiająca jasność. Nie mogąc w pierwszej chwi­li zorientować się w nowej sytuacji Juliusz Rąbca gwałtownie zwolnił.

To słońce — westchnął z wyraźną ulgą. — Wyjechaliśmy z lasu prosto na słońce...

A zdawało się, że to koniec świata — próbował żartować Białk.

Jesteśmy prawie na miejscu. O, tam stoi pegeerowski blok, a w nim mieszka ten pański Ogrzecha — gawędziarz wskazał głową na budowlę, samotnie usytuowaną na niewielkim wzniesieniu. — Nieda­leko jest przystanek autobusowy, tam pana wysadzę. Niech pan przy okazji spojrzy na rozkład jazdy, o której można się zabrać do Gdańska. Chyba pan nie ma zamiaru u tego Ogrzechy nocować? Gdyby miał pan ochotę albo znalazł się w jakiś tarapatach, to niech pan do mnie zajrzy. Mieszkam niedaleko, w Wełnie.

W Wełnie?! — Białk gwałtownie spojrzał na Rąbcę. — Nic pan nie mówił!

Nie mówiłem, bo pan nie pytał. A co pana tak Wełno zaciekawi­ło?! Wieś jak wieś, tyle że parafialna, stara...

Nie wiem — Albin zmrużył oczy — ale chyba gdzieś o niej czy­tałem.

Rąbca zatrzymał samochód. Mężczyźni pożegnali się, przez chwilę uważnie przypatrując się sobie. Białk miał dziwne wrażenie, że nie by­ło to ostatnie spotkanie z Juliuszem Rąbcą.

Pewnego razu podczas obiadu pan Korzeń nieoczekiwanie oznaj­mił, że zakupił od Ogrzechów starą niezamieszkaną checz, w której za­mierza urządzić małe muzeum kaszubskie i że postanowił pod koniec lata wysłać Franka na własny koszt na naukę na Uniwersytet Ludowy w Gałkach. Ma chłopak talent i jest bardzo ciekawy świata, powiedział, niech się więc uczy, zdobywa wiedzę. Upalne parne południe przygasi­ło w panu Korzeniu chęć do dalszego opowiadania, także i pozostali uczestnicy obiadu nie ukrywali senności i znużenia, babcia z trudem oddychając westchnęła, już czas najwyższy by deszcz przyszedł i ochło­dę przyniósł, jakiż człowiek bezsilny wobec przyrody. Wobec Boga, wo­bec Boga, wtrącił dziadek Mateusz przejawiający najwięcej żywotności

w towarzystwie, albowiem Bóg rządzi naturą, jest w niej, w nas i w ca­łym wszechświecie, Bóg miłosierny. Milczący dotychczas stryj Bazyli spojrzał na dziadka ze zdziwieniem i rzekł, czy Bóg miłosierny może być sprawcą cierpienia. Wtenczas dziadek z powagą i wręcz dostojeń­stwem nieruchomy niczym postać na pomniku jął tłumaczyć, Bóg dał ludziom cierpienie, nienawiść, a nawet możliwość czynienia zła, by ży­cie było bogatsze, pełniejsze, by docenili co to rozkosz, miłość, dobro, Bóg jest ponad wszystkim, a wszystko co istnieje świadczy o jego wszech­mocy. Po tych słowach nastała cisza, którą nagle zakłócił gwałtowny chichot stryja Bazylego, który podniósł się z krzesła i wychodząc zaśpie­wał jeszcze niczym aktor operowy, a jeśli Bóg umarł. Po tym szaleń­czym wybryku stryja w stołowym rozległo się gromadne kaslanie, chrząkanie, wzdychanie, nikt nie miał dość odwagi by coś powiedzieć i rozładować niemiłą sytuację. A stryj Bazyli znowu przestał bywać w stołowym zaszywając się w swojej samotni na poddaszu, pan Korzeń zaś całkowicie pochłonięty swoją pasją nie przerywał terenowych pene­tracji Czasami wracał do majątku z Ogrzechów Frankiem, który dopo­magał mu w dźwiganiu różnych staroci, a to kołyski, a to kołowrotka do przędzenia wełny, maselnicy, skrzyni jakowejś i co tylko na strychach można znaleźć. Ludzie, którzy się tego pozbywali radzi byli, bo pan Korzeń pieniędzy nie skąpił i zawsze dał tyle, że starczyło na opłacenie mszy świętej albo zdrowasiek u proboszcza. Dziwił się niezmiernie, że ludzie na takie cele pieniądze przeznaczają, ale mu to kiedyś wyjaśnio­no, że za rzeczy przodków pieniędzy nie należy brać na osobiste cele, bo to niepokój czyni w duszach, które wówczas wieczorami pośród ży­wych się błąkają. Dusze nieochrzconych dzieci skrywają się w ptakach i jak ciemności nastają słychać nieraz ich błagalne wołanie o chrzest albo przejmujący płacz i pisk. Babcia Hortensja już nieraz duszę poku­tującą widziała i chętnie o tym rozpowiadała, co my domownicy przyj­mowaliśmy za rzecz naturalną, pan Korzeń natomiast słuchał jej opo­wiadań z wyraźnym niedowierzaniem nie tając rozbawienia, czyż du­sza może być widoczna, pytał z uśmiechem, ależ naturalnie dusza przy- odziewa ludzką postać aczkolwiek nie można jej uchwycić, odpowiada­ła z powagą babcia. Franek towarzyszący panu Korzeniowi wydawał mi się teraz jakiś inny, kiedym zobaczyła go pewnego dnia przed gan­kiem był blady i poważny, ręce trzymał w kieszeniach, zamyślony ryso­wał końcem buta na ziemi jakieś znaki. Chciałam zawrócić, ale mnie postrzegł i skinął głową bym pozostała, podszedł do mnie i z kieszeni wyciągnął zaciśniętą dłoń, bałam się, że znowu chce mi sprawić jakąś przykrość więc cofnęłam się, a on powiedział spokojnie, nie bój się to dla ciebie ten żółty kamień, rozwarł dłoń, w której trzymał kawałek bur­sztynu. Nie chciałam wziąć lecz on pochwycił moją rękę i położył mi ów kamień na dłoń, znalazłem go na Bursztynicy, to może kawałek tego zamku, gdzie mieszkał król kaszubski, ty wierzysz w ten zamek i tego

króla, spytałam zdziwiona. Mój dziadek powiedział, odrzekł, ie to nie bajka lecz prawda, dziadek jest mądry i wiele potrafi, mówił podekscy­towany, kosze wyplata, ludziom wnioski do urzędów pisze, krew pusz­cza, różę zażegnuje, byłby wymieniał dłużej, ale akurat Boleś przecho­dził więc zamilkł. Trzymałam w dłoni połyskujący żółty kamień, zerka­łam na Franka, kiedy nadszedł pan Korzeń powiedział żartobliwie siląc się na kaszubski, o kawalir i brutka, a my oboje poczerwienieliśmy jakbyśmy co zbroili. W domu uważnie przyglądając się podarkowi uj­rzałam we wnętrzu bursztynu muchę z granatowymi skrzydełkami, zam­knęłam oczy i szepnęłam, zastygła jak dusza w wieczności. Słowa te zabrzmiały strasznie, aż mnie ciarki po plecach przeszły, bałam się wieczności i kiedyś spytałam babcię Hortensję, dlaczego będziemy mu­sieli jeszcze żyć po śmierci, to przerażające tak istnieć bez końca, a bab­cia na to, co też opowiadasz, życie w wieczności będzie piękne, a tam już nie będzie czasu tylko ustawiczna i jedna szczęśliwość, oczywiście dla tych co z Bogiem tu na ziemi są w solidarności, co żyją zgodnie z jego prawami, pogroziła mi palcem i uśmiechnęła się, a potem rzekła z po­wagą, módl się, za mało się modlisz, dlatego takie wątpliwości cię na­chodzą. Zawsze pragnęłam się modlić tak żarliwie jak staruszka Krau- zowa, co straciła na wojnie europejskiej w czternastym roku trzech sy­nów, a po tragicznej śmierci męża, którego w Kościerzu automobil trą­cił, sama ostała jak palec, mimo że ją życie tak okropnie doświadczyło, wiary nie porzuciła, a wręcz mocniej ją ku sobie przygarnęła. Ja modlić się tak nie potrafiłam, przy wierze trwałam aczkolwiek przypominała ona młode drzewko rosnące gdzieś na szczerym polu, targane wiatrem na wszystkie strony, bojaźń przed potępieniem, wieczną karą kazała mi wierzyć, natomiast rozmaite okropności, których co prawda sama nie zaznawałam, ale docierały do mojej świadomości, kazały mi jednak wątpić...

Nie chce mi się wierzyć, że Antosia pytała o mnie — wzruszony Franciszek Ogrzecha trzymał Białka oburącz za rękę, jakby chciał z jej kształtu poznać prawdziwe intencje rozmówcy. Albin był spięty, nie­spokojny, chciał jak najszybciej wyrwać rękę z silnego uchwytu niewi­domego. On zaś przez długą chwilę milczał, aż wreszcie niezdarnie po­klepał go po ramieniu i polecił: — Niech pan sobie gdzieś znajdzie miejsce do siedzenia.

Sam usiadł w głębokim fotelu i westchnął przeciągliwie, niczym sta­ry ptak lokujący się w niezbyt wygodnym gnieździe. Na pobliskim po­niszczonym starym stole stały doniczki z aleosem, leżały porozrzucane lekarstwa, ząbki czosnku.

Jest ciężko chora, zabrali ją do szpitala — Białk nagle zdał sobie sprawę ze swojej bezczelności, naruszania prywatności w gruncie rze­czy nieznanej mu kobiety.

No tak — mruknął Ogrzecha — to już jest ten czas na nasze po­kolenie. Ja wyraźnie odczuwam, jak jest mi odbierane to życie...

Czy pan się przyjaźnił z panią Antoniną? — Albin był wyraźnie zniecierpliwiony z powodu powściągliwości niewidomego w dzieleniu się wspomnieniami.

Właśnie się dziwię, że ona w ogóle chce mnie pamiętać. Tak po prawdzie zawsze byłem dla niej przykry. A potem padła ofiarą mojej mistyfikacji.

Mistyfikacji? — powtórzył ze zdziwieniem Białk.

W tamtych czasach, to ja miałem różne szalone pomysły. Wy­myślałem dziwaczne zabawy, czułem się takim kaszubskim hersztem. Byliśmy wtedy młodzi, pełni radości i zapału, ale z wiekiem nam to przeszło, ogień entuzjazmu się w nas wypalił...Wymyśliłem wtenczas niby taką tajną organizację, nazwaliśmy ją Bractwem Kaszubskim. Prawdę powiedziawszy nie wymyśliłem. Takie bractwo w tym czasie faktycznie powstało. O jego istnieniu, działalności dowiedziałem się z gazety, którą abonował mój dziadek. Antosia i paru moich kolegów zapalili się do tej zabawy. Absolutnie nie zdawali sobie sprawy, że ja tylko powielałem coś, co już było. Ale ta cała grupa szybko się rozpa­dła. Gdy jeszcze przebywałem w Gałkach, to znaczy na Uniwersytecie Ludowym, Antosia stała się bohaterką pewnego nieprzyjemnego skan­dalu...

—■ Z powodu bractwa? -— dociekał Albin wpatrując się w ciemne okulary Ogrzechy.

Nie, nie. Padła ofiarą okrutnych plotek. Zaczęto mianowicie podejrzewać ją, że ona coś czuje do naszej koleżanki Matyldy. Wid- -Gwiazdowscy byli kompletnie tymi pogłoskami załamani. Tak jak do­tychczas opierali się przed wysyłaniem jej do szkół, to jak ten skandal wybuchł, szybko dali ją do zakładu sióstr urszulanek. Tuż przed wojną to ona sama wstąpiła do klasztoru. Mało kto wtenczas o tym wiedział, niespokojnie było, ludzie zajęci byli swoimi troskami...

