Gorczyński Adam ZENO TOM 2

GORCZYŃSKI ADAM

ZENO


c

kilka dni po zdarzeniach wyżej opisanych. Zastał pana Karola w domu — samego. Po długiej rozmowie o potocznych rze­czach — nasz kapłan do swojego mierzący celu — zrobił uwagę, iż — gospodarza domu znajduje więcej zamyślonym — jak zwy-

czajnie.

Xa zapytanie o powód troski, jaką na nim postrzegł. Pan Karol ujęty przyjaciel- skiemi słowy, wyprosiwszy sobie dotrzy­manie sekretu; powtórzył księdzu to wszy­stko, co z ust kaprala posłyszał; słowem, całą nieszczęśliwego jego brata historję,

się wpołożeniu rozpowiedział; dodajac w końcu iż znajduje dziwnem, i sam niewie, co by w takiem niezwyczajnein zdarzeniu przedsięwziaść wypadało. —

Czcigodny kap Pan przyjawszy to zezna­nie, umiał tak mocnemi słowy do przeko­nania i serca przemówić, iż p. Karol, snadno przystajacy do cudzego zdania, bez namysłu postanowił to wykonać, co mu przyjaciel doradził, i dobrem i koniecznem być uznał.

Bardzo wdzięczny panu jestem (mó­wił Karol) za tę myśl mnie podana, na która nie byłbym przyszedł nigdy. —

Rady pańskiej trzymać się będę, i sam pojadę do Lwowa.

Ja bym tego był zdania, (przemówił ksiądz) że wypadek ten, wypadnie może ogłosić przez gazety.

Masz pan rację, tak zrobię.

Kiedy zamyślasz pan . wyjechać do Lwowa?

Chciałbym jak najprędzej, (odrzekł Ka­rol) to jest jak tylko przedam moje woły...

Ja bym mniemał, (mówił dalej jego doradzca) ponieważ gospodarstwo nie po­zwala oddalić sie teraz z domu, interes ten

o '

możnaby załatwić listownie. —

\

I to prawda (odpowiedział.Karol) mam we Lwowie pewnego przyjaciela na urzę­dzie, ten będzie wiedział, jak sobie postąpić, w tym razie — do niego sie zgłoszę. —

» O C O K’

Tak pan najlepiej zrobi, — ale zapewne niebedziesz chciał odwlekać bo to rzecz

c

wielkiej wagi.

Dzisiaj, i to zaraz napiszę list, i odeślę pocztą — ale prawdziwie niewiem (mówił

c

Karol) czem mógłbym panu okazać moją wdzięczność za takie interesowanie się mną, czybym nie mógł choć na obiadek zaprosić na jutro, ale prawda, jutro piątek; to na nie­dzielę proszę.—

Najchętniej służyć będę, (odrzekł ksiądz) zaproszenie przyjmuję, jednakowoż nie jako nagrodę wdzięczności, bo niezasłużyłem na żadną.<—Ale przychodzi mi do myśli, (mó­wił dalej kapłan) w przyszłą niedzielę mógłbym ogłosić z ambony, niewymieniając nazwiska, .napomknę tylko: że pewien oby­watel mający wiadomość, że jeden z rodu jego, za umarłego miany, dotąd żyje, wzy­wa go, ażeby się. zgłosił i wylegitymował. —

Ma pan rację, (rzekł Karol) będę pana prosił oto, tą drogą może dojdziemy do celu; powtarzam panu moje nieskończone dzięki.

t

Powtarzam ze na nie niezasłużyłem, i składam mu moje uszanowanie. —

Po odejściu księdza, Karol zasiadł do biórka, i pomyślawszy chwilę, zaczął pisać do swojego we Lwowie mieszkającego przy­jaciela.

W .liście tym zamieścił całą historję przez kaprala mu opowiedzianą, dalej było objawione życzenie przez ogłoszenie w ga­zetach podać te szczegóły wszystkie do wiadomości publicznej, tą drogą doszłaby wiadomość do brata, niewiadomo pod jakiem nazwiskiem, i w którem miejscu mieszkają­cego; do którego miało być Avezwanie, aże­by się osobiście zgłosił, i ile możności, do­wodami swoje uprawdopodobnił pochodzenie.

Z rzuconego na prędce brullionu pan Karol swoją korrespondencję zaczął prze­pisywać na czysto, — kiedy głos wrzaskli- wy, głośne ocieranie buta w przysionku, zwiastowało przybycie pana Tomasza; po­wracał z przechadzki do domu.

Dzień dobry, co robisz Karolku? co tu słychać? ja byłem daleko aż za lasem, takem się schodził, że mnie podeszwy palą.

Antoni, ściągnąć mi but z lewej nogi;

c c

żeby ich kaci wzięli, na honor, poczciwego buta niedostanie teraz, wrziąłem nowe buty.—

*

/

Xiebyłbyś tak dobry, panie Tomaszu (odezwał się Karol) na kwadransik przejść sie na tamta stronę: bo właśnie mam do pi-

c ń ć ■ I

sania list pilny i ważny, a przyznam się tobie, że się bałamucę kiedy mi kto nad głową gada. —

Do kata! pilny list? W takim razie nieprzeszkadzam bynajmniej, chociaż ja mości dobrodzieju, niechwaląc się, trzy listy naraz potrafiłbym napisać, choćby mi nad uszami' grzmiała janczarska muzyka, bo cóż to ma do tego? —

Ale mnie to przeszkadza, kiedy kto mówi do mnie. —

Mniejsza z tem teraz ani się odezwę albo dogadzając fantazji pańskiej, wyjdę nawet z pokoju, choć o jednym bucie, bo ja mości dobrodzieju — to mówiący Tomasz wychodził z pokoju nogą jedną bosą, mru­cząc pod nosem — »pilny list? przedemną coś kryje, ho — pilny list, obaczemy.“—

List był już napisany, posłaniec, który miał go odnieść do miasta na pocztę, czekał w przysionku, Karol zadzwonił na służą­cego, zażądał zapalonej świecy. Razem ze służącym wstąpił do izby Tomasz, w je-

c * c

diuy ręce trzymając fajkę w drugiej karty.

j

Z wielkiem przeproszeniem, ale ponie­waż lokajowi wolno, spodziewam się, że i innie nikt niezabroni wejść do kancelaryi, gdzie się w sekrecie przedemną piszą jakieś pilne i ważne listy; jam nieciekawy, wcale nie, ja mości dobrodzieju tymczasem kabał- kę ciągnąłem, a wiesz, co wy wróżyła to­bie? zgadnij? —

Czy ciągnąłeś kabałę dla mnie?

* c c

Ula ciebie także, zgadnij, co ci wy- wróżyła? —

>

Ja kabale nie wierze.—

o

Wierz czy niewierz, to mi jedno, na honor — ale kabała wywróżyła tobie wiel­kie iakieś nieszczęście.—

#/ •

Co? co mówisz? nieszczęście? zapy­tał Karol zmieszany.—

Nie wierzysz w kabałę, więc ci to

wszystko jedno, ale .... —

Cóż masz mówić, (zapytał Karol.)

Nic. —

Miał eś coś powiedzieć przecie? — Chciałem powiedzieć, że ja na twojem miejscu, dzisiaj, na honor, nic bym nierobił zwłaszcza nic ważnego. — Ja to tak tylko

w

mówię, bo dzisiaj kabała wyraźnie tobie niesprzyja, co bądź zrobisz, skrewisz.—

Karol, który zabierał się do pieczęto­wania listu, zatrzymał rękę i zamyślił się.

Ale, ale, kochany Karolek jakieś li- sty pisze, już ja to miarkuję od dni kilku. Mości dobrodzieju, coś się tu warzy sekret­nego, a panie Karolu to nie pięknie, to po­kazuje jakąś nieszczerość, a nawet jakiś brak charakteru, ja przeciwnie cokolwiek robię; robię otwarcie, bo się moich czynów qie wstydzę. —

»' c

Ależ panie Tomaszu, mogę ci zarę­czyć że ten interes wcale cię nieobchodzi, mnie tylko dotyka, i bardzo, — przyznam się tobie, iż w życiu mojem niebyłem nigdy w położeniu tak dziwnem, jak teraz, długo biłem się z myślami, alem się już zdecy­dował. —

A mnie niewolno to wiedzieć? Karol- ku, ja czuję się obrażonym, widocznie mi ubliżasz, bo proszę sam powiedz, czyliż ja wydałem kiedy jaki twój sekret? czy ja niejestem człowiekiem rzetelnym? charak­teru pewnego? plotkami się brzydzę, ale i takim człowiekiem, który...

Unosisz się panie Tomaszu, a niepo­trzebnie, mówiłem ci że to wszystko nic ciebie nieobchodzi, i dla tego niechciałem się narzucać tobie z mojemi kłopotami, jeżeli

zaś pragniesz, wszystko ci opowiem.— Oto mój list, z niego dowiesz się o wszystkiem.

Ale bo ja nieciekawym ('odparł Tomasz) ale kiedv sobie tego koniecznie życzysz, w

# o * * '

takim razie proszę cię o ten list. —

I \vvcia<ninł reke, a list odebrawszy, rozwinął szybko i czytać go zaczai.

o • * “ o

W ciągu czytania, twarz pana Tomasza wyrażała raz podziwienie, to znowu radość, kiedy do końca tej korrespondencyi domie­rzał, oczy jego gniewem coraz większym się zapalały, marszczyło się czoło. — .

Doczytał do końca i milczał.—

Panie Tomaszu (ozwał się Karol) teraz wiesz o całym stanie rzeczy; przyznaj ze

to co robie

i*

To co robisz, jest głupstwem, (dokoń­czył zapytany.) A to (zawołał) trzeba być dziwakiem, żeby coś podobnego nawet po­myśleć.

Ja ki o ? zapytał zdziwiony Karol?-—

A wiesz tyczem to pachnie? może nie- pomyślałeś nawet, nie zastanowiłeś się nad tein, co przedsiębierzesz? jakie z tego wy­nikną konsekwencje? jeżeli.....

Jakież konsekwencje? poddał pyta­nie zatrwożony Karol.

A naturalnie, nie inne konsekwencje, jak tylko te, że ty Karolu, co sobie jesteś mości dobrodzieju panem całego majątku, potem będziesz zmuszony prawem połowę wszystkiego odstąpić braciszkowi; a może kochany braciszek upomni się mości dobro­dzieju jeszcze o kalkulacyjke za wszystkie lata, i za niedobrane dochody, drugą poło­wę sobie weźmie w dodatku; Jaklo? więc

i ■ » *

o tern nie pomyślałeś nawet? —

Tak dalece nie brałem tego na uwa-

íi’e, zdecydowałem sie, bo mnie do tego

r-* r * » Cs

nakłaniał jrłos sumienia. —

Mój Karolku, rozważ to dobrze (mó­wił dalej Tomasz.) Ten brat twój zatracony gdyby nawet nie upomniał się o majątek, i w takim razie jabym cicho siedział; jak to mówią, nie budził licha, kiedy spi •—bo mó­wiąc prawdę, na kiego licha go zaczepiać? robić sobie zatrudnienie? pisać? do gazet podawać? expensować? ażeby potem mości dobrodzieju, mieć kłopoty, a może i wstydy Ho dajmy na to, zgłosi się do ciebie, dobrze jeszcze jeżeli jeden tylko, bo i to być łatwo może, że na wezwanie, za jednego, trzech

(ostaniesz braciszków, ale dajmy na to, że

/ •* »

jeden tylko się pokaże, wtenczas będziesz musiał go uznać za brata, i przyjąć do do­

(

«/

*

mu, Bóg wie jakiego tam szubrawca; bo któż to może wiedzieć, jak się wykierował ten twój braciszek, oddany Bóg wie komu, przyjęty z miłosierdzia, Bóg wie przez ko­go. 1 nic pewniejszego nad to, że, jeżeli żyje, to żyje sobie niezawodnie w błogo­sławionym stanie ubóstwa, i świeci wszyst- kiem łokciami, jak tego potrzeba; teraz py­tam się, jakąż będziesz miał ztąd satysfak­cję i zysk jaki, kiedy go przyjmiesz do swego imienia i rodu; 1 takiemu obdartuso- wi, który dziś grosza niema i niepotrzobuje go, bo się tak przyzwyczaił, teraz mospanie oddawać pół majątku, dzielić się wioskami, jeszcze tak intratnemi!

\a Boga Karolu, upamiętaj sic, nierób tego głupstwa, czyi iż masz nadto tego ma­jątku? inni, mości dobrodzieju miliony mają, a- grosza nie daru ja chłopu nawet; a ty byś

® c

był tak rozrzutnym? nie lepiejże tobie z dobrymi przyjaciółmi spożywać swoje do­chody? zabawić się w uczciwej kompanii? co? powiedz sam czy niemam racji?

«

Fan Karol zamyślił się, i nic nieodpo- wiedział.

Gdybym ja był na twojem miejscu, tobym ten list natychmiast podarł i spalił,

o tem niemówił nikomu ani słowa, bo pytam

<5

się, nil co zaczepiać bidę, na co?—Dziwię się nawet, zkąd ci to przyszło do głowy? cóż ci z tego szukania przyjdzie, co z tego rozgłaszania po gazetach! —

Juz to (mówił Karol, mocno zalterowa- ny) ja sam nie pomyślałem o tem, niebył- bym się może zdecydował na to, ale przed godziną był tu nasz proboszcz, ten mnie nakłonił do tego. —

A jemu co sie wtracać do cudzych in-

i o c *

teresów? (wpadł w słowo Tomasz.) Jużto ja się domyślam, bez racji on tego nierobi, może to jaka intryga? strzeż się, ażebyś nie wpadł w łapkę, a potem żeby jeszcze ciebie niewyśmiano. Jak powiadam, żeby tak na mnie na honor, ten list zaraz bym podarł i spalił, ażeby mości dobrodzieju niezostał ani ślad całej tej historjl. Zle już, żeś się księdzu z tern zwierzył, gotów' to rozgady- wać, zwłaszcza, że jak widzę, on upatruje w tem jakieś korzyści dla siebie.—

Karol odurzony ta przemową Tomasza, stał z oczyma wlepionemi w ziemię, w jego umyśle inne było już przekonanie, i wola inna, brakowało tylko siły, jakiej potrzeba do stanowczego czynu.—

W *

Wahającego się napomniał Tomasz, cze-

c

góż sie ocianasz? czego sie lękasz? czy

c*=»

lego, żeby się niewydała ta hislorja? — Bądź spokojnym o to. —

Zapomniałeś (ozwał się Karol) że len stary kapral lladwan, świadek tego wszy­stkiego, żvie jeszcze: dotąd milczał, bo sie Jekał karv, a teraz

o * '

Tobie powiedział. — a ty wiesz co, tak zrób, przywołaj go do siebie, i powiedz mu: że jeżeli mu dobrze, niechże sobie sie­dzi cicho, możesz mu mości dobrodzieju na­wet co obiecać, jakich sto bizunów, rozu- misz? żeby tak na innie, ja bym prędko z nim skończył, i gdybyś tylko ten interes zdał.na mnie.— Apropos, wiesz Karolu, tej ładnej dziewczynki już lam niemanie­godziwy starzec ukrył ją gdzieś przedemną, ale zje on kata, jeźli ją niewyszukani, a wtenczas nie wyśliznie mi sie tak łatwo jak

» r 17

wtenczas w lesie. a na honor /gniewałem się bardzo na tego głupca, tego Zmurke, to bałwana kawałek, ale potem o tem, wróć­my do naszej materji — ja myślę, ale na czemże stanęliśmy, aha. na honor miałem

* u •> / j

sie zapytać ciebie, czyś sie już zdecydował?

t* I * / * c •

Już (odrzekł Karol.)

Otóż tak. to łubie: a zatem list ten roz­

dzieram.

t

Zaczekaj jeszcze (wpadł mu w słowo Karol.)

Jakiż z ciebie słaby człowieczek, nie- masz charakteru za grosz jeden. ■—

Albo zresztą (mówił Karol wahajaco.)

c c

Pozwalasz, więc drę, to rzekłszy To­masz rozwinął list i zaczał go rozdzierać.

c c

Karol to widząc, szybkim ruchem wy-

ć 7 * *

ciągnął ku niemu reke.

Tomasz się zatrzymał, rozśiniał się i

rU

Co? czy jeszcze się wahasz? —

Karol spuścił rękę, a Tomasz rozdarł list na dwoje, złożył rozdarte części, i roz­darł w czworo, i już roztargany i zmięty list rzucił w ogień. —■

o

Zrobiliśmy jedno, ale na tem nie ko­niec (zaczął mówić Tomasz) wspomniałeś Karolku, że ten twój ksiądz proboszcz cała

c o

tę historję, (która zakopałbym w ziemię

c % *

dla twojej spokojności), a on z szczególnej swojej łaski i opieki, o którą nikt go nie prosił, oświadczył, że tę historję publiko­wać myśli z ambony, rozgłaszać po świecie, ażeby kto zechce zgłosił się i odbierał so­bie połowę twojego majątku. — Xiepojmuję, jak mogłeś być tak nieuważnym i dopuścić do tego, alboż niewiesz, jakie z tego będą

konsekwencje; a to lada frant wystąpi, na­zwie się twoim bratem, i dow odź mu potem że nim nie jest? — a choćbyś go i odpędził, będzie cię obgadyw ał przed św iatem, że się zapierasz brata własnego, na twój łionor, na sławę twoją nastawiać będzie, a honor, a sława, to pierwsza rzecz. — A co czy niemam racji?

Aktualnie, dobrze mówisz, dzieciń­stwa popełniłem.—

Niebój się, naprawimy to wszystko, siadaj i pisz, ja ci podyktuję do księdza, a taki list mu wypalimy, że mu na wieki wie- kówr zamknie gębę. Xo jakże przystajesz na to ? —

Przystaję, odrzekł Karol, a napomniany od Tomasza zasiadł do stolika i za tegoż przewodnictwem napisał odezwę do księdza Miłocińskiego, w której między innemi było i to, że gdy rozważył lepiej naturę tego interesu, nie widzi potrzeby z takim dzia­łać pospiechem, i pragnie zostawić sobie samemu zupełną wolność w działaniu; a przewidując szkodliwe dla siebie skutki, gdyby w takowym składzie rzeczy zrobione było to proponowane jemu z ambony we­zwanie; coby otworzyło pole filutowi ja­kiemu, korzystać ze sposobności; prosi go

zatem, ażeby publikacji z ambony zaniechał, a przywodząc mu do pamięci dane słowo honoru, jako rzecz tę w tajemnicy przy so­bie zachowa, ufa jego kapłańskiemu cha-

i

rakterowi, że słowa mu danego dotrzyma, tak długo, dopokąd ze strony Karola nie odbierze od tego zezwolenia. —

Xa list w tym sposobie napisany i po­słany, przyszła-odpowiedź, jaką się spo­dziewano, i jakiej życzył sobie Karol, per­swazjami Tomasza ku innej skierowany już woli. —

w kilka dni później, przed ganek Zabrzo- way zatoczyła się parokonna bryczka, a po chwili, do pokoju, w którym znajdował się Karol z swoim gościem panem Tomaszem, młody, szczupły, małego wzrostu i maleń­kiej jasnej główki mężczyzna, wbiegł pę­dem, i z gospodarzem, ku niemu idącym,

c •

całować sie zaczał.

C c

Przybyły gość miał na sobie letni sur- ducik z krajowej materji, to jest, z niebie- lonego płótna zrobiony, kolorową jedwabną chusteczkę na szyi, która zsunięta na ba­kier, koniuszkami swojego węzełka sięgała poza lewe ucho jemu; przez niezapięty sur- ducik widziałeś zapiętą na świecące gu­ziczki, kamizelkę, tylko, że rozminięcie się

guzików ze swojemi dziurkami sprawiło, że jedna połowa westki dłuższym spadała końcem, druga krótszym. Mały ten feler w toalecie, dowodzący pospiech przy ubiera­niu się, równie jak i czubek rozstrzępiony, zakonserwowana z całego tygodnia broda, cechowała w przybyłym jednego z tych na brak czasu wiecznie sie skarżacych mło-

<* c •

dzieńców, o których możnaby powiedzieć, że przez życie całe sa zajęci, chociaż nic nie robią, przynajmniej nic pożytecznego ani dobrego. Przybyły ledwie co wpadł do pokoju, tu witał, całował się z gospoda­rzem, a drugiem okiem ogladał się dokoła, postrzegł wreszcie Tomasza. Był jemu nie­znany, wiec z razu zadziwił się, obstu-

7 c c /

puit, jak mówi tacinik, wytrzyszczył oczy, . potem znać pomieszany, rzucił okiem na plamę, co zastępywała jeden brakujacy gu­zik utużurka, niespokojna ręka zaczał szu­kać fontazia od chustki, którego w swojem miejscu nienamacał, a przystępując zwolna do Karola, cicho zapytał:

A kto to? Nic mi niemówiłeś!...

To pan Tomasz mój przyjaciel, pre­zentuję panu — pana Gonickiego, mojego sasiada. —

c

Pan Tomasz kiwnął głowa nie wstając

c ° C •' O

z kanapy.

Sąsiada, ale niełaskawego, (konty­nuował pan Karol) bo ledwie raz do roku do mnie zabładzi.—

C

Ale, bo niewiem, czy wiesz, (mówił szybko cienkiem swoim głosikiem Gonicki obgladajac sie dokoła) ia mam zawsze tyle

» £ t/ c ^ • •

na głowie, jak cię poważam, tyle na głowie. -

Każże odprzęgnąć; będziesz łaskaw zjeść z nami obiadek. —

Jak ciebie poważam, niemogę, bo nie- wiem czy wiesz, mój rzepak jeszcze w polu, a z tym sądem co mam kłopotu, to strach, a potem niewiem czy wiesz, spodziewam się kogoś, bo niewiem czy wiesz?...

Xo to przynajmniej fajeczką pozwo­lisz sobie służyć.

Jak cię poważam, bardzo się spieszę, bo niewiem czy wiesz.... ale zresztą pół fajeczki, to wypalę u ciebie, ale jeźliś ła­skaw, to na krótkim cybuchu, bo długo nie mogę bawić u ciebie, jak cię poważam, nie

mogę. —

o c

Czy od siebie jedziesz? zapytał Ka­rol podając fajkę gościowi swojemu.

Od siebie, to jest, nie od siebie, bo niewiem czy wiesz, ja teraz mieszkam w

Łupince, ciasno mi tam trochę, bo niewicm czy wiesz, pomieszkanie szczupłe, ale wczo­raj byłem, niewiem czy wiesz, av Klimun- towej woli, u państwa Zabkowskic/i y bo to niewiem, czy wiesz, były imieniny panny Klementyny, mnóstwo było osób, gdzieś aż z Żółkiewskiego, całe obywatelstwo, osób mnóstwo; ale to niewiem czy wiesz, jaki tam rzepak, zaraz pode dworem; ażem się zdziwił; to bogata panna.—

Powiedz że mnie z łaski, cóż tam słychać na wielkim świecie? zapytał Karol.

Nic tak dalece, ale niewiem czy wiesz, mówili tam, że rzepak poszedł w górę, bę­dę miał z kilkanaście korcy, ale prawda, niewiem czy wiesz, była tam o tobie mowa.—

Omnie? (zadziwiony powtórzył Karol) powiedz że mi z łaski, cóż takiego mówili

o mnie?

No niewiem czy wiesz, o tych twoich

w im

awanturach. —

Awanturach? jakich? zapytał nieco zmie­szany Karol.

No o tych, nieprzyjemnych tych poje­dynkach, które miałeś, niewiem czy wiesz.—

Pojedynkach? powtórzył Karol w większe jeszcze podziwienie wprawiony.—

as

Gadali o tern, niewiem czy wiesz, żeś był w niedzielę na obiedzie w Miłocinie u

* O j

pani Korelskiej, żeś już po słowie z panna Barbarą, i przyjechałeś, niewiem czy wiesz, ukończyć ten interes. —

Ależ pozwól sobie powiedzieć —

• •

odezwa P się Karol, pragnący przekonać Gonickiego, że to co mówił, jest niepraw­da. — Gonicki przerwał mu mówiąc daiei: (• 1 ć •"

Otóż niewiem czy wiesz, zastałeś tam w Miłocinie jakiegoś włocha, który prosto z Włoch przyjechał, ten włoch wy­sokiego wzrostu, blondyn jak Herkules, przy stole zabrał ci miejsce i po włosku rozma­wiał z panną Barbarą, a tobie w oczy ja­kieś impertynencje powiedział. —

Mnie? powtórzył Karol w gniew wpadając. —

To jest, niewiem czy wiesz, nadep- ta.ł ci umyślnie na nogę. —

Ale to nieprawda, odparł K'arol.

Zapewne to tam mówili, a ty niewiem czy wiesz, jeszcześ go przepraszał. —

Co ja ? ■— oburzony krzyknął Karol.—

A ten włoch jeszcze po imperty- nencku powiedział: od takich jak pan, prze­prosin nie przyjmuję. —

Ze no Tom li. 2

Ale to niepodobieństwo... zaczął mó­wić Karol.

I niewiem czy wiesz, ten włoch wy­zwał cię na pojedynek....

■—Co mnie? zapytał Karol, przyprowa­dzony do najwyższego stopnia oburzenia,

na taka w kłamstwie bezczelność.

ć

Otóż, ja niewiem czy wiesz, (cią­gnął swoje Gonicki) broniłem ciebie, jak cię poważam. —

A dziękuję ci, bardzo dziękuję.—

Mówiłem, że ciebie znam osobiście, że bede nawet u ciebie, i z toba o tym in-

cc / £ +

teresie pogadam; niewiem czy wiesz, zarę­czyłem całą kompanję, że jeżeliś nie stanął do pojedynku, to może nie dla tego, żebyś sie bał....

V

Karol dotknięty już do żywego, rzucił sie na krzesło i zawołał:

c

A na miłość boska, dajże mi już po- kój, czy też to podobieństwo, ażeby byli na świecie tacy ludzie, coby z niczego, ale to z niczego, tworzyli tyle bajek i to kosztem bliźniego, którego to, to ... . prawdziwie, prawdziwie bardzo, więcej jakby kto my­ślał, dotknęło i dotyka.

Słuchaj: (zaczął mówić, chwytając za rękę Gonickiego) teraz mi powiedz.

któż te bajki zkomponował na mnie, bo przyznaj sam, to się przecież nie*godzi.—

Ale niewiem. czy wiesz, to tam mó­wiono o tern zapewne (mówił Gonicki.)

Ależ zaręczam ci, daję słowo honoru najuroczystsze: niepojmuję nawet, któżby mógł być tak niedobrym i bezczelnym. —

Co tego, o tem bo wszyscy gadali, (odrzekł Gonicki) ale ja, jak cię poważam, jednemu tylko hrabiemu to powtórzyłem, bośmy właśnie gadali o rzepaku. Ale nie­wiem czy wiesz, mówił hrabia, że na rze- paczysku szczególnie udaje się pszenica, ale lepiej kartofle; niewiem czy wiesz, idzie w górę bo niewiem czy wiesz, korresponduję z samym Gdańskiem; ale cóż to? gwałtu co widzę? wykrzyknął (utkwiwszy oczy w je­dno miejsce.)

U ciebie na zegarku już dwunasta, a ja muszę jechać, jak cię poważam muszę, adjeu, może mnie odwiedzisz kiedy, miesz­kam teraz w Łupince, jak w lasku, adjeu, adjeu, do miłego widzenia. Mówiący Go- nicki żegnał się, kłaniał się, już był w sieni, już na bryczce, już i odjechał.

Gonicki odjechał, ale bolesne zostawił wrażenie na. umyśle Karola. Ten odprowa­dziwszy gościa na podwórze, powracał wol-

2*

nyro krokiem do pokoju mocno zaturb owany i dumający nad tern, co w takim składzie rzeczy jemu uczynić należało. Ta złośliwie,

+ •" f ' ba nawet bezczelnie wymyślona o nim lii— storja sprawiła w nim oburzenie, ale razem przykre, jakiegoś upokorzenia uczucie, wziął przed się, wszakże milczeniem a pogardą odpowiedzieć na takie kłamstwa, niewiedząc sposobu, jakimby zapobiedz rozszerzeniu się łych bajek, ani mógł dla samych tylko plo­tek występywać tu z napastną bronią na­przeciw temu, którego winnym niewidział, iyiko złość drugich niegodziwa, próżniaków plotka, winnym go robiła. Takie było po­stanowienie jego po krótkim z sobą roz­myśle.

*

P. Tomasz, który obecny w pokoju przy­słuchiwał się z zajęciem opowiadaniu Go- nickiego, przez długą chwilę nie zabierał mowę, puszczając <|yin z gęby gęstemi kłę­bami, rozmyśliwał także, i czekał; ale gdy Karol niezabierał głosu, zrywając się z ka­napy do gospodarza swego temi słowy za­gadał:

m

No Karolku czyś się już namyślił? po­stanowił, co masz robić?

Już jestem zdecydowany.

A co ?

Myślę, że zrobię najlepiej, jeżeli na te wszystkie gadania, odpowiem milczeniem i pogarda.

Czy tak?

Bo wedle mojego przekonania, czyż mo­żna zaraz wszystko brać do serca, co tam ludziom się podoba gadać, a zatem tak zro- bię najlepiej, gdy — ...

Tak zrobisz najgorzej (przerwał mu Tomasz.)

; Jakto?*dla czego tak mniemasz? (źa-

^ • /

pytał. Karol.)

Już to sam nie wiem, jak mam mniemać

o tobie, (odrzekł zapytany) ale kto jest ta­kiego charakteru, że wszystko strawić może, ten mości dobrodzieju niewart i szacunku: żeby tak na mnie, jabym tym wszystkim paniom i panom zamknął gębę od razu, i pokazał, że mnie lada kto obrazić niemoże, że nawet kłamstwa krzywdzącego o mnie mówić niewolno nikomu; mówię i powtarzam, żeby tak na mnie, ja mości dobrodzieju tego pana z Rzymu, tego Zenona, czy jak tam, wyzwałbym na pojedynek i koniec.

Ależ bo (zaczął mu zarzucać Karol) ten Zeno, po raz pierwszy widziałem go w niedzielę u pani Korelskiej, to prawda, że sie odezwał do mnie przy szachach z ja-

kiemś słowem, w którem aktualnie było coś obrażającego; bo nawet Rymkiewicz uniósł się passją i zażądał tłumaczenia od niego; ale ja tak dalece nie zważałem na to.

Otóż masz teraz, (zawrzasnął To­masz). *

Otóż sam widzisz, co się ż tego naro- * biło, teraz niepozostaje tobie nic, tylko z nim sie rabać albo strzelać.

Powiadasz, że niema innego środka? tylko.... ’ ; V*

To się wie, a nawet takie rzeczy się niezwlekaja, bo tu honor cierpi. —Wyzwiesz go na pojedynek, a potem zastrzelisz, i bę­dzie wszystko dobrze.—

Czyliż się jeszcze namyślasz? przecież umiesz strzelać, mierzysz do celu jak turek, ja będę twoim sekundantem — i rzecz będzie załatwiona.

