Janke Stanisław LELEK POWIEŚĆ

STANISŁAW JANKĘ

LELEK


Rozdział pierwszy

To było tego dnia, gdy po nocnej gwałtownej ulewie od rana za­częła hulać wichura. Czułem się, jakbym dostał w głowę cięż­kim przedmiotem, jakiś taki nie z tego świata, ale cóż, żyć trze­ba. Ogoliłem się, bo nie lubię ze szczeciną chodzić. Wygląda się wtedy jak łajza skończona. Dziunia się dziwiła, że ja codziennie się golę, bo chłopi w Dębińcu robią to zazwyczaj co kilka dni. A czyja muszę żyć tak jak inni? Obnosić się z tym sztandarowym znamieniem prowincji?

Natarłem dokładnie gębę wodą kolońską, wciągnąłem w usta mię­towego dropsa na świeży oddech i nałożywszy głęboko czapkę na gło­wę poszedłem po gazety. Przy kiosku stała baba, krótko strzyżona, cy- cata. Jedną ręką czochrała włosy, a drugą drapała się po dupsku.

- A słyszała pani - rzekła do sprzedawczyni - na szosie przy targo­wisku był straszny wypadek. W jednego faceta, ja go nawet parę razy miałam widziane, to tak ostro walnęło autko, że on na kilka metrów w górę wyleciał. Te okolice targowiska są jakieś dziwne, no nie? Tam ciągle są jakieś wypadki. Może żyły wodne pod tą drogą leżą - nie przestała wichrzyć łebska i gadać jednym ciągiem - głowę wczoraj miałam umyć, włosy mi się tłuste zrobiły, teraz te szampony to są do niczego, no w ogóle ta cała chemia nas wykończy...

- Czego sobie dziś Lelek życzy? — spytała jak zwykle po nazwisku ta z kiosku. Nie wiem nawet jak wygląda, bo nigdy jej na oczy nie widziałem. W okienku tylko pokazują się palce świecące pierścionka­mi, a wyżej za szybą twarz zasłaniają pasty do zębów i kondomy.

- Jak zawsze — odrzekłem — „Wyborczą” i „Głos Dębińca”.

- „Wyborczą” proszę bardzo, ale „Głosu” już nie ma.

- Jak to nie ma, przecież co tydzień o tej porze do tego kiosku przywożą?!

- Dziś też przywieźli, ale był tu Maszota i cały przydział wykupił.

- Po co?

- Aaa, ponoć jego wierszyki, które niedawno sobie w książce wy­dał, paskudnie jakiś redaktor objechał i grafomanią nazwał. Chłopisko się o tym wcześniej dowiedziało i już od świtu przy kiosku warowało żeby wszystkie gazety wykupić.

- Aha - mruknąłem pod nosem i zacząłem powoli wkładać do port­fela monety, które kioskarka wydała z dychy. Od pewnego czasu za­wsze tak demonstracyjnie zabieram resztę, bo mnie próbowała już dwa razy okantować. Za pierwszym razem pomyślałem, że mogła się na­prawdę pomylić, ale jak drugi raz za mało dostałem, to się wnerwiłem.

- Och, och, pomyliłam się, myślałam, że to dwa złote, a to pięć. Teraz te pieniądze takie do siebie podobne.

Głupia pinda.

Przy płocie u Myszków stał Kazi. Stał jak ten pomnik. Człowiek by szedł rano czy wieczorem, a Kazi zawsze przy płocie. Z daleka można go rozpoznać: kulfoniasty nos, opadnięte policzki, uszy jak talerze.

- Maryś, chodź - lekko kiwnął głową, głęboko pociągnął nosem i splunął.

- No co? — odburknąłem, bo nie miałem nastroju na gadanie.

- A ci u żłobu tylko jeżdżą po świecie.

-Kto?

- No ci nasi radni. Zielonka wczoraj wrócił ze Słowacji.

- Czego on tam szukał, to przecież biedny kraj.

- Biedny, biedny, ale po pańsku ich wszędzie przyjmowano. Stoły to były tak zastawione, że już na końcu odechciało im się jedzenia.

- I czego on się tam nauczył, żarcia?

- Maryś, głupku, przecież on tam nie pojechał po naukę!

- Kazi, proszę cię, nie mów do mnie po nazwisku - pogroziłem szelmowsko palcem i dalej udawałem, że mnie te jego powiastki inte­resują.

- Słuchaj - dopiero po chwili pokapował się, że żartuję. - To wszyst­ko nic. Stary Zielonka jedzie żeby się nażreć, ale ci młodzi rąjzują dla jaj. Skarżył się, że przez te ich wygłupy mogło się jego małżeństwo rozlecieć. Gdy wrócił do domu, ta jego zaczęła rozpakowywać torbę i nagle wytrząsnęła z piżamy, no wiesz, te gumki w srebrnych toreb­

kach. Zdziwiona spytała: „Ty masz jakieś czekoladki przywiezione”? Musiał się potem gęsto tłumaczyć, jak spostrzegła, że to nie żadne sło­dycze.

Cha, cha — próbowałem się roześmiać i zaraz rzuciłem: — Stara władza, jaka była taka była, ale po świecie się nie szlajała i powagę umiała zachować...

Co ty, tych komuchów ty bronisz?!

Jakie tam komuchy. Raczej powiedziałbym koniuszki. Niejeden to się z głupoty do tej ich partii zapisał. U mnie w robocie był taki matołek, który myślał, że jak do nich przystąpi, to ze zwykłego mary­narza zrobią go bosmanem. A oni nic, tylko na te nudziarskie zebrania kazali przychodzić. Jak się kiedyś wkurzył, że nic mu się nie polepszy­ło, i chciał oddać tę czerwoną legitymację, to mu powiedzieli, że jak raz się ją wzięło, to trzeba mieć do końca życia jak serce po lewej stronie...

E, wszystkich byś tylko usprawiedliwiał i po główkach gładził...

Zacząłem niespokojnie zerkać ponad głową Kaziego na komin mo­jego domu.

Pójdę już —gwizdnąłem i poprawiłem wciśniętą pod pachę gaze­tę — bo w domu wodę na ogniu postawiłem, jeszcze mi się przypali...

Ty ciągle w te gazety jesteś zapatrzony — Kazi wtrącił i głośno beknął ignorując moje poczucie humoru. — Jak twoja żyła, to nieraz na ciebie narzekała, że pieniążki wytracasz na te papiery. Co ci da to czy­tanie?

Dobra, dobra — wyciągnąłem gazetę niczym szablę, machnąłem Kaziemu przed oczyma i ruszyłem do domu. — Jak się ożenisz, to po­gadamy o kobietach.

Będzie mi tu moją Dziunię wspominał, stary cap”. Gdy drzwi do domu otwierałem, to mi nerwy przeszły, ale smutek pozostał. Dziewięć miesięcy jestem bez mojej, a wydaje się, że całą wieczność. Przez ostat­nie pół roku przed śmiercią tak strasznie cierpiała, że już nie była sobą. Coś z niej odeszło, coś bardzo istotnego, żywotnego, co określa oso­bowość. Ta zmieniona Dziunia wyglądała tak, jakbymjąpo latach w fil­mie oglądał. Niby taka sama jak zawsze, a jednak zupełnie inna. Ach, ja znowu filozofuję.

Nie tak dawno Kazi też mi porządnie zagrał na nerwach.

W tobie, Maryś, jakoś mało ja widzę żałości. Chodzisz taki po­sępny, ale ty taki był zawsze.

Niechby cię pokręciło” - pomyślałem w pierwszej chwili, ale póź­niej się zreflektowałem, że to nie po chrześcijańsku tak komuś życzyć. „Czy ty aby człowieku wiesz, co to jest żałość? - patrzałem na tę jego głupią gębę z wyszczerbionymi zębami, ale nic nie powiedziałem. — Przeszywa to cię do szpiku kości, tak paraliżuje, że rano w ogóle byś z wyra nie wstawał. Leżysz w wannie w ciepłej wodzie, niby odczu­wasz przyjemność, a wyć ci się chce. Dlaczego odeszła właśnie teraz, gdy ja i miliony innych możemy patrzeć na zachód słońca i cieszyć się rano jego pierwszymi promykami?”

O własnej śmierci zazwyczaj myślałem rzadko. Odmieniło mi się, gdy w Polsce nastała demokracja. Dopływaliśmy właśnie do Gdyni, gdy poczułem dziwne podwójne pulsowanie — w klatce piersiowej i w brzuchu. Parę dni później, kiedy byłem na pracowniczych bada­niach okresowych w Instytucie Medycyny Morskiej i Tropikalnej, po­wiedziałem o tym lekarce, która łaskotliwie zimnym krążkiem obsłu- chiwała moje plecy. Jeszcze tego samego dnia dostałem skierowanie do kardiologa, który po wszystkich badaniach ogłuszył mnie ciężkim pytaniem:

Czy już mówił ktoś panu, że ma pan tętniaka aorty?

A niby kto? Pierwszy raz słyszę — mruczałem ponuro pod nosem. Chociaż stary doktor o uważnym spojrzeniu zapewnił mnie, że tętniak na razie urósł zaledwie do wielkości małej wiśni i nie trzeba go opero­wać, to lęk przed niespodziewaną śmiercią, która może mnie zwalić z nóg w każdej chwili i w każdym miejscu, przyczepił się do mnie jak rzep do psiego ogona. Ledwie się pojawiał, strącałem go z myśli jak natrętną muchę. Tak byłem zawzięty na tę przypadłość, że nikomu o niej nie powiedziałem. Nawet Dziunia, zamykając oczy na zawsze, nie wie­działa, że mi wisienka na aorcie wyskoczyła.

Parzyłem kawę, przemyśliwałem o Dziuni i trochę zerkałem przez okno, gdy przed opuszczonym domem świętej pamięci Miotka ujrza­łem jakąś obcą kobietę. Wysoką, jasnowłosą. Wieszała pranie na lince. Wiatr rozwiewał jej włosy, trzepotał prześcieradłami, jak żaglami na pełnym morzu. A ona niczym ten samotny żeglarz, tam i tu doskakiwa- ła, z tyką się mocowała, jakby sztaglinę ciągnęła. Pomyślałem: „Nie da sobie kobitka rady, bielizna jej z linki pospada”. A jednak nie. Szybko się z robotą uwinęła i zniknęła w drzwiach.

Miotk zmarł parę tygodni przed moją. Jak dom wtedy zamknięto, tak do teraz nikogo tam nie widziałem. Stary był emerytowanym leka­

rzem, ale przez ostatnie kilkanaście lat dał się poznać z osobliwego hobby - zbierania wszelkiego rodzaju rupieci i śmieci. Szczególnie upodobał sobie papiery, które wyciągał z kibli przy posesjach albo cho­dząc po skwerach i ulicach nakłuwał na laskę zakończoną długim szy­dłem. „Może ta Jasna jest jego synową albo wnuczką” - pomyślałem. Jak ciężko zachorował, to jego jedyny syn po latach z Kanady przyje­chał. Ludzie mówili, że ponoć żyje z Ukrainką, która ani w ząb pol­skiego nie zna i nawet nie po swojemu, tylko po angielsku gada.

Co dziwne, sąsiedzi Miotka, Stynowie, zaadoptowali zmajstrowa­ne przez jakiegoś Araba parodniowe dziecko pewnej młodocianej dziewczyny. Dzisiaj ponoć w gusła nikt nie wierzy, ale temu malucho­wi to nadgarstek obwiązali czerwoną wstążką, by ustrzec dziecko przed urokiem ludzkich spojrzeń. Gdy Stynowa jechała wózkiem, to co chwilę jakaś baba podchodziła i kiwała głową: „Jaki to śliczny dzidziuś”! Kiedy ten półarabski i półsłowiański chłopczyk podrastał, to się zaczęły jesz­cze większe kłopoty. Dzieci co się z nim bawiły dziwowały się, że ma taką ciemną karnację i czarne kręcone włosy. Pewnie nieraz się w do­mu mówiło, że jak tata i mama mają jasne włosy, to dziecko czarnych mieć nie może. A rodzice nie wiedzieli, czy dzieciakom mówić, że to adoptowany chłopczyk czy kręcić, że te włosy mu tak jakoś cudownie ściemniały. Jeśli któreś dziecko dowiedziałoby się prawdy i przed Sty- nową wypaplało, to by mogła mieć pretensje do rodziców, jakim pra­wem takie rzeczy wygadują.

Stynowie widocznie nie mogli znieść tej ciężkiej atmosfery i do Niemiec wyjechali. Teraz mieszkają w Bremie, gdzie zresztą za Jaru­zelskiego bardzo wielu z Dębińca się osiedliło. Nasi dziadowie i ojco­wie z Niemcami walczyli, „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród” śpiewali, a młode pokolenie ruszyło za Łabę, żeby coś uszczknąć z tego nie­mieckiego dobrobytu. Niektórzy, by ich Niemiaszki nie wysiudały, to na gwałt zaczęli doszukiwać się niemieckich korzeni. Jeden gościu tak zgłupiał, że przywiózł ze sobą stare zdjęcie, na którym jego dziadek z Hitlerem się obejmuje.

Kazi mówi, że ten świat to się niedługo zawali. Przed nim wielu tak mówiło, ajednak świat wciąż stoi. Boża siła wszystko to trzyma w ku­pie. Gdy się pomyśli, że my tak sobie żyjemy na tej naszej Ziemi, a wo­kół miliardy pustych gwiazd i planet, jakieś pulsary i czarne dziury, to aż ciarki po plecach przelatują. A dlaczego na tym świecie tyle jest okrą­głości, kulistych rzeczy? Nie tylko planety są kuliste, ale i nasze ludzkie

głowy. Jak dziecko się rodzi, to ma główkę szerszą od reszty ciała. Mózg jest tak ważną galaretką, że musi j ą chronić twardy pancerz czaszki. I kto mi tu będzie plótł dyrdymały, że myśmy z przypadku powstali. Mógł przypadek ten świat tak logicznie i na okrągło urządzić?

Już człowieku nie przeczytasz, że z małpy powstałeś. Co najwyżej, psia jucha, aż trudno wymówić, z jakiegoś australopiteka czy pitekan- tropa. A i ci zatwardziali bezbożnicy są skłonni przyznać, że coś wiel­kiego musiało się zdarzyć, jakieś cudowne tchnienie nas dotknęło, że przed tysiącleciami zaczęliśmy nie tylko na dwóch nogach chodzić i ga­worzyć, ale i główkować, jak najlepiej ten świat i sobie życie urządzić. Wyszło jak wyszło, ale jakby się nasi pradziadkowie przebudzili, to by ich z wrażenia na powrót skręciło. Telewizory i komputery, samoloty i rakiety, wieżowce ze szkła i betonu sięgające prawie aż do nieba. Dziwy nad dziwami.

Kawę wypiłem, śniadanie zjadłem, gazetę po tytułach przelecia­łem, a w głowie aż mi się zakotłowało od myśli i kombinacji. Pode­rwałem się z siedzenia i zacząłem, jak to mówią, wokół siebie ogary- nać, to znaczy trochę porządkować. Wcale nie jest powiedziane, że jak chłop sam zostanie, to w chałupie ma bałagan. Ja to nawet przesadnie zacząłem sprzątać, wymywać, układać. Ale jak mam porządek, to mnie lepszy nastrój ogarnia, dopiero wtedy mogę spokojnie książkę wziąć do ręki czy oglądać telewizję. Tak sobie myślę, że ten co lubi lad do­okoła, to i w sobie musi mieć poukładane.

Przed wyjściem z domu przyjrzałem się sobie w lustrze i odruchowo zrobiłem kilka głupawych min. Ten nawyk pozostał mi z dzieciństwa. Stojąc obok matki przed wysokim owalnym zwierciadłem precyzyjnie starałem się naśladować jej ruchy: poprawiałem kędzierzawe włosy, mazałem oślinionym palcem ledwie widoczne brwi, na niby pudrowa­łem długi nosacz i pulchne policzki. Matka w zależności od humoru prze­ganiała mnie sprzed lustra nerwowym lub rozbawionym głosem:

Idź no stąd, ty sowizdrzale!

Na cmentarz poszedłem drogą, co się ciągnie wzdłuż torów kolejo­wych, a nie tą uliczką, która prowadzi przez Plac Ratuszowy. Wypięk­niał nasz stary Dębiniec. Kamieniczki odnowione, fontanna tryska kiysz- tałową wodą, a na wieży ratuszowej kuranty wygrywają stary hymn kaszubski „Tam gdzie Wisła od Krakowa w polskie morze płynie”. Tylko że ostatnio trudno przejść przez środek naszego miasteczka, bo w jednym miejscu rumuńskie Cyganki lamentującym głosem wołają

0 datki, a parę kroków dalej ich śniade dzieciaki to wręcz proszącą rękę w oczy wtykają. W którąś niedzielę, jak tamtędy przechodziłem, to za serce mnie ścisnęło i dałem parę groszy. Ale czy muszę to robić za każdym razem gdy idę na cmentarz?

Aż mdło się z żałości człowiekowi robi, kiedy widzi te błagalne spojrzenia. Jednak czasami mnie złości, że gdy chce się im dać jabłko albo kanapkę, to wydymają pogardliwie ustami albo machają z niechę­cią ręką. Józwa mówił, że jak przyszli do niego i prosili o pieniądze, to im powiedział, że dostaną, ale najpierw niech posprzątają podwórko

1 narąbią drewna. Nie dość, że się na to nie zgodzili, to jeszcze zaczęli mu wygrażać pięściami. Lila opowiadała, że gdy ją mały rumuński Cygan w Gdyni na dworcu prosił o pieniążka, a ona chciała mu dać bułkę to ten pięcio-, sześcioletni maluch nie dość, że nie wziął kołacza, to jeszcze ze złości uszczypnął kobietę w dupę. Ponoć w ich kulturze praca jest hańbą, a żebractwo daje poczucie godności. Dla mnie jest to niepojęte. Nie na moją inteligencję, jak mówi Kazi.

Na cmentarzu przy pompie natknąłem się właśnie na Lilę. Spłuki­wała zabłocone gumiaki. Stała lekko pochylona, jej dekolt zajaśniał jak blady półksiężyc. Pulchna ręka nerwowo puściła wajchę do pom­powania i odgarnęła z czoła kosmyk włosów.

No przeżyliśmy jakoś ten ulewny deszcz, tę ranną zawieję, a te­raz patrzcie robi się ładnie - zagadnęła. - Rozpogodzi się.

Na to wygląda - nie próbowałem być rozmowny, szukałem pre­tekstu, żeby już sobie pójść. - Muszę zobaczyć, jak tam na grobie po tym wszystkim wygląda.

Zrobiłem parę szybkich kroków, jakbym się gdzieś bardzo spie­szył. Już miałem w głowie przyszykowany ukłon na pożegnanie, lecz ona niespodziewanie jęknęła:

Maryś, poczekaj.

Serce mi chciało z piersi wyskoczyć, tak się zdenerwowałem.

No... Kwiaty chciałem podlać...

Przecież dosyć im nalało...

Ale może całkiem oklapły... - bąkałem pod nosem i tarłem za­wzięcie ucho, jakby właśnie po inwazji komarów.

Unikasz mnie, co?

Ja? Nie... Dlaczego...

Przecież widzę - zrobiła krok w moją stronę, a ja obejrzałem się, jakbym sprawdzał czy naprawdę jesteśmy sami.

Wiesz, to nie tak jak myślisz — też zrobiłem krok w jej stronę. Już byliśmy tak blisko siebie, że wyraźnie widziałem jej lekko zarumienio­ne policzki. - Mam mętlik w głowie, trochę mnie to gryzie, że ja to zrobiłem ledwie kilka miesięcy po tym...

-Maryś, nie mów tak, jakbyśmy co złego zrobili. Kochaliśmy się, żyjemy... — stanęła przede mną niemal na wyciągnięcie ręki. - Ja też się zastanawiałam, co by o mnie sobie pomyślał mój Michałek. Ale prze­cież on jest już zupełnie w innym świecie. A my jesteśmy tu i teraz...

Boja wiem...

Tak się do siebie zbliżyliśmy, że widziałem włoski nad kącikami jej ust. Oddychaliśmy nerwowo, nienaturalnie szybko. Zobaczyłem nas, jak tego dnia. Nie pamiętam dokładnie w jaki sposób się zagadaliśmy, ale zdaje się poprosiła, żebym jej coś przy rowerze naprawił, bo ona zawsze damką na cmentarz przyjeżdża. Gadka szmatka zaczęła się jak teraz od pogody, potem się tak rozdyskutowaliśmy, że zaprosiła mnie do siebie na winko domowej roboty. Siedzieliśmy w altance i najpierw wymieniliśmy się swoimi smutkami, później zaczęło robić się nam co­raz cieplej i weselej. No i w pewnej chwili, jak to się mówi, zatracili­śmy się w pożądaniu, zrywając z siebie ubrania dotarliśmy do sypialki i zrobiliśmy to na małżeńskim łożu. Teraz na myśl o tym wszystkim pochwyciłem ją za rękę.

Lila...

Co, Maryś?

Może wpadniesz do mnie po obiedzie.

Eee... Ja nie wiem. Lepiej będzie, jak ty przyjdziesz do mnie...

Na winko?

Mam ciasto drożdżowe, kawę wypijemy, porozmawiamy.. — za­wstydziła się i po chwili kłopotliwego milczenia dodała: - A może jed­nak przyjdziesz pod wieczór, jak się ściemni.

Jak się ściemni?

Nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiał, ale chodzi o moją sąsiadkę Molską. To strasznie plotkarska baba...

Lila, my tu nie uciekniemy przed plotkami. Przecież wiesz jak jest...

Wiem, wiem, ale jeszcze nie jestem na to gotowa.

Pożegnaliśmy się dziwacznymi uśmiechami. Lila prowadząc ob­wieszony wiadrami i narzędziami ogrodniczymi rower ruszyła w stro­nę cmentarnej bramy, ja poszedłem na grób Dziuni. Jej oszalowana mogiła żałośnie wyróżniała się pośród nagrobków lśniących czarnym

marmurem ze złoconymi literami epitafiów. Nie mógłbym powiedzieć, że nie było przy mnie żywej duszy. Czułem się jak smarkacz przyłapa­ny na paleniu papierosów. „Tak, zupełnie zgłupiałem! Ale naprawdę nie wiem, co jest lepsze — głupota czy samotność. Nie potrafię żyć sam przez dłuższy czas. No niestety, z chłopami ani przyjaźń, ani zażyła znajomość zbytnio mi nie wychodzą. Z kobietami, to co innego. Za­wsze zresztą taki byłem. Garnąłem się do matki, potem do dziewcząt w klasie, a w końcu oszalałem za tobą. Co ja ci będę mówił... Ty wciąż dla mnie jesteś, ale ciepło twojego ciała odeszło jak zeszłoroczne lato, nie czuję zapachu twoich włosów, nie umiem nawet sobie wyobrazić, jak gładka była twoja skóra. Obiecywałem sobie, że wytrzymam bez baby, ale, cholera, nic z tego nie wyszło...”.

Byłem wściekły jak pies na siebie i cały świat. Jakby nie dość tego, tuż po wyjściu z cmentarza natknąłem się na Bolka Płotkę. Trzymał pod pazuchą czarną teczkę ze skaju.

Odebrałem od drukarza moje ulotki wyborcze - powiedział szyb­ko i niewyraźnie jakby jamnik zaszczekał. - O, tak wyglądają — bły­skawicznie wcisnął mi do ręki zadrukowaną kartkę.

Radykalna Obrona Polski? — naprawdę mnie zaskoczył. — Jesz­cze nie tak dawno byłeś w Platformie Patriotów.

To moja największa pomyłka. Im chodzi tylko o stołki.

A ty, o co walczysz?!

Wiesz, że o dobro kraju.

O dobro kraju... - pokiwałem głową. Bolek już zorientował co się święci i chciał czmychnąć. Zastawiłem mu drogę.

To dlaczego piszesz, że jesteś żonaty i masz siedmioro dzieci?! Jakbyś walczył o dobro kraju, to byś napisał prawdę: Jestem żonaty, ale po raz drugi. Z pierwszą żoną, którą zostawiłem, mam sześcioro dzieci, a z drugąjedno.

Lewą nogą wstałeś, czy co?! Chcesz mnie koniecznie obrazić?!

Niesłychane! To ty mnie obrażasz takimi tekstami — zgniotłem ulotkę w kulkę i rzuciłem mu pod nogi.

Na głowę ci padło - gwałtownie cofnął się i ruszył w swoją stronę.

Komu padło, temu padło! - krzyknąłem tak szybko, jakbym od­rzucił odbezpieczony granat.

Ledwie odszedł, a już jak to zwykle ze mną bywa, zacząłem mieć wyrzuty sumienia: Po co jaw ogóle wdałem się z nim w dyskusję? Trze­

ba było wziąć tę ulotkę, schować do kieszeni, poklepać Bolka po ra­mieniu i byłby spokój. Widziałem już siebie, jak budzę się w nocy i roz­ważam tę scenę na kilka sposobów.

Głupi wariat - mruczałem na siebie. - Po cholerę chcesz napra­wiać ten świat. Tylko sobie wrogów narobisz!

Od dzieciństwa jestem taki nadwrażliwiec. Powiem komuś coś nie tak jak trzeba i myślę o tym co najmniej przez kilka dni. Zawsze chcia­łem być twardym facetem, co to się drobiazgami nie przejmuje, bez wahania powie o czym myśli, opieprzy bez ceregieli, nie cacka się sobą ani innymi.

Z cmentarza do domu wróciłem drogą obok domu Miotków. Bieli­zna wisiała na linkach, ale wokół domu było pusto. Zacząłem iść wzdłuż płotu tak jakbym coś zgubił- z głową pochyloną, spoglądając pod nogi, ale i po szpiegowsku zerkając na podwórko. Poza tą bielizną wszystko było jak dawniej — drzwi do domu zamknięte, a buda bez psa. Już stra­ciłem nadzieję, że kogokolwiek zobaczę, aż nagle, gdy znalazłem się na rogu ogrodzenia, ujrzałem Jasnąstojącąna zewnętrznym parapecie jednego z okien i myjącą szyby. Idąc wzdłuż płotu, niemal ocierając się o drewniane szczeble, podszedłem bliżej nieznajomej.

Dzień dobry! - krzyknąłem.

Dzień dobry — kucnęła, jakby się przestraszyła. Trzymając się jedną ręką za okienną poprzeczkę, drugą zaczęła gładzić końce krót­kiego fatucha. — Ale się zlękłam!

Nie ma się czego bać - dowcipkowałem. - To tylko ja, sąsiad.

Sąsiad? - zdziwiła się.

No tak, mieszkam tuż niedaleko, w tym czerwonym budynku...

A pani Jasna?

Jasna? - znowu spytała zdziwiona.

Tak sobie panią w myślach nazwałem, bo nie wiem jak pani ma na imię, jak się nazywa.

Niech będzie Jasna- roześmiała się. Najwyraźniej nie miała ochoty zdradzać swojego nazwiska.

Dziś rano, gdy panią zobaczyłem, to pomyślałem, że ten dom nareszcie będzie miał gospodarza.

By go doprowadzić do porządku trzeba włożyć sporo pracy — otarła końcami palców gładkie czoło.

Mogę pomóc.

Dziękuję, jakoś sobie poradzę.

- Czyścić, zmywać nie lubię, ale coś naprawić...

- Dobrze wiedzieć — powiedziała bardzo rozbawiona i na chwilę zatrzymała na mnie wzrok. - Zresztąjak się pan tak deklaruje, to może mi pan kran naprawi. Nie da się go dokręcić, woda ciurkiem leci.

-Pewnie, że naprawię, ale potrzebne są narzędzia, uszczelka, a może nawet grzybek.

- Mam tu taką skrzynkę z różnościami, ale nie mam pojęcia czy tam jest jakiś grzybek.

- Jak zobaczę to się dowiemy.

Zeskoczyła z okna do pokoju, by otworzyć mi drzwi. Gdy przekro­czyłem próg domu, to tak się czułem jak wilk przebrany za Czerwone­go Kapturka. Z bliska wyglądała bardzo apetycznie. Jej nagie ramiona i długie nogi nie pozwalały mi skupić się przy pracy nad zreperowa- niem cieknącego kranu. Grzybek nie był potrzebny, wystarczyła uszczel­ka, którą wygrzebałem z dna skrzynki. Trochę poudawałem, że to strasz­nie skomplikowana sprawa, pomajstrowałem i stanąłem przed nią dumny, jak Sobieski po odsieczy wiedeńskiej.

- Co chłop, to chłop — klasnęła w dłonie. Jej początkowa ostroż­ność prysła jak bańka mydlana. Zaprosiła mnie na herbatęjaśminową, potem jeszcze postawiła na stół butelkę z jakimś wytrawnym winem. Ledwie coś powiedziałem, to ona zaraz zaczęła się zaśmiewać. Po ja­kimś czasie dokładnie jej się przedstawiłem. Myślałem, że na tym się skończy — a tu niespodzianka. Powiedziała, że nazywa się Iwona Przy­bylska, a ten dom po Miotkach wynajęła, bo za parę dni zaczyna pracę jako asystenka dyrektora w nowo założonej dębińskiej firmie Atest. Mówiła, że jak spadkobiercy po Miotkach się dogadają, to może nawet kupi od nich ten dom. Słowem zapowiadało się, że zostanie w Dębińcu na dłużej. Na moje oko miała już dobrze po trzydziestce.

- Taka pani ładna, ale męża pani chyba nie ma.

- Skąd pan wie? - pisnęła wesoło.

- Obrączki nie widzę.

Zaśmiała się tak głośno, jakby krzyknęła.

- Panie Marianie — rzekła po chwili zgrabnie ruszajac ustami — z chłopami mi nie wyszło. Potrafią tylko w głowie zawrócić, ale po­ważnie żyć się z nimi nie da.

Pomyślałem: „Trzeba babkę trochę wysondować”.

- Ze zbyt młodymi się pani zadaje. Taki jak ja, to by panią potrak­tował poważnie.

- Każdy tak mówi - odrzekła zaśmiewając się, ale po chwili chyba się nieco speszyła, bo włączyła muzykę. Ze stereofonicznych głośni­ków zaczęła sączyć się jakaś delikatna melodia cygańskiej piosenki.

- Jak ja mówię, że tak powiem, mucha nie siada — wlałem do ust całą zawartość lampki i zrobiło mi się przyjemnie gorąco.

Rozdział drugi

Lila już na mnie czekała. Otwierając drzwi lekko rozejrzała się na boki. Miała mocno podkreślone czarną kredką brwi i jaskrawo czerwoną pomadkę na ustach.

- Proszę, wejdź — przydusiła szybko parę razy wargę o wargę, jak­by w ten sposób poprawiała malowanie.

- Gdy tak ładnie prosi mnie piękna pani, trudno odmówić! — sam dziwiłem się sobie, że nagle stałem się tak nadzwyczajnie wylewny.

- Nie wygłupiaj się — rzuciła i, jak zauważyłem w okamgnieniu, nagle ją lekko zamroziło. Wyczuła, że byłem na rauszu, a i może ten jakiś przedziwny zapach Jasnej.

- Wziąłeś sobie na odwagę - rzekła z wyraźną kpiną i popchnęła mnie do pokoju.

- A, miałem taką okazję...

- Uważaj, bo okazja rodzi okazję i nałóg gotowy.

-- Mnie to nie grozi. Owszem lubię dobre alkohole, ale mogę się bez nich obyć.

- To się tylko tak mówi...

- Ja do picia muszę mieć takie same warunki jak kobieta, że tak powiem, do tych rzeczy. Nie byle gdzie, nie byle jak i nie byle z kim...

- Dowcipny. Ciekawe z kim dziś piłeś... A zresztą dajmy spokój, bo za daleko zabrniemy. Zrobię nam kawę.

Przeprosiła mnie i wyszła do kuchni. Tymczasem ja dyskretnie ro­zejrzałem się po pokoju. Wszystko wydawało się w nim być starannie ułożone i tworzyło harmonijną całość — od szklanej kokoszki z roz­dziawionym dzióbkiem na półce w meblowym segmencie na wysoki połysk, po barwne pawie pióra wyhaftowane na czarnych poduszkach leżących na tapczanie.

Gdy otworzyły się drzwi, myślałem że to Lila idzie z kawą, ujrza­łem jednak starszą kobietę o figlarnym wyrazie twarzy.

- Pewnie naszej Liii przyjaciel? — zagadnęła ni stąd ni zowąd i lek­ko kulejąc dotarła do najbliższego krzesła, by niepostrzeżenie na nim się rozsiąść.

- Można tak powiedzieć - odrzekłem wpatrując się w nią jak w zjawę.

- Coś jesteś, człowieku, niemrawy jakiś.

-Nie, skądże... -zaskoczony tą niezwyczajną sytuacją nie mogłem znaleźć języka w gębie. - A pani, j ak przy puszczam, jest mamusią Liii?

- Matką - tupnęła. - Ja nie lubię mamuśkowania czy matulkowa- nia. U mnie język musi być konkretny, prosty, bez żadnego ciu, ciu, ciu. Nade wszystko chłop - splotła ręce na piersiach - to nie może być żaden mazgaj, safanduła, ale taki co to mówi — tak, tak, nie, nie. Posłu­chaj, człowieku, gdy mieszkałam na wsi, był tam taki sąsiad, Ponka się nazywał. Ten Ponka miał córkę Kasię, która już wiele szkół zaliczyła. Dziewuszysko było wymyślne. Chłopców to to kokietowało, naciąga­ło, zwodziło. Niejeden wychodził z domu Kasi strasznie rozeźlony, może nawet wściekły. W końcu zaczął do niej się podwalać taki Piotr, syn pewnego gospodarza z dalekiego przysiółka. Był to prosty chło­pak, trochę flegmowaty, ale w podejmowaniu decyzji konkretny i szyb­ki. Na flirtach i kokietowaniu się nie znał. Ludzie mówili, że dziewu­szysko rychło go wywiedzie w pole, zawróci mu w głowie i rzuci. Piotr, który po kilku wizytach nie mógł się zorientować czy Kasia chciałaby wyjść za niego za mąż, srodze się wkurzył i zapytał: „Chcesz mnie, czy nie?!” Ponkowa córka, przywykła do delikatności i mizdrzenia się, nie­omal zemdlała po usłyszeniu tak kategorycznego pytania. I co?! Tak to ją zaszokowało, zmieniło, że niebawem naprawdę wyszła za niego...

Ukradkiem spojrzałem na zegarek.

