Richard Rorty
Postmodernistyczny liberalizm mieszczański
Skargi
na społeczną nieodpowiedzialność intelektualistek1
zazwyczaj wynikają z ich skłonności do usuwania się na ubocze, do
porzucania jednej wspólnoty na rzecz duchowej identyfikacji z inną
- na przykład z innym krajem lub inną epoką, niewidzialną Alma
Mater lub jakąś podgrupą wyobcowaną z szerszej społeczności.
Intelektualistki są w tym podobne do górników. Członkowie Związku
Pracowników Kopalń we wczesnych latach istnienia tego związku
trochę nie ufali otaczającym ich instytucjom prawnym i politycznym,
zachowując lojalność wyłącznie wobec siebie nawzajem. Pod tym
względem przypominali literacką
i
plastyczną awangardę międzywojenną.
Nie
jest jasne, dlaczego ci, którzy w ten sposób marginalizują samych
siebie, są krytykowani za społeczną nieodpowiedzialność. Nie
może być przecież odpowiedzialny w stosunku do społeczności
ktoś, kto nie uważa się za jej członka. W przeciwnym wypadku
wyrazem nieodpowiedzialności byłyby ucieczki z niewoli i podkopy
pod murem berlińskim. Gdyby ten rodzaj krytyki miał mieć sens,
musiałaby istnieć pewna wspólnota nadrzędna - czyli ludzkość
jako taka - z którą każdy musiałby się identyfikować. Do praw
takiej właśnie wspólnoty odwoływałby się człowiek porzucający
swoją rodzinę, plemię czy naród, grupy te zaś powoływałyby się
na to samo krytykując nieodpowiedzialność uciekinierów. Niektórzy
ludzie wierzą w istnienie takiej wspólnoty. Wierzą oni w istnienie
przyrodzonej ludzkiej godności, przyrodzonych ludzkich praw oraz
ahistorycznej różnicy między wymogami moralności
i
rozsądku. Nazwijmy tych ludzi "kantystami". W opozycji do
nich pozostają ludzie, którzy twierdzą, że "człowieczeństwo"
jest pojęciem raczej biologicznym niż moralnym, że ludzka godność
zawsze jest tylko pochodną godności jakiejś określonej
społeczności, i że nie jest możliwe odwołanie się do
obiektywnego miernika, który pomógłby nam ocenić względne
wartości zróżnicowanych - istniejących i postulowanych -
społeczności. Nazwijmy tych ludzi "heglistami".
Współczesna filozofia kręgu anglojęzycznego jest właściwie
trójstronnym sporem pomiędzy z jednej strony "kantystami",
którzy (jak Ronald Dworkin) pragną utrzymać ponadhistoryczne
rozróżnienie moralność - rozsądek jako podporę instytucji
i
praktyk ocalałych demokracji, z drugiej tymi, którzy (jak
postmarksowska europejska lewica filozoficzna, Roberto Unger i
Alasdair MacIntyre) pragną odrzucić te instytucje zarówno dlatego,
że opierają się one na zdezaktualizowanym systemie filozoficznym,
jak dla innych, bardziej konkretnych powodów, i wreszcie z trzeciej
strony tymi, którzy (jak Michael Oakeshott i John Dewey) pragną
zachować te instytucje, odrzucając ich tradycyjne, kantowskie
zaplecze. Dwa ostatnie stanowiska podejmują heglowską krytykę
kantowskiej koncepcji działań moralnych, uwspółcześniając albo
odrzucając resztę filozofii Hegla.
Jeżeli hegliści mają rację, wówczas nie istnieją ani ahistoryczne kryteria decydujące, kiedy porzucenie jakiejś społeczności jest, a kiedy nie jest czynem nieodpowiedzialnym, ani też kryteria decydujące, kiedy zmienić kochankę czy zawód. Według heglistów nie ma takiej rzeczy, której należy być wiernym, wyjąwszy osoby i faktyczne bądź potencjalne społeczności historyczne; uważają więc oni stosowaną przez kantystów wykładnię "odpowiedzialności społecznej" za mylącą, ponieważ na przykład w odniesieniu do Antygony sugeruje ona nie tyle konflikt pomiędzy lojalnością wobec brata i wobec Teb, albo wobec Aten i Persji w przypadku Alcybiadesa, lecz pozorny konflikt między lojalnością wobec osoby czy historycznej społeczności a lojalnością wobec czegoś "wyższego" od obu tych rzeczy. Wykładnia taka sugeruje więc, że istnieje punkt widzenia abstrahujący od każdej historycznej społeczności i rozstrzygający o prawach społeczności w opozycji do praw jednostek.
