Spis treści
ABC Future: 1992
PAJĘCZYNA
Pająk trzyma jedną z przednich nóg na nici sygnalizacyjnej. Kiedy owad wpada w sieć,
pająk odczuwa drgania nici. Biegnąc orientuje się zmysłem wibracyjnym. Jego oczy nie dają
wyraźnego obrazu przedmiotów. Odróżniają jedynie przedmioty jasne od ciemnych. Po
dotarciu do ofiary paraliżuje ją wstrzykując jad. W ten sposób dokonuje wstępnego
trawienia poza własnym organizmem. Jeśli jest głodny – wysysa zdobycz od razu, a suchy
szkielet pozostawia w sieci. Potem wraca do swojej kryjówki. Czeka, gotowy do następnego
ataku.
Działaliśmy po omacku. Żeby wejść w środowisko byłych
pracowników SB, trzeba być wprowadzonym. Wprowadzić mógł nas
tylko jeden z nich.
Najpierw poznaliśmy Kazimierza M. Zanim zgodził się z nami
współpracować, dokładnie sprawdził kim jesteśmy. Bał się
prowokacji. Po sprawdzeniu obiecał skontaktować z kolegami. Z
czternastu osób, które mieliśmy na liście, tylko siedem zgodziło się
rozmawiać. Reszta odmówiła tłumacząc się tajemnicą służbową.
Wszyscy byli oficerami aparatu bezpieczeństwa, ale nigdy nie pełnili
kierowniczych funkcji. Właśnie o takich ludzi nam chodziło, tych, co
sami nie czując się winni z czystym sumieniem zrzucali winę na
przełożonych i na system, który stworzyło kierownictwo.
Prosili o nieujawnianie ich nazwisk. Potwierdzali, że wprawdzie
system się zmienił, ale metody musiały pozostać te same. Zdradzając
nazwiska – wydajemy na nich wyrok. Nie bali się UOP. Bali się
dawnych pracowników SB zakonspirowanych w podziemnych
strukturach, oczekujących na powrót starego porządku.
Spotykaliśmy się w różnych miejscach: w kawiarni i w
mieszkaniach, na schodach Pałacu Kultury i na spacerze w parku.
Rozmawialiśmy jadąc tramwajem i idąc ulicą. W nocy budziły nas
telefony. Czasem dzwonili tylko po to, żeby powiedzieć o swoich
kłopotach z zaśnięciem, a czasem kazali brać pół litra, wsiadać w
taksówkę i przyjeżdżać do nich.
Byli do siebie podobni. Jednakowo nie umieli słuchać. Bronili się
przed pytaniami. Woleli mówić sami. Kilka razy bez ważnego
powodu zawieszali nasze rozmowy. Potem sami zwiększali
częstotliwość spotkań.
Uczestniczyliśmy w grze, do której oni pisali scenariusze. Przyjęliśmy zasady tej
gry. Pozwoliliśmy im mówić.
***
Mam trudności z zasypianiem. Przed snem widzę różnych ludzi, przełożonych,
podwładnych. Wszystkich w jednym miejscu i czasie. Nasi lekarze nazywali to
syndromem służby bezpieczeństwa (Jerzy K., w SB od 1959 roku, pracownik
wydziału B – obserwacja).
Pracowałem dla dobra Polski Ludowej. W służbie byli tacy, których system
przekupił, ale byli też ideowcy, przychodzący z powołania. Mnie nikt nie musiał
przekupywać. Byłem i jestem komunistą. Józef Stalin powiedział: „Istnieje
marksizm dogmatyczny i marksizm twórczy. Stoję na gruncie tego ostatniego". Ja
też. (Marian A., w milicji od 1945 roku, w Służbie Bezpieczeństwa od 1966,
pracownik biura W – inwigilacja korespondencji).
Mnie tam żadna partia nie obchodzi, żadna ideologia, mam własną mądrość:
ustawić się w życiu tak, żeby mi było dobrze. Jestem człowiekiem praktycznym.
Na karierze nigdy mi nie zależało. Wyznawałem zasadę: bliżej kuchni, dalej od
dowództwa. Nie mam nic do ukrycia. Mogę mówić o wszystkim. (Kazimierz M.,
od 1959 roku w Biurze B, od 1964 w Departamencie III – wywiad polityczny
wewnętrzny).
„Nazwa rzeczy jest czymś' zewnętrznym w stosunku do jej istoty. Nic bowiem
nie wiem o człowieku, gdy ma na imię Jakub." To są zdania z Kapitału Marksa.
Jeśli je przyjmiecie za motto tej książki, to proszę bardzo, możemy rozmawiać.
Służbę w SB traktowałem jak kontrakt.
Za pracę – dobra zapłata. Reszta, cała ideologia, to były pozory, które
musiałem zachowywać, żeby się podobać. Komunizmu nigdy nie traktowałem
poważnie. (Józef Z., w UB od 1945 roku, pracownik Departamentu I – wywiad).
Nie wierzę wam, bo nie widzę powodu, dla którego miałbym wierzyć. Może
mówicie prawdę, wtedy sami podejmujecie ryzyko. A jeśli kłamiecie? Jeśli
jesteście agentami UOP, albo podziemnej SB? Wtedy ja ryzykuję. Dobrze,
przyjmijmy waszą wersję. Tak jest wygodniej. Nie jesteście agentami, piszecie
książkę. Chcę wam pomóc. Ale jeszcze bardziej chcę z wami rozmawiać dla siebie.
Mówiąc szczerze, to od dawna czekałem na taką okazję. (Adam G., w SB od 1966
roku, pracownik Departamentu III).
Całe życie zaspokajałem głód. Z dzieciństwa pamiętam skurcz pustego żołądka.
Jadłem i bałem się, że za chwilę znów będę głodny. Lęk głodu nie opuścił mnie
nigdy. Z czasem przybierał różne formy. Był to głód rodziny, potem pieniędzy na
jej utrzymanie, głód mieszkania, później większego mieszkania i tak dalej. Ale
cały czas to był ten sam skurcz pustego żołądka. (Krzysztof R., od 1957 roku
pracownik Wydziału Propagandowo-Szkoleniowe)
Pracowałem uczciwie przez trzydzieści lat. Nie robiłem więcej niż wynikało ze
służbowego obowiązku. Nikomu nie zaszkodziłem. Sumienie mam czyste. To
najważniejsze. (Mirosław B., od 1957 roku w Biurze C – archiwum, od 1966 w
Departamencie III)
Jerzy K.:
F. zawinął się w dywan, żeby nie było słychać strzału. On zawsze
wyglądał jak dziki. Przekrwione, rozbiegane oczy, wiecznie spocone
dłonie. Zanim się przywitał, to wycierał ręce w spodnie. Jego sprawa
jest do dziś nie wyjaśniona. Jako naczelnik dochodzeniówki w
Komendzie Stołecznej prowadził sprawę upadku samolotu w Lesie
Kabackirn. Wtedy zginęło z samolotu jedenaście tysięcy dolarów.
Podejrzewano F. Ale on tego nie zrobił. On całe życie walczył o
czystość, miał usta pełne wielkich słów. To podejrzenie było dla
niego ciosem. F. lubił mówić o służbie i o tym, że trzeba wytrwale
pracować. A jak mówił, to oczy mu się robiły takie niesamowite,
krzyczał, przenosił się wtedy w zupełnie inną rzeczywistość. Do
lekarzy nie chodził, bo nie miał czasu.
Jak były urodziny, imieniny, to w Komendzie pito przez dwa, trzy
dni. F. nie pił, dlatego uważano go za donosiciela. Znów niesłusznie,
bo on chciał być naprawdę w porządku. Ale nie mógł ścierpieć, gdy
robiono z niego wariata. Kiedyś jego podwładni urządzili sobie bibkę
w pokoju. F. chciał wejść. Drzwi zamknięte. Pukał. Nikt nie otworzył.
Jeszcze przez drzwi posłali mu wiązankę. Wtedy, pierwszy raz w
życiu, F. napisał raport na swoich kolegów do dyrektora. Następnego
dnia nie mógł otworzyć drzwi do swojego gabinetu. Ktoś włożył
spinacze w zamek. F. się za bardzo przejmował. Gryzł się, aż się
zagryzł.
Jeśli się chciało traktować tę służbę poważnie, to efekty były takie
jak u F. Wszystkich nas trzymano w napięciu. Czujność w stosunku
do opozycji, system potrzebuje czujności. Człowiek nawet prywatnie
nie odpoczywał.
W nocy śniły się udane albo nieudane akcje. Śnili się ludzie, a
raczej twarze. W pewnym momencie człowiek przestawał
rozpoznawać twarze. Wrogowie mieszali się z kolegami. Powstawała
piorunująca mieszanka. Dla wielu kończyło się to chorobą numer
trzysta – nerwicą i sanatorium w Barcinku. Barcinek był
wewnętrznym ośrodkiem ministerstwa. Lekarze kierowali tam na
wypoczynek.
Zwykle
trzymiesięczny.
Każdy
objaw
niezrównoważenia traktowano bardzo poważnie i w sposób poufny.
Nawet jak ktoś jechał do Barcinka to starano się nie nadawać
sprawie rozgłosu. Oprócz ośrodka mieliśmy mocno rozbudowane
poradnie zdrowia psychicznego. Lekarze szli pacjentom na rękę.
Dawali zwolnienia jak tylko któryś się poskarżył, jak powiedział, że
coś z nim nie w porządku. Lekarze psychiatrzy mieli dużo pracy.
Najbardziej bali się samobójstw, bo potem ich rozliczano.
Mirosław B.:
Myśmy byli funkcjonariuszami przez dwadzieścia cztery godziny
na dobę. Cywilne życie towarzyskie sprowadzało się do minimum.
Trzeba było uważać, żeby czegoś nie wypaplać przy wódce. Nie
rozmawiało się o konkretach. Nawet z kolegami. O nikim nie
mogłem powiedzieć, że jest moim przyjacielem. Nie chciałem mieć
przyjaciół. Taki przyjaciel mógł się okazać niebezpieczniejszy niż
wróg. W SB każdy z nas był sam.
Jerzy K.:
Obejmowałem tylko odcinek. Maleńką odległość od zdarzenia do
zdarzenia. Wykonywałem rozkazy. Nierealność mojego świata brała
się stąd, że często nie wiedziałem, po co to wszystko robię, po co idę
za człowiekiem, kim jest ten człowiek, kim właściwie jestem ja, który
idę.
Nad nami był ktoś’, kto obejmował i dla niego prawdopodobnie
miało to sens. Nam sensu nie zdradzano. Na dole żyliśmy w systemie
nonsensu, tak nauczeni, żeby się nad tym nie zastanawiać. Ten
system był w całości spójny. Poszczególne elementy nielogiczne
układały się w logiczny bezsens.
Mirosław B.:
Pracowaliśmy na materiale ludzkim, a materiał ludzki jest różny.
Wymaga indywidualnej obróbki. Na jednego działa groźba, na
drugiego dobre słowo. Każdy materiał ludzki jest podatny na
obróbkę. Od tej reguły nie ma wyjątków.
Jerzy K.:
Musiałem skończyć dziewięciomiesięczną szkołę w Legionowie.
Zajęcia szkoleniowe dotyczyły prowadzenia obserwacji. Na koniec
każdy z nas dostawał zadanie egzaminacyjne. Mieliśmy rozwalić
obserwację. Nie wiedzieliśmy kiedy i jak długo będziemy
obserwowani. Naszym celem było uciec obserwacji wykonując
jakieś' zlecone, szkoleniowe zadanie. Wiedziałem, że chwilami mogą
za mną jechać samochodem, że mogę być obserwowany nawet
przez dwadzieścia osób. Miałem opracowany plan zajęć. Dzień po
dniu. Nawet dokładną trasę marszu. Na przykład wchodziłem do
sklepu, do zegarmistrza, na klatkę schodową. Jako figurant
musiałem zapisywać w notatniku uwagi. Miałem zdekonspirować
jak największą liczbę obserwujących mnie pracowników. Każdy z
nich mógł zmienić swój wygląd. Pisałem: obserwator A, obserwator
B, obserwator C, i tak dalej. Wzrost, wygląd, broda, albo bez brody,
ubranie, charakterystyczny chód, twarz, oczy. W ten sposób
układałem listę. Wyszło, że w ciągu dwóch tygodni chodzi za mną
dwunastu. Wiedziałem którzy. Miałem ich dokładny opis.
Poznawałem z daleka, nawet gdy zmieniali swój wygląd. Potem się
okazało, że jeszcze pięciu nie zauważyłem. Ale to i tak był dobry
wynik. Niektórzy artyści wpisywali na listę dwudziestu, a żadna z
tych osób nie była od nas. W takich przypadkach musieli jeszcze raz
zdawać egzamin.
Adam G.:
Minister M. i całe to otoczenie władzy, to są amatorzy, harcerzyki.
Aż mi się śmiać chce. Nie przeszli przez szkołę SB. O M. myślę sobie:
chłopie, przecież każdy sprytny ubek zrobi tak, że będziesz
podejmował decyzje jakie on zechce.
Kazimierz M.:
Obserwacja to robota dla bezmózgowców. Chodziłem za
figurantem osiem, dziesięć godzin, a nieraz dłużej. W słońcu, w
deszczu, na mrozie. Nie myślałem, bo to do mnie nie należało. Do
mnie należało mieć aparat fotograficzny, radiostację. Na odprawach
naczelnik mówił, czy ma być prowadzona obserwacja, czy i
kontrobserwacja, to znaczy zwracanie uwagi czy samemu nie jest się
obserwowanym.
Przeważnie nie wiedziałem kogo śledzę. Często dostawałem tylko
zdjęcie i ogólne namiary na figuranta. Nieraz, nie wiedząc,
obserwowało się milicję, albo kolegów z branży. Byliśmy utajnieni,
nawet dla innych wydziałów SB i milicji. Tylko komendant miał
swoją siedzibę w Komendzie Stołecznej. Nasza baza, pracowników,
była w zakonspirowanych lokalach, na przykład pod szyldem
jakiegoś zakładu produkcyjnego. Chociażby na ulicy Jaworzyńskiej.
Teoretycznie działała tam firma naprawiająca sprzęt radiowo-
telewizyjny. Drzwi otwierało się na umówiony sygnał. Trzy krótkie
dzwonki, dwa długie. Na Jaworzyńską przychodziliśmy do pracy. W
lokalu konspiracyjnym odbywały się odprawy i dyżury. Nawet żona
nie wiedziała w jakim wydziale pracuję, tylko ogólnie, że w SB.
Oficjalnie byłem zegarmistrzem. To dla znajomych, sąsiadów.
W Komendzie działali jeszcze pracownicy specjalni Wydziału B.
Jak było trzeba załatwiali lokale konspiracyjne, organizowali punkty
zakryte, rozpoznawali akta mieszkańców i ewentualnie opłacali te
osoby. Tych pracowników specjalnych nie znaliśmy nawet.
Niekiedy obserwację prowadziliśmy od tyłu. Na przykład
świadkowie Jehowy z góry zakładali, że będą obserwowani i ciągle
się oglądali. Wtedy szedłem przed nimi. Obserwacje prowadziło się
też z punktów zakrytych. Albo na przykład z kilku punktów
zakrytych i jednego ruchomego, jak nysa z radiostacją.
Porozumiewaliśmy się szyfrem. Na przykład: 311 – figurant wyszedł z
domu, 312 – skierował się na prawo, i tak dalej. Cyframi szkicowało
się szlak figuranta. W samochodzie była książka szyfrów. Zawierała
wszystkie powtarzające się zwroty używane w obserwacji na mieście
i charakterystyczne punkty. Książka miała ruchomą wkładkę.
Przesuwało się nią tak, żeby dopasować cyfry. W ten sposób
odczytywało się odpowiednie hasło. Książka była bardzo prosta w
obsłudze. Klucz szyfrowy wkładki zmieniano co tydzień, co dwa
tygodnie. Rozszyfrowany szlak figuranta ci z nysy przekazywali do
Centrali.
Tajne skrzynki obserwowało się przez teleobiektyw, tak żeby była
widoczna twarz. Rejestrowało się ruch figuranta krok po kroku, po to
by móc rozpracować skrzynkę. Skrzynka wcale nie oznaczała
prawdziwej skrzynki, chodziło o skrzynkę kontaktową. Mogło nią
być miejsce w parku, w tramwaju, w mieszkaniu.
W poważnych przypadkach obserwację prowadziło kilka osób.
Czasem jeden musiał się spalić. Wtedy przejmował drugi, trzeci.
Figuranci, którzy zauważą obserwację, biorą ją czasem na
wyczerpanie. Dzwonią do wielu drzwi na klatce, zaczepiają ludzi na
ulicy, wchodzą do sklepów. Tak przez cały dzień. My musimy
wszystkich sprawdzać. Jeden szedł dalej za figurantem, a reszta
naszych ludzi musiała się rozdzielać i iść za każdą z osób zaczepionych
przez figuranta. Najczęściej były to mylne ślady. Nieraz brakowało
ludzi, gdy figurant był sprytny i naprowadzał nas na przypadkowe
osoby.
Niektórzy sami prowokowali obserwację, można powiedzieć
prosili o nią. Zawsze był w tym jakiś' cel. Znany polski aktor, reżyser
i dyrektor w jednej osobie skarżył się, że otrzymuje anonimy z
pogróżkami: „Śmierć komunistom", „Będziesz wisiał", „Dziś w nocy
umrzesz". Wydawało się to nam podejrzane. Zaczęliśmy obserwować
jego mieszkanie. Nasz podopieczny miał dziwne zwyczaje. Rano brał
spod drzwi mleko i kładł list pod wycieraczkę...
Jerzy K.:
Hilary C. Był moim naczelnikiem w obserwacji. Przed wojną
wybierał piasek z Wisły. Do UB wstąpił w czterdziestym piątym.
Typ ideowca, którego partia przesunęła z nizin społecznych na szczyt.
Przeszedł wszystkie szczeble kariery. Od zwykłego funkcjonariusza do
wysokiego rangą oficera. C. szczególnie upodobał sobie hotele. Zlecał
obserwację nawet wtedy, gdy nie było zagrożenia, żadnej
zrozumiałej potrzeby. Pod koniec lat siedemdziesiątych lekarze
zalecili mu potoczny odpoczynek w Barcinku. Nie chciał iść.
Zmuszono go. Jak wrócił, to z jeszcze większą energią zaczął
obserwować. Pisał notatki. Przesyłał je do dyrektora biura. W osiem-
dziesiątym czwartym przeszedł na rentę inwalidzką. W lipcu 1990
spotkałem go pod Grand Hotelem. Siedział przy stoliku przed
kawiarnią. Pił kawę i zapisywał numery rejestracyjne samochodów
zatrzymujących się w pobliżu hotelu. Spytał czy chcę z nim
współpracować. Przedstawił plan działania. Każdy hotel w
Warszawie obserwuje przez dwa miesiące. Wnioski chciał
przedstawić kierownictwu resortu. Spytałem czy chodzi o stare, czy o
nowe kierownictwo. Powiedział, że to nie ma znaczenia. Ja na to:
towarzyszu pułkowniku, już nie te czasy, dzisiaj nikt nas nie
potrzebuje. Widziałem jak zapisuje to, co do niego mówię. Potem
wstał i wyszedł bez słowa. Więcej go nie spotkałem.
Kiedyś ten człowiek zlecał mi obserwacje. Chodziłem za ludźmi.
Poznawałem ich zachowania. Nie wiedziałem jacy są naprawdę. Ja
miałem tylko na nich patrzeć, sprawdzać co robią. Ani na sekundę
nie mogłem stracić z oczu figuranta, chyba że go przejmował mój
zmiennik. Przyglądałem się ludziom w sytuacjach, w których nie
spodziewali się, że ktoś ich widzi. Patrzę na pewnego znanego
opozycjonistę B., a on stoi w bramie i dłubie w nosie myśląc, że nikt
go nie widzi. To, co wydłubie, wyciera o mur. Ale ja widzę i dziwię
się, jak to pasuje do niego. Do niego pasuje postawa twarda,
nieugięta, męska, a nie grzebanie w nosie. Albo wchodzę za takim
pisarzem do ubikacji w kawiarni. Stoimy przy sąsiednich pisuarach i
nagle ja kątem oka widzę, że tego człowieka interesuje moje
przyrodzenie. Przekrzywił głowę i wpatruje się, jak ja sikam. A ja nie
sikam, bo mi się nie chce, tylko tak stoję i udaję, że sikam. On robi
krok w moim kierunku. Nie wytrzymałem. Wyszedłem. Bałem się, że
jak zacznie się do mnie dobierać, to dam mu w mordę. Potem mu
podstawili agenta pederastę i nie wiem czy mu się nie spodobał, czy
zwietrzył podstęp. W każdym razie nie był zupełnie zainteresowany
tym pederastą.
Józef Z.:
Dla nas nie było takich słów jak moralność czy etyka. My tych
słów nie używaliśmy. One dla nas nie miały sensu, bo służba
wykorzystywała niemoralność, a z moralnością walczyła. Im
bardziej niemoralne zachowanie, tym lepiej dla nas, tym łatwiej
zbliżyć się do człowieka, przeniknąć go. Ci, którzy mieli coś na
sumieniu byli dla nas najważniejsi, stanowili najlepszy materiał
agenturalny.
Byliśmy czujni. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację. W kawiarni
przy osobnych stolikach siedzą dwaj pracownicy SB. Nie wiedzą o
sobie. Przypadkiem znaleźli się niedaleko siebie. Nie podejrzewają
się nawzajem o pracę w resorcie. I teraz mamy trzeciego człowieka,
który dajmy na to stoi przy barze. Jest lekko podpity. W pewnym
momencie zaczyna mówić. Szkaluje pewne osoby, obraża władzę
wymieniając ją z nazwiska. Słucha tych słów cała sala. Zapada cisza.
Sala reaguje ciszą wtedy, gdy się czegoś boi, a teraz boi się
odpowiedzialności za to, że w ogóle słyszy. Najchętniej by nie
słyszała. Podpity po serii wyzwisk przestaje krzyczeć. Wraca do
kieliszka. Co się dzieje z naszymi pracownikami? Jeden z nich, który
w kawiarni znalazł się przypadkiem, od razu pisze notatkę ze
zdarzenia i zanosi do właściwego wydziału. Drugi, który miał pod
sobą tę kawiarnię, zwleka, bo uważa, że zdąży napisać. Dopija
spokojnie kawę i idzie do domu. W domu pisze notatkę, ale zanim
notatka następnego dnia dotrze na biurko naczelnika, naczelnik go
wezwie do siebie i powie:
– No, towarzyszu K., mam tu notatkę służbową z wczorajszego
wydarzenia w kawiarni. Ale to nie jest wasza notatka. – I już nie
wiem jak by się w tej sytuacji tłumaczyć, to niczego się nie osiągnie.
Bo żeby osiągnąć trzeba być pierwszym, trzeba uprzedzać uderzenie.
Trzeba być w każdej chwili czujnym. Nawet jeśli to kolega. Kolegów
nie ma w służbie. Konflikt lojalności nie występuje. Masz być
lojalny wobec przełożonego, dalej wobec służby, jeszcze dalej wobec
ojczyzny. Gdybyś' jeszcze chciał być lojalny wobec Boga i spełniać
te wszystkie dziwne przykazania, zachowywać się etycznie, to
możesz być pewien, że zwariujesz. Zamkną cię w Tworkach, albo
wyślą do Barcinka. Nawet jeśli nie zwariujesz naprawdę, to tak
trochę zwariujesz, żeby było przykrycie na to, co możesz
ewentualnie mówić jako nie-wariat. A już ze szpitala możesz wyjść
jako wariat rzeczywisty, klasyczny przykład schizofrenika. Już ktoś
się o to postara. Wiesz o tym. I dlatego z dziesięciu przykazań
wybierasz sobie jedno, dwa, no nie, dwa to już zbyt wiele.
Powiedzmy: nie zabijaj. Czy to nie jest prawo moralne?
Więcej – prawo ludzkie. Kierujesz się prawem ludzkim, więc
jesteś' człowiekiem, wmawiasz w siebie człowieczeństwo, aż w
końcu uwierzysz, bo niby dlaczego miałbyś nie uwierzyć. Nie robisz
przecież niczego, czego musiałbyś się wstydzić. Jesteś do pewnego
stopnia dumny z siebie. Tylko czasem nie jesteś dumny, kiedy
słyszysz, co o tobie mówią. Nawet jeśli niedokładnie o tobie, to też
o tobie. Trudno, taki zawód. Ale zaraz przychodzi świadomość, że ty
stanowisz władzę. Nie jakiś tam sekretarz, nie minister czy premier.
Właśnie ty, chociaż jesteś anonimowy, właśnie dlatego, że jesteś
anonimowy jest ci łatwiej sprawować władzę. Nikt cię nie zna,
możesz robić wszystko, bo nie masz nazwiska. Czy to jest
zrozumiałe? Za ciebie odpowiada system. System cię broni. A ty
bronisz systemu. Sprzężenie zwrotne, błędne koło, babranie w
gównie, kloaczny zapach i smród, który się zabiera do grobu.
Jerzy K.:
Ojciec do czterdziestego trzeciego pracował w fabryce urządzeń
telefonicznych na Grochowie. W lipcu tamtego roku przyszło do nas
gestapo. Była noc. Kazali się ojcu ubierać. Zawieźli w Aleję Szucha.
