Marilyn Pappano
NAJCENNIEJSZY DAR
skan: czytelniczka
przerobienie: AScarlett
Przepis Marilyn Pappano
Moim ulubionym świątecznym daniem jest farsz do indyka według przepisu mojej matki, tylko, że jej przepisy brzmią: trochę tego, szczyptę tamtego. Dała mi ten przepis na nasze pierwsze Święto Dziękczynienia spędzane poza domem, ale polegał on na dodawaniu składników tak, żeby farsz wyglądał, pachniał i smakował „jak należy". Ponieważ nigdy nie nauczyłam się przyrządzać go jak należy", proponuję w zamian jedną z ulubionych świątecznych potraw mojego syna. Są to ciasteczka - naprawdę cieniutkie, rumiane, które najlepiej piec w jednorazowych foremkach z folii aluminiowej. To bardzo upraszcza sprawę.
CIASTECZKA KARMELOWE
3 tabliczki gorzkiej czekolady, połamane byle jak
2 duże jajka
1 szklanka cukru
3/4 szklanki zwykłej mąki
1/2 szklanki masła lub margaryny o temperaturze pokojowej 1/2 szklanki półsłodkich wiórków czekoladowych 1 łyżeczka od herbaty wanilii 1/4 łyżeczki proszku do pieczenia 1/4 łyżeczki soli
Rozgrzać piec do 180 stopni. Wysmarować tłuszczem formę z folii aluminiowej o wymiarach 33 x 22 cm. Przesiać razem mąkę, proszek do pieczenia i sól. W rondlu o pojemności 3/4 litra stopić masło. Zdjąć z ognia. Dodać gorzką czekoladę. Mieszać, aż czekolada się stopi. Mieszając dodawać cukier, wanilię i jajka. Dodać mąkę i wiórki czekoladowe. Mieszać, aż powstanie jednolita masa. Rozprowadzić równomiernie ciasto w formie. Piec 20 do 25 minut lub do chwili, gdy wierzch pod dotykiem okaże się twardy. Pozostawić w formie do ostygnięcia. Ostrożnie wyjąć ciasto z formy. Wyrównać brzegi. Powycinać specjalnym przyrządem w świąteczne kształty (gwiazdki, choinki itp.). Udekorować kolorowym lukrem.
Rozdział pierwszy
Był chłodny listopadowy świt; ołowiane niebo Montany zapowiadało opady śniegu. Neil Sullivan leżał na plecach patrząc w górę na złowrogie, ciemne chmury, całe jego ciało przeszywały igiełki bólu, który się potęgował, aż dorównał jednemu wielkiemu bólowi głowy. Ogier, który go zrzucił, przekrzywił łeb i kręcił się, próbując zrzucić również siodło. Wyglądał wspaniale
- Neil przyznawał z podziwem - był lśniący i mocny, i pełen wściekłości.
Neil poruszył się i ból wzmógł się w dwójnasób.
- Jeżeli sobie coś złamałem, ty przeklęty diable, to cię zabiję
- mruknął gniewnie, badając swe obrażenia. Czołem uderzył o występ różowego granitu i krew płynęła mu ciurkiem po twarzy. Poza tym i jakimś bólem w brzuchu wszystko wydawało się drobiazgiem - choć bolesnym, pomyślał krzywiąc się. Jutro będzie cały w siniakach.
Zebrał się w sobie, by usiąść, ale ból w brzuchu okazał się nie do wytrzymania i Neil padł na zmarzniętą ziemię. Zaklął głośno, ze złością, chcąc przetrzymać ból, który wracał falami, dziki, przenikliwy, szarpiący od wewnątrz, rozdzierający, morderczy. Próbował go zwalczyć - próbował oddychać, zapanować nad nim, wytrzymać go, ale ból brał nad nim górę, stale i bezwzględnie. Musi wytrzymać. Nie może umrzeć. Bał się umierania, bał się poddać, stracić...
Przed oczyma stanął mu obraz Elizabeth, czysty, jasny i piękny, i jego wola zaczęła słabnąć. Elizabeth była jedyną ważną sprawą w jego życiu, ale odeszła. Nie miał nic do stracenia, tylko samo życie, a i to tracił po trosze, w męce.
Brzuch był jednym ogniem, promieniującym bólem, który pulsował w każdej cząstce jego ciała. Każde uderzenie serca było jak cios, każde wciągniecie powietrza do płuc stawało się niewiarygodną męką. Ból zmącił Neilowi wzrok i obraz Elizabeth znikł w wirze ciemnoczerwonych, brązowych i czarnych plam. Próbował coś powiedzieć, ale usta odmówiły mu posłuszeństwa -próbował się poruszyć, ale był jak sparaliżowany. Nie istniało nic, poza bólem... strachem... i nadzieją. Bał się umierania... ab jednocześnie zmęczyło go życie w samotności. Śmierć mogła go uwolnić od samotności, od pustki. Śmierć - wybawienie od życia bez Elizabeth.
Z wolna opuszczały go siły i Neil poczuł, że wraz z nimi uchodzi z niego życie. Otaczała go ciemność i ciepło, miłe, bliskie ciepło. Ból w jamie brzusznej zmniejszył się, a czarny para-liżujący strach zwolnił swój uścisk, z chwilą gdy zaprzestał walki o życie.
Neil po raz ostami otworzył oczy. Zacisnął rękę i wyszeptał ostatnie słowo:
- Elizabeth.
Zatrzymawszy się w progu Elizabeth zdjęła płaszcz, przerzuciła go przez lewe ramię i odetchnęła głęboko, by uspokoić wewnętrzne drżenie. Usiłowała sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz była w szpitalu - odwiedzała wtedy jakąś dawną przyjaciółkę, która urodziła dziecko. Wówczas oznaczało to początek życia. Teraz mogło oznaczać koniec.
Recepcja była tuż obok oddziału intensywnej terapii, ale droga do niego zabrała Elizabeth sporo czasu.
- Przepraszam bardzo -jej głos drżał z emocji. - Zawiadomiono mnie, że został tu przywieziony mój mąż. Czy może mi pani powiedzieć, gdzie leży?
Urzędniczka spojrzała, panując nad swoim wyrazem twarzy.
- Czy pani Sullivan?
Gdy Elizabeth skinęła głową, urzędniczka gestem przyzwali pielęgniarkę. - Carol, to jest żona Neila Sullivana. Kobieta wyciągnęła rękę.
- Jestem Carol Anderson, pielęgniarka na oddziale stanów ciężkich i oddziałowa intensywnej terapii chirurgicznej.
Elizabeth spojrzała obojętnie, nim podała jej rękę, po czym zauważyła, że twarz pielęgniarki była tak samo poważna jak twarz urzędniczki; Elizabeth znów wpadła w panikę. Walczyła z tym uczuciem od chwili, gdy zadzwoniła Clara, gospodyni Neila Wiadomość, przerywana łkaniem, brzmiała: wypadek... krwawi... stan krytyczny... umierający... Była przerażona.
- Gdzie jest mój mąż? - zapytała Elizabeth zachrypniętym szeptem.
Carol Anderson przełożyła kartę choroby do drugiej ręki, wzięła Elizabeth pod ramię i poprowadziła ją do obszernego holu.
- Jest na sali operacyjnej, proszę pani. Zaprowadzę panią do poczekalni dla rodzin przy oddziale intensywnej terapii. Doktor przyjdzie do pani zaraz po operacji. Czy mam do kogoś zadzwonić w pani imieniu?
Elizabeth tylko potrząsnęła głową. Nie mogła mówić; bała się, że jej opanowanie pryśnie i cała zacznie się trząść.
Pojechały windą na wyższe piętro, potem przeszły obok wielkiej poczekalni, gdzie właśnie nadawano w telewizji wiadomości poranne. Dalej był mniejszy pokój z oknem na północ. Stało tu parę kanapek i krzeseł, telefon i telewizor, ten jednak był wyłączony.
- Proszę, niech pani siada - powiedziała siostra Anderson, zamykając za sobą drzwi.
Elizabeth przysiadła na brzegu zniszczonej kanapki, w zaciśniętych rękach trzymając płaszcz. Rozejrzała się, wyraźnie unikając widoku za oknem. Skupiła się na tych wszystkich pytaniach, które chciała zadać, i na odpowiedziach, których bała się usłyszeć. Co się stało? Jakie mąż odniósł obrażenia? Co z nim robią? Czy będzie żył? Boże, proszę cię, spraw, żeby żył -modliła się.
Siostra Anderson usiadła w fotelu bokiem do kanapki i pochyliła się do przodu.
- Mąż pani miał wypadek, spadł z konia. Doznał wstrząsu mózgu z obrzękiem. Ale najważniejsze obrażenie, to pęknięcie wątroby. Właśnie tym zajmuje się teraz chirurg.
Elizabeth chciała sobie przypomnieć, na czym polega działanie wątroby, ale w żaden sposób nie mogła. Wiedziała tylko tylko że bez wątroby nie można żyć. Próbowała, odsunąć od siebie tę myśl.
Czy był przytomny, jak go tu przywieziono?
Nie.
- To jak możecie go operować? Nie mógł przecież wyrazili zgody na zabieg, a wam nie wolno operować bez zgody pacjenta - Zadawała chaotyczne pytania, bojąc się zapytać wprost: czy stan jest bardzo poważny? Czy umrze?
Siostra westchnęła głęboko.
- Kiedy pani mąż został przywieziony, był w stanie bardzo ciężkim. Gdyby lekarze czekali, aż pani przyjedzie podpisać zgodę... już by nie żył.
Elizabeth poczuła przenikający ją od wewnątrz chłód. Jak miałaby żyć bez Neila? Jak miałaby istnieć w świecie, na którym by jego zabrakło?
- To jest formularz zgody na operację. Chociaż operacja jest już w toku, musimy mieć w dokumentach podpis pani jako najbliższej osoby. Chciałabym też, żeby pani wypełniła formularz przyjęcia do szpitala. - Wskazała Elizabeth, gdzie ma podpisać, po czym wyciągnęła kartę i pióro. - Doktor Carter zszywa teraz wątrobę. Następnie wezmą pani męża na komputerowe badanie głowy. Potem zostanie przyjęty na oddział intensywnej terapii, który mieści się tutaj na wprost holu.
Elizabeth powoli wzięła formularze. Przyjrzała się im, potem podniosła oczy.
- Czy to przetrzyma?
Siostra Anderson zawahała się. Chciała powiedzieć, że tak, że oczywiście będzie zdrowy, ale mogło się to okazać nieprawdą.
Jego stan po przyjeździe był bardzo poważny. Życie tliło się w nim ledwo dostrzegalnym płomykiem. Wzruszyła ramionami.
Po operacji zostanie poddany intensywnej terapii. Jutro będziemy wiedzieli coś więcej.
Jutro? - Elizabeth skoczyła na równe nogi, zrzucając kartki i pióro; płaszcz też spadł na podłogę.
Nie mogę czekać do jutra, żeby się dowiedzieć, czy wszystko jest w porządku! - I przeszła w drugi koniec pokoju.
Siostra Anderson podniosła płaszcz i przewiesiła go przez oparcie kanapki, a następnie pozbierała wszystkie zrzucone na podłogę przedmioty.
- Bardzo mi przykro. Wiem, że to dla pani trudna sprawa. Czy na pewno nie ma nikogo, do kogo mogłabym zadzwonić? Kogoś z rodziny lub z przyjaciół?
Elizabeth potrząsnęła głową. Z rodzicami, którzy mieszkali w Teksasie, nie widziała się od lat, a nikogo innego z bliskich nie miała. Peg White, jej najbliższa przyjaciółka i szefowa, przyjechałaby w jednej chwili, gdyby po nią zadzwoniła, ale byłaby zbyt przejęta, zbyt troskliwa, Elizabeth rozkleiłaby się całkowicie. Nie, sama się pozbiera, sama sobie poradzi.
Wróciła na kanapkę i wypełniła formularze, po czym wręczyła je siostrze Anderson.
- Chciałabym zostać sama.
- Czy aby na pewno? Skinęła. Była tego pewna.
Siostra kiwnięciem głowy przyjęła to do wiadomości.
- Mój numer wewnętrzny jest obok telefonu. Gdyby pani czegoś potrzebowała... - Elizabeth skinęła głową raz jeszcze, a następnie poczekała, aż pielęgniarka wyjdzie. Kiedy drzwi się zamknęły i została sama w pokoju, zadzwoniła do Peg. Tak jak się spodziewała, przyjaciółka zaproponowała, że przyjedzie do szpitala i będzie z nią czekała, ale Elizabeth grzecznie odmówiła. Wystarczy, że jej nie ma w sklepie; nie ma powodu, żeby Peg w ogóle go zamknęła.
Obiecawszy, że będzie z nią w kontakcie, odłożyła słuchawkę i oparła się na poduszkach kanapy. Drżała z obawy o życie Neila. Podniosła ręce, by zasłonić twarz, i ujrzała cienką złotą bransoletkę na lewej ręce. Pierścionek z brylantem od kompletu został w domu, w szufladzie. Zdjęła go w dniu, w którym odeszła od męża i przysięgła, że nigdy go nie włoży. Ale obrączki ślubnej nie potrafiła zdjąć. Chociaż się rozstali, chociaż ich małżeństwo pod każdym względem skończyło się rok temu, zdjęcie obrączki było czymś ponad jej siły. W sercu na zawsze pozostała żoną Neila, zawsze do niego należała, a symbolem tego była obrączka.
Potarła obrączkę czubkiem palca i wciąż powtarzała tę czynność, aż złoty krążek rozgrzał się od jej dotyku. Czasami wydawało jej się, że Neil był zawsze częścią jej życia, że zawsze go kochała. Że go kochała od pierwszego wejrzenia, kiedy zaledwie jako osiemnastolatka skończyła szkołę średnią i rozpoczęła samodzielne życie. Był starszy o dwa lata, silny, przystojny, z figlarnym uśmiechem, podniecającym głosem i czułym, miękkim dotykiem. Obiecał jej miłość i małżeństwo, i szczęście na zawsze, ale były to czcze obietnice. Obietnice, którymi żyła przez dwa lata, o których marzyła i śniła, i które w końcu złamały jej życie.
Z cichym westchnieniem wstała i podeszła do okna. Gdzieś w oddali wznosił się Sleeping Giant, śpiący olbrzym, skała kształtem przypominająca leżącego na wznak mężczyznę. Mogła odróżnić jego czoło, nos i usta, zwężenie szyi, szeroką pierś. Był to najbardziej charakterystyczny punkt w dolinie. Spoglądała nań co rano przez okno sypialni i dzień w dzień, gdy wychodziła z domu. To tam mieszkał Neil, to tam mieszkali kiedyś razem.
Był człowiekiem dumnym. Gdy go poznała, ledwie wiązał koniec z końcem, ale postanowił się wybić, dojść do czegoś. No i doszedł, na pewno. Jego ranczo było jednym z największych w stanie, jego bydło najlepsze, a interesy szły mu znakomicie. Miał wszystko, czego zawsze pragnął: bogactwo, władzę i uznanie. A cena, jaką za to zapłacił? Praktycznie żadna - poza zerwaniem związku z Elizabeth... i to dwukrotnie. Za pierwszym razem opuściła go, ponieważ uważała, że jej nie kocha. Po raz drugi, ponieważ w i e d z i a ł a, że jej nie kocha.
Kiedy drzwi się otworzyły, zastygła, po czym składając dłonie jak do modlitwy, obróciła się powoli. Miała nadzieję, że wszystko będzie dobrze, ale spodziewała się najgorszego. Gdy zobaczyła mężczyznę w dżinsach, długich butach i płaszczu, zamiast kogoś z personelu szpitalnego, odetchnęła z ulgą.
- Cześć, Roy.
Roy Harper, pracownik Neila, zamknął drzwi i z ociąganiem wszedł do pokoju. W spękanych rękach trzymał kapelusz kowbojski, mnąc go nerwowo.
Ma pani jakąś wiadomość? Potrząsnęła głową.
Po operacji ma tu przyjść doktor.
Napije się pani kawy albo czegoś..? Ponownie potrząsnęła głową.
Co się stało, Roy?
Położył kapelusz na krześle, potem zdjął płaszcz.
- To ten cholerny koń, proszę pani.
Kiedy siostra Anderson wspomniała o koniu, Elizabeth od razu podejrzewała, że to Piorun. Ten cholerny koń słynny był w całej zachodniej Montanie. Był to najpodlejszy, najzłośliwszy bydlak pod słońcem, nieraz już zachęcała męża, żeby się go pozbył, ale Neil nie chciał. Kochał tego konia, uwielbiał jego żywiołowość, temperament i podziwiał siłę.
- Piorun - Roy skrzywił się.-Raczej szatan. Sama przewrotność.
Uśmiechnęła się blado.
Tak jak Neil, sam upór. - Ileż to razy prosiła go, by nie kupował tego ogiera, żeby na nim nie jeździł, nie ryzykował życiem. Ale mąż śmiał się z jej obaw, upierał się, że nic mu nie będzie. I nie miał racji. Ten koń o mało go nie zabił.
Nie wiemy na pewno. Wyjechał dziś wczesnym rankiem, sam. Kiedy Piorun wrócił do domu bez niego, zaczęliśmy szukać
Neila i znaleźliśmy go nieprzytomnego. Myślę, że to przeklęte bydlę go zrzuciło.
Elizabeth potrząsnęła głową.
Neil za dobrze jeździ, żeby go koń tak po prostu zrzucił. Tylko on potrafił go okiełznać.
Był ostatnio trochę... zaabsorbowany - powiedział Roy, odwracając od niej wzrok.
Elizabeth też popatrzyła w inną stronę. Wiedziała, co zaprzątnęło uwagę Neila dziś rano - to samo, co i jej od wielu tygodni. Dziś był dwudziesty listopada. Druga rocznica ich ślubu. I pierwsza rozstania.
- Bardzo mi przykro. - Przekręciła obrączkę na palcu.
- To nie pani wina. - Roy przeszedł w drugi koniec pokoju. Nie wiedziała, ani dlaczego ją usprawiedliwia, ani co jej Roy
wybacza. Wypadek Neila? Czy to, że go opuściła? Pewnie jedno i drugie, a może jeszcze coś innego?
Może to nie jej wina... a może jej. Może za wiele wymagała od Neila, więcej niż był w stanie jej dać? Jako dobry mąż dawał jej wszystko, czego tylko zapragnęła - oprócz miłości. Opuszczając go rok temu błagała go o miłość, zrobiła wszystko, z wyjątkiem tego, by uklęknąć i żebrać, ale on jej odmówił. Był człowiekiem dumnym i uczciwym - zbyt uczciwym, żeby miał udawać uczucie, którego dla niej nie miał, zbyt uczciwym, żeby kłamać.
- Jak pani myśli, jak długo to potrwa?
- Nie wiem. - Patrzyła uporczywie na szczyt giganta, aż wzrok jej zaszedł mgłą. - Siostra mówi, że był umierający. Twierdzi, że dopiero jutro będą wiedzieli, czy z tego wyjdzie.
Roy wyczuł rozpacz w jej głosie i poruszył się niespokojnie. Nie znał zbyt dobrze żony szefa, ale wiedział, że kochała męża, że kochała go bardziej, gdy go opuszczała niż w dniu ślubu. Zerwanie małżeństwa było wstrząsem dla wszystkich na ranczo, łącznie z samym szefem. Nikt nie wiedział, o co poszło, z wyjątkiem Neila, ale on nic nie mówił. W ciągu ubiegłego roku nie wypowiedział imienia żony, nigdy nie przyznał się przed nikim, że ma żonę, która mieszka o trzydzieści kilometrów stąd. Ale o niej nie zapomniał. Tyle wiedział Roy; widać to było po jego oczach.
- Mam nadzieję, że nic mu nie będzie - powiedział niezdarnie. - Jest bardzo twardy.
Skinęła głową. Zawsze był twardy. Miał w życiu trudne sytuacje, ale z każdej wychodził silniejszy, zuchwalszy i bardziej zdecydowny. Modliła się, żeby wyszedł i z tej.
Z westchnieniem spojrzała na zegarek. Wąska złota bransoletka luźno obejmowała przegub jej dłoni, a brylanciki, które ją zdobiły, połyskiwały nawet w tym skąpym oświetleniu. Był to prezent od Neila na Dzień Świętego Walentego, typowy dla jego ekstrawaganckiego gustu, jak pierścionek z brylantem, który został w domu. Czasami myślała, że chce ją kupić. Nie kochał jej, więc dawał kosztowne, piękne prezenty, by zaspokoić jej wymagania, złagodzić rosnące zniechęcenie do życia w małżeństwie. Ale Elizabeth nie dbała o pieniądze - nie chciała ich jedenaście lat temu, kiedy był biedny, a ona zwróciła mu pierścionek zaręczynowy i wyjechała z Montany; nie chciała ich rok temu, opuściła ich wspaniały dom i wyrzekła się pięknych prezentów. Chciała tylko jego miłości, ale to było właśnie to, czego za żadne pieniądze nie mógł jej dać.
- Clara przesyła pani serdeczne pozdrowienia. Elizabeth uśmiechnęła się blado na myśl o gospodyni Neila,
żonie Roya. Była to miła, siwa, bardzo macierzyńska kobieta, traktowała Neila jak matka, której on nie znał. Dla Elizabeth też była dobra.