Powtarzam ci (mówił Karol, do które­go przekonania nie przystawały argumen­tacje Tomasza) zapewniam cię, że ja tak dalece nie widzę, ażebym miał w sercu jaką urazę do tego Zenona, jakże mogę przystać na to, co mi proponujesz? mam mu odbierać życie, albo narażać swoje, kiedy on mi nic nie winien, a to co Gonicki nam nagadał, to jest wierutne kłamstwo i nic więcej. —

Prawda, czy kłamstwo! to na jedno wychodzi, (rzekł Tomasz) dosyć, ze ludzie gadają i szarpią sławę, i poty szarpać bę­dą, póki nie pokażesz światu, żeś człowie­kiem honoru, o którym mości dobrodzieju tylko dobrze mówić można, tak panie Karolu, tu niema wyboru, zaniechasz tej okazji, co się nadarza, postawić się na nogach, jesteś zgubiony na całe życie, będą cię affronto- wać, pojedziesz gdzie z wizytą, nie przyj­mą ciebie, damv niezechca tańcować z toba,

c 7 * ć c*

a nawet wiesz, .bywają wypadki, ja sam to pamiętam, raz w Mościskach na jarmarku,

*

jednego obywatela zplamionego nieprzyjęto do wiska, na honor nieprzyjęto. — A przy- tem (mówił dalej Tomasz) jak się pokazuje, ten włoch coś tam koło twojej panny Bar­bary się kręci, żeby tak na mnie, choćbym naturalnie już niestał o taką pannę, co do pierwszego lepszego się wdzięczy, ale po­kazałbym takiemu coś więcej jak dudka na kościele; dla tego samego, gdybyś go nie -wyzwał, każdy powie; oto mi kawaler, dał sobie wydrzeć pannę z pod nosa« A zresztą, któż to może wiedzieć, czy to nie on sam mości dobrodzieju, te bajki rozgaduje po okolicy? a to, ażeby kosztem twoim się wy­nieść i grać rolę zucha, a w oczach panny

ciebie poniżyć, nie; Karolu, takich paniczów to trzeba upokorzyć, trzeba ich nauczyć moresu, to bydź nie może inaczej, z tobą strzelać sie musi i koniec.

c

■—A to straszna rzecz (zawołał Karol, uderzając się pięścią po czole) żeby aż do tego przyjść miało. — Nie, niemogę się zde­cydować na to, chociaż widzę, iż bez tego być nie może. Ta cała historja, (mówił dalej, mocno wzruszony) tak mnie całego wzburzyła, że sobie rady dać niemogę; w życiu moim nie byłem nigdy w podobnem położeniu, i ja, który ze wszystkiemi pragnę żyć w zgodzie, o nikim źle nie mówię, a sam znosić muszę tyle przykrości, z tych ludzkich plotek. Ledwiebym nie zgadł, że to nie kto inny tego wszystkiego narobił, tylko ta sąsiadka nasza, to pani Taxowa, bo już to nie raz...-.

W takim razie masz słuszna do niej

C

pretensję “ (rzekł Tomasz) więc idź i wy­zwij babę na pojedynek, a na to zapewne zdecydujesz się prędzej. —

Zaprzestań już tych żartów (krzyknął Karol), niemam ochoty do śmiechu, a dałbym niewiem co, żebym o tem wszystkiem ani

7 • *

był słyszał; kaci mi tu przynieśli tego (Jo- nickiego z tem i jego plotkami i komerażami:

co tu robić teraz? I zaczał chodzić po po­koju z rękami założonemi na głowie. —

* — Ja tu oszaleję jeszcze, zawołał i wybiegł na podwórzec. —

Tomasz patrzał za odchodzącym, ostry zarys jego ponurej twarzy złagodniał, a jego usta rozciagały się aż do wyrażenia wesołego śmiechu. Niezwyczajne uradowa­nie podbiło jego leniwa duszę w jakiś stan exaltacji.

I będzie pojedynek! (zawołał klaskajac w ręce) w to mi graj, to ja lubię, mam passję do pojedynków, i na pasmo myśli nawlekał już cały szereg, różnych prze- jazdek, zjazdów, pogadanek, traktamentów, jakie nastręcza samo przygotowanie do po­jedynku; rola nareszcie sekundanta, która wybrał już dla siebie, rozwijała przed nim tyle nieutrudzajacych a wielkich czynności, ubierała go już w pewna powagę i znacze­nie w oczach młodzieży, że przedsięwziął wszelkiego dołożyć starania i całej użyć -wymowy, ażeby wahajacego się jeszcze

o

Karola, przekonać, namówić, i do wyzwania na pojedynek obraziciela swojego nakłonić.

Wl,

«

r

-oq-oq ' úiiló'f i>ł ,

%r .aiv/<jijł>i«n ; iivM',*'' H W'ît

λ., f|9J*S80.,»ł , 41 7-ii':.

-•visé'1»« ł*oq m 'ig')i<i/vf

fiJao-f in^jfnvUoil;łU,o »$> IßxiJjiq sï.buïoJI' ;

tirtwwq ł»gń rru¡x.

i¡iHfj%j['(y/ oí). íir,$w >$>1

-írwtíU^nw öiii.ß'W.y.^äeiH!^ ^olof/w

mi>« vf,t3Síi»ii fiwia-»!, «SH <)'li(!ł)oq aiu

'i.síi-'? ***« • vví:cn>i* V"¡;»K irv-

i.8liOWÄS):*-! aiKÍl^i! I"

ijiß(ß( tÿi<ii4 ßfc oi <j#i2t íW oKv/^.Wfn « iJs/HJ «fl ■ f r ve v/»>lßvb')jöq ob

¡ * ’ -‘txiq rfavtiàin viga $i*(, üdolf/ßit

tjblw«ß|.

-v><j[ »¿a» wfti.o§5TSTt<j\ itnieÂ, fix^rUnua *ííjUs(, píj^íl .u&i->siłiąttt« ßloi ;i»ta}¿b9i

raujutmiq í'.inywso!? í«u^"Líí7<Í’/_y/

, ki%«ir{S'J*>doiil‘ii w « ibvrmi*sł««nłtf»ln olyi -<)sí) BffSii, !g®ßw>q f im«><j yr śijj, oąM;jimijli|

ÍJiis^i«ií‘'mq- aá {j.Yjśsisfwł^K'.' fi‘J4S8<ł ‘w« s # • * * ł

vvvnmryy/

- iüiíívr/n^rf ívM /)V#/bm»fi}. ^lo*uv¿!

¿ji#</ł}!iUł•.ujs?H^v/>. ''á$st'fm Mm pu

I

w

* h

£

i

îli^WÎri:* '••

i’ví 'íttfes%:'.H ^

V:\*y

/

Î

k i

V

lO\

\ Î

>■-

Ù*J <

Vi

n

m

%.

A

%

t

«

Po krótkiej wycieczce wracamy z łaska­wym czytelnikiem do Ładnowa.

Dnia czwartego pobytu Zenona w tym zamku, pani Korsztynowa w swoim pokoju siedząca zajęta czytaniem, zadziwioną.zosta­ła niemało, widząc wchodzącego do niej

c c

Palmsona. Była to ranna godzina, którą zwykle w bibliotece przepędzał, a z tąd wnosić mogła, iż ważnym być musi powód jego nawiedzin, szybki krok staruszka nie­mniej twarz pomieszana potwierdzały ja w tym domyśle.

Zerwała się z siedzenia i zapytała sta­ruszka, z czem przychodzi? w jej mowie przebijała się niespokojność.

Pardonnez moi, madame la Comtesse t

(mówił Palmson głosem zatrwożonym) mais

.sze suis allarmè et sze fous prie sze fou consziure, ayez la bonté madame la Com­tesse et faites envoyez un de vosszens, car sze suis en grand peur ù cause de mon szer Zieno, il — y — aura de malheur ma-

«

dame la Comtesse.

Xa zapytanie pani Korsztyn rozpowie- dział jej Palmson, ze stojący w oknie \vi-

» ® ® c.

dział Zenona na koniu bardzo niespokojnym

wyjeżdżającego z bramy. Była to trwoga o

Zenona, która pani Korsztvnowéj wynurzył,

0 *

prosząc ją, ażeby wysłała jednego z swoich ludzi dla nakłonienia Zenona do powrotu.

r

Bądź pan zupełnie spokojnym panie Palmson (przemówiła do niego gospodyni domu, wyrozumiawszy powód jego trwogi) pan Zeno wyjechał konno do Miłocina, chcąc odwiedzić tamtejszego proboszcza, ale tak doskonałym jest jezdcą, a przytem koń, na którym wyjechał, jest to mój wierzcho­wiec, i bardzo łaskawy, na nim ja jeżdżę.—

Commenty fous madame la Comtesse? (zadziwiony zapytał Palmson) fous aussi montez ce cher al, sze fous admire, mais sze ne suis pas moins inguiettè à . cause de ' mon szer Keno. /

Pani Korsztynowa ponawiając zapewnie­nie, iż koń ten, chociaż jest żywym, jesl

łagodnym przyteni i da się prowadzić jak dziecko, usiłowała trwogę Palmsona poko­nać. Ta trwoga Zenona nie była przesadzoną ani dziwną u starca, słabego z wiekiem, u którego wreście juz sam sposób życia, fizy­czne, jego siły w zupełnej nieczynności zo- stawując, przytłumił je więcej, niż rozwijał, ze te niemal w stanie niemowlęctwa pozo­stały.

Przechadzka od jednej szafki do dru­giej, z tej ulicy na drugą, był to jedyny ruch jego ciału znany, 011 nieznał innego ciężaru prócz książki, innej pracy prócz pisania, a na ludzi tych, co się myślistwu oddają, dosiadają koni, patrzał nasz Palm- son jakby na ludzi pokolenia barbarzyńskie­go, co pod Attylą do rzymskiej szturmowali bramy.

»

Z tad była ta niezwykła troskliwość o

c * *

Zenona, którą pani Olga perswazjami nie- pokonała zupełnie, umiała jednak skiero­wać myśl starca ku innemu przedmiotowi, udajac ciekawość i ochotę widzenia rzad-

C c

kich rękopismów jego.

Mais' madame la Comtesse* odrzekł

rozw eselony starzec, sze fous prie fous mé obligerez infinement, sze m'en fais fous

montrer un manuscrit sanscrit, que sze fiens de recevoir et sze commence à le dé­chiffrer. Fenez madame, feriez, fous aller foir grande chose.

Wróciwszy do biblioteki Piilmsori, po­spieszył do framugi, wyciągnął zwój per­gaminowy i powoli go rozwijajac, po długiej r przemowie zaczał trudzić oko nad zgadywa­niem brzmienia każdej na iiim nakreślonej zgłoski, tłumaczac ja słuchajacćj go damie, objaśniał, każda długim kommentarza perjo- dem. Blisko pół godziny trwała ta z natę­żeniem niemałem połączoną zabawa, której assystowała pani Olga z udanćm zajęciem, słuchajac rzeczy dla niej obojętnej, kiedy o

c

jej ucho obił się tentent głośny pędzącego czwałem konia po bruku podworcowym.

W przekonaniu, że to Zeno powraca, za­dziwiła się niemało tym prędkiem jego przy­byciem i ciekawościa wiedziona, wejrzała oknem na dziedziniec, zadziwienie jej było większe ale i przestrach ja oganiał, skoro dojrzała wracajacego do zamku konia — bez

/C

Nie mówiąc słowa o tem, przeprosiw-

c

s/y Palmsona wybiegła z pokoju, a jej na­przeciw już spieszyli słudzy zatrwożeni tem domniemywaniem do prawdy nader podo-

»

ą

bnym, że gdy koń sam powrócił, p. Zenona nie chybnie jakieś spotkało nieszczęście.

Pani Olga pełna trwogi, rozkazała co prędzej założyć konie do jej pojazdu i po­spieszyć drogą ku plebanii Miłocmskiej. — Jej rozkaz został wypełniony. — Po upły­wie kilku godzin, powrócił pojazd, wrócili wysłani słudzy z tą wiadomością, że pana Zenona niespotkano na drodze, ani zastano go w domu Miłocińskiego proboszcza, który owszem o przyjacielu żadnej niemajac wie-

^ O

ści, zarówno z niemi zaczął być niespokoj­nym o Zenona.

f • • f * f •

&im rozwiniemy zwoj powieści naszej, wy­pada ciemną jej kartę na jaśniejszym posta­wić świetle, co następujący rozdział dopełni.

Nie bez przyjemności spłynęły naszemu artyście dnie pierwsze jego w Ładnowskim zamku pobytu, który to zamek swoia barwa

1 • / * J c n

starożytną wywierał jakiś wpływ magiczny na Zenona, prowadził jego myśli w te za­mierzchłe czasy wieków dawnych, z któremi rado się pieścił, wyobraźnia dopełniał.

c

Atoli wieczór dnia czwartego zastał już Zenona w samotności, w odosobnieniu od ludzi, smutnie dumającego. Jłył-to pogodny wieczór letni; niebo połyskiwało ozdobą gwiazd i księżyca pełnego. Cisza była, tyl­ko ćma lataiaeych chrabaszczów burczała

t! * C

do koła lipy, która, jakby na straży zamku, nieruchoma stała, w całej swojej okazało­ści i ogromie.

Chwila wieczoru z swoja tajemnicza

C ° ć

cisza przystaje i słodko pomaga tym uczu- ć * *

ciom dumajacego człowieka, które poczęte

® c

w samotności, w cieniu melankolii dochodząc

' c

do rozwinięcia: i słusznie wieczornemi na-

w / \

zwać by je można. — Takich uczuć pełne było serce Zenona; w tej chwili samotności, sobie i myślom swoim oddany, poddał się dumaniu, w którego koło wstąpiła postać Barbary. Miły gość, gościł teraz w jego myślach: w świątyni dumania, stanęła dzie-

mf / C *

wica. — Zdało się marzącemu, ze słyszy szelest jej sukienki, widzi jej postać w zło­tych promieni obwodzie.

Było to marzenie tylko, obraz fantazyi, a jednak rzeczywistszy od obrazów, które sztuką umiejętnego penzla na płótnie nakry-

a • i.-

ślił, i do długiego życia powołał, każdy obraz upoetyzowany w jego myśli, w niej miał już wszystkie kształty i kolory życia: malowidła, które ręka jego dokonywała dla świata, — na płótnie były to tylko kopije obrazów jego fantazyi. —

Zeno marzył o Barbarze; śnił o szcze-

* / c

śeiu. —

Chwila marzenia musiała być długą, bo już na jaśniejszym firmamencie, zaczęły ni­knąć gwiazdy, a wschód w coraz szersze rozpłomieniony koło, zbliżenie się dnia zwia­stował. Ale podnoszące się mgły od ziemi, jakby zasłoną obciągały przestworze. I za- czał wschodzić dzień, ale niepogodny.

Ocknięty ze snu Zeno, znalazł się przy oknie swojem przed nim dzień smutny i my­ślą smutną zawołał: O nocy co takie sny dajesz; czemuż oddalasz się i znikasz? by­łaś pogodna, a z twoich gwiazd smutny

c ^

poranek wschodzi. —

A wy poranki moje! którym obecność Barbary dodawała wdzięku t\ie i słody-

9 l* * »

czy; w noc przeszłości zatonęłyście wszy­stkie. Dni takich jakie były — dla mnie już nie będzie. Za jeden taki poranek, oddałbym przyszłość cała — życie — sła we !—

1 m (• • ('

Biada mi (tak marzył Zeno) źródło szczęścia przy którćm stałem, już odpłynę­ło o dem nie.—

Dzisiaj jeden uschły listek z jej ogro­du, jużby mnie szczęśliwym zrobił, — kiedy

*

byłem zbliska przy niej; patrzałem w nią, sPucha Fem jej głosu — czemuż nie pieściłem

sic* szczęściem? czyliż, ażeby poznać

szczęście, w przody je utracić potrzeba?

I dopiero na turturach tęsknoty przemó- Avi.ło serce Zenona; ale pierwszy głos jego, odezwał sie jekiem. —

c •/ c

Niewytłumaczona uroku siła czuł sie

* ć c K

Zeno przyciągnięty do Barbary, on do wy­sokich celów dażacy, który wzrokiem swojej

c o *

duszy utkwionym w niebo poezyi i sztuki, szedł po ziemi, nie bacsac na kwiaty kwi­tnące światu w licach i różach dziewic;

o

dzisiaj jeden kwiat niewieści stanał mu ta­ma, o która rozbijała się cała jego duszy

c c

siła, rozłamywało sie serce. — On z całym

j * i‘ •

szałem miłości do sztuk pięknych pokochał Barbarę.

c

Rzekłbyś, że jego serce, była to łódź zbudowana dla króla; na morze swoje wy- pły nęła wtedy dopiero, kiedy w nia wstąpił gość jej godny, a w tenczas ta łódka serca jego, wszystkiemi rozw inięta żaglami, niosła go na ocean uczuć — na burze. Barbara gościła w jego sercu. — Jej dom stał się domem przytułku jego sieroctwa; a ten zie­lony ogródeV, w którym kilka rannych <invir

« o / * *

lek przepędził z dziewica — ten ogródek stał się jego ojczyzna, ale Zeno był wy-

i • * * C

gnańcem; cierpiał-mękami tęsknoty. Tęsknota prowadziła za soba pragnienie powrotu do Mitocina, tam tylko spodziewał się znaleść

ulgę i uspokojenie; żaliż nie wiedział, że napój który upaja, nie gasi pragnienia?

To znowu mówił5 do siebie w myśli. — Jestem słabym człowiekiem, takim ni­gdy nie byłem; upadłem, ale się podźwignę; oddalę się z tych miejsc, gdzie coś złego mi grozi.

Tak; odjadę z tąd (powtórzył w myśli) ale po chwili namysłu, potrząsł głową, jak ten czyni, który o ucieczce zamarzy, a wi-

»7 » v i

dzi dokoła siebie ściany więzienia swojego.

Biada mi (zawołał) i skrzyżował ramiona i stał w postawie rozpaczającego człowieka. —

Nim opuszczę te strony (mówił do sie­bie, oszukując siebie samego) wypada mnie

^ c

pożegnać się z przyjacielem, który tak mile

i gościnnie przyjął mnie w domu swoim,

V. ♦ ® (J

pojadę do zacnego plebana Miłocińskiego.

Zaproszony przez służącego na ranną herbatę do pani Olgi, Zeno, po krótkiej z nią rozmowie oznajmił jej zamiar swój od-

c

wiedzenia księdza przyjaciela swego.

W takim razie (mówiła p. Olga) będę prosić pana, ażebyś zechciał przyjąć na sie­bie jedno polecenie do Miłocina.

Do Miłocina! powtórzył Zeno mocno wzruszony i z trwożna uwaga wygladał

* c ® c " ć

z ust pani Korsztyn słowa o.Barbarze, któ­rego chociaż się lękał, jednak pragnął.

Za tydzień, w dzień piątkowy przy­pada rocznica zgonu mojego męża, (smutnym głosem mówiła pani Olga) radabym prosić proboszcza tamtejszego, ażeby żałobne na­bożeństwo na tę intencyję odprawił.

Polecenie to wypełnię, odrzekł Zeno.

Po chwili zapytał ją znowu, czy innym rozkazem nie zechce go zaszczycić.

Jeżeli pan wstąpi do dworu (odrzekła

c

na to p. Olga) proszę moje ukłony oświad­czyć damom, a szczególnie polecić mię pię­knej 13-isi, kilka chwil nader dla mnie przy­jemnych spędziłyśmy, razem i wyznam panu, iż nieznani drugiej osoby, tak miłej, uprzej­mej i ładnej, a przytem obejścia tak słod­kiego, słowem jest to istota, którą tak łatwo kochać, zaś nienawidzieć, byłoby przedsie- wzieciem, którego żaden śmiertelny bv sie

r / o • * c

nie podjaT. Gdybym była mężczyzna, bv-

■ •/(* « » • r i (^ / »

łaby to najniebespieczniejsza dla mnie nie­wiasta i niemiałabym odwagi, jaka mam

» ^ 7 •' c

dzisiaj, starania się o pozyskanie jej przy­jaźni. Tej pragnie teraz moje serce, innym nieprzystępne już uczuciom, a jeżeli kiedy przyjaźń mi zakwitnie, przeczuwam że kwia­tek ten, będzie to dar pięknej liasi. —

Ale, czy wpatrzyłeś się pan okiem .ar­tysty w oczy panny Korelskiej? mają coś właściwego w sobie, kiedy spojrzy w zie­mię, powieki opuści na oczy, w ten czas jej twarz nabiera tego wyrazu, co tak charak-

O v

teryzuje Madony Rafaela, czy uważałeś to panie Zenonie?:—

Ja? pani mnie się pyta? mówił Zeno niemogacy być panem wzruszeń, które nim

C *

wstrząsały. Rumieniec rozkoszy oblał lica jego i znowu widząc się zmuszonym do nie-

(j ^ * szczerości w mowie, czuł tę przykrość, ja­ką doświadcza człowiek prawy, który czuje się na sile wystąpienia przed światem bez larwy, a przecież otwartym być nie może.—

Xie, niezważałem tego (odpowiedział Zeno na zrobione do niego zapytanie) ale pani raczy mi wybaczyć, iż jej zlecenie przezemnie bezpośrednio dopełnione nie zo­stanie, mam zamiar odwiedzić tylko mego przyjaciela, i pożegnać go.

Pożegnać (powtórzyła zadziwiona) czy­li pan Zeno inne ma jeszcze projekta.?

Jestem w podróży.

Ze się pan nie spieszysz; mam powód mniemać: pobyt ojca pańskiego w tym domu nieprzewidziany pierwej; projekta pańskie

modyfikuje może na nasza korzyść; — a

propos czy mogę panu proponować mojego konia, do tej przejazd ki; (dodała zapytanie Olga) kilka tygodni niewyjeżdzaiam, będę wdzięczna panu, jeżeli go zechcesz przeje-

c c *

c,hać. — '

Zeno oświadczył swoje podziękowanie,

a pani Olga nie bawiąc się wydała stoso-

t/

wny ku temu rozkaz.—

W krótkim czasie mastalerz pani Olgi podprowadził pod schody zanikowe osiodła­nego wierzchowca, który miał imię Neptuna. Koń ten karej maści, budowa ciała wdzie-

cznego kształtu znamionował ślachetna krew, “ ć

która w nim płynęła. Usłyszawszy” krok

i ♦ c « •

zbliżającego się, rzucił okiem z ukosa na jeźdźca; jakoby wprzód poznać chciał pana, którego nosić miał. — Pełen życia i ognia, jak tylko poczuł na sobie godnego siebie jezdca i poznał mezka, co go prowadziła

* c c

* rękę, w żywych ruchach zaczął rozwijać swoją siłę i yy zgrabnych poskokaeh rzut- ność nóg swoich.— Zeno niewstrzymywał, owszem ochoty dodawał ognistemu rumako-

* ^ wi, który nieczując w swoim zapale hamulca, szybko niósł pana swojego drogą, którą wskazał jemu. —

Szybka ta jazda miłą była Zenonowi, jakby u kresu jego drogi czekała go chwila szczęścia. —

Już znajdował się Zeno w półmilowem oddaleniu od zamku; szeroki gościniec ła- miac się przez wierzchołek góry, schodził znowu w głębokie padole, gdzie wysokie brzegi, krzewami nawisłe, rzucały cień na drogę, chłodziły żar rozpalajacego się dnia, który w całej swojej niebieskiej i wesołej pogodzie przyświecał ziemi.

W tej zielonej cieśni był chłód i cisza, kłócona tylko szelestem liści, z których gę- stwi wybił się niekiedy św ist wabiacego się ptaka, a coraz głośniej i wyraźniej dawał się słyszeć szum płynącego gdzieś nieda­leko strumienia, do niego snać dażyła droga, jadacego zbliżała. —

W miejscu otwartszem doliny, wypły­wał z podzarośla dziki górski strug, bystra toczący sie fala uderzał o skałę i znowu na drugi^ przerzucon stronę, wciskał się w wąskie koryto, którem wbiegał pod rusz­towanie drewnianego, nad nim wiszącego mostu; do niego prowadziła, leśna ta droga.— Sa chwile w życiu naszem pojawiajace się częściej w smutnem niż wesołem uspo­sobieniu duszy, gdy czujemy się być pocia- gnieni do przywołania w pamięć tych młod­szego wieku obrazówr, których farby w dłuższem życiu biedna wprawdzie, nie za-

Zeno Tom II. 3

cierają się nigdy zupełnie. One i starcowi

obecne, całym rojem otaczają śmiertelne

jego łozę w tenczas, gdy osłabiona pamięć wczorajsze zdarzenia powtórzyć jemu, już nie zdolna.

*

Zeno przywołał do myśli, chwile swo­jej pierwszej młodości, ale w tem źródle wspomnień, mętny tylko naczerpał trunek dla siebie, i do goryczy jaką się napawał, dodał jedna jeszcze gorzka kroplę, i zawo-

c ć ^

łał w końcu: „Rodziłem się na to, abym cierpiał!“ —

Dojeżdżał do mostu, do którego porę­czy przybity stał krzyż z prostego drzewa złożony. —

I w tej chwili posłyszał głośny tcntent konia, na moście. Zdziwiony tym odgłosem co przerywał ciszę, tej dzikiej strony; pod­niósł spuszczone oko i odurzał prawie z zadziwienia i radości, widząc, jadącą ku niemu, na koniu, niewiaste, a nia była Bar-

7 7 c7 Ć *

bara. Xiemal nieprzytomny sobie, niewie- dzący co czyni, zeskoczył z konia na ziemię, puścił go wolno, spiesznym krokiem zbliżył się do Barbary, do niej wyciągnął rękę, w jej słodkie oblicze wpatrywał się, z takiem natężeniem swojego wźroku, jakby jeszcze nie wierzył, i przekonania się potrzebował,

że to nie w sennej ułudzie widzi przed so­bą kochania dziewice. —

cc c

Ja pana tu spotykani! słodko zadzi­wiona przemówiła Barbara w rumieńcowych błyszcząca kolorach, moje przeczucie nie omyliło mnie. — Jakże się to dobrze stało myślała sobie dziewczyna, dłonią swoją oddajac uścisk, odebrany od ręki Zenona;

O

który w tej chwili szczęściu swojemu już nie kładł żadnej tamy, oddaną sobie rączkę tysiacznemi pocałowaniami okrywał.

W tein dał się słyszeć znowu tentent zwolna postępującego konia. Zeno niechę­tnym okiem spojrzał w tę stronę, zkąd do­latywał odgłos — na jego twarzy malowała się niespokojność i trwoga. —

Bądź pan spokojnym (przemówiła Barbara, zgadując powód trwogi Zenona.) To mój dobry stryjaszek jedzie, którego ja wyprzedziłam, bo mi coś mówiło o panu, tydzień cały już upłynął, jakem pana nie- widziała, a w tych siedmiu dniach, ileż to godzin było! te godziny panu szybko bie­gły w miłem towarzystwie; ale mnie.—

Droga pani (wpadł w jej słowo mło­dzian) czyż możesz żądać, ażebym te chwile, zatruwał rozpowiadaniem moich udręczeń, jakich doznałem—tęsknoty, jaką cierpiałem.

3*

Smutny był ton jego odpowiedzi; a odbił się w sercu Basi radosnym odgłosem. —

. Nadjeżdżał pan Walenty, a postrzegł­szy Zenona w rozmowie z Barbara, zatrzy­mał konia: zdało się temu człowiekowi do-

7 c

brego serca, iż obecnością swoja przerwie może chwilę przyjemna, jakiej kochana jego % doznawała Basia, w tem niespodziewanem spotkaniu się z Zenonem; ale na głos Bar­bary popędził konia swojego.—

A widzi stryjaszek (powtórzyła Bar­bara do zbliżonego już do niej) żeśmy do­brze zrobili, jadać aż do naszej granicy, prawda mój stryjaszku? —

Ha ha (rozśmiał się cała serdeczno­ścią swoja pan Walenty.)

Spotkanie, które założę się, niewiem

o co, że nam wszystkim miłe; ale najmilsze komuś, co nie powiem. •— No jakże panie Zenonie, a my się nieprzywitamy z soba, dawnojeśmy się nie widzieli od ostatniego razu, ha ha — witam z całego serca witam. No co prawda to nie grzech, ale już to mu­si być coś w tem, kiedy ja nawet takem się stęsknił za toba, chodziłem jak głupi, tak mi ciebie brakowało, a cóż dopiero musiał tęsknić ktoś, co nie powiem.—

Zeno w milczeniu uścisnął rękę pana Walentego, ten mówił dalej:

Tfy że to ja właśnie musiałem wam tego piwa nawarzyć. Ale między nami nie­ma sekretów, trzeba żebyś wiedział o * wszystkim.

No jakże, powiedz, chcesz, to ci po­wiem?

Ja słucham pana dobrodzieja.

Otóż to, żebyś wiedział: wszystkie­go to ja wam narobił, bo to taka moja na­tura, nie lubię nic obwijać w bawełnę, tylko prosto z mostu; otóż kiedy raz figlarnie pod­szedłem moją Basię, to mi się walnie uda­ło, wyspowiadała mi się ze wszystkiego, i wyznała, że ciebie ko a z drugim ża­dnym, choćby to był nietylko pan Karol, ale i książę jaki, ani się zbliżaj, tak ja myślę sobie, na co tu mospanie krzywej drogi szukać , lepsza prosta. — Tedy naza-

#

jutrz zaraz rano poszedłem do mojej sio­stry, i jak mnie tu widzicie, powiedziałem jej mospanie, żeś uczciwy, godny kawaler

i tam dalej, powiedziałem, żeś się podobał Basi, majateczek mój wam ofiaruję i tam

^ c

dalej. — Ale moja siostra, już to prawda jest matka, tego jej nikt nie ujmie, jest do-

c

bra matka i kocha Basię, i mospaąie, tak

mię przekonała swojemi perswazyami, ze przyznam się tobie panie Zenonie , żem się zachwiał w moich planach na was, i mea culpa jak mnie tu widzicie, zdecydo­wałem się wcale inaczej, i to sam wypowie­działem tobie nasz dom. No to nic — wszy- stko już tedy było dobrze, ale gdym sobie chodził po ogrodzie i spotkałem Basię i widziałem jak płakała; i to nie raz no to znowu, trudno mospanie, niech sobie pani siostra gada i perswaduje, ja będę ci poma­gał, bo mnie tu chodzi o spokojność Basi. To jest pierwsza rzecz, tylko panie Zenonie, żebyś mi Basię kochał, jak pan Bóg przy­kazał, a ty żebyś mi już przestała płakać.

Co, obiecujecie to stryjaszkowi, he?

Kochany stryjaszku (ze łzami w o- czach mówiła Barbara reke ku niemu wy-

cc »

. ciągając) daruj mi, ale jestem tyle wzru­szoną, ze nawet podziękować ci nieumiem.

Panie Zenonie, czujesz zapewnie równą wdzięczność w twojem sercu, dla mojego kochanego slmaszka?—

o •> •'

Panie dobrodzieju, dozwól niech to uściśnienie twojej szanownej ręki. będzie zadatkiem mojego szacunku, wdzięczności i przyjaźni; dzisiaj dopiero dozwoliłeś mi po­znać siebie.

Jeżeli mi nie wierzysz panie Zeno­nie .(mówił pan Walenty) to się tobie za­miłuję Bogiem, że mam w mojém sercu i dla ciebie miejsce; już to pomieścicie się oboje w nićm, niech tylko pan Bóg tak wam do­pomoże, jak ja wam dopomagać będę, ale ho ho, patrz no, patrz no, panie Zenonie, a do kata! jakże teraz będzie! twój wierz­chowiec drapnał na piękne, kat go dogoni teraz, bo ja się niepodejmuję, zostałeś więc jak na lodzie. —

I rzeczywiście tak się stało; koń, na którym Zeno w to miejsce dojechał, pusz­czony wolno, przez chwilę stał spokojnie, obgryzujac listeczki drzewin, nagle zerwał się i co siły miał w nogach, pędził nazad droga do domu. Zeno na to patrzac, rado­wał się w duchu z tego wypadku; obiecy­wał sobie jednej przyjemności więcej, z tad, iż obok jadacej Barbary będzie teraz nie­mal zmuszony iść pieszo, alé Barbara była niespokojna a pan Walenty temi słowy po­cieszał młodziana.

Xo no, nie turbuj się oto, poradzimy i temu, dam ci mojego konia, pojedziesz sobie obok Basi, a ja no no, nie bójcie się o mnie, dam sobie radę, siędę na pierwsza lepsza szkapę, dowlecze mnie do domu, co, a zgoda?

Nie kochany stryjaszku, na to my niezez wolimy.

Basia ledwie wyrzekła to słowo, licz­by mnogiej, rumieniec wystąpił na jej lico.

To jedno słowo, które bez uwagi wy­mówiła, roztwarło jej serce w obliczu świa­ta, jakoby łączyło ją z młodzieńcem.

Nie pozwolimy na to (powtórzyła to słowo ciszej) niech stryjaszek nie zsia­da z konia, to ja rapzej przejdę się trochę, bo pan Zeno zechce może mi towarzyszyć?

No no, chyba że tak (odrzekł pan Wa­lenty) na to, to zgoda. No panie kawalerze znaj się na grzeczności, podajże rękę Basi, ja sobie pojadę za wami z daleka, ha ha, zdegradowanyś panie kawalerzysto na in- fanterzystę, ale, co sobie tam pomyślą, no no, nic złego, tylko żeś spadł z konia, bę­dzie to podobno pierwszy raz w twojem ży­ciu. —

Zeno pospieszył podać rękę Barbarze zsiadującej z konia. Pan Walenty, wolnym krokiem jadąc, dozwolił wyprzedzić się szczęśliwej parze o tyle, ażeby słowa ich rozmowy do niego dojść nie mogły.

