Gorczyński Adam ZENO TOM 1

GORCZYŃSKI ADAM

ZENO

TOM 1



w wiejskim dworze, w pokoju, w którym kawalerski widzisz porządek; na stole pióra,

tam szpicrut, tri cybuch, siedzi miody dzie­dzic wioski prżed zwierciadiem; pomada po- ciaga po wąsach,'faworyty jeszcze w swojem obwiazaniu; ale obcisłe, jasne pantaloniki już nawleczone na sklnący się bucik, szelkami podciągnęły się w górę, i axsamitna westka w kwiaty, wąskim kołnierza rąbkiem przy­lega do wykrochmalonego półkoszulka.

Sługa z frakiem na reku stoi za stoł- ć

kiem; zaś u drzwi brodaty kupiec na wódkę, z którym kontyńuje się dyskurs, przerywany niekiedy zapytaniem pana do posługującego pańskiej toalecie lokaja.

Wojtek czy się już ubrał w nową kurtkę ?

Bryczka nasmarowana?

Po mięso postałeś?

W drugim rogu mężczyzna drugi, wyso­kiego wzrostu, śniadej twarzy, spojrzenia surowego, ubrany w czamarze ze sukna, ja­kie widzieć na starych bilarach, zajęty jest wiaśnie wytrzepywaniem popiołu z fajki na podłogę.

—’To mu spuść do kata ten grajcar! — ozwai sie do dziedzica wydmuchując fajkę.

Xieraz puścisz banknota w karty, a . tu o grajcar targujesz się, że mnie aż passye

biorą słuchać. No stary Cukier, ja was tu zaraz pogodzę! o wieleż się rozchodzi? —

O gtupi grajcar, bodajem tak zdro­wie miai, a WPan niechce odstąpić.—

-Rozetnijcie go na dwoje, i będzie

zgoda.

Xa twoje sfowo panie Tomaszu przy­staję odezwał się dziedzic.

Teraz Cukrze bij w Tapę i licz bank­noty.

No to ja go jutro do stopek upadnę WPan a.

A dziś się wynoś! Widzisz, tak się robią interesa, ty byś byi godzinę się targo-

wat z żydem, jesteś charakteru — co, co nie umie się zdecydować! Cóż u kata? kie­dyż skończysz to smarowanie wąsów? Twój Wojtek prędzejby bryczkę nasmarował.

Zrzuć te bandaże z twarzy, wyglądasz jakbyś wracał z jakiej batalii.

Aj nową kamizęlkę widzę u jegomości! Kulczycki wyciągnął obywatelowi znowu kilka reńskich z kieszeni.— . .

Jak widzę, nie znasz się na kami­zelkach, dałem za nią 5 dukatów, przypatrz jej się zbliska. A co nie piękna ? —

Pięć dukatów!! na honor przedałeś 200 garcy wódki na tę kamizelkę, a tobyś byt wolał kupić sobie Słownik Lindego, o którym zawsze gadasz, albo sprowadzić pa­sztet straszburski, coby było jeszcze mą­drzej, ależ doczego się tak stroisz? przecie we fraku nie pojedziesz na wizytę.—

A jakże inaczej ? —

Nie bądź że parafianinem, weź tużu- rek, albo surnmum rajtrok, to będzie noble, na wsi występować we fraku! czyś oszalał?—

Ależ mój kochany, w niedzielę tam bywa wiele osób.

I dla tego chcesz wystąpić po pa- rafiańsku! na honor, jak żyję, nie miałem ' fraka na sobie.

Tobie, i komu innemu toby uszło, ale mnie nie wypada, mogliby to wziąść za jakieś lekceważenie ich domu, toby inogïo popsuć moje interesa.

Jeszczem tego nie słyszał, ażeby komu, mości dobrodzieju, miał zepsuć inte­res rajtrok, ale sam musisz wiedzieć najle­piej, czyli ta panna Barbara, czy jak tam? jest tak delikatnego żołądka, że tużurka na­wet strawić nie może.

Je vous prie ne parlez pas devant les gens o takich rzeczach zagadał Karol.

Dobrze, dobrze, już ani słowa nie- powiem, a ty wystąp sobie dzisiaj w nie­dzielę w nowej kamizelce i fraku, jak stu­dent.

Jeszczem się nie zdecydował.—

Nie mówiężto zawsze, że jesteś charakteru niedecydującego się ; ja na miej­scu twojém uparłbym się mości dobr., i na złość wziąłbym frak, i do tego, na honor, czarny. —

Antoni, wiesz co, (przemówił dzie­dzic,) dostaniesz mi rajtrok i każesz zaprzę­gać.—

W szory czy w chomonta? zapytał sługa.

Zapewnie że w szory, zadysponuj ! —

Co znowu w szory ? rozśmiał się pan Tomasz.

Albo poczekaj mój Antoni, każ ubrać konie w choinonta.

Aj niedeterminowany z ciebie człowiek! rzeki pan Tomasz, nakładając fajkę.

»Być może w małych okolicznościach odezwał się dziedzic.

A jakież to są wielkie okoliczności ? zapytał szydersko tamten, i potarł po ścia­nie patyczkiem zapałkowym.

O bywają w życiu człowieka okolicz­ności, o których ani się śniło filozofom oz- wał się dziedzic; po chwili dodał. — Ależ mój kochany, prawisz mnie ciągle o tym cha- rakterze, mówże mnie, co to jest charakter?

Co to jest charakter? powtórzył pan Tomasz poprawiwszy czuba, kontent z tego popisu swojej wymowy, która nie wiedzieć zkąd płynęła mu do ust. Charakter jest to, mości dobrodzieju, postępowanie człowieka, zawsze z zasadami raz przyjętemi zgodne; człowiek charakteru, mości dobrodzieju, rzecz rozważy, poweźmie zdanie, i wraz co ma ro­bić, postanowi, a skoro raz co postanowi, to żeby tam mości dobr. pioruny biły, nie za­chwieją jego zdaniem, ani postanowieniem, a ponieważ dobry p. Karol (który notabene

i #*

TegaŁsię?' * -

źle gra w wiska) zdecydował sic wziaść frak na wizytę do pani Korelskiej, a na jedno moje słówko, nawiasem rzucone, zdanie od­mienił, i w rajtroczku, dobrym chyba do kon­nego szpaceru, prezentować się będzie pannie Barbarze dnia dzisiejszego, ergo mości dobr. wnoszę: że p. Karol niema stałego charak­teru. —

Żebym ci pokazał, otóż na swojem

*

postawię. —

Odmienisz postanowienie, i frak weź­miesz?

Na złość tobie w rajtroku pojadę.

Mnie na złość? kiedy ty słodziutki Karolku nawet gniewać się nie umiesz. — Mówił p. Tomasz wtenczas, kiedy p. Karol wciągał na rękawy obcisły krągło wycięty fraczek, którego krajem obiegał szereg świe­cących guzików.

Ale wypada nam przypatrzyć się bliżej wprowadzonym na scenę osobom; zaczniemy od p. Karola. Zdawać się może, że natura w swoich utworach tak rozmaita, sama charak­teryzuje ludzi, dajac jednemu twardy rdzeń dębu, drugich z tak miękkiego formuje ustro­ju, że jakkolwiek bujuym wystrzela wzro­stem, gruba czy gładka powleka się kora, będa zawsze slabem tylko na świecie drzew-

%

kiem, nachylajacem się do woli każdego ude­rzającego nań wiatru. W pierwszym życia poranku, będzie to matki ręka, która tę gib- kę latorośl naginać zapragnie do formy swo­ich nałogów, uprzedzeń, czasem i kaprysów, a tem naginaniem często powtarzanem, osłabi zawiazujaca się wyrastajacego młodziana wroIę; ta staje się wt końcu istna kolebka, do której kołysania będzie, zawsze jakaś ręka na podorędziu. —

Takiego ‘ustroju był pan Karol; młody, powierzchownie miły i przystojny człowiek, skończywszy edukacię, nie porzucił xiażki, czytał dosyć wiele, tylko że pług wiadomości nigdy głęboko nie zarył się w jego pamięci, a na miękkim umysłu jego gruncie płytko naznaczone brózdy zapływaly równie łatwo, dzieło uprawy nie bywało dokonane.

Po rodzicach jedynak był dosyć bogatym. Niewielka fortuna w rękach dziadka, pie­lęgnowana przez ojca, rozrosła się w drzewo okazałe, które w końcu pod swoje ramiona podgarnęło trzy piękne intratne wioski; pan Karol był z reszta łagodnego charakteru, pełen dobroci i litości, która wszelako nie była skutkiem przejęcia się niedola bliźnich, skutkiem nareszcie tej przez sam rozum po­znanej potrzeby zrównania nierównie mię

la

ludźmi rozdanych darów; nie, litościwość jeS°? miała swoje źródełko w cichym serca zakatku; na każde zakołatanie, chętnie otwie- raio się i hojnym nawet strumieniem płynęła, ale nie mniej łatwo obca ręka dobroczynny strumień wstrzymać, źródio zamknąć mogła. Bo serce Karola dafo się otwierać i zamykać wedle natchnień obcych.

Chociaż z natury oszczędny,- nie rzadko na gios świata roztwierał na oścież drzwi rozrzutności, stosując się do ludzi gustu, z którymi żył, modzie i próżności częste dawai cerografy na swoim majątku; a lubo skner­stwo nie byio wadą wrodzoną jego, przecież i ta rdza przylgnęła natenczas do niego, je­żeli przez czas dłuższy poddał się wpiy- wowi nieczystej admosfery, jaka otaczała go wchodzącego niekiedy w towarzystwo ludzi egoizmu. Zresztą łódka jego życia młoda,

nie obciążoną balastem troski, żaglem pomy*-

ć

ślnością wydętym popychana, płynęła cicho i swobodnie za pędem niosącej ją wody, naginajac się do nagięć łożyska, które traw- ką ozielenione po brzegach, miało swoje miękie piasku wysianie.

Ażali wytrzyma próbę skaty, gdy wiatr w nią uderzy? przyszłość okaże.

Od czasu śmierci ojca — matkę w dzie­ciństwie swojem opTakai —• mieszkając na wsi, poznat w jednym z sąsiednich dworów, pk Barbarę; wnet zawiązało się w jego sercu przywiązanie do osoby celujący urodą i wy­kształceniem, z którego przywiązania zaczę­ła się wysnuwać myśl i pragnienie do sto­warzyszenia z nią życia.

.Pan Tomasz, druga w naszej powieści pojawiona figura, byiato człowiecza bryia, z której nie udało się żadnemu stukmistrzowi zrobić użyteczną towarzystwu istotę. Bryła ta w życiu swojem uderzyła nie o jeden sęk przeciwności, pootrącała ż siebie niektóre ostrej nieforemności końce, z tak twardego jednak była kruszcu, że lubo i w dalszym biegu po ziemi ocierała się o ludzi, to raczej wybijała ną drugich swojej chropowatości znamię, sama nie gładząc się bynajmniej.

Nie bez tego, ażeby w tej bryle nie było żyłki szlachetniejszego metalu; ta chociaż w stanie surowym i nieużytecznym, błysnęła niekiedy w oczy świata, a tem podbijała tylko w dumę jej posiadacza.

Powierzchowność pana Tomasza niebyła zniewalającą, postawy wysokiej, chudego ciała. Jego twarz surowego wejrzenia miała cerę śniadą, wąsy dużym snopem spadały

na wargi, zakrywały usta. Oczy jego zwykle na dół spuszczone, nie znały tylko uśmiech szyderstwa. Jakiś wyraz zimnej stoiczności charakteryzował jego w przeciągłe fałdy pomięte oblicze, widziano go, jak bez żadnej zmiany na twarzy zadawał rany , szarpał sławę mężczyzn, gotował się na zabicie cno­ty albo sławy niepokalanego imienia kobiety; sam w puklerzu zimnego serca, miedzianego czoła od każdego nań skierowanego pocisku, krzyżową wymowy sztuką umiał się wyrą­bać, owszem, zapaśnika zawsze zwyciężył, na ziemię zwalił, jeszcze śmiesznością za­rzucił, przydeptał pogardą; a sam wznosił się na coraz wyższy szczebel zarozumiało­ści o swoim rozumie, sile wymowy, i wro­dzonych do wszystkiego talentach; chociaż do tej zarozumiałości najmniejszego nie miał tytułu; nie posiadał bowiem zasług żadnych, krajowi piórem ani orężem nie służył; bez talentu, bez gustu nawet do sztuk pięknych i szlachetnych. Obraz był dla oczu jego jakąś szarą plamą na ścianie; 31uzyka czy­niła na nim wrażenie podobne, do zgrzytu pilnika po szkle, a xiążki leżące na stole, na którym wiska grać można, chętnie by przy­równał do kamieni, co na drodze zawadzają

jadacym.

Pan Tomasz nareszcie był jednym z tych, co nie sieją, nie orzą, w biurze ani przy warsztacie nie siedzą, a żyją i żywią się. Żywi ich gościnność, która jak bocian sta­rożytnej lipy, trzyma się zawsze wiejskich naszej ziemi dworków. Ta gościenność dzi­siejsza, wnuczka staropolskiej onej gościen- ności, lubi się czasem i w modną przystroić sukienkę, to wszelako rzuciwszy okiem na portret nieboszczki jej babki (na gwoździu tradycj i w naszej pamięci wiszący) dostrze­żesz niejakie twarzy podobieństwo. Rysy niemal te same, tylko u nieboszczki nazna­czone więcej wyrazisto i wydatnie, tylko że tam szczerość wyskakuje z oka, z ust się wjrlewa pełnem wymowy łożem, tutaj rów­nie może szczera i chętna, spokojniejszem jednak przemawia wejrzeniem, usta ma uśmie­chające się, ale nieme; tylko że na obrazie vvr pamięci naszej zachowanj^m, wymalowana gościnność wybiega na ganek, z otwartemi rękami, dziś widzimy ją w spokojniejszej pozjrcyi, czekającą gościa w salonie, a czasem postrzegającą go dopiero po skończonej przjr zielonym stoliku partyi.

Dzięki tej gościnności pan Tomasz nie

naciagał strony swoich zadań do tak wyso­ce • 0 »

kiego tonu, aby o własnym domie zabrzmiały

kiedy jego myśli, pod obcym dachem zasy­piał swobodnie, dziś pod gościnnym dachem p. Karola, z którym zrobi! znajomość przed kilką miesiącami przy wiskowym stoliku.

Było to na końskim jarmarku w 31....; pan Tomasz żadnego, nieopuścił jarmarku. Jarmark był właściwem do jego gustu po­lem , lubił bowiem dyske, s%klanke, i poga­dankę; a gdzież lepiej się wygadać? gdzież smaczniej pić pończyk albo wino? gdzież swobodniej zabawić się z królem Faraonem, niż na jarmarku?

Tutaj umiał p. Tomasz podnieść swoją osobę do dyktatorskiej powagi, z jaką o opro­wadzanych po rynku koniach wyrokował. Tu drugi Robespierre jednym słowa zama­chem potępił bez braku, stajnię całą, wieleż to biednych zwierząt szlachetnego rodu ska­zał p. Tomasz na kalectwo, na śmierć przez

kulkę w łeb!

/ ®

Zdarzyło się, że pan Karol przysiadł się do partyi wiska, która w swojem kole miała pana Tomasza.

Złajany, sfukany, musiał słyszeć stokro­tne słowem honoru zaręczenie, że niema naj­mniejszego nawet wyobrażenia o grze Hoila; płacąc przegrane punkta p. Tomaszowi, za-

dziwił się niepomału, kiedy ten zagadał do niego w ten sposób.

Pan daleko gdzieś mieszkasz w Stryj- • skiem, czy w Samborskiem, to nic na dobry obiad a nie złe wino, to ja mości dobrodzieju i dziesięć mil pojadę, notabene kiedy mnie gospodarz zaprosi; mnie znaja mości bobr., sam się nie wciskam do nikogo, a kiedyż pan pojedziesz?

—• Niewiem dobrze ale może jutro wyja­dę , (odrzekł Karol.)

No to ja jadę z panem, notabene jeżli pan mnie zaprosi, bo ja mości dobr., mnie znaja, to pan jutro jedzie, pewnie? niema co tu robić, nie obaczysz jednego uczciwego ko­nia, same kaleki.

No jakże kiedyż jedziemy? (powtarzał pytanie Tomasz,) pan sobie sam mieszka? kawaler? niema jak kawalerskie życie, to ja lubię, mnie znaja, będziemy sobie bałakać, ćmić fajkę, a jak się kto trafi, to sobie mości dobr. utniemy wiseczka z szturmem i koniec.

I owszem, odrzekł na to pan Karol, sam mieszkam, będzie mnie przyjemno.

Bez tych ceremonii, ja tego nie lubię, a gdzież pójdziemy na obiad.

Taka była instalacia pana Tomasza do domu Karola, w ki odziewanie zna­

lazła sie kuchnia wykwintna, kawa dobra,

c • / y

wina, araku na zawołanie, tytuniu zawsze świeży zapas, a przy te ni nie rzadko i partia wiska, słowom wszystkie życie pana Toma­sza składajace elementa.

Z pierw szej sceny widać, że pan Tomasz daleki od tego, ażeby gościnnemu pochlebiał gospodarzowi, owrszem dostrzegłszy w nim naturę giętkiego i snadno nachylajacego się drzewka, wnet ku swojej woli naginać go począł, a w końcu sita wymowy, której de­cydującym zawady tonem każda roztrzygał kwestyę, umiał zaszczepić w łatwowiernym Karolu, jakieś w-ysokie o sobie mniemanie, ustalić wiarę w trafność i niemylność zdania swrego, że dobry Karol nie tylko w ważniej­szych zdarzeniach, ovvszem wr potocznych nawet uciekał się zaw7zdy do gościa swojego po radę, i tej gwoli nakłaniał swoja decy- zvę. —

V c

W tak korzystnych z gospodarzem domu zostajac stosunkach umiał p. Tomasz obracać je na swój pożytek; owszem drzew ko żadań jego przy tak przyjaznej pogodzie rozgałę­ziało sie i rosło coraz w £Órę; w końcu, wr

c o c J /

myślach pana rezydenta zarysował się plan większy, o ustaleniu koczowniczego życia w tym upodobanym sobie domu zamyślał.

W tvin czasie okoliczność nowa /.aczeia

*

mieszać jemu szyki, dmuchać na ten pięknie ukartowany projekt, grozi Ta tegoż zupełnein obaleniem; z tąd jego zepsuty humor, mowa opryskliwa w scenie powieści pierwszej, kie­dy ubierającemu się przyganiał Karolowi. Okoliczność zaszła ta, ze p. Karol zamyślał sie żenić.

c

Jakby pokrzywa albo chwast dziki, nie- rad patrzył na rękę ogrodnika sadzącą różę i przeczuwał, że grządka, gdzie ten kwiat się rozwinie, z chwastu oczyszczoną zostanie, podobne następstwo przewidywał — takiego losu obawiał się nasz Tomasz, a własny po­żytek mający na celu, wziął przed się prze­szkodzić temu, biorąc na wagę myśli stan rzeczy, zadecydował projekt p. Karola pod­kopywać zręcznie, ażeby w swoim czasie sam runął.

Skończywszy moje sylwetki składam no­życe, do ręki scyzoryk biorę, którym pragnę zaostrzyć—-nie ciekawość czytelnika — nie, tylko pióro powieści, przytępione ciężko pro- wadzaca je ręką.

CC ’ c Ć

A zatem mości dobrodzieju, dzisiaj na salonie pani Korelskiej występuje pan Karol w rajtroku? (zagadał p. Tomasz rozciągając się na sofie). Jednak mości dobrodzieju z tego

wachania się, niepewności i z tej obawy, że­by to za złe nie wzięto, ledwiebym nie zgadł, ze pan Karol jeszcze się lęka, żeby mu kiedy, na kolacyi nie podano na talerzu szary po­lewki,, albo harbuza. —

Xie rozumiem cię — odrzekł Karol

c

roztargniony, bo zajęty sprzątaniem porozrzu­canych sprzęcików męskiej gotowalni.

Chciałbym widzieć mojego pana na scenie konkurencyi! dziś mi się niechce, kiedy indziej, na obiad to pojadę z tobą. A kucha­rza mają dobrego?

Ujdzie.

Ujdzie! mówisz? ale co wina to założę się, postawią pół butelki na stole i wywie­trza! ego 9 lury, znam ja to, gdzie niema go­spodarza, porządku niema za grajcar.

Alboż niewiesz, że w Mitocinie bawi pan Walenty, brat nieboszczyka Korelskiego, (ozwat się Karol,) na jarmarku nieprzypo- minasz go sobie?

