TAJEMNICE NAUKI
Z tej serii ukazały się następujące pozycje
Hugh Aldersey-Williams NAJPIĘKNIEJSZA MOLEKUŁA
Frank Ashall PRZEŁOMOWE ODKRYCIA
Austen Atkinson CEL - ZIEMIA
John D Barrow WSZECHŚWIAT A SZTUKA
Adrian Berry NASTĘPNE 500 LAT
William james Burroughs POGODA CZY FATUM
A. G. CaiRNs-Smith EWOLUCJA UMYSŁU
Clark R. Chapman, David MoRRIson KATAKLIZMY W HISTORII WSZECHŚWIATA
T. Colborn, D. Dumanoski. j. P. Myers NASZA SKRADZIONA PRZYSZŁOŚĆ
A. k. Dewney UCZNIOWIE CZARNOkSIĘŻNIkA
R.
G.A. Dolby NIEPEWNOŚĆ WIEDZY
Cesare Emiliani WSZECHŚWIAT ZIEMIA-ŻYCIE
Timothy Ferris SKARBY ASTRONOMII
SKARBY FIZYKI
SKARBY MATEMATYKI
Brian j. Ford CZUJĄCE ISTOTY
Gordon Fraser ANTYMATERIA
Paul Halpern ŁOWCY PLANET
Albert A Harrrison KONTAKT
Stephen HawkING I INNI PRZEWIDYWANIE PRZYSZŁOŚCI
T.A. Heppenheimer PODBÓJ KOSMOSU
T. HeY, P. Walters ZWIERCIADŁO EINSTEINA
John Malone NIEROZWIĄZANE ZAGADKI NAUkI
Jack Meadows WIElCY UCZENI
Charles Murray SUPERKOMPUTER
Jayant V. Narlikar LŻEJSZA STRONA GRAWITACJI
T. Padmanabhan GDY MINĘŁY PIERWSZE TRZY MINUTY
BarrY Parker KOSMICZNE PODRÓŻE W CZASIE
CLIFford A. PickoVer CZARNE DZIURY
CZAS
ISTOTY POZAZIEMSKIE A WSPÓŁCZESNA NAUKA
John PolkINghorne Poza nauką
Hugh Price STRZAŁKA CZASU I PUNKT ARCHIMEDESA
Michael J. Reiss, Roger Straughan POPRAWIANIE NATURY
Brian Sykes SIEDEM MATEK EUROPY
Ken Richardson FENOMEN ZWANY INTELIGENCJĄ
Charles Seife ZERO - NIEBEZPIECZNA IDEA
Lee Smolin ŻYCIE WSZECHŚWIATA
Edward Speyer SPADKOBIERCY NEWTONA
Nathan Spielberg, Byron D. Anderson FIZYKA, SIEDEM TEORII
KTÓRE WSTRZĄSNĘŁY ŚWIATEM
Sherman K. Stein POTĘGA LICZB
John G. Taylor KIEDY ZACZĄŁ SIĘ CZAS
James Trefil CZY JESTEŚMY NIEPOWTARZALNI
Keith Tutt W POSZUKIWANIU NIEOGRANICZONEJ ENERGII
James D. Watson DNA PASJĄ MOJEGO ŻYCIA
J. Craig Wheeler KOSMICZNE KATASTROFY
Ernest Zebrowski NIESPOKOJNA PLANETA
TAJEMNICE NAUKI
BRYAN SYKES
SIEDEM MATEK
EUROPY
Przekład
Krzysztof Kurek
AMBER
Tytuł oryginału
SEVEN DAUGHTERS OF EVE
Konsultant
KAROL SABATH
PAŃSTWOWY INSTYTUT PALEOBIOLOGICZNY. MUZEUM EWOLUCJI
Redaktor serii
ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna
JOLANTA RUDZIŃSKA
Redakcja techniczna
ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
BARBARA CYWIŃSKA
ELŻBIETA SZELEST
Ilustracja na obwolucie
KAREN K. FREDRICKSON
Opracowanie graficzne obwoluty
STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu
http://www.amber.sm.pl
Copyright Professor Bryan Sykes 2001.
Cover image Sacred Remembering Medicine Wheel (wall piece)
by Arachne/Karen K. Fredrickson.
(Luna Art) (at Hawkdancing.net
For the Polish edition
Copyright 2001 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-0160-8
Mojej matce
Maksymalny zasięg
pokrywy lodowcowej
Terytoria siedmiu córek
Linia brzegowa przy
najniższym poziomie morza
podczas ostatniego
zlodowacenia około
18 000-20 000 lat temu
rodów Edenu:
naszych przodków
Spis treści
Prolog 11
1. Krewna „człowieka z lodowca" odnaleziona w Dorset 13
2. Co to jest DNA i jaką spełnia funkcję? 27
3. Od grup krwi do genów 34
4. Niezwykły posłaniec 49
5. Car i ja 57
6. Zagadka Pacyfiku 68
7. Najwięksi podróżnicy 81
8. Pierwsi Europejczycy 90
9. Ostatni neandertalczyk 96
10. Myśliwi i rolnicy 107
11. Wcale nam nie do śmiechu 118
9
12. „Człowiek z Cheddar zdradza swoje sekrety 134
13. Adam przyłącza się do drużyny 146
14. Siedem córek 153
15. Ursula 158
16. Kenia 166
17. Helena 172
18. Velda 181
19. Tara 187
20. Katrine 193
21.Jasmine 199
22. Świat 206
23. Poczucie tożsamości 217
Indeks 225
Podziękowania 230
10
Prolog
Skąd pochodzimy?
Jak często zadajemy sobie to pytanie? Zwykle znamy naszych rodziców,
a często dziadków, ale dla większości z nas ślad wiodący dalej w przeszłość
zaciera się w niepamięci. Jednak wszyscy nosimy przekaz od naszych przod-
ków w każdej komórce ciała. To nasz DNA, materiał genetyczny przekazy-
wany z pokolenia na pokolenie. Jest w nim zapisana nie tylko nasza osobni-
cza historia, ale także dzieje całej ludzkości. Za pomocąnajnowszych technik
genetycznych można dziś ujawnić te dzieje. W końcu jesteśmy w stanie roz-
począć rozszyfrowywanie tego przekazu od naszych przodków. DNA nie blak-
nie jak starożytny pergamin ani nie rdzewieje w ziemi jak miecz dawno zmar-
łego wojownika. Nie ulega erozji wskutek działania wiatru i deszczu, nie
obraca się w gruz po pożarze lub trzęsieniu ziemi. Jest niczym podróżnik
z antycznej krainy, który mieszka w nas.
Książka ta opisuje historię świata ujawnioną dzięki genetyce. Ukazuje,
w jaki sposób dzieje naszego gatunku, Homo sapiens, są zapisane w genach,
zdradzających informacje o naszym pochodzeniu przeniesione z zamierzchłej
przeszłości, której nie sięgająjakiekolwiek pisemne przekazy lub kamienne
inskrypcje. Geny opowiadają historię zaczynającą się ponad 100 000 lat temu,
której ostatnie rozdziały są ukryte w komórkach ciała każdego człowieka.
Jest to również moja własna opowieść. Jako naukowiec miałem szczę-
ście znaleźć się w odpowiednim miejscu i czasie, by wziąć udział w tej nie-
zwykłej wyprawie w przeszłość, którą umożliwiła współczesna genetyka.
Odkryłem DNA w szkieletach liczących tysiące lat i znalazłem dokładnie te
11
same geny u swoich przyjaciół. Odkryłem też, ku własnemu zdumieniu, że
wszyscy jesteśmy połączeni poprzez nasze matki z zaledwie garstką kobiet
żyjących dziesiątki tysięcy lat temu.
Na kolejnych stronach poprowadzę czytelników pełną ekscytacji oraz
frustracji drogą pionierskich badań, które doprowadziły do tych odkryć. Po-
każę, co tak naprawdę dzieje się w laboratoriach genetycznych, a czytelnicy
przekonają się, że również tutaj, jak na każdej drodze życia, doświadcza się
wzlotów i upadków oraz napotyka prawdziwych bohaterów i czarne charak-
tery.
12
1. Krewna „człowieka z lodowca"
odnaleziona w Dorset
W czwartek 19 września 1991 roku Erika i Helmut Simonowie, dwoje
doświadczonych amatorów wspinaczki wysokogórskiej z Norymbergi
w Niemczech, kończyło właśnie wakacyjną wyprawę we włoskie Alpy. Po-
przedniej nocy urządzili sobie nieplanowany postój w górskiej chacie. Zamie-
rzali zejść do samochodu następnego ranka, ale pogoda była tak wspaniała, że
postanowili spędzić kolejny dzień na wspinaczce na mierzący 3516 metrów
szczyt Finallspitze. W drodze powrotnej do chaty, gdzie zostawili plecaki, zbo-
czyli nieco z wyznaczonej ścieżki, wchodząc w wąwóz częściowo wypełniony
topniejącym lodem. Spod warstwy lodu wystawało nagie ludzkie ciało.
Takie znaleziska, choć makabryczne, nie należą do rzadkości w wyso-
kich Alpach. Simonowie uznali, że to zwłoki jakiegoś alpinisty, który wpadł
w szczelinę w pokrywie lodowej kilka lub kilkanaście lat wcześniej. Następ-
nego dnia miejsce odwiedziło dwoje innych miłośników wspinaczki, których
uwagę zwrócił osobliwy kształt czekana leżącego obok zwłok. Sądząc po
wyglądzie sprzętu, wypadek musiał wydarzyć się wiele lat temu. Zawiado-
miono policję i po sprawdzeniu rejestrów zaginionych alpinistów początko-
wo uznano, że są to zwłoki Carla Capsoniego, nauczyciela muzyki z Werony,
który zaginął w tym rejonie w 1941 roku. Dopiero kilka dni później zaczęto
podejrzewać, że wypadek wcale nie wydarzył się w czasach współczesnych.
Narzędzie znalezione obok ciała zupełnie nie przypominało alpinistycznego
czekana. Wyglądało raczej jak prehistoryczny topór. Nieopodal natrafiono
na pojemnik wykonany z brzozowej kory. Powoli zaczęto sobie uświada-
miać, że zwłoki nie miały kilkudziesięciu czy kilkuset lat, lecz tysiące. Wkrótce
13
okazało się, że jest to znalezisko archeologiczne o międzynarodowym zna-
czeniu.
Wysuszone i pomarszczone szczątki „człowieka z lodowca", jak nieba-
wem nazwano mężczyznę, zabrano do Institute of Forensic Medicine (insty-
tutu medycyny sądowej) w Innsbrucku, w Austrii, gdzie zakonserwowano je
w lodzie. W tym samym czasie zbierano międzynarodowy zespół ekspertów
w celu przeprowadzenia drobiazgowych badań unikatowego znaleziska. Po-
nieważ mój zespół badawczy z Oksfordu jako pierwszy na świecie wykrył
ślady DNA w starożytnych ludzkich kościach, poproszono mnie o sprawdze-
nie, czy można uzyskać jakieś próbki DNA ze zwłok „człowieka z lodowca".
Nieprzeparta pokusa wzięcia udziału w tych ekscytujących badaniach osta-
tecznie sprawiła, że porzuciłem karierę dyplomowanego specjalisty z zakre-
su medycyny genetycznej na rzecz całkowicie nowej dziedziny nauki, którą
część moich kolegów postrzega jako dziwaczną, ekscentryczną rozrywkę bez
żadnego wyraźnego zastosowania i bez przyszłości.
Datowanie metodą radiowęglową- mierzenie stopnia rozpadu śladowych
ilości naturalnie radioaktywnych atomów węgla w szczątkach — potwierdziło
niezwykle stare pochodzenie „człowieka z lodowca'', określając jego wiek na
od 5000 do 5350 lat. Mimo że nigdy jeszcze nie pracowałem z tak starymi
szczątkami ludzkimi, byłem dobrej myśli i wierzyłem, że istnieje spora szansa
na sukces, ponieważ ciało spoczywało zamrożone głęboko w lodzie, z dala od
niszczycielskiego działania wody i tlenu, które powoli, ale nieuchronnie nisz-
czą DNA. Materiał, nad którym mieliśmy pracować, mieścił się w niedużym,
zakręcanym słoju, takim jakie stosuje się do przechowywania okazów w for-
malinie. Wyglądało to nieciekawie: brzydka, szara papka. Kiedy razem z Mar-
tinem Richardsem, moim ówczesnym asystentem, otworzyliśmy słój i zaczęli-
śmy przeglądać zawartość za pomocą pincety, okazało się, że jest to mieszanina
fragmentów skóry i kości. Nie dostrzegliśmy jednak widocznych oznak rozkła-
du, więc z optymizmem, a nawet entuzjazmem zabraliśmy się do pracy. Już
w laboratorium w Oksfordzie, kiedy małe fragmenty kości poddaliśmy proce-
sowi ekstrakcji, który dowiódł swej skuteczności podczas badań innych sta-
rych próbek organicznych, uzyskaliśmy bardzo duże ilości DNA.
We właściwym czasie opublikowaliśmy nasze odkrycia w „Science", naj-
ważniejszym amerykańskim magazynie naukowym. Szczerze mówiąc, najbar-
dziej niezwykłym wynikiem naszych badań nie było wcale to, że wyekstraho-
waliśmy DNA z ciała „człowieka z lodowca" - w ty m czasie była to już rutynowa
procedura- lecz to, że uzyskaliśmy identyczną sekwencję DNA jak niezależny
zespół badawczy z Monachium. Oba zespoły wykazały, że DNA miało pocho-
dzenie europejskie, dzięki odnalezieniu takiej samej sekwencji w próbkach DNA
14
pobranych od żyjących Europejczyków. Można by pomyśleć, że to nic dziwne-
go, ale wcześniej liczono się poważnie z możliwością popełnienia zręcznego
oszustwa, które miałoby polegać na tym, że południowoamerykańską mumię
przetransportowano helikopterem w Alpy i podrzucono w warstwie lodu. Chłód
i niska wilgotność powietrza na pustyni Atakama w południowym Peru i pół-
nocnym Chile sprawiły, że zachowały się tam setki zmumifikowanych, kom-
pletnych ciał zagrzebanych w płytkich grobach. Zdeterminowanemu oszusto-
wi nie byłoby trudno zdobyć jedno z tych ciał. W Europie warunki klimatyczne,
a zwłaszcza duża wilgotność, powodują bardzo szybki rozkład ciała, co spra-
wią że pozostaje jedynie szkielet, więc jeśli byłoby to oszustwo, zwłoki musia-
łyby pochodzić z innej części świata, najprawdopodobniej z Ameryki Połu-
dniowej. Taka podejrzliwość może się wydawać zbyt daleko posunięta, ale
podobnych wymyślnych mistyfikacji dopuszczano się już wcześniej. Wystar-
czy wspomnieć o „człowieku z Piltdown". To głośne znalezisko „odkryto"
w 1912 roku w żwirowni w Sussex, w Anglii. Osobnik ten miał małpią dolną
szczękę oraz ludzką czaszkę i został rozsławiony jako długo poszukiwane bra-
kujące ogniwo pomiędzy człowiekiem a małpą człekokształtną - jak goryl,
szympans i orangutan. Dopiero w 1953 roku ujawniono, że była to mistyfika-
cja, gdy analiza radiowęglowa, ta sama metoda datowania, którą później wy-
korzystano do oszacowania ..człowieka z lodowca", dowiodła bez cienia wąt-
pliwości, iż czaszka „człowieka z Piltdown" pochodzi z czasów współczesnych.
Oszust, którego nie udało się dotąd zidentyfikować, po prostu połączył żuchwę
orangutana z ludzką czaszką, a następnie całość poddał obróbce chemicznej,
żeby wyglądała na starszą niż była w rzeczywistości. Pamięć o tej mistyfikacji
jest żywa do dziś, więc pomysł, że „człowiek z lodowca" może być oszustwem
przyszedł nam wszystkim do głowy.
Po publikacji naszego artykułu o „człowieku z lodowca" prasa rozpoczęła
własne śledztwo i wkrótce musiałem wielokrotnie wyjaśniać, w jaki sposób
dowiedliśmy europejskiego pochodzenia tego osobnika. Gdyby była to misty-
fikacja, badania DNA wykazałyby to niezbicie. Najbardziej zgodne z próbka-
mi uzyskanymi ze zwłok byłyby próbki pobrane od mieszkańców Ameryki
Południowej, a nie od Europejczyków. Ale dopiero Lois Rogers z „Sunday
Times" zadała kluczowe pytanie.
- Mówisz, że znaleźliście takie samo DNA u współczesnych Europej-
czyków. A kto to właściwie jest? - zapytała mnie takim tonem, jak gdyby
spodziewała się, że natychmiast udzielę jej odpowiedzi.
- Jak to. kto to jest? Materiał do badań pochodził z naszego zbioru pró-
bek DNA z całej Europy.
— Tak, ale kim są ci ludzie? - nalegała Lois.
15
- Nie mam pojęcia. Informacje dotyczące dawców przechowujemy w od-
dzielnej bazie danych, a poza tym, pobierając próbki, zawsze zapewniamy
o ich anonimowości.
