Stanisław Jankę
Żyło mi się jako tako, pomalutku. Oczywiście zanim się to zdarzyło.
- Adaś, pojedziesz do Paradyża na zieloną trawkę - Zebra zarżał. - Ale mówiąc poważnie — zaczął tarmosić końcami palców spiczaste ucho — masz szansę zrobić kilka ładnych pstryków, bo tam będzie prawdziwa Europa, Gold Golf Club otwierają, sama prezydentowa Najjaśniejszej Rzeczypospolitej przetnie wstęgę.
- Gdzie jest ten Paradyż, pewnie gdzieś na końcu świata?
- Nie wydziwiaj - Zebra trochę żartował, trochę się zrobił szefunio. - To jest tylko trzydzieści kilosów za Gdańskiem, masz tam być o piątej, więc zostało ci kawał czasu, o... i Figę zabierzesz. Ona wie, gdzie to jest i jak tam trafić.
W aucie siedziała obok mnie z mapą na chudych kolanach i dyrygowała:
- Tam na górce skręcisz w pierwszą na lewo.
Kiedy przejeżdżaliśmy przez Paradyż, to sobie przypomniałem, że już tu byłem.
- Wiem, wiem - zwierzałem się Fidze - tu mieszka facet, którego gołąbek pocztowy wrócił najszybciej z Rzymu. Miałem mu strzelić zdjątko z tym ptaszkiem. Gościu wyciągnął
go z gołębnika i stanął przy płocie, jak prosiłem, ale nagle z chałupy wybiegła chmara dzieciaczków i ustawiła się razem z nim. On powiedział, chcą być z dziadkiem w gazecie, ja na to, jak chcą to niech będą, a pomyślałem, najwyżej się ich powycina. Ale na tym nie koniec zabawy, za chwilę przyleciał wielki mięśniak w podkoszulku i gaciach, i bez słowa zaczął lać dzieciaki po tyłkach i wpędzać do domu. Małe ryknęły płaczem, dziadek z gołąbkiem mszył za nimi do środka, ale bardzo szybko wrócił pod płot. Co się stało, panie, spytałem mocno zatroskanego chłopa. Ech, nie ma co gadać, zięć się wnerwił, bo one poszły do zdjęcia, a były licho ubrane. Nie zauważyłem, pocieszałem go, ale on wiedział lepiej, miały na sobie, to co się nosi na co dzień, gdyby były wystrojone jak w niedzielę, to co innego. Mimo prób rozweselenia faceta, nie udało mi się go do końca rozchmurzyć, bystiy czytelnik na pewno zobaczył w jego szeroko otwartych oczach cień smutku...
Figa uniosła ręce z rozczapierzonymi palcami.
- Wypominasz mi, że ja jestem gaduła, a to ty jesteś prawdziwa ględa.
- Co ty powiesz?
- Właśnie to, co powiedziałam - syknęła.
Ludzie z Paradyża przylepiali się do wysokiego płotu, a parę setek kapitalistów kręciło się z lampkami szampana przy długich stołach zastawionych żarciem. Cholera, piekliłem się, a ja jeszcze nie tak dawno nie mogłem zrozumieć, że ktoś może być tak głupi, by dać się omamić komuchom. A tutaj aż się prosi, żeby skrzyknąć wieśniaków do zburzenia płotu i przegonić tych złotych golfistów od nieprzyzwoicie zastawionych stołów. Przez moment stałem pośrodku, między tamtymi a tymi, ale nie jestem z kamienia, więc chociaż z pewnym ociąganiem, to i tak przysunąłem się w stronę żłobu. Figa z notesem zanurkowała w tłum, a ja trochę zacząłem pstrykać, by za chwilę jeszcze bardziej zbliżyć się do luksusowego papu.
Miałem jesiotra w galarecie na wyciągnięcie ręki, kiedy usłyszałem znajomy głos. Gdyby mówił po angielsku, bez wątpienia byłby to Dustin Hoffman. Ale on nadawał po polsku, półgębkiem, konfidencjonalnie. W lot pojąłem, że chodzi o jakiegoś faceta, który dostał w czapę. Ze zdziwienia zastygłem jak jaszczurka: to był głos Jurasa.
Zerkałem kątem oka: tak, to był on, tyle że kąsek szerszy na twarzy i ze sporym ubytkiem w czuprynie. Stał z dwoma bykolami, wszyscy w czarnych garniturach. No, no, pomyślałem sobie, ale ten Juras się dźwignął, pewnie teraz jest już jakimś ważniakiem w policji, może nawet wojewódzkiej. Znałem go z dzieciństwa, przyjeżdżał na wakacje do babci, do Sobieraja, wypyskowane to było dziecko, nas miejscowych rozstawiał po kątach, a myśmy się go pilnie słuchali, bo on przecież mieszkał na ulicy świętego Ducha w Gdańsku; nam się wydawało, że on nie w domu, tylko w jakiejś świątyni żyje. Później tak się złożyło, że byliśmy razem w woju. Fala gnębiła go równo przez całe sześć dni, ale na niedzielę zawsze załatwiała mu przepustkę, bo jego mama pracowała w Bałtyku i wynosiła stamtąd kilogramami czekoladowe michałki, które on z domu targał do koszar. W niedzielę wieczorem po przepustce słodził swoich oprawców i wtedy na wiele mu pozwalano, ale od poniedziałku już była tresura. Parę lat potem ujrzałem go na Piwnej, był w milicyjnym moro, pewnym krokiem wchodził do komendy dzielnicowej milicji, ze zdziwienia oczy mi wylazły na wierzch.
Czekanie na helikopter prezydentowej przeciągało się, wyżerka była zaplanowana po ceremonii przywitania damy i przecięciu wstęgi przed wejściem do golfowego pałacyku. A że jedzonko było pod gołym niebem i towarzystwo trochę się już nudziło popijaniem szampana, zaczęło się niewinne skubanie tego, co leżało na stole. Nie wiadomo, w którym momencie skubanie przeszło w łapanie i wsuwanie
na miejscu wszystkiego, co się cla schwycić. Program gali diabli wzięli.
Figa wysunęła ponad głowami tłumu zatroskany peryskop i zakomunikowała bezgłośnie, że o lądowaniu śmigłowca jeszcze nic nie wiadomo. Kiedy ponownie zanurzyła się w ludzie, ujrzałem Seweryna. Przed laty z Sewerynem i drukarzem Poldkiem założyliśmy tygodnik „Nowinki”. Jak mawialiśmy, Seweryn tekścił, ja zdjęciłem, a Poldek druczył. Chcieliśmy szybko wstrzelić się w pustawy jeszcze lynek prasy brukowej. Seweiyn miał lekkie pióro, trochę się pokręcił po mieście i za jednym zamachem napłodził pół tuzina sensacyjek. Do dziś nie wiem, ile w nich było faktów, a ile fantazjowania. Miał też dryg do kupowania tekstów i robienia różnych przekręcików w rubryce rozrywki. Co tydzień publikował wymyślone imię i nazwisko szczęśliwej osoby, która wygrała nagrodę za trafne rozwiązanie krzyżówki. A ja już wtedy chyba zbzikowałem, że się na to oszustwo godziłem. Chociaż zaoszczędziliśmy kasę na nagrody, to i tak nie uratowało pisemka przed plajtą.
Wtedy pomógł mi siwobrody Prorok, zastępca naczelnego w „Kurierze Bałtyckim”. Poznaliśmy się podczas imprezki zwanej Rejs Dziennikarzy, na stateczku płynącym z Gdyni do Helu. Spotkanie zakończyło się totalnym bełkotem, z którego ja zapamiętałem trzeźwą deklarację Proroka, że jak będę w potrzebie, to mam się do niego zgłosić. Kiedy już szedłem do niego, by mu tę obietnicę przypomnieć, byłem przygotowany na dwie wersje wydarzeń: że wywali mnie za drzwi lub nie będzie wiedział, o czym ja w ogóle mówię. Nic z tych rzeczy, poklepał mnie po plecach i bez zbędnej gadaniny skierował do działu fotoreporterów. Ten stary brodacz o ruchach słonia, trzymający w domu kilkanaście papużek, jakoś nie pasował do rozbieganego dziennikarskiego towarzystwa. Mówił przyciszonym głosem i patrzał na świat załzawionymi oczami, ale nikt nie odważył się mu sprzeciwić czy powie
dzieć złego słowa. Naprawdę był uosobieniem Proroka, chociaż nie była to jego ksywa, tylko tak naprawdę się nazywał.
Seweiyn stał samotnie na tle kilku facetów mocujących się z upieczonym prosiakiem. Stał w lekkim rozkroku, w nienagannie skrojonym garniturze, jedną ręką trzymając lampkę wina, a drugą niedbale unosząc końcami palców do połowy nadpalonego papierosa. Czyżby jeszcze nikt nie zauważył, że ten gość to poseł, a może nie znalazł się śmiałek, któiy odważyłby się podejść do jaśnie parlamentarzysty?
- Cześć, kopę lat... - trąciłem go w ramię.
- Cześć, witam! Co tam słychać u ciebie?
- Jak widzisz, robi się - westchnąłem, pokazując na zawieszone na szyi aparaty fotograficzne.
- Na twarzy masz wypisane, że nie kochasz swojej roboty.
- Chyba mam prawo czuć się zmęczony?! Czy to piątek, czy świątek, a ja wciąż na nogach.
- Tak jak ja.
- Pewnie, tylko z tą różnicą, że ty nie musisz się martwić
o kasę.
- A ty jak maczo, ciągle tylko jedno ci w głowie.
- O, jakiś ty dowcipasny...
Przed nami nagle pojawiła się Duża Głowa z nieco oślinionymi ustami.
- Przepraszam niezmiernie serdecznie - mówiła z wytrzeszczonymi oczami i wyraźnie mocując się z własnym głosem - czy oto mam przed sobą pana posła Seweryna Tosza?
- Tak, a o co chodzi? - Seweryn pobladł, jakby ujrzał terrorystę.
- Właściwie o nic - Duża Głowa próbowała tuszować pijacki bełkot. - Ja tylko, że tak powiem, chciałem ukłonić się szanownemu panu i wyrazić pewne opinie w sprawach politycznych, jako żywo dotykających zwykły naród...
Nie czekając na te opinie, pomachałem Seweiyn owi znad Dużej Głowy i ruszyłem na dalsze biesiadne łowy. Krótkim
spojrzeniem ciałem mu do zrozumienia, że może jeszcze się spotkamy i pogadamy. W duchu zacierałem ręce. A dobrze mu tak, panu z klasy próżniaczej, niech się pomęczy i posłucha bełkotu zwykłego człowieka, niech nie myśli, że wszędzie jest tak przyjemnie, jak na pluszowych ławach poselskich. Mam swoje zdanie o politykach wszelkiego autoramentu. Do żadnego zwierza się nie da ich porównać, bo te nim zeżrą pokonanego, to go bez zbytniego dręczenia uśmiercą. A polityk zrobi zupełnie inaczej; jak wygra ze swoim rywalem, to go jeszcze musi powalić i na żywca wdeptać w ziemię.
Śmie mi wmawiać, że nie kocham swojej roboty! Od rana do wieczora ganiam z wywieszonym jęzorem, by uwiecznić taki blichtr jak ten w Paradyżu. Na pewno byłbym człowiekiem szczęśliwym i spełnionym, gdybym mógł fotografować krople rosy na kaszubskiej łące czy kleszcze skorpiona wędrującego po piaskach Sahary. Jednak nie każdy fotograf może być fotografikiem, i nie każdemu śmiertelnikowi spełniają się ekstrawaganckie marzenia.
Gęby czerwieniały i otwierały się jak paszcze hipopotamów, pożerały i żuły szczątki pieczonego prosiaka. Kiedy zacząłem się im uważnie przyglądać, dopadło mnie uczucie wielkiego zniechęcenia i znużenia. Zdarzało mi się to coraz częściej. Zawsze w takich sytuacjach chciałem być sam w dziupli, wziąć piysznic, oczyścić ciało z tych wszystkich lepkich przykrości, otulić się w gruby płaszcz kąpielowy, zapalić fajkę niczym świątynne kadzidełko, oprzeć się łokciami o biurko i zapatrzyć się na widok za oknem, na ledwie widoczne kontury odległych zarośli między wieżowcami. Ta szczelina przypominała mi pęknięcie w plebańskim ceglanym murze w Sobieraju, przez które mogłem spoglądać na fragment mrocznego, tajemniczego ogrodu proboszcza.
- Jednak prezydentowa nie przyleci — poczułem na karku lodowaty dotyk Figi. - Musisz przecisnąć się bliżej klu
bu, bo tam zaraz bęclzie przecinanie wstęgi. Ma być na wesoło, bo zamiast prezydentowej będzie cięta wójtowa z Paradyża.
- Ale wymyślili - psioczyłem. - Jechaliśmy tu trzydzieści kilosów, żeby uwiecznić tę wiochę. Wiadomo, takie coś to dadzą na przedostatnią stronę. Kogo interesuje otwieranie klubu golfowego przez wójtową...
- Idź, stary, i nie marudź - Figa popchnęła mnie w stronę klubu.
O mały włos byłbym nie zdążył uchwycić momentu, kiedy ta baba przecinała wstęgę. Pikając ostro z flesza i przepychając się przez grupki rozbawionego towarzystwa, nadepnąłem komuś na nogę.
- Kurwa! - ten ktoś rzucił za mną dźwięk ze środkową głoską drgającą niczym rozklekotany silnik starego samochodu.
- Przepraszam - parodiując poszkodowanego, nieco gra- sejowałem. Odwróciłem się. Za mną ze skwaszoną miną stał Juras. Kątem oka zobaczyłem także tych dwóch z kamiennymi twarzami. Wyciągnąłem w stronę Jurasa rękę ni to z przeprosinami, ni to na powitanie. On jednak ani drgnął. Moja dłoń, która przez moment zawisła na wysokości jego brzucha, zaczęła nerwowo poprawiać nierówno wiszący na pasku aparat i resztki czupryny. - My się znamy... Ja jestem Adam, Adaś... Mieszkałem w Sobieraju... Na pewno pamiętasz, jak razem czailiśmy się na cmentarzu za grobami...
Czoło i policzki Jurasa oblały się zdrowym rumieńcem.
- Spierdalaj mi z widoku...
- No, Juras, nie wygłupiaj się... Byliśmy w woju w tej samej jednostce niebieskich beretów na Słowackiego...
Wakacyjny kolega z Sobieraja nie nawiązał ze mną dialogu. Dał znać bykolom, by mnie przepędzili z zasięgu jego wzroku. Cały rozdygotany jeszcze raz natknąłem się na posła Seweiyna. Właśnie wsiadał do czarnej lancii z kogutem na grzbiecie.
- I jak leci, panie fotoreporter? - puści! do mnie oko i pokazał iście słoneczny uśmiech człowieka, któremu się w życiu powiodło.
- Wspaniale, żyć nie umierać.
- To się rozumie, tak trzymać.
Zacząłem szukać wzrokiem Figi. Rozpoznałem jej czarną fryzurę kołyszącą się równomiernie na jasnym tle wybujałych piersi pani wójtowej. Robiła z nią wywiad. Energicznie notowała słowa przejętej swoją rolą żony szefa gminy Paradyż. Szedłem w ich stronę na nogach z waty. Ależ ten Juras mnie wnerwił.
- Zrywamy się stąd, szkoda czasu - pisnąłem do ucha zapracowanej koleżance redakcyjnej. Zdziwiona i zniecierpliwiona puknęła mnie w czoło długopisem. Nic nie powiedziała, ale jej spojrzenie mówiło wyraźnie: „Zwariowałeś, koleś, przecież ja teraz właśnie pracuję!” Jeszcze raz nachyliłem się do jej ucha: - Figa, dam ci poprowadzić, ale na litość boską chodź już!
- Sekunclkę, właśnie kończymy - grzecznie sylabizując, uśmiechnęła się niebiańsko do wójtowej.
Figa niedawno zdobyła prawo jazdy, ale jeszcze nie miała własnego samochodu. Prowadzenie bryki przeżywała niczym rajskie chwile. Kiedy z namaszczeniem poprawiała lusterka, ja ściągnąłem buty i włożyłem na nogi moje zdeptane laczki. Zawsze trzymałem je na wszelki wypadek pod siedzeniem. Były dla mnie symbolem domowego ciepełka, które ostygło wraz ze śmiercią matinki. Słyszałem nerwowe pomruki Figi znęcającej się nad kierownicą i sprzęgłem, zgrzyty dobiegające ze skrzyni biegów, ale to już mnie nie obchodziło. Oparłem się wygodnie na siedzeniu i przymknąłem powieki. Nareszcie byłem w moich laczkach i mogłem powrócić do dzieciństwa.
Widzę brzdąca na rozchwianych nóżkach, kurczowo trzymającego się krzesła. To ja, dziecko Lucyny i Wiktora Her-
musów. Kiedy mówiłem w domu, że jako półtoraroczny maluch uczyłem się chodzić, trzymając się kuchennego krzesła, nikt nie chciał mi uwierzyć. Wiadomo było, że dość późno nauczyłem się chodzić, ale moje przekonanie, że wydarzyło się to akurat wtedy w kuchni, przy krześle, potraktowano jako wytwór mojej wyobraźni. Nawet wspomnienia z późniejszych lat uznano za nieprawdopodobne. Obrazy, które niegdyś mgliście pojawiały się w mojej pamięci, teraz wyraźnie przesuwały się przede mną jak w kinie na ekranie.
Oto idę do domu z wieczornego nabożeństwa w kościele, jeszcze słyszę podniosłe brzmienie muzyki organowej i nabożny śpiew kojarzący się z głosami dziewięciu chórów anielskich. Kroczę miarowo po kocich łbach sobierajskiej uliczki i przy każdym stąpnięciu tryumfalnie powtarzam:
- Będę żył wiecznie, będę żył wiecznie, będę żył wiecznie...
Kończy się zima, kucam nad naszą rzeczką i próbuję rozbić kamieniem przyczepione do brzegu resztki lodowej pokrywy. Nagle lód pęka, a ja wpadam do wody. Krztuszę się, czuję, jak rzeczka boleśnie wlewa mi się do gardła, rozpycha płuca. Jestem przekonany, że właśnie zaczyna się moje nowe bezcielesne życie, lecz w tym momencie chuda kobieca ręka chwyta mnie za poły kurteczki. Piychając wodą i zanosząc się spazmatycznym płaczem, widzę przed sobą pomarszczoną twarz starej Tinki:
- Co żeś tam szukał, wczorajszego dnia?!
Stoję z Guciem przy ceglanym murze cmentarnej kapliczki; gramy w pieniążki, rzucając o mur drobnymi monetami, dowcipkujemy, śmiejemy się, mrużymy oczy, wpatrując się w jaskrawy blask wiosennego słońca; niespodziewanie pojawia się wielki cień, a zaraz za nim niedźwiedzia postura Macka; zaczyna misiowatym tańcem deptać po naszych groszakach i hałaśliwie rechotać, odsłaniając szczerbate uzębienie.
- Złaź z naszego pola! - krzyczę i walę pięściami w jego twarde cielsko.
Przez dłuższy czas nie reaguje, ale w pewnym momencie niczym zwierzę podrażnione przez natrętną muchę podnosi z ziemi kamień wielkości pięści i zaczyna nim wymachiwać. Mam przeczucie, że za moment rzuci nim we mnie. Zaczynam uciekać w kierunku grobów. Jeśli uda mi się dobiec do pierwszego krzyża, to mam szansę schronić się przed jego kamienną torpedą. Z tyłu głowy czuję tępe stuknięcie, ślina smakuje jak krew. Wydaje mi się, że unoszę się, a potem gwałtownie pikuję w dół. Chociaż zasłaniam twarz, mam usta pełne ziemi. Widzę falującą bryłę nagrobka. Niedźwiedzia łapa muska mnie po policzku: - Nic się nie ształo, Adasz, wylądowałesz przed szamą mogiłą.
Poczułem szarpnięcie, ocknąłem się. Staliśmy gdzieś w le- sie, w samochodzie panował półmrok, światełka pod kierownicą jaśniały jak kolorowe gwiazdki na czarnym niebie.
- Adaś, spójrz, tam jest wypadek.
Jakiś facet stał na środku szosy i gwałtownie wymachiwał rękami. Za plecami miał tył terenowego samochodu. Na pierwszy rzut oka wyglądał na dżipa.
- Pójdę zobaczyć - poczłapałem w laczkach w stronę człowieka wzywającego pomocy. Gdy zbliżyłem się do niego, pokazał mchem głowy przód samochodu. Sprzed przedniego koła wystawały nogi w dżinsowych spodniach. Schyliłem głowę, żeby zobaczyć więcej i jak długi wyłożyłem się na szosie. Moja wyostrzona świadomość zarejestrowała walącą mnie w głowę niczym młot pięść faceta, którego właśnie mijałem. Czy ja go znam, czy gdzieś go widziałem?
- gorączkowe myśli pulsowały bolesnymi razami. Kiedy upadłem, leżący szybko się podniósł i zaczął pomagać temu pierwszemu, który próbował mnie obezwładnić. Dostałem od obu jeszcze parę razy w głowę i brzuch, by mogli mnie niczym worek mąki wciągnąć do auta. Poczułem jak laczki zsunęły mi się z nóg i klapnęły głucho o asfalt. W środku, za kierownicą, był jeszcze jeden spasiony typek. Ci dwaj
wrzucili mnie na tylne siedzenie i samochód ruszył z piskiem opon. Widziałem w tylnym lusterku jadącą za nami Figę, wkrótce jednak straciłem ją z oczu.
- Dokąd mnie wieziecie? - spytałem krzykliwie. Tak jak wtedy w dzieciństwie na cmentarzu poczułem w ustach smak krwi.
- Było zadawać pytania?! Zamknij mordę! - ryczał ten, który udawał ofiarę wypadku.
- To jest porwanie - odezwałem się cicho, prawie szeptem.
- Nie mrucz - ten z prawej strony wytrącony z równowagi zaczął w moją głowę walić pięścią.
Zasłaniając rękami oczy, z przerażeniem uświadomiłem sobie, że znalazłem się w sytuacji podobnej do tej, jaka od paru miesięcy obsesyjnie pojawiała się w mojej wyobraźni. Otaczają mnie jacyś źli ludzie, przykładają do głowy pistolety i każą mówić, że nie wierzę w Boga. Zabiją mnie, jeśli tego nie powiem, a zostawią w spokoju, kiedy im ulegnę. Gorączkowo zastanawiam się, co robić? Mogę ocalić życie, ale wtedy Bóg się mnie zaprze i stracę wieczność. Ostatnio nic mnie nie cieszy, czuję jakiś ustawiczny niepokój, trudno mi rano zwlec się z wyra i ruszyć do roboty. Moje istnienie na ziemi jest marne, wiele już przeżyłem i nic lub nikt tak naprawdę nie jest w stanie nadać sensu mojej lichej egzystencji. Decyduję: wolę zginąć i mieć drogę otwartą do raju. Mówię im to, zamykam oczy i czekam na śmierć. Ale nagle nawiedza mnie wątpliwość: Przecież to co robię, jest oczywistym samobójstwem, a więc grzechem śmiertelnym, to pułapka...
- To pułapka.
- Co mi tu znowu bredzi - mrugnął ten od walenia po głowie.
- Kalafa, teraz skręcaj - odezwał się do kierowcy olbrzym z lewej. - Wyciskamy go i spadamy.
Dżip niemiłosiernie podskakiwał na leśnych wybojach Po moich plecach przeszedł śmiertelny dreszcz: to na pewno
tutaj dostanę w globus i dokończę żywota. Kiedy samochód zatrzymał się i zaczęli mnie wyciągać na zewnątrz, wydusiłem z siebie tylko kilka słów:
- Ale ja jestem bez butów.
- Wywalajcie go stąd, bo on jeszcze mi się tu skicha! - ryczał Kalafa.
- Przestań się wydzierać! - syknął ten z prawej. - Głupek naprawdę nie ma butów na girach!
- Gdzie je ma?! - bykol z lewej uderzył łokciem w moje nerki.
- W samochodzie zostały...
- Nie picuj! - ten z prawej wyszarpnął mnie z auta i zaciągnął przed światła reflektorów. Chwycił mnie za twarz i symetrycznie przyparł do drzewa. - Kto ci kazał pajaco- wać przed Dżordżem?!
- Przed kim? - ledwie ruszałem ustami między śmierdzącymi papierochami palcami osiłka.
- Tylko bez świrowania, bo cię rozmażę na tej chójce.
- Może chodzi o Jurasa? - nagle mnie olśniło. - Ja go znam z młodych lat, nie wygłupiałem się. To on udawał...
- Wal go! - drugi kopnął mnie kolanem w krocze, znowu w ułamku sekundy przeleciało mi przez głowę, że gdzieś już widziałem tę gębę.
- O jeny! - zawyłem z bólu. - Mówię prawdę, jestem fotoreporterem poważnej gazety.
- Co on gada?!
- Znowu pajacuje! Wyciągnij mu z kieszeni papiery!
- Nie miało być przecież żadnych publicznych...
- Zobacz, co tam pisze...
- On nie bajemje... Jest z gazety...
- I dobrze, bo miał być z gazety! Dawaj mi tu...
- Ja go rypię...
Zrobiło się totalnie jasno. Jakby błysnął potężny flesz.
- O czym nam dzisiaj Adaś opowie? - spytała Celinka, przelatując przez korytarz w nonszalancko nałożonym na głowę białym czepku.
- Nie mam nic do powiedzenia — przybrałem pozę, jaką często można zobaczyć w telewizorze.
Ona sama nie musiała o sobie mówić. Bacha wiele razy opowiadała o niej w kuchni. No więc było tak. Kilka lat temu zachciało się Celince pojechać na kontrakt pielęgniarski do Libii. W domu zostawiła męża i dwie córki: nastoletnią i liczącą zaledwie sześć latek. Miała w Afryce być niedługo, a wróciła dopiero po latach na pogrzeb męża. Może nieborakowi zmarło się ze zgiyzoty. Chyba jednak nie bez powodu. Teraz, kiedy już starsza córka jest mężatką, zamierza wziąć tę młodszą i ponownie ruszyć w ciepłe strony. Ponoć zostawiła tam kochasia, któiy się za nią nie może doczekać.
Za Celinką, czterdziestolatką.
Ja też mogłem wyjechać za granicę, ale to było kilkanaście lat temu. Teraz to już jest za późno, bo kto chciałby tam starego konia, któremu nie dość, że lekko odbija, to jeszcze nie zna języków i poza trzaskaniem zdjęć nic nie potrafi robić.
Cioteczka Nora z Barry’s Bay słała do Sobieraja coraz bardziej natarczywe listy: rzućcie te wasze komuny i biedy, przyjeżdżajcie do Kanady, tu u mnie w pustym domu jest dosyć miejsca, a i praca się dla was znajdzie. Już dawno wyniuchałem, co kombinowała. Ona wciąż panna, tatinek wdowiec, jeszcze mu sześćdziesiątka nie wskoczyła na licznik, mogli więc chajtać się bez przeszkód. Kiedy przyjechałem któregoś dnia do domu, Wiktor znowu dostaliśmy list od Noiy i spójrz; chciał zapytać, co robić. -
I »**. Uf • f ♦ «
!••■* " .ry™ ]
zakomunikował ł na mnie tak,^]ai<t^^S
- Tatinku, ty za mną się nie kieruj - rzuciłem ni z gruchy ni z pietruchy. - Ja bym na razie nie chciał rzucać mojej dziupli w Gdańsku. Nie wiem, może kiedyś. Ale ty jedź, przy cioteczce Norze nie zginiesz.
- Mówisz poważnie, czy chcesz mi tylko dokuczyć?
-Jak najbardziej serio i od serca: jedź Wiktor za ten ocean.
- Nigdy nie wiem, kiedy mówisz prawdę, a kiedy żartujesz.
- Teraz mówię prawdę i żartuję...
- I co, mam sprzedać moją kuźnię?
- A po co ci ona. Tych, co w Sobieraju konie podkuwają, zliczysz na palcach jednej ręki, a żelazne bramy i płoty to już wszędzie teraz robią.
- Pocieszasz mnie... Kto tę ruderę ode mnie kupi?
- Pamiętasz, syn naczelnika gminy, Tomek Lewandowski, powiedział nie tak dawno, że gdybyś mu tę budę sprzedał, to zrobiłby z niej stylowe cacko i urządził w niej kawiarenkę.
Kiedy w Gdańsku odprowadzałem ojca na pociąg do Warszawy, skąd nazajutrz rano miał samolot do Kanady, od tej rozmowy minęły ledwie trzy miesiące.
- Wiktor, Wiktor, nie smuć się - nuciłem mu z peronu, a on stał przy otwartym oknie i kiwał głową, rozkojarzony, z szeroko otwartymi oczyma, jakby chciał wchłonąć wszystkie widoki.
Lubię przesiadywać w kuchni. Gropnica, jak ma zły dzień, to mnie przegania, ale Bacha i Pulka zawsze chętnie ze mną gawędzą. Co prawda Pulka potrafi mi wypomnieć, że ja to jestem babą, bo między garami się kręcę i uszy nadstawiam na ploty, ale mnie te docinki nie obrażają. Nieraz nawet prowokuję kobiety, żeby się na mnie wyżywały. Kiedy one
między sobą trajkoczą, to ja zakładam fartuszek i biorę się za zmywanie. Kiedyś powiedziały w swoim naturalistycznym stylu, że gdyby nie ta broda i to w spodniach, to niezła byłaby ze mnie szprycha.
Najlepiej jest mi jednak na korytarzu przy oknie. Mogę sobie oglądać widoczek: na horyzoncie ciemny pas lasu, poniżej niczym porzucona łódź rozciągają się zabudowania Ptasznicy. Pod spodem tego obrazka ciągnie się czarna krecha szosy. Ruch na niej niewielki, częściej można zobaczyć człowieka na rowerze niż samochód. Obserwować naturę, jak się na tej naszej ziemi wszystko kotłuje i zmienia, to jest dopiero coś. Tak mi się jakoś wydaje, że Bóg stwarzał świat metodą prób i błędów. Zaprojektował dinozaury, ale one okazały się stworami nie dość, że nadmiernie agresywnymi, to jeszcze nieforemnymi, niezdarnymi i puszczającymi tak ogromne ilości metanowych bąków, że ziemi groziło zaczadzenie. Walnął więc Stwórca w tę niewyclarzoną planetę potężnym kamieniem. Kosmiczny głaz okrutnie pierdyknął w ocean, a od ognistego wybuchu zapaliły się wielkie lasy. Kłęby gęstego dymu na długi czas zasłoniły słońce i wtedy te giganty wyginęły. Jak się rozwidniło, nastała era tych, którzy w końcu z drzewa wiadomości dobrego i złego zerwali rajskie jabłuszko i zasmakowali prawdziwej wolności.
Co tu dużo mówić, najprzyjemniej jest na korytarzu, bo niełatwo mieszkać w jednej komnacie z Prezydentem i Krokodylem.