- Jak się miewa?
- Świetnie. Mówi, że jej pani brakuje. - Włożył ręce do kieszeni i kołysał się na piętach. - Myślę, że wszyscy tak czują.
Miał na myśli Neila. Elizabeth zastanawiała się, czy to prawda. Czy przejął się tym, że odeszła? A może potraktował ich małżeństwo jak pierwszy lepszy interes, który nie wyszedł - po prostu jedno z nieudanych przedsięwzięć. Pamięta wyraz jego twarzy, kiedy mu rok temu postawiła ultimatum: Jeżeli mnie kochasz, to mi to powiedz. Jeżeli mi nie powiesz, odchodzę. By! chłodny, twardy i nieugięty - nie chciał się cofnąć ani na krok, nawet po to, by ocalić ich małżeństwo.
Przegrała. Dała mu ultimatum, pewna, że powie jej to, co chciała usłyszeć, ale przegrała. Było to bardzo trudne do zaakceptowania, zraniło ją głęboko, ale nie miała wyboru, musiała odejść.
A teraz jest tu, w szpitalu, wróciła do roli żony, tak postąpiła, jak należało. Ale czy on tego by chciał? Przecież przywykła, że on jej nie chce, nie potrzebuje, nie kocha. Mimo to zostanie, będzie czekać i modlić się, a jak Neil już z tego wyjdzie, kiedy minie kryzys, wróci do swojej samotni. Wróci do samotnego życia.
Rozdział drugi
Czas mijał powoli. Godzina, dwie, trzy. Elizabeth i Roy nie rozmawiali wiele. On chodził w tę i z powrotem, ona stała przy oknie, wpatrzona w góry, które wskazywały miejsce, gdzie było ranczo. W tym czasie raz zajrzała Carol Anderson, prawie godzinę temu, żeby im powiedzieć, że Neil jest już po operacji i że robią mu teraz komputerowe badanie głowy. Obiecała, że przyjdzie z lekarzem, jak tylko Neil zostanie umieszczony na oddziale intensywnej terapii.
Stan bardzo poważny. To wszystko, co powiedziała, kiedy Roy spytał o Neila. Elizabeth była zbyt przerażona, żeby o cokolwiek zapytać. Odwróciła się do okna powtarzając w myśli odpowiedź pielęgniarki, po czym zamknęła oczy i pogrążyła się w cichej modlitwie.
Teraz drzwi otworzyły się znowu. Carol wróciła jak obiecała, a za nią wszedł zmęczony mężczyzna w zielonym uniformie i białym fartuchu. Carol przedstwiła go jako doktora Adama Cartera i zaproponowała, by usiedli.
Elizabeth siadając na kanapce obok Carol poczuła, że nogi zrobiły jej się miękkie. Wzrok, w którym była nadzieja, lęk i oczekiwanie, skierowała na lekarza.
- Jak on się czuje?
- Zniósł operację bardzo dobrze, jak na takie obrażenia. - Lekarz potarł kark. - Tam, gdzie upadł, grunt był skalisty i odniósł poważne urazy głowy i jamy brzusznej. W wyniku urazu czaszki ma obrzęk mózgu, a w obrębie jamy brzusznej pod sklepieniem przepony stłuczenie z rozdarciem górnego płata wątroby... Carol przedstawi to pani przystępniej. Przez parę dni potrzymamy go na środkach usypiających, dopóki nie ustąpi obrzęk mózgu. Stan jest ciągle krytyczny, ale się nie pogarsza. Mąż pani ma dużo szczęścia.
- Więc nic mu nie będzie? Lekarz był pełen rezerwy.
- Już mówiłem, jego stan jest ustalony, a parametry dobre, więc mamy nadzieję.
Nadzieję. To słowo nie oddawało nawet w części uczuć Elizabeth. Łatwiej jej przyszło zadać następne pytanie.
- Kiedy będę mogła go zobaczyć? Doktor Carter spojrzał na zegarek.
- Może pani iść do niego dopiero za godzinę i to tylko na parę minut.
Elizabeth potrząsnęła głową.
Chcę z nim być.
Nie.
Nie będę przeszkadzała, panie doktorze. Po prostu będę przy nim.
Nie. - Doktor wstał z niskiego krzesła, po czym spojrzawszy na Carol zwrócił się do Elizabeth. - Czy chce pani jeszcze
0 coś spytać?
Elizabeth potrząsnęła głową. Nie chciała się z nim sprzeczać. Sprawę przebywania z Neilem załatwi z kimś innym. Wstała
1 wyciągnęła do niego rękę.
- Dziękuję panu bardzo.
Gdy wyszedł, Carol dotknęła ramienia Elizabeth, dając jej znać, żeby usiadła.
- Musi pani być przygotowana na przykry widok; mąż pani przeszedł bardzo poważną operację. Stracił bardzo dużo krwi i przez wiele dni będzie nieprzytomny. Zainstalowano przy nim aparat wspomagający oddychanie, ma pełno różnych rurek, drenów, elektrody EKG. Wszystko to wygląda przerażająco, ale jest bardzo potrzebne.
Elizabeth wstrząsnęła się mimo woli, a palcami prawej ręki zaczęła bezwiednie obracać obrączkę na lewej.
- Chciałabym z nim zostać, siostro.
- Przykro mi, ale przepisy szpitalne na to nie zezwalają. Otworzyły się drzwi. Elizabeth odwróciła się i zobaczyła
w nich Karla Nelsona, administratora szpitala i przyjaciela Neila. Karl był jednym z tych ludzi, którzy mogli jej pomóc. Powitała go bladym uśmiechem.
Nelson przyciągnął ją do siebie i przytulił.
- Elizabeth, właśnie usłyszałem o wypadku Neila. Czy mogę ci w czymś pomóc?
Jej odpowiedź skierowana była do pielęgniarki.
Właśnie rozmawiamy o obowiązujących w szpitalu przepisach. Kiedy ktoś daje na szpital tyle pieniędzy co Neil, to tworzy własne przepisy, prawda, Karl?
O co ci chodzi? - zapytał Karl puszczając Elizabeth i cofając się, by spojrzeć jej w twarz.
Pani Sullivan chciałaby zostać z mężem na oddziale. -Wyjaśniła Carol i nie czekając na jej odpowiedź dalej tłumaczyła Elizabeth: - Niech pani zrozumie, że mąż jest nadal bardzo chory. Jeszcze nie wrócił z zaświatów. Pokój, w którym leży jest mały i całkowicie wypełniony różnymi urządzeniami. Z trudem mieszczą się tam pielęgniarki, które przychodzą na zabiegi. Dla rodziny nie ma tam miejsca.
Niech pani zrozumie: muszę z nim być. - Ale chodziło jeszcze o coś. Po raz pierwszy w życiu Neil nie był silny, nie był przytomny i nie był samowystarczalny. Po raz pierwszy naprawdę jej potrzebował, więc musiała z nim być.
Mimo całego współczucia Carol, zobowiązana była myśleć przede wszystkim o pacjencie, a nie o jego żonie. Spróbowała jeszcze raz.
Niech pani weźmie pod uwagę stan pana Sullivana... Oczy Elizabeth stały się chłodne i pociemniały z gniewu.
Nie zrobię nic takiego, co mogoby mu zaszkodzić.
- Nie, oczywiście, że nie, nie o to jej chodzi - przerwał Nelson, kładąc dłoń na ramieniu Elizabeth. - Pogadam z doktorem Carterem, zobaczymy, co się da zrobić. Chodź teraz do nas, zjemy lunch, a jak wrócisz, będziesz mogła zobaczyć Neila.
Wiedziała, że nic nie przełknie, ale jak długo miała nadzieję, że Karl pomoże jej w załatwieniu zezwolenia na to, żeby była z Neilem, zamierzała stosować się do wszystkich jego poleceń. Wstała, zabierając płaszcz i torebkę.
- Idziesz z nami, Roy?
Nie, proszę pani, lepiej pojadę na ranczo. Jest dużo roboty. Jak pani będzie czegoś potrzebowała, to proszę dać nam znać, dobrze?
Dobrze. Dam znać, co się dzieje. - Nagle objęła starego. -Neil się ucieszy, jak się dowie, że tu byłeś. - Potem odwróciła się do pielęgniarki. Czuła się głupio, że w jej obecności zwróciła się ze swoją prośbą do administratora, ale musiała to zrobić. - Dziękuję, siostro Anderson.
Carol skinęła głową.
- Będę na oddziale. Jeżeli mogłabym jeszcze w czymś pomóc, to proszę dać mi znać.
Karl zaprowadził Elizabeth do kawiarni w przeciwległym końcu szpitala. Zgodziła się na filiżankę kawy, ale nie mogła zmusić się, by coś zjeść. Może, kiedy zobaczy Neila, zobaczy na własne oczy, że jest mu lepiej...
Po lunchu Karl zostawił ją w poczekalni, a sam poszedł do doktora Cartera. Doktor, zły, że na niego naciskają, niechętnie zaprowadził Elizabeth do małego pomieszczenia, gdzie leżał Neil.
- Może pani na razie być tu tylko przez dziesięć minut -powiedział stanowczo, zatrzymując się przed wejściem. Gdy zaczęła protestować, podniósł rękę. - Od jutra będzie pani mogła tu przebywać, jak długo pani zechce, ale dzisiaj nie. Mamy za dużo do zrobienia.
Kiedy skinęła głową ze zrozumieniem, otworzył drzwi i odsunął się, żeby mogła wejść.
Elizabeth zawahała się. Jeszcze dwa kroki i po raz pierwszy od roku zobaczy Neila. Będzie leżał na plecach, będą za niego oddychać urządzenia, inne będą kontrolowały każde uderzenie jego serca, każdą zmianę stanu. Będzie bezradny i bezbronny, po raz pierwszy w życiu będzie słaby. Gdy odzyska przytomność, fakt, że go w tym stanie widziała, zrani jego dumę.
Zamknęła oczy, by zebrać siły, potem ruszyła przed siebie.
Nawet po ostrzeżeniu siostry Anderson nie była przygotowana na widok, który ujrzała. W pokoju panował mrok, a jedyne łóżko otoczone było najróżniejszymi aparatami. Worki z płynami dożylnymi i z krwią wisiały nad łóżkiem, wlewając w niego życie kropla po kropli. Do nosa włożono mu rurki dołączone do różnych urządzeń, wkłute w żyły igły sterczały mu z szyi i piersi, jak również z przegubu jednej z rąk i na wierzchu drugiej. Był blady, rysy wyostrzyły mu się i znieruchomiały. O Boże, jak bardzo był nieruchomy.
Elizabeth wolno podeszła do łóżka, oparła ręce na bocznych poręczach i spojrzała na męża. Chociaż się nie poruszał, widziała, że żyje. Widziała równomierne uderzenia serca na monitorze nad jego głową i słyszała powolny, wyrównany szum mechanicznego oddechu, który to potwierdzał.
Dotknęła jego ręki, uważając na igłę wkłutą w dłoń, i łzy, które w sobie tak długo tłumiła, popłynęły gorące, słone, pełne troski i smutku, a zarazem radości. Żył. Dzięki Bogu żył.
- Pani Sullivan - doktor Carter zamknął za sobą drzwi i zbliżył się do łóżka. - Musi pani już wyjść.
Przeszła na drugą stronę łóżka, czubkami palców lekko dotknęła lewej ręki Neila.
Czy jego obrączka nie przeszkadza pod opatrunkiem? -spytała. Głos miała cichyi spokojny i smutny.
Nie mieli czasu jej zdjąć na izbie przyjęć. Kiedy zdejmiemy opatrunek, będzie ją pani mogła zabrać do domu, jeżeli pani zechce.
Oczy Elizabeth, gdy podniosła na niego wzrok, były szeroko otwarte ze zdumienia.
Nie, proszę tego nie robić. - Podobnie jak i ona, Neil zawsze nosił ślubną obrączkę. Gdyby mu ją zdjęli, krucha więź, która ich łączyła, zostałaby zerwana.
Musi pani już iść.
Puściła mimo uszu polecenie doktora Cartera.
Wygląda tak... - Zabrakło jej słów. Jak martwy. Stałe uderzenia serca i równy oddech, które dodały jej przed chwilą otuchy, teraz zaczęły jej przeszkadzać. Serce biło mu dlatego, że oddychał, a oddychał dlatego, że stojący obok łóżka aparat pompował mu w płuca tlen.
Czy oddycha sam?
Tak.
To czemu...? - Wskazała gestem urządzenia.
Aparat pomaga mu oddychać, reguluje oddech. Za parę dni go odłączymy. - Przerwał na chwilę, potem dodał ciszej: - Jest w ciężkim stanie, ale ten stan się nie pogarsza. Niczego więcej nie mogliśmy się spodziewać.
I to ma być pociecha? - rzekła Elizabeth ze smutnym uśmiechem. - Że mu się nie pogarsza? Ale to znaczy jednocześnie, że mu się nie poprawia.
To wymaga czasu.
Powoli cofnęła rękę, zabrała swoje rzeczy i podeszła do drzwi. Zatrzymała się jeszcze na chwilę i raz jeszcze spojrzała na lekarza.
- Wiem, że tylko dlatego mnie pan tutaj wpuścił, że poprosił pana o to Karl Nelson. Jestem panu bardzo wdzięczna, panie doktorze. Nie chcę nadużywać tego przywileju.
Doktor Carter spojrzał na pacjenta, po czym wyszedł za Elizabeth.
- Proszę zostawić numer swojego telefonu w recepcji, iść do domu i trochę odpocząć. Nie ma sensu siedzieć tu dzisiaj dłużej.
Zastanowiła się nad jego propozycją, ale myśl o tym, że miałaby wyjść ze szpitala - zostawiając Neila samego - była przerażająca. Potrząsnęła głową.
Myślę, że pobędę tu jednak jeszcze przez chwilę.
Czy mogę zwracać się do pani po imieniu? - Elizabeth wyraziła zgodę i Carter podjął: - Mówiłem pani, Elizabeth, że jego stan się nie pogarsza, a to znaczy, jak pani sama zauważyła, że nic się nie zmienia. Niech pani jedzie do domu. Jeżeli coś się zdarzy, zadzwonimy, będzie pani tu za dziesięć, piętnaście minut. Jeżeli zechce pani być przy nim jutro, dzisiaj musi pani wypocząć.
Jeszcze raz potrząsnęła głową. Zbyt wielkie ryzyko. Życie Neila było w niebezpieczeństwie. Powinna tu zostać.
Doktor wzruszył ramionami. Wiedział, że Neil Sullivan to twardy typ - powinien był już umrzeć, a tymczasem uparcie uzymał się życia. Wyglądało na to, że miał równie upartą żonę.
- Niech pani nie nadużywa swoich sił, bo jak będzie pani naprawdę potrzebował, to mu pani nie pomoże.
Podziękowała mu raz jeszcze, po czym poszła przez hol do wielkiej poczekalni. Na fotelu przed telewizorem siedział starszy mężczyzna i śmiał się z oklepanych dowcipów prezentera. Młoda matka z mężem i córką zachwycali się zdjęciami swego noworodka. Nastolatek z nogą w gipsie flirtował z młodą pielęgniarką, która składała podpis na gipsowym pancerzu jaskrawoczer-wonym flamastrem.
Elizabeth poczuła się zagubiona. Przez krótką chwilę chciała minąć tych szczęśliwych ludzi, przejść przez hol, wyjść na dwór i po prostu iść przed siebie. Tak wiele ze swego życia poświęciła Neilowi i cóż jej to dało poza bólem serca? Okres po wyprowadzeniu się od niego w zeszłym roku był najstraszniejszy w jej życiu. Jeżeli zamieszka tu znowu, wpadnie w jego sidła i wyrwanie się na wolność będzie jeszcze bardziej bolesne - pomyślała ze smętnym uśmiechem. Nic się nie zmieniło. Kochała go, a on jej nie kochał. Proste, suche fakty.
Mimo to nie mogła odejść, nawet jeżeli to była jedyna metoda zabezpieczenia się na przyszłość. Jak długo Neil jest nieprzytomny i w niebezpieczeństwie, zostanie z nim. Będzie go kochać i modlić się, by żył. Jak odzyska przytomność i nie będzie jej już potrzebował - odejdzie. A wtedy, przyrzekła sobie, więcej go nie zobaczy.
Rozdział trzeci
We wtorek rano było zimno, blade niebo zapowiadało śnieg, którego wciąż jednak nie było. Elizabeth stała przy jedynym oknie w pokoju Neila i patrzała na dwór. Neil leżał tuż za nią i wyglądał tak samo jak wczoraj, gdy zobaczyła go po raz pierwszy - leżał bez ruchu, bez życia.
Wszystko dobrze, powiedział jej doktor Carter podczas porannego obchodu. Ubiegła noc była spokojna, bez zakłóceń, a wyniki badań pomyślne. Przez cały ranek oprócz lekarza wchodzili i wychodzili inni - siostry, różni specjaliści, laboranci, anestezjolog, który był przy Neilu w czasie operacji. Badali, sprawdzali, kontrolowali urządzenia, pobierali krew, a przez ten cały czas Neil nawet się nie poruszył, nawet nie drgnął, w najmniejszy nawet sposób nie zareagował na te próby naruszenia jego prywatności.
- Już skończyłam - powiedziała siostra zdejmując rękawice chirurgiczne, które miała na rękach, i wrzucając je do kosza na odpadki. Elizabeth przyglądała się zmianie opatrunku, chcąc się dowiedzieć, co lekarze zrobili. Ale gdy siostra zdjęła zakrwawioną gazę i Elizabeth zobaczyła sięgające od środka klatki piersiowej w dół cięcie, długości prawie trzydziestu centymetrów, odwróciła się; zrobiło jej się słabo - ponownie opanowało ją poczucie winy i troska: musiało go to strasznie boleć, a jej przy nim nie było.
Podeszła do łóżka, dotknęła palcami jego ręki i patrzyła na niego zapłakanymi oczami. Był przystojnym mężczyzną, wysokim, szczupłym, o szerokich ramionach. Włosy miał czarne, miękkie, lśniące, a oczy stalowoszare. Były to najpiękniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziała; chętnie się śmiały, ale znacznie częściej stawały się chłodne i twarde. Usta Neil też miał pięknie wykrojone - na początku ich małżeństwa łagodził je uśmiech; pod koniec często zaciskały się w grymasie gniewu.
Potarła palcem ślubną obrączkę. Kiedy wkładała ją na palec dwa lata temu, była błyszcząca, nowa, obiecująca. Teraz pokazały się na niej małe zadrapania i rysy, a połysk znikł. Stosowny symbol ich małżeństwa.
Jak do tego doszło? - myślała pełna troski. Kiedy wyszła za Neila, wyobrażała sobie pięćdziesiąt albo i więcej rocznic - wesołych, szczęśliwych okazji, które należało uczcić radośnie, potwierdzając ich wzajemną miłość. Zupełnie inaczej wyglądała ich pierwsza rocznica. A już na pewno - wczorajszy dzień. Ale wychodząc za niego Elizabeth wierzyła, że Neil ją kocha. Nigdy nie mówił o miłości, ale mówił o małżeństwie i dzieciach, i że na zawsze, a ona była przekonana, że to właśnie oznacza miłość.
Ile czasu potrzebowała, by zrozumieć, że coś jest nie tak? Sześć miesięcy? Siedem? Kiedy jej idealny mąż zaczął się oddalać, stał się roztargniony, prawie nią znudzony? Nie zwracała na to uwagi, szukała usprawiedliwienia dla jego zachowań, udawała, że nic się nie stało. Ale kiedy nadeszła rocznica ślubu, zapomniała, co znaczy nie zwracać uwagi, i jak udawać. Była wtedy tak głodna jego miłości, tak zdecydowana, że postawiła na szalę wszystko - miłość własną, małżeństwo, swoją przyszłość. I przegrała.
- Neil - szeptała głosem nabrzmiałym łzami. - Nie chciałam cię zostawić, nie chciałam cię stracić. Chciałam tylko, żebyś mnie kochał. Nie mogłam żyć tam samotnie bez twojej miłości. Dlaczego było to więcej, niż mogłeś mi dać?
Ale odpowiedzi nie było. Tylko rytm oddechu - powolny, równy, niezmienny.
Elizabeth spędziła całą środę, tak jak i dzień poprzedni, przy łóżku Neila. Rzadko cokolwiek mówiła, za to stale go dotykała, chciała, żeby czuł jej obecność, żeby powrócił do życia i - do niej.
Był już późny wieczór, gdy wszedł doktor Carter.
- Obudzimy go jutro - powiedział, opierając się o poręcz łóżka.
Jutro jest Święto Dziękczynienia, pomyślała. Jeżeli Neil przyjdzie do siebie, będzie dziękowała za to Bogu przez całe życie.
Jest pan pewien, że to się uda zrobić? - spytała ostrożnie. -Wygląda tak, jak i przedtem. Nic się nie zmieniło.
Dużo się zmieniło. Obrzęk mózgu ustąpił, chory jest silniejszy, rany zaczęły się już goić.