A strumień ich rozmowy płynął im tak

* 1 * c

słodko i tak łagodnie niósł obojga coraz dalej i głębiej w kraj szczęśliwej miłości. —

Barbara czując całą słodycz tej chwili, która straconego oddała jej kochanka, mia­ła tyle niezwykłej innym niewiastom prze­mocy nad sobą, ze te wszystkie myśli, z których płynęła dla niej gorycz, co budzi­ły w jej sercu zazdrość, te w sobie ukryła, unikając nawet wspomnienia o pani Kor- sztynowej; chociaż do jej zupełnego szczę­ścia brakowało tego zapewnienia z ust Ze­nona, ze ją tylko kocha, że innej nigdy nie znał miłości. Ale aby to słowo zapewnienia wywołać, potrzeba było roztworzyć zam­kniętą ranę serca,.utulony płacz jej rozbu­dzić słowem wyrzutu, albo smutnym wyra­zem zwatpienia odezwać sie kochance w

ć * u

swoim raju będącej! —

A przecież przy każdym wypoczynku ich rozmowy i przerwie uczuć wzajem so­bie udzielanych; Barbara spodziewała Się czegoś, wyglądała, prosiła myślami Zeno­na, ażeby jednem słowem starł tę rdzę ze złota jej szczęścia, do skarbu jakim się ra­dowała, dorzucił to jedno pociechy ziarko; pragnęła, żeby nie oskarżony bronił się kochanek; ona czekała już z gotoAva dla niego nagroda— przebaczeniem, w takim

O '

nawet razie, gdyby do winy się przyznał. Ale Zeno wolen był wszelkiej winy, nie

odgadł zadań i pragnieniom swojej kochan­ki nie uczynił zadosyć. — Gorzka myśl Bar­bary cofnęła się tylko w większa głębię, pozostała cierniem przy kwiatach jej miłości.

Pan Zeno może mnie odprowadzi aż do domu? zapytała Barbara.

Może pan nas odwiedzi dzisiaj wieczo­rem? (dodała po namyśle.)

Droga pani (odrzekł Zeno) niegościn­ne przyjęcie twojej matki nie potraii zape­wne zatruć mi te chwile, która do ciebie

c c /

mnie zbliży, przeszkody sa tylko stopniami, po których miłość się wznosi, moje uczucia dla ciebie przechodzą tę kolej; im więcej im poświęcę, tem droższe mi będa, tem mo­cniej i ty pani im Avierzyé.możesz; powta­rzam ci, śmierć poniosłbym dla ciebie, więc podołam znieść i wzgardę, jaka mnie może spotka w domu twoim. —

Panie Zenonie, przemówiła na to Barbara uściśnieniem jego ręki, dziękując mu za to słodkie zadowolnienia uczucie, które tym słowom jego była winna.

Przyznaję się panu, pierwszy obu­dziłeś we mnie uczucia, których nieznałam

i niebyłabym poznała może, nie poznawszy pana, — w pierwszych dniach bawiłam się tylko niemi, ach potem już i sny moje we-

sofę poszły w smutek; poznałam, że taka igraszka mogłaby śmierć mi przynieść w końcu. —

x Jednego wieczora spotkałam się w ogro­dzie z stryjem moim, kilka słów z nim mówi- łam tylko, i już oddałam się radościom znowu.

Nazajutrz z rana powiedziano mi, że pan już niepostaniesz w domu naszym ni­gdy* a później dodano, żeś wyjechał do Mitocina.

Co ja wycierpiałam, a przecież Bogu tylko wiadomo, czy nie czekają mnie podo­bne udręczenia, a może i wieksze. Pan sie

c / o i'

domyśli o co prosić nie śmiem, chociaż mia­łam odwagę powiedzieć panu, co się dzieje

ze inna.

ć

Droga pani (zawołał młodzian u- szczęśliwiony) chcesz zapewnienia, ja przy- sięgnę, gdybym chwilkę zbliżenia się do ciebie miał okupić ofiarą największą. Przy­sięgnę ci Barbaro, że żadna przeciwność nie zachwieje mojego postanowienia, wszy­stko zniosę. ■—

c

Nie tego ja pragnę, ja bym cierpiała wiele na tem, gdybyś pan w domu naszym nie był przyjmowany tak, jakby to serce moje pragnęło i potrzebowało, dla własne­go szczęścia. —

Wiec cóż zadasz? co pragniesz?

c c I ?-»

cóz mi rozkażesz? pytał Zono patrząc w oczy dziewicy. — Barbara odpowiedzi nie dała.

Zeno mówił dalej:

,Twoje uczucia, ten najdroższy dar serca twego, już nie sa tajnemi stryjowi opiekunowi twojemu; jeżeli będzie to zgo­dne z jego zezwoleniem. —

O nie wątp o tem (przerwała Bar-

c

bara) dobry mój stryjaszek tak nas kocha , on nani niezabroni widywać sie i choć cza-

« c

sem stryjaszek nam to zezwoli. —

Co tam? co tam? znowu o stryiaszku mowa? zawołał pan Walenty, do którego doszły te słowa ostatnie jego siostrzenicy.

No no, stryjaszek zezwoli, o to niema strachu, żeby tylko wszyscy tak wam do­brze radzili i życzyli, jak ja wam życzę czy i zawsze dobrze radzę, dalibóg, ze już i sam niewiem,— bo kiedym sobie sam je­chał za wami i patrząc na was, myślał so-v bie o waszem szczęściu to to, zamiast coby się tem cieszyć to, to przyznam się wam, takoś, jakoś nie wiedzieć jak to powiedzieć, markotno mi się zrobiło. — Ale tfy cóż ja bo gadam, — ot plotę sam niewiem co, nie

gniewajcie się na mnie, jeśli mnie kochacie, nie gniewajcie się. —

Ale ale (przerwał Zenonowi zabiera­jącemu się do mowy) mam coś powiedzieć, otóż słuchajcie, tam gdzie ta iigura stoi, widzicie ja, otóż koło tej figury idzie ście-

o

szka krótsza laskiem do Milocina. Droga ludzie jada, a nawet słyszę jakiś łukot na

*J C 7 • ci/

drodze, za nami, 110 110, rozumi się, niewy- pada, żeby was ktoś tu widział, bo tu 1110- spanie o plotki nie trudno.

Więc chcecie, pójdziemy sobie śeieszka razem, to jest, wy sobie ja za wami popro­wadzę konie, bo tu nie wszędzie da sie

4. 7 cc

przejechać na koniu, a ja, chociaż to da­wniej skakało się i przez rowy, byłem przecie’ mossanie u Szaszerów, za xięcią •Jozefa, ale co teraz, to tylko na bronakach paraduję do pola czasami. Czy nie słyszy­cie? jakiś pojazd, poznać po turkocie, je­szcze jest za górą, spieszmy się. —

^ t

To mówiąc, zsiadł z konia i przyspie­szonym krokiem dążył za Barbara i Zeno-

J C * c

nem, który trzymając się rady im podanej, zbiegli już z gościńca na ścieszkę, i rychło skryła ich drzewin gęstwina, w która wcho-

* c

dził szlak Avskazanej im ścieszki.

»

I t

f ''

F « t

i ’ ; *.

* i’ 4. . 1 '

t

i

T

«

r

B yła południowa godzina, Zeno dążył do pomieszkania Miłocińskiego proboszcza, pe­łen* najsłodszych wspomnień. On czuł się tak szczęśliwym, był tak wesołym: koiora-

c +' / * /

mi szczęścia swojego malowała się jemu ziemia cała, echem wesela jego brzmiał świat go otaczając} . On był wzajemnie ko­chanym, on czuł to całem sercem swojem, że Barbara jemu już oddana na całe życie,

by go z Barbarą rozłączyć mogła. Bo pra­wdziwa miłość daje człowiekowi wiarę w

*

nieśmiertelność serca, i w nieśmiertelność tegoż uczuć; a gdzie myśl o nieśmiertelno­ści zamarzy, tam świat składa do nóg ma­rzyciela swoje miecze i kajdany; kochanemu kochankowi mości się droga przez góry i przepaści gładka i równa — do celu. —

* »

Na wzgórzu, z którego dom Mil o ciński iuż b\ ł widziany, rozłączył sie z Barbara

/ » ^ / (j • o (•

i jej stryjem. Ten, jak tylko wstąpili na

^ C-

ścieszkę laso wą , z bliska im towarzyszył i niekiedy do ich rozmowy swoje mieszał słowa, te lubo nastrojone zawdy na ton żar­tobliwy, odezwały sie czasem głosem we-

» / » c “

wnetrzna troskę zdradza jacy ni.

r er 1/ (S »

Po pożegnaniu, któremu towarzyszyła rzewna łza 'Barbary a osładzała nadzieja rychłego widzenia się znowu: Zeno pozo­stał na miejscu i długo ścigał oczyma ja­dącą konno dziewczynę przy boku jej stry­ja; odebrawszy raz już ostatni pożegnawcze jej ręki skinienie, zaczął schodzić w dolinę miedzami pól, diiżąc prostym kierunkiem w tę stronę, gdzie wysokie wznosiły się lipy dokoła bielejącego się w dolinie kościoła.—

C 1 « l'

Porwany przemocą swych wspomnień dumał sobie szczęśliwy marzyciel, tracąc z oka wszystko, co go otaczało; i nie po­strzegł się pierwej, aż się ujrzał wpobli- skości wiejskiego cmentarza, do którego przyprowadziła go polna ta ścićszka. Wi­dok tego miejsca żałoby i smutku: tego wy­sokiego krzyża w pośrodku, do którego zbiegaja się wszystkie drogi świata i na

nim sie kończą, widok ten smutny dotknął

t i' / • f*

młodziana marzącego właśnie o wesołej, długiej i teraz dopiero roztwierającej się jemu drodze życia; widok cmentarza smu­tne zrobił na nim wrażenie i zdało się je­mu, że posłyszał głos jakiegoś smutnego przeczucia, jakaś bojaźnią przejęty zatrzy­mał kroku, zimny dreszcz zatrząsł nim.— Po chwili jednak przyszedł do spokoj­niejszej rozwagi nad sobą, przytłumił tę urojona trwogę i ciągnął dalej swoja Ave-

/ £ o c (jo ¿ t/ é/ ¿ C

drówkę. Zbliżywszy się atoli do wysokie­go drzewem porosłego wału, którym cmen­tarz był opasany, dostrzegł wychodzący z doliny konwój żałobny; przewodniczył mu kościelny z krzyżem podniesionym, za nim szedł ksiądz biało ubrany, mała gromadka ludzi z palącemi się świecami w rękach poprzedzała trumnę, nikt nie szedł za tru­mna. —

c

I teraz dopiero obił się o jego ucho śpiew żałobny księdza i z dala od kościoła szedł cichy odgłos dzwonu! Zeno postępy- wał dalej, konwój naprzeciw niemu idący do niego się zbliżył, on zatrzymał kroku, odsłonił głowę z nakrycia, a gdy już wie­śniacy trumnę niosący go mijali; pociągnię­ty głosem pobożnego serca, nawrócił się i poszedł za ią trumną prosią, ubogą, w

której spoczywał obcy, jemu nieznany czło­wiek. —

Z wolna posuwająca się gromadka chrześcian wstąpiła już na święte wiecznego spoczynku pole, otoczyła głęboki dół, nad którego brzegiem postawiona trumna ode­brała pokropienie święconą wodą, modlitwą kapłana, przeżegnana, zaczęła się spusz- czać w ciemne dno ziemi; wtenczas za przykładem księdza przewodniczącego ob­rządkowi pogrzebowemu, zaczęły się sypać

C •

z rąk obecnych grudki ziemi na drewniane wieko trumny, Zeno swoją garść ziemi rzu­cił umarłemu mówiąc w myśli:

c *

Wieczny spoczynek niech tobie będzie i światło wiekuiste nad toba.tt

c

'Sie bez mocnego wzruszenia szedł wol­nym krokiem z oczyma spuszczonemi na tę ziemię podkopaną grobami, w której kilka pokoleń wioski już spoczywających czekało na swoich braci; wyszedłszy za bramę, za­trzymał sie czekajac na księdza, który ry-

J c •' C i- 7 * *

chło z świeca zagasła w reku z nim sie

C 0 c e

połączył i mile go witał, serdecznie ści­skając za rękę, rzekł: —

Xo chwałaż niech-będzie Bogu, wi­dzę cię zdrowego i całego, twój wypadek, jak widzę, tobie nie szkodził tylko przyja­

ciołom twoim, którzy zniespokojności o cie­bie cierpieli prawdziwie. —

Moj wypadek?—zadziwił się Zen o nie pojmując mowy. —

ty

Jakto? tv sie dziwisz? czyliż by to nie

A' »' » V

miało być prawdą? domniemaniem tylko pa­ni Korsztynowej? wszakże pojazd wysłany był po ciebie, bo tam wŁadnowie mniema­no, ze miałeś wypadek z koniem i była snać wielka niespokojność o ciebie i słusz­na; wyjechałeś na koniu, a po chwili koń bez ciebie powrócił do zamku. Dozwolisz zatem, że (do czego przykro jest może przyznać się kawałerzyście takiemu jak mój Zeno) ja się ośmielę domyśleć, a razem

»

powinszować tobie, że twój upadek z konia nie był, jak widzę, szkodliwym. —

Zeno dorozumiał się teraz wszystkiego i zapewnił przyjaciela, iż żadnego bynaj­mniej niemiał wypadku. —

Więc zsiadłeś tylko z konia, dobrą, nieprzymuszona wola: koń sie wyrwał z

* * (*, C y o •

rak twoich i droga znana do domu odbiegł.—*

e c c

Zdarzenie nic nieznaczace, wszelako

c 7

wypadnie może tobie słów kilka napisać do Ladnowa, gdzie, jak się zdaje, niespokoj­ność o ciebie tem więcej się powiększy,

gdy przyjdzie wiadomość, ze u mnie ciebie niema, i nigdzie cię niespotkano. —

Tak zrobię — odrzekł Zeno, a pra- gnacy przerwać dyskurs, który dotykał wy­padków jego dzisiejszych, a razem uwolnić się od dalszego tłumaczenia się, gdzie dla przyjaciela musiałby się stać nieszczerem, i miasto prawdy, skłamana łudzić go odpo­wiedzią: z umysFu zatem skierował mowe

c' * &

do dopiero co skończonego pogrzebu—-za­pytał księdza kogo pochowano?

Oddaliśmy ziemi starca — odrzekł ksiądz smutno, ścisnął za reke Zenona.—

C / C c V.

Spełniłeś czyn pobożności i miło­sierdzia (mówił dalej:) Dziękuję ci Zenonie imieniem umarłego, za tę przysługę ostatnia braterska, jaka mu oddałeś, i za ten pacierz

C 0

z nami zmówiony za jego duszę: Boże! (westchnął pobożny kapłan) daj mu spokój tam, bo on go nie kosztował na ziemi, smu­tne goryczą zaprawione życie, zakończył okropnie; mój Zenonie, smutna rzecz ci po­wiem; ten starzec, któregośmy pochowali na cmentarzu naszym, był zamordowanym we własnym domu, ręka skrytego mor­dercy. —

Xa Boga! co mówisz?! zawołał Ze­no głosem przerażenia. —

Czy to być może, i w tej trumnie, na którą patrzałem, za którą szedłem .. • —

Leżało ciało okrutnie zamordowane­go człowieka — (odpowiedział ksiądz) w wieku już był sędziwym, jego starość, któ­ra śmierć oszczędzała, jakaś zbrodnicza

C 4

ręka mordercy, tak gwałtownie popchnęła do grobu. —

Wyznam ci Zenonie, ten wypadek zro­bił na mnie tak okropne wrażenie, jakiego w życiu nie doznałem jeszcze; wezwał mnie do siebie, jakby przeczuciem jakiem przewidywał bliski swój koniec, bo chociaż zdrowy niemal zupełnie, pragnął się spo­wiadać. Uczyniłem woli jego zadosyć; trze­ci dzień temu, było to z rana przed wscho­dem jeszcze słońca wybrałem się do niego powtórnie. —

Jego dom w miejscu oddalonem między lasami, należy do Zabrzowa, do wsi pana Karola Wrzetackiego. O mój Zenonie, poj- miej moje położenie, mój przestrach i zgro­zę, jaką byłem przejęty, kiedy wchodząc do tego wieśniaczego budynku, zastałem go pustym i cichym; nie było w nim nikogo; tylko przez drzwi dó sieni roztwarte, uj­rzałem na ziemi leżącego starca; krew.

a-,

którą był zbroczony była ciepła jeszcze — ale on już nie żył. —

Okropne zdarzenie!! — zawołał Zeno. —

Okropny ten widok nieszczęśliwego starca stoi mi ciągle przed oczyma (mówił kapłan.) —

Zeno) czy nie pada podejrzenie na którego z domowych? —

*

Przy starcu mieszkała tylko —jego wy­chowanka młoda 15. letnia dziewczyna; ale tygodniem przed tem morderstwem, sta­ruszek z niewiadomego mi powodu, oddalił ją z domu i przy starcu pozostała jedna tylko sługa podeszłego wieku; ta wszelako tej nocy nie była w domu.

Czyliż nieznaleziono przy zabitym no­ża? albo innego narzędzia, którym śmierć mu zadano? (pytał dalej Zeno.)

Gdyby tak było, byłby jakiś ślad, po którym możnaby może dojść do wykry­cia winowajcy. —

Oby Bóg to dał (przemówił ksiądz) w ranie zabitego pozostał nóż, który ja wyjąłem, znajduje się w ręku urzędnika, zrobiono pierwsze sumaryczne śledztwo po­pełnionego morderstwa; ale mamże ci wy­

znać prawdę (dodał mówiący obgladajac się do koła jakby się lękał, żeby przez idących za nim wieśniaków niebył podsłu­chany.) Ten nóż, którego użył morderca do zabicia starca, poznany został; jest to nóż z cyfra, * pochodzi z domu pana Wrze- tackiego, naturalnie, tak się domyślać po­trzeba, był zapewnie skradzionym; co in­nego przypuścić nawet nie można — mówił ksiądz głosem przerywanym patrzac ciągle

c ^ ó c

w ziemię jakby się lękał, żeby Zeno na twarzy jego nie dojrzał pomieszania i tego wyrazu, który trwoga mocniej malował, niż

o

to okazywała jego mowa. Zeno zamyślił sie głęboko. —

c & c

Może kiedyś (mówił dalej ksiądz) ta okropna zbrodnia odkryta zostanie i ten, co podniósł rękę na brata życie, karę za­służona odbierze; ale dzisiaj żadnego na- wet domysłu zrobić niepodobna. —

Gdyby (dodał po małym przestanku) gdyby brano rzeczy z cała surowością

6 O

przepisów prawnych, pierwsze podejrzenie musiałoby paść na mnie.

Xa Boga! cóżeś to wyrzekł — za­wołał Zeno zdziwiony ale i przerażony razem. *

t

Zaprawdę cień podejrzenia mógł mnie dosięgnąć i bardzo naturalnie, gdyż to ja pierwszy dałem o tem zabójstwie wia­domość ludziom, widziałem potrzebę nóż ten, to narzędzie zabójstwa wziąść ze sobą, a zrobiłem to z obawy, ażeby to corpua delictiy które dopomoże kiedyś do wykrycia prawdy, nie było zatracone; przezorność nakazywała to uczynić; a czyniąc to, co mi sumienie i rozsadek radził, niezważałem na

C '

nic. —

Zeno ścisnął reke przyjaciela i w mil-

cc* w

czeniu szedł przy nim, nie bez przykrego uczucia jakie w nim obudził ostatnia swoją przemową. Nie odpowiedział na nie, bo czuł, że każdem słowem swojem ubliżyłby tylko szacunkowi, jakiego był pełen dla przyjaciela. Doszli do pomieszkania. Stół zastali nakryty; smutny i cichy był ich objad.

Po obiedzie napomnióny od księdza Zeno, napisał list do pani Kórsztynowej, w nim zapewnił ją, iż niedoświadcżył żadnego złego wypadku w swojej przejazdee kon­nej, i stało się to raczej skutkiem nieprze- źorności jego, iż zsiadłszy z konia, nie u- wiązał go dosyć mocno; koń czując się wolnym, odbiegł do domu. W liście swoim dodając słowa Avyśokiego szacunku, skła- <Jał swoje podziękowanie za troskliwość o niego okazaną, kończył prośbą; ażeby ra­czyła zaspokoić w tem względzie pana Palmsona.

W tym sposobie napisany list skoro od­dał posłańcowi, który miał go odnieść do Ładnowa, przeszedł się Zeno na stronę

C'

Zeno Tom //. i

drugą domu, do pokoju, w którym mieszkał gościnny jego gospodarz; pokój był otwar­ty, ale księdza w nim nie zastał. Było to zwyczajem czcigodnego kapłana, odwiedzać raz do dnia szkółkę wiejską, w której go­dzinie poobiedniej jako wolnej od zatrudnień innych, udzielał dzieciom naukę religii i cnotliwego życia. Zeno widząc się samotnym, rzucił się na krzesło jak ten, co po cięż­kiej pracy zapotrzebuje wytchnienia i wy­poczynku.

Cisza, którą by# otoczony, wywoływać zaczęła uśpione na chwilę uczucia z swych głębi; na twarzy młodziana niemającej wi­dza, zwierciedlify się i te słodkie jak nie­bo wzruszenia, i gorzkie jak napój ironij, myśli. I Zeno . ubłogosławiony wzajemną kochanki miłością, kochanek, który przed nie dawną chwilą oddawał się tylko pie­szczotom swojej fantazyi o szczęściu, teraz sam w gorzkiem rozpamiętywaniu nad dolą człowieczą kruszył pałac szczęścia swego; poczynając wątpić o tem, ażali ziemia może służyć za fundament takiej budowy; ta ziemia, która co chwila sie roztwiera i człowieka i

c

jego wymarzone gmachy razem pochłania.

Tu znowu wspomnienia całą swoją mo­cą ciągnęły marzyciela w uścisk miłości.—

Jestem dziwnym człowiekiem — (mó­wił do siebie) widok jednej trumny, w któ­rej spoczywał człowiek mi nieznany, zda­rzenie acz okropne, ale nic nadzwyczajnego niemające, dla czegóż zrobiło na mnie tak niezwyczajne wrażenie? nastroiło moją du­szę do smutnych tylko myśli? i dniowi temu, który przyniósł mi najszczęśliwszą godzinę w życiu? dało tę chwilę upadku; zwątpie­nia i żałoby?

I cóż mnie obchodzi ten starzec, które- gom ja nieznał? twarzy nawet nie widział nigdy? — nazwiska nawet niewiem? (Tak mówił do siebie, bo już zapragnął, choćby koleją rozumowania powrócić do dawnego stanu, który był mu tyle błogim.) —

Czułe serca! wy jesteście tem po­lem, które tylko woda z nieba spadajaca

O

orzeźwić i wzmocnić jest w stanie; a każ­dy ziemski potok na was bijący, rozdziera, pustoszy, kamieniem was przywala. —

Nie, (mówił w reszcie do siebie) to samotność, nieczynność, moja wywiera na mnie jakiś wpływ piekielny, mnie potrzebna jest praca myśli i rąk. — Obejrzał się do koła, a oko jego padło na stół, na którym leżały książki, pisma i gazety. Wziął do

C ć

ręki gazetę, przerzucając oczyma po stroni-

cacli zapisanych wypadkami politycznego świata; dostrzegł na ostatniej karcie artykuł, którego napis, list % Rzymu, obudził jego ciekawość.

Zabierał się do czytania, kiedy we drzwi od sieni zapukano raz z cicha, potem głośniej nieco, i zaczęły się drzwi roztwie- rać ale w cichości i powoli snać nieśmiałą reka poruszone. I oto okazał sie w progu

c (j r ci o

p. Kuksiewicz. Niska figura pana lnstruk- tora oddała swój powinny ukłon pełen re- werencyij i wyprostowała się znowu.

Pan Kuksieimcz wszelako mimo dyrek- torskiej swojej powagi, nagięciem naprzód głowy, oraz i obraną pozycyą w poblisko- ści drzwi, wyrazić chciał jakiś rodzaj po­szanowania dla stojącego przed nim Zeno- na, jakiego nie obserwował dawniej.

Zeno zwyczajem swoim podał mu rękę do przywitana, p. Kuksiewicz po niejakim wahaniu się, wyciągnął rękę, ale nieśmiało dotknął się dwoma tylko paluszkami dłoni

Zenona, ponawiając swój*niski, pełen re-

* ć

werencyi ukłon. —

To postępowanie p. Kuksiewicza zdzi- wiało Zenona.

Ale ja może panu dobrodziejowi przeszkadzam? może przeszkadzam! (zaga­dał Instruktor.) —

W takim razie inna raza, a tak, inna raza. -

cc7 7 o c

Bynajmniej, proszę dalej (odrzekł Z en o.)

Pan zapewnie do księdza proboszcza, mniemam, ze w krotce powróci, proszę spocząć tymczasem. —

A bynajmniej, a wcale nie, jako ży­wo, ja ośmieliłem się zrobić sobie tę śmia­łość osobiście oświadczyć, a tak, osobiście imieniem w. pani Korelskiej, która ponieważ bardzo obligowała prosić pana kawalera na dzisiaj, a tak na dzisiaj, na herbatę, i ma nadzieję, że tego honoru, a tak tego honoru pan dobrodziej nie zechce jej odmówić?

> — \iewiem czy dobrze zrozumiałem pana, (zapytał przyjemnie zdziwiony,) je­stem proszony od pani Korelskiej? pozwól mi pan zapytać się, czyli niema w tom ja­kiej pomyłki? to zaproszenie tyczy się za­pewnie gospodarza tego domu? —

A bynajmniej, a wcale nie, to za­proszenie tyczy się osoby pana dobrodzieja, a tak, osoby pana dobrodzieja, samego.

Czy bvć może? — zawołał Zeno, nie mogąc przyjść do siebie z podziwienia.—

A tak, być może, w. pani sama osobi­ście mnie to poleciła, na herbatę, a tak, na herbatę pana dobrodzieja będzie oczeki­wać. —

Rzecz do pojęcia trudna dla mnie

(pomyślał Zeno.)

Łaskawy panie (ozwał się do Kuk- siew icza) — to zaproszenie, które mi zwia­stujesz, jest dla mnie nader przyjemnem. Zatem proszę oświadczyć pani Korelskiej, że jej rozkaz dopełnię; ale proszę pana na chwilę spocząć, dawno już nie miałem przyjemności widzieć pana. —

Przyjemność z mojej strony (odrzekł p. Kuksiewicz, niskim ukłonem dopełniając grzeczność tego słowa) a tak z mojej stro­ny panie dobrodzieju (dodał) pan kawaler temi czasy wojażowałeś, tak tu mówiono, jeżeli się nie mylę. —

Bawiłem w Ładnowie dni kilka, w domu pani Korsztynowej. —

A wiem, a tak, w domu pani Kor­sztynowej, i ja niechwaląc się, słyszałem już wiele o tej damie i pan dobrodziej mo­że, raczyłeś z łaski swojej zapoznać się z bliska z niejakim panem, czekajże pan dobrodziej jakże to? ma nazwisko jakieś zagraniczne, a przypominam sobie, nazywa

«

się Parmeson a tak Parmesony bo ja nie chwaląc się, mam taką sławną pamięć (lo imion, —

Moja znajomość z panem Palmsonem datuje się. —

Za pozwoleniem, przerywam, jak go pan nazwałeś Palmson, no proszę, a mnie wyraźnie go nazwano przez r a tak przez r Parmeson; no proszę ja pana dobrodzie­ja: ale winszuję znajomości z człowiekiem, który należy do Avielu towarzystw uczonych; i niechwaląc się, będzie to moim pierwszym obowiązkiem prosić pana dobrodzieja, aże­byś raczył zapoznać mnie; mam mówić za­prezentować mnie panu Parmesenowi, abym był w stanie osobiście złożyć temu, który nosi imie tak uczone, moją najpowinniejszą rewerencyą.

A zatem mam łaskę obietnicy pana ka­walera? zapytał Kuksiewicz.—

Najchętniej, — odrzekł Zeno wybu- dzony z swoich myśli tem zapytaniem do niego zwróconein; a wracający znowu do błogiego stanu dumania nad ta zawsze nie-

o t

pojęta dla niego, tak nagła a wesoła zmia-

^ ^ ć ć ^

ną rzeczy. P. Kuksiewicz widząc zamyślo- nego, po niejakim wahaniu się, odkrząknaw-

c £

szy kilka razy, zapytał znowu?

Pan dobrodziej zapewne medytuje sobie nad losem Pragi?

Pragi? (powtórzył zapytany) prawdzi­wie nie rozumiem pana. —

To raczej pan dobrodziej powiedz, że niechcesz mnie zrozumieć, a tak niechcesz wdawać się w dyskurssye ze mną o sztu­cznych materyach; pan dobrodziej może u- ważasz mnie za niegodnego w tym sposo­bie? a ja panie dobrodzieju niech waląc się, do historyi już to z dzieciństwa samego miałem wielka słabość; i dla tego radbym

O

zapytać się pana dobrodzieja, bo jak wiemy dwie mamy Pragi, jedna pod Warszawą, a tak, druga zaś w Czechach. Ja niewiem dotąd? ale jak uważam panu dobrodziejowi

c

może przeszkadzam, może właśnie była to chwila? Jeżeli się nie mylę, słyszę godny nasz proboszcz nadchodzi, a więc niezabie- ram czasu, niezabieram, a w. pani oświad­czę,— bedzie wysiadać z herbata z nie-

c 7 c » » c c

cierpliwością.

I po kilku niskich ukłonach oddalił się p. Kuksiewicz, którego gadatliwość zaczy­nała być już przykra Zenonowi. —

^ * ć

Rzecz niepojęta? — powtarzał Zeno przechadzając* się po pokoju. —

Mamże zawierzyć tym słowom? wie­rzyć tej radości, której już pełne serce moje? jakiż dziwny niespodziewany obrot rzeczy! niepodobna nie wziąść to zaprosze­nie za dobra oznakę. I ta grzeczność śmie-

C c “

szna nawet, ta uniżoność Kuksiewicza wca- ie niezwyczajna, czyliż niedoprowadza mnie do domysłu, że wr sposobie myślenia pani Korelskiej nastapiła zmiana; z jej natchnie-

c *

nia, może z wyrażonego rozkazu okazywał ipi takie uszanowanie Instruktor jej syna? ale te jego zapytania o Pragę? co one znaczyć miały?

Nad czem dumasz mój Zenonie? — zapytał wchodzący proboszcz. —

W iesz (ozwał się Zeno) jestem zapro­szony do dworu na herbate. —

* V

Nie dumałeś przecie nad herbatą? za­gadał proboszcz śmiejąco. —

31oje dumanie w tej chwili niesło mnie do nieba. —

Mojem przybyciem sprowadziłem cię na ziemię znowu, przebacz mi Zenonie.— Przyjacielu! (przemówił Zeno w za­chwycenie wpadając) ziemia jest także je­dna gwiazdka zawieszona w Niebie. —

ć * c c

Mi bijącem sercem zbliżał sic; Zeno du Mi-

C c

tocińskiego dworu. Radość i znowu obawa smutnego zawodu kołysały na przemian młodzianem. Już w sieni czekał na niego pan Kuksiewicz z ukłonem; służący w stroj­nej liberyi roztwierał podwoje. Wstępujący do salonu dojrzał Barbarę, która go witała uśmiechem i gospodynię domu ; ta z niezwy­kła żywością zerwała się z kanapy, wdzię­cznym ukłonem witajac gościa, mówiła: Mr. Chevalier, je suis charmie panie Kuk­siewicz, proszę podać krzesło panu kawa­lerowi. — '•

Już dawno, mais vui tak dawno nie

mieliśmy tej przyjemności ogladać pana,

0

oboje z Basia, tęskniliśmy prawdziwie, pan wyjeżdżałeś? —

Bawiłem w ‘Ładnowie. — *

U pani hrabiny Korsztynowèj mojej

sasiadki, c’est une ancienne convissanse

ć 1

znamy się od dawna, była u mnie tydzień temu, nie, niema jeszcze tygodnia, a.jaka tam droga? bo my z Basią wybieramy się tam z naszą rewizytą, wybieramy się, to jest, jak tylko droga się trochę polepszy, bo słyszałam...

