— Co znowu?! — Albin Białk mruknął rozdrażniony. Już we śnie poczuł obok siebie czyjąś obecność. Przecierając powieki ujrzał zatroskaną twarz matki.
— Obiecywałeś, że skończysz z tym piciem — kobieta pochylając się nad nim zaczęła nerwowo gładzić fałdy kwiecistego fartucha.
— Przecież miałem urodziny. Jakoś to trzeba było oblać.
— Taki wstyd. Ksiądz wczoraj na wieczornym nabożeństwie powiedział, że otrzymaliśmy wielki dar Niebios, bo Polak wybrany został papieżem, a ciebie przywieziono z gospody na taczce. Nie mogłeś już iść o własnych siłach — matka Albina spoglądała nieruchomo ponad głową syna. Jego początkowo skrzywiona i zobojętniała twarz nagle przybrała wyraz niezmiernego zaciekawienia.
— Polak został papieżem, a mnie przywieziono... — zawiesił głos i dokończył bez przekonania: — To jakaś bajka.
— Kardynał Wojtyła się nazywa, z Krakowa jest, proboszcz mówił, że powinniśmy wspomagać go modlitwą i czynem, że czas aby naród wyzwolił się z wielkiego nałogu pijaństwa... — kobieta już nie była w stanie wyksztusić dalszych słów i wybuchnęła płaczem. Albin odwrócił się do ściany i narzucił na głowę kołdrę.
Zasnął ponownie, lecz zaczęły go męczyć dziwne mary, pojawiające się niczym bolesne bicie serca; chociaż były nieprzyjemne, to jednak gdzieś w głębi pragnął by trwały. Widział siebie jako przezroczystą, człekokształtną istotę, która porusza się na pograniczu czasu i wieczności; czas wydawał się być wiatrem, a wieczność wodą. Echo rozbrzmiewające niczym znajomy głos matki mówiło mu, że Bóg jest energią, która wydobywając się z czeluści zrodziła Powstawanie, lecz ono nieuchronnie wywołało Ginięcie. Istnienie więc musi składać się z przeciwieństw. Po stronie Powstawania jest jednak Miłość. Kto ją wybierze, tego nie zniweczy Ginięcie.
Obudził się w ciemności. Pamięć o śnie rozprysła się jak kropla deszczu. Ogarnął go dziwny niepokój — powracająca, natrętna myśl, że pozostanie w dotychczasowej monotonii codziennych zajęć i zanie- chań.
Przypomniał sobie o tym, gdy nazajutrz rano zjawił się w bibliotece i usiadł za biurkiem na krześle z wgniecionym, płóciennym siedzeniem. Na biurku leżał stos książek, które trzeba było wpisać do kartoteki, dwie szklanki z niedopitą herbatą oraz rolka papieru toaletowego, którego używał do wycierania nosa. Bezwiednie otworzył szufladę. Zamarł przez chwilę przypatrując się jej zawartości, a potem wyciągnął stertę niebieskich zeszytów i rozłożył na biurku niczym talię kart. Któregoś wieczora, kiedy pił tu z Zabugiewiczem wódkę pokazał mu te kajety. Po przewertowaniu paru kartek mężczyzna krzyknął:
— To jest niezłe. Stary, musisz to wydać. Ja ci to załatwię.
Następnego dnia, gdy spotkali się w gospodzie „Pod Lasem” Albin
Białk miał nadzieję, że Marian Zabugiewicz wspomni o tej propozycji. Niestety ani wtedy, ani później nawet nie napomknął o jego tekstach.
Z powrotem ułożył je w szufladzie i otworzył drzwiczki do schowka po lewej stronie biurka. Wyciągał stamtąd butelkę za butelką i unosił na wysokości głowy. W żadnej nie było nawet kropli alkoholu.
— Gówno — mruknął odrywając z rolki kawałek papieru i głośno, pierdliwie wytarł nos. Potem ociężale wstał z krzesła i włożywszy ręce głęboko do kieszeni marynarki zaczął spacerować między regałami z książkami. Kiedy podszedł do okna i dotknął nosem firany, za szybą mignęła głowa Mariana. Jak porażony prądem gwałtownie odsunął się od okna, podbiegł do biurka, drżącymi rękami wyciągnął spod stosu kartkę, napisał na niej kilka słów, przeklinając pod nosem wygrzebał z małego plastykowego pudełka parę pinezek i rzucił się do wejściowych drzwi. Zawiesił na nich kartkę i zamknął patentowy zamek. Stanął w pobliżu przy ścianie tłumiąc chrapliwy, pośpieszny oddech. Po chwili klamka lekko się poruszyła i wróciła do poprzedniego stanu. Albin usłyszał głos oddalających się kroków. Jeszcze długo potem stał w bezruchu i wpatrywał się w klamkę.
Nie chciał się spotkać z Zabugiewiczem, nie miał ochoty na rozmowę. Marian pojawił się we wsi ostatniego lata. Był niewysokim szczupłym mężczyzną o jasnoniebieskich, dużych oczach, którymi wydawał się przeszywać na wylot każdego rozmówcę. W Główczyku zamieszkiwał w starej szkole, u emerytowanego nauczyciela Jakuba Rugana, zwanego we wsi Szkolnym. W lipcowe i sierpniowe poranki Rugan i Zabugiewicz siadywali w przyszkolnym ogrodzie pod jabłonią i gaworzyli przy porzeczkowym winie. Popołudniami Zabugiewicz zjawiał się „Pod Lasem” i bywał tam aż do zamknięcia lokalu, do dziesiątej wieczorem. Szkolny niewiele we wsi mówił o Zabugiewiczu. Dopiero po jakimś czasie wyszło na jaw, że to nie żaden zwyczajny letnik, tylko literat z Warszawy, który zamierza pisać książkę o główczyckim bohaterze Cyprianie Parminie.
Któregoś dnia w gospodzie Zabugiewicz sam się zresztą wygadał, że zajmuje się Parminem. Był już po trzecim albo czwartym piwie. Za
myślił się, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w nieznany punkt, a potem wyrzucił z siebie potok słów:
— Powinniście być dumni z tego człowieka, on rozsławił wasze imię, Kaszubów, potomków starego nadbałtyckiego plemienia Lechitów, to on przed stu laty, gdy groziło wam, małemu słowiańskiemu szczepowi zniemczenie przez pruskich zaborców, ogłosił światu, że istniejecie, że macie własny język, własną kulturę i tradycję, ale nie doczekał się od was nawet skromnego pomnika, zapomnieliście o nim, ty też Albin, jako bibliotekarz nie przypominasz ludziom z Główczyka, jaki to wielki człowiek stąpał po tej ziemi...
Zabugiewicz jeszcze zawzięcie perorował, a Albin słuchał zaczerwieniony i zmieszany. Nagle drwal Ydi otworzył prawie bezzębne usta i powiedział rechocząc:
— Przecież to twój stary jest Kaszubskim Królem.
Białk, mimo że nie opuściło go jeszcze zakłopotanie po słowach Za- bugiewicza, na wtręt Ydiego zareagował jak żmija, której przypadkowo nadepnięto na ogon — uderzył drwala z całej siły łokciem w ramię. Ydi zasyczał z bólu. Chociaż znany był z ociężałego umysłu, wtedy jakoś szybko zrozumiał, że kuksaniec Białka był przyganą wcale nie na żarty. Zamilkł pocierając zbolałe ramię. Pisarz mówił już o czymś innym i nawet nie zauważył tego incydentu. Albin zaś niczym po ciężkim wysiłku, tłumiąc emocje, powoli sączył piwo z kufla.
Potem jeszcze wielokrotnie spotykał się z Zabugiewiczem i Ydim w gospodzie „Pod Lasem”, lecz jak ognia unikał jakiegokolwiek tematu, który kojarzyłby się z ojcem. We wczesnym dzieciństwie ojciec wydawał się mu być jakąś legendarną postacią. Niczym krasnal pozostawiał na zewnętrznej podoknicy plik banknotów przyciśnięty polnym kamieniem. Pod drzwi podrzucał papierowe, pomięte torebki z grzybami, czarnymi jagodami albo żurawinami; jesienią zostawiał na podwórzu warzywa, worki z ziemniakami. Matka zabierała te dary w milczeniu, z posępnymi zmarszczkami na policzkach. O ojcu zawsze mówiła bezosobowo, nigdy nie wymieniając jego imienia.
Po raz pierwszy zobaczył go, kiedy miał pięć, a może sześć lat. Stał wtedy i przyglądał się jak bracia Naczkowie za pomocą leszczynowych witek rzucali ziemniakami w gospodarzy podjeżdżających konnymi wozami do wodnego młyna. Giętkie witki z zaostrzonymi końcami, na które nadziewano ziemniaki, pełniły rolę wyrzutni uruchamianych siłą rozmachu ręki. Jeden z tak wystrzelonych ziemniaków trafił w plecy mężczyzny w czarnym kapeluszu. Gospodarz jechał wozem na drewnianych kołach, zaprzęgniętym w krowy. Mały Albin widział już wiele chłopskich powozów, lecz taki ujrzał po raz pierwszy. Gdy mężczyzna próbował dosięgnąć ręką zbolałego miejsca na plecach i odwrócił głowę, chłopiec zobaczył jego długą, rudą brodę. Bracia Naczkowie natychmiast skryli się w zaroślach, lecz Albin pozostał na widoku — wy
prostowany, z rękami wyprężonymi wzdłuż boków, z jasną głową na tle soczystej zieleni bzów. Rudobrody przez chwilę przypatrywał mu się uważnie, a potem gwałtownie się roześmiał.
Parę lat później, kiedy chłopiec właśnie wybiegał ze szkolnego podwórka, by jak zwykle podczas dużej przerwy zabrać z domu pajdę chleba posmarowaną margaryną i posypaną cukrem, niespodziewanie zderzył się z tym mężczyzną, wpadając w jego szerokie ramiona. Wił się jak pisklę, by wydostać się z nie wiadomo jakiego powodu przytulających go dłoni, odwracał głowę przed ostrym zapachem tytoniowego oddechu, lecz brodacz nie wypuścił go z rąk.
— Jestem twoim tatą — powiedział po chwili kłopotliwego milczenia.
Przyjrzeli się sobie płochliwym wzrokiem i nagle mężczyzna rozluźnił uścisk. Albin wtedy wyrwał się i ruszył w podskokach do domu. Później, gdy w kuchni posypując pośpiesznie cukrem kromkę chleba wyrzucił z siebie nagle, że zatrzymał go tata, matka rozpłakała się na głos i odeszła do pokoju.
Właściwie dopiero jako kończący szkołę podstawową nastolatek dowiedział się od matki, że ojciec przed wojną był nauczycielem, a potem jako żołnierz walczył na Zachodzie w armii generała Andersa; kiedy wrócił z wojny wybrano go wójtem Główczyka, ale funkcję tę sprawował tylko do stycznia 1947 roku. Rezygnację złożył po pierwszych powojennych wyborach. Ojciec wraz z matką chcieli głosować tajnie na Polskie Stronnictwo Ludowe Stanisława Mikołajczyka,
o którym wiadomo było, że sprzeciwiało się narzuconemu porządkowi komunistów. Żołnierze uzbrojeni w karabiny maszynowe nie dopuścili ich jednak do lokalu wyborczego. Wpuszczali tylko tych, którzy chcieli głosować jawnie na listę prokomunistycznej Polskiej Partii Robotniczej. Ojciec zrobił awanturę wojskowym, że mordują demokrację młodej republiki, krzyczał, że cały świat dowie się o tym bezprawiu. Stał z matką przed szkołą, gdzie mieścił się lokal wyborczy. Wokół nich zaczęło się gromadzić coraz więcej zwolenników Polskiego Stronnictwa Ludowego. Ludzie wołali, by wpuszczono ich na głosowanie razem z wójtem. Aż wreszcie, tuż przed zamknięciem lokalu, żołnierze odsunęli się od drzwi i wpuścili wszystkich oczekujących wyborców. Parę dni później okazało się jednak, że wybory zostały sfałszowane i wygrała Polska Partia Robotnicza.
Gdy ojciec Albina zrezygnował z urządu wójta, zaczął mawiać, że z polityką nie chce już mieć nic do czynienia. Zapragnął oddać się, jak podkreślał, prawdziwemu życiu. Pan Bóg po to powołał człowieka do życia, powiadał, by tu na ziemi wzbogacał swoją duszę o wartości, doświadczenia i doznania, których nie można zaznać w świecie niematerialnym. Dowodził, że najlepszym miejscem człowieka na ziemi jest jego miejsce urodzenia, tak jak dla niemowlęcia ciepło matczynego ło
na. Że na ziemi urodzenia są krajobrazy, które już każdy z rdzennych mieszkańców przechowuje w genach po swoich przodkach, że wyrosłe na tym obszarze rośliny i zwierzęta, w tym samym klimacie i pod tą samą cząstką nieba, stanowią wciąż tę samą karmę dla ludzi połączonych więzami krwi. Mówił też, że człowiek oczywiście może żyć z dala od miejsca urodzenia, podobnie jak niemowlę może istnieć bez ciepła matki, oderwane od jej łona, ale będzie to byt niepełny, wbrew naturalnej boskiej harmonii.
Były wójt wyznawał te poglądy przypadkowo spotykanym ludziom, a często w niedzielę po głównej mszy wygłaszał mowę skierowaną do ludzi wychodzących z kościoła. Przestał zupełnie używać języka polskiego, posługując się tylko macierzystą mową kaszubską, którą, jak twierdził, każdy rdzenny mieszkaniec tej ziemi wyssał z piersi matki i nie może się jej zaprzeć. Już nie tylko w Główczyku ludzie mówili, że Janowi Białkowi odebrało rozum. Wieść o tym rozeszła się po całej parafii. Byłego wójta zaczęto nazywać Kaszubskim Królem. Bywało, że podczas jego przemówień rzucano w niego kamieniami albo zgniłymi owocami i jajkami, dzieci zaczęły chodzić za nim wytykając palcami, powtarzając niektóre jego zwroty, takie jak: „Ja powiadam wam”, „Człowiecze uduchowiony, istoto z boskiego zwierciadła”, „Święta ziemio kaszubska, która żywisz nas swoimi owocami”.
Tego dnia, kiedy Albin przyszedł na świat, Jan zniknął z domu zostawiając list, że wraca do matki, do miejsca swojego urodzenia, na wyspę Pirsna, na oddalonym kilka kilometrów od Główczyka jeziorze Krzyże. Prosił, by go nie namawiać do powrotu i zostawić w spokoju. Stara Białkowa od kilku lat była wdową i sama mieszkała na wyspie. Czasami w niedzielę wyprawiała się czółnem do kościoła, jednak była zbyt słaba, by korzystać z promu, na którym mogły się zmieścić dwie krowy z zaprzęgiem. Gdy Jan wrócił na wyspę, zaczął korzystać ze zbudowanego z drewnianych belek linowego promu. Nikt z obcych nie miał jednak od tego czasu dostępu do Pirsny, nawet listonosz przestał się tam pojawiać. Musiał zostawiać korespondencję i gazety w drewnianej skrzynce, zawieszonej na jednym z drzew nad brzegiem jeziora.
Albin starał się nie myśleć o ojcu. Po ostatniej rozmowie w gospodzie, tak jak we wczesnym dzieciństwie, jego imię wywoływało w nim niepokój. Siedząc w bibliotece za biurkiem i broniąc się przed wspomnieniami z dzieciństwa, bezwiednie przypatrywał się pierwszym płatkom topniejącego na szybach śniegu. Kiedy nagle weszła Agnieszka Okrój pośpiesznie zaczął przekładać jakieś papiery i spojrzał na nią zmieszanym wzrokiem. Jednak po ułamku sekundy złościł się w duchu, że się zapeszył nie wiadomo z jakiego powodu. Zaraz potem zatrzymał wzrok na jej wielkich, nienaturalnie wysoko osadzonych piersiach. Agnieszka, zwana powszechnie Agnesą, była parę lat od niego starsza. Chodził do drugiej czy trzeciej klasy, gdy ona, jako siódmoklasistka, za
szła w ciążę; jak się później okazało, z rówieśnikiem, cygańskim chłopcem, który tego lata wraz z rodzicami i kilkorgiem rodzeństwa spędzał wakacje pod namiotem niedaleko Główczyka. Agnes urodziła to dziecko, dziewczynkę, a siódmą klasę ukończyła rok później. Potem w szkole została woźną, z zapałem i kapralskim zacięciem przywracając porządek na międzylekcyjnych przerwach. Kiedyś w ścisku i zamieszaniu, z chłopięcą ciekawością dotknął jej piersi. Natychmiast uderzyła go w nos i wyszarpała za włosy; przesiedział potem jedną lekcję w ubikacji by zatamować krwotok i dokładnie zetrzeć z twarzy ślady krwi.
— Dlaczego mi się tak przypatrujesz, jakbyś zobaczył mnie po raz pierwszy? — spytała i nie czekając na odpowiedź dodała z wyrzutem:
— Na dworze zimno, mógłbyś zaproponować najwierniejszej czytelniczce główczyckiej biblioteki filiżankę kawy...
— No więc proponuję.
— To zrób, ale niezbyt mocną — powiedziała i niespodziewanie wyciągnęła z plastykowej torby butelkę wódki. — Oto mój przegrany zakład. Myślałeś, że już o tym zapomniałam? — roześmiała się cienkim głosem wpatrując się w jego zdziwioną twarz.
— Jaki zakład? — zmieszał się gwałtownie, bo w tym momencie przypomniał sobie o popijawie, która odbyła się przy ognisku w pewną sierpniową noc za wsią, w dolinie zwanej Byczym Dołem; było to po wieczorze autorskim dziennikarza i podróżnika Mariana Jasnego, który w bibliotece wyświetlał slajdy i opowiadał o najciekawszych miejscach w stolicach Europy Zachodniej. — Już wiem — dodał po chwili udawanego namysłu i błyskawicznie zdjął butelkę z biurka; położył ją drżącą ręką na podłogę.
Nastawił wodę na kawę, Agnes natomiast usiadła przy stoliku pod oknem i zaczęła przeglądać kolorowe czasopisma. Po chwili zdjęła płaszcz i zarzuciła na krzesło. Miała na sobie różową bluzkę z szeroko odsłoniętym dekoltem. Bibliotekarzowi raptownie zabiło serce. Hałaśliwie trącał łyżeczką filiżanki, do których właśnie wsypał kawę. Wtedy, w tę sierpniową noc, pijana i rozweselona jak pozostali, powiedziała prowokacyjnie, że nie ma nic do ukrycia i może przed wszystkimi rozebrać się do naga. Albin z dziecinnym entuzjazmem wyciągnął do niej rękę i zaproponował zakład o butelkę wódki. Przyjęła zakład bez wahania, a Jasny zamaszyście uderzył w ich złączone dłonie. Na spoconych twarzach biesiadników odbijały się migotliwe płomienie ognia. Agnes rozpięła pierwszy guzik bluzki, rozejrzała się niepewnie i nagle wybuchnęła histerycznym płaczem. Potem dziwnie zakręciła się wokół siebie i rzuciła do ucieczki gdzieś poza światło ogniska, w chłodną ciemność.
— Czasami, jak za dużo wypiję, robię różne głupstwa — odezwała się nagle, jakby odgadła jego myśli. Albina ogarnęło w tym momencie
natarczywe przekonanie, że całe to spotkanie jest jakąś grą, perfidnie zaplanowaną przez Agnes.
— Ale dziś kieliszek ze mną wypijesz? — spytał wychylając się zza regałów.
— A jeśli ktoś wejdzie? — chociaż pomieszczenie biblioteki tonęło w mroku pośpiesznie zaczęła wertować jedno z czasopism leżących na stoliku.
— O tej porze, teraz? Owszem, może przyjść, ale tylko taki obłędny mól książkowy jak Agnes — roześmiał się. — Zresztą zawsze można zamknąć tę budę i wywiesić karteczkę, że jest nieczynna z powodu braku interesujących książek. A poza tym, jak może zauważyłaś — zaczął prowokacyjnie dowcipkować — jeszcze nie zapaliłem światła.
Kobieta szybko odłożyła czasopismo niczym gorący przedmiot.
Albin położył na stoliku filiżanki z kawą, rozlał wódkę do kieliszków i jeszcze raz zerknął na biały dekolt Agnes. Zazwyczaj do biblioteki przychodziła co dwa, trzy dni, uczestniczyła we wszystkich bibliotecznych imprezach, jednak od tamtego sierpniowego wydarzenia dopiero teraz pojawiła się po raz pierwszy.
Wódkę wypili w milczeniu. Uśmiechnęli się do siebie, kładąc równocześnie na stolik puste kieliszki. Agnes znowu zaczęła bezwiednie przeglądać czasopisma. Nagle zatrzymała wzrok na jednym z tytułów. Zmagając się z ledwie widocznymi w mroku literami zaczęła półgłosem sylabizować. Rzecz dotyczyła samobójstw. Po paru zdaniach niespodziewanie zamknęła pismo i roześmiała się, ale z jej rozweselenia przebijały oznaki dziwnego niepokoju.
— Jest taki moment, ułamek sekundy — mówiła tłumiąc śmiech — że stojąc na peronie na widok rozpędzonego pociągu dzieje się ze mną coś dziwnego. W takich chwilach wydaje mi się, że z łatwością mogłabym rzucić się na tory, błyskawicznie pożegnać się z tym światem, z tą rzeczywistością...
— Też mi się to zdarza czasami — wyznał Albin — ostatnio kąpiąc się latem w jeziorze, zanurkowałem na głębokość paru metrów i tam, w tej cholernie lodowatej wodzie, pomyślałem, że wystarczyłoby zrobić głęboki wdech...
— No nie? Właśnie w takich momentach zdaje się, że nasze życie wisi na włosku, że jest takie kruche i nietrwałe.
— Istoty żywe są przeważnie miękkie, wypełnione wodą — bibliotekarz roześmiał się nalewając po raz wtóry wódkę do kieliszków'.
— Nie wiem dlaczego, ale dzisiaj bardzo pragnęłam sobie popić — zwierzyła się jedną ręką chwytając kieliszek, a drugą rozgarniając ciemne kosmyki włosów z połyskującego potem czoła. — Chyba ta pogoda nastraja mnie tak melancholijnie.
Wypili i znowu się rozgadali. Agnes wyznała, powtarzając to, co już mówiła wielokrotnie, że przeczytała z tej biblioteki już wszystkie ro
manse i miłosne opowieści. Albin odrzekł złośliwie, że przeczytała ich niewiele, bo tyleż właśnie znajduje się w księgozbiorze. Kobieta w odwecie uderzyła go w kolano i wesoło zapiszczała, bibliotekarz próbując zrewanżować się delikatnym klapsem natrafił na gładką skórę jej uda. Dotknęła jego dłoni, jakby ją chciała zatrzymać. Przez moment zamarli w niepewności, zapeszyli się, potem jednak stało się to, co wydawało się wisieć w powietrzu. Jak w szaleńczym amoku zaczęli się dotykać, pieścić, próbując dostać się do nagich miejsc na ciałach skrępowanych ubraniami, wsłuchując się w swoje gwałtowne, przyśpieszone oddechy. Agnes szepnęła mu do ucha, że pragnie go mieć i poprosiła, by zamknął drzwi na klucz. Kiedy spełnił tę prośbę i ponownie zjawił się przed kobietą, zastał ją całkowicie rozebraną, z wyciągniętą ku niemu ręką. Pomogła mu zdjąć ubranie, zaczęli odkrywać wzajemną nagość, pławić się w gorączce swoich ciał. W chwili, gdy Albin dotknął miejsca jej ciepłej wilgoci, łomot serca zagłuszył w nim poczucie rzeczywistości. Stawał się rozpaloną kulą ognia spadającą w otchłań rozkoszy.
Nazajutrz, kiedy spoglądał w stronę stolika z kolorowymi czasopismami, niemal za każdym razem jego wyobraźnia odsłaniała obraz skłębionych, nagich ciał. Podobnie było w kolejne dni. Agnes znowu jednak przestała przychodzić do biblioteki. Widywał ją czasami wsiadającą do autobusu, którym od dwóch lat dojeżdżała do miasta na zajęcia liceum wieczorowego. Kiedyś powiedziała, że musi się uczyć, bo chce zmienić los, który zgotowała sobie traktując zbyt lekkomyślnie życie we wczesnej młodości. W Główczyku mówiono, że chce zostać nauczycielką. Możliwość przedzierzgnięcia się woźnej Agnesy w nauczycielkę pobudzała co niektórych do wypowiadania wobec niej kąśliwych uwag. Ludziom na wsi trudno było sobie wyobrazić, że można radykalnie zmienić swój żywot, wyrwać się z przypisanego środowiska.
Któregoś dnia Albin przebywając w gospodzie „Pod Lasem” wyłowił z podsłyszanej rozmowy barmanki Gity z jakąś nieznajomą mimochodem rzuconą informację, że Agnesa była w mieście u lekarza. Niczym nagły, oślepiający blask słońca dopadła go myśl, że być może przyszła wtedy do biblioteki po to, by mieć z nim dziecko i zmusić go do małżeństwa. Od tej chwili dotychczasowe wspomnienia rozkosznych przeżyć z tą kobietą przerodziły się w koszmar. Następnego dnia, gdy jak zazwyczaj skacowany i jeszcze borykający się z przytłaczającym go okropnym przypuszczeniem zbliżał się do budynku biblioteki, ujrzał przy drzwiach dwóch mężczyzn. W jednym z nich rozpoznał Benedykta Michałowicza, swojego szefa z wojewódzkiej centrali w Gdańsku. Mężczyzna, manifestacyjnie spoglądając na zegarek, rzekł szorstko:
— Spóźnił się pan prawie godzinę, nie pierwszy raz zresztą.
— Nie, ja tylko... — bibliotekarz zaczął drżącymi rękami otwierać zamek u drzwi.
Już na miejscu Michałowicz przedstawił nieznajomego.
— To jest pan Witold Rozkruszewski.
Wysoki mężczyzna odziany w ciemne palto miał na lewym policzku długą bliznę. Spojrzał na Albina chłodnym wzrokiem i usiadł za stolikiem. Michałowicz usadowił się obok niego. Rozpięli palta i położyli na stoliku skórzane rękawiczki. Bibliotekarz nie śmiał usiąść, stał przy regale lekko skurczony, jakby w oczekiwaniu na atak.
— Niedobrze jest, panie Białk — rzucił od niechcenia Michałowicz.
— Daliśmy panu szansę, a pan jej nie wykorzystał.
— Nie rozumiem.
— Czego pan nie rozumie?! — ryknął Michałowicz.
— No w ogóle... — Albin chciał powiedzieć, że tego najścia, zamieszania, ale w porę ugryzł się w język. Rozkruszewski milczał, wydawało się, że na jego twarzy wypisana jest całkowita obojętność czy wręcz znudzenie. Michałowicz poczerwieniał i zaczął gestykulować:
— Zatrudniamy pana, mimo że nie zgodził się pan wstąpić do naszej partii. Co więcej, zaniedbuje pan swoje obowiązki, często zamyka tę placówkę przed czasem, wiemy też, że odbywają się tu pijackie balangi i różne gorsze rzeczy.
— Od kiedy znacie Zabugiewicza? — spytał nagle gardłowym głosem Rozkruszewski.
— Od paru miesięcy... Ale chciałbym wiedzieć o co chodzi — Albin zaczął się buntować.
— My też chcielibyśmy wiedzieć — burknął mężczyzna w ciemnym palcie. — Zadajecie się z człowiekiem, który należy do szajki chcącej obalić socjalistyczny ustrój naszego państwa i przywrócić władzę bur- żuazji.
— Nic o tym nie wiedziałem — przyznał szczerze bibliotekarz, ponieważ naprawdę nie miał pojęcia, że w ogóle istnieją jacyś ludzie w Polsce, którzy chcą zburzyć obowiązujący ustrój polityczny.
— A o tym, że zaprosiliście na spotkanie autorskie dziennikarza z pisma katolickiego, które ma powiązania ze światowymi kołami antysocjalistycznymi, też nie wiedzieliście?
— Chodzi o Michała Galuna?
— Właśnie — odezwał się Michałowicz. — Jest tylu interesujących autorów, a pan zaprasza właśnie tego.
— Kto wam go zasugerował, z kim się w tej sprawie kontaktowaliście?! — zaatakował Rozkruszewski. Albin przez moment zawahał się:
— Z nikim, sam układam program spotkań autorskich, pan Michałowicz zresztą o tym dobrze wie — bibliotekarz czuł się coraz bardziej rozdrażniony. Przypomniało mu się wojsko i upokorzenia, które jako
młodszy żołnierz doznał od kończących służbę wojskową. Oni również, często budząc z głębokiego snu, kazali mu odpowiadać na absurdalne pytania. Wspomnienie tamtego okresu wyzwoliło w nim złość i agresję:
— Nie muszę się przed panem tłumaczyć, nie znam pana — powiedział do Rozkruszewskiego i usiadł za biurkiem.
—■ Niech się pan tak nie stawia — odezwał się Michałowicz. — Już mamy dosyć powodów, by pana zwolnić z pracy i zdaje się, że tak zrobimy.
— Róbcie, co chcecie — odrzekł po chwili Albin i łyknął zimną herbatę, która stała w szklance na biurku już chyba od paru dni. Groźbą zwolnienia z pracy w ogóle się nie zmartwił. Tylko przez pierwszy okres pracy był bardzo przywiązany do biblioteki, od jakiegoś czasu jednak to zajęcie zaczęło go nużyć, i w ogóle czuł się tak, jakby całe jego życie zatraciło sens.
Mężczyźni w pewnym momencie spojrzeli na siebie porozumiewawczo, zabrali rękawiczki i ruszyli do wyjścia. Odeszli w milczeniu. Tymczasem Albin zaczął się przyglądać swoim drżącym dłoniom. Nagle ogarnęło go to dziwne uczucie strachu, które często nawiedzało go w dzieciństwie. Oto ma głęboką świadomość, że żyje, istnieje w żywym ciele, odczuwa świat różnymi zmysłami, lecz kiedyś jego byt na ziemi się skończy i przykryje go czarna nicość, na zawsze zasłoni to, co widzialne, rzeczywiste. Mimo że od dawna nie chodził do kościoła, nie modlił się, to wciąż tak jak w latach dzieciństwa wierzył w Boga i pozaziemskie bytowanie, ale w takich chwilach lęk burzył tę wiarę.
Zaraz po pracy Albin udał się do Rugana. Kiedy gospodarz zaprosił go do pokoju z wieloma regałami wypełnionymi książkami, ze starym przysadzistym biurkiem i wysokim piecem z ozdobnymi kaflami, Białka opuściła nawarstwiająca się w nim od kilku godzin złość. Pozostał jedynie nieśmiały żal.
— Dlaczego pan mi to zrobił? — spytał ze wzrokiem wbitym w jakiś nieokreślony punkt ponad głową starego nauczyciela.
— Usiądź, człowiecze i powiedz najpierw o co chodzi — mężczyzna wskazał skinieniem głowy na krzesło. Sam usadowił się za biurkiem. Szeroki, szklany abażur lampy rzucał na jego wysuszoną, ale pogodną twarz blade smugi światła. Białk coraz bardziej zakłopotany uważnym spojrzeniem Szkolnego, zaczął chaotycznie mówić o wizycie dwóch mężczyzn, a potem wyznał, że zataił przed nimi, kto namówił go do zorganizowania spotkań autorskich z Galunem, Zabugiewiczem, a także z Jasnym.
— To znaczy, że jednak coś pan zrozumiał — wtrącił mężczyzna za- czesując palcami siwe, krótko przystrzyżone włosy. Na jego dłoni błysnął złoty sygnet z ledwie widoczną czarną gwiazdą.
— I wszyscy nasi ludzie, właśnie tu na wsi, muszą zrozumieć, że pań
stwo, w którym żyjemy, jest złe, zniewala i ubezwłasnowolnia społeczeństwo.
— Przesadza pan chyba — niegrzecznie odezwał się Albin. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nauczyciel mu przerwał.
— Nie przesadzam. Przyszli do pana jacyś dwaj ludzie, jeden z nich, z tego co pan mówi, mógł być tajniakiem, i na razie tylko nastraszyli. Nie obroni się pan jednak, gdy pana zwolnią. Za co? Za to, że zaprosił pan osoby, które myślą inaczej niż ci, co nami rządzą... Oto niektóre z książek wydanych po wojnie — gospodarz pokazał ręką na regały za swoimi plecami. — Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że wszystkie przeszły przez ręce cenzorów i że wiele z nich zostało z tych wszystkich faktów i myśli prawdziwych, niewygodnych dla tej władzy pozbawionych?
— Nie znam się na polityce — rzekł Albin — ale coś mi się wydaje, że ustrój, który mamy, nie można zmienić. Państwo, które go nam narzuciło jest bardzo silne i nie pozwoli na żadną kontrrewolucję.
— Nie chodzi o kontrrewolucję, ale o zmiany, które można wprowadzać krok po kroku, niezauważalnie. Można ten system komunistyczny, czy jak ktoś chce — realnego socjalizmu, uczynić bardziej znośnym. I pan też, panie Albinie, może się do tego przyczynić.
Rozmowa przeciągnęła się do późnych godzin nocnych. Rugan poczęstował Białka herbatą i miodową nalewką. Pretensje, z którymi Albin przyszedł do tego domu, wydawały się całkowicie rozpłynąć pod wpływem rozgrzewających napojów. W przytulnym wnętrzu pokoju bibliotekarz doszedł nagle do olśniewającego przekonania, że mógłby żyć inaczej, ciekawiej. Zrozumiał też, że cały jego dotychczasowy chaotyczny żywot przypominał zwiędły liść poruszany podmuchami wiatru.
Pod koniec spotkania emeryt wyjął z biurka jedną z szuflad i w pozostającą po niej niszę włożył rękę. Po chwili wyciągnął stamtąd plik broszur. Zaczął po kolei wszystkie przeglądać, a potem ponownie złożył i wysunął w kierunku Albina Białka.
— Powinien pan te rzeczy przeczytać. Pożyczam je panu — mówił przyglądając mu się uważnie. — Nie żądam jakiejś szczególnej ostrożności, ale lepiej tych druków nikomu nie pokazywać. To są publikacje bezdebitowe. Żyjemy w kraju, w którym za samo trzymanie takich rzeczy można pójść do paki.
Opuszczając dom Szkolnego Albin poczuł na twarzy chłód wieczornego wiatru. Jeszcze niósł w sobie gorączkę tej rozmowy, spotkania, które ku jego zaskoczeniu przyniosło tak nieoczekiwany obrót. Nagle zdał sobie sprawę, że nie ta rozmowa, lecz tak naprawdę człowiek, z którym się spotkał, poraził go jakąś tajemniczą, wewnętrzną energią. Nie przypuszczał, że emerytowany nauczyciel, żyjący właściwie na ubo
czu spraw wsi, ma wizję innego rozwoju kraju, niż ta oficjalna. Że mimo pewnej starczej nieporadności, ma silną przywódczą osobowość.
Ledwie wrócił do domu, natychmiast zabrał się za lekturę zakazanych materiałów. Czytał je z wypiekami na twarzy, niczym teksty z erotycznymi wątkami; czytał zarówno w domu, jak i w bibliotece, przemycając te druki pod obszerną jesienną kurtką. Był w tym czasie w swoistym transie, wręcz pochłaniał zdanie po zdaniu. Wiedział, że w Gdańsku, Gdyni w grudniu 1970 roku protestowali stoczniowcy, domagając się podwyższenia zarobków. Nawet w oficjalnych gazetach pisano, że odbywały się tam pochody i manifestacje, że podpalono siedzibę wojewódzkiego przedstawicielstwa partii. Także we wsi nieraz mówiono, że na ten bunt władza niespodziewanie odpowiedziała strzałami z karabinów, zabijając dziesiątki osób. Sąsiad Teodor Naczk, który od wielu lat dojeżdżał do stoczni w Gdańsku, był nawet świadkiem tamtych wydarzeń. Dość szybko jednak zapomniano o tragicznej sprawie grudniowej. Jeśli nawet mówiono o niej podczas sąsiedzkich rozmów, to przypominały odgłosy bardzo odległych dziejów. Teraz natomiast, z broszur Rugana dowiadywał się, że niektórzy ludzie w tych miastach wciąż pamiętają o pomordowanych. W miejscach gdzie polegli, w rocznice wydarzeń, składają kwiaty i zapalają świeczki. Chociaż zawsze w nocy tajniacy usuwają je, to co roku kwiaty i świeczki znowu się pojawiają. Czytając bibułę emerytowanego nauczyciela, dowiadywał się też, że istnieją konspiracyjne i jawnie działające organizacje, jak Wolny Związek Zawodowy czy Komitet Obrony Robotników. Że oprócz broszur i książek w podziemnym obiegu ukazuje się coraz więcej pisemek. Zrozumiał, że o wielu zdarzeniach, niekiedy bardzo odległych od polityki, takich jak wypadki samochodowe, katastrofy ekologiczne, nie pisze się w prasie, nie mówi w radiu i telewizji.