Z Prezydenta to jest osobliwy model. Dzień zaczyna od bardzo wnikliwej lektury gazet i wciąż kręci głową, co oznacza, że nie podoba mu się niemal każde zdanie. Dokładnie wiem, kiedy kończy czytać notatkę czy artykuł, bo wtedy wzdycha:
- Ojej, to nie tak, nie tak!
Potem zaczyna bardzo żmudną robotę: wycina nożyczkami teksty, z nich linijki i wyrazy, a następnie według swojej
myśli klei i składa je w zeszytach w kratkę. Osobiście wolę, kiedy Prezydent wspomaga swoją robotę równomiernie poruszającym się między ustami końcem języka niż nieustannym mormorandem. Nie da sobie wytłumaczyć, że te jego wycinanki to kompletna strata czasu. On i tak zawsze wie swoje:
-Ja, panie dziejku, tworzę prawdziwą rzeczywistość.
Krokodyl jest ze starej gwardii, do bólu kocha komunistyczną Rosję i nienawidzi kapitalistycznej Ameryki. Zaraził się tymi przypadłościami na kursach marksistowsko-leninowskich, na które przez lata uczęszczał gorliwie i regularnie. W stanie wojennym zawsze widywano go w czarnych oficerkach i zielonkawym garniturze. Wciąż się odgraża, że zadzwoni do kogoś, kto w tym cyrku zrobi porządek. Jeszcze tego nie robi, bo antykontrrewolucja wciąż czeka na swój czas. Jak wybuchnie, to wszystko się zmieni, znaczy się będzie tak jak dawniej.
Gruby Bolek, który tropi Żydów, też czeka na zmiany. Kiedy idzie korytarzem, ciężko dysząc i szeroko rozstawiając nogi, nie wiadomo, czy tylko kiwa, czy grozi palcem:
- Ja nie mam nic przeciwko nim, żeby było jasne. Ale niech się oni wszyscy ujawnią. Niech wreszcie każdy z nich się przyzna: Ja byłem Ickiem, a teraz nazywam się Iksiński.
Na trasie Bolka pojawił się nagle Albecki, w białej koszuli, czarnym krawacie i z laską połyskującą jak miecz.
- A niech, szanowny pan, łaskawie powie, kim byli właściciele tego pałacu? W starej Polsce nazywali się Brylowscy, za Wilusia von Brill, po tym jak generał Haller wrzucił zaślu- binowy pierścień do Bałtyku znowu Brylowscy i za Hitlera jeszcze raz Brill. Mówili równie dobrze po polsku i kaszub- sku, jak po niemiecku. Gdyby ich Ruscy nie wygonili do Niemiec, to by pewnie wrócili do pierwotnego nazwiska...
- A daj mi, człowieku, święty spokój z twoimi teoriami — zniecierpliwił się Bolek i zaczął pulchnymi ramionami w przy-
krótkich rękawach spychać Albeckiego ze swojego szlaku wędrówek.
Staiy miał zawsze wiele do opowiadania. Kiedy gawędził, nadmiar ślinki zbierał mu się w kącikach ust. Już nieraz migałem się ostro, żeby się z nim nie spotkać. Ale teraz mial mnie na wyciągnięcie ręki, nawet nie mogłem się wykręcić w stronę okna.
- Mówił wielce szanowny pan, że pamięta bardzo wczesne chwile z dzieciństwa. Ja też mam w tej sprawie coś do powiedzenia — uchwycił mnie silnie za ramię i poruszył tajemniczo równymi rzędami sztucznych zębów. - Urodziłem się, proszę szanownego pana, siedem lat przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Czy pan sobie to wyobraża?
- No, no, tak - bąknąłem.
- Mieszkaliśmy wtenczas na Grodzisku, to jest teraz przedmieście Lewina w naszej Kaszuberii. Wie pan, gdzie to jest, nieprawdaż?
- Nie, nie wiem.
- Nie wie pan? - stary niezmiernie się zdziwił. - E, mniejsza o to... Więc tam mnie mamusia porodziła. Pamiętam, kiedy miałem trzy lata, z siostrą Klarcią zachorowaliśmy na szkarlatynę, to była bardzo groźna choroba, dosłownie skóra schodziła nam z rąk. Jakoś szczęśliwie wyleczono nas z tej epidemii. Dawano nam do picia ciepłe kozie mleko zmieszane z prochem strzelniczym, ależ tak... - Albecki rozgadał się na dobre. - Mieliśmy nie tylko kozę, ale także konia, dwie świnie i kury. Mamusia, Agata jej było na imię, świeć Panie nad jej duszą, była kobietą bardzo pracowitą. Chodziła po polach i zbierała dla tych świń oset, siekała go i mieszała z wytłokami jęczmiennymi, które tatuś przynosił z pobliskiego browaru. Gdy pewnego dnia mamusia zostawiła siostrę i mnie na dłużej w domu, to ja trzyipółletni brzdąc w szaroburym fartuszku wymyśliłem, żeby zarzynać świnki, którymi w mojej wybujałej wyobraźni były drewniane
gałki umieszczone na rogach małżeńskiego łoża rodziców. Nożem wyjętym z kuchennej szafy zarżnęliśmy po kolei wszystkie cztery świnki. Za ten występek tatuś nie sprawił nam lania, ale zbudował wysoką drewnianą skrzynię, do której mamusia wkładała nas, kiedy szła po chwasty na pole. Darliśmy się wniebogłosy, ale mamusia wyzwalała nas z domowego aresztu dopiero wtedy, gdy wróciła z pola. Więzienie w kojcu wzbudziło we mnie głęboką potrzebę wolności. Pamiętam dokładnie, kiedy miałem trzy lata i osiem miesięcy, w wiosenne popołudnie postanowiłem wybrać się z naszego Grodziska do Lewina' gdzie tatuś przy stacji kolejowej pracował jako dorożkarz. Wiedziałem, żeby dojść do dworca, trzeba było iść prawą stroną drogi, ale na jej rozwidleniu też skręciłem na prawo i po jakimś czasie znalazłem się w wysokim lesie. W mojej małej główce zrodził się niepokój, że zabłądziłem. Ponieważ droga prowadziła ostrym zakolem, byłem przekonany, że w końcu trafię nią do domu. Kiedy jednak początkowy mrok przerodzi! się w ciemność, zupełnie straciłem nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek zobaczę mamusię i tatusia. Byłem przerażony, ale nie płakałem, zatraciłem poczucie czasu i rzeczywistości. Ujrzawszy niewielki punkt światła, pomyślałem, że to jakaś lampka u wrót nieba. Potem okazało się, że to oświetlone okno samotnie stojącego przy drodze domu. Wszedłem tam. W izbie, przy palącej się na stole lampie naftowej, siedziała cała rodzina. Spoglądali na mnie jak na nieboskie stworzenie, a potem zaczęli wypytywać, jak się nazywam, skąd jestem. Nie umiałem odpowiedzieć na te pytania. Pamiętałem jedynie, że niedaleko nas mieszka ślepa kobieta, która wciąż robi na drutach wełniane skarpety, a mamusia rano daje mi małego pieniążka, bym mógł sobie kupić drożdżówkę u Meyera. Natychmiast zorientowali się, skąd jestem. Powiedzieli, że przeszedłem pięć kilometrów. Do domu szedłem w towarzystwie gospodarza i jego kilkunastoletniej córki. Prowadzili
mnie, trzymając za ręce, a ja ze szczęścia plotłem im koszałki opałki i nuciłem naprędce wymyślone piosenki. Tuż przed Grodziskiem spotkaliśmy ludzi, którzy wyruszyli na poszukiwanie. Dopiero po latach dowiedziałem się, że tatuś tego dnia nie powoził dorożką, bo był w stajni przy kobyle, która się oźrebiła, a mamusia niemal w tym samym czasie urodziła Bolesia, mojego brata.
Albecki, niemiłosiernie zmęczony, całym ciałem opierał się
o laskę, ale na gadanie miał jeszcze dużą chętkę. Zaczął mnie ciągnąć w stronę swojej komnatki. Mógłbym się z łatwością wyrwać z jego starczego uścisku, ale nie chciałem mu robić przykrości. Kiedy usiedliśmy na krzesłach, obok łóżek zasłanych szarymi kocami, zrobiło się jakoś drętwo. Byliśmy sami i chyba obaj czuliśmy to samo. W każdej chwili mogli przyjść jego towarzysze: ten głuchy, ten pijaczyna i ten, który wciąż mamrocze. Ma z nimi przechlapane, przeleciało mi przez głowę jak jasny grom. Nie chciałem, żeby oczekiwanie na trzygłowego smoka sparaliżowało nas do reszty.
- Skoro pan tyle pamięta, to pewnie także wybuch pierwszej wojny światowej?
Staremu zabłysły oczy.
- Byłem akurat na rynku w Lewinie i usłyszałem stukot uderzających o bruk końskich kopyt. Policjant z pikelhaubą na głowie właśnie przyjechał na koniu, zatrąbił i odczytał orędzie cesarza Wilusia o wybuchu wojny. Mężczyźni zaczęli gorączkowo dyskutować, kobiety płakały. Później któregoś dnia w szkole Herr Rektor postanowił upamiętnić zwycięską bitwę Niemców pod Sedanem. Dyrektor grał na harmonii, a my uczniowie śpiewaliśmy: „Der Kaiser ist ein lieber Mann...” Ale potem nastała nędza i rozpanoszył się głód. Było tak źle, że chodziliśmy z nauczycielami do lasu, zbieraliśmy z krzewów liście i znosiliśmy je do nieczynnego browaru. Ponoć liście te mieszano z wytłokami buraków z cukrowni, prasowano w cegiełki i wysyłano do armii, by karmili nimi konie.
Ałbecki zamilkł i oddychał niczym iyba wyciągnięta z wody. W kąciku jego prawego oka pojawiła się łza. Przez chwilę najwyraźniej mocował się ze sobą, a potem uderzył dłonią
o rękojeść laski i zaczął mówić:
- To było pod koniec wojny, w siedemnastym roku. Nasza mamusia, piękna i dobra kobieta, zachorowała wtedy na jakiś dziwny rodzaj tyfusu, który Niemcy nazywali rote Ruhr. Lekarze zalecili jej leżeć w wannie z lodem i pić wino gronowe. To jednak nic jej nie pomogło, a może jedynie zaszkodziło. Zmarła po trzech dniach okropnych cierpień. Tatuś pozostał sam z pięciorgiem dzieci. W tej gromadce ja byłem najstarszy, miałem dziewięć lat. Nie byłem na pogrzebie mamusi, dziś już nie pamiętam, dlaczego. Stałem na progu domu i płakałem.
Po tych słowach Albeckiego nagle przyszło mi do głowy, że moja matinka miała zawsze ciepłe ręce. To chyba było w Zaduszki, kiedy kucaliśmy na cmentarzu przed bardzo starym, ale zadbanym grobem. Trzymałem moje zimne piąstki w ciepłym gniazdku jej dłoni, a ona mówiła cicho, prawie szeptem, jakby zwierzała się z sekretu:
- Wiesz, Aclaśku, ta kobieta zmarła siedemdziesiąt lat temu.
O ten grób wciąż troszczy się pewien starszy pan. To jej syn. Miał zaledwie dwa latka, gdy ją Pan Bóg wziął do nieba.
Byłem dociekliwy.
- A ta mamusia, ile ona miała lat?
- Tu na płycie pisze... dwadzieścia osiem.
- Tatinek mówił, że w niebie zawsze się ma tyle samo lat.
- To chyba prawda...
- Więc ta mamusia jest teraz młodsza od synusia - śmiałem się.
- Och, ty dziobaku, nie należy się śmiać na cmentarzu.
Mieliśmy swoją słodką tajemnicę. Matinka skrywała głęboko w szafie dziewczęce fatałaszki. Kupowała je, bo wciąż jeszcze miała nadzieję, że urodzi córkę. Czasami, gdy niko
go nie było w domu, przebierała mnie za Actaśkę. Kazała mi się obracać to w tę, to w tamtą stronę, spacerować xxl szafy do okna, od okna cło drzwi, od drzwi do łóżka i tak w kółko. Potem wszystkie rzeczy skrupulatnie składała i chowała pod stertą ręczników.
- Tylko nie wyklektaj nic tatinkowi - powtarzała jak starą melodię. Myślałem, że to takie żartobliwe gadanie. Kiedy jednak któregoś dnia przy obieclzie zrobiłem aluzję do skrytki w szafie, matinka spąsowiała, gwałtownie szczypnęła mnie w ramię i powiedziała, że przy jedzeniu się nie mówi.
Raz w miesiącu jeździliśmy baną na gościnę do Janiszki i Majka. Radośnie robiło mi się na duszy, kiedy już można było, tup, tup, tup, wejść po schodkach do kowbojki i klapnąć na siedzeniu z deszczułek, błyszczących, wyślizganych tyłkami wielu podróżnych. Musowo wybierałem miejsce przy oknie. Wwiercałem się w siedzenie i płaszczyłem nos na szybie. Ledwie bana mszyła z miejsca, to już miałem kosmiczny odjazd. Matinka, siedząc z boku, coś tam jeszcze poprawiała, czymś szeleściła, a wtedy ja jej przypominałem:
- No, wyciągaj.
- Co? Aha...
Kręciła milcząco głową albo nieco psioczyła i wyjmowała z torby laczki, dla mnie, ma się rozumieć. To nic, że podróż trwała tylko trzy kwadranse. Chciałem, żeby było jak w domu, ale z przelatującymi za oknem widokami. W połowie drogi matinka oczywiście nie omieszkała powiedzieć, że w tym właśnie miejscu była granica polsko-niemiecka. To znaczy, że my jechaliśmy do Niemiec, któiych tu już nie było, do Schóneck, czyli Piękniewa.
Wujcio Majk był felczerem, a w czasie okupacji hitlerowskiej pracował w aptece w Kościerzynie. W niedzielne popołudnia wybierał się rowerem na przejażdżki po okolicy. Kiedyś zapędził się w głąb lasu i tam natknął się na partyzantów z Gryfa Kaszubskiego. Zaprzyjaźnił się z nimi, dał
wciągnąć się cio konspiracji, przemycał clo lasu lekarstwa, zajmował się chorymi. W lesie poznał łączniczkę Janiszkę. Ponieważ często wybuchała śmiechem, mówiono na nią Ja- niszka Śmiszka.
Wujcio twierdził, że w podziemiu nie było najgorzej. Ci w lesie raczej się ukrywali niż walczyli, a ci rozsiani po miasteczkach i wsiach, tak jak Majk, byli dumni, że mogą służyć ojczyźnie jako członkowie tajnej organizacji wojskowej. Porobiło się, kiedy jeden z głównych konspiratorów wpadł w ręce gestapo, załamał się i wydał nie tylko szyfr, ale i archiwum organizacji. Zaczęły się aresztowania i zasadzki, setki partyzantów znalazło się za drutami. Wujcia Majka, który był świeżo upieczonym mężem Janiszki, wsadzili do Stutthofu. Hitlery przesłuchiwały go przez kilka dni i nocy, wybiły mu wszystkie zęby, ale on milczał jak grób - nie wydał nikogo ze swoich towarzyszy.
Kiedy krasnoarmiejcy już parli na Germańców jak burza, obóz ewakuowano. Wielka kolumna więźniów ruszyła na zachód. Po drodze jedni umierali z wycieńczenia, inni, co próbowali nawiewać, ginęli od szwabskich kul. Ale im dłużej szli, tym większy rejwach się robił i niektórym udało się prysnąć. Jednym z tych szczęściarzy był wujcio Majk. Właśnie gdy przechodzili przez Schóneck, zanurkował w przydrożne krzaki, a stamtąd poturlał się po zboczu skarpy pod piwniczne okno piętrowego domu. Najpierw miał zamiar zbić nogą szybę, ale bał się, że brzęk szkła zaniepokoi mieszkańców budynku. Gdy mimowolnie stuknął obcasem okienną ramę, poczuł, że się poruszyła. Uderzył mocniej i ku jego radości okno otwarło się na oścież. Wśliznął się do środka.
W piwnicy nikogo nie było, zastał tam idealny porządek. „Ordnung muss sein!” - odezwało się w nim echo obozowych okrzyków. Sczajony jak mysz zaczął penetrować piwniczne pomieszczenia. W jednym z nich natknął się na półki z równo ułożonymi słoikami różnorodnych kompotów. Po
chwycił słoik z gruszkami i ruszył na dalsze poszukiwania. Zainteresował się drewnianym boksem, który niemal do sufitu wypełniony był paczkami, a każda przewiązana była konopnym sznurkiem. Ściągnął jedną i przyjrzał się jej z bliska. Nagle odkrył, że oto znalazł się w domowym składowisku „Vólkischer Beobachter”. Gazety ułożone były starannie i symetrycznie w kształt piramidy. Wspiął się na płaski szczyt prasowego organu NSDAP i zaczął dobierać się do zaprawionych gruszek. Głód skręcał mu kiszki, ale on wiedział, że musi bronić się przed łakomstwem, które może go zabić. Zjadł tylko dwie ćwiartki gruszek, odłożył słoik, wyciągnął się na papierowym legowisku i zasnął. Spał niespokojnie, wydawało mu się nawet, że ktoś wszedł do piwnicy, ale nie miał dość sił, by otworzyć ołowiane powieki.
Kiedy się obudził, nie miał pojęcia, jak długo spał: parę minut, kilka godzin, a może cały okrągły dzień. Wciąż było tak samo mroczno. W piwnicy pachniało jednak czymś gotowanym. Jak tylko wykuknął w dół, ujrzał na jednej z paczek emaliowy garnek. Był tak blisko, że wystarczyło położyć się na brzuchu i sięgnąć ręką. W uchwycie dekla tkwiła łyżka z kawałkiem sztywnej kartki, na której ktoś naskrobał rządek kulfonów: „Nie krasc Kompott jesc Eintopf”. Zupa była ziemniaczana, z wędzonką i jeszcze ciepła. Jadł powoli i mruczał z zadowolenia jak kot.
Później regularnie, co jakiś czas na tym samym miejscu pojawiał się albo talerz z chlebem, cebulą i boczkiem, albo garnek z zupą. Majk słyszał ostrożnie stawiane kroki i widział podsuwającą jedzenie rękę. Zdawało mu się, że to dłoń kobieca, chociaż głowy by nie dał, bo w piwnicy nigdy nie było dosyć jasno. Któregoś dnia usłyszał nad sobą gwałtowny i długotrwały rumor, a potem wszystko ucichło. Ręka z jadłem już się nie pojawiła. Miał przeczucie, że mieszkańcy wyprowadzili się z domu. Może minęło kilka godzin, a może cała wieczność, kiedy zszedł z papierowego stosu i chwiejąc
się jak małpa, ruszył na górę, do mieszkania. Skradał się po schodach, co chwila się zatrzymywał i nadsłuchiwał. Później, nie słysząc żadnych podejrzanych odgłosów, zupełnie zapomniał o ostrożności. Spenetrował wszystkie pomieszczenia, od kuchni po sypialnię, wszędzie był porządek, ale najwyraźniej brakowało pewnych rzeczy; na małżeńskim łożu pozostały jedynie gołe materace.
Po długim myszkowaniu odkiył zamknięte dwoje drzwi, jedne od tylnego wejścia, a drugie od strony frontowej, ale nie miał pojęcia, dokąd prowadziły. Korciło go, by tam zajrzeć i nie mógł się od tej pokusy uwolnić. Zapamiętanym sprzed wojny sposobem zrobił z widelca wytrych i drzwi do sekretnego miejsca otworzył. Znalazł się w pomieszczeniach zakładu fotograficznego z aparatami przypominającymi kowalskie miechy, ze zdjęciami twarzy zapatrzonych w nieznane, z ciemnią, w której w płaskich wanienkach pozostawiono płyny do wywoływania i utrwalania fotografii. Znał się na tym, bo sam robił zdjęcia. W kącie, przed szarą planszą, na statywie stał aparat z założoną kasetą, jakby właśnie przygotowany do wykonania zdjęcia portretowego. Majk nastawił ostrość, włączył samowyzwalacz i ustawił się przed planszą. Po chwili pstryknęło, błysnęło i można już było wywoływać zdjęcie. Niczym czarnoksiężnik uwijał się w czerwonej poświacie ciemni i wreszcie zobaczył swoją zmęczoną i zarośniętą twarz wystającą znad pomiętego pasiaka.
Duże zdjęcie Majka w obozowym ubraniu stało się odtąd najważniejszym portretem w atelier. Wkrótce wujcio sprowadził do opuszczonego przez Niemców domu Janiszkę i zaczęli wspólne życie w Piękniewie. Ona wyuczyła się kunsztu fotografowania i zajęła się prowadzeniem zakładu, a on leczy! ludzi.
Kiedy z matinką przyjeżdżaliśmy do nich na gościnę zawsze oboje byli w domu i czekali na nas z obiadem. Potem kobiety w kuchni zmywały naczynia, a my mężczyźni bawi
liśmy się w chowanego. Majk uwielbiał mnie gonić i straszyć. Wyjmował z ust protezę i kłapał nią przed swoim nosem albo burzył misternie ułożoną z rzadkich i długich włosów czu- prynkę, naciągał na głowę czapkę z daszkiem i charczał:
- Kórla idzie, kórla idzie!
Wtedy nie wiedziałem, co to znaczy. Dopiero po latach dowiedziałem się, że tak mówiono na łobuzów gdańskich, którzy nieraz nawtykali jego dziadkowi handlującemu nad Motławą rakami wyłowionymi z jezior kaszubskich.
Później było przeważnie tak: Janiszka miała zawsze coś jeszcze do roboty w ciemni, ja z rękami założonymi na piersiach wałęsałem się po zakamarkach mieszkania, a Majk w swoim pokoju badał matinkę, która skarżyła się na notoryczne duszności. Bywało, że uchylałem drzwi i podglądałem, jak wujcio przesuwa po białych i nabrzmiałych piersiach matinki błyszczący srebrny krążek. Gdy mnie spostrzegli i zwracali uwagę, że to nieładnie tak patrzeć, ja zaczynałem pocierać końcem palca o palec i szeptać:
- Fuj, fuj, fuj.
A potem coś się zmieniło. Cioteczka Janiszka sama przyjeżdżała do nas do Sobieraja, a my z matinką już nie jeździliśmy do Piękniewa. Jako chłopak błyskotliwy szybko zrozumiałem z przyciszonych głosów i konfidencjonalnych rozmów cioteczki, matinki i tatinka, że ukrywali przede mną śmierć wujcia Majka. Oni myśleli, że ja nie wiem, a ja urażony ich przekonaniem, nie dopytywałem, co się z nim stało. Cioteczka
o swoim mężu mówiła do matinki półsłówkami, że był wrakiem człowieka i że egzystował tak, jakby wciąż siedział w obozie. Nigdy się nie dowiedziałem, co konkretnie miała na myśli, ale dobrze zapamiętałem jej opowieść o ostatnich chwilach wujcia. Leżał przez dłuższy czas nieruchomo, z zamkniętymi oczyma, nagle ocknął się gwałtownie i zawołał:
-Janiszka, ja widzę...
Potem już więcej nic nie powiedział.
Na zabój kocham czytanie, bez książki nie mogę żyć. W dzieciństwie książkę trzymałem pod stołem na kolanach przy obiedzie, pod ławką w szkole, a nawet w wygódce.
- Trzeba więcej żyć, a mniej czytać - mówił woźny Pranczk, kiedy nieraz znajdywał mnie w klasie, w której już dawno skończyły się lekcje.
- Możesz mieć przez to coś... o tu - ostrzegał złośliwie tatinek, pukając palcem w czoło.
Właśnie jak zwykle stałem na korytarzu przy oknie i próbowałem zrozumieć „Tajemnicę bytu” Gabriela Marcela, odszukać wśród gęsto zapisanych słów odblask światła wieczności, ale kątem oka spostrzegłem, że będę skazany na towarzystwo Kudłacza i Albeckiego. Szli w moją stronę, pierwszy prowadził drugiego za rękę.
- Kiedy tu tak stoisz - głęboko pociągał nosem Kudłacz
- to mi się przypomina opowieść o Conradzie, którego często widywano na statku pośród prostych marynarzy z książką w ręku. Ładne mam skojarzenie, co?
- Bardzo, ale...
- ... chciałoby się delektować samotnością. Z takich mrzonek nici, bratku...
- Czy pan szanowny wie, że czytanie szkodzi na głowę
- odezwał się Albecki, jakby widział gest tatinka. - Mój brat Hugon wręcz pożerał książki przygodowe. Czytał w czasie lekcji, w domu, kiedy miał się uczyć albo pracować, w łóżku do późna w nocy, a niekiedy nawet do rana. Bywało, że wdrapywał się w ogrodzie na wysoką gruszę, by spędzić z książką długie godziny. Któregoś wieczora, gdy tatuś z moją drugą mamusią byli u krewnych na weselu, spuścił z okna na linie walizkę z rzeczami, a potem sam wymknął się
z mieszkania. Na umywalni pod miską zostawił list. Pisał w nim do rodziców, że postanowił zwiedzić świat i wybiera się w podróż do Ameryki. Pojechałem go szukać do Gdyni. Okazało się jednak, że żaden statek w najbliższym czasie do Ameryki nie odpłynął ani nie odpłynie...
- Adaś, do telefonu! - opowieść Albeckiego przerwał piskliwy głosik Celinki.
- Kto dzwoni?
- Jakiś facet, nie przedstawił się.
Poczułem uścisk serca. Odbieranie telefonu prawie zawsze wprawiało mnie w dziwne zaniepokojenie. Skąd mi się to wzięło, że mogę usłyszeć albo bardzo dobrą wiadomość, albo bardzo złą, a nigdy nie taką sobie.
- Słucham - przemknęło mi przez myśl, że to może być nawet zapowiedź mojej egzekucji.
- Zebra mówi, poznajesz mnie?
- O! Cześć. Dlaczego miałbym nie poznać?
- Wiesz... w kontekście tego wszystkiego...
- Nie rozumiem. Czego?
- Nie chciałbym się za wiele rozwodzić. To nie jest rozmowa na telefon. Mógłbym wpaść do ciebie?
- Jak masz chęć - wyraźnie sygnalizowałem brak entuzjazmu.
- Mam... i ważne sprawy.
Umówiliśmy się na następny dzień przed południem. Odkładając słuchawkę, pomyślałem o naszej rozmowie na parę dni przed wyjazdem do Paradyża.
- Czy ty wiesz - powiedziałem do niego - że ja jeszcze nigdy nie byłem w gabinecie u Piąchy, no tak się jakoś złożyło.
- To znaczy, że masz, gościu, szczęście - ściszył głos i prawie chuchnął mi do ucha: - On trzyma się amerykańsko- chamskich zwyczajów. Prawie zawsze przyjmuje ludzi z nogami wywalonymi na biurku, a jego odzywki to pomruki albo bluzgi.
- A my, co na to...
-. Co my?
- Opisujemy różne przekręty, niemal co numer wyciągamy jakąś bombę, ale tego tematu nie ruszamy...
- Że gazetą kieruje zamordysta?
- Właśnie tak.
- To już - Zebra przybrał poważną minę. - Ja robię tekst, ty utrwalasz jego wredną gębę i dajemy to na pierwszą stronę.
- I wreszcie koniec kłopotów z nakładem, zwrotami.
- „Kurier” schodzi jak lawina z gór - nie wytrzymał i zaczął jak zwykle rżeć.
Wtedy weszła Figa.
- Z czego się lejecie?
Chciałem jej streścić naszą rozmowę, ale Zebra zamroził mnie zezowatym spojrzeniem.
Potem już nie było okazji, by do tego wrócić i spytać, dlaczego Figa nie miała się bawić razem z nami.
Na Zebrę czekałem w parku niedaleko wjazdu do pałacu. Natychmiast przylepił się do mnie Kudłacz i zaczął chrząkać:
- Co, wiosenkę się czuje, chciałoby się gdzieś polecieć?
- Chciałoby się przewietrzyć, bo wszędzie czuć twoim czosnkiem! - udawałem wkurzonego.
Trochę jeszcze pochrząkał, pokręcił się i sobie poszedł. Kiedy jednak nadjechał Zebra i wsiadłem do środka, Kudłacz pojawił się z grupką kilku ciekawskich. Zaczęli bezczelnie gapić się na nas, zbliżając głowy do szyb gabloty. Robili miny i głupkowato się śmiali. Klimat do rozmowy był fatalny, ale trudno było o lepsze miejsce. Wszędzie by do nas mogli się doczepić i słuchać, a tego nie chciałem.
- Nareszcie znalazłeś dla mnie czas - burknąłem do Zebry. — Rychło w czas.
- Dopiero teraz w twojej sprawie mogę naprawdę coś zrobić.
- Dlaczego teraz?
- Bo wyleciał Piącha i mamy nowego naczelnego.
- Ale wtedy to nawet gadać ze mną nie chciałeś.
- Masz do mnie pretensje, ale postaw się w mojej sytuacji! Dajmy na to, ja jadę z Figą tam gdzie ty, ona wraca i melduje roztrzęsiona jak galareta, że mnie porwali, „Kurier” stawia na nogi całą gdańską policję i prokuraturę, ciągnie przez parę dni ostry temat, ale potem coraz bardziej stopuje. Albo nie ma o czym pisać, albo dochodzące informacje są co najmniej dziwaczne. A to widziano mnie, jak sączyłem sobie piwko w Ustce nad morzem, a to z jakąś babą się migdaliłem w Gdyni, a to wdrapywałem się z grupą turystów na Wieżycę. I wreszcie, kiedy sobie porządziłem do syta, po pół roku zjawiam się, jak gdyby nigdy nic i bardzo jestem zdziwiony, że nie chcą mnie przyjąć do roboty.
- Mówiłem to już dziesiątki razy: zabijcie mnie, ale nie pamiętam, żebym miał półroczną labę.
- Więc co to było? Film się urwał?
- Mnie się pytasz?! - wnerwiony chciałem wysiadać i kończyć tę bezsensowną rozmowę, ale opanowałem się, by co nieco jeszcze z Zebry wyciągnąć. — A w ogóle, co Piącha miał z tym wszystkim wspólnego?
- Nie tylko on, ale i ta jego kapusiara Figa. Stary, dokonałem rewelacyjnego odkrycia: Piącha to był gangster, który od lat walczył o wpływy w mieście z tym bandziorem Dżor- dżem.
- Bandziorem?
- A co żeś ty myślał?! Wciskałeś mi, że ten twój znajomek Juras to jakiś wysoko postawiony glina, a to jest od wielu lat bandzior, który za Peerelu robił w milicji. Wywalili go stamtąd, jak tylko przedzierzgnęli się w policję.
- I niby Piącha go ścigał? - nie dowierzałem.