A propos pani hrabina ma obszerne po­mieszkanie ? słyszałam.

Jest to starożytny zamek, dobrze utrzy­mywany, odpowiedział Zeno.

Mais vui przypominam sobie, ne c'est

pas ma chere, żeśmy tamtędy przejeżdżały,

obszerny jakiś zamek, tylko że droga jakaś

niegodziwa, przypominam sobie, w jednéin

miejscu, figurez vous przyszło do tego,

musieliśmy nawet wysiadać, chais metter

i /

de cote votre chapeau proszę bez subjekcyi, przecież mamy do tego niejakie już prawo, i liczymy pana do naszych domowych; i prosimy, ażebyś dom nasz uważał jak za swój własny, mais oui jak za swój własny. — Basiu, czy niewiész? gdzie bawi stryjaszek.

Mój Osmundziu nie spinaj się (dodała spojrzawszy w okno) możnaby posłać po niego, boby mocno żałował.

o 7 •

Chociaż zdaje mi się mówiłam mojemu szwagrowi że, — (Osnmndziu spadniesz) — mówiłam, że pan kawaler raczył przyjąć nasza inwitacya na herbato. — Osimmdziu!

C " C *'

życie! co robisz? (głośniej zawołała pani Korelska, przez okno na syna) jak mnie ko­chasz, nie spinaj się tak wysoko. Panie Kuli­siewicz, proszę pana, uważaj też na niego, mógłbyś także posłać kogo i prosić mego

szwagra.

Z największą przyjemnością to uczy­nieni — odrzekł pan Kuksiewicz głosem solennym, wychodząc z pokoju na palcach.

Po małej przerwie w konwersaeyi pani Korelska sposobiąc usta do grzecznych słów, jakiemi do gościa swego przemówić zabie­rała się, zapytała w końcu.

Czy już dawno, jak pan kawaler nie otrzymał korrespondencyi od króla grec­kiego ?

Xie odebrawszy odpowiedzi od Zeno­na, którego to zapytanie w zadziwienie

wprawiło, pani Korelska uśmiechajac się

^ 6 **

wdzięcznie, rzekła:

Mais oui my wiemy, że pan jesteś de­korowanym, pan zostajesz w korresponden­cyi z znakomitemi osobami, a nawet, co tak przyjemnie jest winszować panu, odbierasz

listy od żyjących królów. I co nas najwię­cej dziwiło, mais-oui zastanowiło, to ta skromność pana, z jaką ukrywałeś się z tym zaszczytem, którym zwłaszcza u nas, nie każdy szczycić się może. — Jak uważam zadziwienie pana z tąd pochodzi zapewne, iż mniemasz, że my nie czytujemy gazet; więc żebyś pan wiedział, że i my także mais-oui i my także czytamy poważne rzeczy, nie tylko romanse, ałe i gazety,, zwłaszcza, kiedy zawieraja listy, datowane

^ c •

z Rzymu, gdzie pan dobro, nietylko tyle lat przemieszkałeś, ale i po galeryach zostawi­łeś tyle dowodów swojego geniuszu i pra­cy, mais-oui bo bez pracy nawet wielcy ludzie, wielkiemi nie byli: moja Basiu, gdzież ten numer? wyrwałaś mi go prawie z rak, nieskończyłam nawet jeszcze wszystkiego, przynieś to ma chere panu Zenonowi, niech się przekona, że w naszym domu ma samych przychylnych przyjaciół — mais-oui naj­przychylniejszych. —

Panna Korelska, (którą radość w dniu tym ładniejszą jeszcze zrobiła) na wezwa­nie matki wybiegła, po nader krótkiej chwili wróciła z gazetą w ręku. tę złożyła do rak Zenona. — Młodzian, który oddalajaca

c / * C c

się oczyma odprowadził do podwoi, wra-

cąjącą witał wdzięcznym uśmiechem, po­wstał teraz z miejsca, podaną sobie gazeto rozwinął, ciekawem okiem szukał wspo­mnianego artykułu z Rzymu, przewidując, ze w nim będzie wytłumaczenie tych niepo­jętych dla niego grzeczności gospodyni: — List ten był treści następującej:

^ c

Z Rzymu.... W licznem gronie arty­stów obcych, w których każde niemal pań­stwo Europy, a nawet niektóre ze świata zamorskiego, mają jakoby reprezentanta do­mowej sztuki swojej, napotkałem także kil­ku ziomków naszych. Talent i pracowitość cechuje każdego z nich, a to daje nadzieję że owocami swojej pracy, przyniosą sławę

/ ę i •

sobie, krajowi chlubę. W rzędzie pierw­szych umieszczamy pana Zenona, młodego naszej ziemi artystę. —

Oglądałem dwa obrazy tego malarza zakupione do Aten dla greckiego króla, które obrazy najjawniej mówią o nader wy­sokim talencie ich twórcy, i zapewniają mu już Europejską sławę.

W tych dwóch malowidłach na wielki rozmiar wykonanych, przedstawione widzi­my dwie sceny, wyjęte z dziejów greckie­go miasta Pargi, które tu do pamięci przy­wiedzieni , ażeby lepiej rozpoznać się

z przedmiotem, na który padł wybór nasze­go malarza, i poznać te dziejów karlę, na . której utkwiło geniusza oko, a ręka jego do życia na płótnie powołała.

W roku 1814, miasto Parga z małem swoim territorium zostawało jeszcze pod rządem Napoleona jako do Rzeczypospolitej Jońskiej należaca cząstką. Była to chwila

c c *

zbliżającego się upadku Bonapartego, chwi-

c

la, w której jedne po drugiej odpadały od niego kraje i ludy. Już miasta Corfu, Paxo i inne przeszły pod dominacye Anglij, trzy­mała się jeszcze Parga mająca w swojej twierdzy francuzów pod wodzą generała Danzelot. Namówiony od Anglików Ali

»' o

Basza Janiny, którego okrucieństwa zje­dnały mu głośne w historyi imię, przycią­gnął z swoim żołdactwem, fortece dobyć

w c 1 *

zamierzaj ac.

' c

Francuzkie wojsko niemajac stoso-,

^ c

wnego rozkazu, okazało się w tej chwili nieczynnem; ale tym mężniej walczyli mie- szkańce Pargi, odparli wojsko Baszy; któ­ry przy tej okazyi stracił synowca swoje­go. niedobywszy maleńkiej twierdzy, zanie­chał na ten raz obleżenia, ale nie zaniechał

o /

myśli, pomszczenia się na mieszkańcach Pargi, za ich upor, za śmierć krewnego. —

Ci nieczujac się na silach, ażeby ponowio-

* ^ L i *

ny attak Baszy wytrzymać mogli, wysłali posłanników do miasta Taxo, prosząc o protekcję angielskiej bandery, przyrzekli oraz pod warunkiem, jeżeli Parga do wysp Jońskich jako angielskich posiadłości przy­łączoną zostanie, pokonać znajdujących sie

C ć * * ó *

w twierdzy francuzów i otworzyć jej bramy angielskiem u wojsk u.

Ze strony angielskiego dowódzcy wa­runki przyjęto, i rychło powiała zatknięta na wieży wielkobrytańska bandera. —

* »

Ali Basza wszelako widząc, że taki

c 1

obrot rzeczy, odebrał mu sposobność wy­warcia zemsty na mieszkańcach Pargi przez agentów swoich kabała i pieniędzmi, do­prowadził do tego, iż Dywan Wielkiej Porty jał się domagać powrotu Pargi pod pano­wanie swoje, ku któremu celowi przytoczono stypulacye z roku 1810 między wysoka porta i Anglia zawarte. Przeznaczony do rozpoznania tych zadań i praw, jakie rości­ła sobie Porta — komisarz angielski Lord Hill zakończył układy podpisaniem się na oddanie porcie miasta Pargi, —

Był to pan Tomasz Maitland, dowódz- ca angielskiego garnizonu, który zgroma­dzonej na rynku starszyznie obwieścił sło-

wa traktatu z porta zawartego, a razem wezwanie, ażeby chcący miasto opuścić, czynili to bez zwłoki, gdyż wojsko Ali Ba­szy już jest w marszu dla objęcia miasta.

Była to chwila okropna, scena prze­rażająca, kiedy ten tłum nieszczęśliwego, ostatniej rozpaczy oddanego ludu wykony­wał przysięgę, że prędzej sam się wytępi, niżeli przejdzie pod okrutne Ali Baszy pa­nowanie.

Tę chwilę wybrał nasz artysta w obra­zie swoim na olbrzymia skalę wykonanym,

c

uwiecznił ten dzień życia nieszczęśliwego ludu.

Kiedy av dni kilka generał angielski Adam przybył do Pargi, w celu nakłonie­nia jej mieszkańców do poddania się prze­znaczeniu swojemu, okropnym został prze­rażony widokiem, — na rynku miasta płonęły 4 ognie, a w nich mieszkańce tej nieszczęśli­wej tak okrutnie oszukanej Pargi palili wygrzebane z cmentarzy kości swych oj­ców, otoczeni niewiastami i dziećmi.—

Przerażajace milczenie towarzyszyło temu dziełu rozpaczy. — Wystąpił Protopop z całym swoim klerem, i oświadczył gene­rałowi Adam, iż jeżeli nie dopomoże mie­szkańcom Pargi do dopełnienia ich zamiaru

to jest opuszczenia swojej ojczyzny, naten­czas Ali Basza wchodzący do miasta, za­stanie tylko trupów. —

Anglik zdziwiony, a może i poruszon tym heroizmem do ostatniej rozpaczy przy­wiedzionego ludu, przyrzekł protekcyę an­gielskiej flagi. —

Ali Kasza wchodząc do Pargi, zastał to miasto pustem, jeden nie pozostał czło- ‘ wiek, na którym Basza dzieło zamierzonej zemsty mógł był wykonać.

Wtóry obraz pana Zenona przedsta­wia scenę palenia kości ojców lia rynku miasta Pargi. —

Szczęśliwe dokonanie artystycznego dzieła, jest to (ośmielamy się powiedzieć) wygraniem walnej bitwy. Jako przy rozpra­wie wojennej stoi zawsze Avódz, który plan bitwy zakreśliwszy, wojskiem mu służebnem walczy z nieprzyjacielem^ i albo zwyciężca sławę, albo ulegający sromotę pozyszcze; tak malarz zabierający się do artystycznego dzieła, podumawszy nad planem, bierze w pomoc posługujące mu farby, i całą techni­czna sztukę, nia rozpoczyna walkę z tru-

c i o 1 * ^

dnościami, one są tym nieprzyjacielem, o którego rozbiła się nie jedna sława mala­rza, a którego pokonanie yvieńcem nieśmier-

/

telności ustraja imię zwycięzcy. — Drobne utarczki będa sprawa małych talentów, ge­niusz szuka godnego sobie przeciwnika, o- biera sobie pole, gdzie cała swoja potęgę rozwinąć może, w razie wygranej, europej­ska sławę zdobywa. •— Ze lakiem geniusza

C O •> CT

godnem polem, sa te dwie z dziejów miasta Pargi wybrane sceny, któż nie widzi? — Xie rozwodzim się dłużej nad tein, kilka uwag naszych dodamy tylko, które ani do­kładnie, ani dostatecznie zdołaja oddać sło-

ó

wami to wrażenie, jakie odebraliśmy sercem i umysłem, patrzac na te dwa wielkiej war­tości malowidła. W pierwszem nie widzimy tu gromadę niesfornego pospólstwa, co się skupiła w massę, aby taranem gwałtu roz­trącić kościół sprawiedliwości, kruszyć praw tablice, nie, — jest to spokojna reprezenta­cja rozpaczy narodowej, zgroza i trwoga co przenika serca, tutaj na kilkunastu obli­czach wyrażona, upoetyzowana. Jest to Apoteozys — ludzkiej niedoli, wymierzonej na największa ziemska skale. —

/ c c C c

Xa tych twarzach, w tych postaciach jak wydatnie rysuje się boleść, żal i żało­ba, wielka boleść, a przecież nie zgięte tu barki, czoło nieschylone, nie złamany człowiek, który taka dźwina niedole.

31 a my ż wspomnieć o tym szczęśliwym układzie, logicznem ugrupowaniu wprowa­dzonych na widownię os(il) ? Tu jest całość skupiona w jedno, na pierwszy rzut oka do zrozumienia i pojęcia Tatwa, przy dłuższym oględzie rozwija się dopiero i powoli, że tak powiem, roztwiera się, okazuje składające ją części. —

Patrzący na to wysokocenne malowidło, widzi tu prawdę najrzetelniejszą i najszczy­tniejszą poezyę zespolone razem; malarz tu poetą, jego farby, to rytm harmonijnego wiersza,*nie, więcej powiemy; tu wszystkie trzy gracye, poezya, śpiew i taniec, wwa- bnem ujęciu połączone, do słodkiego nawet uczucia podnoszą tę boleść, tę zgrozę, jaką obudzą w nas ta scena zgrozy i boleści.

W obrazie palenia kości ojców predo- minuje rzewne rezignacyi uczucie. — Jest to najczulsza z ludzkiego serca ofiara, któ­ra płonie w wiliją dnia śmierci. Koloryt tu inny, więcej w niem ognia, życia, bla­sku. —

Klawiatura kolorów obszerniejsza i roz- majtsza, a jednak ta tonów mnogość, zlewa się w harmonję i staje się pieszczotą oka, skarbem dla duszy. Rysunek w obydwóch tych obrazach zdradza znajomość anatomi­

czna ciała i czucie wdzięcznej w fałdowa-

c

niu formy.

Obydwa obrazy wykonane z całą siłą szczytnego natchnienia, do jakiego tylko geniusz jest zdolny.

Król grecki polecił swojemu rezyden­towi w Rzymie, zakupienie tych dwóch do historyi greków należących obrazów, ofia­rowana artyście nader znaczna, a wartości dzieła odpowiednia summa; prócz tego przy­słał monarcha miłujący piękne sztuki, te­muż artyście dekoracye orderu świętego Ducha, któremu towarzyszył własnoręczny list, w nader pochlebnych i łaskawych na­pisany wyrazach. —

Sądząc po tych dwóch arcydziełach, wnosić możemy, że artysta nasz młody, w dalszym swoim sztuki zawodzie; stanie się pożytecznym krajowi, na którego sławę; podnosząc swoję, już zapracował.

Zeno doczytał końca tej korresponden- cyj nie mającej podpisanego imienia, nie podnosił jeszcze opuszczonych oczu, obli­cze jego płonęły ogniem, serce biło, wzrok iskrzył się zapałem; uczucie zadowolnionej dumy malowało się w całej jego szlache­tnej postaci. — Bo i maż wysoki talentem

c

swoim chociaż w regionach wyższej natury

szuka swojej drogi; w niebie natchnienia czerpie ten eter, jaki do zapełnienia jego piersi mu potrzebny, — chociaż mówię or­łem jest górnolotnym, jest łaskawym także i rado spuści się ku ziemi dla uszczknięcia kwiatu pochwały , schyli się dla odebra­nia podanego mu nagrody owocu. —

Zeno zanurzony w sobie nie dostrzegł pierwej, aż gdy spuszczone podniósł znowu oko, że pani Korelskiej nie było w pokoju, a przy nim Barbara stanęła z bliska.

Zmieszana, wstydząca się swojego roz­rzewnienia. chociaż ja nowvm wdziekiem ubierało i kryjąca, łzy, któremi miłość bry- lantowała spojrzenie na kochanku zawie­szone. —

Jaki pan niedobry (zaczęta wymawiać głosem najżyczliwszego dźwięku.) Tak da-

%

lece ukrywać się, niepodzielić zemną swo­jej sławy, znaczenia, zaszczytów! Z jaką radością czytałam te doniesienia o panu, sto razy je odczytałam, a coraz mocniej biło mi serce i podnosiłam się jakąś dumą, jakby to wszystko mnie się tyczyło, — ale pan nieprzestaniesz teraz być dla mnie ta­kim, jakim byłeś dotąd; nieprawdaż panie Zenonie? bo muszę panu powiedzieć, moja

mama , jak tylko dowiedziała się z tej ga­zety, że pan odebrałeś takie zaszczytne

wezwanie od króla, taka masz sławę wiel-

' ć c

ką, jesteś kawalerem orderu, masz znacze­nie, wziętość, imię, a nawet, (bo muszę i to wspomnieć) ze i majątek posiadasz, to mu­siałeś uważać, jaka teraz dla pana jest dobrą, uprzejmą i nie tylko już niezabroni panu byw ać u nas, może i na coś w ięcej zezwoli, jeżeli tylko ze strony Pana....

A pana korrespondenta! kawalera orderówr! no no, i cóż więcej jeszcze, za­wołał pan Walenty wstępując żwawo do pokoju. —

\o 110, jakże ciebie tam witać? bo dalipan sam ńiewiem, z którego końca mam zacząć. — Ale wiesz co, majster z ciebie, i takeś nas wszystkich pokon fundo wał, to to mospanie nie żarty, z ciebie wielki czło­wiek — Kuksiewicz z osłupienia aż ochrypł

a ja żebym pożył i dwieście lat, tobym Bóg świadkiem nie zaprzestał cię admiro- waćy — ale ale (zawołał pan Walenty bijąc się po czole) cóżem ja wam najlepszego zrobił, przeszkadzać wam, kiedy sobie sami jesteście, idę, już idę, tylko jeszcze muszę wam coś powiedzieć, za co wiem, że mi podziękujecie, słuchajcież: Byłem sobie

mospanie w spiklerzu, i wydawał tam wła­śnie ordynarye ludziom, aż tu słyszę coś jedzie droga, wygladam.okienkiem, rychtyk, siwe konie pana Karola, — on sam jechał prosto do nas, z jakimś drugim jegomościa z wąsikami, coś niby znajomego, niby nie, tam (myślę sobie) mój Zenonek sobie przy Basi teraz; a oni tu potrzebni dzisiaj nie- prz ymierzając jak dziura w moście. Dalejże (mówię do chłopaka) biegaj do bramy i tam mi czekaj, rozumiesz, jak ci panowie nad­jada, powiedz, że państwa ntóma; wyje­chali z wizyta wszyscy, rozumiesz. — I słu­chajcież, nadjechali, spytali się i nawrócili k’sobie, no no myślę sobie; krzyż wam n'a drogę, a ty panie Karolku, nieupieczesz ty swojej pieczonki tutaj. Otóż macie; znowru, ktoś idzie; a to herbata was prosi na salę, no służcie sobie jeśli mnie kochacie, ja tra­fie tam za w ami.— ć

Zeno podał rękę Barbarze i odprowa­dził do salonu, gdzie na okrągłym stole wystąpiła herbata, z całym swoim tego- eześnyin zbytkiem i elegancyją.

—— ' •

Zeno Tom //. 5

«

s

r

i

Następne dnie, cztery stronice z książki życia Zenona, stoją niezapisane, białe. Bo promień jego szczęścia niepotracił o żadne wydarzeń prizmo, nie łamał się w odcienia

4

bledszych i jaśniejszych kolorów.

Na następnej kartce co zapisała jemu ręka losu! — Chciejcie odczytać.

Czwartego dnia po zdarzeniach wyżej opi­sanych, do pokoju, w którym siedział Zeno przy boku Basi zajętej haftowaniem włócz­kowego obrazka, wstąpił służący: podał mu opieczętowany list — na tacy. Zeno zer­wał się z krzesła, list podany sobie szybko rozwinął i stanąwszy bliżej okna czytać go zaczął, w tenczas kiedy Basia niespokojną ciekawością niesiona pytała się służącego, od kogo ten list przysłany,

Nie umiem powiedzieć (odrzekł słu­ga) ale pójdę się zapytać.

Któż go przyniósł?

Posłaniec czeka w sieni, zaraz się go zapytam.—*

Zeno list odczytany trzymając w ręku, zbliżył się do Basi, i przeprosił ją uprzej-

5*

\

*

mie, iż na chwilę się oddali do pokoju pana Walentego, dla napisania responsu.

Stryjaszka podobno niema w domu (odpowiedziała Basia) ale jeżeli pan po­zwoli, do mojego pokoju zaprowadzę, tam znajdzie pan wszystko, co trzeba do pisania.

Więc będę oto prosił, a przytem i skorzystam, bo poznam pokój pani, w którym dotąd niebyłem. —

Z obcych pan pierwszy w nim bę­dziesz. —

Czyliż mnie liczysz także do obcych?—

Do obcych? o mój Boże (i westchnę­ła Basia — i zamyśliła się).

Proszę pana z soba (przemówiła po chwilce).

Zeno wstąpił do pokoju, w którym by- ła tualeta Basi elegancka, i sekretarzyk do pisania, zaś w głębokiej nisze za białemi draperyami pawilonu, stało na pół ukryte jej łóżko pod białem nakryciem. Obraz w zło­tych ramach (na którym Matka Boska pia­stowała dziecię Chrystusa) nachylał się jak obraz błogosławieństwa nad tem cichem, spoczynkowi dziewicy przeznaczonem miej­scem. Cichość tego ustronnego pokoju, zda­wała sie harmoniować ze światłem złamanem

c

przez muślinow e firanki w oknie, przyćmionym

blaskiem igrało po blado różowych ścianach pokoju. Zeno wstępując do tego domowego ustronia dziewicy, oddawał się przez chwilę miłym wrażeniom, jakiego doznały jego zmysły, i serce. Ale Barbara była pod wpływem niepojętego dla niej wzruszenia, jej oczy nie mogły się oderwać od tego listu, który Zeno w ręku trzymał, wyglą­dała z ust Zenona zaspokojenia swojej cie­kawości, przecież nie wezwała go do tego zapytaniem; a Zeno zajęty był tylko roz­poznaniem się z wszystkiemi otaczającemi go przedmiotami. —

Chciałeś odpisać, na list odebrany, panie Zenonie, ja nie będę przeszkadzać; to rzekłszy Basia szybkim krokiem wybiegła z pokoju, w salonie spotkała się ze służą­cym ? który jej oznajmił że posłaniec ten z listem jest posiany z Ładnowa od p. Kor- sztynowej, i czeka na respons. Basia słu­chając sługę, bladła.

To wymówione przez ,niego imię cier­niem w niej utkwiło. — Jej wesołość jak spłoszony ptaszek z swojej gałązki, odle­ciała od niej. Bo jak medal każdy ma swo­ja odwrotna stronę, wybicie drugie; tak ta ^ ć

drugą stroną miłości jest zazdrość; ta gorzka

kropla na dnie miodowej czary, za każdem jej wstrzaśnieniem, napój maci.

To plamka zgnilizny na złotym jabłoni frukcie, jak skoro przylgnie do owocu, roz- psuje go, i strawi. — Każda myśl, która z łona zazdrości płynie, jest niespokojna, do­myślna i czynna, w każdym miejscu szuka i znachodzi sobie truciznę, która sie karmi

c / ć c

i truje chętnie,

Barbara padła na krzesło, gorzkie były łzy, któremi zapłakała. Wstała z siedzenia, na środku pokoju, stanęła twarza i ciałem obrócona do pokoju, w którym pisał Zeno, trzymała w tej stronie utkwione oczy, gdy­by dwie iskry jej rozżarzonej duszy. —

Rozśmiała się smutno. —

c

I ja, ja sama mu pomagam! on w moim pokoju, do niej pisze — o niej myśli, teraz nia zajęty— w tej chwili — tak długo.

Pójdę, przerwę to pisanie, przeszkodzę, (mówiła do siebie.)

I cóż mi to pomoże? smutna myślą zakończyła swoje dumanie, bo w tej chwili Zeno z listem już gotowym w ręku do po­koju wstępy wał.

Spieszę oddać posłańcowi moja od­powiedź, i mojej drogiej pani zaraz służyć

będę j mówił Zeno przechodząc do przy- sionka. —

Basia nie podniosła oka na mówiącego, nie widziała wyrazu jego twarzy, ale mowa jego przerażała ją tonem, który brzmiał tak wesoło.

Droga Basiu, muszę ci oznajmić (mó­wił Zeno wróciwszy do salonu) odebrałem oto list od pani Korsztynowej, jeżeli pozwo­lisz, to ci go przeczytam.—

Chcesz mi go przeczytać? pełna za­dziwienia zapytała dziewczyna, ale i po­cieszona zarazem; bo zazdrość w cieniach

\

tajemnicy rozwija swoje skrzydła, otwar­tość, podzielające się zaufanie osłabia ją, niszczy ją czasem.

Proszę cie Zenonie, zrobisz mi tem

ć c 7

wiele dobrego. Nieznani jeszcze pisma pani Korsztynowej (mówiła wyciągając pó list rekę.)

a CS

List ten przez Barbarę odczytany był taki:

Panie Zenonie.

«

Bardzo i bardzo wdzięczni jesteśmy za „bilet pański, który doszedł do Ładnoica. „W nim tyle dowodu miłej mam przyjaźni

\

5%jefi°? tyle dowodu wiary w moją. Z niego' „także przekonałam się, że nasza niespo-. „kojność o pana, niespokojności go nabawiła. ¿.Rozkazujesz nam, abyśmy uwierzyli słowu „pisanemu, nieśmiem być nieposłuszną, ale „mój towarzysz spodziewa się, i może słu- „sznie, że mu pan dozwolisz własnemi „oczyma się przekonać o jego zupełnćm i „nienaruszonem zdrowiu. Ze moja proźba „tu przyłączona nie zadziwi zapewne tego, „któremu wiadomo, że przyjaźń inoja, jak „jest dawna, jest także szczerą. Zostająca „z szacunkiem i przyjaźnią.“

Olga.

Dopisek.

*

” „Zachowałam nakoniec nowinę. Dziś „nad ranem kochany mój brat przyjechał ze „Lwowa; lubo nieznany, ukłon swój prze­była, a mnief dozwala wyrazić jego żywą „chęć jaką ma, poznania z bliska naszego „sławnego ziomka, obiecałam mu pana Ze- „nona dzisiaj na objad. Niech pan niezapo- „mni, że na stole naszym będzie czekało na­krycie dla wygladanego z upragnieniem

* c

gościa.“ —

Hasia list czytająca doznała z razu bło- giej ulgi w sercu i miała zadowolnienie,. podobne temu jakiego doświadcza człowiek ranny, który nowego rozdrażnienia się lękał, a takowe nienastapiło, a przecież nierozwe- selił się jej umysł, owszem obciążył się smutkiem nowym.

w

Oddajac list zapytała się Zenona gło­sem zaledwie dosłyszanym przez niego.

Pan Zeno odpisał i zapewne tam pojedzie na objad, dzisiaj jeszcze?

Droga pani uzna sama, iż nieodpo- wiedzieć tak grzecznemu wezwaniu nie- mogłem.

I pan jedzie?

Będę się starał, dzisiaj jeszcze być z powrotem.

Pan mi to obiecuje? (pochwyciła za słowo Barbara) a jej twarz nagle rozpo­godzona nieukrywała swojej radości.

Pozwoli mi pani udać się do jej. stryja z proźba, o pozwolenie mi koni do Ładnowa.

Pan się tak spieszy tam?

Lękam się, żeby nie czekano na mnie.

Ja sama zadysponuję.

I zadzwoniła jia służącego, któremu stosowny wydała rozkaz, a sama przeszła

się do okna, tani stanąwszy, chustką zakry­ła sobie oczy, bo płakała.

Dostrzegł to Zeno, czule wzruszony przystąpił do Barbary, biorąc jej rękę i do ust przyciskając przemówił: Droga pani, nie mogę pojąć powodu twojego rozczulenia.

Pan się oddalasz odemnie, i pytasz się, dla czego mi smutno? przemówiła Bar­bara głosem nieśmiałej wymówki.

Na pół dnia tylko się oddalam (od­rzekł Zeno,) bądź spokojną, proszę ciebie.—

Basia na te słowa oddaliła się z pokoju, ale niebawem wracała znowu z książką

ć c

otwartą w ręku. Był to romans francuzki, p. Charles Bernarda, który przyniosła z so­bą, otworzyła książkę, podając ją Zenonowi, wskazała na miejsce gdzie stały te słowa:— Mais demander le calme au coeur qui aime, c'est demander la lune seraine au ciel d'orage.

Gdy to odczytał Zeno szczęśliwy, rzu­cił się na kolana przed dziewicą, którą ubóstwiał, tysiącznćm okrył jej rękę poca­łowaniem, porwany urokiem i pieszczotą uczuć, doznawał w tej chwili nieznanej a najsłodszej rozkoszy. I nie sam jéj dozna­wał, w to niebo słodkiego zachwycenia

«•czarował dziewczynę, wciągnął ja za soba. —

c

Dreszcz przebiegł po niej, przychylona ku niemu, zbliżyła się twarza do jego twa­rzy; czuła jego oddech wargi szepczące coś niezrozumiale, dotknęły się skroni, wło­sa, ust młodziana. — Był to pierwszy po­całunek; pierwiosnek jej ust dziewiczych.

Zenonie mój drogi, mówiła po chwili Basia, dozwalajac kochankowi pieścić się z jej ręka. Zenonie, i ty w dniu dzisiejszym mnie chcesz opuścić? —

Tylko dzisiaj mi nie jedź tam,' zrób to dla mnie, dla siebie, prosiła Basia. —

Zeno dotknięty mowa kochanki (po krótkim namyśle rzekł) wypełnię co każesz, zostaję. —

Zostaniesz? czy tylko pewnie? powiedz zapewnij mnie o tem, bo widzisz dzień dzi­siejszy jest to mój dzień, moja wiosna, mój raj, daruj mi go, daruj, proszę ciebie, niech bedzie całv moim.

o •

Uczynię co zadasz, i chociaż wyznam ci droga Basiu, gdybym nie był napisał,

zapewnił nawet że ale każesz, więc

zostaję. —

Nie, mój Zenonie, sama widzę, mu­szę uledz, w ięc jedź, tylko mi w racaj dzi-

108

siaj, ażebym dzień ten tak zakończyć mogła, jak sie zaczał dla mnie wesoło.

Przyrzekam ci.

Więc i dotrzymasz — odpowiedziała Basia, odprowadzajac kochanka. Po chwili odjeżdżający pojazd oddalał Zenona z domu, gdzie jego dziewczyna, za nim tęskniła, po nim zapłakała.

Serdecznie witamy wyglądanego gościa.

Zawołała Olga zrywając się z kanapy i bieżąc naprzeciw wchodzącego; a nim

c ■*

był Zeno. —

Zwyczajem swoim podała mu rękę, ale dzisiaj uścisk, który odebrał, był czulszy, ukontentowanie Olgi z jego przybycia, wię­ksze. —

Bardzo i bardzo wdzięczna jestem panu, bo dozwalasz nam przekonać się, ze obawa nasza o niego była zbyteczną.— Gdyby powinszowania niebyły wyszły juz z mody, miło by mi było, winszować panu dzisiaj szczęścia śród nieszczęścia. Ale powinnam była być spokojną, bo kto do nieśmiertelności pozyskał już prawo, taki nie jest nigdy bez swojego anioła stróża.—

Doniosłem już pani, (zaczął odpo­wiadać Zeno) że wypadku nie miałem ża­dnego z koniem; zawsze jednak jestem szczęśliwy ztąd; iż to małe nieporozumienie, którego stałem się powodem, podało mi sposobność poznać, jak wysoko powinienem cenić tyle przychylną dla mnie przyjaźń pani. —

Do niej pan nowe dzisiaj pozysku­jesz prawo; bo nie mogę to utaić, że przy­byciem swojem bardzo mnie pan zobowią­załeś. Będzie to nader przyjemna Siurpriza dla mojego brata.

Nie wie o tem, że pisałam do pana, i prosiłam na objad; mój brat bardzo pra-

4

gnie poznać pana, a w tem podobno wina moja, bo już wiele dobrego mówiłam mu o panu; chociaż pan Zeno wie o mnie, że kłamać nie umiem. Jeżeli pozwolisz pój­dziemy do naszego majora; ale wypada naj- samprzód przywitać się z ojcem, muszę oznajmić panu, iż mocno był niespokojnym, mimo zapewnień z mojej, strony i listu pań­skiego, który mu komunikowałam; ojcow- skiem sercem cierpiał i tęsknił. Więc pro­szę z sobą— dodała pani Olga podając rękę Zenonowi.

