JAYNE ANN KRENTZ
Frankowi
Jak zwykłe z całym oddaniem dziękują za ogień miłości
Płoń, wiedźmo, płoń...
Głos odbijał się w jej głowie mrocznym, niesamowitym echem. Raine Tallentyre zatrzymała się u szczytu schodów prowadzących do piwnicy. Z wahaniem dotknęła poręczy koniuszkami palców. To powinno wystarczyć. Głos, przepełniony żądzą krwi i koszmarnym podnieceniem, odezwał się znowu.
...Jedyny sposób, by zabić wiedźmą. Ukarać ją. Niech cierpi. Płoń, wiedźmo, płoń...
Ten sam głos, który usłyszała kilka minut temu w kuchni, gdy zawadziła o kuchenny blat. Szeptał o ciemności, strachu i ogniu. Ślady parapsychiczne były bardzo świeże. Całkiem niedawno w tym domu przebywał człowiek o poważnych zaburzeniach. Miała nadzieję, że szaleniec ograniczał się tylko do koszmarnych fantazji, ale doświadczenie podpowiadało jej, że zapewne chodziło o coś więcej. To prawdziwy potwór w ludzkiej postaci.
Wzdrygnęła się, cofnęła rękę z poręczy i wytarła w płaszcz odruchowo, instynktownie. Długi czarny płaszcz był mokry, bo na zewnątrz szalała ulewa, ale woda nie mogła zmyć śladów mrocznej energii, którą przed chwilą odczuła.
Wróciła wzrokiem do Douga Spicera i usłyszała inny głos, tym razem należący do ciotki. Wspomnienie ostrzeżenia sprzed lat. Raine, nikomu nie mów o szeptach, które słyszysz. Uznają cię za wariatkę, jak mnie.
- Chciałabym rozejrzeć się po piwnicy - powiedziała przerażona na myśl, co ją tam czeka.
Doug niepewnie zerknął w mrok u podstawy schodów.
- Naprawdę uważa pani, że to konieczne, panno Tallentyre? Pewnie są tam myszy albo nawet szczury czy węże. Proszę się nie martwić, wystawię dom na sprzedaż bez sprawdzania piwnicy.
Doug był właścicielem Spicer Properties, jednej z trzech agencji nieruchomości w miasteczku Shelbyville w stanie Washington. Raine skontaktowała się z nim tego ranka zaraz po przyjeździe, bo tylko on odezwał się do niej po śmierci Velli Tallentyre. Delikatnie zapytał, co zamierza zrobić z domem. Owszem, chciała go sprzedać, zwłaszcza że agenci nieruchomości bynajmniej nie pchali się do niej drzwiami i oknami. Doug tymczasem przybył do miasteczka stosunkowo niedawno i walczył, by utrzymać się na powierzchni. Byli sobie potrzebni.
W grafitowym garniturze, z jasnoniebieskim krawatem i elegancką brązową aktówką, wyglądał bardzo profesjonalnie. Jasne oczy spoglądały zza okularów w modnych oprawkach. Przed domem czekał lśniący jaguar.
Dawała mu trzydzieści parę lat, bliżej czterdziestki. Włosy zaczęły mu się przerzedzać i nabierał powoli tego charakterystycznego wyglądu statecznego obywatela; jeszcze nie był otyły, ale najwyraźniej ostatnio przybyło mu kilka kilogramów. Uprzedził ją, że posępny dom z przestarzałą kanalizacją i instalacją elektryczną nie sprzeda się łatwo.
- Zaraz wracam - obiecała.
Nie mogła mu przecież powiedzieć, że musi to zrobić, bo usłyszała szept kogoś, komu marzyło się palenie czarownicy. Jednak zanim stąd wyjdzie, musi poznać prawdę.
- Po rozmowie z panią rozejrzałem się trochę i dzwoniłem do Pila Brokera - powiedział Dog. - Wspomniał, że pani ciotka zrezygnowała z deratyzacji na krótko przed tym, zanim, hm, wyjechała z miasteczka.
Na krótko przed tym, jak ją stąd zabrałam, pomyślała Raine. Dłoń, którą przed chwilą dotknęła poręczy, zacisnęła się na pasku torebki. Na krótko przed tym, gdy musiałam ją umieścić w bardzo dyskretnym, bardzo drogim zakładzie.
Miesiąc temu Vella Tallentyre umarła w małym pokoiku w Szpitalu Psychiatrycznym Świętego Damiana w miejscowości Oriana, nad jeziorem Washington. Koroner orzekł, że przyczyną śmierci był zawał serca. Miała pięćdziesiąt dziewięć lat.
Raine przyszło do głowy, że Doug pewnie nie chciał sobie pobrudzić nienagannego garnituru i lśniących butów. Nie miała mu tego za złe.
- Nie musi pan iść ze mną - zapewniła. - Zejdę tylko do podstawy schodów.
Proszę, okaż się dżentelmenem i uprzyj się, by tam ze mną pójść.
- No cóż, jeśli jest pani pewna. - Doug cofnął się o krok. - Nie widzę kontaktu.
- Jest na dole.
Tyle, jeśli chodzi o zachowanie godne dżentelmena. A czego oczekiwała? To nie XIX wiek. Dżentelmeni, jeśli kiedykolwiek istnieli, dawno wymarli. Po tym, co ostatnio przeszła z Bradleyem, powinna się była tego spodziewać.
Myśl o detektywie Bradleyu Mitchellu dodała jej sił. Przypływ kobiecej złości podniósł poziom adrenaliny we krwi i wreszcie była gotowa zejść do piwnicy.
Doug kręcił się u szczytu schodów, zasłaniał sobą korytarz.
- Jeśli światło nie działa, przyniosę latarkę z samochodu. Zawsze pomocny agent nieruchomości. Nie zwracała na niego uwagi, ostrożnie schodziła w mrok. Może jednak nie powinna mu powierzać sprzedaży domu. Problem w tym, że dwaj inni agenci nie byli zainteresowani posiadłością. Nie chodzi tylko o to, że dom jest zaniedbany. Rzecz w tym, że nie kupi go nikt z mieszkańców Shelbyville.
Od dziesięcioleci należał do kobiety, która, co stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, była psychicznie chora; słyszała głosy. Takie opowieści osłabiają entuzjazm potencjalnych nabywców. Doug tłumaczył jej, że muszą czekać na chętnego spoza miasta, zainteresowanego nieruchomością, którą będzie można przebudować.
Stare drewniane schody trzeszczały i skrzypiały. Starała się nie dotykać poręczy i stawiać stopy na krawędzi stopni, żeby nie iść jego śladem. Doświadczenie nauczyło ją, że energia psychiczna najlepiej przenosi się przez skórę, ale żądza krwi o takim natężeniu czasami przenika nawet przez podeszwy butów.
Choć bardzo się starała, nie ominęła wszystkich śladów.
Niech cierpi. Trzeba ją ukarać, tak jak matka karała mnie.
Zapach wilgoci i pleśni nasilał się z każdym krokiem. Ciemność u dołu schodów przypominała studnię bez dna.
Zatrzymała się na najniższym stopniu, po omacku szukała włącznika. Gdy go znalazła, poraził ją prąd, który nie miał nic wspólnego z elektrycznością.
Płoń, wiedźmo, płoń.
Na szczęście naga żarówka zapaliła się, spowiła nisko sklepioną piwnicę słabym żółtym światłem.
W pomieszczeniu piętrzyły się pozostałości po nieszczęśliwym życiu Velli Tallentyre. Stare meble - wielka serwantka z lustrem, chromowany stół wykończony czerwonym winylem i cztery krzesła do kompletu. Resztę powierzchni zajmowały kartonowe pudła i skrzynie. Zawierały przede wszystkim niezliczone obrazy Velli z minionych lat. Wszystkie malowidła łączyło jedno; przedstawiały mroczne, niepokojące maski.
Jej serce zamierało. Tyle, jeśli chodzi o szybki powrót na górę. Musi zejść z najniższego stopnia i zapuścić się w labirynt pudeł i skrzyń, żeby się upewnić, czy w piwnicy nie kryje się nic strasznego.
Wcale nie musi tego robić. I bez tego ma dosyć kłopotów. Załatwianie spraw związanych ze skromnym spadkiem po ciotce Velli było bardzo absorbujące i przygnębiające. Do tego, w środku całego zamieszania, okazało się, że jedyny mężczyzna, który, jak sądziła, potrafi zaakceptować ją taką, jaka jest, z głosami i w ogóle, uważa, że wcale nie jest atrakcyjna jako kobieta. No i oczywiście musi cały czas prowadzić swoją firmę. Koniec października to okres dużego ruchu w Incognito - jej sklepie i wypożyczalni kostiumów. O nie, ma już dość na głowie, ale wiedziała, że jeśli zignoruje szepty, przez następnych kilka dni, ba, może nawet tygodni, nie zmruży oka. Z niezrozumiałych dla niej powodów dotarcie do prawdy było jedynym antidotum na szepty.
Żołądek podszedł jej do gardła, gdy stawiała pierwszy krok na betonowej posadzce i wyciągała rękę do najbliższego zakurzonego pudła. Teraz nie ma odwrotu. Musi pójść śladem szeptów, które zostawił szaleniec.
- Co pani robi? - zawołał Doug nerwowo ze szczytu schodów. - Mówiła pani, że tylko się rozejrzy i zaraz wraca.
- Straszny tu bałagan.
- Wcześniej czy później będzie pani musiała to wszystko przejrzeć.
- Nie miałam pojęcia, co mnie czeka.
- Proszę uważać, panno Tallentyre. Udała, że go nie słyszy. Jeśli nie raczył zejść z nią do piwnicy, ma w nosie jego frazesy.
Na pudle niczego nie wyczuła, ale kiedy jej palce musnęły czerwony winyl na starym stole, przeszył ją upiorny dreszcz.
Demon jest potężniejszy od wiedźmy.
Łapiąc oddech, cofnęła dłoń i zrobiła krok do tyłu. Bez względu na to, jak bardzo się starała przygotować, nigdy nie zdołała zapanować nad uczuciem lęku, gdy stykała się z szeptem przepełnionym złem.
Spojrzała na podłogę w poszukiwaniu śladów, ale były niewidoczne. W mdłym świetle żarówki warstwa kurzu nie różniła się barwą od betonu. Co więcej, cienie rzucane przez pudła i skrzynie spowijały znaczną część podłogi w ciemności.
Powoli szła do przodu, co chwila dotykając różnych przedmiotów; ostrożnie, z wahaniem, jak rozgrzanego pieca. Osad psychiczny na lustrze serwantki sprawił, że się wzdrygnęła.
Rozejrzała się dokoła i zdała sobie sprawę, że idzie wąską ścieżką w labiryncie pudeł i skrzyń, prowadzącą do zamkniętych drzwi starego schowka. Na masywnych drzwiach wisiała ciężka kłódka.
Nowiutka kłódka.
Jeszcze zanim jej dotknęła, wiedziała, że emanuje energią szaleńca.
Zatrzymała się o krok od drzwi, wstrzymała oddech i wyciągnęła rękę. Opuszki jej palców ledwie musnęły kłódkę, ale cios i tak był bolesny.
Płoń, wiedźmo, płoń.
Głęboko zaczerpnęła tchu.
- O cholera!
- Panno Tallentyre? - Wyglądało na to, że Doug naprawdę się zaniepokoił. - Co się stało? Wszystko w porządku?
Usłyszała jego kroki na schodach. Najwyraźniej cichy okrzyk Raine obudził w nim uśpione resztki rycerskości i pospieszył jej z pomocą. Lepiej późno niż wcale.
- Nic mi nie jest, ale tu stało się coś bardzo złego. - Wyjęła telefon komórkowy z torebki. - Dzwonię na 911.
- Nie rozumiem. - Doug zatrzymał się na ostatnim stopniu z aktówką w dłoni. Rozglądał się po mrocznej piwnicy, aż wreszcie zobaczył ją pod drzwiami schowka. - Po co?
- Bo uważam, że w tej piwnicy popełniono zbrodnię. Operatorka odezwała się, zanim Doug odzyskał mowę.
- Straż pożarna czy policja? - zapytała energicznie.
- Policja. - Raine starała się mówić rzeczowo i pewnie, żeby operatorka potraktowała ją poważnie. - Dzwonię z Crescent Lane 14, domu pani Tallentyre. Proszę przekazać, żeby zabrali narzędzia do przecięcia kłódki. Niech się pospieszą.
Kobieta nie uległa tak łatwo.
- Co się stało, proszę pani? Znalazłam zwłoki.
Rozłączyła się, zanim padło kolejne pytanie. Nagle do niej dotarło, że Doug nadal stoi przy schodach. Choć jego twarz częściowo niknęła w mroku, Raine była niemal pewna, że otworzył usta ze zdziwienia. Biedak najwyraźniej zaczynał się domyślać, dlaczego inni miejscowi agenci nieruchomości nie rzucili się na dom Tallentyre. Pewnie słyszał plotki o ciotce Velli i teraz się zastanawiał, czy szaleństwo to w tej rodzinie cecha dziedziczna. Bardzo dobre pytanie.
Odchrząknął.
- Na pewno dobrze się pani czuje? Posłała mu specjalny uśmiech, którym posługiwała się w takich sytuacjach. Jej asystentka Pandora mówiła, że ten wyraźnie oznaczał: pieprz się.
- Nie, ale czy to coś nowego? - odparła uprzejmie.
Policjant nazywał się Bob Ful ton. Potężny, rzeczowy facet, typ wojskowego. Zszedł do piwnicy z wielką latarką i groźnie wyglądającym narzędziem do przecinania kłódki.
- Gdzie ciało? - zapytał głosem, który sugerował, że niejedne zwłoki już widział.
- Nie jestem pewna, czy w ogóle jest - przyznała Raine. - Ale uważam, że powinien pan zajrzeć do schowka.
Od razu rozpoznała spojrzenie, którym ją obrzucił. Zdawało się mówić: póki nie okaże się inaczej, wszyscy tu obecni są podejrzani. Bradley patrzył tak samo, ilekroć pracował nad nową sprawą.
- Kim pani jest? - zapytał.
- Raine Tallentyre.
- Jest pani krewną tej starej wariatki... to znaczy Velli Tallentyre?
- Jej bratanicą.
- A mogę zapytać, co pani tu robi?
- Odziedziczyłam ten dom - odparła chłodno. Nazwał ciotkę Vellę starą wariatką. W tej sytuacji można sobie darować uprzejmość.
Najwyraźniej wyczuwając narastające napięcie, Doug Spicer zbliżył się o krok.
- Jestem Doug Spicer ze Spicer Properties. Chyba się jeszcze nie znamy. Przyjechałem z panną Tallentyre, bo będę próbował sprzedać jej dom.
Fulton skinął głową.
- Słyszałem, że Vella Tallentyre odeszła. Wyrazy współczucia.
- Dziękuję - odparła Raine sztywno. - Jeśli chodzi o schowek...
Spojrzał na kłódkę i przeniósł podejrzliwy wzrok na kobietę.
- Skąd pomysł, że tam jest ciało?
Zaplotła ręce na piersi i przeszła do defensywy. Wiedziała, że to będzie trudne. O wiele łatwiej było, gdy Bradley grał swoją rolę, chroniąc ją od drwin i niedowierzania.
- Mam przeczucie - wyjaśniła spokojnie. Fulton powoli wypuścił powietrze z płuc.
- Pani pozwoli, że sam zgadnę. Uważa się pani za obdarzoną zdolnościami parapsychicznymi, jak ciotka?
Posłała mu swój specjalny uśmiech.
- Moja ciotka była nimi obdarzona - poprawiła. Krzaczaste brwi Fultona niemal dotknęły włosów.
- Obiło mi się o uszy, że wylądowała w psychiatryku w Orianie.
- Owszem, głównie dlatego, że nikt jej nie wierzył. Proszę otworzyć schowek. Jeśli będzie pusty, okażę skruchę za marnowanie pańskiego czasu.
- Zdaje pani sobie sprawę z tego, że jeśli w schowku rzeczywiście znajdują się zwłoki, będzie pani musiała odpowiedzieć na wiele pytań?
- Owszem, proszę mi wierzyć, zdaję sobie z tego sprawę.
Przyglądał się jej uważnie. W pierwszej chwili myślała, że nadal będzie się opierał, ale chyba coś w jej twarzy kazało mu zamilknąć. Bez słowa sięgnął po przecinak do metalu.
Rozległ się ostry, metaliczny trzask, gdy kabłąk kłódki ustępował. Fulton odłożył przecinak i wziął latarkę w lewą rękę. Wyciągnął dłoń w rękawiczce do klamki.
Drzwi otworzyły się ze zgrzytem zardzewiałych zawiasów. Raine wstrzymała oddech, bojąc się patrzeć i bojąc się nie widzieć. Zmusiła się, by spojrzeć.
Na zimnej betonowej podłodze leżała naga kobieta. Jedyną częścią garderoby był leżący obok ciężki skórzany pas, zwinięty jak wąż.
Miała skrępowane ręce i nogi, jej usta zaklejono taśmą. Była młoda, miała nie więcej niż osiemnaście, dziewiętnaście lat, i żałośnie chuda. Splątane ciemne włosy częściowo zasłaniały jej twarz.
Naprawdę zaskakujące było tylko to, że jeszcze żyła.
Noże zawsze były najgorsze. Ludzie popełniają nimi okropne czyny, bezpośrednio, z bliska.
- Nie lubię ostrych przedmiotów - wyznał Zack Jones. Nie odrywał wzroku od rytualnego sztyletu w szklanej gablocie.
Elaine Brownley, dyrektorka muzeum, pochyliła się nad eksponatem.
- To pewnie pozostałości z dzieciństwa, kiedy cię upominano, żebyś nie biegał z nożyczkami - podsunęła. - Takie rzeczy zostają na zawsze.
- Jasne, na pewno o to chodzi - mruknął.
Nie po raz pierwszy stał u boku Elaine i patrzył na potencjalnie niebezpieczny przedmiot w szklanej gablocie. Prowadził podwójne życie, w sensie zawodowym, a jedną z jego profesji była praca konsultanta w Towarzystwie Arcane.
Elaine zdjęła okulary i spojrzała mu prosto w oczy. Miała pięćdziesiąt kilka lat. Krótkie, ciemne włosy, już przyprószone siwizną, inteligentne spojrzenie i lekko pognieciona granatowa spódnica pasowały jak ulał do stereotypu kobiety naukowca - którym rzeczywiście była. Zack wiedział, że skończyła kilka fakultetów, między innymi archeologię, antropologię i historię sztuki. Władała też biegle kilkunastoma językami, żywymi i martwymi.
Nauczyciele, wykładowcy i koledzy po fachu nieraz mówili, że jest uzdolniona. Większość z nich jednak pewnie nie miała pojęcia, jak bardzo, przemknęło Zackowi przez głowę. Jej paratalent polegał na wynajdywaniu i rozpoznawaniu antyków. Nikomu nie uda się wcisnąć jej podróbki czy to renesansowego obrazu, czy rzymskiej monety.
Kiedy odeszła z uniwersytetu, by zostać kuratorką muzeum, jej znajomi oczekiwali, że stanie na czele jednej z instytucji o światowej renomie, które składały jej propozycje nie do odrzucenia.
Ona tymczasem wybrała muzeum Towarzystwa Arcane w siedzibie oddziału na Zachodnim Wybrzeżu USA. Było to jedno z czterech muzeów prowadzonych przez Arcane; trzy mieściły się w Stanach, czwarte - w siedzibie głównej firmy, w Anglii.
O muzeach towarzystwa mało kto słyszał, oczywiście wśród ludzi z zewnątrz, a organizacji bardzo to odpowiadało. W muzealnych skarbcach przechowywano przedmioty związane ze zjawiskami paranormalnymi. Nie były przeznaczone dla oczu zwykłych śmiertelników. Elaine podniosła wzrok na Zacka.
- Więc jak?
- Jest stary. - Spojrzał na sztylet. - Mnóstwo śladów, wyczuwam to już teraz.
- Wiem, że jest stary - żachnęła się, zniecierpliwiona. - Nie kupiłam go wczoraj na bazarze. Pochłonął sporą część rocznego budżetu naszego muzeum. Zapewniam cię, że nie doszłoby do transakcji, gdybym nie była pewna, że pochodzi z II wieku naszej ery. Nie o to pytam.
- Muszę go dotknąć, żeby powiedzieć więcej. Wydęła usta. Nie lubiła, gdy dotykano jej skarbów gołymi rękami, bez rękawiczek. Wiedziała jednak, jak funkcjonuje talent Zacka. Jeśli chce, by potwierdził jej teorię na temat sztyletu, musi mu pozwolić wziąć go do ręki.
Bez słowa wystukała kod otwierający gablotę.
Zack przygotował się na to, co, jak wiedział, nadejdzie, i świadomie wyostrzył parazmysły. Zacisnął palce na wysadzanej klejnotami rękojeści.
Prąd energii psychicznej, który został na ostrzu, nawet teraz, po tylu „ wiekach, był tak silny i wyraźny, że nim wstrząsnął. Zacisnął zęby, przymknął powieki. To oczywiście w żaden sposób nie usunęło upiornych scen, które stanęły mu przed oczami.
Obrazy, nakładające się na siebie, bo sztyletu wielokrotnie użyto w tym samym celu, jawiły mu się w barwach sennego koszmaru. Nie potrafił ubrać w słowa tych kolorów. Nie miały odpowiedników w świecie rzeczywistym.
...Czekał, aż sztylet opadnie, delektował się nadejściem chwili, gdy wbije się w ludzkie ciało, wyczuwał mroczną rozkosz i upojenie, które towarzyszyły morderczym ciosom, odbierał przerażenie ofiary...
Wyciszył parazmysły i rzucił sztylet do gabloty.
- Ej, ostrożnie! - oburzyła się Elaine.
- Przepraszam. - Potrząsnął dłonią, w której przed chwilą trzymał sztylet, jakby chciał w ten sposób pozbyć się resztek mrocznych wizji. Wiedział jednak, że to nie zawsze działa. Na szczęście nóż był bardzo stary.
Elaine uniosła brew.
- Mów.
- Używano go do zabijania ludzi, na pewno nie zwierząt. - Lata praktyki i ogromna siła woli pozwoliły mu odsunąć wizje, przynajmniej na razie, ale wiedział, że wrócą, prawdopodobnie jeszcze tej nocy, jako senne majaki. - Do składania ofiar z ludzi.
- Jesteś pewien, że chodzi o ofiary, a nie zabijanie wroga czy zwykłe morderstwo?
Spojrzał na nią.
- Zwykłe morderstwo? Przewróciła oczami.
- Och, wiesz, o co mi chodzi.
- Energia na rękojeści jest przesycona specyficznym poczuciem siły, które towarzyszy krwawej ofierze. Drań lubił to, co robił. Sprawiało mu to przyjemność. Dlatego mówi się o żądzy krwi.
Nie pozbyła się wątpliwości, ale w jej oczach rozbłysły iskry czegoś, co mógł określić jedynie mianem pożądania.
Archeologowie, przemknęło mu przez głowę. Jak tu ich nie lubić?
- A może to była egzekucja? - podsunęła.
- Nie. Zabójstwo rytualne. Ofiara składana na ołtarzu. Zabójca wiedział, że ma licencję na zabijanie.
Elaine odprężyła się i uśmiechnęła z zadowoleniem.
- Więc miałam rację. - Mało brakowało, a zatarłaby ręce z radości. - Tym sztyletem posługiwali się kapłani kultu Brackon.
Nigdy nie rozumiał, dlaczego kolekcjonerzy i kuratorowie tak bardzo się ekscytują narzędziami zbrodni. Z drugiej strony, oni nie musieli walczyć z wizjami, które towarzyszą takim przedmiotom.
- A co w nim takiego wyjątkowego? - zapytał. Elaine zachichotała.
- Dyrektor naszego oddziału w Sedonie szuka go od lat. Potrzebny mu, by zamknąć kolekcję przedmiotów związanych z kultem Brackon.
- Taka malutka przyjacielska rywalizacja?
- Niezbyt przyjacielska. - Elaine zamknęła gablotkę. - Milo ma egipski pierścień, na którym mi bardzo zależy. Od lat go błagałam, żeby się zamienił, ale zawsze odmawiał. Ale teraz mam asa w rękawie. Będzie musiał przystać na moje warunki.
- Jasne. - Rozejrzał się po muzeum. - Zebrałaś tu imponującą kolekcję. Co prawda nie jestem archeologiem, ale wystarczająco często udzielam konsultacji w naszych muzeach, by zdawać sobie sprawę, że masz tu prawdziwe skarby.
Roześmiała się.
- Jestem żywym dowodem na to, że osobowość obsesyjna i zdrowa rywalizacja to podstawy sukcesu w zawodzie kuratora.
- Pewnie nie tylko w tej profesji. - On też żywił obsesję zawodową niemal przez całe życie. Do Jenny.
Elaine spojrzała na niego badawczo. Wiedział już, na co się zanosi, i obmyślał plan odwrotu. Lubił ją i szanował jej profesjonalizm, ale była starą przyjaciółką rodziny, a rodzina naciskała ostatnio coraz bardziej.
Na pierwszy rzut oka zaproszenie zabrzmiało bardzo niewinnie.
- Zdążysz napić się ze mną kawy, zanim wrócisz na lotnisko? - zapytała.
- Chciałem trochę poszperać w muzealnej bibliotece. - Usiłował się wykręcić.
- Tej wymówki użyłeś ostatnio.
Rozważył wszystkie opcje; żadna mu nie odpowiadała. Elaine to dobra klientka i inteligentna kobieta. Odpowiadało mu towarzystwo inteligentnych kobiet. Jeśli rozmowa ograniczy się do spraw zawodowych, chętnie napije się z nią kawy. Przecież wcale tak bardzo mu się nie spieszy do porośniętych winoroślą wzgórz Północnej Karoliny. Nikt tam na niego nie czeka.
Przez większość czasu dobrze sobie radził w nowym życiu pracoholika na dwóch posadach. Problem w tym, że rodzina i przyjaciele naciskali coraz bardziej, usiłując go nawrócić na, w ich przekonaniu, pisaną mu ścieżkę kariery. Wiedział doskonale, że nie chcą wywierać większej presji, bo się o niego martwią, ale podejrzewał, że mają pewien plan, który nie pokrywa się z jego zamiarami.
Zerknął na zegarek.
- Mój samolot odlatuje o wpół do szóstej, więc mamy trochę czasu.
- Twój entuzjazm zwala mnie z nóg. Poczerwieniał.
- Ostatnio byłem bardzo zajęty.
- Czym?
- Pracą.
- Och, jasne, odwieczna wymówka. - Poklepała go po ramieniu. - Oczywiście nie przeczę, że stanowi najlepszą terapię po tragedii, jaką przeżyłeś. Ale to już prawie rok, Zack. Czas zostawić to za sobą.
Milczał.
Szli w stronę najdalszego zakątka galerii. Spacer wzdłuż licznych gablot muzealnych budził w nim przykre doznania - nagromadzona energia przeszywała go nieprzyjemnym dreszczem. Elaine także coś wyczuwała, jej jednak sprawiało to przyjemność.
Kontrolowanie parazmysłów kosztowało go mnóstwo siły woli, ale nie mógł wyciszyć ich całkowicie; tego nie potrafi nikt, obdarzony, jak on, dziesięciostopniowym talentem. Można by to porównać do próby całkowitego wyłączenia słuchu albo zapanowania nad zmysłem smaku. Mógł jednak bardzo się wyciszyć.
- Nad czym pracujesz? - zainteresowała się Elaine.
- Obecnie kończę artykuł do „Journal”. Wśród kuratorów i konsultantów związanych z Towarzystwem Arcane istniało tylko jedno pismo naukowe, „Journal of Paranormal and Psychical Research”. Ani wydanie papierowe, ani elektroniczne nie było ogólnie dostępne na rynku.
- Czuję się jak policjant przesłuchujący podejrzanego przed przybyciem jego adwokata - mruknęła Elaine. - Ale nie dam za wygraną. O czym będzie ten artykuł?
- O aparacie fotograficznym Tarasowa. Lekko przechyliła głowę, zaintrygowana.
- Nigdy o nim nie słyszałam.
- Z naszych danych wynika, że trafił do nas w latach pięćdziesiątych, podczas zimnej wojny. Zdobyto go w sowieckim laboratorium i jeden z członków stowarzyszenia przywiózł go do Stanów.
- Zdobyto? - powtórzyła, rozbawiona. Uśmiechnął się lekko.
- No dobra: ukradziono. To się działo w czasach, gdy w Związku Radzieckim intensywnie pracowano nad zjawiskami paranormalnymi. Ktoś w CIA nie wytrzymał nerwowo i chciał sprawdzić, co się tam dzieje. W tajemnicy poproszono J&J o wysłanie agenta do radzieckiego laboratorium.
Nie musiał jej tłumaczyć, czym jest J&J. Każdy członek Towarzystwa Arcane wiedział, że agencja Jones & Jones to bardzo tajemnicza, mało znana agencja paradetektywistyczna.
- Jak się domyślam, agent wypełnił misję? - dopytywała się.
- Owszem, wywiózł aparat ze Związku Radzieckiego, przywiózł do Stanów i przekazał CIA. Ich technicy rozłożyli go na części i doszli do Wniosku, że to lipa. Aparat nie działał.
- Dlaczego?
- Najwyraźniej miał się nim posługiwać człowiek o specyficznym paratalencie. Stowarzyszenie weszło w posiadanie aparatu, gdy CIA uznała go za oszustwo. Nasi technicy też go nie uruchomili, więc trafił do skarbca. I tam leży do dzisiaj.
- Dlaczego ten aparat jest taki wyjątkowy? - zapytała.
- Podobno aparat Tarasowa fotografuje ludzką aurę.
- Bzdura! - Elaine prychnęła pogardliwie. - Nikomu nie udało się sfotografować aury, nawet sowieckim ekspertom. To chyba ma coś wspólnego z miejscem aury na spektrum fal. Aury nie można zmierzyć i przeanalizować, niektórzy ludzie ją widzą, ale nie można jej sfotografować. Nie mamy do tego odpowiedniej technologii.
- Czekaj, to nie koniec. - Zack się uśmiechnął. - Z notatek agenta, który przywiózł aparat do Stanów, wynika, że zdaniem radzieckich naukowców odpowiedni fotograf może nie tylko sfotografować aurę; może także za pomocą aparatu na nią wpływać, może ją zniekształcać i wypaczać tak, że człowiek fotografowany dozna poważnych psychicznych obrażeń i w efekcie umrze.
Elaine zmarszczyła brwi.
- Innymi słowy, miała to być parabroń?
- Tak.
- Ale dzisiejsi eksperci twierdzą, że żadna dostępna nam obecnie technologia nie jest w stanie współpracować z ludzką energią psychiczną. Dlatego nikomu jeszcze nie udało się stworzyć broni czy maszyny uruchamianej samą siłą woli czy paraenergią.
- To prawda.
- A więc ten aparat to jednak oszustwo? - Westchnęła. - Co za ulga. Na świecie i bez tego jest dość broni. Ostatnie, czego nam trzeba, to parabroń.
- Hm. Podniosła na niego wzrok.
- Co to miało znaczyć?
- Ustaliłem, że za pomocą aparatu Tarasowa zabito co najmniej jedną osobę, niewykluczone że dwie, jednak ślady pierwszego zabójstwa były bardzo niewyraźne.
Oczy Elaine rozszerzyły się ze zdumienia.
- Czyli Rosjanie mieli co najmniej jednego człowieka zdolnego go uruchomić?
- Na to wygląda.
Zatoczył łuk dłonią.
- Jak to możliwe?
- Agent J&J wspomniał w zapiskach, że operator aparatu był zapewne talentem egzotycznym, jednorazową dziesiątką o talencie niesklasyfikowanym przez stowarzyszenie.
W kręgach Arcane terminem „egzotyczny” określało się talenty rzadkie i silne. Nie był to, delikatnie mówiąc, komplement. W rzeczywistości ludzie obdarzeni wyjątkowo silnym talentem budzili niepokój w pozostałych członkach stowarzyszenia. Ba, bardzo często zwykłych śmiertelników, niezwiązanych z Arcane i wyśmiewających istnienie zjawisk paranormalnych, przeszywał dreszcz niepokoju w towarzystwie jednostki obdarzonej silnym parazmysłem.
Każda siła, także psychiczna, to forma energii. Większość ludzi, bez względu na to, czy w nią wierzy, czy nie, jest w stanie ją wyczuć.
- Ciekawe, co się stało z egzotykiem, który uruchomił aparat - mruknęła Elaine.
- Nie żyje. Elaine spojrzała na niego spod oka.
- Zabita przez agenta, który przechwycił aparat?
- Tak. Mało brakowało, a sprzątnęłaby go tym cholerstwem.
- Fascynujące. W którym muzeum znajduje się aparat?
- Nie jest w muzeum, tylko w rodzinnym skarbcu Jonesów. Elaine się najeżyła.
- Oczywiście, mogłam się domyślić. Nie obraź się, Zack, ale zamiłowanie do tajemnic wśród członków twojej rodziny bardzo utrudnia życie nam, badaczom. Ten aparat, jeśli ma jakiekolwiek znaczenie, powinien znaleźć się w zasobach któregoś z naszych muzeów.
- Litości, proszę. Przecież przekonałem dziadka, żeby mi pozwolił zająć się tym aparatem i opublikować wyniki w „Journal”, prawda? A to już coś. Wiesz, jaki jest, jeśli chodzi o tajemnice rodzinne i stowarzyszenia.
- Bancroft Jones za długo pracował w wywiadzie, zanim stanął na czele zarządu, takie jest moje zdanie - orzekła z dezaprobatą. - Gdyby mógł postawić na swoim, pewnie opatrywałby listę gości na bal zimowy nagłówkiem: Ściśle tajne, do wglądu tylko i wyłącznie członków zarządu.
Zack uśmiechnął się pod nosem.
Elaine zatrzymała się w pół kroku i zagrodziła mu drogę.
- Boże drogi, nie powiesz chyba, że naprawdę tego próbował?
- Babka mówiła, że kilka miesięcy temu napomknął coś na ten temat przy śniadaniu, ale mu to wyperswadowała, więc się nie obawiaj.
Elaine cmoknęła z niesmakiem.
- No proszę, co to znaczy staroświeckość. Kolejny dowód na to, jak bardzo potrzebujemy świeżej krwi na stanowisku Mistrza. Wiesz, co ci powiem? Moim zdaniem trzeba zreorganizować całą wewnętrzną strukturę stowarzyszenia.
- Nie jest tak źle. Zmiany, które Gabriel Jones wprowadził pod koniec XIX wieku, okazały się bardzo efektywne w całym następnym stuleciu.
- Ale mamy już wiek XXI, choć czasami mi się wydaje, że nikt z członków zarządu tego nie zauważył.
- Hm. - Poddał się, wiedział, że czeka go wykład. Aż za dobrze to znał.
- Uważam, że za jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat badania nad zjawiskami paranormalnymi przestaną być tajne - ciągnęła Elaine z przejęciem. - Staną się przedmiotem zainteresowania nauki. I wtedy może się okazać, że ludzie obdarzeni parazmysłami są w niebezpieczeństwie. Musimy to brać pod uwagę. I to już teraz.
- Mhm.
- Na dłuższą metę musimy się przygotować na to, że będziemy pomagać we wprowadzaniu zjawisk paranormalnych w obszar zainteresowania tradycyjnej nauki, żeby świat naukowy przyjął je poważnie. Nie chcemy przecież nowego polowania na czarownice.
- Na to chyba się nie zanosi - mruknął. Przyjęcie zaproszenia było błędem. Dyskretnie zerknął na zegarek. Może zdąży na wcześniejszy samolot.
- Dzisiaj ci, którzy przyznają się do parazmysłów, nie lądują na stosie, tylko w telewizji, w talk - show.
- Zabawka dla mas to nie jest to, o co mi chodzi.
- Hm.
- Że już nie wspomnę o biedakach, którzy lądują w zakładach dla psychicznie chorych, bo paratalent doprowadził ich do szaleństwa albo zostali uznani za wariatów.
- Mhm.
- Spójrzmy na mnie. Przecież gdybym powiedziała kolegom po fachu spoza towarzystwa, że określam wiek przedmiotu za pomocą energii psychicznej, stałabym się pośmiewiskiem całego środowiska.
- Mhm. - Zdecydowanie pora wymyślić spotkanie, o którym rzekomo zapomniał.
Ale Elaine dopiero teraz naprawdę złapała wiatr w żagle.
- Miną całe lata, zanim uda nam się przygotować świat naukowy i opinię publiczną do zaakceptowania rzeczywistości paranormalnej - ciągnęła. - A zadaniem zarządu i Mistrza jest przeprowadzić stowarzyszenie przez okres przejściowy.
- Zarząd przywiązuje wielką wagę do tradycji - zauważył.
- Wszystko dobrze i pięknie, ale najważniejsze jest przetrwanie. Mówię ci, Zack, konserwatywne nastawienie towarzystwa może się nam odbić czkawką w ciągu najbliższych lat. Ludzie boją się tajnych towarzystw. I wcale się im nie dziwię.
- Masz rację. I wtedy, zupełnie jakby obudził się w nim nagle bardzo przydatny paratalent do wyciągania go z niewygodnych sytuacji, rozdzwonił się jego telefon.
Odpiął go od paska i spojrzał na wyświetlacz. Poczuł, jak włosy na karku stają mu dęba. Nie ma czegoś takiego jak przewidywanie przyszłości, ale jest analiza prawdopodobieństwa. Nie trzeba mieć jednak żadnych ukrytych talentów, by wiedzieć, że kiedy dzwoni Fallon Jones, szykuje się coś ciekawego.
- Przepraszam, Elaine, muszę odebrać. J&J. Wskazała pustą salę konferencyjną.
- Możesz tam porozmawiać. Poczekam w kawiarni.
- Dzięki. - Wszedł do sali, zamknął za sobą drzwi i odebrał telefon.
- Cześć, Fallon.
- Gdzie ty jesteś, do cholery? - huknął Fallon. Szef agencji J&J zawsze mówił tak, że rozmówca spodziewał się najgorszego, jednak dzisiaj był jeszcze bardziej zniecierpliwiony niż zwykle.
Jak niemal wszyscy w rodzinie Jonesów, miał silny paratalent, ale jego był wyjątkowy; Fallon widział związki przyczynowo - skutkowe tam, gdzie inni dostrzegali zaledwie garść niezwiązanych z sobą faktów.
Był potomkiem Caleba Jonesa, który, wraz z żoną, założył agencję u schyłku epoki wiktoriańskiej. Firma nadal miała swoją siedzibę w Wielkiej Brytanii. W Stanach działały obecnie cztery agencje, po jednej w regionie. Fallon kierował działem odpowiedzialnym za akcje na zachodnim wybrzeżu i południowym zachodzie.
Centrum operacji stanowiło małe mieszkanko w Scargill, na wybrzeżu Północnej Karoliny. Zazwyczaj on i jego sieć agentów zajmowali się różnymi sprawami dotyczącymi bezpieczeństwa oraz dochodzeniami zlecanymi przez członków stowarzyszenia. Oczywiste jednak było, że najważniejszym klientem jest Zarząd Towarzystwa Arcane.
Bardzo rzadko ludzie niezwiązani ze światem paranormalnym trafiali do agencji w poszukiwaniu usług paradetektywistycznych. Jeszcze rzadziej ich zlecenia przyjmowano. Dotyczyło to zwłaszcza zaufanych dochodzeniowców, współpracujących z policją, ściśle tajnej agencji rządowej.
- Jestem w Los Angeles - odparł Zack.
- W muzeum?
- Owszem.
- Powinieneś być w domu. - Fallon wydawał się bardzo zatroskany.
- To zapewne okaże się dla ciebie szokiem, ale nie siedzę w domu dwadzieścia cztery godziny na dobę, czekając, aż raczysz do mnie zadzwonić ze zleceniem. Mam też inną pracę, zapomniałeś?
Jak zwykle Fallon nie wyczuł sarkazmu.
- Masz natychmiast przyjechać do Waszyngtonu.
- Do stanu czy miasta?
Czasami praca z Fallonem Jonesem wymagała ogromnej cierpliwości. Na szachownicy zawsze wyprzedzał innych o kilka ruchów. Z niepojętych przyczyn oczekiwał, że jego agenci będą w stanie podążać za jego logiką.
- W stanie - warknął. - W miasteczku o nazwie Oriana. Mniej więcej czterdzieści kilometrów na północny wschód od Seattle. Znasz je?
- Nie, ale chyba uda mi się trafić.
- Kiedy?
- Zależy, czy zdążę na wcześniejszy samolot, jak wielkie będą korki w drodze do domu, ile czasu zajmie mi pakowanie i kiedy złapię samolot z Oakland, San Francisco albo Seattle.
- Nie licz na rejsowe. Od razu jedź na lotnisko. Nasz samolot już czeka. Zabierz, co ci potrzebne z domu, i od razu leć do Seattle.
„Nasz samolot” to jeden z nieoznakowanych prywatnych odrzutowców stowarzyszenia. Fallon posługiwał się nimi tylko wtedy, gdy ziemia paliła mu się pod stopami.
- Już jadę - zapewnił Zack.
- Jeszcze jedno. Jak będziesz się pakował...
- Tak?
- Nie zapomnij o żelazie. A więc Fallon uważa, że podczas tego zadania może mu się przydać broń. Coraz ciekawiej.
- Tak jest. - Zack już szedł do drzwi.
- Czemu, do cholery, masz taki radosny głos? - Fallon od razu nabrał podejrzeń. - Od roku nie byłeś taki pogodny. Napaliłeś się czegoś, Jones?
- Nie. Powiedzmy tylko, że miałeś lepsze niż zwykle wyczucie czasu. - Ściszył głos. - Uratowałeś mnie od długiego i nudnego wykładu na temat przyszłości towarzystwa.
- Hm. - Fallon od razu poskładał kawałki układanki w całość. - Elaine Brownley cię dopadła?
- Rany, Fallon, chyba masz zdolności nadprzyrodzone. Fallon puścił tę uwagę mimo uszu.
- Przesłałem ci mailem akta sprawy w Orianie - ciągnął. - Niewiele tam jest, przykro mi, ale zrozumiesz, kiedy przeczytasz. Aha, trzeci stopień utajnienia.
Zack poczuł kolejny przypływ adrenaliny. Trzeci stopień utajnienia tłumaczy firmowy samolot i ponaglenia Fallona. Ostatnio posuwał się do tego tylko wtedy, gdy chodziło o niebezpieczną organizację, którą nazwał Nightshade.
Do sprawy ze Stone Canyon uważał kryminalną grupę parauzdolnionych za bujdę, ale po Stone Canyon wszystko się zmieniło. Okazało się, że nie chodzi tu o małą grupkę konspiratorów; nie, mieli do czynienia z wysoce zorganizowaną strukturą przestępczą, którą kierował krąg bezwzględnych zwierzchników. Nightshade udowodniło już, że nie powstrzyma się przed zabójstwem dla osiągnięcia celu.
- Mam ze sobą laptopa - powiedział Zack. - Poczytam w samolocie.
- Wkurza mnie, że jesteś taki cholernie radosny - burknął Fallon. - Niepokoi mnie to.
Zanim niewielki odrzutowiec wylądował na lotnisku w hrabstwie Sonoma, Zack przestudiował wszystkie akta. Podczas jazdy do domu, ukrytego wśród winnic Karoliny, rozmyślał o tym, czego się dowiedział i zastanawiał nad odpowiednią strategią.
Pakował się i jednocześnie rozmawiał z Fallonem. Wyjął broń w kaburze z sejfu w podłodze.
- Nie powiedziałeś, że obiektem zainteresowania jest córka Judsona Tallentyre'a - zauważył.
- Nie miałem czasu na szczegóły. Uznałem, że lepiej będzie, jeśli dowiesz się wszystkiego z akt.
- Nieźle. - Zamknął torbę podróżną.
- Teraz już wiesz, czemu tak mi zależy na czasie. To duża sprawa, Zack. Czuję to.
- Nie twierdzę, że nie. - Zarzucił sobie torbę na ramię i ruszył do drzwi. - Opowiedz coś więcej o tych wypadach do Vegas.
Fallon się żachnął.
- Najwyraźniej Raine Tallentyre ma słabość do hazardu.
- Z danych wynika, że zaczęła tam regularnie jeździć w zeszłym roku. Dopiero wtedy wypady zaczęły się powtarzać co miesiąc.
- Cóż, nie jest pierwszą parawrażliwą, która odkryła uroki hazardu. Zadziwiające, jak wiele osób zapomina, że rachunek prawdopodobieństwa i stary dobry przypadek nie zmienią swoich praw tylko dlatego, że ktoś ma wyczulone parazmysły.
- Gra w karty, nie rusza ruletki czy blackjacka. I nigdy dwa razy pod rząd nie wraca do tego samego kasyna. Nigdy nie wygrywa tyle, by zwrócić na siebie uwagę ochrony, ale z akt wynika, że w ciągu ostatniego roku zgarnęła prawie sto tysięcy dolarów.
- No dobra, jest niezła. - Niemal widział, jak Fallon Wzrusza ramionami.
- Może ta informacja do czegoś ci się przyda.
- Naprawdę nie wiemy nic więcej o ciotce?
- Wiesz tyle, co i ja. Vella Tallentyre była siostrą Judsona Tallentyre'a, jasnosłyszącą ósemką. Słyszała głosy. Po trzydziestce zaczęły się cykliczne napady depresji. W zeszłym roku trafiła do zakładu zamkniętego. Dwudziestego zeszłego miesiąca zmarła na atak serca.
- I tego samego dnia Lawrence Quinn przepadł w miasteczku Oriana.
- Rozumiesz, skąd mój niepokój - mruknął Fallon przeciągle. - Nie trzeba być parawrażliwym, by połączyć te elementy.
- Muszę mieć dostęp do akt Judsona Tallentyre'a. Fallon, a w jego wypadku było to niezwykłe, milczał przez kilka sekund.
- Wiesz, że obowiązuje czwarty stopień utajnienia - powiedział w końcu. - Do tych akt dostęp mają tylko Mistrz i członkowie zarządu.
- Załatw mi je - powiedział Zack cicho. Kolejna chwila milczenia.
- Cholera. - Fallon zmełł przekleństwo. - Wiedziałem, że tak będzie.
- Jak?
- Nie zajmujesz się tą sprawą nawet pięciu minut, a już wydajesz rozkazy. Ile razy mam ci przypominać, że to ja jestem szefem J&J?
- Postaram się zapamiętać. Rozłączył się i przyczepił telefon do paska. Zarzucił torbę na ramię, przeszedł przez duży, pusty dom, stanął w progu.
Obejrzał się, spojrzał na obszerny hol, utrzymany w ciepłych kolorach, na lśniącą kamienną posadzkę, na kojące wzrok winnice na wzgórzach za oknami.
Mieszkał tu od sześciu lat i większość z nich uważał za szczęśliwe. A potem w jego życiu zjawiła się Jenna. Wprowadziła się do niego, gdy planowali ślub, mieszkała na tyle długo, że odcisnęła na wnętrzu swoje piętno.
To już nigdy nie będzie jego dom. Po sprawie w Orianie wystawi go na sprzedaż.
Podczas wielu lat pracy w policji, najpierw w San Diego, a później jako szeryf tutaj, w Shelbyville, Wayne Langdon napatrzył się wystarczająco na dziwaków najróżniejszej maści. Jednak przy żadnym nie ogarniało go to niesamowite uczucie, które teraz wzbudzała w nim kobieta siedząca po drugiej stronie biurka.
I żaden z nich nie miał takich oczu jak ona, to pewne.
- Z dziewczyną wszystko w porządku? - zapytała Raine Tallentyre. Taka spokojna i opanowana, zauważył, jakby co tydzień znajdowała niedoszłe ofiary zabójstwa.
W końcu zdał sobie sprawę, co tak bardzo go niepokoiło w jej oczach. Były zielono - złote, takie, jak oczy kota, który włóczył się niedaleko posterunku. I tak samo patrzyły. Raine skrywała je za parą okularów w poważnych, czarnych oprawkach, które jednak nie łagodziły wrażenia, że widzi rzeczy, których inni nie umieją i nie chcą zobaczyć.
- Lekarz w izbie przyjęć stwierdził, że fizycznie nic jej nie jest, choć oczywiście przeszła przez piekło. - Starał się nie patrzeć jej w oczy. - Twierdzi, że nazywa się Stacy Anderson. To prostytutka z Seattle. Porywacz udawał klienta. Przywiózł ją tu wczoraj i zamknął w schowku. Mówił, że musi ją ukarać. Zanim odszedł, fotografował ją aparatem cyfrowym.
Raine wzdrygnęła się lekko, ale zauważalnie. Skinęła głową, jakby jego słowa potwierdzały coś, co podejrzewała.
- Zbiera pamiątki - powiedziała. - Ma album z trofeami.
Ocenił, że musiała już przekroczyć trzydziestkę. Wysoka jak na kobietę. Nie starała się tego tuszować, jak wiele innych kobiet. Przeciwnie, jej czarne kozaki miały dość wysokie obcasy. Ciemne włosy, spięte z tyłu głowy, podkreślały wystające kości policzkowe i kocie oczy. Czarny żakiet wyglądał, jakby ekskluzywny włoski projektant mody zaprojektował go specjalnie dla szefowej mafii. Do tego czekoladowy golf i spodnie w tym samym kolorze.
Nie ma obrączki, zauważył. Nie był tym zdziwiony. Poszukiwacz przygód, ryzykant, zapewne zapuściłby się z nią w nieznane rejony, ale musiałby oszaleć, żeby się z nią ożenić. Jest niebezpieczna. Wszyscy dokoła twierdzą, że jej ciotka miała regularnego świra. A podobno takie rzeczy są dziedziczne.
Dobrze chociaż, że nie usiłowała mu wmówić, że ma zdolności nadprzyrodzone. Przynajmniej jeszcze nie dotychczas. Co za ulga. Nie znosił oszustów i naciągaczy, którzy do takich spraw lgnęli jak muchy do miodu i twierdzili, że mają nadprzyrodzone zdolności.
- A więc przyjechała pani do Shelbyville po raz pierwszy, odkąd zabrała pani ciotkę do Oriany? - zapytał.
- Tak. Wcześniej ciotka mieszkała tu na stałe i stąd wyruszała na wycieczki.
Zajrzał do akt.
- Najwyraźniej lubiła długie wyprawy kilka razy do roku.
- Odpowiadały jej cisza i spokój gór.
- Z moich źródeł wynika, że kiedy tu mieszkała, często ją pani odwiedzała, więc nie jest pani obcą osobą w miasteczku.
Nie poznał Velli Tallentyre. Trafiła do szpitala na kilka miesięcy przed tym, jak przejął mały posterunek w Shelbyville. Marge, sekretarka, opowiadała mu, że rodzice miejscowych dzieciaków nigdy nie pozwalali im chodzić w Halloween do domu starszej pani. Maluchy uważały Vellę za prawdziwą czarownicę. Plotki o głosach budziły ich przerażenie. Rodziców pewnie też, przemknęło mu przez głowę.
- Nie - odparła Raine. - Nie jestem obca, ale nikogo tu tak naprawdę nie znam. Zawsze zatrzymywałam się u ciotki, która, jak pan zapewne wie, nie miała w okolicy zbyt wielu przyjaciół.
- Mam wrażenie, że nie darzy pani naszego pięknego miasteczka ciepłym uczuciem.
Wzruszyła ramionami.
- Mieszkańcy Shelbyville traktowali moją ciotkę jak wariatkę. Niby dlaczego miałabym ich lubić?
Puścił to mimo uszu. Z tego, co słyszał, mieli rację.
- Kiedy była tu pani ostatni raz?
- Nieco ponad rok temu. Pomagałam ciotce w przeprowadzce. Eufemizm. Vella Tallentyre się nie przeprowadzała. Zabrano ją do wariatkowa. Zapisał coś.
- A teraz pani wróciła, bo odziedziczyła dom i chce go sprzedać, korzystając z usług agenta handlu nieruchomościami?
- Tak. Oglądaliśmy posiadłość z panem Spicerem, żeby ustalić, co trzeba zrobić przed wystawieniem domu na sprzedaż.
- Skąd pani wiedziała, że w piwnicy dzieje się coś złego? Dałby sobie rękę uciąć, że ledwo zauważalnie zacisnęła zęby, a niepokojące oczy lekko się zwęziły.
- Zauważyłam kłódkę na drzwiach do schowka. Pamiętałam, że jej tam nie było, kiedy ostatnio odwiedzałam ciotkę.
- Ale dlaczego zadzwoniła pani na policję, a nie do ślusarza?
- Byłam niemal pewna, że popełniono przestępstwo. Niemożliwe, by kłódka znalazła się w piwnicy w sposób legalny. Dom to własność prywatna i od roku stał zamknięty. Nikomu nie wolno było wchodzić do środka poza Edem Childersem, który od lat wykonywał różne naprawy dla cioci Velli. Tylko że on umarł kilka miesięcy temu.
- Skąd pewność, że to nie Childers założył kłódkę przed śmiercią? - Nie dawał za wygraną.
- Przyznaję, że nie miałam całkowitej pewności, ale szczerze mówiąc, nawet przez myśl mi nie przeszło, że to on zamknął schowek.
- I od razu doszła pani do wniosku, że w piwnicy popełniono przestępstwo?
- Popełniono - zauważyła oschle. - Ten, kto założył kłódkę, ma na sumieniu co najmniej włamanie.
Odchylił się na krześle i zamyślił. Instynkt gliny mówił mu, że to nie wszystko, ale na razie zdołała racjonalnie wytłumaczyć swoje postępowanie. I dobrze, bo policja z Seattle i Portland już jedzie, a w ślad za nimi - dziennikarze. Musi się przygotować do konferencji prasowej. Rozpęta się cyrk. Żywa kobieta znaleziona w piwnicy Tallentyre to największy jak dotąd przełom w sprawie seryjnego mordercy, ochrzczonego Podpalaczem, a na tym terenie to on był szefem.
- Dziękuję, panno Tallentyre. To na razie wszystko. Jak długo zostanie pani w Shelbyville?
- Rano wracam do Oriany. - Wstała i spojrzała na niego pytająco. - Chyba że jutro będę mogła zająć się i domem ciotki? Bardzo mi zależy na szybkiej sprzedaży.
- To miejsce zbrodni i nic się nie zmieni przez najbliższe dni. - On także wstał. - Przepraszam za komplikacje.
- Rozumiem. - Przerzuciła pasek zielonej torebki przez ramię.
- Gdzie się pani dzisiaj zatrzymała?
- W pensjonacie. - Zdjęła długi czarny płaszcz z wieszaka. - A w Orianie wie pan, gdzie mnie znaleźć, dane są w aktach.
- Tak jest. Za późno zdał sobie sprawę, że powinien był podać jej płaszcz, już go włożyła. Niebezpiecznie przypominał czarną pelerynę.
Udało mu się natomiast przytrzymać jej drzwi. Zawahała się w progu. Wyczuł, że ma do powiedzenia coś przykrego, co chce mieć za sobą, zanim stąd wyjdzie.
- Wie pan, co intuicja mówi mi na temat zabójcy? - zapytała szybko.
No i się zaczęło. Cholera. Akurat kiedy nabrał nadziei, że nie będzie mu wmawiała, że ma nadprzyrodzone zdolności.
- Jasne. - Udało mu się zachować spokój w głosie. - Słucham. Skupiła się, skoncentrowała. Zmrużyła lekko oczy. Widział, że za wszelką cenę chce powiedzieć to, co jej chodzi po głowie.
- Zamknął ją w piwnicy, bo tak karała go matka - powiedziała cicho. - Trzymała go w ciemnościach długie godziny, a potem biła pasem, bo, uwięziony, załatwiał się pod siebie. Mówiła mu, że tkwi w nim demon i trzeba go wypędzić.
- Bez urazy, panno Tallentyre, ale takie bzdury usłyszę od pierwszego lepszego autora tak zwanych profilów psychologicznych. Zaraz mi pani powie, że jest bardzo zorganizowany, prawda? Że to biały mężczyzna w wieku od dwudziestu pięciu do pięćdziesięciu czterech lat, inteligentny samotnik, bez rodziny i przyjaciół.
- Tego nie wiem - odparła spokojnie. - Ale wiem, że szuka pan człowieka przekonanego, że opętał go demon. Uważa się za łowcę czarownic.
Westchnął ciężko.
- Doceniam pani sugestie.
- Pierwszą czarownicą, którą zamordował, była jego matka. Zniszczył ślady, podpalając miejsce zbrodni. Od tego powinniście zacząć. Tamto mu się upiekło, co sugeruje, że albo sprawa nie została rozwiązana, albo uznano ją za wypadek.
Nie zaimponowała mu.
- Nazywają go Podpalaczem, bo zostawia zwłoki w polu i podpala, niszcząc wszystkie ślady. Żadna tajemnica. - Zawahał się, mimo wszystko zaintrygowany. - Skąd pomysł, że zamordował matkę?
- Intuicja - odparła chłodno.
Teraz naprawdę się jej bał. Raine Tallentyre albo jest świetną aktorką, albo ma nierówno pod sufitem, jak ciotka.
- Dobrze, dziękuję,, panno Tallentyre. Odezwę się. Gwałtownie obróciła się na pięcie, podeszła do biurka, sięgnęła po długopis.
- Proszę skontaktować się z tym człowiekiem. Bradley Mitchell, detektyw z Oriany. Zapewni pana, że nie jestem podejrzaną oszustką liczącą na chwilę sławy.
Zmarszczył brwi.
- Brała już pani udział w dochodzeniach?
- Tak. - Podała mu skrawek papieru. - Proszę zadzwonić do detektywa Mitchella. On wszystko wyjaśni. Do widzenia. Powodzenia na konferencji prasowej.
- Skąd pani wie?
- Zawsze jest konferencja prasowa. - Uśmiechnęła się, tym razem, ku jego zaskoczeniu, szczerze i ciepło. - Proszę się nie martwić, nie wejdę panu w drogę. Właściwie wolałabym, żeby pan nie wymieniał mojego nazwiska.
- Nie ma sprawy. - Mówił poważnie. Ostatnie, na co miał ochotę, to przyznać, że współpracuje z medium. Wyszedłby na idiotę.
- Dziękuję. - Ruszyła do drzwi, otulona płaszczem, stukając obcasami.
Poczekał, aż wyjdzie, i zajrzał do sekretariatu. Marge siedziała za biurkiem.
Zza okularów do czytania zerkała na drzwi, za którymi zniknęła Raine Tallentyre.
Marge miała sześćdziesiąt dwa lata i przeżyła je w Shelbyville. Była chodzącym źródłem informacji na temat mieszkańców miasteczka. Przysiadł na skraju biurka.
- Co o niej wiesz? - zapytał.
- Niewiele - przyznała. - Vella Tallentyre kupiła dom ponad dwadzieścia lat temu. Kiedy Raine była mała, przywoziło ją tu do ciotki dwóch facetów, później przyjeżdżała sama. Czasami robiła zakupy w sklepie i tankowała na stacji benzynowej, ale poza tym nie mieliśmy z nią kontaktu. Chyba jej nie zależało, by nas poznać. Dzisiaj zobaczyłam ją po raz pierwszy.
- A Ed Childers, złota rączka? Mówił coś o niej?
- Ed w ogóle niewiele mówił. Ale któregoś dnia, na krótko przed jego śmiercią, spotkałam go na poczcie. Tamtego dnia powiedział mi o Raine coś, czego nigdy nie zapomnę.
- Co?
- Powiedział, że w jednym z pokoi na piętrze jest zdjęcie Velli i jakiegoś faceta, zrobione, gdy Vella miała koło trzydziestki. Ed twierdził, że Raine to skóra zdjęta z ciotki.
- Coś ty!
- Pamiętam jeszcze jedno: Ed mówił, że Vella panicznie bała się ognia. Kazała mu zainstalować z pół tuzina wykrywaczy dymu, w całym domu było mnóstwo gaśnic, we wszystkich pokojach na górze zamontowała drabinki przeciwpożarowe. Nie pozwalała nawet rozpalić ognia na kominku.
- Fobia.
- Na pewno.
Nazywa się Stacy Anderson - powiedziała Raine do słuchawki. - Podejrzewają, że to ostatnia ofiara seryjnego zabójcy, zwanego Podpalaczem, tego, który stał się postrachem prostytutek w Seattle i Portland.
- Cholera. - Andrew Kitredge wydawał się raczej zrezygnowany niż zaskoczony. - Ledwie wyjedziesz, a trafiasz na morderstwo.
Prawie się uśmiechnęła. Andrew jako jeden z nielicznych wiedział o jej małej śmiesznostce, jak to określał, i przyjmował to bezkrytycznie. Jego partner, Gordon Salazar, także akceptował ją taką, jaka była, z głosami i w ogóle.
Oczywiście ciotka Vella ją rozumiała, a ojciec, gdyby żył, uważałby jej zdolności za coś normalnego. Jednak Judson Tallentyre zginął w wypadku samochodowym, gdy miała sześć lat, a teraz odeszła także Vella.
Została sama. Jej matka zmarła, gdy Raine miała półtora roku. Judson Tallentyre, zmuszony oderwać się od pracy naukowej, by zająć się marudnym dzieckiem, poprosił siostrę, by z nimi zamieszkała i zaopiekowała się małą. Vella się zgodziła i od razu pokochała dziewczynkę.
Załatwiwszy sprawy związane z córką, Judson natychmiast wrócił do laboratorium.
Dzień jego pogrzebu okazał się punktem zwrotnym w życiu Raine. Smutna, skromna ceremonia odbyła się w mglisty, deszczowy dzień, po którym nadciągnęła, jak zwykła to określać, Noc Ognia i Łez. Nie pamiętała wszystkiego, ale kilka obrazów, niepokojących i strasznych, na zawsze wryło jej się w pamięć.
Kilka miesięcy po tamtej nocy ciotka Vella popadła w pierwszy z wielu, jak się miało okazać, długich okresów depresji. Świadoma, że sama nie jest w stanie zaopiekować się Raine, przerażona!, że dziewczynka trafi do obcych, do rodziny zastępczej, zwróciła się po pomoc do najlepszego przyjaciela z dzieciństwa, Andrew Kitredge'a.
Andrew i jego partner Gordon nie wahali się ani chwili. Vella i Raine stały się częścią ich życia. Ilekroć Vella pogrążała się w depresji, zajmowali się małą. Roztoczyli nad nią parasol ochronny, by nie dosięgło jej długie ramię opieki społecznej.
- Mówisz, jakbym robiła to celowo - zażartowała, chcąc rozładować atmosferę.
- Wiem, że tak nie jest - przyznał. - Ale sama wiesz, że twoja śmiesznostka budzi w ludziach niepokój.
- No dobra, masz rację. Budziła w nich niepokój od dziewiętnastych urodzin, gdy po raz pierwszy znalazła się na miejscu zbrodni. Zazdrosny mąż zamordował żonę.
Opadła na kanapę, oparła stopy na stołeczku i wyjrzała przez okno. Nie było jeszcze szóstej, ale w górach Cascades noc przychodzi szybko, zwłaszcza o tej porze roku.
- Dzięki Bogu, że dziewczyna żyła - zauważył Andrew. - Nie wyobrażam sobie nawet, przez co przeszła jej rodzina, odkąd zaginęła.
- Powiedziała Langdonowi, że nie ma żadnych krewnych, w każdym razie takich, z którymi utrzymywałaby kontakt. Najwyraźniej już od kilku lat żyje na ulicy. Szeryf twierdzi, że pasuje do profilu ofiar Podpalacza. Na razie znaleziono trzy ciała; były to młode kobiety z przeszłością podobną do życiorysu Anderson. Jedna pochodziła z Portland, dwie z Seattle.
- Typowe ofiary seryjnego zabójcy - zadumał się Andrew. - Ludzie, których zniknięcia nikt nie zauważy. Ciekawe, czemu Stacy Anderson jeszcze żyła.
- Z jej zeznań wynika, że porywacz powiedział, że najpierw musi ją ukarać i dlatego zamknął ją w piwnicy. Sądzi, że miał ją zabić dziś wieczorem. Szczęśliwie dla niej, że akurat dzisiaj oglądałam dom w towarzystwie agenta.
- Myślą, że inne ofiary też przetrzymywano w piwnicy Velli?
- Nie wiem, do jakich doszli wniosków - odparła Raine. - Ale nie wyczułam śladów innych ofiar. Jestem niemal pewna, że Stacy Anderson była pierwszą, którą tu zamknął.
- Lokalni gliniarze zapewne nie słuchali cię zbyt uważnie.
- Nie. Biedny szeryf Langdon bardzo się zdenerwował.
Andrew zachichotał.
- Tak działasz na gliniarzy.
- Cóż mogę poradzić? Taki mam dar.
- Kiedy wracasz? Raine założyła nogę na nogę.
- Przenocuję tu dzisiaj, bo według Langdona policjanci z Seattle i Portland może będą chcieli ze mną porozmawiać. Ale póki policja nie skończy z domem, nie mogę wystawić go na sprzedaż, więc jutro wracam.
- Byłem u ciebie i nakarmiłem Batmana i Robina, pobawiłem się z nimi trochę. U nich wszystko w porządku.
- Dzięki. Koty niepokoiły się, gdy zbyt długo siedziały same, a zdenerwowane koty mogą nieźle napsocić w małym mieszkaniu. Zagrożenie było niezwykle realne ze strony Batmana i Robina, bo Raine nie zgodziła się na usunięcie im pazurów. Nie wyobrażała sobie, by mogła pozbawić ich jedynej naturalnej broni tylko dlatego, że szkoda jej stolarki okiennej. Aż za dobrze wiedziała, jak ważna jest możliwość obrony.
