Janke Stanisław RÓŻNI LUDZIE

Tadeusz Jaroszyński

Próżni ludzie

PAMIĘTNIK

Z Piotrem znaliśmy się od dziecka — spę­dziliśmy nawet lat kilka w szkole na jednej ła­wie. Był to chłopak poczciwy, o spokojnym, równym charakterze, o humorze pogodnym, ko­leżeński i uczynny. Pamiętam go jak dziś, jak, niby piastunka najczulsza, opiekował się młod­szym nieco od siebie bratem ciotecznym, wspól­nym naszym kolegą, Stefanem Starżą — naturą dziwaczną i kapryśną. Pamiętam, jak go swą zdrową trzeźwością wybawiał z kłopotów i tru­dniejszych zawikłań, jak go nieraz swem krzep- kiem, muskularnem ramieniem zasłaniał, lub jak karał surowo, lecz sprawiedliwie tych, którzy kuzynowi krzywdę jaką wyrządzili. Kochali się nadzwyczajnie, i stosunek ich był w szkole przed­miotem częstych drwin, a Pietrka inaczej nie na­zywano, jak niańką Stefana.

Potem, chociaż nasze drogi rozeszły się, spotykaliśmy się jeszcze dość często na war­szawskim bruku. Piotr, skończywszy zagranicą jakąś szkołę rolniczą, objął niby po ojcu gospo­

darstwo w majątku dziedzicznym, ale stary, po­mimo pozornego zrzeczenia się praw do rządu na rzecz syna, dzierżył w dalszym ciągu za­zdrośnie ster spraw majątkowych w swych rę­kach. a każde rozporządzenie młodego agrono­ma wywoływało tylko w domu kwasy i niepo­rozumienia. Ażeby tego uniknąć ojciec bardzo chętnie udzielał synowi długotrwałych urlopów i wtedy zjeżdżał Piotr do Warszawy głównie z rnyślą „rozerwania“ Stefana, który dziwaczał coraz bardziej z przyczyn zgoła niewytłomaczo- nych. Włóczył go po teatrach, koncertach, knaj­pach, szukał dlań towarzystwa i wesela. Wtedy to schodziliśmy się we trzech lub w liczniejszej kompanji i przy butelczynie dobrego wina za­maszysty, czerstwy szlachcic bawił nas, jak umiał najweselej. Rozrósł się był, zmężniał, utył i im­ponował zdechlakom miejskim swemi atletyczne- mi barami, tęgim karkiem, zdrowiem i jasnym blaskiem tryskających radością życia niebieskich oczu. Zachował dotąd dawną pogodę humoru, ale przybyły mu jeszcze, niby dla usprawiedli­wienia stanowiska, jakie zajął w społeczeństwie, pretensje do jowialności, chociaż szczerze mó­wiąc, dowcipem wrodzonym bynajmniej nie grze­szył. Namiętnie za to, śmiejąc się sam do roz­puku, opowiadał swojemi słowami koncepty z pism humorystycznych, które sumiennie stu- djował od deski do deski.

Mnie osobiście, przyznam się, raziło cza­

sem to niewybredne i niezbyt zręczne w for­mach wyładowywanie się ziemiańskiego humoru, ale i Stefan niecierpliwił się niejednokrotnie i, nie mogąc wytrzymać, przyciął setnie rozko­chanemu w sobie kuzynowi. On jednak nie obrażał się, nie brał tego do serca, ale owszem, śmiał się na całe gardło, szeroko, rubasznie i wołał:

Nie bierze was? No to wam teraz opo­wiem jeszcze lepszy kawał.

Bajecznie szczęśliwe usposobienie miał ten człowiek!

Teraz zjawił się u mnie przybity, strapio­ny, z oczami błędnemi, jakby zdjęty z krzyża.

Co się stało? — pytam, ściskając go za rękę.

Skłonił głowę rozpacznie.

Słyszałeś o Stefciu Starży?

A właśnie czytałem przed tygodniem, że umarł nagle w Staniszewie... Miało to być podobno samobójstwo — samobójstwo niezmier­nie zagadkowe... Mój drogi, co to było?

Piotr kiwnął znowu głową.

Zagadkowe, ach!

Cóż, miłość nieszczęśliwa?

A miłość! Znałeś go przecie. Chłop, pa­nie, miał szczęście do kobiet — byłby się łatwo pocieszył... To sprawa dla mnie niezmiernie przykra... Uważasz, przyczyną jego samobójstwa ja jestem...

Jakimźe sposobem?

A no... Ale muszę ci opowiedzieć od początku. Przed miesiącem mniej więcej przy­jechałem do niego do Staniszewa, gdzie przeby­wał w tamtejszym zakładzie wodoleczniczym. Był trochę zdenerwowany, smutny — myślę so­bie: rozerwę chłopca, zabawię, to mu więcej po­może niż w letniej wodzie... Ja tam zawsze tro­chę z tej wody podkpiwałem. 1'cieszył się, po­wiadam ci, niezmiernie, przyjął mię szczerze, serdecznie, z otwartemi rękami. Wyprowadził się z zakładu, bo mu tam jakaś histeryczka przez ścianę piski po nocach wyprawiała i zamieszka­liśmy razem w willi „Chimera“, gdzieśmy najęli trzy pokoje ładnie umeblowane. O, on to lubił w domu — szyk i elegancję. Było nam lam, jak w raju. Mieliśmy po pokoju osobnym do spania i jeden wspólny salon do pogawędki. Jak wiesz, kochałem go, jak brata rodzonego, choć byliśmy tylko cioteczni i radbym mu był nieba przychylić. Jakoż rzeczywiście robiłem, co mogłem, ażeby go zająć, ucieszyć, wymyślałem zabawy, wycieczki, spacery. Miał tam wprawdzie jedno zajście z jakimś facetem, ale się wszystko zupełnie pomyślnie załatwiło.

Nagle, ni stąd ni zowąd, wyszedł wieczo­rem do parku i w łeb sobie palnął. Co? jak? Dlaczego? W głowę wszyscy zachodziliśmy'. Mi­łość nie miłość. Materjalnie stał jak najle­piej. Rzucił wprawdzie posadę z fantazji, ale

miał przecież własną rentę, że daj Panie Boże każdemu do końca życia...

Melancholja? - wtrąciłem pytająco.

Nie, nie to—zaprzeczył Piotr ponuro.— Był wprawdzie zawsze trochę warjat, a ostatnio neurastenik zdecydowany, melancholikiem jednak nie był. Doktorzy, którzy go przedtem badali, odrzucają to przypuszczenie. Śmierć ta dla nas wszystkich była zagadkową. Ach, niestety... Spi­sano rzeczy pozostałe, a że nie miał nikogo z bliższej rodziny, oddano mi to wszystko pod opiekę. Ot — zegarek, trochę garderoby, bielizny i kilkanaście książek. Między książkami znalazłem gruby kajet, oprawiony w ceratę, a w nim kilkadzie­siąt kart, zapisanych ręką Stefana. Licho mię sku­siło — zacząłem czytać. Zajęło mię to — było kilka doskonałych dowcipów. O, on miał do­wcip, bestja, tylko taki delikatny, subtelny, że nie każdy się pozna... Czytam dalej i co widzę: Oto ja jestem winien, że on sobie życie odbie­ra. Ja sam! Jakby mnie kto maczugą przez łeb przejechał. Ja, ja, który go tak kochałem, do­prowadzam go do samobójstwa przezemnie odbiera sobie życie! Nie mogłem pojąć, nie mo­głem zrozumieć, uwierzyć... Ale tu jest wyraź­nie... Straciłem humor, swobodę, gnębią mię wy­rzuty sumienia, jakieś przywidzenia, wizje, nie sypiam po nocach, a jeżeli zasnę, jawi mi się ten biedak z przedziurawioną skronią, okrwawio­ny, straszny i mówi: oto twoje dzieło. Czy ja

winien jestem istotnie? Staram się uspokoić, wytłomaczyć sobie, ale to silniejsze odemnie. Męczy, męczy, torturuje!.. Słuchaj, przeczytaj ten pamiętnik i powiedz, co ja o tem wszyst- kiem mam sądzić. Powiedz co robić, ażeby od­zyskać spokój myśli, pozbyć się tego piekielne­go ciężaru, który mię dusi i miażdży. Bo ja przecież jego śmierci nie chciałem. Nie chcia­łem, wołał gwałtownie, tak mi Panie Boże przy skonaniu dopomóż!

Ze łzami w oczach podał mi gruby, czar­ny kajet.

Bardzo wzruszony odsunął się z fotelem w głąb pokoju, zaopatrzywszy się obficie w pa­pierosy i ćmiąc nieustannie jednego po drugim, pogrążył się w milczeniu i zadumie. Ja tymcza­sem czytałem:

PAMIĘTNIK SCHYŁKOWCA.

lVarszaiva, ii. ij maja 1903.

Ponieważ już nawet pani Julja, istota tak wytworna, delikatna i wrażliwa, nie chce czy nie umie zrozumieć moich utrapień, zmuszony jestem użalać się sam nad sobą bodaj piśmiennie i dlatego postanowiłem prowadzić pamiętnik, jak pensjonarka, dla której staje się on najpierw- szym i jedynym powiernikiem tajemnic budzącego się serca. Serce moje zbudziło się wprawdzie już bardzo dawno i wtedy nie miałem bynaj­

mniej skłonności do notowania jego drgnień tak gwałtownych i intensywnych, natomiast obec­nie skrupulatne zapisywanie każdej kropelki, ulewającej się z nadmiaru jakiegoś idjotycznego przedrażnienia, żółci, stało się dla mnie wprost potrzebą nieprzepartą, bezwzględną. Kupiłem te­dy kajet i na czele wpisuję pretensje swoje wła­śnie do pani Julji.

Bo mój Boże, któż lepiej od niej powinien był odczuć i ocenić całe okrucieństwo, całą tor­turującą nerwy niegodziwość gramofonów w na­szym domu! Jest ich dwa narazie i obydwa po­siadają repertuar bardzo nieurozmaicony i pra­wie identyczny, z tą wszakże różnicą, że jeden z nich arję Toreadora z Carmeny skrzeczy po francusku - drugi ryczy ją po włosku! Jestem najpewniejszy, gdyż okna jej sypialni są równo­ległe z mojemi, że słyszy tak samo, jak ja rano, w południe, wieczorem i o późnej nocy to skrzy­pienie obrzydłe, te świsty, syki, rzężenia, jakieś przerażające nosowe jęki, dychawiczne zanosze­nie się, zakatarzone, zachrypnięte chrzęsty i wie­cznie, wiecznie te same melodje, te saíne „ka­wałki“. Jezus Marja, te same „kawałki“ po raz setny, dwóchsetny. trzechsetny, tysięczny... Nie­zmiennie tego samego Toreadora, który mi du­szę potargał na strzępy, który mi wświdrował się do mózgu, jak czerw toczący, który mi obrzy­dził na zawsze Carmenę, Bizeta, całą muzykę francuską, całą muzykę w ogólności. Nie wiem,

czy inkwizycja święta stosowała kiedy podobne sposoby przy indagacjach, ale przypuszczam, że muzyka doprowadzona do takiej morderczej me­chaniczności, jaką jest w gramofonach, należała­by do prób najcięższych.

Daleko bardzo poszła w tym kierunku je­dna z naszych sąsiadek z lewej oficyny, grająca na fortepianie. Uczy się ona już od dwóch ty­godni walca „Elizeuni“ i od dwóch tygodni sta­le zahacza się na takcie czwartym. Wraca się więc do początku i znowu utyka na tem samem miejscu. Okropność! I tak ciągle da cafio, bez ustanku, godzinami całemi, całemi dniami, często do późnej nocy. Cóż za upór szatański! Osza­leć można.

Elizeum—prześliczny walczyk. Jeszcze w tym karnawale w takt walca tego, granego przez do­skonałą orkiestrę Karasińskiego, sunęliśmy z pa­nią Julją po szklistej posadzce resursy. Niosłem ją w swych objęciach dokoła salonu, zawrotnie, szalenie, roskosznie, upojony pieszczącemi zmy­sły tonami muzyki i zapachem jej cudnej głów­ki, którą czułem na swem ramieniu. Drogie, błogosławione wspomnienia! Sąsiadka z lewej oficyny wypruwa mi je z duszy z bezlitośnem, wyrafinowanem okrucieństwem.

Maj w najwyższej swej krasie. Poranek promienny. Słońce świeci radością, wiosna dy­szy wonią świeżości i odrodzenia. Otwieram okno, ażeby wpuścić do mieszkania jasność

strzał słonecznych, orzeźwiające tchnienie wios­ny, ale wpada za tem nieznośny brzęk czterech taktów walca „Elizeum“, zmieszany z przeraźli- wem wyciem dwóch gramofonów. Zamykam się. Głuchnie wprawdzie nieco odgłos fortepianu, ale natrętne gramofony przerzynają powietrze, przebijają szyby w oknach i wdzierają mi się do uszu z całą natarczywą bezwzględnością. Niema sposobu. Schodzę na pierwsze piętro do pani Julji, ażeby się przed nią poskarżyć, a ona właśnie stoi na balkonie jadalnego pokoju, na­stawia ręką swe różowe uszko i łowi z lubością tony „Toreadora“ skrzeczonego po francusku w prawej oficynie. Daje mi palcem znaki mil­czenia.

Słyszy pan? — Z Carmeny.

Czy słyszę?! Wściekam się, szaleję, od zmysłów odchodzę. Pani, to znęcanie się, to tyraństwo, to ciężka zbrodnia, popełniana syste­matycznie na spokojnych obywatelach, to powin­no być policyjnie ścigane, jak rozbój na publi­cznej drodze, jak grabież, jak oszustwo.

Ach jak pan przesadza! Staje się pan poprostu nieznośny. Ja szalenie lubię muzykę i przyznam się, słucham chętnie bodaj gramo­fonów.

Pani słucha chętnie?

E, dziwaczeje pan—mówiła dalej z gry­masem niezadowolenia. Dawniej sam pan gry­wał tak dużo i tak ślicznie, a teraz...

A teraz wyłbym, jak pies, kiedy to sły­szę. Pani, wyłbym, albo bym skoczył z trzecie­go piętra, albo bym sobie w łeb palnął, albo bym się powiesił.

Nie rozumiem doprawdy pańskiej nie­nawiści do gramofonów. Ja sama pragnęłabym mieć taki instrumencik u siebie w domu. To tak przyjemnie, jeżeli zajęcia gospodarskie uroz­maici ładna melodja.

Pożegnałem panią Julję, i choć jest to skąd­inąd osoba czarująca, pełna wdzięku i wielkich zalet duszy i serca, mam żal do niej, że słucha chętnie gramofonów.

*

Doktór Bromek, zresztą serdeczny mój przyjaciel, któremu też z tego powodu nie wty­kam rubla w garść przy pożegnaniu, oddawna wmawia we mnie wyczerpanie nerwowe i zaleca kurację wodną. Dziś, po szczegółowem zbada­niu przejawów mej choroby, postawił bardziej określoną djagnozę. Ma to być niby, na tle ostrej neurastenji, silnie zaakcentowana sprawa nowa, coś w rodzaju wścieklizn}7, co nazwał gramofonofobją.

Tak — mówił, uśmiechając się - jest to choroba przyszłości, która rozwinąć się z cza­sem musi na równi z inną, znaną już potrosze, gramofonomanją. Ta znowu w niedalekiej przy­szłości stanie się powszechną, zakaźną, ogarnie

najszersze warstwy ludności, a nawet młode, sil­ne jej bakterje pochłoną w siebie chorobotwór­cze zarazki wielu innych, trapiących obecnie ludzkość dolegliwości, jak grafomanja, megalo- manja, teatromanja, neomanja, estetyzm i inne. Tobie — prawi — jednemu z pierwszych w na­szym kraju przypadł w udziale zaszczyt wyho­dowania w swym organizmie pierwszej kolonji tych specjalnych drobnoustrojów. Mania gramo­fonów, jakkolwiek dotknęła już wiele jednostek, nie przyjęła jednak jeszcze form epidemicznych, to też reakcja przeciw niej nie jest dość gwałto­wna. Jest to sprawa, jak się rzekło, zupełnie nowa, niezbadana, niewyeksperymentowana, nie może więc oczywiście być mowy o jakichś szcze­pieniach ochronnych, o surowicach, injekcjacli i tam dalej, ale w najwyższej mierze wskazana jest hydroterapja, spokój bezwzględny i energi­czne odżywianie się. Trzeba przedewszystkiem wzmocnić system nerwowy i uodpornić organizm przeciw szkodliwemu działaniu mikrobów tej fobji. Dlatego też przedewszystkiem radziłbym ci spakować manatki i, nie zwlekając, jechać do Staniszewa. Tani ci, przez odpowiednie stoso­wanie zabiegów wodoleczniczych, dobry wikt i regularny tryb życia, tak nerwy zahartują, że jeszcze sam sobie kiedyś gramofon zafundujesz. Dam ci do ordynującego tam dr. Hydrofila list polecający, w którym wypadek twój, zresztą nie­zmiernie ciekawy, jaknajdokładniej opiszę. Je­

stem pewny, że go to zainteresuje i weźmie cię pod szczególniejszą swoją opiekę.

Ach, uciekłbym od gramofonów nietylko do Staniszewa, ale na koniec świata, boję się jednak, źe wszędzie, gdziekolwiek się znajdę, brak mi trochę będzie sąsiedztwa pani Julji.

W każdym razie spróbuję podać się

o urlop.

* *

<v.

Wczoraj było św. Zofji. Co ja znam tych Zofji! Od rana powinszowania, kwiaty i wino z tortem. Skończyło się na hucznym balu u me- cenasostwa. Nastrój cudowny. — Masa świa­tła, masa kwiatów, kobiety piękne, wykwintne, muzyka doskonała, szampan lał się strumienia­mi. Hulaliśmy do białego, ale to do zupełnie białego ranka. Kiedym wracał, w domu naszym ludziska powstawali już do pracy. W podwórzu trzepanie dywanów, mebli, nawoływania służby, wogóle rojno, gwarno, hałaśliwie, jak o połu­dniu; gramofony ryczą, piszczą, skowyczą, jak najęte, ale ja na to... gwiżdżę. Czuję, że będę spał jak anioł. Zdaje się, że szampan skutecz­niej działa przeciw gramofonofobji, niżby to mo­gła uczynić woda dr. Hydrofila, co pośpieszam zaznaczyć i... lulu.

A była tam pani Julja — zachwycająca! Nie lęka się ona żadnych porównań — stanow­czo była królową zabawy.

Ach, jak ona tańczy walca!

A jednak spałem nieszczególnie. Obudzi­łem się około południa z szalonym bólem gło­wy i z niesmakiem w ustach. Chciałem pozostać w łóżku. Było duszno—kazałem otworzyć okno, ale gramofony rozdzierały mi uszy w sposób najboleśniejszy — nie mogłem znieść tej pie­kielnej kakofonji. Wysłałem służącego do wła­ścicieli przeklętych maszyn, ażeby je powstrzy­mano w zapałach bodaj na chwilę, gdyż jestem cierpiący. Odpowiedziano: Wolnoć Tomku w swo­im domku.

Ha, może to i prawda. Co to kogo może obchodzić, źe mi się w duszy zalęgły jakieś wstrętne mikroby! Wychodzę na miasto.

*

Sąsiadka z lewej oficyny zmogła nareszcie takt czwarty, piąty przeszedł szczęśliwie, dość gładko, — utyka przy szóstym. Gramofony bez zmiany. Wścieknę się.

* *

*

Stanowczo przestaję chodzić do teatru, bo po co strzępić sobie nerwy niepotrzebnie? Wczo­raj wyszedłem z „Monny Vanny“ po pierwszym akcie, ażeby nie trzasnąć w łysy łeb jakiegoś siedzącego przedemną mastodonta, którego za­

chowanie się wobec sztuki doprowadzało mnie do ostatecznej wściekłości. Czułem poprostu, że dłużej nie będę w stanie zapanować nad sobą, i zrobię najordynarniejszą pod słońcem awanturę.

On się śmieje na „Monnie Vannie“ w sce­nach najtragiczniejszych. On się musi uśmiać za swoje dwa ruble kopiejek czterdzieści — ta­ki gruby, wzbogacony świniobójca czy wekslarz, czy kiej licho; on się musi ubawić, musi wy­trząść ciężkie brzuszysko, ażeby mieć apetyt na kolację, chociaż Maeterlinck, pisząc rzecz swoją, nie miał bynajmniej zamiaru ułatwiania trawie­nia grubym, wzbogaconym świniobójcom. Z cze­go on się śmieje? Śmieje się z czegokolwiek, ażeby się śmiać, bo inaczej uważałby swoje dwa ruble kopiejek czterdzieści za wyrzucone w bło­to. Słucha więc sztuki obojętnie taki nosorożec, sapiący jak miech kowalski, póki nie ułowi uchem czegoś, co w jego kłapouchem rozumie­niu jest dwuznacznikiein, konceptem wesołym lub drastycznym.

Pyszny kawał: ma ci przyjść do niego nago i tylko w sandałach. Słyszałaś—w sanda­łach! Hu, hu, hu.

To go bawi. Trąca w bok sąsiadkę, pra­wdopodobnie godną swoją połowicę i śmieją się oboje. Ona dyskretnie pół buzią, za to on otwarcie trzęsie tłuste połcie na żebrach i głośno rechocze, jak odyniec na żerowisku. Rechocze, rechocze bez końca, Jezus Marja, cierpliwości!

Oni dla „kawałów“ przychodzą do teatru, te ata­wistyczne resztki ludożerców. Widziałem ich w krzesłach na największych arcydziełach gie- niusza ludzkiego, granych z przedziwną intuicją i artyzmem, przez najlepszych aktorów naszych, jak z bezczelną miną hebesów, z oczami bez­myślnie wybałuszonemi przed siebie, lub kleją- cemi się uparcie z senności oczekiwali ukazania się komika, tego komika płaskiego, debitora efektów najjaskrawszych, który gębę wykrzywia, wrzeszczy, rzuca się jak epileptyk, jąka się, sze- pleni, kica po scenie, jak pajac cyrkowy w pstrych szatach i wtedy oczy ich ożywiają się nagłym płomieniem, twarze opromienia uśmiech rozra­dowania i podnosi się gromki, frenetyczny okrzyk: brawo!

Poczciwa publiczność teatrów popularnych potrafi zająć się szczerze losami bohaterów melo­dramatu, z zapartym w piersi oddechem słucha dziejów biednej, uwiedzionej dziewczyny, unosi się nad heroizmem szlachetnego kochanka, zży­ma na niegodziwość czarnego charakteru, wzdy­cha, szlocha, roni łzy rzewne, szczere, ale noso­rożec z krzeseł po dwa czterdzieści musi się przedewszystkiem uśmiać i dlatego śmieje się na „Monnie Vannie“, ażebym ja sztuki nie mógł dosłuchać do końca.

Z drugiej strony uważam, że milutkie mo­je usposobienie staje się coraz mniej wygodne. Możeby istotnie zacząć się leczyć.

Stało się. Nie czekam na urlop, zrywam poprostu z budą, każę im adresować do siebie na Berdyczów i wyjeżdżam bodaj do Honolulu. Pani Julja dostała dziś na imieniny od mężusia swego, ni mniej ni więcej, tylko gramofon, i to gramofon nabyty „z okazji“.

Już to szczególniejszy człowiek ten inężuś pani Julji — nie ominie okazji, ażeby nie kupić czegoś „z okazji“, niezależnie od tego czy mu się to kiedykolwiek przydać może lub nie. 1 tak naprzykład, on, który jest radcą w pewnej in­stytucji finansowej, kupił na jakiejś licytacji szaf­kę z narzędziami dentystycznemu Innym razem znowu pan radca, który poluje tylko na muchy na letniem mieszkaniu w Otwocku, nabył kom­pletny przybór myśliwski.

Na co ci to? — pyta oburzona do ży­wego żona.

Udało mi się tanio kupić, — odpowia­da z zimną krwią pan radca. — Drugi raz po­dobna okazja mogłaby się nie trafić.

Dom ich wygląda jak sklep brie a brata. Tysiące przedmiotów bezużytecznych zalega sza­fy, stoły, półki, wala się po kątach, przeszkadza swobodnemu krążeniu po pokojach. Kiedyś w przystępie rozżalenia na męża, pani Julja po­kazywała mi przeszło dwadzieścia lamp różnych wzorów i konstrukcji, których nigdy nie używa­

ła i używać nie miała zamiaru; to znowu pełen kufer kupionych na wyprzedażach inaterjałów, pozostawionych tam wiekuiście na pastwę moli, boć pani radczyni nie bez słuszności ma pre­tensję do ubierania się w sul.nie ostatniej mody i z najmodniejszych materjałów.

Ha, trafiło się tanio kupić.

Co się jednak tyczy gramofonu, to mam mocne podejrzenie, że pan radca okazji tej szu­kał umyślnie.

Byłem właśnie około południa z powinszo­waniem imienin u pani Julji, fatalnie zdenerwo­wany z powodu, że nie przyniesiono jeszcze kwiatów, obstalowanych 11 ogrodnika, kiedy na­gle drzwi otwierają się na ścierzaj i ukazuje się w nich ogromna, błyszcząca trąba na wielkiem pudle orzechoweni, a za trąbą równie błyszcząca łysina pana radcy i jego cielęco rozradowana fizjonomja.

Żoneczce swojej niby na imieniny - wołał tryumfująco.—Udało się tanio kupić. Bę­dziesz miała w domu koncercik na zawołanie.

Pani przyjęła dar, jak uważałem, wdzię­cznie i radośnie. Ustawiono instrument w sa­loniku na stole; pan radca kręcił tam coś, maj­strował, wreszcie rozległ się syk, szuin, trzesz­czenie.

Tr, trr, trrr, tsssy, tsssy. To-re-ador do wal-ki sta-nąć ma. To-re-ador...

Boże, trzeci gramofon w jednym domu,

trzeci „Toreador“ na kilkunastu łokciach kwa­dratowych przestrzeni! Ten przecież dla od­miany po polsku.

Zacząłem się niecierpliwić, kręcić na krze­śle, bo dalibóg nie mogę znieść tego, wreszcie > wstałem, ażeby się pożegnać i wtedy najwyraź- » niej dostrzegłem w ukośnein, wilczem spojrzeniu męża pani Julji złośliwe naigrawanie się.

Hi, hi, hi, — śmiał się. mierząc mnie z podełba swemi małemi oczkami. A pan to niby nie lubi tej maszyny, jak słyszałem.

Naprawdę, panie, nie lubię.

Ha, a my pasjami lubimy z żoneczką, hi, hi, hi!

Życzę też państwu wesołej zabawy z ma­szyną. Ja jutro wyjeżdżam.

Dokąd?

Nie wiem jeszcze; prawdopodobnie do Staniszewa.

Pani Julja wiadomość tę przyjęła z miną markotną. Zresztą, mogło mi się to tylko tak wydawać, natomiast pan radca zacierał ręce i wo­łał ze źle tajoną radością: t

A jedź pan, jedź pan jak najprędzej.

Panu, panie, przyda się zimna woda, kąpiołki, coś tego... Pan, panie, musi mieć djabelnie ner­wy rozklekotane, jak honor kocham.

W oczach świecił mu niby blask tryumfu i prawie pewien byłem, że sobie w duszy do- śpiewywał: (

Pamiętnik.

21

Aha, a jednak mój niby gramofonik swoje zrobił.

I jeżeli zazdrosny radca miał zamiar tym sposobem wystraszyć mnie z domu, w co naj­mocniej wierzę, to przyznaję, źe nie przeliczył się bynajmniej. Wyjeżdżam stanowczo, bo już- f bym sobie chyba łeb o bruk roztrzaskał i nie

żal mi już nawet towarzystwa pani Julji, skoro wiem, że się będzie mogła pocieszać „Toreado- rem“ z własnego instrumentu.

>

W salonie, na zebraniach towarzyskich, między ludźmi pewnej sfery, panują u nas rze­czywiście obyczaje bardzo kulturalne i przejawy symbiozy w tych warunkach, przyznać trzeba, są wysoce przyjemne i pełne szlachetności. Jesteś­my dla siebie nadzwyczaj uprzejmi, ugrzecznie- ni i pilnujemy się bacznie form dobrego tonu, często do granic iście chińskiej przesady. Ustę­pujemy sobie wzajemnie krzeseł, miejsc przy stole, certujemy się długo o pierwszeństwo przy l wejściu lub wyjściu, ale za to w tramwajach,

w wagonach kolejowych, wogóle w miejscach publicznych, wobec nieznajomego, zdaje się, źe współczesnych antropoidów obowiązuje jeszcze pierwotna zasada homo homini lupus. Tam nikt nie usunie się nieznajomemu, nie zrobi najmniej­szej grzeczności, owszem, na propozycję jakiejś

(

drobnej przysługi, warknie najczęściej złowiesz­czo, jak bryś trzymany od szczenięcia na łań­cuchu.

Wszedłem na stacji w Warszawie do wa­gonu drugiej klasy — był przepełniony. Wtem otwierają się drzwi jednego z przedziałów i wi­dzę tani tylko trzy osoby: dwóch panów i damę jeszcze młodą i bardzo przystojną. Stawiam te­dy laskę na ławce w kącie przy wejściu na znak» że biorę miejsce to w posiadanie.

Zajęte, woła twardo, z marsem na czole, młodzieniec z kąta pod oknem.

Przenoszę więc spokojnie laskę na drugą stronę.

Zajęte, — krzyczy groźnie, ukazując złe, białe ostre zęby jegomość z drugiego kąta pod oknem. 1 zaczynają skwapliwie zarzucać obie ławki przenajróżniejszemi manatkami, wreszcie zdejmują ze siebie zwierzchnie ubranie i rozkła­dają na siedzeniach, ażeby dopełnić ich okupacji.

