Gorczyński Adam
SILVA RERUM JADAMA
Dzieje Polski za panowania króla Kazimierza Jagiełły przedstawiają nam obraz długich, bo czternastoletnich z Krzyżakami zapasów. Obok zwycięztwem świetnych, stoją smutne, krwią szlachecką pisane sceny.
Kronikarz wodząc czytelnika po zamczech pruskich i pomorskich, po obozach polskich i krzyżackich, trudzi uwagę i zatapia myśl wyliczaniem kilkunastu tysięcy wiosek mieczem i ogniem w tej wojnie zniszczonych. Od lat dziesięciu trwała ta uporczywa z Krzyżakami walka. Rozdrobniona w utarczki pojedynczych hufców, pod osobnemi hetmany, ograniczała się na dobywaniu zamków, które drogim krwi okupem zaledwie zdobyte, znowu tracone, za kilkakrotnem dopiero wysileniem oręża, przechodziły w stalszą dzierżawę kró
lewskiej ręki. Między innemi zamek Słuchów długo oblężeniem ciśnięty przez oddział królewskiego wojska, otworzył bramy swoje dowódzcy onegoż, mężnemu Jurce Dąbrowczykowi, poddając się jemu na wolę i laskę. Mąż ten waleczny w boju, w potrzebie krwi nieszczędzący ani swojej, ani obcej, składając oręż walki za uderzeniem miru z nieprzyjacielem, zwykle składał także z serca nienawiść, którą pałał ku wrogom. Czułość wrodzona jemu nie dozwalała na pokonanym nieprzyjacielu mniej potrzebnej wywierać zemsty; owszem mniemał, iż łagodnem obejściem się z Pomorzany ustali panowanie królewskie nad tym dzikim, do powstania podżeganym przez Krzyżaków narodem.
Z tego powodu dostawszy w moc swoją załogę Pomorzan, która broniła zamku, dozwolił jéj wolnego powrotu do domów, li hetmanika pomorskiego Marcina Szyszowieckiego i kilkunastu co przedniejszych zatrzymał przy sobie, jakoby zakładników pokoju.
Zaledwie kilka upłynęło tygodni od poddania się Słuchowa, już Marcin Szyszowiecki na zamku bawiący, człowiek chytrego serca i dowcipnego umysłu, układnem licem i schlebianiem się zręcznym, podołał wcisnąć się w serce wspaniałomyślnego Polaka i zaufanie tegoż do tego stopnia pozyskał, iż Dąbrowczyk mniej ostrożny, jakoby należało, jął mu powierzać myśli swoje
i najskrytsze zamiary; w trudnych wypadkach zasięgając rady Szyszowieckiego, takową jako dobrą i szczerze podawaną przyjmował i wedle niéj postępował. Polubiwszy go jako człowieka zdrowo rzecz każdą widzącego , dnie całe trzymał go przy boku swoim, a często w towarzystwie z Marcinem wychadzał z murów zamkowych, by na otwartszem polu wolnego zażyć powietrza.
Razu pewnego zaszedłszy daléj błoniami ku mieścinie opodal od zamku położonej, ujrzał Dąbrowczyk gromadkę pomorskich dzieci. Niektóre w szateczki schludnie były ubrane i obuwie miały; drugie w koszulach ze zgrzebnego płótna, bosemi nóżkami biegały po polach i piaskach. Ujrzawszy nadchodzących, skupiły się w jedno, zadziwione patrzały na starostę i towarzysza jego.
— To dziatki ziemianów naszych — odpowiedział Szyszowiecki na zapytanie starosty, a wraz krzyknął na dzieci wrzaskliwie łając je za to, iż tak daleko odbiegły od miasta.
Wrzaskiem tym przelękłe dzieci cofać się zaczęły i uciekać.
— Marcinie — odezwał się starosta — snać nie macie własnych, kiedy nie miłujecie obce dziatki. Ja zaś powiem wam, że widok dzieciątka miłym jest dla mnie widokiem, bo przypomina mi synka, któregom jadąc na wojnę zostawił doma. Rok drugi temu, kiedym odjeżdżał; już
zaczynał pełzać; teraz biega żwawo i szabelką macha; a wszystko gada do matki, aby mu dała konia, a pojedzie za ojcem, bo mu tęskno. Ale już dawno jak żadnego nie miałem listu i niespokojny jestem o moją Beatkę i o Jadamka mego.
To powiedziawszy Dąbrowczyk głosem żywszym, jak zwyczajnie, obrócił się ku dziatkom mową i łagodnym wyrazem twarzy strwożone ośmielił, i odbiegłe przywabił do siebie. Otoczyły go tedy dokoła, a co śmielsze i starsze na czynione pytania odpowiadały. Pytał się ich starosta o rodziców, pytał czy umieją paciorek? żali mają w mieście szkołę? a z ich odpowiedzi dowiedział się z żalem, że w kraju Pomorzan, wojnami niepokojonym, wychowanie dziatek w zaniedbanie poszło, a rodzice majętniejsi nawet w niepewnych tych czasach zaprzestali wysyłać dzieci do klasztorów na naukę.
Wiedziony litością umyślił zatem starosta założyć w zamku Słuchowskim szkółkę; a przewidując, iż rodzice nie radzi posyłać będą dzieci swoje na naukę do zamku, o pół mili oddalonego od miasta, przedsięwziął przyjąć je pod własną opiekę, dać ira gospodę i wyżywienie na zamku. Wysłany po temu do miasta Szyszowiecki, nie znalazł ze strony mieszczan oporu, a w kilka dni potem matki same przyprowadziły i oddały
w ręce starosty kilkunastu chłopców, z których najstarszy, Nikodemek, nie liczył lat piętnaście.
Uradowany Dąbrowczyk, iż żądaniu jego stało się zadosyć, wszystkie ku temu potrzebne poczynił rozporządzenia; oddał dzieci pod szczególną opiekę księdza, którego miał przy swoim boku. Ten uczył ich czytania i pisania. I sam starosta godziny wolne od zatrudnień przepędzał z maleńkiemi, radując się ich ochotą, ich pojętnością i widocznym w naukach postępem.
Kiedy to się działo, król Kazimierz widząc z osłabieniem krzyżackiego miecza i wpływu na Pomorzan ustaloną spokojność tej ziemi, zabrawszy z sobą hufy co przedniejszych panów, przeniósł się obozem do miasta Torunia. Alić spokojność to była popiołu okrywającego jarzące węgle, które pierwszego tylko oczekują podmuchu, by płomień wydały z siebie. Jakoż Krzyżacy, którzy wojsk królewskich potęgą przyciśnieni poddali karku, za oddaleniem się naszych odzyskali ducha znowu i ochotę odebrania potraconych na Pomorzu zamków. Za słabi bez pomocy Pomorzan, chytrze a zręcznie do nowćj podżegali je walki i nie bez skutku.
Szyszowiecki, który w zamieszkach wojny podniósł się z niskiego stanu, w którym się urodził, na człeka głośne imię mającego, rad był widzieć kraj zamącony znowu, aby w mętach mogł co ułowić. Skoro tedy powziął wiadomość o krzy
żackick zamysłach, ze swój strony jął przemyśliwać około odebrania napowrót Słuchowskiego zamku. Zaufanie, jakie posiadał u łatwowiernego starosty, miało mu ułatwić wykonanie zamiaru. Korzystając z tego zaufania wynalazł sposobność porozumienia się z podburzonemi na króla Pomorzany.
W takim stanie rzeczy pewnego wieczora udawszy się do starosty zagadał go, azali mu wiadomo, że wszelkie co było zboże w sklepach zatęchło i do pieczywa niesposobnćm się stało. Na tę nowinę rozgniewany starosta zerwał się i na szafarza zamkowego wołać miał, którego pieczy powierzona była spiżarnia. Ale Szyszowiecki wstrzymał go, mówiąc w ten sposób:
— Stało się panie starosto, wina to szafarza prawda, ale i to pewna, że co szafarz popsował, tegoć sam nie naprawi. W zamku Pomorzan nie mało, którym ufać nie radzę, więc raczej chować to w tajemnicy do jutra. Dochodzą mnie słuchy i wam nie tajno, jako po oddaleniu się króla Kazimierza lud ośmielony wychodzi z kryjówek, podsuwa się nawet pod zamki. Wiadomo wam, iż nie dawno temu Chojnice dla braku żywności poddały się napastniczej zgrai. Gdybyście panie starosto rozruch robili z tej przyczyny, że żywność wasza zepsuta, możeby ztąd wzrosło dla was niebezpieczeństwo jakie.
— Zgaduję myśli twoje — rzekł starosta —
aleć rzecz pierwsza, na którą baczenie mieć trzeba, ażeby żywność była; jeżeli, jak mówicie, nasza zepsowana, starać się trzeba o inną; mnie zaś równie karać niedbałego służebnika przystało, jak nagradzać pilnych.
— Mądrość na tem — zagadnął Marcin — wszystko w swoim robić czasie. Winny ukaranie niech otrzyma, ale pierwej postarajcie się o zapasy nowe.
Starosta zamyślił się nad sposobem jakiego się w tym wypadku miał chwycić. Marcin spojrzawszy na twarz dumającego, przerwał milczenie mówiąc:
— Starosto dobrodzieju mój; luboć to brak mi na słowach ku wyrażeniu się dla was mojej wdzięczności, wyznam, iż większego od was nie miałem dobroczyńcę i dla tego miłuję was, kieby ojca własnego, a wam wierzyć, że szczerze wam radzę.
— Miły Marcinie, jakaż tedy twoja rada? — zapytał starosta — niejedna już twoja przystała przekonaniu mojemu. Opowiedz ją; jeżelić dobra, wdzięczen ci będę, a że szczerze radzisz, toć wierzę ; bobyś był nie człowiek, ale poczwara obrzydliwa i wyrodek, gdybyś na moje dobro nastawał i knuł zdrady, zapominając, że nietylko wolność, ale i życie mnie winieneś. Boć wola była królewska, abyś gardło dał, skoro pochwycony będziesz.
Zamilkł starosta i spojrzał ua Marcina, który oczy wlepiwszy w ziemię, drżał na całem ciele, i raz to bledniał, to płonął ogniem. Starosta pomięszanie to Marcina postrzegszy spytał co mu takiego ?
Na to odpowiedział Marcin:
— Miły panie, mowa wasza rozrzewniła mnie do tyla i gdybym miał słowa po temu...
Nie dokończył Szyszowiecki, a po chwili ozwał się starosta znowu.
— Nie uczono was czytać za młodu, żałujcie Marcinie.
— Przez co mnie o tem wspominacie dzisiaj panie starosto ? — zapytał Marcin.
Starosta miasto odpowiedzi przeszedł do drugiej izby.
Po chwili wrócił i oddając Marcinowi pismo, rzekł:
— Przypatrzcie się temu pisaniu.
— Nie znam się na tych znakach czarnych, znana mi jeno pieczęć królewska na wosku i podpis króla: Casimirus Jagiełło Rex.
— Znany tobie podpis króla? — zadziwiony powtórzył starosta. — Odpowiedz, czy miałeś kiedy w ręku list królewski?
Marcin na to odpowiedział:
— Fryderyk margrabia, a byłem u niego pokojowcem, pokazał mi razu jednego list króla, podpis był taki sam, taki wosk duży.
Zaspokojony tą odpowiedzią starosta, tak mówił:
— List ten; gdyby w ustach czytającego zabrzmiał, niemiłe byłoby uszom twoim to brzmienie. Jako dzwon rozbity nie ma głosu, tak nie ma go rozdarty list. A ponieważ podobieństwo jedno już powiedziałem między listem a dzwonem, powiem drugie: że jako dzwon, kiedy oderwiesz od niego serce, niemy jest, tak imię królewskie oderwij od listu, oniemieje list, boć podpis króla, ni to serce u dzwonu, bez niego list nie ma rozkazującego głosu. Wyrok twojej śmierci w twoją oddaję rękę; rozedrzej go.
To mówiąc, oddał Szyszowieckiemu list króla Kazimierza.
Marcin nieufając, pochwycił pismo i drżącą ręką rozdarł je, ale do pojowy tylko, do pieczęci, która że była twarda i woskiem grubo nalepiona, rozedrzeć się nie dała. Tymczasem wewnętrzna jakaś trwoga i zgroza tak potrząsła nim całym, iż z chwiejących się rąk wypuścił papier na ziemię. Nienadwyrężona na nim pozostała pieczątka i imię całe Casimirus Jagiełło Rex.
— Marcinie — rzekł starosta — widzę, żeś słaby, listowi królewskiemu podołać nie możesz; a ongi chciałeś samemu królowi.
— Grzechy to moje były, alem żałował za nie i obiecałem poprawę.
— Do rozgrzeszenia brakuje pokuty; tyś nie
doznał żadnéj. Obietnicę poprawy przyjąłem, dodzierźaj ją; ależ miły Marcinie, odbiegliśmy daleko od jądra, miałeś mi w dzisiejszćj potrzebie... miałeś mówię podać mi radę.
Rozmową na teraz przerwaną do żywego dotknięty Marcin rad był temu niemało, iż starosta na inny obrócił ją przedmiot
Posłyszawszy to zapytanie, obejrzał się w koło i cichym jął mówić głosem:
— Zacny panie, obowiązek wdzięczności ciąży mi i rad jestem temu, iż aby w części jednej wypłacić się wam nadarza się pora. W mieście na dworcu moim mam poddostatkiem mąki. Na miesiąc jeden wystarczy dla waszego wojska i dla Pomorzan, znajdujących się na zamku. Jeżeli wola wasza, wyszlemy poń wozy. Trzeba nam się śpieszyć; aby przed jutrzejszym rankiem zdążyły napowrót do zamku. Bo nie tajno wam, iż zgraje pospolitego ludu, ośmielone zdobyciem Chojnickiego zamku, zuchwale sobie poczynają; napotkawszy nasze wozy odebrałyby je. Nie wierzę ja i mieszczanom naszym, bo ich znam. Ostrożność radzi postąpić sobie w sposób taki, ażeby nie dowiedziano się w mieście komu ładują na wozy tę żywność. Dlatego wyślemy z pomorskich ludzi co najwierniejszych i nauczymy jak się sprawić, a gdyby ich pytano, co odpowiedzieć mają. Tym sposobem dostaniem nowego zapasu żywności do czasu.
— Kadę twoją — przerwał mu Dąbrowczyk — znajduję dobrą i przyjmuję ją. Dzień już bliski zachodu, śpieszyć się potrzeba, i każda chwila droga. Pójdźmy potrzebne ku temu wydać rozkazy.
Stało się jak uradzono.
Otwartą bramą wyjechały z zamku cztery próżne wozy, na każdym kilkoro siedziało chłopa, same Pomorzany.
Wracał Dąbrowczyk do swojćj komnaty, kiedy zatrzymany został dzieciakami, którzy wypuszczeni ze szkoły rozbiegli się po zamku, krzykiem i hałasem napełniając cały. Postrzegłszy idącego starostę przyskoczyli ku niemu, ściskając mu kolana i po rękach całując, a Nikodemczyk śmielszy nad inne zawołał:
— Starosto kochany mój, a co mi dasz znaleźnego? zgubiłeś, zgubiłeś; zgaduj co mam w kieszeni.
— Puśćcie mnie dzieci — odrzekł Dąbrowczyk — nie mam czasu; puśćcie mnie, nie pora po temu,
— Tyś smutny jakiś starostko — rzekł Nikodemek. — Jutro święto, nie będzie szkoły, a w co my się bawić będziemy?
— Nie pamiętałem o tćm.... zbierajcie się chłopcy, odeszlę was do rodziców. Przez święto zabawicie się w domu; a pojutrze świtaniem znowu do szkoły. Idźcie, wdziejcie trzewiki i poszu
kajcie czapek, śpieszcie się, bo słonce już zachodzi.
Na te słowa rozbiegli się żaki; Dąbrowczyk do swojej powrócił gospody. Nękany niespokojnością, której powód nie był mu wiadomym, przechadzał się po izbie dumając, kiedy uchyliły się drzwi i wszedł do izby Nikodemek. Krok jego był powolny} twarz niewesoła.
— Czyżeście gotowi do drogi? — zapytał Dąbrowczyk.
— Jesteśmy — odrzekł żak.
— Idźcie z Bogiem! bawcie się przystojnie, a rychło wracajcie znowu do mnie, bo mi smutno, kiedy was nie widzę.
Nikodemek zbliżył się do starosty, pochwycił za rękę i całując ją, mówił:
— Starosto, zgubiłeś pismo z pieczęcią; leżało w tej izbie oto na ziemi; jam je podniósł, oddaję wam.
I dobył z kieszonki pismo, staroście oddając mówił dalej:
— Rozdarte jest, jak mi matka miła, ja je nie rozdzierał, ale jabym odgadnął, kto je rozdarł.
— Tybyś odgadnął, jakim sposobem? — zapytał go Dąbrowczyk.
— Tym sposobem, że czytać umiem, a z tego com wyczytał w tem piśmie, zgadnę, że to nikt nie rozdarł, jeno Marcin.
— Dziwię się nad tym domysłem twoim mój Nikodemku.
— Czyliż nieprawda, mój starostko? Oh, ja mam rozum i wiem, że to pismo niedobre dla Marcina, dlatego je rozdarł. A dlaczego to król Casimirus dał tobie rozkaz taki?... Ten Marcin musi to być zły człowiek, kiedy zabić go kazano, a dlaczegóżeś go nie zabił starosto?
— Daj pokój tym pytaniom Nikodemku, a kiedyś do drogi gotów, śpiesz się, bo wieczór. Niech cię Bóg prowadzi moje dziecię.
— Starosto, nasz kochany starostko, ja mam prośbę do ciebie.
— Jakąż to to masz prośbą do mnie, powiedz.
— Kiedy nie śmiem ciebie prosić o to.
— Zgadnę twoją prośbę i uprzedzę ją nawet; radbyś mnie prosić zapewne, ażebym pozwolił wam zabawić dłużćj; może do przyszłej niedzieli? Zezwalam na to, bo nie chcę, żeby nauka była dla was przykrością. Zostańcie tedy do niedzieli w mieście. W poniedziałek weźmiemy się znowu do książki.
— Oj starostko kochany, tą razą co nie zgadłeś, to nie zgadłeś.
— Powiedz więc czego żądasz?
— Starostko, będę dobry i piluy, pozwól mi pozostać przez święto jutrzejsze przy tobie; smutno mi opuszczać ciebie. Tamte dzieci niech sobie idą do miasta, kiedy chcą. Aleja nie pójdę; nie
każ mnie odchodzić, kaź mi zostać w zamku przy tobie, proszę ciebie.
Rozczulony starosta uściskał Nikodemka. Chętnie zezwolił na to żądanie jego. Alio inne żaki dowiedziawszy się, że Nikodemek zostaje, z takiemiż prośbami przybiegły do starosty.
Dąbrowczyk, ten przyjaciel dzieci, radował się niemało widząc takie obcych dziatek przywiązanie do siebie i pomyślał w duchu, iż ta miłość ku niemu jako urzędnikowi królewskiemu zaszczepiona w dzieciach z czasem dobre dla kraju przynieść może owoce, i niejeden z żaczków, gdy na męża wzrośnie, dobrą służbą stanie się pożytecznym królestwu.
Słońce zaszło, wieczór nastał pochmurny. Po wieczerzy, kiedy wszyscy spać się położyli i pogaszono ogniska, starosta chodził jeszcze po izbie zamyślony i co chwila wyglądał oknem na drogę od miasta wiodącą. Już noc była zupełna, nie wracały wysłane po mąkę wozy. Wzmagała się niespokojność jego. Wyszedłszy z izby dążył ku bramie, długim krużgankiem przechodząc mimo izby, która była gospodą pomorskich ludzi, posłyszał głuchą jakąś wrzawę i szeptanie. Zdawało mu się, iż słyszał głos mówiącego Marcina. Zadziwiony tem niemało, iż Pomorscy nie śpią jeszcze, chwycił za klamkę od drzwi, ale te zamknięte były. Więc przyłożywszy oko do szczeliny drzwiczek, wglądnął do wnętrza izby, która była
oświeconą. Ledwie co zakołatał do drzwi, aliści ucichło wszystko, światłość zgasła. Za kilkrotnem kołataniem otwarto drzwiczki. Izba była ciemna, a głos jeden odezwał się do wchodzącego:
— Kto idzie?
Dąbrowczyk zapytał się o Marcina, żali go tu nie ma.
Odpowiedziano mu, że go tu nie było. Pomorscy już się pokładli i śpią od godziny.
— Ależ światło widziałem przez szczelinę drzwiczek.
— Tlałci kaganek — odrzekł Pomorczyk — i zgasł w tćj chwili.
— A kędyż poszedł Marcin?
— Nie wiem — odrzekł tamten.
Starosta opuścił izbę, dochodził do bramy właśnie, kiedy posłyszał kroki biegnącego za nim Marcina.
— Bądźcie dobrej myśli, panie starosto — rzekł Szyszowiecki — jeżeli słuch mnie nie myli, słyszę oto jakiś turkot po drodze, nie chybi to nasze wozy, trzeba im bramę otworzyć.
— Cóż to znaczy? — zapytał starosta, wstępując w bramę. — Tylko jednego widzę tu strażnika ? Przebóg cóż to widzę ? twarz mi nieznana tego chłopa; mów jak się zowiesz? pod którym setnikiem zosta wasz? To Pomorczyk! Marcinie, któś zdradę tu knowa; Marcinie odpowiadaj.
— Jutro dojdziecie prawdy, panie starosto —
Sylva Rerum.
odrzekł zapytany — ukarzecie winnych wedle zasługi. Dziś nie czas po temu, nadjechały wozy, pomóżmy strażnikowi otworzyć wrota.
I nie czekając odpowiedzi, pobiegłszy ku bramie, jął odsuwać belek zamykający ją. Strażnik mu pomagał. Wypchnięte z przeciwnej strony otwarły się wrota na oścież; zatętniał pomost pod końmi i wozami, w jedném oka mgnieniu w bramie było pełno zbrojnych ludzi.
Marcin krzyknął:
— Macie go, to starosta!
Dąbrowczyk widząc zdradę dobył miecza i stanął do obrony gotów, ale obskoczony i przyciśnięty całym hurmem zbrojnych nie mogł władać mieczem. Wraz chwycono go i powrozem skrępowano mu nogi i ręce.
Uzbrojona zgraja jednym pędem rzuciła się na żołnierzy królewskich. Porozdzielanych po gospodach i snem ujętych okropnie pomor dawała. Niektórym zaledwie udało się sród pomroku nocnego wybiedz z zamku i ucieczką ratować życie.
Postępkiem tym zdradliwym opanował Szyszowiecki zamek Słuchów; starostę Dąbrowczyka wsadził do wieży i szesnastu Polaków, którzy acz okropnćj uszli rzezi, nie podołali przecież wybiedz z zamku.
Król Kazimierz bawiąc pod ten czas w Bydgoszczy ze swoimi hetmany: Padniewskim, Duninem i Janem Kościeleckim wojewodą, radził nad sposobem prowadzenia tćj dlugiéj, kłopotliwej wojny. Radzili niektórzy połączonemi siły uderzyć na Chojnice, zostające w rękę Pomorzan. Wahał się jeszcze król Kazimierz, niepewny co przedsięwziąść miał, kiedy go doszła żałosna nowina o utracie Słuchowskiego zamku.
Zafrasował się niemało monarcha i wyrzekał na starostę Dąbrowczyka, że tak mocnego zamku nie dodzierżał i nie bronił, jakby należało. Biegały wieści, iż to zdradą się stało; ale wieści były niedokładne i niepewne. Atoli wypadek ten nachylił zdanie królewskie ku tym, co radzili ciągnąć ku Chojnicom, albowiem Słuchów bliski był jemu. Dobywszy zaś pierwszego, snadnoby było przerzucić się siłą całą na zamek drugi i odebrać go napowrót.
Wskutku postanowienia wojennćj rady wojsko zwinęło namioty, a przyciągnąwszy pod Chojnice, zamknęło je ścisłem oblężeniem. Kiedy dokoła murów zanikowych sypano wały, końcem zasłoniema żołnierzy od nieprzyjacielskich pocisków, wojewoda Kościelecki wysłał czterdziestu drabików z tym nakazem, ażeby podbieżawszy pod Słurbów, kilkumilową przestrzenią od obozu oddalona wabili na rękę zamkniętych Pomorzan, a z wywabionych pojmawszy którego, dostali
tym sposobem języka; albowiem o napadzie i wzięciu zamku przez Pomorzan, jako też i sile ich załogi nader niedokładną miano w obozie polskim wiadomość.
Był to dzień dwunasty od owego, w którym Szyszowiecki zdradliwemi środki opanował był zamek. Uradowany, iż przedsięwzięcie swoje tak pomyślnie przywiódł do skutku wzbił się z tego powodu w niemałą dumę i pychę. Posła królewskiego, którym napominano go, aby zamek dobrą wolą oddał, a wolny będzie od kary za zdradliwy uczynek, nie przypuścił do zamku; ani okazał się powolnym Krzyżakom żądającym wypuszczenia im Słuchowa za wynadgrodzeniera wielkiej sumy pieniężnej. Równie bezskutecznie Fryderyk margrabia Przegorzelski słał do niego prośbę, ażeby Słuchowa odstąpił za inną dzierżawę. Ufając warownym murom zamku i ludziom swoim, których nagromadził do Słuchowa i uzbroił, przedsięwziął wytrzymać oblężenie najdłuższe, ile że żywności miał poddostatkiem, a pomnożył takową czterema wozami mąki sprowadzonej z miasta. Nie zaniedbał wszakże tych ostrożności, jakich położenie jego wymagało. I zaledwie opanował' zamek, wysiekłszy królewską załogę, pozamykał i darniami zawalił wszystkie bramy, jedną wolną zostawiwszy do wycieczki potrzebną. W dnie i w nocy straż trzymał baczną na wszystkie strony. Starostę ciężko okutego więził w pod
ziemnym lochu i dzieci zatrzymał w zamku tym końcem, ażeby miał zakładników i mieszczan tćm więcćj do swojej przywiązał sprawy.
Od opanowania zamku dnia dwunastego dano znać Szyszowieckiemu, że na gościńcu od Chojnic pokazał się hufiec zbrojnych. Byli to drabiki Kościeleckiego w liczbie czterdziestu. Podeszli pod zamek i podnosząc krzyki wyzywali oblężeńców, wabili na rękę. Oburzony Szyszowiecki, widząc tę wojska garstkę wydał rozkaz do wycieczki.
Zebrali się Pomorscy w liczbie dwójnasób przenoszącćj hufiec Polaków, tak, iż mało kto w zamku pozostał; a wypadłszy bramą uderzyli na drabiki polskie. Kościeleccy nie stracili ducha i pierwsze natarcie odbili mężnie, odbili i drugie. Szyszowiecki wściekły w gniewie zatrąbił na zbor swoich, a po wypoczynku małym natarł po raz trzeci tak gwałtownie i nagle, iż przeciwnicy nie mogąc uderzeniu takiemu podołać dali przełamać się szykowi, straciwszy kilku już tył podawać zaczęli. Szyszowiecki był im na karku i gonił zbiegów, gniótł i mordował. Alić w tćj chwili rozległ się od strony zamku okrzyk głośny, grzmot rusznicy uderzył i ze strzelnic bramy zamkowej wysunęła się chmura dymu.
Szyszowiecki to słysząc i widząc odurzał; nie zdołał pojąć coby to znaczyło? alić posłyszawszy jęk pachołków, którym z końmi rozkazał pozostać w tyle, i dojrzawszy jak jeden ranny prze
walał się po ziemi a drudzy rozbiegali się na wszystkie strony, konie samopas puściwszy, otruchlał i krzyknął na całe gardło:
— Zdrada! na zamek! na zamek co żywo! A nawróciwszy koniem gonił ku zamkowi i pociągnął za sobą hufiec swój cały.
Kościeleccy nabrawszy serca za uciekającymi puścili się żwawą pogonią. Pomorzanie już pod zamkiem przywitani z murów strzałami i grzmotem rusznic stracili ducha, a widząc z jednćj strony nieprzyjaciela na karku, z drugiój zawarte bramy, w ucieczce zbawienia szukając poszli w rozsypkę. Wielu legło na bojowisku.
Kościeleccy skoro przypędzili do zamku otwarła się brama, a im naprzeciw wystąpił starosta Dąbrowczyk, gronem dziatek otoczony.
— Witaj nam, witaj starosto! — zawołał setnik dowodzący orszakiem Kościeleckich — uratowany jesteś, a zamek znowu w naszym ręku. Ale Bóg widzi, że nie wiem, ani snadno mi pojąć, jakim to się stało obyczajem. Któż uwolnił was z więzów, i kto wybawiając was tak dobrze przysłużył się królowi.
— Oto moi zbawcy — odpowiedział starosta wskazując na dzieci. — To wojsko dzieci tak dobrze zasłużyło się królowi, a tym wojskiem hetmanił maleńki Nikodemek,
Dąbrowczyk ściskając Nikodemka łzy miał w oczach.
*
— Ale jakże podołały temu dziatki? — zapytał się setnik.
— Potom o tem; w krótkości na teraz wam powiem, iż skoro Szyszowiecki wyciągnąwszy ze zbrojną swoich drużyną zostawił zamek bez żołnierza, Nikodemek wraz z maleńkimi towarzyszami przypadł do wieży, gdzie zamknięty byłem. Dzieci rozwiązały powrozy moje, a ja oswobodziłem moich szesnastu w zamknięciu trzymanych. Co daléj się stało — wiecie; teraz dziękujmy Bogu i chwalmy sądy jego! Bóg wybrał maluczkich dzieci do wykonania wielkiéj sprawy. Zdarzenie to weżmy w pamięć wieczną i taką z niego wyczerpnijmy naukę: iż każdy dobry uczynek wyświadczony dziecku, równie jak dorosłemu mężowi, zawdy pociechę, a często przyniesie pożytek.
KWESTYA
O WILCZYDOŁEK.
Pierwszy raz drukowano w r. .
Godziło się dawno onę historyą, co w Herburtowicach przed wielu laty wydarzyła się, umieścić w księdze memoryałów. Co gdy omieszkali przedniejsi, alio nawet i Chmielowski, człowiek nie żle uczony, w swoich Nowych Atenach nie pomieścił, ja, acz żaden Górnicki, jakem słyszał, tak prostackićm piórem opiszę, ku pamiątce tym, którym się dostanie w ręce.
Owóż od tego zaczynam nowy ten kapituł: Już to nie nowina, wioska o kilku panach; stary obyczaj to miał z sobą, iż każde dobre ojczysko, przenosząc się na tamten świat, miało na pilnćm baczeniu, iżby spuścizna, co zostawia po sobie, równo rozdzieloną została między potomki po mieczu, a ile synów jest, iżby żaden w dziedzictwie nie był skrzywdzony, a równą z drugimi otrzymał cząstkę.
Temu to zwyczajowi, który dobry jest i chwalebny, chociaż niejedno złe sprawił, przypisać, iż włość Herburtowice do księztwa Zatorskiego
należąca, za Bolesławów onych bezchybnie jedną dziedzinę stanowiąca, dzisiaj kilkunastu ma panów i różnego nawet imienia. Wszystkich tu nie wyliczę, ile że poczet byłby to za długi. Blizkie takie sąsiedztwo, niepewne granice, nie mogły nie stać się powodem do sporów; kłótnie, niezgody i najazdy nie były tam nowiną. Wodziła się szlachta po ziemstwach, grodach i trybunałach, sprowadzała komisye, wizye i niepomału zatrudniała zacny urząd podkomorski. A był tam pan Jan Bełda, pisał się z Tropią, a pieczętował Pomianem i dzierżał wójtostwo w Herburtowicach. Pola jego stykały się z polami pana Herburtowskiego, takoż jednej ćwierci wioski dziedzica. Niespokojnego umysłu był to człowiek ten pan Bełda i pieniaka kawałek. Rad szukał sprzeczki, aby się pieniąc mogł, bo to był żywioł jego; siedząc spokojnie tęskno mu było.
Urościł on sobie jakieś prawo do Wilczegodołu, tak się nazywało stajanko trzęsawicy, które pan Herburtowski, jako człek gospodarny i zapobiegliwy, wykarczował z pniaka, ubiwszy rowy, wysuszył i nowiznę zasiał owsem. Wilczydołek, jakem namienił, dotykał się gajów Bełdówki. I nierzadko zdarzyło się, że która krówka Bełdowska z przyległego gaju wypadła na to trzęsawisko, gdzie bujniejsza rosła trawka i pasła się.
Na tym tedy fundamencie gruntował pan Bełda
swoje prawo do wspólnego użytkowania Wilczegodolku.
W palestrze będąc czas niejaki liznął był nieco łaciny i jurysteryi. Zasiągnąwszy wreszcie rady w tej mierze od przyjaciela, niejakiego pana Czernego, susceptanta ziemskiego Zatorskiego, którego maksyma była: Melior est conditio possidentis*), zaczął nasz Bełda dybać na okazyą wywarcia aktu posesyi; tym końcem zalecił podstarościemu, ażeby Wilczego dołka nie spuszczał z oka, a skoro owies dojrzeje, dał wiedzenie jemu.
Pewnego tedy wieczora po nakarbowaniu pańszczyzny, wydanych obrokach, pośladach i dyspozycyach na dzień jutrzejszy, odeszła czeladż, jedno podstarości został, z którym pan Bełda długą odbywał konferencyą.
Dobrze już było na noc, kiedy na podwórcu zaczęła się zbierać gromada uzbrojona w pałki, kosy, grabie. Wnet przyczołgał się na ganek sam Bełda, ile, że dla podagry o lasce chodził i przy pomocy hajduczka.
Na widok pana uciszył się gwar, odsłonięto głowy i baczne nastrojono ucho. Ciekawość tłuszczy, nie wiedzącćj jeszcze o zamiarach Bełdy, a przeczuwającej coś nadzwyczajnego posunięta była do wysokiego stopnia.
*) Toż po polsku:
Czyja kosa pierwsza, Tegoż łąka szersza.
Bełda zażywszy tabaki zaczął do zgromadzonych circiter w ten sens;
— Jestto prawem opisane boskióm, a ludzkim po wszystkiej ziemi adoptowane obyczajem, iż jako głowa do wielkich zamysłów sposobna i stworzona własną kieruje się imprezą, od innych członków żadnych nie przyjmując ordynansów; owszem, gdzie swoją woię obróci, tam obracają się wszystkich jej poddanych członków inklinacye; tak na podobieństwo tego dzieje się w królestwach, w obozach, w domach i dworach. Głowa dworu jest pan; pan przodkuje podwładnym, a do której myśl pana zmierzy strony, do tej życzliwe czeladzi i poddanych akkomodują się intencye, właśnie jakoby koła wozu, którym wożnica nadaje kierunek, widząc cel i drogę ku niemu, której koła nie widzą, wszelako idą nią... Macie tedy wiedzieć moją woię i wypełnić ją, jak Bóg przykazał, gorliwie, ochoczo i prędko. Nie ujmuję ja, broń Boże, panu Her burtowskiemu jego godności, każdemu, co się godzi; ale wara, niech mi się nie wdziera, niech sobie nie przywłaszcza tego, co nie jego... Krótko mówiąc: kwestya tu o Wilczydołek. Niepraktykowaną do tych czasów zuchwałością poważył się pan Herburtowski uzurpować prawa, którego nie ma, i gospodarzy sobie na onćj trzęsawicy, jakoby we własnćm... Hola mospanie! nie dam sobie grać na nosie i położę tym butnościom tamę, ażeby tak nie było, jak to
J
mówią: Dozwól kurze grzędy, pójdzie do arendy... Słyszeliście, wiecie o co kwestya, nie o co innego, jedno o Wilczydołek, który z dziada, pradziada mnie się patrzy. Mój adwersarz dozwolił sobie gwałtu bijąc rowy, karczując pniaki, karczowisko ono zasiewając owsem, niepraktykowanego gwałtu się dopuścił; ja przeciwnie mocnćm obwarowany prawem, prostej trzymam się drogi, i mocnym jest jako ów Samson, bo przy prawie, tym filarze własności, stoję. Wy wszyscy, com was tu zgromadził, dopomóżcie mnie pokrzywdzonemu, dopomóżcie, błagam was, pod surowemi karami rozkazuję. Waści, mości podstarości powierzam kierunek całćj tej procedury, a tuszę o pomyślnym tćj sprawy sukcesie. Owies już dojrzewa, mamże zaspać gruszki w popiele ? i czekać dopóki Herburtowski, usurpator Wilczegodołka, do swojćj zwiezie go stodoły, a potem chlubić się będzie przed światem z wygranej. Nie doczekam tego sromu, tej krzywdy, złemu wczas zapobiegając. Ergo, jednćm słowem, owies w pokosy i na wozy, nie dzieląc na poły, do mojej stodoły.
Kiedy skończył pan, gromada wykrzyknieniem dała oznakę swojej gotowości i ochoty do drogi. Podstarości dosiadł konia, a za nim cała tłuszcza w bezładnym szyku i z niemałą wrzawą biedż zaczęła.
Bełda posiedziawszy chwilę gwizdnął w piszczałkę, którą miał ua sznurku przy sobie zawie
szoną. Wnet pojawił się chłopak i zawiódł pana do izby. Bełda układł się na łóżu, pocałował szkaplerz i zaczął odmawiać:
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię twoje, bądż wola twoja, jako w niebie tak i na ziemi, chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj, i odpuść nam nasze winy. ..
— Nie odpuści, nie odpuści winy — odpowiedział jakiś głos z izby.
Przestraszony panek niepomału, przerwał modlitwę, natężonćm uchem i okiem patrzył, słuchał, czekał.
— Panie Franciszku — znowu się odezwał głos — gdybyście mnie spytali, jabym był wam rzekł: „Nie czyń bliżniemu tego, co tobie nie miło"; nawarzycie piwa, a gorzkie wam będzie.
— Ej bizona miał jegomość — rzekł na to BeJda, rozpoznawszy głos znajomego Jezierskiego, szlachcica starego, który na łaskawym chlebie zostawał w jego domu, nibyto szlachcic na respekcie. — Jegomość mnie przestraszył — rzecze — juzem mniemał, że to duch jaki przemawia do mnie.
— Na złodzieju czapka gore, — odrzekł szlachcic — bodajto sumienie czyste.
— Sumienie u mnie czyste, jak tego potrzeba, mam prawo za sobą, i gdy padnie stanąć przed kratą, rozmówię się z panem sąsiadem po łacinie, a potom się pokaże: quis melius ?
— Dla tegoć właśnie — rzekł szlachcic — lepiej było nie obciążając sumienia, wprzódy sięi rozmówić. Herburtowski to dobre człeczvsko, nie zamącił nikomu wody. Owóż trzeba było to zdać na compromis; uproszone przyjacioły byliby rozstrzygnęli te kwestye i rozwiązali, niktby na tem nie szkodował. Teraz trudna sprawa, wasze nie wykręcisz się sianem, jak to mówią, za moich czasów była mowa: male parta idą do czarta, a zresztą nie mówiszto przykazanie boskie: Nie pożądaj ani konia bliżniego twego , ani osła, ani żadnej rzeczy, które jfffo są.
— Ja też nie pożądam żadnej rzeczy, które jego są — odparł żywo Bełda. — Wilczydołek, to moja własność, ergo i zbiór z niego mnie się patrzy.
— Jeżeli tak jest — rzecze szlachcic — to pytam się, czemużto wasze milczkiem? czemu po nocy? czemu taką hurmą uzbrojoną w pałki i rusznice odbywasz to żniwo ? To jest gwałt, gwałt nie chodzi w sprzęży ze sprawiedliwością. Waścin podstarości, subjektum to ladaco, słowem, burda jakich szukać; jemu pozwolić strzelby? to jedno co szalonemu dać kij do garści. A nuż, czego Boże zachowaj ! wystrzeli i porani kogo, kto będzie pokutował za to? kto płacił grzywny? jużci nie ręka, ale głowa, tą głową jesteś waść. Panie Franciszku! uderzcie się w piersi panie Franciszku,
Sylva Rerum.
ale pacierza daremnie nie mówcie, dzisiaj wasze glosy nie pójdą pod niebiosy.
Beldzie przebrała się miarka cierpliwości, zapyrzony od gniewu, zawoła!:
— Oj dopókiż tych kazań! Jegomość mi się rozgadał szeroce; jegomość mi się rozpiera bardzo. Kaznodziei nie potrzebuję w moim domu; do kościoła z kazaniem; proszę kogo... jaki mi moralista. Nie odstąpię od mego ani piędzią. Słyszał jegomość, tych perswazyi mam dosyć, bardzo proszę; bo pomimo szacunku, jaki mam dla wieku wasana, gotowym się zapomnieć, i na to mówiąc rzec: jeżeli się nie podoba waści to fora ze dwora.
Starowina zmieszany nie wiedział co na to odpowiedzieć.
— Mniemałem — rzecze po chwili — że rada moja nie pogniewa pana Franciszka, bo widzi Bóg, serce ją dyktowało. Ale kiedy tak się rzecz ma, to już milczę.
I powiedziawszy dobranoc wyszedł z izby.
Bełda nie bez tego, iżby nie był wzruszony tą pokorą staruszka, przykro mu było, że tak ostrze ofuknął go; ale pomimo tego zasnął, jak gdyby nigdy nic nie było. Alić ledwie zasnął, jakieś widziadła dziwne, jakaś wikłanina pojęć, krzyżów i mar zaczęła się przesuwać wedle niego.
Zbudził się, przetarł oczy, a przekonawszy się, że to wszystko sen, gwizdnął na hajduka.
— No, cóż tam! — zapytał — wrócili już, sprawili się gracko ?.. gdzie podstarości ? wołaj go do mnie.
— Jeszcze nie wrócił — odrzekł wpół śpiący chłopiec.
— Do bizona! coś za długo mi bawią, to nie bez kozery; otwórz okiennicę, czy już świta?
— Zaczyna świtać.
— Idżże, otwórz i okno, duszno w izbie. Ledwie co wyszedł hajduczek, jużci lizie do
izby stary Jezierski.
— Do bizona! co widzę; jegomość już na nogach; ranne ptaszę z jegomości.
— Nie lubię długiego legania w łóżu, więc obułem buty i wstałem, zwłaszcza żem zasłyszał piszczałkę waszą. Dzień wam dobry panie Franciszku. Jakże się spało?
— Lepiej byłoby się spało, gdybym był jegomości wczora zaraz prosił o przebaczenie.
— Jakie przebaczenie?
— Jakże, nie gniewa się jegomość na mnie?
— Jabym się miał gniewać na pana Franciszka, nigdy, przenigdy; człek taki jak ja, nad grobem już stojący, kiedy nie wie, czy doczeka jutra , możeż z gniewem w sercu kłaść się do łóżka ?
— Ergo, zgoda z nami; proszę jegomości o rękę, a ja zamiłuję się Bogiem, że nigdy więcej podobne słowo z ust mi nie wyjdzie. Dajmy już
temu pokój; raczój powiedz mi jegomość, co to ma znaczyć, że do tej pory ich nie widać.
— Ja się jeno boję, ażeby ten waścin podstarości nie narobił jakiego licha z tą strzelbą.
Kiedy to domawiał szlachcic, dało się słyszeć puknienie wystrzelono) strzelby gdzieś daleko.
— Słyszał jegomość? — ozwał się Bełda do szlachcica, który w starości miał słuch przytępiony.
— Cóż takiego ?... może wystrzeliło ?
— Nie inaczej, coś strzeliło!
Szlachcic się przeżegnał słowa nie wyrzekłszy na to.
Bełda gawędził jeszcze jaki kwadrans, kiedy owóż zadudnił się dziedziniec i przed ganek dworu zajechał czterokonny wóz, wkrótce przypędził i podstarości; z trzaskiem wbiegł do izby, napyrzony, zziajany i zbłocony po uszy, aż okropność brała patrzeć na niego.
— Na miłość Boga, gadajże waść. Jakże udało się wam ? Gdzież wozy z owsem ? cóż znaczy garstka zgniłego słomska na tym wózku przed gankiem ?
Na te zapytania mój podstarości ochłonąwszy nieco jął się dopiero do opowiadania, które naszpikowane częstym Mospankiem, Jaśnie panem, Bodajcię, zawierało, co tu w krótkości opowiem:
Udała się rzeczywiście nocna ta kośba, nie doznała żadnej ze strony przeciwnej przeszkody.
Pokos owsa co tchu grabiami zebrany w kopy, z kopy na wóz. Ledwie co był na wozie, podstarości rozkazał padzie do domu co konie wyskoczą. Jakoż i pędził fornal. W szalonej takiej jeżdzie po dziurach i wertebach, jeszcze w nocy, nic dziwnego, że i wywrócił i z wysokiego brzegu przewaliła się cała kopa z wozem do rzeki w przepaść. Podstarości tuż na koniu pędzący widząc to, jak nie zacznie kląć, jak nie zacznie okładać fornala, ledwie się wyrwał chłop z takiego objęcia, wziął nogi za pas, odbiegł i wozu i koni.
Pokazało się potem, że fornal ów rozłoszczony na podstarościego pobiegł prosto do dworu pana Herburtowskiego i tam narobiwszy krzyku, doniósł o wszystkiem.
Koniec końców, kiedy podstarości po półgodzinnej pracy wydobył z wody i błota ledwie trzecią część owsa, resztę uniosła rzeka ku Wilczemudołku, i zdobycz swoją prowadził do domu, zasłyszał tętent jadących za sobą na drodze, posłyszał i wołanie: „Stój! stój!" Podstarości w strachu, na złodzieju bowiem czapka gore, nuż do strzelby, i nie pytając odwrócił się i wystrzelił.
Wystrzałem tym dokazał tyle, że nieprzyjaciel przestraszony, widząc, że to nie przelewki, zaniechał dalszej gonitwy.
Podstarości nieturbowany więcćj przyprowadził szczęśliwie zdobycz swoją do dworu.
Kończył opowiadanie podstarości przechwałkami, że walnie się spisał, a skórka na buty Herburtowski, z Wilczegodołka ani żdżbła suchego nie liżnie.
— I my — odparł na to Bełda — nie zebraliśmy tak bardzo sucho, jakby należało ; ta zbłocona słoma nie zda się, chyba pod bydło, do gnoju; ale to mniejsza... o punkt honoru tu chodzi, nie o podłe zyski; zresztą cel osiągnąłem; nowe mam ponderosum argumentum mojej Wilczegodołka posesyi. Dobrześ się waść sprawił, kontent jestem z wasana, nie omieszkam przy okazyi pamiętać. Teraz idż wasze, odpocznij sobie, a tym co byli na tej wyprawie nakarbować po dniu całym.
— Cóż jegomość na to? — przemówił Bełda do starego Jezierskiego.
— Kto ja ? — zapytał szlachcic, pukając palcem po próżnej tabakierce — ja grzesznik nie sądzę równego sobie. Ale ten, i wskazał ręką do góry, będzie sędzią w tćj sprawie !.. Czy mi się zdaje, coś dzwoni?
— Dzwoni, chyba w uszach jegomości! — odparł Bełda, bo już zaczynał się gniewać na staruszka, za wzmiankę o przedwiecznym sędziu.
Zaiste, niepewna twoja sprawa, o człeku! jeżeli na samo wspomnienie o sądzie już się wzdrygasz? a cóż dopiero będzie, kiedy przed nim staniesz.
To intra parentesim powiedziawszy, dalszych wypadków czynię relacyą:
Było to około południa. Przyjechał konno jakiś, konia uwiązawszy u kółka, walił prosto do dworu.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki — odrzekł Bełda. — A zkąd wasze? z jakim interesem? — zapytał, sądząc z delikatnej twarzy i ubrania, że przybylec zakrawa na panicza.