Były to jednak przemiany, które dokonywały się wewnątrz, niewidocznie. To, co widziała na zewnątrz, nie uległo zmianie. Żadnego ruchu, żadnych oznak bólu, nawet bezwiednych ruchów gałek ocznych. Jedyną zewnętrzną zmianę stanowił obfity zarost, który pokrył jego szczękę.
Czy jest pan pewien, że to nie śpiączka?
Owszem, to jest śpiączka. Tak zwana śpiączka polekowa. Niech się pani nie martwi. Dzisiejsze badanie komputerowe wypadło dobrze, jutro rano obudzi się w sposób naturalny. Będzie go wszystko bolało i może nie pamiętać, co mu się stało, ale to normalne. Doznał ciężkich urazów.
Zamknęła oczy szepcząc słowa modlitwy. Jeszcze jeden dzień i Neil odzyska przytomność i dzięki Bogu wszystko będzie dobrze.
Jeszcze jeden dzień... i będzie musiała odejść. Nieprzytomnym, bezradnym Neilem może się zajmować; nie zrani jej uczuć. Ale przytomny, tryskający życiem i siłą - ten Neil może ją zniszczyć. Ten Neil nigdy jej nie potrzebował, a jeżeli, to bardzo rzadko. Tak czy owak, nie będzie to miało dla niego znaczenia, czy ją tu przy sobie zobaczy, tak samo jak nie miało dla mego znaczenia, czy z nim mieszkała, czy nie.
Uważając na venflon, ścisnęła go mocno za palce. To będzie ciężka sprawa - znów go nie widzieć, nie dotykać, nie mówić do niego, znów usunąć się z jego życia - ale i inne rzeczy były ciężkie, a jednak je przeżyła. Przeżyje i to.
- Pani tu będzie, jak on się obudzi, prawda? Spojrzała na lekarza.
- Nie jestem pewna, czy Neil chciałby, żebym tu była. - Nie była pewna, czy starczy jej odwagi, aby tu być.
Doktor zastanawiał się nad tym przez chwilę, obserwując jej tak widoczną miłość do męża.
- Najwyżej wyprosi panią, jak się lepiej poczuje. Ale chciałbym, żeby jutro pani tu była, dobrze? Będzie mu łatwiej, jeżeli zobaczy jakąś znajomą twarz.
Będzie mu łatwiej... ale jej będzie jeszcze ciężej. Będzie musiała patrzeć na jego kochaną twarz, w jego piękne oczy, otwarte i czujne, i raz jeszcze w ich chłodzie odnajdzie dowód na to, że jej nie kocha. Ale mimo to skinęła głową i powiedziała spokojnie:
- Będę tu jutro. Ale tylko do chwili, kiedy się obudzi, i dopóki pan nie stwierdzi, że wszystko jest w porządku. Potem muszę odejść. - Odejść w swoje spokojne samotne życie, leczyć świeże rany serca.
We czwartek już nie podano Neilowi tak potężnej dawki środka uspokajającego. Elizabeth czekała nerwowo przy łóżku, podczas gdy pielęgniarka kończyła zmieniać opatrunek. Widok rany, długiej i czerwonej, z rzędem metalowych klamerek, nie wstrząsnął niąjuż tak, jak przed dwoma dniami. Pozostanie długa cienka blizna, ale to niewielka cena za przywrócenie go do życia.
- Jak długo potrwa, zanim się obudzi?
- Pewnie jeszcze parę godzin - odpowiedziała pielęgniarka i uśmiechnęła się do Elizabeth. - Mamy dziś pyszny obiad w kantynie z okazji Święta Dziękczynienia. Zapraszamy panią.
Była to kusząca propozycja. Może uda jej się nie być w pokoju, gdy Neil się wreszcie obudzi. Mogłaby uniknąć konieczności patrzenia na to, oszczędzić sobie usłyszenia, że mąż nie chce, żeby przy nim była. Wystarczy jej wiadomość od lekarza; potem pójdzie do domu i samotnie pogrąży się w żalu.
- Nie, dziękuję bardzo - wyszeptała. - Zostanę tutaj, Gdyby ból miał kolor, byłaby to biel - jasna, oślepiająca,
zapierająca dech w piersiach biel. Otaczała go, spalała, obejmowała płomieniem jego ciało. Próbował się poruszyć, żeby ten ból zmniejszyć, ale ciało odmawiało mu posłuszeństwa. Chciał jęknąć, ale nie mógł wydobyć głosu. Był tylko ból.
Żyję, pomyślał Neil z niejasnym poczuciem ulgi. Musiało tak być, przecież nie mógł się zabić ani poważnie zranić. Raz jeszcze spróbował się poruszyć, ale mu się nie udało, więc znowu usiłował coś powiedzieć. Gdy i głos odmówił mu posłuszeństwa, poczuł rosnący w nim strach, który ogarniał go, rozpierał piersi. Co mu się stało? Dlaczego nie mógł zebrać myśli? Dlaczego nie panował nad ciałem?
Próbował uspokoić się, wziąć wszystko na zdrowy rozsądek, na logikę. Żyje, ale może jeszcze się nie obudził. Może uczucie bezradności jest częściąjakiegoś snu. Gdyby otworzył oczy, to by się zorientował.
Poruszył powiekami, otworzył je. Widział wszystko jakby za mgłą, barwy były wyblakłe. Kilka razy mrugnął, oczekując, że obraz się wyostrzy. Leżał przykryty białym prześcieradłem, przed sobą miał ścianę koloru beżowego, nad głową pokryty kafelkami sufit, dokoła jakieś urządzenia. Zrozumiał, że jest w szpitalu. Wyjaśniało to przynajmniej przyczynę bólu.
Pomału zacisnął palce lewej reki w pięść, kciukiem do środka; poczuł chłodny metal obrączki. Ruch ten spowodował, że przylepiec na wierzchu dłoni naprężył się ściągając skórę.
Usłyszał jakiś odgłos. To było westchnienie, pomyślał. Może jego ciało nie funkcjonuje sprawnie, ale słuch działa lepiej niż dawniej, wzmacniając ten słaby dźwięk kilkakrotnie. Uświadomił sobie też inny dźwięk, który wdzierał się jak wiatr w rytm jego oddechu, i skojarzył go z urządzeniem, które stało obok łóżka. Uznał, że musi być naprawdę w kiepskim stanie, skoro mu to wszystko zaaplikowano.
Przesunął wzrok w lewo szukając osoby, która westchnęła, i zobaczył stojącą na wprost okna wysoką, szczupłą, jasnowłosą postać. Elizabeth.
Chyba mimo wszystko śnię, pomyślał ze smutkiem, ponieważ Elizabeth go porzuciła. Rozczarował ją, poczuła się oszukana, więc go opuściła i cokolwiek by uczynił, nigdy już do niego nie wróci. Kiedyś go kochała, ale przez niego miłość ta przerodziła się w nienawiść. Kiedyś chciała z nim być, ale i to zniszczył. Już nigdy do niego nie wróci, chyba tylko w snach.
Otworzyły się drzwi z prawej strony, ale nie poruszył głową, by spojrzeć na wchodzącego. Jego oczy, które ciągle jeszcze widziały wszystko jakby przez mgłę, skierowane były na kobietę, tak podobną do jego żony.
- Chociaż raz wybrałem trafnie porę mojej wizyty - powiedział doktor Carter widząc, że pacjent się obudził. - Czy pan mnie słyszy?
Na pytanie lekarza Elizabeth odwróciła się gwałtownie od okna i napotkała wzrok Neila, niepewny, nieprzytomny, skierowany na nią. Łzy napłynęły jej do oczu, ale je powstrzymała i z wahaniem podeszła do łóżka.
- Niech pani coś powie do męża - zażądał doktor. Spojrzała na niego i poczuła, że znów płynąjej łzy.
- Neil... - Jakże mogła do niego mówić, skoro jedynymi słowami, jakie cisnęły jej się na usta, były wyrazy: „Kocham cię".
Dotknęła jego zaciśniętej pięści, a on rozprostował palce na tyle, że dotknął jej palców. Nie miał siły ująć mocno jej dłoni, ale usiłował choć na chwilę potrzymać ją w swym ręku.
Boże, naprawdę tu była - i to jeszcze piękniejsza, niż ją zapamiętał. Włosy spływały jej na ramiona, jasne i miękkie jak jedwab. Oczy miała spuszczone, ale on nie zapomniał, że są jasnoniebieskie, ciepłe, łagodne, pełne miłości. Gdyby mógł w nie spojrzeć, jeszcze teraz zobaczyłby w nich miłość, a może już zastąpiła ją nienawiść albo - co gorsze - obojętność?
Chciał mówić, wyszeptać jej imię. Ale szmer, który wydobył się z jego krtani, nie zabrzmiał jak „Elizabeth". Był to dźwięk chropawy, bolesny, który go przeraził.
- Niech pan nie mówi - zalecił mu doktor Carter. - Ma pan w gardle różne rurki. Nie może pan mówić, dopóki którejś nie wyjmiemy, a i tak będzie pana gardło bolało przez kilka dni. -Wsunął ręce w kieszenie fartucha. - Jestem doktor Carter. Został pan tu przywieziony przed czterema dniami po upadku z konia. Pamięta pan?
Neil powoli skinął głową. Tego ranka było zimno, a on myślał o Elizabeth, kiedy nagle jakimś sposobem zrzucił go ogier. Zapamiętał straszny ból, a potem... Nie wie, co było potem.
- Doznał pan wstrząsu mózgu i pęknięcia wątroby. Przeprowadziliśmy operację wątroby i trzymaliśmy pana przez jakiś czas na środkach uśmierzających z powodu obrażeń głowy. Pani Elizabeth była tu z panem przez cały czas - dodał Carter. - Czy czuje pan teraz jakiś ból?
Raz jeszcze skinął głową i poczuł, że palce Elizabeth zaciskają się na jego ręce. Lekarz delikatnie dotknął jego brzucha i spytał:
- Tutaj?
Neil przytaknął.
- Przez jakiś czas to miejsce będzie szczególnie wrażliwe. A jak głowa? Czy boli?
Przypomniał sobie krew, która spływała mu z twarzy, i ból skoncentrowany pośrodku czoła. Bolało i teraz, ale nie za bardzo, więc zaprzeczył ruchem głowy.
- Możemy dać panu środek antybólowy... Neil raz jeszcze dał znak, że tego nie chce.
Stracił cztery dni... cztery dni, które Elizabeth spędziła u jego boku. Nie chciał stracić ani minuty więcej.
Doktor Carter skinął z aprobatą. To dobry znak, że pacjent nie wymaga podawania środków przeciwbólowych.
- Przyślę laborantkę, żeby pobrała krew. Jeżeli stwierdzimy, że wszystko jest dobrze, to odłączymy aparat do oddychania i tracheostomię i wkrótce będzie pan mógł mówić.
Chcę jej tak wiele powiedzieć, pomyślał Neil, ponownie przesuwając wzrok na Elizabeth. Chciał ją zapewnić że się cieszy, bo ona tu jest, jak mu przykro, że jej dokuczył, jak bardzo ją kocha. Chciał ją prosić, żeby mu przebaczyła, żeby wróciła z nim do domu, żeby dalej prowadzili wspólne życie.
- Czy ma pani jakieś pytania? - doktor Carter zwrócił się do Elizabeth. Zaprzeczyła, na co lekarz powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu: - No to dobrze, chciałbym, żeby pan teraz trochę odpoczął. Przez jakiś czas będzie pan bardzo słaby, a jak wyjmiemy rurkę, to z pewnością zechce pan z żoną pogadać, więc niech pan odpocznie. A pani niech zejdzie do kantyny coś zjeść. W ciągu ostatnich paru dni nic prawie pani nie jadła, jak tak dalej pójdzie, to i pani wyląduje w łóżku. Zrozumiano?
Elizabeth zaczęła protestować, tłumaczyła, że nie jest głodna, ale potem rozmyśliła się i w połowie zdania zamilkła. Pójście na lunch oderwie ją na chwilę od Neila, to prawda, ale ta chwila jest jej potrzbna, żeby się mogła przygotować. Kiedy już będzie mógł mówić, prawdopodobnie rzeczywiście zechce z nią pogadać... Możliwe, że będą to sprawy nieprzyjemne, bolesne. Pochyliła się nad łóżkiem - miała nadzieję, że Neil ciągle jeszcze na tyle jest zdezorientowany i zagubiony, że niczego w jej oczach nie odczyta, i powiedziała cicho:
- Pozwolisz mi?
Chciał się samolubnie nie zgodzić, uprzeć się, żeby z nim została. Nawet jeżeli nie może mówić, to przecież może na nią patrzeć. Po roku niewidywania jej spoglądanie na Elizabeth było rozkoszą, niewysłowioną radością. Mimo to zdecydowanie potrząsnął głową i puścił jej rękę, wskazując w ten sposób, że powinna.
Wygląda jak mały zagubiony chłopiec, opuszczony przez wszystkich kolegów, pomyślała Elizabeth, i wywołało to na jej twarzy blady uśmiech.
- Niedługo wrócę.
Wyszła z pokoju, a za nią lekarz, który położył jej dłoń na ramieniu. Na ten widok Neila opuściło napięcie, zaczął myśleć o przyjemniejszych rzeczach.
Był nad wyraz dobrej myśli jak na kogoś, kto leży unieruchomiony w łóżku szpitalnym nie mogąc nawet mówić - pomyślał
0 tym z pewną przykrością. Dwa razy już tracił Elizabeth; dlaczego teraz miałoby być inaczej?
Elizabeth ciągle go kochała. Może później zaprzeczy temu lub może inne emocje wezmą górę, ale Neil widział w jej oczach miłość, gdy się nad nim pochyliła. Nie widział tego już dawno, ale nigdy nie zapomniał, i tym razem już jej nie utraci.
Ponieważ teraz nic mu już nie stanie na drodze: ani jego duma
1 upór, ani sama Elizabeth. Teraz już da jej takie dowody uczucia, że nigdy, nawet w najtrudniejszych, najcięższych chwilach nie zwątpi już w jego miłość. Tym razem da jej wszystko, czego od niego kiedykolwiek chciała: serce, ciało, duszę, całego siebie.
A poza tym - uśmiechnął się słabo - do trzech razy sztuka.
Tracę czas, pomyślała Elizabeth, a jej usta zacisnęły się surowo, kiedy odłożyła słuchawkę. Minęło ponad dwie godziny, odkąd wyszła z pokoju Neila - czas ten spędziła w kantynie jedząc obiad z okazji Święta Dziękczynienia z dwiema pielęgniarkami. Następnie siedząc nad ciastem z dyni i kawą, obdzwoniła wszystkich: ranczo, Peg i rodziców. Poinformowała szczegółowo Clarę i Peg o stanie Neila i złożyła rodzicom życzenia z okazji święta.
Bała się stanąć z nim twarzą w twarz. Jeżeli jeszcze nie może mówić, to milczenie będzie niezręczne i nieprzyjemne. Jeżeli zaś może mówić... bała się tego, co powie. Czy będzie chciał, żeby została, czy żeby sobie poszła, czy ma się nim zająć, czy zniknąć z jego życia? Bała się odpowiedzi na te pytania. Jeżeli zechce, żeby została, to powie „dobrze" i Elizabeth jeszcze raz zostanie, ale z bólem w sercu. Jeżeli natomiast zażąda, by odeszła, odejdzie, lecz bólu z serca nie wyrzuci. Czy może się jakoś przed tym zabezpieczyć?
Pełna obaw powoli otworzyła drzwi pokoju Neila. Tak się już przyzwyczaiła do widoku męża nieprzytomnego, leżącego bez ruchu, że z pewnym zdziwieniem stwierdziła, że obraca głowę, że jego ciemnoszare oczy są otwarte i czujne, że na nią patrzy. Natychmiast zauważyła, że aparat wspomagający oddychanie został odłączony i rurka tracheostomii wyjęta. Może będzie mógł mówić? Może jej powie, czy ma odejść, czy zostać. Nie wiedziała nawet, co by wolała usłyszeć.
- Elizabeth - jego głos, szorstki, chropawy, zabrzmiał jak parodia jego zwykłego niskiego głosu, gładkiego jak jedwab.
Zabezpieczyć się? - pomyślała zamykając drzwi i zbliżając się do łóżka. Co za bzdura. Jednym słowem, jednym zgrzytli-wym, szorstkim słowem sprawił, że zadrżała. Był w stanie ją zniszczyć, a ona nie mogła nic na to poradzić. Zatrzymała się w bezpiecznej odległości, na tyle daleko, żeby nie mógł jej dotknąć, i założyła ręce.
- Jak się czujesz?
- Okropnie. - Przerwał, z trudem przełknął ślinę i powiedział: - Boli.
Podeszła bliżej. Wiedziała, że go boli i że nawet nie wspomniałby o bólu, gdyby nie był on aż tak silny.
- Czy mam zawołać siostrę?
- Nie. - Podniósł prawą rękę i wyciągnął do niej. - Proszę -szepnął, gdy się zawahała.
Wzięła jego rękę splatając palce z jego palcami, czując, jak słaby jest jego uścisk. Ta jego słabość poruszyła ją do głębi. Boże, dlaczego tak bardzo go kocha, skoro tak bardzo ją skrzywdził?
- Dziękuję, że wróciłaś.
Wyszła na tak długo, że zaczął podejrzewać, że uciekła, zostawiając go samego w szpitalu. Zawsze to robiła, gdy czuła się dotknięta albo zła, albo miała wszystkiego dosyć. Po raz pierwszy uciekła do Wyoming, potem do Colorado, a stamtąd do Kalifornii, zanim dziewięć lat później wróciła tu, do Heleny. Następnym razem uciekła już tylko na odległość trzydziestu kilometrów, do swojego małego mieszkanka, i podjęła pracę w sklepie Peg. Jeżeli zostawi go po raz trzeci, to dokąd ucieknie?
Wolną ręką poprawiła włosy, gęste i ciężkie, odgarnęła je z czoła.
Może nie powinieneś mówić, Neil. Doktor Carter powiedział, że będzie cię bolało gardło. Niech więc trochę wydobrzeje.
To ty mów. - Znów poczuł się zmęczony. Oczy zamykały mu się same, ale rozpaczliwie usiłował mieć je otwarte, żeby móc na nią cały czas patrzeć.
- Powiedz mi, że zostaniesz... proszę... zostań... Powolnymi kojącymi ruchami palców gładziła jego czoło.
Zamknął oczy i ona przymknęła powieki, by ukryć łzy.
- Zostanę, Neil - szepnęła. Ta decyzja mogła kosztować ją więcej, niż gotowa była zapłacić, ale czy chodzi zaledwie o kilka dni, czy - daj Boże - kilka tygodni, zostanie tak długo, jak długo będzie jej potrzebował.
Rozdział czwarty
Być znów razem z Neilem to rzecz łatwa, przerażająco łatwa - Elizabeth zdawała sobie sprawę z tego co wieczór, gdy wracała do domu. Był słaby i dużo spał, ale gdy nie spał... o tak, kiedy nie spał, znajdowała w jego towarzystwie radość, jak dawniej. Miała nadzieję, że rym razem będzie ta radość trwała, ale nadzieje bywają złudne. Nie spełniły się ani za pierwszym, ani za drugim razem. Dlaczego teraz miałoby być inaczej?
Ciągle jednak żywiła tę nadzieję, ciągle się o to modliła. Musiała się modlić, była w wielkim niebezpieczeństwie. Każda spędzona z nim godzina, każda chwila, kiedy na nią patrzył, kiedy do niej mówił albo jej dotykał, coraz bardziej wikłała jąw matnie miłości. I byk już tak bliska tego, by zapomnieć, że on jej nie kocha albo, co gorsze, by uznać, że to nie ma znaczenia. Znaczenie miało tylko to, by z nim przebywać.
Na dźwięk jego głosu, ciągle jeszcze słabego i ochrypłego, odwracała się od okna. Minął tydzień od operacji i dziś czuł się lepiej. Widziała to, ponieważ kłócił się z każdą siostrą czy salową, która była na tyle niemądra, by wejść do jego pokoju. Kłócił się o wszystko, o dietę, którą mu zalecili, o koszulę, którą kazali mu nosić zamiast piżamy i o decyzję, czy może się sam ogolić, czy nie.
Neil, przestań robić trudności i pozwól tej pani wykonywać to, co do niej należy - powiedziała Elizabeth stając przy łóżku. Posłała siostrze współczujący uśmiech. - Na oddziale intensywnej terapii był znacznie grzeczniejszy.
Wtedy byłem nieprzytomny. - Neil spojrzał na nią groźnie.
- Właśnie. - Ze śmiechem położyła mu rękę na ramieniu. Drugą rękę wyciągnęła do siostry.
- Pozwólcie mi go ogolić. Już to raz, czy dwa razy robiłam. Siostra chętnie podała jej niezbędne przybory i wyszła z pokoju, mamrocząc coś pod nosem.
Sam się ogolę - mruknął Neil niezadowolony. - Robię to od czasu, kiedy skończyłem szesnaście lat.
Słyszałeś, co powiedziała. Jesteś jeszcze słaby. - Rozprowadziła mu na brodzie grubą warstwę piany, wytarła ręce i wzięła brzytwę.
- Nie jestem aż taki słaby, kochanie - bąknął, kiedy usiadła na materacu na wprost niego.