Kiedy bywał w gospodzie „Pod Lasem”, już po wypiciu jednego, dwóch kufli piwa, zaczął dzielić się tą zakazaną wiedzą z Ydim, Gitą i wieloma osobami, które znał tylko powierzchownie albo z widzenia. Na nikim jednak te wieści nie zrobiły specjalnego wrażenia, na ogół słuchali ich ze średnim zaciekawieniem. Jedynie niektórzy starsi przejawiali większe zainteresowanie, ale najwyraźniej bali się, bo słuchali w roztargnieniu, rozglądając się dookoła. Białk zawiedziony takimi reakcjami, gdy bardziej sobie popił, zaczął wręcz wykrzykiwać o kompromitujących działaniach komunistów, braku wolności obywatelskiej i suwerenności państwa, represjach wobec działaczy opozycyjnych i zamykaniu w więzieniach za poglądy polityczne; skrytych mordach popełnianych na najbardziej niewygodnych osobach dla władzy.
Tego dnia, kiedy właśnie miał zwródć Szkolnemu te publikacje, z paczką schowaną pod swetrem, udał się najpierw do gospody „Pod Lasem”. Przed rozmową ze starym nauczycielem zamierzał dla kurażu wypić tylko jedno piwo, ale potem przyszli jacyś dwaj nieznajomi męż
czyźni i postawili obecnym w gospodzie wódkę — chcieli w ten sposób uczcić jakieś myśliwskie sukcesy. Albin też wypił darmowy kieliszek wódki. Później mężczyźni wsiedli do gazika i odjechali, a Białk wypił jeszcze kolejny kufel piwa.
Z gospody wyszedł tuż przed jej zamknięciem i chwiejnym krokiem ruszył przez zarośla bzu, na skróty, w kierunku starej szkoły. Nagle poczuł silne uderzenie w głowę, a chwilę potem, gdy zachwiał się i upadł, gwałtowne razy zadawane ciężkimi butami. W półświadomości zaczął połykać napływającą do ust krew. W poruszających się nad nim postaciach, w zamroczeniu podobnych do wojowników w żelaznych zbrojach, rozpoznał nieznajomych mężczyzn z gospody. Nim stracił świadomość ogarnął go dziwny błogostan, poczuł ogromną ulgę, że kończą się wszystkie jego udręki i niepokoje, ból i jakiekolwiek odczuwanie istnienia. Pomyślał, że śmierć wcale nie jest taka straszna, jak ją sobie wyobrażał.
Kiedy odzyskał przytomność poczuł na prawej powiece nienaturalne ciepło i wilgotność. Chciał sprawdzić, czy nie uszkodzili mu oka, lecz nagły ruch ręką sprawił, że tępy ból wręcz sparaliżował całe ciało. Potem zaczął już bardzo powoli przesuwać dłoń po twarzy; dotykając powiek nie odczuł bólu. Krew wypływała znad czoła, z bolesnego guza tuż przy włosach. Z trudem wyciągnął z kieszeni chusteczkę i przyłożył ją delikatnie drżącymi palcami do obrzmiałego miejsca. Gdy chciał wstać poczuł gwałtowny uścisk w kolanie.
Kuśtykając, w jakimś dziwnym stanie wyostrzonej świadomości, ruszył w stronę domu. W którymś momencie jednak z przerażeniem stwierdził, że nie ma przy sobie paczki z broszurami. Zawrócił i mimo ciemności odnalazł miejsce, gdzie został pobity. Walcząc z bólem rozgarniał trawę i zarośla. Po chwili natrafił na rozerwaną i pustą dużą kopertę. Broszury, które w niej trzymał, zniknęły. Kiedy uświadomił sobie co się stało z emocji zapomniał o bólu. Nie miał już ochoty iść do Rugana.
Po kilku minutach chwiejnej wędrówki znalazł się przed domem. Już zaczął cieszyć się na myśl, że gdy po kryjomu, z butami w ręku wejdzie do swojego pokoju, natychmiast walnie się na kanapę. Drzwi wejściowe do domu były jednak zamknięte. Matka rzadko kluczyła je przed jego przyjściem. Robiła to przeważnie wówczas, kiedy przeczuwała, że wróci pijany. Zazwyczaj w takich sytuacjach przetrzymywała go przed drzwiami, a gdy już je otworzyła wygłaszała długą reprymendę połączoną z wyznaniem, że jej jedyne dziecko spycha ją swoim postępowaniem do grobu.
Przez dłuższą chwilę stał przed drzwiami i trzymakpąlpiS' tti^^zy guziku dzwonka. Wreszcie, niczym w letargu, włożył/ó-bie ręce dć5 -kieszeni kurtki i skierował swoje kroki w stronę dworcar l|blejowego. O ra
& I
/
2 — Żółty kamień ,L ^
porze w dworcowej poczekalni z ostrym zapachem karbolineum, można było ogrzać się przy żeliwnych kaloryferach. Tym razem kaloryfery były ledwie letnie. Albin kucnął na podłodze przykładając plecy do żeliwnych żeberek. Nagle nie wiadomo dlaczego pomyślał o swojej cielesności. Oto jestem — krzyczał w swoim wnętrzu — ale tak właściwie dlaczego zostałem powołany do istnienia?!
— O, masz tu kolejną ofiarę losu, śpi jak zabity! — przeraźliwie łomotał tubalny, męski głos. Albin otworzył jedno oko i ujrzał nad sobą dwóch mężczyzn w kolejarskich mundurach. Siedział w przedziale pociągu przywierając głową do twardej ramy okna.
— Gdzie ja jestem? — spytał szeptem, ledwie unosząc głowę.
— Chyba w pociągu, co?! — kpiąco odezwał się kolejarz z czerwonym nosem.
— W Gdyni, na stacji postojowej. Za daleko żeś pan zajechał — wtrącił drugi mężczyzna z dobrotliwym wyrazem twarzy.
— Ale już trzeba wysiadać — mruknął ten pierwszy. — No, jazda!
Albin próbował wstać. Poczuł ostry ból w kolanie, skurczył się i zakrył twarz dłońmi.
— Nie mogę, coś mam z nogą — zasyczał.
— Z gębą też nie jest najlepiej — zauważył z łagodną uszczypliwością kolejarz o obliczu mnicha.
— No, co za wygłupy?! — krzyknął ten z czerwonym nosem.
Za plecami kolejarzy pojawił się wysoki łysy mężczyzna z sinymi, głębokimi oczodołami.
— Ja pomóc — powiedział przeciskając się między kolejarzami. Wypchany, poplamiony marynarski wór przełożył na lewe ramię, a prawą ręką chwycił pod pachę Albina. Białk wstał i dalej chciał iść samodzielnie. Ledwie jednak odtrącił rękę nieznajomego, zachwiał się. Mężczyzna pochwycił go ponownie i wręcz zaczął ciągnąć w stronę wyjścia. Kolejarze śmiali się.
— Gandhi — parsknął czerwononosy.—Ty dzys znowu robie za Sa- marytaninia?
Mężczyzna zwany Gandhim nie odezwał się. Wyprowadził Białka z pociągu, a potem silnie podpierając ramieniem zaciągnął do najbliżej stojącego stosu podkładów kolejowych. Gdy oparł go o belki, Albin zaczął przymykać oczy i chwiać się.
— Chłopie, ty se ruszać, bo zamarźniesz — ponaglał Gandhi. Potrząsał Białkiem trzymając wzrok na jego posiniaczonej twarzy. Albin przypatrywał mu się bez wyrazu, lecz mężczyzna gdzieś w głębi je
go spojrzenia ujrzał ponury cień rezygnacji. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
— Proszą isc — Gandhi pociągnął Albina za rękę.
— Gdzie?
— Do mnie, nie bendze tu przecież sterczał.
Albin kuśtykając bezwiednie ruszył za mężczyzną. Przechodzili przez rzędy torów, omijając co chwilę składy wagonów.
— Słyszał ty, oni przezywać mnie Gandhi. Po prawdzie to ja nazywać se Otto Stephan. Jestem rodzony w Danzig — rozgadał się. — Ja po wojnie sam zostać na świece. Mój tatusz był w Wehrmachce zabyty za dezercja, a mamusza w Danzig zastrzelyc jakiś Rusek...
Białk pogrążony był w myślach. Wiódł dotychczas spokojne, nudnawe życie, miał jako taką stabilizację i oto teraz skacowany, pobity idzie za jakimś łachmaniarzem nie wiadomo gdzie. Z zimna i przepicia trzęsły mu się ręce. Nieznany krajobraz, ze zniszczonymi wagonami i rdzewiejącym żelastwem na tle pochmurnego nieba, przypominał przygnębiającą martwą naturą. Człowiek, który szedł przed nim, w granatowej, drelichowej kurtce, z wystającą nad nią całkowicie łysą głową wyglądał niczym nieziemska istota.
Po przejściu przez teren pokryty dziesiątkami torów kolejowych, ścieżką wijącą się między gromadami śmieci dotarli do drewnianego baraku. Kiedy Gandhi odtworzył kłódkę i pchnął skrzypiące drzwi, weszli do ciemnej sieni, w której czuć było zapach stęchlizny. Potem otworzył następne drzwi. Znaleźli się w niewielkiej izbie, ze ścianami obitymi kartonami. W pomieszczeniu było gorąco i sucho, żar wydobywał się z rozgrzanego żelaźniaka.
— Tu ja miec moje królestwo — rzekł Gandhi, kładąc marynarski wór na stół pokryty prążkowaną ceratą. Albina usadowił na ławce przy piecyku, a potem nastawił wodę na herbatę. Znowu zaczął mówić o sobie: — Ludze byc bardzo rozrzutne, a ja zbierać to co one zostawią, na ten przykład butelki, gazety. Bany tu przyjeżdżać z głównej stacji, a w wagonach, chłopie, różnoscy. Ja od razu poznać co ludzie miec zagubione, a co porzucone. Zguby ja tyż fajn zabierać, kolejarze o tym wiedzec, ale jak przychodzy goscu i mówić: ja ostawił w wagonie to i to, dokładnie on opisze zguba, to ja mu ją oddać, ni ma kantowania.
Herbatę wypili w milczeniu. Potem Gandhi zaczął wyciągać z marynarskiego worka jakieś szmaty, starą parasolkę, rękawiczki nie do pary, plik gazet.
— Jeśli ty nie miec gdzie isc — odezwał się nagle — to ty możesz u mnie trocha byc. Miejsca u mnie dosyć, ja miec taki feldbet, deka tyż ja dam. Ja to richtich rozumieć. Jest taka życowa sytuacja, że człowiek ma jakesz kłopoty, cos ma stracone. Co do tych spraw, to ja mam genau wyczuce — spojrzał wnikliwie na Białka — nie trzeba nic gadać...
— Panie Stephan — odezwał się po chwili Albin.
— Ja powiedział, ty możesz mi mówić Gandhi, ja cos czuja, że do ce- bie można miec ta ufnosc.
— Gandhi, wiesz... — zaczął nieśmiało Białk i wyznał: — Faktycznie, miałem kłopoty, ale teraz chciałbym coś zmienić w swoim życiu. Jak znajdę jakąś robotę, to sobie pójdę. Oczywiście zapłacę za wszystko...
— Ty nie gadać nic — przerwał mu Gandhi. —Ty lepiej zrobić, jak ty pokażesz mnie ta noga, którą ty żes kusztykał.
Albin podciągnął nogawkę i zasyczał z bólu. Łachmianiarz obejrzał sine miejsce na kolanie kiwając głową.
— Ja mam taka zalbe, że jak ty posmarować, to jak ręka odjął. Na gemba, na te czerwińce tyż można cós dac. Ta zalbe, cholera, trocha smierdzec, ale to je doch do wytrzymania.
Białk zadomowił się u Gandhiego na dobre. Przez pierwsze dni wylegiwał się na wyrku, szperał w stosach starych gazet i czytywał co ciekawsze artykuły. Stary przynosił jedzenie: czerstwy chleb, smalec, kaszankę, śledzie zapakowane w gazetę, niekiedy stawiał na stole bańkę z repetą. Mówił, że dają mu ją w stołówce ulokowanej w podziemiach noclegowni kolejarskiej. Chodził tam późnym popołudniem, przed przyjazdem gospodarza, który brał resztki i zlewki dla swoich świń. Albin zajadał się z apetytem, starając się zbytnio nie dociekać, jakie jest rzeczywiste pochodzenie tego jadła.
Któregoś dnia Gandhi przyniósł puszkę sardynek w zalewie pomidorowej i kawałek makowca w celofanie.
—Ty taki zdzywiony jakby ty ducha obaczył — stary spojrzał z ukosa na zdumioną twarz Białka. — Czy ty nie wiedzec, że dzys jest Wigilia, ty bezbożniku jakisz?!
— Wigilia? — Albin powtórzył bezwiednie. Myślami już był przy tamtej Gwiazdce w dzieciństwie, kiedy wyłączono prąd, jak często u nich na wsi zimą, i podczas wigilijnej wieczerzy paliła się tylko świeczka na stole. Chociaż matka wtedy była niezwyczajnie rozgadana i wesoła, on siedział za stołem z bardzo smutnawą miną; był obrażony na cały świat. Aż nagle wyszła do sieni i po chwili wróciła uginając się, tupiąc nogami i ciągnąc za sobą sanki, na których leżała niewielka paczka owinięta w szary papier. Sanki były nowe, miały błyszczące okucia, pachniały surowym drewnem. W paczuszce było kilka czekoladowych cukierków i jedna wielka pomarańcza w miękkim, leciutkim jak puch papierku... Oczy Białka napełniły się łzami.
— Co ty tera bendzesz mi tu płakać?! Ten kuchen byc za mały dla cebie czy co? — stary próbował rozweselić Albina.
Polubił go. Niekiedy mówił mu po imieniu, ale po swojemu nazywał Albiną. Wyznał, że znał kolejarza z kaszubskiej wsi na którego właśnie tak mówiono.
— Ten Albina to był manewrowy, od spynania wagonów — wspo-
minął — on zawsze miec ze sobą ta bronzowa buteleczka z tabaką, on lubić nią czenstowac i znajomych, i obcych. On to był porzondny chłop, miec gołambie serce. Taki kamrat z pracy on go poprosył kedysz, żeby mu podał szczenszliwe cyfry toto lotka. „Jak ja wygram, to my se podzelimy po połowie”. Albina miał szczensce: on podać trafnie szesc i dodatkowa, ale ten kolega byl idzony po wygraną i już na kolej nie wrócył, jemu nawet przez głowa nie przeszło, żeby on miał dzelic se tą forsom. Zniknónc jak kamiń w woda. Kilka tygodni późni, jednego dnia nad ranem, pod koniec nocny zmiany ten Albina on spynał wagony, może był chłop zmanczony, albo zamyslyc se, jak to czasem bywa, no i był wpadły miandzy zderzaki. On miec ładny pogrzyb, z kolejarską orkiestrą, wiele ludzy było przyszłe na jego pożegnanie. Już para dobrych lat minało od tamtego czasu.
Gandhi z uwielbieniem opowiadał o ludziach ze stacji postojowej. Znał wielu kolejarzy, a i jego dobrze znano w tym środowisku. Jego sytuację, sposób bycia ludzie stąd traktowali ze zrozumieniem. Czasami dokuczali, ale bez nadmiernej złośliwości. Stary zresztą nie dał się nigdy wyprowadzić z równowagi. Na kąśliwe uwagi odpowiadał dowcipnymi ripostami. Gdy się bardzo zdenerwował miał w zwyczaju pluć na dłonie, gwałtownie pocierając nimi, jakby chciał pochwycić jakieś ciężkie narzędzie. Szybko się jednak uspokajał. Na nikogo nie podniósł ręki.
Którejś mroźnej nocy Gandhi namówił Białka na wyprawę na stację postojową. Wchodzili z latarką do pustych wagonów i przeszukiwali przedział po przedziale. Gandhi wprawną ręką obmacywał siedzenia, penetrował półki na bagaże. Wskakiwali do przyjeżdżających pociągów, by wyprzedzić kobiety sprzątające wagony. Zebrali niewiele rzeczy, tylko gazety i kilka butelek po winie. Kiedy nadjechał pusty skład wagonów pociągu z Warszawy, rozdzielili się. Gandhi zaczął przeszukiwania od przodu, a Albin od końca.
Białk nie miał latarki. Wchodził do przedziałów oświetlonych tylko lampami stacyjnymi. W pewnym momencie natknął się na siedzącego przy oknie młodego mężczyznę. Podszedł do niego, wydawało mu się, że mężczyzna spał. Chciał nim potrząsnąć, by go zbudzić. Kładąc rękę na jego barku, w mgnieniu sekundy uświadomił sobie, że ciało tego człowieka znajduje się w jakimś nienaturalnym stanie. Również natychmiast poczuł, że ma mokrą dłoń. W smudze światła ujrzał na swoim ręku plamę krwi. Przerażony cofnął się gwałtownie, potrącając butem nogi mężczyzny. Zachwiał się i przewrócił na siedzenie. Ciało mężczyzny ciężko osunęło się na podłogę.
Albin Białk cały drżąc podniósł się, a potem kucnął i zaczął dotykać twarzy nieznajomego. Dopiero teraz w pełni uświadomił sobie, że to trup. Wydawało mu się jednak, że jego twarz była jeszcze letnia. Nie tak jak oblicze zmarłej cioci Marty, które dotykał w dzieciństwie. Tam
to ciało miało temperaturę dawno wypatroszonej kury. Wtedy właśnie tak mu się to skojarzyło. Teraz, gdy mężczyzna leżał między siedzeniami, było zbyt ciemno, by zobaczyć jego twarz. Białk rozglądając się płochliwie po przedziale, zobaczył nagle na miejscu gdzie siedział pasażer niewielką paczkę w szarym papierze. Biorąc ją do ręki, spostrzegł, że to koperta. Nadrywając brzeg paczki i przechylając ją do smugi światła ujrzał plik pieniędzy. Szybko włożył kopertę do kieszeni i wyskoczył z przedziału. Zaczął biec wąskimi korytarzami w stronę czoła składu pociągu. Spodziewał się zastać tam Gandhiego. Nawoływał go stłumionym, zachrypniętym z przerażenia głosem. Mężczyzna odezwał się nagle za jego plecami.
— Co panikuje? — spytał bezosobowo.
—Tam jest martwy człowiek — wydusił z siebie Albin. Chaotycznie i szybko zaczął opowiadać o makabrycznym znalezisku.
— Gdze on jest, ten goscu? — przerwał mu stary.
— Jakieś półtora wagonu za mną.
— Moje postanowienie byc takie — Gandhi wyprężył się niczym dowódca. — Ty natychmiast masz znikać, a ja zajmować se sprawą. Ja musza tera zgłosyc o wszystkim na milicja. Bo jak one by go znalesc pierwsze, to tedy zara przyjść do mnie i wykapowac, że ty u mnie mieszkać. Wtedy ja by miec kłopot. No to ja tera isc, a ty pendzyc do budy!
Białk z ulgą przyjął propozycję starego. Wciąż cały drżąc, szybkim krokiem dotarł do baraku. Wyjął klucz ze schowka i z trudem otworzył kłódkę. Ledwie znalazł się w środku, przy żelaźniaku, natychmiast wyciągnął z kieszeni kopertę z pieniędzmi. Otworzył drzwiczki piecyka, by blask ognia oświecił forsę.
— Matko! — westchnął spostrzegając, że to dolary. Zaczął nerwowo liczyć banknoty i co chwilę ocierać pot z twarzy rozgrzanej żarem piecyka. Ledwie skończył, cicho jęknął i zaczął liczenie od nowa. Potem dokładnie umieścił pieniądze w kieszeni marynarki, ale natychmiast wyciągnął je stamtąd i wsunął za szparę w ścianie przy swoim legowisku. Czekając na Gandhiego rozmarzył się: wynająć jakiś porządny kąt, gdzie można się wykąpać, ubrać się w nowe rzeczy, dobrze się najeść, żyć jak człowiek. Niebawem jednak zaczęły ni targać wątpliwości. Przecież te pieniądze należały do innego człowieka, na pewno ma jakąś rodzinę, najbliższych. Zabierając kopertę poddał się jednak szaleńczemu odruchowi, który tak naprawdę głęboko i mocno tkwił w jego wnętrzu. W Główczyku, na oczach matki, pośród wielu ludzi znających go od dzieciństwa, nie miałby odwagi odsłonić złych skłonności. Tu jako obcy, nieznany nikomu, tak łatwo pozbył się skrupułów. Był jak dziecko, które z dala od dorosłych, czuje, że może zlekceważyć ich nakazy i zakazy, korzystać z pełnej, nieograniczonej swobody. Zdał sobie nagle sprawę, że jednak istnieje coś takiego jak sumienie. Oto Opatrzność obdarzyła nas wolnością, lecz zakodowała jakiś tajemniczy sygnał,
który odzywa się wówczas, kiedy wychodzimy poza obszar boskiego pastwiska. Przecież nasi praprzodkowie mogliby się nawzajem pożreć, zniszczyć rodzaj ludzki kazirodztwem. Czy jedynie czysty człowieczy umysł mógłby temu zapobiec?
Gandhi wrócił po północy, gdy Albin zmęczony wrażeniami i oczekiwaniem już spał.
— Hej hej hej, obudzyc se, bo kradną! — radośnie zawołał wchodząc do baraku. Albin zerwał się na równe nogi i zaczął przecierać zaspane powieki. — Co se tak lęka, wszystko byc w porzondku — stary klepnął go w plecy i się roześmiał. — Te kolejarze z punktu manewrowego zadzwonić po milicjanty, my na nich trocha czekac, ale w końcu one przyjechac: dwóch w mundurach, a jeden w cywilu. Jak one obejrzeć i obmacac tego gosca, to one już na miejscu stwierdzyc, że on zginął niedawno, prawdopodobnie wtedy, gdy po wyjscu podróżnych ban ze stacji w Gdyni jechał tu na postój. To trwa pientnasce, dwadze- sca minut. I co ja jeszcze cy powiedzec — ten goscu ostał ugodzony nożem w klatka piersowa — Gandhi siadając na swoją wklęsłą kanapę zaczął zdejmować buty. Potem wstał, przejrzał twarz w odłamku zbitego lustra zawieszonym przy oknie i zaczął paznokciem dłubać w zębach. — Aha, jeszcze jedno — odezwał się po chwili dłuższego milczenia. — Jeden z tych gliniarzy on znac tego zasztyletowanego, on mówić, że to znany gdyński cinkciarz, Walet czy jakoś tak...
Białk, który zaczął poprawiać koc na wyrku, by znowu ułożyć się do spania, nagle znieruchomiał.
— Co to znaczy cinkciarz?
— Ty nie wiedzec? To taki szpekulant. co on handlować dolarami. Na ten przykład on skupować je od marynarzy i obcokrajowców, a potem on sprzedawać po korzystnej cenie ludzom na Swiantojańskiej...
— Na Świętojańskiej? — powtórzył Albin i spytał z zainteresowaniem: — A gdzie to jest?
Stary roześmiał się.
—Tutaj w Gdyni, na miesce. A w ogóle po co cy to wiedzec? Chcesz kupie dolary czy co? Doch ja to czuc, że ty grosza nie miec przy duszy.
Białk już nie odezwał się, udawał, że zasypia. Wiadomość, że pieniądze należały do jakiegoś spekulanta, wprawiła go w lepszy nastrój. Zaczął w duchu uspokajać się, że jednak nie zrobił nic złego zabierając dolary należące do tego człowieka. „Nie zarobił ich ciężką pracą, myślał Albin, poza tym zawsze mogę znaleźć jego rodzinę i oddać jej tę forsę; teraz ją tylko pożyczam”.
Któregoś dnia Albin Białk wyjął ze schowka parę dolarów i pod pozorem szukania pracy wybrał się do miasta. Wędrował ulicami z uczuciem radosnego podniecenia, cieszył się wolnością, tak jakby właśnie po długim okresie służby wojskowej wyszedł na przepustkę. Był brudny, w pomiętym i poplamionym ubraniu, ale nareszcie zupełnie sam.
Sam w mieście obcym, jednak przyjaznym, bo dającym poczucie anonimowości. Zaglądając w sklepowe witryny, widział w odbiciach szyb swoją zarośniętą twarz. Jakież to niesamowite, pomyślał z uczuciem dziwnego niepokoju, każda istota ludzka ma własne, niepowtarzalne oblicze; bywają twarze podobne, lecz nigdy nie te same. Miliony, miliardy, biliony zwierciadeł dusz pojawiających się i znikających w czasie niczym gwiazdy na niebie. Czy przejdą do wieczności?
W pobliżu kościoła Najświętszej Maryi Panny Albin natknął się na niskiego, kruczowłosego mężczyznę o błyszczących, piwnych oczach.
— Chce kupić, sprzedać zielone? — nieznajomy spytał szeptem, ledwie ruszając ustami.
— Sprzedać — wykrztusił nieśmiało Białk.
— To chodźmy — mężczyzna ruszył szybkim krokiem, a Albin zaczął podążać za nim. — Ile chce sprzedać?
— Piątkę.
Weszli do baru „Zacisze”. Stojącemu przy wejściu rosłemu mężczyźnie cinkciarz dał jakiś znak rękoma. Niebawem otrzymał do ręki plik pieniędzy. W rogu, przy stole zastawionym brudnymi talerzami, wyciągnął dłoń. Albin z wahaniem położył na nią pięciodolarowy banknot. Mężczyzna schował go szybko do prawej kieszeni, a z lewej wyciągnął plik pieniędzy, który otrzymał przy wejściu i wręczył go Białkowi.
— Jeśli by było coś do kupienia, sprzedania, to do mnie. Zawsze stoję na tym samym miejscu — rzucił konfidencjonalnie i odszedł bez pożegnania. Albin chciał spytać o Waleta, ale tylko ledwie coś mruknął. Potem się ucieszył, że nieznajomy tak szybko odszedł. Popełniłby głupstwo pytając teraz o tego człowieka.
Białk już z pieniędzmi w kieszeni wchodził do sklepów, robił zakupy, objadał się słodyczami. Mimo wyglądu kloszarda nie wzbudzał zainteresowania przechodniów. W pewnym momencie poczuł na sobie wnikliwe spojrzenie jednego z dwóch milicjantów patrolujących ulice. Natychmiast przygarbił się nieco i wszedł w bramę jakiejś kamienicy. Ze zdenerwowania ugięły się pod nim nogi. Gdyby poddał się kontroli, miałby kłopoty. Był przecież bez dokumentów, dowodu osobistego. Wszystko zostawił w domu w Główczyku.
Pod wieczór w radosnym nastroju Albin z zakupami zjawił się w baraku Gandhiego. Powiedział mu, że znalazł pracę w porcie przy rozładunku statków i pożyczył trochę pieniędzy. Stary z niechęcią spoglądał na rzeczy zakupione przez Białka.
— Zagranicznygo żarcia mu se zachcało, z hali targowej...
— Skąd wiesz, że tam właśnie to kupiłem?
— Na kilometer to jest poznać. Ty by mógł kupie w „Baltonie” albo „Peweksie”, ale ty musiał miec bony albo dolary.
Albin zmieszał się. Chcąc to ukryć zaczął nagle zachęcać Gandhie- go, by się częstował wszystkim, co położył na stół. Stary jednak odmówił, tłumacząc, że woli swoją kaszanę niż jakieś parówki czy szynkę w konserwie.
— Oto nasz kochany socjalizmus — emocjonował się. — Świnie do Ameryki idą, a oni nam je w konserwach odsyłają i każą za nie słono płacy c!
W nocy Albin Białk wyjął kopertę z dolarami ze schowka i włożył za koszulę. Rano wychodząc niby do pracy w porcie, nawet się nie pożegnał. Już wtedy wiedział, że do Gandhiego nie powróci. Stary zerknął na niego z takim wyrazem twarzy, jakby to przeczuwał. Idąc ulicami miasta w pewnym momencie, chciał się cofnąć, by podziękować mu za troskę, pożegnać się, lecz po chwili wahania zrezygnował.
Tym razem wymienił przy Świętojańskiej większą sumę dolarów. Potem wszedł do najbliższego sklepu odzieżowego i kupił komplet nowych rzeczy. W dworcowej toalecie wziął prysznic, ogolił się i przebrał w nowe ubranie. Starsza kobieta, która obsługiwała prysznice, przyglądała mu się ze zdziwieniem kiedy kładł na jej wyciągniętą rękę pieniądze. Wyszedł pośpiesznie nie tylko z toalety, ale i dworca, jakby bojąc się, że jeszcze ktoś zwróci uwagę na jego zmianę wyglądu i zacznie coś podejrzewać.
Dopiero pod gołym niebem, w oślepiających promieniach słońca, poczuł się odprężony, radosny. Jakby przeżył jakieś zadziwiające ka- tharsis. Z impetem wrzucił do kosza na śmieci pakę ze starym odzieniem. Uśmiechnął się, gdy zobaczył szyld kawiarni „Błysk”. Wszedł do środka. W przytulnym półmroku ujrzał kilka osób. Znalazł wolny stolik w kącie lokalu. Zamówił kawę i lampkę czerwonego wina. Wkrótce jednak błogi stan rozluźnienia zmącił śmierdzący jak stara szmata garbaty włóczęga, który nie wiadomo dlaczego akurat zatrzymał się przy jego stoliku i zaczął krzyczeć:
— W kraju bieda, a ci sobie w kawiarni siedzą! A kto się zajmie pracą! Głupi robotnicy?!
— Wynoś mi się szajbusie! — wołała biegnąc krzepka kelnerka. Pochwyciła gwałtownie włóczęgę za ramię i zaczęła go wypychać z lokalu. Biedak nie stawiał oporu, ale zdążył jeszcze krzyknąć:
— Niech żyje towarzysz Edward Gierek, pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, przewodniczki narodu!
Kelnerka po chwili podeszła do Albina Białka i niewiadomo dlaczego właśnie jego zaczęła przepraszać za zachowanie kloszarda. Albin poczerwieniał. Zawstydził się, że stał się obiektem zainteresowania. Tłumił w sobie złość wobec kelnerki za zawracanie głowy. Nagle nie wiadomo dlaczego pomyślał, że zna tego przybłędę. Po chwili jednak nie był całkowicie przekonany, czy to był Pukel, z którym w dzieciń
stwie spotykał się na wspólnych zabawach czy ktoś do niego bardzo podobny. Kiedyś ten kaleka zdjął koszulę i pokazał chłopcom swój garb owinięty bandażem. Na środku była mokra plama, z której wydzielał się smrodliwy, duszący zapach. Pukel mówił z dumą, że to ropa, a chłopcy byli święcie przekonani, że mówi o ropie naftowej. Pewnego dnia Pukel skonstruował z kawałka drewna i zaworu dętki rowerowej pistolet. Pukawkę każdorazowo nabijał okruchami siarki zeskrobanej z główek zapałek. Wystrzałowi z tego pistoletu zawsze towarzyszył głośny huk. Pukel wciąż udoskonalał swoją broń. Kiedy chciał ją nabić nie tylko okruchami siarki, ale także śrutem, jeden z braci Naczków zaczął wychwalać się, że tego akurat mają w domu pod dostatkiem. Zaprowadził chłopców do obory, by im ten śrut pokazać, lecz śmiechu było co niemiara, gdy ujrzeli worki ze śrutą jęczmienną do karmienia bydła. Garbus nie przestawał jednak w poszukiwaniach śrutu i wreszcie go zdobył. Nabił swój pistolet paroma kulkami ołowianymi, a potem z odległości około dwóch metrów strzelił do starej olchy. Później odnajdywali te kulki w korze drzewa.
Zabawy z Puklem skończyły się któregoś dnia nieprzyjemnym zdarzeniem. Garbus wymyślił, żeby urządzić sklep. Chłopcy początkowo nie chcieli, bo uznali, że to babska zabawa. W końcu dali się przekonać. Kiedy sklep był gotowy Pukel namówił chłopców, by wzięli udział w zaincenizowanym przez niego przedstawieniu. Bracia Naczkowie stanęli za niby ladą, a Józek jako kasjer z banku wszedł do sklepu po dzienny utarg z Leszkiem jako milicjantem. Wkrótce zjawił się tam także garbus.
— Krzycz, ten człowiek jest z bandy Łupaszki — powiedział do Leszka.
— Ten człowiek jest z bandy Łupaszki! — zawołał Leszek.
— Dlaczego należysz do pepeer i budujesz siedemnastą republikę sowiecką?! — Pukel przyłożył do piersi Leszka pistolet.
— Nie wiem — milicjant podrapał się za uchem.
— Masz mówić: „Jesteśmy zapleczem socjalistycznej Rosji i musimy prowadzić taką samą politykę, nie mamy wyboru”.
Leszek powtórzył słowa Pukla, a ten wymierzył pistolet w kierunku jego piersi.
— Jesteś zdrajcą, musisz zginąć!
Gdy pistolet wypalił Pukel zbladł i zamarł z przerażenia.
— Nie chciałem — wyszeptał.
Na żółtej koszuli Leszka pojawiło się kilka czerwonych plamek. Chłopiec z hiterycznym śmiechem zaczął dotykać je palcami, a po chwili zachwiał się i upadł. Wkrótce zrobiło się zbiegowisko, ktoś z dorosłych wziął Leszka na ręce. Rozległy się krzyki, zaczęto szarpać oniemiałego Pukla. Garbus trzęsąc się wydawał jakieś przedziwne piski. Z opresji wybawił go prawdziwy milicjant zwany Szandarą. Polecił lu
dziom, by rozeszli się do domów, a Pukla zaciągnął na komisariat. Niebawem okazało się, że strzał do Naczka nie był groźny. W szpitalu Leszkowi spod skóry na klatce piersiowej wyciągnięto siedem małych kulek. Po tygodniu wrócił do domu.
Kiedy Albin w bibliotece urządzał wystawę o utrwalaniu władzy ludowej w Główczyku, w dokumentach znalazł się protokół z przesłuchania świadków zabójstwa pierwszego główczyckiego milicjanta Jerzego Lamka, ojca Pukla. Zabił go jesienią 1946 roku w sklepie spożywczo-przemysłowym nieznany mężczyzna określający się jako żołnierz majora Łupaszki. Matka Pukla przyniosła na wystawę marynarkę po mężu — z biało czerwoną opaską na rękawie i z dziurą po kuli w pobliżu pierwszego górnego guzika.
Albin Białk usłyszał głośny przeraźliwy śmiech niemal tuż przy swoim uchu. „Przecież Pukel nie żyje — przypomniało mu się nagle — zmarł siedem, osiem lat temu. Jak mogłem o tym zapomnieć”?! Do stolika dosiedli się młodzi rozkrzyczani ludzie. Ostrzyżony na jeża chłopak wyrwał dziewczynie z rąk jakieś zdjęcie, a ona próbowała je odebrać. Druga dziewczyna ciągnęła go za ucho. Odtrącając ją zawadził ręką o należącą do Albina lampkę z winem. Szkło rozbiło się, a wino rozprysło się na nowy sweter Białka.
— Cholera, co jest! — zasyczał i zaczął się otrzepywać. — Nie możecie uważać?!
— Przepraszam, niech pan się nie gniewa. My dzisiaj trochę szalejemy, bo mnie puścili z woja, definitywnie, bez powrotu — chłopak pogładził krótko ostrzyżone, jasne włosy. Z okrągłą twarzą i dołeczkami na policzkach podobny był do paromiesięcznego dziecka. Albin nie wiedząc jak przyjąć jego serdeczność usiadł w milczeniu. Zmieszał się. Tymczasem chłopak poszedł po kelnerkę. Ona zaś uprzątnęła rozbite szkło i wytarła stolik. Wkrótce inna przyniosła butelkę wina i cztery lampki.
