Panna i niedźwiedź
Na
początku XII wieku dumnie spoglądał ze szczytu Ślęży na uroczą
śląską krainę zamek bogatego i szanowanego fundatora
kościołów i klasztorów - Piotra Włostowica. W przestronnych
komnatach zamkowych nie słychać było żadnych niepokojących
odgłosów szczęku broni; na dziedzińcu nie zbierali się też
rycerze, by ćwiczyć się w wojennym rzemiośle, a potem wyruszać
na wojenne czy łupieżcze wyprawy. Bo też nie dla pozoru jedynie
podawał się Piotr Włostowic za zwolennika pokoju, lecz starał się
aby na stałe gościł on także w jego własnym domu.
Do
rozrywki i przyjemności mieszkańców zamku służyło kilka
niedźwiedzi, które trzymano na dziedzińcu, w pomieszczeniu
otoczonym ze wszystkich stron wysokimi kratami. Jeden opiekun
troszczył się o nie i tresował po to, aby mogły się one
pokazywać przed dworzanami, zajmować i bawić ich swymi ruchami i
sztuczkami.
Jeden
z owych oswojonych niedźwiedzi zaprzyjaźnił się w sposób
szczególny z pewną służącą o imieniu Gertruda. Jednocześnie
był on ulubieńcem pani zamku i żony Piotra Włostowica - Marii.
Jako że miś ten przepadał za rybami, Gertruda otrzymywała od
czasu do czasu od swej pani polecenie, aby przyniosła
niedźwiedziowi jego przysmak. Kiedy tylko Gertruda schodziła ze
stoku góry Ślęży, niedźwiedź, dobrze znający cel jej wypraw,
również schodził za nią do połowy drogi, aby tutaj odebrać od
niej ciężar i przekazać go potem swej pani.
Pewnego dnia dziewczyna znów zeszła, aby kupić ulubioną potrawę niedźwiedzia. Ponieważ znacznie spóźniała się z powrotem, miś musiał na nią czekać. Kiedy wreszcie dotarła do miejsca, gdzie oczekiwał jej niedźwiedź, ten rzucił się łapczywie na nią chcąc pośpiesznie dosięgnąć koszyka. Ale dziewczyna zeszła na skraj drogi i, jak to miała w zwyczaju, drażniła niedźwiedzia, podstawiając mu pod nos wyciągniętą z koszyka rybę.
Tym razem jednak niedźwiedź, który zniecierpliwiony był już długim czekaniem, nie był skory do igraszek. Rozzłoszczony stanął na swych tylnych łapach i natarł na dziewczynę, która zaczęła się dzielnie bronić. Będąć w najwyższej opresji, wzięła swą długą szpilę, którą spięta była jej chusta i wbiła ją głęboko w oko niedzwiedzia. Miś zaryczał przeraźliwie z bólu i z nową wściekłością rzucił się na nią, zabijając bezbronną i ciężko ranną już dziewczynę. Potem zaś sam padł martwy na przy nogach swej niedawnej ofiary, przygniatając koszyk, którego zawartość należała teraz już tylko do niego.
Kiedy następnego dnia szukano zaginionej służącej i niedźwiedzia, znaleziono oboje martwych, skąpanych we własnej krwi. Pani zamku rozkazała na owym miejscu wznieść pomnik, który stoi tam po dzień dzisiejszy. Napotkać go można wychodząc na górę Ślężę ścieżką z miasta Sobótka. Pomnik ten przedstawia granitową figurę dziewczyny niosącej rybę, u której stóp leży niedźwiedź.
Odważna dziewka, co wiele dokonała
Na rynku w Brzegu stał na początku XIX. wieku dom, nad którego drzwiami przymocowany był obraz, który przedstawiał dziewczynę siedzącą na siwym koniu i uciekającą od szubienicy w kierunku miasta, pod spodem zaś jako podpis widniały powyższe słowa.
Powodem zawieszenia tego obrazu było następujące zdarzenie: Na początku XVII. wieku w domu tym mieściła się gospoda. Pewnego wieczoru większa grupa gości prowadziła dysputę na temat duchów i strachów. Służąca domowa oznajmiła wówczas, że nie boi się ona takowych rzeczy. Wtedy sędzia dał jej klucze do szubienicy i kazał przynieść jej stamtąd rękawiczki, których zapomniał zabrać. Jeśli tego nie zrobi, jej słowa będą uznane za czcze przechwałki.