A to muzeum profesora Korzenia... — odezwał się Albin całko­wicie pochłonięty opowiadaniem Ogrzechy.

Powstało jak skończyłem ten kurs w Gałkach. Co roku byłem w nim przewodnikiem, ale tylko przez dwa, trzy letnie miesiące, bo tyl­ko wtedy pan Korzeń otwierał je dla zwiedzających. Pieniądze, które w tym czasie zarobiłem nie wystarczały mi nawet na ubranie i książki. Zawsze, jak pamiętam szukałem jakiejś pracy. Byłem przez pewien czas listonoszem, nauczycielem, robiłem przy wyrębie lasu. Z biegiem czasu coraz gorsze zajęcia mi się trafiały. Kilka miesięcy przed wojną udało mi się zatrudnić w kamieniarstwie w Kościerzu, ciosałem kamie­nie do brukowania dróg. Jak Niemcy przyszli, zapędzili mnie do budo­wania autostrady, która miała połączyć Berlin z Królewcem. Razem z tysiącami innych mężczyzn robiłem tę autostradę, ale ona i tak nie

powstała, bo się wojna skończyła. Gdzie niegdzie pryzmy ziemi po niej zostały, drzewa tam teraz rosną. W czterdziestym piątym znowu zosta­łem listonoszem. Rozwoziłem gazety i listy do sześćdziesiątego ósme­go, do czasu kiedy mnie ślepota chwyciła.

A muzeum? — dopytywał Białk mimo że znał już odpowiedź.

Co muzeum? Już podczas okupacji Niemcy je rozebrali, ekspo­naty gdzieś powywieźli. Za Gomułki to wszystkie folwarczne chałupy były zburzone, a nas do tego bloku wepchnęli. Wcześniej Wid-Gwia- zdowskim ziemię upaństwowili. Z dawnego Floranowa i Floranow- skich Pustek już prawie nic nie zostało. W dworku tam teraz cztery ro­dziny mieszkają. Wszyscy starzy Wid-Gwiazdowscy pomarli.

Przed wojną było lepiej, co? — Albin wpadł w nostalgiczny na­strój.

Na głowę żeś pan upadł?! — obruszył się Ogrzecha. — U nas bie­da była, że aż piszczało. Wy młodzi nawet nie macie pojęcia jak to jest być głodnym, bez roboty...

Ale była wolność...

Bzdury pan opowiada! Mało to razy redaktorów kaszubskich ga­zet zamykano w więzieniach?! Jak tylko napisali coś przeciwko władzy sanacyjnej, to od razu wsadzali za kratki. Albo weźmy nauczycieli.Tych co zajmowali się sprawami naszej rodzimej kultury, wysyłali do pracy poza Kaszuby.

Pan Juliusz Rąbca, który mnie tu przywiózł, skarżył się, że dziś władze uwzięły się na Kaszubów.

O, znalazł się bohater, znam go! Jakby się polityką przestał zaj­mować, to by mu dali spokój. Po co mu to?! Przecież jest człowiekiem dorosłym, wiele przeszedł, dobrze wie, że musimy żyć pod okiem star­szego brata i nic na to nie poradzimy. Młodzi ludzie to się buntują, bo są naiwni, ale jemu, staremu, to się dziwię... Ci Rąbcowie to takie nie­spokojne duchy. Jego brat Roszek, co już nie żyje od kilku lat, gdy w czterdziestym ósmym uczył się w Grudziądzu za elektromontera, związał się z tajną organizacją Polska Demokracja. Oni tam wszyscy byli szczeniakami, rozbijali portrety Stalina, zamazywali propagando­we hasła i napisy. W pięćdziesiątym pierwszym przyszli po niego do in­ternatu. Udało mu się uciec przez okno w ubikacji. Ukrywał się potem w lasach razem z paroma kompanami. Żeby się tylko ukrywali. Nie. Rozbrajali milicjantów i ormowców, mówili im „Bądźcie Polakami, służcie Polsce, a nie Rosji Sowieckiej”. Po trzech latach schwytali ich podczas obławy. Dostał wyrok — dwanaście lat więzienia. Wypuszczo­no go jednak po dwóch latach, po październiku pięćdziesiątego szóste­go... Teraz jego syn, który robi w stoczni w Gdańsku, też ponoć przystał do jakichś nielegalnych związków zawodowych. A drugi syn to był ta­ki miglanc, Walet go przezywali, prowadził jakieś lewe interesy w Gdy­ni, został zamordowany w pociągu, nie wiadomo kto to zrobił...

Dawno to było? — Białk spytał chrapliwym głosem.

Bo ja wiem, parę miesięcy temu. Po co to panu wiedzieć?

Zdaje się, że czytałem o tym w gazetach.

Ja teraz tylko słucham radia. Czasami tylko ktoś z rodziny robi mi prasówkę. Nie wiem, ale coś mi się zdaje, że o tym nie mogli pisać.

Dlaczego?

Dlaczego, dlaczego. Po prostu nie mają w zwyczaju nagłaśniać ta­kich niejasnych spraw. Kropka.

Ja od niedawna pracuję w redakcji.

Już pan o tym mówił, no i co z tego? Nie wie pan jak tam jest?

Trochę wiem. Myślę, że mógłbym napisać o tym ciekawy artykuł.

O kim, o Roszku?!

Nie. O jego synu, który miał niejasne interesy i którego zamor­dowali w pociągu.

Ależ pan głupi, nie wydrukują panu tego.

Spróbuję, może jednak. Wie pan, gdzie jego brat, ten stocznio­wiec mieszka?

Na kwaterze, w Gdańsku. Gdzieś blisko morza, chyba na Jelitko­wie. Jak chce go pan znaleźć niech pan pyta w biurze meldunkowym, on ma na imię Grzegorz, Grzegorz Rąbca.

W dniu, w który furmani zwozili drabiniastymi wozami żytnie sno­py do stodół, przy furcie zostałam zlana wodą tak solennie jakbym do jeziora wpadła, wozy przejeżdżały, a ja stałam jak osłupiała jeszcze nie bardzo wiedząc, co się stało, a na furach chłopcy tarzali się ze śmiechu i po kaszubsku krzyczeli, waspanna jest młoda, mokra jak woda. W do­mu też przywitano mnie ze śmiechem, a szczególnie dziadek Mateusz, który trzymał się za boki i mówił, oblali cię jak zwyczaj każe, a ty żeś nieroztropna, boś się dała zaskoczyć. Teosia wzdychając i litując się nade mną chciała mi pomóc zeblec mokre rzeczy, lecz ja stanowczo po­wiedziałam, sama sobie poradzę. Jeszcze parę lat temu rozbierałam się przy Teosi i uważałam to za coś normalnego, lecz teraz na samą myśl o tym czułam, że się czerwienię, Teosia nie przeczuwając moich uczuć, odmowę przyjęła jako złość żem została tak srodze pod furtą oblana. Gdy się przebrałam poszłam do ogrodu i usiadłam na ławce by wysuszyć włosy, rozczesywałam je, a że po tym obmyciu, swoistym oczyszczeniu, nastrój mnie naszedł radosny, nuciłam sobie piosenkę i taką mnie zastał listonosz Szweda, waspanna taka wesoła, rzekł, jakby przeczuwała, że list dostanie, i wręczył mi kopertę zaadresowaną na moje imię i nazwisko. Kiedy listonosz się oddalił szybko wetknęłam list za rękaw i czym prędzej pobiegłam do domu, by zamknąć się w poko­ju, drżącymi palcami rozerwałam kopertę, z której wyjęłam kartkę w li­nię gęsto zapisaną i podpisaną przez Franka. Serce mi biło jak zwario­wane, czytałam, do Antosi Wid-Gwiazdowskiej, pewnie się dziwisz, że

piszę do ciebie list, ale ja ci to wytłumaczę, ja już dawno chciał z tobą się rozmówić, tylko ja nie miał tyle odwagi, a w liście ja ci to napiszę, bo to mi łatwiej przychodzi, ja zawsze był wobec ciebie taki dokuczliwy, lecz naprawdę ja tak nie myślę, ty dla mnie wiele znaczysz, ja cię lubię i ja by chciał żeby ty źle o mnie nie myślała, ja ci przyrzekam, te ja juź nie będę się licho do ciebie odnosił, to co ja czynił to z zawiści, te ty do takiej wysoko postawionej rodziny przynależysz, te mieszkasz sobie w tym dworku, po dużym ogrodzie motesz chodzić, owoce rozmaite zrywać, ale ja w końcu zrozumiał iż to nie twoja wina, te ty porodziłaś się w takiej rodzinie, a później gdy ja z panem Adamem o wszelejakich sprawach rozmawiał i sejmikował, doszedł do tego przekonania, ż.e po to człowiekowi Pan Bóg dał rozum, zmysły i siłę, by sam się mógł na szlachetność wybić i duszę swą doskonalić, ale jut dość o tym na razie, gdyt chcę cię o pewnej sprawie zawiadomić i tajemnicę watną wyjawić, oto bowiem od jakiegoś czasu spotykam się dość często z Maksem od Budziszów, Leosiem od Lipińskich i Matyldą od Botanków, nasze schadzki zaczęły się po tym, jak pan Adam Korzeń darował mi kilka eg­zemplarzy Pisma Kaszubskiego, a ja którejś niedzieli po kościele czyta­łem je głośno na Ogrodziskach, gdzie się gromada młodych zebrała, bo Luboń z Kościerza lemoniadę i słodkie kołacze tam sprzedawał, jak ja czytał, to niektórzy się podśmiewali, inni lekcewatąco machali rękami opychając się tymi kołaczami i opijając się tą lemoniadą, a jeszcze inni to w ogóle nie zwracali na mnie uwagi, tylko Maks, Leoś i Matylda podeszli blitej i uwatnie słuchali, a ja prawie tedy czytał o królu ka­szubskim, który mieszkał pod Bursztynicą, gdzie przybyli pewnego ra­zu dwaj chłopcy, najpierw wielki kamień odsunęli, który dziurę przy­krywał, weszli w ten otwór, szli ciemnym tunelem at wreszcie ujrzeli wielką jasność i przecudny ogród pełen kwiatów, a za tym ogrodem łąkę otoczoną krzewami, a za nią zamek potężny, lśniący szczerym złotem, wtem podszedł do nich piękny młodzieniec i do tego zamku zaprosił, poszli z nim, a on ich clo komnat wprowadził, tam zobaczyli starego króla kaszubskiego, który siedział na złotym tronie, król rzekł do nich, posłuchajcie mali przyjaciele, sprowadziłem was tu po to, byście przeka­zali pozdrowienia mojemu ludowi, powiedzcie im te tyję i o nich pa­miętam, te skryłem się tutaj przed wrogami, ale nadejdzie czas gdy wrócę z moim wojskiem i ze skarbami, którymi lud obdarzę, idźcie i rozgłoście tę nowinę, chłopcy wrócili na ziemię i rozpowiadali o tym co usłyszeli i widzieli, jak ja tę powiastkę skończył, to prosili bym je­szcze coś przeczytał z tego Pisma Kaszubskiego, i ja im czytał i w tę nie­dzielę i następne, a jak wszystko już z tego my poznali jakoś smutno nam się zrobiło i wtenczas Maks powiedział, a mote byśmy na Burszty- nicę poszli i tego króla poszukali, oj ty jesteś głupi, rzekł na to Leoś, ten król to taki powiastkowy, wymyślony, Maks jednak się upierał, ale ka­mień na tej górze widziałem, mote to ten, który zamyka wejście do tych