Wiedziałem uapewno, iż pozostałe miejsca nie były zajęte — przedział nie był zarezerwo­wany; państwo ci chcieli tylko odbyć podróż wyłącznie w sweni małem lecz dobranem towa­rzystwie. Wyłączność taka może być z wielu względów bardzo ponętna, ale, że to się miało odbyć kosztem mojej niewygody, oburzyło mnie to do tego stopnia, żc już nie próbowałem pakto­wać, bo czułem, że wprost nie zdolny jestem do parlamentarnego załatwienia sprawy, lecz

w podnieceniu uniosę się nad miarę i palnę ja­ką grubą nieprzyzwoitość wobec kobiety, czego byin sobie później przez całe życie nie mógł darować. Usunąłem się i podrażniony, całv drżą­cy ze złości, stanąłem przy oknie na korytarzu. Zjawił się konduktor. Zwracam się tedy do nie­go ostro z żądaniem miejsca siedzącego, które mi się, jako posiadaczowi biletu niezaprzeczenie należy. Konduktor wsadził głowę do przedziału i tonem oficjalnym zawezwał tych troje pa­sażerów do usunięcia rzeczy z siedzeń, co też oni bez szemrania, ale z minami dziwnie nie- życzliwenń natychmiast uczynili. Wskazał mi miejsce. Usiadłem, a w duszy mi się gotowało, jak w kotle. Na usta parły się urągliwe uwagi:

Aha, miejsca nie były zajęte! Zełga­liście, jak liiechrzczeni! Trzeba było dopiero interwencji urzędnika, ażeby was nauczył lojal­ności wobec bliźnich! Nie wstyd że to?

Przeżuwałem w sobie mnóstwo epitetów, docinków, ukłuć złośliwych i, starając się uspo­koić. szukałem formy możliwej, ażeby przy­zwoicie wypowiedzieć, co o tem wszystkieni my­ślę. Nagle, siedząca naprzeciwko dama, zwraca się do mnie z uprzejmym uśmiechem:

Wszak pan Starża?

Tak pani,—odpowiadani, ździwiony tem nieoczekiwanem pytaniem.

Przypatruję się panu od kilku chwil, niepewna czy się nie mylę, co do osoby. Widzi

pan, pan mnie nie zna, a ja pana znam dosko­nale, o, lepiej niż pan przypuszczać może.

Otworzyłem zdumione oczy.

Byłam na pańskim odczycie: „O duszy współczesnej“ bardzo, bardzo zajmujący... przy- tem znam kogoś z pańskich dobrych, bardzo dobrych przyjaciół...

Uśmiechnęła się znacząco.

Jestem koleżanką i powiernicą — mó­wiła z naciskiem—Juli... Pan zna panią Julję — prawda? Panią radczynię? dodała jakby z prze­kąsem.

Ach!

Właśnie na odczycie pańskim siedzia­łyśmy obok siebie. Mówiła mi wiele pochle­bnych rzeczy o panu.

Pani...

Wogóle Jula chętnie mówi o panu.

I znowu wiele znaczące spojrzenie.

Do licha, nie przypuszczałem tego — przemknęło mi przez myśl — ale ona i gramo­fonów chętnie słucha...

Tymczasem pani rzuciła okiein na siedzą­cego obok jegomościa, tudzież na młodzieńca naprzeciwko i zaproponowała wzajemne pozna­nie się.

Pozwoli pan — mój mąż...

- Nurski.

Starża

Ignacy Łabęd/iowski przedstawiał się młodzieniec.

Nasz kuzynek dodała pani.

Bardzo mi przyjemnie

Cieszę się niezmiernie tyle słyszałem.

Prawdziwy zaszczyt.

Okazało się, że mamy licznych wspólnych znajomych z panią, z panem o białych zębach i z młodzieńcem o inarsowem spojrzeniu. Miał on prócz tego nos długi, jak u czapli i cienką, niezmiernie wydłużoną figurę, którą teraz wsta­jąc zaprezentował w całej okazałości. Zęby star­szego jegomości utraciły swój zły, zwierzęcy wyraz, pomimo, iż pozostały jednakowo białe i, jak się przy bliższein sprawdzeniu okazało — sztuczne. Kuzynek pozbył się poprzedniego marsa, znikła groźna fałda z jego czoła, oblicze się wypogodziło i ubrało w nastrój doskonale głupiej dobrotliwości. Zapanowała między na­mi rozrzewniająca harmonja i życzliwość, a i ja wśród pogawędki zapomniałem z kretesem

o nieżyczliwości, z jaką tu pierwotnie byłem przyjęty.

Pan dokąd?

Do Staniszewa.

A i my do Staniszewa. Ha, ha, ha, doskonale się składa, będziemy mieli przyjemne towarzystwo... Ależ to szczególny zbieg okolicz­ności!

Rozmawialiśmy wesoło, swobodnie, z wiel-

kiem ożywieniem, gdyż odnajdywaliśmy coraz więcej punktów stycznych do podsycania ogni­ska wzajemnego zainteresowania się. Pani Mar­ta. takie było imię pani Nurskiej, znała istotnie panią Julję bardzo dobrze i jakkolwiek nie by­wały u siebie z powodu jakichś nieporozumień między mężami, widywały się dość często na gruncie neutralnym i zwierzały ze swycli utra­pień, tudzież radości, jak za najlepszych czasów pensjonarskicli. Ma też podobno do opowiedze­nia o niej mnóstwo szczegółów, dla mnie bar­dzo interesujących, które jednak zakomunikuje dopiero kiedyś, tam w Staniszewie, kiedy się spotkamy bez świadków.

Anitn się spostrzegł, kiedyśmy upalili kil- kogodzinny kawał drogi i pociąg zatrzymał się w Staniszewie. Na państwa Nnrskich i ich ku­zynka oczekiwał powóz, ja wsiadłem do omni­busu zakładowego. Przedtem, przy pożegnaniu, ściskając sobie gorąco lęce, wyznaczyliśmy so­bie spotkanie zaraz nazajutrz przy łnbtr tł'hó'ę\tt.

Znalazłszy się w nielicznem i nieznanem towarzystwie na obszernym breku, więc prawie sam /e swemi myślami, zacząłem znowu iryto­wać się na siebie, że tak łatwo dałem się udo­bruchać i nie powiedziałem im otwarcie, jak mi się ich pierwsze przjjęcie w wagonie nie po­dobało.

Dziwne doprawdy, dlaczego u ludzi na pe­wnym poziomie intelektualnym, posiadających

ogładę towarzyską i pretensję do wytworności, ów egoizm zwierzęcy i brak uspołecznienia ma­nifestuje się jeszcze z taką brutalną bezpośre­dniością, jak u antropofagów, którzy uwa­żają za rzecz najzupełniej prawowitą zjeść na surowo, lub po odpowiedniem upieczeniu, każ­dego osobnika, który tylko nie należy do ich klanu.

Irytowało to mię zawsze w sposób naj­okropniejszy i dziś, stanąwszy w nowem miej­scu. zamiast wrażeń z podróży i uwag etnogra- ficzno-geograficznych. ażeby sobie ulżyć, musia­łem przedewszystkiem ten piękny przejaw sto­sunków międzyludzkich zanotować.

Co się tyczy towarzyszów podróży, to po­mimo wszystko, pomimo serdeczności, jakieśmy sobie świadczyli, nie mamy do nich wielkiego zaufania. Zwłaszcza obaj panowie nie podobali mi się bardzo; czuję do nich jakąś odruchową niechęć. Jest to oczywiście może najzupełniej nieuzasadnione, w każdym razie nie umotywo­wane logicznie, ale przyznaję się, że bynajmniej nie uśmiecha mi się perspektywa częstych z ni­mi stosunków. Z panią jednak chciałbym się kiedyś spotkać i wyciągnąć od niej owe szcze­góły...

O Staniszewie samjm nie wiele bym jesz­cze miał do powiedzenia. Przyjechałem wieczo­rem, pociemku i stanąłem w tak zwanym hotelu. Spojrzawszy więc tylko na arcy sumaryczne ume­

blowanie pokoju, a zwłaszcza na to biedne, skromne, wąziutkie łóżeczko żelazne, o materacach cienkich jak opłatki, z derką krótką i ordynarną zamiast kołdry, przychodzi mi na myśl uwaga, że jednak wymagania komfortu i wygody nie popsuły tu jeszcze pierwotnej, pasterskiej nie­mal, rozrzewniającej prostoty obyczajów, choć miejscowość ta leży zaledwie o trzy wiorsty od kolei żelaznej.

Dobrze mi tu jest — cicho, spokojnie. Gra­mofonów ani na lekarstwo. Wprawdzie orkie­stra, grająca w parku dwa razy dziennie do naj- pierwszorzędniejszych nie należy i repertuar po­siada bajecznie ubogi, ale można tego nie słu­chać — dokoła prześliczne lasy, pola, wąwozy, uroczyska, zarosłe dziwnie wybujałą i obfitą ro­ślinnością. Nie robię nic nic absolutnie. Nie czytam, nie piszę, nawet do dziennika swego nie zaglądam.

Szczerze mówiąc, nie zaglądałem do niego, bo innie szalenie korciło głośne, czy ściślej bio­rąc, piśmienne przyznanie się do pewnych tę­sknot... ale mi wstyd było samego siebie. Zda­wało mi się, że gdybym napisał tu coś o owych sentymentalnych westchnieniach, jakie mi się z piersi wyrywają, kiedy błądzę samotny po dzi­kich zaroślach, po łąkach i lasach, po romanty­

cznych zboczach pagórków, ubliżyłbym poważ­nie godności dojrzałego mężczyzny. Do licha, że też człowiek nawet sam przed sobą nie może być szczery. A jednak prawdą jest, że tęsknię do pani Julji, bardziej, niżbym tego sobie ży­czył. Tak, brak mi tu okropnie tej mojej ślicz­nej, uroczej pani Julji. Brak mi widoku jej wy­kwintnej, tak skończenie estetycznej postaci, brak mi jej wesołego szczebiotu, tych naiwnych pytań, jakiemi mnie zasypywała w swem pieści- wem rozdziecinnieniu się; brak mi dotknięcia jej przepysznie atłasowej ręki i tego słodkiego ukojenia, jakie znajdowałem w jej niebieskich oczach Primawery.

Niewypowiedzianie tęsknię do szelestu jej różowych szlafroczków, nastrzępionych mgłą ko­ronek i falban, z pośród których, niby z obło­ków na obrazie Murilla, wypływała jej jasna zło­ta główka, wśród których jasna jej pierś grała przedziwną białością słonecznego blasku. Tęsknię do dyskretnej woni fijołków parmeńskich, jaką roztaczała dokoła swej osoby, jaką przeniknięta była cała atmosfera, którą oddychała ona... Cza­sem, kiedy się znajdę sam ze sobą, a na zie­mię zapadnie cisza nocna, cisza tak głęboka, niezmącona i bezwzględna, że słyszę bicie serca swego, że słyszę drgnienia własnej duszy, czuję ten zapach dokładnie, i wtedy zdaje mi się, że jest ona gdzieś blizko koło mnie, tuż, tuż, że tylko ręce wyciągnąć, a ujmę ją w objęcia... rozkoszną, moją, przycisnę do piersi.. Wtedy

wołam ją cicho po imieniu, powtarzam imię to wiele, wiele razy, bo dźwięk imienia tego pieści mi ucho, jak symfonja jakiejś zaziemskiej kapeli.

Rozmowa o niej stała się dla mnie rozko­szą niezrównaną, dlatego, pomimo tej niewytłoma- czonej antypatji, jaką mam dla pana i jego ku­zynka, szukam towarzystwa pani NursKiej, bo ona poczciwym instynktem swej niewieściej du­szy snadź odgadła, czem mi może zrobić przy­jemność i stale bodaj imię jej powtarza. Z dru­giej strony przekonałem się, nie bez radości, że i pani Julja w rozmowach z przyjaciółką zdra­dzała pewne zainteresowanie się moją osobą. Z rozmów tych, jak się okazało, pani Nnrska zna mnie wszechstronnie, wie kto jestem, czem się zajmuję, jakie są moje upodobania, kaprysy, fantazje, jakie syinpatje i antypatje. Nazywa mnie schyłkowcem, człowiekiem przeczulonym, a czasem nawet poprostu narwańcem, ale nie­zmiernie ciekawym — jak dodaje natychmiast. Do pani Julji ma szczególniejszą słabość, uważa ją za jedyną swoją przyjaciółkę, i chociaż intry­gi tego obrzydliwego „mężusia“, tego pana rad­cy, niedołęgi sprawiły, że nie mogą u siebie by­wać, widują się jednak w tajemnicy przed męża­mi i nie mają dla siebie sekretów. O sekretach tych jednak nie miała mi dotąd czasu nic po­wiedzieć, bo na chwilę jedną nie byliśmy sami. Mąż jej rzeczywiście jest szatańsko zazdrosny

o wszystkich mężczyzn, z wyłączeniem kuzynka.

Co ciekawsze, że równie zazdrosny jest kuzynek, także o wszystkich, z wyłączeniem znowu męża.

Stwierdziłem to niezawodnie w niedzielę na reunionie. Wiele razy który z mężczyzn, przetańczywszy z panią, chciał dalej kończyć rozpoczętą w tańcu rozmowę, w tej chwili zja­wiała się między niemi głowa męża lub kuzyn­ka z jakąś niezmiernie ważną sprawą do pani Marty. Stwierdziłem to wreszcie na sobie. W kon- tredansie, którego z nią tańczyłem, miałem obok siebie kuzynka, który najwyraźniej łowił uchem każde nasze słowo. Ledwo usiedliśmy obok sie­bie. ażeby odpocząć, natychmiast wśliznął się jak wąż między nasze głowy siwiejący łeb pa­na męża, który, szczerząc swoje wprawione zę­by, niby to figlarnie, niby żartobliwie napominał żonę, że za wiele tańczy.

1 ten tak nieprzystojnie zazdrosny mąż obdarza wprost niewiarogodnem, bezgranieznem zaufaniem kuzynka. Ignaś odprowadza panią do domu, kiedy mężowi zechce się pozostać dłużej w kasynie przy wincie, on ją obwozi po oko­licach, bo mężowi niezbyt pomyślny stan nóg jego nie pozwala towarzyszyć żonie w dalszych wycieczkach, on z nią jeździ konno po południu, gdyż mąż ina wstręt nieprzezwyciężony do tego sportu.

Rzeczywiście, nadzwyczajny jest stosunek tych dwóch ludzi do siebie i do tej kobiety. Nie ulega wątpliwości, że mężczyźni kochają się

między sobą jakąś miłością anielską. Dziwna niebiańska harmonja panuje między nimi, jakaś niepojęta zgodność uczuć i myśli spaja ich wza­jemnie, jakby zawarli jakieś idealne, święte pakta. Wiecznie razem, nierozerwalni, jak bracia Siamscy, trzymając się pod ręce, czule ku sobie nachyle­ni, szepczą coś z przejęciem, rzekłbyś zaklęcia słów miłosnych. Czyżby ich w ten sposób złą­czyła miłość do jednej kobiety?

Może to jest wzniosłe — dla mnie popro- stu niesmaczne. Obraża to w najwyższej mie­rze mój zmysł estetyczny. Obrzydliwość!

V.

* X-

Pani Marta jest kobietą istotnie przystojną, ba, nawet bardzo przystojną, ałe zupełnie nie w moim guście. Jest trochę za korpulentna, za rumiana, nie ma tej powiewności, tej wysmukło- ści, tej subtelnej prerafaelicznej linji, którą ja tak uwielbiam - no, i nie kocham się w niej bynajmniej. Zresztą co lu w bawełnę owijać — kocham się w innej wyłącznie i niepodzielnie, a z tą chcę tylko o tem właśnie rozmawiać. Pa­nowie ci, z tego szczególniejszego bractwa skon­centrowanej adoracji najwidoczniej o mnie są niespokojni, bo mi fatalnie następują na pięty. A, przecież to jest bajecznie płaskie, nieznośne, ordynarne, nie do zniesienia! Jeszcze jeden ta­ki politowania godny wyskok, jak dziś, ze stro-

ny tego zabawnego jelenia ze wstawionemi zę­bami, a bomba pęknie, jak amen w pacierzu, Jak można na tyle nie mieć w duszy ambicji, a w gębie smaku! Tacy mnie chcą brać na zwie­rzenia, na szczerość! Kanalie! Lituję się wprost nad tą kobietą!

A jednak całe to idyliczne szczęście w siel­skim spokoju było tylko złudzeniem. A i kura­cja, mówiąc z ręką na sercu, przedstawia mi się ze strony zgoła humorystycznej. Bo właściwie, co ma pomódz moczenie marnego ciała w let­niej wodzie, choćby o najściślej określonej tem­peraturze, skoro najwidoczniej kapryśnej mojej duszy jest w niem czy tak, czy owak, niewygo­dnie. Niewygodnie jej wśród tego, czy owego otoczenia — wszystko ją drażni, niepokoi, doku­cza, gnębi, piekielne sprawia męki i nie wiem doprawdy czy jest tak idealny zakątek pod słoń­cem, gdzieby naprawdę błogie dla siebie znala­zła warunki. Dalibóg, poważnie zastanawiam się, czyby jej już nie rozkuć ostatecznie z pęt doczesnej powłoki ziemskiej i nie puścić wolnej i swobodnej w zaświaty — w bezkreśne prze­stworza nieskończoności, do absolutu, gdzieby jej wreszcie jakiś obrąbek od koszuli nie za­wadzał. Jest że-li ona zbyt jasna i dostojna, że mierzi sobie zetknięcie się bosą stopą z cuchną-

3

cym iłem ziemi, czyli tak biedna, chora, zbolała, pokryta palącemi wrzodami dziedziczonych przez wieki zakażeń, że truchleje na myśl samą nie­bacznego dotknięcia brutalnej, szorstkiej dłoni. Bo przecież to jest obrzydłe, jak mnie torturują straszliwie te małe, drobne, powszednie, prawie niegodne uwagi niedokładności urządzeń ludz­kich, te niedociągnięcia estetyczne i etyczne, te zmory fantastycznych przewidzeń, roje niepoję­tych idjosynkrazji i antypatji.

Mam w zakładzie pokój z oknami, wycho- dzącemi tuż na strome zbocze wzgórza, zarosłe gęsto młodą sośniną i świerkami. Nikt tamtędy nie przechodził, nie kręcił się, więc była cisza tak bezwzględna, że kiedy księżyc promieniami swemi muskał wierzchołki zagajnika, a wnętrze jego zawalała ciężka, nieprzenikniona masa mro­ków, wpatrzony w te mroki tajemnicze, mogłem zejść spokojnie na dno jaźni swojej. Trzeba nie­szczęścia, że w sąsiednim pokoju osiadła jakaś histeryczka, która ostrym, przejmującym, szatań­skim krzykiem płoszy ducha mego, kiedy pogrą­żyć się pragnie w wewnętrznej zadumie. Ataki histeryczne nie mają określonych pór dnia, ani nocy. Oto słyszę właśnie przez ścianę, jakby jakiś piekielny sabat, jakby chichot czartów i cza­rownic w noc walpurgijską, jakiś przeszywający powietrze złowieszczy pisk strzygi, to znowu głuchy, ciężki, jak z lochów podziemnych wydo­bywający się, jęk potępionych. Słyszę brzęk

słuczonego szkła, łomotanie przewracanych me­bli i tupot bosych pięt służącej. Tupot przecią­ga się, słyszę go długo w okólnej, przyspieszo­nej wędrówce na miejscu, słyszę na korytarzu, na schodach... skrzyp drzwi, jeden, drugi... Roz­mowy wielu osób... rozkazy... Kuzyn mój Piotr, który dziś tu przyjechał i stanął u mnie, śpi, jak zabity, można by mu z armat strzelać nad głową, a mnie krzyk histeryczki tak potargał nerwy, że drżę na całem ciele, trzęsę się, dygoczę i wątpię, żebym dzisiejszej nocy zmrużył oko choć na chwilę. Kiedy patrzę na tego chłopca, jak chrapie rzęsiście, jak oddycha równo, spo­kojnie, potężnie, uczuwam zazdrość obrzydłą i porywa mię złość i żal i wstręt nieprzeparty do siebie za to rozklekotanie, rozstrojenie, roz­sypanie się mej istoty, pełnej rozdźwięków, dy­sonansów i zgrzytów przeraźliwych. On zdrów, silny, dzielny w niezrównanej swej pogodzie i poczciwości zasłaniał mię swą osobą, jak skarb bezcenny, narażał siebie; uwielbienie dla mnie posuwał do granic zaślepionego fetyszyzmu — on, człowiek, mogący służyć dzielnie każdej wiel­kiej sprawie — dla mnie, który jestem tylko nędzną wiązką postrzępionych nerwów, kruchą bańką mydlaną, migocącą złudnie świetnością niby tęczowych błysków—bańką, niezdatną Bo­gu, ani ludziom. 1 ja mu dzisiaj zazdroszczę snu spokojnego, mam żal, że chrapie smacznie, kiedy ja dygocę każdym atomem w paroksyzmie

szalonego rozstroju. Ja przecież już żyć między ludźmi nie mogę, staję się poprostu niezno­śny dla siebie, a niedługo będę nieznośny dla innych.

Przy stole siadał naprzeciw jegomość — ot, jakiś przeciętny, poczciwy obywatel, który miał zwyczaj jadać nożem wszystko — ryby, ja­rzyny, sosy, nawet kompoty. Oczywiście, co wi­nien ten jegomość, że go porządnie jadać nie nauczono, a z drugiej strony, co mnie to może obchodzić.

A jednak drażni mię to nad wyraz. Sta­ram się nie patrzeć, spuszczam oczy na talerz, ale słyszę ciągle brzękanie stali o zęby, wy­obraźnią widzę ostrze uwijające się w ustach między wargami i zda mi się, że za chwilę już, już, rozchlasta niem sobie gębę od ucha do ucha. Przebiega mnie dreszcz zimny i dostaję gęsiej skórki na całem ciele. Czuję, że nie bę­dę w stanie zapanować nad odruchem. Mam nieprzepartą potrzebę owemu połykaczowi nożów porozbijać o łeb wszystkie talerze, półmiski, sa­laterki, szklanki, kubki, kieliszki, jakie są na stole. Przenoszę się w inne miejsce. Zastaję po prawej stronie dystyngowaną damę, która jednak tak głośno mlaszcze ustami przy jedze­niu i tak łakomie, obrzydliwie oblizuje wargi językiem, że ja przy niej jeść nie mogę. Po le­wej, szlachetny pan siwy ze straszliwym //ciem w policzku, opowiada mi, jąkając się przygnę­

biająco, długie, bardzo niezabawne historje. Bę­dę znów musiał stąd uciekać. Ale do czego to doprowadzi? Dokąd ucieknę ostatecznie? — Na pustynię? O nie, do miljon set djabłów, nie pragnę, nie chcę życia anachorety, pustelnika! Nie, nie zniósłbym zupełnej samotności, niewy­gód, prywacji.

Potrzeba ini blasku, światła, gwaru wielkie­go miasta, przepychu, komfortu, zabawy, wesela, potrzeba nii towarzystwa, ludzi... ale dlaczego nie wszyscy ludzie są dosyć estetyczni, mądrzy, dowcipni, subtelni?!

Namawia mnie Piotr, ażebym się wyniósł z zakładu, ażebyśmy wynajęli willę zupełnie osobną, gdzie nie będę mial pod bokiem wrze­szczącej histeryczki, nie będę musiał patrzeć na połykacza nożów, słuchać mlaskania ustami dy­styngowanej damy i jąkania się szlachetnego pana z />V’iem. Myśl ta podoba mi się w zasa­dzie, a zarazem przejmuje najwyższą trwogą. Piotr jest człowiekiem bardzo dobrze wychowa­nym, wyniósł z domu zasady najrdzenniejszej delikatności uczuć i obejścia się. Czy jednak ja potrafię mieszkać razem z innym człowiekiem, czy indywidualność moja tak kapryśna, mętna i nieuchwytna, nie zetrze się zbyt szorstko z je­go indywidualnością zrównoważoną i spokojną?

Bomba pękła. Nie, to przecież było ho- meryczne. W kasynie, na reimionie, po walcu, kiedy odprowadziłem panią Martę na miejsce i siadłem obok, pyta mię czy Jula lepiej od niej tańczy. Byłem w kłopocie, bo istotnie porówna­nie wypaśćby musiało bardzo na niekorzyść mo­jej obecnej tancerki.

Pani Jula?... I chcąc wywinąć się od szczerej odpowiedzi, rzucam inne pytanie.

- Ach, pani, te nasze sekrety, o których pani tyle razy mówiła?! Gdybyśmy teraz spró­bowali skorzystać...

Nie dokończyłem. Uczułem, że między na­sze głowy wciska się jakaś głowa trzecia dość natarczywie. Podniosłem oczy i ujrzałem dwa szeregi białych, sztucznych, amerykańskich na złocie zębów, wyszczerzonych nad moim po­liczkiem.

O jakich że to sekretach mowa, jeśli wolno?... — pytał zazdrosny mąż, siląc się na uśmiech najprzyjemniejszy.

Ubodło mię to do żywego i te zęby, białe, martwe, wstrętne, irytowały mię w sposób jakiś szczególny, że nie zdając sobie sprawy z czynu swego, prawie bezwiednie i spokojnie wymie­rzyłem właścicielowi ich psztyka w nos. W tej chwili jednak zrozumiałem fatalność swego po­stępku, zerwałem się z miejsca i stanąłem w po­zycji obronnej, ażeby nie narazić się na konie­czne, jak przypuszczałem, skutki reakcji obrażo­

nej godności ludzkiej. Ale pan Nurski najmniej­szym gestem nie zdradził zamiaru natychmiasto­wego załatwienia rachunku, lecz, zmierzywszy mnie zabawnie groźnym wzrokiem od stóp do głów, niezmiernie solennie wyksztusił:

Dobrzeee!

Oczywiście zrozumiałem, iż po tem powie­dzeniu wypada mi jutro rano oczekiwać jego sekundantów. Jakoż czekać ich będę i przyznam się szczerze, że gdyby ci panowie zażądali prze­proszenia, gotów jestem zrzucić pychę z serca, przyjąć jaką znośną formę i wyjechać potem gdzieś na koniec świata. Taki niekontent jestem z tego idjotycznego, dziecinnego wybuchu! Do czego to prowadzi ta chorobliwa utrata panowa­nia nad odruchem! Przecież to było takie nie­mądre, takie sztubackie jakieś, takie niegodne mężczyzny. Brrr... brzydzę się sobą! Jestem jak roztrzęsiona histeryczka. Wyrządziłem czło­wiekowi, może nawet zacnemu i szlachetnemu, do którego mam tylko jakieś nieuzasadnione, bezpodstawne uprzedzenia, krzywdę olbrzymią, bez słusznej racji, bez żadnych motywów logi­cznych. Wstyd, hańba! Nie, gdyby miało się to skończyć pojedynkiem, a nie zginę w nim, poproszę Pietrka, żeby mi potem w tajemnicy, pocichu wsypał z pięćdziesiąt kijów. Stanowczo letnia woda jest zamało radykalnym środkiem na moje nerwy.

1 stała się rzecz najmniej oczekiwana. Ra­no, za oknem, usłyszałem głośne, buńczuczne dopytywanie się o willę „Chimerę“. Była to właśnie willa, w której od kilku dni zamieszka­liśmy z Piotrem.

Po chwili, w pokoju moim zjawiło się dwóch młodzieniaszków, mających jeszcze, jak to mówią, mleko pod noseni, złożyli na stole karty wizytowe i oznajmili, że przychodzą w imie­niu pana Ignacego Łabędziowskiego, który czu­je się obrażonym postępkiem moim, jakiego się dopuściłem względem pana Nurskiego, żądają zatem satysfakcji honorowej z bronią w ręku.

1 imieniu czyjem? pytani, uszom wła­snym nie wierząc.

W imieniu pana Łabędziowskiego, któ­ry, czując się obrażonym...

Ależ ja pana Łabędziowskiego nie obra­żałem.

Wszystko jedno, odrzekli lakonicznie

i groźnie zarazem.

Wszystko jedno?!

Stanął mi przed oczyma ten ich karykatu­ralny stosunek małżeński, i zastępstwo to wyda­ło mi się przedziwnie zabawnem. Wybuchnąłem spazmatycznym śmiechem i już nad niin zapa­nować nie byłem w stanie. Zanosiłem się do

łez prawie. Wywabiony tym śmiechem z dru­giego pokoju Piotr, wyszedł w negliżu, a kie­dym mu powiedział o co chodzi, chwycił się za boki i poprostu ryczał swym potężnym basem.

Wszystko jedno! ha, ha, ha, — woła­łem w szalonym jakimś paroksyzmie.

Wszystko jedno! ha, ha, ha, powta­rzał on tarzając się po kanapie.

Panowie sekundanci, snadź obrażeni, za­wrócili na pięcie i wyszli, nie rzekłszy ani słowa więcej.

Ciekawym na czem to się skończy?

Ach, jakiż okropny niesmak mam po tem wszystkiem, jaki obrzydliwy ból i żal rozpaczli­wy do siebie za ten bezmyślny dziecinny odruch. A jacy ludzie są wstrętni, tchórzliwi, jakie za­bawne pojęcia mają o czci, o honorze, o go­dności osobistej. Skończyło się he, he. Ten pan mnie podał rękę, ja jemu i... zgoda. Gdy­by mi ktoś coś podobnego opowiadał, nie chciałbym wierzyć.