Co? co? ta faska rozchodzącą się na

ć e

wszystkie strony i pokazująca wszystkim swoje zęby i szalki! grałem z nim w wiska, gra jak szewc, nic nie pamięta, ale jakże ma pamiętać, kiedy ciągle tarapci, a ja tego nie cierpię, strzeliłbym do rodzonego brata, kiedy zagada w wisku. A powinszować p. Karolowi

\

skoligacenia z tak szanownym stryjaszkiem! ale wspominałeś że się spodziewasz zastać tam gości, któż tam bywa w tym domie, co ma tak zacnego gospodarza ?

Z kobiet widuję tam najczęściej, prawie co niedziela bywa pani Taxowa z Głuwczy, najbliższa sąsiadka.

A przytem liwerantka zawsze świeżych nowin, chodzące gniazdo komerażów i plo­tek, które jak wici roznosi po kraju, i sprawia też czasem pospolite ruszenie w całej okolicy; słyszałem jednak, że kawa u niej ma być doskonała!!!

Ale z mężczyzn, któż tam przecie bywa ?

Musisz ich znać, Jesliski Romuald...

A któżby nie znał jego szkap białych, jeździ niemi od dziesięciu lat, garbarze wiel­ki mają na nie apetyt.

Rywa tam nasz proboszcz.

A to dziwak proboszcz; butelki wina nie znajdzie w jego domu, a beneficium ma intratne, staćby go było, ale dziwak, woli xiążki kupować.

Rywają Remkiewicze, tych znasz.—

To do rzeczy chłopaki, spotkałam ich raz we Lwowie na rynku; zaprosili mnie do Zarwańskiego na obiad, nie mogę mówić

pięknie wystąpili. Dobrze się rządzą oba, a starszy gra wiska en maitre, to, na honor, kiedy oni tam bywają, pokazuję się że tam może się uformować partia, dobrze że wiem, inną razą, to pojadę z tobą.—•

Wiska nie grywamy (odrzekł Karol,) tylko czasem w szachy.

Co w szachy? a już też nie widziałem głupszej gry i nudniejszej, grać o nfc, i jesz­cze łamać sobie głowę! ktriż należy do tej partii? Czy i ty grywasz?

Grywam.

Niespodziewałem się tego po tobie, a z kim grywasz.

Czasem z proboszczem, ale najczęściej z panną Barbarą, jest to nasza partia fix.—

Na wrspomnienie Barbary zachmurzyła się bardziej i rozciągnęła pochmurna a długa twarz pana Tomasza, wstał ze sofy, prze­szedł się po pokoju, stanąwszy nareszcie w oknie otwartem, do Karola odezwał się gło­sem, w którym była jakaś szczypiąca gorycz.

Więc ty doprawdy zamyślasz się żenić? a wiesz co, miałem dotąd lepszą o tobie opinię, w najpiękniejszej życia porze zawięzywać sobie świat i żvcie! a tobie to na co? ^iemó-

>

wie, panna kiedy przyjdzie do swojego wieku, powinna myśleć o tem, bo widzisz dama, mo-

ści dobr. nie przymierzając, jest to, jak ten pałacyk wiejski, biały, śliczny, ktdry sam na polu stać nie może, potrzebuje mości dobr. koniecznie mieć przy sobie jakieś okazałe drzewo, a potem lubi się otoczyć klombami młodych topolek, lubi mieć do koła kwiaty, kwiateczki i wonie, co kadza. Cóż czy nie prawdę mówię?

Istotnie prawda, ale z drugiej strony nazwałeś mężczyznę ogrodem, przyznaj sam, przyznaj to panie Tomaszu, (mówił p. Karol natchniony może wspomnieniem na szczęście,

o którem marzył w tej chwili,) że i ten ogród kawalerski, bez domu, bez pałacyku, sam so­bie zostawiony w polu, miałby także smutna postać opuszczenia i pustki. Wierzaj mi panie Tomaszu, ja to czuję dzisiaj więcej niż kiedy.—

A zatem mości dobr. w imię boskie, jedź, jedź w konkury, szczęśliwa droga, ale daleka droga, alboż to myślisz, że do tej świą­tyni małżeństwa tak łatwo się dostać, ho, ho, kochaneczku, będziesz ty musiał wprzódy mości dobr. przebywać długie różne kuryta- rze i krużganki, kłaniać się wszystkim tam obrazkom, co niedziela odśpiewać cała litanię grzeczności, słówek uprzejmych, nadskaki- wań, być sługa, posłańcem, sekretarzem, komissantem i głównym liwerantem wzorków

f

i not, cukrów i lodów, dopieroż mości dobr. kupisz sobie co? oto nadzieję, że kiedyś, je­żeli co nieprzeszkodzi temu, zaproszą ciebie do tej komedyi klękania, ha gdyby jeszcze ten zegar, co tę godzinę ma uderzyć, szedł regularnie, po ludzku, byłoby pół biedy; ale mości dobr. to barometer, nie zegar, zmienia się wedle pogody, a pełno ma opiekunów, z których ten posunie index, tamten go zatrzy­ma, a potem mości dobr. w końcu, kiedy już...

To prawda, bo prawda, odrzekł Ka­rol z niechęcią i kłopotem, widocznie wbrew własnego przekonania potakujący. — Ale sam widzisz, że czas juz jechać konie nie- spokojne.

A broń boże niezatrzymuję, szczęśli­wej podróży!

Więc żegnam p. Tomasza, ja zapewnie nie wrócę jak w nocy, zadysponuj tu sobie kolacię, kluczyk od herbaty u Antoniego.

A arak jest?

Musi być, powiedz tylko Antoniemu, zresztą gospodaruj sobie, jak we własnym domu; z kolacyą nie czekaj na mnie.

Niebój się o to.

Odjechał Karol, a pan Tomasz z fajką na długim cybuchu w ustach, stojąc przed domem, patrzał za odjeżdżającym.

A co nie mówiłem? (po mruczał do siebie) furman gałgan, konia nie umie zaiyć jak się należy, no patrzcie, jak on jedzie,

o mato, nie zawadził o bramę, gęsi jemu zaganiać, nie końmi jeździć; oh żeby tak na mnie, na honor zrobiłbym sobie sa­tysfakcję i własną ręką wypaliłbym mu z dwadzieścia pięć. He Antoni! ty trąbo sły­szysz? przjrnieś mi butelkę wina, wiesz, tego starego, a potem możesz się stroić do her- baty, gospodyni niech da masła świeżego, kołacza; ale prawda, ekonom jest w domu?

—■ Podobno miał gdzieś wyjechać na koniu, odrzekł służący.

Biegaj do niego, niech tu przjjdzie prędko.

Panie Dzielecki! mości Dzielecki! gdzie to się wasan wybierasz? a pójdźno tu, mam pilny interes.

Chudy, rosły pan ekonom z potężnym nosem i w ąsem już szpakow atym, jako w niedziele, miał twarz ogoloną, frak granato­wy i na nim świeciły się maleńkie guziczki, a biegły wr dwa pólkoła od manszestrowego kołnierza, który ostrym grzbietem sterczał dokoła halsztuka. Z kamizelkowej kieszonki wyglądał pękaty zegarek, i spuszczał na

Zeno Tom L 2

nankinowe spodnie łańcuszek z rzeszowskie­go złota, z wielkiem klekotek bogactwem.

Na posłyszane wezwanie nawrócił się od stajni i potężne stawiajac kroki po ście- szce komunikacyjnej między folwarkiem a dworem, stanał przed gankiem na rozkazy pana Tomasza.

-Gdzież to sie wasze wybierasz, mo-

c •> /

ści Dzielecki? zapytał go pan Tomasz.

Otoż to to, chciałem zajrzeć do lasu, (odrzekł zapytany).—

l)o łasa na słomki, bieda znowu nie­sie? zażartował Tomasz.

Zimne rzeczy wielm. panie, (odparł ekonom) do łasa zwyczajnie chćiałem wy­jechać, bo donieśli gajowi, że to, to, to...

Nie badź dzieckiem, jeszcze w nie­dzielę będziesz się trudził, ot zostań lepiej, wypijemy sobie po lampce wina, każę czaju zrobić, a może grywasz w karty? co? w maczka? ale nie, z miny widzę, że ty mu­sisz być majster w halbecwelfe, co?

Niekoniecznie, tak czasem! żeby tyl­ko pan nie był markotny skróś tego, bo mi polecił to, to....

Mówię ci nie badź dzieckiem, nie do-

C c ' '

syć napracujesz się przez cały tydzień, pan

sobie wyjeżdża na zabawę, a tobieżto nie wolno sie zabawić?

c

Otoż to to, ale pozwoli sobie wiel­możny pan powiedzieć, że mi coś markotno skroś pana.

Cdż takiego znowu? zapytał Tomasz.

A bo to to, ledwie co wyjechał mój pan za bramę, jak to mówią nie szukać bie-

c

dy, sama przyjdzie.

No i cóż, że wyjechał za bramę?

Otoż to to, zaraz za bramą zając przebiegł drogę panu, a to to przed samemi końmi, a że się spłoszyły, otoż to to żeby tam nie miał jakiego nieszczęścia albo tra- tunku. Diabeł nie spi, tak też to to, jak^an Bog dopuści, to i z kija spuści, to to.

■—-Duby prawisz panie Dzielecki, jak przypiąć zająca do nieszczęścia?

Otoż to to, (dodał ekonom) niedobry prognostyk, będzie jakaś kozera, żeby tylko nie instygować na co gorszego. •

-—Przestańże już bajać panie Dzielecki,

powiedz mnie raczej, gdzie mieszka ten sta­rzec mości dobrodzieju ten oto bez ręki, co tu był wczoraj we dworze z tą maleńką ładną dziewczynką, ładna jak wszyscy dziadzi, już ja organistą nie jestem, a żebym przebierał; ale takiej ładnej dziewczyny, na

honor. dawno nie widziałem, no panie Dzie- lecki, jako ekonom musisz ją znać?

Otoż to to, w. pan się pyta, skroś tego starego kaprala, kapralem go zowią, ale on się pisze Radwan. Otoż to to, jest lam u mnie starv herbarz, to to xiażka zwv-

» 7 C *

czajnie panie, ale pięknie oprawna, znała- ziem na strychu, otóż to stoi tam o Radwa­nach, to byli panie panowie, ale kiedy była to to konfederacya, panie, mój ojciec to za­pamięta! w Myślenicach, kiedy by!, to to....

Idźże do kata z tą konfederacya 1 (ofukną! się Tomasz) a mnie kaduk co do tego! ja chcę wiedzieć, gdzie mieszka .ten dziad bez ręki, co tu by i we dworze wczo­raj, z ta córka, czv wnuczka ładna?

ii C ' * C C

Otoż to to, (odrzek! ekonom) wycho­wanka jego, od malenkości przy nim się chowała, otóż to to, w. pan chce wiedzieć gdzie mieszka? tam pod samym lasem, przy drodze, ma swój domek ten kapral; otóż to to, trzeba wiedzieć, że on nie tutejszy, przy­wędrował z kadsik, jeszcze kiedv to bvło,

c c 7 t/ w s

te wojny za Napoleona. Nieboszczyk pan przyjął go do służby, jakiś czas był we dworze, ale że był zuchwały, nieboszczyk pan nikomu nic niepardonował, odpędził ka­prala. Otóż to to, on się ożenił tu we wsi

i domek sobie wystawił', to potem w. panie wzięli żonę tego kaprala za mamkę do star­szego panicza, brata pana Karola, Tomasz mu by i o na imię.—

Co Tomasz? to tak jak mnie, (oz wał się siu cha jacy.)

Otoż to to, a wie w. pan ten staw zarośnięty za dworem?

Cóż znowu ma staw do tego? zaga­da! Tomasz.

Bo to, to to, w. pan może niesłyszał

o tein nieszczęściu? zapytał ekonom.

O jakiem nieszczęściu?

Oloż to to, stało sie wielkie nseszcze-

j c r

ście w tym to to stawie, za.dworem; jednego razu, to było w samo święto wniebowstą­pienia, braciszek p. Karola nie miał wtedy jak trzy lata, i takie nieszczęście, utonął w tvm stawie.

To toż to, to było płaczu a lamentu; nieboszczyk pan duchem kazał kopać gro­blę, wodę spuścić, otóż to to chciał znaleść, choćby ciałko, ale i tej pociechy nie było, otoż to to.—

Kto ma wisieć, nie utonie, (ozwał się Tomasz złośliwie.)

A toż to, co to pan gada, (ofuknął się ekonom.)

To wasan gadasz mnie historie, o które się nie pytałem, czy się tam topił kto, czy nie, a mnie co do tego?

Otoż to to, w. pan się pyta skruś tego kaprala, otóż to to, nasz pan kazał wziaść sie do naprawy drogi, do łasa, ‘a że

c ^ ♦

droga tam wazka, chciałem ściąć stara iwe*

ct e / o ć « 7

co tam rośnie niedaleko chaty tege kaprala, na drodze, na samej drodze; otoż to to, do­wiedział się kapral i wczoraj do pana przy­wlókł się do dwora, i poty pana prosił i molestował, a pan zwyczajnie dobry, kazał zostawić jemu to drzewo. Bo to już to taki jest prognostyk dla tego kaprala, że póki tego drzewa, póty jego życia, otoż to to, trzeba wiedzieć jak ta dziewczyna, która pan widział, jak ona starannie chodzi koło drzewa, jak posucha, to nosi a nosi wodę z rzeki a podlewa; tej wiosny dostała na- sionek, to panie* dokoła iwy posiała pięknie jak wt ogródku, ba to to i płotkiem ogrodziła drzewko, żeby je nikt nie uszkodził; może pan przechodził tamtędy, to to na drzewie wisi obrazek matki boskiej częstochowskiej.

I nie raz przechodził tamtędy.

Otoż, to to, ten obrazek przyniósł go sobie kapral z Częstochowy, a wie pan, że on

bvf i w Częstochowie. Ołoż to, ta cudowna

m? C , 7

matka boska...

Nie eh mnie kaci wezmą! (przerwa! Tomasz muskajac długie wasiska) tyłem razy tamtędy przechodził, żebym był wie­dział, że tam taka ładna dziewczyna! co sie

' •' ii

odwlekło, nie uciekło: wiesz co panie Dzielec- ki? każ tu stroić wszystko do herbaty, arak jest, napijemy się pończyku, ale pierwej muszę odwidzić tego starego kaprala, który ma tak ładna wychowankę; za godzinkę wrócę.

Ej panie, w. panie, (zatrzymał już wychodzącego ekonom,) ta to to, to mło­dziutkie, panie! niema jak. 15 lat, sierotka, otoż to to, świat wielki, czyżto koniecznie?

Pleciesz panie Dzielecki, właśnie też będę uważał na twoje gadanie, ot lepiej daj ognia do fajki, bo mi zgasła, ten gamoń za­tracił mi krzesiwko, za pół godziny wrócę.

Z kaszkietem na oczy spuszczonym wbiegł pan Tomasz do ogrodu do tylnej furtki, zkad krótsza do wioski i do lasu

' o

prowadziła ścieszka, po drodze puszczajac dym z gęby, szeptał do siebie, a to mi od- kr> cie! Będę miał sposób na tę dziewczy­nę, jak mi się zechce opierać, to ja się tylko do drzewa zabiorę, tę szanowna iwę podci-

nać będę. Ha mości dobr., jeźii staruszka kocha i mnie pokochać musi. Wyśmienity ten Uzielecki z swojemi prognostykami.

I rzucił myśli w to głębokie dumań mo­rze, ‘gdzie jaką kto sieć zapuści, wyciągnie jasne perły ziarnko, albo czarne monstrum.

Otwierajac furtkę tylna od ogrodu jak

® ć * c

wryty stanął’ nasz wędrowiec na widok człowieka, który ku ziemi schylony, laską w toporek oprawną przewracał wr kupie na­gromadzonych w tem miejscu śmieci. Jeżeli to obrzydliwe zatrudnienie budziło już odra­zę w patrzącym, to nie mniejszą wzniecić była powinna powierzchowność tego czło­wieka, który na szelest otwierającej się bramki, prostując zgarbione ciało i odsła­niając łysą głowę z nakrycia, zwróconym na siebie oczom Tomasza przedstawił postać człowieka noszącą na bladej twarzy, wr plu- gawem ubraniu znamię nędzy, poniewierki, ale i brudnego niedbalstwa; a w oczach ma­łych, wklęsłych wyraz jawrnej chciwości i chytrości źle ukrytej. W postawie złodzie­ja, na uczynku złapanego, stał pomieszany, obiema rękami oparty na toporku sw^oim, i patrzał w śmieciska.

A ty co tu robisz? zawołał Tomasz, czego tu szukasz?

ł

Ja panie, jaśnie panie służby szu­kam,—■ odrzekł zapytany, głosem zachry­pniętym.

Co ty gałganie w śmieciach szukasz służby? ofuknął go Tomasz.

Bo to panie, jaśnie panie, czasem państwo co zgubią w pokojach, chłopiec to wyniesie ze śmieciami, a to szkoda panie, jaśnie panie.

Łotrze, ja ciebie gdzieś znam? zkąd ty jesteś? jak się zowiesz?

Ja panie, jaśnie panie, tak dalece niemam stałej kwatery, jakiś czas chorowałem panie, jaśnie pihie, potem okradli mię, z kretesem zabrali.

Ja ciebie gdzieś znam, (powtórzył Tomasz) jak się zowiesz?

Panie, jaśnie panie, tak dalece ludzie lisim rosotkiem mnie zowią, a to z tej oka- zyi panie, żem sobie ugotował raz lisiego mięsa w garnku; ale mnie na przezwisko Żmurko panie, jasny pan musi mnie pamię­tać, a to kiedy pan leżał na cholerę, to ja był do posługi, ho! ho! wiele to ja już wy­niósł ludzi! a to i z panem, jaśnie panie, było już dobrze źle... to to panie, jaśnie panie, były czasy, jak mnie się wszyscy

%

bali! na dziesięć kroków uciekali odemnie,

jaśnie panie!

Przypominam sobie twoję faciatę, ale i to pamiętam dobrze, żeś ty mi wyciagał raz pulares z pod poduszki.

Jasny pan daruje, boja oczywiście myślał że...

* •

Zem umarT, a złodzieju! każę tobie na honor wypalić sto batogów, żebyś wie­dział, że ja żyję.

Jasny pan daruje, ja się odwdzięczę

jasnemu panu.

Co ty trąbo, ty będziesz mi się od-

' J t 1 J t c

wdzięczą! ?

—■ Może jaśnie pan potrzebuje policjan­ta, albo kucharza? jato jaśnie panie stary kucharz, służył w tym dworze, jeszcze za

nieboszczyka pana.—

Ha, mości dobrodzieju, poczekaj, (za­gadał Tomasz) właśnie potrzebuję ciebie, przydasz mi się.. * dzisiaj akurat będzie mi przydatny, ma nawet siekierkę z soba, słu­chaj ty lisirosolku, ostry twój toporek? po­trafisz ściąć drzewo?

ć

Jeżeli tyłki o to chodzi jasny panie!

/

A to mości dobrodzieju zjawił mi się jak zawołany, pójdź za inna, robić będziesz co ci rozkażę.

%

Idę panie, jaśnie panie — odrzekT li- sirosoiek i szybko zaczai biedź za idącym panem Tomaszem ? który dTugiemi swojemi nogami szerokie stawiał kroki, trzymajac się ścieszki, co prowadziła do lasu, do domku starego kaprala.

Po dwugodzinnej jeździe pan Karol zbliża! się do Miłocina, wioski zagajonej wierzbami, gęsto w lepianki zbudowanej, szeroko roz­łożonej po dolinie, nad która wynoszące się wzgórze pokazało jadacemu drewniany pa­łacyk, biała ściana i nowemi gontami poły-

* ć ć ^

skujacy do słońca, wśród lasku włoskich topoli.

Widok miłocińskiego dworu miasto roz­radować serce młodziana zbliżającego się do celu, owszem jakieś niepokojące obudził w nim uczucie, pogrążył go w smulku. Byłlito skutek zimnej rozwagi czy przeczucia? — niewiem. Wjechawszy już w ulicę topolowa, do bramy wiodąca, dreszcz go przeniknął, serce biło tem mocniej im krótsza stawała

się przestrzeń, co go przedzielała od domu, do którego zwinna, kleszyrami u cliomontów brzęcząca czwórka szybko go niosia.

Mówią po świecie, ze wierny konik od­gadnie zawzdy smutek pana swego, mówią ze wierny konik powolnym swoim krokiem, głową opuszczoną umie wyrazie osmutnienie zgodne z posępnym umysłem jeźdca, furma­nom tego instynktu przyznać się nie godzi; woźnica pana Karola ledwie co w bramę wjechał, przybrał minę jak najweselszą, dźwignął się na koźle i z trzykrotnym gło­śnym bicza trzaskiem zapędził siwą czwór­kę przed dwór, osadził w miejscu jak wrytą przed gankiem, jednym z tych staro­polskich ganków wiejskich, które dzisiaj w szklanne oprawiają się parawaniki, zawsze bardzo pożyteczne, niezawsze bardzo ładne.

