Było około północy, kiedy ten skurwiel wreszcie zadzwonił. Siedziałem właśnie trzeci wieczór pod rząd, jak w norze, w mieszkaniu mojego przyjaciela w West Hollywood, czekając na łaskawe słowo, że Slash jest w końcu "gotowy" i "w stanie" rozmawiać ze mną. Według pierwotnych ustaleń, nasza rejestrowana na taśmie gadanina miała odbyć się dwie doby wcześniej. A dokładniej - o pierwszej w nocy, kiedy Slash schodził z próby. To znaczy dokładnie tak jak cokolwiek, co można było planować zawczasu z owym coraz bardziej szalonym gitarzystą.
"Obecnie ma on zwyczaj pozostawania na nogach przez trzy dni pod rząd, a na następne dwa zaszywa się gdzieś, żeby spać - zostałem autorytatywnie poinformowany przez wspólnego znajomego. - Wszystko zależy od tego, w jakiej fazie cyklu go złapiesz" - dodał z nerwowym śmiechem.
Tak więc czekałem. Nie śmiałem opuścić mieszkania, na wypadek gdyby Slash wybrał właśnie ten moment, żeby zadzwonić. Toteż przesiadywałem przed telewizorem, skubiąc zamawianą pizzę i nawilżając się tanim piwem z supermarketu. Po kolejnym, wlokącym się jak wieczność, wieczorze, kiedy przysnąłem w trakcie oglądania quizów i seriali, postanowiłem poczekać jeszcze raz do północy i jeśli nie wypali - dać sobie spokój i zarezerwować miejsce na najbliższy lot do Londynu. Zresztą o czym, do cholery, miałem tym razem z nim rozmawiać? Wyobraziłem sobie tę scenę:
"Cześć Jak leci?"
"OK".
"Sprzedaliście dużo płyt ostatnio?"
"Tak, miliony".
"Zrobiliście już nową płytę?"
"No, nie..."
"A macie zamiar wkrótce?"
"Może".
"OK".
"Taaak..."
"No to, do zobaczenia!"
"Taaak, do zobaczenia..."
Zapisując się ostatnio na kartach historii jako pierwszy od piętnastu lat zespół, który ma dwa albumy - Appetite for Destruction i GN'R Lies - gnieżdżące się jednocześnie w górnej piątce "Billboardu" - i nowy singel Paradise City, właśnie mknący jak strzała wymierzona prosto w krwawiące serce amerykańskiego Top Ten, magazyny rockowe na całym świecie szalały, by w swych wydaniach mieć świeże materiały o Guns N'Roses. Kimże więc byłem ja, żeby narzekać? Niemniej jednak był to piątkowy wieczór w Los Angeles - miłującej towarzyskie imprezy stolicy nasiej planety - a ja co robiłem? Oglądałem Dynastię. W czasie pierwszej przerwy na reklamę wykręciłem podany mi numer telefonu Slasha, i zostałem poinformowany przez Adama, jego technika gitarowego, że młody panicz nadal śpi. "Więc, jak mam to rozumieć? - zapytałem znużony. - Czy ja tracę tu czas na darmo?"
"To znaczy, że on może spać aż do jutra wieczorem albo obudzić się w każdej chwili" - powiedział Adam, starając się być pomocnym jak tylko mógł, chociaż w gruncie rzeczy to, co miał do powiedzenia, nie było żadną pociechą. "Nic tu nie poradzisz, stary".
Szarpnięciem otworzyłem kolejką puszkę piwa i zastanowiłem się przez chwilę...
Kiedy tuż po północy zadzwonił telefon, byłem w łazience, gapiłem się w lustro i wciąż przeżuwałem to wszystko. Brzmienie niewyraźnego głosu gitarzysty, każącego mi zaraz przyjechać, wyrwało mnie z rozmyślań. Dwie minuty później byłem w samochodzie, wmieszałem się w nocny ruch uliczny na Sunset i posuwałem się na północ jak powolny krab w kierunku stromych, brunatnych wzgórz Hollywoodu, migocących w mroku za upstrzonym neonami zarysem miasta.
Slash wyprowadził się z małego mieszkania, w którym spotkaliśmy się ostatnim razem, i obecnie wynajmował duży dom na końcu wąskiej, wyboistej drogi, wysoko, w samym sercu wzgórz. Na tej drodze mógł się pomieścić tylko jeden samochód, a stromy, kilkusetmetrowy uskok no jednej stronie sprawiał, iż nawet w dzień jazda po niej nie należała do najłatwiejszych, a co dopiero teraz - w samym środku nocy. Natomiast roztaczający się stamtąd widok - to było coś... U moich stóp rozciągało się miasto - jakby zbudowane z dziecinnych klocków - niczym ciemny płaszcz przetykany gwiazdami. Cieszyłem się na samą myśl, że za chwilę będę jego częścią...
"Taksówkarze odmawiają przywożenia mnie tu" - powiedział mi później Slash, z wyrazem autentycznego zakłopotania na twarzy. "Ostatni odcinek drogi jest tak kiepski, że koła samochodu mogą z łatwością ześlizgnąć się po zboczu. Któregoś wieczoru limuzyna, którą jechaliśmy, o mało nie wyleciała z drogi. Nie odstrasza to jednak ludzi od przyjeżdżania tu, kiedykolwiek mają na to ochotę", dodał ponuro.
Drzwi wejściowe prowadziły prosto do przestronnego pokoju, w którym było z pół tuzina miniaturowych czerwonych wzmacniaczy Marshalla, ustawionych pod jedną ścianą; mniej więcej tyle samo gitar w futerałach i bez walało się po podłodze. Jeden z trzech węży Slasha leżał zwinięty w klimatyzowanej szklanej klatce, ustawionej w rogu. Pandora, niemal trzymetrowy pyton, o "złotym sercu" - jak mnie zapewnił - była jego ostatnim nabytkiem. Jeszcze jeden pyton i boa dusiciel miały pozostać pod opieką przyjaciół, do czasu kiedy przeprowadzi się do nowego domu, który w końcu kupił, a który był obecnie remontowany i szykowany na przyjęcie nowego egzotycznego właściciela.
Chwilowo jednak jego dom znajdował się tutaj; na telewizyjnym ekranie
migotał niemo King Kong, na półce obok odbiornika leżał stos kaset video, a w nim między innymi Mechaniczna pomarańcza, Richard Prior Live in Concert, Aerosmith in Concert, Człowiek z blizną i Dom zwierząt. Poza książkami, które należały do wynajętego domu - co dziwne, były to głównie encyklopedie medyczne i, o ile mogłem zorientować się, informatory geograficzne - jedynymi pozycjami, do przeczytania których Slash mógłby rościć pretensje, były mocno sfatygowany egzemplarz Separated at Birth i nieoficjalna biografia Franka Sinatry.
Podążyłem za Slashem do kuchni i włożyłem do lodówki piwo, które przywiozłem, podczas gdy on przygotował dla nas obu Jacka Danielsa z coca-colą. "Znudziła mi się wódka" - rzucił przez ramię kiedy obserwowałem, jak odzierał z celofanu potężnych rozmiarów butlę. "Czy to jest twoje śniadanie?" - zapytałem, kiedy zasiedliśmy wygodnie w fotelach obok klatki z wężem.
"No... Nie jestem pewien". Uśmiechnął się słabo: "Jest to albo wczesne śniadanie, albo nieprawdopodobnie późny lunch, nie mogę się zdecydować..."
Bez butów, ubrany w czarną podkoszulkę z napisem "Misfits" czarne dżinsy i białe skarpetki, Slash wyglądał jak człowiek, który nie obudził się jeszcze na dobre. Któremu raczej zdaje się, że wciąż leży w łóżku, a to wszystko jest snem. Wyglądał na niebywale zmęczonego, wypalonego. Chociaż robił co mógł, żeby to ukryć, widać było od razu, iż jego nerwy są w strzępach. Był spięty jak kot przed skokiem. Dlaczego - mogłem się tylko domyślać. Czy były to jedynie skutki bezsennych nocy? Jak sam przyznał, zwiększył znacznie dawki kokainy jako paliwa na te bezsenne noce. Ale to nie było nic nowego: Slash lubił od czasu do czasu pohulać, wszyscy o tym wiedzieli. Jak dotąd, zawsze wychodził z tych hulanek bez szwanku, nie tknięty, najmądrzejszy i najcwańszy dupek w całym towarzystwie. Teraz, jak się zdawało, coś innego go gryzło. Usiłowałem to z niego wydobyć, ale on tylko ze dwa razy dopuścił, aby rozmowa zahaczyła o ten temat. Odpowiedział, że "wszystko i nic", grzebiąc sprawę raz na zawsze, zanim zdołałeś odgarnąć trochę ziemi z trumny.
Jak zwykle, telefon ani na chwilę nie przestawał dzwonić i nieraz to, co Slash usłyszał po drugiej stronie, groziło zerwaniem wywiadu. Niemniej jednak, po całym moim wyczekiwaniu, po wydzwanianiu ze zmiennym szczęściem w środku nocy - a zaczęło to się na wiele tygodni przed moim ponownym przybyciem do Los Angeles - był to pomimo wszystko (albo może właśnie dlatego) dobry moment, żeby uchwycić, myśli dzieciaka, który grał na prowadzącej gitarze w bądź co bądź jednym z najbardziej poszukiwanych zespołów rock'n'rollowych na świecie, nie mówiąc o tym, że jednym, z najbardziej niebezpiecznych...