- Jak szczwany lis. Pamiętasz, parę razy robiliśmy materiał o autach, które wyleciały w luft, bo ktoś pod nie bombę podsadził? Kto nam nadał te tematy? Sam Piącha. On
wiedział o tym wcześniej niż policja. To były biyki ludzi Dżordża. Nam się wydawało, że pokazujemy efekt gangsterskich porachunków, a to nasz naczelny dokładał swojemu wrogowi, upokarzał go niemiłosiernie.
- I co z tą wiedzą teraz zrobisz?
- Piszę właśnie wystrzałowy reportaż, nowy naczelny dał mi wolną rękę. Jemu zależy na tekście, któiy zatrzęsie Gdańskiem...
- Sądzisz, że w tym wszystkim mogła maczać palce Figa?
- A co myślisz? Ładnie grała niewinną kozę, a była perfidną agentką Piąchy...
- W głowie mi się nie mieści....
- Pewnie! Jak cię znam, zawsze byłeś ufny jak dziecko. Stary, rozejrzyj się, na jakim ty świecie żyjesz. Wśród ludzi dzieje się to samo, co wśród animalsów. Polują na siebie i zżerają się, chwytają się różnych sztuczek, żeby przetrwać...
Rozgadany i pewny siebie Zebra zaczynał mnie męczyć. Nie mogłem wygłówkować, po co właściwie chciał się ze mną spotkać. Kudłacz z towarzyszami z coraz większą natarczywością zaczęli stukać palcami w szybę auta. Robili sobie jaja, ale to bardzo wpieniało Zebrę.
- Czuby! - wrzasnął w stronę rozbawionej ferajny.
- Na żartach się nie znasz?
- Ależ oczywiście, świrowanie też może być zabawne...
- Dobrze, niech ci będzie. Jednak na mnie już czas, bo niedługo obiadek rzucą...
- Stary, poczekaj! Bardzo bym chciał ci pomóc rozświetlić tę twoją czarną dziurę. Daj mi jakieś parę śladów. Kiedyś kręciłeś z niejaką Ewką. Jak ona się nazywa? To panna, mężatka? Może właśnie u niej byłeś...
- Zostawmy ją w spokoju - syknąłem. Wpieniłem się nie na żarty, że chce buciorami włazić w moje życie osobiste.
- Okej. W takim razie przybliż mi trochę te momenty tuż po tym, jak ci pamięć wróciła.
- Co ci mam przybliżyć? Moje awantury w „Kurierce”? Jak baba, u której gniazdowałem, zrobiła mnie w trąbę i wynajęła dziuplę komuś innemu. Przecież to wszystko słyszałeś. Świat mi się zawalił. Gdyby jeszcze raz nie podał mi ręki Prorok, dziś biedny emeryt zresztą, to bym się znalazł pod mostem. Dzięki niemu przynajmniej mieszkam w pałacu, hi, hi...
— Widzę, że będę skazany jedynie na siebie, ale i tak zmontuję reportaż, jakiego ludzkość nie zna. - Zebra ostentacyjnie podniósł dłoń, żebyśmy mogli się pożegnać. - Trzymaj się, stary, jeszcze się do ciebie odezwę.
Kiedy już klapałem laczkami po parkowym bruku i wracałem do komnat pośród swojskich wesołków, nieoczekiwanie uświadomiłem sobie, że z moją wyrwą w pamięci trochę jest tak jak z głosem dziadka Alulka. W czterdziestym drugim całkowicie odebrało mu mowę. Przestraszył się groźby gauleitera Forstera, że kto nie zostanie ajngedojczem, ten będzie uznany za największego wroga narodu niemieckiego. Babcia Nela pomyślała: odzyska głos, jak podpisze folks- listę. Jak zwykle wdziała czarną suknię, nałożyła na głowę czarny kapelusz i poszła z dziadkiem do landrata. W imieniu Alulka odpowiadała na wszystkie pytania urzędnika. Szwab nawet pochwalił ją za dobrą znajomość niemieckiego. Dziadek podpisał, co trzeba, ale głosu już nigdy nie odzyskał. Oboje się z tym jakoś pogodzili. Zresztą, kiedy Nela mówiła, że to jest szczęście w nieszczęściu, bo przynajmniej nie musi walczyć za Hitlera w Wehrmachcie, dziadek kiwał głową, że ma rację.
Wcześniej Alulek rządził w gospodarstwie, a teraz to szyja stała się głową. Ponoć właśnie wtedy potulna i cicha Nela nabrała dziwnej werwy, potrafiła nakrzyczeć i odpyskować, stała się zadziorna i zbuntowana na cały świat. Niedaleko ich zagrody był obóz dla Żydów, którzy budowali autostradę mającą połączyć Berlin z Kónigsbergem. Gdy babcia i dziadek wracali z pola wozem z ziemniakami, zawsze kazała mu
jechać drogą obok pryzm ziemi, które Żydzi układali po bokach przyszłej autostrady. Robiła to specjalnie, by wygłodniali więźniowie mogli sobie ściągnąć, jak mówiła, bulewki do zgiyzienia. Kiedyś zrugał ich esesmaniec, że nie wolno im tą drogą jeździć z pola, a Nela odpaliła, że konie, które zawsze ich tędy same prowadzą, przecież nic nie wiedzą
0 wojnie i zakazach.
Marzyłem, żeby pobyć z dzielną babcią nie tylko parę godzin w niedzielę, gdy przyjeżdżała na gościnę. Wysoka
1 chuda jak tyka, z powykręcanymi od reumatyzmu palcami, pewnego dnia przyjechała do nas na dłużej niż zazwyczaj. Było to wtedy, gdy matinka zemdlała, a potem przez kilka dni leżała w łóżku. Nie chciała, by tatinek wzywał lekarza, ale zgodziła się, by jej mama, z którą czasami się kłóciła, przez czas jej niedomagania prowadziła dom. Babcia często śpiewała, a właściwie nuciła pod nosem, pieśni kościelne albo wesołe frantówki. Chodząc po kuchni, trzymała prosto głowę i poruszała nogami jak tancerka. Zamiast matinczenych zupek i gotowanych klopsików podawała nam, to znaczy tatinkowi i mnie, albo placki ziemniaczane, albo pieczone ziemniaki. Siedząc przy stole i podpierając oburącz głowę, lubiłem patrzeć, jak się krząta po kuchni i zadawać mnóstwo pytań.
- Babciu, a dlaczego ty masz takie krzywe palce?
- Bo jestem wilkiem! - zawyła mi nad uchem, ale ja prawie wcale się nie przestraszyłem.
- A naprawdę?
- Bo mam łómowisko.
- Co to znaczy?
- Że dolega mi reumatyzm, który jest bolesny i wykrzywia palce.
-Jak się to leczy?
- Kiedyś długo leżałam goluśka przy mrowisku, ale to i tak niewiele pomogło.
- Mrówki babcię szczypały?
- I to jeszcze jak.
- Bardzo bolało?
- Oj, bardzo. Musiałam zaciskać zęby, by nie krzyczeć na cały las.
Babcię Nelę często bolał żołądek. Zjadała wtedy dużą łyżkę mielonego pieprzu, popijała wodą i długo potrząsała otwartymi ustami, jakby chciała wypłoszyć stamtąd piekielny ogień. Umiała przyrządzać różne ziołowe herbatki i mikstury, ale na chorobę matinki nie miała żadnego lekarstwa. W kuchni szeptem namawiała tatinka, żeby jednak wezwał lekarza, bo to być może nie jest grypa, tylko coś poważniejszego. Tatinek rozkładał ramiona i tłumaczył, że już parę razy proponował matincę, żeby ktoś przyszedł, ale ona kategorycznie odmawiała. Mówił, że to chyba jakoś trzeba przeczekać. Matinka nie chciała, by przyszedł lekarz, bo ten natychmiast wyśle ją do szpitala. Od jakiegoś czasu panicznie bała się tego miejsca, była przekonana, że stamtąd nie wraca się żywym.
- Tylko Majk mógłby przemówić jej do rozsądku - mówił tatinek, gdy właśnie jedliśmy ziemniaki podsmażane z cebulą i skwarkami, a babcia zanosiła matince rosół. Po chwili usłyszeliśmy jęk.
- O Jezu, dziecko, dlaczego ty nic nie mówiłaś...
Chciałem wedrzeć się do pokoju, gdzie leżała matinka,
ale babcia i tatinek zamknęli przede mną drzwi. Kiedy przyjechało pogotowie i faceci chcieli przenieść matinkę z łóżka na nosze, kurczowo chwyciła się pierzyny i nie chciała jej puścić. Musiała dostać jakiejś niezwykłej siły, skoro przez dłuższy czas nie mogło sobie z nią poradzić dwóch rosłych chłopów.
Wtedy nie chciano mi powiedzieć, co matince się stało, a jak już dorosłem, to z tatinkiem nigdy o tym nie rozmawiałem, bo się wstydziłem pytać o szczegóły. Kiedy jeszcze
była w szpitalu, widziałem tatinka wynoszącego o zmroku z domu bardzo zakrwawione prześcieradło i materac. Przez jakiś czas te rzeczy leżały w szałerku za szczapami drewna, a później gdzieś zniknęły. Po latach, w piwnicy, w kącie z ixi- pieciami i łachmanami, znalazłem kilka szmat z zaschniętymi ciemnymi plamami krwi. Pomyślałem, że matinka bardzo się starała ukryć swoje nieszczęście.
Po obiadku słoneczko nieźle przyskwarzyło i prawie wszystkie ptaszyska wyszły pod gołe niebo, żeby na ławeczkach wygrzać swoje gnaciska.
— To nieestetycznie nosić brodę - pił do mnie Krokodyl.
— Tylko różne robactwa się tam gnieżdżą. A poza tym, moim skromnym zdaniem, każdy brodacz coś chce ukryć.
Albecki się rozmarzył:
— W czasach mojego dzieciństwa większość mężczyzn nosiła wąsy, spiczaste i zakręcone do góry, bo takie miał Wiluś drugi. Mój dziadek natomiast hodował siwe bokobrody, jak poprzedni cesarz, Wiluś pierwszy.
- Gdyby nie wymyślono czegoś ostrego do golenia - wtrącił Kudłacz - to my, chłopi, nadal wyglądalibyśmy jak jakieś szympansy czy goryle. Baby od zarania świata były bardziej ludzkie, te cycuszki, ta gładziuchna skóra...
- Zaraz mi się tu będzie ślinił! - zrugał go gruby Bolek. - Daj sobie na wstrzymanie.
Z twarzami przechylonymi w stronę słońca wyglądali jak rząd anten satelitarnych odbierających impulsy z kosmosu. Od czasów praktyki w zakładzie cioteczki Janiszki na twarze zacząłem spoglądać inaczej niż zwykle. Wywołując zdjęcia portretowe, przyglądałem się niczym czarnoksiężnik wyłaniającym się z bieli niebytu obliczom kobiet i mężczyzn, dziewczynek i chłopców, niemowląt i starców. Doszedłem do przekonania, że istota każdej twarzy kryje się w oczach - rozumnych, błyszczących życiem i odbijających coś nieuchwytnego. A poza tym zawsze zdumiewała mnie symetria, równo rozstawione zmy
sły, wszystko po to, by jak najlepiej odczuwać świat. Kiedyś Janiszka, wyciągając jedno ze zdjęć z utrwalacza i przyglądając mu się z bliska w czerwonej poświacie ciemni, powiedziała do mnie a może bardziej do siebie:
- Tu przychodzi czasami Orlewski, starszy samotny mężczyzna. Wyznam pani moją tajemnicę - mówił - wiem, w jaki sposób Bóg ocali każdego z nas. Po prostu On ma pamięć absolutną, zapamiętuje nasze twarze tak, jakby je fotografował, a po tamtej stronie będzie te zdjęcia wywoływać. To wcale niegłupie, prawda?
Wspominałem słowa cioteczki z Piękniewa, gdy nagle dopadła mnie wstrząsająca myśl: na niebie pojawia się wielkie oblicze nieznanej istoty. Co się wtedy dzieje? Kto żyw pada na ziemię, ludzie wyją ze strachu, modlą się gorączkowo, może to sam Bóg ukazał się u kresu świata. Mijają minuty, godziny, nic okrutnego się nie zdarza, ale oblicze na niebie wciąż trwa. Co odważniejsi przestają jęczeć, podnoszą się z ziemi, zaczynają wnikliwie przyglądać się cudownemu wizerunkowi. Czy to naprawdę twarz Boga? Może to tylko osobliwe zjawisko natuiy? Przerażenie ustępuje ciekawości, ciekawość przeradza się w przyzwyczajenie. Są tacy, którzy nadal są pod wrażeniem cudu, ale inni się z nim oswajają, niektóiych przestaje interesować. Z czasem rośnie grupa osób, któiych ten niebiański obraz zaczyna drażnić, rodzą się pomysły, jak się go pozbyć. Wojskowi palą się do rozprawienia z dziwacznym przeciwnikiem, wreszcie strzelają do niego z armat, walą w niebo coraz większego kalibru rakietami. Kiedy to nie przynosi skutku, militaryści przekonują świat, że To można jedynie zlikwidować bezzałogowym statkiem kosmicznym z superatomową głowicą...
Serce waliło mi tak okrutnie, że aż ogłuchłem. Otworzyłem jedno oko: niebo wciąż było błękitne, ptaszyska wygrzewały swoje dzioby. W porządku, głupolu, czas się uspokoić. Bywają dni, gdy człowieka zżera nuda. Ja mogę godzinami
nic nie robić, to znaczy stać przy oknie albo siedzieć na ławce przy drzewie. Ale w zdumienie wprawiają mnie kocury, które siedzą przy piwnicznym oknie w pobliżu kuchni i tylko drzemią albo wodzą obojętnym wzrokiem po okolicy. Czasami tak bywa, że i u ludzi nic się nie dzieje. Chodzisz i tylko się smęcisz. Ale zdarzają się dni, że nawet i tu atrakcje sypią się jak grzyby po deszczu. Jeszcze mi nie wyparowało z głowy spotkanie z Zebrą, kiedy stanął przede mną Brifka i zaczął mój wystawiony w stronę słońca nos obijać sztywną kopertą.
- List waści dostałeś z Hameryki.
- Z Kanady? - zacząłem czuć pismo nosem.
- Nie, tu wyraźnie pisze, że z Canady - rechotał Brifka.
- A dolary pewnie żeś już zakosił.
- To nie ja, ktoś wcześniej się do nich dobrał - listonosz dostał chętki na gadanie.
- Brifka, koniec wesołego picowania, daj no te papiery.
Tak jak przeczuwałem, list był od cioteczki Nory. Jak ona
mnie tu znalazła? Dolarów nie było jak zwykle, jedynie kilka kartek nabitych krągłymi jak ciocina figura literami.
„Miluśki i Kochany Adasiu, pewnie się dziwujesz, że ciocia Norka do Ciebie napisała i Cię biednego odszukała. To straszne, co z Tobą te łobuzy wyprawiały. Nie wiem, jak wiele Ci zdrowia zabrały, co one Ci tak po prawdzie zrobiły. W moich oczach jesteś wciąż pięcioletnim chłopcem, kiedym na żywo widziała Cię po raz ostatni. Słyszę Twój głos, jak wciąż mówisz i śpiewasz, często śmiejesz się i płaczesz albo gdzieś uciekasz pełen lęku, oj nadwrażliwym byłeś dzieckiem. Oglądam Cię na różnych zdjęciach i myślę sobie, wydoroślał i zmężniał ten mój Adaś tak jakoś niepostrzeżenie, bo ja wiem czy to on, czy może jakiś zupełnie inny pan. A teraz, Boże miły, to nawet zupełnie pojęcia nie mam, jak wyglądasz. Wysokie czoło i prosty nos masz jak my wszyscy Pałubiccy, jak Twoja mamusia, ja i wujek Grygor. Piwne oczy i dołek na brodzie odziedziczyłeś po Hermusach. Cho
ciaż wiem, że solidnie uczyłeś się u Janiszki w Piękniewie, zdumiewa mnie ten twój talent do fotografowania i to, że aż w gazecie Cię chcieli, po kim ty to masz, ja nie mam pojęcia, bo Pałubiccy zawsze byli chłopami na roli, a Her- musowie z dziada pradziada kowalami. Twój tatuś, jak jeszcze byłeś malutki, przeczuwał, że Ty tego fachu po nim nie przejmiesz, bo już wtedy kowalstwo powoli umierało. Och, czy pomyślałeś, że niedługo będzie dziesięć lat, jak On qd- szedł do Pana. Może jeszcze siedzi w Tobie ten żal do mnie, że nie zgodziłam się na Jego pochówek w Sobieraju, ale musisz wreszcie zrozumieć, że tuż przed śmiercią wyraźne dał życzenie: Nie pozwól, żeby mnie stąd wywozili, latali ze mną po świecie, niech już dadzą mi święty spokój i pozwolą tutaj kości złożyć. Taka była Jego ostatnia wola. Kiedyś nawet coś takiego powiedział, że nie uznaje przenoszenia ludzkich szczątków, tam gdzie człowiek zmarł, mówił, niech spoczywa z Bogiem, On odnajdzie każdego z nas. Miał Twój tatinek charakter, jak już coś postanowił, to tak być musiało, ale i potrafił innych zrozumieć. Szczerze Ci wyznam, jak na spowiedzi, kiedym Was tu zapraszała, to mi po głowie chodziło, że z Wiktorem może się bardzo polubimy i sobie razem życie na starość ułożymy. W naszych familiach była przecież taka tradycja, że wdowiec najczęściej żenił się z siostrą zmarłej żony. Kiedy on jednak tutaj zamieszkał i próbował do mnie starej smalić cholewki, odrzuciłam jego starania. Bynajmniej nie był odpychający, oj nie, to ze mną było coś nie tak, jak trzeba. Ja po prostu przez całe życie byłam bez mężczyzny i teraz miałam zostać żoną, być w bliskości intymnej z inną osobą. To mnie przerażało i nie mieściło się w mojej wyobraźni. Powiedziałam mu o tym, on zasmucił się, ale mnie zrozumiał. Miał swoje małe dziwactwa, gadał czasami jak chłopek-roztropek, ale ogólnie był człowiekiem dobrym i przyjaznym. Od życia wiele nie oczekiwał, szczęście go omijało. Tam rzucił wszystko, co miał, by tu cieszyć
się wolnością. Niedługo to jednak trwało, bo najpierw względem mnie jego plany runęły, był zadowolony, że dostał robotę dozorcy w naszym Funeral Home, ale po paru latach dopadło go to straszne choróbsko. Gdy już żegnał się z tym światem, to do Was wreszcie przyszła długo wyczekiwana swoboda. On by się nieborak martwił, że tak licho z niej korzystacie, że papugujecie najgorsze obyczaje i nawyki ludzi starego Zachodu. Ta narastająca żądza posiadania i sukcesu, pogoń za sensacją bokiem Wam kiedyś wyjdą. Ja od kilku dni spać nie mogę, bo w ukochanej Ojczyźnie zniesławiono moje dobre imię. Jakaś dobra dusza przysłała mi właśnie co wydany „Gdański słownik przewodników turystycznych”. Ucieszyłam się, że jest tam hasło, Pałubicka Eleonora, ale ten autor Ireneusz Gola niemal przyprawił mnie
o zawał serca. Nawet nie wiem, kto on jest, czy to Polak, czy polskojęzyczny osobnik, jak tu u nas nazywamy gagatków, co to pragną zniszczyć Naród Piastowski. On napisał, że ja podczas wojny ukrywałam się w podziemiu. Toż to wieaitne kłamstwo, bo w czasie okupacji niemieckiej ja się nie ukrywałam, tylko walczyłam i pracowałam dla dobra i wyzwolenia Polski w dziewczęcym pionie Batalionu Śmierci w Toruniu. W innym miejscu pisze, że nielegalnie opuściłam Polskę i osiadłam w Danii, a potem w kanadyjskim miasteczku Barry’s Bay. To wstrętna manipulacja, bo jako członkini oficjalnego towarzystwa turystycznego wzięłam udział w legalnej wycieczce statkiem „Mazowsze” do Kopenhagi. Odwiedziłam tam znajomych z czasu okupacji, wspominaliśmy ich ojca, którego Niemcy za działalność w partyzantce powiesili w obozie koncentracyjnym Stutthof i ich krewniaka, niejakiego Zielkego, którego komuniści oskarżyli fałszywie o sabotaż gospodarczy i skazali na śmierć. Tak się zagadaliśmy, że nie zdążyłam na statek i musiałam zostać w Kopenhadze, a tam przygarnęli mnie ludzie ze Związku Wolnych Polaków w Danii. Do Kanady postanowiłam pojechać, kiedy się dowiedziałam, że w kraju rozpęta
no przeciwko mnie akcję oszczerstw, że jako księgowa w moim zakładzie zdefraudowałam wielkie pieniądze. Przyjechałam tu do Barry’s Bay, bo zaprosił mnie wuj Bronas Palubiskie, potomek emigrantów z naszych kaszubskich stron, którzy przybyli do Ontario ponad sto lat temu. Jeszcze nie tak dawno postanowiłam, że mimo ogromnego strachu przed lataniem wybiorę się do Ojczyzny, by przed śmiercią zobaczyć tę piękną ziemię rodzinną i może spotkać się z paroma przyjaciółmi z młodości, ale po ukazaniu się tej książki, jak ja mam się tam pokazać, ja zasłużony przewodnik turystyczny, którego znowu posądza się o ucieczkę za granicę. Nie wierzę w żadne sprostowania, bo w tym postkomunistycznym kraju nic solennie nie da się załatwić. Pozostało mi tylko poskarżyć się i dać świadectwo Tobie, Adasiu, jedynej bliskiej osobie. Bądź pozdrowiony, zawsze Ci najdroższa ciocia Nora”.
Pulka próbowała mnie zaginać.
- Ty już masz swoje lata, co?
- Ja bym powiedział, że jestem w stanie średnio zaawansowanym.
- Ano widzisz!
- Co mam widzieć?
- Mnie jest dziwne, że ty w swoim wieku czasami się tak wyrażasz, jakbyś był młodym szczawikiem.
- Nie kumam...
- O, wyszło szydło z worka! Chodzi mi o to, że już jesteś właściwie stary chłop, a mówisz językiem młodzieżowym...
- Wymyślasz...
- Nie wymyślam, każdy ci to powie. Wygląda mi na to, że ty się sztelujesz, jak mówią starzy Kaszubi, że się tak wygłupiasz, jakbyś chciał być wiecznie młody.
- To nie jest tak, jak myślisz. Może mam taki nawyk, ale to dlatego, że w ostatnich latach w robocie miałem dookoła siebie samych młodych...
- He, he - Pulka mocno naciągnęła swój worek pod okiem. Miała poważne ubytki w uzębieniu, ale doskonale potrafiła wyczuć, co jest autentyczne a co fałszywe. Nagle kiwnęła w stronę drzwi i wybuchła śmiechem: - Staroświecki Albecki, a tego co tu niesie...
- Co proszę? - staruszek puknął laską o kuchenną posadzkę i też się roześmiał. Kiedy kiwnął parę razy głową, zrozumiałem, że szykuje jakąś opowiastkę. - Lubię patrzeć, jak się ludzie cieszą. Pamiętam, kiedyś mamusia zgubiła obrączkę ślubną podczas sadzenia kartofli, a znalazła ją przy wykopkach. W domu była z tego powodu wielka radość. Tatuś, trzymając mamusię na rękach, chodził po pokoju. Wszyscy wtedy śpiewaliśmy: „Cześć Maryi, cześć i chwała, Pannie świętej cześć!”.
Staruszek trzymał w objęciach laskę i pląsał po kuchni. Pulka tarzała się ze śmiechu, a ja próbowałem przypomnieć sobie, czy kiedyś mówiłem takim samym językiem jak teraz. Może osobowość mi się zmieniła, coś w mózgu się przestawiło?
- No i co sieroty robią?! - w drzwiach pojawiła się upiorna postać Stalinówy. Pulka natychmiast znalazła się przy zlewie i zaczęła szorować gary, Albecki zamarł i z uniesioną brodą zmroził wzrokiem szefową domu.
- Czy szanowna pani uważa, że nam się już żaden szacunek nie należy, że można nas pozbawić godności ludzkiej?!
- Albecki, ty przestań chrzanić! - Stalinówa jak zawsze kręciła małą pomarszczoną główką i z rękami w kieszeniach stukała nerwowo nogą o próg.
- Chodzi o to - chciałem nieco załagodzić sytuację — że nie wszyscy łapiemy specyfikę pani poczucia humoru.
- I jeszcze ten ze swoimi, trzema groszami - wymamrotała preludium do zdecydowanego ataku. - W regulaminie stoi jak byk, że do kuchni ma wstęp tylko personel. Czy ja mam sto razy to powtarzać?!
Pierwszy podreptał do wyjścia Albecki, a ja ruszyłem za nim. Wierzyłem, że w głębi duszy nie chciała, by wyszło tak, jak wyszło. Już ją rozszyfrowałem: za niewyparzonym językiem, niezręcznymi gestami i chropowatą skórą miała gołębie serce. Co ją tak napędzało, że nie pozwalała siebie lubić? Może pokręcona przeszłość? Była komunistyczną partyjniarą, cenzorką radiową do czasu, gdy okazało się, że jej mąż to seryjny morderca. Kiedy zesłali ją do Ptasznicy, rzuciła się w wir pracy, posprzątała po poprzednim szefie nieopisany bałagan i wprowadziła żelazną, ale moim zdaniem znośną dyscyplinę. Chociaż już nieraz dała się poznać z dobrej i sprawiedliwej strony, a komuna już dawno stała się historią, dla ptaszysk wciąż była Stalinówą.
Miała swoje dziwactwa, nie powiem. Z zasady bywała zgryźliwa wobec wszystkich bab i starych pierników, miała słabość do młodzieniaszków, a do takich osobników jak ja odnosiła się z cierpkim pobłażaniem. W swojej komnacie przesiadywała niekiedy nawet do północy, wędząc się w gęstym dymie od papierochów i utrzymując stale wysokie ciśnienie szatańskimi dawkami kawy. Któregoś późnego wieczoru ośmieliłem się złożyć jej wizytę, była zdumiona a nawet lekko przestraszona, ale jakoś nadzwyczaj gładko od plecenia banialuk przeszliśmy do poważnej rozmowy.
- Co ja na to pocznę, nie wierzę w Boga i już - zwierzyła się.
- Po prostu, nie ma pani łaski wiary. To się zdarza. Widocznie tak musi być, by niewierzący byli wyzwaniem dla wierzących.
- Tłumacz to, Hermus, jak chcesz, ale mi się w głowie nie mieści, że w boskim świecie mogłoby być tyle ohydy i nieszczęść...
- A może jednak dobra jest więcej, skoro w ogóle istniejemy...
- Ale po cholerę musimy cierpieć, znosić ból, umierać w katuszach.
- To pewnie cena naszej wolności. Gdyby nie tykały się nas choroby, wypadki, wszelkie okrucieństwa, to byłby to inny świat, stworzony według zupełnie innego prawa.
-Ja dziękuję za takie zakichane życie...
- Mimo wszystko jest piękne. - W tym momencie w to nie wierzyłem, ale chciałem jej dokuczyć. - Wszyscy poczęci powinni mieć szansę, by znaleźć się na tym świecie, by móc istnieć tak jak my.
- Fandzolisz! - naprawdę się wpieniła. - A potworki upośledzone też?! A te zasiane przez gwałcicieli i zbrodniarzy...
Jej oczy zaiskrzyły się, jak żelazne koła po gwałtownym hamowaniu. Nie miałem wątpliwości, że powiedziała więcej niż chciała. Dziwiłem się sobie, że rozmawiałem z nią właśnie tak, a nie inaczej. Kiedy opuściłem jej komnatę, chciałem jak najszybciej znaleźć się przed pałacem. Pod ciemnym niebem oddychałem rześkim, intensywnie pachnącym maciejkami powietrzem. Już nieraz tak się czułem, jak wtedy. Przeżywałem chwile zdumienia światem i swoim istnieniem. Wszystko dookoła wydawało się być przezroczyste i nieuchwytne, jak nie z tej ziemi. Było cudowne, zadziwiające, zapierające dech. W takich momentach nie miałem wątpliwości, że On istnieje i jest Wielki.
Na początku mojej roboty w „Kurierze” często miałem do czynienia z Gabi, niebieskooką, pulchną reporterką z działu społecznego. Wysyłano nas razem w teren, wiele ze sobą gadaliśmy. Kiedy rozmowa schodziła na sprawy religijne, Gabi straszyła się jak indyk.
- Daj spokój, nie mówmy o legendach i zabobonach.
Któregoś jesiennego dnia dostaliśmy cynk, że gdzieś na
Kaszubach choiy i bezdomny człowiek mieszka w świniej
kuchni. W redakcji nie wiedzieli, co to jest Świnia kuchnia. Dowcipkowali, że to miejsce, w którym gołe baby pitraszą jajecznicę. Jako kaszubski wieśniak wyjaśniłem im, że to pomieszczenie gospodarskie, w którym przygotowuje się karmę dla prosiaków. Jeszcze przed wyjazdem do bezdomnego Gabi postanowiła, że trzeba go koniecznie sfotografować od tyłu: wiesz, widoczne żebra, łysą głowę, to może zrobić wrażenie. Na miejscu jednak okazało się, że facet jest gruby, ma na głowie gęstą czuprynę siwych włosów i siedzi na barłogu oparty o okopconą ścianę. Znad łachmanów wystawała jego fioletowa, cuchnąca noga. Nie było mowy, by go stamtąd ruszyć. Zrobiłem parę ujęć profilu jego twarzy. Bezdomny miał rysy arystokraty.
Gabi złapała ekstra temat: facet był dobrze wykształcony, znał kilka języków, za młodu pracował przez wiele lat w handlu zagranicznym i okazał się ofiarą komuny. To znaczy najpierw sam nieźle żarł z czerwonego korytka, ale potem jego szef tak zaczął warcholić, że musiał umykać z chlewika, a kiedy chciał wrócić, to go tam nie wpuścili. Pisał chło- pisko listy do popu, kawu, kace, a nawet samego towarzysza Gierka, ale nikt nie dał mu szans na powrót do trzody chlewikowej. Szukał innej roboty, ale ponoć nikt go nie chciał przyjąć, bo miał zapaskudzone papiery. Popadł w taką nędzę z bidą, że posprzedawał wszystko, co miał w kwaterunkowym mieszkaniu w Oliwie, aż wreszcie i stamtąd musiał się wynieść, bo zalegał z czynszem. Ruszył w teren, do kaszubskich wsi za Gdańskiem i służył u chłopów jako parobek. Z czasem potrafił i krowę wydoić, i gnój rozrzucić, i pole zaorać. Mówił, że chłopi byli z jego roboty zadowoleni, chociaż nie mogli zrozumieć, że zamiast byczyć się, czytał książki albo jeździł do Gdyni i w empiku pożerał gazety. Z czasem nabrali do niego szacunku, bo okazało się, że miał lekkie pióro i bez trudu mógł napisać pozew do sądu, wniosek do urzędu, a nawet podanie w obcym języku o zagraniczną rentę.