Kantyści
skłonni byliby oskarżać o brak odpowiedzialności społecznej
tych, którzy wątpią
w
istnienie takiego punktu widzenia. Dlatego też kiedy Michael Waltzer
stwierdza, że "dane społeczeństwo jest sprawiedliwe, jeśli
treść jego życia [...] odpowiada wspólnym przekonaniom jego
członków", Dworkin nazywa ten pogląd "relatywizmem".
I ripostuje: "Sprawiedliwości nie powierza się anegdocie czy
konwencji". Takich pretensji zgłaszanych przez kantystów
bronić można przy użyciu taktyki samych heglistów zauważając,
że własny obraz tego samego społeczeństwa amerykańskiego, które
Waltzer chce chwalić i ulepszać, jest ściśle związany z
kantowskim słownikiem "nieusuwalnych praw" i "godności
ludzkiej". Heglowscy obrońcy instytucji liberalnych podejmują
się bowiem - wyłącznie na gruncie solidarności - obrony
społeczeństwa, od którego tradycyjnie oczekiwano fundamentu
trwalszego niż solidarność. W swojej krytyce tradycji wiodącej od
Hegla przez Marksa do Nietzschego, tradycji obstawania przy myśleniu
o moralności raczej jako interesie historycznie uwarunkowanej
społeczności niż jako wspólnej sprawie człowieczeństwa,
kantyści często upierali się, że taki pogląd filozoficzny -
jeśli ktoś ceni liberalne praktyki
i
instytucje - jest nieodpowiedzialny. Ich krytycyzm opierał się na
założeniu, że wspomniane praktyki i instytucje nie przetrwałyby
usunięcia tradycyjnych kantowskich wsporników obejmujących
ponadkulturową i ahistoryczną wykładnię "rozumności" i
"moralności". Przeprowadzaną przez heglistów próbę
obrony instytucji i praktyk bogatych demokracji północnoatlantyckich,
obywającą się bez takich wsporników, nazwałbym
"postmoder-nistycznym liberalizmem mieszczańskim". Nazywam
go "mieszczańskim" aby podkreślić, że większość
ludzi, o których mówię, nie sprzeciwiłaby się marksistowskiemu
twierdzeniu, iż wspomniane instytucje i praktyki są w sporej części
możliwe i usprawiedliwione jedynie
w
określonych historycznych, a zwłaszcza ekonomicznych warunkach.
Liberalizm mieszczański, próbę spełnienia nadziei
północnoatlantyckiego mieszczaństwa, chciałbym przeciwstawić
liberalizmowi filozoficznemu, zbiorowi kantowskich zasad pomyślanych
jako usprawiedliwienie nas, którzy owe nadzieje żywimy. Hegliści
sądzą, że zasady te są przydatne jako podsumowanie, nie zaś jako
usprawiedliwienie wspomnianych nadziei. Używam określenia
"postmodernistyczny" w znaczeniu nadanym temu terminowi
przez Jean-Francois Lyotarda, który pisze, że nastawienie
postmodernistyczne polega na "nieufności"
w
stosunku do "metanarracji"2,
do opowieści, które opisują albo przepowiadają działania takich
jednostek, jak na przykład "ja" samo w sobie, Duch
Absolutny czy Proletariat. Metanarracje to opowieści służące
uzasadnianiu lojalności wobec określonych współczesnych
społeczności bądź uzasadnianiu prawa do zrywania z nimi, nie
będące jednak ani opowieściami historycznymi o przeszłych
działaniach tej lub innej społeczności, ani scenariuszami jej
możliwych działań przyszłych. "Postmodernistyczny liberalizm
mieszczański" - brzmi to oksymoronicznie. Jest tak (z przyczyn
lokalnych i chyba przejścio-wych) po części dlatego, że większość
ludzi rozpatrując swoje "ja" z dala od metafizyki
i
metanarracji definiuje zarazem siebie poprzez swój rozbrat z
mieszczaństwem. Po części jednakże jest tak i dlatego, że trudno
wyplątać mieszczański instytucje liberalne ze słownika, który
owe instytucje odziedziczyły po Oświeceniu - na przykład z
osiemnastowiecznego słownika praw, z którego sędziowie i prawnicy
konstytucyjni, tacy jak Dworkin muszą korzystać ex officiis.