Po zakończeniu rozmowy z Lois włączyłem komputer, żeby sprawdzić,
w których próbkach wykryliśmy genetyczną zgodność z DNA „człowieka
z lodowca". Jedną z nich określono symbolem LAB 2803, a prefiks „LAB"
oznaczał, że pochodziła ona albo od kogoś pracującego w laboratorium, albo
od gościa lub znajomego. Kiedy porównałem symbol z bazą danych zawiera-
jącą nazwiska ochotników, nie mogłem uwierzyć w moje szczęście. Pod sym-
bolem LAB 2803 kryła się Marie Moseley - miała ona DNA takie samo jak
„człowiek z lodowca". Mogło to oznaczać tylko jedno. Marie była krewną
„człowieka z lodowca". Z przyczyn, które szczegółowo wyjaśnię w dalszej
części książki, musiała istnieć nierozerwalna, genetyczna więź pomiędzy
Marie i matką „człowieka z lodowca", sięgająca pięciu tysięcy lat wstecz
i wiernie zapisana w DNA.
Marie to moja znajoma Irlandka, konsultantka do spraw zarządzania,
mieszkająca niedaleko Bournemouth, w hrabstwie Dorset, w południowej
Anglii. Choć nie była naukowcem, cechowała ją niezaspokojona ciekawość
w kwestiach genetyki i dwa lata wcześniej ofiarowała nam „dla dobra nauki"
kilka pasemek swoich długich, rudych włosów. Marie jest osobą komunika-
tywną, otwartą i dowcipną, byłem więc pewien, że doskonale zniesie popu-
larność. Gdy zadzwoniłem do niej i zapytałem, czy nie miałaby nic przeciw-
ko temu, żebym podał jej nazwisko „Sunday Times", zgodziła się natychmiast,
więc w następnym wydaniu gazety pojawił się artykuł pod nagłówkiem Ice-
mcm 's relative found in Dorset (Krewna „człowieka z lodowca" odnaleziona
w Dorset).
Przez kilka tygodni od tej publikacji Marie cieszyła się międzynarodo-
wym rozgłosem wszystkich nagłówków prasowych, które pojawiły się
później, najbardziej spodobał mi się ten zamieszczony w gazecie „Irish Times".
Reporter zapytał Marie, czy pozostało jej coś po jej słynnym przodku. To
zadziwiające, ale wyznała mu, że nie, więc w gazecie pojawił się tekst zaty-
tułowany: Iceman loves one of our own destitute in Bournemouth („Czło-
wiek z lodowca pozostawił krewną w Bournemouth bez środków do życia).
Jedną z najdziwniejszych i z początku najbardziej zaskakujących rzeczy
w całej tej opowieści (i jednocześnie przyczyną, dla której ją tu zamiesz-
czam) było to, że Marie zaczęła coś czuć do „człowieka z lodowca". Ogląda-
ła fotografie pokazujące jak był transportowany z lodowca do lodówki
w nowoczesnej kostnicy, jak poddawano go drobiazgowym oględzinom, jak
odcinano kawałki jego ciała. Dla niej nie był on już anonimowym kuriozum,
16
którego zdjęcia pojawiały się w prasie i telewizji. Zaczęła myśleć o nim jak
o prawdziwej osobie i swoim krewnym -zresztąbył nim rzeczywiście.
Zafascynowała mnie ta niezwykła więź, jaką Marie odczuwała z „człowie-
kiem z lodowca". Przyszło mi do głowy, że jeśli jest ona genetycznie powią-
zana z kimś nieżyjącym od tak dawna, że nie mogły zachować się o nim
żadne zapisy, to właściwie każdy z nas może mieć takiego przodka. Być może
musimy tylko rozejrzeć się wokół siebie i przyjrzeć ludziom dziś żyjącym, by
rozwikłać tajemnice przeszłości. Większość moich znajomych archeologów
uznała ten pomysł za całkowicie absurdalny. Wpojono im przekonanie, że
przeszłość można zrozumieć tylko poprzez badania przeszłości; współcześni
ludzie ich nie interesowali. Mimo to byłem pewien, że jeśli dziedziczymy
nienaruszony DNA przez setki pokoleń na przestrzeni tysięcy lat, tak jak
w przypadku Marie i „człowieka z lodowca", to osoby współcześnie żyjące
są równie wiarygodnymi świadkami przeszłych wydarzeń jak jakiś sztylet
z brązu lub fragment ceramiki.
Rozszerzenie moich badań na ludzi współczesnych wydało mi się spra-
wą o kluczowym znaczeniu. Dopiero po dokładniejszym poznaniu DNA ży-
jących osób mogłem mieć nadzieję, że umieszczę rezultaty badań ludzkich
szczątków we właściwym kontekście. Postanowiłem więc dowiedzieć się jak
najwięcej o DNA współczesnych Europejczyków oraz mieszkańców innych
części świata, wiedząc, że cokolwiek odkryję, będzie to bezpośredni przekaz
od naszych przodków. Przeszłość jest w każdym z nas.
Moje trwające 10 lat badania wykazały, że prawie każdy Europejczyk
może znaleźć w sobie ślady nienaruszonej genetycznej więzi - takiej samej
jak łącząca Marie i „człowieka z lodowca" - prowadzącej w zamierzchłą
przeszłość, do jednej z zaledwie siedmiu kobiet. Kobiety te są bezpośrednim i
przodkami ze strony matki dosłownie wszystkich z 650 000 000 Europejczy-
ków. Gdy tylko nadałem im imiona - Ursula, Xenia, Helena, Yelda, Tara,
Katrine i Jasmine - nagle ożyły. Książka ta opowiada o tym, jak doszedłem
do tak niezwykłej konkluzji oraz co wiemy o życiu tych siedmiu kobiet.
Wiem, że jestem potomkiem Tary, i pragnę dowiedzieć się czegoś więcej
o niej i jej życiu. Czuję, że mam z nią coś wspólnego, coś więcej niż z pozosta-
łymi kobietami. Dzięki metodom, które objaśnię później, byłem w stanie osza-
cować w przybliżeniu, kiedy i gdzie żyły te kobiety. Ustaliłem, że Tara żyła
w północnych Włoszech około 17 000 lat temu. Europa znajdowała się w suro-
wym uścisku ostatniej epoki lodowcowej, a jedyne części kontynentu, w któ-
rych mogli żyć ludzie, leżały na dalekim południu. W tym okresie wzgórza
Toskanii wyglądały zupełnie inaczej. Nie rosły tam winorośle ani barwne pną-
cza tropikalne ozdabiające dziś wiejskie domostwa. Zbocza gór pokrywały gęste
17
lasy sosnowe i brzozowe. W strumieniach roiło się od troci i raków, co poma-
gało Tarze utrzymać rodzinę i nasycić głód, kiedy mężczyznom nie powiodło
się polowanie na jelenia lub dzika. Gdy zlodowacenie zaczęło ustępować, dzieci
Tary przemieściły się wzdłuż wybrzeża do Francji i dołączyły do wielkiej gro-
mady łowców, którzy śladem zwierzyny przemierzyli tundrę pokrywającą pół-
nocną Europę. W końcu suchą nogą przekroczyły miejsce, które później miało
stać się kanałem La Manche, i dotarły do Irlandii - imię Tara pochodzi od
starożytnego celtyckiego królestwa z tamtych terenów.
Wkrótce po opublikowaniu wyników moich badań wiadomości o sied-
miu matkach ludzkości zaczęły pojawiać się w prasie i telewizji na całym
świecie. Dziennikarze i redaktorzy graficzni wysilali wyobraźnię, by znaleźć
odpowiedniki tych kobiet wśród osób współczesnych: Brigitte Bardot stała
się wcieleniem Heleny, Maria Callas stała się Ursulą, modelkę Yasmine Le
Bon powiązano - oczywiście - z Jasmine, Jennifer Lopez stała się Yeldą. Tak
wiele osób dzwoniło do nas, żeby dowiedzieć się, z którą z kobiet są spo-
krewnieni, że musieliśmy uruchomić stronę internetową, by uporać się z set-
kami pytań. Natrafiliśmy na kwestię o fundamentalnym znaczeniu, którą do-
piero zaczynaliśmy rozumieć.
Książka ta opowiada o wydarzeniach towarzyszących tym odkryciom oraz
o ich implikacjach dla nas wszystkich, nie tylko w Europie, ale na całym świe-
cie. Jest to opowieść o naszym wspólnym dziedzictwie i wspólnych przodkach.
Przenosi nas z Bałkanów w okresie I wojny światowej na odległe wyspy połu-
dniowego Pacyfiku, ze współczesności w okres początków rolnictwa i dalej
w przeszłość, do naszych odległych przodków polujących razem z neandertal-
czykami. To zdumiewające, że wszyscy nosimy tę historię w naszych genach,
sekwencjach DNA, które odziedziczyliśmy dosłownie niezmienione po naszych
przodkach, niebędących już jakimiś abstrakcyjnymi postaciami, ale ludźmi
z krwi i kości, którzy żyli w zupełnie innych warunkach niż my i którzy prze-
trwali i wychowali dzieci. Nasze geny tam były. Przybyły do nas, pokonując
tysiąclecia. Podróżowały przez ziemie i morza, góry i lasy. Wszyscy, od najpo-
tężniejszych do najsłabszych, od bajecznie bogatych do rozpaczliwie biednych,
nosimy w komórkach naszego ciała to, co ocalało z tamtych fantastycznych
podróży - nasze geny. Naprawdę powinniśmy być z nich dumni.
Moja część tej historii rozpoczyna się w Institute of Molecular Medicine
w Oksfordzie, gdzie jestem profesorem genetyki. Instytut jest częścią Uniwer-
sytetu Oksfordzkiego, choć położony jest poza jego terenem, a charakterem
odbiega od zamkniętego, klasztornego świata college"ów. Jest pełen lekarzy
i naukowców pracujących nad medycznym zastosowaniem nowych technolo-
gii z dziedziny genetyki i biologii molekularnej. Działają tu immunolodzy
18
próbujący opracować szczepionkę przeciwko AIDS, onkolodzy pracujący nad
tym, jak zniszczyć nowotwory, odcinając im dopływ krwi, hematolodzy usiłu-
jący leczyć dziedziczne anemie, corocznie czyniące inwalidami lub zabijające
miliony osób w rozwijającym się świecie, mikrobiolodzy dociekający sekre-
tów zapalenia opon mózgowych i wielu innych specjalistów. To niezwykle eks-
cytujące miejsce pracy. Jestem zatrudniony w instytucie, ponieważ pracowa-
łem nad dziedzicznymi chorobami szkieletu, a zwłaszcza okropnym schorzeniem
o nazwie osteogenesis imperfecta, potocznie znanym jako kruchość kości. Nie-
mowlęta rodzące się z najostrzejszą postacią tej choroby niekiedy mają tak
słabe kości, że kiedy biorą pierwszy oddech, wszystkie żebra pękają, wskutek
czego maluchy duszą się i umierają. Badaliśmy przyczynę tego strasznego scho-
rzenia i stwierdziliśmy, że powodują je drobne zmiany w genach kolagenu.
Kolagen to najważniejsze i najliczniej występujące białko w kościach, które
zapewnia im wytrzymałość, podobnie jak stalowe pręty wzmacniają zbrojony
beton. Naturalnie kości są kruche, jeśli kolagen nie spełnia swojej funkcji wsku-
tek wady genetycznej. Badania miały między innymi wykryć, w jaki sposób
kolagen i jego geny są zróżnicowane w całej populacji - to właśnie dzięki tej
pracy w 1986 roku poznałem Roberta Hedgesa.
Kieruje on oksfordzkim laboratorium, w którym prowadzi się datowanie
radiowęglowe znalezisk archeologicznych. Zastanawiał się nad tym, jak uzy-
skać więcej informacji z kości, które trafiają do jego laboratorium, niezależ-
nie od określania ich wieku metodąradiowęglową. Kolagen to główne białko
nie tylko w żywych, ale również w martwych kościach i to właśnie węgiel
zawarty w resztkach kolagenu jest wykorzystywany do ich datowania. Ro-
bert zastanawiał się, czy w ocalałych fragmentach starego kolagenu znajduje
się jakaś informacja genetyczna, więc wspólnie opracowaliśmy projekt ba-
dawczy. Kolagen, będąc białkiem, zbudowany jest z podjednostek nazywa-
nych aminokwasami, ułożonych w określonej kolejności. Jak przekonamy
się w następnym rozdziale, sekwencja aminokwasów w kolagenie i wszyst-
kich innych białkach jest wyznaczana przez sekwencję DNA ich genów. Li-
czyliśmy na to, że odkryjemy sekwencję DNA pradawnych genów kolagenu
pośrednio poprzez ustalenie porządku aminokwasów we fragmentach białka,
które zachowało się w starych kościach. Kilkakrotnie dawaliśmy ogłoszenie,
że szukamy asystentów, ale nadaremnie. Spodziewaliśmy się zalewu podań
o stałą posadę w laboratorium genetycznym, a brak zainteresowania przypi-
sywaliśmy niezwykłemu charakterowi projektu. Ku naszemu rozczarowaniu,
niewielu naukowców chciało porzucić główny nurt badań naukowych u pro-
gu swojej kariery. Dla nas brak chętnych do pracy oznaczał, że będziemy
musieli przesunąć rozpoczęcie projektu o rok. Choć odczuwaliśmy wówczas
19
frustrację, zwłoka okazała się pożyteczna, ponieważ zanim projekt ruszył,
dotarły do nas wieści o nowym wynalazku. Pewien amerykański naukowiec
z Kalifornii, Kary Mullis, wpadł na sposób sztucznego powielania drobnych
ilości DNA - w warunkach idealnych wystarczała zaledwie jedna molekuła.
Pewnej pięknej piątkowej nocy w 1983 roku Mullis jechał samochodem
autostradą 101 nad brzegiem oceanu, według jego wersji wydarzeń „noc była
przesycona wilgocią i zapachem kwitnących kasztanów". W drodze rozma-
wiał ze swoją dziewczyną, siedzącą obok, o pewnych pomysłach dotyczących
pracy w miejscowej firmie biotechnologicznej. Jak wszyscy zajmujący się in-
żynierią genetyczną, sporządzał kopie DNA w probówkach. Był to powolny
proces, ponieważ cząsteczki trzeba kopiować pojedynczo. DNA przypomina
długą nić, kopiowanie zaczyna się na jednym jej końcu, a kończy na drugim.
Wówczas znów zaczyna się od początku, tworząc w ten sposób kolejną kopię.
Opowiadał jej o tym i nagle uprzytomnił sobie, że jeśli zamiast zacząć kopio-
wanie tylko na jednym z końców, rozpocznie się ten proces na obu, to zapo-
czątkuje się coś, co w rezultacie przemieni się w kontrolowaną reakcję łańcu-
chową. Nie będzie się już wówczas sporządzać kopii oryginału, ale kopie kopii,
podwajając ich liczbę przy każdym cyklu. W ten sposób zamiast dwóch kopii
po dwóch cyklach i trzech kopii po trzech cyklach, uzyska się ich dwa razy
więcej po każdym cyklu, produkując dwie, cztery, szesnaście, trzydzieści dwie
i sześćdziesiąt cztery w sześciu cyklach, zamiast jednej, dwóch, trzech, czte-
rech, pięciu i sześciu. Po dwudziestu cyklach powstaje nie dwadzieścia kopii,
ale milion. To był taki moment, w którym woła się „eureka!" Mullis odwrócił
się do swojej dziewczyny, żeby zobaczyć jej reakcję. Zasnęła.
Ten wynalazek, za który Kary Mullis zasłużenie zdobył Nagrodę Nobla
w dziedzinie chemii w 1993 roku, dosłownie zrewolucjonizował metody pra-
cy w genetyce. Oznaczał, że można uzyskać nieograniczone ilości DNA na-
wet z najmniejszej odrobiny tkanki. Pojedynczy włos lub nawet komórka
wystarczała teraz, by wytworzyć dowolną ilość DNA. Wpływ genialnego
pomysłu Mullisa na nasz projekt był taki, że postanowiłem zaniechać pracy
nad kolagenem, co byłoby potwornie trudne, i zastosować nowo wynalezio-
ną metodę reakcji łańcuchowej do powielania wszelkiego materiału DNA,
jaki mógłby się zachować w pradawnych kościach. Gdyby to się powiodło,
to uzyskalibyśmy z DNA znacznie więcej informacji niż kiedykolwiek zdo-
łalibyśmy wydobyć z kolagenu. Szukalibyśmy bezpośrednio sekwencji DNA,
bez zawracania sobie głowy aminokwasami. Co ważniejsze, moglibyśmy
badać dowolne geny. nie tylko te odpowiadające za budowę kolagenu.
W końcu nadeszła odpowiedź na nasze ogłoszenie o pracy dla asystenta
i do naszego zespołu dołączyła Erika Hagelberg. Oczywiście nie szukaliśmy
20
kogoś z doświadczeniem w pracy nad starożytnym DNA, ponieważ nigdy
wcześniej tego nie robiono, ale Erika miała dyplom biochemika, odbyła staż
w zakresie homeopatii i historii medycyny, posiadała solidne naukowe przy-
gotowanie, nawet temperamentem odpowiadała temu projektowi. Poza tym
byłajedyną kandydatką. Teraz potrzebowaliśmy jeszcze tylko jakichś bardzo
starych kości.
W 1988 roku dotarła do nas wiadomość, że w Abingdon, kilka kilometrów
na południe od Oksfordu, są prowadzone wykopaliska. Powstawał nowy su-
permarket i mechaniczne koparki rozgrzebały średniowieczne cmentarzysko.