ê

é

Pan Palinson zwyczajem swoim zatru­dniał się o téj godzinie czytaniem w biblio­tecznym pokoju. Tam go zastali.—

Panie Palmson, przyprowadzam mi­łego mu gościa (przemówiła Olga w lran- cuzkim języku.)

Starzec siedzący nad rozwartem folia-

c •

łein przy stole, podniósł głowę na posły­szany głos Olgi, odsunął okulary na czoło i natężając słabego wzroku spojrzał na nią; potem na Zenona, mdłe spojrzenie oczu o- żywiła radość i suchą zgrzybiałą swą rękę wyciagajac ku niemu przemówił: —

^ C ć

Tiens tiens le foi-la sauf-et sain c'est bien très bien madame la comtesse sze fous suis infiniment oblisze; ne lui permet­tez pas une autre fois — de monter vos sze faux, c'est une coutume des vandales? ne lui permettez pas sze fous prie; mi Her­culej si tu aurait casse la main, tiens tiens? la main9 elle lui est bien nécessaire, n’est cepas madame la comtesse.—

. Kiedy milczał Zeno, wyręczyła go w témOlga, zapewniając Palmsona, iż jego syn żadnego wypadku niedoświadczył.—

C'est bien très bien, madame la com­tessej sze fous suis bien oblisze —javais grande envie de te voir mon szer %eno —

na

je fiens de trou fer un manuscrit vandalien— documentum magni momenti — tiens tiens tu m'aidera a le deszifrer — mon Zeno — prend, une chaise — donc nous allons com­mencer.

Olga widzac zaambarasowanego Zenona pospieszyła przyjść ni u w pomoc, uprze­dzając staruszka, iż zapragnęła poznać go z majorem, bratem swoim.

Dodała, ze pan Zeno zapewnie dłużej teraz, zabawi w jej domu i później woli jego uczyni zadosyć. —

W *

C’est bien tres*bien mon szer Zeno, a refoir Me. la Comtesse, sze mèn fais con­tinuer mon trafail.

Napomknięcie Olgi a dłuższym pobycie Zenona w jej domu, żywo go dotknęło, my­ślał o postanowieniu swoim; nie zdawało mu się jednak stosowném na samym wstę­pie objawić jej swoje przedsięwzięcie po­wrócenia tegoż dnia jeszcze do Miłocina, do Barbary.

Teraz zaprowadzę pana do majora, jest w swoim pokoju, (mówiła Olga) i dotąd nie wić o pańskiem przybyciu; Siurpi*yza im mniej spodziewana tern milsza — pój­dziemy krużgankiem. —

Zamek Ladnowski wedle zwyczajów i potrzeb krajowych, zbudowany w wiekach zamożnej, i chętnej gościnności,. mieścił w obszernej swojej budowie, długi szereg go­ścinnych pokoi.

Te, lubo nie jednego rozmiaru i wiel­kości, jedną miały wysokość ścian, a w każ­dym powała spoczywała na swoich belkach, wapnem obielonych; — każda z swojem ogni­skiem, który jedno pó.ł-ściany zajmował, i każda z kaflowym piecem z niebieska ara- beskowanym. W rogach stały łóżka, podo­bnie jak kanapy i stołki tokarską ręką to­czone, wzorem swoim starożytnym odpowia­dały miejscu, w którem od wieku zostawały w nienaruszonym nigdy porządku.—

Dochodząc do drzwi niskich ale szero-

ć

kich, które prowadziły do stancy i dziś za­jętej przez majora; pani Olga z swym to­warzyszem posłyszeli przez drzwi głośny huk wystrzału. Przerażeni oboje niemówiąc do siebie słowa, przyśpieszyli kroku; zna- g.ła drzwi otwierając, wpadli raczej niżeli weszli do pomieszkania majora, a pierwsze słowo Olgi było zapytanie, wyrażone gło­sem trwogi — co się stało?

—■ Czy co się stało — ja nie wiem — odpowiedział stojący w oknie mężczyzna,

Pardonez moi, zaraz ci służę — rzekł da—

/ c

lej, kładąc na stole pistolet, który w ręku trzymał. —

m

Był to major* mąż wysokiego wzrostu, zwięzłej budowy ciała, co znamionuje siłę twarzy nie młodej ale Ii oz ej i czerstwej, którą krasił zatoczysty was, często ręką gładzony. Acz w ubraniu cy wilnem, które było czyste i staranne przecież, twarz, je­go wejrzenie i postawa, wojskowego zdra­dzała człowieka; ale ta dziarskość bijąca z jego oblicza była tegóż raczej ozdobą niż skazą; a spojrzenie na niego skierowa­ne odbierało wrażenie miłe; poznawający się z nim po raz pierwszy, bywał na prze­mian pociagany, hożościa jego twarzy i zno- wu trzymany z daleka wyrazem powagi je­mu właściwej. Słowem major był takim, iż pokochać go było można, szacować konie­cznie było potrzeba.—

Pardonez moi — zaczął mówić po­strzegłszy towarzysza Olgi — zapewne mam

O w • O *

honor powitać pana Zenona, Olgo, tu aura la bontc zaprezentować mnie.... —

Pani Korsztynowa na przemian przed­stawiła bratu Zenona, a tegoż znowu bratu swojemu. —

Jestem mój mości , nieskończenie szczęśliwy^ a mojej siostrze szczególnie obligowany, ze mnie nastręczyła te okazye, poznać tak zacnego, ślachetnie myślącego i tak sławnego ziomka. Asan dobrodziej by­łeś tu bardzo wvMadanvm, zaalarmowałeś

» » ć * 7

moja siostrę tym swoim wypadkiem, który

® c

jednakowoż jak z ukontentowaniem uważam, niemiał żadnych złych konsekwencyi ; pro­szę, obliguję, tu sa krzesła ; Vous voyez jestem jeszcze w rannym ubraniu, proszę mi wybaczyć — proszę spocząć, proszę. —

Asan dobrodziej mój mości nie da­wno w tych stronach? uczynił zapytanie major zawiazujac dyskurs, który w kolej swoja wprowadzony ciągnął się bez przer­wy przez Zenona i majora w równej mierze utrzymywany. Na wspomnienie o Włoszech, twarz majora ożywiła się widocznie, głos

jego podniósł się o jeden ton wyższej ener-

• • •!) gij i siły.

We Włoszech byłem; ale, przyznam się asanowi dobrodziejowi, mój mości, że podług mnie, byle tylko nie mieć ciągle na oku wymierzona ku sobie lufkę Gerylasa, jabym preferowat jeszcze Hiszpanie, pię­kny kraj, górzysty to prawda, ale się rodzi, cóż pan na to powiesz koło Sierra-Morena

widziałem duży łan pszenicy i wcale pię­knej. A cóż dopiero łam niżej, koło Estra- madury na przykład ło, mój mości, ażem sie zdziwił, asan dobrodziej naturalnie znasz

O 7 •9

z opisu położenie gór Sierra Morena Sarn­ino Sierra, są to miejsca dla nas pamiętne.

O Kozitulskim asan dobrodziej naturalnie słyszałeś. Otóż jak powiadam, Hiszpania bardzo mi się podobała, bardzo, i myślę, że tam można żyć przyjemnie, tam znajdziesz pan mój mości między hiszpanami ludzi z charakterem, w całem znaczeniu tego wy­razu; byle tylko nie atakować ich honoru; bo w tym punkcie są drażliwi, w równym

stopniu jak my polacy; obrazy nie zniosą,

£

ale bo przyzna sam asan dobrodziej, cóż wart*taki człowiek na przykład, który tak słabego jest temperamentu, iż znieść nie może nawet świstu kulki, i dla tego dozwoli lada, że tak powiem dzieciakowi, pluć na siebie żartami. Z takim ani ja ani asan do­brodziej naturalnie nie zawiedlibyśmy nawet do objadu razem!

Wejście służącego, który oznajmił, iż zupa rozdana, przerwało dyskurs. —

Xim pójdziemy, muszę ci po widzieć ko­chany bracie (ozwała się pani Olga.) —■ idąc do ciebie zostaliśmy przestraszeni.

A to czemu? żywo zapytał major.

Słyszeliśmy wystrzał w twoim po­koju. —

A prawda ; była to niedyskrecya z mo­jej strony, strzelać oknem w domu, gdzie mieszkają damy. Pardonez moi to mówiąc ścisnął za rękę panią Olgę. Xa drugi raz tego pewnie nie zrobię, — a dzisiaj muszę się wytłumaczyć; mam zwyczaj mieć przy sobie zawdy nabite pistolety, a że to już dawne nabicie; więc tedy musiałem wykrę­cić z nich kulki; a proch puścić z dymem, i to zrobiłem. Ale proszę nie zważać na mnie, ja zaraz, w ten moment będę służył.—

Staroświecki zejiar ścienny na sali czwarta

w * . c

wybijał godzinę z południa, kiedy pan Palrn- son prowadzący gospodynię domu, a za nie­mi Zeno i Major idący, zabrali swoje miej­sca koło stołu, który przystrojony bukietem kwiatów w wazonie, jaśniał połyskiem ró­żnokolorowego krzystału, srebra i porcela­ny. Objad • trwał więcej godzin. Wykwin­tny był smak potraw gustownie i smakownie ubranych ręką mistrza kucharskiej sztuki. Wesoła rozmowa, która ucztujące gro­no zbliża do siebie i jakoby w jedne połą­czą rodzinę, dodawała tu wdzięku wesoło­ści nie rażacej, właściwszej ucztom zagra-

ć

¡licznym niżeli naszym. Przy końcu jednak objadu, major na odebrane wezwanie siostry,

. • kazał sobie podać kielich kolejny, hołdując zwyczajowi krajowemu napełniwszy go wi­nem, wniósł zdrowie obecnej damy, z po­rządku zawdy pierwsze przy polskiej bie- siadce. —

Koleją poszły zdrowia obecnych męż­czyzn, przy końcu zaszumiał Szampan w swoich wysokich kieliszkach i uróżował twarze mężczyzn rumieńcem żywszej we­sołości, —

W salonie bawialnym, do którego po­wrócili, gościom podaną czarną kawę i li- kwor w drobnych kieliszkach, chasse caffo nazwany.

W pokoju zaczynało się ciemnic, dzień ku zachodowi się skłaniał; Zeno wydalił się z salonu, po niedługiej chwili wrócił zmieszany do tyła, iż to pomieszanie jego, nie uszło uwagi gospodyni. —

Uważam pana mocno zmieszanym — (zagadała) czy byłoby mi wolno zapytać się o przyczynę; bo nie ufam mojej domyśl­ności, ażebym ją odgadnąć mogła.

Istotnie było mi nieprzyjemno dowie­dzieć się, (odrzekł Zeno) iż pojazd, którym przybyłem, odjechał do Miłocina; byłem nieostrożnym tyle, iż zapomniałem powie­dzieć furmanowi, ażeby na mnie czekał; a

l^oi, w icł^o SIO w przykrem położeniu wio- lestować panią moją prośbą o pozwolenie mi swoich koni do powrotu. —

Do powrotu? (zadziwiona poAvtórzyła Olga) pan miałeś zamiar dzisiaj nas opu­ścić. To zdaje mi się niepodobnem. Tak za­pewniam pana, że niespodziewałam się, ażebym była dzisiaj w tem położeniu pro­sić pana Zenona o przedłużenie swojego pobytu w domu moim, — sadziłam bowiem,

c

że dla mojego brata zrobiona ofiara z dni kilku, nie będzie uciążliwą dla pana? — Zeno użył całej swojej wymowy, aże­by zapewnić damę, ile pobyt w jej domu przyjemności mu sprawia; ale zakończył tem, iż życzeniem jest jego niezmiennem dzisiaj jeszcze powrócić do Miłocina; obie­cując sobie w krotce nagrodzić tę przykrość, jaką dziś doświadcza. —

Ale bo panie Zenonie, my na to nie przystaniemy nigdy (ozwała się Olga) i spodziewaj się pan nie tylko z mojej stro­ny, ale i od brata mojego silnej oppozycyi.—

Boleję mocno na to, (rzekł Zeno) iż nie umiałem przekonać panią, że liczę sobie do prawdziwych przyjemności tę wolność bawienia w jej domu! a jednakowoż dzisiaj

Zeno Tom FI. 6

122

właśnie muszę prosić panią dobrodz. mieć mnie za wyexkuzowanego. —

0 nie , nawet dokończyć niedozwolę panu, a gdy moją prośbą ten uporek pański przełamać nie potrafię, wezwę mojego bra­ta do pomocy, dwoma głosami zwyciężymy pana. t

Kochany bracie (zawołała) na oddala­jącego się, wzywam twojej pomocy, pan Zeno tyle nie łaskawy, chce nas opuścić, czy możemy zezwolić na to? —

Czy być może? (zadziwiony zawołał major) chciej asan dobrodziej dać wiarę zapewnieniu, które mu zrobię, iż siostra mo­ja liczyła na kilkodniowy jego pobyt; bę­dziesz zawiedzioną w tak przykrym spo- J

solne?

Nie powiem tego z przekonania, ale fj asan dobrodz. sam to wyznasz, iż kto drugi mógłby pomyśleć, że to ja wystraszam go- | ści z domu mojej siostry, bo dawniej przed 3 moim tu przybyciem, asan dobrodziej byłeś l łaskawszym. —

Zeno dotknięty tą • przemową majora wahał się w odpowiedzi, i chociaż takowej domagało się uczucie grzeczności, milczał, widząc, że słowo jego niemogło być inne, tylko poddania się żądaniom proszących.

$

Była to myśl o Barbarze, co słanę.ła na straży jemu i zamknęła mu usta.

Ale major dostrzegł, iż mowa swoja

ć ® C

wprowadził Zenona w przykre położenie; zachowujac zawdy ten takt w postępowaniu, który tem samem, że domagał się pewnej oględności od drugich, takowej nie odma­wiał nikomu; widział przyzwoitem złago­dzić ostrość myśli zawartej, w swych wy­razach; i życzenie swoje i siostry przed­stawić w formie takiej prośby, która zosta- wiajac wolność odpowiedzi, ciężarem być przestaje. —

A tak (mówił po małym przestanku) nieprzestiijemy. prosić asana dobrodz., aże­byś darowraJf nam przynajmniej dzień dzi­siejszy i mamy nadzieję, że jeżeli słowo dane komu nie z obowiazało tak, w takim

c /

tylko razie moglibyśmy się spodziewać, że nam nie odmówisz. —

Istotnie (wpadł w te mowę Zeno) da- łem słowo i niein zwiazany jestem, więc proszę przyjąć moja exkuzę. —

W takim razie ani ja ani moja sio­stra, niemożemy molestować asana dobro­dzieja dłużej, (przemówił major.)

-Zawsze ulegajac panu, (rzekłaOlga) pomyślimy, że pan Zeno przecie niedobry,

kiedy Awbieraiae sie do nas, wiazał sie

» » #1 £ c 7 c i*

słowem do tak prędkiego powrotu, i wziął na siebie obowiązek, zrobienia nam przy-

C

krości. —

To słowo obietnicy otrzymał zapewne przyjaciel, proboszcz Miłociński, bo jakeś pan ńamienił we dworze juz niebywasz. Ten grzech niesłowności ja z moim bratem chętnie przyjmujemy na nasze sumienie. — Przerywam ci Olgo (ozwał się major) gościnność jest darem, nie powinna być cię­żarem; nadużywasz prawa, które tobie, jako gospodyni służy. A ja daleki jestem od te­go, ażebym ofiarując asanu dobrodziejowi moją przyjaźń, a prosząc o wzajemną w w pierwszym zaraz dniu, żądał od niej ofiary. —

Zawsze, jednak pozwolisz asan dobro­dziej przedłożyć sobie, że kiedy dystancya nie daleka i droga dobra, nie zechcesz nas opuścić przed herbatą jeszcze. —

ja zezwalam; (ozwała się Olga) ale pod tym tylko warunkiem.

Zeno na znak zezwolenia pokłonił sie damie. —

V

Nastało milczenie. —

- Moja siostra wiele dobrego mówiła mi o proboszczu Mitocwskim, (zaczął mo­wę major) zaszczyca się asana dobrodzieja przyjaźnią; ma być bardzo zacnym i świa­tłym kapłanem.

Słysząc ten głos pochwały zacnego kapłana, z którym mam prawdziwa przy­jemność być w bliższych stosunkach, (prze­mówił Zeno) wyznać powinienem, że lubo czas krótki goszczę w jego domu, miałem dostateczna sposobność przekonania się, że jest szacunku i poważania najgodniejszym, i ze wszech miar należy się policzyć go do tych duchownego stanu osób, którzy przejęli się świętem i wysokiem swojem powołaniem a ezynnem życiem staja się tem, czem po­dobno być powinni, to nauczycielami ludu, stróżami cnót domowych, a wszedzie i za-

7 e

wsze w chwilach troski i nieszczęścia, cho-

o /

roby albo i śmierci, aniołami pocieszenia.— Lud nasz wieśniaczy (kontynuował Ze­no) oddany pracy, która ciężarem swoim przygniata równie ciało jak umysł, i trzyma go, że tak powiem przykutego do ziemi, potem jego zroszonej — lud ten, którego praca jednostronna przytępia umysłu wła­dze, ciągłe troski głuszą moralne uczucia, który zmuszony walczyć o utrzymanie życia,

w swoich boleściach zapominać musi o bo­leściach bliźniego i lodowacieje pomimo wrodzonej każdemu miłości; lud ten mówię czemże by pozostał, gdyby w tem ubóstwie swojem fizycznem i moralnem, w tem stanie wydziedziczenia ze wszystkich sposobów do wykształcenia siebie, niemiał w kapła­nie duchownego opiekóna? wydźwigającego go z tego upadku, w którym się urodził, w którym żyje. —

Ten to kapłan, który znak krzyża na chrzcie świętym położywszy na czole nie- mowlatka, otwiera mu wstęp do życia i do

C

kościoła wprowadza; ten sam w serce do­rastającego młodziana wkłada słowa wia­ry, wlewa miłość bliźniego i Boga, i roz- twiera duszę jego do przyjęcia prawd świę­tej religij, odrywa jego myśli od ziemi nędzy; podnosząc je ku niebu, i że tak się wyrażę, w' to pole, które odłogiem spoczywając, chwastem dzikich obyczajów porastać mu musiało, zasiewa ziarna cnoty, bogobojności, zaszczepia gałązkę pociechy w tem — zba­wienia w życiu przyszłem.

Milczenie, które świadczyło o uwadze,

z jaka słuchano mówiącego, nie zostało

ć 0

przerwane, chociaż ten mówić zaprzestał. Ochłonąwszy nieco z zapału, którym czuł

się podniesionym, Zeno na ton spokojniejszy strojąc mowę, kontynuował dalej:

W każdym wieku i czasie byli mę­żowie, którzy całą siłę swojego rozumu skupili w tej pracy, dociekania prawd, ty­czących się najważniejszych pod oczy du­szy podpadających przedmiotów; Bóg i csfo-

wiek sa to pytania najgodniejsze zadumania

ć

£ię rozumu ludzkiego. Ale cóż, kiedy owoc tych zaciekań, ta prawda dziś wyszukana i jako świecznik dziś wyniesiona na wielki ołtarz fdozofij, jutro naprowadzi nas może na to przekonanie; że, gdy ciągła praca przeznaczeniem jest umysłu ludzkiego, ten na drodze swoich pracowitych badań, nigdy i nigdy nie stanie u celu; gdzieby go cze­kał — spoczynek.

Lud ma swoją wiarę, która go pociesza i podnosi; ma swoje stare prawdy, których nie pojął ale im uwierzył, one przetrwały wieki i posługują ludowi do jego życia. Przywodząc tu kapelusz Wielanda, zamknę moje*uwagi tern, iż u synów oświaty kape­lusz ostatniej mody tylko pokupny, i któż nie wie, że nakrycie, które im dzisiaj zda­je się przystawać do głowy, w niedługim czasie na inne nowszego kroju zamienić

z..'

beda musieli, — lud wieśniaczy nakrywa sie

c c 7 * • 1

tym kapeluszem starym , jakim nakrywali się jego ojcowie, wiara jego nie podlega modzie.

t

' u i*. *

Grodzina wieczorna zgromadziła znowu go­ści w salonie. — Małe ich grono otoczyło stolik modnie i błyszcząco przystrojony do

herbaty, której urządzeniem zatrudniona Ol-

* ć

ga, mało należała do rozmowy prowadzonej między Zenonem i majorem. Ten chociaż swoje z czasów wojennych wspomnienia nienarzucał nikomu , wezwany chętnie roz­wijał pasmo zdarzeń wojskowego życia, przenosząc się myślą na pola biwoaków 1 bitw, rad widział towarzyszącego mu w tej podróży, słuchacza. —

Było takie zdarzenie, zaczął opowiadać major; mieliśmy w naszym pułku poruczni­ka, było mu Henryk na imię, przezwisko, darujcie, że zamilczę. —

Był on to panie dobrodzieju mój mości, jedynak, bogatych rodziców, bez ich woli, wiedzy nawet, zaciągnął się do wojska, a chociaż szczupłej kompleksij, bo nawet po­wiem asaństwu, że z twarzy wyglądał wię­cej na dziewczynę, trochę lekkomyślny, ale przy tym brat* i kawalerzysta z niego był tęgi. Lubiłem go bardzo, i więcej, bo opie­kowałem sie nim. Staliśmy mości dobrodzie-

c *

ju jak dziś pamiętam w 8 es to Calende nad jeziorem to Lombctrdyi.. Otóż mospanie pe­wnego razu przez miasto, gdzieśmy stali garnizonem, przechodził jakiś oddział fran- cuzki. Zdarza się, że officer francuz z tego oddziału, zawadiaka kawałek, spotyka na ulicy dziewczynę wcale przyzwoicie ubra­na, wychodziła z kościoła, spotyka ja na ć * ^

ulicy samą, i w sposobie dosyć nieprzy­zwoitym, akostuje ja mój mości.

Zdarza się mospanie, że na to nadcho­dzi mój Henryk, nieznajoma ta panienka widząc officera z legij polskiej, wyrywa

c *

sie szcześliwie z rak zuchwalca, do Hen- ryka przybiega, za rękę go bierze i po Ay.łosku do nie£o:

o

Signiore Pollaco ty mnie ratuj. Mój przyjaciel naturalnie, zbliżającego się ku niemu imperhgnenta odtrąca, a z tąd kłótnia,

przycinki, narc.ście słowa impertynenckie i oba juz w passyi, wyzywam się cornme de raison na pojedynek. — Ale trzeba wiedzieć, że francuz wedle ordynansu swego prowa­dził swój oddział do Medyolanu, odstąpić go więc nie mógł, staje tedy na tein, ze w połowie drogi, będzie z swoim sekundantem na tem a tein miejscu, et cctera. —

Henryk odprowadził damę do jej po­mieszkania, była córka bogatego Markiza, imię jej było Gelsomina, a była cale piękna

^ c

osobą. — Po objedzie byłem właśnie u je­dnego z moich kolegów, kiedy mości dobro­dzieju wpada tam mój Henryk, bierze mnie na stronę, opowiada co zaszło, prosi abym służył nur za przyjaciela w afferze z fran­cuzem. —

Wyrozumiawszy rzecz, pytam go tedy

o broń, miejsce, czas pojedynku; 011 mości dobrodzieju odpowiada mi, iż się będą strze­lać, wskazał miejsce, ale co do czasu za- czał coś myśleć, nareście dodał o 6tćj rano,

C * 7 /

pojutrze tak pojutrze była umowa.— Dobrze jest rzekę, mamy dosyć czasu, jutro po ob­jedzie wyjedziemy, będziemy pojutrze z rana na placu. — I tak zrobiliśmy, nazajutrz wie­czorem stanęliśmy w miasteczku, niepamiętam

«

jak się nazywa, za miastem jest lasek oli­wny i kaplica niedaleko młyna.

Zajeżdżamy do miasta, a trzeba wie­dzieć, w mieście stał oddział Ułanów pol­skich, oficerowie znajomi, wchodzimy do kawiarni, tam zastajemy naszych, ci witają się zemną. Henryk idzie do pierwszego którego znał, wyciąga rękę do niego a ten mości dobrodzieju cofa swoją, to go zdzi­wiło. Az tu bierze mnie na stronę kapitan mój przyjaciel, i wręcz zaczyna od tego, ze jeżeli nie chcę się skompromitować niepo- winienein brać za towarzysza sobie Henryka.

Odurzałem na to, pytani, zadam obja­śnienia, dopiero opowiadają co się stało, ze dzisiaj z rana przybył tu do miasta oddział francuzki; oficer go prowadzący wyzwał wczoraj w Calende na pojedynek Henryka, ten miał się odbyć dziś zrana o szóstej, w lasku oliwnym przy kaplicy. Francuz z swo­im sekundantem stawił sie, czekał wiecej

C 7 tf

godziny, a w końcu plac ostrzelał.

Wróciwszy do miasta, tu w kawiarni w obee nas wszystkich i wielu francuzów opowiedział rzecz; Henryka jako dyshono- rowanego, imienia ofiicera armii francuskie} niegodnego ogłosił, słowem zdefamował go publicznie. Taka relacya wystawcie sobie

I C • C *

państwo, nie mało byłem dotknięty, co tu robić, biorę Henryka, wyprowadzam go z kawiarni, pytam go tedy, badam, a w końcu odnoszę to przekonanie, iż biedny Henryk w akcessie passyi jak się zdaje nie zważał dobrze, może się przesłyszał, koniec koń­ców w oznaczeniu dnia pojedynku podobno się pomylił. Był dobrodzieju w ostatniej rozpaczy, officerowie jego koledzy mieli go za zdelamowanego, możeż być coś gorsze­go pod słońcem? — Jak powiadam, był w ostatniej rozpaczy, że aż od zmysłów od­chodził. Ja lubo z jednej strony, widziałem tu uchybienie tylko, nieuwagę wreście, ale cóż ztad, [rzecz ta stała się publiczna, aczy- liż każdy da wiarę e\plikacyi naszej? po­cieszałem go jednak, mówiąc: że to da się naprawić, pójdziemy (mówię) na cała noc do Medyolanu, tam przeciwnika dogonim, a w tenczas będziemy próbować; zmusimy go nareście.

Ale tu zachodziła znowu trudność od pułkownika, miałem tylko pozwolenie na pół dnia; nazajutrz o 9tej zrana byłem odkomenderowany do Laweno, nie stawić się, byłoby to idesubordynacyą, a w cza­sach wojennych żartu niema. Stanęło mi to na myśli, i ledwie podałem Henrykowi moja

radę, tę cofnąć musiałem, a wtenczas już sam niewiedziałem, co sobie począć w ta- kiem fatalnem położeniu.—

I w takiej alternatywie myśli, nic nie przedsięwzięliśmy. Namówiłem Henryka,

J o c * * 7

ażeby się udał do stancyi, a sam wróciłem do kawiarni, w nadziei; że którego z kolie- gów uproszę, coby mnie zastąpił, jako se­kundant Henryka z nim pojechał. Otóż po­wiem państwu, tą razą nadspodziewanie moje udało mi się, porucznik pewien, jeden z najmłodszych na zaręczenie moje, i słowo honoru mu dane, iż niestawienie sie Henry-

/ c *

ka było jedynie skutkiem nieporozumienia, skłonił sie do wszystkiego. Z nim tedy,

c v o • 7

uszczęśliwiony nad miarę, biegnę do naszej stancyi otwieram, wchodzę i zastaję mojego przyjaciela leżącego na ziemi, pistolet w

# ę

jego ręku, on krwią zalany już bez mowy i władzy; wszelki ratunek był daremny, o północy, na mojem ręku, skonał. —

Straty swojego honoru niemógł przeżyć jednej chwili.

Stanął w opowiadaniu major; był to łoskot toczącego się pojazdu po zamkowym bruku, który mu przerwał.

Ktoś zajechał, ozwał się major.

To zapewnie zajeżdża pojazd, który panu służyć będzie dzisiaj — (przemówiła Olga do Zenona.) Zeno zerwał się z miej­sca i wyraziwszy grzecznemi słowy przy­krości jakiej doznaje w chwili opuszczenia domu, tyle łaskawej dla niego gospodyni, zwrócił się do majora, i podał mu rękę do pożegnania.

Prosimy oświadczyć przyjacielowi swojemu ukłony nasze, ale razem i żal jaki mamy do niego. —

Gdy to mówiła Olga, drzwi się roz­tworzyły, i ujrzano wchodzącego do pokoju, ksi ędz a Milo emskiego.

To pojawienie się proboszcza jak od­mienne zrobiło wrażenie na zgromadzonych tu osobach pojąć snadno; rozradowana Olga, wstała z miejsca swego, niskim ukłonem witała niespodziewanego gościa; przedsta­wiła mu zarazem brata, który stosownym komplementem wyraził przyjemność, jakiej doświadcza z poznania jego osoby.

Zeno nic mówiący, ścisnął w milczeniu

c * 7 c *

rękę, którą przyjaciel mu podawał; twarz jego smutno zmieniona, mogła była wydać, to co się działo w jego wnętrzu, gdy­by uwaga obecnych nie była obrócona w

tej chwili ku nowo-przybyłemu, do którego zwrócił major swoją mowę:

Xader mi miło, powitać asana dobr. w domu mojej siostry, (rzekł major) nader miło; bo chociaż to stare przysłowie niesie, gość w dom — Bóg w dom, to w szelako żywiej się tu czuje, kiedy do domu wstę­puje gościem sługa Boży; bo sługa przy­wodzi do pamięci pana swego; ale asan dobrodziej będziesz miał żal do nas i słu­szny, gdy się tu wyspowiadamy z siostrą moja, iż jego przyjaciela kusiliśmy do złe-

* (J ^

go; to jest do złamania danego mu słowa.

Słyszący to proboszcz zadziwił się, nie okazał jednak zadziwienia, mówiącemu nie- przerywał. Major w dalszej mowie wynu­rzył swoja radość, iż jego tu przybycie

* ć *

uwalnia Zenona od obowiązku do powrotu.

I Olga z swojej strony wyraziła swoją wdzięczność i tę radość, jaką rzeczywiście z tego samego powodu doznawała.

Już od dawna cięży na mnie miły ten obowiązek służenia pani dobr., (mówił ksiądz) z takowego dzisiaj nie wywięzuję się jeszcze, gdyż wyznać mi przychodzi, że w przejeździć do miasta B.. gdzie mnie ważna sprawa powołuje, ośmieliłem się wstąpić do jej domu na krótką chwilę; a

nawet wyznać muszę; iż pewien interes, który będę miał honor przedstawić pani dobr., był mi powodem do tego.—

Po zapewnieniu jakie odebrał z ust go­spodyni, iż w każdym względzie nader mi­łym jest gościem w jej domu, ksiądz uczynił zapytanie, czyli jej wiadome jest morderstwo popełnione przed tygodniem w Zabrzowie.

Otóż właśnie (kontynuował mówiący) doszła do mnie wiadomość, że w mieście U. przytrzymano jakiegoś włóczęgę, który zmie­niał w sklepie kilka sztuk obcej monety.

Zapytany z kądby takowe otrzymał, nie mógł dać zaspokojącej odpowiedzi; ztąd po­wzięte podejrzenie, jakoby były skradzione. Sprawa tycząca się tego morderstwa, którego sprawcę dotąd niewykryto, mocno mnie in­teresuje, spieszę zatem do miasta li. wioząc z sobą kilka sztuk pieniędzy polskiego bicia, które nieszczęśliwy ten zamordowany sta­rzec, ofiarował był na kościół i wilią swo­jej śmierci mi powierzył. Gdyby się oka­zało, że moneta znaleziona u tego włóczęgi, podobna do tej którą od zabitego otrzyma­łem; byłaby potrzeba dalszego badania, z którego dałaby się może wykryć cała dziś przed nami ukryta prawda.—

W ciągu tego opowiadania, ku któremu

c

cała uwaga Olgi i majora była zwrócona, Zeno myślał tylko o Barbarze, szukał my­ślami swojemi sposobu, jakiego użyć i drogi, któraby trapionego tęsknotą do dręczonej może podobnie dziewczyny, doprowadzić mogła.