Po dwóch tygodniach matka dostała widzenie. Ojciec schudł, był
posiniaczony. Dwa miesiące później nadeszło zawiadomienie o
śmierci ojca w transporcie do Oświęcimia. Nie wiedzieliśmy
dlaczego został aresztowany, nawet w czasie ostatniego widzenia z
matką ojciec nic nie powiedział.
Po wojnie, w czterdziestym szóstym albo siódmym, odwiedził nas
człowiek ubrany w oficerki i bryczesy. Podziękował za postawę ojca.
Nic więcej nie chciał powiedzieć. Zasłaniał się jakąś tajemnicą.
W pięćdziesiątym drugim poszedłem do Oficerskiej Szkoły
Artylerii w Olsztynie. Raz w miesiącu przyjeżdżałem do domu na
urlop. Rozmawiałem z dziadkiem. Przekonywał, że komuniści to
oprawcy, mordercy. Ja jego przekonywałem, że komunizm to
humanizm. Dziadek mówił, że jestem młody, głupi, i że już nie ma
dla mnie ratunku. Według tego czego uczyli w szkole, starzy ludzie
mieli staroświeckie poglądy, a my, młodzi, mieliśmy budować
nowoczesne państwo. Moim ideałem był Stalin. Jego śmierć
przeżyłem mocniej niż śmierć ojca. Dwaj moi koledzy z kompanii
pepłnili z rozpaczy samobójstwo. Świat bez Stalina wydawał się
kończyć.
W szkole wychowywano nas na komunistów. Na trzecim roku
zaproponowano mi wstąpienie do partii. Uważałem to za zaszczyt.
Chciałem być dobrym komunistą. Jedno mi się tylko nie zgadzało.
Moja rodzina była katolicka, ja też chodziłem do kościoła, a na
informacjach politycznych przekonywano nas, że religia to opium. W
takich chwilach mój entuzazjm słabł. Nie uważałem, że istnienie
Boga przeszkadza w budowie zdrowego świata komunistycznego.
Potem przyszły rewelacje z Wolnej Europy. Dziadek kazał mi
słuchać radia. Mój bohater przestawał być bohaterem. Ja byłem
rozczarowany, zdruzgotany. Chciałem odejść z wojska, ale
pomyślałem, że przecież tamto się skończyło.
Po szkole wysłano mnie na Rzeszowszczyznę. Przez trzy lata
bezskutecznie starałem się o przeniesienie bliżej domu. W
pięćdziesiątym dziewiątym spotkałem na ulicy kolegę z dzieciństwa.
Był naczelnikiem jednego z wydziałów MSW. Zaproponował
przeniesienie służbowe z resortu obrony do resortu spraw
wewnętrznych. W ciągu kilku dni załatwiliśmy formalności. Przyjęto
mnie na kierowcę-wywiadowcę do biura B. W moim wydziale tylko
ja byłem z Warszawy. Reszta z małych miejscowości, albo ze wsi.
Przyjechali do Warszawy, dostali mieszkania, dobre pensje. Czy
mogli uważać, że jest lepszy ustrój niż komunistyczny?
Marian A.:
Pierwszy raz przeczytałem cudzą korespondencję jak miałem
dziesięć, może jedenaście lat. To był prawdopodobnie list zgubiony
przez listonosza. Seledynowa koperta, papier w jedną linię, pismo
przechylone w lewą stronę. Najpierw chciałem go odnieść, bo
znałem adresata. Mieszkał w sąsiedniej kamienicy. Potem
pomyślałem, że przeczytam, zakleję i oddam. W końcu przeczytałem
i wyrzuciłem. Nie pamiętam już dokładnie, o co chodziło. Wiem, że
byłem trochę rozczarowany treścią. To był zwykły list. Jakieś"
pozdrowienia od rodziny, informacja, że przyjadą do Warszawy czy
cos' takiego. Nie, nie było mi wstyd. Nikt się przecież nie
dowiedział.
Adam G.:
Każdy naczelnik poczty był naszym człowiekiem. Jeśli nie było
wyraźnego rozkazu co kontrolować, sprawdzano listy wyrywkowo,
jakieś grube podejrzane koperty, mocno zaklejone taśmą.
Prowadzono jednak najczęściej kontrolę systematyczną, na nazwisko
lub adres. Na to musiał wyrazić zgodę naczelnik wydziału. W Pałacu
Kultury była poczta na usługach SB. Wchodziło się głównym
wejściem, skręcało w lewo, przechodziło obok Sali Kongresowej i
dalej mało widocznymi schodkami prosto na pocztę. Jeśli
zatrzymany list był ważny, mógł służyć ! jako dokument procesowy.
Robiło się wtedy tak: pisało się do naczelnika poczty „z prośbą o
zatrzymanie przesyłki, nadanej od obywatela A do obywatela B".
Tymczasem list był już w naszych rękach. Naczelnik poczty :
odpowiadał listem: „W związku z waszym pismem zatrzymano taki
to a taki list". Robiło się kopię, a oryginał wysyłało do adresata.
Marian A.:
Pracowałem w Pałacu Mostowskich w Wydziale W – inwigilacja
korespondencji. To był szczebel Komendy Wojewódzkiej MO. Na
szczeblu ministerstwa działało biuro W. Biuro w MSW dzieliło się na
wydziały, na przykład wydział krajów europejskich, wydział
zajmujący się korespondencją z USA, kraje socjalistyczne,
niemieckojęzyczne i tym podobne.
Na szczeblu Komendy wydziały nosiły nazwę sekcji. Byliśmy
firmą
usługową,
działającą
na
zlecenie
poszczególnych
departamentów ministerstwa i wydziałów Komendy Wojewódzkiej.
Do dyspozycji mieliśmy dwa urzędy pocztowe. Pierwszy –
Warszawa II w Pałacu Kultury (korespondencja krajowa) i drugi –
Warszawa III na Żelaznej (korespondencja zagraniczna).
Jeśli pracownik obserwacyjny rozpracowywał figuranta, to
najpierw zlecał obserwację w biurze B. „Betka" chcąc wiedzieć o
figurancie wszystko, musiała czytać korespondencję od figuranta i do
figuranta. Zlecano nam przechwytywanie listów. Najpierw określało
się czas inwigilacji korespondencji. Powiedzmy, że to było pół roku.
Przez pół roku żadna kartka, żaden list wrzucony do skrzynki ani
żadna korespondencja przychodząca do figuranta nie mogła przejść
nie zauważona, nie przeczytana. Obserwacja chodziła za figurantem
krok w krok. List wrzucony do skrzynki albo zostawiony w okienku
na poczcie natychmiast przejmowaliśmy. List wyjęty ze skrzynki
rozpoznawaliśmy po charakterze pisma, po nazwisku adresata.
Czasem jak na miejscu mięliśmy kłopoty z odszukaniem, zabieraliśmy
wszystkie listy ze skrzynki i dopiero na poczcie szukaliśmy, a po
znalezieniu resztę korespondencji wrzucaliśmy z powrotem do
skrzynki.
W Urzędzie Pocztowym Warszawa II pracowali nasi ludzie. Oni
otwierali listy. Do otwierania służył specjalny, metrowej szerokości
pulpit parowy. Po naciśnięciu z góry prasą list otwierał się sam, nie
pozostawiając żadnych śladów, żadnych mechanicznych zniszczeń.
Do czytania między wierszami używano lampy ultrafioletowej.
Jeśli sami uszkodziliśmy kopertę albo Ust, tak że nie mogły potem
iść do adresata, to dysponowaliśmy sztabem grafologów, którzy
bezbłędnie kopiowali charakter pisma. Mieliśmy też wszystkie
możliwe koperty, każdy rodzaj papieru. Pomyłki się nie zdarzały.
Czasem chcieliśmy mieć oryginał w kieszeni i dlatego
przepisywaliśmy.
Adam G.:
Od kiedy zacząłem pracować w SB przestałem pisać listy i
pamiętnik, który prowadziłem wcześniej przez dziesięć lat.
Wiedziałem, że i listy i pamiętnik będą przeczytane tak, że ja się o
tym nawet nie dowiem.
Marian A.:
Nie, sam nie pisałem listów. Ja wiem, że to nie jest normalne.
Przez całe życie ani jednego listu. Kiedy byłem dzieckiem, nie
miałem do kogo, a gdybym nawet miał, to nie miałbym na znaczek
ani na kopertę czy papier. Potem, gdy zacząłem pracować w milicji,
to też nie miałem do kogo pisać. Bo rodzina była zawsze ze mną, a
przyjaciół nie miałem. Jak przeszedłem do Wydziału W, to chyba
jasne, że człowiek tracił ochotę do pisania, widząc że wszystko, co
napisze, może być przeczytane.
Niektórzy się podniecali czytając listy erotyczne. Nieraz przerzucali
całe stosy, żeby trafić na taki list. Przypominam sobie kilka takich
opisów, że w najbardziej pornograficznych książkach czy gazetach nie
czytałem ciekawszych. Prawdę mówiąc mnie to nie interesowało,
tylko tak, jak koledzy pokazali, to się przeczytało, albo zobaczyło
jakieś zdjęcia. Zdjęcia były lepsze, ale to młodzież niech się
zachwyca. Mnie to już nie bawiło, chyba że naprawdę coś
ciekawego.
Styl i forma listu określały człowieka. Teraz, gdy czytam listy
drukowane
w
różnych
gazetach,
to
mogę
z
dużym
prawdopodobieństwem określić charakter osoby piszącej, zawód w
przybliżeniu, ale raczej celnie, nie mówiąc już o wieku piszącego z
dokładnością do pięciu, dziesięciu lat. Jeśli widzę charakter pisma, to
jeszcze łatwiej jest powiedzieć coś o człowieku. W swoim życiu
przeczytałem dwieście, może trzysta tysięcy cudzych listów. To był
kawał roboty.
Marian A.:
Przed wojną chodziłem do szkoły nr 93 na Czerniakowskiej. Byłem
katolikiem. Nie opuściłem żadnej lekcji religii. Katolikiem przestałem
być 20 października 1934 roku o godzinie piątej po południu. Tamten
chłopak był ministrantem. Wyższy, silniejszy ode mnie. To on zaczął,
nie ja. Biliśmy się w parku przed kościołem. Rozciąłem mu wargę,
wybiłem ząb. Sam wyszedłem bez szwanku. Walce przyglądała się
cała klasa. Ktoś pobiegł do księdza. Ksiądz wezwał mnie do siebie.
Najpierw długo na mnie patrzył, potem kazał zdjąć spodnie i na gołą
dupę wlepił dwadzieścia pasów. Kiedy zakładałem spodnie na
obolałe pośladki kopnął mnie, nazwał komunistą i zakazał
przychodzenia na religię. Przed kościołem czekał jakiś chłopak.
Znałem go ze szkoły. Był w wyższej o rok klasie.
– Jestem Szarek – przedstawił się. – Co on ci zrobił?
Opowiedziałem o całym zdarzeniu, a on na to:
– Nie przejmuj się, to nie jest najlepsze miejsce dla ludzi takich jak
my. Gdybyś miał jakieś kłopoty, to pamiętaj, że zawsze mogę ci
pomóc.
Tak powiedział i odszedł.
Nie wiedziałem, jakich ludzi ma na myśli. Przypuszczałem, że
chodzi o ludzi odważnych, dzielnych, takich jak Szarek. W Szarku
kochały się wszystkie dziewczyny w szkole. Później dowiedziałem
się, że Szarek jest bliskim krewnym Adama Próchnika. Wciągnął
mnie do drużyny harcerskiej. To była czerwona drużyna. Dzięki
Szarkowi poznałem Dubois, Arciszewskiego. Do kościoła już więcej
nie poszedłem. Od tamtej pory kler stał się dla mnie symbolem
pasa i sinych pośladków.
Adam G.:
„Ewa" była najważniejszą agentką w historii SB. Pseudonim „Ewa"
sama sobie wybrała. Pozyskał ją Majchrow-ski, ja ją tylko przejąłem,
kiedy zacząłem pracować na zagadnieniu literackim. Ona pracowała
na jednej z warszawskich uczelni. Na początku nie miała ważnych
zadań. Donosiła na studentów i pracowników naukowych. Potem
zaczęto ją posyłać na spotkania autorskie ze znanym pisarzem X.
Przygotowywano jej pytania. Ona siadała w pierwszych rzędach i je
zadawała. Jej zadaniem była obecność na każdym wieczorze
autorskim. Po którymś z takich spotkań X zaprosił ją na kawę. Odtąd
widywali się coraz częściej, „Ewa" wpraszała się do jego domu.
Akurat zmarła żona X. „Ewa" zajęła jej miejsce. Prała, prasowała,
gotowała obiady. Stała się kimś w rodzaju narzeczonej. Nie była
ładna. Miała dużą, płaską twarz. Ciągle pisała na X meldunki, i to
bardzo
skrupulatne.
Meldunki
odbierałem
w
najbardziej
zakonspirowanym lokalu na rogu Narbutta i alei Niepodległości. Do
pokoju wchodziło się bezpośrednio z klatki. Właścicielka dostawała
pieniądze. Gdy córki podrosły, jedna przeniosła się do tego pokoju.
Zorganizowano nam inny lokal, na ulicy Bagno, w jednym z
wysokich bloków. „Ewa" najpierw opowiadała mi, co robi X, a potem
ja robiłem kawę a ona pisała meldunek. W przypadku ważniejszych
agentów organizowano lokal konspiracyjny tylko dla nich. Chodziło
o to, żeby najważniejszych agentów, ich twarze, nazwiska, znał
jedynie prowadzący. Jeśli z lokalu korzysta kilku agentów, któremuś
z nich może wpaść do głowy, żeby obserwować lokal i sprawdzić, kto
jeszcze współpracuje.
W tym czasie gdy ja dostawałem trzy tysiące pensji jako kapitan,
ona otrzymywała pięć tysięcy i jeszcze zwrot za kawiarnie, wyjazdy
i drobne wydatki.
Na polecenie dowództwa wyprowadziłem „Ewę" z uczelni i
zatrudniłem w Grand Hotelu. Zarabiała dużo, była łasa na pieniądze.
Chodziło nam o to, żeby miała łatwy dostęp do zagranicznych gości.
Przed marcem 1968 r. X, który znajdował się w centrum wydarzeń,
musiał się ukrywać. Zamieszkał u „Ewy", wtedy już swojej
narzeczonej. Oboje nie opuszczali mieszkania. X myślał, że jest dobrze
zakonspirowany. „Ewa" wychodziła codziennie na szybkie zakupy,
chleb, mleko i w tym czasie przekazywała mi meldunki. W jej domu
zbierali się najważniejsi działacze opozycji, pisarze, dziennikarze. Nam
to było na rękę, bo wszystkich mieliśmy na oku. W końcu i ja
zacząłem tam przychodzić. Drzwi otwierała mi „Ewa". X szedł w tym
czasie do drugiego pokoju. Przychodziłem niby po książkę. „Ewa"
tłumaczyła, że jestem starym znajomym z uczelni. Prosto od „Ewy" z
meldunkiem jechałem do Komitetu Centralnego, bo tam już czekali
na informację. Wtedy czułem, że mam władzę, że kieruję sprawami
najwyższej wagi państwowej.
„Ewa" bywała tam gdzie X. X zabierał ją wszędzie ze sobą. Przed
narzeczoną X wszystkie drzwi świata literackiego były otwarte.
Znała wielu opozycyjnych działaczy. Była bystra, gorliwa i bardzo
pracowita. Donosiła nie tylko na X. Zajmowała się również
Wańkowiczem, „przyjaźniła się" ze znaną dziennikarką M.M.
Pewnego dnia zapytała mnie, co ma robić. X zaproponował jej
małżeństwo. Z wrażenia zaniemówiłem. Poleciałem z tym
natychmiast do naczelnika Wydziału, a on do ministra. Zrobił się
popłoch, jakiego wcześniej w SB nie widziałem. Drugi taki sam
powstał jak Karola Wojtyłę wybrano papieżem.
Zastanawiałem się, kto tu kogo rozpracowywał. „Ewa" X, czy X
„Ewę". A może pozyskał ją na swoją agentkę?
Może od początku była nam podstawiona? Minister postanowił
potraktować sprawę poważnie. Założył w mieszkaniu „Ewy"
podsłuch, o którym „Ewa" nie wiedziała. Byli pod ciągłą obserwacją.
Dzień i noc. Była w dalszym ciągu lojalna wobec nas. Poza tym jej
informacje z kręgów literackich i towarzyskich potwierdzał tajny
współpracownik „Andrzej" _ wybitny pisarz i urzędnik państwowy.
Było zresztą tak, że „Ewa" kapowała na „Andrzeja", a „Andrzej" na
„Ewę". Rzecz jasna nie wiedzieli o sobie, nie znali swoich drugich ról.
Wobec nowych zadań zmieniłem „Ewie" pseudonim na „Max".
Informacje od „Maxa" otrzymywał nawet sam Gomułka, doskonale
zorientowany w sprawie.
Kiedy X zachorował, „Max" dokładnie opisywała etapy choroby,
pobyt w klinice.
W końcu X umarł. Ja miałem zabezpieczać pogrzeb. Oprócz mnie
było jeszcze dwóch esbeków. Jeden miał nagrywać, drugi
fotografować. „Max" czyli dawna „Ewa" stała nad grobem w czarnym
ubraniu. Zachowywała się, jak przystało na smutną wdowę po
wielkim pisarzu. Potem zwierzyła mi się, że najtrudniejsza była
stypa, bo córka X powiedziała do niej: – To pewnie ty przez cały czas
kapowałaś, bo nikt inny nie mógł tego zrobić.
„Ewa" zachowała spokój. Podejrzenie zbyła jakimś' żartem. Do
rozmowy już nie wracano. Trudno było uwierzyć w taką możliwość.
„Ewa"-„Max" była najlepiej zakonspirowaną agentką, jaką pamiętam.
O „Ewie" myślałem: a to kurwa, i jednocześnie zacierałem ręce.
Ona robiła więcej, niż do niej należało. Pokazywała mi prywatne
listy, zanim ją o to poprosiłem.
Kazimierz M.:
Rodzice sprzedali kilka mórg na wsi i przenieśli się do Warszawy.
Ojciec za trzy tysiące wykupił dozorcostwo w stolarni. Dostali jedną
izbę. Matka była praczką. Chodziła boso do studni po wodę. Nawet
zimą. Nigdy, aż dej późnej starości, nie chorowała. Bieliznę gotowała
na trociniaku, a przy okazji obiad. Czy zimą, czy latem, temperatura w
mieszkaniu przekraczała trzydzieści stopni Oddychało się gorącą parą
i zapachem rozgotowanych mydlin.
Brałem w rękę pajdę chleba zmoczonego wodą, posypanego
cukrem, i szedłem na podwórko. Bawiłem się wśród usypisk i
wiórów. Jak chłopcy z ulicy chcieli wejść na plac, musieli się wkupić.
Wpuszczałem ich za guziki, srebrne monety.
Mieszkaliśmy na Ząbkowskiej. Rano ojciec budził mnie o piątej,
żebym zdążył pójść na karuzelę. Stała niedaleko, na Markowskiej.
Rano można tam było znaleźć pieniądze, albo inne zguby. Kiedyś'
trafiłem na pełen portfel. Wystarczyło na garnitur. Pierwszy raz
włożyłem go do pierwszej komunii, a potem nosiłem długo, chyba
jeszcze w piątej klasie. To była wełna setka, a ja wolno rosłem, na
szczęście.
Nie bardzo lubiłem się uczyć, wolałem włóczyć się z kolegami po
Pradze. Wcześnie zrozumiałem, że jestem zdany wyłącznie na siebie,
że rodzice nie są mi w stanie zapewnić nic poza kiepskim jedzeniem.
Ojciec pukał mnie rano w bok. Wiedziałem, że czas wstawać. Na
Bazar Różyckiego miałem kilka kroków. Sprzedawałem proch
strzelniczy, który sam wyprodukowałem. Potrzebny był do tego
chlorek, mierzwa zwierzęca, nie pamiętam co jeszcze. Przed
Wielkanocą interes szedł jak złoto. Handlowałem jeszcze karbidem,
monetami i czym się tylko dało. Proch wykorzystywało się też w
walce między Ząbkowską a Markowską.
Kiedyś poparzyłem sobie całą twarz. Wyglądałem jak obdarty ze
skóry zając. Ale wystarczyło dużo białka kurzego i dziś nie ma śladu.
Kiedy już się uczyłem w Technikum Budowy Zegarów
Samolotowych, to robiłem zegarki na sprzedaż. Stare części
wkładałem
w
nowe
koperty.
Za
zarobione
pieniądze
rozbudowywałem swój warsztat, kupowałem części. Do tej pory
mam zegarmistrzowskie przetyczki do włosów z lat pięćdziesiątych,
po tysiąc sztuk z każdego rodzaju. Mam wszystkie rozmiary szkiełek.
Nauczyłem się naprawiać zegarki i to był mój drugi zawód. Nawet
jak byłem w SB dorabiałem w ten sposób. Od komendanta po
sprzątaczkę, wszyscy się do mnie zwracali. Od znajomych brałem
tylko zwrot kosztów, od innych więcej.
Chciałem zostać ciężarowcem. Byłem niewysoki, warunki fizyczne
odpowiednie. Nie zostałem ciężarowcem tylko dlatego, że nie było
dla mnie na majteczki gimnastyczne, a w zwykłych majtkach nie
wypadało występować.
Kiedyś poszedłem z dziewczyną nad Wisłę. Chciałem jej postawić
piwo, ale brakowało mi dziesięć groszy. Rzuciłem na bufet garść
drobniaków. Kelner przeliczył i czekał na resztę. Powiedziałem, że
musiało się gdzieś potoczyć. Machnął ręką. Ocaliłem honor.
Adam G.:
W pierwszych tygodniach w służbie zapoznawali mnie z pracą.
Opiekun, ten co mnie zwerbował, dał mi do czytania teczkę ogólną.
To była teczka założona na moje nazwisko. Nie wiem kiedy, ale
prawdopodobnie dawno, bo papier był już trochę podniszczony.
Teczka zawierała materiały, które nie mieściły się merytorycznie w
teczce personalnej, ani w teczkach spraw. Czytam, czytam i włosy mi
dęba stają. Kurwa – myślę sobie – to oni wszystko o mnie wiedzą.
Wiedzieli co robiłem na uczelni, z kim się spotykałem, co się działo
po zajęciach. Domyśliłem się, że mają agentów na wydziale.
– No co, wiesz kto na ciebie donosił? – zapytał opiekun.
Podał nazwisko kolegi, którego nigdy bym nie podejrzewał. Po
latach spotkałem go w tramwaju. Wiedział, że jestem oficerem SB.
– Wiesz? – powiedział. – Ja utrzymywałem kontakt z SB na uczelni.
Ale jak mi kazali kogoś zlikwidować – odmówiłem. Od tamtej pory
nie układa mi się w życiu, chodzi za mną jakieś fatum. Czasem myślę,
że to oni przykładają do tego rękę.
Nie miałem do niego żalu, że wtedy kapował. Ktoś to przecież
musiał robić.
Józef Z.:
W 1955 roku skończyłem studia, wcześniej będąc na nie
oddelegowany z resortu. Przyszedłem do pracy na Rakowiecką, na
stanowisko starszego oficera. Gradacja była następująca:
oficer – porucznik
starszy oficer – do kapitana
inspektor – major, podpułkownik
starszy inspektor – podpułkownik, pułkownik
Ze względu na praktykę, chociaż byłem porucznikiem,
przeskoczyłem oficera. Miałem przykrycie w centrali eksportowo-
importowej.
Prowadziłem
normalną
pracę
operacyjną.
Pozyskiwałem agentów. Werbowanie musiało być starannie
przygotowane. Dzieliło się na etapy:
1.
Wytypowanie człowieka. Brano pod uwagę:
1.
środowisko w jakim żyje i pracuje
2.
przydatność do pracy za granicą
3.
znajomość języków obcych, wykształcenie
4.
zainteresowania, praktyczne umiejętności
2. Sprawdzenie kartką E-15, specjalnym drukiem do
wypisywania danych o rodzinie kandydata, rodzinie żony. Dzieci
pomijaliśmy, bo kandydaci byli zbyt młodzi, żeby ich dzieci
mogły nas zainteresować. Dla nas liczyli się ludzie w wieku 25-
35 lat, najbardziej sprawni fizycznie, umysłowo. Jeżeli
sprawdzenie wypadło pomyślnie, dochodziło do:
3. Zaaranżowania rozmowy, za pośrednictwem osób z kręgu
kandydata. Jeśli w ten sposób się nie dało, bo na przykład nie
mieliśmy w tamtym środowisku swoich ludzi, wtedy
korzystaliśmy z kadr w miejscu pracy kandydata. W kadrach
zawsze mieliśmy swoich ludzi, jeśli nie pracowników zawodowo
związanych z resortem, to przynajmniej była to druga Unia, albo
współpracownicy, ewentualnie ludzie z jakichś, najczęściej
materialnych, powodów nam przychylni. Kadry w każdej
instytucji mieliśmy obstawione. Kadrowcy w większych
przedsiębiorstwach, instytucjach, bez wyjątku byli naszymi
pracownikami – Departamentu I.
W swojej praktyce miałem ciekawy przypadek werbunku.
Penetrując środowiska akademickie spośród wielu osób
wybrałem kilku mężczyzn jako agentów perspektywicznych.
