Gorczyński Adam POWIEŚCI JADAMA Tom 1 2

GORCZYŃSKI ADAM

POWIESCI JADAMA



Od czasów króla Kazimierza Wielkim zwanego, do Zygmunta III. Wazy, dopó- kąd Kraków nie przestał być miastem stółecznem, zamek na Łobzowie bywał zawsze ulubionem miejscem letniej kró­lów polskich siedziby. Za Zygmunta starego atoli, już pierwotny ręką Kazi-

tomir i. 1

mierzą Wielkiego zbudowany grodziec; rozsypał się w ruinę; tylko jeden uło­mek gmachu, łaźnią Esterki nazywany, sterczał jeszcze porosły bluszczmi, i z o- grojca Piastów pozostał stary dąb je­den; szerokie konary rozkładał nad roz- waliskiem, a swoich liści szmćrem sze­ptał niby, ów zapomnianych wypadków świadek, stare, dziwne o pięknój Esterze powieści: Obok tego zwaliska wznosił się zamek nowy na piętro wysoki, mu- rem obwiedziony do koła, wedle któ­rego muru przechadzający się żołnierz wysokim uzbrojony berdyszem, trzy­mał straż przed tym królewskim za-

%

meczkiem.

Roku 1515g°, w.porze letniej, a ran­nej godzinie, pod dębem wyżej opisar nym, siedział człowiek miody na ka- mićnnym głazie, jednym ze szczątków rozwalonego zamku; siedział zaduma­

ny, z ócz jego ciągle w jedno miójsce utkwionych i nieruchomej postawy od­gadłbyś, iż dusza młodziana zajętą by­ła jedną wyłącznie myślą, a że wesołej nie imała barwy, wyraz twarzy zadu­manego wydawał. Cichość panująca w zamku,, przekonywała iź król Zy­gmunt jeszcze rannego używał wczasu, i aczkolwiek słońce budziło ziemię do ży­cia, w łobzowskim zamku sen trzymał w uśpieniu mieszkańców jego i dzienne ich sprawy.— Jedną razą posłyszał du­mający, tentent czwałem pędzących kon­nych: rzucił spojrzeniem w tę stronę i ujrzał człowieka młodćj twarzy zhisz-

%

pańska ubranego, który pędził drogą od Krakowa, za nim konny pachołik. Przybysz postrzegłszy siedzącego pod drzewem, zatrzymał się wjeździe, ra­źno z konia skoczył: „Corpo di Ba- c o (zawołał), ciebie to baczę Stanisła- ’

wie Í Jakem Firléj, nie dałbym Aviary oczom moim. Jakiż biés sproAAradził cię do LobzoAvaí tak rano1}“

Zagadnięty poAArstai, po chAvili mil­czenia na zapytanie odpowiedział: „dnia wczorajszego czytałem kronikę, czyta­łem dzieje Kazimierza Piasta, a dzisiaj przyszła ochota odAviédzic miejsce, mié- szkaniem Esterki pamiętne.“

Corpo di Baco (odparł na to Fir­lej) i mnie uczono u X. Scholastyka AA’ie-

le różnych rzeczy o królu Kazimierzu, -i o żydÓAVce tej Esterce, tej pięknój. Alić nie czas po temu, mnie do króla pilno; Aviédz otém, nieszczęście się sta­ło. Wczoraj wieczorem miałem u sie­bie kilku, czas biegł Avesoło, mieliśmy trochę chmielu AVgloAvie. A Domćjko trefnisia kawałek, nuż do piosenki, za­śpiewał ¡ > Kiedyś Firlej,

» W kubek lej. t

Więc pchnąłem pokojowca z gąsio­rem po małmazyą. Późna była godzi­na ledwie się dopukał do szynku, alić stary Filip wina dać nie chciał nakry- dę. Więc do ostrogi, oderwałem od bu­ta srebrną moją i do pokojowca, na masz, ruszaj,przynieś gąsior, ale wprzód naciągnij uszów staremu.

Wysłany gdy wrócił, zamiast wina, przyniósł odpowiedź szynkarza zuchwa­łą, nader zuchwałą, zastawu przyjąć nie v' chciał, mówiąc, że od rodzica mojego wo­jewody ma zakaz, dawać wina na fanty. Ta odpowiedź mieszczucha zawstydzi- ła mnie, ubodła do żywego. Nie wie­le myśląc, zapałasz, z mieczem wręjui pogoniłem sam, co się tam stało, kie­dym wrócił do domu? nie wiem; alić

owóż dziś przed świtaniem, obudzą

ł

mnie stary ojca mojego służalec, poka­zuje pałasz skrwawiony, mówiąc: żem

1*

Filipa poranił bardzo, hałas po mieście . 'wielki. Corpo di Baco nie było ra­dy, dopadam konia, i do Łobzowa spie­szę. Przyznaj, mam rozum, uprzedzę skargi, pokorą ujmę króla, i wielka bu­rza skończy się na małym deszczu.“ Przerwał mówienie, a słuchający go młodzian namienił, iż jak się zdawa

* * • 9

król Zygmunt jeszcze wczasu uzy-

*

wa. „Nie ma nic złego, odparł Firlej, zaczekam chwilkę, pogadamy z sobą.“ Corpo di Baco ty stronisz od nas, towarzystwa unikasz. Sposobisz się na odludka? Łaźnia Esterki, dumanie, sa­motność, to mnie przypada do smaku, a jeśli mam rzec prawdę, mnie-by przy­stały takie rzeczy, nie prawda/? „To­bie?“ zdziwiony zagadał go młodzian, Corpo di Baco, zali/; tajny jest tr- bie mój afekt serdeczny, do pani OHm- pii—rzecz dziwna, nic niewiósz otćin?

alić i ja się dziwię, że nie jestem tak smutnym, tak zamyślonym, jak to roz­miłowanym przystało; wzdy piszą w sielankach o szczęśliwych, a smutnych zawsze smutnych pasterzach w onej Ar- kadyi; luboć wyznam, pastuchem być nie brała innie ochota, ale... C o r p o d i Baco, któż tam jedzie (dodał rzuciw­szy okiem na drogę od Krakowa idącą, zkąd wznosiła się kurzawa.)

Niedługo nadjechała czterokonna ko* łebka z pozłacanym dachem na łańcu­chach wisząca. Dwie osoby w niej sie­działy, mężczyzna w wieku letnim i młoda niewiasta, której twarz niezwy* czajną jaśniała pięknością.

Co widzą moje oczy! “ zawołał Firlej, i jednym skokiem już był na dro­dze przy pojeżdzie. Uczynił przejeż­dżającym pokłoń, a skoczywszy na sto­pień kolebki, rękoma chwycił się da­

chu. Pędząca kolebka porwała go z so­bą. „Wielki Boże! to ona“ zawołał Stanisław, i okiem niespokojnym ścigał kolasę oddalającą się i niknącą w tuma­nach kurzawy, a serce jego zaczęło bić gwałtownie.

Po chwili nie długiej nadbiegł zady­szany Firlej. Na przeciw 'wracającego wybiegłszy, jął go pytać młodzian i błagać, aby mu powiedział: „Tchu mi nie staje (odparł Firlej), miej cierpli­wości chwilkę. Zaraz powiem, ale Co r- po di Baco przecz takiś ciekawy?ża­li ją nie znasz? Dowiedz się zatem: ta osoba, którąś widział przejeżdżają­cą z ojcem swoim, jest to....

Chciejże to powiedzieć; kto ona“

wpadł w słowo zniecierpliwiony Sta­nisław".

Otóż wyznam otwarcie, jest to \^l)i fma. serca mego, miłuję ją całym

niezklamanym affektem.“— „Co ja sły­szę!“ przerwał mu słuchający.

Jej ojciec jest podskarbim królew­skim i żupnikiem (ciągnął swoje tam­ten) wzrly znasz Bonara. Jeżeli Olim­pię BonarÓAvnę do rzędu jeszcze niepo- znanych piękności liczysz.

Bonarówrna! Olimpia!“ powtórzył w zadziwienie wprawiony Stanisław.

Piękne imie Olimpia, przystało też pięknej twarzy. Oh Stanisławie! gdy- byś ją widział, z nią mówił, to słońce chodzące po ziemi, ale i na słońcu są plamki. Wydała się zjedną dzisiaj, o- wóż ta plamka, ciekawość:wystaw sobie dała mi zapytanie swym głosi* kiem, swym miłym, co brzęczy tak mi­le, jak dzwonek loretański.46

Proszę wasziności pana, bądźcie ta­cy dobrzy, a powiedźcie (teini przemóc wiła do mnie) waszej miłości dawać

rozkazy, a mnie je pełnić (odparłem na to) o co więc idzie pytanie wrasze“ rzekłem, a ona spuściwszy oczęta, ^(przepadam za temi oczętami) i tak nie­śmiało, trwożliwie, jakby się grzeszką spowiadać miała, zapytała. “

Czy mnie niewiadomo kio jest ten mężczyzna pod drzewem, z którym-.... Niedokończyła pytania, głos zmięszany zamilkł. Alić ja postrzegłszy, iż daleko już byłem odjechał od Łobzowa, uczy­niłem więc pokłon staremu, ślicznćj Olimpii szepnąłem, do zobaczenia, i o- wóż znowu tu jestem.u

I lulasz się zapewne do króla, zaga­dał go gniewny nieco Stanisław „spra­wa twoja nagła." Masz prawdę nagła i bardzo. AleCorpo di Baco, zro­biłem tobie zwierzenie moich affek- tów do Olimpii. Zali przyjdzie co do czego, szeroko o tem pisał Król

Dawid. Rzecz bowiem tak się ma*.:- P. Bonar podskarbi królewski, wielkie ma łaski u króla, niedawno temu otrzy­mał starostwo,, hojna dla niego ręka pańska, serce wylane dla niego; prze­cież przybyszem jest, szlachcicem ale obcym, jednak co gorsza, owóż że luter Corpo di Baco! przepaść głęboka między nami, wszelako przeskoczył­bym ją śmiało, gdybym- się nie obglą- dał, a obglądając nie widział ojca marszczącego brwiami. Bo mój rodzie

- pan wojewoda, nie jest miłośnikiem 1 li­trów. W czasie ostatnich rozruchów w Krakowie z naszój służby było tam kilku, wróciwszy do dworca przechwa­lał się jeden nad drugiego, ten odciął lu- trowi rękę,. ten ucho, a pacholik mój znasz go, pokazywał mi garść pełną włosów, które natargał w tej zawieru­sze, Bóg wie któremu tam lutrowi, pr.ze-

cież ją miłując Olimpię częstym gościem bywałem u jej ojca w Krakowie.. Do Balic wiejskiego ich mieszkania jechać nie rada; stary Bonar szczwany to lis, , zapyta, w jakim zamiarze przybyłem? a tu ! C o r p o cl i Baco odpowiedzi nie wytrząść z rękawa. Nie wiem co począć. Stanisławie? ty mnie dopo­móż, daj radę i sposób.

Nie wiem żadnego“ odparł tamten.

Jak wypadnie, albo wyślę pismo do Olimpii, albo sam pojadę; powiedz co

c

innie radzisz 1 “ — „Na Boga, nie jedź, nie jedź“ odrzekł Stanisław głosem nie spokojnym.

Więc rada twoja, (mówił dalej Fir­lej) pisać do Olimpii, dobrze, trzymać się będę twojój rady. Ale Corpo di Baco ten Filip, kością mi w gardle stoi, biegnę do króla, żegnam cię, kiedyż cię obaczym znowu.“ To rzekłszy Fir- .

% nie czekając na odpowiedź, wbiegł na podwórze łobzowskiego zamku.

Po odejściu Firleja, Stanisław ode­tchnął wolniej, długi wstrzymywane westchnienie wydobyło się z piersi jego

i zawołał!

Olimpio, tyś się pytała o mnie, mó­wił do siebie, ty znasz mnie. O Boże! jakaż radość we mnie, jakie szczęście; wszelako ten Firlej szczęśliwszy ode- mnie. Zuchwalec poważy się może wystać pismo do Olimpii. Ja uprzedzę go, i słowo moje sam poniosę do niój.

O Balice! ty raju mój, ty ucieczko tę­sknoty mojej, jakżem pomiłowal cie­bie; smutno słonecznikowi gdy wieczór, z nieba spadnie, bo nie wie biedny gdzie słońce, alić porankiem skoro błyśnie na wschodzie kochanie jego, całą twarzą na wschód się obraca, szczęśliwy.“

TOMIK. I

On twoim słngą chciał być, a tyś nie wzgardziła.

JAN KOCHANOWSKI.

Przedsięwzięcie odwiedzenia halic­kiego zamku, Bonarów siedziby, nie ry­chło wszakże przyprowadził do skutku Stanisław.

Życzeniom serca unoszącym go do celu stanęła na drodze zimna rozwaga, której głos szeptał o zapomnianych zda­rzeniach i stosunkach; przywiódł do pamięci krwawą walkę katolików z ró-

żnowiercami, i wraz na wymarzonym pięknym rozkoszy obrazie, stanęło wid­mo budzące trwogę; a rozsądek wznie­conej trwodze bieżąc ku pomocy, pod­dawał rady, napominał, i w drodze do Balic niecierpliwego wstrzymywał wę­drowca. "W tak ciężkiej z sercem wal­ce, upłynęły Stanisławowi cztery doby długie jak wieczność. Zaświtał ranek po nocy bezsennie straconej. Stani- sław rzucił się na konia, pachole wzią­wszy z sobą, bez wiedzy gdzie go wier­ny niósł rumak; po całogodzinnój goni­twie, obaczył się w cichej skalami ści­śniętej dolinie, której majową murawę, rozdzielała rzeka, krętem łożem pły­nąc od wschodu, złociła się promieńmi wschodzącego słońca roziskrzona.

Była to rzeka Rudawa, od Zabieżo- wskich polan płynąc tą dolinką ku Szczy- glickiej osadzie, ocierała się o podno-

IG —

ie wysokiej skaty,, której stromą ścia­ną, wiosna żadnem liściem, żadnóin nie ustroiła kwieciem.— Stanisław zatrzy­mał konia nad rzeki brzegiem i wodząc zachwycone oko po okolicy urozmaico­nej wszelakiemi pięknościami natury, ■wuniesieniu swoich uczuć zawołał:— ’„Jakże błogo mnie tutaj, jak miło ! Jak piękna i bujna mai się tu wiosna, a ta dolinka miła, zdaje się prowadzić do raju, w którym anioł mieszka. Moje serce nie myli mnie: jestem w pobli- skości Balic. Ta skamieniała góra, kwia­tów nie daje, ale śmiałego gościa swe­go'obdarzy widokiem miłym.“ —

~ Temi myślami zajęty, a pewny tej nadziei, iż z wysokiego skały szczytu,

ucieszy oko widokiem Balic, i tęskno-

ft

tie serca, niejaką przyniesie pociechę; postanowił przebyć rzekę i dostać się

*

na szczyt wysokiego skaliska. I dał

koniowi ostrogę, ale koń nieposłuszny panu swemu, spiął się w górę, żartkim skokiem odrzucił się od Rudawy. —

Po długiem a daremnem usiłowaniu, zeskoczył z konia, oddał go słudze, a postrzegłszy o staje, wązki na Rudawie mostek, po nim dostał się na drugi rzć- ki brzeg, i rychło znajdował się na szczycie skalistej opoki — Skałą Za­bierowską naz wanćj. —

Acz piękny i obszerny był widok na okoliczne doliny i wzgórza, i rozsiane po nich wioski, nie bawił się nim dłu­go, tęskne oko obrócił ku południowi, bo wiedział, iż w tej stronie leżały Ba­lice. Ale gaje brzezinowe tamowały widok, dojrzeć Balic niedozwalały. Zawiedziony w nadziei, oddał się

4 »

k

smutkowi i dumał przez długą chwilę, atoli nagłą razą rzuciwszy okiem w do­linę leżącą głęboko u podnóża skały,

2*

postrzegł wjak niebezpiecznym znajdo­wał się miejscu, i odskoczył od brzegu

wyrzuconego na przód i wysoko wT po­wietrzu wiszącego, na którym śmiałą stanął nogą. O dwa kroki w tył się co­fnąwszy, dostrzegł na plaskaj ścianie skały wyryte litery.— Ciekawością nie- sion nachylił się ku głazowi, i odczytał ten napis na kamieniu:

} was prjyibjte tiju, mftftwo m onpm bntii, i rofcost moje trnec;

3oiie ftórtł prjpjbjfc tfju,

SJifl strapienie it> om»n bntu, t spofój moje mirc.

*

Dziwny ten pomnik nieznanej ręki zadziwił Stanisława, i zajął wszystkie myśli jego. Powtarzając te wyrazy stylem wyroczni pisane, wgłębiał się coraz więcej i więcej w ich ciemne zna- «zenie, a rychło, myśl jego własna

umiała ich ciemność rozświecić, i wy­snuć z nich dobrą dla serca przepowie­dnię. I pomyślał: „Trzeba mieć od­wagę w dzisiejszym dniu, a radość mo­gę mieć, i strapienie mam ciężkie dziś, więc spokój odzyskam.“ —

I wraz całą wiarą oddał się tej wró­żbie obiecującej mu radość i spokój, a skutkiem tej wiary było to postanowie­nie udania się do Balic, k torem posta­nowieniem żadna rozwaga zachwiać niczdołała.

Z położeniem miejsca nicobznajomio- ny, pewien tylko, iż Balice leżą w stro­nie południowej, ku tej stronie obrócił kroki swoje, niezbiegnąt w dolinę, mnie­mał bowiem, iż szczytem góry krótsza ■ zawiedzie go droga do celu.

Po długiem błądzeniu , las rzednieć zaczynał, i powoli odsłaniał oku wę­drowca całą piękny ch Bałic okolicę, któ-

rą o wschodzie słońca zdawała się być zalaną falami szmaragdu i róży.

Atoli oko jego nie długo bawiło się tym widokiem, ani zatrzymało się dłuż- szem spojrzeniem na niebieskich gó­rach , które jakoby ramy obejmują do­koła piękny nadwiślański obraz, do­strzegł albowiem u pochyłości góry śród chatek i ogródków wspaniały zamek z dwoma wieżami, które wystrzelone »

wysoko nad drzewra sadu, wesołą brały pozłotę od promieni porannego słońca.

Był to dzień niedzielny, wTpolu spo­czywała praca; tylko gdzieniegdzie pa­stuszek w białej koszuli, wodząc kró­wkę miedzami zbóż, wywrodził krako­wską śpiewkę.'

Nie długa upłynęła chwila, już Sta­nisław znajdował się u ściany kamien­nej , która szerokim obwodem opaso- waia przedzamkowy ogrojec. Scieszka

wzdłuż muru bieżąca, zawiodła gó do bramy, która drewnianą kratą zamyka­ła wnijście do ogrodu, ale dozwalała oku zaglądać weń.

Wysokie, gałęziste, w prostym sze­regu rosnące graby, składały się w dłu­gą liściem zasklepioną ulicę, wjćj koń­cu pokazywała się biała zamku ściana z swojemi oknami, sklnąceini się od słońca, u jednego zawieszony krużga­nek był maleńki z poręczami kutemi, rylcem gotyckim.

Zapach liści, które nocna odświeży­ła rosa, razem z wonią wisien i jabło­ni obsypanych kwieciem, balsamowa­ły to powietrze, którem oddychał, któ- rem się poił zachwycony młodzian. — Błogi był stan duszy jego, dumał, a du­maniu jego sprzyjała cisza, i melodyj­ne słowika pienie przerywane niekiedy gwizdem wilgi i kukaniem kukułek,

które glosy ptaszę łączyły się zjedno- tonnym burczeniem latających much i pszczółek, i składały się w harmonijną słodką żadnem piórem nieopisaną po­ranka muzykę.

Stanisław w życiu swojćm całem, nie miał takiej chwili rozrzewnienia i roz­koszy, i czuł jak serce jego nicspokoj- nością nękane, koiło się w swoim smu­tku , i nieznaną dotąd a słodką nasyca­ło się błogością.

Pogrążony w świra dumaniu, gdy o- biegające po ogrodzie oko zwrócił ku zamkowi, dostrzegł na krużganku sto­jącą niewiatę. Serce uderzyło gwał­townie, już nie będąc panem uniesień ' swoich, obiema rękami chwycił się kra­ty, co go oddzielała od ogrodu, która

*

męzką siłą odepchnięta otwarła się. Otwartą wstąpił do ogrojca, kilkadzie­siąt ubiegłszy kroków stanął, i ukryty

w cieniu drzew patrzył na Olimpię, nie- postrzeżony od niej.

Bonarówna na krużganku stojąca, czoło spierała na ramieniu na poręczy opartóm. Była zamyśloną. Uśmiech okraszał piękne jej oblicze, przecież nie był oznaką radości, raczej zdawał się być tłumaczem jej serca; które za słabe do zapasu ze smutkami, udaje się do prośby, i wzywa litości niekiedy smutnemi łzami, niekiedy uśmiechem od łez nie weselszym.

Zdawało się, źe jej myśli bawiły się obrazami przeszłości, to znowu wybie­gały w przyszłość, wtenczas oczami w niebo wzniesionemi dziewica pytała się nieba o przyszłe rzeczy.

Stanisław, jako posąg nieruchomy stał zdała, i przeważał na szali dwa rozkoszy rodzaje — niepewny, która rozkosz większa i słodsza? i którą się

*

poić miał i — Aczkolwiek wielką obie­cywał sobie rozkosz z rozmowy z ko­chanką, nie rad był uronić i tej ucie­chy, jakiej doznajemy odgadując myśli i uczucia miłej nam osoby, którym my­ślom i uczuciom dumająca w samotno­ści dziewrczyna, dozwala odbijać się w oku, rysowrać się na twarzy i na czole. —

Jednakowroż ta nieodstępna radości towarzyszka, troska, którćj wpływem tak trudni jesteśmy do uwierzenia wiel­kim szczęściom; zaćmiła duszy jego pogodę, i niepokoić go zaczęła, poda­jąc tę wątpliwość jemu; azali. Olimpia w myślach swoich, innym nie pieści się przedmiotem ? — Zdawało się jemu, że tyle miał powrodów do smutku, do oddania się radości, żadnych. Te u- czucia nim wstrząsające, do których opisania wiele słów potrzebowałbym,

O

i czasu Avíele; w jednej chwili powstały

* m

w sercu młodziana, i w téj saméj zni­kły znowu. I wtenczas to Stanisław nową orzeźwiony otuchą postąpił kro­kiem, i stanął pod krużgankiem.

Postrzegła go Bonarówna, zadziwio­na, i przelękła razem, udskoczyła od poręczy, wszklannych podwojach sta­nęła. — Stanisław zagadał do niej temi słowy: — „Olimpio! jam służebnik twój, za śmiałość moję gniewaj się na mnie; alić nie oddalaj się, chwilkę je- dnę pozostań, dopókąd nie wysłuchasz, i nieprzebaczysz.“

Bonarówna muślinowym rękawkiem oparta na poręczy, nachyliła się ku sto­jącemu pod krużgankiem .i rzekła:

Miły panie, jak baczę, wy znacie mnie, lubo ja was nieznam.“

Olimpia pani moja niezna innie? ża­li pragnie mnie poznać?“

tomik i. 3

Radabym wiedziała sposobem ja­kim? drogą którą? doszliście pod to o- kno moje? odpowiedzcież miły panie?“ „Na to pytanie nie odpowiem tobie“ rzeki młodzian.— “Zaliż ptaszyna, kie­dy się cieszy Ziarkiem znalezionym, pa­mięta ten szlak w powietrzu, któ.ym przeleciała, ja nie pamiętam mojej dro­gi, am powiem co mnie przyniosło w to miejsce, gdzie ty pani mieszkasz, bo nazwać to uczucie, nie umiem.“

Więc mnie pożegnać was miły pa­nie“ przemówiła ona „bo nieprzy stała mnie rozmowa z wami. Jesteś niezna­ny mnie i obcy.“

Zaiste lepiej mnie, żem nieznany tobie“ rzekł głosem smutku młodzian, „znanym być tobie, a przecież obcym, równej ja nieznam katuszy.“

Miło słuchać was zacny panie, bo piękne są słowa wasze, wszakże rzecz

%

pićrwsza, którą słyszećbym powinna

i życzę sobie, miano wasze jakie?.., i ród który?

Zawierzaj mi Olimpio, rozmowa ze mną tobie nie ubliża. Znane jest imie moje, a ród mój mieści się w rzędzie zna­komitych w narodzie —jestem Kmita.” „O Boże wielki! “ giosem bolesnym zawołała Bonarówna. — „Jakież to wy­mówiłeś imie! Kmita jest nieprzyjacie-

m

lem naszym. Nie, ja niewierze tobie“ .mówiła dalej, nieotrzymawszy spo­dziewanej odpowiedzi.

Pomnę widziałam ciebie po raz pier­wszy w Krakowie w zborze naszym. Nie będąc wyznania naszego, tybyś się nie poważył przestąpić progu ewange­lickiego kościoła.“

A ja wszelako wstąpiłem do kościo­ła twojego“ odrzekł Stanisław. „A no­we życie stało się nagrodą mojej od-

wagi; widziałem ciebie Olimpio, jakeś oczęta twoje z biblii wznosiła ku niebu,

«

i przyszła mi ochota uklęknąć przy to- bie i modlić się z tej księgi, z której twoje modliły się oczy.“

' Bonaró wna na te s towa westchnęła tyl­ko, i rzekła wpół głośno: „Onkatolik.” „Posłuchaj mnie Olimpio miła, uspo­koić ciebie może nie trudno mi będzie. Jestem bratem Piotra Kmity starosty krakowskiego — przecież prócz imienia hic wspólnego z nim niemam. Nazwi­sko Kmity, które noszę, jeżeli nie mi­tem jest tobie, odrzucę je precz od sie­bie; przyjmę nazwanie inne, a ty pani moja przyjmiej słowo mojej miłości, do którego jeżeli dodasz nadziei słowo, napełnisz serce moje radością, jakiej nie było na ziemi.“

Boże! ty o radości mówisz“ prze­mówiła strapiona dziewczyna—„u mnie

jej niema i daremniebym szukała jćj o- kiem nadziei, bo oko moje widzi prze­paść, która nas rozdziela. O nieszczę­śliwa ta chwila, w której ciebie po­znałam. “

Olimpio! (przemówi!Kmita), te sio- Ava twoje takie smutne, przecież, nie smutek mnie przyniosły, ale radość i wesele wielkie. I wtenczas kiedy nie­szczęśliwą się zowiesz, ja "nieszczęśli­wym już nie jestem. Wydały ciebie słowa twoje, powtórz je, jedno słowo przyłącz do nich, a tę przepaść, którą twoje widzi oko, jednym skokiem prze­zwyciężę, i ujrzysz mnie przy nogach swoich.“

Niestety! łudzą cię miły panie, ma­rzenia twoje (rzekła Olimpia.) Tobież, który się Kmitą zowiesz, któryś naj­większego z nieprzyjaciół naszych bra­tem rodzonym ! toliicż to bawić się otu-

3*

«hą^ iż będziesz przyjętym wdomuBo- nara? jako miły gość, jako miły mnie i “ Umilkła mówiąca, a w tej chwili ude­rzył kilkakrotnie dzwon zamkowy.

Na Boga! (zawołała Olimpia) To dzwonienie zwiastuje porę nabożeństwa współ wiercom naszym, którzy z Kra­kowa wygnani wr Borowie włości rodzi- ca mego mają na teraz przytułek. Gdy zadzwonią raz wtóry, przybędą na za­mek. Mam obawę, gdyby widzieli cie­bie tutaj rozmawiającego zemnąL.“

O ! niechaj przybędą” odrzekł Kmi­ta „i za krzywdy, której doznali od brata mojego, niech odbiorą mnie ży­cie; wierzaj Olimpio, świat ten opu­szczę w dobrej chwili, bo. biorąc z so­bą wspomnienie ostatnićj chwili życia, pamięć pićrwszój mojego szczęścia zo­stanie przy mnie.“

Zaprzestań tak smutnćj mowy, (za-

gaciła Bonarówna) umarłabym, gdyby cię postrzeżono w tem miejscu.— Wsze­lako nim odejdziesz, (dodała nieśmia­łym głosem) zostaw mi nadzieję, że ciebie widzieć będę..— ;

Dozwól jeno, (odrzekł młodzian) a jutro o tej godzinie...“ —

Nie, przyjacielu, w dniu powTsze- dnym nie uszedłbyś oka czeladzi; w nie­dzielę przyszłą chciej przypomnieć so­bie na mnśe.“ —

To mówiąc, podniosła spojrzenie i utkwiła je w jedno miejsce ogrodu. — Nagły jakiś przestrach wrycisnął krzyk z jej piersi. Kmita obawy pełen, obej­rzał się Mo koła, wrróciwszy okiem swojem do Olimpii znowu, i już jej nieujrzal na krużganku.

Straciwszy z oczu postać kochanki, poił się jeszcze rozkoszą wspomnień; atoli tęsknota za straconą, sprowadziła

smutek; pierwsza to była kropla gory­czy, której kielich pełny, czekał ust je­go. I w tej chwili poznawszy słabość duszy swojej, zwątpił; azali podoła męczarniom tęsknoty, które nagabać go zaczynały, i postrzegał to, iż wrodda­leniu od Olimpii trawione życie męką by było tylko, i nie życiem, ale we­stchnieniem do spoczynku wiecznego.

W tern rozpamiętywaniu, nie zasły­szał szelestu zbliżających się do niego osób. Byli to mieszczany krakowskie wyznania ewangelickiego, których Bo- nar przyjął, i wre włości swojéj na Borowie osiedlił tymczasowo. Liczne ich grono przybyło do Balic, gdzie w dniu świątecznym odbywało się na­bożeństwo. Dostrzegłszy otwartą furt­kę, weszli nią do ogrodu; tłum ten li­czny składał sie zmeżczvzn, niewiast

^ * • 7

i drobnych dzieci, a każdy szedł zbi-

błią w ręku. — Zbliżyli się do Kmity nie postrzeżeni od niego. Nieznane mło­dziana oblicze, zadziwiło ich, i jęli szeptać między sobą, pytając się kto- by był? —

Widziałem, on rozmawiał z Bona- równą“ ozwał się jeden z tłuszczy.

Bezchybnie Bona?owi znany jest, i wiarą zbratan z nami — katolik nie byłby się odważył przebywać w tćm miejscu.“ —

Bóg z wami bracie“ — ozwał się do Kmity. Tem zapytaniem przerwał my­śli zadumanego młodzieńca.

Matko Boska! ratuj!“ krzyknął Kmita. Otaczająca go tłuszcza zawołała je­dnym głosem — „To katolik! Matkę Bo­ską wzywa! “ —

To Kmita“ wykrzyknął głos inny, „poznałem go.“ Na posłyszane te słowa niewiasty i dzieci przestraszone zaczę-

Jy się rozbiegać po ogrodzie, mężczy- zni śród podziwu osłupieli; bieżącego Kmitę nie zatrzymał żaden; ani gonił; kiedy Kmita wybiegłszy z ogrodu zni­knął im z oczu, wtenczas dopiero mie- szczany budząc się z odurzenia, jęli przemawiać do siebie.

Cóż my robiemy bracia! Kmita był w ręku naszym, a my wypuściliśmy go cało; spieszmy, gońmy.“ —

Lecz w tym zapędzie zatrzymani zo­stali odgłosem dzwronu, co pokilkokro- tnie zwierzy uderzył. Zdjęci żalem i gniewem, że sposobną porę do wywar­cia zemsty omieszkali, szli na zamek z tóm przedsięwzięciem; iż po skończo­nym nabożeństwie będą mogli zażądać od Bonara objaśnienia tego im niepoję­tego wypadku. Pojawienie się Kmity w Balicach było dla nich albowiem zdarze­niem do pojęcia trudnem i niepodobnem.

Ul.

Olimpia schodząc z krużganka do swo­jej komnatki, postrzegła wnićj Zmudę służebnika Bonara; nieruchomy jak po- sąg starca, stał u drzwi, twarz mar- szczkami poryta, miała wyraz zadzi­wienia.

Widok służebnego przeraził dziewi- sę, lękliwemu jćj sercu przydał trwo­gę nową, niespokojność jej powięk- ezył. —

"Wzdym przybył“ było przemówie­nie Zmudy; “oznajmić wam mila pa­ni, iż nabożeństwo już się poczyna, jestem wysłań od Araszego rodzica.“— Na wzmiankę o ojcu, Olimpia spu­ściła oczy, jak gdyby poczuwała się do winy, a lista sługi wspominając o ojcu, wyrzekły imię sędziego.

Pan starosta nie pomału dzi>v jest temu“ mówił Zmuda, “iż do tak pó­źna używacie wczasów.“ —

Stawię się na rozkaz ojcowski “ — przemówiła Bonarówna.

,.Oznajmić nie omieszkam “ odizelU sługa, a patrząc na oblicze Olimpii, zdaw ał się czytać wszy stkie jej tajem­nice, po chwili czekania przypomniał

o nabożeństwie i wyszedł z izby.

Olimpia padła na ławę, jakby osoba pracą zmordowana. Po krótkim odpo­czynku , którego zdawała się potrzębo-

wać; podniosła się z siedzenia, i wol- nym krokiem udała się do komnaty ojcowskiej. Podwój zastała zamknię­ty. —

,, Miła pani “ rzekł Zmuda idąc na­przeciw.— „Wielki już czas, zgroma­dzili się wszyscy—jedno was czekają.“ Na to przemówienie Zmudy nawró­ciła się idąca, po marmurowych scho­dach zeszedłszy do dólnego mieszkania, wstąpiła do izby wysokiej i wielkiój, która była zborem luteranów. —

Acz zapełniona tłumem niewiast po lewój, mężczyzn, po prawój stronie sie­dzących w ławach, cichość w niej była, i uroczyste milczenie. Skrzyp otwie­rających się podwoi, zwrócił wszy­stkich oczy na wchodzącą. Jeden tyl­ko Bonar co wpićrwszój ławicy sie­dział; na szelest wchodzącej Olimpii nie podniósł siwój głowy, nie odwrócił

*

TOMIK I* 4

oka od biblii, w której czytał z pełną pobożności uwagą. •

Po wy słuch anem kazaniu, i odśpie­waniu psalmów, które kończyły nabo-

żeństwo, powstali z sw’oich miejsc zgro­madzeni. Bez gwraru w cichości każdy składał wkarbunkę jałmużny grosz, i żegnając czoło wychodził; Bonar szedł ostatni, z biblią w ręku, z oczyma spu- szczonemi w ziemię. W przysionku się zatrzymał,' i zgromadzonych do koła siebie spółwierców powitawszy, we- zwał wszystkich, by pozostali w Bali- " >•

cach- do południa dla pożywania ra-

i „ y

zem powszedniego chleba. Słudze zaś swemu Zmudzie polecił oznajmić Olim­pii, jako w swojej komnacie czekać będzie jej przybycia.

Już odchodzącego, zatrzymał jeden z mieszczan tłuszczy nazwiskiem Wit. s „Ważną rzecz wam oznajmię, (rzekł)

zarazem ostrzegę o grożącóm niebez­pieczeństwie.“ —

Bon ar nawrócił kroku, i zapytał: „kogo się tycze sprawa) i komu zagra­ża to niebezpieczeństwo?“*

Nie obcemu człowiekowi“ odpowie­dział mieszczan — „Wam bracie nie­bezpieczeństwo grozi.“

Wdzięczny za waszą przestrogę bra­cie Wicie“ odparł Bonar— „Wzywam was do mojej komnaty; atoli nie drze­wiej aż się pokrzepicie śniadaniem skromnem; bo zaiste prześladowanym " przystała skromność.“ —

To rzekłszy odłączył się od zgroma-

\

dzenia, do swojój dążąc komnaty.

Po niedługiej chwili posłuszna rożka« zowi posłanemu przez Zmudę, przyby­ła tamże Olimpia, Nie śmiałym kro­kiem przystąpiwszy do rodzica, chcia­ła ucałować ojcowską rękę, ale Bonar

odcofnąl się od córki. Dotknięta boja- źnią spuściła oczy zasmucona dziew­czyna.

Olimpio!“ takim głosem przemówił Bonar „Niepoznałem w tobie córy mo- jój dziś. W kościele, w tym przybytku

świętym, w którym nieszczęśliwi my i grzeszni do Boga łaski, nasze wzno- siemy modlitwy; ty jedna nie modliłaś się Olimpio. Czćmże myśli twoje za­jęte były do tyła, iż idąc do kościoła

me miałaś w pamięci twojój biblii, nie widziałem jćj w tu ojem ręku.« —

Po długiej przerwie, głosem iago- ’ omójszym przemówił znowu do córki:

Wróć do kómory Olimpio, spełniaj Pokutę, wedle winy twojej, sama wy­znaczysz sobie pokutę. W twojem oku

.7 ’ r0Z"C'v"i,-lli« «woje mnie

^«taela,wyb.ezBniie0|ira^Ojtw(>_

Pr*8"? jertn., ialiż mo-

%

/

żesz się taki szczęścia spodziewać, któ­ry Boga nie prosi o nic? Bądź pobo­żną córko moja i proś Boga, aby dat tobie szczęśliwe życie, a moje zacho­wał od trosków, i gorszej od trosków niesławy.“ —

To rzekłszy podał rękę Olimpii, na której ona złożyła usta swoje. Dobro­cią ojca ośmielona, już uczynić miała wyznanie swego z Kmitą spotkania, ale ledwie co zaczęte słowo, przerwał oj­ciec, mówiąc:

Na chwilkę pożegnaj mnie Olimpio, wyglądam właśnie Wita, który o waż­nych wypadkach ma wiadomość i te mnie udzielić przyobiecał.”—

Wychodząca z komnaty Olimpia spot­kała się zidącemi ku niej mieszczana­mi,, w ich gronie znajdował się czło­wiek śniadej twarzy, i ponurego wej­rzenia, był to Wit.

m

Mieszczanin ten krakowski przecho­dząc mimo Olimpii, nie uchylił przed nią czoła, ciężkie jakieś myśli ważąc w sobie, zadumany głęboko wstąpił do Bonarowój izby.

Olimpia pozostała Wprzysionku zo- 1>róconemi oczyma na podwoje, które- 1,11 weszli jój oskarżyciele. I rychło

'doszły do nićj głosy rozmawiających w izbie osób, z razu ciche w coraz gło­śniejszą zamieniały się wrzawę, zktó- rćj wyłączyły się te słowa Bonara: „Śmierć za taką zniewagę.“

a ^af^rza^a Jakł)y pociskiem przeczuć

««tknięta i niemal bezprzytomna so-

*e wróciła do kómory. p0 niedługiej

* wili drzwi się otwarły. Otruchlaia

na wt ok wchodzącego ojca. Próg pi ze- sąpmszy, stanął Bonar, twarz jego

niepokói <1uszy, nie Od razu ra się do mowy, miotające nim

uczucia nie miały słów odpowiednich. Po chwili twarz się rózmarszczyła > rzekłbyś: iż fala gniewu wezbrana opa­dła na chwilę i spokojniej kołysze się w jego łonie.

Olimpio! “ jął mówTić głosem na po­zór spokojnym—„Nie miej obawy, gniew mój nie sięga ciebie, ale tego zuchwal­ca, który mnie i domowi mojemu tę

wielką, tę niesłychaną wyrządził znie-

/

wagę! Śród podziwu, gniewu i obu­rzenia, dziękuję Bogu, że tyle jeszcze spokojnej myśli mi pozostało, iż ten zamiar com przedsięwziął skwapliwie, nie inaczej jak z zimną rozwagą do skutku przyprowadzić zdołam. Wy­znam, rzecz ta cała ciemno stoi pized oczyma mojcmi, od ciebie objaśnienia wyglądam w tej mietze, a bodaj nie usprawiedliwienia. Sprawa ta, z któ­rą cześć i nieskazitelność domu nasze-

go związana ściśle, jest ważną, i wyr ciągnięta być musi na jaśnią; więc od­powiedz napytania moje. Wiem, na kłamanych słowach niezna się córa moja. Dzisiejszego ranku w ogrojcu naszym, pod oknami tw^ojemi był młod­szy Kmita, i z tobą rozmawiał? Odpo­wiedz, jestli to skłamana pogłoska i “

Prawdziwa panie ojcze“ — odpowie­działa zapytana, a twarz jój blada, postać drżąca, potwierdziła te drżące- mi usty wymówione słowa.

Na teraz odpowiesz mnie, żali Kmi­ta obcym był tobie i nieznanym dotąd?“

Ojcze oddaję się wfaszej władzy;“ , to mówiąc padła na kolana — »przy­znaję się do winy, Kmita nie jest mnie nieznanym, ani obcym nie jest.“

Lmilkła i w obie dłonie zapłakane u- kryła oblicze.

Bonar po długiem milczeniu i zekł:

Powstań córo, zaprawdę, odp uwiedź twoja utrudniła wykonanie zemsty; nie zmieniła jednak postanowienia mojego. Kmita podlej ¡chwycił się ścieszki, znie­ważył dom mój; tę zniewagę wiele ócz widziało, i wiele ust rozniesie po kraju, a miarę ochydy naszej dopeł­nią kłamstwem; więc pomszczona być musi i zmazana. Tobie, twojej mło­dości przebaczam, wierzaj, gniewu nie mam na ciebie.“ —

Podniósł klęczącą, i zapłakaną trzy­mał jeszcze wczutym uścisku, kiedy wchodzący Zmuda oznajmił, iż konie w pogotowiu.

Zdrowrą bądź Olimpio“ rzekł Bonar— „Bogu cię oddaję, i ty oddaj się Bogu sercem, a Ten nie omieszka przynieść ci pociechę i spokój.“ —

Po oddaleniu się ojca, Olimpia wo- statniój pogrążona rozpaczy, głosem o-

błąkanój osoby wołała ratunku, wołała ©rmundowój, nieobecnej ochmistrzyni

#

swojej, temi słowy:

O matko moja! przyjaciółko mojal przybądź ku pomocy! ” —

Bon ar odjechał. Nikomu nie był wia­domy cel jego drogi, ani zamiary, do których spełnienia snać uzbrojonej po-

4

trzebował ręki, bo odjechał z mieczem U boku, i otoczony zbrojną czeladzią.

Dzień doszedł wieczora, pan Balic nie Avrócił do zamku swego. Dnia na­stępnego dopiero o południowój godzi­nie posłyszała Olimpia tętent konnych wjeżdżających na podwórze zamkowe. Z przysionka uderzył chrypliwy głos Zmudy.

Bogu niech będzie chwała;” wrołał służebnik — „pochwycono go. Ho, ho, pan Bonar sprawi mu łaźnię jak tego potrzeba, płazem mu tego nie puści.”—

Olimpia zadrżała na te słowa groźbą tchnące, a przecież jakiś pociechy, ja­kiś nadziei promień ożywił jej myśli. Zebrawszy siły wszystkie wyszła na krużganek, na widok ukochanego mło­dziana oktzyk radości wybiegi zjćj piersi, które w tej chwili bid przestały; ujęta snem omdlenia padła na ziemię. -

W komorze Olimpii tlejąca w iwii-

V.

czniku żółta świćca woskowa dopali w* szy się do ostatka, zagasła. Ciemno,

i cicho było w komorze.

Olimpia leżała na łożu snem ujęta, przy jćj boku siedziała niewiasta. Jój czoło obwinięte chustami, wydawało letnią już kobietę, wczarnćj była żu- picy spiętej po samę szyję, którą mięka koronka otulała do koła.

f •

Wieczór byl, wszystko tonęło w co­raz głębszą ciszę, kiedy Olimpia budząc

r

się ze snu; spojrzała na niewiastę przy

niej siedzącą, i głosem radości za-

te

wołała:

Ormundowo! matko moja 1 żali o* czy nie mylą mnie, ciebie widzą znowu?’ Ormundowa podała wychowance swo» jój rękę, którą ona całując łzami oblała.

Dziecię moje kochane” rzekła.ochmi­strzyni „uspokój troskliwość moję, powiódz, jakże zdrowie twoje 1 ” — „Mia matko, ja czuję się zdrowszą

i pamięć powraca do mnie, o Bo­że mój, ja nie dobry sen miałam—-Or-

0

tnufidowo! ulituj się, prowadź mnie do niego! ” —

Przyjdź do siebie moje złoto, pod- ' daj się radości, Stanisław Kmita żyje,

posłuchaj mnie jeno'’ — i chciała dalćj mówić Ormundowa, ale okrzyk rado- touik i, 5

ści co wybiegi z piersi Olimpii przer­wał mowę. A dalsze słowa jej wy­chowanki bez związku głosem obłąka­nym mówione, przeraziły ją do tyła, iż lękając się zbytniego wrażenia, .wstrzymała się z odkryciem tajemnicy; prosiła ją tylko by spokojną była, > cierpliwą.

Po niedługim czasie, dało się słyszćć -

#

-W przysionku stąpanie idących osób. Drzwi się na oscićż otwarły, i do i Z- by zaćmionćj nocą, busLnęła światłość. W otwarfyeh podwojach stanęły trzy ludzkie pot lacie. Zmuda idący przo­dem ze świecznikiem, Bonar i Stani­sław Kmita za nim. Olimpia siedziała na łożu, jćj oczy olśnione blaskiem tak -wielkiego światła, stuliły się pod po- ,wiekę, i nie poznały wchodzących.

Ale poznała ona ojca i drugi głos mil­szy glos Stanisława.

Młodzian prowadzony ręką Bonara, uchylił kolano przed dziewczyną nie pojmującą jeszcze szczęścia swego. Na czoło jego spadła łza kochanki, niby kropla deszczu ostatnia, którą uroni oddalajaca się burza.

Dnia następnego niebiosa nic miały uśmiechu pogody. Ziemia smutna by­ła i zamglona, kwiatki pokryły koloro­we swe oczy, a drzewa zwieszały aż ku ziemi rosą płaczące gałęzie.