— Wypije pan razem z nami? — jasnowłosy wyciągnął rękę w kierunku Albina. — W ogóle to ja jestem Szymon Nadolny, a to Kaśka i Tina — skinął w stronę dziewczyn. Białk podał mu dłoń z wahaniem, jednak w oka mgnieniu zadecydował, że też się przedstawi, ale nie swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem.
— Marek Woliński jestem — powiedział stanowczym głosem, dziwiąc się samemu sobie, że tak szybko i zręcznie stał się kimś innym. Z biegiem czasu, ubywaniem w butelce wina rozmowa zaczęła wypełniać się dowcipnymi słówkami, radosnym parskaniem, piskiem dziewcząt.
— On wyszedł po znajomości — ryknęła nagłym śmiechem Tina pokazując palcem na Szymona.
— Co to za chłop, nawet nie cały rok był w wojsku — dodała Kaśka tarmosząc go za krótkie włosy.
— A jednak mogę powiedzieć, że tam byłem.
— Co to za wojsko —Tina wciąż się śmiała. — Najpierw odstawiałeś bajery jako przewodniczący socjalistycznej młodzieży, potem trochę robiłeś za fotoreportera w jakiejś żołnierskiej gazetce, no i do cywila. Stary ci to załatwił, nie? Przyznaj się.
— Nie ja jeden byłem uprzywilejowany. Znam takich, co to od wielkiego święta wpadali do koszar. Więcej przebywali w cywilu niż woju.
— Pan też był w wojsku? — zaciekawiła się nagle Kaśka zwracając się do Białka.
— Po studiach miałem służyć w podchorążówce, ale mnie nie wzięli — kłamał jak z nut. — Coś z moim zdrowiem było nie tak jak trzeba, ale teraz się poprawiło — próbował żartować.
Po kolejnej butelce wina zaczęli mówić sobie po imieniu. Kaśka niepostrzeżenie przysunęła się bliżej Albina. Miała aksamitną, oliwkową cerę i męski, zachrypnięty głos. Białk poczuł ciepło jej ciała i oddechu. Pod stolikiem pochwycił ją za rękę. Nie oponowała. Wydawało mu się, że mógłby sobie pozwolić wobec niej na jeszcze śmielsze gesty. Trzymając jej miękką, wręcz bezwładną dłoń stwierdził w pewnym momencie, że dziewczyna pod osłoną rezolutności i rozweselenia ukrywa zawstydzenie.
— Mam pomysł — powiedział Szymon zasłaniając dłonią usta Tiny próbującej zakłócić jego wystąpienie. — A mianowicie myśl jest taka, żeby iść na Granitową Górę do „Słonecznej”.
— Po co?! — zapiszczała Kaśka wyrywając się przy okazji z uścisku Albina. — Ty wiesz ile się trzeba namęczyć, by wspiąć się na tę górę.
— Można tam dostać się bez trudu zawożąc nasze piękne tyłki i tyłeczki taksówką. Ja funduję. Jest okazja, żeby się trochę na krzywy pysk napić, nażreć, a można też sobie potańczyć, jakby ktoś chciał — zachęcał z zapałem Szymon. — W „Słonecznej” mój stary współorganizuje bankiet dla literatów, tam wręczają nagrody czy coś takiego...
— Jedźmy tam, jedźmy! — przerwała mu Tina. Dziewczyny spojrzały na siebie porozumiewawczo i ruszyły do szatni.
Gdy Szymon zapłacił rachunek zaczął poszturchiwać Albina:
— Chodź, nie daj się prosić!
— Jeśli to jest bankiet, to jestem niestosownie ubrany.
— Eee, gadanie. A ja jestem?!
Białk w końcu dał się namówić. Już w taksówce poczuł się radośnie podniecony. Wręcz chciało mu się wyć ze szczęścia, kiedy pomyślał, że oto jest teraz Markiem Wolińskim, człowiekiem o ładnie brzmiącym nazwisku, tajemniczym, a nie jakimś tam Albinem Białkiem, bibliotekarzem ze wsi Główczyk. Dźwięk własnego imienia i nazwiska, drażnił go już w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Czy może dlatego, że imię było staroświeckie, a nazwisko nosił po ojcu uważanym za szaleńca? W nagrzanej taksówce, pośród wesołych okrzyków i śmiechów,
poddając się lekko halucynacyjnemu działaniu wina odkrył niezwykłą siłę kłamstwa. Dzięki kilku słowom można zmienić dalszy bieg życia. Jakie to proste!
Po wyjściu z taksówki Szymon podbiegł do drzwi prowadzących do „Słonecznej”. Zaczął tłumaczyć coś dwóm rosłym mężczyznom. Po chwili kiwnął zachęcająco w stronę czekających na chodniku dziewczyn i Albina. Niebawem cała czwórka znalazła się w dużej przyciemnionej sali, rozświetlanej pulsującymi, barwnymi reflektorami. W rogu sali trzyosobowy zespół w czarnych koszulach i srebrzystych kamizelkach grał jakiś rytmiczny kawałek. Na okrągłym parkiecie bawiło się kilka osób. Szymon zaprowadził ich do długiego stołu obleganego przez uczestników bankietu. Inni stojąc dookoła w niewielkich grupkach zajęci byli jedzeniem lub rozmowami.
W ciepłym, dusznym i zadymionym od papierosów pomieszczeniu Albin poczuł gwałtowne działanie wypitego w kawiarni wina. Z trudem zachowując równowagę, nie próbując zapanować nad histerycznym uśmiechem połączonym z dziwną zadyszką, zaczął dopychać się do stołu. Między dwoma stojącymi przy stole postaciami ujrzał półmisek z kawałkami wędzonego węgorza, kawior, winogrona. Zamierzał właśnie zrobić ostatni krok, by mieć to wszystko na wycięgniecie ręki, gdy nagle stanął przed nim jasnowłosy dryblas. Stał niepewnie na nogach podobnie jak Albin.
— To wszystko jest wymierzone przeciwko poetom — powiedział śliniąc się i wyciągając zaczepnie rękę w kierunku Białka. — Jest forsa na wielkie żarcie, a nie ma na tomik poezji!
Zdenerwowany Albin zamierzał odepchnąć nieznajomego, ale zrobił to za niego stojący z boku przysadzisty mężczyzna.
— Ucisz się koleś, bo cię będę musiał wyprowadzić — syknął ledwie otwierając usta.
Kiedy Albin wreszcie znalazł się przy stole pośpiesznie nałożył sobie na talerz kawałek wędzonego węgorza i pokrytego przezroczystą galaretą jesiotra. Z końca stołu porwał lampkę z czerwonym winem. Z tą biesiadną zdobyczą udał się w kąt sali pośpiesznie pałaszując ryby i popijając wino.
— Towarzysz Wiesiek? — ujrzał nagle przed sobą błyszczące, roześmiane usta brodatego mężczyzny.
— Nie, Marek — wyjąkał, dziwiąc się samemu sobie, że tak właśnie przedstawił się nieznajomemu.
— Marek? — brodacz przygryzł dolną wargę, w jego oczach pojawiło się rozczarowanie. — Jeszcze przed chwilą dałbym głowę, że mam przed sobą towarzysza Wieśka Jeżewskiego. Jesteście do niego bardzo podobni. Poznałem go na szkoleniu działaczy młodzieżowych w Wieżycy na Kaszubach. To było dwa, trzy lata temu. Och, wtedy zdrowo popiliśmy...
Mężczyzna zorientował się, że rozmówca patrzy na niego z pewnym zażenowaniem. Pomyślał, że może zgorszył go gadulstwem, wylewnością. Albin natomiast nie potrafiąc nawiązać spontanicznego dialogu z nieznajomym, zwyczajnie speszył się. Brodacz niespodziewanie przyszedł mu w sukurs:
— Jesteście z Gdyni?
— Nie, nie — Albin zmieszał się jeszcze bardziej. — Z Warszawy...
— Coś wyczuwam, przepraszam za śmiałość, z Komitetu Centralnego...
— Mam tam znajomego — Białk znowu kłamał; próbował mówić spokojnie — ale tak w ogóle, to do niedawna pracowałem w gazecie...
— Niech zgadnę, nie mogliście się pogodzić z szefem?
— No, tak by to można nazwać.
— Mógłbym wam pomóc, jeśli chcielibyście wrócić do gazety. Szef to nie jest problem, coś na ten temat wiem — spojrzał w oczy zdezorientowanego Albina. — Cholerka, nie przedstawiłem się jeszcze, Ko- życzkowski Włodek jestem, pracuję w propagandzie Komitetu Wojewódzkiego...
Białk ostatniego zdania słuchał z wyraźnym roztargnieniem. Gorączkowo ważył w myślach słowa.
— Na razie nie chcę tam wracać, to znaczy mam na myśli Warszawę — mówił. — Postaram się coś znaleźć tutaj, na Wybrzeżu.
— No, no — dziwił się Kożyczkowski. — W takim razie musicie kogoś poznać — pociągnął Białka za rękaw — o, widzę, tam stoi!
Albin idąc za Kożyczkowskim chwiejąc się zaczął potykać się o czyjeś nogi, słyszał za sobą pomruki i przekleństwa. W duchu psioczył na siebie, że daje się prowadzić jakiemuś nieznanemu facetowi, że zżerany nieśmiałością nie potrafi wobec innych okazać stanowczości. Włodek zatrzymał się nagle przy rozgadanej grupie osób. Białk-ku swojemu zdziwieniu zobaczył Szymona, Kaśkę i Tinę. Trzymając w ręku lampki z winem stali obok grubego mężczyzny o kwadratowej twarzy i gęstych, czarnych włosach. Szymon poweselał:
— Znalazł się pan, już myśleliśmy, że pan zginął w tłumie — żartował. — Tato — zwrócił się do tęgiego mężczyzny — to jest pan Marek Woliński...
— Dziennikarz z Warszawy, który chce się związać z Wybrzeżem —■ dodał Kożyczkowski.
— Naprawdę? — zaciekawił się mężczyzna podając Białkowi rękę.
— Kazimierz Nadolny...
— Szef Wydziału Kultury — zapiszczał Kożyczkowski.
— Jeśli jest tak jak twierdzi towarzysz Włodzimierz, to dobrze byłoby abyście zechcieli się ze mną spotkać. Jak to się mówi, mam jeszcze coś do gadania w tej materii — podał Albinowi swoją wizytówkę. — Zadzwońcie, umówimy się...
— Towarzysz Kazimierz zawsze wyciągnie pomocną dłoń — podchlebiał się Kożyczkowski.
Albinowi kręciło się w głowie, walczył z ciałem, by utrzymać równowagę; poczucie pewnej beztroski mieszało się ze świadomością, że sytuację, w której się znalazł, trudno zlekceważyć. Pomyślał, że dzięki tym ludziom ma szansę stać się rzeczywiście kimś innym. Od pewnego czasu ogarniało go wrażenie, że znalazł się w jakiejś nowym, niezwykłym wymiarze. Jego życie nabrało dynamiki i przyśpieszenia.
Rozmowa z ojcem Szymona zaczęła się urywać. Włodek niespodziewanie zmieniając temat przekazywał Nadolnemu lakoniczne informacje:
— Słyszeliście towarzyszu, Pusty znowu zaczyna rozrabiać... Wysmażył manifest... Domaga się prawa Kaszubów do samorządności...
— Nie teraz! — uciął ostro Nadolny.
Młodzi, próbując ukryć zmieszanie niezręczną sytuacją, zaczęli nerwowo rozglądać się po sali. Albin niespodziewanie poprosił do tańca Kaśkę. Przyjęła zaproszenie z wyraźną ulgą. Przyłączyli się do grupy tańczących. W zadymionym, gorącym powietrzu oddali się powolnemu rytmowi muzyki. Białk coraz bardziej zbliżał się do partnerki, poczuł ciepło jej ciała. Z nosem na wysokości białego, delikatnego ucha dziewczyny wdychał łagodny, fiołkowy zapach perfum...
Nie mógł sobie przypomnieć jak to się stało, że znalazł się na dworcu kolejowym w Gdańsku. Siedział w kącie dworcowej restauracji i małymi łykami popijał gorącą herbatę. Przed chwilą skostniały z zimna obudził się w poczekalni. Poczuł duszący zapach moczu. Leżał skurczony na ławce opierając głowę o dziewczęce nogi wysuwające się spod brązowej, poplamionej spódniczki. Gdy ujrzał nad swoją głową chude palce z czarnymi końcami paznokci zerwał się na równe nogi. To nie była Kaśka. Dziewczyna miała ciemne, połyskujące włosy. Otwierając usta w szczerym uśmiechu odsłoniła dwa rzędy nierównych, krótkich zębów wyrastające z grubych, jakby opuchniętych dziąseł.
Teraz w restauracji usiadła naprzeciw i zaczęła uporczywie wpatrywać się w niego piwnymi oczami.
— Odejdź — mruknął Albin. — Masz tutaj mało miejsca?
— Przyjrzyj się mojej nędznej twarzy — powiedziała ignorując jego niezadowolenie. — Zapamiętaj ją! Niech ci się po nocach śni, ty wycac- kany lalusiu! Patrzcież co ma za debilne blond włoski kręcone, co za ci- powate usteczka malinowe, co za rączki białe, jak dupa bez słońca, psiajucha.
Białk odsunął gwałtownie szklankę z herbatą i wstał. Dziewczyna cofnęła się zasłaniając twarz rękami. Sądziła, że uderzy ją. Albin jednak ruszył do wyjścia. Zgarbiony, drżący z zimna opuścił stołówkę przeklinając pod nosem, że doprowadził się do takiego podłego stanu. „Ty durniu!” — pomstował półgłosem na samego siebie idąc zatłoczo
nym tunelem pod ruchliwą ulicą. „Jesteś nadziany dolarami, a żyjesz jak ostatnia łajza” — pomyślał i gwałtownie chwycił się za kieszeń marynarki. Głośno odsapnął, kiedy palce dotarły do koperty z pieniędzmi. Nie zatrzymując się lekko wysunął kopertę z kieszeni. Na betonową posadzkę spadła sztywna kartka. To była wizytówka Kazimierza Nadolnego. Wychodząc z tunelu stanął akurat naprzeciw tablicy z nazwą ulicy: Wały Jagiellońskie. Ta sama nazwa widniała na wizytówce.
Odnalazł wielki gmach z kolumnami u wejścia. Przypomniał sobie, jak mówiono w Główczyku, że ten właśnie budynek podpalili w grudniu 1970 zbuntowani podwyżkami cen robotnicy. Sąsiad Teodor Naczk, który dojeżdżał ze wsi każdego dnia do Stoczni Gdańskiej wcześnie rano autobusem, też był pod płonącym budynkiem partii. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia przyszedł do matki Albina po obierki dla świni; trzymał ją w drewniaku w skrytce ze zmyślnie ułożonych kawałków drewna. Tylko najbliżsi sąsiedzi wiedzieli o jej tajemnym istnieniu.
Właśnie w ten przedświąteczny dzień Naczk, siedząc z koszem obierek na kolanach przy kuchennym stole, opowiadał ściszonym głosem jak stoczniowcy wyszli na miasto z okrzykami „Chodźcie z nami”! Mówił, że przed maszerującą rzeszą robotników umykały pojedyncze patrole milicji i że demonstranci zaczęli podpalać stojące na parkingach milicyjne samochody. Nagle ujrzeli przed sobą zwarte szeregi gliniarzy uzbrojonych w pałki i tarcze. Demonstranci zostali obrzuceni petardami i gazem łzawiącym. Próbowano rozbić maszerujący tłum robotników, by nie dopuścić ich do gmachu, gdzie mieściło się wojewódzkie przedstawicielstwo Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Budynek robotniczej partii broniono przed rozwścieczonymi robotnikami.
Teodor Naczk przemykając skwerami i bocznymi ulicami dostał się jednak do tłumu demonstrantów, którzy otaczał gmach partii. Budynek już płonął, a zbuntowani ludzie wciąż rzucali do jego wnętrza płonące szmaty nasączone benzyną, butelki z denaturatem. Niespodziewanie usłyszeli nad swoimi głowami groźny warkot nadlatujących helikopterów. Z góry posypały się setki petard. Naczkowi udało się dotrzeć do dworca kolejowego. Do Główczyka wrócił nie jak zwykle autobusem, lecz pociągiem. Jeszcze tego samego dnia wieczorem dostał wysokiej gorączki, zachorował. W dniu, w którym był u Białkowej kończyło mu się zwolnienie lekarskie. Dwa dni wcześniej do wsi dotarła wiadomość, że w Gdyni i Gdańsku strzelano do robotników, że było wielu zabitych i rannych.
— Pani Białkowa — mówił Naczk — jak by ja był w robocie, to by zginął. Dzieci by zostały bez ojca, a moja Zofijka bez opieki.
Żona Naczka już wtedy od kilku lat była sparaliżowana. „Tyle lat
minęło ona wciąż leży bez ruchu, czy jeszcze jest ludzką istotą” — pomyślał Albin otwierając ciężkie drzwi partyjnego gmachu.
— Towarzysz do kogo? — usłyszał za sobą tubalny głos mężczyzny. Odwracając głowę ujrzał małą, otyłą postać z czerwoną przepaską na ramieniu.
— Ja, ja do pana... — mówił szukając nerwowo wizytówki — ... do pana Nadolnego.
— Do towarzysza Nadolnego — poprawił mężczyzna niemal wyrywając z ręki Albina kartonik. — Proszę czekać.
Podszedł do wiszącego na ścianie telefonu. Odwrócił się do Białka plecami. Albin zaczął się rozglądać po przestronnym hallu. Ujrzał przyciemnione korytarze, a za marmurowymi schodami, na półpiętrze szklane drzwi prowadzące do jakiejś stołówki, restauracji. Wyszła stamtąd elegancka kobieta stukając wysokimi szpilkami o marmurową posadzkę; intensywna woń perfum zmieszała się z apetycznym zapachem pieczonego mięsa. Chociaż Białk w dworcowej restauracji nawet z trudem patrzał na wszelkie potrawy, teraz poczuł gwałtowny głód. Zaczął się bezwiednie wspinać po schodach zupełnie zapominając po co tu przyszedł.
— Towarzyszu, a mówiłem żeby czekać! — niemal krzyknął mężczyzna z opaską. — Nie ma towarzysza Nadolnego, przyjdźcie kiedy indziej.
W pokoju była nienaturalnie wybrzuszona bordowa leżanka, dębowa szafa z lustrem pośrodku w kształcie ustawionej w pionie trumny; przy oknie stał stół z nocną lampką i poplamionym lnianym obrusem. Gdy wszedł tu po raz pierwszy, pomyślał, że nie da się w tym pokoju mieszkać dłużej niż miesiąc. Wydawał mu się ponury, drażnił zapachem zbutwiałego drewna. Z czasem się przyzwyczaił. Ogłoszenie o możliwości wynajęcia tego pokoju znalazł w gazecie, którą ktoś zostawił na ławce w dworcowej poczekalni. Postanowił sprawdzić ten anons, z braku dokumentów nie miał bowiem szans na wynajęcie pokoju w hotelu.
Mimo fatalnego samopoczucia, okrutnego bólu głowy wpakował się do zatłoczonego czerwonego autobusu, który jechał w kierunku dzielnicy Orunia. Kiedy trafił pod wskazany adres, do ciemnoszarego piętrowego budynku przy torach kolejowych, ruszył po skrzypiących schodach na piętro. Drzwi otworzyła mu stara kobieta o mocno pomarszczonych ustach, z rzadkimi farbowanymi włosami, ułożonymi jak ciemna kopka siana na gruszkowatej głowie.
— Też w sprawie wynajęcia i też pewnie zaraz się rozmyśli — zmierzyła go wzrokiem z dołu do góry i z powrotem.
3 — Żółty kamień
33
— Czy jednak mógłbym wejść... — Białk zirytował się.
— Już wejść, natychmiast, a ja nie wiem, co pan jest.
— Marek Woliński jestem.
— No to proszę — wbrew groźnej minie okazała się naiwnie łatwowierna, wpuściła go do mieszkania i zaprowadziła do kuchni. Usiadła pod oknem, na białym taborecie wyłożonym plackowatą jaskrawopo- marańczową poduszką. Albin wyłuszczył sprawę. Chciałby wynająć pokój, ale nie ma na razie dokumentów, bo został okradziony w pociągu.
— A co tam mi dowód — rzekła zakładając rękę na rękę. — Jak zapłaci za miesiąc z góry, to może mieszkać. Mi tam wszystko jedno, byleby nie przychodził pijany i nie robił burd. A co tam...
Mimo początkowego antypatycznego zachowania później okazywała Albinowi wiele życzliwości. Przynosiła herbatę do pokoju, pytała czy nie zrobić przepierki. Nie interesowała się jego życiem osobistym. Nie dociekała dokąd wychodzi, co porabia. Nawet słowem się nie zdziwiła, gdy każdego dnia większość czasu przesiadywał w pokoju, wychodząc jedynie coś zjeść w pobliskiej knajpce „Omega”.
Sama natomiast chętnie opowiadała mu o swoim życiu. Nazywała się Waleria Bisa. Po paru wieczornych rozmowach wiedział już, że miała dwóch mężów i dwóch synów, ale wszyscy już pomarli.
— A cóż ja mam robić? — mówiła, jakby się usprawiedliwiając, widząc że Albin patrzy na nią z niedowierzaniem i wyrazem pewnej podejrzliwości. — Pan Bóg ich zabrał, a mnie samą zostawił na tej ziemi, nie wiem dlaczego. Młodszy syn, trzydziestoośmioletni, zmarł trzy lata temu, miał raka w gardle. Boże jak on cierpiał, dusił się. Tyle tam mu w środku lichego mięsa narosło, że przy końcu go całkiem zatkało. Mówię panu, jaka to straszna śmierć, jęczał, harczał, a ja biedna nic nie mogłam zrobić — Waleria Bisa dłonią zasłoniła oczy. Po chwili ponownie założyła ramię na ramię i zaczęła mówić z oburzeniem niczym rozzłoszczone dziecko: — Ten dom chyba stoi na jakimś przeklętym miejscu, na jakimś szatańskim źródle czy co?! Ze starych tylko ja tu się ostałam i moja sąsiadka Antonina Wid-Gwiazdowska.
Tę kobietę Albin widział już parę razy. Niemal zawsze stała w uchylonych drzwiach swojego mieszkania. Za każdym razem miała na głowie kapelusz ze sztucznymi kwiatami i pióropuszem oraz jakąś dziwną długą suknię przypominającą kimono.
Któregoś dnia nieco dłużej niż zwykle zasiedział się w „Omedze”. Właśnie zjadł fasolkę po bretońsku i dopijał piwo w małym kuflu, kiedy przysiadł się do niego chudy, nieogolony mężczyzna w szarej marynarce i kraciastej, flanelowej koszuli. Miał bardzo bladą twarz pełną głębokich bruzd i ciemne, zaczesane do tyłu, długie przetłuszczone włosy. Spojrzał na okno połyskujące czarnym wieczorem, zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko i wpatrując się w Albina powiedział ni stąd ni zowąd:
— To niezwykłe, prawda, gdyby okazało się, że tylko na naszej niedużej planecie jest życie. Dlaczego Bóg miałby wybrać tylko Ziemię, na miejsce zamieszkiwania cielesnych bytów? Dlaczego inne planety są martwe i puste? Po końcu tego świata ma nadejść doskonalsza forma życia. Mamy przybrać ponownie cielesną powłokę, lecz już nieśmiertelną, zwycięską wobec materii. Będziemy mieć ciało Chrystusa, który po Zmartwychwstaniu mógł przenikać ściany Wieczernika, a jednocześnie być cielesny jak my teraz, bo przecież jadł z apostołami ryby, a Tomasz dotykał Jego boku. Sądzę, że wszystkie teraz nieożywione ciała niebieskie są po to, by w przyszłym świecie przemienić się w nowy raj dla tysięcy ludzkich pokoleń, które umierają w naszym ziemskim czasie, ale zachowują życie wieczne...
Monolog nieznajomego w pierwszej chwili wydał się Albinowi absurdalny, brednią szaleńca. Po pewnym czasie zasłuchał się niczym w sugestywne słuchowisko radiowe, o którym tylko na początku pamięta się, że to fikcja literacka.
Obcy mówił, Białk milczał. Wypili po parę kufli piwa i nawet się sobie nie przedstawili. Aż do końca pobytu w „Omedze”, do zamknięcia lokalu, pozostali dla siebie nieznajomymi. Rozstali się za knajpą. Albin wybąknął „Dobranoc”, a mężczyzna z knajpy chyba nawet nie odpowiedział. Ruszył samotnie wąską ścieżką wzdłuż Raduni i szybko zniknął w ciemnościach nocy.
Albin po raz pierwszy wypił w „Omedze” więcej niż jeden kufel piwa i tak późno wracał na kwaterę. Poczuł lekkość w nogach, uśmiechał się do siebie. W ciemnościach wymacał poręcz przy schodach, zaczął powoli wspinać się po skrzypiących schodach. Na piętrze spostrzegł jasną kropkę. Jak potem się przekonał, było to światło z dziurki od klucza. Gdy otworzył drzwi zorientował się, że nie jest to mieszkanie Walerii Bisy. Chciał się wycofać, ale ciekawość pchnęła go o kilka kroków dalej — do mocno oświetlonego pokoju przypominającego jakąś przedziwną oazę. Ujrzał poustawiane w różnych miejscach wazony z paprotkami i palmami, wiszące na ścianach barwne, haftowane makaty, obrazy z szerokimi bogato rzeźbionymi ramami, połyskujące od srebrzystych i złocistych płócien poduszki na kanapie, kwieciste, pełne ciepłych kolorów kilimy na podłodze.
Chciał westchnąć, lecz zamiast własnego jęku podziwu usłyszał przeraźliwy, przeszywający głowę pisk. Ujrzał przed sobą znajomą postać Antoniny Wid-Gwiazdowskiej. Przenikliwy krzyk wydobywał się z jej otwartych do granic możliwości, niemal fioletowych z natężenia ust. Kobieta jak zawsze ubrana była w strój podobny do kimona. Odstraszający krzyk wzmocniła gwałtownym trzepotaniem rąk, co upodobniło ją do próbującego się wyrwać z matni motyla.
Białk chciał obrócić się na pięcie, by szybko wybiec z mieszkania, ale zawadził o koniec puszystego kilima. Zachwiał się, zatupotał po
podłodze jak przestraszony koń. By uniknąć upadku uchwycił się kurczowo framugi drzwi. Kiedy po chwili wybiegł na klatkę schodową, stała tam Waleria Bisa w nocnej koszuli. Pochwyciła go za ramię i wepchnęła do swojego mieszkania. Oszołomiony Albin usiadł na leżance w pokoju. Pisk Wid-Gwiazdowskiej ucichł, słyszał jedynie odgłosy rozmowy kobiet. Po chwili gospodyni weszła do pokoju z zaciśniętymi pięściami.
— Co pan najlepszego narobił?! — krzyknęła wydmuchując na niego nieświeży oddech.
— Jak pragnę zdrowia, nic, pani Walerio. Pomyliłem drzwi, ciemno było.
Kobieta wpatrując się w niego powoli opuściła i rozluźniła dłonie.
— A mówiłam na początku, że nie będę tolerować alkoholu. Czuć od pana piwsko, mnie pan nie oszuka.
— Trochę mam wypite, ale pijany nie jestem — tłumaczył się odruchowo zasłaniając usta.
— Nawet pan nie wie, co pan mógł za nieszczęście wywołać, Boże drogi — mówiła już jakby zupełnie udobruchana, z wyraźną ochotą na dłuższą rozmowę. — Ach, zrobię nam herbaty — machnęła ręką i ruszyła do kuchni. Albin zdjął buty i poczłapał za nią w skarpetkach.
— Ja naprawdę się pomyliłem — wciąż się tłumaczył. — Nie wiem dlaczego ta pani się przestraszyła, przecież już mnie zna z widzenia.
— Zna — mruknęła kobieta. — Gdyby pan wiedział, co ona w życiu przeszła, to by pan się nie dziwił — zamknęła drzwi od kuchni, ciężko usiadła na taborecie i zaczęła mówić przyciszonym głosem: — Wid- -Gwiazdowska to przedwojenna szlachcianka i zakonnica...
— Ze złamanym sercem? — Albin próbował żartować.
— Daj pan spokój, panie Marku... Najazd hitlerowski jakoś przeżyła, całą okupację, aż przyszli czerwonoarmiści. Katedrę w Oliwie zbezcześcili, kobiety zwlekli przed ołtarz, zgwałcili. Ją też dorwali, świntuchy azjatyckie, młodą zakonnicę, Boże drogi, niewinną, czystą...
— I zakon już jej nie przyjął po tym?
— A co też pan opowiada?! — fuknęła. — Siostra przełożona szczególną troską ją otoczyła, ale ona, jak początkowo była małomówna, jakaś zacięta w sobie, tak później zrobiła się marudna, opryskliwa, nieznośna, aż wreszcie wystąpiła z zakonu. Przez trzydzieści lat pracowała jako sprzątaczka w różnych biurach, a potem dostała rentę. Z nikim nie przestaje, nie rozmawia, rzadko wychodzi z mieszkania. Sąsiadki mówiły, że ona w Boga przestała wierzyć, do kościoła nie chodzi. To nieprawda. Sama ją parę razy widziałam u Najświętszego Serca Jezusowego, modliła się. Na mszach nie bywa, ale do kościoła chodzi.
— Dlaczego ona to swoje mieszkanie tak wydekorowała? — spytał Albin w duchu znając odpowiedź.
— To zdolna kobieta, sama umie wyszywać, szyć, malować. Zrobiła
sobie ten cudaczny światek, żeby mieć w nim schronienie, zapomnieć
o tym prawdziwym świecie.
Popijając herbatę przegadali do późnej nocy.
Któregoś dnia po południu Albin po raz pierwszy od dłuższego czasu wyruszył do śródmieścia. Z głównej poczty zadzwonił do Kazimierza Nadolnego. Najpierw odezwał się jakiś piskliwy głos kobiety, a następnie tubalny pomruk samego sekretarza. Albin przedstawił się, przypomniał spotkanie w lokalu na Granitowej Górze. Wydawało się, że początkowo Nadolny wydawał się być podrażniony wyjaśnieniami człowieka, który przedstawił się jako Marek Woliński, sprawiał wrażenie, że nic nie pamięta, o niczym nie wie. Gdy Albin wymienił nazwisko Kożyczkowskiego, mężczyzna nagle wszystko sobie przypomniał.
— Aha, aha — mamrotał lekko ożywiony. — Mam propozycję, może towarzysz zechce przyjść do mnie dziś. O siedemnastej mam takie spotkanie u mnie, wyjaśnienia będą na miejscu. Jeśli towarzysz może, to zapraszam. Przy wejściu proszę powiedzieć, że chce do mnie. Ten człowiek wtedy pokieruje gdzie trzeba.
Albin odłożył słuchawkę i włożył rękę do kieszeni, w której trzymał kilkanaście monet pasujących do automatu telefonicznego. Od dłuższego czasu nie czuł się tak podekscytowany, dziwnie radosny jak właśnie po tej rozmowie. Nieważne co się dzieje, ważne że cokolwiek się dzieje — myślał rozgarniając monety w kieszeni. Nagle przyszedł mu do głowy szaleńczy pomysł. Szybkim krokiem podszedł do przytwierdzonej łańcuchem do pulpitu książki telefonicznej. Zaczął pośpiesznie wertować zniszczone, postrzępione kartki. Kiedy po chwili znalazł poszukiwany numer telefonu ponownie podszedł do automatu. Wypełniający głowę szum podniecenia mieszał się z przeciągliwymi sygnałami w słuchawce.
— Szkoła, Bigusowa — usłyszał nagle głęboki, niemal męski głos. Albin zawahał się, chciał odłożyć telefon, ale w ostatniej chwili rozmyślił się. — No słucham — niecierpliwiła się kobieta, którą dobrze pamiętał z lat szkolnych, była nauczycielką języka polskiego. Pojawiała się zawsze niespodziewanie wśród rozrabiających uczniów i z czerwoną twarzą, rozjuszona niczym indor okładała chłopięce głowy twardymi okładkami dziennika szkolnego lub bezlitośnie ciągnęła za uszy.
— Czy mógłbym rozmawiać z Agnieszką, woźną? — wybełkotał przysłaniając końcami palców mikrofon telefonu.
— A kto mówi?!
Albin w mgnieniu sekundy podał swój niezawodny pseudonim:
— Marek Woliński, jej kuzyn.
— Pani Okrój nie ma w pracy...
— Chora?
— Nie, wzięła parę dni urlopu na naukę.
— Aha, czyli chyba jest zdrowa? Telefonuję, bo do nas dotarła wia
domość, że jest w ciąży i niezbyt dobrze się czuje — plątał się, wymyślając na poczekaniu nieudolne kłamstwa. — Ja właśnie w tej sprawie, matka prosiła, żeby spytać jak się miewa.
— W ciąży?! Co pan mówi?! Ja nic o tym nie wiem. Chyba by nie popełniła drugi raz tego samego głupstwa. Ona chce się uczyć i skończyć szkołę. Nie, to niemożliwe żeby była w ciąży. Powiedziałaby mi
o tym...
Zawiesił telefon. Chociaż słowa które słyszał przed chwilą nie rozwiały jego podejrzeń, poczuł się wyraźnie lepiej. Miłosna przygoda z Agnesą skojarzyła mu się z erotyczną inicjacją sprzed dziesięciu lat. Przeżył ją w pociągu, podczas wycieczki do Zakopanego, na zakończenie nauki w liceum. Był wieczór, pociąg pędził szarpiąc i kołysząc, a on w ciemnym przedziale z kilkoma koleżankami i kolegami palił papierosy i pił tanie wino wprost z butelki. Opowiadali sobie słone dowcipy, byli dziecinnie podnieceni i radośni. Albin w pewnej chwili spostrzegł, że znalazł się pośrodku całujących i przytulających się do siebie par. Poczuł się głupio i nieswojo, jak brzydkie kaczątko, ktoś odtrącony, nie dość atrakcyjny by mógł zwrócić na siebie uwagę którejś z dziewczyn. Cicho i nadzwyczaj zwinnie, z jakąś niezwykłą energią wdrapał się na swoje górne legowisko. Kładąc się schował głowę pod jaśkiem, ale wciąż słyszał dobiegające z dołu zalotne piski i śmiechy. Z biegiem czasu ogarniający go zły nastrój przemienił się w odrętwienie. Chciało mu się spać. Zatopiony w ciemności nagle poczuł tuż przy ustach oddech zaprawiony winem.
— Kto to?
— Cicho, posuń się — usłyszał dziewczęcy znajomy głos.
— Krysia? — niemal zawył ze zdziwienia.
— Zamknij się — dziewczyna przywarła do jego ust, zaczęła całować z początkowo drażniącą go namiętnością. Dopiero po dłuższej chwili pieszczot stwierdził, że była już bez majtek. Pomyślał, że chyba nie jest pierwszym w tym przedziale, z którym się kocha. Szybko jednak o tym zapomniał. Najpierw zatracił się w gwałtownym zdejmowaniu spodni, później w jakimś atawistycznym, szaleńczym instynkcie, by zetknąć swoje rozgrzane, ciążące podnieceniem ciało z jej ciałem — jakimś rozkosznie obcym i nieznanym, wydzielającym upajającą, ostrą piżmową woń. Czuł się, jakby całkowicie wyszedł z pokrywającej go skóry i stał się tylko samą żywą tkanką. Spełnienie przyniosło gwałtowną, słodko obezwładniającą ulgę, lecz w pewnej chwili ogarnęło go, jak niespodziewany przypływ morskiej, chłodnej wody, przygniatającym smutkiem. Jakby bezpowrotnie utracił jakąś dotąd sobie nieznaną cząstkę siebie. Dziewczyna zniknęła niemal tak szybko i tajemnie, jak się pojawiła.
Później, gdy próbował z nią nawiązać kontakt, była albo milcząca, albo wulgarnie opryskliwa. Kiedyś spytał ją czy może jest w ciąży i po
trzebuje pomocy. Roześmiała się, stukając palcem o swoje gładkie, opalone czoło:
— Za dużo filmów oglądasz. To tylko w kinie zachodzą po pierwszym razie.
Teraz pomyślał, że to jej trywialne zachowanie mogło być maską. Po maturze już więcej jej nie spotkał, ale po paru latach dowiedział się, że zamieszkała w jakiejś małej miejscowości na Pomorzu Zachodnim, na tak zwanych ziemiach odzyskanych, wyszła za mąż za człowieka starszego od niej o dziesięć lat i ma już czworo dzieci.
