Barbara Stanisławczyk, Dariusz Wilczak Pajęczyna syndrom bezpieki (1992r )











PAJĘCZYNA


































Barbara Stanisławczyk, Dariusz Wilczak 1992

f.^i

Okładkę projektowała Joanna Morawska

ISBN: 83-85199-15-2














Pająk trzyma jedną z przednich nóg na nici sygnalizacyjnej. Kiedy owad wpa­da w sieć, pająk odczuwa drgania nici. Biegnąc orientuje się zmysłem wibra­cyjnym. Jego oczy nie dają wyraźnego obrazu przedmiotów. Odróżniają jedy­nie przedmioty jasne od ciemnych. Po dotarciu do ofiary paraliżuje ją wstrzy­kując jad. W ten sposób dokonuje wstępnego trawienia poza własnym organizmem. Jeśli jest głodny — wysy­sa zdobycz od razu, a suchy szkielet pozostawia w sieci. Potem wraca do swojej kryjówki. Czeka, gotowy do następnego ataku.



























Działaliśmy po omacku. Żeby wejść w środowisko byłych pracowników SB, trzeba być wprowadzonym. Wprowadzić mógł nas tylko jeden z nich.

Najpierw poznaliśmy Kazimierza M. Zanim zgodził się z nami współpracować, dokładnie sprawdził kim jesteś­my. Bał się prowokacji. Po sprawdzeniu obiecał skontak­tować z kolegami. Z czternastu osób, które mieliśmy na liście, tylko siedem zgodziło się rozmawiać. Reszta odmówiła tłumacząc się tajemnicą służbową. Wszyscy byli oficerami aparatu bezpieczeństwa, ale nigdy nie peł­nili kierowniczych funkcji. Właśnie o takich ludzi nam chodziło, tych, co sami nie czując się winni z czystym sumieniem zrzucali winę na przełożonych i na system, który stworzyło kierownictwo.

Prosili o nieujawnianie ich nazwisk. Potwierdzali, że wprawdzie system się zmienił, ale metody musiały pozostać te same. Zdradzając nazwiska — wydajemy na nich wyrok. Nie bali się UOP. Bali się dawnych pracow­ników SB zakonspirowanych w podziemnych struktu­rach, oczekujących na powrót starego porządku.

Spotykaliśmy się w różnych miejscach: w kawiarni i w mieszkaniach, na schodach Pałacu Kultury i na spa­cerze w parku. Rozmawialiśmy jadąc tramwajem i idąc ulicą. W nocy budziły nas telefony. Czasem dzwonili tyl­ko po to, żeby powiedzieć o swoich kłopotach z zaśnię­ciem, a czasem kazali brać pół litra, wsiadać w taksówkę i przyjeżdżać do nich.

Byli do siebie podobni. Jednakowo nie umieli słuchać. Bronili się przed pytaniami. Woleli mówić sami. Kilka razy bez ważnego powodu zawieszali nasze rozmowy. Potem sami zwiększali częstotliwość spotkań.


Uczestniczyliśmy w grze, do której oni pisali scenariu­sze. Przyjęliśmy zasady tej gry. Pozwoliliśmy im mówić.

***

Mam trudności z zasypianiem. Przed snem widzę róż­nych ludzi, przełożonych, podwładnych. Wszystkich w jednym miejscu i czasie. Nasi lekarze nazywali to syn­dromem służby bezpieczeństwa (Jerzy K., w SB od 1959 roku, pracownik wydziału B — obserwacja).

Pracowałem dla dobra Polski Ludowej. W służbie byli tacy, których system przekupił, ale byli też ideowcy, przychodzący z powołania. Mnie nikt nie musiał przeku­pywać. Byłem i jestem komunistą. Józef Stalin powie­dział: „Istnieje marksizm dogmatyczny i marksizm twór­czy. Stoję na gruncie tego ostatniego". Ja też. (Marian A., w milicji od 1945 roku, w Służbie Bezpieczeństwa od 1966, pracownik biura W — inwigilacja korespondencji).

Mnie tam żadna partia nie obchodzi, żadna ideologia, mam własną mądrość: ustawić się w życiu tak, żeby mi było dobrze. Jestem człowiekiem praktycznym. Na karie­rze nigdy mi nie zależało. Wyznawałem zasadę: bliżej kuchni, dalej od dowództwa. Nie mam nic do ukrycia. Mogę mówić o wszystkim. (Kazimierz M., od 1959 roku w Biurze B, od 1964 w Departamencie III — wywiad poli­tyczny wewnętrzny).

Nazwa rzeczy jest czymś' zewnętrznym w stosunku do jej istoty. Nic bowiem nie wiem o człowieku, gdy ma na imię Jakub." To są zdania z Kapitału Marksa. Jeśli je przyjmiecie za motto tej książki, to proszę bardzo, może­my rozmawiać. Służbę w SB traktowałem jak kontrakt.


Za pracę — dobra zapłata. Reszta, cała ideologia, to były pozory, które musiałem zachowywać, żeby się podobać. Komunizmu nigdy nie traktowałem poważnie. (Józef Z., w UB od 1945 roku, pracownik Departamentu I — wywiad).

Nie wierzę wam, bo nie widzę powodu, dla którego miałbym wierzyć. Może mówicie prawdę, wtedy sami podejmujecie ryzyko. A jeśli kłamiecie? Jeśli jesteście agentami UOP, albo podziemnej SB? Wtedy ja ryzykuję. Dobrze, przyjmijmy waszą wersję. Tak jest wygodniej. Nie jesteście agentami, piszecie książkę. Chcę wam pomóc. Ale jeszcze bardziej chcę z wami rozmawiać dla siebie. Mówiąc szczerze, to od dawna czekałem na taką okazję. (Adam G., w SB od 1966 roku, pracownik Departa­mentu III).

Całe życie zaspokajałem głód. Z dzieciństwa pamiętam skurcz pustego żołądka. Jadłem i bałem się, że za chwilę znów będę głodny. Lęk głodu nie opuścił mnie nigdy. Z czasem przybierał różne formy. Był to głód rodziny, potem pieniędzy na jej utrzymanie, głód mieszkania, później większego mieszkania i tak dalej. Ale cały czas to był ten sam skurcz pustego żołądka. (Krzysztof R., od 1957 roku pracownik Wydziału Propagandowo-Szkoleniowe-

Pracowałem uczciwie przez trzydzieści lat. Nie robiłem więcej niż wynikało ze służbowego obowiązku. Nikomu nie zaszkodziłem. Sumienie mam czyste. To najważniej­sze. (Mirosław B., od 1957 roku w Biurze C archiwum, od 1966 w Departamencie III)


Jerzy K.:

F. zawinął się w dywan, żeby nie było słychać strzału. On zawsze wyglądał jak dziki. Przekrwione, rozbiegane oczy, wiecznie spocone dłonie. Zanim się przywitał, to wycierał ręce w spodnie. Jego sprawa jest do dziś nie wyjaśniona. Jako naczelnik dochodzeniówki w Komen­dzie Stołecznej prowadził sprawę upadku samolotu w Lesie Kabackirn. Wtedy zginęło z samolotu jedenaście tysięcy dolarów. Podejrzewano F. Ale on tego nie zrobił. On całe życie walczył o czystość, miał usta pełne wiel­kich słów. To podejrzenie było dla niego ciosem. F. lubił mówić o służbie i o tym, że trzeba wytrwale pracować. A jak mówił, to oczy mu się robiły takie niesamowite, krzyczał, przenosił się wtedy w zupełnie inną rzeczywis­tość. Do lekarzy nie chodził, bo nie miał czasu.

Jak były urodziny, imieniny, to w Komendzie pito przez dwa, trzy dni. F. nie pił, dlatego uważano go za donosiciela. Znów niesłusznie, bo on chciał być napraw­dę w porządku. Ale nie mógł ścierpieć, gdy robiono z niego wariata. Kiedyś jego podwładni urządzili sobie bibkę w pokoju. F. chciał wejść. Drzwi zamknięte. Pukał. Nikt nie otworzył. Jeszcze przez drzwi posłali mu wią­zankę. Wtedy, pierwszy raz w życiu, F. napisał raport na swoich kolegów do dyrektora. Następnego dnia nie mógł otworzyć drzwi do swojego gabinetu. Ktoś włożył spina­cze w zamek. F. się za bardzo przejmował. Gryzł się, aż się zagryzł.

Jeśli się chciało traktować tę służbę poważnie, to efek­ty były takie jak u F. Wszystkich nas trzymano w napię­ciu. Czujność w stosunku do opozycji, system potrzebuje czujności. Człowiek nawet prywatnie nie odpoczywał.


W nocy śniły się udane albo nieudane akcje. Śnili się ludzie, a raczej twarze. W pewnym momencie człowiek przestawał rozpoznawać twarze. Wrogowie mieszali się z kolegami. Powstawała piorunująca mieszanka. Dla wielu kończyło się to chorobą numer trzysta — nerwicą i sanatorium w Barcinku. Barcinek był wewnętrznym ośrodkiem ministerstwa. Lekarze kierowali tam na wypo­czynek. Zwykle trzymiesięczny. Każdy objaw niezrównoważenia traktowano bardzo poważnie i w sposób pouf­ny. Nawet jak ktoś jechał do Barcinka to starano się nie nadawać sprawie rozgłosu. Oprócz ośrodka mieliśmy mocno rozbudowane poradnie zdrowia psychicznego. Lekarze szli pacjentom na rękę. Dawali zwolnienia jak tylko któryś się poskarżył, jak powiedział, że coś z nim nie w porządku. Lekarze psychiatrzy mieli dużo pracy. Najbardziej bali się samobójstw, bo potem ich rozlicza-

no.

Mirosław B.:

Myśmy byli funkcjonariuszami przez dwadzieścia czte­ry godziny na dobę. Cywilne życie towarzyskie sprowa­dzało się do minimum. Trzeba było uważać, żeby czegoś nie wypaplać przy wódce. Nie rozmawiało się o konkre­tach. Nawet z kolegami. O nikim nie mogłem powie­dzieć, że jest moim przyjacielem. Nie chciałem mieć przyjaciół. Taki przyjaciel mógł się okazać niebezpieczniejszy niż wróg. W SB każdy z nas był sam.

Jerzy K.:

Obejmowałem tylko odcinek. Maleńką odległość od zdarzenia do zdarzenia. Wykonywałem rozkazy. Niereal­ność mojego świata brała się stąd, że często nie wiedzia­łem, po co to wszystko robię, po co idę za człowiekiem, kim jest ten człowiek, kim właściwie jestem ja, który idę.


Nad nami był ktoś’, kto obejmował i dla niego prawdo­podobnie miało to sens. Nam sensu nie zdradzano. Na dole żyliśmy w systemie nonsensu, tak nauczeni, żeby się nad tym nie zastanawiać. Ten system był w całości spój­ny. Poszczególne elementy nielogiczne układały się w logiczny bezsens.

Mirosław B.:

Pracowaliśmy na materiale ludzkim, a materiał ludzki jest różny. Wymaga indywidualnej obróbki. Na jednego działa groźba, na drugiego dobre słowo. Każdy materiał ludzki jest podatny na obróbkę. Od tej reguły nie ma wyjątków.

Jerzy K.:

Musiałem skończyć dziewięciomiesięczną szkołę w Legionowie. Zajęcia szkoleniowe dotyczyły prowadze­nia obserwacji. Na koniec każdy z nas dostawał zadanie egzaminacyjne. Mieliśmy rozwalić obserwację. Nie wiedzieliśmy kiedy i jak długo będziemy obserwowani. Naszym celem było uciec obserwacji wykonując jakieś' zlecone, szkoleniowe zadanie. Wiedziałem, że chwilami mogą za mną jechać samochodem, że mogę być obser­wowany nawet przez dwadzieścia osób. Miałem opraco­wany plan zajęć. Dzień po dniu. Nawet dokładną trasę marszu. Na przykład wchodziłem do sklepu, do zegar­mistrza, na klatkę schodową. Jako figurant musiałem zapisywać w notatniku uwagi. Miałem zdekonspirować jak największą liczbę obserwujących mnie pracowników. Każdy z nich mógł zmienić swój wygląd. Pisałem: obser­wator A, obserwator B, obserwator C, i tak dalej. Wzrost, wygląd, broda, albo bez brody, ubranie, charakterystycz­ny chód, twarz, oczy. W ten sposób układałem listę. Wyszło, że w ciągu dwóch tygodni chodzi za mną dwunastu. Wiedziałem którzy. Miałem ich dokładny opis. Poznawałem z daleka, nawet gdy zmieniali swój wygląd. Potem się okazało, że jeszcze pięciu nie zauważyłem. Ale to i tak był dobry wynik. Niektórzy artyści wpisywali na listę dwudziestu, a żadna z tych osób nie była od nas. W takich przypadkach musieli jeszcze raz zdawać egza­min.

Adam G.:

Minister M. i całe to otoczenie władzy, to są amatorzy, harcerzyki. Aż mi się śmiać chce. Nie przeszli przez szko­łę SB. O M. myślę sobie: chłopie, przecież każdy sprytny ubek zrobi tak, że będziesz podejmował decyzje jakie on zechce.

Kazimierz M.:

Obserwacja to robota dla bezmózgowców. Chodziłem za figurantem osiem, dziesięć godzin, a nieraz dłużej. W słońcu, w deszczu, na mrozie. Nie myślałem, bo to do mnie nie należało. Do mnie należało mieć aparat foto­graficzny, radiostację. Na odprawach naczelnik mówił, czy ma być prowadzona obserwacja, czy i kontrobserwacja, to znaczy zwracanie uwagi czy samemu nie jest

się obserwowanym.

Przeważnie nie wiedziałem kogo śledzę. Często dosta­wałem tylko zdjęcie i ogólne namiary na figuranta. Nie­raz, nie wiedząc, obserwowało się milicję, albo kolegów z branży. Byliśmy utajnieni, nawet dla innych wydziałów SB i milicji. Tylko komendant miał swoją siedzibę w Komendzie Stołecznej. Nasza baza, pracowników, była w zakonspirowanych lokalach, na przykład pod szyldem jakiegoś zakładu produkcyjnego. Chociażby na ulicy Jaworzyńskiej. Teoretycznie działała tam firma napra­wiająca sprzęt radiowo-telewizyjny. Drzwi otwierało się na umówiony sygnał. Trzy krótkie dzwonki, dwa długie. Na Jaworzyńską przychodziliśmy do pracy. W lokalu konspiracyjnym odbywały się odprawy i dyżury. Nawet żona nie wiedziała w jakim wydziale pracuję, tylko ogól­nie, że w SB. Oficjalnie byłem zegarmistrzem. To dla znajomych, sąsiadów.

W Komendzie działali jeszcze pracownicy specjalni Wydziału B. Jak było trzeba załatwiali lokale konspira­cyjne, organizowali punkty zakryte, rozpoznawali akta mieszkańców i ewentualnie opłacali te osoby. Tych pra­cowników specjalnych nie znaliśmy nawet.

Niekiedy obserwację prowadziliśmy od tyłu. Na przy­kład świadkowie Jehowy z góry zakładali, że będą obser­wowani i ciągle się oglądali. Wtedy szedłem przed nimi. Obserwacje prowadziło się też z punktów zakrytych. Albo na przykład z kilku punktów zakrytych i jednego ruchomego, jak nysa z radiostacją. Porozumiewaliśmy się szyfrem. Na przykład: 311 — figurant wyszedł z domu, 312 — skierował się na prawo, i tak dalej. Cyframi szki­cowało się szlak figuranta. W samochodzie była książka szyfrów. Zawierała wszystkie powtarzające się zwroty używane w obserwacji na mieście i charakterystyczne punkty. Książka miała ruchomą wkładkę. Przesuwało się nią tak, żeby dopasować cyfry. W ten sposób odczytywa­ło się odpowiednie hasło. Książka była bardzo prosta w obsłudze. Klucz szyfrowy wkładki zmieniano co tydzień, co dwa tygodnie. Rozszyfrowany szlak figuranta ci z nysy przekazywali do Centrali.

Tajne skrzynki obserwowało się przez teleobiektyw, tak żeby była widoczna twarz. Rejestrowało się ruch figuranta krok po kroku, po to by móc rozpracować skrzynkę. Skrzynka wcale nie oznaczała prawdziwej skrzynki, chodziło o skrzynkę kontaktową. Mogło nią być miejsce w parku, w tramwaju, w mieszkaniu.


W poważnych przypadkach obserwację prowadziło kil­ka osób. Czasem jeden musiał się spalić. Wtedy przejmo­wał drugi, trzeci. Figuranci, którzy zauważą obserwację, biorą ją czasem na wyczerpanie. Dzwonią do wielu drzwi na klatce, zaczepiają ludzi na ulicy, wchodzą do sklepów. Tak przez cały dzień. My musimy wszystkich sprawdzać. Jeden szedł dalej za figurantem, a reszta naszych ludzi musiała się rozdzielać i iść za każdą z osób zaczepionych przez figuranta. Najczęściej były to mylne ślady. Nieraz brakowało ludzi, gdy figurant był sprytny i naprowadzał nas na przypadkowe osoby.

Niektórzy sami prowokowali obserwację, można powiedzieć prosili o nią. Zawsze był w tym jakiś' cel. Znany polski aktor, reżyser i dyrektor w jednej osobie skarżył się, że otrzymuje anonimy z pogróżkami: „Śmierć komunistom", „Będziesz wisiał", „Dziś w nocy umrzesz". Wydawało się to nam podejrzane. Zaczęliśmy obser­wować jego mieszkanie. Nasz podopieczny miał dziwne zwyczaje. Rano brał spod drzwi mleko i kładł list pod wycieraczkę...

Jerzy K.:

Hilary C. Był moim naczelnikiem w obserwacji. Przed wojną wybierał piasek z Wisły. Do UB wstąpił w czter­dziestym piątym. Typ ideowca, którego partia przesunęła z nizin społecznych na szczyt. Przeszedł wszystkie szczeble kariery. Od zwykłego funkcjonariusza do wyso­kiego rangą oficera. C. szczególnie upodobał sobie hotele. Zlecał obserwację nawet wtedy, gdy nie było zagrożenia, żadnej zrozumiałej potrzeby. Pod koniec lat siedemdziesiątych lekarze zalecili mu potoczny odpo­czynek w Barcinku. Nie chciał iść. Zmuszono go. Jak wrócił, to z jeszcze większą energią zaczął obserwować. Pisał notatki. Przesyłał je do dyrektora biura. W osiem-dziesiątym czwartym przeszedł na rentę inwalidzką. W lipcu 1990 spotkałem go pod Grand Hotelem. Siedział przy stoliku przed kawiarnią. Pił kawę i zapisywał nume­ry rejestracyjne samochodów zatrzymujących się w pob­liżu hotelu. Spytał czy chcę z nim współpracować. Przed­stawił plan działania. Każdy hotel w Warszawie obser­wuje przez dwa miesiące. Wnioski chciał przedstawić kierownictwu resortu. Spytałem czy chodzi o stare, czy o nowe kierownictwo. Powiedział, że to nie ma znacze­nia. Ja na to: towarzyszu pułkowniku, już nie te czasy, dzisiaj nikt nas nie potrzebuje. Widziałem jak zapisuje to, co do niego mówię. Potem wstał i wyszedł bez słowa. Więcej go nie spotkałem.

Kiedyś ten człowiek zlecał mi obserwacje. Chodziłem za ludźmi. Poznawałem ich zachowania. Nie wiedziałem jacy są naprawdę. Ja miałem tylko na nich patrzeć, sprawdzać co robią. Ani na sekundę nie mogłem stracić z oczu figuranta, chyba że go przejmował mój zmiennik. Przyglądałem się ludziom w sytuacjach, w których nie spodziewali się, że ktoś ich widzi. Patrzę na pewnego znanego opozycjonistę B., a on stoi w bramie i dłubie w nosie myśląc, że nikt go nie widzi. To, co wydłubie, wyciera o mur. Ale ja widzę i dziwię się, jak to pasuje do niego. Do niego pasuje postawa twarda, nieugięta, męs­ka, a nie grzebanie w nosie. Albo wchodzę za takim pisa­rzem do ubikacji w kawiarni. Stoimy przy sąsiednich pisuarach i nagle ja kątem oka widzę, że tego człowieka interesuje moje przyrodzenie. Przekrzywił głowę i wpat­ruje się, jak ja sikam. A ja nie sikam, bo mi się nie chce, tylko tak stoję i udaję, że sikam. On robi krok w moim kierunku. Nie wytrzymałem. Wyszedłem. Bałem się, że jak zacznie się do mnie dobierać, to dam mu w mordę. Potem mu podstawili agenta pederastę i nie wiem czy mu się nie spodobał, czy zwietrzył podstęp. W każdym razie nie był zupełnie zainteresowany tym pederastą.

Józef Z.:

Dla nas nie było takich słów jak moralność czy etyka. My tych słów nie używaliśmy. One dla nas nie miały sensu, bo służba wykorzystywała niemoralność, a z mo­ralnością walczyła. Im bardziej niemoralne zachowanie, tym lepiej dla nas, tym łatwiej zbliżyć się do człowieka, przeniknąć go. Ci, którzy mieli coś na sumieniu byli dla nas najważniejsi, stanowili najlepszy materiał agenturalny

.

Byliśmy czujni. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację. W kawiarni przy osobnych stolikach siedzą dwaj pracow­nicy SB. Nie wiedzą o sobie. Przypadkiem znaleźli się niedaleko siebie. Nie podejrzewają się nawzajem o pracę w resorcie. I teraz mamy trzeciego człowieka, który daj­my na to stoi przy barze. Jest lekko podpity. W pewnym momencie zaczyna mówić. Szkaluje pewne osoby, obra­ża władzę wymieniając ją z nazwiska. Słucha tych słów cała sala. Zapada cisza. Sala reaguje ciszą wtedy, gdy się czegoś boi, a teraz boi się odpowiedzialności za to, że w ogóle słyszy. Najchętniej by nie słyszała. Podpity po serii wyzwisk przestaje krzyczeć. Wraca do kieliszka. Co się dzieje z naszymi pracownikami? Jeden z nich, który w kawiarni znalazł się przypadkiem, od razu pisze notat­kę ze zdarzenia i zanosi do właściwego wydziału. Drugi, który miał pod sobą tę kawiarnię, zwleka, bo uważa, że zdąży napisać. Dopija spokojnie kawę i idzie do domu. W domu pisze notatkę, ale zanim notatka następnego dnia dotrze na biurko naczelnika, naczelnik go wezwie do siebie i powie: — No, towarzyszu K., mam tu notatkę służbową z wczorajszego wydarzenia w kawiarni. Ale to nie jest wasza notatka. — I już nie wiem jak by się w tej sytuacji tłumaczyć, to niczego się nie osiągnie. Bo żeby osiągnąć trzeba być pierwszym, trzeba uprzedzać uderze­nie. Trzeba być w każdej chwili czujnym. Nawet jeśli to kolega. Kolegów nie ma w służbie. Konflikt lojalności nie występuje. Masz być lojalny wobec przełożonego, dalej wobec służby, jeszcze dalej wobec ojczyzny. Gdy­byś' jeszcze chciał być lojalny wobec Boga i spełniać te wszystkie dziwne przykazania, zachowywać się etycznie, to możesz być pewien, że zwariujesz. Zamkną cię w Tworkach, albo wyślą do Barcinka. Nawet jeśli nie zwariujesz naprawdę, to tak trochę zwariujesz, żeby było przykrycie na to, co możesz ewentualnie mówić jako nie-wariat. A już ze szpitala możesz wyjść jako wariat rzeczywisty, klasyczny przykład schizofrenika. Już ktoś się o to postara. Wiesz o tym. I dlatego z dziesięciu przy­kazań wybierasz sobie jedno, dwa, no nie, dwa to już zbyt wiele. Powiedzmy: nie zabijaj. Czy to nie jest prawo moralne? Więcej — prawo ludzkie. Kierujesz się prawem ludzkim, więc jesteś' człowiekiem, wmawiasz w siebie człowieczeństwo, aż w końcu uwierzysz, bo niby dlacze­go miałbyś nie uwierzyć. Nie robisz przecież niczego, czego musiałbyś się wstydzić. Jesteś do pewnego stopnia dumny z siebie. Tylko czasem nie jesteś dumny, kiedy słyszysz, co o tobie mówią. Nawet jeśli niedokładnie o tobie, to też o tobie. Trudno, taki zawód. Ale zaraz przychodzi świadomość, że ty stanowisz władzę. Nie jakiś tam sekretarz, nie minister czy premier. Właśnie ty, chociaż jesteś anonimowy, właśnie dlatego, że jesteś anonimowy jest ci łatwiej sprawować władzę. Nikt cię nie zna, możesz robić wszystko, bo nie masz nazwiska. Czy to jest zrozumiałe? Za ciebie odpowiada system. Sys­tem cię broni. A ty bronisz systemu. Sprzężenie zwrotne, błędne koło, babranie w gównie, kloaczny zapach i smród, który się zabiera do grobu.


