Gorczyński Adam POWIEŚCI TOM 2

GORCZYŃSKI ADAM

POWIESCI



I.

Zamek Melsztyn byl gniazdem i siedzibą sławnej w dziejach krajowych Spytków rodziny. Wiele za­cnych imion wyszło z tego zamku i wiele znakomitych mężów, co radą i' mieczem posługiwali monarchom swo­im i krajowi.

Atoli w czasach onych, kiedy z zga* ćnięciem ostatniego po mieczu Piasta, berto królestwa odzierżał Jagiełło, je­den domu tego potomek, pan na Mel« sztynie, Rabsztynie i Piaskach, napo* jony nauką Hussa, odstąpił od wiary swych ojców.

Odszczepteniec ten zboczywszy z pra- wój drogi, którą zacni jego stąpali oj­cowie, puścił się na ścieszkę błędów, z tych w coraz większe brnąc zbrodnie, zniesławił swoje imię, i żywrot nieletni zamknął śmiercią sromotną.

Piszą o nim dzieje (*), jako pewnego tazu posunąwszy się z zbrojną drużyną pod miasto Korczyn, uderzył na gospodę Władysława Kujawskiego biskupa i złu-' pił takową. Podobnym sposobem opa­nował klasztór wtćm mieście, porani*

(*) Bielski Księga Ul.

wszy kilku z cz^arlki Koniecpolskiego Kanclerza, który noclegiem tam będąc, stanął w obronie napadniętego zakonu.

Ubogacony zrabowanemi łupy zu­chwały ten najezdca, położył się tabo­rem na polach nad brzegiem Nidy, wo­zami ubezpieczywszy obozowisko swo­je, o nowych rozmyślał rozbojach.

Król Jagiełło po wziąwszy wiado­mość o tych gwałtach przez Spytka zrzą­dzonych, dał rozkaz ścigania go, i po* łożenia tamy, takim butnego heretyka jiieprawościom.

Wysłani ku temu Łukasz Górka i Do- ^ bek Szczekociński, zwiedli zMelsztyń- \ skim bitwę, wktórój tenże na głowę \ zbity, niemal konający z ran odebranych, dostał się w niewolę. Już nie był przy życiu, kiedy osądzono go jako gwałto^ wnika domowego pokoju i występcę przeciw majestatowi królewskiemu.

W skutku zapadłego wyroku, imiona zmarłego Rabsztyn i Piaski, wrzięte zo­stały na koronę królewską; tylko Mel- sztyn zprzyległemi włości, zostawio­no córze winnego, imieniem Zofii.

Starożytny ten zamek, stojący na skale nad Dunajcem, w położeniu swo- jóm miał korzyść bezpieczeństwa, 1 przyjemność rozległego po za góry oko­liczne sięgającego widoku.

Od strony południowej, mury zam­kowe razem z górą skalistą, składały się wjednę prostopadłą ścianę, źadnem

* nieporośniętą drzewem, niezasłoniętą źadnem.

Ale stronę północną zamku ocieniał las jodłowy, który z rozpadlin skały wyrastał; tylko gdzie niegdzie skalista góra pomiędy gałęzie jodeł, pokazywa­ła nagie piersi swoje, jakoby nierada pokrywającym ją drzewom, którym,

w swych wąwozach wyrosnąć dozwoli­ła. Z tej, strony było wójście do zam­ku: droga w krzywym kierunku spina* jąc się wąwozem, wiodła do bramy u- bezpieczonej głębokiemi rowy, a strze­żonej czuj nem okiem strażników.

Roku pańskiego 1446 dzień majowy zbliżał się do wieczora. Na zachodnią połać zamku padał cień od Jas u, za któ­rego ciemną ścianę zatoczyło się słońce: tylko przez rzadsze jodeł szczyty prze­bijaI się jaskrawy zachodzącego słoń­ca promień, czepiając się tu owdzie szarego muru, roziskrzał szklanne o- kien szyby»

Cisza była w komnatach górnych, w pomieszkaniu Zofii; inaczej na podwó­rzu, w bramie, gdzie głośna wrzała mowa pomiędzy czeladzią kostką się bawiącą;— nagle ucięta, śród milczę-

nia co nastało, rozległ się bowiem z po za murów zamkowych głos trąbki.

Na to hasło, zerwało się kilku i bie­gło ku strzelnicy, którą wyglądając, postrzegli służebni stojącą przed zam­kiem ludzi gromadę.

Bóg z wami“ ozwał się z czeladzi jeden do przybyłych.

Na posłyszane to wezwanie, odłą­czył się od grona młodzian, który zbro­ją i koniem dzielnym odszczególniał się od towarzyszy. Stanąwszy u okna opuścił przyłbicę, i odsłonił twarz mło­dą i urodną.

Strażnik zamkowy rzuciwszy na nią oczyma wykrzyknął głośno. Na jego obliczu malował się wyraz podziwie- nia: niemówiąc słowa, czekał na te, któremi wrolę swoję miał tłumaczyć przybyły rycerz.

Hej, Lej, — sąli gościnne progi wa­sze! toć się otworzą na przyjęcie znę­kanego długą podróżą“ — przemówił nieznajomy.

Wzdy sam jestem“ doda! „garstka czeladki przy mnie, nieda wam obawy, i widzi Bóg, złych myśli niemam.“— „Niewpuszczamy do zamku obcych“ odparł służebnik, którego stara siwą brodą porosła twarz, pokazała się obok głowy strażnika.

Takie rozkazanie dała strażnikom Pani Zofia Melsztyńska, więc miano wasze dajcie nam znać, albo dalej Bóg niech prowadzi.“ —

Kiedy konieczna tego potrzeba“ — rzekł przybyły — „toć powićm: zwam się Rychlicki Jan, szlachectwo moje Wziąłem i po mieczu i po kądzieli.“— „Czołem wTaszej miłości miły Panie Rychlicki“ odrzekł na to starzec— „ale TOMIK ii. 2

jedno jeszcze wiedzieć nam rada— ja­kąż to sprawę macie do Wielkomożnej Pani Zofii?“—

Błagam gościnności“ odpowiedział młodzian — „na którę liczę.“ —

I rachuba wTasza mylną będzie“ — odrzekł starzec.— „Zamek Melsztyński nie gospoda, nie, a i to wiedzieć nie- zawadzi, iż co przystało mężczyznie, nie idzie w sfor z dobrą sławą Pani, co niezamężną jest; alić szkoda mówić, jednego słowa dość. Taka wola Pani Zofii. IIo, ho, nie jeden tu kołatał, a daremno. Znacie Pawła' z Wojnicza nie wpuszczono go do zamku. W kwietną niedzielę dostał odprawę, acz możny to Pan i gładysz. Jeślić, Panie miły, in­nej sprawy nie macie, krom powiedzia­nej, — a bodajem nie zgadł w co bije­cie myślą waszą: co jestli prawdą, to was odprawim krótkiem słówkiem:

Owóż powiema

Wysoki to próg Dla waszycli nóg.»

Młodzian taką odebrawszy odprawę, przez chwilę dumać się zdawał nad środkami, których się chwycić miał, by zamierzonego dostąpić celu; wresz­cie siągnął do mieszka, wyciągnął na jaw srebrny pieniądz i rzekł: —

Mój miły, posłuchaj mnie; pragski grosz cały twój, jeżeli pomożesz w tem, abych się dostał do zamku. Owóż (do­dał) całą grzywnę srebra chętnie dam, jeno pomóżcie; gdyż sprawa moja wa­żna i potrzeba nieskłamana widzenia się z Panią waszą." —

Powstał ruch i szeptanie pomiędzy zgromadzoną służbą, obiecana nagroda drażniła chciwość, którą poskramiała znowu obawa kary. I niebyło jednego coby tyle miał odwagi rękę wyciągnąć

po grzywnę. Trwało milczenie — kie­dy stary sługa zawołał: —

Miły Panie niewodźcic drugich na pokuszenie, waszym żądaniom nieu- czyniemy ani kęs zadosyć. Licha miał, jaki uparty panek! Bywajcie zdrowi z Bogiem Panie Rychlicki.“ —

To rzekłszy, chwycił za drewnianą okiennicę i zasunął nią okno strzelnicy. Czeladź gwarzyć zaczęła w podzi- wienie wprawiona taką hojnością ryce­rza , — alić skoro posłyszeli tętęt koni oddalających się od zamku, jęli się roz­chodzić, a jeden z młodszych zawołał: „Jak przyjechał, odjechał, a my do kości powróćma.“ —

Nic rada do gry się zabierać“— za­rzucił starszy.— „Nasz Kosidło niechy- bi, zasłyszał trąbkę, słuch u niego nie

tępy“ —

'W

Więc kostce dajmy pokój, każdy do swego.“ —

Hej czekajcież, wrażni| rzecz mam“ przemówił strażnik, z długiego odtrę- twienia jakby nagle się obudził. *— „Mówcież parobcy, widział z was któ­ry Króla Władysława?“ —

Jam niewidział“ odrzekł jeden. „Żaden z nas niewidział Króla“ od­rzekł drugi.— „Ani go obaczem, kiedy biedne Królątko, jak prawią zginęło na wojnie. Miły Boże! jakaż była to nie­wola jemu w tych krajach, w tych da­lekich szukać wojenki, i dawać bitwę tym Turkom?“ —

Dopióroć to było jemu na świat; a jużci sprawili go te psy pogany“ — o- zwał się inny.

Niepewne to rzeczy“ wtrącił swoje słowo służebnik starszy. — „Ludzkim gadkom niezawdy wierzyć, k’temu je-

2*

dni prawią, iż Król nasz zginął, dru­dzy przeciwnie, że to bajka,Król żyw, jak odjechał tak wróci.“ —

Owóż i wrócił“ zawołał strażnik. — „Jeżeli moja nieprawda, niech nicdo- znam boskiego odpustu; — zaprawdę rzeknę wam, ten rycórz, ten młody co się Rychlickim zwał, wićcie co zacz? owóż nie kto inny, jedno Król nasz W ła­dysław.“ —

Słuchający oniemieli z podziwu, — strażnik mówił dalój:

Niemyli mnie oko, widziałem Kró­la,— lato czwrarte temu, wSądczti go widziałem*; wtenczas, kiedy się do Wę­gier zabierał,— więc poznałem go, przy­sięgą się odwiodę, żem go poznał* To sam Król był.“ —

Jeżelić to prawda, a żadne przywi­dzenie się wasze, przez co nierzekliścic drzewiej o tem“ — zarzucili jedni.

Źle się stało — odprawiliśmy Kró­la“ — mówili drudzy.

Tym uwagom gawiedzi przysłuchi­wał się starszy służebnik — w końcu rzekł:—

Aj skąd ta trwoga i wzrly niebaczy- ciel ze strażnik dworuje sobie zwras, i wszystkich jak tu jesteście w pole wyprowadził, jeno mnie niepodołał, bom ćwik na takie rzeczy. Ho, ho pra­wisz, jakobyś widział Króla, a ja po- wióm żeś niewidział go, nie takci kró­lowie jeżdżą, i nie z takim dworem. Chudy to panek, w całej drużynie nic- mial Więcej nad pięciu służby. Na Króla niepatrzy jako żywo: i przez Boga; cóżby za sprawę miał Król w zaniku naszym? jaką potrzebę mióni«5 się szlachcicem i“ —

Trudna u was wiara“ — przemówił strażnik— „ale mnie nietrudna, bonie-

/V >.

/■-/

tajne mi rzeczy, które wam tajemni­cą.“ —

- „O jakiej prawicie tajemnicy?“ — zapytała go gawiedź.

Powiem ją, jeżeli zachować ją.po­dołacie; wzdy pomniecie, rok temu czwarty, kiedy Pani nasza jezdziła do Sądecza, — pamiętacie 1 “ —

Pamiętamy“— odpowiedzieli.

Owóż jeździła do Króla do Sądcza, skąd się wybierał do Węgier. A wió- cie z jaką‘sprawą jechała do Króla? Otóż nie z inną, jedno wyprosić 11 Kró­la oddanie Rabsztynu dawnego Spyt- ków dziedzictwa, który na koronę królewską wzięty, a teraz dzierży go Łukasz Górka. Dnia onego bogato by­ła ubrana Pani nasza i śliczna, jako Wanda ona, sam Król rzćc miał, iż wdzięczniejszej białogłowy niewidział jako żyw, i upodobał ją sobie bardzo—

kiedy więc na kolanku schylona zało- ściwym głosem miała rzec do Króla.— Król acz krzyw na jej rodzica, który zuchwale sobie czynił z Królem niebo­szczykiem — wnet się. udobruchał, i dał przyrzeczenie, że skoro z Węgier powróci, odda Pani naszej Rabsztyn, a że to zaraz nieczyni, wymawiał się tóm, iż mu niesnadno na teraz odbie­rać Rabsztyn Górce, który go dzierży; ale za powrotem podoła i temu. To wszystko jam słyszał, bom stał 11 drzwi, jako dworski Pani Zofii; wszakże nie- wszystko wiecie jeszcze? słuchajcież:

Owóż młody nasz Król nader mięk­kiego był serca. Niedługo zostawił Pa­nią Zofię na kolanach, ująwszy za rę­kę posadził wedle siebie, a nam kazał iść precz z komnaty. Alić była tam i dziewka moja, i na tę skinął by odeszła. Pani Zofia lękając się złych języków

prosiła, aby służebna pozostała w izbie. Owóż pozostała, i niby niesłuchając^ dawała pilne baczenie na każde Króla słowo, i wiecie co Król powiedział Pa­ni Zofii?“ —

Cóż powiedział? mówcie.“ — „Owóż nieco innego, jeno przyrzekł, iż skoro Bóg da, a wróci z tej wojny, wraz poślubi Panią Zofią, bo od pier­wszej doby pomiłował ją bardzo. Otóż wiecie teraz przez co strażnicy nikogo ba największego Pana niewTpuszczali do zamku, boć kto na lwa się sadzi, drobne zwierze pomija. I odtąd to gło­śna stała się duma Pani Zofii. Alić kiedy po kraju rozbiegła się pogłoska, że Władysław Król nasz zabit — Pani Zofia zwiekiego frasunku przez wiele dni ani jadła ani spała, a Kosidło co wyskok wyprawił pachołka do Krako­wa,'by się wywiedział o prawdzie.“—

Nieskończone opowiadanie przerwa! strażnik, postrzegłszy zstępującego po schodach na podwórze wlódarza zam­kowego Kosidlę.

Iiosidlo włodarz Pani Zoiii miał rząd nad dworem i czeladzią, klórćj postra­chem był, i biczem. Jego twarz chu­da, wydatna, długą i gęstą zarastała brodą. Brwi najeżone jak szczecina, starczały nad okiem, które strzelało na wszystkie strony spojrzeniem niespo- kojnem, a bystrem. Odziany był w kaftan ze skóry łosiowej, rzemiennym pasem spięty, a krótki do kolan, z pod kaftana spadała wełniana spódnica

spódnica zakrywająca niemal nogi ca­le. U bóta mial ostrogi spiczaste do kogutowych podobne, za pasem nóż. Będąc już wieku letniego, krok mial powolny, twarz nałogowym zwycza­jem nachyloną ku ziemi; wszakże co chwila podnosząc czoło, rzucał spoj­rzenie przed siebie, to po ża siebie, i spuszczał znowu czoło — jedną ręką muskał swoją brodę, drugą trzymał ukrytą w kieszeni. Stąpiwszy na po­dwórze, powiódł oczyma po wszyst­kich tamże zebranych sługach: zmar­szczył czoło, coś poszeptał z cicha, wreszcie mówić zaczął:

Widziałem, kosterka tu była, jak dzień Boży kostka w robocie, a robota pańska w zaniedbanie idzie — łotrzyki znam was znam, obaczę ja się po kie­szeniach waszych, a wktórćj co znaj­dę, co nie jego, biada mu.“ —

TOMIK ii. 3

Służebnicy milczeli, tylko starszy się ośmieli! przemówić do włodarza.

¿Panie Kosidło pofolgujcie mnie mo­wy, oznajmię wam, iż rycerz pewien kołatał przed chwilą do bramy zam­kowej.“— - *

Dopókiż tych gościł pomruczał Ko- sidio — gadajcież któż to byli wzdy wymienił nazwisko swToje?“— „Nazwał się szlachcicem Rychlickim Janem.“ —

Rychlicki?“ — powtórzył Kosidlo.— „Jako żyw nieznam tego miana, jakąż miał spraw ę w naszym zamku?“ 5,Dziwynycli rzeczy się dowiecie pa­nie Kosidło: strażnikowi zdało się, że to niebył szlachcic żaden, ale sam Król nasz Władysław/4

Łotrzyku! dwrorowTac sobie ze mnie? niepójdzie to płazem tobie, kędyż jest strażnik ? “ —

Radzićj badajcie g:> sami, toć AVam powie. “ —

Patrzcie, jaki mi do rady“ — od­rzekł Kosidlo i pogrążony w myślach podążył ku bramie do strażnika, z któ­rym długą rozpoczął mowę. Alid na ganek który obiegał do koła podwórza, wybiegła służebniczka Zofii, i stoją­cych na dole zftpytaia:

Żali niewiedzą gdzie KosHło?“— „Z strażnikiem »ozmawia“ — odpo­wiedzieli z dołu.

Oj zmiłujcie się, a powiedźcie, pil­na jego potrzeba, niech bieży co żywo do Pani Zofii.“ —

Kosidło przerwawszy rozpoczęte ba­danie strażnika, posłuszny rozkazowi, szedł po schodach na górę. Doszedł­szy do podwoi prowadzących do kom­naty Pani, zatrzymał kroku, zdawał się dumać nad tem, co z ust strażnika

posłyszał, kiedy jemu naprzeciw wy­biegła dzieweczka druga— przynagliła go do wejścia.

Osłonił głowę, i muskając długą swo­ją brodę, wstąpił Kosidło do pomiesz­kania Zofii, Pani na Melsztynie. r Wieczorna była pora; słońce już za­chodzące przez dwa ważkie, wysokie, słupem kamiennym rozrodzone okna, płynąc w komnatę, rzucało na podłogę, kobiercem wysłaną, dwa jasne smugi ió iy; niesięgało atoli ciemnych ścian izby, i wysokiej powały pokratowanćj grubemi belkami.

Pięć dzieweczek przy kądzieli sie­działo na ławie, w miejscu zaciem­nionym.

Zofia Melsztyńska bliżej okna stała na nią padało gorejące światło zacho­dniego słońca. Jej szata sztywna, w podłużne łamiąca się fałdy, spływała

do samój ziemi; atoli dla ciemnćj barwy nieodbijała promieni słońca, które tćm żywićj, tem jaśniej gorzało na cudnćj urody obliczu Pani, a jasnym jak len włosom, spadającym z czoła na szyję labędzićj białości, złocistego dodawały blasku. Perły niby krople rosy nawle­czone na jedwabnćj nitce, służyły na ozdobę szyi mięko spadającej ku peł- nćj i wyokrąglonej piersi. W ręka­wiczce była ukryta ręka, a w długiej szacie jej nóżka; alić w rączym biegu naprzeciw wchodzącego do komnaty sługi, wybiegł z pod długiej ku ziemi spadającćj sukni brzeżek maluchnego trzewiczka, za którego cofnięciem się, pokazał się trzewiczek nóżki drugiej. Żywe były kroki któremi biegła, i głos prędki, którym mówiła:

Wołam i wołam, i dowołać .się was trudno dziś. Na miły Bóg źle mi słu­życie.“ — 3*

Kosidło zadziwiony tą naganą, wy­jąkał odpowiedź:

Miłość Wasza niepowinna mieć gnie­wu, właśnie oto, niespokojny o pacho­le com wyprawił do Krakowa, wysze­dłem obaczyć zali niepowraca.“— „Sprawicie się z tego sprawicie“ — rzekła Zofia. — 5,Wy moje dzieweczki idźcie precz z komnaty — czas wie- czerzyć.“ —

Słyszeliście dziewy !u — powtórzył Kosidło— „do misy, kądzieli dajcie po­kój.«-

Zaledwie co oddaliły się dzićwczęta

Zofia chwyciwszy Kosidłę za ramię, przyciągnęła ku oknu, mówiąc:

Mój Kosidełku, mój miły, patrz, patrz tam w dolinę, i rzeknij co tam zobaczysz.“ —

Wasza miłość wybaczy, nic niewi- <łzę“ —

Ależ Boże miły, tajn nad brzegiem Dunajca żali nie widzisz % “—

Mgta przeszkadza widoku, alic po­strzegam jakąś ludzi gromadę nad prze­wozem. Hej, hej, to jakiś rycerski orszak, a liczny. — Ależ miłościwa Pani, rycerze jadący drogą żaliż ob­chodzą \^as i “ —

Zali mnie obchodzą 1“ — odrzekła zagniewana*— „Idź starcze, idź sobie odemnie, nienawidzę ciebie.“ —

I odwróciła się twarzą — czoło spar- ia o słup środkowy okna, stała w du­maniu pogrążona.

Przebiegły Kosidło acz nie rzadko przenikał myśli Pani niewymówione słowami, niepodołai tą razą odgadnąć przyczyny niepokoju i tego poruszenia^ które malowało się tak widocznie na jej twarzy. Atoli słowa strażnika, który z zupełnem przekonaniem utrzy­

mywał: ze rycerz Rychlicki się zowią- cy, byl Królem Władysławem, nawio­dły do myśli jego te domniemania, że Zofia wyglądająca ciągle powrotu Kró­la, postrzeżonych w dolinie rycerzy ^ poczytuje zapewne za orszak rycerski w towarzyszący wracającemu do kraju Królowi. —

Lubo niedawał on wiary urojeniom strażnika, ani domniemywaniom, prze­cież końcem pozyskania nowych u Pani względów, i przypodobania się nie­wieście wieścią dla niej milą, milcze­nie przerywając, rzekł:

Na Bóg żywy ciekaw jestem niema­ło coby to byli za rycerze? Zda mi się wszystko a bodajem nirzgadł, że to nie kto inny, jeno nasz Król, któ­rego —

O mój Kosidełko! mój'miły! powiedz, mów“ zawołała Zofia bieżąc ku niemu

„powiedz możeż to być prawdą ?- serce J.mi rośnie radością. Powiódz że to prawda, a skarbiec mój otworzę tobie, skarby dam za słowo jedno.“ — Pofolgujcie mnie mowy“ — prze­mówił uradowany, ale radość swoją ukrywający Kosidto.

Nad podarek od Waszój miłości mil­sze uszczęśliwienie wasze i obaczenie końca tych dolegliwości i tej tęsknoty co was trapi. Więc powiórn prawdę, iż by raz niedatem wiary tym gadkom, jakoby Król nasz Władysław zginął na wojnie. Jakożywo niepozbyłem się ni­gdy nadziei, że wróci i Bóg dał owóż sprawdza się wróżba nasza. Król Władysław jak odjechał, tak wraca.“

O mój Boże, mój Boże!“— zawo­łała Zofia. Zbytek radości rzucił jąna krzesło, uśmiech radości przebił się przez rosę j^j oczu. Chciała mówić,

nie mogta, tylko oddech głośny, oddech prędki świadczył gwałtowność wewnę­trznych jćj p)ruszeń.

Kosidło przelotne spojrzenie rzucił na Zofią. — „Na teraz (rzecze) strażnika słowom wierzyć muszę. Chociaż mo­ja wina, niedałem wiary temu zrazu, że ten rycórz; owóż co przed chwilą

4

pragnął wstępu do zaniku, niebył kto inny, jeno posiannik Króla Władysła-

m ,

wa.K

O Najświętsza Cudowna Matko“ — wykrzykła Zofia. — „Mój sługo, mój najmilójszy — niemam gniewu na cie­bie — Bóg widzi że niemam —jeno bież, kwap się — ależ na przyjęcie takiego gościa niejesteśmy sposobni;— na Boga krzątaj się, i bież co żywo....— Weź konia, weź najlepszego z mojej stajni.“

Ptakiem pogonię— alić podziękować mnie przystało za konia.“ —

Twój juz, twój, jeno spiesz się.“ „Jak mówiłem ptakiem, wiatrem po­gonię, alić ku przyjęciu Króla przysta­ło bych wystąpił strojnie — nieprzyr zwoli Wasza Miłość jednę szubę z tych litych, co pozostały po nieboszczyku rodzicu waszym?“ —

Co zażądasz wszystko twoje, je- • dno kwap się, niez wlekaj.“ —

Bądźbie spokojni, gorliwszego sługi odemnie niema Pani Zofia.“ —

Po odejściu włódai za wbiegły z przy­ległych komnat dwie służebne, posły­szawszy klaskanie rączek Pani.

Dzieweczki moje!“ rzekła Zofia — Żywo spieszcie się. Jedwabną szatę mi dajcie i korale moje, i obrączki zło­te. Spieszcie się, spieszcie.“ —

*

Pierwsze wschodziły gwiazdy, kiedy otworzyła się brama melsztyńska — otwartą wjechał do zamku Król Wła­dysław. Wjeżdżającego witała dwo­rzan tłuszcza, tym okrzykiem : Wi- tajże — witajze miłościwy Królu nasz.

et

'

*

III.

%

I

'

Piąte już biegło lato od czasu, kiedjr Król Władysław, którego potomność ku wiecznej pamiątce sławnej jego pod Warną śmierci Warneńczykiem prze­zwała; opuścił Polskę, by osierociałe po zgonie Alberta królestwa Węgier­skiego berło w swoję młodą objął pra­wicę— a jedna doba roku upływała, do­kąd pierwsze do kraju dobiegły wieśei, o jego na polach Warny smutnym zgonie.