— Jestem ci wysłań od tatunia, od pana Herburtowskiego.
Bełda to słysząc, zaindyczał się okropnie, a nadął jak półtora nieszczęścia.
Panicz nie uląkł się strasznej jego miny i swoją rzecz gadał śmiało i jak na młodzieńca, który alwaru jeszcze nie skończył, dosyć rozumnie :
— Tatunio kłaniają się panu sąsiadowi i mają prośbę.
Bełda zbutniał jeszcze więcej na to słowo prośba...
— Mają prośbę do pana sąsiada, abyście byli tak dobrzy i nawiedzili go dzisiaj. Tatunio życzą sobie tego bardzo, ażeby się pogodzić mogli z panem sąsiadem.
— Co, ja mam jechać do niego? nie pojadę! — odrzekł z gniewem Bełda; — równa jemu droga do mnie.
— Ale bo tatunio kazali powiedzieć panu sąsiadowi, że są chorzy, sami nie mogą.
— To nie ma nic do tego, poczekam aż wyzdrowieje, nie pali się przecie!
— Ale tatunio kazali pięknie prosić pana sąsiada; tatunio submitują się honorem, że panu sąsiadowi bynajmniej nie ubliżą, na uczciwość; zemsty na niego nie pragną wcale, a gdyby pan sąsiad nie chciał dać mi wiary i miał jaką obawę, to ja mam tu pozostać, dopokąd pan sąsiad nie będzie z powrotem.
— Ba jeszcze co — fiiknął Bełda — takiego szarapetkę zakładnika nie potrzebuję, ani mi tak pilno do zgody. Proces rzecz nie nowa u mnie, nie chcę zgody; jeżeli tatunio twój widzieć mnie rad, zobaczym się przed kratą sądową; powiedz tatuniowi, że między nami nie ma zgody.
— A czemużto pan sąsiad nie chce nachylić się do zgody, której tatunio tak pragną? mówiłem wam, że są chorzy, dla tego przysłali mnie do was.
— A jam nie doktor żaden ani ksiądz, abym jechał do chorego.
— Więc taka pana sąsiada ostatnia rezolucya ? — zapytał młodzieniec.
— Taka.
— Tatunio będą mieli żal do pana sąsiada, moie i wy, panie sąsiedzie, pożałujecie tego.
— Patrzajcie go, jakie mi małe a zuchwałe;
nie potrzebują żadnych poselstw; sprawiłeś swoje;, teraz ruszaj. Krzyż na drogę!
— Bogu was oddaję! rzekł młodzian.
I jak przyjechał, odjechał, u u partio pan ku nic nie sprawiwszy.
Bełda wezwaniem tem Horburtowskiego rozjątrzony na nowo, po staremu jął wygadywać na sąsiada, zarzekając się, że choćby cały majątek miał pójść na proces, póki życia nie przystąpi do zgody. ,
Stary Jezierski dawszy mu się wygadać do woli dopiero zaczął nieśmiało zrazu i ostrożnie czynić mu refleksyę, a mądrą i powolną perswazyą tak skonwinkował Bełdę, że już przychodziło do żalu jemu, że Herburtowczyka młodego odprawił tak z kwitkiem. Jezierski tyle nawet dokazał wymową swą, że Bełda jął żałować szczerze, iż nie uczynił zadość prośbie Herburt. go. I gdyby w synie tegoż miał zakładnika w domu i zabezpieczenie, że mu się nie stanie nic złego, niechybnie byłby pojechał do sąsiada. Do tego stopnia on uparty grzesznik do upamiętania refleksyami Jezierskiego naprowadzony został. Ale grzesznik każdy, jeżeli pragnie nawrócić się na drogę prawości, a widzi ją zamkniętą, niech upa truje w tem już karę boską, która jako cień od ciała, tak nieodstępna od grzechu jest, władnie jakoby z nim połączona węzłem nieśmiertelnym.
Po zachodzie już było, siedział Bełda przy
stole wieczornym i zajadał smaczno; nie tak Jezierski, ten przechadzał się po izbie turbacjami jakiemU trapiony.
— Porzuć już jegomość te gorzkie żale; bigosik z jabłkami wyśmienity; otoż raki nam niosą... siadajno jegomość, siadaj, każę poszukać w piwnicy, może się tam znajdzie jaka butelczyna. Temi słowy proszony odrzekł:
— Dziękuję panu Franciszkowi. Dzisiejsze wypadki nie mogą mi wyjść z głowy, i bodajem był fałszywym prorokiem , ale nie przewiduję ja z tego nic dobrego.
— Z czego ? żem się nie stawił na rozkaz pana Herburtowskiego.
— Herburtowski nie rozkazywał, ale prosił grzecznem słowem.
— Co się odwlecze, nie uciecze.
— Bodajby się sprawdziło to przysłowie.
— A suplikuję, jakaż może ztąd wyniknąć zła konsekwencya, jeżeli pojadę jutro tam, gdziem dziś jechać omieszkał?
— Pojedzie pan Franciszek ? czy tylko pewno; proszę mi dać rękę na to.
— Zaraz, zaraz; nie widzi jegomość, że teraz mam do czynienia z rakami; to moja faworytalna potrawa, szkoda tylko, że się biedne tak męczą, nim je ugotują.
— He, be, panie Franciszku, czy mi się zdaje... dzwonią.
— Do bizona! któś umarł; we wszystkie uderzyli dzwony.
A rzeczywiście dato się słyszeć głośne dzwonienie na wieży parafialnego kościoła.
— Hej, jesteś tu ! — zawołał Bełda na hajduczka — postaw talerz, a skocz co żywo na plebanią i dowiedz się, komu to dzwonią i wracaj.., jeszcześ tu?
Pobiegło chłopię i za chwilę niedługą wróciło z nowiną, że pan Herburtowski, dziedzic na Herburtowicach, nagle pomarł.
Jezierski złożył ręce do pacierza, na środku pokoju uklęknąwszy zaczął mówić Anioł Pański za umarłym.
Bełda głęboko się zasmucił. Nie było już tam ochoty do jadła, ani do żartów. Zbladł i zsiniał, jak ten obrus na stole, przed którym siedział. Wielka żałość opanowała duszę jego i smutek wielki. A w izbie tak cicho się zrobiło, żebyś muchę usłyszał przelatującą. I długo tak było. Bełda pierwszy przemówił:
— Mam prośbę do jegomości. Czy jegomość będzie taki dobry i pojedzie ze mną tam ?
— Rozumiem — skinął głową Jezierski. Bełda rozkazał co tchu zaprzęgać do kolasy,
alić oto hajduczek przybiegł z tem: że podstarości, zabrawszy w zawiniątko odzież swoją i wszystką bieliznę wsiadł oklep na konia cugowego i drapnął, jak się zdaje, na piękne.
Ta nowina kiedyindziój gniewu byłaby powodem, teraz nie tyle gniewu sprawiła, ile niepokoju i obawy, budząc w sercu okropne domysły, azali on, tak nagle zbiegający podstarości nie jest winien tej śmierci Herburtowskiego ? azali tym wystrzałem nie poranił samego pana? a co okropniejszą, ranieniem śmierci nie zadał ?
Jezierski dopadłszy tej samćj myśli struchlał ze zgryzoty i przestrachu, i pierwszy uczynił refleksyę, iż w takowym razie rozsądek nie radzi, jadąc do domu nieboszczyka wystawiać się na widoczne, jakie tam jego wolności, a może i życiu zagraża niebezpieczeństwo.
Ale Bełda nie dał się żadną miarą odwieść od tego.
— Niech się stanie co chce! — rzekł. — Cokolwiek mnie tam spotka, przyjmę to wszystko, jako chłostę od Boga za grzechy moje.
Wsiedli do kolasy i pojechali. Jezierski modlił się przez całą drogę. Bełda siedział, jakby go nie było w pojeżdzie.
Cicho zajechali przed bramę Herburtowskiego podwórza. Bełda nakazał wożnicy, aby bez wrzawy dojeżdżał, a broń Boże z bata nie trzaskał. U bramy wysiedli obaj. Jezierski acz staruszek wspierał młodszego Bełdę, który dla boiu w nodze ledwie stąpać mogł. Już takato była natura u niego, że byle miał frasunek jaki, jużci i podagra wracała, a z nią okropne boie. W tej chwili czuł najokro
pniejsze, przecież by kęs nie stęknął ani syknął. Stary Jezierski, co go znał, właśnie jako siebie samego, poznał od razu, że biedaczysko cierpi, obiema rękoma wspierał go, a pomagał idącemu.
— Boli noga znowu ? — zapytał.
— Co tam noga ! głupstwo; tu w sercu gorzej dolega — odrzekł biedak.
Milczkiem przeszli wedle kuchni, gdzie duży płomień palił się na ognisku i wrzawa była, snać czeladż wszystka tam zebrana gwarzyła, jakto bywa w nadzwyczajnych wypadkach. Za lipami dworzec stał taki cichy i ciemny, właśnie jakby obumarły.
Jakie tam bicie serca było, jaka żałość w duszy, kiedy przyszło wstąpić do tego żałobnego domu! Okropna cichota wszędzie zgrozą przejmowała na wskroś.
Minęli sień, izbę jedne i drugą, dopiero spostrzegli światełko wychodzące niedobrze zawartemi drzwiami z komory ostatniej.
Zcicha odchyliwszy drzwi stanęli w progu obadwaj, Bełda i Jezierski, i obaj otruchleli na widok wyciągniętego na łóżu trupa.
Jezierski starzec zapłakał jak dziecko.
Bełda żegnając się ukląkł w progu.
Ah! jakito był widok dla patrzących; ten na środku izby wysunięty tapczan, na nim Herburtowski nieruchomy, jak postać marmurowa na nagrobku, oczy zamknięte, a czoło siwizną opa
sane, gdyby śnieżnym wieńcem, spokojne, właśnie jak i serce lezącego, które bić przestało; w rękach na krzyż założonych paciorki i krucyfiks. Dwie gromnice na wysokich lichtarzach, jedna z prawej, druga z lewćj strony trupa, a przy nogach tegoż klęczący, płaczący, jęczący syn.
Kto nie widział jakiem sercem ten synek młodziuchny miłował swego ojca, oby był przyszedł natenczas, a patrzał na oną gorzką żałość, płacz i rąk łamanie, oby był słyszał jego przerażający głos, w którym wszystkie boleści i wszystkie siły życia zdawały się być skupione i wołały do ciała leżącego, w którem nie było już duszy, w którem nie było już tego, co go kochało — serca.
W tym wołającym głosie rozpaczy te jedne były słowa:
— O mój ojcze! mój ojcze! o mój ojcze!! drogi mój ojcze!.. O Boże! ty Boże! mój ojciec... drogi mój, kochany mój, najserdeczniejszy mój!.. Nie słyszy mnie, nie widzi mnie... o Boże! Boże!
I obiema rękami drgającemi chwycił się głowy, rwał sobie włosy, jęczał, twarzą wciskał i tarzał się w słomie, którą wysłany był tapczan.
Litością wiedziony stary Jezierski przystąpił do sierotki, chwycił go za rękę i przemówił jakieś słowo po cichu.
Młodzieniec spojrzał na starca z takim wyrazem właśnie, jakby go o coś prosił. Alić ledwie
co spostrzegł klęczącego Bełdę wydał krzyk przerażliwy, skoczył po pistolet jakiś zardzewiały, który na ścianie tam wjisiał nad kanapą.
— Ty, ty morderco! — zawołał — pójdż tu; i chwycił go za rękę — pójdż tu! — i przywlókł go do trupa. — Patrz, patrz! — i odsunął płócienne nakrycie, i odsłonił skrwawione piersi trupa. — O Boże!... a ja mu przebaczyć mam? On zabił mi ojca. O mój ojcze, mój ojcze, jakiś ty dobry był do ostatniego momentu; pocieszał mnie, że to nic, że z tej rany nie umrze. O Boże! a ja mu przebaczyć mam. Bełdo, ty zły człowieku, odejdż; odejdż ztąd.zapomnę się... oczy ei wydrę, morderco!
Nie będę tu opisywał onych meczani i zgryzoty sumienia, przez które przechodził Bełda w cierpieniach dusznych; przytępiało i czucie na cierpienia cielesne. Ale gdy przyszło wstać i do kolasy się dostać dopiero odezwał się ból w nodze srogi, iż omal nie stracił zupełnej przytomności.
Przyjechawszy do domu zaniesiony został na łóżko i nie jeden tydzień w niem przeleżał.
Trzebaż tedy, jak to bywa, chorego nawiedza to ten, to ów; przybył ci do Bełdy przyjaciel, niejaki pan Czerny, susceptant ziemski zatorski.
Człowiek ten drobnego wzrostu, na podobieństwo onego króla Łokietka, zadzierał jednak nosa; mianowicie kiedy miał z tobą czynność jaką; słowem był on jednym z tych, co to u nich więcej powagi, jak wagi. Ale że dobre serce miał, tego i sam nieprzyjaciel ująć mu nie mogł, zwłaszcza z kim w przyjażni żył.
Przywitał go gospodarz, dziękując iż smutne jego łoże raczył serenare prezencyą swoją.
Pan susceptant odrzekł na to komplementem, że sobie za szczęście to poczytuje inter penates domu jego, godne numen gospodarza nietylko oglądać, ale cum omni sensu powinnej adorata oddać temu honory który sam in persona składa w progach jego. Dalej dodał: jak skoro żałobne doleciało go echo smutnćj nowiny o chorobie wpana brata, nie chciał praeterire tej okazyi niesienia z condo lencyą renovationem braterskich ku niemu afektów; atoli acumulatia czynności magnae importantiae, życzeniom jego tamę, a sperato gaudio sprawiły alienacyą.
Po takiem wynurzeniu sentymentów braterskiego przyjacielstwa pan susceptant przysunął sobie krzesło bliżćj łóża, a troskliwie obejrzawszy się żali kto nie podsłuchuje napomknął, iż ma do powierzenia arcanum magni ponderis.
Notabene, rzecze, ąaestionis tajemnica, tycząca się blizko pana Bełdy, ma pozostać pod pieczęcią
— y —
wiecznego milczenia. Odkrycie onćj ściągnęłoby magnam responsalitatem na jego personę.
Belda przyrzekł, iż nie zawiedzie położonego w nim zaufania; poczćm pan susceptant opowiedział interes cały, który był ten: iż anonimus jakiś uczynił do grodu zaskarżenie na Bełdę, czyniąc r?layę, że najechał Herburtowskiego i poranił go w taki sposób, iż poraniony z tćj rany umarł.
Atoli susceptant sprawił, iż ta żałoba do regestru swojego nie weszła; takim sposobem sprawa upadła sama przez się. Urząd instygatorski popierać jej nie będzie, ile że to nie było wolą Herburtowskiego, który owszem w testamencie swoim wyrażnie zalecił, ażeby syn, tegoż sukcesor; żadnych w tym względzie nie rozpoczynał prawnych kroków i nie żałował na Bełdę.
— Nie chciałem — mówił daléj pan susceptant — oberare od sentymentów przyjażni dla wpana i brata, które indelibili charactere w mojćm zapis ły się sercu i w tej sprawie mniemam postąpiłem tak, jak nakazywały zawsze życzliwe moje ku niemu chęci. Końcem zaspokojenia go w tej mierze mam owóż ze sobą kopię testamentu ś p. pana Herburtowskiego, którą jeżli Mola wraz z;iintymuję.
To powiedziawszy wydobył rzeczoną kopię testamentu i wręczył ją Bełdzie, który nie bez smutnego wzruszenia rozwinąwszy papier czytać
Sylva Uerum.
zaczął. — Testament Herburtowskiego takiej był osnowy:
„Widząc się być już blizkim śmierci, wzbudzam w sobie tę pocieszającą wiarę, która jak mnie wspierała w życiu, tak teraz ostatnie osładza momenta — tę wiarę, że Bóg litościwy miłosierdzie nademną mieć będzie i tym ułomnościom, których słaby człowiek winien się stałem, przebaczy. Byłem człowiekiem grzesznym, jako inni ludzie, alić nie byłem nigdy krzywdzicielem bliżniego ; nie znałem złości i zdradziectwa, nie znałem podłej zemsty. I tobie mój synu błogosławieństwem zalecam, nie pragnij zemsty na Bełdzie, który sprawcą jest śmierci mojej, nie wszczynaj żadnego z tym człowiekiem procesu. Nie zemsta, ale darowanie winy jest cnotą, przy cnocie zawdy stój mój synu, mój drogi. Karę za zbrodnie zostawmy Sędziemu w niebie; on zna serca ludzkie, a wielkość winy Bóg jeden sądzić i ukarać umie. Gdyby był gwoli wezwania mego mnie wystawiającemu rękę do zgody podał swoją, idącemu dziś do przybytku wiecznego, tam na tamtym świecie prosiłbym Boga za nim; ale on Bełda śmierci mojej sprawca wzgardził słowem, wyszydził prośbę, rękę zgody odepchnął. Zapozywam go tedy przed sąd boski; konającemi usty wzywam go do stawienia się przed Majestat Niebie skiego Sędzi. Od dziś za rok w rocznicę mojćj śmierci stanie tam, gdzie ja dziś będę*.
Dalćj następowało rozporządzenie tyczące się majątku, którego już nie odczytał Bełda. Właśnie jakoby mgła jaka zaćmiła mu wejrzenie, na twarzy zsiniał na podobieństwo trupa i padł głową na poduszki, jak człowiek z przytomności wyzuty.
Szczęście to było, że Jezierski w porę wrócił z pola, a na wrzaskliwe zawołanie susceptanta o ratunek przybieżał w pomoc.
Biedny susceptant albowiem nie umiał leczyć tćj rany, którą zadał; nie długo też i bawiąc odjechał, nie omieszkawszy wynurzyć, iż żałobę, jaką przy otwieraniu drzwi wynosi z domu tego nie prędzej złoży z serca, pokąd zdrowie wpana gospodarza novam et hilarem nie przybierze faciem, czego po boskiej pomocy, non tamen sine cura, wyglądać będzie.
Co się z Bełdą działo powszednie pióro nie podoła tego opisać; właśnie jak i żaden malarz nie umiałby oddać na płótnie wyrazów jego twarzy, na której rozpacz swoje wytłoczyła piętno. Przyszedłszy do przytomności i do mowy pierwsze jego słowo było:
— Jestem zapozwany przed sąd Boga. W rocznicę zgonu pokrzywdzonego, za rok, w dzień września stanę przed Bogiem!... Wzywał moie
*
do zgody, podawał dłoń bratnią; a jam nie stanął, ręki zgody nie przyjął; biada mnie, biada!
Jezierski litością wiedzion nad biednym usiłował dodać mu otuchy i to przekonanie, że słowa umierającego koniecznie spełnić się mają, refleksyami osłabiał i pokonywał.
Daremna to była robota, nie podołał zachwiać w nim wiary w proroctwo nieboszczyka, nie podola! uspokoić Bełdy widzącego przed sobą już blizką a pewną śmierć; żal tego świata, który wkrótce opuścić miał i trwoga przed sądem boskim kołatała rozpaczającym do tyla, iż na wszystkie czynione mu perswazye głuchy jedno głos wewnętrznego przeczucia słyszał i grób otwarty dla siebie zawdy miał przed oczyma. Godny opłakania był stan tego człowieka, a zaiste i litości godny, podobny właśnie do udręczeń delikwenta, któremu dekret śmierci już odczytano.
Alić o człowieku! który wiesz, że umierać przeznaczeniem jest twojćm, przezco bierzesz pochop do rozpaczy i frasunku ztąd, że masz objawiony sobie kres pielgrzymki ? naznaczony dzień, w którym tę ziemię, gościnę twoją opuścić masz? Cóż cię tak przeraża? nie lepiejże temu, który wiedząc o dniu podróży wszystkie do swojćj drogi poczyni przygotowania ?... Alić tak mocne jest ono przywiązanie do życia, iż ten nawet, który życie ciężarem być mieni, wzdryga się
*) W Polsce chęć do samobójstwa nieznaną była; choroba ta, równie jak wiele innych, na ziemi naszej obca ręka zaszczepioną została.
zrzucić z siebie dobrą wolą ten ciężar, pod którym stęka. *)
Długą, a może i zbyteczną byłoby rzeczą powtarzać one smutki i żale, które rozwodził nieszczęśliwy Bełda. Ucichł nareszcie, jakoby mu już płaczu i słów nie stało. Nadeszła noc, czarnym jego myślom nadając nowej okropności, zapełniając je widmami i marami. Noc całą paliła się lampa. Przy czuwającym czuwał stary Jezierski. Trzy pierwsze dni Bełda nie tknął się jadła, ani spał.
Czwartego posilił się nieco, a snem pokrzepiony po przebudzeniu się podał rękę Jezierskiemu, jął go pytać o potoczne rzeczy i długo rozmawiał ze starym swoim przyjacielem; nie bez tego wszelako, ażeby wśród rozmowy nie wracał czasami do swojój, co go trapiła myśli; często bowiem powtarzał pytanie, właśnie jak gdyby nie słyszał Jezierskiego dawanych mu odpowiedzi.
Upłynął tydzień jeden i drugi. Luboć Bełda przyszedł znowu do zdrowia, w udręczeniach, których doświadczał, żadnej folgi nie miał. Te co go dawniej zajmowały i zatrudniały sprawy domowe i gospodarskie załatwiał Jezierski. Bełda zobojętniał na wszystko; a bywało, gdy Jezierski
zachęcał go do wyjścia w pole, do orzby, alba do gumien, gdzie młócono, dziedzic Bełdówki odpowiada! na to z westchnieniem:
— Nie dla mnie to orzą, nie dla mnie młócą! Nic go nie cieszyło; doniesiono mu o jakiej szkodzie w polu lub oborze, nie zmartwiło go to bynajmniej. Dziwili się dworscy, a czeladż przypisywała to czarownikowi, który że urzekł pana, nie było żadnój o tem wątpliwości.
Już i zima nadchodziła. Już i rok Pański się kończył, nowy nie zwiastował żadnej dobrej odmiany w smutnym stanie naszego pokutnika.
Ouo w dzień S. Jana Chryzostoma, patrona Bełdy, zjechało się gości wiele z gratulacyami do solenizanta. Jezierski nie rzekłszy nic pospraszał na ten dzień znajomych i łaskawych, sprowadził antałek wina z Zatora i poczynił jakie należało do tego festynu przygotowania; wszystko potajemnie, bo tuszył sobie, iż w licznem a wesołóm przyjaciół gronie by na chwilę Bełda zapomni o tym co mu dolega smutku.
Stało się jak przewidział; owszem, Bełda nie tylko o smutku zapomniał, ale rozochocony towarzystwem i winem, oddał się zupełnej wesołości, a kiedy rozochoconą kompanię jeden z sąsiadów do swego domku zaprosił, Bełda nie odstrychnął się od towarzystwa.
Po kolei przeniosła się szlachta do trzeciego, potćm do czwartego z sąsiednich dworów; spły
nął jeden, spłynął i drugi tydzień na ustawnyeh ochotach i bankietach.
Na ostatki cała biesiadnicza kompania zwaliła się kuligiem do kasztelana Oświęcimskiego do Zatora, ż nią i Bełda z Jezierskim.
Kasztelan wystąpił suto i wspaniale. Na bankiecie wyprawionym na zamku Zatorskim było sto osób. Obiad na dwa stoły, po obiedzie tańce, młodzież przy paniach, starsi przy kielichu. Już i zdrowia zabrakło i konceptów ochoczemu gospodarzowi. Było już pomyślności po raz trzeci nieustającej łaski, et caetera. Jezierski lubo się radował widząc Bełdę w wesołości i ochocie nieustępującego innym, wszakże około północy dopadłszy sposobnój chwili odciągnął go na stronę i szepnął na ucho:
— Panie Franciszku nie będzie tego nadto? Ostrożnie zaglądajcie do kieliszka, bo ta podagra wasza upomni się o swoje.
— Jegomość ma prawdę — odrzekł Bełda — trzeba pofolgować ochocie.
— Pan Franciszek możeby się przespał trochę ?
— To trudno przy takiej wrzawie; raczćj wyjdżmy sobie na świeże powietrze, to i głowa prędzćj wyszumi.
Cichaczem, nie mówiąc nikomu wyszli obaj Bełda z Jezierskim z zamku po wschodach na podwórze. Noc była miesięczna, jasna jak dzień. Głosy wykrzykujących, granie kapeli i tupot ta
neczników dobrze słychać było i na dole, ale im więcój oddalali się od zamku, tem mniój było sJychać, do fary nie dochodziła już wrzawa.
Minęli farę, na zakręcie uliczki co prowadzi na rynek zatrzymał się Bełda.
— Może się wrócim? — zapytał Jezierski.
— Proszę o tabakierkę — rzekł Betda.
— I owszem, suplikuję — rzekł Jezierski i dostał tabakierki srebrnej, którćj na wielką tylko galę używał.
— Mam z jegomościa codo mówienia — rzekł Bełda.
— Słucham pana Franciszka.
— Dishonor mnie spotkał w domu kasztelana — rzekł Bełda.
— Jakto ? — zadziwił się takową mową słuchający go Jezierski.
— Żem ja mospanie — mówił dalej Bełda w zapał wpadając — podupadł na majątku, zawszem mospanie szlachcic, po mieczu i kądzieli. Pomiańczykiem nie pomiataj, do stu dziadów! Pas lity czy nie lity, w każdym czasie szabla jest przy pasie. Pan kasztelan musi mi dać satysfakcyę.
Jezierski zadziwiony zażądał objaśnienia w tćj mierze, na co Bełda:
— Prevencyi nie jestem przyjacielem, ale nie pozwolę na to, ażeby mnie posponowano, a dla czegóż proszę usadowiono mnie przy marszał
kowskim stole? he?.., albożto ja na chlebie u kasztelana? w barwie jego chodzą? czy co?... Nie stałem nigdy za stołem niczyim... gdybym był nie uważał na kompanię, byłbym juz ja nauczył tego panka, pospolitować mnie do takiego stopnia, mospanie.
Jezierski nie przerywając mówiącemu radował się w duchu, tak myśląc sobie: już ty z choroby twojćj uraysłowćj wyleczon jesteś i ze światem pogodzony znowu, kiedy cię zajmują takie marne rzeczy. Gniewaj się niebożę gniewaj, a ja cieszę się z tego gniewu twego.
Tak myślał starowina, ale Bełda nie żartem się odgrażał na kasztelana, mówiąc:
— Już jabym był narobił konfuzyi w domu, gdybym nie był baczył na to... ale — dodał — cóż ja tam baczę, jakaż tam oto stoi niewiasta, biała, nieruchoma, widzi jegomość?
— Gdzie? tam? przed tym domkiem? widzę iście to niewiasta, ale ciała kamiennego, to statua jeno; stoimy przed pomieszkaniem tego Szlązaka kamieniarza, co to nagrobki robi.
— Doprawdy? a mnie się zdało... przybliżmy się i z blizka przypatrzmy się tćj kamiennćj pani.
I zbliżyli się do domku, przed którego oknami leżały bezładnie płyty kamienne nieobrobione jeszcze, a między temi kilka ukończonych już nagrobków. Bełda nachylił się ku jednemu, co miał kształt sarkofagu. Miesiąc przyświecał jasno,
można było odczytać napis wyryty na nim, — a był ten:
D. O. M.
FEYDERYK HERBURTOWSKI
zasnął śmiercią sprawiedliwych dnia Września. Czeka ua są.d ostateczny.
Byłto nagrobek przeznaczony na cmentarz w Herburtowicacb, gdzie złożono zwłoki Herburtowskiego.
Te wyrazy na kamienia okropne sprawiły wrażenie na czytającym. Bełdę na pół żywego odwieziono do domu.
Cztery tygodnie z przytomności obrany przeleżał na łóżu. biedniejszy od Łazarza.
Dnia lipca pokrzepiony na siłach ciała i duszy napisał testament.
Dnia sierpnia kazał trumnę robić i habit mniszy dJa siebie i posłał po woskowe świece do Krakowa. Każdy dzień miesiąca tego był dla Bełdy jakoby jednym gradusem zbliżającym go do grobu, a lubo siły miał zdrowego człowieka, na twarzy bladość umarłego była, z dniem każdym większa i okropniejszą.
Dnia sierpnia posłał po księdza, wyspowiadał się, świętości Pańskie przyjął; wieczorkiem usiadłszy w ganku przed domem, bo zdrowym
będąc zupełnie łóża nie zalegał, płacząc żegnał się ze wszystkimi, żegnał czeladż dworską i gromadę, która licznie się na rozkaz pański zebrała. Pamiętał o każdym, każdemu na pamiątkę eos ofiarował, a był z poddanych który pokrzywdzony od niego dawniéj, w dniu tym hojne wynagrodzenie odebrał. Po nocy przepędzonej na modlitwach i rozpamiętywaniach, skoro rozwidniać się zaczynało Bełda rzucił się w objęcia Jezierskiego, który wśród łkania już i żadnych jemu refleksyj nie czynił. Poczćm odział się w habit, w oknie stojąc a pacierze mówiąc wyglądał wschodu słońca. Słońce zeszło, Bełda przeżegnał się, paciorki w jedną, pasyjkę w drugą rękę wziął i powolnym krokiem wstąpił do przyległćj izby, gdzie wedle woli jego, którćj nie śmiał się opierać Jezierski, leżała na środku trumna otwarta; świece na wysokich lichtarzach dokoła poustawiane nie paliły się jeszcze. Bełda zbliżając się do trumny raz jeszcze wzniósł oczy ku niebu, pocałował pasyjkę, wszedł do trumny i w niéj położył się w postawie umarłego.
Dzień cały leżał na podobieństwo trupa, tylko że przesuwał paciorki różańca i pacierze odmawiał do zachodu słońca; słońce zapadło w ziemię. Jezierski przystąpił do leżącego, wziął go za rękę i westchnął: Requiem aeternam dona ei Domine! — bo przyjaciel jego już nie żył.
BRANIEC POLSKI W CZECHACH.
t
Równina szeroka, długa w głębokiej oddali mglejąca u brzegu kolory blademi i co raz bledszemii usuwa się i zlewa zstępującym ku ziemi błękitem niebios. Chmury przejrzyste i cienkie ciągną się pajęczyną po niebieskim przestworze, a ptak czarny uwieszony na skrzydle wysoko zdaje się wplątanym w sieci chmur, zdaje się być muchą wplątaną w tę chmur pajęczynę. Słońce patrzy schylonóm na ziemię okiem, złoty jego promień ślizga się po kłosach i liściach, pierś Mołdawy złotą powleka blachą, a bliższy strumyk przesuwając się po piasku kipi w krzemieniach, gnie i łamie wązka swoją wstążkę i lśni się do słońca falką, niby żelazną łuską na ramionach zbrojnego rycerza. Na prawo wzgórek wysoki, zaokrąglony, zbijający swe brzegi u szczytu, do skorupy ślimaka podobny, to mogiła Libuszy. Stoi przy lesie, jak gdyby dopiero co z lasowego wydostała się cienia, by się ogrzać na słońcu i o wiater rosę swą otrzeć. Z tyłu las czarny; mgła niebieska
saczy się z jego komórek ciasnych, czarnych i zimnych ; ciężka i brudna do czystych nie śmiejąc się podnieść obłoków, wałęsa się, rozpościera i snuje rozczochrana po ziemi.
Drewniany zameczek stoi na równinie biały i suchy, choć dokoła oblany wodą zieloną; lecz stopę tylko macza w wodzie, w czoło bije mu blask słońca i pył południowej spieki. Północna zamku ściana, jak pierś mężczyzny gęstym obrosła włosem poci się kroplami wilgoci. Wylęgłe z gnijącej w rowach wody ziele spina się, obłazi i gałęziami swemi oplata ścianę, z góry zaś spadająca roślina niby warkocz z czoła niewieściego sączy się ku ziemi, przeskakując i siatką swych strączków zasłaniając okno jedno, długie, wązkie, spiczastym łukiem spięte u góry.
W tćm oknie stoi mężczyzna młody i biały i gładki; obok i młodsza i bielsza i gładsza niewiasta. Luboć on biały, twarz wszelako jego zgrzebną zdaje się być chustą przy muślinie lic towarzyszki. Mężczyzna stoi, duma, oko śle spojrzenie na północ, dusza myśli tam poseła. Niewiasta utkwiła oko w jego oczach, jej myśli gonią za myślami jego, jak gdyby rada uwiesić się, uczepić myśli młodziana i przyciągnąć je nazad do serca, zkąd wyszły. Milczenie trwało długo, niewiasta je przerwała tak mówiąc:
— Mysławie! czemuś się zadumał? Mysławie! kochanku, mężu mój drogi, czego szukasz twem
okiem na płaszczyznie i kogo gonisz twą myślą? Gdy ciebie okiem nie widzę, gonię ciebie myślami mojemi, lecz kiedy oko moje widzi ciebie, oko spoczywa i myśl spoczywa. Spoczywa, bo już przestała gonić za nadzieją, za szczęściem, za przyszłością. Wabiona westchnieniami serca mego przybywa do mnie, pieści mnie, dalsza cóż mi przynieść jeszcze może? O! nie zaglądajmy pod zasłonę przyszłości. O mój Mysławie! czy ty w przyszłość patrzysz?
— W przeszłość patrzałem — odpowiedział Mysław. — Cała moja wesoła, szczęśliwa dziecka przeszłość stawiła mi się na myśli.
— Szczęśliwa? czemuż cię zasmuca? Od dnia wesela naszego wszystkie dni następne nie znały smutku. Czemuż wspomnienie czasów szczęśliwych ciebie zasmuca?.. Szczęśliwa — dodała Olechna — niedobry, niewdzięczny ! gdybyś mnie się zapytał o moją przeszłość, wszystkie jej lata najszczęśliwsze przy boku matki i brata spędzone, choć miłe i lubo zawsze mieszkają w mojej pamięci, ja cały lat tych zbiorek i całe tychże wspomnienie wyrzucę dzisiaj z siebie, gdyby me serce mniej pojętnem się robiło na szczęście, które dzisiaj, które od tej czuję chwili, gdy twoją zostałam a ty moim na zawsze!
— Najdroższa Olechno! — zawołał małżonek, łza nie dozwoliła mu skończyć, przyjął w swoje ramiona i uściskał najdroższą małżonkę, milczał
i trzymając OJechnę za rękę odprowadził od okna ku ławicy; naprzeciw komina usiadł, westchnął i znów się zadumał.
Olechna widząc męża smutek rozweselać go pragnie, to pieszcząc lubo, to żart podając niby sama się uśmiecha, by uśmiechem przywabić uśmiech na usta małżonka. Jak trzcina cienka wiatrem kołysana swawoli, szepce, potrąca o dąb sterczący, ale dąb nieruchomy, na wiatr obojętny, cicho stoi jakby dumał.
Pa chwili tak się odezwał Mysław.
— Droga Olechno nie gniewaj się na mnie i łaj smutkowi memu, szósty tydzień upływa, bawiliśmy się wesoło. Dzień ten spłynął ci wesoło, była to rocznica urodzin twojój dobrej, naszej dobrćj matki. Powiedz mi, dzień ten spłynąłby ci tak wesoło, gdybyś?...
— Co mówisz Mysławie? dokończ! — przerwała mu zona.
— Gdyby cię los — kończył — w inne zaniósł strony daleko od matki, powiedz! w rocznicę jéj imienin byłażbys wesołą czy smutną?
— I ty mnie się pytasz o to? — rzekła Olechna. — Mogłażbym być wesołą daleko od najdroższej mojćj matki! Dzień rocznicy przypominałby mi dzień zeszłego lata wesoły i zasmuciłby moje serce.
— Ah Olechno! — zawołał Mysław — dziś rocznica urodzin mojćj matki — i zalał się łzami.
Milczał.
Olechna pojęła smutek jego i szanować go zdawała się. Patrzała tylko oczyma zasmuconemi na łzy męża, co lśkniły się na licach jego, niby krople śmiertelnego potu. Po chwili milczenia znowu przemówił Mysław:
— Dzień dzisiejszy jakże miło i błogo spędzałem przez wszystkie lata młodsze w domu ojczystym, w gronie, w gronie najmilszćm, gronie najukochańszej matki, najdroższćj siostry i przywiązanego do mnie brata. Dzisiaj daleki od nich na obcej dla mnie ziemi, niewolnik nieprzyjaznego narodu, narodu, który śmierć, pożogi i spustoszenia po mojćj roznosi ojczyżnie. Ach! nie gniewaj się na mnie Olechno, że w uściskach nawet twoich smutek mnie nie opuszcza, że dzisiaj mojćm nie cieszę się szczęściem, że dzisiaj nie mam innej pamięci, prócz tej że jestem nieszczęśliwym synem, że nie spoczywam w objęciach brata i siostry mojćj. Ah! Olechno moja, raz jeden niech jeszcze ujrzę ziemię ojczystą, ucałuję nogi matki, uściskam rodzeństwo, a będę spokojny i barwy szczęścia naszego nie ściemnię więcćj tęsknotą i żadną myślą smutną. To serca mego jest potrzebą, tę zaspokoić muszę, tak! na chwilę, na krótką chwilę muszę opuścić ciebie, bym wiecznie mogł pozostać przy tobie spokojny i szczęśliwy.
Lecz na odgłos tej mowy już się ściemniła barwa lic Olechny, zbladła, strupiała. Myśl że ją pragnie opuścić, jak mara przesunęła się po jój umyśle, jak mara stanęła przed nią, szarpiąc jéj łono i trupią bladością wionęła po niéj całej. Jęła płakać rzewnie, prosić, zaklinać, mówić i namawiać, lecz słowa jej z pomąconej sączące się myśli, mętne i zawikłane nie wiązały się w pasmo, nie składały w szyk porządku.
— Czyż ta ziemia czeska — przemówiła nareszcie — ten raj na ziemi, co białym na wiosnę ustraja się kwiatem, w jesieni czerni się owocami naginającemi gałęzie, kraj nasz białemi ubrany miastami, zamkami zasiany, których wieże piękne i wysokie spinają się ku niebu, jakby ziemię z niebem powiązać chciały, czyż nie ostoi tobie za ojczyznę, za twoje pola piasczyste, lasy wilgotne? A matka moja równem sercem i miłością z mojem i twoje obejmująca serce nie zdołaż zastąpić ci twojej ? Brat mój, który cię z przykrej u Brzetysława wykupił niewoli, który nietylko wolność drogą ale droższą sercu twemu Olechnę ci oddał i zrobił twoją branką,, niewolnicą, czyż mniej ciebie kocha od brata twego, za którym tęsknisz ?! A we mnie czyż nie masz siostry? Twoja cię tyle nie kocha. O! nie uwodż się zwodnćm, częstokroć zwodnćm marzeniem. Szczęście i wesele zwiastujesz sobie za powrotem do domu; może nieszczęście i smutek ciebie w nim
powita. Trzeci rok upływa, jak z pułkami Mieczysława wyciągnąłeś z Polski. Trzy lata! wieleż w tym przeciągu czasu los mogł przynieść w dom twój odmian i kląsk nieprzewidzianych. Pomnij, iż małym jest bólem tęsknota serca, niepewność o los kochanych osób, w porównaniu z bólem, jaki dojmuje serce opłakujące już rzetelne straty. Dotąd tęskne lecz spokojne służą ci myśli, odbijając ciągle obraz pomyślności, jaki w poże gnania chwili twemu się przedstawił oku. O! nie przerywaj tych myśli, niech zostaną przy tobie zawsze do śmierci.
Te i tym podobne słowa płynęły z ust, płynęły z serca rozrzewnionej Olechny. Mysław słuchał, milczał, a uwiedziona tćm milczeniem małżonka mniemała, iż odniosła skutek. Mysław objawionego zaniechał zamiaru. Wtem w kilka tygodni póżniój, pewnego ranku spostrzegła na podwórcu wrzawę i ruch niezwykły, spostrzegła krzątające się sługi i zajęte ładowaniem koni. Były to przygotowania do podróży. Zbladła, zsiniała i trup w postaci Olechny wpadł do komnaty mężowskiój i upadł na ziemię. Mysław odłożył podróż na dzień jutrzejszy i znowu na inny, ale czwartego dnia opuścił zamek i Olechnę, s którój postać wyobrażała człowieka kołysającego * się między śmiercią i życiem, co ledwie dżwignięty z grobu, znowu się ku niemu nagina. Młodość wstrzymała jéj nogę, już, już zstępującą
z tćj ziemi. W czwartym tygodniu przyrzekł, poprzysiągł małżonek, że wróci. Dni trzydzieści, raczćj wiekow tyle miała przecierpieć. Dowcip miłości wyuczył ją rachuby kalendarza, który w XI wieku nie znano. Każdy upłyniony dzień wyryła na karbie i już trzydzieści trzy kresek naliczyła.
Mysław nie wracał. Olechnę niemoc rzuciła na łoże, ale łoże bezsenne. Mysław podróż swoją do ojczyzny odbywał tak spieszno, jak tylko wystarczyć mogły konie. Dnia dziesiątego już był w kraju ojczystym i sercem swojem przeczuł, iż znajduje się na ziemi, która była jego kolebką.
W XI wieku kraje sąsiednie pewnemi granicami nieodcięte od siebie wpływały, zlewały się brzegami swymi, a osiadły na pograniczu wieśniak lub żadnego nie uznawał i nie czuł panowania, lub dżwigał jarzmo obudwóch brzegami krajów swoich stykających się panów. Długą przestrzeń lasami zarosłą przebywszy Mysław, ujrzał nad brzegami rzeki rozpłomienione od iskier zachodu rozległe, do słońca połyskujące się miasto, poznał miasto swojskie, stolicę Kraków. Dwa natenczas miał w swoim obrębie kościoły, wieży żadnej. Zeskoczył z konia i ucałował trawę ojczystą, łzami zrosił piasek polski. Lecz znowu na koniu pędem błyskawicy gonił drożyną najkrótszą i najprostszą do miasta. Już był w mieście; tłumy wałęsającego się ludu przesuwały się po ulicy
spadającej z góry, na której stał drewniany zamek królów.
Tentent koni odbił się o ucho jadącego. — Z jakąże rozkoszą, z jakiem biciem serca spostrzegł, poznał hasającą na pięknym rumaku własną swoją siostrę Kingę; obok niój poważny jechał mężczyzna w litój szacie, którą do piersi zasłaniała długa, siwa broda, z pociąglój spadająca twarzy. Radość do najwyższego podniesiona zapału ogarnęła młodziana, zawołał:
— Kingo! Kingo!
I tłum otaczających ją konnych ludzi przepychając do niéj zbliżyć się pragnął, lecz odtrącony od tłumu, tłumem zalany do siostry zbliżyć się nie mogł. W zakręcie ulicy znikła.
On stał jeszcze i dumał i mniemał, że w mniemaniu swojem pobłądził może.
— Nie, nie mylę się — rzekł — to ona! to Kinga, moja siostra kochana, czyżby inna niewiasta miała jéj postać, jéj lice? wszakże wejrzenie oka, które spoczęło na mnie było to samo znane mi wejrzenie mojćj siostry, czyliż mnie nie poznała ? Lecz glos mocny, wołanie moje musiała słyszeć; czemu się nie wstrzymała, nie zbliżyła do mnie, nie uściskała brata po tak długiem niewidzeniu! ?
Tak dumał i rozpamiętywał, gdy pancernik konny szybkim pędem lecąc ulicą dotarł do niego, a patrząc mu w oczy zawołał:
— Hej, hej I wasza, miłość posłuchanie dajcie ! Jestem bobrowniczy jego jasności wojewody, jak się zowie, to wam jedno. Zuchwałość wasza na ulicy mogłaby wam zagrodzić wszystkie na przyszłość do szczęścia i sławy uliczki. Jakąż to gębą odważyliście się wołać na jej jasność wojewodzinę po imieniu: Kingo, Kingo!
— To zona wojewody ? — zawołał Mysław jakby ze snu obudzony. — Ah! ja byłem w błędzie, dziwne podobieństwo, jam się pomylił, wziąłem za siostrę moją Kingę.
— Nie pomyliła się wasza miłość — rzekł tamten — i temu to wdzięczni być macie, że na sucho odejść wam wolno; gdyby też nie była siostrą waszą, zdalibyście liczbę z takiéj nieprzystojnej sprawy.
— Więc rzeczywiście to moja siostra Kinga? nie pojmuję, zona wojewody! z niskiego, ubogiego pochodzimy rodu, takieżto spotkało ją szczęście, wywyższenie takie?
— Nie inaczćj, od dwóch lat wojewoda w jej zakochany krasie nie zważał na ród dziewki i ożenił się z Kingą z Orłowca.
— O śpieszę do niéj, prowadż mnie do siostry.
— Ja waszą miłość wyprowadzić mam niemieszkanie z miasta i oznajmić, byś się śpieszył, bo żle z nim będzie. Jéj jasność pani wojewodzina prosi i rozkazuje wam, ażebyście natychmiast wynieśli się z miasta i nigdy więcéj nie
wstępowali do miejsca, gdzie ona będzie się znajdować. Nie rada bowiem i nie może, zważając na cześć i powagę jaką dzisiaj odziana, widywać się z rodzeństwem swojćm, o tyle niższem od niéj w czci, imieniu i majątku. Jedżcie ze mną, odprowadzić was muszę aż za ostatnie przedmieście, bo taka jest wola i rozkazanie jej jasności a siostry waszćj ...
Słysząc te słowa Mysław zawołał:
— Ah Olechno! ty mnie inaczej miłujesz, ty jesteś odtąd jedyną moją siostrą!
I prowadzony przez bobrowniczego wyjechał z miasta, nakręcając drogę ku ulicy Śto Krzyskiéj, gdzie rodzina jego miała siedzibę swoją.
Następnego dnia o zachodzącem słońcu już spostrzegł, już dojrzał na szerokiéj płaszczyżnie czerniące się ściany zamku Orłowca. Jeszcze długa przestrzeń oddzielała go od drogiego celu podróży. Napędzał konia ostrogą, by choć póżnym wieczorem zdążyć do Orłowca i pod rodzinnym dachem znowu spocząć na łonie sędziwej matki, w uściskach kochanego brata. Już powiew nocnćj ciemności zdmuchnął i rozwiał zorzę wieczorną, wiatr powstał silny i przenosił po niebiosach obłoki, które jakby z ciemnego puharu sączyły się nieustannie z góry północnćj i rozpościerały się w powietrzu, aż zbite w gęstwinę i otarte o siebie zagrzmiały i łysły, prusząc zrazu drobnym deszczem.
Mysław właśnie co dojeżdżał do zamku, na czas jeszcze, by uciec przed grożącą większą ulewą. Stanąwszy przed głębokim rowem otaczającym drewniane Orłowca ściany, spostrzegł iż most prowadzący do bramy był podniesionym, w zamku światła jeszcze w kilku błyszczały oknach. Zatrąbił.
Na odgłos rogu wyskoczył strażnik jeden w górze na wał, drugiego głowa tylko wyskoczyła oknem i zapytała czego żąda, jak się zowie?
— Czy jest pani w zamku ? Czy jest Kilian w domu? zdrów?
— Są oboje zdrowi — odpowiedziała głowa.
— Otwierajcie co rychło bramę i most spuszczajcie. Jestem Mysław wasz dziedzic, brat waszego pana, czyż nie poznajecie twarzy mojój ? Spieszcie się, deszcz większy padać zaczyna, już przemokły na mnie szaty.
— Wola i rozkazanie pańskie — rzekła głowa — takie, by po zachodzie nikogo, samego Boga nie wpuszczać.
— Idż więc i donieś bratu memu, że przybyłem z niewoli czeskiej, oto wracam szczęśliwie, idż spieszno!