Jerzy K.:

Ojciec do czterdziestego trzeciego pracował w fabryce urządzeń telefonicznych na Grochowie. W lipcu tamtego roku przyszło do nas gestapo. Była noc. Kazali się ojcu ubierać. Zawieźli w Aleję Szucha. Po dwóch tygodniach matka dostała widzenie. Ojciec schudł, był posiniaczony. Dwa miesiące później nadeszło zawiadomienie o śmierci ojca w transporcie do Oświęcimia. Nie wiedzieliśmy dla­czego został aresztowany, nawet w czasie ostatniego wi­dzenia z matką ojciec nic nie powiedział.

Po wojnie, w czterdziestym szóstym albo siódmym, odwiedził nas człowiek ubrany w oficerki i bryczesy. Podziękował za postawę ojca. Nic więcej nie chciał powiedzieć. Zasłaniał się jakąś tajemnicą.

W pięćdziesiątym drugim poszedłem do Oficerskiej Szkoły Artylerii w Olsztynie. Raz w miesiącu przyjeżdża­łem do domu na urlop. Rozmawiałem z dziadkiem. Prze­konywał, że komuniści to oprawcy, mordercy. Ja jego przekonywałem, że komunizm to humanizm. Dziadek mówił, że jestem młody, głupi, i że już nie ma dla mnie ratunku. Według tego czego uczyli w szkole, starzy ludzie mieli staroświeckie poglądy, a my, młodzi, mieliś­my budować nowoczesne państwo. Moim ideałem był Stalin. Jego śmierć przeżyłem mocniej niż śmierć ojca. Dwaj moi koledzy z kompanii pepłnili z rozpaczy samo­bójstwo. Świat bez Stalina wydawał się kończyć.

W szkole wychowywano nas na komunistów. Na trze­cim roku zaproponowano mi wstąpienie do partii. Uwa­żałem to za zaszczyt. Chciałem być dobrym komunistą. Jedno mi się tylko nie zgadzało. Moja rodzina była kato­licka, ja też chodziłem do kościoła, a na informacjach politycznych przekonywano nas, że religia to opium. W takich chwilach mój entuzazjm słabł. Nie uważałem, że istnienie Boga przeszkadza w budowie zdrowego świata komunistycznego.

Potem przyszły rewelacje z Wolnej Europy. Dziadek kazał mi słuchać radia. Mój bohater przestawał być bohaterem. Ja byłem rozczarowany, zdruzgotany. Chcia­łem odejść z wojska, ale pomyślałem, że przecież tamto się skończyło.

Po szkole wysłano mnie na Rzeszowszczyznę. Przez trzy lata bezskutecznie starałem się o przeniesienie bliżej domu. W pięćdziesiątym dziewiątym spotkałem na ulicy kolegę z dzieciństwa. Był naczelnikiem jednego z wy­działów MSW. Zaproponował przeniesienie służbowe z resortu obrony do resortu spraw wewnętrznych. W cią­gu kilku dni załatwiliśmy formalności. Przyjęto mnie na kierowcę-wywiadowcę do biura B. W moim wydziale tyl­ko ja byłem z Warszawy. Reszta z małych miejscowości, albo ze wsi. Przyjechali do Warszawy, dostali mieszka­nia, dobre pensje. Czy mogli uważać, że jest lepszy ustrój niż komunistyczny?

Marian A.:

Pierwszy raz przeczytałem cudzą korespondencję jak miałem dziesięć, może jedenaście lat. To był prawdopo­dobnie list zgubiony przez listonosza. Seledynowa koperta, papier w jedną linię, pismo przechylone w lewą stronę. Najpierw chciałem go odnieść, bo znałem adresa­ta. Mieszkał w sąsiedniej kamienicy. Potem pomyślałem, że przeczytam, zakleję i oddam. W końcu przeczytałem i wyrzuciłem. Nie pamiętam już dokładnie, o co chodzi­ło. Wiem, że byłem trochę rozczarowany treścią. To był zwykły list. Jakieś" pozdrowienia od rodziny, informacja, że przyjadą do Warszawy czy cos' takiego. Nie, nie było mi wstyd. Nikt się przecież nie dowiedział.


Adam G.:

Każdy naczelnik poczty był naszym człowiekiem. Jeśli nie było wyraźnego rozkazu co kontrolować, sprawdza­no listy wyrywkowo, jakieś grube podejrzane koperty, mocno zaklejone taśmą. Prowadzono jednak najczęściej kontrolę systematyczną, na nazwisko lub adres. Na to musiał wyrazić zgodę naczelnik wydziału. W Pałacu Kul­tury była poczta na usługach SB. Wchodziło się głów­nym wejściem, skręcało w lewo, przechodziło obok Sali Kongresowej i dalej mało widocznymi schodkami prosto na pocztę. Jeśli zatrzymany list był ważny, mógł służyć ! jako dokument procesowy. Robiło się wtedy tak: pisało się do naczelnika poczty „z prośbą o zatrzymanie prze­syłki, nadanej od obywatela A do obywatela B". Tymcza­sem list był już w naszych rękach. Naczelnik poczty : odpowiadał listem: „W związku z waszym pismem za-: trzymano taki to a taki list". Robiło się kopię, a oryginał wysyłało do adresata.

Marian A.:

Pracowałem w Pałacu Mostowskich w Wydziale W — inwigilacja korespondencji. To był szczebel Komendy Wojewódzkiej MO. Na szczeblu ministerstwa działało biuro W. Biuro w MSW dzieliło się na wydziały, na przy­kład wydział krajów europejskich, wydział zajmujący się korespondencją z USA, kraje socjalistyczne, niemieckoję­zyczne i tym podobne.

Na szczeblu Komendy wydziały nosiły nazwę sekcji. Byliśmy firmą usługową, działającą na zlecenie poszcze­gólnych departamentów ministerstwa i wydziałów Ko­mendy Wojewódzkiej. Do dyspozycji mieliśmy dwa urzę­dy pocztowe. Pierwszy — Warszawa II w Pałacu Kultury (korespondencja krajowa) i drugi — Warszawa III na Żelaznej (korespondencja zagraniczna).

Jeśli pracownik obserwacyjny rozpracowywał figuranta, to najpierw zlecał obserwację w biurze B. „Betka" chcąc wiedzieć o figurancie wszystko, musiała czytać korespondencję od figuranta i do figuranta. Zlecano nam przechwytywanie listów. Najpierw określało się czas inwigilacji korespondencji. Powiedzmy, że to było pół roku. Przez pół roku żadna kartka, żaden list wrzucony do skrzynki ani żadna korespondencja przychodząca do figuranta nie mogła przejść nie zauważona, nie przeczy­tana. Obserwacja chodziła za figurantem krok w krok. List wrzucony do skrzynki albo zostawiony w okienku na poczcie natychmiast przejmowaliśmy. List wyjęty ze skrzynki rozpoznawaliśmy po charakterze pisma, po nazwisku adresata. Czasem jak na miejscu mięliśmy kło­poty z odszukaniem, zabieraliśmy wszystkie listy ze skrzynki i dopiero na poczcie szukaliśmy, a po znalezie­niu resztę korespondencji wrzucaliśmy z powrotem do skrzynki.

W Urzędzie Pocztowym Warszawa II pracowali nasi ludzie. Oni otwierali listy. Do otwierania służył specjal­ny, metrowej szerokości pulpit parowy. Po naciśnięciu z góry prasą list otwierał się sam, nie pozostawiając żadnych śladów, żadnych mechanicznych zniszczeń. Do czytania między wierszami używano lampy ultrafioleto­wej.

Jeśli sami uszkodziliśmy kopertę albo Ust, tak że nie mogły potem iść do adresata, to dysponowaliśmy szta­bem grafologów, którzy bezbłędnie kopiowali charakter pisma. Mieliśmy też wszystkie możliwe koperty, każdy rodzaj papieru. Pomyłki się nie zdarzały. Czasem chcie­liśmy mieć oryginał w kieszeni i dlatego przepisywaliś­my.


Adam G.:

Od kiedy zacząłem pracować w SB przestałem pisać listy i pamiętnik, który prowadziłem wcześniej przez dziesięć lat. Wiedziałem, że i listy i pamiętnik będą prze­czytane tak, że ja się o tym nawet nie dowiem.

Marian A.:

Nie, sam nie pisałem listów. Ja wiem, że to nie jest normalne. Przez całe życie ani jednego listu. Kiedy byłem dzieckiem, nie miałem do kogo, a gdybym nawet miał, to nie miałbym na znaczek ani na kopertę czy papier. Potem, gdy zacząłem pracować w milicji, to też nie mia­łem do kogo pisać. Bo rodzina była zawsze ze mną, a przyjaciół nie miałem. Jak przeszedłem do Wydziału W, to chyba jasne, że człowiek tracił ochotę do pisania, widząc że wszystko, co napisze, może być przeczytane.

Niektórzy się podniecali czytając listy erotyczne. Nieraz przerzucali całe stosy, żeby trafić na taki list. Przypomi­nam sobie kilka takich opisów, że w najbardziej porno­graficznych książkach czy gazetach nie czytałem ciekaw­szych. Prawdę mówiąc mnie to nie interesowało, tylko tak, jak koledzy pokazali, to się przeczytało, albo zoba­czyło jakieś zdjęcia. Zdjęcia były lepsze, ale to młodzież niech się zachwyca. Mnie to już nie bawiło, chyba że naprawdę coś ciekawego.

Styl i forma listu określały człowieka. Teraz, gdy czy­tam listy drukowane w różnych gazetach, to mogę z dużym prawdopodobieństwem określić charakter osoby piszącej, zawód w przybliżeniu, ale raczej celnie, nie mówiąc już o wieku piszącego z dokładnością do pięciu, dziesięciu lat. Jeśli widzę charakter pisma, to jeszcze łat­wiej jest powiedzieć coś o człowieku. W swoim życiu przeczytałem dwieście, może trzysta tysięcy cudzych lis­tów. To był kawał roboty.


Marian A.:

Przed wojną chodziłem do szkoły nr 93 na Czernia­kowskiej. Byłem katolikiem. Nie opuściłem żadnej lekcji religii. Katolikiem przestałem być 20 października 1934 roku o godzinie piątej po południu. Tamten chłopak był ministrantem. Wyższy, silniejszy ode mnie. To on zaczął, nie ja. Biliśmy się w parku przed kościołem. Rozciąłem mu wargę, wybiłem ząb. Sam wyszedłem bez szwanku. Walce przyglądała się cała klasa. Ktoś pobiegł do księ­dza. Ksiądz wezwał mnie do siebie. Najpierw długo na mnie patrzył, potem kazał zdjąć spodnie i na gołą dupę wlepił dwadzieścia pasów. Kiedy zakładałem spodnie na obolałe pośladki kopnął mnie, nazwał komunistą i zaka­zał przychodzenia na religię. Przed kościołem czekał jakiś chłopak. Znałem go ze szkoły. Był w wyższej o rok klasie.

Jestem Szarek — przedstawił się. — Co on ci zrobił?

Opowiedziałem o całym zdarzeniu, a on na to:

Nie przejmuj się, to nie jest najlepsze miejsce dla
ludzi takich jak my. Gdybyś miał jakieś kłopoty, to pamiętaj, że zawsze mogę ci pomóc.

Tak powiedział i odszedł.

Nie wiedziałem, jakich ludzi ma na myśli. Przypuszcza­łem, że chodzi o ludzi odważnych, dzielnych, takich jak Szarek. W Szarku kochały się wszystkie dziewczyny w szkole. Później dowiedziałem się, że Szarek jest blis­kim krewnym Adama Próchnika. Wciągnął mnie do dru­żyny harcerskiej. To była czerwona drużyna. Dzięki Szarkowi poznałem Dubois, Arciszewskiego. Do kościoła już więcej nie poszedłem. Od tamtej pory kler stał się dla mnie symbolem pasa i sinych pośladków.


Adam G.:

Ewa" była najważniejszą agentką w historii SB. Pseu­donim „Ewa" sama sobie wybrała. Pozyskał ją Majchrow-ski, ja ją tylko przejąłem, kiedy zacząłem pracować na zagadnieniu literackim. Ona pracowała na jednej z war­szawskich uczelni. Na początku nie miała ważnych zadań. Donosiła na studentów i pracowników nau­kowych. Potem zaczęto ją posyłać na spotkania autorskie ze znanym pisarzem X. Przygotowywano jej pytania. Ona siadała w pierwszych rzędach i je zadawała. Jej zada­niem była obecność na każdym wieczorze autorskim. Po którymś z takich spotkań X zaprosił ją na kawę. Odtąd widywali się coraz częściej, „Ewa" wpraszała się do jego domu. Akurat zmarła żona X. „Ewa" zajęła jej miejsce. Prała, prasowała, gotowała obiady. Stała się kimś w rodzaju narzeczonej. Nie była ładna. Miała dużą, płas­ką twarz. Ciągle pisała na X meldunki, i to bardzo skru­pulatne. Meldunki odbierałem w najbardziej zakonspiro­wanym lokalu na rogu Narbutta i alei Niepodległości. Do pokoju wchodziło się bezpośrednio z klatki. Właścicielka dostawała pieniądze. Gdy córki podrosły, jedna przenios­ła się do tego pokoju. Zorganizowano nam inny lokal, na ulicy Bagno, w jednym z wysokich bloków. „Ewa" najpierw opowiadała mi, co robi X, a potem ja robiłem kawę a ona pisała meldunek. W przypadku ważniejszych agentów organizowano lokal konspiracyjny tylko dla nich. Chodziło o to, żeby najważniejszych agentów, ich twarze, nazwiska, znał jedynie prowadzący. Jeśli z loka­lu korzysta kilku agentów, któremuś z nich może wpaść do głowy, żeby obserwować lokal i sprawdzić, kto jesz­cze współpracuje.

W tym czasie gdy ja dostawałem trzy tysiące pensji jako kapitan, ona otrzymywała pięć tysięcy i jeszcze zwrot za kawiarnie, wyjazdy i drobne wydatki.


Na polecenie dowództwa wyprowadziłem „Ewę" z uczelni i zatrudniłem w Grand Hotelu. Zarabiała dużo, była łasa na pieniądze. Chodziło nam o to, żeby miała łatwy dostęp do zagranicznych gości.

Przed marcem 1968 r. X, który znajdował się w cent­rum wydarzeń, musiał się ukrywać. Zamieszkał u „Ewy", wtedy już swojej narzeczonej. Oboje nie opuszczali mie­szkania. X myślał, że jest dobrze zakonspirowany. „Ewa" wychodziła codziennie na szybkie zakupy, chleb, mleko i w tym czasie przekazywała mi meldunki. W jej domu zbierali się najważniejsi działacze opozycji, pisarze, dziennikarze. Nam to było na rękę, bo wszystkich mieliśmy na oku. W końcu i ja zacząłem tam przychodzić. Drzwi otwierała mi „Ewa". X szedł w tym czasie do dru­giego pokoju. Przychodziłem niby po książkę. „Ewa" tłu­maczyła, że jestem starym znajomym z uczelni. Prosto od „Ewy" z meldunkiem jechałem do Komitetu Centralnego, bo tam już czekali na informację. Wtedy czułem, że mam władzę, że kieruję sprawami najwyższej wagi państwo­wej.

Ewa" bywała tam gdzie X. X zabierał ją wszędzie ze sobą. Przed narzeczoną X wszystkie drzwi świata literac­kiego były otwarte. Znała wielu opozycyjnych działaczy. Była bystra, gorliwa i bardzo pracowita. Donosiła nie tyl­ko na X. Zajmowała się również Wańkowiczem, „przy­jaźniła się" ze znaną dziennikarką M.M.

Pewnego dnia zapytała mnie, co ma robić. X zapropo­nował jej małżeństwo. Z wrażenia zaniemówiłem. Pole­ciałem z tym natychmiast do naczelnika Wydziału, a on do ministra. Zrobił się popłoch, jakiego wcześniej w SB nie widziałem. Drugi taki sam powstał jak Karola Wojtyłę wybrano papieżem.

Zastanawiałem się, kto tu kogo rozpracowywał. „Ewa" X, czy X „Ewę". A może pozyskał ją na swoją agentkę?


Może od początku była nam podstawiona? Minister postanowił potraktować sprawę poważnie. Założył w mieszkaniu „Ewy" podsłuch, o którym „Ewa" nie wie­działa. Byli pod ciągłą obserwacją. Dzień i noc. Była w dalszym ciągu lojalna wobec nas. Poza tym jej infor­macje z kręgów literackich i towarzyskich potwierdzał tajny współpracownik „Andrzej" _ wybitny pisarz i urzędnik państwowy. Było zresztą tak, że „Ewa" kapo­wała na „Andrzeja", a „Andrzej" na „Ewę". Rzecz jasna nie wiedzieli o sobie, nie znali swoich drugich ról.

Wobec nowych zadań zmieniłem „Ewie" pseudonim na „Max". Informacje od „Maxa" otrzymywał nawet sam Gomułka, doskonale zorientowany w sprawie.

Kiedy X zachorował, „Max" dokładnie opisywała etapy choroby, pobyt w klinice.

W końcu X umarł. Ja miałem zabezpieczać pogrzeb. Oprócz mnie było jeszcze dwóch esbeków. Jeden miał nagrywać, drugi fotografować. „Max" czyli dawna „Ewa" stała nad grobem w czarnym ubraniu. Zachowywała się, jak przystało na smutną wdowę po wielkim pisarzu. Potem zwierzyła mi się, że najtrudniejsza była stypa, bo córka X powiedziała do niej: — To pewnie ty przez cały czas kapowałaś, bo nikt inny nie mógł tego zrobić.

Ewa" zachowała spokój. Podejrzenie zbyła jakimś' żartem. Do rozmowy już nie wracano. Trudno było uwierzyć w taką możliwość. „Ewa"-„Max" była najlepiej zakonspirowaną agentką, jaką pamiętam.

O „Ewie" myślałem: a to kurwa, i jednocześnie zaciera­łem ręce. Ona robiła więcej, niż do niej należało. Poka­zywała mi prywatne listy, zanim ją o to poprosiłem.


Kazimierz M.:

Rodzice sprzedali kilka mórg na wsi i przenieśli się do Warszawy. Ojciec za trzy tysiące wykupił dozorcostwo w stolarni. Dostali jedną izbę. Matka była praczką. Chodziła boso do studni po wodę. Nawet zimą. Nigdy, aż dej późnej starości, nie chorowała. Bieliznę gotowała na trociniaku, a przy okazji obiad. Czy zimą, czy latem, temperatura w mieszkaniu przekraczała trzydzieści stopni Oddychało się gorącą parą i zapachem rozgotowanych mydlin.

Brałem w rękę pajdę chleba zmoczonego wodą, posy­panego cukrem, i szedłem na podwórko. Bawiłem się wśród usypisk i wiórów. Jak chłopcy z ulicy chcieli wejść na plac, musieli się wkupić. Wpuszczałem ich za guziki, srebrne monety.

Mieszkaliśmy na Ząbkowskiej. Rano ojciec budził mnie o piątej, żebym zdążył pójść na karuzelę. Stała niedale­ko, na Markowskiej. Rano można tam było znaleźć pie­niądze, albo inne zguby. Kiedyś' trafiłem na pełen portfel. Wystarczyło na garnitur. Pierwszy raz włożyłem go do pierwszej komunii, a potem nosiłem długo, chyba jeszcze w piątej klasie. To była wełna setka, a ja wolno rosłem, na szczęście.

Nie bardzo lubiłem się uczyć, wolałem włóczyć się z kolegami po Pradze. Wcześnie zrozumiałem, że jestem zdany wyłącznie na siebie, że rodzice nie są mi w stanie zapewnić nic poza kiepskim jedzeniem. Ojciec pukał mnie rano w bok. Wiedziałem, że czas wstawać. Na Bazar Różyckiego miałem kilka kroków. Sprzedawałem proch strzelniczy, który sam wyprodukowałem. Potrzeb­ny był do tego chlorek, mierzwa zwierzęca, nie pamię­tam co jeszcze. Przed Wielkanocą interes szedł jak złoto. Handlowałem jeszcze karbidem, monetami i czym się tylko dało. Proch wykorzystywało się też w walce między Ząbkowską a Markowską.

Kiedyś poparzyłem sobie całą twarz. Wyglądałem jak obdarty ze skóry zając. Ale wystarczyło dużo białka kurzego i dziś nie ma śladu.

Kiedy już się uczyłem w Technikum Budowy Zegarów Samolotowych, to robiłem zegarki na sprzedaż. Stare części wkładałem w nowe koperty. Za zarobione pienią­dze rozbudowywałem swój warsztat, kupowałem części. Do tej pory mam zegarmistrzowskie przetyczki do wło­sów z lat pięćdziesiątych, po tysiąc sztuk z każdego rodzaju. Mam wszystkie rozmiary szkiełek.

Nauczyłem się naprawiać zegarki i to był mój drugi zawód. Nawet jak byłem w SB dorabiałem w ten sposób. Od komendanta po sprzątaczkę, wszyscy się do mnie zwracali. Od znajomych brałem tylko zwrot kosztów, od innych więcej.

Chciałem zostać ciężarowcem. Byłem niewysoki, warunki fizyczne odpowiednie. Nie zostałem ciężarow­cem tylko dlatego, że nie było dla mnie na majteczki gimnastyczne, a w zwykłych majtkach nie wypadało

występować.

Kiedyś poszedłem z dziewczyną nad Wisłę. Chciałem jej postawić piwo, ale brakowało mi dziesięć groszy. Rzuciłem na bufet garść drobniaków. Kelner przeliczył i czekał na resztę. Powiedziałem, że musiało się gdzieś potoczyć. Machnął ręką. Ocaliłem honor.

Adam G.:

W pierwszych tygodniach w służbie zapoznawali mnie z pracą. Opiekun, ten co mnie zwerbował, dał mi do czytania teczkę ogólną. To była teczka założona na moje nazwisko. Nie wiem kiedy, ale prawdopodobnie dawno, bo papier był już trochę podniszczony. Teczka zawierała materiały, które nie mieściły się merytorycznie w teczce personalnej, ani w teczkach spraw. Czytam, czytam i włosy mi dęba stają. Kurwa — myślę sobie — to oni wszystko o mnie wiedzą. Wiedzieli co robiłem na uczel­ni, z kim się spotykałem, co się działo po zajęciach. Domyśliłem się, że mają agentów na wydziale.

No co, wiesz kto na ciebie donosił? — zapytał opiekun.

Podał nazwisko kolegi, którego nigdy bym nie podej­rzewał. Po latach spotkałem go w tramwaju. Wiedział, że jestem oficerem SB.

Wiesz? — powiedział. — Ja utrzymywałem kontakt
z SB na uczelni. Ale jak mi kazali kogoś zlikwidować —
odmówiłem. Od tamtej pory nie układa mi się w życiu,
chodzi za mną jakieś fatum. Czasem myślę, że to oni
przykładają do tego rękę.

Nie miałem do niego żalu, że wtedy kapował. Ktoś to przecież musiał robić.

Józef Z.:

W 1955 roku skończyłem studia, wcześniej będąc na nie oddelegowany z resortu. Przyszedłem do pracy na Rakowiecką, na stanowisko starszego oficera. Gradacja była następująca:

oficer — porucznik

starszy oficer — do kapitana

inspektor — major, podpułkownik

starszy inspektor — podpułkownik, pułkownik

Ze względu na praktykę, chociaż byłem porucznikiem, przeskoczyłem oficera. Miałem przykrycie w centrali eksportowo-importowej. Prowadziłem normalną pracę ope­racyjną. Pozyskiwałem agentów. Werbowanie musiało być starannie przygotowane. Dzieliło się na etapy:

  1. Wytypowanie człowieka. Brano pod uwagę:

2. Sprawdzenie kartką E-15, specjalnym drukiem do
wypisywania danych o rodzinie kandydata, rodzinie
żony. Dzieci pomijaliśmy, bo kandydaci byli zbyt młodzi,
żeby ich dzieci mogły nas zainteresować. Dla nas liczyli
się ludzie w wieku 25-35 lat, najbardziej sprawni fizycznie, umysłowo. Jeżeli sprawdzenie wypadło pomyślnie,

dochodziło do:

3. Zaaranżowania rozmowy, za pośrednictwem osób
z kręgu kandydata. Jeśli w ten sposób się nie dało, bo na
przykład nie mieliśmy w tamtym środowisku swoich
ludzi, wtedy korzystaliśmy z kadr w miejscu pracy kandydata. W kadrach zawsze mieliśmy swoich ludzi, jeśli
nie pracowników zawodowo związanych z resortem, to
przynajmniej była to druga Unia, albo współpracownicy,
ewentualnie ludzie z jakichś, najczęściej materialnych,
powodów nam przychylni. Kadry w każdej instytucji
mieliśmy obstawione. Kadrowcy w większych przedsiębiorstwach, instytucjach, bez wyjątku byli naszymi pracownikami — Departamentu I.