Pan Karol przygładził już faworyty szczoteczką, z kaszkieta kurz strzepał, do- cia<rajac ciasna, glansowa rękawiczkę, o-

' C (j / O Ć c c '

tworzył podwoje do pokoju, który miał żółte ściany, a firanki białe, zwał się po­kojem bawialnym, a w tej chwili mieścił w sobie liczne osób grono. Te wszystkiemi swo- jemi twarzami zwróciły się na wchodzącego. Pan Karol jeszcze nie przymknął był podwo­jów kiedy wbiegł ku niemu mały Osmundek,

dowcipny synek pani Korelskiej*, i głośnym przywitał go wykrzyknięciem:

Ach patrzcie, patrzcie państwo jaka piękna kamizelkę ma pan Karol!!

Napomniony od swego guwernera, chu­dego pana Kuksowicza, lass das Osmund, ist nicht sckicklich! odstąpił chłopiec i od- daT przybyłego gościa w serdeczne wyca­łowania otyłego, łysego mężczyzny w letnim surducie, kamizelce pikowej dosyć rozpiętej,

i pantalonkach z żółtego nankinu', krótkich a dostatnie szerokich. Byłto pan Walenty, brat nieboszczyka pana Korelskiego, mężczy­zna między piątym a szóstym życia krzyży­kiem, ale zawsze przy dobrej tuszy, wesołem zdrowiu, rubasznych faworytach na twarzy.

Xo cóż tam, jak się mamy? zagadał; ho! ho! da wnośmy się niewidzieli, od osta­tniego razu; jekeś mi się opalił, nie darmo

to mówią , ale, ale, cóżeś ty znowu

zrobił? wszyscy piorunują na ciebie; 110, no, proszę się nieśmiać, pannie Barbarze wcale się śmiać niechce, biedaczkę szyja boli od patrzenia do okna za siwkami, cha! cha! —

I z ukradka spojrzał na siostrzenicę, tym żartem stryjaszka zmieszaną.

Cóżem ja zrobiT, zapyta!' Karol nie­spokojny, i zaczai się zbliżać do kanapy, biorąc po drodze zapytania znajomych.

Jak sie masz Karolu? jak sie masz?

ć lf c

Comment vous va?

Pani Korelska na lewym kanapy kra- wędziu siedzącą, byïato maleńka, szczupła, wieku już sędziwego dama; jej twarz żóT- tocierpiąca, była istnym wizerunkiem choro­bliwej jej natury; patrzac na nia rzekłbyś, że matka panny Barbary nic już nie może mieć wspólnego z tym światem, gdzie wio­sna kwitnie, róże się rozwijaja, a przecież pani Korelska płaciła jeszcze swój grosz wdowi światowej próżności; modniarkoin i sklepom galanteryjnym składała haracz częstemi ratami. Jéj czypki lubiTy ozdobę wstążek i kwiatów, szalik, który miała na

c

sobie, mógłby się bardzo zgrabnie obwinąć w koło dziewiczej kibici jéj ładnej córki. Jéj biaTe rękawiczki do szczupłych kostek ręki, przylegały nie lepiej od straczka su­chego grochu do ziarnek. Łorynetka na szyi wiszącą, mogła świadczyć o kalectwie jéj krótkowidzacego oka, ale i mowa jéj polska,

O

co się zwolna cedziła z jéj ust pomiętych,

to

byTa kaleka, opierajaca się co chwila na francuzkiej kuli. W zupełnym kontraście

*

przedstawiła się druga dama na kanapie: patrzacym na nia przychodził na pamięć Amaltei róg obfitości; można było nazwać tę damę bukietem rozkwitłych piwonij, taka pełnia pąsowych kolorów była na jej twa­rzy jagodach, na jej rękach, dla których rękawiczka była, tein czem sznurówka dla ciała; trzymała petnowydęte ręce w przy­stojnym kształcie i przyzwoitej formie. By- tato najbliższa sąsiadka pani Korelskiej żona bogatego pana Taxy, z domu bogato ume­blowanego, z facyatą, o którego ściany obi­jała się czasem konwersacya francuzka, ale że z pewną połączona subjekcią, występo­wała tylko przy gościach, albo gdy była potrzeba zatkania taką bawełną ciekawego ucha panny siedzącej przy stole, albo lokaja stojącego za stołkiem w czasie obiadu; zre­sztą pani Taxowa była ta szczęśliwa osoba,

6 i • ć c c.'

do której same biegły wszystkie z całego obwodu wieści i nowinki; dla tego świeżym towarem zawsze mogła obdzielić sasiadki

c

swoje, cytując przytem źródła po imieniu tylko, bez dalszego komentarza; konwersu­jący z nia miał tę przyjemność łamania so-

® o ^

l)ie głowy nad zgadywaniem przytoczonych przez nia osób.

A jaka tani droga? zapytała pani Ka­relska, le chemin est mauvais mais oui bien mauvais.

Teraz podeschto, tylko co w Durzy- ïciwce to.... zaczai odpowiadać Karol.

Mais oui, il-y-a un trou, pod samym dworem niepodobieństwo przejechać, Prze­szłego piątku jadać do Durzyło w ki figurez

cc *

vous^ obracajcie się do sąsiadki mówiła pani domu, przyszło do tego, wystaw sobie pani musieliśmy wysiadać.

Comment vous fréquentez Durzyłów- ka? z akcentem podziwienia zagadała są­siadka, a przecież mówiła mi Teklusia....

Mais oui raz we trzy lata, cóż mam robić?

Je ne conçois pas — nie pojmuję, ci

ludzie dobrze sie maja, on pretend même

^ 0

że mają pieniądze leżące, czy to prawda?

Xie umiem służyć, odrzekł Karol; to zapytanie do niego zdawało się być obró­cone.

Proszę! pieniądze mają leżące; a Anusia nic mi o tem wspomniała, odezwała sie Pani Taxowa.

c 9

Mais oui, tak mówią, dla tego nie pojmuję, że w Durzyłówce niema nawet jednej miękićj kanapy do siedzenia, a jaka

u nîch usłaga, la soi — disant, ich lokaj, a une mine si gauche mais si gauche! aie to wszystko nic, tylko qu'on ne me force pas de prendre leur thée! jest niepodobień­stwem wypić caïa filiżankę téj ich chińskiej

0

herbaty-

Ej! que dites vous madame! Gdzie- by tam w Durzyłowce mieli herbate aż z

» •' c

Chin? oz wala się pani Taxowa; Ignaś mó­wił, że do Chin to trzeba pól roku jechać morzem, a wie pani, pan Schweiger indwiT, że Chińczycy pogniewali się coś, i zatruli herbatę, dla tego nie transportują już her­baty z Chin, ale z Kolonii.

A ja wiem mamo gdzie Kolonia! to miasto nad Renem: ozwał się Osmundek

" c

opierający się jak źrebiątko o matkę.

Osmund, wie du stehst? i wyprosto­wał maleńką figurkę swoją, pan Kuksiewicz zachęcając swojego elewka do naśladowania pięknego przykładu.

A tak transportują z Kolonii, mówiła

* c

dalej pani Taxowa, tam jest fabryka; ale wie pani, pan Schweiger mówił, że teraz to założyli gdzieś iabrykę makaronu, a Te- klusia mi mówiła, że już jadła taki maka­ron u*państwa Zabkowskich.

»

»

U Zabkowskîch? właśnie była mowra

niedawno temu o tein nowém naszćm sa-

6

siedztwie; ozwała się gospodyni.

Panna Zabkowska, c’est une belle personne, on m'a dit un mira de.

.Ta nic nie widzę pięknego, odpowie­działa zapytana; oczy czarne, szatynka zwyczajnie, widziałam ja w kościele, ale tylko z daleka, bo zaraz po wanilii wyszła, prowadził ją pod rękę pan .... jakże się

o

nazyw a ? Aurelka mi go nazw7ała ... •

C'est, ce (/ue je viens d’entendre, aie czy tćżto prawda? cichszym dodała głosem zapytanie pani Korelska.

W istocie, bo powiem pani, co mi Pelasia mówiła w największym sekrecie, i prosiła, żeby nikomu niepowiadać, i zaczę­ła pani Taxowa z cicha coś szeptać; gospo­dyni domu z coraz większym zajęciem słu­chała; patrzacy na nia mogli sobie przypo­mnieć przypowiastkę francuzka: V appétit vient en mangeant.

Pan Karol miał teraz stosowna porę zbliżyć się do panny Barbary, która na krześle siedziała z drugiej strony kanapy; ku oknu otwartemu była zwrócona jej ładna główka w bujnych ciemnych włosach, któ­re sypiać się pierścieniami loków z czoła

okradła]'y icj liiala, pcTna twarzyczkę ukra-

(j ^ • •' •" jj / 1 * C

szoną rumieńcem, a żywa blaskiem swej białości i pięknego z pod miluchnej rzęsy połyskującego oka.

W jednej dłoni trzymając kwiat pełnij georginii, drobnemi paluszkami drugiej ręki, zasłoniętej do połowy tylko mitenką a jour, igrała z wijącemi się lokami braciszka, któ­ry od matki przybiegłszy do siostry, stal sobie bucikami swemi na falbanach jej dłu­giej , na ziemię spadającej sukni. Barbara zdawała się nie zważać na zbliżającego się do niej, a przed chwilą dotknięta żartem stryjaszka, widziała może potrzebę dosyć zimno przyjąć tę uwagę kawalera: że dnie mamy gorące.

Ale wrodzona dobrocią niesiona, umiała

cc7

zadaną przykrość osłodzić cukrem uprzej­mości, odzywając się do młodziana:

Ja panu jeszcze nie podziękowałam za pamięć; bardzo wdzięczna panu jestem za wzorki; ale to musiało wiele pracy ko­sztować!

Ja się łudzić nie umiem, (odrzekł Karol) ta praca moja nie warta nawet wspo­mnienia, a że panna Barbara tak ją wysoko ceni, to może dla tego, że pani nie sądzisz, ażebym sie umiał zdobyć na większa.

O! nie, panie Karolu! (przemówiła Barbara,) to tylko moje wyrażenie się byio niezręczne; jabym prosiła pana poddać sło­wom moim inne znaczenie jak najpochle- bniejsze dla siebie; nie, ja nie wątpię

Oby pani wierzyć chciała, że niema tak trudnej pracy ani poświęcenia, którego- bym dla Pani nie zrobił, i byłbym najszczę­śliwszym

Barbara spuściła oczy, a jego mowę przerywając — rzekła:

—• To ja byłabym szczęśliwa, gdybym niepotrzebowała nigdy nadużywać dobroci pana Karola. —

Cicho wyrzeczona odpowiedź była ja­koby stopniem, po którym rozmowa zstąpiła znowu do milczenia. Osmundek, który nie spuszczał oka z kamizelki pana Karola, przerwał milczenie głośną admiracyą rajl- roka, na którego złote guziki usiłował zwró­cić uwagę ładnej swojej siostry.

Chudy pan Kuksiewicz wystąpił znowu:

Was das! Osmund! schon sehe ich, ich muss dich immer auf dem Auge haben.

r Xo cóż tam Panie Karolu? odezwał się stryjaszek Basi, oddalając się od koła mężczyzn, których w wesołym zawsze trzy­mał humorze. Xo! cóż? na wołach jak

wyszedłeś? jak Zabłocki co.... ale odłóż że kaszkiet, nie bój się, nikt ci go nie u- kradnie; ot lepiej pilnuj nie kaszkieta, ale serca, żebyś je nie zgubił, a Basia niezna- lazła tego, czego nie szukała.

A propos! tyś majster do szarad, zgadnij dla czego to panna Barbara od nie­jakiego czasu polubiła tak siwe konie? cha, cha, cha!

Stryjaszek się myli; ja nieobjawiłam nikomu mojego gustu, w cale nie patrzę na konie — odezwała się Basia, a na jej białe czołko wystapiła mała chmurka gniewu.

Xie wierz temu Karolu! nie wierz! cała godzinę stała w oknie, kiedy pan Ze­non dokazywał na moim dziku.

w

Xa te słowa chmurka Basi rozpłynęła się w tęczę rumieńca, a pan Karol mimo­wolnie może spojrzał w okno i dostrzegł nieznajomego mężczyznę, który obok pana Kulisiewicza stał z założonemi rękoma w pozycij słuchajacego.

Ot zwyczajnie, (mówił dalej stryja­szek) byle się kłócić, niedarmo mówią, kto sie kłóci, to

c /

Pozwoli stryjaszek, ja się z nikim nie kłócę, przemówiła nieśmiała Basia.

Nie, nie kłóci się, to takie dziecko spokojne, ciche, kiedy spi, albo kiedy gra w szachy, ci propos, winna ci rewanż panie Karolu, od ostatniego razu.

Podobno trudno będzie pani wypła­cić się z takiego długu, (ozwał się Karol) pani gra tak mocno.

O! patrzcie, jaki majster Komplemen- cista! (zagadał pan Walenty,) gra mocno, ho ma a parte nera grzecznego.

Czy pan pozwoli jedną partię? za­pytała Barbara, dotknięta uwagą stryjaszka, wstała z krzesełka, a patrzącym na nią dozwoliła widzieć swoją, wzrostem wyso­kim wspaniałą i uroczą postać, którą wy­datniejszą jeszcze robiła suknia, co wazko przylgnięta do jej kibici, obciśnięta do koła jej zokrąglonyeh ramion z tem większą

swych fałdów i falban • rozrzutnością szele-

* i?

szcząc buchasto spadała ku ziemi.

Z radością służę pani, odrzekł Ka­rol i z pośpiechem przyniósł szachy.

Pani gra białemi? zapytał.

Mnie wszystko jedno, ale wolę białe.

I zaczęła ustawiać figurki szachowe, z kości

c ci y

słoniowej, filgranowej roboty, a grających ob­toczyło prono mężczyzn, do których prżyła-

7 O t * J * Ł • 4)

czyi się nieznajomy; stanał za krzesłem Basi.

Karol przypatrywał mu się z bliska, byłto mężczyzna w młodym jeszcze wieku, ale twarz jego ¿ciągła, mocno śniada, cie­mnym wąsem strojna, miała to wykończenie w rysach, w kształcie i wyrazie, co cha­rakteryzuje twarz starszego człowieka; oko jego pełne, wyraziste, było pod lukiem brwi ciemno zarysowanych na czole wynio­słem i gładkiem. Ubrany był w surdut czarny, chustka i kamizelka atłasowa tegoż koloru, surducik jego krótki, składnie i lek­ko wcinał się do wąskiej, ale zgrabnej jego postawy, i świadczył, że wyszedł z war- statu mistrza krawiectwa, Całe jego ubra­nie było czarnego koloru, tylko biały brze­żek wykrochmalonej koszuli, białą oznaczał obwódkę dokoła rękawa, starannie opiętego do ręki małej, pulchnej i białej.

Oko Karola w twarz jego utkwione spotkało się z jego oczyma, ale sile tych ócz, na siebie zwróconych, sprostać nie mo­gło; Karol spuścił oczy i czuł na sobie jak­by ciężar jakiś, to męzkie spojrzenie nie­znajomego.

Proszę cię (szepnął do stojącego przy nim młodego Remkiewicza) kto to jest?

Czy go nieznasz?

Pierwszy raz widzę. —

Ze.no Tom I. 3

Nie słyszałeś o nim?

Bynajmniej.

To mnie dziwi! jest — to malarz Po­lak, powraca z Rzymu, kilka lat tam bawił. —

Jak się nazywa?

Otoż, nie będę umiał go nazwać, tutaj zowią go Zenonem po imieniu. —

Bo widzisz, (zagadał brat starszy) malarzowi nie tyle potrzebne nazwisko, co imię, a do tego głośne imie —

c 1 & c

Szach królowi! oznajmiła panna Bar­bara.

Ach prawda! odrzekł Karol.

Z panią nikt nie wygra, wtrącił jeden z patrzących.

Pani musi często grywać? — zapytał drugi.

Rzadko grywam, i to tylko z panem Ka­rolem (odrzekła Basia.)

Niema ratunku, odezwał się Karol po bardzo długim namyśle.

Jeszcze pan ma ratunek; — w pocie­szającym tonie zapowiedziała jego przecie wniczka.

Chyba jedna wieża mnie zasłoni —

Wieżo z kości słoniowej, md dl się za nami! zadowcipkował pan Walenty.

Radzę ci za dobrych jeszcze czasów prosić pannę Barbarę o oliwną gałązkę — (zagadał starszy Remkiewicz.)

Toby wyszedł jak Zabłocki na my­dle, ozwał się pan Walenty. Panna Barbara dla tego nawet sałaty nie jada, że nienawi­dzi oliwy.

Moja pożycia jest fatalna! rzekł Ka­rol ciężko zakłopotany.

Fatalna pożycia, bo niema z niej wi­doku na wygranę (ozwał się Remkiewicz) przegrasz twoją partię przyjacielu!

Co? co? czy znowu chce być grze­cznym? ozwał się pan Walenty; młodziki bierzcie przykład z pana Karola. —

Ja uważam przeciwnie, p. Karola par­tia dobrze stoi, (przemówiła panna Barbara a nawet lepiej od mojej, obaczycie panowie, że przegram, pan Karol grozi mi królową.

Po długiej chwili milczenia przerywa­nego żartami stryjaszka, pan Karol odezwał sie nieśmiało:

c

-Szach królowi!

Attendez rzekła Basia, przebiegając spojrzeniem po rozrzucanych na szachownicy figurkach. Tu niema ratunku!

o

Znowu szach! powtórzył Karol, a po małym przestanku dodał: mat.

3 *

Co? co? kto wygrał? pan Karol? a to majster panie, i w miłości i w szachach szczęśliwy; wiwat! pan Karol zwycięzca!!

Pan dobrodziej pozwoli zrobić tu u- wagę,—* (przemówił nieznajomy dzwięcznym organem męzkiego głosu.) Mniemam, że sa­ma słuszność nakazuje nam tę przegrane partię policzyć na korzyść panny Barbary. Panna Barbara gra mocno, jej partia stała tak dobrze, że, jeżeli pozwoliła się zainato- wać, to mi z tej przyczyny tylko, iż nieży- czyła sobie przyjąć nowego daru grzeczności od swojego przeciwnika. —■

O! o! patrzcie jaki majster z tego ma­larza, (zagadał stryjaszek) wypalił komple­ment co sie zowie: a że żaden z was nie

6

zdobył się na taki komplement! he?

A ciebie Karolu zkoniundował nielada: nie daj się malarzowi, wypal mu replikę, jak mnie kochasz. Nuże niech twoje będzie na wierzchu. —

Jak mam rozumieć te słowa pańskie, u swojego przeciwnika? zapytał Karol w twarz Zenona się wpatrujac.

Dla łatwiejszego zrozumienia dodaję, u szczęśliwego przeciwnika, i tem ciekawość pańska zaspokajam, — odrzekł zapytany.

Ale bo to, (wpadł w sTo w o starszy Remkiewicz zakręć aj ae w asa,) nie chodzi tu o ciekawość, ale pan zechcesz wytłuma­czyć

Czy pan Zeno grywa także w sza­chy? zapytała się Basia, jakby z umysłu pra- rniaca przerwać zawiazujaca sie sprzeczko.

c5 c I ć •' ć C 0 1 *

Gram słabo, odrzekł zapytany.

Ot filut mospanie, ktoby mu wierzył! gra słabo w bilard, a mnie na kiju osadził; ale wiecie co, niech oni sie tu tłuka i bija,

c * c

kości sobie niepołamia, nam się fajeczka na­leży, co? dobrze?

O to — to — to, powtórzyli po cichu zapytani, i jeden po drugim wysunęli się milczkiem zostawiajac w salonie dwie damy na kanapie w cichej rozmowie z sobii i dwóch młodych mężczyzn przy Barbarze, zajętej ustawiniem szachów do nowej p-artyi.

-Pan dobrodziej, (zagadał Zeno,) ra­czysz mnie ustąpić tej przyjemności przegra­nia jednej party i ? —

Ustępuję, — odrzekł nieukontentowa- ny Karol, i powstał z krzesełka, które zajat malarz.

Pani Taxowa tymczasem nadłamawszy

w *

pieczęć sekretu, odczytała cały, jej do scho­wania oddany list konfidencyonalny, a teraz

zwróciła uwagę pani Korelskiej na to, że Barbara z malarzem zasiadła do szachów; na co matka wpółgłośna mowa która by ino-

* o c c c ^

zna nazwać le clair - obscure ludzkiego głosu, zaczęła swoją o panu Zenonie admiracię

Je vous assure, mówiła, il est si ad­roit, taki zręczny! ale do wszystkiego. Com­me it est fort en musique ! mais oui, wczo­raj wsiadł nawet na konia jakiegoś dzikiego, z którego wszyscy spadają; alesurtout jak maluje, c'est son fort, maluje same osoby, ale prze wybornie. —

A proszę pani czy litografuje kuper- sztychy? (zapytała pani Taxowa) bo Wicuś mi pisał z wojażu, ze w Szwajcaryi

Mais oui! on wszystkie talenta sobie przywłaszczył, a przytem, co rzadko, tak dobrze ma w głowie, zna wszystkich auto­rów fraucuzkich — i w polskich książkach oczytany, et sur tout, il est très bien; a ja­kie ułożenie ! —*

Ale konduita jaka? bo mówił pan x\n- toni, że u nich był malarz co tyle breweryj narobił, że musieli aż za niego płacić Szmer cg eld karczmarzowi. —

Ah quelle idée! najlepszej konduity, to jest o tyle, o ile go poznaliśmy : bo świeżo z Rzymu powrócił.