Lokalne służby archeologiczne dostały trzy miesiące na przeprowadzenie wy-
kopalisk, zanim znów wkroczą budów lancy, więc gdy razem z Eriką przybyli-
śmy na miejsce, panowało tam spore zamieszanie. Dzień był gorący i słonecz-
ny, kilkunastu archeologów, rozebranych niemal do naga i rozproszonych po
całym terenie, skrobało ziemię szpachelkami, grzebało w głębokich wykopach
lub brodziło w wypełnionych wodą rowach. Na stanowisku leżało kilka w po-
łowie odkopanych, pokrytych warstwą rudobrązowej gleby szkieletów, nad
którymi krzyżowały się sznurki, tworzące siatkę orientacyjną. Gdy patrzyliśmy
na szczątki, nasze perspektywy nie wyglądały zbyt obiecująco. Przepracowaw-
szy z DNA kilka lat, nauczyłem się traktować taki materiał z szacunkiem. Próbki
DNA zawsze przechowuje się zamrożone w temperaturze -70°C, a za każdym
razem, gdy wyjmuje sieje z lodówki, należy je umieszczać w kubełku z lodem.
Jeśli się o nich zapomni i lód się roztopi, DNA trzeba wyrzucić, ponieważ -jak
się powszechnie przyjmuje - materiał rozkłada się i ulega zniszczeniu. Nikt nie
wyobrażał sobie, że próbki przetrwałyby dłużej niż kilka minut na laboratoryj-
nym stole w temperaturze pokojowej, nie wspominając już o tym, że przeleża-
łyby zagrzebane pod ziemią przez setki lub nawet tysiące lat.
Niemniej jednak zawsze warto spróbować. Pozwolono nam zabrać ze
stanowiska archeologicznego trzy kości udowe. W laboratorium musieliśmy
podjąć dwie decyzje: jak wydobyć DNA i jaki jego fragment wybrać w celu
przeprowadzenia reakcji amplifikacji. To pierwsze nie nastręczało wielkich
trudności. Wiedzieliśmy, że jeśli w kościach zachował się w ogóle jakiś DNA,
przypuszczalnie byłby związany z nieorganicznym budulcem kości noszą-
cym nazwę hydroksyapatyt. Tę odmianę fosforanu wapnia w przeszłości
wykorzystywano do absorbowania DNA podczas procesu oczyszczania, więc
wydawało się prawdopodobne, że DNA w starych kościach będzie związany
z hydroksyapatytem. Jeśli tak właśnie było, musieliśmy tylko obmyślić spo-
sób na oddzielenie DNA od związku wapnia.
Odcięliśmy piłką do metalu niewielkie fragmenty kości, zamroziliśmy
je w ciekłym azocie, sproszkowaliśmy, a następnie nasączyliśmy tę próbkę
21
środkiem chemicznym, którym powoli, w ciągu kilku dni, usunęliśmy wapń.
Na szczęście, gdy pozbyliśmy się całego wapnia, na dnie probówki coś zo-
stało - jakby szary szlam. Domyślaliśmy się, że to pozostałości kolagenu
i innych białek, fragmenty komórek, może trochę tłuszczu i - na co liczyli-
śmy - kilka molekuł DNA. Postanowiliśmy pozbyć się białka przy użyciu
pewnego enzymu. Enzymy to biologiczne katalizatory, przyspieszające prze-
bieg wszelkich procesów. Wybraliśmy taki, który trawi białko w sposób bar-
dzo zbliżony do tego, w jaki enzymatyczny proszek do prania likwiduje pla-
my z krwi i innych trudno usuwalnych substancji. Później usunęliśmy tłuszcz
za pomocą chloroformu. To, co zostało, oczyściliśmy fenolem, obrzydliwą
cieczą, będącą głównym składnikiem mydła karbolowego. Choć fenol i chlo-
roform to silnie działające środki chemiczne, wiedzieliśmy, że nie uszkodzą
DNA. Na dnie została odrobina - nie więcej niż łyżeczka - jasnobrązowej
cieczy, która, przynajmniej teoretycznie, powinna zawierać DNA. W najlep-
szym razie pozostałoby w niej zaledwie kilka cząsteczek DNA, więc musie-
li liśmy użyć nowej reakcji powielania DNA w celu zwiększenia ilości matę-
'i riału do badań przed wykonaniem kolejnych etapów pracy.
' • Reakcja powielania DNA wykorzystuje system kopiowania DNA, który
funkcjonuje w komórkach. Do probówki trafia materiał wyjściowy do synte-
zy DNA. Najpierw dodaje się pewien enzym, polimerazę, który kopiuje DNA.
Od nazwy tego enzymu pochodzi naukowa nazwa metody - reakcja łańcu-
chowa polimerazy (polymerase chain reaction lub w skrócie PCR*). Następ-
nie dodaje się kilka krótkich fragmentów DNA, żeby ukierunkować działa-
nie polimerazy na określony fragment oryginalnego DNA, który ma zostać
powielony. W końcu do mikstury trafia materiał wyjściowy do budowy no-
wych cząsteczek DNA - zasady purynowe - wraz z kilkoma innymi składni-
kami, takimi jak magnez, mającymi wspomóc przebieg reakcji. Do tego do-
łączamy oczywiście materiał badany - w naszym przypadku ekstrakt z kości
z Abingdon, być może zawierający kilka molekuł bardzo starego DNA.
Wtedy musieliśmy zdecydować, który gen spróbować powielić. Ponie-
waż wiedzieliśmy, że w wyciągu z kości na pewno nie ma dużo DNA, posta-
nowiliśmy zwiększyć szansę, stawiając na tzw. mitochondrialny DNA. Wy-
braliśmy go z tej prostej przyczyny, że komórki majągo ponad 100 razy więcej
niż jakiegokolwiek innego genu. Później przekonaliśmy się, że mitochon-
drialny DNA ma specjalne właściwości, które sprawiają, iż jest doskonałym
materiałem do rekonstruowania przeszłości, ale początkowo wybraliśmy go,
ponieważ jest go znacznie więcej niż innych rodzajów DNA.
* Inna polska nazwa to kaskadowa reakcja polimerazy (przyp. red.).
22
Jeśli w kościachz Abingdon zachowało się choć trochę DNA, to mieliśmy największe szanse
na znalezienie go, skupiając się na mitochondrialnym DNA.
Do probówki trafiły więc wszystkie niezbędne składniki do powielania
(amplifikacji) initochondrialnego DNA oraz kilka kropli cennego ekstraktu
z kości. Żeby zainicjować reakcję w probówce, trzeba na przemian podgrze-
wać, przez chwilę gotować i schładzać jej zawartość - ten cykl należy powtó-
rzyć przynajmniej 20 razy. Nowoczesne laboratoria genetyczne są pełne ma-
szyn, które wykonują to automatycznie. Ale wtedy nie było takiego sprzętu.
W latach 80. jedyne urządzenie dostępne na rynku kosztowało fortunę ł w na-
szym budżecie brakowało na nie środków. Jedynym sposobem na przeprowa-
dzenie tej reakcji było siedzenie ze stoperem w dłoni przed trzema wanienkami
w wodą (pierwszą z wrzącą wodą, drugą - z chłodną i trzecią - z ciepłą)
i ręczne przekładanie probówki z jednej wanienki do drugiej co trzy minuty.
I tak w kółko, przez trzy i pół godziny. Spróbowałem tylko raz, ale reakcja nie
zaszła, a poza tym szybko znużyła mnie ta monotonna czynność. Musiał istnieć
lepszy sposób. A może posłużyć się elektrycznym czajnikiem? Następne trzy
tygodnie spędziłem przy przewodach, regulatorach czasowych, termostatach,
przekaźnikach, miedzianych rurkach, zaworze wymontowanym z pralki oraz
moim domowym czajniku. W końcu stworzyłem urządzenie, które wykonywa-
ło wszystkie potrzebne czynności. Gotowało, schładzało (bardzo szybko), kie-
dy zawór z pralki otwierał się i wpuszczał zimną wodę z kranu do zwojów
miedzianych rurek, a także podgrzewało. Spisywało się znakomicie.
Przekonaliśmy się, że maszyna (nazwana Genesmaid od angielskiej nazwy
urządzenia do parzenia herbaty, które ludzie w pewnym wieku uważają za nie-
zbędne wyposażenie salonu) zdołała przeprowadzić reakcję amplifikacji nie
tylko w przypadku kontrolnego eksperymentu z użyciem współczesnej próbki
DNA, ale również z użyciem ekstraktu z kości z Abingdon. Porównując jego
sekwencję z publikowanymi w literaturze specjalistycznej, dość szybko po-
twierdziliśmy, że jest to ludzki DNA. Udało nam się. Mieliśmy w ręku DNA
kogoś, kto zmarł setki lat temu. Był to DNA dosłownie wskrzeszony z mar-
twych.
Z perspektywy czasu trudno mi uwierzyć, że badania zapoczątkowane
odzyskaniem DNA z rozsypujących się kości z cmentarzyska w Abingdon
(kości wyglądających tak zniechęcająco, gdy leżały w ziemi) w późniejszych
latach miały doprowadzić do tak doniosłych wniosków odnośnie przeszłości
i natury całej ludzkości. Zagłębiając się w tę opowieść, przekonacie się, że
tak jak większość eksperymentów naukowych, nie było to po prostu zmierza-
nie ku wyraźnie określonemu celowi. Była to raczej seria krótkich skoków,
z których każdy był wyznaczany raczej przez dogodną sposobność, kontakty
23
osobiste, finansową konieczność czy nawet fizyczną wytrzymałość, niż przez
jakąś racjonalną strategię działań. Nie istniała żadna z góry obmyślona ścież-
ka prowadząca do odkrycia siedmiu córek Ewy. Badania po prostu posuwały
się naprzód, osiągając co pewien czas kolejny, ledwie dostrzegalny wcze-
śniej cel, a my mieliśmy świadomość dotychczasowego rozwoju wydarzeń,
ale zupełnie nie wiedzieliśmy, co nas czeka.
W tym momencie, choć rezultat naszych badań był wielkim sukcesem, nie
zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Razem z Erikąza bardzo skupialiśmy się na
detalach, żeby doceniać znaczenie naszego osiągnięcia. Poza tym wówczas
wcale nie dogadywaliśmy się zbyt dobrze. Od kilku tygodni narastało napięcie,
ponieważ z jakiegoś powodu współpraca pomiędzy mną a Eriką nie układała
się najlepiej. Dopiero później zacząłem sobie uświadamiać, co nasz konflikt
mógł oznaczać nie tylko dla rozwoju nauk przyrodniczych, ale również dla
historii powszechnej. Ale to przyszło później, póki co musieliśmy skupić się na
intensywnej pracy. Dowiedzieliśmy się ze źródeł nieoficjalnych, że inne zespo-
ły badawcze również szukały DNA w starych kościach. Oznaczało to, że musi-
my jak najszybciej doprowadzić do publikacji wyników naszej pracy, w innym
razie istniało realne niebezpieczeństwo, że ktoś nas ubiegnie. W nauce nie li-
czy się to, czy pierwszy wykonasz eksperyment, ale to, czy pierwszy opubliku-
jesz jego rezultaty. Gdyby ktoś zamieścił w prasie podobne wyniki badań na-
wet dzień wcześniej niż my, to on zebrałby wszystkie laury. Na szczęście udało
się przekonać wydawcę „Naturę", żeby szybko wydrukował nasz artykuł, któ-
ry ukazał się tuż przed Bożym Narodzeniem 1989 roku.
Zupełnie nie byłem przygotowany na to, co się stało później. Chociaż
moje wcześniejsze badania nad łamliwością kości od czasu do czasu opisy-
wano w lokalnej prasie, a raz lub dwa nawet w czasopismach ogólnokrajo-
wych, nie można powiedzieć, by budziły one zainteresowanie mediów. Było
to więc całkiem nowe doświadczenie, kiedy następnego dnia w pracy co chwila
odzywał się telefon od jakiegoś zaciekawionego dziennikarza. Kilka lat wcze-
śniej spędziłem trzy miesiące w Londynie jako reporter stacji ITN, która pro-
wadzi program informacyjny emitowany w głównych komercyjnych kana-
łach telewizji kablowej w Wielkiej Brytanii. Przedsięwzięcie to było częścią
akcji sponsorowanej przez Royal Society w Londynie, mającej na celu zli-
kwidowanie przepaści pomiędzy światem nauki a mediami. Do tego projektu
przyciągnęło mnie hojne wynagrodzenie, którym miałem nadzieję spłacić moje
zadłużenie bankowe. W rzeczywistości skończyło się na tym, że miałem jesz-
cze więcej długów, przede wszystkim dlatego, że mnóstwo czasu musiałem
spędzać w barach i restauracjach z zamożnymi profesjonalistami. Na przykład
pewnego wieczoru nieopatrznie zaproponowałem drinka dobrze znanemu
24
prezenterowi. „Dziękuję, drogi chłopcze, weź dla mnie butelkę bollingera" -
odrzekł. Co mogłem zrobić? Mimo wszystko, choć była to prawdziwa kata-
strofa finansowa, tych kilka miesięcy pozwoliło mi dowiedzieć się wielu rze-
czy o mediach, między innymi nauczyło mnie, że odpowiedzi dla dziennika-
rzy należy formułować w prostych zdaniach, które preferują.
Po dniu spędzonym na odpowiadaniu na pytania dotyczące naszej na-
ukowej publikacji zaczęło mnie trochę nużyć wyjaśnianie w jednym zdaniu,
czym jest DNA. W chwili, gdy zadzwonił do mnie korespondent „Observe-
ra", znudzenie wzięło nade mną górę. Po kilku rutynowych pytaniach dzien-
nikarz zapytał mnie, co nam właściwie daje możliwość uzyskania DNA ze
szczątków archeologicznych. Odparłem, że jedną z możliwości jest ustale-
nie, czy neandertalczycy rzeczywiście wyginęli bezpotomnie. Była to cał-
kiem rzeczowa odpowiedź i - jak się później okazało - trafna przepowied-
nia. Ale potem rzuciłem: „Oczywiście będziemy też w stanie odpowiedzieć
na pytania dręczące naukowców od stuleci - takie jak to, czy Ramzes II był
kobietą czy mężczyzną". O ile wiem, żaden poważny naukowiec nie zastana-
wiał się nad tym nawet przez moment. Nikt nie miał wątpliwości, że ten wiel-
ki faraon był mężczyzną. Jednak w następną niedzielę pod podobizną fara-
ona w prasie przeczytałem podpis: „Król/Królowa Ramzes II".
Wiele lat później miałem zaszczyt być zaproszony na otwarcie nowej
ekspozycji egiptologicznej w British Museum w Londynie. Wieczorem przy
kolacji we wspaniałej galerii rzeźby egipskiej posadzono mnie dokładnie na-
przeciwko wielkiego granitowego posągu Ramzesa. Spoglądał w dół wprost
na mnie swoim onieśmielająco łaskawym i wszechwiedzącym spojrzeniem.
Natychmiast zrozumiałem, że wiedział, iż zażartowałem sobie jego kosztem
i że czekają mnie poważne kłopoty w życiu pozagrobowym.
Jedną z największych trudności związanych z uzyskiwaniem DNA ze
starych kości jest to, że jeśli nie zachowa się wyjątkowej ostrożności, to
w końcu uzyska się powielony współczesny DNA, np. swój własny, zamiast
pochodzącego ze szczątków. Stary DNA, nawet jeśli się zachował, jest cał-
kiem zniszczony. Przemiany chemiczne, spowodowane głównie przez tlen,
powoli zmieniają strukturę DNA, tak że rozpada się on na coraz mniejsze
fragmenty. Jeśli nawet najdrobniejsza porcja współczesnego DNA dostanie
się do badanej próbki, wówczas polimeraza nie będzie powielała zniszczo-
nych skrawków pradawnego DNA, lecz wejdzie w reakcję ze współczesnym
materiałem i stworzy miliony jego kopii. Na pozór reakcja kończy się wiel-
kim sukcesem. Bierzesz kroplę ekstraktu ze starożytnych kości i uzyskujesz
mnóstwo DNA. Ale potem, gdy analizujesz ten materiał, okazuje się, że to
twój DNA, a nie pochodzący ze skamieniałych szczątków.
25
Choć byliśmy prawie pewni, że nic takiego się nie stało w przypadku
kości z Abingdon, doszliśmy do wniosku, że sposobem na sprawdzenie tego
mogłoby być wykorzystanie do eksperymentu DNA ze starych kości zwie-
rzęcych, a nie ludzkich. Wówczas bardzo łatwo można by stwierdzić, czy
namnażamy zwierzęcy DNA - właściwy materiał - czy też ludzki, który był-
by zwykłym zanieczyszczeniem. Najlepszym źródłem dostatecznie starych
kości zwierzęcych, jakie przyszło nam do głowy, był wrak okrętu .,Mary Rosę".
Ten wspaniały galeon zatonął podczas starcia z francuską flotą u wybrzeży
Portsmouth w 1545 roku. Uratowała się zaledwie garstka członków załogi.
Przez ponad 400 lat wrak spoczywał w mule na głębokości 14 metrów pod
powierzchnią wody, aż do chwili, gdy w 1982 roku został wydobyty i wyeks-
ponowany w muzeum portowym w Portsmouth, gdzie znajduje się do dziś
zanurzony w roztworze wody i środka zapobiegającego zamarzaniu, żeby
uchronić drewno przed wypaczeniem. Oprócz szkieletów nieszczęsnej zało-
gi z wraku wydobyto setki kości zwierząt i rybich ości. Na pokładzie zatopio-
nego okrętu znajdowało się mnóstwo zapasów, między innymi tusze wołowe
i wieprzowe oraz beczki solonego dorsza. Przekonaliśmy kuratora muzeum,
żeby pozwolił nam wziąć świńskie zebra do eksperymentów. Ponieważ kości
większość czasu przeleżały w pozbawionym tlenu mule na dnie zatoki So-
lent, żebra były w bardzo dobrym stanie i bez trudu zdołaliśmy wydobyć
z nich mnóstwo DNA. Przeanalizowaliśmy go i bez cienia wątpliwości stwier-
dziliśmy, że uzyskany materiał jest pochodzenia zwierzęcego, nie ludzkiego.