skarbów, spierali się, wykrzykiwali, ja wtedy wtrąciłem, co będziecie się kłócić, lepiej tam pójść i zobaczyć, wszyscy zgodzili się, umówili my się tedy na niedzielę sierpniową, dnia dwudziestego siódmego o czwartej po obiedzie i w tej sprawie ja też do ciebie piszę, prosząc, żebyś ty przy­szła i z nami tam była, ja mam zamiar pewien i tam ja by go chciał wy­jawić, ja wierzę jak ty będziesz, to mi się ta intencja spełni, na tym koń­czę mój list, Franciszek Ogrzecha. Włożyłam list do koperty, a ręce mi wciąż drżały z emocji i ucisk jakiś dziwny w okolicy serca poczułam, dlaczego właśnie mi to wszystko napisał, dlaczego chce bym na to spotka­nie przyszła, czy wypada bym ja tam była. Zadawałam sobie te pytania i tego dnia i w następne, nie chciałam tam iść, a jednocześnie niezwyk­łość tego spotkania fascynowała mnie. W niedzielę rano ostatecznie za­decydowałam, ż.e pójdę, więc po powrocie z kościoła, kiedy zjedliśmy obiad i nastał czas zwyczajowej drzemki, wymknęłam się z domu. Mia­łam na sobie ulubioną seledynową sukienkę z białym kołnierzykiem, sukienka miała długie rękawy i była szyta z grubego materiału, więc gdy szłam piaszczystą drogą w rozgrzanym słońcem zagajniku zrobiło mi się niezmiernie gorąco. Ledwiem przybliżyła się do Bursztynicy, a tu nagle przede mną czarny i duży pies stanął i jął warczeć, kły olbrzymie szczerzyć, językiem czerwonym gwałtownie poruszać niczym ognika­mi. Tak się przestraszyłam, ż.e cała się trzęsłam wyrzucając z siebie na przemian to pisk to słowa błagalne, a na to pies jął zachowywać się je­szcze bardziej agresywnie. Wydawało mi się, ż.e znalazłam się w przed­sionku piekła, ale oto nagle z zarośli wybiegła jasnowłosa Matylda, w niebieską sukienkę obuta i po kaszubska psa skrzyczała, a ten jak po­rażony skulił się, przylgnął do jej nóg niczym zbite i skopane zwierzątko. Rychło też obok dziewczynki i psa pojawiła się grupa chłopców, a pośród nich Franek, o licach bladych i oczach połysku­jących podnieceniem, pewnie przestraszyłaś się, rzekł do mnie zatroska­ny, Czurt tylko groźnie wygląda, ale on nie gryzie, Franek mówił, a re­szta milczała. Po chwili kłopotliwej ciszy Franek wskazał na niewielkie wgłębienie znajdujące się mniej więcej w połowie wzgórza i zapropono­wał byśmy tam przeszli, ktoś powiedział, ż.e to miejsce jest pozwane Suchym Zdrojem. Czurt biegł przed nami, a kiedy już znalazł się na górze, jął obwąchiwać końce długich traw i porosłe mchem kamienie, my natomiast, jak już żeśmy tam doszli jęliśmy rozglądać się po tym dziwnym miejscu, którego chłód studził nasze rozpalone ciała. W mil­czeniu rozsiedliśmy się na kamieniach, Leoś jął przygrywać na mando­linie jakąś smętną melodię, ż.e zdawało się iż przybyliśmy do zimnego, opuszczonego kościoła oczekując na mszę tajemną. Gdy tylko o tym pomyślałam, wstał Franek i jął mówić po kaszubsku donośnym głosem niczym kaznodzieja, ż.e przywiódł nas na Bursztynicę po to, by z ważną sprawą nas zapoznać, oto kiedy z panem Korzeniem wędrował po oko­licy i zbierał eksponaty do muzeum kaszubskiego, starzec Nietan, który

u Maszków w komorze pomieszkuje i żebraczy żywot wiedzie, rzeki, że skarb drogocenny przechowuje, lecz da go jedynie temu, który przysięg­nie, że go udźwignąć zdoła. Maszkowa, która przy tej rozmowie była lekceważąco machnęła ręką, a panu Korzeniowi szepnęła, że Nietan od dziecka jest niespełna rozumu i ludziom dziwactwami zawraca w gło­wach. Pan Korzeń dał wiarę podszeptom Maszkowej, lecz Franka sło­wa Nietana bardzo zaciekawiły i nazajutrz sam jeden u niego się zjawił i rzekł, że chciałby otrzymać ten skarb, sądzi Że go udźwignie, bo już na­wet worek z kartoflami potrafi podnieść. Starzec Nietan usłyszawszy to powiedział, że nie o siłę ciała chodzi, ale o moc ducha, a Franek na to odparł uradowany iż dziadek jego ludziom rozpowiada, w moim wnu­ku siedzi duch mały ale krzepki. Nietanowi załzawiły się tedy oczy i rzekł, uparty jesteś, nie poddajesz się, od dawna na takiego czekałem i zdaje się iż jesteś posłańcem Światła ze Światłości, więc tobie ten skarb przekażę. Franek przerwał opowiadanie, podszedł do płaskiego kamie­nia leżącego pod niewielką skarpą, odchylił go, wsadził rękę w niszę, którą ów kamień przykrywał i wyciągnął długi przedmiot owinięty płót­nem i papierami, potem z namaszczeniem zdjął zgrzebne odzienie tego przedmiotu i ukazał nam się sztandar acz dotknięty zniszczeniem, jed­nakowoż tchnący dostojeństwem i chwałą, przedstawiający dziwaczne stworzenie na wpół orła i na wpół lwa. To stanica książąt kaszubskich, rzekł Franek unosząc sztandar nad głową, Nietan pod progiem domu ją skrywał, w młodości ten sztandar otrzymał od człowieka, jak on sam biednego, żyjącego z jałmużny. Nikt z nas nie śmiał podejść do skarbu trzymanego przez Franka, a on nam oniemiałym jął dalej opowiadać, jak to Nietan przykazał mu chronić tej stanicy i wśród ludzi głosić, że Kaszubi to szczep pierwotny, który burze dziejowe przetrwał i skarb własnej mowy zachował. Przysięgłem Nietanowi, mówił Franek, że bę­dę strzegł tej stanicy książąt, naszych przodków i chwałę naszego ple­mienia będę głosił, a teraz chciałbym byście i wy tę przysięgę złożyli. Po­prosił aby każdy z nas uchwycił stanicę i przysiągł, Leoś i Maks pobieg­li z radością, jakby prośba Franka była zaproszeniem do pysznej zaba­wy, Matylda podeszła blada, przejęta niezwykłością chwili, ja natomiast myślałam, że słowa Franka mnie nie dotyczą i zostałam siedząc na ka­mieniu, tedy on spojrzał na mnie błagalnie i spytał, a ty Antosiu, odpo­wiedziałam zmieszana, ja po kaszubsku nie mówię, on na to odrzekł, ale chyba chcesz być z nami, wciąż widząc w jego oczach prośbę, podesz­łam i przysięgłam jak wszyscy. Po przysiędze złożył stanicę i ponownie skrył w niszy, kamieniem zastawił, ta skrytka, powiedział, będzie naszą tajemnicą, ci co mają sztandar mogą się zwać bractwem, gdy zaś Leoś uderzył w struny mandoliny uzupełnił, Bractwem Kaszubskim, to do­bra myśl, przyklasnął Maks, niech tak będzie.

Albin Białk był całkowicie pochłonięty swoimi myślami. Już wra­cając ostatnim autobusem z Floranowskich Pustek na Orunię zaczął obmyślać konstrukcję artykułu o spotkaniu pisarzy w Sowich Bagnach. Teraz idąc ulicą Korzenną do redakcji „Echa” zatrzymał się na moście, pod którym płynęły wezbrane wody kanału Raduni. Posta­nowił, że póki się naczelny nie upomni, to mu żadnego raportu nie na­pisze. Przyjdzie do redakcji i zacznie po prostu pisać informację. To bę­dzie pozytywna notatka. Ciepło i jasno opisze pobyt wśród kaszub­skich pisarzy. Zresztą wcale nie przesadzi pisząc, że było to spotkanie ludzi fascynująco autentycznych, wręcz zakochanych w swojej idei — ratowania kulturowego dziedzictwa. Albin poczuł nagle, że ktoś z tyłu gwałtownie przyciska go do murowanej poręczy mostu. W pierwszej chwili miał wrażenie, że to jakiś wygłup.

Co jest, woda za zimna na kąpiel! — krzyknął próbując zoba­czyć dowcipnisia. — Puść... Jacek?! - zamarł widząc twarz Skarbczy- ka. Nie było na niej nawet cienia wesołości.

Kim ty właściwie jesteś?! — Jacek zaryczał mu do ucha.

No jak to kim, nie mówiłem?! Puść, oszalałeś?!

Z nas dwóch, to tylko ty jesteś szalony! — Skarbczyk uwolnił Al­bina z uścisku, nadal jednak stał tuż przy nim. — Ja naprawdę nie wiem

o co chodzi. Byli wczoraj w redakcji i pytali o ciebie. Szukają cię,bo nie jesteś tym, za kogo się podajesz. Jeśli oni cię szukają, to...

To co?! Kto mnie szuka? Mów jaśniej.

Dobrze wiesz, kto to są oni. Nie udawaj głupka. Mogłem machnąć ręką na tę całą sprawę, ale postanowiłem zrobić dobry uczy­nek i cię ostrzec. Jeśli będziesz się kręcił w pobliżu redakcji, a co gor­sza przyjdzie ci ochota wejść do środka, to cię na pewno zwiną. Może rzeczywiście jestem szalony, że próbuję osłonić twoją dupę. Do chole­ry powiedz mi, czy ty jesteś jakimś wielkim naiwniakiem, porąbanym naśladowcą Arsene’a Łupina czy może jesteś człowiekiem jakiejś po­tężnej sprawy, o której nie mam zielonego pojęcia!

Stali naprzeciw siebie niczym koguty gotowe do walki. Białk po chwili stania na rozstawionych nogach, oparł się z ulgą o poręcz mostu.

Mogę ci teraz powiedzieć tylko tyle, że nie jestem Markiem Wo­lińskim — mówił ledwie ruszając spierzchniętymi wargami. — Więcej się ode mnie nie dowiesz... Jeśli pozwolisz, to sobie pójdę. Jeśli nie, to możemy jeszcze pogadać o zawiłej historii twojego ojca. Wiem co nie­co na ten temat... — ominął oniemiałego Skarbczyka i nie czekając na jego odpowiedź ruszył wąską uliczką wzdłuż kanału.

Wkrótce ciężko jęknął ze zdziwienia, ujrzał bowiem tuż obok siebie tego cudacznego człowieka, proroka z „Omegi”, którego parokrotnie spotykał w dziwnych okolicznościach. Gwałtownie przyspieszył kroku. Ów człowiek jednak wcale nie miał zamiaru opuścić Albina.

Odczep się pan ode mnie, dobrze! — poirytowany Białk chciał uderzyć nieznajomego, ale w ostatniej chwili powstrzymał się.

Dlaczego mówi w ten sposób do mnie. Ja jestem spokojnym czło­wiekiem. Pragnę tylko powiedzieć co mi leży na sercu.

To niech pan powie, co mu leży na sercu i mnie zostawi!

Mianowicie chcę powiedzieć, o takiej niezwykłej chwili w życiu każdego z nas. To może być wypadek, jakieś zdarzenie, spotkanie. Coś takiego nagłego, niespodziewanego, niczym uderzenie Pana Boga. Przez takie oświecenie inaczej zaczynasz patrzeć na świat, widzisz swo­je życie innym niż było dotychczas. Wiele spraw, które wydawały ci się ważne kiedyś, teraz stają się nieistotne. Zaczynasz rozumieć, że to co naprawdę ma znaczenie jest poza materią. To cię przeraża a jedno­cześnie napełnia jakimś nieokreślonym stanem radości. Cieszysz się,że istniejesz, że jesteś człowiekiem...

To zbyt trudne dla mnie — Albin machnął ręką i jeszcze raz chciał opędzić się od natręta, ale on już szedł w przeciwną stronę. Gdy Białk się obejrzał uniósł rękę nad głową i zaczął się uśmiechać. Zniknął za pierwszą przecznicą.