Słownik ten został zbudowany wokół rozróżnienia moralności
i
rozsądku. Poniżej chciałbym ukazać, w jaki sposób ów słownik,
a zwłaszcza wspomniane rozróżnienie, dają się zreinterpretować
tak, aby przyniosło to pożytek nam – postmoder-nistycznym
liberałom mieszczańskim. Chciałbym zatem zasugerować, w jaki
sposób liberałowie ci mogliby przekonać nasze społeczeństwo, że
jego lojalność względem siebie samego jest dostatecznie moralna i
jako taka nie potrzebuje ahistorycznego wsparcia. Sądzę, że muszę
spróbować oczyszczenia się z zarzutów nieodpowiedzialności,
przekonując nasze społeczeństwo, że powinno być wierne wyłącznie
własnym tradycjom, niekoniecznie zaś jeszcze moralnemu prawu.
Pociągnięcie
kluczowe w omawianej reinterpretacji polega na uznaniu "ja"
moralnego, wcielenia rozumności, nie za istotę umiejącą odróżnić
własne "ja" moralne od swoich uzdolnień, interesów i
poglądów na dobro (jak potrafi to uczynić u Rawlsa postawiona
w
sytuacji pierwotnej osoba dokonująca wyboru3),
lecz za układ przekonań, pragnień i odczuć bez zaplecza - za
atrybuty pozbawione podłoża. Z punktu widzenia moralnych i
politycznych rozważań i dyskusji osoba ludzka faktycznie jest takim
układem, tak jak z punktu widzenia balistyki jest cielesnym celem, a
z punktu widzenia chemii łańcuchem molekuł. Jest układem
nieprzerwanie kontrolującym siebie na zwykły, Quine'owski sposób -
to znaczy nie poprzez odwoływanie się do kryteriów ogólnych (na
przykład "reguł sensu" czy "zasad moralnych), lecz
jedynie dzięki metodzie prób i błędów, w której komórki
przegrupowują się w zależności od presji środowiska. Według
Quine'owskiego poglądu zachowanie racjonalne to po prostu zachowanie
przystosowawcze, które z grubsza, w podobnych okolicznościach, jest
porów-nywalne z zachowaniem innych członków danej społeczności.
Irracjonalność pod względem fizycznym i etycznym to sprawa
zachowań w wyniku których jednostka porzuca jedną
z
takich społeczności albo zostaje pozbawiona członkostwa w niej. Z
pewnego punktu widzenia zachowanie adaptacyjne można całkiem
stosownie opisać jako "uczenie się", "rozstrzyganie
kalkulacyjne" bądź, "redystrybucję ładunków
elektrycznych w splocie nerwowym" , z innego zaś jako
"rozważanie" albo "wybieranie". Żaden z tych
słowników nie jest uprzywilejowany w stosunku do pozostałych. Co
odgrywa rolę "ludzkiej godności"
w
takim poglądzie na ludzkie "ja"? Odpowiedź dobrze
sformułował Michael Sandels stwierdzając, że możemy uważać
samych siebie za kantowskie podmioty, "zdolne", jak osoby
dokonujące wyboru u Rawlsa samodzielnie ukonstytuować sens "(...)
tylko kosztem tych przekonań i zasad, których moralna siła polega
częściowo na tym, że życie w zgodzie z nimi wyznacza nam
tożsamość - jako członkom tej właśnie, a nie innej rodziny,
społeczności, narodu czy ludu, jako nosicielom tej właśnie
historii, jako synom i córkom tej właśnie rewolucji, obywatelom
tej oto republiki"4.