TOMIK II. 4

li ról Władysław wyjeżdżając do Wę­gier, małym otoczył się pocztem Pola­ków, z <ych niewrócił żaden, coby na­rodowi mógł dać świadectwo tej smut­nej prawdy. Wieści o porażce chrze- ściańskiclt zastępÓAV, i Króla polskiego zabiciu z Węgier przyniesione, niedo­kładne, niezgadzające się z sobą, wznie­cały wątpliwość, a nicodbierały Pola­kom nadziei powrotu Władysława; na­dziei, którą utrzymywały pogłoski in­ne o schronienin się Władysława : do Konstantynopola. Ci tedy z panów, •którym Władysław sprawowanie rzą­dów" polecił (a zwrali się Prowizorowie) po odbytej naradzie postanowili poło­żyć raz koniec niepewności i nieszczę­snemu bezkrólewiu.

Wr tym celu wyprawieni Jan-Rze­szowski, tudzież Kgidzi Suchodolski do .Wołoskiej ziemi, otrzymali polecenie

n

wy wiedzenia się wtćj mierze prawdy i przyniesienia takowej, niepewnością dręczonemu narodowi.

Po upływie miesięcy kilku, poseł do wschodu Jan Rzeszowski wracał do Polski z Wołoskiej ziemi krótszą naWęr gry podróżując drogą.

Przebywszy rzekę Dunajec pod, Mel- sztynem, przyciągnął późnym jiiż wie­czorem do Wojnicza; gdzie znużone długą podróżą konie zostawiwszy — na świeżych przez PawTła Wojnickiego mu dostarczonych pogonił do Krakowa.

Wieczór był, kiedy Rzeszowski prze­bywszy Wisłę oddzielającą Podgórze od stolicy, wjechał wr przedmieście da­wniej Bawołem dziś Kazimierzem zwa­ne. Wrzawą i gwarem napełnione by* ły ulice, krzyki przekupniów, śpiewy guśiarzy, piszczałka Zmtidzina wodzą­cego niedźwiedzia, nareszcie skrzypie-

me wózków wieśniaczych i ciężkich

* • bryk naładowanych sąsiekami, hurkot głuchy, składał się wjednę wrzaskliwą muzykę, jaka napełnia ulice każdego ludnego miasta. Atoli wjednej chwili uderzyły na Anioł Pański we wszyst­kich czterdziestu kościołach Krakowa dzwony, i wraz umilkła wrzawa — przestano śpiewów, widowiska przer­wane, woźnica zatrzymał konia, sta­nęły wozy, ludzie poklękali.

W onych czasach była to chwila, w kt-órćj całe pokolenie żyjące połą- czało się’w modlitwie z pokoleniem po­marłem, i przerywając sprawy ziem­skie, myślą wstępywalo do Czyśćca.

Znakomity nasz podróżny stanął; go­spodą u Biskupa krakowskiego, któ­rego dworzec miał swoje położenie naprzeciw* klasztoru 00. Franciszka­nów* *

Biskup odbywszy długą naradę z po­słem, przywołał do komnaty kilku z |j swoich pisarzów. Popisane listy miały być rozesłane po kraju nazajutrz, piór- . wszym rankiem — a tegóż wieczora

jeszcze pachołki biskupie rozbiegli się ,

.iii’ #

po mieście do Senatorów i Panów imió-t* niem Biskupiem wzywając na jutrzój* szy ranek, na zamkowe pokoje.

Ledwie co zaświtał ranek już Sćna- tory świeckie i duchowne, i co przed­niejsze Pany w Krakowie na onczas ba- - wiące, to z osobna, to parami prze- * chodzili dziedzińcem zamkowym — do górnych dążąc kotnnat królewskich —

W mieszkaniu bowióm Króla radził na- . ród, w domu królewskim, załatwiały się sprawy pospolite.

Na ścianach tćj komnaty radnój, ko­biercami ubranych, wisiały wizerunki KrólfSw, obok pamiątek męztwa naro-

4*

iłu, i rofcliczuych zbroi, mieczów, tarcz i-buńczuków. Jednę ścianę białą zdo­biło 51 chorągwi krzyżackich, jako pa­miętnik zwycięztwa pod Grunwaldem,. W których pośrodku wisiała rozpostar­ta szata harrasowa Komandora Krzy­żaków poległego w dniu onym. (*) Powała izby czerwono malowana, wisiała sparta na tramie niezmiernej grubości, na którym było wyobrażenie herbu Jagiellonów. Przez wysokie a wązkie okna płynęło światło do izhy, promień wschodzącego słońca padał właśnie na obraz Władysława Króla, a oko każdego z wchodzących zwróciło śię na ten wizerunek.

Powoli napełniała się izba Senatora- . mi, z których jedni ubrani byli w dłu- :

(*) O czem Paprocki w dziele: Ogród Kro- • lewski. Praga 1599.

gfch duchownych szatach, drudzy w żelaznych szeleszczących zbrojach o- dziani jakby do walki. Szemrzata mowa w zgromadzeniu, w coraz gło­śniejsza zmieniając s:ę wrzawę — kie­dy kómornrk zamkowy wpadając do

izby, zawołał:

Jej Mitościwość Królowa matka.“— Wnet Biskupi, Senatory i Rycerze posiadali, aksamitne wezgłowia ota­czające tron. Nastąpiła cisza, podwo­je roztwrarły się na wciąż, i wstąpiła do komnaty, Królowa Zofia po Jagielle wdowa,- a młodego Króla Władysława matka. Odzież jej żałobna, miała za­krój zakonnego ubrania — na czole cze­piec czarny, spiczastym długim klinem * spadał na czoło, brwri dosięgał. Na szyi świecił się krzyżyk na łańcuszku złotym wiszący — zapasem, który ści­skał jej wydatną kibić, zatknięty mia-

la różaniec z kokosów, kościana tru­pia główka wisiała u różańca.

Najej wejście powstali zgromadzeni, skoro Królowa zasiadła na krześle, na’ skinienie Biskupa krakowskiego Zbig­niewa, poseł Jan Rzeszowski wystąpił w środek izby, obglądnął się do okoła, a widząc wszystkich oczy zwrócone ku sobie— słowo zaczął:

Długą byłaby moja rzecz, gdyby cli Wam Miłoście moje od jądra począw­szy, prawił wszystkie dzieje Króla na­szego Władysława, który, żal się Boże bićdnemu królestwu; nam wszem tu - obecnym i tym co nieobecni są, a Wam poszczególnie Miłościwa Królowo a matko królewska, który Król Włady­sław (że to usty memi rzeknąć mam ) opuścił nas, a opuścił na długo na wie­czność.“ —

W mowie jego nastąpiła przerwa — Królowa zapłakała i wszystkich prze­niknęło smutliwe rozrzewnienie. — Po tym przestanku poseł mówił dalej: „Opuścił nas, poległ na polach War­ny sławnćj na wszystkie potomne wie­ki, a poległ jako rycórz, bo na bojo- wisku, jako Król, bo na polu sławy nieśmiertelnej; poległ mówię jako świę­ty; bo z błogosławieństwem Papieża. Jestże waszą wolą Miłoście moje, abych wszystko, com wpodróziech po Buł­garii, Albanii, a najwięcój u Draguły Wołoskiego Wojewody (bo i o niegom zawadził), słowem, com od ludzi wia­ry i zaufania godnych nazbiórał, a w pamięć wziął, abych to wszystko wam z końca do końca prawił i opowiedział szeroko, owóz wolą waszą dajcie mnie znać, a ja poseł wasz a królestwa słu­ga, tu wobliczności waszej, odwiodę

się przysięgą, jako nic skłamanego nie wyjdzie z ust, ale iście, com posłyszał, a przeważył rozsądnie, iż za prawdę poczytać się da, to wam Miłoście mo­je nie szerokieini siowy, bom widzi Bóg, niewymowny jako dawny Demo- stenes, ale wkróciuchnćm przedstawię słówku, bacząc zawdy na porządek i ład.“ —

Przestał mówić, powstały szepty i pos warki— nareszcie zawołano:

Prawcie powieść waszą — słucha­my, słuchamy.“ —

Zatem po przestanku, poseł zaczął rzecz:

Nietajne wam Miłoście moje, ono przymierze Króla Władysława wSege- dynie zawarte, z Amuratem Cesarzom Tureckim. Stało się ono za nawodą Huniadego Wojewody Siedmiogrodu, a praktykami Jurka Despoty, którego Słi>-

*

wiańskie ziemice Tarki w moc swoj^ wzięli, oślepi wszy syny jego i pokrew­ne. — Owóż Despota rtacieiał na Króla

o uderzenie miru z Turki, boć Turek warował mu na przypadek dokonane­go sojuszu, oddania wszego co dzier­żą! z kraików Rackich i Sławiańskich. Był przy tem Julianus Kardynał, któ­remu ten pokój bardzo nie k’mysli był; lecz niewiedząc nic pewnego o armacie clirześciańskiój, azali juz do wyprawy sposobna, zali nie, nie do końca był wtem sporny.“— >

Gdy do poprzysięzenia tego przy­mierza przyszło, napierali się mocno posłowie tureccy, aby Król na Sakra­ment przysięgał; jednakże się to wszy­stkim niezdało, aby takie tajemnice Pańskie wydawać się pogaństwu mia­ły, mechcicli na to pozwolić, ale na tem stanęło; źe Król na Ewangelią,

Turcy na Alko an przysięgli; króciu- chno o tem napomykam, boć wam te rzeczy nietajnc.“—

Skoro posłowie tureccy odjechali precz, alić wtem przychodzą listy ód -Franciszka Kardynała florentyńskiego,

hetmana nad armatą chrześcian, w któ­rych liściech to stało:— Iż Annirates . wyciągnął do Karmanii i tam natenczas moc wszystkę swą obrócił, przetoby teraz sposobna pora była odebrać co­kolwiek dzierżał w Europie, a tak .żą­dano, aby Król Władysław co prędzej t pułkami swemi pospieszał do Macedo­nii i Tracyi dla połączenia się z ciągną­cą tamże armatą chrześciańską.“ — „Takoweż drugie listy przyszły od Paleologa Cesarza konstantynopolskiego, niemal w te słowa pisane. PrzetożKról, a Węgierscy Panowie jęli dopióro żało­wać, że się skwapili do tego przymie-

rza z Turki. Co bacząc Julianus Kar­dynał podburzał je tem więcej wiodąc do tego, aby to przymierze, którego oni stanowić bez innych Panów chrześci- ańskich niemieli, ani mogli, zrucili; obiecując to Królowi naszemu, że go Papież od tej przysięgi rozgrzeszyć miał*

I takoż dat się Król namówić, że to przymierze za nawodem Kardynała zrucił.“ —

Alić Król Władysław obaczyl się, że i połowicy tego wojska niemiał co hyło drzewićj, bo gdy posłyszeli ryce­rze o przymierzu, co żywo rozjeżdża­li się do domów, a drudzy w drodze będący wrócili się, mieniąc się być nie­potrzebnymi. — Wszakże Król nasz ja­ko posłuszny syn Kościoła, wyjechał zSegedzina i doBulgaryi ciągnął. Dnia trzeciego Października przeprawił się przez Dunaj pod Orszawą, a tam go-

TOMIK ii, 5 •

nieć polski ścignąwszy go, oddał mu listy, które on przeczytawszy, łzami się zalał.“ —

Przerwał mowę poseł, spojrzał na Królowę, Królowa chusteczką jak śnieg białą ocierała oczy.

Ciągnął Król Władysław ku Niko- polim“ mówił dalój Rzeszowski „które to miasto jest głową wszystkiej Bulga- ryi, a ciągnął tym umysłem, aby jako mógł najprędzćj przybył doKaliopoIi^ miasta nadHelespontem, a połączył się z armatą clirześciaiiską, która tam być miała. WOrszawie będąc jeszcze, przy­był do niego Draguła Wojewoda nado­bnej ziemi Wołoskiej ze cztery tysięcy koni, alić gdy ujrzał mały lud węgier­ski a polski, mówił: „JTlęcej łudzi ma Turek gdy w łowy jedzie, abo na prze- jazdkę“— więc radził Królowi, aby się wrócił, a niezwodził bitwy z Turki, tu-

sząc straconej bitwie. Ale Julianus na to powiadał: „najwięcej nam doHeles- pontu przyjść, zastaniem tam swoich dosyć, z którymi gdy się złączym bę­dzie nas co Turka“— co słysząc Dra- guła ruszywszy ramionami rzekł: — Boże daj to by tak było, co ten ksiądz powiada“— a luboć widział przyszłe rzeczy jako wjednem zwierciedle, zo­stawił przy Królu wojsko swoje i sy­na, którego z płaczem zegnał a napo­minał, aby jako najbardziej Króla byt pilen, a nieopuszczał w najgorszym wy­padku, i płakał wielce, bo wielce mi­łował syna, a wielom patrzącym na to, łzy się z oczu puściły.“ —

Król Władysław wolno zostawiw­szy Dunaj podle góry Hemus, ciągnął do Tracyi.“ —

W tym pochodzie dwa dobył miasta Snmena i Petrasza, gdzie na pięć ty­

sięcy Turków wzięli naszy. Tam dwa Polacy dobrze sobie poczynali Jan Tar­nowski u Su menu wrota wysięki, gdzie odniósł dwie srogie rany, a Babrzycki Leszek pierwszy na mur wskoczył.“ — Tu poseł stanąwszy w mowie, obej­rzał się do koła i uwisnął okiem na Jacku Bobrzyckim Kasztelanie Wiślic­kim, i wszystkich oczy zwróciły się na Jacka, który wesołą patrząc twa­rzą i szamocąc głową, zawołał rado­śnie: „To mój brat! rodzony mój,u — „Kiedy się to działo “ mówił dalej poseł — „Amurat powziąwszy wiado­mość, że Król Władysław przymierze złamał, i z wojskiem swojem dwie mu miasta wziął, przewiózł się z ludem swym wszystkim, którego miał około 80 tysięcy wKaliopola przez morze — przyciągnąwszy do Adrianopola złączył się z drugiem wojskiem swojem. Nieza-

4,7 —

Wyciągnęli ich naszy chrześciany jako byli rzekli, i jeszcze (jaka sromota) bra­li myto po czerwonemu złotemu od gło­wy, od tych, których przewozili sami.“ „Przybiegli szpiegowie donosząc Kró­lowi o niebezpieczeństwie, ale niebez­pieczeństwa nieznał Król, bo nieznał trwogi.“ —

Dnia 10 Listopada stanął pod Warną. Zachodziło słonko czyste i pogodne, ja­ko dzisiaj wschodzi pogodne i czyste.“ Mówca spojrzał w okno, w które bi- .. to słońce i wszystkich oczy nawróci! ku słońcu.

Król Władysław“ — mówił dalej — „Wciężką ubrany zbroję, jako na tym oto wizerunku.“— I spojrzał na obraz Króla Władysława i wszystkich oczy obrócił ku obrazowi.

W ciężkiej zbroi, w cliełmie z opu- * szczoną przyłbicą, jakoby do walki u-

5*

brany, legi na spoczynek. Ostatni był to nocleg jego, raz jeden obudziła go poranna gwiazda, a wieczorna jój sio­stra uśpiła go na spanie wiekuiste. O moi najmilsi! pomniecie Władysława maluczkiego, srebrna była jego koleb­ka, a przecz to trumną jego żelazny rynsztunek? Znacie zbroje jego, i chełm znany wam, tenci sam, przed którym uklęknął Krzyżak pocięty mie­czem Jagiełły, na polach Grunwald­zkich. — Czy wolą jest waszą widzieć ten chełm? ten sam, w którym skonał Król?“ —

Chcemy, chcemy“— zawołali wszy­scy razem.— Poseł skinął na giermka u podwojów — giermek odszedł, po chwili wrócił, chełm królewski oddał w ręce posła, który podnosząc go w gó- ję, zawołał: — „O najmilsi patrzcie! w tym chełmie on konał! patrzcie,

clicim strzaskany, skrwawiony — & chełmie! chełmic! cóż się z tobą stało t przecięta twoja przyłbica, posiekane, złamane żelazo; o patrzcie, patrzcic!!!4* Nastała cisza, wktórój płacz Królo­wej słychać było i łkanie starców. Po­seł ciszę przerwał jęknąwszy tym gło­sem:— „O najmilsi moi! i już to pła­czecie patrząc na to żelazo. Na Bogal widzieć wam było, i patrzyć na niego samego, na twarz naszego Króla pocię­tą okrutnie, skrwawioną, na te usta, kto rem i dusza jego bohatćrska, dusza wybiegała do Niebios. 0! wtedy tj płakać, wtedy ręce łamać..

Przestańcie! przestańcie!“ oz wały się glosy— Królowa zstąpiła z krzesła; odprowadzono z komnaty zapłakaną; — a posłuchanie posła, na dzień następny odłożone zostało.

■—so«—»■

Dnia tego kiedy Rzeszowski spra­wiał się z posłannictwa swojego przed kotem Panów zgromadzonych na zam­ku królewskim, wMelsztynie niezwy­czajny panował ruch i wrzawa.

Radość malowała się na t\varzach mieszkańców wesoło gwarzących o Kró­lu Władysławie goszczącym wmuracli zamkowych.

'P *

\V tym gwarzą wesołego luilu jedni była osoba milcząca, Kosidlo zdawał się mepodzielać radości powszechnej. Zaledwie co był wprowadził do zamku dostojnego gościa, zalecił strażnikowi zamknąć bramę, a klucze od niej trzy­mał w schowaniu u siebie,

W dniu onym o rannej porze mło­dzian łagodnego oblicza, postawy do­rodnej stąpał po krużganku zamkowym, dążąc do komnaty, do pomieszkania Zofii, Był w odzieży sukiennćj, wę­gierskiego kroju, — czoło odsłonił od nakrycia, które w jednej ręce trzymał, drugą chwycił za klamkę, jak ten, co ma zamiar wstąpić do izby. Już po­dwoje odchylać miał, kiedy obawą, może limem uczuciem wstrzymany, rę­kę co się trzymała klamki opuścił, i ¿adumał się głęboko. YF tóm otworzy­ły się podwoje, Zofia wcałój krasy

fSfr

swojej śliczności i bogatego stroju wspa niałej ozdobie, stanęła w progu. Uśmie­chająca się dziewica uczciła dostojne­go gościa niskim pokłonem i przemó­wiła doń temi słowy: —

Dozwólcie się zapytać miłościwy Królu o zdrowie wasze,— luboć boga­ta jestem w chęci uczczenia dzisiejsze­go gościa mego, ubogam na godne przy­jęcie Króla, i lękam się, azali niedo-. bry nocleg źle nieposłużył zdrowiu wa­szemu?“—

Nieotrzymawszy odpowiedzi, we­zwała gościa do komnaty, gdzie zasta­wione były poranne misy.

Zaprawdę miłościwy Królu“ ode­zwała się Zofia po odejściu służebnych. —„Smucę się i raduję razem, kiedy po­mnę na trudy wojenne i te niebezpie­czeństwa , które, Bóg wam dał, prze­byliście tak szczęśliwie.“ —

Szczęśliwie]“ wpadł w słowo za­gadnięty. — „Zawierzaj mi śliczna Zo­fio— poprzebytem niebezpieczeństwie, na które się narażani, zostaje mi w ser­cu żal i tęsknota za nióm.w

Takie słowo przystaje Królowi, wie- rzaj, miła jest w^ojna rycerskiemu ser­cu, alić królewskie okrom pragnienia sławy, dzierży miłość narodu. Naród bolał na to Miłościwy Królu, żeś miło­śnikiem niebezpieczeństw i wojny. Jak­że rad będzie twemu przybyciu, ja służebnica twoja wesołości oddana, ca­le na troski które doznałam niepomnę.“ „Zaliż pamięć twoja Zofio, tak sna­dno zapomina przeszłe rzeczy 1 “ — „Miłościwy Królu wybaczcie, jeżeli odpowiedź moja nietrafi w zapytanie wasze—jam dziewka nieuczona.“— Nastała przerwa w rozmowie. Zofię niepokoiła ta scena milczenia— u okna

otwartego stanąwszy inny dała kieru­nek rozmowie, odzywając się w ten sposób:—

Miałam życzenie pokazać wam mi­łościwy Królu sady moje i pasieki, alić chwila dzisiéjsza niesposobna k’temu, acz pogodna i piękna przecież chłodna.4* „Piękna a chłodna“—ozwał się mło* dzian.—„Zaliż nieprzystało słowa one powtórzyć gospodyni mojéjl

Biada mnie“ rzekła Zofia, wktóréj niebieskich źrenicach łzy błysnęły —■ „biada mnie, że tak tmdnéj sprawy żądacie odemnie. Inna co śmielsza bia­łogłowa, a sposobniéjsza do mowy, nie* wzdrygnęłaby się rzec: ja niepodołam temu i niepowiém wam, że was miłu­ję sercem całem — nieszczeáliwém.“— „Zofio! ty mnie miłujesz! tyś moją!“ radośnie zawroiał młodzian i przyjął w swoich ramion objęcie smukłą kibić

!

55 —

dziewicy, a na koralowych jej ustach złożył ust swoich, gorące pocałowanie.

Zofio! ty miłujesz mnie; może Kró­la tylko? “ —

Ażaliż wolno Zofii miłować Króla?“ przemówiła zmięszana białogłowa. —

Zawierzaj Panie, gdybyś był szlachci­cem jeno — mnie równym a nie Kró­lem, wtenczas to w ustach moich by- j łaby ta mowa: — Miłuję was sercem całem szczęśliwem.“ — , „Omojanajmilejsza! teraz posłuchaj i mnie, dałaś wiarę kłamstwu, więc u- wierz prawdzie, — ja Królem — nie- jestem.“ —

Zofia na te słowa zabladła.

Jestem szlachcicem tobie równym“ mówił dalej Rychlicki— „słowo twoje mam — ty mnie miłujesz, nie Króla“

Zofia cofnęła się od mówiącego; wy­ciągnęła rękę ku niemu, ale na to tylko,

TOMIK ii. 0

by go odtrącić od siebie, i tak trzyma­ła podniesioną rękę, słowa niemówiąc* „Ty się gniewasz na mnie“ mówił młodzian — „o pogniewaj się na mnie co rychlej, ażebym ciebie przebłagać mógł. Wszakżem winien jest, bo za­ślepiony twoją pięknością puściłem W zapomnienie prawdę, okłamałem cie­bie. Więc gniewaj się na mnie, ale razem na piękność swoją własną; boć to piękność twoja zniewoliła innie do tego. W węgierskiej stolicy byłem, a widziałem niewiasty zacne rodem, słynne wdziękami, alić drugiej Zofii niema pod słońcem węgierskiem ani na polskiej ziemi — niema,“ —

. Zofia się uśmiechnęła, — dłoń co młodziana odtrącić miała, opadła«

Rok temu czwarty“— mówił dalćj Rychlicki— „było to wmieście Sądczu, po raz pierwszy widziało ciebie moje

sr­

oko, a serce pomiłowało na zawsze. W daleką drogę idąc za Królem do Wę­gier, wziąłem do mojej myśli obraz ślicznej twarzy twojej; boć niebyło chwili, nie było miejsca, abym ciebie niewidział. Alić w kraju, gdzie Zofii niebyło, niedobrze mi było, opuściłem Króla, do Polskim spieszył.— Nadzie­ja mię wiodła — nadzieja słodka, że ciebie obaczę znów;— nadzieja taka skromna, życzenie to maleńkie niespeł- nilo się. Pogłoski szły o tobie, jako gardzisz największemi Pany, głośna po kraju diuna Pani Melsztyńskiej— więc i tej nadziei zaniechać chciałem, ale daremnie. Późnemi wieczory pod ścia­ną zamku ukryty, patrzałem w okna twoje, a ilekrociem ujrzał rękawek bia- szaty w okienku, już serce z rado­ści skakało, gdyby rybka w^pświeżo- nej wodzie. Ale męki moje jam draż-

nil jeno, miasto je leczyć. Więc przy­szła myśl, rozjątrzę tę ranę do tyła, by zabiła mnie. Niemiałem pragnienia innego, okrom widzenia ciebie; bom wiedział, że miłość moja tak się wzmoże we mnie, że umrę zniój.“— „W prawdzie nictajno mi było o tem podobićiistwie mojej twarzy do królew­skiej : móglzem odgadnąć, że z podo­bieństwa tego ja korzystać mogęł że mi posłuży tak dobrze i — Wielka jest wina moja, alić wspólnika mam w niej

Kosidło za hojną zapłatę mnie po­magając, stał się niewiernym tobie. Oskarżam go, bo pragnę , abyś wier- nemi tylko otoczona była zawsze. Zofio! dozwól mi pozostać przy sobie; wierniejszego służebnika odemnie mieć niebędziesz.“ —

Jamł|awinił“ — mówił po prze­stanku — „wina ciśnie mi serce. Zofio!

jednćm słowem, jednóm skinieniem twój rączki, tybyś przyniosła ulgę ci- śniętemu sercu.“ —

Zofia nierzekła słowa, dumała, tu- pając maleńką swą nóżką o ziemię.