Albin bronił się przed akceptacją tego, co powiedział mężczyzna. Jednak w głębi serca już przyjął, że te słowa to nic innego tylko jego własne przeświadczenie. Tak właśnie czuł teraz, w tej chwili. Postano­wił, że musi zakończyć tę zaczętą przed kilkoma miesiącami absur­dalną ucieczkę i próbę zmiany własnej tożsamości. Zapragnął napisać list do matki, wszystko jej wyjaśnić, a przede wszystkim powiadomić, że jest cały i zdrowy. „Jak mogłem tak długo nie odzywać się do niej”!

myślał zaciskając pięści, jakby w zamiarze obicia własnej głowy.

W mrocznej restauracji, z której okien widać było Motławę, popro­sił o papier i butelkę wody sodowej. Już od dłuższego czasu nie miał w ustach alkoholu. Dziwił się sobie, że właśnie teraz wcale nie ma nie­go ochoty. Matka by się pewnie z tego powodu ucieszyła. Napisze jej

o tym, ale jak się wytłumaczy ze zniknięcia? Opowie co naprawdę zda­rzyło się tego wieczora, dlaczego postanowił udać się na dworzec kole­jowy, opuścić dom, Główczyk...

W którąś wrześniową niedzielę po wyjściu z kościoła natknęłam się na Matyldę, gdym do niej podeszła rzekła nieco zmieszana, ładną ma waspanna sukienkę, a ja na to powiedziałam z wyrzutem, by nie mówi­ła do mnie waspanna, tylko zwyczajnie, Antosia. Miała wątpliwości czy jej wypada tak mówić, roześmiałam się, pogniewam się jak będziesz mi waspanować, na gładkich policzkach Matyldy pokazały się wypieki, uśmiechnęła się przechylając głowę i odrzucając znad czoła kosmyki jas­nych połyskujących włosów. Zamierzałam spytać ją czy to cośmy uczy­nili na Bursztynicy miało sens, skoro Franek wyjechał i pewnie sprawą przestał się interesować, lecz ona odezwała się szybciej, pierwsze słowa

wypowiadając cicho i wstydliwie, masz już, Antosiu, jakieś wieści od Franka, nie, nie mam, powiedziałam zaskoczona tym pytaniem, Matyl­da kiwnęła głową, przed wyjazdem do Gałek nakazał nam, byśmy czy­nili to co nam Antosia powie, gdyż tylko do ciebie o naszych brackich sprawach będzie pisywał, Matylda mówiła z coraz większą śmiałością. Jej twarz promieniowała wiarą i zapałem, rozgadała się, lecz ja już nic nie słyszałam, widziałam jej poruszające się usta, mijających nas ludzi, starych i młodych, smutnych i roześmianych, wierzchołki drzew rozko­łysane przez wiatr, słońce jaśniejące na błękicie nieba, pomyślałam, ży­ję, jestem istotą, stworzeniem rozumnym, istnieję by doznawać ten świat wszystkimi zmysłami, doświadczać chwil różnorodnych, nigdy do sie­bie nie podobnych, to czasami takie trudne i uciążliwe, ale przecież w nieistnieniu nie ma nic, przestrzeń nieskończona bez najmniejszej kropli życia. Po niedzieli otrzymałam list od Franka, kiedy rozerwałam grubą kopertę na podłogę rozsypało się kilkanaście kartek, jedna zapi­sana ręcznie, pozostałe jednostronnie zadrukowane, pośpiesznie zebra­łam te kartki, spostrzegałam, że były to jednakowe ulotki zawierające napisaną po kaszubsku odezwę, Bracia Kaszubi, głosiły pierwsze sło­wa, zbudźcie się, bo nadszedł czas waszej chwały, bądźcie dumni, żeście z rodu sławetnego i walecznego księcia Świętopełka Wielkiego, żeście zachowali mowę ojców waszych, która rozbrzmiewa jak Bałtyk potęż­ny i jak las targany północnym wiatrem, jesteście świętym plemieniem słowiańskim, jesteście rdzeniem wielkiej rodziny Pomorzan, piastujcie waszą mowę starożytną, bądźcie prawdziwymi gospodarzami tej pięk­nej ziemi, nigdy do zguby nie przyjdą Kaszubi, zostańcie z Panem Bo­giem, Bractwo Kaszubskie. W liście Franek pisał, Droga Antosiu, pew­nie złościsz się na mnie, że się z tobą nie rozmówiłem przed mym wyjaz­dem do Gałek. Chciałem to uczynić, wtenczas na Bursztynicy, ale nie dość miałem odwagi, piszę więc teraz i proszę o wybaczenie, gwoli prawdy muszę powiedzieć, żem śmielszy w słowach pisanych niż bez­pośredniej rozmowie. Pewnie zdziwiłaś się widząc te pisemka w liście, właśnie względem nich mam prośbę, byś je dała Matyldzie, Leosiowi i Maksowi, a oni niech w slcrytości, gdzie się da rozwieszą, by do ludzi ta nasza kaszubska nowina dotarła. Zrobiłem te pisemka wespół z For- melą, który tu od kilku lat mieszka i pracuje jako zecer w drukarni, poz­nałem go przypadkowo na ulicy słysząc jak klnie do siebie po kaszub­sku, podszedłem wtedy do niego i zagadnąłem, a on się bardzo ucieszył, Że w Gałkach spotkał kaszubską duszę. Wbrew początkowym wraże­niom okazał się być człowiekiem przyjemnym, tyle że przez samot­ność udręczonym, widząc że można mu zaufać, powiedziałem mu o na­szym bractwie i sprawie, bardzo się do niej zapalił i wpadł na pomysł Żeby te pisemka wydać. Zaprosił mnie do swego maleńkiego mieszka­nia na poddaszu starej kamienicy i tam żeśmy owe hasła kaszubskie ułożyli, a po paru dniach przyniósł te pisemka, które odbił w slcrytości

i obiecał, ze dla naszego bractwa dalej się może poświęcać, zloty czło­wiek ten Formela. Tu w Gałkach tyję jak w jakimś śnie przedziwnym, chodzę na interesujące zajęcia, uczestniczę w wieczorach literackich, go­dzinami przesiaduję w bibliotece, tak zasobnej w książki, te aż się mo- t.e w głowie zakręcić, tu doprawdy poznaję smak tego co się zwie oświe­ceniem. Jakai to radość zdobywać wiedzę, poznawać coraz więcej i wię­cej, tak jakby wchodziło się do coraz bogatszych i piękniejszych kom­nat. Jut dziś się zasmucam, te ten kurs potrwa tylko do końca stycznia przyszłego roku, ale pocieszam się, że po powrocie z Gałek będę się opiekował muzealiami pana Korzenia. Czasami tęskno mi do naszych stron, ale me serce nade wszystko przepełnione jest radością Fr. Ogrze- cha. Chciałam natychmiast odpisać mu na ten list, jednakowoż gdy skreśliłam słów kilka wydawały mi się śmiesznie nadęte, odłożyłam więc rzecz na później, w notesiku zaś zapisałam pytanie, dlaczego właśnie mnie Franek wtajemniczył w tę kaszubską sprawę, już nie koja­rzyłam jej z zabawą, myśląc o niej czułam w sobie jaśniejący płomyk, kiedy ten płomyk zapłonie w tych, którzy przeczytają tę odezwę, to ich życie się zmieni, napełni się wiarą, przeczytają i zrozumieją, że dotąd żyli w ciemności i odrętwieniu, a oto teraz weszli w słoneczny poranek, od­dychają ożywczym powietrzem, poznają smak wolności. Nazajutrz, gdy byłam z mamą w Wełnie, natychmiast wybrałam się do Matyldy, którą zastałam w kuchni, kucała w kącie na ławie i patroszyła ryby, była tak zajęta pracą, te mnie nie spostrzegła, jej gołe nogi i ramiona zdawały się być rzeźbione z alabastru. Nagle uniosła głowę i pisnęła, oj, ja zaś wyk­rztusiłam, przestraszyłam cię pewnie, a ona zeskoczyła z ławy i wytarła ręce w krótki fartuch, słyszałam, że ktoś wchodzi, ale myślałam, że to sąsiadka, uśmiechnęła się i żeby zatrzeć zakłopotanie jęła się tłumaczyć, sama jestem w domu, bo nasi wszyscy w polu wybierają kartofle, obiad mi kazali ugotować i chowę obrządzić, mnie to odpowiada, bo ja nie lu­bię w polu robić. Zaprosiła mnie do izby, pochwyciła za rękę, usadowi­ła na ławie pod piecem, a ja wyjmując z torebki ulotki, jęłam tłumaczyć się niezdarnie, co to za papiery i dlaczego je przyniosłam, Matylda słu­chając mnie zastygła w pozie przypominającej sposobiącego się do lo­tu motyla. Kiedy skończyłam klasnęła w dłonie i podskoczyła, ja zaś kładąc na stole pisemka rzekłam, ale proszę was, zróbcie to w skrytości, nikt się nie może dowiedzieć, kto należy do bractwa, Matylda na to przemówiła ściszonym głosem, oj tak będziemy uważać. Pochwyciła plik ulotek i jęła czytać szeptem, jakby wypowiadała czarodziejskie for­mułki, a potem obróciła się na pięcie i pobiegła do niebieskiej skrzyni ozdobionej ornamentami żółtych tulipanów, czerwonych serc w kratkę i czarnych półksiętyców, tu je tymczasem schowam, mamy tu letnie ubrania, teraz do tej skrzyni nikt nie zagląda. Postanowiłyśmy, że chłop­cy rozwieszą w sobotni wieczór, by w niedzielę ludzie idący do kościo­ła mogli je przeczytać, Matylda pisnęła to będzie prawdziwa rewolucja

we wsi, ja też się w duszy cieszyłam, ale przytaknęłam tylko głową i wstałam mówiąc, spotkamy się w niedzielę po sumie, muszę już iść bo pewnie mama na mnie czeka. Wychodząc dotknęłam jej smukłej dłoni, Matylda uśmiechnęła się serdecznie nie domyślając się, że w ten sposób chciałam zbliżyć się do piękna, które przyprawiało mnie o zawrót gło­wy, wzbudzało nieznane uczucie będące czymś więcej niż tkliwość. Na dworze zrobiło się chłodno, wiatr zdmuchiwał z gliniastej drogi brunat­ne liście i drobny piasek, Matylda stała w oknie, roześmiana machała ręką nad doniczkami mirty. Mama czekała już na mnie przed składem Warpa, musimy szybko ruszać, bo może za chwilę lunąć deszcz, powie­działa rozkładając gruby pled z czarnymi frędzlami, ledwie usadowi­liśmy się na siedzeniu Boleś strzelił z bata i szarpnął lejcami. Gdy zna­leźliśmy się za wsią uderzyły w nas duże zimne krople, a po chwili zer­wała się ulewa bijąc o nasz pled niczym rózgą, Boleś nie pozwolił się przykryć, co chwilę unosząc bat groził niebu, nagle zaklął siarczyście i mocno pociągnął za lejce. Na drogę wyskoczyła stara kobieta opatulo­na w chabrową chustę, to Chamrotka, rozpoznała mama, niech złazi z drogi, krzyknął Boleś, wtedy mama chwyciła go za ramię prosząc, zat­rzymajmy się, może jej trzeba pomóc, Boleś zatrzymał konia i mruknął, jej już nikt nie może pomóc, ona jest szalona, a na zmianę pogody wciąż z nią gorzej. Kobieta podeszła do powozu dysząc chrapliwie i rzekła po kaszubsku, ja jestem niewiasta nad niewiastami zniewolony­mi, jak Turcy naszli to mnie poniewierali i potoplili, a te Szwedy, co ko­ty i wiewiórki pożerały, po naszemu mnie ze skrytki wywołały, swoje za­łatwiły, piersi oberżnęli, a Francuzy co złoto w bagnach potopiły, do la­su mnie wywlokły, złe mi zadały i bagnetami pokłuły, przyjdzie czas że inne nadjdą od wschodu, do świątyni zaciągną i zbrudzą, pamiętajcie słowa tej, która przez wieki wieków przed złym ucieka. Zniecierpliwio­ny Boleś odepchnął Chamrotkę końcem bata i zawołał, jazda, koń próbował ruszyć z miejsca, ale nie mógł poradzić, bo wóz ugrzązł w błocie, tymczasem Chamrotka dalej jęła krzyczeć, za sześć lat diabeł zleci, słychać płacz matek i dzieci, ziemia zasłana trupami i zaorana po­ciskami, w piecach ognistych się smażą, Żywi o wolności marzą, oj jak Bóg nas ciężko każe, gdzie się ruszym to cmentarze, kiedy to rzekła koń jakby w cudowny sposób ruszył nagle z kopyta, mama westchnęła, jak­że to nieszczęśliwa kobieta, jechaliśmy coraz szybciej, a ona wciąż sta­ła przy drodze i groziła nam palcem.