Istotnie, nie był aż tak słaby, żeby się nie zachwycić zapachem jej perfum, kiedy się nad nim pochyliła, i żeby dotyk jej dłoni i promieniujące od niej ciepło nie podziałały na niego. Poruszył się niezdarnie pod kołdrą; Elizabeth groźnie zmarszczyła czoło.
Masz leżeć spokojnie - zbeształa go, odejmując brzytwę od jego szyi. - Nie chciałabym dać doktorowi Carterowi kolejnej okazji do tego, by cię zszywał.
Jak możesz wymagać, żebym leżał spokojnie, kiedy jesteś tak blisko.
- Ciiicho.
Na chwilę zamknął oczy. Głęboko wdychał jej zapach, zastanawiając się, ile jest w tym perfum, a ile Elizabeth. Ten zapach jeszcze po roku przenikał jego dom, jego sypialnię i łóżko, choć przecież Neil wiedział, że istnieje tylko w jego wyboraźni. W jego snach.
Elizabeth długimi, gładkimi pociągnięciami ostrza usuwała czarny zarost, odsłaniając ciemną, gładką skórę. Jego twarz była zbyt piękna i zbyt jej droga, żeby miała pozostawać ukryta pod zarostem, już dawno doszła do tego wniosku i od tamtej pory Neil zawsze był dokładnie ogolony.
- Już skończyłam - powiedziała cicho, ścierając ręcznikiem resztki kremu do golenia. - Ani mru mru.
Zaczęła się zbierać, ale Neil zatrzymał ją delikatnym dotknięciem ręki.
- Elizabeth... - Utkwił wzrok w jej oczach, a jego palce błądziły po jej twarzy, sięgając do szyi, tam, gdzie wyczuwał delikatne pulsowanie. Było tak wiele rzeczy, które chciał jej powiedzieć, ale nie znajdował słów, poza tym jednym, najprostszym:
- Elizabeth.
Ujęłajego dłoń w ręce, przesunęła ją i położyła na kołdrze, po czym się wyprostowała.
- Czas na spacer - powiedziała, a jej głos zabrzmiał cicho i niepewnie, jej ręce też były niepewne, gdy brała jego szlafrok. - Zobaczymy, ile kroków dziś zrobisz.
Tego właśnie oczekiwałem, pomyślał Neil; pozwolił włożyć sobie szlafrok i pantofle. Chciał się przekonać, czy da radę iść... Z nią. Na zawsze.
We wtorek po południu przyszedł doktor Carter zdjąć mu klamerki. Neil, obserwując tę czynność, patrzył to na swoją ranę, to na reakcję Elizabeth. Zawsze do tej pory, gdy odkrywano ranę, starała się na nią nie patrzeć; ten widok przyprawiał ją o mdłości. Czyżby należała do osób, które nie znoszą fizycznych defektów? A może rana kojarzyła jej się z bólem, jakiego doznawał?
Elizabeth stała obok łóżka, patrząc na bliznę po raz pierwszy od tamtego dnia na intensywnej terapii. Wtedy zareagowała na ten widok poczuciem winy i troską. Od tego czasu starała się nie patrzeć na ranę Neila z innych względów. Jej odsłonięcie oznaczało zarazem obnażenie jego ciała - silnej klatki piersiowej, twardego brzucha, płaskiego podbrzusza. Dość miała kłopotów i bez konieczności panowania nad swoimi reakcjami na widok jego nagości.
Doktor Carter usunął klamerki i zastąpił je wąskimi paskami plastra.
- Przez parę dni będziemy używali tego, żeby krawędzie rany się nie rozeszły - wyjaśnił, po czym z widoczną przyjemnością obejrzał swoje dzieło. - Niezła robota, co?
Odpowiedziała mu Elizabeth.
- Bardzo dobra. Ładnie to wygląda. - Takie blizny sa znakiem siły, męskości, temperamentu.
Gęste czarne włosy, które porastały jego klatkę piersiową i brzuch, zgolone przed operacją, zaczynały już odrastać. Neil bezmyślnie potarł ręką piersi.
- Nie potrzeba zakładać już bandaża, prawda?
- Nie. Zobaczymy tylko, czy nic się nie sączy. - Carter wrzucił swoje rękawice chirurgiczne do kosza i uśmiechnął się widząc, że trafił. - Mniej więcej za tydzień wypuścimy pana ze szpitala. Pewnie już państwo nie możecie się doczekać.
Elizabeth uśmiechnęła się blado, a Neil nie wiedział, czy ma się cieszyć na myśl o rychłym wyjściu ze szpitala. Oczywiście będzie cudownie wrócić do domu, móc włożyć ubranie i jeść to, co zwykle, bez potrzeby stosowania się do poleceń sióstr-ważnia-czek. Ale do tej pory jeszcze nie wiedział, jak przekonać Elizabeth, żeby wróciła z nim do domu. Całkiem możliwe, że rozstając się ze szpitalem - rozstanie się i z nią, a sama myśl o tym była mu nieznośna.
Odczekał, aż wyjdzie doktor, i kiedy się szykowali do przechadzki po korytarzach szpitala, zaczął nieśmiało:
Prawdopodobnie przez jakiś czas ktoś będzie musiał ze mną być, jak stąd wyjdę... Tylko na parę dni - dodał od niechcenia -dopóki nie wrócę do pracy.
Masz Clarę. - Elizabeth uklękła, by mu wsunąć na nogi pantofle na gumowych podeszwach.
Gospodyni miała i tak już dużo zajęć, ale pewnie byłaby bardzo szczęśliwa, gdyby jej przypadły takie dodatkowe obowiązki macierzyńskie. I tak traktowała Neila jak syna.
- Clara jest tylko przez kilka godzin. Potem zajmuje się własnym domem i mężem.
Elizabeth wyciągnęła do niego rękę podtrzymując go, tak jak to robiła stale od czasu, gdy po raz pierwszy stanął na nogach. Upadek Neila mógłby mieć fatalne skutki.
Mężem? - powtórzyła. - Czy mam przez to rozumieć, że i tobą powinna się zająć twoja żona?
To byłoby miłe. - Uśmiechnął się jak chłopiec, z wdziękiem, zupełnie bez poczucia winy.
Wiesz co, mógłbyś sobie wziąć pielęgniarkę, żeby się przez parę tygodni tobą zajęła. - W korytarzu zatrzymała się i spytała: - W którą stronę pójdziemy?
Spojrzał na nią wilkiem i skręcił w prawo.
- Dość miałem tutaj pielęgniarek. Elizabeth rzuciła mu kpiący, pełen współczucia uśmiech.
Za mało się z nimi kłóciłeś", co? Musiała to być dla ciebie ciężka próba. Mimo to wszystkie uważają, że jesteś najprzystojniejszym pacjentem na tym piętrze.
A ty jak myślisz, Elizabeth?
Głos mu przycichł, pytanie zabrzmiało intymnie; przypomniał jej w ten sposób dawne wspólne noce i długie, łagodne chwile miłości. Zrobiło jej się gorąco, poczuła pożądanie, które od przeszło roku starała się tłumić. Patrzyła prosto przed siebie, boleśnie świadoma własnych rumieńców. Odpowiedziała mu ze swobodą, której nie czuła.
Domagasz się komplementów, Neil? Myślałam, że jesteś taki pewny siebie, że ci już na tym nie zależy.
Ale nigdy nie byłem pewny ciebie. - Zawsze wiedział, że go kocha, ale nie wiedział, jak ją zatrzymać, jak uczynić szczęśliwą. W dniu, w którym za niego wyszła przysięgając, że zostanie z nim na zawsze - nawet w tym dniu przeczuwał, że go kiedyś opuści. I tak się stało - bo nie potrafił powiedzieć: kocham. Nie potrafił tego i teraz. A wszystko przez tę głupią przysięgę sprzed jedenastu lat, przysięgę złożoną w gniewie - że już jej nigdy tego nie powie. I był jeszcze strach, że nawet gdyby się na to zdobył, to i tak w jej oczach znalazłby tylko smutek i niedowierzanie. Po tym wszystkim, co się między nimi stało, jak mogła mu wierzyć?
Wróć ze mną do domu, Elizabeth.
Spojrzała na niego ostro. Oczekiwała tej prośby gdzieś w głębi duszy, układała sobie nawet odpowiedź grzeczną, ale zdecydowaną, bez emocji: „Nie, dzięki". Ale teraz była zdziwiona, że trudno jej się na taką odpowiedź zdobyć. Ponieważ obraz rancza, obraz jej powrotu do domu z Neilem wypełnił jej myśli. Ponieważ bardziej niż czegokolwiek na świecie pragnęła powiedzieć: „tak".
Nie kocha mnie, przypomniała sobie chłodno. Ostatnie miesiące ich małżeństwa były dla niej nie do zniesienia, ciągle bowiem czekała na jakiś znak, że miłość, którą przyjęła za coś oczywistego, rzeczywiście trwa, ale niczego takiego się nie doczekała. Czy może raz jeszcze się skazać na takie życie?
Tym razem już nie szukała miłości. Tym razem wiedziała, że Neil jej nie kocha. Czuł do niej pociąg, przywiązanie, sentyment - było mnóstwo różnych nazw na to, co czuł do niej Neil, ale żadne z tych uczuć nie było miłością. Jeżeli nie będzie czekała na cud, to się nie rozczaruje, gdy się okaże, że cudów nie ma.
Zachęcony jej milczeniem Neil ciągnął dalej.
- Mogłabyś na jakiś czas przerwać pracę, wrócić do domu, spotkać się z przyjaciółmi. Moglibyśmy spróbować raz jeszcze, Elizabeth.
Kiedy tak szli, westchnęła cicho i odwróciła od niego głowę.
Próbowaliśmy już dwa razy, Neil, i dwa razy się nie udało.
Nie wiesz? Do trzech razy sztuka.
Taak. Znam też inne porzekadło. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Wziął ją za rękę i wprowadził do poczekalni, o tej porze pustej; podeszli do okna.
- Tylko spojrzyj. Trudno znaleźć miejsce w Helenie, z którego nie byłoby widać Śpiącego Olbrzyma. Powiedz, czy nie myślisz o ranczo, ilekroć na niego spojrzysz? Powiedz, czy ci nie szkoda, że już tam nie mieszkasz?
Zamiast skłamać, milczała.
Delikatnie zmusił ją, by na niego spojrzała.
Powiedz, czy nie tęsknisz za mną, Elizabeth? Czy nie budzisz się w nocy myśląc, gdzie jestem, czy nie brak ci naszych konnych wycieczek, pikników, zimowych wieczorów przed kominkiem... kochania?
Łatwo ci mówić: spróbujmy raz jeszcze, Neil, dla ciebie to co innego - odpowiedziała smutnym głosem. - Ty niczego nie ryzykujesz. Niczego nie straciłeś. Ja straciłam wszystko.
Ręka mu opadła, cofnął się krok do tyłu; jej słowa zmroziły go tak, że przestał cokolwiek czuć. Grał swoją rolę tak dobrze, że Elizabeth wierzyła w każde jego słowo. Nie wiedziała, że jej odejście kosztowało go niemal życie, że i on stracił wszystko, ponieważ poza nią nic się nie liczyło. Nawet nie podejrzewała, że ją kochał.
Odszedł, ale po chwili Elizabeth poszła za nim. Milcząc, doszli do okna oddziału dziecięcego. Neil zatrzymał się i patrzył na niemowlęta. Zawsze marzył o dzieciach, chciał ich mieć kilkoro, Elizabeth też, ale jak dotychczas nic z tego nie wyszło. Może taka mała istotka scementowałaby rozpadające się małżeństwo? Może dziecko dałoby mu odwagę, by złamać to głupie przyrzeczenie, i może by powiedział Elizabeth, że ją kocha?
Z westchnieniem znowu doszedł do wniosku, że pewnie jednak nie. Był uparty. W pierwszych miesiącach ich pożycia okazywał jej miłość, jak tylko umiał, ale ona nie chciała tego dostrzec. Miłość była we wszystkim, co robił, w jego oczach, w dotyku, ale bez słów „kocham cię" nie chciała tego uznać. A kiedy o to poprosiła, było już za późno. Nie dało się uratować ich małżeństwa. Odeszła tak daleko, że już jej nie mógł dosięgnąć. Nie rozmawiali ze sobą, nie zbliżali się do siebie, nie kochali się. Nawet gdyby wyrzekł się swojej dumy i poświęcił honor, to i tak dla niego była stracona. Zbyt wiele uległo zniszczeniu.
Robił wrażenie zmęczonego. Chyba jest zmęczony, pomyślała Elizabeth. Szare oczy Neila przygasły, twarz przybladła. Zdawała sobie sprawę, że przyczyn jego stanu należało upatrywać w sferze doznań psychicznych, a nie fizycznych, mimo to powiedziała:
- Lepiej już wracajmy, Neil. Musisz odpocząć.
Skinął przyzwalająco głową, na co Elizabeth podała mu ramię. Odbywali spacer w milczeniu. Przy drzwiach do swego pokoju Neil zatrzymał się i spojrzał jej w twarz.
- Jeżeli mówisz, że straciłaś już wszystko - rzekł cicho - to wracając ze mną do domu nie stracisz chyba nic więcej?
Kiedy Elizabeth poszukiwała odpowiedzi, Neil powlókł się do łóżka. Położył się na wznak, zamknął oczy i odwrócił się od niej zostawiając jej czas do namysłu.
Rzeczywiście, co miała więcej do stracenia? Nadzieję? Nadziei już żadnej nie miała. Marzenia? O marzeniach zapomniała już dawno. Serce? Rozpadło się na milion drobniutkich odłamków. Co mogła jeszcze stracić? Chyba nic.
Może tylko tę odrobnę dumy, odrobinę życia, które jej jeszcze pozostawił.
Jedyni goście, jacy odwiedzali Neila w ciągu tego tygodnia, byli jego pracownikami, traktowanymi prawie jak rodzina. Dopiero w niedzielę po południu zaczęli się schodzić inni. Elizabeth odniosła wrażenie, że każdy z przyjaciół, jakich Neil miał w mieście, wybrał sobie akurat ten dzień, żeby wpaść i zobaczyć, jak chory się czuje i -przy okazji -jak na złość zastać ją. Wiadomość o tym, że spędziła ostatnie dwa tygodnie przy jego łóżku, widocznie szybko obiegła miasto - pomyślała z pewną goryczą Elizabeth - a niejeden spośród gości Neila przyszedł osobiście sprawdzić, czy to prawda.
Po kilku godzinach trwania w tej niezręcznej sytuacji przeprosiła i wymknęła się do kantyny na kawę, gdzie przysiadł się do jej stolika doktor Carter.
Chciałem zbadać pani męża, ale w pokoju pełno przyjaciół. Elizabeth w milczeniu skinęła głową mieszając kawę.
Wie pani, że jutro wypuszczamy męża do domu? Elizabeth znowu skinęła głową.
Czy pani z nim zostanie?
Prosił mnie o to.
- Ale jeszcze się pani nie zdecydowała, tak? - Doktor Carter przerwał i ugryzł kanapkę. - Jeżeli się pani zdecyduje, to proszę czekać na mnie w jego pokoju jutro rano około jedenastej. Omówimy wszystko, powiem pani, czego ma unikać przez najbliższe parę miesięcy.
Elizabeth zmarszczyła czoło. Oczywiście Neil mówił, że będzie potrzebował kogoś, kto by był z nim w domu, ale uznała, że po prostu gra na jej uczuciach, żeby ją do tego skłonić, i w rezultacie osiągnął swój cel.
A czego ma na przyład unikać?
Różnych rzeczy. Choćby prowadzenia samochodu, podnoszenia ciężkich rzeczy, pracy, wszystkiego, co wymaga wysiłku.
Pomyślała o tym, jak Neil parę dni wcześniej prosił ją, żeby z nim wróciła do domu. Mówił: tylko na parę dni, póki nie wrócę do pracy...
A ile to potrwa, zanim będzie mu wolno jeździć konno?
Pewnie trzy lub cztery miesiące od chwili wypadku, zakładając, że rana będzie się dobrze goiła.
Elizabeth była zaskoczona.
Zakaże pan Neilowi jeździć konno przez trzy czy cztery miesiące! On jeździ codziennie.
No to będzie musiał na jakiś czas przestać, jeżeli chce jeszcze trochę pożyć. - Popatrzył na nią z zainteresowaniem. -Myśli pani, że mąż się do tego zastosuje?
Nie wiem. - Ciągle była poruszona tą informacją, że Neil aż do wiosny nie będzie mógł jeździć. - Czy to jest rzeczywiście konieczne? Mąż już znacznie lepiej wygląda i z każdym dniem przybywa mu sił.
Organizm wymaga czasu, żeby się zregenerować, a w tym przypadku potrzeba dużo czasu. Wątroba jest wrażliwym organem, łatwo ulega obrażeniom, które potem trudno wyleczyć. Dopóki mąż całkowicie nie przyjdzie do siebie, nie może robić nic, co się wiąże z najmniejszym choćby ryzykiem odniesienia dalszych obrażeń.
Spróbowała kawy, stwierdziła, że jest zimna, więc odsunęła filiżankę.
- On myśli, że będzie mógł wrócić do pracy zaraz, jak tylko stąd wyjdzie.
Doktor Carter stanowczo potrząsnął głową.
- Może za parę tygodni będzie mógł załatwiać papierkową robotę. Co do fizycznej pracy na ranczo... dwa i pól miesiąca, może dwa.
- A do tego czasu co ma robić? - spytała z niedowierzaniem.
- Wypoczywać. Zwolnić tempo. Wydobrzeć. Gwałtownie potrząsnęła głową, aż włosy opadły jej na ramiona.
- Nie... nie. Neil nie będzie odpoczywał. Nie zwolni tempa. Całe życie ciężko pracował. On w ogóle nie wie, co to znaczy zwolnić tempo.
Doktor postawił na tacy puste talerzyki.
- To się musi tego nauczyć. Tu nie ma żadnego wyboru. Jak go przy wieziono, miał trzy ćwierci do śmierci, to cud, że w ogóle żyje. A jeżeli chce pożyć dłużej...
To nie dokończone ostrzeżenie przyprawiło ją o dreszcz. Spojrzała na doktora Cartera niepewnie.
Ale wypuszcza go pan. Myślałam, że to znaczy, że wszystko jest dobrze.
Nie, to znaczy, że nie musi już leżeć w szpitalu. Ale niezbędny jest tu zdrowy rozsądek. Jeżeli mu tego brak, to w takim razie liczę na panią; inaczej zostanie pani wdową...
Z tymi słowami doktor Carter skierował się do wyjścia.
- Czy powinnam porozmawiać z nim o tym dzisiaj? Wzruszył ramionami.
- Jeżeli pani uważa, że to coś pomoże. Ja to z nim w każdym razie omówię jutro.
Siedziała w kantynie długo jeszcze po wyjściu lekarza patrząc bezmyślnie na swoje ręce. „Czy pani uważa, że zastosuje się do tych zakazów?" Za nic w świecie, pomyślała z gorzkim westchnieniem, po czym skrzywiła się. Za nic, jeżeli nie zmienił się całkowicie w ciągu ubiegłego roku, a Elizabeth nic takiego nie zauważyła. Był taki jak zawsze - skory do żartów, sympatyczny, czarujący, zdecydowany i uparty jak diabli. Jeżeli postanowił, że wraca do domu i od razu podejmie swoje zwykłe obowiązki, to nikt go od tego nie odwiedzie.
Poza nią. Ona była tą jedyną osobą w szpitalu, z którą się nie sprzeczał, jedyną, której się podporządkowywał. Gdyby to postawiła jako warunek swojego powrotu, gdyby uzależniła swój powrót na ranczo od tego, czy będzie się stosował do zaleceń lekarza, może by go to jakoś utrzymało w ryzach.
Ostrożnie. Musi to przeprowadzić bardzo ostrożnie. Powie mu, co mówił doktor, i oceni jego reakcję, zanim podejmie jakąś decyzję. Zanim się do czegokolwiek zobowiąże.
- Co ty opowiadasz: ja miałbym nie jeździć konno przez trzy lub cztery miesiące?
Elizabeth aż się skrzywiła słysząc ten wybuch. Nie przyjął tego lepiej, niż się spodziewała. Przez całe życie pracował dużo i ciężko. A teraz nagle przez kilka miesięcy miał nic nie robić! To mu się nie mogło spodobać.
- Tak kazał lekarz.
Spojrzał na nią - na jego twarzy malował się gniew i niedowierzanie.
Droczysz się ze mną, prawda? Wolno pokręciła głową.
Czy na tym polega poczucie humoru Cartera? Potrząsnęła głową raz jeszcze.
Odetchnął głęboko i w zdenerwowaniu przeciągnął palcami po włosach.
Kiedy będę mógł wrócić do pracy?
Mniej więcej w lutym.
Jej spokojna odpowiedź wywołała nowy wybuch.
- To śmieszne! Czuję się doskonale!
- Na pewno. Dlatego śpisz całą noc i jeszcze pół dnia. Dlatego męczy cię przejście przez hol na oddział dziecięcy i z powrotem. Tu nie ma żadnego wyboru, Neil.
Jej spokój podsycił jego gniew. Zerwał się z łóżka i przeszedł przez pokój, stanął w odległości paru centymetrów od niej i spojrzał w jej jasnoniebieskie oczy.