- Pewnie szeryf Langdon weźmie na siebie cały splendor przełomu w sprawie? Jak Bradley? - mruknął Andrew.
Andrew i Gordon nigdy do końca nie zaakceptowali jej układu z Bradleyem Mitchellem.
- Tak się składa, że Langdon jest bardzo fotogeniczny - stwierdziła Raine rozbawiona. - Taki szorstki wiejski typ. W wieczornych wiadomościach zaprezentuje się doskonale.
- Bradley też zawsze dobrze wyglądał przed kamerą. Ciekawe, ilu jeszcze udzieli wywiadów, skoro przestałaś rozwiązywać za niego sprawy.
- Hm. - Celowo nie zdradzała żadnych uczuć.
Choć zraniona i zła, nie zdecydowała jeszcze, jak w przyszłości ułoży współpracę zawodową z Bradleyem. Ich prywatny związek - czy jego marny zaczątek - należał do przeszłości, ale wątpiła, by zdołała zrezygnować ze współpracy z nim. W niepojęty sposób, którego nie potrafiła wytłumaczyć nawet Andrew i Gordonowi, potrzebowała głosów. Zaprzeczanie ich istnieniu byłoby jak wmawianie sobie, że nie czuje smaku, zapachu i nie widzi.
- Chcesz, żebyśmy po ciebie przyjechali? - zaproponował.
- Nie, spokojnie, nie jestem o nic podejrzana - zapewniła. - Odpowiedziałam na pytania szeryfa i poprosiłam, żeby skontaktował się z Bradleyem, który mu o mnie opowie. Wydawał się zadowolony, przede wszystkim z tego, że się mnie pozbył.
- Powiedziałaś Langdonowi, żeby się skontaktował z tym dupkiem? - Andrew się oburzył.
- Jeśli chodzi o pracę, Bradley jest profesjonalistą. Stanie za mną murem.
- A co z tym agentem handlu nieruchomościami? Jak on się nazywał? Spicer? Jak to zniósł?
- Był wstrząśnięty. Podejrzewam, że po tym, jak złożył zeznania na posterunku, wrócił do siebie i dostał ataku histerii. Jedno jest pewne; o ile przed zbrodnią sprzedaż tego domu zanosiła się na trudną, o tyle teraz będzie niemal niemożliwa.
- Może go wciśniesz nic niepodejrzewającemu biedakowi na e - bayu.
- Wiesz, że to nawet niezły pomysł. Ale najpierw muszę tam posprzątać. Zapomniałam, ile skrzyń z obrazami jest w piwnicy. Tu, w Shelbyville, ciotka Vella zawsze malowała jak szalona.
- To była jej forma terapii - zauważył Andrew.
- Wiem. Zadzwonił telefon stacjonarny.
- Chyba ktoś się do ciebie dobija - zauważył Andrew.
- Pewnie Langdon z dalszymi pytaniami.
- Odbierz. Jutro się zobaczymy. Kocham cię.
- Ja ciebie też. Pa. Rozłączyła się i sięgnęła po słuchawkę hotelowego telefonu.
- Tak?
- Panno Tallentyre, tu Burton z recepcji. Ma pani gościa. Nazywa się Jones. Mam go przysłać na górę?
Krucha filiżanka w żółto - zielone kwiatki zawisła w powietrzu.
- Jones? - powtórzyła ostrożnie. Na świecie jest mnóstwo Jonesów, ale w jej małym światku to nazwisko było jak złowrogie światła nadjeżdżającego pociągu.
- Policjant? - zapytała w próżnej nadziei, że czasami naprawdę zdarzają się zbiegi okoliczności.
Szmer męskich głosów, a potem Burton na linii:
- Mówi, że jest prywatnym detektywem.
Zawahała się. Może to jednak naprawdę zbieg okoliczności. Może jedna z rodzin ofiar wynajęła prywatnego detektywa, żeby zbadał sprawę zniknięcia córki, a pan Jones usłyszał o dzisiejszych wydarzeniach i tak do niej dotarł.
Jasne. I może jeszcze wskoczy na miotłę i odleci.
Poczuła przypływ adrenaliny.
Prymitywny odruch, wahanie, uciekać czy walczyć, pobudziły jej zmysły, spotęgowały czujność. Przez moment rozważała, czy nie kazać Bulionowi odprawić tajemniczego pana Jonesa, ale wystarczająco często stykała się z rzeczywistością, by wiedzieć, że to nieustępliwa siła. Nie znika tylko dlatego, że tego chcemy.
Nowa myśl przeszyła ją lodowatym chłodem. A co, jeśli Jones w holu to ten sam człowiek, który śmiertelnie wystraszył ją i ciotkę Vellę podczas Nocy Ognia i Łez? Ale nie ma już sześciu lat. Poradzi sobie.
No, dobra! Musi się dowiedzieć, czemu przybył za nią aż do Shelbyville.
- Niech wejdzie - powiedziała do słuchawki.
Rozłączyła się, odstawiła filiżankę, wstała z kanapy. Zorientowała się, że jest w samych rajstopach, więc szybko wciągnęła buty. Wysokie obcasy dodawały jej pewności siebie. Stała przy oknie z kulą w żołądku i zmysłami wyostrzonymi do maksimum, nasłuchiwała kroków w holu. Na dworze było już zupełnie ciemno. Mimo postanowienia, że nie okaże strachu, czuła się jak gazela u wodopoju. Ta świadomość rozzłościła ją, i dobrze. Gniew dodawał sił.
Kroki były ciche, usłyszała je tuż przed energicznym władczym pukaniem do drzwi. Pan Jones porusza się cicho jak kot.
Odetchnęła głęboko, zebrała się w sobie i podeszła do drzwi.
Nie miała bladego pojęcia, jak mógłby wyglądać. Pod tym względem wspomnienia z Nocy Ognia i Łez były niejasne. Wszystko działo się w półmroku, pamiętała jedynie chaos i krzyki. Z twarzą wtuloną w ramię ciotki bała się spojrzeć na strasznego pana Jonesa. Nawet jako sześciolatka, na długo zanim ujawnił się jej dar, wyczuwała aurę siły w człowieku, który tamtej nocy wpadł do laboratorium jej ojca.
Wystarczyło jedno spojrzenie, by stwierdzić, że tamten Jones i dzisiejszy gość to dwie różne osoby. Pierwszy Jones miałby teraz koło sześćdziesiątki, a przybysz był od niej starszy tylko o kilka lat. Jednak nie poprawiło jej to samopoczucia, bo otaczająca go aura władzy była o [wiele silniejsza niż w przypadku tamtego Jonesa.
Mężczyzna na jej progu był wysoki. Nawet na obcasach była od niego niższa. Szczupły i męski, zadowolony ze swego muskularnego ciała, robił wrażenie kogoś, kto panuje nad sobą w każdej sytuacji. Miał ciemne, krótkie włosy i błękitne oczy, które skojarzyły jej się zarazem z lodowcem i płynnym metalem. Ubrany był w czarną skórzaną kurtkę, czarny sweter, ciemne spodnie i niskie buty.
Od razu wiedziała, że jest równie niebezpieczny jak Jones sprzed lat, jednak z niewiadomych powodów wcale się go nie bała. Niewidzialna energia sprawiała, że włosy jeżyły się jej na karku, ale nie czuła strachu, tylko podniecenie. Nerwowo szukała słowa oddającego jej stan. I nagle je miała. Była podekscytowana.
- Raine Tallentyre. Nie pytał, lecz stwierdził fakt, jakby ją rozpoznał, a to niemożliwe, bo dobrze wiedziała, że nigdy dotąd się nie spotkali. Nie zapomniałaby ani jego, ani zmysłowego, niskiego głosu. Takim tonem wabi się kobietę do łóżka albo wyzywa przeciwnika na pojedynek o świcie. Przeszył ją kolejny dreszcz. Cofnęła się, chcąc zwiększyć odległość między nimi, dopóki nie weźmie się w garść.
- To ja - odparła.
- Zackary Jones. Mów mi Zack. Mam dla ciebie propozycję. O rany, chyba wpadła do króliczej nory.
- Jaką? - wykrztusiła z trudem.
- Potrzebuję twojej pomocy. - Trzymał sporą kopertę. - W zamian dam ci to.
Zerknęła na nią.
- Co tam jest? Uśmiechnął się, powoli, spokojnie, jak człowiek, który wie, że ma wszystkie asy w ręku.
- Brakujące kawałki z historii twojej rodziny. Dziedzictwo, którego cię pozbawiono, gdy twojego ojca wyrzucono z Towarzystwa Arcane.
- Nie rozumiem.
- To proste. Mam odpowiedzi na pytania, które dręczyły cię od lat.
Opracował strategię, wykorzystując chłodną intuicję i to, co przewidywał i wyczuwał w przeciwniku. Wiedział, co zrobi na progu Raine Tallentyre, gdy tylko skończył czytać akta dostarczone przez Fallona. Mało kto oprze się pokusie poznania tajemnic przeszłości.
Wyczuwanie czułych miejsc innych ludzi i przewidywanie ich kroków to część jego daru. Nie napawał go dumą, ale umiał się nim posługiwać. Najczęściej.
Nie wziął natomiast pod uwagę swojej reakcji na Raine. Poczuł przypływ energii, która rozpaliła mu krew i wywołała nieznane podniecenie. Nie mógł oderwać wzroku od jej fascynujących oczu. Jej głos, miękki, wibrujący, był dla niego syrenim śpiewem. Wyczuwał w niej siłę. Przyciągała go, podobnie jak jej zapach i subtelne wyzwanie, którymi emanowała.
Przez całe życie czekał na kobietę, która wzbudzi w nim takie reakcje. A to, ostrzegała go intuicja w skali dziesięć, czyni z niej potencjalnie najniebezpieczniejszą przeciwniczkę w jego życiu. I najbardziej pociągającą.
- Jesteś z Towarzystwa Arcane - powiedziała. To nie było pytanie.
- Jestem jego członkiem - przyznał. - Podobnie jak twoi rodzice, twoja ciotka i ty.
- Nie. Podniósł kopertę.
- Z akt wynika, że rodzice zarejestrowali cię zaraz po urodzeniu.
- Moja matka nie żyje, a towarzystwo usunęło mego ojca ze swoich szeregów.
- To prawda. Ale nikt nie wyrzucał ciebie ani twojej ciotki. Ciemne brwi uniosły się ponad oprawki okularów.
- To tylko drobna kwestia formalna.
- Owszem, ale bardzo ważna. Po śmierci twojego ojca to ciotka zdecydowała, że będziecie żyć z dala od należnego wam dziedzictwa. - Poruszył kopertą delikatnie, na tyle, by zwrócić jej uwagę. - Więc jak, Raine Tallentyre? Chcesz informacji?
Jej fantastyczne oczy zatrzymały się na kopercie.
- To zależy, jak wysoką cenę będę musiała za nie zapłacić.
Uśmiechnął się i w wyobraźni rzucił kośćmi, rozkoszując się energią, którą odczuwał, usiłując przechytrzyć dziewczynę.
- A co tam. - Podał jej kopertę. - Weź to. Nieważne, czy mi pomożesz, czy nie.
Wzięła ją, ale była jeszcze bardziej podejrzliwa.
- A jeśli odmówię? Wzruszył ramionami.
- To przegram zakład. Zawahała się, ale wyczuwał jej niechętną ciekawość. Na to liczył.
Wraz ze śmiercią ciotki straciła ostatnie ogniwo łączące ją z historią rodziny, ostatnią szansę na zrozumienie, czemu jest inna. Jakże mogłaby się oprzeć takiej pokusie?
- To, co wiemy, zgromadzono podczas ostatniej doby. Agencja, którą reprezentuję, specjalizuje się w szybkim zbieraniu informacji. Ale nie musiałem czytać danych, by wiedzieć, co poczujesz przed obiektywami kamer, w aurze medium.
- Nie musiałeś? - Lekko uniosła głowę. - Dlaczego nie?
- Bo czułbym to samo. Nie zrobiło to na niej wrażenia.
- Czyżby.
- Biorąc pod uwagę, co robiłaś dla departamentu policji w Orianie przez ostatnie pół roku, zakładam, że odziedziczyłaś talent po ciotce. Słyszysz głosy, tak?
Znieruchomiała.
- Spokojnie - powiedział. - Rozumiem cię. Ja mam wizje.
Była tak zaskoczona jego wyznaniem, że musiało upłynąć kilka chwil, zanim odzyskała głos.
- To ma być żart?
- Nie. - Obserwował ją dziwnymi, tajemniczymi oczami. - Talent ujawnił się z pełną siłą, gdy byłem nastolatkiem. Oczekiwano, że będę łowcą, jak wielu mężczyzn w mojej rodzinie.
- Łowcą?
- Są obdarzeni specyficznym talentem; wrodzone zdolności rozwijają się w nich do niespotykanego stopnia. Mają także błyskawiczny refleks i naturalny dar do wykrywania psychicznych śladów przemocy. No i świetnie widzą w ciemności.
Zmarszczyła nos z niesmakiem.
- Na co polują? Na słonie? Łosie? Niedźwiedzie? Uśmiechnął się.
- Może kiedyś, gdy zwierzęta łowne decydowały o przetrwaniu. Dzisiaj interesuje ich raczej własny gatunek. Pewnie stanowi większe wyzwanie.
Wzdrygnęła się, zaskoczona.
- Polują na ludzi?
- Większość znanych mi łowców pracuje w wymiarze sprawiedliwości. - Zawahał się. - Chociaż nie ukrywam, że niektórzy schodzą na złą drogę. Jednak o ile mi wiadomo, nie spotkało to żadnego z Jonesów.
- Rozumiem. - Zerknęła na drzwi niepewna, czy uciekać.
- Spokojnie - mruknął. - Mówiłem ci, nie jestem łowcą. Zawahała się, zirytowana.
- W myślach też czytasz?
- Nie, fachowcy twierdzą, że to niemożliwe.
- Kim ty właściwie jesteś?
- Technicznie rzecz biorąc, jestem, według słów towarzystwa, dziesiątką. Mam talent lustrzany.
- Co? - zdziwiła się.
- Eksperci mówią, że to rzadka forma psychometrii.
- Czyli umiejętności poznawania rzeczy przez dotyk.
- No właśnie. Twoje jasnosłyszenie to inna forma psychometrii.
- Ale dlaczego talent lustrzany? Oparł łokcie na poręczach fotela, złożył palce w wieżyczkę. Wyglądał jak naukowiec szykujący się do wykładu.
- Słyszałaś kiedyś o intuicji lustrzanej? Pokiwała głową.
- Dzięki niej ludzie wiedzą, jak zareagować w sytuacjach społecznych, prawda? Jeśli widzimy czyjś uśmiech albo grymas, intuicja podpowiada nam, co się dzieje. Nie musimy analizować danej miny czy zachowania.
- No właśnie. A jeśli widzisz, że ktoś sięga po nóż, jesteś w stanie dość dokładnie określić, czy delikwent zamierza się na krwisty stek, czy na ciebie.
- Czytałam o tym artykuł - mruknęła. - Podobno chodzi tu o charakterystyczną grupę neuronów w mózgu. Dzięki nim mentalnie odzwierciedlamy zachowania innych. To jeden z wrodzonych instynktów, umożliwiających przetrwanie.
I znowu złożył palce w wieżyczkę.
- Nikt do końca nie wie, w jaki sposób funkcjonuje intuicja lustrzana, ale jedno jest pewne - niemal każdy ją ma, w mniejszym lub większym stopniu. Ba, przyjmujemy ją za rzecz oczywistą, póki nie zetkniemy się z ludźmi jej pozbawionymi, na przykład chorymi na autyzm albo schizofrenię.
- Chcesz powiedzieć, że twój talent to paranormalna wersja tej intuicji?
Spojrzał na nią znad złączonych palców.
- Mój talent pozwala mi wyczuć, czy dany kamień, broń czy nóż zostały wykorzystane do zabójstwa albo okaleczenia, i sprawia, że odbieram reakcje i emocje osoby, która posłużyła się daną bronią. Wyczuwam, co zamierzała zrobić i co czuła ofiara. No i świetnie sobie radzę w barowych bójkach.
Zesztywniała.
- Słucham? Uśmiechnął się.
- Dzięki temu talentowi przewiduję kolejny ruch przeciwnika. Ale staram się unikać takich sytuacji.
- Mam nadzieję. - Zmarszczyła brwi. - Czy ja też mam talent lustrzany?
- Nie. Jasnosłyszenie działa inaczej. To nie jest dar wizualny. Ale prawdopodobnie jesteś dziesiątką, jak ja.
- Skąd wiesz, że jestem dziesiątką, cokolwiek to znaczy?
- Członków towarzystwa klasyfikuje się w tak zwanej skali Jonesa. Określa się nią, od jednego do dziesięciu, natężenie energii parapsychicznej, generowanej przez daną jednostkę. Analitycy określili twoją moc szacunkowo, bo ciotka nie przyprowadziła cię na szczegółowe testy. Twój talent ujawnił się z pełną mocą, gdy miałaś kilkanaście lat.
Nie bardzo wiedziała, co na to powiedzieć. Nie mieściło jej się w głowie, że siedzi sobie spokojnie i gawędzi o talentach parapsychicznych z facetem, który się zachowywał, jakby takie zdolności były równie normalne jak brązowe oczy czy włosy. W życiu nie przeprowadziła podobnej rozmowy z nieznajomym.
Ba, z wyjątkiem Bradleya nie rozmawiała z nikim o swoim talencie, nie licząc ciotki Velli i wąskiego grona przyjaciół. Vella odradzała zwierzenia, upominała, by zawsze utrzymywała swój dar w tajemnicy. A próby wytłumaczenia Bradleyowi, na czym polega, okazały się wielką pomyłką.
Jakby wiedział, o czym myśli, Zack uśmiechnął się z otuchą.
- Kurczę, dużo straciłaś, dorastając z dala od towarzystwa. Ile osób z autentycznym paratalentem poznałaś przez te wszystkie lata, nie licząc ojca i ciotki?
- Wyszukiwałam takich, którzy podawali się za obdarzonych specjalnym darem - przyznała. - Niektórzy zatrudniali się jako konsultanci policyjni. Inni przepowiadali przyszłość. A jeden nawet napisał książkę, jak poprzez sny nawiązać więź z własną duchowością.
Błysnął zębami w uśmiechu.
- Stek bzdur. Nagle i ona się uśmiechnęła.
- To prawda. - Dobrze wiedzieć, że ktoś poza nią doszedł do podobnego wniosku. Zawahała się. - Książka utrzymywała się przez wiele tygodni na liście bestsellerów.
- Na świecie jest mnóstwo cwaniaków, którzy chętnie wykorzystują łatwowierność naiwnych. - Spojrzał na nią z namysłem. - Mam wrażenie, że każdy tak zwany talent parapsychiczny, z którym dotychczas się zetknęłaś, z wyjątkiem ciotki, był nieudacznikiem albo uzurpatorem.
- Ale moja ciotka stanowiła wyjątek.
- Wiem. I idę o zakład, że ilekroć patrzyłaś w jej oczy, zastanawiałaś się, czy patrzysz we własną przyszłość.
Intymność w jego spojrzeniu zbijała z tropu. Nie przywykła do tego, by inni rozumieli ją tak dobrze. Nie przychodziła jej do głowy żadna odpowiedź.
- Powiem ci coś, czego nie ma w aktach - odezwał się, spoglądając na kopertę. - Jeden z naszych analityków naszkicował twój profil psychologiczny. Doszedł do wniosku, że zakrawa na cud, iż nie wylądowałaś w zakładzie zamkniętym, gdy twoje parazmysły doszły do głosu.
Zamarła, ale udało jej się utrzymać na twarzy wyraz uprzejmej obojętności.
- Czy to oznacza, że według waszych analityków skończę w zakładzie dla psychicznie chorych, jak moja ciotka?
- Nie, skądże. - W jego głosie była kojąca pewność siebie. Wstrzymała oddech, bojąc się mu zaufać.
- Skąd to przekonanie?
- Statystycznie rzecz biorąc, psychologiczna reakcja na talent parapsychiczny zjawia się wcześnie, mniej więcej wtedy, gdy zdolności zaczynają się rozwijać. W wieku kilkunastu lat. Gdybyś miała skończyć na lekach albo w zakładzie, już byś o tym wiedziała.
- Ale ciotka Vella popadła w kłopoty dopiero po trzydziestce. Czyli właśnie w moim wieku.
- Nie będę mydlił ci oczu; nie wiadomo, dlaczego twoja ciotka wylądowała w szpitalu psychiatrycznym. Ale mało prawdopodobne, by miało to cokolwiek wspólnego z jej darem. Z nim do tego czasu radziła sobie doskonale.
- Ale sam powiedziałeś, że analitycy się dziwili, że nie trafiłam do wariatkowa?
- Jasnosłyszenie, zwłaszcza w tak wyraźnej formie, należy do talentów najtrudniejszych do zaakceptowania przez ich posiadaczy, bo uczucie jest bardzo niepokojące. Bez opieki fachowców łatwo uznać, że traci się rozum. Zwykli ludzie z twego otoczenia są o tym przekonani i wysyłają cię do psychiatry, i ani się obejrzysz, a lądujesz w zakładzie zamkniętym. Samosprawdzająca się przepowiednia.
Tak mocno zaciskała dłonie na oparciu, że jej paznokcie wbiły się w tapicerkę.
- Czuję się, jakby ktoś wdzierał się w moje myśli. To okropne uczucie, pogwałcenie intymności, przesycone złem. Przez to czuję się... zbrukana.
- Uwierz mi, oglądanie tego, co widział zabójca, posługujący się sztyletem, jest równie mało przyjemne. Mam wrażenie, że to ja wbijam nóż w serce ofiary. Przez pewien czas po wizji czuję się... - Urwał nagle.
Zrozumiała, że nie zamierzał tak się przed nią odsłonić i teraz wahał się, czy chce dodać coś jeszcze.
A potem, celowo, po raz kolejny zetknął koniuszki palców. Raz. Drugi.
- Czuję się skażony - dokończył cicho. - Jakby mrok zabójcy zostawał we mnie.
Patrzyła mu w oczy.
- Ja też tak to odbieram. Uśmiechnął się, ale w jego uśmiechu nie było wesołości.
- Jeszcze nigdy nikomu tego nie powiedziałem. Tego, że mrok zabójcy we mnie zostaje.
- Ja też nie. - Odetchnęła głęboko. - Zawsze mi się wydawało, że głupotą byłoby coś takiego opowiadać, pleść, że pochłaniam mroczną energię morderców i zboczeńców. Nie chciałam niepokoić bliskich, a nie jest to temat, dzięki któremu zrobisz furorę towarzyską.
- Ja milczałem z tych samych powodów. Wspólne tajemnice, przemknęło jej przez głowę. Nie sposób opisać rozkosznej intymności tej sytuacji. Jak to możliwe, że rozmawia w taki sposób z dopiero co poznanym człowiekiem? Do czego to doprowadzi? A może, dokładnie rzecz biorąc, do czego ona chce, by to doprowadziło?
- Głosy są wystarczająco straszne - mruknęła. - Nie wyobrażam sobie wizji.
- Jakie one są? - zapytał, szczerze zaciekawiony.
- To szepty - odparła powoli, szukając odpowiednich słów. - Ale nie prawdziwe szepty, realne głosy. Wyczuwam tę różnicę umysłem, choć nie jestem w stanie jej określić.
Skinął głową. W jego oczach widniało głębokie zrozumienie.
- Mam wrażenie, że znajduję się w jednym wymiarze i tylko cienka zasłona oddziela mnie od drugiego - ciągnęła. - I od kogoś po tej drugiej stronie, kto mówi. Jeśli się skupię, wychwytuję poszczególne słowa. Ale nie słyszę głosów, nie do końca. Raczej je wyczuwam.
- Kiedy, jak to określasz, się skupiasz, w rzeczywistości otwierasz się na bodźce parapsychiczne, które do ciebie docierają, pozwalasz, by twoja intuicja je interpretowała.
- To tak, jakby po moim umyśle przechadzał się duch.
- Czasami słyszysz też szepty ofiar, prawda? Wzdrygnęła się.
- Te są najgorsze. Nie znoszę głosów przestępców, ale głosy ofiar są milion razy gorsze, bo wiem, że prawdopodobnie jest już za późno, by pomóc.
- Ale zdarzają się wyjątki, jak ta dziewczyna w twojej piwnicy, i ofiara porwania, którą kilka miesięcy temu pomogłaś Mitchellowi odnaleźć.
- To fakt. Niestety, happy endy trafiają się zdecydowanie za rzadko. A w przypadku zbrodni nie trafiają się nigdy.
- Ale jest sprawiedliwość - stwierdził cicho.
- Tak.
- Nie wiem, czy ci to pomoże, ale Towarzystwo Arcane na podstawie badań uznało, że w rzeczywistości nie słyszysz głosów katów ani ofiar, tylko wyczuwasz psychiczny osad, resztki emocji, które przywarły do miejsca zbrodni.
- Rozumiem, ale dlaczego wyczuwam tylko osad mroczny, straszny? Nigdy nie odbieram szczęścia, radości.
- Naukowcy uważają, że jest to związane z biologią. Podstawowym zadaniem mózgu jest zapewnić organizmowi przetrwanie. Mówiąc krótko, emocje takie jak szczęście czy radość nie stanowią zagrożenia, więc parapsychiczna część umysłu w procesie ewolucji zatraciła zdolność odbierania przyjemnych emocji, poza seksem, i koncentruje się na złych.
Poczuła, że się czerwieni.
- Poza seksem? Uśmiechnął się.
- Seks jest bezpośrednio związany z przetrwaniem gatunku. Uwierz mi, parazmysły bardzo żywo reagują na wibracje kojarzone z reprodukcją.
- Och. - Chyba najlepiej będzie zmienić temat.
- Natomiast silne emocje, takie jak strach i gniew, a także mroczne pożądanie, wiążą się z niebezpieczeństwem, więc parazmysły są na nie wyczulone - ciągnął. - Podobnie jak nasze normalne zmysły.
Chłonęła jego słowa.
- Rozumiem. Zapadła cisza. Rodziło się między nimi poczucie bliskości w tym ciasnym pokoju, oświetlanym blaskiem ognia. Pomyślała, że mogłaby do końca życia siedzieć tu i gadać z tym mężczyzną. Pokusa cudowna i pewnie bardzo niebezpieczna. Czas przerwać czar, zanim stanie się zbyt silny.
Wyprostowała się lekko.
- O co ci chodzi, Zacku Jonesie? I proszę, nie wmawiaj mi, że Towarzystwo Arcane po prostu się o mnie martwi. Gdyby tak było, odezwałoby się do mnie już dawno.
Zmrużył oczy. Wiedziała, że trafiła w czuły punkt.
- Jestem agentem Jones & Jones - odparł. - Słyszałaś o agencji? Doznała wstrząsu. To tyle na temat intymności. Opanowała się i posłała mu promienny uśmiech, który mówił: pieprz się.
- O, tak - odparła miękko. - Owszem, słyszałam o J&J. Skinął głową, jakby się tego spodziewał.
- A więc pamiętasz. Tak myślałem.
- Pamiętam bardzo dobrze, że to agent z J&J, nazwiskiem Wilder Jones, zniszczył dzieło mojego ojca i spalił do cna jego laboratorium. Sądzę także, że ciotka Vella miała sporo racji, podejrzewając, że to właśnie Jones zaaranżował wypadek samochodowy, w którym zginął mój ojciec. Jeśli dla nich pracujesz, tylko marnowałeś czas, szukając mnie. Nie przychodzi mi do głowy żaden powód, dla którego miałabym ruszyć choćby palcem, żeby ci pomóc.
Przypomniał jej, że zawarli umowę.
Weź się w garść, kobieto, upominała się w duchu. Nie był już tylko jedynym znanym jej człowiekiem, który rozumiał, jak się żyje z osobliwym talentem. Pracował także dla J&J. Musi o tym pamiętać.
- Nie ma żadnej umowy - oświadczyła. A co tam, będzie równie zimna i bezwzględna jak on. - Przed kilkoma minutami wszedłeś do mojego pokoju, wymachując kopertą. Przyjęłam ją od ciebie. Ale niczego w zamian nie obiecywałam.
- Biorąc kopertę, dałaś do zrozumienia, że akceptujesz moje warunki.
- To mnie pozwij. Uśmiechnął się znowu, spokojnie, z pewnością siebie.
- Nie obawiaj się, kiedy usłyszysz, co mam do powiedzenia, zgodzisz się pomóc mi w dochodzeniu.
- Podaj mi jeden powód, dla którego miałabym pomagać pracownikowi agencji J&J.
- Tylko jeden? - Wzruszył ramionami. - Moje dochodzenie dotyczy między innymi twojej rodziny. Wystarczy?
- Co?
- Wydaje mi się, że podobnie jak ja lubisz nad wszystkim panować. I jesteś w tym dobra. Zapewniam cię, że jedyny sposób, byś zyskała choć częściową kontrolę nad obecną sytuacją, to współpraca ze mną. Jesteś bystra, szybko dojdziesz do tego wniosku. I wtedy stworzymy zespół.
- Badasz historię mojej rodziny? - Z wrażenia niemal odebrało jej mowę. Nie wiedziała już, co myśleć.
- Pośrednio. - Zerknął na czarny zegarek na przegubie. - Opowiem ci przy kolacji, oczywiście zakładając, że w tej mieścinie znajdziemy spokojną knajpkę.
- Nie jestem głodna.
- Wykorzystywanie dziesięciopunktowego talentu pochłania mnóstwo energii. Zawsze po akcji umieram z głodu.
Miał rację. Nagle poczuła, jak bardzo chce jej się jeść.
- Naprawdę nie uważam, żeby wspólna kolacja była dobrym pomysłem - upierała się.
- Co dowodzi, jak niewiele wiesz. Kolacja to mój najlepszy pomysł dzisiaj.
Nie ma sensu z nim walczyć. Teraz, kiedy poczuła przynętę, nie spocznie, póki nie pozna wszystkiego. A poza tym istotnie jest głodna.
- Potraktuj wspólną kolację jak terapię - poradził Zack.
- Jak to: terapię?
- Kieliszek czerwonego wina dobrze ci zrobi, prawda? Zastanowiła się nad tym.
- Wiesz co? Masz rację. To niezbędna pomoc medyczna.
- Idziemy. Zwodniczo lekkim ruchem wstał z krzesła, wziął kopertę ze stolika i ruszył do drzwi. Ani razu się nie obejrzał. Wiedział, że nie oprze się pokusie, by z nim pójść, wiedział, że dręczą ją pytania, na które tylko on zna odpowiedzi.
Z niepojętych przyczyn nagle zachciało jej się śmiać.
- O cholera - mruknęła zamiast tego. - Dobry jesteś. Zdjął jej długi czarny płaszcz z wieszaka przy drzwiach i podał jej.
- Wiem - odparł. - To dar.
Wyszli na korytarz, zeszli do foyer. W recepcji Burton Rosser podniósł wzrok znad gazety. Był najbardziej nijakim człowiekiem znanym Raine. Nawet jego wieku nie dawało się określić. Mógł mieć trzydzieści kilka lat, ale równie dobrze znacznie więcej lub znacznie mniej. Był nerwowym, chudym blondynem o niespokojnych oczach. Miała wrażenie, że co chwila zerka za siebie. Ciekawe, kto lub co go prześladuje.
- Miał pan szczęście, że wcześniej zarezerwował pan pokój - mruknął do Zacka. - Nagle w miasteczku zaroiło się od obcych.
Zack wyjrzał na mały parking. Raine podążyła za jego wzrokiem i zobaczyła kilka wozów transmisyjnych.
- Niedługo musieliśmy czekać na media - stwierdził Zack.
- No. Zajęli resztę pokoi - burknął Burton. - Kiedy zjawiły się gliny z Portland i Seattle, nie mieliśmy wolnego miejsca. - Wyglądał, jakby taki obrót wydarzeń sprawił mu ulgę. - Musiałem ich odesłać do motelu.
Zack skinął głową, wziął Raine pod rękę i wyprowadził na dwór. Burton gapił się na dziewczynę.
- Podobno to pani znalazła z Dougiem Spicerem tę dziewczynę w piwnicy czarownicy?
Raine zatrzymała się w pół kroku i odwróciła na pięcie. Poły czarnego płaszcza zaszumiały przy wysokich butach. Milczała, tylko patrzyła Burtonowi w oczy. Burton poczerwieniał. Mrugał nerwowo.
- To... to znaczy w piwnicy pani ciotki - wyjąkał. Nie odpowiedziała. Odwracając się na pięcie, zobaczyła, że Zack przytrzymuje jej drzwi. W jego oczach lśniły rozbawienie i szczery podziw.
- Ty też jesteś dobra - stwierdził niskim głosem, gdy go mijała. - Cholera, chyba się nie oprę kobiecie, która równa faceta z ziemią jednym spojrzeniem.
Trzymała parasolkę na tyle wysoko, by osłonić ich oboje przed dokuczliwym deszczem. Wilgotne, zimne nocne powietrze pobudzało wszystkie jej zmysły. Czuła się cudownie pełna życia i energii, a także głodna, i to w sensie, którego nie potrafiła wytłumaczyć. Zdawała sobie sprawę, że przyczyną tych uczuć był mężczyzna idący obok. Zupełnie jakby wciągnął ją w niewidzialne pole promieniowania.
W niemym porozumieniu skręcili ku oświetlonym oknom pobliskiej restauracji. Na wąskiej dwupasmówce, głównej arterii miasteczka, minęły ich dwa samochody, pick - up i SUV.
Shelbyville to stare miasto drwali, typowe dla gęsto zalesionego obszaru gór Cascades. Tartak zamknięto przed wielu laty, niszcząc tym samym ekonomiczny kręgosłup miasteczka. Zdesperowani mieszkańcy zdecydowali się na zmianę profilu i usiłowali przyciągnąć turystów, narciarzy i mieszczuchów, szukających cichego zakątka na weekend. Odnieśli tylko częściowy sukces. Na odcinku trzech przecznic między pensjonatem a restauracją wyrosły sklepiki i galerie, ale spod cienkiej warstwy blichtru przebijała smutna twarz umierającego miasteczka.
- Skąd wiedziałeś, że lubię czerwone wino? - zapytała po chwili.
- Analitycy z J&J przestudiowali wyciągi z twoich kart kredytowych i zbadali listy zakupów z ostatnich miesięcy.
- Nie wiem, czy powinnam ci przypominać, że to nielegalne?
- Chyba nie, ale to już problem Fallona Jonesa. W takich sprawach jestem wielkim zwolennikiem dzielenia odpowiedzialności.
- Kim jest Fallon Jones?
- Szefem oddziału Jones & Jones na zachodnim wybrzeżu.
- A więc to twój szef?
- Tak mu się wydaje.
- Czy wszyscy we władzach Towarzystwa Arcane mają na nazwisko Jones? - zapytała. Nie starała się nawet ukryć dezaprobaty.
- Nie, skądże. - Zdobył się nawet na zdumienie w głosie. - Skąd ten pomysł?
- Och, sama nie wiem. Pozwól, że strzelę w ciemno: jak się nazywa obecny Mistrz Towarzystwa?
Ku jej zdumieniu, zawahał się, zanim odpowiedział.
- Bancroft Jones - powiedział neutralnie.
- A czy na tym stanowisku zasiadał kiedykolwiek człowiek o innym nazwisku?
- Naprawdę chcesz mnie zapędzić w kozi róg, co?
- To wystarczająca odpowiedź. - Zerknęła na kopertę pod jego pachą. - Co tam jeszcze o mnie jest?
- Zobaczmy. Prowadzisz w Orianie sklep i wypożyczalnię strojów karnawałowych, masz jedną pracownicę, chętnie robisz zakupy w Nordstrom i pochłaniasz tony masła orzechowego.
- Na śniadanie - wyjaśniła. - Niemal codziennie jem na śniadanie żytnie tosty z masłem orzechowym.
- Dobra, to wszystko wyjaśnia.
- Każdy, kto mieszka w okolicy Seattle, robi zakupy w Nordstrom. To zasada.
- Nie omieszkam zaznaczyć tego w aktach. Wcisnęła dłoń głębiej w kieszeń płaszcza.
- Czy wszystko, co o mnie wiesz, pochodzi z tych akt?
- Tak. Niewiele o tobie było wiadomo, a mieli tylko dobę, żeby to uzupełnić. J&J miała więcej informacji na temat twojego ojca niż twój czy ciotki Velli.
Nie słyszała nawet cienia skruchy w jego głosie, tylko suche fakty.
- Zdaję sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach nie sposób mówić o pełnej prywatności - stwierdziła chłodno. - Niemniej nie ukrywam, że doprowadza mnie do szału świadomość, że J&J w ogóle śmiała gromadzić akta na mój temat.
- Tak myślałem. Dlatego od razu ci o nich powiedziałem. Chciałem mieć to z głowy, zanim przejdziemy do innych rzeczy.
- Takich jak to dochodzenie, w którym mam ci pomóc?
- No właśnie. Otworzył szklane drzwi do restauracji i przytrzymał je. Minęła go, otulona długim czarnym płaszczem.
Kwadrans później, gdy zamówili kolację, a na stoliku pojawiła się lampka czerwonego wina, poczuła się bardziej na siłach stawić czoło człowiekowi z J&J.
- Zdejmujesz kiedykolwiek tę kurtkę? - zainteresowała się.
- Czasami. Postanowiła dać spokój. Jakkolwiek by było, są bardziej palące sprawy.
- Opowiedz mi o tym dochodzeniu, które, jak twierdzisz, pośrednio dotyczy historii mojej rodziny. - Starała się nadać głosowi rzeczowy, profesjonalny ton.
Omiótł restaurację szybkim spojrzeniem. Zdała sobie sprawę, że Zack sprawdza, czy ich rozmowy nie usłyszą niepowołane osoby. Mieli szczęście, że dostali stolik w tylnej części restauracji, bo w sali panował tłok. Raine domyślała się, że większość gości stanowili przybysze spoza miasta, dziennikarze i policjanci, nie miejscowi. Co chwila dzwoniły telefony komórkowe. Dokoła toczyły się głośne rozmowy na temat czasu emisji i wywiadu z szeryfem Langdonem. Tu mogli spokojnie porozmawiać.
Kilkakrotnie padło nazwisko Douga Spicera, ale na nią nikt nie patrzył. Najwyraźniej Langdon dotrzymał słowa na konferencji prasowej. Pewnie wszyscy mieszkańcy Shelbyville już wiedzą, że to ona była z Dougiem Spicerem, kiedy znaleźli dziewczynę, ale przybysze spoza miasta nie mieli o tym pojęcia.
Zack spojrzał na nią nad stołem.
- Prawda jest taka, że wszystko, co mam, opiera się na mnóstwie zbiegów okoliczności.
- Na przykład?
- Na przykład w zeszłym miesiącu naukowiec Lawrence Quinn zniknął bez śladu. Pracował w laboratorium Towarzystwa Arcane w Los Angeles.
Zacisnęła palce na nóżce kieliszka.
- Jak mój ojciec?
- Tak. Ba, Quinn nawet pracował w tym samym laboratorium, zajmował się tą samą dziedziną. Jest biochemikiem, specjalizuje się w farmaceutykach psychotropowych. - Upił łyk wina i odstawił kieliszek z wyrazem zdumienia na twarzy. - Nie jest najlepsze, co?
- Do Shelbyville nie przyjeżdża się na dobre wino i wykwintne jedzenie.
- Więc czemu mieszkała tu twoja ciotka?
- Lubiła spokój gór. Opowiedz mi więcej o Lawrensie Quinnie i jego pracy.
- Zapewne wiesz już, że większość standardowych antydepresantów, środków uspokajających i przeciwbólowych ma nieprzewidywalne efekty uboczne u ludzi, którzy dysponują paratalentem o bardzo wysokim natężeniu.
Westchnęła.
- Przekonaliśmy się o tym na własnej skórze, gdy lekarze zajęli się ciotką Vellą. Większość leków, które jej podawali, tylko pogarszała sytuację.
- To normalne. Leki psychotropowe mają naprawdę nieprzewidywalne działanie na osoby z paratalentem. Stowarzyszenie nad tym pracuje, stara się określić, które lekarstwa są skuteczne, które jedynie szkodzą.
A każdy parawrażliwy, który decyduje się na eksperymenty z substancjami zakazanymi, po prostu sam się prosi o kłopoty.
- Rozumiem.
- Wracając do Quinna; minęło zadziwiająco dużo czasu, zanim ktokolwiek się w ogóle zorientował, że przepadł.
- Dlaczego? - zdziwiła się.
- Początkowo panowało zamieszanie, bo poprosił o długi urlop. Dopiero przed mniej więcej tygodniem dyrektor laboratorium zorientował się, że Quinn nie wraca. Co więcej, nikt nie zgłosił jego zaginięcia. Był samotnikiem, nie miał rodziny czy przyjaciół. W końcu dyrektor uznał, że coś jest nie tak, i zawiadomił J&J. Tymczasem mijały kolejne dni. Wszczęto dochodzenie. Ale Quinn jakby zapadł się pod ziemię.
- Zakładam, że twój szef uznał to za wysoce podejrzane - mruknęła.
Uśmiechnął się pod nosem.
- Fallon jest podejrzliwy z natury.
- Pewnie dlatego kieruje J&J.
- Pewnie tak. W każdym razie niedługo trwało, zanim doszedł do wniosku, że być może Quinn był związany z organizacją Nightshade. Udało im się odtworzyć środek na podstawie wzoru założyciela Arcane.
Zamarła w bezruchu.
- Mojego ojca wykluczono z towarzystwa, bo chodziły plotki, że prowadzi badania nad tym cholernym wzorem.
- Wiesz coś o tym?
- O formule? - Odstawiła kieliszek i sięgnęła po serwetkę. - Niewiele. Tylko strzępki informacji, które wymknęły się ciotce Velli. Wydaje mi się, że ta formuła potęguje wrodzony talent parawrażliwych.
- Teoretycznie podnosi talent o średnim nasileniu do maksimum, czyli, powiedzmy, z piątki do dziesiątki. A dziesiątki, jak ty czy ja, zdecydowanie przekraczają skalę. - Urwał. - A zatem w efekcie bylibyśmy bardzo, bardzo potężni.
Wzdrygnęła się.
- Wcale mi się to nie podoba. I bez tego trudno mi się uporać z głosami. Nie chciałabym, żeby były silniejsze.
- Mądra dziewczynka. Zgadzam się z tobą, ale nasze umiejętności są rzadkie i trudne do kontrolowania. Uwierz mi, że mnóstwo parawrażliwych, łowców i nie tylko, zrobiłoby wszystko za środek, który pozwoliłby im rozwinąć talent. A Nightshade naprawdę posuwa się do wszystkiego.
- Do zabójstwa?
- Do tego także. Podczas minionego roku doszło do kilku zbrodni.
O tylu wiemy. Patrzyła na niego, nie wierząc własnym uszom.
- Wszystko z powodu jednego głupiego wzoru?
- Odkąd wyjęto go z grobu Sylwestra Jonesa, powodował same kłopoty.
- Dlaczego towarzystwo zabrania stosowania tego środka? Uniósł brwi.
- Oczywiście abstrahując od faktu, że nikomu nie podoba się wizja bandy kryminalistów o parazmysłach wyczulonych w najwyższym stopniu?
Wzdrygnęła się.
- Abstrahując od tego.
- Środek nie jest jeszcze do końca przebadany i ma koszmarny skutek uboczny - wyjaśnił.
- Jaki?
- Wszyscy, którzy go przyjmowali, skończyli martwi albo obłąkani.
I wszyscy bez wyjątku zmienili się w bezlitosnych zabójców. Odchrząknęła.
- Rozumiem. To rzeczywiście nieprzyjemny skutek uboczny.
- Nie wiemy, jakie na dłuższą metę jest działanie nowej wersji, którą opracowali naukowcy z Nightshade, ale jedno jest pewne. Cholernie uzależnia.
- Jak to?
- Po dwóch, trzech dniach bez środka następuje obłęd, który prowadzi do samobójstwa. Z tego, co udało się ustalić J&J, Nightshade wykorzystuje to, by kontrolować swoich agentów w terenie.
Wzdrygnęła się.
- Wyobrażam sobie, że to bardzo skuteczny sposób utrzymywania dyscypliny w szeregach.
- Rzeczywiście, nie ma od nich żadnych przecieków.
- A czego właściwie chce Nightshade? Zack wzruszył ramionami.
- Tego, co większość złych aktorów. Władzy i pieniędzy.
Uśmiechnęła się.
- Całkowitej kontroli nad światem, tak? Nie podchwycił lekkiego tonu.
- Wyobraźmy sobie taki przykład. Pomyśl tylko, czego mogłabyś dokonać, umieszczając kilku potężnych parahipnotyzerow, którzy są w stanie podsunąć hipnotyczną sugestię niemal każdemu, w wielkich korporacjach i agencjach rządowych. Mówimy tu o potencjalnej kontroli prezesów korporacji, gubernatorów, senatorów i prezydenta.
Poruszyła się niespokojnie, rozlewając kilka kropel wina. Chwyciła serwetkę i szybko starła czerwone plamy.
- No dobra, rozumiem, dlaczego to takie straszne. Mówiłeś, że towarzystwo już miało takie problemy?
- Nie było zbyt wielu zorganizowanych grup, usiłujących odtworzyć środek i użyć go niezgodnie z prawem, ale przez towarzystwo przewinęło się kilku naukowców, którzy nie oparli się pokusie eksperymentów z tym środkiem.
- Naukowców takich, jak mój ojciec? - podsunęła chłodno. Zack splótł ramiona i odpowiedział niewzruszonym spojrzeniem.
- Judson Tallentyre był najbardziej osławionym naukowcem - odszczepieńcem swego pokolenia - odparł spokojnie. - Kiedy zniknął, zabierając formułę, zarząd i Mistrz uznali, że odnalezienie go to zadanie najwyższej wagi dla agencji J&J. Wszyscy wysoko postawieni członkowie towarzystwa odetchnęli z ulgą, gdy Wilder Jones zameldował, że wykonał zadanie.
Cóż, nie starał się jej tego ułatwić.
- Pewnie powinnam cię pochwalić za szczerość - mruknęła. - Ale nie mam na to ochoty.
- Rozumiem. Upiła łyk krzepiącego wina i powoli odstawiła kieliszek.
- Nie zdawałam sobie sprawy, że nazwisko Tallentyre jest w towarzystwie tak... niepopularne.
- Jeśli to ci przyniesie ulgę, jest znane tylko w najwyższych kręgach.
- Naprawdę kamień spadł mi z serca.
- Nie przeniknęło do szerokich rzesz członków towarzystwa, bo Mistrz, zarząd i J&J od lat utrzymują, że formuła to tylko legenda. Chodzi między innymi o to, by alchemicy pokroju twego ojca nie próbowali eksperymentować z formułą.
- Mój ojciec nie był alchemikiem. - Ogarnął ją gniew. - Był naukowcem. Genialnym naukowcem.
- Owszem, był genialny, co do tego nie ma wątpliwości. I dlatego zszedł na złą drogę, dlatego stał się poważnym zagrożeniem. Zarząd nie miał innego wyjścia, musiał się nim zająć.
- Czyli go zamordować, tak?
- W aktach nie ma nic, co pozwalałoby mniemać, że Wilder Jones go zamordował - odparł cicho. - Z naszych danych wynika, że to był zwykły wypadek samochodowy. Nic więcej.
- To ci parapech, co?
- To się zdarza. - Uniósł brwi. - I bardzo proszę, nie uśmiechaj się do mnie w ten sposób.
Zamrugała szybko i spoważniała.
- W jaki sposób?
- Jakbyś chciała mi powiedzieć, żebym spieprzał. To mnie wkurza.
- O rany, wkurzyłam agenta J&J. Jaka czeka mnie za to kara?
- Uśmiechnij się tak jeszcze raz, a się przekonasz. Dobrze, chcesz dalej uprawiać gierki słowne czy wolisz się dowiedzieć, dlaczego zniknięcie Lawrence'a Quinna łączy się z tobą i twoją rodziną?
- Opowiadaj. Jeśli mnie zanudzisz, zawsze mogę na nowo zacząć cię wkurzać.
- Zapewniam, że cię nie zanudzę. Wczoraj Fallon Jones wreszcie znalazł ślad zaginionego Quinna. Okazało się, że w zeszłym miesiącu był w Orianie.
Zmarszczyła brwi.
- W moim miasteczku?
- O ile nam wiadomo, spędził tam mniej więcej dwadzieścia cztery godziny. Ale najciekawsze będzie dopiero teraz: Lawrence przybył do Oriany tego samego dnia, w którym umarła twoja ciotka. Masz wyostrzone parazmysły. Powiedz mi, jakie twoim zdaniem jest prawdopodobieństwo zbiegu okoliczności?
Później odprowadził ją do gospody, upajając się jej bliskością. Mimo krótkotrwałych spięć podczas kolacji, a może, do licha, właśnie z ich powodu, był boleśnie świadomy jej kobiecości. Pociągała go i fascynowała pod każdym możliwym względem, pod jakim kobieta może pociągać i fascynować mężczyznę. W jej towarzystwie było mu bardzo dobrze, zwłaszcza w bezpiecznym, intymnym kokonie nocy i deszczu, wśród przenikających się fal paraenergii. Jeszcze nigdy nie doświadczył niczego podobnego.
- A więc to wszystko? - zapytała, gdy wspięli się na schody i skręcili w długi korytarz. - Tylko to? Że Lawrence Jones przyjechał do Oriany w dniu śmierci mojej ciotki?
- Chwilowo tylko tyle, ale musisz przyznać, że to ciekawy początek. Zatrzymała się przed drzwiami swojego pokoju z poważną miną na twarzy. Nie musiał uaktywniać paraintuicji, by wiedzieć, że zdradzi mu jeden z licznych sekretów.
- Wszyscy sądzą, że ciotka Vella zmarła z przyczyn naturalnych - powiedziała cicho. - Miała atak serca. Początkowo nie mogłam w to uwierzyć. Skończyła dopiero pięćdziesiąt dziewięć lat i była w dobrej formie. Zapłaciłam więc za prywatną sekcję zwłok, zanim je skremowano.
- Nie ma o tym mowy w aktach.
- Bardzo mnie cieszy, że nawet J&J nie wie o wszystkim.
- Znowu się tak uśmiechasz - mruknął.
- Przepraszam, to silniejsze od mnie.
- Co wykazała sekcja?
- Nic specjalnego. - Wyjęła klucz z torebki. - Żadnych podejrzeń, że jej śmierć spowodowało coś innego niż atak serca. Zresztą, jeśli się nad tym zastanowić, niby dlaczego Quinn czy ktokolwiek inny miałby ją mordować teraz, po tylu latach? Nie była biochemikiem, tylko artystką. Malowała obrazy i zaprojektowała sporo masek, które mamy w ofercie Incognito.
- Nie twierdzę, że została zamordowana. Masz rację, nie mamy wyraźnego motywu. Ale dręczy mnie taki zbieg okoliczności. Fallona Jonesa również.
Otworzyła drzwi, weszła do pokoju i spojrzała na Zacka.
- Podjęłam decyzję. Pomogę ci w dochodzeniu.
- Doceniam to. Splotła ręce na piersi, oparła się o framugę i patrzyła na niego zza okularów w czarnych oprawkach.
- Wiedziałeś, że się zgodzę, prawda? - zapytała. Wzruszył ramionami.
- Wiedziałem, że masz w tym interes. Ja na twoim miejscu też bym tak postąpił.
- Miałeś rację. Ale jedno ustalmy od razu. Owszem, pomogę ci, ale nie chodzi nam o to samo.
Poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku.
- Czyli?
- Ciebie i J&J interesuje doktor Quinn, mnie - moja ciotka. Jeśli ją zamordowano, chcę, by zabójcę spotkała zasłużona kara. Jeśli mi pomożesz, gramy w jednej drużynie.
Oparł dłoń o framugę.
- Umowa stoi.
- Dobranoc, panie Jones.
Wyprostowała się, wyjęła mu akta z ręki i cicho, stanowczo, zamknęła drzwi tuż przed jego nosem.
Sukinsyn - mruknął Fallon Jones.
Zack odchylił się na krześle, położył nogi na stole i powiedział do słuchawki:
- Bądźmy dobrej myśli. Cele nasze i jej się pokrywają, przynajmniej na razie. Póki tak zostanie, mamy ja po naszej stronie.
- A jeśli się okaże, że nie ma związku między zaginięciem Quinna a śmiercią Velli Tallentyre?
- Wtedy możemy zapomnieć o współpracy. Raine nie darzy towarzystwa zbyt ciepłymi uczuciami, a J&J mogłoby dla niej zniknąć z powierzchni ziemi. Uważa, że Wilder Jones zamordował jej ojca, zanim zdemolował pracownię.
- Sukinsyn - powtórzył Fallon Jones. - Pokaż jej te cholerne akta. Potwierdzą, że to był zwykły wypadek.
- Jest u siebie i w tej chwili je studiuje. Chociaż wątpię, żeby we wszystko uwierzyła. Ja na jej miejscu chyba bym nie uwierzył.
- Przecież to prawda, do cholery.
- A skąd wiesz? Nie ty kierowałeś agencją, kiedy doszło do kryzysu Tallentyre. Obaj wiemy, że wujaszek Wilder nawet nie mrugnąłby okiem, fałszując akta. Nie bez powodu nazywano go szalonym Wilderem Jonesem.
- Hm.
Obaj przez chwilę dumali w milczeniu o tym odgałęzieniu rodziny. Wilder Jones zginął tak samo, jak żył, w aureoli zuchwałości.
Pracował wówczas dla tajemniczej agencji rządowej, jednego z klientów J&J. Udało mu się pokonać złoczyńców i uratować wiele osób, ale zapłacił za to własnym życiem.
W rodzinie pełnej jednostek angażujących się w ryzykowne przedsięwzięcia Wilder wyróżniał się zamiłowaniem do akcji niemal samobójczych. Był uzależniony od szybkich motocykli, łatwych kobiet i papierosów.
Niektórzy z Jonesów twierdzili, że od dziecka był zwariowany. Inni uważali, że owszem, był uzależniony od adrenaliny, ale nigdy nie przekraczał granicy, dopiero kilka miesięcy przed śmiercią. Ten odłam klanu sugerował, że w jego życiu wydarzyło się coś dramatycznego, zanim wyruszył na, jak się później okazało, samobójczą misję. Matka Zacka upierała się, że chodziło o kobietę, choć to wydawało się mało prawdopodobne, bo wszyscy wiedzieli, że Wilder zmieniał kochanki jak rękawiczki. Podobno nigdy nie oglądał się za siebie. Nie wiadomo, jak było naprawdę. Zabrał tajemnicę do grobu.
- Zrób wszystko, by Raine z nami współpracowała - powiedział w końcu Fallon. - Nadal uważam, że to ona jest kluczem do zagadki.
Zack nie dyskutował, to nie miało sensu. Przecież przeczucia Fallona sprawdzają się w dziewięćdziesięciu procentach. Co jednak nie znaczy, że zawsze ma rację.
Płoń, wiedźmo, płoń.
Niech całe to cholerne laboratorium spali się do fundamentów.
Ukarz ją. Unicestwij ogniem. Musisz być pewny.
Wyprowadzić tę dwójką, a potem zniszczyć wszystko. Nie mogą ryzykować. Muszą mieć pewność.
Obudziła się, łapczywie chwytając powietrze, z walącym sercem. Koszula przykleiła się do spoconych pleców. Dusiła się pod kołdrą. Musi odetchnąć.
Usiadła gwałtownie, odrzuciła kołdrę i zerwała się na równe nogi. Przez chwilę stała nieruchomo, dygocząc, usiłując odzyskać panowanie nad sobą.
Wiedziała, że koszmary nadejdą. Zawsze tak było, gdy miała kontakt z psychiczną energią świrów. Nauczyła się już, że przez kilka kolejnych nocy szepty prześladują ją we śnie.
Ale dzisiaj z szeptem zła przeplatał się inny głos, mroczny głos zapamiętany z Nocy Ognia i Łez: Wyprowadzić tą dwójką, a potem zniszczyć wszystko. Nie mogą ryzykować. Muszą mieć pewność.
Przysiadła na łóżku i zerknęła na zegarek. Kwadrans po pierwszej. Nie spała do północy, czytała akta i docierało do niej, jaką niesławą okryło się nazwisko Tallentyre wśród najwyższych kręgów Towarzystwa Arcane. W oczach Mistrza i zarządu była córką człowieka, który chciał stworzyć parawampiry.
Pieprzyć ich.
Nie słyszała kroków w holu. Przeraziła się, gdy rozległo się ciche pukanie do drzwi. Poczuła rozdrażnienie. Przez moment rozważała, czy nie udać, że nie słyszała stukania, ale już po kilku godzinach znajomości z nim wiedziała, że i tak nie odejdzie.
Podeszła do szafy i wyjęła granatowy jedwabny szlafrok, przywieziony z domu. Włożyła go, zawiązała pasek w talii. W drodze do drzwi przeczesała włosy palcami i wsunęła je za uszy.
Najpierw zerknęła przez wizjer. W holu stał Zack. Ciągle miał na sobie czarną skórzaną kurtkę, ale tym razem widniał pod nią tylko czarny podkoszulek. Na jego twarzy pojawił się cień zarostu. Oparł dłoń o framugę, poza jej polem widzenia.
Jego widok budził w niej dziwne uczucia. Wydawało się, że nieprzyjemne, bolesne napięcie, które towarzyszyło sennym koszmarom, przeradza się w inną energię. Poczuła przypływ adrenaliny. Oczekiwanie sprawiło, że jej serce zabiło szybciej. Krew zaczęła pulsować podnieceniem.
Otworzyła drzwi. Pierwsze, co rzuciło jej się w oczy, to bose stopy Zacka. Z niewiadomych powodów ten widok wydał jej się niezmiernie pociągający. Miał piękne, mocne stopy. Nigdy dotąd nie zwracała uwagi na męskie stopy.
Z trudem przeniosła wzrok na jego twarz.
- Cześć. - Nic inteligentniejszego nie przyszło jej do głowy. Zack patrzył na nią ze zrozumieniem.
- Bardzo źle? - zapytał cicho, żeby nie słyszano go po drugiej stronie korytarza.
Jemu nie trzeba niczego tłumaczyć, przemknęło jej przez głowę. Przeszyło ją pragnienie. Teraz, po śmierci Velli, rozumiał ją jak nikt.
- Źle - przyznała - ale bywało gorzej. W końcu dziewczyna nie zginęła.
- Fakt. Ale i tak jest okropnie, bo wiesz, co chciał zrobić. I co robił wcześniej.
- Prawda. - A jednak nie wie wszystkiego, stwierdziła. Nie wie, że tej nocy w jej śnie pojawił się też inny głos. - Po co przyszedłeś?
- Domyśliłem się, że po dzisiejszych wydarzeniach i lekturze akt nie zmrużysz oka. Ja też miałem wizje podczas konsultacji. Dotykałem sztyletu sprzed dwóch tysięcy lat, którym zabijano ludzi przed złożeniem jako ofiary.
- Fuj.
- Nie musisz mi mówić. - Skrzywił się lekko, na jego ustach pojawił się uśmieszek sugerujący intymną tajemnicę. - Nie sądzisz, że nam obojgu przydałaby się rozrywka?
I nagle znowu zabrakło jej tchu. Jej serce biło jak oszalałe. Powietrze aż iskrzyło od energii.
Nie wiadomo skąd pojawił się prozaiczny zdrowy rozsądek.
Wiedział, że ją pociąga, i wiedział, że tej nocy nietrudno ją złamać. Chciał posłużyć się zmysłową energią, która buzowała między nimi, by łatwiej nią manipulować. Ale jeśli sądzi, że tak szybko ją pokona, jest w błędzie.
- A jaką rozrywkę masz na myśli? - Starała się, by jej głos był zimny jak lód.
Oderwał dłoń od framugi i pokazał, że trzyma w niej talię kart.
- Co powiesz na partyjkę blackjacka? Przygotowana na uwodzicielskie szepty, na chwilę straciła grunt pod nogami. Resztką woli wzięła się w garść.
- Mamy grać w karty? - zapytała z niedowierzaniem.
- Myślałem, że to cię oderwie od innych myśli.
- Miałam zamiar oglądać telewizję - przyznała cicho.
- Z mojego doświadczenia wynika, że telewizja nie załatwia sprawy. To zbyt bierne zajęcie. Ty potrzebujesz skupienia, ale tylko takiego, na jakie pozwoli twoje rozdrażnienie.
Zapomniała o wcześniejszych obawach. Nie przyszedł tu po seks. Wiedział, co ona teraz przeżywa. Więcej, doświadczał czegoś podobnego.
- Znasz to, prawda? - zapytała.
- Senne koszmary są często częścią paratalentu. Kiedy jestem sam, wychylam kilka szklaneczek whisky i stawiam pasjansa.
- Znajomy właściciel herbaciani w Orianie robi specjalnie dla mnie uspokajającą mieszankę, ale nie zabrałam jej ze sobą. - Z wahaniem zerknęła na talię kart w jego dłoni. - Czasami też układam pasjansa.
Milczał. Czekał.
- No dobra. - W życiu nie czuła się tak szalona i nierozważna jak w tej chwili. - Zagrajmy w blackjacka.
Wszedł do pokoju. Raine zamknęła za nim drzwi. Nagle otoczyła ich ciemność, zmysłowa, dusząca.
Zapaliła lampkę przy oknie. W ciepłym świetle łóżko nagle wydało się ogromne, choć wcześniej wyglądało normalnie. Była boleśnie świadoma skotłowanej pościeli.
Prawdopodobnie popełniła kolosalny błąd, wpuszczając go do pokoju, jednak nie była w stanie kazać mu odejść.
Zack swobodnie wszedł do środka. Robił wrażenie, jakby nie zauważał łóżka, ona jednak nie mogła przestać o nim myśleć.
Naciągnęła narzutę na kołdrę i poduszkę. Niestety, nie udało jej się w ten sposób zmniejszyć erotycznego napięcia w pokoju.
Zack włączył gazowy kominek i usiadł, ale nie przy stoliku, tylko na podłodze, koło kominka. Tasował karty.
- Podbijmy stawkę - zaproponował. Raine wstrzymała oddech.
- W jaki sposób?
- Zagramy o prawdziwe pieniądze. - Wyjął portfel z tylnej kieszeni spodni i wyciągnął z niego plik banknotów. - Stawiam dwadzieścia dolców.
Tyle, jeśli chodzi o jej obawy, że zaproponuje partyjkę rozbieranego pokera.
Podeszła do stolika, otworzyła torebkę, wygrzebała portmonetkę, odliczyła dwadzieścia dolarów piątkami i jedynkami i z banknotami w garści usiadła koło niego.
Przyszło jej do głowy, że nie może, jak Zack, usiąść po turecku, ponieważ ma na sobie tylko koszulę nocną i szlafrok do kolan. Po chwili namysłu osunęła się na dywan i ułożyła nogi z jednej strony, jak syrena ogon. W tej pozycji szlafrok okrywał ją, jak miała nadzieję, zgodnie z zasadami przyzwoitości.
Zack rozdał karty.
Spojrzała na pierwszą. Dama karo.
Kolejne karty, tym razem odkryte. Dla niej - walet karo, dla niego - trójka.
- Chwileczkę - mruknęła. Wsunęła banknot jednodolarowy pod karty.
Zack wzruszył ramionami i sięgnął po kolejną kartę. Jednocześnie spojrzeli na czerwoną dziesiątkę. Pokazał swoją ostatnią kartę. Kolejna dziesiątka.
- Po mnie - mruknął. Rozpromieniła się.
- Zawsze miałam szczęście w kartach. Uśmiechnął się pod nosem.
- Tak, można tak powiedzieć. Znowu tasował karty.
Obserwowała jego dłonie, zafascynowana ich szybkością i zręcznością.
- Czy ty nigdy nie zdejmujesz kurtki? - zapytała. Boże drogi, co ja wyprawiam? Jeśli zdejmie kurtkę, zostanie tylko w dżinsach i koszulce.
Znieruchomiał nagle i spojrzał na nią znacząco. Po chwili wydawało się, że podjął decyzję. Odłożył karty i zdjął czarną skórzaną kurtkę.
Zafascynowana patrzyła na pistolet w kaburze pod pachą.
- Och. - Odchrząknęła. - Rozumiem.
Ponownie zajął się kartami.
Dwadzieścia minut później wygrała od niego dwadzieścia dolarów i kolejną czterdziestkę. I zorientowała się, że głos mordercy nie odezwał się ani razu, odkąd Zack zapukał do drzwi.
- Miałeś rację, to działa - oznajmiła radośnie. - Myślę tylko o tym, jak cię ograć.
- Jak na razie świetnie ci idzie. Roześmiała się.
- Zauważyłeś?
- Dobrze, że wziąłem pokój na kartę. - Uśmiechnął się leniwie, znacząco, niebezpiecznie. - Ale muszę ci wyznać, że dzisiaj nie mogę się skupić na grze.
W jego głosie był charakterystyczny płomień. Zaskoczył ją zupełnie. Patrzył na nią z pożądaniem, które zdawało się zjawiać nie wiadomo skąd. Jeszcze przed chwilą niewinnie grali w karty, a teraz wyglądał, jakby chciał zedrzeć z niej ubranie i wziąć tu, na dywanie. Jeszcze nikt nigdy tak na nią nie patrzył.
Więc od początku miała rację. Zack był świadomy chemii między nimi. Po prostu grał na zwłokę, czekał, aż się przed nim odkryje, aż stanie się bardziej swobodna. Karty to forma uwodzenia. Dzięki nim ucichł głos mordercy, a ona się rozluźniła i otworzyła.