6.

Albin przechodząc obok kościoła św. Katarzyny usłyszał dobie­gający stamtąd chóralny śpiew. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że

jest niedziela. W dzieciństwie tego dnia zawsze chodził z matką na naj­wcześniejszą mszę świętą. Wielokrotnie upominała go by siedział prosto, nie wiercił się, a on mimo to odwracał głowę w kierunku organów, których dźwięk wydawał się rozbrzmiewać niczym lot jakiegoś kos­micznego pojazdu. W kościele często też przyglądał się butom. Jego i matki lśniły najbardziej spośród wszystkich, które widywał na klęcz- niku pod ławką, tak przynajmniej wtedy uważał. Bardzo długo i staran­nie pucował je w sobotę pod wieczór, gdy matka tymczasem szykowa­ła niedzielny obiad. Wielokrotnie powtarzała, że w niedzielę, jako dzień Boży, nie wypada nawet obierać ziemniaków.

Już minął kościół, ale w pewnej chwili zatrzymał się i cofnął. Posta­nowił wejść do środka. Mieszkał już w Gdańsku prawie pięć miesięcy, a jeszcze nie był w żadnej z tutejszych starych świątyń. Wewnątrz było tłumnie. Przecisnął się na niewielki skrawek wolnego miejsca w pobli­żu zawieszonej na ścianie figury świętego trzymającego w ręku w cie­sielskie narzędzia. Od kilku już dni odczuwał jakiś silny niepokój. Pragnął upić się do nieprzytomności, a zarazem myśl o alkoholu wzbu­dzała w nim wstręt do samego siebie.

Od tygodni wałęsał się po zakamarkach i zaułkach Gdańska, bez­myślnie gapił się w sklepowe witryny, wchodził w długie kolejki stojących za jakimiś towarami, ale w ogóle nie interesował się tym, co akurat przywieźli, co rzucili ludziom na ladę; chciał po prostu sycić się obecnością innych, wsłuchiwać się w jakiekolwiek głosy, nawet te peł­ne przekleństw, wyzwisk, pomstowania na rząd, który chce zagłodzić naród.

Teraz miał wrażenie, że w jego własnym wnętrzu pracuje na coraz szybszych obrotach rozklekotana, hałaśliwa maszyna. Przeraźliwy, głu­chy łomot pchał go do jakiejś nieokreślonej agresywności, chciało mu się wyć, krzyczeć, rozbijać pięściami rzędy głów przypominające ka­mienne kikuty wystające spod chłodnej, szarej ziemi. Ale słyszał w so­bie również bardzo odległe brzmienie ukojenia. Był już przekonany, że może się do niego przybliżyć, wciąż bał się jednak, że działania i gesty, które prowadzą do jego zdobycia ośmieszą go, uczynią z niego idiotę, obskuranta. Jeszcze się szamotał z samym sobą aż wreszcie klęknął na zimną posadzkę, skrył twarz w dłoniach i zaczął się modlić, tak jak wte­dy, kiedy przed wielu laty odmawiał pacierz z matką, klęcząc naprze­ciw obrazów z wyobrażeniami postaci Matki Boskiej i Jezusa Chrystu­sa.

Jako nastolatek zbuntował się przeciw modlitwie ubranej w formuł­ki, z powtarzającymi się słowami, nie chciał się godzić na systematycz­ność odmawiania pacierza. Próbował modlić się sam, własnymi słowa­mi, ale z czasem i ten sposób okazał się nużący, nie stwarzający poczu­cia kontaktu z Bogiem. Teraz nagle zrozumiał, że nie forma modlitwy

jest ważna, lecz uznanie Najwyższego przez pokorę, szczera wiara, że tylko On w pełni przyjmuje nasze myśli i słowa.

Zatracił poczucie czasu. W pewnej chwili ktoś zaczął delikatnie ciągnąć go za palec, jakby starając się zobaczyć, co kryje się za szczelną zasłoną dłoni. Białk opuściwszy ręce ujrzał przed sobą uśmiechniętą buzię trzy-, czteroletniego chłopca.

Ten pan się ukrywa — powiedział szeptem szaipiąc stojącą obok dziewczynę. Gdy się obejrzała i przygarnęła malucha do siebie, Albin kątem oka zwrócił uwagę na jej jasną, nieco smutną twarz i sięgający pasa gruby warkocz. Początkowe rozbawienie słowami chłopca zamie­niło się w zaciekawienie i zauroczenie. Białk na przemian zerkał na piękny profil twarzy dziewczyny i ruchliwego chłopca. — Mamo, ja chcę opka — mały poprosił, by wzięła go na ręce. Albina w tej samej chwili uderzyło zarówno kaszubskie brzmienie ostatniego słowa jak i spostrzeżenie, że dziewczyna jest w ciąży.

Zaczęła szeptać chłopcu do ucha, by jeszcze trochę postał, że zaraz msza się skończy, ale on nie dał za wygraną. A kiedy w końcu obrażo­ny klasnął w dłonie i zadrgnęła mu broda, jakby zaraz chciał się rozpła­kać, Białk nie zastanawiając się pochwycił go oburącz i posadził na ra­mieniu. Widoczne w jego niebieskich oczach zaskoczenie szybko ustąpiło zadowoleniu. Mały radośnie mruknął i z zaciekawieniem zaczął rozglądać się po kościele ponad głowami wiernych. Dziewczyna zmieszała się, zamierzała w pierwszej chwili zdjąć chłopca z jego ramie­nia, ale zrezygnowała co chwilę potem zerkając na nich. jakby oba­wiając się czy ten nieznajomy mężczyzna poradzi sobie z niesfornym dzieckiem.

Wiercący się w objęciach Albina chłopiec, szarpiący go boleśnie za uszy pulchnymi palcami, wywołał w nim od dawna nie odczuwaną ra­dość życia. Patrząc na jego beztroską, pogodną twarz ze śmiesznie wy­dętymi ustami, uświadomił sobie jak bardzo oddalił się od pierwocin swojej natury. Gdy rozpoczęła się ostatnia pieśń i co niektórzy zaczęli tłoczyć się do wyjścia postawił chłopca obok dziewczyny. Też postano­wił już wyjść z kościoła. Za drzwiami świątyni znowu poczuł na swojej dłoni rączkę dziecka.

Tomek, co robisz?! Przepraszam pana — dziewczyna zaczęła ciągnąc chłopca w swoją stronę.

Nic się nie stało — Białk się uśmiechnął.

Widzisz, nic się nie stało — powtórzył z szelmowską miną To­mek.

Ale nie wypada tak zaczepiać.

Ja nie zaczepiam, pan mnie dźwigał w kościele — powiedział ma­ły przeciągając każdą sylabę.

Jesteś leciutki jak piórko — Albin zaczął się przekomarzać z chłopcem.

6 — Żółty kamień

81

Wcale nie, mama mówi, że jestem bardzo, bardzo ciężki!

My pana zatrzymujemy, a pan pewnie się spieszy — odezwała się dziewczyna.

Nie, skądże. Tak się składa, że nic dziś nie mam do roboty.

A pan nie idzie na pochód? — spytał ni stąd ni zowąd Tomek.

Pochód, jaki pochód? — Albin ruszał żartobliwie nosem.

Na pierwszomajowy przecież! — chłopiec tupnął nogą.

Od kilku dni Tomek nie daje mi spokoju — wtrąciła dziewczyna

bo przyrzekłam mu, że zabiorę go ze sobą. Nie może się doczekać.

Będę maszerować ze stoczniowcami, hę — chłopiec z dumą chwycił się pod boki.

Ja pracuję w stołówce na stoczni — wyjaśniła dziewczyna.

A pan co robi? — spytał bezczelnie Tomek.

Nic, naprawdę... Przepraszam, ale właściwie to powinienem się przedstawić. Nazywam się Albin Białk — nareszcie wypowiadając to imię i nazwisko poczuł jakąś niewymowną ulgę.

Lidia Rode.

Pani jest z Gdańska?

Teraz tu mieszkam, ale pochodzę spod Gdańska, z Manina.

Czy to znaczy, że ma pani kaszubskie pochodzenie?

Jestem Kaszubką — odpowiedziała zdecydowanie i roześmiała się. — A po co panu to wiedzieć?

Tak naprawdę to nie wiem, ale po prostu chciałem powiedzieć, że też jestem Kaszubą, że jest mi miło spotkać swojską duszę.

Ne te chceme le korbie po kaszebskii — zaproponowała.

Jo z chacą so po naszemu pogodom... — starał się okazać entuz­jazm, ale właściwie nie był przekonany czy to dobry pomysł. Z czasem jednak rozmowa w rodzimym języku zaczęła go naprawdę cieszyć. Na­wet w pewnej chwili wzruszył się, kiedy pomyślał, że być może właśnie teraz są jedynymi osobami rozmawiającymi po kaszubsku w prastarym Gdańsku, gdzie mowa ta przed wiekami rozbrzmiewała w każdym za­ułku.

W pewnej chwili Tomek pociągnął Lidię za rękę i ruszyli powoli w stronę Głównego Miasta, a potem spacerując Długim Pobrzeżem, nad Motławą, kierowali się w górę rzeki. Przy Złotej Bramie skręcili na Dolne Miasto. Białk po jakimś czasie zrozumiał, że to dziewczyna zmierza właśnie w tym kierunku. Chłopiec co chwilę szarpał Albina za nogawkę, albo prosił by wziął go na ręce. Dziewczyna przestała opono­wać. Uśmiechała się, jakby rozbawiona nieporadnością Białka wobec dziecka.

Rozmowa w rodzimym języku skłoniła zarówno Albina jak i Lidię do osobistych zwierzeń, zaczęli mówić sobie po imieniu. Poza epizo­dem z zamordowanym mężczyzną w pociągu na stacji postojowej i od­kryciem pamiętnika opowiedział jej wiele szczegółów ze swoich przy­

gód, które przeżył w ciągu ostatnich kilku miesięcy, ale nie przypu­szczał, że to właściwie głupstwa w porównaniu z tym, co usłyszy.

Nawet nie umiałby dokładnie określić, w którym momencie rozmo­wy po policzku Lidii spłynęła łza. Wytarła ją szybko, jakby ukradkiem i powiedziała spokojnie, że jej mąż, kierowca zatrudniony w kolporta­żu „Ruchu”, zginął przez pięcioma miesiącami o czwartej nad ranem w wypadku samochodowym. Ustalono, że jechał tego ranka z pręd­kością ponad sto dziesięć kilometrów na godzinę i wpadł w poślizg. Żuk, którym kierował uderzył w przydrożne drzewo. Konwojent oca­lał, bo wcześniej otworzył drzwi i wyrzuciło go na zewnątrz. Potem podczas śledztwa wyznał, że trochę wypili przed wyjazdem w teren, bo żona kierowcy poprzedniego dnia wieczorem oznajmiła mu, że będą mieli drugie dziecko.