Po robocie w polu był pisarzem i nigdy nie odmawiał ludziom pomocy. Latem sypiał w stodołach, szopach, a zimą najczęściej na strychach przy kominie. Nie był wymagający, nocował, gdzie popadło. Którejś zimy, kiedy spał w stodole, niespodziewanie w nocy przyszedł silny mróz. Odmroził sobie lewą nogę, ale przez lata jej nie leczył. Jego gnijąca gira nadawała się już tylko do amputacji, ale nie chcieli go przyjąć do szpitala, bo nie był ubezpieczony. Bezdomnemu nie doskwierały jednak ani chora noga, ani nędza, ani barłóg w świniej kuchni. Biedaka męczyły egzystencjalne lęki.
- Często, gdy zapada noc - mówił podniesionym głosem do magnetofonu Gabi - wpatruję się w niebo, w gwiazdy i myślę: oto ja, sam jeden, który zjawił się na tym świecie, jak iskra wyrzucona z ognia. Pali się, ale niebawem zgaśnie. Zginie na zawsze, pogrąży się w niebycie, rozpłynie się, jak drobina pyłu w otchłaniach kosmosu, na bezpowrotne zatracenie, na wieczność.
Gdy tylko wyszliśmy z tej obskurnej budy, Gabi natychmiast skomentowała tę eschatologiczną mowę:
- On kalkuluje tak jak ja. Słowem, w głowach nam siedzi jedna wielka beznadzieja.
- Oj, wy gąski - ciut się zirytowałem. - Nawet dziecko wie, że świat nie mógłby istnieć sam z siebie. Rozumiesz, dziewczyno, przed wszystkim co jest, była Przyczyna...
- Już się zaczyna. Oczywiście musi się wymądrzać.
Po śmierci matinki babcia Nela przyjeżdżała do nas na niedziele i święta. Na co dzień do gotowania i sprzątania była Mitka, z cienkimi rzadkimi włosami i zawsze czerwonymi dłońmi. Miała twarz siostry miłosierdzia, ale gdy ktoś zaszedł jej za skórę, to potrafiła być kąśliwa jak osa. Dyrygowała mną
niczym kapral żołnierzem, a gdy coś przeskrobałem, krzyczała jak opętana. Czasami jednak miękło jej serce i wtedy udawało mi się namówić ją, by mnie za nogi wyciągnęła z łóżka i ubrała. To było przyjemne i dziwne uczucie, kiedy ściągała ze mnie piżamę, a potem sadzała na kolana i szybkimi ruchami nakładała kolejne części ubrania, a na koniec przerzucała przez ramię i dzieliła mocnym klapsem w pupę.
Potem nagle jej się to odwidziało i stwierdziła, że jestem na to za duży. Zaczęła bardzo pilnować, żebym po przebudzeniu klękał przy łóżku, ładnie składał rączki i odmawiał paciorek. Była wniebowzięta, kiedy przyjęli mnie do ministrantów. Od tego czasu nie było porannego gilgotania po nosku i policzku, tylko energicznie i natarczywie deklamowany do uszka wierszyk: — A ta wielka wieża woła, chodźcie dzieci do kościoła. - Co tydzień prała, krochmaliła i prasowała moją białą komeżkę. Początkowo czułem się w niej jak przebrany przez matinkę za Aclasię, ale pobekiwania i szturchańce chłopaków wyraźnie uzmysłowiły mi, że to jednak nie jest świat dziewcząt. Tuż' przed wyjściem do prezbiterium proboszcz Elasz, zawsze z posępnym wyrazem twarzy, teraz nienaturalnie głośno wyciera! nos w czerwoną plamistą chustkę, a kościelny Gacek klepał twardą dłonią po naszych ruchliwych głowach, co znaczyło, że mieliśmy się uspokoić i skupić, jak na służków bożych przystało.
Najlepiej było zimą. Jeździliśmy wtedy z proboszczem i kościelnym konnymi saniami na kolędy, gdzieś daleko poza Sobieraj. Na koniec kolędowania było przyjęcie u leśniczego w Grintalu, częstowano nas pieprznym barszczem i nieco słodko smakującą dziczyzną. Nas ministrantów sadzano za stołem w kuchni, a księdza i Gacka proszono do pokoju gościnnego. Nie mogłem się nadziwić, kiedy przez niedomknięte drzwi ujrzałem proboszcza zażywającego tabakę z wielkiego rożka. Wtedy zrozumiałem, dlaczego jego chustka do nosa upstrzona jest brązowymi plamami.
Zdziwienie moje rosło i przyprawiało o gwałtowne bicie serca. Po sutej kolacji ksiądz Elasz, już zupełnie pozbawiony surowego spojrzenia, rozparł się wygodnie na krześle
i zaczął rozpalać wielkie cygaro. Udając rozkapryszonego łobuziaka, dopingował gospodarza, by się nie lenił i postawił na stole koniak.
- Rżnijmy wreszcie w tę baśkę! Dawajcie karty na stół! - pokrzykiwał.
Do Sobieraja wracaliśmy późną nocą. Sanie sunęły po puszystym śniegu. Nad nami rozciągał się czarny parasol nieba z migotliwymi światełkami gwiazd.
- A te Gierki i Breżniewy każą nam patrzeć pod nogi, żebyśmy jasnej gwiazdy nie zobaczyli - rzekł tajemniczo proboszcz, wydmuchując z ust kłęby pary z ostrą wonią koniaku i cygara. - Powiedz, panie Gacek, co to za czerwone bałwany.
Kościelny zasłonił usta dłonią w skórzanej czarnej rękawicy.
- Lepiej, jegomościu, o polityce nie wspominać.
- Eee - ksiądz machnął ręką i rozkołysany jazdą zaczął zasypiać.
- Mam zalecenie od lekarza, żeby broń Boże wiatrów nie wstrzymywać — mówił zatroskany kościelny. - Czy wielebny pozwoli, że sobie teraz ulżę?
- Ależ wal pan śmiało.
Kiedy gruchnęło pod derką z kożucha, proboszcz na chwilę otworzył jedno oko i sennie skomentował:
- Koń by się takiej trąby nie powstydził.
Któregoś dnia w letni słoneczny poranek, Tyiyza z plebańskiej kuchni przyszła powiedzieć, że ksiądz prosi Adasia
o pomoc przy zrywaniu wiśni. Spanikowana Mitka drżącymi rękami pomogła mi ubrać się w białą koszulę i spodnie od pierwszokomunijnego garniturku. A ja myślałem, jak to będzie w tym ogrodzie, który dotychczas mogłem oglądać tylko przez rysę w wysokim ceglanym murze. Na plebanię
szedłem nieśmiało i bojaźłiwie, stawiałem kroki powoli, by odwlec moment spotkania z surowym obliczem księdza Ela- sza. Furtka do plebańskiego ogrodu boleśnie skrzypnęła, powłóczyłem nogami po żwirowatej dróżce. Z czerwono-zie- lonych gęstwin wiśniowych odezwał się głos:
- Ciebie to jak na pogrzeb wystroili.
Po chwili z drabinki opartej o drzewo zjechała rozebrana do pasa postać proboszcza. Trudno było mi pojąć ten widok. Księdza Elasza zawsze widywałem w sutannie zwieńczonej sztywną koloratką, a teraz ujrzałem go w parcianych spodniach i w otłuszczonym ciałku niczym rozkosznego bobasa. Jak spod ziemi wyrosła przed nami księża siostra Pani Anastazja.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus - wydeklamo- wałem całą formułkę pozdrowienia, pamiętając upomnienia proboszcza, że nie wolno jej skracać.
- Na wieki, wieków amen... Stazja, dziecko, przynieś dla tego knopiczka jakieś stare gatki, bo on przecież w tym pańskim stroju nie wejdzie na wisienkę.
Później siedzieliśmy na sąsiadujących ze sobą drzewach
i zrywaliśmy wiśnie do blaszanych wiaderek, które zazwyczaj służą dzieciom do robienia babek z piasku. Co jakiś czas schodziłem z wiśni i wsypywałem zebrane owoce do stojącej na ławce zielonej michy. Na zawołanie „halo, halo” przerywałem robotę, by odebrać pełny kubełek od księdza Elasza.
- Kiedyś byłem na dzwonnicy i widziałem, jak żeś skakał po drzewach niczym małpka - proboszcz zdradził powód zaproszenia mnie do ogrodu plebańskiego na zrywanie wiśni. — A jak już dorośniesz, knopiczku, to co byś chciał, najchętniej robić?
- Chyba pożary gasić.
- Czyli strażakiem być. Ale żeś sobie zajęcie wybrał.
Nie powiedziałem, że jak tylko słyszę wycie strażackiej
syreny, to zatykam uszy rękami. Za życia matinki widok
wozu strażackiego pobudzał mnie clo histerycznego płaczu
i ucieczki pod łóżko. Tatinek, chcąc oswoić synka z przyczyną strachu, poprosił kolegów z braci strażackiej, by wzięli mnie na przejażdżkę czerwonym potworem po Sobieraju. Podczas całej podróży buczałem okrutnie i nie dałem się przekonać, że to nic strasznego. Dopiero później, przypadkowo słysząc przy kuźni w rozmowę kilku mężczyzn, zrozumiałem, że straż ogniowa bynajmniej nie podpala domów, tylko je gasi. Że też wcześniej nikt mi tego nie wbił do głowy. Teraz już wiedziałem, co tak naprawdę kiyje się za przerażającym dźwiękiem syreny, ale uraz pozostał.
Uwijałem się jak mrówka, a tymczasem ksiądz Elasz stracił zapał do zrywania wiśni i coraz częściej zamiast do wiaderka wrzucał je do szeroko otwartych ust. Pestki początkowo wypluwał, ale potem ściskając je palcami, strzelał nimi w moją stronę. Uparcie zachęcał mnie do walki, ale byłem zbyt onieśmielony, by od razu odpowiedzieć na jego wyzwania. Dopiero po kilku próbach wyrzucania pestek w krzaki odważyłem się wycelować w pulchne tułowie jegomościa. Niebawem wywiązała się ostra strzelanina, pociski z impetem uderzały w nasze ciała, pozostawiając czerwone ślady
- Pu, pu! - wolał ksiądz.
- Tru, tru! — odzywałem się dźwiękiem większego kalibru.
Zaciętą walkę przerwała Pani Anastazja, wołając nas na obiad. W okrągłej ogrodowej altance na stole pokrytym barwną ceratą stały talerze z zupą owocową: dla księdza Ela- sza, Pani Anastazji, Tyryzy i dla mnie. Po pestkowym pojedynku z proboszczem czułem się w tym gronie jak wśród swoich. Bez ociągania zabrałem się za pałaszowanie zupy, nie zwracając uwagi na zaciekawione spojrzenia współbiesiadników. Księża siostra spoglądała na mnie ze szczególną uwagą.
- Modlisz się, Adasiu, za duszę twojej mamy? - spytała, kiedy już skrobałem łyżką po dnie talerza.
- Uhu. I rano, i wieczorem. Mitka pilnuje, żebym pacierza nie zapomniał odmówić.
- Twoja mama odeszła do nieba, ale masz jeszcze inną, która jest zawsze - mówiła, jakby opowiadała bajkę. - To jest Matka Boża, Pani Przenajświętsza. A gdyby twojego tatusia zabrakło, wtedy pozostałby...
- Pan Bóg moim ojcem - odpowiedziałem z szybkością lecącej pestki.
- Knopiczek ma swój rozum — skomentował ksiądz proboszcz.
- Czyli rozmowy i przygody z Panem Bogiem - kontynuowała z powagą księża siostra — to tak, jak spotkania z najbliższymi. Czy należy mówić wszystkim dookoła o tym, co się zdarza w rodzinie?
- Nie należy? - próbowałem zgadnąć.
- Właśnie, właśnie. Powinno się o tym pamiętać - pokiwała palcem.
Po obiedzie Pani Anastazja zadecydowała, że tak jak zawsze po jedzeniu należy pobiegać po ogrodzie, by zrzucić nieco sadełka. Przed zabawą w szukanego stanęliśmy w kółeczku, a siostra proboszcza odliczała:
- Ele, mele, miodu wiele, cztery banie, chłop na sianie, ja albo ty, raz dwa trzy.
Przypadło na Tyryzę. Plebańska gosposia na cienkich i długich niczym bocian nogach rzuciła się w pogoń za proboszczem, któremu nie udało się w wyznaczonym czasie skryć w gąszczu ogrodu. Ksiądz chciał uciec w zarośla przy stawie, ale dziewczyna, skracając sobie drogę pościgu, przebiegła przez wodę jak torpeda i kościstą dłonią klapnęła jegomościa w nagie ramię.
Kiedy szukał proboszcz Elasz, postanowiłem skryć się w najdalszym kącie ogrodu. Intuicyjnie uciekałem w stronę przyciemnioną drzewami i zaroślami. Przedzierałem się przez parzące pokrzywy i kłujące maliny, odrzucałem szorstkie
liście dzikiego rabarbaru. W pewnym momencie ujrzałem za krzewami bzu niewyraźną barwną mozaikę. Po kilku krokach wszedłem na niewielki skwer i zamurowało mnie: w miniaturowej zagrodzie stało kilkadziesiąt karłów w kolorowych ubrankach, z czerwonymi czapeczkami na głowach. Wyglądały jak żywe postacie, które niedawno zastygły za sprawą czarodziejskiego zaklęcia. Kucnąłem i przypatrywałem się ich wesołym twarzom z wybałuszonymi oczyma i pomarszczonymi czołami.
- Mam cię, kraśniaku! - poczułem na ramieniu silny uchwyt proboszcza. Po chwili przydreptała Pani Anastazja.
- Ooo, tu się schował i z drobnymi sobie rozprawia.
- A kto je tutaj postawił? - spytałem zaciekawiony.
- Ja, knopiczku, ja. One tu mają swój raj, żyją sobie jak u Pana Boga za piecem. Gdyby tylko ludziska się dowiedzieli, że tu są, to by się z nimi rozprawili jak za starych czasów. Muszę je chronić w tym ogrodzie przed wrogami - pomachał palcem przed swoim miękkim, utabaczonym nosem. - Pilnuję, żeby im się nic złego nie stało.
Po wiśniobraniu jako ministrant czułem się zupełnie inaczej niż przedtem. Kiedy szliśmy do ołtarza równym krokiem
i ze starannie złożonymi dłońmi, w białych komeżkach i czerwonych aksamitnych kołnierzykach ze złotymi frędzlami, miałem wrażenie, że jestem żołnierzem gwardii przybocznej księdza Elasza. Jegomość miał jak zawsze surowe oblicze, ale kiedy nasze spojrzenia spotkały się, w ułamku sekundy widziałem jego porozumiewawcze mrugnięcie i tajemniczy półuśmiech.
To było wtedy, gdy nieopatrznie wspomniałem o wydarzeniu, o którym opowiedziała mi cioteczka Janiszka: w małej
wsi Mełnia młodemu rolnikowi ukazała się na wierzbie Matka Boża. Nie dość, że zdarzył się cud, to jeszcze gospodarz, wbrew wójtowi i proboszczowi, a nawet samemu biskupowi, pobudował kaplicę, w której księża mimo zakazu władzy kościelnej odprawiali msze święte. Cioteczka razem z innymi z Piękniewa chciała tam pojechać po uzdrowienie z różnych dolegliwości i chorób, ale nie czuła się na siłach, by znieść daleką podróż do cudownego miejsca.
- Podskoczymy tam razem, ja zrobię materiał, a ty kilka wystrzałowych obrazków - pisnęła Gabi.
- Bo ja wiem... - miałem wątpliwości, czy ten temat nadaje się do gazety. - To sprawa wiary, bardzo delikatnych uczuć, a my zrobimy z tego tanią sensację.
- Słowo harcerza, opiszę wszystko tak jak widać, bez bajerowania. Nie możemy, Adaś, pękać przed takimi sprawami, musimy byka chwytać za rogi - wjechała mi na ambicję.
I pojechaliśmy do tej Mełni. Już z daleka ujrzeliśmy w szczerym polu kłębiący się tłum i dziesiątki autobusów. W oczach Gabi pojawił się obłędny zachwyt. Kiwała głową, jakby chciała powiedzieć: jak szefostwo przeczyta mój tekst, to pospada ze stołków.
- Ty, chłopie, łap wszystkie bombowe widoczki! - rozkazała i ruszyła jak burza w lud. Łaziłem za nią, pstrykałem fotki i wsłuchiwałem się w jej rozmowy. O żadnych religijnych niuansikach nie było mowy. Wieśniak zobaczył na wierzchołku wierzby świetlaną postać w białym płaszczu
i niebieskiej przepasce. Istota poprosiła go, by na swojej łące wzniósł kapliczkę ku Jej czci. Zignorował jednak Jej życzenie. Kiedy któregoś dnia chciał napić się wódki, poczuł na całym ciele przejmujący ból. A zaraz potem odniósł wrażenie, jakby miał na sobie ciernistą koszulę. Gdy ją zdjął, ujrzał siedem krwawych smug, jakby właśnie przed chwilą ktoś silnie zbił go batem. Nazajutrz poszedł na łąkę z siedmioma
różańcami. Wtedy świetlana postać ukazała mu się po raz drugi. Kazała mu zanieść różańce do wszystkich czternastu rodzin w Mełni. Pomyślał, że będzie musiał siedem dokupić, ale kiedy się po spotkaniu ocknął, zobaczył, że trzyma w dłoni właśnie tyle sztuk, ile potrzebuje. Któregoś ranka zawiesił na wierzbie drewnianą kapliczkę z gipsową figurką Matki Bożej. Tego samego dnia pod wieczór, wracając z pola, spostrzegł, że z Jej serca sączy się krew. Po miesiącu od tego wydarzenia, pracując niemal bez wytchnienia, wzniósł na łące murowaną kaplicę. Co niedzielę schodzili się do niej na nabożeństwa najpierw ludzie z Mełni, potem okolicznych wioseczek i z coraz odleglejszych miejscowości.
Widziałem wokół ludzi klęczących, rozmodlonych i rozśpiewanych, przyglądałem się ich smutnym i zmęczonym twarzom, spracowanym i zniszczonym dłoniom oplecionym różańcami. Wahałem się, czy robić zdjęcia, czy dać sobie spokój. A jednak robiłem, ulegając tej głupiej i chorobliwie ambitnej Gabi. Omotała, zaczarowała mnie. Okręciła, ta siksa jedna, wokół swojego palca. Po przyjeździe stamtąd zaniosłem dwie rolki kliszy do pracowni i okrutnie zmęczony poszedłem się legnąć do dziupli. A Gabi tymczasem tworzyła tekst. I oto, co nazajutrz zobaczyłem: Na pierwszej stronie „Kuriera” baba z gołymi cyckami i jakieś ble, ble, ble, a nad tym wszystkim zajawka artykułu o Matce Boskiej na wierzbie. Niemal mnie krew zalała. W środku było jeszcze gorzej. Wielkimi, kulfoniastymi literami napisano: Reporterzy „Kuriera Bałtyckiego” świadkami histerii tłumu! Raj dla zaradnych! No i co ta szczeniara powypisywała?! Że chłop dorobił się nowej przybudówki do chałupy, że sprzedaje za ciężki szmal buteleczki z krwią Matki Bożej i broszurki z orędziami świętej Istoty. Bajdurzyła, że wizjoner modlił się głosem pełnym ekstazy, że ludziska jęcząc i szlochając, czekali na pojawienie się Panienki na niebie, że widzieli drżące i otoczone kolorowymi obwódkami słońce, że słysząc jakieś ta
jemnicze dźwięki dzwoneczków, padali na kolana. A między tym ponawtykane moje zdjęcia, z wizjonerem zasłaniającym ręką twarz, z kobieciną wypatrującą cudu, z ludźmi klęczącymi na łące.
Chciała mieć gówniara hicior i swego dopięła.
Tak się złożyło, że tego samego dnia po południu pojechałem do cioteczki Janiszki trochę się pobyczyć. W Pięk- niewie nudziłem się jak mops, ale zawsze po dwóch, trzech dniach wracałem do Gdańska wypoczęty i z nowymi siłami do walki z życiem. Zjedliśmy lekką kolacyjkę, bo cioteczka zawsze dbała, by na wieczór było lekkostrawnie, a potem jak zwykle trochę pogadaliśmy, oglądaliśmy niedawno wywołane zdjęcia. Na jednym z nich ujrzałem uśmiechającą się dziewczynę opierającą się na miotle. W pierwszej chwili machinalnie odłożyłem zdjęcie na kupkę, do tych, które już przejrzałem, ale tknięty jakimś dziwnym impulsem pochwyciłem ponownie.
- Co ona tu robi?!
Janiszka zaalarmowana moim głośnym zdziwieniem spojrzała na zdjęcie:
- A, ona. Wzięłam ją do sprzątania, bo już nie mam sił, żeby wszystkie kąty powymiatać — patrzyła na mnie znad okularów obojętnym wzrokiem. Wiedziałem, że teraz w ogóle mnie z nią nie kojarzy. - Ona jest pracowita, ale biedna. Chłop ją zostawił, stałej roboty nigdzie nie może dostać, a u mnie to chociaż na chleb zarobi.
Na dobranoc cioteczka rzuciła swoją starą jak świat życzliwą radę, bym za długo przy sztucznym świetle nie czytał, bo oczka sobie popsuję. Później posmęciłem się nieco w pokoju i postanowiłem przed walnięciem się na kanapę ciut się przewietrzyć. Przez uchylone drzwi ujrzałem klęczącą
i opartą na krześle Janiszkę. Modliła się. Uzmysłowiłem sobie nagle, że podpatruję starą i zmęczoną kobietę. Co chwilę brała głęboki oddech i szeroko otwierając usta, bezgłośnie
wypowiadała słowa pacierza, jak niemy skazaniec, który prosi
o ocalenie. W oczach stanęło mi moje zdjęcie z modlącymi się ludźmi w Mełni. Co ja nawystwarzałem?! Czułem się tak, jakbym zdradził moją cioteczkę, jakbym ją opluł, poniżył, wystawił na pośmiewisko.
Zawsze, kiedy sobie o tym przypomnę, robi mi się tak ciężko, jakby moje serce przygniatał wielki głaz.
Stałem przed kioskiem z gazetami w centrum miasta. W środku były dwie kobiety, stara i młoda. Pierwsza krzątała się i z zapałem robiła porządki; druga, podpierając rękami ciężką głowę, cielęco wpatrywała się w ruch za szybą.
- Czy jest „Kurier Bałtycki”?
- „Bałtycki”? - zdziwiła się młoda. - Chyba nigdy nie było takiej gazety. Może przed wojną...
- Nie gadaj bzdur - fuknęła stara. - Jeszcze parę miesięcy temu ją dawali, ale ona zawsze słabo schodziła. Teraz już chyba jej nie wydają.
Przy moim łokciu pojawił się nochal łysego człowieczka.
- Nie wydają, bo splajtowali... Pan chyba jakiś wczorajszy, że o tym nie wie.
- Kiedy splajtowali?
- Nie wiem, ile to już będzie, pół roku, rok...
- Naprawdę? - jęknąłem. - Przecież Zebra...
- Zna pan Zebrę?
- No, tak mi się zawsze wydawało - próbowałem żartować. Człowieczek gwałtownie pociągnął mnie za róg kiosku.
- Darek Wieloradzki jestem, dla znajomych Łysol. Moja matula w tej gazecie pisała felietony „Główka pracuje”. Na pewno je pan czytał, o nich się mówiło w szerokim świe- cie. Dokładała w nich wielkim politykom i małym kacykom,
że aż miło. Ale to było wtedy, gdy gazetą rządziły cwetry. Bałagan tam był wtedy niesamowity. Każdy skrobał, co chciał, puszczano przez nikogo niesczytane teksty ze szkolnymi błędami albo rozprawę naukową obok głupiego michałka. Matula, solenna redaktorka, nie mogła znieść tego bajzlu. Wzięła cwetrów za gardło, kazała założyć działy czy też poddziały, poleciła powołać redaktorów odpowiedzialnych, zrobić porządek w papierach. Wkrótce gazeta nie tylko wyszła z chaosu, ale i zaczęła się dobrze rozchodzić, przynosić niezłą kasiorę. Wiadomo, gdzie kapusta, tam się lęgną ro- bale. Ni stąd, ni zowąd pojawiła się szemrana ferajna, czytaj zwykłe bandziory, które powsaclzały do redakcji swoich ludzi, a weteranom, takim jak moja matula, z wielką pompą podziękowały za twórczy truci pracy w doprowadzeniu do wspaniałego sukcesu gazety na wolnym rynku czytelniczym, uff... Słowem wypad z „Kuriera”!
- Pani Wieloradzka...
- Nie żyje, niestety. Wykończyli ją dranie!
- Spotkałem ją dwa razy, bardzo dawno temu i przed paru laty, gdy właśnie wychodziła z pokoju redaktora naczelnego „Kuriera”. Była strasznie roztrzęsiona...
- To by się zgadzało — człowieczek przeszył mnie dzikim wzrokiem i nagle zmarszczył czoło. - Co to znaczy dawno?
- Gdy tutaj wybuchła rewolta. Zaczepiła mnie na ulicy. Dosłownie. Powiedziała: jest pan synem tego i tego człowieka, pańska taka a taka ciotka mieszka w Kanadzie, a taki
i taki wuj przeżył Stutthof, marsz śmierci, i mieszkał na ziemiach odzyskanych, a inny zdaje się walczył u boku generała Maczka. Niech pan przyjdzie jutro do mnie, tam a tam, będzie pan uczestnikiem ważnej sprawy. No i poszedłem. W mieszkaniu tłum młodych, a ona jedna siedziała przy maszynie i wystukiwała jakiś tekst. To była odezwa do strajkujących stoczniowców. Że czas na zmiany. Że młodzi popierają słuszne żądania robotników. Zorientowałem się, że
otaczający wianuszkiem panią Wieloradzką dziewczęta
i chłopcy to miastowi studenci, a ja jeden wśród nich jestem kmiotkiem, co to przyjechał ze wsi do miasta po rozum do głowy. Kiedy rzuciła hasło, że już czas odezwę podpisać, to mi ciśnienie podskoczyło. Podpisywałem tekst drżącą ręką
i nagle bęc, z nosa puściła mi się krew. Na białej kartce z odezwą młodych do robotników pojawił się duży czerwony kleks. Zapanowała konsternacja. Odezwały się głosy: trzeba to przepisać. Nie, mówili inni, to wspaniały znak, to symbol męczeństwa, cierpienia narodu polskiego. Zostawić to. I zostało.
- Wie pan, ile ja miałem wtedy lat?
- Roczek? - rzuciłem okiem na łysinę człowieczka. Spojrzał na mnie z byka, ale zaraz uśmiechnął się i pokazał całą dłoń jak przedszkolak.
- Pięć! Ja tam byłem, ja jestem dzieckiem rewolucji. Nie widział mnie pan wtedy?!
- Nie. Nie przypominam sobie.
- Matula zajmowała się rozpalaniem rewolucji, a ja namiętnie tworzyłem moje obrazki na odwrotnej stronie ulotek. Rysowałem domy, drzewa, ludziki, a potem to wszystko zawsze mazałem niebieską kredką. Żartowano sobie ze mnie: ten chłopak naprawdę czuje bluesa tak jak my. Dziwiono się mojej skłonności do niebieskomanii, ale nikt nie spytał, skąd to się we mnie bierze. A sprawa była dość prosta: ktoś kiedyś powiedział, że Ruscy wkurzeni naszą rewoltą wrzucą do Zatoki Gdańskiej atom i zaleje nas Bałtyk. Te słowa tak podziałały na moją wyobraźnię, że na moich rysunkach cały świat był zalany.
- Niesamowite! - wydusiłem z siebie sztuczny podziw. Kombinowałem, jak wyciągnąć z niego trochę więcej o „Kurierze”, ale to on pierwszy mnie podszedł.
- A ja ciekaw jestem, w jakich okolicznościach widział pan moja matulę pod drzwiami naczelnego, wtedy, po raz drugi?
— Trochę się tam kręciłem. Byłem wtecly właśnie w redakcji tej gazety... - nie chciałem łgać i zbyt wiele powiedzieć.
- Jak matulę wywalili, to zrobili z niej szmatławiec - gwałtownie potrząsnął głową. - Z gazety ma się rozumieć. Sacrum obok profanum, świętość przy świństwie, banał na banale. I ten zespół się zrobił dziwaczny jakiś: pożal się Boże politycy zbratali się z gangsterami, a przyzwoici to chyba tam z przypadku zostali. Jeden z nich niby został porwany i dostał w czapę, ale po jakimś czasie się odnalazł i była chryja, bo nikt go nie chciał rozwalić, a ponoć sam poszedł gdzieś w Polskę. Słowem zawieruszył się na własne życzenie...
Siedziałem w zatłoczonym autobusie. Za szybą ciągnęła się czarna opalizująca otchłań, a młoda kobieta obok mnie wciąż mówiła i mówiła. Właśnie wraca ze szpitala do domu. Jeszcze nie na stałe, ale na przepustkę. Wszyscy na oddziale są dla niej tacy dobrzy i mili. Słuchają jej, chwalą, że jest wesołą dziewczyną, trzpiotowatą jak nastolatka.
- A co tam, jestem, jaka jestem - roześmiała się nienaturalnie głośno i trąciła moją dłoń palcem zimnym jak lód. - Przepraszam.
Miałem złe przeczucia. Czesia od korektorek też wróciła ze szpitala na przepustkę. Zamiast swoich krótkich, czarnych włosków miała na głowie perukę z blond kręciołkami. Cera jej się wygładziła, nabrała złotawego koloru. Wyglądała jak odnowiony cherubinek. Pilnie sczytywała teksty, w przerwach parzyła kawę i częstowała upieczoną w domu wuzetką. Zawsze była dość oszczędna w okazywaniu uczuć, a teraz niby przypadkiem kogoś pochwyciła za dłoń, rezolutnie pogładziła po policzku, pogilgotała z boczku. Jednak już drugiego
dnia nie przyszła do roboty. Wróciła do szpitala. Nie minęły dwa tygodnie, gdy przyszedł ktoś z rodziny i powiedział, że Czesia umarła. Wtedy pomyśleliśmy o tym samym: odwiedziła nas, by się z nami pożegnać.
Gadatliwa dziewczyna zniknęła. Nawet nie zauważyłem, kiedy wysiadła. Poszła w ciemną noc. Jednostajna jazda autobusu wykołysała we mnie tamtą podróż - z Sobieraja do Piękniewa. Już nie w kowbojce, ale w przedziale wysłużonego pulmana, na miękkim płóciennym siedzeniu, z oknem przyozdobionym brązowymi zasłonkami. Siedziałem naprzeciw Ewki i jej koleżanki Losi. Ewka była w ciąży, miała rumiane lica i pulchne białe ręce nakrapiane drobnymi jak mak piegami. Rozmawiały szeptem, rzucały półsłówkami.