Szczęśliwa, wesoła Olimpia, po no­cy bezsennie strawionej, wstąpiła ran­kiem na krużganek. Zasmuciła ją nie­pogoda, rada była widzieć radość wszę­dzie , a przyrodzenie smutną miało po-

stać, i jakoby zapłakane oblicze. Le­dwie co okiem obiegła po ogrodzie, szelest z dołu wychodzący zwrócił jćj uwagę. Postrzegła ludzi dwoje, szli ścieszką od furtki ku zamkowćj bra­mie.—

- Był to Wit i Zmuda, rozmową byli za­jęci. Na ich widok cofnęła się ku oknu; zdjęta bojaźnią, której powodu acz od­gadnąć nie mogła, doświadczała jćj skutku w jakiejś troskliwej ciekawo- ści; której wpływem zatrzymała się w szldannych podwojach, i bacznćm uchem chwytała słowa ich rozmowy.

Zła nam się znaczy godzina;” mó­wił głos Wita — „alić stać mnie jeszcze na słowo, kiedy tego potrzeba. Ta no­wina wlazła mi w łeb bardzo, i będd wiedzieć co powiedzieć.” —

Nie podzielam otuchy waszej Wicie” odezwał się Zmuda — „Pan Bon ar nie

Odmienia tak snadno swych zamiarów Wedle gadań obcych.” —

Słowo moje szło zawdy w posłuch jego” odparł Wit; — „dziś zagrzmi mu W ucho. Za prawdę, spokojnym umy­słem patrzałem na zgraję katolików ra­bujących mieszkanie moje, dziś obu­rzenie, dziś gniew miota mną tak wiel­ki! Mniemacież, że Bonar już opuścił loże ? można będzie udać się do niego?” Rozmawiający wstąpili w bramę; O- limpia wróciła do komnatki swojej, a do­strzegłszy wchodzącą Ormundowę, wy­biegła ku ni^j, w objęcie swój mistrzy­ni rzuciła się zapłakana.

"Wybacz wasze” rzekł Wit wstępu­jąc do izby Bonara,— „potrzeba roz­mówienia się z tobą nagła jest, i wnićj usprawiedliwienie moje; iż tak rannym gościem jestem dziś.” —

Bonar podał mówiącemu rękę na znak pozdrowienia, i krótkiem słowem we­zwał go do rzeczy. Wit tak mówił: „Nadbiegła do nas nowina, zaiste niepomyślna, jednym sprawiła podziw, drugim gorszą obawę. Posłuchaj mnie Bonarze: — Między nami, współwier- cami twoimi, stoisz jakoby kolumna* na której wspiera się kościół wiary naszej. Dzierżysz serca nasze, i oczy nasze wszystkie są zwrócone na ciebie, nie tajnem jest to tobie, więc nie gadać

mnie otóm, powiem raczćj: iż przycho­dzę, ażcbych uczynił pytanie, żali pra­wda, żali złe kłamstwo rzuciło na nas ten postrach? gdyż rzeczy nie dobre, a do wiary nie podobne, człowiek chrzci kłamstwem; kłamstwu wiary nie da- jem, więc niewierzem temu, jakobyś zezwalał na śluby Stanisława Kmity* z córą twoją Olimpią.” —

Bracie, tej nowinie wierzyć tobie; gdyż prawdziwą jest”— odrzekł spo­kojnym głosem Bonar.

Dziwię się temu nie pomału’9 rzekł Wit, po przestanku, — „żeprzyjmujesz do domu człowieka, który należy do rzędu najzawziętszych nieprzyjaciół naszych, który skrytemi miłostki ska­ził imię córy twojej.” —

Imię mojej córki skażone nie jest, bo wićdz o tem, od dnia wczorajszego jest oblubienicą Stanisława Kmity, Nie-

prawa tylko miłość, plugawi imię dzi«- wcZy ny—

Ta zuchwalstwem młokosa wyrzę* dzona wam zniewaga, krwią jego ob- iirytą być była powinna”— natrącił

Wit. —

1

*,Nie przeczę” była odpowiedź Bofia­ra ,— „iż dwie miałem drogi do wybo- 1H, jedna do krwawej Zemsty wiodła. AJić druga, którą obrałem, pojedna nas ż Krakowskim Wojewodą, katolików O- lagodzi i pokona może tę ich nienawiść, która szkodliwa w skutkach «woich, wystawiała nas na straty, hamowała przemysł, wiązała widoki, i nieliczne grono nasze przerzadzała.”—

Na twojćm miljscu jabych inaczej postąpił” odparł Wit — „Laskę u króla masz kupioną wielkicmi zasługi około kraju i tronu. Więc przystało tobie U- dać się niemieszkanie do króla, przed-

stawić jemu niesprawiedliwości, któ­rych doświadczamy. Przemówić do króla, wzruszyć go: pobudzić do gnió- wu, i do wymierzenia nam sprawie­dliwości nakłonić; w poniżeniu Sreniaw- czyka wroga naszego, byłby tryumf nasz, w każdym razie powaga królew­ska zasłoniłaby ciebie.” —

Zostawasz w błędzie mój bracie. Zasłony nie potrzebuje Bonar, ani jej nie żebrze dopókąd ta ręka służy mu” „Swojćj służby nie pełniła ona, albo że powićm zapomniałeś Bonarze kim. jesteś.” —

Masz prawdę, zapomniałem, że Ol im-' pi a ojcem mnie nazywa. Niesiony zem­stą pośpieszyłem do Krakowa, alić zda­rzyło się, iż w dworcu moim w Krako­wie zastałem Ormundowę powrotem ze Lwowa.” —

Mogęż uwierzyć temu, że jedna bią-

lo głowa swojćm gadaniem odwiodła was od cci u 1 ” —

Nie inaczej się staio; Onnnndowa wywiedziawszy się o wszystkiem, czy­niła mnie uwagi, które wysłuchawszy, wstrzymałem się z wykonaniem zamia­ru. Wreszcie, Kmita sam stanąwszy przedemną, pokonał mnie do ostatka. Niemógłem dłużej się opićrać, uległem; jeżelim słaby, wina w tćm, że dziecię moje miłuję. Aii<£ dodam i to, iż wzią­wszy na rozwagę stan rzeczy, przewi­działem , że połączenie się córy mojej z Kmity domem, nic będzie bez dobre­go wpływu na los współwierców na" szych.” —

. „Obacz się Bonarze” natrącit Wit; — „żali to niezdradna sićć nasuta na cie­bie; królewską gardzisz, a chwytasz opiekę Kmity ł ale my odrzucamy ją; krzywdy nasze wołają o pomstę do

niebios. Bóg mścicielem i opiekunem naszym, twoja opieka zawodzi nas, słabyś jak niewiasta, kiedy niewieście słowo rządzi tobą.” —

Uparaiętaj się Wicie..

/

Rodzinę Sreniawczykó w obarczamy przekleństwy, a ty się z nią połącz asz. Lękaj się, bo blisko nich stojącego, do­sięgnie i ciebie rzucony na nią pocisk.** „Bracie” zawołał Bonar chwytając za miecz — „dobądż oręża, | zastał

tthn te usta, które mnie skrzywdziły.” Przestraszony Wit jękającym się gło*

W

sen przemówił«

Jeżełim was obraził, ja schylę lub­iano, i wybaczenia żebrać podołam.,” „Ta nowa była prośbą o ¿yciey za taką Ją przyjmuję, i żegnam” — rzekł

B«uar, odprowadziwszy Wita do przy»- sionka.

VI.

To zdarzenie acz Bonarowi nie miłe, żadnego przecież nie wy warto wpływu na postanowienie jogo złączenia losu cór­ki z Stanisława losem; radując się przy- szłćm Olimpii szczęściem, dzieli) jej Wesołość, i rad długie chwile trawił W towarzystwie Stanisława, który wię­cej poznawany, większy szacunek i miłość większą zyskiwał u niego.

TOMIK i. 6

\

Jednego poranku Bonar wstępując do pokoju córki, rzeki do niej:

Olimpio! masz wiedzieć, iź Stani­sław opuści Balice na czas niedługi.” — Olimpia na te słowa zabladła.

*

Wczora późnym juz wieczorem o- trzymał pismo od wojewody brata swe­go, wzywa go do Wiśnicza. Stanisław w odpowiedzi wymówił się bratu, py­tałem go o przyczynę.” —

Odgadnąć ją łatwo miły ojcze” rze- 1 ła uradowTana Olimpia. „Stanisław miłuje nas więcej niż brata swojego.” „Jego przywiązanie do ciebie waruje mi przyszłe twroje szczęście—przecież? z drugiój strony jestem, tego zdania, iż dla niej, spraw' swoich zaniedbywać nie powinien. Maszze dla miłości twojej wyrzec się uczuć braterskiego s.efca ? rozłączyć się zrodzeństem pozyskaw­szy małżonkę? Przeciwnej jestem im -

Ga­śli, i życzenia moje w to idą ażeby Sta­nisław stał się ogniwem wiążącemdoitt

/

mój z wielkim i potężnym Sreniawitó w domem. Odmówieniem żądaniu Staro­sty zachwiałaby się może braterska ich przyjaźń — z tej uwagi nakłoniłem Sta­nisława, i memu żądaniu powolny , dziś jeszcze wybierze się wr podróż do Wi­śnicza.“ —

U ludzi szczęśliwych jednostajność życia waruje ich szczęście, każde acz małe zdarzenie przeraża je, lękając się zmiany błogiego ich stanu, na każdą odmianę patrzą trwożnem okiem, niedo­wierzającym umysłem i sercem drżącem.

Z takim umysłem i sercem takićm po-> Wzięła Olimpia wiadomość o odjeździe Stanisława. Stroskaną krzepił ojciec, pocieszał kochanek.

Olimpia udawała spokojną, do ukry­cia cierpień swoich miała siłyr jeszcze,

nie miała ich wszakże do pokonania trwogi obudzonej głosem przeczucia

^ * straszącym.

. „Ale ty wrócisz do mnie?“ przy pożegnaniu pytała zapłakana.

Rychło wrócę do ciebie miła moja.“ I łzę pożegnania złożył Stanisław na dłoni dziewicy. Odjechał; a od dnia tego zaczęły się jej tęsknoty i płacze.

Stanisław po kilkodniowym pobycie na Wiśmckim dworze, wyprawił po­słańca do Balic z listem do Olimpu, któ- •*

ry następującej był treści:

- „Całuję śliczniuchne rączęta twoje, jedyna duszy i serca pociecho ! Raduj ąię moja miła, łza tęsknoty niech ustą­pi radości. Sprawa moja idzie pomyśl­nym torem, a trwoga jaką miałem, płonna była. Przewidziałem, iż Panu Wojewodzie bratu mojemu nie będą do smaku moje zamiary, iście był przeci-

wny ślubom z tobą, i kładł zawady, które chwalić Boga usunięte są wszy­stkie.— Dla tegoć umyślne wysełamto pachole, abych prędkie dał wiedzenie tobie, iż ułożyły się. rzeczy, a od Pana brata, który opiekunem moim jest; mam słowo przyzwolenia. W odwecie zrze­kłem się na rzecz brata połowicy dzier*. żaw, po kądzieli na mnie spadłych. — Ten dokument ugody naszej opisany i

« **

pieczęciami świadków utrwalony bę­dzie; po czem nie tracąc chwilki po­spieszę do Balic, bo tam serc« moje i wszystkie myśli pozostały/4

Wysłany z tym listem posełek wrócił, z odpisem.

Stanisław niecierpliwości pełen odła­mał pieczęć i czytał list odpowiedni ta-f kiej osnowy: %

Szlachetny a Wielmożny Panie Kmi­to Stanisławie! Pisanie wasze nie za-

6*

stało doma J W. Starostę urodzonego Bo-' nara, ani szlachetnej jego córy, k’teinu na świadectwo prawdzie, jako wysła­niec Wiśnicki doniósł do Balic pismo Waszmości Pana, a pieczątka na nióm cała była i nienaruszona, własną ręką się podpisujący potwierdza, a pokorne służby swoje wielce Szanownemu Wiel­możnemu Panu poleca. “

Jan Zmuda.

W dzień S. Symphorosy Miesiąca Lipca.

Zawiedziony w nadziei, poddał się Stanisław niezwyczajnemu smutkowi; a pragnieniem tęsknoty niesion, byiby nie mieszkając pospieszył do Balic, gdy­by to mićjsce obiecywało jemu ono rze­wnego pragnienia zaspokojenie. Balice bez Olimpii straciły ten urok, którym

serce młodziana wiązało się do tego miejsca.

Śród tęsknoty i trapiącćj go niepew­ności, w których stronach przebywa miła jego, ciekły jemu długie dnie i dłuższe noce bezsennie trawione.

Nadeszła niedziela, na Wiśnickim zam­ku był ruch wielki, czyniono przygoto­wania do sutej biesiady; spodziewano się bowiem przybycia kilku zacnych panów sąsiadów, których świadectwo miało dać sankcyą ułożonej między braćmi umowie.

Tegóż dnia o poranku przygonił kon­ny posłaniec od Balic, i pisanie od Olim­pii wręczył Stanisławowi.

Młodzian poznawszy znaną jemu rę­kę kochanki, radości oddany cały, od- łamał pieczęć, iakomćm okiem chwy­tał miłe litery.

List był następującej osnowy: .

Pisanie wasze zacny Panie! doszło do Ba’ic pod tenczas, kiedy osoba do

której pisane było, niebyło doma; i od­pisuję Wam nieco późno, alić i słowa wasze iście wczesne były. Nie jestem od tego, abym nie poznała, iż zaszczyt wielki spłynąłby na mnie kollignjąc się z wami wysokiego rodu zacnym potom­kiem ; wszakże pozostaje mi jeno być wam wdzięczną za to szczęście skła­dane mi wr ofierze, ale razem i do­nieść, iż wosiągnieniu zamiarów wa­szych stoją przeszkody • tak dalece do pokonania trudne, iż życzyć przychodzi mnie, a prosić was abyście dalszych w tym względzie omieszkali kroków,

a nie trudzili się jadąc w odwiedziny do Balic:

Służby swoje polecająca

imma Bońarówna

* (fi*:'*

Na zamku Wiśnrckim wzmagał się ruch, rosła wrzawa. Wyglądani, za­cni zjechali się goście. Dzwon wieżo­wy zwiastował obiadową porę. W ob­szernej komnacie do koła stołu ubrane­go w ciasta, marcypany, cukrowe wie­że, w srebrne puhary i złote misy, po- zasiadali wedle zacności rodu i urzędu, dostojni goście, dworzany ipanięta ba­wiące na dworze Wiśnickiego Pana.

Drugą roznoszono już misę, a jeszcze jedno miejsce dla Stanisława przezna­czone, zajęte nie było przez niego.

Daremnie pytano się o nieobecnego, i szukano go wszędzie. Wojewoda Ii* a- kowski w kwaśnym był humorze, do­mysły niepokoiły go — mniemał albo­wiem, iż Stanisław namyśliwszy się, wziął pized się rozpoczęte zerwać u- kłady, i tym końcem skrycie wyjechał z zamku; wszakże udawał myśl dobrą, jako to przystawało gospodarzowi bie­siady. 1

Dla objaśnienia wydarzeń w ostatnim opisanych rozdziale, autor widzi potrze­bę wstrzymać niniejszą powieść wTjej biegu, i przedstawić oku czytelnika wcze­śniejsze wrypadki dohistoryi tej należą­ce, za których opuszczenie przeprasza.

Po Stanisława odjeździe, Olimpia oddala się smutkowi tak wielkiemu, iż

Bonar o zdrowie córki troskliwy, przed­sięwziął niedaleką do pięknego Ojcowa podróż; tusząc sobie, że nowe cudnej okolicy widoki, rozrywkę jej przynio­są i oderwią myśli od przedmiotu tra­piącej tęsknoty.

Jadącym towarzyszyła Ormundowa, Zmuda pozostał w zamku, jako zastęp­ca nieobecnego Pana miał w obowiązku dozór nad domem i rząd. Wit w po­kłóceniu zBonarem zostający, nieomie- szkat korzystać ztegóż oddalenia, czę­sto przychodził na zamek do Zmudy, z którym na poufałej rozmowie długie chwile rad trawił; i nie rzadko grożne- mi słowy wydając oburzenie swoje na związek Bonarówny z katolikiem, wpa­dał w uniesienia, które cechowały u- .mysi do fanatyzmu skłonny, i gotowy każdego chwycić się środka, by rzeczy którą potępiał, przeszkodzić.

ł

Na Boga“ — rzeki pewnego razu do Zmudy: „widzę jasno przyszłe rzeczy; Bonarówna wyprze się wiary ojca, majątek Bonara pi zejdzie w naszych nieprzyjaciół ręce, strata wielka i nie­powetowana; w zamożności Bonara spoczywa jego powaga w kraju, jego wpływ na Królu. U niego mamy dzi­siaj przytułek, od niego pomoc i wspar­cie. A kiedy Bonai* z tym się pożegna światem, gdzież się udamy ł do kogóż po wsparcie wyciągniemy ręce; żaliż do Kmity prześladowcy naszego? Ha,

komu. Bóg dat w przeszłe wglądać

f

rzeczy, temu dał i rozum szukania sposobu, ażeby temu, co nieszczę­ściem grozi, wczas zapobiegł. Kie­dy radą i namową niedokonałem com przedsięwziął, zdradę wezmę ku po­mocy. Zmudo! ja na twoję wsparcie liczę.“ —

9 •

Alić z dalszej £ Zmudą rozmowy prze­konał się Wit, iż na swoję stronę nie nagnie poczciwego starca. Więc wró­ciwszy do siebie, w samotności dumał nad sposobami przywiedzenia do skut­ku nieodmiennie przedsięwziętego za­miaru.

Wkrótce po oddaleniu się Wita, nad­jechał posłaniec z Wiśnicza z listem? eto

Olimpii pisanym. Zmuda odprawił po- słannika dając piśmienne świadectwo

*■ * • odebranego'listu. Przypadek zrządził, iż dnia tegóż drugi przygonił posełek z pismem do Bonarówny. • Był wysła­ny od Firleja, który po onćm z Kmitą spotkaniu się w Łobzowie i naradzenia się., wziął przed się wyprawić wprost do Olimpii pisemne oświadczenie strze. listych serca swego affektów.

Sprawa z Filipem szynkarzem wyto­czona przed króla przeszkodziła temu.

tomik i. 7

74 —

%

Stary Firlej Wojewoda opłaciwszy grzywnami głowę zabitego szynkarza, wykupił wprawdzie syna od sromoty siedzenia w wieży królewskiej, nie­mniej przeto lekkomyślny młodzik od­cierpiał swoję dwóchmiesięczną karę in Jnndo baszty firlejowskiego zamku.

Za instancyami czulszej od ojca mat- ki, wypuszczony na słońce, jak skoro .wrócił'do Krakowa, pierwszą byłorze- czą jego, wyprawić pismo miłosne do Olimpii, o którśj w długich w więzie­niu dumaniach marzył ustawnie.

Zmuda zachował oba listy i oddał Olimpii y która po upływie dni kilku wróciła do Balic w towarzystwie Or- mundowćj. Bonar albowiem zatrzy­mał się w Krakowie.

List Kmity uszczęśliwił Olimpię, prze­ciwnie Firleja pismo słusznym przejęło

ją gniew em.

«

*

Na pierwszy odpisawszy odpowiedź w słowach jakie jej dało serce pełue najczulszej dla narzeczonego miłości; zapytała się Ormundowej coby radziła uczynić z listem Firleja) —

Ormundowa po długim namyśle, da­ta radę, by krótkiein słowem dać od­prawę zuchwałemu zalotnikowi.

Czyliż przystało mnie pisać do ob­cego człowieka“ zarzuciła Bonarówna „lepiej może uczynię“ dodała „kiedy zostawię to do powrotu ojcu.“ —

Na co Ormundowa rzekła w ten spo­sób:—

Drogię dziecię moje, jako mistrzy­ni twoja objawiłabym tobie zdanie zgo­dne z twojem; jako pi zyjaciołka o two­je szczęście troskliwa, inaczej radzę. Ponieważ mam obawę, ażeby nie za­chwiały się tw oje nadzieje i szczęście twoje, Firlej senatorskie dziecię, ro-

deni ró\yny Śreniawczykowi, przewyż­sza go majątkiem, gdyż jak wiadomo to­bie, Stanisław zrzekł się na rzecz b"ra-

>

ta poło\xicy* swego mienia. A biorąc na uwagę i to, jak dalece twój zwią­zek z Kmita bratem WojewTody niepodo­bna się > itasżym braciom, jak głośno szemrzą fra to wszyscy; nie jestem w^ol- na od-obawy, ażeby Firlej ośmielony nadzieją twojej wrzajemności, nie czy­nił u Bonara wr Krakowie teraz zosta­jącego jakich kroków, i nie podołał na­kłoni Ć...I./4 — ,

O kochana moja Ormundowal“— pf^erwała Olimpia. „Odgadłam coś nie domówiła, i? zimny dreszcz mnie przeniknął: widzę, poznaję, rada twoja dobra, usłucham' ją, i odpiszę.“— „Więc usiądź Olimpio“ — rzekła mi- urzyni — ,*pisz te słowa co poddam to-

List do Firleja został napisany i po* siany.

„Bądź dobrej myśli“ rzekła Ormun- dowa, widząc Olimpię smutnie zadu* 'maną — „konny teii posłaniec do Wił śnicza, wziął z sobą list do Firleja, za­leciłam jemu, ażeby jadąc na Kraków, wstąpił do dworca Firlejów, i pismo twojej odpowiedzi oddał do rąk Woje­wódzka. Mam otuchę,* iż odczytaw­szy pisanie twoje, zaniecha dalszych kroków — alić nie zawadzi uprzedzić, I zapobiedz wszelakiemu wypadkowi. Natrętny młodzik co się poważył na je­dno, ośmieli się i na drugie. Otrzy­mana odprawa z twojej strony, nie bę­dzie dostateczną dla niego przeszkodą do ścigania swojego celu. Rozsądek radzi, zalćcić służebnikowi co strzeże bramy zamkowej, aby do przyjazdu rodzica twojego, nikogo nie wpuszczał

7*

do naszego mieszkania. Zali zgadzasz się na to Olimpio 1“ —

- „Sama pobieżę do niego i zalecę, aże­by do powrotu ojca nikogo nie wpu­szczał do zamku. “ —

To rzekłszy Olimpia zbiegła na dół do sługi mieszkającego w bramie, któ­ry stósownie do rozkazu mu danego zamknął wrota dziedzińcowe — przy­rzekając, iż do przyjazdu Pana Staro­sty nikomu brama zamkowa otwartą nie będzie.

«

»

r

Dworzec firlejowski miał położenie swoje na przeciw kościoła S.Jana, po­słaniec baiicki stanąwszy u bramy, do­magał się u stojącej-przed domem-służ­by, aby go zawiodła do gospody młode­go Firleja.

Jakąż masz sprawę do Wojewrtzś-

»

ca!“ zapytał go odźwierny.

Wystanym z Balic z pisaniem“ rzekł pytany.

Z Balic, od Bonara, oddaj to pismo.“ „Mam rozkazane oddać w własne rę­ce Pana Firleja.“

Wprowadzono posłańca do obszernej izby rzęsisto oświeconej, w której Fir­lej, wlicznem gronie winem rozocho­conej młodzieży, zabawiał się kostką.

Corpo di Baco! nie każda kąsa eosię dąsa“ zawołał Firlej, kiedy znać mu dano o przybyciu posłańca z Balic.

Wygrywa moja, Domejko dobywaj mieszka, a Janku skocz co żywo, duże flachy Alikanłu.“ —

Nie darmoć to mówią, zakołataj toć otworzą; ptaszek mój, hej wina, na­lejcie kubek, na, pij chłopie“ dodał, gdy posłaniec podawany sobie kubek przyjąć niechciał.

Nie marudźże ciemięgo 1“ przemó­wił z młodzieży inny „łyknij żywo, bo to wino a nie piwo.“ —

$

Patrzcie na clilopa jak pije. Cor- po di Baco! jakby szlachcic jaki, nalejcie mu drugi.“—* ; >

Będzie za wiele“ — rzekł posłaniec schylając rękę do; kolan Firleja.

Corpo di Baco bierz-że kiedy ć

daję, zapij zdrowi^ Pani twojej, a na­rzeczonej mojej.“— '

Kiedyć każecie moje miłoście, toć i wypije obyczajem Panów “ — odrzekł posłaniec.— „Za zdrowie naszej Pani, a narzeczonej Pana Kmity.“—-

Upiło się chłopisko, i baje. coś o Kmicie“—rzekł Firlej; i'-,

Alboż to wam niewiadomo 1“ prze­mówił posłaniec — „ że Pani Olimpia zrękowrana z Panem ’Kmitądobry to Pan, i do niego mam także pisanie*“— „Corpo di B a ć o! co on baje“— krzyknął Firlej— „gdzie' masz pismo, oddaj goż*— 1 * ' ■ -i — 5 ;

Kiedy<5 niewiem, które z dwojga ' wam się patrzy“ — to mówiąc posła­niec wyciągnął z zanadrza dwa listy, Firlej wyrwał mu obadwa, odczytaw­szy kopertę, zawołał — „to do mnie!“ „Oddajcież mi pisanie drugie“ prosił posłaniec — „kazano mi się spieszy „Za drzwi z nim“ — zawołał jeden z młodzieży.

Opierającego się posłańca wytrąciw­szy z izby, oddarli kopertę młodziki, i wzięli się do czytania listu pisanego do Kmity.

Corpo di Baco!“ krzyknął Fir­lej , list przeczytawszy — „Wina Janku! wina! bo w łeb sobie wypalę!“ —

Cóż tobie Wojewodziczku? “ zapy­tał Domćjko — „żali złe nowiny wy­czytałeś z listu. Dal - Bóg my tu dobre czytamy, alić rączka niedobra co się pomyliła — miasto Panu Kmicie nie na-

pisata na okładzie listu, do rąk Wasz- mość Pana Firleja. Dal-Bóg, Kmita nie źle tam zapisań w serduszku dzie­wki. Kmita w sercu, a tyś Firleju — pod ławą.“ —

Do piekła z Kmitą“ wrzasnął Firlćj; „chytry łotrzyk okłamał mnie, oszukał mnie, przysięgam zemstę jemu. “ —

I dobra pora potemu“ odezwał się Domćjko — „posłać mu pisanie tobie przesłane.“ —

Zgoda, zgoda“ zawołali młodziki.— „Wsuniem w kopertę jego, list pisany do Firleja.“ —

Zgoda, zgoda“ zawołała rzesza cała. Co uradzili, wykonali. Posłaniec ha­licki oddane sobie pismo zaniósł do Wi­śnicza.

Tym sposobem list Bonarówny pisa­ny do Firleja, dostał się w ręce Kmity.

t

Dzień dochodził do zachodu, kiedy

.

w bramę wjazdową do zamku halickie­go zakoiatano po kilka razy.

* * „Otwieraj'“ — zawołano na strażnika strzegącego bramy.

Nie mogę, bo rozkazanie mam nie wpuszczać nikogo.“ — *

Człowieku żaliż nie znasz mnie — Jam Kmita Stanisław, pilno mnie do zamku.“

Poznałem was zacny Panie, wszak­że otworzyć wam bramy nie wolno mnie — taki rozkaz odebrałem od samej Pani Olimpii.“—

¥

O Boże! “ zawołał Kmita — „Rzecz niepojęta; Ona, ona sama wzbrania mnie przystępu do siebie.“—

Miejcie cierpliwość zacny Panie, sko­ro Pan Starosta powróci...“ —

Ona, ona sama wzbrania mnie przy-

0

stępu do siebie“ — powtórzył Kmita.

4

Ona odpycha mnie od serca swego, przy którćm byłem tak blisko. Nie — rozpacz nie ma rozwagi, ale ma siłę: tę bramę, co mi zamyka przystęp do ¡n oj ej Olimpii rozwalę, nikt mnie ni# zatrzyma; nikt się nie oprze.“—

Ja was zatrzymam, i oprę się wam.“ odezwał się głos człowieka, który w tej shwili stanął blisko przy młodzianie

TOMIE I. S

%

tem niespodziewane]» zjawieniem się obcego zadziwionym i przelękłym.

Kmito“ — mówił dalej Wit (-bo nim był przybyły) „upominam ciebie, nie w Balicach przebywać tobie! Czuwa zemsta, córa krzywdy, alić dobyły, miecz, wsunie w pochwę znowu skoro aaprzysiężesz, iż noga t woj a nie po­stanie w tem miejscu, póki życia twego.“ “Przysięgam “ — odparł Kmita „iż póki życia, noga moja nie opuści tego miejsca. Tu zacząłem życie nowe, gdzie indziej żyć nie chcę i nie mogę. Stra­żniku, ulituj się“ mówił dalej Kmita obracając się ku bramie j,wpuść, mnie

do zamku, powiedz Olimpii “

Żaden głos odpowiedzi nie wyszedł ze strażnicy, daremne żądanie swoje, da­remnie powtórzył Kmita prośby swoje.

Biada mnie!“ zawołał głosem stra­pienia.

Biada tobie“ powtórzył Wit—wol­nym krokiem oddalając się od Kmity.

Niecierpliwy młodzian okropną mio­tany był rozpaczą, a do kola niego panowała cisza wieczoru spokojna. Ta' cisza przyrodzenia, źle się godziła z burzą jego wewnętrzną.

Jakąś potrzebą ruchu niesiony, zer­wał się, biedź zaczął jakoby odbiedz chciał od widma co stanęło przy nim. Snać oczy jego niewidziały już świata, ani dróg po ziemi pisanych, bo zle i błędnie prowadziły nogi jego. Po dłu­giej wędrówce polami i gąszczą Iasową \

upam^ętał się młodzian, rozpoznawa- jąc wysokie na skale zabieżowskiej sta­nowisko, na które w miesiącu wiosny zaniosła go ciekawość.

Stanąwszy na szczycie stromćj, a nader wysoko nad Rudawą wyniesio­nej opoki, przywołał do pamięci ubie-

głe czasy, i dzień ten przypomniał, w którym poił się widokiem z tego miej­sca, a słowami napisu wyrytego na skale ośmielon, najwyższego szczęścia i najsłodszej doznał rozkoszy.

Po raz wtóry nawiedzam to miej­sce“ westchnął temi słowy. „O wscho­dzie słońca tu byłem, a dzień ten był wschodem szczęścia mojego. Dzisiaj noc mnie otacza, alić i myśli moje po­sępniejsze od nocy.1* p

Śród zadumania, spuszczone oko wo­dząc po jeżących się szczytach skali- ska, postrzegł napis znany jemu. Pa­mięć jego dopomogła odczytać słowa ryte na skale, na które światło xięży- ca słabem padało promieniem.

jm* prspjfcjfe tfju,

9&atqc3 ntfśtroo n> ontjm &mu,

Sfjo i rabotft moje mieć;

Sasie ft&ory PWf&jfe tfju,

Sfta ¿trapienie njonym bnCa #

S&o i <pofoj moje mieć.,

Boże!“ rzeki Kmita padając na ko­lana na samej krawędzi skały. „Któ­ryż człowiek doznał większego stra­pienia. Mam strapienie — to i spokój mogę mićć. “ —

- „Możesz mieć“ powtórzył glos ludzki jakoby echo odpadające od skały.

Na Boga“ zawołał przestraszony młodzian. Ratuj mnie Ty Matko Boska.

„Niech cię ratuje w godzinie śmierci twojej“ wyrzekł głos — który się zmię- ... szał z okropnym krzykiem Kmity lecą­cego z skały w przepaść. Jeszcze krzyk młodziana się rozlegał w powietrzu, kiedy wrzaskliwy szum wody ude­rzył z dołu. — Spadające z góry cia- . ło człowiecze rozdarło gładką powierz-* chnię rzeki, która porwała w swoje głębię rzuconą w nią ofiarę, i jak­by zagniewana za skłóconą jćj spokoj- ność, odpowiedziała okropnym szu-

8*

mem i zapieniła się. Wzburzone fale Rudawy długo uspokoić się nie mogły, i wirując do koła, biły o brzegi, pia­nę miotały na brzegi.

W kilka dni później, znaleziono cia­ło utopionego na brzegu rzeki na pia- sku — ą rychło rozniosła pogłoska smu­tną nowinę, o samobójstwie Stanisława Kmity młodszego brata Wojewody.

*

Zycie Olimpii zalało się łzami — łza- • mi płynęło winny lepszy świat. Jesień była, wtenczas kiedy ziemia straciła kwiaty swoje, Ralice utraciły swój młody, swój. śliczny kwiat. Rosa wio­sny była jeszcze na nim, a dłoń śmier­ci odłamała go od drzewa rodziny fio- . narów.

Starością i strapieniem przywalony Bonar pa wielu bezsennych nocach za­snąwszy o południu, ujrzał w mgle marzenia, córę swoję. Klęczała wpa-

rze z Stanisławem u ołtarza do ślubu, a na ołtarzu paliło się dwanaście słone, z których każde tyle miało blasku i

r

światła, ile ma słońce co oświeca twarz ziemi, i człowieka twarz^

P R Z Y P I S.

Powiek niniejsza winna swój początek ustnemu

podaniu, które przywiązane jest do Skały Zabi«-

¿owskiej. Wszak/e wieść o Kmicie, który mii*

cenieni się do Rudawy miał sobie iycie odebrać—

dzisiaj z zniknięciem onego napisu na skale, O

i

którym À. Grabowski, Fr. Nowowiejski i inni pisali, traci swój urok, i wiarę u wielu postrada moi«, tćm więcej, ii dzisiejszym onej okolicy mieukań*

%

eon rzecz o Bonarównie i Kmicie zupełnie jest •bcą i.nieznaną. Natomiast o innej skale wSzciy- glieach, uwieńczonej krzyzem opowiada miejscowa Legenda. Jako onego czasu kiedy Zbawiciel pozie* mi chodził, na słowo Jezusa: Góro! Góro! oby i

«kamieniała! Góra wisząca ku niebu stanęła, w sk»*

>

lę przemieniona. Nadmienić wypada, ii P. No­wowiejski autor Andrzeja zTenezyna i innych po« wieści, wydal w r. 1835 powieść Kmita i Bo*

' * * 9 ‘ •

nerowna, z tegoż wątku co powieść niniejsza wysnuta.

a * -

*

/

* > .

-

POWIEŚĆ

Z CZASÓW LESZKA CZARNEGO.

ZEMSTA.

POWIEŚĆ

Z CZASÓW LESZKA CZARNEGO.

U stóp wysokiego wzgórza, gdzie dzi- siejszemi czasy schludne domki skła­dają się wmiasteczko małe, ale han­dlem ożywione Ciężkowice; nie daleko rzeki Białej, stało w trzynastym wieku niskie słomą poszyte domostwo. W tem miejscu samotnem, nieprzebytym lasem i liiedostępriemi góry od świata przedzie- łonem, mieszkał onego czasu Zygwuit panek dzierżący łano wyrębu, które na

orne pole obróconp. Zwierz wykra- dzony z lasu, od ziemi źle odpłacającej rolnika prace, wyżebrane ziarno, i ma­łe kilku poddanych daniny, składały cały szczupły dochód dziedzica, które­go ojciec był panem zamożnym, wy­sokie piastował urzędy i obszerne po­siadał miana. Atoli burzliwy z natu­ry, stał się winnym ciężkiego przestęp­stwa, wyświecony z kraju za popełnio­ne zbrodnie, dokonał żywota w tułac- twie i nędzy; synowi swojemu zosta- wując imie tylko i pamięć dawnej imie­nia tego świetności. Młody Zygwult służąc królowi wojskowo, i w kilku potrzebach potykając się mężnie, •wy­żebrał u tegóż ojcowskich posiadłości

cząstkę jednę, wójtowrstwo Stoboda zwane; ale zamek Libusza, Zygwulto- wego imienia gniazdo, z komory kró­lewskiej przeszedł wr posiadanie dzie­

dziczne Siesztrzemiła herbu Dałęga, skarbnika sandoniirskicgo.

Była to noc jesienna i pochmurna ro­ku 12.., w nizkiej i czarnej komorze, domu wyżej wspomnionego, spoczy­wała młoda Zygwulta małżonka, imie­niem Rozalka. Przy jej łożu w koleb­ce leżało snem ujęte dziecię, i dwie służące na ziemi, na słomie. Kury za­ledwie po raz pićrwszy się ozwrały; z ciężkiego snu przebudzona, zerwała się Rozalka, i głębokie z serca wyda­jąc westchnienie, smutnym poddała się 'myślom, ^ śpi on a na chwilę tęschnota i niespokojność o męża od kilku tygo-

»

dni nieobecnego, obudziła się na nowo i jęła trapić czułe i troskliwe serce nie­wiasty.

Cisza była w izbie; o czujne ucho Rozalki obił się jakiś szelest głuchy, i

TOMIR I. 9

posłyszała szeptanie rozmawiających na podwórzu osób*

Dręczona niepokojem powstała zło­ża, i do okna zaledwie jednym się zbli­żyła krokiem, poznała głos Zawiły, włodarza pańskiego, i drugi głos, mil­szy, głos męża.

Zygwult! mój Zygwult powrócił“ zawołała i ku drzwiom biegła. Odchy­liły się drzwiczki, cichym, wolnym krokiem wstąpił do izbyr Zygwult. Księ­życa światło przez okna szczeline wci­skając się do izby, oświecało rycerza postać, twarz jego bladą i pomieszaną.

O witaj, writaj mój miły!“ wołała biegnąca na przeciw męża. — „Tak diu- goś bawił, tak późno Wiacasz; jam tęschniła za tobą. Ach powiedz co to­bie i czemu tak niespokojnym ciebie wi­dzę? drzę z obawy, powiedz mój tni. u dobrej myśli, miej cier-

tt

pliwość do jutra, jutro dowiesz się o wszystkiem. Z uchodzącem słońcem, zejdzie tobie szczęście, na które w no­cy jeszcze popracować mi trzeba. I te­mu to, jam był rad zachować wszy­stko w tajemnicy, dopóki przedsięwzię­cia mego nie przywiodę do skutku, i nie mówić, dopókąd nie będę mógł po­wiedzie tobie: witaj ze żono moja! je­steś panią bogatą, jesteś zamku dzie­dziczką.“ Rozalka słysząc te słowa zwróciła na męża spojrzenie, w któ- ićm zadziwienie się malowało, niespo- kój i trwoga, i płaczliwym głosem ję­ła go prosić, by ją zostawił w ubó­stwie, w lepiance ubogiej. ‘ „Do szczę­ścia nie potrzeba zamku, rzekła, moje szczęście, zakwitnęło przy boku two­im , i w tej naszej niskiej chacie. Zo­stańmy, czem jesteśmy, ubodzy — lecz szczęśliwi.“

Niewieścia to gadka“ odparł Zyg- wult “tobie, miła Rozalko,' wzdrygać się... drży slabiuchna myśl twoja, kieby bść osiki za lada pociągiem wiaterka. Ale mnie, bnrza, mnie wojna nie wi­działa drżącego, ani wahającego się ni­gdy, temu spij, spij kochanie nie pytaj, hie badaj co dzisićjszćj przedsiębiorę nocy; noc to będzie burzliwa, ale dzień następny, wynagrodzi to hojnie, miło mi będzie zasypiać, gdy się upoję mio­dem ze sklepów Siestrzemiła, niepra­wego dziedzica Libuszy; tego wydzier- cę zamku przodków moich.“

Wielki Boże! “ strwożona zawołała Rozalka „zgaduje twoje zamiary, ty zamierzasz.“ — „Tak zaiste i w zamia­rze to wykonam, dziś w nocy jeszcze napadnę i zamek ojców moich zdobę- flę— ale z ziemią go zrównam.“— „O Zygwulcie! mój miły upamiętaj się,

jakaż to myśl szalona wstąpiła do gło­wy twoj ej ? zginiesz marnie; zostawisz Rozalkę i dziecko sierotą, porzuć te my­śli burzliwe, te zamiary grzeszne. Na Boga cię zaklinam, nie narażaj twego« życia, twojej sławy.“ —

Stów tych nadto“— odpowiedział spokojnie Zygwult — „znasz mię Rozal- ko, a co przedsiębiorę, to wykonywam. Pomszczę się krzywdy dawnej i nowej, i prędzej zamek Libuszy z swojego spa­dnie pagórka i w Ropę (*) się potoczy, niżeli włos jeden z głowy mojej spa­dnie i ty o mnie spokojną bądź; Siesz* trzemiła niema w domu, wyjechał z ca­łym dworem na gody weselne na dwór Radzisława. I ja tam byłem, lecz przeklinam tę stopę, która mnie tam poniosła; doznałem krzywdy, niesły-

(') Rzek* Ropa w cyrkule Jasielskim w Galicy!

9*

t

* ♦

chanej krzywdy! pomścić się słuszna! Słuchaj mię krótkiem słowem, powiem cl wszystko, nim wysłany do wioski Zawiła powróci z gromadą; tę uzbro­jeni, na konia wsadzim i polecim, bo spieszyć mi się trzeba. Siesztrzemif rankiem wróci do domu. Otóż słuchaj:

‘ „Przejeżdżając przez Mordcrówkę, Radzisława dziedzinę, stanąłem tam popasem: alić przybieżał do mnie po- sełek Radzisława, wzywając, abym byt gościem u niego na godach, boć to

7

7/rękow’iny córy z młodym Garnyszem. ' Wiec szedłem na zamek, siła tam szla- elity było, już i wielu dobrych moich przyjaciół. Południe wybiło, zasiedli­śmy do obiadowego stoła, w^edle star­szeństwa i godności. Lecz zaledwie zabraliśmy się do missy, drzwi się o- * tworzyły i wszedł Siesztrzemił z żoną. .. Zrobiono dla Siestrzcmiłowej miójsce

rta lawie, obok Radzisława córy; Siesz- trzemiła w końcu stoiu osadzić chcia­no. Ale Siesztrzeinił miejsca tego za- , j«jć nie chciał, i odezwał się z tern, iż woli nie siedzić przy stole jak na miej­scu pośledniejszem od tego, które ja zająłem, i jął się użalać na Radzisła- xya, iż taką krzywdę wyrządził dzie­dzicowi zamku Libuszy, sadowiąc go niżej od Zygwulta, panka na jednej grzędzie. Powstał gwar, jedni stawa­li za-mną, drudzy przeciw mnie; a Siesztrzeinił, podsiadłszy mnie zdra­dziecko , chwycił za szatę moją i ścią­gnął mię z ławy. Z gniewu straciłem • ♦

przytomność, a wróg korzystając z po­ry, przysiadł moje miejsce i obiema rę- kliini chwycił się i trzymał stołu. Pod­nosząc się z upadku, dobyłem miecza i łeb przeciwnika mego byłbyv poszedł

*■

pod ła\vę;-ale kilku z sług jego prze-

szkodziło temu, miecz mi wydarto z rę­ki. Wściekły w gniewie wyszedłem, za mną kilku dziarskiej szlachty. Tam w gospodzie odbyliśmy radę. Poprzy­siągłem się pomścić, przyjaciele po­przysięgli mi pomódz, i czekają na mnie tam nad Ropą z ludźmi swemi. — Zieli pomocą dokonam swego, doko­nam ! “ dodał zgrzytając zębami. „Jak mi żywot, jak mi zona i dziecko moje mile, zemszczę się mej krzywdy, i zamek, który był siedzibą przodkÓAV moich, moją kolebką, odzyskam, zdo­będę ... Bądź zdrowa Rozalko, bądź zdrowa do ranka. Wr chatce dzisiaj że­gnam ciebie, jutro powitam w zamku.“ To mówiąc wybiegł z izby, bo posły­szał na podwórzu tętęt pędzących kon­nych. Wysłany do wioski Zawiła, wrócił, wiodąc z sobą kilkunastu góra­li. Zygwult uzbroił każdego, upoił

miodem i wsiadłszy na konia, pocią­gnął tychże za sobą. Już znikli z o- czów, a jeszcze długo tętęt koni dola­tywał do ucha niespokojnością szar­panej Rozalki, ucichł nareszcie. Cisza nastała spokojna; — ale w sercu Ro­zalki nic było spokoju ni ciszy.

Noc ta najokropniejsza wżyc:u zda­wała się być także najdłuższa; — bo czas ma orle skrzydło, kiedy człowie­kowi błogo i w szybkim swoim locie wy.ywa z objęcia naszego rozkosz, wesołość i z nią ucieka; w utrapieniu przedzierga to skrzydło na leniwą sto­pę żółwia i wlecze się tak powoli i ciężko, jakby sam był obciążony tym smutkiem, który nas przygniata.

Zaświtał ranek, Rozalka siedziała w progu, tuląc swe dziecię do łona; niewiasty jej służebne, gwarzyły mię_ dzy sobą tym smutkiem pani, zadzi-

wionę, bo snem ujęte nie wiedziały co zaszło tej nocy. Tętętem koni za­grzmiał las. Nie wyszła chwilka, wy­jechało kilku konnych. Był to Zawiła, zeskoczył z konia i dążył ku pani, bie­gnącej na przeciw niemu, i usiłującój coś przemówić, ale trwoga, ale prze­czucie nieszczęścia związało jej mo­wę. —

Zygwult! gdzie Zygwult Ju zale­dwie zawołała, i osłabła, służebne wsparty upadającą.

Żyje!“ przemówi! sługa—„alićBóg świadkiem tyle was miłuje stary Zawi­ła , iżby wolał widzieć go na marach; wolałby sam pierwej legnąć w grobie, jak tej dożyć chwili, tej sromoty.“ —

Co się stało? powiedz“ słabym, za­ledwie dosłyszanym głosem zapytała .Rozalka.

Już się stało“ odparł Zawiła.

Przebóg! cóż się stało ?“ pytała słu­żebna jedna po drugiej, cisnąc się do starego sługi, który zamilkł i rękawem szaty obcierai pot z czoła; po chwili tcmi się słowy odezwał: — „Lituję się nad wami zacna niewiasto, i nad tein niemowlęciem, tem biednem ... wspo­mnicie słowa starego Zawiły, na złe to wyjdzie jemu... nie ujdzie kary niebios; za grzóchy męża, Bóg żonę i dziecko karać będzie. Ale już się stało; co przedsięwziął wykonał. Niesie wam oto rozkaz ażebyście nie czekając chwi­li , na konia wTsiedU i na zamek Libu­szy spieszyli. Zdobył go Zygwult wy- siekłszy Siesztrzemila czeladkę. Wy niewiasty macie się zebrać co rychło i pieszo podążyć za panią. Spieszno ą ostrożnie, by po drodze nie nadybai was Siesztrzemił, w którego rękę gdy­byście się dostali, zrobiłby z wami to, co Zygwult zjego czeladką.“

Rozalka słysząc te słowa przyszła do siebie, ale obawa już spełnionego nic­

ią o więcej jeszcze pytać się sługę, lecz ten nagląc do pośpiechu, miasto odpowiedzi podał jej rękę i pomógł usiąść na konia, a obwinąwszy szero­kim rańtuchem niemowlę wziął na ręce ruszył przodem, za nim Rozalka kon­no > niewiasty służebne pieszo.