- ... Pewnie myślisz, człowieku, że ci mało czasu zostało - matka Liii głośno się roześmiała. - Wystarczająco dużo! - Podniosła się ocię­żale z siedzenia i zamiast ku wyjściu podeszła do szafy, otworzyła ją z rozmachem. - O! - jęknęła z zachwytu. Widzisz, człowieku, moja Lila, to by mogła już teraz wyjść za mąż. Z poprzedniego małżeństwa z Michałem, świeć Panie nad jego duszą, ma komplety bielizny po­ścielowej, ręczniki, nawet firany na zmianę. Zresztą sam zobacz i się przekonaj — przejechała ręką po równo ułożonych rzeczach jak wy­trawny magazynier.

Dopiero w tym momencie zakręciło mi się w głowie i poczułem w żołądku to wszystko, co wypiłem u Jasnej.

Przepraszam—wybełkotałem i mszyłem do drzwi. Nie pamiętam jak dotarłem do domu, kiedy zwaliłem się w ubraniu na tapczan i zasnąłem.

Obudziłem się nazajutrz o piątej rano. Gębę miałem wysuszonąjak ta Liii bielizna i okropnie chciało mi się siku. Zaspany, z powiekami ciężkimi jak ołów, ledwie doczłapałem się do łazienki. Z trudem pró­bowałem ustawić krnąbrną sikawkę, by — jak to się mówi - woda z od- cedzanych kartofelek, trafiła w sam środek muszli i nie spryskała sie­dzenia. To właśnie wtedy, podczas tej tradycyjnej porannej męskiej mordęgi, postanowiłem uciec na jakiś czas do Szadych Krzów. Miesz­kaliśmy tam z Dziunią po ślubie. Potem, jak się przenieśliśmy do Dę- bińca, ja zaraz ruszyłem w pierwszy rejs i tak się rozkręciłem, że z nie­długimi przerwami ponad dwadzieścia lat rajzowalem po świecie. Jak jeszcze żyli moi teściowie, starzy Brzóskowie, to Dziunia dość często tam bywała. Gdy pomarli, przestała tam zaglądać, bo jakoś z bratem Józwą nigdy nie miała wspólnego języka.

Ponoć od dzieciństwa przygryzali sobie. Później Dziunia miała żal do Józwy, że dla Beni przerwał naukę w technikum rolniczym. Jej też miała za złe, że brata wokół palca owinęła, szybko do łóżka zaciągnęła i dała sobie zrobić dziecko. Młody Józwa był zdolny, mógł być nawet rolnikiem inżynierem, ale jak Benia zaszła w ciążę, to się z nią ożenił i wszystkie plany wzięły w łeb. Gdy Benia już po raz któryś oczekiwała dziecka, to Dziunia zażartowała, że u Józwów co rok to prorok. Na to Józwa ponoć się odciął, że lepiej żeby nie wiedziała, co to o niej i o mnie na wsi mówią.

W Szadych Krzach zamieszkaliśmy nazajutrz po weselu. Do roku było miło. Wszyscy się do nas ładnie uśmiechali, mówili, że z nas to taka piękna para. Ale już później zaczęły się szepty, aluzyjne docinki. Dziunia co jakiś czas rozbeczana przychodziła do domu i nie chciała mówić dlaczego. Gdy ją przycisnąłem, to się wydało, że znowu usły­szała jakieś szemrania w rodzaju: „A ten Dziuni chłop, to pewnie ma puste jajka” albo „Oni chyba jeszcze nie wiedzą, jak to się robi”. Trzy lata po naszym weselu, po tym gdy Józwa Dziuni przygadał, jak to

o nas we wsi gadają, postanowiliśmy wyprowadzić się do miasta.

Z Dębińca do Szadych Krzów jest niedaleko. Normalnie, szosą, około siedem kilometrów. Ale ścieżką przez las zaledwie cztery. Prze­ważnie jeździłem do Szadych Krzów autobusem, ale tym razem posta­nowiłem iść pieszo na skróty. Piękno przyrody, miast uspokoić, jakoś okrutnie rozdrażniło moje sumienie. „Co ja najlepszego zrobiłem! Zwiałem jak dzieciak z placu zabaw. Osłabiło mnie po tej gadce Liii

mamy, ale trzeba było wyrzygać się za domem i wrócić, przeprosić, pożegnać się. Ty bęcwale jeden! Starzy Kaszubi to by powiedzieli: Ten to jest ale głupi w głowie”.

Gdy już prawie znalazłem się na skraju lasu, w gęstwinie pełnej ma­łych świerków i długich traw, pomyślałem sobie, że jeszcze raz zrobię siku, choć mi się bardzo nie chce, by już u Józwów mieć przez jakiś czas z tym spokój. Właśnie co chwyciłem za rozporek, a tu rozległ się donośny głos:

Ręce do góry!

Co jest, cholera?!

Nie przeklinać, nie denerwować się!

Łatwo powiedzieć. . — chciałem się odwrócić.

Stać, nie ruszać się! Kto wy jesteście. Nazwisko?

Lelek, Marian...

Ten, co placki ziemniaczane sadził i czekał aż młode urosną — usłyszałem parsknięcie i komendę: - Można się odwrócić!

Ja sobie wypraszam... Wera?

A niby kto? — kilka metrów przede mną stał Boleś Wera, w woj­skowym moro, z biało-czerwoną opaskąna ramieniu i groźnie wycelo­waną w moją stronę giwerą.

Mężczyzna miał już co najmniej osiemdziesiątkę na karku, ale w Dę- bińcu i okolicy wszyscy mówili mu po imieniu. Jeszcze jak chodziłem do szkoły, to Boleś przychodził na lekcje i opowiadał o partyzanckich przygodach w Gryfie Kaszubskim. Co chwilę robił „puf, puf, puf’, obrazowo przedstawiał strzelaninę z Niemcami, wyliczał ileż to razy dostało się hitlerowcom po kościach, choć, jak mówił, nieraz i same­mu się oberwało. Na potwierdzenie tego unosił koszulę i pokazywał blizny po ranach postrzałowych, wyglądających na ciele niczym nie­mowlęce pępki.

Już Bolesia do szkół na prelekcje nie zapraszają? - spytałem złośliwie.

A żebyś wiedział, że nie — odpowiedział z powagą. - Gadają, że wojna już pół wieku temu się skończyła i nie czas myśleć o przeszło­ści, tylko trzeba patrzeć w przyszłość. Głupole, pacyfiści, cherlaki — stanął na baczność. - A kto w narodzie przed wrogiem czujność za­chowa?! I nie dość tego. Mają kawałek lasu wyciąć pod drogę i chcą nam nasz bunkier zasypać. Niedoczekanie ich, jak tylko się zbliżą to wystrzelam ich jak kaczki.

Kiwnął głową i zaprowadził mnie do niedużego dołu, gdzie mali­nowe krzewy zasłaniały wejście do ziemianki. Była murowana z czer­

wonej cegły, jeszcze gdzie niegdzie zachowały się płaty białego tynku. W pomieszczeniu, w którym mogło się pomieścić kilka osób były drew­niane prycze i niewielka skrzynia mająca służyć za stół. Na jednej ze ścian znajdował się niewielki prostokątny otwór, którym do środka wdzierało się dzienne światło. Gdy się weszło na niską ławeczkę, moż­na było przez tę dziurę zobaczyć całą panoramę Szadych Krzów - kil­kanaście zagród rozłożonych między pagórkami i granatowym okiem stawu porośniętego tatarakiem.

-I tę naszą wojenną pamiątkę, te łobuzy chcą nam zniszczyć-jęk­nął Boleś pukając giwerą o ściany bunkra. — Komuchy z niezadowole­niem tylko kręciły na to nosami, a młode pampersy kapitalizmu nie mają do tego nawet krzty szacunku. Dla nich tylko interes się liczy. Ciekawe gdzie oni go mają- głęboko pociągnął nosem i rzucił karabin na stół. - Masz zapalić? — zaczął klepać się po kieszeniach.

- Nie, nie palę.

- I się już tego w twoim wieku nie ucz. Umrzesz zdrowszy - zare­chotał. Gdy wreszcie znalazł pomięty papieros w kieszeni koszuli i po zapaleniu mocno się zaciągnął, humor mu się wyraźnie poprawił: — Mój pradziad tu miał być, ten by im pokazał.

- Ten rozbójnik kaszubski? - spytałem nieśmiało.

- Właśnie ten, co tu niedaleko Dębińca grasował.

- Niektórzy mówią, że te opowieści o Werze, to legendy.

- Tfu - Boleś splunął z rozmachem. — Wszystko dla dzisiejszych ludzi jest legendą, nawet wojna, w której nasi bracia i ojcowie ginęli. Ale dajmy temu pokój — Wera jeszcze raz mocno zaciągnął się dymem ze zmiętoszonego papierosa, pokiwał szelmowsko głową i zaczął ga­dać: - Mój pradziad był prawdziwym zbójcą. Szła raz pewna dziewu­cha z Szadego Krza do Dębińca, tak jak ty przez las i spotkała Werę, ale go nie rozpoznała. On ją zaczepił i spytał: „Tak sama idziesz i nie boisz się Wery?” „Nie, Wera to mnie może pocałować w dupę”. „Masz dziewczyno rację - rzekł mój pradziad - któżby bał się Weiy... Jak idziesz do Dębińca, to przynieś mi za pięć dytków tych gwoździ, któ­rymi się papę przybija”. Gdy dziewucha wróciła z gwoźdźmi, Wera nic nie powiedział, tylko ją złapał, przełożył przez kolano, suknię od­rzucił i wszystkie gwoździe wbił jej w siedzenie. Potem dziewuchę puścił i rzekł: „Teraz idź do domu i wszystkim powiedz, że cię Wera w dupę pocałował” - Boleś tak trząsł się ze śmiechu jakby był w wa­gonie, który właśnie najechał na rozjazdy.

Trochę się pośmiałem razem z kombatantem, ale potem zaległa taka dziwna cisza, że nie wiedziałem czy jeszcze śmiać się, czy coś powie­dzieć. Boleś zaciągał się głęboko jasnobłękitnym dymem i mrugał po­wiekami, jakby nad czymś głęboko przemyśliwał. Zacząłem się nie­cierpliwie wiercić.

Już pójdę...

Zostań, opowiem ci jak żeśmy Ruskich pierwszy raz spotkali.

E, tata mi o tym opowiadał wiele razy

Nie chcę o twoim nieboszczyku ojcu źle mówić, ale jego bardziej niż flinta i partyzantka, kobitka interesowała, to znaczy twoja mama...

To też wiem. Urodziłem się w grudniu czterdziestego piątego, więc musieli mnie jeszcze w czasie wojny zrobić...

Oboje byli piecuchami, że szkoda gadać. Mamuśku, tatuśku — mówili do siebie i najchętniej to w tym swoim dodomeczku siedzieli. Twój ojciec, Tosiek myśmy go nazywali, to nie mógł się doczekać, kiedy nad tym swoim szewskim kowadełkiem zasiądzie. Ale buty od niego latami trzymały, nie to co dzisiaj.

W końcu udało mi się wyrwać od Bolesia. Był jednym z tych, co to przychodzili do warsztatu ojca i godzinami rozprawiali, jak to pięknie było na wojence, jak to trzeba było zimą z bunkrów wychodzić na szczu­dłach zakończonych w kształcie jelenich kopyt, by zmylić czujność Niemców. Zazwyczaj jako brzdąc siedziałem w wielkiej skrzyni z róż­nokolorowymi łatkami skór i słuchałem tych gadek. Raz przyszedł sta­ry Bużan i popsuł im tę zabawę: „Co wy za głupoty trzepiecie - mówił oburzony — siedzieliśmy w tych bunkrach jak myszy pod miotłą i róża­niec odmawialiśmy. Już nie róbcie teraz z siebie gerojów!” Po tych wszystkich przechwałkach, które usłyszałem w moim skórzanym sie­dlisku, długo nie mogłem wyjść z szoku i już potem zupełnie inaczej patrzałem na tych wszystkich weteranów.

Parę miesięcy temu widziałem Bolesia na stacji kolejowej w Dę- bińcu. Zaczepił jakiegoś młodego człowieka czekającego przy kasie w kolejce po bilet.

Jeśli jedziesz pan do Gdańska - mówił mu głośno do ucha — to nie kupuj biletu. Ja jako kombatant mogę zabrać na moją legitymację za darmo jedną osobę towarzyszącą i psa. Pojedziesz pan ze mną, a po­tem pan mi za to odpali trzy czwarte ceny biletu. Dodatkowo w ramach usługi mogę panu coś ciekawego powiedzieć o wojnie albo zanucić parę partyzanckich piosenek. Dogadamy się, co?

Młody człowiek spojrzał na Werę z wyrazem twarzy maklera z Wall Street:

- Zgoda, ale bez żadnych opowieści i nucenia.

- To jest nieuczciwe — wtrąciła korpulentna pani z ratlerkiem na smyczy - ten starszy człowiek od rana do wieczora krąży między Dę- bińcem a Gdańskiem i w ten sposób dorabia do wysokiej emerytury wojennej. Uprawianie tego procederu godzi w dobre imię mojego ta­tusia, żołnierza generała Maczka i bohatera spod Monte Cassino.

Młody człowiek znowu wydawał się być na nowojorskiej giełdzie:

- Niech się łaskawa pani zamknie, dobrze?!

Im bliżej znajdowałem się Szadych Krzów, tym bardziej byłem ja­kiś ożywiony. Widziałem siebie jadącego na rowerze, wjeżdżającego wąską dróżką do zagrody Brzósków, na progu domu stojącą i macha­jącą mi na powitanie Dziunię. Tak było niemal co niedzielę przez pra­wie dwa lata. Pierwsze spotkania były bardzo niewinne i pełne nie­zręczności z mojej strony. Dziunia zazwyczaj siedziała przy piecu z ciemnozielonych, opalizujących kafli i dziergała na drutach, a ja przy- siadywałem z boku stołu przykrytego białą ceratą, ze wzorami przypo­minającymi czerwone, małe pąki róż. Popijałem kawę zbożową z mle­kiem, jadłem drożdżowe ciasto albo po kryjomu wycierałem spocone dłonie pod stołem. Któregoś razu kłębek wełny spadł Dziuni na podłogę.

- O, jak się ładnie kula - wybąknąłem z ustami pełnymi ciasta.

- Byłoby lepiej — Dziunia spoglądała na mnie uważnie i z uśmie­chem — gdyby ta wełna z powrotem znalazła się na moich kolanach.

- Myślę, że jak jest na podłodze, to jest ci lżej.

- Ach, Maryś! — stęknęła i ruszyła za kłębkiem.

- Aha! - dopiero teraz zrozumiałem i też rzuciłem się za tą wełnia­ną kulą. Chwyciłem ją pierwszy, ale zderzyliśmy się głowami. To wła­śnie wtedy, pocierając zbolałe miejsca na czołach, tak naprawdę zna­leźliśmy się tak blisko siebie. Po raz pierwszy pocałowaliśmy się, z zażenowaniem ścierając później ukradkiem ślinę z kącików ust. I ja­kieś niesamowite potem milczenie zapadło, jakbyśmy byli oczarowani i przytłoczeni nieznanym dotąd smakiem i zapachem innego ciała.

- Dzień dobry. Co taki wujek dziś poważny i zamyślony? — przede mną stała Agata, dziesięcioletnia wnuczka Józwy. Nie tylko dzieci Brzó­sków, ale także ich wnuki nazywały mnie wujkiem.

- Łał - zawołałem nowoczesnym językiem, pociągając jedną ręką nos, a drugą ucho. - Dzień dobry! Tak sobie stare czasy wspominam.

- Ależ wujek stary, że musi stare czasy wspominać — zakpiła.

Ma się j uż te swoj e latka—przygarbiłem się. — A co dziadek porabia?

W naszym domu jest dziś zebranie rady sołeckiej, bo na jutro szykują festyn. Mają być pieczone kiełbaski, orkiestra z Dębińca i ten Murzyn.

- Jaki Murzyn?

- To było tak — zaczęła wzdychając Agata. — Raz z Gosią zobaczy­łyśmy w gazecie tego pana Murzyna, co jest lekarzem w przychodni w Kąpkowicach. Powiedziałyśmy wtedy dziadkowi: „My byśmy go chciały na żywo zobaczyć”. A dziadek na to: „Nie ma sprawy, zaprosi­my go na nasz festyn i będziem go oglądać”.

Pokiwałem głową, uśmiechałem się, a w duchu myślałem sobie, jakiż ten Józwa jest głupi. Żeby aż takie kaprysy wnuczek spełniać. „Czyja kiedyś też będę taki »hopsasa«?” A zresztą można być jeszcze gor­szym, na przykład po śmietnikach grzebać. Skończyć tak jak Miotle?! Oj nie, tego to bym już naprawdę nie chciał.

U Brzósków jak zwykle było gwarnie i ludnie. W kuchni siedziały kobiety i dzieci, a w sąsiednim pokoju mężczyźni obgadywali, jak ten festyn zorganizować. Baby obsiadły dookoła kuchenny stół, a dzieciaki baraszkowały na podłodze. Najmłodszy paromiesięczny wnuk Józwów siedział na płócianym fotelu i starał się przekrzyczeć domowników.

- Gosia, weź zesadź Pawełka, to wujek sobie usiądzie — rozkazała Benia

- Nie trzeba.

- Co nie trzeba? Zaraz dostaniesz kawę, pogadasz z nami, a potem, jak się znudzisz, to pójdziesz do chłopów.

- Śmiałbym ja się w takim towarzystwie nudzić — zająłem fotel po Pawełku i już chciałem rzucić, że mi miejsce zagrzał, gdy poczułem, że usiadłem nie tylko na ciepłym, ale i mokrym. Spojrzałem na wpa­trzone we mnie z ciekawością Józwów dwie synowe, trzy wnuczki i wnuka Pawełka, którego Gosia trzymając za nogi starała się odcią­gnąć od stołu, a ten uparty berbeć czołgając się po blacie, co chwilę sięgał do cukierniczki, by mokrą rączką nabrać cukru i wepchnąć do buźki. Benia nie zważając na wyczyny Pawełka postawiła na stole czar­nego szatana w szklance opatulonej wiklinowym koszykiem i klepnęła mnie po plecach:

- Proszę, Maryś, napij się, boś pewnie spragniony.

- Jeszcze jak — ledwie ruszyłem spierzchniętymi wargami. „Trud­no, pomyślałem sobie nie mogąc uciec przed wnikliwymi spojrzeniami

Brzósków, będę tak siedzał, jakby nic się nie zdarzyło. Jak wstanę i po­wiem, że mam mokre siedzenie, to dopiero będą miały baby zabawę”. Trzymając nad stołem szklankę z kawą, by mi jej Pawełek nie strącił, z zanurzoną w sikach tylną częścią ciała, starałem trzymać fason i zgrab­nie włączać do rozmowy kobiet:

No i co tam nowego.

- O, co to tego, widzi wujek, a te Pozorskie to sobie wczoraj saj- dink zrobili - pokazała palcem w okno synowa Fela.

Ciekawe za co, on jest tylko kierowcą w pogotowiu, a ona położ­ną- wtrąciła druga synowa Danka. - To sa fałszywi ludzie, w oczy to mówią same komplimenty, a za plecami nas obgadują, że tak na gro­madzie jak mrówki żyjemy i się niczego nie dorobiliśmy.

- Ja, co to tego - znowu zaczęła Fela - nawet nie lubię jej ręki podawać, bo od jej dłoni ciągle jedzie za cipkami.

Szeroko wybałuszyłem oczy. Mały łyk kawy nie chciał mi przejść przez gardło.

- To wujek nie wie - pisnęła Danka - że ten zapach, to na stałe położnym na rękach zostaje?

Przestańcie o świństwach przy stole gadać - zbeształa synowe Benia i zwróciła się do mnie: - Maryś, ja mam nadzieję, że ty nie wpa­dłeś do nas jak po ogień, tylko zostaniesz co najmniej parę dni.

- Bo ja wiem...

- Wiesz, że zostajesz i już. Jutro mamy festyn, pojutrze odpust. A poza tym Józwa ma z tobą do pogadania. Twój ulubiony pokój na górze jest wolny, czeka na ciebie.

-1 swojski chleb, za którym wujek tak przepada — dorzuciła Danka.

Ten pieczony w świńskiej kuchni? — próbowałem żartować.

- Teraz, co to tego, nie mówi się „w świńskiej kuchni”, tylko „w pa­szami” — zachichotała Fela.

To już tylko u Brzósków chleb się piecze - westchnąłem, chcąc w ten zakamuflowany sposób wyrazić pochwałę.

Przez ten piec do pieczenia chleba, Józwa teraz ledwie się rusza — mruknęła Benia.

To wina tego romantyzmu, który ciągle tacie dokucza - stwier­dziła Danka.

- Tak go łamał pewnego dnia - ciągnęła Benia — że nie wytrzymał i kazał mi ugotować cały wielki gar kartofli i wrzucić je do stygnącego, ale jeszcze ciepłego pieca do pieczenia chleba. Sam rozebrał się do rosołu,

wlazł w ten piec, położył się na kartofle, a ja go przykryłam różnymi starymi kocami i ubraniami. Tak mu tam rozkosznie było, że mruczał jak niedźwiedź przy wyjadaniu miodu. Ja trochę się tam jeszcze pokręciłam, a potem powiedziałam: „Przyjdę za pół godzinki i cię stamtąd wyciągnę”. Z pół godzinki zrobiły się trzy, bo przyszła sąsiadka Tyburczykowa i jak zwykle żeśmy się zagadały. A mój Józwa zasnął. K iedy do niego przy­szłam, to ledwie gębą ruszał. Piec się zrobił zimny, kartofle zupełnie wystygły, a chłopisko dostało większego romantyzmu niż miało. Teraz ciągle chodzi i stęka: „Ależ ja torba torbowaty się doprawiłem”.

- O wilku mowa, a wilk za drzwiami! - zawołałem, bo właśnie Jó­zwa wychylił głowę na sztywnym karku zza drzwi.

- Oj, Maryś, a ty się nic nie meldujesz?! Chodźże do nas — ledwie bulgotał, jakby nie mógł porządnie zamieszać językiem.

- Nie gniewaj się Józwa, aleja tu jeszcze z kobitkami zostanę, po­siedzę w kuchni, bo mi tu dobrze — powiedziałem mając nadzieję, że mi to mokre pod siedzeniem z minuty na minuty wysycha.

- Jak chcesz, ale żebyś potem nie żałował, żeś z nami tego mokre­go nie spróbował.

- Ja już próbuję - znowu uniosłem szklankę z kawą, a myśli moje krążyły zupełnie wokół innego miejsca.

-No dobrze—rzucił, zamknął za sobą drzwi i szybko znowu je otwo­rzył: — Ale ja o czymś zapomniałem. Benia zróbże nam jeszcze kawy.

- Kawy, kawy—mruknęła i się roześmiała: -Pijąjak konie przy żłobie.

Rozdział trzeci

Nad ranem jakoś nie mogłem zasnąć. Chyba przez tę kanapę, która tak samo skrzypiała jak przeszło ćwierć wieku temu. To właśnie na niej zrobiliśmy to z Dziunią po raz pierwszy. Aż trudno dziś uwierzyć, ale to było w noc poślubną, jak Bozia przykazała. Pościel była biała, mocno krochmalona. A my pod sztywną, wypchaną gęsim puchem poduchą leżeliśmy nadzy, opaleni i nieśmiali. Każde poru­szenie szeleściło i skrzypiało. Przez tę nieśmiałość i te okropne dźwięki, co chwilę nieruchomieliśmy jak uciekające przed ludźmi jaszczurki. Jed­nak gdy już nam krew na dobre w naszych młodych ciałach się zagotowała, gdy już rozpędziliśmy się w kochaniu jak pociąg ekspresowy, wszystkie hałasy w nas i na zewnątrz stały się nieważne. Ogłuchliśmy z miłości.

Rano Dziunia czmychnęła z prześcieradłem na dół do kuchni i próbo­wała zimną wodą wybawić czerwoną plamę. Matka ją wtedy przy tym nakryła. Gdy spostrzegła co się stało, przytuliła ją i rozryczała się.

Ach Dziunia — mówiła - nigdym nie myślała, że ty taka porządna była. Ja jednak byłam gorsza od ciebie - przyznała się - bom wiele razy przed ślubem nagrzeszyła.

Jak przed laty z dołu dochodziły odgłosy rozmów. To Józwa psio­czył na swoje baby:

Ledwie słońce wzeszło, a wy już wytrzeszczacie oczy w tę tele­wizję.

Nie telewizję, tylko, co to tego, oglądamy wideło!

Srideło!

Tak nie gadaj — odezwała się Benia — bo to jest akurat kaseta z Agaty przyjęcia do komunii świętej. Jurek przed chwilą po mleko przyjechał i ją przy okazji przywiózł. Aż trzy godziny nagrał.

I co?! Teraz będziecie trzy godziny wysiadywać przed tą skrzyn­ką?! Jeszcze raz chcecie w całości oglądać to co przeżyliście, to nudne!

A właśnie, że nie, to jest bardzo ciekawe! — słychać było pyskaty głos Agaty.

Albo kupy zdjęć z tego idiotenaparatu, albo kilometry taśm wi­deo — marudził wcale nie na żarty. — Zwariować można!

Józwa za młodu był bardzo eleganckim i wesołym człowiekiem. Zawsze modnie się ubierał, imponował dziewczynom grzecznością i ogładą. Mówiło się, że wiersze pisze. Sam nie miał nic przeciwko temu, że go nazywano Bardem. Ale jak go Benia usidliła, jak im się dzieciaki posypały, to się Józwa w oczach zmieniał, zdziadział. Brud­ny i nieogolony zaczął chodzić po wsi, przestał dbać o zęby. Z dwóch rzędów równego i białego jak perły uzębienia, ostało mu się jeno kilka pożółkłych od kurzenia papierochów kikutów. Stał się opryskliwy i upierdliwy, zaczął zaglądać do kielicha, czego wcześniej nie robił. Z całego dawnego Józwy tylko gdześ tam głęboko jego gołębie serce zostało. Nawet Dziunia kiedyś westchnęła miłosiernie: „Co to życie może zrobić z człowieka”.

Kiedy późnym popołudniem podpalił ogromny stos gałęzi i głośno oznajmił, że festyn sołecki uważa za otwarty, znowu ujrzałem w nim tego młodego człowieka, który potrafi zadać szyku każdej sprawie.

Francu, grać! — zawołał do jednego z kilku muzyków usadowio­nych z instrumentami na przyczepie od traktora. Echo skocznej melo­

dii załomotało aż pod lasem. Płomyki rozpalone przez Józwę rozlały się po suchych gałęziach i buchnęły wysokim słupem ognia. Chmara dzieciaków zasłaniając oczy podbiegła do ogniska z kiełbaskami na­dzianymi na kije.

A jak, niech się cieszą, sołectwo funduje! - śmiał się korpulentny wójt Pluta, honorowy gość na tym święcie.

Nie bójta się wójta! - ryknął mu prawie do ucha pijany jak zwy­kle głuptak Aloś.

Zjeżdżaj stąd, ochlapusie - zdenerwował się z ręką na obolałym barku sołtys Józwa, który stanął obok Pluty i Murzyna. - A ty, Maryś, choć do nas, nie stój tak jak pusty wagon na bocznicy.

Gdy podszedłem i się przywitałem, nagle stanął przy nas niczym zjawa biznesmen i radny Gil. Józwa kiedyś o nim mówił, że to ten co w szkole do trzech nie umiał zliczyć. Za koniuszków robił miotły z brzo- zowych gałązek i sprzedawał co piątek parę sztuk na targu w Kąpko- wicach. Kiedy jednak nastała wolna Polska i przyszedł czas na duże porządki, to już przeszedł na masową produkcję i hurtową sprzedaż mioteł różnego sortu. Zatrudnił ludzi, kupił samochód dobrej marki, a brzuch mu tak urósł, że ledwie się z nim za kierownicą mieści.

Panowie, dziś ja stawiam piwo z beczki — odezwał się barytono­wym głosem i kiwnął na człowieka stojącego pod kolorowym paraso­lem. — Dla wszystkich po dużym.

Oj, czi to się abi nie upijemi - zaniepokoił się Murzyn.

Spokojna głowa, panie lekarzu — Gil poklepał go po plecach. - Po tym troszku, to się nawet nie zakręci...

Pan doktor jeszcze ma dzisiaj jakąś pogadankę — wtrąciłem.

Ależ gdzie tam - odezwał się Józwa - dzieci chciały tylko zoba­czyć pana Murzyna. Nie będzie trzeba nic gadać.

Czarny lekarz roześmiał się szeroko i rzucił uszczypliwie:

Czili jestem tu nie do pogadania, tilko do pokazania.

Kiedy wypiliśmy po łyku fundowanego piwa, Murzyn powiedział tak sobie do Gila:

Wikosztował się pan z tim piwem.

E, panie lekarzu, ja to bym mógł tę całą wioskę kupić, a byłby to mały uszczerbek w moim portfelu, cha, cha, cha.

Jaś nawet rower dziś ufundował na loterię fantową - mówił z uzna­niem o biznesmenie wójt. — Może ludzie mu to zapamiętają i wybiorą radnym na następną kadencję.

- Żebym był dobrze rozumiany — tłumaczył się Gil. — To nie jest bynajmniej kiełbasa wyborcza, lecz gest mojej dobrej woli.

- A propos kiełbasy, może panowie chcieliby ją sobie upiec przy ognisku — zachęcał sołtys.

- Jak dla mnie, to jeszcze jest tam za gorąco — mówił Pluta. — Prę­dzej ze mnie by tłuszcz poleciał, niż z tej kiełbasy.

Do Gila podeszła wysoka blondynka ze szklanym dzbanem w ręku. Na dnie leżało jeszcze kilka losów.

-Panie Jasiu, ludzie chcą żeby już odbyło się losowanie, ale się nie może odbyć, bo widzi pan — przystawiła niemal do nosa biznesmena pękate naczynie. - Mówią, że może pan się zlituje, wykupi je i rozda.

- Nie dość, że rower ufundowałem, to jeszcze muszę te losy wyku­pić?!

- Nie musi pan - przymilała się blondynka - ale będziemy wdzięcz­ni...

Na czole Gila pojawiły się marsowe zmarszczki. Rozejrzał się bada­wczo dokoła, a potem wyciągnął z tylnej kieszeni wypchany portfel i na­gle, niczym iluzjonista, śmignął przed oczyma blondynki szeleszczącym papierkiem. Wokół nich zgromadziło się coraz więcej dzieci i dorosłych.

Teraz te losy należą do pana — oznajmiła dziewczyna.

Były miotlarz podkasał rękaw szykownego garnituru. Z trudem udało mu się włożyć czerwoną, szeroką dłoń do dzbana i wyciągnąć resztkę losów. Potem uniósł rękę w górę i zaczął powoli spuszczać białe papierki niczym płatki owsiane kurom. Gdy ludzie rzucili się pod jego nogi w poszukiwaniu losów on stał nad nimi i z tajemniczym wyrazem twarzy spoglądał na ich ruchliwe głowy.

Ledwie się ludzie rozproszyli, Józwa ujrzał w pobliżu nas jakieś straszydło.

- O jeny! - jęknął pod nosem. - Ten nudziarz Miętki się zbliża.

- Nudista - poprawił go Murzyn.

- Nie, nudziarz do kwadratu — sołtys ledwie to zdążył powiedzieć, a już obok nas stał człowiek o czerwonej twarzy i wielkich niebieskich oczach.

- Kłaniam się nisko szanownej elicie sołectwa i gminy. Pozwolą państwo, że się przedstawię. Nazywam się Eligiusz Miętki, literat z przy­padku, społecznik z wyboru. Pisuję wiersze o tematyce sportowej i szczytnych ideach olimpijskich, jestem głęboko zaangażowany w ruch na rzecz rozwoju kultury fizycznej wśród dzieci i młodzieży. Oto moje

dyplomy i listy z podziękowaniami od ważnych osób i instytucji — otwo­rzył czarną aktówkę i po kolei zaczął z namaszczeniem wyciągać z niej dziękczynne adresy: — O, od ministra kultury, o, od marszałka...

Chwalidupa - Józwa bąknął wkurzony, ale Miętki zajęty sobą chyba tego nie usłyszał. Gdy po jego lawinie słów wszyscy wokół za­milkli i wgapiali się w niego chłodnym spojrzeniem, sam ukłonił się bez odzywki i chyłkiem wycofał się z towarzystwa.

Do Murzyna podbiegły dzieci i powały go do skocznego tańca w po­bliżu strzelającego iskrami ogniska. Zachodzące słońce pomazało na czerwono lesisty widnokręg. Na moment wydawało mi się, że Szade Krze to jakaś zagubiona osada leżąca na skraju afrykańskiego buszu.

- Panie wójcie, panie wójcie—chuda kobieta o płomiennych oczach targała Plutę za rękaw marynarki. - Nam się wielka krzywda dzieje. Dwa miesiące temu naszego pół domu wziął ogień. Teraz nas cała szóst­ka się gnieździ w jednej izbie. Nie mogę mówić, na początku to gmina nam pomagała, a teraz powiadają, że mój chłop za dużo zarabia i po­moc nam się nie należy. Co on tam zarabia, tyle co kot napłakał.

Pani Wejerowa — Józwa chwycił ją za ręce, by przestała taigać wójta. - Mało żeśta dostali?! Sam proboszcz dał kilka baniek do skle­pu, żebyśta mogli za to kupić najpotrzebniejsze rzeczy do jedzenia. A co było kupowane zamiast chleba i masła?! Bez przerwy wasze dzie­ciaki chodziły a to po lizaki, a to po cukierki. Nawet tych batoników i czekolad to by sklepowa nie mogła zliczyć...

A co to?! — kobieta chwyciła się pod boki i spojrzała z ukosa na Józwę. — Pogorzelcom to się słodkie nie należy!

- No, ale już to patykiem pisane nie musiało być. Tego też ze skle­pu za te pieniądze poszło kilka butelek.

Patrzcież go! Nawet na to nieszczęście wypić nam zabrania! Tfu!

- z furią splunęła pod nogi sołysowi i odeszła podobnie jak Miętki.

- Utrapienie z tymi Wejerami, panie wójcie — narzekał Józwa. — Po tym pożarze tyle tego dostali od gminy, proboszcza i od ludzi ze wsi, że można by tym trzy rodziny obdzielić! A im ciągle za mało. Tak się przyzwyczaili do brania, jak pijany do płotu. Za Chiny ludowe nie mogą zrozumieć, że już dosyć dostali i teraz sami sobie muszą radzić!

- Dobrze, panie Brzóska, po niedzieli o tym pogadamy — wójt otarł usta po łyknięciu piwa. - Szkoda psuć zabawę. A i po niedzieli musi pan powiedzieć ostatecznie, czy jedzie pan na tę wycieczkę do Danii, czy nie.