Spośród tych kilku metodą selekcji doszedłem do jednego –
adiunkta na Politechnice. Przez wiele miesięcy sprawdzałem
środowisko, przydatność agenturalną naukowca. Za najlepsze
dojście uznałem wreszcie kontakt po linii wojskowej. On był po
studiach, miał stopień oficerski. Przebrałem się w mundur oficera
LWP i poszedłem do szefa WSW na Oczki. Poprosiłem, by RKU
udostępniła mi akta kilku oficerów rezerwy. Wojsko nie mogło
się domyślać, który z wytypowanych oficerów jest dla mnie
kandydatem. Istniała nieformalna rywalizacja między nami a
wywiadem wojskowym. Mogli mi przejąć agenta zanim
nawiązałem z nim kontakt osobisty. Wziąłem dziesięć teczek.
Zostawiłem sobie cztery (między innymi swojego człowieka,
który jeszcze nie przypuszczał, że za kilka dni dowie się, że jest
inwigilowany od kilku miesięcy). Wysłałem wezwania do
stawienia się w RKU w celu uzupełnienia ewidencji (tak
pisaliśmy zawsze, gdy nic do człowieka nie mięliśmy, a tylko
chodziło nam o rozmowę, najczęściej werbunkową, albo
sondażową – czy się nadaje na agenta, czy nie).
Mieli się stawiać co godzinę od czternastej do siedemnastej.
Mój na końcu, żebym miał czas go przekonać. Najpierw
dokładnie sprawdziłem, czy w pokoju nie ma podsłuchu. Kiedy
wreszcie wszedł naukowiec, od razu zaskoczyłem go wiedzą na
temat jego umiejętności, zainteresowań elektronicznych,
cybernetycznych.
Roztoczyłem
przed
nim
perspektywy.
Mówiłem, że z pewnością czekają go zagraniczne wyjazdy.
Ostrzegałem przed zachodnim wywiadem, który tylko czyha na
ludzi zdolnych, wykształconych. Mówiłem tak z pół godziny, aż
wreszcie zaryzykowałem i ujawniłem się. Wyjąłem legitymację,
powiedziałem, że jestem pracownikiem polskiego wywiadu.
Zanim zaproponowałem współpracę ostrzegłem, że ta rozmowa
zostaje między nami, w przeciwnym razie, a jesteśmy to w stanie
sprawdzić, ma z głowy karierę. Potem przeszedłem do
konkretów. Otwarcie zaproponowałem współpracę. On wziął
moją legitymację, dokładnie ją przeczytał, spojrzał na zdjęcie,
potem na mnie. Od razu pomyślałem, że fachowiec. Zachowywał
zimną krew, był spokojny, rzeczowy. Poprosił o pół godziny do
namysłu. Wziąłem teczkę, poszedłem do komendanta, wypiłem
kawę, wypaliłem papierosa, ^wracam.; On: – Przemyślałem
wszystkie za i przeciw. Zgadzam się. Ja: – Cieszę się. Nie będzie
pan żałował. Piszemy zobowiązanie.
Miałem przygotowany arkusz papieru podaniowego. Dałem
długopis. Pisał własnoręcznie: „Ja, K.B., zamieszkały w
Warszawie przy ulicy S-kiej, zobowiązuję się dobrowolnie do
współpracy z wywiadem PRL. O powyższym fakcie zobowiązuję
się nie informować nikogo, nawet członków najbliższej rodziny.
Współpracę zachowam w ścisłej tajemnicy dla dobra PRL."
Podpis nieczytelny.
Potem szkolenie w lokalu konspiracyjnym. Umawialiśmy się
zawsze na siedemnastą we wtorek, przed kawiarnią MDM. Gdy
ja albo on nie mogliśmy przyjść, to mieliśmy umówione
spotkanie zapasowe za tydzień w tym samym miejscu, o tej
samej porze. Czekaliśmy na siebie piętnaście minut. Potem
odchodziliśmy. Innych form kontaktu nie było. Raz się zdarzyło,
że on się spóźnił. Przyszedł po siedemnastu minutach. Jeszcze go
widziałem, ale celowo nie podszedłem. Sprawdzałem jak się
zachowa. Przeszedł raz w jedną, raz w drugą stronę, i odszedł.
Tak trzeba było postąpić. Za tydzień był punktualny.
Spod MDM szliśmy do lokalu konspiracyjnego, który się
zresztą dla dobra szkolenia co jakiś czas zmieniało. Na szkoleniu
dawało się kandydatowi – bo agentem stawał się dopiero z
chwilą podjęcia pracy operacyjnej – różne hipotetyczne sytuacje,
w których mogło dojść do zainteresowania jego osobą przez
służby zachodnie. Mówiliśmy, że za granicą nie powinien na
siebie zwracać uwagi. Pod żadnym pozorem nie może
nadużywać alkoholu.
Wspólnie z naczelnikiem wymyśliliśmy mu zadanie: niech
opisze ludzi ze swojego instytutu, ich stosunek do
rzeczywistości, niech przeprowadzi rozmowy sondażowe.
Chcieliśmy się przekonać, czy podejdzie do sprawy rzetelnie, bo
każdą z opisywanych osób wcześniej sprawdziłem.
Opisał dość szczegółowo. Byliśmy zadowoleni. Jednego tylko
przedstawił nierzetelnie, ale później powiedział, że był na niego
zły. Został przywołany do porządku, bo złość nie powinna być
cechą agenta.
Dostawał regularnie co miesiąc jakąś sumę pieniędzy z
funduszu operacyjnego. Były to sumy przewyższające! jego
zarobki na Politechnice. Mieliśmy wtedy dużo pieniędzy
pochodzących z akcji „Zalew" i „Żelazo". Moje wydatki
zatwierdzał naczelnik, koszty zwracał dział finansowy. Dołączało
się na przykład rachunek obiadu i notatkę tajną w jednym
egzemplarzu. W Ministerstwie każde pismo, nawet najmniejsza
notatka, nosiło klauzulę tajności.
1.
Do czasu wyjazdu zagranicznego mój agent miał przekazywać
informacje o nastrojach w środowisku akademickim o
negatywnym nastawieniu inteligencji do rzeczywistości
państwa ludowego. Agent miał wyjechać za dwa lata.
Wcześniej jednak ja szykowałem się na placówkę na południe
Europy. Wtedy nastąpiło „przekazanie agenta pracującego".
Uprzedziłem go, że wyjeżdżam. ' Na kolejne spotkanie w lokalu
konspiracyjnym przyszedłem już z nowym prowadzącym.
Wybrałem człowieka wykształconego, inteligentnego, żeby
mieli
wspólną
płaszczyznę
porozumienia.
Pracownika
zatwierdził naczelnik.
Kazimierz M.:
Pewien dziennikarz nie chciał ze mną współpracować, ale
przyszedł na spotkanie w kawiarni. Wszyscy się musieli zgadzać
na rozmowę, bo występowałem z urzędu. Drugi pracownik SB
zrobił nam zdjęcie. Kiedy kolejny raz zadzwoniłem, a on
odmówił, powiedziałem: – Chce pan, żeby to zdjęcie było
rozesłane do wszystkich redakcji?
Nie zaryzykował. Przystał na informowanie mnie od czasu do
czasu, wtedy gdy się do niego zgłoszę.
Kiedyś zgłosiłem się do człowieka, który był agentem UB
przed 56 rokiem. Potem dali mu spokój, a ja chciałem kontakt
odświeżyć. Powiedział, że są inne czasy i on już skończył
współpracę.
– Ale teczki są wciąż te same – odpowiedziałem. – Taka teczka
może wpaść w niepowołane ręce.
Zmiękł od razu, bo przecież kiedyś własnoręcznie podpisał
zobowiązanie, a zobowiązanie jest jak cyrograf. Obowiązuje do
końca życia, a nawet po śmierci, bo wszystko zostaje w aktach.
Człowiek, który raz coś takiego podpisał, jest skazany na całe
życie. Można mu zlecić wszystko. Chyba, że zdecyduje się na
ujawnienie własnej osoby jako agenta. Ale ja nie słyszałem
jeszcze o takim przypadku.
Ja na agentów nie wywierałem zbyt dużej presji. Nasze
kontakty opierałem na spotkaniach towarzyskich. To byli ludzie
inteligentni. Dziennikarze, naczelni redaktorzy ważnych pism.
Ale każdy przeżywał rodzaj strachu, niepewności. Na zbytnie
spoufalenie nie mogłem sobie pozwolić.
Wśród tajnych współpracowników było wielu takich z
dewiacją. Przynosili bzdury, byle dużo. To była choroba. Lubili
swoją pracę, byli nachalni, gadatliwi. Z takimi wolałem albo
zerwać kontakt, albo ograniczyć do minimum. Donosicielstwo
leży w charakterze ludzi. Najpierw jest plotka, potem donos.
Wielu moich informatorów nie wiedząc o sobie nawzajem, nie
przypuszczając nawet, że ich koledzy też współpracują, donosiło
na siebie. Czasem tylko po to, żeby zająć ich miejsce,
uniemożliwić zagraniczny wyjazd. Zazdrość była moim
najlepszym pomocnikiem. Nieraz celowo wywoływałem
intrygę. Wtedy gadali jeden na drugiego największe świństwa.
Kolega na kolegę.
Wśród dziennikarzy to trzeba było szukać czystego, takiego,
który już z kimś' nie współpracuje. Jak się już taki znalazł, to się
moi koledzy bili, który ma go przejąć, pozyskać. Ale jednak o
niektórych wiedzieliśmy, że za żadną cenę nie zgodzą się
informować. Przed takimi zamykaliśmy drogę kariery. Sam
talent często nie wystarczał. Tacy stawali się często działaczami
opozycyjnymi.
Na podstawie informacji tworzono dokumenty operacyjne.
Agent zbierał dane o interesującym nas figurancie. Z
dokumentów operacyjnych powstawały dokumenty procesowe.
Zakładaliśmy podsłuch w mieszkaniu figuranta. Przez jakiś'
czas nagrywaliśmy wszystkie rozmowy. Kiedy już figurant był
zatrzymany w areszcie, wtedy wybieraliśmy kilka osób, z
którymi figurant rozmawiał przez telefon. Wzywaliśmy tych
ludzi po kolei i puszczaliśmy taśmę. Uderzaliśmy ostro:
– Pan zna A, on u nas siedzi. Sprawa poważna. Oskarża pana o
to i o to.
Z reguły człowiek się najeżał i mówił:
1.
A to skurwiel, ja nie mam z tym nic wspólnego, za to on
zrobił to, to i to.
Mirosław B.:
Próbowałem pozyskać pewnego aktora. Nikt mi nie powiedział:
zostaw tego człowieka. Wykonywałem koronkową robotę, żeby się
do niego dobrać. A tu widzę po pierwszej rozmowie, że on się w
pracy operacyjnej orientuje lepiej ode mnie. Przypuszczałem, że
musiał być przeszkolony, chociaż kartotekę miał czystą. Kiedy się
ujawniłem powiedział, że przed wojną był agentem wywiadu
sowieckiego. Wiedziałem, że teraz nie może już dla nich pracować, bo
inaczej kazano by mi się od niego odsunąć.
Pierwsza rozmowa z kandydatem na agenta była o wszystkim.
Takie wzajemne macanie, ale ja zawsze sta rałem się sprawiać
wrażenie, że wiem wszystko o życiu kandydata, o jego sprawach
intymnych. W teorii pracy operacyjnej spotkania w kawiarni były
zabronione. W praktyce często z nich korzystaliśmy. Pamiętam, jak
umówiłem się z moim agentem w „Nowym Świecie". To były
wczesne godziny przedpołudniowe. Przy stoliku w końcu sali siedział
mój kolega z wydziału i robił to samo co ja – przepytywał własnego
agenta. Kiedy wróciłem do Komendy, szef wezwał mnie do siebie. –
Ty idioto – wrzeszczał. – Nie masz się gdzie spotykać?
Okazało się, że tamten kolega wrócił wcześniej i doniósł na mnie
do szefa. Bał się, żebym ja tego nie zrobił przed nim.
Adam G.:
Pewien krytyk literacki mieszkał w tej samej dzielnicy co
niemiecka dziennikarka, znana z telewizji R.M. Obydwoje wychodzili
na spacer z psem. Mijali się. Czasem rozmawiali. Zadzwoniłem do
tego krytyka. Zgodził się na rozmowę. Każdy się zgadzał, ale on
bardzo chętnie. Zgodził się donosić na R.M., mimo że nic mu nie
groziło, ja nic wcześniej na niego nie miałem. Nie mogłem go nawet
szantażować.
Niektórzy ludzie rodzą się donosicielami. Donosicielstwo w nich
dojrzewa, aż w końcu zjawia się oficer SB, który jest wybawieniem
dla donosiciela, spełnieniem jego potrzeby donoszenia. Ja jednak
nigdy nie miałem zaufania do agentów. Taki dziś' kapuje jednego, a
jutro może donosić na mnie.
Nieraz agent był ważniejszy od oficera. Chociażby taki redaktor z
tygodnika „Barwy". Przed redaktorem wszyscy drżeli. Nawet
sekretarz Komitetu Warszawskiego. Sekretarz zapraszał redaktora na
przyjęcia, żeby się do niego zbliżyć i być mniej narażonym na
donosy. Ale sekretarz nie mógł wiedzieć, że agent nie ma przyjaciół.
Agent cały czas pracuje. Z tego żyje. Dlatego redaktor najbardziej
lubił mówić i pisać raporty na sekretarza, aż musieliśmy go
strofować, bo przesadzał, opisując pewne seksualne skłonności
sekretarza.
Agent zwykle nie pełnił żadnej kierowniczej funkcji w swojej
jednostce, w instytucji, w której pracował. Były rzecz jasna wyjątki,
ale
przeważnie
agenci
byli
najwyżej
wicedyrektorami,
wicekierownikami, wiceprzewodniczącymi. Tajny współpracownik
najpierw zdawał ustne sprawozdanie, a potem spisywał to w
obecności oficera. Oficer dopisywał później nagłówek „doniesienie",
żeby to nie działało deprymująco na donosiciela. Dopisywał
również pseudonim, nazwę lokalu konspiracyjnego, datę, godzinę
odebrania meldunku. Nas, prowadzących agentów, obowiązywał
ścisły rewir. Jeśli chciałem pozyskać osobę, która pracowała już dla
kogoś' innego, naczelnik delikatnie mówił: zostaw go. Informacje od
takiego agenta mogłem ewentualnie uzyskać poprzez pracownika,
który go prowadził. Inaczej nie było możliwości.
Praca operacyjna była prowadzona także wśród więźniów.
Agentów najczęściej pozyskiwało się spośród osadzonych, na
przykład w zamian za skrócenie odsiadki, wymazanie winy, albo za
wszystko razem plus jeszcze korzyści majątkowe, jeśli sprawa była
poważna i agent rokował nadzieje na przyszłość.
Najtrudniejsze było zawsze pierwsze zadanie. I dla pracownika i
dla agenta. Nieraz, mimo wielomiesięcznego szkolenia już po
pierwszej akcji wiedzieliśmy, że z człowieka nic nie będzie. Agenturę
trzeba mieć we krwi.
Moja pierwsza akcja zakończyła się pełnym sukcesem. Z okazji
dziesiątej rocznicy Października opozycyjne grupy na Uniwersytecie
Warszawskim zorganizowały spotkanie z Leszkiem Kołakowskim.
Spotkanie miało się odbyć na Wydziale Historii. Było za późno na
wysłanie któregoś z doświadczonych agentów – studentów. Wysłano
więc pięciu funkcjonariuszy. Między innymi mnie, ponieważ wtedy
jeszcze byłem studentem matematyki, a jednocześnie od niedawna
pracownikiem etatowym Służby Bezpieczeństwa. Do sali miałem
wejść sam. W bramce stali organizatorzy: Adam Michnik, Janek
Lityński i mój bliski kolega Jurek, który nie miał pojęcia o mojej
pracy w SB. Wpuszczali za okazaniem legitymacji studenckiej albo
pracownika UW. Ja miałem broń z przodu za pasem. W wewnętrznej
kieszeni marynarki minifon z mikrofonem przyczepionym do
krawata. Kiedy zbliżyłem się do wejścia podniosłem przed siebie
teczkę, tak trochę do góry, żeby zasłaniała pistolet. Było dość tłoczno.
Udawałem, że się przepycham. Zawołałem do kolegi: cześć, Jerzy.
Wdałem się z nim w krótką rozmowę. Powiedział, że teraz nie ma
czasu, że możemy pogadać po spotkaniu. Reszta stojących na bramce
spojrzała w moją stronę, ale widzieli, że rozmawiam z Jurkiem, więc
dali mi spokój. Gdy znalazłem się w środku, czułem jak pot leci mi
po plecach i dalej po nogach aż do skarpet. Byłem cały mokry,
chociaż w środku panował jeszcze chłód. Przeszedłem na tył sali.
Usiadłem na parapecie okna, nie dlatego, że chciałem sobie usiąść,
tylko dlatego, że nie mogłem ustać. Nogi mi się trzęsły. Bałem się, że
ktoś' zauważy. Włączyłem mikrofon, chociaż jeszcze nie pojawił się
Kołakowski. Jak wszedł, to zebrałem siły i ruszyłem do przodu.
Wiedziałem, że z tak daleka jakość nagrania będzie zła. Krok po kroku
przesuwałem się w kierunku mównicy, aż znalazłem się w
pierwszym rzędzie. Spotkanie trwało dwie, może trzy godziny, a
może dłużej. Nie wiem, bo straciłem orientację w czasie. Nie wiem
też, jak znalazłem się w wozie po spotkaniu. Ostatnie metry to już
koledzy mnie nieśli na rękach. Przed kościołem Wizytek stał cywilny
radiowóz. Pojechaliśmy szybko do szefa bezpieki, pułkownika
Sławińskiego. Dopiero po kilku dniach dowiedziałem się, jaką
wartość miały te nagrania. Zebrany przeze mnie materiał miał służyć
wyrzuceniu Kołakowskiego z partii. Kopię nagrania kazano mi
zniszczyć. Nie zrobiłem tego, bo nigdy nie niszczyłem dokumentów.
Wszystko się jeszcze może w życiu przydać.
Kiedy pracowałem na informacji, codziennie spływały do mnie
materiały agenturalne: donosy, dokumenty, korespondencja,
nasłuchy rozgłośni zachodnich. Sporządzałem informację zbiorczą.
Sekretarki za każdym razem przynosiły mi formularz pierwszej strony
informacji. To była kartka papieru maszynowego formatu A-4. Kartka
była opatrzona winietą, czyli listą osób, którym miałem dostarczyć
informację. Kolejność była ustalona. Najpierw członkowie biura
politycznego, potem sekretarz KC, dalej najważniejsi ludzie w MSW.
Uszeregowanie nazwisk i odstępy między nimi odzwierciedlały
prawdziwą hierarchię władzy. Można powiedzieć, że była to lista
rankingowa, względnie stała, ale zmieniająca się po jakichś
zawirowaniach społecznych. Zmiany najczęściej dotyczyły tych na
dole.
WINIETA Z 1974 ROKU
Otrzymują:
Tow. Gierek
Tow. Jabłoński
Tow. Jaroszewicz
Tow. Babiuch
Tow. Grudzień
Tow. Jagielski
Tow. Jaruzelski
Tow. Kania
Tow. Kępa
Tow. Kowalczyk
Tow. Kruczek
Tow. Olszowski
Tow. Szydlak
Tow. Tejchma
Tow. Barcikowski
Tow. Łukaszewicz
Tow. Wrzaszczyk
Tow. Frelek
Tow. Karkoszka
Tow. Pińkowski
Tow. Werblan
Tow. Żandarowski
Tow. Kurowski
Tow. Zieliński
Tow. Palimąka
Tow. Janicki
Tow. Milewski
Tow. Stachura
Tow. Zaczkowski
Tow. Pożoga
Tow. Słowikowski
Tow. Kwiatkowski
Tow. Chomętowski
Do wiadomości:
Tow. Gołębiowski
WINIETA Z 1978 ROKU
Otrzymują:
Tow. Gierek
Tow. Babiuch
Tow. Grudzień
Tow. Jabłoński
Tow. Jagielski
Tow. Jaroszewicz
Tow. Jaruzelski
Tow. Kania
Tow. Kępa
Tow. Kowalczyk
Tow. Kruczek
Tow. Olszowski
Tow. Szydlak
Tow. Tejchma
Tow. Barcikowski
Tow. Łukaszewicz
Tow. Wrzaszczyk
Tow. Frelek
Tow. Karkoszka
Tow. Pińkowski
Tow. Werblan
Tow. Żandarowski
Tow. Kurowski
Tow. Zieliński
Tow. Klimczak
Tow. Maciszewski
Tow. Palimąka
Tow. Rokoszewski
Tow. Kaliski
Tow. Janicki
Tow. Milewski
Tow. Pietrzak
Tow. Stachura
Tow. Pożoga
Tow. Słowikowski
Tow. Straszewski
Tow. Kwiatkowski
Tow. Chomętowski
Pierwszy na liście otrzymywał informację przed dziewiątą rano.
Kilku następnych pół godziny po nim, tak żeby pierwszy zdążył
przeczytać, zanim następny zacznie. Ostatni cieszyli się, że w ogóle
dostali. Do ostatnich informacja docierała nawet po kilku godzinach.
Na każdej winiecie czerwonym długopisem podkreślałem
nazwisko adresata i godzinę dostarczenia.
Nieraz przychodzili do mojego gabinetu różni ludzie spoza listy.
Chcieli wiedzieć, co się dzieje. Miałem nad nimi przewagę, bo
miałem najświeższe informacje.
Raz w życiu dotknąłem tego, czego nawet nie mam odwagi
nazwać. Był rok siedemdziesiąty. Uruchomiono system MOB, czyli
system mobilizacji w sytuacji zagrożenia państwa. Byłem wówczas
na zagadnieniu literackim. Wręczono mi listę figurantów, których
należało zatrzymać, aresztować, internować lub zlikwidować. W tej
ostatniej grupie były tylko dwa nazwiska: Stefan Kisielewski i Paweł
Jasienica. Miałem się ustosunkować do tej listy. Oddałem dokument
bez zmian. Nikogo nie dodałem, ale i nikogo nie wyłączyłem. Wtedy
pierwszy raz zetknąłem się ze słowem internowanie. Listy
kwalifikacyjne
przygotowywał
Inspektorat
działający
przy
kierownictwie Służby Bezpieczeństwa. Oficjalnie Inspektorat
zajmował się sprawami organizacyjnymi, zabezpieczaniem imprez, a
nieoficjalnie przygotowywał MOB, rozpracowywał pracowników SB.
Zastępował dawny Departament X. Czasem jak jakiś' towarzysz miał
kłopoty osobiste, rodzinne, to z nim rozmawiali w Inspektoracie. Do
Inspektoratu wzywano również żony, żeby im przypomnieć, jaką
mają pełnić funkcję w rodzinie i że nie wolno im rozprawiać o mężu.
Mirosław B.:
Praca oficera operacyjnego to nie to samo, co praca oficera
śledczego, który zza biurka rozpracowywał człowieka. Ja obcowałem
z ludźmi na zasadzie większej lub mniejszej wolności.
Czasami trzeba była iść na materiał kompromitujący. Szczególnie
jak miało się do czynienia z grupą hermetycznie zamkniętą bez
możliwości normalnego dotarcia do niej. Jeden raz musiałem
wykorzystać szantaż. To było środowisko artystyczne. Dałem
człowiekowi do zrozumienia, że dużo wiem o jego związkach
homoseksualnych. On miał normalną rodzinę. Wystraszył się i
podpisał zobowiązanie.
Czasem wymieniałem informacje z Kontrrazwiedką. Taka wymiana
dokonywała się na poziomie szefa jednostki terenowej SB,
komendanta lub jego zastępcy. Nigdy niżej.
Pion „C" – archiwum było usystematyzowane personalnie i
tematycznie. Przy MSW nazywało się to Biuro „C", a przy
komendach wojewódzkich – Wydziały „C". W trakcie pracy z
agentem jego teczkę miał oficer. Po zakończeniu współpracy teczka
była archiwizowana.
W pionie „C" było kilka działów:
1.
Kartoteka byłych pracowników.
2.
Informacje o ludziach, którymi się interesowała SB. Na
przykład osoby, które miały dostęp do spraw tajnych,
pracownicy zakładów zbrojeniowych.
3.
Kartoteka tajnych agentów. Te materiały były tajne,
specjalnego znaczenia.
4.
Komórka analityczna – kwalifikująca, które materiały mają być
zniszczone, a które dalej przechowywane w archiwum.
5.
Komórka techniczna.
Pracownik mógł sobie zastrzec, by materiały archiwalne spraw
przez niego prowadzonych były obłożone tajemnicą. Każdy kto
chciał z tych materiałów skorzystać, musiał się porozumieć z
właściwym oficerem. Biuro „C" pełniło rolę łącznika pomiędzy
wszystkimi wydziałami i pracownikami.
Adam G.:
Tylko raz chciała mnie zwerbować Kontrrazwiedką. Zaczęło się w
Legionowie, w Szkole. Poznałem jednego kolegę. Miał na imię Boria.