Powinnam była się tego spodziewać, karciła się w duchu. I tak było, na pewno było. Ale zarazem rosło jej podniecenie.
- To chyba nie jest dobry pomysł - szepnęła. Jego uśmiech stał się jeszcze bardziej niebezpieczny. Niewidzialna energia wypełniała cały pokój.
- Myślałem, że lubisz ryzyko - odparł łagodnie. Nie w tych spawach, chciała powiedzieć, ale z niepojętych przyczyn słowa nie przechodziły jej przez gardło. Jej serce biło jak szalone. Czuła, że zaraz się roztopi.
Powoli, leniwie, zdjął jej okulary i odłożył na stolik. Następnie pozbył się kabury z bronią.
Pochylił się ku niej, ale dawał jej mnóstwo czasu, by się wycofała. Nie zrobiła tego, nawet nie próbowała. Objął ją i delikatnie przyciągnął do siebie, aż karty rozsypały się w nieładzie.
Zamiast poinformować go, że nie interesuje jej numerek na jedną noc, otoczyła jego szyję ramionami.
Pocałował ją mocno, domagając się reakcji, i ją otrzymał. Żar, który czuła, odkąd zobaczyła go w progu, buchnął żywym ogniem. Nigdy przedtem nie doświadczyła niczego podobnego, nie sądziła, że stać ją na takie emocje.
Najbardziej podniecająca była jednak świadomość, że Zack pragnie jej tak samo, jak ona jego. To nie to samo co Bradley, pomyślała zachwycona. Zack nie boi się głosów. Przeszyło ją cudowne uczucie triumfu.
Przywarła do niego mocniej, wkładała w pocałunki tłumiony zapał kobiety, która nigdy dotąd nie mogła w pełni poddać się zmysłom. Jak przez mgłę wyczuła jego dłonie na pasku szlafroka. Po chwili już go nie było.
Zack jęknął ochryple, przewrócił się na bok i pociągnął ją za sobą. Zerwał z łóżka zapasowy koc i jednym ruchem, jakby zarzucał sieć rybacką, rozpostarł go na dywanie.
I po chwili Raine leżała na nim na plecach, wpatrzona w Zacka. Usiadł. Zafascynowana patrzyła, jak ściąga czarną koszulkę i rzuca ją na bok.
Ogień odbijał się od jego ramion. Przepełniona zachwytem i ciekawością, wyciągnęła ręce, by dotknąć mięśni na jego barkach. Wziął ją za rękę i pocałował wnętrze jej dłoni. W odpowiedzi zacisnęła palce i poczuła, jak w jej wnętrzu coś się kurczy, co sprawiło, że ogarnęło ją jeszcze większe napięcie.
Muskała nadgarstek Zacka palcami i pociągnęła go na dół, ku sobie, spragniona jego siły i ciężaru.
Jego niski, miękki śmiech upajał.
- Podobają mi się kobiety, które wiedzą, czego chcą - szepnął z ustami na jej szyi.
Wsunął nogę między jej uda i pocałował głęboko. Wszystkie jej zmysły oszalały, normalne i paranormalne. Przywarła do niego odruchowo, rozkoszując się dotykiem jego mięśni pod dłońmi. Wbiła paznokcie w ciepłą skórę.
- O Boże. - Bardzo delikatnie ugryzł ją w ucho. - Wiesz, co ze mną wyprawiasz?
W ułamku sekundy odkryła w sobie kusicielkę, której istnienia nigdy nie podejrzewała.
- Powiedz mi - szepnęła. - Powiedz mi, jak na ciebie działam.
- Rozpalasz mnie. - W ciągu ostatnich minut w jego głosie pojawiła się chrypka.
- To dobrze. - Przesunęła kciukiem wzdłuż jego kręgosłupa. - I co jeszcze?
- Sprawiasz, że staję się twardy. - Musnął ustami jej sutek i poruszył się tak, że poczuła jego erekcję na udzie. - Bardzo twardy.
- To dobrze. - Wyszła mu biodrami naprzeciw. - I co jeszcze? Podniósł głowę, ujął jej twarz w dłonie.
- Wiesz, w tej chwili wolę działać niż mówić. Uśmiechnęła się lekko i złapała go za ramiona.
- Więc działaj.
- Bardzo chętnie. Pochylił się. Słyszała zgrzyt klamry u paska i szelest rozpinanego zamka. Wyprostował się na moment, by pozbyć się spodni i bielizny. Jeszcze chwilę zajęło mu założenie prezerwatywy.
Wrócił do niej, przyciągnął ją do siebie. Kiedy wsunął dłoń między jej uda, ona z kolei straciła kontrolę nad językiem. Już po chwili przywarła do niego, chciała go w siebie wchłonąć, poczuć go, zanim opadnie napięcie.
- Pospiesz się. - Jej głos brzmiał desperacko nawet w jej uszach. - Proszę, pospiesz się.
- Spokojnie. - Pochylił się nad nią, całował ją w szyję, nie przerywając magicznych, niepokojących ruchów dłoni. - Mamy całą noc.
Jemu dobrze, odzyskał mowę. Złapała go za ramiona i usiłowała nim wstrząsnąć. Równie dobrze mogłaby próbować poruszyć głaz.
- Nie rozumiesz - wycedziła przez zęby. - Chyba będę mieć orgazm.
- Oczywiście. - Jego oczy lśniły w świetle ognia. - Wiem o tym.
- Nie rozumiesz - sapnęła. - Jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło, z nikim. Nie schrzań tego, Jones, bo nigdy ci nie wybaczę.
- Ty rządzisz, skarbie. - Przykrył ją sobą. - Tym razem. Sugestia w jego głosie tylko potęgowała jej pragnienie.
- Już - szepnęła. - Tak blisko. W końcu w nią wchodził, wypełniał sobą, cały czas dotykając jej dłonią.
- Trzymaj się - szepnął. Zacisnęła powieki i oplotła go nogami.
- Tak - mruknął. - Nie pozwól mi odejść. Poruszał się powoli. Wyczuwała paraenergię między nimi, miała wrażenie, że spowija ją niesamowite światło zorzy polarnej. Tworzyli własną zorzę, tu, w pokoju numer sześć w pensjonacie w Shelbyville.
Nagle to się stało, znalazła się tam, chwyciła nocny promień, pomknęła ku rozgwieżdżonemu niebu. Chciało jej się płakać, śmiać i śpiewać, ale mogła tylko poszybować w ciemność.
Jak przez mgłę wyczuwała, że pociąga Zacka za sobą. Czuła pod palcami marmur jego pleców. Słyszała jego długi, triumfalny jęk rozkoszy. Przez niekończącą się chwilę pulsował w niej.
Kiedy było po wszystkim, opadł na nią, przykrywając ją swoim ciałem.
Niechętnie otrząsnął się z rozkosznego odrętwienia, które ogarnęło go po orgazmie wszech czasów i otworzył oczy. Raine leżała na boku, z twarzą zwróconą do niego, z ręką pod głową. W świetle ognia jej oczy wydawały się głębsze i bardziej tajemnicze niż normalnie. Obserwowała go, jakby był nieznanym tajemniczym stworzeniem, jakiego nigdy dotąd nie widziała. Domyślał się, że przygląda się jej z taką samą miną.
- Cholera - mruknął i się przeciągnął. - Gdybym do tej pory nie wierzył w parazmysły, po tym, co się stało, zostałbym fanatycznym wyznawcą.
Zamrugała szybko, zaskoczona, a potem się roześmiała, lekko, perliście, aż miał ochotę ją przytulić. I właśnie to zrobił.
Nadal się uśmiechała, gdy wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka.
Obudził ją natarczywy dzwonek telefonu. Nie unosząc powiek, wyciągnęła rękę do słuchawki... i trafiła na silne męskie ramię.
Uniosła powieki. Błyskawicznie. Usiadła gwałtownie, przerażona.
- Co? - wychrypiała.
- Spokojnie. - Zack wsparł się na łokciach i przyglądał jej z rozbawieniem, zaspany. - To ja. Pamiętasz chyba? Facet, z którym wczoraj tarzałaś się po podłodze?
Powróciły wspomnienia. Speszona, poczuła, jak się rumieni.
- Przepraszam - mruknęła, sięgając po okulary. - Trochę mnie to zaskoczyło.
Za żadne skarby świata nie przyzna mu się, że nie przywykła do budzenia się koło mężczyzny. I tak fatalnie, że wyznała mu, że do ostatniej nocy nie miała z nikim orgazmu.
- Nie przejmuj się - ziewnął. - Przyzwyczaisz się. Odbierzesz ten telefon czy nie?
Zdążyła już włożyć okulary. Dotarło do niej, że telefon ciągle dzwoni.
- Tak jest - rzuciła energicznie. - Telefon. Aparat stał po jego stronie łóżka. Żeby go dosięgnąć, musiałaby pochylić się nad Zackiem. Pobladła na samą myśl.
Rozbawiony, podniósł słuchawkę i podał jej.
- Tak? - Trzymała słuchawkę, jakby po raz pierwszy miała do czynienia z telefonem.
- Panna Tallentyre? Tu Burton z recepcji. Przepraszam, jeśli panią obudziłem, ale chciałem powiedzieć, że na górę idzie policjant, żeby z panią porozmawiać. Prosiłem, żeby poczekał, aż do pani zadzwonię, ale ten skur... ale ten facet tylko machnął odznaką i poszedł. Gliniarzom zawsze się wydaje, że są panami tego świata.
Burton wydawał się jeszcze bardziej zdenerwowany niż zwykle. Skupiła się z trudem.
- Czy to szeryf Langdon?
- Nie, powiedział, że nazywa się Mitchell i jest z Oriany. I że pani go zna.
- Bradley? - Gapiła się na przeciwległą ścianę i usiłowała się skupić. - Tutaj?
- Nie, proszę pani, Mitchell, nie Bradley.
- Dobrze, dziękuję.
Oddała słuchawkę Zackowi. Pytająco uniósł brwi i odłożył ją na widełki.
- Towarzystwo? - zapytał obojętnie.
- Owszem. Bradley Mitchell.
- Ten detektyw z Oriany, z którym współpracowałaś?
- Tak. - Odrzuciła kołdrę na bok i opuściła stopy na ziemię. - Z niewiadomych powodów nagle stałam się bardzo popularna.
- Będziesz jeszcze bardziej, jeśli otworzysz drzwi w takim stroju - zauważył Zack złośliwie.
Spojrzała na siebie i zorientowała się, że jest naga.
- O cholera.
Szybko włożyła szlafrok. Zack tymczasem wstał z łóżka z męskim wdziękiem. Miał na sobie slipy. Szybko włożył koszulkę i spodnie.
Pobiegła do łazienki. Spojrzała w lustro. Rozczochrana kobieta w lustrze wyglądała, jakby dopiero co wstała z łóżka po nocy upojnego seksu. Przejechała włosy szczotką, ale niewiele to zmieniło.
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Ja otworzę - oznajmił Zack podejrzanie obojętnym głosem. - Nie spiesz się.
Rzuciła się do wyjścia z łazienki, ale on już szedł do drzwi, emanując ledwo wyczuwalnym oczekiwaniem. Zauważyła, że włożył skórzaną kurtkę. Spojrzała na stolik - kabura z bronią zniknęła. Nagle pokój buzował testosteronem.
Poczuła się jak sarna na szosie w świetle reflektorów. Czy to dobrze, że pozwala Zackowi otworzyć drzwi?
Aż nagle rozjaśniło jej się w głowie i ogarnął ją doskonały humor.
Niech Zack otworzy, to fantastyczne rozwiązanie.
Odwróciła się na pięcie i poszła do łazienki.
- Dzięki - zawołała przez ramię. - Zaraz przyjdę. Zamknęła za sobą drzwi, odwróciła się i przywarła uchem do framugi.
Otworzyły się drzwi na korytarz.
- Przepraszam. - Bradley się speszył. - Pomyliłem pokoje. Dałbym sobie rękę uciąć, że facet na dole powiedział: szóstka.
- Szuka pan kogoś? - W głosie Zacka była zwodnicza uprzejmość.
- Znajomej. To pewnie pokój po drugiej stronie korytarza.
- Ależ tutaj mieszka kobieta - uspokoił go Zack. - Raine jest w łazience, bierze prysznic. Przed chwilą wstaliśmy.
- Raine Tallentyre? - Bradley był dziwnie poruszony. - Jest tutaj?
- Oczywiście - odparł Zack. - Wie pan co? Niech pan poczeka na dole. Powiem Raine, że pan tu był. Jeśli będzie chciała z panem pogadać, zejdzie do holu, kiedy weźmie prysznic.
- Słuchaj, nie wiem, kim jesteś, ale czuję, że coś jest nie tak. Jestem Bradley Mitchell z...
- Policji w Orianie, wiem, wiem. Ładna odznaka, swoją drogą.
- Chcę rozmawiać z Raine, i to już - wycedził Bradley. Raine się skrzywiła. Bradley bawi się w twardego gliniarza. Kiepska sprawa.
- To sprawa osobista czy służbowa? - zapytał Zack uprzejmie.
- Służbowa.
- Może w takim razie powinniśmy się najpierw skontaktować z jej adwokatem.
- Dosyć tego. Wchodzę.
- Nie sądzę. - W głosie Zacka pojawiły się lodowate nuty.
- Nie wiem, kim, do cholery, jesteś - warknął Bradley. - Ale mam powody przypuszczać, że wyrządziłeś krzywdę Raine. Zejdź mi z drogi.
Tyle, jeśli chodzi o kobiecą zemstę. Poziom adrenaliny i testosteronu przekroczył wszelkie stany alarmowe. Czas interweniować.
Z westchnieniem żalu, bo akurat zaczęła się dobrze bawić, otworzyła drzwi do łazienki i wyjrzała na zewnątrz.
- Bradley - zawołała radośnie. - Wydawało mi się, że to twój głos. Co cię sprowadza do Shelbyville?
Bradley przesunął wzrok z Zacka na nią. Złość i zagubienie wykrzywiły jego ładne rysy. Wyglądał jak detektyw z wydziału zabójstw z serialu telewizyjnego: surowe spojrzenie, kwadratowa szczęka. Ciemne włosy muskały skraj kołnierzyka. Tego ranka miał na sobie dżinsy, koszulę rozpiętą pod szyją i luźną sportową marynarkę.
- Co tu się dzieje, Raine? - zapytał. Wydawało się, że zafascynował go jej widok w szlafroku. - Wszystko w porządku?
- Oczywiście - zapewniła go. Zaplotła ręce na piersi i przybrała nonszalancką pozę. - A co ty tu robisz?
- Dzwonił miejscowy szeryf. - Bradley zmarszczył brwi. - Niejaki Langdon. Mówił, że ty i agent nieruchomości znaleźliście ofiarę Podpalacza w piwnicy twojej ciotki. To prawda?
- Tak, podałam twoje nazwisko jako moje referencje. Uznałam, że to najprostszy sposób, by mnie skreślił z listy podejrzanych. Słuchaj, czy możemy porozmawiać później? Chciałam wziąć prysznic.
Bradley spojrzał podejrzliwie na Zacka.
- A to kto?
- Znajomy. - Nie oparła się pokusie i posłała mu swój specjalny uśmiech.
- Dobry znajomy - poprawił Zack usłużnie. - Nazywam się Jones, Zack Jones. A swoją drogą, nie wkurza cię, kiedy się tak uśmiecha? Bo mnie strasznie.
Bradley, sądząc po jego minie, było krok od wybuchu.
- Poczekaj na dole - poprosiła szybko Raine. - Zejdę za dwadzieścia minut.
Bradley spochmurniał jeszcze bardziej, ale widać było, że nie widzi innego wyjścia.
- Za dwadzieścia minut - powtórzył.
- Mniej więcej. - Uśmiechnęła się słodko. Bez słowa odwrócił się i ruszył do drzwi. Zack delikatnie zamknął za nim drzwi i spojrzał na nią.
- Domyślam się, że łączyło was coś więcej niż kilka wspólnie rozwiązanych spraw kryminalnych - zauważył bez żadnych wstępów.
- Niewiele więcej. - Starannie dobierała słowa. - I to z mojej winy.
- Co poszło nie tak?
- Ja. Byliśmy z Bradleyem przyjaciółmi, ale popełniłam błąd i uznałam, że będzie z tego coś więcej. - Urwała. - Widzisz, on wiedział o głosach.
Zack skinął głową. Od razu zrozumiał.
- Więc uznałaś, że zaakceptuje tę stronę twojej natury?
- Kiedyś, po zakończonym śledztwie, zaprosiłam go do siebie. Na stole dobre wino, czekoladowe fondue, na kominku płonął ogień... mówiąc krótko, próbowałam go uwieść.
- Wyczuwam brak happy endu. Zarumieniła się.
- Sytuacja była bardzo niezręczna dla nas obojga. Koniec końców musiał powiedzieć mi prawdę.
- Czyli?
- Wyznał, że przeraża go myśl o kochaniu się z kobietą, która słyszy głosy.
- Coś takiego. - Zack wzruszył ramionami. - Mnie to kręci. Przyglądała mu się zaskoczona.
- No proszę - wykrztusiła w końcu. Uśmiechnął się zawadiacko.
- No właśnie, proszę. Więc jak to wygląda między wami?
- Nijak. Do katastrofy doszło w zeszłym miesiącu, tuż przed śmiercią ciotki Velli. Zdziwiłam się, że go tu dzisiaj przywiało. Myślałam, że będzie mnie unikał, tak jak ja jego.
- A stosunki służbowe?
- Po tym, co się stało, trudno byłoby wrócić do dawnej koleżeńskiej zażyłości. W każdym razie dla mnie. Czułam się bardzo upokorzona.
- I zraniona? Skrzywiła się.
- No dobra, przyznaję, uraził moje ego, mówiąc, że przeraża go myśl o seksie ze mną.
- Więc dlaczego tu dzisiaj przyjechał?
- Nie mam pojęcia. Z tego, co ostatnio do mnie dotarło, szykował się na sławę.
Zack uniósł brew.
- Jak to?
- Słyszałeś kiedyś o Cassidy Cutler? Zmrużył oczy.
- Skądś znam to nazwisko.
- Pewnie z list bestsellerów. To pisarka, pisze o autentycznych zbrodniach.
- Zgadza się. - Skinął głową. - Napisała o psychopacie, który prześladował i mordował członków pewnej rodziny na Florydzie. Policjanci nie mogli zgadnąć, jak ich wybiera. W końcu aresztowano jakiegoś krewnego, chyba kuzyna.
- Czytałeś? - zainteresowała się.
- Nie, nie czytam takich rzeczy. Mam dość własnych koszmarów. Pamiętam to z gazet.
Uśmiechnęła się smutno.
- Wygląda na to, że mamy podobne upodobania literackie. W każdym razie Cassidy Cutler postanowiła, że w jej najnowszym dziele pojawi się pewien gliniarz z małego miasteczka, który ostatnio rozwiązał wiele starych spraw.
Zack się roześmiał.
- Pisze książkę o Mitchellu?
- Bradley dzwonił do mnie kilka dni temu, bardzo podekscytowany. Powiedział, że Cassidy Cutler przyjechała do niego ze swoją asystentką i zaczęły badania.
- Ciekawe. I ciekawe, czy zamierza jej powiedzieć, że rozwiązał te sprawy, bo współpracował z jasnosłyszącą?
Wzdrygnęła się.
- Mam szczerą nadzieję, że nie piśnie o tym słowa. Jeśli o mnie chodzi, niech sobie zabiera całą chwałę.
- Bo ostatnie, na co masz ochotę, to wystąpić w jednej z książek Cassidy Cutler?
- Właśnie.
Bradley wychylił kawę duszkiem, odstawił kruchą filiżankę na spodeczek i łypnął na nią wrogo.
- Co ci jest? - zapytał. - Źle się czujesz?
- Skądże znowu, wręcz przeciwnie. - Nalała sobie herbaty z ładnego zielono - żółtego imbryka. - A czemu pytasz?
- Sam nie wiem. - Przyglądał się jej ze zmarszczonym czołem. - Wyglądasz, jakbyś miała temperaturę.
Stłumiła uśmiech.
- Pewnie po prysznicu. W ciasnej jadalni pensjonatu tłoczyli się ci sami ludzie ze świata mediów, których wczoraj wieczorem widziała w restauracji. Szmer głosów i warkot telefonów pozwalały na swobodną rozmowę.
- Nie chodzi o prysznic, do cholery - burknął Bradley. - Jesteś dzisiaj jakaś inna.
- Cóż, w nocy się wyspałam - zapewniła gładko. Bradley zacisnął zęby.
- Niby gdzie poznałaś tego Jonesa? Siedziała twarzą do drzwi. Zack stał przy ladzie. Nalał sobie kawy do plastikowego kubeczka i wziął babeczkę od zabieganej kobiety przy kasie. Widział, że na niego patrzy, i podniósł rękę w geście pozdrowienia. Pogroziła mu palcem i skupiła się na Bradleyu.
- Przepraszam, mówiłeś coś? - zapytała. Zmarszczył brwi.
- Gdzie poznałaś tego Jonesa?
- Dobry Boże, chyba nie oczekujesz, że będę ci opowiadała o szczegółach mojego życia osobistego?
- Nie wiedziałem, że je masz - żachnął się.
- Teraz owszem - odparła spokojnie.
- Czy Jones wie, czym się zajmujesz?
- Tak, i wiesz co? Zupełnie go to nie przeraża. Bradley miał dość przyzwoitości, by się zaczerwienić.
- Rzeczywiście, tamtego wieczoru posunąłem się za daleko. Wcale tak nie myślę.
- Owszem, myślisz. Patrzyła, jak Zack przechodzi do holu z kawą i ciastkiem.
- Posłuchaj. - Bradley spoważniał. - Nawet jeśli nie ułożyło się nam prywatnie, dalej przecież możemy razem pracować. Jesteśmy zespołem, Raine.
Zaintrygowała ją desperacja dźwięcząca w jego głosie. Bradley zazwyczaj grał opanowanego, wyluzowanego, nonszalanckiego detektywa w stylu macho i robił to bardzo dobrze. Oczywiście jej ego byłoby mile połechtane, gdyby się okazało, że Mitchell szaleje z zazdrości o Zacka, ale wiedziała, że nie w tym rzecz. Owszem, zaniepokoił się, widząc ją z innym, ale nie sądziła, by było to spowodowane nagłym przebłyskiem zrozumienia, że jednak mu na niej zależy.
- Sama nie wiem - odparła cicho. - Ostatnio dużo mi się zwaliło na głowę po śmierci ciotki.
- Rozumiem - zapewnił pospiesznie. - Ale praca to świetna terapia.
- Potrzebuję czasu, żeby wszystko przemyśleć i zdecydować, co chcę robić dalej. Poza tym pojawiła się nowa sprawa. No i dodając jedno do drugiego, dochodzę do wniosku, że nie jestem gotowa, by znowu z tobą pracować. Przynajmniej na razie.
Zacisnął dłonie na krawędzi stolika.
- Do cholery, Raine, nie ma czasu na rozmyślania. Jest nowa sprawa. Rozbudził jej ciekawość. Jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie, nawet tuż przed aresztowaniem podejrzanego.
Sięgnęła po imbryk i dolała sobie herbaty.
- Skąd ten pośpiech? W starej sprawie, jak sama nazwa wskazuje, nie ma powodów do pośpiechu.
- Cóż, krewni ofiar inaczej to postrzegają. - W jego głosie brzmiało święte oburzenie. - Niektórzy umarli, nie doczekawszy sprawiedliwości.
Choć podjęła już decyzję, wyrzuty sumienia nie dawały jej spokoju.
- Wiem o tym. Zadowolony, że wygrał potyczkę, złagodniał.
- Przykro mi, że tak naciskam. Wiem, że bardzo przeżywasz śmierć ciotki i masz pełne ręce roboty. Ale jestem w kropce.
Wreszcie dochodzili do sedna sprawy.
- Jak to: w kropce? - zdziwiła się. Odetchnął głęboko.
- Skarbie, rzecz w tym.... Uniosła łyżeczkę jak magiczną różdżkę.
- Nie waż się mówić do mnie „skarbie”.
- Rzecz w tym, że ta nowa stara sprawa to ważna rzecz. Musisz mi pomóc.
- Czemu akurat ta jest ważniejsza od pozostałych? Rozejrzał się dokoła, żeby sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje, pochylił się w jej stronę i ściszył głos.
- Cassidy wpadła na świetny pomysł na książkę. Odłożyła łyżeczkę na spodeczek. Rozległ się cichy brzęk.
- Cassidy Cutler - powiedziała. - Mogłam się tego spodziewać.
- Błagam, posłuchaj mnie - prosił Bradley. - Chce mi towarzyszyć podczas otwierania i ponownego analizowania starej sprawy. Przejrzeliśmy różne akta i wybraliśmy sprawę jakby stworzoną dla ciebie.
Zakrztusiła się herbatą.
- Dla mnie?
- Dla nas - poprawił się szybko. - To sprawa idealnie odpowiadająca twoim, hm, spostrzeżeniom i intuicji.
Spostrzeżenia i intuicja to jego poprawna politycznie wersja paratalentu. Po rocznej współpracy nadal nie przyjmował do wiadomości, że Raine naprawdę ma zdolności paranormalne.
- Zapomnij o tym - syknęła. - Nie chcę, żeby o mnie pisano.
- Dlaczego?
- Po pierwsze, przestanę być anonimowa. Oriana to nie Nowy Jork czy Los Angeles. Nie uda mi się zniknąć w tłumie. A ostatnie, na co mam ochotę, to być osobą wytykaną palcami we własnym miasteczku. Niepotrzebne mi komentarze, że słyszę głosy.
- Pomyśl, jaka byłaby to reklama dla twojego sklepu.
- Żartujesz, prawda? Wszyscy uznają, że jestem wariatką, jak moja ciotka. Uwierz mi, nie chcę takiej reklamy. Wolę robić zakupy i raz w miesiącu chodzić na zebrania lokalnych biznesmenów bez obaw, że wszyscy szepczą na mój temat za moimi plecami.
- No dobrze, dobrze. - Podniósł pojednawczo rękę.
- Wiesz, jak tu, w Shelbyville, mówiono o mojej ciotce? Wiedźma. I niektórzy naprawdę w to uwierzyli.
- Dobra, pogadam z Cassidy. Może w książce zmieni ci nazwisko.
- Przykro mi, ale mam w tej chwili za dużo na głowie i nie zamierzam się angażować w taki projekt.
- Chodzi o niego, prawda? O tego faceta, który rano był u ciebie.
- Nie - odparła chłodno.
- Bzdura. Od dawna go znasz? Zaczynał ją naprawdę wkurzać. Posłała mu swój specjalny uśmiech.
- Od mniej więcej szesnastu godzin.
- Szesnastu godzin?
- Mniej więcej, z dokładnością co do godziny. Szczerze mówiąc, nie miałam głowy do zerkania na zegarek.
Bradley zaniemówił.
- Jak to? Wczoraj go poznałaś i już z nim spałaś? Oszalałaś? Znieruchomiała, z filiżanką uniesioną w połowie drogi do ust, i przyglądała mu się w milczeniu.
- Nie do wiary - ciągnął. Nie zauważył jej nagłego bezruchu. - Straciłaś rozum.
- Zawsze mnie o to podejrzewałeś, prawda? - Zadała to pytanie bardzo spokojnie.
Zmarszczył brwi.
- O co?
- Że postradałam rozum. I dlatego przerażała cię myśl o pójściu ze mną do łóżka, tak?
Skrzywił się.
- Do cholery, Raine, nie wkładaj mi w usta słów, których nie powiedziałem.
- Ale ty rzuciłeś słowo „przerażenie”, nie ja.
- Słuchaj, wcale nie słyszysz żadnych głosów. - Zacisnął usta. - Tylko tak ci się wydaje. Masz wrodzony dar i dostrzegasz na miejscu zbrodni szczegóły, które umykają innym, i tyle.
- Ja słyszę głosy, Bradley - powiedziała spokojnie. - W niektórych kręgach to synonim obłędu.
- Ten facet, z którym cię zastałem...
- Nazywa się Zack. Zack Jones.
- Jones. Naprawdę mu powiedziałaś, że słyszysz głosy?
- Tak. Bradley przyglądał się jej z niedowierzaniem.
- I to mu nie przeszkadza?
- Twierdzi, że go podnieca.
- Coś z nim nie tak.
- Do zobaczenia, Bradley. Powodzenia przy pracy nad książką. Zarzuciła torebkę na ramię i zaczęła wstawać.
- Proszę. - Powiedział to z wielkim trudem. - Potrzebna mi twoja pomoc. Ta książka jest dla mnie bardzo ważna. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, dzięki niej awansuję na szefa wydziału. A może założę własny biznes i zostanę prywatnym detektywem.
- Powodzenia. - Mówiła szczerze.
- Jesteś mi to winna - rzucił.
- Słucham? Pochylił się jeszcze bardziej w jej stronę.
- Półtora roku temu oddałem ci przysługę, pamiętasz? Przyszłaś do mnie z niewiarygodną bajeczką o facecie, który porwał i zamordował własną żonę - mówił cicho, znacząco. - Nikt inny w całym wydziale nie chciał cię słuchać, ale ja zgodziłem się przejrzeć stare akta i znalazłem sprawę, która pasowała do twego opisu. Przekonałem szefa, żeby zlecił badanie DNA. Odnalazłem męża i skłoniłem go do przyznania się do zbrodni.
- I otrzymałeś pochwałę za rozwiązanie pierwszej z wielu nierozwiązanych spraw, co wkrótce przyniesie ci sławę. Moim zdaniem jesteśmy kwita, Bradley.
- Cholera. Trzeba było utrzymać nasze kontakty na płaszczyźnie zawodowej. Dlaczego usiłowałaś rozciągnąć je na życie prywatne?
Wzdrygnęła się lekko i odparła:
- Mój błąd. Myślałam, że jesteśmy kimś więcej niż kolegami z pracy. Myślałam, że rozumiesz... - urwała. - Nieważne. Biorę na siebie całą odpowiedzialność za fałszywą komunikację między nami. A teraz muszę lecieć. Niewykluczone, że Langdon i gliniarze z Portland i Seattle zechcą mnie jeszcze raz przesłuchać. Kiedy tylko to się skończy, wracam do Oriany. Muszę zająć się firmą.
Złapał ją za rękę.
- Do cholery, Raine, byliśmy zespołem. W progu nie wiadomo skąd zjawił się Zack. Szedł w ich stronę. Już z daleka wyczuwała emanującą od niego niebezpieczną energię. Spojrzała znacząco na palce Bradleya na swoim nadgarstku.
- Chyba będzie lepiej, jeśli mnie puścisz - powiedziała cicho. - I to zaraz.
Bradley także zauważył już Zacka. Pospiesznie zwolnił uścisk. Nachmurzył się.
- Zmądrzej wreszcie, Raine - rzucił. - Nie obchodzi mnie, że Jones posuwał cię do białego rana. Ale nie wyskoczył jak królik z kapelusza.
On także czegoś od ciebie chce, prawda? I nie chodzi tu tylko o ostry seks.
- To nie twoja sprawa.
Bradley na dobre wczuł się w rolę policjanta podczas przesłuchania.
- Nie do wiary, że znasz go dopiero od wczoraj - stwierdził. - Co was łączy?
- Można powiedzieć, że to stary przyjaciel rodziny.
Godzinę później Zack, oparty o ścianę, obserwował, jak Raine pakuje kosmetyczkę do niedużej torby podróżnej. Po rozmowie w jadalni zmieniła się, zauważył. Wróciła za swój mur.
- Niedługo gadałaś z tymi detektywami - rzucił.
- Przede wszystkim dlatego, że nie interesowało ich to, co miałam do powiedzenia. - Zapięła torbę. - Za bardzo ich pochłaniało oglądanie miejsca zbrodni. No i podejrzewam, że Langdon ich uprzedził, że mam trochę nierówno pod sufitem.
- Powiedział ci, kiedy możesz zająć się domem?
- Nie, ale najwcześniej za kilka dni. - Skrzywiła się. - O ile oczywiście uda mi się go sprzedać.
- Nigdy nic nie wiadomo. Zdarzają się świry, których kręci posiadanie domu, gdzie doszło do zbrodni.
- W Shelbyville? - Prychnęła pogardliwie. - Nie ma szans.
- Dobrze, że udało ci się utrzymać z dala od mediów. Tu się wręcz roi od kamer i dziennikarzy. Rano na parkingu stały dwa wozy transmisyjne, ale na ciebie nikt nie zwraca uwagi.
- I dzięki Bogu.
- Czytałem w lokalnej prasie, że Spicer zbiera pochwały za ocalenie dziewczyny.
- Niech mu wyjdą na zdrowie. Pewnie Langdon tak przedstawił Wczorajsze wydarzenia.
- A co zrobisz z Mitchellem?
- Nic, przynajmniej na razie. - Włożyła płaszcz przeciwdeszczowy.
- Nie da ci spokoju.
- Pewnie nie. - Rozejrzała się po pokoju, żeby się upewnić, czy niczego nie zapomniała. - Sądzi, że książka, którą napisze Cutler, otworzy przed nim drzwi do kariery.
- Bez ciebie nie będzie mu tak łatwo.
- Już przede mną rozwiązał wiele spraw - zauważyła spokojnie. - To dobry gliniarz.
- Co ci dzisiaj powiedział, że wróciłaś za barykadę? Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
- Nie wiem, o co ci chodzi. Milczał. Czekał. Zacisnęła dłoń na rączce walizki.
- No dobra, zauważył, że nasza znajomość posunęła się bardzo daleko w bardzo krótkim czasie. Sugerował, że dałam się uwieść, a tobie prawdopodobnie chodzi o coś więcej niż ostry seks.
- Podejrzewałem, że mógł się do tego posunąć. Nic dziwnego, że nie jesteś już taka radosna.
Zarumieniła się. Podeszła do drzwi, ciągnąc za sobą walizkę.
- Wyjeżdżam. Do zobaczenia w Orianie.
- Zobaczysz mnie w swoim tylnym lusterku. - Oderwał się od ściany. - Jadę za tobą. Ale najpierw musimy coś sobie wyjaśnić.
Zatrzymała się w progu i spojrzała na niego podejrzliwie.
- Co? Podszedł bliżej i delikatnie uniósł jej podbródek.
- Mitchell się nie mylił - zaczął. - Chcę czegoś od ciebie.
- Wiem. - Odsunęła się od niego. - Ale nie mam nic przeciwko temu, bo ja też czegoś chcę.
- Chcesz się dowiedzieć, czy twoja ciotka padła ofiarą morderstwa.
- Tak.
- Innymi słowy, oboje czegoś od siebie chcemy - stwierdził.
- Tak.
- A druga rzecz, o której powinnaś pamiętać - dodał powoli, przeciągle - to fakt, że ostry seks wydarzył się już po tym, jak zawarliśmy umowę.
Zamrugała szybko, obserwowała go czujnie zza zasłony długich ciemnych rzęs.
- No i co z tego? - W jej głosie pobrzmiewało wyzwanie.
- Nie poszedłem z tobą do łóżka, żeby cię namówić na współpracę. Już się na nią zgodziłaś, bo sama chciałaś coś w zamian. Poszedłem z tobą do łóżka, bo miałem ochotę na seks z tobą. I wrażenie, że ty także masz na to ochotę. Myliłem się?
- Nie. - Przyparł ją do muru, ale się nie dawała. - Nie myliłeś się. Seks nie był elementem umowy.
Pocałował ją szybko, nim zdążyła się odsunąć.
- Dobrze, że sobie to wyjaśniliśmy - mruknął. Cofnęła się, otworzyła drzwi i wyszła do holu.
- Ale im dłużej o tym myślę, tym bardziej zgadzam się ze starą zasadą, że nie łączy się interesów i przyjemności - rzuciła przez ramię w drodze do schodów.
- I tu się mylisz - mruknął miękko. Udawała, że go nie słyszy, ale wiedział, że dotarło do niej każde słowo.
Łowca czarownic wszedł do pokoju w pensjonacie. Nie było tu ochrony; nigdy nie było takiej potrzeby. Aż do dzisiaj miasteczko szczyciło się niemal zerową przestępczością. Między innymi właśnie dlatego wybrał Shelbyville jako siedzibę podczas kolejnej serii polowań na czarownice.
Ledwie ujrzał stojący na uboczu, otoczony drzewami dom Tallentyre, wiedział, że nadaje się idealnie do jego celów. Należał do prawdziwej czarownicy. Aż się prosi, by karano w nim inne wiedźmy. Miesiącami upewniał się, że może z niego bezpiecznie korzystać. Kolejne tygodnie upłynęły, zanim wybrał odpowiednią czarownicę do ukarania tam jako pierwszą. A teraz wszystko poszło na marne.
Jaka ciotka, taka bratanica. Najwyraźniej Raine Tallentyre odziedziczyła mroczne siły ciotki. Ona także jest czarownicą, najpotężniejszą, jaką do tej pory spotkał.
Wściekłość tłumiła inne emocje. Cholerna wiedźma zepsuła mu wszystko w ułamku sekundy. Teraz musi od nowa szukać kryjówki.
Najpierw jednak powinien dowiedzieć się czegoś więcej o przeciwniku. Raine Tallentyre okazała się zagrożeniem, którego nie przewidział. Musi ją zniszczyć, ale ostrożnie. Jest bardzo niebezpieczna.
Na szczęście dziewczyna ze schowka nigdy nie widziała jego twarzy. Zawsze podczas pracy nosił maskę narciarską. Wstrząsnął nim jednak sam fakt, że znaleziono ją, zanim odbyła karę. Tłumaczył sobie, że ona nie powie policji nic, co mogłoby ich do niego doprowadzić, ale jednak po raz pierwszy w karierze pogromcy czarownic był zaniepokojony. Do tej pory ogień zawsze zacierał ślady.
Po długiej, bezsennej nocy wreszcie zrozumiał. To test, próba, którą wyznaczył mu demon.
Zrozumiał, że jego zadania nie będą już tak łatwe jak dawniej. Przenosi się na nowy poziom mocy i przyjdzie mu zmierzyć się z potężniejszymi czarownicami. Musi być gotowy.
Teraz stało się jasne, że przybycie Raine Tallentyre i uratowanie dziewczyny w piwnicy to nie przypadek. Jeśli chce przeżyć i zyskać większą moc, musi udowodnić demonowi, że jest potężniejszy niż Raine. Musi ją zniszczyć, podobnie jak inne, mniej potężne wiedźmy.
Uważnie rozglądał się po małym pokoiku. Ryzykował, przychodząc tu, zanim posprzątano, ale zależało mu na czymś osobistym, na przedmiocie, który ona rozpozna, gdy zacznie ją nękać. Ważne, by sparaliżował ją strach, zanim po nią przyjdzie. Odkrył to już na początku swojej pracy. Czasami miesiącami prześladował swoje ofiary, żeby wzbudzić w nich przerażenie.
Przechadzał się po pokoju i szukał. Zawahał się nad poszwą na poduszkę, Ale nie. Musi znaleźć coś bardziej osobistego.
W łazience leżała mokra myjka, ale była to tylko biała szmatka. Może nawet jej nie rozpozna. To bez sensu.
Wyszedł z łazienki. Spojrzał na tacę z zastawą.
Sięgnął po kruchą zielono - żółtą filiżankę.
Idealna.
Po południu ku swemu przerażeniu odkrył, jak wiele Langdon i policjanci z Seattle i Portland zrobili w tej sprawie. Na poczcie chodziły plotki o DNA, znalezionych włosach i jego bezcennych zdjęciach. Ta idiotka przypominała sobie mnóstwo rzeczy, które mogą mu zaszkodzić.
Ogarnęły go gniew i panika. To wszystko wina tej wiedźmy Tallentyre. Cisnął filiżanką o ścianę. Krucha porcelana rozprysła się na kawałki.
Rozdygotany, ukląkł, by je pozbierać.
Płoń, wiedźmo...
Nie chce mi się wierzyć, że współpracujesz z kimś z Jones & Jones - oznajmił Andrew. Zajrzał do pieca, żeby sprawdzić, kiedy będzie gotowa paella.
- Właściwie nie miałam wyboru - mruknęła Raine. - Zwłaszcza kiedy mi powiedział, że naukowiec z Towarzystwa Arcane był w Orianie w dniu śmierci ciotki Velli.
Kuchnię niedawno zmodernizowano. Najnowsze gadżety przyciągały wzrok. Zamiast starych blatów kuchennych zainstalowano płyty z granitu, drzwiczki w szafkach wykonano ze szkła.
Jednak żadne innowacje nie zmienią uczuć Raine, które ją ogarniały, ilekroć wchodziła do tego pomieszczenia. Tu jest jej dom. Choć kiedy dorastała, mieszkały z ciotką Vellą po drugiej stronie ulicy, w rzeczywistości większość czasu spędzała tutaj, otoczona kokonem bezpieczeństwa i troskliwości, który stworzyli Andrew i Gordon. W tej kuchni odrabiała lekcje i uczyła się piec kruche ciasteczka.
Przyjechali z Zackiem do Oriany kilka godzin wcześniej. Zostali zaproszeni na kolację, gdy tylko zadzwoniła do Gordona, żeby zdać relację z ostatnich wydarzeń.
- Przyprowadź go do nas - powiedział.
- Przecież nie macie czasu, wybieracie się na konferencję - przypomniała. - O piątej rano jedziecie na lotnisko. To nie jest dobry moment na przyjmowanie gości.
- Mylisz się, jeśli sądzisz, że wyjedziemy z miasta, nie zobaczywszy twojego pana Jonesa.
Zack przyjął zaproszenie na kolację z zadziwiającym spokojem.
- Chcą mnie sobie obejrzeć. Rodziny tak zawsze.
Poczuła przypływ dumy i satysfakcji, gdy to powiedział. Miała rodzinę, jak on. Co prawda składa się tylko z dwóch osób, z którymi nie łączą jej więzy krwi, ale to bez znaczenia. Ich trójkę łączą inne więzy. Dzisiaj jej klan otacza obóz zbrojnym pierścieniem, zabezpiecza ją, daje Zackowi wyraźnie do zrozumienia, że nad nią czuwają. Andrew i Gordon demonstrowali, że nie jest sama.
Szafranowy zapach paelli wypełnił całą kuchnię. Raine łakomie pociągnęła nosem.
- Wspaniale pachnie - powiedziała.
- Będzie pyszne. - Andrew zamknął drzwiczki. - Ryż jest prawie gotowy. Za dziesięć minut wrzucę krewetki i małże.
Zbliżał się do sześćdziesiątki. Był bardzo schludnym, eleganckim, dystyngowanym łysiejącym panem.
- Wierzyć mi się nie chce, że J&J zainteresowało się tobą teraz, po tylu latach - dodał.
- Nie mną - poprawiła. - Chodzi im o zaginionego naukowca. Chcą go odnaleźć.
- Tak, jak odnaleźli twojego ojca? - zapytał ponuro Andrew.
- Tak. - Wyjęła ubijaczkę do jajek z szuflady. - Dali mi akta do przeczytania. Wynika z nich, że tata zajmował się potencjalnie bardzo niebezpiecznym środkiem.
- To bez znaczenia. J&J nie jest FBI, ale tylko prywatną agencją detektywistyczną. Nie ma prawa ingerować w czyjąś prywatność, a tym bardziej niszczyć cudzej własności.
- Wiem.
- Nie pojmuję, w jaki sposób śmierć Velli może się wiązać z zaginięciem tego naukowca. Nie po tylu latach.
- Ale przyznasz, że to trochę dziwne, że akurat tego dnia był w Orianie. Andrew zmrużył oczy, zły i zdenerwowany.
- Nie podoba mi się to, Raine. Ten Jones budzi mój niepokój.
- Nie lubisz go? - zapytała. Jego odpowiedź była ważna, bo choć Andrew twierdził, że nie ma żadnych nadzwyczajnych umiejętności, okazywał się bardzo wytrawnym znawcą charakterów.
- Szczerze mówiąc, nie wiem, co o nim sądzić. - Andrew podniósł kieliszek i upił łyk drogiego cabernet. - Ale nie jest podobny do Bradleya, prawda?
- Nie.
- To widać na pierwszy rzut oka. Bradley jest bardzo powierzchowny, a Zack - niezgłębiony. Widzimy tylko to, co chce nam pokazać. - Spojrzał na nią. - Pod tym względem jesteście do siebie podobni.
Raine energicznie rozbijała ubijaczką sos - aromatyczny ocet balsamico i drogą oliwę z oliwek, której Andrew uparcie używał do wszystkiego, od sałatek po smażenie.
- Gdybym była przestępcą, nie chciałabym mieć za plecami żadnego z nich - zastanawiała się na głos.
- A gdybyś musiała wybrać jednego, którego obawiałabyś się bardziej?
Przestała ubijać.
- Dziwne pytanie.
- A odpowiedź? Wzruszyła ramionami.
- Bardziej obawiałabym się Zacka.
- Dlaczego? Znowu pochyliła się nad sosem.
- Bo wiem, że nie zaprzestałby pościgu, nawet gdyby zgubił trop. Bradley jest bardziej pragmatyczny, doszedłby do wniosku, że przegrał, i ruszył w pogoń za innym złoczyńcą.
- Mam podobne wrażenie. - Andrew powoli wypuścił powietrze z płuc. - Ale coś ci powiem.
- No?
- Choć przyznaję, że niepokoi mnie, po co Zack się z tobą skontaktował, wszyscy jesteśmy jego dłużnikami.
Raine otworzyła szeroko oczy.
- Jak to?
- Ostatnio bardzo się o ciebie martwiliśmy.
- Wiedzieliście, że jestem w kiepskiej formie.
- To nie była tylko kiepska forma - obruszył się Andrew. - Obawialiśmy się, że grozi ci depresja.
- Ejże, nie było ze mną aż tak źle. - Zamyśliła się. - Czy było? Andrew się uśmiechnął.
- W końcu miałaś sporo powodów. Straciłaś jedyną żyjącą krewną, która zastępowała ci rodziców. Potem rzucił cię Mitchell. A do tego musiałaś się zająć majątkiem Velli. I jeszcze teraz wpakowałaś się w rozwikłanie kolejnej zbrodni.
- No, ale to przynajmniej skończyło się dobrze. Mogło być o wiele gorzej.
- To prawda. Ale kiedy wczoraj rozmawialiśmy, wyczułem, że chociaż dziewczyna przeżyła, szykowałaś się na nocne koszmary. Słyszałem to w twoim głosie.
Wzruszyła ramionami.
- Koszmary to część daru.
- Zawsze to powtarzasz. Ale dzisiaj, kiedy stanęłaś w progu z Zackiem Jonesem, wyglądałaś inaczej.
- Tak?
- Jakbyś się pozbierała i była gotowa wziąć się z losem za bary. Raine cisnęła ubijaczkę do zlewu.
- Zack mi powiedział, że depresja ciotki Velli nie miała związku z jej paratalentem.
Andrew zastanawiał się nad tym przez chwilę, a potem jego twarz rozjaśnił uśmiech zrozumienia.
- A niech mnie - mruknął cicho. - Więc dlatego czujesz się o wiele lepiej. Jones zapewnił cię, że twoja śmiesznostka nie zaprowadzi cię do zakładu zamkniętego.
- Był bardzo pewny siebie. Mówił, że problemy psychiczne związane z paratalentem ujawniają się w znacznie młodszym wieku, u nastolatków albo koło dwudziestki. Najwyraźniej towarzystwo prowadzi takie badania. - Zawahała się. - Powiedział także, że gdyby ciotka zwróciła się do nich, fachowcy z Arcane mogliby jej pomóc.
- Wiesz, kiedyś proponowałem to Velli - przyznał Andrew.
- Naprawdę? Jak zareagowała? Zakołysał winem w kieliszku. Spoważniał.
- Powiedziała, że to niemożliwe. Płakała. Mówiła, że już za późno. Bała się towarzystwa i agencji. Nie ufała nikomu związanemu z tymi organizacjami. Byłaby przerażona, gdyby wiedziała o Zacku Jonesie.
- Wiem. Odetchnął głęboko.
- Jest coś, o czym powinnaś wiedzieć. Kiedy powiedziałaś mi, że odezwał się do ciebie człowiek z J&J, zamarliśmy z Gordonem ze strachu. Baliśmy się, że historia lubi się powtarzać.
Zmarszczyła nos.
- Przecież nie prowadzę żadnych badań.
- Nie o to mi chodzi. Wilder Jones nie zjawił się tamtej nocy jak grom z jasnego nieba. Miał romans z Vellą.
Zaniemówiła z wrażenia.
- Byli kochankami? - wykrztusiła w końcu.
- Niemal przez dwa miesiące. Wilder uwiódł Vellę, okłamał ją i dzięki niej odnalazł twojego ojca i laboratorium.
Załamana, ciężko oparła się o blat.
- Dlaczego go nie pamiętam? Widziałam go tylko raz, tamtej nocy, gdy wraz ze swoimi ludźmi wdarł się do laboratorium.
- Vella się obawiała, że jeśli się dowiesz, iż kogoś ma, przerazisz się, że cię zostawi. Oczywiście nigdy by tego nie zrobiła. Zatrzymałaby cię przy sobie, nawet gdyby wyszła za mąż. Ale uznała, że póki nie wie, co przyniesie związek z Wilderem, zachowa tajemnicę.
Raine pokręciła głową.
- Jestem w szoku. Nie miałam pojęcia.
- Vella wpadła po uszy. Mówiła nam, że zakochała się po raz pierwszy w życiu. Zajmowaliśmy się tobą, gdy chciała zostać z Wilderem sama.
- Nic dziwnego, że dostała histerii tamtej nocy, gdy zniszczono laboratorium. Zdradził ją ukochany. Obwiniała się za wszystko, za śmierć mojego ojca i zniszczenie efektów jego pracy.
- Tak.
- To wiele tłumaczy - mruknęła Raine. - Po tamtej nocy nigdy nie była w pełni sobą.
- Nie - zgodził się Andrew. - Nigdy.
- A co się stało z Wilderem Jonesem? Pokazał się jeszcze?
- Nie. Przepadł jak kamień w wodę.
- Biedna ciotka Vella - szepnęła Raine. - Teraz przynajmniej wiem, czemu tak bardzo przeżywasz pojawienie się człowieka z Jones & Jones.
- Tak.
- Ale tym razem będzie inaczej - zapewniła szybko.
- Bo sądzisz, że Zack jest szczery?
- Tak.
- Może stosuje inne metody, ale i tak tobą manipuluje.
- Może jestem podobna do ciotki Velli, ale nie jestem nią. Mam oczy szeroko otwarte, Andrew.
- Wiem, ale... Raine podeszła do niego i objęła mocno.
- Posłuchaj, teraz ja chcę ci coś powiedzieć - szepnęła. Andrew się uśmiechnął.
- Czeka mnie kolejny szok? Bo jeśli tak, może najpierw doleję sobie wina.
- Pamiętasz, co przed chwilą powiedziałeś? Że po odejściu Velli straciłam osobę, która zastępowała mi rodziców?
- Rozumiem. - Andrew pogłaskał ją po plecach.
- Nie, nie rozumiesz - odparła. Jego dłoń znieruchomiała.
- Kochałam ciotkę Vellę całym sercem i wiem, że ona też mnie kochała. Robiła, co w jej mocy, by było mi dobrze. Ale moimi rodzicami jesteście ty i Gordon. Od was nauczyłam się wszystkiego, co wiem o życiu.
- Och, Raine.
Andrew miał łzy w oczach. Objął ją. Jeszcze długo stali w kuchni, mocno do siebie przytuleni.
Jeśli pytasz mnie o zdanie, Mitchell to kawał drania - stwierdził Gordon. - Wykorzystał Raine, posłużył się nią, żeby wyjść na genialnego detektywa, pozwolił, by myślała, że mu na niej zależy. Zaczęła się w nim zakochiwać, a kiedy dała mu to do zrozumienia, upokorzył ją.
- Wiem, słyszałem tę historię w Shelbyville - mruknął Zack.
Siedział z Gordonem w salonie przy kominku w przepastnych skórzanych fotelach, z kieliszkiem wina w dłoni. Z kuchni dochodził szmer głosów i zapach jedzenia. Gdyby nie obecne przesłuchanie, rozkoszowałby się przyjemnym spokojnym wieczorem i domową kolacją. Teraz jednak uważał na każde słowo.
Wiedział, że celowo zaraz po przyjściu rozdzielono go z Raine. Dobry doświadczony glina zawsze izoluje podejrzanych przed przesłuchaniem.
Gordon był potężny i siwy. Coś w jego oczach, postawie i uczesaniu sugerowało wojskową przeszłość.
- Więc pracujesz dla J&J? - zapytał.
- Tak.
- Wiesz, że Raine ta firma źle się kojarzy.
- Słyszałem.
- Przebywała w laboratorium ojca tamtej nocy, gdy sukinsyni wpadli i wszystko zniszczyli. Była wtedy mała. Pamiętam, że później przez wiele miesięcy dręczyły ją koszmarne sny. Do tego doszła śmierć ojca. Przeżyła wstrząs.
- Zdaję sobie sprawę, że J&J kiepsko załatwiło sprawę - przyznał Zack.
- Vella zawsze powtarzała, że za śmierć Judsona Tallentyre'a jest odpowiedzialny Wilder Jones.
- Jestem prawie na sto procent przekonany, że to nieprawda. Gordon uniósł brew.
- Prawie?
- Nic w aktach nie wskazuje, że śmierć Tallentyre'a była czymś innym niż zwykłym wypadkiem drogowym. - Upił łyk pysznego wina i odstawił kieliszek. - Zresztą J&J nie działa jak organizacja mafijna, nie mamy też płatnych zabójców. To firma detektywistyczna. Przeprowadza dochodzenia.
Gordon się żachnął.
- W przypadku ojca Raine nie ograniczyli się do dochodzenia. Vella mówiła, że agenci zniszczyli dorobek jego życia.
- To był przypadek ekstremalny - zauważył Zack. Gordon poprawił się w fotelu.
- Wiesz, jednego w ogóle nie rozumiem. Dlaczego J&J poszukiwała go tak intensywnie? Vella nigdy tego dokładnie nie wyjaśniła. Wydaje się nam, że wykradł formułę leku? O to chodziło?
- Nie jestem uprawniony do zdradzania takich szczegółów - odparł Zack. - Ale tak, mniej więcej o to. Towarzystwo ma bardzo jasno określone zasady pracy naukowej, a Tallentyre je złamał. Wiedział doskonale, na co się porywa, i że J&J zrobi wszystko, by zamknąć jego laboratorium.
Gordon zmarszczył brwi.
- Skoro Judson Tallentyre produkował nielegalny środek farmakologiczny, Arcane powinno było zawiadomić władze i im pozostawić działania. Nie miało prawa nasyłać swoich ludzi.
Zack wpatrywał się w wino w kieliszku i rozważał, co powiedzieć. Zazwyczaj i J&J, i Towarzystwo Arcane wolały nie ujawniać się opinii publicznej. Ale Gordon nie jest przeciętnym człowiekiem. Razem z Andrew zaakceptowali dziwny, niepokojący paratalent Raine, stworzyli jej rodzinę i zapewnili w miarę normalne życie, a nie oddali do ośrodka opiekuńczego. Gordon ma prawo wiedzieć więcej.
- W większości spraw kryminalnych J&J współpracuje ze zwykłą agencją detektywistyczną i w razie potrzeby wzywa gliny - odparł spokojnie. - Ale sprawy wewnętrzne załatwiamy sami.
- Nie obchodzi mnie, czy Arcane to tajne towarzystwo - mruknął Gordon. - Nikt nie stoi ponad prawem. I powiem ci coś jeszcze.
- Tak?
- Jeśli złamiesz serce Raine, my z Andrew połamiemy ci nogi. Zack skinął głową.
- Jasna sytuacja. - Wpatrywał się w ogień. - A co, jeśli to ona złamie mi serce?
- To nie nasza sprawa. Jesteś zdany na siebie.
Cassidy Cutler gapiła się na Bradleya Mitchella i nie mogła uwierzyć w swojego pecha.
- Jak to: Raine odmówiła współpracy? - spytała. - Mówiłeś, że bez trudu ją namówisz, by ci pomogła przy sprawie Dellingham.
Była dziewiąta wieczorem. Siedzieli w wielkim czarnym SUV - ie Bradleya. Cassidy chciała z nim rozmawiać, odkąd wrócił z Shelbyville, ale wezwano go do strzelaniny. Kiedy wreszcie zjawił się w hotelu, w którym zatrzymała się z asystentką Niki Plumer, Cassidy była na granicy wybuchu.
Fakt, że nie udało mu się przekonać Raine Tallentyre, stanowił ostatnią kroplę. Nawet jej do głowy nie przyszło, że to mu się nie uda. Któż nie marzy o pięciu minutach sławy?
Bradley odwrócił się w jej stronę. Zacisnął dłonie na kierownicy.
- To nie moja wina, do cholery! Kiedy poszedłem do niej w Shelbyville, drzwi otworzył mi obcy facet!
- Była z innym facetem? - Cassidy zastanawiała się nad tą komplikacją. - A ja myślałam, że pojechała tam, żeby sprzedać dom ciotki.
- No, tak.
- Jakim cudem zdążyła się stuknąć z nieznajomym? - Cassidy zmarszczyła brwi. - A może już go znała?
- Powiedziała, że to stary przyjaciel rodziny, ale nie bardzo jej wierzę.
- Dlaczego? Wzruszył ramionami.
- Teraz, po śmierci ciotki, Raine nie ma rodziny. Myślę, że poderwała go, żeby się na mnie zemścić. I że miała frajdę, gdy otworzył mi drzwi.
- Ale przecież nie wiedziała, że tam pojedziesz. Bradley potarł podbródek.
- Więc to zbieg okoliczności.
- Jestem pisarką. Nie wierzę w zbiegi okoliczności. Wydawcy ich nie lubią.
- Ja jestem policjantem. Też za nimi nie przepadam. Cassidy bębniła palcami w fotel.
- Klęska. Wątek medium był idealny. Zachwycił wydawcę. Niki już zaczęła badania.
- Rzecz w tym, że Raine nie chce rozgłosu - wyjaśnił. - Boi się, że ludzie uznają ją za wariatkę, kiedy wyjdzie na jaw, że słyszy głosy.
Przez moment przyglądała mu się w milczeniu. Naprawdę przystojny. W świetle latarni dostrzegała regularne rysy i gładkie płaszczyzny twarzy. Wystarczy jego zdjęcie na okładce, by sprzedać pierwszy nakład, pomyślała. Telewizja go pokocha.
- Zmienimy jej nazwisko - zaproponowała.
- Też na to wpadłem. Raine i tak odmawia. Nigdy nie zgodziła się, by wspomniano o niej w raportach rozwiązanych spraw. Mówiłem ci, nie chce, by ludzie się zastanawiali, czy jest całkiem normalna.
- Super, po prostu super. Zaliczka w wysokości siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy dolarów i potencjalny miniserial telewizyjny przejdą mi koło nosa, bo Raine Tallentyre stroi fochy.
Bradley znieruchomiał.
- Nic nie mówiłaś o miniserialu.
- Agent powiedział mi dopiero dzisiaj. Ja chciałam poczekać, aż wszystko będzie ustalone.
- Cholera - mruknął. - Serial telewizyjny. Cassidy cały czas myślała o problemie.
- No dobra, Raine nie chce sławy. A pieniądze?
- Co?
- Jest kobietą interesu. Ma firmę. Na pewno interesują ją pieniądze. Płaciłeś jej?
- A niby jak? Przecież nie dostawałem nagród za rozwiązywanie starych spraw. Zresztą nigdy nie prosiła o pieniądze.
- Od tej książki wiele zależy - szepnęła Cassidy. - Może skuszę ją pieniędzmi.
Cholera, cholera. Musi się znaleźć jakieś wyjście.
Jazda powrotna do mieszkania Raine zajęła pięć krótkich minut. Zack nie przerywał milczenia, póki nie zaparkował i nie zgasił silnika. Oparł ręce na kierownicy i patrzył na wejście do budynku.
- Moim zdaniem poszło dobrze - zaczął. Mógł dla odmiany myśleć pozytywnie.
- Gordon zagroził, że połamie ci nogi - zareagowała natychmiast. Uśmiechnął się.
- Słyszałaś to?
- Tak.
- Martwi się o ciebie. Jak to rodzina. Czasami strasznie nachrzanią, ale nie można im zarzucić, że się nie starają.
Spojrzała na niego z ukosa.
- Twojej rodzinie zdarzyło się tak wszystko pochrzanić?
- Powiem tylko, że obecnie robią, co w ich mocy, żebym wybrał inną ścieżkę kariery.
- Chcesz powiedzieć, że nie podoba im się twoja praca w J&J? Rozumiem ich. To chyba niebezpieczne zajęcie.
- Nie, właściwie nie o to chodzi, choć mamie nigdy się to nie podobało. Chcą przede wszystkim, żebym zajął się biznesem rodzinnym.
- Och, rozumiem. Stara tradycja, syn idący w ślady ojca...
- W naszym wypadku, w ślady dziadka. Ojciec się wykręcił. Jest strategiem o silnym talencie. Ma kancelarię prawną.
- A czym się zajmuje firma rodzinna? - zainteresowała się Raine.
- Korporacja średniego szczebla. Holding, mnóstwo dziedzin.
- Nie obraź się, ale nie brzmi zbyt ciekawie.
- Nie o to chodzi. - Nie odrywał oczu od wejścia do budynku. - To fascynujące. Jeszcze rok temu wydawało mi się, że będę chciał przejąć firmę, gdy przyjdzie pora. Planowałem, że w odpowiedniej chwili zajmę miejsce dziadka. Można powiedzieć, że szykowano mnie do tego od kołyski.
- Więc co się zmieniło? Wzruszył ramionami i odpiął pas bezpieczeństwa.
- Rok temu uświadomiłem sobie, że jednak nie nadaję się do tej pracy.
Otworzył drzwiczki i wysiadł, uniemożliwiając jej dalsze pytania.
Kiedy okrążał samochód, by podejść do drzwi od jej strony, wydawała się już rozumieć, że on nie chce teraz rozmawiać o swojej przyszłości. I dobrze. Mało brakowało, a wygadałby się o Jennie. Z nikim o niej nie rozmawiał. Z nikim.
Razem szli do wejścia.
- Co powiedziałaś Andrew, kiedy pytał, czemu ze mną pracujesz? - zainteresował się, gdy szukała klucza w torebce.
- Że może się dowiem, co naprawdę spotkało Vellę. Obaj wiedzą, że wersja z naturalną śmiercią mnie nie przekonała.
- Więc nie wspomniałaś o ostrym seksie? Łypnęła na niego groźnie i otworzyła drzwi.
- Tu nie chodzi o seks - rzuciła energicznie. - Już nie. Mówiłam ci, nie wolno mieszać przyjemności i interesów. To głupota.
- A skąd wiesz, czy nie jestem głupi? Może jestem o wiele głupszy, niż na to wyglądam.
Roześmiała się.
- Niemożliwe. Przytrzymał jej drzwi.
- Ale seks był ostry - mruknął, gdy go mijała. - Prawda?
- To tylko jedna noc - odparła szorstko. Znajdowała się już na schodach prowadzących na drugie piętro. - Powiedz mi, jaki stopień pokrewieństwa łączy cię z Wilderem Jonesem?
Poczuł, że nadciąga katastrofa.
- Był moim wujem. Jednym z wielu - odparł ostrożnie.
- A wiedziałeś, że twój wuj miał namiętny romans z moją ciotką? Andrew mówił, że Wilder Jones uwiódł Vellę, żeby się dowiedzieć, gdzie jest laboratorium ojca.
Przepadłem. Mama miała rację, wuju Wilderze. Straszny z ciebie dupek.
- Tego nie było w aktach - powiedział głośno. Ostatnio mówił to bardzo często.
- Pewnie błyskotliwemu agentowi J&J głupio byłoby się przyznać, że dopiero kiedy uwiódł siostrę obiektu, osiągnął cel. Nie brzmi to zbyt bohatersko, co? Raczej podstępnie i wrednie.
Zaczerpnął powietrza.
- Może to nie było tak.
- Andrew twierdzi, że było. Milczał. Raine zatrzymała się przy drzwiach do mieszkania.
- Teraz przynajmniej wiem, czemu ciotka Vella tak bardzo płakała tamtej nocy. Zaufała ukochanemu, a on ją zdradził.
- Bardzo mi przykro, Raine. Wzdrygnęła się. Jej dłoń zastygła na klamce.
- On też to mówił.
- Kto?
- Wilder Jones. Ciotka wzięła mnie na ręce, gdy agenci demolowali laboratorium. Pamiętam tylko hałasy i błyski światła, krzyki ciotki i jej szloch. Nie wiedziałam, co się dzieje. Byłam przerażona.
- To koszmar dla małego dziecka.
- Jeden z agentów, zapewne Wilder, zatrzymał się przy nas. Powiedział to samo: tak mi przykro, Vello. Zaczęła na niego krzyczeć. Wrzeszczała, że jest kłamcą i zdrajcą. Kazał komuś wyprowadzić nas z budynku i wsadzić do samochodu. Potem nastąpił wybuch. Na nocnym niebie zajaśniały płomienie, a ciotka Vella ciągle szlochała.
- A potem?
- Jeden z agentów odwiózł nas do domu. Koniec. Nigdy więcej nie zobaczyłam nikogo z J&J, dopóki nie zapukałeś do moich drzwi w Shelbyville.
Powoli wypuścił powietrze z płuc.
- Teraz wiem, czemu masz takie złe zdanie o agencji.
- Od tamtej nocy ciotka Vella panicznie bała się ognia. W Shelbyville ani razu nie napaliła w kominku. Nawet świece ją przerażały.