W kilka godzin po wizycie niefortunnych sekundantów, przyszedł do mnie szlachetny pan z //<’iem, ten sam, dla którego przestałem jadać w zakładzie, od którego uciekam jak od moro­wej zarazy, bo mnie jąkaniem swych uczonych wywodów poprostu zarzynał. Przy tem nie ino-

głem znieść jego drgań w policzku, które mu twarz wykrzywiały jakimś szatańskim grymasem. Otóż pan z //V’iem zaczął okólnie zachodzić od pogody, warunków klimatycznych Staniszewa, dolegliwości swoich i ogólno-hidzkich, wreszcie przystąpił do określenia pojedynku, jako prze­żytku pojęć barbarzyńskich. Dowodził, że nie jest to godne ludzi dzisiejszych, uspołecznionych, którzy sprawy takie powinni załatwiać polubo­wnie, pokojowo, przez oddanie ich w ręce po­ważnych i szanownych obywateli.

Acli!

Mówił dużo o szubrawcach, którzy prze­cież zdobyć się mogą na chwilę odwagi, ażeby stanąć na mecie, co wszakże niczego nie dowo­dzi i nikogo nie rehabilituje. 1 wiele, wiele po­dobnych rzeczy oddawna dobrze znanych i oga- danych. Trzeba przypomnieć, że mówił to wszyst­ko, jąkając się przeraźliwie. Mnie podnosiło na krześle, ale ściskałam zęby. ażeby nic być w swo­im domu niegrzecznym.

Szlachetny pan wyłuszczył dalej, że ani mnie, ani tamtego pana nie ma przyjemności znać bliżej i że nie przychodzi bynajmniej jako upełnomocniony, ale, że dowiedziawszy się

o zajściu w kasynie, postanowił dla zasady, dla swych przekonań antypojedynkowych, których krzewienie uważa sobie za czyn wysokiej donio­słości społecznej — podjąć się samozwańczo in­terwencji w tej sprawie. Ale, że on wpływami

swemi zrobi to, że pan Nurski ułatwi mi sytua­cję, że zrobi nawet krok pierwszy i ja powiem jedno, małe, nic nieznaczące słowo „przepra­szam“.

Zaprotestowałem. Najchętniej byłbym to zro­bił przez swoich przyjaciół, gdyby mi ten pan był przysłał świadków, jak należało. Wystąpie­nie pana Łabędziowskiego poirytowało mnie i zra­ziło do tego męża, który zastawia się w takich razach kochankiem swej żony, bo co do tego, wyznaję najzupełniej szczerze, przestałem już rnieć wątpliwości.

Nie, ja takiego jegomościa przepraszać nie będę.

Machnąłem ręką pogardliwie.

Nie zraził się Upewniał mnie, że poro­zumiewał się z kuzynem moim Piotrem, z do­ktorem Hydrofilem, który jest dla innie wyjątko­wo dobrze usposobiony i wszyscy są tego sa­mego zdania. Kazał sobie podać szklankę wo­dy, napił się, odsapnął i zaczął od początku rozwijać zapatrywania swojego na sprawę poje­dynków, ich rozwój historyczny, ich znaczenie w starożytności.

Zrobiło mi się gorąco, uderzyły siódme poty.

Jeszcze raz wysłuchać czegoś podobne­go! Toc już chyba wpadnę w furję i uduszę tę krzywą zmorę. Nie, nie, byłbym mu przyrzekł wszystko, życie, zdrowie, zbawienie. Zastrzegłem się tylko, że się chcę porozumieć z kuzynem.

była się w mieszkaniu d-ra Hydrofila Kiedy wchodziłem z Piotrem, tamten pan szczerzył już do mnie wdzięcznie zęby. Powiedziałem mu: przepraszam. On wyciągnął rękę, ja mu poda­łem swoją i... koniec. Ha, ha, ha!... honorowi stało się zadość! Brrr!.. jak mi głupio, jak mi głupio! Tamci byli zachwyceni. Pan z //r’iem tryumfował, doktór zacierał ręce, jak po spełnie­niu bohaterstwa, Piotr nie posiadał się z rado­ści. Ktoś zaproponował szampana, ale ja się wysunąłem natychmiast z Piotrem. A właśnie do niego inam żal największy. Gdyby mi po­zwolono wybić się z mężem zazdrosnym, albo z tym jego krotochwilnym szampierzem i gene­ralnym zastępcą z długim nosem, byłoby mi ulżyło, byłoby to dla mnie upuszczeniem krwi przy ataku apoplektjcznym, lub okładem z lodu na łeb pałający żarem. A tak rozlazło się po kościach, rozmazało nieznośnie po żyłach, wsią­kło w tkanki — czuję zakażenie w całym orga­nizmie. Ulżyłoby mi z pewnością, albo trzasnął­bym kopytkami, co byłoby najpożądańsze.

Nie umiem zdać sobie sprawy, czy i na ile hydroterapia, jaką mi tu stosują, uleczyła mnie z gramofonofobji. Sympatycznego tego instru­mentu nie słyszałem oddawna i nie wiem, jak­bym nań dziś reagował, ale to pewna, że wogó-

le jestem bardziej rozdrażniony, niż kiedykol­wiek, zwłaszcza po tem rozczulającem przepro­szeniu. Łagodne oczy pani Julji działały na mnie bardziej kojąco i dobroczynnie.

Starania i czułości 1‘iotra doprowadzają mnie do czarnej rozpaczy. Nie przypuszczałem, że można kogoś przyjaźnią, czy miłością tak strasznie torturować „Rozrywa“ mnie. Jezus, Ma- rja, ciągle rozrywa! — chwili jednej nie mam dla siebie, ażeby się oddać własnej myśli, same- memu sobie, bo on mi ciągle opowiada anegdo­tki. Wozi mnie po okolicy i opowiada, — opo­wiada na spacerze w parku, opowiada w domu, kiedy chcę spocząć duchem. Opowiada stare odgrzewane koncepty z „Muchy“, „Kurjera Świą­tecznego“, „Kolców“ i „Fliegende Blatter“. Opo­wiada długo, szeroko i nudnie. Śmieje się sam zawzięcie, a w dodatku najczęściej zapomina pointy, która stanowiła istotę konceptu. Nie umie on uwagi słuchacza napiąć w ten sposób, aby nieoczekiwane rozwiązanie spadało nagle, wstrząsnęło nim i pobudziło do śmiechu. Owszem, zaledwie zacznie przedstawiać, obszernie i niedo­łężnie okoliczności jakiegoś niby zabawnego zdarzenia, domyślam się rozwiązania i kończę za niego kilku słowami.

Znasz? he, he, he. Czekaj, to ci po­wiem coś lepszego.

Straszny nieznośny nałóg!

Noc, późno. Leżę w łóżku i myślę tylko,

ażeby go się wreszcie pozbyć i zostać na chwi­lę ze sobą, a on chodzi po pokoju i baje, baje bez końca i miary. Pod ciężkimi krokami te­go tęgiego, rozrośniętego doskonale mężczyzny, źle ułożona podłoga naszego mieszkania trzeszczy, skrzypi, jęczy, ugina się, jak pod uderzeniami katarów, a skrzypy te, każde uderzenie takie bo­li mię w mózgu, w nerwach, we wszystkich fi­brach moich.

Przeświadczenie, że żywi 011 dla mnie przy- jazń niekłamaną, że kocha mię jakąś dziwną, doprowadzoną do zaparcia się samego siebie miłością braterską, sprawia, że cierpię w milcze­niu. Ale mię to bajecznie kosztuje.

Jak uważam, to zajście, zakończone przy­kładnic pojednaniem, nie przeszkadzałoby do utrzymania nadal przyjaznych stosunków towa­rzyskich z bractwem skoncentrowanej adoracji. Przy spotkaniu uśmiechają się do mnie uprzej­mie wszyscy troje: mąż, żona i kuzynek. Ale ja tego bynajmniej nie pragnę. Ten zbyt już regularnie skonstruowany trójkąt małżeński przej­muje mię wstrętem. Mam zarówno pogardę dla bezgranicznej pobłażliwości małżonka, jak dla nadmiernej usłużności kuzynka. Tak zgodny układ w tych razach przeciwny jest, w mojem rozumieniu, naturze pewnych wyższych uczuć ludzkich, jak duma i ambicja. Nie mam też za­ufania do pani, która wszystko razem z zimną krwią i prawie jawnie toleruje. Przytern, kiedy

poznałem ją lepiej i z tego, co się od ludzi do­wiaduję, nabieram przekonania, że jest to osoba pozioma, pospolita, trywialna i... Nie, dopra­wdy, zrozumieć nie mogę, jak pani Julja przy swej istotnej wytworności, mogła obrać ją sobie za powiernicę. Jakże fatalnie okoliczność ta ob­niża kochaną panią Julję w moich oczach. Na­bieram natomiast szacunku dla pana radcy. Rze­czywiście, manewr jego z gramofonem był po- prostu ruchem strategicznym, obliczonym na naj­bardziej lojalne zabezpieczenie praw swoich. Cóż, radca nie jest człowiekiem rycerskim i chociaż posiada bardzo ładny przybór myśliwski i tro­chę broni, kupionej „z okazji“, a rozwieszonej dekoracyjnie na ścianie gabinetu, nie umie jej jednak użyć, nic więc dziwnego, że nie staje na straży u progów sypialni żony, uzbrojony od głowy do pięty, ale ucieka się do środków bar­dziej postępowych

Zrozumiałem nareszcie wszystko. Uważają mnie tu za człowieka chorego, niepoczytalnego, nieodpowiadającego za swoje czyny i słowa. Nie jestem w stanie nikogo obrazić, dotknąć. Dja- belnie mi to utrudni życie, to mi je uczyni nie- możliwem, gdyż mam całą świadomość istotnego stanu rzeczy. Nie, nie zniosę kurateli nad sobą,

jak małe dziecko—chcę być człowiekiem wolnym

i odpowiedzialnym, lub nie być wcale.

Piotr tak mi dokuczył swojemi konceptami, swem gadulstwem, śmiechem, swoją pogodą nie­zmąconą, swoją czerstwością i zdrowiem, że z ca­łą świadomością mówię mu rzeczy najprzykrzej- sze, ażeby go do siebie zniechęcić i zmusić do wyjazdu. Ale on, który by tego innemu płazem nie puścił, bo przecież jest szlachcicem i dobrym, śmieje się ciągle i powtarza:

Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo, bo pomimo wszystko jestem ci tu potrzebny.

Uniosłem się dzisiaj do tego stopnia, że się porwałem na niego z pięściami. On chwycił mię za ręce, wygiął mi je potężnemi swemi ramiona­mi w tył, lekko, bez wysiłku prawie, bez cienia złości w swej jasnej poczciwej twarzy i całował czule w oba policzki.

Widzisz, Stefan, jakiś ty niedobry. Nie chcesz cenić mego przywiązania. Słuchaj no, bądźże rozsądny, nie rzucaj się, zastanów się przecie.

Upokorzył mnie tein do najwyższego stopnia, zmiażdżył, zdeptał, wbił w ziemię. Nie, ja mu nie powinienem bryzgać w oczy drwinami i iro­nią nie mogę, nie wolno mi... Podałem rękę.

Przebacz, jeżeli możesz!

Wziął mnie w ramiona i ściskał z gorącą łzą w oku.

Niedobry, niedobry!

Żal straszny ścisnął innie za gardło — był­bym się rozbeczał, jak dziecko.

Jaki ja jestem nikczemny, podły, nie­wdzięczny.

Nie będziesz mnie już wypędzał? - py­tał.—Słuchaj, rzeczywiście ja ciebie nie powinie­nem opuszczać—jesteś bardzo rozdrażniony.

Nie będę, nie, nigdy—daję ci słowo uro­czyste!

Podałem mu rękę.

Nie, gdybym już nie mógł... gdyby podłe to usposobienie moje... gdyby przeklęte nerwy... Nie, stanowczo raczej sobie w łeb palnę, niżbym temu najzacniejszemu pod słońcem chłopcu miał jedno przykre słowo powiedzieć! Dosyć tej nik- czemności!

Na tem kończył się pamiętnik. Złożyłem kajet i podałem go Piotrowi.

No cóż? — pytał, patrząc mi trwożnie

w oczy.

To był człowiek chory.

Prawda? I ja zanadto może obarczani wyrzutami swoje sumienie? Robiłem przecież, co mogłem, co uważałem za stosowne. Czepiał się najniewinniejszych ludzi bez żadnej słusznej, usprawiedliwionej racyi, chciałem być przy nim, ażeby go w ciężkich chwilach ratować. Obcho­dziłem się jak z jajkiem. Licho mogło przypu­

ścić, że to właśnie... Więc powiedz mi szczerze, czy ja co winien jestem?

Bo ja wiem—tyle, co wszyscy inni, tyle, co te małe, nieuchwytne drobiazgi, które prze­czuloną jego duszę zatruwał}. Mój drogi, ażeby żyć między ludźmi trzeba mieć duszę twardą, zahartowaną i nerwy jak postronki. To był czło­wiek skazany.

Prawda? Uspokoiłeś mię trochę. A jednak niech pamiętnik ten jasny piorun spali!., wolał­bym go nie znać, nie widzieć, nie czytać... przez myśl by mi było nie przeszło, że mogłem czem- kolwiek przyczynić się do śmierci Stefana.

O ZACHODZIE

X0 W K LA

Stał w blaskach zachodzącego słońca, ma­jestatyczny, niby Jowisz, ze swą złotą, pu­szczoną na wiatry brodą. Jesień wyjaskrawiła zie­mię gorącemi połyskami złota, miedzi i szkarła­tu, a czerwone słońce kąpało ją całą w przebo­gatej purpurze swych ostatnich promieni, że by­ła jako oblubienica, spłoniona od namiętnych po­całunków kochanka. Stał z wzrokiem utkwionym w mglistą, błękitną głąb alei lipowej, skąd miała ukazać się ona.

Mistrz Henryk zakochał się nagle w czter­dziestej piątej wiośnie swego życia i zdawało inu się, że kocha całą dawną niezmierzoną po­tęgą młodzieńczego uczucia. Pierś rozsadzały mu porywy gwałtownych uniesień, krew rozpłomie­niona pragnieniem kochanych uścisków, jak hu­ragan biła o niózg marzący i wywoływała roje przedziwnych wizyi, nęcące do utraty pamięci, obrazy niepojętych, niewysłowionych rozkoszy.

Wyobrażał sobie, że porwie ją w namiętne obję­cia, cudną, drżącą z radości i zachwycenia, przyciśnie ogromnie do gorejącego łona i unie­sie w światy bezwzględnego zapomnienia się w miłosnej ekstazie—do bajecznej krainy najwyż­szego szczęścia, nieskończonego upojenia, wśród pieszczot i pocałunków.

Marzył, że z tą jedną, jedyną kobietą wy­braną wyśpiewa nareszcie, rojony w snach zu­chwałych, pieszczony w fantastycznych koncep­cjach wyobraźni, wielki, zgodny, nadziemski hymn miłości.

Pani Laura była rozwódką, a w towarzy­stwach nazywano ją „pięknością najniebezpie­czniejszą“. On, słynny artysta-rzeźbiarz, ucho­dził też za niezmiernie ciekawą osobistość pod względem intelektualnym. Poznali się na raucie w domu zamożnego mecenasa sztuk i umieję­tności.

Przedstawiam pani mówił gospodarz domu, trzymając Henryka pod rękę — wielkiego rzeźbiarza, a zarazem jednego z najoryginalniej­szych ludzi. Niech pani wypróbuje na nim swej siły uwodzenia; będzie to najlepszym jej spraw­dzianem, gdyż podobno artysta nasz jest bajecznie odporny i zahartowany.

Nie tracę nigdy wiary w zwycięstwo — odparła z boskim uśmiechem piękna pani i cza- rownym ruchem ręki wskazała Henrykowi stoją­cy obok puf aksamitny.

Zaczął się flirt salonowy, niezmiernie lekki

i wytworny, o najsubtelniejszej modulacji barw

i tonów. Pani Laura była niezaprzeczenie mi­strzynią w prowadzeniu tego rodzaju rozmów z mężczyznami. Śmiała prawie do zuchwalstwa, posuwała dowcipne swe aluzje do granic naj­dalszych, nagle zręcznym zwrotem zatrzymywała niebezpieczne słowo nad przepaścią, obwieszała je kunsztownie gazą mglistych zasłon, tak, że ginęły za nią wszystkie zbyt ostre, zbyt surowe kontury.

Było tam pełno nieuchwytnej zalotności, niedopowiedzianych oświadczeń, z góry przema- zanych obietnic, nadziei nieziszczalnych, przejrzy­stych metafor, dwuznacznych porównań, pełno lek­kości, błyskotliwości, a przedewszystkiem jakiegoś szczególniejszego wyrafinowania. Pani Laura z lu­bością pozowała na osobę bardzo zepsutą.

Mówili ciągle oczywiście o miłości. Hen­ryk w zatwardziałości starokawalerskiej roztaczał swoje pesymistyczne, oschłe poglądy na tę spra­wę. Utrzymywał, iż wyemancypował się już z pod tyranii Amora, z pod jarzma okrutnego instynktu, który każe śmiertelnym, drogą odra­dzania się w następnych pokoleniach utrzymać nieśmiertelność gatunku. 1 on kiedyś, dawno, bardzo dawno kochał, warjował, szalał dla ko­biety, ale uczuł się wreszcie dość potężnym, aże­by złamać bezwzględny nakaz natury, ażeby nie­śmiertelność zdobyć, jako artysta, utworami du­

cha swego i nie poddawać się jakimś ślepym si­łom, którym podlegają zwyczajni zjadacze chleba.

Tak pani — mówił chełpliwie, — jestem w swoim rodzaju nadczłowiekiem —sztuka, wiel­kie bóstwo zbuntowane przeciw powszedniości, postawiła mnie ponad wszelką pozioniość słabo­stek ludzkich.

Pani Laura potrząsnęła swą piękną główką o bujnych ciemnokasztanowatych włosach, spa­dających w dwóch stylowych półkolach około twarzy.

Nie, nie, pan się łudzi, miłość jest sil­niejsza nad wszystko.

Ha, ha. ha, śmiał się szczerze rzeź­biarz—pani jest, jak widzę, entuzjastką na tym punkcie. Ja przeszedłem chorobę tę, jak odrę czy ospę i przypuszczam, że organizm jest już dostatecznie uodporniony, zwłaszcza, źe przebieg był gwałtowny, a przejawy bardzo niebezpieczne.

Ach to ciekawe! Więc kochał się pan przecież? No, 110? Niech mi pan opowie historję swojej miłości.

Kiedy to wszystko razem wzięte ogro­mnie nieciekawe pospolite

Ale ja proszę.

1 sprawi to pani przyjemność?

Szaloną! Musimy przecież o czemś mówić.

Mówmy o romansach naszych bliźnich, to także przedmiot wielce zajmujący.

Nie, ja chcę. żeby pan mówił o sobie— nastawała pani Laura—Chcę wiedzieć jak kocha­ją artyści. Musi to być wspaniałe, wielkie, pię­kne, pełne nieba i poezji.

W wyobraźni istotnie: w romansie i poe­macie.

- A w rzeczywistości?

W rzeczywistości—mówił rzeźbiarz sta­nowczo intensywniej i bezpośredniej kochają się właśnie wszyscy inni śmiertelnicy.

O mój panie — zawołała piękna pani — źle mnie pan osądził. Ja nie jesten naiwną mie­szczką. Bardzo proszę!

Nie pani — zaprotestował artysta— mam najwyższy podziw dla jej wytworności i subtel­ności i dlatego właśnie wobec pani nie waham się zdradzić pilnie strzeżonej przed profanami tajemnicy owych, niby to dusz wybranych. Ar­tyści, proszę pani, zanadto kochają siebie i sztu­kę, ażeby chcieli siebie i sztukę poświęcić dla ko­gokolwiek. Nieszczęśliwy kochanek Karoliny Kä­stner pali sobie w łeb w poemacie, jak młody Wertlier, ale Goethe żyje długo i zostaje pa­nem radcą. Proszę pani, szewcy, krawcy, urzę­dnicy biurowi, dependenci u adwokatów, subje kci handlowi i ci wszyscy inni poczciwcy, wy­sługujący się powszedniości życiowej, nie mają takiego urojonego ujścia dla wezbranych nad- miarę utrapień sercowych i jeżeli postanowili

umrzeć z miłości, umierają /'// persona, umierają rzeczywiście.

Ja, pani, kiedy się kochałem, nie byłem jeszcze artystą, to też dla niej, dla tej kobiety poświęcałem wszystko, wszystko do czci i ho­noru. Była to dziewczyna upadła, mała chó- rzystka z teatru ogródkowego, sponiewierana już do ostateczności po wielu drogach wśród naj­brudniejszych zaułków życia A jednak przywią­załem się do niej na śmierć i życie. Postano­wiłem podnieść ją ze śmietnika jej dotychczaso­wej egzystencji — byłbym się ożenił... Stosunek ten czynił mnie niemożliwym w towarzystwach, poróżnił z rodziną. Odmówiono mi wszelkiej pomocy pieniężnej, wpadłem w ostatnią nędzę. Zacząłem robić długi nie licząc się z niczem, a czułem, że mógłbym kraść, rozbijać, rabować, że ważyłbym się na wszystko, byle jej na ni­czem nie zbywało, byle zadowolić jej koszto­wne kaprysy.

- Ach, jak mnie to zajmuje nadzwyczaj­nie, — przerwała pani Laura. Właśnie takim sobie pana wyobrażałam. To jest temperament, tak kochają wielkie serca!

To dawno było, proszę pani — ciągnął rzeźbiarz, zapalając się sam do wspomnień, to dawno było. Istotnie byłaby mnie ta dziewczy­na na hak zaprowadziła, gdyby...

Co? spytała zaciekawiona pani.

Gdyby jej dość wcześnie nie wziął ode-

mnie kto inny. Pewnego pięknego poranku, najukochańsza opuściła progi mojego poddasza, zostawiając na stole, na skrawku papieru, lako­niczny, ale niezmiernie wymowny aforyzm: „Je­żeli się nie ma monety, to się nie zawraca kon- iramarki porządnym kobietom. Adie. Twoja Bronka“.

1, jak pan to przyjął, co pan zrobił?

Oh, pani, cały szereg głupstw i niedo­rzeczności Najhaniebniej, z zaparciem się wła­snej godności próbowałem przyciągnąć niewier­ną z powrotem do siebie. Groziłem śmiercią jej i sobie, awanturowałem się niemożliwie, usi­łowałem sprowokować jej nowego nabywcę, któ­ry, nawiasem mówiąc, był bardzo ordynarnym dorobkiewiczem jakiś ex-szynkarz, czy coś po­dobnego. Odchodziłem od zmysłów, szalałem i... zakochałem się wreszcie w dziewicy czystej jak „białe anioły ze skrzydłami białemi, co scho­dzą na ziemię“ pani wie... Mój biały anioł by­ła to panna z towarzystwa, córka zacnego domu mieszczańskiego. Kochaliśmy się nieco w taje­mnicy przed rodzicami i roiliśmy tęczową przy­szłość we dwoje, roiliśmy sny czarowne o wzlo­tach zaziemskich, o stopieniu się dusz na wieki w niebiańskiem zachwyceniu... Byłem jeszcze wtedy początkującym rzeźbiarzem bez stanowi­ska. 1’ewnego dżdżystego, jesiennego wieczoru otrzymuję list od ubóstwianej, w którym pisze, ażebyśmy się więcej nie widywali, gdyż, zinu-

szona przez rodziców, wychodzi za inży­niera.

Za inżyniera?

Tak, proszę pani — od kanalizacji.

No i co?

Zaklinałem, ażeby się pozwoliła wykraść, ażeby jechała ze mnij w świat daleki. Prosiłem, błagałem—daremnie.

Więc zakochał się pan w innej?—pytała, uśmiechając się pani Laura.

Nie pani. Cierpiałem nad siły — opo­wiadał dalej rzeźbiarz, — cierpiałem nad poję­cie i byłem pewny, że ciosu nie przeżyję. Po­stanowiłem w łeb sobie strzelić. Tak pani, pro­szę nie uśmiechać się tak niedowierzająco po­stanowienie było niocne i poważne i niezawodnie byłbym już nie żył, gdybym był szewcem, kra­wcem, komiwojażerem, właścicielem dóbr ziem­skich, dyrektorem banku, agentem od ogłoszeń, czy wreszcie pomocnikiem kata. Cierpiałem okru­tnie, jak potępieniec w najgłębszych kręgach piekła dantejskiego. Byłem zdecydowany ku­piłem rewolwer. Nagle budzić się we mnie za­czął artysta. Bezmierny ból, który lni rozdzierał duszę, okrwawip.ł serce, mózg omraczał kirem ponurych cieniów, zapłodnił wyobraźnię tworami przedziwnych natchnień. Zapragnąłem przed zgo­nem dać im wyraz plastyczny — zakląć cierpie­nia swoje w nieśmiertelne dzieło sztuki. Tak, pani, stworzyć arcydzieło i u stóp jego rozwalić

sobie czaszkę z rozpaczy. Prawda, jaka prze­pyszna dekoracja samobójstwa z miłości? Pra­gnienie to było tak silne, tak bezwzględne, że oprzeć mu się nie mogłem — odrzuciłem rewol­wer i wziąłem się do gliny. Z pod palców niu- ich samorzutnie, prawie bez udziału świadomości wyłaniała się grupa wspaniała. Modelowałem z pamięci, która, dziwnie zaostrzona w tej chwili, stawiła mi przed oczy najdokładniej wszystkie studja, wszystkie akty, jakie kiedykolwiek w ży­ciu przerobiłem, tak, że mogłem obejść się zu­pełnie bez modeli. Dotknięcia w glinie zazwy­czaj dotąd niedołężne i niezdecydowane, były teraz śmiałe i energiczne, jak u mistrzów. Nie mogłem pojąć siebie, nadziwić się sobie dosta­tecznie. Ogarniało mnie zdumienie i lęk zabo­bonny przed tem czemś nieznanem, niepojętem, przed tą siłą nadprzyrodzoną, nadludzką, tajemni­czą, która jakoby rozpierała całe moje jestestwo. Drżałem jak w febrze, ręce miałem zimne, a głowa paliła się żywym ogniem. Pracowałem tak w go­rączce dzień cały i noc całą bez odpoczynku, a kiedy świt poranku wlewać się zaczął przez okno i zabijał wątłe światło lampy, w pracowni mojej stało już dzieło gotowe: Amor, dzieciak z twarzą djablika, ze złośliwym uśmiechem, roz­dzierający okrwawione serce ludzkie, unosił się nad piramidą, wijących się w szalonych skrętach ciał. Straszne, wykrzywione cierpieniem twarze miotały przekleństwa, konwulsyjińe zaciśnięte

pięści wyciągały się groźnie do okrutnego bożka, ale on obojętny na to wszystko, z jakąś wście­kłą lubością pastwił się nad owem biednem zra- nionem sercem.

Miałem już ułożyć się pod tem na mięk­kiej, mokrej glinie i skroń sobie kulą prześwi- drować. Przedtem jednak udałem się do przy­jaciela z prośbą, ażeby przyszedł sfotografować mego trupa, rozciągniętego u stóp tego Amora bezlitosnego. Odbitka ze zdjęcia miała być wy­słana zdradnej kochance w dzień jej ślubu z in­żynierem. Przyjaciel uznał pomysł za nader efektowny i pod słowem honoru przyrzekł speł­nić to, czego od niego żądam. Ha, co pani chce, przyjaciel liczył lat dwadzieścia. Miał zja­wić się po południu. Ja tymczasem wróciłem do pracowni i korzystając z kilku pozostających ini jeszcze godzin życia, wykończałem ostatecznie ostatnie i pierwsze dzieło swoje. Byłem z nie­go dumny, a nad sobą rozrzewniałem się do łez prawie, że nie będę mógł widzieć pośmiert­nych swych tryumfów. Losy chciały, że zanim przyszedł przyjaciel z aparatem fotograficznym, do pracowni zapukał pewien mecenas. Wpuści­łem go. Amorem został oczarowany, wpadł po- prostu w entuzjazm.

Sypnął z góry garść złota i nie pozwalał rzeźby bodaj palcem ruszyć, gdyż, jak utrzymy­wał, jest bajeczną, nadzwyczajną, niebotyczną- - i wszystko, cobym mógł dodać lub zmienić, po­

psuło by tylko doskonałość całości. A kiedym mu odrzekł ponuro, że praca ta nie jest do sprzedania, chwycił mnie wpół, ściskał, cało­wał... Uległem. Uwierzyłem w swoje posłan­nictwo — ulitowałem się nad sobą dla sztuki — postanowiłem żyć Ha, ha, ha, pani rozumie — dla ocalenia światu wielkiego artysty, skazałem na cierpienia nadludzkie zawiedzionego kochan­ka. Na podstawie wyryłem napis, niby krzyk umęczonego serca: „Tu dtorum lioniiniuiKjiu tyranuc Amur!“ i Amor z tym krzykiem serde­cznym wykuty potem z marmuru stanął na wy­stawie wobec tłumów, aby mi robić sławę. Upa­jałem się nią do utraty przytomności, bo była dla mnie jako haszysz, i była jako morfina, wo­bec piekielnych boleści zawodu — znieczulała.

Żal do Amora utkwił potężnie w duszy i na długo, na długo wspomnienie wizji rozpacznych, które się zrodziły pod wpływem bolesnych przejść sercowych i stanowiły jedyny przedmiot mojej twórczości. Wyobrażałem miłość jako si­łę złą, demoniczną, jako przekleństwo niebios,— kobietę jako wszech przyczynę grzechu i upadku, jako wysłankę szatana, zwodnicę przewrotną i okrutną, której zadaniem na ziemi było krępo­wanie ducha ludzkiego w jego najwznioślejszych porywach i ściąganie go do nizin zmysłowych rozkoszy. Pamięta pani zapewne niektóre z mo­ich „Syren“, moich kobiet-mężów, kobiet-wam- pirów, kobiet-czartów. Zaludniałem niemi przez

5

lat dwadzieścia wystawy europejskie. Sława ro­sła, zdobywałem znaczenie i złoto. Byłem rad z siebie i z losu i błogosławiłem ból, który mnie uczynił artystą.