— Wola i rozkazanie pańskie takie — rzekła głowa znowu, — po zachodzie na krok, na pół kroku nie oddalać się od bramy.
— Wyszlij więc kogo innego do mego brata.
— Dobrze, to uczynią — rzekła głowa, cofnęła się i znikła.
Mysław czekał, serce biło gwałtownie, biło z samej radości; ah! — pomyślał sobie —jakże się brat uraduje, pospieszy naprzeciw, przywita mnie, uściska; tak myślał i czekał. Lecz chwila czekania była długa, przeciągnęła się w dobry kwadrans podług pomiaru dzisiaj znanego czasu. Posłany nie powracał, choć chwila taka druga upłynęła. Niecierpliwy Mysław uderzył w róg powtórnie, ryk trąby rozbił się o ściany zamku i rozbiegłszy się po powietrzu w lesie jeszcze warczał ale ciszej.
Na niebie w tćj chwili zagrzmiało i łysło, szum ogromny i grubsze spadające krople deszczu i pluskające głośno w wodę parowu zapowiadały już, już bliską ulewę.
Mysław rzucił dokoła okiem, nigdzie ni drzewa, ni schronienia, tylko o staje mała stała kaplica.
Czeka chwilę jeszcze, zamek braterski nie otwiera swoich bram; po krótkim namyśle zeskoczył z konia i występujący kapliczki daszek zasłaniał siedzącego na kamieniu i dumającego Mysława. Zasnął na kamieniu twardym, o ścianę twardą kaplicy oparłszy głowę. Deszcz wiatrem kołysany podlatywał pod zasłonę daszku i oblewając śpiącego szaty i twarz po długich włosach ściekał kroplami. Znużonego długą podróżą sen
ujął tak głęboki i mocny, iż nie czuł wilgotniejszego odzienia ani nocnego chłodu.
Zaledwie pierwszy brzask dzienny zaświtał na wschodzie ocknął się Mysław i zerwał gwałtownie. Sen okropny go zbudził.
We śnie zdawał się być na czeskiej ziemi, nad brzegami Mołdawy, w zameczku swoim. Wszedł weń i najdroższą Olechnę znalazł na łóżu już już konającą. Na ten widok krzyknął i własnym przebudził się głosem. Już ze snu ockniętego łudziło senne marzenie; jeszcze się swojej nie pozbył trwogi i niewypowiedzianym przejęty smutkiem, tudzież obudzoną tęsknotą przedsięwziął wracać do zony, do domu wracać bez zwłoki.
Wsiadł na koń i w myślach pogrążony wypuścił z rąk lejce. Koń własnej zostawiony woli,, drogą ku południowi, drogą powrotu bieżał szybko, a droga ta zbliżała go do Olechny, oddalała od rodzinnego zameczka. Już spory ujechał kawał, a jeszcze się nie upamiętał i mimo wiedzy i woli trącając konia ostrogą naglił do biegu. Wtem wołanie dalekie posłyszał i tętent rumaka. Stanął, goniący za nim konny człowiek wkrótce go dopędził, uczynił pokłon i zwiastował, iż wysłany jest od brata Kiljana bolejącego nad tem, iż wczoraj ujętego snem służba nie zbudziła dworska i do poranku odwlekła oznajmienie przybycia brata.
— Prosi was tedy — dodał poseł — aże
byście winę służalców nie przypisując Kiljanowi nawrócić się raczyli do zamku, gdzie was czeka i wygląda sam i małżonka jego.
— A matka moja? — zapytał się Mysław — czy wie o powrocie moim?
— Matka? — zdziwiony powtórzył wysłaniec.
— O matkę się pytam moją, o matkę Kiljana, sędziwą Dąbrowę.
— Alboż nie wiecie? Pomarła już dawno.
— O wielki Boże! — zawołał Mysław łzami zalany.
— Już dawno temu, jak ją pochowano, spoczywa przed kaglicą pod kamieniem, gdzieście dzisiejszą noc przepędzili.
Smutek i żal Mysława był cichy, wewnętrzny, słowami się nie wylał, lecz tem był cięższy i boleśniejszy. Milczący nawrócił koniem i do Orłowca dążył krokiem powolnym. Nim jednak w bramę wjechał zamkową, zesiadł z konia, uklęknął na kamieniu przed kaplicą i mówił pacierz za umarłą. I nie wstał pierwej, aż powtórnie wezwał go poseł i prosił, by się spieszył do brata niecierpliwie nań czekającego. Smutny wjeżdżał w podwórzec zamkowy. Przebiegając w myśli całą ubiegłą przeszłość, liczyć się zdawał straty swoje i stanęły mu na pamięci słowa Olechuy przestrzegające go, że smutne w rodzinnym domu znajdzie odmiany. Ah! jak wielkie znalazł! Matki nie miał, siostra straconą już była dla niego,
brat jeszcze tylko pozostał. Tak kiedy w zadziwieniu, że ten nie wybiega jemu naprzeciw, stąpał po dębowych stopniach na ganek, co gmach cały wewnątrz obiegał dokoła i zawieszał się nad dziedzińcem, poczuł czołgającego się mu do nóg psa czarnego. Był to wyżeł ulubiony niegdyś Mysława, poznał pana i lizał jego stopy. Człowiek całą wymową Demostenesa nie byłby żywiéj mogł wyrazić radości swojćj. Pies rozrzewnił Myslawa, łzy mu stanęły w oczach, smutny, zamyślony wszedł do wskazanćj mu przez sługę komnaty. Komnata ta była długa, obszerna, wysoka, u powały ściany dymem okopcona żadnych ozdób nie miały, we wnętrzu izby sprzętów żadnych nie było, ani łóża, ani ław, ani stołu, na środku krzesło stało na czterech grubych i niskich nogach powleczone skórą kozią z boków jeszcze swym białym jeżącą się włosem, zaś w środku wklęsłe nieco i tam mając włos starty i częstem używaniem wygładzony, gołą połyskiwało skórą.
Dwie szczeliny w ścianie do spaczonych lub żle spojonych belek niż do okien podobniejsze, wpuszczały światło dzienne do izby, ale małą niewystarczającą onego ilość. Niepojęte, dziwne uczucie zadrgało w sercu młodziana; westchnął, obejrzał się po izbie i jakby trwogą przejęty, zadrżał i zwrócił oko na podwoje. Te się roztwarły na dwie połowy i wszedł stary zamkowy sługa. Poznał go Mysław. Był to Klimunt, a szedł
drżącym krokiem, z oczyma wlepionemi w ziemią, niosąc w prawej dzban miodu, w lewój kubek. Uradowało się serce Mysław a na widok znajomej twarzy Elimunta, wyciągnął ku niemu ręce, lecz ręce Klimunta nie wybiegły jemu naprzeciw, bo dzierżały dzban i kubek.
— Klimuncie! — zawołał Mysław głosem żałosnym. — Klimuncie, także to mnie witasz ? także to witasz syna twojego pana? Klimuncie? moje ręce do twoich wybiegły, a twoje?.. Rzuć ten dzban z napojem, rzuć, niech się roztrzaska o ziemię, podaj mi twoją prawicę, uściskaj Mysława tą ręką, którą piastowałeś ongi. Klimuncie! gdzieżeś serce podział?., czy pomarło ci serce, a oczy wyschły od starości ? Żadnćj to nie masz łezki radości w twojem starćm oku, żadnegoż uśmiechu na ustach?
Stuk i brzęk przerwały Mysławowi słowa, bo z drżących rąk starca runęły dzban i kubek gliniany, padły na kamienną ziemię w szczerby roz pryśnięte, a miód żółty rozlał się po podłodze, który kolana Klimunta rozmazywały szeroko, złamawszy się pod nim do uklęknienia.
Stary sługa klęknął, ściskał stopy Mysława, całował brzeg szaty jego i płakał. Rozrzewniony Mysław nie miał słów w uściech swoich, Klimunt milczał; wszakże widać było jak chciał mówić a nie mogł, wreszcie wydobył głos z ust drżących, głos ostrzegający Mysława temi słowy:
— su —
— Mysławie! strzeż się, zguba cię czeka, Kiljan razem z małżonką swoją nie radzi podzielić się z wami majątkiem śmierć ci gotują, ale nie, moja ręka nie poda tobie trucizny.
Zerwał się starzec i powstał na obie nogi, dodając cichym głosem:
— Zaklinam was nie szukajcie spoczynku, nie siadajcie na krześle, czekajcie na mnie, pomnijcie na me słowa i czekajcie, ja was ratować będę.
To mówiąc wyszedł z izby. Mysław pozostał i stał, niby drzewo nachylone ku ziemi i rzucił okiem na rozlany po podłodze płyn żółty. Zadrżał i rzekł:
— To trucizna! Klimunta ręce niosły mi truciznę! Wielki Boże! ratuj mnie! — zawołał.
I miał się ku drzwiom, ale nadaremnie wypychał je do sieni, zasuwa trzymała je do stropu tak mocno, iż z całem natężeniem sił oderwać jej i podwoi otworzyć nie mogł. Mróz przeszedł po jego kościach, krzyczał i bił oboją pięścią w tarcice podwoi. Łoskot ściągnął łudzi, słyszał nadchodzących szelest, ale ani odpowiedzi na swoje nie posłyszał wezwanie, ani zamknięte otwarły się podwoje. Znużony potoczył się do krzesła i padł na nie bez pamięci prawie, atoli w jednem oka mgnieniu rozwarła się podłoga i krzesło wraz z siedzącym zapadłszy się skryło się w ziemię.
Po chwili wszedł do izby Klimunt, lecz Mysława już w niéj nie było.
Mysław straconą na chwilę już był odzyskał przytomność, a jeszcze wątpił, azali to całe dziwne zdarzenie nie jest snem okropnym, albowiem patrzał i nic nie widział. Słuch natężał i daremno, żaden szelest życia nie trącał o jego zmysły, podniósł dłoń i macał się po twarzy palcami, poznał twarz swoją i włosy a pot zimny namacawszy na twarzy i włosach, dżwigniętą opuścił głowę i usnął z niemocy będącej skutkiem otrętwienia i zgrozy. Sen jego był długi i ciężki, lecz ciało snu syte ocknęło się znowu. Mysław otworzył oczy, ale światło ranka nie wybiegło oknem witać jego powieki. Noc czarna, okropna, zimna i wilgotna otaczała go, gniotła wszystkie jego zmysły i myśli wszystkie. Czując boie głodu we wnętrznościach wołał pokarmu, ale echo jęk człowieczy przedrzeżniając przeciągnęło je w wycie zwierzęce. Własnego nie poznał głosu, własnego przeląkł się echa.
— Ratujcie ! — zawołał usty, ale myślą rozpaczał, myślą przeniknął okropną przyszłość, patrzał w śmierć i przeczuwał najokropniejsze konanie z głodu. — O Olechno moja, obym twojćj był słuchał rady i w wiecznej pozostał niewoli czeskiej !
Czas biegnący ludziom, dla niego stać się zdawał, przynajmniéj w ciemnościach grobowych
ani nie dostrzegł czasu biegnącego, ani mogł mierzyć pory jego. Natężył jednak siły pozostałe w ciele, powstał z krzesła, nadzieja jakaś, acz słaba jak ciało Mysława i ciemna jak jego myśli, szeptała mu, iż znajdzie otwór jakiś, otwór do życia i świata. Szedł więc z wyciągniętemi naprzód rękoma, rękoma otarł się o ścianę kamienną wilgocią oślizłą. Tu zgarnął kilka mokrych kropel, tam zdarł szmat pajęczyny, nogą raz grzęznął w piasku, to znowu w wyżłobiony wpadając dołek, w tymże będącą rozbryzgiwał wodę, postępując coraz dalej, nogą trąciwszy zawadził o leżącą na ziemi kłodę, brzęknął łańcuch, w łańcuchu zaplątana złamała się pod nim noga, padł twarzą na suchą twarz trupa i rękoma chwycił się ramion, wyschłych jak gałęzie złamanego drzewa. Otrętwiał, opuściła go siła do dżwigania się potrzebna, czucie i pamięć opuściły ciało konające.
Zakończenie w Czechach.
Poranek majowy, niebo wesołe, chmurki na niebie, ptaszki na ziemi czekały, spodziewały się słońca jak słudzy domu czekają, spodziewają się powrotu gospodarza.
Cisza panowała jeszcze w owym zameczku czeskim, o którym wspomnieliśmy na wstępie. Na dole na podwórzu grono służebnych odprawiało rozmowy więcćj smutne jak wesołe. Przerwali mowę, bo właśnie po wschodach z ganku schodziła stara niewiasta, mamka Olechny, Ze wzrokiem ku niej zwróconym stali i czekali, a zbliżającą się zapytali:
— Co słychać?
— Chwalić Boga! dobre rzeczy słychać — rzekła mamka. — Staszku! — zawołała na jednego z obecnych — zbierzesz się co rychło i biegaj co masz nogi do księdza plebana, zaniesiesz tam pieniądze i prosić będziesz, by na podziękowanie Bogu mszę odprawił świętą.
Staszek odebrał pieniądz i pobiegł gdzie mu kazano.
Słudzy długi z mamką toczyli rozhowor, a im dłużćj mówili, tćm żywsza radość jaśniała na ich licach, spojrzą aliści tam w górnćj ścianie otwiera się okno, zrazu jedna, potem druga, potćm trzecia pokazuje się postać. Była to Olechna, jéj mąż Mysław i stary sługa Klimunt.
— Witaj, witaj hospodynie! — zawołano z dołu.
Klimunt opowiedział ciekawej służbie jakim sposobem Mysław uratowany został.
Olechna przydłużoną nieobecnością męża niespokojna wysłała brata swego do Polski, sama dla słabego zdrowia jechać nie mogąc. Przybył właśnie pod ową porę, kiedy zamknięty w sklepie podziemnym już konał. Przez Klimunta uwiadomiony o grożącem Mysławowi niebezpieczeństwie, z rąk braterskich wykupił brata i w towarzystwie z Klimuntem szczęśliwie Mysław do niewoli czeskiej powrócił.
SUPLIKA
PANA ANCUTY.
Pierwszy raz drukowano w r. .
Dnia maja roku o czasie nieszpórnym do kościoła . Bernardynów w Krakowie szedł sobie jakiś w przetartej kapocie staruszek. W kruchcie stanąwszy sięgnął do kościelnych podwoi.
— Kościół zamknięty do diaska — rzekł do siebie — by raz nie chybiłem godziny. Hej słyszycie! z jakiej okazyi nie ma dziś nieszporów?
Mieszczanin, do którego czynił to zapytanie, naglony swoim interesem i nieodpowiedziawszy pobiegł ku rynkowi. Nielepiej drugi usłużył, snać gnała go także jakaś potrzeba na rynek.
— Cóż u diaska się dzieje? — prawił do siebie starzec — wszystko tam bieży, czy nie gore ? Święty Floryanie, módl się za nami!
I nie bawiąc, gdzie wszyscy pobiegli powlókł się i starzec. Przed kamienicą, którą Krzysztofory zowią, obaczył z niemałym zadziwieniem niezliczony tłum ludzi różnego stanu, różnego wieku i płci; nad tą tłuszczą głów wznosiły się chorą
gwie kościelne i oznaki cechowe; do gwaru jaki wzniecao pospólstwo, mieszał się wrzask trąby i huk kotła, a razem rozlegał się po mieście odgłos dzwonu, bo na sędziwym Wawelu obudził się Zygmunt, ten król dzwonów, i nakształ grzmotu przeciągłego huczał nad miastem.
— U diaska, co znaczy to zbiegowisko? ta procesya nieprzymierzając jak na Boże Ciało! na miłość Boga powiedżcie co się święci?
— Alboż to wasza mość nic nie wió o tóm?
— Do diaska, nie odkładajcie na potćm, ciekawym bardzo, co się dzieje?
Mieszczanin znudzony pytaniem wrzasnął na całe gardło:
— Król przyjechał do Krakowa!
— Co ja słyszę! o nieba! pan nasz miłościwy ? swoją własną osobą w Krakowie ? Hej, hej! to radość, wesele, procesye, illuminacye, do diaska! w Zygmunta czemuż nie dzwonią? w Zygmunta powinni uderzyć!
— Staruszek ten dobrze głuchy, kiedy i Zygmunta nie słyszy.
Te uwagi kiedy czyniono o staruszku, już go nie było, przecisnął się przez tłum i co sił stało spieszył na Rybaki. Jest to przedmieście w Krakowie położone nad Wisłą. Niewiasta, po rybaku wdowa, miała tam swój domek, stawiany jeszcze za owych dobrych czasów, za króla Zygmunta, znamię swojćj starości nosił na sobie i zmar
szczony i schylony ku ziemi, podobnie jak jego właścicielka pani Witeska. W alkierzu tego domu w ciemnym zakątku stało łoże, karabelka szlachecka przy niem, pasyjka z gromnicą zawieszona nad niem, obok kuferek i stół kobierczykiem nakryty. Była to stancya pana Ancuty, niegdyś posessionata, dziś podupadłego i jak to mówią, siedzącego na bruku szlachcica.
Pani Witeska siedziała na ławie przy kądzieli, młode chłopię drzymało za piecem, kiedy z trzaskiem drzwi się otwarły i zadyszany wpadł do izby szlachcic.
— Pani Witeska! — zawołał — wielka radość i wesele! pani Witeska siedzi sobie i nic nie wie, a tam w mieście procesye, chorągwie, historyę! ażem się zmachał, tak biegłem, czas drogi. Jaś czy jest?
Synek pani Witeskiéj zerwał się na zawołanie i stanął zaspany przed panem Ancutą.
— Jasiu zbierz się! biegaj co żywo! sprowadż mi balwierza, poczekaj ! po drodze weż te cholewki, wstąpisz do Szymka, mojego szewca; poczekaj! po drodze do kramu mi wstąpisz, arkusz papieru i hamburskie pióro. Na masz!
Wybiegł Jaś, pani Wittska nie wiedziała dotąd co się stało. Pan Ancuta nic nie mówił, tylko przechadzał się po izbie bosemi nogami, ale twarz miał wesołą jak słońce, oko iskrzyło się radością, zacierał ręce, poprawiał paska, czapkę przewiesił
ca ucho i peleu dobrej fantazji podparłszy sobie boki pogwizdował.
— Post nubila Phoebus! — rzekł, stanąwszy naprzeciw pani Witeskiój. — Do diaska, aspani nie rozumiesz po łacinie, a zatóm po staremu będę miał rzecz. A nasamprzód proszę mi powiedzieć, co będzie dziś na wieczerzę ? Zresztą to mniejsza, ale jutro proszę mi wystąpić z obiadem.
Pani Witeska pewna, że szlachcicowi pomieszało się w gfowie, zakrzyżowała ręce wołając;
— Matko wielkiego miłosierdzia!
— Co ja słyszę u diaska I — rzekł z wykrzykiem Ancuta. — Aspani bąknęłaś coś o miłosierdziu, miłosierdzia nie potrzebuję, wypłacę się co do grosza i z procentem, jak się patrzy. Bardzo proszę, mógłbym się pogniewać, a niedawno temu byłem u spowiedzi. Ale nie, na panią Witeską gniewać się nie mam serca i owszem wdzięcznym być umiem i oto dzisiaj na tem miejscu protestuję się przed Panem Bogiem, iż jak skoro to się stanie, co myslę, Pani, nikomu innemu, tylko waspani oddam klucze od lamusa, spichlerz cały, spiżarnię całą, folwark cały do wiernych rąk oddam, a Jaś będzie u mnie za pisarza, wykieruję go na człowieka.
Pani Witeska zaczęła się cofać od rozprawiającego temi słowy szlachcica; jej domysły, że postradał rozum, przechodziły w przekonanie.
— Do diaska! czego się wasani odsuwasz
ai
odemnie? Nie zhardziałem... Boże broń!.. owszem wdzięcznym być umiem, pokażę to i dowiodę mową i uczynkiem.
— Wam się coś w głowie miesza, panie Ancuto! — rzekła zakłopotana kobiecina.
— Co miesza? Ja to panu Myszkowskiemu pomieszam szyki, dziękować Bogu, będę i ja miał plecy za sobą, spróbujemy się panie z Mirowa Myszkowski. Ha, myszka ladaco zgryzła moją fortunkę, ale jej nie strawi, nie. Do diaska! czegóżto pani Witeska wytrzeszczyłaś oczy, patrzysz na mnie, jak na raroga ? Przecież mówiłem już podobno, że to pan Myszkowski ubrał mnie w takie łachmany, wyzuł z wioski, zniszczył, styrał. Krwawo zarobionym groszem kupiłem wioskę, kaci tam wiedzieli, że Pan z Mirowa traktował o to kupno. Dosyć żem kupił, wypłacił do szeląga. Cóż tedy robi Myszkowski? zapozywa mnie, czyni protestacye, wyderkafy, historyę, nie czeka końca, najeżdża i wypędza z domu i z wioski, do której dotąd trafić nie moge. Daremniem jeżdził, prosił, czapkował i płacił. Wreszcie nie stało już zdrowia i mieszka: człek osiadł na bruku. A gdyby nie wacpani, nic nie miałbym na głodny ząb włożyć. Ale do diaska! inna facies rei, wkrótce się to pokaże; król, nasz pan miłościwy już tu jest w Krakowie, dziś przyjechał Nie opuszczę tej fortunnćj okazyi, do króla, do samego króla poniosę moją żałobę, moją krzywdę, spra
wiedliwości domagać się będę, inaczćj pójdzie teraz sprawa moja, reasumuję ją de novo, a obaczemy dopiero quis melior? Ej jaka szkoda, zapomniałem, po drodze mogł był Jaś wstąpić do winiarza i przynieść butel wina, a wypilibyśmy zdrowie najjaśniejszego pana i to duszkiem: Niech żyje! Wiwat! niechno pani Witeska nie odsuwa się odemnie, czym straszny taki? czy co? wszakże nie? tylkom sobie wesół i takbym skakał i ściskał co dopadnę.
— Gwałtu! ratujcie! — zawrzasła staruszka cofając się ku oknu.
— No, no, — zreflektowany przemówił ciszćj nieco szlachcic — siadajno waspani, słuchajno waspani, opowiem wszystko, opowiem zdarzenie, na którćm gruntuję i buduję moje nadzieje.
Będzie temu bez mała lat , kiedym dzierżawami jeszcze chodził, trzymało się wioskę Palcowice nad Skawą od pana Łowczego koronnego. Dobry był to pan, pan Morsztyn, niech mu Bóg da królestwo niebieskie. Jednego razu, słuchajże pani, ja na koniku sobie, a miałem walną szkapę, objeżdżałem sobie pola; dochodziły bo do samej Skawy, patrzę kto jedzie drogą, a droga prowadzi na Zator do Szlązka. Jechało ich dziesięciu, okrom dwóch starszych sama młodzież, ale wcale porządnie ubrana, wcale dostatnio. W tćj kalwakacie brał przodek jakiś walny kawaler w kontusiku niebieskim, pod kitą w sztuce diamentowćj
przy czapce, koń dzielny, na którym rząd, niech mnie Bóg skarze, prawdziwie królewski. Słuchajże waspani, owoż panowie dojechali do rzeki; patrzę ono paniątko na czele zamierza puścić się wpław. Jak nie krzyknę: Stójcie!... usłuchali mnie i stanęli. Panowie! rzekę, proszę o głos, nie ważcie się puszczać wpław przez rzekę Skawę. „Któż waszmość za jeden?„ zapytał jadący na przedzie. „A waszmość jak piszą?" — On na to: „Jestem Jan Kazimierz, królewicz polski i szwedzki" odpowiedział. A tom się wybrał, do sto diasków! pomyślałem, ale nic złego; oddała się czołobitność Jego królewskiej Mości, jak się patrzy, alić teraz przypatrzywszy mu się zbliska, widziałem to na zdrowe oko, że to iście krew królewska, oblicze i postawa prawdziwie pańskie. „Jak piszą waszmość pana?" królewicz do mnie. Opowiedziawszy się po imieniu i przezwisku, rzekę: Miłościwy panie! dzisiaj na rzece nie ma brodu z przyczyny, że w górach zbiły wielkie deszcze, Skawa wezbrała bardzo. Królewicz na to rzecze: „Kto się w podróż morską wybiera, winien oswoić się z wodą; waszmości za jego przestrogę dziękuję, chociaż z niéj nie korzystam". Na to ja Mościdziejku, chodziło tu o życie królewicza, niewiele myśląc, jak dam ostrogą mojej szkapie, zabiegłem drogę i krzyknąłem na całe gardło : Nie pozwalam!.. Zdziwił się królewicz, oburzyła obecnych taka konfidencya; ja Mości
dziejku, nie straciłem ducha, zabieram głos i rzekę: Miłościwy panie! służbą i czołem ścielę się do stóp Miłościwego Pana, ale protestuję przeciwko temu, bo rzekę: primo, Miłościwy pan naraża się na pewną zgubę, pro secundo, żem gotów odbyć poprzednią próbę, i pokażę dopiero, żem daremnie nie straszył, Boże uchowaj! To rzekłszy, jak nie dam ostrogi, szkapa dęba, a potem w wodę; oj, strach był ze mną, była już dusza na ramieniu. Dobiłem się do brzegu ledwo żywy, ale koń poszedł... do Gdańska. Tu dopiero przekonał się królewicz, że to nie żarty i zaniechał jazdy. Spotkał mnie honor, królewicz jegomość gościł sobie w moim domu przez dobę całą i był cale kontent z przyjęcia. Nazajutrz woda znacznie opadła, wyprowadzono konie, królewicz uprzejmie dziękował; w końcu zagadał tym sensem: „Jestem nader szczęśliwy z poznania Waszmość pana. Jego przysługę mnie wyświadczoną w pamięci chować będę, i proszę, uprzejmie proszę dopomódz mnie, abym mogł jakim sposobem wy„ płacić się z długu wdzięczności za gościnność, a więcćj jeszcze za to narażenie się na niebezpieczeństwo". Ja na to odrzekłem: Iż dzięki Bogu mam chleba dostatek, o com zrobił, rzekę, to nie dla nagrodyjakiéj! rzekę: Boże uchowaj! Królewicz nieprzestał na tem i nastawał na mnie: „Zresztą, rzecze, zostanę dłużnikiem waszmości, może kiedy zdarzy się okazya wypłacić się
z długu, tymczasem, rzecze, co słuszna, za straconego konia proszą przyjąć innego". Ej Mościdziejku, co to był za koń, niejaki Trepka ze Smolić bitych kładł mnie na stół, jak mi Bóg miły i Matka Najświętsza. Wiele roków upłynęło od tego czasu, królewicz został królem; z miejsca na miejsce gnała mię bieda, za tym procesem włóczyłem się po trybunałach, a kiedy do bram sprawiedliwości dokołatać się nie mogłem, juzem się wybierał do króla, alić nieszczęsna choroba powaliła mnie o łóżko; dwa lata przeleżałem nie wiedząc o świecie, a potem... jużci i nie było o czćm. Ale teraz do sto diasków dałbym się nazwać niewiedzieć czćm, gdybym tej okazyi omieszkał. Niechno Jaś powróci — otoż i on. — Jużeś to chłopcze, prędkoś mi się zwinął, dostaniesz na jabłka; teraz biorę się do supliki do króla. Dawno się pisało, ręka trochę ztwardniała, ale jakoś to pójdzie, tylko pani Witeska, żeby mnie tu nikt nie przeszkadzał, bardzo proszę.
Nazajutrz, dziesiąta bije na wieży zamkowćj, pan Ancuta dotąd nie wraca. W domu pani Witeskiéj niezwyczajne dzieją się rzeczy. Jędor się piecze na rożnie, już i podlewa do niego smaży się w rynce; izba pełna zapachów cebuli, szafranu i imbieru. Pani Witeska jakaś nad miarę
wesoła, a gdzie stanie, gdzie usiądzie, zaraz się zaduma i myśli tak, jak ten, co myśli złoto zrobić. Niekiedy rzuci oczyma ku oknu, snać wygląda a niecierpliwie powrotu pana Ancuty.
Nagle się zerwie i bieży ku drzwiom — zaskrzypiała zawiasa, pan Ancuta wstąpił do izby, w kontuszu od wielkiego święta, w czapce i przy karabeli, ale czapka nie na lewem uchu, rękaw u kontusza niezarzucony w tył, i karabela, co się stało! ani brzękła na progu.
— Bywajcie, bywajcie, cóż tam słychać? mówcież na rany Boga, mówcież! Byliście u króla?
— Jako żywo stałem przed królem, nieprzymierzając, jak przed panią Witeska oto i...
— Rany Boga przenajświętsze!
— I niechwaląc się król Jegomość przyjął suplikę do własnych rąk i byłoby wszystko dobrze, tylko że do diaska, jakem się dowiedziała zaszła jedna okoliczność, oto spóżniłem się troszeczka, a król pan tymczasem abdykował, to jest mówiąc po staremu: złożył koronę.
— Co ja słyszę! — zawołała słuchająca załamując ręce.
— Nie darmoć mówią: spes alit — sed fallit. Stań się wola twoja Panie! Co gorsza — dodał szlachcic zwracając się do gospodyni swojćj — tak, to gorsza, że tu żyć trzeba dopóki się Panu Bogu będzie podobało, a Bóg świadkiem, mieszek w suchotach; ale do diaska, zapomniałem,,
król pan łaskaw i mojćj wysługi pamiętny, proszę się przypatrzeć — i zesunął z palca sygnet dyamencikami obłożony — dostałem w upominku ten pierścień, przyda się dla starca... na pogrzeb.*)
*) Ś.p. hr. Józef Kuropatnicki posiadał w swoim księgozbiorze we Lwowie rękopism z dwóchset przeszło kart in folio złożony; byłto dziennik Jana Markiewicza, kupca krakowskiego; zaczyna się w r. kończy na . Mały wyjątek tyczący się przyjazdu króla Jana Kazimierza do Krakowa, tutaj czynię ; więcej o tym rękopiśmie znajdziesz w Pamiętniku Lwowskim r. wydawanym.
„R. . die . Maii. Tegoż dnia król J. MC. Jan Każmierz jadący do Francyi stanął w ogrodzie Pernusowskim, a nazajutrz wyjechał do miasta; para trębaczów przednim trąbili, J. M. Pan Contendant Krak. przy nim, a za nim circiter sto Rajtaryi. Stanął pod Krystofory".
„Die . Jaja witało go miasto, albo raczej imieniem miasta J. MC Panowie Rajcy i P.P. Przysiężnicy dawszy mu w podarunku lagę wina Włoskiego i misę cytryn świeżych i pomarańcz. Po przemowie, którą miał krótko J. M. P. Frysucher R. K. szliśmy do pocałowania reki Króla J. MC."
Przyp. Autora.
Sylva Rerum.
PAN KRÓLOWEJ RUSKIEJ.
W ROKU .
Pierwszy raz drukowano w roku .
Pora była jesienna, czas dżdżysty, słońce wisiało nad ziemią mdłe i bez blasku, niby jaka zakopcona latarnia. Po wysokiej grobli wlekła się bryczka, na przodzie wożnica śmigał biczyskiem, a wołał: „Ha wista!" W tyle na tłumoku i dywaniku jakiś jegomość przygarbiony nieco siedział z różańcem w ręku i odmawia! pacierze, w ciągu długiój i żmudnej po złćj drodze podróży. Z jednej strony grobli widać było stare, od starości już wyschłe, trzciną obrosłe stawisko, na nićm rozprószona gromadka krów i czarnych owieczek, daléj góry, za górami znowu góry. Druga strona odsłaniała nieco weselszćj płaszczyzny, ale i tutaj nie sięgnie oko, ażeby nie trąciło o wzgórze albo skały.
— Czy ja dobrze słyszę, wszak ci to dzwonią? — przemówił jegomość na bryczce.
Wożnica otworzył usta, właśnie jakby słyszeć chciał ustami.
— Nie, zdało się jeno... jedż mój Franciszku,
a gdzie można to i pospiesz, bo strasznie się
wleczesz.
Franciszek zaciął naręcznego. * — Ale, ale, czy tylko dobrze jedziemy? — zagadał podróżny.
— A wiem ja to ? — odparł wożnica.
— Już temu lat dwadzieścia jak byłem w tych stronach, Bogu prawda nie pomnę dobrze drogi, mój Franciszku; zeskocz z bryczki, na pastwisku widzę ono pasterzy, pobież a pytaj się o drogę.
Pod olszynką siedziały sobie dziewczęta obtulone szarą płachtą od stóp do głowy, niby mumie egipskie; jedna z nich wyciągała z krakowska:
Chociaż ja uboga, ubogiego domu, Nie będę ja leżeć u nóg lada komu.
Wtem dał się słyszeć z tyłu trzask bicza, a razem głośny turkot na drodze. Pędziła kolasa żółto malowana, krakowiak z konia wyrabiał czwórką, dzwoniącą kleszyrami; kolasę zajmowała jakaś gruba, wąsata figura.
— Z drogi umykaj! — dało się słyszeć z kolasy.
— Proszę, jaki mi... — odmruknął nasz podróżny.
Ten ton rozkazujący ubodł go trochę, więc udał jakoby nie słyszał wołania, czapkę nacisnął na ucho i ani się obejrzał.
— Do kroćset sto tysięcy !.. Janku! nie masz to bata w garści? zatnij jemu szkapy, niech go dziadzi biorą, do kroćset!.. Kto słyszał mospa
nie, stawać na drodze, tamować wolny przejazd, to jest via publica mospanie, to jest turbacya, Janku do ścianyż gadam?
Posłuszny Janek przytarł zblizka do bryczki, jak nieśmignie po koniach, te spłoszone skoczyły z grobli; bryczka za niemi, w jednćm mgnieniu oka podróżny leżał w błotnistym przekopie; bryczka wszystkiemi kołami wierzgając w powietrzu skakała po nierównćm pastwisku, ciągnięta od koni spłoszonych i pędzących na oślep.
— Bogu chwała i dzięki! — przemówił podróżny, skoro się upamiętał i dżwignął na nogi. — Kości całe, ale bryczka moja, święty Antoni, cudowny Padewski! pójdzie w kawałki. Niech tobie Bóg tego nie pamięta ty niedobry człowieku, żeś mnie bliżniemu twojemu taką psotę wyrządził, taką niepoczciwą. Cóż ja pocznę teraz? niech ci Bóg nie pamięta tego!
Franciszek wożnica ujrzawszy co się stało i co się dzieje jął biedż na ratunek; przybył zapóżno , jął tedy załamywać ręce, lamentować i kląć: „A niech cię jasne!..."
— Tylko mi nie klnij — ofuknął go pan — wiesz że tego nie lubię, raczej dopomóż, obejrzćj, możeby jako jeszcze co powiązać się dało.
— Ale bo teżto jegomość zawdy, dałbym ja temu skurczy—, na złodzieju czapka gore, jak zmyka, aż się kurzy za nim, ażeby cię jasne!...
I rzeczywiście kolasa z turkotem i trzaskiem
pędziła po wybojach i kamieniach. Z tyłu za kolasą siedzący hajduk aż podskakiwał w górę, a jego nogi trzepotały się i dygotały nieprzymierzając jak pytle w młynie.
— Cóż tu teraz począć ? — zagadał pan stojąc nad bryczką bez dyszla i koła.
— A wiem ja to ? — odparł wożnica , skrobiąc się po głowie.
— Gdyby gdzie jaki kowal?
Szczęściem nadszedł wieśniak, widząc bliżniego w nieszczęściu zatrzymał się; po zwyczajnćm przywitaniu, ubolewaniu nad nieszczęściem , pokrzepił dobrą otuchą iż wioska niedaleko, a w wiosce są majstrowie. Zatem jak było można, powiązano kalekę bryczkę i prowadzono do lekarzów: kołodzieja i kowala.
Podróżny zaspokojony poniekąd co się dotyczą bryczki, zagadał do górala:
— Mój ojcze, jakieście dobrzy, powiedzcie mnie, daleko ztąd do Królowej?
— A do którój ? czy do Polskiej czy do Ruskiej?*)
— O Królową Ruską się pytam!..
— Mała mila. a pieszki nie ma i pół. Alić żle tam słychać, pan Radecki dziedzic rozniemógł się bardzo, podobno kończy.
— O najsłodszy Jezu! — zawołał podróżny,
) Dwie sąsiednie sobie wioski w ziemi Sandeckiej.
załamał dłonie i rzewnemu oddał się smutkowi, głębokiemu zamyśleniu.
— Oj tak, tak panoszku — mówił góral — żle tam około pana, onegdaj biegał posłaniec do miasta po papier na spisanie testamentu.
— O mój ty wielki Boże! dlaczegóż tak długo zwlekałem podróż moją? dlaczegóż przybywam tak póżno, może już zapóżno?... miły człeku jakieście dobrzy, wskażcie mi drogę, albo poprowadżcie sami.
— Do Królowej idę, bomci tamtejszy, a panosko zdaleka? bez urazy, żali nie powinny jaki naszego dziedzica?
— Pan wojski Radecki jest mi wujem rodzonym !
— Takim prawem jesteście najbliższym krewnym, a bodaj i nie dziedzicem jego przyszłym. A dalby Bóg, żeby i Królowa nasza wam się dostała , boć powiem prawdę, że mi się panosko z samego wejrzenia spodobał.
— Zaprzestańcie o tem mowy — odezwał się szlachcic — bogaczem nie jestem, ale widzi Bóg że nie narzekam na losy i klepię moją biedę, jak moge; trzymam w zastawie sołtystwo w Borku Szlacheckim pod Krakowem, kondycya niewielka, bywają i złe roki, a tu zona, sześcioro dziatek, ale przy pracy i pomocy Bożój człowiek się wyżywi. Nie darmo to mówią: Nie umorzy, kogo Pan Bóg stworzy! Ale przyśpieszmy kroku, pra
gnę znów oglądać wuja dobrodzieja mego. Już to lat kilka, jak go nie widziałem, od lat kilku wybieram się odwiedzić go; bez żony, bez dzieci żyje w tych górach tak samotnie, nie ma nikogo coby chodził koło niego, w chorobie pocieszył, podał lekarstwo; smutno jest żyć samemu, smutno chorować, a okropnie umierać. Ale ja mam nadzieją, że ta choroba jego nie będzie ostatnią.
— Bóg to raczy wiedzieć — odparł góral — ale powiedzcie mnie panosku żali znacie tego jegomości, co w tej kolasie żółtej przejechał? Tego owo, co wam wyrządził tę psotę, czyli także jaki krewniak waszego wuja?
— Nie widziałem jego twarzy, chociaż głos którym wrzeszczał, żeby się z drogi ustąpić, zdawał się być znanym mnie.
— A ja panoczku nie dałbym na to szeląga, że to jaki krewniak dziedzica; do Królowéj pędził co konie starczyły, snać dobrze sobie radzi, lepiej od was, co pieszki idziecie. Teraz panosku — dodał góral — udajcie się na prawo, sama ścieżka zaprowadzi, jeno na ten pagórek wejdziecie obaczycie dwór; o bryczkę nie kłopoczcie głowy sobie, już ja wam pomogę; Szymek kołodziéj majster jakich mało i człek sumienny, nie zdziera, tylko co Bóg przykazał.
— Bóg wam zapłać dobry człowieku, pójdę za waszą poradą; obym tylko nic przybył za póżno do dworu!
Dostawszy się na wzgórze ujrzał nasz podróżny w dolinie w gęstym drzew lesie zabudowanie dworskie Królowej Ruskiéj. Uradowało się serce jego na widok celu swojej podróży, wszakże w stosunku w jakim się zbliżał do niego, rosła niespokojność duszy, którą kołatała myśl smutna i przyspieszał kroku właśnie, jakby go gnała troska głosem przeczucia obudzona. Przebył po kładce strumień ciekący po kamieniach i znajdował się przed bramką podwórza. Ta stawiona wedle wody, miała piąterko z ganeczkiem dokoła; nad nim daszek wznosił się w kształcie baniastej kopuły. Bramka otworem stała na podwórze, rozścielone zielono pod stopy dworu, który acz z drzewa zbudowany, miał okazałą powierzchowność; z jednćj strony dworu stała oficyna ; daléj kuchnia, z drugiej folwark i spichlerz, stodoły i obory zakryte były oku. Zajęty przywoływaniem sobie do pamięci owych dni dawno ubiegłych, które na tem miejscu, w tym domu w młodszćj życia dobie i weselszem usposobieniu duszy przepędzał, stał nasz podróżny w bramie w postaci dumającego, kiedy odgłos dzwonka odbił się o ucho i sercem gwałtownie zatrząsł. Widok wychodzącego z domu księdza w komży, którego poprzedzał organista z pochodnią i dzwonkiem, był zaiste widokiem gwałtowne wzruszenie budzącym. Podróżny załamał dłonie, padł na kolana, oczy zapełniły się łzami i westchnął boleśnie.
mówiąc do siebie: „Za póżno przybyłem!" Po odejściu księdza, kiedy odgłos dzwonka w oddaleniu słabo tylko dochodził do ucha, powstał klęczący i krokiem ciężkim i powolnym, właśnie jak upadający pod brzemieniem smutku, zbliżył się do dworu. Wszedł do sieni nie spotkawszy tamże nikogo, sięgnął za klamkę i otworzył podwoje wiodące do izby. Ciemność i cisza czyniły ją podobną do jakiego grobowego podziemia. Znajdujący się w niej ludzie zachowywali się tak milcząco i nieruchomie, iż sam widok tego tłumu milczących a osmutnionych postaci przerażał. W rogu komnaty stało łoże, na niem leżący człowiek w ostatniej konania godzinie. Był to pan wojski Radecki, Królowej Ruskiej pan. Już wszystkie barwy, wszystkie odcienia bijącej w człowieku krwi żywotnej pospelzały z twarzy, stała się bladą, nieruchomą, bez wyrazu, bez mowy dla otaczających go bliżnich. Cień od kotary co zasłaniał okna połączył się z cieniem śmierci już zawieszonym nad czołem konającego, tylko blask żółty od gromnicy, którą trzymał leżący niezgrabnie w swych palcach, połysnął czasem po obliczu i odbił się w oku, jakby w suchem szkiełku. Widok konającego czyni wrażenie i budzi myśli wielkie. Do tej duszy co ulata od ciała, łączy się dusza nasza, łączą się myśli nasze, unoszą się ku niebu; w takiej chwili wierzajcie, każda myśl nasza jest modlitwą, każde westchnienie
nabożeństwem. Niedługo trwało to ostatnie paso wanie się życia ze śmiercią; z ręki konającego wypadła gromnica i zgasła.
Pan KrólowejRuskiej żyć przestał.
— Już skończył, wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie a światłość wiekuista niech mu świeci na wieki! Amen.
— Wieczne odpoczywanie — powtórzyła tłuszcza.
— Klęknijmy! — odezwał się znowu ten sam głos. I uklękli wszyscy. — Mówmy Ojcze nasz, Zdrowaś Marya i pięć razy Odpoczynek.
I rozszedł się po komnacie szmer ust szepcących pacierze, sród którego dał się słyszeć głośny lament dziecięcy; byłoto młode pacholę w ubraniu kozaczem, które w przyległej izbie siedząc na ziemi szamotało głową a jęczało temi słowy :
— Cóż ja teraz pocznę biedny? pomarł mój pan, mój dobry pan; on był mi ojcem, był dobrodziejem, mój ty miły Boże! cóż ja teraz pocznę?
Nikt nie uważał na głośno lamentującego sierotkę, a przecież niczyjej uwagi nie uszło ciche łkanie szlachcica z Borku. Wchodzącego do izby potrzegli niektórzy z obecnych, nie dawali jednak baczenia na przybycie acz nieznajomej osoby, ale jego szczery smutek, żałoba głęboko wyryta w twarzy, a więcćj obfite łzy, które daremnie ukryć,, nadaremnie utamować usiłował, obudziło w nie
jednym z czeladzi ciekawość, ktoby był ten obcy
dzielący tak rzewnymsposobemsmutek powszechny? Kiedy skończono modlitwę i powstawano, obcy
postąpił kilka kroków i przytuliwszy nieco płaczu
odezwał się do najbliżej stojącego:
— Wybaczcie, pozwólcie mi ucałować rękę
mojego dobroczyńcy!
Na ten głos przemówiony tonem przenikającym do serca rozstąpili się wszyscy. Obcy stanął bliżej łóża, na kolana upadł i ustami przylgnął do zimnćj ręki zmarłego, i niepierwćj powstał, aż posłyszał głośno rozmawiającego w przyległćj izbie. Głos to był znajomy, poznał po głosie brata swego stryjecznego pana Kacpra Dzięgielowskiego i teraz dopiero upewnił się w swoich domysłach, że ten w żółtej kolasie jadący był bratem jego stryjecznym i stał się powodem nieszczęścia i szkody, jaka go spotkała na grobli.
Ta okoliczność wszakże nie kładła jemu tamy w wypełnieniu tego, co przepisywał obowiązek i zwyczaj i szedł powitać stryjecznego. Figura wysoka, zamaszysta, buchasto ubrana, w butach skrzypiących i z hałaśliwym pałasikiem objawiła się jego oczom.
— A krzyż święty mospanie! — zawołał pan Kasper Dzięgielowski, — mamże wierzyć oczom moim, pan brat tutaj? a mospanie, nie spodziewałem się tego wcale ażebyś wasze wlókł siq
— lli —
% tak daleka, od żony, od dzieci, podejmował podróż taką i to w intencyi, w szkaradnej intencyi. A panie bracie, jak widzą stroisz kabały, podchodzisz ażeby wymódz na konającym jaki legacik, jaki zapisek; ale kabała się nie udała, nie mospanie!
Szlachcic z Borku i zdziwiony i zmieszany takiem przywitaniem oniemiał. Złośliwe słowa raniły serce jego gdyby sztylety; a przecież na odparcie tego pocisku, na zasłonę niepokalanego dotąd imienia nie otworzył nawet ust, ale z żałości zapłakał, a wstydząc się może łez swoich oczy spuścił ku ziemi. Tćm zachowaniein się trwożliwem nie powściągnął wszelako języka, owszćm dodał nowej podniety do szarpania sławy, do zadawania ran dotkliwemu sercu. Zmieniła się jednak scena za przybyciem trzeciej osoby; byłto szafarz, a nieboszczyka Radeckiego najpoufalszy sługa, jako najwięcej akredytowany mieszał się do rządu w domu i gospodarstwie. Starzec drobnego wzrostu, z głową dobrze łysą, suchy w ciele, na twarzy chudy, z nosem płaskim ale wydatnym i wąsikami, którychby się hajdamaka nie powstydził, kaczowatym krokiem przestąpił przez próg i kiwnąwszy głową odezwał się:
— A paniczu panie, kłaniam, bez urazy zapytać się godzi, co sprowadza do tego domu w tym dniu naszćj żałoby i klęski. Bez urazy paniczu wielmożny panie, jestem tu szafarzem
dworu nieboszczyka, świeć mu Panie! Bogu tak się podobało, wola Twoja! Wybaczcie paniczu panie, język się plącze. — I otarł z oka łzę spadającą.
— A więc waść to jest w tym domu — odezwał się pan Dzięgielowski postąpiwszy krokiem ku szafarzowi — właśnie kiedy z predestynacyi tak padło, iż przybywam tutaj w samą godzinę śmierci pana Radeckiego, mego wuja, bo trzeba o tćm wiedzieć, że Radecka mnie rodzi, jestem najbliższy krewny i praesumptwus haeres, to jest mospanie dziedzic i spadkobierca z prawa; ale widząc ten nieład i zamieszanie w domu, jakto bywa w takowych wypadkach, przeszkadzać nie chciałem i czekałem końca.