Otworzyła drzwi i weszła do holu. Ledwie zajaśniało światło, z mroku wynurzyły się dwa koty, jeden szary, drugi rudozłoty. Odłożyła torebkę i wzięła zwierzaki na ręce. Mruczenie z dwóch kocich gardeł przypominało warkot miniaturowego harleya.
- To Robin. - Wskazała rudozłotego kociaka. - A to Batman. Podrapał oba za uszami.
- Domyślam się, czemu tak je nazwałaś Z tymi plamami wokół oczu wyglądają, jakby nosiły maski.
- Wzięłam je ze schroniska, gdy miały kilka miesięcy. Ich przeszłość okryta jest tajemnicą, jak przeszłość Batmana i Robina.
- I twoja?
- Odkąd cię znam, dowiaduję się o niej coraz więcej.
- I dlatego nie chcesz już ostrego seksu, tak? - zapytał miękko. - Boisz się, że historia może się powtórzyć?
- Po prostu uważam, że lepiej będzie, jeśli od tej pory ograniczymy się do kontaktów służbowych. Dobranoc, Zack.
Przez chwilę stał na progu i słuchał, jak rygluje zamki. A potem drzwi samochodu.
Bezdomny skulił się niedaleko motelowego podjazdu. Przykrył się podartym fioletowym kocem i warstwą gazet. Zack przystanął w odległości paru kroków od mężczyzny. Jego twarz nikła pod szmatą, spod gazet wystawały tylko podeszwy sportowych butów.
Niektórzy bezdomni są tak pochłonięci swymi szalonymi myślami, że wytwarzają chroniczny mentalny chaos w postaci aury, którą odbierają nawet ludzie pozbawieni paratalentów. Zack ostrożnie wyczulił swoje parazmysły.
Poczekał jeszcze chwilę, ale od bezdomnego nie napłynęła fala szaleństwa. Wyjął portfel z kieszeni i cisnął banknot na śpiącego tak, by nie dostrzegł go przechodzący złodziejaszek. Ochroniarz patroluje okolicę co godzinę. Wkrótce się zjawi i przegoni nędzarza. Przy odrobinie szczęścia bezdomny zauważy banknot.
Żebrakom nie wolno dawać pieniędzy. Bardzo prawdopodobne, że wydadzą je na alkohol albo inne używki. Niewykluczone jednak, że to nieszczęśnik obdarzony silnym paratalentem, który doprowadził go na ulicę i w nędzę. Jeśli wystarczająco dużo osób nazwie cię wariatem, musisz uwierzyć, że tak jest naprawdę.
Minął śpiącego w drodze do furtki z kutego żelaza, od której było najbliżej do jego pokoju. Niby dlaczego miałby odmówić biednemu prawa do ucieczki w alkoholowy niebyt? Przecież on sam po wyjątkowo ciężkim zadaniu szukał zapomnienia w szklaneczce whisky i partyjce kart.
Ponownie skierował myśli ku Raine. Obiektywnie rzecz biorąc, dobrze, że go nie zaprosiła na noc. Musi przemyśleć wiele spraw. Co prawda nie był zachwycony powrotem do pustego łóżka, ale przynajmniej skupi się na pracy.
Przede wszystkim musi zatelefonować do Fallona. Mało prawdopodobne, by romans Wildera i Velli miał decydujący wpływ na dzisiejszą sytuację, ale stanowił brakujący element układanki. Fallon musi o tym wiedzieć. W kółko powtarza, że każdy, nawet najmniej znaczący szczegół może wywołać iskrę i spowodować wybuch. Naukowcy nazywają to efektem motyla.
Drobny, nieistotny szczegół.
Drobiazg, na przykład czyste podeszwy nowych, drogich sportowych butów, wystające spod gazety.
Usłyszał ruch, zanim się odwrócił.
Bezdomny już nie spał, poderwał się z ławeczki jak atakująca kobra. Koc i gazety opadły, odsłaniając staruszkę w kasku siwych loków. Miała na sobie workowatą sukienkę w kwiatki. W garści dzierżyła parasolkę.
Drobna staruszka rzuciła się na Zacka z nienaturalną szybkością, celując w niego parasolką jak szpadą.
Tak jest najlepiej. - Raine nastawiła wodę na herbatę, oparła się o kuchenny blat i spojrzała na koty. - Wczorajsza noc w Shelbyville to chwila szaleństwa. Nie może się powtórzyć. Fascynacja fizyczna źle wpływa na pracę.
Robin zastrzygł uchem, ale chyba nie bardzo interesowała go analiza przyczyn, dla których nie zaprosiła Zacka do środka. Batman wbił wzrok w wielki ceramiczny pojemnik z ciastkami, prezent od Andrew. Pogodny niebiesko - żółty wzór stanowił jeden z nielicznych barwnych akcentów w minimalistycznym wnętrzu.
Wsypała do imbryka ziołową herbatę z lokalnej herbaciarni. Tej nocy głosy powrócą. Zazwyczaj mijało parę dni, zanim ginęły w ciemnym bagnie złych wspomnień.
Miała na sobie koszulę nocną i szlafrok. Przygasiła światła w mieszkaniu. W ciszy rozbrzmiewał koncert Mozarta. Mozart zazwyczaj pomagał. Jeszcze lepszy był ostry głośny rock w Cafe Noir, ulubionym klubie Pandory, ale nie miała dzisiaj ochoty dzwonić do asystentki i pytać, czy wyskoczy z nią do Noir. Chciała zostać sama i przemyśleć wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin.
- Jak wiadomo, życie się zmienia - poinformowała koty. - Muszę trzymać rękę na pulsie.
Batman zamiauczał, wpatrzony w słoik z ciastkami. Robin do niego dołączył.
Uniosła wieko. Ogon Robina zadrżał. Batman skupił się jeszcze bardziej. Pewnie posługiwał się kocim paratalentem i zmuszał ją, by dała mu smakołyk. Podziałało.
- Macie pojęcie, co to za uczucie, poznać faceta, który rozumie, co czuję, słysząc głosy? - Wyjęła dwa kocie smakołyki i zamknęła słoik. - Wczorajsza noc to efekt dodatkowej dawki adrenaliny i świadomości, że istnieje na tym świecie seksowny facet, który wie, co przeżywam, i nie uważa mnie za dziwadło.
Batman ponownie zamiauczał.
- Dobrze, dobrze. Dała kotom kolejne smakołyki; zabrały się do nich z apetytem i wdziękiem.
Woda w czajniku zawrzała. Wyłączyła gaz i wlała wrzątek do kubka. Po chwili owionął ją kojący zapach ziołowego naparu.
- Jedno trzeba przyznać panu Jonesowi i jego zagrywkom - wyznała kotom. - Dzięki niemu wczoraj zupełnie zapomniałam o głosach.
Batman skończył jeść i patrzył na nią błagalnie.
- Wiesz przecież, że dostajecie jedno ciasteczko na wieczór - przypomniała mu.
Zrezygnowane koty dały sobie spokój z wywieraniem na niej presji.
Wyjęła sitko z kubka i odłożyła na bok. Poszła do saloniku z herbatą w prawej dłoni. Czarne baletki bezgłośnie mknęły po drewnianej podłodze.
Przezroczyste lampiony z papieru ryżowego spowijały pokój stłumionym światłem, wywołując cienie na czarnej skórzanej kanapie i fotelach. Gazowy kominek otaczały lśniące czarne kafle. Na granitowym stoliku czekała talia kart. Pod oknem, wychodzącym na ogródek osiedlowy, stały dwa kocie posłania i dwie kocie drabinki do wspinaczki. Batman i Robin chętnie wyglądali przez okno.
Jedyny kolorowy akcent w pokoju stanowiły trzy szklane rzeźby na białych postumentach, oświetlone halogenowymi lampkami w suficie.
Gordon i Andrew narzekali, że białe ściany, czarne meble i surowe podłogi sprawiają, iż mieszkanie wygląda jak współczesna galeria sztuki albo centrum medytacji. Jej jednak odpowiadał spokojny, kojący efekt końcowy. W złe noce stanowił antidotum na głosy.
Stanęła przy oknie z kubkiem w dłoni i patrzyła na ogródek. Ciekawe, czy Zack już się położył, czy jeszcze rozmawia z Fallonem Jonesem i stara się dowiedzieć, do czego tak naprawdę doszło między Wilderem a Vellą. Wyczuwała, że wiadomość o ich związku zaskoczyła go tak samo, jak ją. Nie udawał.
Przeszył ją zimny dreszcz, jakby ktoś drutem pod napięciem dotknął nasady jej karku. Kubek zadrżał w dłoni. Gorące krople spadły na palce. Głęboko zaczerpnęła tchu. Herbata chlusnęła na podłogę.
- Cholera. Patrzyła na mokrą plamę, zaskoczona nagłym przypływem paniki.
Myślała o Zacku przez cały dzień, ale dopiero teraz myśl o nim tak na nią podziałała.
Odwróciła się i pobiegła do kuchni, odstawiła kubek, wzięła papierowe ręczniki i wróciła do saloniku.
Ukucnęła i zaczęła ścierać rozlaną herbatę. Gdy podłoga była już sucha, wróciła do kuchni, otworzyła drzwiczki pod zlewem i cisnęła ręcznik do kosza na śmieci.
Jej serce waliło jak szalone. Spojrzała na swoje dłonie. Drżały.
Co się z nią dzieje? Zaledwie kilka minut temu wszystko było w porządku. A teraz dzieje się coś bardzo, bardzo złego. I dotyczy Zacka.
To idiotyczne, ale coś jej kazało do niego zadzwonić, musiała się upewnić, że nic mu nie jest. Zapisał jej numer swojej komórki i dał jeszcze w Shelbyville. Na wypadek, gdybyśmy się rozdzielili, powiedział.
Gdzie ta kartka? Musi ją natychmiast znaleźć. Usiłowała się skupić, choć nie było to proste, bo adrenalina szalała, kazała się spieszyć.
Batman zamiauczał głośno u jej stóp. Robin owinął się dokoła nóg. Koty wyczuwały jej niepokój.
To szaleństwo. Oj, sorry, złe słowo. Nie szaleństwo, tylko dziwactwo. Bardzo, bardzo niezwykła sytuacja. Do licha, siadaj i skup się.
Cisnęła wizytówkę Zacka do torebki, zanim usiadła za kierownicą. Torebka. Gdzie indziej mogłaby włożyć wizytówkę!
Dobra, kolejny krok to bułka z masłem.
Pobiegła do holu i otworzyła szafę. Torebka wisiała tam, gdzie zawsze, obok kluczy, rękawiczek i kilku starannie złożonych szalików.
Wyciągnęła rękę i niechcący dotknęła czarnego płaszcza przeciwdeszczowego. Mroczna energia przeszyła ją silnym strumieniem.
Niech czarownica wie, że na nią poluję. Niech się boi....
Nie.
Instynktownie odskoczyła, potknęła się o kota, który stał tuż za nią, i zatoczyła aż na ścianę. Chciała się przytrzymać klamki, ale nie trafiła i klapnęła na podłogę w bardzo nieeleganckiej pozycji.
Przez chwilę siedziała bez ruchu, starając się opanować rozszalałe nerwy i zmysły. Batman i Robin krążyli dokoła, nerwowo i niespokojnie.
- Nie patrzcie tak na mnie - szepnęła. - Ja też nie wiem, co się dzieje. Może incydent w Shelbyville w połączeniu z rewelacjami na temat Velli okazał się zbyt dużym obciążeniem dla jej parazmysłów.
Nawet tak nie myśl. Zack ci tłumaczył, że nie oszalejesz z powodu paratalentu. Opanuj się. Sprawdź, co się dzieje. Wcześniej miałaś ten płaszcz na sobie i niczego nie poczułaś.
- Najwyraźniej jakieś paraecho - powiedziała kotom. - Może Zack to wyjaśni. On wie wszystko.
Zack. Musi natychmiast do niego zadzwonić. Od tego wszystko się zaczęło.
Pogłaskała Batmana i wstała.
Z wahaniem wsunęła rękę do szafy i dotknęła płaszcza.
Ukarać ją, jak inne. Płoń, wiedźmo...
Znowu gwałtownie cofnęła rękę. Więc to jednak morderca. Ale to nie jest echo poprzednich myśli. To coś nowego.
Zacisnęła zęby, wyjęła płaszcz z szafy i obejrzała go starannie. Energię wydzielało coś w kieszeni.
Zajrzała do niej ostrożnie, przerażona tym, co może tam zobaczyć.
Zalśnił kawałek porcelany. Od razu rozpoznała delikatny żółto - zielony wzór. Patrzyła na kawałek filiżanki z pensjonatu w Shelbyville.
Ze staruszką działo się coś dziwnego. Była niewyraźna. A potem, w trakcie skoku, zmieniła się w mężczyznę w czerni. Czarna maska narciarska zasłaniała twarz. Zamiast parasolki zamierzał się wojskowym nożem.
Zack nie dowierzał własnym oczom, ale jego parazmysły bez problemu interpretowały sytuację. Odruchowo, jak zawsze w chwili zagrożenia, zdał się na parainstynkt. Talent lustrzany wyczuł potencjalnego mordercę i z wyprzedzeniem nanosekundowym informował o jego kolejnym ruchu.
Zack uskoczył w prawo, wiedząc, że napastnik myślał, iż rzuci się w lewo. Maska znowu zadrżała i po chwili ponownie zjawiła się staruszka. Namierzyła na nowo cel i z oszałamiającą szybkością zaatakowała.
Mała staruszka to łowca. Parałowca.
Złe wieści. Zack spędzał mnóstwo czasu na siłowni i w sali ćwiczeń jako partner sparringowy dla krewnych łowców. Był dobry, ale nie miał zawrotnej szybkości i błyskawicznego refleksu łowcy - dziesiątki. A Czarna Maska to z pewnością dziesiątka.
Wyrwał pistolet z kabury. Staruszka wymierzyła mu kopniaka. Cudem udało mu się uniknąć morderczego ciosu, ale wystarczyło muśnięcie w żebra, by się przewrócił. Kolejny cios pozbawił go czucia w barku. Pistolet wypadł mu z ręki, słyszał, jak z brzękiem poleciał na chodnik. Nie ma czasu na szukanie. Nie wolno mu oderwać wzroku od staruszki.
Już po chwili znowu walczył z Czarną Maską. Tym razem talent Zacka wyczuł przemianę, zanim się zaczęła, i przekazał informację do jego mózgu z zawrotną szybkością. Nagle zrozumiał coś bardzo ważnego. Za ciągłe transformacje trzeba zapłacić wysoką cenę. Łowca był wolniejszy niż zwykle. I po co marnuje energię?
Oczywiście nawet przy minimalnym spowolnieniu podczas transformacji napastnik był ciągle szybki jak błyskawica. Zack z trudem uchylał się przed ciosami noża. Nie wiedział, jak się z tego wywinąć. Za plecami miał furtę z kutego żelaza, a napastnik zamykał jedyną drogę ucieczki.
Staruszka ruszyła do kolejnej szarży. Intuicja lustrzana szeptała, że napastnik czeka, aż Zack odchyli się w prawo. Wytrzymał do ostatniej chwili i runął w lewo. Staruszka padła na furtę. Wydawało się, że przez ułamek sekundy nie wie, co się dzieje.
Zack skorzystał z okazji i rzucił się na parking. Jeśli tam dotrze, będzie mógł się schować między samochodami. Czarna Maska był tuż za nim, gonił go jak drapieżnik zwierzynę.
Zack zatrzymał się gwałtownie i wysunął stopę.
Czarna Maska, akurat w trakcie transformacji, runął jak długi, ale błyskawicznie poderwał się na nogi, tym razem jako staruszka.
Zack poderwał fioletową szmatę i cisnął jej w twarz.
Trafił, przykrył jej oczy na kilka bezcennych sekund. Staruszka odskoczyła, nerwowo szarpiąc tkaninę wolną ręką.
Lekcja numer jeden z siłowni i sali treningowej: szczęście i zaskoczenie pokonają nawet błyskawiczny refleks.
I znowu miał od czynienia z Czarną Maską.
Zack nie mógł pozwolić, by go dogonił. Nie ma szans na pokonanie łowcy w walce wręcz. Musi trzymać się na dystans. Broń to jego jedyna szansa. Widział ją kątem oka, leżała jakieś trzy metry od niego.
Zbliżał się do niej, gdy nagle rozbłysły reflektory, oślepiając i jego, i Czarną Maskę. Na sąsiednie miejsce parkingowe wjeżdżał samochód.
Ubrana na czarno postać zawahała się, a potem odwróciła i zniknęła w cieniach na parkingu. Zack porwał pistolet i ruszył za nim, ale wiedział, że refleks i szybkość łowcy przewyższają jego talent lustrzany.
Czarna Maska dopadł czarnego wozu terenowego, który czekał w najciemniejszym zakątku parkingu. Drzwi od strony pasażera były otwarte, a wóz już jechał, gdy przeciwnik wskakiwał do środka. Potężny silnik zawył, kiedy kierowca docisnął gaz do dechy.
Wóz, z wyłączonymi światłami, jechał prosto na Zacka. Nie potrzebował paratalentu w skali dziesięć, by wiedzieć, że jeśli zostanie, gdzie jest, zmieni się w mokrą plamę.
Rzucił się między dwa zaparkowane wozy.
Terenówka minęła go i wypadła na ulicę, by zniknąć za rogiem. Nie zdziwił się, widząc, że nie ma tablicy rejestracyjnej.
Usłyszał znajomy dźwięk. Wsunął rękę do kieszeni, wyjął komórkę i otworzył klapkę.
- Jones - rzucił odruchowo, wpatrzony w ulicę, na której zniknął SUV.
- Zack? - Raine mówiła szybko, nerwowo. - Nic ci nie jest? Natychmiast wyczuł niepokój w jej głosie.
- Co się stało? - zapytał ostro.
- Nie wiem. Kilka minut temu miałam atak paniki. Nie wiadomo dlaczego wydawało mi się, że masz kłopoty.
Hm.
- Ciężko dyszysz. O rany. - Nagle bardzo posmutniała. - Czy ja, hm... w czymś przeszkadzam? - Odchrząknęła głośno.
Chwilę trwało, zanim zrozumiał, co miała na myśli.
- Nie. Co się dzieje, Raine?
- Nie warcz na mnie. To mnie wkurza.
- Co się dzieje, do cholery?
- Poszłam do szafy po numer do ciebie i znalazłam coś dziwnego. Jeśli to nie są halucynacje, to mam poważny problem.
- Jaki? Odetchnęła głośno.
- Podpalacz chyba mnie śledził - powiedziała cicho. - Był u mnie w domu. I zostawił prezent.
Zjawił się u niej w ciągu niecałych dziesięciu minut, co oznaczało, że złamał wszelkie ograniczenia prędkości obowiązujące w Orianie.
Wpuściła go do środka i pierwsze, co zobaczyła, to torba podróżna, którą ze sobą przyniósł, oczywisty dowód, że zamierza zostać na noc. Nie protestowała, co dobrze świadczyło o jej zdrowym rozsądku, pomyślała.
Koty ciekawie okrążyły go kilka razy i dały się podrapać za uszami; potem odeszły usatysfakcjonowane.
Dopiero wtedy dotarło do niego, że Raine gapi się na niego z buzią otwartą z wrażenia.
- Co ci się stało? - szepnęła.
Spojrzał na siebie: miał koszulę wysuniętą ze spodni i pewnie rozczochrane włosy, ale poza tym wyglądał chyba nieźle. Dlaczego ma taką minę? Dopiero po chwili zrozumiał, że pewnie wyczuwa paraenergię, wytworzoną przez przemoc i adrenalinę.
- Biłem się - odparł. - Tamten uciekł.
- Biłeś się?
- Długa historia. Później ci opowiem. Najeżyła się.
- Mówiłeś, że unikasz barowych bójek.
- Nie biłem się w barze. Opowiedz o kawałku filiżanki w kieszeni płaszcza. Jesteś pewna, że to z niej piłaś w Shelbyville?
Przez chwilę myślał, że wygłosi wykład o szkodliwości barowych bójek, ona jednak z wahaniem zmieniła temat.
- Nie dam sobie głowy uciąć, że to ta sama filiżanka - przyznała. - Ale identyczna stała w moim pokoju. I była tam, kiedy wychodziłam.
- Pamiętam.
- Więc dostał się do pokoju, zbił filiżankę i podrzucił mi odłamek. Spojrzał na zamki w drzwiach.
- Jak się tu dostał?
- Nie wiem. - Objęła się ramionami. - Nie było śladów włamania. Nie wyczułam na klamce żadnych złych wibracji.
- Bo nie wyczujesz, chyba że dotknął jej w morderczym szale - mruknął. - No i pewnie miał rękawiczki. Energia psychiczna przenosi się najlepiej przez kontakt bezpośredni, rękawiczki ją hamują.
Wzdrygnęła się i spojrzała na czarną półkę pod lampą.
- Kiedy zbił filiżankę, był wściekły. Odłamek emanuje wściekłością i strachem.
Poszedł za jej wzrokiem i zobaczył na półce kawałek porcelany. Przygotował się, wyciągnął rękę i go dotknął.
Spowiła go mroczna energia. W jego głowie pojawiła się i zniknęła scena jak urywek horroru. Trwała zaledwie kilka uderzeń serca. W tym czasie dostrzegł filiżankę w dłoniach, doświadczył przypływu gniewu i strachu, pozwolił sobie na chwilową ulgę, miotając filiżanką o ścianę.
Odłożył kawałek porcelany na półkę, starając się opanować świeży przypływ substancji biochemicznych. Dzisiejszej nocy dostał już wystarczającą dawkę tego narkotyku.
- Owszem, był tu - przyznał. - Chociaż może powinienem powiedzieć: ktoś, nie on. Nie byłem w piwnicy w Shelbyville, więc nie wiem, czy to ten sam.
- Ten sam, uwierz mi. - Ze smutkiem patrzyła na kawałek porcelany. - Po raz pierwszy któryś z nich poszedł za mną do domu.
- Niepokojące - przyznał.
- Umieram ze strachu. Złapał ją za ramiona i delikatnie przyciągnął do siebie.
- To dobrze. Ludzie przerażeni są ostrożniejsi.
- Nie obraź się, ale oczekiwałam raczej optymizmu i otuchy. - Wtuliła twarz w jego koszulę.
- Przepraszam, to taki nawyk z agencji. Fallon Jones wyznaje zasadę, że spieprzy się wszystko, co tylko można. Wkurza się, gdy jego agenci są pełni optymizmu.
- Wydaje się fajnym gościem.
- Jasne. Otwórz słownik na haśle: wesołek, a zobaczysz zdjęcie Fallona.
Wydała dziwny, stłumiony odgłos, coś jakby chichot. Napięcie ją opuszczało. Podniosła głowę.
- Powiedz, co widziałeś - poprosiła.
- To, co ty słyszałaś. Drań rozbił filiżankę w przypływie wściekłości i strachu. Wpada w panikę. Obwinia cię za pokrzyżowanie mu planów.
- Musiał mnie obserwować w Shelbyville, pewnie czekał, aż wyjadę. Ale sporo ryzykował, wchodząc do hotelowego pokoju. Ciekawe, czy ktoś go zauważył.
- Dobre pytanie, ale jest jeszcze inna możliwość.. - Czyli?
- Może wcale się nie obawiał, że ktoś go zobaczy. Może miał prawo tam być. - Zamyślił się. - Może pracuje w hotelu, może jest gościem. W pensjonacie było mnóstwo dziennikarzy. Nietrudno byłoby się wmieszać w tłum.
- To prawda.
- Pytanie tylko, dlaczego ty? Przecież wszyscy wiedzą, że trafiliście na ofiarę przez przypadek.
Cofnęła się trochę i spojrzała na niego pochmurnym wzrokiem.
- Nie wiem, co ty na to, ale z mojego doświadczenia wynika, że mordercy nie wierzą w zbiegi okoliczności. W ich oczach wszystko jest znakiem.
Wypuścił powietrze z płuc.
- Masz rację.
- Dziewczynę znaleziono w moim domu, domu czarownicy. Wie, że jestem jej bratanicą. A zatem ja także jestem czarownicą. No i wie, że tam byłam, kiedy znaleziono ofiarę. Zapewne uważa, że nie zabił jej przeze mnie.
- Jakieś inne ślady w mieszkaniu?
- Nie, rozejrzałam się, czekając na ciebie. - Zmarszczyła nos z niesmakiem. - Co nie znaczy, że on nie zrobił tego samego.
- Wątpię, pewnie miał tylko kilka minut. To zbyt ryzykowne. - Wyjął telefon z kieszeni.
- Do kogo dzwonisz? - zainteresowała się.
- Zacznę od szeryfa Langdona w Shelbyville. Masz do niego numer?
- Tak, ale po co zawracać sobie głowę? - Wyciągnęła rękę. - Nie masz żadnych dowodów. Langdon dał mi jasno do zrozumienia, że nie wierzy w zjawiska nadprzyrodzone. Co więcej, mam wrażenie, że uważa mnie za sukę z pejczem, a to chyba nie jego typ.
- Co tylko świadczy o ograniczonej wyobraźni. Podaj mi jego numer.
Ukarała go miażdżącym spojrzeniem, na które oczywiście zasłużył, ale posłusznie poszła po torebkę. Czekał, aż wyjmie wizytówkę.
- Zapomnijmy o uwagach osobistych - mruknęła, podając mu bilecik. - Ale mamy tylko kawałek filiżanki, który niczego nie dowodzi. Nie zdziwię się, jeśli Langdon zasugeruje, że sama stłukłam tę cholerną filiżankę i zabrałam kawałek, żeby zwrócić na siebie uwagę mediów. Podczas naszej rozmowy wyczułam, że tylko czeka, aż wyznam, że jestem medium.
- Ale nie sprawiłaś mu tej przyjemności?
- Żartujesz? Gdybym to zrobiła, nie słuchałby mnie w ogóle. I tak podejrzewam, że uważa wszystko, co mu powiedziałam, za stek bzdur.
- I tak do niego zadzwonię. Niech nie słucha, ale nie zarzuci ci, że go nie informowałaś. - Wystukał numer.
Po czwartym dzwonku rozległ się ochrypły, zaspany głos.
- Langdon.
- Pobudka, szeryfie. Wygląda na to, że pański zabójca był dzisiaj w Orianie.
- Kto mówi, do cholery? - Langdon od razu oprzytomniał.
- Zack Jones, prywatny detektyw. - Nie kłamał, naprawdę miał licencję detektywa, jak wszyscy agenci. Agencja to legalna firma, mająca odpowiednie zezwolenia w każdym stanie, w którym były filie. Przedstawił Langdonowi przebieg wypadków.
Nie zrobił na nim wrażenia.
- Czyli panna Tallentyre uważa, że morderca pojechał za nią do Oriany, bo znalazła w kieszeni płaszcza kawałek filiżanki? - powtórzył.
- Ona jej nie stłukła - tłumaczył Zack cierpliwie.
- Skąd pan to wie?
- Jestem tego pewny.
- To pańska klientka? - zapytał podejrzliwie Langdon.
- Tak.
- Więc ma pan powód, by jej wierzyć. Ja nie. Wpadłem na kilka sensownych tropów do sprawdzenia. Nie będę marnował czasu.
- Morderca był dzisiaj w jej mieszkaniu.
- Niby dlaczego tak się nią zainteresował? - zdziwił się Langdon.
- Dobre pytanie.
- Proszę pana, dziennikarze sądzą, że to Doug Spicer, ten agent nieruchomości, znalazł dziewczynę. Nie wspomniałem o pannie Tallentyre.
- Szeryfie, Shelbyville to małe miasteczko. Wszyscy wiedzą, że była tam ze Spicerem. Co więcej, dziewczynę znaleziono w domu jej ciotki. Logiczne, że morderca jest na nią wściekły. Chociaż, skoro o tym mowa, proszę też zadbać o bezpieczeństwo Spicera.
- Nie kupuję tego - westchnął Langdon. - Ale wie pan, co zrobię? Zadzwonię do tego policjanta z Oriany i poproszę, żeby jutro zajrzał do panny Tallentyre i rzucił okiem na ten kawałek filiżanki.
Więcej i tak nie załatwi. A Bradley Mitchell przynajmniej uwierzy Raine.
- Dzięki. - Wykrztusił to słowo z najwyższym trudem.
- Nie chcę nikogo urazić, Jones, ale ta pana klientka jest jakaś dziwna. Niezrównoważona, tak się chyba mówi.
- Dobranoc, szeryfie. Nie czekał na odpowiedź, rozłączył się i spojrzał na Raine.
- Poprosi Mitchella, żeby tu wpadł i obejrzał filiżankę.
- Przynajmniej Bradley mi uwierzy.
- To samo pomyślałem. - Wybrał kolejny numer.
- Do kogo teraz dzwonisz? - zapytała.
- Do Fallona Jonesa.
- Dlaczego?
- Bo jakieś dwadzieścia minut temu sukinsyn łowca z wielkim nożem chciał mnie wypatroszyć jak rybę. Nigdy nie lubiłem noży.
Patrzyła na niego z przerażeniem.
- Zaatakował cię jeden z tych łowców, o których mi opowiadałeś? Z tych, którzy widzą w ciemności?
- Tak. Najwyraźniej Fallon miał rację.
W ciągu mniej więcej pół sekundy jej niepokój przerodził się w oburzenie.
- A niby w jakim sensie Fallon Jones miał rację? - najeżyła się. Spojrzał na nią, czekając, aż Fallon odbierze.
- Miał nadzieję, że kiedy się tu pojawię, wyciągnę czarne charaktery z ukrycia. Chyba zadziałało.
Fallon odebrał szybko, jak zawsze zły i zniecierpliwiony.
- Czekam na dobre wieści, Zack.
- Oszalejesz z radości. Łowca ze świrem usiłował mnie dzisiaj dopaść na motelowym parkingu.
Chwila ciszy w słuchawce.
- Zakładam, że nic ci nie jest, w innym wypadku nie dzwoniłbyś - stwierdził Fallon.
- Fallon, ale z ciebie serdeczny gość. Tak, nic mi nie jest.
- A ten drugi?
- Uciekł.
- Cholera.
- Owszem. Ale podam ci kilka faktów, byś mógł je wrzucić do komputera, który nazywasz mózgiem.
- Na przykład? Wiedział, że Fallon chłonie każde słowo.
- To był łowca, ale miał świetną sztuczkę, zmieniał się w uroczą małą staruszkę i jednocześnie rzucał się na mnie z nożem. Zdarzyło ci się kiedyś zamierzyć na własną prababkę?
- Co to znaczy: zmieniał? - Głos Fallona był ostry jak nóż napastnika.
- Na początku był to bezdomny śpiący w przejściu, to chyba jego normalna postać. Zdradziły go czyste, drogie buty sportowe. Ani się obejrzałem, gdy staruszka zaatakowała mnie parasolką. Cholernie szybka staruszka. Ale nie mogłem się jej przyjrzeć, bo nagle zmienił się faceta w czarnej masce. Słyszałeś o takim paratalencie?
Fallon milczał przez chwilę. Niemal słyszało się pracę zwojów w jego mózgu.
- Może - mruknął w końcu. - W archiwach jest chyba kilka legend na ten temat. Poszperam trochę i się odezwę. Coś jeszcze?
- Nie, skądże. Jeszcze nawet nie dotarłem do ciekawej części. Tu w Orianie wiele się dzisiaj działo. Wygląda na to, że Podpalacz przyjechał tu w ślad za Raine.
- Słuchaj, Zack. Nie marnuj czasu na nieistotne śledztwo, jasne?
- Przykro mi, ale nie bardzo mogę zignorować fakt, że sadystyczny zabójca upatrzył sobie Raine na następną ofiarę. W przeciwieństwie do ciebie nie umiem wszystkiego oddzielać.
- No i co? Trzymaj się blisko niej. Za to ci płacę. Z twoim talentem i tak jest przy tobie bezpieczniejsza niż z policjantem. Pilnuj jej, ale przede wszystkim dowiedzcie się, co się stało z Lawrence'em Quinnem.
- Jak zawsze konkretny z ciebie facet, Fallon. Fallon puścił to mimo uszu.
- Mam coś dla ciebie, jeśli już skończyłeś. To nic wielkiego, ale mam przeczucie.
- Słucham - mruknął Zack. I naprawdę słuchał. Wszyscy agenci słuchali uważnie, gdy Fallon Jones miał przeczucie.
- Analityk przedstawił mi drobny, ale ciekawy szczegół na temat Lawrence'a Quinna. Jest wielkim fanem bluesa. Popytałem tu i ówdzie. W Orianie jest klub, w którym grają jazz i bluesa. Nazywa się Boczna Alejka.
Houdini. Nienawidził pseudonimu, który mu nadali. Nazywa się Sean Tanner i jeszcze nie tak dawno nazwisko to widniało na afiszach. No dobra, to prawda, że kiedy zwerbowało go Nightshade, był jeszcze mało znany, ale jego kariera nabierała rozpędu. Jego przeznaczeniem było zostać gwiazdą wielkiego kasyna w Las Vegas. Nikt nie umie tego, co on. Jego magia naprawdę działa.
Ale Nightshade obiecało mu więcej, o wiele więcej. I dotrzymali słowa.
Teraz występy na małych scenach to nie dla niego. Lekarstwo nie tylko obudziło w nim talent łowcy, ale też spotęgowało zdolność iluzji. Powiedzieli mu, że jest nowym zjawiskiem w świecie parazmysłów: łowcą - iluzjonistą, dziesiątką. Zasługuje na szacunek, ale Styczeń tego nie rozumie.
- Nightshade nie toleruje wpadek - usłyszał. Wściekłość i frustracja po nieudanym zabójstwie przeszyły go dreszczem. Mało brakowało, a złamałby kark Stycznia. To takie proste.
Niestety, to od Stycznia dostawał narkotyk. Póki nie wymyśli, w jaki sposób zdobyć środek od kogoś innego w Nightshade - na przykład od tajemniczego zwierzchnika Stycznia - musiał być posłuszny.
- Nie zawiodłem - zaperzył się. Wpatrywali się w ciemne liście przez szyby samochodu. - To jasne, co się stało. Gdyby nie ten samochód, załatwiłbym go. A tak znalazłem się w świetle reflektorów. Musiałem uciekać. Przecież mamy nie zwracać na siebie uwagi policji.
- Nieprawda. Jones ruszał do ataku. Iluzja ze staruszką nie zadziałała.
- Owszem, zadziałała.
Ale wymykała się spod kontroli i spowalniała jego reakcje. To go naprawdę martwiło. Bał się przyznać, że w ferworze walki nie panował nad przemianami. Następowały po sobie jak migotanie zepsutej latarni.
- Potknąłeś się i upadłeś - usłyszał. Nic dziwnego, że Styczeń ma akurat taki pseudonim, synonim zimy i chłodu.
- Takie rzeczy zdarzają się w walce - wyjaśnił. - Wynik i tak był przesądzony. Jones jest ode mnie wolniejszy.
- Ale ma intuicję lustrzaną. Przewidywał każdy twój ruch.
- Nieprawda. Już prawie go miałem. Gdyby nie ten cholerny samochód...
- Chyba rozumiesz, że twoja klęska kładzie się cieniem i na mnie. Jones żyje, a to oznacza dla mnie przykrą rozmowę. Muszę ci przypominać, że od szefa zależy, czy dostaniemy narkotyk?
Zmusił się do milczenia. Miał jedną wielką przewagę. Styczeń może zniknąć, on jednak jest niezastąpiony, jedyny w swoim rodzaju. Wyjaśnili mu, że talent iluzji jest bardzo rzadki, a iluzjonista, który po podaniu środka staje się łowcą, to zjawisko wręcz wyjątkowe.
Jest na najlepszej drodze, by stać się żywą legendą. Nightshade go potrzebuje.
- Następnym razem wykończę Jonesa - obiecał.
- Nie wiem jeszcze, czy dostaniesz następną szansę. Nie dyskutował, snuł własne plany.
Kiedy Zack skończył rozmowę, kipiała ze złości.
- Jak wnioskuję, pan Jones nie jest zbyt troskliwym pracodawcą - syknęła. Mało brakowało, a wyrwałaby mu słuchawkę i powiedziała Fallonowi, co o nim myśli.
Zack wzruszył ramionami.
- Uważam go za klienta, nie pracodawcę. Pracuję dla niego na zlecenie. O ile mi wiadomo, w ten sposób zatrudnia wszystkich agentów. Nie ma nikogo na stałe. Wątpię, czy ktoś wytrzymałby z nim dłużej. Ściąga taki talent, jaki mu akurat potrzebny.
- Nie o to chodzi. - Zdenerwowana, rozłożyła ręce. - Mało brakowało, byś zginął. A sądząc po tym, co mówiłeś, Fallon niezbyt się tym przejął.
- Fallona obchodzi wyłącznie jedno - sedno sprawy. Póki żyję, interesuje go tylko kolejny ruch.
- Nie wydaje się zbyt miły.
- Fallon to... Fallon. Trzeba go poznać, żeby móc docenić.
- Ale nie ma wielu przyjaciół - mruknęła.
- Nie, ale wcale mu to nie przeszkadza.
Westchnęła.
- Co teraz? Spojrzał na swoją torbę i poszukał wzroku Raine.
- Wygląda na to, że trochę u ciebie pomieszkam. Gdzie mogę się rozpakować?
Wiedziała, że to przyjdzie, przypomniała sobie. Ale on tu jest tylko ze względu na jej bezpieczeństwo. To praca, nic więcej. A jednak myśl, że zamieszka tu, pod jej dachem, wzbudziła w niej dreszcz oczekiwania.
- Dobra - starała się zachować spokój i swobodę.
- Obejdzie się bez kłótni? Uniosła brwi.
- Dzisiaj wieczorem seryjny zabójca wtargnął do mojego domu i dał do zrozumienia, że jestem jego następnym celem. Nie jestem idiotką. Cieszę się, że zamieszka u mnie facet, który umie sobie radzić z uzbrojonym napastnikiem.
- Nie ma to jak zdrowy rozsądek. Zadzwonisz do Andrew i Gordona i powiesz, co się stało?
Pokręciła przecząco głową.
- To bez sensu. Odwołają wyjazd i będą się o mnie zamartwiać, a niewiele mogą poradzić. Ba, jeśli zostaną w mieście, może im grozić niebezpieczeństwo. Gdyby morderca się dowiedział, jacy są dla mnie ważni, mógłby... - urwała nagle.
- Jak chcesz. Gdzie śpię?
- W drugiej sypialni urządziłam gabinet, ale jest tam rozkładana kanapa.
- Obawiałem się, że to powiesz. Prowadź. Odwróciła się i szła korytarzem. Ruszył za nią, niosąc torbę i kurtkę.
Batman i Robin pobiegli za nimi, zaintrygowani przebiegiem wydarzeń.
- Powinnaś się zastanowić, czy nie sprawić sobie psa - mruknął. - Koty są fajne, ale niezbyt się sprawdzają w roli obrońców.
Odwróciła się przez ramię.
- Omów to z nimi. Chyba niełatwo dadzą się przekonać. Weszła do gabinetu. Na ścianach wisiały półki z książkami. Przy oknie stało eleganckie biurko ze szklanym blatem. Rozkładana kanapa z czarnej skóry, a także pozostałe meble, tkwiły na środku pokoju.
Wyjęła z bieliźniarki czystą pościel. Gdy wróciła do gabinetu, zobaczyła, że Zack już rozłożył kanapę. Razem ją pościelili. Jest w tym coś bardzo intymnego, pomyślała. Ale takie wrażenie budziło w niej wszystko, co robiła z Zackiem.
- Mam dwie łazienki - oznajmiła, wskazując drzwi po drugiej stronie korytarza. - Ta jest do twojej dyspozycji.
- Dzięki. Nie miała powodu, by zostawać tu dłużej. Podeszła do drzwi.
- Dobranoc - powiedziała. Nie zrobił żadnego ruchu, by ją zatrzymać, ale płomień w jego oczach mówił, że właśnie to chciał zrobić.
Czego ona właściwie chce? Żeby porwał ją w ramiona i cisnął na kanapę? Żeby zdecydował za nią?
Jasne. Która kobieta tego nie chce? Ale życie jest skomplikowane.
Zmusiła się, by wyjść i nie paść mu w ramiona. Bardzo dobrze.
Była już za drzwiami, gdy się odezwał.
- Byłbym zapomniał. Fallon powiedział, że Lawrence Quinn to fan bluesa. Podobno macie tu niezły klub.
Zawróciła do gabinetu.
- Boczna Alejka. Nigdy tam nie byłam, ale słyszałam, że to popularne miejsce.
- Fallon sądzi, że warto się tam rozejrzeć, a ponieważ przeczucia to jego specjalność, jutro tam pójdę. A właściwie... - Spojrzał na zegarek. - Już dzisiaj. Z tobą.
Zaintrygował ją.
- Brzmi ciekawie. Patrzył na nią ze zrozumieniem.
- Lubisz polowanie, co? - domyślił się. - Chociaż płacisz za to wysoką cenę.
- Lubię to nieodpowiednie słowo - odparła powoli. - Ale tak, coś mi to daje. Wykorzystanie mego daru przynosi satysfakcję. Nie umiem tego wyjaśnić, ale czasami jest mi to potrzebne.
- Wiem. Wydaje mi się, że szukając sprawiedliwości dla ofiar, próbujemy odegnać wizje i głosy.
Ogarnęło ją zdumienie.
- Tak - szepnęła. - Właśnie tak. Nigdy nie myślałam o tym w ten sposób, ale właśnie o to mi chodzi.
Podszedł do niej, zamknął jej twarz w dłoni i pocałował, powoli, leniwie. Kiedy skończył, Raine iskrzyła podnieceniem.
- Dobranoc - powiedział.
Udało jej się dojść do sypialni, nie odwracając się za siebie. Nie musiała. Wiedziała, że odprowadza ją wzrokiem. Czuła na sobie jego spojrzenie. Ogarnęło ją przyjemne ciepło.
Kilka minut później była już w łóżku, wyjęła talię kart z szuflady nocnego stolika i usiadła wygodnie.
Robin i Batman leżały u jej boku.
Potasowała karty, rozłożyła pasjansa i starała się zagłuszyć mroczne głosy.
Płoń, wiedźmo, płoń...
Postać u stóp łóżka odcinała się na tle okna. Wiedziała, że to mężczyzna, ale nie widziała jego twarzy. Chciała się poruszyć, krzyknąć, ale i ciało, i gardło odmówiły jej posłuszeństwa. Znieruchomiała ze strachu.
- Matka usiłowała wygnać demona, ale ilekroć mnie karała, on stawał się mocniejszy. Teraz mu służę. Dzięki niemu jestem potężniejszy niż wszystkie wiedźmy. Będziesz ukarana, a potem spłoniesz...
Obudziło ją coś ciepłego i miękkiego przy policzku. Uniosła powieki i zobaczyła Robina. Batman stał z drugiej strony. Trącał ją pyszczkiem w ramię i miauczał cicho.
Koszula nocna lepiła się od potu. Zadrżała jednocześnie z zimna i gorąca, jak zawsze, gdy głosy dopadały ją we śnie.
Usiadła, przytuliła koty i zanurzyła twarz w ich futerkach.
- Dzięki, chłopaki - szepnęła.
- Wiedziałem, że dzisiaj będzie ciężka noc. - Zack stał w progu. - I nie wierzyłem, że pasjans załatwi sprawę. Jest źle, gdy głosy mówią o kimś innym, o człowieku, którego nie znałaś i który już nie żyje. Ale można nabrać do tego dystansu. Sytuacja jednak zmienia się, i to radykalnie, gdy szepty dotyczą ciebie.
Uniosła głowę i spojrzała na niego. W mdłym świetle nocnej lampki widziała, że ma na sobie tylko spodnie.
- Znasz to z autopsji? - zapytała.
- W pewnym sensie.
- Jesteś bardzo tajemniczy.
- Przepraszam - mruknął. - To długa historia.
- Której nie lubisz opowiadać.
- Bo nie staje się lepsza, uwierz mi.
Ma prawo do tajemnic, zdecydowała. Zna go nieco ponad dwadzieścia cztery godziny. Jak to możliwe, że mężczyzna, którego poznała wczoraj, stoi tutaj, kilka centymetrów od progu jej sypialni? Jak to możliwe, że seryjny morderca wdarł się dzisiaj do jej mieszkania?
Jej życie stanęło na głowie.
- Nie chciałam cię obudzić - powiedziała.
- Nie spałem. - Nadal tkwił w progu.
- A ja zasnęłam, ale potem przyszły koszmary i mały atak paniki.
- Nic dziwnego.
- Niby nie. - Pogłaskała Robina. - Właściwie był już czas.
- Pamiętaj, twoje parazmysły są ściśle powiązane z intuicją. Ilekroć wyczują zagrożenie, budzi się stary dobry instynkt przetrwania - walcz albo uciekaj.
- Dużo wiesz na ten temat.
- Bo miałem szczęście dorastać...
- Tak, wiem, w Towarzystwie Arcane - dokończyła. - Już coś o tym mówiłeś, raz czy dwa.
- Chciałem ci tylko wytłumaczyć.
- Wiem. Ale jestem trochę drażliwa, ilekroć poruszasz ten temat.
- Więc go zmieńmy. - Odczekał chwilę. - Zagramy w karty? Dlaczego nie? I tak już dzisiaj nie zaśnie.
- Dobrze. - Odrzuciła kołdrę, chcąc włożyć szlafrok i wstać.
- Nie musisz wstawać. - Wszedł do pokoju, zapalił boczną lampkę i przysiadł na skraju łóżka. - Zagramy tutaj.
Sądząc po ich poprzednich przeżyciach, gra w karty w pokoju z łóżkiem to kiepski pomysł, przemknęło jej przez głowę. Ale Zack już tasował.
- Znowu zagramy na pieniądze? - zapytała.
- Są tylko dwie rzeczy, dzięki którym gra w karty jest interesująca - uśmiechnął się zmysłowo. - A pieniądze to jedna z nich.
Obudziła się w szarym świetle deszczowego poranka, czując za plecami ciepłe, ciężkie ciało. To nie Batman czy Robin, koty leżały u jej stóp. Poza tym koty nie mają długich rąk, którymi obejmują ją w talii.
Spojrzała w dół. To nie kocia łapa leży tuż pod jej prawą piersią. To silna, władcza i bardzo męska dłoń.
Przez chwilę usiłowała sobie wszystko przypomnieć. Kilka partyjek blackjacka. Przez pewien czas wygrywała. Zapisywali wyniki na kartce.
W pewnym momencie Zack poszedł do kuchni i wrócił z butelką whisky, którą trzymała w kredensie specjalnie dla Andrew i Gordona. Przypomniała sobie, że wypiła szklaneczkę, może dwie. Albo trzy. A potem wszystko spowiła przyjemna mgiełka.
Oparła się na łokciu i spojrzała na Zacka. Przykrył się narzutą, ale nadal leżał na kołdrze. I wciąż miał na sobie spodnie. Zatrzymała wzrok na jego potężnej klatce piersiowej.
Przeszył ją dreszcz.
- Zack. Uniósł powieki i patrzył na nią leniwie, z zachwytem.
- Nie graliśmy w rozbieranego pokera, jeśli to cię martwi - oznajmił. Uklękła, żeby dokładniej przyjrzeć się jego klatce piersiowej.
- Boże, wyglądasz, jakbyś się zderzył z autobusem. Opuścił wzrok i skrzywił się na widok siniaków.
- W fiolecie mi nie do twarzy, ale nie jest tak źle, jak wygląda.
- Wątpię. Nie miałam pojęcia, że aż tak oberwałeś. Trzeba było od razu jechać na pogotowie. - Zerwała się z łóżka. - Ubiorę się i zaraz cię zawiozę.
Jednym płynnym ruchem złapał ją za nadgarstek i uwięził.
- Spokojnie. Nic mi nie jest.
- Jesteś pewien? Rozbawił go jej niepokój.
- Jestem trochę obolały i tyle.
- Trochę? - Patrzyła na niego z niedowierzaniem.
- No dobra, jestem obolały. - Ostrożnie dotknął żebra. - Kilka tabletek przeciwbólowych i przeciwzapalnych załatwi sprawę. A moja twarz?
Przyjrzała mu się uważnie.
- O dziwo, nie masz podbitego oka.
- Dobrze, to nam oszczędzi mnóstwa pytań. Podbite oko zawsze zwraca uwagę. - Nie puścił jej, powoli przyciągając do siebie. - Wiesz, jeśli naprawdę zależy ci na moim ozdrowieniu, mam pewien pomysł.
Pocałunek to nie jest dobry pomysł, ale nie zdołała się powstrzymać i pochyliła się ku niemu.
Musnęła jego usta swoimi.
- O tak. - Jego oczy pociemniały. - To naprawdę cudowne lekarstwo.
Objął ją mocniej. Opierała się.
- Nie śmiem wykorzystywać rannego.
- Nie boję się, wiem, że będziesz delikatna.
- Nie seksu ci trzeba - oznajmiła surowo. Ta rozmowa sprawiała jej większą przyjemność, niż była gotowa to przed sobą przyznać. - Potrzeba ci natomiast dobrego śniadania. I proszków.
- I tu się mylisz. - Uniósł palec i zaczął pouczającym tonem:
- Podczas seksu do krwi dostają się endorfiny. Poprawiają samopoczucie jak aspiryna.
Ze śmiechem wstała, włożyła okulary, sięgnęła po szlafrok.
- Śniadanie wydaje się mniej ryzykowne.
- Moja droga, w Vegas grasz o wielkie pieniądze, a w wolnych chwilach ścigasz przestępców. I ty się obawiasz ryzyka?
Zastanowiło ją to. Zawsze uważała się za osobę, która unika ryzyka. Przez całe dorosłe życie ukrywała swój dar przed światem zewnętrznym, nie licząc grupki zaufanych przyjaciół. Starała się żyć bezpiecznie, tak jak uczyła ciotka Vella, żeby nikt nie uznał jej za wariatkę. Przed Zackiem nigdy nie zaznała prawdziwej bliskości z mężczyzną, bo bała się zdradzić kochankom swój sekret.
Myśl, że jest kobietą, która nie boi się ryzyka, okazała się dosłownie upajająca.
Już miała odciąć się tak, jak zrobiłaby to kobieta bezczelna, asertywna i śmiała wobec mężczyzny, którego wpuściła do swego łóżka, gdy dostrzegła notes przy łóżku.
Ze zdumieniem gapiła się na cyfry na górze kartki.
- Co to jest? - Zamachała mu notesem przed nosem. Wsparł się na łokciu. Przestudiował liczby ze zmarszczonym czołem. A potem się uśmiechnął.
- To wynik naszej partyjki blackjacka wczoraj wieczorem - odparł.
- Z tego wynika, że jestem ci winna dziesięć tysięcy czterysta pięćdziesiąt dolarów.
- Szczęście uśmiechnęło się do mnie po tym, jak wychyliłaś trzy szklaneczki szkockiej.
- Szczęście, dobre sobie. Nigdy nie przegrywam w blackjacka. Upiłeś mnie i wykorzystałeś.
- Trzy malutkie szklaneczki whisky wystarczą, żebyś wpadła pod stół? Muszę to sobie zapamiętać.
- Szkocka i stres - poprawiła oburzona. - Ostatnio sporo przeszłam.
- Sam nie wiem. - Pokręcił głową, niezdecydowany. - Wygląda mi to na wymówkę.
- Ha! - Cisnęła notes na stolik i wzięła się pod boki. - Jest tylko jedno wytłumaczenie.
- Mianowicie?
- Oszukiwałeś.
- Czy to oznacza, że chcesz się wykręcić od spłaty karcianego długu?
- Mylisz się, jeśli sądzisz, że wyciągniesz ode mnie dziesięć tysięcy czterysta pięćdziesiąt dolarów.
- Może wymyślimy inny sposób - zaproponował gładko. Łypnęła groźnie.
- Na przykład?
- O ile pamiętam, powiedziałem wczoraj, że gra w karty interesuje mnie tylko wówczas, gdy stawką są dwie rzeczy.
Cisnęła w niego poduszką. Ze śmiechem opadł na posłanie. Odwróciła się na pięcie i nadąsana poszła do łazienki.
Już w drodze przemknęło jej przez myśl, że dąsa się pierwszy raz w życiu. I bardzo jej się to podobało.
Bradley przyglądał się kawałkowi filiżanki.
- Jesteś pewna, że to z pensjonatu w Shelbyville?
Zjawił się kilka minut po ósmej w tej samej kurtce i lustrzanych okularach, z twarzą policjanta. Od tego czasu zdjął okulary i obaj z Zackiem zachowywali się poprawnie, ale Raine wyczuwała napięcie w pokoju.
Chcąc uniknąć awantury, zaparzyła dzbanek kawy. A potem kazała mężczyznom siadać takim samym tonem, jakim zwracała się do Robina i Batmana, gdy przyszło im do głowy ostrzyć pazury na jej bambusowych żaluzjach, a nie na specjalnych drapaczkach.
Zack wybrał fotel koło stolika. Bradley usiadł na drugim. Jej została kanapa.
- Jestem pewna, że odłamek pochodzi z filiżanki w pensjonacie - odparła. - Ten facet był tutaj, w moim mieszkaniu.
Bradley nie wydawał się przekonany.
- Ale niby dlaczego miałby zostawić ci w kieszeni kawałek filiżanki? To niezbyt dramatyczny przekaz. Jeśli to symbol, to mało czytelny. Musiał się przecież liczyć z tym, że nie rozpoznasz odłamka szkła, a tym bardziej nie domyślisz się, że to przekaz dla ciebie.
Powoli nalewała kawę.
- Zaczyna mnie osaczać, ale nie chce zostawić nic konkretnego, z czym mogłabym pójść na policję.
- Czuje się bezpieczny. - Zack uważnie przyglądał się Bradleyowi. - Jest przekonany, że nawet jeśli Raine pójdzie na policję z kawałkiem porcelany, nikt nie potraktuje jej poważnie.
Bradley nie zwracał na niego uwagi. Skupił się na Raine.
- Skąd znał twoje nazwisko? W mediach podano tylko, że dom oglądała anonimowa klientka. Na bohaterów wyszli Doug Spicer i Langdon.
- Na szczęście nie było o mnie w wiadomościach - przyznała. - Ale wszyscy w Shelbyville wiedzą, że to ja byłam wtedy ze Spicerem. I że dom ciotki jest teraz mój.
Bradley się zamyślił.
- Sugerujesz, że morderca to mieszkaniec Shelbyville?
- Mieszkaniec albo ktoś, kto przyjeżdża tam na wakacje lub weekendy. Moim zdaniem to ktoś, kto dobrze zna miejscową społeczność nie tylko dlatego, że tak szybko odnalazł moje nazwisko po odkryciu dziewczyny, ale także dlatego, że swobodnie kręcił się po domu ciotki Velli.
- Domyślam się, czemu upatrzył sobie ciebie. - Bradley się zamyślił. - Jest w tym pewna logika.
- On jest pogromcą czarownic, a ja jestem bratanicą wiedźmy z Shelbyville. A zatem także czarownicą. Myślę, że się mnie boi.
Nagle zdała sobie sprawę, że nie postrzega już Bradleya z perspektywy odrzuconej potencjalnej kochanki, a on nie gra na jej poczuciu winy, by ją zmusić do współpracy z Cassidy Cutler. Znowu razem pracowali i tyle.
Bradley potarł szczękę.
- Skoro się ciebie boi, dlaczego cię po prostu nie zastrzeli?
Kątem oka dostrzegła, że Zack znieruchomiał. Ciasny pokój przepełniała energia. Bradley chyba podświadomie coś wyczuł, bo poruszył się niespokojnie.
- Sam wiesz, że psychopaci nie kierują się normalną logiką - odparła cicho. Posłała Zackowi znaczące spojrzenie.
Zack nadal nie odrywał oczu od Bradleya, ale napięcie nieco zelżało.
- Co prawda, to prawda - mruknął Bradley. Obracał w palcach kawałek porcelany. - Ale sporo ryzykował, podrzucając ci to.
- Ile osób uznałoby kawałek filiżanki za oznakę niebezpieczeństwa? - wtrącił się Zack. - Na pewno nie szeryf Langdon.
- To fakt. - Bradley skinął głową. - Mówił mi, że mają pełne ręce roboty, bo idą tropem śladów, które znaleźli na miejscu zbrodni. Przepraszał, że mi zawraca głowę. Przyznał, że robi to tylko dlatego, żeby Raine nie poszła do mediów i nie narobiła szumu, twierdząc, że ma wizje.
- Uważa, że jestem albo na granicy obłędu, albo już ją przekroczyłam - powiedziała spokojnie.
Bradley zachichotał.
- To fakt. Posłała mu swój specjalny uśmiech.
- I nie jest to opinia odosobniona wśród stróżów prawa. Bradley miał dość przyzwoitości, by się zarumienić.
- Ten uśmiech naprawdę cię nie wkurza? - zainteresował się Zack. Bradley był wkurzony i zdenerwowany. Zacisnął palce na kawałku porcelany i nie odrywał wzroku od Raine.
- Pracowałem z tobą na tyle długo, by się przekonać, że nie możemy ignorować twoich, hm, spostrzeżeń i uwag.
Odprężyła się trochę.
- Dzięki.
- I co teraz? - zapytał Zack.
- Skieruję tu więcej patroli - obiecał Bradley. - Ale nie zapewnię Raine ochrony przez okrągłą dobę. Miasta na to nie stać.
- Nie ma sprawy - zlekceważył Zack. - Już ma ochroniarza. Bradley rzucił okiem na Raine, a potem spojrzał na Zacka. W jego oczach pojawił się czujny szacunek i ciche przyzwolenie.
- Już się tego domyśliłem - mruknął.
- Co zamierzasz? - drążył Zack.
- Rutynowe działanie. Porozmawiam z sąsiadami, dowiem się, czy ktoś nie widział kogoś obcego. Może komuś rzucił się w oczy nieznany samochód na parkingu. - Wyjął notes i długopis z wewnętrznej kieszeni kurtki. - Jutro mam wolne. Pojadę do Shelbyville, zobaczę, czego się tam dowiem. Może widziano go, gdy wchodził do pokoju Raine.
- Langdon nie będzie zachwycony, że węszysz na jego terenie - zauważył Zack.
- Poradzimy sobie - zapewnił Bradley. Otworzył notes i spojrzał na Raine. - Zacznijmy od początku. Powiedz, co widziałaś i czułaś w piwnicy ciotki. Wiesz, jak to działa.
- Jasne. Wiedziała, ale Zack miał rację. Jest inaczej, kiedy na liście mordercy figuruje własne nazwisko.
Bradley wreszcie wyszedł z notesem pełnym notatek, a Raine była wyczerpana, emocjonalnie i psychicznie. Opadła na kanapę. Batman i Robin zaraz usadowili się koło niej, mrucząc głośno.
- Och. - Głaskała koty. - Chyba napiłabym się herbaty. Zack stał przy oknie.
- Zaparzę ci.
- Dzięki.
- Masz rację. - Odwrócił się, zamyślony. - Mitchell traktował cię poważnie.
- Mówiłam ci. Może go przerażam, ale wie, że warto mnie słuchać.
- I ma powody, by się postarać. Złapanie Podpalacza to rozgłos o wiele większy niż rozwiązywanie spraw sprzed lat.
Uśmiechnęła się pod nosem.
- O tym nie pomyślałam.
- Sądząc po błysku w oczach Mitchella, gdy wychodził, on teraz myśli tylko o tym.
Portland, Oregon
John Stilwell Nash stał przy przeszklonej ścianie w narożnym biurze i patrzył, jak na Portland spada monotonny deszcz. Jeśli o niego chodzi, niech leje, aż całe to cholerne miasto spłynie do rzeki Willamette. Nic mu się tu nie podobało. Miał ochotę cisnąć ciężkim wiktoriańskim kałamarzem w szybę, myśląc o wszystkich aspektach życia w tym mieście, od zbyt swobodnych, zbyt uprzejmych, zbyt ekologicznych tubylców po coroczny festiwal róż.
Jednak nic nie denerwowało go tak bardzo, jak trwająca rozmowa telefoniczna.
- Co poszło nie tak? - warknął. Myśl o ostatniej porażce doprowadzała go do szału. Udało mu się jednak, choć z pewnym trudem, zachować zimny, spokojny ton, którym zawsze się posługiwał w rozmowach z podwładnymi. Najważniejsze to ukryć przed nimi emocje. Najmniejszy ślad furii, która zdawała się go spalać, będzie odebrany jako oznaka utraty kontroli, a w tej organizacji brak kontroli uważany jest za słabość.
- Houdini twierdzi, że przeszkodzono mu w wykonaniu zadania - usłyszał głos Stycznia.
Głos równie zimny, jak jego. Początkowo uważał, że udział Stycznia w operacji w Orianie jest atutem. Dlatego ten agent zyskał przydomek Styczeń. Po dogłębnej analizie doszedł do wniosku, że klęskę w Stone Canyon spowodowali agenci, którzy ulegli emocjom. Pożądanie, zazdrość i chciwość przyczyniły się do klęski projektu. Nie może sobie pozwolić na kolejną przegraną.
- Innymi słowy, Houdini zawiódł - stwierdził. - A zatem ty także.
- Będzie jeszcze niejedna okazja. - Na Styczniu jego zawoalowana groźba zdawała się nie robić żadnego wrażenia. - A tymczasem przyszedł mi do głowy nowy sposób, bardziej... wyrafinowany.
Nash zazgrzytał zębami. Sprawa jest jasna: Styczeń przypomina, że to Nash wymyślił, by posłużyć się Houdinim do wyeliminowania agenta J&J. Wyobrażał sobie szybki cios, jak cięcie chirurgiczne. Miało to wyglądać na rozbój, który wymknął się spod kontroli. Żadnych śladów, żadnych świadków. Martwy Jones.
Nienawiść do rodziny Jonesów miał we krwi, to dziedzictwo Johna Stilwella po przodku z epoki wiktoriańskiej. Stilwell został pokonany przez Gabriela Jonesa i kobietę, którą ten później poślubił.
Rodzina Jonesów pewnie już zapomniała o pierwszym Johnie Stilwellu. Draniom nie przyszło do głowy, że w ciągu kilku lat przed śmiercią Stilwell opracował i realizował własny program rozrodczy. Z jego tajnego dziennika wynika, że celowo uwiódł i zapłodnił co najmniej dwie parawrażliwe mieszkanki Londynu. John Stilwell był fanatycznym zwolennikiem teorii Darwina. Był ciekaw, czy jego paratalent przetrwa w potomkach, zrodzonych z matek obdarzonych podobnym darem.
Teoria Darwina okazała się słuszna, choć John Stilwell nie doczekał rezultatów eksperymentu.
Nash przechadzał się po pokoju z telefonem przy uchu. To fakt, on wpadł na pomysł, by posłużyć się Houdinim do wyeliminowania Zacka Jonesa. Projekt Stone Canyon zniweczył inny Jones. Nie pozwoli, by kolejny członek tej przeklętej rodziny pokrzyżował mu szyki. Teraz jednak, gdy akcja się nie udała, musi zwalić winę na kogoś innego. Jeśli ktoś ma za to zapłacić, niech to będzie Styczeń. Na szczęście zabezpieczył się i nic go nie łączyło z tą sprawą, tak samo jak w przypadku Stone Canyon. Był przekonany, że członkowie Wewnętrznego Kręgu o niczym nie wiedzieli. Jednak kolejną wpadkę trudniej byłoby ukryć.
Członkowie Wewnętrznego Kręgu nie tolerowali niepowodzeń. Nie dziwił się im. Kiedy zajmie należne mu miejsce na szczycie organizacji, również zastosuje politykę braku tolerancji. Darwin w zarządzaniu oznacza, że przetrwają tylko najsilniejsi. A na razie musi się chronić.
- Odpowiadasz za tę operację - powiedział. - Musisz zdobyć to, czego nie dostarczył nam Quinn.
- Szkoda, że Houdini pozbył się Quinna, zanim przeanalizowano dane z jego komputera, które okazały się fałszywe - usłyszał. - Gdyby żył, można by go przesłuchać.
Stłumił kolejną falę gniewu. Po wszystkim Styczeń musi zniknąć. Może nieszczęśliwy wypadek?
- Zakładam, że następnym razem zadzwonisz z dobrymi wiadomościami - powiedział spokojnie. - W innym wypadku będę musiał cię zastąpić.
- Jeszcze jedno. - Na Styczniu groźba nie zrobiła wrażenia. - Houdini domaga się większej dawki. Twierdzi, że nie wykonał zadania, bo dostał za mało środka.
Nash zatrzymał się w pół kroku. Opanował go strach.
- A ty co o tym myślisz? - zapytał.
- Sądząc po tym, co się wczoraj wydarzyło, traci kontrolę. Nie był w stanie utrzymać iluzji. Co chwila się zmieniał i dlatego był wolniejszy niż zwykle. Ten eksperyment okazał się niewypałem i czas go zakończyć.
Przeszył go lodowaty strach. Houdini to nie jedyny eksperyment organizacji. Do licha, przecież oni wszyscy są eksperymentem, w mniejszym lub większym stopniu.
- Ty dowodzisz projektem Oriana - powiedział. - To twoja decyzja. Ale przypominam, że Houdini to bardzo drogie narzędzie. Jego wersja środka wymagała sporych nakładów finansowych. Szkoda, gdyby te nakłady poszły na marne. Jeśli jednak projekt okaże się sukcesem, koszty pójdą w niepamięć.
Rozłączył się, nie czekając na odpowiedź, świadom przyspieszonego pulsu i oszalałego bicia serca. Szarpały nim strach i adrenalina. Dłużej niż zwykle trwało odzyskanie panowania nad sobą.