Ach, pani, jak ja się kiedyś ubawiłem ba­jecznie. Pewnego razu, w kilka lat po owych przejściach, spotkałem na spacerze poczciwego inżyniera z trojgiem bobiąt i moim dawnym ideałem pod pachą. Ona, ach, ona! zgrubiała w pasie do niepoznania, prowadziła starszą dzie­wczynkę; on, zgarbiony i posiwiały, trzymał za rączkę młodszą, za niemi okazowo tłusta mam- ka, z heroicznem sapaniem, niosła trzeciego bę­bna, którego płci nie mogłem odgadnąć. Wy­glądali arcyzabawnie. Wyobraziłem sobie na miejscu inżyniera samego siebie i pękałem ze śmiechu. Ja, artysta, otoczony gronem rozkrzy­czanych dzieciaków, a obok inój biały anioł, dobrze utuczony, w niezapiętym kaftanie no­cnym, z głową w papilotach, wymyślająca słu­żącej za niestarte kurze. Ha, ha, jakże wdzię­czny byłem inżynierowi, że mi zabrał wtedy z przed nosa białego anioła. Wpadłem w naj­lepszy humor; wróciłem do domu i zacząłem, ot figiel rzeźbiarski, żart: grupkę humorystyczną, przedstawiającą rozkosze rodzinne artysty. Ku­piono mi to później do Ameryki za pięć tysię­cy dolarów.

Zmienia pan skwapliwie swe bole i ra­

dości na brzęczącą monetę — zauważyła trochę złośliwie pani Laura.

Zmieniani je, pani — mówił z dumą ar­tysta — na dzieła sztuki, za które świat płaci złotem i sławą. Złoto daje siłę, swobodę, pa­nowanie — sława jest najpotężniejszym narko­tykiem na ziemi.

1 unikał pan miłości—mówiła już z od­cieniem melanholji pani Laura. — To nie dobrze. Miałby pan nowe wzruszenia, inne wrażenia, któ­re natchnęły by go do stworzenia dzieł innych,

o charakterze inniej czarnym, mniej beznadziej­nym... Gdyby pan był spotkał kobietę kochają­cą, czułą, oddaną sobie szczerze, pokrewną sobie duchem... Niech pan pomyśli, jaka niewyczer­pana skarbnica motywów dobrych, wzniosłych, dodatnich...

Henryk rozłożył szeroko ręce.

■— Tamte wystarczały dotąd najzupełniej.

A na przyszłość?

Może wystarczą i na przyszłość.

A jeżeli nie wystarczą?

W każdym razie, bałbym się już dziś angażować serca nawet w interesie sztuki.

To tchórzostwo—nie podejrzewałam pa­na o brak odwagi.

Może i tchórzostwo, zamiłowanie spo­koju, sybarytyzin... Poza tem wątpię, czy re­akcja sercowa byłaby dziś równie owocną dla fachu.

Dlaczego?

Bo, bo... bo w starym piecu pani wie, co mówi przysłowie—djabeł pali. Mógłby w tym ogniu djabelskim zgorzeć artysta.

Och, cóż znowu, nie jest pan przecież stary,—zaprotestowała piękna pani. Jest pan wła­śnie w pełni sił i w największym rozkwicie uro­dy męskiej, którą ja stanowczo przekładam nad mdłą, niewieścią piękność efebów.

Mistrz Henryk mile tym komplementem pogłaskany uśmiechnął się zadowolony, a pani w dalszym ciągu badała.

1 unikał pan kobiet przez te lat dwa­dzieścia zupełnie?

Kobiet? O nie, pani. Jako piast) k — mówił -— uwielbiam piękne kształty, a przyznaję, iż kobieta dobrze zbudowana jest bez zaprze­czenia pod względem hannonji, miękkości i po- toczystości liiiji najdoskonalszym tworem, na ja­ki się przyroda zdobyć mogła. To, że estetycy niemieccy, owi szczytni pedanci, bez cienia zmy­słu estetycznego, starają się matematycznie w cy­frach wykazać, że kobieta dopiero z dzieckiem na ręku równoważy się pod względem piękna z mężczyzną, jest tak oczywistym idjotyzmem, że tego chyba już dowodzić nie potrzeba. Po­dziwiam zawsze boską doskonałość proporcji ciała niewieściego, zachwycam się słodką, łago­dną modelacją szczegółów, miękkością i poły­skiem skóry, wdziękiem ruchów. Tak, pani,

uwielbiani kobietę za jej piękność, jest ona dla mnie elementem tworzenia artystycznego, ale ele­ment ten przestał już być niebezpieczny. Uwiel­biam piękne kobiety, ale też bardzo lubię ładne kwiaty. Mam zawsze w pracowni mnóstwo róż kwitnących i wspaniałą kolekcję storczyków. Przepadam za storczykami z powodu ich prze­dziwnej, przebogatej fantastyczności form, dla tego też zbieram wszystkie oryginalniejsze od­miany.

Pani Laura słuchała tego ze szczególnym sfinksowym uśmiechem na ustach. Poruszała lek­ko głową, jakby chciała przez to wyrazić, że nie zupełnie wierzy słowom artysty. Nagle zapyta­ła z dziwnym, niby obcym jakimś akcentem:

Czy ja mogłabym być modelką?

Henryk powiódł wzrokiem wzdłuż jej wy­kwintnej postaci. Siedziała, a raczej leżała z gło­wą w tył podaną, bujając się lekko w olbrzy­mim fotelu na biegunach.

Wysmukła, elastyczna jej figura spływała niby wąż barwisty we wdzięcznych przegubach, przylegając ściśle do wygięć mebla. Tworzyło to całość niezmiernie estetyczną i przypominało owe wytworne cacka przemysłu artystycznego, który wystąpił w ostatnich czasach pod hasłem nowej sztuki. Przymrużył oko i oddał się chwilowej kontemplacji.

Gdyby kto potrafił — zaczął mówić wol­no — wymodelować panią, tak jak ją teraz wi­

dzę i czuję, na tym fotelu, w tym stroju pełnym fantazji i elegancji, byłoby to coś wprost nad­zwyczajnego, jako dekoracja w guście dzisiejszej tak zwanej secesji. Byłby to najpełniejszy wyraz smaku i wyrafinowania bieżącej epoki.

Pani Laurze widocznie podobało się uzna­nie w tym kierunku, bo mówiła:

Prawda, że jestem secesyjna? Ogromnie mi zależy na utrzymaniu się w tym stylu.

I udaje się to pani najzupełniej—potwier­dził Henryk. — Postać pani smukła, odpowiada temu zasadniczo, a strój pomysłowy o drobnych nikłych fałdach wolno spadających uwydatnia jeszcze bardziej ową dążność do wydłużania form i podznacza ruch tej prerafaelicznej linii falistej!

Czy sądzi pan — przerwała tonem nieco wyzywającym. — Czy sądzi pan, że... bez stroju nie mogłabym pozować artyście? Czy nie chciał by pan naprzykład, żebym mu pozowała bez stroju?

Zaskoczony nieoczekiwanem pytaniem i jak­by zażenowany artysta, zawahał się z odpowie­dzią, ale okiem plastyka egzaminował jej kształ­ty urocze. Przebijał wzrokiem jedwabne tkani­ny szat i odgadywał świetną atłasowość skóry; pod skromną angielską, lekko puszczoną bluzką, wyczuwał pierś małą, ale wysoką i krągłą, jak­by toczoną; podziwiał łagodne łuki bioder, do­myślał się, pod obcisłą bardzo suknią, nóg smu­kłych, ale jędrnych jak u Djany-myśliwej i mi-

mowoli za całą odpowiedź wyrwało mu się z piersi westchnienie:

Och!

Pani Laura widocznie oJczuła ten zbyt do­kładny, acz niedyskretny egzamin rzeźbiarski, zro­zumiała bezpośredniość westchnienia mężczyzny, bo silny rumieniec wystąpił jej na policzki. Po­tem, jakby żałując swego lekkomyślnego pyta­nia, spoważniała nagle i zaczęła mówić:

Jakże ja klepię, mój .Boże! Co też pan sobie o mnie pomyślał? Za kogo mnie pan ma? No, niech pan szczerze powie, co pan o mnie myśli?

Myślę—odparł Henryk—że pani jest zja­wiskiem zachwycającem.

Uśmiechnęła się smętnie i smętne pełne nie­wypowiedzianego żalu i tęsknoty spojrzenie za­wiesiła na jego twarzy.

Odpowiedział mi pan tak, jak na to za­służyłam. Istotnie, niczego innego, prócz wytar­tych oklepanych frazesów flirciarstwa salonowe­go spodziewać się nie mogłam. Pan jest czło­wiekiem dobrze wychowanym—zapewne inaczej odpowiedzieć nie wypadało. Od pana jednego chciałabym właśnie coś więcej usłyszeć, od pana jednego! Wydał mi się pan mocno różnym od tych wszystkich, których tu spotykam i dla tego żałuję niezmiernie, że rozpoczęłam z nim znajo­mość z tak pospolitego, niemądrego tonu. Och panie, jak mnie już nudzi ten flirt bezmyślny;

och panie, jacy mężczyźni wszyscy są jednakowi i nieciekawi, jacy banalni, płytcy i zarozumiali, jak łatwo jednem dwuznacznem słowem, jednem nieokreślonem spojrzeniem zawrócić im w głowie, obudzić nadzieje... A potem te same wiekuiście zaklęcia, ta sama podrobiona, sztuczna namię­tność, ta sama niedołężnie udana miłość. Te sa­me słodkie spojrzenia, pochlebstwa, czułości, wie­cznie jednakowa, nałogowa gra w fałszywe sen­tymenty. Ha, ha, ha, panie, możnaby się tern doskonale bawić, gdyby z czasem nie stawało się to niesmacznem, aż do obrzydzenia. Pan jest człowiek inny, dla tego wolałabym usłyszeć od pana gorzką prawdę, niż owo pospolite pochleb­stwo.

Henryk zaprotestował. Nie było to pochleb­stwo, ale zupełnie szczery wyraz jego uczuć i wra­żeń, jako artysty.

- Uważam panią — mówił— za istotę za­chwycającą, gdyż całą swoją osobą, inteligencją i sposobem zachowania się, odpowiada pani naj­zupełniej moim wyobrażeniom estetycznym. Niech­że mnie pani nie podejrzewa o zdawkową grze­czność towarzyską—w sprawach tyczących piękna stanowczo kłamać nie potrafię.

Czuł sam, iż mówi z głębokiem przeświad­czeniem o szczerości słów swoich, czuł, że zbie­ra mu się w duszy coś, od czego głos jego nabrzmiewa akcentami szczególniejszej mocy i przeraził się tego niespodziewanego przejawu.

Przecież rzeczywiście — uspokajał się — kobieta ta jest naprawdę nadzwyczajnie artysty­czna pod każdym względem; przecież zachwyt mój jest najzupełniej teoretyczny.

W salonie powstał ruch Zaproszeni opu­szczali gościnne salony mecenasa sztuk pięknych, żegnano się więc hałaśliwie. Pani Laura podniosła się również i patrząc marząco na Henryka, podała mu rękę.

Nie wątpię—mówiła z rzewnością pewną i miłem ciepłem w głosie, — że się jeszcze spo­tkamy, ażeby się bliżej poznać. Zainteresował mnie pan swoją osobą bardzo, ale to bardzo!

*

* *

Mistrz Henryk powracał do domu roz­marzony. Odprawił powóz i szedł piechotą, bo czuł potrzebę ruchu fizycznego. Idąc wśród ci­szy nocnej, rozpamiętywał najszczegółowiej cały przebieg rozmowy z piękną rozwódką, która wy­dawała mu się dziwną, zagadkową, niepojętą.

Flirt — powtarzał sobie — wyrafinowana kokieterja ' kobiety światowej, nudzącej się, pu­stej; trochę chęci podobania się, trochę ciekawo­ści zmysłów i nic więcej. Ale przypomniał mu się ów smutek, który tak szczerze i żałośnie dźwięczał w jej ustach prześlicznych, który tak głęboko tkwił w pięknych ciemnych oczach.

Nie, nie — przeczył sobie znowu — to tylko pozory pustoty i deprawacji. Ten ton zbyt

swobodny i wyzywający, ten libertynizm cały to tylko udanie, poza salonowa; w gruncie rzeczy musi to być serce czułe i wrażliwe, dusza na­miętna, utęskniona do uczuć głębokich i praw­dziwych, których w otoczeniu swojem nie spoty­ka; to natura wybrana i niepospolita, dusząca się w zepsutej atmosferze konwenansu salono­wego. I myślał o niej z rzewnością szczegól­niejszą, jakiej oddawna w sobie nie podejrzewał.

Wywołał w wyobraźni jej obraz: pieścił się nim i zachwycał, bo wydawała mu się uosobie­niem doskonałości, wdzięku i urody, a przede- wszystkiem nieskazitelnie stylową.

Prześliczna!

Nagle łapał się na tych zachwytach, jak na gorącym uczynku wielkiej nieprawości i stro­fował się surowo.

He, he, mój stary, co ci to w głowie maja­czy. Marzysz, widzę, jak zakochany młodzieniaszek.

Zanucił jakąś wesołą piosenkę z operetki i znowu uparcie wracały dumania o pani Laurze.

Czuł się lekki, swobodny, jakby odrodzony, odmłodzony, jakby mu skrzydła z ramion wyra­stały, jakby świat nagle rozpromieniał blaskami różowej jutrzenki.

Tra lala la—podśpiewywał pełnym głosem.

Noc była jasna, pogodna, gwiaździsta. Księ­życ sunął raźno wśród małych, wełnistych obło­czków, chowając się za nie czasami niby dla igraszki. To znowu wysrebrzał postrzępione ich

brzegi jaskrawą poświatą, wypływając cały na głębokie aksamitne granaty czystego nieba. Pod­niósł głowę do góry. Bawiła go gra świateł, ruch, przeganianie się chmurek, figlarna ciuciu­babka księżyca. W duszy robiło mu się błogo i rozkosznie, że zapragnął rzucić w przestworza okrzyk wesela, radości, zwycięstwa. Jakieś: ho­sanna! niech żyje, „niech się święci“, „niech try­umfuje“—huczało mu w duszy natrętnie.

Przebiegł inyślą dotychczasową twórczość swoją i wydała mu się ponurą i jednostajną. Pa­ni Laura ma rację

Utwory jego wszystkie poczęte były w du­chu przeczenia. Wiały od nich pesymizm, bez­nadziejność, ostry sarkazm i jakaś piekąca nie­nawiść do wszystkiego, co jest radością życia. Krytyka zachwycała się siłą wyrazu, podnosiła pogłębienie myślowe kompozycji, chwaliła mi­strzostwo wykonania, ale on sam rozumie teraz, iż nie wypowiedział się dotąd całkowicie. Pra­wdziwie wielkie dzieło nie powstanie z negacji, zrodzić je może tylko równie wielkie ukochanie. Miłość jest tylko jedyną tworzycielką, wieczną siłą rodzącą, najpotężniejszym geniuszem życia. Ach, gdyby znaleźć w sztuce syntezę tej dźwi­gni wszechistnienia, wyrazić w kształtach plasty­cznych metafizyczną treść bytu! Wykuwał z mar­muru przecudne, nęcące zmysły swą nagością, ciała niewieście, wypieszczał w modelacji ich powaby do granic wyrafinowanej rozpusty, two­

rzył ból, mękę, gorycz, rozpacz, zwątpienie, upa­dek, przekleństwo, szukał nastrojów groźnych, ponu­rych, rozpacznych, najczarniejszych, teraz zapragnął zakląć w kamień, w biały szlachetny marmurt w niepożytą bryłę spiżową—glorję, radość, świa­tło, wesele, zwycięstwo, tryumf. I zjawiła się przed oczami duszy potężna postać geniusza, królująca nad wszystką rzeczą i wszystkiem stwo­rzeniem. Zjawił się w mętnych jeszcze, niepe­wnych zarysach pomysł Amora tryumfującego. Wizja bujała mglista w bezkresach chaosu, bez form, bez konturów artysta starał się ująć jej istotę, ucieleśnić, wyodrębnić, ustalić. Piekła go pod czaszką, niepokoiła swem niezdecydowaniem. Przyspieszył kroku, biegł prawie, jakby gonił w przestworzach uciekające mary.

Niebawem znalazł się w domu. Ochłonął trochę z pierwszych ogni gorączki kompozytor­skiej, która go ogarnęła dziwnie gwałtownie i bez­względnie i przypominał sobie:

Tak bywało dawniej, bardzo dawno, kiedy niewprawna ręka nie umiała wcielać w kształty szalonych poczęć duchowych, kiedy niedołężna, nie mogła podążyć za piekielnym galopem roz- kiełznanej fantazji. Z głową huczącą od prze­możnych pomysłów, stawał przed kawaletą sła­by i bezradny, mięsił nieposłuszną glinę w drżą­cej ręce i odchodził przybity i pełen zwątpienia. Później, kiedy się stał mistrzem, kiedy ujarzmił środki techniczne, kiedy zapanował nad materja-

łcm, zdobył wiedzę zawodową, komponował spo­kojniej, bez tych drżeń nerwowych, bez trawią­cych ogni wewnętrznych... Tak było wtedy, kie­dy rozdarty na dwoje, z piekącą raną w pier­siach, z duszą przepełnioną żalem i nienawiścią, z rozpacznem postanowieniem samobójstwa, rze­źbił amora-tyrana. I amor ten rozpoczął nową epokę w jego sztuce i stał na przełomie jego życia. Czyżby znowu te dreszcze tajemne mia­ły oznajmiać nowe odrodzenie? Czyżby pod wpływem nowych podniet... Zaśmiał się. No­wych podniet! Cóżto, czyżby się miał zakochać? Do szatana! Czyż możliwa jest wtórna młodość? Do licha! Machnął ręką.

Głupstwa — chodźmy spać.

Nim się jednak rozebrał, stanął przed lu­strem i długo badał swoją powierzchowność. Postać jego utraciła już młodzieńczą zwinność i lekkość. Rozrósł się w barach, utył, kark mu zgrubiał, dostawał też potrochę brzucha, co go czyniło nieco ociężałym, nie mniej przecież wy­soki, o prostej imponującej postawie—przedsta­wiał doskonały okaz męskiej siły, energji i po­wagi. Włosy miał gęste i bujne, istną lwią grzy­wę, z rodzaju tych czupryn, które bieleją z cza­sem jak mleko, ale trzymają się krzepko głów artystycznych do ostatnich dni najdłuższego ży­wota. Wspaniała złota broda spadała wachla­rzem na pierś szeroką i nadawała twarzy wyraz

olimpijskiego majestatu. Plątało się tam już sporo srebrnych nitek, ale...

Uśmiechnął się do siebie życzliwie.

Do stu djabłów, przecież jeszczem nie

grzyb.

Rozebrał się, zgasił światło i próbował za­snąć, sen jednak nie przychodził. Amor tryum­fujący szukał dla siebie trwałych form ucieleśnie­nia się, a zjawiał się jako majak mglisty, jak złudny miraż, coraz to w innej postaci, w innem ugrupowaniu, w otoczeniu odmiennych symbo­lów i figur alegorycznych, wśród których artysta odróżniał tylko śliczną główkę i przewijające się w wężowych skrętach elastyczne kształty pani Laury. Usiłował zatrzymać zjawisko, uchwycić jego wyraz zasadniczy, ująć myśl przewodnią, wykładnik ideowy kompozycji, ale wizja pierzcha­ła, rozwiewała się w nieuchwytną abstrakcję.

Natomiast bryła cała nieujętego pomysłu, w nieujętych formach, niby góra ruchoma rosła, potężniała, olbrzymiała. Wierzchołkiem sięgała już stropu pracowni, przebijała go... rosła dalej... dalej... niebosiężna...

Będzie to dzieło, jakiego dotąd w rzeźbie nie znano. Zwali olbrzymie głazy, szczyty skał przekuje na kształty pomysłu swego...

Nad ranem dopiero usnął, wyczerpany do ostateczności marzeniem.

Zbiegiem okoliczności, którym, nawiasem mówiąc, mistrz Henryk energicznie dopomógł, spotkali się znowu nazajutrz w towarzystwie.

Nie pracował dnia tego wcale. Pomysł Amora tryumfującego nie skrystalizował się je­szcze na tyle, ażeby można było przystąpić do naszkicowania go w glinie. Inne roboty nie nę­ciły go jakoś wcale. Wyszedł na miasto szu­kać gdzieś przyjemnej pogawędki. Chodziło mu zwłaszcza o wynalezienie jednego z przyjaciół,

o którym wiedział, że zna lepiej panią Laurę. Czuł potrzebę pomówienia z kimkolwiek o niej... Ot, tak sobie, nic określonego...

Jakoż istotnie pod wieczór zastał przyjacie­la w cukierni nad czarną kawą, zaczytanego w „Figarze“. Po przywitaniu udało mu się zrę­cznie sprowadzić rozmowę na ów temat upra­gniony.

Ach, nasza „niebezpieczna“ — zawołał tamten. — Wiesz, powinna dziś być na herba­cie u prezesa — wszak to środa. Bywasz tain?

Niestety — odparł Henryk. — Proszo­no mnie kiedyś, ale nie skorzystałem w swoim czasie.

Skorzystaj dziś — chodźmy razem.

Ba, czy będą radzi?

Czy będą radzi — dobry sobie! Czy będą radzi artyście, tobie! Wiesz przecie, jak się mieszczaństwo rozbija, ażeby przyjmować u siebie „nasze sławy“.

1 poszli...

Panią Laurę zastali rzeczywiście na wie­czorze.

Kiedy Henryk wchodził do salonu, ujrzał ją w rogu pokoju, nieco zdała od reszty towa­rzystwa, siedzącą na małej kanapie, niby pod parasolem, pod wspaniałą szerokolistną latanją. Już zdaleka witała go, jak dobrego przyjaciela, życzliwym, rozradowanym uśmiechem i wdzię­cznym gestem zapraszała do siebie. On, przy­witawszy się z gospodynią, podbiegł ku pięknej rozwódce. Wskazała mu miejsce na kanapie.

Nie przypuszczałam — mówiła — że pa­na tu zastanę.

Przyszedłem, bo wiedziałem, że pani tu będzie — odparł artysta.

Dla mnie? Czyż naprawdę? Nie uwie­rzy pan, jak mu za to wdzięczną jestem. Nie spotkałam jeszcze człowieka, któryby mnie odra- zu tak sobą zainteresował; nie rozmawiałam do­tąd z nikim tak szczerze i swobodnie, pomimo, iż tak niewiele się znamy.

Zanim jednak Henryk, wzruszony, może nadmiarę tem oświadczeniem, zdobył się na od­powiedź, piękna pani zasypała go mnóstwem pytań o sztuce, literaturze i życiu. Pragnęła poznać poglądy jego estetyczne i etyczne, a prze- dewszystkiem zapatrywania na sprawę stosunku płci między sobą.

Oto temat niewyczerpany i wiecznie zaj­

mujący, mówiła odsłania on ciągle nowe horyzonty dla psychologa...

Rozmowa miała charakter dysputy zasa­dniczej.

Ona mówiła o wszystkiem otwarcie, bez przesadnej pruderji, owszem z odcieniem pewnej niby koleżeńskiej swobody, w najdrażliwszych tylko określeniach, posługując się doskonałą francuszczyzną, jakby język nasz był za surowy i za szorstki do wyrażenia pewnych pojęć i na­zwania pewnych rzeczy po imieniu.

Pani Laura hazardowała się nawet na wy­krzykniki rubaszniejszego pochodzenia. W ustach innej kobiety raziłoby to może artystę w spo­sób nieprzyjemny, w pięknych usteczkach tej wytwornej istoty, właśnie te ostre, szorstkie sło­wa, dźwięczały szczególniejszym wdziękiem i na­dawały rozmowie specjalnego uroku.

Henryk słuchał z zachwytem i podziwem. Imponowała mu jej swoboda, szerokość świato­poglądów i ta nadzwyczajna miara artystyczna, wykwintność i elegancja, tak istotne, że znaczy­ły się w całej pełni nawet wtedy, kiedy poru­szano najtwardsze sprawy w formach najbez­względniejszych. Przyznawał w głębi duszy, iż jest to najprzyjemniejsza rozmowa, jaką kiedy­kolwiek z kobietą prowadził.

Tak — mówił sobie - jest ona istotą wyższą, a jakże różną od przeciętnej damy z to- warzystwa, z którą trzeba się kręcić w kole przy­

jętych przez konwenans komunałów i przyzna­wał w duchu, że jest jedyną kobietą, z którą 011 mógłby się porozumieć.

Potroclni rozmowa przyjmowała akcenty co­raz większej szczerości i rzewności, coraz czę­ściej dźwięczała tam nuta czuła, świadcząca ja­koby o rodzącym się w sercach tych ludzi sen­tymencie. Pani Laura z liryzmem serdecznym opowiadała o swych zawodach życiowych. Wy­dana bardzo młodo za mąż, za człowieka, który ją zaniedbywał dla kart i knajpki, za cynika, który jej nie oszczędził jednej iluzji, jednego złudzenia, zdzierając brutalnie różowe zasłony z jej oczu naiwnych, pragnących patrzeć w świat z wiarą w piękno i dobro. Z jakąś upartą za­wziętością człowiek ten starał się zburzyć do szczętu w jej sercu wspaniały gmach marzeń idealnych, że poznała życic z najgorszej strony. Że nienawidzi go za to i brzydzi się nim, że była przez to nieszczęśliwą. A ona tak pragnęła szczęścia za wszelką cenę, że za chwilę jedną zgodziłaby się na najwyższe poświęcenia, za chwilę jedną oddałaby resztę życia, ważyłaby się na wszystko, jak desperatka.

Ale wie pan — mówiła - wracając do naszej pierwszej rozmowy, pomimo wszystkie pańskie teorje, wierzę najmocniej, że pan wła­śnie potrafiłby kochać naprawdę i prawdziwe szczęście zapewnić kobiecie. Ma pan coś w swej twarzy, w głosie, w spojrzeniu, co wzbudza za­

ufanie i każe domyślać się ogromnych skarbów uczucia, nad któremi tylko surowa, twarda wola stanęła na straży, ażeby nie wybuchały na ze­wnątrz, jak rozhukane żywioły.

Henryk nie miał już odwagi zaprzeczać, a nie chciał przyznać się otwarcie, że serce jego traci hart a wola opuszcza swoją placówkę stra­żniczą. Że radby rzucić się na kolana i krzy­czeć głośno: kochani, kocham na śmierć i życie.

- Oh, westchnął, — gdybym był pewny, że jej szczęście zapewnić potrafię...

Mnie się pan podoba — ciągnęła piękna pani takim właśnie, jakim pan jest. Lubię pańskie oczy niebieskie, niby niewinne, poczci­we, nieśmiałe, w których jest przecież taka śmia- łość, powaga i moc imponująca; lubię pańską postawę inęską, pańską brodę olimpijską i... zda­je mi się, że właśnie w panu mogłabym się za­kochać.

Powiedziałam: zdaje mi się poprawiła się spiesznie z enigmatycznym uśmiechem. Henrykowi zawisło na ustach wyznanie Zjawiła się potrzeba krzyku strasznego, gwałtownego, namiętnego wybuchu. Nie umiał by powiedzieć tego, co czuje, szeptem, miarku­jąc akcenty ze względu na otoczenie. Oddawna zauważył już ciekawe, znaczące spojrzenia, zwra­cane w ich stronę. Bał się, ażeby w tych wa­runkach serdeczne wynurzenie jego nie wypadło blado, niepozbawione było tej siły i głębokości,

z jaką mu się z duszy wyrywało, więc tylko ca­ły drżący, głosem zduszonym od wzruszenia błagał:

Pani, zaklinani cię, daj mi możność wi­dzenia się z sobą nie w salonie, nie wśród lu­dzi, abym ci mógł powiedzieć... Pani, pragnął bym ci powiedzieć wiele... Pani, chwilę jedną samotnej rozmowy!...

.Intro —zaczęła, namyślając się pani Lau­ra, — nie, czekaj pan - pojutrze... Tak, poju­trze w parku, na górce, około piątej; przyjdę z pewnością.

Henryk, nie zwracając już na nic uwagi, chwycił wypieszczoną dłoń pani Laury i okrył ją gorącymi pocałunkami.

* *

I oto czeka w najwyższym niepokoju i zde­nerwowaniu, przemierzywszy gorączkowym kro­kiem setkę razy niewielką płaszczyznę sztuczne­go wzniesienia w parku. Godzina cała ubiegła już od chwili oznaczonej, a jej dotąd niema. Henryk niecierpliwie spogląda na zegarek: szósta dochodzi.

Słońce kryje się za wierzchołki lip i tylko od czasu do czasu wyśle jaskrawy snop strzał czerwonych poprzez przerzedzone ulistnienie drzew jesiennych.

Nie przyjdzie! Silne podniecenie wywo-

łane nadzieją ujrzenia jej, palące pragnienie na­miętnych wynurzeń, ustępowały powoli, a miej­sce ich zajęły apatja, zniechęcenie, i jakby żal do siebie, że się znalazł w podobnie żakowskiej sytuacji. Nie przyjdzie — zadrwiła sobie z nie­go. Nieina jednak odwagi opuścić stanowiska — czeka uparcie... Wilgła, ostra woń gnijących li­ści uderza o powonienie i drażni je niemile. Od zachodu ciągnie chłodny, przejmujący powiew wiatru. Zapiął się szczelniej i podniósł kołnierz od palta.