Rodziców Rosjanie wywieźli do Kazachstanu. Tam zginęli. On trafił
do domu dziecka, a następnie do radzieckich kadetów. Że jest
Polakiem dowiedział się od nauczyciela historii. Odszukał rodzinę,
Jeden stryj był przeorem o.o. Jezuitów w Warszawie, drugi mieszkał
w Belgii. W pięćdziesiątym ósmym Boria przyjechał do Polski z
wycieczką. Miał na sobie mundur kadeta. Stryj sprezentował mu
modne cywilne ubranie i namawiał, by zamieszkał w Polsce. Boria
nie chciał. Kiedy wrócił do Związku Radzieckiego, uznano go za
bikiniarza, z racji tego modnego ubrania. Miał nawet kłopoty z KGB.
Chyba właśnie wtedy wkroczyli. Następnym razem Boria przybył już
do Polski potajemnie. W Sokółce, w województwie białostockim
spreparowano mu metrykę urodzenia.
W Legionowie wyglądał na szmaciarza. Dopiero jak się z nim
porozmawiało, wykazywał inteligencję. Zauważyłem, że się do mnie
za bardzo klei. Wszystkim się dzieli, o nic nie obraża. Facet bez
ambicji – typowy agent. W SB pracował na zagadnieniu mniejszości
narodowych. Przyszły lata naszych bliższych kontaktów, wódeczka,
rozmowy. Kiedyś' niby niechcący poznał mnie z radzieckim
generałem. Generał był miły, uśmiechał się, mówił jak każdy Polak
po polsku, znał lepiej ode mnie naszą literaturę. Potem Boria
wciągnął mnie do Klubu Podróży Radiowych, zorganizowanego przy
Radiu Moskwa. Należeli do tego klubu różni ludzie. Z MSW, z KC, a
nawet kierowcy PKS – jako dobry materiał na agentów.
W czasie strajków sierpniowych do naszego klubu przyjeżdżali
różni prelegenci radzieccy. Mięliśmy spotkania w TPPR. Na jednym z
takich spotkań spytałem generała, który jeszcze w czterdziestym
piątym wyzwalał Polskę, czy KPZR zamierza jakoś' wykorzystać
polskie doświadczenia z ostatnich miesięcy. Po spotkaniu obstąpili
mnie ci z delegacji radzieckiej. Boria był z nimi. Powiedział, że
jestem zaproszony na kameralne spotkanie do ambasady. Poszedłem.
Była wódka, dużo wódki. Ktoś do mnie podszedł, przedstawił się
jako attache wojskowy ambasady i wprosił się do mnie do domu na
rozmowę. Przyszedł. Rozmawialiśmy właściwie o niczym. On
wiedział, że ja jestem fachowcem od werbunku i ja wiedziałem, że
on, jeśli wyczuje podatny grunt, przystąpi do werbowania. Zaprosił
mnie do ambasady. Znów rozmawiajmy. Wypytywali o stosunki w
MSW. Mówiłem jakieś ble, ble. Jeszcze kilka razy po mnie posłali i
dali spokój. Zrozumieli, że nie chcę dobrowolnie współpracować, a
do groźby się nie posunęli.
Józef Z.:
KGB miał wydzielony korytarz w naszym budynku przy
Rakowieckiej. Najstarszy rangą pracownik był w stopniu generała.
Reszta pułkownicy. Codziennie rano dyżurujący oficer radziecki był
informowany poza wszelką kolejnością o tym, co się dzieje w kraju.
Zwyczajem oficerów radzieckich było przychodzenie „na herbatkę" do
naczelników poszczególnych wydziałów. Rosjanie mogli wchodzić
wszędzie, a w korytarz KGB wchodziło się tylko na hasło. Dojście do
KGB mieli jedynie wyznaczeni polscy wysocy oficerowie.
Adam G.:
Zgnoić przeciwnika było lepiej niż go zabić. Zamordowany mógł
się stać męczennikiem. Zgnojony był już nieszkodliwy. Jak się nie
udawało zgnoić – wtedy się zabijało.
Krzysztof P.:
Mój serdeczny kolega przez dwa lata był przygotowywany do
pracy we Francji. Wyjechał tam jako repatriant, Po dwóch latach
miał rozpocząć pracę wywiadowczą, I właśnie wtedy dowiaduję się,
że zginął. Najpierw wykrył go kontrwywiad francuski. Zaczął sypać.
Wtedy do akcji przystąpili nasi. Został zlikwidowany.
Józef W.:
Przy Departamencie I istniała zupełnie szczególna służba.
Nazywaliśmy ją grupą likwidacyjną. Byli to w wyjątkowo
konspiracyjny sposób szkoleni ludzie, wykonujący zadania specjalne.
Przeważnie likwidowali niewygodnych świadków, agentów, co do
których mieliśmy pewność, że poszli na współpracę z obcym
wywiadem, wreszcie zwykłych szpiegów, których dla dobra
interesów PRL należało zlikwidować. Nikt poza kierownictwem
resortu nie wiedział, ilu członków liczy grupa likwidacyjna. Nie
wiadomo było, kto do niej należy. Mógł to być każdy z nas,
pracujący na swoim, przydzielonym odcinku, a tylko w razie
konieczności oddelegowany do j wykonania rozkazu likwidacyjnego.
O grupie nie mówiło się głośno. Jak ktoś' powiedział za głośno –
wylatywał z pracy. Grupa likwidacyjna była tematem tabu. W
Ministerstwie nie było nic bardziej tajnego. Chociaż była jeszcze
jedna supertajna komórka: j grupa likwidacyjna dla członków grupy
likwidacyjnej, j Jak w mafii: zabiłeś', znaczy wiesz zbyt dużo. Do dziś'
nie | wyjaśniono wielu zagadkowych śmierci pracowników
Departamentu I.
SB zawsze było na usługach pewnej kliki w partii. Za j moich
czasów służyło grupie Moczara. Mnie to odpowiadało, bo on nie był
ani z Żydami, ani z Sowietami. Jako człowieka zawsze jednakowo
traktowałem Żyda, Niemca, Francuza czy Rosjanina. Ale w polityce
zawsze będę przeciwko Żydom, bo oni chcą rządzić każdym narodem.
Tego nie można głośno powiedzieć, bo zaraz krzykną: antysemita.
Gdybym się urodził w innych czasach, albo w innej rodzinie,
pewnie byłbym dobrym naukowcem, matematykiem. A może
polonistą. Może pisałbym książki. Byłem jednakowo uzdolniony do
przedmiotów humanistycznych i ścisłych. Moja inteligencja stała się
moim przekleństwem. Była zbyt surowa, nieociosana, żeby zajść
wyżej, ale wystarczała do tego, żeby sobie radzić w życiu. Byłem za
mądry żeby zostać na wsi, orać ziemię i biedować jak ojciec, a za
głupi na wejście w ten inny, lepszy świat otwartą furtką. Gdyby nie
SB, pewnie do dziś' gniłbym w Łapach, albo gdzieś' w tamtych
okolicach. A ja chciałem żyć.
Kilka razy musiałem walczyć, żeby się utrzymać na pewnym
poziomie. Nie w sensie materialnym. Na pieniądzach nigdy mi
bardzo nie zależało. Musiałem walczyć, aby nie dać się strącić w
dołek, poniżej tego, co już osiągnąłem. Taka wspinaczka jak po
kruchej drabinie. Szczebel się złamie i spadasz. Albo jak ktoś' ją
kopnie i drabina się chwieje, a ty razem z nią.
Imponowało mi, że dla rodziny stałem się autorytetem, że mnie
pytają o zdanie. Czułem się wyróżniony, z drugiej strony coraz
bardziej oddalałem się od rodziny. Widziałem jak ojciec się gnie pod
naporem urzędniczych nakazów i kościelnych przykazań. W końcu
zrezygnował, zasklepił się. Tak jakoś się zmniejszył, skurczył. Nie
mógł mi imponować, wzbudzał raczej litość. Cała ta moja kariera
była na zasadzie: ja wam pokażę. Chciałem pokazać, że stać mnie na
to, by być kimś ważnym. Mogłem załatwić wszystko. Nie mogłem
chcieć więcej.
Przejmowałem literatów i bałem się wielkości zadania. Miałem się
zmierzyć z ludźmi, których nazwiska znałem z lektur szkolnych, a
twarze z telewizji. Miałem z nimi rozmawiać, rozpracowywać,
pozyskiwać. Obawiałem się, że ta rola mnie przerasta. Literaturę
poznawałem od tyłu: kto z kim, kiedy, gdzie, dlaczego. Odruch
czytania wyrobiłem sobie później. To jest zasługą pracy w SB, że
teraz sięgam po gazetę, książkę. W SB dojrzałem intelektualnie i
politycznie. Do swoich zadań podchodziłem jak do krzyżówek, które
miałem rozwiązać.
Po zabójstwie księdza Popiełuszki przystąpiłem do spowiedzi.
Wyznałem, że chcę zabić jakiegoś' esbeka. Śmierć za śmierć. Ksiądz
mnie zapytał: synu, czy ty nie potrzebujesz pomocy psychiatrycznej?
To nie przypadek, że w SB i wśród kleru jest najwięcej osób
pochodzenia chłopskiego. Po prostu były dwie szybkie drogi, żeby
się wydostać z tego chłopskiego dołka: przez SB i stan kapłański. Dla
mnie nie ma różnicy między tą pierwszą a drugą służbą. Służy się
tylko innemu Bogu.
Kazimierz M.:
Po skończeniu szkoły oficerskiej pracowałem w pionie
inteligencji. Mówiąc inaczej robiłem po dziennikarzach. Chciałem
pozyskać kiedyś' znakomitego dziennikarza H.K. Zaproponowałem
spotkanie w kawiarni. Odpowiedział:
– Jeśli mamy się spotkać, to tylko w komendzie.
I tu mnie zaskoczył. Umówionego dnia czekałem na niego w
biurze przepustek. Wprowadziłem go bez przepustki.
1.
Tu jest pana pokój – powiedział H.K., rozejrzał się i usiadł bez
pytania. – Domyślam się, że chce pan ze mną porozmawiać w
cztery oczy. Pan zamówi kawę.
Nawet sekretarki nie wpuściłem. Sam przyniosłem kawę.
– Proszę mi dać papier i maszynę do pisania – mówił dalej
H.K. rozkazującym tonem.
Napisał długi elaborat, opisując zażydzenie redakcji. To był
rok sześćdziesiąty szósty.
– Pod tym kątem tak, ale na więcej niech pan nie liczy –
zakończył nasze spotkanie H.K., i wyszedł bez pytania.
Myślałem, że z tego będzie premia. Pokazałem tekst
naczelnikowi, a ten wpadł w osłupienie. Potem mnie
obsztorcował i kazał tekst zniszczyć, w ogóle zatrzeć po nim
ślady. Nie zniszczyłem. Włożyłem go do swojej szafy. Przyszedł
rok sześćdziesiąty ósmy i wtedy im się przypomniało.
Obiecywali premię, bylebym tylko dostarczył tamten donos.
Skierowali go prosto do Moczara, a ja dostałem trzy tysiące
nagrody.
Cała moja praca na zagadnieniu dziennikarskim sprowadzała
się do dokładnej penetracji środowiska i pozyskiwania agentów.
Musiałem mieć spis wszystkich pracowników redakcji, którą się
zajmowałem. Od sprzątaczki do naczelnego. Wypisywałem na
każdego „piętnastki". Wiedziałem wcześniej, kto ma wyjechać za
granicę (to naczelny musiał ze mną konsultować), kto gdzie
mieszka, z kim mieszka, kto kogo odwiedza. Musiałem wiedzieć,
jakie słabości mają ludzie przeze mnie obserwowani. Modliłem
się zawsze o jak największą liczbę homoseksualistów, lesbijek i
w ogóle zboczonych, bo tacy zwykle najszybciej dawali się
namówić na współpracę.
W jednej z redakcji, co była pode mną, w noworocznym
przemówieniu Gomułki zdarzył się błąd. Napisano mniej
więcej tak: „Życzymy dalszych sukcesów w gospodarce". Sprawą
zainteresował się nawet Komitet Centralny. Uznano to za
sabotaż. Kazali mi znaleźć winnego.
Zwaliłem na zwykły błąd linotypisty. Lepiej, pomyślałem, j
niech jeden poleci ze stanowiska, niż cała redakcja, a naczelny do
więzienia. Potem jeszcze długo naczelny dostawał telefony od
swoich kolegów: „niezły numer zrobiłeś". A on cały czas drżał o
własną skórę i nie w głowie] mu było bohaterstwo.
Adam G.:
Miałem praktykę z przesłuchania, bo uczono nas wszystkiego.
Przesłuchanie prowadził Czesiek S. Przesłuchiwanym był
student.
Fotografował
dla
kościoła
pielgrzymkę
do
Częstochowy. SB tajnie go zdjęła. Chłopak się załamał.
Opowiadał nawet o swojej spowiedzi. Podpisałby wszystko,
cokolwiek by mu wtedy kazano. Nic dziwnego. Jak przejechał
przez jedną, potem drugą bramę Pałacu Mostowskich, to
wystarczyło, aby myśleć, że to już ostatnia droga. W pewnym
momencie S. wyszedł. Zostałem z tym chłopakiem sam.
Powiedziałem mu: proszę pana, ale tajemnicy spowiedzi to już
pan nie musi zdradzać.
I wtedy zobaczyłem nagłą przemianę w tym człowieku. S.
wrócił i zaczął od początku, a chłopak na te same pytania tym
razem: a co to pana obchodzi, to moja sprawa, byłem na
pielgrzymce, nic więcej nie mam do powiedzenia.
Tak już do końca przesłuchania. Puścili go. Wyszedł
uśmiechnięty, a S. jakoś tak dziwnie na mnie popatrzył.
Zrobiłem mu niezły numer.
Józef Z.:
Pochodzenie miałem niezłe. Ojciec przedwojenny kolejarz,
matka zawsze przy mężu. Szkołę powszechną skończyłem za
okupacji w małym podwarszawskim miasteczku.
Po wojnie, w czterdziestym piątym wyjechałem na północ, do
miasta O. Znajomy rodziców pracował w O. Strzegł lasów przed
kłusownikami. Zatrudnił mnie jako wartownika. Praca była
nudna, oglądałem się za inną, ciekawszą.
Nawiązałem kontakt z kołem ZWM. Koledzy z organizacji
zaproponowali robotę w Urzędzie Bezpieczeństwa. Czułem, że to
jest właśnie to, o co chodzi. Przewodniczący organizacji
(pamiętam, że latem chodził w damskim futrze karakułowym)
zaprowadził mnie do szefa powiatowego urzędu bezpieczeństwa
publicznego. Rozmowa była krótka:
1.
Skąd pochodzicie?
2.
Spod Warszawy.
3.
Ile macie lat?
4.
Osiemnaście.
5.
To dobrze, trzeba nam ludzi młodych i odważnych. Co was
skłania do pracy u nas?
6.
To jest potrzebna służba, walczy się z wrogiem zewnętrznym i
wewnętrznym.
Odpowiedź miałem już z góry przygotowaną. Tak kazali
mówić koledzy z ZWM. Starszych ode mnie chłopaków, którzy
przyjechali z Jarosławia, nie zatwierdzono, bo na pytanie
dlaczego chcą wstąpić do UB odpowiedzieli, że nie mają za co
żyć.
Mnie przyjęto. Dostałem blachę – taki rodzaj legitymacji z
wypisaną
na
maszynie
nazwą:
Powiatowy
Urząd
Bezpieczeństwa Publicznego w O. Razem z blachą dostałem
przydział na mieszkanie. Dwa pokoje z kuchnią. Mieszkanko
niczego sobie, tylko zaniedbane, rozkradzione. Wziąłem do
pomocy czterech Niemców. Żeby im się lepiej pracowało,
pilnowałem ich z automatem.
Byłem jednym z młodszych chłopaków zwerbowanych przez
UB. Akcja werbunkowa była prowadzona we wszystkich
miastach powiatowych. Na szeregowych fun kcjonariuszy
werbowano młodych ludzi od siedemnaste go do trzydziestego
piątego roku życia. Droga najczęściej wiodła przez ZWM.
Niektórzy po roku, dwóch, zdobywa li odpowiedzialne
stanowiska. Przeważnie ci najbardziej bezwzględni, albo
umiejętnie liżący dupę przełożonym. Kierowano ich do szkół
przy komendach wojewódzkich. Wracali w stopniu porucznika
do swoich macierzystych jednostek.
Mój znajomy wrócił do O. po szkole. Swoje pierwsze
przesłuchanie ćwiczył na kocie. Posadził kota na krześle i
zadawał jakieś pytania. Kot mu uciekł. Dogonił go, ale kot go
ugryzł w rękę. Wtedy mój znajomy wyciągnął pis tolet i
zastrzelił zwierzaka. Powiedział, że tak należy postępować z
wrogiem.
Wierzyłem w to, co nam mówili na szkoleniach. Wróg mógł
się wkradać w nasze szeregi, wróg chciał by wrócił dawny,
burżuazyjny ustrój. Za wszelką cenę trzeba mu było w tym
przeszkodzić.
Jesienią
czterdziestego
piątego
rozpoczęliśmy
akcję
wysiedlania Niemców. Milicja otrzymała zadanie, żeby
wszystkich Niemców pakować na wozy wojskowe i zbierać na
stacji w O. Rozdział był taki: kobiety do wagonów osobowych,
mężczyźni do towarowych. Radzieccy żoł nierze stanowili
eskortę. My – Urząd Bezpieczeństwa – obstawialiśmy rampę
kolejową.
Niemcy na stację przyjeżdżali już zupełnie pozbawieni
majątku. Ostatni szaber odbywał się na rampie. Zabiera no
wszystko, pozostawiając ubranie, które mieli na sobie. Czasem
nawet co wartościowsze rzeczy ściągano przed wejściem do
wagonu. Nad całością czuwał staros ta. Chodził z pistoletem na
wierzchu. Od czasu do czasu wyjmował go zza pasa i podrzucał
jak kowboj.
W czterdziestym szóstym otworzono w O. gimnazjum z jedną
klasą dla pracujących. Zapisałem się. W mojej klasie byli tylko
pracownicy Urzędu Bezpieczeństwa i kil ku dyrektorów
przedsiębiorstw. Jak się człowiek nie na uczył – wyciągał
pistolet, kładł na ławkę, to wtedy nauczyciel wiedział, że nie ma
co pytać. Maturę zdałem bez problemów.
Po maturze dostałem cichy cynk od szefa, że mnie szy kują na
studia. Nie do jakiejś resortowej szkoły w woje wództwie, ale na
normalne studia do Warszawy. Jak na warunki resortowe już
byłem człowiekiem wykształco nym, z maturą. Studia były
następnym szczeblem. Otwie rały przede mną karierę. Do
wyboru były dwa kierunki: prawo i handel zagraniczny.
Wybrałem handel.
Na moim roku studiowało wielu funkcjonariuszy UB, ale nikt
o sobie nie wiedział. Byliśmy dobrze zakonspiro wani. Jeszcze
przed studiami powiedziano mi, że na ra zie mam spokój. Jak
będę potrzebny, sami się zgłoszą. Już po studiach ze zdziwieniem
poznawałem po raz dru gi swoich kolegów z roku, z grupy.
Spotykaliśmy się na korytarzach przy Rakowieckiej, w Centrali.
Pytaliśmy się nawzajem:
1.
To co, ty też? - Tak, a ty?
2.
No, jak widzisz.
Idąc na studia nie byłem przeszkolony wywiadowcze. To mnie
uchroniło przed dodatkową pracą. Miałem się tylko uczyć.
Penetracja środowiska studenckiego szkoły nie miała sensu. U nas
studiowali tylko pracownicy kad rowi resortu, agenci, albo ludzie
dokładnie sprawdzeni, co do których też miało się plany na
przyszłość. Jednym słowem, była to nasza szkoła. Kto ją skończył, to
już był w życiu ustawiony.
Józef Z.:
Po studiach awansowano mnie na kapitana. Wielu kolegów z
mojego roku zaczęło pracować w bezpiece dopiero po studiach.
Przechodzili szkolenia. Ja się wybroniłem przed szkołą. Miałem już za
sobą kilkuletnią praktykę i tytuł: wykwalifikowany pracownik
handlu zagranicznego.
Skierowano mnie do pracy w jednej z ważniejszych central handlu
zagranicznego.
Kierowanie
odbywało
się
zawsze
poprzez
departament kadr Ministerstwa Handlu Zagranicznego. Tak było
zawsze po Unii handlowej, jak moja. Od samego powstania kadry
MHZ były obsadzone przez tak zwaną drugą linię, czyli oficerów SB
biorących tylko pensję w MHZ. Druga Unia w każdej chwili mogła
stać się pierwszą, jeśli sytuacja w kraju tego wymagała. Ja brałem
pensję w MHZ i wyrównanie do pensji oficera na Rakowieckiej.
Dochodziły jeszcze jakieś premie z centrali handlowej, prowizje i
różne inne zyski. W sumie pieniędzy było dość.
Już idąc na studia wiedziałem, że szykują mnie do Jedynki", czyli
do wywiadu. Centrala handlu zagranicznego to była jedynie
instytucja przykrycia. Oficerów Jedynki" przygotowywano do
wyjazdów zagranicznych. Praca operacyjna za granicą to była istota
roboty wywiadowczej. Ale nie wszyscy wyjeżdżali. Kierownictwo
Departamentu I patrzyło niechętnie na tak zwanych „aktywistów".
Przeciętność była najmilej widziana. Wszystko powyżej przeciętności
było podejrzane i należało się tego obawiać. Jeżeli aktywista był
nadgorliwcem, to go przesyłano do pionu informacyjnego, czyli na
tak zwane „zesłanie". „Zesłanie" blokowało dłuższy zagraniczny
wyjazd. Pracownicy wydziału informacyjnego mogli od czasu do
czasu, zwykle raz na dziesięć lat, wyjechać za granicę w ramach
pomocy administracyjnej do konkretnej ambasady. Takie wyjazdy
nazywaliśmy „wykopkami". „Wykopki" nigdy nie były dłuższe niż
trzy miesiące. Kiedyś, na początku lat siedemdziesiątych, na zebraniu
organizacji partyjnej I Departamentu wiceminister Milewski
otrzymał pytanie od kobiet pracujących w pionie informacyjnym
(było ich około sześćdziesięciu), czy są dla kobiet możliwości
wyjazdu na wykopki. Milewski się zamyślił i odpowiedział:
– Na razie nie ma możliwości, ale napiszcie raporty, to się wam
przydzieli po pięć, dziesięć dolarów na zakupy.
Żadna nie napisała.
W Departamencie I były wydziały. Wydziały dzieliły się na sekcje.
Struktura wyglądała następująco:
Wydział I – szkoleniowy
Naczelnikiem był najdłużej generał Jan Słowikowski, przedtem
pracownik rezydentury w Stanach. O Słowikowskim mówiło się, że
jest najzdolniejszym, najinteligentniejszym pracownikiem .jedynki",
bo nie mając matury został magistrem.
Zespoły wydziału I:
1.
Zespół kserografów – podlegał bezpośrednio naczelnikowi.
Śmialiśmy się z tego zespołu, bo składał się z czterech
pułkowników przyjętych w czterdziestym piątym do UB. Na
placówkach dyplomatycznych pracowali jako szyfranci. Ich praca
na kserografach polegała na odbijaniu, powielaniu, praca
bezmyślna, mechaniczna. Żaden zespół ani wydział nie miał tak
wysokiego średniego stopnia – pułkownik.
2.
Sekcja maszynistek.
3.
Sekcja przygotowania materiałów do szkolenia.
Sekcja lektoratu (Słowikowski zatwierdzał angielskie teksty nie
znając języka angielskiego, ani zresztą żadnego innego obcego
języka).
W sumie w Wydziale I pracowało około piętnastu, dwudziestu
osób.
Wydział II – wywiad niemiecki
Słynna w naszych kręgach stała się „afera bydgoska". Pracownicy
Wydziału II Komendy Wojewódzkiej w Bydgoszczy podjęli w
połowie lat siedemdziesiątych grę operacyjną z agentem niemieckim.
Prowadzili agenta tak l nieudolnie, że ten, wypuszczony do Niemiec,
przywiózł l wyjątkowo dezinformujące materiały. W Centrali łapano
l się za głowy ze zdziwienia. Kilka osób w Bydgoszczy l poleciało ze
stanowisk. Tłumaczyli się, że chcieli do departamentu przekazać już
gotowe materiały.
Wydział III – kontrwywiadowcze zabezpieczenie polskich placówek
dyplomatycznych za granicą
To był mój wydział. Pracowałem w nim od początku. Pracownicy
„trójki" byli najlepiej, najwszechstronniej wyszkoleni. Znali
dogłębnie tajemnice wywiadu i zagadnienia kontrwywiadu. Po
praktyce w kraju wyjeżdżali na placówkę za granicę. Ale nigdy nie
zostawali rezydentami. Najwyżej radcami handlowymi, albo
attachees handlowymi ambasady. Rezydentem w każdej placówce
był najczęściej pierwszy sekretarz ambasady. Zadaniem Wydziału
III była również kontrola przestrzegania tajemnicy państwowej i
służbowej przez inne wydziały Departamentu I.
Oficerowie Wydziału III wyjeżdżali za granicę na cztery do pięciu
lat. Z góry wiadomo było, że w danym kraju jesteśmy namierzeni.