Ja jednak nie pojadę. Romantyzm mnie pokręcił, zęby mi powy­padały. Gdzie mnie takiemu kalece do Europy jechać.

Żeby pan potem nie żałował, że była fundowana przez gminę wycieczka, a pan z niej nie skorzystał!

Żałował to może będę, ale głośno tego nie powiem—Józwa mach­nął ręką i zatrzymał ją na wysokości swojej głowy. — A może by w za­mian szwagier pojechał - pokazał na mnie. - To spokojny gościu, na rencie jest, ma wiele czasu, a poza tym to stary wilk morski i w sam raz się na taką wyprawę nadaje. Po wszystkim zda mi szczegółową relację. Opowiadać to on potrafi.

Dlaczego by nie — po chwili wahania powiedział Pluta. — Jak będzie przez sołtysa delegowany, to nic nie stoi na przeszkodzie.

Chciałem z Marysiem o tym wcześniej pogadać, ale jakoś wyszło mi z głowy. Ja wiem, że on na pewno sie zgadza — spojrzał na mnie jakby mi groził: „Tylko spróbuj powiedzieć inaczej”. - To co, umowa przybita? — nie czekając na odpowiedź uścisnął dłoń wójtowi.

Przybita!

Gil zaczął niespokojnie dreptać w miejscu. Miał taki wyraz twarzy, jakby znowu był tym człowiekiem, który wyrabia miotły z brzeziny.

To może zażyjemy na tę cześć? — spytał cicho.

Jasiu, a ty jeszcze z tą tabaką nie skończyłeś? — zdziwił się Pluta.

Czy nos ma być gorszy od gęb)'? — odpowiedział pytaniem na pytanie. — Gęby jakoś nikt nie krzywdzi, dlaczego tedy nos ma być poszkodowany?

Jak pewien Kaszuba był w piekle - wtrącił Józwa - to tam sobie zażył i tak kichnął, że wszyscy diabli zadzwonili łańcuchami ze strachu.

A mówi się, że tabakę wymyślił nasz kaszubski diabeł purtk i dla­tego ona po zażyciu daje człowiekowi wielką moc i jasny umysł.

Coś mi się zdaje, że nas tabaczników jest tu znacznie więcej - Gil puścił oko do Pluty i zgodnie ze starym zwyczajem, po wyciągnięciu z kieszeni tabakierki z krowiego rogu, najpierw sobie nasypał pryzmę tabaki na zaciśniętą pięść, a potem rożek podał innym. Gdy tabakierka znalazła się w mojej dłoni, Józwa spytał roześmiany:

A nogawki masz zawiązane?!

Nie bój się o mnie! - odpowiedziałem kapralskim głosem i wciągną­łem w obie dziurki nosa brązowy diabelski proszek. Świat mi się w oczach zakręcił i poczułem się, jak to teraz młodzi mówią, odjazdowo. Potem tak mi się zakręciło w nosie, że kichałem bez pamięci całą wieczność.

Na zdrowie! — usłyszałem znajomy głos.

Bóg zapłać - odpowiedziałem jak każe tradycja. Gdy się odwró­ciłem ujrzałem stojącą z rowerem Lilę. Na kierownicy wisiał koszyk z jagodami. — Jakim cudem się tu znalazłaś? — jeszcze do końca nie wierzyłem, że to naprawdę ona.

Właśnie z lasu wracałam, gdy usłyszałam ładną muzyczkę, zoba­czyłam ognisko. Tak czegoś w Szadych Kr/ach już nie było od dawna. Pomyślałam „Podjadę bliżej i zobaczę co tam się dzieje”.

Lila dobrze wiedziała, że jak mnie w Dębińcu nie ma, to mogę być u szwagrów. Na jagody jeździła dość często, ale nie słyszałem, żeby zbierała je aż w okolicach Szadych Krzów. Podejrzanie ta wizyta wy­glądała, ale czar tabaki sprawił, że na wszystko w duchu machnąłem ręką. Przestało mnie nawet obchodzić co sobie pomyślą Józwowie, co powiedzą ludzie ze wsi. Postanowiłem działać tak, jakby Lila zamiast z jagodami zjawiła się z tamtą kawą.

Jak się cieszę, że jesteś - otworzyłem szeroko ramiona na powita­nie i pokazałem na okazały buk szypułkowy. — Zostaw przy tym drze­wie ten wehikuł i tę leśną zdobycz. Mówiłaś, że pięknie grają. Więc chodź, zatańczmy, zabawmy się!

Wszystko z tobą w porządku? - zaśmiała się nerwowo Lila.

W najlepszym porządku. No chodź, nie ociągaj się.

Gdy wreszcie uwolniła się od roweru i koszyka z jagodami, pochwy­ciłem ją za rękę i ruszyliśmy w tany. Drobnymi, ale szybkimi krokami pląsaliśmy po sołeckiej łące, jakbyśmy mieli po dwadzieścia lat. Po kilku zwariowanych tańcach muzycy z przyczepy zagrali powolną po- ścielówę. Nie było rady, spoceni i zdyszani przygarnęliśmy się do siebie.

Maryś, ty się zmieniłeś. Nie poznaję cię.

Może się zmieniłem, ale taki jak teraz jestem prawdziwy. Ten facet, co zwiał bez pożegnania - szeptałem jej do małego, pulchnego ucha — to jakiś szczeniak, któremu padło na głowę.

Już przestań, bo się rozpłaczę - Liii naprawdę łamał się głos. — Maryś, ty kochany łobuzie. A już myślałam, że mi uciekłeś na zawsze.

Potem znowu pląsaliśmy szybko i się zaśmiewaliśmy. Bawiliśmy się jak pijane zające nie licząc się z krytycznymi spojrzeniami uczestników festynu. „Dziunia na pewno nie ma nic przeciwko temu, że potrafię się cieszyć” - wzniosłem oczy ku niebu i uspokajałem siebie w krótkich chwi­lach niepokoju. Lila uczepiła się mnie tak mocno, jakby chciała dać do zrozumienia, że teraz to mnie już nie puści. Ale w pewnej chwili pisnęła:

- Za parę minut mam stąd ostatni autobus do Dębińca. Rower wcią­gnę do środka i pojadę. Już bym się o tej porze sama nie odważyła jechać przez las.

- Zdążysz? A może lepiej zostań tu na noc - zaproponowałem bez­myślnie.

Coś ty! Raz dwa podjadę na przystanek, to niedaleko.

No to podjedziemy razem. To znaczy ty pojedziesz, a ja pognam za tobą szybkim krokiem.

Lila zgodziła się bez słowa. Już się ściemniało, ale idąc zdyszany za rowerem jeszcze widziałem wiercący się na siodełku jej krągły ku- perek. Na przystanku przy stodole Ceszków na skraju wsi nie było ni­kogo. Do przyjazdu autobusu pozostało niespełna pięć minut. Ledwie Lila zsiadła z damki, objąłem ją gorączkowo i gwałtownie, a ona w ogó­le nie stawiała oporu. Myśląc, że wszystko jest na dobrej drodze, po­wiedziałem z entuzjazmem:

- Nie jedź! Przemkniemy się do stodoły. Tam nikt nie zagląda. Moglibyśmy pobaraszkować w niej nawet do rana!

Maryś - dmuchnęła na mnie ciepłym oddechem lasu, ale czułem, że się spięła. — Będę dla ciebie życzliwa do szaleństwa. Wolałabym jednak, abyśmy najpierw powiedzieli sobie co trzeba i ustalili datę ślu­bu. Ja tak na dłuższą metę, na kocią łapę, żyć nie potrafię.

To teraz mamy sobie to powiedzieć? — stan mojego uniesienia opadł jak słupek rtęci na termometrze po silnym wstrząśnięciu.

- Nie, mój miły. Może przyjdziesz do mnie w niedzielę albo po niedzieli. I wiesz, wtedy... Ja już za to nie mogę, że jestem taka staro­świecka...

- O, j uż twój autobus nadj eżdża — z opresj i uratował mnie znaj omy warkot jelcza.

No tak, rzeczywiście — westchnęła i jeszcze spojrzała na mnie wyczekująco. Chciałem powiedzieć cokolwiek, ale nic nie przeszło mi przez gardło. Pożegnaliśmy się bez słów. Pomogłem jej wnieść rower do autobusu i krótko pomachaliśmy do siebie, oboje z oczami rozbie­ganymi jak dzieci na szkolnym boisku.

Gdy autobus odjechał, zacząłem spacerować po wsi, ale już na fe­styn nie poszedłem. Muzykańci grali coraz rzadziej, a ognisko ledwie się żarzyło. Kilka młodych par, kryjąc się w ciemnościach międzyza- grodowych zaułków, całowało się i ściskało. Gdybym szedł teraz z Dziu- ni% pewnie by powiedziała, że za naszych czasów, to było nie do po­

myślenia. Zacząłem się zastanawiać, czy świat byłby lepszy bez pra­gnień, ale nic nie wymyśliłem, bo w głowie miałem pustkę.

Widzę, że nam się już towarzystwo znudziło — niemal tuż przede mną stanął człowiek w strażackim mundurze.

Jurek?

A myślałeś, że kto? Melduje się Jerzy Brot, komendant straży pożarnej w Szadych Krzach.

Komendant? Ale żeś awansował! Widzę cię, jakby to było wczo­raj, jak latasz z sikawką.

To było dawno i nieprawda! - powtórzył dobrze znane tu powie­dzenie. — Ja jestem już żonaty, dzieciaty i mam poważną firmę prze­wozową, bo teraz ludzie tu na umór budują domy i żwiru potrzebują. A na dodatek jeszcze wideofilmowaniem się zajmuję, bo nastała moda na oglądanie siebie w telewizorze - zrobił krótki oddech, by zaraz da­lej się pochwalić. — Szmalu mam jak słomy po dobrych żniwach, ale

o niego nie dbam. Teraz dzieciaki do Włoch wysłałem na wakacje, do papieża, niech widzą, co mi nie było dane oglądać.

To co ja rencista robię przy tobie — cofnąłem się o pół kroku.

E, nie żartuj sobie. Zawsze żeś był jakiś inny niż my, no wiesz taki dzywnis, jak tutaj się gada. Ale mimo to cię lubię i jak chcesz załatwię ci strażacki uniform—chuchnął we mnie nieświeżym browarem.

Po co mi mundur?

Po co, po co?! Już w tym widać między nami różnicę. Wszyscy chłopi z Szadych Krzów, a nawet wójt z Kąpkowic, chcieliby chodzić w strażackim mundurze. Nie wszystkim jednak taki uniform dajemy. Nie-strażakom od wielkiego święta — mówiąc to podał mi na pożegna­nie rękę i dodał: — Będziemy musieli chyba tę rozmowę dokończyć jak słońce wyjdzie, bo przy księżycu, widzę, się nie dogadamy.

Powrót do Brzósków nie był łatwy. Żeby dostać się na poddasze, musiałem przejść przez kuchnię. Józwa jeszcze nie wrócił z festynu, ale baby jak zwykle siedziały za stołem i gadały. Kiedy wszedłem, wyczu­łem, że plotkowały o mnie. Czułem się tak jak zawsze wtedy, kiedy po tym wszystkim schodziłem do kuchni napić się chochelką wody z wia­dra, a teściowa i jakieś ciotki jeszcze późno wieczorem coś zaprawiały albo pitrasiły na następny dzień. Czasami taksowały mnie i z sekretnymi półuśmiechami recytowały tematycznie uporządkowane przysłowia:

Dobry kogut nigdy nie jest tłusty.

Dobry kogut jeszcze w jaju śpiewa.

Za darmo kur ani razu nie chce śpiewać.

U niektórych kur tylko śpi, a kura pieje.

Teraz jako pierwsza odezwała się Fela:

Prawie między sobąmówilim, że wujek, co to tego, dzisiaj ale się fest zabawił.

Tańcował jak małolat - dorzuciła Danka.

Coś mi się zdaje, że za młodu tak nie lubił muzyki, jak teraz — zastanawiała się kąśliwie Benia.

A wy, kobitki, co?! Tylko tak tu w kuchni przy pustym stole?

Trochę bylim, posłuchalim i poszlim do domu, bo my, co to tego, w przeciwieństwie do chłopów, zawsze mamy jakieś obowiązki.

Nie przedłużałem rozmowy. Powiedziałem tylko, że jestem zmę­czony i poszedłem na górę. Wspinając się po skrzypiących schodach, które pamiętały jeszcze czasy cesarza Wilusia, naprawdę czułem się tak zmęczony, jakbym miał co najmniej sto lat.

W niedzielę w Szadych Krzach był odpust świętego Izydora Ora­cza. Pierwszy raz na tym święcie byłem z Dziunią tuż przed naszym ślubem. To była właściwie taka nasza przedweselna parada. Czułem się jak młody byczek na targach rolniczych. Dziewczyny potrząsając ciemnymi torebkami i mrużąc oczami uważnie mi się przyglądały, ob- lukiwały, jak teraz mówią młodzi, z góry na dół. Chłopcy z ironicznym uśmiechem na ustach, obficie skropieni tanią wodą po goleniu, z wło­sami mocno zaczesanymi do góry, przyglądali się moim ruchom, jakby wyczekiwali, że moje ręce albo nogi rozpocznąjakąś rozróbę.

Dźwięki fujarek i piszczałek mieszały się z wystrzałami kapiszonów i korków. Niełatwo było przejść obojętnie obok różnej maści świecidełek i zabawek. Gdy Dziunia zażyczyła sobie, bym zestrzelił dla niej wiatrówką plastikową różę, cały z emocji zlałem się potem. Aby zdobyć trofeum trzeba było jednym z trzech strzałów trafić w zapałkę, która łamiąc się wyrzucała kwiat niczym katapulta pilota z samolotu. Kiedy za pierw­szym razem spudłowałem, straciłem wiarę w sukces. Ale po drugim strzale radosny pisk Dziuni sprawił, że napuszyłem się jak paw. Pewnym siebie wzrokiem gasiłem ledwie widoczne półuśmiechy młodych gapiów.

Teraz spacerując obok dymiących grillów, stoisk z kolorowymi okładkami książek i kasetami magnetofonowymi z muzyką disco polo, wzdychałem jak stary dziad, że to już zupełnie inny odpust. Zadziwia­jąco wiele osób oblegało stragan, gdzie sprzedawano cieńką książecz­kę z „Pieśnią o chytrym baranie i biednym koziołku”. Wtajemniczeni

zdradzili innym, że jest to paszkwil byłego wikarego, gnębionego i prze­śladowanego przez proboszcza.

Panie kochany — zaczepiła mnie ubrana na czarno stara kobiecina

- czy to nie jest aby znak, że zbliża się koniec świata.

- Oj, zbliża się, zbliża — westchnąłem i ruszyłem w stronę beczki z piwem, bo wizja tego jedynego w swoim rodzaju wydarzenia w mgnie­niu oka wysuszyła mi gardło.

Rozdział czwarty

ino po niedzieli poszedłem z Józwąna ryby. Dawniej chodzili­

śmy na wędkowanie nad długie jak kiszka jezioro Szadziniec.

Tym razem szwagier zabrał mnie nad Piekielnicę, czarne jezior­ko w głębi lasu, gdzie ponoć zatonął wracaj acy z kościoła cały orszak pijanych weselników. Niektórzy mieszkańcy Szadych Krzów święcie wierzą, że jak się kto utopi w Piekielnicy, to niechybnie wypłynie w Sza- dzińcu, bo te dwa jeziora połączone są jakimś tajemnym tunelem.

By dojść do brzegów piekielnego jeziorka musieliśmy przeprawić się przez grząską łąkę przypominającą mokrą trampolinę. Podobnie jak Józwa zdjąłem buty, skarpety, podkasałem nogawki i mszyłem przez to grzęzawisko z duszą na ramieniu.

- Ja nie chcę do piekła! — udawałem wesołego faceta.

- Coś za coś. Jak chce się złowić taaakąrybę, to trzeba lecieć z du­szą do purtka — sołtys w lot zacytował miejscowe powiedzenie.

Z Józwą nadawaliśmy na tych samych falach i raczej na rybach czy grzybach mówiliśmy niewiele. Jak już gadaliśmy, to obaj mieliśmy na to wielką ochotę.

Przy samym brzegu rosły krótkie brzeziny. W niektórych miejscach można nawet było stanąć na szorstkim mchu suchą nogą. W Pielkielni- cy brały tylko okonie, ale każdy co najmniej taki jak chłopska dłoń. Kiedy spławik zanurzył się w ciemnej wodzie, trzeba było odczekać dobrą chwilę, by okoń porządnie połknął szeroką gębą tłustego wan- dzyboka czyli jedną z kilkudziesięciu dżdżownic, które wykopaliśmy przed świtem w okolicach Józwowego gnojowiska. Dopiero wtedy można było puchuta, jak tu nazywano dużą rybę, przyholować na brzeg.

Nad jeziorkiem było cicho jakby makiem posiał. Nawet te pękate okonki wyciągaliśmy spokojnie i bez specjalnych emocji. To było zu­

pełnie inne wędzenie, jakby powiedział sołtys, niż przed laty nad Sza- dzińcem. Zaraz po wojnie jezioro zabrano Kynisiom i upaństwowio­no. Wydawało się, że stary Kyniś i jego trzepnięta córka Marynka z cał­kowitą obojętnością obserwowali połowy na jeziorze rybaków z pegeeru. Gdy jednak w pobliżu Szadzińca zauważyli kogoś z Szadych Krzów, wybiegali z wrzaskiem z chylącej się chałupy. Biegli nie tylko z krzykiem na ustach, ale i narzędziami do egzekucji w rękach — on z kłonicą, ona z batogiem. Trzeba było dobrze się nad jeziorem zama­skować i czujnie się rozglądać, czy aby Kynisie już nie biegną. Tutejsi przed nimi zawycząj uciekali. Obcy, którzy mieli pozwolenie na poła­wianie ryb w Szadzińcu, wymachiwali kartą wędkarską i zaczęli odgra­żać się, że wezwą milicję. W takiej sytuacji stary Kyniś spluwał i wcho­dził do chałupy, natomiast Marynka odwracając się odchylała długą kwiecistą spódnicę i pokazywała swojąwielkąbiałąz czarnym punktem.

- Czy ty wiesz, że po pięćdziesięciu latach Szadziniec wrócił do Kynisiów? - spytał Józwa, jakby błąkał się w okolicach moich myśli.

- Przecież stary już chyba dawno nie żyje, a Marynka ...

- ... ma coś z głową, ale na ciele całkiem zdrowa. A że ma prawie dwudziestoletniego syna, tego też nie wiesz?

- Wiem, że urodziła nieślubne dziecko, ale że ma ono już tyle lat, to by mi do głowy nie przyszło. Jak ten czas okrutnie pędzi!

- Pamiętasz jak Marynka pokazywała tę smutną? Faceci, którzy ją znali, trochę się śmiali z tego kina i szli w swoją stronę. Wiadomo, z wa­riatką nie ma co zaczynać. Znalazł się jednak pewien nawalony tury­sta, który tym troszku bardzo się zainteresował. To on zrobił Marynce dziecko, ale już później u Kynisiów ani razu się nie pojawił. Ten chło­pak, którego urodziła, to Grzechu. Matkę ma jaką ma, ale wyrósł na gospodarza jak się patrzy. Taki młody, a już i jezioro po dziadku odzy­skał, i dwadzieścia hektarów ziemi z dawnej ojcowizny wywalczył. Stary jeszcze tuż przed śmiercią odpowiednio go oszlifował...

- Nawet mi kiedyś powiedział tajemniczo, że przyjdą czasy, że bia­łe niedźwiedzie przestaną wykręcać piruety na dębińskim rynku. Wte­dy nikt w takie rzeczy nie wierzył, ale minęło ledwie dwadzieścia lat a jak się pozmieniało. Betonowe misie wywieźli na wysypisko śmieci, w ich miejscu zbudowali Fontannę Wolności, a Plac Rewolucji Paź­dziernikowej stał się Placem Ratuszowym.

- Za mojego dzieciństwa Kyniś miał w zwyczaju chodzić na skraj swojego gospodarstwa i wypatrywać generała Andersa na białym koniu.

Nie tylko Marynkę, ale i jego także nikt tu nie traktował poważnie.

To prawda - przytaknął Józwa. — A to myśmy byli głupcami bez wyobraźni. Nikomu nawet przez głowę nie przeszło, że ten ustrój kie­dyś może runąć.

Ci Kynisiowie przepędzali nas z nie swojego już jeziora i tymi wrzaskami pewnie coś ważnego mówili — dywagowałem — ale myśmy nie mieli zielonego pojęcia co to znaczyło.

Na rybach różne myśli w głowie się kłębią. To dziwne i dość przyje­mne uczucie, gdy człowiek ma do kogo usta otworzyć, ale i też może nieco się oddalić i być sam ze sobą. Dziunia chyba była trochę zazdrosna, że mnie Józwa nad jezioro wyciągał. Sama nie mogła się z nim dogadać, a ja z nim klekotałem, jakbyśmy byli rodzonymi braćmi; i już wtedy w lot obaj wyczuwaliśmy kiedy najlepiej półsłówkami rzucać albo zamilknąć.

Gdy ryby przestały brać, przenosiliśmy się kilkanaście kroków da­lej, na następne miejsce. Sołtys dobrze wiedział na jakich kępach sta­nąć i gdzie zarzucić przynętę. Przed nami zostały do spenetrowania łowiska jeszcze na połowie jeziorka. W pewnej chwili Józwa jęknął:

Tak dobrze żarło i zdechło.

-Co?

No, nie widzisz?! - skinął głową w kierunku starego mężczyzny, który zbliżał się do nas człapiąc szeroko rozstawionymi nogami w w> sokich gumiakach.

To ten błazen Stocki - poznałem.

A któż by inny.

Nic nie mówię — wrzeszczał z daleka — bo nie chcę ryb przepło­szyć! Zawsze bywam tli pierwszy, ale dziś, widzę, dałem się wyprze­dzić. Tak to już ze starym człowiekiem jest! Najpierw musi się wygra­molić z łóżka, potem znaleźć zęby i okulary, a czas leci - trajkotał. Gdy zdyszany, łapiąc powietrze jak ryba, dotarł do naszych siatek wy­pełnionych okoniami, teatralnym gestem rzucił wędkę i chwycił się za głowę. — Miałem tu nieraz dobry dzień, ale tyle tego jeszcze nigdy nie zgarnąłem - znowu parę razy gwałtownie łyknął powietrza i klapał dalej:

A wiecie dlaczego okonek ma takie pręgi? To jeszcze z czasów, gdy Pan Bóg świat robił i decydował, gdzie każde stworzenie ma przeby­wać - w powietrzu, na ziemi czy w wodzie. Wszystkie ryby były zado­wolone, że znalazły się w wodzie, tylko okonek marudził, bo tak jak ptaki chciał siedzieć na drzewie. Za to gderanie Pan Bóg tak okonka wy chłostał, że mu aż do dziś pręgi zostały...

Józwa wymownie spojrzał na mnie i kiwnął głową. Zaczęliśmy się zbierać.

- Co, już koniec? A znacie to o rybie i świni? - nie dał za wygraną Stocki. Składaliśmy wędki, a on opowiadał: - Raz rzekła przemądrza­ła ryba do świni: „Ty jesteś brudna i niechlujna, a ja jestem taka czy­sta”. Na to Świnia: „Chociaż zawsze jesteś umyta i czysta, to gdy lu­dzie cię jedzą, plują, a gdy mnie zajadają to palce liżą”.

Prawie tak szybko zmywaliśmy się znad Piekielnicy, jak wówczas znad Szadzińca, gdy Kynisiowie nadchodzili. Patrząc na Stockiego znowu zobaczyłem te Szade Krze, kiedy był tam jeszcze czynny dwo­rzec kolejowy i jechały pociągi, a na probostwie siedział stary ksiądz Miszk-Węsiorek o drobnoszlacheckim rodowodzie. Tutejsi kochali go, chociaż mocno grał im na nerwach. Gdy dzieci rozmawiały w kościele księżulo przerywał pacierz i dawał im srogą reprymendę. Dostawało się też mężczyznom kiedy zażywali tabakę już po kazaniu. Najbardziej jednak czepiał się kobiet, które to według niego od czasów Ewy spro­wadzają na manowce ród męski. Moja Dziunia to się nawet kiedyś popłakała po wyjściu z kościoła, bo jako jedyna ubrała na nabożeń­stwo spodnie, a Miszk-Węsiorek gromił z ambony, że nie pozwoli, żeby ta amerykańsko-szatańska moda wkroczyła do szadekrzeckiej świątyni.

Właśnie niebawem mieliśmy przeprowadzić się do Dębińca, gdy we wsi stało się głośno o dworcowym skandalu Stockiego. Był już wtedy dobrze znany z ustawicznego opowiadania kawałów, przedrzeźniania i psocenia. Jego często złośliwe figle co niektórym ludziom z Szadych Krzów już bokami wyłaziły. Pewnego dnia pod wieczór, gdy już się ściemniało, postanowił postraszyć przyjeżdżające pociągiem z miasta dziewczyny. Wlazł w przydworcowe krzaki i obmyślił sobie, że j ak j akaś szprycha będzie przechodzić, to ją chwyci za nogę. Pociąg jednak się spóźnił, o czym psotnik me wiedział, a dróżką z dworca szedł dumnie spacerując Miszk-Węsiorek. „To pewnie jakiś stary babsztyl - pomy­ślał Stocki widząc koniec długiej czarnej sukni. - A co tam, starej się też trochę radości należy”. Był pewny że chwyta niewieścią kosteczkę, a okazało się, że w ręku trzyma potężną męską nogę w nogawce spodni. Gdy zdziwiony i zaciekawiony wyskoczył z krzaków oślepił go stru­mień światła proboszczowskiej latarki.

- To pan, panie Stocki? - niedowierzał pleban.

- Z kim mam do czynienia? — pytał zdezorientowany dowcipniś. — Boże drogi, ksiądz proboszcz! Nie przypuszczałem!

- Panie Stocki, czy nie wstyd panu?! - proboszcz wyrżnął krótkie kazanie i opuścił oniemiałego figlarza.

Józwa miał już taką żelazną marszrutę. Jak wracał z ryb to musiał obowiązkowo zahaczyć o knajpę, która kiedyś nazywała się swojsko Koźlak, a teraz, po europejsku, w pociesznym tłumaczeniu Cossack. Gdy przychodziłem do tej knajpy jako młody żonkiś, bardzo lubiłem wdy­chać swoisty smrodek tego miejsca, zapachy piwa i dymu papierosowego zmieszane z wonią potu i żywicy, którą przesiąknięte były ubrania drwa­li. Gdzieś uleciał stary duch Koźlaka i zwietrzył się tamten przyjazny aromat. I twarze się zmieniły, już nie takie piękne i ogniste jak wówczas. Wśród młodych bezbarwniaków siedział samotnie staiy bywalec Karol,

o twarzy wypisz wymaluj kamiennej postaci z Wyspy Wielkanocnej.

Nawet Józwę prześcignął” - pomyślałem ujrzawszy tylko dwa długie jak u foki zębiska wyrastające na przedzie jego górnej szczęki. Może mu się pozostałe od starej wysuszonej kiełbasy zwyczajnej wyłamały, bo kiedyś trzeba jąbyło kupować obowiązkowo jako zagrychę, a Karol bywał tu, przynajmniej przed laty, co drugi dzień i zamawiałjednąpięćdziesią­tkę, a do tego małe piwko jako utrwalacz. To właśnie on powiedział nie­gdyś, co bardzo utkwiło mi w pamięci, że rezygnacjato jest jego najlepsza pociecha w tym życiu. Innym razem, jak przebrał swoją miarkę, wyznał chyba tylko mnie tę swoją straszliwą tajemnicę, że podczas okupacji stał już w szeregu ludzi skazanych na rozstrzelanie, ale uwiesił się gestapo­wcy za szyję i płacząc prosił o ocalenie. Niemiec ponoć wahał się przez chwilę, a potem wykorzystując małe zamieszanie rzucił go o ziemię i kazał się czołgać do najbliższego zagajnika. Miał na odchodnym syknąć w jego stronę: „Idź, ty wstrętny brzydalu”, ale było nie było uratował go. Karol kończąc sekretne wyznania chuchnął mi wtedy w sam nos ciężkim fuzlem: „Dzisiaj nigdy i nikogo bym nie błagał o litość”. Powiedział to tak, jak­by zwalił z siebie jeden z tych ogromnych diabelskich kamieni rozsia­nych wokół Szadych Krzów przez mściwych purtków; jak tu powiadają, latające biesy pragnęły nocą tymi głazami doszczętnie zniszczyć tę starą wieś, ale zawsze jakoś niespodziewanie nastawał ranek, trzykrotnie za­piał kogut i musieli te swoje kamienne bomby zrzucać przed celem.

Teraz Karol siedział przy stoliku z opróżnionym kuflem piwa, ki­wał siwą głową i lekko się uśmiechał marszcząc niskie czoło. Nawet nie drgnął, gdy się do niego przysiedliśmy. Nie zareagował także gdy do stolika przysiadł hałaśliwy Franisz, który pewnie jak zwykle wy­mknął się żonie spod fartucha.

- Białka - mówił o swojej kobiecie - dała mi torbę, karteluszek z wypisanymi sprawunkami i portfel z dychą w środku. Powiedziała żebym poszedł do sklepu i kupił to, co wypisała. Przeglądając kartelu­szek, stwierdziłem, że to cała litania zakupów. Pozwoliłem sobie zwró­cić uwagę, że dycha to mi na pewno nie wystarczy. Ona najpierw upie­rała się, że to musi mi wystarczyć, ale potem zmiękła i dołożyła drugą dychę. „Masz w razie okazji...”. Po zakupach naprawdę chciałem od razu wrócić do domu, ale spotkałem Karola, no chyba pamiętasz - trą­cił w ramię starego, który nie przestawał kiwać głową. - Do domu wró­ciłem pod wieczór, ciężko mi się szło, ale zakupy doniosłem, nawet wszystkie jaja były całe. Mamuśka jak zwykle była zła, potem się tro­chę rozchmurzyła, ale gdy przejrzała portfel zaraz słońce w oczach jej zaszło: „A gdzie masz tę drugą dychę, com ci ją dała w razie okazji?” „Białeczko złota - wyjaśniłem jej — okazję spotkałem we wsi i tam jej to zostawiłem”.

Franisz śmiał się szorując zapalczywie pięściami pomarszczone powieki, a Karol wciąż bezmyślnie kołysał się jak sierota. Nam z Jó- zwą w ogóle jakoś nie było do śmiechu. Sączyliśmy piwo i co chwilę spoglądaliśmy na siebie wymownie, jakby chcąc powiedzieć: Tylko wypijemy i zwijamy się stąd.

Przyglądając się różnej maści opijusom mimowolnie przypomniał mi się pogrzeb Dziuni. Starałem się odrzucać te wspomnienia, ale one natarczywie wracały jak mucha w upalne lato do rozgrzanego słońcem okna. Zacząłem irytować się: „Dlaczego w tej knajpie i wśród tych bi- boszów?!” Niczym detektyw próbowałem zobaczyć na postrzępionych i niewyraźnych fotografiach pamięci jakiś ślad, który mógłby mnie naprowadzić na przyczynę odżywania właśnie tu i teraz przykrych re­miniscencji z pożegnania Dziuni. „No tak” — westchnąłem w myślach, gdy na tych obrazkach z przeszłości zobaczyłem czworo dzieci i żonę notorycznie zapitego Dunasa. Ponoć i dzieciaki, i ją nieraz strasznie katował, a gdy przepijał całą wypłatę, to nie mieli co jeść. „Od kilku­nastu miesięcy mają z nim spokój - pomyślałem - bo leży przykuty do łóżka, ale pewnie bieda u nich aż piszczy”.

Żonę tego Dunasa, Basię Cesarz, zapamiętałem z dzieciństwa. Była z tego samego rocznika co Dziunia i bardzo się przyjaźniły. Do cztero- klasówki chodziły w Szadych Krzach, ale już od piątej uczyły się w pod­stawówce w Dębińcu. Właśnie tam zaczęły naukę, gdy ja byłem w ostat­niej siódmej klasie. Widywałem je na szkolnym podwórku, ubrane tak

jak w swojej poprzedniej szkole w fartuszki z czarnej błyszczącej pod­szewki i z białymi, mocno krochmalonymi kołnierzykami. Zawsze cho­dziły objęte pod ramię i głęboko wpatrywały się w oczy chłopaków, jakby chciały ich zahipnotyzować. Gdy speszony tymi spojrzeniami odwracałem wzrok chichotały jak wariatki.

Miały swoje pamiętniki, zeszyty z zasuszonymi liśćmi i wiele ta­jemnic. Dziunia wspominała, że tak na dobre zaprzyjaźniły w drugiej klasie po tym, jak nauczyciel spoliczkował Basię za nazwanie biedron­ki po kaszubsku makówką. Zbił ją, bo myślał, że świadomie sobie z nie­go zadrwiła. Starsi uczniowie przezywali go właśnie Makówką, ponie­waż lubił powtarzać ciężko kapującym: „Poklep się w makówkę”. A Basi Cesarz daleko było do kpin, miała jedynie trudności z rozróż­nieniem, co polskie a co kaszubskie. Nim pierwszy raz przyszła do szkoły, innej mowy niż kaszubskiej nie znała, bo tylko tak mówiło się u nich w domu. Ale była dumną i twardą dziewczynką. Po razach na­uczyciela nawet nie jęknęła i nie uroniła ani jednej łezki.

Rodzice Basi, Leosia i Antoni Cesarzowie, mieli tu w Szadych Krzach niewielkie gospodarstwo. Antoni jak każdy chłop pragnął mieć syna, któremu mógłby zostawić w spadku tatkowiznę. Ale Leosia ro­dziła mu same córki, wszystkie czarnowłose, krągłe, uderzająco do sie­bie podobne. Cesarz z kaszubskim uporem mówił, że będzie tak długo robił, aż spłodzi syna. Kiedy jednak jako siódma na świat przyszła Basia, wypowiedział publicznie w Koźlaku znane kaszubskie przysło­wie: „Lepszy koniec z bólem, niż ból bez końca”

Publiczna zapowiedź okazała się skuteczna, bo Leosia już przestała zachodzić w ciążę. Antoni natomiast poważnie zajął się przygotowania­mi do wydania swoich córek za mąż. Ponieważ chałupa była niewielka w stodole urządził dom weselny, ze specjalną komórką na ławy i rozkła­dane stoły. Szykując dla każdej posag, wbrew tutejszej starej tradycji trwania za wszelką cenę na spadkowiźnie, zaczął po kawałku, niczym tort dzielić i sprzedawać ojcową ziemię letnikom z Gdańska na działki pod dacze. Starzy Cesarzowie skończyli żywot jako emerytowani rolni­cy bez ziemi, ale wszystkie córki dostały posag i wyszły za mąż.