Po pewnym czasie wyszedł z gabinetu. Ładniutka asystentka podniosła głowę znad biurka.
- Tak, panie Nash?
- Idę do laboratorium - powiedział.
- Dobrze, proszę pana. Czy mam odwołać spotkanie z firmą dostawczą?
- Nie. - Cholera, dzisiaj wszystko się wali. Zatrzymał się przy drzwiach, tłumiąc zniecierpliwienie. - Kiedy mają przyjść?
Zerknęła na zegarek.
- Za czterdzieści pięć minut.
- Wrócę do tego czasu. Wyszedł na korytarz i skierował się do schodów. Jego biuro mieściło się na trzecim, najwyższym, piętrze starej kamienicy, ale rzadko kiedy korzystał z windy. Uważał, że w ten sposób daje pracownikom przykład zdrowego stylu życia.
Minął kolorowy transparent, informujący, że firma Cascadia Dawn, produkująca suplementy diety, osiągnęła rekordowe zyski przez trzecie półrocze z rzędu.
Dyrektor marketingu wyjrzał ze swego gabinetu i z szacunkiem skinął głową. Dwie kobiety z public relations skłoniły się grzecznie. Machnął im ręką i wyszedł na klatkę schodową.
Na najwyższym piętrze budynku mieściły się biura, na drugim - sprzedaż internetowa i katalogowa, na parterze magazyny towarów sprzedawanych przez Cascadia Dawn.
Firma, choć nieduża, odnosiła sukcesy. I tak powinno być. Jeszcze długo pozostanie regionalnym dostawcą suplementów diety. To idealna przykrywka dla nielegalnego laboratorium.
Cascadia Dawn nie produkowała ani nie pakowała swoich produktów, to robili podwykonawcy. A jednak w budynku było świetnie wyposażone laboratorium, w którym opracowywano nowe receptury i udoskonalano stare. Laboratorium mieściło się w piwnicy i składało z dwóch części.
Pokonał ostatnie schodki, pchnął ciężkie metalowe drzwi przeciwpożarowe i wszedł do małego gabinetu.
Asystent w białym kombinezonie siedział za biurkiem. Poderwał się natychmiast.
- Dzień dobry, panie Nash. Chce pan wejść do laboratorium?
- Tak.
- Zaraz panu przyniosę kombinezon.
Miller otworzył szafkę i wyjął paczkę, w której znajdowały się jednorazowy fartuch, czepek, rękawiczki, maska i buty.
Nash przebrał się w małym pokoiku. Gdy był gotowy, Miller otworzył kolejne drzwi przyciskiem.
Nash znalazł się w dziewiczej przestrzeni. W jasnym świetle jarzeniówek aluminiowe blaty lśniły. Technicy i asystenci pozdrawiali go półgłosem, gdy szedł przez halę.
Pracowano tu nad suplementami diety, dostępnymi w całym kraju. Nash wiedział, że wiele firm zbankrutowało, choć nie wyobrażał sobie, jak można stracić pieniądze w tej akurat branży. Chyba tylko przez rażącą niekompetencję. Zadziwiające, ile pieniędzy ludzie są gotowi wydać na środek, który obiecuje schudnięcie, erekcję, mniejszy stres i poprawę odporności. I to wszystko można całkiem legalnie sprzedawać bez żadnych klicznicznych testów dowodzących skuteczności.
Niewiarygodne. I bardzo opłacalne.
Skinął głową grupie techników i podszedł do najdalszej ściany. Zatrzymał się przy kolejnych metalowych drzwiach i spojrzał na zamek cyfrowy. Oprócz niego tylko jedna osoba w całym budynku znała szyfr. Większość pracowników sądziła, że mniejsze laboratorium jest zamknięte ze względu na możliwość szpiegostwa przemysłowego i kradzieży. Receptury Cascadia Dawn to cenne skarby.
Tylko nieliczni zdawali sobie sprawę z faktycznej wartości tego, co powstawało za metalowymi drzwiami.
Mniejsze laboratorium to nie jedyny ośrodek finansowany przez organizację. Kilka innych pracowało w całym kraju, on jednak chciał, by właśnie to okazało się najważniejsze, najbardziej efektywne. To jego bilet do władzy, na fotel szefa organizacji. Należy mu się, wszak pochodzi od Johna Stilwella. Ma do tego większe prawo niż obecny szef. On jednak gra na czas. Jest parałowcą, siódemką, ale dzięki środkowi stał się dziesiątką. Co więcej, jego osobista wersja leku pozwalała mu rozwijać inne zdolności. Wrodzona smykałka do interesów stała się talentem strategicznym o średnim nasileniu. I zaczynał uczyć się hipnozy.
Teraz jednak, gdy się dowiedział, co spotkało Houdiniego, uznał, że rozsądniej będzie na razie ograniczyć rozwój parazmysłów.
Metalowe drzwi się otworzyły. Wszedł do środka i czekał, aż zamkną się ponownie.
W tym laboratorium pracowały tylko trzy osoby. Wszystkie podniosły wzrok, gdy wszedł do środka. Doktor Humphrey Hulsey spojrzał na niego jasnymi oczami bez wyrazu. Był wysoki i przeraźliwie chudy. Nash pomyślał, że w goglach ochronnych, z długimi rękami i nogami, wygląda jak gigantyczny owad.
- No i? - odezwał się Hulsey. - Czy twój agent zdobył niezbędne informacje? Nie posunę się dalej, póki nie dostanę danych Tallentyre'a. Z notatek Quinna wynika, że są niezbędne do ustabilizowania nowej receptury.
Nash stłumił odruch, by roztrzaskać mu głowę pierwszym lepszym mikroskopem. Tylko Hulsey śmiał odzywać się do niego w ten sposób, jakby zwracał się do szeregowego pracownika, a nie szefa. Hulseyowi uchodziło to na sucho, bo był genialnym chemikiem. I ósemką, jeśli chodziło o analizę wzorów - takich, które ukrywały się na poziomie cząstek molekularnych.
Hulsey był także jedynym oprócz niego wysoko postawionym członkiem organizacji. Jego intelekt i paratalent sprawiały, że był bezcenny. Niestety, aż za bardzo zdawał sobie sprawę ze swej wartości dla członków Wewnętrznego Kręgu.
- Nie - mruknął Nash. - Ale chcę porozmawiać o ostatniej wersji X9, którą mi przygotowałeś.
Dotychczas największym osiągnięciem Hulseya w kwestii badań nad formułą odkrywcy był przełom, który pozwalał modyfikować środek tak, by pasował do profilu psychicznego zażywającego.
- Przecież zmieniłem go w zeszłym tygodniu - warknął. - Co znowu?
Nash podszedł bliżej i ściszył głos. Choć asystenci byli dokładnie sprawdzeni i lojalni, Nash z założenia nie wtajemniczał nikogo, jeśli nie było to absolutnie niezbędne.
- Napady nie ustały - powiedział. - Są coraz częstsze. Hulsey się żachnął.
- Nie zwalaj na mnie winy za swój temperament. Masz problem z samokontrolą? Zajrzyj do swojego profilu. Znasz stare powiedzenie: krew nie woda.
Ponownie pochylił się nad mikroskopem.
Nash z najwyższym trudem opanował falę wściekłości.
- Przygotujesz mi nową serię - powiedział. - Bez opcji pozwalającej na rozwój dodatkowych paratalentów. Wracam do pierwotnej formuły, tej, która wzmacnia tylko talent parałowcy. Rozumiemy się, doktorze?
Hulsey nie podnosił głowy znad mikroskopu.
- Oczywiście. Nie panujesz nad nowymi paratalentami. Nash zmusił się, by wyjść z laboratorium, nie dusząc naukowca. Chwilowo Hulsey jest mu potrzebny, ale z czasem to się zmieni. Nikt nie jest niezastąpiony. Nawet doktor Humphrey Hulsey.
Zack zatrzymał się przed Incognito i przyglądał się wystawie. Zza szyby patrzyły na niego dwa manekiny w dziewiętnastowiecznych sukniach, astronauta, pirat i bohater kreskówek. Z sufitu zwieszały się barwne maski.
- Nie obraź się - mruknął do Raine - ale nie sądziłem, że ktoś kupuje kostiumy poza Halloween.
- Halloween stało się imprezą dla dorosłych - zauważyła. - Ludzie wydają majątek na przebranie.
Przytrzymał jej drzwi.
- Ale to tylko jeden dzień w roku.
- Dodajmy jeszcze coroczny bal dobroczynny w Orianie, zgodnie z tradycją jest to bal przebierańców, mnóstwo imprez dziecięcych, sporo zabaw prywatnych, zlecenia od miejscowych trup teatralnych i stronę w Internecie, i interes się kręci.
Uśmiechnął się.
- Wierzę ci na słowo. - Wszedł za nią do sklepu. - Ale powiem ci szczerze: trudno mi pojąć, że ktoś, kto skończył dziesięć lat, ma ochotę się przebierać.
- Ciotka Vella zwykła mawiać, że wszyscy nosimy maski.
Sklepik miał niewielką powierzchnię handlową, oświetloną przez teatralne reflektory i pokrytą intensywnymi kolorami. Dostrzegł kilka manekinów, między innymi jeden w spódniczce baletowej i inny w strojnej sukni, jakie zapewne nosiły osiemnastowieczne damy.
Na ścianach, w eleganckich, nowoczesnych ramach wisiały obrazy. Wszystkie przedstawiały maski.
- Dzieła ciotki Velli - wyjaśniła Raine. - Malowanie było jedną z nielicznych czynności, które ją uspokajały. Zatracała się w pracy na wiele godzin, czasami dni. Tu, w sklepie, wywiesiłam tylko kilka jej prac, większość pozostała w domu w Shelbyville.
- Ale u ciebie nie ma ani jednej. Spojrzała na niego tajemniczo.
- A chciałbyś mieć coś takiego we własnym domu? Przyjrzał się pierwszemu obrazowi. Dzieliły go od niego dobre dwa metry, a i tak wyczuwał niepokojącą energię.
- Nie - przyznał.
- Na szczęście moi klienci nie odbierają wibracji - wyjaśniła cicho. - Fascynują ich te maski. Proponowano mi za nie niezłe ceny.
- Sprzedajesz?
- Nie. To jedyne, co mi zostało po ciotce.
Po prawej stronie ciągnęła się lada, a nieco dalej czerwona aksamitna zasłona skrywała przejście do dalszej części.
- To ty, Raine? - zawołał kobiecy głos zza zasłony. - Właśnie miałam do ciebie dzwonić.
- Przepraszam za spóźnienie - odparła Raine. - Sprawy się trochę skomplikowały.
Zasłona się rozsunęła i do sklepiku weszła niska, korpulentna kobieta. Miała dwadzieścia parę lat i wyglądała, jakby uciekła z planu filmu o wampirach.
- To Pandora, moja asystentka - przedstawiła ją Raine. - Pandoro, Zack Jones.
- Jak się masz - powiedział Zack. - Przepraszam, nie dosłyszałem nazwiska.
- Bo go nie używam. - W oczach Pandory pojawił się mało subtelny błysk.
- Oczywiście - mruknął. - To wszystko tłumaczy.
Z trudem opanował uśmiech.
Pandora miała długą czarną zwiewną suknię z powłóczystymi rękawami, a na stopach buty na zabójczo wysokich obcasach. Dokoła jej szyi wił się dziwny naszyjnik z pobłyskującego srebrzyście metalu, zdobionego tajemniczym wzorem.
Długie do ramion, ufarbowane na czarno włosy, rozdzielone przedziałkiem, opadały na plecy. Jasny makijaż nadawał jej cerze chorobliwą bladość i stanowił uderzający kontrast ze szkarłatnymi ustami i mocno zarysowanymi oczami. W jej nosie, brwiach, uszach i wargach błyszczały srebrne kolczyki.
Pandora spojrzała na Raine z nieprzeniknioną miną.
- Nowy chłopak? Ku zdumieniu Zacka, Raine się zarumieniła.
- Nie - odparła szybko. - Nowy, hm, znajomy. Zack spojrzał na nią. Poczerwieniała jeszcze bardziej i odchrząknęła nerwowo.
- Jak już mówiłam, sprawy się ostatnio skomplikowały - dodała szybko. - Zack chciał cię poznać i obejrzeć sklep. Zostanie tu dzisiaj z nami.
- Dlaczego? - Pandora była ciągle podejrzliwa. Raine się skrzywiła.
- Bo Podpalacz uznał, że krzyżuję mu szyki, a Zack chwilowo bawi się w mojego anioła stróża.
Pandora się przeraziła.
- Upatrzył sobie ciebie?
- Na to wygląda - mruknęła Raine.
- Cholera, obawiałam się, że kiedyś do tego dojdzie. Nie mówiłam, że angażowanie się w te stare sprawy jeszcze kiedyś odbije ci się czkawką?
- Owszem, mówiłaś.
- Gdzie go znalazłaś? - Pandora przekrzywiła głowę, patrząc na Zacka. - Przecież nie znasz żadnych zawodowych goryli.
- Jest kimś w rodzaju detektywa - wyjaśniła Raine. Zack odchrząknął.
- Jestem prawdziwym detektywem. Pandora zaplątała ręce na piersi, wyraźnie zniesmaczona.
- No nie, kolejny stróż prawa. Myślałam, że Mitchell dał ci nauczkę. Raine zmarszczyła brwi.
- Mówiłam ci, on nie jest moim chłopakiem. Zack spojrzał na Pandorę.
- Nie interesuje mnie prawo jako takie. Ja tylko zadaję pytania i szukam odpowiedzi.
- Tak? - Nie przekonał jej, ale wzruszyła pulchnymi ramionami.
- Mogę się tam rozejrzeć? - zapytał Zack Raine.
- Oczywiście. - Ruszyła do czerwonej kurtyny. - Chodź. Pandora posłała Zackowi ostatnie podejrzliwe spojrzenie, usiadła za ladą i popatrzyła na ekran komputera.
- A, dzwoniła Maria Antonina - zawołała przez ramię. - Przełożyła miarę na czwartek.
- Nie ma sprawy. - Raine zniknęła za kurtyną. Zack poszedł za nią.
- Maria Antonina?
- Joanne Escott, nasza pani burmistrz. Zamówiła u nas kostium na coroczny bal dobroczynny, o którym ci mówiłam. Nie bardzo sobie radzi z Pandorą, więc staram się zawsze być na miejscu, gdy przychodzi do miary.
- Dlaczego Maria Antonina?
- W tym roku chciała wystąpić w osiemnastowiecznej sukni i wielkiej, pudrowanej peruce, jak ta na wystawie. Powiedziałam, że wyglądałaby jak Maria Antonina, a chyba nie o taki wizerunek burmistrza jej chodzi. Obstawała przy swoim. W końcu ostrzegłam, że jeśli tak wystąpi, przeciwnicy w Oriana Journal na pewno wydrukują jej zdjęcie z opisem: niech jedzą ciastka.
- Zakładam, że po tej uwadze zmieniła zdanie?
- Owszem, ale znów dokonała niezbyt fortunnego wyboru. Tym razem jednak nie dała się już przekonać. Pójdzie jako Kleopatra.
- Z kobrą czy bez?
- Oczywiście że z kobrą. My w Incognito szczycimy się przywiązaniem do szczegółów. Nie pozwolę, by pani burmistrz wystąpiła bez kobry.
Roześmiał się.
- Proszę bardzo. - Zatoczyła łuk ręką. - Nasze zaplecze. Przechadzał się powoli, wyostrzał zmysły. Po lewej stronie toaletka i tremo. Dokoła mnóstwo wieszaków z kostiumami, po kilkanaście na każdym. Na plastikowych głowach na półkach pyszniły się maski.
- Sporo towaru - zauważył.
- Teraz mamy najwyższe obroty.
- Sama to wszystko projektujesz?
- Nie, rzucam tylko pomysły, wykonuję wstępne szkice. Pandora jest geniuszem w tej dziedzinie. A ciotka Vella robiła maski.
Doszedł do końca wąskiego przejścia między dwoma rzędami wieszaków i nie wyczuł nic.
- Zero - oznajmił.
- To dobrze. Zerknął na tylne drzwi.
- Prowadzą do zaułka?
- Tak. Zawsze są zamknięte na zasuwę i mamy alarm. Często jesteśmy tu same. Nie chcę niepotrzebnie ryzykować.
Skinął głową i podszedł do drzwi, by je sprawdzić. Wrócili do sklepu. Pandora siedziała pochylona nad klawiaturą i pisała coś szybko.
- Kolejnych dwadzieścia zamówień na nowe gorsety - powiedziała do Raine ze wzrokiem wbitym w monitor. - Mówiłam ci, że okażą się przebojem.
Zack spojrzał na ekran i zobaczył obcisły gorset z czarnego winylu, zaprezentowany ze szpilkami i egipskim naszyjnikiem. Spojrzał na Raine.
- Strona internetowa? W jej oczach zalśnił uśmiech.
- Wiesz, póki nie poznałam Pandory, nie miałam pojęcia, jak chłonny jest rynek gorsetów.
Klub Boczna Alejka przypominał mroczną jaskinię, rozjaśnianą płomykami świeczek na stolikach. Samotny gitarzysta na scenie wychwalał zalety nielegalnego seksu. O ile Raine zdołała się zorientować, cała piosenka opierała się na serii metafor, które dotyczyły zakupów w cukierni.
Bawiła się słomką zanurzoną w wodzie z cytryną i czekała niecierpliwie, aż muzyk przestanie grać. Chciała porozmawiać z Zackiem. Z szacunku dla artysty goście milczeli, czasem tylko ktoś zamawiał coś półgłosem u kelnera.
Zacka pochłonęła muzyka. Siedział obok Raine, ze szklanką wody w dłoni. Był tak blisko, że muskał ją udem i barkiem, czuła jego zapach. Jej parazmysły wychwytywały nutę podniecenia.
Upomniała się, że są tu niejako służbowo, stąd drinki bez alkoholu. Co jednak nie oznaczało, że nie szykowała się specjalnie na ten wieczór. Nigdy przedtem nie była w klubie jazzowym, ale doszła do wniosku, że czerń pasuje zawsze i wszędzie. Jej sukienki nikt nie uznałby za strój do pracy. Była bardzo obcisła i wycięta głębiej niż jakikolwiek inny strój w jej garderobie, a mimo to wyglądała nie tylko bardzo seksownie, ale i elegancko. Sama nigdy nie zdecydowałaby się na taki zakup, ale był z nią Gordon i uparł się, że sukienka jest właśnie dla niej. Zamierzała włożyć ją na pierwszą prawdziwą randkę z Bradleyem.
Zack zareagował wspaniale.
- To działa - mruknął, gdy weszła do saloniku na wysokich obcasach, z malutką torebką w dłoni.
Nie słowa jednak przyprawiały ją o zawrót głowy, lecz płomień w jego oczach. Jeszcze żaden mężczyzna tak na nią nie patrzył. Rozpalał.
Gitarzysta zakończył balladę o cukierni i ogłosił przerwę. Wyłączono nagłośnienie. Salę wypełniła muzyka z płyt i szmer rozmów.
- Co teraz? - zapytała. Zack wyprostował się powoli.
- Teraz popracuję.
- Jak to?
- Podejdę do baru i utnę sobie pogawędkę z barmanem.
- Po co?
- Przeprowadziłem małe dochodzenie. Tamtej nocy, gdy był tu Quinn, grał znany zespół. Zakładam, że wszystkie stoliki były zarezerwowane. Skoro przyszedł sam, jest duża szansa, że usiadł przy barze.
- Jasne - domyśliła się. - Liczysz, że barman go zapamiętał.
- Warto sprawdzić. Zaraz wracam. Wstał, ale nie odszedł.
- Fantastyczna sukienka - powiedział. Zdała sobie sprawę, że gapi się na jej dekolt.
- Lepiej idź do barmana - powiedziała.
- Tak. Do barmana. Muszę sobie tylko przypomnieć, o co właściwie...
Uśmiechnęła się.
- Koncentracja, Jones.
- Tak jest, proszę pani. Patrzyła, jak lawiruje wśród stolików, świadoma nowego doznania.
Większość jej rówieśniczek zasmakowała już flirtu, ale nie ona. Nigdy sobie na to nie pozwalała, bo wiedziała, jaki będzie nieunikniony koniec. Czuła się nieswojo, wysyłając mężczyźnie kuszące sygnały i jednocześnie wiedząc, że nigdy się do niego nie zbliży, bo to oznacza ujawnienie prawdy o głosach, a faceci nie najlepiej znoszą takie rewelacje.
Ale z Zackiem było inaczej.
Straciła go z oczu. Usiadła wygodniej i popijała napój. Dokoła było coraz głośniej. Ludzie przekrzykiwali muzykę, co chwila ktoś wychodził do łazienki lub z niej wracał.
Zack pojawił się szybko. Od razu wyczuła, że nie jest w nastroju do flirtów.
- Barman go zapamiętał, owszem - zaczął. - Quinn miał ze sobą laptopa i pilnował go jak oka w głowie. Zamówił piwo, zapłacił gotówką. Potem drugie. Barman uznał, że wypije jeszcze niejedno i otworzył mu rachunek. Po trzecim piwie Quinn poszedł do łazienki i już stamtąd nie wrócił.
- Chcesz powiedzieć, że Quinn uciekł, nie płacąc rachunku?
- Taka jest wersja barmana. Quinn nie zapłacił za swoje piwa. Nie zostawił napiwku, poszedł do łazienki i nie wrócił.
Zorientowała się, że Zack przygląda się korytarzykowi wiodącemu do łazienek.
- O czym myślisz? - zapytała.
- Że według Fallona ślad Quinna gwałtownie urywa się w Orianie. Może urywa się właśnie tu, w tym klubie.
- Sugerujesz, że tu go porwano?
- Wiemy tylko, że był tu wieczorem dwudziestego. A potem ślad po nim zaginął.
Wyczuwała energię otaczającą Zacka. Była to ta sama niebezpieczna aura, którą wychwyciła poprzedniego wieczoru, gdy stał na jej progu prosto po walce.
Najdziwniejsze, że podwyższony poziom jego paraenergii pobudzał i jej zmysły. Poczute podniecenie i niepokój.
Pochyliła się w jego stronę.
- Co teraz zrobisz?
- To samo co Quinn po trzech piwach. Pójdę do łazienki. Położyła mu dłoń na ramieniu. Musiała go dotknąć.
- Uważaj na siebie, proszę. Widziałam wiele filmów, które się działy w męskich toaletach. Wszystko się może stać.
- Nie bój się. - Poklepał ją po dłoni. - Też je widziałem.
Szedł do łazienki, jak prawdopodobnie Quinn od baru. Rozgrzewał się, wszystkie jego zmysły czekały na bodźce. Czuł chłodną rozkosz polowania.
Zdawał sobie sprawę, że Raine wyczuwa jego reakcje i że jego energia budzi jej paratalent. Więź między nimi się umacnia, nieważne, czy ona o tym wie, czy nie.
Przeszedł słabo oświetlonym korytarzykiem i pchnął drzwi do męskiej toalety. W środku było trzech mężczyzn - dwóch przy pisuarach, jeden w kabinie. Szedł przez ciasne pomieszczenie i starał się nie wyglądać jak zboczeniec, gdy szukał najmniejszych śladów.
Problemem nie był brak niewidocznych osadów; to typowa łazienka i widziała sporo ludzkich dramatów. Wizje zbijały go z tropu, ale były niewyraźne i ulotne. Wyczuwał posępny wieloletni nalot pospiesznych kontaktów seksualnych, brania narkotyków, przemocy, choroby, gniewu.
To ostatnie uczucie go zaintrygowało, było bardzo świeże, może z dzisiejszego wieczoru. Wyczuwał je przy umywalce. Mył ręce i koncentrował się na osadzie. Zobaczył mężczyznę, który przed chwilą się dowiedział, że jego żona sypia z innym. Miał nadzieję, że biedak wziął się w garść, zanim wrócił do stolika.
Tak jak się spodziewał, na klamkach zebrało się tyle śladów, że nie sposób ich wyodrębnić. Klamki pochłaniają paraenergię jak gąbka.
Zanim skończył, mężczyźni przy pisuarach przyglądali mu się niespokojnie. Wyszedł na korytarz.
Cóż, to był strzał w ciemno, tłumaczył sobie.
Doszedł do wyjścia awaryjnego. Najprostsza droga ucieczki, jeśli się nie chce zapłacić rachunku.
Nie było alarmu. Ostrożnie dotknął drzwi dłonią, ale nie wyczuł nic specjalnego.
Wyszedł na zewnątrz. Drzwi zamknęły się ciężko. Stał przez chwilę, odbierał docierające do niego bodźce. W nocnym powietrzu unosił się zapach odpadków z wielkiego kontenera, obok stał pojemnik na szkło; cuchnął winem i piwem. Szczury przyglądały mu się spod śmietnika i zaraz odbiegły w noc.
Nie wyczuł niczego w łazience ani korytarzu, więc dalsze poszukiwania to pewnie strata czasu. Mimo tego ruszył ku krańcowi zaułka.
Piąty albo szósty raz Raine spojrzała na zegarek. W mdłym świetle świeczki zobaczyła, że minęła dopiero kolejna minuta. Nic wobec wieczności. Ile czasu może trwać przeszukiwanie łazienki?
Niemal natychmiast po odejściu Zacka jej podekscytowanie ustąpiło mrocznej emocji. Czuła teraz coś niepokojąco podobnego do wrażeń z tamtej nocy, gdy Zacka napadnięto na parkingu. Nie podobało jej się to, ale nie wiedziała, co robić. Może pójdzie do męskiej toalety?
Właściwie to wcale nie taki zły pomysł.
Jeśli oboje odejdą od stolika, kelner uzna, że sobie poszli. Zack zapłacił za napoje, ale nie zostawił napiwku, bo myślał, że jeszcze coś zamówią.
Otworzyła torebkę w poszukiwaniu drobnych. Nagle włosy na jej karku uniosły się, jakby szarpnięte niewidzialnym lodowatym podmuchem. Miała gęsią skórę.
Od razu uświadomiła sobie dwie rzeczy. Po pierwsze, przed chwilą jej stolik minął ktoś bardzo niebezpieczny. Wyczuwała nie tylko jego obecność, ale i zamiary.
Po drugie - miała niezachwianą pewność, że te złe zamiary dotyczą Zacka.
Zack ma kłopoty. Wiedziała to równie jasno jak to, że słyszy głosy.
Zmusiła się, by wyjąć pieniądze spokojnie, bez pośpiechu. Jej instynkt alarmował. Musi zachować spokój.
Położyła banknot na stoliku i dopiero wtedy odwróciła się od niechcenia, jakby w poszukiwaniu kelnera.
Zobaczyła mężczyznę znikającego w ciemnym korytarzyku prowadzącym do toalety. Dobiegła tam i dostrzegła ciemną postać stojącą przy wyjściu awaryjnym.
W niesamowitej poświacie neonu ujrzała, jak wyjmuje czarną narciarską maskę z kieszeni i naciąga na twarz. Jedną ręką sięgnął do klamki, drugą wyjął nóż z pochwy.
Koszmarne wizje zjawiły się bez ostrzeżenia, gdy dotknął metalowego kontenera. Były przerażające i świeże, miały nie więcej niż miesiąc.
Nagle wiedział już, co tu się wydarzyło. Widział to oczami Lawrence'a Quinna.
Ciemna postać wynurza się z mroku. Zagubienie i przerażenie. Koszmarna świadomość, że okazał się głupcem, ufając im. Śmierć jest tuż - tuż. Oczy jak bezdenne czeluście oczodołów...
Ogarnia go nienaturalne zimno. Leży na ziemi. Śmierć wyciąga rękę, pochyla się nad nim, wyrywa coś z odrętwiałych palców...
Drzwi do klubu się otworzyły. Cofnął dłoń i się odwrócił. Wizje zniknęły, ledwie oderwał dłoń od metalu, ale nadal czuł to samo co tamten człowiek, świadom nadciągającej nieuchronnej śmierci.
Raine wybiegła na dwór. Poruszała się zadziwiająco szybko w obcisłej sukience, na wysokich obcasach. Biegła prosto na niego, zaciskając prawą dłoń na torebce. W milczeniu pokonywała dzielącą ich odległość.
To nie Raine, ostrzegły go parazmysły. Coś jest nie tak.
Ale dysonans między wyglądem napastnika a reakcją zmysłów był zbyt duży, spowolnił czas reakcji.
W drzwiach pojawiła się kolejna postać.
- Uważaj! - zawołała Raine. - Ma nóż.
Prawdziwa Raine.
Cisnęła torebką w napastnika. Odbiła się od jego pleców i upadła na ziemię. Cios nie wyrządził mu żadnej krzywdy, ale sprawił, że obejrzał się za siebie.
To wystarczyło, by stracił kontrolę, bo Raine na chwilę zniknęła i pojawił się stary znajomy w czarnej masce.
Czarna Maska uznał, że prawdziwa Raine nie stanowi żadnego zagrożenia, ale w tym czasie Zack zdążył wyjąć pistolet z kabury.
Nie mógł jednak spokojnie wycelować. Napastnik ruszał się zbyt szybko, a Raine była za nim. Jeśli spudłuje, a to możliwe w takich okolicznościach, trafi ją.
Czarna Maska znowu stał się nią. Dzieliło go od Zacka już tylko kilka metrów. Zack instynktownie wyczuł, co tamten zrobi, i uchylił się w ostatniej chwili.
Ukrył się za pojemnikiem na szkło, wyjął pierwszą lepszą butelkę i się przyczaił.
Sobowtór Raine skręcił za róg, trzymając czarną torbę w wyciągniętej dłoni. Za późno zorientował się, że jego cel nie stoi, tylko kuca. Zamachnął się, skierował torebkę w dół, która w ułamku sekundy zmieniła się w nóż. Czarna Maska wrócił, ale transformacja sprawiła, że na moment stracił równowagę.
Zack zaatakował. Zamachnął się butelką i trafił go w nogę. Szkło się rozprysło, a Zack uskoczył. Nie patrzył, czy zraniło go do krwi, bo Czarna Maska cofnął się gwałtownie. Przemieniał się tak szybko, stając się to Raine, to sobą, że Zack nie mógł zobaczyć go wyraźnie, nie na tyle, by złożyć się do strzału.
Stało się oczywiste, że napastnik zupełnie stracił nad sobą kontrolę.
- Nie! - Czarna Maska - Raine zawył z gniewem i strachem.
Odwrócił się na pięcie i nadal ściskając torebkę - nóż, puścił się pędem ku wyjściu z zaułka.
Zack ruszył za nim, mijając przerażoną Raine, ale wiedział, że to bez sensu. Owszem, Czarna Maska nie panuje nad iluzją, ale ciągle jest szybki jako parałowca.
Napastnik wybiegł na chodnik. Skręcił w lewo i zniknął im z oczu. Jego kroki niosły się echem w nocnej ciszy.
Zaryczał silnik. Zapiszczały opony.
Samochód już czekał.
Ale tym razem usłyszeli upiorny głuchy odgłos i warkot silnika na pełnych obrotach.
Zack zawahał się na rogu zaułka. Nie ma sensu pakować się w zasadzkę. Kiedy jednak odważył się wyjrzeć zza rogu, po samochodzie nie było śladu.
Dostrzegł jedynie ciało leżące na skrzyżowaniu.
Policjanci twierdzą, że to wypadek, przy czym kierowca zbiegł z miejsca wypadku - powiedział Zack do telefonu. - Nie żył już, kiedy go dopadłem. Nie miał przy sobie żadnych dokumentów. Nikt nie widział samochodu.
- A ty? - zainteresował się Fallon.
- Ja też nie. - Przechadzał się po saloniku Raine, chcąc się pozbyć nadmiaru energii. Batman i Robin deptali mu po piętach, niepewni, czy to nowa zabawa. - Ale wydaje mi się, że to ten sam samochód, co wczoraj na parkingu.
- Czy policja zainteresowała się tobą albo Raine?
- Na razie nie. Uważają, że był to nieudany napad rabunkowy. Powiedziałem, że poszedłem do łazienki i wyszedłem na dwór, zaczerpnąć świeżego powietrza. Facet mnie zaskoczył, miał nóż, ale uciekł, kiedy Raine przyszła zobaczyć, co się dzieje.
- To wszystko prawda - mruknął Fallon. Wydawał się zadowolony. Wszyscy znali Zasadę Numer Jeden.
Trzymaj się prawdy, ale nawet nie próbuj tłumaczyć istnienia Towarzystwa Arcane i jego problemów z Nightshade organom ścigania.
W gruncie rzeczy to dobra zasada, pomyślał Zack. Nie wyobrażał sobie, by rozmowa o towarzystwie z policjantem przyniosła pozytywne efekty. Widzi pan, pracuję dla agencji paradetektywistycznej, która z kolei współpracuje z towarzystwem, którego głównym zadaniem jest badanie parazmysłów, a nasi przeciwnicy wykradli nam niedawno formułę, dzięki której można wyprodukować lek potęgujący paratalent...
Bomba.
Co jakiś czas towarzystwo trafiało na pierwsze strony brukowców, tuż obok nagłówków informujących o spotkaniu z Elvisem i niewinnych kobietach zapłodnionych przez przybyszów z kosmosu. Zdaniem Fallona i tego było za wiele. Nie pozwoli, by J&J stała się pośmiewiskiem organów ścigania.
- Policjantów oczywiście bardzo interesuje samochód, który zabił napastnika - powiedział do słuchawki.
- Wątpię, by się czegoś dowiedzieli, nawet jeśli go znajdą. Zabójca Czarnej Maski już o to zadbał. Moim zdaniem jego zwierzchnik w Nightshade dał mu jeszcze jedną szansę, by cię sprzątnął. A kiedy mu się to nie udało, padł ofiarą planu B.
- Jakiś pomysł, o co chodzi z tymi ciągłymi przemianami?
- Wygląda na to, że miał dwa bardzo silne parazmysły, ale nie był w stanie zapanować nad obydwoma - odparł Fallon.
Raine zjawiła się w progu, niosąc bambusową tacę, a na niej - delikatny imbryk i dwie filiżanki. Przebrała się i zamiast seksownej czarnej sukienki miała na sobie biały szlafrok, a na nogach - kapcie zamiast szpilek. Z koka wymknęło się kilka kosmyków podczas zamieszania w zaułku i teraz bardzo zmysłowo opadały jej na uszy i kark. Jego ciało, nabuzowane adrenaliną, zareagowało natychmiast.
- Myślałem, że to niemożliwe, by u jednego osobnika ujawniły się dwa dobrze rozwinięte paratalenty - zauważył Zack, ciągle wpatrzony w Raine. - Eksperci twierdzą, że jeden zmysł musi dominować.
- Zawsze są wyjątki od zasad - mruknął Fallon. - Z danych historycznych wynika, że zdarzali się osobnicy dysponujący kilkoma talentami o silnym natężeniu, ale to bardzo rzadkie przypadki. Według naukowców to logiczne, że jeden talent zawsze jest silniejszy od pozostałych.
- Chodzi o przeciążenie mózgu czy coś takiego?
- Zadaniem mózgu jest analizować ogromne ilości danych dostarczanych przez zmysły. Ma także odrzucać informacje niepotrzebne. Nazywamy to zdolnością koncentracji. Jeśli jednak ta funkcja zawodzi, dochodzi do swoistego krótkiego spięcia, żeby się posłużyć terminologią elektryczną.
- Za dużo informacji.
- Sam wiesz, jak trudno jest uporać się z nadmiarem danych, dysponując wysokim stopniem parawrażliwości - ciągnął Fallon. - Wymaga to ogromnej siły woli i samokontroli. A wyobraź sobie, co oznacza zapanowanie nad dwoma takimi parazmysłami.
- Czarna Maska najwyraźniej nad nimi nie panował. Migał jak neon, zepsuty neon.
- Przeszukałem wszystko, co mi wpadło w ręce. Takich przypadków było dosłownie kilka i za każdym razem podwójny talent umierał młodo. Zapewne natura zadbała, by nie stał się zabójczo niebezpiecznym drapieżnikiem i nie rozsiewał swoich genów.
- Jeśli to prawda, jakie są szanse, że Nightshade trafił na taki okaz, który akurat nie umarł w dzieciństwie?
- Właściwie zerowe - przyznał Fallon. - Przeczucie mi podpowiada, że wcale nie znaleźli kogoś takiego; oni go stworzyli za pomocą zmian w formule odkrywcy.
- To logiczne. Ale skoro zadali sobie tyle trudu, by go stworzyć, czemu go zlikwidowano?
- Bo okazał się zawodny. Zaatakował cię dwukrotnie i za każdym razem poniósł klęskę. Nightshade bardzo dosłownie traktuje teorię ewolucji; przetrwają tylko najsilniejsi.
- Mam nadzieję, że nie dysponują gromadą innych podwójnych paratalentów, którzy zastąpią Czarną Maskę.
- Mało prawdopodobne. - Fallon był bardzo pewny siebie. - Abstrahując od kosztów, analitycy tłumaczyli mi, że bardzo niewielu ludzi ma odpowiedni paraprofil, pozwalający na rozwinięcie drugiego paratalentu.
- Nigdy nie przepadałem za statystyką. Zostawia zbyt duży margines błędu.
- Nie bądź takim pesymistą. - W głosie Fallona pojawiły się weselsze nuty. - Posuwasz się do przodu. Wiemy przynajmniej, że Lawrence Quinn nie żyje i że najpewniej zabił go multitalent, z którym walczyłeś.
- Wiemy także, że Nightshade zabrało coś Quinnowi przed jego śmiercią. Najpewniej komputer. Barman przypomniał sobie, że miał ze sobą laptopa.
- Zapewne z danymi dotyczącymi badań, które chciał sprzedać Nightshade - domyślił się Fallon. - Ale coś poszło nie tak. Zabójcy Quinna nie dostali tego, na co liczyli, i dlatego wrócili do Oriany. A Raine Tallentyre to nasz jedyny trop. W żadnym wypadku nie strać jej z oczu.
Zack usłyszał trzask w słuchawce i po chwili zorientował się, że mówi do głuchego telefonu. Przyczepił go z powrotem do paska, przestał chodzić i spojrzał na Raine. Usiadła na kanapie i nalewała herbatę ze zmysłowym wdziękiem, który zapierał mu dech w piersiach. Poczuł, jak jego ciało się spina.
Weź się w garść, Jones. To tylko reakcja po działaniu. Już nieraz to przeżywałeś.
Raine odstawiła imbryk i spojrzała na niego poważnie.
- Co powiedział Fallon? Skoncentrował się z trudem i szybko streścił rozmowę z szefem agencji.
Koty doszły do wniosku, że zabawa w chodzenie się skończyła. Podeszły do kanapy i usadowiły się po obu stronach Raine.
Zack przeczesał włosy palcami. Usiłował się skupić.
- Jedno jest dobre. Zdaniem Fallona nie musimy się obawiać, że w Orianie pojawi się kolejny multitalent.
Raine wzięła kruchą filiżankę w obie dłonie.
- A zabójca tego, który już tu był?
- No cóż, owszem, nim powinniśmy się martwić. - Przyłapał się na tym, że gapi się na jej usta. Skoncentruj się Jones. Znowu zaczął przechadzać się po pokoju. - Ale chyba nie od razu.
Znieruchomiała na moment, ale zaraz upiła łyk herbaty.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Fallon ma chyba rację. Nightshade zapewne zlikwidowała multi - talent, bo nie udało mu się mnie zabić. Ale jest jeszcze jedna wersja: może Czarna Maska wymknął się spod kontroli i zaczął sprawiać problemy.
Zamyśliła się.
- Czyli twoim zdaniem nie miał rozkazu, by cię zabić? Nie dzisiaj? Że działał z własnej inicjatywy?
- Najwyraźniej ziemia paliła mu się pod nogami. Trudno to wytłumaczyć, ale wydaje mi się, że chciał mnie zabić z powodów osobistych. Nie było w nim chłodu zawodowca. Fallon twierdzi, że podawano mu nową wersję leku. Niewykluczone, że miało to wpływ na jego psychikę.
Wzdrygnęła się.
- Z tego, co mówisz, wynika, że formuła od dawna doprowadza stosujących środek do szaleństwa.
- Owszem.
- Trudno mi uwierzyć, że mój ojciec w tajemnicy pracował nad czymś takim.
- Raine... Ostrożnie odstawiła kruchą filiżankę.
- Nic dziwnego, że zarząd wykluczył moją rodzinę ze stowarzyszenia i kazał J&J spalić laboratorium.
Przeszedł przez pokój i zatrzymał się naprzeciwko niej, koło stolika.
- Myślałem, że wyrażam się jasno. Zarząd wykluczył z Arcane twojego ojca - powiedział spokojnie. - Nie ciebie czy twoją ciotkę. Pamiętaj o tym.
Wzruszyła ramionami.
- Jakbyśmy miały cokolwiek do powiedzenia po tym, jak agenci J&J zniszczyli laboratorium.
- Ty nie miałaś nic do powiedzenia, bo byłaś za mała. Ale Vella - owszem. To ona postanowiła wychowywać cię z dala od towarzystwa, od twego dziedzictwa.
- Na jej miejscu postąpiłabym tak samo. Nie miała zbyt wielu powodów, by zaufać agencji czy Arcane.
Obszedł stolik, pochylił się i ujął jej dłonie. Pociągnął ją do góry.
- A ty? - zapytał.
- Ja też nie mam powodów, by zaufać, czy to agencji, czy towarzystwu. Jedni i drudzy mają własne cele.
- A ty masz swój.
- Tak.
- Nie ufasz ani agencji, ani towarzystwu - powtórzył. - A mnie? Patrzyła mu w oczy.
- Czy to ważne?
- Tak. - Słyszał szorstkie nuty w swoim głosie, ale nie umiał ich złagodzić. - To bardzo ważne.
- Ufam ci - powiedziała. Miała taką minę, jakby te słowa zaskoczyły ją samą, ale się nie wycofała. - Od początku byłeś ze mną szczery.
Poczuł, jak rozluźniła się niewidzialna obręcz.
- Dobrze - mruknął. Puścił jej dłonie. - Dobrze. Dziękuję.
- A ty mi ufasz?
- Tak. - Nawet się nie zastanawiał nad odpowiedzią.
- Chociaż wiesz, że pomagam ci, bo kierują mną egoistyczne motywy?
- Wiem, o co ci chodzi. Nie ukrywałaś tego. Ty także byłaś wobec mnie uczciwa od początku.
- Jak ty. - Opadła z powrotem na kanapę. - Naleję ci mojej herbatki i zagramy w karty.
Nie miał ochoty siadać. Musiał się ruszać. Herbatka i karty nie załatwią dzisiaj sprawy. Wizje Lawrence'a Quinna z ostatnich chwil przed śmiercią były zbyt jaskrawe, zbyt intensywne. Atak Czarnej Maski spotęgował tylko zwykłe problemy po wizjach.
Czeka go ciężka noc, a nie mógł sobie pozwolić na tłumienie zmysłów szklaneczką whisky. Najrozsądniej będzie w ogóle się nie kłaść.
Wlała napój do małej filiżanki i mu podała.
- Proszę, napij się. Wychylił niemal całą zawartość jednym haustem, żeby sprawić jej przyjemność. Lekko cierpki ziołowy smak okazał się całkiem przyjemny, choć nie sądził, by miał mu pomóc. Tylko jedno przegnałoby mroczne wizje sprzed jego oczu, a tego dzisiaj nie dostanie.
Raine zaczęła tasować karty. Dzielnie starał się skupić, wiedział jednak, że to strata czasu. W jego umyśle walczyły o lepsze koszmarne wizje i rozpaczliwa chęć udowodnienia sobie, że żyje, w najbardziej prymitywny sposób.
- Doceniam twoje wysiłki, ale nic z tego nie będzie.
- Zanosi się na ciężką noc, co? - domyśliła się.
- Przyzwyczaiłem się. Mną się nie przejmuj.
- Mnie też się nie chce spać. Delikatnie mówiąc, nieco się zdenerwowałam, gdy zobaczyłam, że tamten facet usiłuje cię zabić. A potem jego ciało na chodniku...
Jego dłoń zastygła w połowie drogi do ust.
- Skąd wiedziałaś, że mnie zaatakuje?
- Sama nie wiem. Przeszedł tuż koło naszego stolika. Nagle go wyczułam i wiedziałam, że to ktoś bardzo zły. Jakbym zerknęła przez ramię i zobaczyła tygrysa czającego się do skoku.
Skinął głową.
- To normalne, gdy parałowca się rozgrzewa. Wydziela energię drapieżnika. Wyczuwa ją większość ludzi, nawet bez parazmysłów. Aparawrażliwy wychwytuje ją od razu.
- Jesteś pewien, że twoje wizje dotyczyły śmierci Quinna? - zapytała cicho.
- Tak.
- I że zamordował go Czarna Maska?
- Nie, tego nie wiem na pewno, ale to logiczne. Ostatnie, co zobaczył Quinn, to coś, co jego przerażony umysł zaklasyfikował jako trupią czaszkę. Dwie czarne otchłanie zamiast oczu. Idę o zakład, że w rzeczywistości była to maska narciarska.
- Fallon Jones ciągle uważa, że kluczem do tajemnicy jestem ja - stwierdziła.
Upił kolejny łyk herbaty.
- Niestety zgadzam się z nim.
- Ale od śmierci ciotki minął już miesiąc, a nikt nie starał się ze mną „skontaktować.
- Fallon uważa, że obserwują cię z daleka.
- Po co? - zdziwiła się.
- Niech się zastanowię. Co robiłaś przez ostatni miesiąc?
- Oprócz prowadzenia sklepu?
- Tak.
- Porządkowałam sprawy ciotki. Nie masz pojęcia, ile papierkowej roboty wiąże się ze śmiercią.
- No właśnie.
- Co?
- Wracamy do punktu wyjścia. Do Velli Tallentyre - oznajmił.
Sen był koszmarny.
...ręka kościotrupa wynurza się z ciemności, zamiast oczu spoglądają na niego czarne oczodoły. Jest sparaliżowany strachem, zaciska dłonie na skraju kontenera. Za wszelką cenę chce się odwrócić i uciekać, ale nie może. To beznadziejne. Ten potwór go dogoni...
...trupia czaszka przekształca się w piękną twarz Jenny. Uśmiecha się do niego i wyciąga ręce.
- Byłam dla ciebie wręcz stworzona. Czego więcej można pragnąć w kobiecie?
Obudził się z bijącym sercem. Jego koszulka była mokra od potu. Usiadł gwałtownie, opuścił nogi na podłogę, odetchnął głęboko.
To tylko sen, kretynie. Weź się w garść. Poradzisz sobie. Już nieraz ci się to zdarzało. Na co narzekasz? I tak nie liczyłeś, że się dzisiaj wyśpisz.
Zerknął na zegarek. Za kwadrans trzecia. Przespał półtorej godziny. Najgorsze, że teraz czuł się gorzej, był bardziej spięty niż przed snem.
Ziołowy napar zadziałał, choć nie na długo. Jezu, jak on nienawidzi tych snów.
W drzwiach pojawiła się blada postać.
- Zack?
Uporałby się z widokiem jej tam, w progu, zwiewnej i nierzeczywistej, wmówiłby sobie, że to kolejna wizja, lekarstwo na wspomnienie śmierci. Lecz jej głos to zbyt wiele dla rozszalałych zmysłów.
- Nic mi nie jest - odparł. Wyczuwał szorstkość w swoim głosie. - Wracaj do łóżka.
- Słyszałam cię przez ścianę. Krzyczałeś.
- To normalne, koszmary po wizji.
- Zack...
- Nie chce mi się grać w karty, okej? Wracaj do łóżka. I to już. Bomba. Warczy na nią jak wściekły pies. Weszła do pokoju, zatrzymała się przy Zacku i otoczyła jego szyję ramionami.
- Ja też nie chcę grać - powiedziała. - Zrozumiałam to dzisiaj, kiedy mało brakowało, a zginąłbyś na moich oczach.
- Raine. - Przeszyło go bolesne pożądanie. - Nie rób tego, proszę. Chyba że naprawdę tego chcesz. Nie potrzebuję współczucia.
Pocałowała go i nie był to czuły, troskliwy pocałunek. Kryły się w nim pasja i namiętność; dawała mu do zrozumienia, że go pragnie tak samo, jak tamtej nocy w Shelbyville.
Energia, zwyczajna i parazmysłowa, buchnęła szalonym płomieniem. Zack czuł, jak porywa go trąba powietrzna, która unicestwiała, przynajmniej chwilowo, senne koszmary.
Chwilowo musi mu wystarczyć.
Pociągnął ją na łóżko, przykrył sobą, bo tak powinno być. Musnął stopą jej nogę. Zacisnął dłonie na białej koszuli nocnej, chciał ją zsunąć, ale po drodze guziki puściły i materiał pękł.
I nagle koszula rozchyliła się i Raine była naga do pasa i bardzo dobrze. Muskał ustami jej piersi i sycił się nimi, pozwalał, by wchłaniał go jej ogień i zapach.
Sięgnął niżej i przekonał się, że wnętrze jej ud jest jeszcze bardziej miękkie niż piersi. Przesuwał dłoń w górę. Koszula nocna ustąpiła pod jego naporem.
~ Gdy jej dotknął, jęknęła cicho, nagląco. Poczuł jej paznokcie na przepoconej koszulce; parzyły go w plecy. Rano będzie cały podrapany. Ta myśl przyniosła kolejny strumień pragnienia.
Nie mógł dłużej ukrywać erekcji. Oderwała dłoń od jego pleców i dotknęła go. Jak dobrze poczuć jej dłoń na sobie, ale pragnął znaleźć się w niej, jeszcze bliżej.
Powitała go. Była jeszcze bardzo ciasna i sucha. Jęknął i chciał się wycofać, ale oplotła go nogami i nie pozwoliła odejść. Poruszał się szybko, gwałtownie, niezdolny się opanować.
- Raine.
- Tak - szepnęła. Przywarła do niego. - Tak jest dobrze. Chcę tego, właśnie tak.
Szczyt przyszedł niemal natychmiast. Potężne fale zmywały koszmarne wizje i napięcie.
Oczyszczający orgazm zdawał się nie mieć końca. Po wszystkim opadł na poduszkę koło niej, całkowicie wyczerpany. Wiedział, że nie skończyła, chciał jej to wynagrodzić, ale jest taki zmęczony.
Pocałowała go czule.
- śpij.
Jak przez mgłę widział, że okrywa ich oboje kołdrą. Ostatnie, co zapamiętał, to dotyk jej dłoni na swojej talii. A potem zasnął.
Otworzył oczy w szary, wilgotny poranek, odprężony i wypoczęty. U jego boku poruszyła się Raine.
- Kto to jest Jenna? - zapytała miękko. Uczucie ulgi i relaksu zniknęło bez śladu. Przez moment rozważał kłamstwo. Ale do tej pory był z nią szczery i nie chciał tego zmieniać. Ma prawo wiedzieć.
- To była moja narzeczona. - Zasłonił oczy ramieniem. - Umarła rok temu.
Raine dotknęła jego ręki.
- Nie wiedziałam. Myślałam... Zapomnij o tym. Przykro mi. Odsłonił oczy i zwrócił głowę w jej stronę.
- Skąd o niej wiesz? - zapytał.
- Krzyczałeś jej imię przez sen. Dlatego tu przyszłam. Skrzywił się.
- Tego się obawiałem. W moim śnie Jenna i Quinn zlali się w jedno.
- To wszystko tłumaczy.
- Co?
- Kiedy krzyczałeś jej imię, pomyślałam, że to jedna z tych osób, które w przeszłości cię prześladowały. Nie wiedziałam, że to ktoś ci bliski.
Wbił wzrok w sufit. Już wiedział, że opowie jej wszystko.
- Półtora roku temu poznaliśmy się z Jenną przez www.arcanematch.com. To agencja matrymonialna prowadzona przez towarzystwo, pomaga członkom znaleźć partnerów życiowych. Ludzie obdarzeni silnym paratalentem niełatwo nawiązują bliskie relacje.
- Wiem coś o tym - mruknęła.
- Według arcanematch.com Jenna była dla mnie idealną partnerką. I wszystko naprawdę na to wskazywało.
Raine milczała. Wyczuł, że się wycofuje, chowa za bezpiecznym murem.
- Była piękna - ciągnął, zdecydowany doprowadzić to do końca, skoro już zaczął. - Ale nie tylko. Była bystra. Miała wykształcenie. Odnosiłem wrażenie, że wie, czego chcę, zanim jeszcze o tym pomyślałem, w łóżku i poza nim.
Raine podciągnęła kołdrę pod samą szyję.
- Rozumiem.
- Oczarowała moją rodzinę i przyjaciół. W zależności od mojego nastroju była zmysłowa, zabawna i poważna. Lubiła to samo co ja, od jedzenia po hobby. Nigdy się nie kłóciliśmy. To samo nas bawiło. Nigdy się nie złościła, gdy tygodniami pochłaniała mnie jakaś sprawa. Była...
- Doskonała - podsunęła Raine usłużnie.
- Tak. Razem z moją matką zaplanowały idealny ślub. Idealny miesiąc miodowy. Powtarzałem sobie, że powinienem być najszczęśliwszym facetem na ziemi. A nie byłem.
- Doskonała to dla ciebie za mało? - W głosie Raine pojawiła się ostra nuta.
Spojrzał jej w oczy.
- Była zbyt doskonała. W końcu doszedłem do wniosku, że jest zbyt wspaniała, by była prawdziwa.
- Szukałeś wad w kobiecie idealnej?
- Tak. Usiadła, nadal szczelnie okrywając się kołdrą.
- Dlaczego, na miłość boską?
- Bo w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że nie kocham kobiety, która według wszystkich jest dla mnie idealna, i musiałem się dowiedzieć, co jest nie tak.
- Z nią?
- Nie. Ze mną.
- No i?
- Przyjrzałem się bliżej jej nieskazitelnej przeszłości. Przebrnąłem przez dane w komputerze i okazało się, że w jej życiu są białe plamy. W pierwszej chwili myślałem, że po prostu ma swoje tajemnice.
- Uznałeś, że to dobry znak?
- Nie wiem, czy mi uwierzysz, ale ulżyło mi, że ma jakieś ludzkie wady.
- I co się stało? - Raine niechętnie przyznawała, że zafascynowała ją ta historia.
- Byłem ostrożny, ale Jenna miała świetną intuicję. Wyczuła, że w nią wątpię. Bardzo ją to zmartwiło.
- Postawiła sprawę jasno?
- Można tak powiedzieć. Usiłowała mnie otruć. Raine gapiła się na niego z niedowierzaniem.
- Mówisz poważnie?
- Uratował mnie paratalent. Wsypała truciznę do butelki mojej ulubionej whisky, którą piję po wyjątkowo trudnych wizjach.
- Skąd wiedziałeś, że jest zatruta?
- Tamtego wieczoru ona mi nalewała drinka. Zaniepokoiło mnie coś w sposobie, w jaki trzyma butelkę. Patrzyłem, jak nalewa whisky do szklanki, i wiedziałem, że chce mnie zabić.
- Boże. Sama nie wiem, co powiedzieć. - Raine zmarszczyła brwi. - Co się stało, gdy nie chciałeś wypić?
- Wpadła w szał. Nie wiem, jak inaczej to opisać. Rzuciła się na mnie, chciała wydrapać mi oczy paznokciami. W kółko powtarzała, że jest dla mnie stworzona. W końcu udało mi się ją okiełznać. Wezwałem naszego lekarza. Uznał, że przeszła załamanie nerwowe. Zabraliśmy ją do prywatnej kliniki towarzystwa.
- I co?
- Po dwóch dniach zupełnie oszalała. Była pod stałą obserwacją, ale i tak udało jej się popełnić samobójstwo.
Raine szeroko otworzyła oczy, przerażona.
- Mówiłeś, że nagły obłęd to typowy symptom odstawienia formuły odkrywcy.
- Tak.
- Zack, chcesz powiedzieć, że mało brakowało, a otrułaby cię agentka Nightshade?
- Oni nie chcieli mnie otruć, Raine - poprawił cicho. - Jenna miała zostać moją żoną.
Nagle zrozumiała.
- Oczywiście. Żona jednego z Jonesów byłaby idealnym szpiegiem.
- Przygotowali jej niemal doskonałą przeszłość i udało im się włamać do bazy danych arcanematch.com, żeby ją tam wprowadzić. Sfałszowali też dane genealogiczne towarzystwa, by dać jej dobre pochodzenie.
- Skąd Nightshade wiedziało, jaka kobieta będzie dla ciebie odpowiednia? - zainteresowała się.
- Włamali się do arcanematch.com i ściągnęli mój profil. Profil Jenny powstał na podstawie moich preferencji i oczekiwań. Wybrali akurat ją, bo była piękna i świetnie grała. I miała silną intuicję, jak moja matka. Za pomocą środka spotęgowali jej wrodzony talent.
- I tak stała się kobietą idealną - szepnęła. Splótł ramiona za głową.
- Póki nie usiłowała mnie otruć. Zadziwiające, jak taki drobiazg może wpłynąć na szczęśliwy związek.
- Niektórych facetów chyba nigdy nic nie zadowoli. Uśmiechnęła się lekko i poczuł, jak spływa z niego napięcie.
- Cóż, jestem wybredny - mruknął.
- Mówiłeś, że chciała cię zabić, bo obawiała się, że zaczynasz ją podejrzewać?
- Tak.
- Ale po co? Skoro plan się nie powiódł, po co ryzykować, zabijając jednego z Jonesów? Wiedziała chyba, że agencja i zarząd nie spoczną, póki jej nie znajdą.
- Była zdesperowana. Mówiłem ci, w Nightshade klęska nie wchodzi w grę. Trucizna, którą chciała mi podać, spowodowałaby atak serca. Liczyła, że jeśli umrę z przyczyn naturalnych, nikt nie obciąży jej odpowiedzialnością.
- Straszni ludzie.
- Tak. Raine objęła kolana rękoma.
- Czy ktoś w towarzystwie wie, co między wami zaszło?
- Nie. Mistrz wyciszył aferę, a zarząd i J&J mu w tym pomogły. Wersja oficjalna głosi, że moja narzeczona popełniła samobójstwo.
- I to w sumie prawda - mruknęła Raine.
- W pewnym sensie. Ale według mnie Nightshade zamordowało własną agentkę.
Raine przyglądała mu się z niepokojem.
- Miałeś wielkie szczęście. Uśmiechnął się ponuro.
- Doskonałość ma jednak pewne wady.
- Naprawdę jej nie kochałeś?
- Przez pewien czas byłem zafascynowany - przyznał. - Ale z czasem zauważyłem, że czegoś brakuje.
- Ale to tobą wstrząsnęło, prawda? Zwątpiłeś w intuicję.
- Tak. Skinęła głową.
- W pewnym sensie, oczywiście nie tak drastycznie, to samo spotkało mnie z Bradleyem. Zastanawiam się ciągle, jak mogłam sobie wmówić, że to mężczyzna idealny.
Złapał ją za rękę.
- A jesteś pewna, że nie jest? Uśmiechnęła się.
- Nie mam najmniejszych wątpliwości.
Pochylił się nad jej miękkim ciałem.
Kochali się powoli w blasku poranka. Zack rozkoszował się widokiem jej oczu zachodzących mgłą pożądania. Gdy stopniała w jego ramionach, zanurzył się w nią. Otoczyła go nogami i nagle sypialnię wypełniła pulsująca energia życia.
Jedli soczyście czerwone maliny, żytnie tosty i masło orzechowe. Zack zaparzył sobie kawy, Raine piła herbatę i w głębi duszy myślała, że to jedno z najpiękniejszych śniadań w jej życiu, a może najpiękniejsze. Wiedziała, że na zawsze zapamięta ciepło i intymną atmosferę, która przepełniała kuchnię.
- Wiesz... - Zack wbił zęby w grzankę. - Właściwie mógłbym się przyzwyczaić do masła orzechowego na śniadanie.
A ona mogłaby się przyzwyczaić do niego przy swoim stole, przemknęło jej przez głowę, ale zaraz pojawiło się bolesne ostrzeżenie. Nawet o tym nie myśl.
Godzinę później rozległ się dzwonek do drzwi. Akurat wstawiała naczynia do zmywarki.
- Ja otworzę - zawołał Zack i odstawił filiżankę. - To pewnie Mitchell. Chyba już słyszał o wczorajszym zajściu w klubie.
Wyprostowała się.
- Wydawało mi się, że miał dzisiaj jechać do Shelbyville.
- Może zmienił zdanie. Robin i Batman podreptali za Zackiem, ciekawi, czy wymyślił nową zabawę.
Słuchała, gdy otwierał drzwi. Przywitał się z kimś, a potem usłyszała kobiecy głos, czarujący i energiczny.
- Och, jakie słodkie - powiedziała kobieta. - Uwielbiam koty.
- A ja jestem na nie uczulona - mruknęła druga.
Weszła do saloniku. Drobna kobieta w obcisłych czarnych dżinsach, butach na obcasach i czarnym golfie rozmawiała z Zackiem. Miała delikatne, regularne rysy i bardzo żywe oczy. Jej twarz otaczała burza bursztynowych loków. Turkus na piersi idealnie oddawał kolor jej oczu.
- Cassidy Cutler - przedstawiła się, zanim Zack zdążył to zrobić. Skinęła ręką w stronę drugiej kobiety. - A to moja asystentka, Niki Plumer.
- Dzień dobry, pani Tallentyre. - Niki Plumer czujnie obserwowała koty.
Była wyższa od Cassidy i trochę starsza, zbliżała się chyba do czterdziestki. Miała na sobie pogniecione spodnium. Ciemne oczy spoglądały zza okularów w szylkretowych oprawkach. Taszczyła ciężką skórzaną aktówkę i wydawała się wiecznie zabiegana.
Raine wzięła koty na ręce.
- Zamknę je w gabinecie - powiedziała.
- Proszę się nimi nie przejmować - zapewniła pospiesznie Cassidy.
- Zaraz wracam - rzuciła Raine. Niki spojrzała na nią z wdzięcznością. Poszła do gabinetu i zamknęła tam koty. Nie były zachwycone. Po powrocie do saloniku zastała obie panie na kanapie.
- Przyniosę kawę - zaoferował się Zack. Cassidy spojrzała na Raine.
- Bradley dużo o pani opowiadał - zaczęła. - Bardzo się cieszę, że wreszcie się poznałyśmy. Jeszcze nigdy nie rozmawiałam z prawdziwym medium. Bradley mówi, że dokonuje pani cudów na miejscu zbrodni.
Kątem oka obserwowała Zacka. Widziała, że z trudem powstrzymywał śmiech. Nie zwracała uwagi ani na niego, ani na słowa Cassidy.
- Czym mogę służyć? - zapytała spokojnie i chłodno.
- Przepraszam, że zjawiłyśmy się tak nagle - zaczęła Cassidy. - Jak już mówiłam panu Jonesowi, mam nadzieję, że nie przerwałam państwu śniadania? Zaryzykowałam, przychodząc tak rano, bo chciałam panią zastać, zanim pójdzie pani do pracy. Bradley wspominał, że prowadzi pani sklep ze strojami karnawałowymi.
- Chce pani, żebym pomogła przy książce o Bradleyu - stwierdziła Raine.
Na Cassidy jej bezpośredniość nie robiła żadnego wrażenia.
- Owszem. - Przyjęła bardziej profesjonalny ton. - Co więcej, jestem gotowa wynagrodzić pani stracony czas. - Uniosła brwi na znak dezaprobaty. - O ile dobrze zrozumiałam, Bradley nigdy nie rekompensował pani zaangażowania w rozwiązywanie starych spraw.
- Nie robiłam tego dla pieniędzy - zapewniła szybko.
- Oczywiście, że nie. Ale ja uważam, że za świadczone usługi trzeba płacić. I proszę mi uwierzyć, że mogę pani wynagrodzić poświęcony nam czas, zważywszy na wysokość zaliczki, jaką dostałam od agenta.
- Jestem teraz bardzo zajęta, panno Cutler.
- Rozumiem. Bradley mówił, że odeszła bliska pani osoba. Wyrazy współczucia.
- Dziękuję. Cassidy złożyła ręce na kolanach i spojrzała na Raine z powagą.
- Rozumiem także, że wykorzystuje pani swój dar nie dla zysku, ale dlatego, że czuje się pani zobowiązana wobec rodzin ofiar. Proszę jedynie, by pomogła pani rodzinie Dellingham. Tylko pani może to zrobić.
Cholerne poczucie winy, pomyślała Raine.
- Obawiam się, że teraz naprawdę nie mam czasu. Cassidy zapłonęła świętym oburzeniem. Zadarła głowę, wyprostowała ramiona, w jej oczach błysnęła stal.
- Dokładnie to samo państwo Dellingham słyszą od władz od pięciu lat, Raine. Czy znowu pozbawi ich pani nadziei?
Raine wzięła się w garść. Uśmiechnęła się chłodno.
- O ile pamiętam, zaczęłyśmy rozmowę od propozycji finansowej, a teraz rozmawiamy o krzywdzie i cierpieniu rodziny? Tak naprawdę chodzi o pieniądze, prawda?
Cassidy zacisnęła usta.
- Nie przeczę, że zarabiam na książkach, ale nie dlatego je piszę. Gdyby zależało mi jedynie na zarobku, pisałabym fikcję, a nie literaturę faktu. Piszę z tego samego powodu, dla którego pani asystuje Bradleyowi. Ja także przemawiam w imieniu zapomnianych ofiar. Raine znowu dopadło poczucie winy.
- Przepraszam - mruknęła. - Nie chciałam powiedzieć, że nie jest pani zainteresowana sprawą.
Cassidy złagodniała.