Z milczenia twojego cóż wnosić mam?“— odezwał się znowu— „nie- przebaczyłaś; więc ukarz winnego, u- czyń to co rychlej, ażebyś ukaranemu przebaczyć mogła. Rozkaż sługom two­im, niech mnie okują w żelaza, zam­kną wiochach zamku, a ja w więzie­niu mojem mówić sobie będę: dobrze mi tutaj, bo blisko jestem Zofii. — Alić kara to mała, a przewinienie wielkie; więc każ mnie zabić; umierając, mó­wić sobie będę: dobrze mi będzie W grobie; bo Zofia co rana, mówiąc Anioł Pański za umarłych, pomyśli sobie: — inni zabijają wrogów, jam przyjacie­la zabiła.** —

Niekarzesz mnie więzieniem ani śmiercią — więc powiódz, mogę się zbliżyć do ciebie?“ —

Po długiem milczeniu Zofia niemogąc wstrzymać ciężkiego westchnienia, któ­re się wydarło z jej żałością ściśniętych piersi, ani wstrzymać łez de oczu się -cisnących, na powtórzone zapytani« — „mogę się zbliżyć!“— przemówiła te- mi słowy:

Oddalcie się raczej odemiue, zła to, i rycerza niegodna robota, podchodzić słabą niewiastę; ani was zamknę, ani zabiję, chociaż wy zabiliście sławę mo- ję, i może przyjdzie zamknąć się w klasztornych murach na zawsze.“— Zaklaskała wręce, na to hasło wbie­gły służebne.

Długo jeszcze stał młodzieniec nie­świadom losu swojego, niepewny co przedsięwziąść.

Zofia przytomna wiej chwili, oboję­tną twarzą wewnętrzny pokryła niepo­kój — i spokojnym na pozór głosem przemówiła, żale swoje wyrażając: iż Król zamek Melszlyński tak rychło o- puścić jfczymuszon.

Boleściom serca, które całą swoją mocą nim miotały, zaledwie podołać mogący młodzian, zakrył twarz ręko­ma, i z komnaty spiesznym krokiem, wybiegł.

Na Boga!u oz wała się służebna. — „Cóż wam się dzieje! miła Panil tak bladej twarzy niemieliście nigdy.“—

Skinieniem reki dała znak Meisztyń- ska — skoro dzieweczki wyszły z kom­naty padła na krzeszło, a łzy długo wstrzymywane, puściły się z oka stru* mieniem.

Po niedługiej chwili Kosidło wszedł do izby, obójrzal się, a postrzegłszy Zofię zapłakaną, zaczął mowę: „Miłościwa Pani —

Przebudzona z głębokiego marzenia Zofia powstała naprzeciw wc.hodzące- cemu bieżąc — zapytała głosem niespo­kojnym:

Powićdz mój sługo, powiedz, gdzie on jest?“ —

Odjechał“—była odpowiedź Kosidły.

Odjechał!! “ — powtórzyła Zofia ża­łosnym głosem, który raczej zdawał się być jękiem boleści, wewnętrznie czutych.

Odjechał“— wpół głośnóm słowem rzekła strapiona, rozpaczy się odda­jąca dziewica.

O ja nieszczęśliwa! tak snadno zwy­ciężyło mnie kłamstwo, tak łatwowier­nie oddałam się ułudzie i pozwoliłam aa to, by nieprzyjacioły moje mieli ztąd pociechę, żem zdradzoną została i znie­sławioną !!“ —

Czyńcie sobie dobrą myśl miłościwa Pani“ «zagadał Kosidło. — „Przeszłych rzeczy kiedy poprawić niemoźem, więc je żałować robota marna, nie pocie­chę ale frasunek niesie. Boże oko pa­trzało na niewinność waszą, żaliż nie- dosyć wam na takim świadku? A że

was okłamać nietrudna było jemu, nie- dziwota, kiedy i moje oko przypruszył tym tumanem, ów zdrajca. “ —

Zdrajcą tyś Kosidło, nie on“— z wy­razem gniewu odezwała się Zofia.

Kosidło zmieszał się, i blednąć za­czynał. —

Ty mnie zdasz sprawę z tego kłam­stwa“ — mówiła dalej — „on winy w tćm nićma. — Na miły Bóg! żaliż mo­gę poczytać za winę jemu, że pomiło­wał mnie. O Kosidło! gdybyś obecny był, a słyszał słowa jego, gdybyś sły­szał z jaką ochotą niewolę, z jaką śmierć chciał ponieść dla mnie. Żaden czło­wiek niemiłował mnie tak bardzo; żaden niebylby to pomyślał, co on wy­konał. Mój Kosidło (zapytała po prze­stanku) żaliś widział odjeżdżającego,

nierad odjeżdżał? powiedz mój mi­ły?“—

Smutek i strapienie miał wielkie, to widoczna było; nierad odjeżdżał.“ — „A przecie odjechał.“ —

Po chwili smutnego dumania ode­zwała się znowu do sługi:

Ażaliż nierzekł i słowa, niepolćcił do mnie żadnego, niepowiedział kędy jedzie — może nieobaczę go nigdy! o mój Kosidło — pokwap się — pospiesz za nim, powiedz mu niech wróci.“— „Co ja słyszę!“— zdziwiony zawo­łał sługa — „dozwrołicie jemu,..— „Nie, niema potrzeby“ — odrzekła Zofia zmięszana zapytaniem uczynio* nem. — „Alić prawda; mam obawrę, on gotów chełpić się przed światem ze zdrady swrojej, a łatwowierności mo- jój, — zaprawdę, niepamiętałam zalecić mu milczenie; — spiesz się mój Kosi- dełku, spiesz się, wracaj, a z nim po- AVracaj.“ —

Wyszedł Kosidło wypełnić iozkaz Pani Zofii, a ona bolesne z serca wy­dawszy westchnienie oczy podniosła do nieba i rzekła do siebie:

Zaiste — on mi był przeznaczony od Boga.“ —

n

Długa już npłynęła chwila, jeszcze wysiany niewracal Kosidło.

Zofia największą miotana niespokoj- nością wyglądała oknem, to zbiegała na dziedziniec, a stanąwszy w bramie -otwartej— czekała—natężunćm uchem słuchała i z rozźalonem sercem do swe- jój wracała komnaty.

Nagle ciszę głęboką przerwał szelest w przysionkn. Odchyliły »ię podwoje.

TOMIK II. 7

Młodzieniec wbiegł do komnaty. We­sołe jego oko zaledwie co postrzegło u- śmiech dobroci na obliczu Zofii, a w jej oku łzy rozrzewnienia — już świadom szczęścia swojego i niem zachwycony

rzuciła się do nóg piękności i dłoń jemu podaną oblał łzami.

Śnieżne rączęta podniesły klęczące­go. I długo trwała piękna rozmowa dwojga serc młodych a wzajemną mi­łością szczęśliwych.

Zaledwie piórwsza na wschodzie za­błysnęła zorza do izby Kosidłowej — wbiegła dzieweczka niosąc rozkaz Zo­fii, ażeby niemieszkanie do niej pospie­szył.

Żaliż nieużywa już wczasu?“ za­pytał Kosidło.

Ani się kładła na spocz^ttek* od­rzekła służebna — „długo » wieczora rozmawiała z tym rycerzem.44 -

Niespokojnemu trapiony myślami Ko- sidło, udał się do komnaty Zofii.

Będziesz posłannikiem moim dziś, do Wojnicza“ przemówiła doń Pani — „udasz się do księdza, co mieszka przy kościele.“ —

Kosidło się zadziwił.

I nie z próżną ręką pójdziesz — na< ’ liczysz ćwierć kopy pragskich groszy, zielonego wina weźmiesz szklanny dzba­nek; podarek ten oddasz księdzu, wraz uczynisz prośbę, aby mnie naAviódził w niedzielę. Spraw się dobrze, a wra­caj. Alić jedno jeszcze: wypraw w to- miast czterech z czeladzi mojej w cztć- ry różne strony, na koniach; każdemu dasz róg, a pierwszy z nich trąbić bę­dzie wTrzeblinie, wtóry w Wielkiej- wsi, trzeci znowu wZakluczynie, w Janowcu czwarty, a trąbić będą bez u- stanku, dopókąd niezbierze się dokoła

ksżdego wielka gromaria iurlzi, wten­czas niech obwieści, by każdy żali on kmieć, żati niewolnik stawił się w nie­dzielę na zamek, a poznał nowego dzie­dzica i pana, boć od niedzieli nowe na­stają rządy, a Melsztyn nowego pana mieć będzie.“ —

Kosidło słuchając ten rozkaz mienił, się i bladł—nierzćkł słowa, pokłonił się i wyszedł z izby.— Różne myśli i do­mniemywania krzyżowały się po jego umyśle; i snać trapiły go niepomału, gdyż co chwila obcierat rękawem pot wystający na łyse jego czoło. W cią­głej kolei następujące po sobie myśli różne, sprawiły taki w jego duszy nie­ład i pomieszanie takie, iż stan jego duszy zbliżał się do stanu człowieka kolatanego namiętnościami albo do­tkniętego zmysłów obłąkaniem. Otrzy­many jednak wypełnił rozkaz, odli-

czyi pieniądze, włożył do kosza dzban z winem, i wsiadłszy na konia wyje­chał z zamku.

W drodze tej często zatrzymując ko­nia, nagle stanął, w jedno mićjsce nie­ruchome wlepiwszy oko, dumał i wa­żył coś w głębi duszy, jak człowiek u- ’ kładający zamiar przez zemstę podany, nad którego wykonaniem myśląc, od­krywa tegóż trudność i niepewność.

I odrywały się od pasma myśli, sło­wa pojedyncze, chociaż niezwiązane, w szyk mowy wydawały rodzaj na­miętności, którym miotana była dusza jego.

Zdradził mnie, zdradził! jaż włó- darz Melsztyński, rządzący zamkiem, karku starego nachylę przed tym pan­kiem nowym i z czynów moich, i ze skarbca zamkowego zdawać będę licz­bę jemu, — jam mu dopomógł, moją

7*

sprawą dostał się do zamku, a łotrzyk zdradził mnie.“ — Taki« słowa wyry* waty się z ust Kosidły.

- Z dumania swego nie prędzćj się oc­knął , aż postrzegł wystające z po za- drzewa wieże Wojnickiego kościoła, i posłyszał wrzawę wychodzącą z gospo­dy blisko kościoła stojącej. . Stanął nie pewny co. miał przedsięwrziąść. Po chwili namysłu zamiast ku plebanii do gospody podążył ;s konia uwiązawszy U żłobu, wszedł do izby szynkownej^ „Witamy radzi“ przemówił gospo- daik do wchodzącego.— „Witamy, rzad­ki z was gość panie Kosidło.“ —

Ma sprawrę ze mną , jeżeli to mia­no ma“— ozwrai się człowiek za- sto- ienr, który dźwignąwszy Się z,ła*wy, pokazał barczystą postawę swojego ciała. — „ Ha Kosidełko —> wpadłeś w sidełko, a ja cię wezmę na moje szy-

dętko*— klnę się na szkaplerz mój nie- pójdzie tobie płazem. Pan Wojnicki mój Pan, rozprawi: się kiedyś &butną Melsztyikską, a ja z tobą dziś.“— „Panie Setniku“ zagadał gospodara— c&£ wara winien on człek V*—

Zali winien innie4 zaraz się dowie- ma: — nuże gadaj, przybywasz skąd i “ „Z^Melsztyna“ odpowiedział Kosidło.

~ „Słyszeliście zMelsztyna—ktozMeł- sztyna ten jest wróg — więc tyś wróg i klnę się na skaplerz mój... — „Nielękajcie się Setnika“ szepnął go­spodarz do Kosidły — „śmielszą on ma gębę niż rękę.“ —

Miły Setniku * oz wał się wlńda« zMelsztyna, bystrem okiem raieraąe- przeciwnika swego; — „Żaliż przysta­ło wara orężnemu a młodemu chłopca wąbić na rękę siwego starca.* Gospoś dnik da świadectwo, iżem jest miłcHini-

kiem zgody, zsąsiady uczciwie zawdym żył, jestli wola na kubek miodu, rad- bycli zapić do was.“ —

Niziućkiś mój Kosidełku“ zagada! • Setnik — „w tomiast Pani tW’oja Mel- sztyńska, butna to dziewka— wyso­ko dzierży swój zadarty kark — od­prawę dała Panu memu;— ale Wojnic­ki Pan, mój Pan, urazy uiezapomni póki życia. Zaprzysiągł zemstę tćjMel- sztynce, i dybie tylko na sposobną chwilę.“ —

Kosidto zwielkióm zajęciem słuchał tej mowy Setnika, a skoro ten skończył swoje, zaczął muskać sobie brodę, jak-

lo miał w obyczaju, kiedy nad czóm ważnein rozmyśl i wał.

Kmotrze“ ozwał się do gospodnika

„postawcież nam kubek miodu.“ — Gospodarz się oddalił — Kosidto rad tego oddalenia, przystąpiwszy do Set­nika rzeki:

Niejestem ’wrogiem v»ęa&zym, a chceszli mieć dowód, danrf%®. Prawi­łeś , że Pan Wojnicki czeka na sposo­bną chwilę pomszczenia się na Zofii zMelsztyna?“—

Czeka na nią“ odparł Setnik— „i gdy nadejdzie sposobna, niezamieszka jej Pan Wojnicki, mój Pan.“— .

Dobrze więc, prowadźcie mnie na zamek do Pana, rzecz którą objawię, będzie do smaku jemu.“ —

Gospodnik wchodząc do izby przer­wał mowę.

Po spełnionym kubku, obaj Setnik i Kosidlo pospieszyli na zamek Wojnicki,

At

' Vil.

f : :t •

Posłuchanie Rzeszowskiego odéjáciem Królowéj przerwane, zostało odłożone na dzień następny. — Z wschodzącem drugiém słońcem zgromadzili się na zamku królewskim sćjmujące Pany, a skoro oznajmiono im było, ii Królowa dla słabości łozę zaległa, i na dalszéin posłuchaniu obecną być niemoże, zaję­li biskupi i iw *

Rze^pwski zabiéral się -właśnie do

ieccy miejsca swoje; —

*

rozpoczęcia przerwanego wczoraj spra- . wozdania, kiedy komornik garnkowy w komnaty progu stanąwszy, oznajmił,

Iż wysłaniec od Pawła Kasztelana Woj­nickiego przybył, i niemieszkanie w o- bec Pana Górki Łukasza stawionym być żąda.

Paweł, to kum mój — posłannikowi jego je9tem rad“— odrzekł Łukasz Gór­ka , jeden ze świeckicj^PanóW siedzą­cych w kole.

Wstąpił do izby posłannik Wojnicki; poznał go Łnkasz i raekł:

Bywaj, bywaj Setniku, co mi nie­siesz^ mów.“—

Pan Wojnicki mój Pan, przesela wam pozdrowienie i czcić. Jeźliście ciekawi na wieści, zapytaj się wain jeno tego wosku, tóć wam powie.4* —

To rzekłszy posłannik wyjął z za­

nadrza sporą gałkę wosku (*) i oddal ją w; ęce Łukasza Górki.

Nowina jaką za wióra ten wosk, ża­li mnie się tknie jeno?“ — zapytał Łu­kasz.—

Pan Wojnicki, mój Pan, do was wy­stał mnie w sprawie, co się tknie po- wszechnćm dobrem.“—

W takim razie odczytamy pismo Wojnickiego A&głos.“— To rzekłszy Górka rozdarł gałkę woskową i wy­ciągnął z niej szmatkę papieru — roz­winął ją i oddał siedzącemu obok Sie*

(’) Ten byl zwyczaj onych ezasiw, przesyłania tajemnych wiadomości.—Jakiego fortelu uły- li r. 1430 Andrzćj z Ten czy na i Mikołaj Dnć* wiecki, napisawszy karteczkę do Buczackie* go* aby Kamieniec nieoddawał nikomu, wie* pili ją w wosk i dali chłopcu posła, kt&* ry wysłany był od Jagiełły * rozkazem prze- HP»oym. — Patrz Kronikę Bielskiego Ks, III*

Jbie Panu Sądeckiemu, który jako czło­wiek uczony posiadał trudną sztukę czytania.

Tymczasem komornik wraz z posłań­cem Wojnickiego przeszli za progi kró­lewskiej komnaty.

Pan Sądecki wlepiwszy oko w pi­smo, zaczął się mięszać, twarz jego zarumieniła się widocznie.

Na rany Chrystusowe“ zawołał — „Radujmy się bracia. Radość i wese­le niespodziewane — Król nasz, Król Władysław żyw— powrócił, w Mel- sztynie już!!...“

Go mówicie? Król wrócił, Król żyje!!“ —

Wesołe okrzyki zgromadzonych, zbu­dziły ogromną wrzawę i niedozwoliły Sądeckiemu czytać dalszą listu osnowę.

Najstarszy wiekiem X. BiskunJKii- jawski Władysław starzec 801etrtffj)od- tomik ii. 8

nosząc obie dłonie w górę drżącym gło­sem zawołał:

O niepojęte sprawryBoże, jako wia­try na morzu okręt pędzą nas; kiedy ku zginieniu biegliśmy i ku płaczowi r nadzieją naszą i ufnością w Bogu dobi­jamy do portu, a radości niepojętej peł­ni jesteśmy. 0 niepojęte sprawy Bo­skie!*“—

Nie Boska t8 sprawa“ wpadł w sło?*- wo Łukasz — „ale szatańska jakaś — ta piosnka fałszywy ma dźwięk, drze się w ucho, ale w serce tnoje się nie- wciśnie; nieobudzi wiary...“ —

Pofolgujcie mnie mowy“ przewal Zbigniew Ki akowski Biskup — „Słu­chajcież moją rzecz.“ —

Ja słucham rozsądku mojego (rzekł Górka), ą on mówi mnie: Owóż źe chmlzina jakiś, łotr zakradł się pod imWj^pomazańca Boskiego i króluje w

Melsztynie dziś, i to wióm z której stro­ny ten wiatr. Żaliż nietajno mnie, że Zofia Melsztyńska wyżebrała na Królu Rabsztyn dany mnie; — a teraz gdy Król zginął nasz, a obietnica skutku niebierze, Pani ona praktyki robi ku pochwyceniu Rabsztyna, — ale biada szalbierzowi co się ubrał w majestat królewski — i tej kokoszy biada, na której jastrzębia ułowią, mawiał oj­ciec mój.“ —

Panie z Górki“ ozwał się Sądecki opuściwszy rękę, w której trzymał pi­smo.—„Wyznajcie nie rozsądek to wasz, ale obawa straty, taka wymowna dziśr nie o małą tu idzie rzecz, — żali Król nasz żyw, żali nie? Dajęć wiarę po­słowi zacnemu Rzeszowskiemu, ale kie­dy śmierci Króla płaczę, przecież skło­nię serce k*radości — gdy mi zaplynie acz cichy głos, żc Król nasz żyje.“ —

Pobożny i łaski Bożej pełny Panie Sądecki“ przemówił znowu sędziwy Biskup Kujawski. — „I mnie na waszej raacje stronie: miło sercu poddawać się nadziei, acz pociecha to zwodliwa, ja­ko każda marna uciecha na tym padole płaczu. Słuchajcie mnie bracia wChiy- stusie mili: — Ja starzec mnićj daję wiary pogłoskom o śmierci Króla — jak temu, ażeby (czego Boże uchowaj) znalazł, się człowiek taki grzeszny, co- by się odważył — wy Panie Łukaszu uderzcie się w piersi.“ —

Ja miecz uderzę kiedy potrzeba— nie czołem, ręką bij — mawiał ojciec mój. Długa broda, długa Mowa „-r ale mnie ciśnie do tego, aby eh zapo­biegł złemu wczas.“ —

Ma prawdę“ przemówił Ligęza z Bobrka — „radzićj początkowi za- bieżyć jak samćj przygodzie —■ alię

na cóż te pogwarki, te waśnie? Król Władysław jestli żyw lub nie — o rzecz tę źaliż przystało waśnić się i łamać powszechną zgodę, Radzićj nam wysłuchać list Wojnickiego do końca, a potem sądzić.“ —

Uciszył się gwar, Sądecki zaczął czy­tanie listu, który następującej był o« sno wy:

ftliły mnie wielce Panie z Górki! Przeważną nowinę dano mnie znać. Król nasz Władysław żyje — wrócił do kraju z dworem swym — w Mel- sztynie gościem jest. Nowinę tę wzią­łem za to, czem jest, a to, brzydkićm kłamstwem, a jako wierny sługa kra­ju a gorliwy, dobadałem się prawdy, abym takową wam przesłać mógł — a ta jest: iż łotrzyk pewien, Rychlicki z nazwania, podobien z oblicza niebo­szczykowi Królowi, z tego podobień­stwa korzystać nieomićszkał; więc

wzmówił się z Zofią Melsztyńską, ocl niej podżegany, na jój wsparcie dufny, jako się ogiosii wMelsztynie być Kró­lem , to samo po kraju catym uczynić zamierza. Chciwy obtowu on samo* zwaniec, wespołek z Melsztyńską (któ­rej rodzic jaki byt wierna) radzi przy­wieść kraj do nieładu i zamieszania; by w mętach to wić rybkę. — Tę rzecz mam z dobrego źródła, od jednego z najupoufalszych sług Zofii Melsztyń- skiej, i niemieszkanie daje ją wam znać, aby Wielkomożni Prowizoro­wie osióroconćj korony, te mętne droż­dże, nie biorąc za czysty trunek, zapo­biegli szwankowi i sromocie na jaką kraj wystawić źli ludzie chcą, i zbro­dnię niesłychaną, drzewiej nim się wzmoże zadławili.“ —

Pisał ksiądz Albertus, a to gwoli żą­daniu Pawia Wojnickiego Kasztelana, w dniu S. Bernarda.

Czytanie listu przerywane pokilko- krotnie głosami zadziwienia jednych, wybuchem gniewu drugich, przerwał w końcu Łukasz z Górki temi słowy: „Słów tych dosyć, bo dowodów do­statek; zbrodnia niesłychana! Króle­stwo bez Króla, dom bez gospodarza, mawiał ojciec mój. My więc piastuny królestwa; stróże domu, opiekuny q- sierociałego kraju, połóżmy lamę złe­mu, radziej uduszmy to złe wsamćm jądrze, na krzywe niezapuszczając się zakoły; bieżmy prosto, nieśmy tam śmierć skąd zbrodnia wyszła.“ — „Śmierć Samozwańcowi “ zawołali jedni.

Samozwaniec i Melsztyńska niech gardło dadzą!“ zawołał Łukasz.

Pofolgujcie mowy miłe szlachectwo, przezacne Dygnitarze krajowi i kościo­ła“— odezwał się głosem poważnym

Biskup Krakowski Zbigniew dotąd w milczeniu siedzący.

Zaledwie co wyrzókł te słowa, uci­szył się gwar, wszystkich twarze na Biskupa zwrócone, okazały ciekawość i ochotę słuchania Biskupa, który zna­ny z zdrowego sądu o rzeczach, prze­nikliwości umysłu i miłości piawdy, w każdein miejscu i czasie odbierał od wszystkich należną cześć i poszanowa­nie, a zabierający głos, miewał zaw­sze chętne ilguące do siebie słuchacze.**

Miłoście moje“ zaczął Biskup. — „Rzecz moja krótka będzie. Jeno za­pytanie dam. Jestli który między na­mi coby sprawiedliwość Bogu mi­lą niemilował? Jestli który, — niech wystąpi wpośrodek. Jak baczę niema takiego człowieka między nami, więc i tego niema, coby niepragnął obaczyć na własne oko, i własnem okiem wy­

dać wyrok potępienia wprzód, nim ręką da kreskę na gardło obwałowa­nego. Niebierzcie to na karb urazy miiy Panie z Górki (obracając się twa­rzą do Łukasza mówił dalej Zbigniew) kiedy rzeknę, że więcej okazujecie skwapliwości w karaniu winowajcy, niżeli jej macie w duszy; komuż nie­znane wasze rycerskie prace 1 komu wasze na Rabsztynie sprawowane są­dy! komu prawość i niezachwiana wa­sza miłość sprawiedliwości! Tuszę przeto, jeżeli kto spornym nie będzie, • ' * to pewnie me wy; oAvszem, wy pier­wsi na mojej staniecie stronie, z zda­niem) mojem zbratacie wasze; a jakie moje zdanie, jeżeli pofolgujecie mnie dalszćj mowy, opowićm:

Mówcie, mówcie“ — wszywające głosy odezwały się ze wszystkich stron.

Owóz; zdanie moje:— Niemicszka- jąc wysiać zbrojną dró/ynę a dostate­czną do Melsztyna. Człowieka onego, co się mianuje być Królem, wziąść W pewną straż, i nieezyniąc mu krzy­wdy źadnćj na zdrowiu ani poczciwo­ści ; pokazać go na oko zgromadzonym stanom. A skoro te uznają, że to nie Król ale szalbierz) natenczas....“—

Natenczas woblicznosci ich gardło da, gardło“—zawołano.

Iście największa kara być ma te­mu, który największej zbrodni wi­nien“ przemówił Biskup Krakowski. —* „A jestli która większa od tćj, która niesłychana dotąd wświccie jest? Ato­

li na odebranie żywota temu, o którym lata pogłoska, że to Król Władysław, ja z mićjsca mego niepodpisze się drze­wiej, a/: się zapytam rozum« mojego, azali sława i poczciwe imię narodu na­

szego nie radzi] (co mówię) nie rozka­zuje nam sędziom w tej sprawie, in­nym sposobem zuchwalstwa tego sa- mozańca ukrócić i ukarać.“ —

Wżdy to nietajno nam, iż jako kto stanął wysoko, widzą go wszystkie oczyj tak właśnie widzą nas, patrzą na nas wszystkie świata oczy, — bo łaską Bożą a męztwemChrobrych, sta­nęliśmy wysoko. Sąsiedne Czechy, gospodarne Niemcy i dalekie Włochy, niespuszczają z nas oka, i patrzą na naród nasz, jako na groblę, co waru­je chrześciaiiskie ludy od brzydkiego pogaństwa napływu. Zważcież prze­to , proszę was a błagam, czy liż nie- przystało ostrożnie stąpać w tym wy- I adkuf skwapliwością w ukaraniu gar­dłem tego człowieka, sprawiemy mo­że ; żc rzekną po świecie: owóż patrz­cie, oni umoizyli swojego Pana! — Nie,

niedajmy złym ludziom tej pociechy, sławę narodu z pilnego niespuszczajmy baczenia. Alić pytacie? podołamy u- niknąć złego, niełamiąc praw jtaszych? Odpowiadam: Podołamy temu. Ten co zasłużył na karę śmierci, mech ją odbierze. Zostawiony przy życiu, w murach więzienia, niech zamrze dla świata i brata.“—

Niech się tak stanic, Amen“ — za­wołało całe zgromadzenie, dając tym wykrzykiem znak zgody.