Z Rzymu! a to mnie dziwi. Wicuś na wojażu, wybiera się na wiosnę do Rzymu, a nic mi o nim nie pisai; oh nieuwierzysz pani, jak często z nami koresponduje.

Mais oui, nasz proboszcz pozna! się z nim gdzieś w Wenecyi, ce donc pan Zeno jadąc do Lwowa po drodze wstąpi! do niego, od tygodnia tu bawi; proboszcz nam go za­rekomendował, i z tąd nasza z nim znajo­mość. —

Je comprends ale naturalnie kondycyi niskiej bez majątku, naturalnie; — dodała pani Taxowa tonem ubolewającym. .

Comme de raison, jàko malarz, ktdry z tego się utrzymuje, mais cela n’empeche pas y comme je vous dis, il est très bien mit, może się znajdować w każdym salonie, mais oui, mówi po francuzku.—•

Po francuzku? proszę! do czego to przyszło, mój Wicuś

Et surtout, avec une pronontiation toute française.

Proszę ! że to już i malarze

A że tu prawie co dzień z rana przychodzi na herbatę, kawy nie pija z ra­na, tylko herbatę.

Herbatę? proszę! tegobym się nie— spodziewała po nim; nie darmo mi mówiła Antosia....

Jestem z tego kontenta, (dodała pani Korelska) bo Basia dużo z nim konwersu­jąc, ma exercytacie.

Vous avez raison! tylko przez exer- cytacię można mieć ćwiczenie w francuzkiin języku; Wicuś na wojażu ciągle się exer- cytuje, ale savez vous, prenez garde! je vous prie, ażeby panu Karolowi stołka nieprzystawil ; bo oto właśnie mówi! pan Ignacy

«Vous badinez! w tych czasach czyż można naw et pomyśleć o tem?

Alboż - to W' tvch szasach niezdarza- ja się mezaliansy? zarzuciła sasiadka, a proszę pani, vous avez lu historię o bladej dziew czynie, to nie sekret że ona przedawnia szkaplerzyki ; pan Ignacy mówił, że ten pan Edward to byl jakiś bogaty kawaler, fami- liant, a zakochał sie, a ożenił sie nawet.—■

7 e7 * e

Mais oui ćest juste, ale to tylko w romansach stać się może; et puis Basia ma tyle rozumu, tak jest oczytana

Vous avez raison, ale zawsze lepiej niepozwalać; pan Szweiger mówił, że mala­rze to sa ludzie jacyś niebezpieczni; sama pani powiadasz, że często tu bywa.—

Mais oui'y codziennie.

A voyez vous, to nie bez kozery! może on już jakie plany robi, uważała pani, że panu Karolowi coś niegrzecznego powie­dział, jakieś impertynencye nawet — trzeba zawczasu zapobiedz: bo — bo — to mogłoby pogniewać pana Karola.

Oh il est si bon, si doux niepodobny do ojca nieboszczyka.

Wié pani co? trzeba go tak z boku zapytać, zobaczemy co odpowie, naprzy- kład co powie na ten mariaż tego pana Edwarda z tą dziewczyną bladą z pod o- stréj bramy? Cicho! zdaje się że skończyli partię, wstają, A co? przykim było szczę­ście — głośniej zapytała się pani Taxowa.

Partia była rozegraną —■ pospieszył z odpowiedzią malarz.

—• Pan Zeno jest bardzo mocny w sza­chach! przemówiła panna Barbara.

Panowie może racza siedzieć, ozwaia

C ?

się pani Korelska, mettez vous ui ma chere panie Zeno vous êtes si versé dans la lit­térature,y a przytém o kazdém dziele umiesz dać swoje zdanie, takie trafne. Vous aurez donc la bonté de nous dire jak się panu podobała historyja o bladej dziewczynie;

supponuję że znana mu ta xiazka pana Kra­szewskiego. —

o

Czytałem ją, — odrzekł Zeno.

Donc będziemy prosić o zdanie, quand â moi przyznaję, ze jest gładko napisana, styl piękny: ale co końca nie aprobuję; ten p. Edward mógł się był zająć bladą dziew­czyną, ale że będąc bogatym, et a ce qu’il parait pięknej familii, że się zdecydował ożenić z nią cela je trouve très déplacé. —*

«Byłbym tego zdania, (odrzekł zapy­tany,) że jakiekolwiek nastąpiło zakończenie tej powieści, pomyślne albo smutne, nie mogło

ono dodać ani ujać uroczego powabu, którego

0

jest pełne. Kraszewski już w panu Wale­rym znakomitego zapowiedział nam pisarza; ta powiastka, bytto pierwszy godłem geniu­szu powiewający domek tego miasta książek, które wśród nas, przed naszeini oczyma w kilku latach powstało, zabudowało się i cią­gle się jeszcze rozszerza, tak dalece, iż gotowi jesteśmy uwierzyć, że p. Kraszew­ski- nie piórem ale czarodziejską różczką wywołuje na świat polski te książki pełne

życia i ducha, miłe postacia prawdy, kolo-

ó

rytem z natury wiernie branym, którym ma­luje twarze, gęsta, i mowę ludzi, miejsc i wydarzeń wciągniętych w koło swojej poezyi

niewyczerpanego źródła, zawsze świeżo płynącej. —

Mais ouiy c’est juste (ozwała się gospodyni domu,) bardzo wiele słyszćmy o panu Kraszewskim, mais pour en revenir, prosimy o zdanie pana o bladej dziewczynie z pod ostrej bramy.—

Mniemałbym, (mówił Zeno,) ze, aby dzieło artysty słusznie ocenić, wydać sad

o nim, samemu artysta być potrzeba; wy­raźniej się tłumaczę, potrzeba mieć w sobie iskrę tego ognia, który rozpłomienia duszę, imaginacię rozpala w poecie; o wartości utworu tego sadzić nie mogę, wysłowić by mi tylko było wolno, to wrażenie, które na mnie zrobiła ta bladej dziewczyny historia; mogę nareszcie powiedzieć z jakiego stano­wiska brałem to wrażenie do serca mego. Utrzymuje pani dobrod., że autor nie mirto­wym ale ciernistym wieńcem winien był * • * ukoronować swoja czuła powiastkę, nie prze­czę, że takiem wypadku głównego skiero- wanem, byłby jedna łezk^ więcej ustroił blade dziewczyny oblicze, silniej dotknął i rzewniej roztkliwił wzruszone serce czytel­nika; ale pan Kraszewski wnosząc do świą­tyni poezii piękne rzetelnego życia zdarzenie,

niechciał może odjąć temuż i zajmujaca barwę prawdy.

To prawdziwe zdarzenie? zapytała się panna Barbara ciekawie i wesoło.

Comment, ma chere ? to tylko fikcia, jak wszystkie romanse mais, przerywamy panu.

Wyznam (mówił dalej Zeno,) czy- tajac tę książeczkę, patrzałem na poetę, który na pozór maleńka zajał się tu praca, z kilku listków, piórek, trochę cierni i kilku nitek złotych poświęcanego szkaplerza, zwi­jał, uplatał i wyścielał pod gzymsem Ostrej Bramy małe dla dwojga miłujących się ptaszków gniazdeczko. Ta jego misterna robota odbywała się tak cicho, w tak miłem odosobnieniu, zdała od gwaru miasta, zdała od złych i dobrych ludzi, od wpływu nie­pogody wolna i zasłonięta, i tylko pod okiem tej ostrobramskiej pani, tej litewskiej księ­żny, która odchyliwszy lite swoje firanki, patrzała na ludzi tych dwoje, na wdzięczny robotę poety i wyciagniętemi rękoma zda­wała się błogosławić jemu.

Oh! któżby tak nielitościwego był serca, coby zapragnat, ażeby to, pod opieka matki orędowniczki, przez czułego poetę osnute, listkami wonnego ziela wysłane gniaz-

deczko, jaka niedobra rozszarpała ręka i zniszczyła, niebylbyz-to boleśniejszy jesz­cze widok, gdyby zwiędnąć miało i uschnąć na wietrze, niezamieszkane przez nikogo?

C’est juste! pan bardzo przekonywa­jąco mówisz, odezwała się pani Korelska, ale co tobie Basiu?

Il fait si chaud, pozwoli mama okno otworzyć?

»

Mais oui zeby tylko nie wiało na ciebie.—

—• A pan czy zgadzasz się z tein zda­niem o bladej dziewczynie? zapytała pani Korelska obracając się do Karola. -

Moje zdanie pani dobr.! przyznam się dotąd nieczytalein tego romansu. —

Jakio pan nieczytal? powtórzyła Basia.

Właśnie mam dostać; ale znam Świat i Poetę, dobrze napisany, potem Szatan i Kobietę; bardzo to chwalono; a nawet...

Czy Szatan i Kobieta podoba się pa­nu? zapytała Basia.

Zeno na to zapytanie spuścił oczy, po chwili rzekł:

JYiemogę przyznać się do tego. —

Xiepodoba się panu? odezwała się ładna panna Korelska.

A przecież to wierszem napisana po­wieść, czy pan poezyi nie jesteś przyja­cielem?

Xie pani, (odrzekł zapytany) nie jestem jej przyjacielem, ale raczej jej ko­chankiem: bo ona jest-to piękna, serce porywająca dziewica, którą albo nieznać, albo poznawszy kochać całym kochanka zapałem: bo ona jest tylko zdolną wzruszyć serce, duszę podnieść, imaginacię rozpalić, myśl naszą użacnić i upiększyć; ona jedynie może dodać wdzięk nowy i wyższe nastro­jenie życiu naszemu. Ale poezia dziewica umie być wzajemną: dla zimnych, niepojmu- jących niepojęta i zimna: miłośnikom swoim otwiera cały kosz swoich skarbów, cały skarb swoich wdzięków i rozkoszy: do u-

Ć •'Z

czuć swojego kochanka całem przylgnie uczuciem. —

Wzruszony własną przemową, Zeno zamilkł, po chwili począł mówić dalej spo­kojniejszym jednak głosem:

Wyznam, z cierpieniem w sercu wy­powiem, że ta ziemia, po której nasza bie­gała kołyska, niema poetycznego oblicza; sucha i jałowa warstwa prozy leży na niej; kiedy pod różowemi firankami włoskiego nieba urocza natura każdą cegiełkę chaty

w zielone stroi wieńce, winnemi girlandami oczepia ścianę każda, opasuje drzewo, każ­dy zakatek poetyczna dotyka rószczka i poetyzuje; u nas ledwie gdzieniegdzie, na milszym kształcie, wabniejszej formie odpo­cznie oko, zmęczone ciagła prozaizmu chło­sta, tak dalece, że i ta chatka wiejska przy swoim ubóstwie, w Anglii, w Szwajcarii, i w Niemczech często w tak powabnej dla oka objawiona postaci, u nas jest tylko smutnym, rozdzierającym serce wizerunkiem nagiej nędzy, brudnego ubóstwa. Z mojej wędrów­ki, kiedy pędzel mój pielgrzymski do ojczy­stego przeniosłem kraju, do rodzinnej ziemi wrócił na popas, a może na nocleg mój o- statni, uczułem na samym wstępie jakiś brak wrażeń, do których nawykła dusza i serce. Oczy moje nienasycone stały się dwoma rę­kami tego żebraka proszącego o posilenie, o jałmużnę; tak jak matkę ziemię prosiłem o natchnienie, jak o chleb powszedni do utrzy­mania dusznego we mnie życia koniecznie

o »

potrzebny. Ziemia, uboga matka, wysłała w tenczas ku mnie młoda złotowłosa białego

C C O

lica córę swoja poezie. Pieszczone dziecię jej łona, wykarmione jej piersi mlekiem, wyko- łysane duma a pieśnią, manna jakaś spada­jąca z nieba zawsze krzepione,'tak bujnym

i

»

64

w górę wystrzeliło wzrostem, w taką ubra­ło się tęcze krasy i kolorów, ze aż serce skacze z radości, a oko wyniesione ku wy­sokościom tej dziewicy czoła, dumą nieba dosięga. Poezia jest dzisiaj wisłą moją, w której czerpani natchnienie, a do tej Wi­sły tyle strumyków płynie, tyle żywych bije źródełek, dla niej, dla niej tylko; przy naj­żywsze»! i najczystszym źródle stoją Bogdan i Groza, bracia-Ukraince. Kiedym pokrze­pił się czystém podanym mi zdrojem —

z Lucianem przy złotej dumce miód sławiański mi niosą, poję się tym starym a czerstwym nektarem; obecność moja zasypia i przeskakuje na inny pas wieku, i w sta­rożytną wstępuję cerkiew, i zda się że sły­szę śpiew żaków dwóch służących dwom apostołom Cyrylemu i Metodyuszowi, do mszy pierwszej po sławiańsku śpiewanej, pod pierwszym na ziemi naszej, zatkniętym krzyżem ! !..

*

-Basiu! votre mouchoir, na ziemi, u- puściłaś, — odezwała się pani Korelska; Karol to słysząc pospieszył podnieść i po­dać upuszczoną chustkę Barbarze; odebrała chustkę niemówiac słowa; a w tein mały

c £ / •

Osmundek wbiegając do pokoju zadyszany, głosem przeraźnym zawołał:

Oli mamo! mamo! —

Co się stało? pytała matka, tuląc do siebie syna.

*

Osmundku! moje życie! powiedz cóż się takiego stało, takiś zmieszany, cóż cię przestraszyło? moje życie, powiedz!

Ach! mamo, ja się boję, nie wyjdę za bramę, nie pójdę na drogę, oh! słyszy mama?, słyszy mama ten dzwonek?

To ksiądz z panem Jezusem drogą jedzie.

Ksiądz z panem Jezusem! powtórzy­ły usta — i cichość była, pokój stał się ko­ściołem, a osoby w nim zebrane, grupą mo­dlącą się za konającego człowieka.

w tein dat sie słyszeć turkot na dziedzin-

C m

cu.— Wrzawa zajeżdzajacego pojazdu wy­wiera jakiś wpływ magiczny na mieszkańców polskiego dworu; nastraja umysły na ton weselszy.

Powstawano dosyć żywo z ukleknienia

mm 6

i oczy wszystkich osób znajdujących się w salonie zwróciły się ku podwojom, które przez chwilę jeszcze zamknięte, trzymały w zawieszeniu ciekawość zgromadzenia, alić rychło drzwi rozchodzące się w dwie po­łowy, otwarły drogę wstępującej do salonu

^ i ^

damie, wspaniałego wzrostu, kształtnej ki­bici i twarzy, która pięknością swego zarysu, a niemniej wyrazem szlachetności zajaśniała oczom patrzacych, tym żywiej w czarnym kolorze ubioru, gdzie świeżość, gust i ele-

gańcie widziałeś razem w połączeniu uro- czem. — Przybyła żywym krokiem, zbliżała się do gospodyni domu, a Szelest jej atła­sowej sukni i wonie jaśminowe rozchodziły się od niej do koła, dopełniały jakoby wra­żenie obudzone widokiem tej, wspaniałą postawą i ubiorem dostojnej damy.

Byia-to pani Olga Korsztyn, nowa są­siadka pani Korelskiej, z którą mając zna­jomość przed kilkoma laty zrobioną w ką­pielach , przybyła dzisiaj z pierwszą swoją wizytą. Po wzajemne m witaniu się dam przypominających sobie przepędzone razem chwile, pani Korsztyn z uprzejmością i z uśmiechem przybiegła do Barbary, grze- cznem słowem, gestem i serdecznem uści- śnieniem ręki okazała, ile jej jest przyjemno przypomnieć się jej pamięci, jej przyjaźni, jej sercu; a przytem tak uprzejmie i zrę­cznie umiała włożyć do rozmowy słówko pochwały, uniesienia nawet nad pięknością swojej przyjaciółki, iż nieobrażając jej skromności, zniewoliła sobie matkę—.ujęła córkę. Wracając do pani Korelskiej, po długiej dopiero prośbie przyjęła ofiarowane jej miejsce obok pani Taxovvej na kanapie, zniewoliwszy ją, ażeby na swoim pozostała

miejscu.

Kiedy dó potocznego dyskursu wcią­gnęło ja zapytanie gospodyni: Jak znajduje okolicę, w której teraz zamieszkała? jak dawno wr tych stronach bawi? pani Olga o śmierci swojego męża wspominajac ze smutkiem na twarzy, dodała: iż tem nie­szczęściem zniewolona była do opuszczenia domu, który bolesny tę stratę przypominał ciągle, i żal jej odnawiał, a lubo z niechę­cią oddalała się z okolic, gdzie lat tyle szczęśliwego doznała życia, słodzi sobie przykrość tem, że w stronach, które już na stałe mieszkanie obrała sobie, znajduje tak miłe sąsiedztwo, i znajdzie może przyjaźń, na która zasłużyć jest najszczerszem jej życzeniem, i bedzie usilnem staraniem.

! 7 C

Pani Korelska ujęta tenii nader grze- cznemi słówkami, zapewrniła ją, iż z jej stro­ny będzie starała się korzystać z tego szczęścia sąsiadowania z tak łaskaw^a na

<5 C Ct

nią panią, a Hasia będzie umiała także za­służyć sobie na tę przyjaźń jej ofiarowaną, a mówiła-to p. Korelska po polsku nie wtrąca­jąc zwykłych swoich francuz kich frazesów.

Zawstydzona jej francuzczyzna nie po­ważyła się wystąpić na scenę tam, gdzie dama salonówr i mody wprowadzała język ojczysty.

o

Kiedy w tej rozmowie nastąpiła mała przerwa, pani Korsztyn potoczywszy okiem do koła, uwisia spojrzeniem na twarzy Ze­nona , a na jej obliczu zarysował się wyraz zadziwienia, który rozpłynął się w uprzejmy uśmiech, a żywy-—twarz całą zapełniający rumieniec, potowarzyszył uśmiechowi.

Pan Zeno — tutaj? ach, co za spot­kanie!— były słowa, które szeptane raczej niż mówione — powoli z jej ust wychodziły.

Moje zadziwienie nie byłoby mniej­sze — (odrzekł Zeno:) gdybym z rozmowy pani nie był już zawiadomiony o smutnem zdarzeniu, które panią w te strony przenio­sło: doznaję nader miłego uczucia, widząc panią znowu po tych kilku latach. —

Trzeci rok upływa, jakeśmy się roz­łączyli. —

£ i

Pani się myli może, mniemam w Maju drugi rok upłynął dopiero. — Olga się za­myśliła, poczem kontynowała dyskurs.—

My zostaliśmy wierni ziemi, a pan powierzyłeś się żywiołowi burzliwemu, przy­pominam sobie w liście pana do nas pisa­nym, wspominałeś o burzy, jaka wam to­warzyszyła w przeprawie do Wenecij, ale w tym liście nie było wspomniane pewne imię. Bylo-to może pochlebstwo przyja­

cielskie, które chciało nam dowieść: iż przy kwiecie czulszego uczucia listek przyjaźni rozwijać się może swobodnie. —

Ośmielę się zapewnić (rzeki Zenu) iż pod wpływem tej przyjemności spotkania za granica ziomków, listek przyjaźni, jak to pani nazwala, w mych uczuciach rado się rozwijał.

Czy mogę prosić o odpowiedź na mo­je zapytanie? zagadała dama w ciągłej rozmowie z Zenonem.

Słucham panią, odrzekł Zeno.

-Chciałam się zapytać o tze Chrystu­sowa, która imieniem i twarza — była

c ' c •

Bianka.

Miałem smutna wiadomość o pannie Winkehnan, donoszono mnie....

Donoszono? (wpadła słowem zadzi­wienia słuchajaca) z tad wnosić musze, że między artysta a wzorem do madonny była jakaś przestrzeń oddzielajaca. Lacrima Chri- słi musiała wiele łez przelać. —

Nad nia łez wiele wylano, (odrzekł Zeno) do Rzymu przyszła wiadomość, że nie żyje. —

Na Boga! co pan mówi! taka młoda, taka ładna osoba, z tem uczuciem, z tem geniuszem....

Przerywam pani —■ (rzeki Zeno) ta wiadomość była fałszywa. —

Oh, jakże się tern cieszę. —

Tyle było smutnej prawdy w tej baj­ce, ze mocno i niebezpiecznie chorowała.

