Groza Stanisław POWIEŚCI PODOLSKO UKRAIŃSKIE Tom 1 2

Groza Stanisław

POWIEŚCI PODOLSKO UKRAIŃSKIE



Niebieskie oczy serce mu zraniły,

I swą srogoscią pokoju zbawiły.

Pan Porucznik nie zastał mojej matki, rzek­ła, wstając od krosien zapłoniona dziewica :— wyjechała z siostrą Rozalją do Kalinia, do Pań- stwa Stolnikostwa Iluinieckich.

Bardzo żałuję! — ze niemasz JW. Rot- mistrzowej : — po tylu smutkach i fatalnośeiaeh? mam zwiastować przyjemniejszą nowinę.

tu strawić tę zarazę; — wszelako za powrotem naszym zrzucił żałobę Kamieniec, ludzie po ulicach, choć nie w takiej liczbie jak dawniej, snuć się zaczęli, i wierzyć w życie.

Proszę bardzo P. Porucznika zatrzymać się moment na naszą matkę; — powinna dalej nad­jechać, wyrzekła P. Cecylja, a tymczasem ra­czy napić się kawy.

Ukłonił się mile na to wezwanie; — a młod­sza siostra wyszła przyrządzać zapowiedzianą kawę.— Długie było milczenie, wreszcie przer­wał go Porucznik. —Mnie się zdaje, ze juz rok jak z Panią nie widziałem się; —a ten prze­strach morowy, tak mię zatrzymał w Pańkow- cacli, że nie mogłem żadną miarą odwiedzić Pań Dobrodziejek. — Chciałem raz pojechać na zwiady do Kamieńca; lecz stryjenka krzyknę* ła z przestrachu, zaklęła mego stryja, by mię nie puszczał, i tak ni Kamieńca, ni droższych mi Boryszkowiec, długo, długo nie widziałem.

Tak! Pan o nas zapomniałeś;—a może i dziś nic wspomniałbyś, gdyby nie ów list P. Generała.

O Pani! Klnę się Bogiem,— iepoNiin i stryjostwu, myśl moja jedyna o Boryszkow-

caclij i szczęściem dla mnie, gdy miałem to­warzysza mej niedoli, ten mię tylko pocieszał i usDokaiał, ten naibliższy mój...

Któż to lai;i?—ciekawam.— Proszę po­wiedzieć* bardzo proszę!

To Pani, aż nadto jej znany, to...

Któż taki?—proszę Pana!

Acli Pani!—tu się zbliżył, wziął rękę, i całując czule, ukazał gałązkę wiadomą barwin­ku •— to mój przyjaciel, zawołał, powiernik, świadek, acb świadek! łych mąk, które cier­pię...

Ja Pana nie rozumiem! — Czyż podobna, oby biedna roślinka, była jego świadkiem? — Pan może koło Lalyczowa i Międzyboża, mia­łeś się czem pocieszać; a my tu same, gdy wszyst- ko umierało, lub czekało śmierci, gdyśmy za­tarasowane w domu, otoczone wartą, nic nie- widziąły nad ogniska i dymy brudne pokrywa­jące obłoki; — my lo same smutne, modlące się i drżące od strachu, byłyśmy nader nie* szczęsne;—a nikt nas nie odwiedził, nikt nie pocieszył, nawet nie napisał...

O Pa ni moja ! za pismo możom i winien

i tysiąc ją razy przepraszam.— Już był list go-

2

łów; — .nic cóż.! — gdy go nasz Marszałek, ja­dący do Kamieńca, z obawy zarazy nie przy­jął,— i ja dziś w oczach pięknój Cecylji, — ob­winiony!...

Tu począł całować jej rączki;—a ta odrzek­ła.— Skoro tak jest,-—nie mam do niego urazy, i bardziej wspomniałam dla lego, ilcśmy tu do­świadczały.— Mama nasza kilka razy niedoma­gała, i zaledwie kilka niedziel, jak ujrzałyśmy naszych sąsiad.

Niech już Panna Cecylja będzie zupeł­nie spokojną: — mor ten daleko od nas na pół-

4

noc poszedł; — a my" gdyśmy żywi i zdrowi, nie mamy czego się smucić, — stryj mój w różne strony porozsyłał gońców, zapraszając do sie­bie;— mnie polecił dojechać do jego posessji Cwiklowiec; — otóż korzystając z tego, przyją­łem i drugi komis, zawiezienia do JW. Rot- rnistrzowćj zaprośnego listu:—i stokroć wyna- grodzon jestem, gdy się z Panią widzę, i mo­gę ponowić mój aflfekt, z którym od momentu poznania tak wielce miłćj osoby, do grobu pra­gnąłbym pozostać.

Co-to P. Porucznik mówi?—Wstała za­płoniona, jak róża przy rozwiciu s wojem, dzie­

w;Ca;— Pan zawsze żartujesz ze mniej—i gdy ten biegi znowu do uściśnienia jej rączki, wtem nadeszła P. Katarzyna, a za nią dziew­ka, niosąca cały garnitur do kawy.

Cecjlja uspokojona nieco, jako starsza sio­stra , chętnie raczyła gościa liliżanką dobrej ka- powtarzała prośby by drugą wypił,—i gdy Porucznik poznał, że jego wjznania nie były źle widziane, jako młody i żołnierz, wobec sio­stry znowu wyrzekł:

Niech Panna Cecylja Dobr. nie bierze tego za żarty, coin już powiedział,—a nawet przy Pannie Katarzynie śmiało powiem:-—że moim jedynym kresem szczęśliwości jest, gdy nie odrzucisz ręki mojej:—bo Pani! bez ciebie żyć dalej nic zdołam , i ulituj się nad więźniem swoim/—Blisko roku, jak ten upał ogarnął serce to biedne; — a twoje oczy, jakby strzałą przeszywają go co chwila; — i choć cię nie wi­dzę, choć oddalony, tyś jak królowa wład­ni esz mną całkiem; — i nic mej rany nie zgoi, jak tylko najłaskawsze jej względy, i ten wy­rok, na który niecierpliwie oczekuję...

IN a tak strzeliste aftekta Porucznika, zmię- szały się obie dziewice; — lecz dusze ich od-

2*

miennie działały: — Cecylja jako blondynka i zakochana, jeszcze bledszą się wydała; — a Ka­tarzyna będąc żywszą i brunetką, cała była w og­niu, i lekkie zmarszczki, jakby chmurki zapo­wiedzianej burzy, przeleciały przez jej czoło,— i juz chciała wymknąć się z pokoju, — gdy Ce­cylja porwała za rękę, i trzymając ją, — odpo­wiedziała.

P. Poruczniku! to nie miejsce, ani pora po temu, taki afiekt wynurzać. — Mamy mej, ani krewnych tu niemasz, a Pan chcesz ode mnie determinacji.

Ach tak jest najłaskawsza !—powiedz choć jedno słówko pocieszające;—P. Katarzyna jest świadkiem mojej najczystszej miłości, i tę do grobu z sobą poniosę, — powiedz oPani! pro­szę, błagam i modlę! a względem ceremonji tego aktu, ta się rzecz w swoim czasie odbędzie.— To kończąc, zbliżył się najskromniej, i tysiąc razy ucałował jej rękę.

Panie Poruczniku! ja mu nie odmawiani: poznałam oddawna jego dobre i stałe serce;— lecz bez woli matki i krewnych nic nie pocznę.

Byle mi tylko śliczna Cecylja nie odmó­wiła, a spodziewam się że na względy J\V.

Rotmistrzowej potrafię sobie zasłużyć;—wresz­cie stryjostwo inoi wstawią się za mną, gdyby mi wróg jaki chciał szkodzić. — I coż najłaskaw- sza! raczyszże na mnie względnem okiem spój- rzec

Płoniła się ciągle Cecylja; lecz patrząc z zachwyceniem na przystojnego młodziana, gdy ten raz ośmielony, powtarzał swoje prośby, — odrzekła nakoniec pomięszana:— Ach Panie/ powiedziałam już, że nie jestem sprzeczna;—ale zważ sam na przyzwoitość, i zostaw to czaso­wi :—bo u mnie wiedz P^nie! święta wola matki.

A i ja święcie szanuję, i skarbić jej nie przestanę u JW. Rotmistrzowej.— Jednakże pragnąłbym choć maleńkiego dowodu jej pa­mięci;— i niech obok mojej drogiej gałązki, ta jej notabenka różowa, co widzę na serdecznym palcu, zostanie moim klejnotem , moim najdroż­szym zakłiidem.

Spojrzały się po sobie obie dziewice, i gdy obie zdawały się zaprzeczać;—całował ich ręce i błagał, aby ta była jedyną pamiątką dzisiej­szej rozmowy.— Niechciała na to zezwolić dłu­go Cecylja; lecz gdy zachmurzony Porucznik począł żegnać się z nimi, i zabierał się do wy-

2“

jazdu,— przy ostnfniein pożegnaniu oddala mu ją do rąk j—a on porywając z uwielbieniem, jeszcze tysiąc razy uścisnął jej piękną rączkę, i w uniesieniu największćm wskoczył do swojego skarbniczka.

Był to Jozef Kuczyński, którego stryj Mi­chał, piastował w łudzę Generał-Komendanta nad fortecą Kamieniecką i drujjiemi pogranicznemi, i juz czwarte Irzechlccie na tym urzędzie roz­poczynaj a był miły i szacowany w oczach tak dwóch Królów, jak i całejjo obywatelstwa Podo- *

la.—Zona jego bjła i^kownika Saskiego Elerta córka,—- z którą nie mając dzieci, dwóch sv- nowców rodzonych Józefa i Stanisława wziął na-swe wychowanie, i ci w czynnej służbie, je­den Porucznikiem, a drugi Namiestnikiem zo­stawali.— Dom Generalstwa słynął z gościn­ności; i stosownie do przepychu tamtego wie­ku, obiady sute, huczne bale, solenizacje wszel­kie, zawsze odbywały się nader wystawnie j — i co tylko najpierwszego pojawiło się do Ka­mieńca, wszystko to gościło i zabawiało się u PP. Generalstwa.

%

Gdy tedy wyruszył uszczęśliwiony Porucz­nik, długo Cecylja ponad wzgórza odprowa-

dzała go oczyma, a po chwili zniknienia, we­stchnęła ciężko, i spojrzawszy na siostrę,—

przemówiła : —

Kasiu! jak piorunem spadł do nas, i

gdyby nie ten list na stoliku, nie wierzyłabym ( oczóni moim.— O, on nie wie!—jak*| niiałam alteracją, gdym go zobaczyła; — a on taki ży­wy ! — wesoły!...

Będ/.ie ci siostro od Mamy za ten pier­ścionek;— naco go było dawać: — 011 rozgłosi, że już zaręczony.

Nie Kasiu! wierz mi, on tego nie powie:

*

ina serce poczciwe, a to nie pozwoli na swą bogdankę gadać.

Jakto!—to już ty jego bogdanka?—jak­ieś mu prędko poufała.— O, co ja,— lobym wcale inaczej siebie zadysponowała; aniby on wiedział, czy go kocham, lub nie.

Bój się Boga Kasin tak myśleć T— O11 mię

od roku pokochał, i zawsze ten aiFekt wynurza; —

a -kiedy widzę, że dobry, stały i pięknej Paren-

telli,—za cóż go oszukiwać, lub na wodzy trzymać? —

Ej Cessiu ! Mama za to bardzo będzie się gniewać: czyś zapomniała, że już drugi raz

gościł u nas P. Kasztelanie Hryniewiecki, i tak się mizdrzył- do ciebie?

Et, daj ini z nim pokój! —odrzekła za­ślepiona Cecylja,— to twój konkurent nie mój; ja nim głowy nie zaprzątam: — czyż on taki do­bry i wesoły, jak P. Józef?

Pokręciła głową na to'Kasia, i poszła do swego pokoju, — a Cecylja usiadła znowu do swych krosienek.

Bal.

*?>H4* .

'Widziałem ją, wczora widziałem!

Pomiędzy wdzięków tysiące;

Jak w wieńcu bladych gwiazd słońce,

Złotym je gasi kryształem;

Taką ją wczora widziałem.

Antom Edward Odymec.

Już oc! trzech dni krzątano się w pałacu Ge- neralstwa, nad przyjęciem spodziewanych go­ści.— Kilka odbyło się narad samej gospodyni, to z kucharzami, to kredencerzem, to nawet z sa­mym Marszałkiem Dworu, aby to wszystko by­ło pięknie, gustownie, a najwięcej podobało się samemu Solenizantowi, którego wielce kochała i adorowała, obyczajem staro-polskicli poczci­wych rnatron, co w mężach swoich cały świat,

cale szczęście, wszelki rozum i dostojeństwo swoje widziały.—Nieraz ta zacna Pani, zapro­siwszy do swej komnaty Marszalka, mówiła*.— proszę cię I*. Piętrzę! podług Boga i sumie­nia mówiąc, inój święty ojcze! — (*) aby stół pięknie w kwiaty ubrać, kredencerzowi i loka­jom zalecić, by w różne wzory wyłamali obru­sy, prawdy i serwis lustrzany pooczyszczali, a

* Mateusz kuchmistrz z pasztetnikiem i cukier­

nikiem, by swe dania jak najsuciej i najwyk­wintniej dali: — bo spodziewamy się P. Kasz­telana, dwóch Podkomorzych, wielu dygnita­rzy, i Pań różnej kondycji.—Za zebraniem się, na pół godziny przed pierwszem daniem, pro­szę do mego gabinetu, a ułożymy regestr wpro­wadzenia osób do siołu: — tu złożyw.szy ręce, ukłoniła się poważnie w swym robronie, a Mar­szałek wzajem pochyliwszy głowę aż na swój żupan, odszedł chętny do dalszego zajęcia się.

' Pałac w którym się taki festyn miał odbyć, był to dom po prostu drewniany: — od czasu bowiem jak Królewicz Jakób bombardując mia­sto za Turków, zburzył mieszkanie Komendan-

(*) Były to zwykłe przysłowia P. Kuczyńskiej.

>

IłV,— niebyło slałego, i każdy 7. nieb najmował lub kupował;—jakoż i ów pałac, był własno­ścią Generała , a który wielokrotne restaurowa­ny, jeszcze dotąd w cząstce na ulicy Farskiej pozostał, pod nazwą domu Kuczyńskich.—\Vo- wćj zaś epoce, tak dla siebie świetnej, jaśniał szczególniejszą strukturą i ozdobą wewnętrz­ną.—Miał dwa dziedzińce obszerne otoczone oli- cynarni, lamusami-, piwnicą i czterma brama­mi.—Wznosił się na jednym piętrze, z facjatą trójkątną od ulicy, wychodzącą:—miał cztery na­rożniki, przy których na wystawach stali w pan­cerzach i hełmach posągi kamienne rycerzów,— byi to: Mars, Herkules, Alexander Wielki i i Cezar; — przy tych sterczały pałki, topory, dziryty, a u nóg tarcze z Orłem i Pogonią.— Pułap okryw'ał dach łamany saski, na którym jakby kolumny wybiegały wieloliczue kominy. — Od podwórzów szła górą zielona galerja, wspie­rająca się na czerwono malowanych słupach, a która przypierała do dwóch narożników, kędy się mieścił fraucymer Generałowej. — Obok tej, szły rzędem drzewa mordowe znacznej wiel­kości, i uprzyjemniały wejście do samego pa­łacu.— Zeby mu nadać postać muru, cały był

I

wytynkowany wapnem, i białością ścian z gzym­sami, niejednego zadziwiał oczy.— Dwie bramy obszerne po obu stronach domu, miały na sobie letnie mieszkanie, a dachy ich spiczaste, wznosiły dwie wycmukłe wieżyczki, nibyto gotyckie, na których za lada wiatrem, kręciły się blaszane chorągiewki.— Wewnątrz na gó­rze było dwie sal dużych, jedna nazwana ja­dalna, a druga tańcująca: obok tych kilka po­koi bawialnych, w perskie i tureckie dywany, tudzież makaty, a jeden w adamaszek karma­zynowy ze złotem, — przybranych.— Ten szcze­gólnie był wykwintny, i miał warszawskie me­ble, saską porcellanę, i kilka luster dużych w złocistych ramach, z Gdańska sprowadzo­nych; co stanowiło naówczas i osobliwość i drogość nadzwyczajną.— Dół zaś bjł zajęty przez samych gospodarstwa, i tam najczęściej w dniach powszednich przebywali.

Żeby zaś czytelnik poznawszy Komendanta mieszkanie, poznał i samych właścicieli; opo- \vićm;—że Generał był człowiek żywy, dobry, Wesoły, myślistwo namiętnie lubiący, lecz tro­chę za słabego charakteru: — delikatność w ob­chodzeniu się z podwładnemi miała niekiedy

lębIhvość9 się im nie narazić;—ztąd nieraz okazał się opór i nieposłuszeństwo, — co zno­wu nękało wiele naczelnika,— i (Hago czasami pracował, pokąd przywiódł do dawnych kar­bów.'— Służąc długo w wojsku, przywykł sza­nować święcie honor żołnierski; a przytćm był ludzki i pobożny.—Wysoką i szczupłą figurę, zdobiła twarz brunalna: oczy miał czarne, a nos orli. — Wiek jego pod szósty krzyżyk pod­chodzący, okrył czarne włosy srebrzystym ko­lorem, a nawet na twarzy chudej i śęiągłej, okazało się kilka zmarszczko w.—Ubrany w mun­dur jasno-zielony z białym kołnierzem, kroju dawnych polistych fraków, z arcabem, puklami i strzyżonemi włosy, w trójgraniastym kapelu­szu, miał postać nic Polaka, lecz Niemca; wedle którego stroju, cała straż piechotna Kwar- ciana, a nawet i Dragonia tak się nosiła, o- prócz chorągwi nadwornych, króre magnaci kolejno na straż przysyłali.—Rył to zaciągnio- ny zwyczaj od Sasa Augusla II., który przy nouyin Konpucie w r. 1717 zaprowadzonym, laki uniform wojskom Rrólewskm nadal, a nawet uuijsztrę niemiecką wprowadził.

Sama zaś Generałowa, lubo Saska rodem,

7

Pow. Część /. 3

>vycl»owaws*y się w Polsce, była duszą i ser­cem ziemianka nasza, której duch górował exaltacją i pobożnością.— Kownie słuszna, szczupła i lat podżyłych, była blondynka, i si­wych oczu; a chociaż ze składu swego i du­żych zębów, nie była urodziwą,— natura jed­nak wynagrodziła ją piękną postawą, dobro­cią, łagodnością, i nad wszystko szlachetną i wzniosłą duszą. Nie mając dzieci, synowców swojego męża brała za własnych synów; a na­wet Marszałek dworu daleki łych krewny, od­bierał od nićj wsparcia i pomoce, do którego nieraz tak się odzywała: — ,,Panie Piętrzę! — podług Boga i sumienia mówiąc, mój święty Ojcze!—jakby to my byli radzi, gdybyś się kiedy ożenił, i doczekał dziatek: — wszclkiemi *> y

siłami dopomagalibyśmy wam, aby was i wa­sze dziatki uszczęśliwić—”—Tacy to byli Ge- neralstwo Kuczyńscy:—Pamięć ich cnót i do­broci, jakby wr przybytku jakim, przechowa­ła się dotąd u niewielu jeszcze żyjących o- sób; — którzy po upłynicniu więcej pół wie­ka, z rozrzewnieniem serca iłżą na oku, pow­tarzają o nich swoim dzieciom, krewnym, przyjaciołom, a «ioże, gdy Opatrzność dozwoli,

• • Ł'.

przejdą i «' powieści do następnych poko­leń.—

Skoro więc dzień niedzielny zaświtał, a z nim i święto Solenizanta, — powitali {jo naprzód krew­ni IM'. Malinowscy, u bramy pałacu, który z brzaskiem dnia już wracał ze mszy od kościo­ła sąsiedniego KII. Karmelitów.— Później tro­chę Pan liurmistrz miasta z Wójtem, rajcami i ławniki,— złożyli swe powinszowania, i na tacy ogromnej srebrnej, przynieśli w darze winograd dwukolorowy duży Mohilewski, i kil­ka sztofów gdańskiej wódki.-—Za niemi Pan Yitte Półkownik i zastępca, z całym orszakiem oiicerówr, przyniósł mu od fortecy na poduszce axamitnej klucze, na dowód że je jako powie­rzone tymczasowic, z uszanowaniem składa;— przytem oddał raport o stanie całej fortecy, i przemówił w języku francuzkim:—iż za chlu­bę sobie poczytuje, dziś mu złożyć życzenia, i pragnie by do lat stu tę pamiątkę obchodził, tak miłą i tak uroczystą sercu jego. — Dalej zaczęli się zjeżdżać goście niemal z całego Po­dola:— był tam Kasztelan większy Kamieniecki Kajetan Hryniewiecki z Synem Łukaszem,— Ckorąztwro Stadniccy, Podkomorstwo Bohuszo­

wie, Stolnikostwo Ilumieccy, Sęstwo Krobo- wscy, Podstolstwo Joszowscy, Podkomorzy La- tyczewski Kazimierz Lipiński, Gawrońscy, Ra- ciborowsey, i wielu innych z żonami i dziećmi;

z których jedni w wigilją, a drudzy w sarn dzień

/

S. Michała przybywszy, najwięcej wprost za­jeżdżali do Generalstwa, a Ci przez swoją gościn­ność i ludzkość, dla wszystkich wygody i stancje

obmyślali.—

i, '

Przed samym prawieobiadem, zawołana pod­ówczas piękność, przez siebie, swoich córek, za­witała sześcio-konni} kolasą z dwoma hajdukami, JW. Rotmistrzowa II... a—matka wiadomej już Ceeylji.—I chociaż sięgała już czwartego krzyży­ka, wszelako dla swej świeżości, mianowano ją najstarszą swych córek siostrą;—i rzec można, że dla regularnych rysów twarzy, była najuro- dziwszą:—lecz pr/y tak pięknej róży, znajdowa­ły się ostre ciernie, bo pycha i złość dawno owładały jej serce, i P. Rotmistrz prosfo-dusz- ny sobie człowiek, poległ pod ich razami, i do samej śmierci nie powstał;—był to jak mó­wi dzisiejsze przysłowie, Szwed zawojowany, lub po dawnemu, chodzący w spódnicy.—Dwie córki równie brunetki, odziedziczyły charakter

matki, a tylko Cecylja skromna, powolna i miła blondynka, tworzyła kontrast, i dawała przypomnienie cichego ojca. — Wpadła więc z trzaskiem Rotmistrzowa, tło domu powszech­nie dla niej uprzejmego, ufna aż nadto w swo­ją bijącą urodę, której Generał był zawsze wielbicielem.— Podniosło się wyższe koło pań na kanapach siedzących, a gospodyni z wy- krzykiem powitawszy, prezentowała nieznajo­mym, jako swoją przyjaciółkę, i obok najdy- styńgowańszych umieściła.—

Zewsząd świeciły się złotem i srebrem prze­rabiane robrony: — wprowadzone na głowy wysokie szyniony, slnily się od rubinów, sinaragdów, pereł i brylantów.—Panny wię­cej kwiatami dodawały sobie wdzięku, lub ko­ronką Brabancką; nad któremi, jakby w ogro­dzie jakim, panowały swą pięknością, 'córki Pani flotmistrzowej ,— i dwie nazywano róża­mi, a średnią lilją; — zkąd młodzież pochwy­ciwszy między siebie, ciągle rymowała : — Pan­na Cecylja, tak piękna jak lilja. — Dosłyszał j®j kochanek Porucznik, i tem czulej to po­wtórzył patrząc na ową różową notabenkę, któ­rą jak klejnot jaki na palcu umieścił Wtem

3**

%

%

fi

odezwał się głos Marszałka dworu na sali ja­dalnej:— . IW. Kasztelan większy Kamieniecki zJW. Podkomorzym* Buhuszową!—J\V. Pod­komorzy Latyczewski Lipiński, z J\V. Chorą­żyną Starzyńską! — i lak dalej wołał z rege­stru, powolnym i dobitnym głosem, a tymcza­sem każdy wchodził do dani pokoju, i służył wskazanej, prowadząc z wielkiem uszanowa­niem do stołu ,—przy kfóryui w zastępstwie Bi­skupa , jako nieobecnego w Województwie, Stał Ksiądz Olfiojał, Ilrabia Dunin Łabęcki, i jedzenie benedykował.— Usiadła na pierwszem miejscu JW. Podkomorzyna, obok niej Ksiądz Oflicjal, a dalej rzędem wedle starszeństwa, z prawej strony kobiety, a z lewej mężczyzni. — Ze zaś nic obejmowała wszystkich gości sala, i druga była zajęta;—a gospodarslwo oboje, z całą swą familją i Marszałkiem, byli na po­sługach przybyłym, i wszędzie pilnie się krzą­tano i śledzono, aby nikomu na niczćin nie brakło.

Za ukonczeniem pierwszego dania, gdy stół na nowo zastawiano,— Kasztelan rozpoczął zdro­wie naprzód Solenizanta, za którem odezwały się z różnych stron głosy, a wkrótce na wa-

lach miejskich i zamkowych wystrzały harmat- nie, które ciągle odpowiadały, ile razy wnie­siono nowy toast:—jakoż wypiwszy za Króla, całość ilzeczy - Pospolitej i stan rycerski,— niemal wszystkich gości znakomitszych płci o- bójga nieopuszezono;— i częstokroć General nie mogąc dla słabego zdrowia tyle wypić, far­bowaną wodą ochraniał się, którą mu zręczuie z drugiej butelki Marszałek podawał.

Od drugiej do siódmej w wieczór, przedłu­żał się obiad: dawano w kilku daniach, co tylko było najlepszego; lecz szczególniej bry­lował obiad ze zwierzyny, której Generał jako myśliwy i mający strzelców, obficie dostarczył.— Ukazały się bowiem stosami bekasy, przepiórki, jarząbki,— pieczenie łosie, jelenie, sarnie i z dzika;—a które panowie obecni wielce chwa­ląc, dla strawności żołądka, zapijali małinazją, lub węgrzynem.,

Po ciastach i wetach, runęło wszystko od sto­łów, i znowu parami i podług dystynkcji, we­szli do bawialnych pokoi, dokąd się już wci­snęła i młodzież; a mając niejeden rozmarzo­ną głowę, poprawiwszy wylotów, poważniejsi coś mężatkom, a kawalerowie pannom, grzecz-

nc i uprzejme słówka prawili.— P. Kasztelanie lir yniew iecki, chociaż dziobaty i krępy, włosa nieco ryżawego i policzków pękatych, nakształt pełni miesiąca, nic wiele trzymał o swojej uro­dzie; ale będąc z natury rubaszny i winem zagrzany, ja ho liaslelanic, śmiało się wmię- szał do Panien, i już kilka komplementów’, to tej to owej, wypaliłj — lecz najwięcej zwracał oczy na Pannę Cecyłję, i prosił ją o nieod- mówienie pierwszego poloneza. — Był to zaiste honor nad spodzianic wszystkich, — i mat!;a wkrótce dowiedziawszy się, podniosła jeszcze wyżej swą głowę, jako mówią, gdyby ją na cztery tuzy wsadził. — Porucznik zajęty wyrę­czaniem stryjostwa, zalcdwo kiedy niekiedy spojrzał na swą ulubioną, i tak działał, aby do tańcu przynajmniej był wolen.

Nim zaś odezwała się muzyka i uprzątnio- no stoły, podżyli z mężczyzn w odleglejsze weszli pokoje j — gdzie w jednej grtippie z ci­cha, zaczęto sobie nowiny udzielać, które od Wołoszczyzny, Mullan, Pokucia i Wiednia, rozmaicie dolatywały. — Najwięcej powtarzano Konfederatów i ich Naczelnika Kazimierza Pu­ławskiego, który w górach szczęśliwie przez

całą zimę ukrywając się, i różnemi sposol>y za­trważając przeciwników, teraz swe wojska kilko- tysięcznc na otwarte wyprowadził pola, i spie­szy wprost ku Warszawie.

Jakto! — zawołał Pan Wojski Rcmijji Dłu­ski,— pocóż on tam nia iść Magnificel— czy- to chce wojnę wypowiadać Królowi i Rzeczy­pospolitej?— a to rzecz bez kom pa racji niesły­chana, i ja nie wierzę, — nie wierzę, — to ja­kaś plotka !...

Ale proszę wierzyć! zawołał Sędzia pogra­niczny,— już ja o tem dobrze słyszałem, i mara nawet, jakto mówią, czarne na białera.

Ba! ba! Magnificc;— Wać Pan Dóbr. chcesz nas przebakierzyć na jego stronę;— o, co tego nie będzie z przeproszeniem Jegomości! — Ja niechcę wojny, abym się tylko babami zaj­mował:— u innie moja posessja nowa w gło­wie, com ją wziął na lat sześć za Zbruczem. — Magnificel—bzdurzysz sobie i nic więcej.

Co bo to Jegomość zarzuca i mówi; — Paticntial jmlientia omnia vincitl— Proszę no tu do tego stolika; — i biorąc niecLętnego Woj­skiego i kilku młodszych, pokazał im pismo Pu­ławskiego, wzywające do spólnego łączeuia się.

i

u *.

Wszyscy ciekawi z rąk do rąk chwytali i czytali 5—i nikt nie zauważył, jak w drugim pokoju kilku wojskowych siedziało, i na wszyst­ko dawali baczenie.

Wtem zabrzmiała huczna kapella : — na od­głos Polskiego, wszyscy jak iskrą elektryczną wstrząsnicni zostali 5 — i Pan Wojski, wąsato- siwy Polak, zatrząsł głową, zachmurzył czoło,— wreszcie kłaniając się rzekł:—Et! potem o tein—5—a teraz gdyśmy w domu JW. Gene­rała, gośćmyż więc i idźmy Polskiego.

Już się toczyło ogromne koło, gdy z czwar­tego pokoju nadszedł wysoki i brzuchaty Woj­ski, i kiedy Generał z Pauią Podkomorzyną przemieniali figurę tańca, Wojski klasnął w rę­kę, wziął się lewą za karabellę, a prawą od­bił parę i znowu nowe zakreślił kołoj — po- czem ciągle następowało odbijanego, i tak szczęśliwie, że Porucznik pomimo zamówienia luisztelanica, doszedł do swej ulubionej Ce- cylji, której assystując rzekł z zapałem:

Ach Panno Kotmistrzówno Dohrodziko! teraz dopiero odetchnąłem.—

Dla czegóż to?—odrzekła zcicha,— mu­siał się P. Porucznik sfatygować5—bo prawda,

nas tu tal; liczna kompanja, i zapewne jest

ze sto osób.

Tals Pani! wiele, i bardzo wiele osób;—

nawet są przybyli z nadgranic Podola, aż ze Zbruczu.

Wszak to zapewne proszeni goście od

Państwa? r -

Jabym ich nigdy nie prosił;—lecz grzecz­ność mojego stryja...—Tu znowu odbiło parą, i jeden tylko tajemny uścisk, dwa serca umiał porozumieć, i mowy dokończyć..

Po godzinnem tańczeniu poloneza, nastały żwawsze mazurki, drabanty, krakowiaki, a na­wet jako wielką nowość walec niemiecki, który przedrzeźniano mówiąc, liii, cwej, tlraj.

Pan Kasztelanie tłusty i niezgrabny, nie lubił skocznych tańców, i tu się odkrył większy plac popisywania się wojskowym , a szczegól­niej Porucznikowi. — INiemal w każdym mazu­rze byli z sobą kochankowie, a w przestankach rozmowa intercssująea zajmowała ich myśl i serce; — lecz kiedy do niej wmięszuł się Kaszte­lanie, natenczas wszystko się rwało, plątało, i nikt siebie nie rozumiał.

Aie zważał'na to ów natręt;— a kiedy razą

jedną taniec ustał, podszedł ku Cecylji, i trzy­mając się jedną ręką za pas, rzekł:— Wać Panna Dobr: mordujesz się tern tańczeniem, jabym życzył odetchnąć; — bo to można zacho­rować, a my by tu wszyscy, nawet z Panem Poru­cznikiem płakali,

Co Pan Kasztelanie mówi? — ja choro­wać nie będę; — a Państwo niech darmo nie płaczą.

Ale bo to ja mówię, że Pan Porucznik bardzo dużo tańcuje.

Ja lubię dużo tańczyć, odparł -nadeszły Porucznik, i mnie to nic nie szkodzi.

Nie szkodzi — ?— ale bo widzisz Wać Pan Dobrodziej, Panna Rotmistrzów na ledwie dysze, tak się zmordowała; — i by Panią zatrzy­mać dłużej, to muszę jej służyć, i zabawiać dy­skursem. — Jakoż usiadł przy niej, — a Poru­cznik zachowując prawa gościnności, nic nie rzekłszy oddalił się. — Przecież nie wyszło pół godziny, jak zagrano Polskiego:—ruszono zno­wu wszystkich, i znów odbijany przyprowadził Porucznika do Cecylji, której całując rączkę, rzekł:—Ach jakżem szczęśliwy!

Niech Pan nie wątpi! odpowiedziała z przy-

1

\

ciskiem dziewica, i pamięta na słowa nota- benki.

Ufam! acb ufam im! i głośniej zawołał: Bór. nadzieja nasza! — nie wiedząc, ze za nie­mi w drugiej parze, tańczyła sama Rotmistrzo- wa 9 która pomimo polityki i przyjaźni dlate­go domu, już od godziny poczęła baczniej śle­dzić postępki tej pary, wszystko w żywej pamięci zapisując.— Zno?*u weselsze nastały tańce: — Panny Rotmistrzówny pięknie tańcujące, przod- kowały innym, i aphiuzy od wszystkich obec­nych odbierały; — lecz Porucznik nikogo nie widział, nikogo nie słuchał, jak tylko swej lu­bej, i do końca balu, nią był zajęły, i z nią najwięcej tańcował.

Pcw. Część /.

4

Niepomyślne wypadki

Wszystko się dziwnie plecie,

Na tym biednym swiecie:

A ktoby chciał rozumem wszystkiego dochodzić,

t ■ 4 •

I zginie, a nie-będzie umiał w to ubodzie!

J. Kochanowski.

tfuż z brzaskiem poranku poczęli się rozjeż­dżać po stancjach zaproszeni goście, lecz dni następne uiiały jeszcze przejść na zabawie; — gdy zasępiona Rotmistrzowa szepnęła córkgm, ie zaraz wyjadą do domu: — poczęły się wybie­rać i jsrzątać, wbiegli hajducy po rozkazy Pa­ni,— a Generałowa dowiedziawszy się, — mi­mo próśb i zaklęć v musiała wezwać swego mę­ża, by uprosić tę nieubłaganą kobietę.

,1\V, Rotmistrzowo bój RogA! nie śpiesz się! tu w naszym domie spocznij, i jeszcze nam

.daruj jaki dzionek, —bo nam wszystkim po­psujesz humor; — tak prosił sam Generał, i z przymiłeniem ucałował jćj rękę.

Adieu! adieu! muszę pożegnać z boleni serca JW. Generalstwa, — bo mam pilne in- teressa w domu, i coś mi nie zdrowa Rozalka.

To możem\u zaradzić i—zaraz poszlę po medyka, aby złemu zapobiegł.

O, nie Panie Generale! — ona potrzebuje wczasu, spokoju, i do tego mam bardzo a bar­dzo pilnie jechać do domu; — wdowie biednej, samej trzeba pamiętać o wszyslkiein.

Prosimy najuniżeniej, i sercem braterskiem zaklinamy Panią Rotmistrzowę, zostań u nas, i zabaw się jeszcze, a my starać się będziemy o wszelkie wygody, — przemówiła zakłopocona Generałowa;— a możeśmy, podług Ror.A i su­mienia mówiąc, — w czćrn nie dogodzili i u- chybili?... t

O, nie! Państwo Generalstwo Dobrodziej­stwo ! —-wszystko było przewybornie, dosko- iiale, jak najlepiej; — tylko moja biedna Ro- zalka, jak pobladła, jak zmieniona; darujcież

Państwo Dobrodziejstwo! — muszę śpieszyć..— Adieu! iidieu! — i wyszła z córkami z pokoi bawialnych.— Assystowało jćj dużo młodzieży wojskowych i cywilnych; — a Pan Porucznik, mając jeden przedmiot przed oczyma , sprowa­dził Pannę Cecylję ze wschodów i do powozu wsadził.

Tu już, gdy turkot brukowy coraz wolniał, i kolasa przeciągnąwszy przez Wietrzną i Polską bramy, wznosiła się powoli pod górę, wyjeż­dżając na przedmieście zwane Folwarki, które wtenczas dość puste były:— Pani Rotmistrzo- wa długo piersiami robiąc, jak w owym krate­rze , co ma wyrzucić lawę ognistą, przemówiła w końcu:

Co to Aspauna Panno Cecyljo ! tak cią­gle rozmawiała z Panem Porucznikiem? — my­ślisz , że jam tego nic widziała i niesłyszała?— Któż to Aspannę tak nauczył, aby się tylko do je­dnego uczepić, a drugim robić afronta, lub uni­kać?— Toż pięknie panience młodej, w oczach takiej publiczności, tak się śmiało pokazywać?—

O poczekaj! poczekaj! nigdy cię więcej brać nie będę, a nawet na pokutę oddam cię, oddam, wyrodne i niegodziwe dziecko, do klasztoru, da-

leko, tak, daleko, do Lwowa. —Jak to! — bez mojej wiedzy i pozwolenia, przywiązywać się do Porucznika, gołotę i wychowańca, i jeszcze przed starszą siostrą? — O poczekaj no! — ciężko niegodziwa odpokutujesz za taki postępek ...

Ja Mamo Dobrodziko! nic złego uie zro­biłam.

Cicho, cicbo! wrzasnęła, cicho!—.po­kazując jej złożone obie pięście: — co! —nic złego nie zrobiłaś?— a owe słowa, coś szepta> ła Porucznikowi, — i co on później wykrzyki­wał? — ślicznie to , ślicznie!. . .

Już dalej nie można było mówić biednej dziewczynie; — wylały się łzy, jakby z wezbra­nej rzeki, — gwałtownie szlochać poczęła, — a później pragnęła na przebłaganie ucałować mat­czyną rękę: — wyrwała ją Pani Rotmistrzowa, i znowu wrzasnęła:

Płacz wyrodne dziecko! nie pozwolę się dać przeprosić, boś ty nie warta tego, i mnie okropnym wstydem nabawiłaś. — Jak to ! Pan Kasztelan z synem tyle byli dla mnie grzeczni i uprzejmi, a Aspanna, o Aspanna niepoczci- wa ! aniś widziała tego, aniś chciała moich spój-

rzcń zrozumieć, i jeszcze jakby na przekorę, ciągle z tym Porucznikiem .. .

Znowu nachyliła się bićdna córka, lecz po­trąciła ją tak gwałtownie, że mało nie wylecia­ła z kolassy na przedzie siedząc ; — i tak cała prawie droga, zeszła na tysiącznych grymasach i łajaniach matki.

Całe dwa dni następne, zeszły jeszcze w domie państwa Generalstwa, na zabawach i solennern przyjęciu.— Dwa magistraty, i panie mieszczki z trzech stanów: polskiego, ruskiego i ormiańskiego zebrane, były wówczas zaproszo­ne, a Pan Burmistrz w sajecie jasnego koloru po polsku i przy pałaszu, jako dar nowego przy­wileju, ciągle znajdując się, wspólnie ze szlachtą zabawiał się.

Ilazą jedną szepnął on Pólkownikowi Wit­towi, ze coś nie dobre nowiny po mieście krą­żą:— że znowu podnosi się przygnieciony Pu­ławski, i o Warszawie zamyśla.

Tak i ja dosłyszałem od niektórych pa­nów, a nawet lata jakieś pismo; — wypadałoby to nam wyśledzić, i jako wierni Królowi do­nieść.

Ale na cóż Królowi? odparł Burmistrz,

wszak ci to bliżej naszemu Komendantowi? ho on zapewne o niczem nie wie.

A jakże ma wiedzieć, — kiedy niedawno przyjechał ze wsi, i tam spokojnie kilka mie­sięcy przesiedział; — a my tu jedni, na wszyst­kie nieszczęścia, biedy,-kłopoty byliśmy wysta­wieni. — Deus nos satvavitl. . .

Oj prawda to wielka! — westchnąwszy przemówił Burmistrz, — gdyby przynajmniej jaka nagroda,— ale to wszystko przejdzie mil- czkiein, — bo to jak mówią u nas; — Bóg wy­soko, a.pan daleko. — Wreszcie mniejsza o mnie;—ale JW. Pólkownik przez pięć miesięcy, sam jeden wszystko urządzał, na wszystko się z azardem życia nastręczał, nasze miasto od te­go przeklętego moru ochraniały — i cóż za to?— może jeszcze order okryje piersi Komendanta. —

O co za wielka byłaby niesprawiedliwość! ..

Tu oglądając się i zacierając ręce, pod­niósłszy się na palcach Pólkownik, jako mała, wyżólkła i filuterna figurka , — szepnął mu do ucha: — nic z tego nic będzie! —posłałem ja dobry raport, donosząc, że Komendant prze­ciwko prawu uciekł z miasta, a ja tylko sam,

jako fitlele consilium (*) J. K. Mości, dzień i noc czuwam i pracuję. — Otóiiteraz wezmij- my się za ręce, i wyśledźmy te niegodziwe fak- cje; a wierz mi Panie Burmistrzu, zasłużymy się oba przed Najjaśniejszym Panem.

Jakoż Burmistrz usiadłszy znowu obok Pół- kownika , skisnął go nieznacznie za kolano, i na znak wzajemnej pomocy, podał swą rękę.

Tymczasem znikali coraz goście , ucichało powoli wszystko, i dom Generalstwa cały, do spokojnego i zwyczajnego zabierał się życia.— Młodzi Kuczyńscy nabawiwszy się dowoli, zno­wu oddali się służbie żołnierskiej, a będąc pod srogim Pólkow nikiem ? za nieobecność ' swoję w czasie powietrza nie jeden tydzień ciężko od­pokutowali. — Kiedy zaś doczekali się chwili wolnej, a Pan Stryj wybierał się nad brzegi Dnie­stru na polowanie, wspomniał Porucznik o swo­jej bogdance, i począł namawiać brata, by z nim pojechał do Boryszkowiec; bo mówił:—ta Pa­ni Rotinistrzowa zbyt moderatka , i na wszyst­ko patrząca, rzadko pozwoli samemu z panną zabawić się; a tylko, by jej koniplementa pra-

(') Wierna rada

wić i assystować.— Otóż bracie! ty z nią czę­ściej zostaniesz, — a jabym miał czas moim klejnotem nacieszyć się: — bo wiedz, tak mi ona głowę zajechała,' tak ją kochani, że bez niej żyć nie mogę, i albo się ożenię, albo sy w łeb wy- palę.

A tóż znów co za desperacja, J jeszcze z o- brazą Pana Boga! — zawołał Stanisław; — czy- liż od panny tak zacnćj nie masz deklaracji?— Skoro cię ona kocha, zapewne i matka nie bę­dzie od tego.

Takbym i ja spodziewał się: — z tćm wszystkiein nie odmawiaj mi bracie i pfljetlź;— a kędziem dobijać targu.

No no! cóż z tobą robić. — Jedźmy, tyl­ko konno; bo nie lubię tej babskiej jazdy.

A zgoda!— i owszem ; tylko weźmiemy z sobą luzaka.

Z rozczulonem sercem i pełnćm słodkich nadziei, zbliżał się w swoim poczcie Porucznik do Boryszkowiec; — wszystko mu zdawało się być wesołe, piękne i zachwycające; — każdy parów,każdy lasek jesienną barwą skrywający się, juz go coraz inoem nepełniał uczuciem. — Cóż

dopiero gdy z góry ostatniej na dół spojrzał, i za rzeczką ukazał się dom biały, a w nim okna.

V +

i ów pokój, przy którym krosienka najśliczniej­szej Cecylji stały? — Acb bracie ! zawołał, — czegoś ini serce bije, i tracę sam nie wiem cze­mu odwagę.

W

Co znowu, wstydź się! — żołnierz, i tra­ci odwagę dla jednej dziewczyny! — porzuć tc myśli, nie 'kłopoć się, i śmiało po żołnier­sku! — Jakoż oba przypuścili kłusa , i wkrót­ce stanęli u bramy najukochańszej. — Naganka spytali się, czy jest JW. Rotmislrzowa; i z gra­cją w owe czasy właściwą, weszli do bawialnej izby. — Stały krosienka, — ale nie było Panny Cecylji; — i tylko po pewnym szmerze i stu­kaniu, nadeszła Panna Rozalja, a w końcu ma- tka z Panną Katarzyną. — Przywitania i ukło­ny były wzajemne: — panowie bracia silili się na dyskursa:—oświadczyli atlcncją swoich stry- jostwa, opowiadali dalsze zabawy, wyjazdy o- sób, świeże wieści o Puławskim; zgoła zbie­gła długa godzina , którą zegar stojąc na stole wybił, — ale Panny Cecylji nie było; i gdy zniecierpliwiony Porucznik, zapytał się Roza- łji, a ta mięszając się, nic wiedziała co ma od-

powiedzieć, podchwyciła matka i rzekła z przy­ciskiem:

Moja córka średnia słaba, i bardzo słaba;— nie może i nie będzie Panóm Dobr: prezento­wać się.

Gdy zaś po chwili milczenia , zabierał się brat młodszy do dalszej rozmowy,— turkot gło­śny powozu, zwrócił wszystkich oczy do okien, a wtem w jasno-zielonym kóntuszu i pozłoci­stym żupanie, w litym pasie i czerwonych sa­fianowych botach, wszedł śmiejący się Kaszte­lanie,, a hłaniając się na różne strony, i cału­jąc w rękę każdą z osobna damę, — zasa­pał się nieco, i .zaraz rzucił się na taboret z pa- ręczami.

i

Wzajemnie i Rotmistrzowej rozjaśniało czo­ło i uśmiechnęły się oczy>, — a zatem poszedł żywszy i weselszy dyskurs: — kilkakrotnie u- pra&zała, by konie swoje kazał wyłożyć; aJe Kasztelanie, jako ubiegający się kawaler, dla tein większej akkomoducji, uie pozwolił żadną miarą.; — gdy tymczasem o konie Panów Ofi­cerów, nikt się nie spytał, i nikt wesołej na­wet twarzy nie okazał.

Wkrótce dla przyrządzenia kawy, wyszła sama gospodyni, i długo jej nie było: — po- czem dwaj hajducy i sążnisty kozak , przyrzą­dzili w osobnej izbie, i tam wszystkich zapro­szono.— Głośne rozmowy prowadził Kasztela­nie; — często śmiał się, chrząkał, poprawiał pas na swym brzuchu, i nieraz zajrzał do ze­garka, śledząc oczyma, czy gdzie nie zoczy Ce- cylji. — Domyślała się przebiegła Rotmistrzo- vra, i niby od niechcenia wspomniała; — mo­że słaba Cessja czego potrzebuje; — pójdźno, Spytaj się Rozalko!

O/ co, słaba JW. Rotmilrzówna! wykrzy­knął Pan Kasztelanie,— jakaż to szkoda! —to zapewne od tego balu; — a ja mówiłem, by tak dużo nie tańcowała. — Jakże mi żal! — to mówię Asaństwu Dobr: że niemasz jak jeden polonez; — a te wszystkie skoczne djabła warte.

Zaprzeczali mu oba panowie bracia; — ale zawsze szło im jak z kamienia, przy tak obo- jętnein przyjęciu samej gospodyni: — nareszcie znudziwszy się dowoli, porwał Porucznik za swój kapelusz, i całując rękę Rotmislrzowćj, zabierał się do wfyjazdu. — Bardzo mu grzecznie oddygnęła, i poczęła wyprowadzać, gdy Roza-

lja uchwyciła za list na biurku leżący, i podała watce.

A, zapomniałam, prawda!—proszę bar­dzo ten list Panu Generałowi oddać; bo to w pilnym interesie pisany.

Bardzo dobrze! najchętniej! —odrzekli oba, i lak z nowym dyganiem przeszła aż za bawialny, i z uśmiechem pożegnała nieszczęśli­wego konkurenta; — który o niczem nie •wie­dział, że Rolmistrzowa, pełna gniewu i zemsty, posilnych inkwizycjach wszystko odkryła, i Ce­cylja przyrzekła matce, że się nie tylko wyrzec cze Porucznika,— ale nawet o nim zapomni.

%

Zapomni! — gdyby tak łatwo było, i od rozkazów zawisło: — ale wtenczas nie wie­rzono w sy iii pat ją, — potępiano hardziej namię­tności, a wola rodziców, jako w wieku mniej zepsutym, była świętą, niepokalaną; — bo i w dzieciach jak i rodzicach pałał jeszcze żywy i gorący ogień religji, i ciągle brzmiały w u- szach wyrazy: — czcij ojca i matkę swoich! byś długo żył na świecie. — Ta więc cześć, wią­zała większym jeszcze węzłem dzieci z rodzica­mi , — i jak jarzmo religji dla wiernych jest słodkie, a ciężar jego lekki; — lak rozkaz ojca Po w. Cześć I. 5

Ł

i matki był najświętszą wolą, i umiano ją zno­sić , i do niej stosować się. — Zmieniły się na- koniec czasy i obyczaje: — ostygła w sercach naszych wiara 5 — a my dziś w innćm świetle wszystko widzimy i pojmujemy.

J

4

Desperac j a.

Jutro, rzekłem, jutro jadę!

Bądź zdrów! odpowie z cicha, ledwie posłyszałem, Zapomnij... ja zapomnę?— O! rozkazać snadno! Rozkaz luba twym cieniom, niechaj wraz przepadną, 1 niech zapomną biegać za twem ciałem!. ..

* •

1^rzez dni dwa nie było Generała z polowa­nia, i Porucznik gonił się z myślami, coby to za list był, i jaki interes pilny Rotmistrzowej?— Zwyczajem staropolskim, lezał on w pokoju Generałowej nietknięty, i oczekiwał przeznacze-

O

nia swojego. — Za przybyciem pod noc, tro­skliwa żona, by czćm nie zmieszać kochanego męża , zatrzymała go do jutra, i dopiero po mo­dlitwie przy kawie, oddała go z rąk swoich. —

Ze był nieczytelnie pisany, jako w wieku nie- znającym kaligrafji, (Hugo bąkał Generał, nim się dowiedział, ze to jest list odmowny jego synowcowi, nawet ze skargą na jego śmiałość.— Cóż to znaczy! rzekła Generałowa , podług Boga i sumienia mówiąc, mój P. Józef miałby bez ak- komodacji, jak jaki prostak, postępować? — A to mój mężu nie podobna.

To nie to moja Jejmość n»ówr, i mnie nie rozumiesz ; a to on widzę chce się żenić, i bez wiedzy naszej taką konkurencją rozpoczął.

Jakto kochanku!—taki młodzik żenić się.—

o szkoda go, i niepotrzebnie! — To, podług Boga i sumienia mówiąc, mój święty ojcze, trzeba mu wyperswadować; wszak prawda mo­je serce?

I zapewne, że to nie potrzebnie, a nawet po głupiemu;— cóż taki młody, ma sobie świat zawiązywać, i jeszcze z tak nieposażną, a wy­kwintnego domu personą? — Istne głupstwo robi; — wypadnie mu to wytłómaczyć, tem hardziej, kiedy i matka panny ęie życzy sobie.

O! matka nie chce?

JNic tylko nie chce, ale nawet narzeka na jego jakieś chybności.

O trzeba mężu! zawołać Porucznika, i wy­bić mu z głowy—

Zaledwie Generalstwo skończyli z sobą na­radę, gdy dwóch oficerów przybyło, i tych Ge­nerał do osobnego pokoju zaprosił. — Był to Pólkownik Yitte, i Rotmistrz od dragonji Ka- raczewski, stary rębacz i wyjadacz. — Ci więc sekretnie donieśli, że wielu z miasta i okolic wykrada się do konfederacji Puławskiego, z bro­nią w ręku, a nawet żołnierzy fortecznych pod- niawiają.

O, to proszę bardzo! przemówił z zapałem, pilnować śmiałków, i zaraz do fortecy pod kry­minał oddawać: — bo to wyraźnie przeciwko Królowi i Rzeczy-pospolitej. — Pan Rotmistrz niech w nocy podjazdy robi; a Pan Półkownik w mieście i fortecy, wszędzie po wałach i prze­smykach, a szczególnie od Karwasar, zawaruje strażą; — bardzo proszę i zalecam.

Jużcić ja Panie Generale nic bardzo śpię, kiedy i tej nocy dwóch mieszczańczuków do- śledzilem , jalt chcieli przez wały od Francisz­kanów z miasta wyskoczyć, i już siedzą w kor­degardzie*.

Złapałeś? — a dobrze Panie Rotmistrzu!—

5**

Miejcież oko na wszystko , i mnie o wszyslkiem dawać wiedzieć 5 — bo Pan Półkownik rzadko mi do Pańkowiee raportował, a nie wiem czemu?

Czemu? liAcellcnlitmisne! bo nie było po­trzeby; i lękałem się, aby i tam powietrza nie sprowadzić. — Tu zaś robiłem co tylko mo­głem, nawet życie moje Excellentissime sakry- (ikowałem! — wszak świadkiem całe miasto, a nawet Pan Rotmistrz; .IW. Komendant jeszcze mnie potępia. — O, trzeba było tu być i wi­dzieć ! — jak codzień prawie 12 grabarzy uwi­jało się i chowało; a każda ulica, każdy zaką­tek był wartowany i strzeżony, by przeciąć za­razę i do fortecy nic wpuścić!—Patrząc Excel- łcnlissime na ciągłą śmierć, nie tylko pióro z ręki wypadało, ale nawet były dni takie, że nic w gębie nie miałem. — Pan Generał był szczęśliwszy, — ho zbył się wszystkiego; — a jny tu głową nałożyć mieli, — {J^yby n*e O" patrzność najświętsza. — Tak, tak! nieinaczćj Exccllentitisime!. . .

Przecież w początkach i ja dość poświę- . ciłem się;— a wreszcie od czegóż pod-komen- dni Panie Bracie! — od czego mówią kowal trzy­ma kliszcze?

Ale od czego przykład 1 naczelnik Exccl- Icnlissime? — tu zacierając ręce, ukłonił się Puł­kownik, a Rotmistrz pokręciwszy wyszwarco- wanego wąsa, — tak! krzyknął — Panie Gene­rale/ proszę nas nic obwiniać , czyniliśmy co mogli; — bo jeśli pójdzie na kozyr, to i my ma­my co powiedzieć. — Tandem tedy, niech Pan Generał wierzy, ze my szanujemy jego powagę i rangę;— ale zresztą nie damy sobie w kaszę napluć.

Oburzyło to mocno Generała; — lecz przez delikatność ukłonił się im, i sam pierwszy wy- szedł z pokoju. — Będąc więc kwaśny i złego humoru, wkrótce spotkał swego synowca;—a znajdując go mizernym, pomięszanym, rzekł do niego z przekąsem. — Cóż to Poruczniku! niewyspanyś, czy zakochany?— bo cóżeś Panie Bracie bardzo spaszował; — a może od tej czar­nej polewki, którą u Pani Rotmistrzowej sko-. sztowałeś.

Jak to Panic Stryju! — ja tego nie rozu­miem : —żem mizerny, to być może, ale o ża­dnej polewce nie wiem chociaż wprawdzie nie­dawno byłem w Boryszkowcach.

Nie wiesz! śmiejąc się Generał, nie wiesz!

zawołał; otóż ja dokładnie w iem, — i bardzo się dobrze stało: — bo po co to młodzikowi zaraz myśleć o ożenieniu, a jeszcze z kim?—zPan- ną z Boryszkowiec;— otóż mi partja General­skiego synowca! — Fi donc Panic Bracie! głup- stwoś zrobił, bez starszych wiedzy i porady,

v*

oświadczać się samemu, ^zdzierać pannic z pal­ca pierścień, wyciągać na słówka wtenczas, gdy matki nie było, a na balu, w oczach całego publicum to rozgłaszać; o wstydź się mój Panie Bracie ! — i jeszcze winieneś Rotmistrzowę prze­prosić, za ten wyrządzony dishonor. — Tak Pa­nie Bracie, lak! — oto masz list, który sam na siebie, jak bicz jakowy przywiozłeś.

Stał długo osłupiały Porucznik, lękał się do­tknąć owego listu, — lecz kiedy stryj naglił,— ocknął się jak z letargu, i długo bąkał, sylabi­zował , nim go zupełnie przeczytał i wyrozu-

%

miał. ,

Co za obłudna kobieta! przemówił na­reszcie, w domie swoim ani słówka nie wspo­mniała o tem, a tu historje arabskie wypisuje.— Prawda, że mi przyrzekła Panna, bo to Anioł dobroci; alem nigdy tego grubjaństwa nie po­pełniał, bym zdzierał pierścionek, jak jakiin-

t

triu lub raptor. — Ona mnie Pauie Stryju ko­cha; i cóż dziwnego, gdym o to tę itola- benkę wyprosił: — tu ją z uszanowaniem u- kazał.

Ale mówiłem ci Panie Bracie, na co to stadło małżeńskie?—możesz się większej rangi dosłużyć, i czy cię tak lata pędzą? —zaledwie rok dwudziesty szósty zacząłeś, aż już ci amorek wlazł do głowy, — pluń Panie Bracie ' — gdy matka i my nie chcemy, —porzuć otem myśleć, a nawet tę notabenkę odeszlij; — niech pani matka nic gardłuje, żeś jej córeczkę obdarł.

Generałowa słuchając tego wszystkiego w bo­cznym pokoiku, wyszła nagle, i takoż odezwa­ła się:

Podług Boga i sumienia mówiąc, mój świę­ty ojcze, Panie Józefie! posłuchaj naszej rady, i porzuć o tein myśleć;— na co ci ten ambaras i ta alteracja serca: — udaj się do swego patro-^ na, pomódl się przed jego ołtarzem u księży Karmelitów, a ta gorączka przejdzie, i będziesz spokojny na duszy i ciele. — Pani Rolmistrzo- wa , dopierom poznała, że to niewiasta uparta i zła : (ehoć to nie godzi się o nikim źle mó­wić ; — ale Bóg rai przebaczy, gdy to tylko przed

*

w

Państwem powiadam) — ona cię Panie Józefie bardzo oszkalowała, i za krzywdę sobie ma, żebyś jej córeczkę pojął; — otóż mój Józefie kochany! zrób tak, jak mąż mój radzi , ode- szlij pierścionek i zapomnij o niej.

NieJ najdroższa Stryjenko! zapomnieć ni­gdy nie mogę; — a pierścionek, kto mi go raz darował, z życiem tylko oddam.. ..

Fi douc Panie Kracie! krzyknął Generał:— pięknyś mi żołnierz! — masz widzę serce nie wojskowe, ale woskowe; — przecież ja po stry- jowsku radzę i proszę, porzuć o tem myśleć, i służby swojej pilnować.