Lidia mówiąc o tym nagle zamilkła, jakby zawstydziła się swojej nadmiernej wylewności. Szli potem przez dłuższy czas bez słowa. Kie­dy znaleźli się na Jaskółczej niespodziewanie powiedziała, że mieszka niedaleko, że być może spotkają się jeszcze na pierwszomajowym po­chodzie. Albin żegnając się z nią ze zdenerwowania niezgrabnie podał jej rękę. Miał wrażenie, że uścisnęła jego dłoń z jakąś delikatną zalot­nością, ale zaraz wyrzucił sobie, że jak w ogóle mógł tak pomyśleć, że to odczucie zrodziło się w nim za sprawą nadmiernej wyobraźni.

Oddalając się parę razy odwrócił się i zamachał ręką. Odpowiadał w ten sposób na głos Tomka, który wołał za nim:

Spotkamy się, spotkamy?!

Pomyślał, że to bez sensu kontynuować tę znajomość, ale potem trudno mu było uciec przed myślami o Lidii i Tomku. Ich obecność na­pełniała go jakimś nieokreślonym uczuciem harmonii, czymś co w jego wyobrażeniach oznaczało rodzinność. W głębi duszy pragnął im jakoś pomóc. W żaden sposób nie chciał im okazywać litości, odczuwał jed­nak silną, nieodpartą potrzebę zaopiekowania się nimi. „A może te wszystkie sprawy w ostatnich kilku miesiącach tak się właśnie potoczy­ły, bym poznał tę dziewczynę i jej syna?” — przyszło mu nagle do gło­wy. Uśmiechnął się i stuknął otwartą dłonią w czoło — „to absurdalna myśl”.

Gdy wrócił w niedzielne popołudnie na Orunię, Waleria Bisa oznaj­miła, że tym razem na odwiedzinach w szpitalu nie zastała Antoniny Wid-Gwiazdowskiej,jej łóżko było puste. Zmarła wcześnie rano. Albin słuchając drżącego głosu gospodyni przypomniał sobie, że wciąż jesz­cze ma pamiętnik nieboszczki, że powinien wykorzystać jakąś nada­rzającą się okazję, by niepostrzeżenie odłożyć go na regał. Zaczął też mieć wyrzuty sumienia, że jeszcze w dalszym ciągu utrzymuje gospody­nię w przekonaniu, że jest Markiem Wolińskim. Mógłby właściwie po­wiedzieć kim jest naprawdę. Miał jednak wątpliwości. Czy warto? Mo­że już niedługo u niej pobędzie. Bisa spojrzała na jego zasępioną minę.

Panie Marku, proszę się nie przejmować. Niech pan sobie nie wyrzuca, że to z pana winy. Takie jej było przeznaczenie... To może za­niepokoić pana — ujęła go za rękę — ale ona, jak byłam u niej parę dni temu, wymieniła imię Marek.

Moje imię?! To nieprawdopodobne — Białk naprawdę się zanie­pokoił.

Nie chodziło może o pana. Nie mam całkowitej pewności, że to słowo oznaczało Marek. Pielęgniarka, która przy tym była, sądzi, że chodziło o zegarek. W każdym razie powiedziała tak jakoś i pokazała na torbę, do której wcześniej włożyłam jej nocną koszulę, jak niemal podczas każdych odwiedzin biorąc rzeczy do prania. Przyszłam ja do domu i zapomniałam o tym. Dopiero wczoraj, gdym robiła przepierkę obmacałam tę koszulę. I co spostrzegłam? W okolicach piersi niewiel­kie wybrzuszenie, coś twardego, obłego dało się wyczuć między dwoma warstwami materiału. Rozprułam i zobaczyłam, że to kawałek burszty­nu. Boże drogi westchnęła, co to wszystko ma znaczyć...

Niektórzy wszywają bursztyn w bieliznę, bo sądzą, że pomaga na serce.

Naprawdę?

No tak, nieraz o tym słyszałem.

To by wiele wyjaśniało — Waleria Bisa podeszła do kuchennej szafy i z filiżanki wyjęła żółty kamień. — To on — trzymając go dwo­ma palcami uniosła przed siebie w kierunku okna. Promienie za­chodzącego słońca zajaśniały na bursztynie niczym na kropli świeżego miodu.

Piękny — westchnął Albin.

Panie Marku, może się przesłyszałam, może rzeczywiście nie miała na myśli pańskiego imienia, ale mam takie przeświadczenie, że dobrze byłoby aby właśnie pan tę drobinę bursztynu zachował sobie na pamiątkę. Ja już jestem stara kobieta...

Nie, chyba jednak nie mógłbym tego wziąć.

Proszę, bardzo proszę... — Waleria Bisa po raz drugi pochwyciła Albina za ręką i położyła bursztyn na jego dłoni. Białk nie ośmielił się go zwrócić. Później kiedy przy kuchennym stole pili herbatę kobieta przypomniała sobie: — Jest taka kaszubska legenda o pochodzeniu tych żółtych kamieni, jak je nazywają...

Że to resztki rosnących nad Bałtykiem drzew bursztynowych, które poprzewracały się i zatopiły z powodu nieustannych obrotów ku­li ziemskiej — wtrącił Albin Białk mając w pamięci zasłyszaną w dzie­ciństwie powiastkę. Bisa zdziwiła się:

Nie, o tym jeszcze nie słyszałam — spojrzała uważnie na swoje­go lokatora, jakby chciała go spytać skąd zna to podanie. Zaraz jednak rozgadała się: — Moja babka mi opowiadała, że kiedy Pan Bóg stwo­rzył świat, to usiadł i odpoczywał. A wtedy całe niebo się zebrało, żeby

oddać Mu chwałę, Anioły z radości tak krzyczały, że aż w dole ziemia drżała. Tylko jeden jakiś smutny stał w kącie. „Co masz mój kochany na sercu, że się nie weselisz?” — spytał go wszystkowiedzący Stwórca. Anioł najpierw się srodze zatrwożył, ale potem poczuł w sobie przy­pływ odwagi i rzekł: „Panie Boże, całą ziemię suto przystroiłeś, bogac­twami obdarzyłeś, ale tam gdzie żeś Kaszubów osiedlił, bardzo jest ubożuchno”. Dobroduszny Bóg pokiwał głową i powiedział: „Skoro tak uważasz, to otwórz stojącą u twego boku skrzynię i wysyp z niej wszystko, co pozostało, na ziemię Kaszubów”. Anioł spełnił życzenie Stwórcy i wysypał ze skrzyni sporo żółtych kamyczków. Dlatego dziś na ziemi kaszubskiej więcej jest bursztynu niż gdzie indziej.

Podczas długiej rozmowy Waleria Bisa zwierzyła się, że przed laty Antonina Wid-Gwiazdowska zapisała jej wszystkie swoje rzeczy w testa­mencie. Prosiła ją, by jednak zachowała dla siebie tylko te, z których będzie mogła korzystać. A najlepiej byłoby, aby jak najwięcej spaliła, zniweczyła. Wręcz zażyczyła sobie, by po wszelkich dokumentach, pa­pierach, zdjęciach z jej obliczem nie pozostało śladu. Gospodyni po­wtarzając jej słowa najpierw przyznała, że ta decyzja wzbudziła w niej przerażenie. Potem jednak też doszła do przekonania, że tak będzie najlepiej.

Po co jacyś obcy ludzie mają trzymać jej pamiątki? Czy potrafią je należycie uszanować? — pytała wpatrując się w zamyśloną twarz Białka, a potem westchnęła: — Ona tak kochała te swoje mistyczne książki, mówiła, że znajduje w nich pocieszenie. Tak, człowiek musi mieć w życiu jakieś ukojenie, bo by zwariował. To nasze ziemskie byto­wanie jest takie niezrozumiałe, trudne.

Albin słuchał Walerii Bisy, ale nie mógł przestać myśleć o Lidii i Tomku. Im bardziej chciał o nich zapomnieć, tym intensywniej obja­wiał mu się każdy szczegół spotkania, które zaczęło się w kościele św. Katarzyny.

W nocy przed pierwszym maja nie mógł zasnąć. Wstał wcześnie i w chłodny poranek ruszył na pieszą wędrówkę do centrum miasta. Szedł szybkim krokiem omijając kamienice, słupy uliczne udekorowa­ne czerwonymi i biało-czerwonymi flagami. Im był bliżej centrum, tym wyraźniej słyszał rozlegającą się z głośników marszową muzykę, prze­rywaną co chwilę głosem spikera:

Niech żyje pierwszy maja, dzień solidarności ludzi pracy całego świata.

W pobliżu Głównego i Starego Miasta było coraz tłoczniej, lecz on nie zatrzymując się, jakby ogarnięty amokiem, maszerował w kierunku Wrzeszcza.

W pewnym momencie rozległ się donośny tubalny głos:

Towarzysze i towarzyszki! Drodzy rodacy!

Albin Białk otarł pot z czoła. Zwolnił krok. Nie mógł zrozumieć sa­

mego siebie, dlaczego tak bardzo pragnie się z nimi spotkać. Czy ich rozpozna wśród tłumu maszerujących.

Jak Polska długa i szeroka niosą się słowa internacjonalistycznej robotniczej pieśni...

Wśród ludzi stojących wzdłuż alei Zwycięstwa ujrzał znajomą twarz Gerarda Pustowskiego. Stał oparty o brązową laskę i patrzał przed sie­bie. W pewnym momencie zasłonił go młody człowiek z brodą o postu­rze rozbójnika. W zachowaniu tego mężczyzny Albin zauważył jakąś nienaturalność. Dopiero po chwili, gdy ten oddalił się od Pustowskie­go, Białk uświadomił sobie, że nieznajomy nie odwracając się zwinnym ruchem rąk przekazał malarzowi jakieś niewielkie zawiniątko. Malarz spokojnie włożył je do kieszeni.

Pozdrawiam funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej i Służby Bez­pieczeństwa...

Albin miał wielką ochotę podejść do Pustowskiego, porozmawiać z nim. Musiałby jednak zebrać się na odwagę i również jemu opowie­dzieć tę dziwną historię ze zmianą nazwiska, wytłumaczyć się. Jak trud­no przyznać się do kłamstwa, pomyślał, znowu złoszcząc się na samego siebie, że w ogóle zaczął tę kretyńską grę.

Ze słowami serdecznych, braterskich pozdrowień zwracam się do ludzi pracy Kraju Rad, do komunistów leninowskiej partii...

Nagle, mijając trybunę pełną rozradowanych dygnitarzy, usłyszał słowa, które przyprawiły go o zawrót głowy. Spiker z patosem oznaj­mił, że idzie załoga Stoczni Gdańskiej imienia Lenina.

Stoczniowcy niosą transparenty głoszące, że swoją aktywną pracą zawodową i społeczną uczestniczyć będą we wszechstronnym rozwoju kraju, dając tym samym wyraz poparcia dla polityki kraju...

Najpierw ujrzał Tomka z czerwoną chorągiewką, a zaraz potem Li­dię, która trzymając chłopca za rękę rozmawiała w marszu z grupą ota­czających ją dziewcząt. Szedł wzdłuż alei, nie chciał stracić ich z oczu. Z czasem szeregi maszerujących zaczęły się przerzedzać. Albin wy­ciągnął rękę i zawołał. Lidia widząc go szarpnęła Tomka za rękę. Wy­szli z pochodu. Kiedy spotkali się na chodniku, wszyscy troje radośnie westchnęli, jakby po długim przebywaniu pod wodą nareszcie wypły­nęli na powierzchnię.

Tego dnia Lidia zaprosiła Albina do siebie na obiad. Nim zaczęła krzątać się w kuchni wręczyła mu śrubokręt, obcęgi i spokojnym, ale zaskakująco zdecydowanym głosem poprosiła by zajął się reperacją kontaktów i oderwanego karnisza od firanek w pokoju.

Wybacz, ale nie lubię jak mężczyzna kręci mi się w kuchni.