Służąca wyruszyła natychmiast i dotarła do szubienicy około północy. Ku swojemu zaskoczeniu drzwi do szubienicy zastała już otwarte. Ale mimo to weszła do środka i znalazła tam rękawiczki sędziego. Podczas szukania odkryła tam też pewne przedmioty, które niechybnie świadczyły o obecności rozbójników, nie zobaczyła tam jednak nikogo. Przy wyjściu ujrzała natomiast obładowanego siwka, którego wcześniej tam nie było. Prędko wskoczyła na niego i pogalopowała, tak szybko, jak tylko umiała, w kierunku bram miasta.
Ale
już po kilkuset krokach poczuła, że jest śledzona. Obleciał ją
śmiertelny strach, ponieważ jej prześladowca był tuż za nią.
Mimo to udało jej się dotrzeć do bram miejskich.
Kilka dni później - a była akurat niedziela i wszyscy ludzie byli w kościele - do szynku, w którym dziewczyna była sama, weszło dwóch wytwornie ubranych panów. Zażądali wina. Dziewczynie jej przeczucie powiedziało, że byli to właśnie owi zbójcy z szubienicy i prędko zbiegła do piwnicy. Wtedy za sobą usłyszała kroki. Jakiś głos zawołał: „Stój, kanalio!”. Dziewczyna czym prędzej zdmuchnęła światło i w dobrze sobie znanym pomieszczeniu piwnicznym udało jej się dotrzeć do wyjścia, zanim jej prześladowcy zorientowali się w sytuacji. Zamknęła i zaryglowała drzwi, a następnie szybko zgłosiła to wydarzenie władzom miasta. Zbójcy zostali ujęci i zmuszeni do wydania swych wspólników. W niedługim czasie całą bandę stracono
Zemsta zza grobu
W Lubaniu żył około roku 1645 pewien blicharz, który zwał się Gruner. Pewnego razu z podłej chęci zysku zamordował on niecnie sprzedawcę koronek, który do niego zaszedł, aby zawrzeć z nim umowę o sprzedaż nici. Ciało handlarza wrzucił zaś w nocy do Kwisy.
Ale
przecież wielki Mściciel z Niebios ma to często w zwyczaju, że
wyjawia takowe sekrety, tak i uczynił tym razem. Ciało handlarza
zostało odnalezione i powstało wielkie zbiegowisko. Zawołano
sędziego i siepaczy, aby mieć oko na Grunera.
Kiedy
zbiegowisko przy zwłokach zrobiło się jeszcze większe, wśród
tłumu znalazł się także morderca. Wtedy siepacze uczynili wokół
ciała zabitego krąg, sędzia wszedł do środka i donośnym głosem
powiedział, że człowiek ów nie należy do niego, że zmarł on
gwałtowną śmiercią, i że morderca znajduje się pośród
zbiegowiska.
Następnie wszyscy musieli przejść obok ciała i dotknąć je palcem wskazującym. Kiedy przyszła kolej na Grunera, i dotknął on zwłok swym palcem, z nosa zmarłego wyciekła strużka czerwonej krwi. Wtedy to natychmiast Grunera pochwycono i zamknięto w areszcie.
Kolejna opowieść o Czarcim Jazie
Pewnego razu diabeł budował jaz z kamieni, aby ludzie, którzy mieszkają w górnym biegu Kwisy utonęli, a ci mieszkający w dolnym biegu Kwisy umarli z pragnienia. O północy jaz miał był gotów. Gdy brakowało już tylko jednego kamienia, Kwisa wezbrała i zniszczyła jaz. Od tej pory aż po dziś dzień te duże głazy leżą w nurtach Kwisy.
Kamienie graniczne
W
dzisiejszym powiecie ząbkowickim żył niegdyś gospodarz, który
był bogaty, ale wciąż nie miał dosyć. Jego sąsiadem był ubogi
człowiek, który miał małe poletko. Ale ów gospodarz obserwował
je codziennie z zazdrością i pożądaniem, aż raz nie wytrzymał.
W
nocy przekradł się tam i dużym wysiłkiem wygrzebał kamienie
graniczne z ziemi, a następnie przeniósł je spory kawałek dalej
na pole sąsiada, aby tam je zagrzebać i tym samym podstępnie
okraść biednego człowieka.
Ale
ponieważ wysiłek był zbyt duży, krew uderzyła mu do głowy,
kiedy upadał zaś na ziemię, przygniotły go jeszcze kamienie
graniczne, które dźwigał, i zabiły.
Następnego
dnia został zabrany przez domowników i pochowany.
Ale po śmierci też nie znalazł spokoju. Każdy, kto o nocnej porze szedł przez pola, widział jego dyszącą postać, która bez ustanku tam i z powrotem dźwigała na plecach kamienia graniczne, krzycząc przy tym żałośnie: "Gdzie mam je położyć?". Kiedy ludzie to słyszeli, uciekali, co sił w nogach.