Ależ jej młodość, starania ojca, po­moc lekarska?

\ie byiy bez skutku; dzisiaj bawi w Abano wT kąpielach, które jej zaordyno­wano.

Bardzo wdzięczna panu za udzielone mi te nowiny, ale teraz wypada mi prze­prosić panią, (mówiia Olga obracając się do gospodyni domu) pan Zeno jest mój da­wny znajomy, z moim mężem czas długi żył w przyjaźni; podróżowaliśmy razem; od kilku lat nie widzieliśmy się; iatwo pani u- wierzy, ile było przyjemnem mnie to spot­kanie. — Ale niewidzę panny Barbary? — dodała, oglądając się do koła.

Panna Barbara w tej chwili wyszła z pokoju, przemówił p. Karol dotąd milczący.

Do siebie zapewnie, ale zaraz po­wróci; dodaia pani Korelska, zawiązując nowy dyskurs o drogach.

____ ł, Tegoż dnia po odjeździe gości pozna juz

godzina wieczorna, siedziała Barbara na

^ ć e7

jednej z ogrodowych kanapek, przed domem na terassie. Ręka sparta na marmurowym stole, wspierała na niej swoja piękna, ale cieżkiemi myślami obciążoną główkę. Do

£ o

koła niej grupował ogród angielski swoje bukiety drzew i kwiatów. —

Siedzącą otaczała cisza i spokój, ale na niebie był ruch chmurek, które po gwiaź­dzistym firmamencie przesiewały się, a księ­życ w przeciwna stronę chmurom biegnący, raz żywszym, znowu bledszym okiem spo- gladał na spokojność nocy na ziemi.

Barbara była smutna — jej łono wzno­siło sie westchnieniem.—

ó •

Zeno Tom I. 4

W jej duszy by! smutek nocy; tylko spokoju nocy nie było.

Spuściła rękę, co wspierała jej głowę, czoiem schyliła się ku piersiom, ręka do- tknęia się serca, w którym by i a boleść.

Ona już kochała Zenona; powój miłości ledwie się opasał do koła niej, już więdnął.

Barbara, chociaż wiele czytała roman­sów nowszej szkoły francuzkiej, w których

o miłości tyle jest traktatów, w których pi­sarze żeńscy i męzcy przeprowadzili tę na­miętność przez wszystkie cierpień stopnie; przefiltrowali przez tysiące zmyślonych przy­gód człowieczego życia: przecież ono ksią­żek czytanie tyle ja poznało z t^ miłością, co się zapisuje w książce życia, ile widok burzy malowany na płótnie podoła dać wy­obrażenie tej chwili, tej rozpaczy żeglarza, kiedy na swoim okręcie staje się igraszka rozhukanej fali, co chwila zatonięcia i śmierci

Barbara z książek niepoznala miłości, nieznała żywszych uczuć nad te — przywią­zania do matki i przyjaźni dla osób do siebie zbliżonych; jej dziewicze serce było spo­kojne.— Xa widok Zenona doznało nowego wrażenia, i zaczęło się roztwierać powoli, ale z dniem każdym coraz więcej, i cichym—•

spokojnym, ale ciągle płynącym strumieniem wpłynęło w jej serce, całe morze — mi­łości. —

Była szczęśliwa, kiedy Zeno był przy niej, szczęśliwa, kiedy wygladała jego przy­bycia w zwyczajnych godzinach, spokojim, gdy się oddalał; jej uczucia dla niego pły­nęły z jej serca, jak kwiatek z swojej ziemi, jak strumyk z swojego wytryska źródeł­ka, cicho, łagodnie, nienaruszajac swojego spokoju; chociaż instynktem jakimś prowa­dzone, ukrywało się to uczucie przed ludź­mi;— odkryte— niezadrzaloby przed niemi.

Jej skłonność do Zenona młoda jeszcze, nierozwijąla wszystkich swoich pragnień, i nieznała innego życzenia, prócz tego, widzieć go, z nim mówić, spodziewać się jego po­wrotu. — Barbarze nieprzyszła nawet myśl ta, czyli Zeno jest jej wzajemnym? Z Ze­nonem , jakim był dla niej, było jej tak do­brze, niepragnęła nic więcej. Niestety, w tenczas dopiero zapragnęła jego miłości, kiedy się dowiedziała, że on kocha już inna.

» * ^

Dwa imiona: Olgay Bianka stanęły przed nia jakby dwa straszydła; zazdrość, ten waż spiacy w ogrodzie miłości, obudził się i przysunął do jej serca. — I dzień ten, w którym tyle błogich godzin było dla niej,

4*

stał się dniem jednym z najsmutniejszych jej młodego życia.

Kiedy zaczęli się rozjeżdzać goście , zbliżyła się do niej Olga i z tyni jej wła­ściwym wdziękiem serdeczności żegnała się z nia, ściskajac Barbary rękę; dreszcz zi­mny przebiegał po dziewczynie; i'potrze­bowała całej mocy, ażeby wz r usz en ia *s w oj e mniej widocznemi uczynić, ukryć je niemo- gac. —

Kiedy już matka do swoich udała się pokoi, i we dworze przycichło, ona wyszła z domu, i na terassie ogrodowej usiadła, swoim smutnym myślom i łzom swoim wolny bieg puszczajac. Samotna, długa przedu- mała już chwilę; gdy opuszczona podniosła głowę i ogladnęła się do koła, wtenczas powietrzem tym ogrodowym zielono-wonnym powioiiał inny zapach; —■ była to woń pa- lacego się cegara.

Barbara powstała z siedzenia, zatrzy­mując w sobie oddech; z bijacem sercem, z

* C * ć

natężona uwaga słuchała, czekała i wyda- dała już Zenona; miała tę myśl, domniema­nie,— pewność nawet, że on jest w ogrodzie, nie daleko przy niej; a jej serce, jak ten zgięty pod ciężącą mu kropla kłosek, na-

giem wzruszeniem otrząsł z siebie rosę i podniósł się znowu.

Ono zjawienie się Zenona w tej godzi­nie, w ogrodzie nie podawałoż myśl pocie­szającą? że to dla niej zatrzymał się w tem miejscu? albo oddaliwszy się, powrócił zno­wu? Już nie OJga ani Bianka jemu w myśli, ale ona, i ona sama. Zeno mnie kocha wy­mówiła głośniej, i postąpiła krokiem dalej, a niewidząc nikogo, niesłysząc niczyjego głosu, w półgłośnie zapytała:

—■ Czy to pan Zeno ?

Na te słowa powstał siedzący w cie­mnej altanie mężczyzna i powoli zbliżał się do drżącej z niepokoju dziewicy.

Barbara poznała stryja swojego, pana Walentego, z odkryta głowa, w surducie

® / • c o ¿7

swoim rozpiętym stanął przed dziewczyną

zdziwiona i smutnie zawiedziona.

ć ć

Basia jeszcze w ogrodzie? zagadał tonem głosu niezwyczajnym sobie, powolnym i spokojnym. Barbara zmieszana nie dala odpowiedzi.

Bardzom rad temu (mówił dalej) że z moją Basią spotkałem się tutaj; a zgadniej dla czego? oto dla tego, że mnie Basia rfo- brej nocy dzisiaj nie życzyła, alem i zasłu­żył na to, tak, tak zasłużył. — To mówiąc

wziął za rękę swoja siostrzenicę, i poca­łował.

Czy Basia bardzo się gniewa na swo­jego stryjaszka za te jego żarciki? co? —

Ja się niegniewam na stryjaszka — mówiła Barbara bez myśli co mówi; jej myśli niebyły przy niej.

Bodaj to prawda było, ale kiedy, bo jam i zasłużył na to i dla tego przechodzi­łaś koTo mnie, i niepowiedziałaś mi tego stówka: dobra noc stryj aszkowi; a ja tak- ein się przyzwyczaił do niego, że iiiaczej ani zasnać. Cóż miałem robić, dobry Zeno- nek obdarował mnie włoskim cygarkiem, więc zapaliłem sobie cygarko, i wyszedłem sobie do ogrodu, aż tu i ciebiem obaczył, niechciałem ci przerywać twoich myśli, i siedziałem sobie cicho, moja Basiu cóż to ja widziałem, tyś płakała, a potem wiem-to wiem, tyś się spodziwała tutaj kogoś innego; przyznaj się Basiu, przyznaj, wszakże to nie grzech, a potem, znasz-to stare przysło­wie: Szydła w worze nieukryja, same wy­chodzą, same wyszły, wyszły, cha, cha.—

Barbara milczała.

Już to ja miarkuję moja Basiu, że ten pan Zeno wpadł ci w oczko; on ci się po­dobał, może nawet główkę zawrócił, ha, ha,

ozwai się p. Walenty odzyskując powoli swój wesoły humor — jakem twój stryja- szek—to uczciwy kawaler, przystojny, zuch, a główka mospanie? co? jakiej drugiej po­szukać po świecie, bo proszę mi powiedzieć, na czem on się niezna? o czem niesłyszał? co nieumie? — ten pan Karol tfu, gdzie 011 dla ciebie. Dobrze masz Basiu, kiedy ci się spodobał, to nikogo się nie pytaj, tylko go bierz, już on twój; —• Co? może powiedzą? niema majątku? otóż ma go, powiadam. Bo jak tylko moja Basia się zdecyduje, tego samego dnia ma mój zapis, co moje, to Basi, to wasze będzie, ha, ha.. Uczciwy kawaler, a rozum mospanie, mój w kąt. Basi się spo­dobał, czegóż trzeba? Xo jakże Basiu? zgoda?

Barbara tą mową pana Walentego do­tknięta do żywego, doznawała naprzemian dziwnej rozkoszy, to znowu wpadała w większy jeszcze smutek.

Wybaczy mi stryjaszek, (przemówi­ła nareszcie) jestem dzisiaj tak wzruszoną, że niewiem nawet co mam mówić, niewiem sama co myślę. —

To źle — to źle moja Basiu (ozwai się stryj) boś ty znowru coś mi bardzo za­kochana, a 011? —

«

Stryjaszek zaczai coś mówić—ozwa- ła się Basia wygladajac z ust stryja tego niedopowiedzianego słowa, jak wyi ¿ku.

—No i cóż? — on? — (mówił dalej pan Walenty) chybaby niemiaT oczu, ani serca, żeby mojej Basi niepolubił. Tfu, i ty sobie tym głowę kłopocisz? komedya, wszystko będzie dobrze, tylko-to niedobrze, że tu już okoio północy, a my jeszcze gawędzim: no jakże Basiu —• czy się gniewasz jeszcze na stry- jaszka, że sobie pozwolił małego żarcika o tych siwych konikach pana Karola? hu! ha! Niech on sobie jeździ siwemi; sam osiwieje, a naszej Basi niedostanie; no i cóż — nie życzysz mi Basiu dobrej nocy?

Dobrej nocy życzę mojemu dobremu Stryjaszkowi; — rozczulona Barbara ucało­wała rękę stryja.

A ja wzajemnie dobrej myśli a snów wesołych; a jutro da Bóg doczekać — ale, idź spać Basieńku — cygarko Zenona już się dopaliło.—

I rozeszli się oboje.

Barbara kiedy wróciła do swojego po­koju , zegar jej brązowy bil godzinę pierw­sza po północy: dziewczyna dziwnie szczę-

ó 0

śliwa — wesoła stanęła w otwartem oknie,, patrzała w jasny księżyc, i myślała o Ze­

nonie.— W tej samej chwili winnym domu,

patrząc w jasne koło księżyca, myślał o Barbarze; zegarek jego bił tę samą godzi­nę —* pierwszą po północy.

Nazajutrz o zwykłej poranka godzinie, Zeno dążył do dworskiego ogrodu, do tej zielo­nej altanki, gdzie go czekało towarzystwo pani Korelskiej i jej córki i stolik do śnia­dania nakryty. Atoli tą razą jakieś nowe, dotąd mu obce myśli zajęły jego duszę, krok idącego zwalniały i wstrzymywały na tej drodze, co go prowadziła tam, gdzie wiecznie pozostać już zapragnął. ‘Może to długie wśród samotności dumanie wywoła­ło te myśli, co go niepokoiły; nie wstrzy­mały jednak idącego. Wstąpił do ogrodu, wszedł do altany, w niej, nad spodziewanie swoje, niezastał nikogo.

Przykro zawiedziony, osmutniał, na drodze domysłu szukał powodu, który w

dniu tym zatrzymał w domu pania Korelską

£ i»

i jej córkę.

—■ Czy nie zasłabła? pomyślał, a dreszcz trwogi przebiegł po nim, i już niespokojno- ści pełen, chciał pospieszyć do domu, do­wiedzieć się —■ trwoga o Barbarę była w jego sercu, a ta trwoga zdradzała inne już uczucie.

Wychodzącemu z altany okazał się pan Walenty. Szedł ulica grabowa, krokiem powolnym z nachylony głowa, wlekąc za soba chustkę, która trzymał w tyle założo­nych rękach.

Zeno biegł jemu na przeciw, witając zapytał o stan zdrowia panny Barbary.

Dzień dobry panu Zenowi (odrzekł pan Walenty) dzień dobry, a co się tyczy stanu zdrowia Basij ten także dobry. Pan Zeno rano wstał dzisiaj ? —

Mniemałem że damy zastanę już w ogrodzie, zwłaszcza że pogoda, mówił Zeno.

Pogoda, a tak, Bóg dał pogodę, (od­rzekł pan Walenty) u mnie dziś snopki wia- rhi, rad bym co urwać, bo jak to mówią: co w stodole to twoje; aLe mam zlecenie do cie­bie panie Zenonie, tylko że 110 cóż

tam, powiedzieć raz trzeba, lepiej dziś jak jutro, co? niemam racyi? a ty masz rozum, nie prawdaż panie Zenonie? —

Do czegóż to zmierza? zapyta? Zeno coraz więcej niespokojny.

Już to ja mierzę do tego, ażeby ci powiedzieć, bo tak sobie życzą, tak uradzili, kazali mi powiedzieć, ażebyś nie bywa! w tym domu.

Xa posłyszane te słowa Zeno otruchlai; spojrzał na twarz pana Walentego, i jako­by w niej odczyta? tajemnicę cała, spuścił oczy w ziemię i westchnął. Pan Walenty tabakierkę swoja z jednej do drugiej ręki przenosił; patrząc w ziemię, po chwili mil­czenia zagadał.

Pan dobr. diugo jeszcze w naszych stronach bawić zamyśla?

Ja miatem zamiar parę tygodni tli zabawić, mniemam jednak, że wyjazd mój przyspieszę. Czyliż mnie czeka ta przy­krość, iż oddalając się z tej okolicy nie bę­dę miał nawet przyjemności pożegnać damy? za Taskawe mnie przyjęcie w ich domu, złożyć im moje podziękowanie? —

A w którą stronę myślisz się udać panie Zenonie, może do rodziców? a gdzie mieszkają? czy żyją jeszcze? —

Nie mniemam, ażeby szczegóły moje domowe mogły interesować pana; powieścią

o nich możebym go znudził, gdy zaś nieo-

\

trzymałem odpowiedzi na moje pytanie, do­myślam się, ze mnie nic nie pozostaje, tylko prosić go, ażebyś raczył bydź tłumaczem mojej wdzięczności, jaka mam dla tego do­mu, który niechciał odmówić mnie obcemu swojej gościnności, i łaska przyjęcia zobo­wiązał mocno tego, który na takowa nie u- miał nawet zasłużyć sobie.—■

Pan Walenty nic nie mówił, Zeno kon- tynował swoja mowę:

Będąc teraz już w obawie, ażebym nie stał się natrętnym, widzę, że wizyta nioju dzisiejsza, będzie moja ostatnia, i dla tego zmuszony jestem, prosić pana, ażebyś raczył dopomódz mnie w dopełnieniu życzeń panny Barbary. Życzyła sobie ogladać mój podręczny Album, przyniosłem go z soba i proszę do przejrzenia go zakommunikować.—

■— Najchętniej panie Zenonie, ale za moja fatygę muszę też dogodzić ciekawości,

i przody sam obejrzę te obrazki.

Aj! aj! przysięgali się, to same por­trety! a do tego samych młodych niewiast! a cóż to czy starych nie malujecie? aha teraz się domyślam, sa to kochanki pańskie! a co niezo;adIem? —

o

Czy pan bierzesz mnie za Don Jua­na! (zapytał zagniewany Zeno,) ale nie-

wiadomość niema grzechu, tłumaczę się panu: malarze portretów maja zwyczaj ski- cować twarze tych osób, które portretują; sa to twarze kobiet, które ja malowałem.—

A to co innego, bo ja wierzaj mi panie Zenonie znam się na roli i na koniach, ale na takich rzeczach nieznam sie wcale,

C 7

wierzaj mi panie Zenonie. —

Chętnie wierzę temu. —

Więc ja to mam dać Basi? —

Proszę pana o to. —■

A dobrze, dobrze, ale my się nie że­gnamy jeszcze! nieprawdaż panie Zenonie? ty tam w duszy gniewasz się serdecznie na mnie, a może i słusznie, no cóż robić! gdy­by tu była wola Boża potemu, ale wiesz co, gdybyś się gniewał na mnie, dalibóg,

»

bardzo byłoby mi markotno, bo tak Bogiem a prawda mówiąc, ja ciebie panie Zenonie szacuję prawdziwie i kocham, i żebym tak sam sobie był, to żebyś mi cały rok sie­dział, dalibóg żebyś mnie nie znudził, jeź­dzilibyśmy sobie, chodzili, cygarko palili razem, dalibóg, ale tak to co innego, gdzie sa kobiety w domu, a ładne panienki, zaraz tam diabeł się wmięsza i ulepi z tego coś niepotrzebnego. A co niemam recht? ale panie Zenonie nie odjeżdżaj no tak prędko,

musiałbym jak Boga kochani tęsknić za to­bą; jeżeli pozwolisz odprowadzę cię do plebanii. —

Nie pragnę fatygować pana dobr.

Co znowu fatygować! dyć ja cały dzień się tak fatyguję; ale prawda, muszę dziś do łasa jechać, koń czeka, ale wiesz co? możebyś się przejechał ze mna—co! każe ci osiodłać dzika co! pozwolisz? jest moja passya patrzeć jak ty umiesz go upo­rać— a wiesz co? powiem ci na ucho, jaka u gajowego jest młoda żonka, to jakbyś ja ujrzał, zarazbyś ja sportretowal i wsadził do tej książki. —

Ja żegnam Pana, (odparł żywo Ze- no) bo niechcę, ażeby ostatnie słowo, jakie byś pan odemnie posłyszał, było mu niemi- tem, jak ubliżajac^ mnie była ta propo-

. zycija.—

To rzekłszy Zeno spiesznie się oddalił.

Pan Walenty patrzał za,odchodzącym, żałość ściskała mu serce.

Zacny, moralny, godny młodzian (szeptał do siebie) ale cóż robić, dzisiaj przy wyborze kawalera, na to nikt ani pa­trzy, tylko się pyta, co tam słychać o nim w tabuli? to Niesieckim? Bywało tak i da­wniej, bywało. —

Zeno przechodząc mimo dworu, rzucił okiem ku jego oknom, ale te były zamknięte zieloneini storami zasłonięte, ciche, nieme.— Do gościnnego domu plebana wracał smutny; — ptaszek miłości dziś dopiero w nim rozbudzony, już smutną mu zaśpiewał piosnkę. —

Ale miłość potrącona o tamę, nie upada, owszem na niej się opiera, ażeby wyżej się podnieść mogła; przeciwności są jej szcze­blami, po których dochodzi do swojego szczytu, a w tenczas wybiegnie najwyżej, gdy moc duszy udziela się uczuciom i tym niszczącym nas namiętnościom nawet; po­dobnie jak siła ręki, przechodzi w żelazo miecza, ażeby mocniejszym razem głębszą zadała rane. —

c

Zeno wrócił do plebanii, nie zastał w domu gospodarza, i była mu potrzebna chwila samotności, w której i siły swoje zebrać miał, i przygotować się do odegrania przed światem roli człowieka spokojnego i szczę­śliwego, bo zaprawdę ani spokoju ani swo­body już nie było w sercu młodziana.

Ale boleść jego niepowinna była stać się przedmiotem politowania nawet przyja­ciela, niewidzia! potrzeby roztwierać ranę którą czasowi miał oddać do Avyleczenia.

#

Proboszcz 31iłociński, z którym zrobił znajomość w Wenecii przed kilku laty, po­zyskał jego szacunek i przychylność serca, przyjaźni Zenona nieotrzymał jeszcze; miał- że z poświęceniem tej wrodzonej jemu du­my uczynić go powiernikiem uczuć, które on sam słabością już nazywał, i chwilową być mniemał.