Pani każe sługa musi — Albin ukląkł przed dziewczyną i pochy­lił głowę.

Nie wygłupiaj się, wstań — pociągnęła go w górę za czuprynę. Białk po raz pierwszy zobaczył na jej twarzy uśmiech.

Być pani niewolnikiem, to wcale by nie było takie liche zajęcie.

Akurat — speszyła się i popchnęła go w stronę pokoju.

Tomek z miniaturowymi narzędziami w ręku naśladował jego każ­dy ruch podczas pracy przy reperacji oderwanych kontaktów.

Tylko się nie waż tu wkładać swoich paluszków — Białk groził mu palcem.

A ty jesteś teraz moim tatą? — chłopiec spytał nagle z rozbra­jającą szczerością.

Jak będziesz chciał, to mogę być.

Tomek nie odpowiedział, tylko pobiegł do kuchni. Wszystko dokład­nie powtórzył mamie. Białk nie usłyszał żadnego komentarza dziew­czyny.

Gdy zasiedli do stołu, chłopiec przeżegnał się i zaczął odmawiać modlitwę.

To Grażka, moja siostra go nauczyła — wyjaśniła Lidia żegna­jąc się. — Nigdy nie zapomni... Nasza Grażka bardzo zwraca uwagę na te sprawy. Przekonała mnie, że modlitwa naprawdę działa. Że jeżeli

0 coś bardzo prosimy Boga, to otrzymujemy...

Po obiedzie poszli na spacer. Tomek krążył wokół nich wy­ciągając ręce niczym ptak wzbijający się do lotu.

Nie ustaje w próbach przeistoczenia się w ptaka — powiedziała biorąc niespodziewanie Albina pod rękę.

Ja też często usiłowałem wznieść się w powietrze. Marzyłem, że­by móc latać...

Jedynaki to marzyciele... W naszym domu w Maninie było sześć dziewcząt, a tata nas zawsze ostro gnał do roboty w gospodar­stwie, nie było czasu na mrzonki. On twierdził, że pracowite, silne ko­biety, to podstawa zdrowej rodziny. Uważał, że niepotrzebne nam żad­ne szkoły, wykształcenie. Mama się przeciw takiej gadce buntowała, ale na żarty. Jednak dwie z nas, Beata i Grażka, na serio przeciwstawiły się tacie. On nawet z czasem zaczął mówić o nich z uznaniem, że mają dziewczyny charakter. Beata uczy się teraz w szkole dla artystów w Orłowie, chce być malarką i, znając jej upór, pewnie nią zostanie. Grażka skończyła liceum dla pielęgniarek. Trzy razy zdawała na Aka­demię Medyczną, ale jej nie przyjęto, bo miała za mało punktów. Przed miesiącem powiedziała, że widocznie tak miało być, uparła się by zo­stać lekarką, ale Pan Bóg wyznaczył jej inne zadanie. Ku zdziwieniu mamy i rozpaczy taty spakowała się i pojechała do zmartwychwstanek do Poznania...

Nazajutrz całe przedpołudnie Albin spędził w czytelni prasy przy Długim Targu. Siedział przeglądając gazety przy stoliku obok starego mężczyzny, którego parę dni wcześniej widział w barze mlecznym przy Długiej. Wysoki staruszek z nieogoloną twarzą pokrytą siwą szczeciną

1 załzawionymi oczami wtedy w barze podszedł do pozostawionego ta­

lerza z resztką zupy, przyciągnął go szybko ku sobie, a potem powoli

i spokojnie zaczął jeść. Teraz siedząc za stolikiem, z rozłożoną na kola­nach gazetą, wyjadał okruszyny bułki z foliowej torebki albo zasypiał cicho pochrapując.

Wychodząc z czytelni Białk znowu ujrzał Gerarda Pustowskiego, który z niewielką czarną teczką za pazuchą, podpierając się swoją brązową laską, podążał w stronę ulicy Długiej. „Teraz albo nigdy”, po­myślał przyśpieszając kroku. Dziwił się sobie, że tak bardzo ciągnie go do rozmowy z tym człowiekiem. Zbliżając się do mężczyzny, trącił go w ramię.

Przepraszam, czy pan Pustowski?

Malarz zatrzymał się i spojrzał podejrzliwie na stremowaną twarz Białka.

Tak, a o co się rozchodzi, młody człowieku?

Albin Białk ze szczerością dziecka, jak na spowiedzi, zaczął chao­tyczną opowieść o swojej niby ucieczce z Główczyka, o znalezieniu tru­pa i pieniędzy w opuszczonym pociągu na stacji postojowej w Gdyni,

0 fikcyjnym nazwisku, krótkim związku z „Echem Gdańska”, a nawet spotkaniu z Lidią.

Czy naprawdę to pan wtedy był z tym Skarbczykiem w Sowich Bagnach? — mężczyzna z ukosa zerknął na Białka..

No tak, o tym właśnie mówiłem... — odpowiedział Albin spodziewając się dalszych wnikliwych pytań Pustowskiego. Ten zaś jak­by ignorując jego niesamowite przygody pokiwał głową, zamyślił się

1 uśmiechnął:

Ja już dawno słyszałem o panu.

O mnie?!

Tak, tak. Jeśli można wiedzieć, ile ma pan teraz lat?

Trzydzieści. Skończyłem w październiku zeszłego roku.

No to w pięćdziesiątym szóstym miał pan siedem. Byłem wtedy w waszych stronach. Zrodziła się szansa skonsolidowania rozproszo­nych i rozbitych za Stalina środowisk kaszubskich. Zacząłem poszuki­wać ludzi, którzy cokolwiek mieli kiedyś wspólnego z ruchem regional­nym. Powiedziano mi, że na wyspie jeziora Krzyże żyje Jan Białk, były wójt, którego nazywają Kaszubskim Królem.To pański ojciec, prawda?

Albin nieśmiało kiwnął głową. Pustowski zatrzymał się przed fon­tanną Neptuna.

Tu się umówiłem z pewnym człowiekiem... — powiedział zer­knął na zegarek, jakby chcąc dać do zrozumienia, że niewiele czasu zos­tało mu na rozmowę. — Wracając do pańskiego ojca. Spotkałem się z nim, wysłuchałem i postanowiłem nie zapraszać go do współpracy. On pragnął by Kaszuby były tylko dla Kaszubów, dla ludzi powiąza­nych więzami krwi i wspólnotą rdzennej mowy. Sama myśl o takiej wiz­ji budzi zgrozę... Nawet nie starałem się z nim polemizować. Krótko

byłem u niego na wyspie. Potem wsadził mnie na wóz z krowim zaprzę­giem, przeprawiliśmy się promem na brzeg i odwiózł mnie na stację ko­lejową do Główczyka. W pewnym momencie pokazał na zagrodę z czerwonym domem, przed którym stał jasnowłosy chłopiec. „To mój syn” — mówił z dumą. Teraz skojarzyłem, że to był pan... No, no, co za niezwykłe spotkanie.

Myślałem, że poradzi mi pan... — Albin zaczął mówić z wyrzu­tem. Gerard Pustowski już go nie słuchał, kiwał ręką na kogoś za jego plecami. Białk obejrzał się. Zobaczył młodego mężczyznę w okularach.

To nasz zuch Marceli — powiedział śmiejąc się. Gdy młody zbli­żył się ostrożnym krokiem, Pustowski odezwał się do Białka: — Dziś już nie dokończymy naszej rozmowy, ale jutro chętnie się z panem spot­kam. Pasuje panu o ósmej wieczorem.

Tak, mogę przyjść...

Ale nie wie pan gdzie. Marceli, to jest pan Albin Białk. Zejdźcie się jutro tu, pod Neptunem, przed ósmą i wpadnijcie do mnie.

Marceli w milczeniu podał dłoń Albinowi, wyprostował się jak żoł­nierz na komendę baczność.

Dobrzeją będę.

Pustowski znowu zerknął na zegarek i skinął głową.

Więc teraz już chodźmy.

Odeszli pośpiesznie w stronę wąskiej ulicy między Ratuszem Głów­nego Miasta a Dworem Artusa. Albin poszedł na przystanek tramwa­jowy i pojechał na Jelitkowo. Odnalazł mieszkanie Grzegorza Rąbcy, ale nie zastał go. Drzwi otworzyła młoda kobieta o pulchnej twarzy

i zmęczonym spojrzeniu. Powiedziała, że mąż jeszcze nie wrócił z robo­ty-

Białk udał się nad morze. Kilkanaście lat temu, kiedy po raz pierw­szy stanął na morskiej plaży, głuchy łomot fal o brzeg skojarzył mu się z uderzeniami gigantycznego młota kowalskiego. Wtedy na szkolnej wycieczce straszyli się morzecama i morszczima psama czyli syrenami

i fokami. Dopiero teraz uświadomił sobie, że w Bałtyku nie tylko nie ma legendarnych nimf, ale także tych prawdziwych zwierząt, które dla tłuszczu i skór zostały wybite przez przybrzeżnych rybaków na początku obecnego stulecia. Z wycieczki przywiózł matce morski pia­sek w torebce po cukierkach. Prosiła go o ten piasek, bo uważała, że jest dobry na rozstrój żołądka.

Gdy Albin ponownie zapukał do mieszkania Rąbcy, drzwi otworzył mu młody mężczyzna o surowym wyrazie twarzy. Był rozebrany do pa­sa i wycierał ręcznikiem mokrą głowę. W dusznym pachnącym moczem pokoju pod stołem piskliwie bawiła się dwójka małych dzieci.

Ira, zabierz je! — zdenerwował się Grzegorz słuchając w roztar­gnieniu wyjaśnień Białka. Kiedy kobieta ciągnąc dzieci za ramiona wy­

prowadziła je w milczeniu do kuchni, Albin zamilkł. Rąbca rzucił ręcz­nik na krzesło: — I jak pan niby się nazywa?

Albin Białk.

Mężczyzna głośno się roześmiał:

Lepszej ksywy nie mógł pan wymyśleć?!

Naprawdę tak się nazywam...

I co, mam wziąć od was te dolce, a co chcecie w zamian...

To jakieś nieporozumienie. Mówiłem już, że znalazłem je przy pańskim bracie. Przecież to był Walet, no nie?

Do kitu taka gadka! — Rąbca pochwycił z krzesła ręcznik i zno­wu zaczął wycierać głowę. — W tym warszawskim pociągu to właśnie ja miałem być tego dnia. Mnie chcieliście zarżnąć, ale ktoś z was spar­taczył robotę. A teraz przychodzicie do mnie z tymi srebrnikami.

Mówię, że to jakaś pomyłka, ja nie jestem...

Ja też nie będę zdrajcą, kapusiem, i niech pan powie swoim lu­dziom, że nie dam się zastraszyć! Jutro i tak pokażę się, gdzie trzeba! Przypomnimy narodowi, że istnieje trzeci maja, że to jest prawdziwe święto polskich patriotów i katolików...

Albin jeszcze przez chwilę słuchał krzykliwych słów Rąbcy, wpatry­wał się w jego nabrzmiałe na szyi żyły, a potem ruszył do drzwi. Zrozu­miał, że go nie przekona.

Chwileczkę, mogę przysiąc, mówiłem to już parę razy pańskiemu koleżce, że naprawdę nie wiem, skąd była ta bibuła. Nieznany człowiek mi ją dał, położyłem pod kościołem w Lęborku i to wszystko — Rąbca stanął przed Białkiem, nie pozwolił mu wyjść. — Dostałem już za to po mordzie od komendanta w Lęborku, odsiedziałem dwie doby, a teraz dajcie mi wreszcie spokój...

To jakiś absurd — tym razem Albin się zdenerwował i gwałtow­nie odsunął Rąbcę; wychodząc z mieszkania trzasnął drzwiami.