Więcej godzinę jechali gęstym lasem; ten rzadsze już miał drzewo, rozstąpił się na wszystkie strony i odsłonił wi­dok na piękną okolicę Libuszy, Ranek był pogodny, rzeka Ropa ciągnęła się wrzdłuż pól zielonych, jak zagon nie­bieski, dobiegając pod Libusze, niby zawojem bławym opasywała wzgó;ek krzewiną porosły, z którego liści, wy­glądał zamek do skrzyni czworogra­niastej podobny, w którym okna okrągłe

niby główki wbitych w nią żelaznych ćwieczków, czerniły się rzędem. Prze­byli rzekę, już pod bramą byli, gdy koń Rozalki czy trwogą, czy wstrętem, nieodgadnionym przejęty, stanął i mi­mo chłosty i napędzania progu bramy żadną miarą przestąpić nie chciał. Ro­zalka zsiadła z konia: Zygwult wy­biegł jej naprzeciw, i tajemną, niepo­jętą bojaźnią kołysaną uprowadził do zamku opanowanego, i po kamiennych schodach, zawiódł do obszernój kom­naty, której ściany blachami błyszcza­ły, a ławy i stoły bogatemi pokryte by­ły kobiercami.

Rozalko! widzisz jam dotrzymał tobie słowa“ rzekł Zygwult „jesteś pa­nią zamku. Jak baę^ę znużoną jesteś, więc spocznij, więc legnij na miękkich Siesztrzemiłowej puchach, a dziecię na­sze kwilące, uśpij w kolebce, zktórćj tomik i. 10

wyrzuciłem niemowlę wroga mojego. Patrz jeszcze ciepłe pieluszki. •. Nie płakało dziecko wynoszone z zamku, ale stara piastonka płakała i skomliła.“

„Biedna ja niewiasta, cóż ja pocznę teraz, kędyż zaniosę to niemowlę to biedne?“ — „A jam jej odpowiedział: Idź tam do lasu naSłabodzie; jest tam wiązka zgniłej słomy to dla ciebie i ko­lebka próżna dla dziecka; kazałem ją wytrącić z bramy. Lecz przez co się zenmą nie radujesz Rozalko? i pta- czesz ? “ to znowu do obecnego oderwał się Zawiły. „I ty starcze zwiesiłeś łeb, sklepy stoją otworem; a w sklepach miód, wszakże pilnuj czeladki, tizeba się mieć do obrony, bo Siesztrzemił nie zaśpi, i pokusi się o odebranie wydarte­go mu zamku. AJe Zygwułt co w garść

pochwyci nie puści, chyba, że mu rę­kę odetną. “ —

Zeszłe Bóg rękę“ przemówił Zawi­ła „co waszą odetnie, wspomniecie sło­wa starego Zawiły. Odetną wam rękę i wypadnie wain z garści zamek jak liść odpada od uciętej gałęzi. Na złe wam to wyjdzie; stary Zawiła już wie­le widział i patrzał na wiele rzeczy. Za grzechem ludzkim idzie kara Bo­ska: przyszła ona za grzechem rodzi­ca waszego, wspomniecie słowa stare­go Zawiły.“ —

To mówiąc sługa szedł z izby, kro­kiem powolnym, zasmucony Zygwult, udał się do komnat dólnych, gdzie wli- cznćm groaie zgromadzeni, biesiadali towarzysze jego nocnej wyprawy. Sta­li uzbrojeni ciężko, gwarząc wesoło, do koła dębowego stołu, na którym za­stawione były dzbany z miodem, chle- by i inissy z mięsiwem. Rozalka zosta­ła sainawr samotnem rozpamiętywaniu,

wglądała trwożliwem okiem w niepe­wną przyszłość, a przeczucie nieszczę­ścia szarpało jej łono, szepcąc jej osta­tnie Zawiły słowa: Na zte to wyjdzie.

I oglądała się trwożliwie po ścianach bogatćj komnaty, dziecię owe kołysząc na ręku, jakby wzdrygała się złożyć je w zrabowaną kolebkę obcego dziecięcia.

Dzień schylał się do wieczora, nie

było słychać o dziedzicu. Noc spokoj- '

nie przeszła. Równie spokojnie kilka

upłynęło dni. Zygwult dzień i noc go-

i

towy do dania odporu, spodziewanego nie mogąc się doczekać napadu, tuszył, iż Siesztrzemii, widząc niemożność zdo­bycia, na powrót zamku zaniechał tej myśli. Już spokojniej dnie i noce prze­pędzał, w towarzystwie gości, których hojnie cudzym raczył nabytkiem.

Piątego wieczora Zygwult, niedźwie­dzim nakryty kożuchem leżał, nie-

spokojne myśli odpędzały sen od po­wiek jego. W tem postrzegł na tle czar- nem obłoków czerwoną łunę, od bitem .od niej światłem rozwidniała się izba, przelękły, odrzucił kożuch precz od sie­bie , na obie zerwał się nogi, szczeli­ną okiennicy wyjrzał i zawołał: „Go­re! gore!“—

W tejże samej chwili wbiegł Zawiła, i bawiący jeszcze w zamku goście po- trwożeni, wołając okropnym głosem: „Gore! gore! “ Stogniewie, rzekł jeden .—„w tej stronie wasze zamczysko, nie- dałbym sobie łba uciąć; jeżeli waszej żonie, nie zaświecił tak w oczy Siesz- trzemił i “ —

Do pięciu ran przenajświętszych! “ zajęczał Stogniew “Żóławiec mój za­mek! moje spichrze! moja żona! Boże wielki zmiłuj się nademną. Konia i ko-

nia! kto przyjaciel ze mną!.. Zygwul- cie! wszystkie pioruny niech biją w Li­busze. Bóg mię ukarze za pomoc, któ­rą dałem sprawie grzesznej“ — prze­klinając Zygwulta, Rozalkę i dziecko, wybiegi z izby, wyjechał z zamku, i słychać było w śród ciszy nocnej, brzęk podków końskich, do kołatania dzwon­ka podobny. — „Zygwulcie! zostań­cie zdrowi“ ozwał się towarzysz dru­gi. — „Siesztrzemił ma rozum, w sła­bą stronę bije, ale my go nie mamy, że siedzema i hulania tutaj; dziedziny na­sze i żony, sieroty zostawiwszy same, a snadno napaść na dom i spalić, kiedy pan za domem.“ —

Radźcie sobie sami; nam o sobie radzić teraz“ rzekł trzeci. — „Wiecie co starzy mówią:— Milsze oko moje niż cudze oboje.“— To rzekłszy poże­gnali, odjechali.

1 Odurzał Zygwult, bacząc co się dzie­je, w pierwszej chwili poddał się trwo- ' dze; zwątpił azali podoła okoliczno­ściom i azali będzie sam av stanie od- przeć Siesztrzemiła, gdyby w tej chwi­li do zamku szturm przypuścił'} Zadu­many wstąpił do łożnicy Rozalki i sta- nął przed jej łożem; Zawiła wszedłszy za panem do izby, zatrzymał się w pro­gu , ręce na krzyż przełożywszy, my­ślał głęboko. Zygwult wlepiwszy oko w śpiącą małżonkę, cichym przemówił głosem: — „Ona śpi tak spokojnie, tak swobodnie.“ — „Kto spokojność ma w sumieniu“ odrzekł Zawiła „ten ma sen i spokój, i wam Zygwulcie w wła­snej lepiance sen był służył spokojny, w kradzionym zamku nie ma snu, bo spokoju nie ma.“ —

Głos Rozalki obudzonej, przerwał tę mowę; spokojnym pytała się głosem:

Czy już świta ] bo taka jasność znie- .ba bije i“— „0 Rozalko moja“ zawo­łał Zygwult „wstań miła, nie czas te­raz zalegać łoże: klęknij raczej przed obrazem Boga Rodzi by i módl się. Módl się za siebie, za dzieckiem naszćm i za mną; moje myśli obciążone zgryzo­tą i smutkiem nie podniosą się do nie­bios.“ —

Rozalka nie rzekłszy słowa wstała

przed obrazem uklękłszy, mówiła pa-

i

cierz. Zygwult i Zawiła stali z daleka, milczenie panowało w izbic, której czarne ściany oblatywał połysk od łu­ny nieba odbity, zdało się, że posępna rozśmiała się izba, jakby najgrawała się ze smutku ludzi, nieprawych zam­ku mieszkańców.

Po skończonej modlitwie, wrstała Ro­zalka i do okna biegła. Niebiosa coraz większą gorzały łuną, snać pożar nie

ł

4

zastygał, ale zwiększa! się i rozsze-

i

rzat, i z po za szczytów lasu buchała jak­by para gorąca, rozpryskując się po o- błokach. „O Zygwulcic miły! “ rzekła Rozalka „Czy tau pożar taką cię przej­muje trwogą1} mniemasz może, że wia­try do nas go doniosą1) więc nie trać­my czasu weźmy skarb nasz, dziecię nasze, i uciekajmy do naszej lepianki na Słobodziu, a będziemy dalecy od pożaru i dośpiemy spokojnie do ranka.“

To mówiąc wzięła za rękę mężów- * ską, i patrzała w oko męża, czekając odpowiedzi.

Zygwult milczał długo, w końcu jak­by z letargu obudzony, zawołał: „Nie Rozalko ! nie opuszczę zamku, którego zdobycie tyle kosztowało pracy; opu­ściła mię słabość, która serce moje w swoje pochwyciła sieci. Ha! póki’ta ręka jeszcze się ciała trzyma, a żelazo

ręki, przysięgam na brodę ojca! do o- ostatniego zdobycz moją bronić będę. Minęła słabość; Rozalko bądź dobrćj myśli; trudniejsza zdobywać, jak zdo­byte dotrzymać. Zawiło idźmy rozbu-

9

clzić wszystko, i wystać na zwiady kilku, a co posłyszą o Siestrzemile niech doniosą.“ — W progu izby zatrzymał się Zygwult i po namyśle rzekł:—„Ma­camy po ciemku, mój druchu stary, w nocy strach czarniejszy: wsiadaj sam na konia i przypatrz się z bliska temu, co nas przestrasza, a wracaj co rychło i donieś co to za pożary? kto je rozniecił?“ —

Stało się jak pan rozkazał. Zawiła odjechał w tę stronę, gdzie gorzało, in­nych kilku czeladzi wysłał Zygwult winne strony; każdemu rychły naka­zał powrót. Wrócili rychło nic nie-

*

widziawszy, nie słyszą wszy. Jeden

a

Zawita nie wracał, kury po raz wtó­ry zapiały, gdy posłyszano tętęt Wie­sie: „Wraca, wraca!“ wołali i biegli domownicy na podworzec do b; amy, wracającemu na przeciw. Koń pędził szybko, poznać było pomocnych i czę­stych uderzeniach kopyt wkrżemieni- stą drogę. Już blisko był, ale ciem­ność nocna niedozwalała dojżreć jadą­cego : „Cóż tam Zawiło! “ woiali na wjeżdżającego do bramy. Nikt nie od­powiedział, albowiem koń powrócił, ale — bez jezdca.

Trwoga przejęta wszystkich. Zyg- wult się zadumał. Jeden z służebnych rzekł: „rozkażcie mnie panie, ja pole­cę.“ Zygwult skinął czołem; a sługa rad z polecenia, rzucił się na konia i popędził w tę stronę, w którą pojechał był Zawiła i nie wrócił. Godzina pły­nęła jedna i druga, wysłany przybie-

żal z powrotem; gonił spiesznie, bo koń skoro przyniósł posłańca nazad do zamku, padł na wszystkie nogi, za­drgał cielskiem i nie wstał więcej. Siu-' ga przez chwilę długą, słowa do ust wynieść nie mógł, szamotał się darem­nie rękoma pomagając sobie, zaledwie to jedno wyjęknął: „Tatarzy! “ Prze­rażająca ta wiadomość w krótce po­twierdzoną została, albowiem rozległ się po ciemności nocnej odgłos dzwo- nów dalekich, do wycia ranionego zwie­rzęcia podobny i wkrótce potem okro­pna rozeszła się wrzawa ludu, ucieka­jącego przed Tatarami; którzy to na-

jeźdcy, poraź drugi w polskie wpadając kraje, jej mieszkańcom znani i stra­szni byli.

Przed 20 laty dzicz ta wschodnia po­raziwszy wojsko polskie pod Chmielni­kiem, rozlała się po całej krainie. Bo-

lesiaw Wstydliwy książę, berło kra­kowskie na onczas dzierżący, przymu­szonym był av sąsiednim Węgier kraju szukać schronienia, a opuszczone mia­sto i zamki bez obrony poszły na zni­szczenie i łupież, mieszkance w łyka tatarskie. Powtórna ta tłuszcza Tata­rów, prowadzona przez Jekboga i No­gaja, wpadła z Rusi Czerwonćj, i dzie­ląc się na kilka szlaków, rozsypała się po kraju całym, pamiętane jeszcze w kraju okrucieństwa i rabunki powta­rzając. Pochód Tatarów byi tak szyb­ki i nagły, iż z uciekającemi równo pę­dzili ścigający, i często niepierwej do­wiedziano się o ich napadzie, aż w ten- czas, kiedy do ucieczki już nie byto czasu ani sposobu.

Noc to była okropna, scena prze­rażająca. Te tłumy rozpaczającego ludu, te krzyki jednych, jęki i pła- tomik i. 11

cze drugich, budziły głośną okropną wrzawę. Cała tłuszcza doszedłszy do zaniku zatrzymała się i otoczywszy

9

go, przeraźliwym wołała głosem: Ta- tarzy! Tatarzy! uciekajcie! Zygwult, którego dusza na widok niebezpieczeń­stwa w całej swojej rozwijała się mo­cy, niestracił przytomności i odwagi, owszem dodawał jej rozpaczającym i gotowy poganom silny dać odpór, o- biegał po zamku, rozstawiał strażni­ków, baczność, przezorność zalecając wszystkim. Nadaremne były prośby Rozalki, jej zaklinania i błagania, aby zamek Libuszy opuścić, i we własnym domku w gęstym nieprzebytym I«sie u- krytym, szukać schronienia. I darem­nie usiłowała ona przekonać męża, że licznej Tatarów hordzie sam niepodo- ła, że w gruzach zamku czeka ich śmierć, albo gorsza od śmierci, czeka

ich niewola. Zygwult w przedsięwzię­ciu swojem niezachwiany, od zamiaru bronienia zamku nie odstąpił.

Nie długa upłynęła chwila, kredy u- derzyły z dołu krzyki okropne i cała tłuszcza, zalegająca pole przedzamko- we, zerwrała się i uciekała bezładnie, do rozburzonego mrowiska podobna.

%

Tatarzy juz pod zamkiem byli, już wrdzierali się wraz z uciekającemi w podwrorzec zamkowy kłując i mordując pstatnich i na włócznie swoje chwytając, wydzierali z objęcia matek drobne nie- mowlątka i okrutnie mordowali. Rozal­ka wy izbie swojej z dziecięciem u łona, klęczała, modliła się, kiedy Zygwult z mieczem skrwawionym wpadając za­wołał : „Zginęliśmy !.. • Rozalko! nie ma ratunku. Nie zal mi źywrota, ale ciebie biedną żałuję, i boleję patrząc na to dziecię niemowlę. Jam to nie

mądry na wasze głowy sprowadził to nieszczęście, a zaradzić temu niepo- dołam. Nie, (dodał) oczy moje wi­dzieć nie będą, co się dalej stanie, mo­je oczy widzieć tego nie mogą.“— Rozalka piastując dziecię swoje, po odbytój modlitwie powstała i spokoj­nym głosem przemówiła do męża: — „Zygwulcie skończyłam swoją modli­twę, teraz nicch żywot mój zakończę. Mężu! dozwolisz-że Tatarom, żeby żo­nę twoją powiedli w jasyr... na chań* bę i sromotę, więc odbierz mi życie, które obronić nie możesz.“ —

0

r'Słysząc te słowa Zygwult, podniósł miecz swój do góry i nadludzką unie-: siony wściekłością, zamierzył raz je­szcze stanąć w obronie, już nie zamku, ale w obronie żony i dziecięcia, lecz w progu izby miecz wypuścił z bezwła­dnej ręki, stanął i westchnął boleśnie:

Daremne chęci, ja ranny jestem, tatar­ska strzała rozdarła mi prawicę. Nie obronię ciebie... Poleć się Bogu!... “— Po zamku, przez Tatarów opanowa­nym, co raz większa rozlegała się wrza­wa , dzikie poganów krzyki i piski, a jęki i wyrzekania mordowanych, wo- kropną, zgrozę obudzającą, składały się muzykę, której głuche echo dobiegało do izby, gdzie Zygwult i żona jego Ro­zalka , z całem poświęceniem się okro­pnemu losowi, wyglądali co chwila o- statniej chwili życia.

$

Nagle rozpadły się podwoje, i wbiegł

m

* 0-

do izby uzbrojony mieczem starzec nie-

znany.

Za mną idźcie, za mną!“ wołał — „wyprowadzę was z zamku, spieszmy się, czas krótki.“

Zygwult wpatrzywszy się w niezna­jomego, rzekł:— „Zdrajco ja znam

ciebie, tyś sługą Siesztrzemiia chcesz mnie prowadzić? chyba na ostrze Ta­tarów, na śmierć, precz odemnie.**— „Więc ty niewiasto biedna, zaufaj mnie poczciwemu i spiesz się, ratuj sie­bie, ratuj dziecię, póki czas po temu; Tatarzy rabunkiem zajęci w tej chwili, spieszmy, wkrótce zapóźno będzie.“

Rozalka spojrzała w oko starca, po krót­kim namyśle, skinęła głową, pochwy­ciła za rękę męża, na drugim ręku trzy­mając niemowlę, biegła za przewodni­kiem , a opierającego się ciągnęła za so­bą Zygwulta. Kilka przebywszy kom­nat, tajnemi drzwiczki wstąpili po schodach do ciemnego sklepu; ztamtąd podziemnym idąc krużgankiem, ujrze­li się wmićjscu dokoła gęstemikrzaka­mi osloniętem; już wlesiebyli, prze-

9

wodnik nie wstrzymywał kroku, ow­szem naglił do pochodu. Za nim szia -

Rozalka z dziecięciem , Zygwult za nie­mi postępował zadumany; ale przeby- lemi tnvogi, a więcej upływem krwi z rany nieopatrzonej, wycieńczony i o- słabły, na własnych nie mogąc utrzy­mać się nogach, zachwiał się i padł na

%

ziemię. Przybiegła Rozalka, już Zyg-

Wult leżał bez zmysłów, a pierś jego

słabo bila i co raz słabiej.

Doba jedna upłynęła od tej chwili.

Zygwult budząc się ze snu omdlenia i

otwierając powieki długo ciężkim snem

ciśnięte ujrzał się w miejscu obcem, innćm.

Była to pieczara jakaś podziemna, w skale wykuta. Księżyca światło, o- tworem szerokim rozlewając się po pie­czarze, oświecało twarz człowieka, siedzącego obok Zygwulta. Twarz tę poznał Zygwult i zadrzat na calem cie­le; zadrgała prawica jego, jakby zwie­

rzęcym instynktem wiedziona, poczęła szukać wedle siebie oręża, ale oręż nie użytecznym już byl narzędziem dla rę­ki , strzałą tatarską rozdartej, pozba­wionej władzy. Więc trwoga ogarnęła go, podniósł głos słaby, i przemówił:

Czy to szatanów igraszka? czyli marzę jeszcze? Siesztrzemiła wroga mojego, widząż moje oczy?“ —

Jam Siesztrzemił“ — odpowiedział tamten. — „Tyś napadł na mój zamek, •^wydarł go zdradziecko: pomordował czeladkę i wyrzucił z kolebki dziecię moję? —

To się stało, tom uczynił!“ rzeki Zygwult— “jestem teraz w twojej mo­cy. Mścij się do wroli, zabij mię! ale powiedz wprzódy, gdzie Rozalka, gdzie dziecko moje ? a jezeliś zamordował je powiedz, gdzie leżą zabite, pokaż je pierwej, a potem mnie dobij!“ JJa to

przemówił Siesztrzcmił: „Podnieś się z posiania i rzuć okiem po tćj piecza­rze; ciemna jest i okropna, a przecież lepsza od zamku Libuszy, bo ubezpie­cza od Tatarów zgrai. Zamek, które» go zdobycie tyle cię kosztowało pracy, dzisiaj w ręku poganów. Pytasz się o żonę? czylisz nie widzisz tam Rozalki? spoczywa nieboga po długich czuwa­niach, trudach i nicspokoj »ościach o ciebie; błąkającą się polesie przyjąłem; słabą posilałem chlebem i mlekiem, — i ciebie omdlałego na barkach moich do tego schronienia naszego przywló- kłem. Chceszli swoją obaczyć dzieci­nę? wstań, zbliż się, obaczysz tam w koszu, śpi dziecię twoje razem zmo- jem dzieckiem.... robaczki niewinne, ści­skają się i całują.“ —

Zygwult milczał długo. Promień księżyca zaiskrzył się w kroplach z oka

mu płynących; do Siesztrztmiła wy­ciągnął rękę, ten mu nawzajem podał 8Woją, i uściskali się dwaj nieprzyja­ciele. Milczenie długo trwało; poczćrn Siesztrzemił tak mówił:— „Zygwulcie! braćmi jesteśmy, bośmy syny jednego kraju.“ Rieskończył Siesztrzemił; bo obudzona w tej cli wili Rozalka, zerwa­ła się i biegła do męża. Wielka tam radość była i długa, a przyjaźń Zyg- wulta i Siesztrzemiła wieczna.

I

NIEDŹWIEDZICA

Z WIEKU XV.

NIEDZWIEJttZICA.

POWIEŚĆ

W Wilnie to było, r. 1440, jednćj - nocy miesiąca Grudnia, na Lidzkićm przedmieściu zagrzmiała ulica pod jez­dnymi , co pędzili od bramy miastowćj; a pędzili szybko.

I

Mieszczanin, drogą idący, posłyszał tętęt koni, zarazem i wołanie: „Czekai!

Stój !..“ —

Do gnany i obskoczony od konnych, padłszy z wielkiego przestrachu nako-

TOMIR I. J2

lana, wolał drżącym głosem : — „Lito­ści, miłości, nic mordujcie! chudym pachołek, jednego denara w kalecie mam, weźcie go, a nie bieżcie żywota.“ „Upamiętaj się głupcze“— ozwał się głos obcy; — “nie weźmiem tobie ani werd unka, jeno wstań, idź z nami, a bądź nam przewodnikiem. Noc ciem­na, chaty, której szukamy, znaleść nie możem.“ — Mieszczan, ochłonąwszy z trwogi, zapytał, której chaty szuka­ją.— „Zaprowadź nas do Klichny; znasz Klich nę tę starą.“ —

Jakąż to sprawę macie do Klichny?“ „Jaki ciekawy łotrzyk; nie pytaj,je­no prowadź.“ —

Mieszczan, rad nie rad, przewodni­czyć im musiał. Noc była; szumiały drzewa; ■wicher bił się z chmurami, które, biegły od zachodu, to odsłania­jąc, to zasłaniając księżycowe światło

Stanęli; przewodnik wskazał na do- mck słomą poszyty, nizki, w którego okienku tlało światełko blade i mdłe, niby lampa w kościele:—„Owóż“ prze­mówił mieszczan— „stoicie przed cha­tą Klichny; ale na Boga! wam coś złe­go patrzy z oczu.“ —

Jezdni pozsiadali z koni; zbliżyli się do domu, zaglądali oknem do izby, sła­bo oświeconej kagankiem. W jednym jój rogu stało łoże, na niem leżało, pła­chtą zgrzebną nakryte ciało człowiecze; z pod płachty wyglądała głowa, raczej szkieletu czaszka; z boku spadała ręka, długa i biała, jak kość. Pizy łożu dziewczę klęczało i modliło się.

Czujesz ty, mieszczuchu“ oz wał się jezdny—„teraz masz naszeBóg zapłać; bierz nogi zapas, a czmychaj do domu.“ „Mamże odejść, gdy nie wiem, co wy za jedni i co zamyślacie?“ zarzu-

cii mieszczan. — „Na Boga was błagam i klnę, nie czyńcie krzywdy bliźniemu* Powiedźcież;, nie zrobicie krzywdy sta­ruszce, ani dzieweczce? Oleńka się zwie;.., dobre to dziewczę, a krasne jak malowanie, Florek, mój bratanek, m^uje j$ bardzo, i ona nie krzywa na niego. Bóg da, a stara skrzepi się trocha, to się pobierą.“—

Ciszój łotrzyku ty “ zawrzasło mu w uchu; — „na Perkuna przysięgam! twój j?zykprzyćwiokuję do gardła tym drzewcem oto. Precz ztąd! oddal się ztąd!“ — Mieszczan zatrwożony, nie wiedział co począć.

Bojaźń, jaką przejęty został przy pierwszćm obcych tych ludzi spotka­niu, odstąpiła od niego, ale natomiast dobre serce jego lękać się o Oleńkę i litować się nad nią zaczęło. Przeczucie szeptało jemu, że nie dobrzy to ludzie,

i niegodziwe ich zamiary. Kiedy po­grążony w dumaniu swojem i w domy­słach pewności nie znających zapom­niał niemal ó sobie, mociie uderzenie po karku wy budziło go z dumania; po* strzegłszy podniesiony do cięcia miecz, który w świetle miesiąca załysnął mu po nad głową, zerwał się, i krzycząc z przestrachu uciekać począł.

Widząc, iż żaden z jezdnych nie goni za nim, zwolniał kroku; stanął, natę­żonym okiem patrzał w tę stronę, gdzie chata stała, i natężonem uchem przy­słuchiwał się. Ale szum wiatrów i li­ści szmer nie dozwalał nic słyszeć, a ciemnota nocna nic widzieć. Przecież doleciał do ucha jego krzyk niewieści, bolesny, niby rozpaczy jęk, i z serca się wydzierający. Zgrozą przejęty za­drżał na całćm ciele, i co siły miał w nogach bieżał na powrót do chaty.

12*

Przystąpiwszy bliżej zadziwił się nie pomału, nie widząc przed chatą, ani ludzi, ani koni, tylko tętęt pędzących czwałem, gdzieś z daleka dolatywał sła­bo, coraz słabiej do ucha jego. Z o- kienka chaty nie biło światło żadne. Truchlejąc z okropnej trwogi przestąpił próg chatki i wrszedi do izdebki: — „Oleńko! “ zawołał „Oleńko! “ powtó­rzył wołanie. Nikt mu nie odpowriadat. Postąpił kilka kroków naprzód wT ciem­ności, aż potrącił kolanem o krawędź łoża. Wyciągniętemi rękoma macał po łożu, po ciele po kościach niewiasty na niem leżącej: — ' „Boże! “ zawołał, — „staruszka już zimna, skośniała na lód. A Oleńka biedna, biedniejsza. Boże! ratujJdopomóż... Co począć?“ zapytał się sam siebie; i wraz odpowiedział.—

Pobieżę do 00. Franciszkanów, do-

ł,

brzy człowieczkowie, jeżeli nie porno-

gą, toć zadzwonią i zaśpiewają nad u- marłą, nad biedną.“ —

%

%

Przed zamek książęcy, co się wznosił owremi czasy na wysokiem wzgórzu, a który dzisiaj rozsypuje się w cegły i proch, przed bramą tego zamku wileń­skiego, który był mieszkaniem książę- cia Zygmunta, z ramienia Władysława Jagiełłowicza Litwą rządzącego, stanę­ło o północy kilku konnych ludzi. — W ciemności nocnej łyskała się niekie­dy gładka ich napierśników blacha, niekiedy.mignęła na chełmie gwiazda, światłem księżycowem obudzona, ale gdy księżyc pasując się z chmurami, wyrwał się z ich objęcia, i stanął na niebie osobno, i w blasku swym całym, zaświeciła w tłumie czarnych mężczyzn biała niewiasta, zg-adkiem czołem i złotym włosem, w długich warkoczach snujących się po jej szyi i łonie. —

Otwórzcie, co rychlej, otwórzcie!“

zawołano z dołu.— „Któż idzie i“ za­pytano z góry. — „Słudzy Książęcy! “ odpowiedziano z dołu. Wraz odsko­czyły zasuwy, wzruszyła się brama, i skrzypiąc i chrabocąc na zardzewiałych zaworach; otwarła się.

Wjeżdżającym naprzeciw wybiegli strażnicy: — „Witajcie, witajcie, nie sami wracacie! “ wołali.

Wielki Kiążę, pan nasz, rad nam będzie“ odpowiedzieli wjeżdżający, — „i sUigi swoje pochwali. Baranka, którego wypatrzył sobie na Lidzkiem przedmieściu i upodobał, schwytaliśmy i wiedziem oto. Związaliśmy rączki jemu, bo oczy nam wydrapać chciały, i usteczka związali, bo wiele głosu w nich było. Radujcie się strażnicy, radujcie! czekają nas gody, bośmy sprawili się dobrze.“ —

Pozs!adali z koni. Głośną rozmową, szelestem zbroi i rżeniem koni obudzo­na wrzawa napełniła podworzec, na­pełniła zamek cały. Służba książęca, dworacy i gicrmki zbiegli na podwó­rze, ciekawością niesieni; oknem zaś z góry wyglądał ze snu wybudzony To­mica, komornik zamku, i wraz gło­sem donośnym roekaz dat, aby zacho­wali się spokojnie, gruchów nie robili, I czekali na podwórzu, pókąd wołani nie będą.

Po krótkim czasie zeszedł na podwó­rze sam Tomica, chłop wysoki, chudy w długim kożuchu, a szedł powoli, jak1 by człowiek zamyślony. Stanąwszy na podwórzu, rzucił spojrzenie na dziew­czynę , którą, niby baranka białego, trzymali parobcy, szyderskiemi słowy najgrawając się z biednej, drżącćj od trwogi ofiary. Na przechwałki weso-

Ićj zgrai, Tomica nie rzekł i słowa, o- wszem ręce dziewczęciu z powrozu u- ' wolnie i usta rozwiązać kazał.

Dziewczyna, drżąca jak listek na wietrze, rzuciła się do nóg starego To­micy, a wolne mając ręce i usta nie związane, rękoma objęła kolana jego, ustami zawołała:— „Ratujcie mię, pa­nie wielkomożny, ratujcie mię nieszczę­śliwą!“ —

Bądź dobrej myśli; powiedz kto je­steś ?66 — zapytał Tomica.

Jam uboga dziewczyna, sierota, ra­tujcie; matka chora, odłożą matki por­wali mię.66

Nie płacz, nie płacz niebogo66 od­parł Tomica, a zwracając mowę do pa­chołków, zalecił, ażeby w cichości u- dali się na spoczynek, dodając:— „Ja

sam powiodę ją na górę do komnaty książęcej, u

#

I pochwycił dziewczyny rękę, która mało przytomna sobie, dala się proAva- dzić, i szła za przewodnikiem swoim do komnaty książęcej na górę po scho­dach. Skoro do pieiwszej wstąpili iz­by, ciemnej i cichej, Tomica, wstrzy­mując kroku, zagadał do Oleńki. Sło­wa jego wiele łagodnego miały wyra­zu; niemi usiłował pocieszyć stroska- ną, z bojażni drżącą dziewczynę, za­pewnienie dając, iż do jutra rana spo­kojnie, od nikogo nienagabana, wtćj izbie zostawać będzie.

Pozostań w tej izbie“ mówit doniój „a jeżeli umićsz paciorek, módl się do Pana Jezusa, opiekuna sierót, uciśnio­nych orędownika, módl się niebożę, i proś Pana Boga, ażeby tę urodę twoję zmazał z twarzy, lica twoje pokryt brzydotą, bo twarz twoja wodzi na pokuszenie drugich; bo krasa twoja

zgubą twoją. Pozostań w tej izbie; biada tobie, jeżeli krokiem jednym próg przestąpisz, i do przyległej wstą­pisz świetlicy. Biada tobie powtarzam, bo wiedz o tćm, w tej izbie, w tej przy­ległej , spoczywa stróż Ksifjżęcia, któ­ry każdego człowieka, coby w nocnej godzinie odchylił jeno drzwi komnaty do Księcia wiodące, każdego'mówię człowieka rozedrze na kawałki, na śmierć... w tej izbie leży niedźwiedzi­ca. (*) Pamiętaj, coć rzekłem“ dodał Tomica— „i nie waż się przekroczyć próg izby, bo tam śmierć twoja; jak powiadam umiesz paciorek, módl się

O Pisze Bielski w księdze III. .A miał tenłe Zygmunt, ksiądz wielki litewski, niedźwie­dzicę , która przy nim ligała jako jeden ko­mornik , wchadzala i wychadzała, kiedy chciała od niego. ■

i miej nadzieję; Bóg może wszystko, ja mało mogę.“ —

Te rzekłszy slowra, oddalił się Tomi­ca, który, będąc człowiekiem dobrego i litościwego serca, bolał i cierpiał na • widok cierpiących, a kiedy w mocy to było jego, niósł pomoc, a gdzie ta- • kowej dać nie mógł, radą wspierał zdrową.

Odszedłszy od Oleńki dumał nad spo­sobem ratowania nieszczęśliwej, i tu­szył sobie, że ratować ją podoła. Wie­dział bowiem o tein, że pierwszym rankiem stawią się na dworze książę­cym polscy posłowie, co wczora przy­byli na Wilno. Ze ważne ich posłań- stwo ztąd wnosił, bo zacni przybyli panowie; mniemał, iż ważnemi spra­wy zająwszy księcia, ten zapomui o miłośnicy, a tymczasem nadarzy się pora wyprowadzić ją z zamku.

tomik i. 13

Kiedy tak dumał, leząc na posłaniu w gospodzie swojej, nagle cisza nocna pi zerwaną została okropnym, po ca­łym zamku rozlegającym się rykiem

niedźwiedzim.

/

Święty Gnieźnieński z nami!“ za­wołał, zgrozą i trwogą przejęty. — „Stało się, niebaczna, nie słuchała prze­strogi mojej, i padła ofiarą. Panie świeć jój duszy ! “ —

Zerwawszy się z posłania, hyżym krokiem bieżał na powrót do izby, w ktÓTej żostawił Oleńkę.

Kury już grały na jutrznią, a jeszcze ciemno było; w chacie Klichny, nad ło­żem staruszki stał mnich Franciszka­nin. Blask od latarki, którą trzymał w ręku, bił na twarz jego żółtą, jak wosk, i na długą białą brodę. W ty­le za mnichem stał człowiek drugi, w odzieży mieszczańskiej.

Mnich nie odwracając oka od staru­szki nachylił się ku niej, i podał le- żącćj kubek, mówiąc: — „Kobieto! przyjmij ten napój coc daje, a da to­bie zdrowia, i życia da.—

Na co mnie biednej zdrowia, i ży­cia , na co“ — słabym głosem odrzekła Klichna — „Oleńka była życiem mojem %

i zdrowiem mojem; wzięli ją, wzięli

' «

źli ludzie. O Bogowie Litwy! śpuście śmierć na mnie, a pioruny na ich gło­wy; Bogowie Litwy wysłuchajcie mię!“ Na posłyszane te słowa staruszki o- budzonej z letargu mnich odskoczył od łoża, latarka wypadła mu z ręki i za­gasła;

Niewiasto!“ zawołał głosem groź­nym — „ty bluźnisz Bogu Chrystusowi i Matce Jego, ty wzywasz bałwanów, których zaprzał się Litwin, a Wielki Jagiełło obalił i poniszczył. Niewiasto!

jeżeliś poganką nie ochrzczoną jeszcze, biada tobie, biada.“ —

Biada mojej Oleńce!“ — odrzekła

*

ona— „wierzyła nowym Bogom, Bo­gowie Litwy zesłali na nią karę, i na innie, bićdna ja sierota! biedna!“—

Wimię Jezusa Chrystusa!“ zawo­łał mnich.— „Ja żegnam ciebie zna- ki ei 11 krzyża świętego, uwierz w jedy­nego Boga, Pana Zastępów, a będziesz zbawioną, miej^ wiarę w sprawiedli­wość i łaskę nieograniczoną boską, a córa twoja Oleńka powróconą tobie bę­dzie. “ —

Co mówicie? Oleńkę, moje złoto, powrócą mi Bogi twoje?“ zapytała sta­ruszka głosem niedowierzającym, — „mogęż wam wierzyć (dodała); niech oddadzą mi Oleńkę, jedynaczkę moję, a uwierzę , że nowe Bogi wasze są mo­cni i wielcy, i modlitwy wszystkie mo-

je do nich-obrócę. Mówcież, oddadzą mi Oleńkę, mówcież, oddadzą mi dzie­cinę moję 1 “ —

Mnich milczał; budzącego świtu świa­tło białe odbiło się wjego roziskrzo-

nych źrenicach; warga drżała, jak gdy­by trzęsący jakiś oddech nią się prze­dzierał. Długo stał nieruchomy, wre­szcie wzniósł ręki prawej palce do gó­ry i rzekł: — „Zaprawdę powiadam tobie, córa twoja Oleńka.... “ —

Nie domówił słów swoich, kiedy drzwiczki się otwarły, i niemi wstąpił do izby Tomica, komornik książęcy,

*

wiodąc za rękę dziewczynę; była to Oleńka. Okropny przedstawiała widok, bo twarz jej cała, czoło i jagody, jedną zdawały się być raną, krew sączącą. Oczy matki, które wiek osłabił i ciem­notą osklepił, nie dojrzały skrwawio-

1

liego oblicza córki, ale ucho matki po-

13*

Słyszało głos dziecka , ale ręce drżące, ściskały rączęta Oleńki. — Wielka by­ła radość staruszki, odzyskującej dzie­cię stracone. Kiedy z pierwszej ochło-

»

nęła radości, zapytała Klichna: —

Cóż tobie Oleńko miła, ty płaczesz, Izami twojemi zmoczyłaś mię całą; nie

*

płacz dziecino takiemi łzami, nie płacz.“ Obecni tćj scenie Tomica i mnich śród rzewnego rozczulenia błogosławili Bogu, iż zamknął oczy matki, ażeby nie widziały krwi dziecięcia swojego, i aby krwi krople, poczytała za kro­ple płaczu.

mm*

W miesiąc po t^m zdarzeniu , w kia-

_ > » f sztorze 00. Franciszkanów odprawił się chrzest na prawą wiarę nawróco­nej poganki matki, a razem ślub córki z jćj narzeczonym Florkiem. Jeszcze' w dniu wesela widoczne były blizny na

twarzy Oleńki, i długo i do śmierci po­zostały na niej ślady niedźwiedzich pazurów, ale małe i cienkie jak najcień­sza nitka jedwabiu.

Tomica opowiadając to zdarzenie, na* mieniał zawdy, iż od sromoty, od nie­szczęścia wybawił nie kto inny Oleńkę, jeno NIEDŹWIEDZICA.

PODA PANU SWEMO

% • POWIEŚĆ Z ROKU 1706.

PODA PANU SWEMU.

%

Miasto Biecz, w obwodzie Jasielskim leżące, jest to stare miasto. Kroni­karz pewien nazwał je stolicą króle* stwa Bieszczadów; drugi nadał mia­stu temu tytuł parva Cracovia, z téj przyczyny, iż handlem i bogactwem mieszczan równało się niemal z Kra­kowem. Byi czas, kiedy ściana ratu- sznéj wieży nosiła infułę biskupią. Wła­dysław Łokietek start jéj wizerunek

berłem swojem Żelaznem i Biecza imię dorzucił do skarbu królów. Odtąd Biecz miastem został grodowem, i po­mnożył senatorską izbę o jedno krze- sio. Fr. Żeleński ostatnim był kaszte­lanem bieckim. Nic małą sławę pozy­skało także i z tego, iż było miejscem urodzenia Kromera, warmińskiego bi­skupa, kronikarza polskiego, idącego o lepszą zLiwiuszem. Spaniałą ujrzysz tam farę, pobitą miedzią, staraniem i nakładem ks. Kaszewicza, kanonika tarnowskiego, oficyała i proboszcza bieckiego. Dawniej były i klasztory,

i murowane kamienice, do ich ruin stanęły w rzędzie równćj ulicy liche drewniane chatki; niby to drobne wnu­częta, tulące się do starych dziadów swoich i babek, niby to odziomki, wy­rastające z dębów poprzewracanych i spmchniaiych. Na rynku stoi ratusz

dawny, miał prawro miccza; relikwia prawa tego pozostała jeszcze, miecz stępiały na karkach złodziei i cyganów, dzisiaj rdzewieje. Dalej, nie ujdzie oka twojego zamek grodowy, pusty; wielkiemu jego oknami bez szyb, i wro­tami bez podwoi, wejdzie myśl twoja, jakoby bramą otwartą do przeszłości; a znalazłszy w niej pustki, cichość i rumowisko, gołębim płaczem zatęskni smutna. — Przecież ruiny spaniale, sto­ją na szczycie wysokiego pionowo się wznoszącego pagórka, którego stopa zanurzona w rzece Ropie.

Widok na zamek, dziwne uczynił na mnie wrażenie, kiedym patrzał nań z niziny, z drugiego rzeki brzegu, ścia­na zamku podobną mi się zdała do o~ blicza starca, w którego oczach nie gra gwiazda życia, i serce puste; żadnem nie zamieszkane uczuciem. Obraz ścia-

tomik. i. 14

ny zamkowej odbijał się wzwie.ciedle rzeki, i zdawało się, że to wisząca u

*

starej twarzy broda i chwieje się i ru­sza swym włosem.

Biecz jest miastem wczorajszym, a jego mieszkańcy dzisiejsi tyle wiedzą

o jego przeszłości, ile mech porastają­cy korę starej lipy, wie o lipie.

Na początku 18s° wieku stała kar­czemka mała, na wjeździe do miasta od strony Gorlic, pogorzała, i w miej­scu, gdzie wczorajszem stoleciu ręka gospodnika, żyda, podawała piwo^ i podolską gorzałkę, dziś dłoń przyro­dzenia poda tobie w Maju fijałki, w Sier­pniu złote jabłka lub śliwkę niebieską.

Było to wr. 1706, a były w kraju jakieś rozruchy. Leszczyński szamo­tał się ze Sasem; los igrał berłem, i jak­by piłkę z jednej ręki przerzucał do v drugiej, w końcu pozostało berło w tćj

która podkowy łamać umiała. Słoń­ce zachodziło, a miało się na słotę, jak w krakowiaku: „Zachmurza się niebo, deszcz zaczyna rosić.“ —

Przed oknami karczemki stanął szla­chcic pewien, na koniu jadący. Po­słyszeli ludzie, co w karczmie byli, tę- tęt jadącego; do okna biegli, obawą przejęci, bo w czasie rozruchów gość nie zawsze miły, i na jednego co coś ' przyniesie, będzie dziesięciu co wezmą. Twarz i postawa przybyłego szlachci­ca nie miała wojackiej postawy, ni1 miał ani wąsa, jak zwano sitarskiego, ani korda przy boku, uzb: ojon był kań­czugiem tylko krótkim, co mu wisiał u ręki. Wstąpiła dusza w mieszkań­ców karczmy: — „Marku! “ ozwał się do stróża gospodnik Żyd — „jak się wam zdaje, nie wygląda on na zawa- dyje? i sam jeden jedzie— to mu tam

otwórz wrota.“ — Poszedł Marek i o- tworzyi wrota.

Niech będzie pochwalony“ przemó­wił szlachcic wjeżdżając do sieni. Ma­rek nie odpowiedział: na wieki“— tyl­ko patrzał na obcego, od stopy do gło­wy go mierzył; a drzwiami uchylone- mi do połowy, wyglądały dwie głowy jedna brodata Żyda, druga wbiałćj bin­dzie Żydówki. — »Bóg wam zapłać, żeście mię przyjęli, na wielką się słotę zanosi; objcclialem wszystkie gospody Wmieście, nikt mię przyjąć niechciai; niech ich nie znam, jacy nie dobrzy mićszkańcy; przecież do biesa nic złego nie patrzy mi z oczu.“ — To mówiąc zsiadł z konia szlachcić podróżny, a ko­nia oddawszy Markowi, szedł ku iz­bie szynkownej, otrząsając z czapki kro­ple deszczoWe.

Wielmożny Pan z daleka?« zapytał Żyd.

Ho, ho, z daleka, aż od'Sando­mierza jadę.“—

Od Sandomierza? jak słychać tam wojna w Sandomierskim.“ —

Ho, ho, Starosta Rawski, Grud- czyński, zuch, nie da sobie w kaszę dmuchać, a sam dmucha i dobrze; —

»

zuch, jakby drugi Czarnecki.“

To tam niebezpieczno jechać“—za­gadał Żyd.