Ale. jego rozbiegłe na wszystkie strony myśli i marzenia, wracały nazad rozbite o skałę niepodobieństwa! bo mógłże bez na-.

rażenia charakteru swego, i tej wziętości,

t

jaką pozyskał w tym domu, dalszym uporem do dokonania swojego zamiaru domierzyć, albo przyjąwszy raz do pomocy podsunięty mu pretekst danego słowa przyjacielowi, teraz do popełnienia kłamstwa się przyzna­wać i zrobić zwierzenie swojej tajemnicy, roztworzyć serce, odkryć miłość swoję — ażeby Olga i major zdołali pojąć jego tę­sknotę i potrzebę powrotu do Miłocina? Mógłże to uczynić Zeno? a przecież myślą swoja stał na tej drodze, bo dla Barbary i

c

dumę swoją by poświęcił. Gdyby Olga była sama tylko (tak myślał) gdyby z majorem była dłuższa znajomość, niewahałbym się. W takim zaś składzie rzeczy, była ta mo- ralna niewola, co krępowała jego wolę i

chwiejącego sie na drodze rozmysłu trzy-

c ®

mała.

Z zadumania, w jakim zostawał wybu- dził go major, który, gdy wjrozumiał, iż przybyły proboszcz Mitocina pragnie na samotności rozmawiać się z siostrą'jego, wstał z krzesła, proponując cygaro, wez­wał Zenona do swojego pokoju.

Jesteśmy sami, (przemówiła Olga) czy zechce pan dobr. powierzyć mi swój interes ?

Interes ten małej wagi: tyczy się pewnej ubogiej dziewczyny, którą poważani się polecić, względom pani dobrodz., chciał­bym powiedzieć, jej opiece. — Jestto f5to- lełnia sierota, zostawała dotąd przy tym właśnie nieszczęśliwym starcu zamordowa­nym; teraz straciła swojego opiekóna, który był dla niej ojcem, wszystkiem. —

Widząc opłakany stan tej istoty, godnej litości, obróciłem się myślą moją do pani, która w tak krótkim czasie swojego zamie­szkania w tych stronach, dałaś już poznać dobroć swojego ślachetnego serca; i oto przedstawiam tę moją proźbę, jeśli przyjęta nie zostanie, będzie to znak dla mnie, iż by­ła niestosowna, a w tenczas nie oddalę sie,

C/ C »• 7

ażebym nieuprosił przebaczenia, za śmiałość moją. —

Nie śmiałam przerywać panu (odez­wała się Olga) — przykro mi jednak, że pan wyraziłeś swoje powątpiewanie^ jako­bym nie była zawsze gotowa do* zadosyć

uczynienia zadaniu, które od tak godnego

£

kapłana wychodzi; pozwolisz się pan do­brodziej zapewnić, że ten interes, już jest załatwiony, polecona mi przez pana osobę przyjmuję pod moje opiekę i przybycie tej dziewczyny wygladać będę.—

Zostaje teraz u podeszłej kobiety, gdzież wszelako dłużej ja zostawić, wi­działbym nawet niebezpieczeństwo!

Pan wspominasz o niebezpieczeństwie? czyliżby na jej życie także naslawano? (za­pytała przelękła nieco* pani Olga.)

Nie pani dobrodziejko, o tem pomy­śleć nie mogłem; ale mniemam, iż sierota młoda ładnej twarzy, potrzebuje staranniej­szej opieki; o takowa ośmielam się prosić pania dobrodziejkę.—

Takowa przyrzekam; może jest żad: -

niem pana, ażebym posłała po dziewczynę.

0

Byłoby to zbytecznem, gdyż ja uprzi - dzony o ślachetnem jej sercu, liczyłem iia jej przyzwolenie i stosownie temu, już roz­porządziłem; jutro, ranna godzina kobieta przyprowadzi sama tę sierotkę.—

Czy pan dobrodziej ma jeszcze co do powiedzenia. —

Tylko ponowie proźbę o przebaczenie mi, iż zabrałem chwile czasu i oderwałem

' c

od.kompanij.

\ader przyjemno by mi było, gdybyś i pan raczył do niej należeć.—

O wyekskuzowanie mnie proszę; na wstępie objawiłem cel mojej drogi; tę dzi­siaj jeszcze odbyć pragnę, bo obowiązki

O

moje naglić mnie będa do powrotu.—

^ O

Tb rzekłszy ksiądz, powstał z krzesła, i oddawszy powinny ukłon damie, wyszedł z pokoju, pragnął pożegnać się z Zenonem, i złożyć swoje uszanowanie majorowi, wstą- pił do tegoż wskazanej mu stancyi. — Ze­nona w niej nie było, proboszcz nie wi- dziawszy się z przyjacielem — odjechał.

Kedyż obrócił sie Zeno?

t, i-

W ogrodzie przyległym zamkowi on siedział pod drzewem.

Są ludzie, co znają spokojny tylko nie- s pokój; ich serca biją zawsze w takt roz­sądkiem oznaczony, tych szczeście i rozko-

(• v v C

sze nieoiLniesą nigdy daleko od ziemi, w u- padku, jeżeli doświadczą wstrząśnienia, ono sPabem bywa, nie wytraci im nawet cygara

/ * C • o

*

z ust: za częste w szczęściu, dopalą do ostatka w swoim smutku. —

Nie takim się rodził Zeno; każdy jego smutek nie znaczył się cieniem po czole, ale raną po sercu. Niepokój jego o Barbarę był to wiher, co rozkołysał jego uczucia do samego gruntu, w samo dno serca falami swojemi uderzał.

Jeżeli cierpiała Barbara, zawiedziona w oczekiwaniu swojem, jeżeli była niespo­kojna, trapiła się tęsknota. Zeno w tej my-

C . ® (

śli samej, że jej niespokóju on był przy­czyna, o ileż niedoznawał większych udre-

» C 7 c * e

czeń, od niej.—

Do swojej własnej przyłączyła się ko­chanki troska.—

Trudności, jakie stawiała mu spóźniona pora, odległość miejsca, nie byłyby za­chwiały jego przedsięwzięcia, ale tu dzi­wny zbieg wypadków, moralną zaporę mu stawił. Zbłądził może brakiem otwartości,

c 1

ale cóż? ta otwartość jego niebyłabyż Avię- kszym jeszcze błędem? Jego miłość do Barbary była lękliwą; wychodzić z taje­mnicy cienia niemogła jeszcze. Z drugiej zaś strony szeptała do niego pociecha temi'* słowy:

Jutro o rannej godzinie będę w Mi- łocinie, za tych kilka chwil jej dłużnych, oddani jej życie całe, — po dalszym rozmy­śle, postanowił jednak zwierzyć się, Oldze , której charakterowi, której przyjaźni zupeł­ne pokłada.? zaufanie; to zwierzenie się wi­dział nawet koniecznem, ażeby z jej strony niemieć już żadnej przeszkody, owszem u- łatwienie.

W przedsięwzięciu tein swojem zaczął się jednak wahać Zeno; i kiedy nazajutrz

0 rannej godzinie do jej pokoju zmierzał, w progu się zatrzymał, zadrzał jakoby od wstrętu, na tę myśl, że ta słodka jego taje­mnica, ma sie w krotce stać rzeczą świata,

7 r c 7

pogadanka ludzi, która sie bawić, która ob-

1 ® ć / © c 7 ć

nosić, a może obmowa bezcześcić beda, i za-

' 6 e c7

pragnął znowu przez chwilę jeszcze prze­dłużyć ten błogi stan, śpiącego w swoich obsłonkach kwiatka miłości.

Próżno się trwożę (mówił dalej do sie­bie) pod pieczęcią tajemnicy złożę tę taje­mnicę w ręce przyjaźni, i śmielszym kro­kiem zbliżył się do drzwi co go oddzielały od pomieszkania Olgi.

Pani Olga niezdawała się być przygotowa­ną na przyjęcie w tak rannej chwili gościa, i niebyła samą, zastał ją w rozmowie z młodą wieśniaczą dziewczyną.

Tej ubiór z cienkiej bielizny, korale na szyi, trzewiki na nogach, mogłyby świad­czyć o zamożności jej rodziców, a przecież była to sierota, opłakująca właśnie stratę tego, który był ojcem dla niej; ale sieroty wiejskie żałoby nie noszą na sukniach, i na pogrzeb ubierają się w strój niedzielny. Ładna twarz młodej wieśniaczki była smu­tna, oko zapłakane, ale ten smutek iipowa- bniał ją, a drobne łez perełki były strojem jej oka.

Zeno Tom //. 7

146

%

Wejście Zenona panią Olgę zdziwiło; oddaliła dziewczynę prosząc gościa, ażeby

^ c

zabrał miejsce, czekała co jej oznajmi.

Zeno uprzedziwszy Olgę, iż życzeniem jest jego w samotności pomówić z nią słów kilka, otrzymał zapewnienie, że w przyle­głym pokoju niema żadnego ze służących, i wezwanie ażeby z tego względu był spo­kojnym. —

Po krótkiej przedmowie, w której na- mienił, o jej przyjaźni, o zaufaniu jakie w niej pokłada o tajemnicy, nareście której opiekunką — pragnie ja uczynić; dopełnił

o * ii

w końcu aktu zwierzenia się zupełnego, ze wszystkiemi szczegółami i wypadkami jakich

doświadczał w tych dniach kilku. W ciągu

ć

*swojego opowiadania, głos jego się podno­sił, płonęło oko zapałem rosnącym w miarę rozwijania się wspomnień o kochance. — Gdy skończył, zadziwiło go milczenie słuchającej. — Zeno w upojeniu swojem spodziewał się, że głos jego nie będzie bez odpowiedniego echa w sercu Olgi, ale jej usta były nieme.

Rozstrojony, zawiedziony cierpko, oparł się spojrzeniem swojem na twarzy paui Kor- sztynowej. i po pauzie cichej, rzekł’ głosem boleści i wyrzutu razem.

Pani mnie nie słucha. —

Olga nic nie odpowiedziała. —

Mogłem się tego spodziewać (mówił dalej.) — Damy nasze bawią romanse skła­mane, prawdziwa powieść serca nudzi.—

Oh nie; pan się mylisz (przemówiła Olga — kładąc rękę na jego dłoni.) —

Wszakże nuda usypia; a pan po­wieścią swoja obudziłeś we mnie uczucia;

c c

opowiadaniem swojem zrobiłeś na mnie wrażenie nie podobne do tych w oczytaniu doznawanych, które razem z zamknięciem książki, tracimy.—

Wrażenie, o którem pani wspomina, czy spoczęło i na sercu pani? Zapytał Zeno.

Powieść swoją opowiadałeś głosem serca, mogłoż nie trafić do serca? — odpo­wiedziała Olga.

W tej odpowiedzi pani , .wiele jest do­broci (mówił Zeno) inaczej, nie czułbym w tej chwili jak wiele dobrego pani mi zrobiłaś. —: Wyznałem pani całą miłość moją; ta, dopóki spoczywała jeszcze w snach mojej duszy; była jakoby w swojem bespiecznem obsłonięciu od przygód zewnę­trznego naszego życia; teraz wychylona na świat, ogląda się nieśmiało i jakoby zapytać się rada, czy ja głos ludzki niepotępi? —

Nie jestem ta słaba trzcinka, która się chwieje za lada podmuchem człowieczego słowa, nie zapewnie, szyderskim śmiechem, natarcie nawet silne odeprę. —

Ale do portu mojego zbawienia dążyć

i

będę śmielej, gdy mi przyświecać nieprze- stanie gwiazda życzliwej przyjaźni. —

Olgą pogrążoną była w głębokieni za­dumaniu widoczne było roztargnienie, z ja­kiem słuchała i odpowiadała.

Czy ojciec pana, powziął już wiado­mość, o zamiarach? — chciałam mówić, o uczuciach jego dla panny Korelskiej, zapy­tała Olga. —

To zapytanie ile było niespodziewanem, tyle okazało się ambarasujacem dla Zenona.

Olga nic nie mówiąc, na odpowiedź czekała.

%

Nie, pani pierwszej roztworzyłem moje serce (odrzekł Zeno) zdawało misie, że miałaś do tego prawo pierwsze.

Przyjaźń, jaka chowam dla pana naj­życzliwsza, pewnie, mogła pozyskać jego zaufanie; nie mogła jednak, ani była po­winna rozwiazać bliższe stosunki jakie za- chodzą między panem a jego ojcem. — Wi- nieneś mu życie, wychowanie; ale głos przyjaźni niepowinien się tam odzywać, gdzie

Al

-.a

głos serca czulej przemawia i obowiązek synoski przypomina. —

Zeno milczał <lługo? widać było na jego twarzy wyraz niepewności, wahania się,— zamysłu. — Dobył chustki dla otarcia tych kropli potu, któremi zrosiło się czoło. Od­dech jego piersi był ciężki i chwilę długą iliezdawał sie bvć sposobnym do wydania

t- w 1 W »

głosu formę słowa mającego. Wstał z miej­sca, zaczął się przechadzać po pokoju. Oko pani Korsztynowej ścigało przenosząca sie

® c C ^

jego postać, z miejsca na miejsce. —

Jesteśmy sami? zapytał Zeno — po niejakiej chwili, zabierając znowu dawne miejsce. —

Sami jesteśmy (powtórzył.) —

Więc— rozdzieram zasłonę, a ty droga

V C / O

łaskawa dla mnie pani, jeżeli twoje serce umie pocieszać, twój rozum radzić umie, pocieszaj mnie, podaj mi radę, wsparcie, chociaż pociechę najnieszczęśliwszemu.— Xie przerywaj mi, dozwól niech dokoń­czę, niech cię przekonam, że chociaż sza- lono brzmią moje słowa; szalonym nie je­stem, nie, tylko sierota—tak, sierota — bez

7 / * C 1 C

rodziców, bez domu, bez imienia, biednym

#

tym listkiem, które drzewo jakieś nieczułe czy grzeszne, rzuciło daleko od siebie, od

»

swojego cienia rzuciło!! Dowiedz się pani, słuchaj mnie pani; jestem tym najnieszczę­śliwszym z ludzi, który od rodziców opu­szczony niewiadoma reka w nieniowlectwie

7 45 « Ć 0

swojem, został wrzucony oknem — tak o- knem jak kamień, jak stara książka, po­między książki Palmsona. — Palmson — dał

C J £

mi wychowanie, ale życia, mi niedał: —;

Nastąpiła chwila cicha; była to chwila wytchnienia dla mówiącego i dla słuchają­cej. Przerw&ł ją Zeno nowym wybuchem głosu z swych dygocących wewnętrznem rozdraśnięciem piersi. —

Taką igraszkę zrobiono sobie ze mnie; na kartę niepewną, na serce antyk wary usza postawiono moje życie; moją przyszłość całą. Widzisz pani—ta karta nie skrewi­ła! dopisała mi, Palmson musiał się zdzi­wić niepomału, kiedy miasto księgi pod­nosił, leżące na ziemi dziecko. Domyślam się, że gość taki oknem mu wrzucony do jego biblioteki, był mu gościem nie mało za­wadzającym. Jakże sobie postąpił zemną? — poprowadził do gospodyni staruszki, zapła­cił jej za utrzymanie dziecka: któremu, że niemiało rodziców, dał imie Zenona.—

Tu zatrzymał się znowu mówiący i czekał, dopóki myśl jego drogą ubiegłej

młodości przemknie dalej i w jaśniejszych utkwi czasach.—

Po przestanku, mówił dalej:

Korfeul pruski w Tryeicie, był szwa­grem mojego przybranego ojca.— Było to zapewne w skutku listownego porozumienia się między niemi, że w dwónastym roku mo­jego życia, posłany zostałem do tego miasta, do domu pana Luigi.

Miłą dla mnie zawsze pamiątką jest ta podróż; odbyłem ją przy boku, i pod opieką szanownego męża pani; w tenczas nie żo­natego jeszcze, któremu Palmson był nie­gdyś guwernerem.—

Wybacz mi pani, iż nieumiałem pominąć tego wspomnienia, które jej smutek boleśli— wie dotyka. Państwo Luigi dzieci niemieli, stałem się ich dzieckiem; a moja obecność zapełniała smutną próżnię ich bezdzietnego domu. — Dobroć i przywiązanie do mnie nowych moich rodziców, torowało mi coraz weselsza drogę życia i rychło zapomniał młodzian tę twardą kolej, po której doszedł do tej nowej swobody, jakiej oddawał się zapewnie hożem sercem i rzeżką, bo młodą dusza. —

c

Chwile spędzone w domu państwa Luigi mam w pamięci, do nich rado wracałem

zawdy, dzisiaj myślą i uczuciami mojemi rad powrócić, —

Ale gdzie ta siła, co wstecz nawróci strumień do swojego źródła? albo odda ptakowi zielone to gniazdo, które wiater juz rozwiał w powietrzu? —

Pan Luigi był niepoślednim znawcą i amatorem sztuk pięknych; w swojej Wilii posiadał nie wielką, ale szacowną galeryę obrazów. —

A ja zwyczajony do widoku brudnych i starych ksiąg Palmsona, w których było coś tajemniczego dla dziecinnej mojej duszy, a nic mówiącego do serca; z wzruszającem mnie podziwieniem przejęty zostałem, pa- trzac na to nowe dla mnie widowisko, nie-

C 7

mych osób, a przecie mówiących; tych twa­rzy nieżywych, a patrzących na mnie oczami życia i czucia. —

Była to pierwsza szkoła mojej imagi- nacyi.

Pan Luigi widząc mnie często z takim

Ł' C C

zajęciem zapatrującego się na obrazy po­rozwieszane w jego pokojach, zauważył może, iż to nie ciekawość dziecinna, bo ta rychło nasycona ostygłaby w młodzieńcu; ale instynkt talentu prowadził mnie do ma­lowideł, jakby do żywiołu siebie właści-

wego; a sam badź z natury, badź z przy­zwyczajenia poiubownik malowania sztuki; ' zobowiazał miejscowego malarza do udzie­lania mi nauki rysunku, po kilku lalach przygotowawczej szkoły. Pan Luigi widząc pracowitość moje — i zajęcie się, postano­wił poświęcić mnie malarskiemu zawodowi.

Oddał mnie do akademii sztuk pięknych av Wenecyi; a pomocą swoja, zachęceniem

i nadziejami jakie mi otwierał, podnosił za­pał mój młodzieńczy, któremu widok wiel­kich utworów nieśmiertelnego Tiliana nowej dodawał podniety. — Do smutnej dochodzę epoki, śmierć mojego patrona, odebrała mi to ramie i serce, na którem wspierała się mło­dość mojego talentu, niepotrzebujaca zachęty, ale bez wsparcia słaba jeszcze i chw iejącą się. — Przyszedł czas dojrzałości, i tej chwili w życiu człowieka, w której człowiek, jak ten ptak — dorosły, sam o swoich siłach juz się puszcza w świat. —

Opowiadanie pana wielce mnie zaj­muje (ozwała się Olga.) —

Niech tylko nie zadziwia pania — (dorzucił Zeno biorąc ja czule za rękę.) —

W to serce twoje pani Olgo— w to serce, co się otworzyło przyjaźnie dla przyjęcia sekretu zakochanego młodzieńca, ja — wnio-

wego; a sam badź z natury, badź z przy­zwyczajenia poiubownik malowania sztuki; ' zobowiazał miejscowego malarza do udzie­lania mi nauki rysunku, po kilku lalach przygotowawczej szkoły. Pan Luigi widząc pracowitość moje — i zajęcie się, postano­wił poświęcić mnie malarskiemu zawodowi.

Oddał mnie do akademii sztuk pięknych av Wenecyi; a pomocą swoja, zachęceniem

i nadziejami jakie mi otwierał, podnosił za­pał mój młodzieńczy, któremu widok wiel­kich utworów nieśmiertelnego Tiliana nowej dodawał podniety. — Do smutnej dochodzę epoki, śmierć mojego patrona, odebrała mi to ramie i serce, na którem wspierała się mło­dość mojego talentu, niepotrzebujaca zachęty, ale bez wsparcia słaba jeszcze i chw iejącą się. — Przyszedł czas dojrzałości, i tej chwili w życiu człowieka, w której człowiek, jak ten ptak — dorosły, sam o swoich siłach juz się puszcza w świat. —

Opowiadanie pana wielce mnie zaj­muje (ozwała się Olga.) —

Niech tylko nie zadziwia pania — (dorzucił Zeno biorąc ja czule za rękę.) —

W to serce twoje pani Olgo— w to serce, co się otworzyło przyjaźnie dla przyjęcia sekretu zakochanego młodzieńca, ja — wnio-

J ** mr

loo

nic mi dodać niemógł — a mógł ja zapra-

o

wić trucizna, mógł ja z rak mi wytracić.-—

C' ® •' c £ "6

Kochany od Barbary, czyliż mogłem nienawidzić sobie do tyła, ażebym, po tru­ciznę, jaka los gotuje, sam wyciągał reke?—

c 7 •/ Q o %f / Ć® c c

Ale to com strcicit % pamięci, nie by to .strać oriem. A teraz skorom sie dotknął tego

c ^

klucza, który zamykał światu tajemnicę me­go urodzenia, widzę roztwierajaca się prze­paść — ktdra mnie od Barbary rozdzieli, rozdzielić musi, a mnie pochłonie.—

Na Boga! ta mowa pana! (jprzelę- knienie Olgi było wielkie). —

Do swojego smutnego końca zmierza, (dodał Zeno) — panna Barbara jest osoba ślachetnego imienia, majętna, światowa da­ma; a ja jestem może, nie powiem...— o ściany tego salonu nie odbiło się jeszcze takie słowo, więc się nazwę tylko sierota, któremu niejaki pan Palmson podarował imię filozofa Greckiego, bom niemiał, ani imienia. —

Panna Korelska jest światowa dama, a my nie kolonistami sielankowych dolinek.—

I po staremu waza ludzie na złotych szal­kach — znaczenie, wziętość, powagę i mie­rzą sobie na łokcie długość genealogicznego drzewa! A zatem dobra przyjaźń cóz mi

$

radzi? czem mnie pocieszy? — Mamże wy­zuć się z mojej istoty — zapisać się do cechu bezczelnictwa i wyrwawszy kartkę z jakiej kłamanej powieści z życia, z niej uklecić

skłamana historyjkę, nią nakarmić dumę

ii ® 6 ^ *

matki, uśpić ciekawość świata, utulić ko­chankę i do miłego celu dobiegnąć droga

L* CT & (i CT £

zdrady i podstępstwa; a potem budzić się co dzień i zasypiać z tym ciężarem na su­mieniu? — a w każdej chwili, w każdym szeleście, słyszeć świst tego słowa, oszust?

O litościwy Boże! (zawołał' głosem rozpaczy.) I .czcmuż-to droga mojej miło­ści nie poszła po ziemi? przez chwilę w niebie było jej mieszkanie, a teraz przenosi się w piekło!

Wybacz mi pani — (mówił dalej Zeno do lica słuchającej — podnosząc boleśliwe

o t

spojrzenie) wybacz mi pani, że ja rozry­wam tak smutno. Oh bo i mnie smutno; gdy sobie wspomnę, że ona, mnie tam wyglada niespokojnie, i niecierpliwie; pani wiesz, jak łatwo do serca dziewczyny przylgnie niespokojność, troska i rozpacz, a ona za­wierzyła mojemu słowu, a ja dałem jej uroczyste słowo, że do niej wczoraj powró­cę, a jam nic powrócił.—

Więc to słowo dane było pannie Ko- relskiej? (zapytała Olga) pan nie przyzna­łeś się wczoraj — do tego, byłaż to szcze­rość przyjaciela?

Źle się'stało, a jam po większej części winna ¿emu, dla tego teraz sama go pro­szę— jedź, jedź czemprędzej i to zaraz, do Kasi, odkup słodka nagroda gorzki zawód,

o * c

jaki wczoraj doznała. Wierzaj mi panie Zenonie, będzie ci przebaczono, dziewczyna rado przebacza temu, którego kocha. Jedź panie Zenonie, moje konie masz na rozkazy, dozwolisz zaraz zadysponuję. —

Będę pania prosił o to (odrzekł ZenoJ pojadę do Miłocina, nie mogę nie pojechać do niej, a przecież, może niepowinienem łudzić ja dłużej; zwodzić tę, która kocham

^ c

nad życie.

*

Pojedź tam, to rada najżyczliwszego

serca (odrzekła Olga) które nie widzi, aże­by te przeszkody, napomknięte przez pana nie były do przezwycieżenia. Bo lubo nie- mam zamiaru utrzymywać, ażebyśmy żyli już w tych czasach usamoAvolnionych z przesa-

• I c

dów, to przecież mniemam, że znaczenie i wziętość nie zawsze stopniuje się wedle dawności rodu, lub bogactwa, czyliż nie wspomniałeś, że pani Korelska sama, do­

wiedziawszy się z gazety — o jego sławie, poważaniu, jakiego doznawałeś w Rzymie,

o wyszczególnieniu nawet którego doświad-

ct 4 r*

czyłeś, otworzyła ci na powrót dom raz zamknięty? i uwiadomiona o skłonnościach Basi, tym nie przeszkadzaj czem dozwoliła panu cieszyć się nadzieja, ze mu ręki swo- jej córki odmówić nie zamyśla. —

\ie podzielam z panem jego smutnych myśli, a radabym ażebyś podzielił ze mna nadzieje; że ta piękna miłość w rychłym czasie uwieńczona zostanie ślubem, a ja pozyskam może nowego sasiada. —

Przyjmij dzięki łaskawa pani, za tę życzliwość jej dobrego serca, chociaż ja podanych mi do przyjęcia radości, przyjąć do serca nie moge. Cóżem to słyszał.’ Pani wspominałaś o ślubie, i rozśmiał się gorzko

i mówił tonem szyderskim: Przychodzi mi do pamięci, że do tego aktu potrzeba — me­tryki nowożeńca. Domagaja się jej podobno

* ® c ^

dla tego, ażeby była pewność, że zabiera­jący się do stanu małżeństwa chrześciań-

o sa wyznania.

Dostrzegam, mówił dalej tymże głosem, że z tej strony stanie przykra zawada, bo z tego com pani namienił, domyślisz się ła­two, że ja mojej metryki, zaprodukować

niemogę, a nawet przysięga nieniógłbym zapewnić-—że byłem ochrzczony.—

Xa Koga! (przerażona Olga zawołała — zakrywajac sobie oczy) cóżeś to pan po­wiedział. —

Myśli moje mówiły, nie jestem pe­

wnym, czyli dotąd nie należe do stanu stifc-

* ' • c c

rozakonneęo? —

Przestań o tern, proszę pana, zaklinam (prosiła Olga.)

Jest to niedogodność (kontynuował Zeno) której zaradzić, niewiem nawet spo­sobu. bo, przystępywać teraz do chrztu, trochę.za późno, a w tych okolicznościach ciemnych, jakie towarzyszyły mojemu uro­dzeniu, byłoby nawet niebezpiecznie, bo chrzest się nie powtarza. —

Zaklinam pana, nie oddawaj się zupeł­nej rozpaczy, — (mówiła Olga) — i śród niepewności jaka otacza pana, nie wybieraj co najgorszego, co tylko domysł podać mo­że; możnaż tak dalece nie kochać siebie samego? i tam nawet szukać nieszczęścia, gdzie go niema? —

Jest to zapewnie niezwyczajny stan rzeczy; nie powinien jednak panu odbierać woli, ochoty nawet do przeniknienia tej ta­jemnicy, co pokrywa jego urodzenie; gdy

W

pomyślny skutek tych zachodów, tyle jest potrzebnym do ustalenia szczęścia dwojga osób. —

Nie będę umiała zapewnie wskazać panu drogi do tego celu, ale te rade ośmieliła-

¡Ti / o e

bym się podać, ażebyś pojechał do stolicy, naradził się z jakim prawnikiem, ogłosił nareście przez gazety, a może na takie ob­wieszczenie podane do publiczności, odezwie się głos z jakiego serca zgryzota trapione­go, otworzą się do ciebie ręce matki, otwo-

c

rzv się dom zamożny — świetny, a może

m ć • w 7

smutny, bo w nim mieszkał 20 letni płacz po tobie. —■

Panie Zenonie,, ty się wahasz je­szcze? może sama myśl oddalenia sie od twojej Basi, smutnym cię robi i wahajacym, więc dozwól, mój brat jest w drodze do stolicy; jemu* powierzym załatwienie lej sprawy, albo nie—ja sama pojadę, będę chodzić, robić — co tylko serce mi każe, a wy tym czasem igrajcie sobie z miłością, która niech bodzie dla was kwiatkiem, tak

C '

kwiatkiem bez ciernia dodała Olga; u- śmiechąjac się do twarzy Zenona—jeszcze smutnej. —

W tem w przyległym pokoju dał się sły­szeć szelest kroków szybko* idącego majora.

Zeno się zerwał, Olga chwyciła za książkę — przed nia leżaca na stole, jakoby

C 0 * ccc 7 •' J

chciała przyjąć rolę z a czytanej osoby.

Bonjour, dzień dobry—-major podał jednę rękę Zenonowi, druga wyciągnął ku

^ ^ ó ^ c

siostrze i do niej obrócił mowę, głos jego żywy i prędki był; mówił głosem zagnie­wanego człowieka. —

Figurez vous ma chere wyprawiłem dziś rano posłańca do Karola Wrzetackiego twojego sasiada, bo jakem ci namienił, o- głosił przez gazety, ze wyprzedaje swoja owczarnię. Więc zatem mości dobrodzieju,

4

w ty cli slronach bedac, chciałem gdyby sic

* c (* l

to dało, zrobić z nim jaki interes, tym koń­cem tedy napisałem do niego z zapytaniem, kiedy go zastanę w domu et cetera.

Na to wystaw sobie asan dobrodziej, oddaja mi oto rexpom, patrzę, podpis jego, t ha czytam, a tu miarkujże asan dobrodziej moje zadziwienie, ani słowa o moim inte­resie, tylko zaraz z góry jakieś mospanie słowa, których Avcale nierozumię, wymówki, pretensye, awantury; a przytém wyrazy u- blizajace, impertynenckie nawet, ze przy­znam się asanu dobr., anim nie dokończył, cierpliwości mi zabrakło.

Voila proszę asana dobrodzieja, jeżeli masz tyle zimnej flegmy, chciej odczytać to głupstwo, sam się przekonasz, że to co mo­wie, jest istotna prawda. —

c7 •/ I c

Podczas, gdy to mówił major — Zeno

zaczał przebiegać oczyma list Karola Wrze- ć ^

tackiego, był takiej treści:

Mości Panie!

«

i

Nie zadziwi go zapewne moja korespon- dencya; przeciwnie mam słuszny powód , do mniemania, że się takowej spodziewać mo­głeś, chyba że będąc sam człowiekiem pu- dłym, podług siebie trzymasz o drugich.

Niewiem, czy jest potrzeba przypomnieć panu chwilę poznania się naszego, zdaje się że należysz do tych, którzy głupio nadęci pochwałami cudzemi, myśl^ że tym się pod­niosą gdy poniży drugich. Zostałem od pana obrażonym, pokrzywdzonym, wyrażenia pań­skie miały widoczny cel poniżenia mnie w oczach panny; miejsce niebyło potem, aże­bym pociągnął pana do tłumaczenia się, czego byśmy pewnie byli zażadali, alem się spodziewał, że masz tyle rozumu, i sam się poznasz na swojej powinności i prześlesz choć listownie tłumaczenie się i przepro-

«

szenie. Gdy to nienastapiło, choć długo czekałem, gdy przeciwnie, jak mi dobrze jest wiadomo, pan sam rozdmuchałeś te

rzecz w wielka historja, ażeby mnie zgubić

6 * ó

w opinij obywatelstwa, z któremi żyję, a potem tem łatwiej dopiąć swojego celu, i usłabić siebie i swoje plany w łasce tego domu, gdziem bywał przyjmowany, a który dom teraz w skutku podłych machinacyi jego, dla mnie, okazał się zamkniętym; w takim stanie rzeczy poznajac w panu podłe­go intryganta, bo takim jesteś, jako obrażo­ny przez niego, wyzywam go na pojedynek, którego wezwania pan gdybyś nie przyjął, albo starał się teraz dopiero droga pokory, (a każde jego tłumaczenie za to uważać będę) od niego się uwolnić, przekonałbyś mnie tylko, że tam gdzie niema uczucia ho­noru; miejsce jego zastępuje tchórzostwo.

Dodaję, iż odpowiedzi nieprzyjmuję ża­dnej, a do rozmówienia się co do broni, miejsca i czasu, mój przyjaciel pan Tomasz K .... którego za sekundanta obrałem so­bie; stawi się dzisiaj jeszcze; w Ładnowie, w domu gdzie pan mieszkasz

podpisany

Karol Wrzełacki.