Nazajutrz wieczorem od pół godziny stał na rogu Ławniczej i Dłu­giego Targu. Obserwował okolice fontanny Neptuna. W Główczyku tę nagą postać mitycznego władcy morza nazywano Kresztofem. Kiedyś we wczesnym dzieciństwie płacząc prosił matkę, by wzięła go z sobą na zakupy do Gdańska. Wtedy pulchna sąsiadka Żywicka, która właśnie przyszła po niego, by zabrać go do siebie, szepnęła mu do ucha, że tam nie warto jechać, bo będzie musiał tego gołego Kresztofa pocałować w rzec czyli dupę. Tak się przejął koniecznością spełnienia tej wstrętnej powinności, że potem długo jeszcze nawet słowem nie pisnął o Gdańsku.

Marceli zjawił się przed fontanną dokładnie za pięć ósma. Widząc zbliżającego się Albina podniósł rękę, obrócił się na pięcie i ru­szył w stronę Motławy. Białk poszedł za nim starając się wejść w rytm jego szybkich kroków. Przez dłuższy czas szli w milczeniu.

Od dawna znasz Pustego? — Marceli spytał nagle i z zaska­kującą poufałością.

Ja, ja? — zająknął się Białk. — Właściwie poznałem go niedaw­no, ale okazało się, że on zna mnie od dziecka.

To dziwny człowiek, no nie?

Dlaczego?

Pomyśl. Robi coś dla sprawy, oczywiście. Ale co z niego za Polak? Nie wierzy w Boga. Co on sobie myśli?! Że człowiek, to chodząca ku­pa mięsa?! Że jesteśmy dziełem przypadku?! — w kącie ust Marcele­go pojawiła się biała ślina. — O tak, o Kościele mówi z uznaniem, ale tylko dlatego, że stoi za nim tak długa tradycja, że to źródło cywilizacji

i kultury...

Dobrze idziemy? — zaniepokoił się Albin, gdy Marceli nagle skręcił na prawo w wąską uliczkę.

Nie martw się, znam te drogi na pamięć... No i ten jego dziwacz­ny stosunek do narodu. Jeszcze nigdy z jego ust nie padło słowo naród. Dla niego to jest społeczeństwo, to są jacyś tam ludzie. Poza tym co on kombinuje z tymi Kaszubami? Czy to są Polacy? W bitwie pod Grun­waldem po czyjej walczyli stronie? Krzyżaków oczywiście. Że zostali przymuszeni, to może prawda, ale jednak byli z nimi, a nie z nami, Po­lakami... I nie mogliby mówić po ludzku? Do szewskiej pasji doprowa­dza mnie ta ich bełkotliwa gadka: puo, guo...

Białkowi pociemniało w oczach. Zamierzył otwartą dłonią w głowę mężczyzny, ale w końcu zatrzymał ją na jego barku. W jednej chwili w gwałtownym spojrzeniu człowieka w okularach pojawiły się nieśmia­ły uśmiech i przerażenie. Jakby nie wiedział, czy uderzenie ma trakto­wać jako żart czy wyraz wściekłości Albina.

Tak, za dużo mielę jęzorem, wiem o tym — Marceli odezwał się ściszonym głosem i zamilkł. Kluczyli między kamieniczkami. Zatrzy­mali się pośrodku wąskiej ulicy: — Moment, nie możemy tam wejść ra­zem, bo zaraz ktoś się zorientuje, że to jakaś schadzka. Ja pójdę pierw­szy, a ty po mnie. Nie wcześniej niż za pięć minut. Patrz, gdzie wchodzę, ty wejdziesz tymi samymi drzwiami, a potem pójdziesz aż na poddasze, tam Pusty ma swoją pracownię.

Kiedy zniknął za jednymi z trzech drzwi, Albin w pierwszej chwili ruszył w przeciwną stronę. Niczym grom z jasnego nieba nawiedziła go myśl, że spotkanie może być pułapką, że właściwie to nie zna tych lu­dzi. Zaczął zbliżać się do wejścia, a potem znowu oddalać. Spacerował nerwowo spoglądając na zegarek. Próbował zebrać myśli, uspokoić się. Wreszcie jednak postąpił tak jak owładnięte ciekawością dziecko. Ru­szył w stronę drzwi, otworzył je z rozmachem i zaczął wspinać się w górę po wąskich schodach. Już nieraz we śnie widział się w podobnej scenerii. Mroczna, niekończąca się klatka schodowa, a on wciąż idzie

i idzie, potem wydaje mu się jakby kroczył w miejscu, w cholernie cięż­kich butach, słabnąc i tracąc nadzieję, że kiedykolwiek dotrze do celu.

Otwierając jedyne drzwi na poddaszu poczuł aromatyczny, śliwko­wy zapach tytoniu. Usłyszał rozmowę i wyraźny głos:

Już jest.

W kącie niskiego, ale rozległego pomieszczenia, z rozstawionymi przy ścianach płótnami, siedzieli trzej mężczyźni: Marceli, Pusty i ten z brodą, którego Albin widział przed dwoma dniami przy alei Zwycięs­twa. Brodaty pykał fajkę.

Marcelego już pan poznał, a to jest Daniel Róg... Trochę już ga­daliśmy o panu — mówił Pustowski podsuwając mocno sfatygowany taboret.

O mnie? — zdziwił się Białk.

Właśnie. I nawet mamy dla pana propozycję. Bo chyba o to pa­nu chodziło? Był pan u tego Rąbcy? — Pusty atakował go pytaniami.

Byłem...

I wziął te pieniądze?

Nie, bo bał się, że to jakaś podejrzana sprawa.

Może to dobrze, że nie wziął — odezwał się Róg. — Gdyby miał je przy sobie, jak go dzisiaj zwijali, to dopiero byłby klops.

Dzisiaj? — Białk spojrzał płochliwie na brodacza.

Drapnęli go niecałe dwie godziny temu, jak rozbijali demonstrac­ję pod pomnikiem Sobieskiego.

Dał się złapać jak dziecko — rzucił Marceli.

Uważaj, żebyś i ty nie znalazł się w tym dziecińcu...

Panowie, przestańcie! — zdenerwował się Gerard Pustowski. Zastukał laską w podłogę. — Wracając do naszej propozycji czy raczej rady. Zna pan już ze stoczni Rąbcę, wspomniał pan o tej dziewczynie, jak jej tam?...

Lidia.

No. I teraz chodziło by o to, by i pan wszedł w to środowisko.

W jaki sposób?

Po prostu, podjął pracę w stoczni.

Ale ja jestem bibliotekarzem.

Nie szkodzi. Przede wszystkim liczyć się będzie pana chęć do ro­boty, jakiejkolwiek. Mogą potem wysłać pana na jakiś kurs, na przyk­ład...

Ale po co to wszystko?

Po to, by pan tam był, żebyśmy wiedzieli co tam się dzieje. To naj­większy zakład w Gdańsku, kilkanaście tysięcy ludzi. Tam są Wolne Związki Zawodowe, tam się coś żarzy. My to czujemy.

Niech czerwoni nie myślą, że mają monopol na robotnicze spra­wy.

My też powinniśmy łączyć się z proletariuszami.

Marceli i Róg zaczęli przekonywać Białka, by przyjął propozycję Pustowskiego. Byli podekscytowani, perorowali jak mówcy na wiecu. Albin nigdy jeszcze nie czuł się tak potrzebny i ważny. Mimo że miał wciąż wiele wątpliwości, nie był pewny czy ich intencje są uczciwe, po kilku minutach kiwnął głową:

Dobrze, spróbuje. Ale co będzie z Rąbcą?

Wypuszczą go po czterdziestu ośmiu godzinach — brodaty po raz kolejny przyłożył do cybucha zapaloną zapałkę i dmuchnął kłębem dymu. — Poza mistrzem, przed którym najwyraźniej czują respekt — spojrzał na Pustowskiego — każdego z nas sadzali po kilka razy. To tyl­ko na początku wydaje się straszne. Można się przyzwyczaić.

Tak naprawdę — wtrącił Marceli — to na Grzecha nie jesteśmy pewni. Ma dzieci, biedę w domu, może już dawno go kupili, a teraz pod Sobieskim odegrał komedię z ucieczką i aresztowaniem. Głowy bym nie dał, czy jak go wtedy w Lęborku trzymali na komendzie, nie powie­dział im, że dostał bibułę od Borsuka...

Marceli, mówiłem! — Pustowskiemu skamieniała twarz. — Później o tym pogadamy — próbował opanować irytację. Po chwili milczenia spojrzał uważnie na Białka. — Niech pan najpierw wróci do Główczyka, spokojnie zakończy sprawę poprzedniej pracy, zabierze potrzebne papiery i przyjedzie do Gdańska. Pomożemy panu dostać się do stoczni, mamy tam kilku naszych ludzi... Pana ojciec teraz jest jakby w innym dla mnie trudnym do zrozumienia świecie, ale przecież ma wspaniałą wojenną i tuż powojenną kartę w swoim żywocie. Pan tę przerwaną sztafetę może ożywić — Pusty płomiennym wzrokiem wpat­rywał się w pełne niepewności i obaw oblicze Białka. — Musi pan pa­miętać i mocno wbić sobie do głowy, że na nasze zwycięstwo, może bar­dzo odległe, złoży się nie tylko wola zmian, ale przede wszystkim pra­ca, praca i praca...

Albin Białk idąc potem w poświacie ulicznych latarń, wzdłuż ka­miennych przedproży z wyobrażeniami lwich paszczy, wciąż wyraźnie słyszał słowa Pustego. Skojarzyły mu się z pożegnaniem z Lidią, gdy wychodził tamtego wieczora z jej mieszkania. Pocałował ją w dłoń, a gdy podniósł głowę poczuł przed sobą ciepło jej twarzy. Ich usta złączyły się w krótkim, gwałtownym pocałunku. Lidia lekko drżącym głosem szepnęła:

Idź już, bo to się niedobrze może skończyć.

Przyjdę jutro, co?

Nie gorączkuj się tak — odrzekła już spokojnym głosem. — Mo­że lepiej będzie jak poszukasz roboty... Chłop w twoim wieku, silny

i zdrowy — sylabizowała jakby chcąc naśladować swojego ojca — mu­si przecież pracować — kuksnęła go w bok i pociągnęła za ucho. — No idź już, mój marzycielu...

Nie był pewny, czy to co odczuwał mógł nazwać radością, raczej

miał wrażenie, że znalazł się w jakimś szaleńczym transie, unosząc się ponad ziemią niczym w stanie lewitacji. Co więcej, był głęboko przeświadczony, że gdyby nagle cały świat runął, to do ostatnich chwil będzie wykrzykiwał, że dobrze było być, zaistnieć, chociażby tylko przez jedno mgnienie oka.

Gdyby ktoś go zobaczył, pomyślałby, że człowiek albo jest pijany, al­bo zwariował. Szedł na przemian pochylony, wyprostowany, rozkołysa­ny. Ręce trzymał głęboko w kieszeniach. W lewej dłoni mocno ściskał żółty kamień.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Janke Stanisław PIĘKNIEWO
Janke Stanisław RÓŻNI LUDZIE
Janke Stanisław LELEK POWIEŚĆ
Stanisław Kawula, Józefa Brągiel, Andrzej W Janke Pedagogika rodziny
Andrzej Stanisław Kowalczyk Książki zbójeckie, kamienie Wenecji O polskim eseju
masaz goracymi kamieniami
kamień
kamienie
kamieniarz 711[04] z3 05 u
Kolczyki z kamieni jaspis dalmatyńczyk
Kamienie a znaki zodiaku
Kamieniołom zlepieńca zygmuntowskiego w Chęcinach Czerwonej Górze
kamieniarz 711[04] z1 01 n
SZMARAGD(1), Kamienie i biżuteria, Kamienie
KAMIENNA PALMA, ROZWÓJ OSOBISTY
OPAL(1), Kamienie i biżuteria, Kamienie
Podział kamieni, CHEMIA
Agat, Kamienie i biżuteria, Kamienie

więcej podobnych podstron