Skłonił się gorzko udręczony Porucznik, i nie spodziewając się tak gwałtownego pioruuu, zaledwie zawlókł się d4 stancji, i dni kilka od­leżał. — Miotany bowiem był na przemian to rozpaczą, to różnemi projektami , jakby tę za­gniewaną kobietę przebłagać, i swoję najdroż­szą Cecylję otrzymać. — Nieraz zamierzał wy­zwać na pojedynek swojego rywala, i by śmierć sama rozstrzygała tę walkę serca; —to znowu, jak człowiek błądzący, co chwyta lada świateł­ko, lub cień zwodniczy, chciał wezwać ludzi słusznych, by wyperswedowali ten czynRotmi-

strzowej, i wyjednali pozwolenie dla córki; ■ to nakoniec zapalony duchem żołnierskim, chciał zgromadzić swych przyjaciół, otoczyć dom i porwać pannę z łona okrutnej matki, i gdzieś w dalekich stronach" Ukrainy pędzić z nią od­ludne życie Podobne i częste wysilenia, tein

mocniej go osłabiły, i gorączka, ta niszczycielka rodu ludzkiego, już już zbliżała się do swej o- iiary, aby ją w swoje szpony porwać, i okro­pną maligną dobić życie tego nieszczęśliwego kochanka.— Lecz brat i szczery przyjaciel obu Marszałek dworu, zaczęli leniu zapobiegać, przy­zwali felczera , dali znać Generałowej, — a ta ze swej apteczki przez Pannę Giertrudę przy­słała swoje leki; — zgoła, że po tygodniu je­dnym i drugim, zaledwie Porucznik przyszedł do siebie, i mógł spokojnićjszum okiem na świat spozierać. — Później począł się przechadzać, i już wedle słów stryja, pełnił służbę czynną; — wszelako ślad mclancbolji był na twrarzy wyryty,

i najmniej mówił.—Widziano go tylko często wychodzącego z domu i czćmsiś zajętego; — lub mrokiem , gdy wszystko otoczy się grube- mi cieniiimi nocy, a wiatr jesienny gwiżdżąc po ulicach, niesie na swych skrzydłach mglisty

deszczyk; — wtenczas on samotny, pomodliw­szy się w ogrojcu katedralnym, szedł chciwie na wały miejskie, i jakby duch Hamleta, to snuł się między drzewami, to oparłszy się o ściany muru, długo i długo rozmyślał.. .

Tf, .

Nietrafność lekarstwa.

%

Wielkie serca, Aldono! są jak nie zbyt wielkie:

Miód ich'zapełnić nie może, stają się gniazdem jaszczurek.

* ^

I I

ii er Bruder Sawka! a zkądto tak pilnie? po- łitlzcieno proszę!

Zachcieliście Pane Johan;— to posyłał mnie Pan Porucznik do slusara.

— A to na co?

Na co?—poczekajcie, niech oditchnu; to widzicie Pane Cyruliku, gdzież się mój Pan wy­biera , i kazał swoje pistolety naprawiały.

-No, no!—chodzcicno chodźcie do Ku­busia ze mną;' — wyfijemy jaki haust, bo lu

barzo kladno.. .

Pow. Część /. (i

Ale Pane Johan, nie mam czasu, a wy mnie zatrymacie; — a wiecie, jak Porucznik hę- - dzie zaraz kryczał.

Her Lancman! posekaj proszę, tylko je­den haust,

Chyba jeden;—no to chodim.

Jakoż weszli do czerwonej kamieniczki, na której statua Świętego Jana Chrzciciela stała, a gospodarz Kuboski, niby to wierny chrześcja- nin, obmywał w domu grzechy, lecz nie świę­coną wodą, tylko wódką i innym napitkiem; — a że była naprzeciw sądowego ratusza, czy kłó­cące się czy jednające strony, nieraz wrzeszcza­ły: — Kubuś, Kubuś! — niech nas pogodzi.— Jakoż on nieraz uśmiechał się z powagi magi­strackiej;— a często panowie radni, a niekie­dy i Pan Wójt, odwiedzali grzecznie Kubusia,

i niejedną chwilkę przy miodku, lub nikopol- skiem winku, wieczorem skrycie strawili — Ku­buś był sławny, nie z wyborności trunków, broń Uożk!— a kiedyż trunkarz był skrupulatny?— ale z kredytu, i dobrej miary; bo często prze- liewał nad kwartę, a czasem dobrych swych zwo­lenników darmo poczęstował, i z niemi się u- pił. — Drugą sławę miał niepoślednią, że był

t

popularny, i tu zawsze był stek ludu od rana do wieczora; — a cały dom*, jakby się za ręce trzymał: — i Pani Kubusiowa, i Panny Kubu- siówny, a nawet młodziucliny Kubusik, wszy­stko to latało, przątało, uwijało się, aby sza­nownym gościom usłużyć i wystarczyć. Coż dopiero, gdy był dzień świąteczny, i muzyka zasiądzie pierwszą dużą izbę.? —Tam więc wy­szli, owi dwaj kamraci; gdzie dla lepszej roz­mowy, balwierz zaprowadził kozaka do osobnej izdebki: — począł go ugaszczać,— i od kieliszka banyżówki, przeszło do kwarty miodu, pię­knych bułek, i polędwicy.

Ach sy! do stu bisów, zabawiłem się do- wlio, — przemówił po jedzeniu Sawka; — bu­dę się hniwaw Pan Porucznik.

A to na co, mój Pan Sawka: — ma ón drugi luzak.

Ba szczóż!— kiedy on kazaw chutko pry- chodzić;— a taki duże markotny. . .

ł

A ja firn ; — to to za pannę z Boryszko- fie: — prawda Her Lancman?

Prawda! nie ma szczo skazaty; — no on chocze świt za oczy pokinuty, i pity sobi na

wij nu, — bo win sobi tęgi mołodeć; — a ta ma* ty, to newira ! to prokłata żińka!

Yasisdas! on massir na wojnę?— o to dobrze zrobi; — niech idzie, a zapewne na P. Pułaski, do konfederat—

Ja telio neznaju! — tylko lioworytf— Sawko ! czy pojedziesz ty ze raną; — a ja . . .

No Her Sawko! pofic,— co ty na to po- fiedział? — ale tryncken jeszcze tę sklankę miodu. ' ,

, " —Nechoczu uże Joban. — Jej bobu necho- czu!

No to pofic mnie; — a ja nicht a nicbt nie pofim.

Szczoż ja powiedział, — ot powiedział:— ja neznaju: bo mnie żal pokinuty doma, i nie- bahaćko do wysłuby; a tam może ubjut,

A co dalćj Her Lancman on rnufił!

Daj te uże mini pokij: — budte zdrowi

Pan Johan; — a sochrany Boże, nikomu nelio-

i

worit, szczo my tu pry besedi howoryli.

Ny! ny! broń Boga; — a mnie to na co!—

I tak prosto-doszny Sawka, obcierając swoje wąsy, i poprawując kurtki , wyszedł spokojnie, nie domyślając się cale złych z tego skutków.—

t

Lecz ów balwierz, był to szpieg, i jako mają- ey wstęp do każdego domu, chciwie łapał wszel­kie nowinki, i udzielał Pólkownikowi.— Zra­zu nie chciał on temu wierzyć; —ale gdy z Rot­mistrzem Karaczewskim przez więcej osób po­częli dowiadywać się, sprawdziły się słowra ko­zaka, idośledzili, ze Porucznik wszedł w tajne

*

porozumienia z niektóremi mieszkańcami, i wkrótce ma z niemi uciec za Zbrucz dó kon­federacji, której naczelnik juz pode Lwowem, swe szeregi rozwinął.

Było juz późno w nocy, i deszcz rzęsisty rozlegał się po dachach gontowych: — wiatr dość szumiał, a ciemność jakby płaszczem, o- kryła wszystkich mieszkańców Kamieńca.— Nie­kiedy tylko przeryWał dzwon zegara ratuszo- wego, lub skrzyp latającego orla z pogonią, na pręcie wierzchołkowym wieży, — lub wreszcie głos straży nocnej, gdzie werdo, długim wy­ciągnięte krzykiem z fortecy, obiegało kolejno,, to wały franciszkańskie, to wały miejskie, to się znowu oddawało w pięciu bramach wartującego żołnierstwa. — Zdawało się, iż w tak noc ule­wną i otoczoną wartującemi, nic nie podobna przedsiębrać, inakształt otulonego dziecka wko-

0"

t

lebce, wszystko w uśpieniu i niemocy zostawać powinno. — Ale niestety! dla skołatanych nę­dzą, luh obrażonych w miłości własnej, a tern więcej rozkochanych, — o niema dla nich nic niepodobnego! — pędzą oni jak rozhukane ko­nie, puszczą wodze swym namiętnościom, i je­dno u nich najczęściej hasło, umrzeć, lub o- trzymać ! — Bo ich serca są przepełnione, — są zbyt wielkie, — aby się zamknęły przed holem, nieszczęściem i zdradą;— chcą je pokonać,— chcą zgnieść i swego dopiąć, a wyżsi nad gmin pospolity, częstokroć wzniosą się nad ten; — gdy tymczasem wielkie brzemię przeważy, — i giną w' przepaści dla siebie zgotowanej.

*

W laką to noc, z ulicy Bazyljańskiej, trzy­krotnie zastukano w okicnicę Porucznika : — schwycił się zaraz, i gdy dwóch kozaków w dru­giej izbie spało smaczno, on ubrany, przywią­zawszy pałasz, i założywszy za pas skórzany dwie pary pistoletów, w liuńce czarnej swego lu­zaka, cicho wyszedł, i zbliżył się ku stukającemu.

Tyś to Bracie Dobrzański?

A ja P. Poruczniku.

Cóż tani?

Wszystko dobrze:—już upakowaliśmy

dwie bryczki kryte, i tylko czekamy na Pana

i pańskiego konia.

Bardzo dobrze, — mój poczciwy towa­rzyszu !

A wieleż jest z miasta?

Jest ich pięciu.

To ruszajmy! — Oni niech za nami tuz jadą;—a my wprzód pójdziem przez bramy.—

Jakoż wkrótce cala kalwakata zbliżyła się do bramy Wietrznej, i gdy Porucznik z towa­rzyszem przystąpili| i powiedzieli hasło, a na bryczki, że to prowadzą sieci P. Generała na jutrzejszą obławę, przepuszczono bez żadne­go zatrzymania; — co równie i w bramie Pol­skiej spotkało.—Już uweselony Porucznik, jak- by po przebyciu samej Charybdy, usiadł za mostem do bryczki, i poczęli śmielej i prędzej ruszać.—Wyjechawszy na sam wierzch ęóry, gdy mijali kapliczkę Ś. Jana, z zaglinisk pod­sunął się jakiś jezdziec, i przebiegłszy jadą­cym drogę, znikł w tumanie.— Uderzył woź­nica mocniej biczem konie,' i obie bryczki gwałtowniej ruszyły; —lecz wkrótce dziesięciu wierzchowych poczną sadzić, i wołać:—zacze­kajcie!—Niesłuchano głosu, i tem mocniej bito

konie, aby przed tym głosem ukryć się.— Chciano zrazu wziąć się na lewo, ale zakrzycza- no: — niemożna, bo tam są jary i przepaści;— więc cala nadzieja była w ucieczce.— Wtem wysunęli się obaj Panowie wojskowi z bryczek, i nagotowawszy swoje pistolety, wołali:—popę­dzaj! popędzaj!—a im więcej uciekano, tem bar­dziej galopowano na koniach.—Już dwóch jezd­nych byli tuż przy drugiej bryczce, gdy Porucz­nik wrzasnął:— strzelaj/—i huk rozległ się po całym trakcie.— Odskoczył docierający, — ale drugi obiegł bokiem, i'chciał z przodu pier­wszej bryczce złapać konie: tu Porucznik przy­chyliwszy się do woźnicy, począł celować: — a krzyk na koniu odezwał się, i uleciał na stronę.— Zwyciężyliśmy/ zwyciężyliśmy! wołał Porucz­nik, i porwawszy sam bicz, cwiczył niemiłosier­nie konie, by tern mocniej można było oddalić się; — wtem na nieszczęście, wpadło gwałtow­nie pędzone koło w kolej głęboką, i wywraca wszystkich. — Nadbiegła na to druga bryczka, i zaledwie nie roztratowała do reszty nieszczę­śliwych:— kiedy zaczęto wspólnie podnosić,— i .

wtem nadbiegają goniący, i wszystkich z róż­nych stron otoczyli.—Uciekł jeden;— lecz sze­

ściu wraz z brykami zagarnięto; — a co naj­gorsza , Porucznik będąc przywalony bryczką, gdy sobie nogę stłukł ciężko, a towarzysz ra­tował go, nie mogli oba uciec,—i jako nie­winnych baranków, na powrót do miasta po­prowadzono.— Rotmistrz Karaczewski i spo­dziewał się i poznał jakiego ptaszka w swoje sidła ułowił;— lecz zdaleka jadąc, udał,— że to są wszystko miejskie chłopaki,— i gdy z tein wszystkiem podjechał pod pałac Komendanta,— rzekł z cicha do towarzysza:—Oziębło/ zara- portuj JW. Komendantowi, żeśmy sześciu złapali wisusów z miasta, co się z bronią wy­kradali do konfederatów, a dwóch śmiałków strzeliło i ranili jednego żołnierza. — Proś o klucze od ziemnego zamku, i co z nimi każe zrobić ? — Słyszysz!

Słyszę P. Rotmistrzu!

Tylko pamiętaj, pocichu,—hyś niepo- przestraszał.

Ach cóż tam moje serce!—co to za gwar i brzęk kluczów?—mój święty ojcze!—Co to, — co to?

Nie bój się, nie bój moja Jejmość, od-* rzekł Generał,— klucze dałem do ziemnego

\

z miasta , co uciekali do konfederacji, i jesz­cze strzelali.—

Acli Święty Józefie Patronie!—uchowaj­że nas od tego nieszczęścia! — Co to za myśl! powstawać przeciw Królowi: — ratuj nas Świę­ty! i daj spokój Rzeczy-pospolilej.—Tu zaczęta dlugą modlitwę; — ale sen w tak późnej porze, silniejszy nad wszystko, zawarł wkrótce powie­ki, i wyrazy niedokończone skonały na ustach.

8^? ??????????? (if x • » r^W"''^'AA,vvvvvvw

»3fi i o ć i 4 A

Intryga i boleść

Męką jest iycic, Istore na cierpienia Dotkliwem okiem jak >v piekło poziera. Które nieszczęściu całkiem się otwiera, .Czeka w rospaczy tego przesilenia;

Ach tego końca męczeńskiej katuszy!

Co się zapełzał robakiem do duszy,

' 1 ssie z pod serca najczerslwiejszc zdrowie.

Józef Kotom.

*

to nastąpił dzień niedzielny, i pięknu po mglistym tygodniu zabłysła pogoda, posłał Generał zalecenie, ze będzie przed nowo-ukoń- czonym odwachiem na obluzwai'cie, i by wszyst­ko w przyzwoitej okazało się paradzie.—Jakoż, gdy dziewiąta wybiła godzina, poczęły się zbie<- rac wojska: dwa szeregi kwarcianej piechoty, i część kanonierów, — a za teaii poczty Drago- nji, i lekkich Kozaków Wojewody lluskieyo, c*Hg.nęły * różnych części miasta, i stanęły po obu stronach rynku'Ormiańskiego, co dziś pla­

cem Gubernatorskim zowią. — Za ukazaniem się Generała konno, poczęto różne manewra robić;—zagrała rogowa muzyka, bito w bębny, a fajfry maszerując na przodzie szyków, prze­grywali na surmach niemieckie marsze.—Gdy zaś przeszła w uniformie niemieckim piechota, prezentowała się kawalerja. — Dragonja była we frakach granatowych, białych pantnlonach, przy karabinach na fliutpasach białych zawie­szonych, i w trójgraniastych kapeluszach: — siedzieli na rosłych koniach karych, trzymając w rękach ogromne rapiry.— Kończyli tę para­dę Kozacy, przebrani w pół kónlusze jasno­zielone, w żupanikach ponsowych z podobne- mi jołomy, mając drzewca z chorągiewkami tychże kolorów j—a którzy szczególnie odzna­czali się zwinnością dobranych jasno-szpakowa- tych koni,—Wkrótce zaciąguęła na odwach no­wa warta, i nowe straże poszły po wszelkich

bramach i do fortecy.—Generał stojąc na śród-

i

ku placu, otoczony został wyższemi Oficerami; z których dozorca więźniów Rotmistrz Slrumiń- ski, odraportował publicznie, żętej nocy zło­wiono z bronią i całym pakunkiem wojennym, sześciu uciekających do konfederatów,

\

Któż to jest taki?—spytał się Generał.

Jest to trzech Ormianów, jeden z miesz­czan ruskich, a dwóch wojskowych tutejszych.

Jacyż to wojskowi, jak się nazywają?

odezwał się poruszony Generał.

To jest towarzysz od Dragonji Ludwik Dobrzański, i P. Porucznik... Kuczyński!

Co, Kuczyński?—któren,—proszę powie­dzieć ! —

Takj Kuczyński Józef.

Co Wacpan mówisz, — czy to być mo-

* I

ze?..— i cały zbladły rzucił oczy na Półkow- nika, i drugich Rotmistrzów.

Nieszczęście! nieszczęście! — ukłonił się Półkownik, i zacierając ręce dodał:—Exccllen- tissimei — nawet postrzelono nam żołnierza w ramię, z chorągwi kozackiej, i wzięty został do szpitalu.

Gdzież oni zostają?

Tak Excellentissimel—wedle rozkazu są w ziemnym zamku;—wojskowi osobno, a miejscy .osobno:—to dzięki P. Rotmistrzowi Karaczew- skiemu, że mógł w tak noc ciemną i ulewną wyśledzić.

Nic na to nie rzekł Generał, i dawszy ha> Pow. Część I. 7 ,

sło, pełen smutku i trwogi odjechał, zapom­niawszy prosić do siehie na obiad oficerów; i juz przez luzaka, kazał tylko wezwać swoich krewnych, młodszego Kuczyńskiego i Anto­niego Dłuskiego.

Zaledwie Generał wstąpił do swego domu, juz wieść nieszczęśliwa poprzedziła, i przez Giertrudę pannę stołową, doszła do usz samej Generałowej ; — wbiegła przeto do izby bawial­nej, i załamując ręce, krzyknęła przed nim.

Mój święty ojcze!—ach wiem, — o naszem nieszczęściu! wszakci to P. Józef złapany, ja­ko dezerter,—i siedzi w zamku; to to jego, kiwając głową,— pewnie prowadzono...

' —Moja Jejmość uspokój się!—Zaczął ca­łować jej rękę; — proszę cię, zaklinam na ra­ny CnnYSTUSA, nie szlochaj i nie desperuj.— Wszak Jejmość religjantka,— czyi nie powin­na zgodzić się z wolą Boską?.. — czyi to nie nowy krzyi dla nas? a my tacy grzeszni i nie­pamiętni ! — balowaliśmy, — bankietowali, — a któi z nas choć okruchy ze stołu posłał do szpitalu, lub ich w dom swój sprowadził?..— Teraz mamy gorzkie iale,—za te *vybrzyki i aplauzy !-!

■—Acb męża!—nie rozdzierajże mi więcej serca mego, i powiedz pierwej czy to prawda, co ci powiadam?

Prawda, na nieszczęście prawda!..

Co, prawda!—ach Boże ulituj się nad nami, i wysłuchaj próśb naszych: — tu padła na kolana przed obrazem Zbawiciela; — lecz szlochania i jęlsi, nie dozwoliły jej słowa prze­mówić.

Uspokój się moja najmilsza! — niema się jeszcze czego tak lękać, i Bóg nas może wyr­wać z tej niedoli*

Co! wyrwie! — podniosła się nagle nie­szczęsna:— mów mężu! mów kochanku! ja­kim to cudem mój Józio może się ocalić?..

Tu Generał mając łez pełne oczy, począł czule pocieszać i zapewnił, że to da się ukryć przed wyższym rządem: — tylko pierwej musi się o tern lepiej wybadać.

Mój święty ojcze! mój mężu! zaklinam cię na afekt i krew własną,—zakryj tę hańbę, i niekalaj rąk we krwi własnej.— Ach prawda! może to Bóg nas i ukarał, żeśmy o bliźnich naszych, tych nędzarzach, co się tyle włóczy po ulicach9 zapomnieli;—a Święty Jan Kanty

mó>vi:—,,ubogi przyszedł, — Chrystus do cię przyszedł.”—Jakoż na tę intencją, by Bóg Jó­zia wyratował, zamierzyła nazajutrz wydać obiad z nabożeństwem dla ubóstwa.

Wkrótce stanął Marszałek dworu, i we­zwani wojskowi.—Sam Generał ocierając łzy chustką, zawołał z uniesieniem:—

I krewni i domowi byliście.—czemużeś- cie nam nie donieśli, żc taką ina myśl haniebną P. Józef?—Najwięcej dziwię się P. Bracie to­bie Stanisławie! — to być nie może, abyś o tein nie wiedział,— i samochcąc, na hak jego i nas wydałeś.

Nie, — szanowny Stryju! — bynajmniej nie wiedziałem:-—cały dzienni noc byłem przy odwachu od Ruskiej bramy, i dotąd jeszcze nie byłem w domu.

Ale mogłeś wiedzieć o intencjach jego?— bo jakby to brat bratu nie zwierzył się.

-^-Nie, — szanowny Stryju! on tak się zro­bił skryty i milczący od czasu swej słabości, że nie tylko mnie, ale i swemu przyjacielowi P. Piotrowi, nic zapewne nie powiedział.

Tak jest P. Generale!—jakem szlach­cic z antenatów, że nigdy mi o tern i słówka

nie mówił.—To prawda, że ciągle wzdychał, i b^ł z niczego niekontent;—lecz rozumieli­śmy, że lo z czasem przejdzie, i ta nieszczę­sna miłość z głowy mu wywietrzeje.

O pięknież sobie poradził!—P. Dłuski, pójdźno z P. Piotrem do niego;—weźcie co zjedzenia, i wybadajcie, dla czego to zrobił?— i kto jest hersztem? '

Tak jest/—mój święty ojcze,—on bied­ny, tak nieszczęśliwy!—pewnie dotąd i kawałka chicha nie widział: — rzuciła się rychło do klu­czyków^ i piękną bułkę z swej szafki podała.

Nim ci zdołali przybyć do ziemnego zam­ku , już Pułkownik z dozorcą więźniów byli tam, i wybadując długo, schwycili nieco wiadomo­ści, i doszli, że to był Kowalewicz co w nocy umknął.—Rzekł więc Rotmistrz Strumiński do Przjbyłych: — dobrze, pójdźcie, — ale wprzód Panów muszę zrewidować, a potem bez mojćj ' obecności tam się nie obejdzie: — bo regula- ment wojskowy, w kryminałach tak przypisu­je j— a ja niecbcę przed Najjaśniejszym Panem odpowiadać, i tracić zaufanie.

Upierano się zrazu oto;—lecz surowy Rot­mistrz, będąc z partji Pułkownika, na krok

7**

nic odstąpił od przepisu, i stanął wraz z niemi u wojennych więźniów.

Towarzysz Dobrzański chodził po długiej a wązliićj izdebce, a Porucznik otuliwszy twarz swą rękami, wsparty na kolanach, siedział w kącie, w cieniu głębokim. — Posłani długo śledzili oczyma^ i nie widząc gdzie jesty spytali Dobrzańskiego:—

Czyi nie widzicie nieszczęśliwego; — ot w kącie na skonaniu.

P. Józefie! — przemówił Marszałek.— Bój się Boga!—Co ci jest?—Spojrzyj na nas, i'przemów; wszak to my przyszliśmy odwie- dzićć cię z rozkazu PP. Generalstwa, którzy jak zawsze troskliwi, przysyłają jedzenie, i pragną cię pocieszyć.—P. Józefie! spojrzyj na nas, i przemów:—tu gdy ten nie podnosił gło­wy, i siedział ciągle w swej pozycji;—dotknął się go zlekka, i znowu wołał. — Jakby z letar­gu, rzucił się nagle Porucznik, a długo patrząc na przytomnych, nic mógł pojąć, gdzie jest,— i czego chcą od niego.—

P. Józefie! Pan Bóg z tobą!—wstań i przemów do nas: — tu mu podał rękę, i ten chwiejąc się podniósł.

Czego to, czego chcecie ode mnie? — przemówił nareście.

Oto pragniemy wiedzieć jak się ma P. Józef?—

A, to P. Piotr?—Jak się ma9z przyjacie­lu! O dohrze ze przyszedłeś l — ale czegóż tak was wiele! — i co to trzymają?

To Stryjostwo przysyłają ci jedzenie.

Na co?—ja nie głodny! — O ja już do­hrze nasyciłem się,1 i nie chcę jeść; — lecz cze­goz tak was wiele?

Bo P. Rotmistrz tak chciał.

Tu się na niego popatrzył srogo, i chro- miąc, wlókł się do swego kątka.

Ate zatrzymaj się P. Józefie! prosimy! pomów co z nami.

Cóź wam nieszczęśliwy powie?..

P. Generał pragnie wiedzieć, i o to P. Dłuskiego przysłał, — byśmy cię zapytali; co

' się to stało tej nocy,— i po co było uciekać.

Ja, uciekać w nocy?—nie bracia! — jam odszedł,—tak, odszedł,—bo mnie serce kazało: o! bo ten przeklęty list zabił mię i moje szczę­ście,— tak, szczęście na fej ziemi zabrał!..— ale Bóg widzi,—żem ją szczerze kochał, i chcia-

\

J

t

fem, tak, chciałem!.. —Cóż robić! — ta jędza, i len niecny zalotnik,—oni to,— oni,—wydarli nam szczęście,—i nas na zawsze rozłączyli!..— Potem się chwilę zamyślił, i spuszczając oczy na dół, porwał prawą rękę, i z uśmiechem wy­nosząc,— nie lękajeie się! — przemówił,— Bóg nadzieja nasza!—on mię niezgubi,—i u niego tam, tam,— znowu w górę podnosząc oczy,— szczęście moje znajdę....—

rAle Poruczniku!—co ci jest? — znowu przemówił Marszałek,'—porzuć o tem myśleć;— to jeszcze możesrę da naprawić, i Cecylja mo­że być twoją;—tylko tak nie desperuj, i lepiej powiedz, co cię nakłoniło do tej dezercji; to zapewne jakiś niepoczciwy człowiek namówił.

Tak Piętrzę! nieinaczej, nauiówił;—o, ten przeklęty zły duch;—bodajbym go nigdy nie widział:—on to niecny!—lu znowu powlókł się do swojego kątka, i zakrywszy twarz ręka­mi usiadł w milczenia.

Nic Panowie nie poradzicie, odezwał się Dobrzański:—długo tu wypytywali się i ci Pa­nowie;—ale on zawsze desperat za swą kochan­ką:— lecz krótko mówiąc, gdy P. Generał chce wiedzieć, to mówiłem i mówię, że my niewin­

ni, chcieliśmy tylko na tych brykach podjechać sobie do Huminia da polowanie; a gdzie je­chali ci Ichmość, i w jakim zamiarze, to nam wcale niewiadomo.

Dobrzański nie gardził chlebem, i z apety­tem zajadał;—a Porucznik niekiedy tylko sa­me wzdychania i jęki w'ydawał, które po wię­zieniu smutnie rozlegały się.

Nareście przemówił Namiestnik Dłuski:— chodźmy Marszałku,—dziś my tu nic nie pora- dzim:—mocno jest zdesperowany Porucznik, i na razie trzeba mu dać folgę.—Widać, ze tego wszystkiego intryga miłośna narobiła: bo to nicdarmo i Fortunę i Kupidyna z oczyma za- wiązanemi malują;—więc i nasz Porucznik te­raz ślepy, i naoślep wszystko zrobił.

Odeszli zatem, i podobnie odraportowali Generalstwu, dodając:—że gdy oba nie przy­znają się do ucieczki, to możeby się udało ja­kim sposobem ich uratować.—Mimo to, sama Generałowa na osobności długo jeszcze Mar­szałka wypytywała się, i obfite łzy roniła, sły­sząc jak jest mocnozdesperowany i chromiący.

Nazajutrz obesłano szpitale, zebrano liczne ubóstwo na obiad, i w każdym niemal kościele

t

była msz?, na intencją ocalenia:—gdzie sami Generalstwo w katedrze na sununic znajdowali się.—Tak pokrzepiwszy ducha 4 wezwał nako* niec Generał wszystkich oficerów, na radę pod wieczór, co w tym razie począć, i jak działać?

Zaledwie cząstka zebranych była przyjazna Generałowi, umiejąca podzielać jego nieszczę­ście, i która pragnęła z duszy, aby to można zatrzeć, i nie donosić Królowi:—lecz Półkow- nik usiłując się wynieść, i pragnąc tem bardziej pognębić swego naczelnika, żadnym sposobem na to nie przystawał; i w uniesieniu rzekł:—

To Excellentissime! nie powietrze, by o niein można było przez kilka tygodni przemil­czeć, rozumiejąc, że Bóo sam od tej karystji nas wyrwie, i Najjaśniejszy Pan, dość późno

0 tein wiedział;—ale tu idzie o całość Rzeczy­pospolitej i samego Króla?—Jakże P. Generale mamy zamilczeć, gdy to i publiczne factum,

1 publicznie odraportowano?—Któż już o niem Excellcntissime w okolicy nic wie?.—a fama po­wiadają stugębna...

Pan Pólkownik zawsze widzę prędki!—i wszystko lubi donosić;—przecież godzi się po­mnieć na młodość^ zaślepienie, i naprawo Zba-

83

wiciela naszego*— ,,Kochajcie bliźnich wa­szych!” tymczasem Panie Bracie, nie znasz te­go, i chcesz go potępić odrazu, a mnie okrop- nym ciosem ugodzić.—Wiem o wszyslkiem, co się tąi robiło za mojej nieobecności, i spodzie­wałem się, ze dziś znajdę jakieś wyrozumienie dla krwi mojej!...

Nic się tu złego nie robiło, odezwał się głośno Rotmistrz Karaczewski,—owszem wszyst­ko dobrze:—bo bez nas nie wiem czyb.y nie wymarło całe miasto. — My to jedni bronili, radzili i niedopuszczali;—a że o lem Król wie, to jako głowa narodu, powinien o wszystkiem wiedzieć.

Tak! powinien wiedzieć Panie Bracie,— odrzekł Geoenał,—tylko niepodstępnie, i skry­cie:— Clara pacia, claros faciunt amicos}— (*) a Panowie dobrzeście mnie opisali...—wiem,— wićm o tera.

JExcellentissimei podniósł się Półkownik, i zmrużywszy biegające czarne oczka, — Excel- lentwsimcl powtórzył, szukając nowego wy­biegu,—>to jeśli P. Generał wie, to zapewna

(*) Szczćw pmtma, szczerych przyjaciół tworzy.

ze' złego źródła: bo my przeciw władzy star- szćj, nic mówić nie mogliśmy;—i chroń mię Boże! — abym miał być nieprzyjacielem JVV. Generała.—Donosiłem to prawda Najjaśniejsze­mu Panu , ale o powietrzu,—bo tak porządek * wojskowy kazał;—o P. Generale najmniejszej joty;—proszę mi wierzyć, i zacierając ręce, ukłonił się nizko.

\

I co gadasz Panie Bracie!—ja mam ko- pją, i wiem bardzo dobrze, żeś mię opisał jak węża za to, żem wyjechał do Pańkowiec.

Wszyscy spojrzeli się na siebie, a Pułkow­nik nasunąwszy brwi swe duże czarne, siedział milczący.

Lecz mniejsza o to!—ciągnął dalej Gene-

\

rał,— tylko dziś pragnę zdania Panów, jak tu mamy postąpić, w tym nieszczęśliwym wypadku?

Oddać pod sąd kryminalny, i donieść Kró­lowi! wrzasnął Rotmistrz Karaczewski; — a za nim Rotmistrz Strumiński, Obersztein-lejtnant Fiszer, Sotnik Chaziajko, i inni.

Tak! nieinaczej Excellentissimel po chwili przemówił Pułkownik: — bo to Crimen leve ' Majestatis, et turhatio pacis publicae (**) Jak-

(*) Bo to obraza Majestatu, i naruszenie powszechnegopokoju.

to crimcn?—wszak jeszcze nie było samego u- czynku, i oba zapierają się, aby szli do kon­federacji.

Zdejmowaliśmy już z nich depozycje, i choć synowiec P. Generała coś z miłości ple­cie, przecież miejscy przyznali się, że jechali do konfederacji Puławskiego z Panami Ofice­rami ;—a do tego,—po co strzelono dwa razy, i żołnierza raniono?—po co był koń własny Porucznika, broń i amunicja?—to Excellentis- sime wielka rzecz!—Schwytano ich na gorącym uczynku: i za to trzeba sześć ładunków: bo jest wyraźna zdrada. — proszę no zajrzeć do prawa tle disciplina militaria i Konstytucji różnych, przeciwko związkom i konfederacjom, — tam Excellentissimel niemasz żadnej klemencji, ani żadnej różnicy,czy to brat, czy synowiec P. Komendanta; — i zacierając ręce, rzucił nań wzrokiem smoczym.

Panie Bracie! niegadajże mi, że ja chcę preferencją dla mej krwi'robić. — j\ie znasz

mię Pólkowniku ! i zie trzymasz o mnie:—mój

t

honor dotąd niczein niebyl skalany, i święcie taki do grobu zachowam.—Winien to.prawda mój synowiec;—ale bez sądu prawnego uifr Pow. Część 1. 8

m

dam go na sztych i pośmiewisko ludzkie; — otóż wiedzcie o tćm Panowie j— że waszjej tyl­ko poczciwej rady szukałem, a jako Komen­dant, i wasz Naczelnik, postanawiam:—od­dać wszystkich pod sąd; — lecz że są i miej­scy, — to ma się ustanowić Jndicium Mixti w Magistracie polskim, i tam publicznie rozsą­dzić^— do czego obliguję ze strony wojsko­wych Rotmistrza Wojcickiego, Porucznika Dę­bickiego, i Namiestnika Dłuskiego.—Niech oni wspólnie z Magistratem, jak najświęciej i naj­surowiej osądzą, a kto być winnym okaże się, choćby i śmiercią ukarzą:—sam zaś Królowi i Najjaśniejszym Stanom, o podobnem postano­wieniu doniosę.

Niemal wszyscy nie byli kontenci z tego po­stanowienia;— lecz dziwiono się, — dla czego Połkownik uśmiechał się, i coraz to podnosił gło­wę do góry,—jakby nowe plany już w niej ukła­dał,—na zadanie ciosu swemu przeciwnikowi.—

Mruczeli pod nosem Panowie Rotmistrze, mó-

l

wij\c:—żetonową praktykę Pan Generał wpro­wadza,— takim sądem sądzić; — ale rzecz już była skończona, i wkrótce wyszły z kancelarji podobne zalecenia,—a raport do samego Króla.

«

Nowe niepomyślności i sąd

Scrcc zatrute zbrodnią, jak uinnrlc morze, Gdzie nigdy złotej twarzy nic obmywa zorze; Nakryły go mgły ciemne, z nich Anioł zagłady ' Na wybrzeza posyła nędze, moru jady.

Starosta Kaniowski.

Czas już zda > mi się wspomnieć o biednej lecz cnotliwej Cecylji,—która na pozór udawała być spokojną, i co matka rozkazała, wykony­wała święcie;—ale każde przybycie Kasztelani- ca, każda jego grzeczność, gorzko opłakane były, i niby cicha woda, lub rdza na żelezie, co nieznacznie niszcząc, z gruntu nareszcie wywraca tamy, . lub zmocuje wszelkie spoje­nia;—tak i jej zdrowie, w porannych latach, codzień cierpiało i coraz nikło.—Wszystko się dla niej pokryło ciemną barwą, i noc była

8*

tylko jedną najulubieńszą porą:—bo tam sama mogła najwolniej myśleć, oddychać, i topić się w falach swojej wyobraźni.—Do tego udręcze­nia wiele przyczyniały się siostry:—ciągle były z nią w sprzeczkach; a owionione pychą mat­ki, nad senatorskie syny, innych być godneini siebie nie poczytywały.—Siniały się więc cięż­ko ze skromnej Cecylji,—których razy głębo­ko dosięgały serca skołatanego;—i ta nieszczę­śliwa, niemając z nlskąd pociechy, jak drugi polip w głębinie morskiej, zamknęła go przed ws/.ystkiemi, i suchem okiem patrzyła na bu­rze, zawieje, i srogie ciosy, ustawnie dla niej gotujące się.

Kasztelanie lubo bywał, i rubaszne gadał jej koinplementa,—przecież nic nie mówił ani matce, ani pannie, że ma zamiar prosić o rę­kę;—a nawet sam Kasztelan Hryniewiecki dłu­go spodziewany do Boryszkowiec, dotąd nie- był, i winnej attencji domowi nie oddał.— Gryzło to niemało Rotinistrzowę; — lecz zaśle­piona urodą swej córki, i liczną po Podolu paren- tellą, nie mogła przypuścić do głowy, aby złe­go nic nie było.— Raz więc po odjezdzie Kaszte- lanica, przyszła do zamyślonej córki, i rzekła:—

Aspanna tylko nie bądź tak chmurna, i umiej podobać się Kasztelanicowi , a zapewne on niebawnie przyszłe od siebie godnych oby­wateli:—bo to nie gołysz Porucznik,' lecz sena­torskie dziecię, i kto wie—po śmierci ojca, juz tak starego, może i jego krzesło od Kró­la otrzyma.—Wszak przypomnij jak o tem na- mieniał;—a cóż dopiero mówić o tych wsiach co nad Zbruczein posiada, i o starostwie? — Po miarkuj no to wszystko moje dziecko dobrze, i bądź dobrej myśli; bo widzę żeś mi schudła i pobladła.—Wstydź się nabijać sobie głowę głupstwem, a nie brać się do tego, co ci for­tunę nadal zapewnić może. — Proszę cię bar­dzo, moje dziecko kochane! — zapomnijże mi

0 tym Poruczniku, a afiduję cię, że wkrótce zaręczyny z Kasztelanicem nastąpią.

Wszak przyrzekłam Mamie Dobr. najso-i lenniej, że o nim zapomnę; — to już Mama niech będzie spokojna; — lecz o zaręczynach

- tak rychło i niespodzianie, trudno pomyśleć,*

1 zdaje mi się....

Co zdaje mi się! krzyknęła obrażona Rot- mistrzowa, — wszystko to głupstwo, co zdaje mi się.—Raz powiedziałam:—mnie tylko słu-

8**

cliać i akkornodować się,— a wszystko będzie dobrze. — Pocałowała rękę zahukana córka, i westchnieniem tylko dokończyła rozmowy.

Wkrótce doleciała wieść z Kamieńca, o nieszczęśliwym wypadku biednego Poruczni­ka j—i Rotmistrzowa chcąc się usprawiedliwić ze swojego czynu -przed Generalstwem, a-bar­dziej dowiedzieć się lepiej o wszysllsićm, wziąw'- szy swoją ukochaną Rozalkę, zajechała naprzód do Państwa Axamitowskicli, i z samą, jako poufałą przyjaciółką Generałowej, stanęła nie­spodzianie w ich domie. — Zdziwiło to niema­ło sanię;— lecz wedle praw gościnności, naj­grzeczniej zaprosiła do górnych pokoi.—Ufna Rotmistrzowa w sjwoje wybiegi i'zwinny ję­zyk, poczęła z rozczuleniem mówić o wypadku tak mocno dojmującym:—może, rzekła, P. Ge­nerałowo Dobr. jest jeszcze jaki środek salwo­wania P. Porucznikaj—bo to niepodobna, aby tak zacny synowiec Państwa, miał paść ofiarą sądu...

Nie wiem nieszczęśliwa!—Mąż mój poka­zało się, ma tu dość nieprzyjaciół, — i ci to widzę na nas tę sieć zastawili.—a i Pani Rot- mistrzowa, podług Boga i sumienia mówiąc7

niemało do tego przyczyniła się, pisząc list tak ostry...

Ja Pani Generałowo Dobr. ?—ja tam nic złego nie napisałam; tyko użalałam się jako przed opiekunem i stryjem, że trochę sobie zaśmiało w domie moim bczeinnie począł, i gotów po­tem Bóg wie co mówić.

Przecież on nigdy tak złym nic okazał się;— co nawet i Pani Szambelanowa Axamitowska zaświadczyć może;—ale Panią obrażała zapew­ne konkurencja do Panny Cecylji; — przez co on zdesperowany, powziął myśl tak fatalną.—

O Pani Rotmistrzowo! — podług Boga. i sumie­nia mówiąc, ciężko zawiniłaś! i łzy nasze,— a może,—Boże uchowaj!—i co większego spad­nie na twoją duszę:—boś ty przyczyna najpier- wsza!—tu ukryła twarz swoją w chustkę,— i długo panowało milczenie.

Porwała się Rotmistrzowa z krzesła i szyb­ko chodząc po pokoju, stanęła nareszcie przed Generałową, i składając ręce, na znak swej niewinności, zawołała:

Ach Pani Generałowo Dobr! — klnę się Bogiem^ wzywam wszystkich świętych,— że je­śli pisałam o Panu Józefie, to nie vr tej myśli,

aby go tak dalece zasmucać: — dawałam tylko do zrozumienia , że córka moja -iść niemoże za ' niego j — bo szczerze mówię, i to pod sekre­tem—że jest już zaręczona.—Nacóż więc Po­rucznik miałby sobie napróżno głowę nabijać?— a przytem dobrze wiedział, że moje dzieci nic bez woli mojej nie zrobią:—tu porwała za rękę Generałowę, i poczęła ją serdecznie całować, chcąc tern bardziej dowieść swćj niewinności) i razem prosząc, by się uspokoiła.—Przyłączy­ła się do tego i P. Axamitowska;—a upewnia-

/

jąc obie, że P. Generał użyje wszelkich sprę­żyn, by ten wypadek zatrzeć, — rozrywały ją nareszcie różneini nowinkami, których maga­zyn Rotmistrzowa dość zawsze liczny miała.

Generał dowiedziawszy się o jej przybyciu nie chciał się widzieć, i tylko przyjaciel Porucz­nika Marszałek dworu, w przyległym pokoju wysłuchał to wszystko, i niepostrzeżony cicho wyszedł. — Udobruchana Generałowa .i wroga chciała nakarmić swoim chlebem; — lecz prze­biegła Rotmistrzowa, bojąc się oka samego Generała, wymówiła się zręcznie od obiadu., a po tysiąc razy całując i sciskając, wyleciała chyżo z pałacu. '

Jeszcze rozmyślającą w krześle zastał Gene­rał swoją małżonkę,—do której kiwając głową, wyrzekł:

Już ci zapewne ta wietrznica,“wiele rze­czy naplotła,—gdy tak Jejmość rozmyślasz; — lecz dobrze, że się tak rychło wyniosła, bobym ją dobrze wybandozował za taki afronty

Mój' kochanku/ podług Boga i sumienia mówiąc,—ona mię tu po tysiąc razy przeprasza­ła, a nawet dodała słuszną exkuzę,— że jej córka zaręczona; — pocóż było Pauu Józefowi tam się udawać, i tćm głowę nabijać!

Co. Jejmość mówi? zaręczona!—a to chyba byłby głupi, tam latać, i do tego tak szaleć?—Ej coś mi się nie zdaje:—ona to umie czasem swym językiem i na prawo i na lewo wywijać.

Ale powiedziała mi to w oku P. Szam- bellanowej;— a tylko prosiła o sekret.

No no! niech i tak będzie.— Muszę po­słać do P. Józefa; — niech go oświecą, i za­grzeją do męztwa, aby wybił z głowy tę mi­łość, i umiał wytłómaczyć się przed sądem:— bo przyznam ci się moje serce, że poddałem ich pod sąd lżejszy, cywilno-wojskowy;—a co

więcej posadziłem tam Dłuskiego, który będzie miał na wszystko oho, i w razie złych zamia­rów moich adwersarzy, ma się rozpisać; — a wtenczas moja Jejmość! ca*a sprawa pójdzie do Króla , gdzie się spodziewam różnych instań- cij za niemi.

Ach dobrze moje serce! —podług Boga i' sumienia mówiąc, — ratuj ich obu; — widać ze ich sam szatan opętał, i na to bezdroże spro­wadził. — O Boże! — co ta dziś wyrabia mło­dzież: w takich leciech, nie mając w oberswacji ani przykazań boskich, ani woli starszych, — zaślepiać się miłością, i w taką desperacją wpa­dać!— nietakie to dawniej bywały czasy! — i lepiej działo się na świecie J — a dziś nieszczę­ście za nieszczęściem: —tu niedawno Koleszczy- zna przeszła , aż w tropy konfederackie rozru­chy, — a dalej to okropne powietrze; — i wszę-_ dzio widać rękę Bożą, co nas swym biczem ckłoszczc; — a my się przecież nie poprawu- jem, i przepełniamy miarkę złości naszych. —

O Boże! zlituj się nad nami! . . — Wszelako mężu, zaklinam cię nanffekt małżeński, — po­mnij na krew własną, i ratuj tych nieszczęśli­wych ...

No uc! — uspokój się moja Jejmość, i zdaj to wszystko pierwej na Boga, a polem na mnie: -r- co tylko moc moja zdoła, uczy­nię,— aby ich wyrwać z tej toni.

Jakoż wyszedł, i znowu wyprawił do wię­zienia , zalecając Rotmistrzowi, by sami byli wpuszczeni, dla opatrzeuia nogi, i dowiedze­nia się o zdrowiu. — Wielce był niekontent z tego Rotmistrz ; lecz szanując rygor wojsko­wy, musiał to dopełnić.

Zdumieli się wchodzący, gdy już nie za­stali Dobrzańskiego, i tylko Porucznik siedział

na tapczanie, mając obandażowaną nogę.—

'— Panie Józefie! przemówił Marszałek, zno­wu z bratem twoim przyszliśmy cię odwiedzić, i zapylać się o twej nodze po krwi puszczeniu.

Noga? — a lepiej,— nie lak holi, i na­wet nie mam tego szumu w głowie, który cier­piałem.

Chwałaż Bogu!—Bracie koehanyJ — za­czął go całować Stanisław: — mówiono mi żeś pierwej był bardzo zdesperowany, i jakby od rzeczy plotłeś.

Nie dziw się bracie! -r- kto w lakiem nie-

szczęściu , i otoczony niedobrcmi ludźmi, ten musi stracić głowę.

Bądź dobrej myśli! — Stryj tu nas przy­słał powiedzieć ci, że nie pójdziesz pod sam. sąd wojenny, i że cała rzecz na tćm , byś się do niczego nie przyznawał; — a zapewne jako ucieczka niedokonana ^ ani wiadoma , tak mo­że się skończy na lekkiej karze.

Zapewne, że czyn nie spełniony, i tego bardzo żałują; bo wolałbym wojnę, i tam śmier­ci szukać, niż tylko cod/.ień sam z sobą passo* wać się. »

Et, porzuć Panie Józefie! tę przeklętą miłość, nie warto dla niej tak sięsakryfikować; już ja o tem dobrze i sam słyszałem, —odrzekł Marszałek.

Cóżeś mój przyjacielu słyszał ? — proszę cię powiedz: —może co o niej, — o tej czcigo­dnej Cecylji?— A cli powiedz! — niecb przy­najmniej jedno słówko usłyszę,— a będzie bal­samem dla mój duszy.

%

Co mówisz!—niewarta ona, byś ją tak adorował.

No! proszę cię, zaklinam i błagam na wszystko, — powiedz! — co to jest, — i gdzieś

ją widział?— porwał się ze swojego tapczans, i począł czule ściskać.

Alebo Panie Józefie! będziesz się zaraz unosił, i Bór. wie co gadał.

Nie, Piotrze!, nie! — ani słówku nie po­wiem: tylko cię błagam powiedz, powiedz, co mówiła, i gdzie?

Ale Józefie] — zapędzasz się: — ja ją nie widziałem, ani ona mówiła j — lecz tylko ljyła wczoraj u Państwa Generalslwa sama Rot-

%

mistrzowa, i podsłuchałem, jak mówiła pod sekretem, ze jej córka Cecylja. . .

Cóż jej Cecylja ? — powiedz, powiedz!— , znowu go całował i błagał,

No ! — to już powiem 5 — ale przyjmij to męzkićin sercem, i tem bardziej pogardź tą śle­pą miłością: — a to, że jej Cecylja zaręczona, i dla tego tak śmiało pisała, byś sobie żadnej nie robił nadziei.

Tu postrzegli oba, jak te słowa, gdyby iskrą elektryczną, wslrząsły całego Porucznika, i niby piorunem ogłuszony, stał długo na je- 'dnem miejscu, otworzył gębę, ręce opuścił i myśl nawet zdawała się odbiegać na długo.

Co ci jest bracie? — przemówił Stani­ków. Część /. 9

staw — czegożeś się łąk zapomniał? — wszak przyrzekłeś o tera nie myśleć. — I' do stu set djabłów', jesteś jak w letargu. — Co ci jest Jó­zefie? — porzuć to głupstwo, i pamiętaj / że trzeba “ci się bronić przed tym sądem. — Tu go porwał za rękę, —wstrząsł nią,— a ten jak­by ze snu jakiego ocucając się przemówił na­reszcie : — czego chcesz bracie?

Ale chcę! — żebyś pamiętał, że jesteś żołnierz, i jeszcze pod sądem. — Czyż się godzi miłością tak zaprzątać głowę, — gdy tu o twoje życie chodzi?...

A widzisz Panie Józefie! sameś mnie wv-

* ł

ciągnął za język, a teraz zasmuciłeś się, jak gdybyś był na śmierć wiedziony,— dodał Pan Piotr.

Nie, bracia moi! bynajmniej.—Bądźcie zupełnie spokojni o mnie : — ja się przed są­dem wytłómaczę:— a milczę, — bo dałem wam słowo. — Lecz ty Piętrzę ! — prawdziwyś mój przyjaciel, gdy nic nie skrywasz przedemną,— i znasz ranę moją: — chciałeś ją zgoić; — o zgoisz kochany przyjacielu ! — i mnie lżćj bę­dzie,— i ona szczęśliwsza, _—.tak, szczęśliw­sza !...

Wtem zniecierpliwiony Rotmistrz , na­gle drzwi otworzył, — zaskrzypły wrzeciądze, huk się po sklepieniu rozległ, — i sam wpada­jąc zawołał:— a co moi Panowie ! —hola tych rozmów,— już-blisko pół-godziny bawicie, a nam artykuły wojenne tak długo rozmawiać z więźniami nie dozwalają,'! można było sto razy obejrzeć nogę; — więc proszę Panów! . . .

Uściskali oba nieszczęśliwego , — a ten za niemi swe zbolałe poprowadziwszy oczy, zgubił je w ciemnościach, które wkrótce nadeszły, gdy drzwi zatrzaśnięto, i rygle w swe miejsca zapadły: — w górze bowiem małe światełko, był to brzask rodzącego się dnia, lub w noc zamgloną, słabe pełganie górnej gwiazdy, co zaledwie bystre oko dójrzćć mogło. — Wśrzcid więc ciemności, stąpał chromiąę ugodzony no­wym bólem Porucznik, i niekiedy przerywając sam do siebie mówił:

Zaręczona ! — zaręczona ! — kto? — ta śliczna i cnotliwa Cecylja , która tyle razy za­pewniała , że moją będzie, i nikomu w świecie innemu swej ręki nie odda. — Dziś słyszę, że zaręczona , — pomimo tych upewnień, — po­mimo tego pierścionka , — i tych dowodów

O*'

\

najczulszego przywiązania ! . . . — O, to za wiele na serce me nieszczęśliwe! — nie dość, że mnie matka niegodna zabiła swoim listem;— a dziś potrzeba, — aby ostatnia nadzieja , ostatnia iskra szczęścia mojego zgasła . . .'— O to za wiele !. . — Tu długo stąpając w milczeniu,— znów podniósł głos, i rzekł; — ach za wiele na mnie! — Ona ma mnie zdradzić, i jeszcze na­śmiewać się ze słów swoich? — albo powie, — żem był nierozważny, lekkomyślny, i niepotrze­bnie leciał na zgubę własną. — O lepiej! sto­kroć lepiej!. . .— tu znowu zamilkł; —lecz po chwili począł zacierać ręce, i głośno zawołał:— lepiej po żołniersku umrzeć/ — i skarać tę nie- poczciwą niewiastę. — Już dla mnie niema szczę­ścia na tej ziemi; — a Bóg mnie przyjmie do swej chwały, za tyle mąk na tym padole wy­cierpianych.— O, niedarmo powiedziała okru­tna ! — ,,Bóo nadzieja nasza — chce abym tu jej nie miał:— co mówię?— ona mi ją sa­ma wydziera , i jeszcze do serca wpuszcza jad własnego urągania.— Tak, zaręczona ! —niech się weseli, niech pląsa na mym grobie, a ja u- inrę!—bo tam tylko cała nadzieja moja; — i osłabiony tylą męczarniami, zwalił się na tap-

czan, — i długo, długo, bez duszy prawie le­żał.

Opuśćmy nareszcie tego nieszczęśliwego, a wspomnijmy o dalszych zamachach^na jego życie.— Gdy bowiem General układał, jakim- by sposobem można ęo było ocalić; nieprzyja­ciele, a mianowicie Półjiownik, odegrywał dru­gą rolę, jakby zupełnie potępić Porucznika, a ztąd dowieść, że się to wszystko stało przez złe utrzymanie komendy. — Niemal wszystkich sędziów miał po sobie. —- Pan Burmistrz Pre- twie, mający u swoich znaczenie, wielce do-' pomagał tym zamachom; i gdy Wójt Ormiań­ski Pan Szadbej, jako stary człowiek, niebar-. dzo potakiwał, iż ten czyn godzien śmierci,— rzekł mu dowodząc:

Co mi Wać Pan Dobrodziej mówisz! — skoro tylko są złapani in rcccnli crimine, to już i prawo Koronne, i nasze Magdeburskie, wy­raźnie przeciwko nich jest: — patrz Wać Pan Dobrodziej Konstytucje 1523, i 1588 lat, — a nasze na Kod. 51, o gorącem prawie. — Co ' to gadać ! — winni wszyscy, a szczególniej woj­skowi,— i powinni pigułkę połknąć.

Jednakże inój Dobrodzieju! — za co my

9"

do tego należymy? — to niech sy wojskowi swo­ich, a my swoich sądzimy; — a do tego dzieło nie wypełnione, to tylko połowa jego;— toby dosyć ich, więzieniem pokarać. — Ja siary czło­wiek , mnie niewiele żyć na świeeie, — a na cóż płacz na tamten świat zabierać, i odpo­wiadać przed Majestatem Boskim?

Alebo Wać Pan Dobrodziej nie rozumiesz, co mówisz : — któżby chciał sumienie swoje w suspicją przed Bogiem i ludźmi podawać?— Wszakei to i ja po przodkach moich, wziąłem nie skalane imię, i dotąd o antecessorze moim Panu Wojewodzie Podolskim głoszą :— ,,za Wojewody Pretfica,— spała tatarska grani­ca;”— to tak sławne imię, nic chciałbym pla­mić lada czem, i na srom podawać się u lu­dzi, — cóż dopiero przed samym Stwórcą? — Mam sumienie czyste Panie Wójcie! mam,— lecz i znam dokładuie nasze prawa, a więcej jeszcze cenię przysięgę na wierność tronowi wy­konaną ; — otóż wedle tych powiadam śmiało, nićma się czego lękać, gdyby się wyrok i na śmierć wojskowych podpisało. — Że będziemy wspólnie sądzić, to tak chce Pan Komendant, a nawet prawo pozwala, bo mówi: — “CriW-

na reccntia , in quovis foro sądzone być mo­gą: u— Konstytucja sub anno 1678 zda mi się zaleca;— aprzytein Statut Toruński za Króla Zygmunta Augusta, jak wiesz Panie Wójcie, w nasze prawo Magdeburskie wciągnięty, — do­zwala w miastach i obok miast, — wszelkie gwał­ty choćby szlacheckie, naszym urzędom rozpo­znawać i sądzić ;— otóż nic jaśniejszego nadto, powiadam Wać Panu Dobrodziejowi.

A co mi powiadasz o połowie uczynku, to i to źle bierzesz nie po sędziowsku; — wszak przeczytaj Wać Pan Dobrodziej w postępku na­szym prawnym Ar. 87.: — cóż dopiero prawa Koronne, a tem bardziej artykuły wojenne mó­wią?— tam jak na dłoni, wyraźnie mój Panie Wójcie/— że czyn tylko przeszkodzony, co ipso już stał się, i criminaliler karany być ma. — Tak Wać Pan Dobrodziej nic sarkaj ani na prawo, ani na mnie, — ale tylko słuchaj ludzi poczciwych, a będzie dobrze i godnie: — bo niedarmo , mówiąc sub secreto, — wziął się za ten interes Pan Pólkownik; —'on to go dobrze wysławi przed Królem ; — a wtenczas i my oba coś będziemy warci, a może co i nasze miasto otrzyma: — bo nie dość, ze Król nasze przy-

wileje potwierdził, — ale godzi się coś rzec i

o naszych lasach, co to daremnie panowie o- bywalcie wycinają i mszczą, a my jak na śmiech własne drzewo od nicli kupujemy.

. i

To zapewne, ze szkodaby tej sprawy za­niedbywać, mój Panie Burmistrzu Dobrodzie­ju! — wreszcie kiedy i Pan Półkownik jest za nami, to ja się zdaję na pańskie słowo, i rób tak, aby dobrze i bez dislionoru było. '

No! no!— Wać Pan Dobrodziej bądź zupełnie spokojny, i spuść się na innie. — Tu się oba uściskali, — i pełen zadowolenia, po­wrócił z tej missji Pan Burmistrz. — Takim i tym podobnym sposobem, umawiał łękliwszych Rajców i Ławników;— zgoła siedmiu podrzęd­nych, a dwóch naczelników, już było za stroną Półkownika.

Nadszedł wreszcie dzień sądu: — ogło­szono go o godzinie ósmej zrana przed Ratu­szem przez Podwojskiego.— Poczęli się ściągać ze wszech stron Panowie Radni:— niektórych widziano wychodzących z kościołów, a drudzy dla śmiałości, rezonu, a może i zagłuszenia sa-' nego sumienia, wyszli z czerwonej kamieniczki

/

Kubusia. — Dalej przyjechał Pan Burmistrz, za nim opierając się na wysokiej trzcinie, w opoń­czy szarej, podbitej czerwonein suknem, wyso­ki, czarny, z nosem dużym i czarnemi oczyma, zawitał Pan Wójt, który stanąwszy przed drzwia­mi sądu, zdjął kapuzę, a wchodząc błysnął swą

dużą łysiną. — Za tymi weszło dwóch wojsko­wych uniform ubranych j — i gdy wedle star- szeńswa, koło długiego czerwonćm suknem po­krytego stołu zasiedli, — oczekiwano tylko na jednego Namiestnika Dłuskiego,— by już zagaić sessją, i sąd potoczno-złożony objawić — (*). Długo spoglądano na drzwi:— Pan Burmistrz już kilka razy tabaczkę swym kolegom podał, i kilka wiwatów z potężnych ormiańskich wystrze­liło nosów j — gdy tymczasem nie nadchodził Namiestnik, i cała sprawa tak głośna i intere­sująca była w zawieszeniu. — Nawet tłum ze­brany w ustępczej izbie, zaczął niecierpliwieć się i na galerją ratuszową coraz wybiegał, — azali nie dojrzy okiem członka oczekiwanego. — Wszak nawet Pan Kubowski, cyrulik Johan,

(*) Sąd potoczny, wedle porządku prawa Magdeburskiego, jest ten,— który okrom naznaczonych dni do sądzenia, utworzony bywa dla jakiej gwałtownej potrzeby.

przybiegli to ujrzeć; a Sawka luzak, niby ża­łując pana, chciał mu jeszcze choć raz pokło­nić się, i na schodach oczekiwał: — zgoła wszy­scy, czy na złćm czy na dobrćin widowisku, za-

wsze są ciekawi, i zawsze niecierpliwi, gdy się im nie iści, wedle usnutych myśli. — Wtem ukazał się w barwie szarej luzak, i roztrącając tłum po drodze, podał pismo Podwójskiemu, a ten z miną nadętego pawia, wtoczył swą o* paslą figurę do sądowej izby, i złożył Burmi­strzowi.— Wkrótce solwowano sessję; bo Pan Namiestnik ymówił się słabością nagłą, i pro­sił o parę ^ęzasu.— Wszyscy nieradzi, że taki zacbód i . niczern się kończy, z zachmu­rzonym czołem i spuszczonym nosem, wlekli się do domów, i różne wnioski czynili. — Ci mówili, że to intryga jakaś wojskowa; — a dru­dzy, że to chimera Namiestnika, aby i on swoje ffuantnm pokazał; a Kubuś idąc utrzymywał: — że Pan Namiestnik tchórz, i gdyby był wprzód do nie$o wstąpił, jak Panowie Abraham Der- fcapralowicz i Mojżesz Nehabedowicz, toby był nabrał rozumu, i śmiało sądził sprawę, choć swojego krewniaka. — I tak ta tłuszcza hurmem wysypana, jak rój pszczół hucząca, coraz się

na cząstki dzieliła, i wreszcie znikła z rynku, idąc każdy do swojego zajęcia.