Wracając do domu proboszcz zastai gościa swojego niezmienionym. W kilka dni po zdarzeniach wyżej opisanych w dyskur­sie namienił Zeno, że poczuwa się do obo­wiązku odwiedzenia pani Korsztynowej mie­szkającej w sąsiedztwie, z którą ma znajo­mość i przyjaźnią jej się zaszczyca. Proboszcz wiele dobrego mówff o tej pani, a przed­sięwzięciu Zenona przyszedł w pomoc, ofia­rując jemu swoje konie, które z wdzięczno-, ścia zostały przyjęte.—

5Eeno dojeżdżał do Ładnowa. Piękna ta majętność pani Korsztyn dwóch - milową przestrzenią oddaloną była od Miłocina a z wysokości gościńca, który przełamywać się musiał przez lesistej góry wierzchowi- sko, odsłaniała się oku jadącego jako długi smug ogrodu. Albowiem do koła każdego domku zieleniły się sadowe drzewa5 ciągnął się szereg wierzb, gdzie niegdzie wybijała się lipa swojem okazalszem czołem, albo topola białym jak śnieg liściem błyszcząca do siońea.

Nad wioską podnosiła się znowu zie­mia, w góry się pięła, pozasiewane lasami jodlin i buków. —

Nasz podróżny spuścił się już w doli­nę, szpaler starych topoli, gdyby szereg

infanterii prowadził jadacego do bramy, okazałego starożytnym swoim stylem, zam­ku. Zamek Ładnoski, kilkowiekową siedziba zamożnej rodziny przez długi przeciąg cza­su niezamieszkany i opuszczony od ludzi, niebył jednak wyzuty z ich opieki, i choć już pana niemiał, miał sługę w starym Ja­centym, dawnym kammerlokaju nieboszczy­ka hrabiego. —

W sklepionej izdebce staruszka w dol­nej części zamku wisiały klucze od pokoi, starannie zawdy zamykanych i trzymanych w czystości i porządku. Jednak ta długo­letnia cisza niezamieszkanego domu powle­kła mury jego zewnętrzne jakaś barwa osępienia i starości, dziedziniec brukowany coraz wyższa porastał trawa, a pomimo ba­cznego oka pana Jacentego i pilnej szczotki jego, goście opuszczonego od ludzi domu, pająk i proch rozpościerały swoje szare pań­stwo po wysokich suffitach tych komnat sta­roświeckich i coraz grubsza warstwą obsie­wały gzymsy i ramy porozwieszanych na ścianach obrazów.

Za przybyciem pani Olgi zamek z uśpie­nia swego wybudzony, pootwierał swoje okna do słońca, podwoje do przewiewu wia­trów: otrząsł się z prochu i pajęczyn; ale

trawa powoli tylko ustępowała z podwórza, nie było w nim wrzawy, był tylko cichy •szmer życia, bo mieszkała w nim wdowa — która dla drugich miała uprzejmość w mowie, wesołość na twarzy, ubiór świetny nawet: dla siebie chowała smutek i myśli, w których była tylko pamięć o straconym przyjacielu, a może i tęsknota do niego. —

W jednym z długiego rzędu pokoi (przez którego firanki rozwieszone w oknach wyso­kiego rozmiaru łamał się promień słońca) przy marmurowym stole, na którym leżało kilka książek i teka z rysunkami, siedziała

C "

pani Olga na krześle, zadumana, na boleją­cym sercu opierając rękę; kiftdy szerokie rozwarły się podwoje, a stary Jacenty mel­dując, wprowadził gościa, a nim był Zeno.

Zadziwiona, przelękłu prawie zerwała się gospodyni domu, i z wyrazem uprzejmym na twarzy, podała rękę swoja przybyłemu, poprowadziła go do kanapy, sama zabrała miejsce obok niego, i zawiązała z niem roz­mowie pełną barwy i stroju imaginacii.

Gościnność pani Olgi nieograniczała się albowiem na poddaniu gościowi miękiego siedzenia, owoców, albo nalaniem filiżanki herbaty, ona umiała ucztować każdego go­ścia swen[o twarza zawsze wesoia, uśmie-

» ć ć 7

chem w ustach, siowami grzeczności. Nigdy nienarzuciła ona nikomu swoich skarg i smut-

o

ków, albo kłopotów domowych. W konwer­sacji umiaTa zapominać o sobie niemal zu­pełnie : jej pytania tyczyły się zawsze szczegółów osoby z która rozmawiała; dla tego niesłjrszał nikt pani Olgi mówiącej o sobie, o domie, albo o sługach swoich (jak sie często trafia u dam innych*) nie żaliła sie

cc » -/ c

ani chwaliła nigdy, bo znajac ludzi wiedziała, że admiracia, która wymuszamy na słucha­jącym zostawia żółć zazdrości w ich sercu

J c *

a żadajac pożałowania, wjmagamy od dru­gich, nieszezerości tylko; albo nareście przy­krego uczucia. Tokiem dyskursu zawsze ożv- wionego prowadziła swoją rozmowę pani

Ol ga przjrsuwajac do pamięci gościa swego chwile i sceny, których przypomnienie przj- jemnem jemu być mniemała; podróże razem odbywane we Włoszech podawały temu w ąt­kowi zawsze nowe, świeże, i urozmaicone pasmo. Po półgodzinnej rozmowie kiedy pani Olga ujęła już dostatecznie gościa swego oznakami gościnnej grzeczności, przeprosiw­szy uprzejmie oddaliła się na chwilę krótka, z której korzystajac wjrdała potrzebne roz­kazy, i niebawiac się, wróciła. —

Zeno trzvmaï w reku książkę jedna z

« fi c C. ') c

leżących na stole, i przeglądał jej stronnice; korzystała z tego gospodyni domu, na tło rozmowy wprowadziła literaturę. Balzak, Jitórego romans Zeno przeglądał właśnie, poddał jej stosowną okazie,zapytania gościa

o zdanie o autorze tak głośnym, i tak

wiele czytanym, nawet w Polsce. —

Wyznam szczerze, dodała, iż rada- bym posłyszeć zdanie pańskie, ja, bowiem, w tym względzie niemam zdania, jednak ośmielę się powiedzieć, że w tych obrazach z natury wziętych prawdopodobieństwa nie- widzę; to jest: fpoprawiając się dodała) tak tak mi się zdaje.

Wyznam pani (ozwał się Zeno, śmie­jąc się tym uśmiechem zimnym, nierozwese- lającym twarzy) przyznam się (mówił) iż dotąd nie odczytałem żadnego romansu Bal-

c * o

żuka, w którym by niebyło jednej strony śmiesznej. Nad światem Balzaka powiewa arlekińska czapka, przy płaczu jego muzy, słychać głos trzepaczki pajaca.

Co pan mówi? zadziwiona ozwała się Olga.

c w

Wytłumaczę się pani, i tak w ro­mansie, Le rivalités en province, który pani właśnie czytasz. — Czyliż osoby wprowa­

dzone nie sa wymierzone na tak olbrzymia

c * * ć

skalę, ze ta olbrzymiość już się przegina w stronę odwrotna, to jest w komiczność.

Ten notariusz na przykład , człowiek porządny, oszczędny i rzadkiej skromności sypie tu krocie po krociach z swojego ma- jateczku, a to jedynie, ażeby sprawić pani­czowi jaka rozrywkę, albo pokryć jego naj- podlejsza galerowej kary godna zbrodnię.—

W tem to pan ma racię (wpadła w słowo Olga.)

A teraz przejdźmy do innych, ten Roual Nathan, to gigant, pod nim ugiąć się powinna ziemia, a on tak lekko spoczął na slabem serduszku córki Ewowej. Ta tor- pilla duszącą się oparem z węgla, dla tego tylko, że pozór ocienił jej czystość, która bvła już zbrukana na czarno: albo ta córka

o /

sknery, której życie autor zanudza w końcu spadajacemi na nia milionami.

c ć

Ta Beatrix nareście, mocnej duszy oso­ba krom małej słabości do pierwszego co iej sie nawinał awanturnika: i ślachetnie

J •' C ę /

myślącą, chociaż’dopuściła się małego grze­chu, bo porzuciła męża i dzieci swoje, że już nie wspomnę o innych Balzakowych figurach tak wysokiej skali, przy których my ludzie malejemy w karłów. — Takim sposobem

krzywdę nam robi Balzak, ale i sobie druga strona komiczna z tego powieściopisa-, rza ta (kontynował Zeno) że w powieściach ustawia Atlassy, a daje im do dźwigania same maleńkie nieszczęścia. W każdej po­wieści w idziemy podnoszące się rusztowanie olbrzymie, czy to drugi Münster będzie? kto zapyta? nie, skończy się to wszystko na ja­kim grzeszku, romansiku, jednej z tysiąca warjacij Gcetego — die Wahlverwandschaften.

Te Giganty Balzaka gdyby jaki Pigma- leon ożywił, i poustawia! w szereg, a Bu- geaud poprowadził na atlasowe góry, fran- eia dawno byłaby skończyła z Abdelkaderem, «ile tak to szkoda tych wielkich ludzi w tych

> * książeczkach małych, ciasno im w ramkach

C * 7

romansu, i duszno, po kilku konwulsyjnych drganiach brwi, lub serca, po niedługim życiu mdleją, i razem z książką ida na wygnanie

c 7 C * Ć + &

w Botani baj zapomnienia; budząc często­kroć mniej żalu jak rozśmieszenia.—

Szczerze wyznaję (przemówiła Olga) że pan ma zupełną racyię.

Zadziwi mnie, jeżeli niedojrzy pani śmieszność nie małą w tej uformowanej ko­tary i panów de \uncingen, du Tttet Kar- garomt et caetera, któremi Balzak Panteon swoich utworów ugirlandowal. Są to figury

Ze no Tom /. 5

zmyślone, nie wiele zajmują czytelnika. Ich autor en fait grand cas rozwiesza je na powieściowej nitce, od jednej książki do drugiej, i figurują tu jak te na szpagaciku nawleczone suche śliweczki. —

Domyślam się, (wpadła wr słowo Ol­ga) autor francuzki uczyni! to zapewne w skutku przekonania, że w kompanii łatwiej dostać sie do kościoła sTawv.

c »

Zapewne , poTączonemi siïami można nareście i wybić drzwi do tej świątyni (rzekł Zeno) bo pomimo wielkiej wrzawy literac­kiej nad Sekwaną, jej podwoje stoją zam­knięte. Ale i słuszna, do Panteonu nieśmier- t

telności wpuszczają tylko pojedynczo, a tu taka zgraja wielkich ludzi. —

U francuzów jest prawdziwe Vamba­ras des richesses było przemówienie Olgi.

Kłopot dla narodu francuzkiego z tą nową legią geniuszów ; naród francuzów lubi być wdzięcznym, umié płacić i wieńczyć, ale na tyle skroni, nie wystarczy lauru, na tyle kieszeni, złota. Dla tego to może z polskich dam każda dopomaga, wspiera lite­raturę francuzke, która łaska nlezaszczyca

c c 1 c c *

krajową; ta dotąd jeszcze jest musztarda tylko po bankiecie.

Ostra wymówka. —■

Po większej części niesprawiedliwa nie jest. —■

Ja wszelako stanę wr obronie moich współziemianek, wprzódy jednak powiem, (mówiła pani Korsztyn) co właśnie na myśl mi przyszło; pan Balzak, który ludzi tak zręcznie olbrzymuje, byłby dobry na fran- cuzkiego Plut ar cha. —

o

Uwaga pani słuszna, dopełnię ja tern spostrzeżeniem, ze autor o którym mówiemy, zabiera się także często do rozniecenia Wul-

t e

kanu, ale rozdmuchuje tylko imaginacię gri- zetek j a gdyby nawet udało się jemu roz­dmuchać i Wulkan, on pourrait le calmer avec un feu de poudre d'or.

Podobno napisano u nas krytykę na teraźniejsza literaturę francuzka (zapytała się pani Olg«.)

Było to skazanie na pręgierz nieobe­cnego, do którego wiadomości niedojdzie na­wet ten wydany srogi dekret. Książeczką przez pania wspomniana miała w celu swoim ubocznym odwrócić piękne nasze czytelniczki od tego wygórowanego zamiłowania w^ fran- cuzkich romansach, a tćm samem nawrócić ku ojczystym rzeczom.— To nie osiągnięto.—

^ #

Słysząc tę powtórna naganę (wpadła w słowo Olga) zachciwa się mnie naprowa­

dzić pana na lepsze mniemanie o mnie, a razem o moich współziemiankach, co uskute­cznię , jeżeli pozwolisz się zaprowadzić do mojej biblioteczki, znajdzie pan w niej wiele irancuzkich a nawet łacińskich, greckich autorów, ale i ojczysta literatura ma swoją framugę, która się zapełnia.—

Czekam miłego wezwania i przewo­dnictwa pani.—

Proszę z sobą, rzekła pani Olga po­dając swą rękę gościowi.

Przechodzili długiem szeregiem pokoi, w

których papierowe w kwiaty obicia, ozdoby

białych sztukalerij u suffitów, okna okazałe,

meble nareście starożytne ^nosiły właściwa

- ć

sobie cechę siedzib, w jakich w zeszłym stuleciu zamożniejsi u nas przemieszkiwali. Z jednego z najobszerniejszych salonów, który bywał może niegdyś pokojem wię­kszego zgromadzenia, zii otworzeniem się drzwiczek tapetami zasłoniętych, wstąpił Zeno do ciemnego kurytarza, przez niego było wrejście do biblioteki umieszczonej w narożniku, ośmiokątną basztę formującym.

Pani Olga wyprzedziła gościa szybkiem krokiem, i bieżąc ku drzwiom, otworzyła je: Zaledwie co wstąpiła do bibliotecznego ga­binetu, posłyszał Zeno jej głos w języku

francuzkim; mowa jej byia zwrócona do

^ ® (i

zgrzybiałego już starca, który stojąc na

o

krzesełku sięgał wyciągniętą swa ręka do

<‘<rs J f» c c c 4 c

wyższej pułki po książkę; na posłyszany, głos pani Olgi, obrócił się twarzą do niej. i- powiedział swoje bon szour Madame la Comtesse, i niezmieniając pozycii, przybliżył do oka księgę wyszukana, i w niej czytać

^ * c ^ ^

zaczął, odwiedzinami pani Olgi w swoim zatrudnieniu bynajmniej nieprzerwany.— Ledwie go dostrzegł i poznał Zeno przyspieszonym krokiem dążył ku niemu; rece doń wyciągnął, twarza wyrażajac rze-

c * (.?■* c j $ * •; c

wna radość z tego niespodziewanego z nim spotkania. Starzec ten, był to pan Palmsoti rodem Niederlandczyk, człowiek uczony, członek kilku towarzystw, ale przy tem (że się tak wyrażę) był prawdziwa mumia lite-

O (i

racką. W towarzystwie pomarłych autorów spędziwszy życie, zerwawszy stosónki to­warzyskie ze wszystkim co żyje i życiem oddycha, Palmsou wcielił siebie w świat przeszły, spokrewnił się z ludźmi, co żyli przed lat tysiącem, znał starożytne siedziby Greków i Rzymian, dzikie Nubi i Libii wy- brzeżyska, śledził żeglugę Fenicjan, kreślił drogi wojenne Mitry data, którego strategi­czne błędy opisał i dowodami potwierdził;

$

śleezaf nad wyśledzeniem nazwiska te<m

C •

wódcy, który hordy Wandalów przez piry- nejskie góry prowadził; badał, szukał go przez lat dwadzieścia i niewynalazł. W prze­szłości żyjąc, ją szukając, nie grzebał jej w zwaliskach i prochach, ale w książkach,— książka była jemu łokciem, którym mierzył arenyy barometrem, którym tatarskie niwe­lował stepy.

Zdarzenia długim przeciągiem wieków, miejsca wielką ziemi przestrzenią oddalone, miały dla niego smak interesowności, prze­ciwnie to wszystko, co w bliższe niego wchodziło koło, było pogardy godne, nie­godne uwagi; lat kilkadziesiąt zamieszkały w kraju, kraju niepoznaf, nie spojrzał nigdy w twarz jego ludu, obyczajów nieuważaT, historij nie badał, i jak niegdyś Pizarro dziką Inkassów mową, gardził słodkim ję­zykiem tej ziemi, w którą zaaklimatyzował* się długim swoim w niej pobytem.

Jeżeli tamiac mur uprzedzenia, jakim się opasał, swoją uwagę obrucił na rzecz krajową, spowodowanym bywał do tego ja­ką rozprawą w piśmie zagranicznym wy­czytaną; temu to przypisać należy dziwne uszanowanie, jakie powziął dla knlparkow- skick icisni, bo właściwość ich charaktery-

styczną pewien uczony francuz szeroko opisał; a odkąd o krajowej florze w pismach obcycli mówić zaczęto, innym juz okiem zaczął spoglądać na trawkę tej ziemi, któ­rą tak obojętnie dotąd deptał —

Naturalnym skutkiem tego odłaczenia się od świata i ludzi, byfo roztargnienie wielu

7 mi ^

uczonym właściwe, u niego posuwało się niekiedy do stopnia śmieszności. Wychodząc na ulicę z parasolem w ręku często nieroz- winą! go, aż dobrze zmoczony gdy wchodzi! do sieni domu; mówiono o nim, iż razu pe­wnego napisał dla wiadomości tych, którzy- by pytali się o niego, na drzwiach krydą dużemi literami: J)r. Palmson o czwartej godzinie powróci do domu, proszę zaczekać. Atoli sam wrócił wcześniej, a rzuciwszy okiem na napis nad drzwiami, zaczął się przechadzać po kurytarzu, a każdemu co go zapytał, odpowiedział: Wróci o 4tej godzi­nie, trzeba czekać, ja czekam.

Był już w^ wieku późnej starości. Cielesna sukienka jego starej duszy była zużytą i spłowiałą.

Twarz staruszka fałdowała się cała w marzczki i głęboko-wd’ęte nosiła linie na czole, z którego starło się pismo włosów. Cienki, suchy nos schylony ku wardze i

z lii e<i;,‘ii sie niPiiial z broda naprzód wvsta-

^ Ć (* I *

jaca, pod która widziałeś szyję pokurczona, do skóry starego węża podobna. Ciało szczu­płe i przygarbione nosiły chude, w kolanach zagięte nogi. Jego zaś ubranie była-to że tak powiemy, stara kompaturka, starej książki.

Takim byt pan Palmson, dawniej gu­werner pana Korsztyna, testamentem miał sobie zapewnione pomieszkanie i wygodę do śmierci; teraz w zamku Ładnowskim prze­mieszkiwał’. Ze byT znajomy Zenonowi, a nawet w bliższych z nim zostawał stosón- kach, wydała chwila ich spotkania się, ta radość w oczach, z jaką starca witał Zeno, który podziwieniem przejęty został, ale ra­zem i uczuciem przykrem, gdy na twarzy starca odpowiedniego nie obaczył wyrazu; i Palmson obojętnem okiem spojrzał na mło­dzieńca, i znowu cała uwagę swoja zanu­rzył w książkę, której kartki zwolna prze­wracał i zaginał.—

On mnie niepoznał — przemówił Ze­no bolesnym głosem.

Pan Palmson czy znajomy panu, za­pytała pani Olga.

On mojem ojcem! odrzekł Zeno.

Ojcem? czy to być może? czy to po­dobna? Zadziwienie pani Olgi było wielkie.

I pana niepoznał? mówiła żywo dotknięta ta scena, która głośna radość zwia-

co C7 * C

stować była powinna, a przyniosła tylko cichv smutek.

y

Po chwili przestanku zbliżyła sie do

1 0 C

Palmsona, i biorąc go za rękę, przemówiła doń we francuzkim języku.

Panie Palmson, przedstawiam Jemu Zenona, czyliż go niepoznajesz?

Staruszek na wymówione to imię za-

J c

trząsł się cały, książką wysunęła się z dy­gocącej jego ręki, uchwycił się ramienia p. Olgi, przy jej pomocy zstąpił z krzesła na ziemię, a podniosłszy okulary nad czoło, spojrzał, wpatrzył się w twarz stojącego przed nim młodziana i rzucił mu się na

szyj* —

Mon Zeno, mon szer Zeno, sze fou trufe ici, sze suis bien pofre, moi niepoznat mojego Zenona, mais tu es defenu grand et fort, comme le gladiateur de Borg hese , mówił starzec, rekami obiema ściskał reke

7 C Ort

Zenona, który do łez wzruszony całował schylonemi ku niej ustami te ściskająca go rękę starca. Tej scenie przypatrywała się pani Olga w równej mierze wzruszona.

Oh fausta, ter que (¡uaterque beata dies. Nunc, nunc est bibenditm nunc pede

libera pulsanda tellus, zawołał staruszek, i tupnął noga o ziemię, potrzasał rękę Ze­nona, a w óczach jego iskrzyła się radość, stare jego serce radowało się dziecinnym szałem.

Mais comme il est defenu grand e forty mówił patrzac rozweseloném okiem na młodziana.