W swojej praktyce miałem ciekawy przypadek werbun­ku. Penetrując środowiska akademickie spośród wielu osób wybrałem kilku mężczyzn jako agentów perspekty­wicznych. Spośród tych kilku metodą selekcji doszedłem do jednego — adiunkta na Politechnice. Przez wiele mie­sięcy sprawdzałem środowisko, przydatność agenturalną naukowca. Za najlepsze dojście uznałem wreszcie kon­takt po linii wojskowej. On był po studiach, miał stopień oficerski. Przebrałem się w mundur oficera LWP i po­szedłem do szefa WSW na Oczki. Poprosiłem, by RKU udostępniła mi akta kilku oficerów rezerwy. Wojsko nie mogło się domyślać, który z wytypowanych oficerów jest dla mnie kandydatem. Istniała nieformalna rywalizacja między nami a wywiadem wojskowym. Mogli mi przejąć agenta zanim nawiązałem z nim kontakt osobisty. Wzią­łem dziesięć teczek.

Zostawiłem sobie cztery (między innymi swojego czło­wieka, który jeszcze nie przypuszczał, że za kilka dni dowie się, że jest inwigilowany od kilku miesięcy). Wy­słałem wezwania do stawienia się w RKU w celu uzupeł­nienia ewidencji (tak pisaliśmy zawsze, gdy nic do czło­wieka nie mięliśmy, a tylko chodziło nam o rozmowę, najczęściej werbunkową, albo sondażową — czy się nadaje na agenta, czy nie).

Mieli się stawiać co godzinę od czternastej do siedem­nastej. Mój na końcu, żebym miał czas go przekonać. Najpierw dokładnie sprawdziłem, czy w pokoju nie ma podsłuchu. Kiedy wreszcie wszedł naukowiec, od razu zaskoczyłem go wiedzą na temat jego umiejętności, zain­teresowań elektronicznych, cybernetycznych. Roztoczy­łem przed nim perspektywy. Mówiłem, że z pewnością czekają go zagraniczne wyjazdy. Ostrzegałem przed za­chodnim wywiadem, który tylko czyha na ludzi zdol­nych, wykształconych. Mówiłem tak z pół godziny, aż wreszcie zaryzykowałem i ujawniłem się. Wyjąłem legi­tymację, powiedziałem, że jestem pracownikiem polskie­go wywiadu. Zanim zaproponowałem współpracę os­trzegłem, że ta rozmowa zostaje między nami, w prze­ciwnym razie, a jesteśmy to w stanie sprawdzić, ma z głowy karierę. Potem przeszedłem do konkretów. Otwarcie zaproponowałem współpracę. On wziął moją legitymację, dokładnie ją przeczytał, spojrzał na zdjęcie, potem na mnie. Od razu pomyślałem, że fachowiec. Za­chowywał zimną krew, był spokojny, rzeczowy. Poprosił o pół godziny do namysłu. Wziąłem teczkę, poszedłem do komendanta, wypiłem kawę, wypaliłem papierosa, ^wracam.; On: — Przemyślałem wszystkie za i przeciw. Zgadzam

się. Ja: — Cieszę się. Nie będzie pan żałował. Piszemy

zobowiązanie.

Miałem przygotowany arkusz papieru podaniowego. Dałem długopis. Pisał własnoręcznie: „Ja, K.B., zamiesz­kały w Warszawie przy ulicy S-kiej, zobowiązuję się dobrowolnie do współpracy z wywiadem PRL. O powyż­szym fakcie zobowiązuję się nie informować nikogo, nawet członków najbliższej rodziny. Współpracę zachowam w ścisłej tajemnicy dla dobra PRL." Podpis nieczy­telny.

Potem szkolenie w lokalu konspiracyjnym. Umawialiśmy się zawsze na siedemnastą we wtorek, przed kawiarnią MDM. Gdy ja albo on nie mogliśmy przyjść, to mie­liśmy umówione spotkanie zapasowe za tydzień w tym samym miejscu, o tej samej porze. Czekaliśmy na siebie piętnaście minut. Potem odchodziliśmy. Innych form kontaktu nie było. Raz się zdarzyło, że on się spóźnił. Przyszedł po siedemnastu minutach. Jeszcze go widzia­łem, ale celowo nie podszedłem. Sprawdzałem jak się zachowa. Przeszedł raz w jedną, raz w drugą stronę, i odszedł. Tak trzeba było postąpić. Za tydzień był punk­tualny.

Spod MDM szliśmy do lokalu konspiracyjnego, który się zresztą dla dobra szkolenia co jakiś czas zmieniało. Na szkoleniu dawało się kandydatowi — bo agentem stawał się dopiero z chwilą podjęcia pracy operacyjnej — różne hipotetyczne sytuacje, w których mogło dojść do zainteresowania jego osobą przez służby zachodnie. Mówiliśmy, że za granicą nie powinien na siebie zwracać uwagi. Pod żadnym pozorem nie może nadużywać alko­holu.

Wspólnie z naczelnikiem wymyśliliśmy mu zadanie: niech opisze ludzi ze swojego instytutu, ich stosunek do rzeczywistości, niech przeprowadzi rozmowy sondażowe. Chcieliśmy się przekonać, czy podejdzie do sprawy rze­telnie, bo każdą z opisywanych osób wcześniej sprawdzi­łem.

Opisał dość szczegółowo. Byliśmy zadowoleni. Jednego tylko przedstawił nierzetelnie, ale później powiedział, że był na niego zły. Został przywołany do porządku, bo złość nie powinna być cechą agenta.

Dostawał regularnie co miesiąc jakąś sumę pieniędzy z funduszu operacyjnego. Były to sumy przewyższające! jego zarobki na Politechnice. Mieliśmy wtedy dużo pie­niędzy pochodzących z akcji „Zalew" i „Żelazo". Moje wydatki zatwierdzał naczelnik, koszty zwracał dział fi­nansowy. Dołączało się na przykład rachunek obiadu i notatkę tajną w jednym egzemplarzu. W Ministerstwie każde pismo, nawet najmniejsza notatka, nosiło klauzulę tajności.


Kazimierz M.:

Pewien dziennikarz nie chciał ze mną współpracować, ale przyszedł na spotkanie w kawiarni. Wszyscy się musieli zgadzać na rozmowę, bo występowałem z urzę­du. Drugi pracownik SB zrobił nam zdjęcie. Kiedy kolej­ny raz zadzwoniłem, a on odmówił, powiedziałem: — Chce pan, żeby to zdjęcie było rozesłane do wszystkich

redakcji?

Nie zaryzykował. Przystał na informowanie mnie od czasu do czasu, wtedy gdy się do niego zgłoszę.

Kiedyś zgłosiłem się do człowieka, który był agentem UB przed 56 rokiem. Potem dali mu spokój, a ja chcia­łem kontakt odświeżyć. Powiedział, że są inne czasy i on już skończył współpracę.

Ale teczki są wciąż te same — odpowiedziałem. — Taka teczka może wpaść w niepowołane ręce.

Zmiękł od razu, bo przecież kiedyś własnoręcznie pod­pisał zobowiązanie, a zobowiązanie jest jak cyrograf. Obowiązuje do końca życia, a nawet po śmierci, bo wszystko zostaje w aktach. Człowiek, który raz coś takie­go podpisał, jest skazany na całe życie. Można mu zlecić wszystko. Chyba, że zdecyduje się na ujawnienie własnej osoby jako agenta. Ale ja nie słyszałem jeszcze o takim

przypadku.

Ja na agentów nie wywierałem zbyt dużej presji. Nasze kontakty opierałem na spotkaniach towarzyskich. To byli ludzie inteligentni. Dziennikarze, naczelni redaktorzy ważnych pism. Ale każdy przeżywał rodzaj strachu, nie­pewności. Na zbytnie spoufalenie nie mogłem sobie

pozwolić.

Wśród tajnych współpracowników było wielu takich z dewiacją. Przynosili bzdury, byle dużo. To była choro­ba. Lubili swoją pracę, byli nachalni, gadatliwi. Z takimi wolałem albo zerwać kontakt, albo ograniczyć do minimum. Donosicielstwo leży w charakterze ludzi. Najpierw jest plotka, potem donos. Wielu moich informatorów nie wiedząc o sobie nawzajem, nie przypuszczając nawet, że ich koledzy też współpracują, donosiło na siebie. Czasem tylko po to, żeby zająć ich miejsce, uniemożliwić zagra­niczny wyjazd. Zazdrość była moim najlepszym pomoc­nikiem. Nieraz celowo wywoływałem intrygę. Wtedy ga­dali jeden na drugiego największe świństwa. Kolega na kolegę.

Wśród dziennikarzy to trzeba było szukać czystego, takiego, który już z kimś' nie współpracuje. Jak się już taki znalazł, to się moi koledzy bili, który ma go przejąć, pozyskać. Ale jednak o niektórych wiedzieliśmy, że za żadną cenę nie zgodzą się informować. Przed takimi zamykaliśmy drogę kariery. Sam talent często nie wystar­czał. Tacy stawali się często działaczami opozycyjnymi.

Na podstawie informacji tworzono dokumenty opera­cyjne. Agent zbierał dane o interesującym nas figurancie. Z dokumentów operacyjnych powstawały dokumenty procesowe.

Zakładaliśmy podsłuch w mieszkaniu figuranta. Przez jakiś' czas nagrywaliśmy wszystkie rozmowy. Kiedy już figurant był zatrzymany w areszcie, wtedy wybieraliśmy kilka osób, z którymi figurant rozmawiał przez telefon. Wzywaliśmy tych ludzi po kolei i puszczaliśmy taśmę. Uderzaliśmy ostro:

Pan zna A, on u nas siedzi. Sprawa poważna.
Oskarża pana o to i o to.

Z reguły człowiek się najeżał i mówił:


Mirosław B.:

Próbowałem pozyskać pewnego aktora. Nikt mi nie powiedział: zostaw tego człowieka. Wykonywałem koronkową robotę, żeby się do niego dobrać. A tu widzę po pierwszej rozmowie, że on się w pracy operacyjnej orientuje lepiej ode mnie. Przypuszczałem, że musiał być przeszkolony, chociaż kartotekę miał czystą. Kiedy się ujawniłem powiedział, że przed wojną był agentem wywiadu sowieckiego. Wiedziałem, że teraz nie może już dla nich pracować, bo inaczej kazano by mi się od niego odsunąć.

Pierwsza rozmowa z kandydatem na agenta była

0 wszystkim. Takie wzajemne macanie, ale ja zawsze sta­
rałem się sprawiać wrażenie, że wiem wszystko o życiu
kandydata, o jego sprawach intymnych. W teorii pracy
operacyjnej spotkania w kawiarni były zabronione.
W praktyce często z nich korzystaliśmy. Pamiętam, jak
umówiłem się z moim agentem w „Nowym Świecie". To
były wczesne godziny przedpołudniowe. Przy stoliku
w końcu sali siedział mój kolega z wydziału i robił to
samo co ja — przepytywał własnego agenta. Kiedy wróciłem do Komendy, szef wezwał mnie do siebie. — Ty
idioto — wrzeszczał. — Nie masz się gdzie spotykać?

Okazało się, że tamten kolega wrócił wcześniej

1 doniósł na mnie do szefa. Bał się, żebym ja tego nie
zrobił przed nim.

Adam G.:

Pewien krytyk literacki mieszkał w tej samej dzielnicy co niemiecka dziennikarka, znana z telewizji R.M. Obyd­woje wychodzili na spacer z psem. Mijali się. Czasem rozmawiali. Zadzwoniłem do tego krytyka. Zgodził się na rozmowę. Każdy się zgadzał, ale on bardzo chętnie. Zgodził się donosić na R.M., mimo że nic mu nie groziło, ja nic wcześniej na niego nie miałem. Nie mogłem go nawet szantażować.

Niektórzy ludzie rodzą się donosicielami. Donosicielstwo w nich dojrzewa, aż w końcu zjawia się oficer SB, który jest wybawieniem dla donosiciela, spełnieniem jego potrzeby donoszenia. Ja jednak nigdy nie miałem zaufania do agentów. Taki dziś' kapuje jednego, a jutro może donosić na mnie.

Nieraz agent był ważniejszy od oficera. Chociażby taki redaktor z tygodnika „Barwy". Przed redaktorem wszyscy drżeli. Nawet sekretarz Komitetu Warszawskiego. Sekre­tarz zapraszał redaktora na przyjęcia, żeby się do niego zbliżyć i być mniej narażonym na donosy. Ale sekretarz nie mógł wiedzieć, że agent nie ma przyjaciół. Agent cały czas pracuje. Z tego żyje. Dlatego redaktor najbar­dziej lubił mówić i pisać raporty na sekretarza, aż musieliśmy go strofować, bo przesadzał, opisując pewne sek­sualne skłonności sekretarza.

Agent zwykle nie pełnił żadnej kierowniczej funkcji w swojej jednostce, w instytucji, w której pracował. Były rzecz jasna wyjątki, ale przeważnie agenci byli najwyżej wicedyrektorami, wicekierownikami, wiceprzewodniczą­cymi. Tajny współpracownik najpierw zdawał ustne sprawozdanie, a potem spisywał to w obecności oficera. Oficer dopisywał później nagłówek „doniesienie", żeby to nie działało deprymująco na donosiciela. Dopisywał również pseudonim, nazwę lokalu konspiracyjnego, datę, godzinę odebrania meldunku. Nas, prowadzących agentów, obowiązywał ścisły rewir. Jeśli chciałem pozys­kać osobę, która pracowała już dla kogoś' innego, naczel­nik delikatnie mówił: zostaw go. Informacje od takiego agenta mogłem ewentualnie uzyskać poprzez pracowni­ka, który go prowadził. Inaczej nie było możliwości.


Praca operacyjna była prowadzona także wśród więź­niów. Agentów najczęściej pozyskiwało się spośród osa­dzonych, na przykład w zamian za skrócenie odsiadki, wymazanie winy, albo za wszystko razem plus jeszcze korzyści majątkowe, jeśli sprawa była poważna i agent rokował nadzieje na przyszłość.

Najtrudniejsze było zawsze pierwsze zadanie. I dla pra­cownika i dla agenta. Nieraz, mimo wielomiesięcznego szkolenia już po pierwszej akcji wiedzieliśmy, że z czło­wieka nic nie będzie. Agenturę trzeba mieć we krwi.

Moja pierwsza akcja zakończyła się pełnym sukcesem. Z okazji dziesiątej rocznicy Października opozycyjne gru­py na Uniwersytecie Warszawskim zorganizowały spot­kanie z Leszkiem Kołakowskim. Spotkanie miało się odbyć na Wydziale Historii. Było za późno na wysłanie któregoś z doświadczonych agentów — studentów. Wys­łano więc pięciu funkcjonariuszy. Między innymi mnie, ponieważ wtedy jeszcze byłem studentem matematyki, a jednocześnie od niedawna pracownikiem etatowym Służby Bezpieczeństwa. Do sali miałem wejść sam. W bramce stali organizatorzy: Adam Michnik, Janek Lityński i mój bliski kolega Jurek, który nie miał pojęcia o mojej pracy w SB. Wpuszczali za okazaniem legityma­cji studenckiej albo pracownika UW. Ja miałem broń z przodu za pasem. W wewnętrznej kieszeni marynarki minifon z mikrofonem przyczepionym do krawata. Kiedy zbliżyłem się do wejścia podniosłem przed siebie teczkę, tak trochę do góry, żeby zasłaniała pistolet. Było dość tłoczno. Udawałem, że się przepycham. Zawołałem do kolegi: cześć, Jerzy. Wdałem się z nim w krótką rozmo­wę. Powiedział, że teraz nie ma czasu, że możemy poga­dać po spotkaniu. Reszta stojących na bramce spojrzała w moją stronę, ale widzieli, że rozmawiam z Jurkiem, więc dali mi spokój. Gdy znalazłem się w środku, czułem jak pot leci mi po plecach i dalej po nogach aż do skar­pet. Byłem cały mokry, chociaż w środku panował jesz­cze chłód. Przeszedłem na tył sali. Usiadłem na parape­cie okna, nie dlatego, że chciałem sobie usiąść, tylko dlatego, że nie mogłem ustać. Nogi mi się trzęsły. Bałem się, że ktoś' zauważy. Włączyłem mikrofon, chociaż jesz­cze nie pojawił się Kołakowski. Jak wszedł, to zebrałem siły i ruszyłem do przodu. Wiedziałem, że z tak daleka jakość nagrania będzie zła. Krok po kroku przesuwałem się w kierunku mównicy, aż znalazłem się w pierwszym rzędzie. Spotkanie trwało dwie, może trzy godziny, a może dłużej. Nie wiem, bo straciłem orientację w cza­sie. Nie wiem też, jak znalazłem się w wozie po spotka­niu. Ostatnie metry to już koledzy mnie nieśli na rękach. Przed kościołem Wizytek stał cywilny radiowóz. Pojecha­liśmy szybko do szefa bezpieki, pułkownika Sławińskie-go. Dopiero po kilku dniach dowiedziałem się, jaką war­tość miały te nagrania. Zebrany przeze mnie materiał miał służyć wyrzuceniu Kołakowskiego z partii. Kopię nagrania kazano mi zniszczyć. Nie zrobiłem tego, bo nigdy nie niszczyłem dokumentów. Wszystko się jeszcze może w życiu przydać.

Kiedy pracowałem na informacji, codziennie spływały do mnie materiały agenturalne: donosy, dokumenty, korespondencja, nasłuchy rozgłośni zachodnich. Sporzą­dzałem informację zbiorczą. Sekretarki za każdym razem przynosiły mi formularz pierwszej strony informacji. To była kartka papieru maszynowego formatu A-4. Kartka była opatrzona winietą, czyli listą osób, którym miałem dostarczyć informację. Kolejność była ustalona. Najpierw członkowie biura politycznego, potem sekretarz KC, dalej najważniejsi ludzie w MSW. Uszeregowanie nazwisk i odstępy między nimi odzwierciedlały prawdzi­wą hierarchię władzy. Można powiedzieć, że była to lista rankingowa, względnie stała, ale zmieniająca się po jakichś zawirowaniach społecznych. Zmiany najczęściej dotyczyły tych na dole.

WINIETA Z 1974 ROKU

Otrzymują:

Tow. Gierek

Tow. Jabłoński

Tow. Jaroszewicz

Tow. Babiuch

Tow. Grudzień

Tow. Jagielski

Tow. Jaruzelski

Tow. Kania

Tow. Kępa

Tow. Kowalczyk

Tow. Kruczek

Tow. Olszowski

Tow. Szydlak

Tow. Tejchma

Tow. Barcikowski

Tow. Łukaszewicz

Tow. Wrzaszczyk

Tow. Frelek

Tow. Karkoszka

Tow. Pińkowski

Tow. Werblan

Tow. Żandarowski

Tow. Kurowski

Tow. Zieliński


Tow. Palimąka

Tow. Janicki

Tow. Milewski

Tow. Stachura

Tow. Zaczkowski

Tow. Pożoga

Tow. Słowikowski

Tow. Kwiatkowski

Tow. Chomętowski


Do wiadomości:

Tow. Gołębiowski


WINIETA Z 1978 ROKU

Otrzymują:

Tow. Gierek

Tow. Babiuch

Tow. Grudzień

Tow. Jabłoński

Tow. Jagielski

Tow. Jaroszewicz

Tow. Jaruzelski

Tow. Kania

Tow. Kępa

Tow. Kowalczyk

Tow. Kruczek

Tow. Olszowski

Tow. Szydlak

Tow. Tejchma

Tow. Barcikowski

Tow. Łukaszewicz


Tow. Wrzaszczyk

Tow. Frelek

Tow. Karkoszka

Tow. Pińkowski

Tow. Werblan

Tow. Żandarowski

Tow. Kurowski

Tow. Zieliński

Tow. Klimczak

Tow. Maciszewski

Tow. Palimąka

Tow. Rokoszewski

Tow. Kaliski

Tow. Janicki

Tow. Milewski

Tow. Pietrzak

Tow. Stachura

Tow. Pożoga

Tow. Słowikowski

Tow. Straszewski

Tow. Kwiatkowski

Tow. Chomętowski

Pierwszy na liście otrzymywał informację przed dzie­wiątą rano. Kilku następnych pół godziny po nim, tak żeby pierwszy zdążył przeczytać, zanim następny zacz­nie. Ostatni cieszyli się, że w ogóle dostali. Do ostatnich informacja docierała nawet po kilku godzinach.

Na każdej winiecie czerwonym długopisem podkreśla­łem nazwisko adresata i godzinę dostarczenia.


Nieraz przychodzili do mojego gabinetu różni ludzie spoza listy. Chcieli wiedzieć, co się dzieje. Miałem nad nimi przewagę, bo miałem najświeższe informacje.

Raz w życiu dotknąłem tego, czego nawet nie mam odwagi nazwać. Był rok siedemdziesiąty. Uruchomiono system MOB, czyli system mobilizacji w sytuacji zagroże­nia państwa. Byłem wówczas na zagadnieniu literackim. Wręczono mi listę figurantów, których należało zatrzy­mać, aresztować, internować lub zlikwidować. W tej ostatniej grupie były tylko dwa nazwiska: Stefan Kisielewski i Paweł Jasienica. Miałem się ustosunkować do tej listy. Oddałem dokument bez zmian. Nikogo nie doda­łem, ale i nikogo nie wyłączyłem. Wtedy pierwszy raz zetknąłem się ze słowem internowanie. Listy kwalifika­cyjne przygotowywał Inspektorat działający przy kierow­nictwie Służby Bezpieczeństwa. Oficjalnie Inspektorat zajmował się sprawami organizacyjnymi, zabezpiecza­niem imprez, a nieoficjalnie przygotowywał MOB, roz­pracowywał pracowników SB. Zastępował dawny Depar­tament X. Czasem jak jakiś' towarzysz miał kłopoty oso­biste, rodzinne, to z nim rozmawiali w Inspektoracie. Do Inspektoratu wzywano również żony, żeby im przypom­nieć, jaką mają pełnić funkcję w rodzinie i że nie wolno im rozprawiać o mężu.

Mirosław B.:

Praca oficera operacyjnego to nie to samo, co praca oficera śledczego, który zza biurka rozpracowywał czło­wieka. Ja obcowałem z ludźmi na zasadzie większej lub mniejszej wolności.

Czasami trzeba była iść na materiał kompromitujący. Szczególnie jak miało się do czynienia z grupą herme­tycznie zamkniętą bez możliwości normalnego dotarcia do niej. Jeden raz musiałem wykorzystać szantaż. To było środowisko artystyczne. Dałem człowiekowi do zro­zumienia, że dużo wiem o jego związkach homoseksualnych. On miał normalną rodzinę. Wystraszył się i podpi­sał zobowiązanie.

Czasem wymieniałem informacje z Kontrrazwiedką. Taka wymiana dokonywała się na poziomie szefa jed­nostki terenowej SB, komendanta lub jego zastępcy. Nig­dy niżej.

Pion „C" — archiwum było usystematyzowane perso­nalnie i tematycznie. Przy MSW nazywało się to Biuro „C", a przy komendach wojewódzkich — Wydziały „C". W trakcie pracy z agentem jego teczkę miał oficer. Po zakończeniu współpracy teczka była archiwizowana.

W pionie „C" było kilka działów:

  1. Kartoteka byłych pracowników.

  2. Informacje o ludziach, którymi się interesowała SB.
    Na przykład osoby, które miały dostęp do spraw tajnych,
    pracownicy zakładów zbrojeniowych,

  3. Kartoteka tajnych agentów. Te materiały były tajne,
    specjalnego znaczenia.

  4. Komórka analityczna — kwalifikująca, które materiały mają być zniszczone, a które dalej przechowywane
    w archiwum.

  5. Komórka techniczna.

Pracownik mógł sobie zastrzec, by materiały archiwal­ne spraw przez niego prowadzonych były obłożone tajemnicą. Każdy kto chciał z tych materiałów skorzys­tać, musiał się porozumieć z właściwym oficerem. Biuro „C" pełniło rolę łącznika pomiędzy wszystkimi wydziała­mi i pracownikami.