Kiedy spotkałem się ze Slashem ostatnio, poświęcił on wiele czasu na narzekanie, jak trudno mu było przystosować się do normalnego , życia po osiemnastu miesiącach nieprzerwanego koncertowania. Od tamtej pory minęło pięć następnych miesięcy przyzwyczajania się, ale nadal nie było mu z tym całkowicie dobrze, jak stwierdził.
"Przebywanie cały czas na trasie ma to do siebie, że nie masz żadnych problemów, które normalnie wiszą ci nad głową. Kiedy bez przerwy przemieszczasz się z miejsca na miejsce, nie myślisz o niczym innym tylko o tym, żeby dobić do następnego miejsca koncertu. Potem, gdy schodzisz z trasy, wkraczasz do całkiem innego świata. Wydawało ci się, że zostawiłeś go daleko za sobą, ale on jednak czekał na twój powrót - po to by spieprzyć ci znowu życie. Nienawidzę zajmowania się codziennym gównem. Zostaje tak niewiele czasu na cokolwiek innego!..."
Wstał, wsunął kasetę do odtwarzacza i wkrótce znajome, chropawe
dźwięki muzyki The Sex Pistols, Rosę Tattoo, Motorhead i innych napełniły pokój owym specyficznym dla niej klimatem.
Na jak długo Slash wynajął to miejsce?
"Na kilka miesięcy, dopóki nie wprowadzę się do mojego własnego domu. Kiedy byłem w tym mieszkaniu, w którym widzieliśmy się ostatnim razem, atmosfera zrobiła się tak gęsta i zwariowana, że w końcu musiałem się z niego ulotnić. No, wiesz, codziennie zwalały mi się gliny i było dużo ostrego ćpania - powiedział wolno, głosem tak zawiesistym jak olej. - Po jakimś czasie wytworzyła się fatalna sytuacja: wszyscy znali mój adres. Więc wymknąłem się stamtąd i znowu przez jakiś czas sypiałem na kanapach u różnych ludzi. W końcu mój pośrednik wynajął mi to miejsce do czasu, gdy będę mógł przenieść się do domu, który kupiłem. Ale kiedy przyjechałem tu po klucze, odechciało mi się wszystkiego. Miałem wszystkiego tak serdecznie dosyć, że zabrakło mi cierpliwości, aby zająć się przeprowadzką. Opuściłem więc to miejsce i znowu poszedłem do jakiegoś cudzego domu i przez kilka dni tam sypiałem. A potem mieszkałem u kogoś innego. Minęły chyba dwa tygodnie, zanim spędziłem tu noc.
Nie wszystko to gówno jest moją własnością - dodał, machnąwszy ręką ciężką od bransolet w kierunku półek z książkami i mebli. - Marshalle, aparatura stereo, magazyny, telewizor i gitara - to wszystko, co posiadam i na czym mi zależy. Nocuję tu dopiero od tygodnia. Na początku w ogóle nie mogłem się do tego przyzwyczaić..." - słowa rozpłynęły się znowu w zawiesistej mazi, kiedy po raz pierwszy tej nocy zadzwonił znajdujący się u jego boku telefon.. Slash albo był nabuzowany do nieprzytomności, albo brnął przez ten wywiad w półśnie. Prawdopodobnie i jedno, i drugie. Ale powiedział, że "chciałby, abym zanotował trochę gówna". Tak też uczyniłem.
Odłożył słuchawkę. Zapytałem, czy mieszka w tym dużym domu sam.
"Nie, na dole jest Adam, mój technik gitarowy. Ale i tak będę musiał opuścić to miejsce za tydzień, czy coś koło tego". Przeciągnął ręką po czole, wycierając cienką warstwę potu. Wytarł dłcoń o dżinsy. "Znowu będę usiłował znaleźć sobie jakiś kąt, ponieważ mój dom wciąż jest remontowany, malowany i w ogóle... Minie jeszcze jakieś półtora miesiąca, nim będzie się udawał do zamieszkania. Nie miałbym cierpliwości, by tam mieszkać; gdy przez cały dzień kręcą się tam ludzie.
Zastanawiam się, gdzie by się zatrzymać. Może w domu Alana. Albo u Stevena..."
Co zespół ma "oficjalnie" w planach na dzień dzisiejszy - zapytałem z nadzieją - z góry przewidując, jaka będzie odpowiedź.
"Komponowanie i próby" - odpowiedział bez cienia ironii. Oczy pozostały bez wyrazu. - Powinniśmy to w każdym razie robić. Napisałem wiele piosenek, które bardzo rajcują Axla. Muszę przerobić je z pozostałymi chłopakami z zespołu. To jest w zasadzie wszystko, co powinienem teraz robić. Ale opuściłem próby, na których grali. Oni opuścili próby, na których ja byłem... Izzy ma kilka kawałków. Siedział u mnie przez kilka dni i udało nam się nagrać je na taśmie. Za kilka tygodni przyjedzie Axl i zacznie dopasowywać melodie i słowa do podkładów. Optymistycznie patrząc, wejdziemy pełną parą w okres przedprodukcyjny za około półtora miesiąca".
Przypomniałem Slashowi, że to samo mówił ostatnim razem. Westchnął ze znużeniem i poczłapał do sypialni po zsapalniczkę.
Zadzwonił telefon i on go tam odebrał. Kiedy wrócił z przypaloną fajką, zapytał: "Na czym skoczyliśmy?"
Spróbowałem ująć pytanie inaczej: czy napisanie piosenek na pierwszą płytę zabrało im równie dużo czasu?
"Teraz sytuacja jest zupełnie inna. Większość piosenek z Appetite for Destruction powstała na dłuższej przestrzeni czasu. Nie goniły nas żadne terminy czy coś w tym rodzaju. Parę kawałków jednak napisaliśmy już w fazie przedprodukcyjnej - choćby Mr Brownstone i Sweet Child O'Mine. Tak więc piosenki z pierwszego albumu były skomponowane w najrozmaitszych okolicznościach. Ale nie sądzę, aby teraz miało się to przeciągać w nieskończoność - to znaczy napisanie wszystkich piosenek, potem wejście do studia i nagranie ich. Największym problemem jest tylko zebranie się razem w jednym pomieszczeniu w tym samym czasie..."
W którymś momencie zespół nawet rozważał pomysł zamieszkania w jednym dużym domu, by w taki sposób móc wspólnie pracować.
"Axl zapalił się do tego projektu, ale ja byłem... hm. Przyszedł jednak taki moment, że zacząłem o tym poważnie myśleć. Wytworzyła się bowiem taka sytuacja, iż zaczynamy się od siebie zanadto oddalać. W pewnym momencie nawet zamierzałem zamieszkać u Izzy'ego albo u Duffa lub Axla. Głównym punktem było, że razem z Axlem kupimy sobie dom - jeśli znajdziemy odpowiednio duży dla nas obu, no nie?" - dodał, kwitując oczywistą naiwność tego planu pobłażliwym uśmiechem.
Musiałby to być bardzo duży dom, żeby wygodnie pomieścić was obu - zauważyłem.
Nie przestawał uśmiechać się, ale nie dał się złapać na haczyk.
"Pojechałem z Axlem obejrzeć taki jeden dom, ale był dla mnie za elegancki. W każdym razie obecnie wszyscy mieszkamy w tej samej w zasadzie okolicy, więc jest całkiem dobrze. Mamy też studio wynajęte na okrągło, dwadzieścia cztery godziny na dobę, więc możemy przesiadywać tam i w ogóle..." Kolejne echo naszego poprzedniego spotkania. Znowu zadzwonił telefon.
Siedziałem tak i zastanawiałem się. Ciągle słyszę tę gadaninę o studiu wynajętym na okrągło, dwadzieścia cztery godziny na dobę, i rzekomo rosnącym stosie cholernie dobrych nowych utworów, a tymczasem zdaje się, że zespół coraz rzadziej przebywał razem, "w jednym pomieszczeniu, w tym samym czasie". Dlaczego? Kiedy nie posiadali niczego, mieli przynajmniej siebie. Teraz świat leżał u ich stóp w kowbojskich butach. Czyżby sukces i idące wraz z nim środki, zapewniające całkowitą samowystarczalność, sprzysięgły się, żeby odsunąć od siebie członków Guns N'Roses, bardziej niż było to wskazane na tym etapie kariery; a przynajmniej jeśli chodzi o komponowanie i nagrywanie razem?
"W zasadzie nie sukces tak popierdolił wszystkim w głowach" - upierał się Slash. Słuchawka telefonu spoczęła przez chwilę na widełkach. - Raczej trzymamy się kurczowo razem, aby zachować coś w rodzaju psychicznej równowagi. Zastanawiałem się nad tym któregoś dnia. Sukces po prostu wyolbrzymił nasze osobowości".
Jeżeli tak przedstawiały się sprawy, to które - według niego - cechy jego osobowości uległy największemu wyolbrzymieniu?