Stoi na wzniesieniu, mając pod nogami ca­ły park, widny jak na dłoni. Lśni się pod nim lustro improwizowanego jeziorka, ścielą się cie­mnozielone przyprószone rdzą zeschłych liści trawniki, pocięte żółtawcmi wstęgami żwirowych uliczek, po ktorycli do niedawna snuły się tłu­my przechodniów. Tłumy przerzedzają się—chłód wieczorny rozpędza je do domów. Uciekają z ogrodu krzykliwe gromady dzieci, prowadzone przez matki, bony i niańki; wynoszą się spie­sznie, posuwając nogami, emeryci, którzy tu do ostatka wciągali w stare piersi dobroczynne pro­mienie słońca. Opustoszały długie ławki dre­wniane, oczyściły się ulice z plam, któremi pstrzyły kolorowe ubrania spacerujących. Pod gęstymi konarami drzew przesunie się tylko cza­sem para zakochanych. Idą cicho, przytuleni do siebie, szepcząc namiętnie słowa zaklęć miło­

snych. Gdzieś z ławki za krzakami dolatuje szmer gorących pocałunków...

Spojrzał znowu na zegarek. Zaledwie kil­ka minut ubiegło, a jemu czas ten wydał się wiecznością. Wytężył wzrok. Hen daleko w błę­kitnej, mglistej dali alei lipowej zamajaczyła postać jasna, smukła, wydłużona.

Nareszcie!

Poznałby ją wśród tysięcy. Idzie rowno, elastycznie, kołysząc się gibko w biodrach. Uno­siła suknię w ręku i obciskała nią nogi, a jasna subtelna sylwetka całej jej figury rysowała się wyraźnie w szarej mgle perspektywy. Zbiegł ze wzniesienia i dążył na spotkanie.

Jesteś pani—wołał całując jej obie ręce.

Spóźniłam się, prawda? Czy bardzo?— pytała zadyszana od spiesznego chodu. — Da­wno pan czeka? Myślałam, że już pana nie za­stanę.

Przeszło godzinę.

Godzinę! Ho, ho, jaki pan dobry i jaki pan wytrwały! Inni panowie tak długo nie cze­kają. Ale już ja zawsze spóźnić się muszę na rendez-vous. To moja cecha znamienna.

Inni panowie — zawsze! Co u djabła? Uczuł się tem niemile dotknięty.

Niema pan pojęcia -ciągnęła dalej pani Laura w jakiej niezgodzie jestem z zegarem i ów „kwadrans akademicki“ nie zawsze mi wystarcza. Na przyszłość będę starała się być punktualną,

ale pan mi przyrzeknie na wszelki wypadek ca­łą godzinę ulgi. Prawda, będzie pan ewentual­nie czekał godzinę, co? pytała, patrząc mu za­lotnie w oczy.

Słaby blask słońca przedarł się raz jeszcze przez splątane konary starej lipy i >>parł się nie­dyskretnie na twarzy pani Laury. W blasku tym dojrzał, że była pokryta drobnym jasnym mesz­kiem, którego czepiały się pyłki niestartego do­kładnie pudru.

Poco ten meszek? — myślał — dlaczego go dotąd nie widziałem?

Podał jej ramię i szli przed siebie czas ja­kiś wśród krępującego milczenia. Henryk, który wyobrażał sobie, iż spotkawszy ją, znalazłszy się z nią sam na sam, ogłosi tryumfująco swoją wiel­ką. bezgraniczną miłość, uczuł jakąś niepewność i zawahał się.

Czy kocha ją istotnie, czem ona jest dla niego?

W uszach brzęczało mu natrętnie owe: „in­ni panowie tak długo nie czekają“.

Inni panowie! Hm, moc doświadczenia. „Za­wsze się spóźniam“... Zawsze! Ha, ha, ha! Inni panowie zą zapewne młodzi i pani Laurze może bardziej o nich chodzi — czekają tylko pół go­dziny. . W sercu rodziło mu się piekące poczu­cie obrażonej miłości własnej. I ujrzał siebie, jak będzie musiał znosić piekielne męki ustawi­cznych podejrzeń, jak nie będzie sypiał po 110-

cach, trapiony przez okrutną zmorę zazdrości. Zastarzały, w spokojnem beztroskiem użyciu, ego­izm buntował się przeciw możliwości męczarni bezsennych nocy.

Głupstwo, głupstwo — powtarzał — czy warto dla czczych złudzeń kłaść świadomie zdro­wą głowę pod ewangelię. Sentyment? Tak, sen­tyment, może zachwiać podstawami całej egzy­stencji. Precz z sentymentem! Dlaczego — za­stanawiał się, razi mnie dziś tak drobny szcze­gół, jak ów meszek przypudrowany niezręcznie. Skąd ten krytycyzm. I przypomniał sobie da­wne swe uniesienia bezwzględne i zapamiętanie się. Przypomniał sobie swą pochłaniającą całą jego istotę miłość do chórzystki.

Wszak nie zrażały go jej złe nałogi, złe wychowanie, trywialność. Wszak wyrzucił za drzwi najlepszego przyjaciela, który, chcąc go ratować przed ostatecznem pogrążeniem się w ba­gnie nikczemnego stosunku, przyniósł mu nie­zbite dowody zdrady, interesowności i przewro­tności tej upadłej dziewczyny. Wyrzucił brutal­nie za drzwi przyjaciela, potargał szlachetne wę­zły braterskiego niemal przywiązania, bo za wszelką cenę pragnął oślepnąć wobec własnego sumienia, pragnął nie wiedzieć wad nieznośnych tej, którą kochał bezmierną potęgą młodych zmysłów. Kochał potem ową córkę mieszczań­ską i widział w niej białego anioła, ideał wszel­kiej doskonałości i nie śmiał spojrzeć krytycznie

na jej upodobania płaskie, na jej powszedniość i bezduszność. A była to przecież tylko zwykła gąska pulchna i biała, tępa i ograniczona, dba­jąca tak bardzo o swój marny posążek, że od­rzuciła jego miłość mocną jak śmierć sama. Ha, ha, dla posagu, mogącego uszczęśliwić dorożka­rza, dla nędznych kilku tysięcy, odmówiono pan­ny jenin, artyście, którego talent wart miljardy. A 011 ją kochał, kochał, ha iia ha i nic nie przy­szło mącić świetności uczucia i nic nie było wstanie osłabić jego mocj i czystości. Chciał umrzeć... A teraz? Teraz zrozumiał, że w wy­godnym kwietyzmie starokawalerstwa utracił bez­pośredniość impulsów uczuciowych, że instynkt samozachowawczy, że zamiłowanie spokoju i sła­wy, wytworzyło przerost nadmierny ośrodków otamowawczych, że się boi wzruszeń gwałto­wnych, zarówno przepotężnych dreszczów’ rozko­szy, jak utrapień i bólu nadludzkiego Zrozumiał, że stwardniałego w wielkiem umiłowaniu samego siebie, pancerza egoizmu, w którym zaniknął się, niby ślimak w skorupie, nie przebiją już wątłe strzały kupidyna

Vale Amor!— szepnął do siebie.

Przyznam się — zauważyła z uśmiechem pani Laura—iż wyobrażałam sobie pana bardziej interesującym.

Rzeczywiście Henryk pogrążony w duina- niacli, nie spostrzegł się, że milczenie przecią­gnął nad miarę, że zbyt długo szli obok siebie,

noga w nogę, przy akompanjamencie szelestu spódnic jedwabnych pani i chrzęstu zeschłych li­ści, roztrząsanych zamaszyście białemi jej buci­kami, nie zamieniwszy ze sobą ani słowa. Uczuł się tem zawstydzony i upokorzony.

Ach!—westchnął to prawda, zamyślam

się...

1 zmagał się z sobą, aby się zdobyć na we­sołą pogawędkę, na flirt wskazany w podobnych okolicznościach. Jakoż zaczął niby swobodną grę słów dwuznacznych, przejrzystych niedomó­wień. Pełen byl zichwytów dla pięknej pani, zapewniał ją niby o swych uczuciach, mówił o ogniach, które roznieciła w jego wystudzonej piersi. Ale był to flirt tylko, było to sztuczne i nieszczere, a wytworna pani zrozumiała to snać odrazu, bo przerwała nagle:

Podziwiam przedewszystkieni pańskie dobre wychowanie. Rzeczywiście jest pan nad­zwyczajnie grzeczny, rycerski i elegancki. Mówi pan słodkie rzeczy, bo tak wypada z sytuacji. Jestem najpewniejsza, iż niedługo zechce mi pan skraść całusa, bo tak będzie wypadało, a po­tem...

A potem?

A potem uczyni pan wszystko, co wy­pada. ażeby uczyni! dobrze wychowany, grzecz­ny i rycerski mężczyzna wobec kobiety, z którą się znajdzie sam na sam.

To znaczy, że mnie pani podejrzewa... zaczął Henryk.

O zmuszanie się do czułości—przerwa­ła — których nie czuje pan w swej wystndzonej piersi, pomimo jakoby rozpalonych tam przeze- mnie ogni.

Nie protestował. Podrażniła go ta ironicz­na uwaga. Niech tam! Nie będzie jej przecież mówił o strasznem rozdwojeniu i o walkach, ja­kie się wewnątrz jego duszy rozgrywają.

Mrok zapadał gęsty, a za nim schodziła na ziemię ciężka, przygnębiająca melancholja wie­czorów jesiennych. Zerwał się silny, zimny wiatr i pędził przed sobą kurz i zeschłe liście; wzniósł to wszystko w górę, skręcił w trąbę i rzucił im w oczy.

Oj sypie, sypie— kwiliła jak małe dzie­cko pani Laura, a potem przytuliła się mocno, pieszczotliwie do ramienia Henryka i biadała ża­łośnie:

Boże, Boże jakie zimno!

On, mając ją tak przytuloną do siebie, do­znał niewypowiedzianej błogości. Czuł ciepło jej ramienia, widział w mroku sylwetkę jej nieska­zitelnego, prześlicznego profilu i w mózgu po­wtórzyła mu się niby owa trąba wietrzna. Ze­rwały się myśli lotne, jak te suche liście i wiro­wały pod czaszką straszliwie I znowu porwało go pragnienie krzyku serdecznego, ale gardło za­

cisnęło się konwulsyjnie, więc znowu zapadł w zadumę i milczał.

Zimno, zimno — narzekała pani Laura i zwracając się do Henryka, mówiła:

Wie pan co, machnijmy się prosto do domu, bo zapanowało tu psie zimno. A zdro­wie pańskie to przecież rzecz bardzo cenna dla sztuki.

Czy znowu ironia?

Przebiegli szybko park. Na ulicy wyciągnę­ła rękę z pod jego ramienia.

Nie trzeba się publicznie afiszować —

mówiła.

Przed domem pani Laury, kiedy się żegnali, Henryk całując jej rękę pytał głosem drżącym i zmienionym:

Czy mogę jeszcze mieć nadzieję kiedy­kolwiek?...

Przypuszczam, że się pan o to posta­ra rzuciła ze śmiechem, znikając w otwartej bramie

Co to było? — mówił do siebie, wlokąc się wolno do domu. Kto ona jest i co ze mną zrobiła? Co ja zrobiłem, dlaczego zachowywa­łem się tak idjotycznie? Dlaczego drżę przy niej i mieszam się jak żak wobec surowego nauczy­ciela?

Dlaczego? myślał dalej — nie może zdo­być się na swobodną zabawę z tą najrozko­szniejszą z kobiet, jak bawił się z tylu innemi, dla urozmaicenia czasu, przemijającej uciechy w chwilach wolnych od zajęć artystycznych. Dla­czego jakiś niepokój i trwoga niewytłontaczo- na budzi się w jego duszy, kiedy się do niej zbliża.

Miłość? Nie, obawa przed miłością!

O miłowanie cudna zorza,

O miłowanie kara Boża.

Cudna zorza — to złudzenie, krótkotrwałe chwile omamień, a potem świadomość trzeźwa da ci uczuć bezmierną, lutą, nieubłaganą srogość kary bożej.

Dlaczego? Dlaczego, zastanawiał się, nie może sobie wyobrazić szczęśliwej, słodkiej sie­lanki w niesłabnącem nigdy rozkochaniu się wzajemnem. Dlaczego nie wierzy, że przejść inożna przez życie z głową przytuloną tkliwie do ślicznej główki ukochanej, wśród miłosnego rozanielenia się, aż do grobli. Dlaczego widzi okiem wyobraźni krwawe przejścia, dramaty stra­szliwe, rozpacz, zawód i cierpienie?

Znowu przeciągnęły we wspomnieniu dłu­gim łańcuchem kobiety-węże, kobiety-wampiry, kobiety-czarty, które tworzył w rzeźbie z taką niezachwianą mocą przekonania, źe przejmowały tłumy dreszczem przerażenia.

To znowu stawały rzędem białe marmury

i pozieleniałe od patyny twarde bronzy, w które zaklął był pojęcie miłości jako siły złośliwej, niszczycielskiej, okrutnej, —■ kapryśne koncepcje rozżalonej imaginacji, którenii świat zdumiewał.

Nieprawda — wołał — to fałsz, jedno­stronność, uparte zasklepienie się w negacji...

Ach, gdyby w poczuciu dzielności męskiej, z silną wiarą w ideał, w moc czynu, w święte posłannictwo miłości tworzącej, wystąpić z dzie­łem olbrzymiem.

Amor tryumfujący!

Kocha? Dlaczego waha się, czego się obawia? Dlaczego ucieka od szczęścia? Co mo­że przeszkodzić, ażeby się z piękną rozwódką miał połączyć węzłami silniejszemi od śmierci. Na zawsze, na wieki! Jest wolny!

Ha, ha, ha, stanąć z piękną rozwódką na ślubnym kobiercu, rozpalić ognisko domowe i wygrzewać przy niem stare kości. Słodka na­dziejo! przy błogiem cieple świętego znicza ro­dzinnego ogrzewać gniazdo wężów zjadliwych, wężów zazdrości o przeszłość i przyszłość. A zja­wi się kuzynek z małym, czarnym wąsikiem — miły, niezrównany chłopczyna! Zasypywać cię będzie dowodami przyjaźni dozgonnej, a żonę twoją tysiącami drobnych przysług i grzeczności. I stanie się w domu twoim nieodzowną osobą— konieczną w uświęconym składzie trójcy małżeń­skiej. A ty, mistrzu, będziesz śmieszny jak inni i jak inni godny politowania.

Inni panowie! Ha, ha. będziesz zazdrosny, jak Otello o innych panów, którzy nie chcieliby tak długo czekać na schadzce, nie chcieliby po­święcać tego, co ty poświęciłeś, nie chcieliby na­razić się na śmieszność i politowanie, jak ty się narażasz dla jednej przez nią ofiarowanej ci pie­szczoty, dla jednej łaski jej wdzięków.

I tak będziesz biedny człeku myślał o in­nych panach, że odbiegniesz prac, do których ci się dusza rwała, zaniedbasz chwile natchnień najszczęśliwszych, ażeby czuwać nad cnotą uko­chanej. Godzinami czuwać będziesz u drzwi jej mieszkania, czy nie przyłapiesz podejrzanego go­ścia. Pozbawisz się snu, spokoju, utracisz zdol­ność do pracy, a strzedz jej będziesz jak oka w głowie dla... kuzynka.

Ha, ha, ha,—zaśmiał się Henryk na ca­łe gardło, aż echo niosło śmiech jego po pu­stych ulicach miasta. — Nie, do kroćset — wo­łał — nigdy, przenigdy!

A potein smętnie dodał:

Psiakość — stary jestem. Kiedyś, kie­dyś nie myślałem o tem.

Machnął ręką.

Przeszło nie wróci. Wrócić nie po­winno!

* *

Rano w pracowni stanął przed szkicem „Amora tryumfującego“. Odrzucił mokre pła­

chty, któremi był przykryty i przyglądał mu się długo z uśmiechem ironji i politowania.

Nie z tej beczki panie Henryku!— mru­czał do siebie. — Nie twoja to specjalność, do kroćset, tryumfy i wesele...

Pomysł nie przybrał jeszcze kształtów zde­cydowanych w całej swej rozciągłości. Z kupy gliny wyłaniała się dopiero do połowy ciała po­stać młodzieńca ze skrzydłami u ramion. Ręce były wzniesione do góry, w jednej trzymał on gorejące serce, w drugiej łuk i strzały. Całość była ciężka i niezdecydowana w ruchu.

Artysta kiwał głową.

To nie to, to nie to! Yale amor!—wy­rwało mu się z piersi. Żegnaj, już nie pójdę za tobą w krainę wielkich natchnień. Za długo żyłem, za dużo mam w duszy żalu, niewiary i zwątpienia. Zapóźno zmierzyłeś, malcze, w pierś moją, ażeby ją przebić mogły twoje wątłe, dzie­cięcą dłonią puszczane strzały. Ha, ha, lekkie draśnięcie zagoi się bez szwanku. Musiałbyś się kochanie uzbroić w dobry karabin leblowski, ażebyś mógł tak twardą zwierzynę do trofeów swoich zaliczyć.

Henryk miał zwyczaj rozmawiać z posta­ciami, które stwarzał, jak gdyby to były istoty ożywione, zdolne mowę jego zrozumieć. Prze­klinał kiedyś, modelując swoje piękne zwodnice przez wszystkie moce piekielne i złorzeczył im straszliwie, źe aż niebo drżało w posadach,

i podniecał się tein do najwyższej pasji, unosił, wściekał i wściekłość tę przelewał na glinę, któ­ra uginała się czarodziejsko pod nerwowymi pal­cami. Urągał miłości i wtedy odnajdywał sym­bole dla swej nienawiści w zdumiewającej fan- tastyczności połączeń. Teraz wobec amora wpadł w ton elegijny i mówił dalej jakby ze łzą w głosie.

Żegnaj chłopcze figlarny, już nie zatry­umfujesz nigdy w sercu mojem. Masz tu u mnie ininę mazgaja i skrzydła ciężkie, jak stara ka­czka. Nie wzlecisz na skrzydłach tych z orłami w zawody, nędzny tworze! Żegnam cię na zawsze, bo mi nie dasz mocy spłodzenia arcy­dzieła.

Rozrzewniał się.

Nie dla mnie wielkie uniesienia, rado­sne, niebiańskie zachwyty, zapładniająca miłości potęga. Vale amor Vale ars! — pomyślał.

1 nagle zrodził się w mózgu pomysł nowy:

Malarz w podeszłym wieku siedzi przed płótnem naciągniętein, na ktorem naszkicowaną jest postać niewieścia. Paleta wypadła mu z rę­ki, on tęsknym wzrokiem goni amora, majaczą­cego zaledwie w przestworzach.

Zrobi to w płaskorzeźbie. Malarz będzie wypukły, resztę wymodeluje płasko na ujętej w ramę płaszczyźnie. Ech, ta postać w prze­strzeni! W kąt zapędzi wszystkich medaljerów,

7

panom malarzom pokaże się, że i dla rzeźby perspektywa nie jest niedostępną.

I już zapalał się w myśli do modelowania tej figury w perspektywie, płasko, delikatnie. le­dwie wyczuwalnem podniesieniem płaszczyzn

Arcydzieło!

Zaśpiewał pełnym, czystym barytonem sko­czną piosenkę, powyciągał z amora patyki, pod­trzymujące jego kończyny, huknął go pięścią w łeb z całej siły, glinę zmiesił i wrzucił do szaflika.

Nie zwlekając, zabrał się do wykonania nowego pomysłu. W pracowni słychać było tyl­ko od czasu do czasu wesołe podśpiewywanie, chrapanie drzemiącego na podium dziada-modela i krótkie przemowy, z jakieini rzeźbiarz zwracał się do swego modelowanego malarza.

Ha, mój staruszku — zachciało ci się kobietki malować — a ze sztuką to tak: póki jeszcze młoda, mocna krew w żyłach... to tego... I znowu rozległ się śpiew:

Młodzież się klasycyzmu zrzekła...

Ą\

* *

Przez kilka tygodni mistrz Henryk praco­wał nad nowym utworem, nie pokazując się wcale w modnych salonach. Praca pochłaniała go całkowicie. Temu może przypisać należy, że nie szukał spotkania z panią Laurą.

A kiedy wreszcie dzieło wykute z marmu­ru wyretuszował ostatecznie dłutem i raszplą, przystąpił do wyrycia podpisu. „Vale amor“ wi­dniało już na ramie głębokiemi brózdami, ale przed napisem vale ars zawahał się.

Czy krytyka, czy ci młodzi niecierpli- wcy, nie wezmą tego za asumpt do wniosków

o dekadencji mego talentu? Sapristi — zbyteczna otwartość!

Przyglądał się dziełu swemu i był zeń za­dowolony.

No — mówił sobie. — Ujdzie! A niech mi, psiakość, który z tych geniuszów w krótkich majteczkach wytnie taki dyskretny akcik. Zoba­czymy! To trzeba umieć swoją sztukę!

Drugiej części podpisu nie położył. Pozo­stawało na ramie pole nie zajęte, wypełnił je więc pewną kombinacją linji asymetrycznie fa­listej.

No tak, to będzie nawet trochę sece­syjnie.

Dla użycia

\UWKLA.

Sprawa Jana Wilcza, oskarżonego o przy­właszczenie sobie pieniędzy kasowych, o zbroj­ny opór władzy i usiłowanie zabójstwa, miała się znaleść na wokandzie najbliższej kadencji sądowej. Bronił jej z urzędu młody adwo­kat, który poraź pierwszy stawał przed kratkami w sprawie kryminalnej, z wielkiem też namaszcze­niem i nie bez właściwej debiutantom tremy, przygotowywał się do tego wystąpienia.

Obwiniony na śledztwie pierwiastkowem zaznaczał, iż zaskoczony znienacka przez agen­tów policyjnych w restauracji, gdzie wstąpił na kolację, chciał się zabić, i dlatego wydobył z kieszeni rewolwer, lecz schwytany przez je­dnego z nich za rękę, szamocąc się, wystrzelił niechcący i trafił drugiego napastnika w głowę. W następnych badaniach wprawdzie nie zmie­nił on zasadniczo zeznania, ale bynajmniej na szczegół ten nie nastawał, owszem pomijał to

uporczywem milczeniem; ustaliło się więc mnie­manie, iż Jan Wilcz strzelał do agenta z całą świadomością, z zamiarem zabicia go. Obalenie tego mniemania stało się punktem zasadniczym obrony młodego adwokata.

Udał się właśnie do więzienia w celu po­rozumienia się osobiście ze swoim klijentem. Zastał tam człowieka o powierzchowności spo­kojnej, dość nawet przyjemnej, o rysach twarzy regularnych, niezdradzających może wielkiej in­teligencji, ale też nieprzypoininających w niczein owych urodzonych kryminalistów, których opi­suje Loinbrozo.

Byl to blondyn około czterdziestoletni, wy­soki, lekko przygarbiony. Nosił brodę pełną, przypruszoną już nieco siwizną. Jasne, kędzie­rzawe, mocno przerzedzone włosy odsłaniały wysokie czoło, tak gładkie, tak pozbawione wszelkich guzów i wypukłości, że już nietylko dla frenologa nie przedstawiało najmniejszego interesu, ale wogole sprawiało wrażenie dziwnej nudy.

Adwokat przedstawiwszy mu się, odrazu przystąpił do rzeczy.

Na śledztwie pierwiastkowem zeznałeś pan, że miałeś zamiar sam się zastrzelić i wy­padkiem tylko trafiłeś agenta w głowę. Dlacze­go nie utrzymujesz pan tego zeznania w dal­szym ciągu, wszakże to ogromnie zaważyć może przy wymiarze kary?

Więzień uśmiechnął się gładko i odrzekł z nadzwyczajną flegmą:

Ja panu to wytłomaczę krótko i węzło- wato: Bo mi to wszystko — gant pomada.

Jakto?

Proszę pana ciągnął Pod pierwszem wrażeniem powiedziałem całą prawdę. Rzeczy­wiście chciałem sobie kulę w łeb wpakować. Przeszkodzili—kula wlazła w łeb szpiclowi. Tak też zeznałem —nie chcieli wierzyć. Poco ja się, proszę pana, mam więcej na dowodzenia wysi­lać, kiedy mi i tak wszystko jedno?

Czyż pan tego nie rozumiesz — starał się przekładać adwokat, — jak inaczej sąd za­kwalifikuje przestępstwo, jeżeli...

Co nie mam rozumieć? - przerwał dzi­wny klijent. Co nie mam rozumieć. Nie jestem prawnikiem, ale pisywałem u adwokatów, byłem nawet kancelistą w sądzie i znam się trochę na tem. Ale powiedziałem: wszystko mi jedno. Gę­bą mi się ruszać nie chce. Kilka lat mniej, kil­ka więcej... A zresztą, gdybyś pan znał historję mego życia, to byś się i nie dziwił i nie pytał.

Machnął ręką.

- Ot pech i basta! Co człowiek na pech poradzi. Urodziłem się pod ciemną gwiazdą!

Adwokat otworzył ciekawie ocz>.

Opowiedz mi pan kilka szczegółów tej historji, to inoże nawet wpłynąć lia obronę. Czę­

sto jakiś fakt z życia rzuca światło na psychi­czny ustrój człowieka, odsłania pewne strony...

Co ina wpłynąć?—przerwał znowu pod- sądny. Nie liczę na to. Ale jeżeli pan ma cier­pliwość, opowiem panu, dla swojej własnej fraj­dy. Widzi pan człowiekowi ulży, jak się tak szczerze przed kimś wygada, wyżali...

Słucham — rzekł zainteresowany tem prawnik.

Jan Wilcz wybuchnął ostrym sarkastycznym śmiechem.

Hi, hi, powiedziałem — historję swego życia. A ja właściwie historji tak jakby i nie mam. Wiesz pan, nie kochałem nigdy naprawdę i nie byłem nigdy kochany, jednego romansu, jednego zadowolenia szerszego, jednej szczerej radości. Nic—tylko pragnienia, pragnienia i pra­gnienia nigdy nie zaspokojone. A urodziłem się pod ciemną gwiazdą. Wiesz pan, powiedzia­łem historję, a tę całą historję można by za­mknąć w jednem zdaniu: brakowało mi zawsze takiego fajgla, któregoby można było puścić swobodnie. A tak przez całe życie marzyłem, ażeby się puścić, ale tak, wiesz pan, na całego, bez oglądania się na nic, że to zadrogo, a tego nie można, bo zabraknie dziesięciu kopiejek do rachunku; tak, mości dobrodzieju, w pierwszo­rzędnej restauracji z piękną kobietą poszaleć. Stalować szeroko, szampan nie szampan, raki, kurczęta, ananasy, co najdroższe!.. Wiesz pan,

raz już było tak: Byłem na posadzie u rejenta; miałem sto pięćdziesiąt rubli uskładanych. My­ślę sobie, zbierze się dwieście to pojadę do War­szawy i raz w życiu użyję, raz jeden, ale już tak no! I wyobraź pan sobie, wyrzucają mnie na łeb z kancelarji; przez trzy miesiące chodzę bez zajęcia i całe sto pięćdziesiąt rubli przejadam w podłej gargocie prowincjonalnej na cuchnące zupy i pieczenie na fryturce... Taki pech! In­nym razem myślę, przecież raz użyć a dobrze!...

I dla tego użycia—przerwał adwokat — sprzeniewierzyłeś pan owe tysiąc rubli w kasie Towarzystwa „Saturn“?

Dla tego panie adwokacie, dlatego — nie przeczę. Dlatego postawiłem wszystko na je­dną kartę. Potrzeba mi było tysiąca rubli, zda­rzyła się sposobność—nie mogłem, poprostu nie rr.ogłem jej odrzucić. To tak, jak przyjdzie do głowy jedna myśl, jedna potrzeba, nic nie pora­dzisz. Tak być musi! Kiedym był młody, bra­kowało mi zawsze kilku rubli, potem kilkudzie­sięciu; na starość, myślę sobie, najmniej tysiąc muszę wykierować. Długo człowiek na to cze­kał! Hi, i upodobania z wiekiem kosztowniej­sze się stają. Hej, młodość!

Umilkł na chwilę i jakby się pogrążał we wspomnieniach, wlepił swe wielkie, wypukłe oczy w kąt celi. Machnął ręką z odrazą.

Psie, głupie życie! A zaczęło się to bar­dzo wcześnie—ciągnął znowu jakby z akcentem

rozrzewnienia w głosie.—Pamiętam, byłem w szó­stej klasie. Przyjechała do Mirowa sodówka. Wiesz pan, taka panna do sprzedawania wody sodowej w ogrodzie miejskim. Śliczna szelma by­ła, jak malowanie. Poszliśmy z kolegami za­fundowałem wszystkim wody sodowej z sokiem. Potem znowu to samo, potem zacząłem sam cho­dzić. Gadu, gadu - znajomość. Przyniosłem jej raz trochę kwiatków, to znowu funt cukierków. Odprowadzałem ją do domu, to żegnając się py­ta: a przyjdzie pan jutro tia wodę z sokiem? Mó­wię—przyjdę... i dobrze. Koledzy mi zazdrości­li, że takie mam znajomości. Ale raz powiada ona, że poszłaby ze mną do restauracji na raki, bo bardzo lubi raki. Myślałem, że mnie kto na sto koni wsadził. Rozumie pan — w tym wieku! Ale liczę, kalkuluję—bez pięciu rubli ani się ru­szyć. Skąd tu brać? Miałem wprawdzie korepety­cje za 6 rubli. Do pierwszego jednak daleko, a umówiliśmy się na wieczór następny. Od matki grosza wydębić nie sposób. Matka z ciotką trzy­mały w Mirowie coś niby magazyn mód. Eh, ja­ki to tam magazyn! Sklepik nikczemny: kilka szpulek nici, kilka igieł, parę łokci tasiemki. Ot, nędza z biedą! Ale miały kobiety trochę starej biżuterji w komodzie. Nik* tego nie używał, nikt się tern od dawien dawna nie troszczył. Ano bu­chnąłem to rano i zastawiłem 11 żyda za całe dziesięć fajgli. Myślę sobie, użyję! Kiedyś wyku­pi się to i basta. Przychodzę ze sztuby — krzyk,

rwetes, policja... Trzeba nieszczęścia, że ciotka miała jakiś interes do komody. Biżuterji niema! Baby, jak to baby. Zamiast cicho, spokojnie za­pytać co i jak, narobiły hałasu, zaalarmowały cały dom. sprowadziły policję. Szukanie, śledz­two -przyznałem się odrazu. Ale juz rzecz by­ła głośna. Doniosło się do gimnazjum, dowie­dzieli się tam też o sodówce. Ano wytrynili z bu­dy — zwichnąłem sobie karjerę na zawsze, a z ko­lacji z sodówką nic nie było. Później chodziłem tak po posadach nigdy niczego nie mogąc się dosłużyć. Co dostanę jakie lepsze miejsce, od­gryzę się trochę, to mnie wyleją na złamanie karku, znowu parę miesięcy biedę klepię, żyję na kredę, ażeby później, jak zacznę zarabiać, wie­rzyciele od gęby mi ostatni kęsek odrywali. Cho­dziłem tak ciągle goły jak święty turecki, nigdy żadnej przyjemności, żadnej rozrywki, tyle, co człowiek zjadł i jako tako grzeszne cielsko przy­odział. Do kobiet to bez grosza nie miałem ni­gdy śmiałości i zbliżyć się. Wiesz pan, jak Bo­ga kocham, tak mi to głupie, szare, nędzne ży­cie zbrzydło, że byłbym sobie każdej chwili w łeb strzelił, albo się obwiesił, ale się człowiek ciągle łudził jakąś nadzieją. A będzie lepiej, a to los się odmieni! Użyjesz jeszcze, bracie, użyjesz! Co, jak, tego nie wiedziałem. Trzymam wprawdzie całe życie do spółki z ciotką ćwiartkę losu na loterji, ale psiakość, słowo honoru, nawet nam

się ani razu stawka nie wróciła. Taki zawzięty pech, żeby go jasne jasności ogarnęły!