W Cossacku zrobiło się zamieszanie. Józwa trącił mnie kolanem:

Znowu się jakiś western zaczyna.

W kącie knajpy stało dwóch uczajonych na siebie jak koguty mło­dych osobników. Najpierw zadali sobie po jednym pytaniu:

Chcesz w mordę?!

A ty chcesz zginąć?!

Ten od mordy jednak był szybszy i tak silnie przygrzmocił temu dru­giemu, że spod jego nosa chlusnęła krew jak w rzeźni. Oszołomiony bły­skawicznym ciosem tańczył w miejscu chwiejnym krokiem rozmazując czerwionkę, jak mówią we wsi, po policzkach i pobliskiej ścianie. Nagle niczym zraniony lew rzucił się z rykiem na przeciwnika, chwycił go za gardło i pierdyknął o podłogę. Unieruchomiając powalonemu głowę, mazał swoim czerwonym nochalem niczym pędzlem jego twarz, jakby spełniał jakiś przedziwny rytuał oznaczania krwią swojego wroga.

Nie dadzą im dokończyć — zawyrokował spokojnie Józwa i jak po zaklęciu przy walczących pojawił się rosły właściciel knajpy z jesz­cze wyższym pomocnikiem. Chwycili skłębionych pijaczków siłąsło- niej trąby i zawlekli na zaplecze, a zaraz po nich jak po malowaniu przyszła barmanka z plastikowym wiadrem wody i szmatą, by zgrab­nie zmyć czerwoną farbę z podłogi i lamperii.

Do naszego stolika podszedł lekko zdyszany gospodarz Cossacka.

Panie sołtysie, nic nie było, prawda?

A co miało być? - spytał wzdychając Józwa.

No, pięknie — olbrzym potarł końce pulchnych palców. — Dla wszystkich panów, jak tu siedzicie, jeszcze po jednym piwku.

Nareszcie - Karol ocknął się z półdrzemki.

Ale my już właśnie chcieliśmy iść, bo tu pod stolikiem mamy świeże ryby, jeszcze się nam w tym cieple zepsują.

Nie ma sprawy, panie sołtysie, rybki pójdą na przechowanie do piwniczki, a panowie spokojnie sobie piwko wypiją.

Zdziwiłem się tą serdecznością knajpiarza, ale Józwa mi potem powiedział, że to z obawy o koncesję na sprzedaż alkoholu. Pozwole­nie wydaje wójt, ale gdyby sołtys się zaczął skarżyć, że w Cossacku wszczynają burdy i się po mordach leją, to by może Pluta się rozmyślił

i cofnął koncesję. A co by znaczył Cossack bez piwa i gorzały? Trzeba byłoby go zamknąć i pójść z torbami.

Za dużą rolę mi przypisują - mówił tłumiąc śmiech Józwa, gdy szliśmy lekkim krokiem przez wieś. — Co ja mały żuczek mogę.

Widząc opartego o płot Apolinarego Sapałę, cudaka i świątkarza, od razu pomyślałem, że chociaż do Brzósków już niedaleko, to będzie­my mieli do pokonania bardzo poważną przeszkodę. Mały mężczyzna

o lekko skrzywionym nosie i ustach przypominających suszoną śliwkę kiwnął do nas ręką.

- Dzisiaj będziemy jeść ryby na obiad - zawołał.

- Kto będzie, ten będzie - sołtys machnął wędką jak batogiem.

- Prrr. . Józwa, przecież zawsze chciałeś mieć tego stolema, co go zeszłego lata wystrugałem.

- Z Piekielnicy idziemy - szwagier wyraźnie zwolnił. - Bardziej by nam purtk pasował.

- Jak się będziesz dobrze sprawował, to dostaniesz ekstra figurkę.

- Niby na czym to sprawowanie miałoby polegać? - Józwa zatrzy­mał się i podejrzanie spojrzał na cudaka.

- Powiedzmy, dasz mi połowę z tego — pokazał na siatkę z rybami

i otworzył furtkę do zagrody, bo już wiedział, że sołtys zmiękł. - Pój­dziemy do chałupy, to wam ten nadzwyczajny wyrzynek pokażę.

Na progu z rękami założonymi na wielkich piersiach stała żona Apolinarego.

- A po co zaraz do izby - wadziła na męża. - Na podwórzu też można pogadać.

- My to jednak musimy w izbie załatwić - uparł się Sapała.

- To buty trzeba zdjąć - warknęła.

- Jest tam aż tak czysto? — spytał bezczelnie Józwa.

- Jest, jest. My tylko tu dwoje mieszkamy, a nie jak niektórzy na kupie z wielką familiją- odcięła się.

Nikt z nią już nie miał ochoty dyskutować. Posłusznie zdjęliśmy buty i weszliśmy w skarpetach do świątyni Apolinarego. Zewsząd spo­glądały na nas wyłupiaste oczy świątków i demonów, a pod sufitem

i na ścianach wisiały drewniane motyle i ptaszki. Naprzeciw drzwi roz­ciągał się obraz z panoramą Szadych Krzów i kłębiastą chmurą, z któ­rej wyłaniało się podwójne oblicze Boga — na poły kobiety i na poły mężczyzny. Taką bowiem wizję Najwyższego miał twórca ludowy z Szadych Krzów.

Apolinary z głębi swojego przybytku wyciągnął figurę z trzema tań­czącymi postaciami.

- Wszystkie te dziwadła już na Kaszubach wyginęły. Nie ma już ani tych małych deptów, ani olbrzymów stolemów, ani diabłów purt- ków. Tylko my ludziska zostali.

- Bośmy ich wszystkich przechytrzyli - wtrącił Józwa. — Ale i na matyska przyjdzie kryska. Jak amen w pacierzu my też kiedyś wyginiemy.

Gdy już artysta z sołtysem załatwili transakcję i ją solidnie przybili ręką o rękę, świątkarz zaniósł utargowaną część ryb do kuchni.

Mądry się znalazł! - usłyszeliśmy wrzask Sapałowej. — Okonki mi tu zwleka. A kto je będzie sprawiał?! Kto ma łuski tarką zdzierać?! Może ja głupia? Cwaniak będzie pod nosem mruczał i zupę siorpał. O, nie!

Głos Apolinarego był przytłumiony i niewyraźny. Apelował do żony by się uciszyła, bo się rozniesie na całą wieś.

Jeszcze mnie tu będzie uspokajał! — odezwała się na to, a jedyny szadekrzewski rzeźbiarz niebawem po tych słowach wrócił do nas z bla­dą twarzą i wielkimi kroplami potu na czole.

Trochę dziś jestem rozdrażniony — próbował ukryć rozdygotane ręce. Pewnie z powodu pogody. Ryby wam dobrze brały. Przed desz­czem tak zazwyczaj bywa.

To my już pójdziemy — dreptał z nogi na nogę Józwa.

Na nas czekają — dodałem łamiącym się głosem ogłuszony wrza­skami Apolinarego białki.

Jedną chwilę! — świątkarz wyrzucił z siebie okrzyk zdetermino­wanego bojownika i otworzył szklane drzwi do ogrodu. — Jeszcze tyl­ko pokażę wam mój umiłowany zakątek.

Aleja to widuję niemal codziennie — sołtys opierał się namowom artysty.

Codziennie, ale jeszcze nigdy z bliska —nie dał za wygraną Apo­linary.

Weszliśmy do ogrodu ostrożnie i z pewnym niepokojem jak do kra­iny czarów. Pomiędzy klombami kwiatów stały pszczele pasieki ze skrzydłami i obliczami aniołów. Na środku okolonego drzewami kwiet­nika, na szczycie misternego rusztowania wznosiła się osobliwa ma­szyneria przypominająca krzyżówkę helikoptera z samolotem.

To mój najnowszej konstrukcji mięśniolot, który pozwala wznieść się ponad wiekuiste wzgórza niezmierzonych tajemnic tego świata — cudak deklamował jakiś dziwny tekst.

Nie mów — próbował zgasić go Józwa.

Jak wejdziecie do środka, to się przekonacie.

Tym razem ja oponowałem, ale zostałem przegłosowany. Gdy pokona­liśmy wysoką drabinę i wśliznęliśmy do wnętrza przez małą dziurę, nie do przejścia przez Sapałową, Apolinary mnie jako pierwszego usadowił w fotelu pilota, a nogi kazał położyć na pedał starej maszyny do szycia.

Uwaga, startujemy! Pedał w ruch! —rozkazał pewnym głosem, a gdy ledwie nacisnąłem na mechanizm pod nogami maszyna zawirowała i za­częła się z czasem kręcić ze zwariowaną szybkością. Wykonując pole-

cenią Sapały, pedałując naciskałem jednocześnie po kolei różne guziki, uruchamiając to wirujące kolorowe szkiełka, to wiatraczek, to dźwięk odrzutowca, to melodię ze starej pozytywki. Gdy nadusiłern na ostatni przycisk, przed moimi ustami wysunęła się cienka mosiężna rurka. Na kolejny znak Apolinarego ustami pociągnąłem z rurki i poczułem na podniebieniu przypływ słodkiego, dziwnie obezwładniającego wina.

-Domowej roboty, z płatków róż —wyjaśnił krótko świątkarz. A ja wykorzystując przerwę na głęboki oddech przykazałem sołtysowi:

Józwa, tylko pamiętaj, jak pójdziemy do domu żeby zabrać buty, ryby i tę demoniczną figurkę.

Rozdział piąty

Chociaż po wypiciu eliksiru a la Apolinary minęło kilka dni, to wciąż czułem się podle. Do Dębińca wróciłem nazajutrz po węd­kowaniu. Wmawiałem sobie, że przecież z takim fatalnym sa­mopoczuciem nie mogę pójść do Liii. Ale wiadomo — to był tylko pic na wodę. Wizyta u niej oznaczała po prostu podjęcie bardzo radykal­nej decyzji: albo rybki, albo akwarium. Po jej mowie w Szadych Krzach najgłupszy cymbał by zrozumiał, że już nie da się jej dłużej zwodzić. A czy ja ją zwodziłem? Jak bum cyk cyk sądziłem, że nie miałaby nic przeciwko spotykaniu się od czasu do czasu u niej albo u mnie. Poga- duszki przy kawce i winku, żarciki i figliki. Grubo się myliłem. Ona od razu chciałaby zaciągnąć mnie do ołarza.

Żeby się z nią nie spotkać na cmentarzu, zacząłem chodzić tam

o zmroku jak wampir. Nawet na zakupy czy po gazety chodziłem z lekka uczajony, ostrożny niczym kot spodziewający się w każdym miejscu ataku wrogiego burka. Idąc kiedyś skrajem chodnika, tuż przy ogro­dzeniach, aż podskoczyłem ze strachu słysząc niespodziewany głos.

Co się tak smęcisz pod płotami, jak pierd w kalesonach — ujrza­łem rozbawioną minę Kaziego.

- Musisz straszyć porządnych ludzi?!

- Porządny od ostatniego wyskoku.

- No, Kazi, jak ja cię podsumuję, to się nogami przykryjesz.

Tak czasami dogryzaliśmy sobie bez sensu.

Parę dni później, też się na początku nieźle wystraszyłem. Które­goś późnego wieczora, gdy właśnie kończyłem sporządzać listę rze­

czy, które powinienem zabrać na wycieczkę, usłyszałem gwałtowane stukanie do drzwi i wołanie:

- Panie Marianie, panie Marianie!

Od razu poznałem głos Jasnej, bo tylko ona tak do mnie mówiła. Nie myliłem się. Gdy otworzyłem drzwi ujrzałem ją w płaszczu kąpie­lowym i mokrych, nieuczesanych włosach.

-Katastrofa! Musi mi pan pomóc!

Wyleciałem z domu tak jak byłem. Nawet butów nie założyłem, tylko w laczkach poczłapałem. Już zacząłem sobie wyobrażać jakieś kałuże krwi, doszczętnie roztrzaskany samochód, ale Jasna po drodze mnie uspokoiła.

- Woda mi piwnicę zalewa. Skończyłam brać prysznic, a wciąż jesz­cze słyszałam syk wody. Zaczęłam nadsłuchiwać i się zorientowałam, że to w piwnicy. Byłam tam. Widziałam tylko, że z jednej z rur tryska woda jak z fontanny. Rury w tym domu mają chyba pięćdziesiąt lat!

- Trzeba zakręcić dopływ wody! — zawołałem głosem fachowca, gdy rozejrzałem się po pełnej papierzysk piwnicy z wydobywającymi się tuż przy jednej ze ścian strumieniami wody.

- Ale gdzie?! - jęknęła zatrzymując się bezradnie na schodach do podziemia.

- Muszę znaleźć główny zawór - skoczyłem do środka i zacząłem przekopywać się przez stosy starych gazet, worków po cemencie, kłę­by luźnych kartek i papierków po cukierkach.

- Czy da pan radę?

- Nie takie przeszkody się pokonywało! — rzuciłem pewnym gło­sem, ale niebawem zacząłem głupieć ze strachu, że może palnąłem na wyrost. Kiedy już pozwalałem ponad połowę papierowych stert, i ni­gdzie nie ujrzałem śladu zaworu, razem z wodą z pękniętej rury zaczął mnie oblewać zimny pot. „Zbłaźnię się, jeśli nie znajdę tego głupiego kurka” — zacząłem panikować. Ale oto pod zwałami pożółkłych świst­ków ukazało się okrągłe czerwone pokrętło. „Jest, eureka!” - z radości piszczałem w myślach. - No, ten zawór przecież gdzieś musiał być - rzuciłem od niechcenia i okiem zwycięzcy spojrzałem na pełną niepo­koju buźkę Jasnej.

- Nareszcie - odetchnęła, gdy woda przestała spryskiwać mnie

i wnętrze piwnicy.

- Ale to nie wszystko. Teraz w całym domu nie ma wody, a rura nadal pęknięta.

\

- To jutro wezwę hydraulika.

- Na taką małą robótkę, to trudno będzie od razu kogoś ściągnąć. Jak pani chce, mogę to jakoś załatać — kombinowałem.

- Jest tak późno. Czy uda się panu to zrobić? To chyba jakaś po­ważniejsza sprawa? - wahała się

- Z kranem w kuchni sobie poradziłem, to i z tym nie powinienem mieć problemu. Musiałbym tylko śmignąć do domu po jakąś rurę, śru- bunki i narzędzia.

- Nie wiem jak panu dziękować!

- Później jakoś razem się dowiemy - starałem się ją rozweselić.

Jak już zabrałem się do roboty, to zacząłem ze złości tak okrutnie

samego siebie wyzywać od takich i owakich, że chyba mi uszy spu­chły. Dobrze, że nie było przy mnie Jasnej, bo bym musiał sobie język pogryźć. „Ja tu taki zlany i umorusany, a ona już pewnie włosy suszy

i w najlepsze szykuje się do spania - plułem sobie w brodę. — Jak już swoje zrobię, to powie mi tylko dziękuję i dobranoc, a ja pójdę w tę ciemną noc do mojej pustej budy, gdzie po tej wściekłej lataninie mój nadęty tętniak pęknie i szlag mnie trafi na amen”.

Po robocie podniosłem plik mokrych papierów, by wytrzeć brudne ręce

i nagle spostrzegłem w tym zlepku małą niebieską kopertę zaadresowaną na moją Dziunię. Serce niebezpiecznie walnęło mi jak młot. Na chwilę zamarłem, by złapać równomierny oddech. Wewnątrz koperty było parę czarno-białych zdjęć i kilka zapisanych dziewczęcą ręką luźnych kartek. Na każdej fotografii widać było kilkunastoletnią Dziunię z jasnymi war­koczykami i charakterystycznymi dołkami na policzkach oraz tę jej kole- żankęBasię, z czarną, krótką grzywką i ustami niczym amerykańska lalka Barbie. Na jednym zdjęciu stały przy grubym drzewie w długich jesien­nych płaszczykach. Łobuzersko obejmując się za szyje wytykały języki.

Włożyłem znalezisko do torby z narzędziami i zacząłem z wielką pasją grzebać w tym piwnicznym składzie makulatury, ale już nie znalazłem ani jednego świstka, którego mógłym skojarzyć z Dziunią. Były tylko jakieś kwity i pocztówki z nazwiskami naszych sąsiadów. Pomyślałem, że stary Miotk to wszystko wyciągał ze śmietników. „Ale dlaczego ta koperta trafiła w jego ręce? - główkowałem. — Przecież Dziunia tak przesadnie troszczyła się o różne pamiątki i starocie”.

Wychodząc z piwnicy zapukałem do drzwi mieszkania. Jasna już nie miała na sobie płaszcza kąpielowego. Była w suchych rozpuszczo­nych włosach i kolorowej zwiewnej sukni.

Zadanie wykonane - zameldowałem. - Już pójdę.

Wygląda pan jak nieboskie stworzenie - zaśmiała się. - Nie mia­łabym sumienia puścić pana do domu w takim stanie.

Jestem jak najbardziej trzeźwy...

Proszę, niech pan się nie upiera i wejdzie. Spłucze pan z siebie to wszystko. Ja zaraz potem włożę te rzeczy do pralki, wypiorę i wysuszę.

A tymczasem...

Panu dam męski szlafrok, mam taki jeden, i razem jakoś to pranie przeczekamy.

Zgodziłem się, ale bez krzty entuzjazmu. Przedtem chciałem, żeby do tego doszło. Teraz jednak, po znalezieniu koperty ze zdjęciami, mia­łem wrażenie, jakby Dziunia bacznie obserwowała każdy mój krok. Gdy przyszedłem z łazienki do pokoju w kusym, ciemnym szlafroku, spod którego wystawały moje białe nogi, zdawało mi się, że Jasna parę razy zlustrowała mnie uważnie kątem oka. By nie czuć się jak bęcwał chcąc niechcąc przysiadłem bardzo blisko stołu z butelką wina i kolacją.

Na początku zrobiło się trochę drętwo, bo sytuacja była jednak dość dziwna-nocąw jednym pokoju, przy jednym stole, siedząprawie nie­znani sobie, elegancko ubrana babka i facet w przykrótkim szlafroku. Rozmowa natychmiast się rozkręciła, gdy Jasna rzekła z nieukrywa­nym zadowoleniem:

Całe szczęście, że zdarzyło się to teraz, a nie na przykład trzy dni później, gdybym już była za granicą.

Za granicą?

No tak. Zostałam oddelegowana na szkolenie samorządowe. Na­sza firma współpracuje z gminą Kąpkowice i to właśnie ona organizu­je ten wyjazd do Danii.

Co?! Do Danii z gminą Kąpkowice właśnie za dwa dni jadę na wycieczkę.

Więc to chyba jest ten sam wyjazd, tylko pod różnymi nazwami — mówiła radośnie podniecona Jasna. - Ale zbieg okoliczności! Naprawdę musimy to opić!

Zawsze mówiłem, że kobiety beze mnie nie mogą żyć - zacząłem się wygłupiać.

Zrobiło się przyjemnie i wesoło, ale wciąż nie mogłem opędzić się natarczywych myśli o intrygującym odkryciu w piwnicy. Moje wcze­śniejsze skryte zamiary uwiedzenia Jasnej obróciły się w perzynę. Pra­gnąłem już być u siebie i na spokojnie przejrzeć znalezisko, ale im

więcej ubywało wina, tym bardziej rezolutna i zalotna stawała się pani domu. Zaczęła mierzyć mnie wzrokiem i oceniać bez ceregieli.

Wygląda mi pan na zdrowego człowieka.

Owszem, nic mi nie dolega.

To dlaczego pan jest na rencie?

O, to bardzo podchwytliwe pytanie.

Ale mnie to bardzo ciekawi — śmiała się rozgrzana nie wiadomo iloma już lampkami wina.

Ciekawość to pierwszy stopień do piekła... Dobrze, pani wyznam jak na spowiedzi — zacząłem szykować się do potężnego łgarstwa, bo wyjawienie tajemnicy o wisience rosnącej na aorcie, mogłoby zmienić jej wyobrażenie o mojej męskości i witalności. — Dałem komu trzeba w łapę i dostałem rentę.

Ale po co?!

Jestem marynarzem, a właściwie... —chciałem powiedzieć „maga­zynierem maszynowym”, jednak w ostatniej chwili stwierdziłem, żenie muszę być aż tak przesadnie szczery. —... na tę rentę poszedłem ze względu na chorą żonę. Przez pół roku leżała przykuta do łóżka, a potem...

Wiem, wiem... Przepraszam, nie chciałam żeby to tak wyszło — wytrzeźwiała.

Wino wypiliśmy do końca, gadaliśmy jeszcze o tym i owym, ale flirciarski nastrój ustąpił senności i znużeniu. Nie oponowała, gdy za­proponowałem, że wezmę moje niedosuszone manatki i pójdę do sie­bie w szlafroku. Gdy otworzyła mi drzwi do wyjścia rzuciła jeszcze na pożegnanie:

Jest taka ciepła noc, że mógłby pan iść na golasa.

Chciałaby pani?!

Może... — przekomarzała się.

Do domu wróciłem tuż przed północą. Poczułem się jak czarno­księżnik, gdy przy świetle nocnej lampki rozłożyłem starannie na stole wilgotne fotografie i kartki. Dziunia i Basia wydawały się patrzeć nie w obiektyw aparatu, tylko na mnie, tak jak wtedy na szkolnym boisku. Kartki najwyraźniej pochodziły z dziewczęcego pamiętnika Dziuni. Wśród wpisów zaczynających się od słów „Ku pamięci!”, zaintrygowały mnie rozmazane przez wodę, ale jeszcze dość czytelne atramentowe literki wiersza: „»Życie to nie jest bajka złota, życie to mary i sny, życie to wieczna tęsknota, życie to ból i łzy, życie to walka i więcej nic, a jed­nak, jednak warto żyć« Kochanej Dziuni wierna przyjaciółka Basia”.

Jedna z kartek była zmyślnie złożona w niewielki kwadracik. Deli­katnie, niczym zegarmistrz, przywracałem ją do pierwotnego stanu. Była jednostronnie zapisana kilkoma linijkami różnego charakteru pisma: „To nasz sekret śmiertelny! Zakopałyśmy go na Cerkwisku. Iść od furtki na wprost siedemnaście kroków. Potem odwrócić tak jak wskazówka zegara z godziny dwunastej na trzecią. Dalej iść dwadzieścia jeden kroków do dębu wielkiego. Między dwoma grubymi korzeniami trochę ziemi odgrzebać i wyciągnąć białą buteleczkę. Ku pamięci - BC + EB”.

- Bece to Basia Cesarz, a ebe Elżunia Brzóska czyli Dziunia -- mru­czałem do samego siebie. - Cerkwisko? No tak. To przecież park miejski.

Tego miejsca w Dębińcu już nikt chyba tak nie nazywa. Gdy cho­dziłem do podstawówki było tam jeszcze kilka zniszczonych grobów żydowskich — gęsto zapisanych i bogato zdobionych prostokątnych płyt kamiennych. Potem i te płyty zniknęły. Ponoć co niektórzy dębińcza- nie dali je przekuć i balkony sobie z nich zrobili. A gdy na Cerkwisku tylko drzewa i zarośla zostały, to sobie pijaczki melinę tam urządziły. Później podczas jakiegoś wielkiego czynu partyjnego zrobiono z tego park miejski i tak zostało do dziś.

Rano skoro świt z ogrodniczą łopatką w reklamówce ruszyłem do parku. Tam między drzewami i klombami kwiatów unosiły się jeszcze pasma mgły. Starej furtki już od dawna tu nie widziałem, ale parkowa dróżka zaczynała się w tym samym miejscu co cmentarna. Zacząłem odmierzać kroki, starając się rozstawiać stopy jakby robiła to nastolat­ka. Pomyślałem, że gdyby mnie ktoś zobaczył, to uznałby za skończo­nego durnia. Cieszyłem się jak dziecko z zabawki, gdy po ostatnim stąpnięciu niemal nosem dotkąłem kory potężnego dębu. Z emocji aż mi w uszach zaczęło szumieć. Drżącą dłonią ryłem łopatką w czarnej ubitej ziemi. Zaledwie po kilku sekundach usłyszałem ciche pyknięcie szkła i ujrzałem szyjkę białej flaszki.

- A co tu, kochany, porabiasz?

Nade mną jak zwykle we fraku z czarną muszką i z bambusową laską stał niczym duch strzegący świętego ognia Hipolit Niklewski.

- Chciałem trochę ziemi do kwiatów - skłamałem jak z nut rzuca­jąc pośpiesznie łopatkę i reklamówkę na dziurę z wystającą buteleczką.

Zwariował żeś, kochany?! Z tego miejsca brać ziemię?!

A dlaczego nie?!

Holinder weźmie! Takiemu staremu koniowi, jak ty, nie muszę chyba tłumaczyć - chwycił mnie silnie pod ramię. — Chodź, kochany,

nie upieraj się. Zaprowadzę cię gdzie trzeba. Żeś człowiek chyba, a nie osioł.

Chwileczkę—powiedziałem wyrywając się. — Muszę się pozbierać.

Sięgając po łopatkę ruchem iluzjonisty udało mi się włożyć do tor­by odnalezioną flaszkę. Niedbale rozgarnąłem końcami palców rozko­paną ziemię.

Zrób to porządnie, ładnie przydepcz nogą — dyrygował. Dziwiłem się sobie, że wykonywałem jego polecenia jak posłuszny uczniak. Na­wet zgodziłem się, idąc z nim przez park, by uwiesił się mojej lewej ręki. Ojciec, który znał go jeszcze sprzed wojny, widywał go w młodości, jak kroczył po dębińskim rynku w oficerkach i ze szpicrutą pod pachą. Był sekretarzem w urzędzie miejskim. Na początku wojny, gdy ukrywał się w Gdyni u przyjaciółki, został schwytany przez Niemców i osadzony w obozie przejściowym na Grabówku, gdzie już więziono tysiące Pola­ków. Hitlerowcy przesłuchując aresztowanych decydowali, komu dać przepustkę, a kogo zostawić na miejscu. Wtedy jeszcze internowani nie wiedzieli, że przepustka otwierała drogę do ocalenia, a pozostanie ozna­czało rozstrzelanie w Lasach Piaśnickich pod Wejherowem. Niklewskie- mu, jako urzędnikowi samorządowemu, groziła niechybna śmierć. Wie­dziony samozachowawczym instynktem polecił się przesłuchującym, że może służyć za tłumacza, bo dobrze zna niemiecki. Przyjęli go. Po kilku godzinach wypytywania zatrzymanych, hitlerowskich urzędników i woj­skowych dopadło znużenie. W czasie przerwy w śledztwie jeden z biu- ralistów, ziewając od ucha do ucha, zaproponował sprawnemu tłuma­czowi, że da mu przepustkę dokądkolwiek. Chciał do Krakowa, bo tam był na ostatniej przed wojną wycieczce i bardzo mu się podobało. Starzy dębińczanie wiedzieli, że udało mu się szczęśliwie wyjechać na połu­dnie kraju, że później był żołnierzem Armii Krajowej, ale chyba tylko mojemu ojcu zwierzył się, że należał do komórki, która wykonywała wyroki śmierci na rodakach wysługujących się Niemcom. Niklewski przy­jaźnił się z tatą, bywał u nas wielokrotnie, ale mnie nie rozpoznał.

Chłopcze kochany, nie pędź tak! - zbeształ mnie, gdy nieco wy­dłużyłem kroku. - Mnie już dziewiąty krzyżyk stuknął!

Gdy wreszcie wyszliśmy z parku na niewielki skwer bez słowa wy­ciągnął laskę w kierunku paru świeżych kretowisk. Pospiesznie wrzuci­łem łopatkę trochę pulchnej ziemi na dno reklamówki i już chciałem iść w swoją stronę, ale Hipolit Niklewski wyciągnął laskę niczym rogatkę na drodze. Kazał jeszcze odprowadzić siebie do domu. Mimo że ledwie

włóczył nogami, w czasie drogi dziwnie się ożywił i co chwilę wyrzuca­jąc chrapliwe „cha, cha, cha”, zaczai mówić jakby do samego siebie:

- Był taki jeden Andris, ho lin der jasny. Zawsze chodził z workiem za pazuchą, bo spodziewał się znaleźć bursztyn albo złoto. Właściciel Dębińca, pan Dębiński, polecił kiedyś parobkom wykopać na polu wiel­ki dąb. Leniwi chłopi wcale nie kwapili się do tej ciężkiej roboty. Pole­cieli tedy do Andrisa i tak mu rzekli: „Nie zdradzisz nas?” „Ależ skąd, znacie mnie przecież”. „Pan Dębiński powystrzelałby nas, gdyby się dowiedział, że jego dąb wykopujemy”. „A to dlaczego?!” „Bo pod nim jest złoto. W całości go trzeba wykopać, bo jak się przewróci, to już nikt spod niego złota nie wydostanie”. „Zabierzcie mnie na tę robotę!” „No dobrze, możesz iść z nami, bo wiemy że nie puścisz pary z gęby”. Gdy znaleźli się przed dębem, każdy z nich trochę pokopał, a potem tak się złożyło, że jeden musiał iść do domu, bo mu się krowa cieliła, drugiemu się coś zachciało, a trzeci poszedł po inną szpadę. Wszyscy jednak szli do spania, bo już późny wieczór nastał. Andris cieszył się, że został sam i wszystko złoto zgarnie. Kopał przez całą noc do rana. Dąb zwalił się na ziemię, a razem z nim zmęczony Andris. Stękał i za­glądał w wielką dziurę, a złota jak nie było, tak nie było.

Kiedy już Hipolit Niklewski znalazł się w domu, wyjrzał przez okno

i śmiejąc się kiwał do mnie ręką na pożegnanie, ja syczałem przez zeby:

- Nie sądzę, by ta anegdota w ogóle mnie dotyczyła.

W domu znowu stałem się czarnoksiężnikiem. Z wierzchu spróch­niały korek wykruszyłem końcem scyzoryka, a pozostałą część wycią­gnąłem korkociągiem. Po potrząśnięciu odwróconej flaszki, na stół wypadł papierowy rulonik. Zżółkła kartka w linie, zapisana była sło­wami: „Pod sprawiedliwym świętym Panem Bogiem przyrzekamy, że będziemy wiernymi przyjaciółkami, dzielić się radością i szczęściem, wspomagać się w biedzie i nieszczęściu po wieki wieków amen B + E”.

Emocje gwałtownie mnie opuściły. Byłem rozczarowany tym tek­stem. Sądziłem, że to jakaś zabójcza tajemnica. Już na spokojnie stara­łem przypomnieć sobie, kiedy po raz pierwszy rozmawiałem z Dziu­nią. Na pewno to było nie więcej niż kilka tygodni po rozpoczęciu roku szkolnego. Biegnąc niby mimochodem trąciła mnie i spytała:

- Czy twoje loki są naturalne czy po ondulacji?

- A jak myślisz? - z wyjątkowym pobłażaniem potraktowałem jej durnowate pytanie. Zamiast odpowiedzi roześmiała się i pobiegła do Basi. Odwróciły się plecami, ale byłem pewny, że rozmawiały o mnie.

Wkrótce potem byliśmy całą szkołą w kinie „Stokrotka”. Puścili nam film o Gruni i Rodionie, małżonkach, którzy rywalizowali w jed­nym kołchozie o tytuł bohatera pracy. On był wstrętnym hałaśliwym egoistą, który tylko myślał o sobie, a ona była cichą myszką, zatroska­ną i o kołchoz, i rodzinę. Ale potem on się zmienił, ona wybaczyła mu wszystkie cieipienia i razem ponieśli kosz z jabłkami. Gdy wychodzi­liśmy z kina ujrzałem warkocz Dziuni i postanowiłem drańsko zrewan­żować się za tamtą zaczepkę. Ciągnąc ją za włosy powtarzałem jedną z sekwencji filmu:

Rób, co chcesz, ale ja nie odejdę od ciebie! Zapomnij o bólu, który ci sprawiłem, zapomnij!

Dziunia odwróciła się i wytknęła język:

A ty zapamiętaj, nie rozmawiam z tobą do końca życia.

Traf chciał, że pan Lordek od przedstawień teatralnych, bez naszej wiedzy i zgody, wytypował nas na aktorów do widowiska „Witaj kraju zielony”, na powitanie wiosny. Chcąc niechcąc już na próbach musie­liśmy rozmawiać ze sobą.

Ona:

Ach chodźże, Maju, w me zielone progi...

Ja:

U ciebie, Wiosno, taki spokój błogi...

Początkowo spotykając się na scenie, płochliwie spoglądaliśmy gdzieś ponad swoimi głowami. Później jako tako oswoiliśmy się ze sobą. Na premierze wykazałem się nadzwyczajnym refleksem: chwy­ciłem spoconą dłonią Dziunię za ramię, gdy przydepnęła sobie butem koniec długiej sukni, tym samym ratując ją przed upadkiem. Przewró­cenie się na scenie mogło być nie tyle bolesne, co narazić ją na wybuch głupiego śmiechu, a później na jeszcze głupsze docinki.

Przełom między nami nastąpił po występie, kiedy w ferworze rado­ści z aktorskiego sukcesu Dziunia rzuciła w moją stronę intrygujący komplement:

Jesteś całkiem inny, niż myślałam...

Zajęty grzebaniem w przeszłości o mały włos nie zdążyłbym się spakować na podróż do Danii. Autokar jadący z Kąpkowic na przystań promową w Swinoujciu miał zatrzymać się o ustalonej godzinie na przy­stanku autobusowym w Dębińcu. Gdy tam przyszedłem z moją niewiel­ką torbą, Jasna już stała z dwiema walizami.

Widzę, że za ocean się pani wybiera — rzuciłem na powitanie.

Oj, panie Marianie, a ja widzę, że pan jednak nie zna się na ko­bietach — odparowała.

W autokarze ujrzałem sporo znajomych twarzy, a wśród nich Jurka Brota. Komendant strażaków z Szadych Krzów poklepał ręką puste sąsiednie siedzenie i powiedział, żebym klapnął obok niego. Jasna przy­siadła się do jakiejś ostro wymalowanej dziewczyny. Obejrzała się, machnęła wymownie ręką i roześmiała się, gdy z głośników autobusu rozległ się, przyprawiający mnie o osłupienie głos wójta Pluty:

Panie i panowie, jeszcze raz powtarzam, nie jedziemy na żadną wycieczkę, tylko szkolenie samorządowe.

Wyglądasz tak, jakby ci w gardle zaschło — Jurek przystawił mi do nosa plastikowy kubek od termosu. Zapach wódy ocucił mnie jak amoniak.