Opisuję to nie po to, by przedstawić szczegółowo wszystkie nasze ekspe-
rymenty, ale by wyjaśnić reakcję na publikację wyników naszych badań.
Dzwoniło do nas coraz więcej osób, a w prasie pojawiały się wciąż nowe
nagłówki, w tym mój ulubiony z ,.Independent on Sunday": Pig brings home
the bacon for DNA (Świnie dostarczają nam boczku dla DNA). Zapowiadało
się całkiem ciekawie.
26
2. Co to jest DNA
i jaką spełnia funkcję?
Wszyscy zdajemy sobie sprawę, tak jak inni przed nami od tysiącleci, ze
dzieci często są podobne do rodziców, a narodziny niemowlęcia nastę-
pują po dziewięciu miesiącach od stosunku płciowego, podczas którego doszło
do zapłodnienia. Do niedawna mechanizm dziedziczenia pozostawał tajemni-
cą, jednak to nie powstrzymywało ludzi przed przedstawianiem różnego rodza-
ju hipotez na ten temat. W klasycznej literaturze greckiej znaleźć można mnó-
stwo odniesień do rodzinnych podobieństw, a rozmyślanie nad ich przyczynami
było popularną rozrywką pierwszych filozofów. Arystoteles około 335 roku
p.n.e. twierdził hipotetycznie, że ojciec dostarcza wzorca nienarodzonego dziec-
ka, zaś udział matki ogranicza się do odżywiania go w łonie do narodzin oraz
opiekowania się nim później. Pogląd ten wspierał patriarchalne nastawienie
ówczesnej zachodniej cywilizacji. Wydawało się to całkowicie racjonalne, że
ojciec, zapewniający bogactwo i status, był również architektem wszystkich
istotnych cech swoich dzieci. Mimo to nie należało lekceważyć konieczności
wyboru odpowiedniej żony. W końcu nasiona zasadzone w dobrej glebie za-
wsze rozwijają się lepiej niż te umieszczone w nędznej. Jednak istniał pewien
problem, który prześladował kobiety przez bardzo długi czas.
Jeśli dzieci rodzą się z cechami swoich ojców, to w jaki sposób mogą oni
dawać życie córkom? Arystoteles zmagał się z tym problemem przez całe ży-
cie, aż uznał, że wszystkie dzieci pod każdym względem byłyby takie same jak
ich ojcowie, włączając w to płeć, gdyby nie to, że ich rozwój w jakiś sposób
zostaje „zakłócony" w łonie matki. Te „zakłócenia" mogą być stosunkowo małe
i prowadzić do banalnych nieprawidłowości, takich jak rude włosy zamiast
27
czarnych jak u ojca. albo mogą być bardziej znaczące i prowadzić do poważnych
nieprawidłowości, takich jak urodzenie się kaleką lub kobietą. Takie podejście
miało poważne konsekwencje dla kobiet, ponieważ były porzucane przez mę-
żów, gdy nie zdołały wydać na świat synów. Ta starożytna koncepcja rozwinęła
się w przekonanie o istnieniu miniaturowych ludzików (homunculus), wprowa-
dzanych do łona kobiety podczas stosunku płciowego. Jeszcze na początku XVIII
wieku pionier badań mikroskopowych, Antonie van Leeuwenhoek, wyobrażał
sobie, że widzi malutkie homunculi kłębiące się w główkach plemników.
Hipokrates, którego nazwisko upamiętnia przysięga składana przez nowo
dyplomowanych lekarzy, miał mniej ekstremalne poglądy w kwestii roli kobiet.
Wierzył, że zarówno mężczyźni, jak i kobiety produkują płyn nasienny, zaś
o cechach szczególnych płodu decyduje to, który płyn przeważy po tym, jak
zmieszają się po kopulacji. W wyniku tego procesu dziecko może mieć oczy ojca
lub nos matki. Jeśli w przypadku jakiejś cechy żaden z płynów nie weźmie góry
nad drugim, dziecko może mieć cechy pośrednie, na przykład włosy o barwie
przypominającej coś pomiędzy kolorami włosów obojga rodziców.
Hipoteza ta lepiej pasowała do faktów obserwowanych na co dzień. Na
całym świecie miliony razy dziennie powtarza się zwroty, takie jak: „To wyka-
pany ojciec" albo „Ona ma uśmiech swojej matki". Pogląd, że cechy charakte-
rystyczne rodziców w jakiś sposób mieszają się u potomka, przeważał wśród
naukowców aż do końca XIX wieku. Darwin nie znał lepszej odpowiedzi
i była to jedna z przyczyn tego, że nigdy nie opracował mechanizmu pozwala-
jącego wyjaśnić teorię doboru naturalnego, ponieważ zgodnie z tym poglądem
wszystko co nowe i korzystne byłoby stale eliminowane wskutek procesu mie-
szania się płynów w każdym pokoleniu. Mimo że genetycy dzisiaj wyśmiewają
tak jaskrawą ignorancję swoich poprzedników, ja wówczas też nie zawahał-
bym się pójść o zakład, że teoria mieszania się cech jest całkiem zadowalają-
cym wyjaśnieniem tego, co większość ludzi obserwuje doświadczalnie.
W końcu dwa praktyczne wynalazki w XIX wieku dostarczyły pewnych
wskazówek odnośnie rzeczywistego stanu rzeczy. Jednym z nich było wyna-
lezienie nowych chemicznych barwników dla przemysłu tekstylnego, dru-
gim natomiast opracowanie nowej metody szlifowania soczewek mikrosko-
powych, co przyczyniło się do poprawienia ich wydajności. Możliwość
mocniejszego powiększenia oznaczała, że pojedyncze komórki były teraz
dobrze widoczne, a po ich wybarwieniu nowymi barwnikami udało się wy-
raźnie ukazać ich budowę wewnętrzną. Dzięki temu można było zaobserwo-
wać proces zapłodnienia, połączenie pojedynczej dużej komórki jajowej
z pojedynczym, małym, zdeterminowanym plemnikiem. Podczas podziałów
komórek widać było dziwne nitkowate struktury gromadzące się, a następnie
28
dzielące się równo pomiędzy dwie nowe komórki. Ze względu na to, że były
jaskrawo wybarwione nowymi barwnikami, te ciekawe twory nazwano chro-
mosomami - od greckiego słowa oznaczającego dosłownie „kolorowe ciał-
ka" - na wiele lat, zanim ktokolwiek zorientował się, czym są.
Wyglądało na to, że podczas zapłodnienia jeden zestaw tych osobliwych
niteczek pochodził z plemnika ojca, a drugi z komórki jajowej matki. Przewi-
dział to człowiek powszechnie uznawany za ojca genetyki, Gregor Mendel, za-
konnik z Brna w Czechach, który położył podwaliny pod tę naukę dzięki pracy
nad eksperymentalną hodowlą groszku w klasztornym ogrodzie w latach 60. XIX
wieku. Doszedł on do wniosku, że coś. co determinuje dziedziczność, musi być
przekazywane potomkowi na równi od obojga rodziców. Niestety zmarł, zanim
kiedykolwiek ujrzał chromosomy, ale miał rację. Z wyjątkiem mitochondrialne-
go DNA (o którym szerzej opowiemy w dalszej części książki) oraz chromoso-
mów determinujących płeć, geny - specyficzne fragmenty kodu genetycznego
występującego w chromosomach — są dziedziczone w równych częściach od
obojga rodziców. Istotną rolę, jaką odgrywają chromosomy w zjawisku dzie-
dziczności oraz fakt, że muszą zawierać wszystkie tajemnice dziedziczenia, usta-
lono już w 1903 roku. Jednak kolejne 50 lat zajęło odkrycie, z czego są zbudowa-
ne chromosomy i jak działająjako fizyczne nośniki dziedziczności.
W 1953 roku dwaj młodzi naukowcy pracujący w Cambridge. James D.
Watson i Francis Crick. rozwiązali zagadkę budowy pewnej od dawna znanej
substancji, uważanej generalnie za niezbyt interesującą i nieistotną. Jak gdyby
dla większego zagmatwania sprawy, otrzymała bardzo skomplikowaną nazwę
- kwas deoksyrybonukleinowy - na szczęście obecnie częściej określany skró-
towo jako DNA. Choć wyniki kilku eksperymentów wskazywały na DNA jako
czynnik biorący udział w mechanizmie dziedziczenia, większość naukowców
stawiało na białka jako materiał umożliwiający przekazywanie cech. Były skom-
plikowane, złożone, składały się z dwudziestu różnych elementów (aminokwa-
sów) i mogły przybierać miliony różnych form. Z pewnością, argumentowano,
tylko coś naprawdę skomplikowanego mogło dokonać tak monumentalnego
zadania jak programowanie pojedynczej zapłodnionej komórki jajowej, by
wyrosła na w pełni ukształtowaną i sprawnie funkcjonującą istotę ludzką. Nie
mógł to raczej być DNA, który miał zaledwie cztery różne elementy. Rzeczy-
wiście, znajdował się we właściwym miejscu, w jądrze komórkowym, ale praw-
dopodobnie pełnił jakąś trywialną funkcję, np. pochłanianie wody.
Pomimo powszechnego braku zainteresowania naukowców tą substan-
cją Watson i Crick byli przekonani, że w niej właśnie kryje się klucz do zro-
zumienia chemicznego mechanizmu dziedziczności. Postanowili spróbować
rozwiązać tajemnicę jej struktury molekularnej przy użyciu techniki, która
29
była już stosowana do badania budowy bardziej fascynujących białek. Wy-
magało to stworzenia długich krystalicznych włókien oczyszczonego DNA
i naświetlenia ich promieniowaniem rentgenowskim. Gdy promienie rentge-
nowskie natrafiały na DNA, większość przenikała go na wylot. Ale kilka
zderzało się z atomami w strukturze molekularnej i odbijało się na boki, gdzie
rejestrowały je klisze rentgenowskie - takie same, jakich używają szpitalni
rentgenolodzy do uzyskania zdjęcia złamanej kości. Odbite promienie rent-
genowskie zostawiały na błonie pewien regularny wzór punktów, których
układ wykorzystano do precyzyjnego obliczenia położenia atomów w DNA.
Po wielu tygodniach konstruowania z pręcików, kawałków tektury i me-
talowych spinek różnych modeli reprezentujących atomy w DNA, Watson
i Crick nagle odnaleźli taki, który idealnie pasował do wzoru na kliszach
rentgenowskich. Budowa była prosta, ale jednocześnie zdumiewająca, i już
na pierwszy rzut oka sugerowała, ze ten twór może stanowić materiał gene-
tyczny. Jak z głęboką pewnością
siebie napisali w naukowej publikacji ogła-
szającej to odkrycie: „Nie umknęło naszej uwagi, że swoiste pary zasad, któ-
rych istnienie postulujemy, dostarczają możliwego mechanizmu kopiowania
materiału genetycznego''. Mieli całkowitą rację i zostali uhonorowani Na-
grodą Nobla w dziedzinie medycyny i fizjologii w 1962 roku.
Jednym z podstawowych wymogów, jaki musi spełniać materiał dziedziczny,
jest to, że musi być wiernie kopiowany za każdym razem, tak ze kiedy komór-
ka się dzieli, obie nowe komórki — „komórki potomne'', jak się je naukowo
nazywa - otrzymują równe porcje chromosomów jądrowych. Gdyby materiał
genetyczny w chromosomach nie potrafił kopiować się za każdym razem, gdy
komórka ulega podziałowi, bardzo szybko by się wyczerpał. Poza tym kopio-
wanie musi być bardzo wysokiej jakości. Watson i Crick odkryli, że każda
cząsteczka DNA jest zbudowana z dwóch bardzo długich nici, jak dwie splata-
jące się spirale schodów - tworząc tzw. podwójną helisę. Gdy dochodzi do
kopiowania, oba spiralne łańcuchy podwójnej helisy rozplatają się. DNA ma
tylko cztery główne składniki, które zawsze określa się pierwszymi literami ich
nazw chemicznych: A od adeniny, C od cytozyny, G od guaniny i T od tyminy.
Formalnie określa sieje mianem zasad azotowych (purynowych i pirymidyno-
wych) lub po prostu zasad. Możecie jednak zapomnieć o pełnych nazwach i po
prostu pamiętać te cztery symbole: A, C, G i T.
Przełom w poznaniu struktury DNA nadszedł, gdy Watson i Crick uprzy-
tomnili sobie, że jedyny sposób na to, by obie nici podwójnej helisy pasowały
do siebie, jest taki, że A na jednej nici jest połączone z T dokładnie naprzeciw-
ko niego, na drugiej nici. Jak dwa kawałki układanki, A pasuje do T, nigdy zaś
do G, C lub innego A. Dokładnie tak samo C i G na przeciwległych niciach
30
pasują tylko do siebie nawzajem, nigdy zaś do A lub T. W ten sposób obie nici
zachowują dopełniające się (komplementarne) sekwencje zakodowanych in-
formacji. Na przykład sekwencja ATTCAG na jednym łańcuchu musi być uzu-
pełniona przez TAAGTC na drugim. Kiedy ten fragment podwójnej helisy roz-
plata się, maszyneria komórkowa konstruuje nową sekwencję TAAGTC
naprzeciwko ATTCAG na jednej starej nici i dobudowuje ATTCAG naprze-
ciwko TAAGTC na drugiej. W rezultacie powstają dwie nowe podwójne heli-
sy identyczne z oryginalną. Za każdym razem tworzą się dwie doskonałe ko-
pie. Podczas całego tego procesu zachowuje się sekwencja czterech chemicznych
symboli. A czym jest ta sekwencja? To informacja w czystej i prostej formie.
Właściwie samo DNA nie robi niczego. Nie pomaga oddychać ani trawić po-
żywienia. Jedynie instruuje inne elementy organizmu, jak to robić. Okazuje
się, że komórkowymi pośrednikami, którzy odbierają informacje i wykonują
pracę, są białka. Wydają się bardzo złożone i są takie w rzeczywistości, ale
działają według ścisłych wskazówek zarządu, czyli DNA.
Choć złożoność komórek, tkanek i całego organizmu zapiera dech w pier-
siach, sposób, w jaki zapisane są podstawowe instrukcje w DNA, jest zdumie-
wająco prosty. Podobnie jak w przypadku lepiej znanych systemów przekazy-
wania informacji, takich jak język, system liczbowy lub komputerowy kod
dwójkowy, liczą się tutaj nie tyle symbole, co raczej porządek, w jakim się
pojawiają. Anagramy, na przykład „komar" i „mokra", zawierają dokładnie
takie same litery, lecz ułożone w innej kolejności i dlatego mają całkowicie
inne znaczenie. Podobnie, 476 021 oraz 104 762 to różne liczby, w których te
same symbole występują w innym porządku. Również 001010 oraz 100100
mającałkiem inne znaczenie w kodzie dwójkowym. W dokładnie ten sam spo-
sób układ czterech chemicznych symboli w DNA zawiera określony przekaz.
ACGGTA i GACAGT to anagramy DNA, które mają całkowicie inne znacze-
nie dla komórki, tak jak słowa „komar" i „mokra" mają inne znaczenie dla nas.
Jak więc są zapisywane takie wiadomości i jak są odczytywane? DNA
znajduje się w chromosomach, które nigdy nie opuszczająjądra komórkowe-
go. Całą ciężką pracę wykonująbiałka. Są„organami wykonawczymi" ciała:
enzymami, które trawią pożywienie i kierująmetabolizmem, hormonami, które
koordynują wszystko, co dzieje się w różnych częściach ciała, kolagenami
w skórze i kościach oraz hemoglobiną we krwi, a także przeciwciałami, które
zwalczają infekcje. Innymi słowy, robią wszystko. Niektóre z nich tworzą
wielkie cząsteczki, inne są bardzo małe. Wszystkie łączy to, że są zbudowa-
ne z łańcuchów mniejszych cząsteczek, nazywanych aminokwasami, których
układ decyduje o ich funkcji. Aminokwasy w jednej części łańcucha przycią-
gająaminokwasy z innej części i to, co było schludną prostą linią, przemienia
31
się w kłębek. Ale jest to kłębek o bardzo szczególnym kształcie, który umożli-
wia białkom wykonywanie tego, do czego są przeznaczone: będąc katalizato-
rem biologicznych reakcji jako enzymy, tworząc mięśnie jako białka kurczli-
we, tropiąc atakujące organizm bakterie jako przeciwciała itd. W sumie istnieje
20 aminokwasów, niektóre mają znajomo brzmiące nazwy, jak lizyna lub feny-
loalanina (jeden ze składników środka słodzącego - aspartamu), o innych więk-
szość ludzi w ogóle nie słyszała, jak choćby o cysteinie lub tyrozynie. Porzą-
dek, w jakim występują te aminokwasy w białku, precyzyjnie określa jego
ostateczny kształt i funkcję, tak więc wszystko, co jest potrzebne do utworze-
nia białka, to zestaw instrukcji DNA, które wyznaczają ten porządek. W jakiś
sposób zakodowana informacja zawarta w DNA w jądrze komórkowym musi
być przekazana białkowej „linii produkcyjnej" w innej części komórki.