Skończył czytanie listu Zeno.

I nastąpiło milczenie. Usta milczały, ale twarz każdego z obecnych mówiła, bo mogłeś czytać na każdej, to co się działo

wnętrzu.

6

Xa licu Olm było zadziwienie, zaś czoło

o » /

majora pomarszczone, iskrzące się oko, ręka w pięść ściśnięta, wyobrażała gniew, któ­rym płonął cały, i oburzenie największe. Gniew i oburzenie było także w duszy

w *

Zenona, ale postawa jego była spokojniej­sza, twarz niestraciła swego tonu łagodno­ści, tylko powlekła się smutna bladością, ildyby cieniem na nia rzuconym, serce mu-

# w w ' J

cno mu biło: rzekłbyś, ze wszystkie krwi

7 * * *

jego strumyki zbiegły się do serca i w niem zakipiały. —

Major pierwszy przerwał to milczenie.— Dites moi donc ma chere Olga et ce (juil est an fou?

Umityguj się mój bracie (przemówiła pani Korsztyn.) To jest niepodobieństwem; tu zachodzić musi jakaś pomyłka.

Chyba ze tak, (rzekł major) ale do kogo bądź ten list pisany, ten byłby czło­wiekiem bez honoru i charakteru, gdyby na taki list haniebny, odpowiedział inaczej jak kulka, miałbym go za ostatniego, gdyby

pomyślał nawet o zgodzie, i do tak niego­dnego napastnika zbliżył się inaczej jak z pistoletem w ręku, i gdzie indziej jak na placu pojedynku. —

Xie jestem z rzędu tych, którego lada słowo jakiego głupca obraza, ale prawo honorowe mi znane i powiem, ze takie listy ani się pisze, ani czyta dwa razy w życiu.

Ale może masz racyę moja Olgo, bo kiedy rzecz tę rozważam ściślej i przywo­dzę sobie do pamięci, chwilę mojego pozna­nia się z tym twoim zagorzałym sasiadem, było to przy objedzie na jarmarku w Mo­ściskach, byliśmy z soba krótko^ mówiliśmy, ile pamiętam o rzeczach obojętnych: dla tego żadna miara sensu tego listu pojae, ani za­wartych w nim wyrazów do siebie zastoso-

*' * wać nie mogę; a zatem konkluduję, że to nie do mnie był pisany.— •

Niezawodnie, tak niezawodnie, zacho­dzi tu jakaś omyłka (ozwała się Olga u- kontentowana.) Czyliz mój bracie uważałeś dobrze napis na kopercie? —

Nie (odrzekł major) podobno i nie- czytałem addressu, będąc pewnym, że to odpowiedź na moje pisanie; odpieczentowa- łem list, nie spojrzawszy na kopertę. •

Ale poślemy zaraz do mojej stancyi. —

Olffa zadzwonifa, a Avchodzacemu loka-

& j g

jowi polecił major, ażeby pobiegł do jego pokoju, poszukał na stole leżaca kopertę z listu i tu ja przyniósł.

Powrócił sługa i oddał do rak majora żadana kopertę. Major rzucił okiem na na­pis a potem na twarz Zenona, którego imię na kopercie wyczytał. —

Chwila namysłu była krótka; myśl ma­jora rączo stanęła na stopniu postanowienia,

i nim jeszcze Olga z zapytaniem swoim się odezwała, a Zeno, stan rzeczy pojął, już major żywym krokiem zbliżył się do mło­dziana; za rękę go chwycił konwulsyjnie prawie i rzekł giosem, w którego męzkim organie drżał groźny ton gniewu i zemsty.—

Mam honor znać ciebie panie Zeno­nie, więc się nie pytam co postanowisz, tyl­ko o to, czyli pozwolisz ażebym był twoim sekundantem. —

*

»

Je suis a vous ordres. Vous ri avez (¡ue commander. Ta bezczelność musi o- trzymać swoja zasłużona karę. Nie, jak długo żyję nie zdarzyło mi się być świad­kiem obelgi, tak daleko posuniętej, — jeżeli pozwolisz, moje pistolety, ręczę za nie. — Gdy to mówił major, Olga z załamane- mi rękoma stała blada, zmieszana, drzaca;

a Zeno między nią a jej bratem zarumieniony trochę ale milczący, jakby ‘ta burza sJPów

^ O

majora nie • w niego biła, jak gdyby tej trwogi pani Korsztyn nie on był przed­miotem. —

Bywaja uczucia na których określenie niema wyrazu nawet — twarz człowieka.

z wydarzeń, których opisaniem zajął się rozdział poprzedni, czytelnik snadno powe­źmie przekonanie, że młody nasz artysta, kiedy po rozłączeniu się z majorem i jego siostra wróciwszy do swojego pomieszkania, oddał się rozpamiętywaniu i zadumał się nad sobą samym; nie było to dumanie czło­wieka, który się kołysze jeszcze, niepewien co ma przedsięwziąść, nie pewien drogi którą obierze sobie;—Xie, żadne wahanie się, żaden namysł nie poprzedził postanowienie Zenona. Obelga, jaką mu wyrządzono, mu­siała prowadzić za sobą pojedynek. —Atoli przypuścić się godzi, że gdyby nie słowa majora, któremi zamknął mu niemal drogę do wszelkiego namysłu i do przyjęcia tego pojedynku przygotował, — Zeno acz bole-

Zcuo Tom IL 8

śnie czujący pocisk sobie zadany byłby mo­że, po upływie pierwszej oburzenia chwili, poddał się tej słusznej reflekcyi; że nie czując się winnym zrobionego mu posadze­nia mógł bez straty honoru sprowadzić tę zawiazujaca sie walkę na kolej wrzajemne-

<ł«'CĆu c ° °

go porozumienia się. —

Przyjęty ten pojedynek, nareście uwa­żać jako konieczne następstwo listu, jako środek prowadzacy do zgody dwóch prze- ciwników sobie mało znanych; a kabałami drugich rozkłoconych tylko; postępowanie majora przeszkodziło temu. —

Oddany samotności Zeno już niemiał tej myśli wahajacej się co zamiar powzięty raz przybliża do siebie, to znowu go oddala; nie, młody Barbary kochanek, zadumał się nad tem dziwnym szykiem wypadków, snujących się z ciemnej urny przeznaczenia, które co­raz więcej się wiklac krępowały wolna na­wet wolę jego; a lubo okiem rozsądku wej­rzawszy w położenie swoje, widział w nim zwykły rezultat poprzedzających wydarzeń; a w tych nie widział żadnego coby wycho­dził po za koło powrszedności, wszelako, gdy po kolei przeprowadzać zaczał uczucia, jakiemi serce jego w tych dniach kilku na przemian pieściło się i dręczyło ; gdy sta­

wiał wspomnienie dni szczęśliwych, któ­re tak blisko stały jego pamięci, obok tego dnia juz niedalekiego, na który, jak na kartę gry hasardownej miał postawić ży­cie swoje, i to w ten czas, kiedy błysnę­ło mu rozkoszą: zdało sie marzacemu, ze

C7 c <i •

widzi jakaś żałoby zasłouę, co się rozpo­ścierała po ziemi, po drodze jego życia. To znowu, gdy mu stanał na myśli Karol, jego przeciwnik; to chociaż dusza jego rozdy- mać się musiała pod cisnącą się w jej łono żadza zemsty; serce Zenona miało dla nie­go swoja bliźnia miłość, głosem uniewin­nienia za Karolem przemawiało. —

Bo Karol twarza swoia spokojnego wej-

c c

rżenia, łagodnem z nim obejściem się, po­zostawił w pamięci Zenona wrażenie słabe wprawdzie ale przyjazne, a wrażenie pierw­sze nie łatwo ustępuje innemu; z drugi zaś strony spogladajac na ten postępek Karola, czyliż nie powinien był wziaść go za wybuch zazdrości, a może rozpaczy młodego człowie­ka, któremu on wydarł wymarzone szczę- scie razem z nadzieja posiadania Barbary. — Jakże dziwne i bolesne położenie moje (tak myślał sobie Zeno,) czy niemarn dać wiary fatalizmowi, który wpływ swój na

mnie wywiera; zapędził mnie w te strony

8=»

dla mnie obce wprowadził między ludzi nieznanych, ażebym w spokojne ich koło wniósł tyle zamieszania niepokoju, taka bu­rza zawichrzył im życie; świat jest wielki, (pomyślał dalej) rozum ludzki to nieprze­brana kopalnia myśli i środków, a dla mnie rozum ubogi, świat jedna tylko ma drogę, a na tej drodze dojdę do krwi, spotkam się ze śmiercią, albo z cieżkiem sumieniem?

Trudno byłoby zadanie określić słowa­mi, stan duszy młodziana, jego męczarnie wysłowić.

Powieść do swojego końca kiedy dąży bywa podobna do tej rzeki, co jasna i we­soła u źródła, chociaż z początku żywym porusza się prędem, w szumnym jej ruchu widzisz swaw ola raczej, a nie pospiech wo­dy do swojego końca. Atoli starsza dłuższa swoja wędrówka już spokojna i poważna dopływa do swojego ujścia jednym, szeró- kiem korytem.

Powieść nasza, bliska swojego kresu w swojem* dążeniu nie zatrzymywana poto­czy się dalej droga spokojne! i najprostsza.

Xie wiele zbiegło godzin, kiedy przed brama Ładnowskieyo domu zatrzymała się parokonna bryczka. Wysiadajacy z niej

c ^ ^

mężczyzna wysokiego wzrostu, śniadej twa-

rzy, zasępionej surowem wejrzeniem i czar- nenii wasanii był to pan Tomasz.—

Ledwie co wysiadł z bryczki, zapytał

o Zenona i do niego prowadzić się kazał służącym.

Przybycie jego było spodziewane a cel przybycia wiadomy. Sługa zaprowadził go do majora, bo taki odebrał rozkaz.—

Major jako sekundant wyzwanego Ze­nona, przyjął na siebie ten obowiązek i od­był z sekundantem strony przeciwnej rozmo­wę, jaka akt pojedynku zwykle poprzedza.— Podobna rozmowa bywa krotka a nie­kiedy ostra w swoich wyrazach; zwłaszcza jeżeli jak tutaj zbliżyła do siebie dwóch nieznajomych sobie; pierwsze poznanie się ]iieniiało zwykłego wstępu; wzajemnie od­dawanych sobie grzeczności.—

Po krótkiej rozmowie, w której obie strony okazały znajomość zwyczajów poje­dynkowych, wybrano pistolety, miejsce, la­sek pograniczny między Miłocinem a Za- brzowem. Pojedynek miał się odbyć poju- trze o szóstej godzinie rannej; los zadecy­duje kto pierwszy strzelać będzie.—

Co dopełni wszy znajomy nam p. Tomasz odjechał, a major udał się do Zenona i te-

goż o rezultacie odbytej juz rozmowy za­wiadomił. —

Zeno słuchał mówiącego z mniejszą uwagą, niżeli się tego spodziewał major, w którego oczach pojedynek był aktem waż­nym, uroczystym niemal, i wiedział z do-

*

świadczenia, że przystępujący do niego nie- mógł pozostać w stanie obojętnej nieczyn- ności, owszem pewne przygotowania próby pistoletu poprzedzać go powinny. —

W tym względzie, postępowanie przyja­ciela zdziwiło go z początku, niepodobało się w końcu. Zeno w dalszej rozmowie z majorem okazał się tylko niecierpliwym i pragnącym szybkiego rozwiązania tego dra­matu jaka badź scena zakończony bedzie.

c ć ć •/ c

Niewiedział on ani przeniknął tego, że w

sercu Zenona drżała tęsknota do kochanki,

£ /

że młody jego przyjaciel tą najwięcej cier­piał myślą, iż do dnia pojedynku, w tym stanie niepokoju i tęsknoty pozostawi Bar­barę: bo on miał odwagę stawać do walki

c / o c

na śmierć; a tej niemiał, stanąć przed obli­czem kochanej dziewicy z myślami ukrytemi dla niej, a przed wcześnie odsłonić jej ten zamiar pojedynku; taką szczerością swoją

oddałby dziewczynę na łup zabijającej trwo­gi i rozpaczy może.—

Jak dalece słaba jest niewiasta, czyliż nie miał wzoru na Oldze? Jej smutek prze­rażał Zenona, pod uczuciem trwogi łamało się serce przyjaźnią tylko mu przychylne, serce kochanki czyliż wytrzymałoby takie­go pocisku bez odebrania śmiertelnej rany?

Te chwile spoczynku, te dnie oczekiwa­nia były rzeczywiście najdotkliwszemi męki, jakie w swojem życiu doświadczył Zeno; Bez zajęcia się, rozmowy, *myśli stałej; w marzeniu o kochance zatapiał sie całv. Ale

i c *

w uczuciach jego serca bolesnych była ta duma, która przed przyjacielem nawet za­krywa się płaszczem swoim, gardzi jałmu­żna pożałowania. Ze cierpiał Zeno, major

O ^

nie wiedział, ale odgadła to Olga. W dre­szczach trwogi zdawała się przeczuwać jakaś bliska klęskę, niemogac łzy powstrzy­mać, która obciążyła się jej powieka, szu­kała samotności i odosobnienia od gości swoich. Przecież nie mniejsza była troska, ani lżejszy smutek, choć cichym popłynął

płaczem! —

lltroskana, westchnienia swoje podnio­sła do Boga modlitwa za przyjaciela.

(!o badź jednak sie zdarzv, koło czasu

C •' c * 7

toczy się swoja koleją. 1 ten dzień pamię­tny tym, którzy go przeżyli, posuwał się do

zachodu. Cicho szły godziny, jedna drugiej podając swoje hasło smutku. Rzekłbyś; że jakieś słowo zaklęcia nad tym domem, roz­czarowało umysł jej mieszkańców. —

Przepłynęła noc cicha zwyczajna. — I znowu w stronie świtania rozweselił sie

o

firmament; jasność przeddzienna się rozpa­liła a w jej promieniejącein się kole, stanęło nowe słońce.

O rannej godzinie Zeno stał już w oknie s wojem w zupełnćm ubraniu, ale w zamku wszystko jeszcze było w uśpieniu. Czło­wiek czuwający śród śpiących koła, czuje sie samotnym, takim czuł sie Zeno.

c » 7 e

Wesoły^ widok rozzielenionej rankiem okolicy rozpogodził duszę Zenona, myśl je­go zapragnęła pociechy, naczerpał jej .w wspomnieniach dawniejszych. —

Gdzież jesteście wy chwile moich błogich dumań? mojej żywej pracy? mojej sławy? (mówił do siebie.) Ale ten moment zachwytu, który uczuciem dumy napełnił piersi jemu, zaczął się ściemniać, żałości pełna była dusza.—

Dumajacy, wyciągnął obie dłonie, jakby na spotkanie czyje, i opuścił je znowu, i zawołał: O szczęślrwyś ty poeto, wieszczu! dzieło twoje, ten utwór twojej duszy na

świat wyspany, wstępuje do zaników, w pa­łacach gości, nie pomija i chatę, a wszę­dzie cały i świeży, jak wyszedł z twej duszy; płomieniem twojego serca gore w sercach bliźnich. Oddałeś go krajowi, bra­ciom, obcym, wszystkim go oddałeś na wła­sność, na pociechę współczesnych i poto­mnych, a pf-zecież on nieopuszcza ciebie, obecny zawdy, masz go w swoim domu, na twojem sercu, cała twego serca rodzinę. .

Dola malarza inna, obrazy, dzieła jego

f 1/ u

Świat ten, w którym nie było dla mnie

/ » *

rodzicielskiego domu, nie było ramion ojca, któreby się otwarły do mnie, matki, której czułością pokrzepiałbym się w niedoli; dłu­go świat ten był pustym dla mnie, dopokad niezaludniłem go fantazya, nieożywiłem pra­ca moja, nie karmiłem owocami mej pracy.

O wy obrazy moje! kwiaty z łona mej myśli poczęte! które przy blasku natchnie­nia ręka moja rozwinęła na płótnie — wy dzieci moich duinań! gdzież wy jesteście? odbiegliście odemnie, rozproszyli się po świe- cie; jam w as kochał zapałem kochanka, ra­dował sie wami sercem matki, chlubił sie

ci 7 c

duma ojca, a przecie przedałem was za pie­niądze! i nie ujrzę może was nigdy, nigdy!!

Ifigenio, kochanko mojego oka, Dydono! rozkosz o mojej rzewnej imaginacyi, wy te­raz zamknięte w zimnym, pustym gmachu, a cierpienia waszego oblicza sa meblem, co ubiera pokój bogacza!

Powodzią myśli niesiony nie zważał, ze przez chwilę długa miał cichego swoich dumań świadka, jego z soba samym prowa­dzonej rozmowie, podsłuchiwacza,—a nim był Jacenty, stary sługa zamku, w którym gościł.

Zezem przychodzisz? zapytał Zeno, niespodzianem starca pojawieniem się nieu- kontentowany. —

Z dobrym dniem przychodzę do W. pana (odrzekł sługa) ho ho W. pan to ran­ny ptaszek, akurat tak jak nasz pan Graf nieboszczyk, bo nieboszczyk pan, skoro świt juześ go widział na koniu, ho, ho, co to był za koń! to Jasnej pani naszej dAvieście cza- tych ofiarował jeden pan, ale Jasna pani, nie, i za trzysta by go nieprzedała, do śmier­ci będzie miał swój łaskawy chleb u Jasnej pani. —

Wielm. pan może nieznał nieboszczyka Grafa?

Znałem go (odpowiedział zapytany).

Bez urazy W. panie, otóż, ale żeby W. pan nie wziął do serca, to bym powiedział jedna rzecz.—

Możesz ja powiedzieć, słucham cię. —

Otóż W. panie, już to ja niedzisiejszy (póki kopa póty chłopa, gdy po kopie już po chłopie) a mnie będzie góra lat sześć­dziesiąt, nie dziwota na starość wszystko

C /

człeka opuszcza, nawet i sen, już to nie tak jak dawniej, położysz się z wieczora, pół­noc bije, już po śnie. Owoż dzisiaj dwóna- sta ledwie co wybiła, jużem niespał, noc długa, wstałem zobaczyć jak tam na dworze alić tu widzę światło w oknie, a to rychtyk w pokoju W. pana świca się paliła o samej północy, owoż W. panie smutno mi się zro­biło, bom sobie przypomniał nieboszczyka pana.

Pana Korsztyna?

A tak W. panie, bo kiedy leżał na ka­tafalku, w tym oto pokoju W. pana, ja w ten czas cała noc ani zmrużył oka, a patrzał

wciąż w to samo okno, w którem paliło się

ć

światło, toć dzisiaj mnie się to przypomnia­ło W. panie, póki żyć będę nie zapomnę ta­kiego dobrego pana, jakim był nieboszczyk pan Graf.

Zeno słuchający staruszka z uwaga, żywo został dotknięty tym niespodzianym obrotem jego mowy.

Czy przyzwoli W. pan służyć sobie

kawa? a prawda W. pan nie pije kawy,

ć

tylko po modnemu herbatę. —

Nieboszczyk pan Graf.

Proszę cię o herbatę (rzekł Zeno) a stary Jacenty wyszedł z pokoju.

W pół godziny później wracający sługa z herbata, zastał go siedzącego przy stole i piszącego. Stary Jacenty znał służbę dwor­ska, więc na palcach stąpał po podłodze, bojąc się przeszkodzić panu zajętemu pisa­niem. Zeno pisał do Barbary. Po długiej rozwadze dostrzegł on, iż zostawująe dziew­czynę tak długo, w takim niepewności sta­nie, przyprowadzi ja w końcu do powatpie-

ó o

wania o jego słabości, wiara (jaką w jego sercu położyła,) ona zachwieje się może; była to myśl okropna dla niego, kilka liter do niej napisanych, zapobieży temu. —

I zaczął swój list, ale ledwie zaczęty, został rozdartym. Je<jo uczucia dla* niej były szczere, otwarte, żadną obłudy skazą nieskalane, a teraz skłamanem tylko słowem było mu wolno do niej przemówić, pocie­szać ja kłamstwem! —

List był tylko zaczętym, niedokończył go Zeno i zniszczył. Po dłuższym rozmy­śle przedsięwziął zawiadomić pana Walen­tego o tein co zaszło; w jego ręce złożyć uniewinnienie; na jego.ręce przesłać słowo pociechy, dla kochanki.

Już się zabierał do wykonania tej my­śli, znowu słuszna może uwaga, zachwiała to. postanowienie.

Pan Walenty był człowiekiem dobrego serca, ale i słabego. Z natury szczery dla każdego, dla swojej Basi miał otwarte do dna serce, myśli i troski, któreby pragnął ukryć przed nią, bez jego wiedzy i woli, wygadałyby się same: każdą tajemnicę swo­jej duszy, jego twarz zdradzała; a Barbara przedwcześnie o tym pojedynku wiedzieć, nie miała, nie była powinna.—

Tak smutny skład rzeczy, chociaż jedną troską więcej obciążył młodziana, nie dał mu jednak tej odwagi, napisać do Basi albo do jej stryja, cierpienia swoje, niespokój kochanki skazał na cierpliwość do dnia ju­trzejszego.

Błysnęła mu otucha z tej myśli, że nazajutrz po odbytym pojedynku, do niej pospieszy z sercem pragnącem, wesołem i już spokojnem.— Spokojnem? powtórzył to

słowo. Czyż będzie spokojnem moje serce obciążone krwią, życiem wydartem bliźnie­mu!!— Któż zgadnie nareście jaki los mnie czeka? (pomyślał) może już do niej nie wrócę!! Oh! żeby raz jeszcze ja widzieć, pożegnać ia, nim sie z nia rozstanę na dłu-

I o J (*7 c 0 c

go. Ona widzieć nawet mnie nie może — ale ia widzieć ia musze.

f «/ ć C

W głębokiein rozmyślaniu pogrążonego zastał major, do pokoju wchodzący.

Po przywitaniu się, brat Olgi zaczał rozmowę o pojedynku; w końcu zrobił pro­pozycję, ażeby tegoż dnia jeszcze wieczo­rem pojechali do Miłocina, do księdza tam­tejszego na noc, z kad nazajutrz sposobniej będzie stanać na placu w oznaczonej go­dzinie.

Zeno tę propozycja przyjął z widoczna radościa na twarzy.—

Dnia tegoż w Miło emskim dworze, chwila zbliżającego się wieczora, zgromadziła do jednego koła całą domu tego rodzinę. Zwy­czaj to krajowy wiejskiego życia.

W dziennych godzinach każdy z osobna swojemu oddaje Się zatrudnieniu, wieczór zgromadza rozproszonych dokoła ogniska, albo stoła. Wieczorny taki sejmik ożywio­ny-rozmową, rozweseli się dowcipem, nie­kiedy przy pogadance o sąsiadach wkradnie się obmowa, jednak nieszkodliwa, bo w ma­łej czterech ścian przestrzeni, zamknięta.

Ale w ten rodzinny ogródek, kiedy ' ziele smutku się zasieje, jedno zbolałe ser­ce wstąpi do grona, już tam rozmowa swoja

o O

nie płynie koleją, kwiat dowcipu więdnie,

jeden ton fałszywy całą muzykę, jedna twarz smutna cafe rozstraja grono; czasem samo milczenie jednej osoby zawiązuje usta

WSZ1

Stosownie do zwyczaju przyjętego w Miłocinie zgromadziło się w pokoju sypial­nym całe domowe gronko. I obsiadło o- krągły stół, na nim stojący kandelabr roz­lewał światło, na ściany złamane przez postawioną umbrelkę, która łagodny cień rzucała na twarz gospodyni, niemogącej znieść rażącego blasku świecy. Przy niej zabierała miejsce Barbara z twarzą nachy­loną niby do książki przed nią otwartej, naprzeciwko siedział jej młodszy brat z swoim guwernerem.

Pan Walenty przechadzał się po pokoju z założonemi w tył rękoma w brew zwycza­jowi swojemu nie zabierał mowy, ledwie na robione do niego zapytania odpowiadał* A jeśli podniósł oko, spojrzał na siostrze­nicę, to znowu opuścił ku ziemi, jak czło­wiek smutnemu zadumaniu oddany. Pan Wa­lenty, i on jeden tylko był powiernikiem smutku i cierpień Barbary, jemu odkryła dziewczyna sw oją miłość, w jego w sparciu szukała nadziei, dawniej, a teraz w zawie-

dzionych nadziejach pociechy, w rozpaczy, ratunku.

Zeno niedotrzymał jej słowa.

Zawiódł ją, w to serce, które najczul- szem dla niego biło uczuciem, wniósł tę­sknotę i nad wszystko okropniejsze męki zazdrości. —

Cierpieniami Barbary cierpiał jej stryj, ojcowskiem do niej przywiązany sercem.

Bo temu co wierzyła Basia i on uwie­rzył i razem z nią obwiniał niewinnego Zenona.

Xie wiedząc, jaką strapionej poddać radę, jakiem pokrzepić ją słowem, stracił ochotę do rozmowy, poglądał tylko czasem na swoją Basię, w której twarzy czytał ca­łą jej boleść, a spodzieAvał się, a zawsze na próżno, dopatrzyć jakie weselsze spoj­rzenie.

Milczenie przerywrał tylko Osmundek pustą swoją wesołością, bo wesołość i swo­bodna myśl dziecka nie zamęci się obcym smutkiem, ani nawet burza, która całym do­mem wstrzasa, nie szkodzi temu kwiatkowi

ć /

wesela, co w dziecięcej zakwita duszy.—

Co powiesz? zapytała pani Korelska ‘ wchodzącego sługę.

ó w C

List do W. pani, umyślny posłaniec go przyniósł.

Barbara jakby z letargu ocknięta, szyb­ko wstała z miejsca, jej serce mocno bić zaczęło, lico spłonęło rumieńcem nadziei.

Lisi, czy od pana Zenona? zapylała biegnąc na przeciw lokaja.

Nie W. pani, to od pani Taxoiccjj od­rzekł zapytany, składając list na stole.

To nie od niego wyszeptały usta dziew­czyny, a z tego wyskoku ku radości wra­cała znowu do swojego smutku, i traciła znowu ten połysk rumieńca, który na chwi­lę, ustroił jej oblicze.

Je sifi$ curieuse co mi donosi (o z wała się pani Korelska odrywając pieczątkę) mu­si być coś ciekawego mais ona inaczej nie byłaby wyprawiała posłańca tak późno do mnie elle est si bomie, mais si bonne: wszy­stko mi udziela, co tylko się dowie, a mo­żna powiedzieć, że u niej koncentrują się wszystkie nowinki naszej okolicy.

Panie Kuksiewicz jakeś dobry, przysuń mi światło, zaraz się dowiemy co nam do­nosi ciekawego.

Pani Korelska przyłożyła do oka lory- notkę, zaczę ła czytać głośno list p. Taxowej.

*

Łaskawa pani dobrodziejko! Zasyłając łaskawej sąsiadce dobry wieczorek, zapytu­je się, tak o jej szanowne zdrpwie, jako tei o zdrowie Basi, która serdecznie przy tej okazy ij całuje.

A przytem proszę tei na karpia ży­wego, co to cale niespodziewanie nam sie dziś złapał, ale pan Szweigert twierdzi\ ze to by6 może, bo chociaż jak odbierat pos- sesyej takie pustki byty, ze nawet wody nie byt o, a takoi potem przez spodziewa­nia pokazało sie, ze porosty ryby, łaska- wa pani raczy tez przyjąć, ten dowód na­szej przyjaźni dla jej domu, który złapa­liśmy juz po objedzie w naszym stawku. Przy tej okazy i jeśli pani niestyszata 9 to pani udziele, ale w największym sekrecie. Tu pilni Korelska przytłumiła głosu i cicho czytała dalej. Bo to ma być niezawodna

c

rzeczą. Pelasia to słyszała, od takiego, co to słyszał za pewność, ktoby sie byt spo- dziatj ze ten malarz z Rzymu juz po słowie z panią Hrabiną: Ale cói kiedy to juz nie sekrety ze panu malarzowi nieodpisata ka- V'alka ta konna; bo ledwie co wsiadł na ja­kiegoś dzikiego konia, to zaraz na miejscu w oczach hrabiny z niego spadł\ i na miej­scu złamał prawa reke i nocie, ale na

9 C C C %J V S

szczepcie lewa nogę, i jest bez nadziei> bo zaraz postano po księdza do Milocina, sa­me u nas nieszczęścia, a do tego smutney Osmundkoioi chciałam postać wiśni.—

Co za okropne zdarzenie (zawołała pani Korelska) dotknięta ta rclacya o nie­szczęściu bliźniego. Czy kucharz odebrał tego karpia? zapytała lokaja, którego nie­było w pokoju.

Jaka to bieda (mówiła dalej) trzeba

odpisywać znowu.

Mama coś wspomniała, kogóż spotkał ten okropny wypadek? zapytała Basia za­trwożona.

Pani Taxowa pisze oto, możesz sama przeczytać poczekaj, ztad czytaj.-—

Pani Korelska zagięła list i zagięty do połowy podała córce, która ledwie co od­czytała tę rclacya o Zenonie, o jego upad­ku z konia, ręka jej zadrżała i z drżącej ręki wypadł list na ziemię.

Xa rany Boga! upamiętaj się Basiu (zawołał pan, Walenty, biegnąc do swojej

siostrzenicy.)

Cóż ci takiego moja Basiu? zapytała się matka Dites donc ma chere przecież pan Zeno niepowinien cię obchodzić tak dalece,

ł

kiedy jak sama widzisz il ne 'pense plus a

*

toi. Moja Basiu to nie dla ciebie partya.

Z wielkiem przyzwoleniem pani dobro­dziejki ośmielam się powiedzieć (ozwał się obecny pan Kuksiewicz:)

Miałem honor pani dobrodziejko złożyć mój ukłon z daleka panu Zenonowi, i to o- śmielam się powiedzieć, przed kwandransem spacerował z naszym księdzem proboszczem i z trzecim jednym panem, ale tego niezna­jomego pana poznać niemiałem honoru.

Czy jesteś pewnym tego? zapytał pan Walenty ciekawie.

Jakto? (zapytała pani Korelska) Wi­działeś pana Zenona przed godzina?

Mam honor zaręczyć honorem, że na własne oczy widziałem pana Zenona zdro­wego i całego, oraz ośmielam się zapewnić, że żadnej ręki nie widziałem złamanej, tyl­ko to prawda niezawodna, że ksiądz był blisko niego.

- #

Xo, widzisz moja Basiu (ozwał się pan

Walenty uradowany) widzisz że to nic wie- i » t*

cćj, tylko bajeczka skomponowana na naszego Zenona. On, co tak jeździ jak turek, on by zaś spadł z konia, ja zaraz pomyślałem so­bie, że to być nigdy nie może. —

a

Lubo bym miała powód, gniewać się nawet na pana Zenona, przecież cieszę się z tego, że nogi nie złamał — było przemó­wienie pani Korelskiej.

Inaczej Hasia, ta zapomniała o wszyst-

%

kicli swoich bolach; cała radości tylko od­dana dziękowała lio^u za życie Zenona, i

c + /

przez chwilę była znowu szczęśliwa.', była ■wesołą znowu, przez chwilę tylko, bo skoro wspomniała na to, że 011 tutaj, tak blisko przy niej, a przecież ona go nie widzi, nim się nie cieszy, owszem, w tej pewności że jest tak blisko a przecież nie przy niej, by­łaby dla niej najdotkliwsza boleść, gdyby jej serce nie szeptało do niej słowami na­dziei: że on przybędzie, że go dziś oba czy i dzisiaj jeszcze będzie dla niej pociecha, za wszystkie troski i smutki, dostateczna nagroda.

o

I od tej chwili, w jej mowie, w spoj­rzeniu, w każdym ruchu, słyszałbyś pomruk tego strumyka wesołości, który po jej du­szy się rozlewał; a na jej twarzy nie po­zostało ani cienia troski.

Z sercem drżącem z niecierpliwości cze­kała, wyglądała przybycia Zenona, każdy odgłos, szelest każdy zdawał się być zwia­stunem przybywającego.

JL » » *> r O

Ale juz zegar dziesiątą znaczył godzi­nę a Ze no nie przybywał.