Ale pamiętaj, to był pierwszy i ostatni — powiedziałem wychu- chując z ust ogniste opary.

Gdy autobus znalazł się na ulicy w pobliżu cmentarza Jurek znowu mógł zobaczyć moją zdumioną minę. Wśród rozgadanych uczestni­ków podróży pewnie tylko ja zwróciłem uwagę na ledwie uchwytny widok za oknem: przycmentarną ulicą szedł kondukt pogrzebowy; na czele za trumną mignęły twarze rodziny Dunasa — Basi i jej dzieci. Zdziwienie zmieszało się z jakimś trudnym do opisania uczuciem lęku, że oto jestem świadkiem i uczestnikiem osobliwych wydarzeń.

A jednak znowu cię z lekka zasuszyło — Jurek zaczął majstrować przy termosie.

Chłopie, to nie są żarty — burknąłem.

Mnie nie musisz tego mówić — powiedział nie wiadomo czym rozweselony strażak.

Rozdział szósty

Oś, skubane szczury lądowe” - myślałem obserwując przez okno restauracji promu „Warcisław” moich ziomków. Tylko paru uczestników naszego wyjazdu z podobnym znudzeniem jak ja przyglądało się wyjściu promu w morze. Reszta niczym mrówki latała po pokładzie od burty do burty, jakby za chwilę miało zdarzyć się coś nadzwyczajnego. A tu nic. Im dalej od brzegu tym więcej wody. Grubo ponad dwadzieścia lat spędziłem na morzach i oceanach, ale nie tyle z wodą to mi się kojarzy, co z maszynownią i magazynkiem siłowni,

kombinezonem i kluczem francuskim. Nawet nie mogę się pochwalić, że działałem w podziemiu, jak to teraz wielu ludków ma w zwyczaju. Siedziałem w pełnej huku maszynowni, pod którąjuż tylko było oble­pione starymi olejami i smarami czarne dno węzy. Zdawałem się być zapuszkowaną w sosie własnym sardynką, która wydobyta na światło dzienne wszystkiemu się na tym świecie dziwi.

Teraz akurat zdumiewała mnie zapalczy wość z jaką szemrano o ho­norowym uczestniku skandynawskiej wyprawy, burmistrzu Dębińca Wawrzyncu Busznickim. Miał jechać razem z nami autobusem, ale w ostatniej chwili zrezygnował i dał się podwieźć do Świnoujścia bia­łą limuzyną. Napromie zarezerowano dla niego jednoosobową kajutę. Nawet z wójtem Plutą nie miał ochoty się zbytno bratać. Marudzono, że nagle zrobił się taki jaśniepański, bo wieśniacy z gminy Kąpkowice tyle go obchodzą, co zeszłoroczny śnieg. Kiedy widzi przed sobą masę dębińczan, to i w strój kaszubski potrafi się przebrać, i dać sobie pa­pierową koronę na głowę nasadzić, a i na diabelskich skrzypcach zagrać.

W kajucie zadziwił mnie Jurek Brot, który ledwie się ze mną tam zagnieździł, wyciągnął z walizki swój strażacki uniform i powiesił sta­rannie na wieszaku.

Szkoda ale, Maryś, że nie chcesz takiego szykownego munduru- żalił się strzepując pyłki z orderów i pagonów.

Ty znowu swoje. A po co ci on teraz?

Teraz musi się wywiesić, ale tam na miejscu będzie mi potrzebny, bo wójt powiedział, że musimy Duńczykom naszą galę pokazać.

Powitalne spotkanie w kopenhaskim porcie zaczęło się jednak od wojny nerwów. Najpierw dowiedzieliśmy się, że nie zobaczymy tej syrenki, co nad morzem z gołymi cycuszkami na kamieniu siedzi, bo jej jakiś szaleniec głowę uciął. Potem dotarła do nas wiadomość, która potężnie wstrząsnęła wierchuszką. Mianowicie okazało się, że nasi go­spodarze to nie jacyś tam samorządowcy, tylko czystej wody socjali­ści. Burmistrz i wójt naskoczyli na sekretarza gminy, że nie dość sta­rannie wczytał się w zaproszenie.

Nie będę mógł moim wyborcom w oczy spojrzeć - Busznicki ner­wowo spacerował w te i wewte z rękami założonymi na piersiach. - Ja, człowiek prawicy, na gościnie u socjalistów. To woła o pomstę do nieba!

No właśnie. Z tego może dać w kraju niesamowity smród!

Większość podróżników z Kąpkowic miała jednak ten problem głę­boko w nosie, a potem i góra zamilkła, gdy Duńczycy na śniadanie przy­

nieśli wielkie gąbczaste buły i dla każdego gościa po czerwonej koper­cie z plikiem nowiuteńkich koron, żeby nie trzeba było z gołymi ręka­mi wychodzić na miasto.

Zatkają nas tymi kołaczami — bełkotał napchaną gębą mój towa­rzysz strażak, mając na myśli trudne do przełknięcia pieczywo.

Ja nie miałem powodu do narzekań. Nareszcie nie musiałem nic sobie samemu pitrasić, a najważniejsze, że wszedłem między ludzi. Już nieraz mi się zdarzało, że wielorakość ludzkich twarzy przyprawiała mnie o radosny egzystencjonalny wstrząs, trafnie ujęty przez jakiegoś poetę w mniej więcej takich słowach: oto jestem, ale nie wiem kim, przychodzę, ale nie wiem skąd, idę, choć nie wiem dokąd i strasznie się dziwię, że mi tak wesoło.

Nawet wielogodzinna konferencja na temat zbawiennej dla ludzko­ści roli segregacji śmieci nie wyrwała mnie z błogiej kontemplacji. Dopie­ro gdy usłyszałem Jasną, rozmawiającą po angielsku przez telefon w re­cepcji naszego schroniska, mocno stanąłem nogami na ziemi i z mistyka przedzierzgnąłem się w asa wywiadu. Dotarło do mnie piąte przez dzie­siąte, że chodzi o jakieś spotkanie w ogrodzie botanicznym. Gdy odło­żyła telefon, poszła do pokoju, gdzie mieszkała razem z tą ostro wyma­lowaną papugą. Ledwie zamknęła za sobą drzwi, japoleciałem do swojej dziupli na poddaszu schroniska. Zacząłem szybko wertować przewod­nik po Kopenhadze, który każdy z nas dostał od towarzyszy socjalistów.

Co tak wierzgasz tymi rączkami? — pytał Jurek leżąc w buciorach na łóżku i odpoczywając po trudach konferencji ekologicznej.

Muszę coś sprawdzić. Nie przeszkadzaj!

-Zawsze kombinujesz... - wymamrotał zapadając w drzemkę i za­czynając leciutko pogwizdywać przez ułożone w ryjek usta. Po niedłu­gim czasie wspólnego gniazdowania odkryłem, ze Brot hołuje żelaznej zasadzie: Dobrze się wyspać, najeść i opróżnić, a wtedy resztę życia jakoś da się znieść.

Z przewodnika dowiedziałem się, że ten ogród to Botanisk Have, który leży przy Gothersgade. Jadąc palcem po planie Kopenhagi stwier­dziłem, że to nawet niedaleko naszego schroniska. Z przewodnikiem za pazuchą czatowałem potem niedaleko drzwi do pokoju Jasnej, ale upłynęło trochę czasu i zacząłem się niepokoić. Nagle - raz kozie śmierć! - wszedłem do środka i spytałem ścian:

Jest może pani Iwona Przybylska?

Nie, nie ma, poszła na miasto — odezwał się głos z łazienki.

-Aha...

Wybiegiem jak z procy ze schroniska i krokami psa gończego za­cząłem śmigać z Absalonsgade w kierunku ogromniastego placu za­baw Tivoli, potem na lewo bulwarem Andersena i już cały czas prosto obok dwóch bajorek, posępnych jak Morze Północne i Morze Norwe­skie, do samego Botanisk Have. Wstęp był wolny, więc wszedłem tam swobodnie jak na dworzec kolejowy i zacząłem jednym okiem wpatry­wać się w roślinne różności, a drugim łypać, jak to się mówi, na krajo­braz. Jasnej nie było ani pośród zieleńców, ani w rozarium, dopiero gdy wdrapałem się na balkon widokowy w palmiami ujrzałem jej szybko poruszającą się blond czuprynkę. Rozmawiała z jakimś ciemnowłosym, barczystym facetem. Nie słyszałem o czym gadają bo jak wszyscy dookoła cedzili słowa przez zęby, ale widziałem, że byli tak nabuzo- wani nerwami aż się iskrzyło. Nagle gościu, czaps, chwyci! ją za rękę i zaczął nią targać. Ona się wyrywała. „O, kurcze pieczone — myślę sobie — chce ją wciągnąć w jakieś brudne sprawy, do burdelu zawlecze albo może w jakiś narkotykowy interes wplącze. Oj nie, łobuzie!” Zle­ciałem po wąskich schodkach jak jasny piorun z nieba i, łup, machną­łem się na faceta, ale on przed samym nosem odbił moją pięść niczym piłkę pingpongową i z taką parą mi przyłożył, że ślizgnąłem się alejką pod rozłożyste liście jakiegoś egzotycznego rabarbaru.

Fuck you! — nieznajomy brzydko zaklął i ruszył wkurzony do wyj­ścia, a Jasna nawet palcem nie ruszyła, by go zatrzymać. Pochyliła się nade mną i, pomagając mi się podnieść z gleby, z czułym wyrzutem spytała:

- Panie Marianie, co pan tu robi! Dlaczego...

Myślałem, że pani jest w wielkim niebezpieczeństwie. Ten gagatek...

-... to mój były mąż. Nic mi nie zrobił, tylko czasami bywa porywczy.

- O, to ja zdaje się nieźle narozrabiałem — stęknąłem dopiero teraz w pełni czując jak mi ślad po końskim kopycie eksmałżonka Jasnej boleśnie pulsuje.

Moja piękna sąsiadka z Dębińca zamilkła i najwyraźniej nie miała zamiaru strofować mnie za głupawy wyczyn. Spoglądała na mnie zarówno z uwagą jak i z pewnym zaskoczeniem, a może i podziwem. Jej twarz zdawała się mówić tak jak Dziunia za kulisami naszego szkolnego tea­tru, że mnie dotychczas źle, a przynajmniej, nie takjak powinna, oceniała.

Kiedy Duńczycy wypłynęli z nami kutrem w morze, by wywieść niczym skazańców na wyspę Puno, ja skrywając przed innymi podbite

limo stałem w ciemnych okularach przy samej burcie. Z Jasną po tej całej awanturze jakoś nie kleiła nam się rozmowa. Na kutrze przez pewien czas rzucała dowcipami w jednej z grup naszych podróżników, a potem nie wiadomo jakim cudem znalazła się tuż przy mnie i chwy­tając od tyłu za rękę spytała głosem innym niż zwykle:

No i jak się czujemy?

Średnio najeża - odrzekłem fryzjerskim powiedzonkiem.

Mój ty zwariowany rycerzu! — jeszcze silniej do mnie przywarła. A mi tak nagle od jej ciepłej bliskości w głowie się zakręciło, że zdoła­łem tylko wyjąknąć:

Iwona...

Marian...

Trzymając się za ręce jak para nastolatków wsłuchiwaliśmy się w swoje przyśpieszone oddechy i przyglądaliśmy się oniemiałym wzro­kiem na przybliżający się pejzaż wyspy pokrytej lasem białych, lśnią­cych w promieniach słońca wiatraków. W pobliżu przystani portowej wznosiła się mała kircha z wieżyczką zwieńczoną latarnią morską. W najbliższej okolicy protestanckiej świątyńki rozsypały się niesyme­trycznie, niczym białe kostki do gry, domy wyspiarskiej osady. Jasna zerknęła na mnie okiem ciemnoniebieskim, jak woda liżąca brzegi Puno.

Możesz ją mieć jeszcze dziś — zacząłem gorączkowo spekulować z samym sobą- ale musisz się zachować jak stuprocentowy mężczyzna: mało słów, spokój i nie rzucająca się zbytnio w oczy pewność siebie”.

Na wyspie mieliśmy spędzić kilka dni do końca naszej skandynaw­skiej wyprawy. Duńczycy przyszykowali dla nas nieduży pensjonat w zagrodzie, w całości wybudowanej i urządzonej przez ekologów. Chodziliśmy od pomieszczenia do pomieszczenia i z zaciekawieniem niczym ludzie pierwotni dotykaliśmy zmyślnych lamp, wtyczek i wy­łączników od instalacji elektrycznej alternatywnych źródeł energii. Jed­no z pomieszczeń, oświetlone różowym światłem oraz wyposażone tylko w miękkie fotele i kanapy, zostało przez duńskiego przewodnika po angielsku nazwane dosłownie pokojem do myślenia. W lot zrozu­miałem ze spojrzenia Jasnej, że właśnie to miejsce już niebawem rze­czywiście może nam dać wiele do myślenia.

Przyszliśmy tam o północy jak widma w godzinie duchów. Kiedy jednak Jasna zasunęła zamek i opierając się o drzwi gwałtownie przy­garnęła mnie do rozpalonego ciała, nie mogłem mieć najmniejszej wątpliwości, że nie jest zjawą. Jakaś dziwna bestia w nią wstąpiła, bo

co ją chciałem pocałować, to mnie gryzła w język; bez trudu ściągną­łem jej majteczki, ale gdy próbowłem manipulować przy staniku, to drapała mnie jak wściekła kotka. W ogóle z tym drapaniem i gryzie­niem, kocim mruczeniem i syczeniem, okropnie przesadzała. A ja jak dzieciak drażniony bolesnymi pieszczotami, na moment oddalałem się, wyrywałem ze szponów irytującej kochanicy. ale później znowu wcho­dziłem w niąjak w rozkoszny ogień ciernistych krzewów. Tak było przez trzy noce, mówiąc po naszemu dzyńwdzyń. Ale czwartej nocy Jasna już nie przyszła do pokoju refleksji, a nazajutrz z zimnym półuśmie­chem brała mnie na dystans. Co dziwniejsze, kiedy ja już przestałem nosić ciemne okulary, ona właśnie po tych trzech dniach je założyła.

Zasypiający kamiennym snem Jurek Brot ani nie miał pojęcia o mo­ich nocnych eskapadach, ani o związkach z Jasną. Jednak pewnego razu, gdy właśnie wyrwałem się z nim z kolejnej nudziarskiej konferencji i ruszyłem do klopa, by mu potowarzyszyć w potajemnym kurzeniu papierocha, on zadziwił mnie konfidencjonalnie wyszeptaną wiado­mością:

- Czy ty wiesz, Maryś, jak tu się niemożebnie pieprzą?

- Zmyślasz - rzuciłem stając obok niego przy fotokomórkowym pisuarze.

- Ależ nie, kiedy raz w nocy wyszedłem na korytarz, to chyba spod każdych drzwi dochodziło bębnienie, łomotanie i jęczenie.

- Co ty nie powiesz. Aż tak?

Kołysząc się przed muszlami sprawdzaliśmy czujność fotokomór- kowych spłuczek. Akurat do klopa wszedł grubaśny facet w słomko­wym kapeluszu, a Brotowi głośno zagrochotało w spodniach.

- Lepszy piord w buksy, niż talar w aptekę - skomentował znanym kaszubskim powiedzeniem nieznajomy Sancho Pansa.

- Piord w rzyć, wesoło musi być - odpowiedział rymowanką Jurek i od razu naprawdę zrobiło się radośnie i swojsko. Nie miałem naj­mniejszej wątpliwości, że przybysz był naszyńcem, bo my, Kaszubi, mamy osobliwe poczucie humoru - lubimy śmiać się z samych siebie i nawet ze śmierci, ale nade wszystko uwielbiamy dowcipasy o pro­stych czynnościach fizjologicznych. Nigdy bym nie przypuszczał, że na duńskiej wysepce, którą trudno znaleźć na mapie, spotkamy bratnią kaszubską duszę.

- Pan pewnie pochodzi gdzieś spod Gdańska? - spytałem Sancho Pansę.

- A nie widać, żem Kaszubą rodem?... — chwycił się pod boki jak­by sposobił się do zatańczenia miotlórza. - Kiedy będzie trzeba to czarne podniebienie pokażę.

- A z jakich konkretnie stron? — zaciekawił się Brot.

- Może nie bądźmy tacy dokładni i dociekliwi — speszył się niezna­jomy. — Wystarczy jak powiem, że moje strony leżą między Gdańskiem a Helem...

- Moje też — wtrącił strażak — aleja tam się nie wstydzę, że jestem z Szadych Krzów. A Maryś Lelek — pokazał na mnie palcem — jest z sa­mego Dębińca.

Sancho Pansa zlustrował mnie z góry na dół i z doki do góry.

Znam tę mieścinę i to nazwisko - pokiwał głową i dorzucił z sekre­tną miną: - Pana nie miałem przyjemności poznać, ale pańską żonę tak.

Z niepokoju i zaskoczenia spąsowiałem chyba jak burak.

- Moją żonę? W jakich okolicznościach?

- Spokojna głowa - grubas ryknął śmiechem. - Nie w takich, które ma pan na myśli.

- Jak Jaruzelski wypowiedział wojnę narodowi to ja z kolegami założyłem komórkę wspierającą rodziny działaczy niezależnej opozy­cji prześladowanych przez reżim komunistyczny— powiedział jednym tchem Sancho Pansa. — O pomoc zwracało się do nas wielu ludzi i już mało kogo z nich pamiętam. Panią Lelek zapamiętałem jednak szcze­gólnie, bo była u nas wielokrotnie i nie prosiła o wsparcie dla siebie, tylko rodziny niejakiego Dunasa. Coś tam daliśmy, ale ostatecznie stwierdziliśmy, że akurat tej rodzinie nie będziemy pomagać. Dlacze­go? Okazało się, że ten gościu był opozycjonistąjeszcze w latach sie­demdziesiątych, miał zasługi w powstaniu Solidarności, ale jak ogło­szono stan wojenny, to nikt go nie prześladował, tylko się rozpił, zaniedbał a nawet maltretował rodzinę. Pamiętam argumenty pańskiej żony, że Dunas popadł w alkoholizm przez sytuację, którą stworzyła władza, że jest synem prześladowanego przez sanację i komunę dzia­łacza kaszubskiego. Strasznie zawzięcie zabiegała o pomoc dla tych Dunasów. Upierała się, walczyła o nich jak lwica, a w końcu nas zwy­myślała. Ostrą ma pan kobietę...

- Już nie - przerwał mu Brot. - Kilka miesięcy temu ją pochował...

- O, przepraszam...

- Ale chyba nie jest tajemnicąjak się pan tu znalazł? - spytałem, by zburzyć kłopotliwą ciszę.

Stan wojenny odwołano, ale ja nie widziałem dla siebie w tym kraju perspektyw na normalne życie. Nie uśmiechało mi się wiecznie stać na barykadach. Natychmiast zgodziłem się, kiedy przyszło zapro­szenie od Duńczyków. Jeszcze udało mi się załatwić dodatkowe zapro­szenie dla Długiego, kolegi z wydziału elektrycznego Politechniki Gdańskiej. No i tak już od ponad dziesięciu lat walczymy tu z duński­mi wiatrakami... O, kurza melodia! - Sancho Pansa spojrzał płochliwie na zegarek. — Chciałem tylko zrobić piśpiś, a zasiedziałem sięjak kwoka na jajach. Miło spotkać rodaków, przyjemnie pogadać, ale tu nie ma zmiłuj się — trzeba robić jak motorek. Pa pa pa... — i tyle go widzieli­śmy. Właśnie co zniknął za drzwiami, a już Brot odezwał się głosem purtka z kaszubskiego piekiełka.

Ja ci mówię, Maryś, to był ubek.

- Nie gadaj, był trochę tajemniczy, ale tak w ogóle zdawał się wy­glądać na porządnego, zwyczajnego faceta...

Ba, oni właśnie mają wyglądać zwyczajnie — Jurek nie rezygno­wał ze swojej podejrzliwości.

- Co by nie mówić, zaskoczył mnie tąhistorią o mojej Dziuni i tych Dunasach...

- Akurat ich to znam jak własną kieszeń, bo oni przecież z Szadych Krzów pochodzili. Jachu, ten to umarł prawie parę dni przed naszym wyjazdem, a jego ojciec, Ignasz, już chyba z dwadzieścia lat nie żyje.

Wieczorem towarzysze socjaliści zaprosili nas na pożegnalną kola­cję. Na stole było skromnie, bo ekologicznie i po wegetariańsku. Jak­by na przekór temu nasza delegacja wystąpiła w pełnej gali. Jurek Brot i kilku jego podwładnych przyszli odstawieni w strażackich mundu­rach, pozostali mężczyźni w najszykowniejszych garniturach, kobitki natomiast w długich wieczorowych sukniach. Co więcej, na wyszepta­ną komendę wójta Pluty wszyscy jakjeden mąż wyciągnęli z plastiko­wych toreb butelki i huknęli o stół niczym salwą armatnią pełnym wy­borem najlepszych nadwiślańskich trunków. Nie było na nas mocnych. Duński ekolog, jarosz czy zagorzały socjalista — wszyscy ulegli nasze­mu kaszubskiemu czarowi. Ognista woda jak sztormowa fala rozbiła bariery językowe. Całe towarzystwo nagle nauczyło się biegle mówić po angielsku i duńsku, po kaszubsku i polsku.

Radowałem się razem z innymi, ale w głębi mojej duszy zagnieź­dził się niepokój, że wspomnienia o Dziuni chodzą za mną jak cień. I nie dość że odkrywają częstokroć nieznane mi wątki z jej życia, to

jeszcze pojawiają się w dość dziwnych sytuacjach. Poza tym właśnie teraz niezmiernie zaintrygowali mnie ci Dunasowie. Co chwilę zajęte­go rozmową albo śpiewem Jurka wypytywałem o szczegóły z ich ży­cia. Brot rzucał od niechcenia garść faktów i znowu oddawał się swo­im sprawom. Stawał się coraz bardziej bełkotliwy i niecierpliwy. Odpędzał się od moich dociekliwych pytań jak od bzyczących koma­rów. Ja jednak byłem nieustępliwy i tak długo go męczyłem, aż wypy­tałem o wszystko co mnie interesowało i mogłem z tych kawałków puzzli ułożyć pełną historię Dunasów.

Kiedy w Gdyni zaczęto budować port, młody Ignasz Dunas opuścił biedne rodzinne gospodarstwo w Szadych Krzach i pojechał szukać pracy nad morzem. Po wielu poszukiwaniach znalazł wreszcie robotę w maga­zynach portowych. W Gdyni związał się z konspiracyjną organizacją związkową Czerwony Marynarz i Robotnik Portowy. Jego początkowa fascynacja ruchem lewicowych związkowców szybko jednak przerodzi­ła się w rozczarowanie i niechęć. Ignasz nie mógł znieść, że towarzysze drwili i naśmiewali się z jego niepoprawnej polszczyzny i kaszubskiego akcentu. Pewnego dnia natknął się na egzemplarz gazety „Kaszebskó Peka”, bojowy organ kaszubskich narodowców walczących przeciw dys­kryminacji i zniewalaniu swojaków. Gdy przyszedł do redakcji przyjęli go iście po wielkopańsku. Poczęstowali koniakiem i cygarem, uważnie wysłuchali zwierzeń o tym, co go boli i interesuje. Polecili zajęcie kol­portera gazety.

Ignasz bardzo zżył się z redaktorami „Lancy Kaszubskiej ”, j ak nazy­wano jąpo polsku. Do siedziby redakcji, gdzie także mieściła się drukar­nia, przychodził niemal codziennie. Nie tylko roznosił gazetę, ale coraz częściej pomagał zecerowi w jej składaniu. Z czasem stał się także auto­rem. Pisane pięknąkaszubszczyzną intrygujące i ostre michałki Dunasa podobały się redaktorom i cieszyły się coraz większąpopulamością wśród czytelników gazety. Ale Ignaszowi, z natury buntownikowi i niespokoj­nemu duchowi, nie dość było tego. On chciał walczyć i cierpieć za spra­wę. Coraz radykalniej zaczął występować przeciw niedemokratycznym metodom rządzenia władzy sanacyjnej, prześladowaniom tych, którzy przyznają się do kaszubskości i poniżaniu Kaszubów przez osiedleńców z głębi kraju. Z powodu tych antyrządowych i politycznych wystąpień, konfiskowano poszczególne numery gazety albo wsadzano na kilka dni do aresztu redaktora odpowiedzialnego, którym najczęściej był na ochot­nika Ignasz Dunas.

Dwa lata przed wybuchem wojny Ignasz poznał i ożenił się z córką piekarza z Dębińca. Po ślubie zamieszkał z żoną u jej rodziców, zaczął pracować w wytwórni teścia. Posyłał jeszcze krótkie artykuliki do „Lan­cy Kaszubskiej”, ale już jego radykalność stępiła się, buntowniczość przygasała. Całkowicie zerwał z buńczucznymi narodowcami kaszub­skimi, gdy urodził mu się Jachu i jednocześnie teść uczynił go swoim zastępcą w piekarni. Zaszył się w domowe pielesze i spokojnie prze­trwał w nich wybuch wojny oraz całą okupację. Jako piekarz zarówno nie został zmoblizowany do Polskiego Wojska w sierpniu trzydzieste­go dziewiątego roku, jak i nie był nękany ani przez niemieckich gesta­powców, ani sowieckich enkawudzistów, którzy opanowali Dębiniec na przełomie wiosny i lata czterdziestego piątego.

Po odejściu czerwonoarmistów nowy powojenny okres obudził w Ignaszu Dunasie pragnienie wsparcia swojskiej sprawy, podźwignię- cia na duchowe wyżyny pogardzanej i ginącej kaszubszczyzny. Został jednym z głównych organizatorów zwołanego w czterdziestym szóstym w Wejherowie Kongresu Kaszubskiego, który miał być, jak wzniośle mówiono, fundamentem lepszego jutra ludu kaszubskiego. Ośmioletni Jachu wygłosił na tym zjeździe wiersz taty o chwalebnej przeszłości kaszubskiego plemienia, a tata w kongresowej jednodniówce wysma­żył prowokacyjny artykuł, że tak jak skończyła się epoka germanizo- wania Kaszubów, tak i musi zakończyć się czas ich polonizowania; że jako odwieczni rdzenni gospodarze ziemi nad Bałtykiem sami dobrze wiedzą jak żyć w wielkiej polskiej ojczyźnie.

Na kongresie przedstawiciele władzy ludowej bili brawa mówcom, żarliwie zapewniali, że szeroko otworzą Kaszubom bramy do wolno­ści pielęgnowania macierzystego języka, kultywowania starych oby­czajów i tradycji. Jednak tuż po zakończeniu zjazdu za wieloma uczest­nikami zamknęły się bramy więzień, zaczęto likwidować kaszubskie gazety, konfiskować druki i książki. Tylko dzięki zapobiegliwości żony, która wiedziała komu zanieść pół prosiaka, Ignasz nie trafił do aresztu. Piekarzowa zakazała mężowi jakichkolwiek publicznych wystąpień, a on coraz bardziej zrezygnowany i zmęczony już do końca życia nie próbował wyrwać się z matriarchalnej matni.

Jachu odziedziczył po ojcu buntowniczą naturę, ale lekceważył za­równo rady i uwagi matki, jak i Basi, którą poznałjeszcze jako młody chłopak na wakacjach u dziadków w Szadych Krzach. Ożenił się z nią jednak prawie jako trzydziestoletni mężczyzna. Po skończeniu szkoły

budowy okrętów podjął pracę w gdyńskiej Naucie i tam zaczął dojrze­wać jako antykomunistyczny rewolucjonista. To właśnie on był jed­nym z tych mężczyzn, którzy nieśli na drzwiach zastrzelonego przez milicję w grudniu siedemdziesiątego roku Janka Wiśniewskiego. On jako jeden z pierwszych na Wybrzeżu odpowiedział na apel Jacka Ku­ronia z Komitetu Obrony Robotników, by pomóc szykanowanym ro­botnikom Radomia. Był również wśród tych, którzy zakładali w stocz­ni Wolne Związki Zawodowe, a w osiemdziesiątym roku przyczynili się do narodzin Solidarności.

Zamyślony przyglądałem się, jak spod kłębów papierosowego dymu unosi się lśniąca głowa Jurka Brota. Strażak wejrzał na mnie błędnym wzrokiem i ostatnimi resztkami sił wybełkotał:

Marhyś, rhachtuj! Na śmierć zapomniałem! Obiecałem dziecia­kom, że im muszle i kolorhowe kamyszki z Danii przywiozę, a my prze­cież jutrho odpływamy.

Trudno, przyjedziesz bez tych pamiątek. Nie będziesz przecież nocą po plaży się wałęsał.

Nie, mowy nie ma! — Brot podniósł się z krzesła jak ogłuszony słoń. - Muszę tam iść i je pozbierhać. Obiecałem i słowa dotrzymam! Nie dam pogrzebać ojcowskiego autorhytetu!

Nie mogłem go w tej sytuacji zostawić samego. Ruszyliśmy w kie­runku szumiącego, lecz niewidocznego morskiego brzegu, a ja poczułem się tak, jakbyśmy wchodzili w jakiś czwarty wymiar piekielnej rzeczy­wistości.

Rozdział siódmy

Szedłem ciemnymi, wąskimi uliczkami. Niebo przypominało gra- natowo-szarą płachtę rozwieszoną niedbale nad mrocznymi ka­mienicami. Nogi ciążyły mi jak bryły ołowiu, z trudem odrywałem stopy od ziemi. Bardzo chciałem wyjść na wolną przestrzeń, a przede wszystkim spotkać chociażby jednego człowieka, który poradziłby mi, jak się wydostać z tego ulicznego labiryntu. Miałem co prawda ze sobą plan miasta, ale nic w nim się nie zgadzało. Z mostu przerzuconego przez czarną jak smoła rzekę skręciłem w brukowaną uliczkę. Przy pierwszej kamienicy po prawej stronie stał odwrócony plecami mały mężczyzna w kapeluszu i płaszczu. Bałem się, że może nagle zniknąć

w jakimś zaułku. Nie wiedziałem w jakim języku go zagadnąć. Znałem trochę angielski i bardzo słabo niemiecki. Trudno kłębkowi nerwów sformułować zdanie w prawie nieznanym obcym języku. Doświadcza­łem tego już niejednokrotnie na lotniskach podczas przesiadania się w krótkim czasie z samolotu na samolot. „Może ten człowiek rozumie po polsku?” - pomyślałem próbując zdusić w sobie paniczny niepokój.

Proszę pana, czy mógłby mi pan pomóc?

Mężczyzna odwrócił się. Miał długą siwą brodę, lecz zarys jego twarzy był mi znajomy. Nie mogłem sobie jednak przypomnieć gdzie i kiedy ją widziałem.

W czym, kochany?

Czy to jest Danske? — spytałem zdrętwiałymi ustami i natych­miast uświadomiłem sobie, że popełniłem jakiś błąd.

Nie, kochany, to jest Danzk — odpowiedział sylabizując. Wydawa­ło mi się, że w jego spojrzeniu na krótko pojawił się tajemniczy uśmiech.

A czy może jesteśmy na Sundevedsgade — przypomniałem sobie uliczkę w pobliżu naszego kopenhaskiego schroniska.

Nie, Am Sande. Tu mieliśmy dom modlitwy, ale go nam zburzo­no... Tam trochę dalej Kassubischer Marktu też już nie ma... Został zabudowany.

Chyba pana znam! — wtrąciłem podniecony zaskakującym odkry­ciem. — Pan jest Ahaswerem, tym Wiecznym Żydem, który nieustannie wędruje po świecie. Mój tata, świeć Panie nad jego duszą, mówił mi, że został pan skazany na wieczną wędrówkę dookoła ziemi. Ponoć za karę, za kopanie Pana Jezusa w drodze na Golgotę.

A może, kochany, powiedział ci również, że Wieczny Żyd ma nogi schodzone do kolan i że gdy do reszty je zdepcze, i trzy razy obej­dzie dookoła ziemię, to nastąpi koniec świata?

-Tak, ależ tak...

Holinder! — mężczyzna zarechotał.

Pan Niklewski?! — nagle przypomniałem sobie do kogo ten czło­wiek jest podobny.

He, kochany... - mężczyzna wciąż śmiejąc się ruszył w głąb uliczki.

Niech pan zaczeka! Ja muszą stąd wyjść! Muszę!...

Maiyś, uspokój się! Przestań się wydzierać! - ujrzałem wybału­szone oczy Jurka Brota i przysłaniajacą dolną część jego twarzy nadę­tą papierową torebkę.

- Gdzie my jesteśmy?

- Buo... na pełnym morzu, buo...cholera! - przeciągle czkał do to­rebki. - Kołysze z nami jak purtk, a ty śpisz i wrzeszczysz!

- Mamy sztorm?

- Nie, kołysankę grają! - zjadliwie odciął się i skurczył w kącie kajuty, by zająć się bekaniem i burczeniem do torebki.

Po paru godzinach morze niemal zupełnie się uspokoiło. Jurek po długiej przerwie pokątnie zapalił papierosa i głęboko się sztachnął. Za­czął z rozrzewnieniem mówić o dzieciach i żonie. Wychwalał ją, że taka gospodarna, pracowita i troskliwa. On miał sobie przed podróżą wypo­cząć, a ona wszystkie rzeczy mu powyprasowała i razem ze skarpetkami zapakowała do walizki. Nawet sprawdziła, czy zabrał alka-prim i tabletki od bólu głowy, dokumenty i paszport. Teraz dzieciaczkom wiózł parę zagranicznych bajerów oraz te muszle i kolorowe kamyszki, cośmy je w nocy na plaży w Puno zebrali; białeczce, jak ją pieszczotliwie nazwał, kupił w sekond handzie kapcie z pociesznymi pomponikami, a w sklepie na promie dwulitrową butlę słodkiego jabłkowego wina. 1 właśnie ono, jak błyskotliwie skojarzyłem, było celem jego przydługich zwierzeń.

- Co innego jej kupię - mówił trochę do siebie, trochę do mnie. — A my, Maryś, może sobie chlupniemy. Jeszcze dobra godzina nam zo­stała do Świnoujścia.

- O, nie! - gwałtownie odmówiłem. — Ja nie mogę, mam kompleks jabcocha!

- Ale to jest zagraniczny!

- Nie szkodzi. Dziękuję - byłem nad wyraz nieustępliwy.