— A paniczu panie — pomruczał szafarz i musnął ręką po wąsikach; byłto znak nieukontentowania.
— Masz waść wiedzieć — mówił dalój tamten — jestem Kasper z imienia, z przezwiska Dzięgielowski, najbliższy krewny nieboszczyka, a jako taki żądam tego i dysponuję...
Na te słowa dysponuję twarz szafarza skrzywiła się okropnym sposobem.
— Dysponuję — ciągnął swoje Dzięgielowski — ażeby oddane mnie były najprzód wszystkie gdzie tylko mogą się znajdować pieniądze w gotowiżnie, srebra, kosztowności i preciosa et caetera; secundo: ordynuję mospanie, ażeby od
dane mi były do rąk moich wszystkie, jakie tylko znajdować się mogą klucze, od kredensu, od kufrów, od lamusu, od sklepu, spichlerza.
— A paniczu, panie Dzięgielowski, czy jak się tam zowiesz — ozwał się szafarz, rękę prawą nachyliwszy pociągnął od cholew w górę, aż odwinął połę kapoty i podparł się w bok. — Kto tu dysponuje ? kto tu ordynuje ? radbym wiedział paniczu panie Dzięgielowski czy jak się tam zwiesz, a jeżeli prawda, żeś paniczu panie ś. p. mojego pana, niech z Bogiem w niebie spoczywa, powinowatym, godziło się, bez urazy, mieć więcej poczciwości, że nie powiem czego innego, a co się kluczów tknie, paniczu panie, masz wiedzieć, że są w wiernych rękach i nikomu ich nie oddam, Chryste broń! tylko dziedzicowi, a kto nim będzie, pokaże to testament.
— Co waść prawisz, jest testament? — ozwał się na to Dzięgielowski — tem lepiej, idę o zakład, że nieboszczyk mnie, którym najbliższy jego krewny, krzywdy nie zrobił, nie ma i gadania. Powiedzże waść gdzież ten testament ? obaczymy czy ważny, świadkowie czy są? obaczymy; ale gdzież on jest ten testament? w czyich rękach, gadajże waść?
Na to pytanie swoje ledwo co odebrał odpowiedż, że testament osnowy niewiadomej opieczętowany w kopercie znajduje się w rękach księdza plebana, Dzięgielowski nie stracił jednej
chwili, wziął za czapkę i na plebanię prowadzić się kazał.
Po jego odejściu szafarz długo jeszcze trzymał jakby wlepione oczy we drzwi, któremi był wyszedł, wreszcie przemówił:
— A paniczu panie Dzięgielowski czy jak się tam zwiesz, będę ja pierwej biskupem krakowskim, niż ty panem naszej Królowej; kluczyków mu się zachciewa? a wara paniczu panie!
I dłużej byłby mówił do siebie oburzony szafarz, kiedy obecny w izbie brat pana Kaspra stryjeczny przystąpił do niego i przemówił; postawa mówiącego wydawała smutek i to upokorzenie człowieka dotkniętego nieszczęściem.
— Mości szafarzu — przemówił — taka wola Boża, tej się poddać winien każdy człowiek, nie wyrzekam, luboć nader to boleśnie dla serca mego, żem wuja dobrodzieja mojego nie zastał przy życiu, umarł nie dawszy mnie błogosławieństwa swojego; mości szafarzu, mam prośbę, nie chciejcie mnie odmówić przytułku w tym domu do dni kilku, pragnę być obecnym na pogrzebie i dać dziś w Bogu spoczywającemu tę ostatnią przysługę.
— Paniczu wielmoiny panie — odrzekł szafarz przybrawszy inną postawę i głos zmieniając — aż miło słuchać takiej mowy, wydawasz się być inakszym od tego, że tak powiem z respektem, heretyka faryzeusza, człowieka bez serca; bo paniczu panie proszę sobie wystawić, krewnym się
być mieni nieboszczyka, a widział kto jego smutek, by łezkę jedną w jego oczach? Heretykl kluczów mu się zachciewa? a paniczu panie Dzięgielowski czy jak się tam zwiesz, to szczęście twoje, żem ich nie miał w garści, byłbym może z respektem temi kluczami zamalował oczy twoje paniczu panie. Ale jak powiadam paniczu wielmożny panie, wydawasz mi się być wcale inakszym człowiekiem, widziałem jakeś klęczał, jakeś płakał, a serdecznie płakał; Bóg patrzy w serce człowieka i widzi twoje... Paniczu wielmożny panie — przemówił po przestanku na pół z płaczem — łatwo mi zgadnąć, żeś bliski krewny ś. p. pana naszego, a jeżeli co po Bogu najbardziéj życzę, zostaniesz dziedzicem naszćj Królowej panem, paniczu panie miéj litość nad starcem i dozwól, żebym nie poniewierał się po świecie i schował tu nędzne kości moje. Ale gdyby ten pan Dzięgielowski czy jak się tam zwie, miał rządzić w tym domu, być panem Królowój , co niech ręka Boska broni, natenczas paniczu wielmożny panie miej litość nad starcem, przyjmij do swojego domu, daj chlćb łaskawy. — I schylił rękę, ścisnął kolana pana Jana. — Będę kołysał, dziatki piastował, bajki prawił.
Rozrzewnił się pan Jan na taką przemowę, ścisnął rękę starca na oznakę swojćj przychylności ku niemu.
W tćj chwili uderzyły na wieży kościelnej
wszystkie dzwony razem, na tak żałobny odgłos nawróciło się serce każde ku smutkowi i modlitwie. I w domu całym, w całej wiosce, w całćj parafii modlono się w tćj chwili za duszę dziedzica, która przeszła na wieczności łono.
Pan Dzięgielowski, o którym wspomnieliśmy, że się udał na plebanię, nadziei i niecierpliwej chęci poznania testamentu nie zaspokoił. Nadaremnie się domagał, nalegał, nadstawiał się bliskióm pokrewieństwem; ksiądz pleban wysłuchawszy go najcierpliwiej i dawszy mu się nagadać do woli, odezwał się z tem zapytaniem: „Czy zażywa tabaczkę?" i podał mu swój rożek; długą chwilę musiał czekać Dzięgielowski, zanim się dowiedział, iż stosownie do nieboszczyka woli testament nie ma być otworzony pierwćj jak po odbytym pogrzebie. Dzięgielowski tentował jeszcze, używał prośby i grożby i kiedy naszamotał się, nagadał, używszy całej wymowy ust i ręki, pleban niezmieniwszy bynajmniej ani postawy, ani głosu dobył powtórnie rożka i poczęstowawszy tabaką gościa zapytał go: „Czy mu smakuje?".
Widząc daremność usiłowań swoich Dzięgielowski opuścił plebana, wychodząc trzasnął drzwiami aż się dom zatrząsł cały i klął na wszystkich dziadów w świecie. Cztery dni czekania tej niepewności były dla niego prawdziwą męczarnią; dosiadłszy konia jeżdził po polach, lustrował lasy i zaglądał w każdy gospodarski zakątek, a gdzie
kogo zastał, czy w lesie, czy na polu, wszędzie rozkazywał, dysponował, wszystko ganił, wszystkich łajał. Niejednemu dał się we znaki, niejeden też z dworskich półgębkiem do niego:
— Czy cię tu djabli przynieśli, kiedyż go wezmą sobie ? Niech nas Pan Bóg zachowa od takiego zawalidrogę!
Inne było postępowanie Jana; smutek przyzwoity a niekłamany nie schodził z jego twarzy, pobożnym myślom oddany większą część dnia przepędzał z książką modlitwy w ręku, bądż w kościele, gdzie się odbywały msze święte za dusze zmarłe, bądż przy zwłokach na katafalku wystawionych, śpiewając godzinki i psalmy żałobne. Nie mieszał się wcale do zarządu domu lub pogrzebu, tylko na wezwanie szafarza zatrudnił się pisaniem do księży i sąsiadów zapraszając ich na nabożeństwo i chleb żałobny.
Odbył się pogrzeb z całą pompą i okazałością przy licznem zgromadzeniu księży, obywateli i okolicznego ludu.
Nazajutrz dopiero po odbytym pogrzebie wzywany przez Dzięgielowskiego pokilkakrotnie przybył ksiądz pleban; szafarz z panem Janem wybieżeli naprzeciwko i prowadzili do izby. Ksiądz pleban w czerstwym jeszcze wieku lubo z posiwiałym włosem, w progu stanąwszy ściągnął ręką do czarki u drzwi po święconą wodę, przeżegnał czoło i rzekł: Laudetur Jesus Christus! odpowie
dziano: In secuta secutorum. Wstąpiwszy do izby z laską w jednej, z kapeluszem w drugiej ręce, obejrzał się dokoła, jakby szukał dogodnego miejsca dla laski i dla swego kapelusza. Jakoż w kącie za kredensem ustawił swojego każdój podróży towarzysza: laskę trzcinową, na niej zawiesił kapelusz, na kapeluszu zawiesił w krzyż dwoje rękawic, co sprawiwszy dopiero pozdrowił obecnych. Po krótkiój pogadance o pogodzie, wyciągnął z kieszeni pismo w kopercie schowane i opieczętowane i podnosząc w górę przemówił:
— Przystępując do ważnego aktu , suplikuję wszystkich tu zebranych, przytomnych i nieprzytomnych oraz wszem wobec i każdemu z osobna do wiadomości podaję, iż w tćj kopercie zawiera się testament alias ostatnia wola ś. p. pana Józefa Józefata binominis Żyła Radeckiego, wojskiego sandomirskiego, pana Królowej Ruskiej cum attinentis, testament mówię, pisany i podpisany ręką testatora własną przy świadkach, którym jako i ich sukcesorom podpisy nic szkodzić nie mają, który testament, wedle ustnej dyspozycyi nieboszczyka nazajutrz po odbytym pogrzebie ergo na dniu dzisiejszym odczytany alias publikowanym będzie ; atoli nie inaczej jak w obecności urzędu gromadzkiego alias wójta i sołtysów, a zatem suplikuję...
— Jeszcze czego ? zachody to niepotrzebne cale — wpadł w słowo Dzięgielowski — kto sły
szał kiedy mospanie, ażeby do publikacyi testamentu wzywano chłopów ! Mości plebanie jestem tu interes satus, domagać się mam prawo; mospanie , testament może być czytany, obejdzie się bez chłopa.
— Suplikuję — ozwał się na to ksiądz pleban, podając rożek z tabaką — egzekutorstwo testamentu jeżeli się nie mylę mnie powierzono, ergo mnie parowi i egzekutorowi testamentu przerywać, przeszkadzać alias tryb postępowania w tćj mierze przepisywać? bardzo suplikuję mości dobrodzieju.
Dzięgielowski czynił jeszcze excepcyę, pomimo takowych posłano po urząd gromadzki. Upłynęła godzina zanim wyszukano wójta i sprowadzono przysiężnych. Dzięgielowski jął znowu nalegać, atoli pleban wdawszy się w politica z panem Janem i szafarzem, który ostatni nie bez tego, ażeby i w materyach status nie umiał wmieszać swoje quam quami, nie dał sobie przerywać; zaczęto relacyą o sławnym pogrzebie W. Hetmana, pierwszego senatora a ostatniego z domu Sieniawskich ; funeralia we Lwowie a dokończenie w Raju pod Brzeżanami były wspaniałego rodzaju, na dowód czego ksiądz pleban obiecywał pokazać dzidę skruszoną przez p. Kraińskiego, łowczego sieradzkiego , niemniéj drzazgę szpady, którą pan Bertrand, oherstleitnant cudzoziemskiego autoramentu szczęśliwie złamał; co dowodzi, mówił
pleban, silę ręki p. oberstleitnanta, alboli co także przypuścić można, że szpada z kruchego była metalu. ..
— Ej do kroćset mospanie — odezwał się głos Dzięgielowskiego — gromada od godziny czeka.
— Ergo ad rem, przystąpmy do rzeczy — odparł ksiądz pleban i kazał sobie podać nożyce, któremi rozciął kopertą ostrożnie, nie nadwerężywszy herbowych pieczęci.
Z rozciętćj koperty wyciągnął testament i położył go na stole. Dzięgielowskiemu brakowało już cierpliwości; z natury jak to mówią gorąco kąpany, nie umiał być panem samego siebie, żywo przyskoczył do stołu i sięgnął ręką.
— Suplikuję! — odezwał się pleban, biorąc do ręki testament.
Nastało ogólne milczenie, egzekutor testamentu odchrząknąwszy, zaczął czytać ostatnią woię ś. p. Radeckiego, która następującej była osnowy :
„Znając się być człowiekiem podległym dekretowi Pana nad pany, Króla nad królmi, Boga w Trójcy Św. jedynego, jako rodzący się na ten świat trybem pospolitym wszystkich ludzi nascendo similem omnibus hominibus amici vocem plorans; tak kończąc dni moje jako człowiek śmiertelny mam to niewymazanym charakterem na sercu wyryte : statutum est hominibus semel mori. Temu statutowi jako mizerne stworzenie z wszelką rezy
gnacyą na woię Boga się podaję, a będąc na umyśle zdrowym zupełnie, dobrowolnie z wszelkim namysłem i zastanowieniem takowy ostatniój woli mojej zostawuje testament, który walor swój zupełny jako własną ręką pisany i podpisany ma mieć, deklaruję".
Tu przerwał ksiądz pleban, obecni dotąd nieruchomi zaczęli się ruszać, krząkać; Dzięgielowski tupał nogą, zdradzając tem swoją niecierpliwość. Po tej przerwie czytał pleban dalej:
„Najprzód z tem się przed Bogiem moim i całym światem protestuję, że jakem w wierze św. katolickiej rzymskiej urodzony i wychowany, tak w tej wierze umierać pragnę, wszystkiemi Sakra mentami Św. opatrzony serdecznie sobie życzę; duszę oddaję Stwórcy, ciało moje ziemi; proszę ażeby pochowane na cmentarzu powszechnym, pompy pogrzebowej nie pretendując żadnéj. Dla uproszenia wiecznego duszy spoczynku ofiaruję , złp. na msze święte; sume tę wypłaci mój generalny sukcesor".
Nastąpiła przerwa w czytaniu; ksiądz wydobył swój rożek, zaczął częstować obecnych tabaką.
Dzięgielowski doznawał męki człowieka na torturach wyciągniętego.
— Jeneralny sukcesor — mówił do siebie — jednemu wszystko zapisał, wszystko albo nic, starosta albo kapucyn.
Przeciwnie pan Jan spokojnie zażywając ta
baczkę odezwał się do proboszcza z komplementem: „Że wyborna!" na co ksiądz zapewnił, że ją ma od ksieni panien Tarnowskich; poczćm czytał dalój :
„Wolą moją ostatnią jest. ażeby mająteczek mój. aczkolwiek zupełny na rozszarpanie nie poszedł ; maxima dilabuntur, postanawiam, iż jednego tylko całego ruchomego i nieruchomego majątku dziedzica i sukcesora mieć chcę. Dzieci nie mam, krewnych wielu , z tych żaden nie będzie moim sukcesorem, który śmiertelnym zwłokom moim ostatniej nie odda posługi, mianowicie, który znajdować się nie będzie na pogrzebie moim".
Tu odezwał się w głos Dzięgielowski:
— Biorę wszystkich zgromadzonych na świadków, jako byłem na pogrzebie własną moją osobą.
— Świadczymy! — odpowiedziano.
Ksiądz powtarzając już słowa: „który nie będzie na moim pogrzebie", czytał dalej:
„W przypadku takim, gdyby dwóch krewniaków mojemu asystowało pogrzebowi, który z tych bliższy mój krewny, tego dziedzicem mieć chcę...
Dzięgielowski znowu się zabierał do mowy, jednak zamilczał, ksiądz czytał dalój:
„Gdyby zaś asystujący pogrzebowi równie blizko ze mną spokrewnieni byli, a było ich tylko dwóch, każdy z nich do połowy majątku ma prawo; wyjąwszy gdyby jeden był potrzebniejszy od drugiego, w takim razie ten niech będzie
pierwszy, który potrzebniejszy. Uprzedzając paragrafu tego wszelką niepewną i niedokładną explikacyę , oraz zapobiegając temu, ażeby niejasne woli mojćj tłumaczenie nie było powodem do kłótni i procesu między krewnymi moimi, ustanawiam: iż ten preferencyą mieć ma, a tćm samćm jako sukcessor mój uniwersalny uważany niech będzie , który na pogrzeb mój przybędzie pieszo".
— Co, co takiego ? — zapytał Dzięgielowski — to ciemne miejsce, proszę przeczytać raz drugi; nie, to być nie może!
— A suplikuję — odrzekł pleban — mam przecie oczy, jeżeli się nie mylę, a komu niewiara, niechaj czyta, suplikuję.
Dzięgielowski pochwycił testament i odczytał: „Jako sukcesor mój uniwersalny uważany niech będzie, który na pogrzeb mój przybędzie pieszo".
— A paniczu panie proszę o głos — odezwał się szafarz.
— Prosimy mówić!
— Niechno zbiorę do kupy moje myśli, paniczu wielmożny panie! — i schyloną rękę od cholew ciąguął w górę, aż odwinąwszy połę kapoty podparł się w bok. — Wedle brzmienia testamentu paniczu panie, ten jest dziedzicem, który na pogrzeb przybył pieszo, a ponieważ paniczu panie pan Jan, jak to widziałem na własne oczy,
pieszo szedł do Królowój , pieszo wstępował na podwórze ...
— Kiedyć potrzeba, to i my to zaświadczymy? — ozwała się gromada.
— A jam gotów zaprzysiądz, że jegomość szedł pieszo do Królowej — przemówił wójt, — bo tamten ono tak mu się przysłużył na grobli, że bryczkę potrzaskał w kawałki.
— Suplikuję — wystąpił ze swoim głosem ksiądz pleban — i ja parochus loci daję świadectwo prawdzie, jako pan Jan tu obecny, wstępując na podwórze, nie siedział ani na bryczce, ani na koniu, ani na żadnćj rzeczy, ale wędrował per pedes apostolorum, alias pieszo, a ponieważ nie ma wątpliwości o tegoż bliskiem pokrewieństwie, a zatćm z mocy testamentu jest sukcesorem ś. p. Radeckiego i Królowćj Ruskiéj dziedzicem.
— Wiwat nasz pan! KrólowejRuskiój pan! — zaintonował szafarz a za nim chórem całe zgromadzenie.
Dzięgielowski wyniósł się cichaczem z izby, zaprzęgać kazał i wyjechał z Królowćj bez pożegnania.
LEGENDA KLUCZNICY.
Pierwszy raz drukowano w r. .
W drewnianym dworku, z którego wesoły był widok na folwark z dachem słomianym, na którym wsparta drabina spoczywała wyciągając suche swe ramiona do komina; z drugiej strony na spichlerz z ganeczkiem i na stodoły; otoż w tym dworku mieszkał pan Chorąży dziedzic wioski.
Błogosławieństwo Boże spoczywało nad jego domem, wszystko pomyślnie się wiodło, przychówek się mnożył, szkatuła co raz to ciężała. Mówiono o Chorążym, że miał w kieszeni wężyka, który syczał i odstraszał rękę, ile razy sięgnęła po złotówkę. Przecież był ludzkim i gościnnym w całem ówczesnem znaczeniu tego słowa; rzadki był wypadek, ażeby trzeżwi od niego odjeżdżali goście, a niekiedy i bez czapek.
Miał żonkę młodą. Aniela chowała się u babki, którćj była pieszczoszką, i nie było szybki w oknie, żeby wnuczka jej nie miała, byle się naparła. Zostawszy panią Chorążyną, zdarzało się często, iż skromne jéj żądania rozbijały się, jakoby
o twardą skałę, o upór oszczędnego męża. Sąsiadki na przekorę pokazywały nieszczęśliwej tćj istocie co raz to nowe kornety, mantele, chusty. Aniela dodzierała tylko ślubną swoją wyprawę. Lecz nigdy tak wielkiego nie doznała frasunku, jak wonczas, kiedy się dowiedziała, że jedną z jéj sąsiadek czuły mąż związał na urodziny sznurkiem pereł uryańskich, prześlicznej wody. Żałością dotknięta zapłakała ze smutku i zazdrości. Szczęśliwa bowiem sąsiadka była tylko żoną dzierżawcy, ona dziedziczką korale musiała nosić na szyi. Żale i płacze nie przemogły Chorążego, skarcił żonę że jéj się zachciewa takich zbytków w czasach tych ciężkich. Zona rzuciła oczkiem na ciężką szkatułę i westchnęła. Ale dnia tego długo zasnąć nie mogła, różne do póżnćj nocy robiąc projekta.
Wkrótce potem przyszedł posłaniec z listem od babki Anieli, w którym staruszka wzywała wnukę, aby zjechała do niéj na święta. Chorąży uradowany tćm nie mało, chodził po izbie i zacierał ręce, wiedząc o tćm, że babka kochana, stosownie do zwyczaju swojego, odsełając do do* mu wnuczkę obdarzy ją znowu sumką jaką na szpilki.
Odjechała Chorążyna; ani młokos czeka na przybycie kochanki z większą tęsknotą, jak Chorąży tą razą wyglądał powrotu żony. Po upływie
kilku tygodni przyszła nareszcie wiadomość, że wraca.
Chorąży wychodził naprzeciwko małżonki kilkakrotnie. Jednego wieczora nareszcie wyszedłszy na wzgórze dojrzał wznoszącą się kurzawę na gościńcu, poznał siwe konie i koczyk.
— Wraca, wraca! — zawołał i zbiegłszy na drogę czekał.
Nadjechała zona.
— Stój! — krzyknął Chorąży. Zatrzymała się kolasa, wysiadła zona smutna
jakaś i zapłakana rzuciła się w objęcia małżonka, który zadziwiony tym smutkiem zapytał:
— Co się stało moje serce ? powiedz.
— Nie gniewaj się na mnie, jam niewinna — odpowiedziała zapłoniona. Dobyła chustki z woreczka, zakryła sobie oczy płaczące.
— Ale cóż się stało? powiedz — powtórzył Chorąży.
— Skradli mnie, skradli, zabrali wszystko — przemówiła zona.
Daremne byłoby staranie moje opisać scenę, jaka nastąpiła po tem wyznaniu Chorążyny, iż na noclegu w karczmie skradziono jej sakiewkę z dukatami, o której była wzmianka w liście babki do Chorążego pisanym.
Chorąży przyszedłszy do siebie nie zaspał chwili, wysłał i sam nareszcie poleciał na miejsce popełnionej kradzieży. Badano, szukano, ale
Sylva Rerum,
bez skutku. Miesiąc upłynął, jeszcze Chorąży żalu swego strawić nie mogł i nie było jednćj w dniu godziny, ażeby nie wyrzucał Anieli jej płochość i nieuwagą, powtarzając swoje: „a mówiłem miéj się na ostrożności, sto cz. zł. nie piechotą chodzi, stracić tak lekkomyślnie". Czas, najlepszy na troski lekarz, przyniósł niejaką w tym frasunku ulgę. Chorąży zapominać się zdawał o doznanćj szkodzie.
Zdarzyło się pod tę porę, iż Chorąży o zaoranie kopca granicznego sąsiadowi pozwany do sądu wyjechał do miasta, dzień to był czwartkowy, dzień procesu.
Sprawa acz wątpliwa, zręczną wymową Chorążego tak pomyślny wzięła obrót, iż upadła; owszem powódzca na koszta procesu skazany został.
In gratiam tak pomyślnego sprawy zakończenia Chorąży zaprosił pana sekretarza i kilku dobrych znajomych do Szraula na lampkę.
Było to jakoś z jesieni, por* dżdżysta. Żydek wynosił butelkę po butelce, próżne odnosił. Już dobrze się zmierzchło. Pan sekretarz nie żegnał fundatora, a temu jako traktującemu nie wypadało brać za czapkę pierwszemu. Ciągnęła się pogadanka o emigrantach francuskich, którzy w przejeżdzie do Rossyi noclegiem stanęli byli u Szeflera.
Ciągnęła się rozmowa i rozciągnęła w debaty nad Europą, Ameryką i Azyą. Zadzwonili na ra
tuszu na dobranoc, a Chorąży kieliszkiem o kie liszek sekretarza dzwoniąc zawołał: „kochajmy się!tt Ostatnićm tem zdrowiem przywalony padł na ławę Chorąży, do rana na niój doleżał, sekretarza odprowadzono do stancyi.
Nazajutrz o poranku wracał Chorąży do domu. Skręcając z gościńca ku dworowi wedle karczmy, żyd gospodnik uchylając czapki do bryczki przybieżał i zawołał:
— Niechno wielmożny pan jedzie do dworu, a prędko, dobre rzeczy tam słychać.
— Cóż to za dobre rzeczy ?
— Niechno wielmożny pan jedzie, sam na własne oko obaczy ten prezent, te perły.
— Jaki prezent? jakie perły? — zapytał Chorąży zdziwiony, lecz wożnica śmignął batem, czwórka w hyżym biegu porywając bryczkę, przecięła dyskurs pana z żydem karczmarzem.
Po drodze rozmyśliwał Chorąży coby to znaczyły te perły, ten prezent; a wołał na wożnicę by pospieszał.
Ledwie co wjechał na podwórze, obskoczyła go czeladż wszystka, przebąkując coś o prezencie, o perłach.
Z wrzasku tego i poplątanej gadaniny rozumnego nie mogł wyciągnąć słowa Chorąży. Szedł więc do izby i zastał Anielę przed zwierciadłem stojącą, w ręku sznur pereł miała, raz do szyi, to znowu do czoła przykładając je i przymierza
jąc patrzała w zwierciadło i uśmiechała się wesoło, jak dziecko, a spostrzegłszy wchodzącego biegła do meza pokazując mu perły.
Zdziwiony Chorąży oku nie wierzył własnemu, wziął je do ręki, liczył jedną perlę po drugiej i przesuwał po sznurku. Nareszcie zapytał zkąd je dostała, od kogo? i któż ten wielkomyślny szlachetny dobrodziej ?
— Usiądż mój mężulku — rzekła zona — opowiem ci wszystko, ale uprzedzam, żebyś mi wierzył, co mówić będę, bom sama na własne widziała oczy; klucznica nie widziała, ale słyszała,, sama mówi że słyszała.
— Nie inaczej — wpadła w słowo przytomna klucznica, — słyszałam na własne uszy ; słyszałam szelest i wrzawę jakąś w nocy, jakby kto kuferek przesuwał po podłodze.
— Dobrze, już dobrze — przerwał Chorąży — wierzę, już wierzę, tylko mówcie co się stało.
— Otoż to się stało — zaczęła mówić zona. — Jakoś to było po północy, zegar wybił trzy kwandranse na pierwszą, ocknęłam się, niebo się wypogodziło i miesiąc świecił jasno.
— Ależ jako żywo! teraz księżyc na nowiu.
— A to gwiazdy może tak jasno świeciły: same nadzwyczajności działy się tej nocy. Wierz mi mężulku.
— Nie inaczej; i ja z drugiej izby widziałamr ze jasno było w sypialni — przemówiła klucznica.
— Otoż ocknęłam się — mówiła dalej zona — i nie spałam, zegar wybił pierwszą. Posłyszałam szelest jakiś pod łożem mojem. Przestraszyłam się, bo nie wiedziałam coby to znaczyło i myślałam że to ...
— No! co tam, mniejsza coś myślała — przerwał mąż — powiedz co to było ?
— Otoż, kiedy myślałam że to mysz może się tłucze, a to nie mysz, ale człowiek jakiś malutki, jak ci Liliputowie, co to niedawno czytał im ci z książki, którą mi kanonik pożyczył, taki sam maleńki Liliputek wyjechał na koniu z pod łóżka mego.
— Cóż to pleciesz za baje — przerwał mąż.
— Ale mój mężulku kochany, słuchaj jeno dalej — rzekła zona.
— Nieinaczej, niech jegomość słucha, co dalej będzie — rzekła znowu klucznica.
— Otoż na czemże stanęłam : wyjechał Liliputek na koniku małym, wyjechał na sam środek pokoju, zdjął kapelusz z piórkiem, pokłonił mi się pięknie i przemówił.
— Prawisz duby moje serce — rzekł mąż.
— Słuchajże dalej — rzekła zona.
— Nieinaczej, niechno Jegomość słucha — rzekła klucznica.
Chorąży słuchał dalej nieprzerywając już opowiadania żony, które w skróconej umieszczam tu treści: Człowiek maleńki wyjechawszy na śro
dek pokoju zdjął kapelusz, uczynił pokłon i zapytał się pani Chorążyny, azali nie dozwoli państwu młodym odprawić wesela w jej pokoju?
Przestraszona zrazu Chorążyna takiem nadzwyczajnem zjawiskiem; oczom własnym nie wierząc, wzięła to wszystko za senne jakieś widzenie; ale słowa te dobitnie i wyrażnie wymówione przekonały ją dostatecznie, że to wszystko na jawie było.
Zakłopotana nie wiedziała sama, jaką dać odpowiedż: bez wiedzy i woli, ledwie to słówko dobrze wymówiła, jużci zaszeleściało znowu pod łóżkiem i razem karetek małych, każda o koniach, wysunęło się z pod kobierca, który spadając ku ziemi osłaniał i okrywał co się działo pod łóżkiem. Za karetami bryczek kilka, nareszcie wózek z kapelą i kilku kawalerów konno. Cała ta kalwakata była drobna, maleńka; jednej miary z tym pierwszym jegomościa przodem wysłanym. Karetki i bryczki zastosowane do tych człowieczków były, domyśli się każdy, kiedy jak wspomniałem karet i bryczek kilka pod łóżkiem Chorążyny wygodnie pomieścić się mogły, a wysunąwszy się z pod łóża, po izbie jakby po obszernym krakowskim objeżdżały rynku.
Nie odbyło się to bez wrzawy; turkocik karetek, trzaski biczyków wożnic, tętencik koników galopujących obił się o ucho Chorążyny, wraz z muzyką kapeli wygrywającej dziarskiego marsza
Muzyka ta była cicha, podobna do głosu pozytywki w zegarku zamkniętej. Kapeli nie słyszała klucznica w drugiéj spoczywająca izbie, czego żałowała najwięcćj i na pół śpiąco] zdało się, że któś kuferek po podłodze przesuwał. Zatrzymały się karety i bryczki i wszystko z nich powysiadało.
Tu widziała Chorążyna najprzód państwa młodych ślicznie ubranych, nieco z staroświecka. Jacyś sędziwi panowie i panie, drużbowie i innych gości mnogo.
Stanęli w wianek, kapela urżnęła mazura i wysunęła się pierwsza para do tańca, po niéj druga, trzecia, czwarta: taniec szedł żywo i wesoło. Samą Chorążynę patrzącą na tańcujących ochota brała do tańca.
Po mazurku puściła się wiarka obertasa, potćm drabanta, nareszcie krakowiaka; w pierwszćj parze hasał pan młody z panną młodą, obleciawszy koło po razy kilka w skokach żwawych przy skoczył do łóża, za nimi długim sznurem ciągnęły się pary.
Skoro przed łożem Chorążyny stanęli, skłonili główkami i dwoje maleńkich dżwigając na patyczkach jakieś pudełko złożyli je na ziemi przy łóżku, a starosta dziękując gospodyni za gościnność, prosił by prezent ten przyjąć raczyła jako wdzięczności podarek.
Kapela uderzyła znowu marska, rzuciło się
wszystko do karet i bryczek, biczyki wożnic pukać zaczęty i wszystkie cztery karety i bryczki wjechały pomiędzy drewniane słupki, na których kaflowy piec spoczywał: turkot i kapeli odgłos coraz był mniej głośny i wkrótce nastąpiła cisza i izba była próżna.
Chorążyna nie rychło przyszła do siebie, ochłonąwszy nieco z podziwu i obawy, uniesiona ciekawością coby się zawierało w pudełeczku podniosła je, otworzyła; w pudełku były perły.
Kadością przejęta nie mogła doczekać ranka, skoczyła z pościeli, wbiegłszy do klucznicy pokazała perły i całe opowiedziała zdarzenie. Klucznica na obie zerwała się nogi i tysiąc pytań zadawała pani i żałowała niezmiernie, że nie była na weselu przytomną.
Rozbudziły wszystkie dziewki i czeladż wszystko się zbiegło do sypialni pani i jęli zaglądać pod łóżko, pod piec i kijami stukać pod piecem; daremnie nic już nie było. Chorążyna niecierpliwie czekała powrotu męża ciesząc się darowanemi perłami.
Skończyła mówić Chorążyna. Chorąży się zadumał, głową kiwał, nareszcie przemówił:
— Rzecz dziwna, niesłychana! słyszałem o duchach i upiorach, ale o takich maleńkich upiorkach nie słyszałem dotąd*; prawda że w książkach piszą o jakichsiś tam Liliputach; trudno tu nie
wierzyć kiedy perły, które przecie dobrze widzę i czuję w garści, to dowodzą.
To rzekłszy poszedł do sypialni, zajrzał pod łóżko, patrzał po podłodze, to schyliwszy się zaglądał laską szukając i grzebiąc pod piecem. Zdarzenie to nadzwyczajne błyskawicy hyżością rozniosło się po okolicy.
Chorąży nigdy tyle w swym domu nie miał gości, ile tygodnia następnego po tej nadzwyczajnej nocy. Mężczyżni i kobiety, starzy i dzieci tak do świętego miejsca zbiegali się tłumnie w dom Chorążego. A każdy z gości ledwie przebył próg domu pędził do sypialni i patrzał po podłodze, pod łóżko i pod piec zaglądał.
Niektórzy ślad jakiś dostrzegali jeszcze, a słupek jeden od pieca przytarty był nieco, ztąd wnoszono, iż kareta w szybkiej jeżdzie osią zawadziła o niego, dodał któś: „dobrze że pieca nie rozwaliła ta czereda". Nie dosyć na tem, oglądano przeciwną w przysionku ścianę, w czeluście pieca wstępowali ciekawsi rozbijając się w domysłach, którędy te karety wyjechać mogły. Chorąży acz gościnnego serca, nudzić się zaczynał tą zgrają gości. Chwili nie miał spokojnej. Do tego piwnica przez tydzień cały prawie się nie zamknęła, pękły cztery beczki, a ogień kuchenny niby ogień Znicza, od rana do wieczora gorzał nieustannie. Nie wiedział już rady, a dnia jednego obrachowawszy się z spiżarnią
i piwnicą wyciągnął z tćj rachuby wniosek , że te perły darowane opłacił już nawet nad cenę szkodą jaką poniósł traktamentem nieustającym. Tej pielgrzymce do pieca chcąc położyć koniec wyjechał z domu.
Oddalenie się pana było hasłem gromadzie wioski i okolicznych do poznania zblizka tego sławnego pieca i łóżka.
Zrazu klucznica chętnie i izbę sławną i piec i łóżko pokazywała, wszystkim razem i z osobna, lecz przebrała się miarka jéj cierpliwości.
A gdy ciekawe rzesze nie przestawały tej pielgrzymki do pieca; zmuszoną się być widziała wezwać ekonoma pomocy i dwóch pachołków z kijami stać musiało od rana do wieczora w sieni odpędzając ciekawych. Byłem w tym dworku, widziałem izbę sypialną, łóżko i piec. Izba zwyczajna kwadratowa, ośm kroków długa i tyleż szeroka, ma dwa okna wychodzące do ogrodu; między oknami jest kanapa cycem w paski powleczona, przed nią stoliczek okrągły na trzech nóżkach, przy ścianie od prawego okna stoi łóżko. Pawilon czerwony, nieco spłowiały, spada na nie z wysoka i pokrywa.
Piec ąuestiohis spojony z kafli białych w niebieskie arabeski.
Dając świadectwo prawdzie i to mi dodać wypada, iż jeden z tych drewnianych słupków,
ua których oparty stoi piec, zwichnięty jest na lewą stronę. Słuszną zatćm była ta uwaga, ii pędząca karetka zawadziła o niego. Ten ślad tylko zostawili ci maleńcy goście w dworku pana Chorążego.
HEŁM JAXY
POWIASTKA STARA.
Pierwszy raz drukowano w r. .
Dunajec, to dzikie Karpatów dziecie, obiegłszy doliną Nowo targską wypływa na krawędż naszego kraju i spojone dawniej rozgradza ziemią Sandecką i Spiską. Okolice, które ożywia kaskad swoich szumem, są pełne malowniczej piękności. Któregoż z podróżnych nie uderzył, nie zachwycił widok bratnich zamków Czorsztyna i Niedzicy ? Któryż z gości Czerwonego klasztoru podniósłszy oko na koronę tysiąc stóp wysokiej pionowo się wznoszącćj Pionińskiej góry słowami podziwienia i zachwytu nie oddał hołdu krasie i wielkości natury? Od Pionin jakby od czoła tego gór olbrzyma rozchodzą się olbrzymie jego ramiona.
Kręte tych gór pasmo dziwnie się gmatwa i wije: tu przerwane nagle rozdziawia się w przepaść, tam wyskakuje w obłoki w kształcie cukrowej głowy. Patrząc z wysokości Pionin ua całą tej dzikiéj okolicy mapę zdawa się to, że widzisz ziemię w tańcach, kręgach
i skokach. Dunajec nie wstrzymany tym wirem gór i skał przeskakuje, które w swym biegu napotyka przechody i niby gniewny, bo szumiący i spieniony ucieka z tej puszczy, spieszy się w kraje dolin i wiosek. U miasta Sącza szeroko się rozlewa, swobodniej płynie, a u stron obydwóch rozstępują się góry, aby dzikie to Karpatów dziecie ugłaskanem i spokojnem licem zbliżało się do poważnego majestatu królowej — Wisły.
Na jednej z tych naddunajcowych gór gęstym lasem porosłej, u której podnóża widzisz rozsypane chaty Tęgoborza, stał w wieku stym zamek, gniazdo i siedziba Bobka Puchały Wieniawczyka. Król Łokietek starym szczerbcem pasował go na rycerza. Tem uderzeniem miecza wszczepił w ciało siłę, w jego duszę waleczność i niepowściągniona do walk ochotę.
Takową niesiony przyłączył się Puchała do Zawiszy Czarnego i z tym wespólek służył czas długi cesarzowi Zygmuntowi; w krwawych z Turkami bojach pozyskał sławę, zjednał sobie względy u cesarza.
Powołany do kraju w czasie kiedy król Ja* giełło uporczywą z Krzyżakami prowadził wojnę, przybył w porę rozpoczęcia sławnćj pod Grunwaldem walki. Pisze Bielski, iż Puchała z hufcem swoim przyczynił się także do odniesienia tego po wszystkie wieki pamiętnego zwycięztwa.
Pięćdziesiątego domierzał roku życia, kiedy
z Zawiszą Czarnym pociągnął na dwór cesarza; w czasie potrzeby pod Grunwaldem liczył rok sześćdziesiąty. Styrany wiekiem i trudy wojackiemi stracił siłę do tyla, iż poranku jednego nie zdołał się dżwignąć na siodło. Z żalem i smutkiem nie mogł towarzyszyć królowi ciągnącemu pod Malborg. Zaledwie podołał wolnym pochodem przy dążyć do domu.
Wróciwszy do Tęgoborza odpasał miecz swój, a z włosów hełm zdejmując do obecnych dworzan w te się odezwał słowa:
— Mili moi, pomóżcie, zdejmcie ze mnie te żelaza. Żal się Boże, zbroja, to odzienie powszednie moje już ciężyć mi zaczyna. Weżcie, zawieście w sklepie te nieużyteczne już sprzęty. I miecz ten odbierzcie, starćj ręce służyć nie chce. I ty hełmie mój stary towarzyszu, żywota mojego obrońco, pożegnaj się z czołem, prochem i pajęczyną porastaj.
I oddał służebnym miecz swój i hełm i pancerz, przy czołgał się do łóża, padł na posłanie i pod kożuchem leżał całe tygodnie sród cierpień i smutków. Przywołany lekarz nie przyniósł ulgi boleściom. Unękany długą niemocą starzec zwątpił o życiu, przywołał do łóża jedynaczkę swoją młodowiosną Krystynę, ktorą miłował bardzo. Po niedługiéj z córą rozmowie uczynił do niéj zapytanie :
— Którego z dwóch zalotników, Szafrańca
Sylva Rerum.
czy Żuka za męża mieć pragniesz, gdyż rodem i majątkiem równi sobie, obaj waleczni i prawi obaj.
Krystyna uklękła przed łożem ojca, jej drżąco usta wymówiły imię Szafrańca, a rumieniec jéj lica wydał, iż Szafraniec był miłym jej sercu.
— Powstań dziewo! — rzekł Puchała — jeżelić to wola Boska, abyś Szafrańcowi zaślubioną była i moja nie będzie przeciwna. W przyszłą niedzielę, da Bóg doczekać, zaproszę księdza i sąsiadów kilku, sprawię ci wesele, opuścisz ojczyste gniazdeczko i pójdziesz na obcy chlćb. Pokwap się jeno a wyślij pacholę jakie po Szafrańca, niech przybędzie do ciebie, kiedy twoim być ma na życie całe.
Krystyna łzami wdzięczności i rozrzewnienia ojcowską zlała rękę, wstała hyżo i wybiegła z komnaty. Rychło posłyszano tętent wyjeżdżającego z bramy; dzień nie doszedł wieczora, już Krystyny ucho dosłyszało wjedżających na zamek konnych.
Przygonił posłaniec, z posłańcem Szafraniec. Uradowane dziewczę zbiegło ptaszkiem na podwórze, młodziana za rękę ująwszy do izby da łóża ojcowskiego przywiodło.
Uklękli oboje. Stary Dobek obyczajem dawnym wzniósł nad scbylonemi ich głowy obiedwie dłonie, lecz ledwo co otworzył usta, pierwszego nie domówił słowa, rozrzewniony zapłakał i zamilkł. Osłabiony umysł nowćm tem wzru
szeniem wstrząśnięty, obłąkał się i przytomność opuściła starca. Już nie będąc panem swych uczuć, stów i wewnętrznych poruszeń, jękom boleści puścił bieg wolny. Cierpliwością nietagodzone cierpienia dręczyły go tćm więcćj , drażniły boleśniej. W tym stanie okropnym zamknięte na chwilę podnosząc oko, gdy spostrzegł wedle siekie młodziana zadrżał, chciał powstać, nie mogł; niecierpliwy i gniewny podniósł głos i rzucił na Szafrańca straszne słowa okropnego przekleństwa.
Krystyna odskoczyła od młodziana strachem i zgrozą przejęta, Szafraniec pozostał na kolanach jakby ciężarem przekleństw przywalony do powstania siły nie miał.
Dobek nie przychodził do siebie na klęczącego spoglądając, raz łagodnie doń przemawiał, synem go nazywał, to znowu wołał głosem okropnym:
— Precz odemnie chłopie, przekleństwo z tobą! Krystyna rzewne tłumiąc płacze wezwała miłego, by powstał i oddalił się od chorego ojca.
— Miéj cierpliwość i nadzieję — mówiła zapłakana. — Bóg dobry ulituje się nad nami. To pożegnanie nasze nie jest ostatnićm pożegnaniem ; bądż pewnym serca mojego, bądż pewnym i nadziei.
— Miła dziewico moja — mówił on. — Sercu twemu umie wierzyć, ale nie nadziei. Najpię
kniejsza zawiodła! — Łzami pożegnał kochaną i odjechał.
Mijał tydzień, Dobek straconój nie odzyskał przytomności.
Jednego wieczora siedziała Krystyna przy łóżu chorego, kiedy służebnica znać dała, iż pan Szafraniec przybył na zamek.
— Stoi przed bramą zamkową — mówiła ona — i czeka na wezwanie wasze.
Kadością wielką widocznie malującą się na obliczu dziewicy ożywiło się jej serce i wraz biegła do młodzieńca, za którym usychała z tęsknoty; alić zatrzymał ją w biegu głos ojca:
— Zostań, Krystyno moja, pozostań; nie opuszczaj mię! — i wyciągnął obie dłonie do córy starzec biedny, żebrzący.
Zasmucona wróciła do łóża; Dobek pochwycił jej rękę, trzymał ją silnie obiema rękami, atoli bezsennością znużonego w tćj chwili napadł sen, a z bezwładnej starca ręki wypadła dłoń dziewczyny. Acz pociągana tęsknotą do miłego, Krystyna nie miała przecież odwagi oddalić się od ojcowskiego łóża; długa była jej walka, ale serce przemogło.
Szafraniec ciężką odziany zbroją właśnie jakoby rycerz idący do walki, biegnącą ku niemu temi przywitał słowy:
— Nie miéj w sercu twojćm gniewu na mnie zacna dziewo, iż pomimo twćj woli przybywam
do ciebie. Alio rzecz trudnato była, tracąc cię na zawsze nie pożegnać. Wiedz o tćm, iż po kraju naszym obiegają wożni, obwołują rozkaz kasztelana wszem w obec i każdemu z osobna, aby na ile koni kogo stać spieszył na północ, gdzie król nową walkę rozpoczął z Krzyżakami. Mój żywot nieszczęsny cięży mi, wezwaniu temu rad jestem i pójdę, rzucę się w krwawe te boje i śmierć w nich znajdę. Zaprawdę, garsteczka piasku co ciało pokryje moje lżejszą będzie od smutku co mnie dociska. Żegnaj miła moja dziewico, żegnaj na zawsze, w te strony domowe moje nie wrócę już więcej. Przeczuwam, miecz krzyżacki uwiążnie w mych piersiach, zabije żywot i boleść z nim moją. Onegdaj sen miałem, anioł stróż mój śmierć mi zwiastował na polu sławy. Krystyno moja! gdy wracający z wypraw przyniosą tobie smutne słowo o mnie, zmów pacierz za duszę, poświęć jedną łezkę.
— Zaprzestań tych słów niedobrych — przemówiła Krystyna. — Widzisz, bojażń nie ima mnie — dodała kryjąc wzruszenie swoje. — Wzdy prawią ludzie, iż komu się przyśni o śmierci, będzie miał długi żywot i błogi, i przezco pragniesz tćj śmierci, której nie rad żaden człowiek ? Mogiła piasku lekką będzie ciału twemu, ale pomnij na to, iż duszę twoją obciąży wina wielka, gdy wołając śmierci przywołasz dwie razem, twoją i moją śmierć. Za prawdę weż to, Krystyna nie
przeżyje ciebie. Bądż dobrej otuchy mój miły! Rodzic miłuje ciebie. Nazajutrz po twoim odjeżdzie przybył ksiądz, słowami i święconą wodą zaklął złego ducha. Szatan obłąkania odstąpił od rodzica. I zaraz zdrowszy i swobodniejszy pytał się o ciebie. Już miałam wieść dobrą posłać tobie; atoli ksiądz przeciwnej był myśli i radził .odwlokę. Rzuć w niepamięć rzeczy dawne; z spokojnem sercem, z dobrą myślą idż na tę wojnę. Szanuj zdrowie i życie, abyś wrócić mogł do Krystyny, która tęsknem a wiernem sercem ciebie wyglądać będzie.
— O miła moja! — odrzekł Szafraniec — z serca twego płyną te słowa słodkie, a przecież ani kęs pociechy nie zaczerpałem z nich, jedno smutek i gorszą tęsknotę. Bo pewny śmierci radowałem się nią zowiąc ją wybawicielką moją, a ty, podobana moja, obudziłaś znów we mnie do życia przywiązanie ludzi szczęśliwych. O! bodajem był nie słyszał tych słodkich twoich wyrazów. I daremnie mnie pocieszasz, mam przeczucie , że zginę i nie wrócę do ciebie z tej wojny.