"Hm... według mnie, to chyba coś co nazwałbym duchem antyspołecznym. Zasadniczo wszystko, co o mnie mówiono, sprawiło, iż stałem się jeszcze gorszy".
Czy miał już za sobą okres bezinteresownej ekscytacji, spowodowanej dotarciem singla i albumu na szczyt list przebojów po raz pierwszy?
Znowu przerwał i przymrużył oczy, jakby wsłuchiwał się w jakiś wewnętrzny głos. "Hm... W rzeczywistości dla mnie nie było to takie oszałamiające. Na początku prawdziwym przeżyciem były nasze pierwsze trasy. One były najlepsze w tym wszystkim. Życie poza trasą i wałkowanie tego, że osiągnąłeś sukces, wcale nie wywołuje... - przynajmniej we mnie nie wywołuje - tego uczucia podekscytowania. Bo dla mnie to jest tak: nie jesteśmy w trasie, mamy teraz dużo pieniędzy i możemy robić, co chcemy. Tylko że ja nie widzę dla siebie niczego do roboty, poza tym, iż chciałbym, kurwa, grać. Ja chcę po prostu wrócić na trasę. Zazdroszczę tym wszystkim facetom, którzy nagrali już nowe płyty i są gotowi do wyjazdu - powiedział w zamyśleniu. - Bardzo bym chciał mieć ten album już z głowy. Spędziliśmy na trasie osiemnaście miesięcy i powrót do tego, co inni ludzie uważają za normalne życie, był dla nas ciężką próbą psychiczną".
Slash zaczął teraz użalać się nad tym, że nie może poruszać się w miejscach publicznych tak swobodnie jak dawniej.
"Ponieważ zespół stał się czymś w rodzaju bohaterów komiksu, no wiesz, ludzie zaczepiają mnie: «Hej, laluś, wypij to piwo..., zrób coś szalonego!» Bez przerwy ktoś chce mnie mieć dla siebie, posiedzieć ze mną i być moim najlepszym kumplem przez pięć sekund. To jest naprawdę krępujące. Doszło do tego, że chodzenie do klubów - co dawniej robiłem każdego wieczoru, by się przewalić - przestało być już dla mnie przyjemnością.
Sprawy zaszły już tak daleko, że gdy idę do klubu, zazwyczaj wychodzę stamtąd totalnie przygnębiony. Można się załamać. Każdy chce zdobyć twoją całkowitą uwagę i jeśli odmówisz, natychmiast jesteś traktowany jak dupek, który przypadkowo stał się taką wielką gwiazdą rockową. Wiesz, jak to jest... To jest coś, przez co, jak sądzę, wszyscy muszą przejść". Potrząsnął głową nad swoją niedolą. "Nagle nie możesz robić różnych rzeczy. A przecież kiedyś nikt nie zabiegał o moją uwagę... Takie doświadczenia pozostawiają po sobie głęboki uraz".
Jak, wobec tego, Slash radzi sobie? Jakie jest rozwiązanie?
"Po prostu nigdzie nie wychodzę - powiedział matowym głosem. - To jest denna strona tego wszystkiego. Nie ruszam się z domu zbyt często, nie mam zresztą tak wielu bliskich przyjaciół, a z tymi nielicznymi spotykam się bardzo rzadko. Robi się człowiekowi trochę samotnie po jakimś czasie..."
Znowu zadzwonił telefon.
- Jak na kogoś, kto twierdzi, że jest samotny i nie ma przyjaciół - nadmieniłem, kiedy skończył rozmowę - to dziwne, że dał swój numer telefonu tak wielu ludziom.
"Tak, ale to nie są przyjaciele. To są tylko ludzie, którzy dostali ten numer od kogoś, kto też dostał go od kogoś, wiesz, jak to jest?"
Westchnął głośno, kiedy znowu zadzwonił telefon.
Tym razem, Slash zignorował dzwonek i poczłapał do kuchni, aby ponownie napełnić szklanki. Kiedy wrócił, zapytałem o jego dziewczynę: czy spotyka się z kimś regularnie?
"Nie, właściwie nie - wsadził nos w szklankę z Jackiem Danielsem i wciągnął głęboko powietrze. - Sprawy z kobietami są, oczywiście, też całkiem popierdolone. Dziewczyny, z którymi się stykasz - te, które interesują się tobą tylko dlatego, że jesteś w zespole - są zwykle dość... no... dość wulgarne. Tak mi się wydaje. Sam nie wiem".
Czy stały związek jest czymś, co Slash chętnie widziałby w tym momencie swojego życia?
"Tak, ale z odpowiednią osobą - powiedział cicho. - Z kimś kto miałby swoją karierę zawodową i własne życie. Moja poprzednia przyjaciółka stała się w końcu tak uzależniona ode mnie, iż nie mogłem tego już dłużej znieść. Ta zależność osiągnęła takie rozmiary, że aż mnie wymiotło. Potem, kiedy zerwaliśmy z sobą, zdałem sobie sprawę iż każdy jest trochę jakby...Sam nie wiem. Chciałbyś spotkać kogoś naprawdę szczególnego, a to nie jest takie proste. W tych miejscach gdzie bywam, dziewczyny z reguły są bardzo do siebie podobne. To przygnębiające. Jest wokół nich taka aura pustki..."
Taka sama, zresztą, jaka wydaje się unosić nad całą naszą rozmową. Nigdy nie widziałem tego młodego gitarzysty tak przygnębionego i, co gorsza, tak rozgoryczonego. Ale dlaczego? Czy Slash ma jakiś konkretny powód, by być rozgoryczonym?
"Nie wiem - spojrzał w drugą stronę - To dziwne uczucie. W każdym razie, jest ono doskonałą pożywką do pisania bardzo emocjonalnego materiału - powiedział, usiłując wprowadzić jakiś pozytywny akcent do tej rozmowy. - To jest tak: kiedy byliśmy nikim i wszyscy pieprzyli nas i prześladowali, i uważali za outsiderów i przegranych - te doświadczenia dostarczyły nam całego materiału na pierwszy album. Ale ten pierwszy album wcale nie był taki gorzki. Niektóre teksty Axla były kurewsko zabawne". Niespodziewanie na jego twarzy pojawił się uśmiech. "Teraz jednak gówno, które nas przywala, idiotyzmy, których musimy wysłuchiwać od ludzi, są już innego rodzaju. Chodzi raczej o to, że po prostu nie spotykamy ludzi, do których moglibyśmy się zbliżyć, i nie możemy prowadzić jakiegoś normalnego trybu życia. To zaczyna napełniać ciebie goryczą i zaczynasz robić kawałki w tym duchu. Nie chodzi o to więc, że brakuje ci materiału, tylko że z pisania o jednym kurewstwie przeskakujesz na pisanie o innym".
W dawnych czasach - wydawałoby się, że przed wiekami - kiedy Guns N'Roses nagrywali swoje pierwsze pełne pasji utwory, musieli przecież zastanawiać się, jak to naprawdę będzie, gdy odniosą wielki sukces. Jak teraz - gdy jest to faktem - wypada konfrontacja dawnych marzeń z rzeczywistością?
"Nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. W każdym razie w moim wypadku było zupełnie inaczej. Sława i to, co mogło zdarzyć się w przyszłości albo i nie, nigdy nie były moją obsesją. Zawsze koncentrowałem się na chwili obecnej, na teraźniejszości. Nie próbuję niczego analizować ani planować. Ale każdy w zespole ma inną osobowość i każdy odpowiedziałby na to pytanie inaczej. Mówię tylko, jak dla mnie sprawy przedstawiały się na początku, gdy zaczynaliśmy grać.
Jedyne chwile, kiedy jakby stawałem twarzą w twarz z tym, jak jesteśmy widziani przez zewnętrzny świat, to... Może inaczej: siedziałem któregoś wieczoru, kilka tygodni temu, w domu, w moim starym mieszkaniu, i oglądałem video z Aerosmith. Z Cow Palace w 1975 roku czy coś w tym sensie i było to tak, jakbym znowu miał czternaście czy piętnaście lat - totalnie mnie wciągnęło. Wtedy zaświtało mi nagle, że my znajdujemy się teraz dokładnie w tym samym punkcie. Dokładnie, tak! Nagle jakby coś wybuchło mi w głowie!" Po raz pierwszy i jedyny tego wieczoru Slash wyglądał na autentycznie poruszonego. "Jeśli nie będziesz puszył się i cały czas zgrywał na jakąś pierdoloną gwiazdę rocka, okaże się, że jesteś po prostu jeszcze jednym przeciętnym gitarzystą, takim samym przeciętnym muzykiem, którym byłeś zawsze. Z tym tylko że miałeś trochę szczęścia i odniosłeś sukces" - powiedział, sięgając po szklankę.
"W zasadzie nie ma sensu narzekać na drobne niedogodności, zwłaszcza gdy odniosło się sukces i dokonało się tego, nikomu się nie sprzedając. Dzięki Bogu, osiągnęliśmy to, co osiągnęliśmy. Więc nie chcę, by to, co mówię, zabrzmiało, jakbym był jakimś rozkapryszonym gówniarzem, który jęczy: «0ch, nie mogę już wyjść z domu» - wydobył z siebie histeryczny ptasi skrzek. - Ale muszę powiedzieć, że ma to wpływ na twoją psychikę. Kiedy siedzisz i myślisz o tym za dużo, możesz się trochę rozkleić".