Nie wiem o tem, bo nie znam co. niebezpieczeństwo; jak długo żyję, ni-, gdym o tem nie myślał; nikomum nic

%

złego nie zrobił, ergo i mnie nic złego nie zrobi żaden.“ —

Rozgościł się szlachcic w izbie, pal- nąl gorzały, a po wiecerzy, nie długo się bawiąc, odmówił pacierz, przeże­gnał się i ległszy na posłaniu zasnął, i ch rapał dobrze. Żyd z Markiem, stró­żem , gwarzyli jeszcze długo. ■

14*

Nazajutrz, skoro świt,, zerwa! się

szlachcic, gospodyni uwarzyła mu po-

* ł

lówkę z piwa, ze śmietanką, chlebem, nie żałowała sera i kminku; przy śnia­daniu Zyd znowu do szlachcica pokło­niwszy się zagada!: — „Bez urazy.... Wielmożny Pan, w którą stronę je- dzie?“— t

Otóżto właśnie, że sam nie wióm,

I ciebie się zapytać muszę o drogę, je- żeliś dobry, to mi pow'ićdz, daleko ztąd

Lipinki'»— „Nie daleko, dwie mile, nie więcćj.u

Na południe stanę w Lipinkach?“ „A dla czegoby W. Pan nie miał sta­nąć?“—

No, proszę uniżenie, a mnie powie-

*

dziano, że to gdzieś w górach wielkich; nigdy tam nie byiem, chociaż to w Li­pinkach proboszczem jest ks.Wieśdń- *ki, mój rodzony wujaszek.“ —

Kłaniam Wielmożnemu Panu! ks. proboszcz nie przejeżdza tędy nigdy, żeby do mnie nie wstąpi!.“ —

To znacie tedy wuja mojego?“ — „Czegóżbym go nie miał znad?“ —

A cóż tam słychać o nim?“ —

A coby było słychać? wszystko-do­brze. “ —

Pięknie mi dobrze! ks. Wierciński przecież rozniemógi się bardzo, jak mi pisano, niebezpiecznie nawet chory; może i skończy.“ —

No, to W. Pan sukcesyję po nim weźmie; a ludzie mówią, że ks. pro­boszcz ma gotówkę.“ —

Nie wiem o tern-“ —

Ale ja wiem, winszuję W. Panu jak

najwięcej.“ —

Dajmy temu pokój, raczćj zobacz mój żydku, czy koń gotów, i powiedz co się należy.“ —

Poszedł Żyd do stajni, wybiegła za nim Żydówka, i z Markiem coś gadali długo, ale cicho. Po długiej chwili, gdy gospodnik do izby wrócił, szlach­cic przypomniał mu rachunek:

Nic nie nagli“ — rzekł Zyd — „W. Pan powracać będzie, to zapłaci, a bę­dzie wtedy czem płacić.“ —

Dobry jesteś mój zydku, nie lubię długów, ale jeśli mam wiarę u ciebie,;

#

a zechcesz mi poczekać, przyznam się tobie, ze w trzosie moim nie mam jen® kilka złotych, złe teraz czasy.... oj złe!“ „Będą lepsze, nieclino W.Pan weź­mie po wuju tę gotówkę. W. Pan ra­czy jeno z powrotem do nas, będzie miał wszelką wygodę i usługę, mam stary miodek lewocki.,.—

Co do tego bądź spokojny, mój żyd- ku, dtug każdy jest i bywai u mni* świętym, nikogom jak żyję nie skrzy-

wdził. Boże zachowaj! zapłacę wszy­stko co do grosza i za poczekanie się odwdzięczę.“ —

Mam więc słowo W. Pana.“ — „Masz słowo i rękę moję. “ — To rzekłszy szlachcic; podał Żydowi rękę, Zyd nadstawił swoję, ale ręka żydow­ska drżała, i trzęsła się jak w febrze. „Co tobie Zydku?“ — zapytał szlach-

9 *

cic, patrząc Żydowi w oczy. Zyd spu­ścił oczy w ziemię, cofnął rękę i zaję- kał się w odpowiedzi. Wszedł Marek stróż, oznajmując, iż koń gotowy.

Szlachcic palnął gorzały, i nie ba­wiąc się, wsiadł na konia — odjechał.

Żyd wraz ze stróżem swoim Mar­kiem odprowadzili szlachcica na gości­niec, i patrzał i długo za odjeżdżającym. Gdy już zniknął z oczu, dopiero obej­rzawszy się dokoła Zyd, zaczął mówić do stróża, głaskając sobie>brodę:

»

No, cóż ty tam myślisz Maiku?“— „Cóżbym myślał“—odpowiedział stróż glos jego był gniby, jakby z zardzewia­łego wydzierał się gardła.

Ej Marku! ten szlachcic to filut ja­kiś ? “ —

Nie koniecznie. “ —

Jakże się-wam zdaje, Marku, wró­ci? wstąpi do nas z powrotem?“ — „Albóż ja wićm.“ —

Jeżeli wrróci.... pamiętajże Marku. „Dyć pamiętam przecie. “ —

Tylko Marku, żebyś nie zdradził* nie wygadał się, bo jak czasem w pał­kę nalejesz?“—

,\Viómci ja wićm, co gadać a co nie gadać—albom was zdradził kiedy?“ „Jeżeli nam się uda, wielkie pienią­dze nam się znaczą. Ty Marku do po-

łowy należysz, sumiennie się z tobą podzielę.“ —

*

Zęby się jeno udało.“ —

Co się nie ma udać? bo rozumićcie, mój*Marku, upoję go miodem, będzie spał, jak zabity, lada dziecko podoła śpiącemu. Ciclio o tem.... ludzie Idą drogą.“ —

Minął tydzień, szlachcic nie przyby­wał ; mijał drugi, ani słychu o nim.

W trzecim tygodniu po odjeżdzic szla­chcica przechodzący drogą wieśniak wstąpił do karczmy. Żyd, poznawszy, iż to góral gdzieś z górskiej okolicy, swoim zwyczajem jął go pytać i badać zkąd i dokąd idzie ? a kiedy mu wie­śniak odpowiedział, że jest wysłany z Lipinek, zadrżał Żyd na całem ciele, zająkał się i nie wiedział o co dalej się pytać miał; ale nie czekając zapytania góral, sam się z tem odezwał, że jest wysłany z listem do proboszcza Biec-

kiego, by jechał na pogrzeb, bo pleban

l

Lipinek umarł wczora; a suty j:ogrzeb sprawić mu mają. Po odejściu górala Żyd chodzi! p0 izbic zadumany, a do­piero kiedy noc nadeszła, zaczął się u- mawiać z Mai kiem j zoiki o zbrodni- czćm swojem pjzedsięwzięciu. Bo mó­wią ludzie, ix są rzeczy, o których we dnie rozmawiać niemiło, w nocy lepićj.

Ale dnie przebiegały, a spodziewa­ny niespokojnie wyglądany nie przy­bywał szlachcic. Żyd tracił już na­dzieję, i żałował, że przedwsześnie

swój zamiar odkrył Markowi. Ży­dówka, która nie mając odwagi zwie- izęcćj (a takićj potrzeba do odbierania ¿ycia bliźniemu), dawniej usiłowała odwieść męża od przedsięwziętego za­miaru zabójstwa, teraz gdy już niemal pewność była, żc szlachcic nie powró­ci, zaczynała żałować straty tych pie­czy, które zbogacić ją miały, i łaja-

Ja męża, ze niewziąwszy o<T szlachci­ca pieniędzy za nocleg, i swoje stracił i nic nie zyskał przez to.

Dnia nareszcie jednego, blisko już było wieczora; Zyd gospodnik wpadł do izby pomięszany i blady, i trupim głosem zawołał:

Jodzie szlachcic, jedzie! widziałem go, jedzie sam jeden.“ —

Twarz Marka spłonęła, jakby ogniem %

oblana; żydówka przestraszyła się bar­dzo, serce jćj biło, dygotały ręce. Mil­czeli długo, potćm rozmawiać zaczęli głosem niespokojnym, przerywanym.

Zatętniła krzemićnista droga; szlach­cic nadjechał i stanął przed oknami

%

karczemki, ani żyd, ani Marek, ani żydówka nie wybiegła przybyłego po­witać , snać opuściła ich odwaga.

Szlachcic zeskoczył z konia, uwią­zał go u płota przed stajnią i szedł do

TOMIK I. 15

izby;— „Jak się macie“ — izekl próg przestępując —* „a co? umiem dotrzy­mać słowa, albo nie? dług tu zacią­gnąłem, będzie temu jeżeli się nie my­lę, cztery tygodnie; otóż jestem, przy-

o zę, i co do grosza, z procentem nawet zapłacę, jak się patrzy. Obra- ’chujcie się ze mną, co żywo, bo ru­szam dalej, i jeśli Bóg da, kilka mii upalę wieczorkiem.“ —

Jakto, Wielmożny Pan dalej jodzie, nie będzie nocować tutaj?“ — mówił Żyd jąkając się, a oko zaiskrzyło się jego, i usta zapióniły zgniewru i żalu, bo myśl ta, iż nadzieja zbogacenia się spełzła naniczem; drażniąc ćhciwry i łakomy umysł jego j wściekłości zwie­rzęcej wlała mu w łono. Opuściła go

trwo/Jiwosć i niespokojność, myślom brodniczym nieodstępna towarzyszka,

1 smie,szym jak z początku głosem jąt

namawiać szlachcica, by nie jechał da* I ćj, i w jego zanocował karczmie, a tro­szcząc go niebezpieczeństwem, jakie zagraża podróżnemu w czasach tych

*

wojennych, obiecywał mu zupełną pe- Wność; nic zapomniał napomknąć szlach­cicowi, jako mu dał słowo, źe za po­wrotem u niego nocować będzie.

4

Dałem słowo! “ rzekł szlachcic —

9

tam do biesa prawda, dałem: ergo zanocuję — nie pokaże się to na mnie,

* • żebym kiedy niedotrzymał słowa. I

«

masz prawdę Zydku j czasy nie pew­ne, łotrów pełno wszędzie, wszelako żebym miał rzec prawdę, łotra,się nie boję: Oho! nie jeden dobrze się pier­wej po swoim łbie poskrobie, nim się do mojćj weźmie czupryny; ale kiedym dał słowo, zanocuję tutaj i nie spóźnię

1 «# się w drodze, bo natomiast jutro co świt kopnę się dalej; idź Marku —

r.

W

wszakże, jak pomnę, Marek tobie na imię, idź Marku... konia do stajni,

dać obrok, siano, co się patrzy — innie

t

pościelisz tu, oto na ziemi; jestem znu-

. ' !

żony podróżą. “ —

Po odejściu Marka szlachcic ozwal się do Żyda:

»

Karczmarzu! gdybym zaspał, bo

V? sypiam twardo, nie zapomnij mię o-

*

budzić przed świtaniem, słyszałeś!... podróż mam pilną, i jadbym błyska­wicy lotem być u mojćj Marysi; niebo­ga pisała do mnie, umyślnego posłała

* * *

z listem, w którym mi donosi oto, że

*

synek nasz, dziecina śliczna, jak ma- lowanie, zasłabł nagle, rady sobie nie wie kobićcina. Boże Ty! Boże! gdy- by mi odumarl onaby go nie przeżyła, jabym ją nie przeżył... “ —

Łza wytrysła mu z oka, nie zdążył ją otrzeć, stoczyła się ikapła mu nawąsy.

Zyd przechadzał się po izbie zamy­ślony; po małym przestanku do gościa swego zagadał:

Wielmożny Pan nie pozwoli sobie służyć miodkiem — mam parę garncy starego lcwockiego:

Dobry trunek — na frasunek.a~ Szlachcic nic nieodpowiedział.

Na co te turbacye“ mówił dalej Zyd, „synek W. Pana będzie zdrów, a Jej­mość znów się pocieszy, skoro Wiel­możnego Pana obaczy, i dowie się o

%

sukcessyi po księdzu Wiescińskim.“—

*

Bodajem był i grosza nie widział, a mój synaczek mi się uchował; pienią­dze nie pocieszą w utrapieniu, co mi

% po nich, jeżeli synka mego jedynaczka wtrącę. Jak mi Bóg miły, w błoto je rzucę. Słyszysz Zydku, niechcę ani miodu, ani wieczerzy. Wołaj Marka, niech mi posłanie zrobi; zmówię pa-

cićrz i spad pójdę.“ — 1.3*

- Żyd gospodnik zaszwargotał coś do Żydówki, postał chwilkę; wreszcie, życząc gościowi dobrej nocy, wyszedł z żoną do przyległego alkierzyka, gdzie ich sypialnia była. Marek przyniósłszy kilka słomy okłotów, rozwiązał je, i roztrząsywał, ścieląc posłanie dla szla­chcica. Tymczasem szlachcic, klękną­wszy na ziemi, ucałował skaplerz, i

* «

zaczął śpiewać:

*

Kto się w opiekę poda Panu swemu,

A calem sercem prawie ufa Jemu,

Śmiele rzec moie: mam obrońcę Boga,

Nie będzie u mnie straszna iadna trwoga.

Ciebie On z łowczych obierzy wyziije I w zarailiwćm powietrzu zratuje .

W cieniu swych skrzydeł zachowa cię wiecznit, - Pod Jego pióry ulęzesz bezpiecznie.

Stateczność Jego, tarcz i puklerz mocny:

Za którym stojąc na iaden strach nocny,

Na Ładną trwogę, ani dbaj na strzały,

Któremi sieje przygoda w dzień biały.

\

175 —

_ * Ztąd wedle ciebie tysiąc głów polęze,

Ztąd drugi tysiąc: ciebie nic dosięze.

Miecz nieucbronuy: a ty przed swojemi Oczyma ujrzysz pomstę nad grzesznemi.

Marek miał się do wyjścia, w pro­gu stanął i słuchał śpiewającego, a po- tćm bez wiedzy, mimowolnie może, za­czął śpiewać wraz ze szlachcicem, i rzecz dziwna, słowo po słowie powta­rzał pieśń tę nabożną. Postrzegł to szlachcic i zdziwiony zawołał: — „Co widzę, ty umiesz tę pieśń nabożną?— czegóż do biesa nie odpowiadasz? kie­dy się pytam, mówrże, kto ciebie na­uczył ją śpiewać ? “ —

Marek nie dawszy odpowiedzi wy­szedł z izby. Oburzyło to szlachcica , wrołał na odchodzącego, ale daremnie; natomiast odchyliły się drzwiczki od alkierza i wstąpił do izby karczmarz. Posłyszał wrołanie i ciekawością wie­

dziony, zbliżył się do szlachcica, i za* pytał czego żąda.

*

Powiedz mi Zydku, jak dawno słu­ży u ciebie ten Marek.“ —

Bez mata rok będzie, na gody.“— „Hm, hm.... a dawniej co robił, gdzie był i“ —

Służył, jak powiada, we dworze-, u Państwa w Rzcpieniku; a na co- Wielmożnemu Panu potrzebno to wie-, dzieć 1 “ — . i

Teraz pojmuję, jeżeli służył we dworze, tam bez wątpienia nauczył się tćj pieśni.“— >

A jakiej to pieśni?“— zapytałŹyd ciekawie.

Nie dla was to Żydów ta pieśń fta* • bożna; idź spać, a nie przeszkadzaj' mi w śpiewaniu.“ —

Poszedł Zyd do alkierza, szlachcic

śpiewał dalej:

I ześ rzeki Panu tyś nadzieja moja,

Iz Bóg Ni»jwyzszy jest ucieczka twoja«

Nie dostąpi cię zadua zla przygoda,

Ani się znajdzie w domu twoim szkoda.

Aniołom swoim kaze cię pilnować, Gdziekolwiek siąpisz, którzy cię piastować Na ręku będą, abyś idąc drogą Na ostry kamień nie ugodził nogą.

Będziesz po żmijach bezpiecznie gniew liwych, 1 po padalcacb deptał niccicipliwych,

Na lwa srogiego bez obrazy wbiędzie&z,

1 na ogroiiinym smoku jeździć będzicbz.

Słuchaj co mówi Pan. iz cię miłuje;

A przeciwko mnie szczerze postępuje;

Ja go tez iakze wjego każdą trwogę Nie zapamiętam i owszem wspomogę.

Glos jego u mnie nie bęuzle wzgardzony,

Ja z nim w przygodzie: Ocicniule obrony Niech pewien będzie, pewien i zacności,

1 lat sędziwych, i mej zyczliwości. (*)

(*) Ten pralni Kocban<m*kirgo znajdziesz Kintjczkach i w pa« mięci starszych ludzi«

Skończył śpiewaną modlitwę i nic- zwlekając z siebie odzienia legt na po* słanie, i wkrótce cli rapa! głośno.

Żyd nie spał; przechadzając się po izbie, co chwila: to stawał u drzwi, i przez szczelinę drzwiczek zaglądał do izby i przysłuchiwał się. Noc była po­chmurna, niebo nasute chmurami, kie­dy niekiedy tylko dozwalało światło księżyca rzucić blady i przemijający na ziemię promień.

I cichość była; tylko chrapanie szla­chcica ją przerywało. Żyd jej nie prze-

I

rywat cicho szepcąc do żony, która dygotała na calem ciele, jak listek na wietrze.

Minęła może godzina; Żyd karczmarz zbliżył się do szafy, która była skła­dem różnych sprzętów; siągnąt (ręka mu drżała), pochwycił drżącą ręką nóż długi, narzędzie przedsięwziętego mor­

derstwa. •. zalecił żonie, ażeby się za­chowała cicho i spokojnie, sam odchy­liwszy drzwiczki, wkroczył do szyn- kownej izby. Księżyc zabłysnął jasno i oświecił twarz leżącego szlachcica; morderca odwrócił oczy i cicho na pal­cach przesunął się ku drzwiom do staj*

ni wiodącym, nic czyniąc szelestu, o* tworzył je; poszedł budzić Marka.

Maiku, Marku, wstawaj ! “ wo!a| przytłumionym głosem, ■wstrząsając śpiącego — “wstawaj Marku, teraz czas. Szlachcic śpi jak zabity; wstawaj i chodź ze mną, nóż mam oto w ręku.“— „Idźcie sobie sami, ja nie pójdę.“ — „Cóż to znowu takiego) widzicie go, teraz mówi nie pójdę.“—

Idźcie, i zabijcie go, jeżeli zabić go podołacie, ja nie pójdę.“ —

. „Marku cóż się tobie stało? przyrze­kłeś sam go zabić, a teraz...“-—

A teraz powiadam, że mu nic nie będzie; nilit go zabić nie potrafi.“ — „Nie potrafi? a czegóżby to nie mógł potrafić ? “ —

Otóż żaden człowiek nie potrafi go »

zabić, powiadam w am, i jeżeli nie wie­rzycie, co mówię, idźcie sami i probój- cie, czy potraficie.“ —

*

Gadasz od rzeczy, mój Marku, jak. przez sen oto.M

Nie przez sen to gadam, bo wiem co gadam... Słyszeliście jak śpiewał szlachcic: Kto się w opieką poda Panu swemu, tę pieśń dawniej wRzepienio kim dworze, kiedym siuzyl śpiewałem wraz z wszystką czeladzią, co wieczo­ra, i Pan z nami śpiewał, boć to pcw-, na, że kto ją śpiówa, przed zaśnięciem pewien życia, i bezpieczny od zabicia, żaden go nóż nie przebije, całe ciało jego, jakby kcściar.e.“ —

Pleciesz Marku, radbyś, żebym ci wierzył; oto powiedz raczej, że nie masz odwagi.“— 5>Wy ją może macie? więc idźcież i próbujcie, czy przebije­cie pierś szlachcica nożem waszym; idźcie jeno, a przekonacie się, że praw­dę mówię.“ —

Słysząc tę dziwną Marka mowę, za-

9

myślił się Zyd, i lubo nie przestawał namawiać i prosić Marka, ażeby go nie opuszczał, i dopomógł zamierzonego dokonać zamysłu; w duchu daw ał mo­że poniekąd wiarę tej cudownój mocy, jaką miała ta pieśń staroświecka: Kto się w opieką poda Panu swemu. Po chwi­li namysłu, w którym to przysunęły mu się namyśl i rozwagę, wielkie szlachcica pieniądze, a łakomstwo pod- łfechtało go nanowo, jął do Marka prze­mawiać znowu, pragnąc go przekonać

TOMIK i. 16

iż rzeczy, o których prawi, do wiary nie są podobne.

Ale nie przekonał Marka, bo mocna

i nie zachwiana była jego wiara, od młodości w jego wszczepiona serce, nie dała się wykorzenić, pozostała wniem, chociaż w późniejszem życiu wszyst­kie chrześciańskie potracił cnoty, i nie wzdrygał się nawet, wy chłostany z dworu za kradzież, przyjmować służ­bę u Żyda. Czysto religijna ta wiara . w opatrzność Boską, tyle na nim wy­warła wpływu, iż przekonany o za- bezpieczonem tą opieką Boską życiu człowieka, do przedsięwzięcia morder­stwa, jako do spełnienia niepodobnego należeć niechciał; ale więcej nic mu jego nie dyktowało serce,... ani litość; więcej dla szlachcica nic niezrobił.

n

Zyd widząc, iż słowa jego daremne, szeptaj ąc coś po cichu, wrócił napowrót

do szynkownej izby. Cicho była w iz­bie i ciemno; szlachcic cddychał gło­śno i spokojnie.

Zyd zbliżał się ku niemu... drżał i dygotał cały; zaszeleściały drzwiczki, nóż wypadł z ręki mordercy: „Rupert! czyto ty tam stoisz — zapytała Ży­dówka we drzwiach od alkierza stojąca.

Cicho! cicho!“ mówił Zj'd, przy­chodząc do siebie; schylił się i macał po ziemi, dopóki niewyszukał upusz­czonego noża.— „A gdzie Marek?“ — zaszeptała Żydówka. Żyd podniósłszy nóż upuszczony, przesunął się na pal­cach do alkierza, i drzwi przymknął za sobą: — „Gdzie Marek“ — zapytała się znowu żydówka. — „Na co nam Marka? Marek ogłupiał;, ja nie wiem co mu się stało, jakieś plótł bajki, a potem nie chciał słuchać, com gadał do niego; nakrył się z głową i śpi. Ale na

co nam nam Marka obój ile się bez nie­go , szlachcic śpi jak zabity.“ Posty- szawszy te słowa Żydówka niepokoić się zaczęta i odmawiać męża od wyko­nania morderstwa, czyniąc uwagę, że Marek, kiedy nie cliciai należeć do za­bójstwa, gotów potem wydać, zdra­dzić. Ale żydowi zdawało się, że już

y - «

za późno i choćby zaniedbał zbrodni­czego zamiaru, Marek wiedząc owszy- stkiem, oskarżyć go zawsze może. Le­piej tedy myślał żyd, zabić szlachcica, a pieniądzmi podzielić się z Markiem, to milczeć będzie. Te uwagi nastręcza­ły znowu inne, i przedłużały do półno­cy tajemną naradę.— Północ była, kie­dy Żyd, rzekłszy „teraz czas“ — po­chwycił nóż, odchylił drzwiczki i wstą­pił do izby, wktórój spał szlachcic, Ży­dówka szła za nim.

Po niedługiej cli.wili ciszę północną przerwał nagle wrzask okropny i sio-

*

wra:— „Ratujcie, ratujcie! Zyd zdraj­ca — zabił mię — ratujcie! “ głos ten cichnął, zachrypnął i zamilkł.

* * *

Dnia następnego o porannej porze, a pora byłato dżdżysta i chłodna, wiel­kie było zbiegowisko ludu na rynku bieckim koło ratusza. Przywieziono tam bowiem zabitego w nocy człowieka.

Mieszczanie, niewiasty i dzieci cie- kawc, wóz otaczający, podnosili płach­tę, którą był nakryty, i patrzali zgro- zą przejęci i litością na leżącego trupa, który kilka głębokich miał ran w pier­siach i krwią był cały oblany i obryz­gany*

Po malej chwili postrzeżono flrirgą ludzi gromadę, ulicą od fary biegła za strażą grodową, prowadzącą na ratusz

Żyd a gospodnika w karczmie za mia­stem i Żydówkę; okuci byli w ciężkie kajdany. Zyd z odkrytą głową szedł,

9

oczy miał spuszczone do ziemi, Zy- dówka^ałamywala ręce, szlochała i jęczała po swojemu.

A niewiasty i dzieci biegli za nimi, wykrzykując na Żydów, i radując się, źe mordercy złapani pójdą na szubie­nicę , albo na koło, za niesłychanie o- kropne morderstwo.

W niejakiem za niemi oddaleniu, dwóch panów jechało konno; jeden wkontuszu przy karabeli, drugi z po­dróżna ubrany.

f

Z drogi, z drogi! “ zawołano —„Pan Starosta jedzie.“ —

A któż to ten drugi, co z nim je« dzie, i rozmawia ? “ —

,*Obcy jakiś.“ — „Onto złapał Żyda na gorącym uczynku.“ — „Jako żywo, ■%

*

(O

on go nie łapał, ale przybiegł pierwszy do straży, wziął ją z sobą; ale Żydzi- sko, że nie uciekło.46

Rozum straciło Zydzisko, popełniw­szy morderstwo, czekało, dopóki nie nadeszli żołnierze i niepochwycili go.“ „Ale czego on zabijał tego biednego Marka?“ —-

Dobrze tak Markowi, naco służył Żydowi. “ —

Z ciągniętej indagacyi z Żydem, któ­rego oskarżycielem był szlachcic nam znany, pokazała się prawda ta:

Iż morderca zamyślał zabić szlachci­ca i zrabować mu pieniądze. Do tej zbrodni nakłonił był Marka, ale gdy przyszło do jej wykonania, Marek od­chylił się od tego; Zyd w obawie, żeby go nie wydał Marek, nie chcąc dzielić się z nim rabunkiem, z żoną swoją ha- iadziwszy się, przedsięwziął zgładzić

obudwóch. Śpiącego Marka przebił pier-

%

wszego, ale raniony narobiwszy krzy-

*

ku i wrzawy, obudził szlachcica, który

m

nie wiedząc co się dzieje, trwogą prze­jęty, zerwał się z posłania, i oknem u- ciekł'z izby. Uciekłszy, pobieżał do miasta prosto; przybyła straż grodo­wa, wywaliła wrota do stajni, a oświe­ciwszy ją latarnią, postrzegła zabitego człowieka. Zyda i Żydówkę ujęto.

Szlachcic dał na woty wę do fary biec- kiej na podziękowanie Bogu za urato* wane cudownym sposobem życie, — a potem dziadek 901etni‘uczył wnuczki swoje i wnuczęta pieśni: Kto się w opie­ką poda Panu swemu, i zalecał, by się spać niekładli, zanim nieodmówią tej pieśni, której winien był życie.

—mm~

ZOFIA Z MELSZTYMA.

s

* 0

POWIEŚĆ

2 W a 12 R V 27»

I.

Zamek Melsztyn (którego rozsypują-

m

ee się zwaliska sterczą jeszcze na ska~ Je nad Dnnajcem się wznoszącej) byl gniazdem i siedzibą sławnej w dziejach krajowych Spytków rodziny. Wiele za­cnych imion wyszło z tego zamku i wiele znakomitych mężów, co radą i' mieczem posługiwali monarchom swo­im i krajowi.

Atoli w czasach onych, kiedy z zga* śnięciem ostatniego po mieczu Piasta, berło królestwa odzierżał Jagiełło, je* den domu tego potomek, pan na Mel- sztynie, Rabsztynie i Piaskach, napo* jony nauką Hussa, odstąpił od wiary swych ojców,

Odszczepieniec ten zboczywszy z pra* wój drogi, którą zacni jego stąpali oj­cowie, puścił się na ścieszkę błędów, z tych w coraz większe brnąc zbrodnie, zniesławił swoje imię, i żywot nieletni zamknął śmiercią sromotną,

Piszą o nim dzieje (*), jako pewnego razu posunąwszy się z zbrojną drużyną pod miasto Korczyn, uderzył na gospodę Władysława Kujawskiego biskupa i złu- pił takową. Podobnym sposobem opa* nował klasztór wtćm mieście, porani-

(*) Bielski Księga III.

wszy kilku z czeladki Koniecpolskiego Kanclerza, który noclegiem tam będąc, stanął w obronie napadniętego zakonu.

Ubogacony zrabowancmi łupy zu­chwały ten najezdca, położył się tabo­rem na polach nad brzegiem Nidy, wo­zami ubezpieczy wszy obozowisko swo­je, o nowych rozmyślał rozbojach*

v u

Król Jagiełło po wziąwszy wiado­mość o tych gwałtach przez Spytka zrzą­dzonych, dał rozkaz ścigania go, i po* łożenia tamy, takim butnego heretyka nieprawościom.

Wysiani ku temu Łukasz Górka i Do- ^ bek Szczekociński, zwiedli zMelsztyń- skim bitwę, wktórój tenże na głowę zbity, niemal konający z ran odebranych, dostał się w niewolę. Już nie był przy życiu, kiedy osądzono go jako gwałtom wnika domowego pokoju i występcę przeciw majestatowi królewskiemu.

W skutku zapadłego wyroku, imiona zmarłego Rabsztyn i Piaski, wzięte zo­stały na koronę królewską; tylko Mel- sztyn zprzyległemi włości, zostawio­no córze winnego, imieniem Zofii.

Starożytny ten zamek, stojący na skale nad Dunajcem, w położeniu swo- jóm miał korzyść bezpieczeństwa, i przyjemność rozległego po za góry oko­liczne sięgającego widoku.

Od strony południowej, mury zam­kowe razem z górą skalistą, składały się wjednę prostopadłą ścianę, źadnem

* nieporośniętą drzewem, niezasłoniętą żadnem.

Ale stronę północną zamku ocieniał las jodłowy, który z rozpadlin skały wyrastał; tylko gdzie niegdzie skalista góra pomiędy gałęzie jodeł, pokazywa­ła nagie piersi swoje, jakoby nierada pokrywającym ją drzewom, którym,

w swych wąwozach wyrosnąć dozwoli­ła, Z tej, strony było wójście do zam­ku: droga w krzywym kierunku spina­jąc się wąwozem , wiodła do bramy u- bezpieczonój glębokiemi rowyy a strze­żonej czujnćm okiem strażników.

Roku pańskiego 1446 dzień majowy zbliżał się do wieczora. Na zachodnią polać zamku padał cień od lasu, za któ­rego ciemną ścianę zatoczyło się słońce: tylko przez rzadsze jodeł szczyty prze-

# bijał się jaskrawy zachodzącego słoń­ca promień, czepiając się tu owdzie szarego muru, roziskrzał szklanne o- kien szyby.

Cisza była w komnatach'górnych, w pomieszkaniu Zofii; inaczej na podwó­rzu, w bramie, gdzie głośna wrzała mowa pomiędzy czeladzią kostką się bawiącą; — nagle ucięta, śród milczę-

nia co nastało, rozległ się bowiem z po za murów zamkowych głos trąbki.

Na to hasło, zerwało się kilku i bie- gło ku strzelnicy, którą wyglądając, postrzegli służebni stojącą przed zam­kiem ludzi gromadę.

Bóg z wami“ ozwał się z czeladzi jeden do przybyłych.

Na posłyszane to wezwanie, odłą­czył się od grona młodzian, który zbro­ją i koniem dzielnym odszczególniał się od towarzyszy. Stanąwszy u okna

*

opuścił przyłbicę, i odsłonił twrarz mło­dą i urodną.

Strażnik zamkowy rzuciwszy na nią oczyma wykrzyknął głośno. Na jego obliczu malował się wyraz podziwie- nia: niemówiąc słowa, czekał na te, któremi wolę swoję miał tłumaczyć przybyły rycerz.

Hej, li ej, — sąli gościnne progi wa­sze? toć się otworzą na przyjęcie znę­kanego długą podróżą“ — przemówi! nieznajomy.

Wżdy sam jestem“ dodał „garstka czeładki przy mnie, nieda wam obawy, i widzi Bóg, złych myśli niemam.“— „Niewpuszczamy do zamku obcych“ odparł służebnik, którego stara siwą brodą porosła twarz, pokazała się obok głowy strażnika.

Takie rozkazanie dała strażnikom Pani Zofia Melsztyńska, więc miano wasze dajcie nam znać, albo dalej Bóg niech prowadzi.“ —

Kiedy konieczna tego potrzeba“ — rzekł przybyły — „toć powióm: zwatn się Rychlicki Jan, szlachectwro moje wziąłem i po mieczu i po kądzieli.“— „Czołem wTaszej miłości miły Panie Rychlicki“ odrzekł na to starzec—„ale

TOMIK ii. 2

jedno jeszcze wiedzieć nam rada— ja­kąż to sprawę macie do Wielkomożnej

Pani Zofii —

Błagam gościnności66 odpowiedział młodzian — „na którę liczę.“ —

I rachuba wTasza mylną będzie“ — odrzekł starzec.— „ZamekMelsztyński nie gospoda, nie, a i to wiedzieć nie- zaAvadzi, iż co przystało mężczyznie, nie idzie w sfor z dobrą sławą Pani, co niezamężną jest; alić szkoda mówić, jednego słowa dość. Taka wola Pani Zofii. IIo, ho, nie jeden tu kołatał, a daremno. Znacie Pawła z Wojnicza nie wpuszczono go do zamku. W kwietną niedzielę dostał odprawę, acz możny to Pan i gładysz. Jeślić, Panie miły, in­nej sprawy nie macie, krom powiedzia­nej, — a bodajem nie zgadł w co bije­cie myślą waszą: co jestli prawdą, to was odprawim krótkiem słówkiem:

Owóż powiema

Wysoki to próg Dla waszycli nóg.»

Młodzian taką odebrawszy odprawę, przez chwilę dumać się zdawał nad środkami, który cli się chwycić miał, by zamierzonego dostąpić celu; wresz­cie siągnął do mieszka, wyciągnął na jaw srebrny pieniądz i rzekł: —

Mój miły, posłuchaj mnie; pragski grosz cały twój, jeżeli pomożesz wtem, abych się dostał do zamku. Owóż (do­dał) całą grzywnę srebra chętnie dam, jeno pomóżcie; gdyż sprawa moja wa­żna i potrzeba nieskłamana widzenia się z Panią waszą.“ —

Powstał ruch i szeptanie pomiędzy zgromadzoną służbą, obiecana nagroda drażniła chciwość, którą poskramiała znowu obawa kary. I niebyło jednego coby tyle miał odwagi rękę wyciągnąć

po grzywnę. Trwało milczenie — kie­dy stary sługa zawołał: —

Miły Panie niewodźcic drugich na pokuszenie, waszym żądaniom nieu- czyniemy ani kęs zadosyć. Licha miał, jaki uparty panek! Bywajcie zdrowi z Bogiem Panie Rychlicki.“ —

To rzekłszy, chwycił za drewnianą

*

okiennicę i zasunął nią okno strzelnicy.

Czeladź gwarzyć zaczęła w podzi- wienie wprawiona taką hojnością rycć- rza, — alić skoro posłyszeli tętęt koni oddalających się od zamku, jęli się roz­chodzić, a jeden z młodszych zawołał: „Jak przyjechał, odjechał, a my do kości powróćma.“ —

Nie rada do gry się zabierać“— za­rzucił starszy.— „Nasz Kosidło niechy- bi, zasłyszał trąbkę, słuch u niego nie tępy.“ —

Więc kostce dajmy pokój, każdy do swego.“ —

Hej czekajcież, wrażni| rzecz mam“ przemówił strażnik, z długiego odtrę- twienia jakby nagle się obudził. *— „Mówcież parobcy, widział z was któ­ry Króla Władysława!“ —

Jam niewidział“ odrzekł jeden. „Żaden z nas niewidział Króla“ od­rzekł drugi.— „Ani go obaczem, kiedy biedne Królątko, jak prawią zginęło na wojnie. Miły Boże! jakaż była to nie­wola jemu w tych krajach, w tych da­lekich szukać wojenki, i dawać bitwę tym Turkom!“ —

Dopióroć to było jemu na świat; a jużci sprawili go te psy pogany“ — o- zwał się inny.

Niepewne to rzeczy“ wtrącił swoje słowo służebnik starszy. — „Ludzkim gadkom niezawdy wierzyć, k’temu je-

2*

dni prawią, iż Król nasz zginął, dru­dzy przeciwnie, że to bajka. Król żyw, jak odjechał tak wróci.“ —

Owóż i wrócił“ zawołał strażnik. — „Jeżeli moja nieprawda, niech niedo- znam boskiego odpustu; — zaprawdę rzeknę wam, ten rycćrz, ten młody co się Rychlickim zwał, wiecie co zacz? owóż nie kto inny, jedno Król nasz Wła­dysław.“ —

Słuchający oniemieli z podziwu, — strażnik mówił dalćj:

Niemyli mnie oko, widziałem Kró­la,— lato czwrarte temu, wSądczu go widziałem*; wtenczas, kiedy się do Wę­gier zabierał,— więc poznałem go, przy­sięgą się odwiodę, żem go poznał* To sam Król był.“ —

Jeżelić to prawda, a żadne przywi­dzenie się wasze, przez co nierzekliście

«

drzewiej o tem“ — zarzucili jedni.

Złe się staio — odprawiliśmy Kró­la“ — mówili drudzy.

Tym uwagom gawiedzi przysłuchi* wal się starszy służebnik — w końcu rzekł: —

Aj skąd ta trwoga? wzdy niebaczy- cie? że strażnik dworuje sobie z was, i wszystkich jak tu jesteście w pole wyprowadził, jeno mnie niepodołał, bom ćwik na takie rzeczy. Ho, ho pra­wisz, jakobyś widział Króla, a ja po- WTióm żeś niewidział go, nie takci kró­lowie jeżdżą, i nie z takim dworem. Chudy to panek, w całej drużynie nic- mial Więcój nad pięciu służby. Na Króla niepatrzy jako żywo: i przez Boga; cóżby za sprawę miał Król w zamku naszym? jaką potrzebę miónić się szlachcicem?“ —

Trudna u was wiara“ — przemówił strażnik— „ale mnie nietrudna, bonie-

tajne mi rzeczy, które wam tajemni­cą. “ —

- „O jakiej prawicie tajemnicy ?“ — zapytała go gawiedź.

Powiem ją, jeżeli zachować ją.po­dołacie; wzdy pomniecie, rok temu czwarty, kiedy Pani nasza jezdziła do Sądecza, — pamiętacie ? “ —

Pamiętamy“— odpowiedzieli.

Owóż jeździła do Króla do Sądcza, skąd się wybierał do Węgier. A wió- eie z jaką'sprawą jechała do Króla? Otóż nie z inną, jedno wyprosić 11 Kró­la oddanie Rabsztynu dawnego Spyt- ków dziedzictwa, który na koronę królewską wzięty, a teraz dzierży go Łukasz Górka. Dnia onego bogato by­ła ubrana Pani nasza i śliczna, jako Wanda ona, sam Król rzćc miał, iż wdzięczniejszej białogłowy niewidział jako żyw, i upodobał ją sobie bardzo—

kiorly więc na kolanku schylona żało­ści wym gtosem miała rzec do Króla.— Król acz krzyw na jej rodzica, który zuchwale sobie czynił z Królem niebo-

w

szczykiem — wnet się. udobruchał, i dał przyrzeczenie, źe skoro z Węgier powróci, odda Pani naszej Rabsztyn, a źe to zaraz nieczyni, wymawiał się tóm, iż mu niesnadno na teraz odbie­rać Rabsztyn Górce, który go dzierży; ale za powrotem podoła i temu. To wszystko jam słyszał, bom stał u drzwi, jako dworski Pani Zofii; wszakże nie- wszystko wiecie jeszcze? słuchajcież:

Owoż młody nasz Król nader mięk­kiego był serca. Niedługo zostawił Pa­nią Zoiię na kolanach, ująwszy za rę­kę posadził wedle siebie, a nam kazai iść precz z komnaty. Alić była tam i dziewka moja, i na tę skinąłby odeszła. Pani Zofia lękając się złych języków

prosiła, aby służebna pozostała w izbie.

O wóz pozostała, i niby niesluchając^ dawała pilne baczenie na każde Króla słowo, i wiecie co Król powiedział Pa­ni Zofii?“ —

Cóż powiedział? mówcie.“ — „Owóż nieco innego, jeno przyrzekł, iż skoro Bóg da, a wróci z tej wojny, wraz poślubi Panią Zofią, bo od pier­wszej doby pomiłował ją bardzo. Otóż wiecie teraz przez co strażnicy nikogo ba największego Pana niewpuszczali do zamku, boć kto na lwa się sadzi, drobne zwierze pomija. I odtąd to gło­śna stała się duma Pani Zofii. Alić kiedy po kraju rozbiegła się pogłoska, ze Władysław Król nasz zabit — Pani Zofia zwiekiego frasunku przez wiele dni ani jadła ani spała, a Kosidło co wskok wyprawił pachołka do Krako­wa, by się wywiedział o prawdzie.“—

17 —

Nieskończone opowiadanie przerwał strażnik, postrzegłszy zstępującego po schodach na podwórze wiódarza zam­kowego Ilosidłę.

II.

Kosidło włodarz Pani Zofii miał rząd nad dworem i czeladzią, którćj postra­chem był, i biczem. Jego twarz chu­da, wydatna, długą i gęstą zarastała brodą. Brwi najeżone jak szczecina, starczały nad okiem, które strzelało na wszystkie strony spojrzeniem niespo-

*

kojnem, a bystrem. Odziany był w kaftan ze skóry łosiowej, rzemiennym pasem spięty, a krótki do kolan, z pod kaftana spadała wełniana spódnica

spódnica zakrywająca niemal nogi ca­le. U bóta miai ostrogi spiczaste do kogutowych podobne, za pasem nóż. Będąc już wieku letniego, krok miał powolny, twarz nałogowym zwycza­jem nachyloną ku ziemi; wszakże co chwila podnosząc czoło, rzucał spoj­rzenie przed siebie, to po ża siebie, i spuszczał znowu czoło — jedną ręką muskał swoją brodę, drugą trzymał ukrytą w kieszeni. Stąpiwszy na po- dwórze, powiódł oczyma po wszyst­kich tamże zebranych sługach: zmar­szczył czoło, coś poszeptał z cicha, wreszcie mówić zaczął:

Widziałem, kosterka tu była, jak dzień Boży kostka w robocie, a robota pańska w zaniedbanie idzie — łotrzyki znam was znam, obaczę ja się po kie­szeniach waszych, a wktórćj co znaj­dę, co nie jego, biada mu.“ —

TOMIK, II. 3

%

Służebnicy milczeli, tylko starszy się ośmieli! przemówić do włodarza.

,*,Panie Kosidło pofolgujcie mnie mo­wy, oznajmię wam, iż rycerz pewien kołatał przed chwilą do bramy zam­kowej.“— *

Dopókiż tych gości i pomruczał Ko- sidlo — gadajcież któż to był! wzdy wymienił nazwisko swoje?“ — „Nazwał się szlachcicem Rychlickim Janem.“ —

Rychlicki?“ — powtórzył Kosidło.— „Jako żyw nieznani tego miana, jakąż miał sprawę avnaszym zamku?“

Dziwnych rzeczy się dowiecie pa­nie Kosidło: strażnikowi zdało się, że to niebyt szlachcic żaden, ale sam Król nasz Władysław.“ —

Łotrzyku! dworować sobie ze mnie? niepójdzie to płazem tobie, kędyż jest strażnik ? “ —

s

Radziój badajcie go sami, toć wam powie. “ —

Patrzcie, jaki mi do rady“ — od­rzekł Kosidlo i pogrążony w myślach podążył ku bramie do strażnika, z któ­rym długą rozpoczął mowę. AIi<5 na ganek który obiegał do koła podwórza, wybiegła służebniczka Zofii, i stoją­cych na dole zftpytała:

Żali niewiedzą gdzie fiosidło?“— „Z strażnikiem rozmawia“ — odpo-

- wiedzieli z dołu.

Oj zmiłujcie się, a powiedźcie, pil­na jego potrzeba, niech bieży co żywo do Pani Zofii.“ —

Kosidło przerwawszy rozpoczęte ba­danie strażnika, posłuszny rozkazowi, szedł po schodach na górę. Doszedł­szy do podwoi prowadzących do kom­naty Pani, zatrzymał kroku, zdawał się dumać nad tem, co z ust strażnika

posłyszał, kiedy jemu naprzeciw wy­biegła dzieweczka druga— przynagliła go do wejścia.

Osłonił głowę, i muskając długą swo­ją brodę, wstąpił Kosidło do pomiesz­kania Zofii, Pani na Melsztynie. r Wieczorna była pora; słońce już za­chodzące przez dwa ważkie, wysokie, slupem kamiennym rozgrodzone okna, płynąc w komnatę, rzucało na podłogę, kobiercem wysłaną, dwa jasne smugi ló ly; nies:ęgało atoli ciemnych ścian izby, i wysokićj powały pokratowanćj grubemi belkami.

Pięć dzieweczek przy kądzieli sie­działo na ławie, w miejscu zaciem­nionym.

Zofia Melsztyńska bliżej okna stała na nią padało gorejące światło zacho­dniego słońca. Jej szata sztywna, w podłużne łamiąca się fałdy, spływała

do samćj ziemi; atoli dla ciemnćj barwy nieodbijała promieni słońca, które tćm żywiój, tern jaśniej gorzało na cudnćj urody obliczu Pani, a jasnym jak len włosom, spadającym z czoła na szyję labędziój białości, złocistego dodawały blasku. Perły niby krople rosy nawie- czone na jedwabnćj nitce, służyły na ozdobę szyi mięko spadającej ku peł- nćj i wyokrąglonej piersi. W ręka­wiczce była ukryta ręka, a w długiej szacie jej nóżka; alić wr rączym biegu naprzeciw wchodzącego do komnaty sługi, wybiegł z pod długićj ku ziemi spadającój sukni brzeżek maluchnego trzewiczka, za którego cofnięciem się, pokazał się trzewiczek nóżki drugiej. Żywe były kroki któremi biegła, i głos prędki, którym mówiła:

Wołam i wroiam, i do wołać .się was trudno dziś. Na miły Bóg źle mi siu-

Kosidło zadziwiony tą naganą, wy­jąkał odpowiedź:

Miłość Wasza niepowinńa mieć gnie­wu, właśnie oto, niespokojny o pacho­le com wyprawił do Krakowa, wysze­dłem obaczyć zali niepowraca.“— „Sprawicie się z tego sprawicie“ — rzekła Zofia. — 5,Wy moje dzieweczki idźcie precz z komnaty — czas wie- czerzyć.“ —

Słyszeliście dzićwy ! “ — powtórzył Kosidlo — „do misy, kądzieli dajcie po­kój.

Zaledwie co oddaliły się dziówczęta

Zofia chwyciwszy Kosidłę za ramię, przyciągnęła ku oknu, mówiąc:

Mój Kosidełku, mój mity, patrz, patrz tam w dolinę, i rzeknij co tam zobaczysz.“ —

Wasza miłość wybaczy, nic niewi- dzę.“ —

Ależ Boże mity, tam nad brzegiem Dunajca żali niewidzisz?“—

Mgła przeszkadza widoku, alić po­strzegam jakąś ludzi gromadę nad prze­wozem. Hej, hej, to jakiś rycerski orszak, a liczny. — Ależ miłościwa Pani, rycerze jadący drogą żaliż ob-

fas ? “ —

Zali mnie obchodzą 1“ — odrzekła

4

zagniewana.— »Idź starcze, idź sobie odemnie, nienawidzę ciebie.“ —

I odwróciła się twarzą — czoło spar­ła o stup środkowy okna, stała w du­maniu pogrążona.