Pewnego razu drogą nadjechał furman; złościł się on i klął na swoje konie, bo nie chciały ciągnąć, a on przecież musiał być o świcie w mieście. Wtem pojawił się duch z kamieniami i zajęczał: "Gdzie mam je położyć?" Furman jednak, jako że w myślach zajęty był czymś innym, nie przeląkł się, lecz wrzasnął wściekły: "Połóż je tam, skądżeś je wziął!". Wtedy duch wykrzyknął radośnie: "Jestem uwolniony!". Zniknął i odtąd już więcej nie straszył.
Duch ze Złotoryi
Dobrą jest czasem rzeczą, kiedy człowiek posiada więcej niż jedną wadę charakteru; wtedy jedna z owych wad równoważy drugą, albo potrafi nawet w zupełności naprawić to, co tamta zepsuła.
Otóż książę Bolesław Łysy z Legnicy znany był jako władca porywczy i niecierpliwy. Bardzo prędko wydawał brzemienne w skutki wyroki i nie troszczył się wcale o to, czy były one sprawiedliwe, czy niesprawiedliwe. Najważniejsze, że sprawa została załatwiona.
Pewnego razu był on w składzie sędziowskim, który rozpatrywał sprawę pewnego mieszkańca Złotoryi. Był on oskarżony o ciężką zbrodnię, ale na razie niczego mu jeszcze nie udowodniono. Większość uważała owego mężczyznę, który przecież od dawna znany był jako uczciwy i bogobojny, za niewinnego, i starała się uzyskać jego uniewinnienie. Dla księcia jednak proces trwał już zbyt długo, miał on bowiem tego dnia w planach jeszcze inne ważne zajęcie i siedział jak na szpilkach. Wstał on więc nagle i powiedział, że jego zdaniem mężczyznę tego należy wydać katu, i że jeszcze przed zachodem słońca oczekuje pisemnej relacji z wykonania wyroku. Po tych słowach wsiadł na koń i odjechał.
Sędziowie wyżej jednak cenili sobie nakazy sprawiedliwości niż pośpieszny rozkaz księcia i po raz kolejny bliżej przyjrzeli się temu przypadkowi. I rzeczywiście, tym razem niezbicie wyszło na jaw, że mężczyzna ten był w istocie zupełnie niewinny.
Cóż teraz było robić? Książę swój wyrok już wydał, i było powszechnie wiadomym, że mimo wszystko nie należy teraz już oczekiwać od niego żadnej łaski dla skazańca. Co rozkazał, musiało być wykonane i już.
Pozostało więc tylko jedno wyjście: Pozostawiono, niby że przez nieuwagę, otwarte drzwi do lochu, i skazaniec uciekł. Księciu doniesiono jednak, ze wyrok został wykonany. Nie znano bowiem innego sposobu i kłamstwo wydawało się w tej sytuacji mniejszym złem, niż mord w obliczu prawa.
Po
kilku latach, kiedy sprawa wydawała się już zupełnie zapomniana,
nieszczęsny ów skazaniec powrócił do Złotoryi i ponownie podjął
swój dawny interes.
Los
jednak chciał, że i książę pojawił się znowu w Złotoryi, i
właśnie kiedy skręcił w jedną z uliczek , stanął oko w oko w
owym mężczyzną, niosącym kosz na plecach i podpierającym się
laską, który na widok księcia stanął jak wryty, a na twarzy
zrobił się blady jak śmierć. Bo czegóż innego mógł spodziewać
się po swym porywczym władcy, jak tylko tego, że po raz wtóry
każe go stracić.
Ale tutaj uratowała go owa druga zła cecha książęcego charakteru, to mianowicie że był on niezwykle przesądny. Tak samo przerażony i blady jak mężczyzna z koszem był bowiem w tej chwili sam książę. Wstrzymał konia i nie ruszył ani kroku naprzód. Zrobiło mu się słabo, że aż przymknął oczy.
Tę
okoliczność wykorzystał skazaniec i prędko znikł w jednym z
zaułków, i kiedy książę otworzył ponownie oczy, nie było już
przed nimi nikogo. Władca wyglądał teraz jak ktoś, komu właśnie
odczytano wyrok śmierci. Zjawa nie szuka tutaj nikogo innego, jak
tylko mnie, niesprawiedliwego sędziego - myślał w duchu książę.
Najwyższy czas zabierać się stąd, bo inaczej gotowa wrócić i mi
kark ukręcić. Zawrócił więc konia i wypadł z miasta, że aż
iskry szły spod jego podków.
Bolesław Łysy nie pojawił się odtąd w Złotoryi, a i mieszkańcy tego grodu niezbyt za nim tęsknili.