Znowu zadzwonił telefon i tym razem Slash podniósł słuchawkę i zaraz zrobił minę, jakby tego żałował.
Oprócz wydawałoby się nie kończących się rund "pisania i prób" Guns N'Roses wygospodarowali ostatnio trochę czasu na nakręcenie nowego materiału na video, którego część miała być - jak słyszałem - wykorzystana w promocyjnym clipie do It's So Easy. Dlaczego zespół nagle zapragnął zrobić clip do singla, który został wydany niemal dwa lata temu? Czyżby w planach była jego reedycja?
"Tak, być może - odpowiedział Slash, jakby trochę wymijająco. - Zawsze chcieliśmy zrobić clip do tego utworu. Ma on taki punkowy klimat - zwłaszcza od kiedy upodobał sobie szczególnie Duff, wiesz jako były punk rocker. No i po prostu chcieliśmy... W przyszłości wydamy pewnie takie domowe video, więc postanowiliśmy nakręcić kilka clipów; bez żadnych zahamowań, kompletnie nie cenzurowanych. Po prostu, nakręconych spontanicznie, bez przejmowania się, czy puści je MTV. Chcemy wyjść na scenkę i nagrać kurewsko wybuchowy i ryzykowny clip..."
Powiedziałem, że Guns N'Roses są teraz tak gorącym towarem iż MTV prawdopodobnie pokaże ten clip i tak, tylko zagłuszy wszystkie "fucki"...
"Nie wiem, nie mam pojęcia. Mówiąc szczerze, gówno mnie to obchodzi" - oznajmił i popatrzał na telefon, jakby rzucając mu wyzwanie.
Generalnie rzecz biorąc kręcenie clipów wydawało się być zajęciem, do którego Slash przywiązywał szczególną wagę.
"To zależy. Nakręciliśmy już trzy clipy - właściwie cztery, jeśli liczyć ostatni, nakręcony do Patience. Praca nad nim szła OK. Całkiem prosta sprawa. Po prostu siedziałem w łóżku i bawiłem się z moimi wężami. To było całkiem na luzie. We wszystkich naszych clipach jest coś, co mi się podoba. Nie lubię jedynie tego nudnego procesu, jakim jest ich kręcenie. Są ciekawsze rzeczy do roboty... Videoclip do It's So Easy powinien być odjazdowy" - kontynuował głosem, który brzmiał jak dźwięk drobniaków toczących się po wypolerowanej podłodze. "Nie jest jeszcze, co prawda, gotowy - właśnie kończymy prace nad montażem. Mamy go zobaczyć we wtorek. Jest to dla nas mniej lub bardziej prywatna sprawa, więc jesteśmy skłonni zamieścić w nim ostrzejsze rzeczy i tak zostawić. Nie obchodzi mnie, czy MTV puści to, czy nie. Poza tym chciałbym, aby nasze domowe video zawierało coś więcej - coś, czego nie można zobaczyć nigdzie indziej".
Co jeszcze planują włączyć do domowego video? - zapytałem. Czy znalazłyby się na nim także fragmenty surowego materiału, nagranego podczas koncertów - jeszcze zanim podpisany został kontrakt z Geffen? (Pokazano mi kiedyś ten materiał i był on naprawdę zapierający dech w piersiach; pokazywał zespół porażająco surowy, prawie barokowy, a Slash przetaczał się po scenie jak zepsuta marionetka, która urwała się z kierujących jej ruchami sznurków.)
"Hm... Naprawdę nie mam w tej chwili zielonego pojęcia. Chciałbym... To znaczy najpierw musimy wydać następny album, dopiero potem zaczniemy się nad tym zastanawiać".
I znowu to samo, pomyślałem. A więc kiedy...?
Slash ponownie potrząsnął głową i zaczął znowu powtarzać to samo, słyszałem już dwukrotnie; jak to zespół nadal pisze i próbuje, dochodzi do siebie po trudach ostatniego tournee. Tylko że tym razem nie uśmiechał się, kiedy to mówił.
"Nie trzymamy się żadnego rozkładu iazdy", wyjaśnił - na wypadek gdybym nie rozumiał o co mu chodzi. Nie ma żadnych ostatecznych terminów ani temu podobnych rzeczy. Biorąc pod uwagę tempo, w jakim pracujemy obecnie... Mamy teraz początek marca, no nie? Kwiecień, maj, czerwiec, lipiec... Może czerwiec lub lipiec".
Może czerwiec lub lipiec? Co będzie w czerwcu lub lipcu: początek nagrywania albumu czy koniec? - wierciłem mu dziurę w brzuchu.
"No... początek" - odpowiedział szczerze.
A więc w zasadzie jest mało prawdopodobne, że nowy album Guns N'Roses ukaże się przed upływem 1989 roku.
Przytaknął z powagą: "Ale to wszystko dojrzewa w wysokiej temperaturze. Zobaczymy... Tako rzekł, zatykając sobie dokładnie usta stopą... " - zażartował.
Zadzwonił telefon.
Powiedziałem, że po Los Angeles krąży nowa pogłoska, jakoby zespół zarzucił pomysł zrobienia jednej płyty, a zamiast tego rozważał ewentualność wydania serii czwórek - każdej w innym stylu: rock, rap, muzyka akustyczna, elekroniczna. Czy jest w tym trochę prawdy?
"Rozmawialiśmy o nagraniu czwórki z cudzymi utworami - przyznał - Nie wiem... Strony B i czegoś w tym rodzaju. Problem w tym, że jest mnóstwo rzeczy, które chcielibyśmy nagrać. Rozważamy różne pomysły, to prawda".
Trudno w to uwierzyć, ale w tej chwili znowu zadzwonił telefon.
"To ostatnia rozmowa, zaraz wyłączę to gówno" - warknął, chwyciwszy słuchawkę.
To był Izzy. Był z kilkoma "przyjaciółmi" i chciał zapytać czy może ich przyprowadzić. Sprawdziłem godzinę na zegarku: prawie druga w nocy.
Slash cisnął z hukiem słuchawkę. Jego cierpliwość wyczerpała się.
"Chcą przyjść do mnie na picie po zamknięciu lokalu - narzekał. - Tak jest zawsze. Idą do klubu, siedzą tam do drugiej w nocy, a potem «Chodźmy do Slasha, on nigdy nie śpi jeszcze o tej porze"».
A więc powiedziałeś im, żeby nie przychodzili? - zapytałem delikatnie.
Zapalił papierosa, a białe obłoki dymu buchały wściekle z jego nozdrzy.
"Nie, powiedziałem im, że w porządku. Nie lubię mówić nie... Cholera, nie mam innego wyjścia - powiedział, wpatrując się w palce u nóg. - Oni przyszliby i tak..."
Wróciliśmy do pomysłu zrobienia czwórki. Jakie utwory wybraliby na nią?
"Jest ich wiele, mamy kłopoty z wybraniem właściwych. Nadal nie podjęliśmy decyzji - rozważaliśmy Jumpin Jack Flash i kawałek pod tytułem Black Leather, który napisał i śpiewał z The Sex Pistols Steve Jones. Może także coś The Misfits. Kilka różnych rzeczy. Naprawdę nie chciałbym tego roztrząsać za bardzo, wolę pozostawić sprawy własnemu biegowi".
Kiedy Slash rozmawiał przez telefon, podniosłem egzemplarz magazynu "RIP", z Axlem na okładce, który spostrzegłem na dywanie pod stołem, w stosie gazet i magazynów. W wywiadzie wokalista mówił otwarcie i z niejaką premedytacją o kilku kontrowersyjnych sprawach; przede wszystkim o narkotykach, wymieniając jako swój ulubiony, heroinę, choć przyznawał, że trzeba być ostrożnym".
"Wolałbym, aby nie mówił o niektórych rzeczach związanych z narkotykami", Slash z przejęciem wciągnął dym, kiedy o tym wspomniałem. "Chodzi mi o to, że obecnie, kiedy mamy tak fatalną opinię jaką mamy i cały czas znoszę naloty glin, nie sądzę, żeby to był dobry pomysł".
Slash przyznał, iż miewa paranoiczne wizje, że którejś nocy albo, co bardziej prawdopodobne, wczesnym rankiem na progu jego domu pojawi się brygada czarno-białych i zrobi nalot tylko dla draki, jedynie dla pokazania kto tu rządzi.
"Z powodu takich cytatów doszło do tego, że wszyscy stali się bardzo przewrażliwieni, jeśli chodzi o policję. Nawet życie codzienne może być... Nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć. Czy wiesz, że federalni depczą po piętach Samowi Kinnisonowi?"
Slash opowiedział ściszonym głosem, jak to hollywoodzki komik iest tropiony przez ludzi z FBI, którzy uparli się, by przyszpilić go za coś - za cokolwiek - z powodu pewnych "kontrowersyjnych" wypowiedzi w wywiadach dla prasy i "barbarzyńskich" elementów w jego programie scenicznym. W opinii biura, były one zbyt otwarcie pronarkotykowe i mogły mieć wywrotowy wpływ na młodzież tego kraju, itede, itepe, bla, bla, bla... Rezultat był taki, według Slasha, że Kinnison musi teraz - gdy gdzieś wychodzi - bacznie uważać, czy nikt mu nie siedzi na karku.