Propriis tu pulcher in armis

lpse canenda geres, patriœque exempta parabis.

*

Cest fous Madame la Comtesse — ćest fous me faites celte surprize, c’est fou, -c est fou, mówił wesoło wyciagajac znowu rękę do Olgi, peîen rozweselenia.

Tieusy tieus mon szer Zeno, mówił dalej starzec, sze m’en fais fous montrer grande szose mais sze fous dis, grande szosey on a troufé dans une cafe en Espa­gney foui en Espagne y un manuscrit des tems des Vandales y magni momenti do eu- mentumy je fiens de recevoir; nous allons deszifrery foui y foui , tu m’aidera mon cher Tàenoy un manuscrit Yandalien fouiy foui.

Ta przemowa starca, niespodziewany laki zwrót jego myśli do przedmiotu tyle niezgodnego ze stanem uczuć Zenona, za­dziwił pania Olgę, na Zenonie smutne robiąc

wrażenie, wprowadził go w zadumanie, w którym pogrążony odpowiadał na robione mu zapytania Palmsona, bez wiedzy imvet co mówi i co przyrzeka.

Staruszek tem wspomnieniem manuskryp­towego skarbu wciągnięty znowu w kolo sw^ojej naukowości, co była żywiołem jego życia; tem co najmocniej go zajmowało, za­trudniało lata młodzieńczego wieku, pocie­chę dodawało w starości; tem się dzisiaj rad był podzielić z swoim ukochanym Ze­nonem. Przyprowadziwszy go za rękę do jednej z framug, książkami napełnionej, po uroczystej przedmowie jął wyciągać jedne po drugiej księgi, stare pargaminy i obja­śniać ich wysoko-cenną wartość, rzadkość, a nareście całą rozpowiadać historię.

Tej sceny niemym świadkiem była pani Korsztynowa, a Zeno udanem zajęciem się okazywał, iż umie nawet szanować słabość staruszka, wystrzegał się, ażeby słowem jednym niewyprowadził go z omamienia je­mu miłego.

o •

Wejściem starego kammerlokaja Jacen­tego, który zawiastował, ie zupę na stót danoy odłożony został dalszy przegląd oso­bliwości starożytniczych na czas poobiedni. Pani Korsztynow^a podała rękę Palmsonowi,

i prowadząc go zwolna przez kurylarz i rzad salonów, do jadalnego przywiodła po- koju, gdzie we środku stat okrągły stół i trzy nakrycia na nim.

Palmson rozmowny w towarzystwie po ukończonym obiedzie coraz rzadziej się od­zywał, i już na pytania do niego zwracane przestał odpowiadać, głowa oparła się o wysoką poręcz gotyckiego krzesła, ręce bezwładne spadały ku ziemi; staruszek zasnał.

Sen poobiedni pokrzepiał Palmsona, któremu starość krótki już tylko dozwalała spoczynek w godzinach nocnych. Między panią Korsztynową a jej gościem kontyno- wała się rozmowa, przytłumionym jednak głosem, a to z obawy; ażeby sen obecnego starca przez nią przerwanym niezostał.

Po małej przerwie w konw^erzacyi, go­spodyni domu odezwała się z tem do gościa swojego, iż nader się czuje szczęśliwą, iż lubo przypadek tu więcej zrządził, niż jej wola, przyczyniła się w szakże do tego zej­ścia się Zenona z jego ojcem.

Niemam już rodzicówr (mówiła dalej zstępując na smutną kolej myśli) straciłam męża, jedynego mego przyjaciela, moje ser­

ce, jak gdyby wszystkie swoje pospłacało już długi, niema komu wypłacać się wdzię­cznością, ani milszym obdarzyć uczuciem, więc się zamyka coraz więcej w sobie, i może nigdy się już nie otworzy do przyję­cia miłych albo przykrych wrażeń, a prze­cież wyznam to panu (mówiła dalej pani Olga ściskając przyjacielsko rękę Zenona) wyznam panu, że dzień dzisiejszy zostawi \fre mnie to oboje, nader miłe a razem i bo­lesne uczucie. Utaić nie mogę, iż to niepo- znanie syna, ciągłe zajęcie się ojca pana ta nauko wościa, która szczęściu i uczuciom

ć r ' *

serca jednej nie zdoia poświęcić chwili, przykre zrobiła wrażenie na mnie, 1 dopro­wadza do wniosku, że starość nie tylko cia- To ale i serce dotyka i wyziębia, zdaje się jakby to było z postanowienia samej natury, ażeby te związki, które czTowieka ze świa­tem łączą, osłabiła pierwej; zanim śmierć przyjdzie rozerwać je na zawsze.

Na te uwagi pani Korsztyn ze strony Zenona nie byTo odpowiedzi, smutnem wej­rzeniem zawisnął na twarzy mówiącej, niem pragnął może uprosić współuczucie, a może i litość nad smutna doła swoia.

Ć (i ^ C

Pani Korsztynowa odgadła tę przy­krość, jaką mu sprawiła słowem dopiero

powiedzianem i zapragnęła takowe złago­dzić wspomnieniem na szacunek i przywią­zanie jakiem nieboszczyk jej maż wyszcze­gólniał zawdy Palmsona, któremu tyle był winien, w którym ona nareście widząc przy­jaciela jej domu, jako zacnego i uczciwego człowieka, wysoko poważa.

Ale (mówiła dalej, chcąc sprowa­dzić dyskurs na inna materię) mogęż panu zaproponować mój dom na chwilowe mie­szkanie? bo lubo niewiem jakie sa dalsze jego zamysły, mniemam, że dla ojca pobyt pana w tych stronach może się przedłuży, a w takim razie mój dom, dosyć obszerny, mógłby go przyjąć, a co się tyczy jego go­spodyni, ta byłaby nader z tego szczęśliwa. Zeno pospieszył z odpowiedzią, iż za ofia­rowana mu gościnność nader wdzięczny, takowa przyjmuje j opowiedział, iż celem jego podróży była stolica, gdzie ojca swe­go zastać się spodziewał, i dokąd prosta droga wysłane zapewnie doszły już rzeczy jego, dodał w końcu, iż majac znajomość z proboszczem Miłocińskim zrobiona w We- necii, gdzie się z nim przypadkowie spotkał, po drodze na dni kilka do niego wstąpił, dopełniajac tem przyrzeczenia jemu zrobio­nego.

o

Przyjąwszy propozycią pani Korszty- nowej, przeprosi! ją, i na chwilę się odda­liwszy, napisał slow kilka do swojego przyjaciela, odsyłając temuż pozwolone mu konie i bryczkę.

»

%

«

w obrębie * tej przestrzeni, co stanowiła majętność pana Karola Wrzetackiego, było jedno ustronie , które pustelnią nazywano* Zabrzów (tak się nazywała wieś) graniczył z Miłocinem. Droga, co doń prowadziła, polami prosto wytknięta z razu, dalej brała swój kierunek wredle zagięć gór, które od zachodniej strony wznosiły się do znacznej wysokości. Gościeniec, obiegając jej pod­nóże, z jednej strony miał równe pól ob­szary, z drugiej spinała się nad nim naga

ściana ziemi, której wierzchołek krzewem

0

bujno obrośnięty, rozrzuca! cień na drogę w nizinie. W pewnej odległości od dworu i wioski, rosło przy drodze jedno samotne drzew7ko, płotem ogrodzone, była to lwa

o r

kaprala Radwana; w tein miejscu roztwie- rała się góra, a w jej objęciu leżała wazka dolina — ustronie leśne; tam stal domek ka­prala. Położenie miał pustelnicze, powierz­chowność schludna; i różnił sie od zwy-

C ' c ~

czajnych mieszkań wiejskiego ludu. Dach gontem pobity, miai swój biały komin' i dwa okienka wyglądające z poddasza, z jednego wysuwaTa się długa żerdź dla gołębic, których biaTe gronko polatywało w po­wietrzu.

Ściana tego domu ciesielska siekierą

W Ć c

ściosana na gładko, niemiała tynku, bieliły się po niej smugi wapna, niemi nałożony był mech, co spajał tramy składające bu­dynek. — Okna domu, każde z swoją malo­wana okieniczka; roztwierały sie na zawia-

o C ' * ć

sacli i dozwalały zaglądać wewnątrz tego ,

o O ć &

pomieszkania, gdzie porządek i schludność była widziana, chociaż jasnego światła w niem nie było, bo z bliska rosnące jabłonie • i grusze odbierały domowi oświecenie słońca.

Od zachodniej strony stała pod swoim wysokim dachem stodołka i murowany z kamienia spiklerz z drzwiczkami kutemi w żelazne skubie i zawiasy. —■

Domek kaprala opasany byT do koła ogrodzeniem z żerdzi storcem zatkniętych,

po niem rozpinające się powoje obwieszały się wieńcami, a swych liści porostem okry­wały je i obzieleniaiy. —•

W dalszem zagłębienia doliny były łan- ka, różnym ziarnem zasiane, różnymi ziele­niły się kolory, wazka miedza z swoja biała

o * c ^

ścieszka, wiodła do łaki żółto rozkwitnie-

O7 C *

tej, dalej młódź sosnowa i kępy brżfezin kędzierzawiły podnoże góry, której wierz- choły czarny las odziewał. —

»

Była-to niedziela, poobiednia godzina tego dnia, w którym zaczęła się powieść;«— kapral Radwanem nazywany, przed tem pustelniczym domkiem na ławeczce siedział. Twarz jego miała pełność tuszy, a przecież nie traciła rysów wydatnych, głębokie linie schodzące od oka ku brodzie, zaryły na

c / •' «

niej wyraz ponurości, nie cechowały jednak starego człowieka, gdyby nie włos biały na głowie, na brwi i bujnym wąsie (ten upo­minek jaki człowiek odbiera od starości) nie oznaczał sędziwy wiek jego.—

Był ubrany w sieraczkowej już prze­tartej kapocie, u której kołnierz stojący wysoko, zakrój munduru przypominać się zdawał. Xa jednem tej kapoty guziku oło­wianym strzępiła się spłowiała wstążeczką,

%

do drutrie£0 guzika liwiazanv wisiał rękaw

ft » c

praw y próżny, bo ręki w nim nie było.

Starzec w tej godzinie poobiedniej, w tym dniu od pracy wolnym, zasiadłszy na swojej ulubionej ławeczce przed domkiem, oparłszy głowę o ścianę zdrzemał się, za­snął w końcu. Wybudzony ze snu, zerwał sie ftacrle, nie widząc tej, która obok siebie

e «7 c •' 7 c

siedzącą być mniemał, wstąpił do izby. I tu jej nie było.

Zadziwił się starzec, nakrył głowę ka­peluszem i zabierał się do wyjścia, w pro­gu zatrzymał się znowu, niepewny, w którą stronę miał się udać; obszedłszy po ogród- ku, gdy ją tam nie znalazT, w dolinie nie dojrzał, wołaniem nie przywołał do siebie, stanął na miejscu krzyżujących się ścieżek, i chwilę długą w tem kołysaniu się woli zostawał, w końcu obrócił krok ku drodze, do której wiodła go ścieżka snująca się środkiem dwóch ścian wysypującego się w kłos zboża.

1 rychło przydążył na drogę, do miej­sca, gdzie stało drzewko jego, ta ńca płot­kiem opasana.

Ale niespokojnem okiem szukając tylko śledząc tej, której nieobecność niepokoiła go, w inna patrzał stronę i dojrzał na go-

ścieńcu dwóch ludzi, z tych jeden w wiel­kim już oddaleniu wchodził’ do wioski, drugi bliżej niego z pochylona głowa ku ziemi zdawał sie szukać czegoś, bo laska, która

c o 7 c ' G

trzymał w ręce, od miejsca do miejsca roz- gartywał piasek gościeńca, zwolna postę­pując po nim.—

Starzec wpatrzył się witego człowieka, twarz jego mienić sie zaczęła i marszczyć,

cc • /

oczy stanęły słupem, a usta otwarły się do wyrzeczenia tych słów: Ha to cm. I szyb­kim bieżąc krokiem już stał nad nim, nie postrzeżony przez człowieka patrzącego w ziemię, i szukajacego swojej zguby. —

Zinurko!! zawołał starzec, ty tutaj, co tu robisz? po coś tu przybył? czego szu­kasz w tych stronach? —

Ja—-ja szukam, bo to, dajcie no pokój (odrzekł zapytany nie obgladaj^c się. Daj­cie no pokój (mówił) ja szukam ... bo to wszyscy dziadzi nadali; ten pan rzucił mi sicdminke, gdzieś wpadła w piasek. Ha, ha; mam ja, mam!! (zawołał radośnie) znalazła się moja siedminka, schylił się ra­źno i podniósł pieniądz, odmuchnał z niego piasek, otarł o rękawr, i do torbeczki skó­rzanej, która dobył z kieszeni, wpuścił śrebrniaka; torbeczkę chowajac, obrócił się

do stojącego przed nim starca; i czegoby chciał od niego (zapyta!) he? ja bo to tak tu sobie idę (mówi!, obgladajac się za to­warzyszem, którego traci! juz z oczu.) —

Do ciebie nic nie mam (odezwa! się sta­rzec.)

Ty idź sobie swoja droga, ja powra- ^ cam moja.

To rzekłszy kapral, odwróci! się i szybkim krokiem oddali! sie od niego.

# c “

A przysięgali się!! (ozwa! się Zmurko ścigając go oczyma) a żem go też cale nie pozna!, jużci nie kto inny, tylko ten kapral, ho ho, jak się podstarza! i schardziat, czy co? nie darmo to ktoś mówi!: ktoś widział w miasteczku na poczcie, odbiera! ca!y wór pieniędzy, a sama polska moneta!! a żeby cię

Tymczasem kapral przyspiesza! kroku, jakby gnaia go jakaś potrzeba oddalenia się od tego człowieka, z którym spotkanie tyle go przeraziło. —■ Dochodząc do swojej iwy, z zadziwieniem niemaiem obaczy! przewró­cony i złamany p!otek, co* to drzewo ota­czał, zdeptane kwiatki; a do kola leżące na ziemi, trzaski; i dostrzegł w końcu pień iwy z obojej strony podcięty: trzyma jacy się ‘ korzenia, ale słabo.

Wielki Boże! (zawołał starzec-) prze­klęta niech będzie ręka, co sie targnęła na

c c c / t o <

życie tej drzewiny!

Dl oń jego wyniesiona w górę, opadła powoli, a starzec milczący z oczyma wle- pionemi w drzewo, stał gdyby posag w ziemię wkuty. Nagle obił się o jego ucho głos wołajacy, kapral rzucił okiem raz je­szcze na swoje drzewko, i nawrócił sic ku biegnącej naprzeciw jemu dziewczynie. — Jej twarz rozegniona rumieńcem, odzież w nieładzie, włos rozpuszczony, świadczyły

o pospiechu, z jakim dażyła do swojego o- piekuna. —

Przybiegłszy chwyciła się starej ręki kaprala, ale prędki jej piersi oddech, wzru­szenie., jakiego doznawała przez długa chwilę, nie dozwoliło jej mowy.

Uspokój się, widzisz jam spokojny, rzekł kapral, spogladajac na swoje drzewo.

Jestem przy was, jestem spokojna (mó­wiła wychowanica jego) już ich niema, odeszli! o mój Boże! —

Podajmy się Bożej woli, rzekł starzec, z wyrazem rezygnacji na twarzy. — Po chwili milczenia zapytał.

Gdzieś była?

Byłam w lesie, zbierałam jagody, tam oni mnie napadli, sama niewiem, jak się to stało, — Matka Boska Częstochowska przyszła mi na pomoc — uciekłam, a teraz jestem przy was, nie boję się, od tych złych ludzi wy mnie obi*onicie. .

Nie rozumie ciebie, ozwał się starzec

C / c

przerażony jej mową. —

Gdy jednak z spokojniejszego jej opo­wiadania dowiedział się, o całej przygodzie, z razu zapalił się gniewem, potem smutkiem przejęty, ująwszy za rękę dziewczynę, przemówił:

Biedna sieroto, któż ciebie obroni, kiedy mnie nie bedzie?

c

] pogrążył się w smutnem zadumaniu, rozważał dziwne dnia tego wypadki; przy­godę sierotki, to spotkanie się z Zmurka, i przyszło do pamięci to drzewko jego, nie­znajomą ręką podcięte. — Stań się twoja wola Panie, (rzekł) przepowiednia spełnić się musi. Magdo pójdziemy na ono wzgó­rze, wiesz ten dzwonek na drzewie, kto w niego zadzwoni, daje znać xiędzu do pleba­nii, że tu we wiosce jest człowiek, co po­trzebuje świętego opatrzenia.

Wiem o tem, czyliż kto chory we wsi?

Nic to niewiesz, dziecino?

Oh ja jeszcze nie przyszłam do sie­bie z bojaźni. —

Pójdź ze mną — przy mnie jesteś bez­pieczną; — jedną mam rękę, ale i ta zasłonić cię podoła od złego człowieka, dzisiaj, ale jutro, to ciebie pan Bóg tylko zasłaniać bę­dzie.

Co wy mówicie? ja was nie rozumię.—.

Czyś słyszała, co ludzie mówią, kiedy na ziemi człowiek się rodzi, na niebie gwiaz­da wschodzi nowa; lecz i gaśnie razem z człowiekiem; rychło, rychło o jedną gwiaz­dę mniej będzie na niebie. Idźmy, czas juz zadzwonić i dla mnie. —

Zeno Tom 1.

6

w.tj m czasie do pomieszkania proboszcza w Miłocinie wbiegł dziadek kościelny. —

Co słychać? zapytał xiądz, stawiając karafkę z wodą, którą polewał swoję lew­konią i gwoździki.

Siychać dzwonek, odrzeki zapytany.

Z której strony?

. Od Zabrzowa.

Czy konie gotowe?

Już się zaprzęga.

Po chw iii wyjechał z bramki plebańskiej parokonny wózek, wiozący łkapTana z od- krytą głową siedzącego na zawiązce słomy, z poświęconą puszką na szyi, trzymając dzwonek w ręku, na którego śrebrne tętno zatrzymywał się podróżny, przerywała się

polna praca, a czoła ludzkie obnażone z na­krycia schylały się kornie i pobożnte.

Dzwonek ten był słyszany na dwo­rze pani Korelskiej. Juz zgaśnięciem słońca mrok wieczorny zalegał doliny, kiedy ka­płan, ten Bożej łaski i pociechy posłaniec, wprowadzony został do niskiej komory, do pomieszkania kaprala.

Ciemność była w niej zupełna, bo cho­ciaż na żelaznym łańcuszku przed obrazem zawieszona płonęła lampa, światło jej pło­myka służyło tylko obrazowi i gorzało dla oblicza Matki Boskiej, nachylonej ku świę­temu Dzieciatkowi. * <

c

W tym pomroku zdołał kapłan dwoje rozpoznać osób, dziewczynę, którą wybie­gającą na przeciw niego napotkał w progu, zaś głębiej w izbie sędziwego męszczyznę; ten, na widok xiędza powstał z łoza, na którym siedział, i ręce składając pobożnie, uszanował go niskiem skłonieniem czoła, a na zrobione zapytanie przemówił głosem smutnym lecz spokojnym:

Ja jestem tym, który z życia swoje­go grzesznego wyspowiadać się pragnę, i być gotowym na drogę mojej wieczności. —

Głos odpowiadającego nie zdawał się xiędzu być głosem chorobą osłabionego

człowieka, po krótkim namyśle przemówił do niego temi słowy:

Kościół święty, kiedy udziela swojej religijnej pomocy proszącemu o nia, nie od-

c c

biera nadziei życia, nie trać więc nadziei, miej ufność w panu Bogu, Bóg dozwoli, przyjdziesz do zdrowia znowu —•

31oją choroba jest starość i zgryzota, na taką niema lekarstwa, (odrzekł kapral) dla tego ja pragnę przystąpić do spowiedzi.

Ustąpcie z izby, przemówił xiądz do obecnej dziewczyny, po której odejściu za­brał miejsce na krześle sobie podanym; sta­rzec przed nim uklęknął. —

1 ć c

Dawnoś się spowiadał? było zapytanie kapłana.

Już dawno, bardzo dawno, dwudziesty rok i trzeci odtąd upłynął.

ć * c

Xiądz się zamyślił, po' chwili milczenia zapytał:

Odprawiłeś pokutę przy ostatniej twojej spowiedzi nakazaną tobie?

Odprawiłem, jednak rozgrzeszenia nie otrzymał.

Grzeszny człowieku, mów więc, czemeś Pana Boga obraził? Starzec milczał.

o

Spowiedź jest to oskarżenie siebie przed sędzią, (mówił kapłan) uczynione z żalem

za popełnione grzechy, z stałem przedsię­wzięciem naprawienia złego, i z tem zaufa­niem, ze Bóg żałującemu przebaczy, przystąp więc do tej świętej sprawy, w twoje serce niech wstąpi pokora, szczery żal i ufność w miłosierdzie iioże, oskarżaj się człowie­ku grzeszny twoją myślą, mową i uczynkami twojemi.