Po dwóch dniach znowu odkryto scssją;— lecz kiedy Namiestnik gorzej jeszcze zasłabł) uchwalono odnieść się do Pana Iiomend-anta, aby w sprawie niecierpiącej zwłoki, wyznaczył innego członka. — Jakoż ten niespodzianie za­skoczony, nie chcąc uchybić w niczćni, ni swe­mu honorowi, ni sprawiedliwości , gdy niewielu miał do wyboru, po długiem wahaniu się, prze­znaczył nareszcie Obersztein-lejtnantn Fiszera, rozumiejąc że ten jako nie mlodv i stateczny

#

człowiek, rzecz tę całą weźmie ' *wragę, i sumiennie postąpi.

Już od kilku dni toczyła się ta ważna sprawa:— wszystkich więźniów stawiono poje-

* dyńczo do inkwizycji; — lecz że więcej było miejskich, uchwalono, aby tych pierwej badać. Miejscy byli to prostaczkowie, choć krzyżowali się w swych zeznaniach, lecz nie zapierali, ii, chcieli pójść do konfederacji, namówieni przez zbiegłego Kowalewicza, kancelistę magistrackie­go. — Później stawiono Dobrzańskiego , który najwięcej tein się bronił, że ou z Porucznikiem wyjeżdżał na polowanie, i strzelał dlatego, bo

na cząstki dzieliła, i wreszcie znikła z rynku, idąc każdy do swojego zajęcia.

Po dwóch dniach znowu odkryto scssją;— łecz kiedy Namiestnik gorzej jeszcze zasłabł, uchwalono odnieść się do Pana Iiomend-anta, aby w sprawie niecierpiącej zwłoki, wyznaczył inuego członka. — Jakoż ten niespodzianie za­skoczony, nie chcąc uchybić w niczćm, ni swe­mu honorowi, ni sprawiedliwości , gdy niewielu miał do wyboru, po długiem wahaniu się, prze­znaczył nareszcie Obcrsztein-lejlnanta Fiszera, rozumiejąc że ten jako nie młodv i stateczny

#

człowiek, rzecz tę całą weźmie ' *wragę, i sumiennie postąpi.

Już od kilku dni toczyła się ta ważna sprawa:— wszystkich więźniów stawiono poje-

* dyńczo do inkwizycji; — lecz że więcej było miejskich, uchwalono, aby tych pierwej badać. Miejscy byli to prostaczkowie, choć krzyżowali się w swych zeznaniach, lecz nie zapierali, ii chcieli pójść do konfederacji, namówieni przez zbiegłego Kowalewicza, kancelistę magistrackie­go. — Później stawiono Dobrzańskiego , który najwięcej tern się bronił, że ou z Porucznikiem wyjeżdżał na polowanie, i strzelał dlatego, bo

sięgałeś na wierność; — a do tego, po co tyle wieść broni /.sobą, i kaleczyć żołnierza? — Wszak prawda panowie koledzy! już to nam wszystko wyśpiewał Namiestnik Dobrzański; więc bez ogródki proszę powiedzieć!

Tak, tak ! — proszę powiedzieć, — cała zabrzmiała izba.

Znow u długo milczał, i opierał-się nale­ganiu;— wreszcie westchnąwszy głęboko/od­rzekł zcicha : — dla czego poszedłem, to tylko Bogu i mnie wiadomo, a panóin wcalc’nic po­trzeba wiedzieć;' a co do broni i stfr.ałów, to prawda, jam ją z Dobrzańskim nabrał, i j;i,m postrzelił; — bo chciałem prędzej wyrwać się z tych mi okropnych okolic.

A Panże Namiestnik nie strzelał? — za­pytał się Nehabcdowicz Itajca.

Jakże nie ! — za moją komendą.

Długo jeszcze wybadywano się, co za po­wód ucieczki ; — lecz on więcej nic nie chciał mówić: — i kiedy postawiono na oczy Dobrzań­skiego , musiał się nareszcie i ten przyznać, do­dając, że uciekali dla obrony krain, i by pod tak sławnym rycerzem, jak jest Puławski, słu­żyć;— Znowu byli przywołani miejscy, i gdy

1*011’. Część /. 10

im to odkryto, wkrótce do wszystkiego przy­znali się.

Po tych badaniaeh, w dniu trzecim zgo­dnie wszyscy sędziowie zadecydowali, aby we­dle regulamentu wojennego, i praw wieloiicz- nycb, zakazujących konfederacji, — rozstrze­lać na miejscu uczynku Porucznika z Namie­stnikiem; — miejskich czterech osadzić na lat pięć in fundo $ — a zbiegłego Kowalewicza ob­łożyć infamią , i rozesłać po wszelkich grodach

i powiatach pogranicznych województw uwiar. (lomienie, by był imany^ i przed sąd stawio­ny.— Jako zaś zgodnie zapadły wyrok, posta­nowiono, za tydzień przyprowadzić go do exe* kucji, i na ręce Komendanta, posłać o tern rap- port do Najjaśniejszego Pana.

Jeszcze ocalenie i śmierć.

Grób milczy— a z obłoków grom prawdy uderza: Ciemny len, co sił własnych pojmować nie umie,

Co zwalczając żywioły ulega swej dumie,

Co niebiosom, jak dawniej, swą niedolę zwierza; •leszcze mądrość w kolebce, gdy człowiek łzy roni; Duch zniknął; aw powietrzu ozwał się szczęk broni*

Szymon Konopacki.

C'Vłe niemal miasto było przerażone tym sro­gim wyrokiem; — lecz najwięcej ubolewano nad Generalstwem, którym taki cios zadano. — Przez miłość dla nieb, usiłowano tę wieść przynaj­mniej opóźnić, i nierychło wpuścić do icb pa­łacu ; — ale złe ma jeszcze większe skrzydła od szczęścia, przeleci najwyższe bramy, okopy, wedrze się pod sam szczyt mieszkań, i niemasz człowieka, któryby w swojem życiu z tej czary

10*

nic napił się. — Jest to przyrodnia siostra śmierci: — i.gdy ta ma dwie ręce i barki ży­laste , aby porwawszy wszystko “zdławić i zni­szczyć; złe, o jednej tylko ręce zostaje, by tyl­ko mogło dręczyć, uciskać , gnieść , dozwolić się wymknąć, i znów schwycić ; — łub przynaj­mniej czyhać naród ludzki, jak ów jastrząb' na swoją przelękuioną ofiarę. — Szczęśliwy! który się uzbraja przeciw niemu od młodości; — lecz szczęśliwszy daleko ! kto wiarą , nadzieją i mi­łością chrześciańską, jakby puklerzem jakim ca­łe swe życie osłonił, i niby rycerz do walki, czeka na tę hydrę, i śmiało zaziera jej w o- czy; — takim był Geuerał Kuczyński:—ludzki, delikatny, cichy dla swoich podwładnych, ale surowy dla siebie, pełen miłości i ufności w Bo­gu: — skoro go niedola obiegła, i trzeba było stanowczego kroku, jako lew stawał natych­miast, i walczył z nią śmiele;— bo znał, — że ma serce niewinne, że mu Bóg dopomoże, i jeśli nie pokona złośliwych ludzi, wyjdzie przy­najmniej ze spokojnem sumieniem, i wyższym będzie nad własne nieszczęście.

Jakoż w dniu drugim po^wyroku, smutfiy

i nieśmiały wszedł rano do jego kaucellarji mar­

/

szalek dworu, i westchnąwszy przemówił: — ach JW. Generale ! — cóż to za okropna fama rozleciała się po całem mieście, — i sam nic wiem, czy mam JW. Panu zwiastować, lub nie ?..

Domyślam się go pobladły Generał za rękę, a trzęsąc ją mo­cno, — mów! mów! — proszę cię .. .

Ach Panie Generale ! — juz dekret aapi- sano na Pana Józefa.

I cóż? jaki?— łeb mu uciąć.

Nie Panie Generale, nie taki, — ale coś podobnego*

-— To powiedz Panie Bracie! — bez ogród­ki, śmiało, i nie zwlekaj.

Kazano go za tydzień na miejsou uczyn­ku, wraz z Dobrzańskim rozstrzelać, a mieszczan na lal pięć in fundo i

Fatalnie Panie Bracie! i nie mażrozpisn?— a Pan Józef przyznał się, czy nie?

Mówił mi jeden z Rajców, że on do wszyst­kiego się przyznał; — zanim poszli drudzy;—a dekret zgodnie został ferowany.

O fatalnie mój Bracie! — do stu pioru­nów fatalnie. —Tu porwał się obiema rękami

10**

Panie Bracie! — porwał

za głowę, — długo chodził po izbie, — wtem nftgle zatrzymawszy się, rzekł: — mój Panie Pie* trze! zakaźże wszystkim zaraz, aby o tein nikt nie mówił Imości, nawet pannom i dziewczę­tom niech Panna Gierlruda przykaże; — pro­szę to zaraz dopełnić. — 1 znowu porwawszy się za głowę, jakby w jakiem zachwyceniu czas niejaki zostawał. — po chwili wszedł Podwoj- ski, złożył mu dekret owego sadu i raport do Króla; — czemsię lem mocniej poruszył.— Dłu­go w milczeniu przechadzał się; — lecz naresz* cie porwał za te papiery, przejrzał nieco , a od­prawiwszy Podwojskiego , zamknął je do szat­ki. — Znowu nadszedł pajuk, zapraszając go na kawę. — Wtenczas to wzniósł oczy do góry, jakby tam szukał jedynej pomocy dla siebie;— po ozem westchnął, i uspokoiwszy się cokolwiek, śmiało wstąpił w progi swej towarzyszki.

Bon jonrl — przemów iła dobra Genera-/ łowa; —podług Boga i sumienia mówiąc, mój święty-ojcze , jakżeś się rano zerwał; pewnie to kochanku, jakieś cię kłopoty przebudziły, lub niedobry sen.

Nie, moja Imość Dobrodziko! nie zga­dłaś:— spałem dobrze, tylko mnie teraz co*.

kolwiel; zalterowano ; wtem zbliżył się . i uca­łował jej rękę.

Ach Boże! porwała się z taborela, to już zapewne ta sprawa nieszczęsna Pana Józefa,

0 której tak dawno tnówiłeś. -1— Zaklinam cię na afekt małżeński, powiedz mi, co to za allera- cja?

Nie poruszaj się tak, moja duszo!— to mi doniesiono z Karwasar, że jakiś mieszcza­nin nagle umarł,— i bodaj, — czynie powie-

i

trze wraca się.

Co! powietrze?—ach Stróżu Aniele! i ty Matko Boga żywego ! wstawcie się za nami,

1 chciejcie nas salwować ... — Ach uciekajmy

m

złąd mężu! — bo tu zapewne pomrzemy.

Nie lękaj się tak moja Iiność!— są to je­szcze domysły.— Kazałem wszelako straż po­stawić, a dla wspólnego bezpieczeństwa, wy- jedziein za parę dni do Cwiklowiec, pokąd się to nie przetrze.

O dobrze! mój święty ojcze!—P°je- dziem;—lecz całując jego rękę, i cokolwiek przy­szedłszy do siebie, — powiedz mi: — czy to

t

ciebie zalterowało?— A z Panem Józefem , cóż jest? — on taki biedny i nieszczęśliwy! — jak

wyjedziem, — wszystko przepadnie, — a ino- że . .. — tu niedokończywszy slow, zalała się łzami.

Fi donc moje serce! — zawołał Gene­rał, — zawsze się dręczysz niepotrzebnie, i je­szcze nim co będzie, to ty sobie jakieś dziwy i- maginujesz. — Dałem słusznych ludzi do tego sądu: — Pan Dłuski mój krewniak rozpisze się,

i wszystko pójdzie do Króla ; — ale to jeszcze nie prędko:—tak! — tu mu się nagle duch za­tamował, i bladość zwiększyła; — lecz nagle mo­cując się, znowu zebrał siły, i kończył, —tak moje serce! nieprędko będzie, niedesperuj na- próżno , i wyjedziemy prędko: bo powietrze tu­tejsze, bardzo mnie zraża; —choć to prawdę mówiąc . . . — Nic jeszcze niemasz . ..

Ach nie dowierzaj mój święty ojcze! mój mężu! uciekajmy ztąd, — a niech PanPółko- wnik Yitte, sam tu rządzi...

; Dobrze! dobrze moje serce! tak i ja my­ślę ...

Jakoż Generałowa nową wieścią zatrwo­żona , poczęła się wybierać, i ciągle krzątano się przez ten dzień i następny w domu; nawet

Marszalek dworu odebrał zalecenie , by stoso­wne do tego obmyślał kolasy, bryki, wozy, i na przód całą kuchnię wyprawił.— Po mieście no wa wieść rozeszła się, iż Państwo General stwo wyjeżdżają; — lecz że było zakazano do kąd, powstały tysiączne domysły:—jedni mó wili że do Warszawy, a drudzy że na połowa nie do Bukowiny. — (ii znowu reflektowali czyż podobna aby Pani Generałowa tam jechała

i drapała się po górach i kniejach, a jej to na co?— ona wolałaby pójść do kościoła pomodli się. — Otóż, inni wrzasnęli, to pewnie jadą do Podkamicnia na odpust do Siatki Boskiej; — tak w tera szczupłem mieście, biegały jak sza­tan wieści, których gniazdo zapewne zaległo wówczas, bo i teraz mówią: —niech tylko wo­źnica uderzy z bicza w Wietrznej brauiie,—już cały Kamieniec wić, kto do niego przybjł: — cóż dopiero, gdy kto cudnemzaświeci licem?— krzykną zaraz młodzi, że na ich horyzont wstą­piła nowa gwiazda , i swym urokiem godna za­jąć miejsce owej kosy Bcreniki, lub samego planety Wenus. Tak byłijest ciekawy i ko­chający się Kamieniec;— lecz mniej by było na- gannem, gdyby z tego nie wypływały krwawe

/

sceny, smutne wspomnienia , i nasz biedny Po- . rucznik nie wyglądał chwili śmierci.

Boleśnie nad tem rozmyślał jego przy­jaciel ów Marszałek ; bo \ któż nie rozmyśla nad niedolą swojego przyjaciela, skoro mu jest wier­nym? — postaw siebie ua tem miejscu o mój

/

Czytelniku! — co za udręczenie uciskałoby serce twoje, gdybyś znalazł w rękach okrutnych,uko- chaną ci osobę, a których sama powaga prawa, jakby murem chińskim od wszystkiego zasłoni­ła.— O zaiste! cios to wielki do zniesienia; i Marszałek zaprosiwszy do siebie brata Kuczyń­skiego , i tych powinowatego Towarzysza Za­wadzkiego, prosił ich, błagał, i sam wynajdo­wał sposoby, jakby tego nieszczęśliwego mo­żna ratować.— Wtem jedną razą nakształt bły­skawicy przeleciała mu myśl, klasnął w dłonie,

i raptownie krzyknął.:—ach Panowie! wyśmie­nicie ! powiem wam, co mi na myśl przyszło, tylko to miejcie w wielkim sekrecie, i z całej siły dopomóżcie.

No cóż takiego? — mów Piętrzę! — a bądź pewny naszej pomocy,— oba odrzekli.

A wiecie co bracia! — ot tej nocy do-

X

stańmy się do jego więzienia, i niech sohie fu­gas ckrustas. .,

Co! zawołał Stanisław, uciekać? wyborna myśl; — ale jak ! — kiedy zamknięty, i straż przy nim?

A to niepodobna, i nad siły nasze, od-

»

parł Towarzysz Zawadzki; — wreszcie sami wpa­dniemy w jaki kłopot, — a może i co gorszego...

Gdzie tam! — czego wpadniemy? —już gię widzę boisz, i lada czem zrażasz się.— Wstydź się, wstydź! — przemówił Marszałek.—r- Ja kluczów przez Pannę Giertrudę z pokoju Pa­na Generała dostanę, i po godzinie znowu będą na swojem miejscu; a wy, jako wojskowi, radźcie, jak oszukać straże.

Et to najmniejsza, byleby tylko nie bał się Zawadzki, i chciał dopomódz.

No! ezego się mam bać? — do stu set fur djabłów !—wrzasnął Towarzysz, — czy już mnie macie za babę Lub tchórza? — wszakci io mó­wią:— krew nie woda ; — czyi iż dla mnie mi­ło, że chcą przelać, i lak jeszcze haniebnie?— Wstydźcie się sami, że mnie posądzacie; — i oto słowo szlacheckie, że będę mu pomagał.

—Debrze! dobrze! — poczciwy krewniaku,

daj rękę, — a to masz nasze, i słowo pod szelmą , że go dotrzymamy.

Słowo szlacheckie! — zawołali wszyscy

*

trzej, a Towarzysz chcąc dowieść swojej ener- gji wyrzekł: — pójdę do fortecy, dowiem się kto zie o dziesiątej w wieczór na straży przed je­go więzieniem, ujmę żołnierza, będę szyldwa­chem, a wy przed werblem przybywajcie.

m

ISie tak Towarzyszu! nie tak ! — niech Stanisław będzie szyldwachem, i dowie się o ha­śle;— a my idąc razem, mniej sprawimy po­dejrzenia ;— ja bowiem przebiorę się za twego luzaka , idącego spać do fortecy.

Tak! tak! dobrze tak, zawołał Stanisław, niech ja będę pierwszy do pomocy mojemu bratu.

Jak chcecie bracia ! — ja na wszystko go­tów, tylko mi nie mówcie, że ja tchórz; bo klnę się Bogiem , że was obu na pojedynekbyin wy­zwał. — Piękneż to słówko— tchórz żołnierz!—

*

jest to, jakbym nie miał pałasza w ręku, tylko babski ożóg; —tak, nieinuczej do stu set fur beczek miljonów djabłów.

Ilola! hola! mój Towarzyszu od drago-

%

*

\

nji!—wierzymy, żeś rycerz tęgi, i przywra­camy ci actwilalem.

Przywracamy! przywracamy! powtórzył Kuczyński, — i rychło się zajęli wykonaniem ułożonego planu.

Dość szczęśliwie udało się, — i pocichu otworzono nieszczęsną komórkę, i gdy Zawadz­ki stał na czatach, wstąpił wolnym krokiem Marszałek, i przemówił do każdego więźnia.— Panie Józefie! nie lękaj się, że do ciebie po- ciemku przychodzę. — Poznaj mnie, jestem Piotr, twój szczery przyjaciel, i nićma już in­nej rady dla ciebie, tylko spiesznie uchodź.

+

Porwał się Porucznik, długo nie mógł po­jąć, zkąd ten glos pochodzi; — lecz gdy mu podał rękę Piotr, i zaczął reflektować, przy­szedł nareszcie ze snu do przytomności: i rzekł: bój się Boga! — co tu robisz? — i czegóż chcesz ode mnie?,.,

Chcę cię poczciwy Józefie ratować, i nie­ma czasu , tylko uchodź.

' «/

Jakto ! — ja mam uchodzić, aby mnie drugi raz złowiono?—a potem, hymnie i cie­bie odd ano pod sąd?— >iic chcę ja tego , i jui

Poiv. Część I. 11

1 00 , J

raz zdałem się na wolą Boż.\, ta mną niech rzą­dzi i kieruje.

Ale zreflektuj się Józefie!—tyniewićsz, że już na ciebie dekret śmierci napisano, i nie masz się czego ociągać, tylko uciekaj: tu po? rwał go za rękę, i chciał wyprowadzić.

Lecz ten wyrywając się, zawołał: — de*^ kret śmierci?— o, to już dłużej nie będę się mę­czył na tćj ziemi, i porzucę łych niepoczcU wych ludzi: — bo tu mnie wszystko obrzydło, a tylko Bóg nadzieja moja.

Wszakże tu jest brat twój Stauisław i Za­wadzki : — oni cię równie zaklinają na wszyst­ko , uciekaj czem prędzej,

Gdzież Stanisław? gdzie Zawadzki? — czemuż nie mówią do mnie? — tv mnie zwor dzisz.

S

Ale nie, — klnę się na wszystko : — Sta- ^ ni sław przebrany jako szyldwach, stoi przy

drzwiach'twoich, a Zawadzki na czatach.

,I cliccszże Piętrzę! by i oni zginęli, kier dy ja umknę z więzienia?— Myślisz, że o tej zdradzie nikt się nie dowie: — a kiedy ja zbo­lały, znękany i chromiący, nie będę mógł ucie-

/

\

I;ać i skrywać się, wówczas padniecie wszyscy krwawą ofiarą, a może i ten żołnierz z luzo- wany. — C/Jery śmierci za jedną — ach Piętrzę kochany! zbyt wiele; —jam tego niegodzien, ani o w h obłudnica, co mię w tę okropną wtrą­ciła otchłań. — Pozwólcież/— niech sam umrę po żołniersku, i niech na moją duszę nie biorę ciężkiej odpowiedzi, ach ciężkiej! przed Panem i Bogiem moim . . . Chciałem na placu boju zginąć; — zginę i tu równie mężnie, bo bez­bronny i spokojny na sumieniu; a niech tylko widzą i słyszą, owa zabójczyni mojego losu! ta pyszna i przewrotna matka, co zerwała moje nadzieje, i przeszkodziła szczęściu wspólnemu;— i jej córka ! ta rwąca się za lada wiatrem nić pajęcza;—one to obie sprzysięgły się, tak, sprzy­sięgły ! na moje życie, i chcą tego. — Dozwól więc tego Piętrzę!. . i nie przeszkadzaj iin tak

*

lubego zamiaru ..— Zegnam cię raz ostatni!— i stokroć dziękuję za tw'oje dobre serce;— ale uchodź ztąd rychło, boby cię grób wraz ze mną pochłonął.

Cóżbo mówisz Józefie! — Nie chcesz mnie

nigdy słuchać, a nawet przyrzekając nie do-

i

'trzymujesz,— po cóż było przyznawać się do

IV

*

winy?— może byłby inny wyrok j — a dziś nie- masz ratunku, tylko słuchaj mnie, i wycbodź...

Nie, Piętrzę! nie pójdę; — i jeślim nie zaparł się winy, to Bóc tak chciał i rozkazał.— On to mi zalecił kochać prawdę, a brzydzić się kłamstwem;— on biorąc mi najdroższą Cecylję, chce abym ten świat pożegnał, bo już na nim wszystko dla mnie umarło ...

Gdzież tam Bóg chce tego: — zreflektuj się, co mówisz! — gdyśmy tu tak skrycie do ciebie się wdarli, to widać chce Bóg, abyś je­szcze żył, i nas przyjaciół nie opuszczał.

Was nigdy nie zapomnę! i tam nadtćm

sklepieniem , i nad tą fortecą, i jeszcze wyżej t

nad tern niebem, — zawsze o was pamiętać bę- , dę; — bo wy dobrzy, poczciwi i dozgonnie wier­ni: — lecz uciekając, gubiłbym was, i nie był szczerym przyjacielem; — owszem stałbym się niegodzien was, niegodzien wspomnienia ludzkiego. — Bo cóż wreszcie wyrzekłbym przed sądem najwyższym? — jam ich na sztych wy­dał , jam inojein życiem ich życia pozbawił;— a miłością własną, potargał węzły przyjaźni, pokrewieństwa i ludzkości... — Nie, kochany Piętrze, — nie pójdę! i jedno ci powtarzam:—

raz zdałem się na wolą Bożą, ta mną niech rządzi i kieruje.—Tu zwalił się na swój tap­czan i umilkł.

Gdy i tak długo rozmawiał Marszałek, strach go nakoniec przejął, żal ścisnął serce, język tru­chleć począł, i nie mógł dalej wysłowić się; — więc lękając się gorzkich skutków, ścisnął mu z westchnieniem rękę, jako ostatnie pożegnanie, wyszedł zcicha, i tylko szepnął czekającym, że przez żaden sposób nie chciał uciekać, i posta­nowił umrzeć.

Wkrótce Panna Giertruda klęcząc przed Ogrojcem katedralnym i modląc się, potrąco­na obejrzała się,—a Marszałek wyrzekłszy:—już po wszystkiem, oddał klucze, i sam zniknął ' w głębi rynku.

Wybór Generała trwał ciągle, i kiedy wszyst­ko było w pogotowiu, nie chcąc się dla większej rany z Półkownikiem widzieć, — przesłał mu nietknięte pisma Magistratu, i razem zdanie komendy do powrotu; — a sam, utwierdzając bardziej żonę, że się odkrywa powietrze, wy­jechał z nią i częścią dworu do bliskich Cwik- lowiec.

Pólkownik uradowany taką władzą, zamie­

/

rzył zaraz esekucją dekretu do skutku dopro­wadzić, pragnąc donieść Królowi: że nie lęka­jąc się żadnych pogróżek i zajść, śmiało wy­konywa wolą prawa i dowodzi niezachwianej wierności dla tronu. — Jakoż wkrótce nadszedł ów tygodniowy termin, i kiedy ingla gruba po­ranna, okrywała jeszcze mury Kamieńca, a lud dla smutnej i dżdżystej pory, zaledwie wyzierał z swych domów; wteuczasto usłyszeli niektó­rzy słaby huk dwóch wystrzałów od polskich folwarków,* i zaraz domyślano się, że to za­pewne nadeszła fatalna godzina nieszczęsnych dekretowanych.—Niebawnie wieść ta rozleciała się po obu rynkach, a za godzinę ujrzano całą halwakatę już wracającą, której przewodniczyli Półkownik i dwóch Rotmistrzów.

Postanowienie Cecylji

Weź mię! ja umrę przy lobie, Nic lubię świata.

Źle mnie w złych ludzi tłumie, Płaczę, a oni szydzą;

Mówię, nikt nie rozumie;

Widzę, oni nie widzą!

^

ha przemianą miejsca, zdawała się nieco uspo­koić Generałowa; lecz sam, elicąc swojej zgryzo­cie i boleści czemkolwiek ulżyć; zamierzyłz swym Marszałkiem na myślistwie czas przepędzie po kniejach naddniestrzańskich.—Gdy więc jedne­go razu wyruszył do dnia, sama jedna u okna, i patrząc się z wysokiego swego dworca na głę­bią wielką jam i Dniestr bystry, który na- kształt krętej żinji wił się i połyskiwał, wpadła w długie zamyślenie, i uczuła nadzwyczajną

tęsknotę; — poczęła się modlić, a później we­zwała P. Giertrudę, chcąc z nią pomówić, i

V

przeszkodzić temu nawałowi czarnych myśli.

O dobrze! podług Boga i sumienia mó­wiąc, dobrze żeś przyszła moja Panno!—usiądź- no tu, i powiedz mi .co o Kamieńcu. — Mozę co słyszałaś,—a szczególnie o P. Józefie?—bo ja zawsze coś niedobrego przeczuwam;—i cho­ciaż dziękuję Stwórcy memu, i błogosławione- mu S. Józefowi, żeśmy znów uniknęli powie­trza;— ale cóż,— kiedy mi serce ściska ta nie­szczęśliwa sprawa:—powiedz czy niewiesz co o niej?—moja poczciwa Gierciu!

Ach JW. Pani! cóż mam rzec?—wszak to pierwszy raz słyszę o tem powietrzu.

A tak moje serce!—Mąż mój powiedział mi, że się znowu odkryło powietrze na Karwa- sarach; a tyż o tem nic nie słyszałaś?

Nic JW. Generałowo!—to jakoś fabułka: gdzieżbyto ludzie w mieście o tem nic gadali, i nie doleciało do usz moich?—Nie! nie wierzę ja temu:—zapewne któś nieprawdę doniósł JW. Generałowi.—Ja co wiem, to co inszego, bo to istna prawda; — ale cóż, kiedy lękam się, aby nie rozgniewać na siebie P. Generała.

A widzisz moja Gierciu, ty coś wiesz, a tylko taisz przede mną.—Cóż to takiego?—po­wiedz mi, bardzo cię proszę, powiedz/ wszak wiesz, że święcie chowam sekret.

To pewno JW. Pani;—ale cóż, kiedy to nie można mówić nikomu, ani nawet samemu Panu; — bo to rzecz niemała, pokręcając swą srebrzystą główką, której włosy zpod peruczki nieraz wylazłszy, spadały to na zmarszczki czo­ła, to na chude policzki.—

Nic bój się moja poczciwa Gierciu/ ju- żeśmy z sobą nie jeden korzec soli zjadły, a ty mnie jeszcze.nie dowierzasz i lękasz się?—

Ach JW. Generałowo!—stuknęła gwał­townie korkami i podbiegłszy całowała rękę Pani, i przepraszała niby za tę niewiarę.—

Usiądźno, usiądź, moja Gierciu/ i powiedz mi jak to było;—a masz moje słowo, że niko­mu, nawet mężowi nie pisnę.

Tak, tak JW. Pani! — ach nie można mówić!—bo już ja zginiona,—a jeszcze od te­go szałaputa Marszałka;— gotów mię przed ca­łym światem oczernić. — JW. Pani wie, co to znaczy pannie ująć estymy; to już siedź do sa­

mej śmierci, i jeszcze wszyscy ukosem patrzeć na cię będą.

'—Wiem, wiem moje serce/ i uchowaj Boże każdego od takiej karystji. — Przecież zacznij­że moja Gicrciu, cóż to takiego?

Tu Panna Gertruda poprawiwszy swój żuż- manik, (*) i trefioną jasną rusą peruczkę, przy tćm zążywszy tabaczki, wyciągnęła długą swą szyję, chrząknęła dwa razy, i nachyliwszy się, pocichu zaczęła rozpowiadać o intrygach Pół- kownika, Burmistrza, dalej przyszła do sprawy Porucznika, słabości Dłuskiego, i samego de­kretu.—Gdy więc o tem kończyła,—Generało­wa zaledwie nie wpadła w mdłości od tej al- teracji; — Ale P. Giertruda pobiegła za laren- dogrą, i rzezwiąc i ciesząc dodała:—nie trwóż się JW. Pani, nic się złego nie stało z tego dekretu: — bo już niema P. Józefa, i tćn na niczćm musi się skończyć.—

Tu znowu jeszcze ciszej doniosł, jak ona dopomogła do wzięcia w nocy kluczów do for­tecy, i jak je oddał na powrót P. Piotr; —

(*) Żuzmant, gatunek sukni kobiecej; bywały parterowe i

2 innych malerij.—.lako staroswiecczyznę, wys'wićca je Krasicki i Monitor.—Kar. 207. T, I. Gołębiowskiego.

tylko lo mnie zastanowiło, rzekła, że mi coś niewyraźnie powiedział, i teraz nie chce wyex- plikować.

Jaklo moja Gierciu! — cóż takiego?—o-

powiedz mi i to;—a za twoją szczerość i przy- i '

-chylność, masz robron papużowy grodetorowy, eo to mi w roku przeszłym przysłano z Drezna.

Ach JW. Pani! na cóż to: ja dla Pani do śmierci szczerą i przychylną będę, bez tego prezentu.

Ale weź Gierciu, podług Boga i sumie­nia mówiąc, weź!—ja chcę tego i proszę; — bo się będę gniewać,

Gniewać?—chowaj Boże JW, Pani!—- Cóż robić, — kiedy Pani każe, sługa spełnić musi;—to już i .suknię wezmę, i dokończę wszyst­kiego.

Oto JW. Pani, kiedym klęczała w Ogroj­cu, a Państwo dobrze już spali, późno, bardzo późno, nadszedł zciclia do mnie P. Piolr, i oddając klucze od fortecy, rzekł tylko:—9nż po wszyslkićm:” — nie wiem tedy JW. Pani, uderzając ręką o rękę, czy on uciekł, czy nie?— bo to trudno rozebrać;—już jam na to i kabałę r/.ucała, i świeczkę woskową na wodę puszczała^

N

i namawiałam Anusię pokojówkę, by prosiła Marszałka o explikacją:—taki jest teraz zacię­ty, że nie i nic.

Prawdę mówisz,—coś to fatalnego;—ale zostaw czasowi moje serce, nie nalegaj, a musi

r

się i to wydać:—bo mówi i Pismo Święte; nie­ma nic skrytego na świccie, cobysię z czasem nie wydało.-

■—Acb prawda JW. Pani! słyszałam to raz na kazaniu w Ormiańskim kościele; i już zam­knę gębę przed tym niewiernym Tomaszem.— Tą~i tym podobną rozmową, rozpędzała swoje cbmury przeczuwanej boleści Generałowa, kie­dy nad wieczór zabrzęczał skarbniczek, i swo­jak P. Malinowski nadjechał, a za nim wkrótce P. Podkomorzy Lipiński;—-do reszty rozpro­szyli ową melancholją, i gościnnej gospodyni, jeszcze w niewielkim wiejskim doinltu, zadali wiele kłopotów i starań, aby wszystko było przyzwoicie i godnie. — Chociaż to w owym wieku więcej jeszcze było prostoty i wyrozu­mienia, i najwięcej pytano się o serce, z ja­kiem gościa przyjmowano;—jednakże im kto był zamożniejszy, tem śmielszą ręką sypał swe dostatki, i pragnął we wszyslkićm okazać gust,

^ytworność, a nawet zbytek. W wieczór pó­źno nadciągnął z swem myśliwstwem Generał; a ucieszony mocno z przybycia tak szanownycb i ukochanych osób, zdawał się z żoną swobod­niej oddychać, i niejedną dykteryjkę myśliw­ską powiedział. Nazajutrz, gdy Generał wszedł do gościnnej izby, tu mu z bólem serca odkrył Podkomorzy o smutnej exekucji synowca je­go. Ta nowina, lubo ciągle spodziewana, ude­rzyła go mocno, i począł narzekać na Panią Rotmistrzowę, że od jej przeklętego listu cała ta okropna scena zawiązała się. Dziwił się temu Podkomorzy, i gdy prosił o powiedzenie wszystkiego, wypadało przeczytać ów list, któ­ry pozostał u samej Generałowej. Pośpieszył za nim P. Malinowski, i gdy zaczął upraszać, poczęła się domyślać, i wchodząc z nim do gościnnej izby, rzekła:—

^-Wielce miłościwi Panowie! podług Boga i sumienia mówiąc, darujcie, że sama wpadam; lecz się domyślam wszystkiego, i pewnie już mojego Józia niemasz... Powiedzcież mi, po­wiedzcie bez ogródki; — proszę i zaklinam.— —JW. Generałowo Dóbr! na cóż to Damie

o tem wiedzieć, aby więcej swe serce zaltcro- l*ow. Część /. 12

wać?—odrzekł Podkomorzy, kłaniając się i od­dając dobry dzień.

Ach JW. Podkomorzy^ znasz, ileśmy go kochali^ i jak był do nas przywiązany; czyż podobna o nim nie pamiętać? Upraszam naj­pokorniej o powiedzenie.—

Spojrzeli się wszyscy po sobie; a gdy pa» nowalo milczenie, rzekł nareszcie Podkomo* rzy: —

Zgódźcie się mnie wielce miłościwi Pań­stwo z wolą boską;—już go nićmasz,—rozstrze- • « • • *

Co! rozstrzelany?—Wzniosła ręce do gó­ry, oczy zaszły białkami, i już zaczęła się chy- \

lic, gdy wtem porwali ją mąż z Malinowskim, i całą zdrętwiałą zauieśli do łóżka. Zaczęło trzezwić, zbiegły się niewiasty, i po chwili

* # słaby tylko z za ściany dolatywał jęk, i wyrazy na pół zmięszane z płaczem. — Po tćj scenie wkrótce nadjechał Sędzia pograniczny Antoni Jaszewski; gdzie wszyscy razem starali się po­cieszyć nieszczęśliwych Generalstwa, i rozry­wać ich smutne, zbolałe dusze. Na dniu trze­cim dopiero dokończył Generał swojego opo-

\

wiadania, co to najwięcej spowodowało ucie­

kać synowca do konfederacji, a Marszałek do­dał, że go najwięcej dobiły owe zaręczyny P* Kotmistrzówny łl... ej z Kasztelanicein Hrynie­wieckim.

Jakie zaręczyny? — zawołał Sędzia Ja- szewski.— Mójżeż Panie! (*) niedawno byłem n P. Kasztelana, i z synem widziałem się, ale

o żadnych zaręczynach tam nie mówiono, i to fałsz wyraźny mójżeż Panie, bo na święta Bożego Narodzenia wyjeżdżają z całym domem do Warszawy, a ztamtąd syn na lat trzy za granicę. Otóż powtarzam fałsz mójżeż Panie.

Co, fałsz!—wykrzyknęli Marszałek z P. Malinowskim. O! kiedy tak , nalcżyż dobit­nie wymówić Rotmistrzowćj j ona to najwięcej przyczyniła się do zguby Porucznika.—

W eźcież i ten list przeklęty, który mi wydarł synowca. Jej to dzieło, — niech się cieszy! Ona go zaczęła, a wróg mój Półkow- nik, jakby z partesów wykonał.—Tu ocierając łzy rzewne, wręczył to pismo.

Poruszony do żywego Malinowski, ścisnął za rękę Marszałka, i wkrótce zabrzęczał skar­bniczek. Dla dżdżystej jesieni; zaledwie po

(*) Uyło to przysłowie tręoz.

obiedzic nadciągnęli do Boryszkowiec. Cicho było na dziedzińcu, i tylko hajduk w sieniach spotkał przybyłych, oz najmując, że niema od wczora P. Rotmistrzowej. Zmięszał się zrazu Marszałek, ale P. Malinowski, jako wytrawny człowiek, mrugnął i z dobrą miną wszedł do izby.—Wyszły naprzeciw ich dwie młode sio­stry; i gdy skromnie i nieśmiało przemawiać zaczęły, rzekł Malinowski, słuszny i wycrnuk- ły mężczyzna: — mamy interes z P. Marszał­kiem , a nawet kommis od P. Generała do P. Rotmistrzowej.—

To niech Panowie zaczekają,— odpowie­działa Cecylja. 3Iama naszą lada moment spo- dzi ewana z Kamieńca.—

Do Kamieńca pojechała? —

Do PP. Axamitowskfch, odrzekła z po­śpiechem Katarzyna, z naszą siostrą.

O! to zapewne o pięknych rzeczach do­wie się, — odpowiedział z żywością Malinow­ski;— a Panie jeszcze niewiedzą?—

Spuściła oczy blada Cecylja, i nic nie rzek­ła j lecz Katarzyna śmielsza : — cóż to takiego? proszę nam powiedzieć, my nic nie wiemy.— —Gdzieby to Panie nie wiedziały, a zwłasz-

cza P. Cecylja, która umie serca drugich za­bijać!—

Ja? Panie! Mówię szczerze, nic a nic nie.wiem.

A to być nie może!—Zerwał się z tabo- reta Malinowski, i obracając się do Marszał­ka:— cóż Panie Piętrzę na to powiesz? Panna Cecylja mówi, że nic nie wie. A ten list od­mowny?— to i tego Pani niewićsz?— wszakto mama pisała w jej imieniu : — że nie kochasz, że nie pójdziesz i nie chcesz P. Józefa Kuczyń­skiego.—

Cała prawie odeszła od przytomności bied­na Cecylja, i uchwyciwszy za list, już dalej przemówić nie mogła.

Co ci jest?—porwała ją za rękę Kasia, i podała szklankę wody do napicia się.

O! Pani teraz lękasz się i nie przyzna­jesz j—dalej ciągnął P. Malinowski;—a wiedz, że ten list jego zabił, a tem bardziej rozgło­szone twoje zaręczyny z P. Kasztelanicem. —

Znowu biedna Cecylja nabrała ducha, i ciągle trzymając list, odrzekła.—Źle mię Wać Pan Dobr. znasz, gdy mi takie rzeczy wyma­wiasz. Jam listu nie pisała; była wola matki,

i ‘V*

1/V

litowej święcie poddałam się, i to jest praw­dą; ale żeby były zaręczyny z P. Kasztelani- cem, to jest nieprawdą, i ktoś bajeczkę roz­siał. —

Jakto! kiedym ja to słyszał z ust samćj P. Rotmistrzowćj, odrzekł Marszałek, i to {jo najwięcej do grobu wtrąciło.—

■—Co to jest do grobu?!—z zapnłem i roz- . iskrzonemi oczyma wrzasnęła Cecylja; — kłóż to taki?—

A któż? czy Asińdźka nic poznajesz, P. Józef Kuczyński. Zakochany, g'dy mu Pani odmówiłaś, chciał pójść do konfederacji; a gdy go złowiono, wypadł dekret śmierci.— Lecz już nieszczęsnej Cecylji nie było w poko­ju; bo łzy gwałtowne lunęły się z oczu, a chy­lącą się na kanapę, porwała ją siostra, i za- , prowadziła do łóżka, samych zoslawując gości.

Otóż teraz mdleje, a może i żałuje; a na co pierwej odmawiała, i tego nieszczęśliwe­go dręczyła? — chodząc po pokoju, powtarzał zapyrzony P. Malinowski, i kiedy długo ni­kogo nie było, już Marszałek począł namawiać, aby odjechać, gdy przez okno dostrzegli nad-

chodzącą szcścio-konną kolasę, którą zwykle Pani Rotinistrzowa paradowała.

Wchodząc, ukłoniła się przybyłym gościom, i zaczęła przepraszać, ze im zabrała czas swoją podróżą.

My tu od Wać Pani Dobr. córek byli­śmy zainformowani, że lada moment nadja­dziesz, i dla tego zaczekaliśmy, — przemówił Pan Malinowski, — bo mamy tu maleńki kom- mis od Pana Generała, i cokolwiek pomówić w pewnym interesie. —

Cóż takiego? Proszę Panów siedzieć i mówić. — Gdy to kończyła, na twarzy widać było znaczne pomięszanie,

Wać Pani Dobr. wiesz, co się stało w Ka­mieńcu z Panem Józefem Kuczyńskim? Po­wszechnie twierdzą, że z przyczyny listu Wać Pani Dobr. on tej dostał desperacji, a tćm- burdziej z rozgłoszonych przez nią zaręczyn z Kasztelanicem. List ten fatalny przywieźli­śmy na powrót, i Panna Cecyljaj odebrała go. Mówiliśmy jej o wszystkićm , a nawet wiedz Wać Pani Dobr. że Kasztelanie wyjeżdża na lat trzy za granicę, i nie, myśli o żadnych za­ręczynach, Dokładną o tem mamy wiadomość.

Otóż osądź Wać Pani Dokr. kto tu najwię­cej przyczynił się do zguby tego zacnego mło­dzieńca , a mego krewniaka?—

Czegóż Panowie Dobr. chcecie? Za cóż ja sama winnam? Ja mu nic kazałam iść do kon­federacji, ani go rozstrzelać. Jest to istna na­paść i niepotrzebne wymówki.—

Tak, napaść/ O, Wać Pani Dobr. mu­sisz dziś przyjąć wszystko, bo odpowiesz przed samym Bogiem za tak popędliwy i hardy postępek! — Mówiła nam Panna Cecylja , żeo- na zdała się zupełnie na wolą swej matki; a czyż godziło się, dla próżnej nadziei, dla senatorskiego krzesła, a więcej może dla złota! dla złota! najgodniejszego człowieka, po­trzebnego krajowi i krewnym, pociechę dla swych opiekunów, na sztych samochcąc wyda­wać! Któż kazał na jego ręce taki list ostry

* i odmowny pisać? i gdy Panna była za nim, łamać tę świętą inklinacją, i jeszcze nieprawdą wymawiać się przed Generalstwem ? .. Wy­raźnie powiadam Wać Pani Dobr., ja w tem, że ona nie pójdzie za mąż, i będzie siedziała

%

do siwego włosa, bo Bóg jest sprawiedliwy, i musi skarać ten czyn niegodny, i nietylko

matka , ale i córka pokutować zań muszą. Serce mnie boli , słysząc o tem nieszczęściu! Cóż dopiero tych nieszczęliwych Stryjostwa, którzy go od pieluch prawie wykarmili, i do tego stopnia dystynkcji doprowadzili?... a teraz, jako łotra, jako zdrajcę, śmierć taka spo­tkała! . . . O, Wać Pani Dobr. odpowiesz, od­powiesz przed Bogiem!

Bardzo proszę Wać Pana w moim domu nie gadać mi importunji; bo choć. to Pano­wie mężczyzni, ale i ja mam przyjaciół, i po­trafię obrócić się. Najechaliście mój dom, i jeszcze mi córkę fomentujecie. — Pocóż było ten list oddawać i mówić o tćm jej? Jeśli do mnie był komis, należało Wać Panóm czekać mo­jego przyjazdu; a tak sami rozporządziliście się jakby we własnym domu, i jeszcze mnie z lezjo witacie!—

Właśnie po tośmy przyjechali, aby Wać Pa ni Dobr. i jej godnej córce wszystko wypo­wiedzieć ; a jeśli ostro mówimy, to żal uwa-

\

gi niema, i, jak ludzie honorowi, cierpieć nie możemy fałszu i intryg. Kto je porobił, niech ten się wstydzi przed Bogiem i ludźmi; a po­wtarzam Wać Pani Dobr. jakem szlachcic z an­

tenatów, że Pan Kasztelanie już nie myśli o Pannic Cecylji, i ja w tem, że osiądzie na ko- szu. Zegnamy ją, i komu potrzeba, zdamy honorową satysfakcją*-— -

Wtem wbiegła Panna Rozalja, donosząc matce, że Cessja mocno zachorowała, i leży w łóżku : i gdy Rotmistrzowa , uderzona tylą przeciwieństwami, nie wiedziała sama co po­cząć i mówić, już owi przybyli znikli z jej oczu, i wracali do Cwiklowiec.

Odtąd Rotmistrzowa wszelkich zaczęła do­świadczać ciosów fortuny. Długo biedna Ce­cylja chorowała, dręczona tak okropnym wy­padkiem i wieścią, że ona wtrąciła swojego ko­chanka do grobu. Rotmistrzowa , ile się razy pokazała w Kamieńcu, była wytykiwanąj i sam Pólkownik, chcąc się przed światem unie­winnić, i przygłuszyć własne sumienie, po­wtarzał głośno:—,, Rotmistrzowa swoją pychą zgubiła Kuczyńskiego.” — A kiedy chciała się wytłómaćzyć, wspominano ów list i obłamane zaręczyny: przez co wpadała w złość gwałto­wną i uniesienia, z tego dostała holu w boku, i pleć piękną zmieniła wkrótce na zżółkłą i zwię- dłą, co ją nad wszystko dobijało. Woje-

po całych nocach nad tym dumała; i kiedy wiosna błoga już ustrojona była w szalę go­dową, gdy wszystkie pączki drzew i krzewów już miały wydać swoje kwiaty z przecudną wo­nią j widząc raz matkę sarnę przy odemknię- tem oknie, upadła jćj do nóg, i łkając ser­decznie, tak przemówiła: —

Dozw ól mi o Malko kochana! abym mo­gła wykonać ślub mój zamierzony, a do zawar­cia powiek czuć będę taką łaskę/ —

Cóż to zaślub? Czy nie wiesz, że Kasz­telanie wyjechał zagranicę; wszak ci to wszyst­ko wypaplał ten hałaburda Malinowski.—

Nie, Malko droga! o tem mi nic nie mówił, i pierwszy raz słyszę. Więc już po- wszelkiej nadziei, i tein lepiej dla mnie; lecz ja pragnę inny ślub wypełnić, daleko zgodniej- szy z mojein położeniem.—

Jakiż to? mów Aspanna śmiało i szcze­rze.—

Tak, MamoDobr./ mówię najszczerzej: — oto życzę i pragnę wstąpić do zakonu Panien Dominikanek, co są we Lwowie, bo jam na świecie niepotrzebna, gdy tak nieszczęśliwa. Dwie jeszcze córki pozostanie Mamie, a ja

chcę zostać oblubienicą naszego Zbawiciela. Tyle bowiem zgryzot uderzyło serce moje, że dla mnie niemasz szczęścia, niemasz pocie­chy, jak cela klasztorna! Tam może przez modlitwy i posty uproszę Boga, aby niecni lu­dzie zapomnieli o mnie.

To Aspanna chcesz iść dla jednej despe­racji, a nie z pobożności? O pięknaż mi bę­dzie zakonnica ! a jeszcze tak młoda! Cóż to! że niema Kasztelanica, to się znajdzie drugi, i nie trać nadziei; możesz jeszcze pójść dobrze za mąż, skoro j. tych stron prze­klętych wyprowadzimy się.—

Nie, matko kochana! nie zasmucaj mnie do reszty, i na trzecią nie narażaj słabość, bo już pewnie nie wytrzymam. Nie myślę o ża- dnem zamężciu. Był dla mnie jeden, i gdym go straciła, nie chcę żyć na tym świecie, i najgoręcej pragnę ukryć się w klasztorze, aby i>a chwale Bożej dokonać żywota. .O, co za szczęście, matko droga, być w liczbie naj­bliższych naśladowców Cimistcsa : Jemu się tjlko poświęcić, oddać, od Niego tylko nagro­dy spodziewać się, tam, kędy nie będzie ża­dnych trosk, kłopotów, smutków i zgryzot!

ł*otv. Część /. 13

Dusza moja brzydzi się wszelką podłością i hań­bą, wzdryga się na każdą łzę i cierpienia, któ­re wyciskają niegodni ludzie na tym świecie; dla mnie nićmasz szczęścia, jak wszelka cichość i spokój; bo wtenczas dusza moja rozmyśla, i nasyca się jakimeś urokiem, którego nawet wylłómaczyć nie zdołam. Dozwól więc, do­zwól wejść do tej zaciszy, a calem życiem błagać będę Boga za ciebie, najdroższa matko i moje siostry, by wam zesłał ws/.elką pomyśl­ność, i osłodził to ziemskie życie ! . . — Tu zno­wu padła jćj do nóg i czule całowała.

Wstań Aspanna! wtań-! wstań ! mó­wię tyle razy, i czekaj, niechno ja się na­myślę, i pomówię z Panną Rozalją, tylko mi tego zaraz nic rozgłaszać, bo Aspanna zbyt prawdo-mówną jesteś; a to wcale niepotrzebne, i.zawsze pamiętaj na tę maxymę: — jest to cnota nad cnotami, trzymać język za zębami. —

Jeszcze się skłoniła Cecylja, ucałowała rękę, i cierpliwie wyglądała pozwolenia matczy­nego. Jako pyszna niewiasta, chciała to długo skrywać przed światem kamienieckim, ale gdy na spowiedzi objawiła księdzu swoję myśl córka, i ten uproszony przyjechał do Boryszko-

wiec, jak niemniej i Panna Rozalja, widząc zwiększający się posag-, dopomagała siostrze, wówczas i matka , lękając się słów Pana Mali­nowskiego , choć ze złością i lukiem, dała na- koniec pozwolenie, błogosławieństwo, i wkrótce wynalazłszy daleką krewnę do podróży, wysła­ła piękną Cccylją do Lwowa, zakazując jak naj­mocniej, aby na Kamieniec nie jechały.

Wypadła zatem droga na wioskę Pudłowce po nad polskie folwarki, i nieszczęśliwa Ce­cylja, uwiadomiona przez woźnicę, iż jadą ko­ło grobowców dwóch rozstrzelanych oficerów, wysiadła z swej kolasy wraz z krewną, i długo modląc się za dusze poległych, z obu mogił wzięła garstkę ziemi na wieczną pamiątkę,— aby, gdy i jej zegar życia bić przestanie, zło­żyła na niej skośniałą swą głowę. Z czasem znikli ci ludzie, co tę krwawą scenę odegrali, znikła i pyszna matka śród bolu i zgryzot, i czuła Cecylja, która tyle łez i goryczy dozna­ła, a dziś nic więcej nie pozostało, jak kil­kanaście mogiłek nad Kamieńcem obok go­ścińca z Iluminiti wznoszących się, lstóre są wspomnieniem i okropnego powietrza, i srogiej śmierci Kuczyńskiego.

- oooeCccM 13*

\

Creiiealo g j a,

Czyli ostatnie chwile towarzysza od lekkiej chorągwi, Jerzego, herbu wąż,

P r z yj a z <1.

Klto tam? — zawołał siwy staruszek, leżący na łóżku swojem w szarą godzinę,—kto tam?—po­wtórzył.—Toja, Dziaduniu!—odrzekł chłopiec, podrostek Józio; przyszedłem Dziaduniowi czy­tać żywoty święte. — Dobrze, moje dziecię! ale czegóż tak późno; już widzę zapomniałeś o-

mnie? — Nie, Dziaduniu Dobrodzieju!—cału* jącgo w rękę, —bardzo mię noga bolała, i stry- janka nie kazała wychodzić, pokąd nieprzyło- żyła nowej^maści.—No! i cóż tam na dworze, śnieg wielki pada? musiałeś choć przez sień wyj­rzeć : bo słyszę jakiś szum od miast. — To Dzia­duniu wiatr tak szumi naszemi lipami , a śnieg niedawno puścił się.— Nie słyszałeś co o stry­ju? Może stryjanka mówiła, kiedy się go spo­dziewa?—Nie, Dziaduniu!—Pójdźże, moje dzie- cię, i przynieś świecę, a będziesz mi czytał.— Ruszył chłopiec przez sionki do piekarni, a Pan.Jerzy, herbu wąż, dawny towarzysz od lek­kiej chorągwi, powstawszy, przechadzał się po swej izdebce, nócąc pieśń zwyczajną: — Kto się w opiekę poda Panu swemu. — Po chwili nad­szedł z dziewką pokojową Józio, wlekąc jedną nogę w papuciu, a drugą mając w bócie. — Cóż to, Józiu, chodzisz jak szlachcic podlaski? — za­wołał staruszek , głaszcząc go po głowie. Nic to, nic! Proś Boga abyś wyzdrowiał, a stryj cię odeszle do szkół, abyś się uczył, żebyś z te­go kubraczka szaraczkowego kiedyś się prze­brał w dobry kontusz i żupan. O, moje dzie­cko ! bez a, b, c, dziś nie trafisz ani do pro-

ga. No! przeczytajże mi żywot święty na dzień dzisiejszy. —

Kiedy ja, Dziaduniu, nie wiein jaki,i jak to zgadnąć?—

A wieszże jaki dzień inamy miesiąca?

Podobno miesiąc Luly, lecz dnia nie zga­dnę.—

Weź kalendarz, przeczytasz i zga­dniesz.—»

Dobrze, dobrze Dziaduniu!—Porwał chło­piec za wiszący na ścianie kalendarz, i doszedł, że w sobotę jest dzień trzeci Lutego. Tu mu staruszek podał grubą księgę, od dawności zczerniałą, i w wielu miejscach uszkodzoną. Były to żywoty świętych, przez sławnego księ­dza Skargę napisane, w którym dniu przy­padał żywot świętego Błażeja, Biskupa Sebastji.

No, moje dziecko! czytaj pomału i uwa­żnie, ho to gockim drukiem drukowano , to ty zapewne będziesz się jąkał.—

Nie, Dziaduniu! już mnie trochę przyu­czyła czytać Reginka $ czyż nie pamięta Dziadu­nio, że już sam kiedyś czytałem?— ~

Czytajże, czytaj, zobaczemy.— Usiadł tymczasem staruszek, a Józio tak zaczął:— '

,, Błażej S. przez święty i czysty swój ży­wot , zwłaszcza czystość a pokorę wielką i nie­winność, w Kapadocji, mieście Sebaście, na wielki biskupi urząd obrany, i od Pana Boga wezwany był. Za czasu Dyoklecjann, gdy ono wielkie prześladowanie Chrześcian po wszyst­kim świecie wiele krwie świętych rozlewało(—Co to Dziaduniu Dyokleejąua? — Czytaj i nie prze- rywaj ; to był Cesarz Rzymski, w szkołach le­piej się o tem dowiesz—) drudzy domy i majętno­ści opuściwszy, nie chcąc się upornie w niebez­pieczeństwo wdawać, kryli się po górach, la­sach, pustyniach; drudzy, zióły tylko a ko­rzonki żyjąc, głód wielki cierpieć woleli, tyło żeby się tego ustrzegli, aby w mękach ciężkich, któremi wierne tak okrutnie katowano, Pana się swego nie zaprzali, a swego zbawienia nie utra­cili. Między innymi, gdy w Sebascie mało już Chrześcian było, którzyby nie byli wybici, abo się na ono nędzne wygnanie i uciekanie nie udali, sam też nakoniec Biskup ich Błazius u- ciekając,(—Ach! co to,Dziaduniu,Błazius? Ja te­go nie rozumiem. —A gadałem ci, czytaj i nie przerywaj! To po łacinie napisano, znaczy po polsku Błażej. Jak będziesz się uczył Alvara,

* fl M V

loa

* • l •

czy to prawda juz go skasowano , to tam jakiś granimatyki, nauczysz się i po łacinie. No, nie gawroń się , i czytaj dalej.—) Błazius ucie­kając, skrył się w górę, Argeus nazwaną, i tam długo w niewiadoiności ludzkiej, w jednej ja­skini ciemnej mieszkał. Na on czas Starosta Agrykolaus kazał wypuścić na Clirześciany o- krutnycli zwierzów po lesiech i górach, którym pożerać wierne dawał, a z pilnością szukać łowcom wszystkim. Ci, biegając po górach i pu­styniach, naleźli świętego Błażeja, o którym gdy Staroście powiedzieli, pojmać go i inne wszyst­kie tam kryjące się Clirześciany kazał. Gdy uj­rzał tych, którzy go związać i pojmać mieli, już nic o wołi Bożej nie wątpiąc, (o której, póki uie wiedział, uchodził), uradował się chwaląc Pa- na Boga, iż go, jako kapłana, na ofiarę świętą wzywać raczy, aby mu się, naśladując Pana Je­zusa, /. krwie i ciała swego uczynił. Tedy na

t

drodze i w mieście wielkie cuda czynił S. Bła- żój. Tym, którzy się w swych niemocach do nie­go uciekali , i imię Pana swego z onymi im cu­dy podawał, aby weń wierzyli, a tego sobie za Boga mieli. ..Między innemi matka jedna! . .

Wtem nadeszła Reginka z zapłonioną twa-

ISO i

i

rzą i z zaiskrzoncmi oczyma, oz najmując Dzia- duniowi, że tylkoco stryjaszek powrócił z kon- ; traktów, i z nim jakichś dwóch Panów niezna­jomych przyjechało.