"Jeśli cokolwiek ma związek z narkotykami, musisz uważać - powiedział poważnie. - A my jesteśmy głównym celem. Na szczęście, nie mieszkam już w Zachodnim Hollywood, więc to trochę ułatwia życie. Ale jeśli chodzi o mnie, po prostu nie powinno się mówić o narkotykach - w ogóle nie gadać o nich".
To zabawne, powiedziałem, że dziś nikt już nie łączy Guns N'Roses z muzyką. Publiczność i media domagają się od nich czegoś więcej. Otacza ich "legenda", której muszą sprostać. Dlatego też, jak się zdaje, nikt z zespołu nie udziela już wywiadów. Przynajmniej na razie.
"Doszedłem do takiego punktu, w którym zrozumiałem, czym są prasa i media. Niektórzy ludzie są tak zawziętymi tropicielami brudów, że kiedy po prostu siedzisz z nimi i patrzysz na nich - widzisz wprost, jak bardzo są żałosni. Bywają też tacy, którzy są trochę bardziej subtelni i chcą po prostu mieć coś ciekawego do napisania. Wtedy jest inaczej. Podchodzę do sprawy raczej spokojnie. Biorę dupków i miłych facetów i staram się tych pierwszych wyplewić. Nie szokuje mnie to. Nie ma już nic, co mogłoby mnie zaszokować. Rozumiem, dlaczego ktoś chce wypisywać takie rzeczy: stanowi to ciekawą lekturę, a ciekawa lektura sprzedaje się dobrze".
Zwłaszcza jeden magazyn - podpora rock'n'rollowego establishmentu w Ameryce i wykreowany przez siebie samego arbiter dobrego smaku zamieścił niedawno po raz pierwszy Guns N'Roses na swojej okładce. Artykuł w środku został jednak przyrządzony według oczywistej recepty, zaśmiecony rozmaitymi komentarzami na takie tematy jak "huśtawka nastrojów" Axla i upstrzony słowami-wytrychami w rodzaju "seks", "narkotyki" i "przemoc". Portret zespołu na półmetku trasy z Aerosmith poprzedniego lata.
"Chodzi o to, że w zasadzie skoncentrował się on na używkach, przemocy, seksie, groupies i tego rodzaju sprawach" - powiedział Slash z dezaprobatą. "Facet, który to napisał, był z nami przez chwilę na trasie z Aerosmith, a działo się tam wiele innych ciekawych rzeczy. Ale on wykorzystał cytaty, słowa rzucone w przelocie, fragmenty rozmów i w jakiś sposób wyciągnął wszystko z kontekstu i wstawił do artykułu, tak jak mu się podobało. Na przykład mówię: «Wiesz..., itede, itepe...», a była to zwykła rozmowa, żadna tam część wywiadu. Ale on to podchwycił i zacytował w artykule. Gdy coś takiego czytasz, jesteś kompletnie zdołowany, bo widzisz, jak łatwo dałeś się oszukać" - wzruszył z poirytowaniem ramionami.
Czytając ten tekst - powiedziałem - uderzyło mnie to, że facet z góry wiedział, jaki artykuł chce napisać. Potrzebował tylko trochę cytatów, by obraz nieco ubarwić.
"Oczywiście - zgodził się Slash. - Naprawdę nikomu nie można ufać. Chociaż nie wiem jak bardzo by tego chciał. Ale kiedy jest z tobą dziennikarz i ty zaczynasz mu się zwierzać, wprowadzasz go w swój świat tylko dlatego, iż wydaje ci się, że możesz mu zaufać... Myślisz, że może on jest w porządku. Więc wyjawiasz mu rzeczy, których normalnie byś nikomu nie wyjawił. No i czujesz się zdołowany, gdy jeden z tych facetów odwinie się, kopnie cię znienacka w dupę i zrobi z ciebie durnia.
Nie jestem tak totalnie przeciwko prasie - zapewnił mnie pośpiesznie. - Jedynym powodem, dla którego nie robimy teraz żadnych wywiadów w Ameryce, jest i tak dużo publikacji na nasz temat. Nie chcemy dopuścić do przekroczenia wszelkich granic w eksponowaniu nas. Nie chcemy, żeby ludzie znudzili się nami. Ostatnio dosszło już prawie do tego, że jesteśmy na opakowaniach z płatkami śniadaniowymi. Magazyny i tak będą pisać o nas na własną rękę. Cały czas prokurują jakieś gówniane historie. Musimy trochę odsunąć się na bok. I to jest w porządku, bo w tej chwili naprawdę nie mam ochoty z nikim rozmawiać. Czuję, że muszę jakby uporządkować swoje życie. Przynajmniej spróbować... Sam zresztą nie wiem". Odgarnął włosy znad oczu. "Spróbować jakoś wygodnie urządzić sobie życie poza trasą".
Wstał, aby przygotować następne drinki. - Nie wyglądasz na kogoś, kto prowadzi wygodnickie życie - zawołałem za nim. Ukryty w domu na wzgórzach, przeklinający telefon, kiedy dzwoni, prawdopodobnie zastanawiający się "co się stało?", gdy ten milczy...
"Bo ja wiem? - powiedział, wracając z kuchni. - Znalazłem się w takim punkcie, że zaczynam coraz bardziej przyzwyczajać się do wygodnego życia. Zresztą jasne jest, czy mi się to podoba, czy nie, że będziemy tu siedzieć, dopóki następna płyta nie będzie skończona. Nic na to nie mogę poradzić", powiedział, osuwając się z powrotem w fotel. "Więc, jeśli tak sprawy stoją, nie mam wyboru. Będzie więc lepiej, kiedy jakoś przystosuję się..."
W czasie gdy Guns N'Roses wegetują w studiu wynajętym na próby, starając się "złożyć nowy materiał do kupy", inni ustawiają się w kolejce, by ukradkiem przekopiować ich cierniową koronę. Lub przynajmniej próbują przedstawić jakąś na poły wiarygodną własną imitację. Poison, Bon Jovi, Ratt i Motley Crue ostatnio drastycznie złagodzili makijaż i pozwalają, by przebijał się przez niego zarost. W rzeczy samej, przywiązywali dużą wagę, aby był on widoczny na najświeższych zdjęciach prasowych i w clipach. Sam Slash nie omieszkał wcześniej skojarzyć tych faktów.
"No i fajnie. Uważam, że jest to wspaniałe, bo tak jakby potwierdza, żeśmy zdobyli nowe terytorium dla rock'n'rolla. Większość zespołów nie robiła niczego podobnego, zanim my się nie pojawiliśmy - zanim się nie przebiliśmy. Wszyscy robili bardzo pretensjonalne, sztampowe rzeczy. Rock ze sztampy. Potem my wystartowaliśmy i jak gdyby rozbiliśmy tę formę. Teraz więc gdy wszyscy inni wydali już swoje płyty, my pojawiliśmy się z czymś, w czym będziemy sobą, ale inaczej - chwalił się. - Mnóstwo akustycznych klimatów, mnóstwo czystego, ostrego jak brzytwa czadu, trochę eksperymentalnych spraw... Bo czas płynie, ale my zrobimy dokładnie to, na co mamy ochotę. Ludzie mogą oczekiwać od nas tylko jednej konkretnej rzeczy, a to może okazać się akurat czymś zupełnie innym. I to jest w porządku. To tak jakby nagle zniknąć za rogiem przed pogonią; rozumiesz, o co mi chodzi? Naprawdę mnie to podnieca".
Również, jak się zdaje, ekscytuje to wielu ludzi. Nie tylko fanów, ale także i "inteligentów" z przemysłu rozrywkowego. Co było dotąd rzadkością - zwłaszcza w przypadku tak zwanego zespołu heavy metalowego. Na przykład ostatnio zanotowano wypowiedź menedżera U2, w której uznał on, iż Guns N'Roses są "najważniejszym wykonawcą, jaki pojawił się od lat". Jak Slash zareagował na podobne oświadczenie?
"Cóż... Powiedziałbym, że dzieje się mnóstwo dziwnych rzeczy przynajmniej w moim odczuciu. Różne komplementy pochodzą od różnych osób, toteż przyjmuję je w różny sposób. Jeśli na przykład zostaję wybrany najlepszym gitarzystą w ankiecie magazynu «Kerrang!», jest to dla mnie jeden z największych komplementów wszechczasów! Chodzi o to, że jest to coś konkretnego, coś namacalnego. A teraz Gibson mówi, że chce produkować nowy model Les Paula a la Slash, ze specjalną przystawką a la Slash i innymi bajerami. To jest dla mnie jeszcze jeden zdumiewający komplement. Wiesz, to rzeczywiście znaczy dla mnie wiele.