- Wybór należy do mnie - powiedział cichym, chłodnym głosem. - Jeżeli sądzisz, że będę spędzał dwadzieścia cztery godziny na dobę sam w domu, nie mając nic do roboty przez najbliższe trzy miesiące, to masz źle w głowie... i twój Carter też.
- Nie wiedziałam, że chcesz umrzeć.
- Nic mi się nie stanie. On cię po prostu chciał nastraszyć! Po raz pierwszy od wielu miesięcy straciła panowie nad sobą,
nie wytrzymała i wybuchnęła gniewem, tym silniejszym, że miała za sobą dwa tygodnie silnych emocji.
- Chce mnie nastraszyć! Sterczałam tu cały czas, kiedy byłeś na sali operacyjnej! Nie mogli nawet czekać na mnie, żebym podpisała zgodę, ponieważ byłeś umierający, Neil! Siedziałam w tym pokoju z tobą, z tymi rurkami i przewodami, i tymi wszystkimi urządzeniami, które utrzymywały cię przy życiu, i mówiłam do ciebie, ale ty nie byłeś w stanie nic usłyszeć, i trzymałam cię za rękę, ale ty nic nie czułeś, i modliłam się, błagałam Boga, żeby zachował cię przy życiu! - Nie zdawała sobie sprawy, że płacze, że łzy padają jej na rękę. Dotknęła palcami twarzy, a kiedy je odjęła, były mokre. - Nie potrafiłabym przejść przez to raz jeszcze, Neil - szepnęła ze smutkiem. - Nie potrafiłabym.
Wyciągnął ręce, porwał ją w ramiona, przycisnął jej głowę do piersi.
- Już dobrze, Elizabeth - szeptał, gładząc ją po włosach. -Już dobrze, kochanie.
Tulił ją długo, stał z zamkniętymi oczyma, przemawiając do niej cicho i kojąco. Miewał chwile w ciągu ostatnich dwóch tygodni, kiedy ból był nie do zniesienia, ale teraz zrozumiał, że jego rola była łatwiejsza. Po raz pierwszy wczuł się w sytuację Elizabeth: pomyślał, co on by czuł, gdyby to ona była bliska śmierci, gdyby nie wiedział, czy ona wróci do zdrowia, czy przeżyje. Nie potrafiłby zachować się tak dzielnie jak ona. Nie był aż tak silny.
Przestała płakać i uniosła głowę, bezskutecznie próbując wytrzeć łzy w jego szlafrok.
- Przepraszam - powiedziała pociągając nosem. Neil odgarnął jej z twarzy włosy; ręką wyczuł delikatną krą-
głość policzków.
- Nie. Nie przepraszaj za to, że kochasz. Tak łatwo było ją teraz całować, wystarczyło tylko schylić głowę
parę centymetrów, które ich dzieliły, i dotknąć ustami jej warg. Zrobił to z wolna, delektując się tą chwilą, dając jej szansę, by się odsunęła. Ale Elizabeth się nie odsunęła i jego wargi spoczęły na jej ustach. Ich smak poruszył go, wstrząsnął nim, wzbudził w nim chęć
pragnienie, wlał w niego życie. Dotykał jej uchylonych warg, potem zębów, wreszcie napotkał język w wilgomym cieple ust Gładził go, dotykał i cofał się, wyczuwał głód, który ogarniał ich ciała.
A potem nagle - odsunęła się od niego. Patrzył, jak się szykuje do obrony; na jego ustach pojawił się lekki uśmiech.
- Elizabeth?
Westchnęła, odważyła się spojrzeć w jego stronę.
- Nie możemy... tego robić. Zgodził się z nią bez dyskusji.
- Wśród tych wszystkich zakazów doktora Cartera musi być jeden taki, który nie pozwala, żeby było tak przyjemnie.
Uśmiechnęła się nerwowo, z rezerwą, po czym wyjrzała przez okno patrząc na ciemniejące niebo.
Chyba już pójdę do domu.
Jest wcześnie.
Mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia.
Rozmowa z Carterem, kłótnia z Neilem, pocałunek - wszystko to niosło jej w rozterki, jedno tylko stało się dla niej jasne. Jeżeli ma jakiś wpływ na Neila, jeżeli jej obecność może zmienić jego zachowanie, to pojedzie z nim do domu. Bo przecież - i to
również było dla niej oczywiste - nie może go stracić ponownie. Może nigdy nie będzie należał do niej bez reszty, ale przy boskiej pomocy zadowoli się tym, co Neil zechce jej dać.
- Zobaczymy się jutro - powiedziała ze smutnym uśmiechem. - Jutro jedziemy do domu.
Rozdział piąty
Tylko prysznic, zamiast kąpieli, dopóki rana całkowicie się nie zagoi. Szczególna ostrożność na schodach i bardzo dużo odpoczynku. Nie prowadzić samochodu przez najbliższe dwa tygodnie. Żadnej pracy przez dwa tygodnie. Nic nie dźwigać przez dwa miesiące. Żadnej pracy fizycznej przez dwa i pół miesiąca. Na cztery miesiące zakaz konnej jazdy.
Neil słuchał zaleceń Cartera, jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć, postanowił nie okazywać rozczarowania. Stosował się do poleceń lekarza przez półtora tygodnia leżenia w szpitalu i, na Boga, będzie się do nich stosował w domu, nawet gdyby miał skonać z nudów. Zrobi to dla Elizabeth.
Tego ranka spóźniła się. Zadzwoniła, że musi załatwić kilka spraw, zanim po niego przyjedzie. Jeszcze niezupełnie do niego dotarło, że ona z nim jedzie do domu. Wiedział, że go kocha, ale ' wiedział również, że nie chce z nim żyć. Najlepszy dowód, że go opuściła. Wolałby, żeby wróciła, z własnej i nieprzymuszonej woli, ale teraz weźmie ją do domu na każdych warunkach. Litość, niepokój, troska - obojętne co, byle ją do niego przybliżyło.
- Aha, i jeszcze jedno... nie ma żadnych ograniczeń co do diety, żadnych lekarstw... Czy ma pan jakieś pytania? - zagadnął doktor Carter siedząc na brzegu łóżka.
Neil, zajmujący jedyne krzesło, oparł się wygodnie, wyciągnął nogi i spojrzał na lekarza pustym wzrokiem.
O jednej rzeczy pan nie mówił.
To znaczy?
Trudno było o to pytać. Carter wiedział, że byli z Elizabeth od dłuższego czasu w separacji, wiedział zapewne, że perspektywa powrotu z Neilem do domu jej nie zachwycała. Prawdopodobnie nie mówił o tej sprawie, uważając, że nie ma potrzeby o tym wspominać.
Milczenie Neila było wystarczająco wymowne - lekarz uśmiechnął się.
- Co do podjęcia... stosunków intymnych z żoną, nie ma przeszkód, za tydzień, dwa, zakładając, że ona przyjmie na siebie... no, rolę wiodącą. Na coś bardziej... żywiołowego będziecie państwo musieli poczekać parę miesięcy.
Parę miesięcy. Czy za parę miesięcy Elizabeth jeszcze z nim będzie? - pomyślał Neil z goryczą. A może zaraz go zostawi, jak tylko stwierdzi, że jest posłusznym pacjentem i szybko wraca do zdrowia?
Czy coś jeszcze? - Doktor Carter zaczekał chwilę, ale nie otrzymał odpowiedzi. - Chciałbym pana zobaczyć u siebie w gabinecie za dwa tygodnie i za kolejne dwa tygodnie ponownie. Gdyby miał pan jakieś kłopoty, proszę się do mnie odezwać. -Wstał i wyciągnął rękę. Neil podniósł się ostrożnie i uścisnął doktorowi dłoń. - To chyba wszystko. Mogą państwo jechać, jak tylko pani się zjawi. Niech pan uważa na siebie, nie lubię dwa razy szyć tego samego pacjenta.
Dziękuję za wszystko, panie doktorze. - Neil stał, dopóki Carter nie wyszedł, po czym przestawił krzesło, żeby móc wyglądać przez okno. Dziś jedzie do domu. Na ranczo. Z Elizabeth. Marzył o tym dniu, a teraz, kiedy ten dzień nadszedł, nie wiedział, jak ma się zachować. Czy zostanie z nim na parę tygodni, czy nawet na parę miesięcy, tylko po to, żeby nad nim czuwać? Czy też może przyjęła jego propozycję, żeby spróbować raz jeszcze, jeszcze raz zobaczyć, czy mogą być mężem i żoną? Nie miał pojęcia, czy mu starczy odwagi, by ją o to prosić.
Drzwi otworzyły się z hukiem i Elizabeth rzuciła na łóżko torbę, torebkę, płaszcz, rękawiczki i szal.
Cześć - pozdrowiła go zdyszana. - Czy minęłam się z doktorem Carterem? - Nadała wielkie tempo wszystkim sprawom, w obawie, że jak zwolni, to zacznie za dużo myśleć i zmieni zdanie. Wymówiła gospodyni mieszkanie i rzuciła pracę u Peg. Były to poważne kroki, ale jeśli ma zaryzykować jeszcze jedną próbę z Neilem, to musi iść na całego.
Dopiero co wyszedł. - Neil wstał z krzesła i odwrócił się do niej. Policzki miała zaczerwienione z zimna i całą twarz opromienioną różowym blaskiem. Miała na sobie granatową sukienkę ściągniętą paskiem w talii. Wyglądała elegancko i niewiarygodnie pięknie. Upłynęła dłuższa chwila, zanim Neil sobie uświadomił, że przecież mają rozmawiać.
- Doktor powiedział, czego mi nie wolno.
- Dobrze. - Zaczęła wyjmować z torby jego ubranie. - Ciekawe tylko, czy się będziesz stosował do jego zaleceń.
Sięgnął po dżinsy, które położyła, obracając w palcach znoszony, wyblakły materiał. Poznał też koszulę, a nawet stare sportowe buty. Pojechała na ranczo albo wczoraj wieczorem, albo dziś rano. Czy zawiozła tam też swoje rzeczy?
Elizabeth dotknęła jego dłoni, ponaglając go.
- Neil?
Czy wiesz, że z wyjątkiem podróży poślubnej nie brałem żadnego urlopu przez... siedem lat - powiedział od niechcenia, po czym westchnął. - Tak, będę się stosował. - Odłożył spodnie i złapał ją za rękę.
A jakie są twoje warunki, Elizabeth? Czy chcesz powiedzieć, że mam cię nie dotykać, nie całować ani nie uwodzić? Czy będziesz mi przypominała, że robisz to tylko dlatego, że czujesz się zobowiązana, że martwisz się moim stanem zdrowia?
Trzymała głowę wysoko, a oczy jej były jasne i szczere, kiedy spojrzała mu w twarz. Zastanawiała się nad tą decyzją długo w nocy i stwierdziła, że nie ma żadnej szansy. Kochała Neila, potrzebowała jego obecności, była szczęśliwa tylko z nim. Oznaczało to dla niej miłość bez wzajemności, życie bez satysfakcji, jaką by mogła czerpać z jego uczucia, z jego przywiązania. Na to jednak mogła przystać. Nie czekała już na jego miłość, straciła nadzieję, nawet o niej nie marzyła.
Czy więc stawia jakieś warunki, których miałby przestrzegać?
- Nie - odpowiedziała po prostu. Nachyliła się i musnęła ustami jego usta, a następnie położyła na łóżku resztę jego rzeczy: bieliznę, skarpetki, marynarkę. - Czy pomóc ci w ubieraniu?
Uśmiechnął się żartobliwie, po szelmowska
- Możesz poczekać na korytarzu?
Kiedy drzwi się za nią zamknęły, zaciągnął zasłony, po czym zdjął szalfrok i zwykłą bawełnianą koszulę nocną. Nie pomyślał
tym, jak wiele razy trzeba się schylić i ile wykonać czynności, żeby się ubrać, i że każdy ruch nadweręża świeżą, trzydziestocen-tymetrową ranę. Kiedy skończył się ubierać, był już zbyt obolały
zmęczony, żeby włożyć buty. Oparł się w fotelu i przywołał Elizabeth.
Zanim zdążył ją o to poprosić, uklękła przy nim na podłodze i wsunęła mu stopy w przyniesione przez siebie obuwie. Buty, które zwykle nosił, uznała za nieodpowiednie - ich naciągnięcie wymagałoby zbyt wiele wysiłku - przeszukała więc dwie szafki, żeby znaleźć stare tenisówki.
Neil patrzył, jak sprawnie je sznuruje. Włosy opadły jej na twarz, wyciągnął więc rękę i złapał jeden kosmyk. Był miękki i pachniał szamponem, słodko, czysto. Kochał kolor jej włosów - blond przy zwykłym świetle, złocisty w słońcu i srebrny przy księżycu - lubił je dotykać, czuć w ręku, patrzeć na nie.
Elizabeth?
Hmmmm. - Nawet nie spojrzała w górę.
Dziękuję ci.
Dopiero wtedy uśmiechnęła się do niego.
- Za to, że ci zasznurowałam buty?
- Za wszystko. Za to, że tu przyjechałaś, że byłaś ze mną, za to, że jedziesz ze mną do domu.
Odchrząknęła, ponieważ wzruszenie ściskało jej gardło, i szybko wyprostowała się.
- Właściwie wielkiego wyboru nie miałam, nie uważasz? Nie sądzę, żebyś mógł wynająć pielęgniarkę. Masz zasłużoną opinię najprzystojniejszego, a zarazem najbardziej nieznośnego pacjenta w całym szpitalu.
Wstał i przyciągnął ją do siebie, schylając głowę, by móc wdychać zapach jej perfum.
- Będę dla ciebie dobry - obiecał ze ściśniętym gardłem.
- Bądź dla mnie dobry. To wszystko, o co proszę. Jego oczy pociemniały, miały teraz kolor nieba za oknem. Nie
tak dawno jeszcze prosiła go o miłość, na zawsze. Musiała zrezygnować ze swoich wymagań. Zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, weszła siostra popychając przed sobą wózek inwalidzki. Puścił Elizabeth i groźnie spojrzał na wózek.
- Czy to dla mnie? - Siostra skinęła głową. - Od półtora tygodnia każe mi siostra chodzić, chociaż to boli jak cholera, a teraz, jak poczułem się lepiej, mam jeździć w czymś takim? -W jego głosie słychać było przerażenie i jednocześnie rezygnację. Wiedział, że choćby się nie wiadomo jak stawiał, to i tak nie wygra. Ciskając wzrokiem błyskawice niechętnie usadowił się w wózku.
Po dziesięciu minutach siedział już w samochodze Elizabeth, która wyjeżdżała z parkingu. Oparł głowę, zamknął oczy i westchnął głęboko, z ulgą.
Już myślałem, że nigdy się stamtąd nie wyrwę. Zatrzymajmy się gdzieś na lunch i uczcijmy tę okazję.
Wiesz świetnie, że Clara będzie na nas czekała i według wszelkiego prawdopodobieństwa przygotowała twoje ulubione potrawy.
Czy ona wie, że ty zostajesz?
Wie, że cię przywożę.
Nie miała pojęcia, co powiedzieć gospodyni, kiedy wpadła wczoraj na ranczo, nie wiedziała jeszcze sama, jaką rolę będzie pełnić. Czy wraca jako żona Neila czy jako jego przyjaciółka, znajoma czy po prostu jako pielęgniarka? Czy to powrót chwilowy, czy na stałe? Czy tym razem będzie mu rzeczywiście potrzebna, czy, jak poprzednio, szybko się to skończy?
Neil spojrzał w okno na Śpiącego Olbrzyma. Od czasu do czasu wielki masyw górski znikał mu z oczu, gdy autostrada wijąc się opadała w dół, ale po chwili znów się pojawiał, coraz bliższy, obiecując rychły powrót do domu. Na widok skupiska budynków w oddali, w których rozpoznał swoje ranczo, uśmiechnął się powoli, z radością.
Elizabeth spojrzała na niego. Wiedziała, co czuje, sama bowiem czuła podobnie. Ranczo było jedynym prawdziwym domem, jaki Neil kiedykolwiek miał; najszczęśliwszym, jaki miała ona. Powrót, taki jak ten, wspólny, wystarczył, by uspokoić jej ostatnie wątpliwości co do podjętej decyzji.
- Tęskniłeś za domem.
- Ale nie tak jak za tobą. Bez ciebie to zupełnie co innego, Elizabeth.
- No, ale wracam - odpowiedziała z wymuszoną wesołością. Mimo to Neil nie przestawał się zastanawiać: na jak długo?
Jak długo zostanie tym razem? Ile potrwa, zanim znowu ją straci?
Miała rację co do lunchu. Clara podała go w parę minut po ich przyjeździe. Elizabeth nie zdążyła nawet wnieść walizek, spytać Neila, gdzie będzie spala, czy choćby rzucić okiem na swój dawny dom. Gospodyni wzięła ją w objęcia i okryła pocałunkami, troszcząc się o nią tak samo, jak o Neila, namawiając do jedzenia, a potem zachęcając, by odpoczęła przed kominkiem w living roomie.
Elizabeth stała w drzwiach, ociągając się z wejściem. Ich ostatnia rozmowa odbyła się w tym właśnie pokoju i jej wspomnienie było jeszcze ciągle żywe. On stał przy oknie, ona przy kominku; on przypatrywał się jej w okrutnym chłodnym milczeniu, kiedy prosiła, błagała, wręcz żebrała o jego miłość. Jeszcze teraz słyszała upiorne echo własnych słów: „Kochasz mnie?"
Neil odwrócił się od ognia, który właśnie poprawiał, zobaczył, że rumieńce znikły z jej twarzy, i domyślił się, że raz jeszcze przeżywa to wszystko we wspomnieniach. Przez wiele tygodni nie był w stanie tu wejść, żeby jej nie widzieć, nie słyszeć jej głosu. Jej pytanie dręczyło go w snach i na jawie. „Kochasz mnie?"
Boże, tak, kocha ją, nad życie, chociaż jej tego nie mówił. Gdy go opuściła przed jedenastu laty, przysiągł, że nigdy już jej tego nie powie. Był wtedy biedny, jedyną wartością, jaką posiadał, była Elizabeth i własne słowo, własny honor. Stracił ją, ale postanowił nie stracić honoru. Obiecał sobie i słowa dotrzymał, ale kosztowało go to małżeństwo. Stracił ją ponownie.
Była to taka prosta rozmowa, pomyślała Elizabeth wchodząc powoli do pokoju. Błagała, a Neil nie powiedział nic. N i c. Bez słowa zniszczył ich małżeństwo, zdruzgotał jej marzenia, złamał serce.
Wyszedł jej naprzeciw, wziął ją w ramiona i przytulił.
Nie myśl o tym dniu - szepnął cicho. - Zapomnij o przeszłości.
Za dużo mam dobrych wspomnień, żebym miała o niej zapomnieć. - Powoli objęła go, splatając dłonie na jego plecach. -Tyle było bólu...
Tak, wiem. Ale ten ból możemy od siebie odsunąć.
Wcale nie była tego pewna. Nie oczekiwała cudów, nie karmiła się złudzeniami. Przywiązanie i pożądanie mogą w pewnych warunkach wystarczyć, ale nigdy nie zastąpią miłości, w którą wierzyła, na której budowała swoją przyszłość.
Postanowiła o tym nie myśleć. Jeśli nie może spodziewać się po nim niczego więcej poza przywiązaniem i pożądaniem, to musi się tym zadowolić.
- Gdzie chcesz, żebym spala, Neil? - Były trzy sypialnie gościnne na piętrze, pokoje, które miały kiedyś zająć dzieci, ale niestety - czy może na szczęście - ich małżeństwo skończyło się, zanim doczekali się potomstwa. Nie sądziła, żeby miał jakieś życzenia co do tego, który pokój ma zająć, ale wypadało zapytać.
To proste pytanie wzbudziło w nim nagłe pragnienie. Jego oddech stał się nierówny, Neil poczuł ogarniającą go falę gorąca, a niżej trudną do ukrycia wypukłość - .świadectwo dawno nie zaspokajanego głodu. Chciał ją mieć blisko przy sobie, by móc ją dotykać, czuć, kochać.
- Musisz pytać?
Wyczuwała jego pragnienie, tym bardziej że podobne wzbierało i w niej. Tak bardzo i tak długo za nim tęskniła. Chciałaby dzielić z nim pokój, łóżko... ale jeszcze nie teraz. Muszą się znów do siebie przyzwyczaić. Musi się upewnić, że mu na niej zależy, że te jego przymilne dopominanie się o to, żeby jeszcze raz spróbować, nie jest po prostu tylko czczym gadaniem. Musi uwierzyć, że mają jakąś szansę.
Uniosła głowę i posłała mu przeciągłe karcące spojrzenie.
- Dopiero co wyszedłeś ze szpitala, Neil. Jak możesz o tym myśleć?
Uśmiechnął się lekko, swobodnie, w oczach zapłonęły mu ogniki.
- Ja mam uszkodzoną wątrobę, a nie...
Nie pozwoliła mu dokończyć, kładąc mu palce na ustach.
- Poproszę Clarę, żeby mi przygotowała frontowy pokój gościnny, dobrze?