Gasło już nh zachodzie to słońce, co przyświecało orężnym szykom, które Łukasz z Górki z Pawłem Wojnickim prowadzili do Melsztyna. Na wscho­dnich stronach nieba zaczęły wrytryski- wać gwiazdy, i księżyc swoje białe wypełniał kolo. Nadchodziła pora wczasów, przecież mnogość światła bi­jącego z okien Mclsztyńskiego zamku świadczy, iż mieszkańce onego niera-

TOMIK II. 9

dzi spoczynkowi, godzinę wczasów opóźnić zamierzają. Największe wszak­że światło bucha z okien kaplicy, któ­rej podwoje zatłoczone ciżbą, dwor­skiej gawiedzi.

. \V górnej komnacie, Pani Melsztyń- ska z twarzą zwróconą na niebiosa, siedzi u otwartego okna; oblubieńczy. wrianek trzyma w jednej dłoni, druga kochankowi oddana, przyjmuje gorące tegóż ust pocałowania.

Niema rozmowy między niemi. Glos każdy coby przerwał tę ciszę, która zasłonę swą zdawa się spuszczać na nich z niebiosów, zamąciłby błogość tej chwili, błogość, która jak po­wietrze otacza je, którem jak powie­trzem oddychać się zdają. Wspólne im uczucie, a czemuż, kiedy wyraz swobodnego dumania maluje się na twarzy Zofii podniesionej w Niebo,

czoło młodziana ocienione cieniem, schyla się ku ziemi i ciężkie jakieś roz­pamiętywania zdają się zaprzątać du­szę, a rozrzewnienie roztkliwiać serce zasmuconego nowożeńca.

Mógłże atoli młodzian, tkliwych uczuć pełen, niedoznać wzruszenia, nicoddać się rozpamiętywaniu, słysząc uderza­jącą już godzinę, która czarodziejską jakoby rószczką, obraz marzeń prze­mienia w żywą, słońcem szczęścia na­maszczoną rzeczywistość,

Ale Zofia, mocą duszy jój właściwej, pomimo wzruszeń, od których wolną hyć nie mogła, niestraciła spokojności umysłu, i sercem całem oddawała się szczęściu swojemu.— Uśmiechem w spojrzeniu i słowem słodyczy pelnem usiłowała udzielić miłemu swoję radość i tę swobodną błogość, którą napawa­ła się sama.

Janie miły“ — rzekła przerywając milczenie. — „I przecz ty smutny dziśi w dzień wesela nie wesół źaliż szczę­ście twoje niezupełne jeszcze 1“— „Zofio najmilsza moja!“— ozwał się oblubieniec — „nie mićj gniewu na mnie, ani dawaj baczenia na to, żem nie wesół do tyła jako pragniesz. Mam­że rzćc prawdę? Owóż smutna myśl trapi mnie, daremno pragnę odgonić ją od siebie, odstąpić niechce. Żaliż mogę zapomnieć na to i że kłamstwem i zdradą dokupiłem się miłości twojej; zaiste, na złej ziemi posiane ziarnko które szczęście nasze zrodzić ma! “— „Przystałoż tobie pomnieć na to, o czein ja niepomnę już?“— ozwała się Zofia. — „Radziej, kiedy przywodzę do pamięci to dziwne zdarzenie, które do siebie zbliżyło nas wzajem i złą­czyło, postrzegam, że to Bóg skreślił

j

tobie tę drogę do mnie, a mnie nakazał dać wiarę kłamstwu, a potem pomiło- wać poczciwego kłamcę. Bo inaczej, czyliż byłabym się oddała tobie tak skoro? gdyby to niebyła woła Boga? Alić może to wina moja, żem tak ła­twowiernie oddała się tobie? z wy cięż- two otrzymane snadno, niema ceny u rycerza.“ —

Byłem rycerzem“— przemówił Ry­chlicki — „dziś już mnie niewola słu­żyć tobie, i ustom moim niewTola cało­wać twoją rączkę Zofio! “ —

Ksiądz poślubi ręce nasze, a miłość usta moje z twojemi.“ — Niedomówio- ne słowa spełnione zostały; miłość ze­spoliła ustamęzkie z niewieściemi usty.

Alić w chwili tej, drzwi od komnaty otwarty się z trzaskiem.

Miłościwa Pani!“ — zaczął mówić

9*

96

Kosidło, wbiegając do komnaty, ale brak oddechu tamował mowę.

Miłościwa Pani! “ — zaczął powtór­nie— „Wszystko w pogotowiu, ksiądz czeka na was w kaplicy, spieszcie się.“ „Janie ty prowadź mnie“ — przemó­wiła Zofia podając ręce młodzianowi.

* * *

Po dokonanym obrządku ślubnym, Rychlicki powstał od ołtarza, na któ­rego stopniach ukląkł wedle Zofii.

Tłuszcza dworskich ludzi nagroma­dzona w kaplicy rozstąpiła się; środ­kiem tłuszczy przeszedł prowadząc Zo­fię, żonę, za rękę. Ledwie co wstą­pili do komnaty, kiedy nagle zdólnych pomieszkań uderzyła jakaś głośna prze­rażająca wrzawa.

Bądź dobrój myśli mój miły44— rze­kła Zofia, udaną spokojnością, pragnąc

ukoić trwogę, jaką przejęta została na po­słyszaną taką niepojętą dla niej wrzawę.

Serce bije“ — przemówił drżącym głosem nowożeniec — »jakaś trwoga mnie ima. Ha miecz mój, mam go przy sobie. Sromota mnie żem zadrżał. Ażaliż nieprzystało wywiedzieć się, co znaczy ta wrzawa? za chwilkę wia­domość przyniosę.“

To mówiąc, ręką rzucił ku rękoje­ści oręża, krok spieszny oddalił go od Zofii — wrzawa pochodziła z kaplicy.

Ksiądz po oddaleniu się nowożeń­ców, zabierającą się do wyjścia tłusz­czę zatrzymał, do zgromadzonych te- mi słowy mówić począwrszy:

Słuchajcie mili! wy wszyscy, co­ście byli obecni obrządkowi świętemu, albowiem biorę za świadków wfas wszech razem i każdego z osobna, ja. ko na dniu dzisiójszym, który jest

f

i

i

i

dniem S. Filipa, spełniony został we­dle zakonu — ślub Jana Rychlickiego z Wielkomożną Zofią na Mehztynie Pa­nią. 66

Wzywam was tedy, a upominam, v aby w razie potrzeby, ilko was jest w tej gromadzie, każdy dał świadectwo prawdzie i gotów był prawdę przysię­gą zatwierdzić. Przyrzekacie to mili moi i“

Przyrzekamy! “ — zawołała jednym głosem tłuszcza cała, a wrzawa tym po­wszechnym okrzykiem wzniecona, roz­legła się nakształt grzmotu po nocnych cichościach zamku. —

Zofia zbijącem sercem, okiem na podwoje zwróc:nćm wyglądała powro­tu małżonka. Bolesne przeczucie wy­gnało radość z jej serca, a smutliwe jakieś mamidła zaczęły się wplatać w myśli, i dręczyć jej duszę. Otwartym oknem wionął zimny wiatr, zadmu- chnął płonące w izbie kagańce. Ciem­ność ją otoczyła, którą straszliwszą czynił szum drzew, szelest deszcza,

SŁ,. i

i wzmagających się wiatrów ¿wist do jęczenia cierpiącej duszy podobny.

Po chwili cichości długićj dla Zofii, niepojętemi trapionćj niepokojami, da! si%słyszeć szelest idącego w przysionku.

Zofia z wyciągniętemi rękoma wy­biega;— drzwi się rozpadły, w progu pojawił się mąż wysokiej postawy, w zupełnćm rycćrza uzbrojeniu.

Paweł z Wojnicza“ — zawołała gło­sem przestrachu Zofia, cofnęła się, twarz zakryła dłońmi.

Cześć tobie Zoiio! “ — jął mówić Paweł — „Po raz wtóry jam gość twój, ongi była pokorna prośba w inojem słowie, dziś domaganie się o skwapli­wą odpowiedź. Burza wichrzy nad twoją głową, alić z tej głowy niespad- nie włos, przy którćj Paweł. Przy- ślub mi miłość, oddaj mi rękę, a ja waruję tobie bezpieczeństwo wszelkie i cześć.“ —

Na Boga!" — -odezwała się Zofia z podziwu i przestrachu powoli przy­chodząc do siebie — „dozwólcie zebrać zmysły i słowa, bo niedziwota, jeżeli słaba niewiasta je utraci. Wyż to Pa­nie/Wojnicki wmojem zamku? wasze przybycie co znaczył jedno gwałt, a zdrada mogła otworzyć bramę wam; bo was między przyjacioły nie liczę. Na Boga! klnę was, ustąpcie stąd.“— „Nie drzewiej ustąpię“— odparł Pa­weł— „dopókąd co pragnę nie pozy­skam. Zofio! poślubisz mi miłość u ołtarza?" —

0 Janie! gdzie jesteś, wybaw mnie od tego człowieka“ zawołała Zofia — chciała wy biedź z komnaty, Paweł sta­nął na jej drodze.

Daremny twój upór (rzekł)., otucha daremna, zamek twój harda Pani •oto- czon do koła zbrojnymi. W nasze»

f

ręku ten, za którym ślesz wołanie twoje, twego głosu niezasłyszy już. Był taki co nam otworzył bramy zam­ku , dał nam poznać tego mniemanego Królika. A klnę się na krzyż mego miecza, kogo moje drabiki pochwy­cą, tego chyba czart wyswobodzi, a śmierć.“ —

O Matko Boska! ratuj go, ratuj!“ głosem rozpaczy załamując dłonie za­wołała Zofia, i tracąc siły, padła bez przytomności na krzesło.

Wzdy dobrćj myśli bądź“ — prze­mówił Wojnicki.— „Nie powiążem two­jej sprawy z sprawą szalbierza, przy nim wina, przy tobie ja stoję Zofio, daj odpowiedź, przyślubisz mnie miłość u ołtarza?“ —

Kosidio wprzysionku stojąc, wysłu­chał słowa Wojnickiego, rozśmiał się szydersko i do siebie rzekł:

Wzdym zapobiegł temu — póki żyw on królik Rychlicki, Pani Melsztyńska innego męża, a zamek «nnego Pana mieć nie będzie, okrom mnie.“—

tomik h.'

10

Onych czasów mieszkał w Krakowie czarodziejskiej onej księgi Liber ma gnu s autor; sławny on Paweł z Pragi.

Od aurory musis amicae do wieczór- nej gwiazdy, przykuty do krzesła — wnizkiej, ciemnej, zimnej i zasklepio­nej — jakby zakrystya — izbie, sie­dział ten akademii krakowskiej magi­ster przy stole, wedle okna, które z drobnych szybek zlepione do szklannej

warcabnicy podobne; przez mgłę paję­czyn i pleśni, szafranowe jakieś świa­tło rzucało na papier, po którym zwol­na posuwała się ręka pisząca te nastę­pujące— Fast es polonorum:

Łata łaski 1446. Polaczek jeden „imieniem Rychlik, udawał się zaKró- „ la polskiego. Ale Pan Łukasz Górka „ poznał wnet, źe to nie Król ale łgarz, „ i chciał go stracić. Panowie starsi nie- „dopuścili tego, lecz odłożyli to na ro- n&i walne. Potćm nastąpił sćjm; a gdy „ Królowa stara Zofia zaparła się, że „to jej syn, kazano mu zatem zrobić „koronę papierową, stać w niej pod „pręgierzem dwa razy; potóm scliowa- „ny jest w więzieniu poczciwie, aby „nikt o narodzie niemówił, że Króla „ swego umorzył. “ —

WRÓŻBA I

m & m ii® mu

POWIEŚĆ Z CZASÓW LASKONOGIEGO.

WRÓŻBA MARUCHY.

S©«—

POWIEŚĆ

Z CZASÓW laskonogiego.

I.

«

Radziłko Chełmca Pan, siedział przy ognisku na ławie i dumał. Chłodny był wieczór i wietrzny; otwartćm oknćm dmuchał wiatr na czoło, i mićrzwit włosy zadumanego młodziana, który w zamyśleniu swojćm omieszkał zasu­nąć okiennic; ani baczył na to, ii do*

0

gasające ognisko przestało oświecać iz­bę i ogrzćwać.

Staszku!"— zaklaska! w dłonie na pachołka śpiącego na ziemi u podwoi; Wołaniem nie wzbudził śpiącego.

Ja jeden spać niemógę“ — rzekł do siebie.— „Ni ja spokój mam, ni wczas, dokoła mnie w spoczynku wszystko; cóż dziw! nieznają, co tęsknota za dzićwoją, którą ukochało serce. Obych- by raz ja zasnąć mógł! wc śnie Han­na, podobana moja przychodzi do mnie; często sen niesie mnie do niej, aj! tak błogo mi we śnie, na jawie inaczej! “— I powtórnie zawołał na pacholę: „Sta­szku, Staszku!“ —

Daremne wołanie. Staszek przespał noc całą, a Pan noc całą przedumał.

Słonko zeszło, złoty czas! “ — wo­łał giermek, zrywając się ze snu o po­ranku.— „Wżdy pójdziem do łasa dziś!“ Nieodebrawszy odpowiedzi pacliolik, jął naligać na Pana.

Idźmy na Iowy, Panie mój.

Nie sromotai? mija zima,

A Staszko kożucha uiema. • —

Przestań“ ozwał s:ę Radziłko — „nie do smaku mi pustota twoja. Nie je­stem wesół, jój nocy by ^kęs niespałem.“

Aj! to źle! a skąd niespanie to i “—

9 0

zagadało pacholę.

Bóg wić, ja niewićm skąd przyszła ta trwoga; nienastarczyłcm ocierać po­tu co z czoła mi ciekł; czy to przeczu­cie jakie) czy co? bo skądże ta ochota do jazdy? byłbych gonił na całą noc do Żurawca do mojej dziewoi; nigdym nie tęsknił za nią tak bardzo, jak dłu­go Hannę znam, jak ją miłuję, nigdy. Staszku! ty twardo zasypiasz. Alić i ja, onych czasów by wato, miałem sen taki, kiedym swobodę znał, a nieznał niebieskich oczu, podobanki mojej Han­ny.“—

' „Niedobre to oczy“ rzekł giermek—, „kiedy odbierają wam dobrą myśl i sen; wzdy Hannę nazywacie waszą i gęsto mówią o tem, jako dzićwka ona data odprawę staremu Gorajowi, co się kusił o nią, a wam nic krzywa. Ongi przejeżdżały drogę kupcy \Vrocław-# skie, a chlubili się stąd, iż dobry targ mieli wŻurawcu Stary Przybora na- kupił mnogo rzeczy, a wszystko na wyprawę dla córy, dla Hanny. Od ranku do wieczora iglica w robocie tam, szyją a szyją, a wszystko dla panny młodćj.“ —

Mity mój Staszku“ przerwał mó­wiącemu Radziłko. — „Dosiędziesz ko­nia i pogonisz do klasztoru; przełożo­nemu (zowie się O. Ambroży) zanieś służby moje i proś go odemnie, aby chciał zajrzeć do księgi, a powiedział tobie.ilko jeszcze dni postu wielkiego.

Wiadomo tobie, w dzień popielca odje­chać musiałem. Hanna sama tak chcia­ła, i rzekła do mnie tak: „Radziłko, nadchodzi wielki post, nieprzystała nam teraz zabawa, więc do domu jedź, a skoro da Bóg doczekać nadejdą święta wielkanocne, przyjeżdżaj będę twoją.“ —

Długi to mój post; . z tęsknoty za dziewą usycham; przecież cierpliwiem cierpiał, ale wczora smutek jakiś i trwoga nagabała mnie, ni pociechy, ni rady, chciałem dopaść konia i gonić do niej. Więc Staszku miły (dodał po ma­łym przestanku) kwap się, uczyń co rzekłem, a wracaj z klasztoru.“ — „Dobrze Panie mój.“ —

Po odójściu pachołka, Radziłko za­dumał się znowu.— I znowu złe myśli rojem całym zbiegły się do niego, za­truwały serce napełniając je goryczą i niepojętą obawą.

Wyjeżdżający z dworca sługa posły­szał Pana, nawrócił koniem, wbiega­jąc do Radziłkowćj izby, zapytał o dal­sze rozkazy pańskie.

Daremne chęci“ rzekł Radziiko.— „Tęsknocie podołać trudna rzecz; poja­dę do Źurawca do nićj; ty ze mną, kwap się, a gotów bądź.“ —

Dobrze mój Panie“ — rzekł giermek i poszedł wypełnić dany jemu rozkaz.

Przestrzeń, do którćj przebycia po» trzeba było godzin tyle, ile ich upłynie od ranka do wieczora, przedzielała Chełmiec od Żurawskiego Dworu, siedzi­by letniego Przybory i kraśnej Hanny. W myślach i marzeniach zatopiony cały, odbył tę drogę Radziłko szybką jazdą. Słońce się kładło na ziemi, już na Żurawskich był błoniach.

Przebywszy Wisłokę, lasek minąw-

TOIWIK II. 11

szy drugi i trzeci, zatrzymał konia i do sługi się obracając, mówił:

O! mój Staszku, cóż to dzieje się zemną? dreszcz mnie łamie. Staszku! jakiemże to powietrzem ja oddycham! duszno mnie“ — I dał koniowi ostrogę, a koń brzęknął z kopyta, strzałą minął ostatni las, i zaniósł Pana do wysokich oplotów, które zamykały podworzec wierzbami opasany. Radziłko spojrzał i osłupiał, bowiem dziedziniec dwor­ski wystawiał pusty obszar.

Jabłonie i śliwry obnażone z liści, po- schniętemi konary otaczały czarne, pu­ste pogorzelisko, na którem sterczał je­den Avysoki komin, jakoby na cmenta­rzu krzyż.

Na taki widok młodzian krzykną! o- kropnie, zwiesił się z siodła i spadł na ziemię pod konia, który przestraszo­ny, odskoczył daleko od Pana swojego. — —— —

'jr ."Tir

Przyszedłszy do siebie Radziłko pod­niósł się z upadku i usiadł na niedopa- lonym belku zgorzałego domostwa. Do­koła niego stała zgromadzona czeladź Przybory. Okropne ich były postacie. Przestrach malował się na ich wybla- dlych, posiniaiych i osmolonych twa­rzach. Unękani troską i strapieniem zapomnieli o potrzebach życia, przez całą dobę nieuży wali wczasu, ani krze-

pili się jadłem. Najstarszy wiekiem na kij.i wsparty, stał najbliżej Radził- ki, kołysząc siwem czołem, słuchają­cemu jął rozpowiadać całe nieszczęście:

Sziachetny Panie, stało się nieszczę­ście wielkie. Czemuż to czemu, nie- pizybyliście wczas! przy waszej po­mocy niebyłby dokonał niegodziwości swojej ten Goraj, ten łotr. Wszystko spa­ło w najlepsze, kiedy Goraj, zbójca ja­koby, napadł na dworzec, w jednej cli wili, już w płomieniach stal dom.

A dobry Pan nasz, dziedzic nasz, na własnóm oczy widział, jak wlekli go zbuje, a niegodziwy Goraj co gardła miał, wrzeszczał: „do Wisłoki znim.“ Niechciał mi wesela sprawić, ja mu łaźnię sprawię; i powlekli Pana nasze­go do rzeki i utopili. Płaczcie dzieci za Panem, dobry był, nieznajdziecie takiego.“ — '

Czeladź zapłakała, a Radziłko zer­wawszy się chwycił za miecz; atoli żądza zemsty ustąpiła miejsca boleś niejszym uczuciom. , J

A Hanna, gdzie moja Hanna?“ — zawołał jękiem.

Porwał ją okrutnik (odparł sługa) porwał naszą owieczkę ten wilk i u- wiózł do swojej jamy zbójeckiej. Z li tlijcie się Panie, a wyswobodźcie Han­nę.“—

Radziłko niesłuchał dalszój mowy, dosiadł konia, pędził ku Wiśle drogą co . wiodła do Goraja zamku. Pachołek nie- sprostał mu wrjeździe, znużonego ko­nia wiodąc za sobą, wrócił do zgorza- lego Żurawca, gdzie pomiędzy czela- dzią#toczył się jeszcze rozgowor o Ra- dziłku i Hannie.

Dzieci!“— rzekł starzec o kiju;— kto z Bogiem, Bóg z nim; Radziłko

U*

Wzdy znacie go, rycerz to walecznego serca, a mocnej ręki, i czynił poczci­wie zawdy; Bóg mu dopomoże, wy­bawi Hannę. “ —

Bodaj tak, bodaj“ —odezwała się stara od zgrzybiałości zgięta ku ziemi kobieta, która przez tłuszcze przedarł­szy się, stanęła wjćj pośrodku, sza­motaniem głowy, szyderczym uśmie­chem zdawała się przedrzeźniać wszy­stkim.

Bodaj tak, bodaj“ rzekła chichocąc. „Jeszcze to stonko niezeszto, co to wy­bawienie widzieć będzie; alboż to już żaden z żywych niepamięta siowa Ma­ruchy? Jamci Marucha, znacie mnie, chcecie słuchać, słuchajcież. Dawno to, dawno. Szesnaście odtąd śniegów spadło na Bieszczadę; wołano mnie, a gdzie? Oto na Żurawiecki dwór, a we dworze radość wielka, a we dwo-

rze cluzciny; Pani Przyborowa powi­ła maleńką Haneczkę. Przywołała mnie do łożnicy i rzekła: „witaj mi Maru­cho, witaj; nietajno mi, źe wróżyć u- miesz; wy wróż co Haneczce mojej, wy wróż. “— Odchyliłam pieluszki, o- bćjrzałam piętki, obejrzałam dłonie dziecka, a wezwawszy czarownika ku pomocy, rzekłam te słowa: — Pani matko! dajcie pozór, Haneczkę spotka przygoda ale jedna, ale jedna. — Ha­neczce waszej znaczy się mąż; ale bro­daty, ale brodaty.

Brodatego będzie miała,

Brodę jego całowała.

A cóż ludkowic? sprawdza się, sprawdza się, Radziłko nie dla Hane­czki , nie, bo to młodzik gołobrody, a kto ma brodę? Goraj ma.

Haneczka go będzie miała,

I Brodę jego całowała.

Hi, hi, hi! sprawdza się, spraw­dza się.

I tak będzie, tale być musi,

Darmo się Radziłko kusi.

Choćby twardych sto pancerzów,

Choćby ostrych sto miał mieczów,

Nie wybawi on Haneczki,

Brody trzeba dla dzieweczki. • —

Zaśpiewawszy, rozumiała się i zni­kła. Słuchający ją osłupieli; przycho­dząc do siebie z podziwu, zaczęli się rozbiegać na wszystkie strony, wota-. jąc, szukając Maruchy. Nadaremnie; jak kamień w wodę przepadła w nocy.. Więc wrócili na zgorzelisko zasmucę- ni, i żal im było Hanny, że starego będzie miała męża.

Koń Radziłki długim przez noc całą biegiem wycieńczany, zachwiał się pod jeźdcem, padł. Właśnie wschodzący ra­nek rozwidniając okolice, okazał Radził- kowi stojący na wzgórzu o podał od dro­gi klasztor 00. Franciszkanów, w któ­rego murach lat młodych kilka na nauce przepędził. Nic czując się na siłach, aby mófci pieszo iść dalej, przedsię­wziął wstąpić do klasztoru w tćj Qtu-

124 —

sze, iż przełożony onegóż O. Ambroży, którego dobroci nie jeden miał dowód, udzieli mu rady, i nieodmówi potrze­bnej do wykonania zamiaru pomocy.

Furtyan otworzył drzwi klasztorne i zaprowadził wędrowca do gościnnej celi.

Dowiedziawszy się o Radziłki przy­byciu, pośpieszał O. Ambroży do izby, W którą go wprowadzono; atoli zastał młodziana w głębokim śnie pogrążone­go. Przeleżał on dobę całą we śnie nieprzerwanym, który chociaż pokrze­pił ciało, nieuspokoił duszy, nieuśmie- rzył serdecznych młodziana boleści.

O. Ambroży słuchając mówiącego z całćm dobrego serca zajęciem, niemógł niepoddać się temu mniemaniu, iż mło­dziana zmysły obłąkaniem dotknięte zo­stały, gdyż w mowie jego niebyło szy­ku, ni ładu. Wyrazy namiętne, tchną-

«

ce zemstą, wikłały się ze stronami bo­leści i smutku; raz ptaka! jak dziecię, to znowu chwytał za miecz, słowem i ruchem objawiając gotowość do wyko­nania zamiaru męża godnego.

Widząc, iż bezskutecznem byłoby staranie skierowania myśli "obłąkanych na rozsądku drogę, udał, jakoby sło­wom jego wiarę dawał, i szczerze my­ślał o dopomożeniu jemu w przedsię­wziętym zamiarze.