Przebiegły Kosidło acz nie rzadko przenikat myśli Pani niewymówione stówami, niepodołał tą razą odgadnąć przyczyny niepokoju i tego poruszenia^ które malowało się tak widocznie na jej twarzy. Atoli słowa strażnika, który z zupełnem przekonaniem utrzy-

mywał: że rycćrz Rychlicki się zowią- cy, był Królem Władysławem, nawio­dły do myśli jego te domniemania, ze Zofia wyglądająca ciągle powrotu Kró­la, postrzeżonych w dolinie rycerzy

* - poczytuje zapewne za orszak rycerski towarzyszący wracającemu do kraju Królowi. —

Lubo niedawał on wiary urojeniom strażnika, ani domniemywaniom, prze­cież końcem pozyskania nowych u Pani względów, i przypodobania się nie­wieście wieścią dla niej miłą, milcze­nie przerywając, rzekł:

Na Bóg żywy ciekaw jestem niema­ło coby to byli za rycerze? Zda mi się wszystko a bodajem nirzgadł, że to nie kto inny, jeno nasz Król, któ­rego .....“ —

O mój Kosidełko! mój miły! powiedz, mów“ zawołała Zofia bieżąc ku niemu

A

„powiedz inohei to być prawdą?- serce Jjni rośnie radością. Powićdz że to prawda, a skarbiec mój otworzę tobie, skarby dam za słowo jedno.“ — .,Pofolgujcie mnie mowy“ — prze­mówił uradowany, ale radość swoją ukrywający Kosidło.

Nad podarek od Waszój miłości mil­sze uszczęśliwienie wasze i obaczenie końca tych dolegliwości i tej tęsknoty co was trapi. Więc powiórn prawdę, rh by raz niedalem wiary tym gadkom, jakoby Król nasz Władysław zginął na wojtiie. Jakozywo liiepozbyłem się ni­gdy nadziei, źe wróci i Bóg dał owróż sprawTdza się wróżba nasza. Król Władysław jak odjechał, tak wraca.“ „O mój Boże, mój Boże!“— zawo­łała Zofia. Zbytek radości rzucił jąna krzesło, uśmiech radości przebił się przez rosę j^j oczu. Chciała mówić,

nie mogła, tylko oddech głośny, oddech prędki świadczył gwałtowność wewnę­trznych jój p miszeń.

Kosidło przelotne spojrzenie rzucił na Zofią. — „Na teraz (rzecze) strażnika słowom wierzyć muszę. Chociaż mo­ja wina, niedałem wiary temu zrazu, że ten rycórz; owóż co przed chwilą

f

pragnął wstępu do zamku, niebyl kto inny, jeno posiannik Króla Władysla-

m «

wa,w

O Najświętsza Cudowna Matko“ — wrykrzykta Zofia. — „Mój sługo, mój najmilćjszy — niemam gniewu na cie­bie — Bóg widzi że niemam —jeno bież, kwap się — a!eż na przyjęcie takiego gościa niejesteśmy sposobni;— na Boga krzątaj się, i bież co żywo....— Weź konia, weź najlepszego z mojej stajni.“

Ptakiem pogonię— alić podziękować mnie przystało za konia.“ —

Twój juz, twój, jeno spiesz się.“

Jak mówiłem ptakiem, wiatrem po­gonię, alić ku przyjęciu Króla przysta­ło by cli wystąpił strojnie — nieprzyr

%

zwoli Wasza Miłość jednę szubę z tych litych, co pozostały po nieboszczyku rodzicu waszym ? “ —

Co zażądasz wszystko twoje, je- dno kwap się, niezwlekaj.“ —

#

Bądźfcie spokojni, gorliwszego sługi odemnie niema Pani Zofia.“ —

Po odejściu włódai za wrbiegły z przy­ległych komnat dwie służebne, posły­szawszy klaskanie rączek Pani.

Dzieweczki moje!“ rzekła Zofia —

Żywo spieszcie się. Jedwabną szatę mi dajcie i korale moje, i obrączki zło­te. Spieszcie się, spieszcie.“ —

* *

*

Pierwsze wschodziły gwiazdy, kiedy otworzyia się brama melsztyńska — otwartą wjechał do zamku Król Wła­dysław. Wjeżdżającego witała dwo­rzan tłuszcza, tym okrzykiem : Wi- tajze — witajze miłościwy Królu nasz.

ł

III.

%

*

Piąte już biegło lato od czasu, kiedjr Król Władysław, którego potomność ku wiecznej pamiątce sławnej jego pod Warną śmierci Warneńczykiem prze­zwała; opuścił Polskę, by osierociałe pa zgonie Alberta królestwa Węgier­skiego berło w swoję młodą objął pra­wicę— a jedna doba roku upływała, do­kąd pierwsze do kraju dobiegły wieści,

o jego na polach Warny smutnym zgonie.

TOMIE II. 4

Król Władysław wyjeżdżając do Wę­gier, małym otoczył się pocztem Pola­ków, z <ych nic wrócił żaden, coby na­rodowi mógł dać świadectwo tej smut­nej prawdy. Wieści o porażce chrze- ściańskich zastępów, i Króla polskiego zabiciu zW7ęgier przyniesione, niedo­kładne, niezgadzające się z sobą, wznie­cały wątpliwość, a nicodbierały Pola- kom nadziei powrotu Władysława; na­dziei, którą utrzymywały pogłoski in­ne,“ o schronieniu się Władysławra dj Konstantynopola. Ci tedy z panów, •którym Władysław sprawowanie rzą­dów* polecił (a zwrali się Prowizorowie) 'po odbytej naradzie postanowili poło­żyć raz koniec niepewrności i nieszczę­snemu bezkrólewiu.

■‘W;tym celu wyprawieni Jan Rze­szowski, tudzież Egidzi Suchodolski do .Wołoskiej ziemi, otrzymali polecenie

wy wiedzenia się w tej mierze prawdy i przyniesienia takowej, niepewnością dręczonemu narodowi.

Po upływie miesięcy kilku, ^poseł do wschodu Jan Rzeszowski wracał do

\

Polski z Wołoskiej ziemi krótszą naWęr gry podróżując drogą.

Przebywszy rzekę Dunajec pod Mel- sztynem, przyciągnął późnym jiiż wie­czorem do Wojnicza; gdzie znużone długą podróżą konie zostawiwszy —

V •

na świeżych przez Pawła Wojnickiego mu dostarczonych pogonił do Krakowa. Wieczór był, kiedy Rzeszowski prze-

*

bywszy Wisłę oddzielającą Podgórze od stolicy, wjechał w przedmieście da­wniej Bawołem dziś Kazimierzem zwa­ne. Wrzawą i gwarem napełnione by*

ły ulice, krzyki przekupniów, śpiewy

0

guślarzy, piszczałka Zmudzina wrodzą- cego niedźwiedzia, nareszcie skrzypie-

liie wózków wieśniaczych i ciężkich bryk naładowanych sąsiekaini, hurkot głuchy, składa! się wjednę wrzaskliwą muzykę, jaka napełnia ulice każdego ludnego miasta. Atoli w jednej chwili

- uderzyły na Anioł Pański we wszyst­kich czterdziestu» kościołach Krakowa dzwony, i wraz umilkła wrzawa — przestano śpiewów, widowiska przer­wane, woźnica zatrzymał konia, sta­nęły wozy, ludzie poklękali.

W onych czasach była to chwila, W którźj całe pokolenie żyjące potą- czato się* w modlitwie z pokoleniem po­marłem, i przerywając sprawy ziem­skie, myślą wstępywało do Czyśćca.

" Znakomity nasz podróżny stanął] go­spodą u Biskupa krakowskiego, któ­rego dworzec miał swoje położenie naprzeciw” klasztoru 00. Franciszka­nów. •

Biskup odby wszy długą naradę z po­słem,, przywołał do komnaty kilku z swoich pisarzów. Popisane listy miały być rozesłane po kraju nazajutrz, pier­wszym rankiem — a tegoż wieczora jeszcze pachołki biskupie rozbiegli się po mieście do Senatorów i Panów imió- niem Biskupiem wzywając na jutrzój* szy ranek, na,zamkowe pokoje.

Ledwie co zaświtał ranek już Sćna-

tory świeckie i duchowne, i co przed-

f

niejsze Pany w Krakowie na onczas ba­wiące, to z osobna, to parami prze­chodzili dziedzińcem zamkowym — do górnych dążąc kofrmat królewskich — Wr mieszkaniu bowióm Króla radził na­ród , w domu królewskim, załatwiały się sprawy pospolite.

Na ścianach tćj komnaty radnćj, ko­biercami ubranych, wisiały wizerunki KrólfSw, obok pamiątek męztwa naro-

4*

da, i rofcliczuych zbroi, mieczów, tarcz i~ buńcziików. Jednę ścianę białą zdo­biło 51 chorągwi krzyżackich, jako pa- ' miętnik zwy cięż twa pod Grunwaldem, W których pośrodku wisiała rozpostar­ta szata harrasowa Komandora Krzy­żaków poległego w dniu onym. (*) Powała izby czerwono malowana, wisiała sparta na tramie niezmiernej grabości, na którym było wyobrażenie herbu Jagiellonów*. Przez wysokie a w^ązkie okna płynęło światło do izhy, promień wschodzącego słońca padał właśnie na obraz Władysławra Króla, a oko każdego z wchodzących zwrróciło śię na ten wizerunek.

Powoli napełniała się izba Senatora­mi , z których jedni ubrani byli w dłu-

(*) O czem Paprocki w dziele: Ogród Kró­lewski. Praga 1599.

gtch duch 3'Yniy ch szatach, drudzy w’ żelaznych szeleszczących zbrojach o- dziani jakby do walki. Szemrzała mowa w zgromadzeniu, w coraz gło­śniejszą zmieniając się wrzawę*— kie­dy kómorńrk zamkowy wpadając do izby, zawotal:

Jej Miłościwość Królowa matka.“— Wnet Biskupi, Senatory i Rycex*ze posiadali, aksamitne wezgłowia ota­czające tron. Nastąpiła cisza, podwo­je roztwarły się na wciąż, i wstąpiła do komnaty, Królowa Zofia po Jagielle wdowa, a młodego Króla Władysława matka. Odzież jej żałobna, miała za­krój zakonnego ubrania — na czole cze­piec czarny, spiczastym długim klinem spadał na czoło, brwi dosięgał. Na szyi świecił się krzyżyk na łańcuszku złotym wiszący — zapasem, który ści­skał jej wydatną kibić, zatknięty mia-

ł

la różaniec z kokosów, kościana tru­pia główka wisiała u różańca.

Najej wejście powstali zgromadzeni, skoro Królowa zasiadła na krześle, na’ skinienie Biskupa krakowskiego Zbig­niewa, poseł Jan Rzeszowski wystąpił w środek izby, obglądnął się do okoła, a widząc wszystkich oczy zwrócone ku sobie— słowo zaczął:

Długą byłaby moja rzecz, gdyby cli Wam Miłoście moje od jądra począw­szy, prawił wszystkie dzieje Króla na­szego Władysława, który, żal się Boże bićdnemu królestwu; nam wszem tu - obecnym i tym co nieobecni są, a Wam poszczególnie Miłościwa Królowo a matko królewska, który Król Włady­sław (że to ustyr memi rzeknąć mam ) opuścił nas, a opuścił na długo na wie­czność.“ —

W mowie jego nastąpiła przerwa — Królowa zapłakała i wszystkich prze* niknęło smutliwe rozrzewnienie. — Pq tym przestanku poseł mówił dalej:

Opuścił nas, poległ na polach War- ny sławnój na wszystkie potomne wie­ki, a poległ jako rycórz, bo na bojo- wisku, jako Król, bo na pola sławy nieśmiertelnej; poległ mówię jako świę­ty; bo z błogosławieństwem Papieża. Jestże wTaszą wolą Miłoście moje, abych wszystko, com wpodróziech po Buł­garii, Albanii, a najwięcój u Draguty Wołoskiego Wojewody (bo i o nicgom zawadził), słowem, com od ludzi wia­ry i zaufania godnych nazbiórał, a w pamięć wziął, abych to wszystko wam z końca do końca prawił i opowiedział szeroko, owóż wolą waszą dajcie mnie znać, a ja poseł wasz a królestwa słu­ga, tu wobliczności waszej, odwiodę

się przysięgą, jako nic skłamanego nie wyjdzie z ust, ale iście, com posłyszał, a przeważył rozsądnie, iż za prawdę poczytać się da, to wam Miłoście mo- nie szerokiemi słowy, bom widzi Bóg, niewymowny jako dawny Demo- stenes, ale wkróciuchnćm przedstawię słówku, bacząc zawdy na porządek i ład. “ —

Przestał mówić, powstały szepty i pos warki— nareszcie zawołano:

Prawcie powieść waszą — słucha- tiiy, słuchamy.“ —

' Zatem po przestanku, poseł zaczął rzecz:

Nietajne wam Miłoście moje, ono przymierze Króla Władysława wSege- dynie zawarte, zAmiiratem Cesarzem Tureckim. Stało się ono za ńawodą Huniadego Wrojewody Siedmiogrodu, a praktykami Jurka Despoty, którego Słs-

wiańskic ziemice Tarki w moc swojś| wzięli, oślepiwszy syny jego i pokrew­ne. — Owóż Despota uacieiał na Króla

o uderzenie miru z Turki, boć Turek wrarowrał mu na przypadek dokonane­go sojuszu, oddania Avszego co dzier­żą! z kraików Rackich i Sławiańskich. By! przy tern Julianus Kardynał, któ* rem u ten pokój bardzo nie k’mysli był; lecz niewiedząc nic pewnego o armacie chrześciańskiój, azali już do wyprawy sposobna, żali nie, nie do końca był wtem sporny.“— . 5

Gdy do poprzysiężenia tego przy­mierza przyszło, napierali się mocno posłowie tureccy, aby .Król na Sakra­ment przysięgał; jednakże się to wszy­stkim niezdało, aby takie tajemnice Pańskie wydawać się pogaństwu mia­ły, nieclicieli na to pozwolić, ale na tem stanęło; że Król na Ewangelią,

Turcy na Alko an przysięgli; króciu- chno o tein napomykam, boć wam te rzeczy nietajne.“ —

Skoro posłowie tureccy odjechali

A

precz, alić wtem przychodzą listy ód -Franciszka Kardynała florentyńskiego, hetmana nad armatą chrzescian, wktó- -ryćh liściech to stało:— Iz Amurates ; wyciągnął do Karmanii i tam natenczas inoc wszystkę swą obrócił, przetoby ^teiaz sposobna pora była odebrać co­kolwiek dzierżał w Europie, a tak .żą­dano, aby Król Władysław co prędzej U pułkami swemi pospieszał do Macedo­nii i Tracyi dla połączenia się z ciągną­cą tamże armatą chrześciańską.“ — • „Takoweż drugie listy przyszły od Paleologa Cesarza konstantynopolskiego, -niemal w te słowa pisane. PrzetożKról,

a Węgierscy Panowie jęli dopiéro żało­wać, że się skwapili do tego przymie-

rzaz Turki. Co bacząc Julianus Kar­dynał podburzał je tem więcej wiodąc do tego, aby to przymierze, którego oni Stanowić bez innych Panów chrześci- ańskich niemiełi, ani mogli, zrucili; obiecując to Królowi naszemu, że go Papież od tej przysięgi rozgrzeszyć miał-

I takoż dat się Król namówić, że to przymierze za nawodem Kardynała zrucił.“ —

Alić Król Władysław obaczyl się, że i połowicy tego wojska niemiat co było drzewićj, bo gdy posłyszeli ryce­rze o przymierzu, co ży wro rozjeżdża­li się do domów", a drudzy w drodze

* / będący wrócili się, mieniąc się być nie­potrzebnymi. — Wrszakże Król nasz ja­ko posłuszny syn Kościoła, wyjechał zSegedzina i doBulgaryi ciągnął. Dnia trzeciego Października przeprawił się przez Dunaj pod Orszawą, a fam go-

TOJIIK u* 5

niec polski ścignąwszy go, oddał mu

Jisty, które on przeczytawszy, łzami się zalał.“ —

Przerwał mowę poseł, spojrzał na Królowę, Królowa chusteczką jak śnieg białą ocierała oczy.

Ciągnął Król Władysław ku Niko- polim“ mówił dalój Rzeszowski „które to miasto jest głową wszystkiej Bulga- ryi, a ciągnął tym umysłem, aby jako mógł najprędzćj przybył do KaJiopoli miasta nadileJespontem, a połączył się z armatą chrześciaiiską, która tam być miała. W Orszawie będąc jeszcze, przy­był do niego Draguła Wojewoda nado­bnej ziemi Wołoskiej ze cztery tysięcy koni, alić gdy ujrzał mały lud węgier­ski a polski, mówił: „Więcej ludzi ma Turek gdy w łowy jedzie, abo na prz&- jazdkę“ — więc radził Królowi, aby się wrócił, a niezwodził bitwy z Turki, tu-

sząc straconej bitwie. Ale Julianus na to powiadał: „najwięcej nam doHeles- pontu przyjść, zastaniem tam swoich dosyć, z którymi gdy się złączym bę­dzie nas co Turka“— co słysząc Dra- guła ruszywszy ramionami rzekł: — Boże daj to by tak było, co ten ksiądz powiada,“— a luboć widział przyszłe rzeczy jako wjednem zwierciedle, zo­stawił przy Królu wojsko swoje i sy­na, którego z płaczem zegnał a napo­minał, aby jako najbardziej Króla byt pilen, a nieopuszczał w najgorszym wy­padku, i płakał wielce, bo wielce mi- łował syna, a wielom patrzącym na to, łzy się z oczu puściły.“ —

Król Władysław wolno zostawiw­szy Dunaj podle góry Hemus, ciągnął

do Tracyi.“ —

W tym pochodzie dwa dobył miasta Stwiena i Petrasza, gdzie na pięć ty-

sięcy Turków wzięli naszy. Tam dwa Polacy dobrze sobie poczynali Jan Tar­nowski uSuinenu wrota wysięki, gdzie odniósł dwie srogie rany, a Bobrzycki Leszek pierwszy na mur wskoczył.64 — Tu poseł stanąwszy w mowie, obój- rzal się do kola i uwisnął okiem na Jacku Bobrzyckim Kasztelanie Wiślic­kim, i wszystkich oczy zwróciły się na Jacka, który wesołą patrząc twa­rzą i szamocąc głow7ą, zawołał rado­śnie: „To mój brat! rodzony mój“ — „Kiedy się to działo44 mówił dalej poseł — „Amurat powziąwszy wiado­mość, że Król Władysław przymierze złamał, i z wojskiem swojem dwie mu miasta wziął, przewiózł się z ludem swym wszystkim, którego miał około 80 tysięcy wKaliopola przez morze — przyciągnąwszy do Adrianopola złączył się z drugiem wrojskiem swojem, Nieza-

Wyciągnęli icli naszy chrześciany jako byli rzekli, i jeszcze (jaka sromota) bra­li myto po czerwonemu złotemu od gło­wy, od tych, których przewozili sami.“ „Przybiegli szpiegowie donosząc Kró­lowi o niebezpieczeństwie, ale niebez­pieczeństwa nieznał Król, bo nieznat %

trwogi.“ —

Dnia 10 Listopada stanął pod W arną. Zachodziło słonko czyste i pogodne, ja­ko dzisiaj wschodzi pogodne i czyste.“ Mówca spojrzał w okno, w które bi­ło słońce i wszystkich oczy nawrócił ku słońcu.

Król Władysław“ — mówił dalej — „Wciężką ubrany zbroję, jako na tym oto wizerunku.“— I spojrzał na obraz Króla Władysława i wszystkich oczy obrócił ku obrazowi.

WTciężkiej zbroi, wchełmie zopu- - szczoną przyłbicą, jakoby do walki u-

brany, legi na spoczynek. Ostatni był to nocleg jego, raz jeden obudziła go poranna gwiazda, a wieczorna jój sio­stra uśpiła go na spanie wiekuiste. O moi najmilsi! pomniecie Władysława maluczkiego, srebrna była jego koleb- ka, a przecz to trumną jego żelazny rynsztunek? Znacie zbroje jego, i chełm znany wam, tenci sam, przed którym uklęknął Krzyżak pocięty mie­czem Jagiełły, na polach Grunwald* »kich. — Czy wrolą jest w aszą widzieć ten chełm? ten sam, w którym skonał Król ? “ —

Chcemy, chcemy“— zawołali wszy- ścy razem.— Poseł skinął na giermka u podwojów — giermek odszedł, po chwili wrócił, chełm królewski oddał w ręce posła, który podnosząc go w gó- ję, zawołał: — „O najmilsi patrzcie! w tym chełmie on konał! patrzcie,

chełm strzaskany, skrwawiony — chełmie! chełmic! cóż się z tobą stało I przecięta twoja przyłbica, posiekane, złamane żelazo; o patrzcie, patrzcic!!!4* Nastała cisza, wktórój płacz Królo­wej słychać było i łkanie starców. Po­seł ciszę przerwał jęknąwszy tym gło­sem:— „O najmilsi moi! i już to plą­czecie patrząc na to żelazo. Na Bogal widzieć wam było, i patrzyć na niego samego, na twarz naszego Króla pocię­tą okrutnie, skrwawioną, na te usta, kto rem i dusza jego bohatćrska, dusza wybiegała do Niebios. 0! wtedy tj płakać, wtedy ręce łamać..

Przestańcie! przestańcie!“ oz wały się glosy— Królowa zstąpiła z krzesła; odprowadzono z komnaty zapłakaną; — a posłuchanie posła, na dzień następny odłożone zostało.

# ♦

*■

Dnia tego kiedy Rzeszowski spra­wia! się z posłannictwa swojego przed kołem Panów zgromadzonych na zam­ku królewskim, wMelsztynie niezwy-. czajny panował ruch i wrzawa.

Radość malowała się na twarzach mieszkańców wesoło gwarzących o K ró* lu Władysławie goszczącym w murach zamkowych.

W tym gwarze wesołego ludu jedni była osoba milcząca. Kosidło zdawał się mepodzielać radości powszechnej. Zaledwie co był wprowadził do zamku dostojnego gościa, zalecił strażnikowi zamknąć bramę, a klucze od niej trzy­mał w schowaniu u siebie.

• •* W dniu onym o rannej porze mło­dzian łagodnego oblicza, postawy do- rodnój stąpał po krużganku zamkowym, dążąc do komnaty, do pomieszkania Zofii. Był w odzieży sukiennćj, wę­gierskiego kroju, — czoło odsłonił od nakrycia, które w jednej ręce trzymał, drugą chwycił za klamkę, jak ten, co ma zamiar wstąpić do izby. Już po­dwoje odchylać miał, kiedy obawą, może limćm uczuciem wstrzymany, rę­kę co się trzymała klamki opuścił, i sfadumal się głęboko. W tćm otworzy­ły się podwoje, Zofia wcałój krasy

swojej śliczności i bogatego stroju wspa nialej ozdobie, stanęła w progu. Uśmie­chająca się dziewica uczciła dostojne­go gościa niskim pokłonem i przemó­wiła doń temi słowy : —

Dozwólcie się zapytać miłościwy Królu o zdrowie wasze,— luboć boga­ta jestem w chęci uczczenia dzisiejsze­go gościa mego, ubogam na godne przy­jęcie Króla, i lękam się, azali niedo­bry noclćg źle nieposłużyi zdrowiu wa­szemu? “—

Nieotrzymawszy odpowiedzi, we­zwała- gościa do komnaty, gdzie zasta­wione były poranne misy.

Zaprawdę miłościwy Królu“ ode­zwała się Zofia po odejściu służebnych. —„Smucę się i raduję razem, kiedy po­mnę na trudy wojenne i te niebezpie­czeństwa, które, Bóg wam dał, prze­byliście tak szczęśliwie.“ —

Szczęśliwie?“ wpadł w słowo za­gadnięty.— „Zawierzaj mi śliczna Zo­fio — po przebytein niebezpieczeństwie, na które się narażani, zostaje mi w ser­cu żal i tęsknota za nićm.“ —

Takie słowo przystaje Królowi, wie- rzaj, miła jest wojna rycerskiemu ser* cu, alić królewskie okrom pragnienia sławy, dzierży miłość narodu. Naród bolał na to Miłościwy Królu, żeś miło­śnikiem niebezpieczeństw i wojny. Jak* że rad będzie twemu przybyciu, ja służebnica twToja wesołości oddana, ca­le na troski które doznałam niepomnę.“ „Zaliż pamięć twoja Zofio, tak sna­dno zapomina przeszłe rzeczy ? “ — „Miłościwy Królu wybaczcie, jeżeli . odpowiedź moja nietrafi w zapytanie wasze — jam dziewka nieuczona.“— Nastała przerwa w rozmowie. Zofię niepokoiła ta scena milczenia— u okna

otwartego stanąwszy inny dala kieru­nek rozmowie, odzywTając się w ten

sposób:—

Miałam życzenie pokazać wam mi­łościwy Królu sady moje i pasieki, alić chwila dzisiójsza niesposobna k’teinu, acz pogodna i piękna przecież chłodna.44

Piękna a chłodna“—ozwał się mło* dzian.—„Zaliż nieprzysfało słowfa one powtórzyć gospodyni mojćjl —

Biada mnie“ rzekła Zofia, wktórćj niebieskich źrenicach łzy błysnęły „biada mnie, że tak tradnćj sprawy żądacie odemnie. Inna co śmielsza bia­łogłowa, a sposobniejsza domoAvy,nie* wzdrygnęłaby się rzec: ja niepodołam temu i niepowiem wam, że was miłu­ję sercem całem — nieszczęśliwym.“— „Zofio! ty mnie miłujesz i tyś moją!“ radośnie zawrołał młodzian i przyjął w swoich ramion objęcie smukłą kibić

dziewicy, a na koralowych jej ustach złożył ust swoich, gorące pocałowanie.

Zofio! ty miłujesz mnie; może Kró­la tylko ?“—

Ażaliż wolno Zofii miłować Króla?u przemówiła zmięszana białogłowa. — „Zawierzaj Panie, gdybyś był szlachci­cem jeno — mnie równym a nie Kró­lem , w tenczas to w ustach moich by­łaby ta mowa: — Miłuję was sercem całem szczęśliwem.“ — „Omojanajmilejsza! teraz posłuchaj mnie, dałaś wiarę kłamstwu, więc u- wierz prawdzie, — ja Królem — nie- jestem. “ —

Zofia na te słowra zabladła.

Jestem szlachcicem tobie równym“ mówił dalej Rychlicki— „słowo twoje mam — ty mnie miłujesz, nie Króla.“ Zofia cofnęła się od mówiącego; wy­ciągnęła rękę kuniemu, ale na to tylko,

TOMIK ii. 0

by go odtrącić od siebie, i tak trzyma­ła podniesioną rękę, słowa niemówiąc.

Ty się gniewasz na mnie“ mówił młodzian — „o pogniewaj się na mnie co rychlej, ażebym ciebie przebłagać mógł. Wszakżem winien jest, bo za­ślepiony twoją pięknością puściłem W zapomnienie prawdę, okłamałem cie­bie. Więc gniewaj się na mnie, ale razem na piękność swoją własną; boć to piękność twoja zniewoliła mnie do tego. W węgierskiej stolicy byłem, a widziałem niew7iasty zacne rodem, słynne wdziękami, alić drugiej Zofii niema pod słońcem węgierskiem ani na polskiej ziemi — niema.“ —

Zofia się uśmiechnęła, — dłoń co młodziana odtrącić miała, opadła,

Rok temu czwarty“— mówił dalćj Rychlicki— „było to wmieście Sądczu, po raz pierwszy widziało ciebie moje

*

oko, a serce pomiiowaio na zawsze. W daleką drogę idąc za Królem do Wę­gier, wziąłem do mojej myśli obraz ślicznćj twarzy twojej; boć niebyło chwili, nie było miejsca, abym ciebie

u, gdzie Zofii niebyło, niedobrze mi było, opuściłem Króla, do Polskim spieszył.— Nadzie­ja mię wiodła — nadzieja słodka, że ciebie obaczę znów;— nadzieja taka skromna, życzenie to maleńkie niespeł- nilo się. Pogłoski szły o tobie, jako gardzisz największemi Pany, głośna po kraju diuna Pani Melsztyńskiej— więc

i tej nadziei zaniechać chciałem, ale daremnie. Późnemi wieczory pod ścia­ną zamku ukryty, patrzałem w okna twoje, a ilekrociem ujrzał rękawek bia­łej szaty w okienku, już serce z rado­ści skakało, gdyby rybka w odświeżo­nej wodzie. Ale męki moje jam draź-

niewidział. Alic w kraj

niłjeno, miasto je łęczyc. Więc przy­szła myśl, rozjątrzę tę ranę do tyła, by zabiła mnie. Niemiałem pragnienia innego, okrom widzenia ciebie; bom wiedział, że miłość moja tak się wzmoże we mnie, że umrę zniój.“—

t

Wprawdzie nietajno mi było o tein podobieństwie mojej twarzy do królew­skiej : móglżem odgadnąć, że z podo­bieństwa tego ja korzystać mogę? że mi posłuży tak dobrze? — Wielka jest ; wina moja, alić wspólnika mam w niej

| — Kosidło za hojną zapłatę mnie po­

magając, stał się niewiernym tobie. Oskarżam go, bo pragnę , abyś mer- nemi tylko otoczona była zawsze. Zofio! dozwól mi pozostać przy sobie;

wierniejszego służebnika odemnie mieć ; niebędziesz.“ —

: „Jam ^|awinił66 — mówił po prze­

stanku „wina ciśnie mi serce. Zofio!

»\

jednćm słowem, jednćm skinieniem twój rączki, tybyś przyniosła ulgę ci- śniętemu sercu.“ —

Zofia nierzekła słowa, dumała, tu- pając maleńką swą nóżką o ziemię,

Z milczenia twojego cóż wnosić mami“— odezwał się znowu— „mc- przebaczyłaś; więc ukarz winnego, u- czyń to co rychlej, ażebyś ukaranemu przebaczyć mogła. Rozkaż sługom two­im, niech mnie okują w żelaza, zam­kną wiochach zamku, a ja w więzie­niu mojem mówić sobie będę: dobrze mi tutaj, bo blisko jestem Zofii. — Alić kara to mała, a przewinienie wielkie; więc każ mnie zabić; umierając, mó­wić sobie będę: ¡dobrze mi będzie W grobie; bo Zofia co rana, mówiąc Anioł Pański za umarłych, pomyśli sobie: — inni zabijają wrogów, jam przyjacie­la zabiła."—

Niekarzesz mnie więzieniem ani śmiercią — więc powiedz^ ;mog§ się zbliżyć do ciebie i“—

Po długiem milczeniu Zofia niemogąc wstrzymać ciężkiego westchnienia, któ­re się wydarło z jej żałością ściśniętych piersi, ani wstrzymać łez do t>czu się -cisnących, na powtórzone zapytani« — „mogę się zbliżyć i “— przemówiła te- mi słowy:

Oddalcie się raczój odemme, rfa to,

i rycćrza niegodna robota, podchodzić słabą niewiastę; ani was zamknę, ani zabiję, chociaż wy zabiliście sławfę mo- ję, i może przyjdzie zamknąć się w klasztornych murach na zawsze.“-^ Zaklaskała w ręce , na to hasło wbie­gły służebne.

Długo jeszcze stał młodzieniec nie­świadom losu swojego, niepewny co przedsięwziąść.

Zofia przytomna w tej chwili, oboję­tną twarzą wewnętrzny pokryła niepo­kój — i spokojnym na pozór głosem przemówiła, żale swoje wyrażając: iż Król zamek Melszlyński tak rychło o- puścić j&zymuszon.

Boleściom serca, które całą swoją mocą nim miotały, zaledwie podołać mogący młodzian, zakrył twarz ręko­ma, i z komnaty spiesznym krokiem, wybiegł.

Na Boga! “ oz wała się służebna. — „Cóż wam się dzieje! miła Pani? tak bladej twarzy niemieliście nigdy.“ —

Skinieniem ręki dała znak Melsztyń-

«

ska — skoro dzieweczki wyszły z kom­naty padła na krzeszło, a łzy długo wstrzymywane, puściły się z oka stru* mieniem.

V.

Po niedługićj chwili Kosidło wszedł do izby, obejrzał sic, a postrzegłszy Zofię zapłakaną, zaczął mowę: „Miłościwa Pani!...“ —

Przebudzona z głębokiego marzenia Zofia powstała naprzeciw wchodzące- cemu bieżąc — zapytała głosem niespo­kojnym:

Powićdz mój sługo, powiedz, gdzie on jest?“ —

Odjechał“—była odpowiedź Kosidły.

Odjechał!! “ — powtórzyła Zofia ża­łosnym głosem, który raczej zdawał się być jękiem boleści, wewnętrznie czutych.

Odjechał“— wpół głośnem słowem rzekła strapiona, rozpaczy się odda­jąca dziewica.

O ja nieszczęśliwa! tak snadno zwy­ciężyło mnie kłamstwo, tak łatwowier­nie oddałam się ułudzie i pozwoliłam na to, by nieprzyjacioły moje mieli ztąd pociechę, żem zdradzoną została i znie­sławioną !! “ —

Czyńcie sobie dobrą myśl miłościwa Pani“ »zagadał Kosidio. — „Przeszłych rzeczy kiedy poprawić niemożem, więc je żałować robota marna, nie pocie­chę ale frasunek niesie. Boże oko pa­trzało na niewinność waszą, żaliż nie- dosyć wam na takim świadku! A że

m

was okłamać nietrudna było jemu, nic- dziwota, kiedy i moje oko przypruszyi tym tumanem , ów zdrajca. “ —

Zdrajcą tyś Kosidlo, nie on“— z wy­razem gniewu odezwała się Zofia.

Kosidlo zmieszał się, i blednąć za­czynał. —

Ty mnie zdasz sprawę z tego kłam­stwa“ — mówiła dalej — „on winy w tóm nićma. — Na miły Bóg! żaliż mo­gę poczytać za winę jemu, że pomiło- wał mnie. O Kosidlo! gdybyś obecny był, a słyszał słowa jego, gdybyś sły­szał z jaką ochotą niewolę, z jaką śmierć chciał ponieść dla mnie. Żaden czło­wiek niemiłował mnie tak bardzo; żaden niebylby to pomyślał, co on wy­konał. Mój Kosidło (zapytała po prze­stanku) żaliś widział odjeżdżającego, — nierad odjeżdżał? powiedz mój mi­ły?“—

Smutek i strapienie miał wielkie, to widoczna było; nierad odjeżdżał.“ — „A przecie odjechał.“ —

Po chwili smutnego dumania ode­zwała się znowu do sługi:

Ażaliż nierzekł i słowa, niepolćcil do mnie żadnego, niepowiedział kędy jedzie — może nieobaczę go nigdy! o mój Kosidło — pokwap się — pospiesz za nim, powiedz mu niech wróci.“—- „Co ja słyszę i“— zdziwiony zawo­łał sługa — „dozwolicie jemu,...“ —* „Nie, niema potrzeby“ — odrzekła Zofia zmięszana zapytaniem uczynio* nem. — „Alić prawda; mam obawę, on gotów chełpić się przed światem ze zdrady swojej, a łatwowierności mo- jój, — zaprawdę, niepamiętałam zalecić mu milczenie; — spiesz się mój Kosi- dełku, spiesz się, wrracaj, a z nim po­wracaj.“—

66 —

l

Wyszedł Kosidło wypełnić jozkaz Pani Zofii, a ona bolesne z serca wy­dawszy westchnienie oczy podniosła do nieba i rzekła do siebie:

Zaiste — on mi był przeznaczony od Boga.“ —

Długa już upłynęła chwila, jeszcze wysłany niewracał Kosidło.

«

Zoila największą miotana' niespokoj-

«

nością wyglądała oknem, to zbiegała na dziedziniec, a stanąwszy w bramie otwartej— czekała—natężunćm uchem słuchała i z rozzalonem sercem do swo- jój wracała komnaty.

Nagle ciszę głęboką przerwał szelest w przysionku. Odchyliły się podwoje, tomik ii, 7

Młodzieniec wbiegł do komnaty. We­sołe jego oko zaledwie co postrzegło u- śmiech dobroci na obliczu Zofii, a w jej oku łzy rozrzewnienia — już świadom szczęścia swojego i niem zachwycony

rzuciła się do nóg piękności i dłoń jemu podaną oblał łzami.

Śnieżne rączęta podniesły klęczące­go. I długo trwała piękna rozmowa dwojga serc młodych a wzajemną mi­łością szczęśliwych,

.. Zaledwie pićrwsza na wschodzie za­błysnęła zorza do izby Kosidłowej — wbiegła dzieweczka niosąc rozkaz Zo­fii, ażeby niemieszkanie do niej pospie­szył.

*

Zaliż nieużywa już wczasu?“ za­pytał Kosidło.

' „Ani się kładła na spoczyitek“ od­rzekła służebna — „długo z wieczora rozmawiała z tym rycerzem.“ -

$

Niespokojnemi trapiony myślami Ko- sidło, udał się do komnaty Zofii.

Będziesz posłannikiem moim dziś, do Wojnicza“ przemówiła doń Pani — „udasz się do księdza, co mieszka przy kościele.“ —

Kosidło się zadziwił.

I nie z próżną ręką pójdziesz — na* * liczysz ćwierć kopy pragskich groszy,

zielonego wina weźmiesz szklanny dzba-

\

nek; podarek ten oddasz księdzu, wraz

uczynisz prośbę, aby mnie nawićdził

h.

w niedzielę. Spraw się dobrze, a wra­caj. Alić jedno jeszcze: wypraw w to- miast czterech z czeladzi mojej wcztć- ry różne strony, na koniach; każdemu dasz róg, a pierwszy z nich trąbić bę­dzie wTrzeblinie, wtóry w Wielkiej- wsi, trzeci znowu wZakluczynie, w Janowcu czwarty, a trąbić będą bez u- stanku, dopókąd niezbierze się dokoła

każdego wielka gromada ludzi, wten­czas niech obwieści, by każdy żali on kmieć, żali niewolnik stawił się w nie­dzielę na zamek, a poznał nowego dzie­dzica i pana, boć od niedzieli nowe na­stają rządy, a Melsztyn nowego pana mieć będzie.44

Kosidło słuchając ten rozkaz mienił t się i bladł—nierzćkł słowa, pokłonił się i wyszedł z izby. — Różne myśli i do­mniemywania krzyżowały się po jego umyśle; i snać trapiły go niepomału, gdyż co chwila obcierał rękawem pot wystający na łyse jego czoło. \V cią­głej kolei następujące po sobie myśli różne, sprawiły taki w jego duszy nie­ład i pomieszanie takie, iż stan jego duszy zbliżał się do stanu człowieka kolatanego namiętnościami albo do­tkniętego zmysłówT obłąkaniem. Otrzy­many jednak wypełnił rozkaz, odli-

czył pióniądze, włożył do kosza dzban z winem, i wsiadłszy na konia wyje­chał z zamku.

W drodze tej często zatrzymując ko­nia, nagle stanął, w jedno miójsce nie­ruchome wlepiwszy oko, dumał i wa­żył coś w głębi duszy, jak człowiek u- ' kładający zamiar przez zemstę podany, nad którego wykonaniem myśląc, od­krywa tegóż trudność i niepewność.

I odrywały się od pasma myśli, sło­wa pojedyncze, chociaż niezwiązane, w szyk mowy wydawały rodzaj na­miętności, którym miotana była dusza jego.

Zdradził mnie, zdradził! jaż włó- darz Melsztyński, rządzący zamkiem, karku starego nachylę przed tym pan­kiem nowym i z czynów moich, i ze skarbca zamkowego zdawać będę licz­bę jemu, — jam mu dopomógł, moją

7*

sprawą dostał się do zamku, a łotrzyk zdradził mnie.44 — Taki« słowa wyry* wraty się z ust Kosidły.

- Z dumania swego nie prędzój się oc­knął , aż postrzegł wystające z po za- drzewa wieże Wojnickiego kościoła, i posłyszał wrrzawrę wychodzącą z gospo­dy blisko kościoła stojącej. . Stanął nie pewny co. miał przedsięwziąść. Po chwili namysłu zamiast ku plebanii do gospody podążył;, konia uwiązawszy u żłobu, wszedł do izby szynkowncjtf „Witamy radzi“ przemówił gospo- dnik do wchodzącego.— „Witamy,rzad­ki z was gość panie Kosidło.44

Ma sprawę ze mną, jeżeli to mia­no ma4*— ozwrał się człowiek za sto­łem, który dźwignąwszy się z> łatwy, pokazał barczystą postawę swojego ciała. — wHa Kosidelko —* wpadłeś ** w sidełko, a j« cię wezmę na moje gzy-

deike— klnę się na szkaplerz mój nfe- pójdzie tobie płazem. Pan Wojnicki mój Pan, rozprawi' się kiedyś z.butną Melsztyńską, a ja z tobą dziś.“ — „Panie Setniku“ zagadał gospodarz— wam winien on czlekl“ —

Zali winien mniei zaraz się dowie- ma: — nuże gadaj, przybywasz skąd i“ „ŁMelsztyna“ odpowiedział Kosidło.

- „Słyszeliście zMelsztyna— kto z Mel- sztyna ten jest wróg— więc tyś wróg i klnę się na skaplerz mój... ^ — „Nielękajcie się Setnika“ szepnął go- $

spodarz do Kosidly — „śmielszą on ma gębę niż rękę/‘ —

Miły Setniku“ oz wal się wtiMara

*

zMelsztyna, bystrem okiem mierząe przeciwnika swego; — „Zaliż przysta­ło wam orężnemu a młodemu chłopca wąbić na rękę siwego starca.* Gospo^ dnik da świadectwo, iżem jest mitośni-

r

*

*

kiern zgody, z sąsiady uczciwie zawdym jestli wola na kubek miodu, rad- bych zapić do was.“ —

Niziućkiś mój Kosidełku“ zagadał Setnik — „wtomiast Pani twoja Mel- sztyóska, butna to dziewka — wyso­ko dzierzy swój zadarty kark — od- prawę dała Panu memu;— ale Wojnic­ki Pan, mój Pan, urazy niezapomni

póki życia. Zaprzysiągł zemstę tejMel-

sztynce, i dybie tylko na sposobną

chwilę.« —

Kosidło zwielklóm zajęciem słuchał tej mowy Setnika, a skoro ten skończył swoje, zaczął muskać Bobie brodę, jak- to miał w obyczaju, kiedy nad czóm

ważnein rozmyśliwał.

»Kmotrze“ ozwał się do gospodnika

„postawcież nam kubek miodu.“ — Gospodarz się oddalił — Kosidło rad

tego oddalenia, przystąpiwszy do Set- nika rzekł:

Niejestem ’wrogiem ^afczym, a chceszli mieć dowód, dan^jg. Prawi­łeś, że Pan Wojnicki czeka na sposo­bną chwilę pomszczenia się na Zofii zMelsztynal“—

Czeka na nią“ odparł Setnik— „i gdy nadejdzie sposobna, niezamieszka jój Pan Wojnicki, mój Pan.“— - „Dobrze więc, prowadźcie mnie na zamek do Pana, rzecz którą objawię, będzie do smaku jemu.“ —

Gospodnik wchodząc do izby przer­wa! mowę.

Po spełnionym kubku, obaj Setnik i Kosidlo pospieszyli na zamek Wojnicki*

• •

$

m

J -

* .

i , -V

*

i *

t •

K*+>-

* w

** • . *

VII. i

Posłuchanie Rzeszowskiego odejściem Królowej przerwane, zostało odłożone na dzień następny. — Z wschodzącem drugićm słońcem zgromadzili się na zamku królewskim sćjmujące Pany, a skoro oznajmiono im było, iż Królowa dla słabości łoże zaległa, i na dalszćm posłuchaniu obecną być niemoże, zaję­li biskupi i świeccy mićjsca swoje; — Rzd^pWski zabićrał się właśnie do

, rozpoczęcia przerwanego wczoraj spra- » wozdania, kiedy komornik garnkowy w komnaty progu stanąwrtzy, oznajmił, i i wysłaniec od Pawia Kasztelana Woj­nickiego przybył, i niemieszkanie wro- bec Pana Górki Łukasza stawionym być żąda.

Paweł, to kum mój — posłannikowi jego jestem rad“— odrzekł Łukasz Gór­ką, jeden ze świeckiej^Panów siedzą­cych w kole.

Wstąpił do izby posłannik Wojnicki; poznał go Łukasz i raeki:

Bywaj, bywaj Setniku % co mi nie* siesz,. mów.“ —

Pan Wojnicki mój Pan, przesela wam pozdrowienie I cześć, leźliście ciekawi na wieści, zapytać się wam jeno tego wosku, toć wam powie.“ —

To rzekłszy posłannik wyjął z za-

W*

nadrza sporą gałkę wosku (*) i oddał ją W ;ęce Łukasza Górki.

Nowina jaką zawióra ten wosk, ża­li mnie się tknie jeno? “ — zapytał Łu­kasz.—

Pan Wojnicki, mój Pan, do was wy­słał mnie w sprawie, co się tknie po­wszechnym dobrem.“—

W takim razie odczytamy pismo Wojnickiego Ajfcgłos.“— To rzekłszy Górka rozdarł gałkę woskową i wy­ciągną! z niój szmatkę papieru — roz- winął ją i oddał siedzącemu obok sie-

(*) Ten byl zwyczaj onych czasów, przesyłania tajemnych wiadomości. — Jakiego fortelu uły- li r. 1430 Andrzćj z Tencz,yna i Mikołaj Dni* wiecki, napisawszy karteczkę do Buczackie» go* aby Kamieniec nieoddawał nikomu, wie* pili ją w wosk i dali chłopcu posła, kto- ry wysłany był od Jagiełły z rozkazem prze* ** nym. — Patrz Kronikę Bielskiego Ks* III.

bie Panu Sądeckiemu, który jako czło­wiek uczony posiadał trudną sztukę czytania.

Tymczasem komornik wraz z posłań­cem Wojnickiego przeszli za progi kró­lewskiej komnaty.