Neil wydał ciężkie, pełne rezygnacji westchnienie. Frontowy pokój gościnny znajdował się po drugiej stronie korytarza na wprost jego - ich - sypialni. Było to jednak lepsze z dwojga złego; mogła wybrać pokój w drugim końcu domu.
- Dobrze - zgodził się; widząc, że się odsuwa, wypuścił ją z objęć. Kiedy szła w stronę drzwi, z zachwytem patrzył na jej kołyszące się biodra. - Elizabeth? - Zatrzymała się i obejrzała. -Witaj w domu.
Dni mijały Elizabeth szybko. Pierwszy tydzień niewiele się różnił od życia w szpitalu. Neil był jeszcze słaby, szybko się męczył i za dnia długie godziny spędzał śpiąc lub tylko leżąc na kanapie, ale już w następnym tygodniu nabrał sił i z niecierpliwością wyczekiwał chwili, kiedy wróci do swych dawnych zajęć. Tylko przyrzeczenie, że będzie jej posłuszny, trzymało go w ryzach.
- Chodź, przejdziemy się - zażądał gniewnie w piątek wieczorem.
Z marsa na jego czole wywnioskowała, że spodziewał się z jej strony odmowy, zamknęła więc książkę, wstała i wyciągnęła do niego rękę.
Dokąd chcesz iść?
Do stajni.
Wiedziała, że prędzej czy później zechce zobaczyć swojego ogiera, ale oczywiście nie miała ochoty mu towarzyszyć. Mimo to poszła z nim bez słowa i cofnęła się dopiero, gdy podeszli do konia.
Piorun. Tak go nazwał jeden z poprzednich właścicieli - podobno dlatego, że gdy galopował, tętent jego kopyt przypominał odgłos nadchodzącej burzy. Dlatego, że jest taki potężny, taki zły i taki dziki jak najstraszniejsza nawałnica - pomyślała Elizabeth. Cofnęła się, gdy Neil podszedł do konia, przemawiając do niego cicho i poklepując.
Odwrócił się przez ramię z uśmiechem.
- Czy nie jest piękny?
Nie przejął się tym, że nie odpowiedziała. Wiedział, co Elizabeth czuje do tego konia.
- Do czasu, kiedy znów będę mógł go dosiąść, zapomni chodzić pod siodłem.
Elizabeth odwróciła się na pięcie i wyszła ze stajni, nie czując nawet przejmującego chłodu. Usłyszała, że Neil woła ją po imieniu, ale nie odwróciła się ani nie zatrzymała. Kiedy ją dogonił, złapał ją za ramię i odwrócił do siebie.
Dokąd, u diabła, idziesz?
Ten cholerny koń o mało cię nie zabił, a ty już znów chcesz na nim jeździć! Czemu się go nie pozbędziesz?
Dostrzegł niepokój, gniew i miłość w jej oczach.
Ten wypadek to była moja wina, a nie konia. Nie uważałem. Myślałem o tobie, zastanawiałem się, czy kiedykolwiek wrócisz, czy pustka, którą zostawiłaś po sobie kiedykolwiek zniknie, czy skończy się ból. Tęskniłem za tobą i nie zwracałem uwagi na to, co robię. To była moja wina, kochanie.
Ale dlaczego chcesz znowu na nim jeździć? - szepnęła z oczyma lśniącymi od łez.
Przejechał palcami po jej policzku, a potem zatrzymał je na ustach Elizabeth, miękkich i pełnych.
- Każdemu trzeba dać jeszcze jedną szansę, Elizabeth. Nawet Piorunowi. - Zdjął palce z jej ust, zastępując je swoimi wargami. - Nawet mnie.
Płonąc od emocji, które ją wypełniały, Elizabeth wsunęła palce w jego włosy, przyciągnęła głowę i wymusiła głęboki pocałunek. Była spragniona słodkiego, gorącego smaku jego ust, pragnęła zaspokojenia tęsknoty, która w niej rosła przez te ostatnie tygodnie. Ostatnie miesiące.
Neil jęknął niskim, łamiącym się głosem. Były w ciągu ostatnich dwóch tygodni pocałunki, były objęcia i pieszczoty, ale nigdy nie było czegoś takiego jak teraz, podsycanego rozpaczliwym pragnieniem, które nim wstrząsało i które ją przyprawiało o dreszcze. Po raz pierwszy zaświtała mu nadzeja, że ostatecznie będzie mu wolno ją kochać, że Elizabeth ukoi ból, który w nim narastał, gdy o niej myślał co noc, co dzień.
Rozpiął guziki jej płaszcza i wsunął ręce pod gruby sweter, by dotknąć jej piersi. Sutki były boleśnie twarde, spragnione jego pocałunków... ale nie tu. Nie na dworze, gdzie każdy mógł ich zobaczyć.
Przestał ją całować, po czym z ociąganiem zapiął guziki płaszcza.
- Chodź, pójdziemy do domu - zaproponował ze ściśniętym gardłem. - Chcę cię kochać, najdroższa. Chcę...
Elizabeth ujęła w donie obie jego ręce. Jej rękawiczki były ciepłe w zetknięciu z jego zimną skórą. Twarz miała zaczerwienioną z pragnienia, z głodu, a oddech nierówny. Pragnęła go -Neil widział to w jej oczach - ale wiedział również, że odowiedz Elizabeth zabrzmi: Nie.
- Czego chcesz ode mnie, Elizabeth? - spytał cicho. - Obietnic, że na zawsze? Przysiąg miłości? - To mógł jej dać. Może mu nie wierzyła -jeszcze - ale naprawdę mógł.
- Nie - odpowiedziała po prostu, łagodnie, Elizabeth. Jak miał ją zapewnić, że tak jest istotnie?
Oczy Neila wyraźnie badały jej twarz, ale nie dostrzegł w niej nic, co by mu pomogło w tej sytuacji.
- Czy odpowiesz mi na jedno pytanie? - Skinęła głową. -Czy nadejdzie chwila, kiedy powiesz: tak?
Jeszcze raz, tym razem wolno, skinęła głową. Neil objął ją ramieniem i ruszyli do domu. Na co właściwie odpowiedziała mu twierdząco: że będą się kochali czy że przyjmie jego miłość?
Rozdział szósty
Kiedy w sobotę po drzemce popołudniowej Elizabeth zeszła z góry, ujrzała Neila w living roomie wśród pudeł, wpatrującego się w wysokie, grube drzewko w rogu pokoju, którego gałęzie sięgały wysokiego sufitu.
- A to co?
Objął ją wpół i przyciągnął do siebie.
- To jest coś, co nazywa się drzewem. Rośnie na dworze w ziemi.
Spojrzała na niego z oburzeniem.
- Chyba nie możemy się uskarżać na nadmiar drzew w tej części stanu. Nie powinieneś ich wycinać.
- To drzewo nie zostało ścięte, zostało wykopane. - Neil pokazał jej starannie opakowane korzenie. - Po świętach ja... -na jej pełne potępienia spojrzenie poprawił się: - moi ludzie posadzą je obok domu. Pomożesz mi je ubrać?
Spojrzała na pudła, na drzewko, a potem na niego i uśmiechnęła się.
No chyba. Nie ubierałam choinki od...
Od tamtych świąt, kiedy się pobraliśmy. Ja też nie. - Nie cieszyły go święta bez niej.
W pudłach pełno było ozdób - tanich i kosztownych, zwyczajnych i wspaniałych - najróżniejszych. Ale każda wiązała się ze wspomnieniami. Elizabeth brała je delikatnie do ręki, przeżywając od nowa nadzieje, marzenia, radości i - o tak - miłości której była symbolem. Tyle miłości...
Wzięła z pudełka lśniącą szklaną bombkę. Jedną z tych tanich; należała do kompletu składającego się z sześciu sztuk za niecałego dolara. Kupili je w tym pierwszym roku, kiedy mieli mało pieniędzy, kiedy Neil pracował na dwóch posadach, żeby odłożyć trochę grosza na ślub. Ich święta były wtedy bardzo skromne z powodu braku pieniędzy, ale mieli coś ważniejszego: mieli miłość.
Polana na kominku trzaskały i osuwały się; Elizabeth delikatnie odłożyła bombkę do pudełka. Neil włożył jej do ręki inną ozdóbkę.
- A to pamiętasz?
Było to cacko z błękitnego szkła, oprawione w metalową ramkę i przedstawiające znak rancza. Był to jej kaprys, kazała to zrobić dla niego dwa lata temu, wiedząc, jak bardzo jest dumny ze swojej posiadłości. Tak jak był dumny ze swojej żony...
Tak - szepnęła, obracając je w dłoniach. Nawlokła nitkę na haczyk i powiesiła ozdobę na gałązce dostatecznie grubej, żeby się nie złamała.
Pamiętasz naszą pierwszą choinkę?
Jego uśmiech, szeroki, i ciepły, i tak cholernie uroczy, rozproszył jej ponury nastrój.
Było to największe straszydło, jakie kiedykolwiek widziałem.
Choinka była piękna. - Elizabeth nie chciała się z nim zgodzić. - Była wspaniała.
Na wspomnienie tamtego drzewka Neil uśmiechnął się. Miało niecały metr wysokości, było koślawe i krzywe, i większą część igieł straciło po drodze do domu. Ale Elizabeth miała rację. Choinka byta wspaniała, ponieważ oni byli wspaniali. Nie mieli pieniędzy ani żadnych luksusów, które ich teraz otaczały, ale mieli siebie nawzajem i była między nimi miłość, o której sądzili, że jest wieczna.
Czy to jest jeszcze ciągle możliwe?
Twoje marzenia się spełniły - szepnęła wieszając wysoko na gałęzi kruchego anioła ze szkła.
Miałem wiele marzeń, Elizabeth, O którym z nich mówisz?
Mówiłeś, że kiedyś będziesz miał wielką choinkę w pięknym domu i tyle pieniędzy, że kupisz sobie wszystkie prezenty, jakie kiedykolwiek chciałeś mieć. - Gestem wskazała pokój, w którym siedzieli. - Masz to wszystko.
Przytrzymał ją za rękę, kiedy sięgała po małego drewnianego świętego Mikołaja.
- Kiedy o tym marzyłem, myślałem, że ty tu będziesz ze mną i że to wszystko ze mną podzielisz. Byłaś zawsze obecna w moich marzeniach, Elizabeth.
- I ty byłeś w moich marzeniach, ale nie w moim życiu. Mimo najlepszych intencji, w jej głosie zabrzmiała nuta goryczy.
- Tak byłeś zajęty pracą, tak się starałeś zebrać dla nas pieniądze, że cię praktycznie nigdy nie widywałam. Przestałam dla ciebie istnieć.
Dotknął czubkiem palca jej policzka.
- Chciałem ci dać wszystko. Ładny dom, wygodne życie... -Takie życie, jakie jej się należało i na jakie właśnie potrzebował pieniędzy. Nigdy nie zrozumiała, że to dla niej pracował aż tak ciężko, że musiał ją na pewien czas zaniedbać, ale przecież po to. by zbudować dla nich wspólną przyszłość. Widziała w tym jedynie dowód na to, że jego słowa miłości były kłamstwem. I gdy ta przyszłość została zbudowana, jej już nie było. - Przepraszam...
Dotknęła jego dłoni i pocałowała go w rękę, a potem powróciła do ubierania choinki.
- Ja cię nie krytykuję. To było dawno temu. To już się nie liczy.
Ale liczyło się. Wszystko, co kiedykolwiek stało się między nimi dotyczyło ich jeszcze dzisiaj. Odeszła przed rokiem, bo nie chciał jej powiedzieć, że ją kocha, a nie chciał jej tego powiedzieć, bo gdy go rzuciła jedenaście lat temu, przysiągł, że nigdy tych słów nie wypowie. Była to jedyna obietnica, jakiej wobec niej dotrzymał.
Wyjął kolejną ozdobę z pudełka i zawiesił sobie na palcu na złotym sznureczku. Było to porcelanowe serce - białe, w delikatny wzorek ostrokrzewu i jagód. Kupił je dla Elizabeth dwa lata temu, na ich jedyne święta, które spędzili razem jako mąż i żona.
- Pamiętasz...
Kiedy odwracał się w stronę choinki, Elizabeth potrąciła go niechcący i ozdoba zsunęła się z palca. Patrzyli razem, jak porcelanowe serce uderza o drewnianą podłogę i rozpryskuje się na cztery ostre kawałki.
Elizabeth przez długą chwilę spoglądała na rozbite serce; po czym mrugając, by powstrzymać napływające jej do oczu łzy, uklękła, pozbierała kawałki i wstała z pomocą Neila.
- Strasznie mi przykro, kochanie - powiedział i przyciągnął ją do siebie. - Nie chciałem ci złamać... - Oparł czoło o jej głowę i wymamrotał przekleństwo, a potem cicho szepnął: - Boże, Elizabeth, nie chciałem ci złamać serca.
Kilka godzin później Elizabeth leżała w łóżku, szeroko otwartymi oczyma wpatrując się w ciemność. Neil przepraszał ją ustawicznie, słowa płynęły strumieniem bez końca... słowa żalu i smutku, obietnice. Słuchała, jak długo mogła, na ile była w stanie wytrzymać ból, który sprawiały jej te słowa; a potem płacząc uciekła z pokoju. Teraz, w samotności, słowa te powracały do niej, znów zmuszając do płaczu.
- Byłaś moją żoną, moim życiem. Chciałem uczynić cię szczęśliwą, chciałem żyć z tobą na zawsze, chciałem, żebyś zawsze mnie kochała... Najdroższa, nigdy nie chciałem zrobić ci krzywdy.
Mówił, że ją kocha. Mimo że nie chciał jej tego powiedzieć, mimo że raczej pozwolił jej odejść, niż miałby jej to powiedzieć, to przecież ją kochał.
Nie wierzyła mu. Nie mogła mu uwierzyć. Zbyt wiele czasu upłynęło, zanim porzuciła nadzieję na jego miłość i marzenia, że pewnego dnia pokocha ją tak, jak ona jego kochała. Jeżeli teraz uwierzy w to znowu, jeżeli znów zacznie żywić nadzieję i marzyć, to znów zostanie oszukana. O ile nie zacznie wierzyć w cuda...
A jednak było to Boże Narodzenie. Czas cudów.
Przewróciła się na bok i spojrzała na nocny stolik, gdzie promień księżyca chłodnym srebrzystym blaskiem oświetlił porcelanowe serce - symbol jej miłości. Roztrzaskane. Nie do sklejenia. Żaden cud nie sprawi, żeby było znów jak nowe, tak jak i żaden cud na świecie nie uleczy jej serca.
Neil, leżąc na kanapie, wetknął sobie jeszcze jedną poduszkę pod głowę, skrzyżował nogi, splótł palce i westchnął głośno. Dramatycznie. Siedząca na wprost niego w fotelu Elizabeth popatrzyła w jego stronę, tak jak się tego spodziewał, i posłała mu ciepły, łagodny uśmiech.
Co znowu?
Nudzi mi się.
Spojrzała na ekran telewizora. Neil oglądał mecz piłki nożnej, lecz wyłączył dźwięk.
- Możesz włączyć dźwięk. Mnie to nie będzie przeszkadzało.
Potrząsnął przecząco głową. Nie lubił piłki nożnej, w ogóle nie lubił sportu. Rodeo była to jedyna rzecz, która go podniecała.
- A co byś chciał robić?
Chciałbym ją wziąć w ramiona, pomyślał uśmiechając się, i zanieść do swojej - do naszej sypialni. I tam ją położyć na łóżku, rozebrać i kochać słodko, czule, długo. Nagle uśmiech znikł z jego twarzy. Nie może jej dźwignąć, nie może jej zanieść, nie może jej kochać. W gruncie rzeczy od piątku, poza paroma niewinnymi pocałunkami, nie dostał od niej nic.
Porozmawiajmy.
Dobrze. O czym?
O tym, jak długo z nim zostanie. O tym, kiedy zgodzi się, żeby się kochali. O tym, czy w ogóle kiedykolwiek przyjmie jego miłość. Nie miał jednak odwagi tego brzydkiego, zimnego niedzielnego popołudnia zadawać pytań, które mogłyby zepsuć nastrój przytulnego, miłego ciepła, które dzielili.
- Czy masz kogoś? - Specjalnie powiedział to tonem lekkim, od niechcenia, żeby się nie obraziła.
Elizabeth wstała z fotela, zdjęła jego nogi z kanapy, sama zaś wsunęła się pod nie, siadając tak, by móc patrzeć mu w twarz. Neil posunął się automatycznie, robiąc jej obok siebie miejsce, tak, by mogła grzać sobie stopy o jego plecy, sam zaś położył nogi na jej brzuchu. Była to ich zwykła poza, która pozwala na bliskość bez intymności.
Czy mam kogoś? - spytała, gdy się usadowiła. - A cóż to za pytanie do...
Do żony - podsunął jej, zły, że się zawahała. Ciekawe, co chciała powiedzieć? Żony pozostającej w separacji z mężem? -Nadal jesteś moją żoną, Elizabeth, i choć to wścibskie pytanie, to jednak myślę, że mam do niego prawo. No więc jak? Masz kogoś?
Nie. - Zrobiła bardzo krótką przerwę, zanim spytała sama.
-A ty?
- Nie. Jeżeli nie mogę mieć ciebie, to nie chcę nikogo.
Starała się ukryć dreszcz radości, który ją przeszył na to oczywiste stwierdzenie. Wiedziała, co miał na myśli. Od czasu do czasu Peg mówiła jej o różnych samotnych mężczyznach, proponowała, że ją z nimi zapozna, że zaprosi tego czy owego na obiad, ale Elizabeth zawsze odmawiała. Niepotrzebne były żadne wyjaśnienia, Peg świetnie rozumiała, o co chodzi. Ci mężczyźni mogli być mili i atrakcyjni, ale żaden z nich nie był Neilem.
- Czy dlatego stale nosisz obrączkę? Wyciągnął rękę i spojrzał na złote kółeczko.
- Noszę ją, ponieważ jestem żonaty. Ponieważ nawet jeśli ty nie chcesz być moją żoną, Elizabeth, to ja zawsze będę twoim mężem.
Zawsze. Było to jedno z tych słówek, które wzniecały w niej ogień, podobnie jak „miłość" i „na wieki". Jedno z tych słów, które wzbudzały w niej chęć, by uwierzyć w cuda, nawet jeżeli nie miało to sensu.
- Zawsze, Elizabeth - powtórzył. - Wierz mi albo nie, ale zawsze: czy jesteś ze mną, czy nie, czy mnie kochasz, czy nie.
Żeby powstrzymać drżenie rąk, zaczęła mu rozcierać stopy ubrane w grube białe skarpetki. Nie była w stanie wyobrazić sobie łatwego powrotu, jakiejś prostej metody, by odpowiedzieć na to, co mówił.
Czasami „zawsze" nie trwa zbyt długo, prawda, Neil?
Będzie trwało tak długo, jak długo będę żył.
Rzeczywiście? - spytała cynicznie.
Naszym problemem, Elizabeth, jest twoje „zawsze". Ja cię nigdy nie opuściłem. Nigdy nie odszedłem. To ja bywałem porzucany.
Potrząsnęła przecząco głową.
- Odeszłam już potem, gdy cię straciłam pod każdym liczącym się względem.
Tym razem Neil się z nią nie zgodził.
- Nigdy mnie nie straciłaś, Elizabeth. Wyrzuciłaś mnie. Ich spojrzenia spotkały się na długą męczącą chwilę; potem
Elizabeth uśmiechnęła się powoli, chłodno.
- Mówią, że jeżeli pięć osób jest świadkami wypadku, to mają pięć różnych wersji tego, co się stało. Myślę, że nie stanowimy wyjątku.
Nie spodobało mu się to.
- Czego pragniesz, Elizabeth? Dlaczego zgodziłaś się tu przyjechać? Czego ode mnie chcesz?
Znów się uśmiechnęła.
W moim trzydziestojednoletnim życiu nauczyłam się jednego: jeżeli o nic nie prosisz, to nie jesteś zawiedziony, gdy ci tego nie dadzą.
Zwiodłem cię, prawda, Elizabeth? - spytał spokojnie, siadając tak, żeby móc palcami delikatnie muskać jej twarz. - Nie dałem ci tego, czego chciałaś, co ci było potrzebne?
- Nie dałeś. Ale nauczyłeś mnie czegoś.
- Czego? Jak żyć bez miłości? Jak przestać w nią wierzyć? Jak poprzestać na niczym, kiedy można mieć wszystko?
Elizabeth również usiadła, trzymając jego dłoń w swoich rękach.
Nauczyłeś mnie tego, że przychodzi czas, kiedy należy wyzbyć się marzeń i zadowolić się tym, co człowiek ma.
Nie - powiedział uroczyście. - Nikt nie powinien porzucać marzeń.
Przez dłuższy czas gładziła palcem jego obrączkę, zanim spojrzała mu w oczy.
Nie mam żadnych marzeń, Neil.
Oddam ci część swoich.
Szukał w jej twarzy śladu niechęci, a nie znalazłszy go zaczął całować ją słodko, zapamiętale, wtargnął językiem do jej ust, dając, biorąc, podniecając. W jego pieszczotach była ta sama słodycz i gwałtowność, kiedy wsunął jej ręce pod sweter, dotykając piersi, które doprowadził do bolesnego napięcia; serce waliło jej jak młotem, krew tętniła.