Acz trudna twoja sprawa, mój sy­nu“— przemówił doRadziłki — „prze* cież chwalę tę ochotę twoję, gdyż tru­dne rzeczy brać przed się i kusić się o ich wykonanie, przystało temu, co się rycerzem zwie; alić mój miły i roz­sądku spytać się niezaw’adzi, a co po­wie, wziąść na rozwagę dobrze.“ —

- „Owóż rzec miałem; zamek Goraja nie jest to nora liszki, w którą się do­

stać snadno, mając trop do niej; ani tez Goraj słaba ptaszyna, którą spło­szyć lada czem, upuści co na dzióbek wzięła. Niewiadomo/; tobie wjak mo­cnym zamku on siedzi; mocne zamczy­sko jego a wysokimi parkanami zam­knięte do koła. Trudna dostać się do zamku, trudniejsza wyprowadzić Han­nę. Przecież nieprzeczny jestem temu i powta zam, twoja ochota chwalebna i rycerskiego serca godna; a ilko sil moich dopomogę tobie. Wszakże roz- bacz sobie dobrze, żali niestanie się tobie jako Adamowi pierwszemu czło­wiekowi, który pokusił się o jabłko, i dostawszy go utracił Raj.a

Twoja miłość do Hanny, twoja wia- ra w jej wierność i stałość, umacnia hart duszy i pieści serce, niby rozkoszy raj, a Hanna to jabłko rajskiego drze­wa. Pomnij synu, ażebyś dostawszy

owocu, nieutracił kwiatu twych ma­rzeń i myśli. Bo zaprawdę powiadam tobie, niewiasty serce, niepewny to grunt do szczepienia ria nim krzewu szczęścia. — Posłuchaj coć po\viem: — Kiedyś odpoczywał snem ujęty, przy­pędził posełek od Goraja ztem, aże* bych w przyszły dzień Wielkiejiiocy * stawił się u niego, i zaślubił go z Han­ną, Przybory córą.“ —

Na te słowa zadrżał Radziłko. — 0. Ambroży po małym przestanku rzecz swuję prowadził dalej:

Takie wezwanie zdziwiło mnie nie pomału, bom słyszał, iż Hanna żrę- kowąna tobie oddawności; badałem więc posłańca końcem domacania się prawdy, i cóżem się dowiedział! Owóż to, iż Hanna sama własnemi usty por- wtórzyła ten rozkaz Goraja , sama do­browolnie wyraziła w tem wolę swoję.

TOMIK II. 12

Gdym to brał za brzydkie kłamstwo, posłaniec on Boga wziął na świadka, jako prawdę rzekł; a dodał w końcu, iż napatrzył się dosyć tego, jak Hanna z Gorajem zawdy wesołości pełna i o- Ghoty, właśnie, jakoby dawną z nim miała znajomość, i miłość czuła ku nie* mu niedzisiajszą.“—

Rzekłszy te słowa.0. Ambroży, spoj­rzał na Radziłkę, który blady był na podobieństwo trupa.

Bądź dobrej myśli mój synu, mój najmilszy“ przemówił doń. — „Zaw- cześnie dałem wiarę świadectwu po­słańca, i zbłądziłem powtarzając to­bie skłamaną gadkę.

Nie rozpaczy się podawać, ale prze­konania szukać w tej sprawie, rozsą­dek radzi. Wiemci jeden środek, j.ego się chwycę.

Posłuchaj mnie; jedno powićm to- ł bie jeszcze: — Jestem wezwany od Go­

raja, abych na dzień jutrzejszy, jako Wielko-czwartkowy, był u niego na wieczerzy Pańskiej, która starym oby­czajem odbywa się przy gwiazdach. Uczynię zadosyć Goraja woli, udam się na zamek jego i sam naocznie prze­konam się o prawdzie.“ —

Szanowny ojcze, dopomóż mi z łoża; weź mnie z sobą“ — prosił Radziłko.

O. Ambroży usiłował odwieść mło­dziana od tćj chęci, przedstawiał mu trudność, przeszkody i niebezpieczeń­stwo, na jakie naraziłby życie swoje; po długim oporze a daremnym, niechę­tnie nakłonił się do żądań Radziłki, tak do niego mówiąc:

Dostać się do Gorajowego zamku trudno będzie tobie; jednę tylko widzę drogę, sposób jeden, odziejesz się ha-

bitem mniszym, a dla niepoznaki przy­prawisz sobie brodę, postaram się o to wszystko i dopomogę, jeżeli dasz ry­cerskie stowo, iż tajemnicy niewydasz i w' najgorszym nawet razie, niezdra- dzisz się ani mową, ani uczynkiem żadnym.“ —

Daję słowo moje.“ — odpowiedział Radziłko.

. -„Znam ciebie i wiem, że słowo coś dał, dodzierżysz prz«z życie twoje, a moją sławę nie wystawisz na szwank.“

Dnia następnego po odśpiewaniu zwy­kłych w dniu wielko - czwartkowym pieśni liturgicznych, wyszło bramą kla­sztorną dwóch mnichów. Zachodziło słońce gdy wychodzili z klasztoru, a skoro zbliżyli się do zamku Goraja od­dalonego o milę, już zmićrzchać zaczy­nało, i jedna po drugiej występowały gwiazdy na zaćmionym niebios błę­kicie.

Widisz mój miły“ — rzeki O. Am­broży do towarzysza wskazując na za­mek ; — “żalim niemówil prawdy; wi­dzisz te wysokie opłociska, te darnio­we wały, co opasują zamek do kola; jedne jest wnijście do niego we dnie pilnie strzeżone, w nocy zamknięte na grube zamki. Niepodoła tu ręka jedna i sto takich mieczów jak twój, dobrze oszczerbi się wprfód, nim roztłucze bramę.“ —

Radzilko nic nieo.dpowiedziawszy na to, szedł za przewodnikiem swoim. Przebywszy wrązką kładkę zawieszoną na<ł rowem,. z którego czarnćj głębi wychodziła wysoka ściana zielskiem porosła., stanęli wędrówce pod bramą..

O. Ajnbroży sięgnął po młotek na łańcuszku zawieszony; ręka jego za­drżała, wypadł znićj miot, spadając potrącił o żelazny podwój.

Głuchy łoskot rozległ się po ciszy,; a ze wnętrza zamku wywołał jakoby echo: „Kto tam i kto idzie?“ —

I wraz zabrzęknęly łańcuchy, dygo­cąca otwarła się brama. Otwartą wy­biegło ludzi kilku.

Błogosławieńst wo z wami; “ — oz- wał się przełożony.

Jam Ambroży ; a oto zemną braci­szek naszego klasztoru. Jesteśmy we­zwani do Goraja na wieczerzę Pańską, więc prowadźcie nas do niego. — - - ’ „Przecz się ociągacie? wzdym zna­nym wam ? “ —

Znaniście Panie księże, znani,“-7- odpowiedzieli strażnicy. — „I Goraj będzie wam rad, z wieczerzą czeka was ; ale on braciszek obcy jakiś, niech’ sobie będzie zdrów, a wraca do klasz~ tornej misy, do zamku go niewpuścim. Goraj smagaćby nas kazał.“ —

Na to spokojnym głosem odpowie­dział O. Ambroży:

Bądźcie dobrej myśli, winę biorę na siebie; wiedzcie bowiem, że prze- Jożony klasztoru nigdzie sam niecha- dza, jeżeli nawiedzi który dom świec­ki; nieinaczej to czyni, jedno w towa­rzystwie braciszka. Więc prowadźcie innie do Goraja (a zwracając mowę do zakapturzonego Radziłki, dodał:) ty zemną idziesz i pod moją opieką.“— Nieczekając odpowiedzi wstąpił w wnętrze bramy, młodziana wiodąc za rękę. Jeden z strażników idący przo­dem , służył im za przewodnika po ciemnym, wkoło muru ciągnącym się krużganku. Kiedy doszli do podwoi wiodących w izbę Goraja, strażnik się zatrzymał, wskazał drzwi i odszedł.

O. Ambroży przemówił do Radziłki łacińskim językiem, napomnienie mu

dając, ażeby zachował spokojnośd u- mysłu, i niezdradził siebie by najmniej­szym słowem. Po chwili, której O. Ambroży potrzebował może do uzbro­jenia się w od wagę i przybrania spo- kojnój twarzy, chwycił za klamkę, na­cisnął, otworzyły się drzwi, a zakon­nik wstąpił zRadziłkiem do izby ob- szćrnćj, i mnogiem oświeconej świa­tłem. —

W jej pośrodku był stół długi, pełny mis, dzbanków i kubków, kilkanaście osób siedziało wedle stoła.

Na pierwszem krześle siedział sta­rzec. AVysoka barania czapka okry­wała czoło jego poradlone wiekiem.

Czarna gęsta broda spadała mu do. pasa. Nos długi zakrzywiony i wiel­kie wypukłe oczy, bystro patrzące, czyniły twarz jego podobną do głowy drapieżnego jastrzębia. Niedźwiedzi

kożuch jeżący się czarną sierścią, za­rzucony miał na plecach, z ramienia odsunięty, odsłaniał napierśnik, którym był okuty; zapasem zatknięty miał nóż. Był to Goraj, przy jego boku siedziała Hanna, krasnej i jak mleko białej twa* rzydziewa, z jej czoła jasno - lniane włosy, długiemikosy roztrzęsy wały się po szyi i pobialem łonie, i sięgały pier­si odsłoniętych na poły, na poły ukry­tych po litą szatą.

Na szelest otwierających się drzwi­czek, Hanna zwróciła niebieskie swo­je spojrzenie na wchodzących [mni­chów, i Goraj rzucił tam jastrzębie swe oko, a ręką chwycił za nóż, i wycią­gnął go z za pasa.

Pokój temu domowi i mieszkańcom jego“ — przemówił O. Ambroży postą­piwszy krokiem.

Mleszkańce domu tego pokoju nie- mieli, czekając z wieczerzą na was do tak późnćj doby“ odparł Goraj.— „Więc krótkiem słowem cię witam, usadów ;się przy stole, i do misy się bierz; ko­góż to baczę? mnich jakiś, nie znam go, precz z nim.“ —

Wybaczcie miły Panie“ — przemó­wił O. Ambroży.

Trzymając się zwyczaju, przyby­wam w gościny do was z braciszkiem,' jeśli laska przyzwolicie do powszech- niego stołu, aby zasiadł z nami.“ —

0 takim zwyczaju niewiem, u mnie zasie zwyczaj raczyć znajomych je­dno, tego mnicha nieznam.“ —

Ja wszelako obstawam przy mojej prośbie. “ —

Acz nowa to u mnie rzecz, i krzyw jestem na nieproszonego gościa, prze­cież za drzwi niewytrące go; zróbcież

mu miejsce“ dodał, kładąc na stole nóż co trzymał w ręce.

O. Ambroży zabrał wyznaczone so­bie krzesło, Radziłkę posadzono w koń­cu stoła.

Po krótkiój przerwie odezwał się Go­raj temi słowy:

Mnichu! jesteś gościem mym, więc posłuchaj, powiem po com wezwał cie­bie dziś. Sługa mój, któregom posi­lał do klasztoru po księdza, przyniósł mi odpowiedź waszą, iż żądaniu me­mu uczynicie gwóli wtenczas, kiedy przekonanie będzie zupełne, źe Hanna wolną wolą zostawa w moim zamku ; i sama ślubów zemną pragnie. Owóż pora po temu; oto Hanna własnemi li­sty przekona cię, jako nie gwałt to mój, ale dobra w tem jój wola. Han­no! podobana moja, powiedz mnicho­wi temu, jako mnie miłujesz, i pra­gniesz ślubów zemną.“ —

Ilanna podniosła oczy, uśmiechnęła się, i rzekła:

Jiiedyć potrzeba, to powiem; pra­gnę ślubów z Gorajem, bom upodobała go sobie i miłuję go.“ —

Haneczko, gołębiczko moja krasna, pocałuj mnie, ażeby on widział na ży­we oczy, jak bardzo mnie miłujesz.“— „Wzdym jeszcze niepoślubiona wam (odrzekła), a dziewicy nie całować mężczyznę, bo to sromotę jej niesie; ażaliż w słowie mojem dowodu nie do­statek i rzekłam: miłuję was sercem catem i duszą.“ —

Słyszałeś mnichu, miłuje mnie ser­cem calem“ zawołał Goraj radosnym głosem. — „I ja miłuję Hannę i zaklą­łem się na Boga, żenieuczynię jej krzy­wdy bynajmniój. Alić, ni kania de­szczu wygląda tyle, ile ja tej niedzieli wrielkonocnej, czas czekania długi, na

TOMIK II. 13

\

\

\

\

łowach zbiegnie skoro. Hanno! niebę- dziesz się lękała niedźwiedziego pazu­ra? pójdziesz zemną?“—

Pójdę mój miły. “—

A na dzika zemną nie będziesz mia­ła strachu? oh! z dzikiem niełatwa sprawa. “ —

Gdzie ty mój miły, tam i ja z tobą wszędzie. “—

Słyszałeś mnichu“ — rzćkł Goraj do O. Ambrożego. — „Słyszałeś, jak mnie miłuje; żali wątpisz jeszcze?“ — „Słowa, com słyszał dowodzą do­statnie, że Hanna zapomniała o słowie ‘danym rycerzowi innemu, Radziłko miano jego.“ —

Mnichu, jeżeli wieczerza* do smaku tobie, mowy takiej zaniechaj, (ode­zwał się Goraj.) — Wiem, Radziłko chudzina, starego Przyborę przeciągnął na swoję stronę, ale Hanny serca nie

zwabił do siebie, nie; Ilanna ma ro­zumek, milej jej być w zamku Panią sobie, jak z nim na suchym chlebre źyć. Więc wybiłem ją z mocy starego ojca, zabrałem na zamek, moją jest i będzie moją, czekać jeno niedzieli, Alić przystało Mnichu, ażebyś spełnił kubek na cześć i zdrowie Hanny, nie żałuj gospodarza, nalej kubek pełno, spełniwszy, oddaj go braciszkowi, któ­ry siedzi, jak niemowa, nietchnąl się jadła i pije wodę jeno. “—

Wybaczcie jemu, po raz pierwszy W waszym domu“ — natracił O. Am­broży.

Wolna wola, ma misę, ma i miód niecli się raczy, jeśli chce.“ —

O. Ambroży nalawszy miodu do kub­ka, zapił zdrowie Hanny, która skinę­ła czołem jemu na oznakę podzięki, a obracając się do Goraja, głosem zalo-

tnością niewieścią tchnącym, przemó­wiła : —

A tyż miły mój, niewypijesz ną cześć i zdrowie flanny? Doznaję części od ciebie, zali me zdrowie miłe tobie? niewiem tego.“.—

Niewiesz“ odparł Goraj i radością iskrzące oko wlepił w kochankę.

Kochana moja z tysiąca wybrana Ilanno! (rzekł) prawią ludzie o czaro­wnicach o Rusałkach, a jam prawił, że (o bajka; alić widz^ iście, że świat prawdę ma, bo ty Hanno, kieby Ru­sałka jaka oczarowałaś mnie oczkami twemi, twem czółkiem, oczarowałaś ustami, które miód leją miasto słów. A tobie pytać jeszcze, czy miłe mnie twoje zdrowie? Hej dzban mnie po­dajcie, największy kubek mój naleję pełno i zapiję zdrowie Hanny.“ —

Na które słowa zagadała znowu Hanna:

Nie miara kubka, ale ochota popła­ca; więc nie największym, raczćj naj­mniejszym kubkiem wypij zdrowie mo­je, ale wypij ochotnie; kubek mój mniejszy od wszystkich, co wridzę na stole, podajcie mi dzban z miodem, sama naleję, a Goraj miły mój, bę­dzie wdzięczen tej ręce, która miód poda jemu. “ —

To mówiąc, nalała miodu w kube­czek srebrny i poddała go Gorajowi, który namiętnym miotany szałem, speł­nił go duszkiem.

Rychło potem służebnicy na miój- scach swoich ruszać się zaczęli i jeden po drugim wstawał. Skończyła się wie­czerza. Wstała Hanna i Goraj się dź wi­gnął z krzesła, porwał za nóż na stole położony, a Hannę trzymając za rękę, szedł mrucząc z cicha:

Piło się miodu trocha i jużci morzy­sko mnie napada. Ilanno prowadź lunie do komory. Jutro świt, na konia, ty zemną, nieprawdaż ? “—

Ztobąjnój miły.“ —

Czeladź niech niemarudzi długo, ażeby się wy wczasował każdy, a ju­tro krzepki był. Mnichom dadzą go­spodę. Jutro na pacierze oni, my na nie« dzwiedzia; klucze, gdzie klucze mo­je? od bramy, od lochu, od sąsieków gdzie są?“ —

Bądźcie spokojni“ odrzekła Hanna, „otóż i włodarz niesie je.“ —

Goraj odebrawszy od sługi pęk klu­czu w, wsadził je za pazuchę i do swojej dążył komory; alić ledwie co dopadł lawy, sen go przytłoczył do niej, na oczy spadła powieka, a z rąk jego wy­sunął się nóż i potoczył się po ziemi.

Hanna do pierwszej wróciwszy iz­by, zastała w niej wiódarza i służebni« ków, którzy krzątali się około stołu, rozdzierając pomiędzy siebie resztki niepożytej wieczerzy. Powtórzyła włó- darzowi rozkazy pańskie, dodając w końcu, iż do swojej idzie komory na spoczynek.

Rozkazy wypełnienia“ odrzekł wło­darz — „a wam życzem dobrej nocy. Jak baczę, sen bierze się po wieczek wraszych. Nieprawdaż! dobre lekar­stwo na sen, coin wam przyniósł od księdza furtyana z klasztoru? Uczony to człek jak mało, pełno u niego ziela, obaczycie, spać będziecie dobę całą.“ „Bóg wam zapiać za ten olejek “ — odpowiedziała Hanna, i wstąpiła do swojej komnatki, niezwlekając odzie­nia, rzuciła się nałożę królikowemfu­trem wysłane.

Chociaż miękie byio loże Hanny, bo królikowym futrem wysiane, cisza i ciemność wabiia do spoczynku, prze­cież do Hanny nieprzychodzil sen. Jej oddech prędki i niespokojny, częste we­stchnienia co się wydziera!} z piersi, świadczyć mogły, że skryty jakiś nie- spokój nęka ją i niepozwała miiemu oddać się spoczynkowi.

Długą godzinę przesiedziawszy na łożu, zerwała się llanna, u drzwi sta­nąwszy jakby na czatach, natężyła li­cho, słuchała. Nic nieprzery wało głę­bokiej ciszy. Czeni uradowana, uklę­kła, dłonie złożywszy do pacierza, mo­dliła się długo. Jeszcze przez chwilę słuchała, a skoro przekonanie miała zupełne, że wszystko w zamku spo­czywa, odchyliła drzwiczki. Cichemi kroki wstąpiła do komory Goraja. Świa­tło miesiąca słabo oświecało izbę, do tyła przecież, iż śpiącego dojrzeć mo­gła. Zbliżyła się ku Gorajowi, rękę wrsunęła ostrożnie za tegoż pazuchę i wyciągnęła pęk kluczy, hyżo odsunęła się od śpiącego, już w przyległej izbie otwierała kłodę, którą zamknięty był podwój leżący na kamiennej podłodze; podniósłszy te dębowe wrotka, zaczę­ła zbiegać po drabinie spadającej do

jakiegoś podziemia, które w głęboko­ści ziemi wykute, miało murowane wklęsłym łukieiri sklepienie w górze.

Ojcze! miły ojcze!“ wołała budząc leżącego na ziemi człowieka. Ocknąt się śpiący, bo słychać było szelest sia­na pod nim, na którem leżał, snać zbudzony podniósł się z legowiska.

Bóg z wami, mój ojcze! mówcież? zdrowi jesteście i i sił macie podostat- kiem? Wybiła dobra godzina, Bóg się ulitował nad nami, radujcie się, ja was wyprowadzę z tego okropnego miejsca. Wstańcie miły ojcze, pomo­gę wam“ — podźwignęła staruszka, i przodem idąc po szczeblach drabiny, wyprowadziła ojca z pieczary, wktó- rój trzy doby przeleżał.

Przybora ujrzawszy się w izbie o- świeconej promieniem księżyca, roz- śmiał się wesoło i zawołał;

INa miły Bóg! tu mi się podoba, Bóg ci to nagrodzi Haneczko moja. “ — „Uciszcie radość waszą“ napomniała Haneczka.— „Zaklinam was niemów- cie tak głośno. “ —

Masz prawdę, jam wołał co gardło głosu miało, oni niesłyszeli i utopić chcieli. “ —

Już teraz radować się wam panie ojcze, ja was wyprowadzę z tego zam­ku, za chwilkę, za małą chwilkę. Spo­cznijcie sobie ojcze, usiądźcie.“ — „Dobrze moje dzićcię odpocznę, bom cierpiał wiele, i ty Haneczko usiądź tu na kolanach moich, zbladłaś mi dzieci­no, uciórpiataś wiele, nieprawdaż?“ „Bogu jedno wiadomo, com ucierpia­ła“ z westchnieniem przemówiła dzie­wica — „przecież niestraciłam n i gdy nadziei i ufności w Bogu. Okropne przeżyłam rzeczy; porwaną z domu i

zawiedzioną w ten zatnek, opanowała ostatnia rozpacz. .Goraj widział po­trzebę uspokojenia mnie, aby mnie przy życiu zachował, odkrył mi, że nieodebrał wam życia, a więził was na zamku dla tego, ażeby strasząc cór­kę śmiercią ojca, miał ją powolną gwoli żądaniom swoim. Dla ratowania wam ¿ycia skłamałam przywiązanie do Go­raja, a dla zasłonięcia siebie, udałam ochotę zawarcia z nim ślubów, w kil­kodniowej od włóce była moja nadzieja, wriedząc, iż zaślubienie nie może na­stąpić drzewiej jak w niedzielę; tuszy­łam sobie, iż pierwćj niż ten dzień na; dejttssie wybawię, was i siebie uratu­ję. Ale przez ten czas cóżem niewy-

- cierpiała! Jakiej mocy! jakiej wy­trwałości było potrzeba, ażeby niezdra-* dfcić siebie, i niezepsuć dzieła przed dokonaniem onego. Bóg dał mi odwa-

gę i silę, i wlał we mnie ten rozum, którego niepotrzebując dawnićj, nie miałam. I wszystko udało się pomyśl­nie. Goraj wTziął ułudę za prawdę. Wtem ułudzeniu całą wiarą mnie się oddał, a ja korzystałam z niej. Uda­łam przed włodarzem, że sypiać nie- mogę. Przyniósł mi lekarstwo na sen, Goraj je wypił, śpi snem twardym, za­nim się ocknie, my już daleko będzie­my!“—

O tak Haneczko, będziemy wr dom- ku naszym żyli sobie, jak w raju; po Radziłkę sobie poślemy, ale gdzież on, nie znami wtej biedzie!“ —

Ach miły ojcze! wspomnieniem na miłego roztkliwiona jestem, o Boże! gdyby on był widział Hannę swoję przy boku Goraja, albo słyszał mówią­cą, że Goraja miłuję. O mój Boże! co wycierpiałam! “ —

tomik ii. 14

Przejęta wzruszeniem, jakiego tyl­ko doświadczyć jest zdolne serce ko­chającej dziewicy, zapłakała.

W tej chwili kur zapiał. Hanna sły­sząc kuropianie, rzekła:

Teraz czas już po północy, czekaj­cie chwilę mój ojcze, pobiegnę, bramę otworzę, i za chwilkę wrócę.“ — „Dobrze moja dziewko“ odizeki sta­rzec— „ja tymczasem snem siępokizc- pię, długo niespaiem. Nie baw się Hanno, bo ja się boję czegoś.“ — Odeszła Hanna, a stary Przybora na krześle miękiem siedząc zwiesił głowę i zasnął.

Kiedy Hanna zajęta wykonaniem śmiałego przedsięwzięcia, tusząc o po­myślnym zabiegów swoich skutku, po­dawała się radości; położenie Radziłki jakże odmienne było, a serce jego jak­że dalekie od weselał

Wielkie były męczarnie, przez które przeszedł duszą i sercem. Ale śród naj- sroższej kaźni i w chwili tćj okropnej, kiedy o ucho jego obiły się słowa Hanny:

Mitu ją ciebie Goraju, nieopuściła go moc żelaznej duszy, słowa danego O. Ambrożemu dotrzymał, całą oburzenia cierpkość i boleści gorycz już wybucha­jącą zatrzymał i nazad do łona swego wcisnął. Ten zadany naturze przymus smutny był w skutkach swoich.

Kiedy po skończonej wieczerzy O. Ambroży znajdując się z Radziłkiem wgospodniej izbie, jął pocieszać nie­szczęśliwego młodziana, on patrzał w twarz mnichajako człowiek pozbawio­ny słuchu, albo ten co stracił władzę pojmowania mowy bliźniego.

Na pytanie O. Ambrożego nie dawał odpowiedzi, przecież wezwaniu tegoż powolny, jako dziecię do posłuszeństwa włożone, położył się na posłaniu dla niego przygotowanem, i leżał na nićm tak spokojnie, iż zdawać się mogło O. Ambrożemu, że sen ujął zmysły jego.

Mnich ciesząc się otuchą, iż spoczynek pokrzepi młodziana i uśmierzy wzru­szeń jego gwałtowność, układł się na łoże, folgując potrzebie użycia spo­czynku.

Ale Radziłko, acz tak spokojnie i nieruchomie leżał jak człowiek snem

11 jęty» spoczynku nie używał.

- A ledwie co posłyszał pierwsze ku- ropianie, zerwał się złoża, i bez wie­dzy dokąd iść zamierza, wyszedł z izby.

Długim przysionkiem postępując, do­strzegł drzwi otwarte do komnaty oświó- conćj księżycem; z tej wstąpił w drugą izbę, tu postąpił nogą o nóż na ziemi leżący. Schylił się po niego, a ledwie co pochwycił nóż opuszczony przez Go­raja, myśl nowa powstała w duszy je­go, i obudziła ochotę wywarcia zemsty.