Ale nie dopuszczam, aby uderzyło mi to do głowy, bo uważam, że moje granie nie jest aż tak dużo warte. Składam to na karb sprzedaży płyt i na to, że teraz jest moda na Guns N'Roses. Byłoby śmieszne gdybym powtarzał: «0 rany, jestem najlepszym gitarzystą na świecie!», bo to po prostu nie jest prawda. Chociaż podoba mi się moja gra na Appetite for Destruction - myślę, że jest w tym jakiś feeling - chciałbym wierzyć, że teraz jestem lepszy", powiedział, wsadzając znowu nos w szklankę. "Bez wątpienia, kiedy słyszę naprawdę wielki komplement, daje on mi energię i motywację, żeby wycisnąć ostatnie poty z dupy na następnej płycie. Choćby tylko by samemu sobie udowodnić, że jestem coś wart. I że... no... "
Że nie jesteś tylko gwiazdą jednego sezonu?
"Dokładnie tak. Ale wiesz, cała ta uwaga i energia, jakie poświęcono jednemu tylko albumowi... To trochę przerażające. Wygląda to prawie tak, jakby ten jeden album wyniósł nas na takie wyżyny, z których nie można się już wyżej wznieść - jedna pierdolona płyta! Musisz więc, kurwa, pilnować się, no nie? Nie można spocząć na laurach. Powiedziałem Gibsonowi, że nie zgadzam się, aby ta gitara i przysttawki wyszły na rynek, dopóki nie wydamy następnej płyty i nie zaczniemy tournee. No bo gdybyśmy przyjęli te wszystkie wspaniałe dowody uznania i potem w ogóle nie wydali drugiego albumu, czułbym się jak rawdziwy kutas. Nie mam racji?"
Odniosłem wrażenie, że, po części, powodem, dla którego Slash czuł cię cokolwiek skrępowany swoim szczególnym gwiazdorstwem, było to, iż usilnie starał się, aby nie wyglądało na to, że sława uderzyła mu do głowy.
I na to się nie zanosiło. Pod tym względem był stanowczy
"Po prostu ludzie zawsze idą po linii najmniejszego oporu. Na przykład Duff nie zdobył nawet najmniejszego uznania jako basista; nikt nigdy nie wspomina o tym, jak dobrym gitarzystą jest Izzy. Publiczność przede wszystkim widzi mnie i Axla, bo jesteśmy na pierwszej linii. Bardzo rzucamy się w oczy. Ale Duff jest jednym z najlepszych rock'n'rollowych basistów. Duff jest porażającym basistą, ale nikt nie zwraca na niego uwagi. Stąd płynie oczywisty wniosek: liczy się nie to, czy jesteś dobrym muzykiem, ale jakie wrażenie robisz na ludziach.
I musisz zrozumieć, skąd się to wszystko bierze. Znam ludzi, którzy chodzą odurzeni własnym sukcesem. Potem uwaga publiczności przenosi się na następną gwiazdę sezonu, a oni nagle są osamotnieni i dziwią się, co się do kurwy nędzy stało".
Slash powiedział, że już teraz przygotowuje się psychicznie do prawie nieuchronnego kontrataku na Guns N'Roses, który, był tego pewien, zacznie się prędzej czy później.
"Osobiście uważam, że trzeba się z tym pogodzić. Zwłaszcza teraz, gdy jesteśmy naprawdę wielcy sprzedaliśmy dużo płyt. Następny album będzie najlepszy, na jaki nas stać, więc powinniśmy być zadowoleni. Ale czy będzie on wydarzeniem miesiąca, tego nie wiem i w sumie mnie to nie obchodzi. Co poniektórzy mogą nie być już tak bardzo nim zainteresowani, ale co z tego?"
Wtedy, w marcu 1989 roku, [czyli w momencie, kiedy był nagrywany ten wywiad - przyp.tłum.] kiedy Appetite for Destruction i GN'R Lies nadal blokowały pierwszą dziesiątkę światowych list, kiedy z dnia na dzień dostrzegalnie rosła legenda Guns N'Roses, trudno było wyobrazić sobie dzień, w którym ludzie straciliby zainteresowanie.
"Nie wiem. To się zdarza albo i nie" - powiedział Slash.
Naprawdę? Czy ten sukces nadal wydawał się tak kruchy i niepewny - że wszystko mogło zmienić się z dnia na dzień?
"Tak, tak, tak! Jak najbardziej. Zdarzyło się to bardzo wielu zespołom. Spójrz, co stało się z Aerosmith. Byli w pewnym momencie na szczycie, a potem nagle... - pstryknął palcami - ... było, minęło. Powtarzałem to już wiele razy: kimkolwiek byś był, gdy ciebie zabraknie - świat nie przestanie się kręcić. Nie wolno ci traktować siebie tale poważnie, by uwierzyć, że tak się stanie".
Zwróciłem uwagę, że dla mnie i dla wielu innych ludzi ostatnim zespołem przed Guns N'Roses, który wyzwolił ten sam rodzaj ekscytacji i atencji, był prawdopodobnie The Sex Pistols.
"Wiem, co chcesz przez to powiedzieć - Slash skinął głową z namysłem. - Myślę, że prawdopodobnie mamy ze sobą wiele wspólnego. Niekoniecznie muzycznie, ale w tym, co ta muzyka reprezentuje dla przeciętnego dzieciaka z ulicy. Chociaż The Sex Pistols byli całkowicie nową wartością. Nie chodzi tu tylko o przetasowanie kilku starych kart, ułożenie ich na nowo i wystawianie na widok publiczny - zauważył skromnie. - Punk rock był jakby osobnym własnym światem, który zresztą nadal żyje. Byłem ich fanem, kiedy chodziłem do szkoły; zawsze byli jak trzeba".
Zapytałem Slasha, czy - doszedłszy tak daleko - jest w stanie zrozumieć, dlaczego ktoś taki jak Sid Vicious mógł wyjść na scenę i rozciąć sobie do krwi klatkę piersiową stłuczoną butelką od piwa, którą ktoś z publiczności rzucił w niego.
"No cóż, najpierw musisz wczuć się w stan psychiczny, w jakim znajdował się wtedy Vicious..." - powiedział powoli.
Albo brać te same narkotyki - dodałem oschle.
Wywołało to uśmiech wyższości: "Tak, to prawda. Ale jest pewien rodzaj fizycznej agresji, która ogarnia cię na scenie. Tak jest ze mną. Wychodzisz grać i jesteś w stanie wytrzymać ból, którego w normalnych warunkach byś nie zniósł. To efekt wyzwalania się olbrzymiej energii która powstaje w sytuacjach krytycznych. Czysta adrenalina. Wielkie fizyczne przeżycie.
Ale nie widzę siebie w sytuacji, kiedy przyszłaby mi ochota na pochlastanie się. To mnie nie interesuje. I tak czasami muszę wytrzymywać dość intensywne dawki bólu, gdy jestem na scenie. Raz na przykład, spadłem ze sceny, wszedłem z powrotem i grałem dalej. Innym razem dotkliwie poparzyłem się. Lubię palić w trakcie koncertu, wiesz o tym. Wiele razy grałem z papierosem w ustach, który wypalił się do końca, a żarzący się popiół spadł mi na spodnie - zrobił obolałą minę. - Ale kiedy grasz, nie ma żadnej możliwości, żeby przerwać i jakoś temu zaradzić. W końcu papieros gaśnie sam, ale pozostawia po sobie bliznę. Chcesz zobaczyć?" - zapytał.
"Tam, na trasie - kontynuował, ignorując telefon, który znowu zadzwonił - obrywasz różnymi przedmiotami, kiedy jesteś na scenie albo skaczesz w tłum. Nie ma żadnych hamulców; rock'n'roll, kurwa, nie ma litości. I dla mnie właśnie w tym tkwi cała wielka energia rock'n'rolla. Walę w gitarę, kiedy gramy, i schodzę po koncercie cały pokrwawiony..."
W wywiadzie dla "RIP" albo w jakimś kawałku w "Rolling Stone" Axl powiedział coś, co sprowadza się do tego, że na niektórych koncertach widownia była prawie na granicy zamieszek i wtedy czuł się osobiście zagrożony. Stwierdził, że takie chwile same w sobie robią wstrząsające wrażenie. Zapytałem Slasha, czy zgadza się z tym.
"No cóż. Przeczytałem w jakimś piśmie swoją wypowiedź, że lubię oglądać ludzi w takich naładowanych napięciem sytuacjach, gdy wszyscy są o krok od totalnej bijatyki. Że mam pełny odlot, kiedy widzę, że nasz zespół wyzwala tak dużo emocji i energii. Ale do tego, co powiedziałem, chciałbym wprowadzić pewną korektę - odchrząknął. - Naprawdę nie chcę oglądać, jak ktoś kogoś bije albo jak wszyscy się nawzajem tłuką, ponieważ agresja tłumu to wcale nie jest przyjemny widok. Nie chodzi nam w ogóle o to, aby ktokolwiek został poszkodowany podczas naszego występu. Wiesz, kroczysz tutaj jakby po cienkiej linie, ponieważ wyzwalasz ten rodzaj energii, który może doprowadzić ludzi do kompletnego szaleństwa. To sprawia, że i ty wpadasz w szał i to jest taki moment, jakby za chwilę cały świat miał eksplodować. Niemniej gdy napięcie osiągnie punkt, gdzie komuś może stać się krzywda, musisz przerwać koncert. Donington, oczywiście, jest krańcowym przykładem jednego z takich momentów...