Jeśli możesz pozwolić sobie na ten ubytek, wyrwij sobie jeden włos. Prze-
zroczysta kropelka na jednym końcu to cebulka lub mieszek włosowy. W każ-
dym mieszku włosowym znajduje się mniej więcej milion komórek, a ich jedy-
nym celem jest utworzenie włosa, zbudowanego głównie z białka - keratyny.
Gdy wyrywałeś włos, komórki wciąż pracowały. Wyobraź sobie, że znalazłeś
się wewnątrz jednej z nich. Wszystkie są zajęte wytwarzaniem keratyny. Ale
skąd wiedzą, jak to zrobić? Kluczem do utworzenia każdego białka, w tym
keratyny, jest sprawienie, by aminokwasy występowały w odpowiednim po-
rządku. A jaki jest właściwy porządek? Poszukaj tego w DNA, który znajduje
się na chromosomach w jądrze komórkowym. Komórka włosa, tak jak wszyst-
kie w ciele, ma pełny zestaw instrukcji DNA, ale ty chcesz wiedzieć tylko, jak
zrobić keratynę. Komórki włosa nie interesująsię tym, jak wytworzyć kość czy
krew, więc wszystkie te fragmenty DNA są wyłączone. Ale instrukcja wytwa-
rzania keratyny, czyli gen keratyny, jest dostępny. Jest to po prostu sekwencja
symboli DNA wyznaczająca porządek aminokwasów w keratynie.
Sekwencja DNA w genie keratyny zaczyna się w sposób następujący:
ATGACCTCCTTC... i tak dalej, i tak dalej. Ponieważ nie przywykliśmy do
odczytywania tego kodu, dla nas wygląda to na przypadkowy układ czterech
symboli DNA. Choć może być nieczytelny dla nas, jest przejrzysty dla komór-
ki włosa. To mała część kodu potrzebnego do wytworzenia keratyny i bardzo
łatwo ją przetłumaczyć. Najpierw komórka odczytuje kod w grupach po trzy
symbole. Tym samym ATGACCTCCTTC staje się ATG-ACC-TCC-TTC.
Każda grupa złożona z trzech symboli, nazywana trypletem, określa konkretny
aminokwas. Pierwszy tryplet ATG to kod aminokwasu o nazwie metionina,
ACC oznacza treoninę, TCC - serynę, TTC - fenyloalaninę i tak dalej. Jest to
kod genetyczny wykorzystywany przez wszystkie geny w jądrach komórko-
wych wszystkich gatunków zwierząt i roślin.
32
Komórka wykonuje tymczasową kopię tego kodu, jakby była to fotoko-
pia kilku stron książki, a następnie przesyła ją do wytwarzającej białko ma-
szynerii w innej części komórki. Kiedy kopia dociera na miejsce, fabryka
zaczyna działać. Odczytuje pierwszy tryplet i rozszyfrowuje go jako ozna-
czenie konkretnego aminokwasu - metioniny. Przygotowuje metioninę. Od-
czytuje drugi tryplet oznaczający treoninę, zdejmuje molekułę treoniny i przy-
łącza ją do metioniny. Trzeci tryplet oznacza serynę, więc cząsteczka seryny
zostaje doczepiona do treoniny. Czwarty tryplet to fenyloalanina, więc jej
molekuła zostaje dołączona do seryny. Teraz mamy cztery aminokwasy, wy-
znaczone przez sekwencję DNA genu keratyny, ułożone we właściwym po-
rządku: metionina-treonina-seryna-fenyloalanina. Następnie zostaje odczy-
tany kolejny tryplet i dołącza się piąty aminokwas, i tak dalej. Ten proces
odczytywania, odszyfrowywania i dołączania aminokwasów we właściwej
kolejności trwa aż do chwili, gdy wszystkie instrukcje zostaną wykonane do
końca. Wówczas cząsteczka keratyny jest gotowa. Dołącza do setek milio-
nów innych, by uformować część włosa rosnącego na twojej głowie. A ra-
czej, który rósłby na niej, gdybyś go nie wyrwał.
33
3. Od grup krwi do genów
Niewiele części ludzkiego ciała mówi więcej o człowieku niż jego włosy.
Jest to jedna z pierwszych cech, o jakie pytamy przy opisywaniu nowo
narodzonego dziecka, nieznajomej osoby albo poszukiwanego przestępcy.
Ciemne lub blond, kręcone lub proste, gęste lub przerzedzone: takie cechy
wyglądu zewnętrznego natychmiast dodajemy do tworzonego w wyobraźni
wizerunku kogoś, kogo nigdy nie spotkaliśmy. Z całą pewnością wiemy, jak
manipulować wyglądem naszych włosów. Salony fryzjerskie są pełne, ponie-
waż jesteśmy gotowi płacić za ich przycinanie i układanie. Półki aptek i dro-
gerii uginają się od produktów do rozjaśniania, przyciemniania, prostowania
lub zakręcania włosów. Wszyscy staramy się, żeby włosy, z którymi się uro-
dziliśmy, wyglądały jak najlepiej, ale to nasze geny decydując sposobie two-
rzenia ich podstawowego materiału. Różnica pomiędzy naturalną brunetką
i blondynką kryje się w DNA. W obrębie genów keratyny i wielu innych
biorących udział w procesie wzrastania włosów występują drobne zróżnico-
wania sekwencji DNA. Odpowiadają one za nadawanie włosom określonej
barwy i tekstury. Większość tych genów czeka dopiero na identyfikację, jed-
nak z pewnością są one dziedziczone po obojgu rodzicach, choć niekoniecz-
nie w sposób wyraźny - dlatego właśnie całkiem często zdarza się, że nowo
narodzone dziecko ma zupełnie inne włosy niż jego rodzice.
Typ włosów jest łatwo rozpoznawalną, wyraźną cechą, na podstawie któ-
rej odróżniamy osoby, ale zdecydowanie największe dziedziczone różnice
pomiędzy nami są niewidoczne i pozostawały ukryte, dopóki nie zostały
z jakichś powodów ujawnione. Pierwsza z takich dziedziczonych różnic, która
34
wyszła na jaw, to podział grupowy krwi. Na podstawie czyjegoś wyglądu nie
można stwierdzić, jaką ma grupę krwi. Nie można tego określić nawet na
podstawie obserwacji kropli jego krwi, ponieważ krew wygląda z grubsza
tak samo. Różnice uwidaczniają się, dopiero gdy zmiesza się krew dwóch
różnych osób, a ponieważ nikt nie miał powodów, aby to robić aż do momen-
tu wynalezienia transfuzji krwi, istnienie grup krwi pozostawało tajemnicą.
Pierwsze transfuzje krwi przeprowadzono w 1628 roku we Włoszech, ale
z powodu dużej liczby zgonów w wyniku poważnych powikłań zakazano tej
praktyki nie tylko w tym kraju, ale również we Francji i Anglii. Choć przepro-
wadzono kilka eksperymentalnych transfuzji z użyciem krwi jagnięcej (zajmo-
wał się tym w latach 60. XVII wieku szanowany angielski lekarz Richard Lo-
wer), rezultaty wcale nie były lepsze i pomysł przetaczania krwi zarzucono na
kilka stuleci. Transfuzje ludzkiej krwi rozpoczęto ponownie w połowie XIX
wieku w celu zwalczenia często śmiertelnych przypadków krwotoków wystę-
pujących po porodzie, do 1875 roku zarejestrowano 347 zabiegów przetocze-
nia krwi. Jednak wiele pacjentek źle reagowało na otrzymany płyn — cierpiało
z powodu poważnych skutków ubocznych, niekiedy prowadzących do zgonu.
W owym czasie naukowcy zaczęli rozpoznawać niezgodności grup krwi,
prowadzące do powikłań. W 1875 roku francuski fizjolog Leonard Lalois od-
krył istotę reakcji zachodzącej podczas łączenia odmiennych typów krwi, kie-
dy mieszał krew zwierząt różnych gatunków. Spostrzegł, że komórki krwi zbi-
jają się razem w grudki i często pękają. Ale dopiero w 1900 roku biolog Karl
Landsteiner wykrył mechanizmy tego zjawiska i opracował pierwszy system
podziału krwi na grupy, szeregując ludzi do grup A, B, AB lub 0. Kiedy grupa
krwi dawcy pasuje do grupy krwi pacjenta poddawanego transfuzji, nie docho-
dzi do negatywnej reakcji organizmu, ale jeśli występuje niezgodność grup,
komórki zlepiają się ze sobą i pękają, powodując poważne skutki uboczne.
Istnieją pewne dowody historyczne, że Inkowie z Ameryki Południowej z po-
wodzeniem praktykowali transfuzje. Ponieważ dziś wiemy, że większość rdzen-
nych mieszkańców Ameryki Południowej ma taką samą grupę krwi (grupę 0),
inkaskie transfuzje były znacznie mniej niebezpieczne niż europejskie, gdyż
istniała duża szansa, iż zarówno dawca, jak i biorca należeli do grupy O, a tym
samym zachodziła pomiędzy nimi idealna zgodność grup krwi.
W przeciwieństwie do skomplikowanych genetycznych mechanizmów dzie-
dziczenia barwy i kędzierzawości włosów, które wciąż pozostają nie do końca
zrozumiane, zasady przekazywania grup krwi okazały się bardzo proste. Po-
nieważ były tak jednoznaczne i można było z łatwością prześledzić przekazy-
wanie cech rodziców potomstwu, grupy krwi były powszechnie wykorzysty-
wane do ustalania ojcostwa aż do chwili, kiedy wyparła je „daktyloskopia
35
genetyczna" o znacznie większej precyzji. Ich znaczenie dla naszej opowieści
jest takie, iż to właśnie grupy krwi sprawiły, że genetyka wkroczyła na scenę
ludzkiej ewolucji. Aby zobaczyć ten debiut, musimy cofnąć się do I wojny
światowej i pewnego komunikatu naukowego przedłożonego Salonika Medi-
cal Society (towarzystwu lekarskiemu w Salonikach) 5 czerwca 1918 roku.
Doniesienie przetłumaczono i opublikowano rok później w prestiżowym bry-
tyjskim czasopiśmie medycznym „Lancet" pod tytułem Serologicaldifferences
between the blood ofdifferent races: the results ofresearch on the Macedonian
Front (Serologiczne zróżnicowanie krwi różnych ras: wyniki badań prowadzo-
nych na froncie macedońskim). Żeby dać pewne pojęcie o tekstach, jakie „Lan-
cet" wówczas publikował, wystarczy wspomnieć, że artykuł wciśnięto pomię-
dzy dyskurs szanowanego chirurga sir Johna Blanda-Suttona na temat trzeciej
powieki gadów oraz ogłoszenie Ministerstwa Wojny, że pielęgniarki, które
w meldunkach pochwalono za wspaniałą pracę w Egipcie i Francji, niebawem
otrzymają od króla dyplom uznania.
Autorami publikacji o grupach krwi było małżeństwo naukowców, Lu-
dwik i Hanna Hirszfeldowie*, pracujące w laboratorium badań krwi Royal
Serbian Army (królewskiej armii serbskiej), będącej częścią sił alianckich
walczących przeciwko Niemcom. Pierwsza wojna światowa znacząco przy-
czyniła się do opracowania nowoczesnych norm przetaczania krwi. Przed
wojną lekarz leczący pacjenta wymagającego transfuzji zwyczajowo spraw-
dzał grupę krwi przyjaciół i znajomych, aż natrafił na zgodność, następnie
pobierał krew od dawcy i natychmiast podawał ją pacjentowi. Wysokie zapo-
trzebowanie na krew na polach bitew Europy oznaczało, że trzeba wynaleźć
sposoby przechowywania pobieranej krwi w specjalnych bankach pozwala-
jących na jej natychmiastowe użycie. Wszystkich żołnierzy poddano testom
krwi, a ich wyniki zarchiwizowano, tak by w razie konieczności szybkiej
transfuzji krwi z powodu ran odniesionych w walce, potrzebny płyn mógł
być błyskawicznie pobrany z banku.
Kilka lat wcześniej Ludwik Hirszfeld wykazał już, że grupy krwi A i B
podlegają prawom dziedziczenia sformułowanym przez Gregora Mendla. Nie
był pewien, co począć z grupą O, więc zignorował ją, chociaż później dowie-
dziono, że i ona podlega tym samym zasadom. Hirszfeld zrozumiał, że wojna
stanowi sposobność do zdobycia głębszej wiedzy o grupach krwi, a w szcze-
gólności porównywania grup krwi u ludzi mieszkających w różnych częściach świata.
* Ludwik Hirszfeld był jednym z najwybitniejszych polskich serologów i im-
munologów, prof. Wolnej Wszechnicy Polskiej i Uniwersytetu Warszawskiego, a po
II wojnie światowej Uniwersytetu Wrocławskiego (przyp. red.).
36
Alianci werbowali żołnierzy z wielu różnych krajów, a małżeństwo
Hirszfeldów zajęło się gromadzeniem wyników badań krwi pochodzących od
żołnierzy przeróżnych narodowości. Była to ciężka praca, jednak znacznie ła-
twiejsza do przeprowadzenia w czasie wojny niż po jej zakończeniu, kiedy
badania „wymagałyby odbywania wyczerpujących podróży". Z tej prostej przy-
czyny, że znajdowali się po drugiej stronie frontu, nie mieli dostępu do danych
Niemców, zaś liczby opublikowane w „Lancet" były „przytaczane z pamięci".
Kiedy Hirszfeldowie zaczęli przeglądać wyniki swojej pracy, odkryli bar-
dzo duże różnice w częstości występowania grup krwi A i B u żołnierzy
z różnych „ras". Wśród Europejczyków proporcje poszczególnych grup krwi
wynosiły około 15% grupy B oraz 40% grupy A. Procent ludzi z grupą krwi B
był wyższy w oddziałach pochodzących z Afryki i Rosji, dochodząc do 50%
w regimentach Armii Indyjskiej, walczących u boku Brytyjczyków. Wzrostowi
występowania grupy B towarzyszył odpowiedni spadek występowania grupy A.
Wyciągając wnioski, Hirszfeldowie nie cofnęli się przed przypisywaniem
swojej pracy „globalnego" znaczenia. Uznali, że wśród ludzi można wyodręb-
nić dwie odmienne „biochemiczne rasy", z których każda miała określone po-
chodzenie: rasa A z grupą krwi A oraz rasa B z grupą krwi B. Ponieważ wśród
Hindusów naukowcy odnotowali najwyższą częstość występowania grupy B,
doszli do wniosku, że „Indie należałoby uznać za jedną z kolebek ludzkości".
W kwestii rozprzestrzeniania się grup krwi i populacji, Hirszfeldowie napisali:
„Zarówno do Indochin na Wschodzie, jak i na Zachód płynął szeroki strumień
Hindusów, słabnący wraz z odległością, który ostatecznie dotarł do zachodniej
Europy". Nie mieli pewności co do pochodzenia rasy A i sądzili, że mogła
rozprzestrzenić się z jakiegoś miejsca w północnej lub środkowej Europie. Dziś
wiemy, że ich wnioski są całkowicie bezzasadne, ale doskonale ilustrują fakt,
że genetycy, tak jak i dziś, nigdy nie obawiali się śmiałych spekulacji.
Podstawowe założenie ewolucyjnych wniosków wyciągniętych z badań
prowadzonych przez Hirszfeldów było takie, że „rasy" lub „populacje" o po-
dobnych proporcjach różnych grup krwi prawdopodobnie miały jakąś wspólną
przeszłość. Brzmi to rozsądnie i wydaje się sensownym wyjaśnieniem podo-
bieństw odnajdywanych w różnych europejskich armiach. Ale w tej koncepcji
kryły się także pewne niespodzianki. Na przykład proporcje grup krwi u osób
z Madagaskaru i Rosji były niemal identyczne. Czy oznaczało to, że Hirszfel-
dowie odkryli genetyczny dowód na dotychczas nieznaną rosyjską inwazję na
Madagaskar lub odwrotnie - na malgaską kolonizację Rosji? Podobnie Sene-
galczycy w Afryki Zachodniej byli prawie tak bliscy Rosjanom po względem
charakterystyki występowania grup krwi jak Anglicy Grekom, co wydaje się
niezwykłe. Stało się tak dlatego, że Hirszfeldowie pracowali z tylko jednym
37
systemem genetycznym - jedynym, jakim dysponowali - ich analizy doprowa-
dziły więc do pewnych sensownych zestawień populacji, ale również do zde-
cydowanie niewiarygodnych wniosków.
Po zakończeniu I wojny światowej amerykańskiemu lekarzowi Willia-
mowi Boydowi przypadło zadanie kompilowania olbrzymiej ilości danych
dotyczących grup krwi, pochodzących z ośrodków krwiodawstwa na całym
świecie. W trakcie tej pracy dostrzegł mnóstwo nieścisłości w wynikach ba-
dań Hirszfeldów - właściwie odnalazł ich tak wiele, że skutecznie zniechęcił
antropologów do zajmowania się grupami krwi. Boyd przytoczył list od pew-
nego poirytowanego korespondenta: „Próbowałem zrozumieć, co grupy krwi
mówią mi o starożytnym człowieku, ale wnioski okazały się zdecydowanie
rozczarowujące". Mimo to nieudane próby wyjaśnienia początków ludzko-
ści za pomocą grup krwi miały swoje dobre strony dla liberalnie nastawione-
go Boyda. Napisał: ,.W pewnych regionach świata osoba jest uznawana za
gorszą, jeśli ma na przykład ciemną skórę, ale w żadnej części świata posia-
danie danej grupy krwi nie wyłącza z elity społecznej".