Hannę mi wziął, ja wezmę życie jemu“— rzekł do siebie i szedł dalęj.

. 14*-

Mam go przed sobą“ — zawołał, postrzegłszy przy świetle księżyca sę­dziwego człowieka, co wniskiem krze­śle siedział, snem ujęty.

Stanął blisko przy nim, ostrze szć ♦ rokiego noża sparł na piersiach starca, i za silnćm ręki popchnięciem, żelazo wpruło się w ciało; krew buchnęła z rany; nóż wniój został. Jęknął zabi­ty, zadrgało ciało, ostatnią siłą podrzu­cone w górę, spadło, alić niezdążyło na krzesło, i na ziemię zwaliło się z łoskotem.

Radziłko nagabany trwogą rzucił się do ucieczki. W progu zatrzymała go iiwaga jakaś; nawrócił kroku, zbliżył się do komina; z zimnego ogniska wy­grzebał Węgiel, i rim napisał na ścia­nie nad kominem te słowa: „ Ja Radził- ko, własną ręką zabiłem mordercę Przy­bory.“ — Co uczyniwszy, wrócił do gospody i obudził śpiącego zakonnika.

Przebudzony otruchlał z trwogi i zgrozy, wysłuchawszy młodziana, przy­znającego się do morderstwa; wstrzy­ma! jednak wybuch gniewu swego, nie uczynił nawet żadnych Radziłce wy­rzutów; wridząc jasno, iż obłąkaniem dotknięty młodzieniec, zabił człowieka bez wiedzy i woli.

Niemógł jednak O. Ambroży nieprze- widzieć nowego niebezpieczeństwa, na jakie tem popełnionem morderstwem narażeni zostali, wszybkiem oddaleniu się z zamku jedyny widział ratunek.

Atoli wyjście z zamku zamkniętego niebyło rzeczą do wykonania podobną.

Wtakiem położeniu O. Ambroży nie wiedząc rady, padł na kolana i krzepił ducha modlitwą, drżące ręce podniósł­szy do Nieba. Alić Radziłko pochwy­cił go za rękę, i wołając: „uciekajmy stąd“ wyciągnął opierającego się mni­cha na podwórze i do bramy przywiódł*

Yn

Jakież było zdziwienie zakonnika, kiedy obaczyi wrota zamku otwarte, i żadnego z strażników przy bramie. Niepostrzeżeni od nikogo, wyszli szczę­śliwie z zamku Goraja.

Grzeszniku wina twoja“ mówił O. Ambroży, znajdując się z Radziłkiem w klasztornej celi, — „ bardzo wielka wina twoja, bliźni twój zabity przez ciebie, wola o pomstę do Niebios.“ — „Wina moja“— powtórzył Radzilko, i padł twarzą na ziemię i uderzył się trzykroć w piersi.

Nieszczęśliwa była to godzina! czart opętał duszę twoję i prowadził tę rękę co zabiła.“ —

Ratuj mnie ojcze, jestem w sidłach szatana, wyzwól mnie z tych sideł, wyzwól. “ —

Grzeszniku miej skruchę i żal w sercu, tylko pokutą, a ostrą pokutą, wyjednasz u Boga rozgrzeszenie z tak wielkiego grzechu. Pokuta twoja, w miarę grzechu, który wielki jest, wiel­ka być ma. Posłuchaj mnie: przez rok i sześć niedziel niezdejniiesz tego hahi- ta, coś oblókł na siebie, ani odwiązesz brody, i przez tyła czasów pozostaniesz w klasztorze, przez dzień służbę kla­sztorną pełniąc, pół nocy na modliwrie krzyżem leżąc; ślubujesz to Panu Bogu?“ „Ślubuję“ — odrzekł Radziłko.

Od dnia dzisiajszego, zacznie się twoja pokuta; udaj się do świątyni Pańskiej, padnićj na twarz przed oł­tarzem , leż krzyżem do rana.“ —

Ojcze mój! święte rozkazy twoje wypełnię.“ —

Po odejściu Radziiki O. Ambroży na modlitwach i rozpamięty Waniach, tra­wił resztę godzin tej okropnej nocy. Radowała go ta skrucha grzćsznika, z którym postąpił sobie inaczej, jakby się spodziewać można po mężu miłu­jącym sprawiedliwość, a grzech wo- brzydzeniu mającym.

Wszakże w tej Gorajowi zadanej śmierci, widział O. Ambroży wolę Bo­ga, mordercę Przybory każącego mie­czem zemsty; w skutku tej rozwagi, mniejszem oburzeniem przejął go ten krwawy młodziana występek.

Jeszcze noc była, kiedy do celi O. Ambrożego przy bieżał furty an, mówiąc, iż na drodze za bramą klasztorną, stoi białogłowa jakaś, a głośno woła o ra­tunek.

O. Ambroży przerwał czytanie bre­wiarza.

Idźmy (rzekł) nieśmy ratunek, kto­kolwiek potrzebuje ratunku. “ —

Rozkazawszy furtyanowi pozostać u bramy, pobieżał do stojącćj o podał od klastzoru niewiasty, która spostrzegł­szy nadchodzącego, jęta wołać:

Na Boga! litość miejcie! pomóżcie, ratujcie rodzica mego!“:

Furtyan pozostały w bramie, posły­szał głos przełożonego, który śród po­dziwu zawołał: „To Kanna\ Przybory córa; lecz zdalszćj między nimi roz­mowy, niemógł żadnego pochwycić sło­wa, gdyż szum wiatru i drzew bli­skich szelest, zagłuszał słowa, i prze­rywał pasmo ich rozmowy.

Po długiej z Hanną rozmowie O. Am­broży do klasztoru wróciwszy, rozka­zał furtyanowi biedź do stajni, obu­

dzić woźnicę, aby co rychlćj założył konia do wozu.

Po niedługiej chwili, już wózek je­dnokonny wyjeżdżał z bramy klasztor­nej, .czekająca na drodze Hanna skoro wsiadła nań, ruszył czwałem.

Hanna przywiodła do skutku śmiał© przedsięwzięcie swoje; wszelako nie bez trwogi, nie bez osłupienia i zgrozy, ja* ką przejęta została na widok leżącego na ziemi i krwią zalanego Goraja. Nie tracąc czasu nad czynieniem domysłów ktoby był sprawcą popełnionego mor­derstwa, wyprowadziła z zamku ojca staruszka bramą, którą poprzednio o- tworzyia.— Obawa pogoni przynaglała

jej* ucieczkę. Ale leciwy Przybora nie długo krokom młodości sprostać zdołał, nie wielką uszedł przestrzeń, już opuści-. 1 y go siły, osłabiony, padi na ziemię.

W okropnem położeniu będąca Hanna wspomniała sobie, iż wpobliskości zam­ku znajdował się klasztor 00. Franci­szkanów; innego niewidząc ratunku przedsięwzięła pobieżyć do klasztoru i kołatać u zakonników o pomoc w cięż­kiej swój potrzebie.

Ukrywszy staruszka w gąszczy ol­szowego lasku, nie wrahała się na krót­ką chwilę, zostawić go samego i chwy- cić się środka ratunku jedynego, jaki jej pozostał.

O. Ambroży wysłuchał rzecz Hanny, a dowiedziawszy się o jej niewinności, okazał się gotowym i skwapliwym do podania stroskanej dziewicy pomocni­czej dłoni. Świtać zaczynało, kiedy Hai>*

na z swym ojcem już w gospodzie kla­sztornej , na kolanach dziękowała Bo­gu za wyratowanie siebie i ojca,

Ale któż opisze Hanny radość? jej szczęście i wesele? kiedy o wschodzie dnia, który nastąpił po tej okropnój nocy, drzwi gospodnie odchyliły się na­gle; do izby wbiegł Jladziłko, któremu: już nie była tajemnicą wierność Hanny i jej piękne poświęcenie się dla ojca.- Widokiem miłego, rozrzewniona rzu­ciła się Hanna w otwarte ramiona, któ­re przycisnęły do serca miłością bijące JÓJ serce.

W długich, słodkich pieszczotach z* młodzianem, .Hanna muskając przy- prawioną brodę Radziłki, rzekła do niego temi słowy:

Miły mój! teraz już zapomnieć nam na troski i strapienia. Dwa razy zaj-;* dzie słonko, a potem zejdzie dzień, który nas połączy na zawsze.“—

O Hanno! pożałuj! pożałuj mnie** rzekł Radziłko —■ „jam «czynił Panu Bogu ślub; przez rok i sześć niedzieł mam służyć klasztorowi, a przez ten czas nie wolno mnie odwiązać tej bro­dy, ani zdjąć mniszego habitu.“ — „Bądź dobrej myśli mój Radziłko, O. Ambroży rozwiąże te śluby twroje.“—* „Nie rozwiąże“ — odezwał się głoś O. Ambrożego, który w progu stojąc, wysłuchał rozmowę.

Radziłko pokutę odbyć ma“ mówit dalćj „tylko ostrą pokutą wyjedna sobie rozgrzeszenie u Pana Zastępów. Jako więc ślubował, przez rok i nie* dziel sześć zostanie wmurach klasztor­nych ; na pokory i skruchy oznakę ha­bit nosić będzie i brodę.“ —

Na te słowra, tonem uroczystym wy­mówione, Hanna załamała ręce, łza­mi przepełnione źrenice, trzymała ut-

15*

fcwione w twarzy mnicha, którego wi­dok przejmował ją trwogą i uszano­waniem. Po matym przestanku prze­łożony mówii dalej:

Sprawą Goraja, który tam przed ~ Sędzią niebieskim zdaje teraz sprawę z niecnych postępków swoich, twój dworzec Hanno pogorzał; na zgorzeli­sku garstka popiołu została. Kiedy bo­leję nad szkodą, jaką poniosłaś Han­no, dumam wraz nad tem, gdzie po- gorzelico biódna znajdziesz na teraz schronienie? w którym domie przytu­łek ? i baczę, iż jeden dom pozostał to­bie; dom Radziłki. Wszakże dziewicy, co niezamożną jest, nieprzystało mie­szkać w mlodzianaszka domu, dla tej przyczyny, i dla tej jedynej, przyśpie­szę ślub twój z Radziikiem młodzianem,

W dzień wielkiej nocy połączę was i pobłogosławię! — Poczem on do poku­ty wraca, ty do domu jego.46

Na te siowa okrzyk radości wybiegi ss dwóch serc razem, Radziłko wraz z Hanną rzucili się oboje do kolan sza­nownego zakonnika.

Ślub nowożeńców odbyi się w nie­dzielę. Żegnając się z mężem Hanna całowała twarz jego i brodę przypra­wioną.

I wróżba Maruchy zostaia spraw­dzoną:

Hanna brodatego miała,

Brodę jego całowała.

KAPITALIK

POWIEŚĆ Z CZASÓW JANA III. ROKU 1690.

KAPITAŁ! R.

V *

J * .•«*

POWIEŚĆ Z CZASÓW JANA III. ROKU 1690.

I.

*

Okolicą górzystą ziemi Sandeckićj, drogą jak to mówią z kamienia na ka­mień, jechało podróżnych kilku na ko* niach. Z miny i odzienia poznałbyś, źe dwaj pierwsi panowie — dwaj za nimi słudzy. Droga pięła się w górę wysoką i stromą. Konie pod sługami, obładowane cięźkicmi juki, sapały gło­śno, i łbem kołysały jak rabiny and

talmudem; rumaki zaś panów zgrabną nóżką stąpając po kamieniach, w ucią­żliwym nawet pochodzie nietraciły lek­kości i owej gracyi, koniom szlache­tnego rodu właściwej. Panowie gadali sobie, sługi sobie. Droga, wybiegłszy na góry wierzchołek łysy i otwarty, Spadała znowu w las gęsty. Podróżni, wyjechawszy na górę, wstrzymali ko­nie. —

Patrzno, mój stryjaszku, jaka oko­lica, jaka okolica!46 zawołał młodszy podróżny.

Satanus eam habet!“ odrzekł pan Rawa, stryj, a razem opiekun mało­letniego towarzysza. „To tu ptakom latać po takich górach i wertepach, a nie ludziom jeździć! Ego sibi lando wielko-polskie równiny; to mi okolica» na mil kilkanaście obaczyłbyś mogiłę na polu. Okropne górzysko! że toż i

tutaj mićszkają ludzie'?... ktoby się byt spodziai! “ —

Mieszkają mój stryjaszku, mieszka­ją ; a wie stryjaszek, kto mieszka tam, tam ? “ —

Widzę, zamczysko jakieś ogromne śród lasów; czyto skarbnika dworzec?“ „Jako żywo! to zamek Domarada starosty; zna go stryjaszek, zna — ten Jysy, garbaty starosta; ale co nam do niego... Niechno stryjaszek spojrzy na prawo w dolinę; widzi stryjaszek ten dworek, co się bieli tam W dolinie nad tą wodą... to staw, mój stryjaszku; o! gdybym już tam byl i “ —

Gdzie chcesz być, gdzie? w tym stawie? świta wraści w głowie...“

Ależ bo stryjaszek nic nie wie, mea culpa zgrzeszyłem, bom skłamał; szka­radnym sposobem oszukałem stryja- tomik u. 16

szka; oj, będzie się teżto gnie wat, będzie...46

Hm," hm“ pomruknął pan Rawa, „jakiegoś figla splatał znowu 1“ — „Splatałem, bom wyprowadził pana stryja w pole; wralnie mi się udało. Już teraz stryjaszek musi tam jechać, gdzie go poprowadzę, musi; Święty Boże nie*pomoże.“ —

Cóżto wasze gadasz? quid hoc ha~ bet dicere?... do stu Tatarów! przecież wiem, gdzie jadę.“ —

Jak Boga kocham, stryjaszek nie wić, bo stryjaszek myśli, że my je- dziemy do pana skarbnika, aby uloko­wać ten kapitalik, który mi legował testamentem kanonik krakowski.“ — „Jużci nie do kogo innego, jeno do pana skarbnika; bo po kiegoż Tatara jechałbym tak daleko... Ja, co mam tyle na głowie: trzy opieki, dwie ad-

\

ministracye, jeden compromis, krom własnych interesów bez liku. Jeszcze drogami takiemi, takicmi góry, noga- by tu moja nie postała, gdyby nie ten waścin interes ważny; bo tu chodzi

o to, ażeby kapitał nie próżnował i procent swój przyniósł, jak się patrzy. Ależ w tych ciężkich czasach dawaj i proś, nikt pieniędzy przyjąć nie chce; szczęściem, żem się wywiedział o pa­nu skarbniku; był ojca twojego dobro­dziejem, będzie i twoim... mam na-f dzieję, źe przyjmie sumkę, bo jakem waści namieniał, mówiłem z omnipo­tentem jego ó tém, i przyrzekł. Ergo do pana skarbnika jedziem, i spodzie­wam się, że waść prowadzisz mię do­brze, boś świadom tych okolic, jak długo żyję, nic byłem w tych stronach; Deus me avertat“

Oj, źle będzie ze mną“ przemówi! Jan, „pan stryj w kwaśnym dzisiaj hu-' morze; a cóż dopiero, skoro mu po­wiem otwarcie...“ —

Gadajże, do stj Tatarów! co masz powiedzieć; quid hoc habet signi/icarei“ „Otóż znaczyć ma, źe mnie ani W głowie ulokowanie kapitału.“—

Więc per consequentiam W głowie pusto — i pstro...“ —

Być może, mój stryju; ale tu, w sercu...“ —

W sercu? hm... powinna być wdzię­czność dla stryja opiekuna, który wła­sne zaniedbuje sprawy, forytując wa- ścine.“ —

Największa wdzięczność; ale ta naj­większa jeszcze się powiększy, jeśli . kochany stryjaszek nie będzie szczę­dził tego kawałeczka drogi, i pojedżie ze mną do tego dworu w dolinie,“

Wszakżeto pana skarbnika dworzec; do sto Tatarów! przecież do niegom się wybrai; ażebym ulokował ten ka­pitał.“ —

Ulokowanie kapitału mało mnie ob­chodzi“ rzekł Jan, „ale wiele ulokowa­nie losu mego w łasce pewnej pani matki, bo w serduszku panny M a- ryanny już jestem; o, mój stryju kochany, z tysiąca wybrany, ja bez ntój żyć nie mogę! jużto przepadło, ja bez niej żyć nie mogę.“ —

Pan Rawa wysłupił oczy i całemi, szeroko otwartemi patrzał na młodzień­ca, długo milczał, w końcu rzekł: „Huld hoc habet intelligere? do sto Tatarów! fcadajże waść, kiedy się pytam, i żą­dam objaśnienia tej historyi, która De­us testis ciemna jak nieszczęście, po­wiedz więc waść krótko, a węzłowa- to, dokąd nas prowadzi ta droga poka-

16*

zana? a w tym dworze, dokąd podo bno jcdziemy, kto mieszka ? “ —

- „Powiem stryjowi prawdę, bo mnie serce bolało, żem kłamać musiał, ale Bóg świadkiem, nie mógłem inaczej, i musiałem okłamać stryjaszka, aże­bym go nakłonił do tego.“ —

. „Do czego?“ —

Zeby mnie stryjaszek oświadczy! pani Malczewskiej...“ —

.. „Pani Malczewskiej » zam tę osobę, to,dorzeczna pani; ma piękny mają- teczek.“ —

- „I piękniejszą córeczkę, Maryanna się zowie; a ja wierząj mi stryju, żc- nić się z nią muszę, jeżeli mam żyć dłużej na święcie.“ —

Teraz się wydały waścine kabaiy, i intrygi wyszły na wierzch, jak oli­wa... pstro w głowie u waści, fatygo­wać mnie tak daleko i okłamać mnie’ ażbym odbywał te podróże dla...“ —

Ustalenia szczęścia wy chowańca swojego.“ —

. „Szczęście! nieszczęście? szeroko o tein król Dawid pisali —

Jakże inój stryj aszku, mój kocha* ny?“ —

Videbimns, ridehimiis —

Ale bo ja umrę, jeżeli stryjaszek nie pojedzie ze mną do pani Malcze­wskiej ? “ —

Pstro w głowie u waści powtarzam, jeszcześ za miody do ożenienia.“ —

O mój stryju! jeżeli przeszkodzisz temu umrzemy, oboje... ja i ona... o, ja wiem, ja wiem, Maryanna mnie ko­cha tak, tak... jak ja ją kocham.“ — „Jedźmy, jedźmy, służba nas • pod­słuchuje, w drodze pomyślemy o tem.; to nie tak, jak się wam młodym zdaje; pokocha się, jużciby się i żenił, nie tak to panie młody, nie... żona, mospa-

nie, to towarzyska dozgonna życia, nad tym wyborem potrzeba polibero- trać, zastanowić się rozważyć wszy­stkie okoliczności/4— ,

Tak mówi! pan Rawa, jadąc dalej drogą, która spuszczała się ku dolinie; w końcu zadał pytanie, na które odpo­wiedział Jan w następującym sposobie.

Matka panny Maryanny ma tę wio­skę oto; bywałem tam częstym gościem ,bawiąc na wakacyach u pana Wądol- skiego, z którego synami na jednym 1>yliśmy stole w Krakowie, od pana stryja miałem na to pozwolenie/4 — „Ani słowa“ przemówił pan Rawa, „ale kiedym pozwalał waści jechać na wieś do pana Wądolskiego, nie było tam mowy wtenczas o pani Malczew­skiej, jak żywo, czegoś wrasze uga- szczał w jej domu ? “ -

Stało się, kochany stryju.“ —

Źle się stało.“ —

Więc trzeba to naprawić; a wszy­stko to wstryjaszka mocy. Dopomóż mi stryja, zmiłuj się, dopomóż nam do szczęścia; ^Wszystkie zawady już usunięte.“ —

Jakie zawradyi “ —

Zawady były wielkie, panna Ma- ryanna jest dziedziczka wioski całej, bo brat jej zginął na Woloszczyznie łońskiego lata na wojnie; niestety ona bogata, a ja ubogi byłem... Bawi tam we dworze ciotka panny Maryanny, panna Malczewska, już nie młoda, rzą­dzi całym domem, bo matka w wieku I słaba; otóż ta panna powiedziała mi wręcz, ażebym daremnie się nie uwo­dził nadzieją. Ale teraz, kiedy ks.ka­nonik zapisał mi 3,000 czerw. złot. zo­stałem takim bogaczem, więc zawady już niema i szczęśliwi będziemy, jeżeli tylko pan stryj niesprzeciwi się temu/4

Wszystko to są nowe dla mnie rze­czy, po raz pierwszy je słyszę; ergo pomyśleć jeszcze muszę nad tym inte- ressem.“—

Myśl mój stryjuf mySl przez drogę; pojedziemy powoli, ażebyś do namy­słu więcej mial czasu/4

Videbimns, lidebimus; odpowiedział pan Rawa. Tym sposobem, i zawsze W jednej materyi ciągnięta rozmowa przerwaną została wykrzykiem Jana, którego oczom odsłoniła się nagle kra­sna , pani Malczewskiej wioska, i cała znana jemu i ukochana okolica.

Pan Rawa zatopiony był w myślach, i deliberował nad temi nowinami, któ­re posłyszał. Skutkiem długiej delibe- racyi pana Rawy było to postanowie­nie, iż nad przedmiotem tak ważnym, dłużej pomyślić potrzeba. Lubo przy­znawał, że nie widzi powodów nieze-

Zwolenia na takie postanowienie się młodziana, przecież dodawał tę uwagę, iż po dłuższym namyśle i głębszym

szlacheckie, afekta ich wrzajemne, mó­wiły za tem, ażeby w tym punkcie po­stępować ostrożnie i z troskliwym oglą­daniem się na wszystkie strony, bo po­zory mylą człowieka, a w wypadku niniójszym wszystkie były pozory po temu, że zamęzcie pupili a z panną Mal­czewską, ustanowi ich obopólne szczę­ście. Przypowiastka: co nagle, to po djable, dorzuciła swoje ziarnko do tych uwag pana Rawy; wszakże ko- łysająca się szala nadziei młodzieńca, została w równowadze z troskami, ani wzięta górę nad niemi, ani je poko­nała zupełnie.

rzeczy rozl * strzedz i o szkody ?

[)że dadzą się spo* rzecie jakie prze­palmy, urodzenie

Dobrze“ rzekł stryj „pojadę, wstą­pię do pani Malczewskiej; zacna to nie­wiasta, wiem, słyszałem niedawno te-

-condolencyi i consolacyi żałobnemu jćj sercu po stracie syna; zatćm uczynię co żądasz, mój panie Janie, będę wjćj domu, i ażebym szczęścia twego do­pełnił, o zamiarach zamężcia ani na­pomknę , dopóki lepiej i bliżej nie po­znam osobę, z którą w dozgonną przy­jaźń wTćjść zapragnąłeś.“ —

Jan, ufając tej nadziei, żeMaryanna podobanajemu, spodoba się i stryjowi, widział już w tych słowach obietnicę pewną zezwolenia opiekuna, i rad przy­stawał na wszystko.

Po raz pierwszy wstępując do do­mu pani Malczewskiej“ mówił dalćj

mu, że straciła s szczyznie włońs prawie; będ^g|

iległ na Woło- gczęśliwej wy- Ircik niesienia

i

i

stryj „ przystało wystąpić rządnie i strojnie, a nawet niezawadzi zapytać się wprzódy, zali przyjmie goście! Je­żeli tedy jes ;poda we wsi bli-

Jan uznał, że uwagi stryjowskie do­bre były; na wrzmiankę o uczynić się mającym zapytaniu poprzedniczem, ża- Ji przyjmą gości, zawołał radośnie: — „Przyjmą! przyjmą! obaczy stryjaszek jak nas prosić będą, jak nam radzi x będą.“ —

Videbimm, ridefnmus ! u odpowie­dział pan Rawa.— Zajechali do gospo­dy ; pan Rawa w ciemię nie bity, za­czął pogadankę z karczmarzem, jął się pytać z razu o urodzaje, o pogodzie za­gadał, to o górach, aż znienacka na inną przeszedł materyą, i wiele dowie­dział się rzeczy, tyczących się domu, TOMIK II. 17

sko dworu, się na czyst

Iziemy, obleczemy

do którego udać się miał. Między in- nemi mówił gospodarz, że niedawno temu przyszło pisanie z tureckich kra-

j * / u i~ T «r 7

jakto rozgłosili byli ludzie, ale żyw jt.st w niewoli u Turka, pisał własno­ręcznie do matki, ażeby się ulitowała nad nim, i przysłała pieniędzy na wy­kupiło; ale Turek zażądał summy wiel­kiej , więc dziedziczka zafrasowana wielce, po dniacli całych płacze i la­mentuje, bo na wykupno syna tak wiel­kich niema pieniędzy.