Nie miałem zamiaru zwierzać się strażakowi w jakich okoliczno­ściach nabawiłem się tego kompleksu. Zresztą on by pewnie moje wy­znania zrozumiał całkiem dosłownie, a przede wszystkim mógłby wy- klektać innym. To już nie są tak wielkie sekrety jak wówczas, gdy to się zdarzyło, ale skojarzone ze mną mogłyby narazić mnie na niemiłe ploty. Bo ja wiem? Może nawet mógłbym jeszcze teraz ponieść po­ważne konsekwencje. Przynajmniej jeśli chodzi o pierwszą sprawę.

Kiedy poszedłem do zawodówki, byłem już takim dość przy sobie dryblasem i wciąż jeszcze zachowywałem dziecięcą ciekawość świata. Koledzy w nowym środowisku intrygowali mnie nieustanną ruchliwo­ścią i szczeniacką agresywnością. Wyglądałem wśród nich jak nie­dźwiedź otoczony szczekającymi psiakami. Podczas przerw między lekcjami nigdy raczej nie stałem na środku szkolnego podwórka, tylko

przeważnie oparty o płot, bo moje młode nogi z trudem niosły spasio­ny maminymi zupami korpus.

Tłuczenia i warczenia między kolegami było co niemiara. Jednak ja, Mielcoch, jak mnie przezywano, byłem poza obszarem tych psich utarczek. Tylko raz oderwałem się od płotu i wkroczyłem do akcji, bo nie mogłem znieść, że mój ulubiony koleżka Lesio W. dostaje nie wia­domo już po raz który tak niemiłosiernie w ciry. Postukałem trochę chłopaków po głowach, a tego cherlaka zaciągnąłem pod płot i kaza­łem stać przy mnie, by znowu nie zrobili go workiem treningowym.

Żywy jak rtęć Lesio W. długo przy mnie nie postał. Od tego czasu jednak zawsze w chwilach zagrożenia kręcił się w pobliżu, a jak było całkiem źle, to wręcz przylepiał się do płotu. Coraz częściej zaczął zapraszać mnie do domu w okolice dworca kolejowego. Mieszkali tam, bo jego ojciec był kolejarzem. Rano chodził po torach z kubełkiem oliwy oraz pędzlem na długim kiju i smarował zwrotnice, żeby się gład­ko przesuwały, a po południu zapalał lampy naftowe na semaforach. W domu Lesia właziliśmy na strych i tam przy małym okienku z wido­kiem na stację grywaliśmy w oczko.

Któregoś dnia zaciągnął mnie na pierwsze w tej szkole wagary. Gdy znaleźliśmy się na stacji w pobliżu jednego z wagonów, zakomuniko­wał kolejarskim językiem:

- Czterdziestka węgla jest do zrzucenia. Możemy trochę zarobić.

Marudziłem, że czterdzieści ton to dla nas zdecydowanie za dużo, ze będziemy do nocy, a może i dłużej machać łopatami. Co innego, gdyby była to dwudziestka czwartka. Lesio potrafił mnie jednak przekonać do roboty przy rozładunku czterdziestki i zachęcać do wytrwałości, gdy już podczas pracy zacząłem opadać z sił. Sam machał łopatą szybko i tak zwinnie, że nigdy nie zdążyłem dokładnie zobaczyć ile nabrał węgla.

Tata Lesia właśnie kręcił korbką przy semaforach, ściągał lampy i zapalał knoty nasączone naftą, a my jeszcze mieliśmy do zrzucenia co najmniej parę ton węgla. Minęły może dwie godziny i już robiło się szaro, gdy pozostała nam do przewalenia niewielka kupa tego czarne­go szaleństwa. Mimo zmęczenia zaczęliśmy pod koniec pracować z ra­dosną werwą. Potem było nam jeszcze weselej, bo przyszedł facet z for­są i dał Lesiowi całą obiecaną działkę. Powiedział tylko, że mamy po robocie dobrze zamknąć wagon i iść do domu.

Kiedy zniknął nam z oczu, Lesio W. sprawiedliwie dał mnie i sobie po cztery papierki, a za resztę postanowił kupić coś do picia, jedzenia

i małą niespodziankę. Ja zabrałem się za wywalanie resztek węgla, a on poleciał do Żołędzia po sprawunki. Przybiegł zdyszany z bułkami, sałat­ką na papierowej tacce, butelką jabcocha i niespodzianką: paczką że­glarzy. Nikomu innemu bym tego nie powiedział, ale Lesiowi wyznałem:

Moi staruszkowie trzymają mnie ostro. Jak poczują, że wypiłem i zapaliłem, to mnie chyba zabiją.

Do W. te argumenty nie przemówiły.

Kiedyś przecież musisz zacząć. Nie możesz się dać zastraszyć od starych, bo stracisz do siebie szacunek — tłumaczył filozoficznie.

Nie bez wahania wszedłem za nim do drewnianego szałasu, w któ­rym mieściło się składowisko lamp, znaków kolejowych, a także po­jemników z olejem, naftą i smarami. Lesio zapalił jedną z lamp i roz­lał do musztardówek jabcocha. Najpierw przekazując sobie z rąk do rąk aluminiową łyżeczkę zajadaliśmy sałatkę i przygryzaliśmy bułka­mi, potem chlusnęliśmy całą zawartość szklanek i zapaliliśmy żegla­rze. Ciepło rozkosznie rozpłynęło się po ciele, dym z papierosów przy­jemnie drażnił podniebienie. Chciało mi się wyć ze szczęścia: „A więc nareszcie wiem jak smakuje prawdziwy grzech”.

Byliśmy łapczywi i nienasyceni. Po opróżnieniu butelki zanosząc się nieco histerycznym, szaleńczym śmiechem zaczęliśmy wpychać sobie wzajemnie do ust resztki bułek i, jak para kociaków, pociągać za uszy i policzki. Coraz bardziej rozkrochmaleni przywieraliśmy do siebie i odpy­chaliśmy się. Rozgorączkowane ciała ogarniało niezrozumiałe podniecenie. Nasze spojrzenia zbiegły się i zaiskrzyły niepokojem: Jeszcze moment, a zdarzy się coś tak niepojętego, że nie będziemy umieli się temu przeciwsta­wić. W mgnieniu sekundy jednocześnie i gwałtownie odtrąciliśmy się upa­dając na ziemię, a razem z nami runęła z prowizorycznej ławki lampa naf­towa. Błyskawicznie fala ognia chlusnęła na kupę szmat, a stamtąd liznęła drewniane regały z pojemnikami paliwa i środkami konserwacyjnymi.

Lesio W. podjął decyzję szybkąjak błyskawica:

Zwiewajmy stąd!

Kiedy jak młode kangury przeskoczyliśmy przez wszystkie tory i wpadliśmy w przydworcowe krzewy, cała buda stanęła w ogniu. Do pożaru zaczęli zbiegać się ludzie, rozległy się krzyki i nawoływania. Zgodnie wyszeptanym planem wkrótce wyszliśmy z ukrycia i przycza­jeni rozpierzchliśmy się do swoich domów.

Ucieszyłem się, gdy ujrzałem uchylone okno do mojego pokoju. Jak mysz wślizgnąłem się do środka. Leżąc na podłodze przebrałem

się w piżamę i wdrapałem do łóżka. Jabcoch i wyrzuty sumienia zawi­rowały całym legowiskiem. Mdłości niczym kipiące mleko rozlały mi się gwałtownie w ustach. Chociaż po wyskoczeniu z łóżka potykałem się i upadałem udało mi się bez szwanku dotrzeć do łazienki. Z głową w muszli oddawałem miejskiej kanalizacji powierzchownie przerobione w żołądku zakupy z restauracji Żołędź.

W pewnym momencie rozległo się stukanie do drzwi i usłyszałem głos mamy:

Maryś, co się stało?!

Między wymiotnymi jękami udało mi się wyrzucić uspokajające zdanko:

Niech mama idzie spać, trochę mi jest licho, ale zaraz przejdzie.

Starzy w niczym się nie pokapowali, ale dla mnie zaczął się czas

zmagania się z lękami i poczuciem winy. Bałem się, że milicja trafi na nasz trop i będziemy musieli iść za karę do poprawczaka. Nazajutrz ani w następne dni nie miałem odwagi w pełni spojrzeć w oczy Lesio­wi W. i on też zaczął unikać mojego wzroku.

Drugie jabcochowe zdarzenie związane było z Brygidą B., dziew- czynąz Zalesia, która uczyła się w Dębińcu na stolarza. Któregoś dnia, jak już byłem w trzeciej klasie zawodówki, dała przez koleżankę cynk, że chciałaby się ze mną spotkać. Brygidę B. widywałem wielokrotnie w pobliżu szkolnych warsztatów stolarskich. Zazwyczaj szła w grupie dziewcząt ubranych w robocze kombinezony i głośno rozmawiających albo zanoszących się śmiechem. Nie była brzydka, miała tylko nieco zbyt orli nos i charakterystyczne przednie focze zęby. Poza tym nic jej nie można było zarzucić: wysoka, zgrabna o krągłym ciałku. Pomyśla­łem sobie: „Co mi szkodzi spotkać się z tą laską?” Umówiliśmy się za pośrednictwem tej koleżanki przed Zamczyskiem, klubem dla młodzie­ży, które mieściło się w podziemiach niszczejącej średniowiecznej wa­rowni. Brygida miała być ubrana w pomarańczową sukienkę.

Pod Zamczysko przyszedłem pierwszy. Kiedy jednak daleko na rogu uliczki ujrzałem pomarańczowy płachetek, schowałem się za drzewo. Dziewczyna zbliżając się do miejsca, w którym mieliśmy się spotkać, z każdą chwilą przejawiała coraz większe zaniepokojenie. Rozglądała się wokół i coś mówiła do siebie. Kiedy już stanęła przed Zamczy­skiem i zaczęła nerwowo kręcić torebką niczym kowboj szykujący się do schwytania konia na lasso, wyszedłem z ukrycia i zawyłem:

-Ału!

Brygida wyraźnie ucieszyła się, ale powiedziała z wyrzutem:

Marian, ale ty jesteś okrutny!

Potem ku mojemu wielkiemu zdziwieniu i zawstydzeniu pocałowa­ła mnie w policzek i pochwyciła chudą, twardą od obróbki drewna ręką moją dłoń. Gdyby mnie w takiej sytuacji zobaczył któryś z chłopaków, bym się niechybnie na miejscu spalił ze sromoty. Wyrwałem rękę z jej stolarskiego uchwytu i zacząłem niemiłosiernie drapać się za uchem.

No to może wejdźmy do środka — popchnąłem ją w kierunku Za­mczyska i na wszelki wypadek włożyłem obie ręce do kieszeni.

W piwnicznym klubie siedzieliśmy sami przy stoliku w rogu sali. Przed wzrokiem innych osłaniały nas kłęby dymu z papierosów i zim­ny półmrok roztaczany przez światło pomalowanej na fioletowo ża­rówki. Rozmawialiśmy o znajomych kumpelach i kumplach. Brygida B. gorączkowo cmokając papierosa za papierosem wpatiywała się we mnie jak w gnat, a ja kręciłem oczami i zamykałem powieki, jakby ktoś nę­kał mnie oślepiającym światłem. Kiedy potem wyszliśmy na zewnątrz w wieczorną ciemność i nareszcie mogłem cieszyć się odrobiną swo­body, dziewczyna z Zalesia przywarła do moich ust gorącymi i wilgot­nymi wargami. Nagle poczułem w sobie koniuszek jej twardego, ru­chliwego języczka i moje zdumienie przemieniło się gwałtownie w wielki łomot serca. Nigdy jeszcze nic podobnego i niesamowitego w życiu nie doświadczyłem.

Następnego dnia, gdy właśnie robiłem coś majstrowi na tokarce, Brygida przyszła do nas na warsztaty ubrana w mocno opinający jej ciało kombinezon. Drapiąc pospiesznie długimi siekaczami czerwone jabłko stanęła przy maszynie i nie miała zamiaru ruszyć się z miejsca. A mnie robota zaczęła lecieć z rąk. Nerwowo chwytałem za to i owo, na plecach poczułem zimny pot.

Marian, może będziemy ze sobą chodzić? — spytała ni stąd ni zowąd.

Bo ja wiem, mnie tam jeszcze dziewczyny nie w głowie - zaczą­łem nawijać jak makaron na uszy.

A ona swoje:

Czy było ci źle ze mną?

Opowiedziałem ledwie ruszając ustami:

No nie, było w porządku.

Nie dogadaliśmy się jednak ani tego dnia, ani podczas jej wielo­krotnych późniejszych odwiedzin.

Kiedy już pracowałem w warsztacie ślusarskim u Gutbyzycra, a ona chodziła do ostatniej trzeciej klasy zawodówki, przypadkowo spotka­łem ją w słoneczne wrześniowe południe na dworcu kolejowym. By­wałem tam każdego dnia po robocie z głęboko skrywanym marzeniem, że a nuż widelec coś takiego tam się zdarzy, co pozwoli mi oderwać się od codziennej monotonii i mszyć w świat, do miejsc ciekawszych, a by­najmniej z dala od Dębińca. Tym razem na dworzec przyszedłem nie­co wcześniej niż zwykle. Miałem bowiem z roboty wolne. Akurat wra­całem z komendy wojskowej, gdzie dostałem powołanie do woja. Spodziewałem się tej rekrutacji, ale jednak trochę świat pode mną tąp­nął. Jeszcze w głowie warczały mi słowa pewnego nieznajomego po­borowego z nienaturalnie opadniętą dolną wargą:

-1 masz, koleś, dwa lata przejebane.

Właśnie na tym dworcu nim ją zobaczyłem doświadczyłem dotyku jej szorstkich, zimnych dłoni. Podchodząc znienacka z tyłu zasłoniła mi oczy i wyrecytowała znaną w naszych stronach zagadkę:

Dlaczego zając się ogląda, gdy gonią go psy?

To proste, bo z tyłu nie ma oczu — odpowiedziałem z prędkością światła. Tym razem oboje bardzo cieszyliśmy się z tego niespodziewa­nego spotkania. Ona powiedziała, że zawsze o tej porze wraca z prak­tyki do domu, a ja rzuciłem tylko, że na dworzec wdepnąłem tak sobie, bez powodu. W ogóle nie wspomniałem, że za miesiąc będę już w armii.

Za dziesieć minut mam pociąg do Zalesia. Może pojedziesz ze mną. Poszlibyśmy na grzyby — zaproponowała żartobliwym głosem.

Dlaczego nie? Już kupuję bilet do Zalesia - odpowiedziałem przy­prą wiajac ją w radosne osłupienie.

Naprawdę, jedziesz? - nie mogła uwierzyć.

A czy ja wyglądam na takiego, który rzuca słowa na wiatr?

Nawet się nie wykręcałem, gdy w pociągu chwyciła mnie za rękę

i przytuliła się do mojego ramienia. W mojej głowie rodził się diabel­ski plan i tylko on się w tej chwili dla mnie liczył. W rewanżu za cze­kający mnie militarny kierat postanowiłem właśnie tego dnia ją zbała­mucić, a potem zniknąć jak ten przysłowiowy wiatr w polu. Gdy wysiedliśmy w Zalesiu, Brygida zaprowadziła mnie do stojącego tuż przy stacji domu i przedstawiła matce, wysokiej kobiecie z niedbale zwisającym z kącika ust papierosem. Gdy usadowiono mnie przy okrą­głym stole przykrytym adamaszkowym obrusem, dziewczyna przyka­zała kobiecie:

- Poczęstuj Mariana naszym swojskim winem, a ja pójdę się przebrać.

Popijając domowej roboty słodkiego jak syrop jabcocha wymieni­łem z matką dziewczyny-stolarza kilka okrągłych zdań o pogodzie i wy­jątkowym urodzaju grzybów, a kątem oka zerkałem w lustro, zajmują­ce niemal całą powierzchnię środkowych drzwi starej szafy. W zwierciadle odbijającym niedomknięte drzwi do sąsiedniego poko­ju ujrzałem przez moment jej krągłe ramiona i opięte wąskimi maj­teczkami dwa białe baloniki pośladków. Łykając wino tłumiłem krótki pośpieszny oddech: Jakoś dziwnie Brygida B. się przebierała; w szko­le była w spodniach, a teraz do lasu zakładała luźną sukienkę.

Kiedy wyszliśmy z domu i po kilku krokach znaleźliśmy się w le- sie rozochocony swojskim napitkiem nie szczędziłem Brygidzie B. kom­plementów:

Wyglądasz w tej sukience jak Afrodyta..

Marian, ty tak mówisz, a to jest może coś złego.

Nie, to grecka bogini miłości i piękna.

- Naprawdę? A skąd ty to wszystko wiesz?

- Z książek.

Ty to ale jesteś czytelnik - rzekła z podziwem.

Chyba już oboje czuliśmy, że w tym lesie coś między nami musi się zdarzyć. Szliśmy nieopodal piaszczystej drogi prowadzącej do właści­wej wsi, znajdującej się dwa kilometry od dworca. Byliśmy rozkojarzeni i radośnie ożywieni. Niedbale omijaliśmy drzewa potykając się o gałę­zie i korzenie. Oddalaliśmy się i schodziliśmy tak blisko siebie, że mo­gliśmy słyszeć swoje oddechy i niby od niechcenia dotykać się ramiona­mi. Brygida B. wzięła na grzyby kobiałkę, ale kiedy dotarliśmy na skraj lasu przed wsią, mieliśmy na dnie tego koszyka tylko kilka kurków. Moja Afrodyta pokazując na pierwsze zabudowania westchnęła omdlewająco:

- O, tam jest sklep spożywczy!

Pójdę coś kupić do picia — wesoło zmrużyłem oczy i pogładziłem opuszkami palców boginię po policzku. Brygida przytrzymała moją dłoń i parę razy namiętnie pokąsała ją swoimi ostrymi siekaczami.

-Idź, a ja tu poczekam, bo jeszcze sobie za wiele o nas tam pomyślą.

- Lecę w podskokach — jak zapowiedziałem, w takim właśnie stylu ruszyłem z lasu.

Zdyszany przybiegłem niebawem z dwiema butelkami jabcocha, ale natychmiast zmartwiłem się, że nie będzie czym ich odkorkować. Dziewczyna-stolarz roześmiała się głośno.

- Daj no mnie te butelczyny - rozkazała pieszczotliwie i lekko ku­cając klapnęła po kilka razy każdą z butelek po siedzeniu rzemieślni­czą dłonią z taką siłą, że korki wyleciały jak z szybkostrzelnych armatek.

Wracając niespiesznie w kierunku dworca popijaliśmy jabcoch pro­sto z butelek, z czasem coraz częściej zatrzymując się, by oddać się długim i namiętnym pocałunkom.

- Marian, ale ty jesteś fajny, wiesz przymilała się boska Afrodyta.

- A tyjesteś, dziubi, dziubi-wdzięczyłem się tak, jak przychodzi­ło mi do głowy.

- Twojemu dziubusiowi strasznie kręci się w głowie.

- Pragnę cię, dziubi, dziubi - uklękłem przed boginią i pochwyci­łem ją za długie nogi.

- Jak chcesz, dziubuś będzie twój.

- Tak, chcę, żeby był mój.

- Choć...

Afrodyta szybko zdjęła z siebie przewiewne szatki, rozłożyła je z wdziękiem na mchu i omdlewająco położyła na nie alabastrowe cia­ło. Zamykając oczy i falując nad głową zapraszająco wiotkimi ramio­nami czekała aż uporam się z zamkiem u spodni, guzikami u koszuli i ciasnymi skarpetkami. Kiedy już zwarliśmy się w elektryzującym uści­sku, z oddali dobiegł stukot kół pociągu i donośny gwizd parowej lo­komotywy. W tej chwili poczułem w sobie pełną gotowość do spełnie­nia się jako mężczyzna.

- To Edek, ten gnojek - głęboko westchnęła Brygida B.

- Jaki Edek? - zamruczałem w białe ucho bogini.

- Mój łepek, maszynista -jęknęła. - Strasznie po świńsku się zacho­wał, wczoraj przyłapałam go z jakąś tłustą suką. Jak on mógł mi to zrobić...

Dziewczyna-stolarz przygarnęła mnie do siebie z siłą ścisku ima­dła, lecz ja już z przerażeniem uświadomiłem sobie, że gotowość opu­ściła mnie w takim tempie jakbym dobrze napompowanym kołem ro­weru najechał gwałtownie na ostre szkło. Kiedy Afrodyta po chwili odczuła moją niemoc objęła mnie potężnie niczym wąż boa i zaczęła syczeć mi w nozdrza:

Twój dziubi, dziubi, przytuli cię, pocieszy. To nic, dziubi, dziubi...

Próbowałem jakoś wyrwać się z objęć dusiciela, ale moje próby okazały się daremne wobec tej straszliwej siły. Jak pamiętam, wierzga­łem tylko nagimi kończynami jak żaba i co chwilę w duchu wypomina­łem sobie: „Ale mnie pokarało!”

Rozdział ósmy

WDębińcu niedzielę czuć już od samego rana. Wydaje się wte­dy, jakby się było ria wsi, a mew dwudziestotysięcznym mie­ście. Wśród głuchej ciszy słychać pianie kogutów, a nawet ryczenie krów, które Lesnerowie uparcie karmią trawą z poboczy ulic i skwerów, bo nie ma to jak mleko z odrobiną ołowiu.

Odgłosy kroków i warkot samochodów słychać w czasie, gdy lu­dzie ciągną do kościoła, a potem znowu na co najmniej pół godziny zapada świąteczna cisza. Po kościele spore gromadki wiernych zacho­dzą do cukierni. Obładowani słodkościami drepczą na niedzielny obiad. Wystarczy przejść się pod blokowiskami czy domami, by doświadczyć wszędzie niemal identycznej atmosfery: zapachu szmurowanego, pie­czonego mięsa, świeżo parzonej kawy i widoku migających bladym błękitem ekranów telewizorów. Dopiero około trzeciej po południu niektórzy dębińczanie gramolą się ze swoich siedlisk i wychodzą na spacer, ale niezbyt daleko, by móc o właściwej porze powrócić na ko­lejną telenowelę.

W tę niedzielę polegiwałem sobie dłużej niż zazwyczaj. Poddałem się obezwładniającemu, słodkiemu chwilami egzystencjonalnemu odrę­twieniu, co może się wydawać absurdalnym i niedorzeczynym uczuciem, ale tak to niekiedy przeżywałem. Już nieraz w ostatnim czasie miałem podobne doznania. Trudno to określić, bo jest to stan trochę podobny do zasypiania, półdrzemki czy nawet początków omdlenia, utraty przytom­ności. Jakbym po ciężkim wypadku godził się na upływ krwi i przyjmo­wał śmierć jako błogosławieństwo, kres bólu i cierpienia. W chwilach przybłysku świadomości nawiedzały mnie myśli o sprawach ostatecz­nych, zbawieniu, wtedy jakby próbując się wyrwać z pustyni bezwładu, zdobywałem się na bunt, wykrzesywałem z siebie iskrę gniewu.

Czy to możliwe aby człowiek obdarzony co prawda wolną wolą, ale bez tejże woli powołany do życia, miał za swoje łajdactwa, występ­ki, krzywdy wyrządzone sobie i innym być skazany na wieczne potę­pienie?! Czyż samo życie ziemskie nie jest rodzajem kary?! Czy czło­wiek wychowany bez miłości, przez potwornych rodziców albo jakichś obcych pozbawionych uczuć ludzi, zniewolony własną agresją i niena­wiścią do świata, może w pełni odpowiadać za swoje czyny?! Czymoże być potępiony najokrutniejszy sadysta, bezwzględny morderca, który

nigdy tak na prawdę nie zaznał wyrzutów sumienia, czułości, którego natura i otoczenie pozbawiły wrażliwości na cudze cieipienie i cudzą krzywdę?! „Gdzie jest teraz ten pijaczyna Dunas, który pastwił się nad swoją Basią, krzywdził dzieci? Czy Bóg się nad nim zlituje?”

Jeszcze w kościele, gdzie zjawiłem się tuż przed południem, nie mogłem się pozbyć tych natrętnych myśli i pytań. Całkowicie jednak przyszedłem do siebie, gdy ksiądz podczas odczytywania ogłoszeń parafialnych oznajmił, że Lila Reszka, stanu wolnego i niejaki Leon Meyer, też stanu wolnego, zamierzają zawrzeć związek małżeński. „To ci ale babsztyl — piekliłem się. — Użyła wszystkich swoich przebie­głych sztuczek, by dopiąć swego i ponownie wyjść za mąż. Będzie miał facet za swoje”. Tak myślałem, ale w głębi serca czułem się poniżony i upokorzony. A może zrobiła to dlatego, bym właśnie tak się poczuł?

Po wyjściu z kościoła ogarnęło mnie nieodparte przekonanie, że mu­szę coś zrobić ze swoim życiem, jakoś je uładzić. Kiedy pomyślałem, by zająć się czymś konkretnym, pożytecznym, przypomniała mi się rozmo­wa na wyspie Puno z Sancho Pansą, który napomknął o Dziuni troskli­wości okazywanej rodzinie Dunasów. Z kolei to wspomnienie wywołało inne, sprzed kilkunastu lat, kiedy wracając z paromiesięcznego rejsu za­stałem mojążonę pakującą do dość sporej torby zabawki, słodycze i dzie­cięce ciuchy. Wspomniała wtedy, że to dla jakiejś biednej rodziny. Teraz nagle skojarzyłem, że te rzeczy na pewno zaniosła Dunasom.

Całe poniedziałkowe popołudnie chodziłem od sklepu do sklepu, by zgromadzić podobny zestaw rzeczy. Pod wieczór z pękatą torbą podróżną zjawiłem się przed drzwiami Basinego mieszkania, w niskim piętrowym domku komunalnym, z zapachem uryny dochodzącym na korytarz z przeznaczonej dla pana rodzin ubikacji. Drzwi do mieszka­nia Dunasów otworzyły się na szerokość kilku centymetrów odsłania­jąc lekko zadarty nos dziewczyny z czarną grzywką. Natychmiast po­myślałem, że ta osóbka kropka w kropkę przypomina tamtą Basię ze szkolnego podwórka. Kiedy wyjąkałem o co mi chodzi, nos zniknął i usłyszałem głośny szept:

- Mamo, jakiś facet do ciebie, choć szybko.

- Dlaczego szybko?

- A tak sobie - odpyskowała dziewczyna.

W półmroku ujrzałem zaciekawione i zdziwone ciemne oczy ko­biety, której z dawnej rezolutności została na twarzy bystrość osłonię­ta ostrożnością.

- Marian?

- We własnej osobie.

- Proszę, wejdź - zaprosiła do środka lekko pociągając mnie za ramię.

Gdy jak to się mówi wyłożyłem kawę na ławę, a przyniesione rze­czy na kuchenny stół, Basia i dziewczyna dotykając z trudem wybra­nych przeze mnie ubranek i zabawek parskały wesołym śmiechem.

- Jakie fajowe, śmieszne śpioszki—piszczała dziewczyna przytula­jąc ubranko do policzka.

- Coś nie tak? — zacząłem kręcić się w zakłopotaniu. Basia zerka­jąc na mnie z lekkim politowaniem objęła w talii dziewczynę.

- Czy ty wiesz, że to jest Kaja, moja dziewiętnastoletnia córa?

- No tak - pokiwałem głową nie dając konkretnej odpowiedzi.

- Jacek, możesz przyjść?! - Basia zawołała w stronę sąsiedniego pokoju. Po chwili stanął przed nami smukły, bladolicy chłopak, jakby właśnie co oderwany od interesującej książki. — A to jest mój najmłodszy, szesnastolatek. Najstarsza Sylwia ma już swoją rodzinę, a Arek, starszy o rok od Kai, jest w wojsku, za niecały tydzień będzie miał przysięgę.

- Teraz jestem w domu - powiedziałem z głupia frant.

Po chwili, siedząc z całą trójką przy kuchennym stole dowiadywa­łem się o sprawach, o których nie miałem zielonego pojęcia. Basia słu­chała w milczeniu i zerkała na mnie roztargnionym, nieco smutnym wzrokiem, a jej dzieci opowiadały, jak to często musiały uciekać z ma­mą z domu przed pijanym i zaczepnym tatą, który w chwilach napa­dów agresji potrafił siec wszystkich dookoła pasem od spodni, a nawet wybić gołą pięścią szyby w oknach. Wtedy jedynym schronieniem był cichy i przytulny dom Cioci Dziuni. Nieraz chronili się u nas przez parę dni, sycąc się bezpieczeństwem i spokojem tego miejsca.

Mówiąc o Dziuni patrzeli na mnie jak na kosmitę, któiy przybył z bar­dzo odległej mgławicy i nie wie o co biega na Ziemi. By skierować roz­mowę na inne toiy zacząłem podpytywać jak im się żyje, a Basia z cie­niem powagi zbyła moją ciekawość nie do końca jasną odpowiedzią:

- Już nie możemy narzekać...

- Mamy tylko taką straszną sąsiadkę, której nawet przeszkadza, gdy jakieś warzywa posadzimy na niewielkim wolnym skrawku ziemi przed naszym oknem — skarżyła się Kaja.

- Dlaczego? - zdziwiłem się.

Bo już taka jest - stwierdził Jacek z chłopięcym wdziękiem roz­kładając szeroko ręce. — Ostatnio jak posadziliśmy pietruszkę to nam ją „Domestosem” polała, no wie wujek, tym od czyszczenia ubikacji...

Basia i Kaja roześmiały się, a Jacek speszony nie domyślał się, co je tak rozbawiło.

Pan nie jest twoim wujkiem — wyjaśniła sylabizując dziewczyna.

Spoko - chłopiec machnął ręką i popadł w jeszcze większe za­kłopotanie.

E tam — próbowałem rozdmuchać zmieszanie Jacka. - Była Cio­cia Dziunia, to dlaczego nie może być Wujek Maryś?

Z czasem tak się rozpędziliśmy w przygaduszkach i żarcikach, jak­byśmy znali się od wielu lat. W pewnym momencie, pod koniec roz­mowy, Kaja wręcz jęknęła:

Ale się zrobił klimacik!

Chciałoby się gadać, a tu już ciemna noc za oknem - zbierałem się do wyjścia

Odwiedź nas w którąś niedzielę — zaproponowała Basia. - No w tę najbliższą jedziemy do Gdańska na przysięgę Arka... Chyba że chcesz jechać z nami - wyrzuciła pospiesznie i zamarła w niepewno­ści, jakby w ostatniej chwili stwierdziła, że może to zbyt śmiała zachęta.

Wręcz bardzo chcę - odpowiedziałem bez wahania i zasalutowa­łem - Czas odświeżyć wspomnienia z żołnierskiej służby.

Gdy już umówiony na niedzielny wyjazd pożegnałem się, wychodząc w ciepłą ciemność od razu przypomniała mi się tamta noc przed trzydziestu laty. Wychodziłem wtedy na dworzec kolejowy, na pociąg, którym miałem dotrzeć na drugi koniec Polski, by dwa lata spędzić w wojskowych kosza­rach. Naszpikowany opowieściami o niesamowitościach żołnierskiego życia jechałem do woja trzęsąc portkami ze strachu, ale jak sięjuż rano okazało, moje wyobrażenia o żołnierce rozleciały się niczym stara szopa dotknięta podmuchem huraganu. Ledwie przekroczyłem bramę koszar i niezdarnie nawlokłem na siebie tak zwane moro, wpadłem w istne tornado.

Przy dźwiękach miałczenia, razem z grupą innych przestraszonych kociaków biegnąc co chwilę padałem na ziemię, pospiesznie wpycha­łem do ust jedzenie i zawzięcie szorowałem podłogę, pucowałem na błysk sracze i ledwie żywy kładłem się spać, by po kilku minutach wylecieć jak z procy na korytarz, bo fala, czyli ci ze starszego roczni­ka, mieli kaprys urządzić nam nocny apel. Właśnie gdy po kolejnym takim apelu, zaspany kucałem nad butami i dokładnie je glancowałem,

by zgodnie z poleceniem błyszczały bardziej jak złote broszki, usły­szałem przy uchu szept zaprawiony przeterminowanym oddechem:

Ty Kaszuba z Dębińca i ja Kociewiak z Tczewa musim się trzy­mać razem, co nie zginiem.

Skąd o mnie wiesz? — lekko odwracając głowę ujrzałem załza­wione oczy człekokształtnego towarzysza niedoli, który natychmiast w mojej głowie zagnieździł się jako Małpa.

Jestem stary szpieg, trochę żem wyczuł, a ździebko żem buszo­wał w papierach, bo kazano mi sprzątać kancelarię pisarza kompanij- nego... Z Pomorza na razie to my tylko dwaj tu jesteśmy. Biada Polsce przy Pomorsce! — zawył przez nos.

Ledwie wypowiedział to tajemnicze zaklęcie właśnie nas dwóch wytypowano do ponownego rozpalenia ognia w piecach, bo fali zrobi­ło się zimno. W lśniących żołnierskich butach i jasnych piżamach w nie­bieskie paski kursowaliśmy jak duchy między salami kompanijnymi a piwnicą z węglem. Kiedy już młodzi i starzy wojacy pogasili w sa­lach światła i legli w łóżkach, a na korytarzu został tylko trzęsący się z zimna dyżurny podoficer, nareszcie poczuliśmy pierwszy lekki po­wiew wolności. Wiedzieliśmy, że możemy zostać dłuższy czas w piw­nicy i nikt się nami nie będzie interesować, a co najważniejsze, cho­ciaż przez chwilę nie będą nas gnębić.

Kręcąc się po piwnicy znaleźliśmy starą łazienkę z żelaznym pie­cem służącym do grzania wody do pryszniców. Małpa sprawną ręką hydraulika wymacał, że całe urządzenie jest nadal sprawne i postano­wił rozpalić w piecu ogień. Dokładaliśmy co chwilę węgla do pieca i nadal szperaliśmy w piwnicznych różnościach. Ciesząc się okruszy­nami wolności odzyskaliśmy właściwe sobie poczucie humoru:

Małpa, a ja ci mówię, że my Kaszubi jesteśmy już homo sapien- sami, a wy Kociewiacy dopiero schodzicie z drzew. My już mamy wła­sny język, a wy dopiero gaworzycie, my tworzymy literaturę, a waszą gadkę notują w zapiskach gwarowych.

Nie przezywaj mnie Małpą, bo będę cię nazywał Lelkiem.

Też mi coś! To brzydko drwić z nazwiska — przypomniało mi się zdanie usłyszane dawno temu na lekcji wychowawczej. Niczym szkol­ny zrobiłem mu mały wykład z kaszubskiej ornitologii: - Zresztą u nas tak wcale nie mówią na ptaka lelka. Jego to nazywają kozedojem, a świergotka łąkowego lelkiem. To taki mały ptaszek, który śpiewa: dip dip dip si si si...

I see, mister Lelek — zgrabnie wtrącił tczewiak - ale pana nazwi­sko ma u nas wiele znaczeń, na przykład ktoś głupi i nierozgarnięty, popychadło i próżniak...