- Kieruje mną jeszcze jeden powód. My, jako społeczeństwo, musimy nauczyć się identyfikować morderców i leczyć ich, zanim zaczną zabijać. Wie pani, że zabójstwo Lydii Dellingham zdruzgotało jej rodzinę?
- Nie twierdzę, że nie powinna pani pisać kryminalnej literatury faktu - zapewniła Raine. Cholera, odczuwa presję, tak samo, jak podczas rozmowy z Bradleyem.
- Będę z panią szczera - wyznała Cassidy. - Nie kryję, że początkowo odnosiłam się sceptycznie do rewelacji Bradleya na pani temat. Proszę mi się nie dziwić, w moim zawodzie spotyka się mnóstwo oszustów. Ba, napisałam kiedyś książkę o fałszywym medium.
- Okrutne wizje - podsunęła Raine. Cassidy zamrugała szybko, wyraźnie zadowolona.
- Czytała pani?
- Tak. - Sięgnęła po tę książkę w nadziei, że znajdzie kogoś podobnego do siebie, kogoś, kto zrozumie. Ale bohaterka rzeczywiście tylko udawała.
- W takim razie wie pani, co sobie pomyślałam, kiedy Bradley powiedział, że jakoby słyszy pani głosy - ciągnęła Cassidy. - Wmawia sobie, że ma pani dar obserwacji, i dostrzega pani drobne szczegóły, które umykają uwadze innych. Ale moim zdaniem pani nie kłamie, Raine, i chcę o tym napisać. Chcę towarzyszyć pani i Bradleyowi i opowiedzieć tę historię. I zarazem ukoić rodzinę Dellingham.
- Pani nie rozumie. Ostatnie, na co mam ochotę, to zobaczyć moje nazwisko w druku.
Cassidy wyraźnie złagodniała.
- Ależ rozumiem. Obiecuję, że użyję pseudonimu.
- To nic nie da. Internauci i brukowce bez trudu odkryją moją tożsamość.
Cassidy pochyliła się do przodu.
- Gwarantuję pani anonimowość. Proszę mi zaufać. Nigdy nie zdradzałam personaliów bohaterów.
- Nie. - Raine się uparła. - Przykro mi, ale nie zaangażuję się w ten projekt.
Cassidy po raz pierwszy okazała zniecierpliwienie. Raine widziała, że zmiana nastroju zaniepokoiła Niki. Patrzyła na szefową ze strachem.
Cassidy bębniła palcem o czarną skórzaną poduszkę i posłała Raine surowe spojrzenie.
- Chodzi o Bradleya, tak?
- Nie.
- Rozumiem. - Rzuciła okiem na Zacka i znowu spojrzała na Raine. - Bradley wspominał, że mylnie zinterpretowała pani jego przyjaźń. Oczekiwała pani czegoś więcej. Proszę się tym nie przejmować, tak bywa.
Raine zerknęła na zegarek i zerwała się na równe nogi.
- Bardzo przepraszam, muszę iść do sklepu. Powodzenia przy pisaniu.
Cassidy nie ruszyła się z kanapy.
Niki powoli wpadała w panikę. Zamrugała szybko, odchrząknęła.
- Panno Cutler, może już pójdziemy. Proszę pamiętać, że o dziewiątej ma pani zadzwonić do agenta.
Cassidy zawahała się, wyraźnie zdenerwowana. Raine zastanawiała się, czy nie wyrzucić jej siłą. Nie miałaby z tym problemu, jest od niej wyższa i cięższa.
Cassidy jednak w końcu zrozumiała, że sytuacja stała się niezręczna. Wstała niechętnie i wyciągnęła rękę do Niki.
- Wizytówka.
Niki pospiesznie otworzyła skórzaną aktówkę i wyjęła złoty wizytownik. Wręczyła Cassidy mały kartonik.
Cassidy podała go Raine.
- Proszę to przemyśleć, Raine. Bez względu na wasze stosunki prywatne, tworzycie z Bradleyem świetny zespół, dzięki któremu sprawiedliwości staje się zadość. Gdyby zmieniła pani zdanie, na wizytówce jest numer mojej komórki.
Raine wzięła wizytówkę. W ten sposób chyba najszybciej pozbędzie się Cassidy.
Zack był już w holu, otwierał drzwi. Cassidy szybko wyszła na zewnątrz. Niki spojrzała na Raine przepraszająco i podążyła za swoją szefową.
Zack zamknął za nimi drzwi.
- Zdesperowana - mruknął.
- Uważa, że nie chcę z nią współpracować ze względu na Bradleya - poskarżyła się.
- Wiem.
- A przecież nie o to chodzi. Po prostu nie chcę ryzykować, że wymieni moje nazwisko.
- Nie wierzysz, że zapewni ci anonimowość?
- Nie. Moją anonimowość szlag trafi, gdy pierwszy lepszy internauta zacznie węszyć.
- To prawda. Raine spojrzała na niego.
- Co dalej robimy?
- Cóż, zacznijmy od tego, że nie pójdziesz dzisiaj do pracy. Pandora da sobie radę w sklepie?
- Tak. A co będziemy robić?
- Czas porozmawiać z ostatnimi ludźmi, którzy widzieli Vellę Tallentyre żywą.
Doktor Baxter Ogilvey patrzył na Raine zza wielkiego biurka zawalonego stertami dokumentów, kartek i naukowych pism. Był dyrektorem Szpitala Psychiatrycznego Świętego Damiana. Podczas rocznego pobytu ciotki Raine polubiła lekarza i darzyła go szacunkiem.
Był serdeczny i głęboko wierzył w medycynę konwencjonalną i psychiatrię. Wiedziała, że nie miał pojęcia, na czym tak naprawdę polega choroba Velli. By to w pełni zrozumieć, musiałby uwierzyć w istnienie parazmysłów, a na to nigdy się nie zdobędzie. Aż do końca uważał twierdzenie ciotki, że słyszy głosy, za jeden z objawów choroby.
A jednak traktował pacjentkę, jedną z najbardziej nietypowych i trudnych w jego karierze, z zadziwiającą otwartością i odwagą. W czasie kuracji stosował witaminy, najnowsze środki psychotropowe, tradycyjną terapię i przede wszystkim zapewniał ciotce spokojne otoczenie. Raine zawsze będzie mu za to wdzięczna. Ogilvey dokonał tego, co przerosło ją, Andrew i Gordona. Dzięki niemu Vella po raz pierwszy od lat zaznała ukojenia.
Wyraźnie się zdziwił, widząc Raine w swoim gabinecie po tak krótkim czasie, ale po raz kolejny złożył jej kondolencje.
- Domyślam się, że nadal ją pani opłakuje - powiedział. Położył ręce na biurku i przyglądał się jej zza złotych oprawek okularów. - Czasami szukamy odpowiedzi tam, gdzie ich nie ma, w każdym razie nie da ich nam medycyna. Może powinna się pani zwrócić do duchownego.
- Nie o to nam chodzi - zapewniła pospiesznie. - Chcemy się dowiedzieć, co dokładnie wydarzyło się w noc jej śmierci.
Ogilvey spochmurniał.
- O ile pamiętam, na własną prośbę dostała pani kopię akt tej sprawy. Zack spojrzał na niego.
- Wiemy, że tuż przed północą Vella Tallentyre miała zawał serca. Wiemy także, że robiliście co w waszej mocy, by ją uratować, ale bez rezultatów. Nie kwestionujemy postępowania lekarzy.
Ogilvey zmarszczył brwi. Niczego już nie rozumiał.
- Więc czego ode mnie chcecie?
- Chcielibyśmy porozmawiać z członkami personelu, którzy kontaktowali się z Vellą w ciągu ostatniej doby jej życia - odpowiedział Zack.
W jego głosie pojawiła się ostra nuta, nie tylko dlatego, że prowadził dochodzenie, zauważyła Raine. Podobnie jak ona, musiał uporać się z natłokiem paraenergii wirującej w gabinecie. Jak w każdym szpitalu, tu także skumulowała się cała psychiczna esencja desperacji, strachu, złości i bólu pacjentów i ich rodzin. Dosłownie oblepiała wszystkie ściany.
Ogilvey zesztywniał, słysząc ton Zacka.
- Chyba nie sądzi pan, że pozwolę, by moich ludzi przesłuchiwał prywatny detektyw? Jeśli istnieje podejrzenie, że dopuszczono się zaniedbania, należy postępować według określonych procedur.
- Nie. - Raine wpadła mu w słowo, by Zack jeszcze bardziej nie przeraził lekarza. - Nie o to nam chodzi. Zdajemy sobie sprawę, że pana obowiązkiem jest chronić personel. Jednak jak się pan zapewne domyśla, w ciągu ostatniego miesiąca zajmowałam się głównie majątkiem ciotki i ujawniły się pewne sprawy.
Ogilvey przyglądał się jej czujnie. Widać było, że poważnie się zastanawia, czy nie wezwać prawnika. Jak tak dalej pójdzie, na pewno ich stąd wyrzuci.
- Na wiele pytań zapewne sam nam pan odpowie - włączył się Zack. - Czy w dniu śmierci Vella Tallentyre miała gości?
Ogilvey się zawahał. Nie był jeszcze do końca przekonany. Raine pochyliła się lekko.
- Proszę, panie doktorze. To bardzo ważne. Wiem, że prowadzi pan szczegółowe zapiski. Z tego, co mi wiadomo, podczas roku spędzonego w tym szpitalu moja ciotka widywała się tylko z trzema osobami z zewnątrz - ze mną, Gordonem Salazarem i Andrew Kitredge'em. Zawsze musieliśmy okazywać dowód tożsamości.
- Krewni mają prawo wiedzieć, czy pacjenta odwiedzały inne osoby - dodał Zack cicho, ale stanowczo.
Ogilvey na sekundę zacisnął zęby, ale energicznie skinął głową.
- Tak, mogę państwu udzielić tej informacji. - Wcisnął przycisk interkomu na biurku. - Proszę mi przynieść spis gości, którzy odwiedzili Vellę Tallentyre dwudziestego zeszłego miesiąca.
- Chwileczkę, panie doktorze.
Po chwili asystentka weszła do gabinetu z wydrukiem komputerowym w dłoni.
- O to panu chodziło? - Podała mu arkusz. Rzucił na niego okiem, zmarszczył brwi.
- Tak, dziękuję. Asystentka wyszła, starannie zamykając za sobą drzwi. Raine zdała sobie nagle sprawę, że Ogilvey intensywnie przypatruje się kartce.
- Dwudziestego zeszłego miesiąca nie było mnie w mieście - zaczęła Raine. - Ale wiem, że Gordon wpadł do niej mniej więcej w porze obiadowej. Czy odwiedzał ją ktoś jeszcze?
- Tak. - Ogilvey nawet nie starał się ukryć zaskoczenia. Zack nie drgnął, ale Raine nagle wyczuła gwałtowne pulsowanie jego aury. On prawdopodobnie także musiał odebrać jej napięcie - zaciskała dłonie na oparciu fotela z taką siłą, że niewykluczone, iż w drewnie zostaną wgłębienia.
- Kto ją odwiedził? - Zmusiła się, by zadać to pytanie najspokojniejszym tonem, na jaki potrafiła się zdobyć.
- Nicholas J. Parker. Wyjaśnił, że jest przyjacielem chorej. Żołądek Raine wykonał nieprzyjemne salto.
- O ile mi wiadomo, ciotka nie znała nikogo o takim nazwisku. Ogilvey uniósł brwi.
- Jest pani pewna, że znała wszystkich znajomych ciotki?
W pierwszej chwili chciała potwierdzić, ale zaraz sobie przypomniała, że do niedawna nie miała pojęcia, że Vella wplątała się w romans z Wilderem Jonesem.
- Nie - przyznała. - Ale zapytam Gordona i Andrew. Może będą pamiętali, czy w jej przeszłości był jakiś Parker.
- Kiedy ten cały Nicholas J. Parker przyszedł? I o której wyszedł? - zainteresował się Zack.
Ogilvey zerknął na wydruk.
- Wpisał się o wpół do czwartej po południu, wyszedł po czterdziestu minutach.
- Spotkał się z ciotką w pokoju czy w świetlicy? - W głosie Raine pojawiło się napięcie.
- Tego nie ma w zapiskach. - Ogilvey zdecydowanie odłożył arkusz. - Ale ktoś z personelu na pewno coś sobie przypomni, zwłaszcza o gościu, który pojawił się po raz pierwszy.
- Byłbym zobowiązany, gdyby zapytał pan personel o to, jak ten Parker wyglądał - poprosił Zack.
Ogilvey skinął głową, podniósł słuchawkę i odbył krótką, rzeczową rozmowę.
Raine czekała, świadoma każdego uderzenia swego serca. Ogilvey skończył rozmawiać. Nie wydawał się zadowolony.
- Nicholas J. Parker odwiedził Vellę Tallentyre w pokoju - powiedział.
- Trzysta piętnaście. - Raine rozluźniła uścisk. - Pokój jednoosobowy. Nigdy go nie opuszczała z własnej woli, trzeba ją było wyciągać przekupstwem lub sprytem. Twierdziła, że tam czuje się bezpiecznie.
Ogilvey potwierdził.
- Przez większą część tych czterdziestu minut byli sami. Ponieważ jednak Parker był obcy i personel go nie znał, sanitariusz kilka razy zaglądał do pokoju pod byle pretekstem, by się upewnić, czy Vella się nie zdenerwowała.
- A zatem znała Parkera. - Raine nie mogła uwierzyć, że ciotka miała aż tyle tajemnic. - Bo w innym wypadku nie pozwoliłaby mu zostać tak długo. Nie lubiła obcych.
- Nie, raczej się nie znali - zauważył Ogilvey. - Kiedy sanitariusz przyprowadził go do niej i powiedział, że ma gościa, zaprotestowała. Wtedy jednak Parker wyjaśnił, że pracował z jej bratem w jakimś laboratorium. Dlatego pozwoliła mu wejść.
Raine poczuła, jak coś dusi ją w gardle.
- Parker znał mojego ojca? Zack spojrzał na nią z nieprzeniknioną miną.
- Tak przynajmniej powiedział twojej ciotce. Może skłamał, by go wpuściła.
Pokręciła głową, oszołomiona.
- To nieważne, bo pytanie pozostaje niezmienne: dlaczego pojawił się nagle, po tylu latach?
- Niestety, na to nie umiem odpowiedzieć. - Ogilvey wydawał się szczerze przejęty. Spojrzał na Zacka. - Uzyskałem bardzo powierzchowny opis. Sanitariusz mówił, że Parker jest średniego wzrostu, po czterdziestce, łysy i nerwowy.
- Nerwowy? - powtórzył Zack.
- Tak powiedział sanitariusz.
- Czy wspomniał coś o jego stroju? - zainteresował się Zack.
- Najwyraźniej nie miał na sobie nic charakterystycznego poza tym, że nosił okulary. - Ogilvey odetchnął głęboko. Spojrzał na Raine. - Z perspektywy czasu muszę przyznać, że to rzeczywiście nietypowa wizyta, ale zapewniam panią, że Parkera obserwowano i że to pani ciotka decydowała, jak długo przebywa w jej pokoju.
- - Dziękuję - powiedziała cicho.
- I powiem pani coś jeszcze, co może panią uspokoi. - Ogilvey spoważniał. - Sanitariusz mówi, że po wyjściu Parkera Vella była zmęczona, ale spokojna. Przespała niemal cały wieczór. O dziesiątej zażyła lekarstwa, jak zwykle, i niemal natychmiast zasnęła.
- A godzinę i czterdzieści pięć minut później umarła na zawał serca - mruknęła Raine.
Zack oparł dłonie o kierownicę i przyglądał się budynkom spowitym szarą, mokrą mgłą. Wyczuwał, że kawałki układanki trafiają na miejsce. Nadal brakowało im kilku puzzli, ale znajdą je, już to wiedział.
- Opis Parkera był bardzo pobieżny, ale to na pewno Lawrence Quinn - powiedział.
Raine spojrzała na niego gwałtownie.
- Jesteś pewien?
- W aktach Quinna była wzmianka o nerwowości. Splotła ręce na piersi i spojrzała na szpital.
- Czego on od niej chciał?
- Łączyło ich tylko jedno i oboje wiemy, co to było. Westchnęła cicho, ze smutkiem.
- Praca mojego ojca nad formułą.
- Owszem. - Nie ma sensu łagodzić ciosu. Raine to wytrzyma. - Czy po śmierci ciotki byłaś w jej pokoju?
- Nie. Ciało przeniesiono do kostnicy, a Gordon i Andrew spakowali jej rzeczy jeszcze tej samej nocy. Kiedy wróciłam z Vegas i zajęłam się pogrzebem, nie miałam po co tam iść. I szczerze mówiąc, wcale tego nie chciałam.
- Rozumiem. Zerknęła na niego.
- Co ci chodzi po głowie?
- Miałaś rację, podejrzewając, że Vella nie zmarła z przyczyn naturalnych.
- Słyszałeś Ogilveya. Mówił, że po wizycie Parkera była bardzo spokojna. Spała.
- Może pod wpływem narkotyków. Raine znieruchomiała.
- Myślisz, że ją oszołomił?
- Quinn był genialnym chemikiem. Na jednym znał się doskonale - na narkotykach i lekach. I na czymś jeszcze.
- Tak?
- Był ekspertem, jeśli chodzi o wpływ psychotropów na paratalent. W tym się specjalizował.
- Ale niby po co miałby odurzać ciotkę Vellę, a tym bardziej zabijać, po tylu latach? - zdziwiła się Raine. - Nikomu nie zagrażała.
- Tego nie wiem, ale jestem przekonany, że Fallon miał rację. Istnieje związek.
Jeszcze przez dłuższą chwilę patrzyli na budynek szpitala.
- Jak ona to znosiła? - zapytał w końcu.
- Szpital psychiatryczny?
- Musiało jej być bardzo ciężko - zamyślił się. - Przebywaliśmy tam zaledwie pół godziny, a ja miałem ochotę gryźć ściany.
- Wytrzymywała, bo pod koniec jej parazmysły osłabły. Mówiła, że to tak, jakby się traciło wzrok albo słuch. W ciągu ostatniego roku właściwie niczego nie słyszała, żadnych szeptów. To jednak, zamiast ją uspokoić, pogłębiło jej depresję. Ogilvey ją z niej wyprowadził, ale nie odzyskała parazmysłów.
Zawarczał silnik.
- I jeszcze jedno.
- Tak?
- Vegas. Okazuje się, że jestem dobra w kartach.
Jej telefon rozdzwonił się, ledwie weszła do domu. Wyjęła aparat z torebki i spojrzała na wyświetlacz. Znajomy numer: Bradley.
Zack wszedł za nią, zamknął drzwi i patrzył, jak podnosi telefon do ucha.
- Halo? - zaczęła ostrożnie. Nie miała nastroju na kolejną dyskusję o książce Cassidy Cutler.
- Tu Bradley, jestem nadal w Shelbyville. Mam dla ciebie dobre wiadomości. Pomyślałem, że powinnaś dowiedzieć się pierwsza.
- Co takiego?
- Langdon zaaresztował Podpalacza. Konferencja prasowa pojawi się w wiadomościach o szóstej.
Poczuła ulgę. Odsunęła słuchawkę od ucha, by poinformować Zacka:
- To Bradley. Mówi, że mają mordercę. Zack gwizdnął cicho.
- Szybko się uwinęli.
- Tym razem nie udało mu się spalić dowodów. Podniosła telefon do ucha.
- Czy to ktoś z miasteczka?
- Owszem, nowo przybyły. Burton Rosser. Może go pamiętasz, pracował w recepcji w pensjonacie.
- O Boże. Tyle razy go mijałam. - Urwała. - Jakim cudem Langdon go dorwał?
- Znalazł pamiątkowe zdjęcia w jego laptopie. Dalej, w sypialni Rossera był pas, identyczny jak ten w schowku w piwnicy twojej ciotki. Robią teraz analizę DNA włosów znalezionych w piwnicy. Wyniki będą wkrótce.
- A co skierowało podejrzenia Langdona na Burtona Rossera?
- Od razu wydawał się podejrzany. Langdon miał go na oku, bo wiedział, że Rosser siedział za włamanie i gwałt. Gdy chciał go przesłuchać, Rosser rzucił się do ucieczki.
Usta Pandory poruszały się, ale Raine nie słyszała ani słowa. Pochyliła się nad małym stoliczkiem i wyjęła zatyczkę z prawego ucha.
- Co? - wrzasnęła, chcąc zagłuszyć zespół grający na scenie.
- Pytałam, dlaczego Zack cię dzisiaj zostawił ze mną? - ryknęła Pandora.
- Mówiłam ci, to prywatny detektyw. Ma coś do załatwienia. Tym razem nie mogłam mu towarzyszyć, a nie chciał, żebym została sama w domu.
Siedziały w klubie Noir na czarnej winylowej kanapie. Pandora sączyła kawę, Raine zamówiła herbatkę ziołową. Lokal nie na darmo nosił swą nazwę. Wszystko tu było czarne, sufit i ściany także. Świecące rzeźby w dziwacznych odcieniach zieleni, fioletu i czerwieni rozjaśniały mrok niesamowitym światłem. Teraz, o pół do drugiej w nocy, klub pękał w szwach. Raine była boleśnie świadoma, że jest tu najstarsza. Nawet bramkarz i barman byli od niej młodsi.
Zakładała także, że jedyna miała zatyczki w uszach. Młodzi jeszcze pożałują, że nie dbali o słuch, pomyślała i poczuła się stara i mądra. Z drugiej strony, młodzi świetnie się bawili, jeśli coś takiego jak dobra zabawa jest możliwe w wykonaniu gota.
Wszyscy nosili się na czarno, w przeciwieństwie jednak do stylu jazzowo - swobodnego z Alley Door, w klubie Noir królowała czarna skóra i ćwieki. Widziało się także mnóstwo artystycznych tatuaży. Włosy były albo smoliście czarne, albo platynowo jasne, choć zdarzał się ostry błękit.
Z głośników dudniła muzyka heavymetalowa. Członkowie zespołu niczym się nie różnili od widowni. Solista prezentował, pod skórzaną kamizelką, demony i węże wijące się na jego ramieniu. Raine czuła się nieswojo w skromnym stroju - miała na sobie zwykłe czarne spodnie i sweter. Za to Pandora była chodzącym dziełem sztuki w długiej, zwiewnej sukni, której nie powstydziłaby się żadna wampirzyca. Głębokie rozcięcia odsłaniały nogi w czarnych kabaretkach i buty na zabójczo wysokich obcasach. Wysoki kołnierz podkreślał bladość twarzy i dramatyczny makijaż.
Pandora uniosła cienkie brwi i zbliżyła usta do ucha Raine.
- Dobrze, że złapali tego świra w Shelbyville.
- Też się cieszę.
- Seryjni mordercy często latami wymykają się policji. Tego też by nie złapali, gdyby nie twoje informacje. Powtarzam, że powinni bardziej cię doceniać.
- Dzięki, ale nie.
- Gordon i Andrew padną trupem, gdy się dowiedzą, co tu się działo podczas ich nieobecności.
- To prawda. Już opracowuję dla nich specjalną wersję.
- Wiesz. - Pandora się zamyśliła. - Kiedyś myślałam, że fajnie jest pracować dla kobiety z parazmysłem, która pomaga policji w szukaniu morderców. Nawet do głowy mi nie przyszło, że ma to też swoje złe strony.
- Witaj w klubie - mruknęła Raine.
Szpital Świętego Damiana miał niezłe zabezpieczenia, jednak służyły one przede wszystkim temu, by pacjenci nie mogli wydostać się na zewnątrz. Zack szybko się przekonał, że zdecydowanie mniej uwagi poświęcono, by utrudnić dostęp intruzom. Wystarczył mały przedmiot z wyposażenia J&J, by wyłączyć alarm i bez problemów dostać się do budynku przez okno w piwnicy.
Mimo dobrych wieści z Shelbyville nie podobało mu się, że zostawia Raine samą, więc poprosił, by Pandora zabrała ją do klubu. Może jest nadopiekuńczy, ale co z tego?
Miał nadzieję, że w piwnicy znajduje się szpitalna pralnia, i miał rację. O tej porze nie było tam nikogo. Pożyczył sobie czysty fartuch, włożył go, wciągnął spodnie, nieprzyjemnie obcisłe na jego ubraniu, ale liczył, że w stłumionym świetle nikt nie zwróci na to uwagi. Sportowe buty i identyfikator dopełniły przebrania. Identyfikator był przypięty odwrotnie, zdjęciem do wewnątrz, ale to się zdarza, gdy człowiek ubiera się w pośpiechu, prawda?
Szpital świętego Damiana zatrudniał wiele osób, i, podobnie jak wiele tego rodzaju placówek, korzystał z pracowników tymczasowych, ilekroć brakowało personelu. Nikogo nie zdziwi więc widok nieznanego sanitariusza na korytarzu. Oczywiście najlepiej unikać wszelkich spotkań.
Najgorsze, że jego parazmysły, wyczulone do maksimum, odbierały miliony impulsów, a zatem nie mógł wygłuszyć niepotrzebnych bodźców, docierających z całego szpitala. Przede wszystkim wyczuwał mroczne emocje - przemoc, strach, przypływ adrenaliny przed zabójstwem - ale czasami trafiały do niego też inne uczucia, jak rozpacz i ból, a tych w szpitalu psychiatrycznym nie brakuje.
Zdawał sobie sprawę, że na piętrze zwykły spacer korytarzem przyprawi go o złe samopoczucie. Nawet grube podeszwy nie uchronią go od resztek energii, którymi przesycony był budynek.
Przygotowany na to, pobiegł schodami na trzecie piętro. Zanim wszedł na korytarz, nasłuchiwał przez chwilę. Nie usłyszał żadnych kroków. Korytarz był pusty.
Jaskrawe światło zdradzało położenie pokoju pielęgniarek w przeciwległym końcu. Tak jak się spodziewał, paliły się tylko nieliczne jarzeniówki. Drzwi do pokoi pacjentów były przeważnie zamknięte, choć kilka pozostawiono uchylonych.
Raine wytłumaczyła mu dokładnie, gdzie znajduje się pokój 315. Na szczęście mieścił się daleko od dyżurki pielęgniarek. Ledwie postawił nogę w korytarzu, poczuł fale energii.
Kiedyś jeden z parawrażliwych stwierdził, że spacer po szpitalu, posterunku policji czy innym przybytku tego typu to jak przechadzka po cmentarzu z tym, że część lokatorów jeszcze żyje. Nie zgadzał się z tym. Cmentarze zawsze wydawały mu się stosunkowo spokojne. Szpitale - nigdy.
Drzwi do pokoju 315 były zamknięte. Otworzył je najciszej, jak umiał, i wszedł pewnym krokiem, jak sanitariusz, który rutynowo obchodzi pokoje. Cicho zamknął je za sobą.
Światło księżyca wpadające przez okno spowijało postać leżącą na łóżku. Zack zobaczył, że pacjent, nastolatek, patrzy na niego z przerażeniem. Nie trzeba być parawrażliwym, by wyczuć jego strach. Z niewiadomych przyczyn dzieciak patrzył na niego jak na potwora spod łóżka.
- Przepraszam - szepnął Zack. - Nie chciałem cię przestraszyć. Sprawdzam tylko, czy wszystko u ciebie w porządku.
Dzieciak milczał. Nie poruszył się. Kiepsko idzie. Musi uruchomić plan B.
- Już wychodzę. - Zack uniósł ręce w uspokajającym, jak miał nadzieję, geście. Cofnął się o krok.
- Zabijesz mnie? - Głos chłopca drżał tak bardzo, że z trudem dawało się odróżnić słowa.
Zack zatrzymał się w drodze do drzwi.
- Nie, nie chcę cię skrzywdzić, chciałem się tu tylko rozejrzeć, sprawdzić, czy wszystko gra.
- Nie wierzę ci - szepnął chłopiec. - Jesteś zbyt rozjaśniony. Żaden sanitariusz taki nie jest.
Nagle zrozumiał.
- O cholera. Widzisz moją aurę, tak? Chłopiec nie odpowiadał, tylko patrzył wielkimi, przerażonymi oczami.
Zack wyciszył parazmysły. - - A teraz? Lepiej? Przytłumiłem się.
- Co to znaczy?
- Wyłączyłem parazmysły. Całkowicie ich nie stłumię, ale mogę je wyciszyć. Teraz wydzielam mniej energii. Większość osób w ogóle nie wyczuwa aury w tym stanie. A swoją drogą, nazywam się Zack.
- Jesteś wampirem?
- Wampiry nie istnieją. Mam po prostu zdolności paranormalne i tyle. I ty chyba też. Wiesz, jak mówią: swój swego pozna. Jak ci na imię?
- Josh.
- Cześć, Josh. Jakim cudem tu trafiłeś?
- Jestem szalony.
- Tak? A co? Podpalasz domy? Torturujesz zwierzęta?
- Nie! Nic z tych rzeczy. Bardzo lubię zwierzęta. - Josh oparł się na łokciu. Oburzenie przytłumiło strach. - Ale widzę fale światła wokół ludzi.
- Tak, domyśliłem się tego. - Zack podszedł bliżej. - Kto cię tu umieścił?
- Macocha. Przekonała tatę. Powiedziała, że jeśli z nimi zostanę, będę miał zły wpływ na jej dzieci i maleństwo.
- Bo widzisz aury?
- Tak się nazywają? Te fale światła?
- Uhm. Josh się zawahał.
- Jesteś bardzo silny. Mówiłeś, że potrafisz je wyciszyć.
- Owszem, ale jednostki na dziesiątym poziomie wydzielają mnóstwo energii, nawet w stanie spoczynku. Jednak nie wszyscy ją widzą, tylko inni parawrażliwi.
- Ty też mówisz jak wariat.
- Ludzie pozbawieni parazmysłów często uważają nas za świrów. Masz tu dostęp do komputera?
- Tak, doktor Ogilvey pozwolił mi go tu przynieść. Macocha twierdzi, że spędzam przy nim za dużo czasu, ale doktor Ogilvey powiedział jej, że to ważne, bym korzystał z takich samych rozrywek, jakie mają inne dzieciaki w moim wieku.
- Doktor Ogilvey to sensowny facet. Niestety nie wierzy w istnienie parazmysłów.
- Wiem. Powiedziałem mu, że jego aura jest dobra, jasna i ciepła. Myślał, że mam halucynacje albo zmyślam.
- Nie on pierwszy odrzuca swój dar. Wiele osób woli to niż przyznać, że mają dodatkowy zmysł.
- Jesteś pewien, że nie jesteś stuknięty?
- A nawet jeśli, to nie siedzę w szpitalu. Żyję. Mam nawet dziewczynę, która też jest parawrażliwa.
- Hm. Dziwne. Zack wyjął portfel i wyciągnął wizytówkę.
- Dla mnie to normalne, ale wiem o wiele więcej niż ty.
- Na przykład?
- Na przykład, że istnieje stowarzyszenie, które pomaga takim jak my. Podam ci linka i hasło, żebyś mógł wejść na stronę.
- Super.
- Potrzebny mi długopis.
- Leży na biurku. - Josh nie mógł otrząsnąć się z podziwu. Zack się rozejrzał. W mdłym świetle z trudem dostrzegł długopis i notes na stoliku pod oknem.
- Widzę.
Podszedł do biurka.
- Człowieku, wydzielasz mnóstwo energii - szepnął Josh. - Mnóstwo kolorów, ale nie umiem ich nazwać.
- Bo energia paranormalna pochodzi z innej części spektrum niż zwykłe światło. To fale, których ludzkie oko nie dostrzega.
- Więc jestem jak te ptaki, które widzą promienie ultrafioletowe?
- Tak. Nawet parawrażliwy nie widzi aury, w każdym razie niewyraźnie. Tylko niektórzy, tacy jak ty, są w stanie ją dostrzec. To dar.
- Ładny mi dar. Przez niego trafiłem do wariatkowa.
- Nie przejmuj się. Pogadam z kilkoma osobami. Wyciągniemy cię stąd.
Josh prychnął pogardliwie.
- Tak sądzisz?
- Ja to wiem.
- Nie znasz mojej macochy.
- Uwierz mi, znam ludzi, którzy się specjalizują w takich przypadkach.
- Jakich?
- Pomaganiu parawrażliwym uporać się ze swoim darem i przystosować do życia w normalnym świecie. ~ - Tak?
W tym pytaniu było tyle rozpaczliwej nadziei, że Zack z trudem powstrzymał odruch, by natychmiast zawieźć chłopaka do najbliższego oddziału towarzystwa. W ten sposób złamałby jednak sporo zasad, że już nie wspomni o prawie. Fallon nie lubił, gdy jego agentów oskarżano o porwanie. Na szczęście są inne metody. Towarzystwo Arcane dysponowało zespołem wyszkolonym do rozwiązywania takich sytuacji.
- Nie ma sprawy - mruknął. - Trochę to potrwa, bo dla dobra wszystkich trzeba to załatwić oficjalnie. A na razie wejdź na tę stronę. Przekonasz się, że nie jesteś sam. I nie oszalałeś.
Wziął długopis z biurka.
Przeniknęła go szalona, upiorna, rozpaczliwa energia. Przed oczami stanęły mu niewyraźne obrazy.
Skupił się. Wizja stała się wyraźniejsza.
...Zobaczył swoją rękę na długopisie.... Nie, nie swoją, kobiecą. Wyczuł kobiecą energię...
...Czuł, jak się stara coś napisać, walczy, by skreślić kilka słów, zanim...
...Zanim umrze.
- Proszę pana? - Josh znowu się przestraszył. - Dobrze się pan czuje? Pana aura jest bardzo dziwna.
- Nic mi nie jest. - Szybko wrócił na ziemię. Obrazy zniknęły. Zacisnął dłoń na długopisie, choć nadal wyczuwał zgromadzoną w nim energię.
Zapisał adres strony internetowej, powstałej z myślą o ludziach obdarzonych paratalentem spoza towarzystwa. Istniały też inne portale, dla członków, ale Josh nie był na to gotowy. Najpierw niech pozna podstawy i znajdzie wsparcie, którego tak bardzo potrzebował.
Podał chłopcu bilecik.
- Zajrzyj tam, a ja porozmawiam z ludźmi, którzy przekonają doktora Ogilveya i twoich rodziców, że inna terapia przyniesie lepsze skutki.
Josh zacisnął dłoń na kartce.
- A co, jeśli ich nie przekonają?
- Wtedy sięgniemy po bardziej drastyczne środki, ale ci ludzie to fachowcy, a doktor Ogilvey naprawdę chce dla ciebie jak najlepiej. Przekonają go, bo mówią jego językiem.
- No dobra. - Josh nadal bał się uwierzyć. Zack złapał go za ramię.
- Dasz sobie radę? To potrwa, może nawet kilka tygodni.
- Jasne. Nie jest tak źle. Zaraz kiedy tu przyjechałem, doktor Ogilvey stopniowo ograniczał mi leki. Od poniedziałku już niczego nie biorę. Teraz mi lepiej. Wytrzymam.
- To dobrze. A tymczasem radzę przestać widzieć aury. Josh spojrzał na niego z ukosa.
- Czyli mam udawać, że ich nie widzę?
- Tak. Przy odrobinie szczęścia Ogilvey uzna, że widziałeś je, bo dostawałeś zbyt dużo leków. To częste wytłumaczenie.
- Mogłem sam na to wpaść.
- Słuchaj, przykro mi, ale na mnie czas. Wiem, że masz mnóstwo pytań, ale muszę stąd wyjść, zanim ktoś do ciebie zajrzy.
- Nie przejmuj się, zaglądają tu tylko kilka razy w ciągu nocy. Ostatnio byli mniej więcej godzinę temu.
- Jesteś pewien?
- Wierz mi, miałem dość czasu, by poznać panujące tu zwyczaje.
- W takim razie mogę się trochę rozejrzeć?
- Jasne. - Josh się zawahał. - Ale po co?
- Jestem prywatnym detektywem i badam sprawę, która dotyczy poprzedniej lokatorki tego pokoju.
- No co ty? Jesteś prawdziwym prywatnym detektywem?
- Najprawdziwszym. Przez większość czasu. Josh usiadł po turecku.
- A jaki masz talent? Taki jak ja?
- Nie. - Na biurku stała szklanka. Podniósł ją. Nic. - Czasami wyczuwam aurę, ale słabo, zresztą widzę ją tylko, jeśli jest wyraźna, a osoba stoi blisko, ale nie postrzegam jej tak jak ty, nie umiem jej interpretować.
- A gdybyś stał koło wariata?
- Wyczuwam czasami chaotyczną energię chorych psychicznie.
- A ode mnie ją wyczuwasz? - zapytał Josh niespokojnie.
- Nie. - Dotknął lampki. Nic.
- Czego szukasz? - zainteresował się chłopiec. Podszedł do szafy, przygotował się na szok i otworzył drzwiczki.
- Wyczuwam psychiczny osad, resztki energii, która się wydziela pod wpływem silnych uczuć.
Na klamce nie było nic, tylko zwykła plątanina emocji.
- Ale poczułeś coś, dotykając długopisu, prawda?
- Tak. Kobieta napisała nim list.
- Co w tym dramatycznego? Nie może przestraszyć dzieciaka, upomniał się.
- Bardzo się martwiła i koniecznie chciała przekazać komuś wiadomość.
- Dziwne.
- Nie bardziej niż postrzeganie aury. Josh uśmiechnął się po raz pierwszy.
- Chyba nie. Więc co spodziewasz się znaleźć? Nie powie mu przecież, że szuka śladów mordercy, który popełnił zbrodnię w tym pokoju. Biedny Josh nie zmruży oka.
- Sprawdzam, czy coś po niej zostało - odparł. Zacisnął dłonie na ramie łóżka....i znalazł się w środku koszmaru. Odruchowo puścił ramę.
- Coś znalazłeś? - dopytywał się zafascynowany Josh.
- Owszem. Muszę już iść.
- Dobra. - Josh poczekał, aż doszedł do drzwi. - Zack? Odwrócił się.
- Tak?
- Rozumiem, że ktoś z twoim talentem może mieć fajną pracę, zostać policjantem albo detektywem. Ale co robią ci, którzy widzą aury?
- Nie wiem, czy w to uwierzysz, ale niektórzy zostają psychiatrami.
Uparty huk heavy metalu przenikał ściany łazienki. Podłoga wibrowała Raine pod nogami.
Wyszła z kabiny, ozdobionej licznymi graffiti, i poszła umyć ręce. Dochodziła druga w nocy, a Zack nadal się nie odzywał. Z jednej strony, nie doświadczyła ataku paniki, jak wówczas, gdy zaatakował go parałowca. Z drugiej, nie miała pojęcia, w jakim stopniu może się zdać na intuicję.
Poprawiła zatyczki w uszach, zaczerpnęła głęboko tchu i otworzyła drzwi.
W łazience panował półmrok; na korytarzu było jeszcze ciemniej. Droga powrotna do głównej sali klubu Noir prowadziła przez wąski korytarzyk spowity w czerń. Jedyne oświetlenie stanowiły malutkie niebieskie żarówki w podłodze. Szła ostrożnie, patrząc pod nogi.
Ktoś ją minął w drodze do męskiej toalety. W półmroku niewiele dostrzegła, mignęły jej tylko ciężki czarny bucior i skórzana nogawka.
Otoczył ją cierpko pachnący dym. Ktoś w męskiej toalecie albo palił kadzidełka, albo coś zakazanego. Podejrzewała, że to drugie. Skrzywiła się i starała nie oddychać.
Dym się nasilał. Kątem oka dostrzegła ruch za czarną zasłoną po lewej stronie. Zafalowała jakby pod wpływem podmuchu powietrza.
Nie, nie za zasłoną tylko pod nią. Ktoś stał między draperią a ścianą. Jeden z gości klubu ukrył się za zasłoną by zażyć nielegalną substancję.
Nie wiadomo, skąd rozległy się głosy w jej głowie. Rozpoznała wrzask wściekłości i chorą radość.
...Zanurzyć się we krwi. Zanurzyć się we...
....Zdychaj, zdychaj, zdychaj. Chcę poczuć, jak przestaje oddychać. Muszę to poczuć, muszę wiedzieć, czy zdołam pozbawić ją życia...
Stare głosy, ze starej sprawy, nad którą pracowała z Bradleyem, uświadomiła sobie. Mieszały się z osadem z holu.
...Jeszcze jedna kreska. I to zaraz. Zaraz, zaraz, zaraz. Nie obchodzi mnie, co mam zrobić. Muszę ją mieć. Nic mnie nie obchodzi, nic...
...głupia suka. Sama się o to prosiła. Niech zapłaci....
... Tym razem go zabiję...
Wezbrała w niej panika, ślepa jak upiorne głosy. A zatem Zack się mylił, gdy zapewniał, że nie traci rozumu, jak ciotka Vella.
To się właśnie dzieje. Traci panowanie nad sobą. Mury obronne pękają. Wszystko wypływa na wierzch.
Ale nagle w jej głowie rozległ się inny głos. Przypomniała sobie, co Zack kiedyś mówił o zażywaniu środków halucynogennych przez parawrażliwych.
...taki człowiek sam się prosi o kłopoty..... No dobra, więc nie zwariowała. Może to wszystko przez ten dym. Wpływa na jej parazmysły. Musi stąd wyjść.
Chciała przyspieszyć kroku, ale nie mogła utrzymać równowagi. Spojrzała w dół i zobaczyła, że jej stopy znikły w błękitnym świetle. Nie widziała, gdzie idzie. Narkotyk przytępiał wszystkie jej zmysły.
Obcas niewidzialnego buta pośliznął się na szkle i wygiął pod jej ciężarem.
Zatoczyła się i chcąc złapać równowagę, instynktownie złapała się czarnej kotary, jednak tkanina nie utrzymała jej ciężaru i spadła na ziemię.
A Raine runęła razem z nią. Metry ciężkiej tkaniny przykryły ją, dusiły.
Poczuła przypływ adrenaliny. To idiotyczne. Nie umrze przecież na podłodze w klubie dla gotów. Starając się wyciszyć w sobie upiorne głosy, oparła dłonie na podświetlonej podłodze i dźwignęła się na czworaki.
Zmiana pozycji sprawiła, że pod kotarę dotarło powietrze. Nadal czuła w nim narkotyczny dym, ale nie był już tak intensywny jak przed chwilą. Dym się unosi, zrozumiała nagle. Tu, nad podłogą, powietrze nie jest nim aż tak przesycone. Pojawił się jednak inny problem - kurz w draperii. Kichnęła.
Rozległy się nowe głosy, te jednak mówiły nie w jej głowie. Rozmawiało dwóch młodych mężczyzn. Przed chwilą wyszli z ubikacji.
- Ej, stary, ta podłoga nie wydaje ci się dziwna?
- Mówiłem ci, że to zabójczy towar.
- Nie, stary, zobacz, ta kotara wisiała na ścianie. Skąd się wzięła na podłodze? Nie widzę światełek.
Ostrożnie zaczerpnęła tchu.
- Ratunku.
- Chyba ktoś tam jest, stary.
- Jesteś pewien, że to nie ten towar?
- Chyba nie. Kotara uniosła się gwałtownie. Dźwignęła się na kolana i zobaczyła wpatrzone w nią dwie pary oczu. Niezbyt wyraźnie widziała twarze młodych mężczyzn, dostrzegła natomiast skórzane buciory.
- Dziękuję - wykrztusiła między jednym kichnięciem a drugim.
Jeden z mężczyzn pochylił się nad nią zatroskany. Niebieskie światełka podłogi odbijały się w niezliczonych kolczykach w jego nosie, dolnej wardze i brwiach.
- Wszystko w porzo? - zapytał.
- Tak, dzięki. - Zapach narkotyku niemal się ulotnił, powietrze było w miarę czyste. - Możesz mi pomóc? Chyba złamałam sobie obcas.
- Jasne. - Zakolczykowany facet mocno złapał ją za łokcie i pociągnął w górę. - Ej, jesteś szefową Pandory, tak? Widziałem cię już tutaj.
- Zgadza się. - Dopiero kiedy stanęła, zobaczyła, że obaj mężczyźni mieli na sobie skórzane kamizelki i nic pod spodem, zapewne po to, by bardziej wyeksponować imponujące tatuaże. Gość od kolczyków był łysy, jeśli nie liczyć nażelowanego irokeza. Jego kumpel nosił koński ogon.
- Nie wyobrażacie sobie nawet, jak bardzo jestem wam wdzięczna za ratunek. - Uśmiechnęła się ciepło. - Ta zasłona waży chyba tonę. Już myślałam, że się uduszę.
- Nie ma sprawy. - Znajomy Pandory puszył się jak bohater.
- No, spoko - zapewnił entuzjastycznie Koński Ogon. - Możesz na nas liczyć. Nic ci nie jest?
- Chyba nie. - Rozejrzała się, zdziwiona, że nagle zrobiło się tak głośno. - Nie staliście za zasłoną, prawda?
- Co? - Irokez wyglądał na zaskoczonego. - Nie, wyszliśmy z kibla.
- Tak myślałam. Ale przed chwilą ktoś się chował za zasłoną. Widzieliście, jak wychodzi?
- Nie - odparł. - Ale trochę kiepsko tu widać.
- Wiem. W każdym razie, jeszcze raz dzięki. Zrobiła krok i uświadomiła sobie, że chodzenie sprawia jej kłopot.
Kostka pulsowała bólem. Oparła się o ścianę i powoli pokuśtykała do głównej sali. Głosy wybawców towarzyszyły jej jeszcze przez chwilę.
- Ty, czy ona idzie normalnie? - zwrócił się Irokez do kumpla.
- Chyba tak. To ten towar. Mówiłem ci, pierwsza klasa. Dotarła do stolika. Pandora na nią czekała.
- Jesteś wreszcie! - Pandora przekrzykiwała głośną muzykę. - Co jest? Boli cię noga?
- Upadłam, wychodząc z łazienki. - Opadła na krzesło, zadowolona, - że nie musi dłużej stać. - Złamałam obcas i skręciłam nogę w kostce.
- Bardzo? Ostrożnie poruszyła stopą.
- Nie, okład z lodu załatwi sprawę. Nagle zdała sobie sprawę, że decybele podskoczyły tak nagle, bo zgubiła zatyczki do uszu. Przetrząsała torebkę w poszukiwaniu zapasowej pary, gdy przeszyła ją kolejna fala paraenergii. Zack. Wiedziała już, że jego aurę rozpozna wszędzie. I że jest bardzo napięty. Coś jest nie tak.
Poszukała go wzrokiem. Nietrudno go było znaleźć. Przez moment oświetlał go strumień stroboskopowego światła. Dostrzegła jego surową minę i czarną skórzaną kurtkę na czarnym podkoszulku. Był tysiąc razy bardziej niebezpieczny niż wszyscy dokoła.
Energicznie szedł przez tłum, jak wilk przebijający się przez stado owiec. Zmierzał prosto do ich stolika. Ludzie ustępowali mu z drogi niejako instynktownie, podświadomie reagowali na jego aurę. Eksperci z Arcane mają rację, przemknęło jej przez głowę. Niemal każdy jest obdarzony paratalentem, tyle że niektórzy wolą nazywać go intuicją albo zdrowym rozsądkiem.
Zack zatrzymał się przy ich stoliku. W kolejnym błysku światła dostrzegła jego twarz - ponurą, groźną maskę.
- Nic ci nie jest? - zapytał.
- Nie - odparła odruchowo, zaskoczona intensywnością pytania.
- Skręciła sobie nogę - poinformowała Pandora.
- Mocno? - zapytał.
- Nie, chyba nie - zapewniła pospiesznie. Jego nastrój budził niepokój. Kobiecy instynkt podpowiadał jej, że musi go uspokoić, tak jak uspokaja się psa gotowego do ataku.
Odprężył się trochę i spojrzał na Pandorę.
- Dzięki, że jej pilnowałaś.
- Spoko. Nie ma sprawy. Jak dochodzenie?
- Ciekawie - odparł. - My z Raine już idziemy. Podwieźć cię do domu?
- Nie, dzięki. - Pandora zbyła go machnięciem ręki. - Świetnie grają. Mam tu mnóstwo znajomych, ktoś mnie odwiezie. Nie martwcie się o mnie.
Raine wzięła torebkę i wstała. Zack bez słowa otoczył ją ramieniem i prowadził przez tłum.
Poczuła przeszywający ból w kostce. Jęknęła, zachwiała się, złapała go, by nie upaść.
- Boli cię - stwierdził. - Cholera, wiedziałem, że coś się stało.
- Złamał mi się obcas i tyle.
- Cholerne wysokie obcasy.
- Wy, faceci, je kochacie.
- Kochałbym cię też w butach na niskich obcasach. Ciekawe, czy zdaje sobie sprawę z tego, co powiedział.
- Nie wierzę - odparła lekko. - Faceci uwielbiają wysokie obcasy.
- To fakt - przyznał. Dobra, żadne z nich nie wróci do słów „kochałbym cię”. To takie przejęzyczenie, na pewno.
Ani się obejrzała, a wziął ją na ręce. Morze wytatuowanych gości klubu rozstępowało się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, robiło im przejście.
- Często tu przychodzisz? - zapytał rozbawiony.
- W naprawdę ciężkie wieczory po wizjach. Kiedy nie wystarcza herbatka i pasjans.
- Domyślam się, dlaczego. Ale słuch może ucierpieć.
- Starzejesz się. Zatrzymali się w szatni. Odebrała płaszcz, a potem Zack wyniósł ją na zimną noc.
- Przypomnij mi, żebym cię zabrała ze sobą na styczniowe wyprzedaże - poprosiła. - Przydajesz się w tłumie.
- Wiesz, jak to mówią, każdy ma jakiś dar. Zaniósł ją do samochodu, Ostrożnie postawił na ziemi i otworzył drzwi. Wsiadła i czekała, aż Zack usiądzie za kierownicą.
Choć nadal była świadoma jego bliskości, nie wyczuwała już tej parzącej energii, która zaalarmowała ją w klubie.
- Co miałeś na myśli, mówiąc, że wiedziałeś, że coś mi się stało? - zapytała zaintrygowana.
- Takie przeczucie. - Przekręcił kluczyk w stacyjce, wrzucił wsteczny bieg. Odwrócił się.
- Takie, jakie ja miałam, kiedy cię zaatakowano?
- Może. - Zręcznie wyjechał z parkingu. - Ale uprzedzam, że według ekspertów telepatia nie istnieje.
- Ci wasi eksperci. Na wszystkim się znają?
- O, nie. - Wyjechali na ulicę. - Sami w kółko powtarzają, że naukowe badania parazmysłów wciąż tkwią w powijakach. Co prawda towarzystwo bardzo się przyczyniło do ich rozwoju w ciągu ostatnich dziesięcioleci, ale nadal istnieje mnóstwo przeszkód.
- Jakich?
- Po pierwsze, technologia. - Zwolnił na skrzyżowaniu. - Wystarczająco trudno jest wysnuć sensowne teorie dotyczące zjawisk paranormalnych. Ale jak je zmierzyć? Nowoczesna technologia nie umie badać parazmysłów.
- Hm. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
- Jak kostka?
- Trochę boli - przyznała. Nie skomentował tego, skupił się na prowadzeniu wozu.
- Dowiedziałeś się czegoś w szpitalu, prawda?
- Vella Tallentyre została zamordowana. Głośno przełknęła ślinę. Choć często o tym myślała, niełatwo było się pogodzić z brutalną prawdą.
- Jak? - szepnęła.
- Quinn zrobił jej zastrzyk, jak sądzę.
Przerażenie i poczucie winy wezbrały w niej falą żółci.
- Autopsja niczego nie wykazała - przypomniała, chcąc opanować tsunami wyrzutów sumienia.
- Istnieje mnóstwo środków, które mogą spowodować zawał serca i są nie do wykrycia. Nie zapominaj, że Lawrence Quinn był specjalistą. I wiedział, jak poszczególne leki działają na parawrażliwych.
- Jesteś pewien, że coś jej dał?
- Widziałem jego rękę - odparł cicho. - Wyczułem w niej strzykawkę. I to, jak się szykował do zabójstwa. Był... podekscytowany.
Z jej oczu popłynęły łzy.
- Jak to? Jej śmierć sprawiła mu przyjemność?
- Nie, źle mnie zrozumiałaś. Mówiąc: podekscytowany, miałem na myśli: spięty. Bardzo się denerwował, bał się, że ktoś go przyłapie na gorącym uczynku. Ale wyczułem też, że się cieszył, bo sądził, że zdobył to, o co mu chodziło. Mieszanina emocji była tak silna, że na ramie łóżka został osad.
- Ale czego od niej chciał?
- Nie wiem, ale chyba zabił ją, by to pozostało tajemnicą. Nie chciał ryzykować, że powie komuś innemu to samo, co jemu.
Zamrugała szybko.
- Jak się czujesz? - zapytał Zack.
- Kiepsko. - Odetchnęła głęboko i starała się skupić. - Ale to, co jej podał, nie zadziałało od razu. Sanitariusz mówił, że po wyjściu Quinna była spokojna.
- Tak, nie wyczułem oporu. Nie broniła się, ba, miałem wrażenie, że czekała na ten zastrzyk. Pewnie ją oszukał, wmówił, że to jej pomoże.
- Nie wyczuła zagrożenia parazmysłami, bo straciła dar jasnosłyszenia - szepnęła Raine. Smutek i wyrzuty sumienia skręcały jej wnętrzności w bolesny węzeł. - Do tego była zapewne otępiała po lekach. Nie miała jak się bronić.
Noc ciemniała, gęstniała, otaczała samochód całunem.
- Jest coś jeszcze, co może się okazać bardzo ważne - mruknął Zack.
- Co?
- Wziąłem do ręki szpitalny długopis i poczułem się, jakbym dotknął drutu pod napięciem. Kobieca energia.
- Velli?
- Chyba tak. W każdym razie osoba, która go dotykała, czuła, że umiera. Rozpaczliwie usiłowała przekazać wiadomość komuś, kogo kochała.
Zaskoczona, odwróciła się ku niemu.
- Jesteś pewien?
- Na tyle, na ile mogę. - Nerwowo poruszył dłonią. - Sama wiesz, jak to działa.
- Nie tak dobrze jak ty - zauważyła. - Nie było mi dane dorastać w Arcane, jakbyś zapomniał.
- Mówiłem ci, nasz paratalent ściśle wiąże się z intuicją. Podświadomie odbieramy energię i zamieniamy ją, ja na wizje, ty na głosy. Ale jak zawsze w każdej interpretacji zdarzają się pomyłki i niuanse.
- Niuanse - powtórzyła spokojnie.
Zacisnął dłonie na kierownicy, ale gdy przyśpieszał, samochód jechał płynnie, pod kontrolą.
- Zawsze zdarzają się nieporozumienia. Zrozumiała, że myśli o tym, jak dał się oszukać narzeczonej.
- A w tym wypadku? Myślisz, że coś źle zrozumiałeś? - zapytała.
- Nie. Moim zdaniem Vella ocknęła się na krótko po zastrzyku Quinna. Ogilvey mówił, że o dziesiątej dostała lekarstwa, a umarła dwie godziny później. Może zwykłe leki chwilowo spowolniły działanie trucizny, a może sił dodał jej przypływ adrenaliny, który zdarza się przed śmiercią. Nieważne, w każdym razie wstała i znalazła długopis.
- Ale czy napisała do mnie?
- Tego nie jestem pewien. Wyczułem tylko jej determinację, by zostawić wiadomość. - Zawahał się. - Ale też ogromną ulgę, że się udało, tak przynajmniej sądziła.
- Tylko że nie było żadnej wiadomości. Gordon i Andrew zauważyliby coś, gdy zabierali jej rzeczy.
- Nietrudno przeoczyć kawałek papieru na nocnym stoliku - mruknął.
Zacisnęła dłonie.
- Albo to, co napisała, okazało się bezsensownym bełkotem, który jej wydawał się sensowny, ale nikomu innemu już nie.
- W takim razie liścik trafił do śmieci.
- Tak. Umilkli oboje.
- Co się stało z rzeczami, które Gordon i Andrew zabrali z jej pokoju? - zapytał w końcu Zack.
- Zatrzymali wszystko, co ich zdaniem mogło mieć dla mnie jakąś wartość sentymentalną. Resztę wyrzucili.
- A gdzie jest to, czego nie wyrzucili?
Zesztywniała na myśl o zadaniu, które odkładała od kilku tygodni.
- W pudełku u nich w domu. Szczerze mówiąc, nie zdobyłam się na to, by do niego zajrzeć. Wystarczająco wyczerpywały mnie sprawy do załatwienia po jej śmierci.
- Rozumiem. - Zmienił biegi. - Zakładam, że masz klucz do domu Gordona i Andrew?
- Oczywiście.
- A wiesz, gdzie jest pudełko? Nastawiła się na nieuniknione.
- Chcesz pojechać tam dzisiaj, tak?
- Raine, liczy się każda chwila.
- Wiem. - Oparła głowę o zagłówek, zamknęła oczy. - Mam klucz przy sobie.
Zack przyniósł ją i trzymał na rękach, gdy otwierała drzwi wejściowe. Zaniósł ją do holu, by wyłączyła alarm.
- Nie musisz mnie nosić - zauważyła, włączając światło.
- Ale mi się to podoba. - Posadził ją na krześle. - Poczekaj, przyniosę lód na nogę.
Zniknął w kuchni i po chwili wrócił z paczką mrożonego szpinaku. Przyłożył go do skręconej kostki. Usatysfakcjonowany prowizorycznym opatrunkiem, wyjął telefon z kieszeni.
- Chcesz teraz dzwonić do Fallona Jonesa? - zdziwiła się.
- Mam mu kilka rzeczy do przekazania.
- Jest druga piętnaście w nocy.
- No to co z tego? - Przyłożył telefon do ucha. - Skoro my nie śpimy, może i on. Zresztą Fallon mało sypia, jeśli pracuje, zwłaszcza nad sprawami dotyczącymi Nightshade.
- Nie tylko on ostatnio mało sypia. Skupił się na rozmowie.
- Dzień dobry bardzo, Fallon. Mam kilka nowin, ale najpierw muszę ci powiedzieć o siedemnastolatku, który widzi aury. Chwilowo siedzi w psychiatryku.
Mówił szybko i barwnie, jak zwykle lekko, ale wyczuwała w nim silne emocje. I coś jeszcze. W jego głosie pobrzmiewały dalekie, ale słyszalne nuty władcze.
- Sprawa nie będzie łatwa, jego macocha uważa, że jest szurnięty i zarazi pozostałe dzieciaki - ciągnął. - Ale dyrektor szpitala to porządny człowiek, pewnie dość silny talent intuicyjny, ale tego nie wie i nie zaakceptuje. Zespół ratowniczy powinien sobie z nim poradzić.
Kolejna cisza, gdy słuchał odpowiedzi Fallona.
- Tak, wiem, że to brzmi, jakbym znowu wydawał rozkazy - przyznał Zack cierpliwie. - I tak jest. A teraz powiem ci, co się dzieje w Orianie. Mamy nowe informacje.
Kiedy skończył rozmowę, spojrzał ciekawie na Raine.
- Co? - zapytał.
- Dlaczego ilekroć rozmawiasz z Fallonem Jonesem, mam wrażenie, że to ty mu rozkazujesz?
Uśmiechnął się niewinnie.
- Bo tak jest lepiej. - - Jak?
- Dobrze rozkazuję. Gorzej u mnie z wykonywaniem poleceń.
Pudełko zawierało osobiste drobiazgi Velli Tallentyre, które towarzyszyły jej podczas ostatniego roku w Szpitalu Świętego Damiana, i było żałośnie małe.
Znalazł je w szafie na piętrze, obok sztalug. Wyjął je, zniósł na dół i postawił na tylnym siedzeniu samochodu. Wrócił do domu po Raine i kolejną porcję mrożonych warzyw. Tym razem padło na groszek.
Ledwie przypiął ją pasem na siedzeniu pasażera, odwróciła się, by spojrzeć na pudełko.
- W szpitalu nie miała zbyt wiele miejsca - westchnęła smutno. - Zawiozłam jej tylko rzeczy, które, jak wiedziałam, miały dla niej dużą wartość emocjonalną. Reszta została w Shelbyville. - Poprawiła się na fotelu z cichym jękiem. Zack musnął jej kolano.
- Jak kostka?
- Już lepiej, dzięki. Zimne okłady pomogły.
- Nie powiedziałaś jeszcze, w jaki sposób ją skręciłaś.
- Miałam pecha i tyle. W holu przed łazienką było bardzo ciemno. Za kotarą ktoś popalał, narkotyk mnie oszołomił, straciłam równowagę i upadłam. I pociągnęłam za sobą zasłonę. Żenująca sprawa.
Przeszył go dreszcz, blade echo tego, co doświadczył, gdy parkował przed klubem Cafe Noir. W życiu nie zapomni tego uczucia, pomyślał. Nigdy czegoś takiego nie doświadczył. Chrzanić fachowców. Podświadomie wiedział, że Raine ma kłopoty.
Ale przecież tylko się pośliznęła i skręciła nogę. Nic poważnego jej nie groziło. Dlaczego zareagował tak intensywnie?
- Opowiedz o dymie - poprosił.
Spojrzała na niego ze zdumieniem i od razu wiedział, że chyba trochę przesadził z ostrym tonem.
- Dlaczego? - zdziwiła się. - Coś jest nie tak?
- Nie wiem - przyznał. - Pewnie nic. Po prostu interesuje mnie ten dym.
- Nie wiem, co to było.
- Marihuana?
- Nie, coś innego, raczej kadzidło? Wyczułam nieznane mi zioła. Choć oczywiście nie znam się na tym.
- Rozpoznałaś palącego?
- Nie widziałam go. - Urwała. - Albo jej.
- Nie widziałaś?
- Tam było ciemno, że oko wykol, a palący ukrył się za kotarą przy ścianie. Zniknął, kiedy wykonałam mój popisowy numer i ściągnęłam zasłonę na siebie.
Poczuł upiorne muśnięcie u nasady karku.
- Chował się za kotarą? - upewnił się, próbując zachować spokojne brzmienie głosu.
- Pewnie się obawiał, że go przyłapią na zażywaniu narkotyków. Cafe Noir nie cieszy się najlepszą opinią w mieście. Wiem od Pandory, że policja czasem przeprowadza tam naloty.
- Wyjaśnijmy sobie jedno. Nie widziałaś palącego, bo stał za zasłoną, i kilka wdechów wystarczyło, żeby twoje parazmysły oszalały?
- No tak, mniej więcej.
- Cholera.
- Przypomniałeś mi, że mam ci podziękować za wyjaśnienie, jak narkotyki działają na parawrażliwych. Dzięki temu starałam się płytko oddychać, kiedy do mnie dotarło, że dym osłabia jasnosłyszenie.
- Cholera.
- Już to mówiłeś. Docisnął gaz do dechy.
- Zack?
- Tak?
- Uważasz, że mamy problem?
- Tak, właśnie tak uważam.
Przechadzał się po saloniku z telefonem przy uchu i rozmawiał z Fallonem, jak zwykle wściekłym jak osa.
- Potrzebny mi ktoś w Orianie, jak najszybciej. Najlepiej parałowca.
Czuł na sobie spojrzenie Raine. Skuliła się na kanapie, oparła obolałą stopę na poduszce. Batman i Robin wdrapali się jej na kolana. Pudełko ciotki Velli stało na stoliku, ciągle zamknięte.
- Po co ci ochroniarz dla Raine? - zdziwił się Fallon. - Podpalacza złapano. Moi analitycy to sprawdzili, prawdopodobieństwo, że to on, wynosi dziewięćdziesiąt sześć i trzy dziesiąte procent. Lepiej nie będzie i sam o tym wiesz. W takich sprawach nigdy nie ma stuprocentowej pewności.
- Jeśli się nie mylę, Podpalacz nie ma z tym nic wspólnego. Nie sądzę, aby wiedział, że parawrażliwi reagują na narkotyki. Moim zdaniem to ktoś z Nightshade.
- Hm. Wiedział, że Fallon chłonie każde jego słowo.
- Oczywiście nie mam stuprocentowej pewności - zastrzegł się. - Zdaję się na intuicję.
- Nie widzę logicznego powodu, dla którego Nightshade miałoby porywać Raine Tallentyre - wycedził Fallon. - Mówiłeś, że nic nie wie o badaniach ojca.
- Do wczoraj nie mieliśmy żadnych podstaw, by przypuszczać, że jej ciotka została zamordowana.
- A niech mnie. Sypiasz z nią, tak? Cały Fallon. Zawsze doda dwa do dwóch. Zack zerknął na Raine.
- To bez znaczenia.
- Nie, jeśli osobiste zaangażowanie wpływa na obiektywny osąd sytuacji.
- Przyślij mi tu kogoś do jutra. Mam pełne ręce roboty, a nie zostawię Raine samej.
- Naprawdę uważasz, że jest w niebezpieczeństwie?
- Tak.
- Hm.
- Ani słowa więcej, Fallon. Ostrzegam cię, nie bawimy się w to.
- W co? - Fallon nieudolnie przybrał głos niewiniątka.
- Pomyślałeś, że skoro Nightshade interesuje się Raine, można ją wykorzystać jako przynętę. Nie ma mowy.
- Jeśli do akcji włączy się kolejny agent J&J, istnieje ryzyko, że Nightshade uzna, iż gra jest zbyt ryzykowna i się wycofa. Może nigdy nie poznam odpowiedzi na dręczące mnie pytania.
- Jutro o ósmej rano na progu Raine ma się stawić łowca. Odłożył słuchawkę, zanim Fallon wymyślił nowy argument. Raine głaskała Robina.
- Naprawdę myślisz, że ktoś chciał mnie porwać?
- Tak.