Nadeszła pora spoczynku; Barbara ca­łując rękę matki zrosiła ją łzami. Wzru­szona matka pocałowała ją w czoło, nie- mówiac słowa, patrzała na wychodzącą,

c 71 * c ó 7

pan Walenty czekał na nią w progu, ale prócz życzenia dobrej nocy nieumiał nic powiedzieć swojej kochanej Basi, która le­dwie co przeszła do swojego pokoju, rzu­ciła się na łozę, ale w jej łożu nieścielił się dla niej spoczynek tej nocy.

Po boleści jakiej doznała w tej chwili zawodu, zaczęła powątpiewać o sobie, za­częła wierzyć, że tej siły niema, jaką życie w sobie utrzymać by mogła, gdyby straciła kochanka.

Ale jak ta wieczorna zorza nocy letnej, dopóty nie gaśnie, aż na wschodzie ranna się zabieli, tak jej nadzieja, ta zorza jej tęsknoty, gdy z późnioną godziną przygasła, miała jej wschodzić znowu z zbliżającym się porankiem. —

Cóż, kiedy między wieczorem i poran­kiem jest noc.

Sen, to łódka na której łagodnie koły­sani, nocne przepływamy godziny, wstając z sennej łodzi, widzimy się już u poranka

Zeno Tom //. 9

196

brzegów; ale czuwający, jest podobien wę­drowcowi, co ciężko i długo brodzi przez rzekę szerokiego koryta. — Barbara tej nocy niemiała snu, noc dla niej miała długość wieczności. Jej spojrzenie (a w niem tlały iskry niecierpliwości) spoczywało na cy­ferblacie zegarka, po którym nocne prze­chodziły godziny. Swoje troski i nadzieje zawiesiła na indexie, a index co minuty przeskakiwać miał, dla niej ciężko się po­suwał i powoli.

l)la serca co bije prędko, każdy zega­rek bije powoli, dla czekającego każdy ze­garek zdawa się być zatrzymanym, albo zepsutym.

Zaczęła bić nareście godzina, była to dwunasta. Zegarek (nienakręcony może) stanął, wskazując północ.—

Przerażająca cisza była w pokoju, dziew­czyna siedziała przy stoliku, przed nią świe­ca roztapiająca się, tlała zamglonym pło­mykiem.

Ściemniło się, zaczernił się obraz ma­tki Boskiej zawieszony nad jej łożem, a tam na dworze huczał wiater, szumiał lejący się deszcz, którego krople pluskały w okno.

Na raz zdawało się, że deszcz ustał, burza uspokojona.—

t.

r

# (■ - li C

¡-

I- ii i

Barbara stanęła przy oknie’, którego szyby wygladaiy jakby czarne tablice, a niemi patrzała na noc ciemna i zawichrzo- na. I była chwila spokoju.—

Nagle od błyskawicy rozwidniała się ciemność nocna, jakby ogniem sp.Ponał ogród cały, a między drzewami błysnęła postać człowieka, stojącego opodal od domu.-— Barbara poznała Zenona; i juz roztwie- ra.ła okno, ku niemu niesiona sercem, myślą

7 7 * c

i tęsknota; w tem światło błyskawicy zga­sło, postać znikła, i okropny huk grzmotu uderzył z obłoków, głucho się rozszedł po ziemi. Nie długo potem zaszumiała znowu lejaca się z nieba naw ałnica, która nieprze­rwanie trwała, do poranka.—

N

Tej nocy co się działo na dLadnowskim zamku, opowiem:

Major z Zenonem wyjechali już wie­czorem do plebana Miłocińskiego, na noc; z kad krótka mieli już drogę do Zabrzow-

ó c *

skiego lasku: i większa łatwość stawienia

O 7 c ć

się na placu pojedynku, o przeznaczonej go­dzinie; aniabyła godzina szósta ranna dnia następnego. —

Pani Korsztynowa po ich odjeździe zam­knięta w swojem pokoju, poleciła służebnym, ażeby bez rozkazu nie wchodzili do niej. Dwónasta biła godzina, Olga jeszcze w zu- pełnem ubraniu siedziała przy swoim stoli­ku, otwarta książką leżała przed nia, po kilkakrotnie brała ja do ręki i znowu skła­

dała na stół, znać że pragnęła może choć­by czytaniem znaleść jaką ulgę w tych nie- spokojności i trwogi cierpieniach, jakich do­znawała.

Ledwie co umilkły dźwięki bijącego zegara śród ciszy nocnej, nagle posłyszała

4MI

Olga jakieś wykrzyknięcie; które z przyle­głego pokoju wychodziło. Zadziwiona i przelękła biorąc do ręki światło, biegła tam szybkim krokiem. — W alkierzyku, co się stykał z sypialnią pani Korsztynowej, miała swoje łóżko młoda sierotka, nieboszczyka Radwana wychowanka od niedawna na dwór pani przyjęta. I to.ona była, która snem okropnym przerażona, swój przestrach gło- śnein wyraziła wykrzyknieniem. —

Pani Korsztynowa wstępując do Alkie­rza ze światłem, ujrzała sierotę na swo- jem łóżku siedzącą, rękoma zakrywała so­bie twarz, z bojaźni drżała na całem ciele.

Blask od świecy który rozświecił cie­mną izdebki przestrzeń, dodał jej nieco odwagi, a skoro dziewczyna swoją panie poznała, już spokojniejsza, zerwała się z posłania, bieżąc do pani Olgi, mówiła gło­sem trwogi.

O łaskawa pani! dozwól mi, ażebym w pani pokoju noc tę przepędziła — miałam

sen okropny. On znowu stał przedemną, jeszcze nie mogę przyjść do siebie.

P. Korsztynowa zezwoliła na jej proź- bę; tern chętniej, bo w usposobieniu w jakiem była, sama przeczuwała, że noc całą może bezsennie przepędzi, a towarzystwo dziew­czyny będzie dla niej pożądanem.

Wstapiła nazad do swojego pokoju pro-

ć

wadząc sierotę, która dopóki nie przeszła za próg alkierza, trzymała się pani swojej jakby jej obrony i opieki jeszcze potrzebo­wała. — Pani Olga stawiajac światło na

C

stole, wezwała dziewczynę, ażeby nie zwa­żając na nię; położyła się na kanapie.

Dozwól mi łaskawa pani (odrzekła tam­ta) pozostać tylko w twoim pokoju. Jestem tak przerażoną iż tej nocy już nie zasnę więcej.—

Sen twój tyle cię przeraził? (zapytała Olga) kogóż to widziałaś we śnie?

On stał przedemną, mówił do mnie, na­pominał mnie; groził.—

Niewiem jeszcze o kim mówisz? któż ci się przyśnił?

Łaskawa pani nie wie? Ja nieznałam nikogo, tylko jego, on był moim ojcem, o- piekunem moim, przy nim od dzieciństwa się chowałam. Pewnego dnia, kilka tygodni temu, zły jakiś człowiek napadł mnie w

lesie samą (zbierałam jagody) byłam sama, ich było dwóch, coś złego zamierzali; pan Bóg innie zasłonił, wydarłam się z ich rak i uciekłam. Mój opiekun (nazywał się Rad­wan, we wsi nazywali go kapralem) widząc, że w domu jego nie jestem juz bezpieczną,

o *

od napaści złych ludzi, powierzył mnie do­brej kobiecie, zonie młynarza; do czasu o- puściłam go, a niedługo potem w nocy za­mordowano £o okrutnie.—

o

Jegoż to widziałaś we śnie? zapytała Olga.

On mnie się pokazał we śnie (mówiła dziewczyna) trzeci raz już przychodzi do innie, i zawsze napomina, grozi mi. —

Na dalsze zapytania Olgi, sierota roz- powiedziała jej całą swoją tajemnicę, a ta była, iż tego dnia, kiedy napadniętą została przez złego człowieka, złośliwa jakaś ręka podcięła jedno ulubione drzewko Radwana, a ten, jakby przeczuwał śmierć już blizką, przywołał księdza do siebie, i przed nim spowiadał się z całego swego życia. — Sierota w przysionku będąca, bez woli i chęci wysłuchała całą jej opiekuna spo­wiedź. Dowiedziała się z niej, iż przed wie­loma lały, on sam, ten Radwan porwał ojcu pana Karola maleńkiego syna, panu Karolo-

»

wi i)rata, ii to uniesiony jakąś zemstą na niego, to maleńkie dziecie oddał komuś dru­giemu, którego napotkał w lesie i tym spo­sobem zatracił sie ślad naAvet zagubionego

C o O

dziecięcia, a rodzice płacząc z utraty synka, szukali go wstawię, myśląc że utonął, on tymczasem dotąd może żyje jeszcze, ale pod obcem nazwiskiem, nieznany, może biedny i ubogi, chociaż będąc bratem pana Karola, miałby prawo do wspólnego majatku; i do imienia. —

Kończąc tę powieść, dziewczyna doda­ła , o tych wypadkach ma wiadomość tylko ksiądz, który wysłuchał spowiedź niebosz­czyka i ja druga, ksiądz pleban związany jest przysięgą milczenia, a ja obawą popeł­nionego grzechu, żem podsłuchiwała spo­wiadającego się, nieśmiałam nikomu to po­wierzyć, ani widziałam tego potrzebę; ale trzecią już razą o pułnocy, we śnie poka­zuje się nieboszczyk napomina mnie, ażebym te tajemnice, która wiem: odkryła. I dziś

c c/ c 7 *

znowu widziałam go we śnie zagniewanego, napominał, groził mi.—

Ledwie skończyła dziewczyna, pani Olga. która z coraz większa uwaga, i po-

Cc ^ c ' 1

mieszaniem ciągle wzrastaiacem ja słuchała

° c c

teraz chwyciła ją za rękę, jej piersi oddy-

v,c *,<*

chały głośno, prędko, gwałtownie, głos jej mowy był niezwyczajny.

Powiadałaś mi szczera prawdę?— •

Przysięgnę pani.—

Przysięgniesz?—

Ja przysięgnę na krucyfme, —

Wierzę ci, wątpliwości nawet niema żadnej (mówiła Olga do siebie).

To on, on bez watpienia, Zeno, jest tym synem, biednym wykradzionym, wszy­stko się zgadza, trafia.

Oh co za odkrycie! i dzisiaj o Boże! jakże mi się spieszyć potrzeba. —

I w tej chwili biegła Olga, do taśmy od dzwonka, zadzwoniła. Do pokoju wbiegła panna służącą.

Budzić Jacentego natychmiast; niech przychodzi, powiedz, furmana niech obudzą.—'

Po chwili wbiegł służący.

Jacenty; każesz zaprzęgać natych­miast, do pojazdu dla mnie; zaraz jadę.

Stanie się jak Jaśnie pani ^rozkaże, ale Jaśnie pani, na dworze zasłociło się z wie­czora, deszcz nawalny bije, noc ciemna,— Jasna pani pojazdem niedaleko ząjedzie dzisiaj, i pewno nawrócić każe, możeby za­czekać do ranka? —

Zaczekaj, to niekoniecznie, listem mogę zawiadomić, donieść o wszystkiem; teraz północ, z tad do Miłocina dwie mile?

Jaśnie pani dwóch mil niema, rachu- ja dobrych półtory mili.

Posłaniec na koniu we dwóch godzi­nach stanie wiMiłocinie?

Jaśnie pani na co mu dwóch, w godzi­nie powinijen być na miejscu.—

Idź do Stefana, niech sobie wybierze najlepszego konia, niech będzie gotowy sko­ro list napiszę, pojedzie z nim do Miłocina zaraz; powiedz mu, interes pilny, bardzo wiele zależy mi na tem, ażeby przed świ­tem był oddany Panu Zenonowi, zastanie go wMiłocinie na plebanii, powiesz mu to, a teraz idź, spiesz się mój Jacenty. —

Jacenty wyszedł. Olga zasiadła do pi­sania listu do Zenona, mały upłynął kwan- drans, ten był już gotowy, zapieczentowany a stary Jacenty go odebrał i razem powtó­rzone napomnienia dla Stefana, ażeby nie- zważajac na słotę i noc, spieszył się z ja­zda i przed świtem oddał list ten bardzo ważny do rak pana Zenona, którego zasta­nie w Miłocinie, w domu, tamtejszego pro­boszcza. —

aoo

Jacenty przyrzekł dopełnić święcie roz­kazu. —

Pani Olga pobiegła do okna, które roz­tworzyła. Na dworze była czarna mokra noc, szeleścił deszcz po liściach lipy, plu­skał obijajac się o blachy rynien dachu; zawichrzone szumiało powietrze; od dołu szły do góry głosy rozmawiających między sobą służebnych, i migotało światełko w stajennem oknie. —

Rychło zaklekotał bruk dziedzińca pod kopytami galopującego konia.

Olga już spokojniejszą zamknęła okno, a tu dostrzegła stojącą u drzwi sierote w

» O C c

pokornej postawie. '

Kornelio! zawołała na nią pani Olga. Łaskawa pani czy mnie woła? zapyta­ła dziewczyna, mnie ludzie nazywaja Ma-

* c

ijda, bom sierotą, bom ubogą.—

Nie, tv nie jesteś uboga, boś zboga-

7 » •/ o £ /

cila drugich, AYielkiem szczęściem: dajesz bliźniemu majątek, dom i imię. — Więc w na o-ro de weźmiesz odemnie dom, ma jatek i

c / c

imię Kornelii jesteś podobna do ładnej Kor­nelii.—

Łaskawa pani, ja nie rozumie.

Wiele jest rzeczy na świecie, których nierozumiemy nigdy. —

Ten twój sen, to pojawienie się niebosz­czyka dzisiaj, w tej chwili, któż to pojmie? Wierzaj, jeden dzień spóźniony, jedną go­dzinę opóźnioną nie okupilibyśmy wszyst- kiemi skarbami ziemi. Godzina konnej jaz­dy — mówił Jacenty, mogę być spokojna.

Zeno skoro mój list odbierze, z niego dowie się o tych szczegółach wszystkich, niemoze już, niemoże stawać do pojedynku, a z czasem to domniemanie moje, że jest bra­tem Karola, dowiedzionem zostanie, — aby tylko list mój doszedł go wcześnie; mogę być, powinnam być spokojna. Tak myślała pani Olga — i pomimo mocnego wzruszenia serca, dziwna i niezwyczajna radość w niem była. —

Po nocy deszczów i burzy nastał zimny ranek; drzewa pełne jeszcze deszczowych kropli stały ciche, niebo było spokojne, i wszedzie taka cisza nieruchoma, iż świat

c 7

cały tego poranku zdawał się być tym ze­garem, który zatrzymał się, stanął.—

Nocne deszcze nie zamąciły człowie­czego padołu; drogi były czyste, ścieżki

suche. — Barbara o wschodzie słońca bła-

ć

dziła już po ogrodow)rch ścieżkach, na wy­sokim wzgórku, z którego był otwarty wi­dok na gościniec, na wioskę, ona stanęła i obróciła oczy ku tej stronie, gdzie stał kościół, oczy nie mogły się odwrócić od ścieżki, co od plebanii prowadziła do dwo­

ru, tam spodziewała się kogoś, ztamtad wy­siadała Zenona.—

® fi

Osoba, która wychodzącą z furtki ple-

/ <ł • ^ CC 1

bańskiej dostrzegła, był to pan Walenty.

Stryjaszek tak rano? juz tam był! od niego powraCa! — i ku niemu biegła dziew­czyna, w krótkiej chwili już się spotkała z stryjem swoim do ogrodu wchodzącym. Krótkie i prędkie były słowa jej zapytania, a odpowiedź pana Walentego powolna.

Wstałem dziś dużo jeszcze przed wschodem słońca , poszedłem sobie na ple­banię, mówił pan Walenty.

Barbara czekała dokończenia tej mowy.

Ale już go niezastałem. —

Barbara zbladła, jej ręce opadły.

Kwandransem wcześniej pan Zeno wyjechał z naszym proboszczem i z tym majorem; ale dokąd i czemu tak rano? py­tałem wszystkich, nikt nie wie. —

Barbara postąpiła kilka kroków' do ka­napki darniowej, na niej usiadła, jakby czu­ła, że ja opuszczają siły, czoło oparła na ręce i płakała.

Pan Walenty patrzał na dziewczynę, jej widok rozdzierał mu serce.

Basiu, upamiętaj się, (mówił do niej) bo cóż w tern złego? pojechał, to i przy je-

(Izie, i obaczysz jak było wszystko — zno- wu będzie dobrze, poczekajże Basiu, ażeby cię rozerwać, powiem ci coś, posłuchaj. —

Basia okazała ochotę słuchania.

c

Pan Walenty zaczał jej opowiadać, że kiedy był na plebanii, przyczołgał się tam pewien człowiek, powiedział, że jest wy­słany od pani Korsztynowej z listem, ale to (mówił dalej pan Walenty) także dziwne urojenie, wyprawiać człowieka w nocy i jeszcze na taka burze i słotę, bo ledwie co

/ £ Ć c7

dojechał do rzeczki w lesie, do tego most­ku, pamiętasz, gdzieśeie się spotkali, ha ha, otóż ledwie tam dojechał, patrzy, woda o- gromnie wezbrana, a most—110 mostu już nic było, woda go zabrała z kretesem, co tu robić? furman zuch, odważny, puszcza sic w pław, ale gdzie tam^ rzeka uniosła ko­nia, a że człowiek nie utonął, to tylko ła­ska pana Boga; dostał się przecie do dru­giego brzegu, ale skapany jak tego potrzeba, i śród największego deszczu, w ciemnej no­cy, przywlókł sic pieszo do Miłocina, do plebanii, ot teraz dopiero; ale go tu siły już opuściły; nie zastał Pana Zenona, do któ­rego tak się spieszył z tym listem pani Kor­sztynowej. —

Barbara (o słuchając, zerwała się z sie­dzenia iskrzący wzrok utkwiła w twarzy mówiącego do niej stryja.—

c

Człowieku, rzekę do niego (opowia­dał dalej pan Walenty) ryzykowałeś życie dla jednego listu, musi być pilnym? on mnie na to, że bardzo pilny, wyjął list mnie go oddał i bardzo prosił, abym posłał go kon­nym posłańcem za panem Zenonem. Ja nie wiele myśląc, list odebrałem i mówię frze-

c ' o V-

kę) ty zostań tu sobie, odpoczniej sobie i ogrzej się, ja się wypytam ludzi, w którą stronę pojechali i list ten kiedy pilny, poślę za panem Zenonem, jak jest, tak jest, trze­ba czasem poniódz bliźniemu, nieprawdaż Basiu?

Cóżem ja słyszała!! zawołała Bar­bara głosem który drżeniem swojem zdra­dzał okropny stan jej duszy.

W ręku stryjaszka znajduje się list Olgi do niego? I stryjaszek sam im dopo­magać będzie? o ja nieszczęśliwa!! —

I załamała ręce w rozpaczy. —

Pan Walenty słysząc jej mowę, patrząc na jej > męki, przeląkł się, struchlał.

Basiu! moja Basiu! (wołał na nią) daruj mi, sam niewiem co robię, Bóg ŚAviad- kiem, bez [myśli ;| ale masz racyę, niepowi-

nienem im pomagać jeszcze, dobrze mówisz, otóż nie, nie poślę tego listu, oto go masz zrób z nim co się tobie podoba.

I wvjał z kieszeni list Olgi.

Barbara schwyciła list, który zadrżał w jej oku, zaświeciła myśl zemsty.

Pan Walenty rozradował się, widząc

i a weselsza.

' ć ć

Teraz to rozumiem (pomyślił sobie)

i ja jeszcze chciałem im pomagać! daruj mi Basieńku (mówił do siostrzenicy) daruj. —

Ja wrócę już do siebie (mówiła ona) niezmrużyłam oka tej nocy.

> •/ *

Ty Basiu? na Boga nie rób tego.—

Barbara rozłączyła się ze stryjem swo­im szybko biegła do domu. —

o

Odtąd spłynęło puł godziny czasu, Ba-

0

sia w swoim pokoju zamknięta siedziała; list pani Olgi w swojej kopercie z nienaruszoną pieczątką, leżał przed nią na stole, po kilka razy brała go do ręki i składała, jej cieka­wość pragnęła swojego zaspokojenia, męki jakich doznawała, potrzebowały ulgi; albo większego rozjątrzenia; ale ażeby złamać tę małą pieczątkę co zamykała list, i powie­rzoną, jemu tajemnicę, Barbara nie miała odwagi, ani siły potemu. Już sama myśl o tem, dreszczem ją przejmowała, już w sa-

nie ni pragnieniu lego, doznawała wyrzutów sumienia. Wstała nareście, list trzymając w ręku wychodziła z pokoju z tern przed­sięwzięciem; oddać go stryjowi na powrót. W podwojach, co wychodziły do przysionka napotkała osobę, której pojawienie się w tej rannej chwili w tem miejscu, było dla niej niepojętem, zadziwiło ja ale i przestraszyło

c

razem. Tą osobą była pani Korsztyn.—

Barbara cofnęła się od niej przerażona.

Olga niemówiac słowa, wzięła ja za

!-> c 7 c J c

reke i z nia wstań i ła do salonu.

cc (% i

Tu przywitawszy krótko Barbarę, pro­siła ją, ażeby dozwoliła towarzyszyć sobie do jej pokoju, gdzie na osobności, słów kil­ka z nią pomówić rada.

Barbara jeszcze nie mogła przyjść do siebie z osłupienia.

Kiedy już obie znalazły się same w o- sobnym pokoju, Olga ściskając czule rękę Basi, przeprosiła ją na samprzód za swoją ranną wizytę, dodając, iż dla tego niekazała zajeżdżać przed dwór, doroszkę zostawiła na gościńcu, bo się lękała obudzić panie, jeżeli jeszcze spoczywają. Jakżem szczę­śliwa dodała, że ciebie samą zastaję, i mogę ci oznajmić wielka radosną nowinę, która

cc i

ciebie i ciebie lylko sic tyczy.

Zawierzaj mi droga Hasiu, ze nikł na­ziemnie lepiej i szczerzej ci nie życzy i dla tego nikt więcej odemnie nie cieszy się tern, ze twoje życzenia spełnione zostaną; prze­szkody usunięte, a szczęśliwy Zeno, który twoje pozyskał serce, twojej ręki także, okaże się godnym, nawet w oczach matki i świata. —

Barbara słodko wzruszona ta mowa nie

n o

przerywała jej. Olga mówiła dalej:

Xie gniewaj się moja Basiu na Ze­nona, ze tę miłość, jaką ma dla ciebie, mnie w tajemnicy powierzył; on ciebie kocha ca- łeni sercem szlachetnem: cała piękna swoja

/ c 1 c •'

duszą 1 Było to w chwili zwątpienia może i rozpaczy potrzebował może pociechy, rady od przyjaźni, a za takowa mnie zaszczyca;

* O

wyjawił przedemną, że mu sprzyjasz a on cię ubóstwia. Ale szczegóły jego urodzenia

o których dowiesz się później, odbierały mu wszelką nadzieję posiadania ciebie, teraz dowiesz się Basiu. Tajemnica jego urodze­nia odsłonięta, Zeno jest bratem Karola Wrzetackiego i bedzie miał imię i ma jatek,

9 c C •/ C '

a w takim stanie rzeczy, przeszkód już ża­dnych nie będzie, a Zeno będzie twoim, twoim na zawsze. —

Xie opiszę co się działo w sercu Bar­bary na posłyszane te słowa. Znikło smu­tne omamienie, ustąpiły troski, zawstydzona

O ^

zazdrość cofnęła sie. Barbara rzuciła sie

4 C C

w objęcie Olgi najsłodszem szczęścia uczu­ciem roztkliwiona.

Uspokój się moia Basiu, (mówiła Olga) i to szczęście, które do ciebie się zbliża, przyjmiej o ile możesz spokojnym umysłem, wszakże ono tobie się należy; po­spieszyłam do ciebie, bom pragnęła przy­bliżyć ci chwile szczęścia, a razem (muszę

c t / v_ ?

i to wyznać tobie) śród trwogi w jakiej zostaję, potrzebowałam jak najrychlejszego zaspokojenia, a takowe —

Xa Boga co widzę! wykrzykła prze­rażona Olga, postrzegłszy na zieiiii list, co wypadł z ręki Basi, i podnosząc takowy; nagle zbladła i osłabła do tyła, że na po­ręczy krzesła oprzeć się musiała.

-Basiu! (mówiła głosem przerażenia) zaklinam cię; mów cóż to ma znaczyć? list mój do Zenona wczoraj jeszcze wysłany jakim sposobem tu się znajduje. A gdy to mówiła, przestrach malował się1 na jej twarzy.

Lękam się wielkiego nieszczęścia (za­wołała) nie traćmy chwili, ten list trzeba

posłać, i to natychmiast za nim do Zabrzo- wa, o Boże! Boże! jeżeli on przyjdzie za późno! —

Przerażający głos Olgi posłyszał pan Walenty znajdujący się w przyległym po­koju, mocno zatrwożon wbiegł do pokoju, gdzie Barbarę i jej przyjaciółkę zastał, o- biedwie w okropnej pogrążone rozpaczy.

Nie pojmując rzeczy pan Walenty wy­pełnił co mu polecono, z listem mu powierzo­nym wsiadł do doroszki paui Olgi i co tylko konie wystarczyć mogły, pędził do Za­li rz owa.

Po jego oddaleniu się dopiero Olga po­wiedziała przyjaciółce swojej w krótkości

o szczegółach życia Zenona, o tein co słv- szała od dziewczyny sierotki, i dodała w końcu, iż w tym liście doniosła mu, że jest bratem Karola, są braćmi sobie, a jednak d/jsiaj do siebie mierzyć, do siebie strzelać mają; jeżeli list dojdzie wcześnie, będą wy­ratowani oba. — Barbara to słuchająca, śmiertelna okryła się bladościa, władze du-

Ć * 6 c7

szy i siły ciała razem ją opuściły, padła niemal bezprzytomna w ramiona przyjaciółki.

Po upływie półgodziny, gościńcem od Zabrzowa przeleciała czterokonna bryczka

mimo stachetów ogrodowych. Na bryczce nikt nie siedział.

Głośny ten turkot wybudził ze snu pa­llia Korelska, weszła do niej panna służii- ca, a te^o ranku niosła z soba wiele nowin.

7 » c

Pani Korsztynowa do nas przyje­chała, jest u panny Barbary w pokoju, o juz dawno. —

Czy być może? z tak ranna wizyta?

* * c • c

trzeba śniadanie, i zakłopociła się pani Ko- rclska. —

Ale i pan Karol zachorował nagle, (była to druga nowinka panny służącej) z Zabrzowa posłali po doktora do miasta, — bryczka dopiero có przejechała, dopiero.—

Zachorował? co za nieszczęście! za- woiajże kucharza, zadysponuję śniadanie. —

0»i wyjazdu pana Walentego spłynęła cała godzina. Była to najdłuższa, jaka w życiu doznawała Olga i Barbara.

Dotąd żadnej odpowiedzi, żadnej wieści dotąd, stan okropnej trwogi, nadziei i roz-

c

paczy razem. Nie wracał pan Walenty, z Zabrzowa nikt nie przybywał. —

Przy pani Korelskiej tem czasem krza- tało się kilka panien służebnych i pomagały pani do jej rannego ubrania się. Dziedzicz­ka* Miłocina wystapiła w całej negliiu Ele-

</ancyi. wydawszy dyspozycię kucharzowi, strojna, odświeżona, oblana zapachami, da- żyła do pokoju Basi. —■

W nim nie zastała córki ani spodzie­wanego gościa. —

Olga z Basia były na drodze co wio­dła do Zabrzowa, szły w milczeniu cichem, ale serca biły im głośno. —

Ach! gdy strona serca wyciągniętą nie­cierpliwością do najwyższego tonu, jedno uderzenie ręki nieszczęścia — pęknie serce.

Droga ścieliła się przed niemi, żadnego łoskotu, żadnego ruchu na niej. —

Postrzegli wychodzącego z lasu wrie-

w * c ^

śniaka, wędrowniczki przyspieszyły kroku.

Rychło naprzeciw im idący zbliżył się do nich.

Na zapytanie Olgi, wydostał z kapelu­sza opieczentowany list, i oddał go do rak pani Korsztynowej. Ta poznała swój wła­sny do Zenona pisany; na kopercie kilka słów ołówkiem nakreślonych ręka majora, który w kilku słowach donosił o smutnem

i okropnem zakończeniu pojedynku; o posia­niu po doktora, żadnej jednak nie robił na­dziei o życiu przyjaciela. List odesłał, bo oko tego, do którego był pisany, już się zamknęło. —

c

Zeno Tom //. 10

Po dniu tym? po tych zdarzeniach, krot­ko tu opisanych, nowa klęska wstąp iła do

^ ii

miłocińskiego doinu, choroba...

Barbara długą niebespieczną odbyła słabość. Przyszła do siebie, ażeby odziać się żałobą i płakać na to, ze żyje.

W rocznicę dnia pamiętnego nieszczę­ściem, ubierano Barbarę w białą suknię, jej czoło strojono w kwiaty, w weselnym stroju złożono ja — w trumnę.

* a c

Pani Korsztynowa w cichej samotności pędziła dalsze lata swego życia.

Kształceniem sierotki jedynie zajęta, której była matką i Avięcej, bo nauczyciel­ka. W kilku latach zajaśniała Kornelia pię—

(5 *

kna swoja powierzchownością, a staranna

a c 1 e 7

edukacya, rozwinęła te talenta, któremi u- posażyła ją natura.

Palmson żył jeszcze długo i pomimo zajęcia się manuskryptami Wandalskiemi i Samokryskiemi, nie przestawał pytać się pani Hrabiny o Zenona tęsknąc za nim, pragnął obaczyć go znowu.

Pan Karol długo szukał brata swojego. List Olgi został zniszczony, tajemnica w nim zawarta, została tajemnicą dla Karola

i dla świata.

A pan Tomasz? i o nim godzi się słowo powiedzieć. —

Razu jednego na jarmarku wM... sie­dział przy zielonym stoliku, było to po su­tym objedzie, po wielu kieliszkach węgier­skiego wina, niigle apoplexyą tknięty, padł

i skonał. Umierał s asem karowym w ręku.

Pani Ta\owa korrespondowała ciągle z swoim Wicusiem w jednym liście, który pa­nicz wojażer od swojej matki odebrał; mię­dzy nowinami jakie wyczytał, była i ta, że w Zabrzowie w dobrach pana Karola po­pełniono morderstwo, ale mordercę wykry­to. Jakiś Zmurko włóczęga, dowiedziawszy

o® / *

się, że pewien stary kapral, co mieszkał w lesie, ma pieniądze, wypatrzył chwilę, kie­dy sam jeden był w domu; wszedł o pół­nocy do niego, i nożem, który znalazł w śmieciach za ogrodem dworskim w Zabrzo­wie, zabił śpiącego i zabrał mu pieniądze; ale to wszystko się wydało, oddano zbro­dniarza do kryminału, skończy na szubieni­cy zapewnie. Druga nowina tyczyła się pa­ni Korsztynowej i zawierała tę wiadomość pewna, że była już po słowie z jednym malarzem, ale na smutek to jej wyszło, i te­raz nigdzie się nie pokazuje.

Ale najważniejszą nowinę zostawiła pa­ni Taxowa na koniec. Donosiła; że pan Sc/meigert już po słowie z Antosia; a pan­na Zabkoska idzie za pana Gorlickiego? i to niezawodnie; zatem tego karnawału bę- ' dziemy mieli aż dwa wesela; ale nim to nastąpi, wieleż to nie będzie gadań o tem i

komerażów, bo tak zawsze bywało na tem

/ * •

świecie naszym 5 i tak zawsze będzie.

'(Ae.

olt


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gorczyński Adam ZENO TOM 1
Gorczyński Adam POWIEŚCI TOM 2
Gorczyński Adam POWIEŚCI JADAMA Tom 1 2
Gorczyński adam O JANIE NEPOMUCENIE GŁOWACKIM Artyście Krajowym
Adam Mickiewicz tom II
Gorczyński Adam HEŁM JAXY
Adam Mickiewicz tom II (2)
Gorczyński Adam SYLVA RERU JADAMA
Gorczyński adam SYLVA RERUM JADAMA
Gorczyński Adam KAPITALIK
Adam Mickiewicz tom II
Zborowski Adam Masaz w wybranych jednostkach chorobowych tom II
Farmazon Adam Gorczyński ebook
Zborowski Adam Masaz w wybranych jednostkach chorobowych tom I

więcej podobnych podstron