W czytelni prasy przy Długim Targu, za wiszącymi na stojaku gazetami natknął się na nieznajomego z „Omegi”.
— Prasa, telewizja, radio to nic nie pomoże — mówił chwytając Albina za rękaw marynarki, by skłonić go, jak się zaraz okazało, do wysłuchania monologu. — Największym zagrożeniem najnowszych czasów jest coraz bardziej wszechobecna nuda. Wynika ona z dominacji spraw materialnych w życiu człowieka. Z egzystencji podsycanej sztucznymi wrażeniami, podnietami kierowanymi przez media, przemysł, ośrodki rozrywkowe. Żyjemy w ciągłym roztargnieniu, nie umiemy oderwać się od rzeczy, jesteśmy skazywani na hałas i pośpiech. A nudę jedynie można pokonać przez świadome, uważne postrzeganie rzeczywistości, umiejętność kontemplacji świata, wchłaniania jego autentycznego, naturalnego oblicza, odnajdywania w nim dobra, miłości, piękna — obrazu obecności Boga.
Albin wyrwał się nieznajomemu z uchwytu i szybko umknął z czytelni. Zaczął włóczyć się ulicami starego miasta. Wędrując wokół Bazyliki Mariackiej przypomniał sobie szkolną wycieczkę do Gdańska. Gdy wtedy wszedł razem z innymi do wnętrza świątyni, wydawała mu się przerażająco wysoka, wielka jakby wykonana przez nieludzkie istoty. Zresztą ktoś z kolegów nawet zażartował, że to był chyba kościół sto- lemów, legendarnych wielkoludów, które przed wiekami żyły na Kaszubach. W Pucku, dodał ktoś inny, pewien stołem siedząc na wieży kościoła moczył nogi w pobliskim morzu. Białk uśmiechnął się do siebie.
— Śmiej się kochanieńki, bo dobra przyszłość ciebie czeka — stanęła przed nim nieco zafrapowana, młoda Cyganka. Była powabna, smukła, jej oczy błyszczały jak dwie duże krople wody na gładkim jesiennym liściu. W nagłym odruchu próbował przygarnąć, przytulić ją do siebie, lecz ona gwałtownie wyrwała się, drapiąc go w dłoń niczym wściekła kotka.
— Cholera! — syknął. Kiedy po paru metrach obejrzał się za nią pomachała mu pięścią. Żaczął bezwiednie zlizywać miejsce po zadrapaniu.
Dokładnie o piątej po południu przekroczył próg domu partii. Rolę dozorcy pełnił tym razem inny mężczyzna. Albin podszedł do niego,
przedstawił się. Dozorca najwyraźniej wiedział o sprawie. Kazał czekać, przywołał kogoś przez telefon. Po chwili zjawił się młody człowiek
o pucołowatej twarzy, w grubej marynarce w jodełkę i z czerwonym krawatem.
— Zaprowadzę towarzysza, proszę za mną — pomaszerował drobnym, szybkim krokiem w stronę windy. — Towarzysz Nadolny już czeka.
Gdy winda ruszyła w dół Albin zaniepokoił się:
— To chyba pomyłka. Jedziemy do piwnicy?
— Tak jakby. Ale niech się towarzysz nie martwi — pucołowaty roześmiał się zaciskając usta. — Dojedziemy na miejsce bez przygód.
Po wyjściu z windy przeszli kilkanaście metrów mrocznym korytarzem — do jasnego, niskiego pomieszczenia. Wśród siedzących i stojących osób Albin zauważył Nadolnego. Pucołowaty podszedł do niego pierwszy.
— Przyprowadziłem towarzysza Wolińskiego — zameldował.
— Aha, jest towarzysz — powiedział Nadolny. — Tak sobie pomyślałem, że dobrze byłoby aby towarzysz coś zobaczył zanim porozmawiamy. To krótka rzecz, trwa około pół godziny.
Białk początkowo nie wiedział o co chodzi. Dopiero, kiedy kątem oka zobaczył niewielki, biały ekran, zorientował się, że będą wyświetlać film. Wydawało mu się, że przeszywają go wnikliwe spojrzenia ludzi znajdujących się w otoczeniu Nadolnego. Czuł się onieśmielony.
— Proszę siadać obok mnie — sekretarz lekko popchnął Albina na krzesło. — Towarzysze kończymy rozmowy, czas zaczynać — zdecydowanym głosem wydawał polecenia.
Zgasło światło. Razem z muzyką, która wydawała się rozbrzmiewać gdzieś pod siedzeniami, na ekranie pojawiły się napisy i obrazy. Film nosił tytuł „Potomkowie Bractwa Kaszubskiego”. Mówił o założonym w Gdańsku w 1956 roku Zjednoczeniu Kaszubskim. Dwóch starych mężczyzn stało przy przedwojennym sztandarze mówiąc, że już jako młodzi ludzie zakładali Bractwo Kaszubskie, by uratować przed zgubą macierzysty język i rodzimą kulturę. Teraz działając w Zjednoczeniu Kaszubskim starają się realizować ideały młodości. Na ekranie widać było ludzi rozmawiających ze sobą dobrze znaną Albinowi kaszub- szczyzną. W zmieniających się obrazach pojawiały się malownicze krajobrazy, chaty kryte strzechą zwane przez komentatora checzami, kobiety haftujące siedmiobarwne ornamenty, rzędy książek zapisanych w kaszubskiej ortografii. Film zakończył się marszową, pełną bojo- wości pieśnią śpiewaną przez chór mężczyzn. Jeszcze nie zginęło stare plemię Kaszubów — głosiły słowa pieśni — idźmy naprzód, nie dajmy się zgubić...
Gdy zapaliło się światło Nadolny odwrócił się w stronę Białka i pokiwał głową:
— Niestety, towarzyszu Woliński, to jest nasza specyfika, i ja bym powiedział, to jest nasz problem. Ten film nie będzie upowszechniany, bo reżyser zbyt emocjonalnie podszedł do sprawy, świadomie czy nieświadomie gloryfikuje Kaszubów, co gorsza przedstawia ich nie jako regionalne społeczeństwo, lecz wręcz jako odrębny naród — mówił wyraźnie podenerwowany sekretarz. — Czy towarzysz jest jakoś zorientowany w tej problematyce?
— Nie bardzo — wybąknął Albin. — Tyle co przeciętny warszawiak.
— No tak — mruknął sekretarz — może to nawet lepiej... Po telefonie towarzysza rozmawiałem z redaktorem Małygą, szefem „Echa Gdańska”. Jest gotowy zaproponować towarzyszowi pracę w swoim dzienniku. Chodziłoby głównie o zagadnienia kulturalne, społeczne, a nade wszystko, by się nieco bliżej przyjrzeć działalności tego Zjednoczenia Kaszubskiego. Jak towarzyszowi odpowiada ta propozycja, to może podjąć pracę od zaraz.
— To jest interesujące, ale tak właściwie nie jestem przygotowany, by od zaraz pracować.
— - W czym problem?
— Nie mam ze sobą wszystkich papierów, zostały w Warszawie.
— Ależ zmartwienie — roześmiał się Nadolny. — Jak się towarzysz sprawdzi, to będzie czas, by to wszystko uregulować, pozałatwiać — klepnął Albina w ramię.
Sekretarz przedstawił mu jeszcze kilka osób ze swojego otoczenia. Witał się z nimi nie ukrywając zadowolenia z otrzymanej przed chwilą propozycji, był rozpromieniony. Nieznani ludzie, z którymi się witał, wydawali się być spięci, nienaturalni, tak jakby Białk stanowił dla nich jakieś zagrożenie.
Ciesząc się na nowe doświadczenia Albin był wciąż jeszcze ożywiony i pogodny kiedy wracał na Orunię.
— Panie Marku, nieszczęście — przywitała go w progu Waleria Bi- sa. — Naszą sąsiadkę zabrali do szpitala, jakiegoś ataku dostała, niedobrze z nią — mówiła marszcząc czoło, z oczekiwaniem patrząc Białkowi w oczy.
— To chyba nie przeze mnie?
— Daj Boże, nie. Ostatnio nie czuła się najlepiej.
— Jednak ją przestraszyłem, mogłem jej tym zaszkodzić.
— Niech pan się nie oskarża. Tak się zdarzyło. A co z nią będzie, to tylko Pan Bóg wie. Ja mam nadzieję, że ona z tego wyjdzie... Właściwie to czekałam na pana. Dostałam klucz do jej mieszkania, żeby podlać kwiaty, zaopiekować się kanarkami. Pierwszy raz sama nie chciałam tam wchodzić. Lepiej będzie jak pójdzie pan ze mną.
Do mieszkania Antoniny Wid-Gwiazdowskiej weszli powoli, rozglądając się z namaszczeniem, jakby przekroczyli próg nieznanej
świątyni. Kiedy Waleria Bisa zabrała się za podlewanie kwiatów, Albin zaczął dla zabicia czasu krążyć po pokoju oglądając obrazy, przypatrując się starym meblom. Zatrzymał się przed regałem z książkami. Przejrzał kilka. Były to dzieła mistyków. Wyciągając jedno z nich ujrzał w tylnej części regału, leżącą za rządem oprawionych w płótno woluminów, niewielką książkę powleczoną brązową skórą. Gdy wziął ją do ręki zobaczył wytłoczony na niej złoty napis „Memoiren”. Zajrzał do środka. Pożółkłe, chropowate kartki zapisane były czarnym maczkiem. Słysząc kroki nadchodzącej z przedpokoju Walerii Bisy w pierwszej chwili chciał odłożyć pamiętnik na półkę, ale ciekawość okazała się silniejsza. Szybko wsunął kajet pod sweter.
Później ledwie wszedł do swojego pokoju i zapalił lampkę na stole, natychmiast pochłonął się w lekturze tajemniczych zapisków.
A w tę kwietniową noc trzydziestego trzeciego roku zbudził mnie krzyk niesamowity i gwałtownie zburzony sen przemienił się w niepokojące przeczucie, ze stało się coś złego. Zerwałam się z łóżka i w nocnej koszuli zbiegłam po schodach natychmiast kierując się do pokoju sypialnego rodziców, chociaż inne pokoje też były oświetlone. Zatrzymałam się na progu i zobaczyłam tatę leżącego na podłodze przy łóżku i mamę klęczącą obok niego, oszalałą z rozpaczy. Babcia Hortensja jakby pozbawiona zmysłów, gestykulując i wpatrując się w połyskujące czernią okno opowiadała o widzeniu jakie miała przed chwilą, a mianowicie gościńcem jechała zaprzęgnięta w czarne konie czarna kareta, w niej zaś siedzieli mężczyźni w czarnych smokingach, palili cygara i śmieli się szyderczo. Histeryczną opowieść babci przerwał stryj Bazyli, który wypchnął mnie z progu i dużymi krokami wszedł du pokoju. Co tu się dzieje, spytał rozdrażniony, a kiedy ujrzał na podłodze tatę krzyknął trzeźwo, trzeba go przecież położyć na łóżko, nie może leżeć na podłodze. Gdy już tata został ułożony na posłaniu, stryj przyjrzał się jemu dokładnie i rzekł, on żyje, pójdę po Bolesia i powiem mu, by pojechał po doktora Zaborowskiego. Stryj wyszedł, a my za przykładem babci uklękliśmy i zaczęliśmy odmawiać różaniec, chociaż rozpacz i żal ściskały za gardło, głośno i wyraźnie wypowiadaliśmy każde słowo modlitwy. Po różańcu mówiliśmy litanię do Najświętszej Maryi Panny i o Męce Pańskiej. Kiedy babcia po Baranku Bożym chrapliwym głosem wypowiadała słowa, wielkie ciemności się stały, gdy tłuszcza ukrzyżowała Jezusa, a około godziny dziewiątej zawołał Jezus głosem wielkim, Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił, stryj Bazyli wszedł do pokoju wraz z doktorem Zaborowskim. Babcia przeżegnała się i wstała z klęczek, a i my uczyniliśmy tak jak ona, doktor położył dużą czarną torbę na stole i podszedł do łóżka, wtenczas mama patrząc na mnie nieprzytomnym wzrokiem rzekła, idź już Antosiu na górę do siebie. Tedy poszłam ledwie unosząc drżące i słabe nogi, a kiedy już znalazłam się
w moim pokoju poczułam nagle dziwną gorąc w okolicy łona, zamykając zaś drzwi ujrzałam pod swoimi stopami krople krwi, pierwej przestraszyłam się, lecz gdy zrozumiałam, ze oto stałam się w ten sposób panienką jęłam wycierać zawzięcie chusteczką tę krew, to płacząc z powodu ojcowego nieszczęścia, to płacząc z radości panieńskiego spełnienia. Nazajutrz zaś skoro świt wybiegłam z tą chusteczką splamioną krwią w kierunku Wełna, na Komory, jak zwaliśmy dolinę usianą wielkimi głazami, jakie złudnie przypominały ludzi, a jak powiadała Teosia, skamieniałych weselników, którzy zostali zaklęci przez złą kucharkę kiedy wracali z kościoła nazbyt wolno przez co obiad weselny postawiony na stole wystygł. Pośród tych głazów wielkich był jeden szczególny pozwany Panną Żeniałą obok którego to złożyłam moją chusteczkę czerwoną, życzenie wypowiadając, tak jak niewiasty składające tu swoje ślubne wianki, ażeby chłopiec, z którym życie swe zwiążę kochał i szanował mnie. Ledwiem to życzenie wypowiedziała i przykryła chusteczkę płaskim kamieniem usłyszałam raźne nawoływania nó le nó le muża muża, a kiedym się obejrzała zobaczyłam Ogrzechów Franka pędzącego krowy. Gdy i on mnie postrzegł przybiegł w podskokach z rózgą w ręku i jął nią wywijać przede mną zawzięcie, a gdym ze łzami w oczach zaczęła go prosić by oprzestał, odrzekł złośliwie śmiejąc się, że uczyni to tylko wtedy jak klęknę przed nim i przysięgnę, że nikomu o tym nie powiem. Zamierzałam krzyczeć co sił, lecz ogarnęła mnie jakaś dziwna niemoc z powodu jego groźnego wzroku i owego zaciekłego kręcenia rózgą, która coraz bardziej przybliżała się do mojej twarzy, uklękłam więc i przysięgłam jak mi nakazał. Ledwie odstąpił ode mnie zerwałam się z klęczek i zaczęłam uciekać jak tylko mogłam najszybciej, a Franek śmiał się tak przeraźliwie, że głos jego przylgnął do mnie niczym rozwścieczone pszczoły, opuścił natomiast dopiero na progu naszego domu. Dziadek Mateusz, kiedy mnie zobaczył zgrzaną i z pobrudzoną sukienką krzyczał, że zachowuję się jak dzikuska z puszczy wygnana, a nie jak córka Wid- Gwiazdowskich, z kolei babcia Hortensja przerażona moim wyglądem kazała położyć się na sofę i pierwej ochłonąć, a potem się przebrać i przyjść na śniadanie. Leżenie na sofie jednakowoż nie przyniosło mi ulgi albowiem pobudzona wyobraźnia jęła wirować przed oczami koszmarnymi obrazkami z przeróżnymi grymasami Franka, niesamowicie piegowatego o bujnej kędzierzawej czuprynie i jastrzębich oczach. Wizerunki te towarzyszyły mi także przy śniadaniu, w milczącej obecności mamy i babci, które siedząc przy stole kiwały się równomiernie, jakby w takt jakiejś dziwnej muzyki. Mama co chwilę przykładała chusteczkę do opuchniętych i czerwonych oczu, babcia natomiast zapatrzona w jakiś nieznany punkt już to przebierała palcami już to składała ręce jak do modlitwy. Obie zachowywały się tak jakby mnie w ogóle nie było przy stole, jakbym nie jadła śniadania nie pochlipując cicho, sama nie
wiedząc czy z powodu ojca czy tego co dokonało się w mym ciele, czy też z powodu Franka, który mnie upokorzył i solennie wystraszył■ Tego dnia i w następne unikałam mamy i babci, a nawet Teosi, przesiadując długie godziny albo w swoim pokoju, albo w ogrodzie w starej altance przeznaczonej do rozbiórki, albo też pod oknem pokoju, w którym leżał sparaliżowany tata marszcząc boleśnie czoło i szarpiąc lewą ręką koszulę na piersiach jakby mu oddechu brakowało czy też jakby chciał wydostać się z własnego ciała niemocy. Jedyną towarzyszką mojej samotności była szmaciana lalka Paulina, którą to zakurzoną i wyblakłą wygrzebałam z kufra wespół z dawnymi marzeniami o bajecznym świecie kolorowym jak nasz ogród, pachnącym jak bukiety kwiatów, beztroskim jak zabawy z Teosią, radosnym jak wiosenny poranek rozbrzmiewający śpiewem ptaków. Jednakowoż przyszedł dzień, gdy i ten świat wymyślony rozprysł się jak bańka mydlana za sprawą wszędobylskiego Franka, który odnalazł mnie w tej starej altance i niczym dzikus wyrwał mi z rąk Paulinę, rozerwał jej płóciany brzuch patrząc z nieukrywanym zdziwieniem na sypiące się wióry. A gdy z krzykiem i wielką pasją zaczęłam okładać go rękami i kopać, śmiał się i piszczał rozbawiony jakby sprawiało mu to wielką przyjemność, a nie ból. W pewnej chwili zamarł szeroko wybałuszając oczy i płochliwie rzucił się do ucieczki, pozostawiając u mych nóg zniszczoną Paulinę. Miał zaiste instynkt dzikiego zwierza, bo tuż po jego zniknięciu pojawił się w altance Boleś z niepokojem na twarzy i wielkim kijem w ręku. Co się tutaj stało, spytał wybałuszywszy na mnie swoje wypłowiałe oczy, a ja w tej chwili kucnęłam przykrywając sukienką zmaltretowaną Paulinę i ledwiem wykrztusiła, tu nic Bolesiu to chyba za ogrodem ktoś krzyczał. Pokiwał głową jakby przytakując moim słowom, a jednak znać było po nim, ż.e nie dowierzał mi, nie pytał jednak już o nic, z całą mocą uścisnął kij i odszedł w milczeniu. Od tego czasu odnosił się do mnie z niejakim chłodem, niechętnie odzywał się, gdym o coś pytała lub też próbowała nakłonić do rozmowy. Paulinę po tym wydarzeniu pochowałam za altanką, usypując mogiłkę, kładąc na niej krzyżyk różańcowy, stary, znaleziony niegdyś na dnie babcinej skrzyni, pod jej białą sukienką od przyjęcia do pierwszej komunii świętej. Jeszcze tego samego dnia pod wieczór, gdym sposobiła się do spania, z dręczącym mnie smutkiem po stracie Pauliny i kolejnymi upokorzeniami doznanymi od Franka dom nasz niespodziewanie ożył hałaśliwym i radosnym głosem cioci Melanii Donimirskiej. Tymczasem gdy wuj Anastazy udał się na kurację do wód, ciocia Melania nie chcąc przeżywać świąt Wielkiej Nocy w Warszawie, przyjechała do nas do Floranowa, jak to zwykle ona przywożąc ze sobą przeróżne pakunki, których główną zawartość stanowiły wymyślne kreacje, sukienki zwiewne i błyszczące, kłujące w oczy ekstrawagancją w towarzystwie koronek i ciężkiego płótna obowiązujących w naszym domu. Nawet wiadomość o nieszczęściu ojca nie spe
szyła jej wcale, witając się z nami, z właściwą sobie brawurą, zachowując błysk w oczach wzdychała przeciągliwie między jednym a drugim pocałunkiem, to pytała mamę o świąteczne przygotowania, to nie czekając odpowiedzi jęła podziwiać zdrowy wygląd dziadka Mateusza. Widząc zaś mnie nieśmiało schodzącą po schodach w rozpuszczonych włosach, bom przed spaniem jak zawsze je rozczesywała, rozłożyła ręce i krzyknęła radośnie piskliwym głosikiem, jakżeś urosła, piękna dziewczyno, czas ci już kawalerów wypatrywać. Mama zakłopotana tymi słowami zganiła ją szepcząc, Melu dajże spokój, lecz ona ani myślała słuchać mamy i powtarzała rozgorączkowana, toż to już panna na wydaniu, czego chcesz Marynko, a gdym zbliżyła się do niej, uścisnęła mnie mocno, całując to w czoło, to w oba policzki, pozostawiając oczarowaną mdłym zapachem szminki i lawendy, którą mama jak i też inne pachnidła używała tylko od wielkiego święta. Gdym wracała do siebie, poganiana surowymi spojrzeniami mamy i babci Hortensji, ciocia Melania krzyknęła za mną, Antosiu czekaj mnie, poproszę mamę by mnie u ciebie ulokowała, raźniej mi będzie z tobą. Leżąc w łóżku to drzemałam to budziłam się, a kiedy wreszcie otworzyły się drzwi do pokoju przez niedomknięte powieki postrzegłam, że mama weszła z pościelą, by przysposobić spanie dla cioci. Stojące pod oknem łóżko gościnne po raz ostatni używano gdym przyjmowana była do pierwszej komunii świętej, bo wtedy to właśnie tyle do nas gości zawitało, że i w moim pokoju nocowali. Musiałam po raz kolejny zdrzemnąć się, bo gdy z lekka otworzyłam oczy zamiast mamy ujrzałam ciocię Melanię w różowej nocnej koszuli rozczesującą włosy i nucącą jakąś żwawą piosenkę. Wtem odwróciła się w moją stronę i powiedziała śmiejąc się, przecież widzę, że nie śpisz, nie umiesz udawać, byłam pewna, że będziesz czekać aż przyjdę. Po tych słowach zapragnęłam nie otwierać oczu, udawać do końca nie poruszać się, mimo że na całym ciele poczułam nieprzyjemne łaskotanie, co ona sobie myśli, wielka pani ze stolicy zarozumiała dlaczego miałabym na nią czekać, a jednak otworzyłam oczy i w milczeniu czekałam na jej dalsze słowa. Na jej twarzy nie było już tej dotychczasowej wesołości i komicznych grymasów, przysiadła powoli na brzegu mojego łóżka i pokiwała smutno głową, ty się Antosiu tu zmarnujesz, musisz wyrwać się stąd, przecież ty na tym pustkowiu żyjesz jak stworzonko w norze ciemnej, powiedziałam już o tym twojej mamie, a ona słuchała jakby wariatka mówiła, to ty sama musisz walczyć o swoje szczęście, wręcz zażądaj by wysłali cię do Kościerza na naukę do sióstr urszulanek, bo tam chociaż trochę świata poznasz, wierzaj mi Antosiu. Słuchałam oszołomiona, serce mi biło gwałtownie, ale nadal milczałam co ciocia przyjęła za niechęć do niej, nie chcesz rozmawiać ze mną, bo pewnie ty też uważasz mnie za wariatkę, tę, która wtrąca się do twojego życia, powiedziała rozżalona kładąc się do łóżka. A przecież to nie tak było, chciałam coś powiedzieć lecz jej słowa spadły na
mnie tak nagle, te bałam się własnego głosu, tego co powiem. Jeszcze niedawno zachowywała się tak beztrosko i wesoło, ie to jej poważne kazanie wydało mi się czymś zupełnie niewiarygodnym, a poza tym nie byłam pewna czy chcę jakichkolwiek zmian w moim życiu, doprawdy nie wiedziałam co powiedzieć. Ciocia Melania zgasiła nocną lampkę i rzekła, dobranoc Antosiu, a ja odpowiedziałam jej szeptem, dobranoc, i nastała cisza nieledwie przerywana naszymi oddechami, które przeszły niepostrzeżenie w sen. Nazajutrz ciocia Melania zachowywała się znów jak zawsze, ustawicznie roześmiana pomagała mamie i babci w przygotowaniach do świąt, przy obiedzie opowiedziała kilka dowcipów, a po południu wybrała się ze mną na spacer na łąki i do wierzbowego gaju, skąd wróciłyśmy z naręczami bazi, które potem wkładaliśmy do wazonów i rozstawiałyśmy po pokojach. W domu wtenczas zrobiło się weselej i jaśniej, zapachniało surowym powietrzem, wiosennym powiewem nieśmiało kwitnących łąk. Wczesnym rankiem w niedzielę Bo- leś wiózł nas bryczką na rezurekcję do kościoła w Wełnie, ja i ciocia Melania siedziałyśmy tyłem do woźnicy, a babcia i dziadek naprzeciw nas opatuleni grubymi kocami. Kiedy minęliśmy Floranowskie Pustki ni stąd ni zowąd zza kołyszącymi się równomiernie głowami dziadków pojawiła się roześmiana gęba Ogrzechów Franka. Uwieszony tylnej części powozu stroił błazeńskie miny i przewracał oczami, co ciocię Melanię przyprawiało o histeryczny chichot, a dziadkowie nie znając powodu ciociniego śmiechu przybrali zgorszone miny i zerkali na siebie porozumiewawczo jakby mówili, że jej wybryk jest obrazą świętego dnia zmartwychwstania Chrystusa. Zaniepokojony tym śmiechem Boleś, mimo że to nie było w jego zwyczaju, obejrzał się i oczywiście natychmiast dostrzegł Franka, zaraz też szarpnął za lejce i zatrzymał gwałtownie konie. Najpierw ja, a potem ciocia Melania uderzyłyśmy głowami w koc okrywający dziadków i niemal w tej samej chwili rozległo się trzaskanie Bolesiowego bata, babcia przerażona krzyknęła, Jezusmaria, a dziadek Mateusz zaklął, na paralusza, co się stało. Zasłoniłam usta powstrzymując się przed krzykiem a jednocześnie to cieszyłam się to drżałam z przerażenia widząc jak Boleś okłada klęczącego na ziemi Franka, który jednak nie wydobył nawet z siebie jęku, a przecież musiało go bardzo boleć. Dziadek Mateusz gdy wreszcie podniósł się z siedzenia
i zobaczył tę straszną scenę, wyciągnął rękę niczym treser lwów i zawołał, co robisz, co robisz, daj pokój szalony człowieku, tedy Boleś natychmiast, lecz widać było, że z niechęcią, przestał bić i odszedł od Franka, a ten powoli podniósł się z klęczek i zaczął rozcierać obolałe miejsca na rękach, dotykać ostrożnie głowy, jakby obawiał się znaleźć tam krwawiącą ranę. Dziadek mruknął do Bolesia kilka nieprzyjaznych stów, które miały znaczyć, że jeszcze z nim solennie porozmawia i przywołał Franka, chodź no tutaj chłopcze, po czym usiadł sapiąc obok babci
i niezręcznie jął okrywać się kocem, kiedy zaś Franek podszedł do
bryczki, blady i z zawieszoną głową, dziadek odchrząknął groźnie
i rzekł, pewnieś się wozu wieszał co, i nie czekając na odpowiedź łagodniej dodał, usiądź obok Bolesia, podwieziemy cię. Franek obciągnął obcisły mundurek, który nosił tylko w niedzielę i święta, nieśmiało wdrapał się na kozioł, na który z drugiej strony już sadowił się pomrukując Boleś, a po chwili ryknął gwałtownie na konie i znowu rzuciło nami tak niemal jak wtedy, gdy zatrzymał bryczkę. Dziadek pokręcił wąsem, ale nic nie powiedział, babcia zerknęła z niepokojem na surową twarz męża jakby obawiała się, te wybuchnie niepohamowaną złością, ciocia natomiast zrzuciwszy dotychczasowe zdziwienie przemieszane z przerażeniem, westchnęła niczym pensjonarka, och co za niesamowita przygoda, i przytuliła mnie mocno do siebie. Przed wejściem do kościoła dziadek wziął Franka za rękę, odszedł z nim parę kroków i mówił coś kołysząc głową, a potem poklepał go parę razy po ramieniu i popchnął w kierunku kościelnych drzwi. Gdyśmy ulokowali się w naszej ławce obok głównej nawy, ja najpierw odmówiłam ranny pacierz, a potem jak to zwykle w kościele pogrążyłam się w myślach, jednocześnie jakąś swoją inną częścią uczestniczyłam w mszalnym ceremoniale, głośno modląc się i śpiewając. Pod koniec mszy spojrzałam na figurę Chrystusa Zmartwychwstałego i wydawało mi się, ze jest ona nie z lipowego drewna, lecz z owego dziwnego ciała, które przenika mury. Ta nierealność chwili wyzwoliła we mnie pragnienie jakiego doznał Tomasz w Wieczerniku i to pragnienie pchało mnie w stronę prezbiterium, gdzie owa figura stała, ale było to choćby i z tej przyczyny niemożliwe, te siedząc ściśnięta między babcią Hortensją a ciocią Melanią nie mogłam nawet zbytnio się poruszyć. Franek stał pewnie gdzieś pod chórem, między głośno śpiewającymi mężczyznami i trawił ból po razach Bolesio- wego batoga, myślałam też, że stał tam i wzniecał w sobie nienawiść do naszego woźnicy, ale gdym go ujrzała idącego do komunii zdziwiłam się i odrzuciłam tę myśl, czyż może bowiem nienawidzić ten, co przyjmuje Chrystusa Pana. W pewnej chwili ku jeszcze większemu mojemu zdziwieniu odwrócił lekko głowę, uśmiechnął się do mnie, a potem kiedy już przyjął komunię podszedł do figury Zmartwychwstałego Chrystusa i dotknął ją wskazującym palcem, jak małe dziecko ciekawe nieznajomego przedmiotu. Przestraszona przeżegnałam się i zadrżałam, co dostrzegła ciocia Melania, przytuliła i uchwyciła moją dłoń, zimno ci, spytała szeptem, chyba masz gorączkę, nie nie nic mi nie jest, odpowiedziałam równie cicho schylając głowę, by ciocia nie ujrzała mej twarzy. Zdarzenie z figurą Chrystusa Zmartwychwstałego nosiłam w sobie całe pierwsze święto, przy śniadaniu, na spacerze z ciocią Melanią i babcią Hortensją wokół sadu, przy obiedzie po raz pierwszy wspólnie z ojcem, którego mama karmiła jak dziecko, a on wyrywał się jakby nie mógł się pogodzić z tą nową upokarzającą sytuacją, zdarzenie to nachodziło mnie też przy herbacie na ganku i w czasie zabawy w cichą
nockę, gdy do znudzenia rozbrzmiewały stówa, jest domek do sprzedania, jest, jest domek do sprzedania, jest. Takie podczas wieczerzy, na którą przybyli doktor Zaborowski i proboszcz Augustyn Baj-Czarliń- ski, powiadający po kilku kieliszkach jałowcowej wódki, ze kiedy się urodził baby wróżyły mu, ze będzie organistą, a on jak na złość księdzem ostał. Miałam tez owo wydarzenie z figurą w myślach kąpiąc się jak zawsze w drugie święto w wodzie przyniesionej przez Teosię z Białej Strużki albowiem woda zdrojowa w ten dzień ma moc oczyszczającą, przydającą zdrowia i urody. / też przyszło to na mnie we śnie, gdym ujrzała wnętrze naszego kościoła, tym razem puste, a w miejscu Chrystusa Zmartwychwstałego, o Boże, stał Franek cały jaśniejący o kamiennej białej twarzy i z kryształowymi łzami zastygłymi na policzkach. Ta jasność bijąca od niego była jakaś zimna i nieprzyjemna, ogarniała me ciało coraz większym bólem, drętwiały mi nogi, jakby ściskały je chropowate ostre kawałeczki lodu i nagle zrozumiałam, że to tylko sen i że muszę się obudzić, a gdym ku reszcie uniosła ciężkie niczym z ołowiu powieki znowu ujrzałam Franka, lecz śmiejącego się i pokrzykującego, degu, degu, płe dwa jaja, a chto nie dó tegłe praja. Trzymał w ręku jałowcową rózgę i na przemian smagał nią to mnie, to ciocię Melanię, odsłaniał pierzyny i bił po nogach nie zważając na nasze piski do łez, wołanie o pomoc, błaganie o litość. W końcu rozhisteryzowana ciocia Melania pochwyciła zagłówek i z całą mocą rzuciła we Franka, gdy wtem wyrósł przed nią trzymający się za boki dziadek Mateusz. Franek skrył się za nim i jął śpiewać o pożytkach wielkanocnego dyngowania, ciocia stanęła przed dziadkiem Mateuszem zgarbiona, w nocnej koszuli, wyglądała doprawdy żałośnie i takież wyrzuciła z siebie słowa, jak można pozwolić na barbarzyńskie wybryki tego pętaka. Taki tu zwyczaj, że w poniedziałkowe święto chłopcy biją, dyngują panny i niewiasty, odrzekł dziadek spokojnie, a potem powiedział do Franka, idź do kuchni, do Teosi i przekaż jej żeby ci parę jaj dała, jak żeś gadał, no i kawał wędzonego dołożyła. Bóg zapłać, podziękował łobuzersko pomachawszy jałowcową rózgą i znikł, mnie zaś nogi piekły, jakby ktoś skórę z nich ściągnął, ciocię tak samo albo i bardziej, bo usiadła ociężale na łóżku i jęcząc gładziła ostrożnie poczerwienione łydki. Wedle cywilizowanego zwyczaju, rzekła, kobiety kropi się acz z umiarem wodą pachnącą, a to okładanie rózgą uf uf uf to jakiś brutalny zwyczaj pogański. Dziadek Mateusz uniósł brwi uśmiechnął się z wyraźną satysfakcją, jaki jest taki jest, powiedział, ale ciało po nim zdrowsze, bo gnuśna krew żwawiej w żyłach krąży. Też coś, jęknęła ciocia, kiedy dziadek był już poszedł, a potem dodała z rezygnacją i złością, gdzież mi się z takimi nogami pokazywać, czerwone jakby je kto wrzątkiem oblał, jak u dziewki, co boso za bydłem gania. Ciocia najwyraźniej obrażona na całe Floranowo ani już ze mną nie miała przyjemności rozmawiać, ani serdeczności okazywać, ale i też od innych domowników odwróciła się,
a gdy już przyszło jej być na posiłkach, oschłe rzucała słowa. Wyjechała wczesnym rankiem we wtorek, mówiąc przy pożegnaniu dziadkowi, że te nasze strony to jednakowoż niezrozumiały dziki kraj, do którego ona nie jest w stanie się przyzwyczaić, a już polubić go bynajmniej nie może i nie chce, dziadek natomiast był bardzo rad, że opuściła nasz dom, jak się wyraził, ta napuszona gęś warszawska.
Spotkanie z naczelnym „Echa Gdańska” było bardzo krótkie. Mały mężczyzna o maślanych oczach i obwisłych policzkach przyjął Albina w pokoju zawalonym stertami gazet. Mówił cicho ledwie otwierając usta. Powtórzył propozycję Nadolnego, ale jednocześnie dał do zrozumienia, że nie tyle chodzi mu o teksty do gazety, lecz o cotygodniowe „raporciki”, które trafiałyby bezpośrednio na jego biurko. Białk tylko przez moment pomyślał, że powinien facetowi powiedzieć wprost, co o tym wszystkim sądzi i trzasnąć drzwiami, ale wnet poddał się dobrze znanej sobie lekkomyślności, a jednocześnie ciekawości — jakoś to będzie, a może będzie interesująco.
Niczym robot podążył za Małygą do sąsiedniego pokoju, gdzie został przedstawiony Jackowi Skarbczykowi, jak się wkrótce domyślił, szefowi działu kulturalnego. Skarbczyk mówił szybko i niewyraźnie, co chwilę spoglądając na Małygę przez grube szkła okularów, jakby w obawie, że powie nie to co powinien. Poinformował, że w dziale, poza nim, pracują jeszcze trzy inne osoby.
— Barbara Jończyk najczęściej pisze o wydarzeniach teatralnych, Antoni Lawenda bywa na wernisażach, wśród artystów plastyków, Jan Powolny, najstarszy z redaktorów, jest trochę takim wolnym strzelcem, potrafi napisać o każdej sprawie dotyczącej kultury, a pan ma być naszym specjalistą od kaszubszczyzny...
— To się jeszcze okaże — wtrącił Małyga.
— No tak, oczywiście — zmieszał się Skarbczyk nerwowo zacze- sując za uszy tłuste, długie włosy.
— Macie na początek jakieś szczególne zadanie dla naszego nowego redaktora? — spytał naczelny patrząc surowym wzrokiem na Skarbczyka.