Zadrżała, gdy odchylił się, by ściągnąć jej sweter przez głowę. Palce mu drżały, gdy odpinał klamerkę stanika; stanik spadł obok swetra, odsłaniając jej piersi, nagie i spragnione jego pieszczoty.
Szare oczy Neila przesuwały się czule po atłasowej skórze i piersiach z różowymi koniuszkami.
- Jaka jesteś piękna - szeptał, kładąc jej rękę na brzuchu. -Czy wiesz, jak bardzo cię pragnąłem? Ile nocy śniłem, żeby się z tobą kochać?
I znowu jedno z tych słówek. Gdyby ją tylko rzeczywiście kochał. Gdyby mogła być pewna jego miłości... Zamknęła oczy i obraz ukochanej pięknej twarzy znikł. Gdyby uwierzyła w jego miłość, to wierzyłaby w cuda, a przecież w cuda nie wierzy. Nie może, ze względu na własny stan ducha i umysłu, na swoje serce, na swoje życie - nie może uwierzyć w cuda. Odczuł jej dystans jako chłód, który przeniknął mu do serca. Cofnął ręce i złożył je tak, żeby nie sięgały do niej; nie będzie jej przekonywał, nie będzie jej zmuszał.
Otworzyła oczy, starając się na niego nie patrzeć. Podniosła z podłogi sweter i wciągnęła go przez głowę, zakrywając zimne nagle ciało.
- Jak długo mam czekać? - spytał głosem twardym, napiętym, nad którym ledwie panował.
Elizabeth, podobnie jak on, splotła ciasno palce.
- Aż przyjdzie czas.
- Aż przyjdzie czas? - powtórzył szyderczo. - A ten czas przyjdzie naturalnie według twojego uznania, według arbitralnie podjętej przez ciebie decyzji, prawda? - Nie czekając na odpowiedź, dalej ciągnął swoje oskarżenie. - Czekałem przeszło rok, Elizabeth. Czekałem dłużej niż całe życie.
Na co? Na stosunek?
Chcę się z tobą kochać.
- Ale ja nie jestem jeszcze gotowa, żeby się z tobą kochać, Neil! W tej chwili mogę mieć z tobą tylko stosunek. - Wstała i przeszła przez cały pokój, by się w końcu zatrzymać przed kominkiem. - Przepraszam. Myślałam, że to pójdzie łatwiej. Myślałam, że będę mogła zapomnieć wszystko, co się wydarzyło, że się tu z tobą wprowadzę i znowu będę twoją żoną, ale niestety, nie mogę.
Oparła się o ciężki kamienny gzyms kominka, złożyła ręce i zamknęła oczy powstrzymując palące łzy.
- Potrzebuję... czasu. Poczucia bezpieczeństwa. Miłości. -Boże, jak bardzo potrzebowała miłości.
Tym razem to Neil znalazł wyjście z trudnej sytuacji. Stanął przy niej i objął ją mocno.
- Nigdy byś nie uwierzyła, sądząc po tym, co robię, że już skończyłem trzydzieści trzy lata, prawda?
Odwóciła się w ramionach Neila ukrywając na jego piersi zalaną łzami twarz.
- Neil, tak mi przy...
- Nie przepraszaj. To moja wina. Nie mogę brać tego, czego ty nie możesz mi dać. - Uniósł jej głowę, żeby móc na nią patrzeć. - Nie płacz, kochanie. Popatrz, posprzeczaliśmy się, a mimo to rozmawiamy, to też się jakoś liczy, prawda?
Nie odpowiedziała. Nie mogła. Mogła myśleć tylko o tym, że znów się oszukuje wmawiając sobie, że może być szczęśliwa żyjąc z Neilem i wiedząc, że on jej nie kocha.
Wyglądało na to, że jednak ciągle ma jakieś marzenia.
We wtorek rano po wizycie Neila u doktora Cartera zrobili zakupy, a potem wyruszyli w długą drogę powrotną na ranczo. Elizabeth miała w torbie upominki dla Clary, Roya i Peg, a także dwa małe prezenciki dla Neila: najnowszą książkę jego ulubionego autora i bibelot - pięknego konika z delikatnego barwionego szkła. Czuła się głupio kupując mu prezenty - była jego żoną, ale nie była jego kochanką, była towarzyszką, ale nie przyjaciółką. Wiele rzeczy w tych okolicznościach mogło się wydać zbyt osobistymi, dlatego wybrała coś neutralnego.
Kiedy zaniosła paczki do swego pokoju, Neil poszedł do living roomu. Pachniało tu przyjemnie sosną i było jasno i ciepło, co stanowiło miły kontrast z surowym krajobrazem za oknem.
Była to zima najbardziej ponura ze wszystkich, jakie przeżył -ołowiane niebo, ciężkie chmury, przejmujące zimno. O tej porze powinien być już śnieg, a tymczasem niebo poprzestawało na czczych obietnicach. Podobnie jak on.
Z głębokim westchnieniem odwrócił się od okna, gdy Elizabeth weszła do pokoju.
- Twoje westchnienia brzmią złowieszczo - zauważyła żartobliwie. - O czym myślisz?
Jej widok mógł rozjaśnić nawet najbardziej smutny dzień. W niebieskim swetrze i granatowych sztruksowych spodniach, z włosami zaczesanymi do tyłu, była piękna aż do bólu. Neil zapragnął ją objąć, chciał ją kochać, sprawić jej radość. Ale nie mógł. Nie mógł, dopóki ona nie przyjmie tego, co on ma jej do ofiarowania.
Od niedzielnego popołudnia zachowywała się jakby nigdy nic, udawała, że atmosfera między nimi jest czysta i swobodna, że w najmniejszym stopniu nie przejęła się tamtą sceną. Neil jednak rozumiał tę grę. Ostatnie dwie noce spędził bezsennie, rozpamiętując wszystko, co mówiła.
Jeżeli o nic nie prosisz, to nie jesteś zawiedziony, gdy ci tego nie dadzą. Przychodzi czas, kiedy należy wyzbyć się marzeń i zadowolić się tym, co człowiek ma.
Prosiła go kiedyś o miłość, i jego odmowa złamała jej serce. Czyżby odebrał jej także i marzenia?
Choć nie chciał się do tego przyznać przed sobą, to jednak wiedział, że odpowiedź brzmi: tak. Teraz pragnął jej oddać te wszystkie marzenia i dać jeszcze dużo więcej. Chciał jej dać wszystko. Ale żeby to zrobić, musiał jej wytłumaczyć, dlaczego przed rokiem jej odmówił.
Elizabeth ponowiła swoje pytanie, na co Neil odpowiedział spokojnie:
- Czy pamiętasz, jak zostawiłaś mnie po raz pierwszy?
Zaskoczył ją tym pytaniem; właśnie zdejmowała pantofle. Znieruchomiała na chwilę, zanim z hukiem spuściła na podłogę drugi but. Chcąc zyskać na czasie, usiadła na krześle i schowała nogi pod siebie przykrywając je szalem zrobionym na szydełku przez Clarę.
- Po raz pierwszy? - powtórzyła. - Mówisz o tym tak, jakby to był mój stały zwyczaj.
Usiadł przy kominku opierając się ręką o różowy granit.
- A czy tak nie było? - spytał sucho, po czym ze zniecierpliwieniem potrząsnął głową. Nie chciał krytykować, szukać winnych, nie chciał jej denerwować. - Powiedziałaś wtedy: „Mówisz mi, że mnie kochasz, ale to są tylko czcze słowa, a słowa nic nie znaczą"... - Był to dokładny cytat. Bolesne oskarżenie płonęło w jego duszy, nie, tego nigdy nie zapomni.
Złożyła ręce na kolanach; ścisnęła je tak mocno, że zbielały koniuszki palców. Wolała tego nie pamiętać. Dość miała przykrych wspomnień, nawet bez sięgania do tak odległej historii.
- A pamiętasz, co ja wtedy powiedziałem?
Nie - skłamała. - Dosyć tej gry w przypominanie sobie różnych rzeczy.
To ważne - nalegał. Wstał, ukląkł przed nią i rozdzielił jej ręce tak, żeby mógł je trzymać.
Elizabeth, nie ma przed nami przyszłości, jeżeli nie potrafimy rozliczyć się z przeszłością.
Próbowała wyrwać mu ręce, ale przytrzymał je mocno.
- Przeszłość jest już za nami. Stało się, jak się stało, i nic, cokolwiek sobie powiemy, nie może tego zmienić.
Neil jednak uparcie ciągnął dalej, zmuszając ją do słuchania.
- Słowa nic nie znaczą, powiedziałaś, i wobec tego moja odpowiedź brzmiała: „Nigdy ich więcej ode mnie nie usłyszysz, kochanie". Teraz pamiętasz? Pamiętasz, co było dalej?
Zamknęła oczy, usłyszała jego głos z tamtej odległej nocy, głos zimny, okrutny, groźny. Słowa wypowiedziane w gniewie, obliczone na zadanie bólu. Słowa, które złamały jej serce.
- "Przysięgam Bogu..." - Nawet po jedenastu latach trudno przyszło Neilowi wypowiedzieć głośno te słowa. - „Nigdy więcej ci już nie powiem, że cię kocham". - Jego szare oczy przyćmił ból. - Czy ty rozumiesz, Elizabeth? Czy rozumiesz, dlaczego nie mogłem odpowiedzeć na twoje pytanie, kiedy zadałaś mi je w zeszłym roku? Czy ty rozumiesz, co mam na myśli?
Spojrzała na niego i krew odpłynęła jej z twarzy; jej błękitne oczy pełne były bólu. To dlatego zniszczył ich małżeństwo, odmawiając jej wyznania miłości. Głupie, gniewne słowa.
Wiele rzeczy ci obiecałem, Elizabeth. Miłość, szczęście, dzieci. Wspaniałe życie w dostatku. Ale dotrzymałem słowa tylko w tym jednym, i to było złe słowo. Jest mi ogromnie przykro.
Czemu mi tego wcześniej nie powiedziałeś? - Jej głos był niepewny, pełen troski i niepokoju. - Czemu nie złamałeś tego słowa, czemu nie odpowiedziałeś na moje pytanie?
Puścił jej ręce, wstał i podszedł do choinki; trącił palcem mały dzwonek, który zadzwonił.
- Ciepło, zapobiegliwość, czułość. W ten sposób chciałem ci okazywać swoją miłość. Nie słowami, lecz czynami. - Spojrzał na nią przez ramię i zrozumiał, że i ona pamięta ten fragment ich rozmowy sprzed lat. - I to właśnie starałem się robić, kiedyśmy się pobrali. Spędzałem z tobą czas, rozmawiałem, uczyniłem cię centralnym punktem mojego życia. Traktowałem cię najlepiej, jak umiałem, ale to było za mało. To, co dla ciebie robiłem, to było za mało. Żądałaś słów, tych samych słów, które przed jedenastu laty nic dla ciebie nie znaczyły.
Zerwała się, nie była w stanie usiedzieć ani chwili dłużej.
- Ja niczego nie żądałam aż do dnia, kiedy cię opuściłam, kiedy nasze małżeństwo i tak już nie istniało!
Podniósł głowę, przyglądając się aniołowi na czubku choinki. Piękną twarzą ze ślicznymi błękitnymi oczyma i złotą aureolą włosów przypominał Elizabeth. Dlatego kupił go przed laty.
- Niczego nie żądałaś? - zabrzmiało to jak łagodne wyzwanie. - A jak to było, kiedy mi powiedziałaś, że mnie kochasz oczekując, że ja ci powiem to samo, a gdy nie powiedziałem, byłaś bardzo zawiedziona? A te wszystkie noce, kiedy udawałaś, że śpisz, gdy szedłem do łóżka, żebym cię przypadkiem nie dotknął? A ty - czy nie przestałaś mówić, że mnie kochasz? Nie chciałaś ze mną rozmawiać, spędzać ze mną czasu, patrzeć na mnie i kochać się ze mną, dopóki nie powiem, że cię kocham. Takie były twoje żądania, Elizabeth. Może nie tak wyraźnie postawione, jak wtedy, kiedy mnie opuściłaś, ale były to jednak żądania.
To nieprawda - zaprzeczyła słabo. Ale to była prawda. Jak mogła przez tyle czasu pomijać milczeniem prawdę? Jak mogła w tej sytuacji uważać się za niewinną? Odrzucała właśnie to, czego żądała od niego za pierwszym razem, błagała o te same słowa, które kiedyś rzuciła mu w twarz jako nie mające żadnego znaczenia. Za to też była odpowiedzialna. Przez własne zaślepienie cierpiała tak bardzo przez cały rok. - Ależ, Neil... czemu mi tego nie powiedziałeś?
Było już za późno. Wszystko między nami już się rozlatywało. Pomyślałabyś, że mówię cię „kocham" tylko po to, by cię przy sobie zatrzymać, a nie dlatego, że tak jest naprawdę. Nigdy nie nadrobimy tego, cośmy już stracili.
Słowa protestu zamarły jej na ustach. Może miał rację. Była taka niepewna, niepewna i jego, i siebie. W końcu zaczęłaby się zastanawiać, czy on rzeczywiście ją kocha, czy wypowiedział te słowa tylko po to, by ją zadowolić, przecież niepewność i tak by ich rozdzieliła.
-Och, Neil...
- Mamy jeszcze jedną szansę, Elizabeth. - Podszedł do niej i dotknął jej włosów. Przez te wszystkie lata, mając tyle pieniędzy, nie znalazł nigdy nic tak miękkiego, tak jedwabistego, tak pięknego jak jej włosy. - To nie jest przecież aż tak trudne. Jeżeli coś się psuje, można to naprawić. Problemy się rozwiązuje, przyrzeczenia odnawia, marzenia odbudowuje.
Oznaczałoby to, że ma uwierzyć w Neila, w miłość, w cuda. Czy potrafi ponieść to ryzyko? Czy przeżyje jeszcze jeden zawód, jeszcze jednen cios prosto w serce?
Uważała, że nie. Tym razem to już musi być na zawsze... albo wcale. Nie poświęci swego serca, swej duszy, tylko po to, by przegrać raz jeszcze.
Neil patrzył na nią, jak rozważała jego ofertę. Wyraz zastanowienia w jej oczach ustąpił lękowi, bólowi, trosce. Zamiast nadziei było w nich wspomnienie dwóch ran w sercu, dwóch bolesnych rozstań. Ze smutkiem przeczuwał, jaką usłyszy odpowiedź.
- Tak mi przykro, Neil.
Jej szept ranił mu serce jak nóż. Myślał nad odpowiedzią, która umniejszyłaby ich ból, ale nie wiedział, co mógłby powiedzieć, co mógłby zrobić. Chciał dotknąć jej policzka, ale Elizabeth, z trudem powstrzymując łzy, cofnęła się szybko i wyszła z pokoju.
Chciał za nią biec, błagać ją, prosić, ale... nie ruszył się z miejsca. Mimo że pękało mu serce, pozwolił jej odejść.
Rozdział siódmy
Był to długi męczący tydzień; w sobotę wieczorem Elizabeth kryła się w swoim pokoju z uczuciem wielkiej ulgi, podobnie jak w ciągu poprzednich czterech dni. Neil nie próbował z nią rozmawiać od wtorku, w gruncie rzeczy wcale go nie widziała. Cały dzień spędzał w gabinecie, siedząc nad papierami, czego nie robił od dnia wypadku. By wypełnić chwile, które nagle stały się puste, zaofiarowała Clarze pomoc w pracach domowych, przy gotowaniu i nie mającemu końca pieczeniu ciast świątecznych. Ozdobiła już tyle ciastek w kształcie choinki, bałwanka, świętego Mikołaja, gwiazdek i wianuszków, że mogła to robić niemal z zamkniętymi oczami. Ale wszystko to razem nie było w stanie zająć jej myśli.
A mogła myśleć tylko o Neilu. Jestem zwykłym tchórzem, uznała. Proponował jej coś, o czym marzyła przez całe życie -przyszłość i szczęśliwe małżeństwo. Może nawet miłość. A ona musiała tylko to przyjąć, wyciągnąć rękę i wziąć.
Ale nie potrafiła. Bała się - bała się marzyć, ponieważ jej marzenia zostały okrutnie zniszczone już dwukrotnie. Bała się uwierzyć, że tym razem może być dobrze, że tym razem może być na zawsze. Wszystko to, czego pragnęła, miała w zasięgu ręki, ale bała się po to sięgnąć.
Siadła na łóżku, by zdjąć buty. Na stoliku nocnym, zawsze na widoku, leżało rozbite porcelanowe serce. Powinna je wyrzucić, pomyślała głaszcząc czubkiem palców największy kawałek. Kiedyś było takie piękne, ale teraz nie do uratowania. Kawałki stanowiły po prostu bolesne przypomnienie tego, jak łatwo - i jak nieodwołalnie - można coś zniszczyć. Serce, małżeństwo, marzenia, ludzi.
Pozbierała części, chcąc je wyrzucić do kosza, ale pod wpływem nagłego impulsu położyła je przed sobą na łóżku próbując poskładać w całość.
Przez dłuższy czas siedziała spokojnie, patrząc na serce wilgotnymi od palących łez oczami. Było piękne. Maleńkie odpryski pogubiły się, zakłócając doskonałość malowanej powierzchni, a cienkie, poszarpane linie wskazywały pęknięcia, ale mimo to serce było piękne. Nigdy już nie będzie takie jak nowe, ale żadna z rys nie umniejszy jego wartości. Dla niej zawsze będzie czymś drogim, zawsze pozostanie prezentem od Neila. A nawet czymś więcej, ponieważ myślała, że się zniszczyło, a jednak znów było całe.
Jeżeli coś się zepsuje, można to naprawić. Problemy się rozwiązuje, przyrzeczenia odnawia, marzenia odbudowuje.
Czy Neil miał rację? Czy ich rozbite małżeństwo można jeszcze skleić? Czy może być tak dobrze - a nawet jeszcze lepiej -jak było dotychczas? Czy może, z jego pomocą, odnowić swoje obietnice i odbudować marzenia?
Było to ryzyko. Gdyby je podjęła i zawiodła się znowu, bała się, że poczucie krzywdy pozostanie w niej na zawsze. Nigdy nie znajdzie w sobie dość odwagi, by pokochać raz jeszcze. Czy jednak może przeżyć resztę życia tak jak teraz - pragnąc, marząc, żądając miłości, ale bojąc sieją przyjąć?
Może mieć to wszystko albo nic. Wybór należy do niej.
Delikatnie odłożyła kawałki potłuczonego serca na nocny stolik, po czym wyszła z pokoju zamykając za sobą drzwi z cichym skrzypnięciem. Pod drzwiami Neila, po drugiej stronie korytarza, wąska linia światła wskazywała, że i on nie śpi.
Znalazła w kuchni buteleczkę kleju i po ciemku wróciła do pokoju. Usiadła na łóżku, otworzyła buteleczkę, złożyła części serca i zabrała się do roboty.
Neil usłyszał, że Elizabeth wychodzi z pokoju, a następnie wraca w chwilę później. Zastanawiał się, dlaczego tak późno w nocy jeszcze nie śpi, ale nie wstał z miejsca, żeby sprawdzić. Kominek był ciepły, ogień grzał go w plecy, w pokoju panowała błoga cisza. Gdyby sądził, że ma szansę zasnąć, to już dawno byłby w łóżku, ostatnio jednak sen przychodził mu z trudem.
To wina Elizabeth, pomyślał z gniewem. Umilała mu dni tak, że były radosne i przyjemne, za to noce stawały się dla niego piekłem, podczas gdy ona spała jak dziecko po drugiej stronie korytarza. Gdy zaś spał, śnił o niej - o miłości i o ich zgryzotach i budził się jeszcze bardziej zmęczony niż poprzedniego dnia. Nie wiedział, jak długo będzie w stanie to znosić.
A najgorsze, że sam był sobie winien. Kochała go - w to nie wątpił - tak jak on kochał ją, ale zranił ją tak głęboko, że nie mogła już w jego miłość uwierzyć. Brakowało jej poczucia pewności, które miał on. Musiałaby mu uwierzyć, mimo że zawiódł ją dwukrotnie.
Głowa mu zwisła bezwładnie, napięte mięśnie karku rozluźniły się, zastygł w bezruchu. Uniósłszy głowę stwierdził, że delikatne skrzypnięcie drzwi nie było wytworem jego wyobraźni. W otwartych drzwiach stała Elizabeth. Usiadł prosto, ale nie wstał. Z bijącym sercem milczał, czekał.
Bardzo starannie zamknęła za sobą drzwi, a następnie podeszła i uklękła przed nim na podłodze.
- Neil.
Głos miała lekko zdyszany, cichy, był to ulotny szept pełen pragnienia, który tylko podsycił jego żądzę. Gdyby znów od niego odeszła, chyba by umarł z bólu.
Podniósł rękę, by dotknąć jej włosów; ręka mu drżała. Jak dawno temu kochał się z nią po raz ostatni? Nie pamiętał. Było to zbyt dawno. Ale dziś go o to prosiła. Nie wiedział, czy chciała dać im szansę, o której mówili, czy przeważyła tęsknota - a zresztą nie dbał o to. Przyjmie ten wspaniały dar, który mu ofiarowuje, a nad przyczynami zastanawiać się będzie później.