- Te chłopy - w cichym jęku Ewki odezwała się nutka rozdrażnienia i zmęczenia. Gdy natrafiła na mój wzrok, próbowała się uśmiechnąć: - Adaś, to nie do ciebie.
- Ale poczerwieniał jak panienka - prychała Łosia.
- On jest w porządku, to dobry chłopak - pewnie chciała, żeby było mi miło, a we mnie rozlała się czarna rozpacz.
Tuż przed Piękniewem wszyscy troje podnieśliśmy się z miejsc.
- Ty też tutaj wysiadasz? - zdziwiła się Ewka i zmierzyła mnie uważnym wzrokiem od stóp do głowy.
- No tak, wychodzi na to, że trochę tutaj zapuszczę korzenie, przynajmniej w czasie tych wakacji - próbowałem dowcipkować, by ukryć zmieszanie wywołane jej ciekawością. - Będę u krewnej praktykować w zakładzie fotograficznym.
- Wiem u kogo. To jest ta pani, która codziennie chodzi na cmentarz... To się pewnie spotkamy, bo ja tu mieszkam. Mój tutaj robi w kołchozie - roześmiała się i tak jak dawniej zabawnie odsunęła z czoła kosmyk włosów.
Czy naprawdę o wszystkim zapomniała?
Zwróciłem na nią uwagę na szkolnym podwórku. Maszerowała pośrodku w rzędzie pięciu splecionych ramionami
dziewczyn. Robiąc wielkie zakola, skręcając równomiernie to w lewo, to w prawo, przypominały ogromniastą ważkę, która próbuje lądować na placu pełnym rozbieganych głów.
- Dostałam! - rzuciła niby mimochodem, ale z uważnym półuśmiechem spoglądała na swoje towarzyszki.
- Co dostałaś?! - byłem w grupie chłopaczków przypominających stadko piesków węszących za smakowitym kąskiem.
- Spieprzajcie, kajtki! - wielgachna ważka groźnie fuknę- ła i pouczyła: - O tym tylko mogą baby gadać.
Jedno skrzydło ważki się wyłamało:
- To jest coś na ooo, albo coś na ceee, albo coś na eeem...
- No nie, to jest dziecinada! - Ewka zbuntowała się nie na żarty. - Więcej wam nic nie powiem!
Zaczarowała mnie, zahipnotyzowała wielkimi oczami, w których zdecydowanie i pewność siebie mieszały się. z łagodnością i tajemniczym wdziękiem. W jej twarzy i sylwetce było coś, co wywoływało niepokój, wprawiało mnie w stan niezrozumiałego pobudzenia, a jednocześnie przypominało matinkę. Wpadłem w dziwną mieszankę uczuć z drażniącą przyjemnością i przytłaczającym wstydem.
Przyciągało mnie do niej niczym ćmę do światła. W niedzielę odpustową zmoczyłem włosy i zaczesałem gładko do tyłu. Z grzebykiem wystającym z tylnej kieszeni i z korkowcem w ręku mszyłem zdecydowanym krokiem w jej stronę. Stała w krótkiej przewiewnej sukience i końcem ruchliwego języka delikatnie zlizywała białą łepetynę cukrowej waty.
- Chcesz mnie ustrzelić, kowboju - uśmiechnęła się pobłażliwie i odwróciwszy się na pięcie, szybko zniknęła między odpustowymi kramami.
Mieliśmy pomagać przy kręceniu filmu, taka była gadka, kiedy nas chłopców wskazywał palcem nieznany gościu z Warszawy. Stawaliśmy przy tablicy jeden obok drugiego na lekko rozstawionych nogach i strzelaliśmy złośliwymi uśmieszkami w głupią minę klasy,
- To nie będzie bonanza, tylko poważny dokument o kaszubskim trwa ni li - wyjaśni! gościu i kazał o świcie zjawić się przed budą.
Spojrzałem Ewce odważnie w oczy. Wzruszyła ramionami i pokazała koniec języka. Kiwając głową, dałem jej do zrozumienia, że jednak będzie to moje wielkie rodeo. Że jak wrócę, to będę już kimś innym, mężczyzną wracającym w glorii zwycięstwa. Wtedy naprawdę mną się zainteresuje.
W zachwyt wpadła Mitka. Uznała, że skoro mam być w filmie, to koniecznie muszę się pokazać w garniturze przyszykowanym na zakończenie roku szkolnego i w tatinkowym krawacie na gumce. No i oczywiście założyłem nowe buty, które zaledwie od tygodnia leżały w pudle na dnie szafy. Jeszcze nieco zaspany, ale radośnie podekscytowany wizją filmowej przygody, kroczyłem przez zatopiony we mgle Sobieraj. Na szkolnym podwórku stała już cała ferajna. Wnet się zorientowałem, że nie byłem jedynym z elegancji-Fran- cji, inni też byli odpicowani niczego sobie. Tylko Pioterek z Pustek Sobierajskich nie był ubrany ani po szkolnemu, ani po niedzielnemu. Miał na sobie wymiętoloną bluzę i stare buksy, jak zawsze, gdy nas ciągano na wykopki.
- Po gówno wy jedziecie do tego filmu, żeby was lepiej do nauki zagnali — Pioterek powtarzał słowa swojej mamy, która znana była w całej okolicy z ciętego języka.
- Twoja staruszka jest do tyłu z kinematografią - odezwał się głos we mgle. - Sztuka filmowa to jest przyszłość świata.
Potem pan reżyser i jego ekipa przyjechali nyską, a za nimi . pojawił się nasz sobierajski wysłużony żuk strażacki. Trochę nam było łyso, że mamy robić za gwiazdy, a pakują nas do wyszmelcowanego gruchota. Jak dobrze, że przysłaniały nas mgielne tumany. Zawieźli nas daleko za Sobieraj, na gospodarstwo rodziny Panków w Eltce.
- Powiedzcie im, co mają robić — pan reżyser wycedził przez zęby zaciskające fajkę.
- Chłopaki, a teraz do dzieła — z entuzjazmem polecił jego asystent i zaprowadził nas do chlewu. - Trzeba to gówienko ładnie stąd wywalić, a potem rozścielić słomkę, żeby świnki miały czyściutkie posłanko. Kto tu jest z gospodarstwa? — rozejrzał się uważnie po naszych zbaraniałych minach. Pierwszy podniósł rękę Pioterek. - A więc ty dopilnujesz, by wszystko było, jak należy. Pan gospodarz zgodził się na kręcenie z nim filmu, wszakże pod warunkiem, że w tym czasie ludzie oporządzą mu trzodę. Oto kaszubska zaradność!
Pioterek, mrucząc, pałaszował kanapkę ze swojskiego chleba i z dobrze przywędzoną szynką, a my po kolei nakładaliśmy widłami pięknie dojrzałą świniawicę na taczkę i woziliśmy na wielką kupę przy chlewie Pot nam spływał po twarzy, na dłoniach robiły się bąble, ale nie to było najgorsze. Nasze eleganckie garniturki i odświętne buty miały coraz więcej śladów świńskiego trudu. Kiedy już skończyliśmy tę robotę, zajęliśmy się żmudnym usuwaniem wstydliwych tropów filmowej przygody. Jak zauważył złośliwie Pioterek, wyglądaliśmy niczym iskające się małpy.
A tymczasem stary Panek siedział pod gruszą i opowiadał:
- Nocą my pędzili przez granicę cielaki, gęsi i wieprzki do Freistadtu. Nasi pogranicznicy i ci z Grenzschutzu niejeden raz nas widzieli, ale na wszystko przymykali oczy. Bo jak prosty lud zaczął rządzić, to przynajmniej zaczęło być porządniej. Gdańszczanie przestali głodować, a my przywoziliśmy do domów kupę guldenów, gdańską wódkę, kawę i papierosy.
- Stop kamera! - zawołał poirytowany reżyser. — Panie drogi, nie mów pan Freistadt, tylko Gdańsk, nie wspominaj
o tej kontrabandzie, a mówże o miłości do polskiej ojczyzny...
- Kochali my ją, panie reżisyra, ale jak brzuch pusty, to się człowiekowi licho miłuje.
- Może i masz pan rację, ale kuźwa za przeproszeniem nam tego nikt nie puści.
- Powinni puścić, bo to najprawdziwsza prawda.
- Głupi czy głupiego udaje - mruknął do siebie pan filmowiec i polecił, żeby już nas zawieźć do Sobieraja.
Po drodze wszyscy solennie sobie przyrzekliśmy, że o tym jak było naprawdę na planie filmowym, nikt nie puści pary z ust, choćby nawet świat się walił. I tak oto ze szpanowania przed Ewką zostały nici.
- Co żeś się tak uświnił?! - wadziła Mitka, gdy obejrzała moje ubranie. Ale jak to ona, zaraz zabrała się za przepier- kę, a buty starannie przemyła, wysuszyła i wypastowała. Do tej gównianej sprawy więcej już nie wróciła.
Gdy opuszczaliśmy naszą budę, była pożegnalna dyskoteka. Z adaptera leciała rytmiczna una paloma blanka, ja zaś uparłem się, by z Ewką tańczyć pościelówę. Przywarłem do niej jak pijawa, silnie oplotłem ramionami. Nie broniła się. Wstrzymując oddech, odliczałem sekunda po sekundzie czas mojej bezkarnej bliskości z jej ciałem. Krew pulsowała we mnie gwałtownie, a w głowie kręciło się jak na karuzeli.
- Odlepcie się śliniaczki, jest jabcoszek do wypitku!
- Gdzie?! - Ewka gwałtownie przebudziła się z romantycznego transu.
- Na podwórcu.
- To lecimy.
Wybiegliśmy w wietrzną ciemność. Butelczyna krążyła niczym okręcik na wzburzonym morzu między żaglami białych koszul a czerwonymi światełkami rozpalonych fajek. Trzymaliśmy się z Ewką dyskretnie za ręce i jak wszyscy po troszku pociągaliśmy z gwintu. Zrobiła się rajska atmosferka.
- Pojmujecie, jeżeli tylko my ludziska żyjemy we wszech- świecie, to znaczy, że Bozia bardzuchno nas kocha. To jest tak, jakby trzymała w dłoniach miliardy ziarenek piasku z jedną żarzącą się iskierką i wciąż na nią troskliwie chuchała, by nie zgasła.
- Na kazanie komuś się zebrało.
Poczułem nagle winny smak gorących i wilgotnych ust. Rozpaczliwie próbowałem złapać oddech.
- Nigdy nie całowałeś się z języczkiem? - dziwiła się szeptem Ewka.
- Nie, nigdy - westchnąłem szczerze do jej ucha pachnącego letnim wieczorem.
- Ale jest fajnie - Ewka się lekko rozkleiła. - Jestem twoją pierwszą dziewczyną.
Nazajutrz po południu kręciłem się w pobliżu zagrody Bizewskich, wieczorem zaglądałem w oświetlone okna ich domu, ale Ewki nie zobaczyłem. Okazało się, że wyjechała na całe wakacje do krewnych na drugi koniec Polski. Umierałem z tęsknoty. Pisałem do niej listy pełne miłosnych uniesień, ale nigdy ich nie wysłałem. Stałem przed lustrem i szeroko otwierając usta, bezgłośnie powtarzałem:
- Kocham cię, Ewka, kocham.
- Adaś, ja też cię bardzo kocham - odpowiadała głosem mojej wyobraźni.
Od września miałem rozpocząć naukę w Topolówce. Wiedziałem, że na długo będę musiał pożegnać się z wolnością pod twardą ręką wujcia Grygora. Mieszkał pośród wojennych pamiątek w clwupokojowej komunalce na Partyzantów. W szufladach trzymał opasłe teczki z aktami i fotografiami, świadectwami bohaterskiej i długiej drogi żołnierskiej. W dużym pokoju w oszklonej szafie wisiał mundur kapitana Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Za każdym razem, gdy u wujcia bywałem, otwierał tę szafę na oścież niczym skrzydła ołtarzyka i pukał palcem po kolei w każdy order, jakby sprawdzał tylko sobie znany dźwięk zaszczytu.
W ostatnim dniu wakacji poszedłem do łaźni publicznej. Mały barak pod wielkim dębem został wybudowany dla sobierajskich drwali, ale oni tam nie przychodzili. Czuć ich było potem i żywicą, gdy od popołudnia do późnego wieczora przesiadywali w Prawdziwku i sączyli piwko
z wielgachnych szklanych kufli. W łaźni były dwie kabiny przedzielone drewnianym przepierzeniem. Stara Krauska, która wciskała sosnowe szczapy do buchającego ogniem żelaznego pieca, przywitała mnie rechotliwym śmiechem:
- Wejdź, Adaś, do tej wolnej, kabinki swawolnej, bo w drugiej siedzi ta, co na imię Ewka ma.
Serce mi zaczęło walić jak kowalski młot. Gdy zrzuciłem z siebie wszystkie rzeczy, poczułem przejmującą całe ciało rozkosz wolności. Ona naguśka, ja naguśki, a między nami tylko cienka drewniana ścianka z przerwą u dołu i u góry. Gorąca woda waliła mnie po plecach i siedzeniu, a ja niczym szalony badacz szukałem między deseczkami szpary do nowego świata. Znalazłem parę dziurek po sękach mocno zapchanych papierowymi kulkami. Kiedy jedną z nich zacząłem wydłubywać i rozglądać się za czymś ostrym, by ją wyciągnąć, rzuciło mi się w oczy lustro przy wieszaku. Znalazłem sposób, by wreszcie zobaczyć Ewkę w całej pełni. Wystarczyło tylko zdjąć to zwierciadło i podsunąć pod przesłonę. Efekt moich poszukiwań okazał się piorunujący: ledwie ujrzałem za opalonymi długimi nogami jasną plamę podbrzusza z ciemną szczeliną płci, na lustro pacnęła naga stopa.
- Wiem, że to ty, wszystko słyszałam. Ale nie myślałam, że jesteś takim samcem jak inne łepki. Świnia! Wieprz! Wszystko zepsułeś!
Zobaczyłem Figę. Stała u wejścia do kościoła świętego Mikołaja. W pierwszej chwili nie wierzyłem własnym oczom: miała na sobie czarny zakonny habit. Gdy podszedłem bliżej, zniknęła we wnętrzu świątyni. Pomyślałem, że może mi się tylko przywidziało. Od dawna świrowałem na punkcie
mniszek. Może dlatego, że w rodzinie mieliśmy zakonnicę. Ledwie skończyła się wojna, a siostra tatinka wstąpiła do karmelitanek bosych i została tam na amen. Nigdy jej nie widziałem na żywo, tylko oglądałem na zdjęciach. Była dziewczyną w długim jasnym warkoczu, na każdej fotce roześmianą od ucha do ucha. Gdy tatinek ją pokazywał, to zawsze podkreślał:
- O, to jest nasza Agata, siostra Felicja. Ona tak po prawdzie tylko modli się i medytuje.
Tatinek, kując na kowadle żelazo póki gorące, o życiu wiele główkował.
- Wieczność jest odwrotnością czasu - mówił z namaszczeniem, powolnie kiwając głową. - My ją tu mamy na wyciągnięcie ręki, ocieramy się o nią, ale póki jesteśmy tu i teraz, nie możemy jej przeżyć. Są atomy i antyatomy, jest wierzch i spód, góra i dół. Jak z czasu przejdziemy do wieczności, to będzie tak, jak byśmy płaszcz na lewą stronę oblekli. Tu mamy materię i ruch, a tam będzie duch i bezruch. To znaczy te przesuwania, posuwania zostaną, ale bez udziału siły. Nie będziemy chodzić, ale lewitować albo po prostu się zjawiać. Wszystko od naszej woli zależeć będzie. Weźmy ciało; jak zechcemy, będzie twarde jak stal albo ulotne jak mgła.
- Pan to mu tylko w głowie miesza - pyskowała Mitka. - Toż on będzie całe życie czysto pokręcony przez te powiastki. Tylko sam Pan Bóg wie, jak tam będzie.
Siedziałem na brzegu pustej ławy i uważnie przyglądałem się ludziom w kościele. Było kilka osób, ale ani jedna nie była zakonnicą i nie przypominała Figi. Chciałem odmówić paciorek, ale nie mogłem się skupić. Myśli uporczywie wracały do chwili, gdy niespodziewanie dla samego siebie postanowiłem być pielgrzymem, wędrować bez określonego celu, modlić się ustawicznie, wplatając w rytm oddechu słowa: Panie Boże zmiłuj się nade mną. Robiłem wszystko jak należy, zachowywałem się zgodnie z radami chrześcijańskich
mistyków, ale nie osiągnąłem spokoju ducha. Im bardziej starałem się wyciszyć, tym bardziej nękał mnie wewnętrzny hałas. Ja pragnę kontemplować świat, zjednoczyć się z Tym Który Jest, a ludziom wokół zwalają się na głowy nieszczęścia, coś się we mnie buntowało, tam sieją nienawiść, tam się leje krew, tam umierają z głodu. Czy to jest w porządku? A jednak, gdy któregoś dnia wpadłem w dyskusję ze Stali- nówą, uparcie ją przekonywałem:
- Muszą być tacy ludzie, których istotą życia jest modlitwa.
- Lepiej by się za robotę zabrali, coś pożytecznego dla ludzi zrobili — sztachnęła się i wyrzuciła z rozedrganych nozdrzy dwie dymne torpedy.
- Miliony, miliardy ludzi pracuje, trudzi się, udoskonala dzieła naszych przodków, ale tak naprawdę od samej roboty, od tak zwanego postępu świat nie będzie lepszy - mówiłem w przypływie nagłego olśnienia. - Ludzkość potrzebuje duchowości, medytacji i milczenia.
- Po co, Hermus? Po co?
- By ocaleć. To jest bowiem światło prawdziwe, które oświetla nam drogę do nowego życia.
- Wariat ty jesteś czy wizjoner — śmiała się, ale jej twarz zdradzała, że wcale nie było jej do śmiechu.
Wychodząc z chłodnego mroku starego kościoła, w blasku słońca napatoczyłem się w otwarte ramiona Łopika. Dziobał mnie w ucho końcem pinokiowatego nosa i walił po grzbiecie ciężką, czarną dyplomatką.
- Witaj, witaj, nasza zgubo!
- A gdzie ty się tutaj kręcisz?
- Właśnie pędzę na epojtment z ważnym gościem. To cudzoziemiec, szycha jak się patrzy. Będę z nim mówił tylko po angielsku. Chcę wyraźnie podkreślić, jakbyś nie wiedział, in inglisz mówię perfekt... Poszedłem na dno razem z naszym „Kurierkiem”, ale już wypłynąłem na wierzch. Teraz
jestem właścicielem firmy, a nie jakimś tam dyrektorkiem administracyjnym gównianej gazety.
- Aż taka była zła?!
- Proszę cię, Adaś, bez jaj! - Łopik cofnął się i zaczął mi się bacznie przyglądać. - Gdy cię widziałem ostatnio, twoja gęba pokryta była tylko szczeciną, a teraz to wyglądasz jak średniowieczny pątnik. Kiedy inni nosili brody i sweterki, ty zawsze byłeś starannie ogolony i pod krawatem. Widzę, że jednak mocno cię wtedy przemalowali. Czy faktycznie za tym wszystkim stał nasz Juras?
- Nie mam pojęcia.
- A pamiętasz to zdarzenie na poligonie pod Szczecinkiem?
- O czym ty mówisz?! - obruszyłem się. — Wciąż lubisz wracać do tej szwejkolanclii.
- Wiem, że to cię zawsze wnerwiało, jednak muszę ci to przypomnieć, bo to ważne. Było tak: Jurasowi po raz kolejny fala kazała pilnować ognia we wszystkich kozach. Żeby było śmieszniej, musiał przed każdym wejściem do namiotu trzykrotnie miauknąć. Ty wtenczas sczapiłeś go i zacząłeś głośno nadawać: Facet, ty rób swoje, ale nie daj się zeszma- cić, bądź człowiekiem. Co on na to? Myśleliśmy, pokiwa głową ze zrozumieniem albo spojrzy na ciebie z podziwem, ale nic z tego. Zjeżył się jak dziki kocur i zaczął się pultać: Dla siebie te rady zachowaj, soliclaruchu jeden. I fala i trepy ryknęli śmiechem, a Juras poczuł się jak gieroj. On po prostu wyczuł, że to pisklęta wojskowej wrony, które zacierają skrzydełka z radości, że ktoś wreszcie wziął za mordę tych rebeliantów. Ciebie też.
- Nie rozumiem. Mnie, niby dlaczego?
- Nie pal głupa. Przecież nie po to zaciągnęli cię do woja, żebyś służył ojczyźnie. Chcieli spacyfikować prowodyra, co to brać uczniowską nakłaniał do smażenia bibuły na spirytu- sówce, do czarnych procesji trzynastego każdego miesiąca...
- Skąd o tym wiesz? Nigdy o tym nie rozmawialiśmy...
- Ho, ho, swoje się wie. W wielu sprawach jestem oblatany. Ynteligencję się ma, ale ciebie to trudno rozgryźć. Jesteś naiwniakiem, czy tylko tak wyglądasz. Nie wiem, dlaczego zawsze uważałeś Zebrę za równego gościa, a przecież to cwaniak, wręcz bandyta, że się tak wyrażę.
- Mówisz tak, bo gorycz jakaś przez ciebie przemawia.
- Gadaj, co chcesz, ale ja wiem na fest, że to on rozwalił gazetę, i że to on spiskował z żołnierzami Dżordża vel Jurasa.
- Zastrzeliłeś mnie.
- Adaś, żartuj sobie, ale jedno ci powiem: chyba u Zebry powinieneś szukać klucza do twoich nieszczęść - Łopik wyciągnął dłoń na pożegnanie. - Już naprawdę muszę gnać, trzymaj się.
- Mówiłem, że jestem nieszczęśliwy? - uścisnąłem jego rękę i zamarłem. - Lekko się odwróć i powiedz, czy widzisz to co ja?
Nie posłuchał, tylko zaczął tanecznym krokiem krążyć wokół mnie jak klaun, zerkać dookoła spod przymrużonych powiek, a potem nagle zatrzymał się i błazeńsko poruszał ustami:
- Nie wiedziałeś, że Figa poszła do zakonu? Parę razy już widziałem ją na tym szlaku, raz nawet, gdy prowadziła małe dzieci. Trudno w to uwierzyć a jednak...
- Rozmawiałeś z nią?
- Próbowałem kiedyś do niej podejść, ale ona się zwinęła. Widocznie nie miała ze mną przyjemności... - zachichrał przez nos. - Może tobie się uda.
Łopik ruszył w stronę Szerokiej, a Figa wciąż stała u wejścia do kościoła. Uśmiechnęła się i skinęła głową. Zrozumiałem, że czeka na mnie. Nagle poczułem się jak w magicznej przestrzeni pulsującej w rytm stawianych przeze mnie kroków.
- Adaś, nie bój się, to naprawdę jestem ja - powiedziała, skrywając za siebie obie ręce, wyraźnie sygnalizując, że nie będzie żadnych uścisków.
- Ale niesamowity przypadek...
-Jednak chyba nie ślepy...
- Nie wiem, co powiedzieć... Trudno cię rozpoznać - mamrotałem.
- Ty też się zmieniłeś. Jesteś bardziej nie do poznania niż ja - uśmiechnęła się.
- Eeee... Lepiej opowiedz, jak się to stało - wpatrywałem się w jej ciemne, głębokie oczy wtopione w gładką, bladą twarz.
- To nie jest bynajmniej moja wewnętrzna emigracja - powiedziała jednym tchem, jakby chciała wyrzucić z siebie długo trawione słowa. - Właściwie nigdy nie wiedziałam, co chcę w życiu robić. Skończyłam pedagogikę, a pracowałam w gazecie. Teraz jestem zmartwychwstanką i przedszkolanką. Wreszcie znalazłam swoje miejsce...
- A dzieci, rodzina, mąż?
- Nie zadawaj mi takich pytań, bardzo cię proszę.
- Dlaczego nie?
- Bo nie i już.
- I jesteś szczęśliwa? - zacząłem z innej beczki.
- Nie chcę być tutaj szczęśliwa. Chcę po prostu żyć naprawdę... Tyle jest chaosu w nas, dookoła, na świecie. Wierzę, że Pan Bóg nas z tego wyprowadzi, tak jak na początku zamęt zamienił w istnienie.
- Czy to, co się wydarzyło w drodze powrotnej z Paradyża...
- Tak, to miało znaczenie — w spojrzeniu Figi pojawił się cień goryczy. - Ale to była tylko iskierka, która przyspieszyła wybuch. On by i tak kiedyś nastąpił... Nie pytaj mnie
o anatomię powołania. Chyba nikt z osób konsekrowanych nie jest w stanie odtworzyć tego labiryntu, który doprowadza do celu...
- Ładnie powiedziane.
Figa speszyła się. By odwrócić od siebie uwagę, zmieniła temat rozmowny:
- Chyba pamiętasz, że twój samochód jest wciąż w garażu mojego dziadka na Chełmie. Możesz go w każdej chwili odebrać.
- Mój samochód? - wybałuszyłem oczy i spojrzałem na czubek nosa niczym Benny Hill. - Czy ja kiedyś prowadziłem auto?
- Tobie zawsze żarty w głowie. Przez tę twoją figlarską naturę nie wiedziałam, jak zareagować, gdy tam na szosie wciągnęli cię do samochodu. W pierwszej chwili pomyślałam, że to znowu jakaś błazenada...
- Ja zawsze bywam jak najbardziej poważny - oświadczyłem, prezentując moją starą sztuczkę z ruszającymi się uszami...
- No tak — uśmiechnęła się smutnawo. - Niekiedy bywało wesoło jak w fajnej pace. Ale pod cienką warstewką koleżeńskiego ciepełka skrywało się kłębowisko jadowitych żmij: intrygi, oszustwa, pomówienia, zdrady... Właściwie nie powinnam ani tego mówić, ani spotykać się z tobą sam na sam. To jest wbrew regule naszego zgromadzenia.
-Jednak chciałaś się ze mną zobaczyć.
- Właśnie, to była taka nieodparta potrzeba. Chociażby tylko zobaczyć cię, a niekoniecznie z tobą się spotkać. Ten jeden jedyny raz. Zastanawiające, że zdarzyło się to właśnie dziś, gdy wyjątkowo znalazłam się na mieście sama, bez sióstr... - Figa zaczęła się niespokojnie rozglądać. - To ja już pójdę.
- Powiedz chociaż na pożegnanie, jak masz teraz na imię?
- Alicja. Siostra Alicja...
Kiedy wysiadłem na stacji kolejowej w Piękniewie, cio- teczka Janiszka czekała już na mnie na peronie. Ewka i Łosia, przechodząc obok nas, westchnęły i zachichotały.
Cioteczka nigdy nie miała w zwyczaju przychodzić po mnie na dworzec, więc dlaczego akurat dziś. Dziewczyny robią sobie śmichy-chichy, pewnie myślą, że ze mnie taki laluś, którego wszędzie trzeba zaprowadzić za rączkę. Widząc moją nieco naburmuszoną minę, cioteczka po przywitaniu zaczęła konfidencjonalnie mruczeć pod nosem:
- Przyszłam po ciebie, bo jak tylko ta junta pokazała pazurki, to nawet nasze dwa ospałe mociraki zaczęły się panoszyć. Legitymują, węszą, szpiclują, jakby kręćka dostały.
- Dałbym ja sobie z nimi radę...
- Mówisz jak twoja babcia, ale teraz, chłopcze, to zupełnie inne czasy niż podczas okupacji. Nawet nie wiadomo, kto jest naprawdę wróg, a kto przyjaciel.
Zamilkłem, ale w duchu sobie pomyślałem: och, cioteczko, co ty w tej pipiclówce możesz wiedzieć o wojnie z komuną.
Ledwie weszliśmy do domu, a tam czekała na mnie druga niemiła niespodzianka. Myślałem, że będę jedynym wakacyjnym gościem cioteczki, ale okazało się, że w moim ulubionym pokoju mieszka już ksiądz Zbyszek. Był chudziel- cem w średnim wieku o niespokojnym spojrzeniu i dziwnym sposobie bycia. Z domu wychodził tylko wieczorami, ale wtedy szybkim krokiem robił pełną rundkę wokół wsi, a czasami nawet zahaczył o brzeg jeziora Sitno. Pisał pracę naukową o antropologii śmierci, ale parę razy, przechodząc obok drzwi jego pokoju, słyszałem, jak rżał ze śmiechu swoim charakterystycznym głębokim basem. Do kościoła pięk- niewskiego nie chodził, msze święte odprawiał tylko w domu, ale my z cioteczką w nich nie uczestniczyliśmy.
Janiszka dreptała do kościoła codziennie rano, zawsze siadając w pierwszej ławce, którą rok rocznie zaraz po Trzech Królach wykupywała od proboszcza Felskowskiego. Była zagorzałą orędowniczką plebana. Któregoś dnia Felskow- ski poskarżył się jej, że Mandziuk, pierwszy sekretarz partii, wtargnął na plebanię i ostrzegł go przed głoszeniem
politycznych kazań. Przy pierwszej okazji cioteczka zaczepiła na drodze piękniewskiego partyjniaka i ostro go zjechała, jak śmie nachodzić starego księdza i pouczać, czego nie ma głosić z ambony. Pierwszy sekretarz wysłuchał jej wyjątkowo spokojnie, nawet nie odszczeknął, ale nazajutrz rano cioteczka popłakała się nad grobem wujcia Majka, bo nieznana ręka wymalowała na mannurowej płycie czarną farbą ostrzeżenie: „Nie podskakuj, wałęsiaczko!”
Cioteczka broniła i popierała księdza Felskowskiego jak ukochanego ojca, ale potrafiła zamęczać go wciąż nowymi pomysłami. Pragnęła świątyni barwnej, wypełnionej roślinami, obrazami, freskami i ilustrowanymi witrażami. Proboszcz zgodził się, by boczne nawy zazieleniła fikusami i palmami, a ołtarz główny co najmniej raz w tygodniu zdobiła kwiatami ze swojego wielkiego ogrodu. Nie chciał natomiast radykalnie zmieniać surowego, pierwotnie protestanckiego wystroju kościoła. Janiszka tak długo jednak wierciła mu dziurę w brzuchu, że w końcu dał wykonać dwa witraże: jeden ilustrujący wypędzenie pierwszych rodziców z raju i zapowiedź odkupienia ludzkości, a drugi z wizerunkiem świętego Franciszka jako przyjaciela całego ziemskiego stworzenia.
Zawsze po przyjściu z kościoła cioteczka miała śniadaniową nasiadówkę. Frisztek, mówiła z niemiecka, musi być obfity, żeby ciało nabrało energii na cały dzień. Tak się zżyła z samotnością, że przy śniadaniu z sobą i dwoma kotami rozmawiała jak z najlepszymi przyjaciółmi. Siebie przeważnie ganiła: za słabą pamięć, brak zdecydowania, niezręczności. Kroszka i Wojcieszka ustawicznie zachęcała do jedzenia i chwaliła za kocią przebiegłość. Najdłuższe rozmowy prowadziła w ogrodzie z kwiatami. Wierząc w głęboką wrażliwość psychiczną flory, każdą roślinkę cierpliwie i starannie przygotowywała na ścięcie.