— Proszę sobie wyobrazić, że akurat mam — próbował żartować lekko roztrzęsionym głosem szef działu kultury. — W miejscowości Sowie Bagna odbędzie się konferencja pisarzy kaszubskich. Chciałem sam pojechać na to spotkanie, ale skoro pan będzie zajmował się tymi sprawami to może pojedziemy razem?
4 — Żółty kamień
— Tak, chętnie — bąknął Albin.
— Ale kaszubskiego pan pewnie nie zna? — Jacek uśmiechnął się z wyraźną satysfakcją.
— Niestety nie — skłamał bez zająknięcia Białk.
— To nic. Co prawda Kaszubą nie jestem, ale trochę ich mowę znam, bo w dzieciństwie bywałem na wakacjach w kaszubskiej wsi. Będę służył panu jako tłumacz.
— Zostawiam was, dogadajcie szczegóły — powiedział nagle Mały- ga i wyszedł z pokoju. Gdy zamknął za sobą drzwi Skarbczyk cicho westchnął z wyraźną ulgą i nerwowo zapalił papierosa.
— Szef musi być, ale lepiej jak go nie ma — cicho roześmiał się i po chwili dodał: — Skoro mamy razem pracować to może mówmy sobie po imieniu?
— Jestem za, na imię mi Marek.
— A ja jestem Jacek. Sprawę opijemy przy najbliższej okazji — zarechotał. — I mam od razu jeszcze jedną propozycję — klepnął Białka silnie w ramię. — Zmywajmy się stąd, co?
— Gdzie?
— Na przykład do Starej Winiarni. Uwierz mi, stary, to naprawdę przyzwoite miejsce.
— No to nie mam nic przeciwko temu.
Niemal wybiegli przed gmach redakcji.
— Uważaj jak idziesz! — w tej samej chwili, gdy Albin poczuł na barku gwałtowne szarpnięcie minęła przed nim olbrzymia bryła samochodu ciężarowego. Jacek trzymał go blisko siebie, wykrzykując do ucha siarczyste przekleństwa, a potem, kiedy już przeszli na drugą stronę ulicy, popchnął go lekko przed siebie i roześmiał się ponuro: — Byłbyś zamyślił się na śmierć.
— Byłbym — mruknął Białk klepiąc się po drżących i dziwnie słabych nogach. W milczeniu minęli kościół św. Katarzyny i Mały Młyn. Dopiero tuż przed Starą Winiarnią Białk dowcipnie mruknął, że idą jak na skazanie.
— A może nie? — ripostował Skarbczyk.
W mrocznej, zadymionej winiarni zamówili butelkę półwytrawnego wina. Usadowiwszy się wygodnie przy barze zaczęli jednocześnie przyglądać się ciemnowłosej, pięknej barmance. Pijąc wino głośno
i prowokacyjnie rozmawiali o jej wdziękach.
— Ta pani wygląda, jakby pochodziła z Hiszpanii, ma południowy typ urody — mówił Albin.
— Mało powiedziane, to ognista dziewczyna.
Barmanka zatrzymała się i spojrzała na nich jak na chłopców plecących koszałki opałki. Uśmiechnęła się i postukała palcem znacząco w czoło.
— Widzisz, pani zachęca nas do dialogu — parsknął Skarbczyk. Al
bin zamierzał dodać coś śmiesznego, gdy między nim a Jackiem ujrzał głowę nieznajomego z knajpki „Omega”.
— Ludzie, opamiętajmy się — mężczyzna zaczął mówić przyciszonym, rozgorączkowanym głosem — życie na ziemi jest jakimś niezwykłym darem Niebios, istnienie jako takie jest przedziwnym zjawiskiem, możemy się nim upajać, zgłębiać, doświadczać jego wielu barw i odcieni, a my wciąż pozostajemy na etapie zdobywców terytoriów, zniewalania jedni drugich, niszczenia i zabijania.
Kiedy mężczyzna znikł, Jacek Skarbczyk spojrzał wybałuszonymi oczami na Albina.
— Wariat czy prorok?
— Trudno powiedzieć — w pierwszej chwili chciał wyznać, że już dwukrotnie zetknął się z tym człowiekiem, ale rozmyślił się. To wyznanie, pomyślał, mogłoby sprowokować Skarbczyka do zadawania kłopotliwych pytań.
Jacek ciężko westchnął. Zaczął niespokojnie kołysać głową. Marek intrygował go. Od początku znajomości czuł, że człowiek ten nie jest sobą. Pracę w „Echu” dostał dzięki znajomości z jakąś ważną szychą w komitetcie wojewódzkim partii. Napomknął o tym szef, ale nie zdradził tej osoby z komitetu. Skarbczyk zerknął na twarz Marka. Wydawało się, że rysuje się na niej jakiś wyraz czujności i podenerwowania.
— Coś tu dziś zimno, wypijmy — powiedział Jacek by przerwać milczenie.
— Wypijmy — powtórzył Białk. — Ale nie jest mi zimno.
— Często tu bywam, to prawie mój dom — Skarbczyk przechylił niemal całą zawartość lampki i przetarł dłonią usta. Zaraz potem kiwnął głową, by Albin spojrzał w lustro za rzędami regałów z butelkami wina. — Widzisz te dwie pod oknem? Znam je. To Ela i Maryla. Nawet tańczyłem z nimi. Kiedyś z takim poetą Kostkiem byliśmy w „Marysieńce”, a one wtedy, w białą środę i jego, i mnie poprosiły do tańca. Potem Kostek, już zalany jak beton, wysupłał ostatnie grosze i postawił kolację. Jak zjedliśmy poprosił tę wysoką Elę do tańca. Próbował tulić głowę do jej piersi, a ona ciągle się odsuwała. „Nie bądź taka, jęczał, żałujesz mi lewego cycuszka.” Kostek był napalony. Myślał, że jak postawił kolację, to dziewczyny dadzą namówić się na łóżko. Pomylił się jednak. Wykapowały co się święci. Mówiły, że mają w pobliżu koleżankę, która może mieć wolną chatę. Obiecały, że pójdą tam, załatwią co trzeba i wrócą za dziesięć minut, ale już się nie pokazały. Gdy minęło dziesięć minut Kostek coraz bardziej się denerwował. Musiałem go trzymać za łapy, bo chciał pięściami walić o stolik. „Cipy jedne, mówił, wy- kantowały nas. Nażarły się i uciekły”. W pewnej chwili podszedł do naszego stolika jakiś nieznajomy, jąkała, i zaczął nawijać, że nie warto się denerwować, bo już wielu innym te dziewczyny wymknęły się z rąk. „To taki specjalny rodzaj lasek. Na te rzeczy nie dadzą się naciągnąć.
One tu przyjeżdżają ze wsi, żeby poznać chłopaków, za których mogłyby wyjść za mąż. Pościelowe sprawy ich na razie nie interesują. Wiem coś na ten temat” — powiedział i zniknął jak ten, co był tu przed chwilą.
Skarbczyk chciał podejść do dziewczyn i przypomnieć im spotkanie w „Marysieńce”, powiedzieć co o nich myśli. Już uniósł się znad siedzenia, szarpnął Albina za ramię. Białk poczuł jakby znalazł się nagle pod gorącym prysznicem. Nie wiadomo dlaczego przyszło mu do głowy, że mogłyby być z jakiejś wsi w okolicach Główczyka, że znają go, że zostanie zdekonspirowany. Zaczął także panicznie bać się własnej reakcji, gdyby Skarbczyk postanowił ośmieszyć ich sposób bycia, ukrywanie wiejskiego pochodzenia.
— Nie — odsunął rękę Jacka. — Przeżyłem dziś tyle wrażeń, że już mam dosyć. Dajmy sobie z nimi spokój, może innym razem.
Jeszcze przez jakiś czas prowadzili rozmowę o mało znaczących sprawach. Kiedy wyszli z winiarni Albin zapragnął jak najszybciej znaleźć się na Oruni. Zatrzymał taksówkę. W czasie jazdy przypomniał sobie o pamiętniku sąsiadki Walerii Bisy. Skojarzył mu się z niespodzianie otrzymanym listem, który chce się jak najszybciej otworzyć i przeczytać.
Ciocia Melania wyjechała z Floranowa jednakowoż nie minął miesiąc, gdy któregoś dnia przyszedł drogą z Wełna wysoki pan o szlachetnych rysach twarzy, z czarną walizką i takimż parasolem, w jego stroju natomiast widoczne było pewne zaniedbanie jakie znać u wagabundów, ludzi niespokojnych. We mnie wtenczas wzbudził nieufność albowiem kiedy ujrzał przy bramie kulawego Jana pozdrowił go słowami, dzień dobry, a nie jak wszyscy mówili, niech będzie pochwalony Jezus Chrystus albo szczęść Boże. Dalszych jego słów nie słyszałam gdyż stałam przy klombach jakieś pięćdziesiąt kroków dalej przy pięknie rozkwitłych marzebiankach, ale domyśliłam się, że pytał o coś Jana, a chwilę potem ruszył w stronę domu. Gdyśmy z Teosią szykowały stół do obiadu siedział na sofie ze stryjem Bazylim i bardzo gestykulując opowiadał
o drogocennych skarbach, które kryje w swojej mowie lud kaszubski, te klejnoty, kamienie szlachetne są tuż niedaleko was, mówił patetycznie, trzeba tylko dostrzec je, podnieść i oczyścić z pyłu lekceważenia, pogardy nawet, dostrzec w nich zaklęte piękno, jak wróżą wszelkie znaki na niebie i ziemi, piękno które ginie, skazane jest na zagładę. Stryj roześmiał się, co też powiadasz, przecież mówi się, że nigdy do zguby nie przyjdą Kaszubi, a więc ich mowa trwać będzie póki oni nie zginą, tacy Gburczynowie z Floranowskich Pustek na ten przykład dziewięcioro dzieci napłodzili, więc jakże oni mogliby wyginąć. To są słowa zaklęcia, teoryje, wtrącił przyjezdny, mowa kaszubska bowiem pozostawiona jest tylko ludowi, żyje w chłopskich chatach, a milczy w urzędach wszela
kich i kościołach, lecz i czas może przyjść taki, że i w izbach zamilknie, bo już nie będą jej potrzebować. Dosyć już tych uczonych wykładów, bezczelnie klasnął w dłonie stryj, czas nam do obiadu siadać, pochwycił za rękę nieznajomego i prowadził do stołu, na który Teosia właśnie wazę z gorącą zupą postawiła. Za nią weszli do pokoju babcia i dziadek, przez chwilę stali niezdecydowani, nie wiedząc jak zachować się wobec nieznajomego, podobnie jak mama, która przyszła z kuchni jednakowoż dziaclek rozładował tę niezręczną sytuację głośną modlitwą, do której przyłączyli się wszyscy oprócz stryja Bazylego. I on stał nadal gdyśmy usiedli i jął mówić, przyjechał dziś do nas mój stary przyjaciel, uczony, ludoznawca, jak o sobie powiada, pan Adam Korzeń z Poznania, proszę wszystkich by służyli mu pomocą jeśli jej zapragnie. Po tym kurtuazyjnym wstępie przedstawił panu Korzeniowi wszystkich po kolei, plątał mu się przy tym niebywale język, bo prawdopodobnie postrzegł, że głupio postąpił nie uczyniwszy tej prezentacji wcześniej. Najbardziej swobodnie zachowywał się sam pan Korzeń, który jakby nic się nie stało jął wyjaśniać, że do Floranowa przyjechał z zamiarem takim, by w miarę możliwości spisać jak najwięcej słów kaszubskich, obrzędów i wierzeń, i co tylko w duszy owego ludu się kryje. W najbliższej okolicy, wtrąciła nieśmiało mama, niewielu ludzi mieszka, we Flora- nowskich Pustkach ledwie pięć rodzin. Zapomniałaś serdeńko o Cham- rotce, przerwała jej babcia Hortensja, sama mieszka i jest niespełna rozumu, ale przecie należy do tego ludu, ja bym powiedziała, że jak Chamrotka się rozgada, to takie słowa starodawne kaszubskie wypowiada, których inni ludzie tu już nie używają. Zaciekawiony informacją pan Korzeń wyciągnął z kieszeni marynarki notes i jął w nim szybko zapisywać trzymając go tuż przed oczami, a końcem ołówka trącając co chwilę pomarszczone czoło. Wspaniała wiadomość, wspaniała, zachwycał się i kiedy włożył notes z powrotem do kieszeni powiedział do mamy, pani zdaje się nie dokończyła. Ach to głupstwo, rzekła cicho, chciałam tylko powiedzieć, że poza Floranowskimi Pustkami mamy tu też Komory i wieś parafialną Wełno, tyle że do niej prawie sześć kilometrów, więc może Boleś by podwoził. Och nie trzeba, Adam Korzeń podniósł majestatycznie rękę, przyszedłem pieszo z Wełna i mogę powiedzieć, że takie odległości mi niestraszne, lubię chodzić, wędrować, dla mnie to rozkosz sama. Potem gdyśmy już obiad zjedli pan Korzeń westchnął radośnie, takie smakołyki, zupa owocowa, brzadowa jak ją nazywacie, kaczka duszona z owocami i na deser ryż ze śliwkami, umarłego by na nogi postawiły, już nawet ani krzty zmęczenia nie czuję i chętnie wybrałbym się na pierwszy rekonesans, powiedział zacierając ręce, Bazyli jak wiem do spacerów nieskory, ale obiecał, że w pierwszych wędrówkach będzie mi towarzyszył. Stryj Bazyli ni to uśmiechnął się ni to mruknął, a dziadek Mateusz zapalając z namaszczeniem cygaro odezwał się zza kłębów gęstego i aromatycznego dymu, ja bym poszedł z wa
mi, ale nogi mi odmawiają posłuszeństwa, Antosia natomiast, jeśli pan Korzeń nie miałby nic przeciw temu, mogłaby pójść. Usłyszawszy swoje imię zadrżałam jakbym ducha w ciemnym pokoju zobaczyła, a mama przeraziła się, Antosia czyi jej wypada. Wypada wypada, uspokoił ją dziadek, majątkiem będzie zawiadywać, zanim w prowadzeniu rachunków gospodarskich wprawę zdobędzie, winna ludz.i tutejszych i najbliższą okolicę solennie poznać. Dziadek wypalił cygaro, ja przyszykowałam się do drogi założywszy bordową sukienkę i botki z grubej skóry, wkrótce ruszyliśmy na tę wędrówkę, mama i dziadkowie na ganku, a także kulawy Jan przy furtce przypatrywali się nam zasłaniając oczy przed jaskrawymi promieniami wiosennego słońca. W drodze pan Korzeń niespodziewanie zagadnął stryja, powiedz mi Bazyli, a czyż wy nie liczycie się do Kaszubów, przecież mieszkacie tu od wieków i nazwisko nosicie tutejsze kaszubskie. Stryj poczerwieniał i stuknął laską o ziemię, Polacy, Pomorzanie jesteśmy, a nie Kaszubi, toż już kiedyś ci to mówiłem i nie będę do tego wracać. Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu, gdy pan Korzeń ponownie odezwał się, ale tak jakby do siebie, ja to rozumiem tak, Pomorzanie to ci, którzy tu mieszkają, lecz po kaszubskii już nie mówią, a ich status społeczny dość wysoko stoi, z Kaszubami zaś wiąże się mowa odrębna choć wyrastająca z pnia lechickiego, tak jak i polska, ale Kaszubów do niższej warstwy się klasyfikuje, dlatego też utożsamianie się z nimi... Daj sobie pokój z tymi docinkami, przerwał mu stryj, w książce pisz jak ci się żywnie podoba, ale mówić mi o tym nie musisz, zawsze żeś miał dziwną skłonność do drażnienia ludzi. Szłam kilka kroków przed nimi, zrywałam co chwilę z przydrożnego pasma łąki mlecze i marzebianki, udając ie właśnie to mnie interesuje jednakowoż z całą wytężoną uwagą przysłuchiwałam się tej rozmowie. Gwałtowne ujadanie psów uprzytomniło nam, że zbliżamy się do gospodarskich zagród, kiedy stanęliśmy na niewielkim wzniesieniu ujrzeliśmy w dolinie przypominającej nieckę do ugniatania ciasta chlebowego rozrzucone niczym kostki do gry zabudowania.
O jakież to wszystko piękne, zachwycał się pan Korzeń klaszcząc w dłonie, to Komory, rzucił mrukliwie stryj Bazyli, a po chwili milczenia dodał, i o cóż można wypytywać tych prostaczków. Pan Korzeń nic nie rzekł na ten wtręt stryja, zachowując się tak jakby nic nie słyszał, nie przestając się zachwycać pięknem widoku. W końcu westchnął i powiedział, już czas by zabrać się do pracy, i ręką wskazał zagrodę, która, jak wkrótce poinformował stryj, należała do rodziny Kniwków. Na pieniądzach śpią, a wygląda u nich, jakby byli ostatnimi biedakami, mówił stryj gdyśmy stanęli pod furtą ich obejścia. No cóż, rozłożył ręce pan Korzeń, więc chodźmy zobaczyć jak ci Kniwkowie żyją- Stryj Bazyli pierwszy wszedł do checzy nie pukając do drzwi, natomiast pan Korzeń zatrzymał się przed progiem i prosił mnie bym uczyniła to samo. Stryj miał prawdopodobnie przeprowadzić wstępną rozmowę z gospodarza
mi, po chwili w drzwiach pokazała się jego ręka zachęcająca nas do wejścia. Przeszedłszy przez ciemną sień znaleźliśmy się w niewielkiej izbie z glinianą podłogą, wokół ścian na ławkach siedzieli domownicy, gospodarz, gospodyni oraz ich dzieci, trzech synów i jedna córka, oni wąsaci i łysiejący, ona z długim jasnym warkoczem lecz o twarzy już nie pierwszej młodości. Gospodyni rzekła po kaszubsku, te właśnie zjedli obiad i zamierzali drzemać, żeby się strawa dobrze w żołądku uletała, stryj chciał to przetłumaczyć panu Korzeniowi, lecz on kończąc zapiski w notesie powiedział, nie trzeba wszystko zrozumiałem. Jeśli można wiedzieć coście jedli na obiad, zwrócił się do gospodyni, a ona spojrzała na niego podejrzliwie i odrzekła z niechęcią, kartofle i siadłe mleko. Na pytanie co najczęściej jadają na śniadanie odpowiedziała, te kaszę, a na kolację kluski kartoflane, gdy zaś pan Korzeń spytał dlaczego nie mają w oknach firanek odparowała potokiem słów, te na firankach róż- ne choroby się wieszają. Pan Korzeń dawał do zrozumienia, te pytania kieruje do wszystkich domowników, ale i tak odpowiadała tylko gospodyni, gospodarz i dzieci milczeli. Kniwkowa nie ukrywała niechęci wobec nas przybyszów i też nie prosiła byśmy usiedli, gdy pan Korzeń zadał jedno z kolejnych pytań o obuwie, odpowiedziała, że buty im nie są potrzebne, bo zimą chodzą w wełnianych skarpetkach i drewniakach, latem na bosaka, na jej twarzy jednakowoż pojawiło się wyraźne zniecierpliwienie, a kiedy zmęczony staniem stryj Bazyli chcąc wyręczyć przyjaciela poprosił by na koniec opowiedziała jakąś powiastkę, rzekła uszczęśliwiona, czemu nie, i jęła mówić, raz pewien szlachcic zbrudził sobie palec gównem, oj co teraz będzie z tym palcem, zwrócił się zatroskany do parobka, a ten powiedział spokojnie, niech waspan wyciągnie rękę i potrzyma, ja go zaraz utnę, tymczasem parobek wziął batog i z całej siły uderzył, uaaa, krzyknął szlachcic i włożył osrany palec prosto w gębę. Gospodyni roześmiała się głośno, pan Korzeń zgubił się w swoich notatkach i prosił o powtórzenie końcówki powiastki oraz wyjaśnienie niektórych słów kaszubskich, stryj natomiast pobladł ze złości, chwycił mnie mocno za ramię i wyszedł poza chatę. Grubiańskie Żarty, powtarzał zaciskając zęby, to przekracza wszelkie granice przyzwoitości i żeby tak coś mówić przy panience, cóż to za pomysł byś uczestniczyła w wyprawach do tych prostaków. Po chwili wyszedł z checzy pan Korzeń i jeszcze coś kreśląc w notesie zapamiętale, spytał ze zdziwieniem, dlaczego wyszliście, przecież to wspaniała sprawa. Stryj trącił mnie lekko w bok, co miało znaczyć żebym milczała, natomiast sam powiedział, straszny tam zaduch, rozbolała mnie głowa, chciałbym już wracać do domu. Szkoda, stęknął żałośnie pan Korzeń i zaraz ożywił się, jak chcecie to wracajcie, zostawcie mnie tutaj, sam trafię do majątku. No to zostań, mówił stryj, ale uważaj na psy i pamiętaj, że
o szóstej mamy wieczerzę. Pan Korzeń wyciągnął z kieszeni zegarek na łańcuszku i spojrzał na cyferblat przymykając jedno oko, o tak wrócę
przed szóstą, tymczasem stryj wskazał ręką na furtę i powiedział do mnie, no chodźmy, a potem już nic nie rzekł, gdy zaś przyszliśmy do domu zamknął się w swoim pokoju i tego dnia więcej się nie pokazał. Podniecony pierwszą wyprawą pan Korzeń nie pytał o stryja podczas kolacji, bez przerwy natomiast mówił o Kniwkach. Wyobraźcie sobie moje drogie panie, mówił do mamy i babci Hortensji, że dzieci Kniwków ani myślą o żeniaczce, bo rodzice im wmówili, że małżeństwo tak czy inaczej nie ma sensu, więc lepiej i oszczędniej żyć w bezżeństwie. Po kolacji mama skinęła w moją stronę więc poszłam do swojego pokoju, pan Korzeń natomiast popijając słodkie wino z głogu dalej opowiadał
0 Kniwkach i ich dziwnym sposobie życia. Z samego rana w dniu trzeciego maja świeciło słońce, a śpiew ptaków był tak radosny i wszechobecny jakby nie z tego świata, dziadek, stryj i pan Korzeń stali na ganku i w oczekiwaniu na śniadanie wiedli teologiczne dysputy. Dziadek trzymając rękę nad czołem, wpatrując się w jasne bezchmurne niebo, mówił nieco zachrypniętym głosem, wszyscy jesteśmy dziećmi Pana Boga i należymy do niego, czy tego chcemy czy nie, wtedy stryj mruknął, to znaczy, że jesteśmy jego niewolnikami albo wojownikami, dziadek wypuścił kłąb dymu z cygara, o nie skoro jesteśmy dziećmi to tyle samo znaczy co dziedzicami, a należymy do niego bo jesteśmy w nim a on w nas i wszędzie. Po śniadaniu pojechałam z mamą i dziadkami do Wełna na uroczystą mszę świętą, nauczyciele przyprowadzili do kościoła dzieci ze szkoły, dziewczynki miały we włosach kolorowe wstążki, chłopcy ubrani byli w granatowe mundurki, w czasie kazania ksiądz proboszcz Baj-Czarliński wielokrotnie doniosłym głosem wymienił Najjaśniejszą Rzeczpospolitą. Po mszy świętej na placu przed kościołem zagrała orkiestra strażacka i zaczął się formować pochód, który miał udać się, jak to było w zwyczaju do Pomnika Powstańców stojącego w pobliżu cmentarza, kiedy proboszcz jął nawoływać by dzieci, które należą do Krucjaty Eucharystycznej i Dziecięctwa Jezus stanęły przed Wojakami, kierownik szkoły Piórkowski podniósł rękę
1 krzyknął, proszę się nie ruszać, szkoła pójdzie razem, proboszcz słysząc to poczerwieniał ze złości i szybkim krokiem podszedł do kierownika, zaczął mu srodze wymachiwać pięścią przed oczami, nie słyszałam jednakowoż co wykrzykiwał i co mówił kierownik, gdyż przechodząca na czoło pochodu orkiestra wszystko zagłuszyła. Stojący w grupie Strzelców wójt Znykal pilnie śledził całe zajście, ale najwyraźniej nie miał zamiaru być rozjemcą zwaśnionych, którzy wkrótce rozeszli się, a dzieci pozostały w szkolnej grupie przy nauczycielach. Ksiądz proboszcz przyjechał do nas po wieczerzy i powiedział do babci wzburzony, że Piórkowski być tutaj nie może, to wywrotowiec, który wpaja dzieciom zasady bolszewizmu, mówiąc im że w Rosji wcale nie jest tak źle, jak to opisują gazety.
Białk poczuł na sobie uważne spojrzenia osób siedzących w izbie wokół długiego stołu okrytego białym obrusem, z koszykiem czerwonych jabłek, glinianym talerzem z kawałkami drożdżówki, wazonem z zasuszonymi kwiatami. Właśnie wszedł tutaj ze Skarbczykiem, który powiedział, że są z gazety.
— Az jakiej gazety panowie jesteście? — spytał barczysty mężczyzna, który trzymał nad stołem białą filiżankę z kawą.
— Z „Echa Gdańska” — powiedział Jacek wyciągając z kieszeni zaproszenie.
— Broń Boże, nie chciałem panów legitymować — roześmiał się mężczyzna.—Tak tylko spytałem, z ciekawości. Proszę się rozgościć — pokazał na wolne krzesła — i częstować czym chata bogata.
To były ostatnie słowa wypowiedziane w tej izbie po polsku. Zebrani przy stole zaczęli rozmawiać po kaszubsku, kontynuując wcześniejszą dyskusję w tym języku. Co jakiś czas ktoś spojrzał się na gości z prasy, ale w ogóle mogło się zdawać, że zebrani o nich zapomnieli. Jacek nachylał się do ucha Albina i szeptem streszczał treść rozmowy kaszubskich pisarzy. Białk w pewnym momencie mocno potarł twarz dłonią, by Skarbczyk nie zorientował się, że walczy z wybuchem śmiechu. „Co by sobie pomyślał, gdyby dowiedział się, kto tak naprawdę zna kaszubski”.
Spotkanie pisarzy poświęcona było współczesnej literaturze kaszubskiej. Dyskusja głównie koncentrowała się wokół ortografii. Zastanawiano się jakich znaków graficznych dodawać do liter, by oznaczyć brzmienie niektórych bardzo specyficznych dla kaszubskiej mowy głosek i dwugłosek. Mimo że sami dyskutanci byli bardzo podnieceni tematem rozmowy, znużony tą debatą Jacek w pewnym momencie przestał służyć Albinowi jako tłumacz.
Z ulgą przyjął wiadomość o przerwie w obradach. Razem z innymi wyszli z chaty do ogrodu.
— Ci ze Zjednoczenia Kaszubskiego tutaj często się zjeżdżają — Jacek Skarbczyk pociągnął Białka w stronę samotnie rosnącej gruszy. — W tych Sowich Bagnach urządzili sobie taką namiastkę arkadii. Z ogniem w oczach rozmawiają o jakiś znakach diakrytycznych, piją lipową herbatę, żartują, jedzą drożdżówkę...
— Ale chodzi im chyba o coś więcej? — spytał Albin z udawaną naiwnością. Skarbczyk nerwowo zmrużył powiekami i podrapał się po barku.
— O ile dobrze to rozumiem, to odczuwają wręcz biologiczną potrzebę zachowania językowego dziedzictwa, tożsamości szczepowej. Na każdym kroku podkreślają swoją inność, odmienność...
— Odrębność narodową?
— Tę raczej nie, ale językową, kulturową tak.
— A co będzie jeśli to w końcu przerodzi się w sprawę polityczną, że jednak będą dążyć do samostanowienia.
— No to wycelujemy w nich armaty! — Skarbczyk poczerwieniał i zaraz parsknął nieco histerycznym śmiechem. — Ale żarty na bok — dodał po chwili. — Widzisz tego jasnowłosego chudego mężczyznę, który siedzi na ławce przy altance — spojrzał lekko z ukosa w stronę osób zgromadzonych w pobliżu chaty. — Nazywa się Gerard Pustow- ski, ale mówią na niego Pusty.
— Słyszałem już o nim — Białk przypomniał sobie rozmowę podczas bankietu w Gdyni.
— To znana postać w wybrzeżowym środowisku artystycznym. Jest malarzem, ale i szarą eminencją w Zjednoczeniu Kaszubskim. Właściwie jest głównym twórcą tej organizacji. Marzy mu się, by stała się ona zaczynem kulturalnej autonomii Kaszubów...
Skarbczyk nagle zamilkł. W kierunku gruszy szedł wysoki, lekko pochylony mężczyzna z siwym, kwadratowym wąsikiem pod dużym mięsistym nosem.
— Piochów Marta — roześmiał się Jacek Skarbczyk. — Nie uwierzysz, ale właśnie takim pseudonimem podpisuje swoje teksty ten bajarz i gawędziarz Juliusz Rąbca.
— Panowie tak na osobności — rzekł wyjmując ręce z kieszeni jakby chciał się przywitać. — Pana to już znam z widzenia — spojrzał na Skarbczyka — ale tego pana jeszcze nie miałem przyjemności poznać.
Jacek przedstawił Albina. Rąbca powtórzył ze zdziwieniem koniec zdania:
— Z Warszawy?! No proszę! Nawet tam się nami teraz interesują. Nasz słynny poeta Derda prawie przed stu laty pisał, że w Warszawie nas Kaszubów mają za nic.
—To chyba za mocno powiedziane — wtrącił Białk. — Pewnie wtedy, tak jak i dziś, mało kto wiedział o Kaszubach.
— Dziś przynajmniej ważni ludzie dużo o nas wiedzą — Rąbca spojrzał na Jacka — ale wydaje się, że pragną aby na tych pięknych Kaszubach nie było Kaszubów...
— Ta kraina jest naprawdę piękna — Skarbczyk spróbował sprowadzić rozmowę na inne tory.
— My Kaszubi jesteśmy jakby przytłoczeni tym absolutem — Rąbca złapał przynętę. — Może dlatego mamy tak silnie przywiązanie do ziemi urodzenia.
— Ale ziemia mimo malowniczych krajobrazów jest nieurodzajna, wręcz jałowa — rzekł Albin.
— To prawda — przyznał Rąbca — ziemia jest licha, rodzi skarło- waciałe rośliny i owoce, lecz dzięki licznym, naturalnym zakamarkom dawała niegdyś schronienie przed obcymi, niosącymi przeważnie niewolę, zniszczenie, śmierć.
Podczas dalszej części obrad Jacek Skarbczyk wciąż dawał odznaki znudzenia, a w pewnej chwili spytał Albina szeptem:
— Masz zamiar tu być do końca?
— No tak, oczywiście.
— Za pół godziny mamy stąd ostatni autobus.
— Mówiłeś, że organizatorzy zapewniają nocleg, że można być tu do rana.
— Mówiłem, ale szczerze powiedziawszy, nie chce mi się tutaj być tak długo.
— No to jedź, ja zostaję — Białk dziwił się sobie, że powiedziało mu się tak zdecydowanie.
— Ale będziesz tu siedział jak na tureckim kazaniu. Nic nie zrozumiesz.
— Zaczynam łapać coraz więcej. Nie martw się, jakoś sobie poradzę.
Gdy Skarbczyk w końcu opuścił izbę, Albin poczuł się rozluźniony, był w dobrym nastroju. Z podziwem przyglądał się ludziom, którzy z podnieceniem mówili o potrzebie trwania kaszubszczyzny, potrafili się cieszyć z każdego archaicznego albo nowo utworzonego słowa kaszubskiego. Pod wieczór zapalili świece, rozniecili ogień pod kominkiem i zaczęli śpiewać pełne powagi i wzniosłości pieśni.
Skończyli późną nocą. Żegnając się niektórzy wychodzili na zewnątrz, inni zaś z sieni wspinali się gęsiego po wąskich schodach na poddasze.
— Prosimy na górę — Albin poczuł silny uchwyt na ramieniu, a potem ujrzał z boku uśmiechniętą twarz Juliusza Rąbcy. — Jeśli panu nie przeszkadza przeraźliwe chrapanie, to może pan nocować ze mną.
— Ja też ponoć nie najgorzej piłuję — powiedział Białk dając tym samym do zrozumienia, że przyjmuje zaproszenie.
— A co, pański kolega już pojechał? — spytał Rąbca prowadząc do małego pomieszczenia z dwoma materacami i lampkami nocnymi na podłodze.
— No tak, chyba musiał jeszcze dziś być w Gdańsku...
— Cóż, takie czasy, ludzie się spieszą, są rozbiegani. Mnie to już nie dotyczy. Ja nigdzie nie muszę lecieć.
— Emerytura?
— Już prawie piętnaście lat. Im jestem starszy, tym bardziej czuję smak życia. I co też ważne, przestałem się bać.
— Czego?
— Raczej kogo. Ludzi, proszę szanownego pana — mruknął wesoło zajęty układaniem prześcieradła i koców na materacu. — Dawniej to bym potraktował pana z wielką podejrzliwością, a teraz jest mi obojętne kim pan jest naprawdę.
— Nie rozumiem — zaniepokoił się Albin.
— Rozumie, rozumie pan. Jest tajemnicą poliszynela, że próbują nas tutaj prześwietlić wszelkimi sposobami. Co mówimy, co robimy, co zamierzamy robić. O Boże, ileż tu różnych ludzi się przewinęło. Tak więc, bez obrazy, kimkolwiek pan jest, nie boję się pana — Rąbca zaśmiał się i z westchnieniem rozłożył się na materacu.
— Tajniakiem nie jestem, jeśli o to panu chodzi — Białk też próbował żartować.
—■ Wierzę, cóż mi pozostało... Ale wracając do pańskiego kolegi. Nigdy jeszcze mu tego nie mówiłem, ale bardzo dobrze znałem jego ojca. Dziwnie potoczyły się jego losy... Może nudzę pana?
— Ależ nie. Tym bardziej, gdy teraz to się zrobiło ciekawe — Białk wciąż był w dobrym nastroju.
— To niech się pan wygodnie ułoży, bo zapowiada się na dłuższą opowieść. Ma pan pecha, jestem gawędziarzem... — Rąbca odwrócił się w kierunku Białka i podparł głowę na łokciu. — Jego ojciec naprawdę nazywał się Skalińc, był synem kaszubskiego rybaka z Gdyni. Urodził się w niej pod koniec zaboru pruskiego, kiedy była jeszcze małą wsią wczasową i nazywała się Gdingen. Często przebywał nad brzegiem Bałtyku z przejrzystą wodą i piaskiem czystym jak w dniu stworzenia świata, wędrował piaszczystą Kurhausstrasse, obecnie zwaną 10 Lutego. Gdy do Warszawy już nadchodziła niepodległość, Gdynia wciąż jeszcze była w rękach Niemców. Zabłoconymi drogami maszerowali bezrobotni i zgłodniali robotnicy, wśród demonstrantów pojawiały się transparenty z napisami „Juden nach Jerusalem”. Tymczasem Skalińc uczęszczał do gdańskiego Städtisches Gymnasium, a dopiero potem jak generał Józef Haller wjechał na białym koniu do Zatoki Puckiej i zaślubił Polskę z Bałtykiem, zaczął uczęszczać do polskiego gimnazjum w Wejherowie. Po ukończeniu tej szkoły pojechał na studia medyczne do niemieckiego wówczas Wrocławia, ale praktykę lekarską podjął w Wolnym Mieście Gdańsku, w szpitalu zwanym przez Niemców Marienkrankenhaus. Uparcie dojeżdżał z Gdyni do pracy w Gdańsku, mimo że w rodzinnej miejscowości pobratymcy nieraz wybijali mu szyby w oknach, a w mieście nad Motławą parokrotnie zaczepiali go faszyści Forstera opluwając albo kopiąc po kostkach. Na początku wojny złożył podanie o przyznanie mu statusu Zwischenschichte; pismo zostało rozpatrzone pozytywnie, otrzymał deutschgeseinnte Ausweise — papiery na podstawie których automatycznie został zaliczony do drugiej grupy narodowościowej niemieckiej. Tymczasem jeden z pacjentów szpitala, niejaki Eryk Tendzion, gdańszczanin, zwerbował go do organizacji zwanej Polska Armia Powstania. Z duszą na ramieniu chodził na konspiracyjne spotkania, przynosił dla członków organizacji lekarstwa albo lewe recepty. W pewien sierpniowy wieczór czterdziestego trzeciego roku gestapowcy urządzili obławę w mieszkaniu Tendziona. Kiedy weszli Skalińc akurat znajdował się w kuchni, pa
rzył herbatę. W kuchni były zapasowe drzwi, które wiodły na klatkę schodową do sąsiedniej kamienicy. Skalińc porzucił wszystko, tak jak stał opuścił mieszkanie, a następnie wyjechał do Wejherowa, do człowieka zwanego Sokratesem, który wywiózł go do lasu w okolice Pucka. Zakonspirowany w leśnej ziemiance zajmował się redagowaniem i odbijaniem na ręcznej drukarence partyzanckiego „Głosu Puszczy Darż- lubskiej”. Im było bliżej końca wojny, tym coraz dobitniej, podpisując się pseudonimem Konrad, głosił na łamach gazetki o wielkim niebezpieczeństwie czyhającym ze strony nadchodzących Sowietów. Jeszcze kilka miesięcy po wojnie widziano go w Pucku i Wejherowie, ale potem nagle zniknął. Dopiero po paru latach ktoś ze znajomych odnalazł go w Szczecinie — mieszkał i pracował tam pod zmienionym nazwiskiem Skarbczyk, był szeregowym członkiem pezetpeeru. Do końca swoich dni, a zmarł bodaj cztery, pięć lat temu, nikomu nie zdradził dlaczego zmienił nazwisko, przeprowadził się do Szczecina i zapisał do partii. Można się tylko domyślać, że wyciągnięto mu te związki z Niemcami, a pewnie także z prodemokratyczną Polską Armią Powstania, chłop się załamał i zrobił co mu kazano. Naprawdę nie wiem czy popełnił jakieś świństwo wobec swoich, tych z którymi współpracował w czasie okupacji. W każdym razie żadne wieści w takiej sprawie mnie nie doszły...