Trwała wojna nerwów, bo wiedzieliśmy, że jesteśmy obserwowani i
oni zdawali sobie sprawę, że my wiemy. Dochodziło do zabawnych
sytuacji. Nowy rezydent w Londynie po dwóch tygodniach
urzędowania został wezwany do Foreign Office, gdzie powiedziano
mu wprost:
- Panie Mieczysławie S., dobrze wiemy kim pan jest. Znamy pana
zadania, więc jeśli chce pan z nami żyć w zgodzie, to musi pan
siedzieć cicho i nie zajmować naszej uwagi. Współpraca z pana
poprzednikiem układała się dobrze, bezkolizyjnie. On wypełniał
swoje zadania, my swoje. Nie naruszono statusu paszportu
dyplomatycznego. Chcemy, żeby z panem było tak samo.
No i przez pięć lat Mietek miał spokój. Aż Milewski się wkurwił,
bo Miecio zamiast pracować przysyłał dezaktualizowane wycinki
prasowe, a my gazety z Anglii mięliśmy kilka godzin po ich
wydrukowaniu.
Gorzej trafił Staszek B. Stary pracownik. W UB od czterdziestego
piątego. Zanim wysłano go na rezydenta do Szwajcarii, pracował
jako osoba towarzysząca kurierowi. Jeździł z wizytacją do polskich
placówek dyplomatycznych. Używał różnych nazwisk i różnych
paszportów. Każdy kraj jest uczulony na osoby towarzyszące i na
kurierów. Staszek wyjechał do Berna, a po tygodniu został wezwany
do szwajcarskiego MSZ, gdzie mu zadano następujące pytanie:
– Szanowny panie pierwszy sekretarzu ambasady, jak się pan
właściwie nazywa, bo w Szwecji był pan Bolesławskim, w Brukseli
towarzyszył pan kurierowi jako Bogusławski, a do Anglii kierowano
pana jako Bozierew–skiego. W związku z tym nie wiemy, kim pan
jest naprawdę. Dlatego staje się pan oficjalnie persona non grata i ma
pan dwa tygodnie na opuszczenie Szwajcarii.
Staszek wrócił i jeszcze miał kłopot, bo wyjeżdżając z Polski
wynajął komuś mieszkanie na cztery lata.
Najbardziej rozbudowana była siatka w USA. Rezydent był w
Waszyngtonie (oficjalnie I sekretarz ambasady). W konsulacie w
Nowym Jorku naszym pracownikiem był radca handlowy. W
większości ambasad pracownikami kadrowymi byli: zastępca konsula
albo konsul generalny.
W ambasadzie polskiej w USA pracowało około dwudziestu
kadrowych esbeków. Ambasador wiedział dokładnie kto jest kto, ale
ambasadorowie rzadko byli naszymi ludźmi. To było niepotrzebne.
Byli tylko od reprezentowania, na pokaz, więc musieli wyglądać na
czystych. Faktycznym przedstawicielem interesów Polski Ludowej
był rezydent SB - najważniejszy człowiek w ambasadzie.
Wydział III Departamentu I nie notował większych wpadek, ale
było kilka niewypałów, czyli nieudanych werbunków agenturalnych.
W sześćdziesiątym szóstym uzyskaliśmy informację, że w polskim
biurze radcy handlowego w Atenach pracuje jako sekretarka
Greczynka. Kobieta doskonale znała język polski, bo kilka lat
mieszkała w Warszawie. Oficer kadrowy z Aten (zajmował
stanowisko attache handlowego) powiadomił depeszą, że Greczynka
jest przygotowywana do werbunku. Przez rok prowadzono z nią
rozmowy wstępne, nie ujawniając o co chodzi. Podkreślano, że
Polska zawsze jej pomagała, że potrafimy cenić przyjaciół i takie
podobne rzeczy. Wydawało się, że rozumie o co chodzi. Wreszcie
wyjechał do Grecji Jan Bisztyga - formalnie wysoki funkcjonariusz
MSZ. Jako pracownik operacyjny otrzymał zadanie zwerbowania
agentki. Wspólnie z kurierem i attache handlowym zawieźli ją do
restauracji. Zaczęli rozmawiać. Wszyscy myśleli, że werbunek będzie
formalnością. Attache przedstawił Bisztygę jako oficera MSW. Padła
otwarta propozycja współpracy. Kobieta się wystraszyła, rozpłakała.
Odmówiła podpisania zobowiązania. Zagroziła, że jeśli nie dadzą jej
spokoju," wszystko przekaże swojemu szefowi - radcy handlowemu.
To akurat nie była największa groźba, ale Greczynka mogła sypnąć
swoim. Zagrożono, że jeśli treść rozmowy przekaże komukolwiek, to
stanie się jej coś złego. Pracowała nadal, ale pod czujnym okiem
attache. Nie stwierdzono, żeby sypała. Za to kierownictwo opieprzyło
całą obsługę placówki, bo to plama dla całego departamentu. Nie
dość, że werbunek się nie udał, to jeszcze ujawniono trzech
pracowników.
Wydział IV – USA, Ameryka Środkowa i Południowa
Wydział V – kraje niemieckojęzyczne, Skandynawia, Bene–lux, Francja
Wydział V miał dwie poważne wpadki. Na początku lat
siedemdziesiątych sprzątaczka ambasady francuskiej w Warszawie –
Polka, nawiązała romans z kierownikiem tajnej kancelarii tej
ambasady. Sprzątała po południu, jak nie było pracowników. Po
sprzątaniu spotykała się z Francuzem i kochali się w jego tajnej
kancelarii. Przed kimś się wygadała, że ma romans. Ktoś powiedział
dalej i tak to trafiło do nas po sznureczku, bo trzeba sobie zdawać
sprawę, że wszystkie nitki wiodły do nas. Jeśli o czymś nie
wiedzieliśmy, to znaczy, że tego nie było.
Kontakt łóżkowy postanowiliśmy zamienić na operacyjny. Po
pięciu miesiącach przygotowań spotkaliśmy się z kobietą w mieście
w lokalu konspiracyjnym. Zgodziła się pełnić rolę agentki. Do lokalu
zaprosiła Francuza. Przez kilka dni kochali się w dobrych warunkach,
niby u koleżanki. Potem, w czasie jednego z umówionych spotkań,
weszli pracownicy operacyjni i wyciągnęli zdjęcia intymne, nagrane
rozmowy, westchnienia rozkoszy. Normalny szantaż – współpraca
albo kompromitacja. Współpraca oznaczała wykonywanie pewnych
zleceń, na przykład fotografowanie materiałów z tajnej kancelarii.
Wybrał współpracę. W celu ulepszenia metody zbierania materiałów
przeprowadziliśmy kilkumiesięczne szkolenie. W tym czasie para
otrzymała inny lokal, z dużym łóżkiem. Lokal był zradiofonizowany.
Na początku dostawał symboliczne pieniądze. Byłby dostawał
większe, ale niestety nastąpiła wpadka, bo on poza wiedzą
pracowników operacyjnych zaczął fotografować dokumenty na
własną rękę. Domyślaliśmy się, że chciał nas zaskoczyć, udowodnić,
że jest dobrym agentem. Francuzi go namierzyli. Zrywał plomby w
szafkach, robił zdjęcia i pieczętował powtórnie. Za którymś' razem
zostawił otwartą szafę. Przeprowadzono śledztwo. Przewieziono go
do Francji. Przyznał się do wszystkiego. Wyrok – osiem lat. Był
porucznikiem. Wykazał skruchę. Ujawnił metody działania wywiadu
komunistycznego, dlatego dostał tak niski wyrok. Po tym
wydarzeniu zaczęto zwalniać polskich pracowników z ambasad w
Warszawie.
Wpadka druga: W 1985 roku do naszej ambasady w Sztokholmie
zwrócił się listownie obywatel szwedzki pisząc, że posiada
interesujące materiały z Głównej Kwatery NATO z Brukseli.
Materiały miały dotyczyć Polski i innych krajów socjalistycznych.
Rezydent po otwarciu listu nie porozumiał się z Centralą. Wydawało
mu się, że informacja jest niewiarygodna. Sam zdecydował, że
najlepiej będzie pokazać list szwedzkiej policji politycznej. Rezydent
był pewien, że ma do czynienia z prowokacją. W liście oznaczono
dokładny termin spotkania i przekazania materiałów natowskich.
Gdy nadszedł termin kontaktu policja zdjęła człowieka z materiałami,
o których pisał w liście. Na drugi dzień cała szwedzka prasa
rozpływała się w pochwałach dla polskiej ambasady, która pomogła
szwedzkim
służbom
specjalnym
ująć
groźnego
szpiega,
zakonspirowanego w kwaterze głównej NATO. Jak się kierownictwo
dowiedziało, natychmiast wezwano rezydenta – Waldemara W. do
Warszawy. Dostał dwa miesiące na uregulowanie stosunku do
służby, potem został zwolniony z wilczym biletem. Nie wiem, co
teraz robi. Ma przegrane życie, bo już zawsze będzie namierzony,
podejrzany.
Byliśmy bardzo przewrażliwieni po sprawie inżyniera Strawy z
Metalexportu – naszego agenta w RFN, który poszedł na współpracę
z wywiadem niemieckim. Strawie zaczęto się przyglądać wtedy, gdy
wydawał więcej pieniędzy niż zarabiał. Prowadził wystawny tryb
życia. Rozpoczęto wnikliwą obserwację. Rezydenturę w RFN
poproszono o dokładne ustalenie źródeł zarobkowania Strawy. Po
dwuletnim rozpoznaniu wiedzieliśmy tyle, co na początku śledztwa.
Nie mięliśmy żadnych dowodów, jednak kierownictwo wydało
zgodę na aresztowanie. Strawę zwinięto z lotniska przed odlotem do
Frankfurtu (to było takie teatralne aresztowanie, nasze kierownictwo
chyba gustowało w takich zatrzymaniach publicznych, bo przecież
Strawę można było łatwo zdjąć w domu, albo w ministerstwie). Po
przewiezieniu na Rakowiecką przebrano go w więzienne ubranie i
zostawiono samego w pokoju przesłuchań. Po kilku godzinach
odegrano mu sygnał rozpoznawczy radiostacji Wolna Europa. Wtedy
wszedł pracownik i zapytał: – No i co, Herr Strawa, wystarczy?
To był bluff, bo nic nie wiedzieliśmy. Ale na Strawę ten bluff
wystarczył. Nerwy mu nie wytrzymały. Przyznał się do czteroletniej
współpracy z wywiadem BND.
Wyrok wkrótce wykonano. Prasa podała, że został stracony, a
wyglądało to tak: rano wszedł do jego celi funkcjonariusz. Skłamał,
że Rada Państwa skorzystała z prawa łaski. Wyprowadził go z celi.
Szli korytarzem. W którymś' momencie funkcjonariusz – kat
wyciągnął pistolet i strzelił mu w tył głowy.
Wydział VI – kraje demokracji ludowej w Europie i na świecie
Wydział VII – Azja, ze szczególnym uwzględnieniem Chin i Japonii
W Departamencie I pracowało około sześciuset do tysiąca osób. W
całym ministerstwie przy Rakowieckiej przeciętnie dziesięć tysięcy.
Departament I był najważniejszy. Pracownicy tego departamentu
to miała być doborowa kadra. Przynajmniej w założeniach. Praktyka
była trochę inna. Byli ludzie inteligentni, ale byli też kompletni
idioci, bez wykształcenia, bez przygotowania. Błąd w sztuce polegał
na tym, że ci ludzie, często starzy zasłużeni frontowcy, pełnili
odpowiedzialne
funkcje.
Naczelnik
Wydziału
IV
(wywiad
amerykański) – sam nieuk – nienawidził ludzi inteligentnych i
wykształconych. Gdy otrzymywał korespondencję z rezydentury w
USA wołał sekretarza partii komitetu wydziałowego, któremu ufał
bezgranicznie i mówił: – Przetłumacz mi do kurwy nędzy (to był jego
ulubiony zwrot) te łacińskie słowa, co ten debil wypisuje?
A tam były takie zwroty i słowa jak par excellence, sui generis,
kurtuazja, gentelmen's agreement.
Jak rezydent przyjechał na urlop do Polski, radzono mu, żeby nie
używał trudnych słów. Nie posłuchał, nadal pisał tak samo i został
odwołany ze względów dyscyplinarnych.
Więc przede wszystkim posłuszeństwo. W Departamencie
panowały stosunki feudalne. Zwykły pracownik drżał przed
naczelnikiem
wydziału,
naczelnik
przed
kierownictwem
departamentu, dyrektor departamentu schlebiał ministrom, a
minister dbał o dysponenta politycznego, którym był sekretarz partii,
mający pod sobą cały aparat ucisku czyli sprawiedliwość, milicję,
wojsko, WSW i SB.
Od naczelnika wzwyż wszyscy się macali, badali swoje wpływy,
szukali słabych punktów przeciwnika. Specem od robienia intryg był
Milewski, od 1970 roku wiceminister spraw wewnętrznych. Człowiek
się nie spodziewał, a tu w którymś momencie atak i kariera
przerwana. W 1974 przerwał doskonale się zapowiadającą karierę
generała Oska – dyrektora I Departamentu. Akcje Oska rosły.
Milewski czuł się zagrożony. Osek miał dobry start, bo go popychał
Szlachcic. Osek i Szlachcic poznali się na wczasach w Bułgarii.
Przypadli sobie do gustu. Ponieważ depesze od rezydentów z całego
świata trafiały wprost na biurko Oska, codziennie rano przekazywał
najświeższe informacje Szlachcicowi. Jak Szlachcic przestał być
ministrem, to i Oska Milewski się pozbył. Poszedł w odstawkę na
zastępcę prezesa Głównego Urzędu Ceł. Zepchnięcie Oska było
wyłomem od pewnej obowiązującej reguły. Zasada była taka, że
dyrektor departamentu, jeśli odchodził, to najniżej na jakiegoś
wiceministra.
Istniała
wprawdzie
instytucja
tak
zwanej
„przechowalni", ale Oska do niej nie zakwalifikowano, tylko
wykopano jak psa. „Przechowalnia" była dla zdekonspirowanych
pracowników wywiadu i dla niektórych skompromitowanych
członków rządu albo działaczy partyjnych. Na przechowalnię jechało
się do Moskwy. Na przykład kiedyś minister żeglugi przejechał w
Alejach Ujazdowskich człowieka idącego po pasach. Za karę wyjechał
do Moskwy. Został radcą przy RWPG. Inna sprawa – Jerzy B. miał
wyjechać na placówkę jako rezydent. Z tej radości się upił i
skradziono mu paszport. Wyjazd miał być następnego dnia. Do
ambasady poszła „zielona depesza", że proponują kogoś innego, bo
kandydat z przyczyn zdrowotnych nie może wyjechać. B. znalazł
przechowalnię w Moskwie, a po trzech latach został konsulem w
NRD. Zwykle smród przechodził po trzech, czterech latach. Wtedy się
wracało z przechowalni i człowiek znów dostawał szansę.
Milewski – intrygant i hochsztapler, był jednak doskonałym
fachowcem – organizatorem pracy operacyjnej. Do tego miał
świetnego nosa politycznego. Umiał przewidywać rozwój sytuacji w
Polsce. W siedemdziesiątym siódmym wyszła od niego do
najwyższego kierownictwa (u nas się mówiło: na najwyższy
rozdzielnik') informacja o wzroście sił opozycji. Informacja zawierała
fakty zbierane przez Departament l, II, III, IV. Dokument podpisany
przez Milewskiego trafił wprost na biurko Gierka. Gierek odesłał
informację z powrotem do resortu. Pod dokumentem złożył
odręcznie napisaną notatkę następującej treści: „Towarzysz Milewski:
przewrażliwienie Służby Bezpieczeństwa." Tylko tyle. A to był ostatni
dzwonek. Potem winą obarczano służby specjalne, że nie
informowały, że nie trzymały ręki na pulsie. Bzdura. Wiedzieliśmy
wszystko, ale kierownictwo nie chciało znać prawdy, bo tak było im
wygodniej.
Kiedy nadszedł dla mnie czas wyjazdu zagranicznego, zostałem
wyprowadzony z Centrali Handlu Zagranicznego. Wyprowadzenie
odbyło się przez Wydział Zagraniczny KC. Najpierw tak zwany
dyrektor kierunkowy zadzwonił do dyrektora departamentu kadr
Ministerstwa Handlu Zagranicznego. Dyrektor – oficer Służby
Bezpieczeństwa wezwał do siebie mnie i dyrektora placówek
zagranicznych. Nastąpiło oficjalne wręczenie mi nominacji na attache
handlowego w biurze radcy handlowego w jednym z państw na
południu Europy. Dostałem paszport dyplomatyczny. Wyjeżdżając
na placówkę wypełniłem kolejną ankietę personalną. Dwadzieścia
cztery strony ankiety pracownika wywiadu PRL, z czego dane o
rodzinie szesnaście stron.
Po przyjeździe na placówkę miałem trzy miesiące na aklimatyzację.
Każdy oficer MSW był w tym czasie zwolniony od zbierania
materiałów wywiadowczych. Cały czas poświęcałem na poznawanie
topografii terenu, miasta, na naukę języka.
Potem, jak każdy pracownik operacyjny przy ambasadzie, miałem
obowiązek raz w miesiącu przekazywać zebrane informacje
wywiadowcze rezydentowi. W nagłych przypadkach można było
informować rezydenta o każdej porze dnia i nocy. Gdy rezydent
otrzymał z kraju informację, którą należało sprawdzić, rozszerzyć, w
trybie
natychmiastowym
wzywał
do
siebie
pracowników
operacyjnych, którym przekazywał informacje jako polecenie
centralne, a polecenie centralne to była świętość.
Byłem attache handlowym z pensją 250 dolarów, plus dodatek
20%, plus dodatek od rezydenta, plus fundusz operacyjny. W sumie
miałem około 500 dolarów miesięcznie. Wtedy i w tamtym kraju to
było dużo. Więcej miał tylko rezydent, czyli I sekretarz ambasady –
tak zwana grupa B z dodatkiem 50%. Wychodziło mu około 800
dolarów. Więcej miał również ambasador, grupa A-R, około 1000
dolarów. Rezydent w razie nieobecności ambasadora podpisywał
wszystkie dokumenty w jego zastępstwie. W dyspozycji rezydenta
znajdował się fundusz operacyjny dla danej placówki. Każda suma
wydana w pracy operacyjnej musiała być udokumentowana.
Zdarzały się jednak fałszerstwa, rachunki bez pokrycia, i resortem co
jakiś' czas wstrząsały afery związane z defraudacją pieniędzy
pochodzących z funduszu operacyjnego.
Do rezydenta napływała poczta operacyjna do pracowników
operacyjnych z kraju, w którym byliśmy. Ja też przekazywałem
informacje własne i agenturalne rezydentowi. Rezydent przekazywał
wszystko za pośrednictwem kurierów dyplomatycznych do Centrali
w Warszawie. Kurier przyjeżdżał raz na miesiąc. Razem z nim
wizytowała placówkę tak zwana „osoba towarzysząca kurierowi".
Osoba towarzysząca to po prostu wysoki oficer SB sprawdzający na
miejscu postępy w pracy operacyjnej. Każdy posiadał paszport
dyplomatyczny. Nie było więc kłopotu z przekraczaniem granic.
Można było wszystko wwieźć i wywieźć. Kurier zostawał jeden,
najwyżej dwa dni, przekazywał pocztę z Centrali i jechał do kilku
następnych ambasad na południu Europy i na północy Afryki. Potem
wracał tą samą drogą i zabierał pocztę do Warszawy.
Wszyscy traktowali pracę za granicą jakby złapali Pana Boga za
nogi. Wiadomo było, że każdy się odkuje, przywiezie trochę dolarów
po kilkuletnim stażu na placówce. Kurierzy podlegali bezpośrednio
wydziałowi kurierskiemu MSZ. Kierownikami tego wydziału byli
rzecz
jasna
oficerowie
Służby
Bezpieczeństwa.
Tajnymi
współpracownikami wywiadu i kontrwywiadu byli kapitanowie
samolotów i część samolotowej załogi. Kapitanów nazywaliśmy
„prawą ręką SB". Typowy przykład - kapitan T.K. Zamieszany w 1980
roku w przemyt srebra do Turcji. W Turcji zatrzymała go policja i
przekazała polskim władzom. Siedział jakiś czas na Montelupich w
Krakowie. Wtedy zadziałał Departament II – kontrwywiad. T.K. zbyt
dużo wiedział, żeby go tak zostawić. Mógł sypać, ujawnić materiały
kompromitujące ówczesne kierownictwo zamieszane w przemyt.
Oczyszczono go z zarzutów. Jego nazwisko wymazano z gabloty osób
zatrzymanych za granicą. To była taka gazetka za szkłem w korytarzu
Departamentu I, na której umieszczano nazwiska schwytanych
oficerów kadrowych – rodzaj czarnej listy. Jak ktoś' się na nią dostał,
nawet gdy udało mu się wrócić do Polski, to wiadomo było, że jego
kariera jest przekreślona. Polscy pracownicy ujęci za granicą wracali
zwykle w drodze wymiany. Do wymiany tak zwanych szpiegów
dochodziło co kilka lat na granicy między Berlinem Wschodnim i
Zachodnim.
T.K. wrócił do pracy w powietrzu, ale wkrótce poradzono mu, żeby
przeszedł na rentę inwalidzką. Zgodził się, bo renta była wyższa niż
zarobki. O wiele wyższa.
Moja praca w biurze radcy handlowego biegła dwutorowo. Jako
attache handlowy zajmowałem się kontaktami między tym krajem a
Polską. Zaczynałem dzień pracy o ósmej, kończyłem o szesnastej.
Prowadziłem rozmowy handlowe, pośredniczyłem w wymianie, w
interesach między tamtym a naszym krajem. Miejscowi biznesmeni
czasem zapraszali mnie na wystawne obiady. Najbardziej lubiłem
obiady w Hiltonie, gdzie pojedynczy obiad kosztował najmniej sto
dolarów.
Drugim torem biegła moja zasadnicza praca – operacyjna. Polegała
na inwigilowaniu głównie środowisk przedsiębiorców tego kraju.
Interesowało nas wszystko, bo wszystko interesowało Centralę.
Nigdy nie wiadomo, jaka informacja i w którym momencie może się
przydać. Pisałem notatki, przygotowywałem do werbunku agentów.
Centralę interesowały przede wszystkim materiały strategiczne
oraz elektronika, jako że kraje natowskie nałożyły w tym czasie
embargo na swoją elektronikę. Dzięki mojej pracy w Polsce zaczęły
się pojawiać komputery wykorzystywane przez służby specjalne,
badane pod względem przydatności dla uzbrojenia. Departament
techniki MSW zamawiał różne urządzenia. Trzeba się było solidnie
napracować, żeby należycie wypełnić zadanie. Intensywność pracy
wzmagała się, gdy miał przyjechać kurier i osoba towarzysząca. Za
wyniki rozliczano nas w Centrali.
Na terenie ambasady istniał tak zwany pokój szczelny – jedyne, w
stu procentach sprawdzone miejsce. Tam nie mogło być podsłuchu,
ukrytych kamer. Pokój szczelny był w dyspozycji rezydenta. Nawet
ambasador nie miał do niego wstępu. W pokoju rezydent
rozpakowywał
pocztę
kurierską,
rozdawał
pracownikom
i
przekazywał kurierom w drodze powrotnej materiały spływające do
Centrali.
Pracownikiem SB, ale nie operacyjnym, był również kierowca
ambasadora. Do jego obowiązków należało informowanie rezydenta,
co robi ambasador po godzinach pracy, gdzie jeździ, z kim się
kontaktuje. Kierowca pisał raporty i oddawał je rezydentowi.
Dostawał za to podwójną pensję. Jedną z MSZ, drugą z MSW.
Drugi kierowca zatrudniony w ambasadzie był obywatelem kraju,
w którym przebywaliśmy. Woził I sekretarza ambasady, czyli
rezydenta. Zdawaliśmy sobie sprawę, że pracuje dla kontrwywiadu
swojego państwa. Chcieliśmy mieć takiego człowieka na oku.
Korzyści były obopólne. Taka niepisana umowa między nimi a nami.
Jeśli rezydent wyjeżdżał na jakieś' tajne spotkanie, wtedy
rezygnował z kierowcy i samochód prowadził sam. Mięliśmy
opracowany system zrywania ewentualnej obserwacji. W razie
potrzeby przesiadaliśmy się do innych samochodów, korzystaliśmy z
metra, z autobusów. Musieliśmy dokładnie znać miasto, żeby jeśli
zajdzie konieczność zniknąć w sposób niezauważony.
Do Polski wróciłem w połowie lat siedemdziesiątych. Ponieważ,
jak mi powiedziano, brakuje dobrze wyszkolonych pracowników
operacyjnych w Centrali, od razu skierowano mnie do pracy na
Rakowieckiej. Straciłem na tym finansowo, bo przykrycie w centrali
handlowej gwarantowało o wiele wyższe dochody niż pensja
pobierana tylko w resorcie.
Ta moja praca na Rakowieckiej to była raczej zabawa w pracę.
Porządkowaliśmy materiały spływające z zagranicy, piliśmy kawę,
herbatę, rozmawialiśmy. No i musieliśmy być jak zwykle czujni.
Wróg nadal nie -spał. Szczególnie, że wróg czaił się w naszych
szeregach. Zaraz po przyjeździe dowiedziałem się o pierwszej wielkiej
aferze w SB. Afera miała kryptonim „Zalew". Na jej trop wpadł
podobno Milewski, wówczas dyrektor I Departamentu. Główną
postacią „Zalewu" był Matejewski, który przez kilkanaście lat
dyrektorował Departamentowi III. Pod koniec lat sześćdziesiątych
awansował na generała, został wiceministrem spraw wewnętrznych.