Rozpoczęte po II wojnie światowej przez Williama Boyda dzieło groma-
dzenia danych dotyczących grup krwi ludzi pochodzących z całego świata
kontynuował Anglik Arthur Mourant. Ten mieszkaniec Jersey na Wyspach
Normandzkich uzyskał dyplom geologa, ale nie potrafił wykorzystać tego
wykształcenia w życiu zawodowym. Jego bardzo surowe, metodystyczne
wychowanie pogłębiało u niego poczucie nieszczęścia, z którym zdecydował
się uporać, zostając psychoanalitykiem. W tym celu postanowił najpierw roz-
począć studia medyczne i w stosunkowo późnym wieku 34 lat zapisał się do
St. Bartholomew's Medical School w Londynie. Wydarzyło się to w połowie
1939 roku, tuż przed wybuchem II wojny światowej. Aby uniknąć niemiec-
kich nalotów bombowych na stolicę, jego uczelnię medyczną przeniesiono
z Londynu do Cambridge. Tam właśnie spotkał Ronalda Aylmera Fishera,
najbardziej wpływowego ówczesnego genetyka. Fisher prowadził badania
genetyczne dotyczące nowych, dopiero co odkrytych grup krwi i zafascyno-
wał się szczególnie skomplikowanym mechanizmem dziedziczenia tak zwa-
nego czynnika rezusowego, określanego skrótowo Rh (od ang. rhesus). Od-
krył go w 1940 roku Karl Landsteiner wraz z asystentem Alexandrem
Wienerem po tym, jak zmieszali krew ludzkąz krwią królików, którym wcze-
śniej wstrzyknęli komórki małpy wąskonosej - rezusa (stąd jego nazwa). Fi-
sher przedstawił skomplikowaną teorię dotyczącą sposobu, w jaki różne pod-
typy w obrębie tej samej grupy były przykazywane dzieciom przez rodziców,
co spotkało się z gwałtownym sprzeciwem Wienera, który proponował znacz-
nie prostsze wytłumaczenie. Wyobraźcie sobie radość Fishera, gdy nowo przy-
38
były Arthur Mourant odkrył dużą rodzinę, w której było dwanaścioro ro-
dzeństwa, a która stanowiła praktyczny dowód na potwierdzenie jego teorii.
Fisher natychmiast zatrudnił skrupulatnego Mouranta, który spędził resztę
swojego życia zawodowego na gromadzeniu i zestawianiu jak dotąd najbar-
dziej szczegółowych map częstości występowania określonych grup krwi na
całym świecie. Nigdy nie został psychoanalitykiem.
Czynnik Rh nie tylko sprawił, że Arthur Mourant otrzymał pracę, ale
również odegrał istotną rolę w tworzeniu koncepcji dotyczących pochodze-
nia współczesnych Europejczyków oraz pomógł zidentyfikować najważniej-
szą, z punktu widzenia genetyki, populację naszego kontynentu — zagorzale
niezależnych Basków zamieszkujących północno-zachodnią Hiszpanię i po-
łudniowo-zachodnią Francję. Basków jednoczy wspólny język, euskera, któ-
ry jest unikatowy pod tym względem, że nie ma językowych powiązań z żad-
nym innym żywym językiem. Niezwykłe jest już to, że przetrwał do dziś
u boku potężnych konkurentów - języka kastylijskiego w Hiszpanii oraz fran-
cuskiego. Ale 2000 lat temu niesprawność administracji cesarskiego Rzymu
w tej części imperium uchroniła język euskera przed wchłonięciem go przez
łacinę - taki los spotkał dziś już zapomniany język iberyjski ze wschodniej
Hiszpanii i południowo-wschodniej Francji. W dalszej części książki prze-
konamy się, że Baskowie dostarczyli nam nieocenionych wskazówek w za-
kresie genetycznej historii całej Europy, ale wyniesienie ich do wyjątkowego
genetycznego statusu nastąpiło dopiero wówczas, gdy Arthur Mourant za-
czął dokładniejsze badania nad czynnikiem Rh.
Większość ludzi słyszało o czynniku Rh w związku z sinicą noworod-
ków, konfliktem serologicznym lub - używając pełnej nazwy medycznej -
chorobą hemolityczną noworodków. Ta poważna i często śmiertelna choro-
ba dotyczy drugiej lub kolejnej ciąży matek Rh ujemnych, czyli niemają-
cych antygenów Rh na powierzchni czerwonych krwinek. Oto, co się wów-
czas dzieje: kiedy matka Rh ujemna nosi dziecko ojca Rh dodatniego
(którego krew zawiera antygeny Rh), istnieje duże prawdopodobieństwo,
że płód będzie Rh dodatni. Nie stanowi to problemu w przypadku pierw-
szego dziecka, ale podczas porodu niewielka ilość jego czerwonych krwi-
nek może dostać się do krwiobiegu matki. Układ odpornościowy matki roz-
poznaje te komórki z antygenami Rh jako obce i zaczyna wytwarzać
przeciwciała. Wszystko jest w porządku, dopóki kobieta nie zajdzie po-
nownie w ciążę. Jeśli płód również będzie Rh dodatni, to zostanie zaatako-
wany przeciwciałami zwalczającymi antygeny Rh, które przedostają się
przez łożysko. Noworodki dotknięte takim schorzeniem, które wydają się
niebieskie wskutek braku tlenu we krwi, można niekiedy uratować dzięki
39
transfuzji krwi, ale jest to ryzykowny zabieg. Na szczęście obecnie ta cho-
roba nie jest już poważnym klinicznym problemem. Wszystkie matki Rh
ujemne otrzymują zastrzyk z przeciwciał przeciwko krwinkom Rh dodat-
nim, tak więc, nawet jeśli któraś z nich zdoła dostać się do krwiobiegu
matki podczas porodu, zostanie zwalczona, zanim układ odpornościowy
zdąży wykryć je i wytworzyć przeciwciała.
Znaczenie tego wszystkiego dla rozważań o europejskiej prehistorii jest
takie, że Mourant zdał sobie sprawę, iż występowanie dwóch różnych czyn-
ników Rh w jednej populacji nie miało żadnego sensu z punktu widzenia
ewolucji. Nawet najprostsze obliczenia wykazywały, że utrata tak wielu dzieci
nie była korzystnym rozwiązaniem. Taki problem nie istniałby, gdyby wszy-
scy mieli taką samą grupę krwi. Nie miałoby znaczenia, czy byłaby ona Rh
ujemna czy dodatnia, byle była tylko jedna. Poważny problem konfliktu se-
rologicznego pojawiał się dopiero wtedy, gdy dochodziło do rozmnażania się
ludzi o różnych czynnikach Rh. W przeszłości, zanim wynaleziono metodę
przetaczania krwi i zaczęto stosować terapię przeciwciałami w przypadku
matek Rh ujemnych, z pewnością bardzo wiele noworodków umierało na
chorobę hemolityczną. Jest to wielkie obciążenie ewolucyjne i przypuszczal-
nym skutkiem takiego zaburzenia równowagi byłoby ostatecznie zaniknięcie
jednego z czynników Rh. I tak właśnie się dzieje - wszędzie poza Europą.
Podczas gdy reszta świata jest głównie Rh dodatnia, Europa wyróżnia się
obecnością bardzo zrównoważonych proporcji obu typów. Dla Mouranta był
to sygnał, że populacja Europy stanowi mieszankę, która nie miała jeszcze
wystarczająco dużo czasu na ustabilizowanie się w nowym miejscu osiedle-
nia i wyeliminowanie jednego z czynników Rh. Wyjaśniał to w ten sposób,
że mieszkańcy współczesnej Europy mogą stanowić populację hybrydową
Rh dodatnich przybyszy z Bliskiego Wschodu, przypuszczalnie ludów, które
sprowadziły do Europy rolnictwo mniej więcej 8000 lat temu, oraz potom-
ków starszych Rh ujemnych grup łowców zbieraczy. Ale kim właściwie były
te Rh ujemne ludy?
Mourant natknął się na prace francuskiego antropologa Henri Yictora
Yallois, który opisał wygląd szkieletów współczesnych Basków jako bliższy
prehistorycznym szczątkom ludzkim sprzed 20 000 lat niż współczesnym
ludziom z innych regionów Europy. Choć takie porównanie szybko uznano
za bezzasadne, z całąpewnościązainspirowało Mouranta. Wiadomo już było,
że Baskowie mają zdecydowanie niższą częstość występowania grupy krwi
B niż wszystkie pozostałe narody zamieszkujące Europę. Czy ten stary naród
mógł również zachować zasoby czynnika Rh-? W 1947 roku Mourant za-
aranżował spotkanie z dwoma Baskami przebywającymi w Londynie, którzy
40
usiłowali utworzyć rząd tymczasowy i chętnie wspierali wszelkie próby do-
wiedzenia swej genetycznej wyjątkowości. Jak większość Basków, wspierali
francuski ruch oporu i całkowicie sprzeciwiali się faszystowskiemu reżimo-
wi Franco w Hiszpanii. Obaj mężczyźni oddali próbki krwi i okazało się, że
są Rh ujemni. Przy ich pomocy Mourant przeprowadził badania dużej grupy
francuskich i hiszpańskich Basków, wśród których, zgodnie z własnymi ocze-
kiwaniami, wykrył bardzo dużą częstość występowania czynnika Rh ujem-
nego - właściwie najwyższą na świecie. Mourant wyciągnął z tego wniosek,
że Baskowie pochodzą od pierwotnych mieszkańców Europy, podczas gdy
wszystkie inne europejskie narody stanowią mieszankę pierwotnych miesz-
kańców oraz późniejszych przybyszów, którzy jego zdaniem byli pierwszymi
rolnikami z Bliskiego Wschodu.
Od tej chwili Baskowie zyskali - i w dużym stopniu zachowali do dziś -
status ludu, w odniesieniu do którego należy weryfikować wszystkie hipote-
zy dotyczące genetycznej prehistorii Europy. Fakt, że tylko oni spośród wszyst-
kich Europejczyków mówią całkowicie unikatowym językiem, który nie na-
leży do rodziny indoeuropejskiej obejmującej pozostałe języki zachodniej
Europy, jeszcze bardziej podkreślał ich szczególną pozycję.
Kolejny krok naprzód umożliwiło matematyczne scalenie olbrzymiej ilo-
ści danych, które zgromadzono w wyniku kilkudziesięcioletnich badań nad
poszczególnymi systemami genetycznymi, takimi jak odmienne grupy krwi.
Dokonał tego człowiek, który zdominował tę dziedzinę na ponad 30 lat, Lu-
igi Luca Cavalli-Sforza - szerzej opowiemy o nim później. Cavalli-Sforza,
pracując ze statystykiem z Cambridge, Anthonym Edwardsem, przeprowa-
dził ową syntezę przy użyciu pierwszych maszyn liczących na karty perforo-
wane. Uśredniając wyniki dotyczące kilku systemów genetycznych, naukowcy
zdołali wyeliminować najbardziej niewiarygodne i zniechęcające wnioski,
które dyskredytowały antropologiczne zastosowania grup krwi, kiedy syste-
my stosowano pojedynczo. Słabą stroną posługiwania się tylko jednym sys-
temem było to, że dwie populacje, takie jak Rosjanie i Malgasze, mogły mieć
tę samą częstość występowania danego genu po prostu w wyniku przypadku,
a nie wspólnego pochodzenia. Znacznie mniejsze prawdopodobieństwo ta-
kiego zdarzenia występowało, gdy porównywano kilka zespołów genów,
ponieważ wpływ mylących wyników badań jednego z nich zostałby zniwelo-
wany przez wyniki dotyczące pozostałych genów. Wówczas nie byłoby mowy
o rosyjskiej inwazji na Madagaskar. Niemniej jednak podstawowa zasada
pozostała ta sama. W znaczeniu ewolucyjnym, populacje z podobnymi gena-
mi są prawdopodobnie bliżej ze sobą spokrewnione niż populacje z odmien-
nymi genami.
41
Anthony Edwards wyjaśnił swój sposób rozumowania w interesującym
artykule opublikowanym w „New Scientist" w 1965 roku. Opisał plemię nio-
sące słup, na którym umieszczono 100 czarnych albo białych kółek. Co roku
zmienia się kolor jednego przypadkowo wybranego kółka. Kiedy plemię dzieli
się na dwie grupy, każda z nich zabiera ze sobą kopię słupa z kółkami ułożony-
mi w tym samym porządku. Rok później każda z grup dokonuje jednej z przy-
padkowych zmian. W następnym roku robią jeszcze jedną zmianę, a w kolej-
nym ponowną, kultywując ten zwyczaj każdego roku. Ponieważ zmiany są
przypadkowe, układ kółek na dwóch słupach staje się coraz bardziej odmien-
ny. Edwards stwierdza, że gdy przyjrzeć się słupom noszonym przez dwa ple-
miona, to na podstawie różnic w położeniu czarnych i białych kółek można
oszacować, jak dawno się one rozdzieliły. Określenie dokładnej daty wyłącz-
nie na podstawie częstości występowania genów było bardzo trudne, ale usta-
lanie względnego czasu rozdziału obu plemion, znanego jako „dystans gene-
tyczny", było przydatną metodą pomiaru ich wspólnego pochodzenia. Im
większy był dystans genetyczny pomiędzy nimi, tym dłużej żyły osobno.
Był to zręczny sposób przedstawienia procesu genetycznej przemiany,
nazywanej „dryfem genetycznym", powodowanej przez przypadkowe prze-
trwanie i ginięcie niektórych genów przekazywanych z pokolenia na pokole-
nie. Proces ten z biegiem czasu prowadzi do coraz większych różnic w wy-
stępowaniu określonych genów. Tak jak układ kółek w analogii Edwardsa,
częstość występowania genów można wykorzystać do obliczenia tego, jak
dawno temu dwie grupy ludzi stanowiły jedną populację. Grupami takimi
mogą być wioski, plemiona, całe narody. Nie ma też ograniczenia liczby grup,
które można analizować w ten sposób. Jeśli przeprowadzi się taką analizę dla
całego świata, wynik można przedstawić na diagramie, takim jak zamiesz-
czono na rysunku l.
Po prawej stronie mamy kilka „populacji" (wybrałem po dwa przykłady
z każdego kontynentu), natomiast na dole jest dystans genetyczny, czyli czas,
jaki upłynął od rozdziału poszczególnych gałęzi. Nazywa się to populacyjnym
drzewem rodowym, w którym rozgałęzienia odczytywane od lewej do prawej
odpowiadają przypuszczalnemu porządkowi, w jakim „populacje" ewoluowa-
ły i rozdzielały się od siebie, zgodnie z rekonstrukcją przeprowadzoną na pod-
stawie badań wielu różnych genów. Na pierwszy rzut oka zależności wydają
się raczej sensowne. Dwie populacje europejskie - Anglicy i Włosi - są blisko
siebie na dwóch krótkich „gałęziach" drzewa. Dwa rdzenne plemiona amery-
kańskich Indian są połączone z ich najbliższymi krewnymi w Azji, tak jak
powinniśmy się spodziewać, jeżeli pierwsi Amerykanie przeszli przez prze-
smyk lądowy przez Cieśninę Beringa z Syberii na Alaskę. Dwie populacje
42
z Afryki znajdująsię na gałęzi zupełnie odrębnej od reszty świata, co prawidło-
wo kładzie nacisk na wiekowość tego kontynentu, stanowiącego kolebkę ludz-
kiej ewolucji. Wydaje się, że jest to znacznie bardziej sensownie wyglądające
drzewo niż to, które można naszkicować na podstawie pochodzących z I wojny
światowej danych dotyczących grup krwi, łączących Rosję i Madagaskar oraz
całkowicie nieuwzględniających znaczenia Afryki. Jest tak dlatego, że jak za-
uważyliśmy wcześniej, dawne błędy, które powstawały przy stosowan
niu systemu badań jednego genu, na przykład związanego z grupami krwi A, B, O,
zostały zlikwidowane dzięki połączeniu wyników badań kilku różnych genów.
Edwards przyznał, że „istniejące drzewa ewolucyjne z pewnościąnie mówią
ostatniego słowa w kwestii ewolucji człowieka", i zaproponował nowe diagramy
jako sposób przedstawiania informacji genetycznych w zrozumiałej formie. Nie-
stety, drzewa populacyjne kreślone początkowo z pewną powściągliwością zo-
stały niewłaściwie zinterpretowane i stały się źródłem sporów. Jedną z przyczyn
takiego stanu rzeczy jest sama ich forma. Wyglądają jak prawdziwe drzewa ro-
dowe i tak są traktowane. Mogłyby jednak być drzewami ewolucyjnymi tylko
wówczas, gdyby ewolucja ludzkości rzeczywiście polegała na następowaniu roz-
łamów populacyjnych zgodnie z liniami rozłamu, o jakich opowiada Edwards
w swojej metaforze o plemionach, słupach i kółkach. Tylko wtedy węzły, czyli
43
punkty na drzewie, z których rozchodzą się dwie linie, reprezentowałyby jakąś
rzeczywiście istniejącąjednostkę. Byłyby to populacje istniejące przed rozdzia-
łem, jakieś „protopopulacje". Ale czy rzeczywiście tak przebiegała ludzka ewo-
lucja? Na przykład, przyglądając się europejskiej części drzewa, czy naprawdę
istniało coś takiego jak protoanglowłoska populacja, która rozpadła się na za-
wsze, przekształcając się we współczesnych mieszkańców Anglii oraz Włoch?