— Skąd pan o tym wszystkim wie?
— Nie mówił nikt panu, że jestem chodzącą encyklopedią kaszubską.
— Nie... To może pan wie, gdzie leży miejscowość o nazwie Flora- nowo? — Albin przypomniał sobie pamiętnik Antoniny.
— Pewnie, że wiem. Będę tam przejeżdżać wracając do domu. Ale tam nic ciekawego nie ma, tylko ruina starego dworku. O tym nie będzie pan mógł napisać w swojej gazecie.
— A Floranowskie Pustki istnieją?
— Oczywiście. To pegeerowska wieś, tam też nie ma nic ciekawego. Przed wojną pewien folklorysta z Poznania założył tam małe muzeum kaszubskie, ale podczas okupacji hitlerowcy je rozebrali, eksponaty wywieźli w nieznane.
— A może mieszka tam jeszcze niejaki Franciszek Ogrzecha.
— Tak, właśnie on tym muzeum się opiekował, to ten niewidomy.
— Niewidomy?
— No. Kilka lat temu stracił wzrok. Nie wiedział pan?
— Nie znam go zbyt dobrze. Poznałem niedawno pewną panią, która dowiedziawszy się, że jadę na Kaszuby, prosiła mnie abym spróbował odszukać tego człowieka, dowiedział się jak żyje. Obiecałem jej pomóc...
— Jeśli ma pan ochotę spotkać się z nim, a nie ma pojazdu, to słu
żę moim maluchem. Mogę pana podwieźć do tego Ogrzechy.To niedaleko stąd.
Białk z chęcią przystał na propozycję Rąbcy. Po pobycie w Sowich Bagnach jakoś nie miał ochoty od razu wracać do Gdańska.
Nie wiem czy to był sen, leżałam bowiem z otwartymi oczami i widziałam mój pokój, jak wiatr wiejący z otwartego okna kołysze firankami, a poranna czerwień słońca odbija się w lustrze i na tarczy zegara. Jednakowoż gdy przymknęłam powieki owładnęła mną ciemność pulsująca i drażniąca jak szorstki gruby pled pokrywający nagie ciało, lecz oto ciemność ta nagle jakby rozerwała się czy to przede mną czy też we mnie i znalazłam się w nadzwyczajnej jasności, jaskrawej, ostrej lecz błogo mnie obezwładniającej, przynoszącej ulgę i sprawiającej, że czułam się dziwnie lekka jakbym ciała się pozbyła. Kiedy zobaczyłam przed sobą zmęczoną twarz mamy głośno krzyknęłam bynajmniej nie ze strachu lecz z głębokiego żalu, że to doznanie się skończyło. Mama położyła dłoń na moim czole i z zatroskaniem spytała, śniło ci się coś przykrego, nie, odpowiedziałam zwilżając końcem języka suche wargi, ja nie spałam. Mama uśmiechnęła się i zaraz spoważniała, pójdziesz dziś ojcu zanieść śniadanie, prosił o to, skarżył się, że tak mało u niego bywasz, idź więc i okaż mu serdeczność, tak bardzo jej teraz potrzebuje. Rzeczywiście rzadko bywałam u ojca, nie chciałam być świadkiem jego niemocy, słabości czyniącej go skrzywdzonym niemowlęciem, pragnęłam wciąż mieć go przed sobą jak owego letniego dnia gdy szedł przez pole energicznym krokiem, o ogorzałej słońcem twarzy i wymachującego kijem niczym wój idący do walki. Chciałam go widzieć trzymającego za uzdy oszalałe konie, palącego fajkę i klnącego przy grze w skata z dziadkiem i doktorem Zaborowskim, a nawet takiego, gdy zbił mnie za przezwanie Jana Kulduksańcem. Jeżeli źle się czujesz to może pójdzie Teosia, mama wejrzała mi w oczy i pochwyciła za rękę, nie nic mi nie jest już wstaję, powiedziałam i wyrywając z jej dłoni rękę zaczęłam się przeciągać, mama nie wyszła z pokoju, lecz w milczeniu podeszła do okna i stała tam nieruchomo czekając aż się ubiorę i splotę włosy. W pewnej chwili rzekła, pan Korzeń wspomniał, że byłby rad żebyś mu i dziś towarzyszyła, ale ja nie zgodziłam się, stryja Bazylego znowu naszła niedyspozycja, mówiła z wyraźnym rozdrażnieniem, a sama przecież z panem Korzeniem chodzić nie możesz, byłoby to bardzo gorszące, wręcz nieprzyzwoite, dokończyła z naciskiem. Nic nie odpowiedziałam na to bo i cóż miałam mówić, pełna niepokoju i obaw myślami byłam już przy ojcu, jednakowoż kiedy naprawdę przyszłam do niego ze śniadaniem rychło uspokoiłam się widząc go ogolonego i w świeżej pidżamie. Mama weszła za mną i natychmiast zaczęła poprawiać zagłówki, tak by ojca można było usadowić w pozycji siedzącej. Gdy już go oparłyśmy na poduszkach, ja siedząc na brzegu
łóżka drżącą ręką zaczęłam podawać mu łyżką mleczną zupę, matlca natomiast stąpając na palcach, co obserwowałam kątem oka, krzątała się po gabinecie dotykając małym palcem biurko, regały, krzesła, porcelanową figurkę stojącą na komodzie, a wyobrażającą tańczącą parę, Boże, westchnęła w pewnym momencie, jakżesz ta Berta odkurzyła, wtem zreflektowała się, przysłoniła dłonią usta i wyszła tak cicho, te nie słychać było zamykanych drzwi. Ojciec patrzał w tamtą stronę szeroko otwartymi oczami i poruszał powolnie ustami jakby w takt kroków mamy, z trudem połykał strawę. Tato czy zupa za gorąca, spytałam zaniepokojona, poruszył głową na znale, ze nie o to chodzi i tężejąc z wysiłku powiedział tajemniczo, ten Korzeń, który tu przyjechał, to diabeł wcielony. Tata, jak tata może tak mówić, odłożyłam zupę na stolik, pan Korzeń to poczciwy człowiek, w celach naukowych tu przyjechał. Czy nie widzisz, te on twoją matkę na piekielne drogi prowadzi, z kącików jego ust spłynęła mleczna ślina, i ty też przeciwko mnie i ty też, między jego wargami rozciągnęła się biała szklista błona i natychmiast pękła, odejdź, nie chcę cię widzieć, dysząc mówił coraz wolniej, a jego słowa smagały mnie jak jałowcowa rózga. Zapłakana i roztrzęsiona uciekłam do mojego pokoju i natychmiast zamknęłam drzwi na klucz, zaraz potem rzuciłam się na łóżko i jęłam gryźć powłokę poduszki, piszczałam jak skopany pies. Zamarłam gwałtownie, gdy dobiegło mnie pukanie do drzwi i usłyszałam głos babci Hortensji, cóż to za histerie, dlaczego zamknęłaś się, co się stało, a ja nie odzywałam się mimo uporczywych nalegań. Wkrótce posłyszałam jakieś nawoływania, a po chwili przyciszony głos mamy, która starała się uspokoić babcię mówiąc, że należy zostawić mnie w spokoju, gdyż przeżywam trudny okres, żem podrażniona i potrzebuję samotności. Ojciec nigdy by nie pozwolił, bym zamknęła się w pokoju, gwałtownie reagował na wszelkie przejawy samowoli i fobie, teraz jednakowoż przestałam się go bać i uświadomiłam sobie w pełni, że jedynym uczuciem jakim go darzę to litość, a więc to co spalało we mnie wizerunek jego siły, stanowczości, opanowania. Z nocnego stolika wyjęłam kajet, by zapisać to co przeżywałam, ale wydobyłam z siebie tylko słowa, w pokoju cicho i pusto, jest mi smutno. Resztę kartki zapełniłam esami floresami jakimiś roślinami, kwiatami, głowami zwierząt. Jakże by to było, pomyślałam z lękiem, gdyby świat był bez ludzi, gdyby ziemia zapełniona była jedynie roślinami i zwierzętami, był- byż to świat nieokiełzany, pożerający się bez twórczej ręki człowieka, nie taki świat nie mógłby istnieć, Pan Bóg by go talcim nie stworzył, kosmos bez człowieka, bez myśli, dobra i zla, miłości i nienawiści, mógłby stworzyć jedynie szatan albo i też jakiś straszny przypadek. Zamknęłam pamiętnik jak zamyka się drzwi do ciemnego pokoju i wyciągnęłam z komody tamborek z niedokończonym haftem, z zapałem jęłam wyszywać nucąc piosenki, które skutecznie zasłaniały przyprawiające mnie o silne dreszcze wizje. W południe do drzwi zapukała Berta i sta
nowczo zażądała bym ją wpuściła, widok tej chudej, wysuszonej ustawiczną złością i zgryźliwością kobiety przyprawiał mnie niejednokrotnie o zimne ciarki, drzwi otworzyłam czym prędzej, spodziewając się ostrej wymówki. Berta weszła do pokoju zamaszystym krokiem niosąc tacę z obiadem, kładąc ją na stoliku, waspanina babcia kazała powiedzieć, że to ma być zjedzone i że ostatni raz jest waspannie tak podawane, rzekła patrząc na mnie przenikliwie. Nie wierzyłam by tak babcia Hortensja mówiła, lecz milczałam nie chcąc wywołać lawiny niemiłosiernego gderania, usiadłam potulnie na brzegu łóżka i zabrałam się za jedzenie. Wieczerzy już w moim pokoju nie czekałam, a gdy pełna obaw zjawiłam się w stołowym, dziadek i pan Korzeń nie zwracali na mnie uwagi, lecz babcia i mama spoglądały na mnie ukradkiem co chwilę szeptając między sobą. Kiedy tuż po mnie zjawił się w stołowym także stryj Bazyli, babcia Hortensja kiwnęła głową i cicho roześmiała się jakby chciała przez to powiedzieć, no i wyszły ptaszki z ukrycia. Pan Korzeń z emocją opowiadał o swoich wędrówkach, jak to określił, po niezwykłej krainie kaszubskiej, ale w pewnej chwili stryj Bazyli przerwał mu i powiedział, te o Kaszubach mówi jak odkrywca murzyńskiego plemienia, co to jeszcze z cywilizacją się nie zetknęło. Te stówa zgasiły nieco entuzjazm pana Korzenia aczkolwiek nie obraziły go, bo wkrótce znowu jął opowiadać i parokroć zwrócił się do stryja Bazylego z serdecznością, pytając o wyjaśnienie niezrozumiałych dla niego słów kaszubskich. Opowieści pana Korzenia słuchałam z małym zainteresowaniem, lecz gdy w pewnym momencie wymienił imię Franka Ogrzechy, przerwałam jedzenie i z pełnymi ustami, przyspieszonym biciem serca łowiłam każde jego słowo. To niezwykle wrażliwy i zdolny chłopiec, mówił składając ręce jak do modlitwy, choć z pozoru wydaje się być surowy, nieokrzesany, ale gdym wytłumaczył mu czym się zajmuję i czemu to ma słutyć, to tale go zaciekawiło, te at ogniki w jego oczach widziałem.
— Coś długo wczoraj pan czytał — rzekł Juliusz Rąbca ze śmiesznie zgiętym długim tułowiem nad kierownicą małego fiata.
— Nie, chyba nie — wyjąkał Białk nagle uświadomiwszy sobie, iż gawędziarz mógł spostrzec, że nie czyta książki tylko pamiętnik.
— Wydawało mi się, że pana lampa paliła się i paliła.
— No tak, nie zgasiłem przed zaśnięciem — Albin próbował się uśmiechnąć. Może jednak Rąbca niczego nie zauważył.
Jechali krętą szosą przez ciemny, bukowy las. Białk przypatrując się gładkim, wysokim drzewom myślał o ich przedziwnej obecności w dziejach rodzaju ludzkiego. Oto są, ale dlaczego właśnie o takich
a nie innych kształtach. Na zewnątrz, szczególnie późną jesienią i zimą, zdają się być martwe, a przecież w ich wnętrzu pulsuje życie. Są całkowicie skazane na miejsce swojego zaistnienia, na kaprysy pogody, żywiołów. Głuche, ociemniałe, nieme istoty, które jednak kryją w sobie wolę życia. Albin przypomniał sobie matkę, która przed laty w przydomowym ogrodzie przypatrując się więdnącej młodej gruszy westchnęła: „To drzewko straciło wiarę”. Mówiła jakby miała na myśli młodą osobę, która popełniła samobójstwo.
— Tą drogą od przeszło trzystu lat podążają corocznie pątnicy do Kaszubskiej Jerozolimy — odezwał się gawędziarz — na odpust Wniebowstąpienia. Szli nawet podczas wojny, za Hitlera. Przemykali leśnymi duktami, niosąc biały, wycięty z brzozowego drzewa krzyż...
— Od nas... — Albin wtrącił i nagle urwał. Niewiele brakowało, a mógł się wygadać, że nie jest tym człowiekiem, za którego się przedstawia. Chciał powiedzieć, że z Główczyka też pielgrzymują na kalwa- ryjskie wzgórza, do Kaszubskiej Jerozolimy.
— Co od nas? — spytał Rąbca zerkając kątem oka na zmieszaną twarz towarzysza podróży. W pewnej chwili obaj wyglądali na skonsternowanych, gawędziarz jednak zupełnie z innego powodu: — Cholera, znowu za mną jadą, czego u licha chcą?! — mruknął zatrzymując wzrok na bocznym lusterku. — Ja już zupełnie zgłupiałem. Skoro nadal mnie śledzą, to pewnie pan rzeczywiście nie jest od nich.
— Ja?! Od nich?! Od kogo?! — tym razem Albin poczuł się urażony gadaniem Rąbcy.
— Niech się pan nie irytuje. Wszystkich dookoła podejrzewam, że mają coś wspólnego z bezpieką. Robię się maniakalnie podejrzliwy. Wczoraj powiedziałem, że jest mi obojętne kim pan jest. Tak naprawdę, to wcale nie chciałbym, żeby był pan jednym z nich — poruszył głową w kierunku tyłu samochodu — a poza tym czasami odzywają się wspomnienia tamtych cholernie ponurych przeżyć. Za Stalina wybili mi zęby, trzymali po pas w wodzie w piwnicy. Teraz, od kilku tygodni depczą mi po piętach...
— Czego chcą?
— A żebym to ja wiedział. Może właśnie chodzi im o to by mnie zastraszyć, wybić z głowy te wszystkie spotkania, rozmowy. Węszą jakiś spisek z naszej strony, przygotowania do rewolucji kaszubskiej. To śmieszne.
— Ale chcecie być niezależni... — Albin znowu urwał w pół zdania. Rąbca nagle gwałtownie skręcił w boczną wąską drogę.
— Ciekawe czy tą wołgą dadzą radę tędy przejechać. Najwyżej po- przetrącają kilka drzew! Co im to szkodzi! — entuzjazmował się gawędziarz. — Co pan mówił? Że chcemy być niezależni? Owszem, ale swój rozum mamy. Naprawdę żadnej rebelii nie szykujemy — powiedział
5 — Żółty kamień
65
z naciskiem, sylabizując każde słowo. — Czy poszukiwanie wolności to zbrodnia?!
Pojazd Rąbcy drżał, kołysał się, podskakiwał. Jechali leśnymi wertepami. Mijali zieleniące się polany, zagajniki, a potem znowu zaszyli się w ciemnym, bukowym lesie. Milczeli wpatrując się w niewyraźne kontury drzew na ciemnobrunatnym tle przydrożnych wzgórz. Zapatrzyli się na dziwną, zimną poświatę, w której zdawał się być skąpany cały las. Twarz gawędziarza całkowicie opuściło dotychczasowe napięcie. Przestał niespokojnie rozglądać się i zerkać w lusterko. Po długim czasie jakiegoś hipnotycznego wpatrywania się w magiczne piękno starego lasu nagle organęła ich oślepiająca jasność. Nie mogąc w pierwszej chwili zorientować się w nowej sytuacji Juliusz Rąbca gwałtownie zwolnił.
— To słońce — westchnął z wyraźną ulgą. — Wyjechaliśmy z lasu prosto na słońce...
— A zdawało się, że to koniec świata — próbował żartować Białk.
— Jesteśmy prawie na miejscu. O, tam stoi pegeerowski blok, a w nim mieszka ten pański Ogrzecha — gawędziarz wskazał głową na budowlę, samotnie usytuowaną na niewielkim wzniesieniu. — Niedaleko jest przystanek autobusowy, tam pana wysadzę. Niech pan przy okazji spojrzy na rozkład jazdy, o której można się zabrać do Gdańska. Chyba pan nie ma zamiaru u tego Ogrzechy nocować? Gdyby miał pan ochotę albo znalazł się w jakiś tarapatach, to niech pan do mnie zajrzy. Mieszkam niedaleko, w Wełnie.
— W Wełnie?! — Białk gwałtownie spojrzał na Rąbcę. — Nic pan nie mówił!
— Nie mówiłem, bo pan nie pytał. A co pana tak Wełno zaciekawiło?! Wieś jak wieś, tyle że parafialna, stara...
— Nie wiem — Albin zmrużył oczy — ale chyba gdzieś o niej czytałem.
Rąbca zatrzymał samochód. Mężczyźni pożegnali się, przez chwilę uważnie przypatrując się sobie. Białk miał dziwne wrażenie, że nie było to ostatnie spotkanie z Juliuszem Rąbcą.
Pewnego razu podczas obiadu pan Korzeń nieoczekiwanie oznajmił, że zakupił od Ogrzechów starą niezamieszkaną checz, w której zamierza urządzić małe muzeum kaszubskie i że postanowił pod koniec lata wysłać Franka na własny koszt na naukę na Uniwersytet Ludowy w Gałkach. Ma chłopak talent i jest bardzo ciekawy świata, powiedział, niech się więc uczy, zdobywa wiedzę. Upalne parne południe przygasiło w panu Korzeniu chęć do dalszego opowiadania, także i pozostali uczestnicy obiadu nie ukrywali senności i znużenia, babcia z trudem oddychając westchnęła, już czas najwyższy by deszcz przyszedł i ochłodę przyniósł, jakiż człowiek bezsilny wobec przyrody. Wobec Boga, wobec Boga, wtrącił dziadek Mateusz przejawiający najwięcej żywotności
w towarzystwie, albowiem Bóg rządzi naturą, jest w niej, w nas i w całym wszechświecie, Bóg miłosierny. Milczący dotychczas stryj Bazyli spojrzał na dziadka ze zdziwieniem i rzekł, czy Bóg miłosierny może być sprawcą cierpienia. Wtenczas dziadek z powagą i wręcz dostojeństwem nieruchomy niczym postać na pomniku jął tłumaczyć, Bóg dał ludziom cierpienie, nienawiść, a nawet możliwość czynienia zła, by życie było bogatsze, pełniejsze, by docenili co to rozkosz, miłość, dobro, Bóg jest ponad wszystkim, a wszystko co istnieje świadczy o jego wszechmocy. Po tych słowach nastała cisza, którą nagle zakłócił gwałtowny chichot stryja Bazylego, który podniósł się z krzesła i wychodząc zaśpiewał jeszcze niczym aktor operowy, a jeśli Bóg umarł. Po tym szaleńczym wybryku stryja w stołowym rozległo się gromadne kaslanie, chrząkanie, wzdychanie, nikt nie miał dość odwagi by coś powiedzieć i rozładować niemiłą sytuację. A stryj Bazyli znowu przestał bywać w stołowym zaszywając się w swojej samotni na poddaszu, pan Korzeń zaś całkowicie pochłonięty swoją pasją nie przerywał terenowych penetracji Czasami wracał do majątku z Ogrzechów Frankiem, który dopomagał mu w dźwiganiu różnych staroci, a to kołyski, a to kołowrotka do przędzenia wełny, maselnicy, skrzyni jakowejś i co tylko na strychach można znaleźć. Ludzie, którzy się tego pozbywali radzi byli, bo pan Korzeń pieniędzy nie skąpił i zawsze dał tyle, że starczyło na opłacenie mszy świętej albo zdrowasiek u proboszcza. Dziwił się niezmiernie, że ludzie na takie cele pieniądze przeznaczają, ale mu to kiedyś wyjaśniono, że za rzeczy przodków pieniędzy nie należy brać na osobiste cele, bo to niepokój czyni w duszach, które wówczas wieczorami pośród żywych się błąkają. Dusze nieochrzconych dzieci skrywają się w ptakach i jak ciemności nastają słychać nieraz ich błagalne wołanie o chrzest albo przejmujący płacz i pisk. Babcia Hortensja już nieraz duszę pokutującą widziała i chętnie o tym rozpowiadała, co my domownicy przyjmowaliśmy za rzecz naturalną, pan Korzeń natomiast słuchał jej opowiadań z wyraźnym niedowierzaniem nie tając rozbawienia, czyż dusza może być widoczna, pytał z uśmiechem, ależ naturalnie dusza przy- odziewa ludzką postać aczkolwiek nie można jej uchwycić, odpowiadała z powagą babcia. Franek towarzyszący panu Korzeniowi wydawał mi się teraz jakiś inny, kiedym zobaczyła go pewnego dnia przed gankiem był blady i poważny, ręce trzymał w kieszeniach, zamyślony rysował końcem buta na ziemi jakieś znaki. Chciałam zawrócić, ale mnie postrzegł i skinął głową bym pozostała, podszedł do mnie i z kieszeni wyciągnął zaciśniętą dłoń, bałam się, że znowu chce mi sprawić jakąś przykrość więc cofnęłam się, a on powiedział spokojnie, nie bój się to dla ciebie ten żółty kamień, rozwarł dłoń, w której trzymał kawałek bursztynu. Nie chciałam wziąć lecz on pochwycił moją rękę i położył mi ów kamień na dłoń, znalazłem go na Bursztynicy, to może kawałek tego zamku, gdzie mieszkał król kaszubski, ty wierzysz w ten zamek i tego
króla, spytałam zdziwiona. Mój dziadek powiedział, odrzekł, ie to nie bajka lecz prawda, dziadek jest mądry i wiele potrafi, mówił podekscytowany, kosze wyplata, ludziom wnioski do urzędów pisze, krew puszcza, różę zażegnuje, byłby wymieniał dłużej, ale akurat Boleś przechodził więc zamilkł. Trzymałam w dłoni połyskujący żółty kamień, zerkałam na Franka, kiedy nadszedł pan Korzeń powiedział żartobliwie siląc się na kaszubski, o kawalir i brutka, a my oboje poczerwienieliśmy jakbyśmy co zbroili. W domu uważnie przyglądając się podarkowi ujrzałam we wnętrzu bursztynu muchę z granatowymi skrzydełkami, zamknęłam oczy i szepnęłam, zastygła jak dusza w wieczności. Słowa te zabrzmiały strasznie, aż mnie ciarki po plecach przeszły, bałam się wieczności i kiedyś spytałam babcię Hortensję, dlaczego będziemy musieli jeszcze żyć po śmierci, to przerażające tak istnieć bez końca, a babcia na to, co też opowiadasz, życie w wieczności będzie piękne, a tam już nie będzie czasu tylko ustawiczna i jedna szczęśliwość, oczywiście dla tych co z Bogiem tu na ziemi są w solidarności, co żyją zgodnie z jego prawami, pogroziła mi palcem i uśmiechnęła się, a potem rzekła z powagą, módl się, za mało się modlisz, dlatego takie wątpliwości cię nachodzą. Zawsze pragnęłam się modlić tak żarliwie jak staruszka Krau- zowa, co straciła na wojnie europejskiej w czternastym roku trzech synów, a po tragicznej śmierci męża, którego w Kościerzu automobil trącił, sama ostała jak palec, mimo że ją życie tak okropnie doświadczyło, wiary nie porzuciła, a wręcz mocniej ją ku sobie przygarnęła. Ja modlić się tak nie potrafiłam, przy wierze trwałam aczkolwiek przypominała ona młode drzewko rosnące gdzieś na szczerym polu, targane wiatrem na wszystkie strony, bojaźń przed potępieniem, wieczną karą kazała mi wierzyć, natomiast rozmaite okropności, których co prawda sama nie zaznawałam, ale docierały do mojej świadomości, kazały mi jednak wątpić...
— Nie chce mi się wierzyć, że Antosia pytała o mnie — wzruszony Franciszek Ogrzecha trzymał Białka oburącz za rękę, jakby chciał z jej kształtu poznać prawdziwe intencje rozmówcy. Albin był spięty, niespokojny, chciał jak najszybciej wyrwać rękę z silnego uchwytu niewidomego. On zaś przez długą chwilę milczał, aż wreszcie niezdarnie poklepał go po ramieniu i polecił: — Niech pan sobie gdzieś znajdzie miejsce do siedzenia.
Sam usiadł w głębokim fotelu i westchnął przeciągliwie, niczym stary ptak lokujący się w niezbyt wygodnym gnieździe. Na pobliskim poniszczonym starym stole stały doniczki z aleosem, leżały porozrzucane lekarstwa, ząbki czosnku.
— Jest ciężko chora, zabrali ją do szpitala — Białk nagle zdał sobie sprawę ze swojej bezczelności, naruszania prywatności w gruncie rzeczy nieznanej mu kobiety.
— No tak — mruknął Ogrzecha — to już jest ten czas na nasze pokolenie. Ja wyraźnie odczuwam, jak jest mi odbierane to życie...
— Czy pan się przyjaźnił z panią Antoniną? — Albin był wyraźnie zniecierpliwiony z powodu powściągliwości niewidomego w dzieleniu się wspomnieniami.
— Właśnie się dziwię, że ona w ogóle chce mnie pamiętać. Tak po prawdzie zawsze byłem dla niej przykry. A potem padła ofiarą mojej mistyfikacji.
— Mistyfikacji? — powtórzył ze zdziwieniem Białk.
— W tamtych czasach, to ja miałem różne szalone pomysły. Wymyślałem dziwaczne zabawy, czułem się takim kaszubskim hersztem. Byliśmy wtedy młodzi, pełni radości i zapału, ale z wiekiem nam to przeszło, ogień entuzjazmu się w nas wypalił...Wymyśliłem wtenczas niby taką tajną organizację, nazwaliśmy ją Bractwem Kaszubskim. Prawdę powiedziawszy nie wymyśliłem. Takie bractwo w tym czasie faktycznie powstało. O jego istnieniu, działalności dowiedziałem się z gazety, którą abonował mój dziadek. Antosia i paru moich kolegów zapalili się do tej zabawy. Absolutnie nie zdawali sobie sprawy, że ja tylko powielałem coś, co już było. Ale ta cała grupa szybko się rozpadła. Gdy jeszcze przebywałem w Gałkach, to znaczy na Uniwersytecie Ludowym, Antosia stała się bohaterką pewnego nieprzyjemnego skandalu...
—■ Z powodu bractwa? -— dociekał Albin wpatrując się w ciemne okulary Ogrzechy.
— Nie, nie. Padła ofiarą okrutnych plotek. Zaczęto mianowicie podejrzewać ją, że ona coś czuje do naszej koleżanki Matyldy. Wid- -Gwiazdowscy byli kompletnie tymi pogłoskami załamani. Tak jak dotychczas opierali się przed wysyłaniem jej do szkół, to jak ten skandal wybuchł, szybko dali ją do zakładu sióstr urszulanek. Tuż przed wojną to ona sama wstąpiła do klasztoru. Mało kto wtenczas o tym wiedział, niespokojnie było, ludzie zajęci byli swoimi troskami...
— A to muzeum profesora Korzenia... — odezwał się Albin całkowicie pochłonięty opowiadaniem Ogrzechy.
— Powstało jak skończyłem ten kurs w Gałkach. Co roku byłem w nim przewodnikiem, ale tylko przez dwa, trzy letnie miesiące, bo tylko wtedy pan Korzeń otwierał je dla zwiedzających. Pieniądze, które w tym czasie zarobiłem nie wystarczały mi nawet na ubranie i książki. Zawsze, jak pamiętam szukałem jakiejś pracy. Byłem przez pewien czas listonoszem, nauczycielem, robiłem przy wyrębie lasu. Z biegiem czasu coraz gorsze zajęcia mi się trafiały. Kilka miesięcy przed wojną udało mi się zatrudnić w kamieniarstwie w Kościerzu, ciosałem kamienie do brukowania dróg. Jak Niemcy przyszli, zapędzili mnie do budowania autostrady, która miała połączyć Berlin z Królewcem. Razem z tysiącami innych mężczyzn robiłem tę autostradę, ale ona i tak nie
powstała, bo się wojna skończyła. Gdzie niegdzie pryzmy ziemi po niej zostały, drzewa tam teraz rosną. W czterdziestym piątym znowu zostałem listonoszem. Rozwoziłem gazety i listy do sześćdziesiątego ósmego, do czasu kiedy mnie ślepota chwyciła.
— A muzeum? — dopytywał Białk mimo że znał już odpowiedź.
— Co muzeum? Już podczas okupacji Niemcy je rozebrali, eksponaty gdzieś powywieźli. Za Gomułki to wszystkie folwarczne chałupy były zburzone, a nas do tego bloku wepchnęli. Wcześniej Wid-Gwia- zdowskim ziemię upaństwowili. Z dawnego Floranowa i Floranow- skich Pustek już prawie nic nie zostało. W dworku tam teraz cztery rodziny mieszkają. Wszyscy starzy Wid-Gwiazdowscy pomarli.
— Przed wojną było lepiej, co? — Albin wpadł w nostalgiczny nastrój.
— Na głowę żeś pan upadł?! — obruszył się Ogrzecha. — U nas bieda była, że aż piszczało. Wy młodzi nawet nie macie pojęcia jak to jest być głodnym, bez roboty...
— Ale była wolność...
— Bzdury pan opowiada! Mało to razy redaktorów kaszubskich gazet zamykano w więzieniach?! Jak tylko napisali coś przeciwko władzy sanacyjnej, to od razu wsadzali za kratki. Albo weźmy nauczycieli.Tych co zajmowali się sprawami naszej rodzimej kultury, wysyłali do pracy poza Kaszuby.
— Pan Juliusz Rąbca, który mnie tu przywiózł, skarżył się, że dziś władze uwzięły się na Kaszubów.
— O, znalazł się bohater, znam go! Jakby się polityką przestał zajmować, to by mu dali spokój. Po co mu to?! Przecież jest człowiekiem dorosłym, wiele przeszedł, dobrze wie, że musimy żyć pod okiem starszego brata i nic na to nie poradzimy. Młodzi ludzie to się buntują, bo są naiwni, ale jemu, staremu, to się dziwię... Ci Rąbcowie to takie niespokojne duchy. Jego brat Roszek, co już nie żyje od kilku lat, gdy w czterdziestym ósmym uczył się w Grudziądzu za elektromontera, związał się z tajną organizacją Polska Demokracja. Oni tam wszyscy byli szczeniakami, rozbijali portrety Stalina, zamazywali propagandowe hasła i napisy. W pięćdziesiątym pierwszym przyszli po niego do internatu. Udało mu się uciec przez okno w ubikacji. Ukrywał się potem w lasach razem z paroma kompanami. Żeby się tylko ukrywali. Nie. Rozbrajali milicjantów i ormowców, mówili im „Bądźcie Polakami, służcie Polsce, a nie Rosji Sowieckiej”. Po trzech latach schwytali ich podczas obławy. Dostał wyrok — dwanaście lat więzienia. Wypuszczono go jednak po dwóch latach, po październiku pięćdziesiątego szóstego... Teraz jego syn, który robi w stoczni w Gdańsku, też ponoć przystał do jakichś nielegalnych związków zawodowych. A drugi syn to był taki miglanc, Walet go przezywali, prowadził jakieś lewe interesy w Gdyni, został zamordowany w pociągu, nie wiadomo kto to zrobił...
— Dawno to było? — Białk spytał chrapliwym głosem.
— Bo ja wiem, parę miesięcy temu. Po co to panu wiedzieć?
— Zdaje się, że czytałem o tym w gazetach.
— Ja teraz tylko słucham radia. Czasami tylko ktoś z rodziny robi mi prasówkę. Nie wiem, ale coś mi się zdaje, że o tym nie mogli pisać.
— Dlaczego?
— Dlaczego, dlaczego. Po prostu nie mają w zwyczaju nagłaśniać takich niejasnych spraw. Kropka.
— Ja od niedawna pracuję w redakcji.
— Już pan o tym mówił, no i co z tego? Nie wie pan jak tam jest?
— Trochę wiem. Myślę, że mógłbym napisać o tym ciekawy artykuł.
— O kim, o Roszku?!
— Nie. O jego synu, który miał niejasne interesy i którego zamordowali w pociągu.
— Ależ pan głupi, nie wydrukują panu tego.
— Spróbuję, może jednak. Wie pan, gdzie jego brat, ten stoczniowiec mieszka?
— Na kwaterze, w Gdańsku. Gdzieś blisko morza, chyba na Jelitkowie. Jak chce go pan znaleźć niech pan pyta w biurze meldunkowym, on ma na imię Grzegorz, Grzegorz Rąbca.