Pan Sądecki Avlepiwszy oko w pi­smo, zaczął się mięszać, twarz jego zarumieniła się widocznie.

Na rany Chrystusowe“ zawołał — „Radujmy się bracia. Radość i wese­le niespodziewane — Król nasz, Król Władysław żyw — powrócił, w Mel- sztynie już!!...“

Go mówicie? Król wrócił, Król żyje!! “ —

Wesołe okrzyki zgromadzonych, zbu­dziły ogromną wrzawę i niedozwoliły Sądeckiemu czytać dalszą listu osnowo.

Najstarszy wiekiem X. Biskup Ku­jawski Władysław starzec SOletilf, pod-

*

TOMIK II. 9

nosząc obie dłonie w górę drżącym gło­sem zawołał:

O niepojęte sprawy Boże, jako wia­try na morzu okręt pędzą nas; kiedy ku zginieniu biegliśmy i ku płaczowi y nadzieją naszą i ufnością w Bogu dobi­jamy do portu, a radości niepojętej peł­ni jesteśmy. O niepojęte sprawy Bo­skie !‘ “ —■

Nie Boska tfi sprawa“ wpadł w sło* wo Łukasz — „ale szatańska jakaś — ta piosnka fałszywy ma dźwięk, drze się w ucho, ale w serce moje się nie*- wciśnie; nieobudzi wiary...“ —

Pofolgujcie mnie mowy“ przewal Zbigniew Ki akowski Biskup — „Słu­chajcież moją rzecz.“ —

Ja słucham rozsądku mojego (rzekł Górka), ą on mówi mnie: Owóż że

Melsztynie dziś, i to wióm z której stro­ny ten wiatr. Żal iż nietajno mnie, że Zofia Melsztyńska wyżebrała na Królu Rabsztyn dany mnie; — a teraz gdy Król zginął nasz, a obietnica skutku niebierze, Pani ona praktyki robi ku pochwyceniu Rabsztyna, — ale biada szalbierzowi co się ubrał w majestat królewski — i tej kokoszy biada, na której jastrzębia ułowią, mawiał oj­ciec mój.“ —

Panie z Górki“ ozwał się Sądecki opuściwszy rękę, w której trzymał pi­smo,—„Wyznajcie nie rozsądek to wasz, ale obawa straty, taka wymowna dziś: nie o małą tu idzie rzecz, — żali Krół nasz żyw, żali nie? Dajęć wiarę po­słowi zacnemu Rzeszowskiemu, ale kie­dy śmierci Króla płaczę, przecież skło­nię serce k*radości — gdy mi zaplynie acz cichy glos, ¿e Król nasz żyje.“ —

Pobożny i Jaski Bożej pełny Panie Sądęcki“ przemówił znowu sędziwy Biskup Kujawski. — „I mnie na waszej macie stronie: miło sercu poddawać się nadziei, acz pociecha to zwodliwa, ja­ko każda marna uciecha na tym padole płaczu. Słuchajcie mnie bracia wChiy- stusie mili: — Ja starzec mnićj daję wiary pogłoskom o śmierci Króla — jak temu, ażeby (czego Boże uchowaj) znalazł, się człowiek taki grzeszny, co- by się odważył — wy Panie Łukaszu uderzcie się w piersi.“ —

Ja miecz uderzę kiedy potrzeba— nie czołem, ręką bij — mawiał ojciec mój. Długa broda, długa mowa rr ale mnie ciśnie da tego, aby eh zapo­biegł złemu wczas.“ —

Ma prawdę“ przemówił Ligęza z Bobrka — „ radzićj początkowi za* bieży6 jak samej przygodzie — alić

na cóż te pogwarki, te waśnie ? Król Władysław jestli żyw lub nie — o rzecz tę źaliż przystało waśnić się i łamać powszechną zgodę. Radzićj nam wysłuchać list Wojnickiego do końca, a potem sądzić.“ —

Uciszył się gwar, Sądecki zaczął czy­tanie listu, który następującej był o« snowy:

lilily mnie wielce Panie z Górki! Przeważną nowinę dano mnie znać. Król nasz Władysław żyje — wrócił do kraju z dworem swym — w Mel- sztynie gościem jest. Nowinę tę wzią­łem za to, czem jest, a to, brzydkićm kłamstwem, a jako wierny sługa kra­ju a gorliwy, dobadałem się prawdy, abym takową wam przesłać mógł — a ta jest: iż łotrzyk pewien, Rychlicki z nazwania, podobien z oblicza niebo­szczykowi Królovvi, z tego podobień­stwa korzystać nieomićszkał; więc

wzmówil się z Zofią Melsztyńską, od niej podżegany, na jój wsparcie dufny, jako się ogłosi! wMelsztynie być Kró­lem, to samo po kraju catym uczynić

*

zamierza. Chciwy oblowu on samo* zwaniec, wespolek z Melsztyńską (któ- ' rej rodzic jaki by! wierna) radzi przy­wieść kraj do nieładu i zamieszania;

%

by w mętach łowić rybkę. — Tę rzecz mam z dobrego źródła, od jednego z najupoufalszych sług Zofii Melsztyń- skiej, i niemieszkanie daje ją wam znać, aby Wielkomożni Prowizoro­wie osióroconćj korony, te mętne droż­dże, nie biorąc za czysty trunek, zapo­biegli szwankowi i sromocie na jaką kraj wystawić źli ludzie chcą, i zbro­dnię niesłychaną, drzewiej nim się wzmoże zadławili.“ —

Pisał ksiądz Albertus, a to gwoli żą­daniu Pawia Wojnickiego Kasztelana, w dniu S. Bernarda.

Czytanie listu przerywane pokilko- krotnie głosami zadziwienia jednych, wybuchem gniewu drugich, przerwał w końcu Łukasz z Górki temi słowy;

Słów tych dosyć, bo dowodów do­statek; zbrodnia niesłychana! Króle­stwo bez Króla, dom bez gospodarza, mawiał ojciec mój. My więc piastuny królestwa; Stróże domu, opiekuny q-

sierociałego kraju, połóżmy tamę złe­mu, radziej uduszmy to złe wsamćm jądrze, na krzywe niezapuszczając się zakoły; bieżmy prosto, nieśmy tam śmierć skąd zbrodnia wyszła.“ —

Śmierć Samozwańcowi “ zawołali jedni.

Samozwaniec i Melsztyńska niech gardło dadzą!“ zawołał Łukasz.

Pofolgujcie mowy miłe szlachectwo, przezacne Dygnitarze krajowi i kościo­ła“— odezwał się głosem poważnym

Biskup Krakowski Zbigniew dotąd w milczeniu siedzący.

Zaledwie eo wyrzókł te słowa, uci­szył się gwar, wszystkich twarze na Biskupa zwrócone, okazały ciekawość i ochotę słuchania Biskupa, który zna­ny z zdrowego sądu o rzeczach, prze­nikliwości umysłu i miłości piawdy, w każdem miejscu i czasie odbierał od wszystkich należną cześć i poszanowa­nie, a zabierający głos, miewał zaw­sze chętne i lgnące do siebie słuchacze.**

Miłoście moje“ zaczął Biskup. — „Rzecz moja krótka będzie. Jeno za­pytanie «lam. Jest)i który między na­mi coby sprawiedliwość Bogu mi­łą niemitowałl Jestli który, — niech wystąpi wpośrodek. Jak baczę niema takiego człowieka między nami, więc i tego niema, coby niepragnął obaczyć na wtasne oko, i wlasnem okiem wy-

87 —

*

dać wyrok potępienia wprzód, nim ręką da kreskę na gardło obżałowa- nego. Niebierzcie to na karb urazy miiy Panie z Górki (obracając się twa­rzą do Łukasza mówił dalej Zbigniew) kiedy rzeknę, że więcej okazujecie skwapliwości w karaniu winowajcy, niżeli jej macie w duszy; komuż nie­znane wrasze rycórskie prace? komu wasze na Rabsztynie sprawowane są­dy? komu prawość i niezachwiana wa­sza miłość sprawiedliwości? Tuszę przeto, jeżeli kto spornym nie będzie,

*

to pewrme nie wy; owrszem, wy pier­wsi na mojój staniecie stronie, z zda­niem mojćm zbratacie wasze; a jakie moje zdanie, jeżeli pofolgujecie mnie dalszćj mowy, opowićm:

Mówcie, mówcie“ — wrzywające głosy odezwały się ze wszystkich stron.

Owóz; zdanie moje:— Niemieszka- jąc wysłać zbrojną dróżynę a dostate­czną do JYIelsztyna. Człowieka onego, co się mianuje być Królem, wziąść W pewną straż, i nieczyniąc mu krzy­wdy żadnój na zdrowiu ani poczciwo­ści ; pokazać go na oko zgromadzonym stanom* A skoro te uznają, że to nie Król ale szalbierz? natenczas..,.“ — „Natenczas wobliczności ich gardło da, gardło“—zawołano,

Iście największa kara być ma te­mu, który największej zbrodni wa­nien“ przemówił Biskup Krakowski,

A jestli która większa od tćj, która niesłychana dotąd w świecie jest? Ato­li na odebranie żywota temu, o którym lata pogłoska, że to Król Władysław, ja zmićjsca mego niepodpisze się drze- wićj, aż się zapytam rozumu mojego, ażali sława i poczciwe imię narodu na­

szego nie radzi] (co mówię) nie rozka­zuje nam sędziom wrtej sprawie, in­nym sposobem zuchwalstwa tego sa- mozańca ukrócić i ukarać.“ —

Wżdy to nietajno nam, iż jako kto stanął wysoko, widzą go wszystkie oczy* tak właśnie widzą nas, patrzą na nas wszystkie świata oczy, — bo łaską Bożą a męztweinChrobrych, sta­nęliśmy wysoko. Sąsiedne Czechy, gospodarne Niemcy i dalekie Włochy, niespuszczają z nas oka, i patrzą na naród nasz, jako na groblę, co waru­je chrześciaiiskie ludy od brzydkiego pogaństwa napływu. Zważcież prze­to , proszę was a błagam, czyliż nie-

*

przystało ostrożnie stąpać w tym wy- I adkul skwapliwością w ukaraniu gar­dłem tego człowieka, sprawiemy mo­że ; żc rzekną po świecie: owóż patrz­cie, oni umoizyłi swojego Pana I — 'Sie,

$

niedajmy złym ludziom tej pociechy, stawę narodu z pilnego niespuszczajmy baczenia, Alić pytacie? podołamy u- niknąć złego, niełamiąc praw jtaszych? Odpowiadam: Podołamy temu. Ten co zasłużył na karę śmierci, mech ją odbierze. Zostawiony przy życiu, w murach więzienia, niech zamrze dla świata i brata.“—

Niech się tak stanie, Amen“ — za­wołało całe zgromadzenie, dając tym wykrzykiem znak zgody.

Gasło już nh zachodzie to słońce, co przyświecało orężnym szykom, które Łukasz z Górki z Pawłem W ojnickim

V

prowadzili do Melsztyna. Na wrscho- ( dnieli stronach nieba zaczęły wrytryski-

i wać gwiazdy, i księżyc swoje białe

y •

wypełniał koło. Nadchodziła pora wczasów, przecież mnogość światła bi- jącego z okien Melsztyńskiego zamku świadczy, iż mieszkańce onego niera-

TOMIK. II. 9

*

\

\ i

i <

/

H.

.

mm* -- -.

^ -ŁJ

• — 92

/

dzi spoczynkowi, godzinę wczasów opóźnić zamierzają. Największe wszak­że światło buclia z okien kaplicy, któ- rej podwoje zatłoczone ciżbą, dwor­skiej gawiedzi.

: W górnej komnacie, Pani Mełsztyli­ska z twarzą zwróconą na niebiosa, siedzi u otwartego okna; oblubieńczy, wianek trzyma w jednej dłoni, druga kochankowi oddana, przyjmuje gorące tegóż ust pocałowania.

Niema rozmowy między niemi. Glos każdy coby przerwał tę ciszę, która zasłonę swą zdawa się spuszczać na nich z niebiosów, zamąciłby błogość tej chwili, błogość, która jak po­wietrze otacza je, którem jak powie­trzem oddychać się zdają. Wspólne im uczucie, a czemuż, kiedy wyraz swobodnego dumania maluje się na twarzy Zofii podniesionej w Niebo,

czoło młodziana ocienione cieniem, schyla się ku ziemi? ciężkie jakieś roz­pamiętywania zdają się zaprzątać du- szę, a rozrzewnienie roztkliwiać serce zasmuconego nowożeńca.

Mógłże atoli młodzian, tkliwych uczuć pełen, niedoznać wzruszenia, nicoddać się rozpamiętywaniu, słysząc uderza­jącą już godzinę, która czarodziejską jakoby rószczką, obraz marzeń prze­mienia w żywą, słońcem szczęścia na­maszczoną rzeczywistość,

Ale Zofia, mocą duszy jój właściwej, pomimo wzruszeń, od których wolną być nie mogła, niestraciła spokojności umysłu, i sercem calem oddawała się szczęściu swojemu. — Uśmiechem w spojrzeniu i słowem słodyczy pełnern

#

usiłowała udzielić miłemu swoję radość i tę swobodną błogość, którą napawa­ła się sama.

Janie miły“ — rzekła przerywając milczenie. — „I przecz ty smutny dziś? w dzień wesela nie wesół? źaliż szczę­ście twoje niezupełne jeszcze?“ — „Zofio najmilsza moja!“— ozwał się oblubieniec — „nie mićj gniewu na mnie, ani dawaj baczenia na to, żem nie wesół do tyła jako pragniesz. Mam­że rzóc prawdę? Owóż smutna myśl trapi mnie, daremno pragnę odgonić ją od siebie, odstąpić niechce. Zaliż mogę zapomnieć na to? że kłamstwem i zdradą dokupiłem się miłości twojej; zaiste, na złej ziemi posiane ziarnko które szczęście nasze zrodzić ma!“— „Przystałoż tobie pomnieć na to, o czerń ja niepomnę już?“— ozwała się Zofia. — „Radziej, kiedy przywodzę do pamięci to dziwne zdarzenie, które do siebie zbliżyło nas wzajem i złą­czyło, postrzegam, że to Bóg skreślił

tobie tę drogę do mnie, a mnie nakazał dać wiarę kłamstwu, a potem pomiło- wać poczciwego kłamcę. Bo inaczej, czyliż byłabym się oddała tobie tak skoro? gdyby to niebyła wola Boga? Alić może to wina moja, żem tak ła­twowiernie oddała się tobie? zwycięs­two otrzymane snadno, niema ceny u rycerza.“ —

Byłem rycćrzem“— przemówił Ry­chlicki — „dziś już mnie niewola słu­żyć tobie, i ustom moim niewTola cało­wać twToją rączkę Zofio! “ —

Ksiądz poślubi ręce nasze, a miłość lista moje ztwojemi.“ — Niedomówio- ne słowa spełnione zostały; miłość ze­spoliła usta męzkie z niewieściemi usty.

Alić w chwili tej, drzwi od komnaty otwarły się z trzaskiem.

Miłościwa Pani!“ — zaczął mówić

9*

Kosidło, wbiegając do komnaty, ale brak oddechu tamował mowę.

Miłościwa Pani! “ — zaczął powtór­nie— „Wszystko w pogotowiu, ksiądz czeka na was w kaplicy, spieszcie się.“ „Janie ty prowadź mnie“ — przemó­wiła Zofia podając ręce młodzianowi.

* * *

Po dokonanym obrządku ślubnym, Rychlicki powstał od ołtarza, na któ­rego stopniach ukląkł wedle Zoili.

Tłuszcza dworskich ludzi nagroma­dzona w kaplicy rozstąpiła się; środ­kiem tłuszczy przeszedł prowadząc Zo- fię, żonę, za rękę. Ledwie co wstą­pili do komnaty, kiedy nagle z dólnych pomieszkań uderzyła jakaś głośna prze­rażająca wrzawa.

Bądź dobrój myśli mój miły44— rze­kła Zofia, udaną spokojnością, pragnąc

ukoić trwogę, jaką przejęta została na po­słyszaną taką niepojętą dla niój wrzawę.

Serce bije“ — przemówił drżącym głosem nowożeniec — „jakaś trwoga mnie ima. Ha miecz mój, mam go przy sobie. Sromota mnie żem zadrżał. Ażaliż nieprzystało wywiedzieć się, co znaczy ta wrzawa? za chwilkę wia­domość przyniosę.“

To mówiąc, ręką rzucił ku rękoje­ści oręża, krok spieszny oddalił go od Zofii — wrzawa pochodziła z kaplicy.

Ksiądz po oddaleniu się nowożeń­ców, zabierającą się do wyjścia tłusz­czę zatrzymał, do zgromadzonych te- mi słowy mówić począwszy:

Słuchajcie mili! wy wszyscy, co­ście byli obecni obrządkowi świętemu, albowiem biorę za świadków was wszech razem i każdego z osobna, ja. ko na dniu dzisiójszym, który jest

dniem S. Filipa, spełniony został we­dle zakonu — ślub Jana Rychlickiego z Wielkomożną Zofią na Melsztynie Pa­nią. “ —

Wzywam was tedy, a upominam, aby wr razie potrzeby, ilko was jest w tej gromadzie, każdy dał świadectwo prawdzie i gotów był prawdę przysię­gą zatwierdzić. Przyrzekacie to mili moi i“

Przyrzekamy ! “ — zawołała jednym głosem tłuszcza cała, a wrzawa tym po­wszechnym okrzykiem wzniecona, roz­legła się nakształt grzmotu po nocnych cichościach zamku. —

/

;

IX

Zofia z bijącem sercem, okiem na podwoje zwróc~nćm wyglądała powro­tu małżonka. Bolesne przeczucie wy­gnało radość z jej serca, a smutliwe jakieś mamidta zaczęły się wplatać w myśli, i dręczyć jej duszę. Otwartćm oknem wionął zimny wiatr, zadnni- chnąt płonące w izbie kagańce. Ciem­ność ją otoczyła, którą straszliwszą

czynił szum drzew, szelest deszcza,

/-

k

i wzmagających się wiatrów świst do jęczenia cierpiącój duszy podobny.

Po chwili cichości diugiój dla Zofii, niepojętemi trapionćj niepokojami, dal się^słyszeć szelest idącego w przysionku.

Zofia z wyciągniętemi rękoma wy­biega;— drzwi się rozpadły, w progu pojawił się mąż wysokiej postawy, w zupełnóm rycórza uzbrojeniu.

Paweł z Wojnicza“ — zawołała gło­sem przestrachu Zofia, cofnęła się, twarz zakryła dłońmi.

Cześć tobie Zofio!“— jął mówić Paweł— „Poraź wtóry jam gość twój, ongi była pokorna prośba w mojcm słowie, dziś domaganie się o skwapli­wą odpowiedź. Burza wichrzy nad twoją głową, alić z tej głowy niespad- nie włos, przy którój Paweł. Przy- ślub mi miłość, oddaj mi rękę, a ja

waruję tobie bezpieczeństwo wszelkie i cześć.“ —

Na Boga!“ — ^odezwała się Zofia z podziwu i przestrachu powoli przy­chodząc do siebie — „dozwólcie zebrać zmysły i słowa, bo niedziwota, jeżeli słaba niewiastą je utraci. Wyż to Pa­nie .Wojnićki w iii oj em zamku ? wasze przybycie co znaczy? jedno gwałt, a

zdrada mogła otworzyć bramę wam;

t *

bo was między przyjacioły nie liczę, Na Boga! ldnę wras, ustąpcie stąd.“— „Nie drzewiej ustąpię“— odparł Pa­weł— „dopókąd co pragnę nie pozy­skam. Zofio! poślubisz mi miłość u ołtarza ?“ —

0 Janie! gdzie jesteś, wybaw mnie od tego człowieka“ zawołała Zofia — chciała wy biedź z komnaty, Pawreł sta­nął na jćj drodze.

Daremny twój upór (rzekł)., otucha daremna, zamek twój harda Pani oto- czon do koła zbrojnymi. W nasze»

ręku ten, za którym ślesz wołanie twoje, twego głosu niezasłyszy już. Był taki co nam otworzył bramy zam­ku, dał nam poznać tego mniemanego Królika. A klnę się na krzyż mego miecza, kogo moje drabiki pochwy­cą, tego chyba czart wyswobodzi, a śmierć.“ —

O Matko Boska! ratuj go, ratuj!“ głosem rozpaczy załamując dłonie za­wołała Zofia, i tracąc siły, padła bez przytomności na krzesło.

Wzdy dobrćj myśli bądź“ — prze­mówił Wojnicki.— „Nie powiążem two­jej sprawy z sprawą szalbierza, przy nim wina, przy tobie ja stoję Zofio, daj odpowiedź, przyślubisz mnie miłość u ołtarza?“ —

Kosidło wprzysionku stojąc, wysłu­chał słowa Wojnickiego, rozśmiał się szydersko i do siebie rzekł:

Wzdym zapobiegł temu — póki żyw on królik Rychlicki, Pani Melsztyńska innego męża, a zamek innego Pana mieć nie będzie, okrom mnie.“—

iOOi

TOMIK II•

10

Onycli czasów mieszkał w Krakowie czarodziejskiej onej księgi Liber magnus autor; sławny on Paweł z Pragi.

Od aurory mmis amicae do wieczór- nej gwiazdy, przykuty do krzesła — w nizkiej, ciemnej, zimnej i zasklepio­nej — jakby zakrystya — izbie, sie­dział ten akademii krakowskiej magi­ster przy stole, wedle okna, które z

drobnych szybek zlepione do szklannej

warcabnicy podobne; przez mgłę paję­czyn i pleśni, szafranowe jakieś świa­tło rzucało na papier, po którym zwol­na posuwała się ręka pisząca te nastę­pujące— Fastes polonorum:

Lata łaski 1446. Polaczek jeden „imieniem Rychlik, udawał się za Kró- „ la polskiego. Ale Pan Łukasz Górka „ poznał wnet, źe to nie Król ale Igarz,

*

i chciał go stracić. Panowie starsi nie- „dopuścili tego, lecz odłożyli to na ro- nJti walne. Potem nastąpił sćjm; a gdy „ Królowa stara Zofia zaparła się, że „to jej syn, kazano mu zatem zrobić „koronę papierową, stać w niej pod „pręgierzem dwa razy; potćm schowa- „ny jest w więzieniu poczciwie, aby „nikt o narodzie niemówił, że Króla „ swego umorzył. “ —

WRÓŻBA

m & m nr <e w n

POWIEŚĆ Z CZASÓW LASKONOGIEGO.

WRÓŻBA MARUCHY.

®w—

POWIEŚĆ

X

Z CZASÓW LASKONOGIEGO.

I.

Radziłko Chełmca Pan, siedział przy ognisku na ławie i dumał. Chłodny był wieczór i wietrzny; otwartćm oknćm dmuchał wiatr na czoło, i mićrzwił włosy zadumanego młodziana, który w zamyśleniu swojćm omieszkał zasu­nąć okiennic; ani baczył na to, iz do-

9

gasające ognisko przestało oświecać iz­bę i ogrzćwać.

Staszku!“— zaklaskał w dłonie na pachołka śpiącego na ziemi u podwoi; Wołaniem nie wzbudził śpiącego.

Ja jeden spać niemogę“ — rzekł do siebie.— „Ni ja spokój mam, ni wczas, dokoła mnie w spoczynku wszystko; cóż dziw! nicznają, co tęsknota za dzićwoją, którą ukochało serce. Obych- by raz ja zasnąć mógł! wTe śnie Han­na, podobanamoja przychodzi do mnie; często sen niesie mnie do niej, aj ! tak błogo mi we śnie, na jawie inaczój!“— I powtórnie zawołał na pacholę: „Sta­szku, Staszku!“ —

Daremne wołanie. Staszek przespał noc całą, a Pan noc całą przedumał.

Słonko zeszło, złoty czas! “ — wo­łał giermek, zrywając się ze snu o po­ranku.— „Wzdy pójdziem do łasa dziś!“ Nieodebrawszy odpowiedzi pacholik, jął naligać na Pana.

Idźmy na Iowy, Panie mój.

Nie sromotaz? mija zima,

A Staszko kozuclia uicma.»

Przestań“ ozwał się Radź iłko — „nie do smaku mi pustota twoja. Nie je­stem wesół, jój jiacy by ^tęs iriespałem.“

Aj! to źfc! a skąd niespanie to?“—

* 0

zagadało pacholę.

Bóg wió, ja niewićm skąd przyszła ta trwoga; nienastarczyłem ocierać po-

tu co z czoła mi ciekł; czy to przeczu-

.* >•

cie jakie? czy co? bo skądże ta ochota do jazdy? byłbych gonił na całą noc do Żurawca do mojej dziewoi; nigdym nie tęsknił za nią tak bardzo, jak dłu­go Hannę znam, jak ją miłuję, nigdy. Staszku! ty twardo zasypiasz. Alić i ja, onych czasów by wało, miałem sen taki, kiedym swobodę znał, a nieznał niebieskich oczu, podobanki mojej Han- *

$

' „Niedobre to oczy“ rzeki giermek-^ „kiedy odbierają wam dobrą myśl i sen; wzdy Ilannę nazywacie waszą i gęsto mówią o tem, jako dzićwka ona data odprawę staremu Gorajowi, co się kusii o nią, a wam nie krzywa. Ongi przejeżdżały drogę kupcy Wrocław-, skie, a chlubili się stąd, iż dobry targ

mieli wŻurawcu Stary Przybora na- kupii mnogo rzeczy, a wszystko na wyprawę dla córy, dla Hanny. Od ranku do wieczora iglica w robocie tam, szyją a szyją, a wszystko dla panny młodój.“—

Mity mój Staszku“ przerwał mó- wiącemu Radzilko. — „Dosiędziesz ko­nia i pogonisz do klasztoru; przełożo­nemu (zowie się O. Ambroży) zanieś służby moje i proś go odemnie, aby chciał zajrzeć do księgi, a powiedział tobie,ilko jeszcze dni postu wielkiego.

Wiadomo tobie, w dzień popielca odje­chać musiałem. Hanna sama tak chcia­ła, i rzekła do mnie tak: „Radziłko, nadchodzi wielki post, nieprzystała nam teraz zabawa, więc do domu jedź, a skoro da Bóg doczekać nadejdą święta wielkanocne, przyjeżdżaj będę twoją.“ —

Długi to mój post; .z tęsknoty za dziewą usycham; przecież cierpliwiem cierpiał, ale wczora smutek jakiś i trwoga nagabała mnie, ni pociechy, ni

rady, chciałem dopaść konia i gonić do

\

niej. Więc Staszku miły (dodał po ma­łym przestanku) kwap się, uczyń co rzekłem, a wracaj z klasztoru.“ — „Dobrze Panie mój. “ —

Po odćjściu pachołka, Radziłko za­dumał się znowu. — I znowu złe myśli rojem całym zbiegły się do niego, za­truwały serce napełniając je goryczą i niepojętą obawą.

Wyjeżdżający z dworca shiga posty-

\

szat Pana, nawrócił koniem, wbiega­jąc do Radziłkowćj izby, zapytał o dal­sze rozkazy pańskie.

Daremne chęci“ rzekł Radziłko.— „Tęsknocie podołać trudna rzecz; poja­dę do Zurawca do nićj; ty ze mną, kwap się, a gotów bądź.“ —

Dobrze mój Panie“ — rzekł giermek i poszedł wypełnić dany jemu rozkaz.

Przestrzeń, do którćj przebycia po» trzeba było godzin tyle, ile ich upłynie od ranka do wieczora, przedzielała

*

Chełmiec od Żurawskiego Dworu, siedzi­by letniego Przybory i kraśnćj Hanny. W myślach i marzeniach zatopiony cały, odbył tę drogę Radziłko szybką jazdą. Słońce się kładło na ziemi, już na Żurawskich był błoniach.

Przebywszy Wisłokę, lasek minąw-

TOIWIK II. 11

szy drugi i trzeci, zatrzymał konia i do sługi się obracając, mówił:

0! mój Staszku, cóż to dzieje się zemną? dreszcz mnie łamie. Staszku! jakiemże to powietrzem ja oddycham 1 duszno mnie“ — I dał koniowi ostrogę, a koń brzęknął z kopyta, strzałą minąt ostatni las, i zaniósł Pana do wysokich oplotów, które zamykały podworzec wierzbami opasany. Radziłko spojrzał i osłupiał, bowiem dziedziniec dwor­ski wystawiał pnsty obszar.

Jabłonie i śliwy obnażone z liści, po- schniętemi konary otaczały czarne, pu­ste pogorzelisko, na którćm sterczał je­den wysoki komin, jakoby na cmenta­rzu krzyż.

Na taki widok młodzian krzykną! o- kropnie, zwiesił się z siodła i spadł na ziemię pod konia, który przestraszo­ny, odskoczył daleko od Pana swojego.

Przyszedłszy do siebie Radziłko pod­niósł się z upadku i usiadł na niedopa- lonym belku zgorzałego domostwa. Do­koła niego stała zgromadzona czeladź Przybory, Okropne ich były postacie. Przestrach malował się na ich wybla- dlych, pośmiałych i osmolonych twa­rzach. Unękani troską i strapieniem zapomnieli o potrzebach życia, przez całą dobę nieuży wali wczasu, ani krze-

pili się jadłem. Najstarszy wiekiem na kij a wsparty, stal najbliżej Radził- ki, kołysząc siwem czołem, słuchają­cemu jął rozpowiadać całe nieszczęście:

Sziachetny Panie, stało się nieszczę­ście wielkie. Czemuż to czemu, nie- pizybyliście wczas! przy waszej po­mocy niebyłby dokonał niegodziwości swojej ten Goraj, ten łotr. Wszystko spa­ło w najlepsze, kiedy Goraj, zbójca ja­koby, napadł na dworzec, w jednej chwrili, już w płomieniach stal dom.

A dobry Pan nas«, dziedzic nasz, na własnem oczy widział, jak wlekli go zbuje, a niegodziwy Goraj co gardła miał, wrzeszczał: „do Wisłoki z nim.“ Niechciał mi wesela sprawić, ja mu łaźnię sprawię; i powlekli Pana nasze­go do rzeki i utopili. Płaczcie dzieci za Panem, dobry był, nieznajdziecie takiego.“ — '

Czeladź zapłakała, a Radziłko zer­wawszy się chwycił za miecz; atoli żądza zemsty ustąpiła miejsca boleś niejszym uczuciom. ; *

A Hanna, gdzie moja Hanna?44 — zawołał jękiem.

Porwał ją okrutnik (odparł sługa) ■porwał naszą owieczkę ten wilk i u- wiózi do swojej jamy zbójeckiej. Z li tlijcie się Panie, a wyswobodźcie Han­nę.44

Radziłko niesłuchał dalszój mowy, dosiadł konia, pędził ku Wiśle drogą co . wiodła do Goraja zamku. Pachołek nie- sprostał mu wjeździe, znużonego ko­nia wiodąc za sobą, wrócił do zgorza- łego Żurawca, gdzie pomiędzy czela­dzią,toczył się jeszcze rozgowor o Ra- dziłku i Hannie.

Dzieci!44— rzekł starzec o kiju;— kto z Bogiem,' Bóg z nim; Radziłko *

11*

Wzdy znacie go, rycerz to walecznego serca, a mocnej ręki, i czynił poczci­wie zawdy; Bóg mu dopomoże, wy­bawi Hannę. “ —

- „Bodaj tak, bodaj“ — odezwała się stara od zgrzybiałości zgięta ku ziemi kobieta, która przez tłuszcze przedarł­szy się, stanęła wjój pośrodku, sza­motaniem głowy, szyderczym uśmie­chem zdawała się przedrzeźniać wszy­stkim.

Bodaj tak, bodaj“ rzekła chichocąc. „Jeszcze to słonko niezeszło, co to wy­bawienie widzieć będzie; alboż to już żaden z żywych niepamięta słowa Ma­ruchy? Jamci Marucha, znacie mnie, chcecie słuchać, słuchajcież. Dawno to, dawno. Szesnaście odtąd śniegów spadło na Bieszczadę; wołano mnie, a gdzie? Oto na Zurawiecki dwór, a we dworze radość wielka, a we dwo­

rze chizciny; Pani Przyborowa powi­ła maleńką Haneczkę. Przywołała mnie do łożnicy i rzekła: „witaj mi Maru­cho, wTitaj; nietajno mi, że wróżyć u- miesz; wy wróż co Haneczce mojej, wywróż.“— Odchyliłam pieluszki, o- bej rżałam piętki, obejrzałam dłonie dziecka, a wezwawszy czarownika ku pomocy, rzekłam te słowa: — Pani matko! dajcie pozór, Haneczkę spotka przygoda ale jedna, ale jedna. — Ha­neczce waszej znaczy się mąż; ale bro­daty, ale brodaty.

«

Brodatego będzie miała,

Brodę jego całowała.

4

A cóż ludkowic? sprawdza się,

%

sprawdza się, Radziłko nie dla Hane­czki , nie, bo to młodzik gołobrody, a kto ma brodęl Goraj ma.

Haneczka go będzie miała,

Brodę jego całowała.

Hi, hi, hi! sprawdza się, spraw­dza się.

I tak będzie, tak być musi,

Darmo się Radzilko kusi.

Choćby twardych sto pancerzów,

Choćby ostrych sto miał mieczów,

Nie wybawi on Haneczki,

Brody trzeba dla dzieweczki. • —

Zaśpiewawszy, rozumiała się i zni­kła. Słuchający ją osłupieli; przycho­dząc do siebie z podziwu, zaczęli się ' rozbiegać na wszystkie strony, woła-

ą

jąc, szukając Maruchy. Nadaremnie; jak kamień w wodę przepadła w nocy.. Więc wrócili na zgorzelisko zasmuce­ni, i żal im było Hanny, ze starego będzie miaia męża.

Koń Radziłki długim przez rioc całą biegiem wycieńczony, zachwiał się pod jeźdcem, padł. Właśnie wschodzący ra­nek-rozwidniając okolice, okazał Radził- kowi stojący na wzgórzu o podał od dro­gi klasztor 00. Franciszkanów, w któ­rego murach lat młodych kilka na nauce przepędził. Nic czując się na siłach, aby mógł pieszo iść dalej, przedsię­wziął wstąpić do klasztoru w tćj otu­

sze, iż przełożony onegóż O. Ambroży, którego dobroci nie jeden miał dowód, udzieli mu rady, i nieodmówi potrze­bnej do wykonania zamiaru pomocy,

Furtyan otworzył drzwi klasztorne i zaprowadził wędrowca do gościnnej celi.

Dowiedziawszy się o Radziłki przy­byciu, pośpieszał O. Ambroży do izby, w którą go wprowadzono; atoli zastał młodziana w głębokim śnie pogrążone­go. Przeleżał on dobę całą we śnie nieprzerwanym, który chociaż pokrze­pił ciało, nieuspokoił duszy, nieuśmie- rzył serdecznych młodziana boleści.

O. Ambroży słuchając mówiącego z całem dobrego serca zajęciem, niemógł niepoddac się temu mniemaniu, iż mło­dziana zmysły obłąkaniem dotknięte zo­stały, gdyż w mowie jego niebyło szy­ku, ni ładu. Wyrazy namiętne, tchną-

ce zemstą, wikłały się ze stronami bo­leści i smutku; raz płakał jak dziecię , to znowu chwytał za miecz, słowrem i ruchem objawiając gotowość do wyko­nania zamiaru męża godnego.

Widząc, iż bezskutecznem byłoby staranie skierowania myśli obłąkanych na rozsądku drogę, udał, jakoby sło­wom jego wiarę dawał, i szczerze my­ślał o dopomożeniu jemu w przedsię­wziętym zamiarze.

Acz trudna twoja sprawa, mój sy­nu“— przemówił doRadziłki — „prze* -cież chwalę tę ochotę twroję, gdyż tru­dne rzeczy brać przed się i kusić się o ich wykonanie, przystało temu, co się rycerzem zwie; alić mój miły i roz­sądku spytać się niezawadzi, a co po­wie, wziąść na rozwagę dobrze.“ —

* „Owóż rzec miałem; zamek Goraja nie jest to nora liszki, w którą się do­

stać snadno, mając trop do niej; ani też Goraj słaba ptaszyna, którą spło­szyć lada czem, upuści co na dzióbek wzięła. Niewładomoż tobie wr jak mo-

%

cnym zamku on siedzi; mocne zamczy­sko jego a wysokimi parkanami zam­knięte do koła. Trudna dostać się do zamku, trudniejsza wyprowadzić Han­nę. Przecież nieprzeczny jestem temu i powta.zam, twoja ochota chwralebna i rycćrskiego serca godna; a ilko sił moich dopomogę tobie. Wszakże roz-

*

bacz sobie dobrze, zali niestanie się tobie jako Adamowi pierwszemu czło­wiekowi, który pokusił się o jabłko, i dostawszy go utracił Raj.u

a

Twoja miłość do Hanny, twoja wia­ra w jej wierność i stałość, umacnia hart duszy i pieści serce, niby rozkoszy raj, a Hanna to jabłko rajskiego drze­wa. Pomnij synu, ażebyś dostawszy

owocu, nieutracił kwiatu twych ma­rzeń i myśli. Bo zaprawdę powiadam tobie, niewiasty serce, niepewny to grunt do szczepienia ria nim krzewił szczęścia. — Posłuchaj coć po\viem: — Kiedyś odpoczywał snem ujęty, przy­pędził posełek od Goraja z tein, aże- bych w przyszły dzień Wielkiójńocy

* stawił się 11 niego, i zaślubił go z Han­ną, Przybory córą.“ —

Na te słoA\ra zadrżał Radziłko. — 0. Ambroży po małym przestanku rzecz swoję prowadził dalej:

Takie wezwanie zdziwiło mnie nie pomału, bom słyszał, iż Hanna żrę- kowąna tobie oddawności; badałem więc posłańca końcem domacania się prawdy, i cóżem się dowiedział! Owóż to, iż Hanna sama własnemi usty po­wtórzyła ten rozkaz Goraja , sama do­browolnie wyraziła w tem wolę swoję.

tomik u. 12

Gdym to brał za brzydkie kłamstwo, posłaniec on Boga wziął na świadka, jako prawdę rzekł; a dodał w końcu, iż napatrzył się dosyć tego, jak Hanna z Gorajem zawdy wesołości pełna i o- Ghoty, właśnie, jakoby dawną z nim miała znajomość, i miłość czuła ku nie­mu niedzisiajszą.“—

9

. Rzekłszy te słowa O. Ambroży, spój-

*

rzał na Radziłkę, który blady był na podobieństwo trupa.

Bądź dobrej myśli mój synu, mój najmilszy“ przemówił doń. — „Zaw- cześnie dałem wiarę świadectwu po­słańca, i zbłądziłem powtarzając to­bie skłamaną gadkę.

Nie rozpaczy się podawać, ale prze­konania szukać w tej sprawie, rozsą-

%

dek radzi. Wiemci jeden środek, j.ego się chwycę.

Posłuchaj mnie; jedno powióm to-

. bie jeszcze: — Jestem wezwany od Go­raja, abych na dzień jutrzójszy, jako Wielko-czwartkowy, był u niego na wieczerzy Pańskiej, która starym oby­czajem odbywa się przy gwiazdach. Uczynię zadosyć Goraja woli, udam się na zamek jego i sam naocznie prze­konam się o prawdzie.“ —

Szanowny ojcze, dopomóż mi złoża; weź mnie z sobą“ — prosił Radziłko.

O. Ambroży usiłował odwieść mło­dziana od tćj chęci, przedstawiał mu trudność, przeszkody i niebezpieczeń­stwo, na jakie naraziłby życie swoje; po długim oporze a daremnym, niechę­tnie nakłonił się do żądań Radziłki, tak do niego mówiąc:

Dostać się do Gorajowego zamku trudno będzie tobie; jednę tylko widzę drogę, sposób jeden, odziejesz się ha-

bitem mniszym, a dla'niepoznaki przy­prawisz sobie brodę, postaram się o to wszystko i dopomogę, jeżeli dasz ry­cerskie słowo, iż tajemnicy niewydasz i w najgorszym nawet razie, niezdra- jdzisz się ani mową, ani uczynkiem żadnym.“ —

Daję siowo moje.“ — odpowiedział Radziłko.

*

. -„Znam ciebie i wiem, że słowo coś dał, dodzierżysz prz^z życie twoje, a moją sławę nie wystawisz na szwank.“

■* . r |

» •

t.

Dnia następnego po odśpiewaniu zwy­kłych w dniu wielko - czwartkowym pieśni liturgicznych, wyszło bramą kla­sztorną dwóch mnichów. Zachodziło słońce gdy wychodzili z klasztoru, a skoro zbliżyli się do zamku Goraja od­dalonego o milę, już zmierzchać zaczy­nało, i jedna po drugiej występowały

gwiazdy na zaćmionym niebios błę­kicie.

12*

Widisz mój miły“ — rzeki O. Am­broży do towarzysza wskazując na za­mek ; — “żalim niemówił prawdy; wi­dzisz te < wysokie oplociska, te darnio­we wały, co opasują zamek do kola; jedne jest wnijście do niego we dnie pilnie strzeżone, w nocy zamknięte na grube zamki. Niepodola tu ręka jedna i sto takich mieczów jak twój, dobrze oszczerbi się wprfód, nim roztłucze bramę.“ —

Radzilko nic nieo.dpowriedziaw'szy na to, szedł za przewodnikiem swoim. Przebywszy wązką kładkę zawieszoną na<ł rowem,. z którego czarnój głębi wychodziła wysoka ściana zielskiem porosła., stanęli wędrówce pod bramą..

O. Apnbroży sięgnął po młotek ną łańcuszku zawieszony; ręka jego za­drżała, wypadł zniój nitot, spadając potrącił o żelazny podwój.

Głuchy łoskot rozległ się po ciszy,' a ze wnętrza zamku wywołał jakoby echo: „Kto tam i kto idzie ? “—

I wraz zabrzęknęły łańcuchy, dygo­cąca otwarła się brama. Otwartą wy­biegło ludzi kilku.

Błogosławieńst wo z wami; “ — oz- wał się przełożony.

Jam Ambroży ; a oto zemną braci­szek naszego klasztoru. Jesteśmy we­zwani do Goraja na wieczerzę Pańską, więc prowadźcie nas do niego. — > ’ „Przecz się ociągacie? wzdym zna­nym wam?“ —

Znaniście Panie księże, znani,“-r

<

odpowiedzieli strażnicy. — „I Goraj będzie wam rad, z wieczerzą czeka was ; ale on braciszek obcy jakiś, niech' sobie będzie zdrów, a wraca do klasz­tornej misy, do zamku go niewpuścim. Goraj smagaćby nas kazał.“ —

Na to spokojnym głosem odpowie­dział O. Ambroży:

Bądźcie dobrej myśli, winę biorę na siebie; wiedźcie bowiem, że prze­łożony klasztoru nigdzie sam niecha- dza, jeżeli nawiedzi który dom świec­ki; nieinaczćj to czyni, jedno w towa­rzystwie braciszka. Więc prowadźcie mnie do Goraja (a zwracając mowę do zakapturzonego Radziłki, dodał:) ty zcmną idziesz i pod moją opieką.“— Nieczekając odpowiedzi wstąpił* W wnętrze bramy, młodziana wiodąc za rękę. Jeden z strażników idący przo­dem , służył im za przewodnika po ciemnym, wkoło muru ciągnącym się krużganku. Kiedy doszli do podwoi wiodących w izbę Goraja, strażnik się zatrzyma!, wskazał drzwi i odszedł.

O. Ambroży przemówił do Radziłki łacińskim językiem, napomnienie mu

daj ;ie, ażeby zachował spokojnośd u- mysłu, i niezdradził siebie by najmniej­szym słowem. Po chwili, której O. Ambroży potrzebował może do uzbro­jenia się w od wagę i przybrania spo- kojnój twarzy, chwycił za klamkę, na­cisnął, otworzyły się drzwi, a zakon­nik wstąpił zRadziłkiem do izby ob- szćrnój, i mnogiem oświeconej świa­tłem. —

W jej pośrodku był stół długi, pełny mis, dzbanków i kubków, kilkanaście osób siedziało wedle stoła.

Na pierwszem krześle siedział sta­rzec. AVysoka barania czapka okry­wała czoło jego poradlone wiekiem.

Czarna gęsta broda spadała mu do. pasa. Nos długi zakrzywiony i wiel­kie wypukłe oczy, bystro patrzące, czyniły twarz jego podobną do głowy drapieżnego jastrzębia. Niedźwiedzi

kożuch jeżący się czarną sierścią, za­rzucony miat na plecach, z ramienia odsunięty, odsłaniał napierśnik, którym był okuty; zapasem zatknięty miał nóż. Był to Goraj, przy jego boku siedziała Hanna, krasnój i jak mleko białej twa­rzy dziewa, z jej czoła jasno - lniane Wfłosy, długiemikosy roztrzęsywały się po szyi i pobiałóm łonie, i sięgały pier­si odsłoniętych na poły, na poły ukry­tych po litą szatą.

Na szelest otwierających się drzwi­czek , Hanna zwróciła niebieskie swo­je spojrzenie na wchodzących [mni­chów, i Goraj rzucił tam jastrzębie swe oko, a ręką chwycił za nóż, i wycią­gnął go z za pasa.

Pokój temu domowi i mieszkańcom jego“ — przemówił O. Ambroży postą­piwszy krokiem. w %

Mleszkańce domu tego pokoju nie- mieli, czekając z wieczerzą na was do tak późnój doby“ odparł Goraj.— „Więc krótkiem słowem cię witam, usadów się przy stole, i do misy się bierz; ko­góż to baczę? mnich jakiś, nie znam go, precz z nim.“ —

Wybaczcie miły Panie“ — przemó­wił O. Ambroży.

Trzymając się zwyczaju, przyby­wam w gościny do was z braciszkiem, jeśli łaska przyzwolicie do powszech- niego stołu, aby zasiadł z nami.“ —

0 takim zwyczaju niewiem, u mnie zasie zwyczaj raczyć znajomych je­dno, tego mnicha nieznam.“ —

Ja wszelako obstawam przy mojej prośbie.“ —

Acz nowa to u mnie rzecz, i krzyw jestem na nieproszonego gościa, prze­cież za drzwi niewytrące go; zróbcież

mu miejsce“ dodał, kładąc na stole nóż co trzymał w ręce.