Łzy zalały ostatnie słowa jego. Krystyna okiem wlepionćm w oblicze zapłakanego stała nie wiedząc mowy; po długićm milczeniu jęła coś mówić, lecz przerwała mowę, zadumała się głęboko, jakby na myśli swoje wzięła zamiar jakiś
I ważyła go, w końcu długiego namysłu spuszczone w ziemię podnosząc oko rzekła:
— Jeżelim miła tobie. Nie... — przerwała — czekaj chwilę, rychło wrócę do ciebie, czekaj mój miły!
I pobiegłszy do łożnicy ojcowskiej, śpiącego zbudzić chciała. Dobek spał snem twardym i ledwie co otworzyła się powieka jego snem przyciśnięta, gdy znowu na oko spadła. Wahająca się, niespokojna i niecierpliwa przeszła Krystyna do izby przyległćj, która składem była rynsztunków, mieczy, tarcz i oręży. Zdjęła ze ściany hełm ojcowski; kształt staroświecki i rdza, ktorą pożółknął, dowodziły wielkiéj jego starożytności. W tym hełmie Puchała wszystkie odprawił wojny, z ostatniej wróciwszy zawiesić go kazał na łosiowym rogu na ścianie.
— Luba moja — przemówił młodzian spostrzegłszy biegnącą ku niemu Krystynę z hełmem w ręku. — Nie bez podziwu baczę to ciężkie hełmisko w twojćj słabiuchnej dłoni; odpowiedz, co zamyślasz miła moja?
Krystyna rzuciwszy okiem dokoła poprowadziła młodziana na drugi pomostu brzeg i tak mówić zaczęła:
— Miły mój rycerzu! Wyjeżdżasz na wojnę, wzdy przystało mię uzbroić hełmem czoło twoje. Jeżeliś miły mój, nie zdejmiej go aż po skończonej wojence, i w tym hełmie na skroni wracaj
do mnie. Hełm coć daję, jestto hełm Jaxy*)y owego rycerza mocnój ręki, wielkiego serca, onego szerokiej sławy bojownika... Ten hełm mocą swą tajemną zasłaniał Jaxę w krwawych walkach, które odbywał na Ziemi Świętej jako obrońca grobu Zbawiciela. I śmierć ona co zmiatała bufy całe, nie imała żywota Jaxy i bezpieczny był w tym hełmie, o którym powieść taka: Iż ktokolwiek uzbrojony nim, wolny od pocisków strzał i od razów miecza zbawion jest. Kiedy pa zgonie Jaxy pozostaie córy dzieliły się spuścizną jego, starsze brały miasta, grody, najmłodsza hełm Jaxy wybrała sobie. Ona była matką rodu naszego. Owoż gdy inne Jaxowego domu dzielnice wielkiem cieszyły się mieniem, nasza uboga nie opłakała straty żadnego z swych synów; bo uzbrojony hełmem Jaxowym z wszelkiéj walki
*) Jaxa należał do wyprawy krzyżowej w r. ? pod wodza cesarza Fryderyka I. przedsięwziętej. Kronikarze zowią go księciem Serbii Dux Serbiae. Wszakże Naruszewicz, "Waga i inni uczą nas, że Serbia mieściła w sobie część' Luzacyi, Szląska, Czech i Miśnii, i nie radzi wierzą temu, jakoby Jaxa mogł być księciem i panem tej wielkiej, prowincyi, już pod Krzywoustym między Sasów, Czechów i Polaków rozerwanej, i zaledwie noszącej dawne swoje nazwanie. Był on raczej potomkiem dawnych Serbii królików i obszerne imiona w niej posiadał. Ów Jaxa pojął był core Piotra Dunina, którego stara legenda Oczkiem Panny Maryi nazywa.
— D
wracał do domu cały i nieuszkodzony na zdrowiu. Wiadomo tobie, iż rycerski rodzic mój, wielki bojów miłośnik, przez życie całe nie odpasał miecza od boku, w obcych nawet i dalekich stronach szukał wojny; alio ta wojna niebezpieczną innym, jemu igraszką była, bo pewny był życia hełmem Jaxowym zasłonion. Dziś wiekiem styrany nie podżwignie już miecza i w sercu brak ochoty do walki. Już hełm Jaxy niepotrzebny stał się jemu. Zdjęłam go ze ściany, na której rdzewieć zaczynał i na twoje włożyłam skronie. W nim idż do walki, idż z tą wiarą, że życie twoje zabezpieczone cudowną mocą Jaxowego hełmu. Odrzuć od siebie niepokojące cię przeczucie, bądż spokojnym w tćj wierze, iż wrócisz bez szwanku do domu, a skoro wrócisz Krystyna twoją będzie... A ty aniele stróżu jego! — dodała, oczy wznosząc ku niebu — czuwaj nad nim i poleconego opatrznością Boską strzeż i zachowaj od wszelakiéj szkody!
Szatraniec ukląkł przed kochanką, ucałował dłoń podaną sobie, a ostatniem bądż zdrowa pożegnawszy dziewicę odjechał.
W niedługim czasie po Szafrańca odjeżdzie Puchała odzyskał zdrowie i siły do tyla, iż z łóża się dżwignąć zdołał. Na ramieniu córki wsparty, zaczął się przechadzać po izbie i już mniemać zaczynał, że sita lat młodych wracała do niego.
Jednego razu kazawszy przynieść sobie miecz
wyrwał go z pochwy, machał nim i doświaczał prawicy. Przekonanie o odzyskanej sile miasto radować go sprowadziło smutek na jego myśli.
— Co wam takiego, panie ojcze? — zapytała Krystyna — smutni jesteście, a ja się raduję, iż Bóg dobry dał wam zdrowie znowu.
— O, bodajem nie znał ni zdrowia, ni siły, — odrzekł Dobek; — lżejsza była niemocą złamanemu słyszeć o walkach rycerzy, dawnych towarzyszy moich. Nie sromota bowiem była siedzieć doma, kiedy noga do strzemiona dżwignąć się nie mogła, ni ręka do miecza, ale teraz widzisz dziewo, co tu siły we mnie, w mojćj ręce, a czemuż ja nie z królem Jagiełłą.
Zastraszona taką mową dziewczyna jęła przypominać ojcu dawne wojenne prace jego:
— Któryż z rycerzy odbył walk tyle? — mówiła — jedna cząstka sławy waszej wystarczyłaby na ozdobę całego życia innym. Więc zostawcie młodszym boje, a resztę skołatanego żywota przepędżcie w spokoju, i o walkach myśleć przestańcie.
— Nie przestanę! — zawołał Dobek — nie przestanę, póki życia. W bojach wzrosłem, żyłem, i bodajem był w nich skonał a nie dożył tćj sromoty, aby sąsiad wracający z wojny, w którćj Puchały nie było, opowiadał o niéj Puchale, jako niewieście przy kądzieli. Nie, nie doczekam tego i pójdę za królem.
Krystyna nie wiedziała rady, ni mowy; cały wieczór przepędziła na dumaniu. Myśl dobra przyszła do niej, którą pochwyciła rażno. Lekarz namówiony od niéj umiał przemówić do przekonania rodzica strasząc nowym choroby powrotem w razie, gdyby się wystawił na poniewierkę i trudy, i odwiódł go od tych myśli przytłumiwszy na chwilę ochotę do walki. Od Krystyny odstąpiła trwoga; widząc bowiem tę gotowość ojca zatrwożyła się nie mniej i z tego powodu, iż hełm Jaxy, bez którego Puchała nigdy nie wychodził do walki, bez wiedzy i woli rodzica oddała Szafrańcowi. Nieśmiała a może lękająca się nagany utaiła ten postępek swój przed ojcem. Na teraz, gdy Puchała wierząc słowom lekarza zaniechał wojowniczego zamiaru z obawy, by nie ściągnąć na siebie ojcowskiego gniewu, wyznanie swej winy odłożyła na czas póżniejszy. Miesiąc ubieżał od tej pory. Dobek acz zdrowy na ciele, w duszy nosił trapiący go smutek. Za każdą o wojnie wspominką wywierał żale i narzekał na nieużyteczną starość.
W onym czasie', kiedy król Jagiełło czołem rycerstwa otoczony zdobywał mieściny pruskie i grody Krzyżaków oblegał, Zygmunt Luxemburozyk, król węgierski, korzystając z pory wtargnął z wojskiem swojćm w pograniczne ziemie polskie
niemające straży ni obrony. Wodzem najazdu tego był Scibor Sciborczyk, pan Wagi. Bez oporu opanował on ziemię spizką, a pomykając coraz daléj zagony swoje ciągnął ku Sączowi, w spustoszeniach i pożogach zostawując smutne ślady po sobie. Lud spłoszony rzucając mieszkania i dobytki na łup obcego żołnierza rozbiegał się w góry, roznosił po kraju z wieścią o najeżdzie Węgrów postrach i rozpacz. Smutne te wieści doszły do tęgoborskiego zamku i nowym niespokojem, trwogą nową napełniły czułe Krystyny serce. Wiedziała ona, iż jej słowa i prośby nie wstrzymają Puchałę od tego, ażeby odzyskanym siłom ufając nie zapragnął pochwycić miecza, związać się z sąsiadami, pospieszyć ku obronie najechanego kraju i stawić pole nieprzyjacielowi. Wszelakiego zatem dołożyła starania, ażeby ta napaść Węgów nie doszła do wiedzy ojca, a skłamawszy ochotę odwiedzenia powinowatych nad Wisłą mieszkających umiała nakłonić ojca do przedsięwzięcia podróży w nadwiślańską okolicę, tusząc sobie, iż w oddalonych tych stronach łatwiéj ten najazd nieprzyjacielski przed nim utaić podoła.
Stało się życzeniom jéj gwoli. Puchała w towarzystwie kilkorga służebnych puścił się w zamierzoną drogę. Krystyna towarzyszyła ojcu. Atoli pierwszym noclegem stanąwszy w Rożnowie, obaczył Puchała w gospodnćj stajni mnogo
koni i ludzi i poznał letniego Żuka, Białćjwody dziedzica.
— Bóg z wami, panie Wojciechu! — ozwał się do sąsiada.
— Będzie Bóg z nami, będzie, chociaż wy nie z nami — odparł Żuk — bo cożto ja baczę? Puchała, ów rycerz zawołany, gonił Turki i Krzyżaki, a dziś ucieka. Oddajcie sławę waszą a pochwyćcie kądziel, kiedy serce zniewieściało.
Taką mową oburzony Dobek rzuci! się do oręża, co widząc Żuk nie zaprzestał naigrawań.
— Co baczę, weście się do oręża — mówił dalej — złe to miejsce popisu, nawróćcie koniem, połączcie waszych z moimi, uderzmy na Scibora co pustoszy ziemię naszą, niszczy, morduje i pali, uderzmy, odpędżmy wroga, a kraj wdzięczen nam będzie i pochwali nas.
Obecna tej scenie Krystyna rzuciła się do kolan ojca; spłakaną, błagającą odtrącił od siebie zagniewany starzec ostre czyniąc jej wyrzuty, a w przedsięwziętym zamiarze niewzruszony dosiadł konia i noc całą goniąc powrócił do Tęgoborza.
Jeszcze nie zaświtał ranek na górach, już tłuszcze pospólstwa przed zamkiem, a na podwórzu hufiec uzbrojonych czekał na pana i na hasło do pochodu.
Puchała wyglądnąwszy oknem skoro obaczył wszystkich w pogotowiu, szedł do zbrojowni.
W progu spotkał Krystynę, ta na kolanach zaklinała ojca, ażeby zaniechał tej wyprawy.
— Mój panie rodzicu! — wołała — wy nie
pójdziecie na tę wojnę, wy pójść nie możecie;
słuchajcie mnie, moja wina, moja wielka wina!
ja hełm Jaxy oddałam Szafrańcowi, bez hełmu
tego wy zginiecie na wojnie! Wy nie pójdziecie
na wojnę.
Puchała raz pierwszy w życiu swojem zadrżał doznawszy nieznanego jemu uczucia bojażni:
— Nieszczęsna! cóżeś uczyniła! — zawołał. Atoli z chwilowego odurzenia przychodząc do siebie rzekł: — Wstań dziewo! acz wina to twoja, nie byłbym ojcem, gdybym w tej chwili miał gniew na ciebie, kiedy przychodzi mi pożegnać się z tobą, a pożegnać na wieki. Gdyż nie taję się z tćm, raz pierwszy w życiu słyszę jakiś niedobry głos przeczucia, który straszy mnie; przecież nie odwiedzie mnie od tego, ażebym nie pospieszył tam, gdzie mnie woła mój obowiązek. Przebaczam tobie Krystyno i błogosławię ciebie, miej spokój w tćm życiu, bo wesela mieć nie będziesz.
Krystyna budząc się ze snu omdlenia zapytała o ojca, ale ten już był daleko za górami.
Krwawą walkę stoczyły hufy sandeckiej ziemi z wojskiem Sciborowem pod murami Starego Sącza. Zwycięztwo długo ważące się i niepewne, u schyłku dnia opuściło najezdników. Złamany
w szyku orszak Scibora szybką ucieczką ratując siebie sprawił popłoch i nieład w żołnierzach nieprzyjacielskich, których na tysiące liczono rannych i zabitych.
Kiedy mieszkance sandeckiéj ziemi zapuszczając się w pogoń za niedobitkami Scibora w spizką przechodzili krainę, nadciągały im w pomoc zastępy nowe, które król Jagiełło posłyszawszy
najeżdzie Węgrzyna odłączył od wojska i przeciw nowym tym nieprzyjaciołom wyprawił. Stanąwszy na ziemi sandeckiéj, skoro dowiedziało się rycerstwo o porażce i ucieczce najezdnika, wstrzymało się w dalszym pochodzie, folgując koniom znużonym długą, spiesznie odbytą drogą.
W tem rycerstwa gronie znajdował się młody Szafraniec. Z krwawych walk kilku, w których dziarsko z Krzyżakami się ścierał, żadnej nie odniósł rany, właśnie jakoby zasłonięty cudownym hełmem Jaxy. Po wziąwszy wieści o najechaniu sandeckiéj ziemi przez Węgrów przyłączył się do oddziału rycerzy ku obronie zagrożonych okolic wysłanym, niesiony ku temu trwogą o Krystynę
tęsknotą do kochanćj. Nie omieszkał korzystając na teraz z odpoczynku wojska odwiedzić niewiele od obozu oddalony tęgoborski zamek, miłej jemu dziewicy mieszkanie.
Szybką jazdą skracał swoją drogę. Słońce zachodziło, kiedy z ostatniego lasu wyjechawszy na otwartsze pole obaczył cel podróży, zamek
na wzgórzu się wznoszący. Serce uderzyło mocno i pełen rozrzewnienia zawołał:
— O zawitaj, mój zamku! ty przybytku miły, w którym mieszka ona, a moje serce i moje szczęście z nią razem...
Kiedy domawiał te słowa wieża zamku tęgoborskiego uderzyła w swoje dzwony. Byłoto dzwonienie na Anioł Pański. Smutno mu się zrobiło; ten dzwon za umarłych przywiódł mu do pamięci wielu miłych i znajomych w bitwie z Krzyżakami poległych. Smutnem wspomnieniem zajęty dojechał do Tęgoborza, i ani zważał na to, iż pomimo zwyczaju wrota zamkowe otwarte były i niestrzeżone przez żadnego z strażników. W ścianie bramy były drzwiczki zamykające wchód do długiego i ważkiego kury tarza, który prowadził do kapliczki zamkowej. Dziś otworem stały, a z kaplicy biło światło i ciemny rozświecało krużganek.
Tem światłem pociągnięty wstąpił Szafraniec do kurytarza. Zimny dreszcz przeszedł po nim na widok, jaki odsłonił się oczom jego. W chłodnćj, eiemnój kaplicy zawieszony kaganiec oświecał trumnę postawioną po środku, za trumną klęczała zakonnica.
Na szelest kroków wchodzącego powstała klęcząca i bezmowna, nieruchoma stanęła podobna do posągu Stej Kunegundy... Młodzian poznał Krystynę swoje i z wyciągniętemi rękoma
biegł do niéj. Ale ona podniosła ramią, na trumnę wskazała i rzekła:
— Wstrzymaj twoje kroki, rycerzu do mnie nie zbliżyć się tobie — trumna rodzica jest między nami. Ty żyjesz, ale wiedz o tem, że żywotem ojca mojego odkupione twoje życie. Biada mnie, biada, żem miłowała ciebie i tej ręce mojćj biada, ktorą hełm Jaxy powierzyłam tobie.
Młodzian zrozumiał te słowa, odgadnął co się stało, westchnął boleśnie i ręce załamał, a potem hełm stary, hełm Jaxy, co trzymał w ręce rzucił o ziemię z siłą taką, iż tylko skorupy stalowe rozbiegły się po ziemi.
Krystyna ukrywszy w dłoni jednej zapłakane oblicze, drugą Szafrańcowi oddała.
Młodzian przylgnął do ręki ustami całemi, rzewnemi łzami ją oblał. Łzy pozostały na dłoni, ale oczy co je wylały pożegnały Krystynę na wieki.
SZKIC z CZASÓW
KRÓLA STANISŁAWA AUGUSTA.
t
Pierwszy raz drukowano w r. .
Duklana była sierotą. Matkę swoją utraciła w niemowlęctwie, a ledwie dziesiąte łiczyła lato życia odumarł ją ojciec, zacnego imienia, lecz szczupłej fortuny ziemianin. W dniu tym żałobnym kiedy wyniesiono z domu znikome zwłoki ojca, sierota wywiezioną została do Warszawy i oddaną pod opiekę babki, która w sędziwym wieku będąc, obrała sobie na mieszkanie miasto, jako miejsce staruszce dogodne dla bliskości kościoła, lekarza i apteki.
Kilka lat spłynęło od tego czasu. Duklana acz mieszkająca w Warszawie, tej głośnej, świetnej, bankietuj ącćj Stanisława Augusta stolicy, nie znała tylko cichą i spokojną jej stronę; życie sieroty było wiejskie. Dworek, mieszkanie babki, położony był na jednem z oddalonych przedmieść, zamieszkanych przez uboższych, albo spokojności szukających ludzi. Wrzawa stolicy w slabem tylko echu dochodziła do ich lokatorów. Ale i osoby, które widywała Duklana, były to dawne przyja
ciólki pani wojskiej , zbliżone do niój wiekiem, obyczajami i trybem życia. O wielkiéj zmianie iaka nastąpiła w życiu i obyczajach w tej części narodu, która się skupiła dokoła królewskiego dworu i szumiała po głównych ulicach Warszawy, nie miała nawet wyobrażenia dziewczyna, ani je powziąśó mogła z książek, których nigdy podeszłej nie czytała babce, bo oprócz kalendarza nie było w domu pani Wojskiej innej książki prócz żywota świętych.
Duklana doszła do pełni dziewiczego wieku, podobna do fiołkowego kwiatka, który sród burzy drzew rozwijał swoje wonne łono w spokojne wtulony zacisze. A przecież do tej cichej ustroni, do tego cichego domku staropolskiej prostoty, do tego ogródka niewinności wpełznął wąż kusiciel; przypadek otworzył mu drogę, dojrzał on kwiatek cudnej postaci i bezbożną rękę już wyciągnął aby go złamać. I na jednej szali ważyła się tu pusta tylko swawola z miłością dziewiczego serca, pełną tkliwości i wdzięku. Miłość opasała Duklanę całym orszakiem swoich trosk, tęsknot i niepokojów, które tćm dotkliwiéj ciężyły, tem bliżej trzymały się rany serdecznej, im staranniej dziewczyna przed okiem babki ukryć je pragnęła, im mocniej tuliła tę cierń swoją do łona. Przekupiona przez kawalera służebna była jedyną tej tajemnicy pewierniczką, trwożliwego uczucia służką i pomocnicą.
J.U I
Był to poranek lipcowy, Duklana znajdowała się w swoim alkierzyku, którego powała była niską, ścianki małą tylko obejmowały przestrzeń, okienko jedno wychodzące na ogród firanką przysłonięte, na niem wazonik rezedy, nad niem klatka z kanarkiem, przed niem krosienka, dalej stoliczek, gdzie przy małem zwierciadełku w ramkach papierowych leżał ołtarzyk złoty i krzyżyk z relikwią; w zakątku stało nareszcie dziewicze łoże, czystą bielizną nakryte. Godzina ranna zastała dziewczynę przy krosienkach; po skończonym pacierzu zasiadła do swojej roboty, ale rączka co prowadzić miała igłę na kanwie opuszczona, oczy błądzą z miejsca na miejsce twarz ładnćj pracowniczki odbija wewnętrze cierpienie, niespokój i troskę, oko przepełnione łzą, pierś przyciśnięta kamieniem przewiny.
— Trzy dni już go nie widziałam — głośniéj westchnęła dziewczyna. — Może to Pan Bóg karze mnie tem ciężkiem umartwieniem. Ja zwodzę, okłamuję moją dobrą babkę. Gdyby Pan Bóg miał mnie karać za to, gdyby on mnie skłamał, zwiódł.
I opuściła igiełkę, jej ręka podniosła do oka chustkę; wtenczas do jej alkierza wstąpiła pani Wojska, sędziwa babka sieroty.
Duklana przytłumiła swoją żałość, chusteczką starła ślady łez niedopłakanych i ze skłamanym uśmiechem na ustach biegła naprzeciw wchodzącej
do jej pokoju staruszki i całując jej rękę — dzień dobry! — powiedziała swojej babce.
— Dzień dobry ci moja kochana wnuko — rzekła pani Wojska głosem czulszym niż zwyczajnie, ustami swojemi dotknęła się czoła Duklanki, podniosła obie dłonie nad jej głową, jakby jej błogosławić miała. — Pan Jezus pocieszny z tobą moja wnuko; przychodę ci powinszować twoich imienin.
Duklana się rozrzewniła.
— Podaj mi krzesło, moja wnuko. Usiądż tu przy mnie. Dzisiaj obchodzisz twoje imieniny i urodziny razem. W dzień błogosławionego Jana z Dukli przyszłaś na świat. Twój to patron, módl się do niego i jego świętej opiece się polecaj. Łońskiego lata dostałaś odemnie wiązanie, dzisiaj odbierzesz wiązanie od twojego nieboszczyka ojca. Zamilkła staruszka, łza powilżyła jej stare oko.
— Twój ojciec kochał ciebie jak żaden; Bogu się podobało wziąść go do chwały niebieskiej, ztamtąd nie przestaje czuwać nad tobą i prosić Boga za ciebie.
Duklana zaczęła płakać rzewnie... a wtenczas służebny wniósł do izby dużą skrzynię.
— Duklano! — mówiła dalej babka owoż to wiązanie dla ciebie, twój nieboszczyk ojciec posyła je tobie.
Duklana zbladła, trwożliwem okiem spójrzała na skrzynię, z której wieko służący odbijać za
czął i wyciągnął malowany na desce obraz w czarnój ramie. Obraz ten wyobrażał świętego Jana z Dukli w zakonnej odzieży klęczącego przed krzyżem w jaskini sród puszczy.
Do obrazu przypięte było pismo, które pani Wojska odbierając z rąk sługi podała wnuczce mówiąc:
— Duklanko odczytaj list, który nieboszczyk twój ojciec pisał do ciebie
Nie bez trwogi i mocnego wzruszenia rozwinęła Duklana papier i czytać zaczęła co następuje:
„Duklano dziecię moje! najukochańsza sieroto! to pismo, które dzisiaj na śmiertelnej pościeli kreślę słabą już ręką, ty dopiero czytać będziesz natenczas, kiedy mnie na świecie już nie będzie. Czytając to pisanie niech się zdawa tobie, że z przybytku boskiego przemawiam do ciebie i weż do pamięci stówa moje, chowaj je w sercu. Nie żałuję życia, bo cóż jest to życie, jeno pielgrzymstwo po tym padole płaczu, ale lituję się nad tobą, bez ojca i matki sierotą. Ledwie wypełzasz z kolebki niepewna kroku, już pozbawioną jesteś oka, któreby czuwało nad tobą, ręki, któraby prowadziła cię po drodze zbawienia. Pierwsze lata twojćj młodości przepędzisz pod okiem i opieką babki, w tem pociecha dla mnie opuszczającego ciebie. Ale z biegnącemi latami, ty Duklano, twoja dusza i postać twoja, gdy będzie dorastać i rozwijać się, twoja babka opiekunka twoja, z każdym
rokiem starsza obowiązkowi czuwania nad tobą
nie podoła. Czeka ciebie powtórne osierocenie,
a kiedy pomyślę, że Bóg ubierze cię w urodę
wabiącą oczy ludzi i budzącą złe ich myśli, nie
spokojem trapiony, na śmiertelnem łóżu będący
polecam cię osobliwej opiece św. Jana z Dukli,
patrona twojego. W dniu św. patrona twojego,
kiedy w rok szesnasty wchodzić będziesz, będzie
oddany tobie obraz 'błogosławionego i wieloma
cudy wsławionego Jana z Dukli, a razem i to
pisanie ostatnie, które kreśliła ręka moja. Duklano!
ten wizerunek święty będzie wiązaniem od ojca
w dzień imienin twoich. Zawieś go nad łóżkiem
twojem i módl się codziennie do niego, a pamiętaj
słowa moje. Ile razy za próg domu wychodzić
będziesz i kiedykolwiek co weżmiesz przedsię,
coby w twojem sumieniu i przekonaniu dobrem
nie było, zatrzymaj kroku, spojrzyj na święte
patrona twojego oblicze, wzywaj jego rady i pytaj
się świętego obrazu, żali to co bierzesz przedsię
dobrem jest dla ciebie... Pamiętaj .. . moja ręka
obumiera, błogosławię ciebie. Bóg niech będzie
z tobą. Twój najprzywiązańszy ojciec".
Duklana padła na kolana, jej sieroce serce
roztworzyło się na nowo do żalu i żałoby, zapłakała
łzami czystemi i cnotliwemi, które zalały twarz jej
całą; jej myśli na skrzydłach miłości dziecinnej
podniosły się do nieba, bo tam przebywał jej
poczciwy rodzic. I w dniu tym dziewczyna, acz
t
smutkiem przyciśnięta była spokojniejszą, pierś wolniéj jej biła, serce przy taiło w sobie wszelkie inne uczucie; na ton żałoby była nastrojona jej dusza, a przecież weselsza niż kiedy... Obraz został zawieszony w alkierzyku nad łóżkiem Duklany, a twarz św. Jana z Dukli z czarnej ramy swojej zdawała się wychylać, zdawało się, że patrzy na dziewczynę i czuwa nad poleconą sobie sierotą.
Od dnia tego spłynęło dni kilka; ten poznany przez nią nieznajomy nie przychodził i bywały chwile, w których boleść nabierała mocy rozpaczy, ale skoro dziewczyna podniosła oko na obraz, boleść zawstydzona kryła się w najgłębszym serca tajniku i stopiona w łzę ulgi łagodniała.
W Warszawie (było to za czasów Stanisława Augusta) na ulicy S* stał okazały pałac, skrzydłami swoich pawilonów rozpierając się szeroko, zdawał się odpychać od siebie drewniane dworki przytykające do niego, a z pogardą spoglądał na kamieniczki, stojące naprzeciw jego pańskiej facyaty. Był pomieszkaniem pana kasztelana, kawalera orderów, dziedzica milionowej fortuny i milionowych długów. Szeroka herbem ozdobna brama roztwierała się do przysionka. rzekłbyś do świątyni pogańskiej pełnej kolumn, posągów, gdzie białe wdzięczyły się nimfy,
a Herkules maczugą wywijał. Do górnych apartamentów schody podnosiły się tak niskimi gradusami, że mógłbyś mniemać, iż dla dziecinnych poustawiano je nóżek; atoli ich szerokość była takowa, iż sześciu olbrzymów w jednym szeregu po nich stąpać mogło wygodnie. Przysionek oświetlony bywał pochodniami, schody lampami, a pokoje jarzącem światłem od zmierzchu do północy każdodziennie. Liczna tłuszcza szatnych, kamerlokajów, ułanów, kozaków, w barwach, w galonach, w pasamonach, tyjąca w próżnowaniu przedpokojowem, gotowa i skora do posługi na każde skinienie — wchodzącemu roztwierała podwoje i wprowadzała do apartamentów przybranych z całym ówczesnego zbytku wykwintem, gustem, elegancyą i bogactwem.
Widziałeś tam pokoje jedne przybrane w makaty, drugie w gobeliny; w trzecim upstrzenie rzeżb albo malowidła szkoły Bouchera; w innych medaliony, amorki i inne godła pasterskiéj miłości ; a wszędzie śklące się zwierciadła, lampiony, z szklannych paciorków pająki, alabastrowe urny, po kominach porcelanowe pasterki obok bachusów, arlekiny i janczary. Na ścianach nareszcie porozwieszane obrazy mitologiczne, nader odpowiadające owoczesnemu smakowi. Wchodzącego do przybytku tfwoczesnego warszawskiego pana owiewała jakaś epikureizmu aura. Były to bowiem czasy, w których poeci pisali satyry, Bohomolec
monitorem przemawiał, czasy — że tak powiemy — arystokratycznych saturnaliów; kiedy zbytek już syty, przytępiwszy wszelkie lepsze uczucia prowadził za sobą niesmak, że rozum ludzki wysilać się musiał do szukania nowej życia przyprawy.
Otoczywszy się wymysłami zagranicznymi, aby te przybytki przepychu ożywić zapotrzebowano odpowiedniej temu francuzkiej rozmowy, wolterowskiej filozofii, pism i książek zagranicznych. Temu tedy bankietowi życia dodawała wesołości konwersacya pełna wyskoków dowcipu, alegoryi mitologicznej, zafarbowana rozpustą, nasiąknięta miazmą moralnej zarazy.
Zadziwi to może, że ten systemat życia bijący tak silnie na starożytne groble wiary ojców, rozkuwający naród z przepaski prawości, rozwiązujący obyczaje, na rozkoszach i materyalnych uczuciach zatykający cel życzeń i zabiegów, tak rado przyjęty został w kraju, tak bujnie w nim się krzewił. Atoli przyswojenie systematu jakiegobądż godzi się łatwo z epoką, w której się pojawia. Zaraza ima się ciała usposobionego do jéj przyjęcia; półwieczny gnuśny wypoczynek usposobił może naród do przyjęcia tylu szkodliwych zagranicznych chwastów.
Była godzina jedynasta wieczorna; w pałacu, w tych apartamentach śklniących, nierozświeconych, przywykłych do gwarnego towarzystwa było pusto. Niezwykła w tćj dobie cisza rozpoście
rała się od jednego do drugiego końca w długim pokojów szeregu. W ostatnim pan tych przepychów przybrany w frak wclterowski, w mankietach, w koronkowych kołnierzykach, pąsową wstęgą orderową przepasany siedział albo raczej spoczywa} w ramionach miękkiego krzesła samotny.
Czoło jego obciążone pudrowaną fryzurą było zmarszczone, przymrużone oczy, ręka opadająca ku ziemi, twarz skrzywiona cierpkim swoim wyrazem wydawała jakiś niesmak duszy, znużenie i nudę. Bo nuda jest to owoc, który dojrzewa wtenczas na gałązce życia, gdy świat rozkoszy dojdzie swojej pełni i więdnąc woń traci. Sród zgiełku towarzystwa, szmerze konwersacyi, w blasku wielko światowego życia kasztelan bywał wesołym a niekiedy i fertycznym jak tarantula, wtenczas umysł jego napełniał swoją próżnię łakociami dowcipu, czczość serca znajdowała nową ucztę; w samotności uczuwa! już smutne rozstrojenie struny życia.
Po długim wypoczynku danym ciału i myślom kasztelan posunął rękę do dzwonka na stole leżącego, zadzwonił.
— Jaśnie pan rozkaże?
— Który tam jest?
— Wojciech, jaśnie panie.
— Która godzina? — zapytał pan ziewające
— Jedynasta dochodzi.
— Dopiero jedenasta, nie wiesz tam co?
— Nie wiem, jaśnie panie.
— Toś kiep. — Pan starościc niebył tu dzisiaj ?
— Nie był, jaśnie panie, o to pan starościc teraz gdzieindziej wysiaduje.
— Gdzie?
— Z przeproszeniem jaśnie pana, pan starościc ma kochanką.
— No i cóż w tćm złego, albo dziwnego?
— Aleć to, jaśnie panie, prześliczna.
— Piękna? mówisz — zapytał kasztelan ciekawie ...
— Niech mnie siarczyste, jaśnie panie, taka piękna.
— Czyś ją widział?
— Na własne oczy, jaśnie panie.
— I piękna mówisz?
— Ale, jaśnie panie, cale przyzwoita osoba. Kasztelan zażył tabaki.
— Coś miałem mówić — ciągnął dalej — czy nie widziałeś tam tej , jakże jej, no... o Polusię się pytam.
— Nie wiem czy mam oświadczyć jaśnie panu, jej ojciec skrupulat wielki, wypędził ją z domn.
— Hm, wypędził... proszę kogo ... gdzie ona poszła?
— Poprowadzili ją do szpitala, bo z aprensyi na piękne zwaryowała.
— Głupiś, że mnie o tem gadasz ; Filipek co robi ?
— Pan Filip, hi, hi.
— Czego się śmiejesz cymbale?
— Ale, bo, jaśnie panie, nasz karzełek taki śmieszny, dzisiaj na prawdę pocałował Justysię.
— Głupstwa bajesz, on by zaś, gdzie on jest?
— Na krześle sobie zasiadł i śpi porządnie, bo aż chrapie.
— Aj, aj — lokaj krzyknął z bólu i przestrachu i szybko się obejrzawszy obaczył po za sobą figurkę człowieczą ledwie łokieć ciała mającą. Był to pan Filip, nadworny karzeł kasztelana, który udając śpiącego podsłuchiwał, z cicha podszedł lokaja i uszczypnięciem w łydkę wywarł na nim zemstę swoją.
— To ponieważ tego, mości dobrodzieju — ozwał się karzeł rozindyczony poprawiając czubka — pan kasztelan nie weżmie mi za złe, żem sobie sam mości dobrodzieju wyrządził sprawiedliwość i satysfakcyę, a ty chamie, żebyś mości dobrodzieju na drugi raz wiedział, że nie każdy śpi co chrapie.
Kasztelan zabierał się do ulubionych żartów z karła swojego, wtćm dał się słyszeć posuwisty krok szybko idącego i odgłos piosenki świstanej na ulubioną podówczas nutę:
Wszystko Krysiu będziesz miała, Byłeś tylko sama chciała.
Ledwie co kasztelan po chodzie i odgłosie poznał starościca, już skakająco i śpiewająco wbiegł do salonu owoczesny warszawski fircyk*).
Pióro moje za słabe do oddania szczytnego obrazu fircyka, tylko szkic jego zakreślić, sylwetką jego postaci wykroić sią poważy. Fircyk jest godnym penzla takiego malarza, jakim jest pan Au.... Wi.......
Starościc chlubnie należący do bractwa fircyków warszawskich, był to młody, fer tyczny, dystyngowany imieniem, głośny awanturami, filozoficznie żyjący kawaler. Mieć francuski polor i galanterią wersalską, być trzpiotem w uczuciach, chlubić sią długim rejestrem kochanek, a dłuższym jeszcze wierzycieli, pierwsze i drugich zwodzić, znać na pamiąć wszystkie artykuły, kodeksy mody, a zapomnieć pacierza, którego wyuczyła matka; przyswoić sobie wszystkie paryskie grzechy, a zaprzeć sią wszelkiej polskiej
*) Fircyk w połowie XVIII wieku zrodzony, kwitnął do końca tego wieku. Dzisiaj istotą i nazwaniem już nie egzystuje fircyk; był to onego czasu modniś, miał wszelako tak odznaczająca i sobie właściwą cechę, iż go ani z elegantem z czasów napoleońskich, ani z dzisiejszym dandysem na równi postawić nie godzi się. Kto lepiej i bliżej z istotą fireykostwa zapoznać się pragnie, obraz jego odszuka w owoczesnych satyrach, w komedyach Zabłockiego, w Bohomolcu i innych pismach rymowanych i nierymowanych, które wiek Stanisława Augusta napłodził.
cnoty, było to szczytem, do którego dążył, który osiągnąć pragnął każdy z owoczesnych młodzików ambicionujący pozyskania wziętości, sławy i tytułu doskonałego kawalera.
Starościc z każdego względu miał do niego najsłuszniejsze prawo.
A najprzód ubiór jego poddawał się zawdy regułom i wymysłom mody, w starościcu miał każdy wzór najwyższćj elegancyi, wykwintu i gustu.
Główka fircyka naszego cała w pierścieniach, nad uszami miała swoje gołębie skrzydełka (tak nazwane) owoczesne loczki.
Fryzura swoją gąbczastoutapetowaną, pudrem przypruszoną szopą ciężyła nad twarzą eleganta, która choć przychudła i zwiędła, błysnęła pąsem różu i rozognioną bywała libacyą pączu. Wąską i ściśniętą szyjką trzymała się głowa u ciała, które pstrokacizną swoich piórek w błąd wprowadzić mogło oko naturalisty, niewiedzącego, do którego rodzaju policzyć tego warszawskiego ptaszka.
Kusy fraczek eleganta z atłasu wycięty połyskiwał guzami perłowćj macicy i strzępił się mnogością różnokolorowych wstążek, westka zaś z której łoua sroczyły się koronki żabotek, pstrzyła się jaskrawemi kwiatami, spodnie kwitnęły z niebieska, pończochy w cztery kolory, na które zawdziany krótki z węgierska wykrojony
bucik świecił z przodu złotym kutasem, z obcasa srebrna, brzęczał ostrogą.
Trójgraniasty kapelusik, laseczka długości łokciowćj, bonbonki w ustach dopełniały charakterystyki fireykostwa, do którćj istoty należało ułożenie grymaśne, ruch ciała fertyczny, częste mruganie ócz, ton mowy nareszcie, w którym sentymentalność wersalska i trzpiotostwo mozajkowało się miłosiernie z rubasznością krajową.
Kasztelan widocznie rozweselony z przybycia gościa poprawił peruki i koronkowych mankietów, rzucił okiem na pąsową wstęgę, którą był przepasany i stanął w pozycyi do grzecznego przyjęcia przybyłego.
— Witam cię starościcu, sprawiasz muie plejzir, że mnie nawiedzasz; widzisz jestem sam, zupełnie sam, trochę niedyspozyt.
— A ja kochany kasztelanie mdleję, ginę, umieram.
— Co znowu?
— Umieram w paroksyzmie nudów.
— Żartujesz, jako! ty! taki doskonały kawaler ? sród festynów stolicy, świetności dworu, przy tylu asamblach, konesansach? czy pozwolisz sobie szklaneczkę pączu ?
— Pącz, to faworytaloa osłoda mojego życia. Kasztelan zadzwonił i zawołał o wazę pączu.
— Zkąd powracasz starościcu, gdzie byłeś dzisiaj, coś robił dzień cały?
— Opiszą kasztelanowi dyaryusz mego życia,
rn
l'histoire de ma vie. Żyję po filozowsku, trzymam się reguły mody. Miłość jest nauczycielką wszelkiej doskonałości; kto jej serca nie poświęcił nie może być grzecznym kawalerem; miłość poloryzuje człowieka. En fin o czém to mówiłem ? życie moje, to życie Amfitryona, greckiego żoka. Otoż kochany kasztelanie — mówił fircyk głosem omdlewającym rzucając się na kanapę — opiszę ci dyaryusz dnia dzisiejszego. Wstałem o godzinie, napiłem się the, kozakowi kazałem dać kilka plag, bo figurez vous przydeptał mojego Azorka, czuły prezencik pani podczaszyna; potem fryzowanie głowy i pogadanka z fryzyerem, od jedynastej do dwunastej próbowałem w jakim kolorze będzie mi do twarzy i już uperfumowałem sobie chustkę, kiedy imaginez vous mój krawiec, do którego po westkę posłałem, zamiast z westką przyszedł do mnie z rejestrem i jeszcze drogę pokazał całej hurmie rzemieślników; ja smyk drugiemi drzwiami, nie oparłem się aż...
— Gdzież poszedłeś?
— Oddałem damom trzy wizyty gotowalniane. Boska starościna w cukrowym była humorze i śliczną jak bóstwo w obłoku; było nas pięciu noble kawalerów asystujących jej toalecie, na mnie padła miła kolej zawdziewania pierścionków na jéj paluszki; a propos miałem się do
wiedzieć od garderobiany zkąd ona dostaje tćj wódki, którą używa do konserwacyi swojej pici.
— Od niéj gdzież poszedłeś mój kuzynku V
— Gdzież indziej jeśli nie do podskarbiny. Do tej czuło sentymentalnej podskarbiny; ubóstwiam ją, bo jest to niezawodna rzecz, idę zakład o sto czerwonych złotych przeciw jednemu, że w całej Warszawie nie ma damy, któraby umiała tak pięknie, tak czule się przestraszać jak podskarbina, bo trzeba wiedzieć, są wdzięki w lękaniu się. Podskarbina ślicznie się lęka, na samo wspomnienie o kocie dostaje spazmów, migreny, omdlewa. Dzisiaj dwa razy miałem dozwolony ten fawor trzeżwienia umierającą podskarbinę.
— Hi, hi spodziewam się — rzekł kasztelan — że umierająca z przelęknienia, mająca takiego szarmanckiego trzeżwiciela nie umarła przecie.
— Wystaw sobie kasztelanie, o mało sam nie umarłem z odurzenia, kiedy figurez votis za odchyleniem się gorsu wysunęła się z ukrycia miniaturka; muszę, muszę to spenetrować, czyj to portrecik nosi na sercu.
— Hi, hiT będzie to pamiątka z ostatniego kampamentu pod Warszawą — natracił kasztelan — gdzież byłeś na obiedzie?
— Na obiedzie u szambelaństwa, były dzisiaj paszteciki cale nowej inwencyi; dobrego mają
kucharza, wypada im go odmówić, chcesz kasztelanie podejmę się tego?
— Gdzież przepędziłeś wieczór, mój starościcu?
— Po kilku wizytach wpadłem na moment na komedya. Na Boga, zmiłuj się kasztelanie, nie chodż, zginiesz, umrzesz z nudów: te polskie komedye trącą barbarzyństwem języka, grubiaństwem wyrazów, takim brakiem sentymentalności; przepa dam za włoską operą, onegdaj dawałem ogromny aplauz tej ładnćj Włoszce, boska Nina mocno mi się przypatrywała, faworyzuje mnie widocznie; rychtyk muszę sobie zanotować, jutro będę u jubilera, pomyślę o prezenciku.
Wszystko Krysiu będziesz miała, Byłeś tylko sama chciała.
Kończył swoje opowiadanie starościc zwrotką ulubionej piosenki.
— Jak widzę z relacyi twój dzień dzisiejszy spłynął ci przyjemnie.
— A kochany kasztelan co porabiał? gdzie był?
— Jak ci mówiłem czułem małą niedyspozycyę, nie wychodziłem, wieczorem dopiero odwiedziłem cześnikową.
— Cześnikową! fi donc kasztelanie, ta dama jest wyśmiana od ludzi zdrowe sentymenta mających. Co za grubiaństwo, trzy lata za mężem i jeszcze męża kocha. Nie czyniłaby tego cześnikową, gdyby wiedziała, że nietylko parafiaństwa wystrzegać się należy, ale owszem starać się
o wdzięki i wyśmienitości. Przecież każdy o tćm przekonany, że wdzięki dane od natury nie mogą iść w porównanie z temi, które formuje sztuka. Podobnie jak sposób jéj postępowania tak i ubiór zdradza jej maksymy cale nie światowe. Na asamblu u szambelanstwa wystąpiła bez różu, ha; ha, i w bekieszce z długimi rękawami, ba, ha, ha, jéj rogówka miała kształt dosyć dobry, ale nie dosyć wielka i szeroka, brylanty piękne, ale nie a la greąue ułożone, ale co najśmieszniejsza na komedyi będąc figurez vous miała kornet wysoki, a tu od dwóch dni wszystkie damy już niskie noszą, a na domiar śmieszności nie miała na twarzy ani jednćj muszki, uważ no kasztelanie, ani jednćj muszki. Nareszcie do wdzięków należy także używanie wódek i balsamów. Niech z zawiązanemi oczyma wejdę w kompanią, samą wonią odgadnę, czyli się znajduję w towarzystwie wybranych osób. Cześnikowa nie używa żadnćj wódki, a temsamćm zdradza, że nie jest osobą wyższego extraktu. Nikt nie słyszał, ażeby skarżyła się kiedy na migrenę; to jeszcze daruję, ale że nie dostaje nigdy spazmów i waporów, tego jéj przebaczyć nie moge, to jest istotne grubiaństwo.
— Nie dziwię się temu — ozwał się kasztelan — wychowana na wsi prostym sobie postępuje sposobem, ale przykłady dam wykwintnych, zre
sztą jeśli do edukacyi swojej weżmie sobie mentora w starościcu, ba, ha, ha.
— Wiesz kochany kasztelanie mam receptę dla dam, niezawodny sposób na sprowadzenie spazmów albo i waporów, wczoraj pani krajczyna przysłała do mnie pazia, wie kasztelan co o niój mówią?
— No cóż takiego?
— Mówią, że bardzo chodzi około zbawienia swego serca; a cóż to kasztelanie dzisiaj nie gramy w kwindecza, albo w trysetę? albo w króla fa raona? wiwat faraon!
— Kasztelan zadwonił i zawołał o stolik i karty konwersacya ciągnęła się daléj; a tymczasem służba pokojowa zatrudniała się urządzeniem stolika do gry i nalewaniem pączu do szklanek.
Po wypitych kilku szklankach kasztelan założył bank króla faraona. Starościc wysypał z sakiewki rulon dukatów na stolik i zaczął grę, wybierał sobie asy, króle, damy, zaginał im różki, łamał na dwoje, ciągle pącz popijając.
— Ale fortuna zrazu uśmiechająca się jemu, naraz odwróciła się od niego, niewierna przeszła na stronę przeciwnika. Starościc wśród świstów i śpiewek ostatnim dukatem przyłożył karowego króla. I ostatni dukat potoczył się do złotej z dukatów mogiłki pana bankiera.
— Szklankę pączu — zawołał starościc.
— Kontynujemy — ozwał się kasztelan — winienem ci rewanż, dają karty, co stawiasz?
— Co stawię? Starościc pomyślał przez chwilę, poczem zdjął z palca pierścionek i rzucił na stolik.
— Va w pięciu dukatach nie kosztowny, ale masz wiedzieć kasztelanie, jest to prezencik bogatego serca.
— Prezencik od damy, a taką razą akceptuję bez żadnój kwestyi, a propos powiedz mi mon cher, czy ładna ta dama.
— Prześliczna dziewczyna.
— Prześliczna mówisz ha, ha, blondynka czy brunetka ?
— Brunetka, oko czarne, pleć biała, nosek miluchny, usta malinowe, sama wiosna a przytem jaki wzrost, jaka rączka, jaki uśmieszek boski.
— Va idzie pięć czerwonych złotych — ozwał się kasztelan. Starościc przegrał, a kasztelan uradowany na maleńki palec wsunął wygraną obrączkę z miną tryumfatora zatykającego chorągiew na zdobytćj wieży.
— Tą wygraną mocno się delektuję, ale jedno jeszcze mój starościcu.
— Jedno jeszcze mój kasztelanie.
— Czy jeszcze gramy?
— Dla dopełnienia garnituru wygraj sobie chusteczkę mojej amantki — dobył chusteczkę. — Idzie?
— Attendez, muszę się przypatrzyć, czy jest na niéj jaka cyferka.
— Cafe imię wyhaftowane.
— Duklana — wyczytał kasztelan — a wiesz co mon cher, do tej chusteczki się zapalam.
— Więc idzie.
— Va w dziesięciu dukatach.
— Idzie.