Adam G.:

Tylko raz chciała mnie zwerbować Kontrrazwiedką. Zaczęło się w Legionowie, w Szkole. Poznałem jednego kolegę. Miał na imię Boria. Rodziców Rosjanie wywieźli do Kazachstanu. Tam zginęli. On trafił do domu dziecka, a następnie do radzieckich kadetów. Że jest Polakiem dowiedział się od nauczyciela historii. Odszukał rodzinę, Jeden stryj był przeorem o.o. Jezuitów w Warszawie, drugi mieszkał w Belgii. W pięćdziesiątym ósmym Boria przyjechał do Polski z wycieczką. Miał na sobie mundur kadeta. Stryj sprezentował mu modne cywilne ubranie i namawiał, by zamieszkał w Polsce. Boria nie chciał. Kiedy wrócił do Związku Radzieckiego, uznano go za bikiniarza, z racji tego modnego ubrania. Miał nawet kłopoty z KGB. Chyba właśnie wtedy wkroczyli. Następ­nym razem Boria przybył już do Polski potajemnie. W Sokółce, w województwie białostockim spreparowano mu metrykę urodzenia.

W Legionowie wyglądał na szmaciarza. Dopiero jak się z nim porozmawiało, wykazywał inteligencję. Zauważy­łem, że się do mnie za bardzo klei. Wszystkim się dzieli, o nic nie obraża. Facet bez ambicji — typowy agent. W SB pracował na zagadnieniu mniejszości narodowych. Przyszły lata naszych bliższych kontaktów, wódeczka, rozmowy. Kiedyś' niby niechcący poznał mnie z radziec­kim generałem. Generał był miły, uśmiechał się, mówił jak każdy Polak po polsku, znał lepiej ode mnie naszą literaturę. Potem Boria wciągnął mnie do Klubu Podróży Radiowych, zorganizowanego przy Radiu Moskwa. Nale­żeli do tego klubu różni ludzie. Z MSW, z KC, a nawet kierowcy PKS — jako dobry materiał na agentów.

W czasie strajków sierpniowych do naszego klubu przyjeżdżali różni prelegenci radzieccy. Mięliśmy spotka­nia w TPPR. Na jednym z takich spotkań spytałem gene­rała, który jeszcze w czterdziestym piątym wyzwalał Pol­skę, czy KPZR zamierza jakoś' wykorzystać polskie doświadczenia z ostatnich miesięcy. Po spotkaniu obstąpili mnie ci z delegacji radzieckiej. Boria był z nimi. Powie­dział, że jestem zaproszony na kameralne spotkanie do ambasady. Poszedłem. Była wódka, dużo wódki. Ktoś do mnie podszedł, przedstawił się jako attache wojskowy ambasady i wprosił się do mnie do domu na rozmowę. Przyszedł. Rozmawialiśmy właściwie o niczym. On wie­dział, że ja jestem fachowcem od werbunku i ja wiedzia­łem, że on, jeśli wyczuje podatny grunt, przystąpi do werbowania. Zaprosił mnie do ambasady. Znów rozma­wiajmy. Wypytywali o stosunki w MSW. Mówiłem ja­kieś ble, ble. Jeszcze kilka razy po mnie posłali i dali spokój. Zrozumieli, że nie chcę dobrowolnie współpraco­wać, a do groźby się nie posunęli.

Józef Z.:

KGB miał wydzielony korytarz w naszym budynku przy Rakowieckiej. Najstarszy rangą pracownik był w stopniu generała. Reszta pułkownicy. Codziennie rano dyżurują­cy oficer radziecki był informowany poza wszelką kolej­nością o tym, co się dzieje w kraju. Zwyczajem oficerów radzieckich było przychodzenie „na herbatkę" do naczel­ników poszczególnych wydziałów. Rosjanie mogli wcho­dzić wszędzie, a w korytarz KGB wchodziło się tylko na hasło. Dojście do KGB mieli jedynie wyznaczeni polscy wysocy oficerowie.

Adam G.:

Zgnoić przeciwnika było lepiej niż go zabić. Zamordo­wany mógł się stać męczennikiem. Zgnojony był już nie­szkodliwy. Jak się nie udawało zgnoić — wtedy się zabi­jało.


Krzysztof P.:

Mój serdeczny kolega przez dwa lata był przygotowy­wany do pracy we Francji. Wyjechał tam jako repatriant, Po dwóch latach miał rozpocząć pracę wywiadowczą, I właśnie wtedy dowiaduję się, że zginął. Najpierw wy­krył go kontrwywiad francuski. Zaczął sypać. Wtedy do

akcji przystąpili nasi. Został zlikwidowany.

"

Józef W.:

Przy Departamencie I istniała zupełnie szczególna służ­ba. Nazywaliśmy ją grupą likwidacyjną. Byli to w wyjąt­kowo konspiracyjny sposób szkoleni ludzie, wykonujący zadania specjalne. Przeważnie likwidowali niewygod­nych świadków, agentów, co do których mieliśmy pew­ność, że poszli na współpracę z obcym wywiadem, wreszcie zwykłych szpiegów, których dla dobra intere­sów PRL należało zlikwidować. Nikt poza kierownict­wem resortu nie wiedział, ilu członków liczy grupa lik­widacyjna. Nie wiadomo było, kto do niej należy. Mógł to być każdy z nas, pracujący na swoim, przydzielonym odcinku, a tylko w razie konieczności oddelegowany do j wykonania rozkazu likwidacyjnego.

O grupie nie mówiło się głośno. Jak ktoś' powiedział za głośno — wylatywał z pracy. Grupa likwidacyjna była tematem tabu. W Ministerstwie nie było nic bardziej taj­nego. Chociaż była jeszcze jedna supertajna komórka: j grupa likwidacyjna dla członków grupy likwidacyjnej, j Jak w mafii: zabiłeś', znaczy wiesz zbyt dużo. Do dziś' nie | wyjaśniono wielu zagadkowych śmierci pracowników Departamentu I.

SB zawsze było na usługach pewnej kliki w partii. Za j moich czasów służyło grupie Moczara. Mnie to odpowia­dało, bo on nie był ani z Żydami, ani z Sowietami. Jako człowieka zawsze jednakowo traktowałem Żyda, Niemca, Francuza czy Rosjanina. Ale w polityce zawsze będę przeciwko Żydom, bo oni chcą rządzić każdym narodem. Tego nie można głośno powiedzieć, bo zaraz krzykną: antysemita.

Gdybym się urodził w innych czasach, albo w innej rodzinie, pewnie byłbym dobrym naukowcem, matema­tykiem. A może polonistą. Może pisałbym książki. Byłem jednakowo uzdolniony do przedmiotów humanistycz­nych i ścisłych. Moja inteligencja stała się moim prze­kleństwem. Była zbyt surowa, nieociosana, żeby zajść wyżej, ale wystarczała do tego, żeby sobie radzić w życiu. Byłem za mądry żeby zostać na wsi, orać ziemię i biedować jak ojciec, a za głupi na wejście w ten inny, lepszy świat otwartą furtką. Gdyby nie SB, pewnie do dziś' gniłbym w Łapach, albo gdzieś' w tamtych okolicach. A ja chciałem żyć.

Kilka razy musiałem walczyć, żeby się utrzymać na pewnym poziomie. Nie w sensie materialnym. Na pienią­dzach nigdy mi bardzo nie zależało. Musiałem walczyć, aby nie dać się strącić w dołek, poniżej tego, co już osiągnąłem. Taka wspinaczka jak po kruchej drabinie. Szczebel się złamie i spadasz. Albo jak ktoś' ją kopnie i drabina się chwieje, a ty razem z nią.

Imponowało mi, że dla rodziny stałem się autorytetem, że mnie pytają o zdanie. Czułem się wyróżniony, z dru­giej strony coraz bardziej oddalałem się od rodziny. Widziałem jak ojciec się gnie pod naporem urzędniczych nakazów i kościelnych przykazań. W końcu zrezygno­wał, zasklepił się. Tak jakoś się zmniejszył, skurczył. Nie mógł mi imponować, wzbudzał raczej litość. Cała ta moja kariera była na zasadzie: ja wam pokażę. Chciałem pokazać, że stać mnie na to, by być kimś ważnym. Mog­łem załatwić wszystko. Nie mogłem chcieć więcej.


Przejmowałem literatów i bałem się wielkości zadania. Miałem się zmierzyć z ludźmi, których nazwiska znałem z lektur szkolnych, a twarze z telewizji. Miałem z nimi rozmawiać, rozpracowywać, pozyskiwać. Obawiałem się, że ta rola mnie przerasta. Literaturę poznawałem od tyłu: kto z kim, kiedy, gdzie, dlaczego. Odruch czytania wyrobiłem sobie później. To jest zasługą pracy w SB, że teraz sięgam po gazetę, książkę. W SB dojrzałem intelek­tualnie i politycznie. Do swoich zadań podchodziłem jak do krzyżówek, które miałem rozwiązać.

Po zabójstwie księdza Popiełuszki przystąpiłem do spo­wiedzi. Wyznałem, że chcę zabić jakiegoś' esbeka. Śmierć za śmierć. Ksiądz mnie zapytał: synu, czy ty nie potrze­bujesz pomocy psychiatrycznej?

To nie przypadek, że w SB i wśród kleru jest najwięcej osób pochodzenia chłopskiego. Po prostu były dwie szybkie drogi, żeby się wydostać z tego chłopskiego doł­ka: przez SB i stan kapłański. Dla mnie nie ma różnicy między tą pierwszą a drugą służbą. Służy się tylko inne­mu Bogu.

Kazimierz M.:

Po skończeniu szkoły oficerskiej pracowałem w pionie inteligencji. Mówiąc inaczej robiłem po dziennikarzach. Chciałem pozyskać kiedyś' znakomitego dziennikarza H.K. Zaproponowałem spotkanie w kawiarni. Odpowie­dział:

Jeśli mamy się spotkać, to tylko w komendzie.

I tu mnie zaskoczył. Umówionego dnia czekałem na niego w biurze przepustek. Wprowadziłem go bez prze­pustki.


Nawet sekretarki nie wpuściłem. Sam przyniosłem kawę.

Proszę mi dać papier i maszynę do pisania —
mówił dalej H.K. rozkazującym tonem.

Napisał długi elaborat, opisując zażydzenie redakcji. To był rok sześćdziesiąty szósty.

Pod tym kątem tak, ale na więcej niech pan nie
liczy — zakończył nasze spotkanie H.K., i wyszedł bez
pytania.

Myślałem, że z tego będzie premia. Pokazałem tekst naczelnikowi, a ten wpadł w osłupienie. Potem mnie obsztorcował i kazał tekst zniszczyć, w ogóle zatrzeć po nim ślady. Nie zniszczyłem. Włożyłem go do swojej sza­fy. Przyszedł rok sześćdziesiąty ósmy i wtedy im się przy­pomniało. Obiecywali premię, bylebym tylko dostarczył tamten donos. Skierowali go prosto do Moczara, a ja dostałem trzy tysiące nagrody.

Cała moja praca na zagadnieniu dziennikarskim sprowa­dzała się do dokładnej penetracji środowiska i pozyski­wania agentów. Musiałem mieć spis wszystkich pracow­ników redakcji, którą się zajmowałem. Od sprzątaczki do naczelnego. Wypisywałem na każdego „piętnastki". Wie­działem wcześniej, kto ma wyjechać za granicę (to na­czelny musiał ze mną konsultować), kto gdzie mieszka, z kim mieszka, kto kogo odwiedza. Musiałem wiedzieć, jakie słabości mają ludzie przeze mnie obserwowani. Modliłem się zawsze o jak największą liczbę homoseksu­alistów, lesbijek i w ogóle zboczonych, bo tacy zwykle najszybciej dawali się namówić na współpracę.

W jednej z redakcji, co była pode mną, w noworocz­nym przemówieniu Gomułki zdarzył się błąd. Napisano mniej więcej tak: „Życzymy dalszych sukcesów w gospodarce". Sprawą zainteresował się nawet Komitet Cent­ralny. Uznano to za sabotaż. Kazali mi znaleźć winnego.


Zwaliłem na zwykły błąd linotypisty. Lepiej, pomyślałem, j niech jeden poleci ze stanowiska, niż cała redakcja, a naczelny do więzienia. Potem jeszcze długo naczelny dostawał telefony od swoich kolegów: „niezły numer zrobiłeś". A on cały czas drżał o własną skórę i nie w głowie] mu było bohaterstwo.

Adam G.:

Miałem praktykę z przesłuchania, bo uczono nas wszystkiego. Przesłuchanie prowadził Czesiek S. Przesłu­chiwanym był student. Fotografował dla kościoła pielg­rzymkę do Częstochowy. SB tajnie go zdjęła. Chłopak się załamał. Opowiadał nawet o swojej spowiedzi. Podpisał­by wszystko, cokolwiek by mu wtedy kazano. Nic dziw­nego. Jak przejechał przez jedną, potem drugą bramę Pałacu Mostowskich, to wystarczyło, aby myśleć, że to już ostatnia droga. W pewnym momencie S. wyszedł. Zostałem z tym chłopakiem sam. Powiedziałem mu: pro­szę pana, ale tajemnicy spowiedzi to już pan nie musi zdradzać.

I wtedy zobaczyłem nagłą przemianę w tym człowieku. S. wrócił i zaczął od początku, a chłopak na te same pytania tym razem: a co to pana obchodzi, to moja spra­wa, byłem na pielgrzymce, nic więcej nie mam do powie­dzenia.

Tak już do końca przesłuchania. Puścili go. Wyszedł uśmiechnięty, a S. jakoś tak dziwnie na mnie popatrzył. Zrobiłem mu niezły numer.

Józef Z.:

Pochodzenie miałem niezłe. Ojciec przedwojenny kole­jarz, matka zawsze przy mężu. Szkołę powszechną skoń­czyłem za okupacji w małym podwarszawskim miastecz­ku.


Po wojnie, w czterdziestym piątym wyjechałem na pół­noc, do miasta O. Znajomy rodziców pracował w O. Strzegł lasów przed kłusownikami. Zatrudnił mnie jako wartownika. Praca była nudna, oglądałem się za inną, ciekawszą.

Nawiązałem kontakt z kołem ZWM. Koledzy z organi­zacji zaproponowali robotę w Urzędzie Bezpieczeństwa. Czułem, że to jest właśnie to, o co chodzi. Przewodniczą­cy organizacji (pamiętam, że latem chodził w damskim futrze karakułowym) zaprowadził mnie do szefa powia­towego urzędu bezpieczeństwa publicznego. Rozmowa była krótka:

Odpowiedź miałem już z góry przygotowaną. Tak kazali mówić koledzy z ZWM. Starszych ode mnie chło­paków, którzy przyjechali z Jarosławia, nie zatwierdzo­no, bo na pytanie dlaczego chcą wstąpić do UB odpowie­dzieli, że nie mają za co żyć.

Mnie przyjęto. Dostałem blachę — taki rodzaj legity­macji z wypisaną na maszynie nazwą: Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w O. Razem z blachą dosta­łem przydział na mieszkanie. Dwa pokoje z kuchnią. Mieszkanko niczego sobie, tylko zaniedbane, rozkradzione. Wziąłem do pomocy czterech Niemców. Żeby im się lepiej pracowało, pilnowałem ich z automatem.

Byłem jednym z młodszych chłopaków zwerbowanych przez UB. Akcja werbunkowa była prowadzona we wszystkich miastach powiatowych. Na szeregowych fun­kcjonariuszy werbowano młodych ludzi od siedemnaste­go do trzydziestego piątego roku życia. Droga najczęściej wiodła przez ZWM. Niektórzy po roku, dwóch, zdobywa­li odpowiedzialne stanowiska. Przeważnie ci najbardziej bezwzględni, albo umiejętnie liżący dupę przełożonym. Kierowano ich do szkół przy komendach wojewódzkich. Wracali w stopniu porucznika do swoich macierzystych jednostek.

Mój znajomy wrócił do O. po szkole. Swoje pierwsze przesłuchanie ćwiczył na kocie. Posadził kota na krześle i zadawał jakieś pytania. Kot mu uciekł. Dogonił go, ale kot go ugryzł w rękę. Wtedy mój znajomy wyciągnął pis­tolet i zastrzelił zwierzaka. Powiedział, że tak należy po­stępować z wrogiem.

Wierzyłem w to, co nam mówili na szkoleniach. Wróg mógł się wkradać w nasze szeregi, wróg chciał by wrócił dawny, burżuazyjny ustrój. Za wszelką cenę trzeba mu było w tym przeszkodzić.

Jesienią czterdziestego piątego rozpoczęliśmy akcję wysiedlania Niemców. Milicja otrzymała zadanie, żeby wszystkich Niemców pakować na wozy wojskowe i zbie­rać na stacji w O. Rozdział był taki: kobiety do wagonów osobowych, mężczyźni do towarowych. Radzieccy żoł­nierze stanowili eskortę. My — Urząd Bezpieczeństwa — obstawialiśmy rampę kolejową.

Niemcy na stację przyjeżdżali już zupełnie pozbawieni majątku. Ostatni szaber odbywał się na rampie. Zabiera­no wszystko, pozostawiając ubranie, które mieli na sobie. Czasem nawet co wartościowsze rzeczy ściągano przed wejściem do wagonu. Nad całością czuwał staros­ta. Chodził z pistoletem na wierzchu. Od czasu do czasu wyjmował go zza pasa i podrzucał jak kowboj.


W czterdziestym szóstym otworzono w O. gimnazjum z jedną klasą dla pracujących. Zapisałem się. W mojej klasie byli tylko pracownicy Urzędu Bezpieczeństwa i kil­ku dyrektorów przedsiębiorstw. Jak się człowiek nie na­uczył — wyciągał pistolet, kładł na ławkę, to wtedy nau­czyciel wiedział, że nie ma co pytać. Maturę zdałem bez problemów.

Po maturze dostałem cichy cynk od szefa, że mnie szy­kują na studia. Nie do jakiejś resortowej szkoły w woje­wództwie, ale na normalne studia do Warszawy. Jak na warunki resortowe już byłem człowiekiem wykształco­nym, z maturą. Studia były następnym szczeblem. Otwie­rały przede mną karierę. Do wyboru były dwa kierunki: prawo i handel zagraniczny. Wybrałem handel.

Na moim roku studiowało wielu funkcjonariuszy UB, ale nikt o sobie nie wiedział. Byliśmy dobrze zakonspiro­wani. Jeszcze przed studiami powiedziano mi, że na ra­zie mam spokój. Jak będę potrzebny, sami się zgłoszą. Już po studiach ze zdziwieniem poznawałem po raz dru­gi swoich kolegów z roku, z grupy. Spotykaliśmy się na korytarzach przy Rakowieckiej, w Centrali. Pytaliśmy się nawzajem:

Idąc na studia nie byłem przeszkolony wywiadowcze. To mnie uchroniło przed dodatkową pracą. Miałem się tylko uczyć. Penetracja środowiska studenckiego szkoły nie miała sensu. U nas studiowali tylko pracownicy kad­rowi resortu, agenci, albo ludzie dokładnie sprawdzeni, co do których też miało się plany na przyszłość. Jednym słowem, była to nasza szkoła. Kto ją skończył, to już był w życiu ustawiony.


Józef Z.:

Po studiach awansowano mnie na kapitana. Wielu ko­legów z mojego roku zaczęło pracować w bezpiece do­piero po studiach. Przechodzili szkolenia. Ja się wybroni­łem przed szkołą. Miałem już za sobą kilkuletnią prakty­kę i tytuł: wykwalifikowany pracownik handlu zagra­nicznego.

Skierowano mnie do pracy w jednej z ważniejszych

central handlu zagranicznego. Kierowanie odbywało się

zawsze poprzez departament kadr Ministerstwa Handlu

Zagranicznego. Tak było zawsze po Unii handlowej, jak

moja. Od samego powstania kadry MHZ były obsadzone

przez tak zwaną drugą linię, czyli oficerów SB biorących

tylko pensję w MHZ. Druga Unia w każdej chwili mogła

stać się pierwszą, jeśli sytuacja w kraju tego wymagała.

Ja brałem pensję w MHZ i wyrównanie do pensji oficera

na Rakowieckiej. Dochodziły jeszcze jakieś premie z cen-

trali handlowej, prowizje i różne inne zyski. W sumie

pieniędzy było dość.

Już idąc na studia wiedziałem, że szykują mnie do Jedynki", czyli do wywiadu. Centrala handlu zagranicz­nego to była jedynie instytucja przykrycia. Oficerów Je­dynki" przygotowywano do wyjazdów zagranicznych. Praca operacyjna za granicą to była istota roboty wywia­dowczej. Ale nie wszyscy wyjeżdżali. Kierownictwo De­partamentu I patrzyło niechętnie na tak zwanych „akty­wistów". Przeciętność była najmilej widziana. Wszystko powyżej przeciętności było podejrzane i należało się te­go obawiać. Jeżeli aktywista był nadgorliwcem, to go przesyłano do pionu informacyjnego, czyli na tak zwane „zesłanie". „Zesłanie" blokowało dłuższy zagraniczny wyjazd. Pracownicy wydziału informacyjnego mogli od czasu do czasu, zwykle raz na dziesięć lat, wyjechać za granicę w ramach pomocy administracyjnej do konkretnej ambasady. Takie wyjazdy nazywaliśmy „wykopkami". „Wykopki" nigdy nie były dłuższe niż trzy miesiące. Kie­dyś, na początku lat siedemdziesiątych, na zebraniu or­ganizacji partyjnej I Departamentu wiceminister Milew­ski otrzymał pytanie od kobiet pracujących w pionie in­formacyjnym (było ich około sześćdziesięciu), czy są dla kobiet możliwości wyjazdu na wykopki. Milewski się za­myślił i odpowiedział:

Na razie nie ma możliwości, ale napiszcie raporty, to się wam przydzieli po pięć, dziesięć dolarów na zakupy.


Żadna nie napisała.

W Departamencie I były wydziały. Wydziały dzieliły się na sekcje. Struktura wyglądała następująco:

Wydział I — szkoleniowy

Naczelnikiem był najdłużej generał Jan Słowikowski, przedtem pracownik rezydentury w Stanach. O Słowikowskim mówiło się, że jest najzdolniejszym, najinteligentniejszym pracownikiem .jedynki", bo nie mając matury został magistrem.

Zespoły wydziału I:

  1. Zespół kserografów — podlegał bezpośrednio
    naczelnikowi. Śmialiśmy się z tego zespołu, bo składał
    się z czterech pułkowników przyjętych w czterdziestym
    piątym do UB. Na placówkach dyplomatycznych pracowali jako szyfranci. Ich praca na kserografach polegała
    na odbijaniu, powielaniu, praca bezmyślna, mechaniczna. Żaden zespół ani wydział nie miał tak wysokiego
    średniego stopnia — pułkownik.

  2. Sekcja maszynistek.

  3. Sekcja przygotowania materiałów do szkolenia.

Sekcja lektoratu (Słowikowski zatwierdzał angielskie teksty nie znając języka angielskiego, ani zresztą żadnego innego obcego języka).


W sumie w Wydziale I pracowało około piętnastu, dwudziestu osób. Wydział II wywiad niemiecki

Słynna w naszych kręgach stała się „afera bydgoska". Pracownicy Wydziału II Komendy Wojewódzkiej w Byd­goszczy podjęli w połowie lat siedemdziesiątych grę ope­racyjną z agentem niemieckim. Prowadzili agenta tak l nieudolnie, że ten, wypuszczony do Niemiec, przywiózł l wyjątkowo dezinformujące materiały. W Centrali łapano l się za głowy ze zdziwienia. Kilka osób w Bydgoszczy l poleciało ze stanowisk. Tłumaczyli się, że chcieli do departamentu przekazać już gotowe materiały.

Wydział III — kontrwywiadowcze zabezpieczenie polskich placówek dyplomatycznych za granicą

To był mój wydział. Pracowałem w nim od początku. Pracownicy „trójki" byli najlepiej, najwszechstronniej wyszkoleni. Znali dogłębnie tajemnice wywiadu i zagad­nienia kontrwywiadu. Po praktyce w kraju wyjeżdżali na placówkę za granicę. Ale nigdy nie zostawali rezydenta­mi. Najwyżej radcami handlowymi, albo attachees hand­lowymi ambasady. Rezydentem w każdej placówce był najczęściej pierwszy sekretarz ambasady. Zadaniem Wy­działu III była również kontrola przestrzegania tajemnicy państwowej i służbowej przez inne wydziały Departa­mentu I.