O pięknej studni z Nysy
W czasie wojny trzydziestoletniej również i Nysa była oblegana przez Szwedów. Aby oblężonym mieszkańcom jeszcze bardziej zaszkodzić i zmusić ich do poddania się, do miasta zakradli się szpiedzy wroga i zatruli wszystkie studnie. Mieszkańcy znaleźli się przez to w okropnym położeniu. Zaczęto wtedy kopać w poszukiwaniu nowych źródeł, ale długi czas bezskutecznie. W końcu natrafiono na żyłę wodną i skierowano ją ku ulicy Wrocławskiej. Aby i ona nie została zatruta, pilnowały jej stale dwa patrole wojskowe; nawet czerpaniem wody zajmowali się specjalnie do tego wyznaczeni żołnierze. Kiedy po pewnym czasie zmalała czujność straży i studnia ponownie została zatruta, a ponadto mieszkańcom w oczy zajrzał głód, miasto musiało się poddać Szwedom.
W późniejszych czasach pokoju studnię ową opatrzono kunsztowną żelazną kratowaną pokrywą i nazwano ją "Piękna studnia".
Diabeł i szewc
Pewien szewc poszedł raz na spacer. Kiedy przechodził koło Diabelskiej Kuchni, tak nazywa się jaskinia z piaskowca nad rzeką Kwisą, siedział tam diabeł i szył. Kiedy diabeł ujrzał szewca, wyszedł i rzekł: "Załóżmy się! Ty zrobisz skórę na kozaki, ja przygotuję futro. Kto swoją robotę lepiej wykona, otrzyma buty. Jutro rano, kiedy słońce wzejdzie, bądź tutaj przed moją kuchnią! Wtedy zobaczymy, kto wygrał zakład”.
Szewc poszedł do domu, a diabeł myślał sobie tak: On na pewno nie zdąży przygotować skóry na czas, więc ja nie potrzebuję tak starannie szyć futra. I tak wygram zakład.
Jednak szewc miał akurat w domu skrojoną już wcześniej parę butów. Nie miał więc z tym za wiele roboty i uszył buty tak dokładnie, że ani jeden ścieg nie był krzywy. Kiedy następnego dnia słońce wzeszło, zjawił się on przed Diabelską Kuchnią. Wtedy to diabeł zobaczył, że przegrał zakład. I tak się rozwścieczył, że dał susa za góry i lasy i nie wrócił więcej.
Dzwon z Wrocławia
Tuż przed wykonaniem odlewu dzwonu dla kościoła Świętej Marii Magdaleny we Wrocławiu, kiedy wszystko było ku temu już przygotowane, ludwisarz udał się na posiłek, swojemu czeladnikowi zabronił jednak surowo dotykać kurka przy kotle ze stopionym metalem.
Czeladnik był jednak wścibski i bardzo go ciekawiło, jak też może wyglądać roztopiony metal. I kiedy dotknął on owego kurka i poruszył nim, kurek wymknął mu się i wbrew woli czeladnika do przygotowanej formy popłynął strumieniem rozżarzony metal.
Biednego chłopca ogarnęło przerażenie i nie wiedział, co ma czynić. W końcu odważył się i płacząc poszedł do izby, gdzie oznajmił swojemu mistrzowi, że prosi go o łaskę i miłosierdzie. Jednak mistrz porwany gniewem, wyjął miecz i na miejscu przebódł nim czeladnika.
Następnie
pobiegł prędko, aby zobaczyć co jeszcze da się uratować, i po
ostygnięciu oczyścił dzwon. Kiedy już to uczynił, ujrzał, że
cały dzwon odlany był po mistrzowsku i bez jakiejkolwiek skazy.
Pełen radości pobiegł mistrz z powrotem do izby i dopiero teraz
zobaczył, jakie zło uczynił. Chłopiec wyzionął ducha, a mistrza
aresztowano i oddano sędziemu, który wnet skazał go na ścięcie
mieczem.
W międzyczasie wieszano właśnie ów nowy dzwon i wtedy ludwisarz poprosił błagalnie sędziów, czy nie wolno by mu było przed śmiercią usłyszeć swój dzwon, bo chciałby jeszcze poznać jego dźwięk, jako że to on go właśnie wykonał. Sędziowie pozwolili na to, i od tej pory dzwon ten rozbrzmiewa zawsze wtedy, kiedy z ratusza wyprowadzają złoczyńcę.
A dzwon ten jest tak duży, że kiedy dzwonnik ciągnąc linę wybije pięćdziesiąt uderzeń, kolejnych pięćdziesiąt uderzeń dzwon bije sam pod własnym ciężarem.