Starościc przegrał, kasztelan stał się panem chusteczki i zawołał na służbę o drugą wazę pączu.
— Kasztelanie, szanowny kawalerze, wygrałeś całą wyprawę mojćj panny młodćj, teraz stawiam na kartę pannę młodą.
— Bufonujesz!!
— Va idzie, stawiam na asa moją kochankę.
— Bądż ostrożny starościcu, za słowo cię wezmę.
— Va w piędziesięciu dukatach — wrzasnął starościc.
— A ja przyjmuję, ale nie, attendez, cóż mi przyjdzie z takiéj wygranej.
— Dług z kart, jest to dług honorowy, w oddaniu przegranej jestem punktualnym. Więc słowo moje, będziesz ją miał, podejmuję się, czy rozumie mnie kasztelan, do stu tysięcy, jasno mówię, voila albo — moje piędziesiąt albo dziewczyna twoja; ciągnij kasztelanie.
— Va piędziesiąt dukatów — przybił kasztelan i zaczął rozkładać karty na lewo i prawo.
W kilka dni po wyż opisanej scenie, Warszawą płaszczem nocy okrytą śpiewy stróżów nocnych ukołysały do spoczynku. Przycichła wrzawa, wyludniło się miasto, pustemi szyjami ulic przelatywał wiatr, świszczał na zakrętach, hasał na rynku. Niebo jakby zagniewane marszcząc się w czarne chmury grzmiało, groziło miastu. Już i ciemno było w oknach kamienic i dworków, tylko gdzieniegdzie jeszcze blado migające światełko w oknie świadczyło, że tu cierpienie chorobą złożonego, albo nocna pohulanka, przedłużona w noc praca, albo zbrodnia gotująca się na wydarcie dobra bliżniemu, wykrada spoczynkowi te chwile, które prawem natury miał sobie zapisane na tablicy czasu.
Jedenasta godzina dobijała na dalekim zegarze, a jeszcze nie schodziła blada światła pozłota z okna Duklany; dziewczyna czuwała jeszcze. Przed stoliczkiem swoim siedząca trzymała w ręku list otwarty. Była blada, łono biło jej mocno, twarzą odwrócona od świętego obrazu, z którego wychylająca się twarz patrzeć się zdawała na dziewczynę, a ona patrzała w ziemię, oddychała niespokojnie. Każeni z uderzeniem godziny jedenastej wstąpiła do alkierzyka Reginka jej służebna, wchodziła z cicha na palcach, mimiką rąk i sze ptaniem znać dała, że już czas, furtka od ulicy już otwarta, pan kawaler czeka.
A na ulicy, do którćj dochodził parkan ogro
dowy, stała kareta, kilku ludzi przed furtką między sobą szepczących, w których rozmowie z cicha odbywanćj odzywał się głos starościca, Wojciecha, faworyta kamerlokaja kasztelana i dwóch tegoż pana ułanów, gotowych na skinienie przewodniczącemu tćj nocnej wyprawie starościcowi.
— Pst, chłopaki, skryjcie się za parkan, słyszę, już widzę, miga coś białego, do furtki się zbliża to ona, jest was kilku, uwińcie się żwawo, na krzyki nie zważać, zróbcie swoje a kasztelanowi kłaniajcie się odemnie. To mówiący starościc odstąpił od furtki, do której ledwie zbliżyła się dziewczyna, już porwana mimo krzyku i wołania ratunku znalazła się w karecie, która razem z zdobyczą swoją błyskawicy lotem potoczyła się daléj, zniknęła.
Kiedy się to działo na ulicy Duklana na kolanach przed łóżeczkiem swojem z załamanemi rękoma modliła się gorąco, serce biło jéj gwałtownie; z swojego przestrachu długo do siebie przyjść nie mogła, ani podnieść oczu na ścianę w to miejsce, w którym zawieszony był obraz św. Jana z Dukli, bo ten obraz w tej chwili kiedy przechodziła próg swojego alkierza dążąc za przewodem służebny do ogrodu ku furtce na spotkanie czekającego na nią kochanka o godzinie umówionćj; ten święty obraz w tćj chwili złożył się ze ściany i z łoskotem upadł na podłogę.
Przelękła, tym wypadkiem strwożona dziewczyna stanęła jak wryta na miejscu, a wtóm z przyległego pokoju odezwał się głos babki obudzonej łoskotem spadłego obrazu.
Wchodząca do alkierza babka zastała Duklanę na kolanach; wołano na służebną, szukano ją wszędzie w domu i ogrodzie nadaremno. Wróciła po północy; a sierota Duklana od dnia tego, w tym obrazie zawieszonym nad jej łóżkiem widziała swojego anioła stróża i patrona, któremu ocalenie swoje winna była, pod którego opiekuńczym okiem żyła odtąd życiem aniołków świątobliwie i wesoło.
DOBRE CZASY ŁUKASZA.
Pierwszy raz drukowano w r. .
— A było znowu raz — prawił stary expiwniczny pana starosty Ostrzeszowskiego—jechaliśmy z jasnym panem do naszych dóbr na Podole. Szła mospanie tedy kareta samego pana starosty, sześć koni tarantowatych w szorach, dwóch kozaków przed końmi. Za karetą dopieroż mospanie tedy kocz wiedeński, bryczka jedna i druga i furgon z kuchnią. Bo jasny pan jeżdził zawdy dworno, a za nieboszczki pani starościny bywało mospanie, tedy jeszcze większa świta; anibyś zrachował pojazdów; były bo i panny starościanki w domu i paniczowie, pani madam już staruszka i ksiądz francuz, nazywano go Labusiem, ale mszy nie miewał, a przy stole jadał niesłychanie dużo chleba , dopieroż fraucymer jasnej pani, dopieroż mospanie tedy karnerlokąje, kucharze, kawiarz, strzelec, ta i pan sekretarz jeżdził, a co dopiero było tych stangretów, forysiów, kuchcików, posługaczy; bo to panie były
czasy, byli panie panowie. U pana starosty mospanie tedy naprzykład bywało osób regularnie do stołu siada, kapela nadworna gra, a cóż dopiero na św. Franciszek naprzykład, kiedy sią zjechała familia i goście z atencyami, że ich w zamku i trudno było pomieścić. Bo tez pan starosta był to pan, kto nie miał serca, musiał go kochać; kiedy mospanie tedy zjechali się goście , toż dopiero obiady, festyny, fajerwerki, a strzelali z możdzierzy, że aż w Węgrzech słychać było. Ho, ho! wtenczas bo to i Ropa szumiała, a w Górze jaki dwór, jakie festyny! Albo u pana starosty Grybowskiego co to było! a o panu eześniku w Łużnej któż nie słyszał? albo o Rogach, o Tuchowie, mój ty święty Boże!! Tan ta śpiewano! Bodaj to służyć u takiego pana; pan pije do wieczora, a kucharz do rana.
Otoż mospanie tedy, cóż miałem rzec? Aha, razu jednego jechaliśmy z panem starostą do naszych dóbr na Podole. A był w dobrach proboszczem ksiądz kanonik; dziwnie go nawidził pan starosta, że prawie kanonik nie wychodził z domu. Pewnego razu mospanie tedy ksiądz kanonik, a już zabierał się do siebie, Illustrissime, mówi rzecze, raczy mnie wyświadczyć łaskę i przyjąć obiadeczek u swojego sługitt.
Na to starosta: „A na honor, będę, będę u kanonika, jakem katolik będę*.
Kanonik pokłonił się z komplementem i „Stopki
całując, rzecze, ale nie śmiem, a mam prośbeczkę do pana starosty, proszę o pozwolenie mnie.
„A mój kanoniku, wszystko pozwolę, odstąpię wszystko, prócz żony i konia".
„A ja proszę tylko o tę łaskę pana starosty, o pozwolenie mnie kilku dworskich do posługi na ten jeden dzień".
A właśnie coś sprzątałem po pokoju. Pan starosta obracając się do mnie:
„Łukaszu, na jutrzejszy dzień przyjmujesz służbę u księdza kanonika, rzecze; pamiętajże mój bracie, żebym się nie powstydził za ciebie, a ja mości kanoniku ręczę za mego Łukasza, już to co do joty wypełni, co tylko mu każesz, będzie pilny a i trzeżwy, póki się nie upije
A stało się, kanonik sprosił sąsiedztwo, damy, księży, gości huk; obiad był na osób, stoły mospanie tedy suto zastawione; porcelanowa waza, ciasta, cukry, wina, historyje. Ha, goście zaczęli się zjeżdżać, nareszcie trzask z bata raz i drugi, zejechała kareta pana starosty. Kanonik na ganku już tylko czekał, podał rękę panu staroście, dziękował i do sali prosił.
Ha, zaczął się obiad, huczna kapela grała. Po zupie mospanie tedy kanonik kiwa na mnie : „Słuchajno przyjacielu i jakeś dobry pamiętaj a zrób co ci powiem. Otoż, mówi, rzecze, ja będę pił zdrowie pierwsze dam, potćm wniosę zdrowie pana starosty, a jak pan starosta zawoła na cie
bie o kieliszek, paiuiętajże przyjacielu żebyś mu podał ten oto kielich".
A stało na kredensie ogromne puharzysko z napisami.
Ja rzekę; Wielmożny panie, może będzie za duży ?
„Nic się nie bój, tylko go podaj panu staroście, a jakby się spytał powiesz, żem ja ci kazał; przecież powiedział starosta, żebyś moich rozkazów słuchał; będzie za to butelka wina".
A dobrze. Ksiądz kanonik zaintonował zdrowie dam. Jeszcze nie obeszła kolej, wnosi zdrowie: "lllustrisimus starosta, kolator i dobrodziej najłakawszy!" I stojący duszkiem spełnił, że tylko jedna kropla pozostała i z kieliszka spuścił ją ksiądz kanonik na rękę dla pokazania jak szczerze wypił to zdrowie. Starosta stojący dziękował gospodarzowi a potom koleją kłaniał się jednemu po drugim powtarzając zawdy: „A proszę siedzący, bez fatygi, mościwy panie cześniku, chorąży" i tam dalej. Ha, obeszła kolej cała; to dobrze, aż tu pan starosta mignie na mnie.
„Ano bracie, mówi, rzecze, podajno i mnie kieliszek, ale przecie nie bardzo mały jaki!" Natychmiast, jaśnie panie. Lecę do kredensu, stoi ono puharzysko; ha, co będzie to będzie; niosę go na tacy, skóra drży na człowieku. Podałem. Pan starosta spoj
rzał, aż się przestraszył; ha, bierze w oburącz, obgląda, czyta.
„No bracie, rzecze z cicha, uszanowałeśie mnie teraz uczciwie, jak cię kocham, będę ja ci to pamiętał, będę!!"
Zle ze mną, wiedziałem co znaczyła taka pogróżka. Ha, stało się. Ale tu pan starosta także w ambarasie , trudna rada, wstyd, ba i obraza dla gospodarza widoczna, mówić o inny. Przeżegnał kielich i wziął butelkę. Leje i leje, wylał całą, wino ostało gdzieś na dnie kielicha. Bierze się do drugiéj i ta się zmieściła, — a toż mo spanie do pełności nalał i z trzeciej. Oburącz trzymając kieliszysko półgarcowe podniósł się pan starosta z krzesła, odłożył serwetę na stół i tak stojący zaintonował:
„Gdzie przyjedziesz, gdzie staniesz, Tam przyjaciół zastaniesz, Wspomnij na tych, którzy cie Miłują jak życie.
Szanowne zdrowie księdza kanonika uprzejmego nam przyjaciela i łaskawego nam gospodarza, wiwat!!"
I na stojączki, duszkiem, raz jeden tylko wypocząwszy, wypił. Za starostą mospanie tedy kolejkiem obchodził kielich, ale już to żaden z panów nie wypił go tak sumiennie ; jaki taki rękami zasłaniał, było śmiechu dość. Otoż mospanie tedy przywieżliśmy pana starostę do domu, roz
wlekli do koszuli i poszedł spać. Ale nazajutrz starosta się wytrzeżwił. „Wołajcie no mnie Łukasza, mam z nim na pieńku". Idę, skóra drży na mnie, pytam pana sekretarza, a w jakim humorze pan?
Nie bardzo mnie pocieszył; oj żle, myślę sobie. Ha mospanie tedy wchodzę. Starosta przechadza! się po izbie w pudermantlu, ręce w tył złożone, nic nie mówi, myślę sobie, żle! Nareszcie stanie.
„A skurczybyku dam ja tobie, wszak to z twojój łaski takem się zalał wczoraj u kanonika. Półgarcowy kielich mnie podać. A wołajcie no mnie marszałka".
Ja mospanie tedy do kolan. Upraszam łaski jaśnie pana, rzekę, jaśnie pan sam rozkazał...
„Co, ja? Co ty bajesz?" Musiałem, rzekę, słuchać co mi kazano, byłem na służbie księdza kanonika; jaśnie pan ręczył honorem, że słuchać będę co rozkaże ksiądz kanonik.
„A na honor masz racyę; wyeksplikowałeś się bracie i z tobą kwita; ale co kanonik, za ten figiel mi zapłaci. Ale i ty, mój kochany bracie, na drugi raz proszę, abyś pamiętał, że ja przecie nie dziurawa beczka!"
I na tćm był koniec, tylko za ucho mnie pociągnął, że mi aż w oczach zabłysło. Ha, dobrze
jest. Po skończonych traktamentach wróciliśmy z panem starostą do domu; ale prawda, na pożegnanie pan starosta zaprosił księdza kanonika do siebie na św. Franciszka.
Przyszedł św. Franciszek. Zjechała się mospanie tedy cała familia, gości huk, Przez tydzień cały obiady, traktamenta, to bo i jakie illuminacye! A kapela mospanie tedy grała od rana do wieczora, ani miała spoczynku. Aż tedy zaczęli się powoli rozjeżdżać, ta i mospanie tedy ksiądz kanonik przyszedł się pożegnać z panem starostą.
„A na honor mój kanoniku, co dzisiaj to nie pojedziesz".
Kanonik się eksplikuje.
„Na mój honor puszczę, ale po obiedzie, mówi, rzecze starosta, a kiedy ci tak pilno mości kanoniku, to sobie wyślćj bryczkę do miasteczka, konie tam sobie popasą, a ja ciebie mojemi odeślę i czasu nie stracisz; co zgoda?".
Nie mogł się wymówić kanonik, przystał.
„Ale, ale, mówi, rzecze starosta, na drogę zdałby się tobie bigos, ta i wino, co?"
„Jeżeli łaska pana starosty..." skłonił się kanonik.
„A no dobrze mój kochanku, nie fatyguj sic, sam zadysponuję".
Zadzwonił. Biegłem duchem.
„Łukaszu, daj tam do bryczki wina na drogę
księdzu kanonikowi i bigosu faseczkę, a potom bryczka księdza kanonika niech sobie jedzie na popas do miasteczka i tam czeka".
Ha stało się jak pan starosta rozkazał. Odjechała bryczka, ksiądz kanonik zabawił się jeszcze z panem starostą i dopiero po sutym obiedzie wypiwszy strzemiennego odjechał.
Dojeżdża do miasteczka, ano przed karczmą bryczka stoi już zaprzągnięta. Idzie mospanie tedy do budy, wsiada.
„A to ki djabeł? zawoła z fukiem na człowieka, czyście poszaleli, cóż to za beczka znowu na bryczce w moich nogach?! Na miły Bóg! gadajcież przecię".
„Alboż to nie jegomość kazał ją tu wsadzić do bryczki?"
„Ależ człowieku, ani mi się śniło". „No proszę, a to dworscy pana starosty ją włożyli z rozkazania pańskiego i kazali powiedzieć, że się pan starosta kłania i daje to wino na drogę jegomości. Jest tu i faska z bigosem".
Dopieroż tedy ksiądz kanonik w śmiech. „Otoż figiel za figiel!" pomyślał sobie. Ale cóż było robić, słowo się rzekło. „Choć ciasno, cierpną nogi, bo nie ma gdzie ich podziać, przyjąć muszę. Jedżmy w imię Boże do domu, poganiaj".
Otoż mospanie tedy było z tego potem sto pociech. Ale ksiądz kanonik wiózł mil i dowiózł do domu beczkę wina na bryczce; ale co
się natrapił z nią, co niewygody zażył, wasąg mu się dwa razy złamał pod ciężarem. Nie opłaciło mu się to wino, ale mospanie tedy pan starosta żartował sobie z kanonika, że za pół garnca on go całą beczką utraktował.
POWIASTKA
Z CZASÓW KS. JAGIEŁŁY.
Pannie Helenie Haller.
Litwa wiodła długie i krwawe boje z Zakonem Krzyżaków. Po kilka razy Jagiełło książę i pan Litwy potykał się z tym zdradliwym sąsiadem. Krzyżak nie mogąc otwarcie napadał skrycie na biedną Litwę, palił wsie i zamki, zabierał niewolnika i skarby.
Nad rzeką Wilią stał zamek na górze, las sosnowy otaczał go dokoła. Zamek był cały z drzewa a miał wysoką wieżę, z którćj widziałeś litewskiego kraju na mil kilkanaście, W tym zamku mieszkał stary kniaż litewski Ratuld, był to rycerz zawołany a polubieniec Jagiełły.
Jednej burzliwej nocy, kiedy stary kniaż Ratuld układł się był na niedżwiedzim kożuchu do spoczynku a dworzanie jego i pachoły zbrojne używali wczasu, zgraja Krzyżacka wpadła do zamku, zdradą otwarte znajduje bramy i starego kniazia uprowadza w niewolę.
Rozchodzi się wieść po Litwie o nowym napadzie Krzyżaków, o pojmaniu w niewolę starego kniazia Ratulda; wieść ta dochodzi do Jagiełły. Książę zasmucony a gniewem przejęty w pierwszćj zaraz chwili zgromadza rycerzy, zwołuje mnogi lud do miasta Wilna. I wyszło czterech trębaczy, stanęli na rynku i otrębują książęce słowa:
„ Którykolwiek z was panów starszych i wojowników, którykolwiek z was gminnych ludzi oswobodzi z niewoli kniazia Ratulda, za odwagę pokazaną a rozum otrzyma od księcia Jagiełły sowitą nagrodę; po pierwsze łańcuch ze złota, co będzie miał wagi od pół funta lepiéj ; po drugie po
siędzie włókę ziemi.....*); po trzecie taki przy
boku księcia zasiędzie wyżej nad inne dostojniki krajowe'.
Słuchali rycerze i gminni ludzie starzy i młodzi, ale czy pokusi się który do takiéj trudnej wyprawy!
Na przedmieściu Wileńskiem w niskiej lepiance mieszkała wdowa.
O pierwszćj gwiażdzie przybiega do niej młodzian jój syn, jej jedynak, przybiega zadyszany.
— Matko — rzecze do niej — błogosław mię na drogę, ja idę do Krzyżaków, idę wyswobodzić kniazia Ratulda. Od Jagiełły będzie mnie
) Niewyrażnie w rękopiśmie.
nagroda za to, łańcuch złoty i kniaziem zostanę, a lud gminny pokłony będzie bił przedemną, z kniaziami zasięde zarówno przy stole książęcym, więc matko pobłogosław mnie w drogę. Matka mu na to:
— Nie Norwidzie, nie mój synu, nie pobłogosławią ciebie ani twojćj drogi, bo ciebie widzę nie miłość ku ojcu, ale chciwość łaski książęcćj i duma do dobrego pcha czynu.
Ale Norwid nie baczył na słowa matki, zebrał się w drogę i poszedł wyswobadzać kniazia Ratulda, ojca swego z niewoli krzyżackiej, bo pragnął złotego łańcucha, bo pragnął zostać kniaziem.
Minął miesiąc jeden, drugi i dziesiąty, Norwid nie powraca. Tymczasem w stolicy Krzyżackiej Malborgu w podziemnym sklepie siedzi stary kniaż Ratuld, siedzi smutny i duma o swojej kochanej Litwie, a serce mu wysycha z smutku i tęsknoty. Suchy chlćb jego pokarmem, woda napojem. Dziesiąty już miesiąc tak siedzi w zamknięciu, bez nadziei, bez pociechy. Cisza grobowa otacza go i nic nie słyszy, tylko stąpanie żołnierza krzyżackiego, który przechadza się krużgankiem we dnie i w nocy na straży litewskiego więżnia.
Była północna godzina. Żelazne podwoje otwierają się z cicha i oto do celi ciemnej wchodzi żołnierz, krzyżackie jego ubranie, biały płaszcz i krzyż czarny na piersiach. Zerwał się Ratuld. Krzyżak daje znak, zeby się zachował cicho, zbliża się do więżnia i litewskim językiem mówi don : — Ojcze, jam Norwid syn wasz, przyjąłem służbę u Krzyżaka, ażeby was wyswobodzić. Dzisiaj kolej straży na mnie. Panie ojcze, wychodżcie co prędzćj z tego zamku, za murami miasta konie czekają na was, pogonim szybko, a nim zgasną gwiazdy będziemy nad Niemnem, a za Niemnem już Litwa i będziesz wolnym, a ja kniaziem będę.
I tak się stało jak mówił Norwid. Wyszli z więzienia, za miastem czekały konie, zgasły gwiazdy, świt się bieli; już byli nad Niemnem, a za Niemnem zielona Dąbrowa i piasczyste wzgórza i Litwa.
I pozsiadali z koni i szukali łodzi do przeprawy na drugi brzeg.
W zatoce zagajonej leszczyną i wiklą łódż uwiązana do wierzby nadbrzeżnej kołysała się na falach wody. Chwycili za wiosła i płynęli łodzią i zbliżali się do brzegu Litwy coraz bliżej i bliżej. Dzień się zrobił. Z litewskich chatek co stały nad rzeką, wybudzeni ludzie całą gromadą, łukiem i strzałami zbrojni wychodzili na łowy. Postrzegli łódż płynącą ku litewskim brzegom.
Na łodzi dwóch łudzi, między temi poznali Krzyżaka po białym płaszczu, po czarnym krzyżu na piersiach. I mąż co przodem szedł naciągnął cięciwę łuka, przyłożył strzałę. Rozpięty łuk warknął szybko , świsnęła strzała i w piersiach Norwida utkwiła. Śmiertelnie ranny jęknął i padł rozkrzyżowany na łodzi. Łódż dobiła do litewskiego brzegu. Ratuld całował ojczystą ziemię, a ciało Norwida ponieśli ludzie i smutnej i nieszczęśliwej oddali matce.
I bolesnemi łzami płakała i gorzkiemi słowy narzekała biedna matka.
I widzieli Litwini karę bogów w śmierci młodego Norwida, bo dobry uczynek pełnić tobie nie dla chciwości, nie dla dumy twojćj.
s
OBRAZEK
Z CZASÓW STANISŁAWA AUGUSTA.
Napisany w roku .
W jednym dniu miesiąca maja, było to w czwartym roku czteroletniego sejmu, index na cyferblacie pałacowym w Suchój Woli wskazywał na trzecią godziną, pan starosta z pałacu swojego z jadalnej sali schodził po kamiennych gradusach na wiry darz ogrodowy w licznej panów respektowych i dworzan komitywie.
Posuwającemu sią panu powolnym i posuwistym krokiem roztwierała ulica grabowa swoje ramiona, właśnie jakby ua przechadzką pod namioty liściowe wabiła go, zapraszała.
Pan starosta, acz gorący słońca promień rozgrzewał puder jego fryzury, zwolna zbliżał sią do cienia ciągnąc mową, którćj posuwające sią za krokiem pana audytoryum słuchało z atencyą, której potakiwało z uszanowaniem.
Któż nie wie, że onego czasu szlachcic zamożny była to persona okazała i ważna, kłaniano sią jej, do nóg upadano, ściskano ją za kolana.
Budowa pospolitej rzeczy już pękać zaczynała.
Wstrząśnięty gmach nachylał się ku upadkowi. Ale jeszcze podtrzymywana tradycyjną wiarą w to przysłowie: „Polska nierządem stoi", rozpierała się duma, jeszcze gościła tu stara ochota i biesiadnictwo, a zbytek, ten kwiat rozwinięty długim dniem pomyślności błyszczał jeszcze, chociaż przy grzmocie burzy chmurna noc zaciągała już na ziemię naszą swoje długie panowanie.
Starosta spacerując po ogrodzie w asystencyi dworzan, był jednym z tych owoczesnych panków, których duma wspierała się na zasługach przodków, podtrzymywała się dochodami ze starostwa i z wiosek, których był dziedzicem. Żyjący wśród walki, jaką odbywały wyobrażenia i nałogi krajowe z obcemi, przedstawić mogł w swojej osobie obraz tych, którzy chwytając jedną ręką nowość, drugą trzymali się jeszcze starego, których francuzczyzna była tylko blichtrem dla oka ; pod nim siedziała jeszcze blisko przy sercu cała starokrajowość. Tak starosta kontusz zamienił na frak cudzoziemski , żupan na westkę; wszelako brylantowa szpinką błyszczała jeszcze u koszuli; nie rozstawał się jeszcze % czapką z siwym barankiem, pudrował głowę, z tyłu wiązał harcap, a na twarzy nosił polskie wąsy. Do mowy jął przyjmować francuzkie frazesy, ale razem wierny nałogowi i do swojej starej łaciny często powracał. W kościele wstydził się swojej pobożności, wieczorem szeptał koronkę, całował skaplerzyk pod westką
ukryty. Częstćm czytaniem Woltera, Diderota i Helwecyusza przeszedł niby na wiarą mędrców francuzkich, był filozofem i śmiał się z przesądów ; jednak gdy padło uwierzył i w upiory, a kiedy zagrzmiało na niebie i błysło, pan filozof po staropolsku przeżegnał się znakiem Chrystusa Pana. Zresztą stosując się do mody czytywał i gazetę, którą co wtorek nadsyłała mu warszawska poczta. Gazeta była tematem do całotygodniowych rozpraw, krytyk i ucinków; te zawodziły często politykującego na wiejskiej niwie statystę. Dla dopełnienia charakterystyki pana starosty a razem tej części mieszkańców ziemi, której mogł być wyobrazicielem, dodamy, iż gdy póżniej pożar ogarnął stolicę, nie rozgrzało się przy tem serce jego i chociaż gazeta jego zawiesiła nowe motto „Post nubila foebus", barometer jego twarzy nie podniósł się na pogodę. Burza krajowa nie zmieniła nawet jego żabotków ; sród głośnych zdarzeń swojego wieku stał nieporuszony z tabakierką w ręku i z tem słowem zapytania w ustach : „A gdzieżto są plecy ? nie widzę pleców naszych.
Wypadki czasu onego były dla niego jakoby książką dla spokojnego odczytania napisane, podające mu materyę do dyskursu i pole do popisywania się ze swoją znajomością polityki przed słuchającem i do potakiwania nawykłem audytorium.
Owóż jednego dnia pamiętnego roku, po obie
cizie, na którym po pasztecikach był schab ze śliwkami, a kotlet francuski okazał się w wieńcu krajowij jarzyny, w pasternaku, pan starosta wstawszy od stołu obrócił swoje kroki ze sali ku drzwiom, które do ogrodu prowadziły. Za nim rezydujący na dworze krewni i respektowi, świta pana. Była to godzina spacerowa. Starosta zwolna postępując z rękami w tył założonemi, na każdym zakręcie spacerowej ulicy zatrzymywał się i przerwaną rozmowę zawiązywał.
— A tak, powiadam, mówię waciom — kończył starosta otwierając tabakierkę, na której skrzypnięcie wyciągały się ręce całej idącćj za nim rzeszy. — Gdy rozważam i kombinuję dzisiejszy stan polityki gabinetów europejskich, konkluduję, że wojna będzie na stałym lądzie i na morzu, wojna potrwa pięć lub sześć lat, poczem nastąpią preliminarya do zawieszenia broni i traktaty o p"kój; ponieważ podług ostatniego listu, który odebrałem od grafa Westenburga, pułkownika kawaleryi najjaśn. elektora saskiego, z którym jak waciom wiadomo — dodawał to starosta z podniesioną głową i wyższćm zadęciem głosu — w pouiałćj jestem korespondencyi, a tak graf Westenburg, pułkownik najjaśn. elektora wielce łaskaw na mój dom i protekcyą swoją i plecami, jakich ma wiele dopomógł, jak waciom wiadomo, synowi mojemu panu Stanisławowi do kupienia sobie kapitaństwa w wojsku najjaśn. elektora
saskiego, jak waciom wiadomo ; i właśnie wyglądam listu od mojego syna pana Stanisława, kapitana leibgardy najjaśn. elektora, bo w ostatnim podobno czytałem go waciom, pisał do mnie, że się znajdował na święconem u najjaśn. mości elektora, gdzie najjaśn. pan okazał fawor dla mojego syna, zapytał go czy aura saska służy jego zdrowiu.
Uroczystym tonem mowy zakończył swoje opowiadanie starosta, a twarz jego nabierała coraz to wybitniejszy wyraz zadowolonej dumy.
W takim stanie znajdował się starosta, kiedy mu podano jakieś pismo zapieczętowane. Starosta rzuciwszy okiem na kopertę zmarszczył brwi i oddając pierwszemu co bliżej stał list przysłany rzekł:
— Idż wać i powiedz kursorowi niech sobie to weżmie, ta korespondencya nie do mnie.
— illustrissime — zaczął przedstawiać jeden z respektowych — na kopercie stoi wyrażnie imie i przezwisko illustrissimi domini.
— Czy tak wać mniemasz? — odrzekł starosta. Niewiadomość nie ma grzechu; tą razą przebaczam, jedoak przypominam waciom, że mnie się należy z prawa i konstytucyi tytuł Jaśnie Wielmożny, albo po francuzku Monseigntur, o czem przekonam waciów, kiedy im pokażę korespondencyę grafa Westenburga, pułkownika najjaśn. elektora mości saskiego.
To mówiąc starosta odebrał napowrót pismo do niego adresowane i oderwał pieczątkę, ale ledwo czytać je zaczął twarz jego zaczęła się mieuić; bladła, potom rozogniona znowu wydała oburzenie i gniew, jakim został przejęty starosta w ciągu czytania. Pismo było już odczytane, starosta stał jeszcze z oczyma wlepionemi w papier, który drżał w dygocących jego rękach. Starosta do tyla był zdziwiony, oburzony, iż dłuższego czasu było potrzeba, ażeby się upamiętał i zanim pierwszem odezwał się słowem, już pismo w jego ręku było rozdarte, rzucone na ziemię, nogą podeptane.
Był to ordynans komendy wojskowćj, w krótkich i ostrych napisany słowach, nakazujący staroście złożyć do magazynu pułkowego ofiarę po garncu owsa od każdego dymu pod egzekucyą wojskową w razie nieposłuszeństwa.
Jak długo żył starosta, nikt jeszcze takim do niego nie przemówił stylem, żadna władza takich nie wydała doń ordynansów, nie czyniła takich żądań, nie straszyła grożbą taką. W wyobrażeniu starosty było to nadużycie, zdzierstwo, gwałt, podeptanie praw konstytucyi, niesłychane bezprawie.
— Patrzcie tedy waciowie — zaczął mówić do zgrai respektowej — patrzcie co się dzieje! Hannibal ante portam! Ale na co nam Hannibalów, kiedy właśni dopuszczają się takiego zuchwal
stwa, zaczynają Has gnębić, obdzierać, niszczyć! Po garncu owsa od dymu! Małych rzeczy się im zachciało. Żebyto jeszcze prośbą. Lecz grożbą, egzekucyą, sacre Dieu! tego nam jeszcze brakowało w tym naszym nieszczęściami przyuękanym kraju! Tego jeszcze zbywało, ażeby tam jakaś komenda, której nie znam, nie uznaję, ażeby ni ztąd , ni z owąd , wyjechała z takiemi i to do mnie ordynansami! Ho, ho! mości panowie, nie tędy go wiedli, macie tedy ordynans wasz. — Tu pokazał na papier roztargany i leżący na ziemi.
— Otoż — mówił dalej — otoż mamy owoce tego okrzyczanego czteroletniego sejmu, podeptane wszystkie prawa boskie i ludzkie, zniewaga, najazd, łupiestwo, rabunek*). I jakby nie było dosyć tej zniewagi mnie wyrządzonej takim bezprawnym ordynansem , jeszcze egzekucyą mi grożą. Ha, ha, ha! bardzo się.boję tej grożby. Nous verrons, obaczymy. Ale ja waciom przysięgam — mówił dalej starosta w coraz większym zapale — klnę się, że tu na tej dłoni — i podniósł rękę — pierwej włos wyrośnie, niżeli dam im dobrą wolą bodaj jedno ziarnko z mojego spichlerza. Sacre Dicit! nie dam! a mojej zniewagi dochodzić będę,
*) Tak siogo pokrzywdzony starosta, tak gorąco żalący się na ordynans, który żądał od nieo po garncu owsa od dymu, składał bez szemrania w kilka lat póżniej po korcu od dymu na rozkaz komendy pruskiej.
żebym miał majątek stracić, wyjść na żebraka, nie popuszczę, nie daruję.
Nagadawszy się do woli, zaczął jednak starosta przechodzić na drogę rozsądniejszej refleksyę a na zrobioną sobie przez jednego z dworzan uwagę, iż to stało się zapewne w skutku jakiej pomyłki, starosta uspokojony nieco namyślił się inaczej umitygowany w aprensyi, przywołał do gabinetu manualistę i jął mu dyktować list do pana jenerała Wodzickiego , o którym słyszał, że komenderował wojskiem w okolicy stojącem.
Jenerał Wodzicki był staroście nietylko osobiście znanym, owszem zachodziło pomiędzy nimi jakieś powinowactwo; ztąd brał powód starosta do zrobienia jenerałowi wyrzutów, bo co się tyczy niesprawiedliwości wydanego ordynansu, ta była jawną i do nieba krzyczącą.
Na odezwę, w której po skargach i użaleniach było żądanie odwołania ordynansu, odebrał starosta prosty tylko recepis podpisany przez jednego ze sztabowych oficerów. Starosta wyprawił do jenerała list drugi i spokojnie odpowiedzi na niego i nieomylnego skutku słusznych domagań swoich oczekiwał.
Tydzień upłynął od dnia odebranego ordynansu. Była poobiedna chwila, którą starosta spędzał na zwykłej przechadzce po ogrodzie i właśnie rozwijać zaczął politykę gabinetu hiszpańskiego otwierając tabakierkę szylkretową złotemi
gwiazdeczkami nasadzaną, kiedy nagle z podwórca uderzył odgłos bębna,
Starosta stanął jak osłupiały z otwartemi ustami, z ręką wyciągniętą do tabakierki. Dworzanie za dziwieni twarzami obrócili się tam zkąd dochodził głos ta rabanu coraz głośniéj w miarę jak się przybliżał
Zanim zdążono przynieść odpowiedż na zapytanie starosty, jakie to wojsko poważyło się wkroczyć na podwórzec pałacu, już ua końcu grabowej ulicy pokazał się oczom jego oficer od infanteryi regimentu Czapskiego i szybkim postępując krokiem zbliżał się do starosty dygocącego od złości, a jednak puszącego bię duma, do której nastroił postawę, minę i twarz.
Atoli kiedy przybyły oficer stanął przed starostą, dumny pan zadziwił się niepomału, gdy miasto figury wojackiej, hardej i rubasznej jaką spodziewał się ujrzeć w wojskowej osobie, poja wił się jego oczom oficer młodej twarzy, cienkiéj budowy ciała, wzrostu miernego. W niebieskich jego oczach nie dojrzałbyś u arsowego wyrazu, głos jego nareszcie gdy mówić zaczął przystałby raczej modnisiowi asystującemu damie niż ofice rowi, za jakiego sądząc z munduru, poczytać go było potrzeba i jakim był w istocie.
Jako porucznik infanteryi miał na sobie mundur swojego regimentu. Frak pąsowego koloru odwinięty w niebieskie wyłogi rozchodził się ko
listo na obie strony; pod frakiem w złote szlify ozdobnym miał białą kamizelkę; ta na złote guziki opięta spadała na spodnie białe, krótkie, niedocbodzące bowiem do cholewy buta.
Na głowie miał kapelusik złotym galonem przystrojony, z pod kapelusza z przodu wijące się loki, z tyłu spadający harcap, w pasie srebrną szarfę z błyszczącym kutasem i fręzlami; na pendencie wisiała szpada; w prawej ręce — a była w żółtej łosiowej rękawicy — trzymał trzcinę z złotą gałką. Na niej oparty z głową wzniesioną stał przed starostą, do którego po salutacyi wojskowej odezwał się zapytaniem:
— Czy mam honor mówić z panem starostą?
— Nim jestem, a waszmość? — zapytał zagadnięty starosta.
— Jestem porucznikiem regimentu Czapskich.
— Mości poruczniku, witam gości w moim domu, alić jestem zmuszony zapytać go — mówił starosta podnosząc głowę i nadymając brzucha — pytam się — powtórzył — czy traf czy przygoda jaka sprowadza go do mojego domu, ponieważ, jeżeli — co nie myślę — nie mniemam, nie przypuszczam nawet ażeby któś sacre Dieu! poważył się zsyłać na mój dom wojskowego człowieka, którego ja nie znam, sacre Dieu! w takim razie j mój mości, ja waści, ktokolwiek jesteś, pokażę drzwi mojego domu.
Na te słowa wymówione głosem wybuchają
cego gniewu, porucznik, do którego obrócone były, odrzekł spokojnie :
— Mości starosto, ten mudur mój, oficerskie znaki, które noszę, zastąpią mnie i przypomną każdemu światłemu człowiekowi, że wszelka obraza wyrządzona tym znakom krwią się maże; oficer nosi szpadę, ażeby w potrzebie broniła honoru oficera.
Dotknięty tą odpowiedzią starosta spojrzał na twarz mówiącego niezgadzającą się z tonem jego mowy; spojrzał surowo, po chwili złagodniał wyraz jego oblicza i zażywając tabakę zapytał oficera już w grzeczniejszym tonie o powód jego przybycia.
— Boleję na to — przemówił tamten — iż wypełnienie ordynansu niemiłego mnie powierzono, w tem jednak znajduję pociechę, iż pan starosta jako znany ze swojego światła, zechce widzieć we mnie tylko wykonawcę wyższej woli, którą pod utratą życia dopełnić muszę; proszę odebrać ordynans, jestem takowego posłańcem.
Treść ordynansu była: załoga wojskowa z oficera, dwóch kaprali i szeregowych w domu starosty zostawać będzie przez niego utrzymywana i płacona, dopóki starosta kwitem magazynowym nie poświadczy złożenie ofiary w ziarnie nakazanćj mu poprzednim rozkazem. Starosta odczytawszy palet egzekucyjny otarł spocone czoło chustką, warga jego drżała, dygotał na całóm
cieJe. Obecni stali w milczeniu z oczyma wlepionemi w twarz starosty i w zatrwożeniu oczekiwali tego co nastąpi. Znając impetyczność zagniewanego pana, obawiali się skutków jego gniewu.
Jeden tylko obecny tej scenie oficer był spokojny. Twarz jego nie zmieniła łagodnego wyrazu, nie okazywała trwogi malującej się na obliczu obecnych. Była chwila milczenia długa, nikt nie miał odwagi podnieść głosu; pierwszy starosta obracając się do młodego oficera przemówił cierpko.
— DJa waszmości, panie oficerze, dom mój stoi otworem; waszmość umiałeś mi się podobać, zapraszam go, będę mu rad. Ale inaczej się ma z tą bezprawnie nadesłaną na mój dom zgrają żołdactwa, tćj nie przyjmuję, a jeżeli natychmiast nie ustąpi z mojego podwórza sacre Dieu! każe ją wyrzucić.
— Panie starosto — wpadł w słowo oficer — żołnierz nie ma własnej woli; ażeby zaś w dopełnieniu wyższej woli nie doznał przeszkody, z czyj ej bądż strony ona nastąpi, ma panie starosto bagnet, ma w swoim tornistrze i ostre ładunki.
— Jakto ? nie rozumiem — ozwał się przerażony starosta. — Waszmość byś się poważył?
— Oficer Czapskiego utrzyma honor swojego regimentu — odrzekł zagadniony. — A nawet pewny jestem — mówił dalej — że pan starosta eam na mojem miejscu taką dałby odpowiedż,
jaką ja dałem; bo innćj człowiek honorowy dać nie może.
Taką mową na nowo ugłaskany starosta pofolgował w swoim wybuchu.
— Powtarzam — mówił dalej widocznie zadowolony — dla waszmości dom mój otwarty; spodziewam się, że nie zbędzie mu tu na niczem; moi domownicy zaprowadzą go do stancyi, w której proszę się rozgościć. Co się zaś tyczy tego zbrojnego najazdu, przeciwko temu protestuję! Mój protest dzisiaj jeszcze będzie posłany do grodu, jutro oblatowany; swoją zaś drogą będę dochodził mojej krzywdy. Panie Kazimierzu — mówił obrócony do jednego z respektowych — jakeś dobry, zaprowadż tego pana do pokoju, wydaj potrzebne dyspozycye, chcę ażeby mój gość miał przyzwoitą wygodę, rozumiesz mnie waść? Zaś dla rozrywki, gdy suponuję, że waszmość panie poruczniku jesteś człowiekiem wyższego poloru, mój krewny odda mu do rąk klucze od mej biblioteki. Znajdziesz waszmość w mojej bibliotece nie same tylko prawne i gospodarskie książki, owszem posiadam także dzieła sławnego Woltera, Wolneja, Helwecyusza i innych filozofów francuzkich. Co do mnie samego, ja wyjeżdżam z domu i nie wrócę, dopóki nie postawię na swojem — adieu!
Dom w Suchej Woli chociaż pod zasłoną tynku drewniane miał ściany, a dach gontowy zniżał się tak dalece do ziemi, że go człowiek średniego wzrostu ręką mogł dosięgnąć, wszelako tytułowany bywał szumnym nazwiskiem pałacu. Nad długiem tem domostwem długo roztoczony dach podnosił się we dwie równe kondygnacye, a wysokimi kominami, co stanowiły białą niby koronę budowy, górował ponad inne budynki, wynosił się wspaniale sród niskich chatek nędznie zabudowano) wioski. Ten dwupiętrowy dach z swoją facyatą w kształcie rozciętego jabłka, w której zamieszczone okienka wyglądały gdyby czarne pestki, był w takim stosunku do domu, iż na pierwsze wejrzenie zdawać się mogło każdemu, że tu dom dla dachu był postawiony i służył mu tylko za podporę, na którćj ciężkie opierało się daszysko, ażeby szczytem swoim tćm wyżej podnieść się mogło.
Spadającym cieniem od takiego gontowego kapelusza, który mogł być uważany jako arcydzieło architektury ciesielskiej, przyćmiona ściana pałacu rozsuwała się we dwie strony; kilkunastu oknami patrzyła na podwórzec, środkową zaś altaną rozdzielona była na dwie połowy. Z tych każda do swojego boku tuliła sześciokątną basztę nakrytą wydętą kopułą. Przed altaną ganku zataczała droga swoje koleje kołami wyrobione w trawniku, po którym zaścielał się olbrzymi
cień od lipy przed pałacem rosnącćj, rozwijającej szeroko swoje ogromne konary.
Od strony południowej pałacu schodziły kamienne gradusy do ogrodu. Ten przed laty założony wedle pałacu rozchodził się w trzy grabowe ulice z altanami na końcu każdćj. Drzewa te, którym w szeregu rosnąć nakazano a nożycą czuby strzyżono, straciły swoją swobodę i miały podobieństwo do iircyków obciętych kuso wedle owoczesnej mody.
Nasz oficer wstąpiwszy do pałacu prowadzony był długim kurytarzem, w którego końcu znajdowały się drzwi do stancyi jemu przeznaczonćj. Drewniane albowiem ściany tego pokoju nie bielone wapnem tylko hyblem stolarskim ogładzone, z przeciągiem czasu przybrawszy ciemny flader nie odbijały światła. Wstępujący do tego pokoju dziwnego doznawał wrażenia, podobnego temu, jakiegoby doznał wchodzący do skrzyni.
Ale powiększała się jeszcze ponurość mieszkania brakiem słońca, bo promienie odbite o drzewa blisko przed oknem rosnące, chociaż oświecały pokój, nie ożywiały go blaskiem prostopadającego światła. Tylko rankiem na długim dniu wchodziło słońce do izby. Nasz oficer znalazł w tem miejscu przeznaczonem sobie na chwilowe mieszkanie wszystkie potrzebne do użytku meble i sprzęty. Kurz, jaki je pokrywał świadczył, że w swoim szyku nieruszane długo stały, że echo
is*
tych czarnych ścian długi czas nie było budzone stąpaniem nogi, ani głosem ludzkim przerywane.
Po oddaleniu się przewodnika oficer nasz znużony kilkumilowym marszem rzucił się na krzesło. W młodocianej myśli stanął mu dom rodzicielski, widział twarz płaczącej matki, rękę błogosławiącego go ojca i hy kochanych sióstr i braciszków. Niedawno temu z nimi był jeszcze, na swojćm czole czuł jeszcze całujące go usta matki, a teraz, a dzisiaj kędyż się znajdował? W obcym domu, gdzie jego przybycie obudziło gniew gospodarza, między temi ścianami, co jakoby cztery czarne, obce twarze zdawały się spoglądać na niego i wydrzeżniać się jemu.
— Nie — zawołał zagniewany — nie, dzieckiem nie jestem.
I jął targać pasmo myśli i miłe marzenia o rodzicielskim domu, jakby to robiło dziecko, które z pustoty samćj gniewnie rozrzuca ustawione z kart domki, porzuca te i do innej bierze się zabawki. Natomiast jął się bawić frendzlami swojej złotćj szarfy, rzucił okiem na szlify munduru i zerwawszy się z krzesła stanął przed zwierciadłem mówiąc do siebie:
— Jestem oficerem regimentu Czapskiego, mam powierzoną sobie komendę żołn erzy i kaprali, to nie żarty, a nawet sam starosta słuchał mnie z uwagą, kiedym mówił do niego. Umiałem się znależć. I podniósłszy rękę do twarzy muskał
się z zadowoleniem po wardze. W tćm zapukano do drzwi. Na słowo herein! wstąpił kapral i stanął w progu jak struna wyciągnięty z ręką lewą spuszczoną, prawą dotykając się kapelusza.
— Co meldujesz ? — zapytał oficer prostując się za przykładem danym mu przez kaprala. Kapral zaraportował stylem przepisanym wojskowym , iż załoga na kwaterze już stanęła, dwudziestu zostało ulokowanych na sali w oficynach, dziesięciu w jednym pokoju, drugich dziesięciu w drugim pokoju.
Wiadomość ta uspokoiła słuchającego. Teraz dopiero poznał przykrość, ale i trudność służby. W razie oporu starosty musiałby był użyć gwałtu i przymusu. Przeto winszował sobie, że w dopełnieniu ordynansu jemu poleconego nie doznał przeszkody, nie troszcząc się bynajmniej, co daléj będzie.
Po wysłuchaniu raportu zapytał się oficer o Matyasza, drugiego kaprala.
— Zdrów panie poruczniku, znalazł tu przyjaciela panie poruczniku, konfederata także, jestto kuchmistrz tutejszy, z jego też łaski dostało nam się po porcyi bigosu; dla prostych gotuje się krupnik, panie poruczniku.
— Dobrze — odpowiedział oficer i odprawił kaprala.