Moja kochana! oświadcz, że jutro z niemi będę się widział, bom się już rozebrał, i dla mnie za ciężko.—

A na kolacją matny prosić Dziadunia Do­brodzieja?—

Czy nic wiesz, że nie jadam, a zwła­szcza dziś, w sobotę, gdy jestem z suchota­mi?—

To i ja pójdę, Dziaduniu, przywitać się,— przemówił Józio.— Ho niech patrzy Dziadunio, ze tu dalej kartka wydarta, i niema końca; to może już zostawić czytanie?—

Już ci się widzę sprzykrzyło zc mną chłop­cze! Kręcisz się, i ciekawyś czy niema tam* ja­kiego gościńca z Dubna; le.ez nie, nie pójdziesz, póki mi nie doczytasz do kartki.—

Dobrze, Dziaduniu Dobrodzieju ! to nie wicie;—i tak dalej ciągnął:—

,, Między innemi, matka jedna synaczka swego jedynego, kością rybią zadawionego, i już kilka dni uiemówiącego, mając, lii ciała do -

więzienia, prosząc z wielkim płaczem Błażeja Świętego, aby go uzdrowił, powiadając , iż iuu żaden lekarz ani człowiek pomocy dać nie mo­że. A święty Biskup ręką się jego dotykając, a modlitwę w niebo posyłając, zleczył dziecię o. wo. Na sąd stawiony, gdy mężnie imię Pana swego nosił i wyznawał, naprzód ten Agryko- laus biczmi go bić kazał, mówiąc : — pokłoń się bogóm, każe Cesarz.—A święty Błażej mówił: — niemy a głueby człowiecze, czemu się twoim ka­mieniom kłaniać mam? bogów twoich nie znam, jedno jednego Pana mego Jezusa. 3!niemasz, abyś mnie lym takim biciem ustraszyć miał?— Zbitego srodze wsadził do więzienia, i dnia drugiego postanowionego przed się, upominał i wolą cesarską czynił.—Czynię, rzecze, wolą Pa­na Cesarzów wszystkich, nieśmiertelnego Boga mego, a twemi się bałwany brzydzę.—A kazał go drugi raz zawieszonego etc”.

Ol już niema dalej Dziaduniu! a następuje żywot świętej Agaty.—To przestań, moje dzie­cię, oddaj dobranoc, i idź do slryjostwa.— Chłopiec uradowany ucałował rękę staruszka, i wlekąc za sobą ptipuć, jak mógł śpieszył za próg izdebki, lękając się, by go dziadek jeszcze - I*oiv. Część I. 14

nie zawołał; i słodkiej ciekawości nie przer­wał. Lecz Pan Towarzysz, chodząc powoli, za­topiony myślą o męczeństwie świętego, zebrał ducha pobożności, i rozpoczął pacierze wie­czorne,

%

0

I¥ o w i n y.

brzaskiem dnia przybył syn Paweł do izdeb­ki swojego ojca, ucałował rękę po trzykroć, i zapytał się o zdrowie juz sto jedenaście lat li­czącego staruszka. Wyschły on był jak niumja egipska , od wieku włosy białe miejscami po­żółkły, zapadły głęboko i oczy i policzki; lecz chód był jeszcze krzepki, i przytomność umy­słu bynajmniej go nieopuszczała. Wzrok był przed laty stępiał, lecz później znowu się na­prawił , i już do samej śmierci bez okularów czytał. Za młodu zahartowane życie w pracy,

14*

*przv nicli skromność w jatlle i napoju, bro­niły go od ciężkich chorób, a religja, ta je­dyna podpora człowieka, ta ucieczka w nie­doli i wypadkach, wiodła go za rękę od pieluch, i posypując ścieszkę jego wędrówki kwiatami, zawsze mu udzielała wesołe chwile, swobodne myśli, i sumienie wolne od zarzutów.

Spałem dobrze, odrzekł staruszek, lecz jak wiesz od trzeciej godziny rannej już się budzę, i na modlitwie czas ten przepędzam. Powiedz­że, mój synu, jak ci się jezdziło? coś tam wskó­rał ? i kto to z tobą przyjechał?— *

Bonu dzięki najwyższemu, nie źle mi się udało; brat mej żony, Komisarz cywilno-woj- skowy, kupił tych kontraktów trzy wsie na Ukra­inie, i z tych jedną dla mnie i matki swój w dzier­żawę wypuszcza. Razem ze mną i swym bratem Szajnbelanem powraca do domu, i trzeba, żeby Jegomość Dobrodziej takoż ich przywitał.—

A dobrze mój synu J lecz już opuścimy nasze Podole?— jg

A tak, kochany ojcze, cóż robić? podzię­kowałem za chleb Księciu Panu i teraźniej­szej sekwestracji; trzeba dalej myśleć o sobie, i uie siedzieć na burku.—

'—Żal bardzo Podoła, a szczególniej kościoła Latyczowskiegoj lecz niech się dzieje wola jego najświętsza! — Poczem wyszedł ów nowy dzier­żawca , a po chwili staruszek począł się przy­strajać do zapowiedzianej wizyty. Ze mu od starości drżały ręce, od lat kilku zaprzestał go­lić się, i niewielka bródka żółto-siwa spadała na szyję. Na głowie takoż niewiele było wło­sów, które świecącą się miejscami łysinę cieni­ły, i mniej rażącego dawały blasku. Ubrał się •więc w swój kubrak saledynowy, który dla dwóch kolorów sukna, saledynowego i czarnego, był na dwie strony szyty, a którego łokieć w Gdań­sku, jako sajeta angielska, kosztował po złotych dwanaście. Opasał się jako niegdyś wojskowy pasem łosiowym, gdzie na blnsie żółtej była wyryta cyfry Sasa drugiego. Czerwone sałja- nowc bóty odbijały mocno od jasnego kubraka, a czapka rogatywka z czarnym wierzchem i si­wym barankiem dziwnie była w harmonji z tym włosem głowy srebrzystym, i tą pożółkłą twa- rzą, gdzie niegdyś niebieskie oczy, jakby zam­glone cieniami nadchodzącej nocy, już zaledwie przypominały ten kolor, i więcej były podobne do wypłowiałego dymu, niżli do lazurowego

nieba, jakiem! wnuczka jego Reginka twarz swoją zdobiła. Pod szyją, na wyłożonym koł­nierzu od koszuli, błyszczała smaragdowa spinka, w ręku miał sękowa tą laskę, i tak pomału przeszedłszy izb kilka, wszedł na­reszcie do dużego pokoju, gdzie, zdiąwszy czap­kę, przywitał zebranych gości, a pobłogosła­wił synowę i jćj troje drobnych wnucząt.

Po wzajemnych rekomendacjach i od­bytem śniadaniu, odezwał się uareszcic Pan Je­rzy Towarzysz : —r Wasz mość Panowie byliście na wielkim świecie, powiedzcież nam co nowe­go a dobrego? bo w naszym Międzybożu wszyst­ko głucho , i nic więcej.—

, —Zachciałeś Pan Dobrodziej, odezwał się Szambelan, co teraz nowego a dobrego usły­szeć. W Dubnie najwięcej mówią oblocie wiel­kiemu które każdemu dokuczyły o drogości stan- cij , i o tauności dóbr; bo każdy radby sprze­dał, a kupca i pieniędzy nie wiele.—

m

Przecież dowiedziałem się od mojego syna, że JW. Komisarz cywilno-wojkowy kupił do­bra • to mu z serca winszuję tego kupna, i to jest dobra dla nas nowina mój Mości Dobro­dzieju! boimy tam przy nich przytulim się.—

A tak Panie Dobrodzieju, odrzekł Komi­sarz cywilno-wojskowy, bardzo życzyłem Panu Pawiowi, aby dalej nie mieszkał na burku, i jął

się possesji.—

Wstał staruszek, pokłonił się i rzekł:—naj­uniżeniej JW. Panu dziękuję, gdy, pomniąc na krew swoją, podajesz nam rękę do dalszej for­tuny. Lecz zawsze mówię memu synowi; pra­cuj a poczciwie, bo to dawno powiedziano: ma­ła parła 9 idzie do czarta.—

O, wrsamej rzeczy! przerwał Komisarz cywilno-wojskowy, i jam się tego zawsze chro­nił; jednakże drudzy gotowi na wszystko po­święcić się, aby rychło dójść mienia. Wszak i teraz świeży przykład mamy z Pana Regenta Dubińskiego, jak pięćset czerwonych złotych dostał za sfabrykowany testament. —

Cóż to takiego?!—zawołał staruszek.

Umierający pewien obywatel w Duhnie był

bezdzietny,odezwał się Pan Szambelan.Zona pra­gnęła cały posiąść majątek, i gdy ten nie chciał na to żadną miarą zezwolić, czekano śmierci je­go; poczem przygotowany testament podpisał po zgonie, i zacny Regent przyjął go, jakby był przyznany z osobistego stawieuia się. —

Jakto moi Panowie Dobr., zawołał sta­ruszek, ja tego nie rozumiem ; suplikuję o wy­jaśnienie.—

Widzisz Pan , odrzekł Komisarz cywil- no-wojskowy, rzecz tak się stała. Po śmierei, ubrano owego obywatela, posadzono na krześle oliok stolika, spuszczono mu ręce, a umówiony doradźca , włożywszy przez rękaw kontuszaswą rękę, podpisał ów testament jakby ręką same­go właściciela; na co w drugiej izbie przy świad-

* kack patrzał wspomniony Regent, i odebrał ob- lile honorarium.—

I ćói mu za to?—zapytał się w szczero­ści ducha staruszek.

Nie dotąd nie oberwał, odrzekł Szambe- lan, ale brudne wstąpiły do akt manifesta, pro- testacje, i zapewne sukcessorowie nieboszczy­ka, tracąc parę miljonów złotych wr dobrach, rozpoczną silny proces za taką fabrykacją i pod­stęp. Dość, że całe Dubno miało o czem mó­wić.—

* — Czyż niema co więcej pocieszającego? rzekł stary Towarzysz, boja przez całe życie napatrzywszy się na wiele nieszczęsć, pragnął­bym choć przed śmiercią coś lepszego usłyszeć.—

Nie, kochany ojcze! nic takiego niema, a tylko rząd nowy każe nam, jak mówią, składać dowody swej rodowitości, czy jesteśmy praw­dziwa szlachta.

O, tak jest! odrzekł Komisarz cywilno- wojskowy, zapewne to do tego przyjdzie, i wcze­śnie trzeba pamiętać, zwłaszcza kto ma dzieci.—

Czy tak? odrzekł staruszek. No! choć tem pocieszyłem się, bo mam papiery piękne, a je­śli których zabraknie, znajdziesz, synu mój, po- dostatkiem w Grodnie i ziemstwie Łuckiem, a wreszcie, jakem sodalis marianus, upewniam moich Panów Dobrodziejów, że jesteśmy szlach­ta, i jeszcze dobra szlachta. O tem nawet godziłoby się coś powiedzieć, bo mam w ży­wej pamięci, co mi za młodu prawił (świeć pa­nie nad duszą jego) ojciec mój Stefan. Wtem wyszła synowa z alkierza, a pokłoniwszy się wszystkim , zaprosiła na obiad.

er"'

o

H

fife* S

«.?iS a3>'^%v

4&*

Wspomnienia.

i

J^an Komisarz cywilno-wojskowy był to pra­wnik , niegdyś mecenas Lubelski, i sławę dzie­lący z owemi zawołanemi prawnikami, bracią

Grabowskieini, Puhałą, Grzymałą, Podhorodyn- skim, i inaemi, którzy pod koniec panowania

Stanisława Augusta wiele przyczynili się do rychłej sprawiedliwości, a swoją piękną wymo­wą i jasnem tłumaczeniem się nieraz najza- wikłańszą sprawę, jakby z chaosu i labiryntu

na jasnią wydobywając, oświecili sędziów, prze-

*

konali publiczność, i niejako dali wstęp do nie­skażonego wyroku. Będąc zatem dość oświe­cony na ów wiek i swój stan, gdy lubił litera­turę, a szczególniej dzieje ojczyste, zapragnął co zasiągnąć wiadomości z tej jeszcze kroniki chodzącej; i dla tego po wstaniu od stołu, rzekł do staruszka.

Więc Pan Towarzysz ma papiery swój rodowidości? Ciekawiebyin je oglądał, a może i ustnie coby Jegomość nam powiedział; wszak kto sto jedenaście lat żyje, na wiele rzeczy w świecie mógł się napatrzeć.—

Tu staruszek głową łtiwnąi , i kilka ra­zy westchnął; polem spojrzawszy na dwoje wnu­ków'sierot, które właśnie jego ręce całowały, zawołał. — Nim Waszmościom Dohrodzieiom na lo odpowiem, raczcie mię oświecić, czy szko­ły będą otworzone? bo mi żal patrzeć na mego Józia, już to chłopak lat dziesięć skończył, a jeszcze w domu siedzi.—

Niecli się nie troszczy Ojciec Dobrodziej, przerwał Pan Paweł, upewnił mię brat Tade­usz, że w Niemirowie są i teraz jszkoły, kosztem JW • W ineenlego Potockiego, Podkomorzego Koronnego utrzymywane, i bardzo liczne; ,to

gdy się przeprowadziło na Ukrainę, oddani Jó­zia , aby się tam uczył.— .

Proszę wierzyć,— powtórzył JW. Komi­sarz; a staruszek, wypogodziwszy czoło, zawo­łał: — no! mój synu! każże mi przynieść moją szkatułkę, to i okażę papiery, i resztę opowićitt, co tylko wiem o naszej familji.—

Wkrótce stara i potłuczona, prawdziwa sługa swojego pana, przybyła na stół szkatułka: świeciły się jeszcze gdzieniegdzie kawałki mo­siądzu, była bezautabek, miejscami poodla- tywał tornier, i tylko jeden zameczek był nie­zły; bo staruszek, dawno rozstawszy się zcswo- jenii tynfami i talarkami, już jej nie miał cze­go odmykać, icbybaraz na rok swój plik papie­rów obejrzał i kurz poobcierał. Uśmiechnął się na widok swej towarzyszki: bo w tej chwili przy­szedł mu na myśl ów pierścionek, jak w niej wiózł dla swej żony na zaręczany; a była to da­ta niedawna, bo dopiero rok sześćdziesiąt dzie- wiąly kończąca. Porwał więc z zapałem za klu­czyk , z brzękiem odskoczyła klamka, a Pan To­warzysz, podnosząc wieko, w yjął z niej porządnie obwiązany plik niemały dokumentów .—Oto masz, synu! zawołał drżącym głosem? jeden jeszcze

klejnot, który, Bogu najwyższemu dzięki! dla ciebie i wnuków moich troskliwie i bez szkody

uchowałem.—

Długie było milczenie, pokąd przeczyta­no} poczem rzekł Komisarz cywilno-wojsko- wy:—bardzo są dobre dofcumcnta i dawne, bo od Władysława IV zdami się początek swój wyprowadzają, a nawet jest przywilej i prawa na majątki nieruchome, rangi wojskowe i urzę­dy cywilne, zgoła dobre, jak mówię, papiery, tylko potrzeba jeszcze niektórych metryk, aby łańcuch genealogiczny spoić, i dowieść, że wszyscy od jednego protoplasty Bazjlego po­chodzą.—

'Ach''mój Dobrodzieju! to rzecz niezawo­dna, że my od jednego szczepu pochodzimy; wszak ś. p. ojciec mój Stefan mawiał mi, że je­szcze i wyżej można doprobować się, bo jest wzmianka w Herbarzu Niesieckiego, że nasz przodek z Hetmanem Jazłowieckim, za Zygmun­ta Augusta, i pod czas obioru Arcyksięcia Ma- xymiljana, iuż był znany ze swojego uięztwa, i różne odbywał funkcje, z czego wielce miłym stał się Het ma nowi.—

Być może, odrzekł J W. Komisarz, ale Pow. Część 1. 15

Jegomość Dobr. może nam jeszcze ze sw’ćj pa­mięci co ciekawego o swoich przodkach powie, bardzo prosimy! —

O mój Dobrodzieju! nic lak pocieszają­cego i wielkiego, chyba lo; że dziada mego brat rodzony Stanisław, będąc Pułkownikiem regi­mentu królewskiego, doświadczył niemało nę­dzy; ho gdy Jan Kazimierz opuścił królestwo, on, ze swym pólkiem, samej Opatrzności zosta­wiony, jakie miał zapasy i klejnociki, wszyst­ko to na swój regiment obrócił, aż nareszcie udał się pód protekcją wielkiego naszego Czar­nieckiego , klóry u Hetmana Koronnego, nie pomnę nazwiska, wyjednał, że go ze swej szka­tuły zasilał, pokąd Król do Tyszowiec.nie wró­cił. Waszmośjś zapewne wiecie Tyszo wiechą konfederacją? gdzie Matkę Boską Częstochow-

ską za szczególną protektorkę i opiekunkę ca­łego królestwa obrano i jej się oddano. Otoż to wtenczas i ów Pólkownik cokolwiek ode­tchnął, ho już Król miał przy sobie wojsko, i głód nietyle dokuczał, chociaż gonitwy długie jeszcze były z różnemi nieprzyjacioły. Bóg wten­czas był za nami, i uratowaliśmy się od tej nie* pogody; ale ów' Stanisław całą swą fortunkę

zniszczył, i prawie do ubóstwa przyszedł. Lecz nietyle mi żal Pułkownika, ile sieroctwa ojca mojego. Mówią, ze nie idzie w paragon mają­tek z życiem ludzkićm, wszelako rodzie mój łzy mi dotąd wyciska. — Tu staruszek zerwał się ze swojego stołka , przeszedł się po izbie, i widać było , że drżącą ręką szukał w swym ku­braku chustki, aby łzy otarł.

Może to Panu robimy przykrość, zawo­łał Komisarz cywilno-wojskowy, to proszę za­przestać. Może to jaki okropny wypadek, na cóż mamy zakrwawiać jego serce?—

Nie, Mości Dobrodzieju, nie! nie jest to trafunek osobliwy, ale jak to zazwyczaj z sie­rotami dzieje się. D/iad mój Jan, będąc naj­młodszy z braci, pod koniec panowania Króla Jana Kazimierza wstąpił do W'ojska; >v lat dwa czy trzy ożenił się, i miał dwóch synów, Józe­fa i Stefana. Wkrótce potem zaszła abdykacja korony i panowanie Michała. Wtenczasto Panowie strasznie wichrzyli ze szlachtą, i jak mogli uciskali, gniewając się, ze ta po swej myśli obrała Króla. Babka nasza, Anastazja Swierczyńska , kobieta widać poczciwa i tro­skliwa o swoje dziatki, nieraz prosiła męża,

15*

aby porzucił wojaczkę, i na swej grzędzie o- siadłj lecz dziad, patrząc na brata Półkownika, chciał takoż nitn zostać, i ani sobie pozwolił gadać. Wtenczasto Turczyn i Tatarzyn za podżeganiem Kozactwa najwięcej wzmagali się,

*

i gdy nam Kamieniec, z Podolem odebrali, ro­zumieli bisurmany, że całe Królestwo zabiorą. Już Sobieski był Hetmanem, a jego przyja­ciel, Stanisław Jabłonowski, Wojewodą Ruskim. Wszystka niemal młoda szlachta cisnęła się do tych komendantów, i mój dziad, za wstawie­niem się brata, już w domu siedzącego, prze­szedł do Wojewody Ruskiego, pod znak hu­sarski. Odbyli szczęśliwie Podhajecką wypra­wę- z Tatarami i Doroszenkiem; dalćj druga była od Krasnego-Brodu do Kałuszy z temiż, i ta się dobrze udała 5 później nastąpiła z sa­mym Turkiem pod Chocimem, i gdy Król Mi­chał umarł we Lwowie, wtenczas właśnie z So­bieskim biło się nasze wojsko, i tryumf nad tem pogaństwem odniosło. Wszystko to nie­raz powtarzał mi ojciec, co mu matka i przy­jaciele dziada opowiadali. Wszędzie tam znaj­dował się ów Jan. i ostatki prawie łożył na pięknego konia, rzęd wspaniały i zbroję husar­

ską; bo to widzicie Waszmość Panowie, wiele a wiele kosztowała, będąc cala stalowa, i ma­jąc hełm pozłacany, a skrzydła srebrzyste. Ruj nował się inój dziaduś, i gdy wybierał się na elekcją nowego Króla, przyszła wiadomość, że znowu Tatarzy z przeklętym Kozactwem Wołyń najechali; a był już natenczas Cho­rążym. Porzucił więc myśleć o elekcji, i śpie­szył do swej chorągwi. Tu mu żona przypro­wadziła dwóch synków niewielkich, a padłszy na kolana, zaklinałaby już porzucił wojaczkę a myślał tylko o domie. ,?Nie, żonko! powie­dział, ojczyzna większe ma prawo od cie­bie: jak ją nie będziem bronić, gdzież się ty z niemi podziejesz?” Prawda! Co powiedział, tak i dotrzymał. Poszedł z drugimi pod Wisz- niowiec, i gdy tam mężnie przez dni kilka bili się, jedni mówili, że dostał się do niewoli Tatarskiej, a drudzy, co jest podobniejszćm, że zginął, bo go więcej nikt od tćj pory nie- obaczył (*). Tu dopiero, chociaż obrany Król

( ) fo zdarzenie, wedle liistorji, musiało nastąpić w roku 167-i; o czćm wspomina Przezdziecki, opisując Wisznio- wiec. Turcy, opanowawszy Podole roku 1672, posunęli się az pod Wisznlowiec, za zdradą żydowską zamek zdobyli, i Komendanta Borkowskiego z wielą szlach­ty w pień wyciąwszy, miasto obrócili w perzvnę.

15**

Jan III. wypłoszył nieprzyjaciela z Wołynia

i całej niemal Ukrainy, i szczęśliwsza zaświe­ciła gwiazda , jednak moja babka z dwoma sy­nami w coraz większe wpadała ubóstwo. Co kto był winien, nie cliciał oddawać; ukazały się takoż wielkie długi. Stryjowie oba żyli w da­lekich stronach; wszędzie było spustoszenie w kraju, i dlatego babka nasza nic mogła dać synóm przyzwoitej edukacji. Pozywała się z różnemi osobami w Łucku, co ją tein wię­cej dobijało. Syn starszy, Józef, widząc nie­dostatek i biedę, podrosłszy, udał się w świat,

i już o nim słuch zaginął, a mój ojciec, Ste­fan, osiadł z matką w mieście Derażnem, w dzie­dzicznym po ojcu dworku, i gdy u Książąt Sanguszków dziedziców znalazł fawor, zrobili go Wójtem, i tam swego żywota dokonał.— —Długożżył?—zapytał się Pan Szambcllan. —O mój Dobrodzieju! daj Boże i nam, od­rzekł sędziwy staruszak, lat sto szesnaście. U- marł bowiem przy pierwszym rozbiorze kraju, a rodził się za Króla Jana Kazimierza.—

Ach! prawda, zawołał S/.ambelan, to zna­czny przeciąg czasu. Lecz Wać Pan Dobrodziej, będąc takoż wojskowym, musisz więcej zdarzeń

pamiętać, na lstóre własnemi oczyma patrzałeś. Te są zapewne ciekawsze, i jeśli to być może, ' prosilibyśmy opowiedzenie onych.—

Wszystko to, moi Panowie, jedna bieda nasza. Prawda, byłem w wojsku przez lat jede­naście, ale pomnijcie na starego słowa: piękna jest wojaczka, ale tak wysoka, jak gdyby na dębie; a kto po nią polezie, bodajby kark skręcił. —

■—Przecież nie godzi się samemu tak potę­piać, rzekł poważnie Komisarz cywilno-woj­skowy. Stan ten powszechnie szanowany, i pewny jestem, że i Wacan Dobr, zamłodu inaczej myślałeś.—

Zapewne, mój Mości Dobrodzieju! mło­dość sama jest mamona. Zdaje się jej, że nie­ma starości i nieszczęścia, ale próba wszyst­kiego, oho! jak zmienia człowieka, i naresz­cie , co pierwej aplaudował, potem cicho na to mruczy. —

Wszelako Pan Towarzysz Dobrodziej niech nam swe życie opisze, powtórzył Szain- belan; wszak iniło będzie i synowi usłyszeć, aby miał co swym dzieciom opowiadać. —

Niech Jegomość Dobrodziej raczy,—zbli-

zył się do ręki Pan Paweł, a staruszek, bio­rąc kij, ukłonił się wszystkim, i rzekł:—juz to pora iść na pacierze, i dziś dość nagada­łem. Spodziewani się że Waszmość Panowie jeszcze nam jaki dzień darujecie, a wtenczas zadość uczynię wezwaniu mnie wielce miłości- %*

wy eh braci.—

177

COOOOCOC;

Dalsze, wspomnienia.

Cu żuła siostra Pani Pawłowa, po killtolctniem niewidzeniu się z braćmi swemi, jęła prosić; by się jeszcze choć na parę dni zatrzymali, i przedłużyli to ukontentowanie rodzinne, jakie więcej w sercu niewinnćm kobiety zwykło go­ścić, niżeli u mężczyzn, a zwłaszcza braci. Ja­koż zadość uczynili tej prośbie, i już dzień następny dobrze rozwidnił srebrzyste śniegi po rozległych polach Międzyboża , a jeszcze staruszek nie przychodził.

Doniósł nareście syn, że wczorajszą mo­wą strudzony, chyba po obiedzie nadejdzie, a teraz leży w łóżku.

Na co odrzekł Szambclan:—powiem Pań­stwu, że staruszek na ten wiek dość dobrze wy­gląda , a najwięcej że nie stracił pamięci i słu­chu.—Dzięki Najwyższemu! zawołał syn, wzno­sząc ręce do góry. Uważam to za błogosławień­stwo Boskie, gdy się nim dotąd eicszyć mo­gę; on bowiem moją radą, pociechą, i nie­raz modlitwami swemi wstawia się, aby gniew Pański przebłagać. Dawniej piechotą, a teraz wózkiem, nićmasz tygodnia wiecie, by nie był na wotywie w kościele Latyczewskim, o półto- ry inili odległym. Posty zaś wszelkie tak szkrupolatnie odbywa, że najczęściej chleb po­sypany popiołem jest całodniową stra\vą. Sam najczęściej lubi się powozić, a w dzień pogod­ny przechadzać się; żeby zaś napróżno czas mu nie schodził, zawsze upatruje, dokądbysię u- dał, czy to do mej pasieczki, czy do jakiej robocizny, pragnąc zawsze donieść, co się tam dzieje. O moi bracia szanowni! powtarzam, jest to mój przykład, moja nauka, moja po­myślność, i błagam Majestat Najwyższego- o przedłużenie na u choć na lat kilka jeszcze życia. —

Na tych i tym podobnych rozmowach ze-

szedł czas niemały. Odbyto obiad, obejrzano wewnętrzną ekonomikę, i już P. Pawłowa przy­gotowywała się do kawy poobiedniej, gdy staru­szek na czele wszystkich, stukając mocno o pod­łogę ŚVoją sękowatą laską, wszedł do pierw­szej izby, i zajął koło stołu, będącego pod ok­nem, okrytego tureckim dywanem, najpierw- sze miejsce. Usiedli drudzy, a P. “Szambelan wspomniał na obietnicę wczorajszą.

Tu staruszek przetarł swe głęboko zapadłe oczy, i tak zaczął mówić.

Prawda! przyrzekłem Waszmościóm, mam dług na sobie, to juz i dotrzymać wypada; bo to mówi jezuickie przysłowie: redtle, fjuod debes.—

O Panic Towarzyszu! odrzekł Komi­sarz cywilno-wojskowy, lepsze jest przysłowie ttzymskie: dulcis recordalio pracleritornm, co znaczy, słodkie wspomnienie przeszłości. W ięc rozumiemy, że to nie powinno Panu robić przy­krości, i opowiesz łaskawie.—

T;ik jest, tak jest, moi w.ielce miłościwi Panowie! nie odmawiam; lecz długo musiałem po mej głowie szperać, nim sobie wszyslkom

1

T

przypomniał. Urodziłem się vr lat dwa po wiktorji Wideńskiej, we wsi Mieleńcach na Wołyniu, na cząstce dziedzicznej, którą póź­niej kredytorowie dziada mego zatradowali, i my nie wiem dla czego do niej nie wróciliśmy, chociaż ojciec mój, Stefan, siedząc w miastecz­ku Deraznem, często narzekał, że mu ją wy­darto i oszukano. Była przy kościele szkółka w owem miasteczku, i tam od organisty nauczy­łem się trochę czytać i pisać, a więcej dopo­mógł mi sam proboszcz; bo lubiąc mię, wyu­czył do mszy służyć, liczby, i kazał mi czasem listy przepisywać do różnych panów. Tym spo­sobem potrafiłem i sam kiedyniekicdy /.kom­ponować jaki memorjalik. Nareście do lat dwó-

i

dziestu pomagałem ojcu w gospodarstwie. Ze zaś ojciec nasz bywał często zajęły, jako Wójt, różneini sprawami miast, i odjeżdżał do samych Książąt, bracia starsi chcieli przewodzić wszyst­kiemu. Jeszcze to wprawdzie nie b\ło wiel­kiej biedy, bo ojciec starał się o parobków i

swoje pługi, a nawet i z miasta sukursa miewał; t

ale sam, nie lubiąc i nic mogąc trudnić się, zda­wał to na nas trzech młodych zapaleńców, gdzieśmy niezawsze godzili się. a- najbardziej

Jan, brat średni, faworyt matczyn, wszyst­ko nam psuł i przeszkadzał. Jakoż nieraz do­stawałem od matki Eufrozyny szturcliańce za niego, a co najstarszy, oskarżony przed ojcem, niekiedy i laską był ochrzczony. Niespodoba- ły mi się takie kłólnie, krzyki i płacze, i wzdychałem, by co rychlej do regestru się wpisać. Wszędzie słychać było, że Szwed z naszemi toczył wojnę, i już na miejscu Sasa Augusta II, niebardzo dla nas miłego, obrał Stanisława Leszczyńskiego, Wojewodę Poznań­skiego ; a był to Karol XII, ów wielki junak, i na wszystko gotów. Później mówiono, że i Wojewoda Kijowski, Józef Potocki, ma jąc kil­kadziesiąt chorągw i własnych, przeszedł do Szweda, i część wojska kwarcianego za sobą pociągnął. W końcu przybiegła na Wołyń 1 ta fama, że w Warszawie Króla nowego Sta­nisława ukoronowano, a Sas będzie detronizo- wany. Takie nowiny wraz się sprawdziły, a w końcu i naszemu Wołyniowi, będącemu za Susem, zagroził Karol XII spaleniem i zni­szczeniem, skoro obywalele w Lucku nie za­przestaną sejmikować. Po zdobyciu Lwowa, gdzie wielki okujj zabrał Karol, a nawet w sprzę- Pow. Część 1. 10 i

tack i apparatach kościelnych (za co go Bóg najwięcej skarał) nie mając już oporu ani w Ko­ronie, ani w Litwie, nadciągnął z wojskiem i Królem Stanisławem pod Łuck i ciągle po­gróżki na biednych Wołyniaków posyłał. Na­tenczas sprowadzili oni Wojewodę Ruskiego Stanisława Jabłonowskiego, wuja rodzonego Króla Stanisława, a ten wspólnie z Księciem Karolem Radziwiłem przebłagali Króla Szwedz­kiego że swrój dekret odmienił, i tylko wielkie kontrybucje na całe województwo nałożył. Król ten stał na Wołyniu do pół lata, a nowo obrany Stanisław posunął się aż do miasta Targowicy, do którego wi«lu panów z tych stron przyłączyło się, 9. mianowicie: Lubomir- scy, Potoccy i Sanguszkowie. Przez ten cały czas komput wojska zwiększano, i ja, wziąw­szy błogosławieństwo od rodziców, zaciągną­łem się do chorągwi poważnej Wojewody Ki­jowskiego Józefa Potockiego, za szeregowca. Gdy mię pierwszy raz w regimencie postawio­no, mając bp rwę ciemną zieloną z żółteini wyłogami, zdało mi się, że nietylko Woje­woda, ale oj)a Królowie, Szwedzki i Polski, na mnie się patrzą. Och moi Dobrodzieje! mło­

dość bujność, a za nią najczęściej idzie w pogoń głupstwo. Ku jesieni poszedł Szwed środkiem Polski do Saxonji, aby tam* jak się później pokazało ^ Augusta II zdetronizo­wał: w kraju naszym zostawił kilka tysięcy Szwedów z Generałem, juz nie pomnę nazwi­ska , a osobno kilka tysięcy było naszycli, pod dowództwem Józefa Potockiego, juz wtenczas Hetmana Króla Stanisława, i Tar­ły, Kuchmistrza Koronnego. Najwięcej na­rzekano na Sasa, ze wszedł potajemnie wf ligę z zagranicznemi bez wiedzy Rzeczy-pospo- litej, i dużo naprowadził swojego wojska, które okropnie dokuczało mieszkańcom, wszyt­ko darmo biorąc. To więc odstręczało wszyst­kich niemal serca, a łagodny i rozumny Król Stanisław głaskał naród wszelkicmi nadzieja­mi, jakie spodziewał się otrzymać za si{ą i mocą swojego poplecznika Karola XII. Było więc kilka partij naszych, i bracia jednej mat­ki, podżegani od obcych, wzajem się wycinali, kraj niszczyli, palili i burzyli, aby nieprzyja- ciele, jak w zamąconej wodzie, swoje tylko zy­ski mogli ułowić. Ja, będąc młodym, żywym i ochoczym do wojaczki, małom zrazu tego do-

1G*

strzegał; ale z czasem oczy mi się otworzyły, i nieraz wspólnie z drugą mniejszą szlachtą rzewnieśmy płakali i narzekali; lecz niewiele umiejąc i niedaleko widząc, nic poradzić do­brego dla siebie i drugich nie mogliśmy. Pod jesień ruszyliśmy wszyscy ze Szwedem ku Czę­stochowie. Z początku niewielkie były utarcz­ki, lecz nad Wartą, gdy Kałinucy ze strony Rossji byli ukryci w lesie, a nasi, goniąc Sa­sów i rodaków, ’ przebiegli las, wówczas we

i

dwa ognie wzięło naszych, i wszystkich pra­wie wygubiono: bo jednych pobito, a drugich żywcem w niewolę zabrano, a było do trzech tysięcy. Ilegiment nasz był wówczas w obo­zie przy Hetmanie; lecz pomnę jak przez dzień cały, oczekując powrotu naszych, zaled­wie wieczorem z placówki przyszła wiadomość, ze naszych zupełnie zabrano. Ruszyliśmy ztam- ląd nocą, i stanęliśmy między dwiema rzekami, Prosną i Wartą, nnd miasteczkiem, tak mi się widzi, Stawem; bo mi nieraz i teraz śni się, a było to niedaleko miasta Kalisza. Miał August za sobą dwóch Hetmanów Koronnych, Adama Pieniawskiego, i, nie pomnę imienia, Rzewuskiego, tudzież okrzyczanego wtenczas wo-

jowuika Szmigielskiego; takoż był z siłą znacz­ną Hetman Rossyjski, Książę Mężyków. Na­szych było ze Szwedami do ośmiu tysięcy, lecz zapewne tyleż albo i więcej nieprzyjacie­la. W sam dzień Wszystkich Świętych, kie­dyśmy się modlili do swych patronów, i jeden drugiemu winszował, oho! dano wiedzieć, że już nieprzyjaciel przeprawił się przez Frosnę, i na nas ma uderzyć. Już to złe było, że w naszym obozie dużo mieściło się kobiet, ba­gażów i niepotrzebnych rzeczy ciurów. Wy­ciągnięto nas wszystkich w linją j nasz regi­ment był we środku ze Szwedami, dalej szli Kwarcianie, po skrzydłach lekkie chorągwie

drugich panów. Zrazu dość nam pomyślnie \

poszło, bo pędziliśmy sam środek; Szwedzi jak lwy potykali się, ale kiedy poczęło, brako­wać amunicji, a Szwedzi wpadli na zasadzkę, wtenczasto, powiem Waszmościóm, niewiedzieć co się zrobiło. Mnie z początku drżało serce, i jakiś szum zajął głowę; zdawało mi się że jestem wpół pijany, a kiedy do attaku leciemy, zatrzymujemy się i znowu nacieramy na pie­chotę, a kule, powiem Państwu, jak to na wio­snę chrząszcze, tak latały. Wtem nagle uczu-

10**

łem, jak kula uderzyła'mnie w piersi. Pa­trzę na siebie, lecz nigdzie krwi nie widzę i Lolu nie słyszę; dopiero poznałem, ze mój obrazek na blasie Matki Boskiej Częstochow­skiej uchował mię od tego nieszczęścia.—To kończąc, wyjął go staruszek i okazywał wszyst­kim, jak na blasie w samym środku było wy­tłoczone miejsce, w objętości laskowego orze­cha, gdzie się zatrzymała karabinowa kula, i nie odebrała mu życia.

Cóż polem się stało?—zapylał P. Szam- helan.

O, niebardzo dobrze! odpowiedział, i tu już moje życie było w samych kłopotach i nę­dzy. Pod wieczór zeszliśmy z pola do obozu, i zdało się nam, jak i samemu Potockiemu, żeśmy otrzymali plac, i kiedy nas gromi, cze- muśmy tak śmiało, jak Szwedzi, nie potykali się, tymczasem cały obóz był otoczon Sasami i Rossjanami, a kule znowu koło nas i po za nas zaczęły latać. Tuśiny wszyscy potracili głowy, a szczególnie panowie starsi. Rzucił się zrazu Potocki do bitwy, ale, gdy usłyszał jęk i lament kobiet, a okropne zamięszanie w o- bozie, nie miał innej rady, jak poddać się Ge-

nerałowi Saskiemu, podobno z nazwiska Brant, Było tam jeszcze ze czterdzieści chorągwi po­ważnych, a reszta albo wzięta została tego dnia, albo poszła w rozsypkę. Dał parol wszystkim ów Generał, że w niczćm nie naruszy ani fortuny, ani zdrowia każdego; lecz to był pa­rol do dnia następnego. Potem wszystkich nas dezarmowano, i cały rynsztunek zabrano; lecz to byłoby niczem, gdyby nas później nie ob­darto do koszuli, a kto się tylko opierał, Bo­że zmiłuj się i ile tam razów, kułaków, i sa­mej bezcześci odebrał, to tylko jednemu Bogu wiadomo. Ja dziękowałem Bogu, żeinisię został- ów obrazek, a z nim, myślałem, nie da mi Naj­świętsza Jego Opatrzność zaginąć. Boso i prawie nago biegłem za mojeini kolegami ku Konino- wi. Przez dwa dni błąkałem się po lasach i zaroślach nad Wartą, ciężko inidokticzało zim­no, ale tćm gorzej głód; wybiłem się jakoś na trakt wielki, i zdybałem jadącego z miasta azura ze swoją żonką. Zacząłem płakać i krzyczeć przed nim , alić on, jakiś poczciwy człowiek, zrzucił z siebie siermięgę, i okrył moje grzeszne cielsko.—,,Siadajcie, siadajcie! zawo- ,,łał; jużcić to ja dwóch takich mam u siebie,

,,to i was do nich zawiozę. Wy to zapewne ,,z p:*i-tji Leszczyńskiego, to wam bliżej będzie ,,do Konina, bo ci, mówią, że tam chcą pójść.—” Niezmiernie to byli poczciwi ludzie; wszyst­kich nas trzcch jak mogli okryli, a każdy z nas, choć nie był znany, we wspólnej biedzie pręd­ko dal się poznać i poprzyjaźnić. I*o tygo­dniu przyszliśmy do Konina; lecz tu znowu in­na rezolucja nastąpiła. Wszyscy mówili, że Król August, lękając się swego sprzymierze­nia, zmuszony był wydać tę batalję; lecz juz pogodził się z Karolem, i sam oddał w ręce jego koronę Polską, byleby tylko przy swem księstwie pozostał, a ów Szmigielski, tak mu dotąd wierny, już go porzucił, i odbiwszy od Sasów Woje wodę Potockiego, przeszedł, na stronę Stanisława, i z swojem wojskiem idzie do Częstochowy. Zeby nas gdzie nie złowio­no, znowu my się rozbiegli na strony, a by­ło nas w Koninie z kilkuset. Ja przywiąza­łem się do jakiegoś Marka Lesniowskiego, który był z Poznańskiego, i dobrze znal Króla Stani­sława; z uim więc, jako świadomym tych miejsc, ruszyliśmy do Częstochowy, i w kilka dni już byliśmy w kościele księży Pawlinów, i ja uro-

*

czyście dziękowałem Matce Boskiej, ze inię sal* wowała od większego nieszczęścia. Odbyłem świętą spowiedź, i mój obrazek poświęcili księ­ża. Tu znaleźliśmy wiele niedobitków, któ­rych nanowo formowali Książęta Lubomirscy. Jam nie chciał do nich wstępować, lecz czeka­łem na naszego Wojewodę Kijowskiego, który po znacznych utarczkach wraz z Szmigielskim nadciągnął wreszcie. Wtenczas, widząc że Wo­jewody hufiec niebardzo wielki, udałem się po znajomych kolegach, namówiłem dziesięciu, aby przeszli pod chorągiew Wojewody, i z temi sta­nąłem przed nim. Gdym mu uczynił relacją, ze znowu powracam do niego, jestem Woły- niak, i stawię jeszcze dziesięciu ochotnika, o moi Dobrodzieje! jakże on dziękował, jak ści­skał/ i rzekł:—jj^o, bracie Jerzy! gdyś mi “tak wierny, i chcesz pode mną służyć, to cię ,,odtąd robię towarzyszem mój lekkiej cho- ,,rągwi, bo już teraz Pancerniaków i Usarzy “nie będziem mieli, i z ludzi moich dodaję ci ,,jeszcze luzaka.”—Skłoniłem się mu nizko, a on swemu pisarzowi kazał nas pozapisywać i nanowo umundurować. Za dni kilka byłem znowu w pięknej barwie jasno-zielonej, i ko­

nia dostałem karego. Mieliśmy lvll<o pałasze, długie drzewca i pistolety. Wojewoda był to z antenatów pan wielki, miał na Pokuciu, w województwie Kuskiem, Podolskiein i na Ukrainie znaczne dobra, a co najwięcej, że żona jego była z domu Leszczyńska, krewna Króla Stanisława. Jam się o tem wszystkiem od owego Marka Leśniowskiego dowiedział, który później w naszym regimencie był Cho­rążym. Już ten rok zdawał się nam sprzy­jać, i my z Częstochowy na wiosnę wyruszyw­szy, wszędzie mieliśmy sobie faworujących, i nigdzie nam Sas nie oparł się, bo imię Szmi­gielskiego straszne było; a co większa, że Wo­jewoda Potocki obiecał mu dać swoją córkę, przez co tem bardziej starał się o większą dla siebie estymę. Tak przeszło więcej roku, że­śmy wszędzie zasłaniali Króla Stanisława, roz­pędzali konfederacją Sandomirską, potykali się z Hetmanami Koronnemi, bo Litewscy, a mia­nowicie Sapiehowie, byli za nami; ale wresz­cie na co to Waszmościóm Dobrodziejom mó­wić, wy to pohistorjach zapewne czytacie, a ja nimple.v seruus Dci mam to z mojej zgrzybia­łej głowy wydobywać. Ot widzę, że uaemi tra-

fankami już unudziłem; przestanę, i ich uniże­nie pożegnam.:—

Ale Panie Towarzyszu Dobrodzieju! to nićma końca, rzekł Komisarz cywilno-woj- skowy: Finis eoronal opus, więc racz nam roz- powiedzieć, jak sięje go skończyła wojskowość, i co jeszcze w niej zaszło?—

Oho/ podniósł się staruszek, wiele je­szcze zaszło, i już przeszło, jak ta woda na kole inłyńskicm, a z czasem i nas nie stanie; ale to wszystko długo potrzeba gadać. Wreszcie (popatrzywszy się wesoło na swoją synowę) gdy Waszmość Panowie jutro nie pojedziecie, i je­szcze uradujecie moją Panią Pawłowę, to cóż robić, będę wam jeszcze prawił. No! czy zgo­da ! Verbum nobileJ— stukając swą laską o po­dłogę.

Zgoda, zgoda!—odezwał się Komisarz cywilno-wojskowy, a staruszek, poważnie kła­niając się, oddalił się z icb oczu.

/

* ■*

Jeszcze wspomnienia.

r* • «Jeszcze dość rano było, gdy już staruszek, po- inniąc na swe przyrzeczenie, przybył do ba­wialnej izby, i nie chcąc przedłużać czasu , a inoże i dla siebie sulijekcji, był tylko w białym dymowym żupanic, zawsze swoim łosiowym o- pasany pasem. Zdaleka zdawał się być statuą, i tylko ruch jeden przypominał o życiu, a któ­re, jak gdyby w głębokim świeczniku, błyskało tylko, i na samem dnie gorzało. Jednak wszyst-^ ko to coś miało' uroczego w sobie; i gdy mu

wszyscy kłaniali się, a drobne wnuczęta bie­gły do rąk jego wyschłych. Na to patrząc, zda­wało się, że w tej osobie był wszechwładny czas, któremu wszystko ulega, i swoje kolano zgina. Przerwał po chwili powszechne milczenie, i za­wołał:— Waszmość Panowie wiecie, jak Karol XII pod Półlawą sromotnie przegrał z Piotrem Wielkim? Było to, było to roku... lecz już nie mogę sobie przypomnieć jakiego.—

A to my wiemy, podchwycił Szambelan, to zdaje mi się, patrząc na brata starszego, ro­ku 1709.—

A tak! potwierdził Komisarz cywilno- wojskowy, tak, nieinaczej!—

Otoż to wtenczas już ja miałem lat dwa­dzieścia cztery , i z naszym Panem Wojewodą Potockim staliśmy w Poznańskiem koło Wie­lunia, gdy ta fama przegranej uszu naszych do­leciała. Zrazu w wojsku był sekret, ale potem jak'\v bęben bilo, tali o tem wszędzie mówiono. Niedługo doszło i to , że konfederacja Sando- mirska , widząc wielu adhurentów do korony, aby 7.a|>olm*i]z temu, u sze/pjyólnićj Panu Het*

nianowi Adamowi Shmmhw sUeam, wysiała ile-

7 «/

legacją do Sasa, zapraszając go znowu na tronj

J\n0. Część I. 17

co wielce obraziło naszą partją,'a szczególniej Pana Wojewodę. Juz to Król Stanisław był za­wsze umiarkowany, i nie tak to za koroną go? nił, kiedy pod Opatowem, pamiętam, jak posłał oświadczenie, że ją w ręce rzecży-pospolitćj skła­da, i jak ona postanowi, tak on pójdzie. Prze­cież nie usłuchano tego głosu, nie umiano go ani kochać, ani szacować, a Pan Wojewoda Kijowski, jako nieżyczliwy Sasowi i jego Het­manowi , wziął się znowu do bitwy.—

Pod Wieluniem był i Generał Szwedzki, lecz nie pomnę tych niemieckich nazwisk, i wszystkie swoje praesidia pozbierał. Wtem da* no znać, że Generał Saski z piętnastu tysiącami wojska ciągnie z pod Torunia, a Hetman Litew ­ski / za wydaną dekleracją Augusta, iż powraca

* na tronj znowu na jego stronę przeszedł. Był to Sapieha, Starosta Bobrujski, i ten nam całą sprawę popsuł. Szwed zaraz z Królem Stani­sławem zaczął uchodzić do Pomeranji, i nasze­go Szmigielskiego obaresztowawszy, z sobą wzię­li. Byliśmy więc sami jedni i bez żadnej zni- zkąd pomocy. Miał wprawdzie Wojewoda Po­tocki z dziesięć tysięcy wojska, ale cóż, kiedy tu zaraz Sasi z innemi się złączyli i na nas bardzo

nacierali. Obrał sobie drogę Wojewoda, przez Wołoszczyznę przebić się do Benderu, gdzie Karol XII zostawał; tym więc szlakiem idąc, przeprawiał się w miasteczku, bardzo mi parnię- tnćm, Odolanowie. Tu na nas ze wszech stron nieprzyjaciele uaparli, nasza konnica lekka ja­koś przez biota i rzekę przeszła, na moście nasi dobrze z armat strzelali, i do Szląska prze­prawę raj ta rj i i taborom ułatwiali; lecz jak nie­przyjaciel dobył Odolanowskiego zameczku, i puścił na most gęsty ogień, wlenczasto padło naszych dosyć, i sam dowódzca altylerji, wale­czny Dobrosławrski, zginął. Szczęściem że noc nadeszła, i wszystko przerwała, jednakże cały nasz tabor tam przepadł, piechota rozeszła się, a Ślązacy co poobdzierali naszych i cesarskim do wojska odprzedali, to tego trudno opowie­dzieć. Tandem tedy moi Waszmość Panowie,y powiem krótko, że nas zaledwie półczwarta ty­siąca kawalerji zostało.—

Wojewoda był jednak nieustraszonego serca; a kiedy do nas przemówił, iż z wierną mu bracią ostatnią koszulą podzieli się,' i o lo­sie naszym nie zapomni, krzyknęliśmy wszyscy za nim, i ochoczo w kraj Śląski puściliśmy się.

17*

Niedługo jednak znowu weszliśmy do Polski; pod Sławkowem znieśliśmy kilka chorągwi Ta­tarskich , w' Krakowie samym wzięliśmy dobrą kontrybucją, i znowu w Węgierską granicę wpa­dliśmy. Tam, pomnę, kilka miesięcy w Siedmio* grodzkiej ziemi byliśmy, i dość szczęśliwie wo­jowali : bo Irzeha wiedzieć Waszmościóm, ze wtenczas podniół się był Rakocy przeciwko Niemcom, i my wzięliśmy stronę jego, gdzie dość nabiliśmy Niemców', i tak się nas bali, że aa sam odgłos uciekali z placu. Tam zwłaszcza nasz Pułkownik Zagwojski i drugi Grodziński pięknie popisywali się. 3Inie, Bogu najwyższe­mu c/.ynię dzięki, nigdzie kula nie zaczepiła^ tylko raz ugrzązłem był w błocie, bo pod te- mi Węgierskiemi górami dużo jest grzęzawisk; lecz na karoszu moim mocując się, gdym szcze­rze westchnął do Maiki Boskiej Częstochowskiej, aż mój karosz wyrwał przednie nogi, i ja szczę­śliwie z drugiemi doaltaku stanąłem.—

Zlaintąd wymaszerowaliśmy na Woło­szczyznę. Przyjął nas mile Karol Xlf; ale jak on już niewiele miał, i ciągle kłócił się z Tur­kami, tak i nam, sługom, jeszcze gorzej było; bo to niesie stare przysłowie: gdzie się Panowie

kłócą , tam czeladzi lity trzeszczą. Nadciągnął nareszcie i Król Stanisław do Benderu, i on, jak mógł, z swerni adhorentami nas zasilał. Tam całą zimę przebyliśmy, gdzie Król Szwedzki kazał dla nas i swoich szałasze postawić, i my drugie miasto sformowali. Tam staliśmy do dwóch lat, i aby głód opędzić, a Turkom nie naprzykrzać się, częstośmy wpadali na Ukrainę, i żywność wybierali; lecz zawsze to więcej mi- trężylo dobrego żołnierza, i nie hyło z hono­rem, aby swoi swoich niszczyli.—

Pod Prutem, gdy Piotr Wielki niefortun­nie wojował, znowu nasza partja ożyła; lecz gdy wkrótce Turek zgodził się z nim, odtąd i my upadać na sercu zaczęli. Karol, jak to zwy­czajnie wielki junek, i tylko o wojnie myślący, dla swojej perspektywy wybrał najlepszych na­szych Półkowników, i pod komendą Groilziń- skiego wysiał nas znowu do Polski, aby tam dywersją robić i przeciągać na jego stronę. Wyszło nas ze cztery tysiące, i pamiętam jak Póikow nik nasz, Zagwojski, z Chorążym Starzyń­skim, świeć Panie nad ich duszą, pocieszali nas, że może już będzie koniec tej nędzy i tej włó­częgi po świecie. Nie rozumieliśmy zrazu do

. 17**

czego to oni mówią, ale później wszystko się wykryło. Biliśmy się tęgo pod Pyzdrami z re­gimentem Baura, i zupełnieśmy go znieśli; lecz później, gdy nasi zapomnieli porządku, i jak • wilcy głodni, po tylu dniach postu latali po wsiaeh i żywność zabierali, nadszedł z kwar- cianćm wojskiem Brzuchówski, i pod Kroto-> .. szynetn, w Kaliskiem, znowu potrzeba było bić się. Zaczęła się ona lylko na pozór; bo nasi Pułkownicy, Soltyk i Zagwojski, nie chcąc broń' nosić na rodaków, i widząc, że już niema żadnćj dla Króla Stanisława nadziei, przeszli z nami wszyslkiemi na stronę Augusta , i zale­dwie ów Pan Komendant z Kozakami Zaporozkie- mi zdołał ujść do Benderu. Nie wyszło roku od lej potyczki, aż Karol XII już był w Pome- ranji*, a Pan Wojewoda Kijowski i insi, po­żegnawszy Stanisława w Niemczech, lakoż pro­sili o aumestją Króla Augusta, i do kraju wró­cili.—

To zapewne i Pan Towarzysz już do swe­go domu wrócił?— odezwa! się Komisarz cy- wilno-wojskowy.

Takby należało zrobić, odrzekł sla-

' ruszek; lecz dobry nasz Chorąży, Starzyński,

ł

/

jeszcze inię namówił, aby dalej służyć Sasowi. Prawdę mówiąc, jak sy przypominam, po kra­ju wszędzie bieda była okrutna: głód, powie­trze i wojna na przemian grasowały, i bardzo wiele wyginęło ludu, a wiele tysięcy poszło na Wołoszczyznę. Nieraz zdarzyło się widzieć dzieci po gościńcach porzucone, i po miastach i miasteczkach kupy ludu umierającego z gło­du, a nie było komu ich ratować i wspomagać.

* I

Kraj cały przewrócony, a co wsi spalonych i zrujnowanych było, to tego naliczyć nie podo­bna ; bo to, powiem Waszmościóm , wojna'za wojną przez lat piętnaście wlekła się. Otoż ja na to wszystko napatrzywszy się do woli, my­ślałem , że i w' mojem miasteczku zapew ne ta­kie spustoszenie panuje; i cóżby tam robił tak chudy pachoł? Więc znowu wpisałem się do regimentu za TowarzyŚza, za co mię bardzo pochwalił Pólkownik Zagwojski. Zdawało się, że już będziem spokojni, i odetchniemy cokol­wiek na leżach; alić nie wyszło roku, jak wszczę­ła się potrzeba z wojskiem Saskićm.—

Pomimo deklaracji Augusta, że po ukoń­czonej wojnie wojska swe wyprowadzi z Pol- ski, nie tylko że tego nic uczynił, ale ich kom-

pul do dwudziestu tysięcy powiększył, i ci o- kropne zd/.ierslwa na kwaterach robili. Ko* ronne i Litewskie wojska spychali w najgor­sze miejsca , a dla siebie wszelkie wygody i o- piaty dawać kazali. To najwięcej obruszyło naród, i zapewne Waszmość Panowie wiecie o konfederacji sławnej Tarnogrodzkiej, a jeszcze sławniejszym jej Marszałku Leduchowskim, na­szym Wołyniaku, Podkomorzym Krzemieniec­kim? Jemu to bowiem powtarzał cały naród z Królem Dawidem: ,, będziesz miał nieśmier- ,,teIność i pamięć wieczną u tych, którzy po to­rbie będą.”—

A wićm cokolwiek Mości Dobrodzieju, odr/ekł Komisarz cywilno-wojskowy, czy­tałem w' annotacjach księdza Puławskiego, i w historji księdza Wagi.—

No! to już Państwu Dobrodziejstwu na- inienię tylko króciusieńko, że nasz Półkownik Zagwojski, powojany od konfederacji, tęgo bił Sasów po różnych miejscach, gdzie tylko ich nadybał, a najbardziej pod Haliczem gracko nam się udało, i gdyby był tylko na czas przy­szedł Trojanowski z swoją chorągwią, pewnie- byśiuy byli wzięli i samego Generała Bandycza,

który był wielce hardy i nasz nieprzyjaciel, jak równie i sam Fleming, Feldmarszałek ich j bo on to z Hetmanem Sieniawskim , jak wszyscy mówili , fomeńtowali na nas Króla. Koniec końców, ze ta wojna, niby to domowa, więcej roku trwała , i byłaby jeszcze się wle­kła, bo nasz Marszałek Leduchowski już miał wszystkich prawie za sobą, a wojska przęsło pięćdziesiąt tysięcy: lecz wdał się w to Piotr Wielki, i za jego pośrednictwem nastąpiła zgo­da , gdzie niedobitki Saskie z kraju ustąpiły, a na sejmie , który niemym nazwano , posta­nowiono , aby tylko u nas wojska siedem­naście tysięcy było, i nas prawie wszystkich, co byli stronnikami Króla Stanisława, pozwija­no. Na tem skończyła się moja wojaczka nie­szczęśliwa, gdzie, rzec mogę, więcej było nę­dzy, niedostatku i frasunku, jak honoru i po-

m

żytku.—

Cóż się stało z domem?—zapytał się Szam- belan.

Zachciałeś Wać Pan Dobrodziej, żeby dobrze było. Mnie polubił bardzo Chorąży Starzyński., i namówił, abym do jego dóbr na rząd poszedł. Ze to było Panisko wielce po­

ważane i dobry nasz Komendant, udałem się za nim, i na Podolu osiadłem. Później, gdy ini ezas wolny nadarzy! się, odwiedziłem mia­steczko Derażne, lecz już nie zastałem maiki, ojciec dla intryg dworskich uwolnił się od swe­go Wojlowslwa, a bracia, Antoni i Jan, jak to mówią, tłukli bryndzę na szczupłym kawałku ojcowizny. Mnie.już nie do smaku był chleh ten, gdym miał trzy wsie pod swym rządem: otóż uprosiłem ojca nieboszczyka , by ze mną pojechał na Podole, a z braćmi jak merżna by­ło ułożywszy się, na zawsze pożegnałem Wo­łyń.—

Skłonili się obaj szwagrowie Pana Pa­wła za to opowiadanie, a staruszek dodał: — przepraszam mnie wielce miłościwych Panów', gdy to pow tarzałem, co już Panow ie z ksiiig wie­cie j lecz nieraz rai się to wszystko po całych

nocach plecie, lub.gdy nie śpię, to się plączą

t

po głowie i różne osoby, i rozmaite zdarze­nia, a wszystko sięzdaje, jakby to niedawno by­ło , a przecież już temu lat kilkadziesiąt upły­nęło. — '

Czyż ojciec widział kiedy samego Karola XII?—przemówił Pan Paweł.

.■» *

Czym widział? o mój synu! czemuż się le­piej nie zapytasz, czy go zapomnę liiedy? Wi­dywałem go bardzo często, bo rad przebywał w naszym obozie, a każda musztra nic obeszła się bez niego. Wizerunek twarzy miał srogi, oblicze śniade, oczy świecące się piwne, nosa ściągłęgo garbatego, chudy i dość wysoki, a choć młody, znacznie był wyłysiał; lecz ani­musz jego był wielki, i tak na swem zdaniu u- party, że nikt mu nie był w stanie sprostać. On nam wiele złego narobił, mszcząc się na Auguście; ale zawsze powtarzam jedno, że naj­więcej zgubiła nas elekcja, i onby inaczej my­ślał, gdyby był widział u nas Króla dziedzi­cznego. Ale już dosyć starcowi prawić.— I po­kłoniwszy się staro-polskim obyczajem, do swej izdebki pociągnął.

Z a r ę czyny.