Skłonny byłbym twierdzić, że we wspomnianej zależności tkwi
całość moralnej siły owych przekonań i zasad oraz że wszystko
inne nie ma żadnej siły moralnej. Omawiane przekonania i zasady
mają za swoje wsparcie wyłącznie dwie rzeczy: po pierwsze,
przeświadczenia, pragnienia i emocje, które stanowią dla nich
podporę, pokrywają się częściowo z przeświadczeniami,
pragnieniami i emocjami wielu innych członków grupy, z którą się
identyfikujemy podejmując moralne bądź polityczne rozważania,
oraz po drugie, to właśnie one stanowią cechy wyróżniające daną
grupę, cechy wykorzy-stywane przez nią do skonstruowania własnego
obrazu uzyskiwanego poprzez kontrastowe przeciwstawienie się innym
grupom. Znaczy to, że uwspółcześniony odpowiednik heglow-skiej
"przyrodzonej godności ludzkiej" to nic innego jak godność
grupy, z którą osoba się identyfikuje. Tak więc narody, kościoły
i ruchy społeczne błyszczą jako historyczne przykłady nie
dlatego, że odbijają promienie emitowane przez jakieś wyższe
źródło, lecz dzięki efektowi przeciwstawienia - dzięki
porównywaniu się z innymi, gorszymi społecznoś-ciami. Godność
poszczególnych osób nie jest światłem wewnętrznym, lecz
rezultatem uczestnictwa w przeciwstawianiu. W efekcie takiego poglądu
moralne usprawiedliwienie instytucji i praktyk jakiejś grupy - na
przykład współczesnego mieszczaństwa - staje się kwestią
narracji historycznych (włącznie ze scenariuszami prawdopodobnych
wydarzeń
w
jakichś nieprzewidzianych okolicznościach przyszłych), nie zaś
kwestią metanarracji filozoficznych. Podstawowym zapleczem
historiografii nie jest już filozofia, ale sztuki, służące
rozwojowi i modyfikowaniu własnego obrazu grupy - na przykład
poprzez apoteozę jej bohaterów, demonizowanie jej wrogów,
układanie dialogów dla jej członków, powtórne skupianie na czymś
jej uwagi. Kolejny rezultat polega na tym, że rozróżnienie
moralność/rozsądek występuje teraz jako rozróżnienie pomiędzy
odwołaniami do dwóch części układu, jakim jest "ja" -
części oddzielonych zamazanymi i ciągle zmiennymi granicami. Jedna
część składa się z przekonań, pragnień i emocji nakładających
się na przekonania, pragnienia i emocje większości pozostałych
członków społeczności, z którą
(dla
potrzeb autorefleksji) identyfikuje się dana osoba; kontrastują one
z przekonaniami, pragnieniami i emocjami większości członków
innych społeczności wobec których negatywnie określa się
społeczność danej osoby. Dana osoba odwołuje się raczej do
moralności niż do rozsądku, gdy odwołuje się do tej nakładającej
się, społecznej części swego "ja", do tych przekonań,
pragnień i emocji, które pozwalają jej mówić "U NAS tak się
nie postępuje". Moralność, jak stwierdził Wilfrid Sellars,
to kwestia "my intencjonalnego". Gros dylematów moralnych
pochodzi stąd, że większość z nas identyfikuje się z wieloma
rozmaitymi społecznościami, przejawiając zarazem niechęć do
marginalizowania siebie
w
stosunku do każdej z nich. Rozmaitość identyfikacji rośnie wprost
proporcjonalnie do poziomu wykształcenia, podobnie jak liczba
społeczności, z którymi dana osoba może się identyfikować,
rośnie wprost proporcjonalnie do stopnia cywilizacji.
Nasze
pluralistyczne społeczeństwo cechuje, jak słusznie zauważa
Dworkin, pewien typ wewnątrzspołecznych napięć, które jednak
rzadko udaje się rozładować poprzez odwołanie się do zasad
ogólnych, uznanych przez Dworkina za niezbędne. Dużo częściej
udaje się je rozładować poprzez odwołanie się do tego, co nazywa
on "konwencją i anegdotą".