Kilka dni już bawił w pałacu Suchćj Woli pan oficer z regimentu Czapskich. Wygody miał
wszelkie. Zrana wnoszono mu kawę na cykoryi gotowaną, koło dziesiątej śniadanie z trzech i więcój potraw; o pierwszej wchodzili lokaje do nakrywania do obiadu, który był długi i wykwintny; na stole butelka węgierskiego stawała zawsze. Zachód słońca wprowadzał kolacyę do jego stancyi, a na dobranoc przychodził lokaj z gdańską wódką, która dopomagała do trawienia spożytych przez długi dzień pokarmów. Słowem dostatek był wszystkiego, brakowało tylko wody, której obfitością ani dobrocią Sucha Wola szczycić się nie mogła. Gaszono pragnienie piwem; obdzielano niem sowicie każdego mieszkańca; raczył się niem każdy kto chciał.
Był osobny hajduk, który dzień cały stał przy czopie i puszczał ten jęczmienny napój z beczki toczył do dzbanków, kuflów i szklanek. Miał co robić od świtu do nocy. Przy tej pracy jednak roztyła mu gęba jak bania.
Pan porucznik dostawał co dnia po świeżym dzbanku, który postawion na ziemi przy piecu, często nietknięty i pełny luzowany bywał przez nowy i świeży.
Słowem, co się materyalnego życia tyczyło, mogł być zadowolonym nasz oficer, ale jako młody, wesołego temperamentu, przyzwyczajony do towarzystwa zaczął poznawać wkrótce, że samotność nie jest przeznaczoną dla człowieka, który potrzebuje coś więcćj niż mięsa i chleba. Przy
puściwszy do siebie tę myśl, że w tym domu czeka go nuda, już ziewać zaczynał i tęsknić, sam nie wiedząc do kogo i za czćm. Brak towawarzystwa coraz więcej czuć się dawał. Pan starosta nie chcąc nawet jednej nocy przepędzić z najazdem wojskowym, co się wkwaterował do jego przez wszystkie obce potencyę szanowanego pałacu, w dzień przybycia oficera wyjechał z domu wziąwszy z sobą szkatułę i kilku dworzan, tych mianowicie, którzy jako znający się na łacinie i prawie do porady i do pióra mogli być potrzebni i użyci.
Z pozostałych w oficynie dwóch, jeden folgując swojemu pragnieniu pił piwo przed obiadem a drzemał po obiedzie, drugi korzystając z oddalenia się starosty ustroiwszy łysą w turecki rzędzik, siebie zaś w kontusz, wyjeżdżał codzień w jedną stronę, mówiono, że w konkury do pewnćj wdówki, do której kałamarzyka równie jak i do osoby czuł tajemny afekt.
Takim sposobem oficer nasz zostawiony sobie samemu dzień cały, który dla braku odmian i zatrudnienia nader leniwemi posuwał się mu godzinami, zaczął doznawać przykrości z nudów pochodzącćj. Celem rozerwania siebie, pragnąc nareszcie urozmaicić jednostajność samotnego życia przechadzał się po ogrodzie, wybiegał w okoliczne pola. Wróciwszy do stancyi chwytał za ołówek i rysował góry, budował kościoły na papierze;
wieczory zaś i poranki umilał sobie przygrywaniem na flotrowersie, na którym to instrumencie smętne wyciągał dumki, wygrywał arye owoczesnych oper w Warszawie znanych , które z stolicy wszystkiemi promieniami rozchodziły się po kraju, powtarzane w każdym zamku i w każdym dworku, gdzie tylko znalazła się hiszpańska gitara albo pantalon.
Jednego dnia — był to dzień piąty jego pobytu w Suchowolskim pałacu — o godzinie bardzo wczesnój, młody oficer regimentu Czapskiego ubrany po porannemu wydostał z futeralika swój instrumencik i na nim przygrywać zaczął. Przechadzał się przytem po pokoju; w końcu stanął naprzeciw otwartego okna. Na okno zapuszczona biała firanka zasłaniała je od ogrodu. Melodyjne tony płynęły z żółtej piszczałeczki rozchodząc się po pokoju, przez otwarte okno wybiegały w ogród i tam w szeleście liści ginęły.
Tak stojący przed oknem z swoim flotrowersem przy ustach ujrzał nasz oficer na muślinach spuszczonej firanki cień ludzkiój postaci, sylwetkę osoby stojącćj przed oknem na słońcu. Ciekawością zdjęty, ktoby był tym skrytym muzyki jego słuchaczem, zbliżył się cicho do okna, firankę odsunął i dojrzał młodą dziewczynkę w przyjaciółce, w jaką ubierały się owoczesne garderobianki. Ta na widok oficera krzyknęła i zaczęła uciekać. Niesiony popędem pustćj myśli ukarania choćby
przestrachem taką dziewczyny ciekawość, zapomniał powagi, jaką randze swojej był winien, a szybki w wykonaniu prędko powziętego zamysłu jednym skokiem był już za oknem w ogrodzie. Obejrzał się w około, dziewczyny nie dojrzał, ale ślad jej trzewika zostawiony na białym piasku wskazał mu drogę jéj ucieczki. Tą więc pobieżał oficer. Rychło zgubił i ten ślad; atoli trzewik leżący na zakręcie ulicy grabowćj za dalszą posłużył mu skazówkę. Podniósł zgubiony przez uciekającą trzewik i kontent z swojej zdobyczy obejrzał go i gonił dalej patrząc po białym piasku, na którym naprzemian tu ślad trzewika, tam znowu odcisk bosćj stopki z swojemi pięcioma paluszkami widoczny, prowadził naszego gońca aż ku altanie chmielem porośniętej, do której zabiegła dziewczyna szukając ochrony, potrzebując może wytchnienia po długićm i prędkiem bieganiu.
Tam dobiegł i nasz oficer i tam ujrzał dziewczynę. Siedziała na ławeczce z spuszczoną ku ziemi głową. Piersi jéj podnosiły się prędkim oddechem, na nich skrzyżowane trzymała ręce obnażone po łokcie, krótki bowiem rękaw przyjaciółki zasłaniał tylko pół ramienia. Twarz jej płonęła rumieńcem, który wywołał przestrach, a szybkie biegnięcie podwoiło. Szelest zbliżającego się obudził ją jakoby z chwilowego uspokojenia, podniosła spuszczone oko i krzyk przelęknienia wy
dając zerwała się na nogi, o dalszej myśląc ucieczce. Atoli widząc u wnijścia altanki swojego prześladowcę, zmieszana, zawstydzona cofnęła się w głąb ku ławce i siadła na niéj, ukrywając pod siebie nóżkę, obtulając się chustką. Niemając zaś odwagi przemówić do obcego i prosić go albo mu rozkazać odwróciła się twarzą od niego i czekała z bijącćm sercem jego odejścia.
Ale młody oficer w miejscu swojćm stał nieporuszony nie wydając się bynajmniej z ochotą oddalenia się; owszem widokiem ładnćj twarzyczki pociągany rad był postąpić kroku. Byłby się zbliżył do niéj, ale przestrach wyrażony w całćj jéj postaci litości u niego wzywać się zdawał i jego krok wstrzymywał.
Po chwili takiego kołysania się na dwie strony oficer pomyślał sobie: Żal mi dziewczynki, dosyó już doznała strachu, pójdę, ale trzewiczek, który znalazłem, skonfiskuję. Będzie to kara za tę ciekawość wcale nieprzyzwoitą. Ładna pokojówka będzie wracać teraz do domu bosą nóżką.
— Adieu, mościa panno, żegnam — przemówił — jeżeli dogodniéj biegać boso po ogrodzie, zapraszam pod moje okno; jutro zrana będę miał kompletną parę trzewików.
To wyrzekłszy oficer nasz zmienił front i do odejścia już się zabierał; jednak zatrzymał się znowu, bo w jego uchu zabrzęczał miluchny głosik pokornie, potulnie proszącej dziewczyny.
— Jak pan dobry, proszę pana oficera o mój trzewik.
Oficer ujęty pieściwym głosem spojrzał w twarz dziewczyny, która obrócona ku niemu dozwalała mu przypatrzeć jej się lepiéj, rozpatrzeć się w niéj dowoli. Im dłużej się wpatrywał, tćm coraz wdzięczniéj i milćj rozwijała się dziewczynka jego oczom. Patrząc na jej twarzyczkę stanął mu w myśli aniołek, którego widział gdzieś w świętem miejscu. Gładko toczyło się jéj małe czoło, usta roztwierały się tak miluchnie, jak u tego anioła na ołtarzu; i w oczach był wyraz podobny, tam modlący się, tu błagający. Dziewczyna zdobywszy się na odwagę przemówienia do oficera w nadziei, że zgubiony swój odbierze trzewik, wyciągnęła rękę. Ale oficerowi już gotowemu do litości naraz żal się zrobiło trzewika, nabierającego tćm większćj wartości, gdy oficer postrzegł nóżkę, do którćj trzewik należał. Nie była większą od stopki dziesięcioletniego dziecięcia.
— Czy mi pan nie odda trzewika? — zagadała śmielej dziewczyna.
Oficer rozczarowany nieco tym grożnym tonem zapytania odrzekł:
— Oddam, ale pod warunkiem, od którego nie odstąpię. A to jeżeli — zatrzymał się w mowie, a potem dołożył ciszej: —jeżeli panna dozwoli mnie samemu włożyć go na nóżkę.
Na posłyszane te słowa dziewczyna stanęła
w płomieniach, twarz jej przybrała wyraz zadziwienia i przestrachu, a w tćm jéj pomieszaniu tyle było wdzięku, kołor wstydu tak ją piękną i uroczą robił, że oficer zachwycony i uniesiony ubliżył się a raczej przyskoczył do niej i pierwćj jeszcze zanim sam pomyślał i pierwej nim dziewczyna o obronie myśleć i niebezpieczeństwo przeczuć mogła, już na ustach swoich poczuła wyciśnięcie ust młodzieńca, który w tejże samej chwili odbiegł od niéj, trzewik zabierając z sobą. Przebiegł ulicę grabową, stanął u swego okna, przeskoczył je rażno i znalazł się znowu w swojej stancyi, gdzie zaczął rozmyślać nad tćm, co zaszło.
Zaspokojony z jednej strony, że żaden z ludzi starosty nie był świadkiem jego przepraw przez okno, którato pustota mogłaby skompromitować oficera mającego komendę nad żołnierzami i kapralami; z drugiej strony dziwnem kołysany był uczuciem, bo naprzemian miłem i przykrem, wesołem i smutnem razem.
Będąc sam na sam w pokoju nie mogł nie pomyśleć o dziewczynie, której wyrządził psotę, zwłaszcza, że swą ładną twarzyczką, iskierkami czarnych ócz zdawała się jeszcze patrzeć, gniewać się na niego. Znajdował rozrywkę w myśli o niej, a wrażenie z jéj widoku powzięte rozwijało się w sercu dłuższćm o niej marzeniem.
Pomimo przyjemności jakiej doznawał, było mu smutno. Stał w oknie z okiem wzróconćm na
drzewa, które ją zasłaniały, w ten ogród, w którym ona była jeszcze, i coś podobnego do smutku, do tęsknoty uczuł w tćj stronie, gdzie jak mówią serce utuliło się człowiecze. Ale zkąd ta tęsknota? ten smutek? to zainteresowanie się większe już nieobecną?
Myślący o nieobecnej zaczął brać w siebie kropla po kropli całą słodycz, jaka z miłego płynęła przypomnienia, z przypomnienia tćj chwilki, kiedy z nią był, patrzał na nią, bawił się jej kłopotem, igrał sobie z jéj pięknym przestrachem.— Wszelako wyrządziłem jej przykrość — pomyślał sobie i posmutniał — zabrałem trzewik, zrobiłem biedaczce szkodę — i jął się gniewać na siebie.
Szczęście, że ranga oficerska, która od niedawna ubrała go w srebrne szlify, zawsze blisko stała jego myśli i mogła mu służyć za pewne antidotum przeciw wszelkiemu umartwieniu, i jak skoro zobaczył pąsowy swój mundur wiszący na kołku i szpadę z pendentem położoną na stole, twarz przystroiła się wyrazem powagi i to, co go przez chwilę zajmowało tak mocno, okazało mu się niegodnćm uwagi, niegodnem zajęcia się dłuższego.
— Jestto nieprzyzwoita rzecz dla oficera regimentu Czapskiego — pomyślał sobie — zajmować się jakąś garderobianką. Bardzo niepotrzebnie podniosłem jéj trzewik, goniłem za dziewczyną. Szczęście jeszcze, że mnie nikt nie widział! Pie
kne mianoby wyobrażenie o oficerze, co goni po ogrodzie, skacze przez okna z trzewikiem w ręce.
Tak pomyślawszy przez chwilę nad swojem położeniem, postanowił całą tę przygodę puścić w niepamięć, niezaprzątać sobie głowy więcej ani tą, ani żadną więcej dziewczyną, a na dowód stałości swojego postanowienia włożył trzewik co leżał przed nim na stole do szufladki, szufladkę zamknął na kluczyk, kluczyk schował do kieszeni, zasiadł poważnie na krześle i w Ruinach Wolneja zaczytany głęboko, puścił się w podróż umysłową po Azyi i Egipcie.
Alić dziwnym stało się to sposobem i wbrew wyrażnej jego woli, ledwie co za przewodnictwem pana Wolneja wstąpił do gruzów Palmiry, już z poza kolumny pogańskiej wysunęła się mu na oczy dziewczynka jego; tu zniknęła, tam stanęła znowu, samotna jak palma, smutna jak wierzba Babilonu, a zawsze z tą jedną bosą nóżką i temi czarnemi proszącemi się oczyma.
Nieukontentowany oficer rzucił książkę. Wtćm po kurytarzu dało się słyszeć stąpanie, które jakoby w takt bijącego bębna uderzało o drewnianą podłogę coraz dobitniej i głośniej. Naraz poruszoną została klamka, drzwi się odchyliły, ale wchodzący rażno przymknął je znowu, a to dla tego zapewne, ażeby zapukaniem zwiastować swoje wejście, stosownie do regulaminu wojskowego, który nakazuje kapralowi wchodzącemu
do oficerskiéj kwatery przybycie swoje oznajmić pukaniem. Kapral Matyasz zapukał kolankiem swego palca we drzwi, młotkiem żelaznym dobitniej by tego nie dokazał. Oficer przywiesił szpadę do pendentu, a oparłszy się lewą ręką
szpadę, a prawą o stół, rzekł swoje kerain
czekał.
Stary jak grzyb kapral Matyasz stanął w progu, ręką dotykając się kapelusza salutował pana porucznika i zaraportował, że załoga zdrowa. Na co oficer powtórzył swoje napomnienie, które jak pacierz poranny recytował codziennie, zalecał zachowanie porządku i karności, wystrzegania się excessów, poczem ręką dał znak do odejścia. Kapral Matyasz frontem obrócony do porucznika salutując go poraz wtóry rzekł:
— Teremtędy melduję panu porucznikowi.
— Cóż takiego?
— Teremtędy panie poruczniku, w tym pałacu jest dziewczyna, przychyl mi krzyża panie, panna szarf!
Oficer przyzwyczajony do żartów, jakich sobie pozwalał stary konfederat barski, więcej okazywał, niżli czuł w istocie gniewu za taką podwładnego z swoim komendantem konfidencyę.
Gdy to jednek przywiodło mu do myśli jego przygodę ogrodową, przyłagodził się surowy wyraz twarzy i tak widoczna malowała się na niéj
ochota słuchania dalszej mowy kaprala, że ten znając pana oficera swoją rzecz prowadził dalej: — Jest panie poruczniku — mówił biorąc swoje jeszcze z konfederacyi zachowane wąsiska do pełnej garści — teremtędy, szarf panna, a to panie poruczniku moja krajanka, przychyl mi krzyża panie.
Słońce, gwiazdy omdlewają, Ptaki śpiewają — he — hel
— Do nóg upadam panu porucznikowi, jabym z respektem napił się piwa — dodał spoglądając zyzem na dzban pod piecem. — Jak Ukrzyżowanego kocham, szarf panna, a moja krajanka. Piwo tu ujdzie panie poruczniku, a z łaski pana kuchmistrza, bo to panie poruczniku Puławczyk, przez łeb krysa, sercu żal. Jeśli łaska pana porucznika ...
Oficer nie mówiąc słowa zapewne z obawy, ażeby z podwładnym swoim wdając się w dyskurs nie zboczył z tćj kolei, jaką mu wytknęła ranga oficerska, podniósł dzbanek gliniany, nalał do szklanki piwa, a wskazując ręką na petną szklankę dał do zrozumienia kapralowi, ażeby się nią uraczył. Rozweselony kapral skłonił się panu porucznikowi po chłopsku, ręką do kolan, i na palcach się unosząc posunął rękę do szklanki.
— Teremtędy panie poruczniku tak było — zaczął mówić Matyasz po obtarciu wąsa — tydzień
cały, serce płacz, nie pokazała się tu żadna, jak w fortecy na Jasnej Górze, kiedyśmy to panie poruczniku strzelali z armat kaszą hreczaną częstochowską, bo to teremtędy panie szło szarf! Aż tu smutno mi, za przyzwoleniem pana porucznika, bo piwko cale nie złe ...
Oficer nalał gadule drugą szklankę.
Kapral prawił dalej:
— Aż tu dzisiaj dopiero zaczyna mi wyłazić to jedna, to druga, jak króliki białe; aż tu, przychyl mi krzyża panie, szarf! przeleciało coś; zbaw mnie trybunale niebieski, jaka ładna! Ja do pana kuchmistrza, bo właśnie szedł z rondelkiem. Panie kumie, mówię, z przyzwoleniem pana porucznika ja się tu pokumał z dobrymi ludżmi...
— I cóż dalej? cóż? mówże, dokończże — wpadł mu w słowo zniecierpliwiony oficer.
— Teremtędy prosto idę za przyzwoleniem pana porucznika. Otoż to była moja krajanka, panie poruczniku.
— I tu bawi? cóż zajedna? — pytał oficer.
— Jak mi Bóg miły, szlachcianka z pradziada.
— To szlachcianka? — powtórzył dziwnie pomieszany oficer.
Karmazynowa panie poruczniku, moja krajanka, panna Kostowiczówna, panna szarf, a buzia jak migdałek; a o jej ojcu to pan porucznik nic nie słyszał?
Opoki się twarde krają, Słońce, gwiazdy omdlewają.
Za przyzwoleniem pana porucznika , już to harcapa nie nosił, ale w całej naszej konfederacyi nie było większego wąsa, jakbyś ręce rozkrzyżował, a jaka szabla! Przychyl mi krzyża, komu wrąbał pamiątkę, ten ją wziął z sobą na tamten świat i po drugą nie przyszedł. A kiedy komu co dał, to mu rzekł: Na, masz Szwedzie, nie chodż po capstrzyku. Za pozwoleniem pana porucznika, każdego Szwedem nazywał. Już to falował w tem, że szeplenił, ale* we dwie rzeczy wierzył: w Pana Boga i w krzyżową sztukę; drugie przecie mu skrewiło, płacz miłe serce! Owoż teremtędy tam, zrobiła się panie poruczniku wycieczka. Smutno mi, noc oko wykol, ale szło szarf! pozabijało się co tylko było, aż tu za przyzwoleniem pana porucznika, jak lunie z nieba, przyszła kryska na Matyska... jesteś w niewoli!
Zasłona sie potargała,
Ewie sie ziemia, ryczy skała.
Zle, krucho, serce płacz, nazajutrz dzień, patrzę gdziem ? w stodole, a obok leży, kto ? pan Kostowicz posiekany na zraz, żal się duszo. Poznało mnie przecie nieboraczysko i zaraz do mnie: A ty kpie, co ty tu robisz ? A potem jak zaczął, kpił do samej zimnej śmierci.
— Umarł z ran ? — zapytał oficer.
— Ho, ho panie poruczniku, Bóg wie co on
zrobił, bo to panie poruczniku uparta w nim była dusza. Nim on skończył, wiele upłynęło krwi i czasu. Kazał mi pozdrowić żonę a potćm i syna. Otoż to panie poruczniku, ta panna, to jego syn.
Zgniewany oficer zaczął się niecierpliwić.
— Bo to panie poruczniku odjechał był żonę, a była przy nadziei z pierwszem; wiec mówił, rzecze: Jak świat światem jeden Kostowicz musi być na świecie, ale tylko jeden, bo dwóch razem, toby z przyzwoleniem pana porucznika świat rozwalili. Otoż że mu na śmierć szło, był pewny syna, ale zona mu skrewiła i powiła córkę, a nieborak z tćj przyczyny może żyje gdzieś tam, bo już to taki prognostyk , panie poruczniku, jeden Kostowicz musi być na świecie, nic nie pomoże.
Długiem gadaniem przyschło znowu w gardle panu Matyaszowi i spojrzał na dzbanek; oficer milczał zadumany w sobie, a skoro spełna zaspokoił swoją ciekawość dowiedziawszy się od kaprala, że panna Kostowiczówna bawi na dworze pana starosty w charakterze panny respektowej, chciał odprawić gadułę. Ten wszelako nim odszedł, po długiej gadaninie wyjawił, że panna Kostowicz pytała się o pana oficera, że go słyszała grającego na flotrowersie, że nareszcie to granie bardzo jej się podobało.
Oficer rado wysłuchał tej kapralskiej spowiedzi; ten odchodząc zostawił pana porucznika w dziwnie wesołym humorze.
Atoli po upłynionej godzinie wchodzący do pokój a lokaj ze zrazami i kiszą hreczaną zastał go smutno zamyślonego. Siedział przy stole, w swem ręku trzymał damski trzewik. Za posłyszanym szelestem wchodzącego wsunął go za westkę mundurową, ukrył przy piersiach, a twarz jego okazała jakieś pomieszanie i niepokój.
Wypada nam teraz przenieść czytelnika w tę część SuchowoJskiego pałacu, którą zamieszkały niewiasty; w grono męskich postaci wprowadzonych na scenę zaprosić i damy. Zamilczenia takiego o białych pałacu mieszkankach następna była przyczyna.
Odgłos bębna, od którego zadrżały szyby u okien dworu, pojawienie się na podwórzu żołnierzy z kam binarni, bagnetami i szablami rzuciły taki popłoch na serca niewieście, taką bladość na ich twarze, jaką tylko wieść o Tatarach albo widok hajdamackiej zgrai wywołaćby zdołał. Zakwaterowanie wojska w oficynach pałacu sprawiło, iż ze strony panny chorążanki (póżniej będzie o niej) wyszedł ordynans dotyczący osób żeńskiego rodzaju do dworu należących. Ordynans ten surowo zalecał każdej niewieście, jakiegobądż wieku lub stanu, ażeby póki wojsko z tym strasznym oficerem zostawać będzie na załodze w pałacu, za próg swojego pokoju, do okna nawet bliżej jak na trzy kroki zbliżyć
się i broń Boie! wychylić nie poważyła się żadna. W skutku takiego mandatu wydanego z gabinetu panny chorążanki, rzeczywiście żadna z niewiast dworskich, z respektowych panien żadna przez dni cztery nie okazała się na podwórzu, ani nawet w oknie, jedną wyjąwszy, która za przekroczenie tego zakazu utratą trzewika skaraną została.
Po upływie wszelako dni kilku, kiedy z tych karabinów żaden nie wystrzelił, pałaszami nie zrąbano drzwi żadnych, bagnetem jednej nawet szyby nie wybiło, a pan oficer zamiast dom zburzyć, chodził po korytarzu tak cicho, przygrywał na flotrowersie tak pięknie, nawet o szklankę wody prosił tak grzecznie, przekonała się panna chorążanka z zadziwieniem uiemałem, że i djabeł nie taki straszny, jak go wymalowano. Zaczynała się powoli oswajać z błyskiem bagnetów, jej delikatne uszko nie potrzebowało już bawełny każdego wieczora, kiedy na capstrzyk bębnić zaczęto i na piszczałeczce przygrywać. Gdy nadto zaprowadzenie klauzury połączone było z niejedną niedogodnością domową i subiekcyą, panna chorążanka powoli wolniała w rygorze i rozkaz tyczący się białogłowskiego dworu, lubo nieodwołany zupełnie, zmodyfikowano jednak do tego stopnia, że nasz oficer otrzymał pewnego ranka uwiadomienie przez lokaja, że panna chorążanka, o którćj słyszał że prowadziła rządy niewieście
w tym domu. życzy go sobie poznać z bliska i do swoich apartamentów na kawę zaprasza, o punkt czwartćj godzinie.
Był to dzień szósty jego pobytu w Suchowoli, nazajutrz po dniu, w którym miał tę przygodę ogrodową. To wezwanie jakkolwiek było mu nader miłe i pożądane, nabawiło go przecież trwogi niemałej; lękał się bowiem spotkania z osobą z którą tak nieprzyzwoicie się zachował, którą obraził i pogniewał. Bo odkąd się dowiedział a raczej domysłem odgadnął, że ta przysłuchująca się jego graniu dziewczyna nie była prostą garderobianą, ale panną respektową znakomitego domu i szlachcianką, już wspomnienie o tej przygodzie altankowej stało mu się przykrem, leżało na sercu jego cierniem, na sumieniu kamieniem. Do tych niemiłych i niepokojących go uczuć przyłączyła się litość obudzona w nim, przywiązał się jakiś niepojęty i niewytłomaczony smutek, który wsuwał się w każdą myśl o pokrzywdzonej przez niego. Z tych myśli jego związała się cała trosk chmura, a jednak i gwiazda nadziei przyświecała jemu, że ładną pannę Kostowiczównę obaczy, może nastręczy mu się sposobność zbliżenia się do niéj, może dozwolonem mu będzie pomówić z nią, zagniewaną przeprosić, przebaczenie winy pozyskać. W dopełnieniu tych marzeń, w nadejściu tćj chwili mu obiecanćj upatrywał słodką pociechę.
Zegar zamkowy wskazywał dopiero trzecią godziną, nasz oficer był już w swojem zupełnóm nbraniu i stroju. Po dziesięćkroć stawał przed swoją wojskową toaletką, poprawiał raz westkę, to znowu szarfę, szczotką od pudru tupetował czuprynę, układał loczki, rozwięzywał harcap. Nigdy w życiu nie okazywał tyle w ubiorze swoim staranności i tem zajęciem się toaletą skracał chwile leniwo płynącej godziny.
Pokój bawialny Suchowolskiego pałacu, którego podwoje otwierały się tylko dla dostojnego gościa, był okazały swoją obszernością, ozdobny przybraniem ścian obitych adamaszkiem. Na suficie rysowała się w gipsowej rzeżbie tarcza piastująca klejnot starożytnego domu, z niéj zwieszał się szklanny świecznik na sam środek pokoju.
Na okna zaciemnione żaluziami spuszczały się ciężko aż do samćj ziemi firanki jedwabne. Meble w pokoju były owoczesnćj mody ; Gdańsk dostarczał je polskim pałacom i zamkom. Pod zawieszonem na środkowej ścianie zwierciadłem, którego rama upstrzona w złote róże, listki i girlandki, koronką sięgała sufitu, stała, gdyby pokoju tego pani, kanapa. Od niej szły dwoma rzędami krzesła na niskich nóżkach stojące, a jednak wysokie swoją poręczą, na której nie tylko plecy, ale i głowę wygodnie oprzeć było można.
Krzesełkami obstawione były wszystkie cztery ściany pokoju; tylko między oknami miasto krze
sełek przyparte do ściany stały stoliczki półkoła formujące, których nóżki w kabłąk wygięte tuliły się do ściany. Nad każdym stolikiem wznosiło się wązkie, wysokie zwierciadło. Takież wisiało na ścianie kominowej a w niem odbijały się porcelanowe osóbki na gzymsie komina ustawione w rzędzie i bronzowa figurka Plutona. Bożek ten pochylony nad zegarem trzymał swój młotek wzniesiony do góry, budząc się co kwadrans bił w metalowe bębenki, który to ruch ręki i młotka powtarzał jego obraz w zwierciedle odbity.
Wchodzącego do tego pokoju owionęła jakaś chłodna aura, a cisza w nim zwyczajna i ciemność, której nie rozweselało światło dzienne łamane o żaluzie, czyniły nietylko na obcym, ale i na domownikach rzadko wstępujących do bawialnej komnaty wrażenie niemal podobne temu, jakiego się doświadcza do próżnego kościoła wstępując.
Takiego wrażenia doznał nasz oficer wchodząc do tego pańską okazałością pyszniącego się pokoju. Bicie serca, które mu towarzyszyło w przechodzie przez długi domu korytarz podwojone za wstąpieniem do pokoju przeszło w dreszcz, co przebiegał po ciele i niemal oddech tamował jego piersi.
Atoli rzuciwszy okiem dokoła, gdy w pokoju jedną tylko spostrzegł damę, a tćj, której się
spodziewał, którą ujrzeć pragnął, nie dostrzegł, bicie serca zwolniało, był spokojniejszy, ale smutniejszy. Spostrzeżona przez niego dama siedziała na kanapie.
Byłato panna chorążanka, nazwana tem mianem za czasów panowania ostatniego Sasa. Chociaż w tem gronie motyli co składały hołdy liliom jéj twarzy znajdowali się ludzie stateczni i fircyki, przecież lilii tej — piegowatej nieco — nie wplótł żaden do ślubnego wianka.
Utraciwszy matkę, która jedna była stałą wielbicielką wdzięków córki; ojciec umarł był kilkoma ty wcześniej , w rocznicę exdywizyi, co zawitała do jego progów — chorążanka zamieniła Warszawę na dom bratanka swojego starosty, wdowca i ojca kilkorga drobnych dzieci.
Od tej pory spłynęło lat kilkanaście. Chorążanka wierna modzie, zakrojowi sukien i ustrojowi głowy, który młodszym jej wdziękom tyle dodawał powabu, w którym odebrała tyle hołdów, samego nawet króla Augusta admiracyę pozyskała, nosiła suknię na rogówkach i obręczach, a jej twarz występowała na gaie zawsze w pudrowym włosów obłoku, zawsze w muszkach, które z przeciągiem czasu jakby się rozradzały, bo liczba ich ciągle się powiększała i przybierały coraz to inne kształty, zmieniały miejsca swoje.
Z toalety panny chorążanki łatwo można było odgadnąć, iż na przyjęcie oficera z regimentu
Czapskiego zapragnęła wystąpić z całą gotowalnią. Jćj głowa była wysoko mączasto wy piętrowa na, kiJka czarnych muszek podnosiło blask blanszu i żywość różu; jedna blisko oka udawała gwiazdę, druga długą pijawką ciągnęła się środkiem czoła, nad przednią wargą czerniła się trzecia, czwarta maleńka jak główka od szpilki przylgnęła do brody.
Jej zwierzchnia roba cała w kwiatach, z niska wyciętym gorsem, od którego odwijała się szeroka koronka brabantu, pokrywała pół kanapy swoją rozdymajacą się u dołu szerokością, w której nie zatonęła jednak nóżka; owszem z pod haftowanej spódnicy wysunięta, o taborecik oparta, pokazywała trzewik uposażony wysokim korkiem.
Toalecie panny chorążanki dodawały blasku kolczyki na kilka cali długo spuszczone od usz, naramienniki na rękach i pierścienie na palcach, błyszczące przez siatkę nicianych rękawiczek. Świetności przydawał szeroki złoty łańcuch na szyję zarzucony, u którego wisiał krzyż, sukcesya po nieboszczyku kanoniku krakowskim, stryju chorążanki, obok medalionika wyjętego z tabakiery, którą nieboszczyk ojciec od króla jegomości w podarunku był otrzymał.
Tak przystrojona chorążanka, ogromny wachlarz w jednćm ręku, w drugiem flaszeczkę trzymając, siedziała w samym środku kanapy, obrócona twarzą do zwierciadła, które na przeciwległćj ścianie
zawieszone powtarzało wiernie każde mrugnienie powieki, każde wdzięczenie się twarzy wąskiéj, z noskiem w górę zadartym i z maleńkiemi oczkami, nad któremi wypukłe rozszerzało się czoło, nakrapiane żółtemi centkami piegów.
Przed chorążanka sandomirską stał teraz młody oficer polski w swoim pąsowym mundurze, w fryzurze obrzuconej pudrem, z wałeczkami nad skronią, harcapem z tyłu, z cienką szpadą u boku. Gdyby siłą czarodziejskiej rószczki dwie te osoby razem z miejscem w którem się znajdowały przeniesione być mogły o mil do sentymentalnego zameczku Trianon, znalazłyby się zapewne w przyzwoitszem miejscu, jak w polskiego szlachcica siedzibie, w tym domu z drzewa zbudowanym, a otoczonym polskiemi stodołami i słomianą wioską.
Na wejście oficera podniosła się z kanapy chorążanka i stanąwszy na palcach, spuściwszy oczy, prosto horyzontalnym dygiem skłoniła się wchodzącemu i siadła znowu. Ukośne spojrzenie rzuciła na twarz, na mundur, rękę i nogę oficera, potćm na zwierciadło, czyniąc poruszenia głową, które wyrazić miały wykwintną sentymentalność, połączoną z przyzwoitą jéj stanowi skromnością. Oficer przystąpiwszy bliżćj, głosem nieco pomieszanym oświadczył, ile mu miło pełniąc rozkaz dany zaprezezentować się jej godnej osobie. Chorążanka wdzięcznem mignieniem oczu i gestem wachlarza odpowiedziała na komplement
gościa. Wachlarzem wskazała chorążanka oficerowi krzesło najbliższe kanapy, powtórną miną wachlarza wyraziła życzenie, ażeby na niem spoczął. Oficer zasiadł na ofiarowanem mu krześle, poczem nastąpiło milczenie i cisza. Po odbytej medytacyi z sobą przerwała ją chorążanka tćm zapytaniem:
— Pan oficer jus dawno z Warsawy psyjechał?— w jej mowie przebijał się świat mazurskiego akcentu.
— Ja nie znam Warszawy — odpowiedział oficer.
— Cy być moze ? Pan oficer nie zna nasćj Warsawy? Ja w niej psepędziła eas jaki, za nieboscyka króla jegomości, który nie zmyślę (bardzo był gzecny dla dam. — To mówiąc spojrzała w zwierciadło.
— Cy być moze ? — zaczęła powtórnie mowę, zrazu powolną, potem coraz to prędszą — ale pan oficer nie zna nasćj Warsawy. To pan oficer moze sobie z Ukrainy? oh, bo ja nie zmyślę, znałam bardzodystyngowanego kawalera, który, gdyby... Ale zeby pan oficer wiedział, to kiedy bo mama moja zyła jesce...
Tu naraz głos jéj mowy spadł na minor smutku, zaczęła się oglądać po kanapie, pochwyciła wreszcie za dzwonek na stoliku leżący i zadzwoniła. Odchyliły się w tej chwili podwoje, oficer
z żywszom biciem serca spojrzał ku drzwiom. Była to służebna, co wstąpiła do pokoju.
— Cóz te? Po co pychodzis? Nie mas to kamerdynera? Niech mi da chustkę — zrozumiałaś?
Niebawem drugiemi drzwiami wstąpił stary sługa w liberyi sieraczkowej z czerwonym kołnierzem i z harcapem z tylu, podał chorążance chustkę na talerzu i oddalił się.
— Kiedy moja mama zyła jesce — kontynuowała chorążanka maczając chusteczkę w suchem oku — to zeby pan oficer wiedział, w nasym domu, nie zmyśłę bywał pan stolnik Kadomski, pan kastelan, pan stolnikiewic, pan podkomozyc, pan jenerałowic, i pan marsałkowic także bywał cęsto, a może pan oficer znał pana marsałka Upitskiego? albo porucnika ułanów pana Bielaka? Nie zmyślę, mam do dziś dnia w moim gabineciku sksyneckę, nie zmyślę, pan porucnik od ułanów psywiózł mi ją az z samego Paryża. Ażeby pan oficer wiedział, jak ten pan porucnik ślicnie psegrywał serenady pod nasemi oknami na flotrowersie. Ale, ale słysałam, pan oficer także psegrywa na flotrowersie?. , Nie zmyślę, to pan oficer zapewne i rysuje, oh, bo ja to bardzo lubię, ale teraz takoś jakoś. Pan oficer to pewnie, nie zmyślę, pseślicnie rysuje? A co?
— Miałem metra do rysunku — odpowiedział zapytany głosem, który mogł wydać, iż i osoba chorążanki i konwersacya z nią była mu dosyć
przykrą i że osobą tylko swoją był tu obecnym, myślą gdzieindziej przebywał.
— A widzi pan, nie zmyślą, zaraz się domyślałam, ze pan oficer rysuje — mówiła dalej chorążanka przysuwając się do oficera; — oh wyśmienicie, pan oficer będzie taki gzecny, bo żebyś pan oficer wiedział, na św. Piotra i Pawia psypadają imieniny mojego bratanka, pana starosty. Starościanka moja siostsenica, pan oficer jej nie zna jesce, to nic, jest w swym pokoju psy kronach z panną Kostowicowną slachcianką, wysywają właśnie złotem na bębenkn dla P. Jezusa pociesnego; zawołam ją, zaraz tu psydzie. Bo psysło mi na myśl, ażeby starościanka, moja siostsenica, na imieniny ojca wyrysowała, pan oficer mnie rozumni, nasampsód kolumnę złamaną, a potem dzewko jakie małe i girlandeckę.
— Zawołać pannę starościankę — obróciła się do kamerdynera, który był wstąpił do pokoju.— Panna Kostowicowną moze zostać psy krosnach.
Kamerdyner kiwnął głową i wyszedł.
— O cem to ja mówiłam? A tak, nie zmyślę, pan oficer będzie tyle gzecny i zechce strościance prowadzić rękę, pokazać kilka lekcyj w rysunku tyle ażeby...
Oficer w czasie tej mowy siedzący jak na szpilkach, zarazem posłyszał rozkaz chorążanki, który przy woły wał starościankę, tylko pannie Ko
stowiczównie przy krosnach zostać polecał, zniecierpliwiony i gniewny rzekł:
— Panna chorążanka darować raczy, talentu nie posiadam tak wysokiego, ażebym mogł zostać metrem panny starościanki i proszę mnie wyexkuzować — dodał dobitniej — tego się podjąć nie moge, zwłaszcza że i służba moja jako oficera .. .
— Cy być może? — powolniejszym głosem wyraziła swoje wielkie zadziwienie panna chorążanka. — Nie spodziewałam się tego po panu oficeze! W nasej Warsawie, nie zmyślę, byli oficerowie, ale gzecniejsi.
Wtem rozwarły się podwoje, pokazała się głowa kamerdynera i tegoż jedna ręka na klamce, a roztwartemi drzwiami wstąpiła do salonu starościanka*).
Oficer na szelest jej sukni i sztukanie jej korków trzewika powstał z krzesełka, obrócił się twarzą ku podwojom, do których tyłem obrócony siedział, i obaczył starościankę.
Zbliżała się powoli, nieśmiało, z powieką zapuszczoną na oczy, twarzą cichą, postawą tak malo ruchomą, jakby była figurką alabastrową, tylko
*) Obraz jej osoby będzie póżniej ; opisu ubioru starościanki nie zamieszczę już dlatego, że panna starościanka nie będąc jeszcze na wydaniu, stosownie do owoczesnego zwyczaju, nie brała różu na twarz, a jej ubranie nie mogło być wykwintne ani modne.
muślin jej chusteczki opiętej do kota pełnych pączków jej gorsu podnosił się i drżał, jakiś niepokój był pod tą muślinową obsłonką, jakaś trwoga wibrowała w jej oddechu, co z bijących wychodził piersi. Na widok starościanki oficer stanął jak wryty. W osobie jej poznał dziewczynę, którą po ogrodzie gonił, której wziął trzewik, której ust zuchwały dotknął się pocałunkiem.
. Marya w szesnastą wchodziła wiosnę; była brunetka, wzrostem nie wysoka, ale kształtna swoją postacią i urocza. Jej czoło było tak powabne, szyjka, ramiona toczone tak krągło i wdzięcznie, że każdy wyższego poloru człowiek mogł śmiało nazwać ją Wenerą, mogł ją przyrównać do tej bogini, która do ładnej swojćj wysepki zwabiła Telemaka i więzami pieszczot zatrzymała go przy sobie.
Rzeczywiście kibitna jej postać, ładny profil jej twarzy, oczka żywe czyniły ją nader piękną, dawały jej jakiś wyraz greckiej piękności, a powiewna jej postać przypominała nimfy, które tchnienie Zefira z morskich dmuchało pianek.
Starościanka lubo się okazała oczom pana oficera taką sztywną jak wykrochmalona suknia, acz cichą była i poważną, kiedykolwiek odgłos korka chorążanki doszedł do jej uena i zwiastował jej zbliżenie się; chociaż bywała milczącą, kiedy oko ojca ku niej się zwróciło, to przecie, skoro rzuciła z siebie kajdanki niewoli i brzemię trwogi,
które obie ciężyły jej życiu, widziałbyś w jej oku wesołość, w głosie żywość, w każdym jej ruchu krzepkość i swobodę, przechodzącą niekiedy w swawolę.
Po jej ciele przebiegał żywy strumyk polskiej krwi, za każdem wzruszeniem serca albo duszy wybijał się na jej licu, rozlewał się na jagodach. Starościanka od krępujących ją więzów wolna miała uśmiech w swoich oczach, który nieśmiałe gdy poruszył jéj usta, odsłaniał razem rząd białych ząbków.
Niekrępowana niewolą była rozmowną a w rozmowie figlarną i otwartą; wtenczas w jéj słowach była cała szczerota jej myśli. Ta je] szczerość, ta otwartość czyniła ją podobną do tego kwiatka może, który Pan Bóg dozwalając mu zakwitnąć na ziemi, pozostawił bez osłony liścia, bez obrony ciernia, i polecił go opiece miłości, przeznaczył mu miłości pieszczotę.
Czy Marya miała tę opiekę? Odbierała tę przeznaczoną jej pieszczotę? Matka odumarła ją w kolebce będącą; rodzeństwo mało znała, ojciec budził w jej serou tylko uczucie trwogi.
Surowe oblicze poważnego starosty przypominało Maryi tylko obowiązek posłuszeństwa i uległości. Nie podniosła nawet oka do ócz ojcowskich, których spojrzenia jak grożnego obrazu lękała się dziewczyna, a kiedy całowała ojcowską
rękę, zdawało się Maryi, że ustami swemi dotyka się kościelnej statuy.
W dziesiątym roku do klasztoru oddaną została na naukę. W niewoli, w ciemnej celi kwitnęła pierwsza wiosna jej życia, zamknięty w sobie wstrzymując oddech tej swobody, która jest żywiołem , rajskićm powietrzem dla dziecinnego wieku.
Po kilkoletnim pobycie w klasztorze, kiedy Marya już piętnastoletnia wróciła do rodzicielskiego domu, z sercem bijącóm, z radością szczęśliwego dziecka biegła do pokoju, w którym czekał na nia starosta. Kiedy widokiem ojca rozrzewniona łzami się zalała, ojciec podał jej do pocałowania swoją rękę; powrót córki tyle lat niewidzianej nie obudził w nim innego uczucia prócz zadziwienia.
— Waćpannaś wyrosła jak widzę, — zagadał do niej niezmieniając postawy i głosu — spodziewam się, że i w głowie rozumu przybyło, a ja niedarmo na nią ekspensował.
Te słowa jakby zimna pieczęć przylgnęły do duszy Maryi. Jej serce do miłości ojca otworzone, zamknęło się na całe życie dla niego, i odtąd Marya miała dla ojca swego tylko szacunek, ślepe posłuszeństwo i uległość. Była córką XVIII wieku.
W takiem usposobieniu serca będąca dziewczyna była może podobną do tej powojowej ga
łązki, która w opuszczeniu swojem lekkiego tylko powiewu potrzebuje, ażeby się nakłonić i przylgnąć do drzewka, które traf do niej zbliży, ku niej przychyli.
Wspomniałem o wrażeniu, jakiego doznał młody nasz oficer na widok wchodzącej starościanki. Pierwszem jego uczuciem było zadziwienie, to ustąpiło innym dręczącym go uczuciom. Gdyby w tćj chwili ziemia zapadła się była pod nim, byłby może kontent z takiego zagrzebania się w ziemi. Było to udręczeniem dla niego znajdować się przed obliczem zagniewanej starościanki. Przynękany swoim kłopotem, oburzon na siebie samego, kiedy spuszczone ku ziemi podniósł oczy, z zadziwieniem niemałćm nie dojrzał w oczach starościanki gniewu, owszem patrzała na niego trwożliwie, błagająco. A on trapiony niepokojem i znowu słodkiem pieszczony uczuciem, kołysany smutkiem i weselem, dręczony bojażnią, to znowu widokiem starościanki zachwycony i krzepiony, zostawał w takim poruszeń wirze, w takim uczuć zamęcie, że nie słuchał, co do niego mówiono, nie wiedział co się z nim dzieje; uczuł tylko, że jest pod wpływem jakiegoś silnie nań działającego wrażenia i świadom swoich utrapień, był szczęśliwym jak nigdy.
Ale i starościanka nie była wolną od wewnętrznego wzruszenia, jej zachowanie się było tyle niestosowne, obejście tak sztywne, że jej szano
wna opiekunka niezgadując przyczyny tego pomieszania siostrzenicy, słusznie się tćm zgorszyła, a pragnąc pjzy tej okazyi popisać się przed panem oficerem z swojej znajomości świata i polityki, widziała potrzebę złajać siostrzenicę swoją po macierzyńsku.
— Psybliz się wacpanna — rzekła do starościanki. — Jak to się panna tsyma? Głowa do góry, pokłońze się psecie Marysiu, nie zmyślę, piękną będzie miał opinię pan oficer o tej edu kacyi, którąś odebrała odemnie.
Złajana dziewczyna straciła resztę odwagi i wbrew napomnieniu niżej jeszcze spuściła głowę i cała drząca do krzesła doszedłszy usiadła naprzeciw gościa. Chorążanka znajdując powód do wprowadzenia materyi o wychowaniu panien, zaczęła się rozwodzić szeroko nad edukacya dzisiejszą. Ganiła takową, chwaląc dawne czasy, kiedy to bywali metrowie do kłaniania się, uczyli jak układać ręce, w jakiej pozycyi stawać i jak się kłaniać należy wedle stanu i godności osoby, księciu inaczej, senatorowi znowu inaczej, królowi jeszcze polityczniej i nizko do samej ziemi.
W ciągu tego monologu chorążanki oficer milczał, lękał się bowiem, ażeby nie wydał głosem, co się działo w jego duszy, co się i w sercu już działo. Marya była widocznie wzruszoną, zatrwożoną. I było to prawdziwą ulgą dla obojga, kiedy do pokoju, w którym się znajdowali, weszła słu
— bl —
żba niosąc na srebrnej tacy przyrządzenie do kawy.
Nakryto stolik niebieską serwetą, stanął na stole prosty imbryk kamienny i dwa garnuszki ze śmietanką. Krajem stolika ustawiono filiżanki z duńskiéj porcelany, przy każdćj maleńka srebrna łyżeczka. Na talerzach były sucharki lakierowane i biszkopciki. Dopełniała garnitury cukiernica staroświeckiej roboty.
Chorążanka zabrała się do nalewania kawy, która czynność nie obeszła się bez afektacyi w gestach, nie bez częstych spojrzeń do zwierciadła,
Przy obdzieleniu cukru chorążanka okazała nieco parcyalności; do środkowej filiżanki przeznaczonej dla siebie wpuściła trzy kawałki; do oficerskiéj dwa; filiżankę siostrzenicy obdarzyła jednym tylko kawałkiem; ale kożuszkiem śmietankowym obdzielała siebie i gościa w równej mierze. Przy nalewaniu kawy rozszedł się po pokoju odor cykoryi.