Mogłoby się tak wydarzyć, gdyby Anglicy i Włosi stali się zaraz po rozdziale
dwoma różnymi „gatunkami" i nie mogliby się już nigdy „krzyżować". Ale mogą
i robiąto, tak jak kiedyś. Jak dowiemy się w późniejszych rozdziałach tej książki,
ludzie po prostu nie ewoluują w ten sposób.
Chyba najpoważniejszym zarzutem wobec tych wykresów jest to, że ich
struktura wymaga, by obiekty na końcu drzew, czyli populacje, były jedno-
znacznie określone. Proces ten dzieli ludzi na grupy w sposób umacniający
rasowe klasyfikacje. Nadaje istotne genetyczne znaczenie czemuś, co tak na-
prawdę nie istnieje. Z całą pewnością żyją ludzie zamieszkujący Japonię
i Tybet, ale nie ma żadnego genetycznego sensu określanie populacji Tybetu
lub Japonii jako jakiejś odrębnej całości. W książce tej wykażę, że obiektywnie
zdefiniowane rasy narodowościowe po prostu nie istnieją. Nawet Arthur Mo-
urant ponad 50 lat temu zdawał sobie sprawę z tego faktu, kiedy napisał: „Ba-
dania grup krwi ujawniają heterogeniczność nawet w najdumniejszych naro-
dach i popierają pogląd, że współczesne rasy są tylko krótkotrwałymi tworami
w stałym procesie (...) mieszania się, który charakteryzuje historię każdego
żyjącego gatunku". Pokusa klasyfikowania gatunku ludzkiego w kategorie nie-
mające żadnych obiektywnych podstaw jest nieuchronną, ale godną pożałowa-
nia konsekwencją wyciągania zbyt daleko posuniętych wniosków z systemu
badań częstości występowania genów. Przez wiele lat badania genetyczne czło-
wieka ugrzęzły w intelektualnie jałowym (i moralnie niebezpiecznym) bagnie
tworzenia coraz bardziej szczegółowych klasyfikacji grup ludzkiej populacji.
Na szczęście istniał sposób na wyjście z impasu. Przełom nastąpił w stycz-
niu 1987 roku, po zamieszczonej w magazynie „Naturę" naukowej publikacji
autorstwa uznanego amerykańskiego biochemika Allana Wilsona i jego dwoj-
ga studentów, Rebeki Cann oraz Marka Stonekinga. zatytułowanej Mitochon-
drial DNA andhuman evolution (Mitochondrialny DNA a ewolucja człowie-
ka). Rdzeń tego artykułu stanowił diagram pozornie podobny do skrytykowanych
przeze mnie drzew. Rysunek 2 przedstawia jego niewielki fragment, obejmują-
cy zaledwie 16 osób, a nie aż 134 osoby przedstawione w oryginalnym sche-
macie.
Jest to drzewo ewolucyjne, ale tym razem diagram rzeczywiście coś zna-
czy. Po prawej stronie symbole na końcach gałęzi reprezentują nie populacje,
44
ale 16 osób, które wybrałem do zilustrowania mechanizmu genetycznego - 16
mieszkańców czterech różnych części świata: Afrykanów, Azjatów, Europej-
czyków oraz Papuasów z Nowej Gwinei. Pierwszą zaletą tego wykresu w po-
równaniu z innymi drzewami jest to, że inaczej niż w przypadku stosowania
pojęcia populacji, nie ma sporu co do tego, czy tacy ludzie istnieją, czy nie.
Z całąpewnościąistnieją. Kolejnym plusem jest to, że punkty węzłowe drzewa
także reprezentują prawdziwych ludzi, a nie jakieś hipotetyczne pojęcie, takie
jak „protopopulacja". Przedstawiająone ostatnich wspólnych przodków dwoj-
ga ludzi, którzy rozdzielają się od tego momentu. Linie, które łączą 16 osób na
diagramie, mają odzwierciedlać genetyczne różnice pomiędzy nimi w jednym
bardzo wyjątkowym genie*, nazywanym mitochondrialnym DNA, którego nie-
zwykłe i przydatne właściwości przedstawię skrótowo. W następnym rozdzia-
le wyjaśnię, że jeśli dwie osoby mają bardzo podobny mitochondrialny DNA,
to są bliżej spokrewnione ze sobą niż dwie osoby z bardzo różnym mitochon-
drialnym DNA. Mają wspólnego przodka, żyjącego w niezbyt dalekiej prze-
szłości, oraz są połączone krótszymi gałęziami na diagramie. Ludzie z bardzo
różnym mitochondrialnym DNA mają wspólnego przodka żyjącego w bardziej
odległej przeszłości i łączą ich dłuższe gałęzie na schemacie.
Aby pokazać ten mechanizm genetyczny, ponownie użyjemy metafory
plemienia noszącego słup z białymi i czarnymi kółkami. Tym razem jednak
słup to mitochondrialny DNA, a plemię dzielące się na dwie grupy to osoba
mająca dwoje dzieci. Obaj potomkowie dziedziczą taki sam mitochondrialny
DNA, genetyczny odpowiednik takiego samego układu kółek na słupie. Kie-
dy dwaj potomkowie mająwłasne dzieci, przekazująim mitochondrialny DNA
i tak odbywa się to przez pokolenia. Bardzo rzadko w mitochondrialnym
DNA występują przypadkowe zmiany, określane mianem mutacji, które za
każdym razem odrobinę je zmieniają. Dochodzi do tego przypadkowo pod-
czas kopiowania DNA przy podziale komórek. Z biegiem czasu w DNA po-
jawia się coraz więcej zmian, które następnie są utrwalane i przekazywane
późniejszym pokoleniom. Bardzo powoli mitochondrialny DNA potomków
pierwszej osoby, ich wspólnego przodka, coraz bardziej się różnicuje, gdy
z czasem dochodzi do coraz większej liczby przypadkowych mutacji.
Linie na drzewie na rysunku 2 stanowią rekonstrukcję powiązań pomię-
dzy 16 osobami, opracowaną na podstawie różnic mitochondrialnego DNA,
o których wkrótce opowiemy. Ale przyjrzyjmy się jeszcze samemu drzewu.
* Ściślej rzecz biorąc, mtDNA to niejeden gen, lecz fragment genomu obejmu-
jący kilka genów (przyp. red.).
45
Głęboki korzeń na samej górze prowadzi do czterech Afrykanów na końcach,
natomiast inny pokazuje osoby z pozostałych regionów świata oraz jeszcze
jednego Afrykanina. W obrębie „pnia reszty świata" bliskie gałęzie niekiedy
łączą ludzi z tej samej części globu, tak jak Azjatów i Papuasów na górze
diagramu lub Europejczyków na dole. Ale czasem łączą też osoby z oddalo-
nych od siebie miejsc, tak jak gałąź w pobliżu środka schematu, która wiąże
Papuasa z Azjatą! dwoma Europejczykami. O co tu chodzi? Głęboki rozłam
pomiędzy wyłącznie afrykańskim „pniem" oraz resztą świata to kolejne po-
twierdzenie wielkiej historii starożytnej Afryki, którą ukazuje również drze-
wo populacyjne. Zamieszanie w obrębie „pnia reszty świata" jest potwier-
dzeniem tego, o czym wspominał Arthur Mourant. Jest to „mieszanie się,
które charakteryzuje historię każdego żyjącego gatunku". Nic dziwnego więc,
że diagram postawił bardzo wysoko poprzeczkę przed zwolennikami drzewa
populacyjnego. Pokazuje, że genetycznie spokrewnieni ludzie pojawiają się
46
na całym świecie, we wszystkich „nieodpowiednich" populacjach. Nie moż-
na po prostu utrzymać idei populacji jako odrębnej biologicznie i genetycz-
nie jednostki, jeśli poszczególne osoby w obrębie jakiejś jednej populacji
mają bliskich krewnych w innej.
Ponadto, jak zobaczymy później, wykorzystując opisany przed chwiląpro-
ces mutacji, możemy obliczyć tempo, z jakim mitochondrialny DNA zmienia
się z biegiem czasu. Oznacza to, że możemy poznać skalę czasu. Gdy to zrobi-
my, wszystkie gałęzie drzewa zbiegają się w jednym punkcie, w „korzeniu"
drzewa, mniej więcej 150 000 lat temu. Oznacza to, że cały ród ludzki jest
znacznie młodszy i bliżej spokrewniony, niż się to wydaje wielu ludziom.
Wpływ książki Mitochondrial DNA and human evolution był ogromny.
Wyraźnie opowiadała się ona po jednej stronie sporu dotyczącego kwestii funda-
mentalnej dla ewolucji człowieka. Przez wiele lat trwała gorącą wyraźnie spola-
ryzowana dyskusja na temat początków współczesnych ludzi, opierająca się na
różnych interpretacjach prehistorycznych szczątków ludzkich, głównie czaszek.
Obie strony sporu zgadzały się, że współczesny Homo sapiens, gatunek, do któ-
rego wszyscy należymy, pochodzi z Afryki. Uznawały również, że wcześniejszy
gatunek człowieka. Homo erectus, stanowił ewolucyjne ogniwo pomiędzy nami
i znacznie starszymi znaleziskami przypominającymi szczątki małpie. Homo erec-
tus po raz pierwszy pojawił się w Afryce mniej więcej 2 000 000 lat temu, a około
1 000 000 lub nawet 1 800 000 lat temu rozprzestrzenił się na znacznie cieplejsze
regiony Starego Świata. Szczątki Homo erectus odnajdywano na ogromnym ob-
szarze, od Europy na zachodzie po Chiny i Indonezję na wschodzie.
Wszystko to nie budziło - i do dziś nie budzi - sprzeciwów. Obie strony
podzieliło to, czy nastąpiła bliższa współczesności emigracja współczesnych
ludzi z Afryki. Szkoła „wyjścia z Afryki"* uważa, że tak - około 100 000 lat
temu, a ci nowi ludzie, Homo sapiens, całkowicie wyparli Homo erectus na
całym obszarze występowania. Przeciwna szkoła - „ciągłości multiregional-
nej"** - w skamieniałościach dostrzega wskazówki sugerujące, że rozmaici
Homo sapiens ewoluowali bezpośrednio z lokalnych populacji gatunku Homo
erectus. Oznaczałoby to, że na przykład współcześni Chińczycy są bezpo-
średnimi potomkami chińskich Homo erectus, natomiast współcześni Euro-
pejczycy podobnie ewoluowali z europejskich Homo erectus, a nie są potom-
kami Homo sapiens, którzy wyemigrowali z Afryki.
* Out of Africa - wykorzystuje tytuł powieści Karen Blixen (Pożegnanie z Afry-
ką) jako chwytliwe hasło (przyp. red.).
** Zwana też szkołą „policentrycznej ewolucji człowieka" (przyp. red.).
47
Według szkoły policentrycznej współcześni Europejczycy oraz Chińczycy mieli
ostatniego wspólnego przodka co najmniej milion lat temu, podczas gdy w scenariuszu
szkoły afrykańskiej byli powiązani znacznie później.
Drzewo genów mitochondrialnych po raz pierwszy wprowadzało obiek-
tywną metodę mierzenia skali czasu. Pokazało całkiem wyraźnie, że wspólny
mitochondrialny przodek wszystkich współczesnych ludzi żył zaledwie mniej
więcej 150 000 lat temu. Doskonale pasowało to do koncepcji „wyjścia z Afry-
ki" i spotkało się z entuzjastyczny m przyjęciem jej zwolenników. Ale stanowi-
ło poważny cios dla „multiregionalistów". Jeśli wszyscy współcześni ludzie są
spokrewnieni ze wspólnym przodkiem żyjącym zaledwie 150 000 lat temu, nie
mogliby raczej ewoluować w różnych częściach świata z miejscowych popula-
cji Homo erectus, który znajdował się tam od co najmniej miliona lat. Choć
zwolennicy koncepcji „ciągłości multiregionalnej" nie pogodzili się z porażką,
drzewo genów mitochondrialnych zadało miażdżący cios ich koncepcji, po któ-
rym do dziś nie zdołali jej odbudować.
Dla nas były to wspaniałe wieści. Dzięki tej kontrowersji mitochondrial-
ny DNA zyskał pozycję głównego molekularnego znacznika służącego do
interpretacji przeszłości człowieka. W laboratoriach na całym świecie rozpo-
częto wiele badań w tej dziedzinie. Oznaczało to, że pojawi się mnóstwo
danych, z którymi będziemy mogli porównać własne wyniki. Jeśli chcieli-
śmy umieścić rezultaty badań starych kości we współczesnym kontekście, to
nie mogliśmy zrobić nic lepszego niż wykorzystać mitochondrialny DNA.
48
4. Niezwykły posłaniec
Mitochondria to drobne twory występujące w każdej komórce. Nie znaj
dują się w jądrze komórkowym, niewielkim woreczku w środkowej
części komórki, zawierającym chromosomy, ale poza nim, w tak zwanej cy-
toplazmie. Pozwalają komórkom wykorzystywać tlen do pozyskiwania ener-
gii. Im bardziej żywotna jest komórka, tym więcej energii potrzebuje i tym
więcej zawiera mitochondriów. Komórki aktywnych tkanek, takich jak mię-
śnie, nerwy i mózg, zawierają nawet do tysiąca mitochondriów.
Każde mitochondrium jest otoczone błoną. Wewnątrz znajdują się ułożone
w skomplikowaną strukturę wszystkie enzymy niezbędne w ostatniej fazie me-
tabolizmu tlenowego. Tutaj właśnie paliwo, które pochłaniamy z pożywieniem,
spala się w morzu tlenu. Brak tu płomieni, a cały tlen jest rozpuszczony, ale
dochodzi tu do spalania, podobnie jak w piecu gazowym czy silniku samocho-
dowym. Paliwo i tlen łączą się. wyzwalając energię. Piece gazowe i silniki
przekształcająenergię w ciepło i światło. Mitochondria nie świecą, gdy spalają
paliwo, lecz rozgrzewają się - to właśnie część ciepła wydzielanego przez mi-
tochondria podtrzymuje naszą temperaturę ciała. Jednak większość energii
pobiera wysokoenergetyczna molekuła określana skrótem ATP, którą organizm
wykorzystuje do zasilania dosłownie wszystkiego, od skurczu mięśnia serco-
wego, poprzez nerwy w siatkówce oka, dzięki której czytacie tę stronę, aż po
komórki w mózgu, które ten tekst interpretują.
W samym sercu każdego mitochondrium tkwi mała cząsteczka DNA,
jakby mały chromosom o długości zaledwie 16 500 zasad. Jest to odrobina w ze-
stawieniu z całkowitą liczbą 3 000 000 000 zasad w chromosomach jądra
49
komórkowego. Samo odkrycie DNA w mitochondriach było wielkim zasko-
czeniem. Co więcej, jest to bardzo niezwykły materiał. Po pierwsze, podwój-
na helisa tego DNA tworzy strukturę kolistą. Takie koliste „chromosomy"
(genofory i plazmidy) występują u bakterii i innych mikroorganizmów, ale
nie u złożonych organizmów wielokomórkowych, jak ludzie. Kolejną nie-
spodziankę stanowił fakt, że kod genetyczny w mitochondrialnym DNA jest
nieco inny niż ten, który wykorzystują chromosomy jądrowe. Geny mito-
chondrialne zawierają kod dla przechwytujących tlen enzymów, pracujących
w mitochondriach. Jednak wiele genów zarządzających funkcjonowaniem
mitochondriów znajduje się w chromosomach jądrowych.
Jak do tego doszło? Współczesna teoria na ten temat jest zdumiewająca.
Uważa się, że mitochondria były kiedyś wolno żyjącymi bakteriami, które wie-
le milionów lat temu zaatakowały bardziej rozwinięte komórki i zamieszkały
w nich. Możnaje nazwać pasożytami albo uznać za symbionty. gdyż komórka
i mitochondria świadczą sobie wzajemne korzyści. Komórki dostają potężne
doładowanie, mogąc wykorzystywać tlen. Każda z nich może wytworzyć znacz-
nie więcej wysokoenergetycznych molekuł ATP z tej samej ilości paliwa przy
użyciu tlenu niż bez niego. Same mitochondria najwyraźniej uznały życie we-
wnątrz komórki za wygodniejsze niż poza nią. Bardzo powoli, przez miliony
lat, część genów mitochondrialnych trafiła do jądra komórkowego, gdzie po-
zostały na stałe. Oznacza to, że mitochondria są teraz uwięzione w komórce
i nie mogą wrócić do świata zewnętrznego, nawet gdyby chciały. Trafiły do
genetycznego aresztu. Nawet dziś można znaleźć dowody na to. że transfer
genów pomiędzy mitochondriami a jądrem komórkowym był nie całkiem uda-
ny. Chromosomy jądrowe są usiane zniszczonymi fragmentami mitochondrial-
nych genów, które przenosiły się do jądra w trakcie ewolucji. Są bezużyteczne,
ponieważ uległy uszkodzeniom. Tkwią więc tam po prostu jako molekularne
„skamieliny", pozostałości nieudanego transferu w przeszłości.