Mieliśmy raz koncert z Aerosmith na północy stanu Nowy Jork. Po zejściu ze sceny zobaczyliśmy, że w punkcie sanitarnym, gdzie znosi się wszystkich poszkodowanych, pełno było dzieciaków. Człowieku, zupełnie jakby, kurwa, one padły na polu bitwy. Pamiętam czasy, kiedy sam chodziłem na koncerty. Jeździłem na festiwale i tam było ostro. Musisz mieć krzepę, bo jesteś jak gdyby sam przeciwko wszystkim. I tak jest z każdym z osobna, bo gdy cały tłum kołysze się, musisz twardo trzymać się na nogach i kołysać wraz z nim. Tam idzie na ostro i to wspomnienie wróciło do mnie, kiedy zobaczyłem te dzieciaki w punkcie sanitarnym".
Powiedziałem, że akurat potrafię wyobrazić sobie nastoletniego Slasha jako typowego "głowotłuka" w nacierającym na scenę tłumie, uniesiona pięść... Czy był nim?
"NIE", powiedział gasząc papierosa i rozwiewając wszystkie moje dawne przypuszczenia jednym okrutnym ciosem. "Zawsze byłem spokojny i stałem obserwując kapelę, bo naprawdę tylko to mnie interesowało. Ale teraz chodzę na koncerty Slayer czy Megadeath, daję sobie trochę w gaz i biorę udział w tańcach-przepychańcach pod sceną, no i nurkuję do boksu z fotoreporterami. Doskonała zabawa i dosyć przy tym brutalna. Po godzinie dosłownie leje się z ciebie pot. Raz poszedłem na występ The Ramones w Nowym Jorku i tylko skakałem prosto do tego boksu. Było gorąco..."
Czy nie obawia się, że takie zachowanie w miejscach publicznych jest niemal otwartym zaproszeniem dla jakiegoś dupka - a zawsze się taki znajdzie w okolicy, którego aż świerzbi, aby dołożyć członkowi, obojętnie zresztą któremu, najbardziej niebezpiecznego zespołu na świecie? [czyt. członkowi zespołu Guns N' Roses - przyp. tłum.]
"Nie, nie wtedy kiedy jestem w tym stanie", lekki uśmiech pojawił się na ustach, ale natychmiast zgasł. "Niemniej zdaję sobie sprawę, że taka możliwość istnieje. Parę razy przyszło mi to do głowy, kiedy siedziałam bezczynnie w domu i myślałem sobie o różnych sprawach. Jak wiesz, ostatnio powiedzieliśmy kilka rzeczy, które - zdaję sobie z tego sprawę mogły obrazić niektórych ludzi..."
To doprowadziło nas do w dalszym ciągu nie roztrzygniętej kontrowersji wokół tekstu utworu One in a Million. Slash miał wyraźnie osobiste zastrzeżenia co do doboru słów przez Axla, chociaż oświadczył iż gotów jest bronić prawa wokalisty do wypowiadania ich, jeśli ten naprawdę uważał je za konieczne.
"Jest jedna linijka w tej piosence, która brzmi tak: Policja i czarnuchy, zejdźcie mi z drogi... Nie chciałem, by Axl to śpiewał", powiedział dobierając słowa bardzo uważnie. "Nie chciałem, by on to śpiewał, ale Axl jest takim typem człowieka, że zaśpiewa dokładnie wszystko, na co ma ochotę. Wiedziałem więc, że ta sprawa wypłynie i rzeczywiście wypłynęła. Owszem, ta linijka odnosi się do policjantów i czarnuchów, ale niekoniecznie mówi o czarnej rasie. Mówi nie tyle o Murzynach, ile o ulicznych oprychach, z którymi ciągle się zderzasz. Zwłaszcza gdy jesteś naiwnym dzieciakiem ze Środkowego Zachodu, przyjechałeś po raz pierwszy do dużego miasta , ci faceci usiłują cię przez cały czas albo orżnąć, albo coś ci wcisnąć...
Dla kogoś takiego jest to ciężka, ciężka i wywołująca silne poczucie
zagrożenia sytuacja. Mieszkam w Hollywood wystarczająco długo, aby się do tego przyzwyczaić. Ale nie chciałem, żeby piosenkę niewłaściwie odebrano, co zawsze się zdarza".
Kłopot w tym, że wielu ludzi odebrało tę piosenkę "niewłaściwie" i, faktycznie, ten stan trwa dalej. Trzeba czegoś znacznie więcej niż tylko mglistego zapewnienia Slasha, że słowo "czarnuchy" odnosi się do wszystkich niesympatycznych typów - niezależnie od ich przynależności rasowej - zanim większość, która była (i dalej jest) obrażona, będzie gotowa interpretować utwór inaczej. A co z "imigrantami i pedałami", którzy przybywają do "naszego kraju i roznoszą jakieś pierdolone choroby"? Co ta piosenka miała w założeniu powiedzieć tym ludziom? - zapytałem.
"Tak - powiedział ponuro. - Wiem, ale z kontekstu piosenki wynika, że są to prawdziwe odczucia narratora - jego mózg eksploduje od tego, co widzi. Kilka razy miałem nawet zamiar napisać oświadczenie dla prasy na całym świecie, o czym jest to całe gówno. Potem pomyślałem: nie, pieprzę, to strata czasu...
Ale tego typu rzecz nie daje mi spokoju. Szczególnie mnie. Chodzi o to, że jestem po części czarny. Nie mam nic przeciwko czarnym osobom. Jedną z dobrych rzeczy dotyczących Guns N'Roses jest to, ze zawsze byliśmy zespołem dla wszystkich ludzi. Nigdy nie segregowaliśmy publiczności na czarną, białą czy zieloną. Ale wydanie One in a Million zrobiło - jak sądzę - coś, co niekoniecznie jest korzystne dla zespołu, i postawiło nas..." - wyrzucił do góry ramiona, szukając właściwych słów.
W wątpliwym świetle? - zasugerowałem.
"Racja, racja... Przy każdej okazji staram się zabrać głos na ten temat, bo to naprawdę nie jest... To nawet nie musi być o czarnych. Określenie «czarnuchy» dotyczy Chińczyków, ludzi Kaukazu Meksykan... oczywiście, czarnych też. Ale tu chodzi o typ ludzi, którzy wiesz, są ulicznymi naciągaczami, handlarzami narkotyków - o nich jest tu mowa" - powtórzył. Nie byłem pewny, kogo usiłował przekonać najbardziej, mnie czy siebie. "Jest to zdecydowanie broń, którą można nas zaatakować - kontynuował, nadal zmagając się z tym problemem. - To coś autentycznego, konkretnego, o co można zahaczyć. No wiesz...: «A co powiecie na ten temat?»"
Przypuszczalnie, drążyłem dalej, Axl mógłby argumentować, że wygłoszenie takiej deklaracji mieściło się w ramach "licencji artystycznej".
"Być może..."
Ale Slash nie zgadzał się?
"Osobiście nie. Nie sądzę, aby ta deklaracja służyła czemuś dobremu. Sądzę, że powinno się pewne rzeczy trzymać na wodzy. Ale Axl podchodzi do tego bardzo emocjonalnie i naprawdę chciał to wyrzucić z siebie. Z drugiej jednak strony niech Bóg strzeże nas przed aresztowaniem i wylądowaniem w jakimś okręgowym więzieniu. Czy potrafisz to sobie wyobrazić?" - wzdrygnął się. "«0, to jest facet, który napisał tę piosenkę!» Niektórzy więźniowie mogliby dać ci zdrowy wycisk. O wiele gorszy niż gliny.
Dotarło to do mnie wyraźnie kilka dni temu... Zawsze mamy kłopoty z policją, to nic nowego. I, jak wiesz, nie jesteśmy jedynym zespołem, który powiedział coś niepochlebnego o policji. Są określone sytuacje, kiedy to, co mówisz, ma charakter deklaracji, i to jest w porządku, ale są też sytuacje, kiedy robisz niepotrzebne gesty i po prostu szukasz guza. Według mnie, szukać guza i robić to świadomie nie jest w porządku. Oczekuje się od ciebie jako od artysty pewnych deklaracji, ale te deklaracje muszą mieć sens i być przyjmowane jednoznacznie. Nie należy wygłaszać opinii, które są, no wiesz, tak rażąco wyolbrzymione, że aż stają się śmieszne, pozbawione wszelkiej subtelności.
Moja mama - która jest czarna - była w Europie. Rozmawiałem z nią niedawno przez telefon - to była nasza pierwsza rozmowa od wieków. Zapytałem, czy słyszała już tę piosenkę i usłyszałem, że nie. Mojego młodszego brata akurat wtedy nie było, ale kiedy wrócił, powiedział mi, że ona słyszała tę płytę. Była tak zaszokowana, że nie wiedziała, co mi powiedzieć przez telefon. Myślałem o tym i myślałem, no wiesz, i doszedłem do wniosku, że właściwie ją rozumiem. Więc, ostatecznie, nie mogę niczego powiedzieć... Nie mam żadnych argumentów dla prasy, które mogłyby zatuszować całą sprawę".
Jedna rzecz była pewna: publiczna dyskryminacja zespołu zaczęła się już na dobre. Ze strony prasy, innych muzyków, samych fanów. [Niedługo po tym wywiadzie Guns N'Roses zostali bezceremonialnie zdjęci z afisza imprezy charytatywnej na rzecz walki z AIDS w Nowym Jorku, w której zgodzili się uczestniczyć. - przyp. tłum.]