W
najlepszym przypadku dyskurs polityczny w demokracjach jest, jak to
nazwał Wittgenstein, wymianą "przypomnień dla określonego
celu"5
- wymianą anegdot o dawnych skutkach zróżnicowanych praktyk oraz
wymianą przewidywań, co się stanie, jeśli praktyki te ulegną
albo nie ulegną zmianie. Rozważania moralne postmodernistycznego
liberała mieszczańskiego składają się zasadniczo z takiego
właśnie dyskursu omijającego formułowanie zasad ogólnych,
wyjąwszy sytuacje, które wymuszają tę szczególną taktykę - np.
układanie konstytucji albo reguł, których małe dzieci miałyby
się nauczyć na pamięć. Warto wiedzieć, że taki pogląd na
rozważania moralne i polityczne był powszechny wśród
amerykańskich intelektualistek w latach, gdy wśród amerykańskich
filozofów królował Dewey - postmodernista przed czasem - w latach,
gdy "realizm prawny" uważano za pożądany pragmatyzm, a
nie za bezpodstawny subiektywizm.
Równie przydatne będzie zastanowienie się, dlaczego wspomnianą przychylność dla anegdoty zastąpiło ponowne przywiązanie do zasad. Wyjaśnienie częściowe polega, jak sądzę, na tym, że większość amerykańskich intelektualistek w czasach Deweya w dalszym ciągu uważała swój kraj za świetlany przykład historyczny. Bez trudu z tym krajem się identyfikowały. Najpoważniejszą przyczyną utraty owej tożsamości była wojna wietnamska. Spowodowała ona, że część intelektualistek całkowicie usunęła się na margines. Inne próbowały zrehabilitować pojęcia kantowskie, aby móc powiedzieć razem z Chomskym, że wojna nie tylko sprzeniewierzyła nadzieje, potrzeby i własny obraz Ameryki, lecz również, że była niemoralna, była wojną, w którą w ogóle nie mieliśmy prawa się angażować.
Dewey uznałby takie próby samooskarżania się za bezcelowe. Początkowo mogły one pełnić pożyteczną funkcję katarktyczną, na dłuższą metę jednak ich efektem okazała się właśnie separacja intelektualistek od wspólnoty moralnych przekonań narodu, nie zaś zmiana owych przekonań. Ponadto uwspółcześniony heglizm Deweya ma w porównaniu z uwspółcześ-nionym kantyzmem więcej wspólnego z systemami przekonań tych społeczności, z którymi my, bogate północnoamerykańskie mieszczaństwo, powinniśmy rozmawiać. Tak więc powrót do Deweyowskiego poglądu zapewniłby nam lepszą pozycję w prowadzeniu wszelkich rozmów z innymi narodami, zapewniając zarazem lepszą pozycję amerykańskim intelektu-alistkom w rozmowach z ich współrodakami.
Na
zakończenie chciałbym rozważyć dwie wątpliwości dotyczące
mojego wywodu. Pierwsza wyraża się w tym, że, jak mi się wydaje,
odnalezione w lesie zabłąkane dziecko, ocalałe
z
rzezi narodu, któremu zburzono świątynie i spalono księgi, nie ma
udziału w ludzkiej godności. Tak jest w istocie, jednak nie wynika
stąd, że owo dziecko można potraktować jak zwierzę. Należy
bowiem do tradycji naszej społeczności, aby obcą istotę,
całkowicie odartą
z
godności, wziąć pod opiekę, przyodziać w godność. Ten
judeo-chrześcijański element naszej tradycji z wdzięcznością
przywołują tacy ateiści jak ja, gotowi pozwolić, by różnice na
przykład między kantystami i heglistami zachowały charakter
"wyłącznie filozoficzny". Istnienie praw ludzkich, w
sensie omawianym w tych metaetycznych rozważaniach, ma dla sposobu,
w jaki potraktujemy owo dziecko, równie wielkie bądź równie małe
znaczenie jak pytanie o istnienie Boga. Sądzę, że obie kwestie
mają równie małe znaczenie.
Zastrzeżenie
drugie mówi, że to, co nazwałem "postmodernizmem",
lepiej nazwać "relatywizmem", a relatywizm sam się znosi.