Ukląkł przed nią, drżącymi palcami zaczaj odpinać guziki szlafroka, grubego, miękkiego, białego i ciepłego, który krył jej również ciepłe ciało. Zsunął jej szlafrok z ramion i zrzucił na podłogę, a następnie wsunął rękę pod cienką nocną koszulę. Piersi Elizabeth były ciężkie, sutki nabrzmiałe, twarde. Niecierpliwie zerwał z niej koszulę i cisnął na bok.
W blasku kominka jej skóra była złocista - ciepła, atłasowa. Neil delikatnie położył ją na plecionym chodniku i przez długą chwilę tylko patrzył, gardło miał zbyt ściśnięte, by mówić. Znał ją, kochał przez prawie pół życia, ale nigdy nie miał dość patrzenia na nią. Tak była piękna, tak niewiarygodnie doskonała, tak bardzo kochana... i nawet tego nie wiedziała.
Jego gorące spojrzenie rozgrzało ją, wzmogło jej pragnienie. Wyciągnęła ku niemu ramiona, ale on je odsunął. Gdy dotknął ustami jej piersi, westchnęła wyginając się w łuk. Zaczął pieścić jej sutki wargami, ssąc je, to znów muskając językiem, wywołując spazmy pożądania, które przenikały ją całą. Wreszcie, zaciskając zęby, z cichym jękiem odepchnęła go i uklękła przed nim.
Po raz pierwszy od chwili, gdy wyszedł ze szpitala, zobaczyła jego bliznę - zaczynała się jakieś piętnaście centymetrów nad spodniami. Przesunęła delikatnie palcami wzdłuż cienkiej kreski aż do jego talii i szerokiego skórzanego pasa. Odpięła sprzączkę i sięgnęła do jego spodni. Były zapięte na rząd guzików, które zaczęła rozpinać jeden po drugim, manipulując palcami pomiędzy chłodnym metalem, ciepłym materiałem i twardym, jędrnym ciałem.
Słabość, którą odczuwał w ostatnim miesiącu, znów dała o sobie znać i Neil oparł się rekami o jej nagie ramiona. Odpięła ostatni guzik, wsunęła ręce do środka, pod miękkie, bawełniane slipy, które z jego pomocą ściągnęła. Jej dłonie zostawiły gorący ślad wzdłuż jego bioder i nóg, gdy szukała jego twardej męskości. Pieszcząc go delikatnie uniosła głowę, żeby złączyć swoje usta z jego ustami.
- Teraz. - Cicho zabrzmiał jej szept i zamarł stłumiony pocałunkami.
Wreszcie ją puścił i podniósł się, pociągając ją za sobą. Opierającą się postawił na nogi.
- Do łóżka - wyszeptał, a potem znów ją całował, językiem wypełniając ciepłe wnętrze jej ust i kierując, objąwszy ją wpoi, do łóżka, gdzie delikatnie ją położył, sam kładąc się obok. Przywarła do niego niecierpliwie, ale Neil nie zareagował na tę prowokację. Wsparty na łokciu patrzył na nią z góry, wolną ręką pieszcząc ją nieustannie, aż mu pociemniały oczy, w których płonęło pożądanie. -Nie mogę...
Zacisnęła palce i koniuszkiem języka zwilżyła jego pierś, teraz stwardniałą.
- Pragnę cię, Neil...
To proste i jasne stwierdzenie wzmogło tylko jego żądzę.
- Ja też cię pragnę, kochanie, ale... doktor mówił, że... przez parę miesięcy nie można.
Uśmiechnęła się ze zrozumieniem. A następnie uniosła się i popchnęła go przewracając na plecy.
- Czy w ten sposób doktor pozwolił?
Jego jęk był wystarczającą odpowiedzią. Wchłaniała go w siebie, powoli, coraz głębiej i głębiej, aż ją wypełnił całkowicie. Siedziała spokojnie, z zamkniętym oczyma, delektując się, czując go w sobie, kochając. Nie zapomniała doskonałości tej chwili, jej piękna. Nie zapomni nigdy.
W blasku kominka Neil dostrzegł łzę, która spłynęła jej po policzku, i wyciągnął rękę, żeby ją otrzeć. Przesunął palce niżej do jej brody, lekko kierując jej twarz ku sobie.
- Jesteś moim życiem, Elizabeth - wyrzekł uroczyście. - Na zawsze.
Znowu te słowa, pomyślała uśmiechając się przez łzy. Ale tym razem im uwierzyła. Tym razem je przyjęła.
Starając się amortyzować własny ciężar wycisnęła mu na ustach słodki, długi pocałunek. Jej piersi muskały go prowokacyjnie. Neil uniósł ręce, żeby ich dotknąć, żeby je pieścić, rozpalać trawiący ją płomień. Nie mogąc tego wytrzymać już ani chwili dłużej, zaczęła miarowo poruszać biodrami, odwzajemniając słodką męczarnię i sycąc jego pragnienie, aż wybuchło fajerwerkiem oślepiającego światła, by po chwili przygasnąć i tlić się dalej ciepłym, złocistym żarem.
Pamiętając o jego ranie Elizabeth położyła się delikatnie obok Neila, który leżąc z ramieniem na poduszce przyciągnął ją blisko siebie, obejmując władczym ruchem. Serce mu biło gwałtownie, nierówno, pod wpływem jej pieszczot. Składając pocałunek na jego wilgotnym ramieniu, spytała:
Czy aby na pewno doktor Carter powiedział, że tak będzie dobrze?
Było lepiej niż dobrze, kochanie - rzekł filuternie, głaszcząc jej włosy. Obrócił się na bok i pocałował ją. - Taka jesteś piękna... Boże, jak bardzo za tobą tęskniłem.
Już nigdy nie odejdę - zapewniła go spokojnie, bez wahania. Niewiele było w jej życiu rzeczy, których była tak pewna jak tego. Nigdy nie przestanie go kochać, nigdy nie przestanie go pragnąć i nigdy go nie opuści z własnej woli.
Zlikwidujesz swoje mieszkanie i wypowiesz pracę?
Już to zrobiłam.
- I będziesz moją żoną? Będziesz ze mną mieszkała? Będziemy mieli dzieci? I razem się zestarzejemy?
Uroczyście skinęła głową.
- Tak.
Otworzył usta, by jej zadać następne pytanie, ale zająknął się, po czym przez ściśnięte gardło ochrypłym głosem zapytał:
Będziesz mnie kochała? Nie od razu odpowiedziała.
Zawsze - szepnęła. - Zawsze, Neil.
Trzymał ją mocno, ukrywszy twarz w jej włosach, podczas gdy cud tej obietnicy wezbrał w nim wypełniając mu serce, przenikając duszę. Odsunąwszy się trochę dotknął czule ręką twarzy.
- Elizabeth...
Wiedziała, co ma zamiar powiedzieć, wyczytała to w jego oczach, widziała ich wyraz nawet w półmroku panującym w pokoju, lecz zasłoniła mu dłonią usta.
- Żadnych żądań, Neil. - Przedtem ona stawiała żądania i to ich o mało nie zniszczyło. Teraz na to nie pozwoli. - Po prostu przyjmij moją miłość. Pozwól mi siebie kochać i to już wstarczy.
Chciał jej powiedzieć, że nie wystarczy, przynajmniej jemu, chciał powiedzieć, że ją kocha tak bardzo, że chyba umrze z miłości, ale ona przez cały czas go pieściła, całując, gładząc i podniecając tak, że słowa, nie wypowiedziane, przepadły w zamęcie pragnienia.
- Żadnych żądań, - powiedziała. Neil z chmurną miną wciągnął dżinsy, które cisnął na podłogę, a następnie dorzucił polano do ognia. Czy ona nie widzi, że on chce, pragnie - po tylu latach - potwierdzić swoją miłość? Czy może się obawiała, że zobowiązany jej wyznaniem po prostu chce się odwzajemnić tym samym? Czy ciągle jeszcze nie może uwierzyć w jego miłość?
Gdy polano ogarnął jasny płomień, usiadł przy kominku, plecami do ognia, i przyglądał się Elizabeth z daleka. Leżała na wznak, z włosami delikatnie rozrzuconymi na poduszce, z wyrazem twarzy świadczącym o całkowitym zaspokojeniu. Boże, była tak piękna, że samo patrzenie na nią wydawało się rozkoszą. Jak ma z nią postąpić? - zastanawiał się smutno. - Dawała mu wszystko... nie chcąc nic w zamian. Nawet jego słów miłości.
Ogrzawszy się przy ogniu, podszedł do okna i odsunął zasłonę. Na dworze było szaro, zimno i ponuro. Powinien już spaść śnieg, pomyślał z westchnieniem. Śnieg na Boże Narodzenie.
- Żałujesz czegoś?
Obrócił się, by spojrzeć na nią przez ramię. Łagodnie, powoli na jego ustach pojawił się uśmiech.
- Bardzo wielu rzeczy - odpowiedział. - Żałuję każdego dnia, kiedy cię traciłem. Każdej chwili, w której cię zraniłem. Każdego momentu, kiedy mogłem wywołać twój uśmiech, a nie zrobiłem tego. Każdego dnia, który spędziłem bez ciebie.
Usiadła, okrywając się prześcieradłem.
- A tej ostatniej nocy też żałujesz? - spytała cicho, obawiając się jego odpowiedzi. Przychodząc tu wczoraj wieczorem tak bardzo była pewna, że on jej pragnie w tym samym stopniu, w jakim ona pragnęła jego, że znaczy dla niego tyle, co on dla niej. Czyżby się myliła?
Odwrócił ku niej twarz i skrzyżowawszy ręce na piersiach, oparty o futrynę okna, pomału, z głębokim przekonaniem, potrząsnął głową.
- Ani przez chwilę. - No, może z wyjątkiem tego, że mu nie pozwoliła powiedzieć, że ją kocha.
Elizabeth z ulgą opadła na łóżko.
To co znaczyło to twoje westchnienie?
Po prostu chciałbym, żeby był śnieg. Ostatecznie jutro jest Boże Narodzenie. - To słowo odezwało się echem w jego pamięci. Boże Narodzenie - święto radości, święto cudów. A także okazja do tego, by się obdarowywać. Kupił dla Elizabeth prezenty - głupie i kosztowne, obliczone na to, by przekupić kobietę, której przekupić się nie da, by zapłacić za miłość kobiety, która daje ją bez żadnych warunków. Uświadomił sobie jednak, że ma dla niej i inny prezent. Lepszy od szmaragdowych kolczyków, bardziej wartościowy od naszyjnika z brylantów, prezent, którego ona nie żąda, o który nie prosi... ale który z pewnością przyjmie, jeżeli będzie dany w taki sam sposób, w jaki daje ona - bez przymusu, uczciwie, szczerze.
Elizabeth nie spuszczała z niego wzroku. Wiedziała, że ma na myśli coś więcej niż Boże Narodzenie bez śniegu. Podejrzewała, że zastanawia się, dlaczego nie chciała wtedy w nocy słuchać jego wyznań miłosnych. Pragnęła mu wytłumaczyć, że już tych słów nie potrzebuje. Oczywiście, byłoby miło je usłyszeć, ale prawdziwy dowód miłości to przede wszystkim jego czyny: to, jak słodko ją całował, jak gorąco na nią patrzył, jak czule jej dotykał, jak się z nią kochał. Znajdzie jego miłość we wspólnych posiłkach, w cichych wieczorach przy kominku, we wszystkich wspólnych godzinach, które będą spędzali kochając się, rozmawiając, śmiejąc się lub sprzeczając albo w ogóle nic nie robiąc -tak, w tym wszystkim Elizabeth znajdzie dowody jego miłości.
Był niezwykle przystojnym mężczyzną. Gdy tak stał boso, bez koszuli, w samych spodniach, przyprawiał ją o wzmożone bicie serca; myślała tylko o tym, żeby się z nim kochać, czuła bolesne pożądanie.
- Neil?
Wiedział, czego chce, zanim mu to powiedziała - wiedziała, ponieważ i on tego pragnął. Nie było chyba w jego życiu dnia, żeby jej nie pożądał, żeby nie była mu potrzebna. Podszedł do łóżka, ściągnął spodnie i, gotów, pełen napięcia, położył się obok niej.
- Kochaj mnie, Elizabeth - wyszeptał i uniósł ją nad sobą. -Najdroższa, kochaj mnie, proszę...
Elizabeth siedziała przy biurku Neila, odmierzając papier do owinięcia małego płaskiego pudełka, które znalazła na strychu. Uśmiechnęła się słysząc nad głową ciche szmery. Neil przenosi jej rzeczy z pokoju gościnnego do siebie - do ich pokoju. Uparł się przy obiedzie, że zrobi to osobiście i właśnie był tym zajęty, gdy ona zawijała swój ostatni upominek.
Chociaż zawsze miała swobodny wstęp do jego gabinetu, to dziś weszła do niego po raz pierwszy od przeszło roku. Zdumiało ją, że nic się nie zmieniło. Ich zdjęcie ślubne dalej stało na biurku, a inne zdjęcie, jej samej, też nadal wisiało na ścianie. Nie miałaby do Neila pretensji, gdyby usunął z domu wszelkie ślady jej obecności. Nie zrobił tego, ponieważ ją kochał.
Uśmiechając się pogodnie i nucąc kolędy, złożyła równo papier i mocno przewiązała pakunek. Była to mała paczuszka w zielono-złociste paski, zawierająca mały lśniący złoty łuk. Neil na pewno nie zauważy jej pod wielką choinką, dopóki sama mu jej nie wręczy.
Zaniosła prezent do living roomu, dołożyła go do stosu paczuszek, które już leżały pod choinką, po czym zrobiła parę kroków do tyłu, by ogarnąć wzrokiem całość. Neil w tym samym momencie zatrzymał się w drzwiach, aby też rzucić okiem na pokój. Zobaczył obrazek jak z pocztówki świątecznej: ubrana choinka, ogień na kominku, kolorowe pakieciki prezentów i Elizabeth w soczyście zielonej sukni. Brakowało tylko gromadki malców i kochającego męża i ojca.
Poczuła jego obecność i odwróciła się z miłym uśmiechem.
Przeniosłeś już moje rzeczy? Skinął głową i podszedł, by ją objąć.
Wyglądałaś przez okno? Pada śnieg.
Spojrzała w stronę okna. Na widok wielkich, białych, ciężko opadających płatków uśmiechnęła się znowu.
- Wesołych Świąt.
Pochylił się i najpierw musnął wargami jej szyję, a potem pocałował ją w usta.
- Wesołych Świąt.
Elizabeth znów zwróciła się w stronę choinki.
- Usiądź, bo chcę ci dać teraz prezenty gwiazdkowe.
- Ależ dziś dopiero wigilia. - Powiedział to z uśmiechem, wiedział, że dla niej nie ma to żadnego znaczenia. W jej rodzinnym domu prezenty dawało się w wigilię, a święta spędzało w domu dziadków. Neil, wychowany bez tradycji rodzinnej, przejął jej zwyczaje.
Elizabeth spojrzała na niego udając zagniewanie, po czym uśmiechnęła się z wdziękiem, tak że posłusznie usiadł na kanapie. Wzięła trzy paczuszki, najmniejszą odkładając na mały stolik. Jako pierwszy prezent wręczyła mu książkę. Gdy ją kupowała tydzień temu, książka wydała jej się stosownym prezentem, teraz jednak, wobec zmiany, jaka zaszła w ich wzajemnych stosunkach, robiła wrażenie niezbyt odpowiedniego upominku. Nawet dedykacja na stronie tytułowej nie mogła tego zmienić.
Następnym prezentem był bibelot.
- Przypomina mi Pioruna - powiedziała cicho, gdy wziął kruche szkło w swoje wielkie ręce. - Skoro mam tu mieszkać, to muszę się przyzwyczaić do tego potwora... ale go chyba nigdy nie polubię.
Neil ostrożnie położył szklanego konika na stoliku do kawy i pochylił się, żeby ją pocałować.
- Nie jest taki zły. Ostatecznie, to przecież on nas znów połączył... Dziękuję ci, Elizabeth.
Teraz z kolei Neil wyjął spod choinki prezenty dla niej. Trzymał dwie paczuszki w rękach i spoglądał zmartwiony to na jedną, to na drugą. Wiedział, że na widok drogich kamieni Elizabeth uśmiechnie się i powie, że są ładne, ale że ten upominek nie zrobi na niej wrażenia, że nie poruszy jej serca.
I rzeczywiście uśmiechnęła się, powiedziała mu, że klejnoty są piękne, podziwiała nawet ich chłodny, lodowaty blask. Będzie je cenić - jednak nie z powodu ich piękna ani wartości pieniężnej, ale dlatego, że są od Neila. Miał rację: nie poruszyły jej serca.
Na koniec podał jej trzecią paczuszkę.
Było to małe pudełko. Elizabeth rozwiązała wstążeczkę, a kiedy wreszcie odwinęła papier i uniosła pokrywkę, wydała okrzyk prawdziwej radości.
- O.Neil!...
Wewnątrz była ozdoba na choinkę: małe białe porcelanowe serdeuszko, identyczne jak to, które jej dał dwa lata temu, a które się stłukło. Ozdobione było motywem przedstawiającym jemiołę i jagody, zamiast ostrokrzewu, jak przedtem. Uniosła serce na złotym sznureczku i poruszyła nim lekko, na wszelki wypadek chroniąc je drugą ręką.
- Tamto serce pękło przeze mnie, Elizabeth - powiedział, choć ta uwaga była właściwie zbędna. - Chcę ci dać nowe serce, które nigdy nie pęknie.
Pomyślała, że będzie cenić to serce tak samo jak tamto, pęknięte. Oba razem symbolizowały jej własne serce, jej małżeństwo, odwagę i zrozumienie. Powstrzymała łzy, włożyła serce do pudełeczka i sięgnęła po ostatni prezent, Neil jednak położył jej rękę na ramieniu.
- Mam jeszcze coś, co chciałbym ci dać. Tego nie można zawinąć w papier i włożyć pod choinkę. Nie możesz wziąć tego do ręki ani ujrzeć na własne oczy, ale jest to coś, co możesz poczuć... czemu możesz zaufać... coś, co będzie z tobą do koiica naszego życia. - Neilowi drżały ręce, uspokoił je dopiero chwytając mocno jej dłonie. - Kocham cię, Elizabeth. Pokochałem cię w dniu, gdy się poznaliśmy, i kochałem przez te wszystkie lata, od tamtej pory, czy byliśmy razem, czy nie. I zawsze będę cię kochał.
Elizabeth patrzyła na niego dłuższą chwilę zamglonym wzrokiem. Było tysiąc rzeczy, które chciała mu powiedzieć, a które zaczynały się i kończyły słowami „kocham cię", ale głos odmówił jej posłuszeństwa. Zdołała wydobyć jedynie ciche westchnienie i jego imię:
- O, Neil...
Nie mógł się zorientować, co czuje, bo oczy miała zamknięte i płynęły z nich łzy. Czy była szczęśliwa dlatego, że mu uwierzyła, czy było jej smutno, że mu nie wierzy?
Wiem, że dałem ci wiele powodów, byś mi nie ufała, kochanie, ale...
Poczekaj, Neil. - Wyrwała mu się, wzięła ze stolika ostatnią paczuszkę i wcisnęła mu ją do ręki. - Zanim cokolwiek powiesz, otwórz to.
Neil zerwał papier i otworzył pudełko. Na widok serca spojrzał na Elizabeth zmieszany.
Tak się bałam ponownej próby, Neil. Nasze małżeństwo się rozleciało, moje serce było w kawałkach, ja sama byłam załamana i pewna, że nic z tego nie da się uratować. Powiedziałeś mi jednak, że jeżeli coś się zepsuje, można to naprawić, że jeśli coś pęknie, można to skleić. To serce jest tego dowodem - popękało, a mimo to znów jest całe. To dodało mi odwagi, by jeszcze próbować, by mieć nadzieję, marzyć. - Uśmiechnęła się przez łzy. - Nikomu nie wolno wyrzekać się marzeń. Zwróciłeś mi moje marzenia.
A więc mi wierzysz! - Ogarnęło go znów to samo zdumienie, które odczuł, gdy przyszła do niego wczoraj wieczorem. Miał nadzieję, modlił się, ale nie był pewien, czy Elizabeth przyjmie kiedykolwiek jego miłość. - Wierzysz, że cię kocham?
Tak, Neil - odparła, rzucając mu się w ramiona. - Wierzę. I kocham cię.
Objął ją mocno i pocałował, z całą delikatnością, czułością i miłością, jaka go wypełniała. Kiedy ją puścił, nadal pozostała w jego objęciach, z głową na jego ramieniu, a lewą rękę, lśniącą ślubną obrączką, położyła na jego sercu.
Dał jej tak wiele, pomyślała powstrzymując westchnienie, otrzymała dar zaufania, wiary, marzeń. Były to dary najcenniejsze i Elizabeth przysięgła sobie, że nigdy ich nie straci. Ale być przez niego kochaną i słuchać tych słów, których nie słyszała przez jedenaście lat - oto dar najcenniejszy ze wszystkich.