Po odójściu gospodarza, Jan pomy­ślawszy chwilkę, zawołał: „Stryja- szku! nie potrzeba nam teraz skarbni­ka, kapitalik ulokujemy.“ —

Gdzie 1 u kogo? możcbyś chciał...“

Chcę, mój stryju! pragnę konie­cznie tę summę po ks. kanoniku oddać pannie Maryannie, a ona odeśle ją do ks. ks. Trynitarzy do Kamieńca Podol­skiego na wykupienie brata zniewoli.“ „Cóż znowuT^Icto słyszał o takiem ulokowaniu summy! Wioska ze wTszy- stkiemi przylegiościami niewarta może 3,000 cz. złot.; gdzież hypoteka ? “ — „W sercu Maryanny.“

Jakiż procent od kapitału?“ — „Wprocencie wezmę sobie Maryannę.“ „Nihil erit ex inde, nihil“ ozwrał się pan Rawra, ale w końcu, po długiej, bardzo długiej deliberacyi, po prośbach I zaklinaniach Jana, wyrzekł te skrwa: „ Videbimus, ridebimus.“ —

Ale teraz“ mówił dalej pan Rawra, „pomyślemy nad tern, kogoby wysłać do dwroru, i czyto niewypada pisemnie się zgłosić.“ —

ISO —

Ja napiszę mój stryjaszku, ja napi­szę do Maryanny.u

Deus arertat/“ wpadł w słowo pan Rawa „nieucliodzi; ja sam napiszę do pani Malczewskiej, z listem poślemy Bazylego, człowiek nie głupi, nmić się znaleść i sprawi się dobrze.“ —

Wziął się pan Rawa do pisania listu, a Bazyli, stary sługa, stał w progu i czekał, a wtenczas, kiedy pan zajęty byt pisaniem, sługa obejrzawszy się dokoła, skinął na młodego Jana, i szepnął mu do ucha, aby na chwilkę odebrał od niego trzos z pićniądzmi, bo mu cięży bardzo, prosząc; by się nim opasał i chował przy sobie, dopó- kąd niewróci, napominając i zalecając ostrożność, uwagę i milczenie, bo pan Rawa, gdyby się dowiedział... Dobry Jan przychylił się chętnie do tej prośby sługi; wyszli obadwa do przysionka, Bazyli odpiąwszy trzos, oddał go Ja­

nowi, który opasał go do koła ciała i pod czamarą ukrył.

List był gotowy, przywołany Bazyli odebrał go z tem poleceniem, ażeby szedł prosto do dworu, wyraził uniżo­ne służby pana Rawy i pana Jana, i wracał z odpowiedzią. Jan dodał swo­ją prośbę, ażeby wracał skoro jak mo­że najprędzej.

Za chwilkę będę z powrotem" rzekł Bazyli i odszedł.

Serce Jana bilo tak niespokojnie; we­soły był, a przecież wesołość nie była wolną od niepokoju; całą wiarą ufał szczęściu, a przecież dusza tęskna u- miała wynaleść nie jedną myśl smu­tną, bo przyszłość, jako pączek róży, w tenczas nawet gdy już rozwija cudne «woje kwiecie, straszy tą myślą, ażali niemieści wswojem łonie ukrytego ro­baczka, co ją toczy, a może i zniszczy.

f * f

* «

II.

Przenoszę czytelnika do dworu pani Malczewskiej. Dnia tegóż o godzinie poobiednej, w izbie sypialnej, alkie­rzem nazwanej, pani Malczewska, Kro-

»

sny dziedziczka, zalegała łoże, naktó-

S

re spadał zielony kitajkowy, frendzla- mi nastrzępiony pawilon, oparta pleca­mi o poduszki, wysoko podścielone pod głową, siedziała raczćj, niż leżała. Przy nićj niewiasta, już nie młoda, by-

lato pannâ Malczewska, siostra niebo* szczyka Malczewskiego, a panny Ma­ryanny ciotka. U okna, nad krosien­kami , siedziała osoba trzecia, * zgra­bnej postaci, miłej i lubej, ładna jéj twarzyczka i świeża, nie miała alaba­strowej białości, panienkom w zam­kniętych szklarniach wypieszczonym wlaáciwéj, owszem na jéj twTarzy i czole widziałbyś pieszczotę wiéjskiego wiatru i słońca, jéj jagody rumieniły się samém zdrowiem. Czarnemi ocz­kami patrzała dusza łagodna i dobra , i słodki igrał niewinności uśmiech, cie­mne jéj wTłosy, gładko uczesane, od czoła rozdzielone na dwa pasma, zbie­gając po skroni, obwijały się loczkiem wokoło drobnych uszek. Jéj ubranie było ciemne i skromne, tylko chuste­czka weselszej barwy miękko obtulała się w koło szyi, i rada była zasłonić

piersi dziewicze, sukienką niezasłonię- te. Siedziała przy krosienkach, iglicę jedwabiem nawleczoną trzymając w •paluszkach, które odsłonięte były od rękawiczki, zakrywającej tylko poło­wę rączki, zdawTała się niezważać, co starsze szeptały, swoją zajęta robotką, schylona nad nią, czasami przerywa­jąc szycie, podniosła głowę i z oddali patrzała na dziełko swoje z upodoba­niem i uśmiechem. Niewiasty, szepczą­ce do siebie, przerwały mowę po ma­łym przestanku; ciotka powstała i zbli­żała się do Maryanny, która widząc nadchodzącą, nakryła krosienka.

- „Proszę kogo“ rzekła ciotka „rada- bym wiedziała, dla czegoto ukrywa się panna Maryanna z swoją robotą? hm, hm, jakiś sekret znowu; panienka ża­dnych sekretów mieć niepowinna... to niepięknie na panienkę.“ Gdy Maryan-

na na te słowa odpowiedzi nie dala, mówiła dalej ciotka: „Wiemci wipm, coto za sekret, cyferkę assanna wyszy­wasz, i wiem jaką, ale jak mamę ko­cham, nic z tego nie będzie; twoje ro­boty.,. pójdą zaploty; nie przystoi pa­nience dobrze urodzonej i wychowanej., wyszywać cyfry człowieka, który...

o małom się niewygadała.“ —

0 kimto mówisz moja ciociu kocha­na?“ przemówiła Maryanna.

Nibyto nie wiesz o kim! dowiesz się, dowiesz, daj teraz pokój tym ście­gom ; wydźno trochę do sadu; obiera­ją tam maliny, pójdź tam pójdź, i do­pilnuj.“ Maryanna wyszła z izby, a ciotka skoro posłyszała skrzypienie drzwi drugich do ogrodu wiodących, przybiegła do pani Malczewskiej, mó­wiąc szybkim głosem i piszczącym:

No, poszła sobie przecie, teraz pa­ni bratowa możemy już gadać, kiedy Maryanny niema, chociaż Bóg wie, ja niewióm, jak mamę kocham, niewiem dla czegoto pani bratowra z tego wszy­stkiego jeszcze sekret robi; kiedy nie dziś, to jutro wydać się musi.“ —

Dla bićdnej Maryanny to czynię “ odrzekła pani Malczewska.

Biednej? proszę uniżenie, śliczna mi bieda, mieć męża bogatego, zostać żoną starosty, panią Domaradowrą? Nie wióm dotąd, dla czego pani bratowa ukrywa przed Maryanną, że takie szczę- ście jej się znaczy.“ —

Bo to szczęście wiele jej sprawTi smutku i płaczu.“ —

Bodaj innego nie znała ! jak powia­dam, uspokoi się, uspokoi."., kocha tego pana Jana, ale od czegóż rozum? pro­szę mi powiedzieć; otóż od tego, aże-

by Maryanna poznała, który lepszy, i pozna, a jeżeli nie dla siebie, to dla tego samego spizcciwiać się nie będzie i pójdzie za Domarada, bo jako pani Domaradowa będzie mogła posłać tyle pieniędzy, ile potrzeba na wykupienie biednego Wojciecha.44

Syn mój kochany, dziecię moje!44 westchnęła pani Malczewska. O Boże! nie wypuszczaj go z swojej opieki; pa­ni siostro macie prawdę, niema powo­du zwlekać tę rzecz, Domarad nagli, a i jabym rada ślub przyśpieszyć, bo tem przyśpieszy się może uwolnienie mojego syna z niewoli.44

A co, nie mówiłam, że przyśpieszyć.44 „Prószę was, pani siostro, idźcir, przywołajcie tu Maryannę, trzeba jej powiedzieć; dobra to dziewczyna, u- czyni ofiarę z siebie, kocha brata tak czule, poświęci się dla brata, idźcie

pani siostro; idźcie do Maryanny mo­jej biednej.“ —

Znowu biednej ! pani bratowo, prze­stalibyście juz raz o tern mówić, jato- bym mówić mogła i narzekać, źe Ma­ryanna odbiera mi konkurenta, boć Avszystkim wiadomo, przed laty 15pan Domarad bywał częstym gościem w do­mu nieboszczki matki mojej, i nie chcę się tém chwralić, źe myślał o mnie; ja się opierałam wtenczas, myśląc, co się odwlecze, nieuciecze; odwlekło się i jakoś uciekło, i gdyby nie Maryanna, co się spodobała teraz staroście...“ — „Idźcie pani siostro do Maryanny, nic mówcie jej nic, ja sama jéj powriem.“ „Już dobrze, dobrze“ odrzekła ciot­ka wychodząc z izby zagniéwrana.

Boże ! “ zawołała pani Malczewska, „dodaj dziecięciu mojemu tyle siły i mocy, ile jéj potrzeba wtéj chwili; dla

ratowania syna, poświęcać muszę cór­kę moją... wielkiej żądam od niej ofia­ry. Boże! niech się stanie twoja wola; Tyś mi wskazał ten środek ratunku, może jest dobry, może iMaryanna znaj­dzie w nim szczęście; z czasem przy- wiąże się do Domarada; mówią, że człowiek poczciwy i dobry... ale dzi­siaj, ja się obawiam o nią, to ją Avíe­le kosztowrać będzie.“ —

Wchodząca do izby ciotka, wraz z Maryanną, zastały panią Malczewską w głębokiem pogrążoną dumaniu, du­mała ona nad losem dzieci swoich.

Mamunia moja kochana wołała mnie“ rzekła Maryanna, przybiegając do łóż­ka „otóż jestem na rozkaz; cóż mi pn- wrie mamunia moja droga?“ —

Nie pytaj się Maryanno“ przemówi­ła ciotka „jeno słuchaj, co ci sama matka gadać będzie; dowiesz się rze- TOMTtt u. 1S

ery takich, o których ani ci się śniło; słuchaj jeno, słuchaj.“ —

Pozwólcie pani siostro“ rzekła pani Malczewska „usiądź sobie przy mnie Maryniu, tu blisko, bo głos mój słaby.“ „Słucham ciebie matko miła.“ — „Wiem o tem, że kochasz brata Woj­ciecha, biedny on nieszczęśliwy, jęczy dziś w niewoli tureckiej.“ Maryanna na wzmiankę o bracie zapłakała. „Ten płacz dowodzi czute serce twoje, lecz któraż siostra nie płacze nad nieszczę­ściem dobrego kochanego bratał płacz* twój, równie jak i moje łzy, czyliż przyniosą mu ulgę w męczarniach ? czy* liż go wy bawią z niewoli? i płakać nam tem rzewniej, i tem więcej przy­stoi, widząc niemożność naszą. Moja Maryanno! spojrzyj mi w oko; po­wiedz, gdyby to wtwojćj byto mocy ratować brata, czylibyś go nie rato­wała! powiedz 1“ —

Matko, jak możesz mnie się pytać

o to?“ —

Powiedz, powiedz, raz jeszcze wy­raźnie!“ wpadła w słowo ciotka „chcesz go ratować! powiedz Maryanno, jedno twoje słowo, a brat twój Wojciecu bę­dzie wykupiony zniewoli i jak odjechał tak wróci do domu.“ Maryanna na po­słyszane te słowra, zwróciła spojrze­nie na mówiącą, wyraz podziwienia malował się na jej twarzy.

Pozwólcie pani siostro mnie mowy“ ’ przemówiła pani Malczewska „bo Ma- ryanna jest córką moją, a ja jej matka, *wiem co jej powiedzieć mam. Maryan- no! drogie dziecię moje, wiadomo to­bie, iź pienięcłzy gotowych niemam, wioska obciążona długami, mogęź za­ciągnąć summę tak wielką? 3,000 czer. złotych! wraitość wioski przenosi sum­ma taka, któżby mi takową pożyczył!

więc niemam innego sposobu i nie wi­dzę innego ratunku, jak ten, ze pój­dziesz może za mąż za bogatego czło­wieka, który stawszy się członkiem naszej rodziny, dopomoże nam biednym w tem, w czem my rady sobie niewie­rny.“ —

Cóż ty na to Maryannoł“ zapytała się ciotka, wpadając słowem swojem w tę przerwę rozmowy pani Malczew­skiej z córką.

Ja niepojmuję ciebie matko“ rzekła Maryanna „bo słyszałam o tem, że do­bry mój Jan nie jest bogatym, nawet uboższym od nas; jakżeby mógł nam dopomódz w tej wielkiej^potrzebiei “

Pani Malczewska dotknięta tem przy- mówieniem się córki, rozrzewniona, mówić nie mogła, z czego korzystając ciotka, wpadła znowu z słowem swo- jóm:

Właśnie też dla tego“ rzekła „a nic dla czego innego jak powiadam, za te­go pana Jana iść nie możesz, ale po­trzeba tobie szukać bogatego kawalera, a chwalić Boga, trafia się tobie bogaty i bardzo, pan wielki, znasz go, bywa u nas od niejakiego czasu, i często by­wa, a dzisiaj oświadczył się listem, i to o ciebie się oświadczył, nie zgadu- jesz kto, oto Domarad, starosta.“ — „Wielki Boże! “ wykrzyknęła prze­straszona dziewczyna.

Tak jest, nieinaczej“ mówiła dalej Ciotka „stara się o twroją rękę pan Do­marad ; raduj się z tego: raz, że bę­dziesz wielką panią, po wtóre, że bę­dąc wielką panią, będziesz mogła po- módz i bratu cierpiącemu. Od ciebie to zawisło, od ciebie, bo twojej zosta­wiamy woli wybór męża, i nie chce­my ciebie przymuszać, ale jeżeli naszćj

18*

woli sprzeciwić się zechcesz, to i przy- musiemy, jak mamę kocham, przymu- siemy.“ —

Przestańcie pani siostro“ oz wata się pani Malczewska, a wyciągając obie- dwie ręce do córki, przyjęta w objęcie dziewczynę, Izami zalaną, i czule przy­cisnęła do serca swrojego. Po długiem milczeniu przemówiła: „Uspokój się moje serce, uspokój; nie płacz, ja cie­bie przymuszać nie będę, zostawiam to wroli twojej; weź tę rzecz do dłuż" ftzego namysłu, po namyśle wrócisz do mnie, i powiesz coś postanowiła,“ — „Już postanowiłam, droga matko!“ rzekła cichym zaledwie słyszanym glo­nem Maryanna.

Co postanowiłaś, co takiego! po­wiedz!“ ozwała się ciotka „powiedz śmiało, głośno i wyraźnie.“ Gdy Ma- ryaima milczała, powtórzyła pytanie swoje ciotka niecićrpliwra i ciekawa.

O, matko droga! uraduj się , ja u- ratuję Wojciecha, i zniewoli go wyba­wię. “ —.

Jeżeli tak zrobisz, każdy powie, żeś dobra siostra“ rzekła ciotka.

Uratuję go, wierzaj mi matko, ja wyratuję Wojciecha; wróci do ciebie, będziesz spokojna i szczęśliwa.“ —

O najdroższa moja Maryniu!“ za­wołała matka, łzy lejąc ściskała cóikę swoją.

Więc niema co odwlekać“ rzekła snowu ciotka „na list pana starosty ja odpiszę; albo Maryanno ty napisz, ty sama... będzie pewny, iż dobrowolnie xez walasz na śluby z nim. “ —

Ja zezwalam?... przerwała Maryan- na „nie, pigdy !“ —

Co słyszę!!! “ wyrzekła ciotka. „Nie mogę. Jan pozyskał to serce moje, wiecznie mu je dochować po­

przysięgłam; krzywo przysięgłabym, gdybym dzisiaj ślubowała innemu.“ „Gwałtu co słyszę“ zawołała ciotka, a matka milcząca patrzała na córkę niespokojną twarzą i zadziwioną.

Dozwólcie“ przemówiła Maryanna, „aby Jan został moim na zawsze; na­tenczas ja i on zbierzemy pieniędzy, ile potrzeba na drogę do tureckich kra­jów, pojedzicmy oboje, przyjmiemy służbę u Turka, na mićjscu Wojciecha, którego tym sposobem wybawiemy z niewoli.“ —

Matko wielkiego miłosierdzia! “ za­wołała ciotka „jak mamę kocham, po- inięszało się jej w głowie i nic więcej, od rzeczy gada. Maryanno, czyś o- szalała z taką mową; kto słyszał!..“— „Dozwólcie“ rzekła powolnym gło­sem matka, a obracając się doMaryanr ny mówiła w ten sposób: „Zadziwia

mnie ta mowa twroja Maryniu i bardzo, bo mówiąc o tem zapomniałaś widzę, ze ja matka wasza, równą miłością ko­cham was dzieci moje; tracąc ciebie, czyliżbym nie płakała tyle, co teraz pła­czę za bratem twoim? prawdaż to Ma­ryniu, tak mało mnie miłujesz, żebyś mnie opuścić mogła, i chciała. Mary­niu! czyliż nieżałujesz słów tych po­wiedzianych?“—

Przebacz, przebacz mnie matko, ja niewiem co mówię; straciłam rozum mój wszystek... rób ze mną, co ci się podoba; ja nie mam ani pojęcia, ani rozumu, ani woli nie mam.“ —

Ciotka, słysząc tę mowę, rada była migami poddać pani Malczewskiej radę mądrą, ażeby korzystając z tej chwili,

i z tego usposobienia córki, nakłoniła ją do życzeń swoich, ale daremne by- h j^j zabiegi i skinienia, bo matce

przykro i bolesno, rozdzierać serce dziecięcia swojego, i otworzyła usta jedynie, aby niespokojną utulić Maryan- nę, W końcu przyrzekając, że niewspo- mni jej nawet o Domaradzie, dodała: „Zostawmy to czasowi i Bogu, który łaską swoją przenajświętszą przybę­dzie nam nieszczęśliwym w pomoc, i podda może inny środek ratowania Wójcie cli a/i —

Ale pani ciotka nie była kontenta z te­go , i zaręczała na swoję: jak mamę kocham, że nie widziała nic podobne­go, ani słyszała o takim córki uporze

i takiem pobłażaniu matczynej.

Maryanna po tej scenie, tak bole­snej dla jej serca, nie wiedziała sobie ani rady, ani miejsca; to siadała' da krosienek, to brała do ręki żywoty Świętych, zatrudnieniem i czytaniem rada była oderwać się od myśli trapią­cych ; ale daremnie. Widmo nieszczę­ścia stanęło blisko przy nićj, i dręcząc okropnym widokiem, straszyło prze­czuciami rzeczy okropniejszych je-

szcze. Z serca skrwawionego nie mogła wyrwać tej boleści, która w jej łono ostrym wkłuła się cierniem, i ranę roz­jątrzała coraz bardziej, i bardziej. Łzy byty jedyną ulgą, jedyną nieszczęśli­wej pociechą. Opuściła izbę, by w ci­chym, samotnym ogrodzie wypłakać się mogła do woli. Ale widok ogrodu nawiódł na pasma jej pamięci, całą nić przeszłości, pełnej chwil wresołych, przepędzonych z kochankiem, i uczula całą miłości władzę, natenczas naj- mocniej się rozwijającą, kiedy serce pokonać ją zamierza. „To mi tylko pozostało, mnie biednej“ mówiła pła­cząc „te miejsca kochane, te drzewa świadki mojego szczęścia, dziś patrzą na łzy moje. I dla czegóż tak się stać musiało? Niema nadziei ! odwłoka nie przyniesie mi nadziei ! możesz przy­nieść pociechę jaką. Mój Jasio, mój

drogi, i ty płakać będziesz, gdy się dowiesz, i twoje zatruję życie, boś tak dobry był dla mnie; Boże! Boże! dla czegóż tak się stać musiało?“ Łzy zatopiły jej oczy i nie widziała już nic przed sobą.

Dzień, co tyle przyniósł boleści i u- trapienia dla niej, zbliżał się do zacho­du. Wieczór spadający z nieba zastał ją jeszcze w ogrodzie, w altance drzew grabowych, siedzącą na ławie darnio­wej, i płaczącą. W takim stanie za­stała ją ciotka, szukająca Maryanny po ogrodzie.

Pięknie, pięknie Maryniu“ rzekła ciotka „matka umiera, a ona spokojna, jak gdyby nic... siedzi sobie w altance.“ „Co mówisz o Matce i na Boga! bież­my;“ zapytała Maryanna przelękła.

Rychło wczas; kiedy ją potrzebo­wano, to jej niebyło... Gdzie biegniesz, tomik u. 19

gdzie? stój! poczekaj! wróć się! nie chodź! Chwalić Boga mam rozum, i przytomna jestem zawdy: po lekarza już posiałam; matka usnęła na chwil­kę, i dobrze, źe usnęła; sen ją pokrze­pi, nie trzeba ją budzić; chcesz może matkę obudzić, i zabić po raz drugi.44

Ciociu!44 przemówiła głosem bole­snym Maryanna „ja ciebie nie rozu­miem, nie pojmuję.44

Jaka mi! nie rozumie, nie pojmuje; jasno przecież mówię, Bogu dzięki! może to nie wiesz, że uporem twoim zmartwiłaś matkę słabą, zachorowała bardzo, i Bóg wie, co się dalój stanie; niebezpiecznie chora, a tyś temu win­na, nie kto inny, nie.“—

Ciociu, idźmy; jak skoro matka się przebudzi; powiesz jej, że...“ —

Cóż mam powiedzieć? mówże prze­cie...44

Uczynię wszystko co mi rozkaże/* „Więc pójdziesz za Domarada staro­stę?“—

Uczynię, co mi czynić rozkaże.“ — „Teraz Maryniu idźmy, można i zbu­dzić matkę; bo gdy się dowie o twojej uległości, przyjdzie do zdrowia zno­wu, jak upór twój pozbawił ją zdro* wia i siły; idźmy.“ —

Wychodzące z ogrodu, postrzegły przed dworem obcego jakiegoś człowie­ka. Zadziwiona ciotka zapytała: Co 'za jeden, skąd idzie, do kogo, po co. Sługa odpowiedział się być wysłanym od pana Rawy Wojskiego z pisaniem do pani Malczewskiej.

Od pana Rawy... Rawy? jak żyję anim zasłyszała o takióm nazwisku“ rzekła ciotka list odbierając, ale Mary^ anna, słysząc to imię, pobladła nagle

I zmieszała się okropnie. Słyszała bo­

wiem od Jana, iż pan Rawa jest opie­kunem jego; myślą odgadła całą taje­mnicę, i bez wiedzy, bez woli nawet zapytała się sługi; a skoro odpowiedź tego/; dala jej wiadomość, ze pan Ra­wa, wraz zJajnem, obadwa stanęli w gospodzie, i za chwilę sami osobiste złożą pani Malczewskiej służby swoje; zbladła okropnie i zzałamanemi ręka­mi wbiegła do domu do komory swojej i niemal bez przytomności rzuciła się na krzesło, rzewnie płacząc.

Po chwili nie długiej weszła do izby ( ciotka z listem w ręku-, i zaczęła mór wić w ten sposób:

Panno Maryanno! teraz pora wła­śnie pozbyć się natręta; przybył, jest tutaj, w gospodzie stanął. Pan Rawa co się opiekunem jego zowie, pisze ot», i zapytuje się, żali mu wolno będzie przybyć, wraz z panem Janem. Więc,

jak powiadam, teraz pora właśnić; siadaj Maryanno i sama odpisz, ja ci gadać będę siowa listu, odpiszesz kró­tko iwęzłowato, bo nacóż obwijać w bawełnę; szkoda czasu, jak mamę ko­cham, szkoda. Odpraw go z kwitkiem a potem idź do matki, obudź ipowi edz żeś zrobiła już swoje, a obaczysz mat­ka wstanie, i będzie zdrowa, jak ryb­ka.“—

Kiedy Maryanna milczała i nie da­wała żadnej zezwolenia oznaki, przer­waną mowę dalej zawiązała ciotka, mówiąc: „Pomniej Maryanno, że tu chodzi o zdrowie i życie matki, o los brata Wojciecha biednego, nieszczęśli- go, jęczącego w kajdanach; biedny Woj­ciech , ale już niebiedny, bo go siostra kocha. Tu jak mamę kocham, wybo­ru niema, jeżeli nie siędziesz i nie od­piszesz sama (ja się w te rzeczy nie

19*

wtrącam wcale, Boże uchowaj !), je­żeli nie odprawisz zalotnika tego, wszy^ stko przepadło; matka umrze, brat umrze, i sama umrzesz z żalu, z zgry­zoty, utrapienia i rozpaczy, żeś zabiła matkę, brata zabiła, i siebie zabita. Masz papier, masz pióro, masz in­kaust. Maryniu moja! Maryniu! upa- miętaj się, mićj rozum i bądź posłu­szną; posłuchaj mądrćj rady, zbawi ciebie, matkę i brata, jakto wiele rze­czy od ciebie zawisło; przyjdź do sie­bie... siadaj i pisz.

Dzićwczyna, odurzona temi słowy, nie wiedząc nawet co czyni, usiadła do stolika. List, który napisała do pana Rawy, podyktowany przez ciotkę następującej był treści:

Wielmożny mnie wielce Mości Dobr.!

Pisanie WPana doszło rąk naszych „szczęśliwie; matka moja, ponieważ

chora, i ¿pi, nie odpowiada na to pisa* „nie; ale mnie niżej podpisanej przy­stało dać odpowiedź, jaka widzę jest „potrzebną, ażeby AYPan Dobr. ani „zacny Jegom. Pan Jan, pod jego opie­ką stojący młodzian, nie czynił pró­bnych, a dalszych zabiegów około rę- „ki mojej, którą oddaję w śluby do­zgonne W. Panu urodzonemu Domara­dowi staroście, i to już wkrótce; bo „takie jest życzenie matki mojej, i m9- „je... postanowienie, które się nie od­cieni, a zatem nie pozostaje mnie nic „więcój, jak zostawać mnie wielce „WPanu najniższą służebnicą.