Oficerowie Wydziału III wyjeżdżali za granicę na cztery do pięciu lat. Z góry wiadomo było, że w danym kraju jesteśmy namierzeni. Trwała wojna nerwów, bo wiedzieliśmy, że jesteśmy obserwowani i oni zdawali sobie spra­wę, że my wiemy. Dochodziło do zabawnych sytuacji. Nowy rezydent w Londynie po dwóch tygodniach urzę­dowania został wezwany do Foreign Office, gdzie powie­dziano mu wprost:


- Panie Mieczysławie S., dobrze wiemy kim pan jest. Znamy pana zadania, więc jeśli chce pan z nami żyć w zgodzie, to musi pan siedzieć cicho i nie zajmować naszej uwagi. Współpraca z pana poprzednikiem układa­ła się dobrze, bezkolizyjnie. On wypełniał swoje zadania, my swoje. Nie naruszono statusu paszportu dyploma­tycznego. Chcemy, żeby z panem było tak samo.

No i przez pięć lat Mietek miał spokój. Aż Milewski się wkurwił, bo Miecio zamiast pracować przysyłał dezaktualizowane wycinki prasowe, a my gazety z Anglii mięliśmy kilka godzin po ich wydrukowaniu.

Gorzej trafił Staszek B. Stary pracownik. W UB od czterdziestego piątego. Zanim wysłano go na rezydenta do Szwajcarii, pracował jako osoba towarzysząca kurie­rowi. Jeździł z wizytacją do polskich placówek dyploma­tycznych. Używał różnych nazwisk i różnych paszpor­tów. Każdy kraj jest uczulony na osoby towarzyszące i na kurierów. Staszek wyjechał do Berna, a po tygodniu został wezwany do szwajcarskiego MSZ, gdzie mu zada­no następujące pytanie:

Szanowny panie pierwszy sekretarzu ambasady, jak się pan właściwie nazywa, bo w Szwecji był pan Bolesławskim, w Brukseli towarzyszył pan kurierowi jako Bogusławski, a do Anglii kierowano pana jako Bozierew-skiego. W związku z tym nie wiemy, kim pan jest na­prawdę. Dlatego staje się pan oficjalnie persona non gra­ta i ma pan dwa tygodnie na opuszczenie Szwajcarii.

Staszek wrócił i jeszcze miał kłopot, bo wyjeżdżając z Polski wynajął komuś mieszkanie na cztery lata.

Najbardziej rozbudowana była siatka w USA. Rezydent był w Waszyngtonie (oficjalnie I sekretarz ambasady). W konsulacie w Nowym Jorku naszym pracownikiem był radca handlowy. W większości ambasad pracownikami kadrowymi byli: zastępca konsula albo konsul generalny.


W ambasadzie polskiej w USA pracowało około dwu­dziestu kadrowych esbeków. Ambasador wiedział do­kładnie kto jest kto, ale ambasadorowie rzadko byli na­szymi ludźmi. To było niepotrzebne. Byli tylko od repre­zentowania, na pokaz, więc musieli wyglądać na czys­tych. Faktycznym przedstawicielem interesów Polski Lu­dowej był rezydent SB - najważniejszy człowiek w am­basadzie.

Wydział III Departamentu I nie notował większych wpadek, ale było kilka niewypałów, czyli nieudanych werbunków agenturalnych. W sześćdziesiątym szóstym uzyskaliśmy informację, że w polskim biurze radcy hand­lowego w Atenach pracuje jako sekretarka Greczynka. Kobieta doskonale znała język polski, bo kilka lat miesz­kała w Warszawie. Oficer kadrowy z Aten (zajmował sta­nowisko attache handlowego) powiadomił depeszą, że Greczynka jest przygotowywana do werbunku. Przez rok prowadzono z nią rozmowy wstępne, nie ujawniając o co chodzi. Podkreślano, że Polska zawsze jej pomaga­ła, że potrafimy cenić przyjaciół i takie podobne rzeczy. Wydawało się, że rozumie o co chodzi. Wreszcie wyje­chał do Grecji Jan Bisztyga - formalnie wysoki funkcjo­nariusz MSZ. Jako pracownik operacyjny otrzymał zada­nie zwerbowania agentki. Wspólnie z kurierem i attache handlowym zawieźli ją do restauracji. Zaczęli rozma­wiać. Wszyscy myśleli, że werbunek będzie formalnością. Attache przedstawił Bisztygę jako oficera MSW. Padła otwarta propozycja współpracy. Kobieta się wystraszyła, rozpłakała. Odmówiła podpisania zobowiązania. Zagro­ziła, że jeśli nie dadzą jej spokoju," wszystko przekaże swojemu szefowi - radcy handlowemu. To akurat nie była największa groźba, ale Greczynka mogła sypnąć swoim. Zagrożono, że jeśli treść rozmowy przekaże ko­mukolwiek, to stanie się jej coś złego. Pracowała nadal, ale pod czujnym okiem attache. Nie stwierdzono, żeby sypała. Za to kierownictwo opieprzyło całą obsługę pla­cówki, bo to plama dla całego departamentu. Nie dość, że werbunek się nie udał, to jeszcze ujawniono trzech pracowników.

Wydział W — USA, Ameryka Środkowa i Południowa

Wydział V — kraje niemieckojęzyczne, Skandynawia, Bene-lux, Francja

Wydział V miał dwie poważne wpadki. Na początku lat siedemdziesiątych sprzątaczka ambasady francuskiej w Warszawie — Polka, nawiązała romans z kierowni­kiem tajnej kancelarii tej ambasady. Sprzątała po połud­niu, jak nie było pracowników. Po sprzątaniu spotykała się z Francuzem i kochali się w jego tajnej kancelarii. Przed kimś się wygadała, że ma romans. Ktoś powiedział dalej i tak to trafiło do nas po sznureczku, bo trzeba sobie zdawać sprawę, że wszystkie nitki wiodły do nas. Jeśli o czymś nie wiedzieliśmy, to znaczy, że tego nie było.

Kontakt łóżkowy postanowiliśmy zamienić na opera­cyjny. Po pięciu miesiącach przygotowań spotkaliśmy się z kobietą w mieście w lokalu konspiracyjnym. Zgodziła się pełnić rolę agentki. Do lokalu zaprosiła Francuza. Przez kilka dni kochali się w dobrych warunkach, niby u koleżanki. Potem, w czasie jednego z umówionych spotkań, weszli pracownicy operacyjni i wyciągnęli zdję­cia intymne, nagrane rozmowy, westchnienia rozkoszy. Normalny szantaż — współpraca albo kompromitacja. Współpraca oznaczała wykonywanie pewnych zleceń, na przykład fotografowanie materiałów z tajnej kancelarii. Wybrał współpracę. W celu ulepszenia metody zbierania materiałów przeprowadziliśmy kilkumiesięczne szkole­nie. W tym czasie para otrzymała inny lokal, z dużym łóżkiem. Lokal był zradiofonizowany.


Na początku dostawał symboliczne pieniądze. Byłby dostawał większe, ale niestety nastąpiła wpadka, bo on poza wiedzą pracowników operacyjnych zaczął fotogra­fować dokumenty na własną rękę. Domyślaliśmy się, że chciał nas zaskoczyć, udowodnić, że jest dobrym agen­tem. Francuzi go namierzyli. Zrywał plomby w szafkach, robił zdjęcia i pieczętował powtórnie. Za którymś' razem zostawił otwartą szafę. Przeprowadzono śledztwo. Prze­wieziono go do Francji. Przyznał się do wszystkiego. Wy­rok — osiem lat. Był porucznikiem. Wykazał skruchę. Ujawnił metody działania wywiadu komunistycznego, dlatego dostał tak niski wyrok. Po tym wydarzeniu za­częto zwalniać polskich pracowników z ambasad w War­szawie.

Wpadka druga: W 1985 roku do naszej ambasady w Sztokholmie zwrócił się listownie obywatel szwedzki pisząc, że posiada interesujące materiały z Głównej Kwa­tery NATO z Brukseli. Materiały miały dotyczyć Polski i innych krajów socjalistycznych. Rezydent po otwarciu listu nie porozumiał się z Centralą. Wydawało mu się, że informacja jest niewiarygodna. Sam zdecydował, że naj­lepiej będzie pokazać list szwedzkiej policji politycznej. Rezydent był pewien, że ma do czynienia z prowokacją. W liście oznaczono dokładny termin spotkania i przeka­zania materiałów natowskich. Gdy nadszedł termin kon­taktu policja zdjęła człowieka z materiałami, o których pisał w liście. Na drugi dzień cała szwedzka prasa roz­pływała się w pochwałach dla polskiej ambasady, która pomogła szwedzkim służbom specjalnym ująć groźnego szpiega, zakonspirowanego w kwaterze głównej NATO. Jak się kierownictwo dowiedziało, natychmiast wezwano rezydenta — Waldemara W. do Warszawy. Dostał dwa miesiące na uregulowanie stosunku do służby, potem został zwolniony z wilczym biletem. Nie wiem, co teraz robi. Ma przegrane życie, bo już zawsze będzie namie­rzony, podejrzany.

Byliśmy bardzo przewrażliwieni po sprawie inżyniera Strawy z Metalexportu — naszego agenta w RFN, który poszedł na współpracę z wywiadem niemieckim. Strawie zaczęto się przyglądać wtedy, gdy wydawał więcej pie­niędzy niż zarabiał. Prowadził wystawny tryb życia. Roz­poczęto wnikliwą obserwację. Rezydenturę w RFN po­proszono o dokładne ustalenie źródeł zarobkowania Strawy. Po dwuletnim rozpoznaniu wiedzieliśmy tyle, co na początku śledztwa. Nie mięliśmy żadnych dowodów, jednak kierownictwo wydało zgodę na aresztowanie. Strawę zwinięto z lotniska przed odlotem do Frankfurtu (to było takie teatralne aresztowanie, nasze kierownict­wo chyba gustowało w takich zatrzymaniach publicz­nych, bo przecież Strawę można było łatwo zdjąć w domu, albo w ministerstwie). Po przewiezieniu na Ra­kowiecką przebrano go w więzienne ubranie i zostawio­no samego w pokoju przesłuchań. Po kilku godzinach odegrano mu sygnał rozpoznawczy radiostacji Wolna Europa. Wtedy wszedł pracownik i zapytał: — No i co, Herr Strawa, wystarczy?

To był bluff, bo nic nie wiedzieliśmy. Ale na Strawę ten bluff wystarczył. Nerwy mu nie wytrzymały. Przyznał się do czteroletniej współpracy z wywiadem BND.

Wyrok wkrótce wykonano. Prasa podała, że został stra­cony, a wyglądało to tak: rano wszedł do jego celi funk­cjonariusz. Skłamał, że Rada Państwa skorzystała z pra­wa łaski. Wyprowadził go z celi. Szli korytarzem. W któ­rymś' momencie funkcjonariusz — kat wyciągnął pistolet i strzelił mu w tył głowy.


Wydział VI — kraje demokracji ludowej w Europie i na świecie

Wydział VII — Azja, ze szczególnym uwzględnieniem Chin i Japonii

W Departamencie I pracowało około sześciuset do ty­siąca osób. W całym ministerstwie przy Rakowieckiej przeciętnie dziesięć tysięcy.

Departament I był najważniejszy. Pracownicy tego de­partamentu to miała być doborowa kadra. Przynajmniej w założeniach. Praktyka była trochę inna. Byli ludzie inteligentni, ale byli też kompletni idioci, bez wykształ­cenia, bez przygotowania. Błąd w sztuce polegał na tym, że ci ludzie, często starzy zasłużeni frontowcy, pełnili odpowiedzialne funkcje. Naczelnik Wydziału IV (wywiad amerykański) — sam nieuk — nienawidził ludzi inteli­gentnych i wykształconych. Gdy otrzymywał korespon­dencję z rezydentury w USA wołał sekretarza partii ko­mitetu wydziałowego, któremu ufał bezgranicznie i mówił: — Przetłumacz mi do kurwy nędzy (to był jego ulubiony zwrot) te łacińskie słowa, co ten debil wypisu­je-

A tam były takie zwroty i słowa jak par excellence, sui generis, kurtuazja, gentelmen's agreement.

Jak rezydent przyjechał na urlop do Polski, radzono mu, żeby nie używał trudnych słów. Nie posłuchał, nadal pisał tak samo i został odwołany ze względów dyscypli­narnych.

Więc przede wszystkim posłuszeństwo. W Departamen­cie panowały stosunki feudalne. Zwykły pracownik drżał przed naczelnikiem wydziału, naczelnik przed kierow­nictwem departamentu, dyrektor departamentu schlebiał ministrom, a minister dbał o dysponenta politycznego, którym był sekretarz partii, mający pod sobą cały aparat ucisku czyli sprawiedliwość, milicję, wojsko, WSW i SB.


Od naczelnika wzwyż wszyscy się macali, badali swoje wpływy, szukali słabych punktów przeciwnika. Specem od robienia intryg był Milewski, od 1970 roku wicemi­nister spraw wewnętrznych. Człowiek się nie spodzie­wał, a tu w którymś momencie atak i kariera przerwana. W 1974 przerwał doskonale się zapowiadającą karierę generała Oska — dyrektora I Departamentu. Akcje Oska rosły. Milewski czuł się zagrożony. Osek miał dobry start, bo go popychał Szlachcic. Osek i Szlachcic poznali się na wczasach w Bułgarii. Przypadli sobie do gustu. Ponieważ depesze od rezydentów z całego świata trafiały wprost na biurko Oska, codziennie rano przekazywał najświeższe informacje Szlachcicowi. Jak Szlachcic prze­stał być ministrem, to i Oska Milewski się pozbył. Po­szedł w odstawkę na zastępcę prezesa Głównego Urzędu Ceł. Zepchnięcie Oska było wyłomem od pewnej obowią­zującej reguły. Zasada była taka, że dyrektor departa­mentu, jeśli odchodził, to najniżej na jakiegoś wiceminis­tra. Istniała wprawdzie instytucja tak zwanej „przecho­walni", ale Oska do niej nie zakwalifikowano, tylko wy­kopano jak psa. „Przechowalnia" była dla zdekonspirowanych pracowników wywiadu i dla niektórych skom­promitowanych członków rządu albo działaczy partyj­nych. Na przechowalnię jechało się do Moskwy. Na przy­kład kiedyś minister żeglugi przejechał w Alejach Ujaz­dowskich człowieka idącego po pasach. Za karę wyjechał do Moskwy. Został radcą przy RWPG. Inna sprawa — Jerzy B. miał wyjechać na placówkę jako rezydent. Z tej radości się upił i skradziono mu paszport. Wyjazd miał być następnego dnia. Do ambasady poszła „zielona depe­sza", że proponują kogoś innego, bo kandydat z przy­czyn zdrowotnych nie może wyjechać. B. znalazł prze­chowalnię w Moskwie, a po trzech latach został konsu­lem w NRD. Zwykle smród przechodził po trzech, czterech latach. Wtedy się wracało z przechowalni i człowiek znów dostawał szansę.

Milewski — intrygant i hochsztapler, był jednak dosko­nałym fachowcem — organizatorem pracy operacyjnej. Do tego miał świetnego nosa politycznego. Umiał prze­widywać rozwój sytuacji w Polsce. W siedemdziesiątym siódmym wyszła od niego do najwyższego kierownictwa (u nas się mówiło: na najwyższy rozdzielnik') informacja o wzroście sił opozycji. Informacja zawierała fakty zbie­rane przez Departament l, II, III, IV. Dokument podpisa­ny przez Milewskiego trafił wprost na biurko Gierka. Gierek odesłał informację z powrotem do resortu. Pod dokumentem złożył odręcznie napisaną notatkę następu­jącej treści: „Towarzysz Milewski: przewrażliwienie Służby Bezpieczeństwa." Tylko tyle. A to był ostatni dzwonek. Potem winą obarczano służby specjalne, że nie informowały, że nie trzymały ręki na pulsie. Bzdura. Wiedzieliśmy wszystko, ale kierownictwo nie chciało znać prawdy, bo tak było im wygodniej.

Kiedy nadszedł dla mnie czas wyjazdu zagranicznego, zostałem wyprowadzony z Centrali Handlu Zagraniczne­go. Wyprowadzenie odbyło się przez Wydział Zagranicz­ny KC. Najpierw tak zwany dyrektor kierunkowy za­dzwonił do dyrektora departamentu kadr Ministerstwa Handlu Zagranicznego. Dyrektor — oficer Służby Bez­pieczeństwa wezwał do siebie mnie i dyrektora placówek zagranicznych. Nastąpiło oficjalne wręczenie mi nomina­cji na attache handlowego w biurze radcy handlowego w jednym z państw na południu Europy. Dostałem pasz­port dyplomatyczny. Wyjeżdżając na placówkę wypełni­łem kolejną ankietę personalną. Dwadzieścia cztery stro­ny ankiety pracownika wywiadu PRL, z czego dane o ro­dzinie szesnaście stron.


Po przyjeździe na placówkę miałem trzy miesiące na aklimatyzację. Każdy oficer MSW był w tym czasie zwol­niony od zbierania materiałów wywiadowczych. Cały czas poświęcałem na poznawanie topografii terenu, miasta, na naukę języka.

Potem, jak każdy pracownik operacyjny przy ambasa­dzie, miałem obowiązek raz w miesiącu przekazywać ze­brane informacje wywiadowcze rezydentowi. W nagłych przypadkach można było informować rezydenta o każdej porze dnia i nocy. Gdy rezydent otrzymał z kraju infor­mację, którą należało sprawdzić, rozszerzyć, w trybie na­tychmiastowym wzywał do siebie pracowników opera­cyjnych, którym przekazywał informacje jako polecenie centralne, a polecenie centralne to była świętość.

Byłem attache handlowym z pensją 250 dolarów, plus dodatek 20%, plus dodatek od rezydenta, plus fundusz operacyjny. W sumie miałem około 500 dolarów miesięcz­nie. Wtedy i w tamtym kraju to było dużo. Więcej miał tylko rezydent, czyli I sekretarz ambasady — tak zwana grupa B z dodatkiem 50%. Wychodziło mu około 800 dolarów. Więcej miał również ambasador, grupa A-R, oko­ło 1000 dolarów. Rezydent w razie nieobecności ambasa­dora podpisywał wszystkie dokumenty w jego zastęps­twie. W dyspozycji rezydenta znajdował się fundusz ope­racyjny dla danej placówki. Każda suma wydana w pracy operacyjnej musiała być udokumentowana. Zdarzały się jednak fałszerstwa, rachunki bez pokrycia, i resortem co jakiś' czas wstrząsały afery związane z defraudacją pie­niędzy pochodzących z funduszu operacyjnego.

Do rezydenta napływała poczta operacyjna do pracow­ników operacyjnych z kraju, w którym byliśmy. Ja też przekazywałem informacje własne i agenturalne rezy­dentowi. Rezydent przekazywał wszystko za pośrednictwem kurierów dyplomatycznych do Centrali w Warszawie. Kurier przyjeżdżał raz na miesiąc. Razem z nim wi­zytowała placówkę tak zwana „osoba towarzysząca ku­rierowi". Osoba towarzysząca to po prostu wysoki oficer SB sprawdzający na miejscu postępy w pracy operacyj­nej. Każdy posiadał paszport dyplomatyczny. Nie było więc kłopotu z przekraczaniem granic. Można było wszystko wwieźć i wywieźć. Kurier zostawał jeden, naj­wyżej dwa dni, przekazywał pocztę z Centrali i jechał do kilku następnych ambasad na południu Europy i na pół­nocy Afryki. Potem wracał tą samą drogą i zabierał pocz­tę do Warszawy.

Wszyscy traktowali pracę za granicą jakby złapali Pana Boga za nogi. Wiadomo było, że każdy się odkuje, przy­wiezie trochę dolarów po kilkuletnim stażu na placówce. Kurierzy podlegali bezpośrednio wydziałowi kuriers­kiemu MSZ. Kierownikami tego wydziału byli rzecz jas­na oficerowie Służby Bezpieczeństwa. Tajnymi współ­pracownikami wywiadu i kontrwywiadu byli kapitano­wie samolotów i część samolotowej załogi. Kapitanów nazywaliśmy „prawą ręką SB". Typowy przykład - kapi­tan T.K. Zamieszany w 1980 roku w przemyt srebra do Turcji. W Turcji zatrzymała go policja i przekazała pol­skim władzom. Siedział jakiś czas na Montelupich w Krakowie. Wtedy zadziałał Departament II — kontr­wywiad. T.K. zbyt dużo wiedział, żeby go tak zostawić. Mógł sypać, ujawnić materiały kompromitujące ówczes­ne kierownictwo zamieszane w przemyt. Oczyszczono go z zarzutów. Jego nazwisko wymazano z gabloty osób za­trzymanych za granicą. To była taka gazetka za szkłem w korytarzu Departamentu I, na której umieszczano nazwiska schwytanych oficerów kadrowych — rodzaj czarnej listy. Jak ktoś' się na nią dostał, nawet gdy udało mu się wrócić do Polski, to wiadomo było, że jego karie­ra jest przekreślona. Polscy pracownicy ujęci za granicą wracali zwykle w drodze wymiany. Do wymiany tak zwanych szpiegów dochodziło co kilka lat na granicy między Berlinem Wschodnim i Zachodnim.

T.K. wrócił do pracy w powietrzu, ale wkrótce pora­dzono mu, żeby przeszedł na rentę inwalidzką. Zgodził się, bo renta była wyższa niż zarobki. O wiele wyższa.

Moja praca w biurze radcy handlowego biegła dwuto­rowo. Jako attache handlowy zajmowałem się kontakta­mi między tym krajem a Polską. Zaczynałem dzień pracy o ósmej, kończyłem o szesnastej. Prowadziłem rozmowy handlowe, pośredniczyłem w wymianie, w interesach między tamtym a naszym krajem. Miejscowi biznesmeni czasem zapraszali mnie na wystawne obiady. Najbardziej lubiłem obiady w Hiltonie, gdzie pojedynczy obiad kosz­tował najmniej sto dolarów.

Drugim torem biegła moja zasadnicza praca — opera­cyjna. Polegała na inwigilowaniu głównie środowisk przedsiębiorców tego kraju. Interesowało nas wszystko, bo wszystko interesowało Centralę. Nigdy nie wiadomo, jaka informacja i w którym momencie może się przydać. Pisałem notatki, przygotowywałem do werbunku agen­tów.

Centralę interesowały przede wszystkim materiały stra­tegiczne oraz elektronika, jako że kraje natowskie nało­żyły w tym czasie embargo na swoją elektronikę. Dzięki mojej pracy w Polsce zaczęły się pojawiać komputery wykorzystywane przez służby specjalne, badane pod względem przydatności dla uzbrojenia. Departament techniki MSW zamawiał różne urządzenia. Trzeba się było solidnie napracować, żeby należycie wypełnić zada­nie. Intensywność pracy wzmagała się, gdy miał przyje­chać kurier i osoba towarzysząca. Za wyniki rozliczano nas w Centrali.


Na terenie ambasady istniał tak zwany pokój szczelny — jedyne, w stu procentach sprawdzone miejsce. Tam nie mogło być podsłuchu, ukrytych kamer. Pokój szczel­ny był w dyspozycji rezydenta. Nawet ambasador nie miał do niego wstępu. W pokoju rezydent rozpakowywał pocztę kurierską, rozdawał pracownikom i przekazywał kurierom w drodze powrotnej materiały spływające do Centrali.

Pracownikiem SB, ale nie operacyjnym, był również kierowca ambasadora. Do jego obowiązków należało in­formowanie rezydenta, co robi ambasador po godzinach pracy, gdzie jeździ, z kim się kontaktuje. Kierowca pisał raporty i oddawał je rezydentowi. Dostawał za to pod­wójną pensję. Jedną z MSZ, drugą z MSW.

Drugi kierowca zatrudniony w ambasadzie był obywa­telem kraju, w którym przebywaliśmy. Woził I sekretarza ambasady, czyli rezydenta. Zdawaliśmy sobie sprawę, że pracuje dla kontrwywiadu swojego państwa. Chcieliśmy mieć takiego człowieka na oku. Korzyści były obopólne. Taka niepisana umowa między nimi a nami. Jeśli rezy­dent wyjeżdżał na jakieś' tajne spotkanie, wtedy rezygno­wał z kierowcy i samochód prowadził sam. Mięliśmy opracowany system zrywania ewentualnej obserwacji. W razie potrzeby przesiadaliśmy się do innych samocho­dów, korzystaliśmy z metra, z autobusów. Musieliśmy dokładnie znać miasto, żeby jeśli zajdzie konieczność zniknąć w sposób niezauważony.

Do Polski wróciłem w połowie lat siedemdziesiątych. Ponieważ, jak mi powiedziano, brakuje dobrze wyszko­lonych pracowników operacyjnych w Centrali, od razu skierowano mnie do pracy na Rakowieckiej. Straciłem na tym finansowo, bo przykrycie w centrali handlowej gwa­rantowało o wiele wyższe dochody niż pensja pobierana tylko w resorcie.