Zasępił się i umilkł i tylko mu się wargi ruszały, jakby przeżuwał jakieś straszne przekleń­stwa. Po chwili zaczął znowu:

I widzisz pan dokołatałem tak do trzy­dziestu dziewięciu lat, spodziewając się ciągle czegoś od losu. Ale kiedym zaczął czterdziestkę, powiadam sobie: hola panie Janie, a kiedyż to wasan będziesz używał życia? Kiedy ci ostatni ząb z paszczy wyemigruje, kiedy ostatni włos z czaszki wylenieje, kiedy reumatyzmy pokręcą kości w stawach? Będziesz kochanie wtedy szu­kał miłości, uciechy, wesela. Wtedy to będziesz kochał, pił, ucztował! Może pomyślisz o założe­niu rodziny, weźmiesz młodą żonę dla przyjaciół swoich... A, psiakość! taka mię rozpacz porwała, taka niecierpliwość użycia, żem sobie rady dać nie mógł. Zmarnowało się życie nikczemnie; hej, najpilniejszy czas uchwycić dzień ostatni...

Miałem niezłe miejsce w Towarzystwie Saturn w Mirowie. Ale cóż tam, Boże kochany, Maciek zarobi—Maciek zje, przytem dawne dłu­gi... Ale wyjeżdżał kasjer na urlop i ja miałem go zastąpić. Odrazu postanowiłem: przez ten miesiąc przez ręce moje przeleje się kilkanaście tysięcy rubli, wezmę tysiąc — użyję! Użyję raz przez tydzień, dwa...

I nie pomyślałeś pan—spytał adwokat—

że to się wydać może i zapłacisz pan za krótkie chwile użycia długiem więzieniem.

Pomyślałem panie adwokacie — zawołał z mocą Wilcz — myślałem o wszystkiem. Wiesz pan, jak Boga kocham, szło tych pieniędzy przez moje ręcc jak lodu. Mógłbym wziąć ich pięć, dziesięć razy tyle — nie chciałem. Powiedziałem tysiąc, wziąłem tysiąc. Nie panie, ja nie kra­dłem jak złodziej zwyczajny. Te tysiąc rubli przyszło w kilku paczkach, ja paczki otwierałem, wyjmowałem pieniądze, kwitowałem własnym na­zwiskiem i imieniem, a papiery rzucałem na piec. Wziąłem urlop, miałem zamiar pohulać, puścić tysiąc rubli wesoło, a potem w łeb sobie strzelić. Tak panie, niech mię szlag trafi, mówię prawdę, byłbym sobie w łeb strzelił. Za najpierwsze też kupiłem rewolwer. Byłbym umierając zawiado­mił tych tam w „Saturnie“, gdzie mają szukać moich kwitów. Panie—wołał już z pasją —panie, innemu by to się udało, nie wykryto by deficytu przez rok cały, ale ja mani pecha. Mnie, panie, nie pozwolono zjeść za te pieniądze jednej por­cji mięsa, wypić kufelka piwa. Ledwiem posta­wił nogę na bruku warszawskim, uczułem, że mi po piętach depczą. Kto, co, jak? nie wiem. Czy kto w Mirowie na piec zajrzał? Już na dworcu zauważyłem dwóch jegomościów, którzy się ko­ło mnie kręcili. Co tam... Był wieczór. Wysze­dłem na Marszałkowską. Zabawię się. Nie, wiesz pan, przyznam się panu szczerze, nie chciało mi

się ani razu stawka nie wróciła. Taki zawzięty pech, żeby go jasne jasności ogarnęły!

Zasępił się i umilkł i tylko mu się wargi ruszały, jakby przeżuwał jakieś straszne przekleń­stwa. Po chwili zaczął znowu:

1 widzisz pan dokołatałetn tak do trzy­dziestu dziewięciu lat, spodziewając się ciągle czegoś od losu. Ale kiedym zaczął czterdziestkę, powiadam sobie: hola panie Janie, a kiedyż to wasan będziesz używał życia? Kiedy ci ostatni ząb z paszczy wyemigruje, kiedy ostatni włos z czaszki wylenieje, kiedy reumatyzmy pokręcą kości w stawach? Będziesz kochanie wtedy szu­kał miłości, uciechy, wesela. Wtedy to będziesz kochał, pił, ucztował! Może pomyślisz o założe­niu rodziny, weźmiesz młodą żonę dla przyjaciół swoich... A, psiakość! taka mię rozpacz porwała, taka niecierpliwość użycia, żem sobie rady dać nie mógł. Zmarnowało się życie nikczemnie; hej, najpilniejszy czas uchwycić dzień ostatni...

Miałem niezłe miejsce w Towarzystwie Saturn w Mirowie. Ale cóż tam, Boże kochany, Maciek zarobi—Maciek zje, przytem dawne dłu­gi... Ale wyjeżdżał kasjer na urlop i ja miałem go zastąpić. Odrazu postanowiłem: przez ten miesiąc przez ręce moje przeleje się kilkanaście tysięcy rubli, wezmę tysiąc — użyję! Użyję raz przez tydzień, dwa...

I nie pomyślałeś pan—spytał adwokat—

że to się wydać może i zapłacisz pan za krótkie chwile użycia długiem więzieniem.

Pomyślałem panie adwokacie — zawołał z mocą Wilcz — myślałem o wszystkiem. Wiesz pan, jak Boga kocham, szło tych pieniędzy przez moje ręce jak lodu. Mógłbym wziąć ich pięć, dziesięć razy tyle — nie chciałem. Powiedziałem tysiąc, wziąłem tysiąc. Nie panie, ja nie kra­dłem jak złodziej zwyczajny. Te tysiąc rubli przyszło w kilku paczkach, ja paczki otwierałem, wyjmowałem pieniądze, kwitowałem własnym na­zwiskiem i imieniem, a papiery rzucałem na piec. Wziąłem urlop, miałem zamiar pohulać, puścić tysiąc rubli wesoło, a potem w łeb sobie strzelić. Tak panie, niech mię szlag trafi, mówię prawdę, byłbym sobie w łeb strzelił. Za najpierwsze też kupiłem rewolwer. Byłbym umierając zawiado­mił tych tam w „Saturnie“, gdzie mają szukać moich kwitów. Panie—wołał już z pasją—panie, innemu by to się udało, nie wykryto by deficytu przez rok cały, ale ja mani pecha. Mnie, panie, nie pozwolono zjeść za te pieniądze jednej por­cji mięsa, wypić kufelka piwa. Ledwiem posta­wił nogę na bruku warszawskim, uczułem, że mi po piętach depczą. Kto, co, jak? nie wiem. Czy kto w Mirowie na piec zajrzał? Już na dworcu zauważyłem dwóch jegoinościów, którzy się ko­ło mnie kręcili. Co tam... Był wieczór. Wysze­dłem na Marszałkowską. Zabawię się. Nie, wiesz pan, przyznam się panu szczerze, nie chciało mi

się jakoś zabawy; nie ciągnęły mię uciechy miej­skie; dnia tego czułem się bardzo głupio... ale to bardzo. Spać, spać! Może potem przyjdzie ani­musz? Przechodząc, ujrzałem szereg różnokoloro­wych lampek nad bramą — była to restauracja. Wstąpiłem, ażeby co zjeść... Ledwiem usiadł przy stole i zawołałem garsona, żeby mi przyniósł ko­tlet cielęcy; dwóch jegomościów, których widzia­łem na kolei, zajęło miejsca przy stoliku naprze­ciwko i nie spuszczali mię z oka. Głupstwo, my­ślę sobie: na złodzieju czapka gore. Wtem jeden z nich zbliża się do innie:.

Wszak pan Jan Wilcz?—pyta.

Ja nim jestem — odpowiadam, a myślę sobie: Nie udało ci się bracie zjeść kotleta, poł­knijże sobie ołowiankę. 1 wyciągam z kieszeni rewolwer, żeby go sobie w gębę wsadzić, a ten mnie łaps za rękę... No, zresztą pan wie co da­lej...

Więc obstaje pan—nalegał adwokat że wystrzał był przypadkowy, że...

Nic nie obstaję—przerwał więzień opry­skliwie—bo, jak już panu powiedziałem, wszystko mi jest ganc pomada!

Odwrócił się do ściany na znak, że więcej mówić nie będzie.

Na sprawie młody adwokat w djalektyce swej plątał się w sposób niemożliwy. Pierwszy ten występ wypadł wprost fatalnie, a sąd we wszystkich punktach oskarżenia uznał Jana Wilcza winnym, bez uwzględnienia jakichkolwiek okoli­czności łagodzących, wyniósł więc wyrok dość surowy: siedem lat ciężkich robót, a potem osie­dlenie.

On przyjął wyrok obojętnie. Wzruszył ra­mionami i wyrzekł głośno:

Wszystko mi jedno!

Pomimo namów adwokata, nie chciał się odwołać do apelacji, utrzymując, że go bardziej umęczy włóczenie się po sądach, niż odsiadywa­nie kary.

Nie mam już na to zdrowia—dodawał— za stary jestem. Co mi z tego przyjdzie, gdybym jakiś rok dwa utargowa}.

* *

Kiedy się wyrok uprawomocnił i skazaniec miał być wywieziony na miejsce kaźni, dano mu znać, iż dama jakaś pragnie się z nim widzieć. Matka nie żyła, nie mógł więc domyślić się, kto jeszcze może się nim interesować. W rozmówni­cy poznał już zdaleka ciotkę. Staruszka przygar­biona i trzęsąca się stała za kratą, ocierając chu­stką zapłakane oczy.

Wilcz przyjął ją szorstkim, ironicznym okrzy­kiem:

Oh, zupełnie zbyteczne czułości dla zło­dzieja! Mogłem bardzo ładnie wyjechać i bez po­żegnania.

Ale ciotka wątłym, stłumionym głosem mó­wiła niezrażona:

Mój Janku wielkie cię nieszczęście spo­tkało, ale Pan Bóg nie opuścił nas jeszcze zu­pełnie. Wzięliśmy razem, pamiętasz, tę ćwiartkę do pierwszej klasy; ja płaciłam do końca za cie­bie, no i teraz padło na nasz numer 40 tysię­cy. To zawsze ci ulży trochę w twej ciężkiej doli—zawsze pieniądz wszędzie ułatwia ludziom egzystencję.

Więźniowi krew uderzyła do głowy. Wy­grał pieniądze teraz, teraz, kiedy ich użyć nie może. Ironia! Szatański żart losu!

Wszystko mi jedno—rzekł ponuro i ka­zał się zaprowadzić do celi.—Tu chodził wszerz i wzdłuż wielkiemi krokami, mrucząc pod nosem:

Czterdzieści, a siedem, czterdzieści sie­dem... wygnanie... dozór... Nie, nie, nie warto, nie warto!

Zbliżył się do okna. Blacha zasłaniająca okno, tak, ażeby więźniowie nie mogli wyglądać na ulicę, tworzyła ciemne tło dla szyby i można się było w niej przejrzeć, jak w lustrze. Stanął tedy przed tem improwizowanein zwierciadłem i długo badał w nim twarz swoją. Przyglądał się

mocnym zmarszczkom pod oczami, egzaminował siwiznę brody i łysinę na czaszce.

Nie warto już, nie warto—mówił—Bę­dzie już starość i niedołęstwo! Nie warto!

Chwycił go straszny atak furji: wyrywał so­bie włosy, uderzał głową o ścianę.

Teraz, teraz przychodzi ten uśmiech lo­su to krwawe, okropne szyderstwo losu. A! a!

Nagle, chcąc uspokoić się, machnął ręką.

Wszystko jedno!

Wszystko jedno — powtarzał wszystko jedno, ale się jakoś nie mógł przekonać. Kręcił się po celi w tę i inną stronę, miotał się ner­wowo, wreszcie usiadł na pryczy, ściągnął z sie­bie koszulę, podarł ją na wązkie paski i zaczął kręcić z nich z uwagą i systematycznie bardzo misterny postronek.

EBTEC I.

Szkic z naturj.

Stanowczo Gabryel wchodził w modę. Zasłynął nagle jako najwytworniejszy teo­retyk sztuki, wytrawny krytyk i wogóle subtelny znawca rzeczy pięknych i artystycznych. Sława jego rozpalała się już na firmamencie piśmien­nictwa naszego ogniami gwiazdy pierwszorzędnej, stawał się człowiekiem dnia, w rozestetyzowa- nem nad miarę społeczeństwie.

Kobiety i wydawcy wyrywali go sobie Mówiąc o kobietach nie chcę bynajmniej rzucać na nie podejrzeń, że się wszystkie w Ga­bryelu kochały, bo miłość, proszę państwa, to zupełnie co innego i nie koniecznie trzeba być popularnym literatem i wykwintnym estetykiem, ażeby zdobywać serca niewieście. We Francji podobno największe spustoszenia w tym kierun­ku czynią komiwojażerowie; — jaki zawód u nas trzyma pierwszeństwo na polu zwycięstw miło­snych, nie umiem wskazać z całą pewnością, ale

stanowczo stwierdzić można, że zaszczyt ten nie przypadnie literatom w udziale.

Owo powodzenie słynnych pisarzów i ar­tystów jest niezmiernie zwodnicze i, że tak po­wiem, wyłącznie ostentacyjno - konwencjonalne.

Miałam u siebie wczoraj wieczorem poe- * tę Iksa—chwali się przed wszystkimi naokół pa­ni Marta. Jestem najpewniejszy, że nie mówiła

by o wizycie tej tak głośno, gdyby Iks był sobie tylko telegrafistą.

Tak też należy rozumieć powodzenie Ga­bryela. Rozrywany był istotnie przez piękne pa­nie, zapraszające go na rauty, reuniony, czarne kawy, herbatki tańcujące i siedzące, na większe i mniejsze obiady, na bale i baliki, a nawet na poufne pogadanki we dwoje. Ale cóż stąd, kie­dy potem pani Julja opowiada itrbi if orbi.

Wiesz Jadziu, miałam wczoraj u siebie tego sławnego estetyka Gabryela. Gadaliśmy tak we dwójkę z półtorej godziny o sztuce i li­teraturze bardzo miły i zabawny człowiek.

A pani Jadwiga zwraca się do męża z prośbą: ,

Mój mężusiu, mógłbyś mi kiedy spro­wadzić tego Gabryela, chciałabym go poznać, poradzić się, jak udekorować ściany do tych na­szych nowych mebelków secesyjnych.

I mężuś przyrzeka najsolenniej żonie spro­wadzić Gabryela na ową estetyczną pogawędkę

o dekoracji ścian do mebli secesyjnych.

Nie, stanowczo, nie jest to powodzenie, któ- reby mogło przepełnić dumą serce ■ mężczyzny, nie mniej przecież głaszcze mile dumę pisarza

i Gabryel skwapliwie przyjmuje zaproszenia pię­knych pan, wierząc w to niezachwianie, że w koń­cu znajdzie się jedna, która podobne pogawędki będzie się właśnie starała zachować w jaknaj- głębszej tajemnicy.

Co się tyczy wydawców, to powodzenie pi­sarza przedstawiało się bardziej rzeczowo.

Karjerę publicystyczną rozpoczął w jednym z tygodników ideowych, to jest w piśmie, z któ- rem się wprawdzie ludzie liczą, ale którego nie prenumerują. Współpracownictwo w tego rodza­ju organach jest bardzo zaszczytne, co musi ró­wnoważyć grube materjalne korzyści, jakie za­pewnia praca w organach poczytnych. Z tego powodu literaci ideowi nie zawsze mają całe la­kierki i niekoniecznie jedwabną podszewkę pod surdutem

Ale Gabryel, prócz głębokiego znawstwa przedmiotu, w artykułach swoich wykazał jeszcze nadzwyczajną ciętość, dowcip i zamaszysty tem­perament pisarski. Ciął od ucha na prawo i na lewo starych mamutów, strupieszałych w rutynie, zatęchłych w ciasnocie światopoglądów filistrów, zidjociałych we wzajemnej adoracji niedołęgów, siekł, rąbał, miażdżył, unicestwiał, aż wydawca najpotężniejszych „Ech codziennych“ zatarł ręce

i rzekł do naczelnego redaktora:

stanowczo stwierdzić można, że zaszczyt ten nie przypadnie literatom w udziale.

Owo powodzenie słynnych pisarzów i ar­tystów jest niezmiernie zwodnicze i, że tak po­wiem, wyłącznie ostentacyjno - konwencjonalne.

Miałam u siebie wczoraj wieczorem poe­tę Iksa—chwali się przed wszystkimi naokół pa­ni Marta. Jestem najpewniejszy, że nie mówiła by o wizycie tej tak głośno, gdyby Iks był sobie tylko telegrafistą.

Tak też należy rozumieć powodzenie Ga­bryela. Rozrywany był istotnie przez piękne pa­nie, zapraszające go na rauty, reuniony, czarne kawy, herbatki tańcujące i siedzące, na większe

i mniejsze obiady, na bale i baliki, a nawet na poufne pogadanki we dwoje. Ale cóż stąd, kie­dy potem pani Julja opowiada urbi t i orbi.

Wiesz Jadziu, miałam wczoraj u siebie tego sławnego estetyka Gabryela. Gadaliśmy tak we dwójkę z półtorej godziny o sztuce i li­teraturze bardzo miły i zabawny człowiek.

A pani Jadwiga zwraca się do męża z prośbą:

Mój mężusiu, mógłbyś mi kiedy spro­wadzić tego Gabryela, chciałabym go poznać, poradzić się, jak udekorować ściany do tych na­szych nowych mebelków secesyjnych.

1 mężuś przyrzeka najsolenniej żonie spro­wadzić Gabryela na ową estetyczną pogawędkę

o dekoracji ścian do mebli secesyjnych.

Nie, stanowczo, nie jest to powodzenie, któ- reby mogło przepełnić dumą serce • mężczyzny, nie mniej przecież głaszcze mile dumę pisarza i Gabryel skwapliwie przyjmuje zaproszenia pię­knych pań, wierząc w to niezachwianie, że w koń­cu znajdzie się jedna, która podobne pogawędki będzie się właśnie starała zachować w jaknaj- głębszej tajemnicy.

Co się tyczy wydawców, to powodzenie pi­sarza przedstawiało się bardziej rzeczowo.

Karjerę publicystyczną rozpoczął w jednym z tygodników ideowych, to jest w piśmie, z któ- rem się wprawdzie ludzie liczą, ale którego nie prenumerują. Współpracownictwo w tego rodza­ju organach jest bardzo zaszczytne, co musi ró­wnoważyć grube materjalne korzyści, jakie za­pewnia praca w organach poczytnych. Z tego powodu literaci ideowi nie zawsze mają całe la­kierki i niekoniecznie jedwabną podszewkę pod surdutem

Ale Gabryel, prócz głębokiego znawstwa przedmiotu, w artykułach swoich wykazał jeszcze nadzwyczajną ciętość, dowcip i zamaszysty tem­perament pisarski. Ciął od ucha na prawo i na lewo starych mamutów, strupieszałych w rutynie, zatęchłych w ciasnocie światopoglądów filistrów, zidjociałych we wzajemnej adoracji niedołęgów, siekł, rąbał, miażdżył, unicestwiał, aż wydawca najpotężniejszych „Ech codziennych“ zatarł ręce i rzekł do naczelnego redaktora:

Musimy wziąć tego człowieka.

Taki gwałtowny!

U nas się utemperuje.

Wszystkich rąbie...

He, he—siniał się znacząco wydawca— pan nie rozumiesz interesu—jak on u nas będzie siedział, to 011 nas nie porąbie. My potrzebuje­my mieć takiego pana dla siebie.

Jakoż stało się, że Gabryel na skutek uprzej­mego listu pana redaktora, naszpikowanego kom­plementami o ciętości pióra i temperamencie pi­sarskim, wstąpił do „Ech codziennych“ jako sta­ły referent.

Z chwilą tą sława jego z kapliczki tygo­dnika ideowego, niby potok wiosenny rozlała się szeroko; artykuły jego pełne werwy, przenikli­wości i elegancji czytano, podziwiano i komen­towano zarówno w pysznych komnatach pań­skich pałaców, jak pod skromną strzechą dworu wiejskiego, w biednej mansardzie inteligentnego wyrobnika, jak w najświetniejszych salonach po­tężnych nababów. Nadto znalazł się nakładca, który rozproszone po pismach artykuły zebrał i wydał w ozdobnej książce p. t. „Blade noce— Zbiór wrażeń i refleksji". Inny zamówił tom krytyk i studjów p. t. „Na klawiszach duszy“, inny jeszcze dał zaliczkę na to, co w przyszłości powstać może.

Gabryel zapracowywał się, dzięki temu je­dnak mógł nareszcie ubrać się i żyć na tak wy­

sokim poziomie estetycznym, jakiego wymagała jego wykwintna, przesubtelna dusza.

Wobec tego wszakże brakowało mu zawsze czasu, co wprawiało go w stan jakiegoś dziwne­go rozgorączkowania. Kiedyś, niedługo może będzie on go miał dużo, tego czasu, będzie mógł grywać w winta po dziesięć godzin na dobę, ale teraz jest w modzie i literalnie nie wie jak dzień ułożyć, ażeby wszystkie swe sprawy załatwić.

Wpadł właśnie do redakcji jak bomba, jak po ogień, rzucił metrampażowi rękopis do skła­dania i zabrał się do przeglądania listów, jakie na jego imię nadeszły. Były tam zaproszenia na zebrania, pytania pięknych czytelniczek w spra­wach estetycznych, trochę wierszy do oceny i ja­kiś list niedołężnie, jakby w wielkim pośpie­chu zakopertowany, który zwrócił jego uwagę. Zdawało mu się, że zna pismo.

Kto przyniósł ten list? spytał wo­źnego.

Woźny wzruszył ramionami i z flegmą od­powiedział:

Nie mogę wiedzieć człowiek.

Rozerwał kopertę i czytał:

Gabryelu!

Serdeczny przyjaciel pragnie cię widzieć ko­niecznie. Sprawa ważna. Czekam w cukierni u Piernikarskiego dziś o czwartej. Twój

Atlas.

S miało kształty wielkiego wykrętasa.

Krytyk zmarszczył brwi, sfałdował czoło, nasępił się straszliwie, chcąc odgadnąć, coby znaczyło owe „Adas“. Daremnie. Nie domy­ślał się nawet, czy jest to nazwisko, czy imię zdrobniałe i chciał już zmiąć papier i rzucić do kosza, kiedy charakter pisma, kształt liter, który go już uderzył na kopercie, znowu go zaczął zasta­nawiać.

Czyżby to było pismo pani Ady?

Odszukał w kieszeni jakiś bilet, porównał i wykrzyknął:

Ada S.

Niewątpliwie. Pismo to saino, oczywi­ście umyślnie trochę wypaczone. Figle niewie­ście. Och, kobiety są bardzo ostrożne w tych ra­zach i bardzo przebiegłe.

O czwartej znalazł się we wskazanem miejscu trochę drżący i wzruszony. Mała skro­mna cukierenka; zaledwie kilka osób, pogrążo­nych całkowicie w czytaniu gazet. Stanął na środku i szukał wzrokiem damy, która mu na­znaczyła spotkanie, kiedy z kąta doleciało wo­łanie:

Gabryelu, Gabryelu!

Szedł ku niemu z ręką wyciągniętą do po­witania jegomość, krótki, tłusty, pękaty, z łysiną błyszczącą od potu, z krótkim, sterczącym jak .szczecina, jasnym wąsem. Ubrany był w szary, marynarkowy, mocno zatłuszczony garnitur i tyl­

ko niezwykle gruby, wiszący na brzuchu złoty łańcuch od zegarka, świadczył, że nie z byle kim ma się do czynienia.

Gabryelu, nie poznajesz innie?

Przepraszam, ale...

Adaś Szatkowski — nie pamiętasz?

A tak, kolega - - pamiętam, pamiętam.

Pan Adam rzucił się kordjalnie towarzyszo­wi na szyję i wycałował w oba starannie wygo­lone policzki, zwilżaj«ic mu je zlekka swoim rzę­sistym potem. Przytem Gabryel miał wrażenie, jakoby kolega dawny pocałunkiem tym zwierzył mu się, iż jadł na obiad kiełbasę z kapustą, za­pijając to piwem krajowem.

Czemże mogę służyć — zaczął literat.

Siadaj, siadaj — wołał Adaś uszczęśli­wiony. — Kopę lat! He, he, he, wyrosło się na sławnego człowieka. Esteta, esteta! — i poklepał go po brzuchu.

Czemże mogę?...

A no trza ci wiedzieć, że ja także je­stem esteta i żona moja estetka. U nas w do­mu wszyscy. Pijesz kawę?

Zwrócił się do służącego.

Kelner, kawę dla pana. Pamiętasz, ja miałem zawsze zdolności do rysunku, a no, ina­czej się człowiek pokierował. Poszedłem drogą techniczną i nie żałuję—ma człowiek co na ząb położyć i na czarną godzinę mało wiele odłoży i dzieciskom się co nieco zostawi. Ale zawsze

człowiek na piękno jest okropnie czuły. Wiesz, ja dla piękna wszystko, ale to wszystko... Inny traci w knajpie, inny na karty, ja jak widzę co pięknego...

Tak, piękną kobietę? — wtrącił drwiąco •Gabryel.

li żonaty jestem, dziecinny, interesa — gdzie mi ta to w głowie! Ale już ma się taką wrażliwą naturę. Siedzi się to w fabryce cały tydzień. Nie wiesz może? Założyłem teraz na Pradze na siebie. Duży interes, przeszło stu lu­dzi pracuje, jak rok długi... Ano, powiadam, siedzi się w takiej fabryce—smród, zaduch, bru­dy, to jak człowiek wyjedzie na wieś z żoną w niedzielę, do tej zieloności, do tej natury — to ci będę gadał z każdym ptaszkiem, z każdym robaczkiem, z tą świnią co pod płotem, z ka- żdem stworzeniem. Tak mnie bierze.

Poetycznie.

Prawda? My to się na tem rozumiemy, my esteci. — I klepnął kolegę w kolano. — Ale najwięcej lubię obrazy, to moja namiętność.

Bardzo chwalebna namiętność — zwła­szcza, jeżeli się ma pieniądze, — zauważył kry­tyk, i trochę już zniecierpliwiony pytał:

Czemże mogę właściwie służyć?

A właśnie. Kiedym przeczytał w „Echach codziennych“ że pisujesz o obrazach. Bo my trzymamy „Echa“ od dawien dawna. Stary mój trzymał, ja trzymam, dzieci moje będą trzymały. U nas tak — od dawien dawna. Żona mo­

ja to trochę także niby literatka — w książkach siedzi po całych dniach. Wiesz, jakeśmy czytali te twoje krytyki, tośmy się pokładali od śmie­chu. Jakeś temu wtedy napisał... jakże mu tam... jajecznica ze szczypiorkiem, że niby żółto i zie­lono, to żona na głos czytała jednej tam pani i naszemu majstrowi. Albo i o tych Rafaelitach.

Prerafaelitach.

Właśnie. O, myślę sobie, ten się szel­ma zna! Powiadam do żony: kolega mój, mój rodzony kolega z jednej ławy...

Tu rozrzewniony, chwycił wypieszczoną rę­kę Gabryela i uścisnął ją krzepko w swych tłu­stych, wilgotnych, spracowanych dłoniach.

Ależ ten interes, — nalegał już napra­wdę zniecierpliwiony paplaniem kolegi.

Właśnie, powiadam, ten się zna, on nam może doskonale poradzić.

Słucham.

Musiałeś na Żabiej widzieć wywieszone portrety?

Gdzie ?

Na Żabiej, niedaleko ogrodu?

Nie widziałem.

Szkoda, wiesz, mnie się zdaje, że to są bardzo dobre portrety. Po trzy pięćdziesiąt, tyl­ko nie wiem czy dosyć artystyczne.

Po trzy ruble?!

Po trzy pięćdziesiąt — poprawił Adaś.

Ależ z pewnością, z największą pewno­

ścią — potwierdził ubawiony już trochę wielki krytyk.