Jako wiceministrowi podlegał mu Departament II, III, biuro śledcze,
biuro B – obserwacja i biuro W – inwigilacja korespondencji.
Matejewski wewnątrz resortu stworzył własną grupę przestępczą,
zajmującą się przemytem różnego rodzaju dóbr wartościowych do
Polski. Grupę tworzyli pracownicy Departamentu II i III. Część tego
zespołu była w Berlinie Wschodnim, część w MSW na Rakowieckiej.
Przed awansem Matejewskiego grupa działała sporadycznie. Po
awansie poczuli się kryci. Zaktywizowali swoją działalność, a
Matejewski sądził, że jest ponad prawem. Trzeba sobie zdawać
sprawę z jednego: działanie służb specjalnych w żadnym państwie i
w żadnym systemie nie kieruje się zasadami etycznymi. Jest to w
większości przypadków robota mijająca się z prawem, ale ponieważ
skierowana jest na ochronę interesów państwa, obojętne czy to
państwo o ustroju kapitalistycznym, czy socjalistycznym, to każda
droga wiodąca do celu jest dobra i słuszna. Matejewski postąpił
podwójnie bezprawnie, bo nie dość, że kradł cudze dobra (co w pracy
wywiadowczej jest normalne i dopuszczalne, choć w sensie
powszechnego prawa zabronione), to jeszcze te dobra sobie
przywłaszczał. Kiedy Matejewskiego awansowano na generała, a
potem wiceministra, robota poszła na całego. Do Polski zaczęto
masowo sprowadzać złoto w sztabach i w wyrobach. Do 1970 roku
grupa Matejewskiego sprowadziła dla siebie i weszła w posiadanie
około tysiąca kilogramów złota. Złoto przemycano już od początku
lat sześćdziesiątych. Milewski wpadł na trop kilka lat później. Ale
wpaść na trop, to nie znaczy jeszcze zlikwidować grupę od razu.
Pozwolono im działać do siedemdziesiątego roku. Dobra cały czas
spływały. Milewski wiedział, że przerywając proceder ograniczy
napływ złota. Aresztowania nastąpiły w 1970 r. Obok Matejewskiego
zgarnięto jeszcze kilku wysokich oficerów: pułkownika Smohiika i
pułkownika Żmijewskiego – wicedyrektorów Departamentu II MSW,
pułkownika Milkę – dyrektora Biura Przestępstw Gospodarczych
Komendy Głównej MO. Milce podlegały wszystkie biura
przestępstw gospodarczych w komendach wojewódzkich. Na zlecenie
Milki rozpracowywano cinkciarzy, paserów, pobierając sowity okup.
Ostatnim aresztowanym wysokim oficerem był pułkownik Budzyń –
naczelnik w II Departamencie.
Matejewski nie przyznał się do posiadania złota. Nic u niego nie
znaleziono. Smolnik też się nie przyznał, nie oddał ani grama.
Kiedy przyszli po Żmijewskiego zastali go ubranego. Szykował się
do wyjścia z domu. Oficerom, którzy po niego przyszli, oddał stojącą
na stole teczkę wypchaną wyrobami ze złota i powiedział, że właśnie
szedł do Centrali, żeby o wszystkim powiedzieć i oddać. Żmijewski
poza grupowym przemytem złota zajmował się również od czasu do
czasu przemytem indywidualnym. W sześćdziesiątym dziewiątym
kazał przywieźć z Berlina do Polski sto tysięcy żyletek „Silver".
Zarobił wtedy ponad osiemset tysięcy złotych.
Milkę zgarnięto z działki pod Warszawą. Przekopano cały ogródek.
Pod różami znaleziono pięć kilogramów złota.
Budzynia zdejmowano na końcu. Już wiedział, że jest wpadka. Na
dzwonek do drzwi wyrzucił przez okno na ulicę sto tysięcy dolarów.
Na dole stała obstawa. Pozbierali pieniądze i grzecznie odnieśli na
Rakowiecką.
Wkrótce po „Zalewie" wyszło „Żelazo". Tym razem oskarżono
Milewskiego. Nikt go nie żałował i nikt się nie zdziwił. Znane były
w
całym
wywiadzie
przyzwyczajenia
Milewskiego
do
kolekcjonowania cennych rzeczy. Każdy rezydent, kurier czy inny
pracownik resortu pracujący za granicą lubił coś dawać Milewskiemu
w prezencie. Szef najchętniej przyjmował numizmaty i cenne znaczki.
Trwała rywalizacja między pracownikami o to, który przywiezie
ciekawsze zbiory. Milewski potrafił docenić przydatność swoich
pracowników.
Adam G.:
Było nas dziewięcioro dzieci. Ja byłem ten środkowy. Ojciec miał
piętnaście hektarów. Kilka odziedziczył po dziadku, resztę dostał z
reformy. Był jedynym piśmiennym w naszej wsi we wschodniej
Polsce. Zatrudnili go do przeprowadzenia reformy rolnej. Jak przyszła
kolej na niego, to tu sobie wziął więcej, to tam, i tak się uzbierało.
Potem za to dostawał w dupę, bo go mieli za kułaka.
Moja rodzina nie nadawała się do roli. Byli rozgarnięci, ale
gospodarstwem nie umieli pokierować. Poza tym ojciec nie chciał się
zapisać do partii. Gospodarka kulała. W czterdziestym szóstym ojciec
wpadł na pomysł, który miał naszej rodzinie zapewnić spokojną
przyszłość. Kiedy się urodził brat – dał mu na imię Bolesław. Potem
napisał do Bieruta, by ten został ojcem chrzestnym dziecka. I został.
Bieruta na chrzcie reprezentował wójt.
Tylko jeden raz ojciec skorzystał z pomocy Bieruta. Wtedy, jak
groziło mu więzienie, bo nie oddał obowiązkowej dostawy. Pojechał
do Warszawy. Bierut go przyjął na dwie minuty. Ojciec złożył
podanie o umorzenie, a Bierut obiecał, że sprawie nada bieg. Słowa
dotrzymał. Po śmierci Bieruta przyjechała do nas jakaś' urzędniczka z
jego kancelarii. Powiedziała, że jest założona książeczka PKO w
Warszawie, na mojego brata. Ani brat, ani rodzice nigdy tej książeczki
nie wykorzystali.
Szkołę podstawową kończyłem jako syn kułaka i brat chrześniaka
Bieruta. Być może to mnie tak dziwnie nastawiło do świata. Od
początku czułem jakieś' rozdarcie. Wiedziałem, że coś się dzieje
ważnego w kraju, ale nie wiedziałem do końca, czy to jest dla mnie
dobre, czy nie. W liceum założyłem grupę konspiracyjną. Mieliśmy
pistolety. Uważaliśmy się za partyzantkę lewicową, ale nie
wiedzieliśmy, z kim należy walczyć. Przeciwnik był dla nas nie
znany. Byliśmy partyzantką lewicową, a zmierzaliśmy do obalenia
komunizmu w Polsce. Chyba tak wtedy myśleliśmy. Zrywaliśmy
portrety Stalina i Bieruta ze ścian. Przygotowywaliśmy zamach na
dyrektora szkoły – starego komunistę, o którym chodziły słuchy, że
nie umie czytać i pisać. Przed maturą zakończyliśmy działalność.
Przeszło nam tak szybko, jak się zaczęło.
Po liceum wybrałem geodezję na Politechnice. Podobało mi się to,
że ojciec będąc mierniczym dostał tyle ziemi. Przyjazd do Warszawy
to była pierwsza podróż pociągiem. Wyjeżdżając dostałem od siostry
kurtkę, bo swojej nie miałem. Nauczyciel matematyki powiedział mi,
że na Dworcu Wschodnim trzeba wsiąść w osiemnastkę. Pojechałem
w przeciwną stronę. Poznałem tylko jedną trasę między
akademikiem a Politechniką i długo nie odważyłem się zaryzykować
innej.
Na pierwszym wykładzie profesor powiedział: musicie mieć
redisówki, grafiony, ołówki, wymiary takie a takie. Ja nie
wiedziałem, co to redisówka i grafion. Musiałem się dobrze
wsłuchiwać, żeby te nazwy prawidłowo zapisać. Dostawałem zasiłek
stypendialny trzysta złotych. Wystarczyło na opłacenie stołówki i
akademika. Próbowałem znaleźć pracę w spółdzielni studenckiej, ale
tam działały mafie. Zresztą nie miałem czasu na pracę. Trzeba się
było uczyć, chodzić na zajęcia. Nie wytrzymałem tego tempa.
Wróciłem na wieś. Zrezygnowałem z Politechniki.
Po wakacjach zdałem na matematykę, na Uniwersytet Warszawski.
Tu wystarczył tylko zeszyt i długopis. Zapisałem się do ZMS.
Studiowałem spokojnie. Na ostatnim roku przyszedł do mnie do
akademika człowiek w milicyjnym mundurze. Przyniósł wezwanie
do Komendy Stołecznej. Poszedłem. Inny gość, ale nie w mundurze
tylko po cywilnemu, zaczął rozmowę w ten sposób: – Towarzyszu, ile
macie stypendium.
Powiedziałem, ile mam stypendium, określiłem swój stosunek do
Żydów, zadeklarowałem chęć wstąpienia do partii. Widziałem
uśmiech na jego twarzy. Na koniec zapytał, czy nie mógłbym go od
czasu do czasu informować o sytuacji na Wydziale Matematyki.
Powiedziałem,
że
uważam
to
zadanie
za
zetemesowskie.
Spotykaliśmy się w kawiarni „Pod Kurierem".
Kiedyś zapytał, co mam zamiar robić po studiach. Nie wiedziałem.
Wtedy zaproponował pracę w milicji. W duchu myślałem o tym,
żeby się gdzieś zaczepić w Warszawie. Ciążyło na mnie stypendium
fundowane. Miałem do wyboru: Zambrów, Łapy lub Warszawa. Po-
wiedziałem, że się zastanowię, ale decyzję podjąłem już wtedy.
Zanim podpisałem cyrograf jeszcze spytali, jak oceniam postawę
Kuronia, Modzelewskiego i innych, tak powiedzieli: i innych. Jeden i
drugi byli już wtedy opozycjonistami w partii. Wyczułem intencje
pytających i powiedziałem, że żydowskie pochodzenie kieruje ku
rewizjonizmowi. To się bardzo spodobało. Jak mi potem kadrowiec
mówił: – Będziecie mieli dwa i pół tysiąca pensji, to drżałem, żeby
się tylko nie wycofali i nie zostawili mnie. W tym czasie pracownik
naukowy na Uniwersytecie zarabiał półtora. Przyjęli mnie.
Uwierzyłem, że mam szczęście.
Krzysztof R.:
W biurach paszportowych siedzieli tylko nasi ludzie. Spławiali
petenta byle czym. Jak taki postał w kolejce kilka razy, wykłócił się i
nie dostał do środka, albo wszedł, ale brakowało mu jakiegoś'
dokumentu (zawsze przecież czegoś' brakowało), to następnym
razem przychodził skruszony. Wtedy można było powiedzieć
takiemu: proszę za mną. A na zapleczu siedział oficer operacyjny.
Człowiek dostawał paszport albo go nie dostawał. Jeśli cos' dla nas
zrobił – dostawał, jeśli nie – to do widzenia, proszę przyjść innym
razem.
Adam G.:
Laureatka jednego z konkursów chopinowskich otrzymała
stypendium do Niemiec Zachodnich. Tam poznała chłopaka i nie
wróciła. Jej matka starała się o wyjazd do córki w odwiedziny.
Pracownik biura skierował ją do mnie. Matka bardzo chciała
wyjechać. Opowiadała wszystko, prawie donosiła na córkę. Ja
lubiłem stosować metodę, że niby wszystko wiem. W rzeczywistości
znałem kilka faktów z życia jakiejś osoby. Jak człowiek przypuszcza,
że wiem więcej, to opowiada szczegóły, żeby nie podpaść.
Jerzy K.:
W 1970 roku SB wyłuskało przywódcę strajku szczecińskiego.
Posłużono się metodą awansu, żeby go wyrwać z grupy. Bałuka był
tokarzem. Dostał awans na szefa wojewódzkiego Związku
Metalowców. I już przestał być „swój". Stał się „ich".
W Katowicach odbywał się ogólnopolski zjazd Związku
Metalowców. Bałuka został zgłoszony jako kandydat na
wiceprzewodniczącego. Po debatach wrócił do hotelu, a tam
obstąpiła go SB. Spili go. Rano zaspał na zjazd. W Szczecinie agentura
zaczęła podpuszczać: Wysłali go na zjazd, a on się spił jak świnia.
I już autorytet maleje. Już go właściwie nie ma.
Później
SB
załatwiła
Bałuce
zaokrętowanie
na
statek
dalekomorskich połowów. W czasie postoju w jakimś porcie, kiedy
razem z innymi marynarzami zszedł ze statku, znowu go upito. Statek
odpłynął bez Bałuki. W kraju powiedziano, że został za granicą.
Później Bałuka wydawał we Francji „Robotnika", ale cały czas był
kontrolowany, chociaż sam o tym nie wiedział. Nie wiedział, że
swoje
losy
zawdzięcza
pracownikom
operacyjnym
Służby
Bezpieczeństwa. „Robotnika" przewoził do Polski agent Służby
Bezpieczeństwa, współpracujący z Bałuką. Oczywiście Bałuka
niczego się nie domyślał.
Adam G.:
Byłem dobrym pracownikiem. Odznaczono mnie krzyżem zasługi.
W pracy było wszystko w porządku, ale całe zło zaczęło się w domu.
Ożeniłem się w wieku dwudziestu dziewięciu lat. Myślałem, że
stworzę super rodzinę. Zanim się oświadczyłem, sprawdziłem kim są
krewni, rodzice narzeczonej. Znałem doświadczenia kolegów. Jeśli
rodzice odstają politycznie, to przełożeni powiedzą: rób co chcesz,
twoja sprawa – ale potem kasują. Wypełniłem E-15. Okazało się, że
jej ojciec był agentem. To już dobrze. Lepiej nie mogłem trafić.
Ona była tancerką. Nie miała talentu. Najpierw pracowała w
„Śląsku". Pozbyli się jej z byle powodu. Załatwiłem jej Centralny
Zespół Wojska Polskiego. Potem związała się z grupą „S...".
Któregoś dnia mój przełożony poprosił mnie do siebie.
1.
Adam, dlaczego nie piszesz raportu, że twoja żona wyjeżdża do
Włoch?
2.
Ja nic nie wiem – odpowiedziałem zaskoczony.
– Nie udawaj wariata – nie dowierzał kolega. Moim
obowiązkiem było informować SB o zamiarze wyjazdu za
granicę członków rodziny. Żona złożyła podanie w tajemnicy
przede mną. Zastanawiałem się, co ona knuje. Przeprowadziłem z
nią rozmowę w domu. Niczego nie chciała tłumaczyć, tylko
krzyczała: Taki z ciebie komunista, a potajemnie ochrzciłeś
dziecko. Twój brat też komunista, a do kościoła chodzi.
Potem wydzwaniała do naczelnika, ale nie chciał mi
powiedzieć, o co jej chodziło. Ja byłem od samego początku
nieufny w stosunku do niej. Jak się ma całe życie do czynienia
tylko z takimi „Ewami"-„Maxami", to i własnej żonie trudno
zaufać. Nie wiem już dzisiaj, może ona też była agentką. Chyba
właśnie wtedy podjęto decyzję, że muszę odejść z Ministerstwa.
Rozwiodłem się, żeby być w porządku wobec Służby. Nie mieli
prawdziwego powodu, by się mnie pozbyć, więc starali się taki
powód upozorować.
Wtedy jechałem samochodem po małym pijaństwie. Zawsze
tak robiłem. W razie kontroli drogowej pokazywałem tylko
„blachę" i mnie puszczali. Była noc. Zobaczyłem na ulicy kobietę.
Rozpaczliwie machała rękami. Zatrzymałem się. Zapytała, czy
mógłbym ją podwieźć do domu. Była atrakcyjna. Objąłem ją, a
ona na to pozwoliła. W pewnym momencie zaczęła nagle
krzyczeć. Nie wiem skąd, jak spod ziemi wyrósł przed nami
radiowóz. Wyskoczyło dwóch po cywilnemu i wyciągnęli mnie
z samochodu. Dziewczyna gdzieś się ulotniła. Wciągnęli mnie do
radiowozu. Próbowałem stawiać opór. Obezwładnili mnie
chwytem za jądra, a od góry tłukli pałą. Już mieli moją
legitymację, ale nie robiła na nich wrażenia. Krzyczałem: Synu,
wiesz kogo bijesz? A oni na to: Wiemy, skurwysyna.
Zawieźli mnie do komendy stołecznej. Milicjantowi na
bramce, który zawsze kłaniał mi się w pas, przekazali moje
dokumenty i powiedzieli, że oddają mnie do dyspozycji MSW.
Odjechali. Ten na bramce nie wiedział, jak się zachować.
– To co ja mam robić, towarzyszu kapitanie? – pytał.
Zabrałem dokumenty i taksówką wróciłem do domu. Rano
napisałem raport i poszedłem z nim do naczelnika. On zrobił
duże oczy i powiedział, że nic nie wie, że to prawdopodobnie
jakaś akcja sterowana z góry. Od tego dnia byłem dla wszystkich
kolegów jak trędowaty. Nikt ze raną nie chciał rozmawiać, bali
się nawet podawać mi rękę.
Nie potrafię powiedzieć, co czułem. Tak jakbym spadał z
drabiny, na którą mozolnie się wspinałem przez wiele lat. Świat
się załamał. To wszystko było takie nagłe i niezrozumiałe,
zupełny bezsens, bzdura, nikt mi nie potrafił wytłumaczyć o co
chodzi. Jak w książkach tego Kafki: jesteś' winien, ale nie wiesz
jakie przestępstwo popełniłeś'.
O zwolnieniu z SB powiadomili mnie tydzień wcześniej.
Naczelnik odbierając mi blachę powiedział: Towarzyszu, już nie
jesteście pracownikiem SB, ale pamiętajcie, że oficerem zostaje
się na całe życie.
To miała być chyba jakaś' groźba, ostrzeżenie.
1.
My nie mamy do was pretensji, czy wy macie do nas?
2.
Żadnych – odpowiedziałem.
W uzasadnieniu napisali: „Zwolniony dla dobra służby".
Wtedy mieszkałem z matką. Widziała, że ze mną źle. Mówiła:
Synu, chodź do kościoła.
Poszedłem na wieczorne nabożeństwo. Chyba majowe, nie
pamiętam. Niesiono jakieś chorągwie w procesji. Dwóch
facetów podeszło i poprosiło, żebym im pomógł nieść.
Powiedziałem, że nie mogę, bo mam chore ręce.
Kazimierz M.:
Dopiero po dziesięciu latach pracy w SB wciągnęli mnie do
partii. Psułem stopień upartyjnienia, który powinien wynosić
sto procent, a wynosił 99,3. Niedługo po tym, jak mnie przyjęli
– zawiesili w prawach członka. Poszło o żonę. Ona symulowała,
a to guz sobie nabiła, a to się podrapała i chodziła na skargę, że
to ja ją maltretuję. W komendzie stołecznej plotkowano, że
jestem jakimś psychopatą. Po siedmiu latach małżeństwa
rozwiedliśmy się.
Gdybym nie pracował w SB, nie poznałbym pani Marii
Hłasko. To było dwa lata po śmierci jej syna, Marka. Pani Maria
wynajmowała jeden pokój redaktorce z telewizji. Ta redaktorka
była pode mną, to znaczy ja ją prowadziłem operacyjnie. Pani
Hłasko na początku nie wiedziała kim jestem, gdzie pracuję.
Dopiero później, jak się lepiej z panią Marią poznaliśmy –
przyznałem się. Robiła mi wykłady o moralności. Potem
redaktorka się wyprowadziła, a ja i tak przychodziłem do pani
Marii. Robiłem jej zakupy, jeździłem razem z nią na wieś i
uprawiałem działkę. Ona przygotowywała kolacyjki zaprawiane
wódką, specjalnie przyprawianą herbatą ulung. Wspaniale
gotowała, a jak już była chora i nie wstawała z łóżka, to ja
gotowałem. Ona tylko dyrygowała. Przyjaźniłem się z nią do
końca życia. Pamiętam, jak mówiła: Kaziu, najważniejsze w życiu
to być porządnym człowiekiem. Teraz chodzę do niej na
cmentarz.
Krzysztof R.:
Wychowywałem się w zakładzie podrzutków we Lwowie.
Tam się nie mówiło, że można mieć matkę i ojca. Wiedziałem
tylko, że jest siostra Rozalia, siostra Magdalena. Dwa razy jakaś
kobieta przyszła do mnie, ale nie pamiętam jej twarzy, nie
pamiętam, jak się do mnie zwracała. Po trzydziestu latach
odnalazłem matkę we Lwowie. Wcześnie osierocona mieszkała u
swojej starszej siostry. Kiedy skończyła szesnaście lat, poszła na
służbę. Zaszła w ciążę, ale właściciel majątku nie chciał uznać
dziecka i ją wyrzucił. Wróciła do siostry. Miałem jeden miesiąc,
gdy poszła ze mną do zakładu podrzutków. Dyrektor z początku
nie chciał mnie przyjąć, bo przecież nie znaleźli mnie na
schodach, na dworcu, czy w koszu na śmieci, tylko przyniosła
rodzona matka. Ubłagała go obiecując, że będzie pracować
społecznie w zakładzie. Nigdy nie wyszła za mąż. Urodziła
czworo dzieci, każde z innego związku.
Byłem w pierwszej klasie, kiedy wybuchła wojna.
Chodziliśmy samopas, żebraliśmy. I tak do 1942 roku, kiedy
Niemcy po dokonaniu selekcji wywieźli nas do zakładu
eksperymentalnego, gdzieś pod Łódź. Karmili nas tam specjalną
trawą. Dwa razy dziennie wypuszczali na pięć minut do ogródka,
a my rwaliśmy i jedliśmy tę trawę. Miała długie sztywne
łodygi, a na tym drobniutki groszek. Zielony, słodki, ale kiedy
dojrzał, robił się gorzki. Jak ktoś' nie zdążył się najeść, w
pośpiechu wyrywał trawę z korzeniami i chował za pazuchę. Nic
poza tym nie dostawaliśmy do jedzenia. Potem Niemcy
załadowali nas w wagony towarowe i wieźli prawdopodobnie w
głąb Niemiec. Po drodze pociąg się zatrzymał. Niemiec otworzył
wagon z okrzykiem „Raus". Zawsze znajdowałem się na
pierwszej Unii, czy to w bezpiecznej, czy w niebezpiecznej
sytuacji. Wtedy też. Wyskoczyłem pierwszy. Za mną jeszcze
czterech. Niemiec krzyknął „Halt". Chyba zostaliśmy podkupieni.
Chłopi zawieźli nas lasem do wsi, do księdza na plebanię. Ksiądz
ogłosił po cichu wśród najbogatszych parafian, żeby wzięli dzieci
na wychowanie. Którejś niedzieli przyszło po mszy kilku
gospodarzy. Odwracali mnie, oglądali, pytali, czy będę grzeczny.
Trafiłem do bezdzietnego małżeństwa. On był urzędnikiem w
gminie, ona nauczycielką. Pasłem u nich krowy, sprzątałem,
chodziłem do szkoły, na religię, służyłem do mszy. Czasami
podkradałem księdzu parę groszy, jabłka z sadu... Gonił mnie z
kijem; jak przychodził do państwa przepraszałem go i godziliśmy
się.
W 1944 przez wieś przechodził front. Ksiądz zwrócił się do
moich opiekunów, żebym wypuścił konie ze stajni, bydło i
trzodę z obory. Pomodlili się za mnie i wyszedłem pod gradem
kuł. Wpadłem do okopu. Siedziało tam trzech Niemców, którym
posłużyłem za tarczę. Trzymali mnie na muszce, gdy im
torowałem drogę od okopu do okopu. Podprowadziłem ich pod
pasiekę. Wiedziałem, gdzie trzeba puknąć, żeby pszczoły
wyleciały. Obsiadły Niemców, a ja w nogi. Piwnica plebanii
służyła za schron. Wpadłem tam przez okno, nieprzytomny.
Obudziłem się następnego dnia już na sienniku. Byłem
siwiuteńki.
Włożyłem poduszkę w okno, żeby mnie strzegła od
zabłąkanej kuli i obserwowałem walkę. Przechodził Rosjanin.
1.
Zdrawstwujtie, towariszcz – powiedziałem.
2.
Zdra... – kula rozwaliła mu głowę. Wzięliśmy go do piwnicy,
ale już nie żył.
Po wyzwoleniu wsi Rosjanie wpadli jak szarańcza.
– A, to wy go ubili? No to dawaj... – Nie pomogły tłumaczenia,
że chcieliśmy go ratować. Wyprowadzili nas na dziedziniec i
rozpoczęli sąd polowy. Ale nikogo nie skazali. Trzymali tylko,
żebyśmy nie przeszkadzali, kiedy grabili kościół i plebanię.
Rzeczy ładowali na samochody ciężarowe. Jak wróciliśmy, już
nawet siennika nie było.