Z biegiem czasu miała coraz mniej serca do prowadzenia zakładu fotograficznego. Biadoliła, że zamiast bywać wśród
ukochanych kwiatuszków, wciąż musi zajmować się czara- mi-marami. Kiedy jednak nałożyła wyświechtany fartuch z jedwabnej czarnej podszewki, zapięła kilkanaście guzików z masy perłowej, potrafiła do ostatka oddać się pracy, nucąc pod nosem dziwną mantrę przypominającą głos zamkniętego w słoiku bąka. Moją fotograficzną edukację potraktowała bardzo poważnie. Kilkanaście razy dziennie wbijała mi do głowy te same czynności z własnego, starego jak świat rytuału. Kiedy chciałem coś zrobić inaczej, po swojemu, pokiwała głową i oceniła zgodnie z wrodzoną złośliwością:
- Oj, Adasiu, widzę, że wciąż jesteś tym małym chłopczykiem, który miał w zwyczaju powtarzać: ja siani, ja siani, ja siam!
Niekiedy bywałem z aparatem w terenie, czyli przeważnie na pogrzebach i chrzcinach. Piękniewianie akurat mieli wtedy fisia na punkcie robienia zdjęć nieboszczykom w trumnach i niemowlakom w becikach. Trudno było potem rozpoznać na obrazkach, kto żyje a kto umarł, bo śpiące dzieciaczki miały trupie buźki, a nieboszczycy z gębusiami starannie wypchanymi watą przypominali ludzi, co to właśnie zapadli w poobiednią drzemkę. Moda i obyczaje dość szybko się jednak zmieniały. By się o tyni .przekonać, wystarczyło poszperać w cioteczki Janiszki komórce, gdzie walały się rekwizyty z atelier, maski diablików i świętych Mikołajów, futro niedźwiedzia z łbem szczerzącym kły, plansza z obrazkiem lecącego nad morzem dwupłatowca z dziurami do wystawiania głów.
Po robocie miałem wolne, ale nie bardzo wiedziałem, gdzie się podziać. Włóczyłem się po Piękniewie zabudowanym niskimi ceglastymi domami i wielkimi stodołami krytymi czarną papą. Kolistą wieś jak średnica przecinała ulica Pierwszych Osadników. Czy się szło od wschodu, czy od zachodu, nie można było spokojnie ominąć pękatej i brzęczącej niczym pszczeli rój knajpy Pod Setką. Trutnie stare i niłode zataczały się między wyblakłymi stolikami a przysadzistym germańskim
1
bufetem, gdzie urzędowała królowa matka Dominika, której pulchne dłonie równie wprawnie pomywały kufle, co waliły po karkach pyskaczy i upierdliwców. W kącie, zawsze na swoim miejscu, tkwił staiy Ignac o twarzy starego anioła i uzębieniu wampira po ciężkich przejściach.
- Ty, młody, z nami się nie zadawaj, bo licho skończysz!
- pogroził palcem, ale żwawo zachęcał do postawienia choćby tyciutkiego piwka. Kiedy już trącił nosem piwną piankę, był gotowy opowiedzieć historię swojego upadku: - Bo mnie to właściwie już Niemcy rozpili. Ja okupację przeżyłem w Generalnej Guberni, a tam prawie za wszystko płacili wódką. Sznaps dostał nie tylko chłop za zboże i świnie, ale i robotnik fabryczny1 na wypłatę. A jak ja przyjechał tu, na Dziki Zachód, to nam nowa władza płaciła pensję w spirytusie gorzelnianym, bo to jedyna rzecz, której tutaj było pod dostatkiem. Cuchnął jak ścierwo, ale jak się zaprawiło palonym cukrem, to się dało go wypić. Pili my, pozbierańcy z całego kraju, zza Buga, i pociągali Niemcy, których tu jeszcze sporo zaraz po wojnie zostało. Wtedy niemieckie frajleny były dupiaste, szerokie jak stodoły, a polska kawalerka przez te wojaczki i tułaczki była strasznie cherlawa, wymizerowana. Nie kto inny, tylko Niemki pierwsze porody naszych bab tutaj odbierały. Zawsze gromadnie przepijaliśmy pępowinę, gadaliśmy po naszemu, szwargotaliśmy po niemiecku, było tedy, jak wy teraz mówicie, morowo i wdechowo. Ale i ciemne sprawki wyłaziły na wierzch. Różne typy się tu zjechały. Do niejednej dupiastej się dorwali, niejeden dom ogołocili. Wywiesił taki jeden z drugim polską flagę, że to niby chce w tym domu zamieszkać, a jak już wszystko zachachmęcił, to się w innej wsi zamelinował i dalej apiać od nowa. Ja święty nie jestem, ale gwałtem żadnej żem nie wziął anim szabrem się nie zajmował. A jednak robal wielki mnie gryzie, że gdy Niemiaszki wrócą, to takiego delikwenta spod Setki jak ja, z całą zgrają przepędzą z tego pięknego zakąt
ka. Zalewam go i zalewam, a on wciąż rośnie i mnie smoczym pyskiem pożera...
Ignac zaczął trzeć czerwone oczy i łkać cichutko, tłumiąc wszystkimi mięśniami twarzy napierający szloch.
- Nie stawiaj mu więcej, elegancik - radziła po matczynemu Dominika - bo się chłopisko zupełnie rozejdzie.
Podczas kolacji ksiądz Zbyszek zapychał się hałaśliwie sałatką pomidorową a ja, wstrzymując przed cioteczką zbyt mocno zaprawiony piwem oddech, pytałem dociekliwie:
- Czy to prawda, że Niemcy tu mają wrócić?
- Tak tu już mówią przeszło trzydzieści lat - Janiszka na pajdce chleba starannie rozsmarowywała łyżeczką od herbaty twarożek z drobno posiekanym szczypiorkiem.
- Mówią, mówią — zabulgotał ksiądz - ale ku temu to idzie.
- Tu niedaleko mieszkał niejaki Kowalonek - cioteczką ciężko westchnęła i posmutniała. - On godzinami trzymał głowę w radiu i straszył wszystkich dookoła, że będzie trzecia wojna. Ja mu kiedyś powiedziałam, ty sąsiad umrzesz, a wojny jak nie będzie, tak nie będzie. I tak się mój Boże stało.
- Ale jednak teraz jest... — ksiądz wycelował w niebo mały palec.
- Wstyd byłoby tę wstrętną pierdziochę nazywać wojną
— Janiszka oburzyła się i zaraz sobie coś przypomniała. - Kiedy ta trzecia miała być, to tu przywędrowała stara Niemka. Miała na sobie czarny, zniszczony płaszcz. Wyglądała jak arystokratka, którą gdzieś daleko stąd przegonili z pogrzebu. Nie wiadomo było, czego tak naprawdę chce, bo mówiła niewyraźnie, jakimś dziwnym plattdeutsch. Zaprosiłam ją na wieczerzę. Niewiele jadła. Nie chciała ani kawy, ani herbaty, tylko wodę. Jak odchodziła z Piękniewa, przystanęła na skraju wsi i zrobiła w powietrzu wielki znak krzyża. Potem już nikt więcej jej tutaj nie widział.
- A ten Werner, z tego napisu nad frontowymi drzwiami, co to nawet przez tynk widać, pojawił się może kiedyś? - żywo interesował się ksiądz Zbyszek.
- Właściciel, Alfons Werner? - cioteczka zadała pytanie, by pozbierać myśli. — Nawet nie wiem, czy jeszcze żyje. Mój brat Grygor zgadał się kiedyś w Gdańsku ze studentem z Niemiec, który twierdził, że ojciec jego kolegi Bruno Wernera pochodzi z Schóneck. Czy to Werner właśnie z tego domu trudno powiedzieć. Grygor nie dopytał.
- Gdyby ten Werner chciał tu wrócić, to co wtedy? - ksiądz maglował cioteczkę jak na przesłuchaniu.
- Co wtedy?! — zdradzała podenerwowanie. — A ja bym go spytała, kto zapłaci za zmarnowane zdrowie i życie mojego Majka. Czy to sam jeden Hitler wojnę rozpętał? Przecież prawie cały naród poszedł za nim, tak samo oszalał jak on. Ten Alfons też musiał mieć swoje za uszami. Prawie całą piwnicę napchał faszystowskimi gazetami.
- Tylko jeden boks - sprostowałem.
- A ty skąd o tym wiesz?
- Mało razy słuchałem tych wojennych opowieści?
- Patrzcie, mądrala się znalazł - cioteczka odburknęła zgryźliwie.
Podczas kolacji z księdzem Zbyszkiem zawsze było wiele gadania o starych dziejach. Za to na śniadanie Janiszka przynosiła bardzo świeże nowinki. Wtedy była już po kościele i zakupach w miejscowym sklepie. Któregoś słonecznego poranka, kładąc na stół koszyk z pajdkami chleba i właśnie co zakupionymi bułkami, dociekliwie pytała:
- Znasz chyba tę dziewczynę z Sobieraja od Bizewskich, co to wyszła za młodego Udrocha? Chodziliście razem do podstawówki, no nie?
- Czy znam Ewkę? - czułem, jak moje uszy wypełniają się gorącą, czerwoną lawą.
- Nie wiem, jak ma na imię, ale w spółdzielni mówili, że małe utraciła. Martwe się urodziło. Broiła z tym cholernikiem, musieli się żenić, a teraz to nieszczęście. Mój Boże, ona jest jeszcze taka młoda...
Wybiegłem szybko do łazienki, bo nie mogłem powstrzymać się od płaczu. Wzięło mnie jak Ignaca Pod Setką. Stałem przed lustrem i mazałem łzy po całej twarzy. Dlaczego właśnie Ewce się to zdarzyło? Przymknąłem oczy. Zobaczyłem ją idącą powoli w deszczowy wieczór niedaleko pięk- niewskiego cmentarza. Szła z pochyloną głową, mokre włosy przylepiły się do jej policzków. Zatrzymałem ją, spojrzała na mnie, tak jakby wiedziała, że się spotkamy na tej ścieżce. Oboje znaleźliśmy się pod moim parasolem. Przytuliłem ją do siebie, oparła mokre i zimne czoło na mojej brodzie.
— Tak mi żal...
— Nic nie mów, Adaś.
Nie widziała moich łez.
Cioteczka już zaparzyła herbatę, z pasją zaczęła rozstawiać na stole jedzenie i z sekundy na sekundę mówić coraz szybciej, jakby się obawiając, że nawet krótka chwila milczenia mogłaby okazać się czarną dziurą, która wciągnie nas w swą przepastną otchłań.
— Ten malinowy dżemik jest bardzo smaczny, musisz Adaś- ku koniecznie go skosztować, nie trunki dobre na frasunki, tylko słodycz z rubus idaeus, wprost z mojego ogródka, no bo tak już jest, że czasami gorzkie życie trzeba omiodzić,. nawet chłopom twardym w bojach robią się serduszka mięciutkie od niewieścich cierpień i nieszczęść, a u Pałubickich to jest dziedziczne, weźmy twojego dziadka Alulka...
\
Pamiętałem dokładnie, gdzie i co było. Z lewej strony od wejścia stał przysadzisty, osmalony stół z wielkim imadłem, na ścianie z prawej strony wisiały obręcze, podkowy, jakieś druciska. W lewym rogu był piec z miechem, a na środku królowało kowadło. Tatinek zawsze w zapamiętaniu walił
młotem w kawał czerwonego żelaza, aż ponownie sczerniało, by na koniec, jeszcze gorące jak piekielny paralusz, zasy- czało w wiadrze z wodą. Wiele razy w takich chwilach powtarzał: - Ciężko być między młotem a kowadłem. — Od tego walenia, rozbuchanego w piecu ognia, kłębów pary unoszących się znad wiadra z wodą, bywało hałaśliwie i dymnie jak teraz, ale przecież zupełnie inaczej. Wciąż widziałem wędrujące w szczelinach muru mrówki, a za oknem cierniste krzewy porastające drobnymi, cierpkimi w smaku giligi- limączkami.
W Kuźni Hermusa muzyka techno rozsadzała ściany, ludzie zajęci byli przekrzykiwaniem własnego głosu, a ja pomyślałem, usiądę sobie w kąciku, gdzie kiedyś radośnie ruszałem miechem, zamówię u długonogiego kowalątka naparstek koniaczku, posiedzę trochę i pójdę. Było tu nie przychodzić i nie zadręczać się tym diabelskim widokiem.
Podszedł do mnie czart istny, dobrze spasiony, z nastroszonymi brwiami i drobnymi czarnymi kręciołkami na głowie.
- Po starych kątach węszymy? Tatkowiznę lustrujemy?
- Tomek?
- A myślałeś, że kto? Biesnik jakiś? Ty możesz, nie wiem jak długą brodę zapuścić, a i tak cię rozpoznam. Po oczkach, Adaś, po oczkach! Czy te oczy mogą kłamać...
- Chyba nie...
- No i co? Zamiast do szefa się zameldować, to gdzieś z boczku się czaisz. Co podać szanownemu panu?
- Chciałem małego koniaczka wypić.
- Już się robi, zaraz nasza Jutka przyniesie, na koszt firmy. A może jeszcze kawkę, coś na ząbek do tego? Nasz przysmak to placuszki z dżemikiem malinowym...
- O nie, bardzo dziękuję!
Tomek nie dał mi pobyć samotnie w kąciku. Zaciągnął do służbowego stolika, gdzie już siedzieli kumple ze szkol
nych lat: ryżawy Józik z wciąż jeszcze gęstą czupryną i Kłeczka ze słusznym nosem.
- Ale żeś trafił! - rzucił rozgorączkowany Józik. - My tu akurat rychtujemy się clo bojowego zadania.
- Wczadzimy im, zobaczysz - Kłeczka szorował ręce pod stolikiem.
- Komu!
- Im przecież!
' - Nie mów od środka, ale tak, żebym zrozumiał.
- Nic się nie zmienił, udaje ciemnego, a swoje wie.
- Adaś, powiedz szczerze - Józik przykuł mnie badawczym wzrokiem. - Nadaje się Tomek do rządzenia gminą?
- Pewnie, gołym okiem widać, że jest uosobieniem mądrości, doświadczenia i rozwoju.
- Ale bombowe hasło wyborcze! — pisnął Kłeczka.
- Musimy rozwalić ten chory układ, bo już dłużej nie da się tu żyć — Tomek ciężko westchnął i pokręcił głową.
- Komuna rządziła jak mafia, ale przynajmniej potrafiła się zachować - tłumaczył Józik.
- Tomka staruszek, pamiętasz go, no nie? - rozgorączkowany Kłeczka trącił mnie w ramię. — Był za czerwonych i przewodniczącym gromadzkiej rady, i naczelnikiem gminy, ale nikt złego słowa o nim nie powiedział.
- Od kiedy ten ministrant Olfas z nadania czarnego został wójtem, to się z Sobieraja szopka porobiła - jednym tchem wyrzucił z siebie Józik.
- Z żadnej strony nie da się Pumelskiego przyrównać do Elasa - odezwał się Tomek, jakby czytał w moich myślach.
- Naprawdę to Pumel rządzi, nie żaden Olfas.
- Widocznie ludzie chcą Olfasa, skoro go wybrali... zacząłem nieśmiało.
- Do rady go wybrali, owszem tak! - głos Klęczki ostro przebił się przez muzykę techno. - Ale Pumel wziął radnych za twarz i kazał Olfasa zrobić wójtem.
1
- Ten tylko na plebanię po instrukcje łazi, bryka, gran- clzi, hocki-klocki odstawia, a gmina tymczasem nad przepaścią stoi.
- Uratujecie ją.
- Ty sobie z nas jaja robisz, ale sprawa naprawdę jest poważna.
Przyglądałem się chłopakom i nadziwić się nie mogłem, jak się bardzo pozmieniali. Wydawało mi się, że jeszcze wczoraj bawili się w sobierajskim gaiku w podchody, po których rozgorączkowani i zdyszani biegli niczym rozbrykane źrebaki do studzienki artezyjskiej przy poczcie. Pili łapczywie wodę czystą jak błękit nieba, przekrzykiwali się, opowiadając o zmyślnych podejściach i zasadzkach. Umieli wtedy pięknie przegrywać i wygrywać, prostolinijnie i szczerze patrzeć na świat, kochać bliźniego swego, jak siebie samego.
- ... ale to przecież ludzie mówią! — ryknął Józik.
- Eee tam, to są głupole, nie dojrzeli do demokracji - pouczał go Kłeczka.
- Hej - zaalarmował Tomek. - Spójrzcie, kto przyszedł.
- O, Zyga, księżulka szpieg - konspiracyjnie zamruczał Józik.
- Niech doniesie, niech wiedzą, z kim trzymamy.
- Z kim?
- Jak to, z kim?! Z gościem, który robi w gazecie - biwi Tomka nabrały złowieszczego kształtu. - Czwarta władza może każdemu dołożyć.
Kłeczka uniósł głowę.
- Ją też da się przetrącić, a nawet rozwalić. Jak tego twojego szefa...
- Mojego?!
- Adaś, ty nic nie mów - Józik groził palcem. - My tu wojewódzką prasę rzadko czytamy, ale swoje o świecie wiemy.
- Już mają tego bandziora, wczoraj czy przedwczoraj pisali o tym w „Głosie” — Kłeczka ciągnął swój wątek. - Do
bry mi Waldemar U., przecież w naszym eku każdy głupi wie, że to Walcli Udroch. Z jedną z tych Bizewskich się hajtnął i wyfrunął z nią na Dziki Zachód. Tam przez lata krowy doił, a jak kołchozy padły, to pojechał szukać roboty w Gdańsku. Nic tam nie mógł znaleźć, dlatego w końcu z mafią się spiknął i został fachmanem od brudnej roboty.
W Piękniewie mistrzem od rozrywki był Sztefek Kurde- bele. Rządził w Klubie Ruchu, który mieścił się w dawnej folwarcznej stajni. Rano zawsze nawalała mu głowa, więc ruszał nią powoli, tylko ciut w lewo i prawo, ale nigdy nie w górę i w dół. Rozkręcały go szatany. Pijał je z przysadzistego kubka, siorbiąc łapczywie wielkimi łykami i mrucząc z rozkoszy. Wtedy właśnie jego głowa, powoli uwalniając się z bolesnej obręczy, wymyślała kunsztowne scenariusze klubowych imprezek. Koniec wakacji postanowił zwieńczyć w plenerze, balangą nad jeziorem, gdzie piękniewianie mieli się bratać i integrować ze stonką.
- A co tam, czy wszędzie musi być wojna?! - przekonując się do własnego pomysłu, zaczął nucić: — Co użyjem, to dla nas, bo za sto lat nie będzie nas.
Wieczór tego dnia był ciepły, wiaterek lekko marszczył ciemną taflę Sitna. Sztefek niczym pogański kapłan dreptał nerwowo w blasku ognia. Nie pasowało mu, że warkot agregatu zagłuszał nieśmiałą muzyczkę Zielonych Chłopców. Kazał agregat zatoczyć za wzgórek, a chłopcom zalecił, by ociupinę dodali czadu. Kurdebele poczuł się w swoim żywiole. Imprezka zaczęła nabierać tempa, lampa zawieszona na gałęzi sosny kołysała się zgrzytliwie jak podczas jakiejś surrealistycznej nocy upiorów. Otaczający ognisko tłumek gapiów zamienił się w wielką podskakującą nad błotkiem żabę.
Poczułem na barku delikatny uścisk. Odwróciłem się. Za mną stała Łosia. Uśmiechała się szeroko i patrzała na mnie nieco mętnym wzrokiem.
- Adaś, chodź do nas, nie pożałujesz — pochwyciła mnie za rękę i zaciągnęła w brzezinowy zagajnik. Na polance za zaroślami kucała Ewka. Trzęsła się i wydawała z siebie jakieś dziwne, przytłumione krzyki i piski. Dopiero, kiedy pochyliłem się nad nią, zrozumiałem, że zanosi się niepohamowanym śmiechem. W łobuzerskim odruchu pociągnęła mnie za ucho.
- Pomyślałyśmy, że ty to jesteś taki łepek dobry na każdą okazję.
- Mamy do obalenia czar pegeeru — chichotała Łosia. - Ale stwierdziłyśmy, że we dwde nie poradzimy.
- Same tu jesteście?
- A co?! Zdziwiony?! - Ewka zadziornie uniosła głowę. Na jej połyskującym potem' czole pojawił się odblask wysokich płomieni ogniska.
- A co na to wasi mężowie?
- Och, ach, jak on ładnie mówi, mężowie - Łosia przystawiła mi do ust butelkę. - Pij, a nie pleskocz tyle.
- Dziś nawiałyśmy z domów i balujemy bez nich. - Ewka wciąż była roześmiana i krzykliwa, ale unikała mojego spojrzenia. Dzielna dziewczyna, przyszło mi nagle do głowy, szybko wykaraskała się z tego nieszczęścia.
- On na ciebie patrzy, aż oczy mu latają.
- A nich się gapi, my i tak nie jesteśmy dla siebie stworzeni.
- Dlaczego tak uważasz?
- Zawsze to czułam. My, Adaś, należymy do innych światów - Ewka gwałtownie pochwyciła mnie za rękę i nie zamierzała jej puścić.
- Ty, chłoptysiu, nigdy nie zrozumiesz bab.
Od sikacza i uchwytu Ewki zaczęło mi się kręcić w głowie. Kurdebele rzucił hasło: kto żyw niech staje do konkur
su tańca z jabłuszkiem. Łosia zakwiczała z podniecenia: - Idźcie wy, taka piękna z waś para.
- Może pani pozwoli? — nabrałem śmiałości.
- A czemu nie — Ewka zgodziła się bez wahania.
Tańczyliśmy silnie przytuleni, z jabłuszkiem między naszymi czołami. Każdy nierozważny ruch mógł zakończyć naszą zabawę. Co chwilę jakieś jabłuszko spadało na ziemię i para wypadała z gry. A my wciąż się trzymaliśmy. Ewka walczyła z miękkimi nogami, odzywała się przytłumionym głosem, kontrolując każdą sylabę:
- Ale ty, Adaś, jesteś clelikutaśny.
- Nie przesadzaj. Mam swoje głupie zagrania.
- Ty, kiedy?!
- A wtedy w łaźni.
- Ach tam, nie rozśmieszaj mnie, bo zaraz nam jabłko wyskoczy. To była niewinna igraszka...
- Ale pogniewałaś się na mnie.
- Nie, tylko wrzeszczałam jak dzika dziunia. Później nie kręciłam z tobą, bo miałam przeboje. Popieprzyłam sobie życie, lepiej nie gadać...
Już nie mogłem w sobie tego dłużej trzymać. Wyznałem jej:
- Kocham cię.
- Coś ty! - zareagowała gwałtownie, jakbym boleśnie nadepnął jej na nogę.
Jabłuszko wystrzeliło jak z procy i potoczyło się w zarośla. Trzy pary wciąż jeszcze walczyły o nagrodę Sztefka Kur- debele. Po chwili niezdecydowania Ewka pociągnęła mnie w stronę jeziora.
- Nawiewamy, niech Łosia nas szuka!
- Po co? - nie pojmowałem tego szaleństwa.
- A po co się nocą nogi pocą?
- Uważaj, bo zaraz wpadniemy do wody!
- I o to chodzi! - wesoło krzyknęła, gdy znaleźliśmy się poza zasięgiem światła znad ogniska. - Adaś, musimy sobie
teraz to odbić.
- Chyba to winko na mnie tak działa, że nie rozumiem.
- Co tu rozumieć. Zrzucamy ciuchy i wskakujemy do wody?
- Ale wszystko zdejmujemy - wreszcie zacząłem łapać misterny plan Ewki.
- Oczywiście, tak jak nas Pan Bóg stworzył.
Dziwiąc się samemu sobie, zacząłem pospiesznie się rozbierać. Ona robiła to jakby od niechcenia, powoli i zwiewnie. Z sercem w gardle zerkałem na odsłaniające się w poświacie jeziora jej białe krągłości.
- Musimy uważać, bo po pijaku najwięcej ludzi tonie - rzuciłem, wskakując do wody.
- Nie ma się co rozczulać - prychała Ewka. - To nie byłaby ciężka śmierć.
- Nie mów tak — trąciłem ręką jej ramię. Gwałtownie odsunęła się, by po chwili hałaśliwego bulgotania zjawić się tuż za moimi plecami. Poczułem grunt pod nogami, odwróciłem się. Stanęliśmy naprzeciw siebie, dotykając się nosami. Między czarnym niebem a ciemnosrebmym blaskiem jeziora lizały się języki ognia. Wydawało mi się, że znalazłem się z Ewką w paszczy kosmicznego smoka. Zaraz nas pochłonie, a ja jeszcze nie zaznałem smaku jej ciała. Moje dłonie zaczęły odkrywać gładkość dziewczęcej skóry, odczuwać centymetr po centymetrze nabrzmiałe kształty bioder i piersi. Owładnęła mną gwałtownie pulsująca, szukająca ujścia energia. Nie wiedziałem, kiedy chłód wody zamienił się w drażniącą chropowatość nadjeziornej trawy. Ewka nadzwyczajną siłą unieruchomiła w swoich dłoniach moją głowę:
- Adaś, jeszcze nie teraz! To za wcześnie.
- Nie chcesz tego?
- Nie, to znaczy tak, ale może później... Przepraszam, zachowywałam się jak głupia małpa, mogłeś mnie źle zrozumieć. Nie gniewaj się. .
Byłem zły, w milczeniu ubierając się, szarpałem koszulę, która przylepiała się clo mokrych pleców. Wielka żaba wciąż hałaśliwie podskakiwała w blasku płomieni, rzucając długie cienie na jezioro i zagajnik. Kiedy skuleni i drżący z zimna niczym zmaltretowane szczeniaki zbliżyliśmy się do ogniska, zaczepiła nas wściekła Łosia.
. — Gdzie się szlajaliście?! Jak się Waldi dowie, to cię zabije! - zjechała mnie porażającym wzrokiem; nie mogłem zrozumieć jej nienaturalnego wzburzenia.
- O co chodzi, co ja takiego zrobiłem?
- Już ty dobrze wiesz, napaleńcu! — zapiszczała. Nie miałem pojęcia, co jej odbiło.
- Odczep się od niego! — wrzasnęła Ewka.
- To ty się odwal od niego! — Łosia nie dawała za wygraną. — Waldi takich numerów nie puszcza płazem. Do końca życia będzie go ścigał, a ciebie też usadzi!
- Schlałaś się czy co, że gadasz jak popieprzona?! — Ewka pociągnęła Łosię za bluzkę.
- To ty się nawaliłaś i zachowujesz się jak dziwka.
Między dziewczynami zakotłowało się. Gdy jednak próbowałem je rozdzielić, zgodnie wrzasnęły:
- Spadaj!
Dopiero teraz zauważyłem, że cała ferajna, zamiast tańczyć, z zaciekawieniem przygląda się babskiej rozróbie. Ktoś stuknął mnie w plecy i syknął ostrzegawczo:
- Ty, gładki, lepiej spierdzielaj z Piękniewa, bo z Waldim naprawdę nie ma żartów...
Nie wiedziałem, dokąd idę i dlaczego na nogach mam tylko skarpety. Czułem pod stopami piasek przesiąknięty nocną wilgocią. Na twarzy zdawałem się mieć twardniejącą skorupę,
ściągającą boleśnie usta i policzki. Idąc ledwie widoczną leśną drogą, w ciemnej tubie drzew i krzewów, nieoczekiwanie dla samego siebie doznawałem dziwnej radości. Jestem sam w czarnym lesie, ale po raz pierwszy nie odczuwam ani lęku, ani niepokoju. Zawsze przecież bałem się ciemności, samotności pośród nocy. Kiedy musiałem iść wieczorem za potrzebą, zawsze prosiłem Mitkę, żeby oświetlała mi świecą drogę do samych drzwi wygódki. Potem ja brałem świecę do środka, a ona stała przed wejściem i czekała, aż skończę. Widziałem ją w smugach światła przedzierającego się przez szpary między deskami. Z rękami założonymi na piersiach kołysała całym ciałem i gapiła się w niebo.
- Czego ty się właściwie boisz? - nie mogła zrozumieć moich lęków.
- Że zobaczę ducha.
- I co z tego. Dusze, które się ludziom pokazują, tylko odprawiają na ziemi pokutę. Jak taką zobaczysz, to się przeżegnaj i pomódl się za jej zbawienie.
- A ty nigdy nie masz strachu?
- Dusz się nie boję, bo one nikomu krzywdy nie mogą zrobić. Ludzie to co innego.
Wyszedłem z lasu. Po lewej stronie, kilka metrów od diogi, zalśniły szyny kolejowe. W oddali po prawej stronie pojawiło się kilka punkcików światła. Cykanie świerszczy zmieszało się z przytępionym odgłosem szczekania psów. Postanowiłem wejść do domu, który jako pierwszy pojawi się na mojej drodze. Zobaczyłem go na zboczu niewielkiego wzniesienia. Nad wejściem wisiała lampa rzucająca nikłe światło na betonowy próg i pobliskie wysokie zarośla. Koślawa furtka zamknięta była na dmciany haczyk. Niemal tak samo, jak w zagrodzie babci Neli. I te same zapachy gnijących owoców, świeżego siana, żywicznego drewna.
Zapukałem w spękane i omszałe drzwi. Ogarniało mnie jakieś osobliwe wrażenie. Wydawało mi się, że każdy najdrobniejszy szczegół widzę po raz pierwszy. Jakbym się
właśnie co narodził i zaczął oglądać świat oczami dziwiącego się wszystkiemu dziecka. Nastawiłem się na paniczny krzyk i niewybredne przekleństwa. Drzwi ostrożnie otworzyła stara, chuda kobieta w grubych okularach. Chciałem dać do zrozumienia, że nie mam złych intencji.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus - powiedziałem jak wtedy, gdy wszedłem do ogrodu księdza Elasza.
- Na wieki wieków. Tata, ksiądz do nas przyszedł.
Gdy stary, pochylony mężczyzna przydreptał w laczkach
i pochwycił kobietę za ramię, od razu zorientowałem się, że to nie jej ojciec, tylko mąż.
- A co ty trzepiesz, mama, to doch zwyczajny chłop - mruknął i zaczął mi się bacznie przyglądać.
- Przyszedłem, bo coś złego mi się przytrafiło - próbowałem wyjaśniać.
- Alażinko kulinko! — przyjrzawszy mi się dokładnie, mężczyzna westchnął z lekkim przerażeniem i świsnął przez usta złożone w trąbkę.
- Co teraz? - kobieta się zmartwiła.
- Nie miej strachu, pan nam powie - mężczyzna fuknął na kobietę poirytowany i spojrzał na mnie: - Może chce zadzwonić? Ale my nie mamy telefonu, trzeba by od sąsiadów.