Ta moja praca na Rakowieckiej to była raczej zabawa w pracę. Porządkowaliśmy materiały spływające z zagra­nicy, piliśmy kawę, herbatę, rozmawialiśmy. No i musie­liśmy być jak zwykle czujni. Wróg nadal nie -spał. Szcze­gólnie, że wróg czaił się w naszych szeregach. Zaraz po przyjeździe dowiedziałem się o pierwszej wielkiej aferze w SB. Afera miała kryptonim „Zalew". Na jej trop wpadł podobno Milewski, wówczas dyrektor I Departamentu. Główną postacią „Zalewu" był Matejewski, który przez kilkanaście lat dyrektorował Departamentowi III. Pod koniec lat sześćdziesiątych awansował na generała, zos­tał wiceministrem spraw wewnętrznych. Jako wiceminis­trowi podlegał mu Departament II, III, biuro śledcze, biu­ro B — obserwacja i biuro W — inwigilacja korespon­dencji. Matejewski wewnątrz resortu stworzył własną grupę przestępczą, zajmującą się przemytem różnego ro­dzaju dóbr wartościowych do Polski. Grupę tworzyli pra­cownicy Departamentu II i III. Część tego zespołu była w Berlinie Wschodnim, część w MSW na Rakowieckiej. Przed awansem Matejewskiego grupa działała spora­dycznie. Po awansie poczuli się kryci. Zaktywizowali swoją działalność, a Matejewski sądził, że jest ponad prawem. Trzeba sobie zdawać sprawę z jednego: działa­nie służb specjalnych w żadnym państwie i w żadnym systemie nie kieruje się zasadami etycznymi. Jest to w większości przypadków robota mijająca się z prawem, ale ponieważ skierowana jest na ochronę interesów pań­stwa, obojętne czy to państwo o ustroju kapitalistycz­nym, czy socjalistycznym, to każda droga wiodąca do celu jest dobra i słuszna. Matejewski postąpił podwójnie bezprawnie, bo nie dość, że kradł cudze dobra (co w pracy wywiadowczej jest normalne i dopuszczalne, choć w sensie powszechnego prawa zabronione), to jesz­cze te dobra sobie przywłaszczał. Kiedy Matejewskiego

awansowano na generała, a potem wiceministra, robota poszła na całego. Do Polski zaczęto masowo sprowadzać złoto w sztabach i w wyrobach. Do 1970 roku grupa Matejewskiego sprowadziła dla siebie i weszła w posiadanie około tysiąca kilogramów złota. Złoto przemycano już od początku lat sześćdziesiątych. Milewski wpadł na trop kilka lat później. Ale wpaść na trop, to nie znaczy jeszcze zlikwidować grupę od razu. Pozwolono im działać do siedemdziesiątego roku. Dobra cały czas spływały. Mi­lewski wiedział, że przerywając proceder ograniczy napływ złota. Aresztowania nastąpiły w 1970 r. Obok Matejewskiego zgarnięto jeszcze kilku wysokich ofice­rów: pułkownika Smohiika i pułkownika Żmijewskiego — wicedyrektorów Departamentu II MSW, pułkownika Milkę — dyrektora Biura Przestępstw Gospodarczych Ko­mendy Głównej MO. Milce podlegały wszystkie biura przestępstw gospodarczych w komendach wojewódz­kich. Na zlecenie Milki rozpracowywano cinkciarzy, pa­serów, pobierając sowity okup. Ostatnim aresztowanym wysokim oficerem był pułkownik Budzyń — naczelnik w II Departamencie.

Matejewski nie przyznał się do posiadania złota. Nic u niego nie znaleziono. Smolnik też się nie przyznał, nie oddał ani grama.

Kiedy przyszli po Żmijewskiego zastali go ubranego. Szykował się do wyjścia z domu. Oficerom, którzy po niego przyszli, oddał stojącą na stole teczkę wypchaną wyrobami ze złota i powiedział, że właśnie szedł do Cen­trali, żeby o wszystkim powiedzieć i oddać. Żmijewski poza grupowym przemytem złota zajmował się również od czasu do czasu przemytem indywidualnym. W sześć­dziesiątym dziewiątym kazał przywieźć z Berlina do Pol­ski sto tysięcy żyletek „Silver". Zarobił wtedy ponad osiemset tysięcy złotych.


Milkę zgarnięto z działki pod Warszawą. Przekopano cały ogródek. Pod różami znaleziono pięć kilogramów złota.

Budzynia zdejmowano na końcu. Już wiedział, że jest wpadka. Na dzwonek do drzwi wyrzucił przez okno na ulicę sto tysięcy dolarów. Na dole stała obstawa. Pozbie­rali pieniądze i grzecznie odnieśli na Rakowiecką.

Wkrótce po „Zalewie" wyszło „Żelazo". Tym razem oskarżono Milewskiego. Nikt go nie żałował i nikt się nie zdziwił. Znane były w całym wywiadzie przyzwycza­jenia Milewskiego do kolekcjonowania cennych rzeczy. Każdy rezydent, kurier czy inny pracownik resortu pra­cujący za granicą lubił coś dawać Milewskiemu w pre­zencie. Szef najchętniej przyjmował numizmaty i cenne znaczki. Trwała rywalizacja między pracownikami o to, który przywiezie ciekawsze zbiory. Milewski potrafił docenić przydatność swoich pracowników.

Adam G.:

Było nas dziewięcioro dzieci. Ja byłem ten środkowy. Ojciec miał piętnaście hektarów. Kilka odziedziczył po dziadku, resztę dostał z reformy. Był jedynym piśmien­nym w naszej wsi we wschodniej Polsce. Zatrudnili go do przeprowadzenia reformy rolnej. Jak przyszła kolej na niego, to tu sobie wziął więcej, to tam, i tak się uzbie­rało. Potem za to dostawał w dupę, bo go mieli za kuła­ka.

Moja rodzina nie nadawała się do roli. Byli rozgarnię­ci, ale gospodarstwem nie umieli pokierować. Poza tym ojciec nie chciał się zapisać do partii. Gospodarka kulała. W czterdziestym szóstym ojciec wpadł na pomysł, który miał naszej rodzinie zapewnić spokojną przyszłość. Kie­dy się urodził brat — dał mu na imię Bolesław. Potem napisał do Bieruta, by ten został ojcem chrzestnym dzie­cka. I został. Bieruta na chrzcie reprezentował wójt.

Tylko jeden raz ojciec skorzystał z pomocy Bieruta. Wtedy, jak groziło mu więzienie, bo nie oddał obowiąz­kowej dostawy. Pojechał do Warszawy. Bierut go przyjął na dwie minuty. Ojciec złożył podanie o umorzenie, a Bierut obiecał, że sprawie nada bieg. Słowa dotrzymał. Po śmierci Bieruta przyjechała do nas jakaś' urzędnicz­ka z jego kancelarii. Powiedziała, że jest założona ksią­żeczka PKO w Warszawie, na mojego brata. Ani brat, ani rodzice nigdy tej książeczki nie wykorzystali.

Szkołę podstawową kończyłem jako syn kułaka i brat chrześniaka Bieruta. Być może to mnie tak dziwnie nastawiło do świata. Od początku czułem jakieś' rozdar­cie. Wiedziałem, że coś się dzieje ważnego w kraju, ale nie wiedziałem do końca, czy to jest dla mnie dobre, czy nie. W liceum założyłem grupę konspiracyjną. Mieliśmy pistolety. Uważaliśmy się za partyzantkę lewicową, ale nie wiedzieliśmy, z kim należy walczyć. Przeciwnik był dla nas nie znany. Byliśmy partyzantką lewicową, a zmierzaliśmy do obalenia komunizmu w Polsce. Chyba tak wtedy myśleliśmy. Zrywaliśmy portrety Stalina i Bie­ruta ze ścian. Przygotowywaliśmy zamach na dyrektora szkoły — starego komunistę, o którym chodziły słuchy, że nie umie czytać i pisać. Przed maturą zakończyliśmy działalność. Przeszło nam tak szybko, jak się zaczęło.

Po liceum wybrałem geodezję na Politechnice. Podoba­ło mi się to, że ojciec będąc mierniczym dostał tyle ziemi. Przyjazd do Warszawy to była pierwsza podróż pocią­giem. Wyjeżdżając dostałem od siostry kurtkę, bo swojej nie miałem. Nauczyciel matematyki powiedział mi, że na Dworcu Wschodnim trzeba wsiąść w osiemnastkę. Poje­chałem w przeciwną stronę. Poznałem tylko jedną trasę między akademikiem a Politechniką i długo nie odwa­żyłem się zaryzykować innej.

Na pierwszym wykładzie profesor powiedział: musicie mieć redisówki, grafiony, ołówki, wymiary takie a takie. Ja nie wiedziałem, co to redisówka i grafion. Musiałem się dobrze wsłuchiwać, żeby te nazwy prawidłowo zapi­sać. Dostawałem zasiłek stypendialny trzysta złotych. Wystarczyło na opłacenie stołówki i akademika. Próbo­wałem znaleźć pracę w spółdzielni studenckiej, ale tam działały mafie. Zresztą nie miałem czasu na pracę. Trze­ba się było uczyć, chodzić na zajęcia. Nie wytrzymałem tego tempa. Wróciłem na wieś. Zrezygnowałem z Poli­techniki.

Po wakacjach zdałem na matematykę, na Uniwersytet Warszawski. Tu wystarczył tylko zeszyt i długopis. Zapi­sałem się do ZMS. Studiowałem spokojnie. Na ostatnim roku przyszedł do mnie do akademika człowiek w mili­cyjnym mundurze. Przyniósł wezwanie do Komendy Sto­łecznej. Poszedłem. Inny gość, ale nie w mundurze tylko po cywilnemu, zaczął rozmowę w ten sposób: — Towa­rzyszu, ile macie stypendium.

Powiedziałem, ile mam stypendium, określiłem swój stosunek do Żydów, zadeklarowałem chęć wstąpienia do partii. Widziałem uśmiech na jego twarzy. Na koniec zapytał, czy nie mógłbym go od czasu do czasu informo­wać o sytuacji na Wydziale Matematyki. Powiedziałem, że uważam to zadanie za zetemesowskie. Spotykaliśmy się w kawiarni „Pod Kurierem".

Kiedyś zapytał, co mam zamiar robić po studiach. Nie wiedziałem. Wtedy zaproponował pracę w milicji. W duchu myślałem o tym, żeby się gdzieś zaczepić w Warszawie. Ciążyło na mnie stypendium fundowane. Miałem do wyboru: Zambrów, Łapy lub Warszawa. Po- wiedziałem, że się zastanowię, ale decyzję podjąłem już wtedy.

Zanim podpisałem cyrograf jeszcze spytali, jak oceniam postawę Kuronia, Modzelewskiego i innych, tak powie­dzieli: i innych. Jeden i drugi byli już wtedy opozycjonis­tami w partii. Wyczułem intencje pytających i powiedzia­łem, że żydowskie pochodzenie kieruje ku rewizjonizmowi. To się bardzo spodobało. Jak mi potem kadrowiec mówił: — Będziecie mieli dwa i pół tysiąca pensji, to drżałem, żeby się tylko nie wycofali i nie zostawili mnie. W tym czasie pracownik naukowy na Uniwersytecie za­rabiał półtora. Przyjęli mnie. Uwierzyłem, że mam szczęście.

Krzysztof R.:

W biurach paszportowych siedzieli tylko nasi ludzie. Spławiali petenta byle czym. Jak taki postał w kolejce kilka razy, wykłócił się i nie dostał do środka, albo wszedł, ale brakowało mu jakiegoś' dokumentu (zawsze przecież czegoś' brakowało), to następnym razem przy­chodził skruszony. Wtedy można było powiedzieć takie­mu: proszę za mną. A na zapleczu siedział oficer opera­cyjny. Człowiek dostawał paszport albo go nie dostawał. Jeśli cos' dla nas zrobił — dostawał, jeśli nie — to do widzenia, proszę przyjść innym razem.

Adam G.:

Laureatka jednego z konkursów chopinowskich otrzy­mała stypendium do Niemiec Zachodnich. Tam poznała chłopaka i nie wróciła. Jej matka starała się o wyjazd do córki w odwiedziny. Pracownik biura skierował ją do mnie. Matka bardzo chciała wyjechać. Opowiadała wszystko, prawie donosiła na córkę. Ja lubiłem stosować metodę, że niby wszystko wiem. W rzeczywistości znałem kilka faktów z życia jakiejś osoby. Jak człowiek przypuszcza, że wiem więcej, to opowiada szczegóły, żeby nie podpaść.

Jerzy K.:

W 1970 roku SB wyłuskało przywódcę strajku szcze­cińskiego. Posłużono się metodą awansu, żeby go wyr­wać z grupy. Bałuka był tokarzem. Dostał awans na sze­fa wojewódzkiego Związku Metalowców. I już przestał być „swój". Stał się „ich".

W Katowicach odbywał się ogólnopolski zjazd Związku Metalowców. Bałuka został zgłoszony jako kandydat na wiceprzewodniczącego. Po debatach wrócił do hotelu, a tam obstąpiła go SB. Spili go. Rano zaspał na zjazd. W Szczecinie agentura zaczęła podpuszczać: Wysłali go na zjazd, a on się spił jak świnia.

I już autorytet maleje. Już go właściwie nie ma.

Później SB załatwiła Bałuce zaokrętowanie na statek dalekomorskich połowów. W czasie postoju w jakimś porcie, kiedy razem z innymi marynarzami zszedł ze stat­ku, znowu go upito. Statek odpłynął bez Bałuki. W kraju powiedziano, że został za granicą. Później Bałuka wyda­wał we Francji „Robotnika", ale cały czas był kontrolo­wany, chociaż sam o tym nie wiedział. Nie wiedział, że swoje losy zawdzięcza pracownikom operacyjnym Służ­by Bezpieczeństwa. „Robotnika" przewoził do Polski agent Służby Bezpieczeństwa, współpracujący z Bałuką. Oczywiście Bałuka niczego się nie domyślał.

Adam G.:

Byłem dobrym pracownikiem. Odznaczono mnie krzy­żem zasługi. W pracy było wszystko w porządku, ale całe zło zaczęło się w domu. Ożeniłem się w wieku dwudziestu dziewięciu lat. Myślałem, że stworzę super rodzinę. Zanim się oświadczyłem, sprawdziłem kim są krewni, rodzice narzeczonej. Znałem doświadczenia kolegów. Jeśli rodzice odstają politycznie, to przełożeni powiedzą: rób co chcesz, twoja sprawa — ale potem kasują. Wypeł­niłem E-15. Okazało się, że jej ojciec był agentem. To już dobrze. Lepiej nie mogłem trafić.

Ona była tancerką. Nie miała talentu. Najpierw praco­wała w „Śląsku". Pozbyli się jej z byle powodu. Załatwi­łem jej Centralny Zespół Wojska Polskiego. Potem zwią­zała się z grupą „S...".

Któregoś dnia mój przełożony poprosił mnie do siebie.

Nie udawaj wariata — nie dowierzał kolega.
Moim obowiązkiem było informować SB o zamiarze

wyjazdu za granicę członków rodziny. Żona złożyła po­danie w tajemnicy przede mną. Zastanawiałem się, co ona knuje. Przeprowadziłem z nią rozmowę w domu. Ni­czego nie chciała tłumaczyć, tylko krzyczała: Taki z cie­bie komunista, a potajemnie ochrzciłeś dziecko. Twój brat też komunista, a do kościoła chodzi.

Potem wydzwaniała do naczelnika, ale nie chciał mi powiedzieć, o co jej chodziło. Ja byłem od samego po­czątku nieufny w stosunku do niej. Jak się ma całe życie do czynienia tylko z takimi „Ewami"-„Maxami", to i własnej żonie trudno zaufać. Nie wiem już dzisiaj, może ona też była agentką. Chyba właśnie wtedy podję­to decyzję, że muszę odejść z Ministerstwa. Rozwiodłem się, żeby być w porządku wobec Służby. Nie mieli praw­dziwego powodu, by się mnie pozbyć, więc starali się taki powód upozorować.


Wtedy jechałem samochodem po małym pijaństwie. Zawsze tak robiłem. W razie kontroli drogowej pokazy­wałem tylko „blachę" i mnie puszczali. Była noc. Zoba­czyłem na ulicy kobietę. Rozpaczliwie machała rękami. Zatrzymałem się. Zapytała, czy mógłbym ją podwieźć do domu. Była atrakcyjna. Objąłem ją, a ona na to pozwoli­ła. W pewnym momencie zaczęła nagle krzyczeć. Nie wiem skąd, jak spod ziemi wyrósł przed nami radiowóz. Wyskoczyło dwóch po cywilnemu i wyciągnęli mnie z samochodu. Dziewczyna gdzieś się ulotniła. Wciągnęli mnie do radiowozu. Próbowałem stawiać opór. Obez­władnili mnie chwytem za jądra, a od góry tłukli pałą. Już mieli moją legitymację, ale nie robiła na nich wraże­nia. Krzyczałem: Synu, wiesz kogo bijesz? A oni na to: Wiemy, skurwysyna.

Zawieźli mnie do komendy stołecznej. Milicjantowi na bramce, który zawsze kłaniał mi się w pas, przekazali moje dokumenty i powiedzieli, że oddają mnie do dyspo­zycji MSW. Odjechali. Ten na bramce nie wiedział, jak się zachować.

To co ja mam robić, towarzyszu kapitanie? — pytał.

Zabrałem dokumenty i taksówką wróciłem do domu. Rano napisałem raport i poszedłem z nim do naczelnika. On zrobił duże oczy i powiedział, że nic nie wie, że to prawdopodobnie jakaś akcja sterowana z góry. Od tego dnia byłem dla wszystkich kolegów jak trędowaty. Nikt ze raną nie chciał rozmawiać, bali się nawet podawać mi rękę.

Nie potrafię powiedzieć, co czułem. Tak jakbym spadał z drabiny, na którą mozolnie się wspinałem przez wiele lat. Świat się załamał. To wszystko było takie nagłe i niezrozumiałe, zupełny bezsens, bzdura, nikt mi nie potrafił wytłumaczyć o co chodzi. Jak w książkach tego Kafki: jesteś' winien, ale nie wiesz jakie przestępstwo popełniłeś'.

O zwolnieniu z SB powiadomili mnie tydzień wcześniej. Naczelnik odbierając mi blachę powiedział: Towa­rzyszu, już nie jesteście pracownikiem SB, ale pamiętaj­cie, że oficerem zostaje się na całe życie.

To miała być chyba jakaś' groźba, ostrzeżenie.

W uzasadnieniu napisali: „Zwolniony dla dobra służ­by". Wtedy mieszkałem z matką. Widziała, że ze mną źle. Mówiła: Synu, chodź do kościoła.

Poszedłem na wieczorne nabożeństwo. Chyba majowe, nie pamiętam. Niesiono jakieś chorągwie w procesji. Dwóch facetów podeszło i poprosiło, żebym im pomógł nieść. Powiedziałem, że nie mogę, bo mam chore ręce.

Kazimierz M.:

Dopiero po dziesięciu latach pracy w SB wciągnęli mnie do partii. Psułem stopień upartyjnienia, który po­winien wynosić sto procent, a wynosił 99,3. Niedługo po tym, jak mnie przyjęli — zawiesili w prawach członka. Poszło o żonę. Ona symulowała, a to guz sobie nabiła, a to się podrapała i chodziła na skargę, że to ja ją malt­retuję. W komendzie stołecznej plotkowano, że jestem jakimś psychopatą. Po siedmiu latach małżeństwa roz­wiedliśmy się.

Gdybym nie pracował w SB, nie poznałbym pani Marii Hłasko. To było dwa lata po śmierci jej syna, Marka. Pani Maria wynajmowała jeden pokój redaktorce z tele­wizji. Ta redaktorka była pode mną, to znaczy ja ją pro­wadziłem operacyjnie. Pani Hłasko na początku nie wie­działa kim jestem, gdzie pracuję. Dopiero później, jak się lepiej z panią Marią poznaliśmy — przyznałem się. Robi­ła mi wykłady o moralności. Potem redaktorka się wy­prowadziła, a ja i tak przychodziłem do pani Marii. Ro­biłem jej zakupy, jeździłem razem z nią na wieś i upra­wiałem działkę. Ona przygotowywała kolacyjki zapra­wiane wódką, specjalnie przyprawianą herbatą ulung. Wspaniale gotowała, a jak już była chora i nie wstawała z łóżka, to ja gotowałem. Ona tylko dyrygowała. Przyjaź­niłem się z nią do końca życia. Pamiętam, jak mówiła: Kaziu, najważniejsze w życiu to być porządnym człowie­kiem. Teraz chodzę do niej na cmentarz.

Krzysztof R.:

Wychowywałem się w zakładzie podrzutków we Lwo­wie. Tam się nie mówiło, że można mieć matkę i ojca. Wiedziałem tylko, że jest siostra Rozalia, siostra Magda­lena. Dwa razy jakaś kobieta przyszła do mnie, ale nie pamiętam jej twarzy, nie pamiętam, jak się do mnie zwracała. Po trzydziestu latach odnalazłem matkę we Lwowie. Wcześnie osierocona mieszkała u swojej star­szej siostry. Kiedy skończyła szesnaście lat, poszła na służbę. Zaszła w ciążę, ale właściciel majątku nie chciał uznać dziecka i ją wyrzucił. Wróciła do siostry. Miałem jeden miesiąc, gdy poszła ze mną do zakładu podrzut­ków. Dyrektor z początku nie chciał mnie przyjąć, bo przecież nie znaleźli mnie na schodach, na dworcu, czy w koszu na śmieci, tylko przyniosła rodzona matka. Ubłagała go obiecując, że będzie pracować społecznie w zakładzie. Nigdy nie wyszła za mąż. Urodziła czworo dzieci, każde z innego związku.

Byłem w pierwszej klasie, kiedy wybuchła wojna. Cho­dziliśmy samopas, żebraliśmy. I tak do 1942 roku, kiedy Niemcy po dokonaniu selekcji wywieźli nas do zakładu eksperymentalnego, gdzieś pod Łódź. Karmili nas tam specjalną trawą. Dwa razy dziennie wypuszczali na pięć minut do ogródka, a my rwaliśmy i jedliśmy tę trawę. Miała długie sztywne łodygi, a na tym drobniutki gro­szek. Zielony, słodki, ale kiedy dojrzał, robił się gorzki. Jak ktoś' nie zdążył się najeść, w pośpiechu wyrywał tra­wę z korzeniami i chował za pazuchę. Nic poza tym nie dostawaliśmy do jedzenia. Potem Niemcy załadowali nas w wagony towarowe i wieźli prawdopodobnie w głąb Niemiec. Po drodze pociąg się zatrzymał. Niemiec otwo­rzył wagon z okrzykiem „Raus". Zawsze znajdowałem się na pierwszej Unii, czy to w bezpiecznej, czy w niebez­piecznej sytuacji. Wtedy też. Wyskoczyłem pierwszy. Za mną jeszcze czterech. Niemiec krzyknął „Halt". Chyba zostaliśmy podkupieni. Chłopi zawieźli nas lasem do wsi, do księdza na plebanię. Ksiądz ogłosił po cichu wśród najbogatszych parafian, żeby wzięli dzieci na wychowa­nie. Którejś niedzieli przyszło po mszy kilku gospodarzy. Odwracali mnie, oglądali, pytali, czy będę grzeczny. Tra­fiłem do bezdzietnego małżeństwa. On był urzędnikiem w gminie, ona nauczycielką. Pasłem u nich krowy, sprzą­tałem, chodziłem do szkoły, na religię, służyłem do mszy. Czasami podkradałem księdzu parę groszy, jabłka z sadu... Gonił mnie z kijem; jak przychodził do państwa przepraszałem go i godziliśmy się.

W 1944 przez wieś przechodził front. Ksiądz zwrócił się do moich opiekunów, żebym wypuścił konie ze stajni, bydło i trzodę z obory. Pomodlili się za mnie i wyszed­łem pod gradem kuł. Wpadłem do okopu. Siedziało tam trzech Niemców, którym posłużyłem za tarczę. Trzymali mnie na muszce, gdy im torowałem drogę od okopu do okopu. Podprowadziłem ich pod pasiekę. Wiedziałem, gdzie trzeba puknąć, żeby pszczoły wyleciały. Obsiadły Niemców, a ja w nogi. Piwnica plebanii służyła za schron. Wpadłem tam przez okno, nieprzytomny. Obudziłem się następnego dnia już na sienniku. Byłem siwiu­teńki.