W dniu, w który furmani zwozili drabiniastymi wozami żytnie snopy do stodół, przy furcie zostałam zlana wodą tak solennie jakbym do jeziora wpadła, wozy przejeżdżały, a ja stałam jak osłupiała jeszcze nie bardzo wiedząc, co się stało, a na furach chłopcy tarzali się ze śmiechu i po kaszubsku krzyczeli, waspanna jest młoda, mokra jak woda. W domu też przywitano mnie ze śmiechem, a szczególnie dziadek Mateusz, który trzymał się za boki i mówił, oblali cię jak zwyczaj każe, a ty żeś nieroztropna, boś się dała zaskoczyć. Teosia wzdychając i litując się nade mną chciała mi pomóc zeblec mokre rzeczy, lecz ja stanowczo powiedziałam, sama sobie poradzę. Jeszcze parę lat temu rozbierałam się przy Teosi i uważałam to za coś normalnego, lecz teraz na samą myśl o tym czułam, że się czerwienię, Teosia nie przeczuwając moich uczuć, odmowę przyjęła jako złość żem została tak srodze pod furtą oblana. Gdy się przebrałam poszłam do ogrodu i usiadłam na ławce by wysuszyć włosy, rozczesywałam je, a że po tym obmyciu, swoistym oczyszczeniu, nastrój mnie naszedł radosny, nuciłam sobie piosenkę i taką mnie zastał listonosz Szweda, waspanna taka wesoła, rzekł, jakby przeczuwała, że list dostanie, i wręczył mi kopertę zaadresowaną na moje imię i nazwisko. Kiedy listonosz się oddalił szybko wetknęłam list za rękaw i czym prędzej pobiegłam do domu, by zamknąć się w pokoju, drżącymi palcami rozerwałam kopertę, z której wyjęłam kartkę w linię gęsto zapisaną i podpisaną przez Franka. Serce mi biło jak zwariowane, czytałam, do Antosi Wid-Gwiazdowskiej, pewnie się dziwisz, że
piszę do ciebie list, ale ja ci to wytłumaczę, ja już dawno chciał z tobą się rozmówić, tylko ja nie miał tyle odwagi, a w liście ja ci to napiszę, bo to mi łatwiej przychodzi, ja zawsze był wobec ciebie taki dokuczliwy, lecz naprawdę ja tak nie myślę, ty dla mnie wiele znaczysz, ja cię lubię i ja by chciał żeby ty źle o mnie nie myślała, ja ci przyrzekam, te ja juź nie będę się licho do ciebie odnosił, to co ja czynił to z zawiści, te ty do takiej wysoko postawionej rodziny przynależysz, te mieszkasz sobie w tym dworku, po dużym ogrodzie motesz chodzić, owoce rozmaite zrywać, ale ja w końcu zrozumiał iż to nie twoja wina, te ty porodziłaś się w takiej rodzinie, a później gdy ja z panem Adamem o wszelejakich sprawach rozmawiał i sejmikował, doszedł do tego przekonania, ż.e po to człowiekowi Pan Bóg dał rozum, zmysły i siłę, by sam się mógł na szlachetność wybić i duszę swą doskonalić, ale jut dość o tym na razie, gdyt chcę cię o pewnej sprawie zawiadomić i tajemnicę watną wyjawić, oto bowiem od jakiegoś czasu spotykam się dość często z Maksem od Budziszów, Leosiem od Lipińskich i Matyldą od Botanków, nasze schadzki zaczęły się po tym, jak pan Adam Korzeń darował mi kilka egzemplarzy Pisma Kaszubskiego, a ja którejś niedzieli po kościele czytałem je głośno na Ogrodziskach, gdzie się gromada młodych zebrała, bo Luboń z Kościerza lemoniadę i słodkie kołacze tam sprzedawał, jak ja czytał, to niektórzy się podśmiewali, inni lekcewatąco machali rękami opychając się tymi kołaczami i opijając się tą lemoniadą, a jeszcze inni to w ogóle nie zwracali na mnie uwagi, tylko Maks, Leoś i Matylda podeszli blitej i uwatnie słuchali, a ja prawie tedy czytał o królu kaszubskim, który mieszkał pod Bursztynicą, gdzie przybyli pewnego razu dwaj chłopcy, najpierw wielki kamień odsunęli, który dziurę przykrywał, weszli w ten otwór, szli ciemnym tunelem at wreszcie ujrzeli wielką jasność i przecudny ogród pełen kwiatów, a za tym ogrodem łąkę otoczoną krzewami, a za nią zamek potężny, lśniący szczerym złotem, wtem podszedł do nich piękny młodzieniec i do tego zamku zaprosił, poszli z nim, a on ich clo komnat wprowadził, tam zobaczyli starego króla kaszubskiego, który siedział na złotym tronie, król rzekł do nich, posłuchajcie mali przyjaciele, sprowadziłem was tu po to, byście przekazali pozdrowienia mojemu ludowi, powiedzcie im te tyję i o nich pamiętam, te skryłem się tutaj przed wrogami, ale nadejdzie czas gdy wrócę z moim wojskiem i ze skarbami, którymi lud obdarzę, idźcie i rozgłoście tę nowinę, chłopcy wrócili na ziemię i rozpowiadali o tym co usłyszeli i widzieli, jak ja tę powiastkę skończył, to prosili bym jeszcze coś przeczytał z tego Pisma Kaszubskiego, i ja im czytał i w tę niedzielę i następne, a jak wszystko już z tego my poznali jakoś smutno nam się zrobiło i wtenczas Maks powiedział, a mote byśmy na Burszty- nicę poszli i tego króla poszukali, oj ty jesteś głupi, rzekł na to Leoś, ten król to taki powiastkowy, wymyślony, Maks jednak się upierał, ale kamień na tej górze widziałem, mote to ten, który zamyka wejście do tych
skarbów, spierali się, wykrzykiwali, ja wtedy wtrąciłem, co będziecie się kłócić, lepiej tam pójść i zobaczyć, wszyscy zgodzili się, umówili my się tedy na niedzielę sierpniową, dnia dwudziestego siódmego o czwartej po obiedzie i w tej sprawie ja też do ciebie piszę, prosząc, żebyś ty przyszła i z nami tam była, ja mam zamiar pewien i tam ja by go chciał wyjawić, ja wierzę jak ty będziesz, to mi się ta intencja spełni, na tym kończę mój list, Franciszek Ogrzecha. Włożyłam list do koperty, a ręce mi wciąż drżały z emocji i ucisk jakiś dziwny w okolicy serca poczułam, dlaczego właśnie mi to wszystko napisał, dlaczego chce bym na to spotkanie przyszła, czy wypada bym ja tam była. Zadawałam sobie te pytania i tego dnia i w następne, nie chciałam tam iść, a jednocześnie niezwykłość tego spotkania fascynowała mnie. W niedzielę rano ostatecznie zadecydowałam, ż.e pójdę, więc po powrocie z kościoła, kiedy zjedliśmy obiad i nastał czas zwyczajowej drzemki, wymknęłam się z domu. Miałam na sobie ulubioną seledynową sukienkę z białym kołnierzykiem, sukienka miała długie rękawy i była szyta z grubego materiału, więc gdy szłam piaszczystą drogą w rozgrzanym słońcem zagajniku zrobiło mi się niezmiernie gorąco. Ledwiem przybliżyła się do Bursztynicy, a tu nagle przede mną czarny i duży pies stanął i jął warczeć, kły olbrzymie szczerzyć, językiem czerwonym gwałtownie poruszać niczym ognikami. Tak się przestraszyłam, ż.e cała się trzęsłam wyrzucając z siebie na przemian to pisk to słowa błagalne, a na to pies jął zachowywać się jeszcze bardziej agresywnie. Wydawało mi się, ż.e znalazłam się w przedsionku piekła, ale oto nagle z zarośli wybiegła jasnowłosa Matylda, w niebieską sukienkę obuta i po kaszubska psa skrzyczała, a ten jak porażony skulił się, przylgnął do jej nóg niczym zbite i skopane zwierzątko. Rychło też obok dziewczynki i psa pojawiła się grupa chłopców, a pośród nich Franek, o licach bladych i oczach połyskujących podnieceniem, pewnie przestraszyłaś się, rzekł do mnie zatroskany, Czurt tylko groźnie wygląda, ale on nie gryzie, Franek mówił, a reszta milczała. Po chwili kłopotliwej ciszy Franek wskazał na niewielkie wgłębienie znajdujące się mniej więcej w połowie wzgórza i zaproponował byśmy tam przeszli, ktoś powiedział, ż.e to miejsce jest pozwane Suchym Zdrojem. Czurt biegł przed nami, a kiedy już znalazł się na górze, jął obwąchiwać końce długich traw i porosłe mchem kamienie, my natomiast, jak już żeśmy tam doszli jęliśmy rozglądać się po tym dziwnym miejscu, którego chłód studził nasze rozpalone ciała. W milczeniu rozsiedliśmy się na kamieniach, Leoś jął przygrywać na mandolinie jakąś smętną melodię, ż.e zdawało się iż przybyliśmy do zimnego, opuszczonego kościoła oczekując na mszę tajemną. Gdy tylko o tym pomyślałam, wstał Franek i jął mówić po kaszubsku donośnym głosem niczym kaznodzieja, ż.e przywiódł nas na Bursztynicę po to, by z ważną sprawą nas zapoznać, oto kiedy z panem Korzeniem wędrował po okolicy i zbierał eksponaty do muzeum kaszubskiego, starzec Nietan, który
u Maszków w komorze pomieszkuje i żebraczy żywot wiedzie, rzeki, że skarb drogocenny przechowuje, lecz da go jedynie temu, który przysięgnie, że go udźwignąć zdoła. Maszkowa, która przy tej rozmowie była lekceważąco machnęła ręką, a panu Korzeniowi szepnęła, że Nietan od dziecka jest niespełna rozumu i ludziom dziwactwami zawraca w głowach. Pan Korzeń dał wiarę podszeptom Maszkowej, lecz Franka słowa Nietana bardzo zaciekawiły i nazajutrz sam jeden u niego się zjawił i rzekł, że chciałby otrzymać ten skarb, sądzi Że go udźwignie, bo już nawet worek z kartoflami potrafi podnieść. Starzec Nietan usłyszawszy to powiedział, że nie o siłę ciała chodzi, ale o moc ducha, a Franek na to odparł uradowany iż dziadek jego ludziom rozpowiada, w moim wnuku siedzi duch mały ale krzepki. Nietanowi załzawiły się tedy oczy i rzekł, uparty jesteś, nie poddajesz się, od dawna na takiego czekałem i zdaje się iż jesteś posłańcem Światła ze Światłości, więc tobie ten skarb przekażę. Franek przerwał opowiadanie, podszedł do płaskiego kamienia leżącego pod niewielką skarpą, odchylił go, wsadził rękę w niszę, którą ów kamień przykrywał i wyciągnął długi przedmiot owinięty płótnem i papierami, potem z namaszczeniem zdjął zgrzebne odzienie tego przedmiotu i ukazał nam się sztandar acz dotknięty zniszczeniem, jednakowoż tchnący dostojeństwem i chwałą, przedstawiający dziwaczne stworzenie na wpół orła i na wpół lwa. To stanica książąt kaszubskich, rzekł Franek unosząc sztandar nad głową, Nietan pod progiem domu ją skrywał, w młodości ten sztandar otrzymał od człowieka, jak on sam biednego, żyjącego z jałmużny. Nikt z nas nie śmiał podejść do skarbu trzymanego przez Franka, a on nam oniemiałym jął dalej opowiadać, jak to Nietan przykazał mu chronić tej stanicy i wśród ludzi głosić, że Kaszubi to szczep pierwotny, który burze dziejowe przetrwał i skarb własnej mowy zachował. Przysięgłem Nietanowi, mówił Franek, że będę strzegł tej stanicy książąt, naszych przodków i chwałę naszego plemienia będę głosił, a teraz chciałbym byście i wy tę przysięgę złożyli. Poprosił aby każdy z nas uchwycił stanicę i przysiągł, Leoś i Maks pobiegli z radością, jakby prośba Franka była zaproszeniem do pysznej zabawy, Matylda podeszła blada, przejęta niezwykłością chwili, ja natomiast myślałam, że słowa Franka mnie nie dotyczą i zostałam siedząc na kamieniu, tedy on spojrzał na mnie błagalnie i spytał, a ty Antosiu, odpowiedziałam zmieszana, ja po kaszubsku nie mówię, on na to odrzekł, ale chyba chcesz być z nami, wciąż widząc w jego oczach prośbę, podeszłam i przysięgłam jak wszyscy. Po przysiędze złożył stanicę i ponownie skrył w niszy, kamieniem zastawił, ta skrytka, powiedział, będzie naszą tajemnicą, ci co mają sztandar mogą się zwać bractwem, gdy zaś Leoś uderzył w struny mandoliny uzupełnił, Bractwem Kaszubskim, to dobra myśl, przyklasnął Maks, niech tak będzie.
Albin Białk był całkowicie pochłonięty swoimi myślami. Już wracając ostatnim autobusem z Floranowskich Pustek na Orunię zaczął obmyślać konstrukcję artykułu o spotkaniu pisarzy w Sowich Bagnach. Teraz idąc ulicą Korzenną do redakcji „Echa” zatrzymał się na moście, pod którym płynęły wezbrane wody kanału Raduni. Postanowił, że póki się naczelny nie upomni, to mu żadnego raportu nie napisze. Przyjdzie do redakcji i zacznie po prostu pisać informację. To będzie pozytywna notatka. Ciepło i jasno opisze pobyt wśród kaszubskich pisarzy. Zresztą wcale nie przesadzi pisząc, że było to spotkanie ludzi fascynująco autentycznych, wręcz zakochanych w swojej idei — ratowania kulturowego dziedzictwa. Albin poczuł nagle, że ktoś z tyłu gwałtownie przyciska go do murowanej poręczy mostu. W pierwszej chwili miał wrażenie, że to jakiś wygłup.
— Co jest, woda za zimna na kąpiel! — krzyknął próbując zobaczyć dowcipnisia. — Puść... Jacek?! - zamarł widząc twarz Skarbczy- ka. Nie było na niej nawet cienia wesołości.
— Kim ty właściwie jesteś?! — Jacek zaryczał mu do ucha.
— No jak to kim, nie mówiłem?! Puść, oszalałeś?!
— Z nas dwóch, to tylko ty jesteś szalony! — Skarbczyk uwolnił Albina z uścisku, nadal jednak stał tuż przy nim. — Ja naprawdę nie wiem
o co chodzi. Byli wczoraj w redakcji i pytali o ciebie. Szukają cię,bo nie jesteś tym, za kogo się podajesz. Jeśli oni cię szukają, to...
— To co?! Kto mnie szuka? Mów jaśniej.
— Dobrze wiesz, kto to są oni. Nie udawaj głupka. Mogłem machnąć ręką na tę całą sprawę, ale postanowiłem zrobić dobry uczynek i cię ostrzec. Jeśli będziesz się kręcił w pobliżu redakcji, a co gorsza przyjdzie ci ochota wejść do środka, to cię na pewno zwiną. Może rzeczywiście jestem szalony, że próbuję osłonić twoją dupę. Do cholery powiedz mi, czy ty jesteś jakimś wielkim naiwniakiem, porąbanym naśladowcą Arsene’a Łupina czy może jesteś człowiekiem jakiejś potężnej sprawy, o której nie mam zielonego pojęcia!
Stali naprzeciw siebie niczym koguty gotowe do walki. Białk po chwili stania na rozstawionych nogach, oparł się z ulgą o poręcz mostu.
— Mogę ci teraz powiedzieć tylko tyle, że nie jestem Markiem Wolińskim — mówił ledwie ruszając spierzchniętymi wargami. — Więcej się ode mnie nie dowiesz... Jeśli pozwolisz, to sobie pójdę. Jeśli nie, to możemy jeszcze pogadać o zawiłej historii twojego ojca. Wiem co nieco na ten temat... — ominął oniemiałego Skarbczyka i nie czekając na jego odpowiedź ruszył wąską uliczką wzdłuż kanału.
Wkrótce ciężko jęknął ze zdziwienia, ujrzał bowiem tuż obok siebie tego cudacznego człowieka, proroka z „Omegi”, którego parokrotnie spotykał w dziwnych okolicznościach. Gwałtownie przyspieszył kroku. Ów człowiek jednak wcale nie miał zamiaru opuścić Albina.
— Odczep się pan ode mnie, dobrze! — poirytowany Białk chciał uderzyć nieznajomego, ale w ostatniej chwili powstrzymał się.
— Dlaczego mówi w ten sposób do mnie. Ja jestem spokojnym człowiekiem. Pragnę tylko powiedzieć co mi leży na sercu.
— To niech pan powie, co mu leży na sercu i mnie zostawi!
— Mianowicie chcę powiedzieć, o takiej niezwykłej chwili w życiu każdego z nas. To może być wypadek, jakieś zdarzenie, spotkanie. Coś takiego nagłego, niespodziewanego, niczym uderzenie Pana Boga. Przez takie oświecenie inaczej zaczynasz patrzeć na świat, widzisz swoje życie innym niż było dotychczas. Wiele spraw, które wydawały ci się ważne kiedyś, teraz stają się nieistotne. Zaczynasz rozumieć, że to co naprawdę ma znaczenie jest poza materią. To cię przeraża a jednocześnie napełnia jakimś nieokreślonym stanem radości. Cieszysz się,że istniejesz, że jesteś człowiekiem...
— To zbyt trudne dla mnie — Albin machnął ręką i jeszcze raz chciał opędzić się od natręta, ale on już szedł w przeciwną stronę. Gdy Białk się obejrzał uniósł rękę nad głową i zaczął się uśmiechać. Zniknął za pierwszą przecznicą.
Albin bronił się przed akceptacją tego, co powiedział mężczyzna. Jednak w głębi serca już przyjął, że te słowa to nic innego tylko jego własne przeświadczenie. Tak właśnie czuł teraz, w tej chwili. Postanowił, że musi zakończyć tę zaczętą przed kilkoma miesiącami absurdalną ucieczkę i próbę zmiany własnej tożsamości. Zapragnął napisać list do matki, wszystko jej wyjaśnić, a przede wszystkim powiadomić, że jest cały i zdrowy. „Jak mogłem tak długo nie odzywać się do niej”!
— myślał zaciskając pięści, jakby w zamiarze obicia własnej głowy.
W mrocznej restauracji, z której okien widać było Motławę, poprosił o papier i butelkę wody sodowej. Już od dłuższego czasu nie miał w ustach alkoholu. Dziwił się sobie, że właśnie teraz wcale nie ma niego ochoty. Matka by się pewnie z tego powodu ucieszyła. Napisze jej
o tym, ale jak się wytłumaczy ze zniknięcia? Opowie co naprawdę zdarzyło się tego wieczora, dlaczego postanowił udać się na dworzec kolejowy, opuścić dom, Główczyk...
W którąś wrześniową niedzielę po wyjściu z kościoła natknęłam się na Matyldę, gdym do niej podeszła rzekła nieco zmieszana, ładną ma waspanna sukienkę, a ja na to powiedziałam z wyrzutem, by nie mówiła do mnie waspanna, tylko zwyczajnie, Antosia. Miała wątpliwości czy jej wypada tak mówić, roześmiałam się, pogniewam się jak będziesz mi waspanować, na gładkich policzkach Matyldy pokazały się wypieki, uśmiechnęła się przechylając głowę i odrzucając znad czoła kosmyki jasnych połyskujących włosów. Zamierzałam spytać ją czy to cośmy uczynili na Bursztynicy miało sens, skoro Franek wyjechał i pewnie sprawą przestał się interesować, lecz ona odezwała się szybciej, pierwsze słowa
wypowiadając cicho i wstydliwie, masz już, Antosiu, jakieś wieści od Franka, nie, nie mam, powiedziałam zaskoczona tym pytaniem, Matylda kiwnęła głową, przed wyjazdem do Gałek nakazał nam, byśmy czynili to co nam Antosia powie, gdyż tylko do ciebie o naszych brackich sprawach będzie pisywał, Matylda mówiła z coraz większą śmiałością. Jej twarz promieniowała wiarą i zapałem, rozgadała się, lecz ja już nic nie słyszałam, widziałam jej poruszające się usta, mijających nas ludzi, starych i młodych, smutnych i roześmianych, wierzchołki drzew rozkołysane przez wiatr, słońce jaśniejące na błękicie nieba, pomyślałam, żyję, jestem istotą, stworzeniem rozumnym, istnieję by doznawać ten świat wszystkimi zmysłami, doświadczać chwil różnorodnych, nigdy do siebie nie podobnych, to czasami takie trudne i uciążliwe, ale przecież w nieistnieniu nie ma nic, przestrzeń nieskończona bez najmniejszej kropli życia. Po niedzieli otrzymałam list od Franka, kiedy rozerwałam grubą kopertę na podłogę rozsypało się kilkanaście kartek, jedna zapisana ręcznie, pozostałe jednostronnie zadrukowane, pośpiesznie zebrałam te kartki, spostrzegałam, że były to jednakowe ulotki zawierające napisaną po kaszubsku odezwę, Bracia Kaszubi, głosiły pierwsze słowa, zbudźcie się, bo nadszedł czas waszej chwały, bądźcie dumni, żeście z rodu sławetnego i walecznego księcia Świętopełka Wielkiego, żeście zachowali mowę ojców waszych, która rozbrzmiewa jak Bałtyk potężny i jak las targany północnym wiatrem, jesteście świętym plemieniem słowiańskim, jesteście rdzeniem wielkiej rodziny Pomorzan, piastujcie waszą mowę starożytną, bądźcie prawdziwymi gospodarzami tej pięknej ziemi, nigdy do zguby nie przyjdą Kaszubi, zostańcie z Panem Bogiem, Bractwo Kaszubskie. W liście Franek pisał, Droga Antosiu, pewnie złościsz się na mnie, że się z tobą nie rozmówiłem przed mym wyjazdem do Gałek. Chciałem to uczynić, wtenczas na Bursztynicy, ale nie dość miałem odwagi, piszę więc teraz i proszę o wybaczenie, gwoli prawdy muszę powiedzieć, żem śmielszy w słowach pisanych niż bezpośredniej rozmowie. Pewnie zdziwiłaś się widząc te pisemka w liście, właśnie względem nich mam prośbę, byś je dała Matyldzie, Leosiowi i Maksowi, a oni niech w slcrytości, gdzie się da rozwieszą, by do ludzi ta nasza kaszubska nowina dotarła. Zrobiłem te pisemka wespół z For- melą, który tu od kilku lat mieszka i pracuje jako zecer w drukarni, poznałem go przypadkowo na ulicy słysząc jak klnie do siebie po kaszubsku, podszedłem wtedy do niego i zagadnąłem, a on się bardzo ucieszył, Że w Gałkach spotkał kaszubską duszę. Wbrew początkowym wrażeniom okazał się być człowiekiem przyjemnym, tyle że przez samotność udręczonym, widząc że można mu zaufać, powiedziałem mu o naszym bractwie i sprawie, bardzo się do niej zapalił i wpadł na pomysł Żeby te pisemka wydać. Zaprosił mnie do swego maleńkiego mieszkania na poddaszu starej kamienicy i tam żeśmy owe hasła kaszubskie ułożyli, a po paru dniach przyniósł te pisemka, które odbił w slcrytości
i obiecał, ze dla naszego bractwa dalej się może poświęcać, zloty człowiek ten Formela. Tu w Gałkach tyję jak w jakimś śnie przedziwnym, chodzę na interesujące zajęcia, uczestniczę w wieczorach literackich, godzinami przesiaduję w bibliotece, tak zasobnej w książki, te aż się mo- t.e w głowie zakręcić, tu doprawdy poznaję smak tego co się zwie oświeceniem. Jakai to radość zdobywać wiedzę, poznawać coraz więcej i więcej, tak jakby wchodziło się do coraz bogatszych i piękniejszych komnat. Jut dziś się zasmucam, te ten kurs potrwa tylko do końca stycznia przyszłego roku, ale pocieszam się, że po powrocie z Gałek będę się opiekował muzealiami pana Korzenia. Czasami tęskno mi do naszych stron, ale me serce nade wszystko przepełnione jest radością Fr. Ogrze- cha. Chciałam natychmiast odpisać mu na ten list, jednakowoż gdy skreśliłam słów kilka wydawały mi się śmiesznie nadęte, odłożyłam więc rzecz na później, w notesiku zaś zapisałam pytanie, dlaczego właśnie mnie Franek wtajemniczył w tę kaszubską sprawę, już nie kojarzyłam jej z zabawą, myśląc o niej czułam w sobie jaśniejący płomyk, kiedy ten płomyk zapłonie w tych, którzy przeczytają tę odezwę, to ich życie się zmieni, napełni się wiarą, przeczytają i zrozumieją, że dotąd żyli w ciemności i odrętwieniu, a oto teraz weszli w słoneczny poranek, oddychają ożywczym powietrzem, poznają smak wolności. Nazajutrz, gdy byłam z mamą w Wełnie, natychmiast wybrałam się do Matyldy, którą zastałam w kuchni, kucała w kącie na ławie i patroszyła ryby, była tak zajęta pracą, te mnie nie spostrzegła, jej gołe nogi i ramiona zdawały się być rzeźbione z alabastru. Nagle uniosła głowę i pisnęła, oj, ja zaś wykrztusiłam, przestraszyłam cię pewnie, a ona zeskoczyła z ławy i wytarła ręce w krótki fartuch, słyszałam, że ktoś wchodzi, ale myślałam, że to sąsiadka, uśmiechnęła się i żeby zatrzeć zakłopotanie jęła się tłumaczyć, sama jestem w domu, bo nasi wszyscy w polu wybierają kartofle, obiad mi kazali ugotować i chowę obrządzić, mnie to odpowiada, bo ja nie lubię w polu robić. Zaprosiła mnie do izby, pochwyciła za rękę, usadowiła na ławie pod piecem, a ja wyjmując z torebki ulotki, jęłam tłumaczyć się niezdarnie, co to za papiery i dlaczego je przyniosłam, Matylda słuchając mnie zastygła w pozie przypominającej sposobiącego się do lotu motyla. Kiedy skończyłam klasnęła w dłonie i podskoczyła, ja zaś kładąc na stole pisemka rzekłam, ale proszę was, zróbcie to w skrytości, nikt się nie może dowiedzieć, kto należy do bractwa, Matylda na to przemówiła ściszonym głosem, oj tak będziemy uważać. Pochwyciła plik ulotek i jęła czytać szeptem, jakby wypowiadała czarodziejskie formułki, a potem obróciła się na pięcie i pobiegła do niebieskiej skrzyni ozdobionej ornamentami żółtych tulipanów, czerwonych serc w kratkę i czarnych półksiętyców, tu je tymczasem schowam, mamy tu letnie ubrania, teraz do tej skrzyni nikt nie zagląda. Postanowiłyśmy, że chłopcy rozwieszą w sobotni wieczór, by w niedzielę ludzie idący do kościoła mogli je przeczytać, Matylda pisnęła to będzie prawdziwa rewolucja
we wsi, ja też się w duszy cieszyłam, ale przytaknęłam tylko głową i wstałam mówiąc, spotkamy się w niedzielę po sumie, muszę już iść bo pewnie mama na mnie czeka. Wychodząc dotknęłam jej smukłej dłoni, Matylda uśmiechnęła się serdecznie nie domyślając się, że w ten sposób chciałam zbliżyć się do piękna, które przyprawiało mnie o zawrót głowy, wzbudzało nieznane uczucie będące czymś więcej niż tkliwość. Na dworze zrobiło się chłodno, wiatr zdmuchiwał z gliniastej drogi brunatne liście i drobny piasek, Matylda stała w oknie, roześmiana machała ręką nad doniczkami mirty. Mama czekała już na mnie przed składem Warpa, musimy szybko ruszać, bo może za chwilę lunąć deszcz, powiedziała rozkładając gruby pled z czarnymi frędzlami, ledwie usadowiliśmy się na siedzeniu Boleś strzelił z bata i szarpnął lejcami. Gdy znaleźliśmy się za wsią uderzyły w nas duże zimne krople, a po chwili zerwała się ulewa bijąc o nasz pled niczym rózgą, Boleś nie pozwolił się przykryć, co chwilę unosząc bat groził niebu, nagle zaklął siarczyście i mocno pociągnął za lejce. Na drogę wyskoczyła stara kobieta opatulona w chabrową chustę, to Chamrotka, rozpoznała mama, niech złazi z drogi, krzyknął Boleś, wtedy mama chwyciła go za ramię prosząc, zatrzymajmy się, może jej trzeba pomóc, Boleś zatrzymał konia i mruknął, jej już nikt nie może pomóc, ona jest szalona, a na zmianę pogody wciąż z nią gorzej. Kobieta podeszła do powozu dysząc chrapliwie i rzekła po kaszubsku, ja jestem niewiasta nad niewiastami zniewolonymi, jak Turcy naszli to mnie poniewierali i potoplili, a te Szwedy, co koty i wiewiórki pożerały, po naszemu mnie ze skrytki wywołały, swoje załatwiły, piersi oberżnęli, a Francuzy co złoto w bagnach potopiły, do lasu mnie wywlokły, złe mi zadały i bagnetami pokłuły, przyjdzie czas że inne nadjdą od wschodu, do świątyni zaciągną i zbrudzą, pamiętajcie słowa tej, która przez wieki wieków przed złym ucieka. Zniecierpliwiony Boleś odepchnął Chamrotkę końcem bata i zawołał, jazda, koń próbował ruszyć z miejsca, ale nie mógł poradzić, bo wóz ugrzązł w błocie, tymczasem Chamrotka dalej jęła krzyczeć, za sześć lat diabeł zleci, słychać płacz matek i dzieci, ziemia zasłana trupami i zaorana pociskami, w piecach ognistych się smażą, Żywi o wolności marzą, oj jak Bóg nas ciężko każe, gdzie się ruszym to cmentarze, kiedy to rzekła koń jakby w cudowny sposób ruszył nagle z kopyta, mama westchnęła, jakże to nieszczęśliwa kobieta, jechaliśmy coraz szybciej, a ona wciąż stała przy drodze i groziła nam palcem.
Albin przechodząc obok kościoła św. Katarzyny usłyszał dobiegający stamtąd chóralny śpiew. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że
jest niedziela. W dzieciństwie tego dnia zawsze chodził z matką na najwcześniejszą mszę świętą. Wielokrotnie upominała go by siedział prosto, nie wiercił się, a on mimo to odwracał głowę w kierunku organów, których dźwięk wydawał się rozbrzmiewać niczym lot jakiegoś kosmicznego pojazdu. W kościele często też przyglądał się butom. Jego i matki lśniły najbardziej spośród wszystkich, które widywał na klęcz- niku pod ławką, tak przynajmniej wtedy uważał. Bardzo długo i starannie pucował je w sobotę pod wieczór, gdy matka tymczasem szykowała niedzielny obiad. Wielokrotnie powtarzała, że w niedzielę, jako dzień Boży, nie wypada nawet obierać ziemniaków.
Już minął kościół, ale w pewnej chwili zatrzymał się i cofnął. Postanowił wejść do środka. Mieszkał już w Gdańsku prawie pięć miesięcy, a jeszcze nie był w żadnej z tutejszych starych świątyń. Wewnątrz było tłumnie. Przecisnął się na niewielki skrawek wolnego miejsca w pobliżu zawieszonej na ścianie figury świętego trzymającego w ręku w ciesielskie narzędzia. Od kilku już dni odczuwał jakiś silny niepokój. Pragnął upić się do nieprzytomności, a zarazem myśl o alkoholu wzbudzała w nim wstręt do samego siebie.
Od tygodni wałęsał się po zakamarkach i zaułkach Gdańska, bezmyślnie gapił się w sklepowe witryny, wchodził w długie kolejki stojących za jakimiś towarami, ale w ogóle nie interesował się tym, co akurat przywieźli, co rzucili ludziom na ladę; chciał po prostu sycić się obecnością innych, wsłuchiwać się w jakiekolwiek głosy, nawet te pełne przekleństw, wyzwisk, pomstowania na rząd, który chce zagłodzić naród.
Teraz miał wrażenie, że w jego własnym wnętrzu pracuje na coraz szybszych obrotach rozklekotana, hałaśliwa maszyna. Przeraźliwy, głuchy łomot pchał go do jakiejś nieokreślonej agresywności, chciało mu się wyć, krzyczeć, rozbijać pięściami rzędy głów przypominające kamienne kikuty wystające spod chłodnej, szarej ziemi. Ale słyszał w sobie również bardzo odległe brzmienie ukojenia. Był już przekonany, że może się do niego przybliżyć, wciąż bał się jednak, że działania i gesty, które prowadzą do jego zdobycia ośmieszą go, uczynią z niego idiotę, obskuranta. Jeszcze się szamotał z samym sobą aż wreszcie klęknął na zimną posadzkę, skrył twarz w dłoniach i zaczął się modlić, tak jak wtedy, kiedy przed wielu laty odmawiał pacierz z matką, klęcząc naprzeciw obrazów z wyobrażeniami postaci Matki Boskiej i Jezusa Chrystusa.
Jako nastolatek zbuntował się przeciw modlitwie ubranej w formułki, z powtarzającymi się słowami, nie chciał się godzić na systematyczność odmawiania pacierza. Próbował modlić się sam, własnymi słowami, ale z czasem i ten sposób okazał się nużący, nie stwarzający poczucia kontaktu z Bogiem. Teraz nagle zrozumiał, że nie forma modlitwy
jest ważna, lecz uznanie Najwyższego przez pokorę, szczera wiara, że tylko On w pełni przyjmuje nasze myśli i słowa.
Zatracił poczucie czasu. W pewnej chwili ktoś zaczął delikatnie ciągnąć go za palec, jakby starając się zobaczyć, co kryje się za szczelną zasłoną dłoni. Białk opuściwszy ręce ujrzał przed sobą uśmiechniętą buzię trzy-, czteroletniego chłopca.
— Ten pan się ukrywa — powiedział szeptem szaipiąc stojącą obok dziewczynę. Gdy się obejrzała i przygarnęła malucha do siebie, Albin kątem oka zwrócił uwagę na jej jasną, nieco smutną twarz i sięgający pasa gruby warkocz. Początkowe rozbawienie słowami chłopca zamieniło się w zaciekawienie i zauroczenie. Białk na przemian zerkał na piękny profil twarzy dziewczyny i ruchliwego chłopca. — Mamo, ja chcę opka — mały poprosił, by wzięła go na ręce. Albina w tej samej chwili uderzyło zarówno kaszubskie brzmienie ostatniego słowa jak i spostrzeżenie, że dziewczyna jest w ciąży.
Zaczęła szeptać chłopcu do ucha, by jeszcze trochę postał, że zaraz msza się skończy, ale on nie dał za wygraną. A kiedy w końcu obrażony klasnął w dłonie i zadrgnęła mu broda, jakby zaraz chciał się rozpłakać, Białk nie zastanawiając się pochwycił go oburącz i posadził na ramieniu. Widoczne w jego niebieskich oczach zaskoczenie szybko ustąpiło zadowoleniu. Mały radośnie mruknął i z zaciekawieniem zaczął rozglądać się po kościele ponad głowami wiernych. Dziewczyna zmieszała się, zamierzała w pierwszej chwili zdjąć chłopca z jego ramienia, ale zrezygnowała co chwilę potem zerkając na nich. jakby obawiając się czy ten nieznajomy mężczyzna poradzi sobie z niesfornym dzieckiem.
Wiercący się w objęciach Albina chłopiec, szarpiący go boleśnie za uszy pulchnymi palcami, wywołał w nim od dawna nie odczuwaną radość życia. Patrząc na jego beztroską, pogodną twarz ze śmiesznie wydętymi ustami, uświadomił sobie jak bardzo oddalił się od pierwocin swojej natury. Gdy rozpoczęła się ostatnia pieśń i co niektórzy zaczęli tłoczyć się do wyjścia postawił chłopca obok dziewczyny. Też postanowił już wyjść z kościoła. Za drzwiami świątyni znowu poczuł na swojej dłoni rączkę dziecka.
— Tomek, co robisz?! Przepraszam pana — dziewczyna zaczęła ciągnąc chłopca w swoją stronę.
— Nic się nie stało — Białk się uśmiechnął.
— Widzisz, nic się nie stało — powtórzył z szelmowską miną Tomek.
— Ale nie wypada tak zaczepiać.
— Ja nie zaczepiam, pan mnie dźwigał w kościele — powiedział mały przeciągając każdą sylabę.
— Jesteś leciutki jak piórko — Albin zaczął się przekomarzać z chłopcem.
6 — Żółty kamień
81
— Wcale nie, mama mówi, że jestem bardzo, bardzo ciężki!
— My pana zatrzymujemy, a pan pewnie się spieszy — odezwała się dziewczyna.
— Nie, skądże. Tak się składa, że nic dziś nie mam do roboty.
— A pan nie idzie na pochód? — spytał ni stąd ni zowąd Tomek.
— Pochód, jaki pochód? — Albin ruszał żartobliwie nosem.
— Na pierwszomajowy przecież! — chłopiec tupnął nogą.
— Od kilku dni Tomek nie daje mi spokoju — wtrąciła dziewczyna
— bo przyrzekłam mu, że zabiorę go ze sobą. Nie może się doczekać.
— Będę maszerować ze stoczniowcami, hę — chłopiec z dumą chwycił się pod boki.
— Ja pracuję w stołówce na stoczni — wyjaśniła dziewczyna.
— A pan co robi? — spytał bezczelnie Tomek.
— Nic, naprawdę... Przepraszam, ale właściwie to powinienem się przedstawić. Nazywam się Albin Białk — nareszcie wypowiadając to imię i nazwisko poczuł jakąś niewymowną ulgę.
— Lidia Rode.
— Pani jest z Gdańska?
— Teraz tu mieszkam, ale pochodzę spod Gdańska, z Manina.
— Czy to znaczy, że ma pani kaszubskie pochodzenie?
— Jestem Kaszubką — odpowiedziała zdecydowanie i roześmiała się. — A po co panu to wiedzieć?
— Tak naprawdę to nie wiem, ale po prostu chciałem powiedzieć, że też jestem Kaszubą, że jest mi miło spotkać swojską duszę.