Bo widzisz — ciągnął chciałem się portretować z żoną i nie wiem czy się nie orżnę.

No w każdym razie suma nie wielka — śmiał się Gabryel.

Ho, co chcesz — dwa portrety, to już siedem, a ramy, a szkło — zawsze kilkanaście rubli.

Gabryel, zainteresowany już na prawdę po­ziomem kultury tego kolegi-estety, zaczął go się wypytywać dokładniej o rodzaj portretów.

A no, nie olejne co prawda. Ma się wiedzieć, za takie pieniądze... Czarne, ale zu­pełnie ręczne — ten facet, artysta, dawał słowo honoru.

Ależ to bajeczne.

Prawda, tanio? Więc radzisz, powiedz szczerze?

Rpdzę, jak najszczerzej.

1 będzie estetycznie?

Bez żadnej wątpliwości.

Dziękuję,- serdecznie dziękuję!

Więc to jest ten interes? — mówił już z bardzo drwiącą miną krytyk. — Hm, hm, do­prawdy nie wiem, czy warto mnie było po to fatygować. Mój czas jest dziś bardzo drogi.

1 trzymaną w ręku monetą stukał gwałto­wnie ze złością w stół marmurowy.

A no, myślę sobie — tłomaczył się

Adaś — kto mi lepiej poradzi niż kolega, który

o obrazach do gazet pisuje. Taki się musi znać.

Zbliżył się służący.

Garson—wołał Gabryel—płacę za kawę.

A przepraszam, przepraszam — porwał się amator obrazow — mój był interes — ja pła­cę. Przytem ja wiem, literaci chuda fara, po­co się stawiać.

Paweł Gamoń

SYLWETKA

Był pastuchem całe życie i nazywał się Paweł Gamoń.

A no, gamoń to on był, ale znowu nie ta­ki bardzo, jak ludzie powiadali. Inni Gamonie z tej samej familji, dwaj rodzeni bracia Pawła, niby na sprzeciwieństwo przezwisku uchodzili za najmądrzejszych chłopów w całych Bęczkowicach. A najbardziej starszy, Piotr, kowal, który nietyl- ko konia podkuć umiał, wóz narządzić, klucz już całkiem po ślusarsku na gładko obrobić, ale się i na chorobach znał i ząb wyrwał człowie­kowi, że i cyrulik z miasteczka lepiej nie potrafi.

Drugi brat przy parafji za kościelnego słu­żył. Ojciec Pawłowy znowu, choć nie bogaty gospodarz, ino tak na pięciu morgach z jedną krowiną harujący, czytać i pisać umiał, a pora­dził w najtrudniejszej sprawie, czy to w kłopo­tach gospodarskich, czy familijnych, jak się ta niektóry prawował, bo i pomyślenie miał swoje

z urodzenia i siła w młodości po świecie cho­dząc, nie jednego się od ludzi nauczył. Bywał sołtysem i ławnikiem w sądzie gminnym i w ca­łej gromadzie zachowanie swoje miał. Dziwiono się też nie pomału, że taki mądry i znaczny go­spodarz trzeciego syna na pastucha wykierował.

Stary tylko machał ręką.

Dyć 011 taki głupi, od maleńkości, kiej ten pniak! Ta już z niego nic być nie będzie. Jakbyś mu jadła pod gębę nie podstawił, toby tak i zamarł niejedzący.

Po prawdzie powiedziawszy, to Paweł taki bardzo głupi nie był, jeno okrutnie leniwy do przemyślania.

Nie było nigdy skargi na niego, żeby co w szkodę zapuścił, albo, żeby jakie bydlę zagi­nęło. Pastuch był dobry, zabiegliwy i dbający

0 chudobę; z bydlętami gadał po przyjacielsku, jak to inny w karczmisku usiadłszy za stołem, niby kuni z kumem pogwarzy. A krowiska one słuchały go i pomrukiwały, jakby zgoła ludzką mowę rozumiały.

Głupi jest jak ono bydle—mówili chło­pi — to mu się łacniej ze stworzeniem Boskiem dogadać.

Kiedy jeszcze jako mały chłopiec gęsi gro­madzkie na wygonie pasał, kłócił się z oną ga­dziną ząb za ząb, a one jeno łby podnosiły

1 bzykały mu prosto w oczy; teraz na pastucha

dworskiego wyszedłszy, chodzi se po pastwisku między krowami i raz wraz pogaduje.

Hej, Srokata, naćpałaś się jucho, to se teraz gębą ruchasz po próżnicy.

To krowina odrzeknie mu tęskliwie:

Muuu!

W lecie to Paweł sobie cały pan. O świ­cie wygoni bydełko pod lasek, wrazi za pazu­chę pół bochna chleba ze słoniną albo li ze se­rem. Zasiędzie se w krzach, w chłódku i pojada se powolutku, regularnie, nie spiesząc. A tego jednego Paweł nie może, żeby przy jedzeniu pospieszyć. To też najgorzej w zimie, kiedy krowy stoją na oborze. Od rana obrządzi je uczciwie, to go wołają, a to do śpichrza, a to do młócarni. Przyjdzie południe, to inne chło­py zawiną się z żarciem raz dwa trzy, obetrą rękawem gęby i stają do roboty, a on jeszcze połowy nie dojadł.

Karbowy wścieka się ze złości, powiada do dziedzica: co ja panie dziedzicu z tym Pawłem mam, to niech ręka boska broni. Jak se taki cham zasiądzie do jedzenia, to go niema spo­sobu ruszyć, póki wszystkiego do cna zębcami nie zmiele. Utnę bywało w gębę z prawej stro­ny, to on se przekłada na lewą i żuje jakby ni­gdy nic, utnę z lewej — to żuje prawą.

Ale jeszcze gorzej było, kiedy się Paweł ożenił. A z tym ożenkiem to też cała historja.

Miał już dobrze pod czterdziestkę, kiedy

mu tatuś pomarli. Chodzi! jak kołowaty, nie wiedząc co i jak począć, ale spotyka go rządca koło obory i powiada:

Cóż Paweł, któż teraz będzie za ciebie myślał’

Paweł poskrobał się w tył głowj

Ożenił byś się — mówił dalej rządca — bababy za ciebie decydowała. Ot co.

Baba?! A to jaby się i ożenił, jak wielmożny pan każą.

A cóż ja ci mam kazać? Twoja wola.

A tak, to ja się żenił nie będę, proszę łaski wielmożnego pana.

Rządca wybuchnął głośnym śmiechem, za­tarł ręce, przybliżył się do Pawła i mówił trochę ciszej:

Ot, ożenił byś się z Łucką, dziewucha jak łania, zdrowa, sprytna, żwawa, miałbyś w do­mu radę, wikt i opierunek. Co?

To jaby się i ożenił.

Przebiegała właśnie Łucka przez okólnik. Rządca złożył ręce w trąbkę i huknął z ca­łej siły:

Łucka bywaj!..

Przyleciała co tchu, gibka, hoża, rzeźka, cała czerwona ze zmęczenia, błysnęła z pod czerwonej chustki czarnemi jak węgle oczami, z pod czerwonych warg pokazała dwa rzędy białych, czystych, ostrych, jak u młodego psiaka, zębów i zapytała rezolutnie:

- l’an rządca wołali?

Słuchaj no Łucka, poszłabyś za Pawła

za mąż?

Dziewczyna zbladła trochę, patrzyła chwilę na rządcę wzrokiem obitej wyżlicy, wreszcie mru­knęła pod nosem:

Taki dobry chłop jak i inny!

Zakręciła się na pięcie i pobiegła w kierun­ku, w którym poprzednio dążyła.

Powiadali potem na wsi i w sąsiedztwie, że rządca sam dał na zapowiedzi, sam za ślub zapłacił, źe jakoby bestja miał w tem małżeń­stwie swoje wyrachowanie. Ha cóż, trudno wie­dzieć, człowiek jeszcze był nie stary — krew nie woda...

Paweł był uszczęśliwiony ogromnie, znowu mógł całkiem nie myśleć o niczem. Baba pod­suwała mu pod nos misę z gorącą warzą, po­dała w niedzielę czyste szmaty. Co kazała, ro­bił i dobra.

Padła raz szkapa na folwarku, zdarto skó­rę i kupił ją Icek, pachciarz, mieszkający na koń­cu wsi. Że to szabas zachodził, prosi Icek, żeby kto skórę do domu odniósł.

Ludzie robotę już skończyli — powia­da rządca — człowieka ci dać nie dam, chyba źe sobie którego zgodzisz sam za opłatą — to ich czas.

Ale szedł właśnie Paweł na wieczerzę do czworaków, gdzie mieszkał z żoną.

Słuchajuo Paweł —woła rządca—przyjdź po kolacji odniesiesz Ickowi skórę, to sobie tro­chę zarobisz.

Późnym wieczorem wchodzi Paweł do rząd­cy i melduje:

Proszę łaski wielmożnego pana, skóry nie odniosłem.

Dlaczegóż to?

A no, moja powiedziała, coby wziąć sze­snaście groszy, a taki żyd daje piętnaście- to nie mogłem.

Rządca aż się żachnął.

No to jutro obrządziwszy krowy, od­niesiesz ją w czas robotny za darmo. Nie żal ci będzie?

Ha no, to już ta pójdzie na jej su­mienie.

1 wyszedł zupełnie zadowolony. Rządca i młody praktykant, jako kawalerowie, byli na pańskim stole, ale mieszkali obaj na folwarku, trzeba im było izby obmieść, zakrzątnąć się ko­ło bielizny i innego porządku. A no po dawne­mu zajmowała się tem Łucka, przytem lubiła po dawnemu wyszczerzyć zęby do tego lub owego, nie zawsze też zdążyła na czas uwarzyć Pawłowi barszczu na obiad.

A właśnie młócka szła w najlepsze. Do czworaków było daleko i baby musiały parob­kom jadło przynosić do stodoły. Bywało w sa­mo południe, po dzwonku, zatrzymują maszynę,

kto żyw rzuca się do garnków, a Paweł siedzi na snopku i czeka. Ledwo koniska zaczną zno­wu człapać się w kieracie i maszyna huczeć, a wszyscy wracają do roboty, niesie ci Pawłowa swoje dwojaki. Paweł też zjadku nie odstąpi, złazi ze sterty, siada pod zasiekiem, wyciąga no­gi na klepisku i wolniutko, regularnie, pożywa dary Boże. Nie pomoże bicie karbowego, nie pomogą krzyki rządcy Paweł musi odjeść swoje dokumentnie, żal mu tylko okrutny, że to człowie­kowi przy żarciu spokoju nie dają, choć każde bydle ma też swoje wytchnienie.

Ale wmieszał się w tę sprawę sain pan dziedzic, który był człowiek ludzki i sam podo­bno raz karbowemu gębę sprał za to ciągłe ku­cie parobków. A no przyszedł se do stodoły aku- ratnie w godzinę może po południu, młocarnia już dawno trzaska*ła w najlepsze, chłopy i dziew­ki zwijały się przy nakładaniu, a Paweł siedzi se na klepisku z wyciągniętemi nogami, trzyma se między niemi dwojaki i pojada wolniutko.

Wybałuszył ci jucha ślepie przed siebie i patrzy melancholicznie na jakiś sęk w słupie po drugiej stronie, a siurpie se po malutku barszcz łyżką, a zagryza chlebem raz po raz i rucha gębą niemrawo, jak to krowisko w oborze.

Dziedzic jak to obaczył, że to był, jak się rzekło, człowiek ludzki, rozśmiałsię pod wąsem, ale niby w złości krzyczy:

Cóż ty durniu, nie możesz jadać kiedy

dzwonią i maszyna stoi, nie teraz, w czasie naj­większej roboty.

Paweł ani drgnął, jakby nigdy nic. rucha se dalej gębą, ale powiada:

Baba nie przyniesie.

A cóż ty za chłop jesteś krzyczy dzie­dzic— żebyś sobie z babą nie mógł poradzić, a zdejmże kiedy pasa i wygarbuj plecy porządnie, to ci będzie na czas żarcie do roboty nosiła. Zro zumiałeś.

- Zrozumiałem.

Wieczorem wrócił Paweł do domu i usiadł se wygodnie za stołem. Łucka przystawiła mu za­raz misę kaszy ze sadłem, gorącej, że aż dyni szedł po izbie. Paweł dmuchał i pojadał uwa­żnie, wolniutko, a kiedy se już podjadł do syta, posiedział jeszcze krzynkę na ławie, żeby odsa­pnąć, a potem odpiął pasa i nuż okładać Łuckę po plecach.

Paweł, co tobie? — woła zdziwiona Łu­cka jako że póki życia w kupie jeszcze nic po­dobnego nie było. Paweł, giez cię uciął w zi­mie, pokrako jeden, czy co?

Ale Paweł walił silnie i z rozmachem, jakby mu się po prawdzie wątroba z cholery przewró­ciła do góry nogami.

Wściekło się chłopisko, zwarjowało—la­mentowała Łucka.

Dziedzic kazał, dziedzic kazał!-powta-

rzał uparcie Paweł—będziesz nosiła żarcie na po­łudnie, będziesz nosiła...

Paweł nie był taki gamoń, ino pomyślenie miał nie łatwe, ale jak mu kto co dobrze do wy­rozumienia wyłożył a przykazał, to zrobił rzetel­nie i dokumentnie.

Curriculum vitae.

NOWELA.

Nie poznajesz mnie?

Stał przedemną z ręką wyciągniętą do po­witania, tęgi, gruby blondyn, mocno opalony, tak że białe, nieco pożółkłe od dymu tytuniowe- go wąsy i prawie srebrzyste brwi jaskrawo zna­czyły się jasnemi plamami na brunatno-czerwo- nem tle cery. Był zupełnie łysy, choć, zdaje się, nie przekroczył lat trzydziestu pięciu. Ubraniem i wyglądem całym przypominał coś między rze- źnikiem małomiasteczkowym, a wiejskim ekono­mem swojego chowu, w każdym razie coś mo­cno różnego od tych wszystkich, z którymi je­stem na „ty“ w dzisiejszej dobie mojej karjery życiowej.

Otworzyłem szeroko oczy, chcąc zmusić pa­mięć do energiczniejszego działania.

Naniszewski.

Uśmiechnąłem się słodkawo, siląc się na uprzejmość, potrząsnąłem niby serdecznie podaną

rękę, ale że mi nazwisko to jeszcze nic nie mó­wiło, zacząłem nieśmiało:

Daruje pan, ale rzeczywiście... doprawdy nie wiem w jakich okolicznościach miałem przy­jemność...

Co! nie pamiętasz?! Naniszewski Igna­cy — Ignac. Bielas, no? Siedzieliśmy w jednej ławie — pamiętasz — w Pawełkowie, w trzeciej klasie. Potem ja wstąpiłem do Bobosza, do tej prywatnej sztuby, no, przypomnij sobie...

Prywatna sztuba Bobosza była już zbyte­czna, gdyż ów Bielas przypomniał mi istotnie chłopca, którego tak przezwaliśmy w szkole, bo miał głowę pokrytą tak jasnym włosem, że wy­glądał jak gdyby był siwy. Krótka, rzadka czu­pryna sterczała na jeża na czaszce, nie przysła­niając całkowicie jej różowej skóry. Teraz spoj­rzawszy na świecącą czerwono-ceglastą łysinę swego gościa i przyprószywszy ją w wyobraźni jasnym uwłosieniem, odtworzyłem sobie najdo­kładniej obraz biało-różowej, niby boki młodego prosięcia, głowy dawnego kolegi.

Ach tak, rzeczywiście, Naniszewski, pa­miętam. Siadaj że, proszę.

Podsunąłem mu krzesło z przesadnym po­śpiechem i zapałem, chcąc choć w części pokryć złe wrażenie, jakie mogło na dawnym koledze sprawić moje zapomnienie.

Gadajże, co słychać, jak ci się powodzi,

co porabiasz?—pytałem troskliwie, szukając w gło­sie najcieplejszych akcentów.

Naniszewski zrobił minę wielce żałośliwą i wygniatając palcami oczy, jakby chciał wstrzy­mać łzy, cisnące się pod powieki, jęknął głę­boko:

Ach źle! Teraz zwłaszcza bardzo źle! Od sześciu miesięcy jestem bez zajęcia; mam żonę i dzieci, poprostu umieramy z głodu.

W jakim fachu pracujesz?

Hm, właściwie to rozmaicie... nic okre­ślonego... jak się zdarzy... Ja nawet do ciebie z prośbą. Dowiedziawszy się, że się bawisz w li­teraturę i że siedzisz tu w „Wieku“, przys/^edłcm po radę i pomoc.

Tu wyciągnął z bocznej kieszeni mocno wyplamionego palta plik papierów i zaczął w nim czegoś szukać.

Aha — pomyślałem sobie- tum cię cze­kał: Chłop bez określonego fachu, ma czas, oczy­wiście musiał się wziąć do literatury. Cóż może być naturalniejszego? A przypomniawszy sobie, że Bielas wogóle nie odznaczał się zbytnią in­teligencją i dowcipem, z mimowolnym uśmie­chem zapytałem, kiedy podawał mi arkusz za­pisany czytelnem kaligraficznem pismem.

Naturalnie nowelka?

Potrząsnął przecząco głową.

Więc artykuł?

E gdzie mi tam do tego. To moje cur­riculum vitae. Właśnie staram się o posadę konduktora na kolejce wilanowskiej. Kazali mi przynieść opis życia. Ja to napisałem tak sobie po gospodarsku, szczerze, bez żadnych wywija- sów, cóż, ja nie literat. Przyniosłem więc do ciebie, żebyś przejrzał, poprawił... może zda się wsadzić gdzie jaki kwiatek stylowy: coś, tego... Za­wsze ty to lepiej potrafisz. Proszę cię, przyczytaj.

Wziąłem arkusz i czytałem, co następuje:

Urodziłem się w Pawełkowie w r. 18... Kształciłem się w gimnazjum w temże mieście, a po wyjściu z czwartej klasy szkoły prywatnej p. Boboszyńskiego, wstąpiłem na urząd do miej­scowego magistratu. Po czterech latach, doro­biwszy się trochę pieniędzy, uwolniwszy się od wojska i ożeniwszy się, założyłem tamże w ryn­ku sklep spożywczy, ale po dwóch latach, stra­ciwszy na nim wszystko, przyjąłem posadę kan­celisty w kasie powiatowej w Łasku. Ale widząc, że na tern stanowisku niczego się nie dorobię, postarałem się o posadę inkasenta w składzie wapna firmy „Bracia Lancman i S-ka“ w Łodzi. Po trzech latach, dorobiwszy się trochę grosza, nabyłem skład węgli i drzewa w Częstochowie, ale straciwszy na nim po roku, wstąpiłem jako administrator do fabryki obrazków p. Lepszego w tymże mieście, i dorobiwszy się w ciągu czte­rech lal większych pieniędzy, założyłem do spółki wielki skład wapna na Pradze, bo już

się obeznałem z tym interesem w Łodzi. Ale tak jak w tym czasie nastąpił kryzys budowlany w całej Warszawie i Pradze i od nikogo go­tówki nie można było dostać, musieliśmy więc skład zamknąć i obecnie jestem od sześciu mie­sięcy bez zajęcia, umierający z głodu z żoną i dziećmi.

Warszawa d...*

No i cóż? — pytał Naniszewski, kiedym skończył czytanie. — Styl nie tęgi, co?

Styl, phi! owszem. Nie konkurujesz przecież o stanowisko fcljetonisty w piśmie litera- ckiem. Od konduktora kolejowego nie wymaga­ją chyba, jak powiadasz, kwiatów stylowych. Owszem, krótko, wyraźnie i szczerze... może na­wet za szczerze... Uważasz, jakby ci tu powie­dzieć... jeżeli wogóle wolno mi radzić...

Ależ proszę cię o to.

Jest w tej twojej autobiografji coś, co, jakby to powiedzieć, może nieco zrażać przy szłych chlebodawców... takie zestawienie, które .. Uważasz... bo ja wiem... Jakoś się tak dziwnie składa, że o ile szybko dorabiasz się na cudzem.

o tyle na swojem szybko tracisz. Okoliczność taka, o ile mi się zdaje, do najlepszych reko­mendacji nie należy... Może nasunąć myśl...

Kiedy to wszystko prawda, jak na świę­tej spowiedzi. I tak nie napisałem, że mnie Lancmany sami wyleli, że mi Lepszy głupie awantury robił, że wierzyciele chcieli mnie za

ten skład wapna razem ze wspólnikiem zapako­wać do ula, że to niby ukryliśmy pieniądze, choć, jak Boga kocham, co do mnie, ledwie ja­kieś czterysta rubli mogłem uratować. Nie bój się i ja wiem co można pisać a czego nie można.

Ha w takim razie niech idzie jak jest.

■— No, a styl?

Doskonały.

Niema nic do poprawienia?

Ani joty.

Co wypada?

NOWELA.

Od rana Jerzy rozpakowywał kufry po­dróżne i wydobywał z nich drobiazgi artysty­cznej wartości, które pozbierał w ciągu swej długiej włóczęgi po świecie.

Zapukano do drzwi, ale tak lekko i nie­śmiało, że nie był pewny, czy nie jest pod wpły­wem złudzenia słuchowego, zapytał jednak swym mocnym basem:

Kto tam?

Zamiast odpowiedzi, dało się słyszeć pu­kanie powtórne, silniejsze już znacznie i bar­dziej zdecydowane. Otworzył. Ukazała się we drzwiach śliczna, jasna, o mocno zarumienionej twarzy, główka niewieścia i wielkiemi czarnemi, jakby zalęknionemi oczami, przenikała głąb po­koju.

Ty?.. Pani?.. — zawołał zdumiony.

Sam jesteś? — pytała stłumionym, taje­mniczym szepterff*

Na znak potwierdzający wsunęła się śmie­lej cała postać pięknej kobiety. Misterna, jak lalka, strojna, wykwintna, szumiąca przepychem jedwabiów i koronek. Za piękną panią wtargnę­ła silna, odurzająca woń perfum „Ideał.“

Wiesz, poznałam cię odrazu po głosie mówiła szybko dysząc.—Tak się bałam... tak się bałam... Nie byłam pewną, czy do właściwego mieszkania pukam... Jesteś! Jesteś!..

1 rzuciła mu się w objęcia. On ją przy­cisnął mocno do swej szerokiej piersi i wśród gorących pocałunków powitania, z ust ich wyry­wały się słowa bezmiernej radości:

Moja!

Najdroższy!

Jesteś znowu...

Och, jak tęskniłam!

A potem pani siadając na kanapie, z grymasem rozżalonego dziecka, wygiąwszy cu­dne, czerwone usteczka w podkowę, zaczęła:

Niedobry, niedobry, nie dałeś mi znać

o swoim powrocie.

Jerzy przypadł jej do kolan i okrywając ręce pocałunkami, wołał:

Bo... bo., nie wiedziałem, czy mnie ko­chasz jeszcze... Bo... pamiętasz — rozstanie się nasze w Wenecji.

Niedobry, niewdzięczny! Jak można było?

I nowy wybuch czułości, nowy paroksyzm pocałunków.

Rzekłbyś — wir jakiś zawrotny porwał ich w odmęty całkowicie...

A kiedy przeszła wreszcie długa chwila bezmiernego uniesienia, Jerzy pytał:

Skąd dowiedziałaś się, że powróciłem?

Och, bardzo prostym sposobem — od­parła — z Kurjera. Mój chłopiec kochany jest przecież „kimś“ i gazety piszą o nim, kiedy wy­jeżdża i kiedy wraca do miasta. Ale zgadnij, kto mi tę wiadomość przyniósł? No, no? Mój mąż, mój mąż rodzony.

Mąż?

Tak, mój staruszek poczciwy przyniósł mi Kurjera i powiada: „Ot masz tu czytaj: Wró­cił z zagranicy wasz zachwalany przewodnik. Przypuszczam, że złoży nam lada dzień wizytę— takby przynajmniej wypadało“.

I ty nam złożysz wizytę? Prawda? — Prosiła, rzucając mu się na szyję. — Ty nam musisz złożyć wizytę. Tak wypada, rzeczywiście wypada!

Jerzy westchnął ciężko.

Po co? Nie widzę konieczności; przeci­wnie, będzie to nam obojgu robiło największą przykrość... Położenie fałszywe... Pomysł—wo­bec naszego stosunku...

Pani podniosła palec do ust.

Pst! ani słowa więcej! Musisz, musisz

koniecznie. Tak wypada. Inaczej byłoby to nie- przyzwoitością, najwyższym nietaktem. On cie­bie zna, wie o wszystkiem.

O wszystkiem?

No, wie o naszych wycieczkach, o wspól- nem zwiedzaniu galerji w Paryżu i we Wło­szech, o pobycie w Wenecji.

Skąd?

Odemnie i od cioci. Ach powiadani ci ciocia jest poprostu zakochana w tobie. Nie ma słów zachwytu dla twojej inteligencji, dowcipu i dobrego smaku, unosi się nad twą grzeczno­ścią, uprzejmością i rycerskością. Najszczegóło­wiej opowiada wszystkim o każdym naszym kroku w tej cudownej krainie, gdzie „pomarań­cza dojrzewa“. Mój drogi nie masz pojęcia, ja­ką tej poczciwej kobiecie zrobisz przyjemność, jeżeli się u nas pokażesz. A co się tyczy męża mego, to on ma dla ciebie najwyższy szacunek i zaufanie, upewniam cię. Zobaczysz, że się z sobą pokochacie.

Uważam to za zbyteczne, więcej — za śmieszne i poniżające, moja droga! bronił się Jerzy.

Ale musisz, musisz — nalegała pani. — Zastanów się: wszyscy wiedzą, żeśmy się tam zagranicą znali, widywali, a tu nie chcesz złożyć u nas wizyty, nie chcesz u nas bywać. To wła­śnie zbudzić może podejrzenia. Co ten czło­wiek zechce sobie wyobrazić.

Kto?

Mąż.

Jerzy żachnął się okropnie i załamał ręce. Nie mógł myśleć spokojnie o mężu swej ko­chanki. Nie chciał wiedzieć, że między nim a nią jest jeszcze ktoś inny, że jest mężczyzna, który ją może przycisnąć do piersi, który może pić czar z jej ust soczystych, jak on pije, który słyszał ten krzyk rozkoszy... A, męczarnie! Nie znał go, nie widział, nie chciał widzieć, wie­dzieć kto jest, jak wygląda. Starał się okłamy­wać umyślnie, świadomie, z najwyższym uporem i kiedy nieraz ona w przystępie szczerości za­czynała mówić o mężu swoim, zamykał jej usta pocałunkiem i błagał:

Nie chcę nic słyszeć, najdroższa. Cie­bie kocham, a gdybym uwierzył, że cię kto in­ny bierze w objęcia... Ha!?

1 w oczach mu wtedy zapalał się złowrogi płomień.

* f:

Fani Helena, młodziutka żona jednego ze znaczniejszych finansistów miasta, przed rokiem, po hucznym karnawale, wybrała się zagranicę na wędrówkę artystyczną w towarzystwie ciotki męża swego, osoby w wieku już poważnym, bardzo czcigodnej i anielskich przymiotów serca. Mąż, zajęty sprawami pieniężnemi odwiózł panie

tylko do Wiednia, dokąd miał znowu na wiosnę po nie przyjechać.

Kobiety podróżując odtąd same, spotkały w Paryżu w galerjach Louvre'u Jerzego, które­mu udało się wyświadczyć im kilka drobnych przysług. One przyjęły to wdzięcznem sercem — ot, jak to od rodaka na obczyźnie.

Zawiązała się bliższa znajomość. Jerzy za­chowaniem się swojem zdobył odrazu sympatję i zaufanie starszej pani — młodszej podobał się bardzo przystojny brunet i stał się towarzyszem pożądanym we wszelkich wycieczkach po Pa­ryżu.

Potem wybrano się we troje do Włoch. On znał kraj i był bardzo subtelnym estetykiem, stał się zatem nietylko już miłym towarzyszem, ale upragnionym nader przewodnikiem.

Pani sędzina, owa ciotka-opiekunka pomi­mo, iż była wdową, pomimo siwych włosów i gruntownej znajomości całej literatury powie­ściowej francuskiej, zachowała serce tak naiwne i łatwowierne, że niedomyślała się bynajmniej, iż tych dwoje młodych, pięknych, jakby stworzo­nych dla siebie, żyjąc pod wspaniałeni włoskiem niebem, wśród czarów natury i czarów sztuki niezrównanej, połączyć się wreszcie musi miło- śnym uściskiem. Sama, ciężka już i osłabiona, nie mogła w zawody z młodymi biedź na szczy­ty gór, schodzić do pieczar niebezpiecznych, błą­dzić wśród ruin opuszczonych, więc zostawała

najczęściej na werandzie hotelowej z romansem francuskim na kolanach i przeprowadzała ich tylko wzrokiem ufnym a kochającym, póki nie zginęli jej z oczu w gęstwi kwitnących drzew migdałowych lub za ścianą wysokich ciemnych cyprysów. A oni ginęli tak na długie, długie godziny sami. rozmarzeni sobą, rozkochani... I trwał ten sen cudny, aż dyszący żarem sirocco, idący od morza, a z ziemi listy męża, naglące do spiesznego powrotu, zbudziły ich okropnie.

Nie opuszczaj mnie — wołał rozpaczli­wie. — Porzuć męża. zostań ze mną... Widzisz, świat cały przed nami.

Ale ona tłomaczyła się z płaczem, że nie może tego uczynić, że byłby to skandal okropny, awantury, procesy, że... że...

Że kochasz go? — krzyknął zazdrośnie

Jerzy.

Wtedy ona pocałunkiem zamknęła mu usta.

Nie mów tak! Ciebie, ciebie jednego kocham. Przyjeżdżaj jaknajprędzej do nas, będę twoją... będziemy się widywali...