Cykoryi używano w bogatych tylko domach, w uboższych miasto cykoryi brano żołądż albo marchew, którą w kostki krajano, palono w piecyku, tarto i dodawano do kosztownej kawy. Chorążanka podając gościowi biszkopcik przypomniała sobie św. Piotra i Pawła. Był to dzień solenizacyi pana starosty Bywał wtedy wielki .zjazd gości, uczta, wiwaty, a niekiedy i tańce*
— A tak jest, nie zmyślę — ozwaia się z prze
kąseni — do pana oficera mam pretensyę, a panna
starościanka gniewa się na niego.
Porucznik niezgadujący do czego zmierza ta
mowa, zmieszał się i zbladł, a filiżanka starościanki na to przemówienie zadrżała w jej ręce.
— Nie spodziewałam się rekuzy — mówiła dalej chorążanka — nie zmyślę, nie sądziłam, ażeby to panu oficerowi z taką psychodziło psykrością poświęcić kilka godzin dla mojej siostse' niey, udzielić jej choć kilka lekcyj rysunku.
Na te posłyszane słowa serce porucznika przepełniło się żalem i smutkiem; gniewał się na siebie, że z tej podanej mu sposobności nie umiał korzystać i odmówiłdawanialekcyj starościance, dla której teraz w ogień skoczyć czuł się gotowym. Opuścił najlepszą sposobność zbliżenia się do niéjr był w rozpaczy. Jedno słowo mogło to złe, co sobie zrobił naprawić; atoli uczucie honoru wstrzymywało na usta już wychodzące słowa: że propozycyę przyjmuje. Chorążanka nierada odstąpić od swojego żądania, owszem chcąc na swojem postawić, obróciła teraz do siostrzenicy swoją mowę:
— Marysiu — rzekła — to dla ciebie prosiłam pana oficera; siedzis jak mruk, odezwijże się psecie.
Starościanka chciała się odezwać, nie mogła. Porucznik cicho i nieśmiało przemówił i uczynił zapytanie:
— Jeżeli to jest także życzeniem panny starościanki ?
— Odezwijże się psecie — napomniała chorążanka — musę się wstydzić za ciebie, ześ taką prostacką. Odpowiedzze panna panu oficerowi, kiedy się zapytuje, powidz, ze prosis.
— Proszę pana — przemówiła Marya głosem zaledwie dosłyszanym.
Wkrótce oficer nasz wrócił do swojej stancyi. Myśli, jakiemi się pieścił, były wesołego rodzaju.
starościance on dumał, o niéj tylko myślał,
o niej myśleć musiał, bo jej obraz jakby żywy stał ciągle przed nim, a nawet głos jej słodkiej mowy brzmiał mu w uchu. — Ona sama wezwała mnie — mówił do siebie — prosiła mnie! Jakżem szczęśliwy! Oszaleję, świat mi się mąci, a przecież nie jestem zakochany. Jakżeby to być mogło ? Widziałem ją tylko dwa razy, mówiłem z nią ledwie słów kilka, a potem , ona starościanką, córką bogatego magnata, a ja , syn kupca. Ona taka ładna, ją pokochać mógłby jenerał, a ja jestem tylko porucznikiem... Więc zostałem jej metrem? będę jej dawał lekcye rysunku, zbliżę się do niej, będę jej prowadzić rączkę. Ona tak jest dobra, a ja taki niegrzeczny, impertynent... wziąłem jej trzewik.
Na to wspomnienie zerwał się, przyskoczył
do stolika, do szufladki, a trzewik starościanki był już w jego ręku, przy jego ustach.
Przedumawszy wieczór cały o starościance, a noc całą przemarzywszy o niej, zerwał się wcześniój jak zwyczajnie.
Ranek był jasny, zwiastował dzień pogodny. Ta pogoda na niebie harmoniowała z pogodnym stanem jego duszy. Myśli coraz weselej nastrojone odpędzały troski, krzepiły serce dobrą otuchą.
Ledwie co ukończył toaletę swojej fryzury, która wonczas długiego potrzebowała zachodu, jął przysposabiać się w potrzebne do lekcyi rysunkowej rekwizyta. Z wojskowego tłomoczka wydostał ćwiartkę welinowego papieru, wziął ołówek, gumielastykę i scyzoryk; z zbioru swoich rysunków wybrał co najlepsze. Tak przysposobiony zasiadł do stolika, przystrugał ołówka i dla skrócenia czasu zaczął rysować drzewa. Z tych drzew zrobiła się altanka, w tej altance zrobiła się ławeczka, a na ławeczce osoba siedząca. Wejście lokaja przerwało to fantastyczne malowidło. Panna chorążanka posyłała dzień dobry panu oficerowi i prosiła go do siebie.
Uradowany młodzian coprędzej pozwijał swoje papiery, biorąc do ręki inne potrzeby rysunkowe, i za przewodnictwem lokaja udawszy się na drugą stronę pałacu wstąpił do pokojów panny chorążanki.
Jakże został zawiedzionym, kiedy w pokoju,
do którego wprowadził go lokaj, miasto chorążanki zastał córkę starosty. Była samą.
Na widok oficera lekki rumieniec pokrył jej jagody, uśmiech umilił jej malinowe usta, cichym głosem przemówiła:
— Moja ciocia przeprasza pana, prosi, ażeby się pan na nią nie gniewał, za chwilę przybędzie, właśnie co odebrała list od mojego papy... Jeżeli pan pozwoli, zaczniemy naszą lekcyę.
— Jestem na rozkazy panny starościanki — odrzekł oficer. Głos jego był drżący, twarz wydała pomieszanie, ale i radość jaką doznał widząc się sam na sam z kochaną starościanką.
— Ale ja się boję — zagadała Marya — moja ciocia mówi mi zawsze, żem niezdatna do niczego; pan będzie miał ze mną wiele pracy. Nie zechce pan usiąść?
— Nie mam śmiałości zbliżyć się nawet do panny starościanki — ozwał się oficer. — Czuję się być tyle winnym; wiem, że starościanką na mnie zagniewaną; gniew starościanki staje mi na myśli zawsze, kiedy o niej pomyślę, a ja o starościance często zawszę myślę.
— O mnie? czy to prawda? Prawdziwie nie wiem sama, co mam panu odpowiedzieć na taki komplement.
— Przemów słowem przebaczenia. Przebacz mi starościanko — to mówiąc uklęknął.
Zdziwiona a razem tmogą przejęta Marya wy
ciągnęła rękę ku klęczącemu; oficer tę rączkę
czule do ust przycisnął.
— Na miłość Boga, niech pan wstanie... ja proszę .. . Przedemną nikt jeszcze nie klęczał... ja się boję cioci... wstań pan, wstań!
— Panna starościanka jeszcze mi nie przebaczyła, gniewa się na mnie.
— O mój Boże, cóż mój gniew znaczy ? Któżby dbał o moje przebaczenie.
— Nie przebaczasz mi? to ja pozostanę na kolanach, jabym tak klęczał do śmierci.
— Ciocia idzie — zaszeptała Marya. Trwogą starościanki postraszony oficer zerwał
się na nogi. Była to udana tylko trwoga; chorążanka do pokoju nie weszła. Marya uśmiechając się mówiła dalej:
— Ja skłamałam, za moje kłamstwo gdyby pana ukarano, byłoby to bardzo sprawiedliwie, bo i ja za winę pana pokutować musiałam.
— Jakto ? za mnie ?
Za zgubiony trzewik klęczałam całą godzinę. Kolana mię bardzo bolały, a kto był winien temu?
— Czy być może? I to z mojej przyczyny? O droga panno starościanko! każ mi skoczyć w ogień, utopić się, zabić się, a obaczysz, że to uczynię, ażebym męczarnią moją okupić mogł twoje cierpienie. Nie, nie powiem pannie starościance, co ja doświadczyłem za pierwszem jéj ujrzeniem, nie powiem, bo i sam nie wiem, co
się dzieje ze mną. Panno starościanko, już to pewna, że gdyby się poważył kto, gdyby się ośmielił pokochać pannę starościankę , musiałby kochać ją sto razy, tysiąc razy więcćj, niż życie własne.
— Co pan mówi? — z niedowierzaniem powtórzyła Marya. — Pan oficer chyba sobie ze mnie żartuje, mnie aikt nie kocha.
— Co mówisz ? panno starościanko! Ciebie nikt nie kocha? zawołał oficer i utopiwszy swoje spojrzenie w jej oku, pomyślał: Gdybyś mi dozwoliła, kochałbym ciebie za wszystkich.
Gdy to myślał młodzieniec, serce Maryi mocno biło. Oczyma patrzała ciągle w jedno miejsce. Ale w przyległym pokoju dało się słyszeć stukanie korka zbliżającej się chorążanki. Gdy weszła do pokoju, zastała Maryę siedzącą przed stolikiem; przed nia ćwiartka papieru, ołówek w ręce. Zdala od jej krzesła, przy oknie stał oficer. Byli pomieszani. Chorążanka zdawała się być zagniewaną. Jej gniew objawił się marsem na czole, przymrużeniem oczu, tłumaczył się także wachlarzem, którym gdy zaczęła wywijać takt w powietrzu, był to znak nieomylny., że wkrótce odezwie się muzyka łajania.
— Coś to jest? — przemówiła zatrzymując się na środku pokoju — Tomasa tu niema? A, pięknie ! panna sama z oficerem w jednym pokoju. Cyz nie mówiłam asannie, ażeby lokaj stał psy
dzwiach, póki ja nie psecytam listu i nie psybędę? Co? nie mówiłam tego ? Asanna nie słucha! Niechno jegomość psyjedzie, niech psyjedzie! A! z pseproseniem, nie uważałam, i pan tu jesteś? Pan oficer, nie zmyślę, bardzo punktualny w lekcyi, a z pocątku dał się niby prosić, a właśnie dziś z pseproseniem pana z tej lekcyi nic nie będzie, ja tak mówię. Mocno żałuję, ze pan sobie zadawał tyle pracy z psystruganiem ołówka dla mojej siostsenicy. Panna starościanka pójdzie do mojego gabinetu, psystroi ćwiartkę papieru i pióro, napise odpis na list mego bratanka. Posłaniec ceka, a psytem w pokoju są zaluzye, a do tego zapuscone, ze pan oficer sam uwazy, ze do dawania lekcyi a zwłasca takiemu dziecku, jak moja siostsenica, potseba światła, którego tu nie ma. Kłaniam się panu oficerowi i prosę, bardzo prosę, nie zapominać się, bo w takim sposobie znajdzie się taki, że psypomni jemu, kim jest i w jakim domu się znajduje. Kłaniam się.
Skłoniła się z przekąsem i odeszła. Oficer przez chwilę stał jak osłupiały, poczem szybko wybiegł z pokoju zdesperowany.
Pan porucznik siedział w swoim czarnym pokoju samotny. Długie godziny dnia tego, który był jednym z najsłodszych życia jego, trawił na dumaniu o starościance. Młody, niedoświadczony nie wiedział, jakie mieć może następstwa to nie
spodziane z starościanką rozłączenie; nie przeczuł tego, że chorążanka, skoro gniewem swoim objęła Marya i jego razem, tem samom zbliżała ich do siebie i złączyła.
Dumanie oficera przerwane zostało zapukaniem we drzwi. Był to kapral Matyasz, który zwietrzywszy piwo w stancyi pana porucznika wyszukał fortelu, którym do jego łaski załgać się potrafił.
— Teremtędy panie poruczniku — zaczął mówić głaszcząc swe wąsiska — melduję panu porucznikowi ważną rzecz, niedobrą rzecz... Góry, ptaszki omdlewają...
— Cóż się stało ? powiedz; czy żołnierz się który pobił? zranił kogo?
— Jako żywo, nie żołnierz z przyzwoleniem pana porucznika, ale panna starościanką.
— Co ty mówisz? Co się stało? Mów, mów!
— Teremtędy prosto idę panie poruczniku, ale z przyzwoleniem pana porucznika, jabym się napił tego tam, jeżeli łaska nastąpi pana porucznika.
Oficer nalał szklankę piwa gadule i czekał z bijącem sercem na to, co mu oznajmi o starościance.
— Teremtędy szarf panie poruczniku, moja krajanka...
— Zacząłeś coś mówić o starościance — przerwał mu oficer.
— Teremtędy prosto idę, panie poruczniku.
kurytarzykiem, aż tu pst, pst! Ja ua prawo w tył, patrzę, słodko mi, smutno mi, to ona była.
— Widziałeś ją? Mówiłeś z nią?
— Przychyl mi krzyża Panie, mówiłem z nią.
— Powiedz mi kochany Matyaszu, cóż ci powiedziała panna starościanką ?
— Ho, ho! panu porucznikowi starościanką w głowie, z przyzwoleniem pana porucznika; ja się spotkałem z moją krajanką, przychyl mi krzyża, panna szarf.
— Może wspomniała co o starościance? Powiedz!
— Właśnie tez, że wspomniała, panna starościanką smutna, z przyzwoleniem pana porucznika ... płacze.
Oficer mocno się zmieszał słysząc to.
— I teremtędy gniewa się na pana porucznika. Z listu, co przyszedł dowiedziała się, że pan porucznik z przyzwoleniem kalwin, przychyl mi krzyża panie.
— Jakto, panna Kostowiczówna to ci powiedziała ?
— Ho, ho, panie poruczniku, moja krajanka, szarf panna, szepnęła mi do ucha , że ... że...
— Cóż takiego ? Mówże, dokończ!
— Szepnęła mi, panie poruczniku, że starościanką w desperacyi.
— Na Boga! — zawołał oficer.
— Bo się dowiedziała, z przyzwoleniem pana
porucznika, ie ojciec pana porucznika jest kupcem, że łokciem mierzy w. Toruniu.
To zeznanie kaprala smutne uczyniło wrażenie na słuchającym. Atoli gdy zaczął rozmyślać nad niem i w myśli rozbierać te słowa Matyasza, nie mogł niedostrzedz, że ten smutek, ta rozpacz starościanki dowodziła, iż dla Maryi obcym i obojętnym już nie był. Gdyby tak było, pomyślał sobie, czyliż Marya miałaby smucić się tem, że jestem kalwinem, że nie rodziłem się szlachcicem?
Dumanie swoje zakończył tą uszczęśliwiającą go myślą, że Marya go kocha.
Atoli kilka dni upłynęło, oficer nieproszony więcej do pokojów chorążanki, nie widząc Maryi, smutne trawił godziny. Myśl pocieszająca go że jest kochanym odsuwała się coraz dalej od niego, jej miejsce zastąpiły zwątpienie i smutek.
Dnia czwartego po tej lekcyi tak szczęśliwie zaczętej, tak nagle przerwanej, zjawił się w pokoju oficera stary kamerdyner starosty. Przychodził z rozkazu panny starościanki, która odsyłała panu oficerowi zostawiony przez niego papier do rysunku i ołówek.
— Panna starościanką nie ma jakiego rozkazu? Nie poleciła nic do mnie — zapytał porucznik.
— Nic — odrzekł sucho stary kamerdyner starosty i wyszedł.
Oficerowi smutno się zrobiło. Spojrzał na tę
ćwiarteczkę jemu odesłaną, która na stolę położona rozwinęła się. spojrzał i dostrzegł na niej jakiś rysunek. Było to drzewo ołówkiem wyrysowane a pod nióm umieszczona liczba i słówko sobota, literkami tak maleókiemi, jakby nie piórem wypisane, ale szpilką wykłute było na papierze.
Na pałacowym zegarze wybiła dziewiąta godzina. Wieczór był pochmurny, a z nieba spadała kiedy niekiedy pojedyncza kropla deszczu. Ogród poruszany wiatrem szumiał. W pałacu pogasły już światła; czarne okna patrzały na ogród formując jedną czarną masę drzew.
W tym czasie, kiedy panna chorążanka używała kąpieli w swoim pokoju, w altance nam znajomej siedziały dwie osoby. Byli z bliska od siebie, głos ich mowy był tak cichy i smutny, że zdawaćby się mogło, iż mówią do siebie westchnieniami.
— Daruj mi, przebacz, Maryo! Ja nie powinienem był kochać ciebie. Za to dziś muszę się rozstać z tobą, umrę z tęsknoty.
Marya. Panie Samuelu, więc już pewnie już koniecznie musisz mnie jutro opuścić?
Samuel. Odebrałem ordynans, jutro o świcie ztąd wychodzimy. Gdybym szedł na wojnę, lżej by mi było, bo może spotkałbym się ze śmiercią. Marya. Jaki pan niedobry ! Tak mnie dręczyć,.
tak przestraszać! Czyliż nie dosyć cierpię? O Boże! Od dnia wczorajszego, jak tylko przyszedł ten list mojego papy, w którym doniósł, że przyjeżdża, że postawił na swojem, że pan ztąd wychodzisz , straciłam prawie przytomność i kiedy sama jestem płaczę, ale moje łzy cóż mi pomogą?
Samuel. O droga Maryo, łzy twoje padają kamieniem na moje serce.
Marya. I dlaczegóż poznać pana musiałam? Byłam spokojniejszą i szczęśliwą, a teraz? Cóż się dzieje ze mną? Cóż się stanie ze mną, kiedy mnie opuścisz? Nie wiem. Możebym się nie lękała śmierci; boję się tylko papy mego, i prędzej bym się odważyła pójść na śmierć, niż wyznać jemu, żem pana poznała, że bez pana życie mi już nieznośne. Nie wiem, co z sobą pocznę; nie będę mogła ukryć mojego smutku, moich łez. Cóż powiem ojcu? cóż cioci ? gdy mnie się pytać będą ? A udawać wesołą, byłoby to coś okropnego dla mnie! Nie, tego ja nie potrafię, ratuj mnie panie Samuelu, ratuj mnie!
Samuel. Maryo! Rozrządzaj życiem mojem; powiedz, co mam czynić ? co przedsięwziąć ? Nic trudnego, nic niepodobnego nie będzie dla mnie.
Marya. Pan się mnie pyta? Ja młoda, niedoświadczona, mogęż podać radę panu? Ja sama nie wiem , czego mam pragnąć, czego życzyć sobie. Ale czuję to, że byłabym gotową na wszystko; tylko jedno mi trudno będzie i na samą myśł
rozłączenia się z panem na zawsze trętwieję. Och, to okropnie, nie mieć nawet nadziei widzenia pana, sama ta myśl zabija mnie! Zdecyduję się na wszystko, byłem tylko była z panem, byłem tylko nie lękała się mojego papy.
Samuel. Maryo ! Ja ci przysięgam, że cię nie opuszczę! Będziesz moją, wykradnę cię ojcu. Ale Maryo, tyś zapomniała, że ja nie jestem szlachcicem, jestem kalwinem.
Na te słowa Marya zakryła sobie twarz rękami, zaczęła płakać. Po chwili ręce jéj opadły na ramiona kochanka, a na Maryi ustach spoczął czuły nieszczęśliwej miłości pocałunek.
— Przy tobie zapomniałam na ojca — rzekła Marya — mogęż pomiętać na co innego?
Gdy tych słów domawiała .Marya i podniosła spuszczone oko, spotkało się ono z twarzą starosty, który u wejścia altanki przysłuchując się rozmowie córki z kochankiem stał nieruchomy jak skała. Marya wykrzykła i zemdlona padła w objęcia Samuela.
Starosta nietracąc swojej powagi obrócił się do ludzi, którzy stali za nim, i powolnym do nich przemówił głosem :
— Związać go i do lamusa z nim! To słowo jak piorun przeszyło pierś oficera, zatrzęsło nim. Opuścił kochankę, zerwał się na nogi, stanął, prawą ręką rzucił się do szpady; ale nie było przy jego boku szpady, obronicielki honoru.
— Ha! — zawołał przerażony z gniewem — przysięgam na mój honor!
— Twój honor?! — zaśmiał się starosta szydersko. — Twój honor zostanie na moim dywanie. Wiążcie go!
Dziesięć rąk rzuciło się na młodego oficera. Opór bezbronnego był nadaremny; został pokonany i związany na rękach i nogach. Potem bez wrzasku, w cichości zaniesiono go ciemnym ogrodem do murowanego lamusa. Drzwi więzienia zatrzasły się za nim. Więzień upadł na słomę załamał ręce z rozpaczy. Stanęła mu na myśli nieszczęśliwa Marya.
Tymczasem starosta, wydawszy dyspozycyę na dzień jutrzejszy, udał się do swojego gabinetu. Szklanka wody, którą wypił, uśmierzyła altera cyę. Nie widziawszy się z chorążanka, nic pytając o córkę, kazał się rozebrać, rozzuć, a oddaliwszy służbę układł się do spania.
Noc miał niespokojną, a nazajutrz równo ze świtem już w szlafroku i tureckich mesztach okazał się w pałacowym ganku. Twarz jego była wypogodzona, oczy iskrzyły sic radością ua myśl tej rychło spełnić się mającej zemsty. Atoli jakież było jego zadziwienie, kiedy jeden z dworskich, pierwszy którego zocył, oznajmił mu głosem przerażenia i trwogi, że lamus rozburzony, oficera ani żołnierzy już nie ma. Starosta zaczerwienił się od złości.
Nie upłynęła chwila, Marya przyprowadzona przez chorążankę do gabinetu ojca, odtrącona nogą leżała rozkrzyżowana na ziemi.
Końcem dopełnienia relacyi o wypadkach, jakie zaszły w nocy, namienię, że panna Kostowiczowna powziąwszy wiadomość o nieszczęśliwej przygodzie starościanki i uwięzieniu oficera, znalazła sposobną chwilkę, z której korzystając, uwiadomiła o wszystkiem kaprala Matyasza. Ten rozbudził załogę i nie robiąc wrzawy, w cichości nocnej zaprowadził swoich żołnierzy przed lamus, w którym znajdował się ich porucznik. W mgnieniu oka dach został rozrzucony, powała podniesiona, drzwi wyważone z zawiasów, a porucznik uwolniony. Ażeby nie pozostała nawet pamiątka tych ścian, które były chwilowem więzieniem ich kochanego oficera, bagnetami ruszono mur, rozwalone zostały ściany i tam, gdzie wczoraj jeszcze stał lamus, dzisiaj leżała kupa potłuczonych cegieł, było rumowisko.
Załoga zrobiwszy swoje wyruszyła o północy z Suchejwoli. Prowadził ją oficer z skrwawionem sercem oddalając się od domu, w którym pozostała jego nieszczęśliwa Marya.
Dalsze przygody naszych niefortunnych kochanków, aż do ich szczęśliwego nareszcie połączenia, może póżniej opiszem.
KONKURENCYA EKONOMA.
Pierwszy raz drukowano w r. .
Za bramą, za sztachetami parokonny zatrzymał się wózek.
Wolnym krokiem, z postawą pokorną, przechodzi podwórcem, ku drzwiom dąży pewien wysoki, chudej, sędziwej a wąsatej twarzy mężczyzna, w odzieży środkującój między surdutem a staropolską kapotą; w ręku jego laska i papiery obwinięte w bibułę.
Byłto ekonom szukający służby. Zatrzymał się w przysionku; po długiem krząkaniu za drzwiami wchodzi do kredensu.
Kredens jestto pokój , którego ściany rzadko dostępują honoru bielenia a podłoga mycia; mieści w sobie zawsze szafę wielką, kredensem zwaną i wielki stół jeden prócz innych sprzętów, jakoto kuferków, łóżek, szczotki do zamiatania i konewki na wodę itp.
W izbie, do której wstąpił ekonom szukający
służby, cały rój dworski zebrany otaczał jeden róg długiego stołu.
Tu poznałbyś lokaja po amarantowej kamizelce, kucharza po szlafmycy, ogrodnika po kożuchu, a po wąsach furmana; usmolony kopciuszek wyobraża kuchtę. Grającym w drużbarta przypatruje się z boku dziewczyna z zimną duszą w ręku, a dopełnia ten swojskokredensowy obrazek żebrak który po jałmużnę przyszedłszy do dworu, zapomniał pokory i pacierza, zabawą której jest widzem tylko zajęty.
— A do kogo wasan masz interes? — zapytano długo już czekającego ekonoma.
— Z jaśnie wielmożnym panem radbym pomówił.
— To trzeba czekać.
Ekonom podparł obie ręce na lasce i czekał, aż na drużbarta padła dola i zakończyła kredensową partyę.
N JW. hrabia dziedzic byłto kawaler młodego wieku, który edukował się w Genewie, gdzie zegarki robią.
Ekonom wprowadzony do apartamentu zastał pana przy fortepianie, w szlafroku z turecka zakrojonym , z fezką ponsową na głowie, w spodniach amarantowych z kutasami na przedzie i żółtych botynkacb. Młody jw. pan fantazyuje, palcami błyszczącemi od pierścionków przebiega po klawiszach, skacze z walców Straussa do po
nurych Szopena nokturnów. Dudni fortepian, eat) pokój, cały dom pełen wrzaskliwej muzyki; podług padania lub wznoszenia się tonów, wznosi się, to znowu aż ku klawiszom nachyla się głowa grającego, a twarz jego raz się wdzięczy i uśmiecha, to znowu dziko się marszczy, wtórując taką mimiką łagodnym lub dzikim z klawiszów wyrywanym tonom.
Ekonom u drzwi stoi i słucha, wreszcie pokaszliwaó zaczyna. Nastąpiła przerwa w graniu. Na pokorne przedstawienie suplikanta jw. pan przymrużonemi oczyma wpatrzywszy się w posadzkę, zawołał:
— A prawda, przypominam sobie.
I uciąwszy na dobitkę długą, po całym fortepianie przebiegającą ruladę, zerwał się z krzesła tak żwawo, że ekonom o trzy kroki w tył odskoczył z zadziwienia.
— Avant tmtt, rzecz pierwsza, którą otwarcie proszę pana mi powiedzieć, to jest: swoje nazwisko, bo nazwisko podług mnie charakteryzuje człowieka, mam pewne uprzedzenie do imion, bywają nazwiska tak rażące ucho ...
Ekonom na wezwanie pana prześlabizował swoje nazwisko.
— Jakto? Leszczyński? To imię robi panu honor. Marya Leszczyńska figurowała na tronie francuskim, to była piękna osoba, ale nie tak piękna, jak że miała w twarzy coś de si tendre;
pokażę portret królowój Maryi pastelami malowany. Winszuję panu tego nazwiska.
Tu młody pan zbliżył się do ekonoma i z pewną poufałością zagadał:
— Panie Leszczyński, familia pana może zrobić jakieś pretensye do pokrewieństwa z upadłą linią Burbonów.
— Tak dalece nie wiem o tein jw. panie — odpowiedział ekonom.
— Nie wiesz ? dziwna obojętność.
To rzekłszy młody jw. pan przystępuje znowu do fortepianu i lekką, posuwistą ręką wycina piano zaczęty a wrzaskliwie się kończący akordzik.
— JW. pan pozwoli pokazać sobie atestata? — zagadał ekonom.
Arabia wstaje, zbliża się do suplikanta i po namyśle, po głębokiej rozwadze mówi:
— Panie Leszczyński! poważam pana. Ekonomisko skłonił się na te słowa i jak
przystało schylił rękę do kolan jw. pana; po staropolsku uścisnął pańskie kolanko.
Młody hrabia odskoczył na trzy kroki w tył, wpatrzył się bystro w twarz ekonoma.
— Wymawiam sobie bardzo — dodał ostro — uważać we mnie człowieka równego sobie; proszę zatem pana nie poniżać się tak dalece; minęły czasy tyraństwa, feudalizmu, tego upadam do nóg; wiek XIX w którym żyjemy, jest wiekiem filantropii. To są moje maksymy, od tych
nie odstąpię, tę chcę zaprowadzić w moich dobrach. jak tylko urządzę moje dobra, szczęście moich poddanych będzie natenczas moim celem, moją myślą, mojćm filantropicznem staraniem. Przyznam się panu szczerze, że ja myślę, dumam nad podżwignięciem tak nisko upadłego stanu włościan moich. Ja myślę rozgłosić przez wójtów moich, ażeby kiedykolwiek wyjadę w pole, chłopi przy robocie będący a zwłaszcza podczas gorącego żniwa, nie zdejmowali czapek przedemną. Jak się to panu zdaje?
— JW, panie — odrzekł zapytany — jak słonko dopiecze, chłop zrzuci sam czapkę z głowy, bo mu zawadza.
— Takie jest zdanie pana? ja inaczej trzymam w tej mierze. Potem — kontynował pan — ja wprowadzę inne podobne reformy, i tak naprzykład. ..
— JW. panie — przerwał jegomość — przedstawiam moją prośbę, mam atestata...
— Proszę mi pokazać; ale nie, wprzódy jeszcze objawię moje uwagi o atestatach: proszę pana mnie posłuchać.
Ekonom zaczyna słuchać.
— Atestata to ja nigdy nie pochwalę, ponieważ zdaniem mojćm na cóż mówić albo pisać atestata, kiedy mamy na to słowo polskie: zaświadczenie; podobnież hołdownicy przestarzałego empiryzmu piszą: rejestra, oficialista, remanenta
to ea stare przedawniałe rzeczy i słowa. Albo naprzykład ten wyraz expen) czyliż to polski? to jest słowo obce, co się wcisnęło do polskiego gospodarstwa; wyrzucić go, zwłaszcza że mamy tak pięknie brzmiące słowo n. p. dochód. Ale i ekonom także pospolitością trąci; dlatego, jeżeli pan nie weżmiesz za złe, będę pana tytułował Wirtschaftsrathem. Czy przystanie pan na moją propozycyę?
Ekonom milczał. Młody pan zapalił sobie cygaro i stanąwszy przed ekonomem, mówić zaczął: — Pan widzisz sam, że dobra moje, które posiadam, są znaczne; morgów pola, lasu morgów bez jednego; ziemia jak to mówią po staropolbku, egipska; u mnie jak to któś powiedział chłopskiem przysłowiem, które sobie zanotowałem, jest mąka i łąka, ryby i grzyby. Jestto kondycya, której równej szukać w zagranicznych cywilizowanych gospodarstwach.
Dobra moje odziedziczyłem po stryjecznym dziadku, hrabi N... Mój dziadek — mówił dalej pan, siadając pompatycznie w miękkim fotelu — hrabia N... mój dziadek, byłto stary magnat polski, pan całą gębą, kawaler orderów, szambelan królewski. Panie Leszczyński, musiałeś słyszeć o nim; położył wielkie zasługi w kraju, wydał krocie na zakupienie rzymskich medalów i kameów.
— JW. panie, przedstawiam moją prośbę.
— A dobrze! — zerwał się raptownie j w. pan. — Kończmy nasz interes. Pan proponujesz mi swoją służbę.
— Ośmielam przedstawić się jw. panu; mam długoletnią praktykę, dziękować Bogu znam się i na roli...
— Jeżli tak jest, to bardzo dobrze. Proszę pana podać mi rękę, tak po przyjacielsku, a ja ofiaruję panu pensye plus minus reńskich w monecie konwencyonalnej ; na mój honor nie moge panu ofiarować mniej, bo nawet mój ogrodnik bierze tyle.
— A ordynarya jw. panie?
— To zależeć będzie od mojej dyskrecyi — odparł młody pan dumnie. — Ale za to konie pana... sześć koni, czy będzie dosyć?. . te będą na moim owsie , krowy na mojej trawie; inne bagatelki potrzebne do domu i kuchni n. p. papier, ołówki, lak, masło, słonina, światło itd., o tem pomówimy póżniej. Zaręczam honorem, że będę patrzał przez szpary na takie rzeczy; ale będziesz może potrzebował stancyi i kuchni, i tę wyznaczę pod warunkiem, ażeby stancya była bieloną przynajmniej raz na tydzień; czystość jestto moja słaba strona. To już wszystko. Ale przypomniałem sobie, jeżdziłem wczoraj konno do mojego sąsiada barona; jestto najprzyjemniejszy człowiek w świecie, dom jego montowany a la malmaison, otoż podał mi myśl, którą przy
jąłem; posłuchaj mnie panie Leszczyński. Jesteś moim rządcą; my się pogodzimy myslę liberalnie, złożysz mi kaucyę na czas funkcyi, niewielką, tylko , w monecie konwencyonalnej. Ta kaucyą zostanie u mnie w depozycie bez procentu przez rok, może tylko miesiąc, może i króciej, dopóki będziesz w służbie u mnie. No cóż, przystaje pan Leszczyński?
— JW. pan żartuje z chudego pachołka — odrzekł ekonom.
— Jakto?
— JW. panie, gdybym miał taką sume, bez urazy jw. pana, ja sam trzymałbym sobie ekonoma.
— Comment? que ce qu'il dit? To jakiś ordynaryjny impertynent. Hej! Johann! drzwi pokazać panu Leszczyńskiemu. Comme faime maman, jeszcze mi się coś podobnego nie przytrafiło.
Na głos jw. pana wpadł do salonu Johann w amarantowym spencerku i temiż drzwiami wysunął się nasz ekonom z salonu. Dopadłszy wózka wiózł dalej swoje atestata. Dnia następnego wstępował do innego dworu.
II
— Kto tam? co to za człowiek? jeżli pogorzelec jaki, wypędzić; a to straszna rzecz, znowu zgorzało jakieć miasto ; pamiętajcie nie wpuszczać do mnie żadnego z fych włóczęgów.
— W. panie, to jakiś ekonom co szuka służby.
— Co? ekonom? potrzebuję ekonoma; mój uciekł, a podobno na prawdę; żaden się nie zgłasza ; wołać go do mnie, niech przyjdzie.
Wyszedł służący.
Byłto dzień powszedni, godzina ranna. Pan dziedzic z brodą grubo zarośniętą—ta wyglądała już niedzielnćj brzytwy — w czerkiesce z kudłatej bai kawowego koloru , z czubem rozczochranym, w szarawarach i juchtowych butach, które poranna konna jazda obryzgała błotem ornych pól i mokrych łąk; spojrzał na barometer w oknie wiszący i wziął się do nakładania drejkienigiem drewnianej swojej fajki, kiedy drzwi sfę otwo
rzyły i nasz w konkurencyi o służbę jeżdżący ekonom wstąpił do pokoju nisko się pokłoniwszy, blisko drzwi się zatrzymał i stanął w postawie suplikanta.
— U kogo asan służył ? — zapytał pan.
— Byłem za ekonoma u pana chorążego.
— Wiele lat?
— Do śmierci w. panie.
— Do czyjej śmierci?
— Do samej śmierci pana chorążego.
— W jakim wieku był ten twój pan chorąży? Ale to mniejsza, teraz i starzy zaczynają mieć rozum i uczą się od młodych. Jakie czytywał książki twój pan chorąży?
— Tak dalece w. panie...
— Ale to mniejsza; książki, pisma, to wszystko głupstwo. Czy umiesz pisać?
— Ja w. panie?
— No pytam się, czy jesteś kaligrafem?
— W. pan się pyta czy ja grafem, chyba się przesłyszało...
— No widzę, że tu łopatą trzeba kłaść w głowę; pytam się czy umiesz pisać czysto, jak się należy, bez żydów.
— Nie chwaląc się w. panie, łacińskie pisanie z formą rozumię, a jak tego potrzeba, to i cyrkularz niemiecki potrafię przepisać bez felera.
— To mniejsza, od tego płacę mandataryusza. Ale musie asana wziąść na egzamin. Czy masz
żonę ? he, co ? bo to z tymi żonatymi ekonomami tylko kłopot jeden więcej na głowie; bo nie dosyć zona, ale zaraz muszą być i dzieci i gęsi i podobne rzeczy.
— Moją w. panie drugi rok temu pochowałem.
— To żleś asan zrobił, zona potrzebna ekonomowi ; gdzie ekonom kawaler, tam zawsze bywa jakaś niemoralność, ale to mniejsza. Wasan podobno nosisz wąsy?
— Do usług w. pana.
— Co to, trzeba się starać to pozbyć, bo to nie te czasy co dawniej; nic łatwiejszego jak unieść się pasyą, pobić, skrwawić poddanego, ztąd dominium ma tylko nieprzyjemności, kornisye; to sobie wymawiam, bez potrzeby nie bić, ale to mniejsza, muszę asana wziąść na egzamin. Jakie tam było gospodarstwo u twego chorążego? co ? trzypolowe może ? he ? zostawialiście ugorki? co ? be ?...
— Wedle tego jak na którą rękę przypadło — odpowiedział ekonom.
— Powiedz mi asan, sadziliście buraki ? wiele morgów pola poszło pod buraki?
— Tak dalece w. panie... to tylko ogrodnik zasadzał na grządkach.
— No dosyć tego, złą mam opinię o tym twoim panu chorążym, ale to mniejsza; powiedz mi asan, wiele centnarów pognoju szło na morg pola?
— Tak dalece w. panie... takie rzeczy nie ważyy się ii nas.
— Nie umieliście gospodarować, ale to mniejsza. Powiedz mi asan, co myślisz w dzisiejszym stanie gospodarstwa, co jest korzystniej, czyli siać żyto na zieloną paszę, czyli zostawić po staremu na ziarno?
— W. pan wybaczy, alem nie zrozumiał, boć przecie jak długo żyję i gospodaruję, siało się żyto na to, ażeby zbierać z niego żyto, nie zaś siano.
— Ale bo asan nie masz ani wyobrażenia nawet o gospodarstwie, a twój pan chorąży, szkoda że umarł, powiedziałbym mu że głupi. Ale to mniejsza; powiedz mi asan, kartofle jakżeście sadzili?
— Sadziliśmy w. panie tak zwyczajnie rękami.
— Co rękami ? po staropolski! P Ubolewam nad tym twoim panem chorążym, który dzielił pola na ręce i ziemniaki sadził rękami, u nas nie potrzeba już rąk.
— Jakto w. panie?
— Maszyny, wszystko maszyny za nas robić będą; siać i sadzić, zbierać i młócić; na co tu rąk, nie potrzeba, obejdzie się bez rąk; ale co tam gadać o tem, ani asan, ani ten twój pan chorąży nieboszczyk, tego nigdy nie zrozumie. Ale jeszcze jedno pytanie: mieliście tam gorzelnię , co ?
— Była w. panie u uas i gorzelnia.
— Wieleście odbierali z korca ziemniaków? powiedz, tylko bez fanfaronady, powiedz mi asan pierwej wiele się zacierało ? raz czy dwa razy na dzień ?
— Zacierało się w. panie korcy ziemniaków.
— Co IO korcy! w tych czasach?
— Dodawało się i zboża, odjemizny nieco.
— I to asan poważyłeś się nazwać gorzelnią? ale to mniejsza, wieleście odbierali w tćj gorzelniczce ?
— Odbierało się różnie w. panie, jużto najwięcej, kiedy dociągnęło do garncy.
— No to ujdzie jeszcze, ale na wiele gradusów spirytus ?
— My w. panie odbierali witkę.
— Co? co? witkę?.. .
— U nas bo był kocioł ten z wężami piórunowemi...
— Idżże sobie asan do trzysta piorunów. Co to jest! — krzyknął zagniewany pan. — To asan na kpiny do mnie przyjechał, czy co? W tych czasach witkę ciągnąć? ha! coś podobnego jeszcze mi się nie trafiło. I jakiem to czołem poważył się asan przychodzić do mnie i starać się u mnie o funkcyę ekonoma? Zaraz mi się wynoś z twoimi piorunami, bo mnie już pasya brać zaczyna, wynoś się ztąd i szukaj sobie służby
u twego pana chorążego nieboszczyka, do kroćset ato tysięcy...
Słowa zagniewanego pana rozlegały się po całym domu wtenczas, kiedy nasz ekonom na swoim wózku wiózł dalej swoje atestata.
III.
Wózek parokonny wiozący naszego o służbę konkurenta po kolei z jednej do drugiéj wioski, uwiązgnął nareszcie w kałuży przed karczmą, co należała do wioski zwanej Starocice, gdzie pani X., sędziwego już wieku osoba mieszkała i gospodarowała.
Któż nie zauważy, iż w przeciągu ostatnich lat dwudziestu, równie jak miasta i wiosek wiele przybrało postać inną. Przez długi przeciąg czasu kraj nasz zostawał w dawnym swoim spokojnym stanie, dopiero w epoce, w której żyjemy, obudził się jakoby z uśpienia i kilka zrobił już kroków na drodze ulepszenia. Powoli zaczęły znikać jedne po drugich glinkowate one dworki z ganeczkami, na to miejsce murowany dom rozwinął się na górze, białeni albo żółtem licem obrócony do gościńca, rozweselił okolice otoczywszy się
angielskim ogrodem. Miejsce starych, spaczonych stodół, które obutwiałą strzechą sięgać się zdawały ziemi, spichlerzyka z spruckniałym gankiem, folwarku z piekarnią i tych stajen i okółek, które acz podpierane z każdej strony, groziły upadkiem, widzimy teraz długie wmurowane słupy, pawilony gumien ; w ich pośrodku stanęła kilkopiętrowa kamienica na zsypkę ziarna przeznaczona; krowy mają wygodne, konie zbytkowe pomieszkanie, słowem dałoby się powiedzieć, że pokolenie dzisiejsze zastało kraj drewniany a murowany odda swym potomnym. A dworek glinkowaty ze swoim ganeczkiem i gospodarskiem podwórkiem należy do zabytków starożytności i zachowuje się tu i owdzie jeszcze, zapewne na prośbę powieściopisarzy historycznych, którym wzór dając, niemało pomaga do odbudowania w powieściach dawnej tego kraju postaci.
Wioska Starościce była jednem z takich miejsc starożytności cechę noszących.
Pani X. jej właścicielka nie znała innej fabryki prócz tej, która się odbywa chłopkiem, kółkiem i snopkiem. Nasz ekonom szukający służby wprowadzony został do pokoiku, który stare swoje meble, równie jak i nazwanie alkierza Imościnego zachowa! wiernie. Na kanapie cycem poszytćj siedziała dziedziczka w czepcu i szarafanie letnim; przed nią stolik czerwoną serwetą
nakryty, na nim taca z swoim imbryczkiem, garnuszkiem nie bez kożuszka, a filiżanka bez uszka.
— Bo to mój kochaneczku — ozwała sią dama odganiając muchy od siebie raz lewą, raz prawą ręką — potrzebujesz służby? mówiła mi Anusia; to dobrze, będziesz miał u mnie miejsce, bo to potrzebuję ekonoma, musiał ci mówić mój arendarz. Potrzebuję ekonoma, bo to mnie samej już trudno; dobrze kochaneczku, będziesz miał u mnie miejsce, bo to.,. mi się podobasz, bo to, może ci powiedział mój arendarz, że młodego ekonoma za nic w świecie bym nie chciała; bo to ja lubię okrutecznie statecznie.
To mówiąc odgoniła muchy raz lewą, raz pra wą ręką.
— Może kochaneczku, bo to napijesz się kawy ? Ekonom się pokłonił.
— To dobrze kochaneczku. Anusiu, przynieś no filiżankę!
Wybiegła Anusia z drugiego pokoju i z kominka , gdzie sześć par filiżanek w niebieskie kwiatki prochem dobrze posypane stały rzędem, wzięła jedne i zdmuchnąwszy nieco proch, wyjąwszy z filiżanki szpilki postawiła ją na tacy.
Pani odgoniła od siebie muchę prawą ręką i zapytała:
— Jakąż wolisz, bo to ciemną czy mleczną ? — Jak łaska w. pani.
Pani odgoniła muchą lewą znowu ręką i zawołała Anusi.
— Gdzież ona siedzi zawsze... Jakeś dobry kochaneczku , bo to, tam na kominku musi być garneczek ze śmietanką, podaj go kochaneczku, podaj; ale prawda, bo to kot ją wypił. Zaczekasz odrobinkę, nieprawdaż, bo to...
Dziedziczka odgoniwszy znowu muchy od siebie tą razą obiema rękami zaczęła mówić do ekonoma:
— Bo to musiał ci mówić mój arendarz, ja sama sobie gospodaruję. U mnie klucze od stodół, spichlerza, od gruby, od mleka, bo to, mój wnuczek odmierza na targi, a Anusia bo to karbuje pańszczyznę. Otoż kochaneczku, przebrzydłe te muszyska — i odgoniła znowu lewą ręką muchy od siebie — bo to, musiał ci mówić mój arendarz, że ja potrzebuję ekonoma; ale bo to który żeby rai był razem i mandataryuszem; bo to żeby i lasu doglądał, a potem, bo to po nieboszczyku dużo mam interesów we forum, radabym mieć bo to kogoś, coby to umiał chodzić za tćm. Mógłbyś też bo to także wieczorami uczyć wnuki moje elemantarza, bo to jeden już zdał egzamin do sztuby, drugi zaczyna już sylabizować, bo to, przyjęłam ja była dyrektora do dzieci, może go znasz, bo to pokazało się, że pijaczyna z niego wieiki, bo to...
Dziedziczka odgoniwszy znowu muchy i zażywszy tabaczki, mówiła dalój:
— Musisz wiedzieć nasamprzód, że ja, bo to, jestem wielką nieprzyjaciołką cielesnych kar, bo to nienawidzą bicia, i może ci mówił mój arendarz, bo to ja postanowiłam sobie takie prawo; bo to dla każdego kto stłucze szklanką, ryński zapłaci; kto szybą wybije, ryński; za zgubiony korek bo to po trzy grajcary płaci; jeżeli który sią upije z parobków lub dziewek za karą trzy cwancygiery musi mi zapłacić, bo to, dla przyprzykładu ... Ale i ty kochaneczku bądziesz musiał... dla porządku, bo to, u mnie ekonom musi
Iodpowiadać za wszystko; za każdą bo to szkodą w polu albo w stajni; zdarza sią, że wół padnie,
Ibo to czasem koń straci podkową, zginie worek, bo to tego nienastarczona rzecz, nie uwierzysz kochaneczku, ile to do roku szkody przy gospodarstwie; bo to rozumie sią, że remanent pańszczyzny musisz mi także zapłacić, bo to ja co miesiąc obrachunek zrobią, a potom, to sią bo to odtrąci z pensyi, bo to...
Ekonom wysłuchawszy do końca całą tych przewinień i kar litanią, przedłożył pokorne zapytanie, jaką w. pani wyznacza pensyą oficyaliście, któryby sią podjął tych funkcyj, to jest: ekonoma, mandataryusza, leśnego, plenipotenta i wnuków instruktora.
Dziedziczka odganiając muchy od siebie, myślała, dumała długo, nareszcie rzekła:
— Bo to kochaneczku wyznaczę ci pensyi rocznoéj, to jest od św. Jana wyznaczę ci sto reńskich, bo to tych zajnych, bo to zaczekaj, niech skombinuję .. A co kochaneczku będziesz miał dosyć, bo to musiał ci mówić mój arendarz...
— Nie w. pani, z arendarzem nie gadałem o tćm wcale, alebym myślał. ..
— Cobyś co to myślał, kochaneczku?
— Myślałbym, że w. pani co postąpi jeszcze, inaczćj na zapłacenie tych wszystkich kar może nie wystarczy pensya.
— Ale bo to ty powiadasz, że to mało? Straszna rzecz jakeście ppdrożeli moi waspanowie, bo to przecież pamiętam, nieboszczyk płacił ekonomowi tynfów do roku. A przecie to dawniej bo to były dobre czasy, a potćm bo to widzisz kochaneczku sto reńskich, wiele to bo to na to trzeba sprzedać ziarna; spytaj się tylko mojego arendarza. A gdzie to się oddalasz kochaneczku? — zagadała dziedziczka do zabierającego się do wyjścia ekonoma.
— Idę, — odrzekł zapytany — idę dopełnić rozkazu wielm. pani dobrodziejki i zapytać się arendarza.
— Oh, oh z ciebie kochaneczku jak widzę filuta kawałek — przemówiła pani.
— Idż, idż z Bogiem.
Ek ononi odszedł i odjechał i wiele innych objechał dworów ; w końcu nawrócił dyszlem do Starocie, po wziąwszy z odbytego przeglądu pp. pryn cypałów dzisiejszych to przekonanie , że staremu ekonomowi jeżeli służyć dzisiaj, to chyba w Starocicach.