O. Ambroży zabrał wyznaczone so­bie krzesło, Radziłkę posadzono w koń­cu stoła.

Po krótkiéj przerwie odezwał się Go­raj temi słowy:

Mnichu! jesteá gościem mym, więc posłuchaj, powiem po com wezwał cie­bie dziś. Sługa mój, któregom posć- lał do klasztoru po księdza, przyniósł mi odpowiedź waszą, iż żądaniu me­mu uczynicie gwóli wtenczas, kiedy przekonanie będzie zupełne, że Hanna wolną wolą zostawa w moim zamku ; i sama ślubów zemną pragnie. Owóż pora po temu; oto Hanna własnemi li­sty przekona cię, jako nie gwałt to mój, ale dobra wtém jéj wola. Han­no! podobana moja, powiedz mnicho­wi temu, jako mnie miłujesz, i pra­gniesz ślubów zemną.“ —

IJanna podniosła oczy, uśmiechnęła się, i rzekła:

Kiedyć potrzeba, to powiem; pra­gnę ślubów z Gorajem, bom upodobała go sobie i miłuję go.“—

Haneczko, gołębiczko moja krasna, pocałuj mnie, ażeby on widział na ży­we oczy, jak bardzo mnie miłujesz.“— „Wzdym jeszcze niepoślubiona wam (odrzekła), a dziewicy nie całować mężczyznę, bo to sromotę jej niesie; ażaliż wsłowTie mojem dowodu niedo­statek! rzekłam: miłuję was sercem całem i duszą.“ —

Słyszałeś mnichu, miłuje mnie ser­cem całem“ zawołał Goraj radosnym głosem. — „I ja miłuję Hannę i zaklą­łem się na Boga, żenieuczynię jej krzy­wdy bynajmniej. Alić, ni kania de­szczu wygląda tyle, ile ja tej niedzieli wi elk ono cnej, czas czekania długi, na

TOMIK ii. 13

łowach zbiegnie skoro. Hanno! niebę- dziesz się lękała niedźwiedziego pazu­ra? pójdziesz zemną?“—

Pójdę mój miły.“—

A na dzika zemną nie będziesz mia­ła strachu? oh! z dzikiem niełatwa sprawa.“ —

Gdzie ty mój miły, tam i ja z tobą wszędzie. “ —

Słyszałeś mnichu“ — rzćkł Goraj do 0. Ambrożego. — „Słyszałeś, jak mnie miłuje; żali wątpisz jeszcze?“ — „Słowa, com słyszał dowodzą do­statnie, że Hanna zapomniała o słowie danym rycerzowi innemu, Radziłko miano jego.“ —

Mnichu, jeżeli wieczerza do smaku tobie, mowy takiej zaniechaj, (ode-

* zwał się Goraj.) — Wiem, Radziłko chudzina, starego Przyborę przeciągnął na swoję stronę, ale Hanny serca nie

zwabił do siebie, nie; Ilanna ma ro­zumek, milej jej być w zamku Panią sobie, jak z nim na suchym chlebre żyć. Więc wybiłem ją z mocy starego ojca, zabrałem na zamek, moją jest i będzie moją, czekać jeno niedzieli. Alić przystało Mnichu, ażebyś spełnił kubek na cześć i zdrowie Hanny, nie żałuj gospodarza, nalej kubek pełno, spełniwszy, oddaj go braciszkowi, któ­ry siedzi, jak niemowa, nietchnął się jadła i pije wodę jeno. “—

Wybaczcie jemu, po raz pierwszy W waszym domu“ — natrącił O. Am­broży.

Wolna wrola, ma misę, ma i miód niech się raczy, jeśli chce.“ —

O. Ambroży nalawszy miodu do kub­ka, zapił zdrowie Hanny, która skinę­ła czołem jemu na oznakę podzięki, a obracając się do Goraja, głosem zalo-

tnością niewieścią tchnącym, przemó­wiła:—

A tyż miiy mój, niewypijesz na cześć i zdrowie Hanny! Doznaję części od ciebie, żali me zdrowie miłe tobie! niewicm tego.“ —

* „Niewiesz“ odparł Goraj i radością iskrzące oko wlepił w kochankę.

Kochana moja z tysiąca wybrana Hanno! (rzeki) prawią ludzie o czaro­wnicach o Rusałkach , a jam prawił, ze (o bajka; alić widz«; iście, że świat prawdę ma, bo ty Hanno, kieby Ru­sałka jaka oczarowałaś mnie oczkami twemi, twem czółkiem, oczarowałaś ustami, które miód leją miasto słów. A tobie pytać jeszcze, czy miłe mnie twoje zdrowie! Hej dzban mnie po­dajcie, największy kubek mój naleję pełno i zapiję zdrowie Hanny.“ —

Na które słowa zagadała znowu Hanna:

t

Nie miara kubka, ale ochota popła­ca; więc nie największym, raczój naj­mniejszym kubkiem wypij zdrowie mo­je, ale wrypij ochotnie; kubek mój mniejszy od Ayszystkich, co widzę na stole, podajcie mi dzban z miodem, sama naleję, a Goraj miły mój, bę­dzie wdzięczen tej ręce, która miód poda jemu. “ —

To mówiąc, nalała miodu wr kube­czek srebrny i poddała go Gorajowi, który namiętnym miotany szałem, speł­nił go duszkiem.

Rychło potem służebnicy na mićj- scach swoich ruszać się zaczęli i jeden po drugim wstawał. Skończyła się wie­czerza. Wstała Hanna i Goraj się dź wi­gnął z krzesła, porwał za nóż na stole położony, a Hannę trzymając za rękę, szedł mrucząc z cicha:

Piło się miodu trocha i jużci morzy-

*

sko mnie napada. Hanno prowadź mnie do komory. Jutro świt, na konia, ty zemną, nieprawrdaż 1 “—

Ztobą^ftój miły.“—

Czeladź niech niemarudzi długo, ażeby się wy wczasował każdy, a ju- tro krzepki był. Mnichom dadzą go­spodę. Jutro na pacierze oni, my na nie­dźwiedzia; klucze, gdzie klucze mo­je? od bramy, od lochu, od sąsieków gdzie są?“—

Bądźcie spokojni“ odrzekła Hanna, „otóż i włodarz niesie je.“ —

Goraj odebrawszy od sługi pęk klu­czu w, wsadził je za pazuchę i do swojej dążył komory; alić ledwrie co dopadł ławy, sen go przy tłoczył do niej, na oczy spadła powieka, a z rąk jego wy­sunął się nóż i potoczył się po ziemi.

Hanna do pierwszej wróciwszy iz­by, zastała w niej włodarza i służebni- kówr, którzy krzątali się około stołu, rozdzierając pomiędzy siebie resztki liiepożytej wieczerzy. Powtórzyła wrłó- darzowi rozkazy pańskie, dodając w końcu, iż do swrojej idzie komory na spoczynek.

Rozkazy wypełnienia“ odrzekł wło­darz — „a wam życzem dobrej nocy. Jak baczę, sen .bierze się po wieczek wfaszych. Nieprawdaż! dobre lekar­stwo na sen, com wam przyniósł od księdza furtyana z klasztoru i Liczony to człek jak mało, pełno u niego ziela, obaczycie, spać będziecie dobę całą.“

Róg wam zapłać za ten olejek u — odpowiedziała Hanna, i wstąpiła do swojej komnatki, niezwlekając odzie­nia, rzuciła się nałożę królikowem fu­trem wysłane.

Chociaż miękie było loże Hanny, bo królikowem futrem wysiane, cisza i ciemność wabiła do spoczynku, prze­cież cło Hanny nieprzychodził sen. Jej oddech prędki i niespokojny, częste we­stchnienia co się wrydzieraiy z piersi, świadczyć mogły, że skryty jakiś nie- spokój nęka ją i niepozwala miłemu oddać się spoczynkowi.

Długą godzinę przesiedziawszy na łożu, zerwała się llanna, u drzwi sta­nąwszy jakby na czatach, natężyła li­cho, słuchała. Nic nieprzery wało głę­bokiej ciszy. Czein uradowana, uklę­kła, dłonie złożywszy do pacierza, mo­dliła się długo. Jeszcze przez chwilę słuchała, a skoro przekonanie miała zupełne, że wszystko w zamku spo­czywa, odchyliła drzwiczki. Cichemi

9

kroki wstąpiła do komory Goraja. Świa­tło miesiąca słabo oświecało izbę, do tyła przecież, iż śpiącego dojrzeć mo­gła. Zbliżyła się ku Gorajowi, rękę wsunęła ostrożnie za tegoż pazuchę i wyciągnęła pęk kluczy, hyżo odsunęła się od śpiącego, już w przyległej izbie otwierała kłodę, którą zamknięty był podwój leżący na kamiennej podłodze; podniósłszy te dębowe wrotka, zaczę­ła zbiegać po drabinie spadającej do

jakiegoś podziemia, które w głęboko­ści ziemi wykute, miało murowane wklęsłym łukieul sklepienie w górze.

Ojcze! miły ojcze!“ wołała budząc leżącego na ziemi człowieka. Ocknął się śpiący, bo słychać było szelest sia­na pod nim, na którem leżał, snać zbudzony podniósł się z legowiska.

Bóg z wami, mój ojcze! mówcież! zdrowi jesteście? i sił macie podostat- kiem? Wybiła dobra godzina, Bóg się ulitował nad nami, radujcie się, ja was wyprowadzę z tego okropne go miejsca. Wstańcie mity ojcze, pomo­gę wam“ — podźwignęła staruszka, i przodem idąc po szczeblach drabiny, wyprowadziła ojca z pieczary, w któ­rej trzy doby przeleżał.

Przybora ujrzawrszy się w izbie o- świeconej promieniem księżyca, roz- śmiał się wesoło i zawołał;

,,^a miły Bóg! tu mi się podoba, Bóg ci to nagrodzi Haneczko moja.“ — „Uciszcie radość waszą“ napomniała Haneczka.— „Zaklinam was niemów- cie tak głośno. “ —

Masz prawdę, jam wołał co gardło głosu miało, oni niesłyszeli i utopić chcieli. “ —

Już teraz radować się wam panie ojcze, ja was wyprowadzę z tego zam­ku, za chwilkę, zamałą chwilkę. Spo­cznijcie sobie ojcze, usiądźcie.“ — „Dobrze moje dziócię odpocznę, bom cierpiał wiele, i ty Haneczko usiądź tu na kolanach moich, zbladłaś mi dzieci­no, ucierpiałaś wiele, nieprawdaż?“ „Bogu jedno wiadomo, com ucierpia­ła“ z westchnieniem przemówiła dzie­wica — „przecież niestraciłam nigdy nadziei i ufności w Bogu. Okropne przeżyłam rzeczy; porwaną z domu i

zawiedzioną w ten zafnek, opanowała ostatnia rozpacz. „Goraj widział po­trzebę uspokojenia mnie, aby mnie przy życiu zachował, odkrył mi, że nieodebrał wam życia, a więził was na zamku dla tego, ażeby strasząc cór­kę śmiercią ojca, miał ją powolną gw oli żądaniom swroim. Dla ratowania wam ¿ycia skłamałam przywiązanie do Go­raja, a dla zasłonięcia siebie, udałam ochotę zawarcia z nim ślubów, w kil­kodniowej odwłoce była moja nadzieja, wiedząc, iż zaślubienie nie może na­stąpić drzewiej jak w niedzielę; tuszy­łam sobie, iż pierwój niż ten dzień na; dejdzie wybawię was i siebie uratu­ję. Ale przez ten czas cóżem niewy- cierpiata! Jakiej; mocy! jakiej wy­trwałości było potrzeba, ażeby niezdra-' d&ić siebie, i niezepsuć dzieła przed dokonaniem onego. Bóg dał mi odwa-

gę i silę, i wlał we mnie ten rozum, którego niepotrzebując dawnićj, nie miałam. I wszystko udało się pomyśl­nie. Goraj wziął ułudę za prawdę. Wtem ułudzeniu całą wiarą mnie^się oddał, a ja korzystałam z niej. Uda­łam przed włodarzem, że sypiać nie- mogę. Przyniósł mi lekarstwo na sen, Goraj je wypił, śpi snem twardym, za­nim się ocknie, my już daleko będzie­my ! “ —

O tak Haneczko, będziemy w dom- ku naszym żyli sobie, jak w raju; po Radziłkę sobie poślemy, ale gdzież on, nie znami w tej biedzie? “—

Ach miły ojcze! wspomnieniem na miłego roztkliwiona jestem, o Hoże! gdyby on był widział Hannę swoję przy boku Goraja, albo słyszał mówią­cą, że Goraja miłuję. O mój Hoże ! co

wycierpiałam! “ —

tomik u, 14

Przejęta wzruszeniem, jakiego tyl­ko doświadczyć jest zdolne serce ko­chającej dziewicy, zapłakała.

W tej chwili kur zapiał. Hanna sły­sząc kuropianie, rzekła:

Teraz czas już po północy, czekaj­cie chwilę mój ojcze, pobiegnę, bramę otworzę, i za chwilkę wrócę.“ — „Dobrze moja dziewko“ odizekł sta­rzec— „ja tymczasem snem się pokrze­pię, długo niespałem. Nie baw się Hanno, boja się boję czegoś.44 — Odeszła Hanna, a stary Przybora na krześle miękiem siedząc zwiesił głowię i zasnął.

Kiedy Hanna zajęta wykonaniem śmiałego przedsięwzięcia, tusząc o po­myślnym zabiegów swoich skutku, po­dawała się radości; położenie Radziłki jakże odmienne było, a serce jego jak­że dalekie od weselał

Wielkie były męczarnie, przez które przeszedł duszą i sercem. Ale śród naj- sroższej kaźni i w chwili tćj okropnej, kiedy o ucho jego obiły się słowa Hanny:

Miłuję ciebie Goraju, nieopuściia go moc żelaznej duszy, słowa danego O. Ambrożemu dotrzymał, całą oburzenia cierpkość i boleści gorycz już wybucha­jącą zatrzymał i nazad do łona swego wycisnął. Ten zadany naturze przymus smutny był w skutkach swoich.

Kiedy po skończonej wieczerzy O. Ambroży znajdując się z Radziłkiem wgospodniej izbie, jął pocieszać nie­szczęśliwego młodziana, on patrzał w twarz mnichajako człowiek pozbawio­ny słuchu, albo ten co stracił władzę pojmowania mowy bliźniego.

Na pytanie O. Ambrożego nie dawał odpowiedzi, przecież wezwaniu tegoż powolny, jako dziecię do posłuszeństwa włożone, położył się na posłaniu dla niego przygotowanem, i leżał na nićm tak spokojnie, iż zdawać się mogło O. Ambrożemu, że sen ujął zmysły jego.

Mnich ciesząc się otuchą, iż spoczynek pokrzepi młodziana i uśmierzy wzru­szeń jego gwałtowność, układł się na łoże, folgując potrzebie użycia spo­czynku.

Ale Radziłko, acz tak spokojnie i nieruchomie leżał jak człowiek snem ujęty, spoczynku nie używał.

- A ledwie co posłyszał pierwsze ku- ropianie, zerwał się złoża, i bez wie­dzy dokąd iść zamierza, wyszedł z izby.

Długim przysionkiem postępując, do­strzegł drzwi otwarte do komnaty oś wić- conćj księżycem; z tej wrstąpii w drugą izbę, tu postąpił nogą o nóż na ziemi leżący. Schylił się po niego, a ledwie co pochwycił nóż opuszczony przez Go­raja, myśl nowra powstała w duszy je­go, i obudziła ochotę wywarcia zemsty.

Hannę mi wziął, ja wezmę życie jemu“— rzekł do siebie i szedł dalęj.

14*

Mam go przed sobą“ — zawołał, postrzegłszy przy świetle księżyca sę­dziwego człowieka, co wniskiem krze­śle siedział, snem ujęty.

Stanął blisko przy nim, ostrze szś • rokiego noża sparł na piersiach starca, i za silnćm ręki popchnięciem, żelazo wpruło się w ciało; krew buchnęła z rany; nóż wnićj został. Jęknął zabi­ty, zadrgało ciało, ostatnią siłą podrzu­cone w górę, spadło, alić niezdążyło na krzesło, i na ziemię zwaliło się z łoskotem.

i

Radziłko nagabany trwogą rzucił się do ucieczki. W progu zatrzymała go tiwaga jakaś; nawrócił kroku, zbliżył się do komina; z zimnego ogniska wy­grzebał węgiel, i rim napisał na ścia­nie nad kominem te słowra: „ Ja Radził- ko, własną ręką zabiłem mordercą Przy­bory.“ — Co uczyniwszy, wrócił do gospody i obudził śpiącego zakonnika.

Przebudzony otruchlał z trwogi i zgrozy, wy słucha wszy młodziana, przy­znającego się do morderstwa; wstrzy­mał jednak wybuch gniewu swego, nie uczynił nawet żadnych Radziłce wy­rzutów; widząc jasno, iż obłąkaniem dotknięty młodzieniec, zabił człowieka bez wiedzy i woli.

Niemógł jednak O. Ambroży nieprze- widzieć nowego niebezpieczeństwa, na jakie tem popcłnionem morderstwem narażeni zostali, wszybkiem oddaleniu się z zamku jedyny widział ratunek.

Atoli wyjście z zamku zamkniętego niebyło rzeczą do wykonania podobną.

Wtakiem położeniu O. Ambroży nie wiedząc rady, padł na kolana i krzepił ducha modlitwą, drżące ręce podniósł­szy do Nieba. Alić Radziłko pochwy­cił go za rękę, i wołając: „uciekajmy stąd“ wyciągnął opierającego się mni­cha na podwórze i do bramy przywiódł*

Jakież było zdziwienie zakonnika, kiedy obaczyi wrota zamku otwarte, i żadnego z strażników przy bramie.

r

Niepostrzeżeni od nikogo, wyszli szczę­śliwie z zamku Goraja.

Grzeszniku wina twoja“ mówił 0. Ambroży, znajdując się z Radziikiem w klasztornej celi, — „ bardzo wielka wrina twoja, bliźni twój zabity przez ciebie, wola o pomstę do Niebios.“ — „Wina moja“— powtórzy! Radziłko, i padi twarzą na ziemię i uderzył się trzykroć w piersi.

Nieszczęśliwa była to godzina! czart

opętał duszę twoję i prowradził tę rękę co zabiła.“ —

Ratuj mnie ojcze, jestem w sidłach szatana, wyzwól mnie z tych sideł, wyzwól. “ —

Grzeszniku miój skruchę i żal w sercu, tylko pokutą, a ostrą pokutą, wyjednasz 11 Boga rozgrzeszenie z tak wielkiego grzechu. Pokuta twoja, w miarę grzechu, który wielki jest, wiel­ka być ma. Posłuchaj mnie: przez rok i sześć niedziel niezdejmiesz tego habi- ta, coś oblókł na siebie, ani od wiążesz brody, i przez tyła czasów pozostaniesz w klasztorze, przez dzień służbę kla­sztorną pełniąc, pół nocy na modli wie krzyżem leżąc; ślubujesz to Panu Bogu?“ „Ślubuję“ — odrzekł Radziłko.

Od dnia dzisiajszego, zacznie się twoja pokuta; udaj się do świątyni Pańskiej, padniej na twarz przed oł­tarzem , leż krzyżem do rana.“ —

Ojcze mój! święte rozkazy twoje wypełnię.“—

Po odejściu Radziłki O. Ambroży na modlitwach i rozpamięty waniach, tra­wił resztę godzin tej okropnej nocy. Radowała go ta skrucha grzćsznika, z którym postąpił sobie inaczej, jakby się spodziewrać można po mężu miłu­jącym sprawiedliwość, a grzech wro- brzydzeniu mającym.

Wszakże w tej Gorajowi zadanej śmierci, widział O. Ambroży wolę Bo­ga, mordercę Przybory każącego mie­czem zemsty; w skutku tej rozwagi, mniejszem oburzeniem przejął go ten krwawy młodziana występek.

Jeszcze noc była, kiedy do celi O. Ambrożego przy bieżał fuityan, mówiąc, iż na drodze za bramą klasztorną, stoi białogłowra jakaś, a głośno woła o ra­tunek.

O. Ambroży przerwał czytanie bre­wiarza.

Idźmy (rzeki) nieśmy ratunek, kto­kolwiek potrzebuje ratunku.u

Rozkazawszy furtyanowi pozostać u . bramy, pobieżał do stojącćj o podał od klastzoru niewiasty, która spostrzegł-

- sz^ nadchodzącego, jęta wołać:

Na Boga! litość miejcie! pomóżcie, ratujcie rodzica mego!“—

Furtyan pozostały w bramie, posty-

- szał głos przełożonego, który śród po­dziwu zawołał: „To Kanna! Przybory córa; lecz zdalszćj między nimi roz­mowy, niemógł żadnego pochwycić sło- wra, gdyż szum wiatru i drzew bli- skich szelest, zagłuszał słowa, i prze­rywał pasmo ich rozmowy.

Po długiej z Hanną rozmowie O. Am­broży do klasztoru wrróciwszy, rozka­zał furtyanowi biedź do stajni, obu-

dzić woźnicę, aby co rychlej założył konia do wozu.

Po niedługiej chwili, już wózek je­dnokonny wyjeżdżał z bramy klasztor­nej, .czekająca na drodze Hanna skoro wsiadła nań, ruszył czwałem.

TOMIK II«

15

Hanna przywiodła do skutku śmiałe przedsięwzięcie swoje; wszelako nie befc trwogi, nie bez osłupienia i zgrozy, ja­ką przejęta została na widok leżącego na ziemi i krwią zalanego Goraja. Ni© tracąc czasu nad czynieniem domysłów ktoby był sprawcą popełnionego mor­derstwa, wyprowadziła z zamku ojca staruszka bramą, którą poprzednio o- tworzyła.— Obawa pogoni przynaglała

jej ucieczkę. Ale leciwy Przybora nre długo krokom młodości sprostać zdołał, nie wielką uszedł przestrzeń, już opuści-, iy go siły, osłabiony, padł na ziemię.

W okropnem położeniu będąca Hanna wspomniała sobie, iż wpobliskości zam­ku znajdował się klasztor 00. Franci­szkanów; innego niewidząc ratunku przedsięwzięła pobieżyć do klasztoru i kołatać u zakonników o pomoc w cięż- kićj swój potrzebie.

Ukrywszy staruszka w gąszczy ol­szowego lasku, nie wahała się nakrót-^ ką chwilę, zostawić go samego i chwy- cić się środka ratunku jedynego, jaki jój pozostał.

O. Ambroży wysłuchał rzecz Hanny, a dowiedziawszy się o jej niewinności, okazał się gotowym i skwapliwym do podania stroskanej dziewicy pomocni­czej dłoni. Świtać zaczynało, kiedy Har-

na z swym ojcem już w gospodzie kla­sztornej , na kolanach dziękowała Bo­gu za wyratowanie siebie i ojca.

Ale któż opisze JHanny radość? jej szczęście i wesele? kiedy o wschodzie dnia, który nastąpił po tej okropnćj nocy, drzwi gospodnie odchyliły się na­gie; do izby wbiegł Radziłko, któremu: już nie była tajemnicą wierność Hanny i jej piękne poświęcenie się dla ojca. Widokiem miłego, rozrzewniona rzu­ciła się Hanna w otwłarte ramiona, któ­re przycisnęły do serca miłością bijące W serce.

W długich, słodkich pieszczotach z młodzianem, .Hanna muskając przy-t prawioną brodę Radziłki, rzekła do niego temi słowy:

Miły mój! teraz już zapomnieć nam na troski i strapienia. Dwa razy zaj-;; dzie słonko, a potem zejdzie dzień, który nas połączy na zawsze.“—

O Hanno! pożałuj I pożałuj mnl«f* rzekł Radziłko —■ „jam uczynił Panu Bogu ślub; przez rok i sześć niedziel mam służyć klasztorowi, a przez ten czas nie wolno mnie odwiązać tej bro­dy, ani zdjąć mniszego habitu.“ —

Bądź dobrej myśli mój Radziłko, O. Ambroży rozwiąże te śluby twoje.“ — „Nie rozwiąże“ — odezwał się gło# O. Ambrożego, który w progu stojąc, wysłuchał rozmowę.

Radziłko pokutę odbyć ma“ mówił, dalój„tylko ostrą pokutą wyjedna sobie rozgrzeszenie u Pana Zastępów. • Jako więc ślubował, przez rok i nie­dziel sześć zostanie wmurach klasztor­nych ; na pokory i skruchy oznakę ha­bit nosić będzie i brodę.“ —

Na te słowa, tonem uroczystym wy­mówione, Hanna załamała ręce, łza- mi przepełnione źrenice, trzymała ut-

k wionę w twarzy mnicha, którego wi­dok przejmował ją trwogą i uszano*

#

waniem. Po małym przestanku prze­łożony mówii dalej:

Sprawą Goraja, który tam przed Sędzią niebieskim zdaje teraz sprawę z niecnych postępków swoich, twój dworzec Hanno pogorzał; na zgorzeli­sku garstka popiołu została. Kiedy bo­leję nad szkodą, jaką poniesłaś Han­no, dumam wraz nad tem, gdzie po- gorzelico biedna znajdziesz na teraz schronienie 1 w którym domie przytu­łek! i baczę, iż jeden dom pozostał to­bie; dom Radziiki. Wszakże dziewicy, co niezamężną jest, nieprzystało mie­szkać wmlodzianaszka domu, dla tej przyczyny, i dla tej jedynej, przyśpie­szę ślub twój z Radziikiem młodzianem, W dzień wielkiej nocy połączę was i

pobłogosławię! — Poczem on do poku-

# .

ty wraca, ty do domu je go.“ —»

s

Na te słowa okrzyk radości wybiegł z dwóch serc razem, Radziłko wraz z Hanną rzucili się oboje do kolan sza* nownego zakonnika.

Ślub nowożeńców odbył się w nie* dzielę. Żegnając się z mężem Hanna całowała twarz jego i brodę przypra­wioną.

I wróżba Maruchy została spraw'* dzoną:

Hanna brodatego miała,

Brodę jego całowała.

KAPITALIK

POWIEŚĆ Z CZASÓW JANA III.

ROKU 1690.

KAPITALIK.

WflK—

V *

f *

*

POWIEŚĆ

Z CZASÓW JANA III. ROKU 1690.

I.

»

Okolicą górzystą ziemi Sandeckićj, drogą jak to mówią z kamienia na ka­mień, jechało podróżnych kilku na ko* niach. Z miny i odzienia poznałbyś, że dwaj pierwsi panowie — dwaj za nimi słudzy. Droga pięła się w górę wysoką i stromą. Konie pod sługami, obładowane ciężkicmi juki, sapały gło­śno, i łbem kołysały jak rabiny nad

talmudem; rumaki zaś panów zgrabną nóżką stąpając po kamieniach, w ucią­żliwym nawet pochodzie nietraciły lek­kości i owej gracyi, koniom szlache­tnego rodu właściwej. Panowie gadali sobie, sługi sobie. Droga, wybiegłszy na góry wierzchołek łysy i otwarty, Spadała znowu w las gęsty. Podróżni, wyjechawszy na górę, wstrzymali ko­nie. —

Patrzno, mój stryjaszku, jaka oko­lica, jaka okolica!66 zawołał młodszy podróżny.

Satanm eam habet /“ odrzekł pan Rawa, stryj, a razem opiekun mało­letniego towarzysza. „To tu ptakom latać po takich górach i wertepach, a nie ludziom jeździć! Ego sibi lando wielko-polskie równiny; to mi okolica* na mil kilkanaście obaczyłbyś mogiłę na polu. Okropne górzysko! że toż i

tutaj mieszkają ludzie?... ktoby się byt spodział!“ —

Mieszkają mój stryjaszku, mieszka­ją ; a wie stryjaszek, kto mieszka tam, fam ? “ —

Widzę, zamczysko jakieś ogromne śród lasów; czyto skarbnika dworzec?“

Jako żywo! to zamek Domarada starosty; zna go stryjaszek, zna — ten łysy, garbaty starosta; ale co nam do niego... Niechno stryjaszek spojrzy na prawo w dolinę; widzi stryjaszek ten dworek, co się bieli tam w dolinie nad tą wodą... to staw, mój stryjaszku; o! gdybym już tam by!! “ —

Gdzie chcesz być, gdzie? w tyra stawie? świta wraści w głowie..

Ależ bo stryjaszek nic nie wie, mea cnlpa zgrzeszyłem, bom skłamał; szka­radnym sposobem oszukałem stryja-

tomir u. 16

szka; oj, będzie się teżto gniewał, będzie...“ —

Hm, hm“ pomruknąt pan Rawa, „jakiegoś figla splatał znowu?“ — „Spłatałem, bom wyprowadził pana stryja w pole; walnie mi się udało. Już teraz stryjaszek musi tam jechać, gdzie go poprowadzę, 'musi; Święty Boże nie*pomoże.“ —

Cóżto wasze gadasz? quid hoc Aa- bet dicere?... do stu Tatarów! przecież wiem, gdzie jadę.“ —

Jak Boga kocham, stryjaszek nie wić, bo stryjaszek myśli, że my je- dziemy do pana skarbnika, aby uloko­wać ten kapitalik, który mi legował testamentem kanonik krakowski.“ — „Jużci nie do kogo innego, jeno do pana skarbnika; bo po kiegoż Tatara

*

jechałbym tak daleko... Ja, co mam tyle na głowie: trzy opieki, dwie ad-

ininistracye, jeden compromis, krom własnych interesów bez liku. Jeszcze drogami takiemi, takiemi góry, noga- by tu moja nie postała, gdyby nie ten waścin interes ważny; bo tu chodzi

o to, ażeby ' kapitał nie próżnował i procent swój przyniósł, jak się patrzy. Ależ w tych ciężkich czasach dawaj i proś, nikt pieniędzy przyjąć nie chce; szczęściem, żem się wywiedział o pa­nu skarbniku ; był ojca twojego dobro­dziejem , będzie i twoim.. .• mam na­dzieję, że przyjmie sumkę , bo jakem waści namieniał, mówiłem z omnipo­tent em jego ó tém, i przyrzekł. Ergo do pana skarbnika jedziem, i spodzie­wam się, że waść prowadzisz mię do­brze, boś świadom tych okolic, jak długo żyję, nic byłem w tych stronach; Deus me avertat“

Oj, źle będzie ze mną“ przemówi! Jan, „pan stryj w kwaśnym dzisiaj hu­morze; a cóż dopiero, skoro mu po­wiem otwarcie...“ —

Gadajże, do stj Tatarów! co masz powiedzieć; quid hoc habet signi/icaret“ „Otóż znaczyć ma, że mnie ani w głowie ulokowanie kapitału.“—

Więc per conseqnentiam W głowie pusto — i pstro...“ —

Być może, mój stryju; ale tu, w sercu...“ —

W sercu? hm... powinna być wdzię­czność dla stryja opiekuna, który wła­sne zaniedbuje sprawy, forytując wa- ścine.“ —

Największa wdzięczność; ale ta naj­większa jeszcze się powiększy, jeśli kochany stryjaszek nie będzie szczę­dził tego kawałeczka drogi, i pojedżie ze mną do tego dworu w dolinie.“

%

Wszakżeto pana skarbnika dworzec; do sto Tatarów! przecież do niegom się wybrał; ażebym ulokował ten ka­pitał.“ —

Ulokowanie kapitału mało mnie ob­chodzi“ rzekł Jan, „ale wiele ulokowa­nie losu mego w łasce pewnej pani matki, bo w serduszku panny M a- ryanny już jestem; o, mój stryju kochany, z tysiąca wybrany, ja bez ntój żyć nie mogę! jużto przepadło, ja bez niej żyć nie mogę.“ —

Pan Rawa wysłupił oczy i całemi, szeroko otwartemi patrzał na młodzień­ca, długo milczał, w końcu rzekł: „Ąuid hoc habet intelłigerei do sto Tatarów! fcadajże waść, kiedy się pytam, i żą­dam objaśnienia tej historyi, która De­us testis ciemna jak nieszczęście, po­wiedz więc waść krótko, a węzłowa- to, dokąd nas prowadzi ta droga poka-

16*

zana? a w tym dworze, dokąd pode bno jedziemy, kto mieszka ? “ —

. „Powiem stryjowi prawdę, bo mnie serce bolało, żem kłamać musiał, ale Bóg świadkiem, nie mógłem inaczej, i musiałem okłamać stryjaszka, aże­bym go nakłonił do tego.“ —

Do czego?“ —

Zeby mnie stryjaszek oświadczy! pani Malczewskiej...“ —

Pani Malczewskiej ? zam tę osobę, to8dorzeczna pani; ma piękny mają- teczek.“ —

- „I piękniejszą córeczkę, Maryanna się.zowie; a ja wierząj mi stryju, że- hić 3ię z nią muszę, jeżeli mam żyć dłużej na świecie.“ —

Teraz się wydały waścine kabały, i intrygi wyszły na wierzch, jak oli-

*

wa... pstro wgłowTie u waści, fatygo­wać mnie tak daleko i okłamać mnie’ a z bym odbywał te podróże dla...“ —

Ustalenia szczęścia wycliowaiica swojego.“ —

Szczęście? nieszczęście? szeroko o tein król Dawid pisał.rt

Jakże inój stryjaszku, mój kocha­ny?“—

Videbimus, ridebimus.“ —

Ale bo ja umrę, jeżeli stryjaszek nie pojedzie ze mną do pani Malcze­wskiej ? “ —

Pstro w głowie u waści powtarzam, jeszcześ za młody do ożenienia.“ —

O mój stryju! jeżeli przeszkodzisz temu umrzemy, oboje... ja i ona... o, ja wiem, ja wiein, Maryanna mnie ko­cha tak, tak... jak ja ją kocham.“ — „Jedźmy, jedźmy, służba nas • pod­słuchuje, w drodze pomysłemy o tern ; to nie tak, jak się wam młodym zdaje; pokocha się, jużciby się i żenił, ni« tak to panie młody, nie... żona/mospa-

nie, to towarzyska dozgonna życia, nad tym wyborem potrzeba polibero- tcadj zastanowić się rozważyć wszy­stkie okoliczności,“ —

Tak mówii pan Rawya, jadąc dalej drogą, która spuszczała się ku dolinie; w końcu zadał pytanie, na które odpo­wiedział Jan w następującym sposobie.

Matka panny Maryanny ma tę wio­skę oto; bywałem tam częstym gościem .bawiąc na wakacyach u pana Wądol- skiego, z którego synami na jednym 1>yliśmy stole w Krakowie, od pana stryja miałem na to pozwolenie.“ — „Ani słowTa“ przemówił pan Rawa, „ale kiedym pozwalał waści jechać na wieś do pana Wądołskiego, nie było tam mowy wTtenczas o pani Malczew­skiej, jak żywo, czegoś wasze uga- szczał w jej domu 1 “ -

Stało się, kochany stryju.“ —

Źle się staio.“ —

Więc trzeba to naprawić; a wszy­stka to wstryjaszka mocy. Dopomóż mi stryju, zmiłuj się, dopomóż nam do szczęścia; wszystkie zawady już usunięte.“ —-

Jakie zawady? “ —

Zawady były wielkie, panna Ma- ryanna jest dziedziczka wioski całej, bo brat jej zginął na Wołoszczyznie łońskiego lata na wojnie; niestety ona bogata, a ja ubogi byłem... Bawi tam \ve dworze ciotka panny Maryanny, panna Malczewska, już nie młoda, rzą­dzi całym domem, bo matka w wieku i słaba; otóż ta panna powiedziała mi wręcz, ażebym daremnie się nie uwo­dził nadzieją. Ale teraz, kiedy ks.ka­nonik zapisał mi 3,000 czerw. złot. zo­stałem takim bogaczem, więc zawady j-iż niema i szczęśliwi będziemy, jeżeli tylko pan stryj niesprzeciwi się temu»“

%

Wszystko to są nowe dla mnie rze­czy, po raz pierwszy je słyszę; ergo

pomyśleć jeszcze muszę nad tym inte-

if

ressem.“ —

Myśl mój stryj przez drogę;

pojedziemy powoli, ażebyś do namy­słu więcej miał czasu;“ —

Videbimns, ridebitmis; odpowiedział pan Rawa. Tym sposobem, i zawsze W jednej materyi ciągnięta rozmowa przerwaną została wykrzykiem Jana, którego oczom odsłoniła się nagle kra­sna, pani Malczewskiej wioska, i cała znana jemu i ukochana okolica.

Pan Rawa zatopiony był w myślach,

i deliberował nad temi nowinami, któ­re posłyszał. Skutkiem długiej delibe- racyi pana Rawy było to postanowie­nie, iż nad przedmiotem tak ważnym, dłużej pomyślić potrzeba. Lubo przy­znawał, że nie wTidzi powodów nieze-

185 -=r

ł

Zwolenia na takie postanowienie się młodziana, przecież dodawał tę uwagę, iż po dłuższym namyśle i głębszym rzeczy rozbim^^^że dadzą się spo*" strzedz i obJ^^^Brzecie jakie prze*

szkody ? TmĘĘfKr pą^ny, urodzenie

v.* . i ■ • ^

szlacheckie, afekta ich wzajemne, mó­wiły za tern, ażeby w tym punkcie po­stępować ostrożnie i z troskliwem oglą­daniem się na wszystkie strony, bo po­zory mylą człowieka, a w wypadku niniejszym wszystkie były pozory po temu, że zamęzcie pupilla z panną Mai* czewską, ustanowi ich obopólne szczę­ście. Przypowiastka: co nagle, to po djable, dorzuciła swoje ziarnko do tych uwag pana Rawy; wTszakże ko- łysająca się szala nadziei młodzieńca, została w równowadze z troskami, ani wzięła górę nad niemi, ani je poko­nała zupełnie.

Dobrze“ rzeki stryj „pojadę i wstą­pię do pani Malczewskiej; zacna to nie­wiasta, wiem, słyszałem niedawno te­mu, ze straciła SNU^gnoIegł na WoTo- szczyznie włońsk^^^^Łzęślittej wy­

prawie; będ^p to^Hffxcik niesienia -eondolencyi i consolacyi żałobnemu j^j -sercu po stracie syna; zatćm uczynię co ządasz, mój panie Janie, będę wjćj domu, i ażebym szczęścia twego do­pełnił, o zamiarach zamęzcia ani na­pomknę, dopóki lepiej i bliżej nie po­znam osobę, z którą w dozgonną przy­jaźń wójśc zapragnąłeś/4

Jan, ufając tćj nadziei, żeMaryanna podobana jemu, spodoba się i stryjowi, widział już w tych słowach obietnicę

m

pewną zezwolenia opiekuna, i rad przy-

*

stawał na wszystko.

Po raz pierwszy wstępując do do­mu pani Malczewskiej “ mówił dalćj

stryj „ przystało wystąpić rządnie i strojnie, a nawet niezawadzi zapytać się wprzódy, żali przyjmie goście i Je­żeli tedy jest iak^iospoda we wsi bli­sko dworu, t^^^^Blziemy, obleczemy się na czyst(^^PPKej^ieprzystało.u— Jan uznał, że uwagi stryjowskie do­bre były; na wzmiankę o uczynić się mającym zapytaniu poprzedniczem, za­li przyjmą gości, zawołał radośnie: — „Przyjmą! przyjmą! obaczy stryjaszek jak nas prosić będą, jak nam radzi \ będą.“ —

Videbimm, ridefńmm! “ odpowie­dział pan Rawa.— Zajechali do gospo­dy ; pan Rawa w ciemię nie bity, za­czął pogadankę z karczmarzem, jął się pytać zrazu o urodzaje, o pogodzie za­gadał , to o górach, aż z nienacka na inną przeszedł materyą, i wiele dowie­dział się rzeczy, tyczących się domu,

TOMIK II. 17

do którego udać się miał. Między in- nemi mówił gospodarz, że niedawno temu przyszło pisanie z tureckich kra­jów; wiele s we dworze

jedynak, niez0 ___s_ .. _łoszczyznie, jakto rozgłosili byli ludzie, ale żyw jt.st w niew*oli u Turka, pisał własno­ręcznie do matki, ażeby się ulitowała nad nim, i przysłała pieniędzy na wy­kupiło; ale Turek zażądał summy wiel­kiej , więc dziedziczka zafrasowana wielce, po dniach całych płacze i la­mentuje, bo na wykupno syna tak wiel­kich niema pieniędzy.

Po odejściu gospodarza, Jan ponty- ślawszy chwilkę, zawołał: „ Stryja- szku! nie potrzeba nam teraz skarbni­ka, kapitalik ulokujemy.“ —

Gdzie? u kogo? możebyś chciał...44

radości, ale i pan Wojciech

le, bo młody

alczewskiej,

%

Chcę, mój stryju! pragnę konie­cznie tę summę po ks. kanoniku oddać pannie Maryannie, a ona odeśle ją do ks. ks. Trynitarzy do Kamieńca Podol­skiego na wykupienie brata zniewoli.“ „Cóż znowu r icto siyszai o takiem ulokowaniu summy! Wioska ze wszy- stkiemi przyległościami niewarta może 3,000 cz. zlot.; gdzież hypoteka? “ — „W sercu Maryanny.“

Jakiż procent od kapitału?“— „Wprocencie wezmę sobie Maryannę.“ „Nihil erit ex inde, nihil“ ozwraI się pan Rawa, ale w końcu, po dlugićj, bardzo długiej deliberacyi, po prośbach i zaklinaniach Jana, wyrzekł te słowa: „ Videbimus, ridebimus“ —

Ale teraz“ mówił dalej pan Rawa, „pomyślemy nad tem, kogoby wysiać do dworu, i czyto niewypada pisemnie się zgłosić.“ —

w

Ja napiszę mój stryjaszku, ja napi­szę do Maryanny.“—

Deus arertat/“ wpadł w słowo pan Rawa „nieuchodzi; ja sam napiszę do pani Malczewskiej, z listem poślemy Bazylego, człowiek nie głupi, umie się znaleść i sprawi się dobrze.“—

Wziął się pan Rawa do pisania listu, a Bazyli, stary sługa, stał w progu i czekał, a wtenczas, kiedy pan zajęty był pisaniem, sługa obejrzawszy się dokoła, skinął na młodego Jana, i szepnął mu do ucha, aby na chwilkę odebrał od niego trzos z pieniądzmi, bo mu cięży bardzo, prosząc; by się nim opasał i chował przy sobie, dopó- kąd niewróci, napominając i zalecając ostrożność, uwagę i milczenie, bo pan Rawa, gdyby się dowiedział... Dobry Jan przychylił się chętnie do tej prośby sługi; wyszli obadwa do przy sionka, Bazyli odpiąwszy trzos, oddał go Ja­

nowi, który opasał go do koła ciała i pod czamarą ukrył.

List był gotowy, przywołany Bazyli odebrał go z tem poleceniem, ażeby szedł prosto do dworu, wyraził uniżo­ne służby pana Rawy i pana Jana, i wracał z odpowiedzią. Jan dodał swo­ją prośbę, ażeby wracał skoro jak mo­że najprędzej.

Za chwilkę będę z powrotem“ rzekł Bazyli i odszedł.

Serce Jana bilo tak niespokojnie; we­soły był, a przecież wesołość nie byia wolną od niepokoju; całą wiarą ufał szczęściu, a przecież dusza tęskna u- iniała wynaleść nie jedną myśl smu­tną, bo przyszłość, jako pączek róży, w tenczas nawet gdy już rozwija cudne swoje kwiecie, straszy tą myślą, ażali niemieści w swojem łonie ukrytego ro­baczka, co ją toczy, a może i zniszczy.

Przenoszę czytelnika do dworu pani Malczewskiej. Dnia tegóż o godzinie poobiednej, w izbie sypialnej, alkie-

%

rzem nazwanej, pani Malczewska, Kro- sny dziedziczka, zalegała łoże, naktó- re spadał zielony kitajkowy, frendzla- mi nastrzępiony pawilon, oparta pleca­mi o poduszki, wysoko podścielone pod głową, siedziała raczćj, niż leżała.

m

Przy nićj niewiasta, już nie młoda, by-

lato panna Malczewska, siostra niebo* szczyka Malczewskiego, a panny Ma- ryanny ciotka. U okna, nad krosien­kami , siedziała osoba trzecia, zgra­bnej postaci, milej i lubej, ładna jej twarzyczka i świeża, nie miała alaba-

*

strowej białości, panienkom w zam­kniętych szklarniach wypieszczonym właściwej, owszem na jej twarzy i czole widziałbyś pieszczotę wićjskiego wriatru i słońca, jej jagody rumieniły się samem zdrowiem. Czarnemi ocz- kami patrzała dusza łagodna i dobra , i słodki igrał niewinności uśmiech, cie-

V

mne jej wrłosy, gładko uczesane, od czoła rozdzielone na dwa pasma, zbie­gając po skroni, obwijały się loczkiem wokoło drobnych uszek. Jej ubranie było ciemne i skromne, tylko chuste­czka weselszej barwy miękko obtułała się w koło szyi, i rada była zasłonić

\

piersi dziewicze, sukienką niezasłonię- te. Siedziała przy krosienkach, iglicę jedwabiem nawleczoną trzymając w •paluszkach, które odsłonięte były od rękawiczki, zakrywającej tylko poło­wę rączki, zdawała się niezważać, co starsze szeptały, swoją zajęta robotką, schylona nad nią, czasami przerywa­jąc szycie, podniosła głowę i z oddali patrzała na dziełko swoje z upodoba­niem i uśmiechem. Niewiasty, szepczą­ce do siebie, przerwały mowę po ma­łym przestanku; ciotka powstała i zbli­żała się do Maryanny, która widząc nadchodzącą, nakryła krosienka.

Proszę kogo“ rzekła ciotka „rada- bym wiedziała, dla czegoto ukrywa się panna Maryanna z swoją robotą! hm, hm, jakiś sekret znowu; panienka ża­dnych sekretów mieć niepowinna... to niepięknie na panienkę/4 Gdy Maryan-

na na te słowa odpowiedzi nie dala, mówiła dalej ciotka: „Wiemci wipm, coto za sekret, cyferkę assanna wyszy­wasz, i wiem jaką, ale jak mamę ko­cham, nic z tego nie będzie; twoje ro­boty.,. pójdą zaploty; nie przystoi pa­nience dobrze urodzonej i wychowanej wyszywać cyfry człowieka, który...

o małoin się niewry gadała.“—

0 kimto mówisz moja ciociu kocha­na?“ przemówiła Maryanna.