Maryanna Malczewska.u

Ostatnie słowa listu tego, pisanego ręką drżącą, zmyte zostały łzami, któ­rych pisząca wstrzymać nie mogła, i niemi zalała papier.

Posłaniec odszedł z listem, a Mary- anna... nim powiem, co się dalćj z nią działo, zwrócę uwagę czytelnika na scenę jaka nastąpiła w gospodzie, po powrocie wysłanego do dworu Bazylego^

Młody Jan, którym miotały uczucia radości i niepokoju, i przerzucały so­bie nawzajem serce jego, jak żacy pił- ką igrający; nie podołał dosiedzieć miej­sca, wybiegł ku dworowi, posłańcowi naprzeciw; ukryty za stodółką, czekał, wyglądał powrotu Bazylego.

Postrzegłszy go, skoczył ku niemu, wyrwał mu list z ręku, i czytać zaczął. Śród czytania zmióniiy się kolory twa- rzy jego; zniknął rumieniec, stała się blada, i sino-biała, właśnie jak gdy­by czarodziejnik jaki róże czerwoną nagle w białą przemienił... List wypadł mu z ręku. Bazyli osłupiał, patrząc na młodziana, pi zeżegnał się dwa razy.

Do pięciu ran! co się stało?“ zapy­tał. „Gwałtu! co się stało?“ zapytał raz wtóry i trzeci; schylił się po list na ziemi leżący, a za nim go podniósł, Jana już nie było... „Co się to stało ?“ pytał się sam siebie, i wrolnym krokiem zbliżał się do gospody. Pan Rawa list odczytawszy, zwiesił głowę, poduma­wszy chwilę, rozkazał szukać Jana. Szukanie było daremne. Wysłani wró­cili, oznajmując, że Jan najął konia u wieśniaka i pogonił gdzieś drogą ku Sądczowi.

Pan Rawa, niespokojny o młodzią' na, rozkazał co żywo siodłać konie, a Bazyli zafrasowany był wielce o trzos z pieniądz mi, który był powierzył Ja­nowi , w pierwszym przestrachu nie miał nawet odwagi do wyznania pra­wdy przed panem swoim.

Po całonocnej gonitwie stanął pan Rawa wmieście, do którego dążył, * w którćm spodzićwał się znaleść Jana,

ale oniylona została nadzieja. Po dłu­gich szukaniach i pytaniach odkrył ślad tylko dalszej Jana ucieczki; w Sądczu bowiem wynajął innego konia, i 'wy­jechał z miasta, ale w stronę którą? opowiadający zapewnić nie umieli.

Niespokojność pana Rawy doszła do najwyższego stopnia, i narzekał na los niefortunny, że taką obdarzył go opieką kłopotliwą. Na Jana wszelako niemiat gniewu, bo czuł i odgadywał rozpacz młodziana, zawiedzionego tak bardzo w nadziejach najsłodszych. Ale w ta­kim razie co począć, sam nie wiedział* Dumanie jego przerwał Bazyli, który, głosem drżącym wyznał przed panem, iż powierzony jemu trzos z pieniądzmi, oddał był Janowi. Tem wyznaniem dopełnił sługa miarę trosko w, niepokoi i kłopotów opiekuńskich.

Drugi tydzień upływał od dnia tego. Pan Rawa, wróciwszy do Krakowa, po długiem jeżdżeniu po kraju, smu­tny i niepocieszony wybierał się wła­śnie do przyjaciela swojego podkomo­rzego, końcem zasiągnienia jego świa­tłej rady w tej sprawie, niepokojącej go tyle; kiedy przybyły konny posłaniec oddał mu pismo. List, datowany z Ka­mieńca Podolskiego, następującej byt osnowy:

Drogi mój opiekunie i Dobrodzieju „najłaskawszy! Ani pora, ani usposo­bienie moje po temu, ażebym dzisiaj „mógł wypełnić obowiązek, ciężący na „mnie, uniewinnił się z postępków „moich, i żebrał przebaczenia łaska- „Wego stryja za wiele niepokoju i tro- „ski, którem sprawił, bez pożegnania „i tak nagle się oddalając. Jestem na „połowie drogi mojćj; dziś jadę dalej,

Wraz z księdzem Trynitarzem, który „będzie mi przewodnikiem do Turcy i, „a jadę tam nie winnym zamiarze, jak „jeno wT tym, ażebym kapitalikiem 1110- „im, który wziąłem (trafem szczęśli- „wy 111 to się stało), wykupił pana Woj­ciecha Malczewskiego z tureckiej nie- „woli, oddał go matce i siostrze Mary- „annie. Bógto podał mnie tę myśl i „Bogu za nią wdzięczcn jestem; bo ona „jedna zachowała mnie przy życiu, i „w tenczas, kiedym odjechał i pędził „nie wiedzieć dokąd, a nadjechawszy „nad Dunajec, skoczyć weń już chcia­łem, i życie nieszczęśliwa zakończyć, „postrzegłem, iż wiozę z sobą pienią­dze takie wielkie; przyszła wtenczas „ta myśl od Boga dana, pieniądzmi te- „mi abym wyratował jednego człowie­ka; ta myśl wstrzymała mnie w za­pędzie mojej rozpaczy... już, już tomik ii, 20

w śmierć mnie wtrącającej. Dojecha- „tem tu szczęśliwie. Dobrze i gościn- „nie przyjęty od 00. Trynitarzy, do- „staję za towarzysza braciszka. Bóg „dopomoże, wykupię Wojciecha i rad „temu jestem, ażebym i teraz .nawet „przekonał niedobrą i niewierną Mary- „a:inę, jak ją miłuję. O Boże ! a ona... „Niech wie o tem, niechaj pozna czio- „wieka, którym wzgardziła, i kiedy „miłować nie chce i nie może, bo inny „ją zajmuje, niech przynajmniej wdzię­czność i szacunek chowa dla mnie, a ,,patrząc na brata, ciesząc się Wojcie­chem, wspomni choć czasem na tego, „który go wyratował, a który dośmier- „ci będzie dla niewiernej, wiernym. „Skoro Bóg da, załatwię tę sprawę, „wrócę do łaskawego Stryja Dobrodz. „i u nóg jego wyżebram przebaczenie „za błędy moje, ślubując uległość, po-

sluszeństwo i wdzięczność na cały „dalszy mój żywot, który oby był tak „krótki, jak jest i będzie zawFsze za­prawiony goryczą. Zostaję dla ko­chanego Stryja i osobliwego mrgo Do­brodzieja z synowskiem posłuszeń­stwem, najobowiązańszy służebnik i „synowiec najprzy wiązańszy.

Datum w Kamieńcu Podolskim d. 16 Lipca 1690.

Dopisek do listu. „Dołączam „jeszcze prośbę jedną do Pana Stryja, „ażeby odtychmiast dana być mogła „wiadomość pani Malczewskiej, albo „pannie Maryannie o tem, com napisał „względem wykupienia Wojciecha, z „niewroli. Taka wiadomość przyniesie „tam radość wszystkim, i zapobieźy „może jakiej szkodzie; bo nie bez tego, „żeby nie zamyślali o zaciągnieniu ja- „kiego długu, albo może i o sprzedaniu

wioski, celem ratowania syna, Które „środki wszystkie, w skutkach swrych „szkodę przynoszące, stają się zbyte­czne;* ponieważ: ja kapitalikicm 1110- „im wykupię już pana Wojciecha Mal­czewskiego z jego niewoli, i to nieza- „ wodnie.“ —

Pan Rawra, list przeczytawszy od deski do deski, składając i wsmvając nazad do koperty, bo taki miał zwy­czaj, będąc człowiekiem porządek lu­biącym, rozśmiał się radośnie i głośno, ale przy uśmiechu radości tak niespo­dziewanej, inne jakieś uczucie w nim powstałe, objawiło się łzami w źreni­cach. Po raz pierwszy wżyciu zapła­kał starzec, i sam nie wiedział, skąd się te łzy wzięły, czy z wielkiej rado­ści płynęły, czy z rozrzewnienia. Ale łzy te były tłumaczami innego uczucia, serce starca > wstrząśnięte tak mocno

jak nigdy dotąd, uroniło te krople w hołdzie i części dla tego, który bliźnie­mu niósł pomoc i wolność, te krople były słowami czci dla zacnego pięknym czynem ubogaconego młodziana. Pła­kał starzec, i śmiał się razem.

A to mi ulokował summę“ mówił do siebie „niech go Pan Bóg sekunduje, żeby przynajmniej tę dziówczynę miał w procencie; nieborak, żal mi go, ale quid agerej niewiemica! porzuciła go. Nie darmoć to mówią: czas pociechę niesie, przyniesie i jemu; zapomni ,o wszystkiem, wróci spokojność i swo­boda. Dzięki Bogu ! nie ona jedna na świecie, są inne i piękniejsze, i bogat­sze, a afekt miłosny znajdzie się w sercu młodćm, 1 >q o to nie trudno. Ale co żąda, uczynię, napiszę do pani Mal­czewskiej , doniosę o wszystkiem, nie otnićszkam namienić, że ponieważ wy­

daje córkę za bogatego starostę, będzie tedy mogła powrócić mało - letniemu summę, zaliczoną na wykupno syna. Jest to dług w potrzebie; gdyby robiła jakie excepcye, gotowym i mogę e$ puncto mandat arii zapozwać babę do ziemstwa, i wygram sprawę.“ — Zabierał się do pisania, ale wzru­szenie, jakiego doznał w dniu owym, rozerwało do tyła jego myśli, iż do na­pisania listu nic był sposobnym. Rzecz tę odłożył na później, nic wiedząc, ażeby nagłą być miała, i zwłoki nie cierpiącą. |

W kilka dni dopióro napisał list; od­czytawszy go po razy kilka z uwagą, i przekonany, że niema nic dodać, ani ująć, zapieczętował, przywołał Bazy­lego , kazał mu się sposobić do dalekiej drogi. Dnia następnego rankiem odje­chał Bazyli, napomniany, ażeby przy­

niósł odpowiedź pani Malczewskiej, a w razie jój nieobecności recepis od­bierającego list, pieczecią corroboro- wany.

Wracam się do Jana; temu służyły do tyła okoliczności wszystkie, iż pię­kne swoje przedsięwzięcie przyprowa­dził do skutku, pomyślnie i szybko. Turek, bogaty posiadacz obszernych pod Bałkanem włości, przyjął polskich podróżnych gościnnie i uprzejmie; o- trzymawszy summę wykupną, puścił wolno brańca Wojciecha.

fsw będę opisywał radości i szczę­ścia Wojciecha w mowie, uśmiechach, wykrzykiwraniach i czynnościach wszy­stkich nagłych, pomieszanych, gwał­townych, widziałbyś duszę obłąkaniem dotkniętą, tak silne wrażenie zrobiły na nim widok rodaków, głos mowy polskiej, i ta pewność, że jest wolnym, że wraca do kraju, do swoich.

Kilka dni było potrzeba, zanim ta gwałtownie wzburzona uczuć fala opa­dając uciszyła się i ukołysała nieco. W pienvszój chwili, ani wiedział, ani pytał, jakim sposobem uwolniony zo­stali uwolnienie zdawało mu sie być cudem boskim; więc w wybawicielach swoich Janie i Trynitarzu widział anio­łów z nieba zesłanych.

Kiedy po kilkodniowej szybkiej jeż- cizie, przebywszy długie lasy dębowe śród wioski w dolinie leżącej, pierwsza

figura męki Pańskiej, przy drodze sto­jąca, przywitała podróżnych, Wojciech Izami zalany zawołał:

To kraina tuoja!“ padi ustami na ziemię, i w chłodnej trawie studził piersi upałem uczuć rozognione; pil powietrze ojczyste, i zaczerpał wody w strumyku, co biegł po łące, kwiata­mi ubranej. Zmordowane serce już wolniej mu biło i spokojniej mógł słu­chać dłuższego towarzyszy opowiada­nia. Od Jana nie wiele mógł się do­wiedzieć; Trynitarz opowiedział rzecz całą jak się miała. Wdzięcznością u- nicsiony i uwielbieniem dla dobroczyń­cy swego, rz::cii się Wojciech na szy­ję Jana, a ściskając go najczulej wo­łał, zapewniał i zaręczał, że życzenia ' jego spełni, przyczyni się do uszczę­śliwienia wybawcy swojego. Poprzy­siągł uroczyście, że władzę jaką ma

zapewnioną sobie miłością siostry ku niemu, całej tej władzy użyje i od­wiedzie Maryannę od przedsięwziętych z Domaradem ślubów, a nakłoni zno­wu ku Janowi, wielkomyślnemu do­broczyńcy. '

I słowy z serca uczuć pełnego .płyną- cćmi dokazał tyle, iż oblicze Jana, po tak długim smutku, rozweseliło się na nowo; uśmiech, co rozjaśnił spojrze­nie jego, był jakoby zwiastónem, wra­cającej do serca nadziei. A nadzieja miła, zaledwie zbliżyła się dą niego, sercem ją pochwycił całćm i uwierzył jej głosowi, uwierzył jej uśmiechowi cudnemu. Rozrzewniony rzucił się w objęcia brata Maryanny; zapłakał, łzami zalane wymówił te słowa: „Ratuj 'mnie Wojciechu, jeśli możesz mnie ratować; bez Maryanny ja żyć nie mogę! “ —

Wojciech uścisnął go wzajemnie ir poprzysiągł, że siostry ręka będzie na­grodą dla Jana dobroczyńcy.

Spieszmy się“ wołał Jan „zaklinam cię na Boga! Droga daleka, kiedy dj domu matki twojej się dostaniem, mo­że już Maryanny w nim nie będzie. Je­żeli mój opiekun nie doniósł o tein przed­sięwzięciu mojem... O Boże! jeżeli za­niechał tego, o co tak usilnie go prosi­łem w liście do niego pisanym. Jeżeli się opóźnił z doniesieniem, natenczas wszystko przepadło; Maryanna już nie moja!... Bo tem się cieszę jeszcze, że skoro odebrała tę wiadomość, iż pomi­mo wzgardy jakiej doznałem od niej, pospieszyłem na ratunek brata, gdy się o tem dowió, może wdzięczność, może inne milsze uczucie nakłoni rją i zniewoli może... cała nadzieja moja w pośpiechu naszej drogi, jakieś przeczu­cia mnie straszą.“ —

Wojciech usiłował pocieszyć stroska­nego, a życzeniom przyjaciela i swoim dogadzając, przyspieszył drogi, ile tylko dozwalały okoliczności.

Dnia siódmego po wstąpieniu do kra­ju stanęli podróżni wr mieście Sądczu* Już wieczór był, konie potrzebowały odpoczynku, więc pomimo ochoty do dalszej drogi, zajechali do gospody na nocleg. Znużony podróżą rzucił się Jan na posłanie. Wojciech wy bieżał na miasto swoje rodzinne; tu do szkół chodził, tu pierwsze chwile życia prze- skakał z druchami szkolnemi. Lat kil­ka upłynęło od tej doby, a przecież wszystko dawne stało mu tak żywo w pamięci.

Obiegając po ulicach miasta, bawił się stawiając obraz zachowany w pa­mięci obok widoku, który jego oczom przedstawiał się dzisiaj.

tomik ii. 21

Na obrazie pamięci wszystko było spokojne, piękniejsze i weselsze i młodsze; a wszystko na co patrzał okiem swojćm, kamienice, kościoły i wieże, i twarze ludzi, wszystko zdawało mu się, ze podległo odmianie, i było starsze, i smutniejsze i mniej« sze.

Przechodząc mimo sklepu otwartego, posłyszał wywołane imię swoje, i do­strzegł wybiegającego z domu człowie­ka ; był to kupiec sądecki, poznał pana Wojciecha; bo dawno temu, kiedy je­szcze żakiem był młodziutkim w jego do­mu na siole zostawał przez lat kilka.— Radosne i rzewne było witanie się zna­jomych. Kupcowi łzy stanęły w oczach. Po długiej mowie, pytaniach i wzaje­mnych odpowiedziach, odezwał się z tern, że w porę jedzie, bo tiafi na wesele siostry. To przemówienie się

kupca ubodlo do żywego Wojciecha, niespokojną była jego mowa, którą rad był wyciągnąć dokładną wiadomość w tym względzie.

Nic pewniejszego nadto“ rzekł ku­piec „zapowiedzi już dawno wyszły. I jest co winszować, pan Domarad starosta; pan to »zamożny, letni już to prawda, ale krzepki, i dobry pan, ni­komu krzywdy nic wyrządził; nikomu, Boże uchowaj ! “ —

Wojciech zapytał kupca, czy pewną ma o tein wiadomość, i skąd ją powziął.

Skąd ją mam!“ odpowiedział tamten, „iż dnia wczorajszego była posłana tu fura od pana starosty, zakupiono dwie beczki wina u szynkarzy—piernikarz dostarczył wszystkiego co potrzeba, na cukrową wieczerzę. Spieszcie się pa­nie Wojciechu, ażebyście zdążyli fta ślub. Ale prawda (dodał), na ślub bę­

dzie za późno, na cukrową wieczerzę moglibyście jeszcze dociągnąć.“ —

Jakto? dla czego?“ zapytał Woj­ciech, już okropną szarpany blljaźmą.

Nie zdążycie na ślub dla tegd% że miał się odbyć dnia dzisiejszego ^*;a- na; tak mówiono tu po mieście.“ —

O Boże!“ wykrzyknął Wojciech, i bieżał do gospody. Jan spal sneiu tak spokojnym, obudził go wołając: „Jedzmy, jedźmy !44

Spytał go towarzysz., coby się stało takiego? Wojciech zająkał się w odpo­wiedzi, tyle przecie miał mocy nad so­bą, iż ukrył w tajemnicę odebraną wia­domość o ślubie, może już spełnionym, przywodząc za powód-nagłości tęskno­tę za domem, za matką.“ —

Więc jedźmy dalej mój dobry Woj­ciechu“ rzekł Jan „sen mnie pokrzepił, nowe czuję siły; a potrzebowałem sil

nowych do wytrzymania wrażenia, ja­kie umie czeka gdy ohaczę znowu Ma- ryannę.“ Wojciech, milcząc, uściska! przyjaciela swoiego. Dosiedli koni, pu­ścili się w noc ciemną i pochmurną.

Północ byia kiedy Wojciech, wraca­jący zdługićj niewoli, po kilko-letniem oddaleniu się z domu, ujrzał, poznał ojczyznę swoją, wioskę umajoną sada­mi, i ujrzał dworzec, swoje, matki i siostry mieszkanie. Światło rzęsiste biło od okien dworu, śród czarnej no­cy, świecił się jasno rząd ich cały. Zadrżał na ten widok i myślą odgadł już spełnione? nieszczęście. Jan zbliżał się do pomieszkania Maryanny z ser­cem drżącem, radosnem i niespokojnym razem. Oba młodziany milczeli do wrót dziedzińca dojechawszy. Woj- cie.ch zsiadł z konia, załamał ręce,~-i westchnął.

Co tobie, mój mity i“ odezwa! $ię Jan „i czemuż to zatrzymałeś kroku na wstępie do domu, raczej podwój kroku, leć, uściskaj twoich plączących za tobą. Nie śpią jeszcze, bo widzę tyle światta w oknach; może czekają, przeczuciem dobróm ostrzeżeni, żc wra­casz. Szczęściem i tą rozkoszą, jaka czeka ciebie, tyle zajęty jestem, iż za­pomniałem o sobie, o mojem szczęściu nawet. Idź mój Wojciechu, spiesz się, w chwilach takich świadek jest niepo­trzebny; zawadza człowiek obcy, więc ja pozostanę tutaj. Kiedy z pierwsze­go ochłoniesz wesela, wtenczas dopie­ro dozwolisz, ażebym...“ —

O przyjacielu mój drogi!“ rzekł Wojciech, nie mogę... siły mnie odbie­gły.“—

Wierzę tobie; wzruszenie wstrzą­snęło sercem tak mocno... ach, gdybyś

wiedział, że i w mojćm sorcn nie jrst tak spokojnie, jak może spokojnie to mówię. Ale idź Wojciechu; każda chwila, którą się opóźnisz, jest chwi­lą szczęściu wykradzioną; idź, ja cze­kać będę na ciebie.“ —

Wojciech ścisnął przyjaciela rękę, i pobieżał do domu.

Przed domem ciżba była czeladzi i wieśniaczych dziewek, wglądających przez okna do izb oświeconych... Po­znali pana Wojciecha. Nagie rozległ się wrzaskliwy odgłos radości, i po­wstał ruch i bieganie niezwyczajne.

Witam, witam was“ mówit Woj­ciech krótko, zimno. „Jak się macie, co tu słychać?46

Wielmożny pan trafił na wesele w sam czas.“ —

,yPowiódźcie“ ozwał się Wojciech, głos mu usychał w' piersiach „powiedź­cie, czy już po ślubie!“ —

Ślub się odbyt przed południem je­szcze, teraz państwo młodzi i goście wszyscy zasiedli do cukrowej wiecze­rzy.“ —

Wojciech wpadł do domu, do izby, jak człowiek obłąkany. Okrzyk rado­ści napetnit dom cały, i jakby w domu pomieścić się nie zdołał na wolne wy­biegi powietrze, po całej obszernej roz­legał się nocy.

Doszedł do ucha Jana, który stał o wrota oparty; oczyma wlepioncmi w oświecone okna domu, miotany uczu­ciami. I wszystkie, jakie w sercu roz­winąć się mogą wesołe, i wszystkie smutne, które serce człowieka przyjąć, i poczuć może, zbiegły się i zlały wje- dno uczucie, słodkie i bolesne razem, nie wysłowione przez tego, którym mio­tają, a niepojęte temu, któremu są obce*

Niedługa upłynęła chwila. Dostrzegł Jan jakiś ruch pomiędzy gromadą, ota­czającą dworzec. Dwie postacie ludz­kie, rnęzka i niewieścia, wysunęły się z tej ciżby i biegły ku niemu. Jan po- *

znał Wojciecha i Maryannę... stracił przytomność, a skoro ją odzyskał, czuł przy sercu swojem bicie serca kochan­ki, a duszą chwytał słowa mówiącego jój brata Wojciecha następujące: 4 „Przyjacielu oto spłacam tobie dług wdzięczności za wrolność mi daną; da- je tobie siostry serce i rękę.“ — „Maryanna moja!“ zawołał Jan.

A Jaś moim !...“ —

Twoim na zawsze! “ przemówił młodzian, a objąwszy dziewczynę w uścisk serdeczny, trzymał oblubienicę swoją, mówiąc:— „Ztego zamknięcia nikt nie odbierze mojćj Maryanny!“ —

' Scena taka słodka i Rozrzewniająca długa była, ale dłuższąby była jeszcze, gdyby ją Wojciech nie był przerwał, mówiąc: „Idźmy na cuk.ową wiecze­rzę. “ —

I szli do dworu;.ajfan po przywita- taniu się z panią Malczewską, zbliżył się do ciotki Maryanny, która wystro­jona w czepcu, pochwyciła Domarada starostę za rękę i przedstawiła gościowi męża swojego, z którym dnia dzisiej­szego ślub wzięła. Dowiedział się Woj­ciech , że starosta, kiedy^ już miał za­pewnioną sobie rękę Maryanny, a za­powiedzi to zamęzcie jego z panną Mal­czewską rozgłosiły po całej okolicy — nagle dnia jednego odebrał list, odma­wiający mu. Stało się to w skutku do­niesienia pana Rawy, iż Wojciech, w niewoli będący, znalazł w osobie Jana wykupiciela swojego.

Starosta, dotknięty do żywego, a-za­razem lękając się złośliwych języków', którym taka odprawa ze strony panny, poddać mogła wiełe do szyderstwa i żartów przedmiotu; rozmyślawszy do- - brze rzecz ^całą, umyślił salwować swoję sławę j żeniąc się z ciotką Mary- anny, do której dawny czuł w sercu afekt. Tym sposobem widział zape­wniony swrój honor i każdemu najgra- wającemu się, śmiało mógł spojrzeć W oczy, i rzec: „Ja się starałem o pan­nę Malczewską, i oto panna Malczew­ska żoną dziś moją.“ —

W trzech tygodniach po tem zdarze­niu, wszystkie okna dworu krasne­go powtórnie oświecone były, a staro­sta Domarad z nową panną młodą szedł polskiego w pierwszej parze: stanął w tańcu, spełniwszy do dna zdrowie swo- jćj damy, oddał kielich i rękę panny

młodej w ręce Janowe. Drzwi się o-

*

tworzyły: Pan Rawa wstąpił do izby. Nowożeńcy biegli ku niemu, a Jan przed- ■* ¡stawiając ¿onkę, rzekł: „Stryjaszku! dobrzem ulokował mój kapitalik; bo mi 'przyniósł procencik taki piękny.“ —


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gorczyński Adam POWIEŚCI JADAMA Tom 1 2
Gorczyński Adam ZENO TOM 1
Gorczyński Adam ZENO TOM 2
Gorczyński adam O JANIE NEPOMUCENIE GŁOWACKIM Artyście Krajowym
Adam Mickiewicz tom II
Gorczyński Adam HEŁM JAXY
Adam Mickiewicz tom II (2)
Gorczyński Adam SYLVA RERU JADAMA
Gorczyński adam SYLVA RERUM JADAMA
Gorczyński Adam KAPITALIK
Adam Mickiewicz tom II
GRAŻYNA, GRAŻYNA - POWIEŚĆ LITEWSKA, Adam Mickiewicz 1823
Zborowski Adam Masaz w wybranych jednostkach chorobowych tom II
Adam Mickiewicz Grażyna Powieść litewska BN 2

więcej podobnych podstron