Włożyłem poduszkę w okno, żeby mnie strzegła od za­błąkanej kuli i obserwowałem walkę. Przechodził Rosja­nin.

Po wyzwoleniu wsi Rosjanie wpadli jak szarańcza.

A, to wy go ubili? No to dawaj... — Nie pomogły
tłumaczenia, że chcieliśmy go ratować. Wyprowadzili
nas na dziedziniec i rozpoczęli sąd polowy. Ale nikogo
nie skazali. Trzymali tylko, żebyśmy nie przeszkadzali,
kiedy grabili kościół i plebanię. Rzeczy ładowali na samochody ciężarowe. Jak wróciliśmy, już nawet siennika
nie było.

Przeszedł front, dzieci znowu się bawiły na podwórku, ja z nimi. Przezywały mnie: znajda, podrzutek. Ktoś tam wołał: mama, tata. Nie znałem tych słów. Zapytałem swoich opiekunów, co to znaczy. A miałem już dziesięć lat. Pani odpowiedziała:

Słuchaj, Krzysiu, każde dziecko ma mamę i tatę,
a zwykle i rodzeństwo. Twoi rodzice pewnie się gdzieś
zabłąkali. Jak się skończy wojna, odszukamy ich.

To mnie zadowoliło, nie wracałem więcej do tego te­matu. Po wyzwoleniu wyjechaliśmy na Ziemie Odzyska­ne. Pan objął stanowisko starosty, pani inspektora oś­wiaty w powiecie. Ja chodziłem do szkoły, a po lekcjach byłem nadal służącym.

Sprzątanie domu, zakupy, ogród, samochód (dekawka z demobilu), przygotowywanie bankietów, palenie w piecach... wszystko na mojej głowie. Miałem swój pię­kny pokój z mnóstwem zabawek, ale nie miałem czasu na zabawę. Tylko szkoła — dom, dom — szkoła. Pani, pan i służący.

Którejś niedzieli postanowiłem uciec. Napisałem kartkę z podziękowaniem za wychowanie i wieczorem wyszed­łem z domu nie zauważony, w harcerskim mundurku. Nie zabrałem żadnych zapasowych rzeczy, jedzenia ani pieniędzy. Szedłem dwanaście kilometrów pieszo do są­siedniej stacji kolejowej, tak by mnie nikt nie zobaczył. Wszedłem do pierwszego pociągu, jaki nadjechał. Poło­żyłem się na brzuchu pod ławką w jednym z przedziałów i tak przeleżałem kilka godzin. W pewnym momencie nie wytrzymałem, zaczęły mnie parzyć rury centralnego ogrzewania. Wyczekałem, aż ktoś wstał do ubikacji i wtedy wyskoczyłem. Byłem zakurzony, a na mundurku widać było przepalone ślady rur. W przedziale zrobił się popłoch. Pech, bo akurat wszedł konduktor i złapał mnie. Nie chciał uwierzyć, że jestem sam. Wykorzysta­łem moment i zwiałem do następnego wagonu. Był ostatni. Wdrapałem się na dach i tak w zimnie, w desz­czu, bo to była jesień, dojechałem do wielkiej stacji — Poznań.

Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, kręciłem się bez celu, aż w końcu zgłosiłem się na komisariat milicji. Zmyśliłem, że odjechałem od babci, ponieważ ona nie ma za co żyć, że szukam przytułku. Uwierzyli w tę histo­ryjkę. Wydzwaniali, szukali wolnych miejsc, ale nic nie znaleźli. Zawieźli mnie do komendy wojewódzkiej, tam funkcjonariusze w tajemnicy przed komendantem zabrali mnie do koszar. Nosili mnie na rękach, śpiewałem im lwowskie piosenki, bardzo im się podobały. Kucharki do­karmiały mnie. Jeździłem na motorze, majsterkowałem w garażu, wypuszczałem więźniów na siusiu. Tu mi było lepiej, niż u państwa. Ale po miesiącu dowiedział się o mnie komendant.


Ja wiem, że ci się tu bardzo podoba — powiedział.
- Mam nadzieję, że kiedyś będziesz pracował w milicji,
ale teraz musisz się uczyć.

Nie zareagowałem. Komendant znowu szukał dla mnie miejsca, znowu nigdzie nie znalazł. Przypomniał sobie kolegę, dyrektora domu poprawczego. Wysłał do niego funkcjonariusza, z listem i ze mną. Zajechaliśmy przed bramę poprawczaka. Przywitał nas wiszący nad bramą z rozpostartymi rękami święty Józef. Dyrektor pogłaskał mnie po głowie i powiedział:

Mam nadzieję, że będzie ci tu dobrze. Będziesz
miał szczególną opiekę.

Byłem w grupie średniaków. Po lekcjach grałem w or­kiestrze szkolnej. Dwa razy w tygodniu pani dyrektorowa zapraszała mnie do domu. Nadawaliśmy przez radio­węzeł audycję dla kolegów. Potem zostawałem na kola­cji. Przynosiłem do sali ciasto i inne dobre rzeczy, dzieli­łem się nimi z kolegami. Dodatkowo prosiłem, żeby mnie przydzielono do pracy w kuchni, ponieważ z wczesnego dzieciństwa pozostał mi lęk głodu. Chciałem być bliżej jedzenia.

Jako jedyny w grupie miałem przepustkę na miasto. Chłopcy nie uwierzyli, że ja tak niewinnie siedzę w po­prawczaku. Minęło pół roku, a po mnie nikt się nie zgła­szał, chociaż komendant obiecywał, że zostanę tu tylko trzy miesiące. Koledzy zaczęli robić mi różne kawały. Pewnej nocy wywlekli mnie na środek sali i tłukli pasa­mi. Waliłem pięściami w podłogę w nadziei, że usłyszy wychowawca, który mieszkał pod nami. I usłyszał. Przy­biegł z nahajem. Wygonił chłopaków na plac przed bu­dynkiem i dał taką musztrę, że krew sikała z kolan.

Wiedziałem, że jeśli po tym incydencie zostanę, zabiją mnie. Na drugi dzień po kolacji wyszedłem przez bramę, żeby już tam nie wrócić. Wiedziałem również, że nikt nie może mnie zauważyć. Zdjąłem drewniaki i charakterys­tyczny ciemnozielony mundur z demobilu, przeznaczony specjalnie dla domów poprawczych. Spodnie udarłem do kolan. Szedłem lasem wzdłuż torów kolejowych, do Poz­nania. To jest jakieś' dziewięćdziesiąt kilometrów. O pią­tej rano dotarłem do tej samej komendy, w której miesz­kałem. Tam już się pozmieniali ludzie, moje użalanie nowy komendant skwitował:

W kuratorium wyszukali miejsce w zakładzie pod Poz­naniem. Znów zapisałem się do orkiestry i do kuchni. Dyrektor zauważył u mnie talent organizacyjny, zapro­ponował pracę w sekretariacie: odbieranie telefonów, paczek na poczcie, wypisywanie papierków... Minęło kil­ka miesięcy, przypomniałem sobie o opiekunach. Napisa­łem do nich list z adresem zwrotnym, że bardzo mi tu dobrze. Nie minął miesiąc, a przyszło pismo z sądu, kie­rujące mnie ponownie do opiekunów, jednakże pod wa­runkiem mojej zgody. Dyrektor powiedział: Twoja wola. Podpisałem, jednak co dom, to dom. Miałem nadzieję, że się poprawi, że mnie zaakceptują. Wróciłem do miasteczka, skąd uciekłem. Jego mieszkańcy żyli tym wydarze­niem przez cały następny dzień. Okazało się, że opieku­nowie szukali mnie po całej Polsce, bezskutecznie.

Zaczęło się życie, jakie już znałem. Po trzech miesią­cach uciekłem ponownie. Tym razem nie zostawiłem kartki, wyruszyłem pociągiem z tej samej miejscowości. Tak jak poprzednio wsiadłem w pierwszy przypadkowy pociąg. Usadowiłem się w budce wartowniczej na tyłach ostatniego wagonu. Dojechałem do spalonej Warszawy. Przebiłem się przez tłum ludzi do hali Dworca Głównego i myślałem co dalej. Wtedy podszedł do mnie starzec z walizką, w ręku trzymał plik świętych obrazków.

Od dziecka ludzie chętnie kupowali. Przez godzinę sprzedałem sto. Dał mi następny plik. Chodził za mną krok w krok. Pod wieczór ledwo trzymałem się na nogach. Od kolacji poprzedniego dnia wypiłem tylko pół butelki oranżady, którą kupił starzec. Drugą połowę wypił on.

Słuchaj, chłopcze, teraz pojedziemy do mnie do
domu, a jutro skoro świt znowu będziemy handlować.

Pojechaliśmy ciuchcią do Włoch pod Warszawę. Po ko­lebiących się schodach bez poręczy wdrapaliśmy się na poddasze na wpół spalonej kamienicy. Starzec otworzył z kłódki drzwi do małego pokoiku. W środku prycza, stół, połamane krzesło i kuchnia na węgiel. Na niej czar­na kawa. Z szuflady wyjął razowy chleb i słoik ze smal­cem. Po kolacji natychmiast zasnąłem. Przebudziłem się, bo poczułem, że ktoś' mnie obmacuje. Zobaczyłem, że obydwaj jesteśmy nago. Skoczyłem z łóżka w kąt pokoju i przykucnąłem skulony. On z krzykiem:


Zamknął od wewnątrz drzwi na kłódkę, wyjął z szufla­dy długi nóż i położył na stole.

Kładź się spać. — Na zmianę spoglądał na nóż i na
mnie.

Zrozumiałem, że nie mam wyjścia. Położyłem się na łóżku... Prosiłem tylko Boga, żeby jak najszybciej nastał świt, wtedy będę coś kombinował.

Rano taka sama porcja jedzenia i w drogę po walących się schodach, dalej ciuchcią na Dworzec Główny. Pakiet obrazków w rękę... Nie spuszczał ze mnie oka. Wyko­rzystałem moment, kiedy ludzie wyszli z pociągu. Wyr­wałem się, wmieszałem w tłum i wybiegłem wprost na Towarową, całą w gruzach. Dotarłem na Piusa, obecna Piękna. Dowiedziałem się, że tam jest Czerwony Krzyż. Rozdawali zupę. Pomyślałem, pożywię się. Jakaś babin­ka pożyczyła mi swoją menażkę i poczekała, aż zjem.

W biurze Czerwonego Krzyża skierowali mnie do Caritasu na Krakowskie Przedmieście, do schroniska dla bez­domnych. Dostałem kartkę żywnościową. Trzy razy dziennie przychodziłem na zupę, a tak łaziłem po gru­zach, opalałem się na spalonej ławce, tam gdzie teraz stoi pomnik Mickiewicza, karmiłem gołębie okruszkami z obiadu. Spałem na skwerku. Tylko raz skorzystałem z noclegu w schronisku, tej samej nocy przyszedł do mnie pedał. I to był ten ostatni raz.

Pewnego dnia zgłosiła się do Caritasu jakaś staruszka, oddałem jej swoją kartkę. Mnie już tam dobrze znali, więc i tak dostałem swoją porcję. Ale akurat wtedy była kontrola, wyrzucili mnie. Z powrotem poszedłem do Czerwonego Krzyża.

Przewodnicząca Ligi Kobiet wzięła mnie do siebie. Mieszkała z mężem i rodzicami w jednym pokoju. Brała mnie codziennie ze sobą do biura na Mokotowską. Mieli tam pracownię lalek i ja im pomagałem.

Którejś niedzieli poszedłem na spacer w kierunku Ła­zienek, były obstawione przez wojsko. Opowiedziałem o sobie wartownikowi. On powiedział:

Poczekaj, jak skończę służbę, pójdziemy do dowództwa, może cię przyjmą.

W orkiestrze reprezentacyjnej zbadali mój słuch mu­zyczny.

Chcesz zostać? — zapytali.
- Tak.

Ogolili mnie, dostałem mundur, najmniejszy jaki był, a i tak za duży. Najpierw grałem na werbelku, potem na sygnałówce, wreszcie na trąbce. Chodziłem też do liceum wieczorowego. Po dziesięciu miesiącach wstąpiłem do orkiestry i do zaocznego konserwatorium muzycznego. Organizowałem w wojsku wieczorki, przedstawienia, różne imprezy. Założyłem też swój zespół muzyczny, z którym chałturzyliśmy na wiejskich zabawach i wese­lach. Kiedy miałem przystąpić do przysięgi wojskowej, przypomniałem sobie o opiekunach. Zaprosiłem ich na przysięgę. W tym dniu oficjalnie pozwolili mi zwracać się do nich: ciociu i wujku.

Wciąż brakowało mi tego ciepła rodzinnego. Mając dwadzieścia lat postanowiłem się ożenić. Poznałem miłą, spokojną dziewczynę. Miała szesnaście lat i za sobą bar­dzo ciężkie przeżycia. Jej matka zginęła w egzekucji w powstaniu warszawskim. Przycisn nie ojciec odnalazł się, ale założył nową rodzinę, w któ­rej ona czuła się zbędna.

Do zawarcia ślubu potrzebny był dowód tożsamości, a ja dotychczas takiego nie miałem. Poszedłem do sądu na Świerczewskiego, do ciecia.

Zdziwił się, ale gdy mu streściłem historię mojego życia, kazał zrobić dwa kroki do tyłu. Popatrzył na mnie dłuższą chwilę i powiedział:

Niech sobie pan zapamięta. Pańska matka miała na
imię Anna, ojciec Antoni. Urodził się pan 12 maja 1932
roku.

Okazało się, kiedy wiele lat później odnalazłem praw­dziwą metrykę, że pomylił się tylko o jeden rok. Byłem o rok młodszy. Pozostałem jednak przy tych fikcyjnych dokumentach, żeby nie robić zamieszania.

Przedstawiłem swoją narzeczoną dowódcy, taki był wymóg, a on nie wyraził zgody na ślub. Chodziło o mie­szkanie. Z żoną nie mógłbym mieszkać jak dotychczas, w żołnierskim baraku. Ożeniłem się wbrew zakazowi.

Witaliśmy z kompanią honorową generałów radziec­kich, którzy przyjeżdżali do Polski. A na drugi dzień wi­działem tych samych generałów, tylko w polskich mun­durach, na bankietach w Urzędzie Rady Ministrów, gdzie przygrywaliśmy biesiadnikom. Panowała tam sztywna at­mosfera bojaźliwości. Każdemu generałowi nieodłącznie towarzyszyła kobieta z czarną torebką. To były pracowniczki UB. Miały za zadanie ubezpieczać radzieckich to­warzyszy, .ęła swoim ciałem córkę, ocalając w ten sposób moją przyszłą żonę. Po woj- nie ojciec odnalazł się, ale założył nową rodzinę, w któ­rej ona czuła się zbędna.

Do zawarcia ślubu potrzebny był dowód tożsamości, a ja dotychczas takiego nie miałem. Poszedłem do sądu na Świerczewskiego, do ciecia.

Zdziwił się, ale gdy mu streściłem historię mojego życia, kazał zrobić dwa kroki do tyłu. Popatrzył na mnie dłuższą chwilę i powiedział:

Niech sobie pan zapamięta. Pańska matka miała na
imię Anna, ojciec Antoni. Urodził się pan 12 maja 1932
roku.

Okazało się, kiedy wiele lat później odnalazłem praw­dziwą metrykę, że pomylił się tylko o jeden rok. Byłem o rok młodszy. Pozostałem jednak przy tych fikcyjnych dokumentach, żeby nie robić zamieszania.

Przedstawiłem swoją narzeczoną dowódcy, taki był wymóg, a on nie wyraził zgody na ślub. Chodziło o mie­szkanie. Z żoną nie mógłbym mieszkać jak dotychczas, w żołnierskim baraku. Ożeniłem się wbrew zakazowi.

Witaliśmy z kompanią honorową generałów radziec­kich, którzy przyjeżdżali do Polski. A na drugi dzień wi­działem tych samych generałów, tylko w polskich mun­durach, na bankietach w Urzędzie Rady Ministrów, gdzie przygrywaliśmy biesiadnikom. Panowała tam sztywna at­mosfera bojaźliwości. Każdemu generałowi nieodłącznie towarzyszyła kobieta z czarną torebką. To były pracowniczki UB. Miały za zadanie ubezpieczać radzieckich to­warzyszy.


Pewnego wieczora dostaliśmy rozkaz przygotowania się do wyjazdu. Dwa razy sprawdzano broń, czy nie ma ostrej amunicji. Przez całą noc obwożono nas po pięciu obiektach. Nad ranem dotarliśmy pod Belweder. O czwartej podjechały cicho dwie limuzyny z generałem Popławskim i Konstantym Rokossowskim, który miał przejąć buławę marszałkowską. Na sześćdziesięciu żoł­nierzy Kompanii Reprezentacyjnej może dziesięciu odpo­wiedziało:

Czołem, telu marszałku.

W orkiestrze liczącej pięćdziesiąt cztery osoby osobiś­cie słyszałem tylko kilka instrumentów. Szybki wyjazd do koszar, nie minęło pół godziny jak przyjechał generał Popławski. Ogłosił alarm, zdegradował wszystkich ofice­rów. Wywieźli nas poza Warszawę i przez pięć godzin robili musztrę. Potem znowu do koszar na szkolenie polityczne. Politruk mówił:

Zanim dojdziemy do komunizmu, musimy przejść przez socjalizm. Ale kiedy osiągniemy komunizm, nadej­dzie wielki dobrobyt, bez pieniędzy. Wszystkiego będzie pod dostatkiem, pozostanie jedynie problem wyboru ko­lorów..."

Skomentowałem do kolegi:

Co on pierdoli.

Ten zaczął się śmiać. Politruk usłyszał, dostałem dwa­dzieścia dni aresztu.

W 1955 nastąpiła redukcja sił zbrojnych i rozdział or­kiestry do jednostek podwarszawskich.

Wolałem pójść do cywila, bo tylko taką miałem alter­natywę.

Przez dwa lata pracowałem w orkiestrze dętej w war­szawskiej gazowni, potem byłem na pół etatu pakowaczem w Domu Słowa Polskiego, a na drugie pół grałem w zespole. Ciągle chodziłem na zwolnienia, ponieważ chorowały dzieci, a żona nie mogła na dłużej opuszczać swojej pracy. Zwolnili mnie w końcu. Byłem bezrobotny.

Znajomy powiedział mi, że jest praca w klubie milicyj­nym. Zgłosiłem się tam, podpisałem papierki, po kilku tygodniach dostałem odpowiedź, że jestem przyjęty, na etat pracownika technicznego. A robiłem zupełnie co innego.

Prowadziłem w Komendzie Głównej zamknięty klub dla pracowników Departamentu I. Wywiadowcy nie mogli się integrować z pracownikami innych departa­mentów. Klub mieścił się na tyłach Komendy Głównej w pałacyku. Był tam dobrze zaopatrzony bufet i alkohol na kredyt. Ja decydowałem, komu udzielić kredytu. Jeże­li wyraziłem zgodę, to już miałem kumpla do wypitki i rozmowy. Ale tam się głównie piło. Starzy bywalcy klu­bu nagle znikali i przez kilka lat się nie pojawiali. Zna­czy zostali wysłani za granicę.

Unikali przyjaznych kontaktów. Rzadko przychodzili z żonami. Załatwiałem im dziewczyny do towarzystwa, koleżanki mojej żony, koleżanki koleżanek... Była taka resortowa kawiarnia „Za trzy grosze" przy kinie „Klub". Tam się poznawało dziewczyny i zapraszało.

Niektórzy siedzieli samotnie zamyśleni i tylko co chwi­lę prosili o następny kieliszek wódki.

Krzysztof R.:

Kiedyś się odezwałem na zebraniu. Potem tego żałowa­łem. Na egzekutywie partyjnej postawiono sprawę towa­rzysza. Rozszedł się z żoną, miał inną, potem znowu kochanki. A ta druga przychodziła na skargi, bo ją ponoć bił. Chcieli go wyrzucić z resortu. Ja powiedziałem:


Został. Naczelnik polecił tylko przenieść go do innego wydziału. Spotkaliśmy się później w Komendzie Stołecz­nej. Był zastępcą komendanta. Ja pracowałem w wydzia­le szkolenia. Na korytarzu jakby mnie nie poznał. Pod­szedłem, podaję mu rękę, a on się rozgląda, czy nikt nie widzi.

Służby pomocnicze przyjmowano na etaty zomowskie, bo tych było dużo. Interweniowałem u komendanta, by przeniósł mnie tam, gdzie jestem oficjalnie zatrudniony. Za dużo o nim wiedziałem. I na dodatek wstawiłem się za nim. Byłem plamą na jego honorze. Komendant nie zgodził się jednak na przeniesienie, bo dałem się poznać jako dobry organizator życia towarzyskiego i dobry pra­cownik.

Adam G.:

Esbeckie doświadczenia nauczyły mnie czujności. Wy­robiły odruch ubezpieczania się. Idę na spotkanie z kimś nieznajomym, czy niepewnym, albo mam zamiar późno wrócić, to dzwonię do brata, siostry, żeby wiedzieli, gdzie mnie szukać. Wracam, znowu dzwonię.

Chodzę lewą stroną jezdni. W ten sposób widzę, co się dzieje przede mną. Kto nadjeżdża. Taka sytuacja utrud­nia tajne zdjęcie. Jak człowiek idzie prawą stroną, to albo musi się oglądać, co zawsze budzi podejrzenie, albo nie wie, kiedy podjedzie samochód i nim się spostrzeże już jest w środku. Nawet przechodnie nie zauważą zaj­ścia. Niejednego tak zwinęli.


Kazimierz M.:

Nie przestaję obserwować. Zawsze wiem, kto siedzi przy stoliku obok, kto za mną idzie. Siadam tak, żebym mógł jak najwięcej widzieć. Na przykład zawsze przo­dem do drzwi.

Adam G.:

W moim mieszkaniu jest kurz, rozrzucone gazety, wy­cinki prasowe, stos nieuprasowanego ubrania na łóżku, niepozmywane gary. W korytarzu części elektryczne. W tym bałaganie ukrywałem różne materiały, które wy­niosłem z SB. Jakby przyszli, nie wiedzieliby od czego zacząć przeszukiwanie. No i zostałyby ślady.

Zbieram nekrologi ludzi z kręgów SB i rządu. Trzymam je na stole, na talerzu, i przekładam jak talię kart.

Opinia o wielkich pieniądzach w MSW to legenda. W rzeczywistości dotyczyło to niewielkiej grupy osób na samej górze i hochsztaplerów. Ja mogę powiedzieć, że się dorobiłem, bo zaczynałem od wynajętego pokoju na Hożej, za sto pięćdziesiąt złotych miesięcznie. Teraz mam mieszkanie w dobrym punkcie Warszawy. Dwa pokoje, ciasna kuchnia, przedpokój i łazienka. Razem czterdzieści sześć metrów kwadratowych. Standardowe meble — regał. Duży fiat. To wszystko. Dużo i mało.

Kazimierz M.:

Życie nauczyło mnie walki o wszystko. Nie wręcz, ale metodą wcierania się w różne środowiska.

Krzysztof R:

Całe życie pracowałem sumiennie. Przez trzy lata byłem w Legionowie. Prowadziłem tam działalność roz­rywkową w szkole oficerskiej. Moją bezpośrednią przeło­żoną była kobieta. Jak tam poszedłem z Komendy Głównej, zastałem straszny bałagan. Instrumenty leżały gdzieś zakurzone w piwnicy. Inne rzeczy figurowały tylko w spisach inwentaryzacyjnych, naprawdę gdzieś zniknęły. Dopiero ja zacząłem organizować życie kulturalne z prawdziwego zdarzenia. Przełożona była wściekła, bo do mnie przychodzili z różnymi sprawami. Któregoś dnia zaczęła wykrzykiwać:

Ona miała tam układy. I mnie dali pismo o nieprzydat­ności do pracy. Poskarżyłem się komendantowi. Wyrzucił mnie z gabinetu, bo też był ich kumplem. Tak samo pier­wszy sekretarz partii w jednostce. Chciałem zwołać ko­misję zewnętrzną, z ministerstwa.

Dwanaście lat w resorcie i nagle komuś jestem niewy­godny. Jak mówię, to jeszcze teraz trzęsę się ze złości. Pojechałem do ministerstwa. Zastępcą kierownika Wy­działu Szkolenia był analfabeta, jeszcze z czasów ubeckich. Przeniesiono go tu z innego departamentu, bo tam podpadł. Budowniczych Polski Ludowej tak łatwo nie wyrzucali, tylko dawali inne stanowiska. Dyrektor De­partamentu Kadr przyjął mnie na miejsce tamtego.