4

Zadowoleni tem opowiadaniem, a więcej to nad wiek pamięcią i przytomnością umysłu, po­częli rozpamiętywać nad kończącym się wiekiem XVIII,' ile on zrządził ważnych wypadków, jak się odmieniła cywilizacja, i to, co było niegdyś ukryte przed północą, dziś zbawienne świa­tło , zakupione długiem doświadczeniem, upra­wione na niwach krwią zbroczonych, chyżym krokiem obiega jej ludy, i jaśniejsze promienia nań rzuca. Któżby się spodziewał, że Jan III

*

przy tak świetnych laurach, bogactwie i nau­kach schodząc do grobu, większą jeszcze ciemno­tę po sobie zostawi, jak Stanisław August, któ­ry w upadku swoini' blask daleki światła roz­niecił. Dziwne są koleje zdarzeń ludzkich, a1 wiek jeden dla nich tem jest, czem w świecie fizycznym rok słoneczny. Wschodzi, kwitnie, owocuje, usycha świat roślinny, i znowu na po­wrót dźwiga się, by też same koleje przeszedł; tak i ludzkość ma swoją porę, swoje koleje, ale tem świetniejsze od świata materjalnego, że zawsze postępuje naprzód, i im większe zna- cliodzi zapory, tein po ich złamaniu silniej wznosi się', i na wyższym staje szczeblu; bo duch zawsze wyższy od inalerji, i tocząc z nią walkę, jak złe z dobrem, świetniojszem nako- uiec okrywa się zwycięztwem. Tak podobnie myśleli bracia Pani Pawiowej, już będący w szko­łach pijarskich , i w świecie wyższym wyćwi­czeni; nareszcie po czułych i długich uściskach z swą siostrą i szwagrem, ruszyli w podróż do swej l;krainy. '

Po odjezdzie rzeczy szły zwyczajnym try­bem: jedni byli zajęci gospodarką, drudzy rozmyślaniem i czytaniem żywotów' świętych, a Poiv. Czę&ć I. 18

T

Reginka, jako panna na wydaniu, swoim sta­nem lub wyręczaniem stryjanki. Nieraz się jej zdarzyło, lecąc z krępą dziwką za warzywem do lochu,jwśród lutego wiatru lub śnieżnej zawiei zgubić kluczyki, albo w szpiżarni, odemknąwszy szafarnią, zapomnieć jaką wydać mąkę. Często płoniła się za tę nieuwagę, a więcej jeszcze, gdy drót w pończoszce nie wiedzieć dla czego wyleciał, lub nie dosłyszała, co stryjanka rzekła.

Wszakże trzeba wiedzieć, że ten kwia- to-stan dziewic i chłopców cuda z niemi wy­rabia : nieraz uajweselsza wpada w jakieś za­myślenie i smutek, czegoś jćj braknie,' coś ma­rzy, wzdycha luli płacze; nieraz cichy i flegma­tyczny chłopiec wpada w jakiś szał, już zwin­nym i ochoczym staje się; i gdy dawniej w gro­nie dziewic zaledwie wy bąknął słówko, teraz radby z niemi dni i wieczory trawił. Reginka świeża, jak trześnia na dojrzeniu, błękitocmi swemi oczkami z pod* ciemnych rzęso w rzu­cała blask uroczy, a pukle płowych'włosów na białej szyi dziwnie jej odbijały śród ruuiia- nyeh lic i ust szkarłatnych. Smutek jej były to lekkie na wypogodzonym błękicie chmurki, które dla tego się zbiegną, aby blask słońca

tein żywiej połyskał. Tu więc wspomnieć na­leży, żc od świąt Bożego Narodzenia niejaki Maciej Łoziński, wdowiec, dość młody i przy­stojny, począł bywać ii Państwa Pawłowstwa, i choć sam wyjechał, on wszelako nie ustawał dla jego domu w swojej attencji. Pan Towa­rzysz, Jerzy, mało go widywał, i dla tego Rigin- ce, którą bardzo lubił, nigdy o nim nie wspo­mniał. Wtem jedną razą przyszła ona wieczo­rem do staruszka i rzekła : — uioże Dziadunio­wi zapalić świecę, i co przeczytać z żywotów świętych? —

A dobrze moje dziecko! ty zawsze lepiej czytasz od Józia; on nieraz bąka i przekręca, i często ja sam slipać muszę. Dobrze! zapal świecę i patrzaj gdzie założono.—

Tu Reginka przyniósłszy świecę zaczęła czytać kazania skrócone świętego Chryzostoma

o męczeństwie Inwentyna i Maxima. Rozczu­lał się staruszek , gdy ta pięknie i dobitnie, z u- wagą i przestankami czytała, jak ci dw'aj żoł­nierze , w wojsku Chrystusowcin, dla niego i za jego wiarę walczyli, i chwalebną męczeńską śmiercią nietylko dali świadectwo prawdzie, ale ani honorami, ani pieniędzmi, ani ofiaro-

18*

waną wolnością nie dali się odwieść od swej wiary, i w wieku IV poniósłszy okropne mę­czarnie, żyją dotąd w ustach prawowiernych, i żyć będą do skończenia świata.

Cieszę się mocno, moja wnuczko, że do­brze czytasz: bo znać że i sama rozumiesz, i na chęci ci nie zbywa. O poczciwe dziecię! czytaj jc często, i nigdy o nich nie zapominaj; bo to jest chleb życia duchownego, to cię od złych myśli i złej drogi odprowadzi; a im wię­cej będziesz miłowała nauki Jezusa. Chrystusa, tem więcćj ci Bóc. błogosławić będzie w twoich zamysłach.—

O, ja temu bardzo wierzę Dziaduniu Do­brodzieju ! i już mtę on ustrzegł od jednego nieszczęścia.—

A cóż to takiego? zawołał zdziwiony sta­ruszek, powiedz mi, bo ja sy tego nie przypo­minam.—

Czyż Dziadunio zapomniał w roku prze­szłym.o owym Filipowskim, co to mię nama­wiał...— tu zapłoniła się dziewica, i dalej nie mówiła.

A! len łotr, co to cię chciał wykraść; a prawda! dziękuj Bogu, wszak to pijaczyna, i po-

M

wiadają, że go Pan Komisarz ze swej kancela- rji wypędził. O, strzeż się, moje dziecko, tych poszeptów czartowskich, a.zawsze idź za radą kochających cię starszych. Widzisz go jaki hultaj! A to piękna pociecha byłaby dla twor icb stryjowstwa , co ,cię wyhodowali i wypie­lęgnowali!—

Ach uchowaj mię Boże od tćj nawet my­śli, abym co bez wiedzy starszych zrobiła.—

Dobrze mówisz moje dziecko! lecz po­wiedzże, czy nie dojeżdża do ciebie ów Pan Łoziński? bo mi Józio powiedział, że i dziś po obiedzic był.—

Jeszcze Dziaduniu dobrze nie wiem, lecz zawsze się mię pyta, czy może on znowu przy­jechać do nas? —

Cóż ty na to odpowiadasz?—

A cóż Dziaduniu? ja mu mówię...— tu ca­ła będąc w płomieniach,— ja mu mówię, żc to nie mój dom, lecz stryjowstwa.—

-‘—Zapewne / tak zawsze należy mówić, jak

jest prawda, i zawsze z moderacją panieńską;

i

bo to niewiedzieć w jakiej on myśli zapytuje; lecz słyszałem , że się prowadzi dobrze , i jest ekonomem w Wołosowieckim folwarku.—

Jur chciała odchodzić, gdy staruszek za­trzymując zapytał się:—możeszże jego kochać, i czy kawaler?—

Ach Dziaduniu! ja jeszcze tego sama nic wiem, lecz to podobno najgorzej, że wdowiec, i ma dwoje dziatek.—

Prawdę mówisz moja Reginko! są to wiel­kie obowiązki macierzyńskie, ale skoro go ko­chać i słuchać będziesz, Iżejszemi one dla cie­bie się staną; owszem, dając dzieciom dobry przykład , musisz codzień pamiętać o tein; a tak wojując z sobą, wojować będziesz dla Chuystl’- sa i jego świętej ewaniclji. Dziecię moje! radź się w tein Boga, na tę intencją wyspowia- daj się, a on cię natchnie, jak masz sobie po­cząć, bo my, ludzie, nigdy dokładnie nie zgad- niem , co jest przed nami.—

Ucałowała Reginka czule dziadka swego, i z westchnieniem przestąpiła próg jego izdebki.

Zaledwie' upłynął tydzień, aż dwoje, sa­nek porządnych stanęło przed domem Państwa Pawłowstwa. Hrzatała się Pani Pawłowa « s z Reginką nad przyjęciem przybyłych gości, czę­stowano kawą i pięknemi podolskiemi jabłkami, lecz Reginka, chcąc zadziwić, szepnęła od nie-

chcenia stryjance, i gdy ta zezwoliła, przy­niesiono na półmisku cynowym zimowe gruszki, które zdawały się być co tylko zerwane z drze­wa. Wszystkich zabłysły oczy z tak miłego przyjęęia , a Pan Rlumski, Rewizor generalny dóbr Księcia, poprawując swój pas Słucki, wziął ■ za rękę Pannę Reginkę, i zbliżywszy się do Pa­ni Pawłowej:— Moscia Dobrodziko! rzekł, my tu nie po te piękne gruszki przyjechaliśmy, ale po samę ogrodniczkę, Mościa Dobrodziko, co nam'je przyniosła. Oto Pan Łoziński , czło­wiek zacny Mościa Dobr., prosi o rękę Panny Reginy, i swój afekt przez nas przesyła.—

Tu podniósł się Pan Młody, i kłaniać się począł pokornie, a Pani Pawłowa, zmięszawszy się trochę, po chwili odrzekła: — Reginka jest krewna mojego męża, i więcej od niego jak ode mnie zależy; ale panienka cała w płomieniach wyrwała rękę, i jak kula znikła.

Obrócili się Panowie dziewosłęby, bo był drugi Pisarz miasta JP. Marcinkiewicz, i po­wtórzyli łącznie życzenia przed Panem Pawłem.

Przezacni Panowie! ukłoniwszy się od­rzekł. Mąż i żona jest to jedno ciało, wedle pisma świętego, i m^ zawsze zgadzamy się zso-

010 — /V 1

bą; więc od nas, spojrzawszy na swą połowicę, Panowie Dobrodzieje nie będziecie mieli prze­szkody; ale cóż ną to rzeknie owa, jak W. Re­wizor nazywa, ogrodniczka? —

Poszła za nią Pani Pawłowa, a Pań Ło­ziński, rumiany brunet, podkręciwszy wąsa, z mi­nii dość wesołą przemówił:—mnie się widzi, ie

\

jak Państwo Dobrodziejstwo oboje są na mnie łaskawi i względni, tak Panna Regina tyle jest dobra, ii ceniąc moje zasługi, położone w jej sercu, nie zechce je odrzucać, i dożywotnim nie pogardzi przyjacielem!— .

I

Tak jest! powtórzył Pan Marcinkiewicz. Panienka jak jagódka, nie powinnaż być słodką

s -*

i dobrą? Pan Łoziński, mój Mości Dobr., choć wdowiec i ma dwoje dziatek, lecz, jak to mó­wią, ma i na dzieci. Już lo w skarbie Księcia od lat dwunastu służąc, ma pięknąestymę, a co większa, człowiek statek i gospodarny; Bóg go więc obdarzył znacznym remanencikiem, i ma niezłe porządeczki, a i coś, niech to będzie

*

gub secreto, jest i na Zydkach Międzybożskioh. Mnie lo dobrze Panie Kumie wiadomo.—Tu Pa­na Pawła ścisnął za rękę, i stroniąc od Pana

Rewizora , chrząknął kilka razy, aby uniknąć pozoru.

Tymczasem nadeszła ze stryjanką Re­ginka ; ale oczy łez pełne, czoło zachmurzo­ne, i tylko rumieniec, naksztnłt chmur szkar­łatnych przy zachodniem słońcu, oblał jej miłe i szlachetne oblicze.

%

Co tez nam Asińdźka Dobrodziejka zwia­stujesz? rzekł Pan Rewizor. Tu trzeba się cieszyć) że człek tak słuszny, jakim jest Pan Łoziński, składa w hołdzie swoją rękę, a Panna Regina zapłakana, jakby nam żałowała tych pięknych gruszek, co pierwej przyniosła.—

Mnie się zdaje, odrzekła dziewica, że to

o ważniejszą rzecz idzie, jak o gruszki. W. Rewizor wie, że wychodząc za wdowca, mają­cego dzieci, wielki na siebie bierze się obowią­zek ; to mię bardzo lęka, i bez rady moich stry- jostwa i mego Dziaduuia nic nic mogę posta­nowić.—

A więc raczcie Wać Państwo Dobrodziej- stwo prosić W. Towarzysza, niech się ta rzecz rozstrzygnie formalnie, i niech to nie idzie na delatę 5 bo Panno Regino, już się kończą za­pusty!—'

Skłonił się uprzejmie Pan Paweł, i po­szedł za swym ojcem; tymczasem uiłody ucało­wał rękę Pani Pawiowej i jej synowicy, i co­kolwiek pobladłszy, czekał jakby winowajca z pokorą wyroku stanowczego.

Nadszedł nakoniec i ów staruszek, a gdy go powitali wszyscy, zapytał, po co jest wezwany.’ Gdy mu to Pan Rewizor oświadczył; pomyślawszy cokolwiek i pokiwawszy głową, rzekł nakooiec: -Moje dziecię ! słyszałem od niejednego, źe brat nasz,Pan Łoziński, jest człowiek słuszny, i ma kawałek chleba, że nie stary i nic szpetny; a czegóż więcej żądać ? a że ma dziatki, to będziesz im dobrą macochą, i one cię, jako do­brą, choć nie kochać, to szanować muszą; prze- %

to w imię Boga Najwyższego ja ci radzę, ży­czę i błogosławię.— ,

Tu wszystkich oczy obróciły się na po- mięszaną Reginkę; lecz ta, padając do nóg swej stryjance, rzekła:— tyś mi matka i Dobrodziejka moja! powiedz jak mam postąpić?—

Idź kochane dziecię!—rzekła płacząca Pa­ni Pawłowa, a Pan Paweł, zbliżywszy się, pod­niósł Reginkę, i całując w głowę,— idź, powtó­rzył, z serca ci życzemy.—

H a! zawołała rozczulona Reginka, kiedy tak starsi mówią i radzą, a serce niesprzeczne, więc pójdę za Pana Łozińskiego;— i kłaniając się Rewizorowi, oddała swój pierścionek.

Przyleciał ną to hasło Pan 3Iłody, i od­dawał swój takoż, gdy staruszek powstał ze sw?ego stołka, i zawołał:—hola Państwo Młodzi! nie tak się to dzieje; czyście już zapomnieli o Bogu, gdy .wam pomyślna gwiazda zabłysła?! Nie tak WaszmośćJ proszę przywieźć z miasta Księdza proboszcza, niech on pobenedykuje obrączki, przeczyta modlitwę, i włoży je na wasze palce: bo to wiedzcie, gdy od Boga się pocznie, on z wami będzie, i do końca szczę­śliwie doprowadzi.—

Pojechał Pan. Pisarz za proboszczem, a tymczasem umawiano się długo o czas ślubu. Pan Młody chciałby jak najrychlej , lecz Pani Pawłowa, jako przezorna gospodyni, przeko­nała go, że to być nie może prędzćj , jak po Wielkiej Nocy na Przewodną Niedzielę. Mu­siał się poddać temu prawu Pan Łoziński, i za to serdeczny uścisk od swćj narzeczonej otrzy­mał.

Wesele.

C*ect -

4

CnociAŻ kuligi ustawały, tal* jeszcze znane za ostatniego panowania, przecież pamięć ich, jak cień odbitego obrazu, tkwiła jeszcze w myśli ziomków, i nieraz zdarzyło się, że liczne ban* dy zbierały się podczas zapust do jednego do­mu. Oficjaliści Księcia w lak ogromnym ma­jątku i pod błogim rządem mieli byt dobry, i choć skromniej od posiadaczów ziemi, wsze­lako zabawić się niekiedy lubili; bo to była taż sama starodawna szła di ta , a tylko po ruinach

wielolicznycli kraju podupadłszy, musiała u ma* gnatów wysługiwać kawałek cldeba. Ztąd po­graniczne województwa najczęściej były za­rządzane przez służebną szlachtę, która z cza­sem za błyśnieniem pokoju, odkryciem portu, i przez oszczędne życie, wybrnęła z służehnic- twa, i wielu bardzo wstąpiło znowu w stan wyższy obywatelski; bo, jak mówią, fortuna ko­łem się toczy, a los zrządza cuda.

W podobnym więc domie, dowiedziawszy się Pan Łoziński, że Państwo Pawłowstwo na zabawie będą, aby oswoić Pannę Reginę ze swemi dziećmi, Magdusią i Dyzicm , zabrał je

*

z sobą dla sprezentowania. Ze to było liczne zebranie, i wieść na skrzydłach prawie rozle­ciała się o onyeh zaręczynach, wszystkich o- czy, a szczególniej kobiet, na to zdarzenie by­ły zwrócone. Regina skromnie nań spoziera-

' ■

jąc, i słowa nie mogła wyrzec, lecz Pani Pa­wiowa, głaszcząc je, winszowała tak pięknych dziatek Panu Łozińskiemu, który blizko swej rarzeczonej usiadłszy, kazał im ucałować ręce. Dyzio żywszy, chętnie to dopełniłlecz Ma- gdusia, starsza i powolniejsza, nie wiedząc od kogo zacząć, zwróciła się do Panny Reginy.

1*0iv. Część I. li)

» 1

Trzeba było pierwej przywitać Panią Pa- włowę Dobrodzikę, rzekł ojciec, i idź pocałuj;— gdy wtem Regina, nabrawszy cokolwiek od­wagi, przemówiła:—piękne dzieci, i rozumiem ze są dobre i posłuszne.—r ✓

Acb Panno Regino Dobrodziko! z du­szy radbym tego, i sądzę, że gdy im dobra ma- tka przewodniczyć będzie, wyjdą z czasem na ludzi.—

O/ gdyby to matka! ,.— nie kończąc od­rzekła.

Pani Dobrodziko! mam przykłady, że i' macochy są jak rodzone* matki, gdy te znowu, zdarza się, o tych obowiązkach zapominają, i dzieci jakby w lesie rosły.— ,

Magdusiu! czy pamiętasz swoją mamę?— Wyrzekła Panna Regina.

Pamiętam; a Dyęio tonie, bo .on był u mamki, jak. mama nasza umarła,-^ rzekła pyzata Magdcczka, połyskując czarnemi ojco­wskie mi oczętami.

/

A żalże ci mamy?— i

Zal, bardzo żal, bo mama jeździła ze mną,

i dawała rodzynków dużo dużo!—

A teraz ty nie jeździsz?—

Nie!—wznosząc ramionka.-

A dzisiaj?—

E, dzisiaj! bo tato mówił, źe Panna Regi* na będzie. — Uśmiechnęli się wszyscy przytomni, i Dyzio skacząc śmiał się, a Panna Regina, po­chwyciwszy na ręce Magdeczkę, poleciała za­płoniona do drugiego pokoju.

Odtąd począł z dziatkami swemi Pan Ło­ziński do domu Państwa Pawłowstwa uczęszczać, a nawet niekiedy je zostawiał, aby ten kłopot dla młodej dziewicy nie tak się wielkim wy­dał: i jako brzemię, które zwolna podnosimy, mniej nas ugniata, tak i zwolna do powinności coraz wyższych i ważniejszych przychodząc, nie czujemy prawie ich ciężaru.

Post wielki zawiesił wszelkie myśli świa- 1 towe. Nieraz Reginkę Państwo Pawłowstwo, lub dziadunio zajmowali czytaniem passji, me­dytacji, lub żywotów świętych. Pani Pawłowa zaledwie zgodziła się w niedzielę jadać z mię­sem , a resztę z nabiałem lub całkiem z olejem, i nikt w tym domu na długość postu nie na­rzekał j bo wszyscy przejęli się duchem naśla­dowania Ciiuystusa, a żywy przykład mieli z Pa-

19*

na Towarzysza, który dliii całe najczęściej na modlitwie i kawałku clilcba przepędzał.

Tak zeszły owe dni smutku i męki Zba­wiciela j lecz za to ’za zwiastowaniem alleluja,

wszystko podwójną okryło się radością: wystą­piły na stół potężne babyr, w których Fani Pa­włowa była mistrzyni, długie cukrowane placki, świec{\ce się serem obertuchy, i smakowite nad wszystko mazurki, pełne migdałów, rodzynek

i massy cukrowej. Tuż między niemi błyszczały

i

różnym kolorem mięsiwa, a baranek z masła, jak śnieg biały z powiewną chorągiewką, oznaj­miał przychodniom, żc powstał z martwych Chrystus, i świat nowy, nowe życie, nowe szczę­ście dla dusz wiernych przyniósł; zkąd mają się radować, i darów: Bożych używać.

Do tych miłych uniesień zawitała wio­sna, zwiastunka wesela człowieka. Juz bowiem Międzyboż, jako część Podola, swoje okolice ró­wnie malował przepysznym widokiem. Tam ze zbiegiem rzek spoważniał ów Bóh kręty, boga­ty w swoje łąki i wysepki zielone, tam wieś Srubków, na wzgórzu wznosząca się, od zakwi- tłych sadów całkiem bieliła się, i dąbrowne la­sy, Wołosowice, jakby na tle swojem ukazywa-

OOI

1

la. Bliżej błyszczał staw wielki od drogi Miko­łajewskiej; tuż przy nim rozlegle pola okryły się rozmaitem bydłem, a najbliżej od domu Państwa Pawłowstwa miły był widok na tłum ludu, snującego się w mieście, którego gwar często przez wodę na przysiółek Trybucbowiecki dolatywał, i któremu często lubili się miesz­kańcy domu z pod roskosznej lipy przypatry­wać. W samym rynku porządniejsze kamie­niczki, kościół starożytny, i od tego staroży- tniejszy zamek, z basztami, krużgankami, strzel- • nicami i zębatemi wkoło murami, których ścia­ny pokryły się mchem i szczerniałością, koń­czyły ten krajobraz, i przy odiyłej naturze ma­lowały oczóm kontrast, jak się zwykle przed­stawia starość obok młodości; lecz w’ massie i perspektywie, była to harmonja i wspólne ży­cie, ogromnym związane łańcuchem; bo wszyst­ko wyszło od jednej ręki Przedwiecznego, nad czćm tylko zdumiewa się człowiek. W takiej • to porze, pod wieczór, na dni kilka przed Prze­wodną Niedzielą , usiedli z swym ojcem Pań­stwo Puwłowstwo, i długą naradę mieli, jak­by ten akt weselny Reginki przyzwoicie odpra­wić. Wk rótce stanął przed niemi kucharz Fran-

19**

ciszek, Mazur, który długo był w usługach prze­szłego Komisarza, a przy jego śmierci Iiberto- wany, siedział w dworku swoim, i niekiedy je­szcze dla starycb Panów, jak mówił, sute o- biady robił} bo młodzi, zepsuci na modzie iran- cuzkiej , obmijałi i zuać go nie cLcicli.

No! mój poczciwy Franciszku, ileby to dań dać na ten obiad? — przemówiła Pani Pa­włowa.

A juzci. moja Pani droga, potseba moja Pani....—tu, zamrużywszy oczy, zaczął w myśli rachować trzy dania, a na każde po dziesięć pół­misków,—bo ja pamiętam , jak na weselu Pana Łowcego Komisarza, jak to się drugi raz że­nił, było po dwanaście półmisków, a osobno paslelnik i cukiernik mieli co robicz.—

To wiele! przerwał Pan Paweł! u nas nie tak to wiele osób będzie, i my nielacy wiel­cy Panowie, a jeszcze do tego wydajemy sie­rotę, nie córkę,—

Toz ja to dobze wiem: no! to i eóz ze

nie eórkę? a wsak ci to synowicą rodzona} to

wasa z przeproseniem krew tak bliska , a jaka

slicna, to jak złote jabłusko: grzech ci to! grzech!

i

żałować dla niej sutego obiadu.—

Ale mój dobry Franciszku! my nie ża­łujemy, znowu rzekła P. Pawłowa, tylko na co narabiać, gdy nad dwadzieścia osób nie bę­dzie więcej.—

Izapewne! co tam te zbytki, gdy i wy, moje dziatki, chodo-pacholcy; bo to żeby tak niebyło, jak mówią: zrazu gody i gody, a potem głody.— —Dobrze mówi Jegomość Dobrodziej, to mnie się zdaje nad piętnaście półmisków bę­dzie dosyć.—

I zapewne moja Pani Synowa! czyż to każda osoba zje na siebie półmisek strawy; to trzeba brzucha owego jakiegoś Gamrata, co powiadają, że pokilkanaściefuntów żarł mięsa.— —To już tak mój Franciszku! Zrobisz nam trzy dania, składające się z piętnastu półmisków. Jedno będzie mięsne, drugie rybne, a trzecie z ciast; do tego dodamy jeszcze i frukla.— —A cóz! to juz niecb i tak będzie; tylko prosę Wielmożnych Państwa, ze na końcu ja dam swoją stukę kucharską; boja cłek stary, niecb przynajmniej Państwo starego Franciska będą mieli po cem pamiętacz.—

Spojrzeli na siebie wszyscy, a Pan Paweł, ściskając go, rzekł: dobrze, dobrze mój poczciwy

Franciszku! 1 my w krotce z tych okolic wyje- dziem, to niech i o nas trochę pomów i.'), hyłeby tylko nie źle.—

Oj, tak, mój synu/ niech poczciwi i dobrzy

o nas mów ii), a źli wkrótce przestaną 3 bo do­brzy upomną się, i stare przysłowie niesie: ob­mowa nie zaszkodzi, kto jej sobie nieswoi.—

, Zabłysnął nareszcie i ów dzień weselny. Zajechał swoim skarbniczkiem P. Łoziński w dom Państwa Pawłowstwa ze swojemi dzie- wosłęby i przyjaciołami, a Panna Regina, pom­na na swój stan dziewiczy, przybrała trzy panny drużki, i pragnęła, by wobec wszystkich cała ta ceremonja odbyła się. W pierwszej więc izbie roz­ścielono pośrodku dywan, postawiono krzesło, przyniesiono wazon rozmarynu, do którego Pan Młody dodał wyzłacany łubek i dwanaście igli- czek. Poczem zebrali, się wszyscy, i gdy dzia­dek z kropielniczki nabrał święconej wody dla poświęcenia rozmarynu, padła mu naprzód do nóg Panna Młoda, prowadzona od drużek, a za nią z jednym drużbą, jąko wdowiec, Pan Młody, prosząc o błogosławieństwo. Przeże­gnał ich staruszek swoją patrjarchalną ręką, i przemówił: — niech was Bóg tak błogosławi,

jak ja was błogosławię, w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa, i niecb wam daje wszystko dobre z nieba, ziemi, rosy i słońca. Żyj­cie szczęśliwie i kochajcie się!—Potem postą­pili do P. Pawła, dalćj do Pani Pawiowej; po- czeni do swycb dzicwosłębów i kilku poważ­nych matron, co się na ten akt zgromadziły.

Tymczasem reszta dziewcząt łamały rozma­ryn, wiły wieniec na łubku złocistym, lub go układały w mnogie wiązki, przepasując białe- mi wstążkami. Napełnił się niemi cały pół-_ misek, i podano Pannie 3Iłodej, pytając się, kto będzie przypinał wianek.—Ach moja naj­droższa matka, zawołała Panna Regina. Daj Boże bym lak była szczęśliwa! — I niosąc pół­misek, uklękła przed nią.—Wstań, Regisiu, mo­je dziecię kochane, wstań i usiądź na sw ojein krześle.—Szła szlochając dziewica, a P. Paw­łowa, znowu go pokropiwszy święconą wodą, przypięła na głowie, której włosy w pukle zwi­nięte ozdobnie na szyję spadały. Biała z lino- nu szczupła i krótka suknia, okolona u spo­du białą z róż girlandą, a u pasa atłasową te­goż koloru wstęgą, z wijącemi się końcami, stroiły jakby anielską postać; bo była wyemuk-

ła, jak topolka, a rumieniec, trwogą i pomięsza- niem przygaszony, zaledwie dojrzeć się dawał. Skoro uderzono we dzwony, a wszyscy już mieli

*

przypięte bukiety, cały orszak ruszył do ko­ścioła. Pan Młody, jeszcze rześki, miał sobie przygotowanego wierzchowca, i assystował swej damie, która jego skarbniczek z drużkami za­jęła. Za nią ciągnęły drugie skarbniczki i bryki różnego rodzaju, a na końcu sam To­warzysz powoził się na swym jednokonnym wózku. Podczas nabożeństwa P. Paweł nie-' których do siebie na obiad zaprosił, a szcze­gólniej P. Stolnika z żoną, jako Komisarstwa,

i pierwsze w tćm mieście osoby.

Już PP. Młodzi wrócili byli z całą asysten­cją do domu, już i ksiądz proboszcz z wikarym zawitał, gdy jeszcze niebyło PP. Stolnikostwaj tymczasem Pan Młody, chcąc rozerwać swej oblubienicy myśli a zabawić gości, sprowa­dził poczwórną muzykę, i ta w sieniach prze­grywała różne skoczne tany. Stół w pierw­szej izbie stał długi, i cały był zastawiony pierw- szem daniem. Na początku było trochę iarfur, jako wówczas rzecz dość rzadka, dalej świeciła się cyna, a poważne karłowate wazy, jakby

*

z ukrytych kraterów wulkanu, dymiły niekie­dy parą, która dolatując suiak niejednemu za­ostrzała. Sześciu kozaków graniowskich, w zie­lonych kontuszacb, przysłanych od P. Komi­sarza, stało po obu stronach stołu, a goście w dwóch drugich izbach i na przeciwku bawili się. Wszyscy byli weseli i zajęci nowożeń­cami, tylko głód i oczekiwanie, jak na prze-

%

korę ,'niecierpliwiły. Wtem nadleciał konny kozak, a za nim cug sześciokonny, ciągnący piękny dangloski kocz ziełpny z ponsowym spo­dem. Wprowadzeni zostali PP. Komisar- stwo ze swoją familją, a po odbytej kolei kie­liszka, podał rękę P. Stolnik Pannie Młodej,

i zaprowadził do stołu; samej zaś Stolnikowej asystował P. Młody. Chciano, by te dwie damy zajęły pierwsze miejsca j lecz P. liomi-

%

sarz, szanujący staropolskie zwyczaje, upraszał P. Młodego, aby usiadł obok swojej oblubie­nicy, a dopiero przy nich po obu stronach u- siądą. Spór był długi, i odwołano się do P. Towarzysza lekkiej chorągwi, który, cylując róż­ne akta weselne, potwierdził zdanie Pana Stol­nika. W pićrwszem więc daniu odznaczały się sztufedy, potrawy z pistacjami i figatelami,

kapłony z kondymenty i zabielonym saporem. W drugiem szczupak długi leżał po węgiersku zgotowany, karp' z czarną juchą, karaś na bia­ło z migdałami, i okunie z pieczarkami. Póź­niej, gdy i to sprzątniono, a nowe ułożono prawdy, zajęły trzecie danie bjanka, arkas i nowo przez kucharza Franciszka poznane ob­warzanki migdałowe, między któremi w pirami­dy ułożone gruszki i jabłka na misach bły sz­czały, i przytępiony apetyt gości od godzinne­go jadła nanowo nęciły. Przyczein ochoczy gospodarz nalewał dość często kielichy winem na wyższem miejscu, a szaryuraczałmiodkiem, z własnej pasieczki zrobionym. Na hasło zdro­wia Państwa Młodych zagrała muzyka, i już odtąd za każdym wiwatem odpowiadała, i co­raz większej dodawała wesołości. Kiedy już miano wstawać od stołu, gospodarz pokłonił się gościom, i rzekł:—na konkluzją, moi wielce miłościwi Panowie, jeszcze nasz kucharz ma dać potrawę, by i swój talent pokazał , i ucz­cił tak wielce szanow ne zebranie 5 upraszam przeto o zatrzymanie się. — Wkrótce w szlaf­mycy białej, w granatowej kapocie, wystąpił /garbaciały Franciszek, a zanim na półmisku

niesiono pólgarncową flaszę, w której kapłon ca­ły się mieścił, i by nie wyleciał, przytknięto korkiem. Postanowiono ją na środku siołu, a siary Franciszek, zdjąwszy szlafmycę, kłania­jąc się rzekł: — oto Wielmożni Panowie ! la stuka na pamiątkę Państwa Młodych, którym zycę, aby oni póty żyli i żyli, az póki kap­łon z tej flasy nie wyleczi. — Brawo! wrza­snęli wszyscy, a P. Komisarz, prosząc o wi­no, jeszcze wniósł wiwat Pańslwa Młodych} poczćm zawoławszy starego kucharza , włożył mu w rękę kilka elisawetnych rubli. Długo na tę sztukę spozierano i dziwiono się, a któ­rej pamięć przechowała nam dotąd książka sławnej prasy berdy czowskiej, pod tytułem

Itucharka miejska i wiejska.

ł

Ze gospodarstwo byli bogobojni i skromni, nie było więc żadnej pijatyki, krzyków, lub gorszących żartów. Po stole bawiono się tań­cem , a poważniejsi rozmową ze staruszkiem, lub marjaszem w pulę; wszelako ta gra była umiarkowaną, i szulcrstwo, dziś jak choroba zaraźliwa rozlane, niebyło wówczas lak szeroko

*

władnące, ani sprawiało tyle uciechy. Młod­si tańczyli ankart mazurka, krakowiaka łub Voiv. Część I. 20

»alca, a gospodarz, chcąc wszystkich do ruchu

i wesołości pobudzić, często stawał pierwszy do poloneza, i tym sposobem bez kielicha ożywiał całą kompanją. Tak zeszło całe po- obiedzie, wieczór i noc cała, pokąd cukrowa kolacja nie rozproszyła nareście wszystkich go­ści, gdzie spokój, po gwarze i hucznej muzy.- ce, jako do sorc niewinnych i poczciwych, zno* wu powrócił.

\

Wyjazd I śmierć.

(^óż tara Józiu twoi stryjostwo robią ? prze­mówił Pan Towarzysz, leżąc na swojem łóż­ku. Żal ci zapewne za siostrą, a może iza Mię- dzybożem, bo już go niezadługo pożegnamy.— —O, żal mi, Dziaduniu, bardzo! bo jak my wyjeżdżali od Ueginki, to tak ona płakała, a wszystko całowała stryjostwa.—

Cóż robić moje dziatki! Pokąd wy małe, to jak te pisklęta siedzicie wgniezdzie; lecz z czasem potrzeba jak ptaszkom rozlecieć się po świecie; przecież P. Łoziński stateczny człowiek, mam w Bogu nadzieję, że jej dobrze będzie.—

A jak Dziaduniu u niego ładnie! a jak stryjostwa przyjmował; to nie uwierzy Dziadu­nio, to aż strach, tak dobrze/—

Czegóż strach mój Józiu? Powiedz le- pićj żc suto dawał jeść i pić.—

Tak, lak Dziaduniu! i mnie na pamiąt­kę dał ten liarapniczek. — Tu {jo pokazał, i za­czął nim wywijać.

Ależ bój Boga! zawołał podnoszący się staruszek, zatniesz mię. Ilola chłopcze! Stój! Czemuż ci nie dał jakiej książki? to byś się mógł na niej “wyuczyć lepiej czytać. —

A ja, Dziaduniu, już coraz to lepiej czy­tam, i nieźle piszę na skrypturze.—

O, trzeba cię Józiu koniecznie do szkół; tobyś dopiero poznał, co to znaczy nauka, a w domu więcej bąki zbijasz. Weźżeno Żywo­ty, i chodźmy pod lipę. Przeczytasz mi co, a ja się mojem Podolem nacieszę.—Porwał chłop- czyna książkę, i razy zc dwa opuścił; lecz wy­wijając harapniczkiem, obiegł z nią z połowę ogromnego podwórza, nim staruszek, opierając się o lasce i kilka progów przestępując, nad­ciągnął do swej ławeczki. Czytał mu chło­piec z godzinę; poczćin kazał mu zaprzestać, a biorąc go za rękę, aby się nie wymknął:—patrzaj!

mówi, jak to słońce zachodzi za góry i lasy, i co nie widać jak zupełnie nam zajdzie, i potem

będzie pomrok, a później noc ciemna. Tak, dziecię moje! i ja wam wkrótce zejdę z oczu,

' i juz mię nie obaczyciej lecz pamiętaj Józiu modlić się za mną do Boga, jemu największą cześć oddawać, a kiedy jak to słońce na­zajutrz zawiła, i znowu wznijdzie, tak i my z sobą zobaczcuiy się.—

Zobaczemy, powtórzył chłopczyk, całując Dziadka rękę, to my na wieki nie umieramy? o jak to dobrze! to ja i tata i mamę zobaczę, bo ich nic nie pamiętam jak pomarli, a przy Dziaduniu, jak ożyję, to na zawsze zostanę.—

Nie, Józiu! nie tak to jest. Wiesz już, że dusza uasza nieśmiertelna} bo to każdy Chrze- ścjanin wiedzieć powinien pod utratą zbawie­nia} wieszże to i pamiętasz?—

A wiein i pamiętani} o to mię i ksiądz przy spowiedzi pytał. —

Otóż dla tego nie umieramy, jak bydlęta, że mamy duszę nieśmiertelną, i choć ciało zgnije, dusza, jako od Boga dana, tak doBoga się wróci po karęlub nagrodę. Jeśli więc,mój Józiu, będziesz tu dobry na tym świeeie, zasłużysz nagrodę u Boga, i będziesz oglądał wszystkich dobrych, którzy na tamtym świećiesą przyMajestacie Boskim} a jeśli

20“

nic będziesz kochał ani Boga, ani bliźnich swoich, owszem wszystko im niegodziwie wyrządzał, był pyszny i mściwy, to będziesz na tamtym świecie w piekle, i samych potępieńców ohaczysz tylko.—

Ach Dziaduniu! ja chcę być dobrym, i być w niebie.—

Często więc, moje dziecko, proś Boga o to, słuchaj rady dobrych i ucz się, a zobaczysz, żemnie i po śmierci mojej dziękować będziesz, i może z sobą tam widzieć się będziemy.—Tu pod­niósł staruszek rękę i wskazał na obłoki. Wspi­nał się na palcach chłopczyk i patrzał w górę, gdy tymczasem drobne dziatki PP. Pawłow- stwa wrzasnęły, u za nicini i oni nadeszli.

Cóż to tam patrzysz Jómi?—przemówił P. Paweł.

Ach slryjaszku! patrzę na niebo, bo Dziadunio powiedział, jak będę dobry, to lam z nim po śmierci zobaczę się:—

Zapewne! tak nas lieligja święta uczy,

odrzekł P. Paweł, lecz ty pustak i figlarz wkrót-

. ce o tein zapomnisz. —

\

]\ie, slryjaszku! co Dziadunio mów i, to ja dobrze wbijam sobie w głowę, bo powiedział, że już wkrótce, jak to słońce, nas opuści.—

\

Ojcze kochany! nie chcemy tego słyszeć, i błagamy Stwórcę, by Jegomość Dobrodziej jesz­cze na Ukrainie pobłogosławił naszemu gospo­darstwu, i doczekał wesela naszej Hanki.—

Oho synu! rzekł, nikt z Bogiem nic ro­bił kontraktu, i wszystko podług jego świętej woli stać się musi! Lecz powiedz mi, kiedy ztąd wyprowadzimy się?—

Wkrótce wyjadę, aby w posesji cokol­wiek uporządkować, a najdalej we dwa miesięcy zupełnie opuściin Podole. —

Tu staruszek głęboko zamyślił się, później żywiej zaczął wpatrywać się w znajome mu strony, i gdy pomrok osiadał na lasach, wzgó­rzach i inurach zamku , a gwar ludzki, jako oddalone bałwany morskie, konał śród miasta, i na oddalony przysiółek czasami tylko dolatu­jąc , większej dodawał rzewności, wówczas powstał staruszek, wzniósł ręce do Boga, i za­czął, chodząc po dziedzińcu, odmawiać wieczor­ne pacierze.

1 wyjazd i powrót Pana Pawła, i czas dwu­miesięczny, wszystko to zbiegło do oceanu przeszłości, a wozy, bryki i zielony skrarbni- czek PP. Pawłowstwa , już zaprzężone stały

T

przed domem, czekając hasła, kiedy mają wyru­szyć z Podola. Dużo przybyłych gości napełniło izby, a między wszystkiemi, zapłakana P. Ło­zińska, jak smutna jedlinka śród boru, stała milcząca, dwoje dziatek trzymając przy sobie.

P. Paweł, chcąc rozerwać to smutne rozsta­nie, kazał podać miodku, i za zdrowie swych zacnych przyjaciół pociągnął lampkę; ode­zwały się liczne głosy, życząc pomyślnej podró­ży, i rzęsiste poszły koleje. Wtenczas nadszedł P. Towarzysz, Jerzy, i chcąc pierwszy rozpo­cząć na swym wózku pochód, skłonił się przy­tomnym, i rzekł.

Lat siedindziesiąt kilka przeżywszy na Podolu, moi wielce miłościwi bracia! bardzo mi przykro, żc tu mojej nie położyłem głowy. Lecz trudno kontrować z wolą Bożą, i dobre­mu Cbrześcjaninowi należy zawsze mile ją i

przyjąć. Zegnam więc Waszmościów Dobro­dziejów, i to sy za afekts braterski poczytuję, gdy tak piękne grono przyjaciół oglądam przy naszćm rozstaniu; a jeśli nie odmówicie błogo­sławieństwu starca, przyjmcie ten krzyż w I- mię Pańskie na znak, iż wam dobrze życzę, i pragnę was oglądać nietylko na tym, ale i

na tamtym śniecie.—Tu ich wszystkich pobło­gosławił; wielu cisnęło się do ucałowania ręki jego, lecz czuła Łozińska wrzasnęła z płaczu, i padła mu do nóg. Podchwycił ją mąz, za- krzyczały dziatki obecne, a staruszek, równie łzy ocierając, przemówił nareście.

Wstań! wstań moja poczciwa , kochana wnuko!—nie płacz, lecz ciesz się! Kto tak jest dobry, i umie kochać starszych, i szanować starość, tego Bóg pewnie będzie błogosławił wtem i przyszłem życiu. Ty zaś, Panie zięciu, umiej tę poczciwą niewiastę estymować, a znaj­dziesz większy skarb nad szeroką fortunę; bo cichość, pracowitość i skrzętność w swoim do­mie, a co większa, dobry przykład dla swoich dziatek.—

Jeszcze Regina czule całowała swoich stry* jostwa, braci i siostrzyczki, gdy już wóz za wozem wyruszał; dalej staruszek wyjechał, za nim PP. Pawłowstwo, a w końcu został dom pusty, i same tylko próżne echa odbijały po ścianach głosy zebranych na podwórzu przyja­ciół, którzy nareszcie i sami, jak gdyby z głu­chego cmentarza, rozjeżdżać się poczęli.

Przywiązana Łozińska uprosiła męża, by

jeszcze do Latyczowa odprowadzić jćj krew­nych* Nadjechali niespodzianie, i znowu no­we sceny rzewności przy rozstaniu nastąpiły; płakali wszyscy, i wzajem przekazywali o so­bie pamięć i miłość serdeczną.

Po dniach kilku znikły lasy podolskie, a ukazały się naszym podróżnym długie pola i szerokie stepy Ukrainy. P. Towarzysz, Jerzy, pierwszy raz ustąpił w okolicy, nad llośką po­łożone, iciekawem okiem w patrując się, zatrzy­mywał się niemal przy każdej wsi, miasteczku i karczmach traktowych; wypytywał się o inia-

*

no właścicieli, i odległość miejsca; aż naresz­cie ujrzał dzierżawę PP. Pawłowstwa, kędy no­we z nowemi ludźmi miał rozpocząć życie. Młody wiek niejako aklimatyzuje się z każdem miejscem, i gdy go tylko mus, ten twardy, jak Niemcy zowią, orzech nie ugniata po kilku mie­siącach pobytu , przy wyka do wszystkiego, i wszystko mu przyjemnein i znośnem wyda się; ale wiek stary, a jeszcze późny, jest jak owa tropikowa roślina, która rychlej uschnie, a ni­żeli pod drugiem niebem przyjmie się i zazie­leni. Pan Towarzysz już nie miał swej rosko- sznej lipy, pod którą siadywał, i z niej tak

pięknego i rozległego widoku; izdebka dla nie­go przeznaczona, jako w nowytn domie, była nieco wilgotna; z sąsiad nikogo nie znal, i tyl­ko do swego towarzystwa miał starą Panią Skar- bnikowę, matkę synowej , która, będąc kaleką na nogę, rzadko ze swego domu wychodziła. Zgoła dla P. Towarzysza już świat stał się pu­stym , nieznanym, i sam prawie jeden w tej okolicy. PP. Pawłowstwo jak mogli, tak mu wynagradzali. Często z nim przebywali, często posyłali Józia lub swe dziatki; lecz wszystko to były naciągane rzeczy, i ani do smaku, aui do wieku przypadały. Nadto dwudzieslo-mi- lową podróżą zmęczony, częściej począł zapa­dać na zdrowiu, i nieraz po całych dniach prze­leżał na snem łożu.

Tak mu wlekły się dwa miesiące pobytu

na Ukrainie, gdy dzień jedenasty sierpnia, 1796

roku miał niebawnie nadejść, i anioł śmierci

gotował swą trąbę, aby duszę Jerzego powo-

i

łał przed Tron Najwyższego. Zuduych pra­wie nie używał leków, a leni bardziej nie znal lekarzy; i gdy mu syn wspomniał o doktorze,— dobrze, odpowiedział, lecz chcę mieć dusznego, a nie co do ciała, bo czuję, iż ta glina wkrótce

rozsypie się, a tylko pragnę przygotować się na drogę wieczności.—Wkrótce przybył tamtej­szy proboszcz, opatrzył go W6zystkiemi sakra­mentami, a ten jeszcze upraszał, by do niego cała zeszła się familja. Na czele P. Skarbniko- wej stanęli PP. Pawłowstwo, dwoje dziatek trzymano na rękach, a jedno stało przy nich wraz z Józiem wyrostkiem; na co długo pa­trząc staruszek, już słabym i drżącym głosem przemówił.

Przyszedł koniec i dla mnie, i was tu wszystkich obecnych, a i tych, coin na Po­dolu zostawił, a byli dla mnie miłemi, naj­czulej żegnam. Was, dzieci i wnuki mo­je, błogosławię po raz ostatni! Księże pro­boszczu! przyj ni łaskawie do swego cmentarza nowoprzybyłą owieczkę, a jako dobry pa­sterz, pomódl się za jej duszę, by starzec, w ick z górą przeżywszy, mógł się oczyścić z grze­chów t*»go świata, i przywdział przed Stwór­cą swoim szalę niewinności. Pani Skarbniko- wa! ukaż swój afekt macierzyński syuowi me­mu) niech za twoją i synów twych protekcją, zjedna dla się miłość i estymę u tutejszego o- bywatelstwaj ty zaś, Pawle, zasługuj się wszyst-

Kim, i bądź cichego i pokornego serca, a we­dle stówa Bożego, otrzymasz królestwo nie-

*

bieskic. Życiem i przykładem swoim prze­mawiaj do ludzi; mówią: po podworku poznasz gospodarza; tak i ty, Pawle, synu mój!' nic słowy, lecz uczynkiem, potwierdzaj naukę Zba­wiciela naszego. Oto ten obrazek Matki Bo­skiej Częstochowskiej, chcę, proszę i zaklinam, by ze mną spoczywał w grobie. On mię od wielu karystij uchował, niech więc i na sądzie ostatecznym, kiedy proch mój za wolą Bożą powstanie, będzie na piersiach, jako u praw­dziwego wyznawcy Najświętszej Orędowniczki naszej, a mam nadzieję żywą, że Ona wstawi się za niegodnym sługą swoim, gdy Syn Przed­wiecznego zasiądzie na prawicy. Nić żądam żad­nej parady pogrzebu, lecz proszę o sto jede­naście mszy świętych, abym, ile lat przeżył, tyle ofiar Tajemnicy Najświętszej stanęło za mną przed Tronem Najwyższego. Józia sta­raj się, synu, koniecznie oddać do szkół, a swo­je dziatki w bojaźni Fańskiej wychowuj. Cie­bie zaś, zacna Pani synowa! żegnam i do serca mego przytulam. Wspierajcie się wzajem, pra­cujcie i ufajcie Opatrzności Najświętszej, a Pow. Część /. < 21

ta was nie opuści, i na rękach własnych dzia­tek, jak dziś ja na waszych, spokojnie umrze­cie.—Wtem siły {jo odbiegły, układł się, a ręką wszystkich żegnając , zamilkł nareszcie. Każdy ucałował już zlodowaciałą rękę. Poma­łu zaczęli się wydalać z izdebki 3 syn tylko i ksiądz, podający gromnicę, te jeszcze usłyszeli słowa:—Panie! oddaję w ręce twoje ducha me- goj—a później lekki wyziew, jak wietrzyk, gdy muśnie po wodzie, oznajmił, że dusza w górne uleciała krainy.

Wszystko, jak zalecił, punktualnie nastąpiło. Łza skromna i cicha krewnych towarzyszyła

1

mu do grobu. Długo i długo modlono się za jego duszę 5 a gdy po latach trzydziestu zbli­żył się znowu ów dzierżawca w te strony, a je­go syny i córy pytali się przy kościele Oratow- skim o grób swego Dziadka, okazał go po pra­wej ręce kościoła, ukląkł z niemi i odmówił ze skruchą i nabożeństwom Anioł Pańskij lcczjuż znikł z oczu kopiec, i tylko zielona murawa, jak­by tło wieczności, osłoniła szczątki tego czci­godnego' człowieka.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.

PODOLSKO-UKRAIŃSKIE.

U z i ę t e

Z HZECZYWISTYCH OBRAZÓW.

PRZEZ

CZĘŚĆ DRUGA,

Wydanie Adama Zawadzkiego.

WILNO.

.-NAKŁADEM I DRUKIEM JÓZEFA ZAWADZKIEGO.

18 42.

Przygoda Fabjana Kulińskiego.

I.

* •

Miłe towarzystwo

Z

A wsią Frantówką jechał gościńcem na szpako­watym koniu rześki mężczyzna, blisko lat piędzie- sięciu mający: włos mu płowy, długi, nicco przy- pruszony szronem, spadał na kołnierz kurtki zielonej v suto szamerowanej, kitnjką amaranto­wą podszytej; konfederatka czerwona z czar­nym barankiem na kok zawieszona , mocno od­bijała od ogorzałej biało-kurej twarzy 5— gdzie brwi ryzawe nasępione, kryły w głębi małe ja­skrawe siwe oczy j — wąsiki wyczernione i za­

kręcone, przy garbatym nosie i Ibic wypu­kłym , wydawały śmiałka w całćm znaczeniu tego wyrazu. Szarawary rzęsne szare, obok ładownicy pałasz zakrzywiony, lśniący się bia­łością , w olslracli para pistoletów, dziwnie stosowały się do rączego rumaka ; a chrzęst za­wieszonych u rzędu kółek mosiężnych, złączo­ny z pobrzękiwaniem szabli i tententem kopyt, rozlegał się po okolicznych spokojnych polach. Za tym junakiem zaledwie zdążał barczysty ko­zak, którego jotom ponsowy z siwym baran­kiem, jasno' szafirowy żupanik z czerwonemi wyłogami, i koń siwy, okazywały, iż jest x liczby Kozaków Wojewody Bracławskiego Ma­cieja Lanckoronskiego, dziedzica Manastyrzysk. Około dębiny Jahłonowieckiej ubocznym traktem na gniadym podjezdku, kłusował takoż szczu­pły, lecz wysoki mężczyzna ; kubrak szaraczko- wy z białą czapką zdała wyświecał, iż to jakiś brat szlachcic, który w pilnym interesie po­pędza swoją szkapę. Długo gonił za pierwsze* mi, długo kańczukiein okładał swego gniado­sza , aż zaledwie przy trzech karczmach dopę- dził, i zaczął wołać:—A Pana Kommissarza Dobrodzieja! a niegdyś towarzysza paucernc-

o

go znaku , i miłego nam wielce brata i kre­wniaka W. Kulińskiego !

Stój Zaweruclio! zaczekaj! ktoś tam woła za nami!— Obejrzeli się, aż wtem i ów szlachcic, skoczywszy ze swego konika , począł ściskać kolana Pana Hommissarza.

A witam ! witam was bracie Jakóbie Wie- lobycki! Gdzież to jedziesz i czego?—

r

Wszakcito jutro jarmark na S. Jana w lllińcack (*): mam co do domu pokupić, a może i szkapę jaką; lecz zobaczywszy, że i Pan Dobrodziej jedziesz w tę stronę, chciałem mu towarzyszyć.—

No! dobrze mój bracie, pojedziem ra­zem $ lecz pierwej wstąpmy tu do Judki, a tym­czasem konie nasze wytchną.—

Wkrótce po uściskach wzajemnych, any- żówka zabłysła w rękach obu. Pierniki suche służyły za przekąskę, i po jednym i drugim kieliszku, ruszyli truchtem do miasteczka.

Było już dobrze z południa , jasno scho­dzące słońce zapowiadało dzień jutrzejszy ró-

() Illińce, miasteczko XX. Sanguszków, dawniej w woje­wództwie Bracławskićm, a teraz gubernji Kijowskiej, powiecie Lipowteckim, położone.

ivnie piękny. Ściągali się z różnych slron przyjezdni j nawet okazały się tułamy koni, które nie będąc sprzedane na Berdjczowskim jarmarku, szukały tu swych amatoróu. Nie­kiedy naładowana bryka z towarami minęła na­szych podróżnych, niekiedy maże z solą i rybą więdlą zatarasowały im drogę ) zgoła wszystko wyśmienity jarmark wróżyło.

Niebawnie ów Kuliński z P. Wielobyckim stanęli w samym środku miasta} i rozlasowali się w ratuszu. Już kilka razy Kuliński wrze­szczał i huczał, a bogaty gospodarz Boruch sam latał i wypełniał co do joty rozkazy tak szumnego Pana 5 gdy wtem od Daszawa na karym koniu zajechał oficer od Kawalerji Naro­dowej. P. Kuliński poznał w nim swojego kre­wnego Chorążego Wirskiego , i zaprosił go do swej kwatery. Po niejakim czasie od traktu W innickiego zabrzęczał zielony z budą skarbni­czek, ciągnęły go cztćry konie różnej maści, siedzieli na przedzie w granatowych kapotach furman i hajduk, i gdy obiegli różne gospody, a te były zajęte, skierowali ku ratuszowi, i podróżny w małej bocznej izdebce musiał się umieścić.

Dowiedział się Kuliński, żo to Wojsl»i Czer- wonogrodzki, mieszkający na possessji zasta- wnilj blisko Chmielnika, a zszedłszy się na podsieniu , wkrótce zapoznał się z nim, i jako dawniej przybyły, zaprosił go do swej obszer­niejszej kwatery.

*

Hej Żydzie ! do stu set djablów, przynieś nam kminkówki, i czy nie masz szczupaka fa­szerowanego na zimno? Wszaklo dalej czas wieczerzaćj nie prawdaż Panie Wojski?—

Mam ja Mości Dobrodzieju hajduka, co nam może zrazy zrobić, i posilimy się czem lepszem , niż żydowską strawą.—

A Panic! kiedy tu nas jest więcej : to pański hajduk nie wystarczyłby, i zrobilibyśmy mu subjekcją.—

Wtem za niosącym z drugiej izby Żydem wódkę, wszedł P. Wirski Chorąży i Wielo- bycki , \ poczęli się kłaniać.

To są moi krewniaki, rekomenduję Pa­nu, i ludzie godni, jak lo mówią, P. Wojski! i do wypitki i do wybili;i.—

^ —At Panie Wuju! daj pokój, odrzekł Chorąży, my ludzie spokojni: czy lo już ka­żdy wojskowy ma zaraz wyprawiać burdy ?— Tu

pokłonił się P. Wojskiemu, który równie do obu zbliżywszy się, ukłon wzajemny oddał, i oświadczył swoje nazwisko.

No! no ! będzie tych babskich komple* mentów , zawołał Kuliński, w ręce‘P. Woj­skiego !— I wiem potężną lampkę kminkówki wy­chylił zręcznie; wkrótce obiegła kolej, a Bo­ruch z swoją żoną , wynieśli kilka sztuk szczu­paka, i kilka kołaczy plecionych.

Brawo! do stu katów! brawo! popisał mi się Boruch, już mamy wieczerzę. Pro­szę, proszę Panów, miłościwych braci! usiądź-

*

cież razem, i zjedzmy co Bóg dał; ale ty Ży­dzie! psia brodo! zginiesz, kiedy nam jeszcze nie postawisz parę garncy miodu dobrego! —

Ach Jaśnie Wielmożny Panie! co ja nie postawię? Ja mam przedni wiszniak i miód i wino i lipiec; to co Panowie każą sobie przynieść ?—

i— At! pójdź do djabła z swojem winem. W szak prawda P. Wojski?— my to wolimy, co ojcowie nasi pijali i jedli:— tak, nieina- czej ;— a gdy wszyscy milczeli, on wrzasnął:— tak! tak! miód stary wytrawny., najlepszy! daj go tu sam l—

%

Nic mógł się P. Wojski od tak ochoczej kompanji wymówić, i tyle tylko zjednał, ie i jego zrazy później mają być wspólnie jedzione.

P. Kuliński nadzwyczajnie lubił towarzy­stwo, i P. Wirski równie nie był od tego; ci więc oba starali się ugościć P. Wojskiego i za­prawić wieczerzę, jak to mówią, słodkim hu­morem.

Ja tu przyjechałem z P. Wielobyckim na jarmark , rzekł, po skończonem jadle P. Kuliń­ski , i chcemy sobie koni kupić, jeśli będą notabene piękne. A P. Wojski takoż zapewne dla kupna przybył?—

O, nie, Mości Dobrodzieju! odrzekł P. Wojski: jestem uproszony od P. Wojewody Podlaskiego, bym w pewnym interesie poje­chał do Tulczyna do P. Generała Potockiego.—

No ! jak widzę, Wać Pan Dobp. z wielkie- mi Pany przystajesz, to zapewne masz jakieś nowinki o Warszawie, o Królu, a może i o sejmie spodziewanym; a wreszcie rzecz'cie­kawa i o samym Wojewodzie Podlaskim Józefie Osolińskim. Czy prawda, że się on ożenił z pro­stej kondycji dziewką ?_ To dom awiając, pona- lewał sklanice spore miodu i prosił o przyjęcie.

Poiv. Część II. 2

f

Przyjął Wojski, a popijając tak odpowie­dział.—> Nowin tak znacznych ze stolicy nie- masz. Król ciągle pracuje z radą nicustają» cą nad wyjaśnieniem praw, odkiedy rozgnie­wana szlachta nie przyjęła Andrzeja Zamojskie­go zbioru wszelkich ustaw. Przyozdabia swo­je łazienki, i mówią, że wkrótce wyjdą uni­wersały na sejmiki powiatowe, bo sejm waL* ny ma się odbyć w roku następnym.