Opowiedziałem o kontrowersji, która dotąd wzbudza emocje na temat komentarza, wygłoszonego przez Joe'ego Elliota, wokalistę Def Leppard, w El Paso w 1983 roku, dotyczącego jakichś "wyszmalcowanych Meksykan" na widowni. I o tym, jak w trakcie amerykańskiego tournee Leppard w 1988 roku o mało nie odwołano jednego koncertu w Nowym Meksyku, ponieważ - tuż przed wejściem zespołu na scenę - wśród publiczności zauważono kogoś z małym pistoletem w dłoni. Koncert opóźniono o czterdzieści pięć minut, dopóki ochrona nie zlokalizowała dzieciaka i nie aresztowała go. Nie znaleziono jednak przy nim pistoletu. Zdążył się go pozbyć, zanim dopadli go ochroniarze. I to wszystko wydarzyło się po pięciu latach przepraszania za słowa, które - według Joe'ego - nie były niczym innym jak tylko kiepskim żartem, wyciągniętym z kontekstu.
"To stale ciebie dręczy - Slash zmrużył oczy. - Zmusza cię jakby do zastanowienia się nad tym, że w porządku, wolno ci mówić wszystko, jeśli odczuwasz taką potrzebę. Ale jednocześnie musisz naprawdę myśleć o tym, co mówisz. Żeby nie zostało to odebrane, no wiesz... Chodzi mi o to, że zespół wygłosił dotąd tyle różnych deklaracji, iż prawdopodobnie każdy znalazłby jakiś powód, by nas ścigać".
Znowu rozległo się głośne dzwonienie. Tym razem nie był to telefon, lecz dzwonek u drzwi. Mój zegarek wskazywał drugą czterdzieści pięć nad ranem. Przybył Izzy. Wpadł do pokoju w podrygach, jak człowiek usiłujący utrzymać kurs na polu minowym: przyklapnięta czapka opadała mu na oczy, papieros tlił się w cienkich, bladych wargach oczy i twarz miał szare jak upiór. Przyprowadził z sobą cztery czy pięć osób. Jeden z nich, Billy Squire, był gwiazdorem rockowym w latach 1983-84, kiedy to miał ostatnią przebojową płytę.
Udając, że nie dostrzega magnetofonu, Izzy obrócił się na pięcie i ruszył prosto do kuchni. Nieraz już był w tym domu, wiedział więc gdzie zakitrane są wszystkie łakocie. Slash wskazał pozostałym "gościom" - widać było, że nie zna większości z nich - schody prowadzące na dół, gdzie znajdowała się osobna kryjówka, w której - jak powiedział - mogą pić i "bawić się, dopóki nie skończy z tym gównem" [chodzi o wywiad - przyp. tłum.]. Straciwszy koncentrację, Slash wyciągnął z futerału lśniącego, wiśniowego Gibsona i stał przez chwilę tuląc go do biodra podczas gdy Izzy przyrządzał w kuchni drinki dla siebie i swoich przyjaciół.
"Masz jeszcze trochę wódki?" - zawołał Izzy.
Slash udał, że nie słyszy, i zaczął mówić o gitarze:
"To jest ładna gitara... Gibson przysłał mi ją. Ale tak jak wszystkie gitary, każę rozebrać ją i przerobić. Nie lubię takich nieskazitelnych, nowiutkich gitar. Po prostu - nie lubię" - wymamrotał, grając od niechcenia cichutko akordy na niepodłączonym sprzęcie.
"W porządku! - zawołał Izzy z kuchni. - Znalazłem..."
Slash ponownie usiadł z gitarą w ręku.
"W każdym razie Gibson robi krótką serię Slash Les Paul. Będzie wyglądać mniej więcej jak ta, tylko zrobię ją na bardziej krwistoczerwoną i dodam więcej tego czarnego żelastwa. To będzie naprawdę dobry Les Paul..."
"Tak i będzie miał na czubku fryzurę afro" - przyciął Izzy' wchodząc do pokoju z tacą pełną szklanek i butelek.
Slash zignorował go. Izzy zniknął na schodach, mamrocząc coś do siebie.
Slash opowiedział mi historię o tym, jak on i Izzy zostali poproszeni o zrobienie wywiadu z Keithem Richardsem dla jakiegoś magazynu - nie pamiętał zresztą jakiego.
"Nie wiem, o co im chodziło - wyglądał na zakłopotanego. - Nie interesowało mnie to. Z jakiegoś powodu ludzie ciągle nas z nimi - Stonesami - porównują. Mówi się nawet o tym, że my... O, rany - zaczął, ale zmienił zaraz zamiar. - Wystarczy. Niczego nie mówiłem. Zapomnij o tym, OK?"
Wzruszyłem ramionami. OK... Ale zapomnieć o czym? Patrząc wstecz jasne jest, że Slash miał na myśli propozycję, którą agencja Guns N'Roses otrzymała od The Rolling Stones, żeby wystąpić wspólnie w Los Angeles, podczas planowanego na ten rok nowego tournee Anglików po USA. Byłem zaintrygowany, ale dałem sobie spokój. Z innej części domu dochodziły odgłosy gitary i śpiewu. Izzy i Billy wyraźnie nie tracili czasu, by zawrzeć bliższą znajomość.
Slash nadstawił uszu na dobiegające z oddali dźwięki, skrzywił się, a po chwili wstał i poczłapał do kuchni, by sprawdzić, czy zostawili mu jego butelkę Jacka Danielsa. Zostawili. Wrócił z nią w ręku, usiadł i powiedział, - Dokąd? - zapytałem.
"Nie wiem... Po prostu wyrwać się stąd. Chciałbym znowu pojechać do Anglii..." Znowu? Przecież nie udało mu się pojechać tam na święta Bożego Narodzenia, o czym wspomniał podczas naszej ostatniej rozmowy.
"Tak, wiem. Ale naprawdę chciałbym tam znowu zagrać..."
Dlaczego? Cóż takiego niezwykłego jest w Anglii - w brytyjskiej publiczności?
"Powiem tak: jeśli chodzi o mnie osobiście i o Izzy'ego - mogę mówić za niego, bo wiem, że czuje to samo. No więc, jest granie w Stanach, wiesz, i jest w dechę i w ogóle. Ale jest też wyjazd tam i granie tam, i to jest zaszczyt. Brytyjska publiczność ma jajca na wierzchu. To, według mnie, jest kwintesencją tego, czym powinien być koncert rock'n'rollowy. Nic, tylko pakować graty i pruć do Anglii..."
Miał tak szczerą i poważną minę, kiedy to mówił, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Dla mnie - urodzonego w Anglii - "kwintesencja tego, czym powinien być koncert rock'n'rollowy", nie miała żadnego związku z Anglią. Wręcz przeciwnie: kojarzyła się przede wszystkim z ucieczką z tego kraju... Próbowałem to Slashowi wyjaśnić, ale nie wydawał się być przekonany.
"Nie, człowieku, poważnie... Jeśli jesteś dobry w Anglii, jeśli pojedziesz tam i będziesz dobrze przyjęty, możesz grać wszędzie na świecie. Wiesz, co mam na myśli? Fakt, że zwyciężyliśmy w dorocznych ankietach czytelników w różnych tamtejszych pismach, otworzył nam całkiem szeroko oczy na wiele spraw. Czuję, że my i tamta publiczność doskonale się nawzajem rozumiemy. A jednak ze wszystkich krajów, w których graliśmy, Anglię traktowaliśmy najbardziej po macoszemu. Nie daliśmy jej tego, na co zasługuje. Zaledwie jedno tournee dwa lata temu, które, poza kilkoma występami, odwaliliśmy - moim zdaniem a na pół gwizdka. Kiedy wyjdzie następna płyta, jesteśmy gotowi twardo postawić warunek, że najpierw zagramy w Anglii..."
Izzy pojawił się ponownie w pokoju, szukając - jak powiedział - dwunastostrunowej gitary Slasha. Znowu zadzwonił telefon. Wyłączyłem magnetofon, szykując się do wyjścia, i zastanawiałem się nad tym, co przed chwilą usłyszałem: "Kiedy wyjdzie następna płyta..." Kiedy to nastąpi? Na pewno nie dzisiejszej nocy, to było jasne. Gdy żegnałem się przy drzwiach, ostatnie słowa Slasha brzmiały: "Naprawdę nie jestem dziś w towarzyskim nastroju..."
Pojechałem z powrotem do West Hollywood, przespałem się kilka godzin, wstałem, wziąłem prysznic, zjadłem śniadanie - tym razem solidne. Potem zadzwonił telefon. To był Slash.
Była jedenasta trzydzieści rano.
"Co robisz?" - zapytał.
"Właśnie wstałem - odpowiedziałem. - A ty?"
"Och, wciąż to samo", zachichotał z głębi gardła, który to dźwięk skojarzył mi się z papierem ściernym i klejem. "Izzy i Billy wciąż siedzą u mnie i wszyscy ostro ćwiczą..."
"Myślałem, że nie jesteś w towarzyskim nastroju" - powiedziałem.
"A, cholera... " - powiedział i zmieniliśmy temat.
_________________