— Ne te chceme le korbie po kaszebskii — zaproponowała.
— Jo z chacą so po naszemu pogodom... — starał się okazać entuzjazm, ale właściwie nie był przekonany czy to dobry pomysł. Z czasem jednak rozmowa w rodzimym języku zaczęła go naprawdę cieszyć. Nawet w pewnej chwili wzruszył się, kiedy pomyślał, że być może właśnie teraz są jedynymi osobami rozmawiającymi po kaszubsku w prastarym Gdańsku, gdzie mowa ta przed wiekami rozbrzmiewała w każdym zaułku.
W pewnej chwili Tomek pociągnął Lidię za rękę i ruszyli powoli w stronę Głównego Miasta, a potem spacerując Długim Pobrzeżem, nad Motławą, kierowali się w górę rzeki. Przy Złotej Bramie skręcili na Dolne Miasto. Białk po jakimś czasie zrozumiał, że to dziewczyna zmierza właśnie w tym kierunku. Chłopiec co chwilę szarpał Albina za nogawkę, albo prosił by wziął go na ręce. Dziewczyna przestała oponować. Uśmiechała się, jakby rozbawiona nieporadnością Białka wobec dziecka.
Rozmowa w rodzimym języku skłoniła zarówno Albina jak i Lidię do osobistych zwierzeń, zaczęli mówić sobie po imieniu. Poza epizodem z zamordowanym mężczyzną w pociągu na stacji postojowej i odkryciem pamiętnika opowiedział jej wiele szczegółów ze swoich przy
gód, które przeżył w ciągu ostatnich kilku miesięcy, ale nie przypuszczał, że to właściwie głupstwa w porównaniu z tym, co usłyszy.
Nawet nie umiałby dokładnie określić, w którym momencie rozmowy po policzku Lidii spłynęła łza. Wytarła ją szybko, jakby ukradkiem i powiedziała spokojnie, że jej mąż, kierowca zatrudniony w kolportażu „Ruchu”, zginął przez pięcioma miesiącami o czwartej nad ranem w wypadku samochodowym. Ustalono, że jechał tego ranka z prędkością ponad sto dziesięć kilometrów na godzinę i wpadł w poślizg. Żuk, którym kierował uderzył w przydrożne drzewo. Konwojent ocalał, bo wcześniej otworzył drzwi i wyrzuciło go na zewnątrz. Potem podczas śledztwa wyznał, że trochę wypili przed wyjazdem w teren, bo żona kierowcy poprzedniego dnia wieczorem oznajmiła mu, że będą mieli drugie dziecko.
Lidia mówiąc o tym nagle zamilkła, jakby zawstydziła się swojej nadmiernej wylewności. Szli potem przez dłuższy czas bez słowa. Kiedy znaleźli się na Jaskółczej niespodziewanie powiedziała, że mieszka niedaleko, że być może spotkają się jeszcze na pierwszomajowym pochodzie. Albin żegnając się z nią ze zdenerwowania niezgrabnie podał jej rękę. Miał wrażenie, że uścisnęła jego dłoń z jakąś delikatną zalotnością, ale zaraz wyrzucił sobie, że jak w ogóle mógł tak pomyśleć, że to odczucie zrodziło się w nim za sprawą nadmiernej wyobraźni.
Oddalając się parę razy odwrócił się i zamachał ręką. Odpowiadał w ten sposób na głos Tomka, który wołał za nim:
— Spotkamy się, spotkamy?!
Pomyślał, że to bez sensu kontynuować tę znajomość, ale potem trudno mu było uciec przed myślami o Lidii i Tomku. Ich obecność napełniała go jakimś nieokreślonym uczuciem harmonii, czymś co w jego wyobrażeniach oznaczało rodzinność. W głębi duszy pragnął im jakoś pomóc. W żaden sposób nie chciał im okazywać litości, odczuwał jednak silną, nieodpartą potrzebę zaopiekowania się nimi. „A może te wszystkie sprawy w ostatnich kilku miesiącach tak się właśnie potoczyły, bym poznał tę dziewczynę i jej syna?” — przyszło mu nagle do głowy. Uśmiechnął się i stuknął otwartą dłonią w czoło — „to absurdalna myśl”.
Gdy wrócił w niedzielne popołudnie na Orunię, Waleria Bisa oznajmiła, że tym razem na odwiedzinach w szpitalu nie zastała Antoniny Wid-Gwiazdowskiej,jej łóżko było puste. Zmarła wcześnie rano. Albin słuchając drżącego głosu gospodyni przypomniał sobie, że wciąż jeszcze ma pamiętnik nieboszczki, że powinien wykorzystać jakąś nadarzającą się okazję, by niepostrzeżenie odłożyć go na regał. Zaczął też mieć wyrzuty sumienia, że jeszcze w dalszym ciągu utrzymuje gospodynię w przekonaniu, że jest Markiem Wolińskim. Mógłby właściwie powiedzieć kim jest naprawdę. Miał jednak wątpliwości. Czy warto? Może już niedługo u niej pobędzie. Bisa spojrzała na jego zasępioną minę.
— Panie Marku, proszę się nie przejmować. Niech pan sobie nie wyrzuca, że to z pana winy. Takie jej było przeznaczenie... To może zaniepokoić pana — ujęła go za rękę — ale ona, jak byłam u niej parę dni temu, wymieniła imię Marek.
— Moje imię?! To nieprawdopodobne — Białk naprawdę się zaniepokoił.
— Nie chodziło może o pana. Nie mam całkowitej pewności, że to słowo oznaczało Marek. Pielęgniarka, która przy tym była, sądzi, że chodziło o zegarek. W każdym razie powiedziała tak jakoś i pokazała na torbę, do której wcześniej włożyłam jej nocną koszulę, jak niemal podczas każdych odwiedzin biorąc rzeczy do prania. Przyszłam ja do domu i zapomniałam o tym. Dopiero wczoraj, gdym robiła przepierkę obmacałam tę koszulę. I co spostrzegłam? W okolicach piersi niewielkie wybrzuszenie, coś twardego, obłego dało się wyczuć między dwoma warstwami materiału. Rozprułam i zobaczyłam, że to kawałek bursztynu. Boże drogi westchnęła, co to wszystko ma znaczyć...
— Niektórzy wszywają bursztyn w bieliznę, bo sądzą, że pomaga na serce.
— Naprawdę?
— No tak, nieraz o tym słyszałem.
— To by wiele wyjaśniało — Waleria Bisa podeszła do kuchennej szafy i z filiżanki wyjęła żółty kamień. — To on — trzymając go dwoma palcami uniosła przed siebie w kierunku okna. Promienie zachodzącego słońca zajaśniały na bursztynie niczym na kropli świeżego miodu.
— Piękny — westchnął Albin.
— Panie Marku, może się przesłyszałam, może rzeczywiście nie miała na myśli pańskiego imienia, ale mam takie przeświadczenie, że dobrze byłoby aby właśnie pan tę drobinę bursztynu zachował sobie na pamiątkę. Ja już jestem stara kobieta...
— Nie, chyba jednak nie mógłbym tego wziąć.
— Proszę, bardzo proszę... — Waleria Bisa po raz drugi pochwyciła Albina za ręką i położyła bursztyn na jego dłoni. Białk nie ośmielił się go zwrócić. Później kiedy przy kuchennym stole pili herbatę kobieta przypomniała sobie: — Jest taka kaszubska legenda o pochodzeniu tych żółtych kamieni, jak je nazywają...
— Że to resztki rosnących nad Bałtykiem drzew bursztynowych, które poprzewracały się i zatopiły z powodu nieustannych obrotów kuli ziemskiej — wtrącił Albin Białk mając w pamięci zasłyszaną w dzieciństwie powiastkę. Bisa zdziwiła się:
— Nie, o tym jeszcze nie słyszałam — spojrzała uważnie na swojego lokatora, jakby chciała go spytać skąd zna to podanie. Zaraz jednak rozgadała się: — Moja babka mi opowiadała, że kiedy Pan Bóg stworzył świat, to usiadł i odpoczywał. A wtedy całe niebo się zebrało, żeby
oddać Mu chwałę, Anioły z radości tak krzyczały, że aż w dole ziemia drżała. Tylko jeden jakiś smutny stał w kącie. „Co masz mój kochany na sercu, że się nie weselisz?” — spytał go wszystkowiedzący Stwórca. Anioł najpierw się srodze zatrwożył, ale potem poczuł w sobie przypływ odwagi i rzekł: „Panie Boże, całą ziemię suto przystroiłeś, bogactwami obdarzyłeś, ale tam gdzie żeś Kaszubów osiedlił, bardzo jest ubożuchno”. Dobroduszny Bóg pokiwał głową i powiedział: „Skoro tak uważasz, to otwórz stojącą u twego boku skrzynię i wysyp z niej wszystko, co pozostało, na ziemię Kaszubów”. Anioł spełnił życzenie Stwórcy i wysypał ze skrzyni sporo żółtych kamyczków. Dlatego dziś na ziemi kaszubskiej więcej jest bursztynu niż gdzie indziej.
Podczas długiej rozmowy Waleria Bisa zwierzyła się, że przed laty Antonina Wid-Gwiazdowska zapisała jej wszystkie swoje rzeczy w testamencie. Prosiła ją, by jednak zachowała dla siebie tylko te, z których będzie mogła korzystać. A najlepiej byłoby, aby jak najwięcej spaliła, zniweczyła. Wręcz zażyczyła sobie, by po wszelkich dokumentach, papierach, zdjęciach z jej obliczem nie pozostało śladu. Gospodyni powtarzając jej słowa najpierw przyznała, że ta decyzja wzbudziła w niej przerażenie. Potem jednak też doszła do przekonania, że tak będzie najlepiej.
— Po co jacyś obcy ludzie mają trzymać jej pamiątki? Czy potrafią je należycie uszanować? — pytała wpatrując się w zamyśloną twarz Białka, a potem westchnęła: — Ona tak kochała te swoje mistyczne książki, mówiła, że znajduje w nich pocieszenie. Tak, człowiek musi mieć w życiu jakieś ukojenie, bo by zwariował. To nasze ziemskie bytowanie jest takie niezrozumiałe, trudne.
Albin słuchał Walerii Bisy, ale nie mógł przestać myśleć o Lidii i Tomku. Im bardziej chciał o nich zapomnieć, tym intensywniej objawiał mu się każdy szczegół spotkania, które zaczęło się w kościele św. Katarzyny.
W nocy przed pierwszym maja nie mógł zasnąć. Wstał wcześnie i w chłodny poranek ruszył na pieszą wędrówkę do centrum miasta. Szedł szybkim krokiem omijając kamienice, słupy uliczne udekorowane czerwonymi i biało-czerwonymi flagami. Im był bliżej centrum, tym wyraźniej słyszał rozlegającą się z głośników marszową muzykę, przerywaną co chwilę głosem spikera:
— Niech żyje pierwszy maja, dzień solidarności ludzi pracy całego świata.
W pobliżu Głównego i Starego Miasta było coraz tłoczniej, lecz on nie zatrzymując się, jakby ogarnięty amokiem, maszerował w kierunku Wrzeszcza.
W pewnym momencie rozległ się donośny tubalny głos:
— Towarzysze i towarzyszki! Drodzy rodacy!
Albin Białk otarł pot z czoła. Zwolnił krok. Nie mógł zrozumieć sa
mego siebie, dlaczego tak bardzo pragnie się z nimi spotkać. Czy ich rozpozna wśród tłumu maszerujących.
— Jak Polska długa i szeroka niosą się słowa internacjonalistycznej robotniczej pieśni...
Wśród ludzi stojących wzdłuż alei Zwycięstwa ujrzał znajomą twarz Gerarda Pustowskiego. Stał oparty o brązową laskę i patrzał przed siebie. W pewnym momencie zasłonił go młody człowiek z brodą o posturze rozbójnika. W zachowaniu tego mężczyzny Albin zauważył jakąś nienaturalność. Dopiero po chwili, gdy ten oddalił się od Pustowskiego, Białk uświadomił sobie, że nieznajomy nie odwracając się zwinnym ruchem rąk przekazał malarzowi jakieś niewielkie zawiniątko. Malarz spokojnie włożył je do kieszeni.
— Pozdrawiam funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa...
Albin miał wielką ochotę podejść do Pustowskiego, porozmawiać z nim. Musiałby jednak zebrać się na odwagę i również jemu opowiedzieć tę dziwną historię ze zmianą nazwiska, wytłumaczyć się. Jak trudno przyznać się do kłamstwa, pomyślał, znowu złoszcząc się na samego siebie, że w ogóle zaczął tę kretyńską grę.
— Ze słowami serdecznych, braterskich pozdrowień zwracam się do ludzi pracy Kraju Rad, do komunistów leninowskiej partii...
Nagle, mijając trybunę pełną rozradowanych dygnitarzy, usłyszał słowa, które przyprawiły go o zawrót głowy. Spiker z patosem oznajmił, że idzie załoga Stoczni Gdańskiej imienia Lenina.
— Stoczniowcy niosą transparenty głoszące, że swoją aktywną pracą zawodową i społeczną uczestniczyć będą we wszechstronnym rozwoju kraju, dając tym samym wyraz poparcia dla polityki kraju...
Najpierw ujrzał Tomka z czerwoną chorągiewką, a zaraz potem Lidię, która trzymając chłopca za rękę rozmawiała w marszu z grupą otaczających ją dziewcząt. Szedł wzdłuż alei, nie chciał stracić ich z oczu. Z czasem szeregi maszerujących zaczęły się przerzedzać. Albin wyciągnął rękę i zawołał. Lidia widząc go szarpnęła Tomka za rękę. Wyszli z pochodu. Kiedy spotkali się na chodniku, wszyscy troje radośnie westchnęli, jakby po długim przebywaniu pod wodą nareszcie wypłynęli na powierzchnię.
Tego dnia Lidia zaprosiła Albina do siebie na obiad. Nim zaczęła krzątać się w kuchni wręczyła mu śrubokręt, obcęgi i spokojnym, ale zaskakująco zdecydowanym głosem poprosiła by zajął się reperacją kontaktów i oderwanego karnisza od firanek w pokoju.
— Wybacz, ale nie lubię jak mężczyzna kręci mi się w kuchni.
— Pani każe sługa musi — Albin ukląkł przed dziewczyną i pochylił głowę.
— Nie wygłupiaj się, wstań — pociągnęła go w górę za czuprynę. Białk po raz pierwszy zobaczył na jej twarzy uśmiech.
— Być pani niewolnikiem, to wcale by nie było takie liche zajęcie.
— Akurat — speszyła się i popchnęła go w stronę pokoju.
Tomek z miniaturowymi narzędziami w ręku naśladował jego każdy ruch podczas pracy przy reperacji oderwanych kontaktów.
— Tylko się nie waż tu wkładać swoich paluszków — Białk groził mu palcem.
— A ty jesteś teraz moim tatą? — chłopiec spytał nagle z rozbrajającą szczerością.
— Jak będziesz chciał, to mogę być.
Tomek nie odpowiedział, tylko pobiegł do kuchni. Wszystko dokładnie powtórzył mamie. Białk nie usłyszał żadnego komentarza dziewczyny.
Gdy zasiedli do stołu, chłopiec przeżegnał się i zaczął odmawiać modlitwę.
— To Grażka, moja siostra go nauczyła — wyjaśniła Lidia żegnając się. — Nigdy nie zapomni... Nasza Grażka bardzo zwraca uwagę na te sprawy. Przekonała mnie, że modlitwa naprawdę działa. Że jeżeli
0 coś bardzo prosimy Boga, to otrzymujemy...
Po obiedzie poszli na spacer. Tomek krążył wokół nich wyciągając ręce niczym ptak wzbijający się do lotu.
— Nie ustaje w próbach przeistoczenia się w ptaka — powiedziała biorąc niespodziewanie Albina pod rękę.
— Ja też często usiłowałem wznieść się w powietrze. Marzyłem, żeby móc latać...
— Jedynaki to marzyciele... W naszym domu w Maninie było sześć dziewcząt, a tata nas zawsze ostro gnał do roboty w gospodarstwie, nie było czasu na mrzonki. On twierdził, że pracowite, silne kobiety, to podstawa zdrowej rodziny. Uważał, że niepotrzebne nam żadne szkoły, wykształcenie. Mama się przeciw takiej gadce buntowała, ale na żarty. Jednak dwie z nas, Beata i Grażka, na serio przeciwstawiły się tacie. On nawet z czasem zaczął mówić o nich z uznaniem, że mają dziewczyny charakter. Beata uczy się teraz w szkole dla artystów w Orłowie, chce być malarką i, znając jej upór, pewnie nią zostanie. Grażka skończyła liceum dla pielęgniarek. Trzy razy zdawała na Akademię Medyczną, ale jej nie przyjęto, bo miała za mało punktów. Przed miesiącem powiedziała, że widocznie tak miało być, uparła się by zostać lekarką, ale Pan Bóg wyznaczył jej inne zadanie. Ku zdziwieniu mamy i rozpaczy taty spakowała się i pojechała do zmartwychwstanek do Poznania...
Nazajutrz całe przedpołudnie Albin spędził w czytelni prasy przy Długim Targu. Siedział przeglądając gazety przy stoliku obok starego mężczyzny, którego parę dni wcześniej widział w barze mlecznym przy Długiej. Wysoki staruszek z nieogoloną twarzą pokrytą siwą szczeciną
1 załzawionymi oczami wtedy w barze podszedł do pozostawionego ta
lerza z resztką zupy, przyciągnął go szybko ku sobie, a potem powoli
i spokojnie zaczął jeść. Teraz siedząc za stolikiem, z rozłożoną na kolanach gazetą, wyjadał okruszyny bułki z foliowej torebki albo zasypiał cicho pochrapując.
Wychodząc z czytelni Białk znowu ujrzał Gerarda Pustowskiego, który z niewielką czarną teczką za pazuchą, podpierając się swoją brązową laską, podążał w stronę ulicy Długiej. „Teraz albo nigdy”, pomyślał przyśpieszając kroku. Dziwił się sobie, że tak bardzo ciągnie go do rozmowy z tym człowiekiem. Zbliżając się do mężczyzny, trącił go w ramię.
— Przepraszam, czy pan Pustowski?
Malarz zatrzymał się i spojrzał podejrzliwie na stremowaną twarz Białka.
— Tak, a o co się rozchodzi, młody człowieku?
Albin Białk ze szczerością dziecka, jak na spowiedzi, zaczął chaotyczną opowieść o swojej niby ucieczce z Główczyka, o znalezieniu trupa i pieniędzy w opuszczonym pociągu na stacji postojowej w Gdyni,
0 fikcyjnym nazwisku, krótkim związku z „Echem Gdańska”, a nawet spotkaniu z Lidią.
— Czy naprawdę to pan wtedy był z tym Skarbczykiem w Sowich Bagnach? — mężczyzna z ukosa zerknął na Białka..
— No tak, o tym właśnie mówiłem... — odpowiedział Albin spodziewając się dalszych wnikliwych pytań Pustowskiego. Ten zaś jakby ignorując jego niesamowite przygody pokiwał głową, zamyślił się
1 uśmiechnął:
— Ja już dawno słyszałem o panu.
— O mnie?!
— Tak, tak. Jeśli można wiedzieć, ile ma pan teraz lat?
— Trzydzieści. Skończyłem w październiku zeszłego roku.
— No to w pięćdziesiątym szóstym miał pan siedem. Byłem wtedy w waszych stronach. Zrodziła się szansa skonsolidowania rozproszonych i rozbitych za Stalina środowisk kaszubskich. Zacząłem poszukiwać ludzi, którzy cokolwiek mieli kiedyś wspólnego z ruchem regionalnym. Powiedziano mi, że na wyspie jeziora Krzyże żyje Jan Białk, były wójt, którego nazywają Kaszubskim Królem.To pański ojciec, prawda?
Albin nieśmiało kiwnął głową. Pustowski zatrzymał się przed fontanną Neptuna.
— Tu się umówiłem z pewnym człowiekiem... — powiedział zerknął na zegarek, jakby chcąc dać do zrozumienia, że niewiele czasu zostało mu na rozmowę. — Wracając do pańskiego ojca. Spotkałem się z nim, wysłuchałem i postanowiłem nie zapraszać go do współpracy. On pragnął by Kaszuby były tylko dla Kaszubów, dla ludzi powiązanych więzami krwi i wspólnotą rdzennej mowy. Sama myśl o takiej wizji budzi zgrozę... Nawet nie starałem się z nim polemizować. Krótko
byłem u niego na wyspie. Potem wsadził mnie na wóz z krowim zaprzęgiem, przeprawiliśmy się promem na brzeg i odwiózł mnie na stację kolejową do Główczyka. W pewnym momencie pokazał na zagrodę z czerwonym domem, przed którym stał jasnowłosy chłopiec. „To mój syn” — mówił z dumą. Teraz skojarzyłem, że to był pan... No, no, co za niezwykłe spotkanie.
— Myślałem, że poradzi mi pan... — Albin zaczął mówić z wyrzutem. Gerard Pustowski już go nie słuchał, kiwał ręką na kogoś za jego plecami. Białk obejrzał się. Zobaczył młodego mężczyznę w okularach.
— To nasz zuch Marceli — powiedział śmiejąc się. Gdy młody zbliżył się ostrożnym krokiem, Pustowski odezwał się do Białka: — Dziś już nie dokończymy naszej rozmowy, ale jutro chętnie się z panem spotkam. Pasuje panu o ósmej wieczorem.
— Tak, mogę przyjść...
— Ale nie wie pan gdzie. Marceli, to jest pan Albin Białk. Zejdźcie się jutro tu, pod Neptunem, przed ósmą i wpadnijcie do mnie.
Marceli w milczeniu podał dłoń Albinowi, wyprostował się jak żołnierz na komendę baczność.
— Dobrzeją będę.
Pustowski znowu zerknął na zegarek i skinął głową.
— Więc teraz już chodźmy.
Odeszli pośpiesznie w stronę wąskiej ulicy między Ratuszem Głównego Miasta a Dworem Artusa. Albin poszedł na przystanek tramwajowy i pojechał na Jelitkowo. Odnalazł mieszkanie Grzegorza Rąbcy, ale nie zastał go. Drzwi otworzyła młoda kobieta o pulchnej twarzy
i zmęczonym spojrzeniu. Powiedziała, że mąż jeszcze nie wrócił z roboty-
Białk udał się nad morze. Kilkanaście lat temu, kiedy po raz pierwszy stanął na morskiej plaży, głuchy łomot fal o brzeg skojarzył mu się z uderzeniami gigantycznego młota kowalskiego. Wtedy na szkolnej wycieczce straszyli się morzecama i morszczima psama czyli syrenami
i fokami. Dopiero teraz uświadomił sobie, że w Bałtyku nie tylko nie ma legendarnych nimf, ale także tych prawdziwych zwierząt, które dla tłuszczu i skór zostały wybite przez przybrzeżnych rybaków na początku obecnego stulecia. Z wycieczki przywiózł matce morski piasek w torebce po cukierkach. Prosiła go o ten piasek, bo uważała, że jest dobry na rozstrój żołądka.
Gdy Albin ponownie zapukał do mieszkania Rąbcy, drzwi otworzył mu młody mężczyzna o surowym wyrazie twarzy. Był rozebrany do pasa i wycierał ręcznikiem mokrą głowę. W dusznym pachnącym moczem pokoju pod stołem piskliwie bawiła się dwójka małych dzieci.
— Ira, zabierz je! — zdenerwował się Grzegorz słuchając w roztargnieniu wyjaśnień Białka. Kiedy kobieta ciągnąc dzieci za ramiona wy
prowadziła je w milczeniu do kuchni, Albin zamilkł. Rąbca rzucił ręcznik na krzesło: — I jak pan niby się nazywa?
— Albin Białk.
Mężczyzna głośno się roześmiał:
— Lepszej ksywy nie mógł pan wymyśleć?!
— Naprawdę tak się nazywam...
— I co, mam wziąć od was te dolce, a co chcecie w zamian...
— To jakieś nieporozumienie. Mówiłem już, że znalazłem je przy pańskim bracie. Przecież to był Walet, no nie?
— Do kitu taka gadka! — Rąbca pochwycił z krzesła ręcznik i znowu zaczął wycierać głowę. — W tym warszawskim pociągu to właśnie ja miałem być tego dnia. Mnie chcieliście zarżnąć, ale ktoś z was spartaczył robotę. A teraz przychodzicie do mnie z tymi srebrnikami.
— Mówię, że to jakaś pomyłka, ja nie jestem...
— Ja też nie będę zdrajcą, kapusiem, i niech pan powie swoim ludziom, że nie dam się zastraszyć! Jutro i tak pokażę się, gdzie trzeba! Przypomnimy narodowi, że istnieje trzeci maja, że to jest prawdziwe święto polskich patriotów i katolików...
Albin jeszcze przez chwilę słuchał krzykliwych słów Rąbcy, wpatrywał się w jego nabrzmiałe na szyi żyły, a potem ruszył do drzwi. Zrozumiał, że go nie przekona.
— Chwileczkę, mogę przysiąc, mówiłem to już parę razy pańskiemu koleżce, że naprawdę nie wiem, skąd była ta bibuła. Nieznany człowiek mi ją dał, położyłem pod kościołem w Lęborku i to wszystko — Rąbca stanął przed Białkiem, nie pozwolił mu wyjść. — Dostałem już za to po mordzie od komendanta w Lęborku, odsiedziałem dwie doby, a teraz dajcie mi wreszcie spokój...
— To jakiś absurd — tym razem Albin się zdenerwował i gwałtownie odsunął Rąbcę; wychodząc z mieszkania trzasnął drzwiami.
Nazajutrz wieczorem od pół godziny stał na rogu Ławniczej i Długiego Targu. Obserwował okolice fontanny Neptuna. W Główczyku tę nagą postać mitycznego władcy morza nazywano Kresztofem. Kiedyś we wczesnym dzieciństwie płacząc prosił matkę, by wzięła go z sobą na zakupy do Gdańska. Wtedy pulchna sąsiadka Żywicka, która właśnie przyszła po niego, by zabrać go do siebie, szepnęła mu do ucha, że tam nie warto jechać, bo będzie musiał tego gołego Kresztofa pocałować w rzec czyli dupę. Tak się przejął koniecznością spełnienia tej wstrętnej powinności, że potem długo jeszcze nawet słowem nie pisnął o Gdańsku.
Marceli zjawił się przed fontanną dokładnie za pięć ósma. Widząc zbliżającego się Albina podniósł rękę, obrócił się na pięcie i ruszył w stronę Motławy. Białk poszedł za nim starając się wejść w rytm jego szybkich kroków. Przez dłuższy czas szli w milczeniu.
— Od dawna znasz Pustego? — Marceli spytał nagle i z zaskakującą poufałością.
— Ja, ja? — zająknął się Białk. — Właściwie poznałem go niedawno, ale okazało się, że on zna mnie od dziecka.
— To dziwny człowiek, no nie?
— Dlaczego?
— Pomyśl. Robi coś dla sprawy, oczywiście. Ale co z niego za Polak? Nie wierzy w Boga. Co on sobie myśli?! Że człowiek, to chodząca kupa mięsa?! Że jesteśmy dziełem przypadku?! — w kącie ust Marcelego pojawiła się biała ślina. — O tak, o Kościele mówi z uznaniem, ale tylko dlatego, że stoi za nim tak długa tradycja, że to źródło cywilizacji
i kultury...
— Dobrze idziemy? — zaniepokoił się Albin, gdy Marceli nagle skręcił na prawo w wąską uliczkę.
— Nie martw się, znam te drogi na pamięć... No i ten jego dziwaczny stosunek do narodu. Jeszcze nigdy z jego ust nie padło słowo naród. Dla niego to jest społeczeństwo, to są jacyś tam ludzie. Poza tym co on kombinuje z tymi Kaszubami? Czy to są Polacy? W bitwie pod Grunwaldem po czyjej walczyli stronie? Krzyżaków oczywiście. Że zostali przymuszeni, to może prawda, ale jednak byli z nimi, a nie z nami, Polakami... I nie mogliby mówić po ludzku? Do szewskiej pasji doprowadza mnie ta ich bełkotliwa gadka: puo, guo...
Białkowi pociemniało w oczach. Zamierzył otwartą dłonią w głowę mężczyzny, ale w końcu zatrzymał ją na jego barku. W jednej chwili w gwałtownym spojrzeniu człowieka w okularach pojawiły się nieśmiały uśmiech i przerażenie. Jakby nie wiedział, czy uderzenie ma traktować jako żart czy wyraz wściekłości Albina.
— Tak, za dużo mielę jęzorem, wiem o tym — Marceli odezwał się ściszonym głosem i zamilkł. Kluczyli między kamieniczkami. Zatrzymali się pośrodku wąskiej ulicy: — Moment, nie możemy tam wejść razem, bo zaraz ktoś się zorientuje, że to jakaś schadzka. Ja pójdę pierwszy, a ty po mnie. Nie wcześniej niż za pięć minut. Patrz, gdzie wchodzę, ty wejdziesz tymi samymi drzwiami, a potem pójdziesz aż na poddasze, tam Pusty ma swoją pracownię.
Kiedy zniknął za jednymi z trzech drzwi, Albin w pierwszej chwili ruszył w przeciwną stronę. Niczym grom z jasnego nieba nawiedziła go myśl, że spotkanie może być pułapką, że właściwie to nie zna tych ludzi. Zaczął zbliżać się do wejścia, a potem znowu oddalać. Spacerował nerwowo spoglądając na zegarek. Próbował zebrać myśli, uspokoić się. Wreszcie jednak postąpił tak jak owładnięte ciekawością dziecko. Ruszył w stronę drzwi, otworzył je z rozmachem i zaczął wspinać się w górę po wąskich schodach. Już nieraz we śnie widział się w podobnej scenerii. Mroczna, niekończąca się klatka schodowa, a on wciąż idzie
i idzie, potem wydaje mu się jakby kroczył w miejscu, w cholernie ciężkich butach, słabnąc i tracąc nadzieję, że kiedykolwiek dotrze do celu.
Otwierając jedyne drzwi na poddaszu poczuł aromatyczny, śliwkowy zapach tytoniu. Usłyszał rozmowę i wyraźny głos:
— Już jest.
W kącie niskiego, ale rozległego pomieszczenia, z rozstawionymi przy ścianach płótnami, siedzieli trzej mężczyźni: Marceli, Pusty i ten z brodą, którego Albin widział przed dwoma dniami przy alei Zwycięstwa. Brodaty pykał fajkę.
— Marcelego już pan poznał, a to jest Daniel Róg... Trochę już gadaliśmy o panu — mówił Pustowski podsuwając mocno sfatygowany taboret.
— O mnie? — zdziwił się Białk.
— Właśnie. I nawet mamy dla pana propozycję. Bo chyba o to panu chodziło? Był pan u tego Rąbcy? — Pusty atakował go pytaniami.
— Byłem...
— I wziął te pieniądze?
— Nie, bo bał się, że to jakaś podejrzana sprawa.
— Może to dobrze, że nie wziął — odezwał się Róg. — Gdyby miał je przy sobie, jak go dzisiaj zwijali, to dopiero byłby klops.
— Dzisiaj? — Białk spojrzał płochliwie na brodacza.
— Drapnęli go niecałe dwie godziny temu, jak rozbijali demonstrację pod pomnikiem Sobieskiego.
— Dał się złapać jak dziecko — rzucił Marceli.
— Uważaj, żebyś i ty nie znalazł się w tym dziecińcu...
— Panowie, przestańcie! — zdenerwował się Gerard Pustowski. Zastukał laską w podłogę. — Wracając do naszej propozycji czy raczej rady. Zna pan już ze stoczni Rąbcę, wspomniał pan o tej dziewczynie, jak jej tam?...
— Lidia.
— No. I teraz chodziło by o to, by i pan wszedł w to środowisko.
— W jaki sposób?
— Po prostu, podjął pracę w stoczni.
— Ale ja jestem bibliotekarzem.
— Nie szkodzi. Przede wszystkim liczyć się będzie pana chęć do roboty, jakiejkolwiek. Mogą potem wysłać pana na jakiś kurs, na przykład...
— Ale po co to wszystko?
— Po to, by pan tam był, żebyśmy wiedzieli co tam się dzieje. To największy zakład w Gdańsku, kilkanaście tysięcy ludzi. Tam są Wolne Związki Zawodowe, tam się coś żarzy. My to czujemy.
— Niech czerwoni nie myślą, że mają monopol na robotnicze sprawy.
— My też powinniśmy łączyć się z proletariuszami.
Marceli i Róg zaczęli przekonywać Białka, by przyjął propozycję Pustowskiego. Byli podekscytowani, perorowali jak mówcy na wiecu. Albin nigdy jeszcze nie czuł się tak potrzebny i ważny. Mimo że miał wciąż wiele wątpliwości, nie był pewny czy ich intencje są uczciwe, po kilku minutach kiwnął głową:
— Dobrze, spróbuje. Ale co będzie z Rąbcą?
— Wypuszczą go po czterdziestu ośmiu godzinach — brodaty po raz kolejny przyłożył do cybucha zapaloną zapałkę i dmuchnął kłębem dymu. — Poza mistrzem, przed którym najwyraźniej czują respekt — spojrzał na Pustowskiego — każdego z nas sadzali po kilka razy. To tylko na początku wydaje się straszne. Można się przyzwyczaić.
— Tak naprawdę — wtrącił Marceli — to na Grzecha nie jesteśmy pewni. Ma dzieci, biedę w domu, może już dawno go kupili, a teraz pod Sobieskim odegrał komedię z ucieczką i aresztowaniem. Głowy bym nie dał, czy jak go wtedy w Lęborku trzymali na komendzie, nie powiedział im, że dostał bibułę od Borsuka...
— Marceli, mówiłem! — Pustowskiemu skamieniała twarz. — Później o tym pogadamy — próbował opanować irytację. Po chwili milczenia spojrzał uważnie na Białka. — Niech pan najpierw wróci do Główczyka, spokojnie zakończy sprawę poprzedniej pracy, zabierze potrzebne papiery i przyjedzie do Gdańska. Pomożemy panu dostać się do stoczni, mamy tam kilku naszych ludzi... Pana ojciec teraz jest jakby w innym dla mnie trudnym do zrozumienia świecie, ale przecież ma wspaniałą wojenną i tuż powojenną kartę w swoim żywocie. Pan tę przerwaną sztafetę może ożywić — Pusty płomiennym wzrokiem wpatrywał się w pełne niepewności i obaw oblicze Białka. — Musi pan pamiętać i mocno wbić sobie do głowy, że na nasze zwycięstwo, może bardzo odległe, złoży się nie tylko wola zmian, ale przede wszystkim praca, praca i praca...
Albin Białk idąc potem w poświacie ulicznych latarń, wzdłuż kamiennych przedproży z wyobrażeniami lwich paszczy, wciąż wyraźnie słyszał słowa Pustego. Skojarzyły mu się z pożegnaniem z Lidią, gdy wychodził tamtego wieczora z jej mieszkania. Pocałował ją w dłoń, a gdy podniósł głowę poczuł przed sobą ciepło jej twarzy. Ich usta złączyły się w krótkim, gwałtownym pocałunku. Lidia lekko drżącym głosem szepnęła:
— Idź już, bo to się niedobrze może skończyć.
— Przyjdę jutro, co?
— Nie gorączkuj się tak — odrzekła już spokojnym głosem. — Może lepiej będzie jak poszukasz roboty... Chłop w twoim wieku, silny
i zdrowy — sylabizowała jakby chcąc naśladować swojego ojca — musi przecież pracować — kuksnęła go w bok i pociągnęła za ucho. — No idź już, mój marzycielu...
Nie był pewny, czy to co odczuwał mógł nazwać radością, raczej
miał wrażenie, że znalazł się w jakimś szaleńczym transie, unosząc się ponad ziemią niczym w stanie lewitacji. Co więcej, był głęboko przeświadczony, że gdyby nagle cały świat runął, to do ostatnich chwil będzie wykrzykiwał, że dobrze było być, zaistnieć, chociażby tylko przez jedno mgnienie oka.
Gdyby ktoś go zobaczył, pomyślałby, że człowiek albo jest pijany, albo zwariował. Szedł na przemian pochylony, wyprostowany, rozkołysany. Ręce trzymał głęboko w kieszeniach. W lewej dłoni mocno ściskał żółty kamień.