Et, co to gadać Panie W7ojski! rzekł Kuliński 5 Zamojski głupstwo chciał zrobić, chciał odebrać Panóm władzę nad chłopami. Dobrze mu tak ! niech teraz w palce dmucha, a jabym go jeszcze do stu katów tym kańczu- laein pokropił.— Poczęli się śmiać wszyscy, a on przerywając:— no ! to tylko co w poli- ticis, ale powiedz mi Wać Pan Dóbr. co olej chłopiance, czy to prawda?—

Tak jest, prawda! już ona od pół ro­ku jest Panią Wojewodziną i niewiastą oso­bliwie miłą i przykładną mój Mości Dobro­dzieju! P. Wojewoda Osoliński, objeżdżając swoje pasieki, w Mojdanie Stasiowym przypad­kiem poznał ją, a upodobawszy kazał maniery dworskiej i wszelkiej obyczajności przez lat kil-

\

ka uczyć. Bawiły przy niej zacne damy, Jmość Pani Zalewska i Tolakowska , a Panna Podcza- szanka jest dotąd nieodstępną jej towarzyszką. Ot powiem Panom, że wcale nieszpetua kobie­ta zrobiła się; a ponieważ cały ród jćj jestod- dawna za dobrych ludzi miany, to i P. Woje­woda wielce się cieszy, że będzie miał żonę cno- * tliwą, bo to powiadają : owoc od jabłoni choć się odtoczy, przecież ogonkiem do niej się obróci.—

Ach Panie Wojski ! dziwną rzecz po­wiadacie, zawołał Chorąży. Jakto? P. Woje­woda Podlaski, którego na przeszłym sejmie widziałem rozmawiającego dość poufale z Kró­lem, miałby się ożenić z prostej kondycji ko­bietą, i być powinowatym swoich poddanych? Toj uż niesłychane głupstwo! to, jak. powiada­ją, wyjść z Kapitana na dragana. Mówią wszyscy, że to Pan, co ma wielki rozum; lecz ja w tem nie widzę żadnego.—

Owszem, P. Chorąży,, nie unoś się tak: miał ima rozum. Wszystko to zrobił z wiel­ką reflexją: cała familja oddawna została

przez niego uwolniona , i ma wkrótce dla niej

wyrobić u Króla i Stanów Rzeczy-pospolitej

nobilitacją:— ponadawał im odpowiedne ma-

o *

w w *

t

\

S

16

i

jątki, a ojciec Wojewodziny, szanowny staru­szek , będąc pięknie po polsku ubrany, jjdy pierwszy raz wszedł na zamek Wojewody, przy­patrując się w zwierciadle, pamiętne wszyst­kim wymówił słowa;—

Iliady Hospode Boże ! szczob to na dobre wyjszło ! ”

Jakto pamiętne? mój Mości Dobrodzieju! przerwał Wielobycki j ja tego nie rozumiem. Wł aśnie to Pan Bóg będzie za nini patrzał. Widzisz go, jak zaraz cbam zliardział.—

I do sto set czartów! wrzasnął Kuliński, juz i ty bracie pleciesz , jakbyś się z dębu ubił, a przerywasz P. Wojskiemu.— Wtem podniósł po drugiej sklance demeeby, a P. Wojski lak odpowiedział:—

t

Nie tak się rzecz ma. Ow staruszek nie

wierzył tak wielkiemu szczęściu , i jakby z Die-

chęcią swój stan opuszczał 5 bo może słyszał,

\

iż łaska pańska często na pstrym koniu jeździ. Lecz 1vyznam tu przed Panami, że wielce się my- ' liłj bo Pan Wojewoda człowiek słuszny, i co raz postanowił, tego całćm życiem nie od- , mienił. Na dowód większy, przeczytam mo­im miłościwym Panom kopją listu, co pisał

do J>V. Rzewuskiego, Chorążego W. Litew­skiego, jeśli w tćm będzie ich wola ?

A czemuż!— zawołali wszyscy;— pozna­my leni więcej jego sentyment.— Poszedł więc P. Wojski do swej szkatułki, a P. Kuliński już trzecią kolej nalewał, od której sam tylko Wojski za przyjściem uchylił się.

Ten list, rzekł, jest pisany 13 Februa- rji 1783 r. z Radziiwiłowa, i mani go z kan- ' cellarji P. Wojewody, który godzien jest, aby się po całym rozszedł kraju.

,,I ojeów naszych, i nasza wzajemna od młodości przyjaźń, jest mi powodem uczynie­nia justifikacji z rozgłoszonego ożenienia mego, które różnym różne, nieprawdziwe i od celu istoty dalekie, uczyniły impressje.”

,, Rozumiem, że ceł takowej czynności jest zawarły w przeświadczeniu pewnej i stałej tak do zgonu życia szczęśliwości, żeby ją ża­dne okoliczności wzruszyć nie potrafiły; lo rozumiem o szczęśliwości domowej , bo*do pu­blicznej to wcale nie należy. Edukacja, jaka- 1»oI wiek bądź, nie jest sentymentu satysfakcją; ale istotna szczerość , serce bez sztuki, przy­wiązanie bez obłudy, dobroć serca w naturze

#

r

zawarta; przyjemność osoby dla tego, fetory bierze;— te są okoliczności , gruntujące po­myślność don/ową, nieprzeszkadzające najwię­kszym umysłu dziełom; bo spokój i szczęśli­wość, bez zwady w domu. Tom wszystko gdy znalazł, nazwałżeby mnie umysł JYV. Pana Dobr. filozowski, oświecony, i tak wysoce do­skonale sądzący,— rostropnym, gdyby mnie blask przesądów ludzkichzawsze bez funda­mentu, imieniu niewartych, odstręczył, i szczę­śliwość pewną zatapiać przymusił? Długie mię jednak wstrzymywały rcflexjej bo, jak sam JVV. Pan Dobr. wiesz, kilkolelnie; ale gdym stałość nieprzezwyciężonego przywiązania za wyrok losami kierującej Opatrzności wziąść mu- siał? wszystko, co celem nielylbo mojej, ale każdego szczęśliwości, w osobie istotne za­stał. Zakończenie rzeczy stało się powinno­ścią serca i charakteru.”

,,Jednak obok reflexji, której jestem wi­nien tego dzieła przyśpieszenie, JW. Panu Dobr., jako memu Łaskawcy, utaić nie niogę, iż uczyniłem przykrość siostrom moim, bo ich wściekłość na nic innego nie zasługiwała. Takoż przypatrzyłem się mniemanej szczęśliwości do-

nie zazdroszcząc nikomu, życząc każdemu ta­kowej , podług jego przeświadczenia istoty.”

,,Ten jest cel duszy mojej, poważającej _ wielce zawsze wspaniałą i dobrze myślącą JW. P. Dobr. osobę, którego łaskawość zawsze dla mnie zazdrosną, gdyż ją skarbić sobie pra­gnę, w tych sentymentach trwać nie prze­stanę j mnie wielce miłościwego Pana najobo- \Viązańszy i najniższy sługa etc.”

A pięknie justyfikuje się P. Wojewoda Podlaski,— odezwał się P. Kommissarz Mana- styrzyski;— wszak i ja ożeniłem się, a co komu do tego, z jakiego rodu jest ona : do­syć żem szlachcic z antenatów, i gdyby kto mo­jej żonie co śmiał powiedzieć , to do stu ka­tów łeb odciąłbym ze.... 5— tak! tak! nieina*

\

czćj,— uxor seyuitur condilionem mar iii ęy,— i wtćm, gdy już trunek zaczął go rozmarzać, porwał się do szabli, i kręcąc się po izbic, i wymachując kilkakrotnie, wrzasnął przeraźli­wie, wedle swego zwyczaju :—obróć się, P. Ku­liński, i tnij w lewo i w prawo! —

Ale dla Boga! podbiegł Chorąży, co ci się widzi? wszak tu niema nikogo, z kimbyś

(') Zona wstępuje w stan swego małżonka.

#

się pojedynkował, wszak to nie sejmik Win­nicki, ani odpust berdyczowski! co robisz, Wuju, zastanów się!—

Zwolniał Kuliński, i usiadłszy na zydlu:— ot widzicie, Panowie, mnie złość wzięła na łych, co to drugim przyganiają, i byłbym pierwszym sekundantem P. Wojewody j to widzę człek słuszny i rozumny. Jak JinćPan Dóbr. czy­tałeś ten list, to az serce się radowało z ta­kiego ornamentu wyrazów.— Wtem hajduk P. Wojskiego doniósł, ze zrazy z kaszą jagla­ną już są gotowe.

Mnie wielee miłościwi Panowie i Bracia! raczcie podzielić i ze mną wieczerzę, ode­zwał się P. Wojski, i choć w szczupłej izdeb­ce zaszezyccie bytnością swojego brata.—

Zgoda! zawołał P. Chorążyj— a P. Kuliń­ski odpocząwszy wstał, i pierwszy pośpieszył. Przy wieczerzy P. Kuliński nie dał spoczywać kuflowi, kilkakrotnie porywał się do szabli, wykrzykując swoje:— obróć się P. Kuliński! — lecz ie miód po szóstej sklanicy coraz nim silniej kołysał, przerwał go wpół Wielobye* ki, i mówiąc:— dobra noc, zaprowadził po nie­jakim oporze na spoczynek.

'

«

\

Fatalne kupno.

\

—— ęjtz słońce było wysoko, i rucli znaczny uka­zał się po mieście} spieszyli wieśniacy i wie­śniaczki ze swojemi produktami, kwiczały wiezione na sprzedaż kartnne kabany, rżały ko­nie, zaczepiały się o siebie wozy, chcąc się wzajem wyprzedzić , i lepsze zająć miejsce na targowicy. Koło Kommissarjalu takoż było większe krzątanie się. Już nawet sam P. Kom- missarz IJrocliocki w kapocie rannej okazał się na dziedzińcu, a zawoławszy swoich manuali­stów, rzekł do jednego z nich, Jakuba Strzel- bickiego;—pamiętaj mi Waść przejść się po jarmarku, i do mego szpaka , co chodzi w dy-

szlu w kolasce, kupić podobnego, bo bułany niezmaga i chartowaty. Masz Waść piętnaście dukatów, i pamiętaj mi co do joty spełnić!— To rzekłszy, podpierając się obuszkiem, ichro- iniąc, gdyi był kuternoga , wrócił do pokoju.

krotce polem kilka kolas, skarbniczków, bryczek i pół-koszków z różnych gościńców za­witało do miasteczka. Powodne konie prowa­dzono przy koniach lub za powozami, i wszyst­ko to lassowało się na placu niedaleko ratusza.

Już się i dzwony w cerkwiach odezwały, i hałas coraz się bardziej miejski rozlegał, gdy nasz P. Kuliński dobrze jeszcze spoczywał.

-Wtem dwóch dziadów ślepych', zbliżywszy się ze swoim przewodnikiem pod okna ratusza, gdy znaleźli spokojne poddasze, usiedli. Jeden

r

zaczął pieśń o S. Mikołaju, a drugi na lirze przegrywał. Ktokolwiek przechodził, rzucił im kawał chłeba, obwarzanek, lub grosz ja­ki, czćm zachęceni, tein mocniej głos swój podnieśli. Melodja ta zbudziła śpiącego Ku­lińskiego.

—“Łj do stu katów !— krzyknął,— Zaweru- cho! Zawerucho! a pójdźno z nalrtjką , i wszystkich tych barahów zpod okna mego po-

wypraszaj.— Zawerucha w moment oczyścił ca­łe poddasze, i gdy ślepi nie mogli jah inni u- ciekać , skropił obu nahajlsą, a ci, padając na pobliskie drzewo, potłukli swój korzysluy in­strument. Wówczas i pana i jego kozaka po­częli przeklinać. Uczuło to i pospólstwo 5 a przewodnik, pobudzony wspólną niedolą, po chwili przystąpił pode drzwi pańskie, i począł użalać się na kozaka i szkodę tak wielką.— Nie. w swój czas zbudzony Kuliński w najgorszym był 1. umorzę , a posłyszawszy glos jakiś, sam drzwi otworzył, i gdy nisko kłaniający się kmiotek okazywał stłuczoną lirę, ten mu o- kropny policzek wymierzył, i trąciwszy o zie­mię, znowu wrzasnął:— Zawierucha'! bij te­go przeklętego chama , i wypędź za wrota.— Posłuszny sługa, nie jednego tęgo zaciął, i wkrótce zaskrzypły wrota sienne, i jakby po gwałtownym wybuchu , dokoła wszystko juci- cliło.

Niebawnic P. Wojski w swoję ruszył dro­gę , P. Chorąży takoż, a P. Wieiobycki już dwukrotnie obiegł targowicę.

A co tam P. Jakóbie! dobry będzie jar­mark ?— rzekł Kuliński $— dostanę ja sobie szpa-

ka i gniadosza ? bo bardzo potrzebuję do uiojrj piątki, eo sobie sprządz zamyślam. Jużudja- bła dosyć jeździć parą lub trzema końmi ; uszakcilo Kommissarz P. Wojewody Bracia w* skiego powinien być równy Komuiissarzowi P. Wojewody Wołyńskiego, nie prawdaż? A widziałem jak Pani Brocbocka paraduje w swojej kolasie. Otoż i moja połowica tak powinna. He! co, nieprawda?—

Zapewne mój Mości Dobrodzieju! Szla­chcic sabarowiecki (*) lepszy może od tych przybyszów, co to Bóg wie zkąd na nasz chlcb pościągali się.—

No Panie Bracie ! trzeba nam co prze- kąsie, a potem do dzieła, Hej, Boruch! daj- 110 nam gorzałki i przekąski, tylko prędko.—

Zaraz! zaraz Wielmożny Panic! u mnie jest wszystko.— Jakoż wkrótce kilka pierników pieprznych i butelka kminkówki zawitały na siół. Pociągnąwszy Kuliński haust jeden i dru­gi , zalecił suty obiad , a sam z Wielobyckim poszli na jarmark.

Długo przeglądali różne konie j bjli w ta-

() Sabnrówlin w £ti)>crnji Kijowskiej, powiecie Lipo- wieckim.

Pow. Część II. 3

Lunie jednym i drugim, lecz nigdzie do gustu nic sobie wybrać nie mogli. Nareszcie obróciwszy się Isii kościołowi, przypomniał P, Wielobycki, że to już wkrótce summa będzie, i godzi się tam wstąpić,

A dobrze P. bracie mówisz. Wszakci* to i my niebissurmany, może pomodliwszy się prędzej co kupimy.— Zaledwie wstąpili na prog kościoła, aż wtem zaszła przy assystencji hajr duków kolasa , i PP. Kommissarstuo Brochocr cy z dwojgiem dzieci z niej wysiedli.

P. Brochocka była młoda, wycinukła brur netka; jej twarz krągłą białą zdobiły duże błękitne oczy, nad niemi wznosiły się dwa sznu* reczki brwi czaruycb: głowę ustroiła w lek­ki czepek , zpod którego wypływały włosów pierścienie, i okazywały, że to nowa moda fran- cuzka, po owych zniknionych fryzurach, szy- nionach, i po owych robronacli, szustach i ro­gówkach. Miała suknią białą muślinową krót­ką na różowej spódnicy, niewielkie jej fałdy robiły tem szczuplejszą kibić; nóżkę obuła w liljowy skórkowy trzewik, obwiązawszy ją starannie czarnemi wstążeczkami. Tak ubra­na wchodziła ze swemi dziećmi do świątyni,

za którą ckromiąc postępował P. Komnńssarz w kainlotowym bronzowym kubraku, pod niin świecił się muślinowy biały żupan, zieloną pod- szyty kitiijkąj szyi śpięcic ozdabiał piękny koral, i dziwnie odbijał od jego czarnych o- ezu i ściągłej biało-rumianej twarzy. Usiedli w pierwszej ławce, a P. Kuliński, w stroju swo­im podróżnym, nie chcąc zwracać na siebie óczu, skrył się za filary, i tak kazanie i resztę sum­my wysłuchał.

Poczem gdy juz Kuliński dobrze u Borucha podjadł i demechy kilka sklanic wypił, pod­cierając wąsy, znowu wyszedł z P. Wielobyc- kiin na targowicę. Przeglądając różne konie i targując, nadszedł jak przy jednej bryczce u jakiegoś ekonoma ów Strzelbicki manualista targował szpaka , właśnie takiego, jakiego so­bie życzył Kuliński. Ekonom chciał szesnaście dukatów, a ten mu tylko czternaście dawał. Obszedłszy go kilka razy, Kuliński jak zawsze niecierpliwy i gwałtowny:— i co lam do stu katów wiele gadać! Masz Aspan ode mnie piętnaście dukatów, i koń mój.— Ekonom podał rękę. Wtem podskoczył Strzelbicki:— otoi ja daję szesnaście i konia odbieram. — Trącił go

P. Kommissarz tal;, że nosem o ziemię zarył, a na YVieIobyckiego mrugnąwszy, oddal mu ko­nia , który go do ratusza wprowadził. Sam, wziąwszy się do sakiewki, wyliczył piętnaście dukatów ekonomowi, i poszedł szukać dru­giego. Po chwili uradowany wrócił YYTieIo- bycki, i każdy zosobnn począł jarmarkować.

Tymczasem Strzelhicki znieważony, por­wawszy się z ziemi, poleciał wprost do swoje­go pryncypała, a opowiedziawszy rzecz całą, otrzymał polecenie wziąść kilku kozaków, ko­nia odebrać, n pieniądze zwrócić. Jak wy­rzekł, tak się też wkrótce stało. Napróżno kozak Kulińskiego nie pozwalał bez wiedzy pań­skiej brać konia , lecz wszyscy zakrzyczeli, że to koń P. Kommissarz a Księcia Sanguszki, że jego Pan niesłusznie nabył, i kładąc piętna­ście dukatów na stole w stancji, sami spiesznie odeszli; Lękał się Zawerucha odstąpić pie­niędzy, i tak niecierpliwie wyglądał przybycia swego Pana. Gdy jednak doczekać się nie mógł, posłał Borucha z tem doniesieniem. Jakoż przybiegł Kuliński, a przekonawszy się

o tej zniewadze, porwał owe dukaty, przypasał pałasz, i wprost ruszył do zamku. Właśnie

co tylko ustano oil stołu , i PP. Broclioccy siedzieli w długiej izbie, z której wychodziły drzwi do ogrodu. Dość było jeszcze ludzi w jadalnej , a na ganku stali manualiści, rach­mistrz, i kilku pozostałych z sessji ekonomów. Zaledwie kiwnął głową, i pytał się gdzie jc/f P. Brochocki, okazano mu pokój, a on wszedłszy, zawołał:— jestem Fabjan Kuliński, dobry szlachcic, niegdyś konfederat, a teraz Kommissarz P. Wojewody Lanckoróńskiego w kluczu Manastyrzyskim. Przyszedłem tu za moim koniem, któregom kupił, a Pan do stu katów kazałeś go odebrać, i powrócić pienią­dze. Nie chcę pieniędzy, nie przyjmuję.— I

lo kończąc, rzucił z całej siły dukatami po stole.

Stój, Asindzi, z takim impetem! Koń był pierwej przez mojego manualistę stargowa- ny. Hej! P. Strzelbicki, Piskorski, Druż- backi! chodźcie 110, powiedzcie jak to by­ło.— Wleciał naprzód Strzelbicki, i rzekł z 0- burzeniem:—ten Jegomość właśnie mi z rąk wydarł konia, i jeszcze znieważył mój honor szlachecki, bo mię tak potrącił, żem na ziemię

A widzisz Asindzi! żeś bonia sam wy­darł, i zrobił grubjaństwo.—

Co! jam konia wydarł? a do stu para- luszów! to wyraźne kłamstwo. Jam dał wy­żej dukata, przebiłem rękę z przedającym, a ten młokos po targu cbciał mi go odebrać, narzucając jeszcze dukata. To on winien, i za to, prawda , nosem zarył. Upraszam Pana

o konia mego i kwita!—

Oto Asindzieja upraszam być grze­czniejszym i nie wrzeszczeć. Wiesz Asindzi do jakiego domu przychodzisz; a zapewne wiesz i przysłowie łacińskie: — i^eińus esl omne vulnus, fjuam laedciis nerbum.— (*)

Et! co mnie tam z łaciną. Ten mło­kos łże, kłamie! Jam za'płacił konia, jam go kazał do mego żłobu zaprowadzić, i jeszcze raz proszę o konia, ho do stu set djahłów ! sam sobie zrobię satysfakcją.—

Ale Asindzi nic krzycz! bo to mówią: — malis qui adulalur, pejores eos facit (**). No, cóż? StrzelbickiJ Tyś pierwej targował tego szpaka ?—

(*) Lzejsza jest wszelka rana, jak słowo przykre.

,(**) Złym kto pochlebia, gorszymi ich czyni.

Tak, Wielmożny Panie! Jam go sam wynalazł, jam targowa! i wyżej dawałem, bo szesnaście dukatów, niż ten hałaburda i krzy­kacz $ a on przeinocnie go porwał.—

Co? Ja złodziej! pijak! hałaburda! Ej do stu set katów ! obruć się P. Kuliński !-r- I wtem obróciwszy się kilka razy, wyrwał pa­łasz z pochwy, i natarł na Slrzelhickicgo. Ten miał w ręku porządną sękowatą laskę, był gracz w bijatyce, zręcznie się zasłonił, a nawet parę razy odbił szablę. Tymczasem P Bro- cliocka, wraź z dziećmi, na ogród uciekła. P. Brochocki podobnież wybiegł, lecz pełen zło­ści krzyknął na kozaków, niedaleko stajeń bę­dących. Przeskoczyło wnet kilku przez par­kan, a ten z niemi wpadając do izby, zawo- łat:— weźcie tego łajdaka, bannilę!— Bzucili się na Kulińskiego kozacy, ciął on tego i owe­go , lecz gdy się ku drzwiom rejterował, pod- kradł się z tyłu jeden manualista, i uchwycił go za prawą rękę, drugi za lewą, a inni sza­blę wydarli.

A widzę, Asindzi, rzekł po chwili P. Bro­chocki, jesteś intruz i \iolator. Musisz tu in loco delicli przyzwoitą odebrać karę.—

Jakto! ja mam lsarę odbierać?—krzy­knął Kuliński,— za to, żeście mi ukradli konia. To widzę nie jesteś Kommissarzem, ale hersztem złodziejów, gdy wysyłasz łotrów na cudzą staj­nię! Oddajcie mi konia! bo wszystkim łby pościn:itn, jako łotrom! łajdakom! i wszyst­kim szcl....—

Tu mu gębę sążnisty kozak zatknął, a P. Brochocki, długo sztykulając po izbie, i sam passując się, zawołał:— Tunc lof/ucre, tjuan- do tacere non expedit(*).— Tak, tak, nieina- czej! Asindzi żeś taki grubianin, i tak nie­uczciwy człowiek, gdy nas tu wszystkich krzyw­dzisz, Asindzi musisz dla dalszej nauki ode­brać karę, boś mój dóm napadł, tych mło­dych ludzi skrzywdził, a później i mnie same­go. O, hola, śmiałku! już widać przebrała się twoja miarka nieprawości. Słyszałem ja nie

0 jednych Asindzieja sprawkach. O, trzeba odebrać karę , bo honor mój jest drogim klej­notem !—

Co?klejnotem twój honor! Tyś niegodziwy!

1 masz honor? Chyba samego Lucypcra, nie polskiego szlachcica. Tyś pierwszy rozboj...—

(") Wtenczas mów, gdy milczeć nie należy.

Znowu kozacy zatkali mu gębę* a tyni" czasem przyniesiono kobierzec, czterech koza­ków rozciągnęło go, a JP. Strzelbicki za sw'0- ją i swego pryncypała krzywdę wyliczył mu dwadzieścia pięć odlewanych bizunów.

Poczćm kłaniając się Pan Brochocki, wy­rzekł mu jeszcze maxymę łacińską :— Ferquod neccssci sicut necessc est (*).— A gdy ten cią­gle przeklinał, i do szabli porywał się, odpro­wadzono go aż za bramę , włożono mu w kie­szeń dukaty, a później bramę zaparto, i warta wkoło zamku stanęła.

Pełno było śmiechu. Przytomni roznieśli po mieście, a za godzinę cały jarmark wiedział, że Kommissarza Manasterzyskiego wybito. U- ritdowali się nawet owi biedni lirnicy, i mówi­

li :— tyś nas skrzywdził, i zarobek jarmarko­wy odebrał $ teraz i tobie niegodziwy Lachu jar­mark dobrze się powiódł 3 stłukli i tobie li­rę , i nieprędko zapomnisz.

{*) Umiej znieść, co znicsx potrzeba.

. f

\

To mi to głowa.

JV1anasteiizyska, w których mieszkał Kuliński, pełne są wspomnień historycznych. Piszą, ze by­ło siedliskiem Manasterskich i Jaktowicckich:— ze je umocnił Jakób Sieniński, Kasztelan Lwow­ski , a około roku 1652 zamknął się tu Bo* hun Rotmistrz Chmielnickiego, i Stefan Czar­niecki sam szedł do szturmu; lecz dla postrza* łu w twarz zadanego, gdy upadł na ziemię i krew go oblała , rycerstwo, bojąc się o jego ży­cie, zaprzestało, dalszego attaku. Później, od czasu Karłowickiego traktatu, gdy spokojność opanowała te miejsca, i tylko mogiły z piędzie-

sięcio-dwóch-letnich wojen powstały, wówczas i Manasterzyska zasunęły swe okopy, rozebra­ły palisady, i tylko jeden zamek drewniany, o- parkaniony, wspominał przychodniom, że to był niegdyś gródek warowny.— W 11 im to mat­ka Kulińskiego ze swoją synową podczas jar­marku illinieckiego zostawały samotne. PP. * Kulińscy nie mieli dzieci, żona jego wzięła na wychowanie kilka sierot, i niemi nnjgorliwiój zajmowała się. Pochwalała to matka mężow­ska , i bardzo synowę lubiła, a P, małżonek, jako surowy człowiek , nazywał to śmieciem, i wołał nieraz, że to należy z domu wyrzucić; lecz cicha i bojaźliwa Tcressa umiała z mal-

- ką tak /.ręcznie zaradzić, że i on coraz to mniej narzekał na gromadkę obcych swawolnych dzie­ci. Chłostał ich niekiedy, ale skoro spo­strzegł łzy żony, hamował się w swej zacięto­ści, i porzucał dyscyplinę, która zawsze nu kołku wisiała.

Właśnie po obiedzie P. Fabjanowa , jako w dzień świąteczny, uczyła czytać dwie maleń­kie dzieweczki, a bąkając % niemi czas niema­ły, tak się unudziła , że ją sen znużył, i wkrót­ce do ej alkony odeszła. Pani Namicstni- <*

kowa, wziąwszy liorónkę w ręl;ę, poszła pod lipy do ogroclii, i wszysikic dzieci zabrala. Nastąpiła cisza w całyin tloinie, i tak całą go- d/.inę, lub więcćj, P. lioinmissarzowa przespa- Ja. Wlem naglc zerwawszy się, poczęła szu- kać swej malki.

Cóź tak pomięszana jcsleś moja'Jmość miła?— zawołała P. Namiestniliowa, opuszcza- jąc paciórki.

Acli ! Malka Dobrodzika nie uwier/Y,

4r '

co za scn uiialain nicdobry.—

Nie trwóżsię, moja kocbanko !— scn ma- ra , Pan Bóg wiara j— i zmów do Przemicnie- nia Pańskicgo pięć Ojcze nasz.—

Dobrze Jmość Dobrod/.iko! ale czyż mam go opow'icd/ićć ?—

Jak ci się podobn; ale Bocu tyllso , mo- ja kocbanko, ufać nalcży. Wszak znnsz ów psalm, co nieraz ze mną odmauiasz :— ??Pa* nie i Boże niój ! w tobie cała nadzicja moja.”—

Ach , zapewne , drog-a Malko ! lccz to sen był bard/.o straszny. Oto widziałam, jak mąż mój pasował się w lcsie z wilkicm bardzo

*

dlugo, i gdy jjo nie zmógl, pokaleczył wilk

jego ciało, i tak skrwawionego i poszarpanego przynieśli do douiu.—

-Nie desperuj moja Itność, to jakaś była zmora poobiednia, co cię trapiła. On na jar­marku między ludźmi, i zapewne znajomymi i krewnymi, a ty, kochanko, niepotrzebnie snem marnym frasujesz się. Porzuć 5 i zmów pacierz do Przemienienia Pańskiego.—Wkrótce powol­na Teresa uklękła przed obrazem ukrzyżowa­nego Chrystusa, i szczerze modliła się.

Juz po chwili i bydło z pola poczęło wra­cać, i rozległe wzgórki miasteczka, okryte sa­dami, cieniły się nawzajem, a słońce, kryjąc się za nie, spuszczało po skwarnym dniu chło­dną rosę. Zabłysły później po chatkach i do-

I

mach żydowskich małe światełka, jakby ziem­skie gwiazdy, które odbijały się o staw, w dole płynący. Dalćj dopomogły i niebios lampy, które na pogodnym błękicie pełgając^ odkry­ły noc piękną i widną. Długo niespokojna i hojaźliwa chodziła po dziecińcu Pani Kulińska, lecz nie doczekawszy się męża, /.jadła ze swe- mi domownikami wieczerzę, i już zabierała się do spoczynku, gdy wtem zakołalano do bra­my, i dano wiedzieć, ze Pan przyjechał. l*o w. fCzęść II. 4

Wyleciała drżąca żona na spotkanie tego dziwaka , ale zaledwie podał jej rękę do uści­sku, zawołał:—wódki i jeść!—Stanęło wszystko na siole, lecz on nad podziw' był milczący; cho­dził tylko ciągle po izbie, coś mruczał pod no­sem, uderzał po szabli lub zacierał ręce. O- budziła żona Panią Namiestnikowę, i ta o kiju, w pudermanie białym, pomału stąpając, przy­szła powitać syna, i w jego niespokojności u- śmierzyć.

A! Iniość Dobrodzika!—Skłonił się, po­całował rękę, i znowu począł chodzić po izbie.

Czemuż synu nie jesz? Mil cztery musia­łeś się dobrze przetrzepać na koniu?—

Jak? dobrze przetrzepać? ale nie tu ko­niec i kwita.—Wtem buchnął wódki jeden i drugi kieliszek, a potarłszy dobrze czoło, za­wołał:—nie chcę jeść, i chodźmy spać.—

Ale mój synu! bardzo czegoś zgryziony. Może ci poradziin, nie opuszczaj poryj wszak starzy zasze mówili: póki się ogień nie zajmie, co rychlej wody lej, póki trawa mała , plew i- dla nie omieszkaj; a ty z czemeś się przed na­mi taisz? powiedz, proszę cię.—

Nic, Maleńko, nic! Powiem, lecz nic

dzisiaj. To awantura do stu katów; alejużpo- źno, chodźmy spać.—I tak nie czekając pokąd wyjdą, sam wyleciał do sypialni, gdzie wkrót­ce wszystko uspokoiło się.

Przez kilka dai Kuliński był bardzo po­sępny, jeździł po folwarkach, wydawał dyspozy­cje, nieraz gromił ekonomów, domowników', a nawet dostało się i samej małżonce, jeśli odwa­żyła się jaką dać radę, lub o co prosić. Jedną razą po obiedzie zeszli się wszyscy do ogro­du pod lipy, gdzie było powszechne schronie­nie w czasie upału letniego. Leonek, siostrze­niec, dziecina lat ośmiu i trzy dziewczynki mało co mniejsze, igrały po ulicach, lub hurmem przybiegały do swych dobrodziejów. Z upodo­baniem i wesołością poglądał Pan Komisarz na dziecinne zabawy. Widząc dobry humor mę­ża, przysunęła się podówczas Pani Komisa- rzowa, i całując rękę jak najczulej, wspomnia­ła, że ma prośbę do niego.

No ! to mów Aspani, tylko nie długo, bo wiesz, ze tej amplifikacji nie lubię. Ja czło­wiek wojskowy, u mnie raz, dwa, trzy i kwita.—

Mój Jegomość łaskawy! powiedz, po­wiedz co to miałeś za umartwienie w Ilińcach?—

A taki koniecznie kobićcie wiedzieć wszyst­ko potrzeba?—

Wtem zbliżyła się stara, osiwiała matka, a podnosząc oczy swe do góry: — na rany Ciirt- stisa, rzekła, zaklinam cię synu! powiedzswe nieszczęście , a może co zdołamy zaradzić.—

Ila! Mateńko! ponieważ wy tego chcecie, a może mi co i poradzicie, to już wam i po­wiem.— Tu oddaliwszy dziatki, opowiedział wszystko , co się z nim stało w domie Pana Brochockiego; w końcu dodał: — wyjechałem skrycie z Iliniec tylnemi zaułkami lak, żem się nawet nie wid/.iał z Panem Wielobyckim.— Zalału łzami oczy młoda Kulińska, zała- mała ręce, r poczęła ciężko szlochać. PaniNa- miestnikowa powstała , a długo trzęsąc z po­ruszenia wargą, przemówiła nareszcie:—Synu! winieneś ze swojej hałaburdy, a może i z trun­ku; ale Pań Brocliocki, równy lobie w urodze­niu i obowiązku, nie miał prawa tak cię krzy­wdzić, i widać, że to syn pogański, gdy tak swą zemstę okazał. Kochać swych nieprzyjaciół nakazuje Ewanielja święta, więc tobie mścić się nie należy; lecz masz mojego krewniaka, Pa­na Yice-Regenta Czyżewskiego. Pojedźcie obu-

je dla większej atteueji, a on, jak człowiek afi­liowany, pewnie ci dobrze poradzi.—

Acb! jedźmy mój mężu J bo krzywda twoja srodze mię dopieka;—i wtćm znowu pła­kać zaczęła.

Ot porzuć do stu katów te piski! Ja sam układałem, że trzeba pojccbać do moich braci Sabarowieckicli; lecz aby nas nie poszlakowa- no, pojedzieni pierwej z Leonkiem do mej sio­stry, a ztamtąd do Sabarówki.—

W parę dni wybrali się Państwo Kuliń­scy w drogę. Pani Kulińska przywdziała, sta­rym jeszcze obyczajem , liljowy kwiecisty ro- bron , lankolką białą (*) koło gorsu i u spodu obszyty; angażanty z ferbotami (**) zdobiły rę­kawy, a czapeczka karmazynowa okrągło-fał- dzista z atłasu, takoż z hiałemi lankolkami, przystrajała twarz ściągłą, smagłą, którą białe zęby i koralowe usta ożywiały. Oczy piwne i zacienione pięknemi rzęsami, nos foremny, cią­głe dołki na licach ledwie nie za każdein ust

(*) Lankotka, to znaczy, co szlarka do garnirowania sukien. Wyra2 i w Zbilitowskim wspomniany, i zirSlanislawa Au­gusta jeszcze dość powszechny. T. I. Gołębiowskiego.

(**) Angażanty, z fraucuzkiego, znaczą mankictki długie z ferbotami, czyli z koronkami. Tamzc.

« ^

poruszeniem , nadawały temu obliczu szczegól­niejszy wyraz łagodności i wdzięku. Był to dzi­wny kontrast z jej opryskliwym małżonkiem, jal; ogień z wodą; bo kiedy on latał, wrzeszczał, klął i bił, ona, na wzór skamieniałej Nioby, siedziała ze spuszczonemi oczami, i tylko na to je podniosła lub przemówiła, aby, jak ów stru­mień chłodzący, gorejącego ze złości męża o- studzić i powstrzymać. Wszyscy z włościan i podwładnych miłowali Panią Kulińskę , a hali się samego. W takim więc stroju , w trzewi­kach na korkach wysokich , które jej dodawały tem większego wzrostu, wystąpiła Pani Kulińska do swej famiłji. Towarzyszył jej małżonek w mun­durze województwa Bracłnwskiogo przybrany. Cztery konie wr porącz ciągnęły zielony i od kłódki z tyłu po kiełni brzęczący skarbniczek, a hajduk i furman takoż w barwie jasno-szafi- rowej siedzieli na kozie.

Że to‘była niewielka odległość, nazajutrz już byli u Pana Czyżewskiego, i walna toczyła się rada wśród szlachty zebranej, jak tu postą­pić z Panem Brochockim.

Skarbnik Kopczyński, 'najbogatszy- ze wszystkich, i już stary człowiek, mówił:—at! Pa­

nowie bracia dajcie pokój, nie bijcie się, i jak Vice-Regent radzi, pozwać o grzywny i wie zę m fundo. Pamiętam ja nietakie czasy spo­kojne. Dawniej Trybunały rzadko bywały, a ziemstwa i grody po lat kilka nie sądziły. Dzi­siaj, to i Król, i Stany Rzeczy-pospolitej o to się starają, a za .ś. p. Augusta III najczęściej sa­me zajazdy, burdy pijackie i napady na dwory bywały. Pan Faszczewski, dziedzic Cybulowa, na granicy od Iionety żywcem zakopał kilku Kozaków Konelskicb, i un nieb kopce posypał. A cóż mu za to? Oto zapłacił grzywny, i coś tam kilka niedziel dolnej wieży miał siedzieć. Żeby zaś głową za głowę rekompensować, to pó­źniej Panowie pogodzili się, a biednych chłopów życie przepadło. Cóż dopiero sprawa między równą szlachtą? Będziecie się bili bez końca, i świat śmieszyć; lepiej odrazu pozwać do gro­du, i zyskać rychło dobre grzywny i wieżę.—

Już to Mości Dobrodzieju! że będą grzy­wny, ja Panów wszystkich ręczę, odparł Pan Czyżewski; ale żeby to było rychło i dobrze, to mój Skarbniku nie tak to się zdaje, jak z po­la zebrać; bo do każdej prawności potrzeba ale wór pieniędzy, a dwa pilności. Pan Komi­

sarz Kulińslii, człowiek bardzo prętlki; a tu ale p< trzcba naprzód obdukcji, arcsztu, prote- stacji i pozwu; a potetn ale jurysty, plcnipo- tencji, kilkorga kopij i dekrelu na kondescen- sją, a nakoniec ale, na kondcscensji, co to akcesorji wzylędem loeutn dclicti, delacji, ex- cepcji lcslimoniorum, i alc co do samój depozy- cji, ale...—

I do stu set fur beczek djablów z tym procesem! cóź to Waść Pan Yice-Ilegencie cbcesz, byin się całc źycie proccsow-al, i w koń- cu zapomniał, ze uinie zbito, i bonor szlacbec- ki splamiono; to potrzeba jezuity, nie żołnie- rza , co to i pacicrz klepic, i skórę trzepie. Nie cbcę procesu; ja sobic sam zrobię saiysfakcją. —

Przyszkoczyli Panowie Witkowscy, Luka- szewiczc, Smalawscy bracia. — Dobrze! bardzo dobrze ! odezwał się jeden z nicb, n»y wszyscy, jako niszcmu bratu, dopomożemy. Oto zaraz wsiądźmy na koń, podstąpmy noeą pod zamek lliniecki, zapalmy z jcdnego rogu, i jjdy wszyscy ruszą na ęwałt, n»y swój (jwall dopełniwszy^ i tcg-o kutemogę wywlokłszy, dad mu ze dwieśćie bizunów!—

Co?! bizunów? mtodszy Witkowski pod­

chwyciły nie bizunów, ale ma, jak psu, w Icb palnąć, to Mospanie króciusieńko , a samym w nogi, i nikt o tein nie będzie wiedział. Da­libóg tęgo! spróbujmy tylko! pójdzie jakchleb z masłem.—Na ten głos wrzasnęli i inni szlach­cice, których w Sabarówce do kilkunastu było, a wszyscy, spokrewnieni pomiędzy sobą, na dziedzicznych siedzieli gruntach. ,

Ale bracia! Panowie szlachta / odparł Pan Viee-Regent, cóż to ale chcecie przypo­mnieć, jak się to stało w Litwie na Panach^ Za- brzezińskich ? za czasów dawnych, ale bardzo dawnych 5 bo to jeszcze anno milesimo <fuin- (jcnlcsimo quindecimo1—i tu zmrużył oczy, dłu­go myślał, a wreszcie kiwnąwszy ręką—at, nie pamiętam jakiego to roku, ale mniejsza z temj dość ale, że to było za starego Zygmunta, Kró­la naszego bardzo potężnego. Prawda, że Gliń­ski w nocy pobił ich, łecz cóż potem? musiał ale uciec, jako zdrajca ojczyzny, a później ale, gdy i Moskwę chciał zdradzić, to mu oczy wy- łupiono, a cały majątek Król nasz ale na skarb zabrał. Na cóż wam się to zdało, żeby i wasza Sabarówka przepadła , a wy ale jęczeli po tur­mach, lub niejeden odwiedził ale wieżę Laty-

czewską, lub wpadł w ręce katowskie. Nie trze­ba , nie trzeba tak, ale jak radziłem, tak ale i mówię teraz, obrać viam processatn, i tego życzę Panu Kulińskiemu.—

A niech mię czarci porwą i na hak pro­wadzą do stu katów! Co Waśe Yice-liegencie życzysz? Niby to mój bliski krewny, a tylko za jurystami ciągniesz; bo to bracia J kruk krukowi oka nie wykluje, wszak prawda? A mo­że zechcesz Waść i konferencją w Winnicy zro­bić , i beczkę wina przy niej wypić, i jeszcze dziesięcióm palestrantom z pięćdziesiąt duka­tów dać? A niech mięparalusz porwie, już te­go nie będzie. Mam szablę i was bracia za so­bą, to mi konferencja! to mi proces! He! na cóż mi lepszych dowodów? już ja temu przyby­szowi, Łacinnikowi, łotrowi i kulawemu djabłu muszę z naw iązką odpłacić, a kto się tylko sprze­ciwi, to mu łeb utuę ze...;—i wtćm wpadłszy w swój zwykły zapał, krzyknął: — obróć się Pa­nie Kuliński!— i lak kręcąc się po izbie, porwał za pałasz, i wszystkim groził, co mu tylko nie potakiwali.

Wrzasnęły na ten tumult kobiety i dzie­ci, w drugim pokoju będące, i hurmem wyle­

ciały do mężczyzn. Porwała Pani Kulińska swe­go męża za rękę, poczęła całować i prosić, by zaprzestał tych kutasów. Pan Vice-Regent tym­czasem wyniósł kilka butelek wiszniaku, i czę­stując braci, wszystkim jakby gęby pozamy­kał.

Po chwili Pan Skarbnik, otarłszy swoje siw e duże wąsy, przerwał milczenie.—Już to bra­cia i spóźnia się, i czas do domów. Nic my wi­dzę dzisiaj nic uradzim na krzywdę brata na­szego, Pana Fabjana; ale zapomnieliście, że mię­dzy nami nietnasz Pana Porucznika od polnej buławy Kwaśniewskiego; on to peregrinus, i człowiek co zna świat. Radziłbym do jego przy­jazdu wstrzymać się, i za jego pójść zdaniem.—

Dobrze mówi Pan Skarbnik, odezwał się Wielobycki, ja mu wszystko opowiem, i tu go za przyjazdem sprowadzę.— Gdy wiszuiak kar- dzo zasmakował Panu Kulińskiemu, i już się do woli nawrzeszczał, kiwnął ręką na znak zgo­dy, a szlachta widząc, że już się Pan Skarbnik skrycie wyniósł, pomału rozchodzić się po­częła.

*

Znowu zeszło dni kilka, nim się doczG- kano Pana Kwaśniewskiego, i Pan Wieloby-

/

eki raniutko stanął z nim w domie Pana Vice- Regenta.

Czekamy rady Pana Porucznika Dobro­dzieja , i co tu w tym excesie począć?—odezwał się Pan Czyżewski, a za nim wkrótce nadszedł

i skrzywdzony Pan Komisarz. Pan Porucznik był to suchy, szczupły i małego wzrostu , nie- jedenby go wziął zdaleka za młodzika, lecz gło­wa siwizną okryta i pomarszczone pożółkłe li­ca, ukazywały wiek znaczny, a broda pocięta

i pozszywana dawała świadectwo, że wzrost szczupły odwagą i męztwem nagradzał; oczy jego duże czarne, pełne były żywości, w całej postawie szczególniejsza panowała ruchawość,

i co chwila lub się zrywał chodzić, lub sie­dząc zacierał swoje wypukłe czoło. Był także w mundurze Braclawskim, i sutym lilym pasem po razy kilka opasany, dla nadania sobie jakiej­kolwiek powagi i okazałości. Na zapytanie więc Pana Vice-Regenta tak odpowiedział.

Już to ja dawno miałem honor oglądać W ać Pana Dobrodzieja^ Panie Fabjanie Kuliń- ski! W nasze strony nigdy i nie zawitasz, tak

v Cl v '

sobie upodobałeś ehleb Pana Wojewody Bra- cławskicgo j lecz my zawsze pamiętamy na krew

naszą, i jak tylko pomódz potrzeba, iiijjdy od tego nie odbiegamy; wszelako daruj, co po­wiem, o wzajemność prosimy, i brat Fabjan niech zawsze pamięta na rodzinne gniazdo.—

O Mości Dobrodzieju! rzekł Pan Kuliń­ski, niewinnie mię posądzasz; wszak służba wol­ność traci, i do stu set kałów, chciałby czasem człowiek wyrwać się, ale Pan Wojewoda nie za­sypia , lo posłance, lo korespondencje często gęsto nasyła, że czasem niema kiedy i w gło­wę poskrobać się; a cóż dopiero sama gospo­darka co to czasu zabiera, a sesje, a sprawy chłopskie i żydowskie; et, daj pokój Panie Po­ruczniku! nie wymawiaj mi, bo ja choć tam siedzę, lecz sercem zawsze jestem przy moich miłościwych braciach. I dziś do kogoż uda­łem się? przed kim moją krzywdę i nieszczęście odkryłem , jeśli nie przed bracią Sabarowiec- ką? bo ona jedna, spodziewam się, że mi po­może ; wszak prawda mój Panie Poruczniku?—

Jużci to pomódz za skrzywdzony honor szlachecki należy; bo lo nieraz mi się zdarzyło widzieć i za granicą, i we własnej ojczyźnie; ale jak ? to rzecz trochę trudna! —

Tu począł się kłaniać Pan Komisarz, i za l>ow. Część 11. 5

kolano ściskać Pana Porucznika; i kiedy Pan Vice-Regent na perorę długą gotował się, ude­rzył ręką po czole Pan Kwaśniewski, pomyślał trochę, zażył tabaczki, i tak stanowczo wy­rzekł:—-

*

Ja krótko Państwu powiem, bo znam re-

gulament wojskowy, i znam co to pojedynki i /

procesa. Ow Pan Brochocki, będąc wezwany, ma prawo broń obrać i pierwszy strzelać; a kat jego wie, jaku w nim sprawność i oko. Mojóm zdaniem, bracie Fabjanie, pokwitować się pier­wej z nawiązką, a dopiero czekać czy pojedyn­ku, czy procesu; bo to'dawno już powiedzia­no: głowa za głowę, a batogi za batogi.—

Ślicznie! wrzasnął Pan Kuliński; to mi to głowa! krótko a węzłowato. Tak do stu set Iur beczek samych djablów! nicinaczej, batogi za batogi, i kwita!—

Ale jak to zrobić? a potćm jakato będzie długa droga procesu! Ej Panie Poruczniku! to mi się zdaje niepotrzebnie, i bardzo trnduo! lepiej ale od razu do pozwów,— mówił Pan Vi- ce-Kcgent.

’—Daj Pan pokój z swoją jurysterją, od-

*

rzekł Pan Kwaśniewski, nieraz się tak zdarzy­

ło, że strony pomarły i końca nic doczekały sięj a wtenczas pięknicby nasz brat Fabjan wy­szedł. Jałt zaś tego dokazać, rzecz łatwa: zmy­ślić list od Pana Komisarza Granowskiego, ni­by to prosić Jegomości na kuma, i gdy wyjedzie, na drodze skórę wytatarować.—

*

Brawo! wyśmienicie! zawołał Pan Wie- lobycki, ja się przebiorę za Kozaka Granow­skiego, a Państwo list ułóżcie.—

Dziękuję, dziękuję jak najuniżeniej Pa­nu Porucznikowi Dobr. za tę radę, odrzekł Pan Kuliński. Zbiorę ja dosyć braci na pomoc, mam przytem Kozaków swoich niemało, a temu ku­ternodze , łotrowi, przybylcowi, przeklętemu

*

Łacinnikowi, po polsku skórę wykarbuję. Tak! tak! nieinaczćj stać się musi do stu set djabłów! chyba Kulińskiego na świecie nie będzie.—*- Zaczem nastąpiła zupełna wesołość. Wkrótce dano śniadanie, po nićrn suty bankiet, a Pan Vice-Regent ułożył tymczasem list nastę­pny do Pana Brockockiego.

Mnie wielce Miłościwy Panie, i Szano­wny Bracie mój!—

Kiedy sukcesa pomyślne tak zrządziły, że miłościwy Pan z Panią Podczaszyną Zwino-

grodzką, godną swą małżonką, w roku poza- przeszłym jeszcze, odwiedziłeś nasze progi, i naszą córl;ę, Anielę, według afektu swojego, a powinności ehrześcjańskiej, doprowadziłeś, ja­ko Zbawiciel naucza , ze wszelką apparencją i ceremonją do clirztu świętego, tak teraz nieda­wno narodzona Petrónella oczekuje tychże sa­mych względów od Miłościwych Państwa Dohr.,

i Ich do siebie przez usta rodziców swoich, acz nieśmiele, zaprasza i obliguje. Wielce nam po­żądano będzie, gdy ten ornament, i godna wie­ków ich fjralias, w dniu jutrzejszym na obiad do nas zawiła, a my, jako wdzięczni przyjaciele, wyryjemy to na sercach naszych, i z mlekiem wbijać będziemy do głowy córce naszej, Petró- nelli,żeby umiała kochać swych rodziców chrzest­nych , i na równi z ycncratricis, jakby na szali sprawiedliwości Tymidy, kładła swój afekt, mi­łość i estymacją. Z niecierpliwością tedy wy­glądamy ich przybycia, i mam honor pisać się dla obojga W W. Podczaszostwa Dobr., mnie wielce miłościwych Państwa, jako uniżony brat, ich wielki estymator, i najniższy sługa:

Jan Chrzciciel Okól

IComisarz lisięcia Podolskiego.

»

Wszyscy pi*7.ytomni pocliwalili tcn list. Pau Vicc-Regent, jafco dobrze świadoiny ręhi Pana Okóła, udał ją na podpisie, a uradowany z tak głośnej pocliwały, oddał go uprzejmie Panu Kułińskiemu.

IV.

W et za wet.

Zwolna toczyła się kolaska zielona Państwa Brocliockich. Pięć koni szpakowatych popędzał z konia stangret; szór mosiężny połyskiwał za każdćm skinieniem głowy końskiej, a dwóch Ko­zaków odmiennej barwy jechało naprzód. Juz minęli miasteczko Daszów i Kitajgród, już tyl­ko była mila od Granowa, kiedy wjechali w la­sy,’i zbliżyli się do traktu poprzecznego około karczemki. Jeden z Kozaków w zielono-jasnej barwie, z ponsowym jalomem, zatrzymał przed karczemką swego konia, zsiadł, i niby zaczął

coś poprawiać koło kulbaki; wlsrótcc zatrzy- niał się i drujyi; tuz podjezdiali Państwo Bro- choccy; wtem nagle rozwarły się wrota fcar- czemne, i ze dwunastu jezdnych otoczyło ko- łaskę. Jeden z nich, uchyłając feonfederatkę, zawołał: — A pozdrawiam Państwa Dobrodziej- stwa! gdzież to Bóo prowadzi? czy nie doGra- nowa, do Państwa Okółów na clirzciny? łecz zaczekajcie trochę, prosimy bardzo , mamy do , sainego Pana Cześnika intercs.—

Uuszaj! krzyknął Pan Brocbocki na stan- greta ; biczcm konie, biczem!—

Porwat się woźnica, lecz juz przednie konie były w ręku wierzchowycb, a ów Kozak Granowski trzymał dobrzc Kozaka llinicckie- go, który szarpiąc się, chciał swoim Panóui biedz na ralunck.

Wtein gwiznął Kuliński, ai ze dwudzie- stu szlachtyi Kozaków, wbłękitnycli jołomach, wyleciało z róinych stron Iasu.

Aha ptaszku! krzyknął przerailiwie Ku- liński, musisz teraz pozuać, kto jestem ! za- pomniałeś widzę Fabjana Kulińskiego, które- go przed kilką niedzielami skrzywdziłeś, i ko- nia mu , jajt rabuś jaki, odebrałeś; olói tcraz

%

*

nastąpiła pokuta, i musisz nadstawić skórę za skórę.—

4

Wyciągnęła ręce Pani Brochocka nad far­tuch kolaski, i poczęła błagać gorąco, aby te­go nie robił, i dał im pokój; wreszcie wolała:— niech pojedynek, jako między ludźmi zacnie urodzonemi, tę akcją rozstrzygnie.■*—

Co ! pojedynek? a mnie to na co, do stu set par djahłów: ja zaraz zrobię pojedynek/—

Ale Panie Kuliński! przemówił pomię- szany Pan Brochocki, bój się Boga ! opamię­taj się! co to jesl! wszak wiedz: Quae culpas, no li facere (*).—

-Wył aź łajdaku, wyłaź! wyłaź! wrzeszczał Kuliński; a jeśli nie, to nad tobą budę zer­wiemy', i na tych podniesiemy pałaszach.—

JSec Hercules contra plures (**),—jeszcze mruczał Pan Brochocki, i chował się wgłąb ko­laski. Wtem kilku przyskoczyło szlachty, od­pięli fartuch, oderwali drzwiczki, i porwawszy za ręce, jakby lisa z jamy, wyciągnęli Pana Ko­misarza.

A co Panie bracie/ wpadłeś w moje łap-

(') Co obwiniasz, snmze nie czyń.

(’*) Ani Herkules przeciwko wielu.

i

lii, i będziesz na cale życie pamiętał. No, bra­cia! do kańczuków! dajcie mu tęgo we dwójkę; bo trzeba, jak mówi Pan Vice-Regent, oddać z nawiązką. No, Panie \VieIobycki! przebrany Kozacze, i ty Panie^Smalaski! dobądzcieno swej siłki.—Wtem nadbiegł Pan Witkowski i Czy­żewski , i nic pozwolili, aby na trakcie i bez-

4

przyzwoitego honoru ten akt odbył się. Przy­niesiono od Żyda kielimek, i in publico loco przed karczemką, wyliczyli mu plag pięćdzie­siąt. t

* Omdlewała ze strachu i rospaczy Paui Ko- misarzowa; trzezwili ją i pocieszali pozostałe na eskorcie Panowie szlachta; później zaniesio­no do kolaski'Pana Brocliockiego, a Pan Kuliń­ski zawołał: — teraz z Bogiem, już po clirzci- . na eh , możecie sy jechać do domu; bo to, jak mówią, kwita byka za indyka; a pamię­taj ty, Panic Łacinniku! kuternogo! łajdaku! a-

byś się więcej nic ważył tykać skóry szlachec­kiej, bo, jakem Kuliński, tak do stu set rej- mentów djabłów łeb ci utnę ze . .; wszak praw­da moi bracia kochani? — Ale już potoczyła się na powrót kolaska , a krzyki i śmiechy głośne, jakby grad z nawałnicą, odbijały się tylko o

struchlałe i zhańbione scrca Państwa Komisar- stwa.

4

Teraz proszę do mnie Panowie bracia! Warto dobrze pobankietować, gdyśmy nieprzy­jaciela zwyciężyli.—

Zapewne! zapewne! odezwały się wielo- liczne glosy, i wkrótce z trzaskiem wpadli do Manasterzysk. Była tam przez dni kilka hu­lanka , śpiewy i tańce; niejeden z braci Saba-

rowieckich dobrze się upił, niejeden się po- i

wadził, i znowu przy sklańce pogodziły a ca­ły dom zdawał się być jarmarkowym ratuszem, gdzie wszystko było pomięszane, złe i dobre. Sprzykrzył się nareszcie taki hałas Pani Namie- stnikowej, i pomniąć zawsze na Boga, w dniu czwartym rano przyszła do swego syna, i poczęła mówić:—Fabjanie! uspokój się wtem weselu, i oddal tych krzykaczów; już mię uszy bolą, a nawet nic mam kąta, gdziebym się szczerze mo­gła pomodlić. Ty się radujesz , a ja łzy leję, ty pijesz, skaczesz i czapką potrząsasz, a mną bojaźń, trwoga i niepewność miota. Nie wiesz jeszcze końca tej sprawy, a pocóż tal; się wese­lić ? Mozę to twój grób i ostatnia hańba!—

Jakto Mateńko? Jam już hańbę zmazał

i kwita, a jeśli on chce na szable i pistolety, lo ja gotów Mateńko! i nie mam czego się lę-

k^c* *

Ale synu! on możny, i możnego Pana sługa; on może na dom twój najechać, spalić, i ciebie zabić, a może porwie się do procesu, i tak cię zniszczy, że ty pójdziesz z torbami, lub gnić będziesz na jakim zamku. O synu! proszę cię i zaklinani! wypędź tę hałastrę, i pomyśl nad sobą! —

No! no! Matko! nie bójcie się; na to głowa, aby postronek nie spadł; na to szabla i ręka, aby się dobrze bronić. Nie bójcie się! jeszcze raz mówię.—-

Poszła zatem strapiona staruszka; a Pan Kuliński, chociaż jeszcze chciał bankietować, lecz przez uszanowanie dla matki, musiał od­dalić szlachtę , i zamówiwszy sobie nadal ich pomoc , pow iedział, że ma konieczną potrzebę wyjechać w interesie swego pryncypała , i tym

sposobem pomału fcbył się tych zaproszonych gości.

J

V.

Coiośc \icspodzlowrtny.

1>vło to juz w jesieni, i wjeclnej izltic zam- ku Ilinieckiego trzech pisarzy dość późno w no- cy drzemiąc i poziew.ijąc, przepisyw-ali prawnc- papiery, gdy jeden z nich zniecierpliwiony por- wal się ze stołka, i kładąc pióro za ucho , za- wołał:—

Ej dokata! już ręka holi, i spać się clice. 1’orzućmy, i jutro dokończeiny. Oni się łiiją i klócą, a my hędziem tracić oczy, i to niewie- dzieć za co , lub za bajyatelę. Porzucajcie ko- lcdzy! bo ja idę do łóżka.—

t

.— Zaczekaj Erazmie, już niewiele mam do perjodu ; ale ciszej! bo Pan Komornik jak się przebudzi, to będzie nas dobrze bandezował; a wiesz, jaki on jucha gorączka.—

«— Kat go bierz! jego Pan FSrochocki dobrze już opłacił i nakarmił, n co pił wina, tol>v dla nas na cały rok wystarczyło. Prawda, że mu dużo napisał, i na kilka półmisków rozłożył sprawę: lecz godziło się i o nas pamiętać, a przynajmniej o swoim agencie; ale poczekaj! uiechno przyjdzie do indukty, umyślnie się schowam , niech siun ślipa i bąka , i nudzi sie­bie i sądowych.—

-Stój bracie! odrzekł trzeci ; czyś ty o- szalał, takiego mu psikusa wypłatać? Taż on cię z domu wypędzi. Ot lepiej przymówsięza so- , bą i za nami; albo wiesz, wyborna myśl! wspo­mnij Brochockicmu , że i nam godzi się jakieś dać honorarium ; bo i my nic powinniśmy dar­mo pracować, a wszystko później na Kulińskim wraz z basarunkiem pozyszc/.c.—

Tak! tak Filipie! dobrze mówisz, od­powiedział Jakób; powinien Erazm za siebie i za nas upomnieć się; bo każdy z nas goły, jak turecki śnięty, a sam tylko mecenas porasta 1‘ow. Część II. 0

w pierze; i dla nas powinny pieczone gołąbki polecieć do gąbki.—

'Alebo stójcie warjaty! gdzie to tak mó­wić odrazu Panu Komisarzowi. — Wtem na dziedzińcu zamkowym dał się słyszeć wielki ha­łas, i blask pochodni uderzył nagle w okna pa- lestranłów.