- Ale dlaczego, na miłość boską?
- Nie wiem - przyznał. - Mnóstwa rzeczy nie wiem. Ale czekaliśmy już wystarczająco długo. Kiedy zjawi się twój ochroniarz, zacznę szukać odpowiedzi.
- Gdzie? - zdziwiła się. Przeszedł przez pokój, zatrzymał się przy stoliku.
- Doświadczenie mi podpowiada, że najczęściej są w pobliżu domu.
- Nie rozumiem.
- Wiem. - Okrążył stolik i usiadł koło niej, ale jej nie dotknął.
- I nie zrozumiesz, kiedy wyjaśnię.
- Żadnych tajemnic, Zack.
- Dobrze, żadnych tajemnic. - Przeciągnął się, wyprostował długie nogi pod stolikiem. Splótł dłonie za głową. - Muszę sprawdzić bliskie ci osoby.
Zesztywniała, dokładnie jak to przewidział.
- Ale nie Gordona i Andrew. Chyba nie sądzisz, że chcieliby mnie skrzywdzić.
Patrzył na nią w milczeniu.
- Do cholery, Zack, nie myślisz poważnie! Nie ma mowy!
- Wątpię, żeby byli w to zamieszani - przyznał ostrożnie.
- Ale nie wykluczasz, że są agentami Nightshade, tak?
- Fakt, że jakoby są na konferencji w San Diego, przemawia na ich korzyść.
- Jakoby?
- Łatwo będzie to sprawdzić.
- To śmieszne. - Zmusiła się, by pogłaskać Batmana. Kot poruszył ogonem. - Nie wierzę, że naprawdę ich podejrzewasz o związki z Nightshade.
Milczał. Czekał. Wiedział, że nie będzie łatwo.
- Kto jeszcze cię interesuje? - zapytała ponuro. _ - Bradley Mitchell i Pandora.
Westchnęła.
- Będziesz miał pełne ręce roboty.
- I dlatego ściągam tu ochroniarza.
- Myślisz, że Fallon go przyśle?
- Wie, że jeśli czegoś żądam, mam ku temu powody. Spojrzał na pudełko na stole. Podążyła za jego wzrokiem.
- Czas to otworzyć. Zdusił budzące się w nim poczucie winy. Nie chciał jej tego robić, ale czas naglił.
- Też tak uważam - mruknął.
Uniosła wieko i obejrzała żałosną zawartość: trzy tomiki poezji, farby, pędzle, zdjęcie w ramce, kosmetyki i osobiste drobiazgi.
- Żadnej ukrytej wiadomości - mruknęła. - Nie ma koperty, nie ma liściku, nie ma nawet szpitalnego notesu.
Wyjęła fotografię i przyglądała się jej przez łzy. Na zdjęciu znajdowała się cała ich czwórka: Gordon, Andrew, Vella i ona. Stali w szpitalnym pokoiku ciotki. W tle widniał tort urodzinowy.
- Chcieliśmy ją zabrać do domu chociaż na jeden dzień. - Postawiła zdjęcie na stoliku. - Ale się nie zgodziła. W szpitalu czuła się bezpiecznie.
Zack pochylił się na stolikiem i uważnie przyjrzał fotografii.
- Wygląda na spokojną.
- Dzięki doktorowi Ogilveyowi. I dlatego, że głosy wreszcie ucichły.
Wyjął zdjęcie z ramki, odwrócił i obejrzał tył. Raine także zerknęła. Nic.
- Gdyby zamierzała przekazać mi wiadomość, nie pisałaby jej tam, gdzie mogłam nigdy nie zajrzeć - zauważyła.
- Tak mi tyko przyszło do głowy. - Wsunął fotografię do ramki. Wzięła do ręki tomik poezji, przekartkowała. Nie wypadł żaden liścik.
- Nic nam to nie da - stwierdziła. - Jeśli coś napisała, jej notatka wylądowała w koszu.
Odłożyła książkę na stolik i sięgnęła do pudełka po dwie pozostałe.
Ledwie musnęła palcami okładkę drugiej, przeszył ją elektryczny prąd. Instynktownie wstrzymała oddech i rzuciła tomik z powrotem do pudełka, ale i tak zrobiła to zbyt wolno. Głos w jej głowie był dziwnym, gardłowym, rozpaczliwym echem głosu ciotki Velli.
...Twoje bezpieczeństwo. Właśnie ciebie, niewinnej...
Starała się nie słuchać upiornych szeptów zza grobu, zacisnęła ręce na kolanach. Patrzyła na książkę jak na jadowitą kobrę. Kocie pazury wbiły się w jej uda przez materiał spodni. Zwierzęta wyczuwały jej napięcie i reagowały nerwowo.
- Nic ci nie jest? - zapytał Zack.
- Nie. - Nie mogła oderwać wzroku od tomiku poezji. - Książka. Kiedy jej dotykała, była w panice.
- Bała się o własne życie?
- Nie. O moje. Batman trącał ją łebkiem w rękę, chciał zwrócić na siebie uwagę.
Zawahała się, by po chwili, już nie tak spięta, go pogłaskać. Zadowolony kocur zwinął się w kłębek na jej kolanach. Zack wziął książkę i spojrzał na tytuł.
- Zimowa podróż.
- To zbiór jej ulubionych wierszy. Według mnie są bardzo ponure, ona jednak znajdowała w nich pocieszenie.
Zacisnął usta, zmrużył oczy. Odbierał te same impulsy, co ona.
- Owszem, bała się - przyznał. - O ciebie.
Otworzył tomik. Vella nie starała się ukryć swego przesłania; napisała je na wewnętrznej stronie okładki. Między kartkami tkwiła też żółta wizytówka.
- Wpadła w panikę, ale wiedziała, co robi - ciągnął Zack. - Napisała wiadomość właśnie tutaj, bo wiedziała, że książka dotrze do twoich rąk. Liścik na szpitalnej papeterii trafiłby do kosza, ale nie osobiste rzeczy pacjentki.
Położył otwarty tomik na stoliku. Sięgnął po wizytówkę. Prosty czarny napis wyblakł z upływem lat, ale nazwa firmy była nadal widoczna. Na dole wizytówki ktoś dopisał numer telefonu.
- To wizytówka Jones & Jones - stwierdziła Raine. - Pewnie dostała ją od Wildera Jonesa. Nie chce mi się wierzyć, że zachowała ją przez tyle lat.
Pochyliła się i odczytała wiadomość od ciotki, nie dotykając książki.
„Kochana Raine,
umieram i obawiam się, że grozi Ci straszliwe niebezpieczeństwo. Przyszedł dziś do mnie niejaki Parker. Oświadczył, że znalazł notatki Judsona i kontynuował jego badania. Twierdził, że może mi pomóc, teraz jednak wiem, że kłamał. Wkrótce się zorientuje, że i ja go okłamałam. Przecież nie powierzyłabym tajemnicy nieznajomemu!
Najdziwniejsze, że dzięki środkowi, który mi podał, myślę jasno jak nigdy dotąd, ale czuję też oszalałe bicie serca. Coś jest nie tak. Muszę się śpieszyć.
Obawiam się, że kiedy się zorientuje, że go okłamałam, zaatakuje Ciebie. Nie dasz mu odpowiedzi, których szuka, bo nigdy nie poznałaś całej prawdy. Może w to jednak nie uwierzyć.
Teraz nie masz wyjścia. Musisz się skontaktować z J&J. Agencja Cię ochroni. Oczywiście nie za darmo. Za kontakty z J&J zawsze trzeba słono płacić. Będą od Ciebie żądali tego samego, co Parker. Daj im to, Raine. Nie jest warte Twojego życia. To, czego szukają, jest za maską Wildera Jonesa. Przypomnij sobie swoje urodziny.
Za to, co się wydarzyło przed laty, winę ponosimy twój ojciec i ja. Ty jesteś niewinna, Raine. J&J zrozumie.
Kocham Cię. Przekaż Gordonowi i Andrew, że Ich także. Na zawsze pozostanę Waszą dłużniczką.”
Podpis Velli był prawie nieczytelny.
Raine nie zdołała dłużej powstrzymać łez. Zrzuciła koty z kolan, zerwała się z kanapy i pokuśtykała do sypialni. Zamknęła za sobą drzwi, osunęła się na łóżko i poddała fali rozpaczy i wyrzutów sumienia.
Nie słyszała, kiedy drzwi się otworzyły, ale już po chwili Zack był u jej boku, wziął ją w ramiona. Tego było za wiele. Nie mogła odrzucić wsparcia, które ofiarował. Wtuliła twarz w jego koszulę i się rozpłakała. Nie pocieszał jej, tylko tulił, póki burza nie ucichła.
Wyczerpana, położyła mu głowę na ramieniu.
- Byłam w Las Vegas - szepnęła. - Lawrence Quinn ją tu mordował, a ja grałam w blackjacka.
- Więc o to chodzi? - zrozumiał Zack. - Masz wyrzuty sumienia, bo w chwili jej śmierci byłaś w kasynie?
- Może gdybym...
- Nie. - To słowo zabrzmiało bardzo stanowczo. Delikatnie odsunął ją od siebie. - Nie pojechałaś do Vegas dla przyjemności. Zdobywałaś fundusze na jej dalszy pobyt w prywatnej klinice.
- Tak, ale...
- Twoja obecność nie zmieniłaby niczego. Nie mogłaś nic zrobić. Pozwoliła Quinnowi zrobić sobie zastrzyk. Wiedziała, że ryzykuje. Wiedziała, że nie może mu ufać. Dlatego go okłamała.
- Czasami w nocy zastanawiam się, czy mogłam jej pomóc. Ujął jej twarz w dłonie.
- Tak przywykłaś do tego, że się nią opiekowałaś, że nie możesz pogodzić się z faktami. A one są oczywiste: nie mogłaś jej ocalić.
- Tak jak ty nie mogłeś ocalić Jenny? Zacisnął zęby. Przez moment sądziła, że zaprzeczy. Po chwili wziął ją w ramiona.
- Tak. Tak jak ja nie mogłem ocalić Jenny. Objęli się mocno. Milczeli przez dłuższą chwilę.
- Myślisz, że los w ten sposób daje nam do zrozumienia, że nie każdego zdołamy ocalić? - zapytała w końcu.
- Na to wygląda.
- Bolesna lekcja - stwierdziła.
- Bardzo.
Kaine odsunęła od siebie talerz z okruchami grzanki z masłem orzechowym i dżemem i wczytała się w notatkę na okładce Zimowej podróży.
- Z przykrością muszę cię poinformować, że niewykluczone, iż wcale nie jestem świetnym paradetektywem. Nie mam pojęcia, co ciotka Vella miała na myśli, pisząc o masce Wildera Jonesa i moich urodzinach.
Zack dolewał sobie kawy.
- Czy u Velli zostały jakieś jego rzeczy?
- Nic mi o tym nie wiadomo. - Zamyślona, stukała długopisem w stół. - Ale nie wiedziałam też, że miała z nim romans, póki Andrew mi tego nie powiedział. Jeśli zachowała jakieś pamiątki, wszystko jest w Shelbyville.
- Mówiłaś, że w piwnicy jest mnóstwo kartonów i skrzyń.
- Tak, w większości z nich są jej obrazy. Pewnie będziemy musieli je przejrzeć. Czeka nas niełatwe zadanie, tam jest co najmniej dwieście, a może i trzysta obrazów. O ile mi wiadomo, na wszystkich są maski.
Rozległ się dzwonek do drzwi. Zaskoczona Raine upuściła długopis.
- Jest wpół do siódmej rano. Kto to może być, do licha?
- Coś mi mówi, że to twój ochroniarz.
Zack odstawił kubek i poszedł do saloniku. Batman i Robin podążyli za nim, z czujnie nastawionymi uszami i zadartymi ogonami.
Zaakceptowali go, pomyślała Raine. Według nich Zack jest już częścią rodziny.
Słyszała, jak otworzyły się frontowe drzwi i rozległ się niski męski głos, który brzmiał, jakby wydobywał się z wnętrza góry. Wstała ostrożnie, bo kostka nadal ją bolała, i zajrzała do pokoju. Ogromny ciemnoskóry mężczyzna, o kilka lat młodszy od Zacka, zajmował znaczną część jej saloniku. Ogolona na łyso głowa błyszczała, jakby ją polerował. W uchu lśnił złoty kolczyk, oczy nikły za okularami słonecznymi. Miał na sobie drelichy, granatową bluzę i sfatygowaną skórzaną kurtkę. Pod jego pachą dostrzegła kaburę.
Uśmiech, który jej posłał, rozświetliłby scenę w sporym teatrze.
- Moja klientka - stwierdził. Nie próbowała nawet oprzeć się temu uśmiechowi.
- Mój ochroniarz.
- Raine Tallentyre - przedstawił Zack. - Calvin Harp. Raine skinęła głową.
- Miło mi, panie Harp.
- Mów mi Calvin. - Opuścił wzrok na koty, które usiadły u jego stóp i przyglądały mu się bez mrugnięcia okiem. - A to kto?
- Batman i Robin - odparł Zack. Calvin się rozpromienił.
- Coś takiego! Moi ulubieni bohaterowie! Ukucnął i wyciągnął rękę. Koty obwąchały jego palce i chyba były zadowolone. Calvin pogłaskał je delikatnie wielką dłonią i wstał.
- Wygląda na to, że przyjęły cię do klubu - stwierdził Zack. - Co powiesz na kawę?
Calvin uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Świetny pomysł. Jest szansa na coś do jedzenia? Byłem bardzo zajęty, odkąd Fallon zadzwonił kilka godzin temu. Nie miałem czasu nic zjeść, w samolocie firmy było tylko kilka pudełek pączków, a musiałem podzielić się z pilotami.
- Co powiesz na masło orzechowe? - zapytał Zack.
- Nie ma sprawy. - Z ciekawością zajrzał do kuchni. - Jestem tak głodny, że zjadłbym nawet kocie żarcie.
Zack spojrzał na Raine.
- Jedyną wadą współpracy z Calvinem jest fakt, że trzeba go karmić. I to dużo.
Zack posłużył się firmowym gadżetem, by wejść do małej kawalerki. Nie przypuszczał, że znajdzie coś, co zdradzi, że Pandora należy do Nightshade, ale na własnej skórze przekonał się, że prywatne życie nie zawsze jest zgodne z logiką.
Ciasne mieszkanko urządzono, delikatnie mówiąc, bardzo nietypowo. Na suficie widniało nocne niebo z gwiazdami i sierpem księżyca. Od granatowych ścian odcinały się nieco jaśniejsze framugi drzwi i okien. Z czernią mebli kontrastowała krwista czerwień rzuconych gdzieniegdzie poduszek.
Najpierw zajrzał do lodówki. Po Stone Canyon nauczyli się między innymi tego, że wersja leku produkowana przez Nightshade musi być przechowywana w lodówce. Przy odrobinie szczęścia to się mogło nie zmienić od tamtego czasu.
Otworzył drzwi dłonią w rękawiczkach. Zobaczył mnóstwo pudełek po jedzeniu na wynos, kilka butelek wody i napoje gazowane. Wyjął metalowy patyczek ze skórzanej sakiewki - kolejny gadżet Fallona - i zanurzył w kartoniku z mlekiem, tak na wszelki wypadek. Nie zmienił koloru. Opłukał go, powtórzył eksperyment z octem. Bez zmian.
Starannie przeszukał pozostałą część mieszkania, ale nic nie wskazywało, że Pandora jest kimś więcej niż zwykłą młodą kreatywną kobietą, która lubuje się w rzeczach oryginalnych i nietuzinkowych.
Wyszedł z jej mieszkania, zbiegł po schodach i poszedł do wynajętego samochodu, zaparkowanego dwie przecznice dalej.
Pandora tuż przed dwunastą wyszła z zaplecza.
- Co powiecie na pizzę?
Calvin, rozwalony na krześle z filiżanką kawy w dłoni, posłał jej komicznie poważne spojrzenie.
- Nie żartuj ze mnie, dziewczyno. Nie zadawaj mi takich pytań, jeśli nie chcesz usłyszeć szczerej odpowiedzi.
Pandora zareagowała śmiechem, który podejrzanie przypominał chichot. Raine, stojąca za ladą, patrzyła na nią z niedowierzaniem. Pandora jeszcze nigdy nie chichotała.
- W restauracji za rogiem robią świetną pizzę - oznajmiła. - Zamówię telefonicznie, to przyniosą.
- O rany. - Calvin położył dłoń na sercu. - Kobieta idealna. Masz kogoś?
Raine była w szoku. Pandora się zarumieniła.
- Chwilowo nie - rzuciła lekko.
- Dziś jest mój szczęśliwy dzień - stwierdził Calvin. Pandora się speszyła. Pospiesznie odwróciła się do Raine.
- Taką jak zawsze? Wegetariańską?
- Chętnie. - Raine ciągle nie mogła przywyknąć do blasku w oczach Pandory. - Jeśli Calvin się zgadza.
- Spoko. - Wyjął portfel. - Zamów dwie. Jedną w rozmiarze XXL.
- Nie trzeba - zapewniła Raine, patrząc na portfel. - Zapraszamy cię na lunch.
- Nie, niech zapłaci J&J. - Podał Pandorze zwitek banknotów. - Wrzucę pizze w koszty.
Pandora wyszła, ciągle śmiejąc się perliście. Calvin odprowadzał ją zachwyconym wzrokiem.
- Chyba znalazłem kobietę moich marzeń. Raine oparła się o ladę.
- A ja myślałam, że w Arcane zdajecie się na arcanematch.com w kwestii szukania partnerki.
- Wolę sam znaleźć. - Wyjrzał na ulicę przed sklepem. - Zresztą arcanematch.com też nie jest do końca pewne. Zapytaj Zacka o narzeczoną.
- Mówił mi o Jennie - mruknęła.
- Nie sposób powiedzieć, co Nightshade mogłoby osiągnąć, gdyby im się udało wydać agentkę za Zacka - stwierdził Calvin.
- Rozumiem, czemu im na tym zależało. Mieć agentkę w domu jednego z Jonesów...
Calvin się żachnął.
- Nie: jednego z Jonesów. Najważniejszego Jonesa. Raine znieruchomiała.
- Słucham? Calvin spojrzał na nią, zdumiony i rozbawiony zarazem.
- Przepraszam, zapomniałem.
- O czym?
- Fallon wspominał, że dorastałaś z dala od towarzystwa i pewnie niewiele wiesz o strukturze organizacji.
- Wiem, że założył ją Jones i jego potomkowie zawsze mieli duże wpływy.
- Delikatnie mówiąc. W ciągu ostatnich stu lat towarzystwo bardzo się zmieniło, teraz na przykład wybiera się zarząd. Ale jedno pozostało bez zmian. Na czele Arcane zawsze stoi Jones, najczęściej Jones z tego odłamu rodziny, co Zack. Stowarzyszenie przywiązuje wielką wagę do tradycji.
Mało brakowało, a upadłaby z wrażenia.
- Chcesz powiedzieć, że Zack będzie następnym Mistrzem Towarzystwa Arcane?
- Tylko jego amerykańskiego odłamu - uspokoił Calvin. - W Anglii mają swojego.
- Także Jonesa?
- Niestety.
- Boże drogi, nie miałam pojęcia.
- Zarząd ma lada moment potwierdzić nominację Zacka. Oficjalnie zostanie to ogłoszone na zimowym balu towarzystwa, w styczniu. Problem w tym, że od śmierci narzeczonej Zack powtarza, że się rozmyślił i nie chce zostać Mistrzem. Ale nikt nie traktuje tych słów poważnie.
Zmarszczyła brwi.
- Zack nie wygląda na faceta, który zmienia zdanie, jeśli już raz podjął decyzję.
- Owszem, ale w tym wypadku mamy nadzieję, że po prostu potrzebuje więcej czasu, żeby się uporać z wydarzeniami sprzed roku.
- Nie wiem jak ty, ale ja sobie wyobrażam, do jakiego stopnia świadomość, że o mały włos poślubiło się wrogą agentkę, która następnie usiłowała cię otruć, może wpłynąć na zmianę życiowych planów.
- E tam. Zack jest wręcz stworzony do tej roboty. Wcześniej czy później to zrozumie.
- A świat się zawali, jeśli zrezygnuje? Calvin wzruszył ramionami.
- Jak to się mówi, nie ma ludzi niezastąpionych. A wiadomo, że Jonesów mamy na pęczki. Rzecz w tym, że i obecny Mistrz, dziadek Zacka, i większość zarządu, a jest wśród nich wiele silnych paratalentów intuicyjnych, uważa, że Zack jest najlepszy. Wywierają na niego presję.
- Dlaczego jest taki dobry? Sam powiedziałeś, że Jonesów jest mnóstwo.
- Jest pierwszym od dawna talentem lustrzanym - dziesiątką.
- I co z tego? Niby dlaczego z tego powodu będzie najlepszym Mistrzem?
- Talenty lustrzane trafiają się tak rzadko, że są otoczone legendą w towarzystwie - wyjaśnił Calvin. - Zarząd i dziadek są zachwyceni Zackiem. Widzisz, umiejętność przewidywania ruchów przeciwnika to bezcenny dar w sytuacji, gdy czeka nas walka ze złem. A Nightshade to wcielenie zła.
Zostawił samochód wśród innych pojazdów na zatłoczonym placyku, który służył jako parking mieszkańcom sześciopiętrowego bloku.
Bradley Mitchell wyjątkowo nonszalancko podchodził do kwestii zabezpieczeń. No, ale może jako policjant uważał, że nikomu nie przyjdzie do głowy włamywać się do gliniarza. Naiwny.
Wyłączył prymitywny system alarmowy gadżetem firmowym, otworzył drzwi wejściowe.
Znalazł się w kawalerce urządzonej z dużym smakiem. Spodziewał się zabałaganionej, zakurzonej kawalerskiej nory, pełnej tanich wynajętych mebli, drogiego sprzętu audio i dekoracji wyrwanych z magazynów dla panów.
Tymczasem, owszem, nie pomylił się, jeśli chodzi o sprzęt audio, ale kanapa, krzesła i stolik były nowoczesne i wygodne, i zdecydowanie nie tanie. Na ścianach widniały reprodukcje Ansela Adamsa. A największym zaskoczeniem okazała się obszerna biblioteczka.
No dobrze, liczył, że Mitchell okaże się prymitywnym neandertalczykiem bez jakichkolwiek zalet. Powinien był się domyślić, że Raine nie zainteresowałaby się facetem bez krzty inteligencji i wychowania.
Ledwie zdjął rękawiczki i dotknął łóżka, pojawiły się pierwsze blade wizje. Były niewyraźne jak senne urywki. Intuicyjnie wychwycił obraz dwojga ludzi na łóżku. Uprawiali seks. Jedno z nich - osoba, która zostawiła silniejsze ślady - nie rozkoszowało się aktem, a przynajmniej nie w normalny sposób. Dla jednego z kochanków seks był bronią - a raczej narzędziem - do osiągnięcia celu o wiele ważniejszego niż chwila rozkoszy. Najważniejsza jest władza.
Dowiedział się z tej wizji tyle, ile mógł, i ją wyciszył. Przynajmniej chwilowo.
Ponownie włożył rękawiczki i poszedł do kuchni. Rozczarowany stwierdził, że w lodówce nie ma żadnej nieoznakowanej probówki, ale na wszelki wypadek sprawdził zawartość kartonu z mlekiem i sokiem pomarańczowym.
Zamknął lodówkę i stał pośrodku schludnej, eleganckiej kuchni Mitchella, myśląc intensywnie. Jego parazmysły alarmowały, że w tym mieszkaniu znajduje się narkotyk.
Wrócił do saloniku, nasłuchiwał. Nic. Wyszedł na korytarz, zajrzał do schowka. Zobaczył mnóstwo środków czyszczących, pralkę, suszarkę. I wreszcie to usłyszał - monotonne buczenie malutkiej lodówki, jak w hotelowym minibarku.
Stała w kącie, blisko kontaktu. Ledwie dotknął rączki, pojawiła się nowa wizja, na tyle silna, że przeniknęła przez rękawiczkę. Otworzył drzwiczki i zobaczył małą fiolkę. A w niej - śladowe resztki przezroczystego płynu.
Bradley wsunął klucz do zamka. Wszedł do mieszkania, spojrzał na białą kontrolkę systemu alarmowego. Był wyłączony. Coś jest nie tak. Był pewien, że go uruchomił przed wyjściem. Cholerstwo znowu się zepsuło. Któregoś dnia będzie musiał go wymienić.
Walnął go pięścią kilka razy, ale światełka nie zamrugały. Już miał powtórzyć uderzenie, gdy wyczuł za sobą czyjąś obecność.
Odwrócił się, sięgając po broń. Ale Zack Jones już trzymał pistolet.
- W twojej branży radziłbym zainstalować lepszy alarm - stwierdził.
- Co ty tu robisz, do cholery? Zack uniósł szklaną fiolkę.
- Musimy pogadać.
Pani burmistrz Joanne Scott zaparkowała sportowego mercedesa mimo zakazu przed Incognito tuż przed dwunastą i weszła do sklepu. Calvin wydawał się niezainteresowany, ale Raine wyczuła powiew siły. Calvin wyostrzył łowieckie parazmysły, gdy Joanne weszła do sklepu, i oceniał, czy stanowi zagrożenie.
Joanne zatrzymała się w progu, zdjęła ciemne okulary i spojrzała na niego z nieukrywaną aprobatą.
- Nowy pracownik? - zapytała, unosząc brwi z zainteresowaniem.
- To pan Harp, kostiumolog - odparła Raine, uprzedzając słowa Calvina. - Przyniósł nowe projekty.
Joanne od razu straciła zainteresowanie.
- Och. W takim razie na pewno gej, co? Calvin uśmiechnął się promiennie. Raine chrząknęła.
- Calvinie, poznaj Joanne Scott, naszą panią burmistrz. Skłonił się uprzejmie.
- Szanowna pani...
- Mieszka pan w Orianie? - zapytała energicznie Joanne.
- Nie, proszę pani. Jestem tu tylko przejazdem.
- Rozumiem. - Spokojna, że nie jest potencjalnym wyborcą, Joanne zwróciła się do Raine. - Mam tylko kwadrans - oznajmiła, zerkając na zegarek wysadzany brylantami. - Za kwadrans pierwsza umówiłam się z fryzjerem. Nie mogę się spóźnić, bo Roger jest strasznie nerwowy, a musi mnie dzisiaj uczesać na bal dobroczynny.
- Kostium jest gotowy - zapewniła Raine. Odsunęła czerwoną zasłonę. - Przymiarka nie potrwa długo.
Joanne posłała Calvinowi ostatnie tęskne spojrzenie, z cichym westchnieniem wrzuciła okulary do dużej torby i poszła za Raine.
Calvin wstał z pozorną niedbałością i ruszył za nimi. Zatrzymał się w drzwiach. Splótł ręce na piersi.
Raine zdjęła kostium Kleopatry z wieszaka pełnego strojów. Rozsunęła zamek plastikowej torby.
- Skróciłyśmy spódnicę o cztery centymetry i poprawiłyśmy gorset - mówiła.
Joanne z zadowoleniem patrzyła na kreację.
- Wygląda bosko. Sięgnęła do torebki. Raine myślała, że wyjmie inną parę okularów, w jej dłoniach jednak pojawiło się coś, co wyglądało na mlecznobiały słoik.
Powietrze zaiskrzyło energią. Calvin poruszał się z taką szybkością, że Raine nawet nie zauważyła, kiedy oderwał się od framugi, a już trzymał Joanne za ręce.
Ona jednak, spokojna i niewzruszona, zdążyła upuścić słoik. Rozbił się na podłodze. Biały dym spowił wszystko chmurą.
Granat ręczny, przemknęło Raine przez głowę. Już po nas.
Instynktownie rzuciła się na podłogę za wieszakiem z kostiumami, czekała na falę podmuchu i latające odłamki, świadoma, że nie ma się gdzie ukryć.
Ale nic takiego się nie wydarzyło, nie było eksplozji, fali, odłamków, tylko biały dym. Wypełniał pomieszczenie znajomym ziołowym zapachem.
Joanne gapiła się na kłęby dymu. Zmarszczyła czoło, nic nie rozumiała.
- Co do licha? - powiedziała. Nieprzytomna osunęła się na ziemię. Z bagna koszmarów w umyśle Raine wynurzały się głosy; znajome wrzaski gniewu, cierpienia i paniki atakowały ją ze wszystkich stron.
- Na ziemię! - wrzasnęła do Calvina. Zrozumiał, ale nie posłuchał. Kopnął resztki słoika z białym dymem pod stojak z kostiumami, a potem rzucił się do drzwi, z telefonem w dłoni.
Za późno. Stał dosłownie nad słoikiem w momencie eksplozji i większość narkotyku dosięgnęła właśnie jego. I tak dziwne, że aż tyle trzymał się na nogach. Nie sposób określić, jak na narkotyk zareaguje łowca, którego zmysły są maksymalnie wyostrzone.
Krztusząc się, zdołał wystukać numer na klawiaturze telefonu.
- Uciekaj! - ryknął do Raine. - Tylnymi drzwiami! Już! A potem runął, aż zatrzęsła się podłoga. Więcej się nie poruszył.
Telefon upadł obok niego. Nie wiedziała, czy zdołał dodzwonić się na policję. Jej aparat był w torebce, w drugim pomieszczeniu.
Starała się nie oddychać. Wyciągnęła koszulę zza paska spodni. Najgęstsze kłęby dymu gromadziły się na środku zaplecza. Nie zaryzykuje, nie będzie próbowała przedrzeć się do sklepu. Łatwiej dotrzeć do tylnych drzwi.
Ze skrajem koszulki na ustach i nosie czołgała się niezdarnie w stronę drzwi. Dym okazał się posłuszny prawom fizyki i się unosił. Powietrze tuż nad podłogą pachniało ziołami, ale nie było tak skażone jak kilka centymetrów wyżej. Mimo to wiedziała, że wdycha dużą dawkę narkotyku. Demoniczna kakofonia w jej głowie przybierała na sile.
Kostiumy dokoła ożyły. Nagle znalazła się na koszmarnym balu maskowym w gabinecie krzywych luster. Wirowały peleryny, od szelestu sukien kręciło jej się w głowie. Zza masek zerkały złowrogie spojrzenia. Wpadła w panikę. Miała ochotę się zerwać i biegiem puścić do drzwi.
To tylko narkotyk. Uspokój się. Leż.
Głosy się zmieniały. Niektóre zdawały się płynąć z ust masek.
Zabić ją. Torturować. Płoń, wiedźmo, płoń...
Powtarzała sobie, że znajduje się coraz bliżej drzwi, że mija szereg tańczących kostiumów. Widziała drzwi, tylko że co chwila zmieniały położenie przed jej nieprzytomnym wzrokiem. Maski otaczały ją coraz ciaśniejszym pierścieniem.
Ból, ból, zadaj jej ból, niech cierpi...
Gdzieś daleko rozległ się dzwonek. Rozpoznała go z trudem. To Pandora wraca z pizzą. Dzięki Bogu.
A potem usłyszała głosy, rzeczywiste, nie upiorne szepty w głowie.
- Wszyscy już padli - oznajmiła Cassidy Cutler.
- Musimy uważać. - Niki Plumer jak zwykle się zamartwiała. - Dym jest mocny, może nam zaszkodzić.
- Poczekamy jeszcze kilka minut. Zamknij drzwi i wywieś znak: „zamknięte”. Wyniesiemy ją tylnymi drzwiami.
Wrobiła cię - stwierdził Zack.
- To bez sensu. - Bradley doszedł do okna, odwrócił się i przemierzał salonik w drugą stronę. - To Cassidy Cutler. Napisała cztery książki. - Zatrzymał się przy biblioteczce, zdjął z półki Okrutne wizje i podał Zackowi. - Jej zdjęcie jest na każdej, do cholery.
- Nie twierdzę, że ktoś się pod nią podszywa, choć to niewykluczone. Ale bardziej prawdopodobne, że to prawdziwa Cassidy Cutler.
Bradley odstawił książkę na półkę.
- A niby dlaczego miałaby skrzywdzić Raine? Zack starannie dobierał słowa. Kiedy tylko było to możliwe, trzymał się prawdy.
- Moja agencja uważa, że związała się z ludźmi zajmującymi się produkcją i dystrybucją nietypowych narkotyków - odparł.
Bradley przycupnął na krześle. Zmrużył oczy. Znał się na handlu narkotykami i powiązanymi z nim przestępstwami.
- No dobra, chwilowo załóżmy, że masz rację. Czego chce od Raine?
- Ojciec Raine był wybitnym chemikiem.
- Wiem, mówiła mi.
- Kiedy była mała, Judson Tallentyre pracował dla naszego klienta, firmy, która opracowała jedyny w swoim rodzaju lek psychotropowy. - Zack bez zająknienia przedstawiał oficjalną wersję, w której prawda i fałsz splatały się w zgrabną całość. - Firma zrezygnowała z badań i dystrybucji, gdy się okazało, że środek jest bardzo niebezpieczny. Tallentyre liczył, że na czarnym rynku dostanie za niego majątek. Musiał jednak nad nim jeszcze popracować, bo środek wywoływał niebezpieczne efekty uboczne. Tallentyre zabrał formułę i odszedł z firmy. Eksperymentował na sobie.
- Raine mówiła, że zginął w wypadku samochodowym, gdy była mała.
- Tak. Jego dawny pracodawca przeprowadził dochodzenie i doszedł do wniosku, że formuła leku zginęła razem z nim. I tak się to skończyło, póki kilka tygodni temu nie zaginął inny naukowiec, Lawrence Quinn. Firma ponownie skontaktowała się z moją agencją. Okazało się, że Quinn nielegalnie eksperymentował z tym samym środkiem, którego formułę wykradł Tallentyre. Śladem Quinna trafiliśmy do Oriany.
- Tak? Więc gdzie on jest, do cholery?
- Zniknął. Z tego, co udało mi się ustalić, prawdopodobnie nie żyje. Sądzę, że przyjechał tu, żeby porozmawiać z Vellą Tallentyre, ciotką Raine. Uzyskał od niej potrzebne informacje i zniknął.
Bradley wydawał się coraz bardziej zainteresowany.
- Myślisz, że zamordował go ktoś, kto chciał tego, czego się dowiedział od Velli Tallentyre?
- Tak. Bradley podniósł ręce dłonią do góry.
- Wróćmy do Velli Tallentyre. Masz jakieś dowody, że została zamordowana?
- Napisała list do Raine, znaleźliśmy go wczoraj wieczorem w jej rzeczach. Napisała go w dniu swojej śmierci. Z tego listu wynika, że miała gościa, który zrobił jej zastrzyk. Wiedziała, że umiera, i chciała ostrzec Raine. Opis gościa, który uzyskałem od personelu szpitala, pasuje do opisu Quinna.
- Czego od niej chciał?
- Nie wiemy, ale podejrzewamy, że chodziło o formułę leku, którą przed laty wykradł Judson Tallentyre.
Bradley się zamyślił.
- Myślisz, że Quinn chciał ją odtworzyć i zacząć produkcję na własną rękę?
- Tak. Ale wygląda na to, że Vella nie dała mu tego, czego chciał. W liście do Raine zaznaczyła, że mu nie ufa i że go okłamała. Pewnie podała mu fałszywe dane.
- A Quinn sądził, że uzyskał to, na czym mu zależało, i ją zamordował. A potem chciał się dogadać z kryminalistami, ale coś poszło nie tak. O to chodzi?
- Tak. Jestem pewien, że Cassidy Cutler jest jedną z tych złych. Niki Plumer też.
- Ktoś jeszcze?
- Kiedy przyjechały do miasta, był chyba z nimi goryl - wyjaśnił Zack. - Próbował mnie załatwić w zaułku za klubem, ale ktoś go potrącił samochodem. Nie dotarł do szpitala.
- Słyszałem o tym, kiedy wróciłem z Shelbyville. Miałem z tobą o tym pogadać. Nadal nie stwierdzono tożsamości ofiary. Chcesz powiedzieć, że jego także zabiła Cassidy?
- Tak.
- Dlaczego?
- Pewnie dlatego, że nie udało mu się załatwić mnie. Bradley patrzył na fiolkę z resztkami przezroczystego płynu, stojącą w wiaderku z lodem na stole.
- Naprawdę uważasz, że podrzuciła to, żeby mnie obciążyć?
- Wie, że tu jestem. Chce odwrócić moją uwagę. Nadawałeś się doskonale. Wcześniej też się tobą posługiwała, by zbliżyć się do Raine. Uznała, że wykorzysta cię pod kilkoma względami.
Bradley się skrzywił.
- Ale dlaczego ja? Dlaczego nie zwróciła się bezpośrednio do Raine?
- Zastanów się. Raine jest bardzo skryta. Ma mało przyjaciół. Niełatwo się dostać do grona jej bliskich.
Bradley się zawahał i skinął głową.
- Rozumiem. Ale Raine nie jest chemiczką. Jej ciotka też nie. Zresztą z twoich słów wynika, że Cassidy i jej ludzie mają już ten środek. Czego chcieli od Velli Tallentyre? I od Raine?
- Ciągle nad tym pracuję. Wiem tylko, że obecna wersja środka ma koszmarne skutki uboczne. Mogli uznać, że Vella wiedziała o wersji brata coś, co może im się przydać. A teraz, po jej śmierci, liczą, że wie to Raine.
Bradley zerwał się z krzesła i zaczął spacerować po pokoju.
- Jones, przy tobie wychodzę na głupka.
- Nieprawda. Głupek odrzuciłby fakty, nawet mając je pod nosem. Bradley na niego spojrzał.
- Jeśli mam aresztować Cassidy Cutler i Niki Plumer, muszę mieć konkretne dowody.
- Na razie ich nie mam - przyznał Zack. - Ale zacznij od samochodu.
- I co z nim? Z wypożyczalni. Zack uniósł brew.
- Cały czas ten sam?
- Nie, powiedziała, że w poprzednim nie działa ogrzewanie i musiała go wymienić.
- Nie sądzę, by dotarła do wypożyczalni. Pewnie porzuciła go w garażu w centrum handlowym. Nie miała czasu, żeby coś wykombinować.
- Myślisz, że przejechała nim faceta, który cię zaatakował?
- Tak. Pewnie usunęła wszystkie ślady, ale może coś umknęło jej uwadze. Zawsze warto spróbować.
Bradley sięgnął po telefon.
- Zaraz skontaktuję się z wypożyczalnią. Zack uśmiechnął się pod nosem.
- Co? - Bradley zmarszczył czoło.
- Raine mówiła, że jesteś dobrym gliną - odparł Zack. Nagle szarpnął nim elektryczny wstrząs. Poczuł, jak rośnie poziom jego adrenaliny.
Zerwał się na nogi, zanim postanowił wstać. Biegł do drzwi.
- Co jest? - wrzasnął Bradley. - Dokąd idziesz?
- Raine. Ma kłopoty. Wyślij kogoś do sklepu. I to już. Zadzwonił jego telefon. Wyciągnął go z kieszeni w biegu, przy drzwiach.
Jeden dzwonek. Numer Calvina. I cisza.
Zatruty dym rzedniał, ale maski nie dawały jej spokoju, a kostiumy pląsały w takt tylko sobie znanej muzyki. Pokój wirował. Jej żołądek fikał koziołki. Nie zwymiotuje, nie teraz. Musi stąd uciec, zanim Cassidy i Niki uznają, że mogą wejść na zaplecze. Tylne drzwi to jej jedyna szansa.
Przesuwała się powoli, starała się nie wydawać żadnego odgłosu. Błyszcząca klamka była już niemal w zasięgu jej ręki. Spod drzwi dotarł podmuch świeżego powietrza. Musi tylko zerwać się na równe nogi, dopaść drzwi i biec, ile sił w nogach.
Szepty w jej głowie zakłócił kolejny rzeczywisty dźwięk. Ktoś pukał do frontowych drzwi i domagał się, by go wpuszczono.
- Sprzedawczyni - warknęła Cassidy zza zasłony.
- Widzi nas. - Niki podniosła głos.
- Pewnie sądzi, że drzwi zamknęły się przypadkiem. Jeśli jej nie wpuścimy, domyśli się, że coś jest nie tak.
- Więc ją wpuść. Pozbędziemy się jej. Tamtych dwoje nas nie widziało, ale ona zdoła opisać nas Jonesowi i glinom.
- Mówiłaś, że obejdzie się bez strzałów.
- Mówiłam, że obejdzie się bez strzałów, ale nie mówiłam, że bez broni. Mam ze sobą firmową zabawkę. Podwójna dawka to aż nadto, by dostała zawału serca.
Zamordują Pandorę tylko dlatego, że może je zidentyfikować. Raine ogarnęła wściekłość.
Słyszała, jak otwierają się drzwi do sklepu.
- Dzięki! - zawołała Pandora. - Kto zamknął drzwi? Gdzie szefowa? I olbrzym z krzesła?
- Na zapleczu - odparła spokojnie Cassidy. - Zaraz przyjdą. Raine nabrała w płuca haust w miarę czystego powietrza spod drzwi, dźwignęła się na nogi i, wstrzymując oddech, na wpół pobiegła, na wpół pokuśtykała przez coraz rzadsze opary dymu w stronę czerwonej zasłony.
Adrenalina niemal całkowicie stłumiła ból w skręconej kostce. Niemal.
Szarpnęła czerwony aksamit. Pandora właśnie przekraczała próg sklepu. Niosła pudła z pizzą. Cassidy i Niki stały po obu stronach drzwi, czekały, aż się za nią zamkną, by zaatakować.
- Uciekaj, Pandora! - Raine rzuciła się do drzwi najszybciej, jak na to pozwalała skręcona kostka. - Zabiją cię! Wezwij policję! Uciekaj, do cholery!
Pandora zawahała się, otworzyła usta ze zdumienia. Cassidy ją dopadła.
- Uciekaj! - wrzasnęła Raine. wkładając w to słowo całą stanowczość.
Pandora upuściła pudełka z pizzą, odwróciła się na pięcie i wypadła na ulicę. Roztrąbiły się klaksony, piszczały opony, kierowcy wrzeszczeli. W oddali wyła policyjna syrena.
- Zostaw ją - warknęła Cassidy do Niki. - Zmywamy się stąd, tylnymi drzwiami. Pomóż mi z tą suką.
- Czyli ze mną? - zapytała Raine. Posłała Cassidy ekskluzywną wersję swojego specjalnego uśmiechu.
Nie zatrzymała się. Napędzana gniewem i desperacją, szła naprzód. Cassidy i Niki tarasowały jej drogę. Chciała w nie uderzyć z taką siłą, by przedrzeć się na ulicę.
Skręcona kostka zdradziła ją w ostatniej chwili. Straciła równowagę i zatoczyła się na bok, na Niki.
Upadły na podłogę w bezładnej plątaninie rąk i nóg. Raine nerwowo usiłowała się uwolnić.
- Trzymaj ją, do cholery! - warknęła Cassidy. Jednak nerwowa Niki była o krok od histerii.
- To szaleństwo - wrzasnęła. - Zaraz tu będą gliny. Rób, co chcesz, ja spadam!
Wyrwała się Raine, wstała i wybiegła przez drzwi frontowe.
Raine przetoczyła się na bok, dalej od Cassidy, i szarpnęła za nogi pierwszego z brzegu manekina, w stroju baletnicy. Przewrócił się, odgrodził ją od Cassidy, która była zmuszona odskoczyć.
- A niech cię! - Twarz Cassidy wykrzywiały wściekłość i frustracja. Raine złapała kolejny manekin. Tym razem była to wystrojona Maria Antonina. Szarpnęła z całej siły.
- Jedz ciastka i zdychaj! - wrzasnęła do Cassidy. Cassidy w ostatniej chwili przeskoczyła szeroką suknię. Nagle do niej dotarło, że na zewnątrz panuje zamieszanie. Po krótkim wahaniu doszła do wniosku, że sytuacja nie rozwija się po jej myśli.
Odwróciła się na pięcie, odsunęła czerwoną zasłonę i zniknęła na zapleczu.
Raine leżała na ziemi i usiłowała odzyskać oddech. Słyszała, że tylne drzwi się otwierają, dobiegały do niej również dźwięki szarpaniny.
- Nie! - wrzasnęła Cassidy. - Puszczaj, sukinsynu!
- Jeśli coś jej zrobiłaś, nie żyjesz - powiedział Zack lodowato zimnym głosem.
- Uważaj na jej długopis! - zawołała Raine. Głuchy odgłos.
Zack stanął w przejściu. W jego dłoni widniało eleganckie czarno - złote pióro.
- Mam swoje - odparł i wsunął je do kieszeni skórzanej kurtki.
Bradley wpadł do sklepu przez drzwi frontowe, z pistoletem w dłoni. Za nim weszło dwóch mundurowych. Jeden z nich prowadził Niki w kajdankach.
Bradley spojrzał na Raine.
- W porządku?
- Tak. - Wyprostowała się ostrożnie. - Nic mi nie jest. - Chwilowo nie zwracała uwagi na ból w kostce.
- Cutler jest na zapleczu. - Zack wskazał kierunek palcem. Bradley i jego ludzie pobiegli w tamtą stronę. Zack położył Raine dłonie na ramionach.
- Wstrzyknęła ci coś?
- Nie. Znowu posłużyła się dymem, w dużej ilości, ale nie zdążyła mi niczego wstrzyknąć.
Przyciągnął ją do siebie i objął tak mocno, że nie mogła oddychać.
- W jej długopisie jest coś niebezpiecznego - szepnęła wtulona w jego koszulę. - Powiedziała, że podwójna dawka zabije Pandorę.
- Mam jej długopis. Bradley szuka innej broni.
- A dym na zapleczu?
- Nadal się go wyczuwa, ale zostało go za mało, by mnie powstrzymał.
- Co z Calvinem i panią burmistrz?
- Nieprzytomni, ale żywi. - Bradley stanął w przejściu. - Cassidy też. Co ty jej zrobiłeś, Jones?
- Nic poważnego - odparł Zack. Odrobinę poluźnił uścisk. - Za kilka godzin wróci do siebie.
- Chyba nie chcę wiedzieć więcej. - Bradley wszedł do sklepu. - Kto upuścił bombę dymną?
- Prawdopodobnie Cassidy - odparł Zack. Raine zamrugała szybko, zaskoczona, i już miała to skorygować, ale objął ją mocniej. Zamknęła usta.
- Skąd wiedzieliście, że mamy kłopoty? - zapytała tylko.
- Mnie nie pytaj. - Bradley uśmiechnął się krzywo. - To Jones zdał sobie sprawę, że coś się święci. Ma chyba szósty zmysł. - Umilkł, by po chwili dodać cicho:
- Jak ty.
O wiele później Raine siedziała na kanapie z podkulonymi nogami i popijała ziołową herbatkę, którą zaparzył jej Zack. Wzięła prysznic, umyła włosy zaraz po powrocie do domu i otuliła się milutkim białym szlafrokiem. Robin drzemał na jej kolanach, Batman przywarł do uda. Sanitariusz opatrzył jej kostkę. Lodowy okład łagodził ból.
Zack i Calvin popijali kawę, siedząc w fotelach.
Raine spojrzała na Zacka.
- Cieszę się, że Bradley cię posłuchał i pozwolił mi dopiero jutro złożyć zeznania. Dzisiaj nie miałabym na to siły.
Calvin parsknął śmiechem. Uniosła brwi.
- Co w tym śmiesznego?
- Nie chciałbym cię rozczarować - odparł. - Ale wątpię, by Zackowi chodziło o twoje samopoczucie, gdy podsuwał to Mitchellowi. Nasz Zack to profesjonalista, jeśli chodzi o szczegóły.
Nagle zrozumiała. Spojrzała na Zacka.
- Chcesz się upewnić, że powiem to, co trzeba.
- Moja droga, należą mi się punkty za troskliwość. - Zack nachmurzył się komicznie. - Byłaś ledwo żywa.
- E tam, nie nabierzesz mnie. Uznałeś, że musisz popracować nad moją wersją, powiedz szczerze.
Calvin uśmiechnął się pod nosem i upił kolejny łyk kawy.
- No dobra - przyznał Zack. - Przekonałem się osobiście, że najlepiej nie zasypywać policji nadmiarem informacji.
- Innymi słowy, nie powiemy im, że wpakowali się w sam środek wojny między dwiema tajnymi organizacjami, które zajmują się badaniem parazmysłów - podsumowała grzecznie.
- Z zasady J&J zostawia tę wersję wydarzeń tym złym - wtrącił Calvin.
Uniosła brwi.
- Bo dzięki temu ci źli wychodzą na czubków, a J&J zachowuje wizerunek porządnej agencji detektywistycznej?
Calvin się rozpromienił.
- Bingo.
- Przecież i bez tego zdobyli mnóstwo dowodów - zauważył Zack. - A Mitchell ma osobisty powód, by posklejać wszystkie kawałki tej układanki. Nie podoba mu się, że Cutler się nim posłużyła.
- Napad, próby porwania i kradzieży to tak na dobry początek. - Calvin zacisnął wielką dłoń na kubku. - Coś mi mówi, że Mitchell znajdzie też inne.
- Nie żeby były mu potrzebne - mruknął Zack, wpatrzony w ogień na kominku. - Przynajmniej nie na długo.
Raine spojrzała na niego zaskoczona.
- Jak to? Chcesz powiedzieć, że Cassidy i Niki wyjdą?
- I trafią prosto do psychiatryka. Jeśli tam dotrą. Zmarszczyła brwi.
- Nie rozumiem.
- Z tego co wiemy, Nightshade nie toleruje klęski. - Zack dopił kawę i odstawił kubek. - Wspominałem już, że jednym ze sposobów zapewnienia sobie całkowitej lojalności podwładnych jest uzależnienie ich od wersji leku sporządzonej specjalnie dla nich. Jeśli go nie dostaną, szaleją i zazwyczaj popełniają samobójstwo, najczęściej w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.
Wzdrygnęła się, przerażona.
- Jak Jenna?
- Owszem. - Nie odrywał wzroku od płomieni. - Jak Jenna. Jakkolwiek by na to spojrzeć, obłęd od początku stanowił największą wadę wszystkich powstałych do tej pory wersji leku.
- A to, co znalazłeś u Bradleya?
- Fiolka była prawie pusta, została zaledwie odrobina, za mało na jedną dawkę. Cassidy zostawiła tylko tyle, żebym wyczuł lek w mieszkaniu i wyciągnął pochopny wniosek, że to Bradleya szukam.
Raine głośno przełknęła ślinę.
- Więc Cassidy i Niki wkrótce oszaleją. Jak myślisz, wiedzą o tym?
Zack wzruszył ramionami.
- Nie sądzę. Nie wiemy, ile przywódcy Nightshade mówią swoim ludziom, ale podejrzewam, że ich okłamują. Nie ma sensu mówić prawdy. Mogłaby zniechęcić nowy narybek.
Zamknęła oczy i się wzdrygnęła. Nagle sobie coś przypomniała.
- A co z panią burmistrz? Kiedy Bradley zapytał, kto odpalił bombę dymną, wydawało mi się, że nie chciałeś wspominać o jej roli w całym zamieszaniu.
Uśmiechnął się z aprobatą.
- I masz rację.
- Ale gdyby nie ona...
- To nie ona - zapewnił Zack.
- Jak to? - zdziwiła się.
- Kiedy wszedłem od strony zaplecza, rozejrzałem się szybko. Z torebki pani burmistrz wszystko się wysypało. Domyślałem się, że to ona wniosła bombę do sklepu, ale nie miałem żadnych wizji, niczego nie wyczułem. Nie miała pojęcia, co robi.
- Więc dlaczego wniosła tę bombę? - zdziwiła się Raine.
- Najprawdopodobniej Cassidy albo Niki ją zahipnotyzowały - wyjaśnił. - Pewnie ich talent spotęgował się dzięki lekowi.
- Czyli jedna z nich zahipnotyzowała panią burmistrz, kazała jej wnieść bombę do sklepu i ją upuścić - podsumowała Raine.
- Tak. - Zack wzruszył ramionami. - I dlatego szanowna pani burmistrz niczego nie pamiętała, gdy się ocknęła.
Raine spojrzała na niego.
- Co jej powiemy? I Bradleyowi, skoro już o tym mowa? Zack wyprostował długie nogi i oparł łokcie na poręczy fotela. Złożył palce w wieżyczkę.
- Najlepsza jest prostota - stwierdził. - Mitchell szybko się zorientuje, że nie może ich oskarżyć o żadne przestępstwo związane z narkotykami, bo nie ma śladów ich obecności. Ale co powiecie na historyjkę, jak to Cassidy i Niki chciały porwać panią burmistrz i zażądać okupu?
Raine zamrugała szybko.
- Joanne Scott będzie zachwycona. Pomyśl, jaka to darmowa reklama przed kolejnymi wyborami.
Calvin się uśmiechnął.
- Bardzo sprytnie, Jones.
- Cassidy i Niki się wyprą - zauważyła Raine. Calvin się żachnął.
- Wyprą się wszystkiego. I co z tego? Za kilka dni i tak wylądują w kaftanach bezpieczeństwa.
- Zastanawia mnie, czemu chciały mnie porwać - mruknęła Raine.
- To był akt rozpaczy - wyjaśnił Zack. - Chciały cię obserwować, żeby się przekonać, czy dostałaś od Velli to, czego nie udało się zdobyć Quinnowi. Zostałaś im tylko ty. Fakt, że ja się pojawiłem, utwierdził je w przekonaniu, że coś wiesz. Postanowiły nie czekać, aż J&J je uprzedzi i pozna twoją tajemnicę.
- Biedaczki - szepnęła. Mężczyźni wymienili spojrzenia. Zapadła cisza. Raine sączyła herbatę. Zmarszczyła brwi, patrząc na Zacka.
- Mówiłeś, że w laboratoriach Arcane naukowcy badają zdobytą przez was próbkę leku. Chyba już sporo o nim wiedzą? Nie mogliby jakoś uratować Cassidy i Niki?
Zack podniósł wzrok. Wydawał się zaskoczony tym pytaniem.
- Chcesz je ratować? Cassidy Cutler jest prawdopodobnie pośrednio winna śmierci Lawrence'a Quinna i zapewne to ona przejechała Czarną Maskę. Chciała zabić Pandorę i porwać ciebie. Niki wiernie towarzyszyła jej we wszystkich działaniach.
Raine ciaśniej otuliła się szlafrokiem.
- Po prostu przeraża mnie myśl o utracie rozumu. Moja ciotka uważała od lat, że stoi na krawędzi obłędu. Ja też się tego bałam. Na myśl, że może to spotkać kogoś innego, robi mi się słabo.
Zack zerknął na Calvina.
Łowca wzruszył potężnymi ramionami.
- Nie patrz na mnie. Skąd niby mam wiedzieć, czy już mają antidotum?
Zack wahał się jeszcze przez chwilę, a potem, niechętnie, odpiął telefon od paska.
- Zobaczmy, czy Fallon Jones wie coś na ten temat.
Leżała już w łóżku. Batman i Robin skulili się u jej stóp i wtedy zadzwonił telefon Zacka. Dźwięk dzwonka ledwo do niej docierał, bo Zack był w łazience, brał prysznic. Błyskawicznie zakręcił wodę. Słyszała jego niski głos.
Kilka minut później wyszedł z łazienki. Był nagi, jeśli nie liczyć ręcznika na biodrach. Miał wilgotne włosy. Zatrzymał się przy łóżku z ponurą miną.
- Dzwonił Fallon - powiedział. - Skontaktował się z szefem laboratorium, w którym pracują nad próbką leku, zdobytą w Stone Canyon. Uważają że działa dopiero w połączeniu z innym składnikiem, ale na razie nie mają pojęcia, co to jest.
- Czyli nie zaczęli nawet pracować nad antidotum - dokończyła.
- Nie. Zamknęła oczy i opadła na poduszkę.
- A Niki i Cassidy są skazane na obłęd i samobójstwo.
- Tak. Zapadła długa cisza. Uniosła powieki i zobaczyła, że Zack patrzy na nią wzrokiem człowieka, który wie, iż zawiódł.
- Przykro mi, Raine - powiedział znużony. - Rozumiem, że to było dla ciebie ważne.
Usiadła gwałtownie.
- Na rany boskie, nie patrz tak na mnie. To nie twoja wina. Wiedziałam, że to strzał w ciemno. Dziękuję, że zadzwoniłeś.
Milczał. Wyciągnęła rękę, złapała jego dłoń i ciągnęła tak długo, aż usiadł na skraju łóżka.
- Wydawało mi się, że już wczoraj ustaliliśmy, że nie zdołamy uratować wszystkich - zauważyła miękko.
- Chcesz znać prawdę? Nic mnie nie obchodzą Cutler i Plumer. Usiłowały cię porwać. Gdyby dostały to, czego chciały, już byś nie żyła. W innym wypadku też, tak na marginesie. Jeśli o mnie chodzi, mogą sobie skakać z okna albo do końca życia gnić w psychiatryku.
Czasami zapominała o jego chłodnym, bezwzględnym pragmatyzmie. Między innymi pewnie dlatego wszyscy uważają, że będzie świetnym Mistrzem. Współczucie i litość to piękne cechy u przywódcy, ale bez niezłomnej woli na nic się nie zdadzą.
- Rozumiem - powiedziała ciepło. - Zadzwoniłeś do Fallona ze względu na mnie. Nie wyszło, koniec tematu. Oprócz tego, że nie zdołasz ocalić wszystkich, musisz się nauczyć jeszcze jednego.
- Czyli?
- Porażka to część życia, choć Nightshade jest innego zdania. Klęski się zdarzają. W ten sposób się uczymy, dorastamy. Zack, musisz sobie pozwolić na niepowodzenia, inaczej zamkniesz się w klatce, która będzie się zmniejszała, aż zabraknie ci powietrza.
Łypnął na nią podejrzliwie.
- Do czego zmierzasz?
- Wiem od Calvina, że zarząd uważa, iż jesteś najlepszym kandydatem na nowego Mistrza.
- Cholera. - Był wyraźnie zniesmaczony. - Powiedział ci to?
- Co prawda nie znam cię zbyt długo, ale uważam, że ma rację.
- Są inni, którzy świetnie się sprawdzą na tym stanowisku.
- Może, ale to ciebie chce zarząd. - Z całej siły zdusiła rodzący się w niej smutek. - Kurczę, jesteś do tego wręcz stworzony: pochodzisz z rodziny Jonesów, jesteś lustrzaną dziesiątką i masz wrodzony talent do wydawania rozkazów.
Zacisnął zęby.
- Jenna udowodniła, że wcale nie jestem taki dobry, za jakiego się uważałem.
- Wracaj na ziemię. Z tego, co mówiłeś, wynika, że oszukała wszystkie zabezpieczenia stowarzyszenia, a jestem pewna, że jest ich sporo. To ty ją rozszyfrowałeś, Zack. To ty, dzięki inteligencji i talentowi, nie dopuściłeś do tego, by przyszły Mistrz ożenił się ze szpiegiem Nightshade.
- Ale było cholernie blisko - szepnął.
- Czasami tak bywa. Jak dzisiaj. Zamknął jej dłoń w swojej i uścisnął lekko.
- Nie obawiaj się, nigdy tego nie zapomnę.
- Jest jasne, że w ciągu najbliższych lat towarzystwo będzie walczyć nie tylko o przetrwanie organizacji, ale także o całą ludzkość, nieważne, parawrażliwą czy nie. Sam powiedziałeś, że tylko Arcane traktuje Nightshade poważnie. Póki nie zdobędziesz sprzymierzeńców, ty i zarząd będziecie mieli pełne ręce roboty. Nie możesz odwrócić się plecami od tego obowiązku i myślę, że w głębi serca wcale tego nie chcesz.
Spojrzał na nią ze szczerym podziwem i zdumieniem.
- Czy aby na pewno nie nasłał cię mój dziadek? Uśmiechnęła się. Nie chciała okazać rozpaczy, która powoli ją ogarniała.
- Nie - odparła. - Sama to wszystko wymyśliłam. Milczał przez dłuższą chwilę - tak długą, że już zaczęła się niepokoić.
W końcu się poruszył.
- Wiesz, antidotum na wersję leku produkowaną przez Nightshade byłoby bezcenne.
- Bo można by ocalić ludzi takich jak Cassidy i Niki?
- Nie. Bo między innymi dalibyśmy władzom Nightshade jasno do zrozumienia, że towarzystwo nie zasypia gruszek w popiele. Co więcej, informacja o antidotum rozluźniłaby dyscyplinę w szeregach Nightshade. Może nakłoniłaby niektórych do zmiany barw. Przydałyby się nam informacje z pierwszej ręki.
- O tym nie pomyślałam. - Objęła kolana rękami. - Spójrzmy prawdzie w oczy, Jones. Twoim przeznaczeniem jest kierować towarzystwem w tym pokoleniu.
Nie odpowiedział. Wyczuwała pulsowanie energii, pochłaniała ją jego siła. Czuła, jak jej zmysły reagują.
Zack wstał, zgasił światło, cisnął ręcznik na podłogę i wszedł do łóżka.
Kiedy się do niej zbliżył, był rozpalony i bardzo pobudzony. Uwięził jej nogi muskularnym udem. Usłyszała dwa głuche stuknięcia - Batman i Robin opuścili łóżko, oburzeni wtargnięciem intruza.
A potem Zack całował ją, mocno, gwałtownie, wymagająco. Niewidzialna energia buchnęła płomieniem, splatała się i łączyła. Jego, moja, nasza, pomyślała. Miała wrażenie, że kiedy się kochali, połączone strumienie ich energii sięgają dalej w paranormalne spektrum, niż mogliby się zapuścić sami. Nie pojmowała tego, wiedziała jedynie, że kiedy się kochali, doświadczała mnóstwa wrażeń wszystkimi zmysłami. I wychwytywała to, co on czuje, jakby doświadczała jego wrażeń i odwrotnie. To otwierało przed nimi nowy wymiar.
Delikatnie chwycił zębami jej sutek. Wstrzymała oddech, czując, jak narasta rozkoszne napięcie.
- Powiedz mi, że to czujesz - szepnął w jej pierś. - Powiedz, że nie jestem tam sam.
Uniosła biodra i przywarła do niego, wczepiona w jego muskularne plecy.
- Na pewno nie czytasz w moich myślach? - szepnęła.
- To niemożliwe. - Przesuwał się w dół, znacząc jej ciało pocałunkami. - Zapytaj ekspertów.
Był coraz niżej. I nagle całował wnętrze jej ud. Niespodziewanie ogarnęła ją niepewność granicząca z paniką. Wczepiła palce w jego włosy, chciała pociągnąć do góry.
- Zack, poczekaj...
- Powiedz, że nie jestem tam sam - szepnął miękko. Muskał ją językiem i obawiała się, że rozpadnie się na tysiąc błyszczących kawałków.
- Powiedz - polecił. Wsunął w nią dwa palce i poruszył lekko. Jej zmysły oszalały. Nie wytrzyma tego dłużej, pomyślała. Ani sekundy.
- Tak. Tak, ja też to czuję. - Zacisnęła palce na jego włosach, poddała się pieszczocie. - Naukowcy muszą chyba jeszcze sporo zbadać.
Po chwili osiągnęła szczyt w jego ramionach. Ktoś krzyknął cicho w noc. Jak przez mgłę zdała sobie sprawę, że to jej głos.
Zanim świat wrócił na swoje miejsce, Zack przekręcił się na plecy i pociągnął ją za sobą. Dłońmi, wilgotnymi od jej ciała, głaskał jej boki, zacisnął je na pośladkach i wszedł nią, powoli, bezlitośnie.
Chciała powiedzieć, że to za wcześnie, żeby dał jej jeszcze chwilę, ale słowa nie przechodziły jej przez gardło. Czuła, jak w nią wchodzi, jak ją wypełnia. Tego było już za wiele.
- Nie - szepnęła.
- Tak - odparł.
Bez ostrzeżenia dopadła ją kolejna fala rozkoszy. Tym razem podążył za nią. Przez nieskończoną chwilę szybowali razem przez świat, w którym światło, mrok i wszystkie kolory spektrum splatały się w zmysłowej rozkoszy.
Nie zatrzyma go na zawsze, pomyślała. Towarzystwo ma do niego większe prawo. Ale zatrzyma go tak długo, jak to będzie możliwe.
Portland, Oregon, 6;30
John Stilwell Nash przebierał się właśnie w klubowej szatni po intensywnym treningu, gdy zadzwonił jego telefon. Znieruchomiał w do połowy zapiętej koszuli i spojrzał na wyświetlacz. Od razu rozpoznał numer. Za chwilę dowie się o wynikach operacji Oriana. Poczuł niepokój i pulsowanie krwi.
Powoli otworzył klapkę telefonu, niepewny, czy chce usłyszeć dobre nowiny. Wykonanie zadania oznacza sukces Stycznia, a to wzmocni jej pozycję w organizacji. Dobre nowiny to zarazem większe zagrożenie dla niego, a więc będzie musiał się zastanowić, w jaki sposób sprytnie się jej pozbyć, nie wychodząc z ukrycia, a to nie będzie łatwe.
Ale dobre nowiny oznaczają także, że on pierwszy pozna dane Tallentyre'a. I tym samym zdobędzie ogromną władzę.
- Operacja Oriana się nie powiodła - poinformował głos w słuchawce. - Lokalne władze zatrzymały obie agentki. Postawiono im zarzuty.
Nash nerwowo zacisnął dłoń na telefonie. Ta suka zawiodła. Uważaj, czego pragniesz...
- A co z agentkami? - zapytał lodowatym głosem.
- Ich stan się pogarsza. Nie przeżyją dłużej niż kilka dni. Poczuł ulgę tak wielką, że ogarnęły go dreszcze. Opadł na ławkę i zmusił się, by oddychać powoli i głęboko. Suka wkrótce zdechnie. Dobrze.