Nibyto nie wiesz o kim! dowiesz się, dowiesz, daj teraz pokój tym ście­gom ; wydźno trochę do sadu; obiera­ją tam maliny, pójdź tam pójdź, i do­pilnuj.“ Maryanna wyszła z izby, a ciotka skoro posłyszała skrzypienie drzwi drugich do ogrodu wiodących, przybiegła do pani Malczewskiej, mó­wiąc szybkim głosem i piszczącym:

No, poszła sobie przecie, teraz pa­ni bratowa możemy już gadać, kiedy Maryanny niema, chociaż Bóg wie, ja niewićm, jak mamę kocham, niewiem dla czegoto pani bratowa z tego wszy­stkiego jeszcze sekret robi; kiedy nie dziś, to jutro wydać się musi.“ —

Dla biódnej Maryanny to czynię“ odrzekła pani Malczewska.

Biednej? proszę uniżenie, śliczna mi bieda, mieć męża bogatego, zostać żoną starosty, panią Domaradową? Nie wióm dotąd, dla czego pani bratowa ukrywa przed Maryanną, że takie szczę- ńcie jej się znaczy.“ —

Bo to szczęście wiele jej sprawri smutku i płaczu.“ —

Bodaj innego nie znała ! jak powia­dam, uspokoi się, uspokoi.*., kocha tego pana Jana, ale od czegóż rozum? pro­szę mi powiedzieć; otóż od tego, aże-

by Maryanna poznała, który lepszy, i pozna, a jeżeli nie dla siebie, to dla tego samego spizcciwiać się nie będzie i pójdzie za Domarada, bo jako pani Domaradowa będzie mogła posłać tyle pieniędzy, ile potrzeba na wykupienie biednego Wojciecha.“ —

Syn mój kochany, dziecię moje! “ westchnęła pani Malczewska. O Boże! nie wypuszczaj go z swojej opieki; pa­ni siostro macie prawdę, niema powo­du zwlekać tę rzecz, Domarad nagli, a i jabym rada ślub przyśpieszyć, bo tćm przyśpieszy się może uwolnienie mojego syna z niewoli.“ —

A co,nie mówiłam, że przyśpieszyć.“ „P*ószę was, pani siostro, idźcir, przywołajcie tu Maryannę, trzeba jej powiedzieć; dobra to dziewczyna, u- czyni ofiarę z siebie, kocha brata tak czule, poświęci się dla brata, idźcie

pani siostro; idźcie do Maryanny mo­jej biednej.“ —

Znowu biednej ! pani bratowo, prze­stalibyście już raz o tem mówić, jato- bym mówić mogia i narzekać, że Ma- ryanna odbiera mi konkurenta, boć wszystkim wiadomo, przed laty 15pan Domarad bywai częstym gościem w do­mu nieboszczki matki mojej, i nic clicę się tem chwralić, źe myślał o mnie; ja się * opierałam wtenczas, myśląc, co się odwlecze, nieuciecze; odwlekło się i jakoś uciekło, i gdyby nie Maryanna, co się spodobała teraz staroście...“ — „Idźcie pani siostro do Maryanny, nic mówcie jej nic, ja sama jej powiem.“' „Już dobrze, dobrze“ odrzekła ciot­ka wychodząc z izby zagniewrana. „Boże! “ zawołała pani Malczewska,

dodaj dziecięciu mojemu tyle siły i mocy, ile jej potrzeba wtój chwili;

ratowania syna, poświęcać muszę cór- kę moją... wielkiej żądam od niej ofia­ry. Boże! niech się stanie twoja wola; Tyś mi wskazał ten środek ratunku, może jest dobry, może iMaryanna znaj­dzie w nim szczęście; z czasem przy- wiąże się do Domarada; mówią, że człowiek poczciwy i dobry... ale dzi­siaj, ja się obawiam o nią, to ją wie­le kosztować bedzie.“ —

Wchodząca do izby ciotka, wraz z Maryanną, zastały panią Malczewską w głębokiem pogrążoną dumaniu, du­mała ona nad losem dzieci swoich.

Mamunia moja kochana wołała mnie“ rzekła Maryanna, przybiegając do łóż­ka „otóż jestem na rozkaz; cóż mi pra­wie mamunia moja droga?“ —

Nie pytaj się Maryanno“ przemówi­ła ciotka „jeno słuchaj, co ci sama matka gadać będzie; dowiesz się rze-

TOMTtt n. 18

ezy takich, o których ani ci się śniło; słuchaj jeno, słuchaj.“ —

Pozwólcie pani siostro“ rzekła pani Malczewska „usiądź sobie przy mnie Maryniu, tu blisko, bo głos mój słaby.“ „Słucham ciebie matko miła.“ — „Wiem o tein, ze kochasz brata Woj­ciecha, bierłny on nieszczęśliwy, jęczy dzJś w niewoli tureckiej.“ Maryanna na wzmiankę o bracie zapłakała. „Ten

płacz dowodzi czułe serce twoje, lecz

i

któraż siostra nie płacze nad nieszczę­ściem dobrego kochanego bratał płacz’ twój, równie jak i moje łzy, czyli/

przyniosą mu ulgę w męczarniach ? czy-

i %

łiz go wybawią z niewolił i płakać Ram tein rzewniej, i tem więcej przy­stoi, widząc niemożność naszą. Moja Maryanno! spojrzyj mi w oko; po­wiedz, gdyby to w twojej było mocy ratować brata, czylibyś go nie rato­wała! powiedz L“ —

.„Matko, jak możesz mnie się pytać

o to?“ —

Powiedz, powiedz, raz jeszcze wy­raźnie!“ wpadła w słowo ciotka „chcesz go ratować? powiedz Maryanno, jedno twoje słowo, a brat twój Wojciecii bę­dzie wykupiony zniewoli i jak odjechał tak wróci do domu.“ Maryanna na po­słyszane te słowa, zwróciła spojrze­nie na mówiącą, wyraz podziwienia malował się na jej twarzy,.

Pozwólcie pani siostro mnie mowy“

* przemówiła pani Malczewska „bo Ma­ryanna jest córką moją, a ja jej matka, *wiem co jej powiedzieć mam. Maryan- no! drogie dziecię moje, wiadomo to­bie, iż pieniędzy gotowych niemam, wioska obciążona długami, mogęź za­ciągnąć summę tak wielką? 3,000 czer. złotych! wartość wioski przenosi sum­ma taka, któżby mi takową pożyczył!

więc niemam innego sposobu i nie wi­dzę innego ratunku, jak ten, że pój­dziesz może za mąż za bogatego czło­wieka, który stawszy się członkiem naszej rodziny, dopomoże nam biednym >v tem, wr czem my rady sobie niewie­rny.“—

Cóż ty na to Maryannoł“ zapytała się ciotka, wpadając słowem swTojem w tę przerwę rozmowy pani Malczew­skiej z córką.

Ja niepojmuję ciebie matko“ rzekła Maryanna „bo słyszałam o tem, że do­bry mój Jan me jest bogatym, nawet uboższym od nas; jakżeby mógł nam dopomódz w tej wielkiej*potrzebiei “

Pani Malczewska dotknięta tem przy- mówieniem się córki, rozrzewniona, mówić nie mogła, z czego korzystając ciotka, wpadła znowu z słowem swo-

Właśnie też dla tego“ rzekła „a nic dla czego innego jak powiadani, za te­go pana Jana iść nie możesz, ale po­trzeba tobie szukać bogatego kawalera, a chwalić Boga, trafia się tobie bogaty i bardzo, pan wielki, znasz go, bywa u nas od niejakiego czasu, i często by­wa, a dzisiaj oświadczył się listem, i to o ciebie się oświadczył, nie zgadu- jesz kto, oto Domarad , starosta.“ — „Wielki Boże! “ wykrzyknęła prze­straszona dziewczyna. i

Tak jest, nieinaczej“ mówiła dalej Ciotka „stara się o twoją rękę pan Do­marad ; raduj się z tego: raz, że bę­dziesz wielką panią, po wtóre, że bę­dąc wielką panią, będziesz mogła po- módz i bratu cierpiącemu. Od ciebie to zawisło, od ciebie, bo twojej zosta^ wiamy woli wybór męża, i nie chce­my ciebie przymuszać, ale jeżeli naszćj

woli sprzeciwić się zechcesz, to i przy- musiemy, jak mamę kocham, przymu- sicmy.M

Przestańcie pani siostro“ ozwaia się pani Malczewska, a wyciągając obie- dwie ręce do córki, przyjęła w objęcie dziewczynę, łzami zalaną, i czule przy­cisnęła do serca swojego. Po długiem milczeniu przemówiła: „Uspokój się moje serce, uspokój; nie płacz, ja cie­bie przymuszać nie będę, zostawiam to woli twojej; weź tę rzecz do dłuż­szego namysłu, po namyśle wrócisz do mnie, i powiesz coś postanowiła,“ —;

Już postanowiłam, droga matko!“ rzekła cichym zaledwie słyszanym gło­sem Maryanna.

Co postanowiłaś, co takiego! po­wiedz!“ ozwała się ciotka „powiedz śmiało, głośno i wyraźnie.“ Gdy Ma­ry anna milczała, powtórzyła pytanie swoje ciotka niecierpliwa i ciekawa.

O, matko droga! uraduj się , ja u- ratuję Wojciecha, i zniewoli go wyba­wię. “ —

Jeżeli tak zrobisz, każdy powie, żeś dobra siostra“ rzekła ciotka.

Uratuję go, wierzaj mi matko, ja wyratuję Wojciecha; wróci do ciebie, będziesz spokojna i szczęśliwa.“ —

O najdroższa moja Maryniu!“ za­wołała matka, łzy lejąc ściskała cóikę swoją.

Więc niema co odwlekać“ rzekła *no\vu ciotka „na list pana starosty ja odpiszę; albo Maryanno ty napisz, ty sama... będzie pewny, iż dobrowolnie xez walasz na śluby z nim. “ —

Ja zezwalam?... przerwała Maryan- na „nie, nigdy!“ —

Co słyszę!!!“ wyrzekła ciotka.

Nie mogę. Jan pozyskał to seree moje, wiecznie mu je dochować po-

*

przysięgłam; krzywo przysięgłabym, gdybym dzisiaj ślubowała innemu.“ „Gwałtu co słyszę“ zawołała ciotka, a matka milcząca patrzała na córkę niespokojną twarzą i zadziwioną.

Dozwólcie“ przemówiła Maryanna, „aby Jan został moim na zawsze; na­tenczas ja i on zbierzemy pieniędzy, ile potrzeba na drogę do tureckich kra­jów, pojedzicmy oboje, przyjmiemy służbę u Turka, na miójscu Wojciecha, którego tym sposobem wybawiemy z niewoli.“ —-

Matko wielkiego miłosierdzia! “ za­wołała ciotka „jak mamę kocham, po- inięszało się jej w głowie i nic więcej, od rzeczy gada. Maryanno, czyś o- szalała z taką mową; kto słyszał!..“— „Dozwólcie“ rzekła powolnym gło­sem matka, a obracając się doMaryanr ny mówiła w ten sposób: „Zadziwia

mnie ta mowa twoja Maryniu i bardzo, bo mówiąc o tem zapomniałaś widzę, że ja matka wasza, równą miłością ko­cham was dzieci moje; tracąc ciebie, czyliżbym nie płakała tyle, co teraz pła­czę za bratem twoimi prawdaż to Ma­ryniu, tak mało mnie miłujesz, żebyś mnie opuścić mogła, i chciała. Mary­niu! czyliż nieżałujcsz słów tych po­wiedzianych I “—

Przebacz, przebacz mnie matko, ja niewiem co mówię; straciłam rozum mój wszystek... rób ze mną, co ci się podoba; ja nie mam ani pojęcia, ani rozumu, ani woli nie mam.“ —

Ciotka, słysząc tę mowę, rada była migami poddać pani Malczewskiej radę mądrą, ażeby korzystając z tej chwili, i z tego usposobienia córki, nakłoniła ją do życzeń swoich, ale daremne by- jfy zabiegi i skinienia, bo matce

przykro i bolesno, rozdzierać serce dziecięcia swojego, i otworzyła usta jedynie, aby niespokojną utulić Mary an- nę, W końcu przyrzekając, że niewspo- inni jej nawet o Domaradzie, dodała: „Zostawmy to czasowi i Bogu, który laską swoją przenajświętszą przybę­dzie nam nieszczęśliwym w pomoc, i podda może inny środek ratowania "Wojciecha.*! —

Ale pani ciotka nie była kontenta z te­go , i zaręczała na swoję: jak mamę kocham, że nie widziała nic podobne­go, ani słyszała o takim córki uporze i takiem pobłażaniu matczynej.

«

Maryanna po tój scenie, tak bole­snej dla jej serca, nie wiedziała sobie ani rady, ani miejsca; to siadała’do

krosienek, to brała do ręki żywoty

/

Świętych, zatrudnieniem i czytaniem rada była oderwać się od myśli trapią­cych; ale daremnie. Widmo nieszczę­ścia stanęło blisko przy nićj, i dręcząc okropnym widokiem, straszyło prze­czuciami rzeczy okropnićjszych je-

210 —

»

szcze. Z serca skrwawionego nie mogła wyrwać tej boleści, która w jej łono ostrym wkłuła się cierniem, i ranę roz­jątrzała coraz bardziej, i bardziej. Łzy

*

były jedyną ulgą, jedyną nieszczęśli­wej pociechą. Opuściła izbę, by w ci­chym , samotnym ogrodzie wypłakać się mogła do woli. Ale widok ogrodu

%

nawiódł na pasma jej pamięci, całą nić przeszłości, pełnej chwil wesołych, przepędzonych z kochankiem, i uczula całą miłości władzę, natenczas naj­mocniej się rozwijającą, kiedy serce pokonać ją zamierza. „To mi tylko pozostało, mnie biednej“ mówiła pła­cząc „te miejsca kochane, te drzewa świadki mojego szczęścia, dziś patrzą na łzy moje. I dla czegóż tak się stać musiało? Niema nadziei ! odwłoka nie przyniesie mi nadziei ! możesz przy­nieść pociechę jaką. Mój Jasio, mój

drogi, i ty płakać będziesz, gdy się dowiesz, i twoje zatruję życie, boś tak dobry był dla mnie; Boże! Boże! dla czegóż tak się stać musiało?“ Łzy zatopiły jej oczy i nie widziała już nic przed sobą.

Dzień, co tyle przyniósł boleści i u- trapienia dla niej, zbliżał się do zacho­du. Wieczór spadający z nieba zastał ją jeszcze w ogrodzie, w altance drzew grabowych, siedzącą na ławie darnio­wej 5 * płaczącą. W takim stanie za- stała ją ciotka, szukająca Maryanny po ogrodzie.

Pięknie, pięknie Maryniu“ rzekła ciotka „matka umićra, a ona spokojna, jak gdyby nic... siedzi sobie w altance.“ ' „Co mówisz o Matce? na Boga! bież­my;“ zapytała Maryanna przelękła.

Rychło wczas; kiedy ją potrzebo­wano, to jej niebyło... Gdzie biegniesz,

tomik u. 19

i

»

212 —

gdzie? stój! poczekaj! wróć się! nie chodź! Chwalić Boga mam rozum, i przytomna jestem zawdy: po lekarza już posiałam; matka usnęła na chwil­kę, i dobrze, że usnęła; sen ją pokrze­pi, nie trzeba ją budzić; chcesz może matkę obudzić, i zabić po raz drugi/4 „Ciociu ! “ przemówiła głosem bole­snym Maryanna „ja ciebie nie rozu- miein, nie pojmuję.“ —

Jaka mi! nie rozumie, nie pojmuje; jasno przecież mówię, Bogu dzięki! może to nie wiesz, że uporem twoim zmartwiłaś matkę słabą, zachorowała bardzo, i Bóg wie, co się dalćj stanie; niebezpiecznie chora, a tyś temu win­na, nie kto inny, nie.“ —

Ciociu, idźmy; jak skoro matka się przebudzi; powiesz jej, że...“ —

Cóż mam powiedzieć? mówrżeprze-

Uczynię wszystko co mi rozkaże.“ „Więc pójdziesz za Domarada staro* stę ? “ —

Uczynię, co mi czynić rozkaże.“—* „Teraz Maryniu idźmy, można i zbu­dzić matkę; bo gdy się dowie o twojej uległości, przyjdzie do zdrowia zno­wu, jak upór twój pozbawił ją zdro* wia i siły; idźmy.“ —

Wychodzące z ogrodu, postrzegły przed dworem obcego jakiegoś człowie­ka. Zadziwiona ciotka zapytała: Co za jeden, skąd idzie, do kogo, po co. Sługa odpowiedział się być wysłanym od pana Rawy Wojskiego z pisaniem

do pani Malczewskiej.

Od pana Rawy... Rawy? jak żyję anim zasłyszała o takiem nazwisku“ rzekła ciotka list odbierając, ale Mary^ anna, słysząc to imię, pobladła nagle i zmieszała się okropnie. Słyszała bo-

w i <;m o(i Jana, iż pan Rawa jest opie­kunem jego; myślą odgadła całą taje­mnicę, i bez wiedzy, bez woli nawet zapytała się sługi; a skoro odpowiedź tegoż dała jej wiadomość, że pan Ra­wa, wraz zJajiem, obadwa stanęli w gospodzie, i za chwilę sami osobiste złożą pani Malczewskiej służby swoje; zbladła okropnie i zzałamanemi ręka­mi wbiegła do domu do komory swojej i niemal bez przytomności rzuciła się na krzesło, rzewnie płacząc.

Po chwili nie długiej weszła do izby ( ciotka z listem w ręku-, i zaczęła mór wić w ten sposób:

Panno Maryanno! teraz pora wła­śnie pozbyć się natręta; przybył, jest tutaj, w gospodzie stanął. Pan Rawa co się opiekunem jego zowie, pisze ot», i zapytuje się, żali mu wolno będzie przybyć, wraz z panem Janem. Więc,

jak powiadani, teraz pora własnić; siadaj Maryanno i sama odpisz, ja ci gadać będę słowa listu, odpiszesz kró­tko i węziowato, bo nacóż obwijać w bawełnę; szkoda czasu, jak mamę ko­cham, szkoda. Odpraw go z kwitk icm a potem idź do matki, obudź ipowi edz żeś zrobiła już swoje, a obaczysz mat­ka wstanie, i będzie zdrowa, jak ryb­ka.“—

Kiedy Maryanna milczała i nie da­wała żadnej zezwolenia oznaki, przer­waną mowę dalej zawiązała ciotka,

9

mówiąc: „Pomniej Maryanno, że tu

chodzi o zdrowie i życie matki, o los brata Wojciecha biednego, nieszczęśli- go, jęczącego w kajdanach; biedny Woj­ciech , ale już niebiedny, bo go siostra kocha. Tu jak mamę kocham, wybo­ru niema, jeżeli nie siędziesz i nie od­piszesz sama (ja się w te rzeczy nie

19*

L

wtrącam wcale, Boże uchowaj!), je­żeli nie odprawisz zalotnika tego, wszy^ stko przepadło; matka umrze, brat umrze, i sama umrzesz z żalu, z zgry­zoty, utrapienia i rozpaczy, żeś zabiła

ł

matkę, brata zabiła, i siebie zabiła. Masz papier, masz pióro, masz in­kaust. Maryniu moja! Maryniu! upa- miętaj się, miój rozum i bądź posłu­szną;' posłuchaj mądrój rady, zbawi ciebie, matkę i brata, jakto wiele rze­czy od ciebie zawisło; przyjdź do sie­bie... siadaj i pisz.

Dziówczyna, odurzona temi słowy, nie wiedząc nawet co czyni, usiadła do stolika. List, który napisała do pana Rawy, podyktowany przez ciotkę następującej był treści:

Wielmożny mnie wielce Mości Dobr.! „Pisanie WPana doszło rąk naszych „szczęśliwie; matka moja, ponieważ

chora, ¡ »pi, nie odpowiada na to pisa* „nie; ale mnie niżej podpisanej przy- „stało dać odpowiedź, jaka widzę jest „potrzebną, ażeby WPan Dobr. ani „zacny Jegom. Pan Jan, pod jego opie­ką stojący młodzian, nie czynił pró­bnych , a dalszych zabiegów około rę- „ki mojej, którą oddaję w śluby do­zgonne W. Panu urodzonemu Domara- „dowi staroście, i to już wkrótce; bo „takie jest życzenie matki mojej, i mp- „je... postanowienie, które się nie od­cieni, a zatem nie pozostaje mnie nic „więcej, jak zostawać mnie wielce „WPanu najniższą służebnicą.

Maryanna Malczewska Ostatnie słowa listu tego, pisanego ręką drżącą, zmyte zostały łzami, któ-' rych pisząca wstrzymać nie mogła, i niemi zalała papier.

t

_ r

Posłaniec odszedł z listem, a Mary- anna... nim powiem, co się dalćj z nią działo, zwrócę uwagę czytelnika na scenę jaka nastąpiła w gospodzie, po powrocie wysłanego do dworu Bazylego^

Młody Jan, którym miotały uczucia radości i niepokoju, i przerzucały so­bie nawzajem serce jego, jak żacy pił­ką igrający; nie podołał dosiedzieć miej­sca, wybiegi ku dworowi, posłańcowi naprzeciw; ukryty za stodółką, czekał, wyglądał powrotu Bazylego.

Postrzegłszy go, skoczył ku niemu, wyrwał mu list z ręku, i czytać zaczął. Śród czytania zmióniły się kolory twa- rzyjego; zniknął rumieniec, stała się blada, i sino-biała, właśnie jak gdy­by czarodziejnik jaki róże czerwoną nagle w białą przemienił... List wypadł mu z ręku. Bazyli osłujiai, patrząc na młodziana, pi zeżegnał się dwa razy.

Do pięciu ran! co się stało?“ zapy­tał. „Gwałtu! co się stało?“ zapytał raz wtóry i trzeci; schylił się po list na ziemi leżący, a za nim go podniósł, Jana już nie było... „Co się to stało i“ pytał się sam siebie, i wolnym krokiem zbliżał się do gospody. Pan Rawa list „ odczytawszy, zwiesił głowę, poduma­wszy chwilę, rozkazał szukać Jana. Szukanie było daremne. Wysłani wró­cili, oznajmując, że Jan najął konia u wieśniaka i pogonił gdzieś drogą ku Sądczowi.

Pan Rawa, niespokojny o młodzia­na, rozkazał co żywo siodłać konie, a Bazyli zafrasowany był wielce o trzos z pieniądzmi, który był powierzył Ja* nowi, w pierwszym przestrachu nie miał nawet odwagi do wyznania pra­wdy przed panem swoim.

Po całonocnej gonitwie stanął pan

Rawa wmieście, do którego dążył, * w którćm spodziewał się znaleść Jana,

ale omylona została nadzieja. Po dłu­gich szukaniach i pytaniach odkrył ślad tylko dalszej Jana ucieczki; w Sądczu bowiem wynajął innego konia, i wy­jechał z miasta, ale w stronę którą? opowiadający zapewnie nie umieli.

Niespokojność pana Rawy doszła do najwyższego stopnia, i narzekał na los niefortunny, żetaką obdarzył go opieką kłopotliwą. Na Jana wszelako niemiat gniewu, bo czuł i odgadywał rozpacz młodziana, zawiedzionego tak bardzo w nadziejach najsłodszych. Ale w ta­kim razie co począć, sam nie wiedział. Dumanie jego przerwał Razy li, który, głosem drżącym Avyznał przed panem, i/ powierzony jemu trzos z pieniądzmi, oddal był Janowi. Tem wyznaniem dopełnił sługa miarę trosków, niepokoi i kłopotów opiekuńskich.

Drugi tydzień upływał od dnia tego. Pan Rawa, wróciwszy do Krakowa, po długiem jeżdżeniu po kraju, smu­tny i niepocieszony wybierał się wła­śnie do przyjaciela swojego podkomo­rzego, końcem zasiągnienia jego świa­tłej rady w tej sprawie, niepokojącej go tyle; kiedy przybyły konny posłaniec oddał mu pismo. List, datowany z Ka­mieńca Podolskiego, następującej był osnowy:

Drogi mój opiekunie i Dobrodzieju „najłaskawszy! Ani pora, ani usposo­bienie moje po temu, ażebym dzisiaj „mógł wypełnić obowiązek, ciężący na „mnie, uniewinnił się z postępków „moich, i żebrał przebaczenia łaska- „wego stryja za wiele niepokoju i tro-

ski, którem sprawił, bez pożegnania

I tak nagle się oddalając. Jestem na „połowie drogi mojej; dziś jadę dalej*

Wraz z księdzem Trynitarzem, który „będzie mi przewodnikiem do Turcyi, „a jadę tam nie winnym zamiarze, jak „jeno w tym, ażebym kapitalikiem 1110- „im, który wziąłem (trafem szczęśli- „wy 111 to się stało), wykupił pana Woj­ciecha Malczewskiego z tureckiej nie- „woli, oddał go matce i siostrze Mary- „annic. Bógto podał mnie tę myśl i „liogu za nią wdzięczen jestem; bo ona „jedna zachowała mnie przy życiu, i „w tenczas, kiedym odjechał i pędził „nie wiedzieć dokąd, a nadjechawszy „nad Dunajec, skoczyć wreń już chcia­łem, i życie nieszczęśliwe zakończyć, „postrzegłem, iż wiozę z sobą pienią- „dze takie wielkie; przyszła wtenczas „ta myśl od Boga dana, pieniądzmi te- „mi abym wyratował jednego człowie- „ka; ta myśl wstrzymała mnie w za­pędzie mojej rozpaczy... już, już

TOMIK II. 20

w śmierć mnie wtrącającej. Dojecha­łem tu szczęśliwie. Dobrze i gościn* „nie przyjęty od 00. Trynitarzy, do­staję za towarzysza braciszka. Bóg „dopomoże, wykupię Wojciecha i rad „temu jestem, ażebym i teraz.nawet „przekonał niedobrą i niewierną Mary- „annę, jak ją miłuję. O Boże ! a ona... „Niech wie o tem, niechaj pozna czło- „wieka, którym wzgardziła, i kiedy „miłować nie chce i nie może, bo inny „ją zajmuje, niech przynajmniej wdzię- „czność i szacunek chowa dla mnie, a „patrząc na brata, ciesząc się Wojcie­chem, wrspomni choć czasem na tego, „który go wyratował, a który dośmier- „ci będzie dla niewiernej, wiernym. „Skoro Bóg da, załatwię tę sprawę, „wrócę do łaskawego Stryja Dobrodz. „i u nóg jego wyżebram przebaczenie

za błędy moje, ślubując uległość, po-

słuszeństwo i wdzięczność na cały „dalszy mój żywot, który oby byl tak „krótki, jak jest i będzie zawsze za­prawiony goryczą. Zostaję dla ko- „clianego Stryja i osobliwego mego Do­brodzieja z synowskiem posłuszeń­stwem, najobowiązańszy służebnik i „synowiec najprzy wiązańszy.

Datum w Kamieńcu Podolskim Jttfl,66

d. 16 Lipca 1690.

Dopisek do listu. „Dołączam „jeszcze prośbę jedną do Pana Stryja, „ażeby odtyclimiast dana być mogła „wiadomość pani Malczewskiej, albo „pannie Maryannie o tem, com napisał „względem wykupienia Wojciecha, z „niewoli. Taka wiadomość przyniesie „tam radość wszystkim, i zapobieży „może jakiej szkodzie; bo nie bez tego,

żeby nie zamyślali o zaciągnieniu ja- „kiego długu, albo może i o sprzedaniu

9

wioski, celem ratowania syna, Które „środki wszystkie, w skutkach swych „szkodę przynoszące, stają się zbyte­czne;- ponieważ ja kapitalikiem ino- „im wykupię już pana Wojciecha Mal­czewskiego z jego niewoli, i to nieza-

wodnie.“ —

Pan Rawa, list przeczytawszy od deski do deski, składając i wsuwając nazad do koperty, bo taki miał zwy­czaj, będąc człowiekiem porządek lu­biącym, rozśmiał się radośnie i głośno, ale przy uśmiechu radości tak niespo­dziewanej, inne jakieś uczucie w nim powstałe, objawiło się łzami w źreni­cach. Po raz pierwszy wżyciu zapła- kał starzec, i sam nie wiedział, skąd się te łzy wzięły, czy z wielkiej rado­ści płynęły, czy z rozrzewnienia. Ale łzy te były tłumaczami innego uczucia, serce starca,. wstrząśnięte tak mocno

jak nigdy* dotąd, uroniło te krople w hołdzie i części dla tego, który bliźnie­mu niósł pomoc i wolność, te krople były słowami czci dla zacnego pięknym czynem ubogaconego młodziana. Pła­kał starzec, i śmiał się razem.

A to mi ulokował summę“ mówił do siebie „niech go Pan Bóg sekunduje, żeby przynajmniej tę dziówczynę miał w procencie; nieborak, żal mi go, ale qnid agere? niewiemica! porzuciła go. Nie darmoć to mówią: czas pociechę niesie, przyniesie i jemu; zapomni ,o wszystkiem, wróci spokojność i swo­boda. Dzięki Bogu ! nie ona jedna na świecie, są inne i piękniejsze, i bogat­sze, a afekt miłosny znajdzie się w sercu młodćm, 1>q o to nie trudno. Ale co żąda, uczynię, napiszę do pani Mal­czewskiej , doniosę o wszystkiem, nie omićszkam namienić, źe ponieważ wy­

daje córkę za bogatego starostę, będzić tedy mogła powrócić mało - letniemu summę, zaliczoną na wykupno syna. Jest to dług w potrzebie; gdyby robiła jakie excepcye, gotowym i mogę ex pnncto mandatarii zapozw^ać babę do ziemstwa, i wygram sprawę.“ — Zabierał się do pisania, ale wzru­szenie, jakiego doznał w dniu owym, rozerwało do tyła jego myśli, iż do na­pisania listu nie był sposobnym. Rzecz

*

tę odłożył na później, nic wiedząc, ażeby nagłą być miała, i zwłoki nie cierpiącą. |

Wkilka dni dopiero napisał list; od­czytawszy go po razy kilka z uwagą, i przekonany, że niema nic dodać, ani ująć, zapieczętował, przywołał Bazy­lego , kazał mu się sposobić do dalekiój drogi. Dnia następnego rankiem odje­chał Bazyli, napomniany, ażeby przy­

niósł odpowiedź pani Malczewskiej, a w razie jéj nieobecności recepis od­bić rającego list, pieczecią corroboro- wany.

A

V.

Wracam się do Jana; temu służyły do tyła okoliczności wszystkie, iż pię­kne swoje przedsięwzięcie przyprowa­dzi! do skutku, pomyślnie i szybko. Turek, bogaty posiadacz obszernych pod Bałkanem włości, przyjął polskich podróżnych gościnnie i uprzejmie; o- trzymawszy summę wrykupną, puścił wolno brańca Wojciecha.

V*e będę opisywał radości i szczę­ścia Wojciecha w mowie, uśmiechach, wykrzykiwaniacli i czynnościach wszy­stkich nagłych, pomieszanych, gwał­townych, widziałbyś duszę obłąkaniem dotkniętą, tak silne wrażenie zrobiły na nim widok rodaków, glos mowy polskiej, i ta pewność, ze jest wolnym, że wraca do kraju, do swoich.

Kilka dni było potrzeba, zanim ta gwałtownie wzburzona uczuć fala opa­dając uciszyła się i ukołysała nieco. Wr pierwszćj chwili, ani wiedział, ani pytał, jakim sposobem uwolniony zo­stał? uwolnienie zdawało mu sie być cudem boskim; więc w wybawicielach swoich Janie i Trynitarzu widział anio­łów z nieba zesłanych.

w

Kiedy po kilkodniowej szybkiej jeź- dzie, przebywszy długie lasy dębowe

śród wioski w dolinie lezącej, pierwsza

% *

figura męki Pańskiej, przy drodze sto­jąca, przywitała podróżnych, Wojciech Izami zalany zawołał:

To kraina moja!“ padł ustami na ziemię, i w chłodnej trawie studził piersi upaiem uczuć rozognione; pił powietrze ojczyste, i zaczerpał wody w strumyku, co biegł po łące, kwiata­mi ubranej. Zmordowane serce już wolniej mu biło i spokojniej mógł słu­chać dłuższego towarzyszy opowiada­nia. Od Jana nie Ariele mógł się do­wiedzieć; Trynitarz opowiedział rzecz całą jak się miała. Wdzięcznością u- niesiony i uwielbieniem dla dobroczyń­cy swego, rz::cił się Wojciech na szy* ję Jana, a ściskając go najczulej wo­łał, zapewniał i zaręczał, źe życzenia jego spełni, przyczyni się do uszczę­śliwienia wybawcy swojego. Poprzy­siągł uroczyście, że władzę jaką ma

zapewnioną sobie miłością siostry ku niemu, całej tej władzy użyje i od­wiedzie Maryannę od przedsięwziętych z Domaradem ślubów, a nakłoni zno­wu ku Janowi, wielkomyślnemu do­broczyńcy.

I słowy z serca uczuć pełnego .płyną- cemi dokazał tyle, iż oblicze Jana, po tak długim smutku, rozweseliło się na nowo; uśmiech, co rozjaśnił spojrze­nie jego, był jakoby zwiastónem, wra­cającej do serca nadziei. A nadzieja miła, zaledwie zbliżyła się da niego, sercem ją pochwycił całem i uwierzyt jej głosowi, uwierzył jej uśmiechowi cudnemu. Rozrzewniony rzucił się w objęcia brata Maryanny; zapłakał, Izami zalane wymówił te słowa: „Ratuj 'mnie Wojciechu, jeśli możesz mnie ratować; bez Maryanny ja żyć nie mogę! “ —

Wojciech uścisnął go wzajemnie i- poprzysiągł, że siostry ręka będzie na­grodą dla Jana dobroczyńcy.

Spieszmy się“ wołał Jan „zaklinam cię na Boga! Droga daleka, kiedy dj domu matki twojej się dostaniem, mo­że już Maryanny w nim nie będzie. Je­żeli mój opiekun nie doniósł o tem przed­sięwzięciu mojem... O Boże! jeżeli za­niechał tego, o co tak usilnie go prosi­łem w liście do niego pisanym. Jeżeli się opóźnił z doniesieniem, natenczas wszystko przepadło; Maryanna juz me moja!... Bo tem się cieszę jeszcze, że

^ *

skoro odebrała tę wiadomość, iz poim- mo wzgardy jakiej doznałem od niej, pospieszyłem na ratunek brata, gdy

się o tem do wić, może wdzięczność,

4 • r * *

może inne milsze uczucie nakłoni rją i zniewoli może... cała nadzieja moja W pośpiechu naszej drogi, jakieś przeczu­cia mnie straszą.“ —

Woj ciech usiłował pocieszyć stroska- nego, a życzeniom przyjaciela i swoim dogadzając, przyspieszył drogi, ile tylko dozwalały okoliczności.

Dnia siódmego po wstąpieniu do kra­ju stanęli podróżni w mieście Sądczu* Już wieczór był, konie potrzebowały odpoczynku, więc pomimo ochoty do dalszej drogi, zajechali do gospody na nocleg. Znużony podróżą rzucił się Jan na posłanie. Wojciech wybieżat na miasto swoje rodzinne; tu do szkót chodził, tu pierwsze chwile życia prze- skakał zdruchami szkolnemi. Lat kil­ka upłynęło od tej doby, a przecież wszystko dawne stało mu tak żywo w pamięci.

Obiegając po ulicach miasta, bawił się stawiając obraz zachowany wga­rnięci obok widoku, który jego oczom przedstawiał się dzisiaj.

tomik ii, 21

Na obrazie pamięci wszystko było spokojne, piękniejsze i weselsze i młodsze; a wszystko na co patrzał okiem swojóm, kamienice, kościoły i wieże, i twarze ludzi, wszystko zdawało mu się, że podległo odmianie, i było starsze, i smutniejsze i mniej­sze.

Przechodząc mimo sklepu otwartego, posłyszał wywołane imię swoje, i do­strzegł wybiegającego z domu człowie­ka ; był to kupiec sądecki, poznał pana Wojciecha; bo dawno temu, kiedy je­szcze żakiem był młodziutkim w jego do­mu na siole zostawał przez lat kilka.— Radosne i rzewne było witanie się jomych. Kupcowi łzy stanęły w oczach*

9

Po długiej mowie, pytaniach i wzaje- innych odpowiedziach, odezwał s»ę ztem, ze w porę jedzie, bo tiaii na wesele siostry. To przemówienie się

kupca uliodlo do żywego Woj ciecha, niespokojną była jego mowa, którą rad byi wyciągnąć dokładną wiadomość w tym względzie.

Nic pewniejszego nadto“ rzek! ku­piec „zapowiedzi już dawno wyszły. I jest co winszować, pan Domarad starosta; pan to »zamożny, letni już to prawda, ale krzepki, i dobry pan, ni­komu krzywdy nie wyrządził; nikomu, Boże uchowaj ! “ —

Wojciech zapytał kupca, czy pewną ma o tem wiadomość, i skąd ją powoziął.

Skąd ją maml“ odpowiedział tamten, „iż dnia wczorajszego była posłana tu fura od pana starosty, zakupiono dwie beczki wina u szynkarzy — piernikarz dostarczył wszystkiego co potrzeba, na cukrową wieczerzę. Śpieszcie się pa­nie Wojciechu, ażebyście zdążyli fta ślub. Ale prawda (dodał), na ślub bę-

(1 '/Ac za późno, na cukrową wieczerzę moglibyście jeszcze dociągnąć.“ — „Jakto? dla czego?“ zapytał Woj-

Mte zdążycie na ślub dla teg<& że

na; tak mówiono tu po mieście.“ —

O Boże!“ wykrzyknął Wojciech, i bieżał do gospody. Jan spal snem lak spokojnym, obudził go wołając: „Jedźmy, jedźmy ! “ —

Spytał go towarzysz, coby się stało takiego? Wojciech zająkat się w odpo­wiedzi, tyle przecie miał mocy nad so­bą, iż ukrył w tajemnicę odebraną wia­domość o ślubie, może już spełnionym, przywodząc za powód* nagłości tęskno­tę za domem, za matką.“ —

Więc jedźmy dalej mój dobry Woj­ciechu“ rzekł Jan „sen mnie pokrzepił, nowe czuję siły; a potrzebowałem sił

miał się odbyć dnia dzisiejszego z$;a

nowych do wytrzymania wrażenia, ja­kie mnie czeka gdy ohaczę znowu Ma- ryannę.“ Wojciech , milcząc, uściskał przyjaciela swoiego. Dosiedli koni, pu­ścili się w noc ciemną i pochmurną.

Północ była kiedy Wojciech, wraca­jący z długiej niewoli, po kilko-letniem oddaleniu się z domu, ujrzał, poznał ojczyznę swoją, wioskę umajoną sada­mi, i ujrzał dwrorzec, swoje, matki i siostry mieszkanie. Światło rzęsiste biło od okien dworu, śród czarnćj no­cy, świecił się jasno rząd ich cały. Zadrżał na ten widok i myślą odgadł już spełniona nieszczęście. Jan zbliżał się do pomieszkania Maryanny z ser­cem drżącem, radosnem i niespokojnym razem. Oba młodziany milczeli do wrót dziedzińca dojechawszy. Woj-, cie.ch zsiadł z konia, załamał ręce^i westchnął.

Co tobie, mój mity i“ odezwa! $ię Jan „i czemuż to zatrzymałeś kroku na wstępie do domu, raczej podwój kroku, lec, uściskaj twoich plączących za tobą. Nie śpią jeszcze, bo widzę tyle światła w oknach; może czekają, przeczuciem dobrćm ostrzeżeni, żc wra­casz. Szczęściem i tą rozkoszą, jaka czeka ciebie, tyle zajęty jestem, iż za­pomniałem o sobie, o mojem szczęściu nawet. Idź mój Wojciechu, spiesz się,

w chwilach takich świadek jest niepo­trzebny; zawadza człowiek obcy, więc ja pozostanę tutaj. Kiedy z pierwsze­go ochłoniesz wesela, wtenczas dopie­ro dozwolisz, ażebym...“ —

O przyjacielu mój drogi!“ rzekł Wojciech, nie mogę... siły mnie odbie­gły“-

Wierzę tobie; wzruszenie wstrzą- snęło sercem tak mocno... ach, gdybyś

wiedział, żeiwmojem sercu nic jrst tak spokojnie, jak może spokojnie to mówię. Ale idź Wojciechu; każda chwila, którą się opóźnisz, jest chwi­lą szczęściu wykradzioną; idź, ja cze­kać będę na ciebie.“ —

m

Wojciech ścisnął przyjaciela rękę, i pobieżał do domu.

Przed domem ciżba była czeladzi i wieśniaczych dziewek, wglądających przez okna do izb oświeconych... Po­znali pana Wrojciecha. Nagle rozległ się wrzaskliwy odgłos radości, i po-

*

wstał ruch i bieganie niezwyczajne.

Witam, witam was“ mówił Woj- ciech krótko, zimno. „Jak się macie, co tu słychać?“ —

Wielmożny pan trafił na wesele w sam czas.“ —

,PowTićdźcie“ ozwat się Wojciech, głos mu usychał w piersiach „powiedź­cie, czy już po ślubie?“ —

Ślub się odbyt przed południem je­szcze, teraz państwo młodzi i goście wszyscy zasiedli do cukrowej wiecze­rzy.“ —

Wojciech wpadł do domu, do izby, jak człowiek obłąkany. Okrzyk rado­ści napełnił dom cały, i jakby w domu pomieścić się nie zdołał na wolne wy­biegł powietrze, po całej obszernej roz­legał się nocy.

Doszedł do ucha Jana, który stał o wrota oparty; oczyma wlepioncmi w oświecone okna domu, miotany uczu­ciami. I wszystkie, jakie w sercu roz­winąć się mogą wresołe, i wszystkie smutne, które serce człowieka przyjąć,

i poczuć może, zbiegły się i zlały wr je­dno uczucie, słodkie i bolesne razem, nie wysłowione przez tego, którym mio­tają, a niepojęte temu, któremu są obce.

*

*

Niedługa upłynęła chwila. Dostrzegł Jan jakiś ruch pomiędzy gromadą, ota­czającą dworzec. Dwie postacie ludz­kie, męzka i niewieścia, wysunęły się z tej ciżby i biegły ku niemu. Jan po­znał Wojciecha i Maryannę... stracił przytomność, a skoro ją odzyskał, czuł przy sercu swojem bicie serca kochan­ki, a duszą chwytał słowa mówiącego jej brata Wojciecha następujące: 4 „Przyjacielu oto spłacam tobie dług wdzięczności za wolność mi daną: da-

*

je tobie siostry serce i rękę.“ — „Maryanna moja!“ zawrołał Jan.

A Jaś moim !...“—

Twoim na zawsze!“ przemówił młodzian, a objąwszy dziewczynę w uścisk serdeczny, trzymał oblubienicę swoją, mówiąc:— „Ztego zamknięcia nikt nie odbierze niojćj Maryanny!“ —

Scena taka słodka i Rozrzewniająca długa była, ale dłuższąby była jeszcze, gdyby ją Wojciech nie był przerwał,;

V

mówiąc: „Idźmy na cuk.ową wiecze­rzę. “ —

f

I szli do dwora; aJan po przywita-, taniu się z panią Malczewską, zbliżył

4

się do ciotki Maryanny, którą wystro­jona w czepcu, pochwyciła Domarada starostę za rękę i przedstawiła gościowi męża swojego, z którym dnia dzisiej­szego ślub wzięła. Dowiedział się Woj­ciech , że starosta, kiedy^ już miał za­pewnioną sobie rękę Maryanny, a za­powiedzi to zamęzcie jego z panną Mal­czewską rozgłosiły po całej okolicy ■— nagle dnia jednego odebrał list, odma­wiający mu. Stało się to w skutku do­niesienia pana Rawy, iż Wojciech, W niewoli będący, znalazł w osobie Jana wykupiciela swojego.

Starosta, dotknięty do żywego, a-za­razem lękając się złośliwych języków',

którym taka odprawa ze strony panny, poddać mogła wiele do szyderstwa i żartów przedmiotu; rozmyślawszy do-

- brze rzecz -całą, umyślił salwować

%

swoję sławę j żeniąc się z ciotką Mary- anny, do której dawny czuł w sercu afekt. Tym sposobem widział zape­wniony swrój honor i każdemu najgra- wającemu się, śmiało mógł spojrzeć W oczy, i rzec: „Ja się starałem o pan­nę Malczewską, i oto panna Malczew­ska żoną dziś moją.“ —

W trzech tygodniach po tem zdarze­niu, wszystkie okna dworu krasne­go powtórnie oświecone były, a staro- sta Domarad z nową panną młodą szedł polskiego w pierwszej parze: stanął w tańcu, spełniwrszy do dna zdrowie swo- jćj damy, oddał kielich i rękę panny

#

młodej w ręce JanoAve. Drzwi się o- tworzyły: Pan Rawa wstąpił do izby. Nowożeńcy biegli ku niemu, a Jan przed- & stawiając żonkę, rzekł: „Stryjaszku! dobrzem ulokował mój kapitalik; borni przyniósł procencik taki piękny.“ —


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gorczyński Adam POWIEŚCI TOM 2
Gorczyński Adam ZENO TOM 1
Gorczyński Adam SYLVA RERU JADAMA
Gorczyński adam SYLVA RERUM JADAMA
Gorczyński Adam ZENO TOM 2
Gorczyński adam O JANIE NEPOMUCENIE GŁOWACKIM Artyście Krajowym
Gorczyński Adam HEŁM JAXY
Gra o tron Powiesc graficzna Tom 2 Martin Abraham Patterson George RR Daniel
Gorczyński Adam KAPITALIK
GRAŻYNA, GRAŻYNA - POWIEŚĆ LITEWSKA, Adam Mickiewicz 1823
Zborowski Adam Masaz w wybranych jednostkach chorobowych tom II
Adam Mickiewicz Grażyna Powieść litewska BN 2
Adam Mickiewicz tom II

więcej podobnych podstron