Ale kiedy w Wenecji, głucha na jego za­klęcia, siadła do wagonu, który miał ją zawieźć do Wiednia, gdzie oczekiwał mąż stęskniony, Jerzy rozumiał, iż utracił ją na zawsze. Szarpa­ny tęsknotą rozpaczną, włóczył się po dzikich niedostępnych górach półwyspu Bałkańskiego, zwiedził Azję Mniejszą, Egipt i oto wrócił po roku. A ona przybiegła witać go radośnie.

Nie zapomniała kocha.

Więc zdecydowane—czekamy cię jutro— mówiła, kiedy po rozkosznych godzinach długo oczekiwanego sam na sam, żegnała się z uko­chanym. — Zobaczysz, że polubisz mojego sta­ruszka.

Staruszka?

O Boże mój! No starszy jest w każdym razie od ciebie i nigdy nie był taki piękny jak mój chłopiec kochany. Więc będziesz?

On jeszcze błagalne spojrzenia wysyłał do jej duszy, ale ona słuchać nie chciała.

Musisz, musisz — wołała.—Wypada ko­niecznie.

I osłaniając szczelnie twarz gęstą woalką, wybiegła na schody.

&

* r

Czyż mógł jej odmówić czegokolwiek? O go­dzinie wskazanej zjawił się w czarnem ubraniu w salonach finansisty. Najpierw radosnym okrzy­kiem powitała go ciocia-sędzina. Zacna starusz­ka nie posiadała się z radości, że widzi znowu swego faworyta, tego sympatycznego towarzysza rozkosznych wycieczek włoskich. Po chwili we­szła pani Helena z mężem i przedstawiła panów sobie. Finansista z zapałem chwycił rękę mło­dzieńca, potrząsał ją i cisnął mocno w swoich

spoconych, wilgotnych dłoniach, dziękując gorą­co za zajęcie się kobietami w czasie podróży.

Nigdy, nigdy panu tego nie zapomni- my —powtarzał.- -Hela nadzwyczajnie skorzystała z pańskich cennych objaśnień. Podróż po Wło­szech, pod przewodnictwem takiego znawcy, to, panie kochany, istotnie, istotnie uczta dla umysłu. Ciotka nie znajduje słów pochwały. Ehe, nie znajduje, panie kochany. Stokrotne dzięki, sto­krotne!

Rozpływał się w podziękach. Zaczerwienio­ne, podpuchnięte oczy zachodziły łzami rozrze­wnienia. Jerzy zażenowany tem do najwyższe­go stopnia, patrzył nań z niechęcią i odrazą.

Mąż pani Heleny był to istotnie mężczyzna starszy. Niegdyś widocznie bardzo otyły, dziś przychódł, przez co skóra na twarzy i rękach wisiała w fałdach, jak za obszerne ubranie. Głowę miał wielką, wydłużoną, z łysiną na ciemieniu, którą przykrywał pożyczanymi z boków kosmy­kami włosów, koloru zielonego. Tak, włosy te były zielone bez żadnej przenośni. Nie była to wprawdzie szmaragdowa zieleń młodej runi, ale barwa ich matowa i spopielała przypominała naj­dokładniej siano podsuszone na pokosach do grabienia. Pani Helena wytłumaczyła w sekre­cie tajemnicę tego zjawiska: Mąż jej malował się troszeczkę. Farba, w pierwszych dniach uży­cia, hebanowo-czarna, posiadająca przytem po­łysk łudzącej naturalności, nabierała z czasem owe-

u

niezmiennem. On na chwilę w to nigdy nie wątpił, na moment jeden nie podejrzewał, on zawsze wierzy swej małej, kochanej żoneczce. Rozrzewnił się. Wziął ją za rękę, przyciągnął do siebie i na różowym, świeżym jej policzku, wy­cisnął pocałunek. A Jerzy, na różowym, świe­żym, jak brzoskwinia, policzku pięknej pani, wi­dział wilgotny, szklisty, ohydny ślad pocałunku tego.

Ona, nieznacznym ruchem ręki, wytarła twarz chustką i uśmiechając się melancholijnie, rzuciła porozumiewawcze spojrzenie na kochan­ka, jakby mu chciała powiedzieć.

Widzisz, jakie to miłe, co ja znosić muszę!

Nie znalazło to jednak współczucia w jego sercu, przeciwnie, uczuł niechęć okrutną do tej pięknej, młodej, wykwintnej kobiety. Uczuł wstręt

i odrazę tak wielką, że stracił moc panowania nad sobą. Prawie nieprzytomny wstał i zabierał się do wyjścia, ale gościnny gospodarz porwał go w ramiona i zawołał:

Nie puścimy, panie kochany. Zje pan z nami obiadek. Ha, ha, chce się pan wykręcić wizytką oficjalną, panie kochany. Nic z tego! Hela, złotko, nie puszczaj pana! Musimy zostać dobrymi przyjaciółmi.

Dobrymi przyjaciółmi. Ha, ha, czyż tak wy­pada? Dźwięczy mu to w uszach okropnie i ma ochotę wybuchnąć najstraszliwszym sarkazmem,

ale się przezwycięża. Zimny i sztywny wymawia się monosylabami.

Nie mogę... razem innym... Przepra­szam.

Żegna się i wychodzi.

Do jutral zdążyła jeszcze szepnąć mu w ucho Pani Helena, namiętnym, gorącym ak­centem.

*

* *

Przybiegłam choć na chwilę — wołała zdyszana od progu, rzucając nań wiązankę kon- walji, którą ze sobą przyniosła. — Przybiegłam, ażeby cię powitać tchnieniem wiosny, najdroż­szy!

Padła mu w ramiona i nadstawiła poli­czek.

Całuj!

Ale jemu zdawało się, że szkli się jeszcze na twarzy tej wilgotny ślad pocałunku tamtego. Wzdrygnął się, nieodparta siła odrzuciła go od niej.

Nie mogę, nie mogę, bo cię widzę cią­gle w rozpustnych, ohydnych objęciach tamtego... bo cię widzę... Och!

Chwycił się za głowę, zatoczył i padł na kanapę, wołając w najwyższej rozpaczy:

A ja cię tak kochałem okropnie!

Pani Helena z burzą w oku i silnymi wy­piekami na policzkach stała chwilę nieruchoma, a potem zaczęła się cofać ku drzwiom, cicho, bez szelestu... I wyszła. W pokoju tylko, niby drażniące wspomnienie, pozostała jeszcze na dłu­go subtelna woń perfum „Ideał“.

Tani obiad

NOWELA.

iNiech licho porwie, jak ta wstrętna cywi­lizacja fatalnie wypaczyła naturę ludzką!

Młody malarz chodził dużemi krokami po wielkiej, jak stajnia, pracowni. Owinął się koł­drą niby pledem, ręce zasadził w kieszenie

i szybkim ruchem starał się podnieść temperatu­rę ciała, które poprostu kostniało w dawno nie- opalancj szopie. W kącie, wciśnięty w stary fo­tel, siedział dawny jego kolega szkolny, z któ­rym zjechali się znowu w Paryżu, a który, mó­wiąc gwarą naszej kolonji paryskiej, „robił tu swoją medycynę“, i to robił ją od lat kilku, po­siadł więc już niezrównaną znajomość stosunków miejscowych. Siedział w kapeluszu na głowie, szczelnie zawinięty w palto, z kołnierzem pod­niesionym pod same oczy, z rękoma głęboko zatkniętemi w rękawy i obijał apatycznie nogą

o nogę.

Boć przecie — narzekał malarz — czło­wiek z przyrodzenia swojego nie jest wyłącznie

mięsożerny, czego podobno dowodzi ukłacł zę­bów naszych, ani niezawsze też gotował sobie wymyślne zupki według wskazówek p. Ćwiercza- kiewiczowej. Dziś staliśmy się niewolnikami wy­magań nadmiernych, upodobań wyrafinowanych, jakichś potrzeb, wkorzenionych przez nawyknie- nia, które przecież nie są bezwzględneini potrze­bami fizjologicznemu

Nie mówiąc już — ciągnął dalej o ta­kich subtelnościach kulinarnych, jak, dajmy na to, że indyk, ażeby był kruchy, woli być topio­ny w zimnej wodzie, niż zarzynany nożem, albo że karp lubi być skrobany żywcem, ażeby dogo­dzić wydelikaconym podniebieniom królów stwo­rzenia; ja osobiście najordynarniej w święcie marzę od jakiegoś czasu o naszym dobrym za­wiesistym polskim obiedzie. Tęsknię poprostu jak muzułmanin za rajem, za talerzem gorącego rosołu z makaronem i kawałem tłustego schabu z kapustą. Ale takiego tłustego, wiesz, co to aż kapie!

Cmoknął łakomie ustami i kończył melan­cholijnie:

■— Psia kość! na co to schodzą tęsknoty artysty!

A cóż ty jadasz? - spytał student obo­jętnie.

Przyznam ci się otwarcie, że od dwóch tygodni jestem na chlebie i wodzie.

; Bagatela.!... Mieszkając w takiej psiarni,

w grudniu, w Paryżu, którego skisłe, wilgotne chłody dają się bardziej we znaki, niż srogie mrozy Północy!... Ależ twoja tęsknota za tłu­szczem jest całkiem uprawnionym głosem naj­pierwotniejszego i najnaturalniejszego instynktu!

1 taki urąga cywilizacji!

A wiesz ty czem jest tłuszcz dla orga­nizmu? Jest poprostu opałem. Jeżeli nie wpro­wadzisz go do niego pod taką lub inną posta­cią w odpowiedniej ilości, organizm wystyga

i przestaje normalnie funkcjonować. Na takie eksperymenty wegetarjańskie może sobie pozwo­lić lazaron neapolitański, wylegujący się po ca­łych dniach na słońcu gorącego południa. Ale tu, w takiem pieskiem zimnie...

Skądże jednak taka dekadencja? spy­tał nagle z odcieniem pewnego współczucia.

Przeliczyłem się, mój drogi — tłómaczył się malarz. - Pominąwszy koszt życia w wiel- kiem mieście, sama sztuka jest szalenie drogą zabawką: płótna, farby, pendzle, modele. Ba, mo­dele! Zrozumiałbyś, gdybyś się kiedy do tego dotknął osobiście. Dość, że kiedym dostał na pierwszego zasiłek miesięczny z kraju, popła­ciwszy najpilniejsze zobowiązania, zostałem lite­ralnie na cały miesiąc bez sous. Postanowiłem poczekać do pierwszego stycznia.

O głodzie?

, —■ O chlebie.

Głupstwo, narażasz zdrowie. Po zbyt

przedłużającym się poście obostrzonym, pierwszy obfitszy obiad może cię przyprawić o zapalenie kiszek. Staraj się zjeść codzieri coś gorącego, a zwłaszcza dobry kawałek mięsa. Radzę ci to jako przyszły lekarz.

Dziękuję. Kiedy zostaniesz naprawdę lekarzem, będziesz z równym skutkiem zalecał chorym na suchoty nędzarzom wyjazd na Połu­dnie.

A więc tak?...

Właśnie.

Student sięgnął do kieszeni, szukał w niej długo, bardzo długo, nareszcie wyciągnął całe pięćdziesiąt centymów.

Pożyczyłbym ci najchętniej — mówił — ale oto wszystko, co mam na razie. Wiesz co? zawołał, jakby nagle olśniony genjalną myślą — wal na mc dc la Verrerie!

Cóż to jest?

Bajeczna instytucja! Uważasz: zupa, ja­rzyna i deser po dwa sous; porcja każdego mię­sa—cztery, flakonik wina- trzy, no i chleb sous Razem (jarzyny można nie jeść) dwa a cztery sześć, wino — dziewięć, chleb — dziesięć. Wi­dzisz, za pięćdziesiąt centymów masz obiad lu- kullusowy, że i burżuje w Warszawie lepszego nie jadają, bo tam u nas na wino nie każdy so­bie pozwala.

To prawdopodobnie jakaś filantropja?

A co ciebie to obchodzi?

No, zawsze .. — zauważył malarz arty­sta polski, objadający dziadów paryskich... nie- bardzo wypada.

A drwijże sobie z tego aniele! Nie wy­pada? Och! wy, z waszemi przesądami parafjal- nemi! W Paryżu wszystko wypada. Nie miej­sce zdobi człowieka. Dzisiaj, jeżeli mam mone­tę, jadam u Paillard’a, Voisin’a, Maxime’a, a ju­tro najswobodniej rznę na rue de la Uerrerie. Dziady — dziki skrupuł! Phi, są tam zapewne dziady, gałganiarze, urwipołcie z pod ciemnej gwiazdy, włóczęgi bez adresu, ale spotkasz też złotych młodzieńców w lśniących cylindrach, któ­rzy zgrawszy się w klubie albo na wyścigach, całemi tygodniami stołują się tam, pod szkłem. Bo to, uważasz, salon przedziwnej tej jadłodajni to sobie zwykłe podwórze jednego z domów koło ratusza, całe pokryte dachem szklanym. O! wyasfaltowane bardzo elegancko, par exemple. Czysto, schludnie i hygienicznie — nie strują, mogę zaręczyć. Będziesz sobie tylko musiał sam usłużyć, ale za to nie płacisz napiwków. No, zabieraj się! — wołał wesoło, uradowany nadzwyczajnie swoim pomysłem, — mrok zapa­da i zbliża się godzina, w której cały Paryż nie­odzownie zasiada do stołu. Podprowadzę cię, bo właśnie idę do szpitala Hôtel Dieu, gdzie zastępuję pewnego interna przy chorych, i oczy­wiście, co już jest całkiem naturalne, i... przy misce. Bajecznie jadają te szelmy!

Malarz ociągał się trochę. Iść tam między dziady, żebraki, na łaskawy chleb jakiejś insty­tucji filantropijnej! Ale znowu z drugiej strony pilne pożądanie gotowanej strawy powonienie jego łechtało wspomnieniem jakichś miłych, nęcących zapachów: przypalonej cebulki, roztopionego ma­sła, przypiekającego się mięsiwa. Podniebieniem wyobraźni smakował już sosów zawiesistych

i zup pożywnych.

Ach!

Nagle łapał się na tych poziomych we­stchnieniach, wstydził się samego siebie i stro­fował surowo.

Fe! Cóż u djabła, żeby artysta, czło­wiek z pretensjami do ideałów, marzący o nie­śmiertelności przez swoją twórczość, nie mógł się oprzeć, jak łakomy pieczeniarz, najniższym pokusom kuchennym! Jest to godna najwyższej pogardy słabość duchowa wobec tyrańskich na­kazów marnej powłoki cielesnej. Paskudztwo!

Postanowił, choćby dla wypróbowania wła­snej siły odporności, nie korzystać dnia tego, z udostępnionej przez kolegę uczty ponętnej, nie oddawać się rozkoszom stołu właśnie w chwi­li, kiedy zmysły rozigrały się najpotężniej ich pożądaniem.

Student jednak nastawał gwałtownie.

No, nie marudź, bierz kapelusz i chodź. Zmarzłem tu u ciebie, jak sęk w nieheblowa-

nej desce; ogrzejemy się trochę w marszu na bulwarze.

Kiedy... bo, widzisz...

Nie ma żadnego „kiedy“. Trzeba jeść, żeby żyć. Wiem, jesteś trochę przedelikacony

i trochę, powiem szczerze, mazgaj. Dobre to było, kiedy mamusia podsuwała jedynakowi naj­smaczniejsze kąski — można było wybredzaó. W życiu różnie bywa. Trzeba nieraz bardzo twardo zdobywać mniej smaczne. No, nie dzi- wacz się i chodź.

Możeby wziąć stary, mięki kapelusz?— pytai nieśmiało, przekonany już ostatecznie malarz.

Ha, ha, ha, żeby nie kłuć cylindrem w oczy tej hołocie? — śmiał się tamten. — Mo­żna, choć, jak ci mówiłem, cylindrem swoim ni­kogo tam nie zadziwisz.

Wyszli. Śnieg padał wielkienii kłapciami

i topniał odrazu na kamieniach chodników, two­rząc czarne, rozlazłe błoto. Malarz wyobrażał sobie, że cały świat domyśla się celu jego wy­prawy do dziadowskiej garkuchni i palcami wy­tykać go będzie; to też postawił wysoko kołnierz od palta, nasunął kapelusz na oczy i niewymo­wnie był rad, że tumany śniegu zasłaniają go od ludzi, niby gęstą oponą tarlatanową.

Za domem bazaru „Hôtel de Ville“ zatrzy­mali się w wązkiej, brudnej uliczce, i student wskazał szeroko otwartą bramę.

To tu. Kupisz w kasie marek i... sma­cznego apetytu.

Uścisnął mu rękę i znikł we mgle śnie­gowej.

W bramie już spostrzegł gromadę ludzi obdartych, bladych, wynędzniałych, tłoczących się przed okienkiem, za którem siedziała wspa­niale utuczona dama! Była to kasa, i tu naby­wano znaczki metalowe różnej wielkości. Doci­snął się i on do okienka i kupił marki na zupę, chleb, mięso i wino. Na deserze postanowił zro­bić oszczędność.

Szerokie, oszklone drzwi prowadziły do wielkiej hali. Było to istotnie podwórze pokry­te dachem oszklonym. Ze ścian bocznych pa­trzyły na nie ponuro czarnemi szybami okna parterowe przyległych oficyn. Ścianę poprzeczną stanowił głuchy, z gruba otynkowany, mur do­mu sąsiedniego. Pod murem tym, na środku, wznosiła się fontanna w najczystszym stylu odn> dzenia, wykuta w białym, pożółkłym już nieco od starości marmurze. Przedziwnie modelewana Leda tuliła się pieściwie do łabędzia, któremu z podniesionego w górę dzioba wytryskał stru­mień wody. Podstawę i konchę zbiornika zdo­biło nadto mnóstwo amorków, delfinów, kwiatów

i masek, z ogromnym smakiem ugrupowanych.

Przez długość hali od wejścia do fontanny biegło szerokie przejście, po obu stronach zaś przejścia tego stały długie stoły drewniane, po-

się jeszcze po sali, czy nie dojrzy gdzie owych złotych młodzieńców, o których wspominał kole­ga. Czuł, że byłoby mu nieco raźniej. Nic je­dnak podobnego nie znalazł. Łachmany, brud, kalectwo, twarze szare, ziemiste, zmięte, pokrzy­wione przez nędzę, cierpienia i nałogi, spojrze­nia przygaszone i mętne.

Usiadł. Wtem usłyszał obok siebie przy- duszony, jakby z najwyższym wysiłkiem wydo­bywający się z gardła, szept:

Po panu jeżeliby coś zostało...

Obejrzał się. Stał przy nim, nachylając się

do ucha, człowiek wzrostu niewielkiego, siwy, z brodą dziko nastrzępioną i takiemiż wąsami, w fantastycznie pogiętym i zielonym ze starości cylindrze.

Nie zrozumiał o co chodzi.

Jeżeliby coś zostało — tłómaczył cicho jegomość w cylindrze, pokornym, jakby wstydli­wym tonem — jeżeliby coś zostało... Widzi pan, są ludzie, dla których marne dwa sous na zupę jest marzeniem niedościgłem i z zazdrością pa­trzą na szczęśliwców, kupujących tu takie por­cje... Głód, panie, rzecz okropna...

Tu głos mu zadrżał i załamał^się żałośnie.

Jeżeliby panu apetyt nie dopisał—koń­czył, łkając, — resztkę, jaka zostanie, zechce mi pan łaskawie ofiarować.

Resztkę?

Choćby dwie, choćby jedną łyżkę... —

błagał. — Przy wielu, taki jeden marny nędzarz pożywić się potrafi.

Jakto?... on ma innemu człowiekowi, jak psu, oddawać resztki niedojedzonej potrawy! Za­rumienił się ze wstydu. Jakieś niewytłómaczone uczucie poniżenia zmieszało go do najwyższego stopnia. Cóż to za bezmiar nędzy zmusza ludzi do takiego zaparcia się godności człowieczej! Wszakże jego tylko chwilowy brak, nieobliczenie się, może lekkomyślność, przywiodły tutaj. Nie, on przecież nie może tak postąpić, nie pozwoli na takie upodlenie się człowiekowi, któremu głód szarpie wnętrzności, i dlatego chwyta się naj- ostateczniejszych środków ocalenia. Zdjęła go niezmierzona litość.

Proszę, niech pan je — mówił wzruszo­ny, podsuwając mu zupę — ja wezmę inną po­trawę.

Jegomość chwycił wazkę, usadowił się na­przeciwko i jadł żarłocznie, wykrzykując:

Oto czyn iście ewangeliczny! Pójdę na ulice miasta, na place publiczne, na wsie i wio­ski, na pola i lasy i głosić będę, że są jeszcze ludzie, którym zasady Chrystusowe w duszach nie wymarły! Oto prawdziwy grosz wdowi!

Malarz tymczasem przyniósł sobie z kuchni w zamkniętej misce cynowej ragoût </< mouton. Kiedy podniósł pokrywę, buchnęła wonna para baraniny duszonej z kartoflami.

Jegomość podniósł głowę, zaganiał sobie parę ręką pod nos i uśmiechał się łakomie.

Pachnie.

Potem zajrzał do wnętrza naczynia i mla­snął językiem:

Dobrą minę ma pańskie ragoût.

Malarz przyjrzał się teraz jego twarzy. By­ła bezczelna, rumiana, zwierzęca, z nosem nad miarę czerwonym. Oczy miał wielkie, wypukłe, z których prawe, bardziej przekrwione, fatalnie zezowało. Szyję otacza mu kołnierzyk celuloi­dowy koloru starej kości słoniowej, a do nie­go przymocowany szeroki, mający osłaniać całą pierś, szaro zielony krawat, który jednak w tej chwili usunąwszy się na bakier, zdradzał, że je­gomość nie używa koszuli. Wielkie, mięsiste, czerwone jego wargi wysuwały się łakomie ku potrawie.

Dobrą ma minę pańskie ragoût... po­chlebiam sobie, że mi pan na dnie zostawi tro­chę tego specjału.

Malarza porwała nagła złość. Żałował swo­jego szlachetnego uniesienia, bo teraz zrozumiał, że ma przed sobą starego wygę, filuta wytrawne­go, który wyzyskuje jego wrażliwość, odparł więc szorstko:

Myli się pan, kochany panie, to już ja sam postaram się zjeść do ostatka.

Jegomość w celuloidowym kołnierzyku za­uważył z potulną miną:

Hm, do czynów ewangelicznych nikogo zmuszać niepodobna.

Ale tak łakomym, tak pożądliwym wzro­kiem patrzył na kawał mięsa, który malarz niósł do ust, że temu poprostu odchodziła ochota od jedzenia, pomimo, iż był naprawdę głodny i ro­zumowo zachęcał się do wytrwania w myśl za­sady Nitzschego: „bądź twardy!“

Nie daj się — mówił do siebie — ło­trowi, który zagiął na ciebie parol i potem cię eszcze wyśmieje.

Krzywe, krwawe, obrzydliwie szklące się oko wydzierało się na wierzch za ruchem widel­ca, i zdało się, wyskoczy z orbity i siądzie na kęsku, który malarz wkładał do ust. Mięso za­częło mu w ustach rosnąć i czuł, iż go prze­łknąć nie potrafi.

Czy sądzi pan, że to z prawdziwego barana to ragout, które tu podają. 1 i... panie, ktoby dowierzał filantropji bogaczów! Wie pan, to jego ten wielki bazar, obok, niby tego filan­tropa. Kanalja! Obdziera ludzi, zbiera miljony, a tu udaje dobroczyńcę dla reklamy. Czy taki może mieć sumienie? Zresztą, proszę pana z kim tu się liczyć? Spójrz pan — mówił, wo­dząc ręką po zebranych, — który z tych łachma­niarzy zaprotestuje, jeżeli mu zamiast barana podadzą psa, kota, albo szczura?

Malarz położył widelec i zabierał się do wyjścia.'

Jegomość zawładnął natychmiast pozosta- wionem jedzeniem i wołał za odchodzącym, ale już jakby drwiąco:

Hej, panie, deseru pan nie bierze?

po walcu

Prawie - dramat w 3-ch scenach.

Osoby: Panna Liii.

Młodzieniec.

Reporter.

Jakiś pan.

Scena I.

(Wspaniały, huczny bal. Salony stroją grona przecudnych pań, szykownych panów tłumy, jarzących świateł blask, od­dechów młodych żary i kwiatów woń i sztucznych perfum także. Miłosny walc zawodzi tkliwe tony, a długi wąż sza* łonem toczy kołem, tanecznych par korowód różnobarwny. Omdlałą wpół młodzieniec w tańcu wiedzie).

LILI. Panie, dosyć — odpocząć. MŁODZIENIEC. Ach już?

LILI. Usiądźmy — tchu mi braknie!...

(Zdała od gwarnych law dwa krzesła puste stoją. Młodzie­niec sadza tam zmęczoną Liii białą).

LILI. Pan w walcu szaleje... MŁODZIENIEC. Szaleję w walcu z panią...

ULI. Tylko ze mną?

MŁODZIENIEC. Szaleję, kiedy pani tańczy walca z innym.

LIL1. Ach ten walc. Pasjami lubię walca. Zdaje mi się, że płynę, płynę gdzieś w dal nie­znaną, tajemniczą, a tak nad wyraz powabną. Płynę, lecę, frunę lekko, równo, cicho, niby sen­nie, a tak zawrotnie, a tak rozkosznie, że tracę świadomość ziemi pod nogami. Pan doskonale walca tańczy!

MŁODZIENIEC. Kiedy z panią tańczę, uczu- wam w piersiach siłę wielkoludów. Niósłbym cię, o pani w objęciach swych przez wieczność, wirowałbym tak w rytmie tanecznym do nie­skończoności... i chciałbym ci tylko, pani, w usz­ko szeptać, szeptać słowo jedno... (mocno). Sze­ptać bez ustanku słowo, które w tonach walca, w nielancholijnem rozkołysaniu się jego taktów, w tej namiętnej melodji, westchnień i zaklęć... (mocniej) Pani, słowo, które dławi, które ciśnie się na usta z jakąś straszliwą żywiołową siłą. (najmocniej) W wirze walca, kiedy mogę przy­cisnąć cię do piersi swojej... kiedy... O pani!... jakżebym pragnął wykrzyczeć ze siebie — wy­krzyczeć ogromnie to słowo, które... którego...

LILI. Którego nie chce pan teraz nawet ci­cho wypowiedzieć?

MŁODZIENIEC (<wybuchając). Czy nie chcę?

Wielki Boże! Czy mi wolno, czy mi nie wzbro­nione będzie. Ach!...

Scena II.

(Ciż, wpada reporter z notatnikiem w ręku).

REPORTER {gwałtownie). Szukam, pukam na wszystkie strony. Strój pani jest przebaje- czny... Na całym balu o niczem innem nie mó­wią, tylko o koronkach i gipiurach panny Liii.

L1L1. Pan ma zamiar opisać mnie w ga­zecie?

REPORTER. Zeccrzy czekają przy ka­sztach - numer zatrzymany.

L1LL Czyż warto istotnie?

REPORTER. Nie byłbym sobą, gdybym się dał ubiedz komukolwiek. Więc to białe na­zywa się mousseline?

L1LI. To jest gaza pasowana haftem szwaj­carskim z St. Gall.

REPORTER {notując). Z St. Gall — baje­czne!

L1L1. W motywach, jak pan widzi, sece- syjnych.

REPORTER. Secesyjnych, nadzwyczajnych!

LILI. Koloru vert d’eau, j

REPORTER (;'. w.) Vert d’eau — przeba- jeczne!

LILI. Staniczek bluzkowy—podwłoczka sa­tin liberty, oczywiście również koloru vert d’eau... REPORTER. Oczywiście.

LILI. Gipiury angielskie, ubrane point d’Alençon. Ale panowie się na tem nie znacie.

REPORTER. D’Alençon — przecudownie! My dziennikarze znamy się na wszystkiem.

LILI. Czy już?

REPORTER. Dziękuję (pisze).

LILI. A nie zapomnij pan o moich perłach...

(Ciż. — Jakiś pan kłania się sztywno Liii — ona z uśmie­chem bóstw na jego się wspiera ramię. I kiedy tańca szał porwał ich w wartkie wiry, młodzieniec drapał się za uchem

MŁODZIENIEC. Do czarta, o mały włos nie palnąłem...

REPORTER. Co, czego?

MŁODZIENIEC. Kolosalnego głupstwa. REPORTER. No, no?..

MŁODZIENIEC. Nic, już przeszło... po wal­cu. — Chodź pan, palniemy koniaku.

Scena III.

frasobliwie).

SEM

Historii Lii -Mej

u^i.r. lALd Lika

Ml


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Rozni ludzie tajemniczo gina
Janke Stanisław PIĘKNIEWO
Janke Stanisław ŻÓŁTY KAMIEŃ
Janke Stanisław LELEK POWIEŚĆ
Jak różni ludzie polują na słonie
Kolorowy świat Nastroje Zwrócenie dzieciom uwagi, że ludzie są różni a świat musi być kolorowy aby b
Stanisław Kawula, Józefa Brągiel, Andrzej W Janke Pedagogika rodziny
ludzie
baciary jak się bawią ludzie
fr ks młodzi ludzie i starzy ludzie
Jak ludzie średniowiecza wyobrażali sobie śmierć i jakie odc, wypracowania
Ludzie najsłabsi i najbardziej potrzebujący w życiu społeczeństwa, Konferencje, audycje, reportaże,
Czym różni się skrzynia VW 095 od 096, automatyczne skrzynie
ODEZWA TOWARZYSTWA OPIEKI NAD UNITAMI, Kozicki Stanisław
Znaniecki - Ludzie teraźniejsi, Etnologia i Antropologia kultury, Antropologia kulturowa
Rozwojówka-skrót od Małgosi, Psychologia, II rok, Psychologia rozwoju człowieka - Stanisławiak

więcej podobnych podstron