- Nie, nie chcę nigdzie dzwonić. Czy mógłbym prosić
0 szklankę wody?
- To wejdźmy do kuchni, mama, daj mu - mężczyzna sprawiał wrażenie, jakby cieszył się, że wreszcie coś w jego życiu zaczyna się dziać. — A dzwonić na policję to nie ma cweku, oni tam też mają swoje wtyczki. Sąsiadowi ukradli auto z podwórka. Poszedł chłopisko na policję i powiedział, że domyśla się, kto to mógł zrobić, w której stodole może być jego wóz. Prosił, żeby potajemnie sprawdzili pewnego człowieka
1 nie zdradzili, kto im to powiedział. Jeszcze tego samego dnia wieczorem ktoś do niego przekręcił i postraszył: Jak będziesz taki kozak, to my ci chałupę z dymem puścimy.
Kobieta podała szklankę wody i delikatnym ruchem ręki usadowiła mnie na krześle przy stole. Zestawiając puste naczynia, pospiesznie ściągnęła ze stołu różaniec i włożyła do kieszeni fartucha. Pewnie niedawno modlili się, tak jak tatinek czy cioteczka Janiszka, klęcząc przy krzesłach, odwróceni w stronę wiszącego nad drzwiami krzyża. Ściany i meble w kuchni tonęły w bladoszarym świetle mlecznej żarówki, tylko figurka Chrystusa Ukrzyżowanego lśniła blaskiem dobrze wypolerowanego srebra.
Mężczyzna, któiy cały czas bacznie mi się przyglądał, w pewnej chwili wyjął z futerału okulary, założył na haczykowaty nos i wyciągnął szyję niczym sokół na łowach.
— Marta, patrz no, niech ciebie o to nie jest — powiedział po swojemu. - On czysto przypomina naszego...
— Doch jo, naszego Lutka - kobieta przyłożyła obie ręce do piersi, jakby chciała powstrzymać zbyt gwałtownie bijące serce.
— Wnet trzydzieści lat będzie, jak my go stracili - po chwili milczenia mężczyzna zaczął opowiadać o synu, który zginął w grudniowy poranek przed bramą stoczni gdyńskiej imienia Komuny Paryskiej. Trafiło go pięć kul wystrzelonych z karabinów niewidocznych snajperów. Kobieta niepostrzeżenie podeszła do mnie z białą wilgotną szmatką i bez słowa zaczęła ścierać z twarzy ślady krwi. Mężczyzna, nie przestając mówić, przykucnął pod stołem, wyciągnął zdeptane laczki i nałożył na moje nogi. - Jak my go po roku przenieśli z Gdyni na nasz cmentarz, to koledzy z jego stoczni złożyli na grobie sto białych i czerwonych goździków. Aż płakać się chce.
Patrzał na mnie badawczym wzrokiem, uśmiechał się.
— Każdy gdzieś ucieka, od ludzi albo od swoich problemów.
- Tak pan uważa? - rzuciłem odruchowo, jakbym chciał się odpędzić od natrętnej muchy. Krajobrazy za oknem wagonu topiły się w złocisto-zielonych barwach. Wiele razy oglądałem te widoki, cieszyło mnie ich piękno, ale nigdy nie pomyślałem tak jak teraz, że chociaż wciąż są, to przecież giną; istnieją, by obrócić się wniwecz.
- To już blisko końca. Teraz kursuje tylko autobus na szynach, ale wkrótce pewnie i ten zlikwidują. Sto lat temu Niemcy zbudowali tę kolej, ludzie wtenczas nie mogli się nacieszyć tym dobrodziejstwem. Z maleńkiej dziury mogli dostać się nawet do wielkiego Berlina. To dopiero był powód do radości, czy nie? — Mężczyzna o twarzy porysowanej głębokimi bruzdami niecierpliwie czekał na odpowiedź, a po chwili wzdrygnął się nieco poirytowany: - Widzę, że pan zupełnie wdał się w dziadka: albo wiele gadać, albo ledwie rzucić parę słów.
- Znał pan mojego dziadka?
- W moim wieku to się po rysach poznaje, kto jest z jakiego rodu. Głowę dam, że pan jest od kowali z Sobieraja, ten Wiktorowy jedynok. Pana dziadek też miał takie jasno- brązowe oczy, kształtne usta i wysokie czoło.
- To niesamowite, co pan mówi.
- A jednak. Pan nie może pamiętać Alosza, bo on zmarł w tym samym roku, w którym pan się urodził. Ja go pamiętam dobrze, ha, ha, ha. To dziwne, czy nie? On nie żyje, a pan ma w sobie jakąś jego cząstkę. Wielka tajemnica, mój Boże - mężczyzna złożył teatralnie ręce jak do paciorka i wzniósł oczy ku górze. - Jeśli pan jest za nim, to pewnie też tak lubi bajać i fantazjować - podniósł rękę, widząc, że chcę zaprzeczyć. - Dobra, dobra, do tego nikt się nie chce przyznać. Powiem panu więcej, ja go nieraz przyłapałem na rozmowie z samym sobą, on po prostu uwielbiał gadać ze znanymi sobie ludźmi, ale kiedy ich przy nim nie było, ha, ha, ha.
Na moment zamilkł, ale chyba tylko po to, by przyszykować się do następnego etapu rozmowy.
- Strony rodzinne odwiedził pan?
- Byłem tam niedawno.
- Ale się porobiło, czy nie?
- Bo ja wiem, tak jak wszędzie.
- Oj nie. W Sobieraju poszło na ostro. Księdza chcieli na taczce wywieźć z plebanii. Protestowali, że on z gosposią się ten tego, ale ja w to nie wierzę. Kobietami to on się nie interesuje, na baby jest zimny. Jego polityka podnieca. I przez to co niektórym zalazł za skórę, a ci ludek podburzyli i dawaj na plebanię.
- Już wiem, pan jest Reszka — wreszcie przypomniałem sobie nazwisko mężczyzny. - Często przychodził pan do kuźni i opowiadał te niesamowite powiastki.
- To akurat ja mam po moim dziadku — powiedział z entuzjazmem, jakby się ucieszył, że chcę podtrzymać tę rozmowę.
— Kiedyś na Kaszubach ludziom się nie przelewało, jadało się czarny chleb i popijało kawą zbożową, na obiadek były przeważnie ziemniaczki z kwaśnym mlekiem, rzadko kiedy z gęsią okrasą. Bo chociaż na tych naszych ugorach hodowało się dużo gęsi, to one nie były dla nas, tylko dla berlińczyków i paiyżan. Wszystkiego w tym biednym raju było mało, ale za to ludzie mieli dużo czasu dla siebie. Jeszcze za moich dziecięcych lat siadywaliśmy na brzozowych klockach przy kominku, a dziadek, zażywając tabakę, opowiadał nam mrożące krew w żyłach historie. O tym, jak to za jeleniami i sarnami biegły czarne psy sypiące z pysków iskrami, z jęzorami wywalonymi na pół łokcia, a za nimi pędzili czarni jeźdźcy na czarnych koniach, wyjąc przeraźliwie niczym straszny wicher, jak te osobliwe dzikie łowy mknęły przez nasze pola i łąki, potoki i stawy, by w końcu zniknąć w głębinach Jeziora Sobierajskiego.
- Pamiętam jeszcze tę pańską opowieść o farmazynie, który świecąc latarką, obserwował ludzi kradnących drzewo z lasu.
- Myśmy wtedy naprawdę wierzyli, że ci farmazyni, co to zapisali duszę diabłu, mogli przebywać jednocześnie w dwóch miejscach. Mój kolega ostatnio przekonywał mnie, że farmazynów wymyślili panowie jako straszak na chłopów, by nie leniuchowali i nie kradli.
Wychodziliśmy z Mariackiego z całym tłumem. Poldek szarpnął mnie za ramię:
- Widzisz, zakute łby już na nas czekają.
Stojąc nieruchomo, zwarci w jednym szeregu za wysokimi tarczami, z obłoczkami pary nad lśniącymi kaskami, wyglądali jak kosmiczni wojownicy, którzy właśnie co pojawili się na Ziemi, by usadzić ludzi, którym zachciało się wolności. Na czele wiary wychodzącej z kościoła znowu zauważyłem Konecznego.
- Rzuć okiem na tego siwawego faceta w jasnej kurtce — nadałem Poldkowi do ucha.
■ — I co?
- Zaraz zobaczysz.
Ledwie to powiedziałem, Koneczny podniósł w górę rękę i krzyknął:
- Zomaki zabijaki! Naród się z wami policzy!
- Teraz trzeba to wywalić - zachęciłem Poldka trzymającego pod kurtką plik bibuły.
- A co z tym facetem? Widziałem, to on zaczął.
- Szmyrgaj! — wrzasnąłem. - Później ci o nim powiem.
W górę niczym gołębie wzleciały białe karteczki, nasza
ręczna robótka pod tytułem „Wolne Miasto Gdańsk”. Korciło nas, by zobaczyć jak ludzie podnoszą te gazetki, jak próbują czytać, jak reagują, ale nie mogliśmy ulec tej słabości. Zgodnie z planem mszyliśmy z kopyta w stronę Motławy, jak
najdalej przykościelnej kotłowaniny. Pewnie już ktoś nas namierzył, dał cynk innym, by nas osaczyli. Nie mogliśmy zwlekać ani chwili. Wiedzieliśmy: by przyjść tu ponownie za miesiąc, spełnić naszą misję, musimy nawiewać.
Gdy już poczuliśmy się bezpieczni, zwierzyłem się Poldkowi z moich podejrzeń. Konecznego w podstawówce nazywaliśmy Miesiąc, bo miał twarz, która z profilu przypominała półksiężyc. Uczył nas matmy. W Sobieraju z liczną rodziną mieszkał w dwupokojowym mieszkanku nauczycielskim. Wiódł żywot przeciętnego szkolnego, miał jakieś zatargi z dyrektorem. Któregoś dnia, gdy na początku wojenki przyjechałem do Sobieraja, tatinek powiedział mi, że Ko- neczny z rodziną wyciągnął do Gdańska, że dali mu tam em cztery i posadę dyrektora szkoły. Od pewnego czasu zacząłem widywać go na czele zadym i coś mi nie pasowało.
— Czy człowiek, który od komuny dostanie mieszkanie i wygodny fotelik, pójdzie zaczepiać zomowców? On musi być jakąś wtyką, specem od prowokacji.
— A jeśli nie jest? Opiszemy go w gazetce, a okaże się, że facet jest w porząsiu?
Mieliśmy z Poldkiem twardy orzech do zgryzienia.
Wręcz padnięty wróciłem do domu. Ledwie przekroczyłem próg, gdy pojawiła się przede mną wyprostowana sylwetka wujcia Grygora:
— Panienka jakaś dzwoniła do ciebie, powiedziała, że spotkaliście się latem w Piękniewie. Prosiła, żeby cię pozdrowić i przekazała, że jest w szpitalu na Klinicznej, na kobiecym. Chyba czegoś nie zmajstrowałeś, no!?
— I co jeszcze mówiła? — zignorowałem wujciową zaczepkę.
— Że byłoby jej miło, gdybyś ją odwiedził. Coś mi się jednak zdaje, że to nie jest tylko koleżanka?
— A właśnie że jest, z podstawówki — uciąłem i już chciałem iść do siebie, ale wujciowi zebrało się na gadanie.
- Zawsze w te rocznicowe clni jesteś dłużej poza domem. Już ja swoje wiem. Mnie, starego zwiadowcy nikt nie oszuka. Wracasz tak późno, bo znowu bawiłeś się w powstańca?
- Nie bawiłem się - odpowiedziałem z naciskiem. Wujciowi z czasem zmiękła twarda ręka, ale stał się niemiłosiernie upierdliwy. I te jego pożal się Boże poglądy polityczne. Wręcz cieszył się, że wojskowi wzięli sprawy w swoje ręce. On, żołnierz generała antykomunisty, chwalił reżim generała komunisty. Dziwaczna mundurowa solidarność.
- Dyscyplina, praca i realizm, tylko te wartości mogą uratować nasz naród przed zgubą - miał zwyczaj pukania palcem w stół, jak w swoje medale wojskowe.
Nie mogłem znaleźć z wujciem Grygorem wspólnego języka. Fioł na punkcie wojska i pastowania butów, wścibia- nie nosa w nie swoje sprawy, wszystko mnie u niego strasznie wkurzało. Obiecałem sobie na mur, że jak tylko zdam maturę i znajdę jakiś arbajt, to od razu będę szukać innej dziupli. Ja będę miał spokój, a on będzie mógł nareszcie bez krępacji podszczypywać Kulasową. Już na początku zmiarkowałem, że nie zatrudnił jej tylko po to, by mu sprzątała i gotowała obiadki. I jeszcze te jego bajeczne przechwałki:
- Panie doktorze, co mi jest, że jak kobitkę widzę, to się krew we mnie burzy.
- To znaczy, że jest pan chłop na schwał.
Powiedziałem sobie, że z Ewką to już koniec. Wyznałem
jej miłość, a po niej to chyba spłynęło jak woda po gęsi. A poza tym, czy ja naprawdę ją kochałem? Jednak wtedy, w Piękniewie, gdyby mi jakoś tak wyraźnie dała odczuć, że jej tak samo zależy, jak mnie na niej, to bym pewnie próbował o nią walczyć. Teraz, po paru miesiącach, może znowu chce mnie zwodzić, pobawić się ze mną jak kotka z myszką. W pierwszym odruchu postanowiłem, że nie pójdę do niej. Jednak pragnienie zobaczenia jej było silniejsze.
Kiedy tylko wszedłem do sali, przygwoździło mnie spojrzenie kilku kobiet. Stałem z różyczką w ręku między łóżkami i poczułem się jak idiota. Co ja tu robię, po co przyszedłem. Może zaraz któraś z nich ryknie śmiechem.
- Adaś, tu jestem - Ewka siedziała na łóżku w kącie sali. Jej mała główka filuternie wystawała znad flanelowej, zbyt obszernej koszuli. Patrzała na mnie jednak jakoś inaczej niż poprzednio. W jej oczach już nie było błysku zadziorności. Pod długimi rzęsami ujrzałem cień smutku. - Fajnie, że przyszedłeś.
- To chyba nic poważnego? - siadając zdecydowanie obok niej, próbowałem ukryć, że jestem podenerwowany.
- Chyba nie. Może się z tego wyliżę - cierpko uśmiechając się, delikatnie dotykała nosem pączka różyczki. - Odezwała się moja niewyleczona sprawka sprzed paru miesięcy
- powiedziała, jakby nie miała wątpliwości, że dokładnie wiem, o co chodzi. Miałem wrażenie, że kobiety na sali wciąż bacznie się nam przypatrują. Ewka chyba wyczuła to samo. Zaproponowała, byśmy wyszli na korytarz. Przy oknie z widokiem na ciemne sploty ulic i torów powiedziała konspiracyjnie: - Większość tych babek, to ofiary swoich brutalnych mężów. Oni robili swoje nawet parę dni po połogu.
Długo patrzyliśmy w milczeniu na szare miasto. W tych chwilach bardzo pragnąłem wyrwać się z magmy, która wciągała mnie w otchłań beznadziei i bezsensownej wegetacji, chociaż pozornie mogło się wydawać, że należę do tych, którzy z werwą i niezmąconą wiarą we własne siły chcą zmienić świat. Tym razem ja pochwyciłem dłoń Ewki. Była ciepła i nieco szorstka.
- Co z nami będzie?
Odwróciła się od okna i spojrzała mi głęboko w oczy. Nagle odkryłem, że patrzy na mnie dziewczyna, jakiej nigdy przedtem nie znałem.
- Chciałam ci to powiedzieć, kiedy wyjeżdżałeś z Pięk- niewa. Byłam w pobliżu dworca, ale zabrakło mi odwagi,
żeby podejść do ciebie. Adaś, my naprawdę nie jesteśmy dla siebie stworzeni. Ja nie widzę dla nas przyszłości...
- Nie wierzę, że tak myślisz. Waldiego się boisz?
- Tak, boję się. Ale siebie też.
- Siebie?
- Swojej lekkomyślności i nieodpowiedzialności - chyba nie wierzyła w to, co mówiła.
- Skończę szkołę, zacznę zarabiać — wziąłem jej słowa do siebie.
- Nie, Adaś, zniszczyłbyś przy mnie swoje życie.
- Co ty wygadujesz?!
Ewka pochwyciła moją dłoń w obie ręce.
- Nie bądź zły, postaraj się zrozumieć, że tak będzie najlepiej. Zostańmy przyjaciółmi.
Miałem na końcu języka złośliwe zdanko, że to zabrzmiało jak w kiepskim filmie, ale zamilkłem. Byłem poirytowany i bezsilny jak dziecko, któremu mama nie pozwala na wyprawę w nieznane. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że choćbym nie wiem, jak się starał, bez woli Ewki nic się między nami nie zmieni.
U Abrahamów, którzy tamtego wieczom ujrzeli we mnie swojego syna, uświadomiłem sobie w całej jaskrawości, jak bardzo jestem samotny. Spotykałem się z wieloma znajomymi, nawet z osobami, które mógłbym nazywać przyjaciółmi, bywałem wśród nich rozmowny i milczący, w nastroju wesołym albo smutnym, a jednak zawsze tylko sam ze sobą. Nawet kiedy przygru- chałem do dziupli dziewczynę i kochałem się z nią namiętnie, z oddaniem, nieudawaną żarliwością, w głębi serca czułem, że mimo najbardziej z możliwych fizycznej bliskości z inną osobą, wciąż jestem uwięziony w swojej szklanej bańce.
1
Teraz miałem wrażenie, że jestem naprawdę wolny, jakbym unosił się nad sobą. Przypominało to stan, któiy odczuwałem na szkolnym podwórku podczas zabawy w niebo. Trzeba było usiąść na ziemi i pozwolić by kilka par dłoni uciskało ci głowę. Kiedy ferajna uwolniła głowę, całe ciało wydawało się być lekkie niczym puch unoszony podmuchami wiatru. Wtedy, w dzieciństwie, uczucie wyzwolenia ciała spod prawa ciążenia dość szybko ustępowało, ale podczas pobytu u Abrahamów zdawało się być czymś trwałym. A i oni byli zadziwiająco inni niż ludzie, których dotychczas znałem. Jakby nie z tego świata. Nie pytali mnie, skąd jestem i co mi się wydarzyło. Kiedy powiedziałem, że już na mnie czas, ani nie zachęcali, bym pozostał, ani nie dali do zrozumienia, że jestem w ich domu intruzem. Stary wszedł do pokoju zwanego zimną izbą. Po chwili przyniósł stamtąd buty i ortalionową kurtkę.
- To jest Lutkowe. Niech weźmie na drogę.
— Co by się nie wychłodził - dorzuciła kobieta. Poczułem na sobie jej zatroskane spojrzenie.
Zapaliłem świeczkę na grobie cioteczki Janiszki i znowu zacząłem przypatrywać się tej kobiecie. Stała kilka metrów dalej przy mogile z jasnobrązowym krzyżem, trzymając za rękę małego chłopca. Zwróciłem na nią uwagę nie tylko dlatego, że skojarzyła mi się z matinką i Zaduszkami w Sobieraju. Nie miałem wątpliwości, że gdzieś już ją widziałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć gdzie. I w rysach chłopczyka dostrzegłem coś znajomego. Kiedy podszedłem bliżej, kobieta odwróciła się i w pierwszej chwili z przerażenia otworzyła usta, ale zaraz potem machnęła ręką.
- Aclaś, co straszysz ludzi! — prychnęła z ulgą. Chłopiec drgnął i schował się za jej spódnicą. - Mały Adam zobaczył dużego Adasia.
- To ty, Łosia? Dopiero teraz cię poznałem.
- Aż tak się postarzałam?
- Właśnie, że nie - niezręcznie zażartowałem, ale naprawdę miałem na myśli, że teraz jest ładniejsza niż kiedyś. Z dziewczyny o przeciętnym wyglądzie zmieniła się w kobietę o szlachetnej urodzie.
- Pewnie przyjechałeś odwiedzić grób cioci? — uciekła przed moim spojrzeniem. - Jesteś drugą znaną osobą, którą zobaczyłam tutaj w krótkim czasie.
- Kto był przede mną?
- Murawski.
- Nie znam go.
- A księdza Zbyszka znasz?
- Oczywiście.
- Wiedziałeś, że nie jest księdzem?
- Nie jest?
- Ja o tym się dowiedziałam dopiero od niego. Trochę gadaliśmy. Mówił o twojej cioci; że była niezwykłą kobietą i najlepszą partyzantką, jaką znał. Kiedy w stanie wojennym uciekł, jak się to mówi z internatu, zaproponowała, że da mu schronienie. To ona wymyśliła, że będzie księdzem Zbyszkiem. Poza nimi wiedział o tym tylko nasz Felskow- ski. Ależ to była konspiracja! Twoja ciocia zachowała tę tajemnicę dosłownie aż do grobowej deski.
Spojrzałem na tablicę na krzyżu: Andrzej Trun, zmarł w wieku czterdziestu dwóch lat.
- To jest mój - odpowiedziała na moje milczące pytanie.
- Jak widzisz, pochowałam go niecały rok temu.
Spacerowaliśmy po cmentarnych alejkach, trącając butami pożółkłe liście, a Łosia opowiadała historię swojego związku z Andrzejem. Poznała go na stacji kolejowej w Piękniewie.
Był konduktorem, często pełnił służbę w pociągu, któiy po południu kończył tutaj bieg i po godzinie postoju powracał do Gdyni. Łosia uważała, że Andrzej by! szalenie przystojny, ale sam chyba o tym nie wiedział. Bywał wesolutki jak ptaszek, ale niekiedy miał podły nastrój. Z czasem odkryła, że właśnie wtedy był trzeźwy. Kiedy mieli się pobierać, już dobrze wiedziała, że będzie z nim miała ciężką przeprawę.
- Powiem ci szczerze, wtedy dla mnie liczyło się tylko jedno: być mężatką. Bo tutaj tak jest, że baba dopiero wtedy coś naprawdę znaczy, gdy ma chłopa. To nic, że jest pijak czy bijak. Mężatka jest zawsze lepsza od starej panny, bo nie jest sama, jak rękawica nie do pary, bo ma inne nazwisko. Czasy się pozmieniały, ale większość ludzi myśli tak samo jak dawniej. Tak jest, uwierz mi - uśmiechnęła się, widząc moją rozbawioną minę. - Nie jestem marzycielką, ale wtedy jednak miałam nadzieję, że po ślubie Andrzej będzie inny. Z czasem ubywało mu radości, bywał przygnębiony, jak nie miał wzięte, to był tak nieznośny, że trudno było z nim wytrzymać. Pił coraz więcej. W końcu wyrzucili go z kolei. Znalazł potem robotę jako agent od sprzedaży płynu do chłodnic. Doszło do tego, że zamiast go sprzedawać, sam go wypijał. Dwa lata po ślubie urodził nam się pierwszy syn, a rok później drugi, ale Andrzej już nie umiał się cieszyć dziećmi. To właśnie chłopcy, gdy wrócili ze szkoły, znaleźli go martwego na kanapie z butelką borygo w ręku. Wciąż nie mogą otrząsnąć się z tego koszmaru.
- A Adam, to już ten trzeci? - pokiwałem palcem małemu blisko nosa. Roześmiał się.
- Zdziwisz się i to bardzo - Łosia spojrzała na mnie sekretnie.
- Jeśli o to chodzi, chyba mam czyste konto - próbowałem się wygłupiać.
- To jest syn Ewki - powiedziała z nieukrywaną satysfakcją. - Co ty na to?
- Miałaś rację, zaskoczyłaś mnie - próbowałem złapać równy ociclech. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że przecież dobrze znam wielkie oczy małego Adama.
- Opiekuję się nim od paru tygodni, bo Ewka leży w szpitalu w Bielefeld. Spodziewa się drugiego dziecka, w jej wieku ciąży nie przechodzi się łatwo...
- W Bielefelcl, w Niemczech?
- Tak. Nie wiedziałeś, że tam mieszka? Ale wiesz, że jak Walcli ją zostawił, to sprzątała u twojej ciotki?
- Przez przypadek wiem.
- Była taka dość śmieszna sytuacja, bo akurat gcly zmywała podłogę, do zakładu wszedł Bruno, syn byłych właścicieli tego clomu. On, nie obraź się, zatwardziały kawaler, dziesięć lat ocl niej starszy, architekt z dobrą posadą w magistracie, zadurzył się w niej od pierwszego wejrzenia. Czasami jej dokuczam, że to zmywanie podłogi go tak rozgrzało. Ona nie znała niemieckiego, on ni w ząb polskiego, a jednak jakoś potrafili się dogadać. Przyjechał, żeby obejrzeć stary Heim, a znalazł tam przyszłą żonę. Historia jak z jakiejś książki. Czy to się fiie nazywa szczęście?
- Ewka też tak uważa?
- Nie rozmawiałyśmy o tym, bo ona nie jest zbyt wylewna, ale przecież sama wiclzę, że po koszmarze, który przeszła, teraz w Bielefelcl ma jak u Pana Boga za piecem. Byłam u niej z chłopcami parę dni na gościnie. Bruno jest wielkim sknerą, ma swoje dziwactwa, ale clo Ewki odnosi się bardzo dobrze.
Wyszliśmy z cmentarza na drogę pochyło biegnącą w stronę centrum wsi, do ulicy Pierwszych Osadników. W bladych promieniach listopadowego słońca rozciągał się pejzaż z czer- wonoceglastym budynkiem dworca i szarymi kostkami pe- geerowskich bloków. Stodoły, które dawniej przypominały wbijające się w ziemię wielkie ciemne kułaki, teraz skuliły się, jakby zapadły w siebie przytłoczone ciężarem zmurszałych desek.
- Ja wtedy nad jeziorem strasznie się wygłupiłam — Łosia odezwała się cichym, niepewnym głosem. - Ale co do Walcliego, to chyba miałam rację. To naprawdę bardzo mściwy i pamiętliwy człowiek. Pastwił się nad Ewkę jak wściekły pies. Nie dawał jej spokoju, nawet po tym, jak się rozstali. Przyjeżdżał tu często, zaczepiał ją, dręczył. Zupełnie oszalał, kiedy dowiedział się, że wyjechała z Pięk- niewa i ułożyła sobie życie w Niemczech. Wykrzykiwał Pod Setką, że w końcu zniszczy i ją, i ciebie, bo zrobiliście z niego rogacza...
- Ale tak nie było...
- Do niego i tak nic nie docierało, on wiedział swoje. Jej nie dorwał, ale ty od niego oberwałeś, co? Tak tu mówią...
- Chyba lepiej wiedzą ode mnie, bo sam nie jestem tego pewien.
- To była głośna sprawa, nie wyjaśniła się?
Westchnąłem i spojrzałem na Łosię błagalnym wzrokiem.
- Wiesz co, zostawmy to. Te wspomnienia nazbyt mnie przytłaczają.
- Ale jedno jeszcze powinieneś wiedzieć - uparła się. - Wtedy, w szpitalu w Gdańsku, naprawdę było z nią fatalnie. Wiem, że się spotkaliście, mówiła mi o tym. Ale nie powiedziała ci, że była przygotowana na najgorsze. Nie tylko wyszła z tego, ale wbrew wszelkim rokowaniom została mamą. I jak tu nie wierzyć w cuda.
Wyciągnąłem rękę w stronę Adama. Nieśmiało pochwycił pulchnymi paluszkami moją dłoń i nagle się roześmiał.
- Pan jest Rumcajs, a ja Cypisek?
- No proszę, jak ładnie mówisz po naszemu.
- Bo mama ze mną rozmawia po polsku, a tatko po niemiecku — wyjaśnił, starannie wymawiając każde słowo.
- Czy ty, Adaś, zdajesz sobie sprawę, jakiego masz wspaniałego imiennika - wtrąciła Łosia z rezolutną miną.
Dobrze wiedziałem, o czym mówi.
Minęliśmy starą część Piękniewa z kilkoma zagrodami i pochyloną ceglaną kapliczką z figurką świętego Rocha. Cioteczka Janiszka twierdziła, że postawiono ją sto pięćdziesiąt lat temu, gdy cholera zabiła prawie wszystkich mieszkańców wioseczki. W zasłyszanej przez nią powiastce, niczym w bajce, klątwa epidemii dotknęła tylko Niemców, a ominęła Kaszubów, którzy zdążyli posmarować swoje ciała mazią z dziegciu, czosnku i zmielonego bursztynu.
Kiedy stanęliśmy na mostku, pod którym wartko płynął potoczek, coś mi nie pasowało.
- Głowę bym dał, że tej rzeczki kiedyś tu nie było.
- I byś ją stracił - odezwała się Łosia. - Ona tu jest od zawsze, tylko przez lata tak gęsto porosła chaszczami, że nie było jej widać. Przed rokiem do agencji, która zawiaduje upadłym pegeerem, zgłosił się jakiś wariat i kupił tę Piękną od źródełka aż do Sitna. Ot tak, dla swego widzimisię, wyremontował most, umocnił brzegi rzeczki faszynami i teraz my, kołchozowe sieroty - pokazała na bloki na wzgórzu - możemy chociaż popatrzeć na nowy widoczek.
- No pięknie... To naprawdę kompletny świr.
- Wunderschön! - przeciągle westchnął Adam.
Wszyscy troje wybuchnęliśmy głośnym, radosnym śmiechem.
Ptaszyska mi nie wierzyły, że miałem okazję ustrzelić generała Jaruzelskiego.
Jako prezydent zawitał tego dnia do miasteczka z iście dziecięcego rysunku, gdzie ryneczek leży lekko ukosem, uliczki ciągną się krzywymi liniami, a kamieniczki jak rozgadane kumoszki pochylają się ku sobie. Z kamienną twarzą uczestniczył we mszy świętej, którą na samym środku
*
pochylonego ryneczku odprawiał kardynał z biskupami. Kobiecina nadawała głośnym szeptem staruszkowi do owłosionego ucha: - On był pobożnym ministrantem, potem stracił chłopisko wiarę przez te wojenne okropieństwa, ałe mówią, że teraz mu wraca.
Latałem z aparacikiem między stłoczonym ludkiem, próbowałem przez obiektyw odszukać na twarzy generała duchową przemianę, lecz jej nie znalazłem. Zbyt blisko VIP-ów nie mogłem podchodzić, bo z powodu skąpstwa Seweryna, zamiast wykupić akredytację, dla niepoznaki przyczepiłem agrafką do klapy marynarki wyświechtaną wizytówkę „Nowinek”.
W tłumie natknąłem się na znajomka, który swoje nazwisko Pyszny kazał wymawiać tylko w pierwszym przypadku. Jako kandydat na burmistrza i członek komitetu powitalnego generała miał dla mnie interesującą propozycję:
- Znaczy się akurat, jeśli masz chęć, mogę cię wkręcić na obiadek z gościem.
- Mam chęć, a jakże.