Przeszedł front, dzieci znowu się bawiły na podwórku, ja z
nimi. Przezywały mnie: znajda, podrzutek. Ktoś tam wołał:
mama, tata. Nie znałem tych słów. Zapytałem swoich
opiekunów, co to znaczy. A miałem już dziesięć lat. Pani
odpowiedziała:
– Słuchaj, Krzysiu, każde dziecko ma mamę i tatę, a zwykle i
rodzeństwo. Twoi rodzice pewnie się gdzieś zabłąkali. Jak się
skończy wojna, odszukamy ich.
To mnie zadowoliło, nie wracałem więcej do tego tematu. Po
wyzwoleniu wyjechaliśmy na Ziemie Odzyskane. Pan objął
stanowisko starosty, pani inspektora oświaty w powiecie. Ja
chodziłem do szkoły, a po lekcjach byłem nadal służącym.
Sprzątanie domu, zakupy, ogród, samochód (dekawka z
demobilu), przygotowywanie bankietów, palenie w piecach...
wszystko na mojej głowie. Miałem swój piękny pokój z
mnóstwem zabawek, ale nie miałem czasu na zabawę. Tylko
szkoła – dom, dom – szkoła. Pani, pan i służący.
Którejś niedzieli postanowiłem uciec. Napisałem kartkę z
podziękowaniem za wychowanie i wieczorem wyszedłem z
domu nie zauważony, w harcerskim mundurku. Nie zabrałem
żadnych zapasowych rzeczy, jedzenia ani pieniędzy. Szedłem
dwanaście kilometrów pieszo do sąsiedniej stacji kolejowej, tak
by mnie nikt nie zobaczył. Wszedłem do pierwszego pociągu,
jaki nadjechał. Położyłem się na brzuchu pod ławką w jednym z
przedziałów i tak przeleżałem kilka godzin. W pewnym
momencie nie wytrzymałem, zaczęły mnie parzyć rury
centralnego ogrzewania. Wyczekałem, aż ktoś wstał do ubikacji i
wtedy wyskoczyłem. Byłem zakurzony, a na mundurku widać
było przepalone ślady rur. W przedziale zrobił się popłoch. Pech,
bo akurat wszedł konduktor i złapał mnie. Nie chciał uwierzyć,
że jestem sam. Wykorzystałem moment i zwiałem do
następnego wagonu. Był ostatni. Wdrapałem się na dach i tak w
zimnie, w deszczu, bo to była jesień, dojechałem do wielkiej
stacji – Poznań.
Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, kręciłem się bez celu, aż w
końcu zgłosiłem się na komisariat milicji. Zmyśliłem, że
odjechałem od babci, ponieważ ona nie ma za co żyć, że szukam
przytułku. Uwierzyli w tę historyjkę. Wydzwaniali, szukali
wolnych miejsc, ale nic nie znaleźli. Zawieźli mnie do komendy
wojewódzkiej, tam funkcjonariusze w tajemnicy przed
komendantem zabrali mnie do koszar. Nosili mnie na rękach,
śpiewałem im lwowskie piosenki, bardzo im się podobały.
Kucharki
dokarmiały
mnie.
Jeździłem
na
motorze,
majsterkowałem w garażu, wypuszczałem więźniów na siusiu.
Tu mi było lepiej, niż u państwa. Ale po miesiącu dowiedział się
o mnie komendant.
– Ja wiem, że ci się tu bardzo podoba – powiedział. - Mam
nadzieję, że kiedyś będziesz pracował w milicji, ale teraz musisz
się uczyć.
Nie zareagowałem. Komendant znowu szukał dla mnie
miejsca, znowu nigdzie nie znalazł. Przypomniał sobie kolegę,
dyrektora domu poprawczego. Wysłał do niego funkcjonariusza,
z listem i ze mną. Zajechaliśmy przed bramę poprawczaka.
Przywitał nas wiszący nad bramą z rozpostartymi rękami święty
Józef. Dyrektor pogłaskał mnie po głowie i powiedział:
– Mam nadzieję, że będzie ci tu dobrze. Będziesz miał
szczególną opiekę.
Byłem w grupie średniaków. Po lekcjach grałem w orkiestrze
szkolnej. Dwa razy w tygodniu pani dyrektorowa zapraszała
mnie do domu. Nadawaliśmy przez radiowęzeł audycję dla
kolegów. Potem zostawałem na kolacji. Przynosiłem do sali
ciasto i inne dobre rzeczy, dzieliłem się nimi z kolegami.
Dodatkowo prosiłem, żeby mnie przydzielono do pracy w
kuchni, ponieważ z wczesnego dzieciństwa pozostał mi lęk
głodu. Chciałem być bliżej jedzenia.
Jako jedyny w grupie miałem przepustkę na miasto. Chłopcy
nie uwierzyli, że ja tak niewinnie siedzę w poprawczaku. Minęło
pół roku, a po mnie nikt się nie zgłaszał, chociaż komendant
obiecywał, że zostanę tu tylko trzy miesiące. Koledzy zaczęli
robić mi różne kawały. Pewnej nocy wywlekli mnie na środek
sali i tłukli pasami. Waliłem pięściami w podłogę w nadziei, że
usłyszy wychowawca, który mieszkał pod nami. I usłyszał.
Przybiegł z nahajem. Wygonił chłopaków na plac przed
budynkiem i dał taką musztrę, że krew sikała z kolan.
Wiedziałem, że jeśli po tym incydencie zostanę, zabiją mnie.
Na drugi dzień po kolacji wyszedłem przez bramę, żeby już tam
nie wrócić. Wiedziałem również, że nikt nie może mnie
zauważyć. Zdjąłem drewniaki i charakterystyczny ciemnozielony
mundur z demobilu, przeznaczony specjalnie dla domów
poprawczych. Spodnie udarłem do kolan. Szedłem lasem wzdłuż
torów kolejowych, do Poznania. To jest jakieś' dziewięćdziesiąt
kilometrów. O piątej rano dotarłem do tej samej komendy, w
której mieszkałem. Tam już się pozmieniali ludzie, moje użalanie
nowy komendant skwitował:
1.
Nie będziesz nam, gówniarzu, dyktował, co mamy robić.
Dostaniesz w tyłek i odwieziemy cię z powrotem.
2.
Nie, zabijcie mnie, ale ja już tam nie wrócę – powiedziałem
stanowczo. Było ich trzech. Kazali mi zdjąć spodnie i oprzeć się
na krześle. Jeden z milicjan tów wyciągnął pas. Nie opierałem
się. Spojrzeli po sobie, uśmiechnęli się.
3.
No, wstań – powiedzieli po chwili, zastanawiali się głośno, co
ze mną zrobić.
4.
Panowie, przecież jest kuratorium. Pójdę tam, może mi znajdą
jakiś' zakład wychowawczy – rozładowałem sytuację. Spodobała
im się moja propozycja.
5.
Dobrze, tylko obojętnie czy załatwisz czy nie, masz przyjść i
zameldować się u nas.
W kuratorium wyszukali miejsce w zakładzie pod Poznaniem.
Znów zapisałem się do orkiestry i do kuchni. Dyrektor zauważył
u mnie talent organizacyjny, zaproponował pracę w
sekretariacie: odbieranie telefonów, paczek na poczcie,
wypisywanie
papierków...
Minęło
kilka
miesięcy,
przypomniałem sobie o opiekunach. Napisałem do nich list z
adresem zwrotnym, że bardzo mi tu dobrze. Nie minął miesiąc, a
przyszło pismo z sądu, kierujące mnie ponownie do opiekunów,
jednakże pod warunkiem mojej zgody. Dyrektor powiedział:
Twoja wola. Podpisałem, jednak co dom, to dom. Miałem
nadzieję, że się poprawi, że mnie zaakceptują. Wróciłem do
miasteczka, skąd uciekłem. Jego mieszkańcy żyli tym
wydarzeniem przez cały następny dzień. Okazało się, że
opiekunowie szukali mnie po całej Polsce, bezskutecznie.
Zaczęło się życie, jakie już znałem. Po trzech miesiącach
uciekłem ponownie. Tym razem nie zostawiłem kartki,
wyruszyłem pociągiem z tej samej miejscowości. Tak jak
poprzednio wsiadłem w pierwszy przypadkowy pociąg.
Usadowiłem się w budce wartowniczej na tyłach ostatniego
wagonu. Dojechałem do spalonej Warszawy. Przebiłem się przez
tłum ludzi do hali Dworca Głównego i myślałem co dalej.
Wtedy podszedł do mnie starzec z walizką, w ręku trzymał plik
świętych obrazków.
1.
Ty z rodzicami? – zapytał.
2.
Jestem sam, szukam właśnie swoich rodziców.
3.
Znajdziemy ich, ale najpierw sprzedamy obrazki i kupimy za to
cos' do jedzenia.
Od dziecka ludzie chętnie kupowali. Przez godzinę sprzedałem
sto. Dał mi następny plik. Chodził za mną krok w krok. Pod
wieczór ledwo trzymałem się na nogach. Od kolacji
poprzedniego dnia wypiłem tylko pół butelki oranżady, którą
kupił starzec. Drugą połowę wypił on.
– Słuchaj, chłopcze, teraz pojedziemy do mnie do domu, a
jutro skoro świt znowu będziemy handlować.
Pojechaliśmy ciuchcią do Włoch pod Warszawę. Po
kolebiących się schodach bez poręczy wdrapaliśmy się na
poddasze na wpół spalonej kamienicy. Starzec otworzył z kłódki
drzwi do małego pokoiku. W środku prycza, stół, połamane
krzesło i kuchnia na węgiel. Na niej czarna kawa. Z szuflady
wyjął razowy chleb i słoik ze smalcem. Po kolacji natychmiast
zasnąłem. Przebudziłem się, bo poczułem, że ktoś' mnie
obmacuje. Zobaczyłem, że obydwaj jesteśmy nago. Skoczyłem z
łóżka w kąt pokoju i przykucnąłem skulony. On z krzykiem:
1.
Co się stało? Śniło ci się cos'?
2.
Nie, ale pan mi przeszkadza.
3.
Nie zawracaj głowy, chodź spać, bo jutro czeka nas ciężki
dzień.
4.
Tu się prześpię, w kącie.
Zamknął od wewnątrz drzwi na kłódkę, wyjął z szuflady długi
nóż i położył na stole.
– Kładź się spać. – Na zmianę spoglądał na nóż i na mnie.
Zrozumiałem, że nie mam wyjścia. Położyłem się na łóżku...
Prosiłem tylko Boga, żeby jak najszybciej nastał świt, wtedy
będę coś kombinował.
Rano taka sama porcja jedzenia i w drogę po walących się
schodach, dalej ciuchcią na Dworzec Główny. Pakiet obrazków
w rękę... Nie spuszczał ze mnie oka. Wykorzystałem moment,
kiedy ludzie wyszli z pociągu. Wyrwałem się, wmieszałem w
tłum i wybiegłem wprost na Towarową, całą w gruzach.
Dotarłem na Piusa, obecna Piękna. Dowiedziałem się, że tam jest
Czerwony Krzyż. Rozdawali zupę. Pomyślałem, pożywię się.
Jakaś babinka pożyczyła mi swoją menażkę i poczekała, aż zjem.
W biurze Czerwonego Krzyża skierowali mnie do Caritasu na
Krakowskie Przedmieście, do schroniska dla bezdomnych.
Dostałem kartkę żywnościową. Trzy razy dziennie przychodziłem
na zupę, a tak łaziłem po gruzach, opalałem się na spalonej
ławce, tam gdzie teraz stoi pomnik Mickiewicza, karmiłem
gołębie okruszkami z obiadu. Spałem na skwerku. Tylko raz
skorzystałem z noclegu w schronisku, tej samej nocy przyszedł
do mnie pedał. I to był ten ostatni raz.
Pewnego dnia zgłosiła się do Caritasu jakaś staruszka,
oddałem jej swoją kartkę. Mnie już tam dobrze znali, więc i tak
dostałem swoją porcję. Ale akurat wtedy była kontrola,
wyrzucili mnie. Z powrotem poszedłem do Czerwonego Krzyża.
Przewodnicząca Ligi Kobiet wzięła mnie do siebie. Mieszkała z
mężem i rodzicami w jednym pokoju. Brała mnie codziennie ze
sobą do biura na Mokotowską. Mieli tam pracownię lalek i ja
im pomagałem.
Którejś niedzieli poszedłem na spacer w kierunku Łazienek,
były obstawione przez wojsko. Opowiedziałem o sobie
wartownikowi. On powiedział:
– Poczekaj, jak skończę służbę, pójdziemy do dowództwa,
może cię przyjmą.
W orkiestrze reprezentacyjnej zbadali mój słuch muzyczny.
– Chcesz zostać? – zapytali. - Tak.
Ogolili mnie, dostałem mundur, najmniejszy jaki był, a i tak
za duży. Najpierw grałem na werbelku, potem na sygnałówce,
wreszcie na trąbce. Chodziłem też do liceum wieczorowego. Po
dziesięciu miesiącach wstąpiłem do orkiestry i do zaocznego
konserwatorium muzycznego. Organizowałem w wojsku
wieczorki, przedstawienia, różne imprezy. Założyłem też swój
zespół muzyczny, z którym chałturzyliśmy na wiejskich
zabawach i weselach. Kiedy miałem przystąpić do przysięgi
wojskowej, przypomniałem sobie o opiekunach. Zaprosiłem ich
na przysięgę. W tym dniu oficjalnie pozwolili mi zwracać się do
nich: ciociu i wujku.
Wciąż brakowało mi tego ciepła rodzinnego. Mając
dwadzieścia lat postanowiłem się ożenić. Poznałem miłą,
spokojną dziewczynę. Miała szesnaście lat i za sobą bardzo
ciężkie przeżycia. Jej matka zginęła w egzekucji w powstaniu
warszawskim. Przycisn nie ojciec odnalazł się, ale założył nową
rodzinę, w której ona czuła się zbędna.Do zawarcia ślubu
potrzebny był dowód tożsamości, a ja dotychczas takiego nie
miałem. Poszedłem do sądu na Świerczewskiego, do ciecia.
1.
Na kiedy pan to potrzebuje? – zapytał.
2.
Za kilka dni.
1.
To będzie kosztowało dwieście złotych. (Wówczas miałem
sześćset złotych pensji). Proszę podać swoje dane.
1.
Znam tylko imię i nazwisko.
Zdziwił się, ale gdy mu streściłem historię mojego życia, kazał
zrobić dwa kroki do tyłu. Popatrzył na mnie dłuższą chwilę i
powiedział:
– Niech sobie pan zapamięta. Pańska matka miała na imię
Anna, ojciec Antoni. Urodził się pan 12 maja 1932 roku.
Okazało się, kiedy wiele lat później odnalazłem prawdziwą
metrykę, że pomylił się tylko o jeden rok. Byłem o rok młodszy.
Pozostałem jednak przy tych fikcyjnych dokumentach, żeby nie
robić zamieszania.
Przedstawiłem swoją narzeczoną dowódcy, taki był wymóg, a
on nie wyraził zgody na ślub. Chodziło o mieszkanie. Z żoną nie
mógłbym mieszkać jak dotychczas, w żołnierskim baraku.
Ożeniłem się wbrew zakazowi.
Witaliśmy z kompanią honorową generałów radzieckich,
którzy przyjeżdżali do Polski. A na drugi dzień widziałem tych
samych generałów, tylko w polskich mundurach, na bankietach
w
Urzędzie
Rady
Ministrów,
gdzie
przygrywaliśmy
biesiadnikom. Panowała tam sztywna atmosfera bojaźliwości.
Każdemu generałowi nieodłącznie towarzyszyła kobieta z czarną
torebką. To były pracowniczki UB. Miały za zadanie ubezpieczać
radzieckich towarzyszy, .ęła swoim ciałem córkę, ocalając w ten
sposób moją przyszłą żonę. Po woj-nie ojciec odnalazł się, ale
założył nową rodzinę, w której ona czuła się zbędna.Do zawarcia
ślubu potrzebny był dowód tożsamości, a ja dotychczas takiego
nie miałem. Poszedłem do sądu na Świerczewskiego, do ciecia.
1.
Na kiedy pan to potrzebuje? – zapytał.
2.
Za kilka dni.
1.
To będzie kosztowało dwieście złotych. (Wówczas miałem
sześćset złotych pensji). Proszę podać swoje dane.
1.
Znam tylko imię i nazwisko.
Zdziwił się, ale gdy mu streściłem historię mojego życia, kazał
zrobić dwa kroki do tyłu. Popatrzył na mnie dłuższą chwilę i
powiedział:
– Niech sobie pan zapamięta. Pańska matka miała na imię
Anna, ojciec Antoni. Urodził się pan 12 maja 1932 roku.
Okazało się, kiedy wiele lat później odnalazłem prawdziwą
metrykę, że pomylił się tylko o jeden rok. Byłem o rok młodszy.
Pozostałem jednak przy tych fikcyjnych dokumentach, żeby nie
robić zamieszania.
Przedstawiłem swoją narzeczoną dowódcy, taki był wymóg, a
on nie wyraził zgody na ślub. Chodziło o mieszkanie. Z żoną nie
mógłbym mieszkać jak dotychczas, w żołnierskim baraku.
Ożeniłem się wbrew zakazowi.Witaliśmy z kompanią honorową
generałów radzieckich, którzy przyjeżdżali do Polski. A na drugi
dzień widziałem tych samych generałów, tylko w polskich
mundurach, na bankietach w Urzędzie Rady Ministrów, gdzie
przygrywaliśmy
biesiadnikom.
Panowała
tam
sztywna
atmosfera bojaźliwości. Każdemu generałowi nieodłącznie
towarzyszyła kobieta z czarną torebką. To były pracowniczki
UB. Miały za zadanie ubezpieczać radzieckich towarzyszy.
Pewnego wieczora dostaliśmy rozkaz przygotowania się do
wyjazdu. Dwa razy sprawdzano broń, czy nie ma ostrej amunicji.
Przez całą noc obwożono
n
as po pięciu obiektach. Nad ranem
dotarliśmy pod Belweder. O czwartej podjechały cicho dwie
limuzyny
z
generałem
Popławskim
i
Konstantym
Rokossowskim, który miał przejąć buławę marszałkowską. Na
sześćdziesięciu żołnierzy Kompanii Reprezentacyjnej może
dziesięciu odpowiedziało:
– Czołem, telu marszałku.
W orkiestrze liczącej pięćdziesiąt cztery osoby osobiście
słyszałem tylko kilka instrumentów. Szybki wyjazd do koszar,
nie minęło pół godziny jak przyjechał generał Popławski.
Ogłosił alarm, zdegradował wszystkich oficerów. Wywieźli nas
poza Warszawę i przez pięć godzin robili musztrę. Potem znowu
do koszar na szkolenie polityczne. Politruk mówił:
„Zanim dojdziemy do komunizmu, musimy przejść przez
socjalizm. Ale kiedy osiągniemy komunizm, nadejdzie wielki
dobrobyt, bez pieniędzy. Wszystkiego będzie pod dostatkiem,
pozostanie jedynie problem wyboru kolorów..."
Skomentowałem do kolegi:
– Co on pierdoli.
Ten zaczął się śmiać. Politruk usłyszał, dostałem dwadzieścia
dni aresztu.
W 1955 nastąpiła redukcja sił zbrojnych i rozdział orkiestry do
jednostek podwarszawskich.
Wolałem pójść do cywila, bo tylko taką miałem alternatywę.
Przez dwa lata pracowałem w orkiestrze dętej w warszawskiej
gazowni, potem byłem na pół etatu pakowaczem w Domu
Słowa Polskiego, a na drugie pół grałem w zespole. Ciągle
chodziłem na zwolnienia, ponieważ chorowały dzieci, a żona nie
mogła na dłużej opuszczać swojej pracy. Zwolnili mnie w końcu.
Byłem bezrobotny.Znajomy powiedział mi, że jest praca w
klubie milicyjnym. Zgłosiłem się tam, podpisałem papierki, po
kilku tygodniach dostałem odpowiedź, że jestem przyjęty, na
etat pracownika technicznego. A robiłem zupełnie co innego.
Prowadziłem w Komendzie Głównej zamknięty klub dla
pracowników Departamentu I. Wywiadowcy nie mogli się
integrować z pracownikami innych departamentów. Klub
mieścił się na tyłach Komendy Głównej w pałacyku. Był tam
dobrze zaopatrzony bufet i alkohol na kredyt. Ja decydowałem,
komu udzielić kredytu. Jeżeli wyraziłem zgodę, to już miałem
kumpla do wypitki i rozmowy. Ale tam się głównie piło. Starzy
bywalcy klubu nagle znikali i przez kilka lat się nie pojawiali.
Znaczy zostali wysłani za granicę.
Unikali przyjaznych kontaktów. Rzadko przychodzili z żonami.
Załatwiałem im dziewczyny do towarzystwa, koleżanki mojej
żony, koleżanki koleżanek... Była taka resortowa kawiarnia „Za
trzy grosze" przy kinie „Klub". Tam się poznawało dziewczyny i
zapraszało.
Niektórzy siedzieli samotnie zamyśleni i tylko co chwilę
prosili o następny kieliszek wódki.
Krzysztof R.:
Kiedyś się odezwałem na zebraniu. Potem tego żałowałem.
Na egzekutywie partyjnej postawiono sprawę towarzysza.
Rozszedł się z żoną, miał inną, potem znowu kochanki. A ta
druga przychodziła na skargi, bo ją ponoć bił. Chcieli go
wyrzucić z resortu. Ja powiedziałem:
1.
Towarzysze, wyrzucić człowieka to łatwo. Ale czy towarzysze
zastanowili się, czy nie warto by go było wychować? Podać mu
rękę...
Został. Naczelnik polecił tylko przenieść go do innego
wydziału. Spotkaliśmy się później w Komendzie Stołecznej. Był
zastępcą komendanta. Ja pracowałem w wydziale szkolenia. Na
korytarzu jakby mnie nie poznał. Podszedłem, podaję mu rękę, a
on się rozgląda, czy nikt nie widzi.
1.
Czy ty nie poznajesz mnie, czy ty już się mnie wstydzisz? –
zapytałem. W ministerstwie byliśmy na ty.
2.
Co ty tu robisz?
3.
Pracuję, tak jak pracowałem.
4.
Wiem, że byłeś w ZOMO.
Służby pomocnicze przyjmowano na etaty zomowskie, bo tych
było dużo. Interweniowałem u komendanta, by przeniósł mnie
tam, gdzie jestem oficjalnie zatrudniony. Za dużo o nim
wiedziałem. I na dodatek wstawiłem się za nim. Byłem plamą
na jego honorze. Komendant nie zgodził się jednak na
przeniesienie, bo dałem się poznać jako dobry organizator życia
towarzyskiego i dobry pracownik.
Adam G.:
Esbeckie doświadczenia nauczyły mnie czujności. Wyrobiły
odruch ubezpieczania się. Idę na spotkanie z kimś nieznajomym,
czy niepewnym, albo mam zamiar późno wrócić, to dzwonię do
brata, siostry, żeby wiedzieli, gdzie mnie szukać. Wracam, znowu
dzwonię.
Chodzę lewą stroną jezdni. W ten sposób widzę, co się dzieje
przede mną. Kto nadjeżdża. Taka sytuacja utrudnia tajne zdjęcie.
Jak człowiek idzie prawą stroną, to albo musi się oglądać, co
zawsze budzi podejrzenie, albo nie wie, kiedy podjedzie
samochód i nim się spostrzeże już jest w środku. Nawet
przechodnie nie zauważą zajścia. Niejednego tak zwinęli.
Kazimierz M.:Nie przestaję obserwować. Zawsze wiem, kto
siedzi przy stoliku obok, kto za mną idzie. Siadam tak, żebym
mógł jak najwięcej widzieć. Na przykład zawsze przodem do
drzwi.
Adam G.:
W moim mieszkaniu jest kurz, rozrzucone gazety, wycinki
prasowe,
stos
nieuprasowanego
ubrania
na
łóżku,
niepozmywane gary. W korytarzu części elektryczne. W tym
bałaganie ukrywałem różne materiały, które wyniosłem z SB.
Jakby przyszli, nie wiedzieliby od czego zacząć przeszukiwanie.
No i zostałyby ślady.
Zbieram nekrologi ludzi z kręgów SB i rządu. Trzymam je na
stole, na talerzu, i przekładam jak talię kart.
Opinia o wielkich pieniądzach w MSW to legenda. W
rzeczywistości dotyczyło to niewielkiej grupy osób na samej
górze i hochsztaplerów. Ja mogę powiedzieć, że się dorobiłem,
bo zaczynałem od wynajętego pokoju na Hożej, za sto
pięćdziesiąt złotych miesięcznie. Teraz mam mieszkanie w
dobrym punkcie Warszawy. Dwa pokoje, ciasna kuchnia,
przedpokój i łazienka. Razem czterdzieści sześć metrów
kwadratowych. Standardowe meble – regał. Duży fiat. To
wszystko. Dużo i mało.
Kazimierz M.:
Życie nauczyło mnie walki o wszystko. Nie wręcz, ale metodą
wcierania się w różne środowiska.
Krzysztof R:
Całe życie pracowałem sumiennie. Przez trzy lata byłem w
Legionowie. Prowadziłem tam działalność rozrywkową w szkole
oficerskiej. Moją bezpośrednią przełożoną była kobieta. Jak tam
poszedłem z Komendy Głównej, zastałem straszny bałagan.