To prawda, relatywizm jest wewnętrznie sprzeczny, jednak istnieje
różnica między stwierdzeniem, że wszystkie społeczności są
równie dobre, i stwierdzeniem, że musimy przemyśleć od środka
układy, które współtworzymy, społeczności, z którymi aktualnie
się utożsamiamy. Jeżeli postmodernizm jest relatywistyczny, to w
tym samym stopniu co sugestia Hilary'ego Putnama, byśmy przestali
dążyć do osiągnięcia "Boskiego punktu widzenia" i
uświadomili sobie, że na stworzenie "bardziej racjonalnej
koncepcji racjonalności albo lepszej koncepcji moralności możemy
mieć nadzieję jedynie wtedy, gdy będziemy poruszać się w
granicach naszej tradycji"6.
Pogląd, że wszystkie tradycje są równie racjonalne i moralne,
mogłaby wyznawać jedynie jakaś Bóg, która nie odczuwa potrzeby
stosowania kategorii "racjonalny" czy "moralny"
(wystarczy, że je wzmiankuje), ponieważ nie odczuwa potrzeby
dociekania czy rozważań czegokolwiek. Istota taka uciekłaby od
historii i rozmów w kontemplację
i
metanarrację. Oskarżanie postmodernizmu o relatywizm jest próbą
wmówienia postmodeniście,
że posługuje się metanarracją. Próba ta się powiedzie, gdy
utożsamimy "zajmowanie stanowiska filozoficznego" z
posiadaniem dyspozycyjnej metanarracji. Jeśli uprzemy się przy
takiej definicji "filozofii wówczas postmodernizm okaże się
postfilozo-ficzny.
Lepiej jednak zmienić tę definicję7.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------
1. Rorty używa zamiennie (i nie bez ironicznej intencji) form żeńskich i męskich: "intelektualistka", "liberał", "jakaś Bóg", "heglista". Spełnia w ten sposób wprowadzony przez feministów (obowiązujący w tekstach pisanych przez intelektualistki) obyczaj stosowania w funkcji podmiotu bezosobowego (nazwy wykonawcy czynności bądź nosiciela cech) form żeńskich i męskich (przyp. tłumacza).
2.
Zobacz J-F. Lyotard, Kondycja postmodernistyczna, przeł. Anna
Taborska. "Literatura na Świecie" 8/9 (1988), s. 280-281:
"[nauka], jako że nie ogranicza się do wyrażania użytecznych
prawidłowości
i
[jako] że szuka prawdy, musi uprawomacniać swoje reguły gry.
Prowadzi więc na temat swojego statusu dyskurs uprawomacniający,
zwany filozofią. Jeśli ten metadyskurs odwołuje się wprost do
którejś z wielkich metanarracji, takich jak dialektyka Ducha,
hermeneutyka znaczenia, wyzwalanie się podmiotu myślącego lub
działającego, tworzenie bogactw, wówczas naukę, która odwołuje
się do nich, aby siebie uprawomocnić, będziemy nazywali
modernistyczną. [...] Przesadnie upraszczając, uważa się za
postmodernistyczną nieufność w stosunku do metanarracji"
(przyp. tłumacza)
3.Rorty
nawiązuje tu do tworzonej przez Johna Rawlsa "sytuacji
pierwotnej", czyli (wolnej od poznawczych i etycznych zakłóceń)
sytuacji, w której osoby dokonują wyboru pomiędzy różnymi
teoriami sprawiedliwości - zobacz J. Rawls, Teoria sprawiedliwości,
przeł. M. Panufnik, J. Pasek,
A
Romaniuk, Warszawa 1994, rozdział III: Sytuacja pierwotna, zwłaszcza
s. 172 n. (przyp. tłumacza)
4.M. Sandels, Liberalism and the Limits of Justice, New York 1982, s. 179. Znakomita książka Sandelsa po mistrzowsku dowodzi, że Rawls nie może uwspółcześnić Kanta i zarazem zachować metaetyczny autorytet kantowskiego "rozumu praktycznego".
5.L. Wittgenstein, Dociekania filozoficzne, przeł. B. Wolniewicz, Warszawa 1972, s. 127.
6.H. Putnam, Reason, Truth and History, New York 1981, s. 216.
7.Redefinicję taką omawiam we wstępie do Cosequences of Pragmatism, Minneapolis 1982.