Nie popisuj się! U nas także diabeł i błędny ognik...

A u nas na dodatek gąsior impotentny...

Małpa, ja cię zabiję — zacząłem dusić grubą szyję Kociewiaka, a on myśląc, że to pieszczoty zamiast charczeć i rzęzić chichotał jak pajac:

Ja, chi chi chi, już nie mogę i zaraz puszczę bąka, chi chi chi...

Czyli tym samym znajdziesz się blisko genezy nazwy Kociewie — zacząłem się chwalić wiedzą ludową i książkową. — Bo dla nas Kocie­wie, to nic innego jak kocie wiatry, a nazwa Kaszuby jest tak sekretna, że wszyscy językoznawcy sobie na niej zęby połamali.

A czy ty wiesz, że u nas gadają: „Jak Pan Bóg stworzył Kaszubę, to czternaście dni nad nim płakał”?

Nie przebijesz mnie. My mówimy: „Kaszuby nie przyją do zgu­by, ale Kociewiaki przyjdą do psi sraki”.

Byśmy się może bardzo daleko zapędzili w tych regionalnych do­cinkach, gdyby Małpa nie odkrył rupieciarni, gdzie z niewielkiego okna ujrzeliśmy wielką oświetloną tablicę z napisem: „NATO jest wrogiem pokoju i socjalizmu”. Małpę bardzo poruszyło to hasło. Zaczął tak długo rozglądać się po wszystkich gratach aż znalazł dwie puszki z niewielkimi ilościami niebieskiej i żółtej farby. Po zmieszaniu ich i uzyskaniu zie­lonej mikstury, z czerwonej szturmówki zmajstrował prowizoryczny pędzel. Kiedy udało mu się otworzyć okno, rozebrał się do naga i szczę­kając zębami z zimna wyśliznął się na zewnątrz ze zwinnością szym­pansa. Bez szemrania podałem mu przygotowane wcześniej rzeczy. Widząc jego pełną determinacji i napięcia twarz uświadomiłem sobie nagle, że oto ten niski i pozornie strachobliwy żołnierz ma nade mną wielką przewagę wewnętrznej siły. Gdy podbiegł do tablicy wręcz z mał­pią zręcznością wysmarował pod antynatowską agitką wielkimi kulfo­nami prorocze zdanie: „A Układ Warszawski zliczył do trzech i zdechł”.

Później biorąc prysznic ja szczękałem zębami ze strachu przed kon­sekwencjami jego wygłupu, a on spokojnie wrzucił do pieca wszystkie narzędzia przestępstwa i nucąc wesołą melodię zaczął z dziecięcą bez­troską podskakiwać pod strumieniami nawet nie letniej wody. Po wy­suszeniu się w cieple bijącym od otwartego pieca, skrupulatnym zamknięciu wszystkich drzwiczek i drzwi, przemknęliśmy kompanij-

nym korytarzem obok śpiącego przy stoliku dyżurnego podoficera. Gdy znaleźliśmy się w cieniu niszy, gdzie były drzwi prowadzące do poko­ju kaprali, Małpa pochwycił mnie za rękę i pokazał znaczącym spoj­rzeniem na rząd butów. Nasze porozumienie dokonało się bez gestów, jakby za sprawą zdolności telepatycznych. Jak na komendę pociągnęli­śmy w dół luźne gumki u piżam i z wyraźną ulgą spuściliśmy z naszych wyziębionych kraników równe porcje sików do każdego z butów.

Potem leżałem w bezruchu pod szarym śmierdzącym kocem i długo nie mogłem zasnąć aż wreszcie zapadłem w kamienny sen. Po gwałtow­nym przebudzeniu i wsłuchaniu się w koszmarny koszarowy zgiełk, z przerażeniem zrozumiałem, że dzieje się coś nadzwyczajnego. Na za­spanej twarzy Małpy też budziła się trwoga. Na apelu gruby sierżant sztabowy zwany Zlewem, z wybałuszonymi czerwonymi oczyma wrzesz­czał, że w kompanii ktoś odważył się podjąć dywersyjną, bezczelną grę.

- Jednak biada mu jeśli zostanie złapany! Nogi z dupy mu powy­rywamy! — ryczał Zlew jak lew.

Tymczasem ofiarami zostali kaprale, którzy co prawda z nogami w dupach, ale w mokrych butach wysłuchali rozkazu, że za brak nad­zoru nad kompanią wszyscy zostają przeniesieni do jednostki karnej. Gdy tamci odmaszerowali, po chwili przydeptali nowi, wśród których ku mojej radości ujrzałem Lesia W. Ten jednak, kiedy mnie spostrzegł, nie pokazał ani drobiny zadowolenia, a wręcz przeciwnie — zaczął tępo spoglądać gdzieś ponad moją głową. I to właśnie on, jak się zaraz oka­zało, przejął dowództwo nad naszą drużyną.

Gdy wbiegliśmy do sali i stanęliśmy na baczność przy łóżkach, poczułem obok drżące ramię Małpy. Mały Lesio W. z wysoko uniesio­ną głową i pawim spojrzeniem akurat skierował swoje drobne kroczki w naszą stronę.

- Wojsko lubi przygody - puknął wskazującym palcem w pierś Kociewiaka jak kuląz karabinu w sam środek tarczy. - Skąd jesteście, szeregowy?

- Z Tczewa, obywatelu kapralu!

-A gdzie w cywilu pracujecie?

- W Gdańsku, obywatelu kapralu!

- Znacie kolejowy rozkład jazdy?

- Trochę, obywatelu kapralu.

- Radzę przypomnieć sobie wszystkie stacje i przystanki, bo jeśli nie, to podróż będzie bardzo długa. Wy jedziecie pierwsi i głośno mel­

dujecie — rozkazał Małpie. - A wy obok — pokazał na mnie - pojedzie- cie na doczepkęjako wagon.

Kiedy Lesio W. podszedł do pierwszego łóżka przy wejściu do sali i przejechał zamaszyście butem po podłodze, natychmiast pokapowa- liśmy jak ma wyglądać nasza jazda. Czołgaliśmy się pod łóżkami wzdłuż ścian, a Kociewiak niczym konduktor co chwilę wykrzykiwał:

Tczew! Miłobądz! Pszczółki! Skowarcz! Różyny! Cieplewo! Pruszcz! Lipce! Orunia! Gdańsk!

Po powrocie do Tczewa zdyszany Małpa stęknął w odkurzoną na­szymi mundurami podłogę:

To ci ale gnojek!

Nawet nie wiesz jaki! — mruknąłem też do podłogi.

Nazajutrz po odwiedzinach u Dunasów przechodząc obok dawne­go budynku łaźni miejskiej ujrzałem tablicę z napisem firmy Atest i po­myślałem o Jasnej. „Ale się zdziwi, gdy mnie zobaczy - zacząłem kom­binować. — Powiem: »Przypadkowo odkryłem, że tu pracujesz i tak jakoś przyszło mi do głowy, by wpaść do ciebie na kawkę«. Może jej już przeszły te fochy i zacznie być dla mnie miła jak wtedy, gdy mię­dzy nami jeszcze do niczego nie doszło”. Właśnie przekroczyłem ce- glastą bramę prowadzącą do budynku, gdy stanął przede mną rosły facet w ochroniarskim mundurze i z silnie wysuniętą do przodu szczę­ką człowieka od robienia porządków.

Do kogo idzie? - zatarasował mi drogę. Starałem się być grzecz­niejszy od niego:

Do firmy Atest, proszę szanownego pana, a konkretnie do asy- stenki dyrektora pani Iwony Przybylskiej.

Firma znajduje się w postępowaniu upadłościowym - recytował pokazując rząd ostrych, dolnych zębów. - A Iwona już tu nie pracuje, wyjechała zdaje się za granicę, do Danii.

Przecież ona kilka dni temu stamtąd wróciła.

Wróciła, ale pojechała nazad - powiedział z kaszubskim akcentem zupełnie nie służbowym tonem i się rozgadał: — Ona ma jakiegoś nie naszego chłopa, który ponoć nie może. No a babka jest w tych latach, kiedy już najwyższy czas urodzić dziecko. Ja tam nic z nią nie miałem do czynienia, ale w tym budynku są tacy, których próbowała wrobić. Z nimi to się jej chyba nie udało, ale może znalazł się taki głupek...

Pokiwałem głową i odpowiedziałem samemu sobie: „Znalazł się, ale w dzieciństwie chorował na świnkę i nie może mieć dzieci. Ma kobita

pecha. Mogła mnie przynajmniej spytać jak to ze mną jest, to bym pewnie powiedział jej prawdę”.

Wmawiałem sobie, że właściwie to nic się nie stało, ale w głębi duszy czułem się upokorzony. Szedłem bez celu w kierunku centrum miasta i nieco bezwiednie wtopiłem się w tłum ludzi, który jak zwykle oblegał targowisko. Dawniej zawsze przechodząc tędy lubiałem tu by­wać, sycić się dźwiękami kaszubskiej mowy i pięknymi typami chłop­skich twarzy, zapachem siana i ciepłych końskich pączków. Jeszcze na początku lat sześćdziesiątych mieszkańcy pobliskiego Borkowa w cięż­kich, długich płaszczach i wojennych oficerkach sprzedawali tu konie i krowy. W Dębińcu krążyły o nich legendy. Uważano ich za notorycz­nych oszustów, którzy potrafili tak starą szkapę przemalować, że wy­glądała jak młody koń wyścigowy, a mizernej krowie tak obić podusz­kami wymiona, że jakby właśnie się ocieliła.

Teraz już na dębińskim targowisku w ogóle nie handlują żywymi zwierzętami i trudno uświadczyć prawdziwego gospodarza. Co najwy­żej spotkać można jeszcze kobiety z koszami jaj powtykanych w sieczkę albo z wypatroszonymi kaczkami rozłożonymi na gazetach. Częściej jednak można natknąć się na tych sprzedających stare ciuchy, kasety z muzyką disco polo, sztuczne kwiaty albo na Azjatów łamaną polsz­czyzną polecających kurtki i dżinsowe spodnie.

Pod bramą wyjściową z placu targowego zawsze wysiadywał przy­pominający figurkę Buddy Walisz Kropelka. Kiedyś był stoczniow­cem, ale już wiele lat temu przeszedł na rentę, bo jego obrośnięte tłusz­czem serce zaczęło poważnie szwankować. Co wtorek i piątek zajmował się handlem używanych narzędzi, dziesiątek różnego rodzaju śrubek i odzieży ochronnej rozłożonych na brezentowej plandece. Miał te róż­ności jeszcze z tych dziwnych czasów, kiedy to stoczniowcy bez więk­szego trudu wynosili jakby nigdy nic co potrzebniejsze rzeczy do do­mów. Jako człowiek pogodzony z kruchością życia, przygotowany na najgorsze, bezwarunkowo miłował ludzi i cały świat:

Maryś, serduszko moje, jużeś dawno ode mnie nic nie kupił - powiedział ciężko wzdychając.

Bo nic nie potrzebuję.

-Nie mów tak, wyglądasz na zdrowego człowieka... Ach jeny, bę­dzie chyba zaraz padać... - poruszał ustami jak ryba wyjęta z wody.

Też tak myślę. O, spójrz na niebo — zacząłem chyłkiem się od­dalać.

Maryś, serduszko, poczekaj. Ja wcale nie muszę patrzeć w górę, czuję to całym moim ciałem... Zostań, pogadaj trochę ze starym Wali- szem. Co cię tak gna? Jeszcze wszędzie zdążysz...

Już kropi, a ja nie mam parasola.

Nie gadaj, toć nie jesteś z cukru... Posłuchaj, powiem ci coś o tej Buszmanowej — próbował zahipnotyzować mnie nazwiskiem znanej dębińskiej krzykaczki, byleby tylko chwilę nie czuć się samotnym w tar­gowiskowym tłumie. - Z nią to było tak. Jak wiesz, pracowała jako ekspedientka w tym spożywczym na rynku. To był długo spółdzielczy sklep, no ale ostatnio też go sprywatyzowali i postanowili Buszmano- wą wywalić, bo nie dość że pyskata, to jeszcze ze starej epoki. Tedy ona chcąc ich przechytrzyć, poszła do znajomego psychiatry po zwol­nienie lekarskie. Wiadomo, chorego człowieka nie można wywalić z ro­boty. To zwolnienie lekarskie było fikcyjne, ale wyobraź sobie, ser­duszko, tej Buszmanowej naprawdę coraz bardziej zaczęło zachodzić w głowę. Tak bardzo, że któregoś dnia musieli po nią przyjechać z ka­ftanem bezpieczeństwa...

Duże krople deszczu zaczęły rozpryskiwać się na Kropelkowej plan­dece. Walisz sapiąc pospiesznie zwijał swój interes. By dostać się do domu musiałem wyjść z targowiska, przejść przez ruchliwą ulicę i po­tem jeszcze tylko około stu metrów przez skwer od niepamiętnych cza­sów zwany Białą Łąką. Bez pożegnania z Kropelką pobiegłem truch­tem w stronę ulicy. Zerkając na ołowiane chmury zastanawiałem się, czy uda mi się przed ulewą dobiec do chaty. Nagle spostrzegłem przed sobą piszczący ryjek małego fiata i niemal natychmiast znalazłem się w oślepiającym blasku jasności...

Rozdział dziewiąty

A jednak udało mi się przemknąć przez ulicę. Z rozpędem wbie­głem na środek Białej Łąki i nagle znalazłem się w jakimś oso­bliwym dole. Ziemia otworzyła się pode mną i zacząłem lecieć w dół wąskim tunelem, podobnym do tego, którym nie tak dawno ślizga­łem się w wesołym miasteczku. Po chwili spadłem na zieloną murawę. Trawa była cudownie soczysta i jakaś inna niż na Białej Łące. Na hory­zoncie ujrzałem widok jak na kiczowatej pocztówce: błękitne wody jeziora, ciemny las, a za nim wspaniały pałac. Niebo było jasne, ale

nigdzie nie widziałem słońca. Ze zdziwieniem uświadomiłem sobie, że znalazłem się w jakiejś podziemnej krainie. Chciałem przypomnieć sobie, gdzie byłem wcześniej i dlaczego akurat wbiegłem na Białą Łąkę, ale ni stąd, ni zowąd stanęli przede mnąjacyś uzbrojeni osobnicy w mun­durach obwieszonych błyszczącymi medalami. Byłem tak zaszokowany, że nawet nie wiedziałem kiedy znalazłem się przed surowym obliczem Cesarza jako żywo przypominającego tatę Basi.

Czego tu szukasz?! — ryknął. - Jesteś tu na przeszpiegach! Postawcie szubienicę i powieście go!

Jego ekscelencja... Jego eminencja... Jego wysokość... — gorącz­kowo próbowałem znaleźć odpowiedni tytuł przysługujący Cesarzo­wi. - Wbiegłem na Białą Łąkę i dosłownie ziemia się pode mną zapa­dła. To czysty przypadek, że się tu znalazłem. Proszę mi wierzyć...

Tak czy inaczej — odezwał się po chwili władca — zaprowadźcie go do więzienia i zamknijcie na cztery spusty. To podejrzany typek!

W areszcie nie zaznałem chwili spokoju. Od Cesarza przyszedł człowiek, który przyniósł skórę, dratew, źdźbło słomy jako igłę i kazał zrobić buty. Miałem je uszyć do rana, bo jeśli nie, to jednak zostanę zabity. W dorosłym życiu właściwie nie płakałem. Tylko podczas oglą­dania filmów melodramatycznych ryczałem jak bóbr. Teraz rzuciłem się na ziemię i zacząłem głośno szlochać, jakbym zobaczył kawałek bardzo wzruszającej sceny filmowej.

Nagle usłyszałem dziwnie brzmiące brzęczenie. Do celi wleciała mucha, zakręciła się parę razy nad głową i usiadła na moim karku. Wal­nąłem ręką, by jązabić, ale niespodziewanie poczułem na skórze łasko­czący dotyk kosmyka włosów. Gdy odwróciłem się, ujrzałem Basię Ce­sarz. W ułamku sekundy uświadomiłem sobie, że jest starsza od tej, którą zapamiętałem z dzieciństwa i znacznie młodsza od wdowy po Dunasie.

Dlaczego jesteś taki zmartwiony? - spytała śmiejąc się jak wtedy na szkolnym podwórku.

Jakże się nie mam martwić, skoro muszę uszyć buty i to nie praw­dziwą igłą tylko źdźbłem słomy. Chociaż jestem synem szewca w ogó­le nie wiem jak się do tego zabrać.

Poznajesz mnie?

No przecież. Jesteś Basia, córka Cesarza.

Właśnie. Pomogę ci uszyć te buty, ale musisz położyć się na brzuch i zakryć oczy, byś nie zobaczył jak to robię. Gdybyś patrzał, to oni by się domyślili - zaczęła mówić coraz bardziej tajemniczo i niezrozu­

miale - a my oboje bylibyśmy zgubieni. Nie chcę narażać swojego ży­cia i zakochać się w tobie na śmierć...

Zrobiłem tak jak prosiła i po chwili znowu usłyszałem jej głos:

Wstań. Ja muszę uciekać. Kiedy usłyszysz kroki, zacznij stukać w któryś z butów i udawaj, że właśnie kończysz robotę.

Dziękuję. Jesteś wspaniałą, najdroższą dziewczyną - powiedzia­łem i pocałowałem ją w policzek, a ona natychmiast zniknęła. Niemal w tej samej chwili przyszedł strażnik. Kiedy ujrzałem jego surową minę nie miałem wątpliwości, że to Kyniś z Szadych Krzów.

Pan też tutaj? Co pan tu robi?

Spojrzał na mnie przez moment i pokiwał pobłażliwie głową a potem, jakby w ogóle nie usłyszał moich pytań, odezwał się służbowym tonem:

Są buty?

-Tak, są. Panie Kyniś, niech pan nie będzie takim zimnym draniem...

O, cholera, naprawdę są! - jęknął całkowicie ignorując moją ostat­nią odzywkę. - Ale nie myśl, że już jesteś wolny. By tak się stało mu­sisz sprawić jeszcze większy cud!

Strażnik Kyniś odszedł. Wrócił w następną noc, dał mi rzeszoto i powiedział:

Wylej tym wodę z jeziora!

Ale tu nie ma żadnego jeziora!

Nie pyskuj! Już jest - w tym samym momencie razem z Kynisiem znalazłem się nad brzegiem bajora, wypisz wymaluj miniaturą Szadziń- ca. Kiedy Kyniś zniknął próbowałem nabrać sitem wodę, ale oczywiście bez skutku. Jak rozbisurmaniony chłopak rzuciłem się na ziemię i waląc w nią rękami i nogami zacząłem histeryzować, że mnie zabiją. W tym nadleciała jaskółka, dziobnęła mnie w policzek i zamieniła się w Basię.

Marysieńku — rzekła pieszczotliwie. Dlaczego znowu się dener­wujesz!

Jak mam zachować spokój, skoro pod groźbą śmierci muszę wy­lać tym rzeszotem wodę z jeziora?!

Zasłoń oczy, mój miły - pocałowała mnie w czoło. — Z przyjem­nością zrobię to za ciebie.

Posłusznie zakryłem oczy i już po krótkiej chwili usłyszałem rado­sne westchnięcie Basi:

Och, spójrz, już nie ma wody — wręczyła mi rzeszoto i poleciła: - Przechadzaj się tędy i rób wrażenie, jakbyś jeszcze wylewał resztki wody. Ten człowiek od taty zaraz tu będzie. Nie może mnie zobaczyć!

Nigdy ci tego nie zapomnę — przytuliłem się do ciepłego i mięk­kiego brzucha koleżanki Dziuni.

Już dobrze — lekko mnie odepchnęła — Nie czas teraz na pieszczoty.

Ledwie zniknęła już jako jaskółka między konarami drzew, a na­tychmiast zjawił się Kyniś.

Woda wylana?!

Nie widać?! - odpowiedziałem zuchwale.

Ale mądrala! I to też żeś zrobił! Jednak nie myśl, że na tym koniec!

Nie zgadzam się, to podłość!

Nie bluźni przeciwko Cesarzowi. Jego wola jest taka, że masz wykonać jeszcze jedno zadanie. Jeśli tego nie zrobisz, to jednak zosta­niesz stracony!

Trzeciej nocy Cesarz przysłał zrobione ze szkła piłę i siekierę, z któ­rymi nagle znalazłem się na skraju wielkiego boru. Miałem z pomocą tych surrealistycznych narzędzi ściąć drzewa w lesie i wybudować chatę. Wściekły pochwyciłem szklane narzędzia, walnąłem nimi z całą siłą

o ziemię i znowu zacząłem ryczeć jak dzieciak. Pod moimi nogami po­ruszyła się ziemia i w mgnieniu oka pojawiło się kretowisko, w któ­rym ujrzałem ryjek śmiejącego się kreta:

Znowu beczysz, a zapomniałeś o mnie. Przecież mogę ci pomóc.

Basia? To ty? Nie, nie zapomniałem o tobie, ale nie sądziłem, że w tym też możesz mi pomóc.

Niedowiarek! Połóż się na ziemię i zasłoń oczy!

-Znowu! - jęknąłem.

Nie marudź i leż, bo będzie z nami źle!

Leżałem, ale tym razem zerkając przez palce widziałem Basię zgr abnie wypinającą tyłeczek i uwijającą się przy ścinaniu drzew i wznoszeniu chaty.

Wstań, Marysieńku, chata już gotowa - powiedziała w pewnym momencie i wręczyła mi siekierę. - Weź ją i postukaj jeszcze tu i ów­dzie, jakbyś właśnie kończył robotę...

Wydawało mi się, że jeszcze nie zniknęła, gdy pojawił się Cesarz z Kynisiem.

Chata stoi, ale was, bestie, przyłapałem. Tu przed chwilą była Basia. To ona ci pomogła. Oszuści! Już ja cię nauczę respektu dla Cesa­rza. Będziesz musiał przy mnie zrobić to, co ci każę. Zamknij go! — rozkazał wartownikowi.

W nocy nie mogłem spać. Czekałem na nowe zadanie i jęczałem, że to już koniec. Nie chciałem zakończyć życia jako męczennik. Gdybym miał

wpływ na odejście z tego świata, to bym wybrał śmierć podczas snu - bez- bolesną i nieświadomą. Gdy poczułem na ramieniu irytujące ukłucie i ujrza­łem komara, z oburzenia zacisnąłem zęby, by z wielkąsiłąpizywalić w owada.

-Zostaw! - w ostatniej chwili usłyszałem pisk Basi. Po chwili już usłyszałem za plecami jej niespokojny oddech; przytulała się do mnie, a jej palce gwałtownie i nerwowo gładziły mój tors. — Teraz naprawdę jest źle. Za chwilę zobaczysz nas siedem sióstr. Będziemy nie do roz­poznania. Tak samo ubrane, uczesane, stojące w jednym szeregu jak żołnierze. Nie wiem gdzie mnie ustawią i nie będę mogła ci pomóc jak dotychczas. Mogę tylko powiedzieć, że między oczami będę miała ma­leńki, ledwie widoczny czarny punkcik. Będziesz musiał bardzo wytę­żyć wzrok, by go zobaczyć. Trzy razy będziesz mógł przejść obok nas, ale jeśli mnie nie rozpoznasz, to oboje zginiemy...

- Basieńku, dziękuję ci za wszystko, co dla mnie robisz. Jak wyj­dziemy z tego cało, to ożenię się z tobą - mówiłem drżącym, wzruszo­nym głosem. — Zobaczysz, będziemy jeszcze szczęśliwi.

Czułem, że oddala się ode mnie. Chciałem ją jeszcze przygarnąć do siebie i przytulić, ale pozostał po niej tylko odurzający zapach roz­grzanego kobiecego ciała.

Rano przyszło po mnie do celi kilku żołnierzy, by zaprowadzić do siedziby Cesarza. Tak jak zapowiedziała Basia wszystkie siostry stały w jednym rzędzie i naprawdę były nie do rozpoznania. Każda z siedmiu dziewcząt miała na sobie tylko białą tiulową sukienkę. Kształtne, dziew­częce kontury ciał rozpraszały mnie i drażniły męską wyobraźnię.

- To są moje wszystkie córki - mówił Cesarz. — Wśród nich musisz rozpoznać Basię. Jeśli ci się to uda, to puszczę cię na wolność. Jeśli nie, to oboje zginiecie!

Dwukrotnie przeszedłem obok rzędu Cesarzównych, ale Basi nie rozpoznałem. Za trzecim razem szedłem bardzo powoli i ujrzałem czar­ną kropkę poniżej czoła jednej z dziewcząt. Bez zastanowienia obją­łem właśnie tę dziewczynę, pocałowałem w usta i zawołałem:

- Cesarzu, to jest twoja córka Basia!

Twarz ojca stężała ze złości. Już wiedziałem, że nie dotrzyma obietni­cy. Rzeczywiście, natychmiast kazał ponownie zamknąć mnie w areszcie.

- Ty draniu, tylko jedno ci w głowie — rzucił za mną.

Kolejna noc była ciemna i parna. Spałem niespokojnie, co chwilę budziłem się zlany zimnym potem strachu. Nagle poczułem obok czy­jąś obecność:

Marysieńku, śpisz?

Nie, rybulko - ucieszyłem się, że Basia o mnie nie zapomniała.

Chodź - szepnęła wtulając się w moją szyję wilgotnymi ustami. Moja ręka natrafiła na jej krągłe nagie biodra. — Musimy uciekać — powiedziała z namiętnością i jednocześnie śmiertelnie poważnie. - Jutro rano mają nas zgładzić. Usiądź na mnie, będę z tobą uciekać!

Poczułem rozkosz, ale bardzo krótko. Nawet nie spostrzegłem, kiedy wzięła mnie na barana i zaczęła ze mną biec przez łąki i pola. Byliśmy już ubrani. Zdawało mi się, że jesteśmy na sportowych, młodzieńczych igraszkach.

Obejrzyj się - poleciła Basia - i zobacz czy za nami ktoś nie biegnie.

Nie, nikogo nie widzę — odkrzyknąłem. — Ale z oddali zbliża się czarna chmura. Za chwilę lunie jak z cebra.

Nie, nie. To mój tato za nami goni — powiedziała zdyszanym gło­sem, na chwilę zamikła i znowu się odezwała- - A obejrzyj się teraz!

Czarna chmura jest już prawie nad nami.

Basia biegła jeszcze przez pewien czas, a potem zatrzymała się i kazała mi zejść. Nagle oboje staliśmy się wronami i wznieśliśmy się w powietrze, a potem każde z nas usiadło na gałąź innego drzewa. Czarna chmura prze­leciała nad nami z hukiem niczym odrzutowiec i zniknęła na horyzoncie.

Kiedy zlecieliśmy z drzew na ziemię, na powrót staliśmy się ludz­kimi postaciami. Basia znowu zarzuciła mnie na barana i pobiegła ze mnąjeszcze szybciej niż dotychczas. Po chwili kazała mi się obejrzeć i ocenić sytuację.

Nikogo za nami nie ma - relacjonowałem - ale ponownie pojawi­ła się czarna chmura, straszniejsza i większa niż tamta.

Daleko za nami?

Nie, całkiem blisko.

Jeśli ta chmura jest straszniejsza od tamtej, to na pewno jest moja mama. Jej nie da się oszukać. Zamknij oczy i zeskakuj ze mnie!

Kiedy ustąpiła ciemność Basia jako kaczka, a ja jako kaczor pły­waliśmy po Piekielnicy. Na brzegu pośród brzeziny stała Cesarzowa:

Tu jesteście! Nie jestem taka głupia jak mój stary. Dostanę was. Mówię po dobroci, przypłyńcie do mnie, bo jeśli nie, to was tak czy siak złapię, a wtedy dopiero będzie źle.

Nie odzywamy się i płyniemy jak najdalej od niej — kwaknęła Basia. - Pamiętaj o podwodnym przejściu do Szadzińca. Jeśli się do nas zbliży, to nurkujemy i wypływamy w tę dziurę na dnie.

Tymczasem Cesarzowa rzuciła się na mokradła i zaczęła pić wodę z jeziora. Wody ubywało, a mama Basi przypominała wielką kopę siana. Kiedy już wyżłopała prawie całe jezioro, nagle głośno kichnęła i woda wylatując jej z ust i nosa z powrotem wypełniła wgłębienie w ziemi.

- Ty wstręciucho — odezwała się do Basi - chcesz być lepsza ode mnie, ale tobie nie pójdzie dobrze. Zaznasz jeszcze wiele biedy i poniżenia

- powiedziała i rzuciła na wodę trzy orzechy. - W największych kłopo­tach w nich znajdziesz ratunek. Pożałujesz jednak, że opuściłaś nasz dom.

Cesarzowa przemieniła się w chmurę i odleciała, a my po opadnię­ciu wody przedzierzgnęliśmy się z kaczek w ludzkie postaci. Trzyma­jąc się za ręce szliśmy przed siebie radośni i szczęśliwi. Zatrzymali­śmy się dopiero w zajeździe „Na Rozdrożu” między Dębińcem a Szadymi Krzami. Zaproponowałem Basi, żeby tam została przez parę dni, wypoczęła, a ja tymczasem pójdę do domu i powiem o nas moim rodzicom. Obiecałem, że jak tylko ich odpowiednio przygotuję, opo­wiem o jej zaletach to przyjdę po nią i im przedstawię.

- Jeśli przyjdziesz do domu i kogokolwiek pocałujesz, to o mnie zapomnisz.

- Na pewno o tobie nie zapomnę w tak krótkim czasie — próbowa­łem żartować.

-Ach, Marysieńku, już ja wiem jacy są mężczyźni - zdjęła z palca pierścionek i przełamała go na pół. - Weź - mówiła dając mi połowę - to się nam może przydać.

Kiedy pojawiłem się w domu odniosłem wrażenie jakby od dłuższe­go czasu mnie wyczekiwano. Matka i ojciec jak nigdy dotychczas poca­łowali mnie już na progu werandy. Przyglądali mi się z zatroskaniem.

- Nareszcie jesteś - matka powiedziała z wyrzutem. - Szybko się przebieraj. Przecież musimy już jechać.

- Gdzie?! - zawołałem zdziwniony.

- Ale ten nasz Maryś się zrobił dowcipny - ojciec pokiwał głową i spojrzał na mnie, jakby chciał dać do zrozumienia, że dobrze wie

o moich rozterkach skrywanych za powłoką żartów.

- Na wesele, synku, na wesele - matka uśmiechnęła się i wytarła chusteczką zimny pot z mojego czoła.

W moim pokoju czekał już na mnie cały komplet ślubnego ubrania. Chcąc nie chcąc zacząłem się przebierać. Matka pomagając mi zapiąć guziki od koszuli w pewnym momencie spytała:

- A właściwie, gdzie ty tak długo byłeś?

- Jak to gdzie? Nie wie mama, że pod ziemię się zapadłem?! - odpowiedziałem arogancko i wpatrując się w lustro zacząłem z furią przyklepywać niesforne kędziory na głowie.

- Nie czas teraz na sowizdrzalskie fanaberie - matka traciła cieipliwość.

To mu już do końca życia zostanie — wtrącił ojciec nie wyjaśnia­jąc czy ma na myśli moje włosy czy naturę sowizdrzała.

Byłem tak otumaniony dziwnym przebiegiem wydarzeń, że nawet już stojąc przy klęczkach ołtarza nie wiedziałem co się dzieje. Dopiero gdy ujrzałem podtrzymywaną przez starego Brzóskę, kroczącą od strony chóru Dziunię w białej, długiej sukni, zorientowałem się, że to naprawdę jest dzień naszego ślubu. Czułem radosne podniecenie, a jednocześnie jakiś głęboki smutek, że oto kończy się mój czas beztroski i swobody.

Już podczas weselnej uczty starałem się gnębiącą mnie melancholię rozmyć w skrycie popijanej szumigłówce, którą na tę okazję specjal­nie przyrządził Józwa z czystego spirytusu, wody i przypalanego na patelni cukru. Dziunia próbowała mnie powstrzymać, ale bezskutecz­nie. Nagle zerwała się z krzesła i demonstracyjnie ruszyła do toalety. Chyba tam płakała, bo wróciła stamtąd z podczerwienionymi oczami.

Nie wiadomo dlaczego akurat tego dnia wszystkie dziewczyny wy­dawały mi się piękniejsze od Dziuni. Nawet Basia ubrana w opiętą zie­loną suknię i cała nadzwyczajnie odpicowana przypominała istne bó­stwo. Do pierwszych dwóch tańców poprosiłem Dziunię, ale już za trzecim razem pląsałem właśnie z Basią. A ona uśmiechała się do mnie tajemniczo i z żalem patrzała mi w oczy. Później, po chwili odpoczyn­ku za suto zastawionym stołem, ponownie zwróciłem uwagę na Basię, tym razem w żółtej sukni.

- Jaka ona dzisiaj ładna, no nie?! - powiedziałem do Dziuni i po­bliskich gości z pełnymi ustami cytrynowej leguminy.

- Ho, ho, widzicie go — Dziunia udawała rozweselenie. — Ledwo się ożenił, a już rozgląda się za babami.

Wykorzystując okazję, że ktoś porwał moją żonę do tańca, po raz drugi zacząłem rytmicznie kołysać się z Basią. I tym razem zachowy­wała się podobnie jak poprzednio, ale wydawała się być jeszcze bar­dziej seksowna. Kiedy tuż przed północą zobaczyłem ją w czerwonej sukni, zacząłem podejrzewać, że to dlatego iż zbyt wiele wypiłem. Zgodziła się ze mną zatańczyć. Przytulając się do niej poczułem jak z emocji drżą mi nogi i pocą się ręce. Nie mogłem pojąć dlaczego wcze­śniej nie dostrzegłem jej nadzwyczajnej urody i w ogóle dlaczego te­

raz tak mi się uważnie i tajemniczo przygląda. Coraz bardziej peszy­łem się i czułem zażenowanie jak sztubak. Od tych emocji potężnie zakręciło mi się w głowie i byłem przekonany, że niebawem zemdleję. Gdy jednak weselna kucharka przyniosła wielki kielich wina i powie­działa, że teraz czas wypić pospólnego, przy ogólnym zamieszaniu wręcz zapomniałem o moim złym samopoczuciu.

Weselnicy po kolei pili wino z kielicha. Basia zaledwie łyknęła, zakrę­ciła cudacznie szklanym pucharem i podała mnie. Kiedy ja wypiłem po­czułem w ustach coś twardego i ostiy ból zęba. Szybko oddałem kielich i sktycie pogrzebałem w gębie. Po chwili na dłoni miałem pół zęba i pół pierścionka. Wrzuciłem to do kieszeni i znowu zacząłem tańczyć z Basią.