Instrumenty leżały gdzieś zakurzone w piwnicy. Inne rzeczy
figurowały tylko w spisach inwentaryzacyjnych, naprawdę
gdzieś zniknęły. Dopiero ja zacząłem organizować życie
kulturalne z prawdziwego zdarzenia. Przełożona była wściekła,
bo do mnie przychodzili z różnymi sprawami. Któregoś dnia
zaczęła wykrzykiwać:
1.
To nie wy jesteście tu szefem, tylko ja. I do mnie mają się
zwracać.
2.
Widocznie nie macie zaufania u ludzi, towarzyszko –
odpowiedziałem.
Ona miała tam układy. I mnie dali pismo o nieprzydatności
do pracy. Poskarżyłem się komendantowi. Wyrzucił mnie z
gabinetu, bo też był ich kumplem. Tak samo pierwszy sekretarz
partii w jednostce. Chciałem zwołać komisję zewnętrzną, z
ministerstwa.
1.
Słuchajcie, towarzyszu – powiedzieli wtedy – to wewnętrzna
sprawa. Pogodzimy się.
2.
Już nie wierzę w wasze gadanie. To będzie zniszczenie
człowieka. Już niejednego zniszczyliście.
Dwanaście lat w resorcie i nagle komuś jestem niewygodny.
Jak mówię, to jeszcze teraz trzęsę się ze złości. Pojechałem do
ministerstwa. Zastępcą kierownika Wydziału Szkolenia był
analfabeta, jeszcze z czasów ubeckich. Przeniesiono go tu z
innego departamentu, bo tam podpadł. Budowniczych Polski
Ludowej tak łatwo nie wyrzucali, tylko dawali inne stanowiska.
Dyrektor Departamentu Kadr przyjął mnie na miejsce tamtego.
Adam G.:
Rodzina długo nie wiedziała, że pracuję w SB. Myśleli, że tak
długo studiuję. Wierzyli we wszystko, co im powiedziałem. Nie
obchodziło ich, co robię, ważne, że sobie radzę. Gdy się
dowiedzieli, nie zareagowali. Przyjęli tak samo, jakbym
stwierdził, że jestem zawodowym w wojsku, nauczycielem, czy
urzędnikiem.
Wydawali się zadowoleni, bo załatwiałem im różne rzeczy:
materiały budowlane, przydziały na węgiel, leczenie w klinice i
tym podobne. W gminie posługiwałem się legitymacją MSW,
nie esbecką.
Byłem idolem rodziny. Skończyłem studia. Mieszkałem w
Warszawie. Dobrze mi się powodziło. Ciągnąłem za sobą
rodzeństwo. Brat po wojsku wrócił do naszej osady. Co miał tam
robić, po skończonym technikum samochodowym. Załatwiłem
mu pracę w SB. Siostrę, nauczycielkę, ściągnąłem do Warszawy.
Drugi brat, który został w wojsku na zawodowego, dzięki mojej
protekcji doszedł do stopnia pułkownika...
A teraz runął obraz świata, który im malowałem. Oni teraz
mówią:
– Tyle lat, ile nas indoktrynowałeś komunistycznie, będzie
trzeba, żebyśmy się z tego wyleczyli.
I to jest moja tragedia. Oni są teraz najlepszym materiałem na
bandytów. Brat, który z wojska pisał: „Sprzedajcie rower, buty,
wyrwijcie mnie stąd", gotów jest teraz całować w dupę
komunistów. Przedtem robił to ze strachu, teraz tego chce.
Rodzina zarzuca mi: „Jesteś zdrajca, jeśli mówisz na komunę". Ja
zrozumiałem błąd, oni nie mogą. Nie mają już w co wierzyć. U
mnie, jak w dzieciństwie, wiszą nad łóżkiem święte obrazki:
Matki Boskiej Częstochowskiej, wizerunek Papieża, pamiątka z
Pierwszej Komunii Świętej. Matka przechowywała ją przez
wszystkie te lata.
Mirosław B.:
Dziadek był administratorem we dworze, we wschodniej
Polsce. Ojciec po skończeniu gimnazjum w latach trzydziestych
był bezrobotny. Po wojnie dostał pięć hektarów. Dlatego mnie
przypisano pochodzenie chłopskie. Rodzicom nie powodziło się
najlepiej. Uprawiali warzywa, wozili je na targ. Często jeździłem
z nimi. Kiedyś podszedł do nas facet, który chciał wszystko kupić
hurtem, ale pod warunkiem, że podwieziemy towar na miejsce.
Okazało się, że to był zaopatrzeniowiec z miejscowego UB.
Następnego dnia przyszło kilku uzbrojonych z organizacji
podziemnej AK. Zabrali z domu odzież, pieniądze, jedzenie. Ojca
pobili, że do śmierci (1963) został kaleką. Umarł mając
pięćdziesiąt siedem lat. Oskarżyli go o współpracę z bezpieką. W
czasie okupacji ojciec również należał do AK. Do dziś
przechowuję odznakę związku podoficerów. Po wyzwoleniu
jednak się ujawnił.
Niech ich kto nazywa jak chce, partyzantami, czy bohaterami,
dla mnie to byli bandyci. Przynajmniej ich większość. Nawet
spory rodzinne załatwiali w ten sposób. Rabowali resztówki
dworskie, znęcali się nad rolnikami, którzy dostawali
gospodarstwa z reformy rolnej.
Przychodzili do nas słuchać radia, które ojciec przechował
przez wojnę. Tłukli do drzwi i okien w nocy. Siostra płakała, a i
mnie te wizyty przyprawiały o drżenie serca. Wychodziłem na
zewnątrz i zrywałem antenę. Jak ojciec kazał przynieść dla nich
wody, plułem do kubka.
Właśnie przez taką bandę został zabity mój wuj. Miał
odziedziczyć gospodarstwo po dziadkach, piętnaście hektarów.
Ciotka, stara panna, powiedziała do moich rodziców:
– Teraz wy musicie się zaopiekować gospodarstwem i mną.
W 1949 nie mogłem iść do szkoły średniej, bo stałem się
kułackim synem. Niedaleko w najbliższym mieście było
Zgromadzenie Księży Salezjanów. Pod pretekstem niższego
seminarium duchownego prowadzili średnią szkołę świecką.
Miałem tam zdawać egzaminy. Przeżywałem konflikt, ponieważ
nie odpowiadało mi to ideowo. Już wtedy byłem pod wpływem
młodego nauczycie la ze szkoły podstawowej, komunisty.
Zapisałem się do ZMP. Matka przekonywała:
– Musisz zdobyć zawód i uciec z tego środowiska. Tu nie ma
dla ciebie miejsca.
Gdy nauczyciel się dowiedział, powiedział matce z wyrzutem:
– Dlaczegoście tak zrobili. Przecież mogłem spowodować, że
przyjęliby go do każdej szkoły.
U Salezjanów uczyłem się dwa lata. Pewnego dnia na teren
Zgromadzenia wkroczyło UB. Duchownych wywieźli, a nas
wzięli na przesłuchanie. Dowiedzieliśmy się, że seminarium
zlikwidowano, a nam państwo ludowe gwarantuje kontynuację
nauki w dowolnych wybranych przez nas szkołach.
Skończyłem Technikum Budowlane, pracowałem w dużej
firmie zgodnie ze swoim zawodem. W 1956 roku aparat
bezpieczeństwa był skompromitowany. Nowy nabór w
pierwszej kolejności prowadzono przez partię. Kierownik mojego
zakładu przywołał mnie:
– Pierwszy ma do ciebie sprawę.
To niecodzienne, że pierwszy sekretarz partii chce rozmawiać
ze zwykłym pracownikiem. Zdawkowe, sympatyczne powitanie,
herbata, rozmowa.
– Słuchajcie, towarzyszu – powiedział w końcu. – Jest dla was
propozycja pracy. Widzicie, potrzebni są młodzi, zdolni ludzie do
SB.
SB to była wtedy dla mnie egzotyka, ale nie miałem czasu na
rozmyślania. Zapytałem:
1.
Co ja tam będę robił?
Myślicie, że ja wiem? A poza tym nie budujcie zamku na
lodzie. Zanim was przyjmą, dokładnie was sprawdzą.
Kiedy wróciłem na zakład, koledzy wypytywali:
1.
Co stary chciał od ciebie?
2.
Proponuje rni zmianę pracy.
I dalej robiłem to, co dawniej. Któregoś dnia zostałem wezwany
do dyrektora. Tam przywitał mnie oficer kadrowy SB. Potem
podanie, życiorys, badania lekarskie. Trzy razy pytali, czy jestem
zdecydowany. Próbowałem się dowiedzieć, jak będzie wyglądała
moja praca. Odpowiadali:
– Najpierw podpiszcie zobowiązanie. Potem zobaczy my, do czego
się będziecie nadawali.
Podpisałem. Do samego końca właściwie nie wiedziałem, co
należy do moich obowiązków. Przenosili mnie z miejsca na miejsce.
Może się nie nadawałem. I teraz nie wiem, czy to dobrze, czy źle.
Józef Z.:
To była wielka maszyna, perpetuum mobile. Samo kiedyś ruszyło.
Później już się nakręcało od środka. Jak ktoś w tym nie siedział, to
nie zdaje sobie sprawy z ogromu tej instytucji. Mnie się wydawało,
że poza SB niczego wokół nie ma. Większość społeczeństwa to byli
ludzie przez nas zatrudnieni, albo z różnych powodów nam
przychylni. Najczęściej z powodów materialnych. Szedłem ulicą i się
przyglądałem. Każda z osób, na które patrzyłem, mogła być agentem.
Czułem się dobrze, bo wiedziałem, że idę wśród swoich. Ideałem
było stuprocentowe nasycenie agenturą. Teoretycznie można sobie
wyobrazić sytuację, w której wszyscy pracują dla SB. Donoszą na
siebie nie wiedząc o tym. My jeszcze tego ideału nie osiągnęliśmy,
ale byliśmy na najlepszej drodze. Teraz ci, co przedtem byli nasi,
najgłośniej krzyczą, żeby ujawnić listy tajnych współpracowników.
Oni dobrze wiedzą, że takich list nie ma i nigdy nie było, a
kompromitujące ich materiały już dawno zostały zniszczone.
Kazimierz M.:
Niedawno w sklepie podszedł do mnie mężczyzna. Stanął ze mną
twarzą w twarz i zapytał cicho, żeby inni nie słyszeli:
– Poznaje mnie pan?
Przyjrzałem mu się i poznałem od razu, ale zrobiłem taką minę,
jakbym nie wiedział o co chodzi.
– No, niech się pan przyjrzy dokładnie. Ja pana pamiętam. Jak
mnie pan wezwał do siebie, to pracowałem w redakcji „K". Kazał mi
pan podpisać zobowiązanie i ja się nie zgodziłem. Potem mi pan
zablokował paszport.
Uśmiechał się tak trochę zaczepnie. Powiedział, żebyśmy poszli na
kawę. Rozmawialiśmy wszystkiego dziesięć minut. Okazało się, że
nie byłem pierwszy i ostatni, który mu proponował współpracę. Za
każdym razem się nie zgadzał. W dziennikarstwie nie zrobił wielkiej
kariery, chociaż wtedy mówili o nim „młody, zdolny".
Chciał, żebym mu powiedział, kto z „K" był tajnym
współpracownikiem. Zaczął wymieniać nazwiska i patrzył na mnie
uważnie. Dopiłem kawę i wyszedłem. Co, miałem mu powiedzieć, że
prawie wszyscy?
Adam G.:
Były dwa rodzaje tarcz, do których strzelaliśmy na ćwiczeniach
okresowych. Pierwsza, normalna, z okręgami od zera do dziesięciu
punktów. Drugiej tarczy używano tylko w okresach napięć
społecznych. Zamiast okręgów był rysunek człowieka naturalnej
wielkości. Dziesięć punktów zdobywało się strzelając w serce, czyli
w środek tarczy. Płuca to było chyba pięć, albo sześć punktów, już
nie pamiętam. Mniej więcej na wysokości wątroby kończyły się
okręgi i zaczynało niepunktowane pole. Liczył się tylko strzał w
serce. Do takiej tarczy strzelałem tylko kilka razy w życiu. Przeważnie
trafiałem w dziesiątkę. Czasami jeździliśmy z kolegami poćwiczyć do
lasu. Lubiliśmy strzelać do pająków zawieszonych między drzewami.
Umiałem trafić z dziesięciu metrów w małego pająka tak, żeby nie
zniszczyć pajęczyny.
LOSY
Jerzy K.
W 1977 roku przeszedł z SB do pracy w Komendzie Głównej Milicji
Obywatelskiej. Od 1989 roku na emeryturze.
Mańan A.
Na emeryturze od 1982 roku.
Kazimierz M.
Zwolniony ze służby w 1979 roku. Od tego czasu zajmuje się
handlem na Bazarze Różyckiego. Ostatnio specjalizuje się w handlu z
Rosjanami.
JózefZ.
Odszedł na rentę inwalidzką w 1983 roku. Od tamtej pory pracuje
jako konsultant kilku spółek z kapitałem zagranicznym.
Adam G.
Zwolniony „dla dobra służby" w 1979 roku. Utrzymuje się z
korepetycji z matematyki, czasem za pieniądze pisze prace
magisterskie.
Krzysztof R.
Emeryt od 1984 roku. Dorabia handlem na ulicy. Sprzedaje książki.
Mirosław B.
W SB do 1990 roku, czyli do zakończenia oficjalnej działalności
Służby. Zweryfikowany przeszedł do pracy w Służbie Więziennej.
SŁOWNICZEK
AGENT
w wąskim znaczeniu: współpracownik Departamentu I, wywiadu,
skierowany do pracy za granicą, w szerszym znaczeniu: każdy
współpracownik SB, który podpisał formalne zobowiązanie
współpracy.
AGENT, KTÓRY NOSI
PŁASZCZ NA DWÓCH RAMIONACH
agent obcego wywiadu zwerbowany przez wywiad polski, albo
agent polski zwerbowany przez wywiad obcego państwa
AGENT NIEŚWIADOMY
osoba, która nie wiedząc o tym informuje Służbę Bezpieczeństwa
AGENTOD WEWNĄTRZ
współpracownik SB, do którego FIGURANT ma pełne zaufanie
AGENTURA PERSPEKTYWICZNA
kilku, kilkunastoletnia obserwacja wybranych osób, którym w
przyszłości zaproponuje się współpracę
AGENT Z ZEWNĄTRZ
współpracownik nie związany ściśle, na przykład więzami
rodzinnymi, przyjacielskimi, z osobą obserwowaną
BLACHA
legitymacja służbowa MSW i MO
BMW
„bierny, mierny, ale wierny" — hasło, dowcip funkcjonujący w SB,
określający postawę niektórych pracowników resortu i aparatu
partyjnego
CENTRALA
Ministerstwo Spraw Wewnętrznych
CHOROBA NUMER 300
Nerwica, choroba zawodowa pracowników Służby Bezpieczeństwa,
a szczególnie funkcjonariuszy Biura B — obserwacji
CICHY CYNK
informacja przekazana w zaufaniu
CYNK
otwarte, jawne poinformowanie pracownika
CZYTKA Z WYRYWKI
wyrywkowe czytanie korespondencji przez pracowników Biura W
DOKUMENTY INFORMACYJNE
dokumenty zbierane i wykorzystywane w PRACY OPERACYJNEJ
DOKUMENTY PROCESOWE
dokumenty operacyjne wykorzystywane do przygotowania
procesu
DONIESIENIE
meldunek agenta
DONIESIENIE OBYWATELSKIE
informacja od każdego obywatela polskiego nie związanego
formalnie ze Służbą Bezpieczeństwa
DRUGA LINIA
oficerowie
rezerwy;
w
sytuacji
zagrożenia
stawali
się
pracownikami kadrowymi SB
FABRYKA
każda jednostka MSW (Centrala, jednostki wojewódzkie)
FIGURANT
osoba obserwowana, śledzona, pozostająca w zainteresowaniu
Służby Bezpieczeństwa
FUNDUSZ OPERACYJNY
fundusz złotówkowy i dewizowy w dyspozycji kierownictwa
resortu, wykorzystywany w PRACY OPERACYJNEJ
GRUPA LIKWIDACYJNA
działająca przy Departamencie I MSW grupa osób, której zadaniem
było likwidowanie zdrajców służby i zdrajców interesów państwa
GRA OPERACYJNA
czynności
podejmowane
przez
pracownika
operacyjnego
zmierzające
do
przekazania
agentowi
obcego
wywiadu
nieprawdziwych informacji
INSPEKTORAT
służba rozpracowująca funkcjonariuszy SB
INFORMATOR
osoba, która dobrowolnie udziela informacji
KAPOWNIK
tajny współpracownik
KOMPROMATERIAŁY
materiały kompromitujące figuranta
KONTAKT OBYWATELSKI
zdobywanie informacji od osoby, którą nie wiąże z resortem żadne
zobowiązanie współpracy
KONTAKT POUFNY
rozmowa ukryta, rozmówca wie, że jego informacje będą
wykorzystane, ale on sam nie zostanie ujawniony jako informujący
KONTROBSERWACJA
obserwacja
podwójna,
sytuacja,
w
której
prowadzący
OBSERWACJĘ jest również obserwowany
KONTROLA AGENTURALNA
opieka nad wyznaczoną grupą agentów, na przykład nad
środowiskiem literackim, przemysłowym
KSIĄŻKA SZYFRÓW
wszystkie powtarzające się w obserwacji zakodowane zwroty
przekazywane drogą radiową na przykład między obserwującym a
PUNKTEM ZAKRYTYM
KURIER
pracownik wywiadu zawożący do polskich ambasad POCZTĘ
OPERACYJNĄ i dyplomatyczną oraz przywożący do Warszawy
pocztę z REZYDENTUR i placówek dyplomatycznych
LEGENDA
nowy życiorys, nowy przebieg pracy zawodowej dla pracowników
wywiadu zatrudnionych w INSTYTUCJACH PRZYKRYCIA. Opis
noszący cechy prawdopodobieństwa, ale trudny do sprawdzenia
LOKAL KONSPIRACYJNY
lokal, mieszkanie, w którym prowadzi się pracę operacyjną,
przygotowuje akcje, spotyka z agentami
MIOT
absolwenci każdego kolejnego rocznika w szkołach SB
NIELEGAŁ
słuchacz i absolwent super tajnej szkoły wywiadu przy ulicy
Smyczkowej w Warszawie, szkolącej agentów przerzucanych do
innych krajów. Nielegałowi wymazywało się z dokumentów
przeszłość. Uczyli się nowego życiorysu. Mieli nowe imiona i
nazwiska. Zaczynali życie jeszcze raz. Najwięcej nielegałów wyjechało
w stanie wojennym. Wielu nie wróciło do kraju.
NIESTOWARZYSZENI
współpracownicy, agenci, nieetatowcy w SB
NIEWYPAŁ
nieudany werbunek agenta
OBSERWACJA AMERYKAŃSKA (JAPOŃSKA)
dokładna, szczegółowa obserwacja, w której obserwujący chce,
żeby obserwowany wiedział o prowadzonej za nim obserwacji
OFICEROWIE WERBUNKOWI
oficerowie Departamentu I — wywiadu, wyznaczeni tylko do
jednego zadania — werbowania agentów do pracy za granicą
OFICER ODKADROWIONY
przeniesiony z MSW na stanowisko cywilne
ODMROŻENIE AGENTURY
wzmocnienie działalności agenturalnej
OBSERWACJA WEWNĘTRZNA
obserwacja wewnątrz środowiska, którym interesuje się SB
OBSERWACJA ZEWNĘTRZNA
obserwacja bez wnikania w konkretne środowisko
OSOBA TOWARZYSZĄCA KURIEROWI
oficer kadrowy wywiadu MSW wizytujący, przeważnie raz w
miesiącu, polskie służby wywiadowcze za granicą
PDF
pierwsze litery technik wykorzystywanych w ważniejszych,
kompleksowych akcjach. P — podsłuch, D - donos, F - fotografia
PENETRACJA
przeszukanie, rewizja tajna, lustracja terenu
PIERWSZA LINIA
oficerowie kadrowi zatrudnieni na etatach w resorcie
POCZTA KAPITAŃSKA
poczta z ambasad i komórek SB przy polskich placówkach za
granicą przekazywana przez kapitanów samolotów LOT-u do
Warszawy
POCZTA OPERACYJNA
poczta wymieniana między rezy-denturami SB a Centralą w
Warszawie
PODJĄĆ FIGURANTA
zacząć obserwację
PODRÓŻ KURIERSKA
podróż odbywana raz w miesiącu przez kurierów MSZ do polskich
placówek dyplomatycznych
PODSTAWIENIE
prowokacyjne doprowadzenie do poznania agenta z figurantem
POKÓJ SZCZELNY
pomieszczenie sprawdzone, bez podsłuchu
POZYSKANIE
werbunek
PRACA INFORMACYJNA
wszystko, co nie jest pracą operacyjną; forma działań usługowych
wykorzystywanych przez departamenty operacyjne
PRACA OPERACYJNA
praca wywiadowcza polegająca na zdobywaniu informacji
wywiadowczych. Pracę operacyjną prowadzą pracownicy I, II, III i
IV Departamentu
PRACOWNIK LEGALIZOWANY
pracownik SB pod PRZYKRYCIEM, czyli oficjalnie zatrudniony w
innej niż resort instytucji
POD KAPELUSZEM na emeryturze
PRZECHOWALNIA
kilkuletni
pobyt
w
Moskwie
dla
skompromitowanych
pracowników wywiadu i przedstawicieli władzy
PRZYGOTOWANIE DO WERBUNKU
wstępne rozmowy z osobą, z której chce się zrobić agenta. Czasem
rozmowy trwały rok, dwa i dłużej.
PRZYKRYCIE
kierowanie pracownika SB do pracy w jakiejś instytucji, w celu
zakamuflowania rzeczywistych, operacyjnych zadań
PUNKT ZAKRYTY
tajne miejsce, z którego prowadzi się obserwacje
PUNKT ZAKRYTY RUCHOMY
ukryta obserwacja z samochodu
PYTAJNIK
formalne skierowanie figuranta na przesłuchanie do biura
śledczego
ROZPOZNANIE
pierwszy etap pracy operacyjnej
REJSY KURIERSKIE
podróż kurierska
REZYDENT
szef Służby Bezpieczeństwa w polskich ambasadach, najczęściej
pierwszy sekretarz ambasady
ROBIENIE POD KIEROWNICTWO
nadmierna gorliwość w pracy, chęć pokazania się, zabłyśniecie
przed kierownictwem Centrali
ROZPYTKA
gra wstępna, zmierzająca do pozyskania informacji
ROZWALIĆ OBSERWACJĘ
ujawnić obserwację ukrytą, zdekonspirować obserwatora
STUK
tajny współpracownik
SOR
sprawy operacyjnego rozpracowania, rozpracowanie wszystkich
kontaktów figuranta
SOS
sprawy operacyjnego sprawdzenia, rejestrowanie każdej notatki w
komisariatach, komendach wojewódzkich i Centrali
TAJNA REWIZJA
przeprowadzenie rewizji i uporządkowanie lokalu tak, żeby nikt się
nie domyślił, że była rewizja
TAJNE WEJŚCIE
tajna rewizja
TECZKA OBIEKTOWA
dokumentacja dotycząca obiektu, instytucji
TECZKA PERSONALNA
dokumentacja zbierana na konkretną osobę
TEKA DYPLOMATYCZNA
specjalnie zabezpieczona teka z materiałami przewożonymi przez
kurierów i osoby towarzyszące kurierom
TW
tajny współpracownik
TWC
tajny współpracownik celny — agent wprowadzony do celi albo
zwerbowany spośród więźniów
UCHO
tajny współpracownik
WYPROWADZENIE
odejście ze stanowiska — pod przykryciem
WERBUNEK POD OBCĄ FLAGĄ
wykorzystywanie służb specjalnych państw-sojuszników do
organizowania siatki agenturalnej, na przykład wykorzystywanie
przez Rosjan polskich służb do nawiązania kontaktu agenturalnego z
agentem trzeciego kraju
WYWIAD GŁĘBOKI
najbardziej dokładny, dotyczący najważniejszych spraw, najlepiej
przygotowany wywiad
WPADKA
ujawnienie agenta
WEJŚCIE ŁAGODNE
zgoda na pracę agenturalną dla SB bez prób szantażowania
kandydata na agenta
WYKOPKI
wyjazdy pracowników pionu administracyjnego Centrali do pracy
w administracji polskich przedstawicielstw dyplomatycznych
ZABEZPIECZENIE NA ADRES
kontrola korespondencji przychodzącej na konkretny adres
ZABEZPIECZENIE NA NAZWISKO
kontrola korespondencji przychodzącej lub wychodzącej od
konkretnej osoby
ZAJEBANIE FIGURANTA
unieszkodliwienie
figuranta;
niekoniecznie
zabicie,
częściej
wyeliminowanie z życia publicznego, skompromitowanie
ZAKLEPANIE
podpisanie przez agenta zobowiązania współpracy z SB
ZAMROŻENIE WYWIADU
zmniejszenie aktywności własnego wywiadu tam, gdzie nie notuje
się wzmożonej aktywności wywiadu przeciwnika.
ZESŁANIE
przeniesienie na inne, mniej odpowiedzialne stanowisko
ZWIĄZANIE
czynność zatrzymania figuranta