Wybiegi Filip na ganek, a tuz ośmiokonna kareta stanęła przed wejściem. Krzyknęli bra- mni Kozacy: —Książę Wojewoda ! — i wkrótce dał się słyszeć głos:—czy juz śpią wszyscy?—

Tak, — odrzekł Filip j — lecz jeszcze w naszej stancji świeci się.—

No, to pójdę tam, a tymczasem pro­szę zbudzić Pana Komisarza.—

Wyniesiono ze stancji świecę, iwprowadzo- no Pana Wojewodę, który, spojrzawszy na trzech chłopaków, przemówił: — zapewne Wapano- wie (*) manualiści Pana Brochockiego, i coś pilnego piszecie?—

Nic, JO. Książę! — ukłoniwszy się ni­sko, rzekł Erazm Ciołkowski; — my jesteśmy

(') Wapan,-było to przysłowie Księcia Wojewody Wołyń skicjjo.

z palestry Winnickiej , i tu przybyliśmy z na­szym Mecenasem dla uformowania procesu w regestrze taktowym, jaki ma Pan Brocliocki.—

Cóż to za proces, o którym ja nie wiem; a jeszcze w regestrze taktowym? powiedz mi Wapan w krótkości i prędko.—

To, JO. Książę! proces niebardzo do­bry, ale cóż robić? musi nastąpić.— ’

No! mów Wapan, proszę! bez ogródki.—

Waszej Książęcej Mości Komisarz, od Komisarza Manastćrzyskiego przed kilką nie­dzielami na drodze publicznej wziął.. .—

No! cóż? mów Wapan śmiało, co wziął?—

Tak, Miłościwy Książę/ nieinaczej, wziął w skórę,. . . zmyśliwszy wprzód list, z.iprasza- jący go na chrzciny.-—

O! co za syn pogański! mojego Komi­sarza, człeka tak słusznego, i jeszcze tak pod-

$

stępnie/—

Wtem pobocznemi drzwiami nadszedł zbu­dzony Komisarz.

O tert/itC) (/uatertjuc felix! przemówił Bro- cliocki, gdy mogę powitać Księcia Jegomości/— i kłaniając się nisko, ścisnął go za kolana.

G*

w*

No! jak się ma Wapan? ale już późno, blisko dwunastej, proszę o trzy pokoje osobne, i chodźmy spać. — Wkrótce spełniła się wola Pańska , i nawet idący za Księciem tabor nie­ba w nie na dziedzińcu uciszył się.

l\siążę strudzony podróżą i zajęty swoją ekonomiką, przez dni dwa nic nie wspomniał swemu Komisarzowi o jego wypadku; z czego on korzystając, wyprawi! zaraz palcslrę , i zu­pełnie się zdał na Mecenasa Scisławskiego, aby wedle protestacij i obdukcij, w Grodzie Win­nickim zaniesionych, działał. W dniu trzecim, jako Pan pełen dobroci i popularności, zapro­sił obojga Państwa Komisarstwa na obiad, po którym chodząc z niemi po ogrodzie, zapytał się: —

Powiedz mi Wapan szczerze, co to za awanturę miałeś z ja ki mści Kulińskim?—

Zmięszali się mocno oboj; Państwo Bro- choccy 3 lecz, gdy on prawie zapomniał języ­ka w gębie, sama, podniósłszy ręce, rze­kła ze łzami: — ach ratuj nas Książę i Panie! jesteśmy na honorze skrzywdzeni! odtąd życie mi staje się ciężarem , gdy ten łotr podstępnym sposobem wydarł nam to, na co całyui wie­

kiem pracować potrzeba. Ach Panie! ach Do­brodzieju nasz! bądź naszym orędownikiem, i nie dozwalaj , by słudzy twoi, jak pomiotła ja­ka, byli poniewierani. Ja, córka domu szla- checkiego, z uczciwych rodziców, mam dziat­ki ; i mogęż znieść, aby męża niego , jako zło­czyńcę, w oczach moich wyciągali i bezczelnie sromocili? Ach wolę umrzeć! wolę zginąć! ni­żeli na to . .. —

Wtem porwały ją mdłości, i tylkoco nie u- padła. Podskoczył Książę, zawołał na sług Pan Brochocki, i zaledwie otrzezwić ją zdołano.

Uspokój się Wapani! uspokój! proszę bardzo; szkoda jej zdrowia i tych oczu pięknych, aby się miały ciągje zalewać łzami. Rozpoznam ten interes zupełnie; a jeśli potrzeba będzie, napiszę lub będę się widział z Panem Wojewo­dą Bratławskiin, i tt*g'o śmiałka dobrze nau­czymy. Proszę Wapani odejść. Ich krzywda odtąd stała się moją; daję na to słowo Książę­ce; proszę być spokojną, pomówię sam na sam z jej mężem.—

Długo potćm wypytywał się Pana Brochoc- kiego, nawet wzywał Strzelbickicgo i drugich manualistów, nie opuścił skrycie wybadać nie-

6"

którycli Iiozaliów; a g«ly wszystfeo wyrozumiał, wezwał w hońcu Pana Kouiisarza i rzekł: —

Wapana s/.ezćrze załuję, i clicę mu dopo- módzj ale Wapau winien , powiadam szczćrze. Poco to zaraz rwać si(* do hatogów; a teraz wi- dzisz Wapan, jaheś się zapytał, tal; mu odpo- wiedziano. Co Wapana zoua mówi, że ona szlacheckiego rodu, wszak i tcn szlachcie, a czemuż Wapana od tego nieodwiodła, nie wy- pcrswadowała; lepiej było konia nie brae, al- bo, jako gwałciciela spokojności, wziąść pod strai, i rzecz prawnym porządkiem rozpocząć. Cóż teraz Wapan robisz? Znulazłem tu pale- strę; pewnie to na proces {fotujesz się?—

A tak Mości Ksiąię! cói mam począć? Utormuję mu kilka aktoratów, i podług konfe- rencji, zabiorę mu majątek, i samego in fuiulo osadzę.—

No! a Wapan będziesz wolrn? Wszak ten więcej odpowiada, kto dał powód. Wapan mu konia odebrałeś i biłeś go; to juz to nic nićma znaczyć u sądu? Nie! tak nienależy po- stępować. Nim dopniesz swego, sam zniszczysz się. Czy Wapan nie wiesz tego przysłowia ju- rystów: rany za rany, a sądowi barany! Olóz

tak i w tej sprawie byłoby. Na co Wapano- wi procesować się? Możnaby tu inny środel wynaleźć, i honorowie skończyć.—

Skłonił się nisko Pan Brochocki, i wielce uradowany zawołał: — acb JO. Książę! radź wedłe Boga i sumienia/ ja się w ręce jego od­daję.—

W-M

VI.

Zacny Poseł.

]%iecii będzie pochwalony Jezus Chrystus!— przemówił wchodząc do domu Pana Kulińskie­go Ksiądz, staruszek , i od wieku znacznie po­chylony. Był on dawniej wysoki, rześki, twarz pełną, rumianą, nos orli, wypukłe czoło i ja­sne bystre oczy, a dziś zapadłe policzki ; peł­no było zmarszczków na czole, i mnićj rzucały blasku oczy; lecz za to większa skromność, po­kora i milczenie, nadały całej postawie wielką powagę, jako prawemu słudze Chrystusa. Za powiedzeniem więc hasła chrześcjańskiego, dłu­go nikt mu nie odpowiedział; lecz po chwili

oparta na kiju przyszła staruszka i oświad­czyła} że jest matką gospodarza.

A to dobrze! odpowiedział Ksiądz; ja zaś jestem Proboszcz Ili niecki, i posłannik od Księcia Wojewody. Przynoszę tu pokój dla Państwa na pewnych warunkach; a spodziewam się, że u Chrześcjan i dobrej wiary ludzi bę­dę wysłuchany.—

Ach Księże Proboszczu Dobrodzieju! jam zawsze radziła mojemu synowi inną drogę; lecz on wojskowy, ceniący wiele swój honor, poszedł za wojskowych radą, i powiem szczerze, nic się dobrego nie stało.—

To prawda, że ani jednego, ani dru­giego niema co chwalić. Mówi Chrystus, mo­ja Mościa Dobrodziko! — z owoców ich, po-

- znacie ich; — a tu sama hańba i prześladowa­nie. Bądź więc Imość Dobr. łaskawa, i wstaw się do syna, aby się chciał porozumieć , i talt brzydką sprawę zgodnym sposobem zakończył.—

Wkrótce posłała Pani Namicstnikowa za sy­nem, który przez jaką chwilę pomówiwszy z ma- tką, wpadł do Księdza z pękiem papierów.

Widzisz Księże! jak Pan Brochocki chce zgody i porozumienia , kiedy mi wczoraj cztery

pozwy nasłał, i jeszcze mię chce aresztować u mego Pryncypała , nie pomnąc, że ja mam mój majątek nieruchomy. O, tlo stu katów! to fa­ryzeusz, i nic więcej. Sam krzywdzi łudzi, i chce za dobrego uchodzić. O, nic z tego! niech mię czarci porwą! Mam i ja swoich ju­rystów, dobrze go obwiniemy w papierki.—

Podniósł się Ksiądz, i kłaniając się, od­rzekł:— to rzecz wcale inna, z czetn ja przy­chodzę; — a błogosławieni, mówi Pan, pokój czyniący, bo nazwani będą synami Bożemi.—

Jakto ! cóż -to za pokój, gdy się zanosi na proces w grodzie i ziemslwie ? O, piękny po­kój! daj go katu!—

Powtarzam W. Komisarzowi, że to rzecz wcale inna. Książę Wojewoda Wołyński temi dniami nadjechał, i niespodzianie dowiedział się o takich Panów zajściach. Dał słowo Pań­stwu Brochockim, że chce wejść sam w ten in­teres, i Panów honorowie pogodzić. Mnie prze­to wezwał, bvm z ust moich o tein Waszmość

/ %>

Pana Dobr. zawiadomił, i razem suplikuje, byś w tych dniach do Iliniec przybył, do Księcia Wojewody, ula pomówienia.—

Jakto! ja uiam przybyć, aby mię znowu

skrzywdzono, lub okuto w kajdany? O Księżu- niu! za wiele po Kulińskim wymagasz. ]\ie! ma on głowę, nie dozwoli sobie nigdy po nosie jeździć! Ej do stu set fur beczek djabłów! pię­kna sprawa! mam jechać do Uiniec, po co? po batogi ! A to niech lepiej Książę sam do innie przyjedzie. Przyjmę go uczeiwie, i jak zechcę, to się i zgodzę; nie prawdaż?—

Ale Mości Dobrodzieju! nie trzeba tak myśleć o Księciu. Wiem dobrze, że bardzo na- ganił taki postępek Panu Brocliockieinu , i na­wet ten proces niedobrze widzi; bo to Pan z an­tenatów, najlepszych cnót chrześcjańśkieh i zgodę lubiący. Mówił do mnie wyprawując:— ,,Pojedź, Księże Proboszezu , i zaręcz słowem mojćm książęcem, niech się niczego nie lęka ' Pan Komisarz Kuliński. Ja chcę zakryć te bru« dv, jakie ich obu splamiły; pogodzę ich po bra­tersku , i niech się więcej nie szkalują, i po sądach nie w łóczą. Mój jest przyjaciel Pan Wo­jewoda Lanckoróński ; nie chcę aby się tak ha­niebnym czynem i jego i moje serce martwiło. Pojedź, jeszcze raz proszę, Księże, i dokończ tak pożądanego dzieła! —” Czyż możesz tedy \N aszmość P^n Dobr. powątpiewać o tak do-

brycli intencjach Księcia?' lub talti Pan wysoki ma jeszcze do Manastćrzysk jeździć i kłaniać się za to, że jego Komisarza tak publicznie i podstępnie skrzywdzono? O mój Dobrodzieju! kto się poniża , ten podwyższon będzie , a har­dych i upartych Bór. strącił do piekła.—

w- O mój synu! — usłyszawszy to w dru­gim pokoju Pani Namiestnikowa z synową,—

o mój synu! nadchodząc, zawołała , komuż więc wierzyć będziesz, jeśli i tak zacnego Pana i Namiestniku Chrystusa nie usłuchasz? Weź z so­bą kilku przyjaciół, i pojedź.—

Nie, Mateńko, nie! na gołe słowa ni­komu odtąd nie wierzę. Może to figiel Pana Brochockiego , by mnie złapać, i by jego ba­togi na wierzchu były. Nie, nie zrobię tego Księże! albo ja wiem co się złego wykluje? Nie chcę, nie pojadę, i kwita! —

Synu mój! nie bądź Tomaszem. Czy- liżby Ksiądz tak szanowny i już wiekim okry­ły miał na siebie brać posłać Judasza , i do dawnej obelgi , jakby ogień do ognia , nową hańbę i podejście dodawał? Czyż już mało kary Bóg na nasz iłom zesłał, by jeszcze pod po­krywką świętości miał nasze dusze, jak szatan

kusiciel, udręczać? Syuu! poiniarkuj się, co wyrzekasz!—

Tak! słusznie mówisz Imość Dobrodzi- ka, ja starzec i Ksiądz, miałżebym przynosić kłamstwo w dom wasz, i tem łotrostwem hań­bić sukienkę moją? Czyż nie wiecie, jak sam Zbawiciel nauczał prawdy? Mówi on:—nie do* syć jest nie dawać fałszywego świadectwa, ale mowa twoja niech zawsze będzie, tak i lak, nie i nie. — A dalej rzeki: — wszelki , który słu­cha', a nie wypełnia słów moich , podobien o- wemn, który zbudował dom swój na piasku. Spadł deszcz, przyszły rzeki i wiatry wiały, i uderzyły na dom, on upadł, a upadek jego był wielki.— O mój Dobrodzieju! nie znasz, nie wiesz, ani nawet, pojmujesz jak wielka kara czekałaby mię na lyui i na tamtym świe- cie, gdybym do jakich intryg należał, i pod zasłoną najświętszej Ileligji miał na sztych bli« źniego wystawiać. Lat sześćdziesiąt żyję, a nikt mię jeszcze tak okropnie nie posądził; i widać, ze to niecna sprawa , kiedym pos«;ł, i wykony* wająey cudze prośby, już od niej tyle ponoszę, Z tem wszyslkiem dla miłości bliźniego wszyst­kiemu przebaczam: a tylko wzywam i proszę Po w. Część II. 7

.c

kJ-'

mwjc

imieniem Księcia, przybądź Waszmość Pan Do­brodziej i pojednaj się.—

Długie po tych słowach nastąpiło milczenie, gdy żona Kulińskiego, padłszy przed nim na ko.- fana, wśród łez przemówiła: — pogodź się mężu! i ja cię zaklinam. Czy chcesz , żeby nas pro* ces Pana Brochockiego do ostatka zgubił, i je­szcze , jak pisze w pozwach , rękę ej ucinał, i do więzienia wtrącił?—

No ! i czegóż chcecie do stu paraluszów? zawołał Kulińki. Wstań, nie szlochaj i nie krzycz!

Ja nie odbiegam od zgody z Panem Brochoc- kim, lecz inaczej nic zrobię, i dam sobie gło­wę zdjąć, a nie odstąpię od tego. Oto, Księże, jedź i powiedz: — biech Książę Wojewoda, gdy tak Pan łaskawy, napisze do mnie, że chce sam wejść w pośrednictwo , a wtenczas pojadę; lecz nieinaczćj, jak w assystencji dwunastu mo­ich przyjaciół , i niech traklacja zgody na pro­bostwie będzie 5 bo do domu, gdzie mię hańba . t.ika spotkała, nie wstąpię. Na tein koniec i kwita! — Pojechał z tern Proboszcz, a wkrótce przybył list od Księcia, wzywający Kulińskiego do zgody, stosownie do jego żądania.

Proszę lYSzystkicli Wapanów na oliiacl.

Siedział Książę Wojewoda wiecżorem na gan-

liu zamkowym, kilku dworzan stanęło opodal,

i odpowiadali na zapytanie; Kozacy prowadzili

od wody swoje konie, gdy nagle most zatentniał

na rzece Soltie, i wkrótce slrojno i zbrojno u-

kazało się trzynastu jeźdźców. Rzucił okiem

na ten huliec i począł uważać jego kierunek,

który, porljecbawszy pod górę, skierował na

lewo do probostwa. Domyśliłsię Ksiązę, że to

nadjechał P. Komisarz Kułiński; przeto, aby

ulżyć Proboszczowi, kazał swym kosztem tych

^ości podejmować.

0

Nazajutrz Ksiądz, pełen ducha pobożności, oświadczył, że będzie miał mszą świętą na in­tencją zgody, i panów wszystkich na nią za­prasza. Jakoż przybyła szlachta, wkrótce sam Książę, później nieco ze swemi manualistami P. Brochocki. Po mszy szlachta pociągnęła do probostwa, poczem nadszedł Książę w assy- stencji Proboszcza, który zaraz zaprezentował P. Kulińskiego, ten zaś Pana Porucznika Kwa­śniewskiego, Vice-Regenta i innych.

Dob rze Wapjm zrobił, rzekł Książę, żeś mię posłuchał, i do mnie przybył. Cieszę się z tego. Może my się tu jakoś pogodzim, i nie będzie więcej hałasu,—

O Mości Książę! zawsze mię P. Brochoc­ki najniewinnićj skrzywdził; a ja, Mości Ksią­żę! postąpiłem tak, jak to mówią: jakie zapy­tanie, taka i odpowiedź i kwita.—

Ale i Wapan nienajlepiej zrobił. Uży­łeś podstępu, i list zmyśliłeś. To tak się nie- godzi, i jeszcze z laką wiolencją, na gościńcu publicznym.—

No! to i cóż? Książę!—Gdy dalej nie u- miał się tłómaczyć Kuliński, podchwycił go P. Porucznik Kwaśniewski, i kłaniając się nizko,

zawołał:—Książę Punie! skrzywdzony na ho­norze, musi nareszcie użyć wszelkich środków, aby zmyć swoją hańbę. Radziliśmy wyzwać P. Broehockiego na pojedynek, ale znamy re- gulamenta pojedynkowe, jako ze zhańbionym i odartym ze czci nie wyszedłby; a teraz aux- bo meliores; jak chcą, tak niech kończą tę spra­wę.—

Oj tak! Książę Wojewodo! teraz mogą, rzekł P. Vice-Regentj i na prawo i na lewo postąpić: alegdy już zacząłjurok prawny P. Bro- chocki, to ale na cóż tej zgody ? Idźmy dalej przez proces.—

Ale Wapanowie nie jesteście przyjaciół­mi Kulińskiego. Po co go narażać i na jedno i na drugie. A jakby się tu publicznie oba przeprosili, i byłoby pocalćj sprawie.—Wrza- ’ snęła na to cała szlachta, że na to niema zgo­dy; a P. Porucznik ciągnął dalej:—skrzywdzo­ny honor szlachecki winien się obmyć krwią,

i daruj Mości Książę, gdy to powiem, że ta sprawa nie może inaczej zakończyć się, jak po­jedynkiem, i to na pistolety.— »

Ale Wapanowie chcecie widzę śmierci jeduego. Na cóż to, jeszcze w przytomności

' 7**

raojej? To juz P. Brocbocki wolałby, jako cy- wiłny człowick, ciqgn«ić swój proccs, i swych krzywd poszukiwać.—

Ej Książę! maoi i ja jurystów, wrzasnął Kułiński. On mi przysłał cztery pozwy, a ja mu przyszlę ośm, i Ijędzicm się l.it Lilha czu- ł)ić. On mi zadajc fabrykacją, a ja mu zło- dziejstwoj bo mi zc stajni konia mejjo wypro- wadził, i dotąd go trzyma. Tak, nicinaczej, do slu katów/—

Ale bola! P. Kuliński! wiem ja że Wa- panowic macie oba co powicdzieć na sicbicj lecz czy to pięknie o to się proccsować, i je- den na drugiego paszkwilc pisać? Ja proszę Wapana, pogodź się z P. Brocliockiin. ‘ Je- sleście oba ludzie riicintodzi 5 pocóż rozmazy- wać sprawę taką, aliy nareszcie Król i cała Rzecz-pospolita o tem wiedziala? a nawct mój przyjacieł, P. Wojewoda Bracławski, ydy się dowie, cliwalić tego nie będzie.—

I ja za głosein tak szanownym Księcia Pana obstaję, odezwał się Ksiądz Proboszez. Nie godzi się być tak zawziętym, kocliać na- leży i swoich nieprzyjaciół, a cóź dopićro swo- jego rodaka, brata i szlachcica? Zoslaw ofiarę,

inółTi Ewangielja święta, a idź pierwej pojednać się z bratem swoim. Dla czegóż tego nie u- czynić, gdy się na to przyjechało?—

Ja, szanując wezwanie Księcia Pana, tu przybyłem; lecz wprost przepraszać się wzajem sam honor szlachecki nie pozwala i nie mogę.—

No! to usłuchajcież mię Wapanowie, szlachta i bracia moi! Zeby honor wasz był o- czyszczony, to odbędziecie pojedynek ceremo- njałny na dziedzińcu zamkowym, wobec nas wszystkich, i to tylko na pałasze, i za pierw- szern draśnieuiem niech się kończy cała zaw­ziętość; poczćm oba przeprosić się powinniście. No, cóż, Wapanowie przestajecie na to?—■

Alebo Książę!—Chciał jeszcze mówić Ku­liński, lecz P. Porucznik, jako uważny czło-

/

, wiek, podniósł rękę i zawołał:—zgoda/—a za nim wszystka odpowiedziała szlachta: — zgoda! — Słysząc to P. Kuliński:—no do kroć set dja­błów! rzecze, to już i mnie potrzeba przystać; lecz niech Książę każe zaraz mu stanąć.—

P roszę o pa rę go dzi n czasu,—o d rze k ł( Ksi ą- żę, i pożegnawszy wszystkich uprzejmie, pro­sił Proboszcza, by dobrem śniadaniem uraczył szlachtę.

W owych to czasach, wszystka niemal szlachta uboższa dwory magnatów miała za je­dyne przytułki dla doskonalenia się swojego. Powstało to od czasów świetnych Zygmuntów, kiedy nauki kwitnęły po szkołach i akademjach Polskich. Wtenczas młodzieniec, nie mający funduszu jechania za granicę, gdy ukończył nauki w szkołach, rodzice oddawali go na dwór znakomity, aby tam świat większy zo­baczył, i razem ćwicząc się w towarzyskości, 'stał się na końcu pomocnym krajowi. Ta- kiemi były domy: Tarnowskich; _ Zamoj­skich, Chodkiewiczów, Szydłowskich, Osso­lińskich , Radziwiłłów, i wielu innych; takie- mi słynęły Biskupów i Arcybiskupów: Oleśnic­kiego, Tomickiego, Maciejowskiego, Karnkow- skiego i drugich, gdzie młodzież, wychowana w religji i skromności, oświecona nauką, prak- tyi .owała na dworach, czego tylko pierwej w teorji słuchała; i ztąd niejeden mąż wyszedł znakomity, jak nam dzieje wyświecają. Jak zaś ‘wiele wymagano po dworzaninie, i jakie przymioty mieć on winien, łatwego o tein na* będziemy wyobrażenia, czytając księgę Łuka­sza Górnickiego. Później, gdy kraj chylił się ,

do upadku, a Jezuityzm, opanowawszy świąty­nie nauk, zalał wszystko ciemnotą, dwory, pomne na dawne zwyczaje, zgromadzały takoż młodzież, lecz już wszystko było przesiąkłe arystokracją, zbytkiem i niewiadomością. Mó­wić i pisać panegiryki, nastrzępione łaciną, różne psikusy pannom dworskim wyrządzać, dobrze się bić w kije, później w pałasze, to było głównym celem edukacji dworskiej, a ety­kietą: zręcznie Panu podać konia, zręczniej do karety zaprowadzić Panią, rozwozić dobrze listy, stać za krzesłem w czasie ecremonjału, lub przy pojazdach umieć pięknie toczyć ko­niem. Ztąd się wyrodzili krzykacze i klienci sejmowi; i gdy potrzeba było zerwać obrady lub obstać za podanym kandydatem, oni byli . najpierwsij bo ośmieleni na dworach swoją ru- basznością, dobrzy rębacze, a czasami i celni Strzelce, odważali się na wszystko, aby tylko dopomódz swoim dobrodziejom. Tak więc z najlepszych chęci i zamiarów, gdy wiek Zyg­muntów słynie wzniosłością i oświeceniem, wie­ki ostatnie exystencji okazują tylko zwyrodnia­łe owoce, i jakby truciznę po najlepszem le­karstwie. Z,podobnej instytucji wyszedł i P.

Brocliocki. Oddawna jego familja była na dworze Książąt S...,i za wierne poświęcenia się zawsze otrzymywała dobre, funkcje i niejedne gracje v*)* Teraźniejszy, kosztem Książąt był we Lwowie w szkołach, później z dworzanina otrzymał sekretarstwo, a w końcu komisarstwo i tytuł Cześnika Wendeńskicgo.

Gdy więc umówiona pora zbliżała się, dwu* nastu Kozaków, przybranych w granatowe kurt- ' ki z żółlemi jołomami, przy spisach i ładow­nicach, na koniach karych, otoczyli cały dzie­dziniec. Od tych Chorąży, mając przy boku dwóch Kozaków, wyjechał, i przybywszy do pro­bostwa, wyzwał na pojedynek P. Kulińskiego, który wkrótce za nim z całą swoją kompanją hucznie pośpieszył. Odezwały się później trą­by, i Pan Brocliocki, opierając się na swym obuszku, przy bytności swego sekundanta, wspomnionego Chorążego, stanął pośród dzie­dzińca. Moc zbiegła się ludu na to niezwy­czajne widowisko. Zydostwo cisnęło się przez bramy, chłopcy wyłazili na dachy poblizkich domów, z koinisarjatu wszyscy wyszli manua­liści i dworscy Księcia, a ten, jako rozjemca

(*) Gracja, nazywał się cUlcb dożywotni.

całej lej sprawy, zasiadł na ganku, ńn Wyso­kiem z poręczami krześle.

Pan Kuliński, zakasawszy swe poły od kon- tusza, wziąwszy swoją Augustówkę w rękę, pró­bując jej, zawołał: — a co Panie Cześniku Bro- cłiocki! już drugi raz jesteś w moich rękach, i tęgo ci jeszcze naznaczę, do stu set katów! za moją wiolencją.—

O, wiedz Asindzi! co mówi przysłowie: jortes fortuna jiwat; i ja nie ustąpię Asindzie- jowi kroku. Uipiem ja dobrze pałaszem robić, a umyślnie wziąłem prosty i długi, aby ci rę­kę na zawsze uciąć; boś nietylko violator, ale i fabricalor.—

Co, ja fubrykalor! A niech to paralusz weźmie! Stawaj i kwita!—

Daj pokój P. Kuliński/ odezwał się Po­rucznik Kwaśniewski. Tu potrzeba flegmy i uwagi, o Wać Pan zapalasz się. Wreszcie oba znacie Panowie, że to tylko pojedynek dla o- czyszczenia honoru, i do pierwszej krwi. — W tein kiwnął ręką, znowu odezwały się trąby; poczem odstąpili ze swemi pałaszami Panowie sekundanci , a przeciwnicy rozpoczęli walkę. Kuliński 1 prosty i dość wysoki; Brochoc-

ki przeciwuie nizki, pękaty i kulawy. Zda­wało się, że za pićrwszem złożeniem się oble­je się krwi:) P. Brochocki ; lecz on był silnej ręki, i mial wprawne oko. Ile natarł Kuliń-' fik i, tyle ten długim swym pałaszem odbił lek­ką Augustówkę. Kuliński ciągle usiłował dać mu krysę na twarzy; przeciwnie len nietylko twarzy ochronił, lecz tak w odbiciu natarł, że Kuliński cofnąć się nieraz musiał. Wreszcie dobywszy sił ostatnich, poszedł z nim w krzy­żową sztukę. Wówczas długo ścierając się, gdy Brochocki zrobił usterk i spuścił z oka nie­przyjaciela, ten go natrafia na rękę, i na le­wem ramieniu znacznie kaleczy. Wytrysnęła wkrótce, nakształt wstęjji, krew; a Panowie' sekundanci, podskoczywszy, dalsze natarcie zatrzymali, a trąby znowu odezwały się.

Nadszedł Książę; obwiązano ramię P. Bro- chodzkiemu, a tenbiorąc ich obu za ręce, rzekł: — no Wapanowie! gdyście się porządnie połykali, teraz1, w oczuch nas wszystkich, prze­proście się i pogodźcie. P. Kuliński! Wapan powinieneś pierwszy przystąpić, bo masz zu­pełną satysfakcją.—

A cóż robić! Verhum nobile debet esse

slab ile, tak się odezwał Kuliński, i zbliżając się, podał rękę, zdjął czapkę, i zawołał:—przepra­szam W ać Pana, Panie Czcśniku Wewlciiski! i wszystkiego nie pamiętani!—I ja też wzajem Pana! Przywracam mu wszelki honor, i bądź odtąd moim przyjacielem, jako godny i sza­nowny brat i szlachcic!! —

Tak! tak! dobrze, wybornie, — powie­dział P. Komisarz Brochocki, odezwała się wszystka szlachta,—i niech żyje Książę Wo­jewoda! co ich pogodził.—

Dziękuję wielce za te aplauzy, a dla zu­pełnej komitywy i zatarcia tej niesławy, proszę wszystkich Wapanów na obiad.—

ł

i t

1*0w. Część Tl.

8

Wielka Zima.

W i e 1 k a Z i m a.

I.

.1^ rzask z bicza, skrzyp bramy i gwałtowny szelest sani po nawale śnieżnej, oznajmiły Pan- stwu Podczaszostwu, ie jalsieś goście przed icb ganek zajecbali. Pobiegły do okien male icb córeczki, a polenj wrzasnęły: —to Staś! Staś przy- jecbał. — Olrzepywano się z śniejju w sieniacli, a tyinczasem Podczaszy Trębowelski, zdjsjwszy szbifniycę z głowy, otworzył drzwi i zawołał:— a witajciez inoje gościc kocbane! całujemy was serdecznie ! — Padamy do nójj Wujaszka Do- brodzieja ! — odpowiedzialo dwie młode sio- slrzenice.—Oto odwozimy naszeyo studenta.— Wtem nadeszła i Podczaszyna, pow tórzyły się

8“

powitania i uściski serdeczne; poczem ta prze­mówiła:— ale to dziś był termin wyjazdu do szkół, a Aspanny tak swego braciszka późno przywiozły. Szkoda czasu, i P. Dyrektor użala się, źe to juz dni kilka po Trzech Królach, . a on tu jeszcze siedzi.—

Niech Ciocia Dobrodzika przebaczy! ode­zwała się starsza, Panna Aniela, były różne przeszkody domowe, i nasza mama, pomimo najszczerszej chęci, nie mogła tak prędko wszyst­ko złatwić.—

Dla lioga ! czyż to nic można było przed święty o łem pomyśleć; a przecież mój Sewe­ryn od wczoraj był golów do wyjazdu; to za­pewne więcej niepamięć Panienek, jak...—

Ale moje serce! przerwał Podczaszy, daj- ie im pokój; siadajcie no, kochane siostrzeni­ce! a ty, Stasiu, rozgrzej się; bo podobno, czyś gila nie złapał.—

Nie, Wujaszku, odpowiedziała Panna Ewa, mróz już zelżał, a śnieg pruszy, i climu-

%

ry bardzo czarne zbierają się.—

O, to zapewne.będzie zawierucha, kocha­na Ewusiu ! bo coś i wiatr silniej zdaje się

#

dmuchać; a kłopot z tą zimą zasepislą! Nie

mogę nastarczyć opału i zboża do gorzelni. A mamaż wasza, Pani Skarbnikowa, i brat starszy, jak się mają?—

Zdrowi, odrzekły obie, i kazali oświad­czyć ukłony i uszanowania swoje.—

Zaledwie Podczaszyna zaczęła się krzątać, jako po czasie poobiednim , około kawy, alić usłyszano dzwonek w sieniach, i w końcu wszedł Proboszcz z organistą i chłopcem do pokoju, w kapie ubrany, trzymając krzyż w ręku, i śpiewając pieśń kolędną: w żtobie leży.— Wszyscy powstali, nadszedł wkrótce i P. Dy­rektor , zebrała się we drzwiach czeladź, a Ksiądz Kobylański, po odśpiewaniu i kropieniu święconą wodą, winszował całemu domowi długich lat, szczęścia, i wszelkich pożytków chrześcjańskich, jakich tylko u Boga uprosić sobie mogą.—Daj Boże! daj Boże/ wspólnie z Księdzem Proboszczem Dobrodziejem ! aby­śmy jeszcze jakich lat setko przeżyli.—Tu ser­decznie uściskał Podczaszy Proboszcza, wszyscy całowali patynę, a ten do swej sakiewki udaw­szy się, położył dwa czerwone złote, i dodał, że to tymczasowie, a osobno dwie fury zboża każe zawieść na probostwo.

Obeszloby się bez tego, rzekł Proboszcz, mój lo obowiązek j a posłannik Chrystusów wszystko dla niego czynić powinien, i paść swą trzódkę nie dla zbioru, ale dla tego, żeby byl dobrym pasterzem; przeto darujecie mi Pań­stwo Dobrodziejstwo, ze jeszcze pojadę do tu­tejszej szlachty. 3Ioże im co katechizmu przy­pomnę, a przynajmniej pobłogosławię ich le­piankom.—

Ale Księże Proboszczu! śnieg się wzma­ga, i trzeba pierwej się ogrzać.—O, nie, Pa­nie Podczaszy! trzeba pierwej spełnić powin­ność, a dopiero spocząć.— Jakoż pomimo swej otyłości, wytoczył się rześko, i wpadłszy na sanki, począł objeżdżać wioskę. — Czekamy! czekamy z kawą!—wołał wyprowadzający Pod­czaszy; ale już chmura lecącego śniegu zasło­niła sanki, a miatr wkrótce i ślady onych za­tarł.

Szczególniejszy Ksiądz! odezwał się P. Dyrektor, mierząc wspaniałym krokiem pokój. Cóż tam u tych biednych znajdzie? chyba ciem­notę i niedostatek; wolałby był z nami pozo- ‘ stać.-;—

Ale mój 3Iości Dobr! to już do bied­

nych i ciemnych i Księdzu nie godzi się poje­chać? Mnie się widzi, ie gdy oni w szkołach nie byli, to lem bardziej ich nauczać wypada, i to najwięcej przystoi Księżom. Wreszcie wspo­mnij sobie Pan z kimże to przestawał Chry­stus, jeśli nie z biednemi i prostaczkami?—

A to co innego Panie Podczaszy! Wła­śnie jak gdybym ja chciał przyrównać nasze­go Księdza Hektora z zakrystianem, 4ub szó- stoklaśnika z proformistą. Przecieżby tu Pro­boszcz wypił kawę, i zagrzał się;- a tam co, zmarznie jeszcze bardziej, i Państwu subjek- cję zrobi, gdy późno powróci.—

Domyśliła się zaraz Podczaszyna, że mu szło o kawę, i wkrótce wystąpiły imbryczki i garnuszki na stolik, i zaczęła nalewać pożąda­ny napój.

Wszak mieliśmy czekać, moje serce, na Księdza Proboszcza? — odezwał się po chwili Podczaszy.

Przyjmiemy go później; ale mężu! tyle nas czeka, i Stasia trzeba ogrzeć, bo on nie­boraczek czegoś smutny, i wszystko do pieca się tuli.—

Sewerynku! czemuż się nie bawicie z so-

bą? Pójdźcieno do drugiego pokoju; lecz wi­dzę żeś i ty opłoszał, i nos nu kwinlęzwiesił.— —Zwyczajnie, odrzekła P. Aniela, czas się przybliżył wyjazdu, i już Bazyljanie kiwają palcem na nich.-7*

O, nie, Pani! zawołał P. Dyrektor, moi

studenci nie mają się czego lękać Bazyljanów,

0

bo oni się dobrze uczą, i są obyczajni, i mnie byłby wstyd, gdyby ich kto osłami nazwał.—

A niech Pan-Bóg broni! rzekł P. Pod­czaszy, a jeszcze dardańskiemi. Jużci to Wae- Pan Dóbr. zechcesz ich pilnować, tak, jakby sami rodzice, a my, z naszą siostrą, prawdziwie mu zawdzięczać będziemy i aftektem i kiesze­nią.—

Tymczasem Podczaszyna, jako skrzętna go­spodyni i troskliwa matka i ciotka , do syta wszystkich kawą uraczyła ; jeszcze zachowany strucel biały obficie dzielił się na mniejsze i większe kromki, a P. Dyrektor, w weselszym humorze zostawszy, silił się na piękne kom- plementa dla Panien Skarbnikówien.

Opowiadał im, ie umie tańczyć, co wów­czas wysoką światowość zuaczyło; ze gustuje ’ bardzo w Sielankach, napomknął o Wolterze,

Wolneju, i Roussau 5 lccz dodał, ie suro- wi i prości Ba/.yljanie wyjilinają onych, a na- wet tah niedohrzy, ie g-roiij karą, ktohy ich mial w ręku.

Prawdziwie myśmy o tóm nic nic slyszaty, odezwata się P. Anicla. Lubimy i iny cokolwick czytać, i tkwi nam w iywćj pamięci pr/.yktad statości, w religji Karpińskiego; ale o tycli za- granicznyeh Panach nie wiemy, i jeśli księia nie po/.walają onych, to i my calc niecieka- we!—

Ale Pa ni racz zwazać, ze ło są mądrzy lmlzie, tak wszyscy inówią; bowszyscy piszą po (raneuzlui. A widzą Piiniej ze ktomówi pofr«in* cuzku , to jest m«ądry człowiek. Więc trzcba wierzyć koniecznie9 co w tych książkacli napi- sano.—

A Panie umicsz po francuzku?—zagad- nęła go Ewusia.

Tak!—wtem zacząl się jąkać nasz P. Dy- rektor, — iak! trochę czytam. Wid/.i Pani Dobr. zatrudnienia ze studenlami nie pozwalają mi,

abym ciągle nad tym językiem pracowal; lecz mam poc/.ątki, i mogę dalej postąpić.—

tałeś, i tylko z opinji powszechnej chwalisz,— odezwała się P. Aniela.

I cóż to szkodzi ? Ale mówią wszyscy, Pani, a trzeba wiedzieć, jak niesie przysłowiu łacińskie: vox populi, t»o.v Dei$ co znaczy, ze głos ludu, jest głosem Boga. Niejeden mi one chwalił, a najwięcej mój metr tańców j bo on je czytał i pod niebiosa wynosi $ a jak ślicznie tańcuje!—

Jużby rozmowa i końca nie miała , gdyby nie nadeszło gospodarstwo, a później trochę opylony śniegiem poczciwy Proboszcz.

No, i cóz tam Księże Proboszczu! two­je owieczki, zawołał Podczaszy, były rade z przy­bycia, i umieją katechizm?—

Dzięki Najwyższemu! poznałem ich do­bre serca i szczere chęci. Wzmagająca się za­wierucha nie dozwoliła mi długo 11 nich gościć; lecz wszędzie rzuciłem na tę płodną rolę choć słów kilka Chrystusa , a ufny jestem , że się łacno przyjmą, i z czasem rozkrzewią. Rozczu- liła mnie najwięcej owa biedna wdowa, co to •

na końcu wsi mieszka. Gdym wszedł do niej i zaśpiewał, ona z synem i córkami rzuciła mi się do nóg, i zawołała:—i myż to godni, aby

Ksiądz Proboszcz nasze progi nawiedzał? Czern­ie ni u to nagrodziła , gdy my biedni i prawie żebracy?—Nie mięszajcie się, moja matko, .odpowiedziałem; ja żadnej nie potrzebuję na­grody, żadnego przyjęcia, usiądę z wami na tćj prostej ławie, i pomówię po prostu, hyle- byście tyliso pamiętali nie na moje, lecz na Chrystusa nauki, odwiedzali często kościół i pracowali, a Bóg wam stokrotnie nagrodzi, i wesprze w waszej niedoli.—Cała rodzina upew­niła mię, że te słowa chować będą w sercach swoich; a kiedym wychodził, la biedna, jak ów grosz ewangeliczny wdowy, niosła mi w poda­rek bochen chleha , który zwróciłem, zaklina­jąc, by tylko kochali swojego proboszcza, a lo będzie całą nagrodą za jego trudy.—r-

O Szanowny Proboszczu! odrzekł Pod­czaszy, ty nam łzy wyciskasz, i każesz siebie kochać. Tak jest, wierzę twym słowom; bez mi­łości bliźniego nie podobna niczego dokazać, i prawdziwie ten z Chrystusem/poczyna, kto na niej swoje postępki gruntuje.—

Wkrótce zawitała znowu kawa dla Księdza Proboszcza, wzięło konie do stajni, a widząc Podczaszy, jak się coraz na większą burzę za- Poiv. Część II. 9

,nosi, i zmrok był blizki, zawołał:—a już też trzeba wroga, by w taką porę kogo z domu, wypuszczać. Przenocujecie wszyscy Państwo, bardzo prosiemy, a jutro, jak się to wszystko uspokoi, przy błogosławieństwie Księdza Pro* boszcza i nasi studenci wyruszą, i goście ła­skawi.-—

Acb Wujaszku! zawołała P. Aniela, ma­ma sama, potrzebuje naszej pomocy, i tu tak blizko, nie mamy czego obawiać się.—

Ale góry i nienajlepsze mostki j bójcie się Boga! to już noc, a patrzcie, jakie zaspy przed okuami. O, na Boga żywego klnę się, nie puszczę dziś nikogo.—

Chętnie na to przystał sędziwy proboszcz. P. Podczaszyna też same uwagi zrobiła, i za­klinając na afekt swoje siostrzenice, rade nie rade, usłuchać musiały starszych.

Podczaszy, jeszcze sięgający pamięcią czasów Sasa II, z natury poczciwy i rozsądny człowiek, przepędziwszy swą młodość w znakomitym dwo­rze, znał świat ówczesny, i gościnność w wy­sokim posiadał stopniu. Podczaszyna, z domu starożytnej szlachty ruskiej pochodząc, wszyst­ko to w swojem życiu przedstawiała, cokolwiek

babki i prababki jej miały dobrego, i co tylko Staropolską prostotą znać się mogło. Te za­tem dwa serca, węzłem małżeńskim oddawna związane, tak się zespoliły z sobą , tak wza­jem na się działały, iż dom ich stał się pat-

*

rjarchalnym zabytkiem, i ktokolwiek doń wstą­pił, przejęła go cnota, pobożność, ujęła gościn­ność , a porządek, skrzętność i dobre wycho­wanie dziatek , były zwierciadłem , w którern się odbijały te szlachetne dusze. Nim więc nastąpiła wieczerza, Podczaszy zasiadł z Księ-* dżem Proboszczem do marjasza, Podczaszyna zajęła robotkami swe siostrzenice, P. Dyrektor, wyszedłszy do oficyny, pakował się do jutrzej­szej drogi, a dwaj studenci, istne ofiary swego przeznaczenia, czasem tylko wybiegali na ga­nek, a widząc coraz sroższą zawieję, mruczeli sobie przy kominku:—

Oj, Stasiu! gdyby to Pan Bóg dał,... (tu się obejrzał na ojca czy nie słucha), aj! gdjby to taka jutro była zawierucha, że wyjść nie moż­na było, tobyśmy i my...—

Co i my? przerwał Staś Sewerynkowi, mów, proszę ciebie, proszę!—

Czyż ty nie zgaduiesz? Otobyśiny i my

9*

nie pojechali do szkół, dobrze się zabawili. U mnie jest ołtarzyk z świeczkami, i wosku dużo, co mi matka dało; jeszczebyśmy mon­strancją zrobili.—

Z do prawdy! co mówisz? a ja wiozę piłecz­kę nową, i drugą chciałbym obszyć. Ot do­brze! jakby był jutro wielki śnióg i wielka a wielka burza, tobyśmy siedzieli sobie w po­koju. Prośmy Boga Sewerynku; tylko ten nie­dobry Dyrektor...—

Nie bój się! on nie będzie brał nas do lekcji—

Czemu? powiedz, proszę cię/—

Czyi ty nie widział, jak on z twemi sio­strami wszystko gadał; to i jutro tak będzie, a o lekcji zapomni, i już do kuferka wszystkie książki pochował.—

-Z doprawdy?—Dalibógże!—Wtem z ra­dością uścisnęli się chłopcy, i znów wylecieli na podwórze dowiedzieć się, czy trwa burza.

Jakoż noc czarnym swym płaszczem wszyst­ko już okryła; wycie wiatru północnego rozbi­jało się po górach, .drzewach i wszelkich bu­dowach; trzask niekiedy krokiew, jakby iskrą elektryczną wstrząsał mieszkańców domu; śnieg,

jakby strumieniami lejąc się z chmur brzemien­nych , zasypywał trakty, przejścia, ulice i naj­mniejsze zaułki, a niesiony gwałtownością wi­chru, nie w jednych miejscach wznosił wały, i doin od domu, chatkę'od chatki, jakby do bo­ju oszańcowywał. Tuliło się bydło pod ściany swych zagród, a odpędzone od jadła , rykiem swoim podwajało okropność nocy; tuż za temi, jakby oddzielnym chórem, zawyły wilki, a ty­siąc po górach oczyma swemi rozrzuciwszy świe­czek , najzimniejsze serce przeszyło bojaźnią,

i każdy za*pierał drzwi swoje, jakby na nawie, skołatanej morskiemi wałami, gdy już i sternik opuścił swój rudel, wszedł do wnętrza, i cały wybladły, oddał się na wolę burzy, a więcej te­go , co nią władnie. Taką okropną nawałnicę gdy wspomnieni spotrzegli chłopcy, wlecieli za­trwożeni, i Sewerynek wrzasnął:—ach Tatku! co się tam dzieje na dworze, aż strach pa­trzeć!—

A pocóżeście biegały? moje dziatki! od­powiedział Podczaszy; czyi jej nie dosyć słychać i. domu? lecz wy widzę biegacie po to, aby kaszlu dostać.—

W krotce nadeszła z trzeciego pokoju Pod-

9**

czaszyna ze swojeini siostrzenicnmi, posłanó z latarką po Pana Dyrektora , i gdy każdy o- pisywał oliropność zawieruchy, dano nareszcic łiolacją. Podczaszy wiuein i miodLiem cłiciał rozweselić zasępionycli gości. Podczaszyna winszowała sobie, że Panien Sl;arl)nikó\vien nie puścila 5 Hsiądz Prohoszcz dodał, że za je- go trudy znalazł zupclną nagrodę włashawein

i dobrein sercu Państwa Podezaszostwaj awszy- scy, spoglądając na jasno palące się drzewka na kominku, zapominali na cliwilę o tej woj- nie żywiołów.

KS--&3

II.

«

Cóż tam słychać mój Maxymie na dworze?— zawołał Pan Podczaszy do wchodzącego gumien- nego po klucze.

Oj Panie! jeszcze większa zawierucha, jak wczoraj była. Na siłę dobiłem się do dwo­ru , a do tego mróz silny ze wschodnim wia­trem.—

Czy juz dzień?—

Tak jest, Panie! Juz świta.—

-i—A cóż będzie z naszemi studentami? — odezwał się do swej zony Podczaszy.

Trzebaby z furmanem naradzić się moje

serce, i wyjrzeć na dwór; bo gdy taka burza, to broń Boże! aby dzieci nie pomrozić.—

Jakoż w całym domie ruch nastąpił, i we­zwany do rady woźnica, stary Maciej , rodem Mazur, wystawił obojgu Państwu, że nietylko dzieci, ale nawet starycb nie inożna wypuszczać z domu.

A juzcić to ja znam dobze Ukraińskie zawieruchy; ale dzisiejsą, moje Państwo, chy­ba same carci psynieśli. Tak smaga ostrym mrozem , ze duchy zabija , a śniegu tyła koło stajni, ze tsa pół dnia odzucać. Gdzie dzisz jechacz ; chyba dusę zatraczić.—

Dobrze, dobrze, mój Macieju! nie po- jedziecic, — odezwała się Podczaszyna, i za tak szczerą przestrogę kazała mu dać kieliszek wódki.

Podczaszy chciał sam zwiedzić swoje gospo­darstwo; ale wkrótce, opylony śniegiem i ma­jąc pełno lodu na swych wąsach i rzęsach, zrzu­ciwszy swoją lisiurę i kapuzę z głowy:—a do­brze mówił stary Maciej, że to czarci tę burzę przynieśli; wszak to do bramy zaledwie dobi­łem się, a cóż dopiero myśleć o toku i gorzel­ni? Niech Pan Bóg broni! co tam się dzieje na*

m

tym dworze. — Jakoż odetchnąwszy, po zwy­kłych porannych pacierzach, zaczął modlić się za podróżnych.

Oddawna przechadzał się po pokoju pierw­szym Ksiądz Proboszcz, i szeptał zcicha swoje modlitwy. Ośmieleni tym szelestem, weszli do niego oboje Podczaszostwo, za nimi Panny Skarbnikównyj by zaś Pana Dyrektora sprowa­dzić do przygotowanej kawy, musiało kilku lu­dzi pół godziny pracować, aby przebić wał śnie-' gu, i utorować drogę dla mistrza wychowa­nia. Po chwili nadeszła i owa uczonn osoba, a odtarłszy oczy i wszystkim pokłoniwszy się, za­wołała:— bardzo przepraszam, że najpóźniej przychodzę 5 lecz ta zawierucha ledwie mnie z nóg nie zwaliła, i tak uziąbłem , wziąwszy tylko płaszcz, że muszę się udać do kominka. Jak żyję, pierwszy raz taką burzę widzę, i zda mi się, że to pierwsza na świecie.—

Podbiegli zaraz studenciki do swego Dy­rektora dla ucałowania ręki, a Podczaszy, sia­dając koło stołu, dywanem pokrytego, odrzekł na to:—co Wae P. Dobr. mówisz! że to pierw­sza na świeciej wszakci to ja byłem w Oczako- wic podczas wielkiej zimy. Wtenczas to były

mrozy i zawieruchy, jakich nikł nie pamiętał, a Pan dzisiejszą za największą uważasz.—

Ach i ja pamiętam! odezwał się Proboszcz; lecz hędąc na studjach w Honsystorzu Łuckim, mniej może doświadczyłem, jak Pan Podcza­szy-—

O, wiele doświadczyłem! i możuuby kro­nikę z tego napisać.—

- —A to rzecz ciekawa! Nigdzie o niej w ża­dnej książce nie czytałem , zawołał Pan Dyrek­tor. Jeśli dziś nie mamy jechać, to śmiałbym prosić Pana Podczaszego Dobrodzieja o jej o-

*

pisanie. —

A gdziez to wysyłać Panów na taką fla­gę? Nawet Ksiądz Proboszcz zabawi u nas, a nasze siostrzenice same nic zechcą, aby ich pię­kne buzie ucierpiały; wszak prawda? inoja Ewu- siu! — Zarumieniła się na to młodzitichna dziew­czyna, jak róży pączek, a niewiedząc co wyrzec, odrzekła starsza: —już to Wujostwo kochani raczą darować, że dla spokojności naszej ma-

«

my, musimy pozostać; tylko poszlą choć o po­łudniu z uwiadomieniem, dla czego nic wraca­my.—

A dobrze, moje kochane Panny! Zawia-

domiemy, zawiadomiemy żeście zdrowe, i przy nas niebardzo się waiu przykrzy,—Tu spojrzał na Pana Dyrektora , lecz on spuścił oczy, i coś zaczął mówić do samych studentów. Jakoż wkrótce podbiegł Sewcrynek do ojca, a cału­jąc w rękę, prosił, by co powiedział o wielkiej zimie j równie i Staś z zaiskrzonemi oczyma te­go wyglądały a Podczaszy, poprawiwszy na swej czamarce pasa, wyrzekł: — zgoda! jeśli tego chcecie Państwo, i was nie znudzę. Lecz na­przód powiedzcie mi Panowie studenci, gdzie ten Oczaków leży?—

Sewerynek zaczął jąkać się, i zaledwie od­powiedział, żenad Czarnem morzem, Staś, ja­ko mlóds/.y, nic jeszcze o tem nie słyszałj a' Pan Dyrektor, chcąc swą biegłość okazać,— nie, SewerynkuJ zleś opisał, bo to miasto jest położone poniżej zbiegu dwóch rzek Inguta wielkiego i Bohu, i jest nad samym zalewem morskim.—

Tak jest, powtórzył Podczaszy, nad sa­mym zalewem} lecz ile biedy i przygód zniosłem, to mi jeszcze żywiej tkwi w pamięci, jak tam na waszych mapach.—

Trzeba wiedzieć! że wielka zima była

przy końcu 1788 roku, i dla tego wielką na­zwana , że ludzie podówczas żyjący nic parnię-

r

tali podobnej. Śnieg zaczął padać ostatnich dni Października $ niewiele dni zaprzestawał, i już do Bożego Narodzenia kłada jego do dwóch łokci dochodziła; lecz na same święta najgwał­towniej przez trzy dni padał tak rzęsny i cichy? że zdawało się, iż się z nieba leje, i wszystko zasypie. Wtenczasto do czterech łokci podnio­sło się śniegu, zawalił wszystkie chały, obory, gumna , a nawet lasy czarne o połowę zmniej­szyły się. Po świętach nastąpiły ciągłe zawie­ruchy ze śnieżnicą, i zaledwie przy końcu Mar­ca ustały. Uważcież Państwo, że to zajęło cza­su pięć miesięcy, a ztąd ile to klęski było dla

biednego narodu. Mrozy nieraz się wzmagały, a nieraz także ostre wiatry, że wytrzymać na dworze nie podobna było. Dziś dobrze huczy burza , ale gdyby taka potrwała cały'tydzień lub drugi, to dopiero byłoby nieszczęście dla

I

ludzi. Nieprawdaż? Księże Proboszczu! —

A zapewne mój Mości Dol>r. ! Boga na­leży prosić, aby nas podobną nie dotykał pla- &*!•—

Oj tak! wielka natenczas była na «as

plaga. Nasze nieszczęsne chłopstwo dla pomo­cy i opalenia się z dwóch i trzech chat zbierało się do większej, a tamte rozbierało i paliło. Nim sobie wykopano w śniegu ścieżki , wyłażono przez dachy, i tak po całych dniach pracując wspólnie, zaledwie wieczorem ułatwiano przej­ście. Wd ni kilka znowu powstała zamieć, za­waliła nowym śniegiem , i biedny lud , jakby pod Szwajcarskiemi zaspami leżąc, nowych do­bywał sił i mozołu , by sobie nowe zrobił ko­munikacje. Wiesie tylko wierzchołki drzew ścinano, i te z wielką pracą zwożono. Niekie­dy pędzano bydło na wierzch stert siana, aby się tam pasło; bo łacniój bjlo zapędzić, jak przywieźć. Traktów publicznych jak najmniej było; na całej Ukrainie dwa tylko, jeden na Tetjówr do Winnicy, a drugi do Polesia na Zba­rażów kę i Pawłocz. Chcąc bowiem o milę po­jechać do jakiej wsi lub miasteczka, wypada­ło trzy lub cztery mile kołować; bo tylko wieś do wsi robiła z gwałtownej potrzeby drogę. ()- powiadano mi, że ojciec wasz, moje siostrze­nice, Pan Skarbnik, jadąc do Dubua na kon­trakty, zaraz po świętach Bożego Narodzenia, przez trzy dni siedział w karczmie traktowej za- J\m>. Część II. 10

wiany, pokąd się z niej wydobył, i zawieru­cha trochę przycichła. Jechać inaczej nie mo­gli Panowie kontraktowi, jak tylko bandami po dwadzieści lub trzydzieści sani, i to mając kil­kunastu konnych przed się, aby torowali dro­gę. Po miastach, a szczególniej większych, często spędzano ludzi, by śnieg odrzucali i ro­bili przejazd; bo ten najczęściej równał się strzechom domów żydowskich. Nieraz podczas jarmarku, gdy się spóźnili wracający, już tylko nazajutrz poznawano drogę po porzuconych sa­niach, zmarzłych wolach lub leżących worach zboża. Zgoła tysiące zdarzało się wypadków, moi Państwo Dobr., a ile to ludzi zmarzło, ile rąk, nóg, nosów, uszu poodmrażano, to tego trudno i opisać,—

A jakże to daleko, Panie Podczaszy,taki śnieg ogromny sięgał? Czy był po całćm królestwie Polskiein, czy tylko w jednej prowincji?—

Wszak W aszmość Pan Dobr. czytu­jesz. rtui»c hislorje j jals sam powiadasz, to po- winicneś o tein dobrze wiedzieć, a przynajimiiej

zasłvszaleś od swoich rodziców.—

%/

Bynajmniej, llodzice małym mnie odu- marli , a żadna kisiorja ani gazeta o leni nie-

Och bard 7.0 źle, że u nas zaprzestał ten chwalebny zwyczaj spisywania Dyarjuszów i różnych Kronik ; bo ztąd najlepsza byłaby in­formacja dla potomków, co się w każdym roku działo; a experienlia , Panowie wiecie, altc- rum esl pracceptor (*). Odpowiadam przeto W aszmość Panu Dohr. , że taka zima niemal w calem królestwie by ta 5 wielkość jednak śnie­gów rozmaita ; i zdaje się, że na Ukrainie i Po­lesiu najwięcej go upadło.—

To i Tatko w tak wielką zimę jeździł do Oczakowa, i był zdrów? Ach prosimy bardzo nam to opowiedzieć ! — zawołał Sewerynek.

O moje dziecko! jeździłem, to prauda, lecz małom życiem nie przypłacił, to jeszcze tem większa prawda. — Tu zaledwie chciał 0- powiadać, gdy szanowna Podczaszyna , przy­bywszy, oświadczyła, że już dwunasta godzina,

*

i obiad gotów.

Jakoż gdy się ten kończył, przerwał mil­czenie Podczaszy Trębowelski: — i cóż, niepra-

(*) Doświadczenie jest drugim nauczycielem.

» 10*

wtla, Księze Prohoszczu , że nasze tlawne po- trawy, jaho proste i niewykuintne, thileho le- psze otl teraźniejszych, co ło \v naszej oholicy Pan Półhownik zaprouailzil ? liyleni raz u nie- go ze szwagrciu uioim, Piinem Dcputatein, aic jak zaczął tlawać nam jakicś sosy, a przylein palące się lcjyuuiiny, to mi się zdało, ie mój się kontusz popali, a cóż dopićro gęba i wnę- łrznośei? I nacóż proszę takic wymysly. Tu idzie o to, aby jjłód odpędzić i być zdrowym, nie zaś, by tylko ilziwić ludzi i siły wycięczać.