Boże! uderzam się w piersi i wyznaję, żem zgrzeszył myślą, zgrzeszyłem uczyn­kiem. — Ciężki jest mój grzech, wyrzuty sumienia dręczące. Zemstą uniesiony, jam to zrobił; moją zbrodnią rodzice stracili sy­na!! — zamilkł starzec, xiądz niezwykłem przejęty wrażeniem, patrzał na upokorzone­go swojem wyznaniem człowieka. Po prze­stanku starzec się podniósł, ręką Chwycił się krawędzi stoła, i tak oparty w postawie pokory, zaczął grzechów swoich powieść.

Przed 30 laty po skończonych wojnach przybyłem w te strony, przyjąłem funkcyę leśniczego u pana Wrzetackiego, ojca pana Karola, dzisiejszego tych włości posiadacza.

Nieboszczyk ojciec pana Karola był to pan w obejściu ostry, do gniewu skory, dla sług przykry, dla poddanych srogi, kary, jakie za małe nawet przewinienia wymierzać polecał, oburzały mnie; i było raz, idąc za

własnem przekonaniem, postąpiłem sobie w brew nieludzkiemu jego rozkazowi: zosta­łem skrzywdzony srogo i dotkliwie, pamięć doznanej krzywdy utkwiła w pamięci; ale ta krzywda, czemże ona była w porównaniu z ta, którą doznać musiałem ? ja słaby człowiek, bo ubogi od tego, który będąc mocnym, mógł bezkarnie słabszych od sie­bie krzywdzić ludzi. — Poznałem dziewczy­nę, córkę leśnika, miał swoje chatę w tem miejscu, gdzie teraz mieszkam.

Polubiłem dziewcze, bo i ono do mnie

całem skłoniło się sercem.

ć

Pobraliśmy się, ojciec odstąpił mnie

ć

pola, całego gospodarstwa, postawiłem ten domek; staruszek mieszkał w swojej starej chacie, którą umierając na sprawienie mu pogrzebu przeznaczył. Byłem szczęśliwy, bo żyłem spokojnie, a spokój już szczęściem temu, który długo z burzami chodził; do zupełnego szczęścia brakowało pociechy z dzieci; tej przez lat kilka pan Bóg nam od­mawiał, w czwartym roku naszego zamężcia żona powiła mi córkę, a ja płakałem z ra­dości, i to maleńkie stworzenie, co nam za­kwiliło w kolebce, polubiłem serdecznie, z dniem każdym więcej do tego dziecięcia przywiazany, raczej życie, niż tę dziecine

dałbym sobie odebrać, takie to było piękne, wesolutkie i miłe. —

To mówiący starzec podniósł rękę do oka, bo tam łzy były.

Dziecina chowała się szczęśliwie, rosła

o c /

żwawo, matka sama je karmiła, i ona sama żyła tylko w tym robaczku, a było do niej podobne.

Pan Bóg mnie ukarał za moją chciwość. Bogactwa nie było, ale i niedostatek nam nie ciężył, czemużem nie poprzestał na tein, narodziła mi się córka, zacząłem myśleć o pieniądzach.—• Miałem stryja, mieszkał pod Warszawą, ten w testamencie przekazał mnie prawo do summy kilka tysięcy wyno­szącej, to prawo podobno nie słuszne, od­zyskać było łatwo. — Ja wszelako zanie-

* *

chałem tego, bo odzyskanie tej summy, by­łoby z krzywdą drugiego, teraz przystąpił szatan do mnie, i pokusił mnie; zabrawszy moje dokumenta, porzuciłem żonę i dziecko, do Warszawy udałem się, dla dokończenia tej sprawy. —

Po dwóch miesiącach powróciłem do domu, ale w domu nie było już dziecięcia, nie było żony; pokazano mi miejsce na cmętarzu, gdzie było zaklęśnięcie w ziemi, długie na maleńki łokieć, tam miała leżeć

moja córeczka!— A moja zona nosiła ko­rale na szyi, ubierano ją, pasiono ją we dworze, była mamką młodszego syna pań­skiego, Tomasza; który w tym czasie, kie­dy mnie nie było, przyszedł na świat, i na karmicielkę zapotrzebował młodej i zdrowej cudzej matki. Co się działo we mnie! jakie to były łzy moje, któremi pokropiłem mo­giłkę mojego dziecka, takich pereł żadna cierniowa korona nie miała.

Wylałem Tez kilka do ziemi, i już po­tem sucha była rozpacz moja, ale i zgrzy­tanie zębów, i to wciśnięcie się paznokcia

w ciało ręki, która w pięść się splotła: z ta

ó

pięścią odniesioną w górę, jakby z maczygą leciałem do dworu.

Państwa nie było, kilkoma dniami wprzó­dy wyjechali daleko do miasta z całym dwo­rem, z dziećmi wzięli i Monikę. Monika

/ cc

było na imię matce mojego dziecięcia.

Chciałem biedź za niemi, ale sił nie stało. W jaki tydzień polem, bvł to wie­czór, jak dziś pamiętam, siedziałem na ła­weczce przed chatą, aż oto widzę, przy­biega ku mnie niew iasta, z razu nie poznałem chociaż była ta to moja żona.

—■ Precz odemnie — i wyprężona reka

J r c c <■* ć

potrąciłem ją od siebie, potrącona padła, a sil w niej nie było, aby powstać.

Ona była niewinną, pachołki dworskie gwałtem ją oderwali od kolebki dziecięcia, srogi pan groźbą, lepsza pani nagrodami i przyrzeczeniem starannej opieki nad jej dziec­kiem, zniewolili ja, zmusili raczej do pozo-

O

stania we dw orze.

Mnie nie było, kogoż się poradzić? czy- jejże opieki powołać mogła? musiała uledz, i za licha nagrodę, za kilka sznurków korali

Ć o c 7

zaprzedała pokarm ' swych piersi obcemu dziecięciu. Nasze oddano inszej kobiecie i umarto; w tenczas pan wy dat rozkaz, za­groził srogą karę temu, któryby śmierć dziecka oznajmił matce; lękano się, ażeby zmartwienie nie zatruło w niej pokarmu, kłamano przed nią, mówiono jej, że zdrowe

i dobrze się chowa. Kiedy przyszło wy­jeżdżać z domu, a ztęskniona już Monika, koniecznie dziecie obaczyć chciała, nie po­zwolono na to, zmuszono jechać; w drodze smutnem przeczuciem dręczona, uszła w no­cy potajemnie, przybiegła do wioski, i do­wiedziała sie o wszystkiem.

o *

Podniosłem kobietę i biedna płakała, jęczała, załamywała ręce, jam marzył tylko

o mojej zemście. —■ Ha gdybym zemstę był nasycił moją w pierwszym uniesieniu roz­paczy, byłoby lepiej dla mnie i dla drugich, ale nienasycona, przeszła u mnie w drugą naturę, stała się moją myślą, o niej myśla­łem zawdy, a jak czyni ten, który gotując się do zadania ciosu przeciwnikowi, broń swoją ukrywa, tak ja przytaiłem chęć zem­sty mojej, aby tem snadniej ją przywieść do skutku. -

l)wa lata czekałem.

Państwo Wrzetascy cieszyli się dziećmi swojemi, starszy Karol miał już rok czwar­ty, Tomasz w trzecim był roku, obadwa żwawe, wesołe, piękne dzieci; radość, po­ciecha rodziców.

Razu tedy państwa nie było w domu,

ja czatując od dawna na sposobna chwilę,

^ 0 ć

doczekałem się jej na koniec.

Było to o zachodzie słońca, przecho­dziłem wedle parkanu ogrodowego; furtka była otwartą, zajrzałem weń i dostrzegłem młodsze dziecie pańskie, same na murawie leżące i uśpione; piastunka goniła za star­szym, co przed nią uciekał. Wpadłem, porwałem dziecko, w jednej chwili byłem za furtką, w krzakach ukryty, i już wol­niejszym krokiem, bo zasłonięty gęstym

drzewem, dążyłem prosto do stawu z przed­sięwzięciem zabójczem.

Dziecie spało.

Ukryty w gęstej zarośli, już nad wodą, w miejscu największej głębi, moją zemstę i zbrodnię moją spełnić miałem, ale ocknęło się dziecię, spojrzało, uśmiechnęło się do mnie.

A mnie żal się zrobił i pomyślałem: moja zemsta ściga ojca, nie syna, i nie mo­głem już utopić dziecięcia; ale zemsty pra­gnęła dusza moja; tę spełnić musiałem, przysięgłem sobie; biegłem dalej z dziec­kiem na ręce, gęstwiną łoziny. Zasłonięty krzakami mogłem snadno dostać się do lasu niewidziany; w lesie już bezpieczny, wio­dłem w coraz głębszy bór chłopczyka, który drżał z przestrachu i był mi powol­nym, jak baranek na rzeź prowadzony.—

Gdzie daże, co zamyślam, nie wiedzia-

(j c 7 * 7

lem, atoli stale było przedsięwzięcie, zem­ścić się i tym, co mi dziecię zgubili, wydrzeć dziecko, dać im poznać boleść taką, jakiej ja doznałem. Nadmienić tu muszę, iż przed tygodniem, jeden ze służących dworskich (był posługaczem w kuchni) oddalił się pokryjomo w nocy, zabrawszy srebra pań­skie; goniono za zbiegiem, szukano go, ale

daremnie. Z tvm młodym łotrom, Zmurko

* * 7

się nazywał, spotkałem się w lesie, znala­złem go śpiącego pod drzewem: zawiniątko leżało przy nim, obudzony nagle, mię ujrzał, struchlał z trwogi, sądził się być przeze- mnie ściganym. —■ W tenczas przyszła do mnie myśl szatańska. —

Przyrzekłem, że go puszczę wolno, je­śli mnie przysięgnie, — on przysiągł. — Ja słuchając tylko głosu mojej zemsty, obdar­łem dziecko z jego sukienek, i nagie, w je­dnym łachmanku zgrzebnym, oddałem jemu! Zmurko podjął się zabrać z sobą, i zapro­wadzić dziecię w dalekie strony; jego po­chodzenie utaić — i to dzieło zemsty, które ja zacząłem, dopełnił! —

Dnia tego we' dworze była wielka roz­pacz, rodzice opłakiwali syna, który że w stawie utonął, powszechne było domniemy- Avanie. —

Tu starzec stanał w mowie, a słucha-

C '

jacy go kapłan odetchnął nieco wolniej, i po chwili ózwał się zapytaniem:

—■ Czy o zatraconem tem dziecku miałeś potem wiadomość?

Nie miałem (odpowiedział kapral.)

Zali wiesz, czy żyje?

Niewiem. —

Czy nie doświadczyłeś żalu po tej speł­nionej zbrodni?— Starzec milczał.

Nie przyszedłeś do upamiętania się? nie przyszło ci do myśli, oznajmić nieszczę­śliwym rodzicom, że syn, którego płaczą, jest przy życiu? —

Nie, tego nie uczyniłem.

Cóż cię wstrzymywało od tego?

Pani Wrzetaska, matka zgubionego dziec­ka, w krótkim czasie zmarła; dla niej miał­bym może litość, ale do pana miałem żal w sercu, zawziętość w duszy, on to był przy­czyną nieszczęścia, on to sprawił, żem się doczekał takiego sieroctwa w starości, bo rychło potem straciłem i żonę. —

Od czasu spełnienia tej zbrodni, nie pomyślałeś, że spowiedź mogłaby cię oczy­ścić z ciężkich grzechów twoich?

Chodziłem do Częstochowy, tam się spowiadałem.

Wyznałeś wszystko szczerze?

Wszystko szczerze na spowiedzi, w tej spowiedzi rozgrzeszenie mi było dane pod warunkiem, jeżeli dziecko skradzione wy­szukam i na pow rót oddam je rodzicom, jam to nie zrobił!

Po śmierci pana, którego nienawiedzieć mniemałeś, że masz przyczynę, czyli nie

przystąpiła do ciebie myśl lepsza? nie po­spieszyłeś zawiadomić pana Karola, że jego brat/za umartego miany, żyje?

Po kilka razy zabierałem się do dworu z tą myślą, ale obawa kary wstrzymała mnie, gdybym miał był pewną wiadomość, że brat ten zatracony żyje; byłbym się przezwyciężył, i poddał się nawet zasłużo­nej karze, ale tak, byłbym tylko obudził zwodną radość, boleść sprawił, nie pociechę.

Czy masz dzisiaj szczerą wolę wy­znania przed światem twojej zbrodni? masz wolę naprawienia, o ile w twojej jest mocy, złego, coś sprawił? Czy odzywa się w to­bie głos sumienia, iż postępkiem takim bli­źniemu twojemu srogą zrobiłeś krzywdę? Rozważ wielkość twojej winy, wykradzio­nemu przez ciebie odebrałeś rodziców; zro­biwszy sierotą, pozbawiłeś go może szczę­ścia na całe życie, pogrążyłeś w ubóstwie, w nędzy. Czyliż sumienie twoje nie wy­rzuca ci tego ? —

Sumienie moje mnie potępia, i pragnę naprawić to złe, com zrządził, o ile to po­dołam, o ile zostanie mnie czasu do tego, bo przewiduję śmierć bliską. —

Jesteś zdrowym na ciele i umyśle, nie sądzę, abyś miał powód do wątpienia o dłuższem* życiu.

Xa to przemówienie xiędza starzec nie dal odpowiedzi, tylko westchnął głęboko.

1 / * (* a o

Xie trać nadziei (napominał go kapłan) Bóg w swojem miłosierdziu dozwoli ci ży­cia, a ty korzystaj z niego. —

Wyznam (ozwat się kapral) dziwna pokTadam wiarę w moja przepowiednię; w okolicy, w której jam się rodził, jest zwy­czaj: Nowożeńce zasadzaja dwa drzewa. Posadziłem jedno, żona moja swoja ręka drucie.

o

Pewnego dnia, było to już po tych nie­szczęściach moich, dostrzegła żona, że jej

drzewko usychać zaczyna, kobieta rzecze

» /

do mnie:

Janie! widzisz, moje drzewo usycha,'

i ja tak uschnę. —

Śmiałem się z tej mowy, a w kilka ty­godni potem płakałem... .już po niej.

Moje drzewo rosło długo, dzisiaj jakaś zła ręka nagle je podcięła; ja potrzebuję spowiedzi, mnie czeka śmierć nagła i nie­spodziewana. —

Zycie człowieka spoczywa w ręku Bo- żem, (ozwal się xiadz) tę wiarę miej, innej nie uznawaj, a teraz mnie posłuchaj.

To zeznanie pod tajemnica spowiedzi mnie zrobione, masz powtórzyć przed ludźmi.

Wzywam ciebie, ażebyś bez zwłoki, jutro zaraz, udał się do dworu, wyznał wszystko przed panem dzisiejszym twoim dziedzicem,

i temu ułatwił drogę, która do wyszukania straconego brata doprowadzić może. — Za­tracony syn czy zachował imię Tomasza, jakie na chrzcie jemu dano? —

Tego ja niewiem. —

Czy niewiesz, komu oddane sobie dzie- cie powierzył ten człowiek, coś go nazwał Zrtnurko podobno.?

Niewiem, była odpowiedź.

Czyli z tym człowiekiem widziałeś się

f * • 9 • O ». »

później i

Raz jeden, (odrzekł kapral) a dzisiaj po wielu latach spotkałem się z nim powtórnie.

Polecam tobie, ażebyś go natychmiast wyszukał, wybadał go, a skoro odbierzesz jaka wiadomość o tym zatraconym człowie- ku, dopełnij, com ci polecił, do czego cię obowięzuję, a wtenczas dopiero przystąpię do dopełnienia Sakramentu spowiedzi, Rogu cię polecam.

Starzec ucałował rękę kapłana, który powtórzywszy napomnienie wyszedł z izby, była już noc zupełna.

Powróciwszy do swojego mieszkania pleban Miłociński, większą cześć nocy na rozmyślaniu przepędził. 7

Przyj ąwszy ono wyznanie starca, po­czuł sie do obowiązku czuwania nad tą

c £ t

sprawą, tak mocno z losem człowieka zwią­zaną; owszem mniemał się być powołanym do tego, aby przyłożył się czynnie do wy­krycia prawdy, na której polegało przyszłe szczęście bliźniego, godnego litości i wspar­cia, ile w tak okrutnym skrzywdzonego sposobie. Zaiste wielka była spełniona zbro­dnia; zabicie człowieka moralne.—

Tym zbrodniczym postępkiem rodzice syna, syn rodziców postradał, tamtych dot­knął smutek, tego sieroctwo, tamci pociechę

c

stracili, ten oderwany od pieszczot matki, z pod opieki i źrenicy ojca, oddany może na łup nędzy i poniewierki, stracił imię, prawa, jakie mu służyły, prowadził życie cierniowa przygód drogą, albo co gorsza,

c * ,

pozbawiony ręki, coby go wiodła, edukacyi, która by go wykształciła, w moralnym mo­że zalgnął zepsuciu. Tak srogo skrzywdzo­ny bliźni stal teraz przed myślą kapłana, kołatał do jego serca, zdało się jemu, że słyszy głos nieznajomego wołający o pomoc; głos własnego sumienia nareście przypomi­nał mu obowiązek chrześcianina i kapłana.

Lubo odkrycie tej tajemnicy przejęło go zgroza i głębokim smutkiem, nie był jednak*

wolnym od wzruszeń weselszych, rozwese­lała go ta nadzieja, że bliźniemu wtrąconemu

£

w nieszczęście, podana będzie ręka pomocna do powstania, i uśmiech szczęścia, błogość swobody rozjaśni życie temu, który w ko­lebce tylko może był szczęśliwym.

Atoli jasny strumień tych filantropicznych marzeń potrącił o skałę zwątpienia, i mącić się zaczynał, bo czyliż mógT być pewnym spodziewanego rezultatu? mógłże tuszyć sobie, że stracony ten brat Karola tak sna­dnie odszukanym zostanie? albo miałże te

» c

pewność nawet, że żyje jeszcze?

Odpowiedzi starca w tym względzie nie były zaspokojajticemi. W tych medytaciach z sobą samym odbywanych spłynęło jemu dni kilka.

Dnia czwartego dopiero, przypadkowie przez ekonoma pana Karola powziął już pe­wną wiadomość, że stary kapral był wi­dziany we dworze i w pokojach z panem długo w samotności rozmawiał.

o

Wieść takowa rozweseliła wielce czci­godnego kapłana, z drugiej strony i serce jego pełne bliźniej miłości miało .swoje po*- cieszenie i otuchę z tąd, że ważna ta spra­wa na swojej już drodze będąca do swoje­go końca przydaży. — Wygladał nareście

przybycia kaprala, ale dnie upływały na daremnem oczekiwaniu.

Chwalebna niecierpliwością wiedziony

ć (#

kaptan przedsięwziął udać się osobiście do pana Karola. Mniemał, iż jako zostający z nim w stosunkach przyjacielskich, gdy w niejednym już wypadku, w niepewności do rozwiązania trudniejszej, dziedzic Zabrzowa jego rady zażądał, i takowe przyjmował, iv tym zaufaniu do niego dążył teraz: mnie- mał bowiem, że wypadek niniejszy do wa­żniejszych należący, spowoduje pana Karola do zwierzenia sie.— W takim razie zamierzał

c

użyć całej swojej wymowy, by go naprowa­dzić na drogę, na która miłość bliźniego

i* 7

naprowadzała już sama; i w przedsięwzię­ciu szukania straconego brata go umocnić. Przyjąwszy pod pieczęcią spowiedzi tę wia­domość o wykradzeniu dziecka, świętą swo­ją przysięgą widział się być związanym i nie pierwej w tej materyi mówić postanowił, dopokąd pan Karol sam nieodkryje powie­rzonej mu przez kaprala tajemnicy. —

O ile w nadziei swojej zawiedzionym’ nie został, następujacy rozdział okaże. —


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gorczyński Adam ZENO TOM 2
Gorczyński Adam POWIEŚCI TOM 2
Gorczyński Adam POWIEŚCI JADAMA Tom 1 2
Gorczyński adam O JANIE NEPOMUCENIE GŁOWACKIM Artyście Krajowym
Adam Mickiewicz tom II
Gorczyński Adam HEŁM JAXY
Adam Mickiewicz tom II (2)
Gorczyński Adam SYLVA RERU JADAMA
Gorczyński adam SYLVA RERUM JADAMA
Gorczyński Adam KAPITALIK
Adam Mickiewicz tom II
Zborowski Adam Masaz w wybranych jednostkach chorobowych tom II
Farmazon Adam Gorczyński ebook
Zborowski Adam Masaz w wybranych jednostkach chorobowych tom I

więcej podobnych podstron