- Znaczy się akurat, to przyjdź po tym nabożeństwie do Matijasa i tam mnie szukaj.
Zerwałem się z ceremonii nieco wcześniej, by wejść do knajpy jak człowiek, bez przepychanek. I oto co widzę: Generał z obstawą właśnie wchodzi clo środka. Pobiegłem za nimi świńskim truchtem. Zobaczyłem ich ponownie tuż za drzwiami, przystanęli w ciasnym przedsionku przed szatnią. Bykole się rozeszli, coś tam zaczęli omawiać z szatniarkami, a wyprostowany generał uciął sobie rozmowę z facetem, który wyglądał mi na właściciela knajpy. Zrobiłem kilka kroków i nieoczekiwanie znalazłem się niemal tuż za plecami człowieka, który ostro chwycił narócl za mordę. Tak w pierwszej chwili pomyślałem i odruchowo wycelowałem dwa palce powyżej rozcięcia wojskowego płaszcza, w okolice stosu pacierzowego generała. Odebrał mi wolność
i nadzieję, najlepsze lata życia przez niego zmarnowałem, gorączkowo tworzyłem akt oskarżenia. Ale czy naprawdę mogę go o to winić, zreflektowałem się. Jak to się dzieje, że po latach czarne wydarzenia bledną, a bezsporne winy nie są już takie oczywiste.
Nagle z moją wyciągniętą dłonią w kształcie kolta uniosłem się nad ziemią niczym dziecko podtrzymywane silnymi rękami dorosłych i poleciałem da-da-da-da. Oddalałem się od zielonej plamy munduru, od smakowitych kuchennych zapachów, aż poczułem za drzwiami podmuch mroźnego orzeźwiającego powietrza.
- Co ci szajbusie strzeliło do główmy?! - na ogorzałych twarzach borowików kompletne zaskoczenie mieszało się z dziwną bezradnością.
- I co z nim zrobić?!
- Kurtka na wacie, zostawić go, nie mamy czasu!
Upiekło mi się, nie ma co gadać. Wciąż nie mogę wyjść
ze zdziwienia, że mój niewinny gest spowodował tak poważne zamieszanie. A sprawa i dla mnie, i dla nich była na tyle idiotyczna, że nawet nie wiedziałem, jak ją ugryźć i sprzedać w „Nowinkach".
Albo te spotkania z Wałęsą.
Długo stałem z rozśpiewanym tłumem przed bramą stoczni. Wreszcie się pojawił. Z rękami wzniesionymi ku niebu stał jak posąg na cokole, przypominającym specjalnie na tę okazję wzniesioną barykadę z metalowych prętów przyozdobionych transparentami, świętymi obrazkami i kwiatami. Krzyknął, przeciągając ostatnią sylabę w każdym słowie:
- Mamy wreszcie samorządny, niezależny związek zawodowy.
- I tak go uclupią - obok mnie odezwał się krępy okularnik o spracowanych dłoniach. Tak poznałem Poldka, studenta polibudy. Nie zmienił się do dziś. Zawsze we flanelowej koszuli, nieufny i sceptyczny, ale oddany robocie, jakby tylko ona miała jedyny sens na świecie, który tak
trudno pojąć. Dla niego niby tylko zajęcie się liczy, tworzenie dzieła materialnego, jakieś tam dłubanie w żelastwach, przykręcanie śrubek, puszczanie maszyny w ruch, a jednak im dłużej go znam, tym bardziej jestem przekonany, że za twardym korpusem ukrywa duszę idealisty gotową stracić wszystko, byleby tylko wyjść z całego życia z honorem.
Po paru latach, a było to podczas wojenki, na pogrzebie Cichociemnego na Srebrzysku zobaczyłem plecy Wałęsy. Stał w bezruchu, już ciut bysiowaty, z białym półkolem łupieżu usypanym na kołnierzyku granatowej marynarki. Mówcy perorowali ogniście, zasłuchani we własny głos przekonywali z nadęciem: on zmarł, ale przecież jego ideały żyją, nie zginą, non omnis moriar! Żegnali jednego człowieka, ale wyszło tak, jakby rozstawali się z wieloma zupełnie różnymi ludźmi, obcymi i obojętnymi sobie. A ja zamiast stać z podbródkiem poważnie uniesionym w górę, patrzeć w dal łzawym wzrokiem albo w zadumaniu kiwać głową, próbowałem wstrzymać histeryczny chichot, bo wciąż mając przed oczyma ten łupież, nie mogłem pozbyć się głupawego skojarzenia, że Lechu nam się sypie.
No a potem, gdy już byłem w „Kurierze”, szefostwo zażyczyło sobie obrazka Wałęsy, który chciał zostać prezydentem. Miało to być ujęcie spontaniczne, a jednocześnie z jakąś syntezą, twarz człowieka, który wie, czego chce, z widocznym wizerunkiem Matki Bożej w klapie marynarki, najlepiej na tle kościoła i tłumu ludzi.
- Musisz, Adaś, widzieć go takim, jakbyś patrzał oczami cudzoziemców, przez pryzmat ich stereotypów.
To było w sobotę. Długo kręciłem się w pobliżu plebanii księdza Jankowskiego, ale obiekt mojego polowania się nie pojawił. Z natury jestem człowiekiem nieśmiałym i wiele zdrowia kosztuje mnie zagadywanie obcych ludzi, ale wtedy to czekanie tak mnie okrutnie wymęczyło, że z zaciśniętymi zębami ruszyłem na plebanię spytać księdza, kiedy
mogę się spodziewać obecności przywódcy Solidarności. Takie ładne zdanko w myślach sobie ułożyłem, właśnie co położyłem stopę na pierwszym stopniu schodków, gdy nagle drzwi się otworzyły i zdębiałem. To był on. W garniturze, ale z siatami wypchanymi warzywami, z wystającą nacią selera niczym czuprynką pacynki w teatrzyku kukiełkowym. Bombowa scenka, kandydat na prezydenta niesie straganowe sprawunki dla żoneczki. Rozgorączkowany chwyciłem za aparat, ale ręce tak mi dygotały, że zaczął podskakiwać jak wielgachna czarna pchła. Wałęsa parsknął rozbawiony, poruszył wąsem jak filmowy Wołodyjowski i fiu, fiu - śmignął do swojej bryki i pojechał do domciu. Na drugi dzień pstryknąłem go, gdy wychodził z Brygidy w otoczeniu grupki przylepców, ale to już nie był ten obrazek, o który mi chodziło.
Przeżyłem ja niejedno obalanie mitu.
Miałem zrobić zdjątko Budziszowi, który ocalał z powojennej wywózki na Syberię. Figa ładnie o nim napisała. Czytałem jej tekst w maszynopisie, zrobił na mnie wrażenie. W marcu czterdziestego piątego enkawudziści wzięli chłopa wprost sprzed chałupy, tak jak stał, w sweterku. Zawieźli go na najbliższy dworzec kolejowy, a potem razem z setkami innych pojmańców wcisnęli do bydlęcych wagonów i powieźli na Wschód. Od świtu do zmroku tyrał przy wyrębie lasu, ustawicznie walczył z głodem i wszami. Padał na twarz, gdy dopadła go krwawa biegunka, ale się nie poddał, z uporem zajadając przypalany potajemnie na ogniu chleb. I to mu pomogło. Wieczorami prowadził w baraku wspólne modlitwy, jedyną pociechę w ich- gehennie. Wrócił stamtąd po kilku miesiącach, gdy nasi na górze dogadali się z ruską wierchuszką. Kiedy dotarłem do niego, od razu pomyślałem: ma piękne oblicze starego mężczyzny. Zacząłem ustawiać go, krążyć, przymierzać się to z tej, to z tamtej strony, ale spostrzegłem, że jego twarz zaciska się jak pięść skazańca siedzącego na krześle elektrycznym.
- Czy to trzeba... - odezwał się łamiącym się głosem.
- Nie trzeba, ale miło być w gazecie - świergotałem wesolutko. - Niech się pan wyluzuje, to nie boli.
- Myśli pan? Ja się na bohatera nie nadaję - westchnął ciężko. A ja znowu swoje ćwir, ćwir, ćwir:
- Nadaje się pan, nadaje.
Spojrzał w obiektyw oczami bardzo cierpiącego człowieka. Śmignęło mi przez głowę, że tym obrazkiem trafię w dziesiątkę.
Po wszystkim jeszcze trochę pogadaliśmy przy kawce, staruszek oprowadził mnie po zagrodzie. Mówił z wyraźną dumą, że wszyscy czterej synowie pozakładali rodziny, wyszli na ludzi. Nie miałem pojęcia, po co mi to mówi. Wsadziłem rękę do klatki z białymi, czerwonookimi trusiami i poddałem się milusim gilgotkom węszących za żarłem mordek.
- Pan mi wygląda na swojego chłopa, co to rozumie, jak to w życiu jest... - Budzisz nagle ciężko uwiesił się na moim ramieniu. - Bo ta paniusia, co tu była, nie dałaby sobie powiedzieć, że stamtąd nie tylko święci wrócili. Czułem, że ona nie ma litości dla ludzi słabego charakteru. Tak mnie przyparła do muru, że opowiedziałem jej historię Węsierskie- go Teodora. Z naszej okolicy tylko jego i mnie Ruski wywieźli na Sybir. On nie przeżył, serce mu tam pękło, leży gdzieś pod czarną ziemią, bez mogiły. A ja wróciłem, bo tak bardzo chciałem przeżyć, że podkradałem jedzenie, donosiłem na swoich, a naczalstwo w nagrodę zrobiło mnie komandi- rem grupy. Byłem bardziej sowiecki, niż tego wymagano. Węsierski może pisał do rodziny o mojej wredocie, ale i tak żaden list do Polski nie dotarł. Któregoś dnia paru z naszych odkryło skrzynię, do której ci z komendy obozu wrzucali nasze listy jak do śmietnika. Wróciłem żywy, ocaliłem skórę, ale lepiej byłoby, żeby mnie tam razem z innymi trupami do gnojowicy wrzucili. To się nie da opowiedzieć, jak to
jest, kiedy człowieka dzień w dzień gryzie sumienie. Ja już mogę sobie wyobrazić piekło.
Nie wiedziałem, co robić po takim wyznaniu. Niezdarnie poklepałem faceta po ramieniu i opuściłem go bez słowa. Z Figą nie zamieniłem na ten temat ani słówka. Budzisz miał rację. Ona by tego nie zrozumiała. Choćbym nie wiem, jak starał się tłumaczyć, do jej zasadniczej główki i tak bym nie dotarł.
Albo ten przypadek z Garbaczem.
Każdego września redakcja rozpaczliwie szukała tematu
0 wojnie. Prawie sześćdziesiąt lat upłynęło od jej wybuchu, a u nas wciąż odprawiano rytuał święcenia bohaterów, zostawiając na dalekim planie pamięć o ofiarach. Tamtego września postanowiłem podrzucić im partyzanta, który często odwiedzał naszą sobierajską szkółkę, opowiadał o swoich heroicznych wyczynach i pokazywał bliznę po postrzale. Temat wziął nasz artysta Romek. Równy facet, ale trzeba było nieco na niego uważać, bo lubił pociągać i zdarzało mu się zasnąć przy rozmówcy. Kiedyś pojechałem po nim do haf- ciarki ludowej, a ona roześmiana powiedziała: - Pociesznego macie gościa w redakcji, poczęstowałam ja go samorobnym winkiem, a on mnie trochę popytał, poskrobał w zeszyciku
1 kimnął na krześle. Mówię, idź pan się prześpij na kanapę, co się będziesz mordował na stołku.
Garbacz, tak jak dawniej lekko wspinając się na palcach, szeroko gestykulował rękami niczym dyrygent przed orkiestrą
i obrazowo opowiadał o swoich wojennych przygodach. Romka to wciągnęło zupełnie, notował z ogniem w oczach, jak to nasz bohater krył się w leśnych bunkrach, jak szkolił na partyzantów wiejską kawalerkę, jak siekał Niemców z karabinu maszynowego. Któregoś dnia jechał wieczorem na rowerze, a tu nagle pojawili się Niemcy na motocyklu i dawaj wrzeszczeć na niego - halt, halt. Nie zatrzymał się, tylko ostro ruszył z kopyta. Kiedy zorientował się, że lada chwila
dogonią go, porzucił rower na szosie i popędził przez żyto w stronę lasu. Wtedy hitlerowcy zaczęli strzelać.
— Trafili mnie w brzuch, o, jeszcze tutaj jest blizna, po kuli prawdziwej, a nie po operacji wyrostka robaczkowego, jak niektórzy złośliwcy mówią - partyzant zaczął rozpinać koszulę. Domyśliłem się, że zaraz będzie ta sama scenka pornograficzna, jaką kazał nam oglądać przed laty podczas spotkania w szkole.
— Nie trzeba, proszę pana, do zdjęcia wystarczy nam tylko pańska buźka - potrząsałem głową z zakłopotaniem.
— Coś ty, Adaś! - Romek oburzył się nie na żarty. - Nie możemy zmarnować takiej okazji i zawieść naszych czytelników. Prze-cież-pan-chce-nam-po-ka-zać-ra-nę-wo-jen-ną! - sylabizował podniosłym głosem.
Więc zrobiłem, co trzeba. Uwieczniłem partyzanta z lekko opuszczonymi spodniami, z rozpiętą koszulą i gołym brzuchem, na którym obok pępka widniała zabliźniona dziurecz- ka niczym dołeczek na puszystym policzku roześmianego dziecka.
Parę dni po ukazaniu się Romkowego reportażyku o partyzanckiej doli z moim nieprzyzwoitym obrazkiem, do redakcji nadszedł list. Wysłano go z Sobieraja, o czym zorientowałem się po stemplu pocztowym. Pod pismem był podpis anonimowego Zatroskanego Czytelnika. Dokładnie nie pamiętam treści, ale gościu pisał mniej więcej tak:
Drogi Panie Hermusie, synu nieodżałowanego Witolda, kowala naszego. Piszę do Pana, bo o mało co szlag mnie trafił, kiedym zobaczył tego wstręciucha Garbacza w Waszej gazetce. Ja tam wojny dokładnie nie pamiętam, bo jak się skończyła, to miałem dopiero piętnaście lat. Ale wiem, że jak przyszło oswobodzenie, to ludzie tutaj w Sobieraju gadali, że Garbacz podczas okupacji z pistoletem w ręku wpadał po nocach do zagród i kradł świnie. Że jest wielkim bohaterem, dowiedziałem się dopiero w pięćdziesiątym ósmym, kiedy ci
ubecy Góreczny i Rajmundziak opisali jego rzekome przygody partyzanckie w „Panoramie Północy”. On miał zawsze poparcie u sekretarza Skowronka, a ten z kolei u Ptasińskie- go, co trząsł Gdańskiem. Jak ktoś źle o Garbaczu mówił, to Skowronek zaraz takiego delikwenta załatwił. Ówczesnego kierownika szkoły, niejakiego Bąka, za krytykę Garbacza wysiu- clał na Dziki Zachód. A Boleś i Czesiu Dalmanowie skazani zostali przez sąd na osiem miesięcy więzienia za napisanie do „Panoramy” listu, w którym ośmielili się stwierdzić, że Garbacz podczas wojny nie był żadnym partyzantem, tylko bandytą. Nie chcę nic sugerować, ale na własne oczy widziałem, jak w latach sześćdziesiątych ten partyzant, który mieni się ofiarą Hitlera i Stalina, niemal codziennie przesiadywał na posterunku milicji u komendanta Olchy, co to potem został oficerem esbecji. Niech Pan coś zrobi, żeby wreszcie odkłamać życiorys tego sobierajskiego pyszałka.
Z ręką na sercu muszę przyznać, że w sprawie Garbacza nie kiwnąłem palcem.
Ale narobiłem niezłego bigosu z tym pałacem, który w parę miesięcy stanął na Żabiej Górze. Pomyślałem sobie tak. Istnieje wiele legend kaszubskich o zapadających się zamkach. Znikały poci ziemią pod wpływem klątw rzucanych przez złe duchy na ich właścicieli. Teraz pałac nagle się pojawił, więc może jest to dzieło aniołów. Mojego rewelacyjnego odkrycia jednak w redakcji nikt nie docenił. Zebra powiedział wprost:
- Ciebie, Adaś, rajcują takie bajeczki, ale to jest słaby temat. Jeśli pałac jest malowniczy, to zrób porządny fotoreportaż i napisz do tego króciutką notę. Może uda nam się to sprzedać.
Pałac był imponująco wielki, z wieloma wieżyczkami, jakby żywcem przeniesiony z Disneylandu. Nie mial jednak jeszcze okien, jego mury pokryte były mozaiką czerwonych cegieł i szarych gazobetonowych pustaków. Słowem budowlane cudo w stanie surowym. Do środka się nie dostałem, bo ponad niedokończonym murkiem wystawała wysoka siatka zwieńczona długimi szpikulcami drutu kolczastego. Z tej perspektywy też miałem niezłe widoki. Wypstrykałem niemal całą rolkę filmu. Postanowiłem wrócić wieczorem i zrobić jeszcze kilka obrazków oddających klimat zamczyska właśnie co opuszczonego przez Draculę. Do zachodu słońca zostało trochę czasu, więc wdepnąłem do pobliskiego przysiółka i wypytywałem miejscowych ludzi, co sądzą o tym dziwolągu wzniesionym tuż przed ich nosem. A ich to obchodziło tyle, co zeszłoroczny śnieg. Pałac jak pałac. Ktoś miał taki kaprys, postawił go, tylko nie wiadomo po co. Chodzi gadka, że to jakiś bogacz, któremu wróżka przepowiedziała iychłą śmierć, więc chciał panisko po sobie coś dużego zostawić. A może to sprawka sekty jakiejś, masonów albo mafii. Lepiej za bardzo się tym nie interesować. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
Żabia Góra tonęła już w gęstym mroku, kiedy zacząłem zbliżać się do pałacowego ogrodzenia. Ale oto co ujrzałem: przed frontowym murkiem stały wielkie bryki, co jedna to bardziej lśniąca i przysadzista. Zawieszona pod daszkiem frontowej wieży lampa oświetlała pałacowy dziedziniec. Szczekanie psów mieszało się z gwarem rozmów, okrzykami i jakąś wariacką, polifoniczną muzyką. Żeby zobaczyć, co się tam naprawdę wyrabia, musiałem wykuknąć ponad ogrodzenie. Pomogła mi wrodzona spostrzegawczość. Zobaczyłem w pobliżu powykręcaną północnymi wiatrami sosenkę, niewysoką, ale w sam raz, by stanąwszy na jej najwyższej grubej gałęzi, rzucić okiem poza murek. Zacząłem wdrapywać się na chropowate i kleiste od żywicy drzewko, jeszcze
pozostała mi zwinność niedoścignionego sobierajskiego kla- trownika, wspinacza.
Gdy uniosłem głowę nad czubem sosenki, z wrażenia i ze zmęczenia świsnąłem przez zaciśnięte usta. Kilkunastu facetów w ciemnych frakach, z kielichami w rękach, przy wtórze okrzyków i przyśpiewek kołysało się, stojąc przy stole zawalonym żarciem. Pośrodku bractwa gibał się zupełnie nie do rymu przebieraniec totalny, osobnik przypominający prze- rośniętą cebulę. Pod czarnym frakiem opinał go mundur z generalskimi pagonami, a pod nim pysznił się strój pur- purata. Osobliwy to był obrazek, jak z dziwnego snu. Kielichy szklane a może kryształowe migocące niczym kocie oczy nocą, rogi białego obrusa targane lekkim wiaterkiem, sfora czarnych psów szwendających się wokół stołu. A do tego jeszcze gęby tych facetów; moja stara śpiewka: każdą jakbym gdzieś już widział, jeśli nie na żywo, to na pewno w gazetach czy telewizji. Toż to wypisz wymaluj dzikie łowy gargamelów z gdańskiego świecznika. Byłem już zdecydowany na fest, niech się dzieje wola Nieba, ale ja to muszę ująć. Włączyłem flesz, odczekałem trochę i zacząłem walić błyskiem w tę dziwaczną wieczerzę: pach, pach, pach - pach, pach, pach.
Trzask się zrobił nieziemski. Faceci zaczęli wrzeszczeć, psy oszalały, ktoś z piskiem otworzył w ogrodzeniu prowizoryczną bramę. Wyskoczyło paru bykoli z szeroko rozwartymi ramionami. Nie widzieli mnie, ale zaczęli rzucać kamieniami w stronę sosenki. Poczułem się jak wtedy, gdy uciekałem przed głupim Maćkiem na cmentarzu sobierajskim czy przed zomowcami sprzed kościoła Mariackiego. Zjechałem z drzewka niczym proboszcz Elasz z wisienki i popędziłem w dół po stromiźnie, pomiędzy kępami żarnowca, po strzelających gałązkach i zwiewnych piaskach, z wewnętrznym nakazem: biec
i nie oglądać się za siebie, byleby dalej od tej zgrai, ich psów
i kamieni. Kiedy pojawiła się przede mną wartko płynąca
rzeczka, poczułem ulgę; przejdę przez wodę i te potworne psiska zgubią mój ślad. Z nogawkami podciągniętymi do kolan i butami pod pachami, przytulając do piersi aparat jak skarb najdroższy, nagle na środku rzeczki uświadomiłem sobie, że wyglądam niczym pastuszek kaszubski pragnący wybawić z zapadłego zamku zaklętą królewiankę. W głowie mi się zakotłowało: umknę przed nimi, uratuję rewelacyjne obrazki, ale czy ja w ogóle kogoś wybawię.
- Aua! - nadziałem się piętą na coś ostrego, straciłem równowagę i całym ciałem zrobiłem wielkie plum. Nie miałem prawa się utopić, bo wody było ledwie po kolana, ale upadając, wypuściłem spod pach buty, które natychmiast w szarą dal porwał wartki prąd rzeczki. Wypatrując za tymi nieszczęsnymi buciorami niewartymi funta kłaków, dopiero po chwili zorientowałem się, że straciłem królewiankę. - Jasny piorun, oj, joj! - zacząłem panicznie macać dno. - Jest, mam! - ryknąłem, ale w tym samym momencie dotarło do mnie, że straciłem fotoreportaż życia.
- Baju, baju - odezwał się Prezydent, nerwowo gładząc stosik swoich wyklejanych zeszycików.
- Mój szefunio też tak mówił, kiedy spytał mnie, co z tym pałacem, a ja mu- odpowiedziałem, że aparat mi wpadł do wody i się zalał. Wtedy tylko machnął ręką i poszedł do swojej roboty, ale parę dni przed moim wyjazdem do Paradyża capnął mnie na korytarzu i ostro obsobaczył:
- Ty nie zalewaj z tym aparatem! Dostałeś delegację i masz się z niej rozliczyć. Chcę mieć na biurku te zdjęcia razem z kliszą. Daję ci na to dwadzieścia cztery godziny!
- Ale...
- Nie ma żadnego ale! Jak nie wyszło, to mi to udowodnij.
Chyba jednak o tym ultimatum zapomniał, bo doba minęła, a oń o pałacu ani mru-mru.
- Ty to ciągle gdzieś albo przed kimś uciekasz - odezwał się Kudłacz. - A ja wciąż siedzę pod stołem...
- Pod stołem?
- To taka przenośnia, ale ma swoje źródło w wydarzeniu autentycznym. Mój ojczulek był wziętym w całej okolicy kołodziejem i cieślą, znał się też na mechanice, potrafił zre- perować każdą maszynę. Swoją przyszłość widział w stolarce. Tuż przed wojną urządził niezły warsztat z obrabiarkami, jak się patrzy. Miał i bolindery, i worssamy, i zimmerman- ny. Jak nastała okupacja, to go Niemcy nie ruszali, bo im była potrzebna taka złota rączka. Przed Ruskimi tak dokładnie wszytko pochował, że nawet śrubki nie zabrali. Ale je- sienią tuż po wojnie, gdy mi szło na czwarty roczek, na naszą wioskę zrobili najazd szabrownicy. Starszym rozkazali stać twarzą do ściany, a nas, dzieciarnię, zagnali pod stół. Brali wszystko, co się dało wziąć: obrazy, łóżka, szafy. Wyglądali jak wszystkożerne stwory, dzisiaj bym powiedział szarańcza. Wreszcie poszli sobie, ale nas już tak sparaliżowało, że jeszcze długo pozostaliśmy na swoich miejscach, a gdy w końcu ruszyliśmy się, zaczęliśmy dreptać i kręcić się, jakby w innym wymiarze. Ojczulek i matulka dc; końca żywota nie wygrzebali się z biedy. A ja z siostrzyczkami i braciszkami żyjemy jak przykucnięci, boimy się wyprostować, podnieść głowę, bo jeszcze tak naprawdę nikt nie wyciągnął nas spod stołu, nie pocieszył, nie dał nadziei.
Albecki raz za razem połykał gwałtowny przypływ śliny.
- Szanowni państwo mówią o uciekaniu i siedzeniu pod stołem, a mnie od dawna interesuje syndrom przekraczania granic - leciuchno stuknął laską o podłogę. Ptaszyska, usłyszawszy te słowa, zaczęły stroić głupie miny i kiwać powolnie głowami. - Teraz jestem staruchem mimo woli, ale kiedyś byłem młodzieniaszkiem i postanowiłem wybrać się do Wolnego Miasta Gdańska. Nie miałem jednak tak zwanego dowodu osobistego. Pożyczyłem go więc od kolegi Janka Imianowskiego. O zmroku podszedłem dc; budki przygranicznej, policjant rzucił okiem na kartę i dawajże mnie zagadywać:
Janek, a co twój tatuś teraz porabia? Nie straciłem przytomności umysłu: Teraz? E, ma dużo roboty, a ostatnio trochę chorował na influencę. I tak oto uclało mi się gładko przejść przez granicę. Lubiłem to miasto, chociaż wtenczas było to gniazdo szpiegów. Tam się czuło, co to bogactwo i dobrobyt. Kupcy gdańscy prowadzili intratne interesy z Polską, dobrze im się powodziło. Inni też nie mogli narzekać. Moi kuzyni dostawali tak wysokie zapomogi dla bezrobotnych, że nie myśleli o szukaniu pracy. Ale ludkowie z naszej biednej Kaszuberii nie próżnowali, zajmowali się szmuglem, aż szumiało. Do Gdańska wozili mięso, masło, twaróg, a stamtąd przywozili papierosy, wódkę i oczywiście tabakę, którą wtenczas zażywał i prosty robotnik, i dyrektor banku. Szmu- glerzy czuli się bezkarni, przekraczali granicę wielką gromadą, strzelając z karabinów na wiwat. Straż graniczna była bezradna...
- Coś podobnego już słyszałem.
- Adasiuliński, ty albo kogoś widziałeś, albo coś słyszałeś
— odezwał się nagle Krokodyl, jakby przebudził się z letargu.
- Panie Krokodyliński, ależ pan spostrzegawczy - rzuciłem uszczypliwie. W ogóle jednak w tym momencie czułem się wręcz słodziuchno. Już nie mszały mnie nawet najbardziej świrowate odzywki i wyskoki. Pokochałem Ptasznicę z całym dobrodziejstwem inwentarza. To prawda, że człowiek to takie zwierzę, które może przywyknąć do najdziwniejszych sytuacji.
Gadanego miałem od jakiegoś czasu, że hej. Spojrzałem na Albeckiego. Przypomniałem sobie jego niedokończoną opowieść.
- A co z tym pańskim bratem, co to do Ameryki się wybrał?
- O, to był ci dopiero występek! - staruszek hałaśliwie chlupnął ślinkę i pociągnął tamten wątek, jakby go przerwał tuż przed chwileczką. — Wróciłem wtedy z Gdyni do domu bez żadnych wieści o Hugonie. Ogarnęła nas czarna rozpacz. Ale
oto po kilku dniach z komendy policji w Toruniu przyszedł nakaz zapłaty za wyżywienie i nocleg w areszcie mojego marnotrawnego braciszka. Dzień, może dwa później, w porze obiadowej ujrzałem go przeskakującego przez płot i przemykającego w stronę domu. Jak tylko wpadł do kuchni, zaczął rękami wybierać z garnka właśnie co ugotowane przez naszą Zofijkę kartofle. Tego dnia i przez parę następnych rodzice w ogóle się do niego nie odzywali. Zwierzył mi się, że w Gdyni poznał takiego szaleńca jak on. Wskoczyli do pustego wagonu po węglu. Po paru dniach podróży dotarli na Śląsk. Nie byli tacy spiytni jak ja. Zostali pochwyceni przy pierwszej próbie przekroczenia czeskiej granicy. Więc tak byle jak, trzeba powiedzieć, skończyła się jego amerykańska przygoda.
- Życie jest piękne, ale bolesne — ni przypiął, ni przyłatał Prezydent.
- Życie jest jak bąbel na wodzie - zabulgotał Kudłacz.
- Szczęście piechotą chodzi, a nieszczęście na listku leci
- powolnie wyrecytował Krokodyl i zadowolony z siebie dumnie rozejrzał się dookoła.
- Ależ trafiłeś z tą sentencją, panie Krokodyliński! - zapiszczałem ze zdumienia. - Właśnie dzisiaj dostałem liścik od nieznanej osoby, która pisze w tym stylu: Ten list został wysłany do ciebie na szczęście. Okrążył świat już dziewięć razy. Jeśli wstrzymasz ten łańcuch, może cię spotkać nieszczęście. Odejdzie od ciebie żona, stracisz pracę albo życie. Zrób dwadzieścia kopii i wyślij je do przyjaciół i znajomych. Masz szansę zdobyć wielką fortunę, zyskać sławę, uznanie. Proszę, nie ignoruj tego listu. Pewnie myślisz, że to zabobon. Nie, to naprawdę działa!
W drzwiach pojawiła się Stalinówa. Jak zwykle musiała wyrzucić z siebie kapralską odzywkę:
- Okno otwórzcie, zróbcie przewiew, bo tu okrutnie capi za wami... A ty Hermus zbieraj się. Jacyś panowie u mnie czekają na ciebie.
- Co za panowie? - serce zaczęło mi dudnić jak koła kowbojki pędzącej z Sobieraja do Piękniewa.
- A bo ja to wiem? Są czyści, pachnący, wyglądają na inteligentnych ludzi.
- Oni zawsze tak wyglądają...
- Ty byś pewnie zaraz ich wylegitymował?!
- Nic takiego nie powiedziałem.
- No, chyba... Może wreszcie ktoś się tobą naprawdę zainteresuje.
- Od dawna przeczuwałem, że ktoś po mnie przyjdzie, tylko nie wiedziałem kto - wyznałem zupełnie serio.
- Nie po ciebie, tylko do ciebie - sprostowała. — Hermus, idźże już, a nie cuduj tyle.
- W laczkach mogę iść? Czy to wypada?
- To twoi goście, sam powinieneś wiedzieć! - Stalinówa kręciła nerwowo głową.
Ociężale podniosłem się z siedzenia i poczłapałem do wyjścia.
- Ach, życie, życie...