0 sancla anliifuiUw! Wszakci ^to i ja na wię- kszym , jak dziś, świecie zylein, ale takich dzi- waczuych potraw nie widziałem. Wszystko to la moda przeklętu francuzka do nas powpro- wudzała.—

To pewna, odrzekł Ksiądz Proboszcz, że tryb życia naszych Panów zupełnie się^ zmienił. Najczęściej z dnia noc robią, a ochnale Bożćj rzadko który i poinyśli. Niedawno do naszego miasteczka przybył Pan Podskarbic, i witlząc się ze mną, oświadczył, że mi nowe kartofle dla mej ituchni nadeszle. Podziękowałem tuu za ten darj aż wkrótce sposlrzegam jakieś czarne

1 popiełate, niby to kartolle, lecz zapach ina- .

ją czostkowy, pomarszczone i bardzo twarde. Prawdziwie nie wiedziałem co mam z tem robić; później dopiero dowiedziałem się w zamku, ze to są trufle, i bardzo potrzebne do wybornej kuchni.—

I cóż w tem jest złego, odezwał się Pan Dyrektor; wszak trufla nie żolądź, a przecież ludzie w czasie głodu i tem się żywią. Jednakże, proszę Państwa , lepiej , ze ludzie gust wydo­skonalają, i coraz do rzeczy delikatniejszych przychodą, niż żeby ciągle po zwierzęcemu ży­li , jak to ja niedawno czytałem w Podróżach do Zachodnich Krajów La Peruza.—

Ale Mości Dobr.! za pozwoleniem , to nie oto rzecz idzie; tu się mówi o wykwintach i porzuceniu własnych obyczajów. Byłemci i ja, jak to mówią, na wozie i pod wozem, i różnej strawy doświadczyłem; ale po co ta francuzczy- zna, te jakieś tam frykasy, mclspasy i Bóg wić jakiego nazwiska , kiedy my, własne mając po­trawy od naddziadów naszych, bez tych obejść- byśmy się mogli?—

Jeszczeby dłużej o kuchni rozprawiał Pod­czaszy, jako dobry - znawca , gdy Ewusia ; po­mna na obietnicę, przerwała mu;—aleWuja-

10"

szek kocbany przyrzekł nam podróż swoj«i O- czakowską opowiedzieć, i my jej dość ciekawi jesteśmy.—

' —Ach prawda! przepraszam bardzo Pań­stwa, żem o niej zapomniał; lecz już to będzie po stole, bo nie lubię napróżno przy nim sie­dzieć. Jest to, zdaje mi się, prawdziwe próżnia­ctwo , i w tein się od ojców moich różnię.—

V

4

9

%

t

(Ydy wszystko ruszyło od siołu, i Panowie stu­denci cokolwiek z sobą poigrali, a widząc, że zawierucha nie wolnieje i dłuższy im pobyt za­powiada w domu, w słodkim więc humorze przybiegli do Pana Podczaszego , który im tak dalej opowiadał:

Po śmierci pierwszej mćj żony, skołata­ny smutkiem , siedziałem z moim ojcem, świeć

Panie nad jego duszą, prawie bezczynnie w mia-

\

steczkuG.—

A co ? synu ! zawołał ojciec, wszakci to Ilossja wojuje z Turczynem, i dobrze go chłosz- cze: słyszałem, ie teraz wielki handel można prowadzić, dowożąc armji różne wiktuały; więc i ty porzuć te babskie troski, a weź się znowu

do pracy. — Dobrze, mój ojcze koebany! od­powiedziałem} widzę, ze na niesie nie przyda sie­dzieć z założonemi rękami.—Nuż się ja brać do skupowania różnych wiktuałów i produktów} krótko mówiąc, moje Państjyo kochane, ufor­mowałem sy pięćdziesiąt fur końskich , i w pa­rę miesięcy już byłem gotów do podróży. Przy­brałem sobie Zyda, Wolka, za faktora, i z nim wyruszyłem w podróż. W tydzień po Zadusz- nych Dniach, gdy się sanna droga ustalać za­częła , pamiętam jak dziś, w piątek , po mszy świętej wyruszyłem z moim transportem} lecz gdy śnieg coraz większy padał, przyszło do te­go, że ja nad dwie mile drogi na dzień robić więcej nie mogłem. Pominąwszy naszą komorę w Bohopolu, już mil dwadzieścia z górą do O- czakowa sarnemi bezludnemi stepami wypada- ło jechać. Ze zaś do armji, która kilkadziesiąt tysięcy wojska miała , • ciągły był dowóz, pomi­mo więc zaspów śnieżnych owej wielkiej zimy, droga szła , nakształt murowanej grobli, pod­niesiona nader wysoko. Tu prawdziwe nieszczę­ście było, gdy się przyszło z kim rozminąć. Mia­łem z sobą do trzydziestu ludzi} wszyscy mu­sieli się brać do drągów, by sanie można było

znowu wyprowadzić na ową drogę; i na leni nieraz dzień cały zeszedł. Zawieruchy coraz się wzmagały, a najczęściej z południa, ze śnie-

*

żnicą. Zęby nie zbłądzić , nocował iki trakcie cały transport, i trzymaliśmy baczną straż z bro­nią , chcąc się uwolnić od natarczywości wil­ków lub nocnych rabusiów’. Zawsze poprzedza­łem mój tabor; ale pomimo silnych czterech ko­ni , które miałem w saniach, nieraz ustawały, gdy przyszło torować drogę. Zgoła tysiącami miałem zgryzot i umartwień w tyiu nieszczę­snym handlu. Za protekcją jednak Maiki Bo­skiej, stanąłem wreszcie w dzień świętego An­drzeja niedaleko Oczakowa; i tu już jakby ka­mień jaki spadł z piersi moich, i wolniej oddy­chać zacząłem. Uibrmowałem'sy obóz, kupiłem dwa namioty, pilśnią wybite i wyścielone, a wód­ka i węgle, były jedynym środkiem do ogrza­nia się i gotowania jedzenia. Byłem świadkiem okropnego szturmu Oczakowa przez Rossjan; dokąd później jeżdżąc, wiele rzeczy tureckich za bezcen nakupiłem. Trapiła mię jednak myśl, jakiinby to sposobem mój transport rozprzedać. Dał Pan Bóc, że po kilku dniach przestoju, od­pylałem krewniaka inej żony, Majora Skipora,

w wojsku tem służącego , a ten nastręczył mi Filipona majętnego, który po cenie bardzo do-

%

brej wszystko to u mnie hurtem zakupił. Żądał tyłkom, abym po pieuiądze doojca jego pojechał. Kie spodziewając się żaduego. wypadku, chęt- niem na to przysłał; lecz dopiero później po­znałem, jak wielka była nierozwaga moja. Szły sanie moje z tyłu, a ja z owym kupcem jecha­łem, przerzynając się przez cały obóz Kossyj- ski : poczćin spuściliśmy się na sam brzeg Li­manu , dalej darliśmy się pomiędzy nadbrzeżne skały, i opodal od obozu stanęliśmy przed jakąś ziemianką, w której ów kupiec oświadczył, że tu ojciec jego mieszka. W rzeczy samej zasta­łem staruszka z wielką siwą brodą, i dwóch je­szcze synów, którzy mnie najpierwej zaczęli u- gaszczać herbatą; lecz później dreszcz mnie ogar­nął, gdy się ów staruszek tak odezwał:—a co? Panie! oddałeś się w nasze ręce.y Masz, prawda, kilka tysięcy rubli srebrem odebrać, lecz któż- » by tu wiedział, że je odebrałeś?—Poezem, wi­dząc mnie zinięszanego, zawołał śmiejąc się: — Nie lękaj się! nie lękaj mój szanowny Panie! My ludzie uczciwi, i wiemy co to jest Bóg i su­mienie; ale przestrzegam cię, jako stary czło-

119

\

wieli, nie wszystkim tuk dowierzaj: 1)0 są ró­żni ludzie na świecie.—Ach prawda! cokolwiek odetchnąwszy zawołałem, prawda czcigodny kupcze! Bóo. mię widać jeden i Jego Najświęt­sza Opatrzność strzegła , a twoja dobroć oświe­ciła,— Nie bój się! słowo uczciwe daję, tu ci włos z głowy nie spadnie; ale sam wiesz, jaki to jest czas i miejsce.—Oddał mi w końcu co do szeląga pieniądze. Prosiłem ich wszystkich nawzajem do siebie, a uczęstowawszy solennie, do śmierci pamiętać będę owego starca prze­strogę.—

Jeszcze więcej tygodnia zatrzymałem się, pokąd wszystko pooddawałcm kupcowi , a po­tem w Imię Boga puściłem się na powrót. By­ło to trzeciego dnia świąt Bożego Narodzenia;

%

lecz śniegu drugie tyle przybyło, chociaż mro­zy poczęły folgować. W powrocie więcej je­szcze doznałem trudów, jak pierwej ; bo pra­wie nowy ślad drogi potrzeba było robić. Po dniach kilku, zerwała się pod wieczór silna za­wierucha. Jadąc do późna , nie zdybaliśmy ża­dnych podwód, a lękając się błądzenia, za­trzymałem mój transport na nocleg. Gdy się ulokował tabor, dostrzegłem, że czterech fur

*

i faktora nie było. Upewniano mię, że zape­wne ustały konie, i później nadjadę. Uczęsto­wawszy ludzi wódką i sucharami, zabierałem się do spoczynku. Już domawiałein moich pa­cierzy, gdy uwiązane do dyszla konie gwałto­wnie parsknęły, a Wojtek, furman , podnosząc głowę, wrzasnął:—ach Panie ! wilków hurma! jak błyszczą oczyma!—Porwałem się do mojej dubeltówki, i dwukrotnie wystrzeliłem. Prawda, że się zlękły? i na dwie części rozdzieliwszy się, odstąpiły od nas. Po chwili znowu z drugiej strony zaczęły nas. atakować 5 lecz my, mając konie we środku i strzelb kilka, gdyśmy kilka razy dali ognia , poczęły długo wyć okropnie, a później na różne rozbiegły się strony. Odtąd noc była spokojniejszą; lecz burza nad świtem poczęta się bardziej srożyć, i gdym zaczął wy­zierać z moich sani, zdało mi się, że to już skończenie świata nastąpi, i my, wszyscy w tym śniegu przepadniemy. Fraszka ten szum i buk, jaki teraz słyszemy; to były wichry dwa prze­ciwne sobie, i ciągle tym śniegiem, co leżał i padał, jakby piaskiem rzucał w oczy i na różne kręcił strony. Jeśli morskie bałwany są stra- s/.ne żeglarzom, powiem Państwu, że i na sle-

pacli niemniej straszne były te walącc z nóg; wiatry? Buda moja, acz owiana cała śniegiem, nieraz ztrzaskicin chwiała się, asro^i mróz, za wystawieniem ręki , zdawal się piec szynami. ()j okropna to pora dla nas wszystkicli była! Zaled wie głos mój dosłyszany był od bićdnych ludzi. Kazałein kilkoro porąhad sani i roznic- cić ogień^ aby ci biedacy mogli się cokolwiek ojjrzać. Grzali przylem wódkę z pieprzem i przaśnym miodem, i wszyscyśmy pili, jak to mówią, staropolski krupniczek. Zaleciłem ta- koż dać konióm podwójną- porcją owsa, i czćm tylko można było pookrywać. Tak więc dzień cały wśród tej okropności przeslałem 5 a mejyo Wolka z czterma furanai, jak nie było tak nie było. Nastąpiła i druga noc, podobna pier- wszej. Znowu spalono kilkoro sani i ogrzewa- no się gotowanem jadłem. Nieszczęśni ludzie coraz to głośniej narzekali na lę bićdę, i nie jeden rąk i nóg nie cztił. Pocieszałem ich jak niogłem 5 a że mnie lubili, wierzyli zatem i słowóm moim.—j\ie narzekajcic! powtarzałem, jeszczc watn ze mną jest półbićdyj ale co tam Wolko porabiaztemi ludźmi, i czy zostaną przy zyciu? to tylko Bogu sameinu wiadomo. Módl- Vow. Część II. 11

100 A ****

cie się szczerze/ a może jutro uspokoi się to nieszczęście.—Poczćm obwinąwszy się dobrze moją delją wilczą i zapiąwszy od budy firanki, począłem odmawiać wieczorne pacierze; do któ­rych szum i świst przeraźliwy wichrów, Łupa­nie i parsk uwiązanych koni, ciągle łączyły się i tem okropniejszą noc wydawały. Nieraz mnie strach i niespokojność dręczyły, nieraz zimno przelatywało po za plecy, i po pierwospach wię­cej marudziłem, jak spałem. Zaledwie nade* dniem znowu zasnąłem, lecz tak mocno, że tył głowy zabolał, a ręka mi ścierpła. Porywam się nagle i wyzieram, aż już szarzeć zaczęło, śnieg ustał zupełnie, i wicher mniej huczy. O- budziłem ludzi, i w całym taborze ruch nastał. Wojtek udał się do koni; lecz jakżeśmy się zdziwili, gdy od sani moich dyszlu nie stało, i konie tak go zgryzły, że zaledwie kawałek po­został. Wierzcie mi Państwo } że prawdę mó- wię; z lego bowiem można poznać, co za zima była, kiedy nawet bestja taka silna, potrzebo­wała ciągłego jadła , aby się ogrzać i przy ży­ciu zoslać. Z koni podlejszych znaleziono trzy nieżywe, a kilka miały poodinrażune nogi i uszy. Wtenczas to dopiero straciłem nadzieję,

oglądania mojego faktora; przecież gdy coraz

wolniała zawierucha i miało się ku południo­wi, nadeszły i te cztćry podwodyj. ale nie­szczęsny Wolko doniósł cały wyldadły i trzę­sący się, ze obie nogi odmroził i błagał o ra­tunek. Robiliśmy mu, co mogli; wziąłem go do moich sani, lecz przyszło z czasem, że mu po same kostki poodpadały f nogi, i ciężko o- płacił swoje otrzymane zyski. Dobrze to po­wiedział nasz Kochanowski:—

Inni się ciągną przy dworze,

Drudzy żeglują przez morze;

Gdzie człowieka Wicher pędzi,

A śmierć bliżej niż na piędzi!—

Ach, tak, mój Kięże Proboszczu! na pię­dzi i nasza śmierć była, bo to już niedziel kil­ka upłynęło, jak my z temi zawieruchami i śnie­giem walczyliśmy. Nieraz przeklinałem mo­ment, w którym pomyślałem o tym handlu, lecz znowu, pomnąc na słowa ojca mego, i ja­kie to on biedy w życiu swojćm poniósł, uspa­kajałem się, a modlitwa i ufność w Bogu do­dawały mi siły. Tak jeszcze cały tydzień ko­paliśmy się w śniegach przez przeklęte stepy;

aż w końcu spostrzegliśmy pograniczne trzy miasta, Orzeł, Hołtę i nasz BohopoL Tu, wylazłszy 7. sani, ukląkłem, i podniósłszy rę­ce, dziękowałem Stwórcy memu za Jego opie­kę. Wprost sy zajecliałem do moich poczci­wych rządzctwa, PP. Czajkowskich; lu mi był dom, tu moja rodzina i. zupełne wytch­nienie. Zaraz cały mój tabor wzięło pod szcze­gólniejszy dozór i prawdziwą gościnność. Słu­chali mnie 7. płaczem, g'dym im zaczął opo­wiadać moje przygody; poczem nastąpiła we­sołość i szczere przyjęcie. Pierwszy raz po ośmiu niedzielach mogłem się ogrzać koło ko­minka, zjeść obiad i wieczerzę dobrze zgo­towane, i pierwszy raz w ciepłym pokoiku, na dobrze wyścielonem łóżku zasnąć. Nie pa­miętam wcale, ale mi tjlko mówiono, że dwa dni i dwie nocy przespałem. Lękano się bar­dzo o mnie, ale gdym się dnia trzeciego nad wieczór przebudził i począł wołać na służące­go, wbiegł uradowany gospodarz i,zawołał: — ach Mości Dobrodzieju! myślałem że już nie będziem widzieć się z sobą; wszakci to dwie doby przespałeś, i dobudzić cię nie mogliśmy. Wpadaliśmy na myśl, czy nic letarg, ale gdy

mi doniesiono, że i słudzy'Pańscy po dobie i więcej spali, poznałem dopiero, że to był niewczas i niewygoda.—Tu znowu nowa ra­dość i tein więcej uprzejmość tych Państwo Czajkowskich nastąpiły, u których więcej ty­godnia zabawiwszy, na dziesiąty wróciłem na­reszcie do domu, i ręce ojca mego ucałowa­łem.—

To jednak P. Podczaszy, rzekł P. Dy­rektor, zdrowo i bez uszczerbku na zdrowiu powrócił?—

Tak jest Mości Dobrodzieju! zdrowo Bo­gu dzięki.—

Jaklo? przerwała Podczaszyna, a ów ro- m a ty z m , na który nieraz skarżyłeś się?—

Dzięki tobie! moja droga Panno! już o- nim i zapomniałem. Przez twoje to starania i pamięć, już od lat kilku nie czuję w no-

gach, i zdało mi się żem go nigdy nic miał.— —A cóż się stało z lak wielkim śniegiem? odezwała się P. Aniela; pewnie wielkie wody

Ot, powiem Państwu, że tak znikł, jak kanfora. Trzeba wiedzieć, że na niezmarzłą ziemię upadł, i jak w gombkę jaką wchodził.

ir*

Lękali się wprawdzie ludzie powodzi, ale Naj­świętsza Opatrzność inaczej zrządziła, i dobrze to mówią:—

Nic oif{jatInu* Niewieslsl,

Co uczyni Niebieski. —

*

Prawda, że niemal wszędzie wymokły oziminy, i wkrótce drożyzna tak wielka była, że żyta korzec po złotych dwadzicści, a psze­nicy po złotych trzydzieści płacił się. Krót­ko mówiąc, wielka zima prawdziwą stała się klęską dla narodu. Choć to lat siedemnaście od tej daty upływa , długo jednak ludzie pa­miętać ją będą, bo nie było łamilji7 tak w wyż­szej , jak niższej kondycji , aby kto od niej nie ucierpiał, lub życiem nie przypłacił.— Na tem zakończył swoje opowiadanie Pod­czaszy, a wejrzawszy przez okno, gdy zawie­rucha nie ustawała,—ot i dobrze! zawołał, nie- masz nic złego, coby na dobre nie wyszło. Państwo z nami jeszcze przenocujecie, a ju­tro spodziewam się pogody, i dopiero za ja- snera słońcem każdy w swoją stronę.—

IV.

t

fjs. nadejściem dnia, kiedy już jaskrawe słoń­ce rzuciło swoje oko po zaspach śnieżnych, lud, znużony długiem siedzeniem po chatach, rzucił się do rydlów i łopat, aby przejścia dla siebie utorował. Jakoż i sanie studenckie stały przed domem. Krzątała się od świtu Podcza- szyna wyprawą swojego Sewerynka, Podczaszy różne dyspozycje wydawał, a wziąwszy kij w rę­kę, budził ospałych, zwiedził stajnię, obory, bit się dalej po śniegach do gorzelni i woło- wni. Wszystko stanęło w ruchu, skoro wej­rzano, jak sami gospodarze czynnie i bacznie zajmują się. Po godzinie, wszyscy zeszli się na kawę. Sewcrynek i Staś, w kwaśnej minie, z zachmurzonym okiem, zaledwie spozierali na przytomnych. Spostrzegłszy to Podczaszy, za­wołał:—a cóż to Panowie studenci! sraulniście,

P

W*

że jedziecie tlo szkół nabywać nauki i rozumu? Oj moje dziatki kochane! nie wiecie widzę , co to za skarb nieprzebrany ta nauka, i gdyby wam tak ciężko jak .mnie przychodziła. Mój ojciec biedny, powróciwszy z wojska, osiadł w koń­cu na kawałku ziemi dożywotniej, i zaledwie mógł dla nas dyrektora utrzymać do począt­ków; później poszliśmy w świat, i sami wszyst­kiego musieliśmy dochodzić. A wy, mając i nas, nie żałujących expensy, i tak słusznego i światłego człowieka, powinniście dziękować Bo­gu, że wam wszystko lżej przychodzi, i więcej od nas umićć możecie.—

Ach! my Tatku Dobrodzieju uczyć się

będziemy, tylko proszę —

INo ! i czegóż? mów otwarcie Sewerynku,

i

nie jąkaj się. —

Tylko niech Tatko Dodr. będzie łaskaw da mi na drogę pieniędzy; bo ja i mamę pro­siłem, lecz mama odesłała —

O! to i dobrze mama zrobiła., bardzo

i

dobrze/ Dla ciebie pieniędzy... na co ? wszak my wszystko dajem na ręce P. Dyrektora, i on miejsce nasze zastępuje: lecz żebyś ty miał pieniądze na zbytki, i uczył się marnotraw-

stwa ? a potćin Lył lniltajoui, kostyr«j lub pija- kiem. O moje d/.iatki! iny, rodzicc, na to nigdy nie po/woliin, i wolelihyśiny cię pierwej na katafalku wid/.ieć, niź takiin rozpustnikiein. Precz ini z oczu! precz! nie lubię cię za to, że już w dwunastyin roku zaczynasz inyśleć o pie- niądzacli. Precz! nic się po tobic (lobrego nie spodziewain.—1 llozpłakał się bićdny clitopiec, poszedł do drugiego pokoju j lecz Ksiądz Pro- boszc/. i PP. Skarbnikówny zaczęli za nim wnosić instancją; zapewnił takoż P. Dyrektor, że Sewerynek dotąd nie ma zlycli obyczajów, posluszny jest i skroinny, i tylko zapewne cbciał mieć cokołwiek na fraszki dziecinne.— Daj już pokój ! zawołała i Podczaszyna, niegniewaj się ' na niego, on się poprawi,—a siostry Seweryn- ka małutkie całowały ręce ojca, prosząc by się więcej na icb braciszka nie jjniewał. Jakoź po cliuili wypogodził swoje czoło Podczaszyj a kicdy zaprzęgli konie, wszedł z Dyrektorcm Sewerynek, i rzuciwszysię do nójy rodzicielskicli, zełkaniein prosił o przebaczenie, źe śtniał icb obrazić.

Wslań synu! odezwał się Podczaszyj my się na ciebie nie gniewamy, i kocbamy jak swoje dzićcięj ale pamiętaj zawsze na moje sło-

f

wa : kochaj Boga, ucz się i pracuj, a będziesz i sobie i drugim przydatny; to twój majątek i pieniądze. Jeśli zaś przywykniesz do zbyt­ków i marnotrawstwa, choćbyś miał Bór. wie jakie skarby, jak ten śnieg na wiosnę , scze- zną, i w końcu będziesz żebrakiem. Przy tem niech cię Bóg błogosławi;— i przeżegnawszy, uścisnął szczerze ; a matka , równie żegnając go ze łzami, wcisnęła mu do rąk dwuzłotów­kę, którą przedtem mąż jej powierzył. Ksiądz Proboszcz takoż obu żegnając, odezwał się:— oto moje dziatki! zeszłej niedzieli mieliśmy ewangelją u Łukasza S. że Chrystus w dwu­nastu leciech pozostał w kościele Salomonowym i rozprawiał z mędrcami. Widzicie więc, że l,nasz Zbawiciel i Zakonodawca nie szukał pie­niędzy i wygód, ale chwały i mądrości Boskiej. Naśladujcież go w każdym kroku, wzrastajcie w łasce Boga i ludzi, pomnażajcie swoją mą­drość przez naukę, a staniecięsię w końcu nie- tylko pociechą dla rodziców i krewnych, ale i dla całego ogółu.—

V

Tu zmówił nad niemi swoje błogosławień­stwo, i krzyżem świętym na dalszą wyprowa­dził drogę.

IŁ 11 p a j 1 o.

co fiO ftp

H

Kup aj lo (*),

a.

I^yło to właśnie nad zachodem słońca , kie- dy Państwo P..., jako skrzętni dzierżawcy, pojechali odwiedzieć swój piękny i rozległy fu­tor, a w nim liczną pasiekę, basztan , mający wydać potężne kawony i siatkowe melony, tu­dzież łąkę luu, co się po nad rozłogi, jakby

(') Kupajło, tak lud prosty na Ukrainie nazywa, a wedle Bandtl;ir{;<> (T. I. I). K. I*.) Kupało, jest to kąpiel, lecz nic bużek. Dalej wnosi, ze (o kąpiel przez o(*ień, czyli oczyszczenie z grzechów u Słowian, podobne do naszej starożytnej Sohotki, co się obchodzi z wielką uciechą młodzieży w Krakowskiem na Zielone Święta, a w niektórych miejscach w Wiclla Piątek. i\a Kusi,

* • ^ ^ mowi tenże, Kupała lakowe bywają na S. Jan Chrzci ciel; Jęcz nieraz mi się zdarzyło widzieć ten obchód* w wi^ilją t<?jyo święta, a w nieblórycb miejscach pow­tarzają (|0 przez oba wieczory.

PoiV. Część fl. \%

zieloną kitajką, daleko zaścielała. Młodsze dzieci, porzuciwszy nudne swe lekcje i nud­niejszego od nich dyrektora , z uniesieniem to­warzyszyły swym ro-dzicóm, gdy starsze słu­chały tkliwych dum i innych poezij, które , im deklamowałem. Wtem po pewnym prze­stanku przeleciał głos z trzeciego pokoju dziewczyny Maryjki:—porzuć Olanko robo­tę! Chodźmy z Ksenią za dwór, na tamtą stronę stawku, i nim Państwo nadjedzie, za­cznijmy święto dzisiejsze.— Jakie?—odrzeknie Olanka.— Czyż ty nie wiesz ? Jutro Iwana, a dziś jest Kupajła,— A! a! Kupajła ! co to przez ogień skakać i śpiewać. Dobrze, do­brze.— To chodźmyż do piekarni za Ksenią.— Jakoż wkrótce wybiegły obie j a my, ciekawi tego obchodu, czekaliśmy końca tej sceny. Znu­dzeni długiem oczekiwaniem, gdyśmy przez otwarte okno nic nie ujrzeli, znowu rzuciliśmy się doczytania; aż wtem glos wrzaskliwy z wy­razy Iwana Kupajła kilkakrotnie przebiegł, i spostrzegliśmy, jak grono dziewcząt dworskich i wiejskich z kilku parobkami, nanieciwszy z d rowek ogień, i przy nim ubrawszy gałąź wierzbową w wstążki i kwiaty,s naokoło trzy-

mając się za ręce, obchodzili, a śpiewem ogła-

szali swoją uroczystość (*). Pienia te, kilka­krotnie powtarzane, rozbiegły się po wsi roz­ległej, i niejednego rolnika, powracającego z po­la, zajęły. Dość długo to wrzało, i kiedy roz­ochoceni parobcy, a za niemi dziewczęta, za­bierali się do przeskakiwania nanieconego og­nia, Paroch miejscowy, powracający z diakiem z pola, postrzegł takowy obchód. Jakby pio­runem rażony, zchwycił się z wozu, i krzy­cząc by ten ogień zgasili i nie śpiewali, na spęłnienie tćm większe, posyła sążnistego dia­ka i z batogiem woźnicę. Jak przed jastrzę­biem kurczęta rozpierzchają się w burzany, tak wiejskie dziewoje i młodzi parobcy, na róż­ne rozbiegli się strony. Hoża Maryjka z Ola­ną, jako wodze uroczystości, zbierały rychło

(‘) Pragnąłem śpiewek stosowny do tego obchodu z ust ludu wydobyć; lecz, pomimo usiłowania, nic podobne* go nie znalazłem. Jeden jest mnićj dorzeczny, tak się zaczynający:—“Iwana Kupała suczka w borszcz upa­la/’—Drugi, co jest z notat Erazma Izopolskiego, w dru­giej części Rusałki umieszczony, daje tylko siad, ze powstał z mitołogji; bo Kupale naznacza za ojca mie­siąc, a jutrzenkę za matkę; i ze on jest sierotą, a ju­trzenka, nielubiona od swego małżonka, wstydzi się swoich miłostek.

1 O*

1 /V

»

swe wstążki, i zaledwie mogły zdaleka odpo­wiedzieć srogiemu diakoni.

A przeklęte dziewki z waszym Kupajłem! Człek się napracował darmo w poi 11 ^ a i tu jeszcze ma usługiwać i trudzie się. Oj! gdy­bym które złapał, lobym to dobrze wyhłuzdo- >val!!—

Cóż to wam szkodzi? ozwie się Maryjka. Gdybyś i ty z nami przezkakiwał ogień, byłbyś miły, i niejedna dziewka polubiłaby cię; a tak już lat kilka wdowcem, i nikt cię nie chce.—

I ty mi jeszcze dokuczasz? ! — Rzucił się za obiema; ale te wpadły, jak lekkie sarny, na ogrody wieśniaków, i niin on do rowu dobiegł, już ich skryły wierzby; a my dość naśmieliśmy się z tego obchodu.

Zmrok coraz zaciemniał przedmioty. Już i turkot wózków zbliżał się ku nam. Wyszli­śmy na powitanie Państwa P..., gdy za dru­gim szerokim stawem zajaśniała ogniem Ty- tora chata (*). Szymek, niegdyś szkolny sługa, zwinny i bardzo ciekawy, doniósł, że to Ty-

\

(") Ty tor, jest to zawiadowca fcassą i przychodami Cerkwi, /daje się hyc zepsuty wyraz z łaciuslucgo, tutor, o- pieiiun.—

torówna Fedora odprawia Kupajła. Śliczny był wieczór przy pełni księżyca, lecz śliczniej­szym się wydal, gdy, jak gwiazdapo nad sta­wem , ów ogień zdała przelatywał, i drużyna wieśniacza to śmiechy, to rozmowy, to znowu wrzaski, a za niemi śpiewy wynosiła.

Podżyły Tytor, Wasyl, postępował przez wieś ze swoim pługiem, a syn, Makary, wio­ząc* brón kilka na wozie, w-yprzedził go śpicsznie, skoro zoczył ogień podle swej

Nie uszło to uwagi bacznego Parocha; i gdy niedaleko jego obejścia nadciągał Tytor, wyszedł przeciw niemu, a dawszy mu swoje błogosławieństwo, zalecał, aby te ognie po­gasić i śpiewów zaprzestać.

To swawola, zawołał Tytor; wy, Dobro­dzieju, nie przeciwcie się temu. Oni kochają Jioga i swoją wiarę, a to tylko pamiątka. Bywało to i za moich lat młodych; lecz my, starzy, tego nie robim, a- młodzież więcej dla zabawy, jak w to wierzy. — Srożył się jednak Dobrodziej , lecz mając wzgląd dla zasłużone­go Tytora, i ceniąc jego dostatek, z którego

12**

nieraz dziesięciny zbierał, wrócił do swego do­mu wolniejszym krokiem.

Ty tor W asyl był człek roslropny, twarz jego, zmarszczkami pokryła, otaczała jeszcze czerstwość, cliód miał rześki , i przy krępej poslaci był barczysty, włos rudawy pokrywał zrzadka podgoloiuj głowę, a brwi nawisłe za­ledwie dawały d oj rzuć siwych przenikliwych oczu. Świta czarna, dłuda, iałdzista, z kap­turem, czarna maszestrowa czapka z czarnym drobnym a szerokim barankiem, nadawały po­ważną posiać, przy których pas karmazynowy czerczaty, jakby cień jasna na włoskiem ma­lowidle , odbijał swym kolorem , i okazywał, że lo jest dostatni wieśniak Ukrainy (*). Wiódł on z pogoniczem sześć siwych wołów swoich, i częściej hej wołając na nich. dawał znać ro­dzinie, że ojciec powraca, i pragnie po znoju wieczerzy i spoczynku. Ale Fedora, ukochana córka, tein więcej tańczyła.koło ognia z mnó- slwem dziewcząt i chłopców'. Matka jej, Te-

(/) >"a Lkrainic dotąd wieśniaczki pod pewnem ziółkiem wykopują tak sławny dawniej z handlu Czerwiec, i tym rl>uj^ rózne wełniane rzeczy; od niego zowią cztr- cznły pojas

tjana , szczupła 1 wysoka kobieta , blailą swą twarz zdobiin pięknemi czarnemi rzęsyf śród czarnycli jak cień oczu , i kiedy rumieniec [>o niejednej slabości przygasł, jeszcze byia iniłą, a tem milszą, że przy łag-odnej swcj fizjonomji, miala przyniioty, zalccające ją przed całą wsią, dobrej żony, matki i sąsiady. W koszuli, z gęstemi połykami wyszywanej, na której wi- siało kilkanaście sznurków korali i paciorek, a na jcdnym z nicb inentalik i dukacz, w spod- nicy pstrawej, zakrytyui białym larlucLem, w cbustce na głowie kramnćj i czarnych bó- tacli,— tak wyszła w powszedni dzień przebra- na Tetjana na powitanie swojego męża, a ra- zcm, by inu dopomódz na podwórku.

A gdziei dzicci?—zawołał Tytor.

-Ot zachcieliście! bawią się nad brzegiem stawu, i odprawiają Kupajła.—

To lo już Fcdora przypomniała, a nic wie jak nasz Dobrodziej gniewa się na te og- niej bo mówi, żc to grzech i nic godz! się.*—

ZacLcicIiście wszystko uwaiać. Fcdora dosyć się ze mną napracowała w ogrodzic. Ogarnęłyśmy kapustę, oplełyśmy kilka grządek

i dość uzbierały bielicy, by chatę poobtykać; a po robocie prosiła mię, aby jej nic bronić tej zabawy*—

A wieczerza gotowa ? bom się dosyć napracował.—

Oj Wasylu darujcie! nic będzie lak pręd­ko ; bo Fedora prosiła, i Makary jak przyje-* cliał, bardzo żądał, ażeby dać dla sąsiad, jak się nad slawem nabawią.—

Ej! co tam do licha z tym Rupnjłem !

Tuby człek niejedną łyżkę zjadł krupniku , a wy każecie Bóg wie kiedy czekać. Nie godzi się tak robić ! — Potulna Tefjana już chciała przyspieszyć wieczerzę, ale na widok ojca, wycriiukła jak topolka, świeża jak jagoda, bieg­ła Fedora przez sadek, a liczne jćj wstążki kwieciste rozwiewał wietrzyk, jakby gałązkami bzu, jaźminu i kaliny. Wpada w podwórko, a całując najczulej rękę ojca, woła:—nie broń­cie Talu tej ochoty! wszak.dziś liupajła, a tak dużo jest dziewcząt koło brzega, i ładny wie­czór. Pozwólcie ! pozwólcie ! niech się zaba- wiemy.—

Ale niedługo i skromnie, oz wie się Ty-

tor j bo julro trzeba na jarmark do Stawiszcz? i wy ze mną pojedzieeie. Żono! zawołajcie Cbweski sąsiady, by z nimi była u brzega, a Martocbę Komornicę w pomoc wam do wiecze­rzy j tymczasem dajcie choć jednego knysza, by cokolwiek przekąsić.—

/

JDemiaiN, parobek z drugiego kątka wsi, oko­ło lat dwudziestu czterech mający, przybył ta­koż na ten obchód. Był to zalotnik zawołany, i jako wdowy syn jedyny, całe gospodarstwo przy nim było, i wszelka przy nim wola. W bia­łej krótkiej switeczce, suto crarnemi sznurkami obszytej, w świeżo uplecionym kapeluszu, przy którym błyszczało pawie piórko, z karmazyno­wą na piersiach dużą zaściążką, w białej bie- liźnie, przódkował na czele kilku parobków, do których i ze dworu cokolwiek nadeszło , a między niemi, w czerkiesce granatowej z pon- sowemi wypustkami i w kapeluszu czarnym, lo­kaj Szymek. Demian, brunatnej twarzy, skład- , ny, choć niewielki, piękne miał oczy czarne i

świeży rumieniec. Skład twarzy najwięcej zdo­bił nos regularny. Mówny, zwinny i do dziew­cząt siniały, był duszą lej zabawy; ale i cele jego były wyższe; bo porzuciwszy Andryja Bia- łogrzywy, parowego gospodarza, córkę, zamy­ślał podbić serce Fedory, i z nią się ożenić. Rozumie się, że wrzawa, śpiewy, i śmiechy były do niewypowiedzenia. Tu Demian z dru­żyną swoją zaśpiewał Fedorze następny śpie­wek:—

«

Temnaja niczka petrywoczka,

Ne wyspałasia' nasza diwoczka:

Do czeredy Imała, zadrirnała,

Na szpyczki oczln powyjniala,

Na peńki nołiy pozbywała —

Temuaja niczka pctrywoczka,

Ne wyspala&ia nasza diwoczka:

Stikała puta szowkowii,

Putnia koni woronii.

*

Szczoby daleko uc zacliorfyły,

Myłolio w prąciu nezawodyly.—

Na.co mu Fedora z Tcljaną i innemi dziewczętami następnie odpowiedziały : —

*

Na horodi pod werbamy,

Sloit konyk osidtany;

Tytko sisty, poickaty,

Tynoweekicti diwok odwidaty.—

Tynowećki diwki hokatyi,

Krajut rueznyczłii z radnynoczki,

A toroczki z kropy woczki.—

I\a liorodi pod werha.my,

Słoit konyk osidlauy;

Tylko sisty, poickaty,

'Winohrodćkich diwok odwidaty.—

%

Winokrodćki di w lii iiboli vi,

Krajni rttcznyczki szowkowyi,

A toroczki zolotyi.—

Poezem daleko większy wzmógł się rozruch• Każdy swe zaloty i swoje chęci nieśmiałym, bojaźliwym i skromnym dziewojom okazywał.— Fedora kilka razy odepchnęła Demiana. Prag­nął on ściągnąć z jej palca pierścionek; a kie­dy kolein otoczyli wierzbową gałąź, a tańce i śpiew Kupajła kilkakrotnie obleciał, De- mian raptem zerwał koło, i pragnął uścisnąć Fe­dorę; lecz ta, wyrwawszy się, miała pomoc z to­warzyszek, a niby łajania i fochy, głuszyły na­tarczywość parobka. Wtem Chweśka, sędzi­wa niewiasta, zbliżyła się ku brzegowi, i dla ciotki, powszechnie zwanej , zwolnialy zapały chłopców, i skromność całą tę drużynę opanowała.

Czegożeście posindaly? moje lube dziew- częta ! ozwie się Chweśka. Jui i ogień przy- gasa, i chłopcy zhiegli pod sadekj czyjużchce' cie zaprzcstawać Kupnjla? 31 nie sąsiada Tylo- rowa do was tu przysłała, hyście się zahawily, pokąd nie nngotują wieczerzy; a patrzcieno! ja- ki piękny wieczór ! — Dobrzc / dobrze! wysko- czyła naprzód Fedoraj jcszcze przy was zaśpie- wamy, i będzicm skakać [>rzez ogień, aby Pan Bóg dał zdrowie i co koniu miłe , niech się to spełni. — O tak! co kcmu milc, wrzasnęli pa- rohcy, niecb tak będzie! My pierusi skakać będziemy. — Tu dzie'vczęta poprawiły wierzhę i pięknie ją nanowo przyslroiły, a chłopcy, nio- sąc z obłożonego rowu chrusty, powiększyli o- gnisko. Po obcbodzie kilkakrotnym ogniu ze śpiewem, Demian rozpocząt pierwszy przeskok ogniowyj lecz mimo i chęci szczerych i zwin- ności, gdy trzeci raz przcskakiwał, zawadził nogą o chrust, i zaledwie świtki swej białej nie podsmalił. Smiała się do rozpuku dru/.yna. Fedor.i lękała się ognia, S/.jinek, zamyśliuszy na iMaryjkę, dworską d/.iewkę, trzy ra/.y zwy- cięzko pr/.esunąl. Nicjedne prohowały d/.iew- częta j lecz Małanka, smulnc mając lice, i nie- Po w. Częśe II. 13

jccłneni westchnieniem mięszając ochotę, nagle jakby z letargu obudzona, rzuca się do ognia, i zgarnąwszy swój pisany letniczek , boso go przeskakuje; a cala biesiada krzyczy:—twój! twój będzie Iwaś!—

A gdzież Iwaś? odezwie się Cheśka ; czyż go tu niema?— A niema / odparł śmiały Makary; już go od dni kilku przeklęty Chorąży wyparł z drugiemi do Kijowa w kopacze. On niebo- . rak naprzykrzał mu się pierwej za ojca, by nie wysyłał w poliońce ; Chorąży miłosierny, nie- - tylko ojca, ale i syna wyprawił, a chata z jedną tylko babą została się. Oj! żeby nam prędzej powrócił dziedzic; możeb i on tak nas ciężko nie uciskał! — Ej, co tam mówisz? Makary! Porzuć narzekać ! rzekła Cbweśka , a lepiej po­wiedzcie mi, czy powróci Iwaś? — Przyjdzie, odezwał się Szymck; we dworze mówili, że tyl­ko na ośm niedziel poszli robić około fortecy, a potem powrócą.—No! to i dzięki Bogu ! rze­cze Chweśka. Mała ul; o ! nie .smuć się, bądź do-

«

brej myśli! a )vy, chłopcy, zagrajcie co i zaspie-

*

wajcie, bo ona bardzo smutna.—

Demian pochwycił za dudkę, i przegrawszy kilka razy, poeżął z drugiemi śpiewać:

ś

ł

Icliaw Kozak za Dunaj,

Kazaw diwezyuo praszczaj!

Ty konyku woronyku!

Na syłu hulaj.—

Wyszła ruczki załamawszy,

I tiaźcńko zapłakawszy}—

Jak ly liiene pokidajesz,

No sam poduuiaj!—

Bitych ruczok ne łomaj; ,

Czoruych oczok ne styraj,

Menc z wijny zc sławoju K sobi oźydaj.—

Ne choczti ja niczocho,

Tylko tcbe jednocho:—

Ty bud zdorow mij myleńki!

A wse propadaj ...—

Swysriuw Kozak na konia;

Bud’ zdorowa moloda!

Werniisia ja, kołida hudc Jaka przyclioda.—

■—Ach jakaż to nie wesoła piosenka! wy­rzekła Fedora, chce się tylko płakać; i widzi­cie, jak Małanka jeszcze smutniejszą jak by­ła.— Nie, Fedoro kochana! ja tę piosenkę bar­dzo lubię; Iwaś mi ją śpiewał, gdy swój niósł rydel, i gdyśmy go za wieś wyprowadzały.—

Trzeba innej! trzeba!—ozwały się drugie dzie­wczęta , a Szymek, porwawszy dudkę, zanócił i śpiewał następnie:—

Kudy mcnc powedcsz?

Koty chaty nc inajcsz,—

Powcdti tia w czużuju,

Za kim swoju zbudiiju.—*

i

O nie tak! wykrzyknął drogi kochanek Maryjki, Wasylko, nie tak śpiewać! — No! to ty śpiewaj! wrzasnął Szymek z dworską miną, kiedy lepiej umiesz. — Koutcnt Wasylko > tak zaczął:—

Kudyź mcne powedcsz? '

Koly chaty ne majesz.—

Powcdu tia w zahalii;

Stanę tobi za chatu.—

W śmiech dziewoje wszystkie, i krzyknę- %

1 ły: — otoż to piękny gospodarz! — a Szymek, biorąc to za przymówkę, iż nie jest gospodar­skim synem, i nie ma własnej chaty, rzucił się na Wasyllw zajątrzony, i gdy do kułaków wza­jemnych przychodziło, przybiegł Makary i in­ni, powstała ciotka Ghweśka; a uspokoiwszy takową zwadę, dla utrzymania zgody, Ghweśka ♦

znowu prosiła Szymka aby dokończył piosnki. Szymek, poprawiwszy kapelusza, dalej śpie­wał :—

Zbuduj mcni z łobody,

Do czuźoi ne wedy;

Bo czuźaja takaja,

Jak swekruclia łycbaja.

Oj wyjdu ja na seło,

A na scll wescło;

Nechaj lude wsi znajut,

Szczo tia wirnc kochaj u.—

Dcii bym kosyw, dcń bym żaw,

Szczobym tcbe tylko wziaw.—

Ani kosy, ani żny,

No na waży, taj woźmy.—

Gdy Szymek skończył, zaczęto grać szum- ki; a Demian , poszedłszy razy kilka w przysia­dy, porwał Fedorę, Makary młodziucliną Te- tjankę, inni resztę dziewcząt, i robiąc wkoło pa­rami pląsy, po strzelistym tropaku, każda w koń- - cu ochoczo wykręcała się.

%

!■ ■ ■ ■ ■

%

I

i

hi.

W śród takiej zabawy i gwaru, kiedy już so­bie Tytor odpoczął i cokolwiek przedrzemał, ze­szedł na dół poważnie, i zawołał: — dosyć już, chłopcy, dosyć tej ochoty/ Prosim was wszyst­kich na wieczerzę, chodźcie do nas, a co Bóg dał, tem was przyjmiemy. — Dziękujemy wam Panie Ty lorze! — jednak zbierali się ku chatce; kiedy Demian, Wasylko i Szymek polecieli skry­cie ku karczmie, i do arendarza wpadłszy, pro­sili o wiszniak i piwo. Uśmiechnął się z rado- %

ści Zydek / a pogłaskując czarną swą bródkę, jak tylko zoczył dwu-złotówkę, rzekł z przymi- lcniem. — Ej wej ! czemuż więcej nie bierze­cie? Ja wam poborguję, taniej sprzedam, lepszą

dam kwartę ; weźcie wódki, weźcie miodu !! — Nie trzeba ! krzyknął Szymek. Oho J znani ja wasze figle, ikrydkę podwójną, i tytuń w wód­ce^ nieraz mi to Panowie mówili; dawaj tylko prędzej i idź do licha. — Ej wej! Wać był we szkole, ale jeszcze glu . . .— Nie chcieli dalej słuchać Moszka, lecieli spieszno ku chacie Ty* tora.

Już stół długi a wązki, skatyrkami okryty, obsiedli pod oknem i obrazami strudzone dzie­woje , w końcu zaproszony siadł sąsiad Andryj Ilołowczak z żoną, poczwórny gospodarz, okok kumy Chweśki; z drugiej strony Tytor, a koło niego parobcy i czeladź. Gospodyni z córką i komornicą Martochą ustawiali czerepiane i dre­wniane talerze, rozdawali łyżki; i nnjpierwej knyszc i z kapustą pierogi, jako w post pie- trówki, odwiedziły tę wieśniaczą ucztę. Tytor do Andryja rozpoczął kieliszek:— Prosimy, prosimy na chleb i sól! — obiły się kilkokrotnie wyrzeczo­ne przez obojga gospodarstwa słowa; tymcza­sem trzej owi nadeszli z karczmy. Ukłonił się nisko Demian , i rzekł: — darujcie, Panie go­spodarzu , że do waszej chaty śmiemy przy­nieść dary.— No! cóz tam takiego? odrzekł Ty-

tor. — AtJ zachcieliście Panie gospodarzu! to my, z przeproszeniem, przynosim piwo dla dziew­cząt , a dla starszych, jeśli nie będziecie się gniewać.*.— I cóż tam? mówcie! — Wiszniak/— O, chłopcy! cóz to wy chcecie nas popoić?— Tu spojrzał na gospodarza Andryja, a ten od­rzekł: — nie wyłączajcież Panie Tytor! i parob­ków, i oni nam dopomogą. — Cóz z wami ro­bić! Postawcież na stół, a prosimy pierwej na kieliszek wódki. —Uśmiehnęli się trzej przyby­sze na to słowo, i już zwolna i do syta powta­rzały się dania barszczu z więdłą rybą, kaszy jaglanej z makowem mlekiem, i wkońcu z czosn­kiem utartym i pozłoconych olejem, smakowi­tych painpuszck.

Wieczerę tę przerywały częste rozmowy, żarty i huczne śmiechy. Świeczka na stole w gli­nianym lichtarzu, a skałki z dziewanny, utkwio­ne w przypiecek , oświecały całą izbę , do któ­rych księżyc mięszał swoje promienie , i jakby w salonie , z góry, nakształt jarzęcych świateł, posyłał one do skromnej biesiady wieśniaków, gdzie samo zdrowie i wesołość gościły wów­czas, kiedy świat polityczny, uzbroiwszy połu­dnie przeciw północy, tonął cały we krwi. Woj­

na, ofcropna wojna przebiegała najodlegiejsze puszcze INienina, Dźwiny i Dniepru, i łylkojc- dne stepy llkrainy, jakby na krańcaclt wzbu- r/.onego morza ustronne jezioro, cieszyły się spokojem , ob/llością i swobodą rolnika.

t

”[\a co tu bielica nad oltnami? — zapytał się Szymek Tytora. — A tyż masz matkę lekarkę, i nie wiesz?—Nie wiem! dalibóg nie wiem! — Tu Martoeha, biegła czarodziejka, odezwała się:—wszak może nieraz słyszeliście, że widmy mleko krowom odbierają; a są i takie, co w so­chę nóż wbiją, i zaraz z niej mleko leje się. O- tóż bielica bardzo broni przystępu widmom; i gdzie tylko chata i obora są obtykane, tam o- ne nie mogą szkodzić.—

Oj to dobrze być widmo! rzekł Wasyl- ko; u nas krowa zdechła, i niema nabiału; a' jakby matka moja umiała doić sochę, toby i bez krowy obeszło się.—

Nic spuszczaj się na to Wasylku, odrzekł

Tytor j innio się z<laje, ie to wszystko zabobo- ny. Lepićj zapracować, aby bylo za co krowę kupić, nii spuszczać się na widinę.—

Zabobony! powfórzyłaz przykrzywieniem giowy Martocba j a któi wam włos z palca wy- lał ? plaksiwcc dziecku waszeinu spędzal? albo cbudóbę waszą przcz zagięcie dziewanny od ro- baków uzdrawiał? To u was i to zabobony?—

No moja 3Iartocho ! nie gniewajcie się. Praw da , wy to wszystko wybornie umiecie, i dzięki wam i teraz, ieście mi poinagały. Tai i (irzcszczycka, matka Szymka, swcmi szepta- mi i slawianiem garnuszka, takoi niejednego na wsi uleczyłaj alc jui lemu, aby z sochy mlć- ko płynęło, nic nie wicrzę ! prawda Panie An-

Jryju?—

Prawda! i ja nie wicrzę ; a moieby i Wa- sylko fak na tćin wyszedł, jak owa dziewka w We- sołym Kącie, co lo przez czary chciała dostać męia.—

Cói to takiego? krzyknął Szymek j o, co tego wcale nie słyszałem! — a cała drużyna po- częła sięśmiać ilo rozpuku. — Proszę was, Panie Andryju , powtórzciej bo wićcic, iem ja nie- dawno z Paniczem powrócił do domu.—

Nim zaczął Andryj, Tytor rozpoczął zno­wu kieliszek , a Demian, za drugą koleją przy­sunąwszy butelkę z wiszniakiem , wkrólce la a wylała rubinowy swój kolor, i obu gospodarzy mocniej zarumieniła lica. Poprawiwszy płowe swe >vąsv, napruszone siwizną, tak wreszcie rzekł Andryj:—

%, J *

Było to przeszłej jesieni, na samego An­drzeja , kiedy wy, dziewczęfa, pieczecie swoje bałnbuszkl. W Wesołym Kącie jest tkacz, Giny- , tro Wozniak, i ma córhę, już siarą dziewkę. Około poluduia przyjechał do uiogo na białej kobyle nasz Ilryćko Daniluk, jak wiecie, z o- snową piętnoszezaną, aby mu wyrobił. Uwią­zał kobyłę do wrót, ą sam wszedł do chaty. Dziewka , jak tylko spostrzegła kobyłę białą u wrót swoich na Andrzeja, zaraz pomyślała, że to wielkie dla niej nieszczęście, i pobiegła po radę do najmyta, co w kłtini młócił. Najmyt, młody pustak, z przelęknieniem potwierdza, że to pewnie czary, aby ona tych zapust nie poszła za mąż. Zafrasowała się mocno tern Chima; a on pocieszając rzekł: — nie bój się, Chirno! mo­żno temu zaradzić; — i poradził, aby kobyle ogon jak najkróciej uciąć, i tym często się o-

kurzać. Głupia Chima , łakoma zamęźcia , wy­ostrzywszy nóż dobrze, poleciała do kobyły, i jak to mówił nasz Iwan nieboszczyk, nic poża­łowała ręki. Nasz liryćko siedział długo w cha­cie, ani pomyślał, że mu takiego figla spłata­no. Targował się z Gmytrein o robotę; potem napili się mohoryczu , przekąsili co Bóg dał, i dopiero na wsiadanem spostrzegł z zadziwie­niem, że kobyła ogon straciła. Nasz JIryćko, wiecie, passionat, i nie podaruje swego; wró­cił się do chaty, opowiedział szkodę, zwołał są­siad , zaczął harmiderować, iecz nikt nie mógł odgadnąć, ktoby to, i dla czego zrobił. Wy- pytywał się Gmytro swoich dzieci, pobiegł do najmyta; ale wszyscy przeklinali się na czem świat stoi, że tego oni nie zrobili. Zły Hryćko, widząc iż sam nic nie wskóra w cudzej wsi, po* leciał w czwąl do domu, i chociaż niejeden śmiał się, on, jak to mówią, nie zważał na to, i wprost zajechał dn dworu naszego posesora. Wc dworze takoż śmieli się do woli, ale po- sesnr zaraz napisał do tamtego Pana, a ten przykazał ekonomowi, aby koniecznie winnego odszukać, i szkodę nagrodzić. Wiecie, jak to ekonom, gdy się clice Panu przypodobać, szu- Po w. Część II. 14

ka prawdy! Wziął on pod rózgi najmyta, i gdy mu dobrze ulepił, przyznał się nareszcie, iz to za jego radą zrobiła Ckima. Sąd gromadzki osądził za tę psotę złotych dwadzieścia zapła­cić Guiytrowi wspólnie z najmytein. Teraz, gdzie tylko pokaże się Ghima, zaraz jej przy­pominają ów ogon ) a na wstyd tein większy, przebąknie nieraz parobek w karczmie:—siedź grzybie, pokąd kto nie zdybie. — Znowu śmiech pusty nastał przez parobków, a Ty tor przery­wając zawołał: 7-z otóż widzicie chłopcy! docze- go to zabobony' doprowadzają. Bolała skóra biednego najmyta; a i nasz posesor naucza, że w to nie potrzeba wierzyć, bo grzech, i nasza wiara święta tego zakazuje.—

A pocóż Kupajła dziś obchodzimy?—od­parła rozgniewana Martocha.

A to co innego! rzekł Tytorj to parnią- tka od wieków, jak nasi dziadowie i pradzia­dowie robili, i to więcej zabawa, której, prawdę mówiąc, nie bardzom ja rad; tylko to sobie Fe­dora z drugiemi dziewczętami u nas uprosiła.—

Dziękujemy wam Panie Tytor! —ode­zwały się chórem dziewczęta, a Fedora już by­ła u rąk ojca, i czule całując zasępione jogo

czoło, jak j»dj by 7, za chmur w yJol >ywającem się śuiutłem księżyca, nanowo rozjaśniła.

Ma kary, spostrzegłszy dobry biunor ojca, przerwał milczenie, i rzekł: — ej! co tam mó­wić o zabobonach} te nielyle dokuczają , ile nam len Chorąży dopieka: powiedzcież lepiej Tatu, kiedy to się skończy? — Za mlodyś synu na to, ani on tyle ci złego zrobił! — Ale drugim, od­parł Makaiy, ile ucisku i biedy! Czyż to my nie wiemy, jak on katuje ludzi, na daremszczyzny pędzi} a jak przyszli rekruty, na to nas pobrał, by się mu dobrze okupić. Oj ! gdyby to nasza dziedziczka dorosła, lub przyjechał jej ojczym, możeby nie stało jego. —

O, jeśli mówić można, przerwał Szymek, to i nasz posesor w iele od niego cierpi; a ja- » kie figle, to nie lepsze i tego najmy ta. Trze­ba mu orać, a Chorąży ludzi z końmi pozabie* ra na pocztę; wyjdą kosić, on wtenczas łowi rekrutów, i połowa wsi rozbiegnie się; ci na warcie koło magazynu, a on ich wtenczas bie­rze na pohońców ; potrzeba lasu do grobel, a Chorąży powimla , niech przyszłe kwit od dzie­dzica , który siedzi we Lwowie. Oj Chorąży! Chorąży! A jak zacznie bić, to sotkami daje, i

14*

to nic dosyć,* bo ja!; się rozzłości, natenczas i żonie i dzieciom własnym dos la je się.—

Zachcieliście S/.ymku ! wyrzekła długo milcząca Chweśkaj nie ou to wyrabia, ale wód­ka , którą się codzień prawie zalewa. To jego

i nasze nieszczęście ; bez niej możeby i nam , i lenni dohremu posesorowi było lepiej. —

Deinian, który przez swe wieczornice i tań­ce często opuszczał pańszczyznę, i był karanym z rozkazu posesora , wrzasnął na to: — co wy, Chweśko, dobrym go nazywfaeie? U niego nie­ma święta i odpoczynku, a sam to pieszo , to wózkiem, lo konno codzień prawie uwija się.— *

Oj nie gadaj Demianie! przerwał muTy- lor, ty nie znasz jeszcze posesorów, i nic umiesz cenić dobrych ludzi. Pojedźno tylko do Hu- mańszczyzny, a dopiero poznasz co lo posesor. Tyś nie widział takich snopów’, jakie tam czę­sto żąć muszą. Pańszczyznę chociaż skarb po­dał od semji, przecież tak ją liczyć i zapisy­wać umieją, że po całym tygodniu roboty, za­ledwie dwa lub trzy dni przyjmują. Oto tam prawdziwie bieda ! i niema czasu myśleć o za­bawa ch, jak my tu dziś zebraliśmy się.— Jeszcze Dcmian chciał się użalać na swego posesora, ale.

już znudzone dziewczęta, jakby sznurem lecą­cych gęsi, wybiegły na podwórko, Andryj z żo­ną podziękowali za chleb i sól, Tetjana z Mar­tochą brały się do obmycia naczyń, a Tytor, podparty na stole, gdy nieraz kiwnął głową, zer­wał się i pozicwając zawołał: — no chłopcy! bę­dzie już, będzie! czas spać; bądźcie zdrowi! i idźcie do domów, bo nam potrzeba rano wyje­chać.—

*

»

%

/

V.

rp

J. ak się zakończył ów obchód n wieśniaków l;- kraiuy. Powtórzyliśmy go, aby dać wierny o- braz ich życia i sposobu myślenia. W historji znajdziemy wzmianki o Kupale; lecz ludy pro­ste , jakby podania przedpotopowe, wierniej go w swych ustach i obchodach zatrzymują; i choć tysiące lat przeminęło, jak Słowiańszczyzna mia­ła to za godło religijne, wszelako i dziś trwa ta pamiątka; ho zdaje się im, że przypominają swych przodk&w, i ten czas, co już odwiecznie zaginął; że stają między temi duchami, których Fingal i Ossjan widzieli w przelocie chmur sa­mych, i w tych powiewnych wiatrach, co się po dolinie Kony uwijały. Ale wy, piękne usta i de­likatne rączki/ jeśli się kiedy lego opisu do-

tkniecie , darujcie, ze kmieć Ukraiński ze swc- mi grubemi potrawami i z prostaczą myśl.) zaj­mować was będzie. Są to rodzinne dzieje, i tak żyzne przed badawczem okiem, jak ta ziemia, którą on w swym pocie dla was uprawia. Są to dzieci nieskażonej natury, i tak charakterysty­czne, jak te kwiaty stepów, których żadna rę­ka nie przyswoiła do swych ogrodów, i pielę­gnując, nie zatarła pierwotnych rysów. Nie marszcie się przeto modne Panie i modni Pa­nicze ! Gust wasz sentymentalny niech się har­tuje na prostych opisach, a mniej znajdziemy ckliwości w wysłowieniu y i prędzej zasmakuje­my w narodowej literaturze, która, za zdaniem teraźniejszych uczonych, przed wszystkiem brać miejsce powinna.

kOMEC CZĘŚCI DRUGIEJ I OSTATMEJf.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Groza Stanisław HRABIA ŚCIBOR NA OSTROWCU Tom 1 2
Groza Stanisław PAMIĄTKI I WSPOMNIENIA
Groza Stanisław PAN JUSTYNIAN ŻENIĄCY SIĘ
Stanisław Krzykała, Dzieje Lublina Tom II
Groza Stanisław MYŚLI NIEKTÓRE
neizvrashennaja istorija ukrainy rusi tom ii
neizvrashennaja istorija ukrainy rusi tom i
Gorczyński Adam POWIEŚCI JADAMA Tom 1 2
Antoni Malczewski Maria Powieść Ukraińska
Antoni Malczewski Maria Powieść ukraińska

więcej podobnych podstron