Czy to może ty wrzuciłaś do kielicha pół pierścionka? pytałem żartobiwie głosem zdradzającym podenerwowanie.

Jeszcze się pytasz?! Naprawdę już o wszystkim zapomniałeś?!

Nie rozumiem. O czym miałem pamiętać?

Może jeszcze powiesz, że mnie nie poznajesz?! Przecież to ja, Basia — mówiła akcentując każdą sylabę. — Wybawiłam cię od kilku nieszczęść, a teraz ty doprowadzasz mnie do rozpaczy. Przecież zosta­wiłeś mnie w zajeździe! Obiecałeś, że niebawem po mnie wrócisz i przedstawisz rodzicom. I co?! Jakby nigdy nic ożeniłeś się z Dziunią. Nie dość, że całkiem o mnie zapomniałeś, to jeszcze skazałeś na biedę i poniżenie. Gdyby nie te cudowne orzechy, które dała mi mama, to bym popadła w zupełną nędzę...

Chwilę, zaraz... czy możesz ze mną pójść do pokoju na górę?! — pociągnąłem ją za rękę.

Po co? Znowu chcesz mnie wykorzystać!

O czymś sobie przypomniałem, zostawiłem to w starej marynarce.

-No nie wiem...

Basia ociągała się, ale w końcu poszła za mną. W pokoju na pod­daszu były meble zniesione z dolnych izb, by było gdzie tańczyć. Były tam także nasze weselne podarunki i stosy ubrań. Po gorączkowych poszukiwaniach udało mi się znaleźć tę starą marynarkę i z przedniej górnej kieszeni wyciągnąć połowę pierścionka. Obie połówki pasowa­ły do siebie jak ulał. Teraz z całą jakrawością przypomniałem sobie wydarzenia, które przeżyłem z Basią. Długo i namiętnie całowałem ją,

o potem ponownie chwytając za rękę pociągnąłem za sobą, by zbiec na dół do weselnych gości. Tam wciąż trzymając ją za rękę, uciszyłem kapelę i zacząłem przemawiać:

Jeśli ktoś sobie kupi szafę i zgubi od niej klucz, to dorabia nowy, by móc ją otworzyć. Tymczasem może zdarzyć się, że pierwszy klucz się odnajdzie. Jaki klucz pasuje lepiej do zamka, ten pierwszy czy do­robiony? Oczywiście, że ten pierwszy — odpowiedziałem sobie i przy­garniając do siebie Basię na oczach wszystkich znowu zacząłem ją namiętnie ściskać i całować. Przez chwilę wydawało mi się to niesto­sowne, wręcz nieprzyzwoite, ale byłem tak silnie podniecony, że my­ślałem tylko o tym, by doczekać spełnienia. Wraz z gwałtownym przy­pływem zmysłowego upojenia poczułem silne, bolesne uderzenie w głowę. Kiedy się odwróciłem, ujrzałem wściekłe zacięte usta Dziuni i jej rękę okładającą mnie niemiłosiernie gdzie popadnie. Gdy zwali­łem się na podłogę zaczęła kopać mnie ostrymi czubkami butów.

Ja ci dam klucz, ja ci dam szafę!

Tylko nie po głowie, tylko nie po głowie! — krzyczałem jak echo.

Rozdział dziesiąty

Byłem zanurzony w gęstej ciemności, ale wyraźnie słyszałem tu­balny męski głos:

... guzdrała był z niego straszny, ale szewc pierwszorzędny. To będzie już pewnie dziesięć lat, czy jakoś tak, jak starzy Lelkowie nie żyją. A to jest ten ich syn, marynarz, co mu kobieta gdzieś rok temu zmarła. W południe go przywieźli. Ja słyszałem jak ordynator mówił, że go maluch przetrącił...

Skrzeczący głos uzupełnił:

On ma obojczyk i cztery żebra złamane, ponoć też wstrząs mó­zgu i ząb przetrącony... No i widzisz pan, takie to gówno małe, a jak potrafi człowiekowi dowalić... Ale tak to już miało być. Mało to, pa­nie, chłopów idzie niedługo po swojej kobiecie na tamten świat...

Jeszcze czego?” — pomyślałem. Już od kilkunastu godzin zasypia­łem i budziłem się, a ci dwaj starcy, między którymi się znalazłem, wciąż trajkotali. Już chciałem nadusić na guzik od dzwonka i przywołać pielę­gniarkę, by ich uciszyła, a mi dała się napić i poprawiła poduszki. Kiedy jednak mimowolnie wsunąłem rękę pod kołdrę, ze zdumieniem odkry­łem, że miałem polucje. „W tym wieku i w tym stanie? To chyba jakaś anomalia?” Musiałem więc na razie zrezygnować z usług pielęgniarki, bo jakby spostrzegła co mi się przytrafiło, to bym się ze wstydu spalił.

Po raz drugi znalazłem się w dębińskim szpitalu i znowu przeżyłem dziwną fizjologiczną przygodę. Gdy trafiłem tu jako sześciolatek z prze- puklinąpachwinową, przed operacją otrzymałem jakieś środki przeczysz- czjące. Jakież było moje zdumienie, gdy po twardym jak kamień śnie znalazłem w nogawce piżamy równie twardy, wysuszony kawałek stolca czyli jak mówiono w domu bobka. W pierwszym momencie podejrzewa­łem, że ktoś go podrzucił. Kiedy jednak przypomniałem sobie, że wie­czorem dostałem „taką tabletkę, żebym miał pusty brzuszek”, to zamiast śledztwa w sprawie podrzucenia bobka, zająłem się jego pozbyciem.

Podtrzymując go lekko jedną ręką między nogą a nogawką piżamy szedłem z nim do kibla. Byłem już blisko celu, gdy w drzwiach wej­ściowych na oddział dziecięcy pojawiła się wielka głowa rudzielca.

- Chodź no tu, malutki — kiwnął palcem i bardziej odchylił drzwi. Spostrzegłem, że podobnie jak ja ma na sobie piżamę. Kiedy zbliży­łem się do niego szurając nogami podał mi wielkie czerwone jabłko i polecił: — Zanieś to siostrze Helence do dyżurki pielęgniarek i po­wiedz, że to prezencik od pana Ryśka. No zasuwaj.

Próbowałem ruszać się jak rozkazał, ale niosąc jedną ręką jabłko, a drugą podtrzymując przez nogawkę bobka, ostatkiem sił dotarłem do dyżurki. Wręcz zbaraniałem, gdy pani Helenka, kazała mi trochę po­czekać, bo zaraz napisze liścik i mi go da dla pana Ryśka, który na pewnojeszcze czeka za drzwiami. Odmyślio przyszłym wysiłku i moż­liwości wykrycia przez innych wstydliwego znaleziska zakręciło mi się w głowie. Szczęśliwym trafem przed dyżurką nagle wyrosła suro­wa postać pani Kuńdzi, przełożonej pielęgniarek.

- A co Maryś tutaj robi? - spytała rozglądając się podejrzliwie.

- Idzie do ubikacji - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

- No no właśnie, on on idzie... - bąkała spłoszona siostra Helenka.

- Ale ubikacja jest zupełnie w innym kierunku — chrapnęła zdu­mionym głosem Kuńdzia.

Poczułem wielką uglę, gdy bobek stuknął o porcelanowy sedes i aż radośnie westchnąłem po dokładnym zlustrowaniu nóg oraz wewnętrz­nej część piżamy i stwierdzeniu, że są nieskalanie czyste.

Kiedy już po operacji wróciłem do domu, przed snem podsłucha­łem rozmowę rodziców, którzy właśnie opowiadali sobie o pielegniar- ce Helence i niejakim Rysiu Wrzosie.

- Tatusiek, czy ty wiesz, że te świntuchy robiły to w dyżurce pielę­gniarek na tym odziale dziecięcym, gdzie nasz Maryś leżał.

Na oczach dzieci?

No coś ty, tatusiek, jeszcze tego by brakowało. W nocy...

Aha, w nocy - ojciec zaszeleścił gazetą i powiedział z właściwą sobie flegmatycznością. - Daj, mamuśka, pokój. Krew im się zburzyła, my na to nic nie poradzim.

Rano obudziłem się jeszcze z bólem głowy, ale lepszym samopoczu­ciem. Po lekkim śniadaniu odzyskałem ciekawość świata i bliżej zainte­resowałem się staruszkami, którzy prowadzili rozmowę przesyłając na przemian skrzeczące i grzmiące głosy nad moją głową. Facet Skrzeczą­cy, chudy i z zapadniętą klatką piersiową, ustawicznie wymachiwał rę­kami. Tubalny, z głową w kształcie brukwi, nawykowo drapał się w oko­licach naci. Po odbeknięciu szpitalnej kaszki znowu wzięło ich na gadanie.

Skrzeczący:

Mój pięcioletni wnuk Marcinek, zawsze przed spaniem chce, że­bym mu opowiedział jakąś bajkę. Ale on, bestyjka, nigdy jeszcze po pierwszej bajce nie zasnął. Któregoś razu, gdy opowiedziałem mu już trzecią historyjkę, z szeroko otwartymi oczami oznajmił: „To jest mało, chcę więcej!”. Wtedy ja się schytrzyłem: „A powiedz ty mi jakąś baj­kę”. „Dlaczego nie — odrzekł. - Proszę bardzo: Jechał kiedyś Pelowski furmanką z młyna. Kiedy był blisko lasu na worki z mąką wyskoczył rudy lis i pociesznie zaczął kręcić ogonem...”. „To niemożliwe! - zdzi­wiłem się. — Mówisz prawdę czy zmyślasz?” Na to mój Marcinek z po­wagą odrzekł: „Dziadku, przecież to jest bajka!”

Tubalny:

A mój Macuś, to dopiero inteligentny wnusio. Często prowadzi­my takie błyskotliwe dialogi. Kiedyś on wpatrywał się w okno, a ja drzemałem. „Dziadek, spójrz — powiedział. — Wujek Leoś idzie”. „A niech sobie idzie” - odrzekłem nieco poirytowany. „Ale on nie idzie sam - oznajmił Macuś. - Z tyłu niego idzie gęś”. „No widzisz - poki­wałem głową - swój do swego ciągnie”.

W niedzielę wieczorem, gdy broniąc się przed zbyt wczesnym za­śnięciem czytałem gazetę, zobaczyłem nagle nad sobą kobiecą postać. Przez moment pomyślałem, że to jakaś mara z kolejnego koszmarnego snu, a to była Basia. Pocałowała w milczeniu moje czoło chłodnymi od wieczornego powietrza ustami i jęknęła:

Boże, Marian, co się stało?!

Bądź spokojna - ucieszyłem się jej obecnością. — Jestem tylko trochę poturbowany, do wesela się zagoi.

Właśnie wracaliśmy z przysięgi Arka, gdy w pociągu ten stary pan Wera powiedział, że miałeś wypadek. Po przyjeździe do Dębińca zaraz dzieci posłałam do domu i tu przyleciałam.

Jak anioł skrzydlaty-przekomarzałem się. Gdy Basia przekona­ła się, że ze mną rzeczywiście nie jest tak źle jak podejrzewała, odzy­skała właściwą sobie pogodę ducha. Skrzeczący i Tubalny zerkali na nas z otwartymi ustami, a my zaczęliśmy z rozrzewnieniem wspomi­nać młode lata. W pewnym momencie Basia przysiadła na brzegu łóż­ka, pochwyciła dłońmi moją rękę i spojrzała mi w oczy:

Pamiętasz ten dzień, gdy przyjechałeś z wojska na pierwszą prze­pustkę.

Trochę. A właściwie jak przez mgłę. Zdaje się, że po raz pierw­szy puścili mnie do domu po roku służby.

I kogo spotkałeś na dworcu na peronie?

Odruchowo chciałem powiedzieć, że Dziunię, ale sięgając w głąb pamięci ujrzałem roześmianą twarz Basi.

To byłaś ty, tak...

Tak, tak - zachichotała jak przed trzydziestu laty. - Na pamięć znam moje pierwsze słowa do ciebie: Marian, ale ty ładnie wyszczu­plałeś i wymężniałeś.

Naprawdę?

No, tak wtedy powiedziałam, bo bardzo mi się podobałeś.

Tylko w czasie przeszłym?

Ciągle dowcipkujesz, ja się tak nie bawię — klepnęła mnie lekko w rękę i wyraźnie zażenowana wstając z łóżka zaczęła robić porządki obok na stoliku.

Przyrzekani, że czasami będę mówił na serio - próbowałem unieść w górę rękę i natychmiast jęknąłem z bólu. - A pamiętasz jak wróci­łem do cywila?

Zdaje się, że wypuścili cię wcześniej, bo miałeś w wojsku wypadek.

Tak, podczas ćwiczeń na poligonie złamałem nogę. To było po­ważne złamanie. Po kilkutygodniowym pobycie w wojskowym szpita­lu dostałem propozycję nie do odrzucenia: Albo długie leczenie i po­wrót do koszar, albo tylko podleczenie i wcześniejsze pożegnanie z wojskiem. Oczywiście wybrałem to drugie. Zwolnili mnie po półto­rarocznej służbie.

-Ale dość długo jeszcze kuśtykałeś. Chyba nawet zacząłeś wątpić, że całkiem wyleczysz tę nogę. Byłeś podłamany...

Gorzej. Byłem w takim stanie, j akby ziemia usunęła mi się spod nóg...

Tak, tak, przypominam sobie. Gdy byłam z Dziunią w Zamczy­sku na potańcówce, to ty siedziałeś w kącie milczący i smutny. Miałeś okropnie cierpiętniczą minę.

Od tego wieczoru Basia zaczęła przychodzić do mnie w odwiedzi­ny codziennie. Mówiła o swoich dzieciach, przynosiła wieści z życia miasteczka, relacjonowała jak sprawują się w moim domu paprotki, które oddałem jej w opiekę. Przychodziła owiana, ożywczym chłodem jesiennego wiatru, była dziewczęco szczebiotliwa i rezolutna. A ja jak dziecko z ciekawością przyglądałem sięjej gestom i z roztargnieniem słuchałem jej opowieści. Również niczym zmyślny brzdąc starałem się najpierw dotykać końce jej palców, a potem oburącz pochwycić dło­nie. Początkowo wzbraniała się rozglądając się z zawstydzeniem, a póź­niej powoli i nieśmiało próbowała moje ręce sama pieszczotliwie gła­dzić i przytulać.

Moja natura marynarza i wagabundy nie pozwalała mi leżeć plac­kiem między Skrzeczącym a Tubalnym. Chociaż ledwie człapałem chwiejnym, niepewnym krokiem, musiałem wyrwać się z dusznej sali na korytarz, pod wielką palmę i szerokie okno z widokiem na dębiń- skie ogródki działkowe. Pod palmą bywał Feliks Smantk, brodaty, oko- łoczterdziestoletni mężczyzna z żarem ognia w jasnozielonych oczach. Siedział zazwyczaj po turecku na jednym z rozłożystych foteli i cicho brzdąkając na gitarze nucił pod nosem kaszubskie ballady. Jeśli nie było go na korytarzu, to kręcił się wśród chorych - nalewał herbatę do kubków, poprawiał poduszki, opowiadał na pocieszenie kawały, a na­wet, zdarzało się, wynosił wypełnione kaczki do kibla. Służył także jako tłumacz, gdy ktoś ze starszych pacjentów mówił tylko po kaszub- sku, a młode szpitalne siksy nie kumały o co chodzi. Zauważyłem, że był równie niespokojnym duchem jak ja, ale w przeciwieństwie do mnie pracowitym i uczynnym jak mrówka.

Próbowałem zagadywać Smantka, by dowiedzieć się kim jest. Z pół­słówek, którymi karmił moją ciekawość zacząłem snuć przypuszcze­nia, że jest nauczycielem albo folklorystą; podejrzewałem nawet, że jest lekarzem, bo zadziwiająco znał się na łacińskich terminach me­dycznych, wiedział co komu dolega i jak to leczyć.

Powiedzmy, że jestem inteligeNtem kaszubskim — wyszeptał po­ufnie, gdy któregoś dnia siedziałem z nim i jego korpulentną żoną Blan- dynąpod palmą.

Inteligentem!? - parsknęła kobieta. — Raczej purtkiem i aniołem w jednym ciele.

To interesujące - przybrałem minę mającą ilustrować mądre za­ciekawienie.

Niech pan lepiej nie słucha - zabrzdąkał na gitarze Smantk - bo od mojej białki osądzania mężczyzn, może się panu pogorszyć.

Dlaczego mężczyzn - wciąż śmiała się korpulentna pokazując rząd ostrych ząbków. - Ja mówię tylko o tobie. Masz taką dziwną przy­padłość, że cierpisz i martwisz się za wszystkich Kaszubów, najlepiej wiesz czego pragną i co im może dać szczęście. Mało brakuje, a po­wiesz, że ich zbawisz.

A ty co?! Nowa sukienka, modny lakier na paznokciach i już je­steś cała happy.

Myślisz, że jesteś lepszy — zaiskrzyła i zapaliła sięBlandyna-bo jak świątynie traktujesz galerie i teatry, bo za bogów masz artystów

i komediantów, bo wgapiasz się w jakieś bohomazy i skorupy, słuchasz jakiś błazeńskich krzyków i westchnień...

Tak sobie niemiłosiernie dokuczali, nie przejmując się w ogóle moją obecnością. Migiem zrozumiałem, że to takie małżeństwo, które gdzie­kolwiek jest musi sobie poprzygadać, popyskować, bojąc się ciszy i har­monii jak ognia, co życie do cna wypala.

Któregoś dnia poprosiłem Basię, by przyniosła z domu moje osobiste papiery. Szpitalni biurokraci chcieli ode mnie dowód osobisty, książecz­kę ubezpieczeniową i jakiś papier zaświadczający, że jestem maryna­rzem. Jako miłośnik pedantycznego porządku wszystkie te rzeczy trzy­małem w szafie na ubrania na górnej półce w pudełku po hawańskich cygarach. Wytłumaczyłem Basi, gdzie to leży i ona nazajutrz przyniosła tę skrzyneczkę. Miałem czas, więc dokładnie przejrzałem jej całą za­wartość, łącznie z brązowymi i srebrnymi blaszkami za zasługi, wytrwa­łą pracę na morzu, ze skrywaną na dnie czerwoną wyblakłą legitymacją.

Było się tym wstrętnym koniuszkiem - westchnąłem sentymen­talnie i łza mi się w oku zakręciła. -1 tamto, i młodość już nie wrócą, ach jeny jo.

W przekopywaniu papierów tak się zapędziłem, że wyciągnąłem także kartki, którymi wyściełane było dno pudełka. Kartki zapisane były moim młodzieńczym pismem z kulfoniastymi, nierównymi litera­mi. Gdy przeczytałem dopisek zamieszczony w górnym rogu jednej ze stronic, ze zdziwieniem uświadomiłem sobie, że już wtedy chciałem

być literatem: „Opowiadanie napisane po wyjściu z wojska, czterna­stego kwietnia sześćdziesiątego szóstego roku”. „Nietańczący” - prze­czytałem tytuł opowiadania i natychmiast zatraciłem się w lekturze:

Siedziały przy jednym stoliku. Trzepotliwe, roześmiane. Trzy nie­sforne dziewczyny. Basia, ta siedząca przy ścianie, rozrabiała najbardziej.

Patrzę, patrzę, a on nic, jakby był z kamienia.

Może jest - piskliwie rzekła Elżunia.

Prrr - parsknęła Maja.

Co tam — dorzuciła znowu Elżunia. - Pijmy za jego zdrowie. Za zdrowie ważniaka.

Dziewczyny roześmiały się. On też pił, tak jakby chciał się upić. Butelka na jego stoliku była opróżniona do połowy.

Oj, jaki on śliczny, śliczny — Basia znowu zaczęła się wygłupiać. Założę się, że poprosi mnie za chwilę do tańca.

Daj sobie z nim spokój - prawie poważnie powiedziała Elżunia.

Nie spojrzy nawet na ciebie.

Coś ty! — z udawanym żalem westchnęła Basia.

Orkiestra grała wolny taniec. Pary — j uż nieco podchmielone — przy­ciskały się. Dziewczyny chichotały.

Ciszej babki! — krzyknęła Maja. - Słyszycie? Leci biały walc.

No, Basia, ruszaj - Elżunia stuknęła osłupiałą dziewczynę.

Co wy?! Dlaczego ja? Może któraś z was?

Nie, nie! - powiedziały jednogłośnie. — Jesteś przecież najład­niejsza.

Dziewczyna wstrzymała oddech i konspiracyjnie spojrzała na dru­gą stronę sali. Nietańczący jeszcze tam był, sztywny, zapatrzony w je­den punkt. Może był nawet pijany, jego głowa bowiem schylała się w kierunku stolika.

Coś taka przestraszona? - roześmiała się Maja.

Akurat - żachnęła się Basia i wstała. Przeciskając się między tań­czącymi szybko ruszyła do stolika samotnego. Dziewczyny obserwo­wały ją z rozbawieniem. Basia, nachyliła się nad głowąnietańczącego. Mówiła coś do niego, uśmiechając się przy tym słodko, niczym dosko­nała kokietka. On zareagował dopiero po chwili, jakby jej widok był dla niego zaskoczeniem. Wydawało się, że nie rozumie co do niego mówi. Obrócił się na siedzeniu jak robot i zaczął się jej bezmyślnie przypatrywać. Powiedział coś krótko, a potem flegmatycznie pokiwał głową. Ona jeszcze próbowała się uśmiechać, lecz to niczego nie zmie-

niio. On bowiem, już nie zważając na jej obecność, przybrał dawną pozycję. Basia urażona wróciła do dziewczyn.

-No i co? No i co? - przekrzykiwały się chcąc usłyszeć jej relację.

- Nic - rzuciła szybko. - Mówił, że nie tańczy. To wszystko.

- Może nie umie? - spytała Maja.

- Powiedziałby...

- Eeee — miała wątpliwości Elżunia.

Basia straciła dobry humor. Zrobiła minę oszukanej dziewczyny. Miała wielką ochotę zatupać nogami, by tak jak w dzieciństwie, poka­zać swoje niezadowolenie.

Do stolika podszedł jakiś pijany mężczyzna.

- Zatańczy pani? - zwrócił się do Basi.

- Nie — kategorycznie powiedziała dziewczyna.

- Dlaczego? - spytał siląc się na trzeźwego.

- Po prostu nie mam ochoty - syknęła niegrzecznie.

Mężczyzna zasępił się. Sennie spojrzał na dziewczyny i salę.

- Aleja mam ochotę i z panem zatańczę - wyrwała się niespodzie­wanie Elżunia. Dziewczyny spojrzały na nią zgorszone. Mężczyźnie rozchmurzyła się twarz.

Poczuła jego mokre od potu dłonie, nieprzyjemny zapach poplamio­nej koszuli. Złościła się, gdy stąpał po jej butach, gdy wychodził z ryt­mu. To ona go prowadziła, to ona powodowała, że razem lawirowali między parami, by znaleźć się blisko stolika z samotnym. Chciała, by ją zobaczył. Gdy orkiestra dogrywała melodię, pijany mężczyzna próbo­wał zatrzymać ją na kolejny taniec, lecz ona energicznie się wyrwała.

Dosiadła do dziewczyn. Nalała sobie wina i zaczęła się cicho, hi­sterycznie śmiać.

- Hej, Elka! - krzyknęły szeptem dziewczyny. - Spójrz!

Pokazywały na nietańczącego. On powoli wstał, lekko się zachwiał,

obciągnął marynarkę. Zobaczyły jak ruszył w ich kierunku. Szedł kuś­tykając. Gdy doszedł do nich, przystanął przy stoliku i głośno oddy­chał. Zmęczonym wzrokiem spojrzał na Elżunię.

- Zatańczysz, prawda? - spytał cicho. Spojrzała na niego zmiesza­na. - Też chciałaś ze mną zatańczyć, no nie?

- Tak, ale... - rzuciła powoli i urwała.

- Co ale?! - krzyknął nietańczący. — Przeszkadza ci moja noga? Mogłyby się z ciebie śmiać - odwrócił się i zaczął iść w kierunku drzwi. Tym razem jednak nie kuśtykał, tylko nieco chwiał się, gdyż sporo wypił.

Wariat! — mruknęła Elżunia.

Wcale nie - dosadnie stwierdziła Basia. - Wcale nie.

Dziewczyny spojrzały na nią zdziwione, lecz nic nie rzekły”.

I to ja napisałem — powiedziałem do siebie i zacząłem wściekle drapać się po głowie, jak ta baba, którą kiedyś spotkałem przy kiosku z gazetami. — Co za niesamowite opowiadanie!

W sobotę, dwa dni przed zapowiedzianym terminem opuszczenia szpitala, czułem niepokój zmieszany z radosnym podnieceniem. Jakby miało się zdarzyć coś niezwykłego.

W jednej z sal głośno awanturował się po kaszubsku staruszek, który swoje buty i ubranie wepchnął obok do szafki i nie chciał oddać tych rzeczy do szpitalnego magazynu, bo wbił sobie do głowy, że je ukrad­ną. Pielęgniarki próbowały przekonać go, że nic mu tam nie zginie, ale on uparcie trwał w swoim przeświadczeniu, że złodziejstwo panuje wszędzie. Staruszek nawet nie dał się przekabacić Smantkowi, starają­cemu się wspierać w negocjacjach pielęgniarki.

Zniechęcony inteligent kaszubski ciężko usiadł na fotel pod palmą

i zaczął mówić do siebie, a może do mnie:

W bajkach kaszubskich jest taki ciekawy motyw: Pastuszek pró­bując wybawić z zapadłego zamku piękną królewnę, przenosi ją na plecach przez rzekę. Nie udaje mu się to jednak, i zamek znowu zapa­da się na kolejne sto lat, bo albo przestraszony przez potwory ogląda się za siebie czego mu robić nie wolno, albo ugina się pod ciężarem królewny. Jest jeszcze pewna wersja, która mówi, że załamuje się pod ciężarem zbyt szczytnej i wielkiej sprawy. Do mnie jednak najbardziej przemawia stara i mało znana odmiana bajki, w której pastuszek oglą­da się za siebie, bo mu wiatr zrywa z głowy niedawno kupiony na targu nowy kapelusz. Odwraca głowę, bo mu żal tej rzeczy, z chciwości, z po­żądania dóbr materialnych. O, to jest prawdziwa nasza mentalność, psiamać!

A może ten dziadek zwyczajnie bał się śmierci? Może myślał, że zgoda na oddanie tych rzeczy, to to samo, co pożegnanie się z tym światem? Może właśnie przed tym się bronił? — nawiązując do niedaw­nej awantury nieśmiało pytałem w imieniu klasy robotniczej.

Ech! To takie spekulacje myślowe! — uczenie podsumował mój głos Feliks Smantk i całkowicie oddał się pasji szarpania strun gitary.

Wieczorem z ogródków zaczęły dochodzić odgłosy rytmicznej muzyki w wykonaniu dębińskiej kapeli Burczybasy. W domu działkow­

ca jak zazwyczaj co sobotę odbywało się jakieś wesele. Stałem przy oknie pod palmą i przyglądałem się wychodzącym przed dom weselni- kom, gdy nagle zasłoniły mi widok znajome ręce.

Obejrzałem się gwałtownie za siebie i parsknąłem śmiechem:

- Co cię tak rozbawiło? - spytała Basia.

- A tak patrzę sobie na tych śmiesznych weselników — zełgałem, by nie tłumaczyć się z zawiłych skojarzeń: spotkania z Brygidą B. na dworcu kolejowym i niedawno zasłyszanych motywów bajki o króle- wiance z zaklętego zamku.

- Gdy żeniłeś się z Dziunią też było wesoło - zebrało się jej na wspomnienia.

- Byłaś na naszym ślubie? - udawałem zdziwionego.

- No przecież! Chyba nie zapadłeś na amnezję?!

- Po tylu latach już nie byłbym w stanie przypomnieć sobie wszyst­kich gości.

- Akurat mnie powinieneś pamiętać. O mały włos, a byłby wtedy skandal.

- Skandal? — wciąż się zgrywałem.

- Tak! Upiłam się z żalu, że to nie ze mną, tylko z Dziunią się że­nisz? W mojej głowie zrodził się diabelski, paskudny pomysł. Kiedy tańczyłam z tobą szepnęłam ci do ucha, żebyś przed północą przyszedł na strych, przyrzekłam rozkoszną niespodziankę. Chciałam cię zbała­mucić, a ty, o dziwo, zamiast się tą propozycją zgorszyć, jak gdyby nigdy nic jednak poszedłeś na tę górę. Ja też tam poszłam, ale w ostat­nim momencie posłuchałam głosu rozsądku i ukryłam się między wi­szącymi tam ubraniami gości. Szukałeś mnie, a potem machnąłeś ręką

i zszedłeś na dół...

- Mnie również wtedy szukali, bo przed północą, jako pan młody zgodnie ze starym zwyczajem miałem zaprosić do zabawy oknowych, tych wszystkich, którzy stali pod oknami domu Brzósków - by zakłó­cić dosadny obraz mojego młodzieńczego łajdactwa zacząłem gadać, co mi ślina na język przyniosła. Chyba bym nie skończył paplać, gdy­by Basia nie przytuliła się do mnie i nie powiedziała:

- Dobrze już, Marian, było, minęło...

- A właściwie, dlaczego nie zainteresowałem się tobą? - spytałem po chwili kłopotliwego milczenia.

- Myślę, że trochę się mną interesowałeś, ale wybrałeś Dziunię, bo ujęła cię poważnym podejściem do życia, łagodnością, spokojem... Ja

byłam śmieszką i trzpiotką, pewnie nie wyobrażałeś sobie mnie jako żony...

Na korytarzu byliśmy sami. Kątem oka widziałem wychylające się z dyżurki pielęgniarek dwie ciekawskie głowy w białych czepkach. Jakby głośniej niż zazwyczaj zabrzmiało nieustające szpitalne chrzą- kanie i kasłanie. A jednak już nic nie mogło mnie powstrzymać, by powiedzieć to, co od pewnego czasu bardzo chodziło mi po głowie:

Bardzo chciałbym, żebyś za mnie wyszła - lekko ubodłem Basię w czoło, by nieco utrącić przesadną powagę tego wyznania. Basia spą­sowiała:

Tak?... Naprawdę?... Nie wiem co powiedzieć...

Ale chyba nie powiesz: nie.

Nie... To znaczy tak... Tak, chcę żebyśmy byli ze sobą...

Jaka ulga, że już to wszystko wyjąkaliśmy”-pomyślałem i za przy­kładem Basi oddałem się milczeniu. Staliśmy nieruchomo przytuleni do siebie, jak legendarna para kochanków zaklęta w kamienie. Moja przyszła zgodnie ze swojąnaturą musiała jednak po chwili coś powie­dzieć.

Chyba o tym nie wiesz, że Dziunia i ja, kiedy byliśmy jeszcze dziewuchami, podzieliliśmy ciebie jak wojenny łup - zrobiła figlarną minę. - Wymyśliłam, że jeśli ma być sprawiedliwie to ćwierć wieku będziesz dla niej, a potem tyle samo dla mnie...

O nie, już biorę nogi za pas, rzucam rentę i wypływam w morze.

A coś ty myślał, próżnować? — Basia znalazła się w żywiole wła­ściwego jej poczucia humoru. - Musisz wziąć się do roboty, bo bę­dziesz miał naszą gromadkę na utrzymaniu...

Ty chytra Kaszubko, to tak chcesz mnie usidlić — potargałem ją z radości za nos.

Kiedy się pożegnaliśmy i wróciłem do sali wciąż jeszcze szumiało mi w głowie od wielkiego szczęścia. Serce biło mi jak dzwon na dębiń- skiej wieży kościelnej, a j ego metaliczny dźwięk unosił się echem gdzieś nad moją głową. Wyraźnie odczuwałem podwójne lytmy uderzeń, jak­bym miał nie jedno, tylko dwa serca. Nie zważając na połamane gnaty z impetem walnąłem się na łożko, by całkowicie oddać się rozmarzeniu w upojny wieczór przesączony zapachem środków odkażających. Do­piero po chwili doszły mnie głosy moich rozgadanych współtowarzyszy.

Do pewnego gospodarza przyszła Śmierć — Skrzeczący nadawał Tubalnemu. - Chłop zaczął ją błagać, żeby podarowała mu rok życia,

bo jeszcze nie jest gotowy, by z nią pójść. Śmierć zlitowała się nad nim. „Dobrze — powiedziała — będzie tak jak chcesz. Ale gdy przyjdę za rok, to naprawdę bądź przyszykowany”. Mężczyzna przytaknął, ale w duchu myślał: „Gadaj co chcesz, ja i tak cię przechytrzę”. Przez cały rok dobrze karmił i pielęgnował swoje konie. Parę dni przed czasem, gdy miała po niego ponownie przyjść ta bezlitosna baba, zaprzągł wy- karmione rumaki do mocnej furmanki, starannie się na niej usadowił

i zaczął pędzić przed siebie. Po trzech dniach nieustannej ucieczki wje­chał na mokradła. Nagle ujrzał tam siedzącą na kępie traw znajomą postać w białym prześcieradle ostrzącą kosę. „Ho, ho1 — krzyknęła z ra­dością - mało brakowało, a byś nie zdążył na czas. Jechałeś chyba tak szybko jak purtk”.

nio ^


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Janke Stanisław PIĘKNIEWO
Janke Stanisław RÓŻNI LUDZIE
Janke Stanisław ŻÓŁTY KAMIEŃ
Tematem mojego wypracowania będzie charakterystyka Stanisława Wokulskiego z powieści Bolesława Prusa
Stanisław Kawula, Józefa Brągiel, Andrzej W Janke Pedagogika rodziny
Powieść Stanisława Brzozowskiego pt płomienie
Groza Stanisław POWIEŚCI PODOLSKO UKRAIŃSKIE Tom 1 2
Eliza Orzeszkowa w Stanisław Bzozowski, Współcesna powieść i krytyka, 1984
POWIEŚĆ 7
ODEZWA TOWARZYSTWA OPIEKI NAD UNITAMI, Kozicki Stanisław
Rozwojówka-skrót od Małgosi, Psychologia, II rok, Psychologia rozwoju człowieka - Stanisławiak
Zanim powiesz do widzenia
HLN CZ-III R-06, Kozicki Stanisław
HLN CZ-I R-08, Kozicki Stanisław
HLN CZ-VI-Aneksy 01, Kozicki Stanisław
Kreacje autorskie w przedmowach literackich doby romantyzmu Stanisz streszczenie
Cechy powieści historycznej na przykładzie Potopu H Sienkie

więcej podobnych podstron