Choć bardzo mu zależało na informacjach, które Lawrence Quinn obiecał wyciągnąć od Velli Tallentyre, już w trakcie operacji zdał sobie sprawę, że Cassidy Cutler stanowi poważne zagrożenie. Strach, który od kilku tygodni go nie opuszczał, wreszcie ucichł.
- A co z danymi Tallentyre'a? - zapytał, siłą woli usuwając z głosu wszelkie emocje. - Mamy je, czy Quinn się mylił?
Zapadła krótka, złowroga cisza, zanim głos w słuchawce odezwał się ponownie.
- Jeszcze tego nie wiemy. J&J nadal ma swego człowieka w Orianie, więc zakładamy, że te dane, jeśli istnieją, wcześniej czy później trafią w ręce towarzystwa.
Cały pokój wypełnił się krwistą czerwienią. Zerwał się z ławki, porwał pierwszy lepszy przedmiot - but - i cisnął w szafkę.
- Co to za hałas? - zapytał niespokojnie rozmówca. Idiota! Nie wolno ci tracić panowania nad sobą.
- Nic - odparł spokojnie. - Z szafki wypadł but.
- Ktoś słyszy tę rozmowę? - W spokojnym dotychczas głosie pojawiła się nuta paniki.
- Skądże. Zdajesz sobie sprawę, co to oznacza, prawda? Jeśli towarzystwo ma dane Tallentyre'a i jeśli Quinn miał rację co do ich wartości, mamy poważny problem.
- Tak. Oblał się potem. To nie mała przeszkoda, ani zwykła wpadka. To klęska na całej linii.
- Odezwę się - mruknął. Skończył rozmowę i starał się opanować wściekłość i panikę.
Wszystko będzie dobrze. Cassidy Cutler bardzo się starała, by odpowiedzialność za operację Oriana spoczywała na niej. Niech tak będzie. Już on zadba o to, by wina spadła na nią. Na szczęście odpowiednio wcześnie przeanalizował wiążące się z tą operacją ryzyko i poczynił odpowiednie kroki. Zamierzał czekać, póki sukces nie będzie pewien, i dopiero wtedy ogłosić zwycięstwo.
I prawie mu się udało.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, zauważył w duchu. Przynajmniej pozbył się tej strasznej suki.
Płukała włosy pod gorącym prysznicem i rozmyślała o tak prostej przyjemności, jak śniadanie z Zackiem, gdy zimny powiew uświadomił jej, że nie jest w łazience sama.
- Wyczuwam czyjąś obecność! - zawołała śpiewnie, teatralnie. - Zjawiła się tu niewidzialna istota. Przemów, niewidzialna istoto.
- Masz rację - odpowiedział Zack zza zasłony prysznicowej. - Zostanę nowym Mistrzem.
Mimo gorącej wody zrobiło jej się zimno. Nagle nie mogła zaczerpnąć tchu. Odchyliła twarz do tyłu, pod strumień, by zmył jej łzy. Wiedziała, że tak będzie, westchnęła. Tak musi być. Tak jest dobrze. Towarzystwo go potrzebuje. Będzie żyła chwilą, póki się da, i nie myślała o przyszłości. Romans z Zackiem może potrwać długo. Wiele miesięcy. Wiele lat.
Kogo ona chce oszukać? Wcześniej czy później on się ożeni i to będzie koniec.
- To dobrze - wykrztusiła. - Będziesz fantastyczny. Odsunął zasłonę na bok. Miał na sobie tylko spodnie. Nagle zawstydziła się swojej nagości.
- A teraz chciałbym się dowiedzieć, co zamierzasz zrobić z nami - powiedział.
Odruchowo zakryła piersi myjką i starała się zrozumieć jego pytanie.
- Nie wiem, o co ci chodzi - szepnęła.
- Wczoraj groziło ci niebezpieczeństwo i ja to wyczułem. Przedwczoraj, kiedy mnie zaatakowano, ty to wyczułaś.
- Dziwne, nie?
- Jest między nami więź, która umacnia się z każdą chwilą. Nie wiem jak ty, ale z nikim nie doświadczyłem niczego podobnego.
Zamrugała szybko.
- Nawet z Jenną?
- Zwłaszcza nie z Jenną. A ty?
- Nie - szepnęła. - Z nikim.
- Więc co z tym zrobisz? - zapytał miękko. Musi się zastanowić, wziąć w garść, ale nie zrobi tego tutaj, naga, na jego oczach.
- Możemy porozmawiać później? - zapytała z nikłą nadzieją. - Może przy śniadaniu?
- To nie zniknie - powiedział cicho. - Chyba wiesz o tym równie dobrze jak ja. Ta więź jest zbyt silna. Czuję ją w kościach.
- Och, Zack.
- Ty też? Masz bardzo silne poczucie więzi? Nie dawał za wygraną. Wyrwała zasłonę prysznicową z jego ręki i zakryła się nią. Wyjrzała zza zasłony i łypnęła groźnie.
- Przecież wiesz, co do ciebie czuję - burknęła.
- Nie wiem. Wiem, że cię pociągam i że do końca życia pozostanie między nami więź, ale tylko tego jestem pewien.
Zdenerwowała się nie na żarty.
- Na rany boskie, zaczęłam się w tobie zakochiwać, ledwie stanąłeś na moim progu w Shelbyville. Na pewno to wyczułeś. Jesteś lustrzaną dziesiątką, gdybyś zapomniał.
Odgarnął zasłonę i wyciągnął ją spod prysznica.
- Zack - jęknęła. - Zamoczysz się. Zdjął jej szlafrok z wieszaka, otulił ją i przyciągnął do siebie.
- Nawet talent lustrzany nie zna wszystkich odpowiedzi - odparł. Wsunął dłonie pod kołnierz szlafroka i otulił nim jej twarz. - Zwłaszcza w sprawach osobistych. Chodzi o niuanse, pamiętasz?
- Tak - szepnęła.
- A tym razem sprawa jest naprawdę osobista. Nie zacząłem się w tobie zakochiwać wtedy w Shelbyville. Poleciałem na łeb, na szyję. Kiedy tylko otworzyłaś mi drzwi, wiedziałem, że jesteś kobietą mojego życia.
Przyglądała mu się, zdumiona.
- Naprawdę?
- Wyjdź za mnie, Raine. Wydawało jej się, że runęła w bezdenną przepaść.
- To niemożliwe - wykrztusiła.
- Dlaczego?
- Bo będziesz nowym Mistrzem. Nie możesz się ożenić z córką jednego z najbardziej osławionych odszczepieńców. Dobrze o tym wiesz. Twoja rodzina i zarząd byliby przerażeni, że już nie wspomnę o agencji. Nie zapominaj o tradycji i tak dalej. Możemy mieć romans, nic więcej. Który pewnego dnia się skończy, bo będziesz musiał się ożenić i...
Uciszył ją przeciągłym pocałunkiem. Kiedy w końcu przestała mu się wyrywać, przyparta do zamkniętych drzwi, podniósł głowę.
- Chyba czegoś nie rozumiesz, jeśli chodzi o stanowisko Mistrza Towarzystwa Arcane - mruknął ochryple.
Z trudem przełknęła ślinę.
- Czego?
- Mistrz jest szefem.
- No i?
- No i jako szef mogę robić, co mi się żywnie podoba.
- Po tym, co przeczytałam o ojcu w aktach agencji, musiałbyś zmienić bieg historii, żeby elity Arcane mnie zaakceptowały.
Uśmiechnął się, pewnie, powoli.
- Nie ma sprawy. Targały nią gniew i frustracja. Dlaczego się tak nią bawi?
- Małżeństwo ze mną przyniesie ci same kłopoty - tłumaczyła ze ściśniętym gardłem. - Mnie także. Nie wyobrażam sobie życia w otoczeniu ciągłych podejrzeń. Wystarczająco ciężko było mi walczyć z przekonaniem, że oszalałam.
- Trochę wiary, kobieto.
- Zack, bądź realistą. Nikt w towarzystwie mi nie zaufa. Zawsze będzie na mnie ciążyło piętno nielegalnych poczynań mojego ojca. Jeśli się ze mną ożenisz, zarząd może cię nie zaakceptować jako nowego Mistrza.
- Pozwól, że ja się tym zajmę.
- Przecież zależy ci na tym stanowisku.
- Nie tak bardzo jak na tobie. Zaniemówiła na chwilę.
- Ze względu na mnie zrezygnowałbyś ze stanowiska Mistrza?
- Bez wahania.
- Zack!
Roześmiał się.
- Ale pewnie zżerałyby cię wyrzuty sumienia, gdybym to zrobił, więc nie. Po prostu zdobędę tę posadę. Tak będzie łatwiej.
- A co ze specjalistami z biura matrymonialnego arcanematch. com?
- Schrzanili sprawę, swatając mnie z Jenną, zapomniałaś? Nie zamierzam ryzykować i po raz drugi pozwolić, by znaleźli mi żonę idealną.
- Mówisz poważnie, prawda?
- Zważywszy na moje ostatnie doświadczenia w tej dziedzinie, temat małżeństwa traktuję bardzo poważnie.
Głęboko zaczerpnęła tchu, kurczowo czepiała się resztek zdrowego rozsądku.
- To wszystko dzieje się tak szybko. Znamy się zaledwie od kilku dni, a nasza znajomość przebiega w bardzo stresujących okolicznościach.
Przyjrzał się jej uważnie.
- Wiesz, gdybyś dorastała w towarzystwie, wiedziałabyś, że ta więź między nami to coś bardzo wyjątkowego.
Podniosła głowę.
- Jak już wspomniałam kilka razy, nie dorastałam w towarzystwie. - Rozłożyła ręce. - Nie wiem, co tu robię. Nie mam pojęcia.
- Ale wiesz, że mnie pragniesz. Zacisnęła oczy.
- Tak, pragnę cię. Bardziej niż kiedykolwiek czegokolwiek w życiu.
- Na razie to mi wystarczy. Rozpiął spodnie. Opuściła wzrok i zdumiona stwierdziła, że jest gotów. Przeszyła ją fala gorąca.
- Co ty robisz?
- Nie mogę ci się oprzeć, kiedy tu jesteś taka mokra po prysznicu. Kręci mnie to.
- A ja dałabym sobie rękę uciąć, że kręci cię to, że słyszę głosy.
- To też, - Wyjął z kieszeni plastikową paczuszkę, rozerwał ją zębami i nałożył prezerwatywę. - Właściwie wszystko w tobie mnie kręci.
Myślała, że zaniesie ją do łóżka, on jednak wsunął dłonie w jej szlafrok, złapał ją za pośladki i uniósł. Instynktownie wczepiła się w jego ramiona, by zachować równowagę.
- Opleć mnie nogami - szepnął z ustami wtulonymi w jej szyję. - Mocno.
Podniecenie łączyło się z zaskoczeniem, tworząc erotyczną mieszankę, która stymulowała wszystkie jej zmysły.
Zamknęła go w sobie. Podtrzymywał ją jedną ręką, drugą pieścił bezlitośnie, aż błagała o więcej.
Oparł ją o drzwi i nagle był w niej, twardy i silny. Wbiła mu paznokcie w plecy, rozkoszując się jego szybkimi, mocnymi ruchami.
Orgazm nastąpił niemal natychmiast; straciła głos i oddech. Zack podążył tuż za nią i zrozumiała, że powstrzymywał się, chciał, by skończyła pierwsza.
Po wszystkim jeszcze długo stali wtuleni w siebie, zdyszani, zmęczeni.
Potem, ostrożnie, powoli, Zack opuścił ją na ziemię. Z czułością poprawił jej szlafrok, uśmiechnął się wyrozumiale i pogłaskał ją po głowie.
- Rozumiem - powiedział. - Jesteś w ciągłym stresie. Musisz się przyzwyczaić do myśli, że ciągle będę w pobliżu.
Błogość ustąpiła złości. Jak on śmie głaskać ją po głowie?
- Masz rację. - Zmrużyła oczy. - Muszę wiele przemyśleć. I potrzebuję na to dużo czasu.
- Świetnie. Ale ostrzegam, więź między nami będzie coraz mocniejsza. Nie zdołasz jej zignorować.
Uniosła brwi.
- Skąd to wiesz?
- Mam dar. Pocałował ją w nos i wyszedł z łazienki.
Pół godziny później, nieco spokojniejsza, otworzyła puszkę kociego żarcia. Batman i Robin zareagowali na ten dźwięk jak antyczni żeglarze na syreni śpiew. Entuzjastycznie wpadli do kuchni i usiedli u jej stóp, patrząc na nią i puszkę wzrokiem pełnym uwielbienia.
Spojrzała na małe pyszczki, ukryte za maskami. Nie wiadomo skąd powróciły słowa Velli.
- Każdy nosi maskę - szepnęła. Zack parzył kawę. Spojrzał na nią pytająco.
- Co?
- Chyba wiem, co Vella miała na myśli, każąc mi szukać za maską Wildera Jonesa.
Telefon zadzwonił akurat w chwili, gdy Zack zahamował przed domem w Shelbyville. Zgasił silnik i odebrał.
Raine czekała, wpatrzona w posępny dom, widoczny zza szyby zalanej deszczem. W końcu Zack się rozłączył.
- Dzwonił Mitchell - powiedział.
- Tego się domyśliłam. - Spojrzała na niego. - Złe wieści?
- Dla Cassidy Cutler i Niki Plumer? Owszem. Obie przejawiają symptomy zagubienia i dezorientacji. Wezwano psychiatrę, by ocenił ich stan. Nie powiedziałem tego Mitchellowi, ale z niedawnych doświadczeń J&J z agentami Nightshade wynika, że ich stan będzie się pogarszał.
Raine się wzdrygnęła.
- I niczego nie można zrobić.
- Nie - mruknął Zack. - Nic a nic. Ale Mitchell powiedział coś bardzo ciekawego. Zanim zaczęła wariować, Niki Plumer gadała jak najęta. Była wściekła, bo uważała, że Cassidy Cutler chce ją obarczyć winą za niepowodzenie.
- Z porwaniem?
- Nie. Z inscenizowaniem innych morderstw, które później opisywała w swoich książkach.
- Boże drogi, Cassidy sama mordowała tych ludzi?
- A następnie podrzucała dowody podejrzanym. Tak zeznała Niki. Raine wzdrygnęła się, przerażona.
- Czyli wszyscy aresztowani za te morderstwa okazali się niewinni?
- Według Niki tak. - Zack uśmiechnął się pod nosem. - Na szczęście dzięki opieszałości wymiaru sprawiedliwości jeszcze żaden z nich nie został stracony. Jak się domyślasz, Mitchell nie posiada się z podniecenia.
- No pewnie. Jeśli Niki mówi prawdę, podała mu na tacy sprawę dziesięciolecia. Książka murowana, film pewnie też.
- Powiedział, że zeznania Plumer wystarczą aż nadto, by wszcząć dochodzenie. Przy odrobinie szczęścia i dyskretnego wsparcia ze strony J&J za kilka miesięcy Mitchell będzie bohaterem, rozwiąże głośne sprawy i wyciągnie niewinnych z więzienia.
- Zadziwiające. - Przez całą drogę z Oriany bała się powrotu do Shelbyville, ale nagle nie było to już takie straszne. - Oby Niki nie kłamała.
- Sądzę, że mówiła prawdę. - Zack odpiął pas i sięgnął na tylne siedzenie po kurtkę. Włożył ją, by ukryć kaburę z bronią. - Nie miała powodu kłamać.
- Fakt. - Odpięła swój pas, wzięła długi czarny płaszcz przeciwdeszczowy i wysiadła. - A teraz chodźmy sprawdzić, czy się nie mylę co do maski Wildera Jonesa.
Szli szybko do drzwi. Było zimniej niż poprzednio, siąpiła nieprzyjemna mżawka. Posępne drzewa czekały na śnieg.
Skrawek taśmy, odgradzającej miejsce zbrodni, powiewał smętnie na kolumnie przy drzwiach. Raine szukała kluczy w torebce.
- Jesteś pewien, że możemy tam wejść? - zapytała.
- Rano dzwoniłem do Langdona. Powiedział, że kryminolodzy już skończyli. Nie miał nic przeciwko temu, żebyśmy weszli.
Otworzyła drzwi. W małym holu ścieliły się chłodne cienie. Zack rozglądał się ciekawie.
- Gdzie ostatnio wychwyciłaś złą energię?
- W kuchni i w piwnicy. Morderca wchodził tylnymi drzwiami.
Minęli kominek, w którym Vella nigdy nie napaliła, i weszli na drugie piętro. Ze względu na skręconą kostkę, Raine opierała się na poręczy. Starała się jak najbardziej wyciszyć zmysły. Nie chciała dotykać drewna gołą dłonią. Po Velli nie zostały żadne mocne ślady, jednak cały dom był przepełniony latami depresji, rozpaczy i smutku.
Zack położył dłoń na poręczy i natychmiast ją cofnął.
- Rozumiem, czemu nie przepadasz za tym domem.
- Chciałabym go sprzedać jak najszybciej, ale w zaistniałych okolicznościach to chyba niemożliwe. Niestety podatki nie znikają tylko dlatego, że właściciel umarł.
- Niech agent poszuka klienta zainteresowanego działką, który chce zbudować dom od podstaw.
- Dobry pomysł.
- Nie dostaniesz tyle, ile posiadłość jest warta, tylko ułamek ceny, ale przynajmniej pozbędziesz się kłopotu.
- I to mi wystarczy.
Dotarła na górę i pokuśtykała do sypialni Velli. Drzwi były uchylone. Pchnęła je i weszła do środka.
Mała sypialnia sprawiała jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie niż reszta domu. Okno było niewidoczne zza zasłon. Raine wyciągała rękę do kontaktu, przygotowana na kontakt z osadem.
Zack gwałtownie złapał ją za nadgarstek. Zaskoczona, spojrzała na niego, otwierając usta, by zapytać, czemu nie pozwala jej zapalić światła.
Przecząco pokręcił głową i uniósł palec do ust.
I wtedy ona także usłyszała hałas z dołu. Ktoś wszedł kuchennymi drzwiami. Spięła się. Instynktownie wyostrzyła parazmysły.
- Panno Tallentyre? - zawołał Doug Spicer. - To ja, Doug, z agencji nieruchomości Spicer Properties! Gdzie pani jest?
Zack oderwał palec od jej ust. Nie zdawała sobie nawet sprawy, jak bardzo była spięta do chwili, gdy napięcie ją opuściło. Zbyt dużo stresu, pomyślała.
- To mój agent nieruchomości - szepnęła.
Odetchnęła głęboko, chcąc uspokoić rozszalałe nerwy, i wyszła z pokoju. Wychyliła się przez poręcz. Zack stanął koło niej. Doug Spicer stał na dole, z dłonią na kuli wieńczącej poręcz. W drugiej ręce kurczowo ściskał aktówkę.
- Witam! - zawołała. - Przyjechaliśmy tylko po rzeczy ciotki. Uśmiechnął się serdecznie.
- Spotkałem dzisiaj rano szeryfa w kafejce. Wspominał, że pani przyjedzie. - Spojrzał na Zacka. - Chyba się nie znamy. Doug Spicer.
- Zack Jones. Doug skinął głową i znowu patrzył na Raine.
- Pomyślałem sobie, że wpadnę i powiem pani, że mamy ofertę. Nie jest imponująca, ale w zaistniałych okolicznościach radziłbym ją rozważyć.
- Żartuje pan? Przyjmuję w ciemno. Nawet pan sobie nie wyobraża, jak się cieszę, że ktoś chce kupić ten dom.
- Kupujący pochodzi z Seattle - opowiadał Doug. - Szuka domku weekendowego w górach. Chciałem przesłać pani ofertę faksem, ale skoro pani tu jest, możemy od razu o niej porozmawiać.
- Zaraz zejdę.
- Dobrze. Porozmawiamy w kuchni. Przygotuję papiery. Zacisnął dłoń na aktówce, odwrócił się i poszedł do kuchni.
- Wygląda na to, że to mój szczęśliwy dzień, jeśli chodzi o obrót nieruchomościami. - Raine podeszła do schodów.
Zack złapał ją za rękę i zatrzymał na najwyższym stopniu.
- Poczekaj - szepnął. Patrzyła zaskoczona, jak ją mija. U dołu schodów dotknął poręczy dokładnie tam, gdzie spoczywała ręką Douga.
Oderwał dłoń jak oparzony, odwrócił się i wbiegł na piętro, przeskakując po dwa stopnie.
- O cholera - szepnęła. - Więc to jednak nie był mój szczęśliwy dzień.
Złapał ją za rękę i jednocześnie mocował się z kaburą pod pachą.
- Do sypialni - szepnął jej do ucha. - Szybko. Zaciskając zęby z bólu, który promieniował ze skręconej kostki, starała się dotrzymać mu kroku.
Byli już pół metra od drzwi, gdy jej kostka zawiodła. Straciła równowagę. Zack powstrzymał ją przed upadkiem, ale i tak osunęła się na jedno kolano.
Zerknęła przez ramię i zobaczyła Douga Spicera między szczeblami balustrady. Był w kuchni, krył się za framugą.
- Czarownica! - wrzasnął. Podniósł rękę. Zanim to wszystko ogarnęła, Zack rzucił się na nią i przykrył ją sobą.
Usłyszała głośny huk i poczuła, jak coś szarpnęło Zackiem.
Jej zmysły ogarnął lodowaty płomień. Instynktownie wiedziała, że dzieli z nim reakcję na kulę, która go trafiła.
- Zack.
Poruszył się, ciągnął ją do sypialni. Domem wstrząsnęły kolejne wystrzały. Słyszała, jak kule trafiają w drewno.
Zniknął lodowy ogień. Zack jakimś sposobem przytłumił zmysły.
- Nie mogę stąd wycelować - mruknął cicho, szorstko. - Muszę poczekać, aż wejdzie na górę.
Na dole zapanowała cisza. A potem głos Spicera, nienaturalnie wysoki, poniósł się echem po całym domu.
- Jest tylko jeden sposób, by zabić wiedźmę - wrzasnął z kuchni. Raine zerknęła na Zacka. Widziała straszną czerwoną plamę pod kurtką.
Chciała do niego podbiec, ale wskazał okno.
- Wyjdziemy tędy.
- Dostałeś. Muszę zatamować krwawienie.
- Nie teraz. Trzeba mieć priorytety.
- O czym ty mówisz? I wtedy poczuła zapach benzyny.
- O Boże - szepnęła. - Spali dom i nas żywcem. Tak, jak w przypadku pozostałych czarownic.
- Szybciej - polecił Zack. Nie wiadomo, jakim cudem jeszcze się trzymał.
Złapała skraj narzuty, podciągnęła się i wstała. Dzięki adrenalinie nie zwracała uwagi na ból w kostce. Nie wiadomo jak jej torebka także znalazła się w sypialni; kierowana kobiecym odruchem schyliła się po nią.
Jej uwagę zwróciło zdjęcie zatknięte za ramę obrazu, przedstawiającego maskę. Podeszła do niego, zabrała fotografię, schowała do torebki, zdjęła obraz ze złowrogo uśmiechniętą maską i odsłoniła mały sejf.
Zack zdążył otworzyć okno. Do pokoju wtargnęło zimne powietrze.
- Co ty robisz, do cholery? Chodź tutaj.
- Momencik. To był prosty, tani sejf. Wystukała datę swoich urodzin.
- Zostaw to! - Zack spuszczał drabinkę przeciwpożarową. - Cokolwiek tam jest, nie jest warte twojego życia.
Ona jednak już otworzyła drzwiczki sejfu. Wyjęła jedyny przedmiot, gruby tom w skórzanej oprawie, i wsadziła do torebki. Z holu dobiegał trzask płomieni.
- Płoń, wiedźmo! - ryknął Spicer. Niezliczone alarmy przeciwpożarowe Velli zaczęły wyć. Rzuciła się do okna. Zack dosłownie wypchnął ją na zewnątrz.
Stanęła na pierwszym szczeblu drabinki i ruszyła w dół. Drabinka chwiała się i trzeszczała, ale wytrzymała. Zack ruszył za nią.
- Tędy. - Potknął się, zeskakując z drabinki. Przyciskał dłoń do coraz większej czerwonej plamy na koszuli.
Razem na wpół biegli, na wpół kuśtykali do malutkiej szopy. Zbudowano ją na drwa do kominka. Vella trzymała w niej narzędzia ogrodowe. Raine zaciskała zęby z bólu, wiedząc, że Zack cierpi o wiele bardziej. Skoro on może iść, ona także da radę.
Zatrzymali się za rogiem szopy. Raine widziała buchające płomienie i kłęby czarnego dymu. Ogień szalał, pochłaniał wszystko na swojej drodze.
- Usiądź - poleciła. - Bo zaraz upadniesz. Posłuchał jej niechętnie i odpiął telefon od paska, zanim osunął się na mokrą, zimną ziemię. Pochylił się, wpatrzony w płomienie, z pistoletem w dłoni, i wykręcił 911.
Raine sięgnęła pod jego kurtkę, rozpięła zakrwawioną koszulę. Jego prawy bok zmienił się w krwawą miazgę. Trudno było znaleźć ranę. W końcu palcami wyczuła postrzępione brzegi rany, spomiędzy których sączyła się krew. Zack wstrzymał oddech.
Zerwała z szyi długi szal i owinęła nim jego klatkę piersiową. Kiedy skończyła, oboje byli cali we krwi.
Płomienie ogarnęły dom. Przerażające, jak szybko rozprzestrzenia się ogień. Gdyby nie fobia ciotki Velli, która kazała jej zamontować drabinki przeciwpożarowe we wszystkich pokojach na piętrze...
Nie, postanowiła. Nie będzie o tym myśleć. Dzięki, ciociu.
- Spicer chyba już wyszedł - szepnęła. Zack przecząco pokręcił głową. Nie odrywał oczu od domu.
- Nie sądzę. Nie może. Musi się upewnić.
- Oszalał.
- Tak. Kilka minut później ponownie usłyszeli krzyki Spicera.
- Umrzyj, wiedźmo! Jak ona!
- Zauważył drabinkę - szepnął Zack. - Zaraz zupełnie mu odwali. Wrzask wściekłości Spicera zagłuszył nawet płomienie.
- Nie możesz uciec! - wrzeszczał. - Musisz spłonąć. To jedyny sposób.
- Zauważył szopę - mruknął Zack. - Zaraz tu będzie. Słyszała w oddali wycie syren. Spicer chyba nie.
- Demon zawsze zwycięża! - zawołał. - Demon jest od ciebie potężniejszy!
Zack dźwignął się powoli na nogi. Przywarł plecami do szopy.
- Rzuć broń, Spicer! - zawołał. - Policja już tu jedzie. To koniec. Spicer odpowiedział serią strzałów z krótką przerwą. Choć nie znała się na broni, domyśliła się, że co jakiś czas trzeba ją naładować. Zack wychylił się zza rogu i strzelił raz.
Doug Spicer żył jeszcze, gdy szeryf Langdon i jeden z jego ludzi wjechali na podwórze. Za nimi podążały wóz straży pożarnej i karetka pogotowia.
Raine gorączkowo machała na sanitariuszy.
- Najpierw zajmijcie się nim - wskazała Zacka. Włożyła w te słowa całą stanowczość. - To ten dobry.
Dwie godziny później siedziała w poczekalni szpitala Shelbyville. Towarzyszył jej szeryf Wayne Langdon.
Czekała na wieści o Zacku. Od nieskończenie długiego czasu był w sali operacyjnej. Lekarz zjawił się tylko na chwilę, by jej powiedzieć, że jego rana wygląda gorzej, niż jest w rzeczywistości, bo kula przeszyła tylko skórę i mięśnie. Nie uszkodziła żadnych organów wewnętrznych.
- Kilka szwów, antybiotyki i nic mu nie będzie. Zostanie blizna.
Jemu łatwo mówić, pomyślała. Do końca życia nie zapomni chwili, gdy Zack oberwał. Paniczny strach, który ją wtedy ogarnął, będzie ją prześladował po nocach, jak głosy.
Założono jej nowy opatrunek na nogę i wręczono kule.
- Spicer do wszystkiego się przyznał, zanim zabrano go na salę operacyjną - powiedział Langdon. - Szczerze mówiąc, musiałem kazać mu się zamknąć. Ciągle paplał, jak to musi palić czarownice.
- Hm. - Raine bawiła się kulami, nie do końca pewna, jak się nimi posługiwać.
Langdon się skrzywił.
- Cieszę się, że nie mówi pani: a nie mówiłam?
- Trudno mi się powstrzymać.
- Na pewno. - Zagwizdał cicho. - Szczerze mówiąc, Spicer przyznał się do zbrodni w odpowiednim momencie.
- Dlaczego? Raine zerknęła na zegarek.
- Sprawa przeciwko Burtonowi Rosserowi zaczynała się sypać. Okazało się, że przynajmniej na jedno zabójstwo Podpalacza miał niepodważalne alibi - siedział w tym czasie za włamanie i gwałt.
- Więc to Spicer go wrobił? - domyśliła się.
- Tak. Najwyraźniej wystraszyła go pani po tym, jak znalazła dziewczynę żywą. - Langdon odchrząknął. - Mam wrażenie, że coś w pani działało mu na nerwy.
- Działam tak na wiele osób. To dar.
Langdon miał taką minę, jakby nie wiedział, jak potraktować jej słowa. Poczerwieniał i udawał, że nic się nie stało. Odchrząknął i opowiadał dalej.
- Spicer wymyślił, że najlepiej będzie podsunąć nam podejrzanego. Zostawił pasek w domu Rossera, przegrał zdjęcia ze swojego komputera na dysk i wgrał do komputera Rossera. Znaleźliśmy je na dysku Spicera.
- Skąd wiedział, że Rosser będzie dobrym podejrzanym?
- Celowo wybrał człowieka, który mieszał w Shelbyville jeszcze krócej niż on. Rosser nadawał się także, bo był samotnikiem i krążyły plotki, że siedział za kratami.
Zadzwonił jej telefon. Wyjęła go, spojrzała na wyświetlacz. Numer zastrzeżony.
- Halo? - rzuciła czujnie.
- Czy to Raine Tallentyre? Głos mężczyzny albo rozjuszonego niedźwiedzia, nie wiedziała.
- To chyba pomyłka - odparła.
- Fallon Jones - burknął niedźwiedź, jeszcze bardziej zły, bo musiał się przedstawić. - Usiłuję się skontaktować z Zackiem. Ma wyłączony telefon. Co się dzieje, do cholery?
Posłała Langdonowi promienny uśmiech.
- Przykro mi, muszę to odebrać.
- Nie ma sprawy. Wstała, porwała kule i pokuśtykała przez szklane drzwi na zewnątrz, na podjazd wyłożony cegłą. Zimno jej nie przeszkadzało. Nagle wytwarzała aż za dużo energii. Oparła się na kulach i podniosła telefon do ucha.
- Jak się pan ma, panie Jones - zaczęła jedwabiście gładkim głosem. - Więc to pan stoi na czele firmy, która przed laty zniszczyła moją rodzinę.
- Co?
- Nawet pan sobie nie wyobraża, jak bardzo jestem oburzona na myśl, w jaki sposób pański agent Wilder Jones prowadził swoje tak zwane dochodzenie.
- O co chodzi? Kobieto, nie miałem z tym nic wspólnego, to się działo na długo przed tym, jak objąłem J&J.
- Nie interesują mnie twoje wymówki, Jones. Żądam przeprosin. Wilder Jones złamał mojej ciotce serce.
- Wściekasz się, bo mieli romans? - Fallon nie wierzył własnym uszom. - Oszalałaś?
- Na szczęście nie, choć nie zawdzięczam tego ani J&J, a ani Towarzystwu Arcane.
- O czym ty mówisz?
- Z waszych danych na mój temat wynika, że wiedzieliście, jak duże jest prawdopodobieństwo, iż stracę rozum, zważywszy na para - talent, jaki odziedziczyłam. Wiesz, że jeśli mówisz ludziom dokoła o głosach, które słyszysz, traktują cię jak wariatkę? I wiesz co? Często naprawdę tracisz rozum.
- Nie moja wina, że twoje akta utajniono. Utajniono wszystko, co dotyczyło twojej rodziny.
- Posłuchaj mnie, Jones. Możecie sobie prowadzić dochodzenia i organizować akcje jako agencja rządowa, ale wiesz co? Jeśli o mnie chodzi, J&J to zwykła agencja detektywistyczna.
- Do cholery...
- Co więcej, nawet gdybyście byli agencją rządową, i tak byłabym wkurzona.
- Spokojnie, Raine. To był rozkaz. Puściła go mimo uszu.
- Ależ jestem spokojna. Chciałam jeszcze dodać, że nie podoba mi się, że na początku tej sprawy kazałeś sprawdzić mnie pod każdym względem, poczynając od historii chorób po nawyki zakupowe. To dane poufne, Jones.
- Daj mi Zacka.
- A dla twojej wiadomości, poważnie się zastanawiam, czy nie pozwać agencji. Wyobrażasz sobie, ile hałasu taki proces narobiłby w całym Towarzystwie Arcane? Ba, myślę, że przy pomocy dobrego prawnika i odpowiedniego sędziego zmuszę was do odtajnienia waszych akt. Wyobrażasz sobie te nagłówki: Agencja Paradetektywistyczna gromadzi dane o osobach prywatnych.
- Daj. Mi. Zacka. Do. Telefonu - warknął Fallon. - I to już.
- Przykro mi, to niemożliwe.
- Gdzie on jest?
- Na sali operacyjnej.
- Coś mu się stało? Jest ranny? W jaki sposób? Co się tam dzieje?
- Ach, tak, zapewne nie wiesz jeszcze o ostatniej wpadce agencji, co? Okazało się, że myliliście się, potwierdzając, że gliniarze z Shelbyville zamknęli właściwego zabójcę.
- Mówiłem, że analitycy określili prawdopodobieństwo trafności na dziewięćdziesiąt sześć i trzy dziesiąte procent.
Cmoknęła z dezaprobatą.
- Za mało, Jones. Pomylili się o sto procent. Prawdziwy morderca dzisiaj do nas strzelał i trafił Zacka. Oczywiście zanim usiłował spalić nas żywcem.
- Jak poważnie jest ranny? Wydawał się szczerze przejęty. Złagodniała odrobinę.
- Lekarze twierdzą, że nic mu nie będzie. W tej chwili jestem przed szpitalem.
- Dopadli drania?
- Pytasz, czy tym razem dopadli właściwego drania? Tak, ale bez udziału J&J.
- Nie wiem, jak to się mogło stać. Najwyraźniej mieliśmy niepełne albo błędne dane.
- Albo powinniście bardziej polegać na tradycyjnych metodach dochodzeniowych, a nie na paratalencie analityków.
- Nie mieliśmy na to zbyt wiele czasu. - Fallon przeszedł do defensywy. - O ile sobie przypominasz, mieliśmy inne priorytety.
Już miała ostro zareagować, ale zobaczyła Zacka za szklanymi drzwiami. Szedł o własnych siłach. Dobry znak. Sanitariusze rozcięli jego koszulę i włożył skórzaną kurtkę na gołe ciało. Widziała szeroką wstęgę bandaża na boku.
- Zack właśnie wyszedł - rzuciła do słuchawki. - Muszę kończyć.
- Chwileczkę - poprosił Fallon. - Daj mi go.
- Dobrze, ale najpierw musimy sobie jedno wyjaśnić.
- Co? - Zachował czujność.
- Jak rozumiem, J&J odpowiada jedynie przed zarządem i Mistrzem Towarzystwa Arcane.
- Tak, i co z tego?
- Tak się składa, że wkrótce będę żoną nowego Mistrza.
- Co?
- Co mi zapewni ogromną władzę i wpływy. - Pomachała kulą do Zacka. - Więc nie radzę mnie wkurzać, Jones.
- Daj mi Zacka - warknął Fallon. Zack szedł ku niej przez szklane drzwi.
- Pan Jones z agencji do ciebie - powiedziała.
- Domyślałem się, że zadzwoni - mruknął.
- Uprzedzam, przed chwilą mu powiedziałam, że się pobieramy. Na jego twarzy pojawiła się męska satysfakcja. Jego oczy stały się bardzo, bardzo błękitne.
- W stowarzyszeniu to równoznaczne z oficjalnymi zaręczynami - powiedział łagodnie. - Jak to przyjął?
- Delikatnie mówiąc, nerwowo.
- Nie martw się, przeżyje.
- Zack? - Głos Fallona w małym telefonie wydawał się cichy i sztuczny. - To ty?
Zack wyjął telefon z jej dłoni, pochylił się i mocno ją pocałował. Kiedy się od niej oderwał, drżała od stóp do głów.
- Zack? - Fallon wrzeszczał. - Jesteś tam? Odezwij się, do cholery.
- Później - rzucił do telefonu roztargnionym głosem. - Teraz jestem zajęty.
Rozłączył się. Wsunął telefon do kieszeni i ponownie zajął się całowaniem Raine.
Siedzieli w jej przytulnym saloniku i opróżniali pierwszą z dwóch butelek Pinot Noir z Oregonu, które przyniósł Gordon. Twierdzili z Andrew, że alkohol pomaga im ukoić nerwy wzburzone ostatnimi wydarzeniami. Ulokowali się na kanapie, którą dzielili z kotami. Raine i Zack zajęli fotele.
- Skąd wiedziałaś, gdzie schowała dziennik? - dopytywał się Andrew.
- Wiedziałaś o sejfie?
- Nie. - Raine spojrzała na oprawiony w skórę tom na stoliku. - Ale dzisiaj rano nagle sobie przypomniałam, co ciotka powiedziała mi przed laty. Zapytałam ją wtedy, dlaczego, skoro tak nienawidzi Wildera Jonesa, ma jego zdjęcie za ramą jednego z obrazów w sypialni. Powiedziała, że to jej przypomina, że maską Wildera był seksowny uśmiech i zapewnienia o miłości.
Zack wpatrywał się w ogień.
- A obraz?
- To była pierwsza maska w serii - wyjaśniła. - Teraz, z perspektywy czasu, myślę, że zainspirował ją właśnie Wilder Jones.
Gordon zerknął na zeszyt na stoliku.
- Czego się dowiedzieliście? Wzmocniła się łykiem wina i odstawiła kieliszek.
- Mój ojciec wstrzykiwał sobie swoją wersję leku.
- Cholera. - Siwe brwi Gordona podskoczyły. - To wiele tłumaczy.
- To fakt - zgodził się Andrew.
- Wiem, co sobie myślicie - stwierdziła. - Judson Tallentyre wydaje się uosobieniem szalonego naukowca.
- Nie - zaprzeczył Zack. Upił łyk wina i też odstawił kieliszek. - W Towarzystwie Arcane ten zaszczyt przypada mojemu przodkowi Sylwestrowi Jonesowi.
Raine, zaskoczona, podniosła głowę.
- Nazywasz założyciela towarzystwa szalonym naukowcem?
- Cóż, z technicznego punktu widzenia odpowiedniejsze byłoby określenie: szalony alchemik, zważywszy że żył pod koniec siedemnastego wieku. Nie sądzę, by wtedy posługiwano się słowem: naukowiec, ale wszystko sprowadza się do tego samego. Sylwester był genialny i nie ma wątpliwości co do tego, że miał silny paratalent. Jednak nie jest także tajemnicą, przynajmniej w rodzinie, że miał różne obsesje, paranoje i lęki, w każdym razie u schyłku życia.
- Ciekawa rodzinna historia - mruknął Andrew z przekąsem.
- W naszej rodzinie aż się roi od, jak to określa eufemistycznie towarzystwo, egzotyków. Ale w przypadku Sylwestra podejrzewam, że sytuację pogarszały eksperymenty, które sam na sobie przeprowadzał.
Andrew zmarszczył brwi.
- Sylwester Jones odkrył pierwotną formułę środka?
- Oraz, jak przypuszczał, antidotum - wyjaśnił Zack. - Ale w epoce wiktoriańskiej towarzystwo przekonało się bardzo boleśnie, że antidotum nie działa. Sylwester umarł, pod koniec siedemnastego wieku, w laboratorium, które zarazem stało się jego grobowcem. Nikt do końca nie wie, co go zabiło, ale w rodzinie przeważa teoria, że zatruł się własnym środkiem, a antidotum zawiodło.
Gordon machinalnie głaskał Batmana i patrzył na Raine.
- Domyślam się, że twój ojciec ryzykował, bo był przekonany, że jego wersja zadziała.
- Tak. - Sięgnęła po swój kieliszek. Jeśli ma opowiedzieć wszystko do końca, potrzebuje więcej wina. - Wstrzykiwał go także ciotce Velli.
Zapadła krótka cisza, gdy wszyscy przyswajali sobie tę nowinę. Andrew zamknął oczy.
- To tłumaczy wiele rzeczy.
- Środek działał - ciągnęła spokojnie. - Bardzo wyostrzył ich parazmysły. Niestety ojciec szybko się zorientował, że wpływa też na pozostałe zmysły. I utrudnia zapanowanie nad nimi.
- Stara kwestia niestabilności - mruknął Zack.
- Ojciec natychmiast porzucił pracę nad formułą odkrywcy i skupił się na pracy nad antidotum. Przez ostatni rok życia prawie nie wychodził z laboratorium. Bardzo chciał ocalić Vellę i siebie.
Andrew podniósł wzrok.
- I udało mu się.
- Tak. Choć antidotum było jeszcze w fazie eksperymentów, zażywał je sam i podawał ciotce. Była to seria zastrzyków przewidziana na kilka tygodni, żeby można było obserwować efekty i skutki uboczne. Niestety ojciec zginął w wypadku, zanim oboje skończyli serię. Obojgu zostało jeszcze po jednej dawce.
Zack znieruchomiał.
- Więc dlatego byłaś z ciotką w laboratorium w noc pożaru. Skinęła głową.
- Ciotka Vella pisze, że bardzo jej zależało na ostatniej dawce antidotum. Wtedy wiedziała już, że sypiała z wrogiem. Wiedziała, że kiedy Wilder odkryje laboratorium, zniszczy wszystko.
- Zażyła ostatnią dawkę? - Gordon nie mógł się doczekać dalszego ciągu opowieści.
- Tak. - Raine upiła kolejny łyk i odstawiła kieliszek. - Pamiętam, jak wtedy pojechałyśmy do laboratorium. Znała kod do drzwi. W środku posadziła mnie na krześle i dała do czytania moją ulubioną książeczkę o koniach. Przepadałam za nią, ale tamtej nocy nie mogłam się skupić.
- Nic dziwnego - wtrącił się Andrew. - Byłaś w szoku po pogrzebie ojca.
- W laboratorium poszła do gabinetu, w którym ojciec zainstalował lodówkę. - Raine wpatrywała się w płomienie na palenisku. - Chwilę później Wilder Jones i jego ludzie wpadli do środka i zaczęli wszystko niszczyć. Ciotka wybiegła i porwała mnie na ręce. Płakała i krzyczała na Wildera. Następne, co pamiętam, to, jak siedzimy w samochodzie, a jeden z ludzi Wildera odwozi nas do domu.
- Zażyła ostatnią dawkę antidotum - uzupełnił Zack z namysłem. Spojrzał na Andrew i Gordona. - Kiedy się zorientowaliście, że coś z nią nie tak?
Wymienili spojrzenia.
- Jakieś trzy, cztery miesiące później - odparł Gordon. - Za pierwszym razem to trwało tylko kilka dni. Wydawało się, że później wróciła do normalności, przynajmniej na jakiś czas.
- Myśleliśmy, że najgorsze minęło - dodał Andrew. - Ale napady powracały coraz częściej wraz z upływem lat. Za każdym razem było gorzej i dłużej i Vella stawała się coraz słabsza.
- Ale żyła aż do ubiegłego miesiąca. - Zack usiadł wygodnie, wyprostował nogi, złożył dłonie w wieżyczkę. - I żyłaby nadal, gdyby jej nie zamordowano.
- Pod koniec znalazła się w szpitalu psychiatrycznym - zauważył Gordon.
- Ale mówiliście, że zachowywała się spokojnie i rozsądnie podczas minionego roku, dzięki lekom i terapii. I wiemy, że w dniu śmierci była na tyle świadoma, że napisała list do Raine.
- Do czego zmierzasz? - zapytała. Zack bębnił palcami.
- Myślę, że twój ojciec dokonał przełomu, jeśli chodzi o badania nad antidotum, choć oczywiście jego środek ma mnóstwo wad.
Zmarszczyła brwi, zdumiona.
- Jak to?
- O ile mi wiadomo, Vella żyła najdłużej ze wszystkich osób, które przyjmowały środek i potem go odstawiły. Inne znane mi osoby popełniały samobójstwo w ciągu kilku dni. Ale Vella Tallentyre, choć zachowywała się dziwnie, nie popadła w obłęd i nie odebrała sobie życia. I to czyni ją wyjątkową.
Wszyscy przetrawiali te rewelacje.
Po chwili Raine poruszyła się na krześle.
- W takim razie może zainteresuje cię wiadomość, że tej ostatniej nocy Vella zabrała z laboratorium nie tylko antidotum.
Zack przyglądał się jej czujnie.
- A co jeszcze?
- Mój ojciec miał trzy zestawy notatek - w komputerze, na wydruku i w prywatnym dzienniku. Wilder Jones wiedział o wszystkich i wszystkie zniszczył. Ale zanim się zjawił, ciotka skserowała strony z dziennika i je ukryła. I zabrała.
Zack zmrużył oczy.
- Z raportu wynika, że Wilder przeszukał Vellę, zanim wsadził was do samochodu.
- Nie wiem, czy uznał, że jak na jeden dzień miałam dość wrażeń, czy po prostu był zajęty rozhisteryzowaną Vellą, w każdym razie mnie nie przeszukał, a Vella ukryła kartki w mojej książeczce o koniach. To ja wyniosłam notatki ojca z laboratorium.
Teraz wszyscy patrzyli na zeszyt na stole.
- W domu zaraz mi je odebrała. Nie widziałam ich do dzisiaj, póki nie otworzyłam jej dziennika. Były za okładką - zakończyła Raine.
Zack wpatrywał się w płomienie z tajemniczą miną.
- No cóż, oto wyjaśniła się jedna z rodzinnych tajemnic Jonesów.
- Jaka? - zdziwiła się Raine.
- Teraz już wiadomo, dlaczego wujek Wilder pod koniec życia tak ryzykował. Wszyscy mówili, że wyglądało, jakby szukał śmierci. Mój ojciec miał rację, chodziło o kobietę.
Raine spojrzała na niego.
- Chcesz powiedzieć, że wierzysz w jego miłość do Velli?
- Moim zdaniem wujek Wilder spotkał miłość swego życia, ale tak bardzo wszystko schrzanił, że uznał, iż nie ma szans. Więc wyruszył w ostatnią samobójczą misję.
Raine się zamyśliła.
- Okłamał ją - powiedziała w końcu.
- Ona jego też. W sprawie formuły - odciął się Zack.
- Okłamywali się wzajemnie - podsumował posępnie Gordon. - A wiem z doświadczenia, że z tego nigdy nie rodzi się nic dobrego.
Później zadzwonił Bradley Mitchell. Odebrał Zack. Raine wyszła z łazienki w szlafroku, gdy kończył rozmowę. Spojrzał na nią.
- Cassidy Cutler znalazła otwarte okno i wyskoczyła. Złamała sobie kark.
Raine osunęła się na łóżko. Złożyła dłonie na kolanach.
- Samobójstwo.
- Tak.
- A Niki Plumer?
- Nadal żyje, ale lekarze mówią, że coraz bardziej pogrąża się w psychozie. Nie odzywa się, nie ma z nią żadnego kontaktu. Nie sądzą, żeby miała się z tego otrząsnąć. - Zack usiadł koło niej i wziął za rękę. - Ten sam wzorzec.
- Bradley wspominał coś o zabójstwach Cassidy?
- Powiedział, że sprawa z każdą chwilą staje się bardziej konkretna. Raine się ucieszyła.
- Dzięki temu zrobi karierę. A najlepsze, że nie będzie musiał dzielić się sławą z medium.
Zack pchnął ją na posłanie, nakrył sobą i się pochylił.
- Mam nadzieję, że nie powiesz, że tęsknisz za pracą z Bradleyem, bo to mi się nie spodoba.
Objęła go za szyję.
- Jak ty to robisz?
- Co?
- Jakim cudem wyglądasz jednocześnie groźnie i tak cholernie seksownie?
Wyglądał, jakby się nad tym zastanawiał.
- Nie mam pojęcia. To taki...
- Dar. - Roześmiała się i przyciągnęła go do siebie. - Nie Bradleya będzie mi brakowało, tylko pracy.
Pocałował ją lekko i podniósł głowę.
- Wiem, bo mam podobny talent, nie zapominaj. Nie obawiaj się, jako żona Mistrza i współpracownica J&J będziesz miała aż nadto wrażeń.
Zamrugała szybko.
- Będę agentką J&J?
- Czemu nie? Jesteś do tego stworzona.
- Hm... czy rozmawiałeś już o tym z Fallonem Jonesem?
- Nie ma o czym rozmawiać. To ja jestem szefem.
Uciszył jej śmiech pocałunkiem, który sprawił, że powietrze zaiskrzyło się od niewidzialnej energii.
Waszyngton, Szpital Psychiatryczny Winter Cove, później tej samej nocy...
Sanitariusz zatrzymał się przed pokojem 705 i zajrzał przez szybkę. Pacjentka spała. W mdłym świetle nocnej lampki widział ją na łóżku; była w tej samej pozycji, co godzinę temu. Leżała na boku, plecami do drzwi. Naciągnęła prześcieradło na głowę. Nie poruszyła się.
Właściwie w jej bezruchu było coś nienaturalnego. Odkąd się tu zjawiła kilka dni temu, pełnił nocne dyżury. Nigdy nie wydawała się tak spokojna.
Ogarnęło go złe przeczucie. Pilnowano, by nie targnęła się na swoje życie, ale wiedział z doświadczenia, że jeśli pacjent za wszelką cenę chce umrzeć, zazwyczaj mu się to udaje.
Wystukał kod otwierający drzwi, wszedł do ciasnego pomieszczenia i ruszył do łóżka.
- Panno Plumer? Nie śpi pani? - Położył jej dłoń na ramieniu.
Kiedy się zorientował, że postać na łóżku to tylko sprytnie ułożona kołdra i poduszka, było już za późno.
Usłyszał cichy szmer stóp na kafelkach za plecami, a potem poczuł bolesny cios w głowę.
Otoczyła go ciemność.
Wybrała jednego z drobniejszych sanitariuszy, ale jego ciuchy i tak były za duże. Koszula śmierdziała męskim potem i papierosami. Dobrze poznała rozkład nocnej zmiany. Musi teraz tylko przedostać się do klatki schodowej i nie zwracać na siebie uwagi. Jeśli jej się uda, szanse na wydostanie się z budynku znacznie wzrosną. Przy odrobinie szczęścia minie trochę czasu, zanim zaczną szukać sanitariusza.
Pobiegła do szatni dla personelu, znalazła szafę sanitariusza, wyjęła jego czapkę i kurtkę. Ukryła włosy pod czapką, postawiła kołnierz kurtki.
Odrobina hipnozy wystarczyła, by rozwiać wątpliwości strażnika przy wejściu służbowym.
Kilka minut później siedziała w sfatygowanym mini sanitariusza i odjeżdżała spod szpitala. Przed świtem trzeba zmienić pojazd, zdecydowała.
Jechała szybko i śmiało, chcąc jak najbardziej oddalić się od szpitala. I cały czas planowała.
Organizacja uważa, że nie żyje, ale to się zmieni, kiedy w szpitalu znajdą nieprzytomnego funkcjonariusza.
Wewnętrzny Krąg rozpocznie poszukiwania, będą ją także tropić policjanci i agenci J&J. Niki Plumer musi zginąć w bardzo przekonujący sposób, przynajmniej dopóki nie uda jej się przekonać Wewnętrznego Kręgu, że John Stilwell Nash jest zdrajcą.
Kiedy udowodni, że jako jedyna dostrzegła, jakie stanowi zagrożenie, dyrektor jej podziękuje, a potem da stanowisko Nasha. Stamtąd już tylko kilka kroków do Wewnętrznego Kręgu i z czasem do najwyższej władzy.
Oczywiście będą się zastanawiać, dlaczego przeżyła mimo braku leku. Może pomyślą, że miała wrodzoną odporność. Albo może wmówi im, że Nash nigdy nie dał jej prawdziwego leku z obawy, że stanie się potężniejsza niż on. Tak, podoba jej się ta myśl. Nash podawał jej zafałszowaną wersję leku. Kolejny gwóźdź do jego trumny.
Wewnętrzny Krąg uważa ją za hipnotyzerkę o przeciętnym talencie, która osiągnęła poziom dziewiąty dzięki lekowi. W rzeczywistości od początku miała taki talent, ale to ukrywała. Jej paratalent pozwolił jej dyskretnie podmienić trzy pierwsze dawki leku, które miały ją od niego uzależnić. Później, gdy była sama, po prostu wylewała je do ścieków.
Od początku wyczuła, że skoro organizacja za darmo rozdaje lek potęgujący siłę parazmysłów, jest w tym jakiś haczyk. Wewnętrzny Krąg musiał mieć pewność, że zapanuje nad tworzonymi przez siebie talentami.
I miała rację.
Pragnęła środka tak samo jak inni, ale obiecała sobie, że nie zażyje go, póki nie będzie miała pewności, że jest bezpieczny albo że istnieje antidotum. Widziała na własne oczy, co się działo z Johnem Stilwellem Nashem.
Mówi się, że najgorsze są kłótnie rodzinne. To szczera prawda. Fajnie byłoby zobaczyć minę Nasha, gdy się dowie, że nie jest jedynym rezultatem rozrodczych planów Johna Stilwella z epoki wiktoriańskiej.
Nieprawda, że przetrwają najsilniejsi, pomyślała. Przetrwają najmądrzejsi.
Fallon Jones czytał serwis informacyjny na ekranie komputera, gdy jego uwagę przykuła wiadomość, którą zignorowałby każdy, kto nie miał obsesji na punkcie niedokończonych spraw.
...Niki Plumer, podejrzana o udział w planach porwania pani burmistrz miasteczka Oriana w stanie Waszyngton, uciekła ze szpitala psychiatrycznego Winter Cove i prawdopodobnie utonęła.
Kobietę pasującą do opisu Plumer widziano na pokładzie nocnego promu w Seattle. Na promie znaleziono samochód, skradziony wcześniej w szpitalu.
Plumer podejrzewano o skłonności samobójcze. Uważa się, że wyskoczyła za burtę. Dotychczas nie znaleziono ciała.
Fallon wstał, podszedł do okna, wychodzącego na spowite mgłą miasteczko Scargill Cove. Stał tam długo i myślał o elementach układanki.
Los Angeles, tydzień później...
Oficjalna siedziba amerykańskiego oddziału Towarzystwa Arcane mieściła się w nowoczesnym wieżowcu ze stali i szkła w Los Angeles. Była zaskakująco mała, bo towarzystwo nigdy nie przywiązywało zbytniej wagi do centralizacji. Jako organizacja indywidualistów nie dążyło do umacniania hierarchii. Zarząd spotykał się oficjalnie zaledwie kilka razy do roku, przez resztę czasu kontaktował się telefonicznie i za pomocą poczty elektronicznej.
Decyzja o ulokowaniu głównej siedziby właśnie w Los Angeles zapadła w latach dwudziestych XX wieku, gdy stało się jasne, że Kalifornia to ziemia obiecana wszelkich organizacji ezoterycznych. W Los Angeles to, co dziwaczne, było normalne.
Dobrze, że po tym, jak obejmie stanowisko Mistrza, nie będzie musiał mieszkać z Raine w tym wielkim mieście blichtru, autostrad i słońca, pomyślał Zack. Oriana to miłe miasteczko. Dobre do wychowywania dzieci. Już szukali z Raine domu.
Najpierw jednak musi uporać się z zarządem.
Na przeciwległym krańcu stołu jego dziadek wygłaszał oświadczenie. Wysoki, dystyngowany, Bancroft Jones emanował siłą, zarówno paranormalną, jak i zwykłą charyzmą ludzi urodzonych po to, by przewodzić innym. Był łowcą szybkim jak błyskawica, mimo siedemdziesięciu ośmiu lat.
- Tym samym z przyjemnością informuję, że mój wnuk, Zackary Gabriel Jones, zgodził się zostać kolejnym Mistrzem - powiedział.
Rozległy się entuzjastyczne oklaski. Dziesiątka za stołem spojrzała na Zacka. Wszyscy członkowie zarządu to silne paratalenty, spotęgowane ambicją i politycznym talentem, które zapewniły im miejsce w tej sali. Kierowanie nimi okaże się nie lada wyzwaniem.
Mężczyzna w średnim wieku, siedzący naprzeciwko Zacka, odchrząknął i wstał.
- Mówię w imieniu nas wszystkich: bardzo się cieszymy, że przyjąłeś nominację - oznajmił Hector Guerrero. - Uważamy za istotne, byś wiedział, że nie prosiliśmy cię o to tylko ze względu na długie związki twojej rodziny z towarzystwem.
Marylin Houston na drugim końcu stołu zachichotała.
- Gdyby chodziło nam o byle Jonesa, mielibyśmy dużo możliwości. Pochodzi pan z bardzo płodnej rodziny, sir.
Głośny śmiech. Zack uśmiechnął się pod nosem. Guerrero odchrząknął po raz drugi i mówił dalej:
- Wszyscy przeczuwamy, że w następnej dekadzie towarzystwo będzie musiało sprostać wielu wyzwaniom. Czekają nas trudne, niebezpieczne chwile. Oprócz tego, że chcemy zaistnieć w opinii publicznej, zagrożenie ze strony Nightshade ciągle wzrasta. Musimy ich pokonać. Jeśli tego nie zrobimy, zdołają zniszczyć nie tylko Arcane, ale także przeniknąć do rządu naszego kraju.
To Bancroft wymyślił, żeby Guerrero, bardzo silny i wpływowy członek zarządu, mówił jako ostatni.
- Nie możemy dopuścić, żeby agenci Nightshade o parazmysłach wzmocnionych lekiem opartym na formule założyciela przeniknęli do struktur rządu i wielkich korporacji - ostrzegła Marylin. - Wyrządziliby niepowetowane szkody. Musimy ich pokonać i, przynajmniej na razie, musimy walczyć sami.
Zebrani ze smutkiem kiwali głowami i mruczeli słowa poparcia.
- Wszyscy wiemy, że rząd nam niewiele pomoże - ciągnął Guerrero.
- Póki większość uważa zjawiska paranormalne za bajki. Póki nie zdołamy ich przekonać, że zagraża nam wszystkim potężna organizacja paratalentów.
Członkowie zarządu zacisnęli usta.
- Powitajmy więc na stanowisku Mistrza człowieka, który zdoła nas przeprowadzić przez ten ciężki czas. - Guerrero przeszywał Zacka wzrokiem. - Zackary Gabrielu Jonesie, wzywamy cię, byś złożył przysięgę Mistrza.
Zack wstał, ale nie podszedł do szczytu stołu. Powoli patrzył w oczy każdemu z zebranych, a potem spokojnie położył na stole akta.
- Zanim złożę przysięgę, chciałbym państwu przedstawić moją narzeczoną, pannę Raine Tallentyre, córkę Judsona i Mirandy Tallentyre - oznajmił.
Nazwisko uderzyło w salę z siłą meteoru. Oczy rozwarły się szeroko, usta otworzyły z wrażenia. Zack wiedział, że niektórzy zasiadali w zarządzie w czasach, gdy wykluczano ojca Raine z towarzystwa, a reszta dobrze znała to nazwisko.
Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, Bancroft otworzył boczne drzwi i do sali weszła Raine.
Zatrzymała się w progu i uprzejmie, chłodno skinęła głową. Była zimna i niedosiężna w czarnym kostiumie ze spodniami od Armaniego, w butach na wysokich obcasach. Ciemne włosy upięła w niski kok na karku. Jej oczy spoglądały tajemniczo zza okularów w czarnych oprawkach.
Skąd miałem tyle szczęścia, pomyślał Zack. Będę ją kochał do końca życia i jeszcze dłużej.
Obszedł stół i wziął ją pod rękę, nie ukrywając dumy.
- Witaj, moja droga. Pozwól, że ci przedstawię członków Zarządu Towarzystwa Arcane w Stanach Zjednoczonych.
Szybko wymieniał nazwiska. Głowy skłaniały się chłodno. Kilka osób wymamrotało słowo powitania, ale większość nadal nie odzyskała głosu.
Raine posyłała wszystkim swój firmowy uśmiech.
- Bardzo mi miło - powiedziała z niewzruszonym spokojem. Zack z trudem powstrzymał uśmiech. Na szczęście nikt się nie zorientował, jak ich potraktowała.
- Jak wielu z was się domyśla - zaczął - moja narzeczona jest córką Judsona Tallentyre'a, który przed laty stał się obiektem dochodzenia agencji J&J w sprawie nielegalnych badań. W rezultacie wykluczono go z towarzystwa, a jego dokumenty spalono.
Nikt się nie poruszył. Wszyscy znali tę historię.
- W tamtych czasach nikt nie wiedział, że Tallentyre'a interesowała nie formuła założyciela, ale antidotum.
Pomruk zaskoczenia.
- Jedynym powodem, dla którego Tallentyre wyprodukował lek, było to, że musiał na czymś eksperymentować, szukając antidotum - tłumaczył Zack.
Na twarzach dokoła stołu malowały się różne uczucia, od zagubienia po zrozumienie. Przynajmniej trójka spośród zebranych miała silną paraintuicję i wyczuwała, do czego zmierza Zack.
- Wszyscy zapewne zdajecie sobie sprawę, jak wielkim atutem w walce z Nightshade byłoby dla nas antidotum - ciągnął. - Przede wszystkim osłabiłoby kontrolę Nightshade nad ich ludźmi.
- Obecnie ich karą za niesubordynację jest obłęd i śmierć - dodał Paul Akashida.
- Antidotum pozwoliłoby nam werbować zniechęconych. Janice Forster się rozpromieniła.
- I wprowadzić do nich naszych szpiegów. Z krańca stołu odezwał się Conner Price.
- Sama plotka, że je mamy, zaszkodzi Nightshade. Wokół stołu rozbrzmiewało coraz więcej podnieconych głosów.
Bankroft stał spokojnie z rękoma za plecami. Puścił oko do Zacka. Ich strategia działała dokładnie tak, jak przewidzieli.
Wilson Everleigh skończył dyskusję z Akashida i spojrzał na Zacka.
- Czy Judson Tallentyre naprawdę wynalazł antidotum?
- Nie jest doskonałe - przyznał Zack. - Wypróbowano je na jednym człowieku i eksperyment powiódł się tylko częściowo. Ale po wstępnej analizie naszych naukowców można powiedzieć, że Tallentyre pokonał największe przeszkody w drodze do antidotum z prawdziwego zdarzenia.
Bancroft zabrał głos.
- Doktor Jameson powiedział, że praca Tallentyre'a kieruje badania w nową stronę. Sądzi, że w ciągu kilku miesięcy jego ludzie zdołają wyprodukować stabilne, solidne antidotum na środek Nightshade.
- To przełom - entuzjazmował się Guerrero. - To nasza pierwsza porządna broń w walce z nimi. Ale dlaczego dowiadujemy się o tym akurat teraz? Tallentyre nie żyje od lat.
Zack na to właśnie czekał.
- Po śmierci Tallentyre'a tajemnica antidotum zaginęła. Jednak podczas niedawnych prac agencji Fallon Jones postanowił otworzyć jego sprawę. Okazało się, że nie doprowadzono jej do końca.
Bancroft podjął spreparowaną opowieść.
- Tallentyre zamierzał przekazać stowarzyszeniu antidotum, ale zginął w wypadku samochodowym, zanim zdążył nas o tym poinformować. Agenci zniszczyli jego notatki, ale jego siostra ocaliła formułę antidotum. Zważywszy na to, jak potraktowano jej brata, nie chciała jej nam przekazać. Zabrała sekret do grobu.
Zack spojrzał na Raine. Teraz jej kolej. Przyglądała się zebranym.
- W teczce na stole są kopie najnowszego raportu J&J w sprawie mojego ojca. Prawdą jest, że badania pochłaniały go do tego stopnia, że zapuścił się na zakazany teren, jednak agencja ustaliła, że nie zamierzał wykorzystać środka w celach kryminalnych.
- Interesowała go naukowa strona zagadnienia - wtrącił Zack. - I jego ogromna wiedza w dziedzinie biochemii doprowadziła do przełomu w pracach nad antidotum.
- Chwileczkę - włączyła się Janice Forster. - Mówił pan, że antidotum zaginęło.
- Tak było do śmierci Velli Tallentyre - sprostował Zack. - Ale kilka tygodni temu znaleźliśmy formułę w jej rzeczach osobistych, które przekazała mojej narzeczonej.
Nagle wszyscy gapili się na Raine.
Uśmiechnęła się do nich, tym razem o wiele cieplej, stwierdził Zack.
- Postanowiłam przekazać formułę Towarzystwu Arcane - oznajmiła. - Liczę, że mądrze się nią posłużycie. Tego chciałby mój ojciec.
Znowu podekscytowane rozmowy dokoła stołu. Zack pochylił się do ucha Raine.
- Tak, skarbie, zmienia się bieg historii - szepnął. Roześmiała się.
- Kocham cię, Zackary Gabrielu Jonesie.
- A ja ciebie, Raine Tallentyre.
Pocałował ją na oczach dziadka i zarządu. Huknęły brawa. Czuł żywiołową energię miłości w powietrzu i wiedział, że Raine doświadcza tego samego. I tak już będzie zawsze.