Adam G.:

Rodzina długo nie wiedziała, że pracuję w SB. Myśleli, że tak długo studiuję. Wierzyli we wszystko, co im po­wiedziałem. Nie obchodziło ich, co robię, ważne, że so­bie radzę. Gdy się dowiedzieli, nie zareagowali. Przyjęli tak samo, jakbym stwierdził, że jestem zawodowym w wojsku, nauczycielem, czy urzędnikiem.

Wydawali się zadowoleni, bo załatwiałem im różne rzeczy: materiały budowlane, przydziały na węgiel, le­czenie w klinice i tym podobne. W gminie posługiwałem się legitymacją MSW, nie esbecką.

Byłem idolem rodziny. Skończyłem studia. Mieszkałem w Warszawie. Dobrze mi się powodziło. Ciągnąłem za sobą rodzeństwo. Brat po wojsku wrócił do naszej osady. Co miał tam robić, po skończonym technikum samocho­dowym. Załatwiłem mu pracę w SB. Siostrę, nauczyciel­kę, ściągnąłem do Warszawy. Drugi brat, który został w wojsku na zawodowego, dzięki mojej protekcji do­szedł do stopnia pułkownika...

A teraz runął obraz świata, który im malowałem. Oni teraz mówią:

Tyle lat, ile nas indoktrynowałeś komunistycznie, będzie trzeba, żebyśmy się z tego wyleczyli.

I to jest moja tragedia. Oni są teraz najlepszym mate­riałem na bandytów. Brat, który z wojska pisał: „Sprze­dajcie rower, buty, wyrwijcie mnie stąd", gotów jest te­raz całować w dupę komunistów. Przedtem robił to ze strachu, teraz tego chce. Rodzina zarzuca mi: „Jesteś zdrajca, jeśli mówisz na komunę". Ja zrozumiałem błąd, oni nie mogą. Nie mają już w co wierzyć. U mnie, jak w dzieciństwie, wiszą nad łóżkiem święte obrazki: Matki Boskiej Częstochowskiej, wizerunek Papieża, pamiątka z Pierwszej Komunii Świętej. Matka przechowywała ją przez wszystkie te lata.

Mirosław B.:

Dziadek był administratorem we dworze, we wschod­niej Polsce. Ojciec po skończeniu gimnazjum w latach trzydziestych był bezrobotny. Po wojnie dostał pięć hektarów. Dlatego mnie przypisano pochodzenie chłopskie. Rodzicom nie powodziło się najlepiej. Uprawiali warzy­wa, wozili je na targ. Często jeździłem z nimi. Kiedyś podszedł do nas facet, który chciał wszystko kupić hur­tem, ale pod warunkiem, że podwieziemy towar na miej­sce. Okazało się, że to był zaopatrzeniowiec z miejsco­wego UB. Następnego dnia przyszło kilku uzbrojonych z organizacji podziemnej AK. Zabrali z domu odzież, pie­niądze, jedzenie. Ojca pobili, że do śmierci (1963) został kaleką. Umarł mając pięćdziesiąt siedem lat. Oskarżyli go

0 współpracę z bezpieką. W czasie okupacji ojciec również należał do AK. Do dziś przechowuję odznakę związku podoficerów. Po wyzwoleniu jednak się ujawnił.

Niech ich kto nazywa jak chce, partyzantami, czy bo­haterami, dla mnie to byli bandyci. Przynajmniej ich wię­kszość. Nawet spory rodzinne załatwiali w ten sposób. Rabowali resztówki dworskie, znęcali się nad rolnikami, którzy dostawali gospodarstwa z reformy rolnej.

Przychodzili do nas słuchać radia, które ojciec przecho­wał przez wojnę. Tłukli do drzwi i okien w nocy. Siostra płakała, a i mnie te wizyty przyprawiały o drżenie serca. Wychodziłem na zewnątrz i zrywałem antenę. Jak ojciec kazał przynieść dla nich wody, plułem do kubka.

Właśnie przez taką bandę został zabity mój wuj. Miał odziedziczyć gospodarstwo po dziadkach, piętnaście hek­tarów. Ciotka, stara panna, powiedziała do moich rodzi­ców:

Teraz wy musicie się zaopiekować gospodarstwem

1 mną.

W 1949 nie mogłem iść do szkoły średniej, bo stałem się kułackim synem. Niedaleko w najbliższym mieście było Zgromadzenie Księży Salezjanów. Pod pretekstem niższego seminarium duchownego prowadzili średnią szkołę świecką. Miałem tam zdawać egzaminy. Przeżywałem konflikt, ponieważ nie odpowiadało mi to ideo­wo. Już wtedy byłem pod wpływem młodego nauczycie la ze szkoły podstawowej, komunisty. Zapisałem się do ZMP. Matka przekonywała:

Musisz zdobyć zawód i uciec z tego środowiska. Tu
nie ma dla ciebie miejsca.

Gdy nauczyciel się dowiedział, powiedział matce z wy­rzutem:

Dlaczegoście tak zrobili. Przecież mogłem spowodować, że przyjęliby go do każdej szkoły.

U Salezjanów uczyłem się dwa lata. Pewnego dnia na teren Zgromadzenia wkroczyło UB. Duchownych wywie­źli, a nas wzięli na przesłuchanie. Dowiedzieliśmy się, że seminarium zlikwidowano, a nam państwo ludowe gwa­rantuje kontynuację nauki w dowolnych wybranych przez nas szkołach.

Skończyłem Technikum Budowlane, pracowałem w dużej firmie zgodnie ze swoim zawodem. W 1956 roku aparat bezpieczeństwa był skompromitowany. No­wy nabór w pierwszej kolejności prowadzono przez par­tię. Kierownik mojego zakładu przywołał mnie:

Pierwszy ma do ciebie sprawę.

To niecodzienne, że pierwszy sekretarz partii chce roz­mawiać ze zwykłym pracownikiem. Zdawkowe, sympa­tyczne powitanie, herbata, rozmowa.

Słuchajcie, towarzyszu — powiedział w końcu. —
Jest dla was propozycja pracy. Widzicie, potrzebni są
młodzi, zdolni ludzie do SB.

SB to była wtedy dla mnie egzotyka, ale nie miałem czasu na rozmyślania. Zapytałem:

Myślicie, że ja wiem? A poza tym nie budujcie
zamku na lodzie. Zanim was przyjmą, dokładnie was sprawdzą.


Kiedy wróciłem na zakład, koledzy wypytywali:

I dalej robiłem to, co dawniej. Któregoś dnia zostałem wezwany do dyrektora. Tam przywitał mnie oficer kad­rowy SB. Potem podanie, życiorys, badania lekarskie. Trzy razy pytali, czy jestem zdecydowany. Próbowałem się dowiedzieć, jak będzie wyglądała moja praca. Odpo­wiadali:

Najpierw podpiszcie zobowiązanie. Potem zobaczy­
my, do czego się będziecie nadawali.

Podpisałem. Do samego końca właściwie nie wiedzia­łem, co należy do moich obowiązków. Przenosili mnie z miejsca na miejsce. Może się nie nadawałem. I teraz nie wiem, czy to dobrze, czy źle.

Józef Z.:

To była wielka maszyna, perpetuum mobile. Samo kie­dyś ruszyło. Później już się nakręcało od środka. Jak ktoś w tym nie siedział, to nie zdaje sobie sprawy z ogromu tej instytucji. Mnie się wydawało, że poza SB niczego wokół nie ma. Większość społeczeństwa to byli ludzie przez nas zatrudnieni, albo z różnych powodów nam przychylni. Najczęściej z powodów materialnych. Szed­łem ulicą i się przyglądałem. Każda z osób, na które pat­rzyłem, mogła być agentem. Czułem się dobrze, bo wie­działem, że idę wśród swoich. Ideałem było stuprocento­we nasycenie agenturą. Teoretycznie można sobie wyob­razić sytuację, w której wszyscy pracują dla SB. Donoszą na siebie nie wiedząc o tym. My jeszcze tego ideału nie osiągnęliśmy, ale byliśmy na najlepszej drodze. Teraz ci, co przedtem byli nasi, najgłośniej krzyczą, żeby ujawnić listy tajnych współpracowników. Oni dobrze wiedzą, że takich list nie ma i nigdy nie było, a kompromitujące ich materiały już dawno zostały zniszczone.

Kazimierz M.:

Niedawno w sklepie podszedł do mnie mężczyzna. Sta­nął ze mną twarzą w twarz i zapytał cicho, żeby inni nie słyszeli:

Poznaje mnie pan?

Przyjrzałem mu się i poznałem od razu, ale zrobiłem taką minę, jakbym nie wiedział o co chodzi.

No, niech się pan przyjrzy dokładnie. Ja pana pamiętam. Jak mnie pan wezwał do siebie, to pracowałem
w redakcji „K". Kazał mi pan podpisać zobowiązanie i ja
się nie zgodziłem. Potem mi pan zablokował paszport.

Uśmiechał się tak trochę zaczepnie. Powiedział, żebyśmy poszli na kawę. Rozmawialiśmy wszystkiego dziesięć minut. Okazało się, że nie byłem pierwszy i ostatni, który mu proponował współpracę. Za każdym razem się nie zgadzał. W dziennikarstwie nie zrobił wielkiej kariery, chociaż wtedy mówili o nim „młody, zdolny".

Chciał, żebym mu powiedział, kto z „K" był tajnym współpracownikiem. Zaczął wymieniać nazwiska i pa­trzył na mnie uważnie. Dopiłem kawę i wyszedłem. Co, miałem mu powiedzieć, że prawie wszyscy?

Adam G.:

Były dwa rodzaje tarcz, do których strzelaliśmy na ćwi­czeniach okresowych. Pierwsza, normalna, z okręgami od zera do dziesięciu punktów. Drugiej tarczy używano tylko w okresach napięć społecznych. Zamiast okręgów był rysunek człowieka naturalnej wielkości. Dziesięć punktów zdobywało się strzelając w serce, czyli w środek tarczy. Płuca to było chyba pięć, albo sześć punktów, już nie pamiętam. Mniej więcej na wysokości wątroby kończyły się okręgi i zaczynało niepunktowane pole. Liczył się tylko strzał w serce. Do takiej tarczy strzelałem tylko kilka razy w życiu. Przeważnie trafiałem w dziesiątkę. Czasami jeździliśmy z kolegami poćwiczyć do lasu. Lubiliśmy strzelać do pająków zawieszonych między drzewa­mi. Umiałem trafić z dziesięciu metrów w małego pająka tak, żeby nie zniszczyć pajęczyny.


















Jerzy K.

W 1977 roku przeszedł z SB do pracy w Komendzie Głównej Milicji Obywatelskiej. Od 1989 roku na emery­turze.

Mańan A.

Na emeryturze od 1982 roku.

Kazimierz M.

Zwolniony ze służby w 1979 roku. Od tego czasu zaj­muje się handlem na Bazarze Różyckiego. Ostatnio spec­jalizuje się w handlu z Rosjanami.

JózefZ.

Odszedł na rentę inwalidzką w 1983 roku. Od tamtej pory pracuje jako konsultant kilku spółek z kapitałem zagranicznym.

Adam G.

Zwolniony „dla dobra służby" w 1979 roku. Utrzymuje się z korepetycji z matematyki, czasem za pieniądze pisze prace magisterskie.

Krzysztof R.

Emeryt od 1984 roku. Dorabia handlem na ulicy. Sprzedaje książki.

Mirosław B.

W SB do 1990 roku, czyli do zakończenia oficjalnej działalności Służby. Zweryfikowany przeszedł do pracy w Służbie Więziennej.





























SŁOWNICZEK

AGENT

AGENT, KTÓRY NOSI PŁASZCZ NA DWÓCH RAMIONACH

AGENT NIEŚWIADOMY



AGENT

OD WEWNĄTRZ


AGENTURA PERSPEKTYWICZNA


AGENT Z ZEWNĄTRZ





BLACHA



BMW





CENTRALA


CHOROBA NUMER 300


CICHY CYNK


CYNK


CZYTKA Z WYRYWKI


DOKUMENTY INFORMACYJNE



DOKUMENTY PROCESOWE


DONIESIENIE



DONIESIENIE OBYWATELSKIE



DRUGA LINIA


FABRYKA



FIGURANT





FUNDUSZ OPERACYJNY


GRUPA LIKWIDACYJNA

GRA OPERACYJNA

INSPEKTORAT

INFORMATOR


KAPOWNIK


KOMPROMATERIAŁY


KONTAKT OBYWATELSKI


KONTAKT POUFNY


KONTROBSERWACJA





KONTROLA AGENTURALNA


KSIĄŻKA SZYFRÓW

KURIER


LEGENDA

LOKAL KONSPIRACYJNY




MIOT



NIELEGAŁ













NIESTOWARZYSZENI


NIEWYPAŁ


OBSERWACJA

AMERYKAŃSKA

(JAPOŃSKA)

OFICEROWIE WERBUNKOWI


OFICER ODKADROWIONY


ODMROŻENIE AGENTURY



OBSERWACJA

WEWNĘTRZNA


OBSERWACJA ZEWNĘTRZNA


OSOBA

TOWARZYSZĄCA

KURIEROWI


PDF


PENETRACJA




PIERWSZA LINIA




POCZTA KAPITAŃSKA

POCZTA OPERACYJNA


PODJĄĆ FIGURANTA

PODRÓŻ KURIERSKA


PODSTAWIENIE


POKÓJ SZCZELNY


POZYSKANIE



PRACA INFORMACYJNA


PRACA OPERACYJNA


PRACOWNIK LEGALIZOWANY


POD KAPELUSZEM



PRZECHOWALNIA


PRZYGOTOWANIE DO WERBUNKU


PRZYKRYCIE


PUNKT ZAKRYTY



PUNKT ZAKRYTY RUCHOMY


PYTAJNIK

ROZPOZNANIE

REJSY KURIERSKIE


REZYDENT


ROBIENIE

POD KIEROWNICTWO


ROZPYTKA


ROZWALIĆ OBSERWACJĘ



STUK



SOR


SOS

TAJNA REWIZJA


TAJNE WEJŚCIE

TECZKA OBIEKTOWA



TECZKA PERSONALNA


TEKA DYPLOMATYCZNA

TW

TWC


UCHO


WYPROWADZENIE


WERBUNEK POD OBCĄ FLAGĄ








WYWIAD GŁĘBOKI



WPADKA


WEJŚCIE ŁAGODNE


WYKOPKI

ZABEZPIECZENIE NA ADRES



ZABEZPIECZENIE NA NAZWISKO


ZAJEBANIE FIGURANTA

ZAKLEPANIE


ZAMROŻENIE WYWIADU

ZESŁANIE




ZWIĄZANIE

w wąskim znaczeniu: współpra­cownik Departamentu I, wywia­du, skierowany do pracy za gra­nicą

w szerszym znaczeniu: każdy współpracownik SB, który podpi­sał formalne zobowiązanie współpracy


agent obcego wywiadu zwerbo­wany przez wywiad polski, albo agent polski zwerbowany przez wywiad obcego państwa

osoba, która nie wiedząc o tym informuje Służbę Bezpieczeństwa


współpracownik SB, do którego FIGURANT ma pełne zaufanie



kilku, kilkunastoletnia obserwac­ja wybranych osób, którym w przyszłości zaproponuje się współpracę



współpracownik nie związany ściśle, na przykład więzami rodzinnymi, przyjacielskimi, z osobą obserwowaną


legitymacja służbowa MSW i MO



bierny, mierny, ale wierny" — hasło, dowcip funkcjonujący w SB, określający postawę nie­których pracowników resortu i aparatu partyjnego


Ministerstwo Spraw Wewnętrz­nych




Nerwica, choroba zawodowa pracowników Służby Bezpieczeń­stwa, a szczególnie funkcjonariu­szy Biura B — obserwacji


informacja przekazana w zaufa­niu



otwarte, jawne poinformowanie pracownika



wyrywkowe czytanie korespon­dencji przez pracowników Biura W




dokumenty zbierane i wykorzys­tywane w PRACY OPERACYJNEJ


dokumenty operacyjne wykorzys­tywane do przygotowania proce­su



meldunek agenta



informacja od każdego obywate­la polskiego nie związanego for­malnie ze Służbą Bezpieczeństwa



oficerowie rezerwy; w sytuacji zagrożenia stawali się pracowni­kami kadrowymi SB




każda jednostka MSW (Centra­la, jednostki wojewódzkie)


osoba obserwowana, śledzona, pozostająca w zainteresowaniu Służby Bezpieczeństwa



fundusz złotówkowy i dewizowy w dyspozycji kierownictwa resor­tu, wykorzystywany w PRACY OPERACYJNEJ





działająca przy Departamen­cie I MSW grupa osób, której zadaniem było likwidowanie zdrajców służby i zdrajców inte­resów państwa





czynności podejmowane przez pracownika operacyjnego zmie­rzające do przekazania agentowi obcego wywiadu nieprawdzi­wych informacji


służba rozpracowująca funkcjo­nariuszy SB



osoba, która dobrowolnie udzie­la informacji


tajny współpracownik



materiały kompromitujące figuranta





zdobywanie informacji od osoby, którą nie wiąże z resortem żadne zobowiązanie współpracy




rozmowa ukryta, rozmówca wie, że jego informacje będą wyko­rzystane, ale on sam nie zostanie ujawniony jako informujący




obserwacja podwójna, sytuacja, w której prowadzący OBSERWACJĘ jest również obserwowany



opieka nad wyznaczoną grupą agentów, na przykład nad środo­wiskiem literackim, przemysło­wym



wszystkie powtarzające się w obserwacji zakodowane zwro­ty przekazywane drogą radiową na przykład między obserwują­cym a PUNKTEM ZAKRYTYM


pracownik wywiadu zawożący do polskich ambasad POCZTĘ OPERACYJNĄ i dyplomatyczną oraz przywożący do Warszawy pocztę z REZYDENTUR i placówek dyplomatycznych







nowy życiorys, nowy przebieg pracy zawodowej dla pracowni­ków wywiadu zatrudnionych w INSTYTUCJACH PRZYKRY­CIA. Opis noszący cechy prawdo­podobieństwa, ale trudny do sprawdzenia



lokal, mieszkanie, w którym pro­wadzi się pracę operacyjną, przy­gotowuje akcje, spotyka z agen­tami


absolwenci każdego kolejnego rocznika w szkołach SB


słuchacz i absolwent super taj­nej szkoły wywiadu przy ulicy Smyczkowej w Warszawie, szko­lącej agentów przerzucanych do innych krajów. Nielegałowi wymazywało się z dokumentów przeszłość. Uczyli się nowego życiorysu. Mieli nowe imiona i nazwiska. Zaczynali życie jesz­cze raz. Najwięcej nielegałów wyjechało w stanie wojennym. Wielu nie wróciło do kraju.


współpracownicy, agenci, nieetatowcy w SB



nieudany werbunek agenta


dokładna, szczegółowa obser­wacja, w której obserwujący chce, żeby obserwowany wie­dział o prowadzonej za nim obserwacji


oficerowie Departamentu I — wywiadu, wyznaczeni tylko do jednego zadania — werbowania agentów do pracy za granicą


przeniesiony z MSW na stanowis­ko cywilne


wzmocnienie działalności agenturalnej


obserwacja wewnątrz środowis­ka, którym interesuje się SB


obserwacja bez wnikania w kon­kretne środowisko


oficer kadrowy wywiadu MSW wizytujący, przeważnie raz w miesiącu, polskie służby wywiadowcze za granicą


pierwsze litery technik wykorzys­tywanych w ważniejszych, kom­pleksowych akcjach. P — pod­słuch, D - donos, F - fotografia





przeszukanie, rewizja tajna, lust­racja terenu


oficerowie kadrowi zatrudnieni na etatach w resorcie


poczta z ambasad i komórek SB przy polskich placówkach za gra­nicą przekazywana przez kapita­nów samolotów LOT-u do War­szawy


poczta wymieniana między rezy-denturami SB a Centralą w War­szawie



zacząć obserwację


podróż odbywana raz w miesią­cu przez kurierów MSZ do pol­skich placówek dyplomatycznych




prowokacyjne doprowadzenie do poznania agenta z figurantem



pomieszczenie sprawdzone, bez podsłuchu



werbunek


wszystko, co nie jest pracą opera­cyjną; forma działań usługowych wykorzystywanych przez depar­tamenty operacyjne





praca wywiadowcza polegająca na zdobywaniu informacji wywiadowczych. Pracę operacyj­ną prowadzą pracownicy I, II, III i IV Departamentu




pracownik SB pod PRZYKRYCIEM, czyli oficjalnie zatrudniony w innej niż resort instytucji





na emeryturze



kilkuletni pobyt w Moskwie dla skompromitowanych pracowni­ków wywiadu i przedstawicieli władzy




wstępne rozmowy z osobą, z któ­rej chce się zrobić agenta. Cza­sem rozmowy trwały rok, dwa i dłużej.




kierowanie pracownika SB do pracy w jakiejś instytucji, w celu zakamuflowania rzeczywistych, operacyjnych zadań




tajne miejsce, z którego prowa­dzi się obserwacje





ukryta obserwacja z samochodu

formalne skierowanie figuranta na przesłuchanie do biura śled­czego


pierwszy etap pracy operacyjnej


podróż kurierska




szef Służby Bezpieczeństwa w polskich ambasadach, najczęś­ciej pierwszy sekretarz ambasady




nadmierna gorliwość w pracy, chęć pokazania się, zabłyśniecie przed kierownictwem Centrali



gra wstępna, zmierzająca do pozyskania informacji



ujawnić obserwację ukrytą, zdekonspirować obserwatora



tajny współpracownik



sprawy operacyjnego rozpraco­wania, rozpracowanie wszyst­kich kontaktów figuranta




sprawy operacyjnego sprawdze­nia, rejestrowanie każdej notatki w komisariatach, komendach wojewódzkich i Centrali



przeprowadzenie rewizji i upo­rządkowanie lokalu tak, żeby nikt się nie domyślił, że była rewizja





tajna rewizja




dokumentacja dotycząca obiek­tu, instytucji




dokumentacja zbierana na kon­kretną osobę



specjalnie zabezpieczona teka z materiałami przewożonymi przez kurierów i osoby towarzy­szące kurierom


tajny współpracownik



tajny współpracownik celny — agent wprowadzony do celi albo zwerbowany spośród więźniów




tajny współpracownik





odejście ze stanowiska — pod przykryciem



wykorzystywanie służb specjal­nych państw-sojuszników do organizowania siatki agenturalnej, na przykład wykorzystywa­nie przez Rosjan polskich służb do nawiązania kontaktu agenturalnego z agentem trzeciego kraju



najbardziej dokładny, dotyczący najważniejszych spraw, najlepiej przygotowany wywiad



ujawnienie agenta



zgoda na pracę agenturalną dla SB bez prób szantażowania kandydata na agenta



wyjazdy pracowników pionu administracyjnego Centrali do pracy w administracji polskich przedstawicielstw dyplomatycz­nych


kontrola korespondencji przy­chodzącej na konkretny adres


kontrola korespondencji przy­chodzącej lub wychodzącej od konkretnej osoby


unieszkodliwienie figuranta; nie­koniecznie zabicie, częściej wye­liminowanie z życia publiczne­go, skompromitowanie


podpisanie przez agenta zobo­wiązania współpracy z SB


zmniejszenie aktywności własne­go wywiadu tam, gdzie nie notu­je się wzmożonej aktywności wywiadu przeciwnika.


przeniesienie na inne, mniej odpowiedzialne stanowisko


czynność zatrzymania figuranta






Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Barbara Stanisławczyk, Dariusz Wilczak Pajęczyna syndrom bezpieki (1992r )
Barbara Stanisławczyk, Dariusz Wilczak Pajęczyna syndrom bezpieki (1992r ) 3
Dariusz Wilczak; Barbara Stanisławczyk Pajęczyna Syndrom bezpieki
1 6 syndromy bezpieczeństwaid 9012 ppt
Tequila z Cortazarem Kochałem wielkich tego świata Dariusz Wilczak (Fabuła Fraza)
Stanisław Koziej Strategie Bezpieczeństwa Narodowego RP z 2003 i 2007 roku
ROGOZ STANISŁAW EADI2 BEZPIECZNE NAST ZAD6
Mordwa, Stanisław Poczucie bezpieczeństwa w Łodzi Przykład badań mieszkańców osiedli mieszkaniowych
Pajeczyna B Stanislawczyk
Bezpieczenstwo na lekcji wf
2 Ogólna typologia bezpieczeństwa 2id 19587 ppt
(MOJA PREZENTACJA)ISTOTA BEZPIECZEŃSTWA I HIGIENY PRACY[1] wstepneid 1367 ppt

więcej podobnych podstron