Mitochondria są niezwykłe również z innych względów. W odróżnieniu
od DNA w chromosomach jądra komórkowego, które jest dziedziczone po
obojgu rodzicach, wszyscy otrzymujemy mitochondria tylko od jednego rodzi-
ca - matki. W cytoplazmie ludzkiej komórki jajowej mieści się aż ćwierć mi-
liona mitochondriów. W porównaniu z nią plemnik zawiera ich bardzo mało,
tylko tyle, by mieć zapewnioną energię do płynięcia w górę macicy w kierunku
komórki jajowej. Gdy najbardziej wytrwały plemnik dociera do komórki jajo-
wej, by dostarczyć swój ładunek chromosomów jądrowych, mitochondria nie
są mu już potrzebne, zostają więc odrzucone razem z witką. Tylko główka
plemnika z ładunkiem jądrowego DNA wnika w komórkę jajową. Zapłodnio-
ne jajo ma teraz wystarczająco dużo jądrowego DNA od obojga rodziców, ale
50
jego jedyne mitochondria to te, które cały czas znajdowały się w cytoplazmie -
i wszystkie pochodzą od matki. Z tej prostej przyczyny mitochondrialny DNA
zawsze jest dziedziczony po matce.
Zapłodniona komórka jajowa dzieli się raz po raz, formując najpierw
zarodek, potem płód, który z kolei staje się noworodkiem i w końcu prze-
kształca się w dorosłego człowieka. Przez cały czas wszystkie mitochondria
człowieka to kopie oryginalnych pochodzących z komórki jajowej matki. Choć
zarówno mężczyźni, jak i kobiety mają mitochondria we wszystkich komór-
kach, tylko kobiety przekazują je potomkowi, ponieważ wyłącznie kobiety
wytwarzają jajo. Ojcowie przekazują następnemu pokoleniu jądrowy DNA,
ale ich mitochondrialny DNA nie przenosi się w ten sam sposób.
Zmiany w DNA, zarówno w mitochondriach, jak i w jądrze, pojawiają
się spontanicznie jako drobne błędy podczas kopiowania towarzyszącego po-
działom komórkowym. Komórki mająmechanizm korygowania błędów, który
naprawia większość pomyłek, ale zawsze kilka zdoła wymknąć się spod tego
nadzoru. Jeśli mutacje pojawiają się w komórkach, z których będzie wytwo-
rzone jajo lub plemnik, znanych jako komórki płciowe, mogą być przekaza-
ne następnemu pokoleniu. Mutacje występujące w pozostałych komórkach
organizmu, nazywanych komórkami somatycznymi, nie będą przekazane.
Większość mutacji DNA nie ma żadnego wpływu na funkcjonowanie mate-
riału genetycznego. Tylko bardzo sporadycznie, kiedy powodują zmiany
w jakimś szczególnie ważnym genie, odnoszą wyraźny, negatywny skutek.
W najgorszych przypadkach mogą spowodować poważne choroby genetycz-
ne, o których wspomnimy w następnym rozdziale, jednak zazwyczaj są nie-
groźne dla człowieka.
Częstość mutacji jądrowego DNA jest niezwykle niska —tylko jedna za-
sada purynowa na miliard ulega zmianom przy każdym podziale komórki.
Z drugiej strony, mitochondria nie są aż tak skrupulatne w korygowaniu błę-
dów i dopuszczająmniej więcej 20 razy więcej mutacji. Oznacza to, że znacz-
nie więcej zmian można odnaleźć w mitochondrialnym DNA niż w odpo-
wiednio długim fragmencie DNA jądra. Innymi słowy, „zegar molekularny",
dzięki któremu możemy obliczyć upływ czasu w DNA, bije znacznie szyb-
ciej w mitochondriach niż w jądrze. Dzięki temu mitochondria są jeszcze
atrakcyjniejszym narzędziem do badania ludzkiej ewolucji. Gdyby częstość
mutacji była bardzo niska, to zbyt wielu ludzi miałoby taki sam mitochon-
drialny DNA i zbrakłoby wystarczająco dużej różnorodności, by móc powie-
dzieć cokolwiek o zmianach zachodzących wraz z upływem czasu.
Jest jeszcze jeden pozytywny fakt. Choć mutacje wykrywa się w całej
pętli mitochondrialnego DNA i cały ów zakres wykorzystano w publikacji
51
Allana Wilsona i jego studentów Mitochondrial DNA and human evolution,
istnieje krótki odcinek DNA. w którym mutacje zachodzą wyjątkowo często.
Fragment ten o długości mniej więcej 500 par zasad nazywa się regionem
regulacyjnym. Zdołał nagromadzić tak wiele mutacji, ponieważ w odróżnie-
niu od reszty mitochondrialnego DNA nie koduje żadnych szczególnie waż-
nych funkcji. Gdyby było inaczej, duża liczba mutacji wpłynęłaby na działa-
nie enzymów mitochondrialnych. Zdarza się to czasem, kiedy mutacje dotykają
innych fragmentów mitochondrialnego DNA poza regionem regulacyjnym.
Istnieją pewne rzadkie schorzenia neurologiczne spowodowane mutacjami
genów, które zakłócają pracę istotnych części mitochondrialnej maszynerii.
Z powodu tak poważnych uszkodzeń, mitochondria te nie mogą długo prze-
trwać i bardzo rzadko są przekazywane następnemu pokoleniu. W ten sposób
mutacje te stopniowo zanikają. Natomiast zmiany w regionie regulacyjnym
nie są eliminowane po prostu dlatego, że region ten nie ma żadnej specyficz-
nej funkcji. Mutacje te są neutralne. Wydaje się, że ten fragment DNA musi
istnieć, by mitochondria dzieliły się prawidłowo, ale jego dokładna sekwen-
cja nie ma większego znaczenia.
Mamy więc sytuację doskonałą dla naszych badań: krótki odcinek DNA
pełen neutralnych mutacji. Znacznie szybciej i taniej byłoby odczytać sekwen-
cję regionu regulacyjnego o długości zaledwie 500 zasad niż całą sekwencję
mitochondrialnego DNA o długości ponad 16 000 zasad. Ale czy region regu-
lacyjny był wystarczająco stabilny, by być przydatnym w badaniach ludzkiej
ewolucji? Jeśli region ten mutował z dużą częstotliwością w każdym pokole-
niu, to po upływie dłuższego czasu niezwykle trudno byłoby rozpoznać jakie-
kolwiek spójne schematy w jego obrębie. Dzięki dziełu Allana Wilsona wie-
dzieliśmy, że chcąc zgłębić genetycznąhistorię naszego gatunku, Homo sapiens,
przy użyciu mitochondrialnego DNA, musieliśmy w naszych badaniach objąć
przynajmniej ostatnich 150 000 lat ludzkiej ewolucji - około 6000 pokoleń,
przyjmując 25 lat na pokolenie. Jeśli mutacje w regionie regulacyjnym były
zbyt gwałtowne lub chaotyczne, nie wiadomo, czy w ogóle możliwe byłoby
odróżnienie ważnych sygnałów od wszystkich incydentalnych, nieistotnych
zmian po kilku pokoleniach. Potrzebowaliśmy jakiegoś sposobu, by to spraw-
dzić przed zaangażowaniem się w czasochłonne, kosztowne i rozległe badania
ludzkich populacji. Jak mogliśmy tego dokonać?
Chciałem znaleźć dużą grupę żyjących ludzi, co do których mielibyśmy
pewność, że pochodzą od jednej kobiety, w linii żeńskiej. W trakcie moich
badań z zakresu genetyki medycznej nad wrodzoną chorobą kości współpra-
cowałem z kilkoma dużymi rodzinami, teraz więc wyjąłem karty, na których
zapisałem ich rodowody. Choć sięgały wstecz zaledwie kilka pokoleń,
52
zawierały deprymująco mało linii kobiecych, łączących żyjących członków
tych rodzin. Mógłbym poprosić rodziny o pomoc w nawiązaniu kontaktu
z krewnymi, których nie uwzględniono w kartach, ale to trwałoby bardzo
długo. Mimo wszystko wyglądało na to, że jest to jedyne wyjście, więc za-
cząłem szukać ich nazwisk i adresów. Gdy wieczorem wracałem do domu,
myśląc o czymś zupełnie niezwiązanym z tymi sprawami, doświadczyłem
jednego z tych rzadkich momentów, kiedy niespodziewanie, w jakiś cudow-
ny sposób do głowy przychodzi idea i w ułamku sekundy znajduje się roz-
wiązanie problemu, choć nie sposób zrozumieć, kiedy i jak to się stało. Nagle
przypomniałem sobie o chomiku.
Kiedy byłem małym chłopcem, przeczytałem w dziecięcej encyklopedii,
że wszystkie domowe chomiki na całym świecie pochodzą od jednej samicz-
ki. Zdecydowanie mogę stwierdzić, że nigdy nie zastanawiałem się nad tym
później. Jednak nagle mi się to przypomniało. Pamiętam, że w dzieciństwie
sądziłem, iż nie jest to prawda. Ale jeśli tak było rzeczywiście? Byłby to
idealny sposób na przetestowanie stabilności regionu regulacyjnego. Wszyst-
kie chomiki na świecie musiałyby być bezpośrednio spokrewnione po ką-
dzieli z ..pramatką wszystkich chomików". W konsekwencji musiałyby też
odziedziczyć jej mitochondrialny DNA, ponieważ u tych gryzoni jest on prze-
kazywany w taki sam sposób jak u ludzi. Należało tylko zebrać próbki DNA
od żywych chomików i porównać sekwencję ich regionów regulacyjnych.
Nie musiałem mieć ich dokładnych rodowodów, ponieważ istniała tylko jed-
na samiczka, od której wszystkie musiały pochodzić. Jeśli region regulacyj-
ny był wystarczająco stabilny, by się nam przydał, to jego sekwencja powin-
na być taka sama albo bardzo podobna u wszystkich żyjących chomików.
Poprosiłem studenta Chrisa Tomkinsa, który latem 1990 roku rozpoczął
badania genetyczne w moim laboratorium, żeby znalazł wszystkie możliwe
informacje na temat chomików. Pierwszym jego odkryciem było to, że tak
naprawdę pełna nazwa tych gryzoni brzmi: chomik syryjski. Następnie Chris
poszedł do biblioteki oksfordzkiej, skąd przyniósł naprawdę dobre wieści:
okazało się, że istniał krajowy związek miłośników chomików - National
Syrian Hamster Council of Great Britain (NSHCGB). Zadzwonił do sekreta-
riatu organizacji i już następnego dnia jechaliśmy pod pewien adres w Ealing,
na zachód od Londynu. Na miejscu z pewną podejrzliwością przywitał nas
sekretarz NSHCGB Roy Robinson (dziś już niestety nieżyjący).
Robinson był wytworem minionej epoki - wybitny amatorski naukowiec
samouk. Jego słabo oświetlony gabinet wypełniały książki na temat genetyki
zwierząt, niektóre z nich własnego autorstwa. Wyciągnął swą książkę o cho-
mikach syryjskich. Miał słaby wzrok i nawet korzystając z bardzo grubych
53
okularów, musiał trzymać tekst tuż przy twarzy. Potwierdził informację, którą
przeczytałem jako mały chłopiec. Okazało się, że w 1930 roku pewna ekspedy-
cja zoologiczna w rejonie wzgórz wokół miasta Aleppo (obecnie Halab)
w północno-zachodniej Syrii schwytała cztery niezwykłe, małe, złotobrązowe
gryzonie - trzy samce i jedną samiczkę - i zabrałaje na Uniwersytet Hebrajski
w Jerozolimie. Wszystkie zwierzęta trzymano razem, więc wkrótce samiczka
zaszła w ciążę i wydała na świat młode. Najwyraźniej ich rozmnażanie w nie-
woli nie powinno nastręczyć żadnych trudności. Uniwersytet zaczął rozsyłać je
do badawczych instytutów medycznych na całym świecie, gdzie zyskały popu-
larność jako alternatywa dla bardziej powszechnych szczurów i myszy - choć
były krnąbrnymi zwierzętami laboratoryjnymi, prowadzącymi wyłącznie noc-
ny tryb życia, mającymi kapryśny charakter i skłonność do gryzienia opieku-
nów (dobrze im tak!). Pierwszym odbiorcą był instytut Medical Research Co-
uncil w Mill Hill na północ od Londynu, który następnie przekazał część zwierząt
do londyńskiego ogrodu zoologicznego. Pierwsze domowe chomiki pojawiły
się w Stanach Zjednoczonych przed 1938 rokiem.
Czasami pracownicy zamiast zabijać zwierzęta laboratoryjne, które prze-
stają być potrzebne do badań, zabierająje do domu i zatrzymująjako maskot-
ki. Z czasem chomiki rozprzestrzeniały się z jednego domu do drugiego, ich
popularność wzrosła, komercyjni hodowcy zaczęli umieszczać je w swoich
katalogach, pojawili się entuzjaści tych zwierząt. W 1947 roku w pewnej
hodowli pojawił się całkowicie biały chomik — pierwsza z wielu odmian ko-
lorystycznych, spowodowanych spontanicznymi mutacjami w genach odpo-
wiedzialnych za ubarwienie sierści, powstała wskutek rozmnażania osobni-
ków w obrębie tej samej kolonii. Nie było niczym trudnym sparzenie ze sobą
dwóch mutantów i wyhodowanie czystej nowej rasy. Hodowcy z zapałem
zaczęli szukać nowych barw sierści, a w ciągu kolejnych kilku lat odkryto
wiele różnych zmutowanych odmian i stworzono różne czyste rasowe od-
miany - kremowe, cynamonowe, satynowe lub szylkretowe. Chomiki okaza-
ły się dobrymi zwierzętami domowymi, a dostępność ras o różnych kolorach
futerka tylko zwiększała zainteresowanie nimi. W ten sposób doszło do praw-
dziwej eksplozji ich populacji: obecnie na całym świecie trzyma się w do-
mach ponad 3 000 000 chomików.
Robinson mieszkał w dawnej szkółce ogrodniczej, która w czasie naszej
wizyty już całkiem podupadła. Długą, prostokątną działkę otaczały mury z pięk-
nej, starej cegły, mieszczące przerośnięte kwiatowe rabaty i kilka małych szklarni
z popękanymi lub rozbitymi szybami. Znajdowały się tam także dwie duże
szopy, a my udaliśmy się do pierwszej z nich, po lewej stronie. Robinson otwo-
rzył drzwi kluczem i wpuścił nas do środka. Nie mogliśmy uwierzyć własnym
54
oczom. Wewnątrz stały regały pełne klatek-wszystkie opisane i ponumerowa-
ne, w każdej gnieździła się jedna chomicza rodzina. Robinson zebrał egzem-
plarze każdej odmiany kolorystycznej, jaką stworzono, i krzyżował je między
sobą, by odkryć tajniki ich genetyki. Znajdowały się tam gryzonie całkiem bia-
łe, liliowe, zwierzęta z krótkim, czarnym futerkiem oraz z długim futrem przy-
pominającym kozy angorskie. Roy Robinson był tak wybitnym specjalistą
w dziedzinie chomików syryjskich, że za każdym razem, gdy wykrywano no-
wego mutanta, jedną parkę wysyłano do Ealing. Patrzyliśmy na kolekcję za-
wierającą okazy z całego świata. Jakby tego było mało, gospodarz otworzył
starą puszkę cukru ,.Quality Street", w której znajdowały się równo upakowa-
ne suszone skóry zwierząt, które mu przysłano. Martin Richards, który przyje-
chał na miejsce razem ze mną i Chrisem, tak się przejął, że w drodze powrotnej
kupił dwa chomiki w sklepie w Ealing. Trzymał je w swoim mieszkaniu przez
dwa lata, aż zdechły. Dla nas znacznie większe znaczenie miało jednak to, że
zabraliśmy z kolekcji Robinsona po kilka włosów od każdej rasy.
Roy Robinson dał nam również adresy hodowców i klubów miłośników
chomików syryjskich na całym świecie, do których Chris miał napisać z prośbą
o próbki włosów, kiedy zrozumieliśmy, że sprawa może nie być taka prosta.
Wiedzieliśmy już, że potrzeba bardzo dużej ilości włosów, by uzyskać DNA.
Chomicza sierść jest bardzo delikatna i ma skłonność do łamania się tuż nad
korzonkiem. Choć zwierzęta nie mają nic przeciwko usunięciu kilku wło-
sów, z pewnością odczułyby spory dyskomfort, gdybyśmy poprosili ich wła-
ścicieli o nieco więcej kłaków - właścicielom też mogłoby się to nie spodo-
bać. Wówczas zdaliśmy sobie sprawę, że potrzebujemy jeszcze jednego źródła
DNA. Wpadliśmy na pomysł, który na początku wydawał się całkowicie sza-
lony. Wiedzieliśmy, że reakcja powielania DNA charakteryzuje się niezwy-
kłą wrażliwością i dlatego sprawdza się w przypadku bardzo starego DNA
pochodzącego z kości z wykopalisk archeologicznych. Czy w odchodach
gryzoni znajdzie się wystarczająco dużo komórek, które oderwały się od ścian
jelita grubego? Z pewnością nawet właściciel najbardziej oddany swojemu
zwierzakowi bez żalu podzieli się odrobinąjego odchodów dla dobra nauki.
Ale czy taka metoda sprawdzi się w praktyce? Mogliśmy się o tym przekonać
tylko w jeden sposób - następnego dnia Martin zjawił się ze świeżymi od-
chodami gryzoni goszczących w jego domu. Materiał był pomarszczony
i silnie wysuszony, raczej jak mysie kupki, nawet nie posiadał przykrego aro-
matu. Mimo to Chris posłużył się pincetą by je podnieść i umieścić w pro-
bówce. Gotował odchody przez kilka minut, odwirował osad w wirówce
i pobrał kilka kropli czystej cieczy do przeprowadzenia reakcji powielania
DNA. Metoda sprawdzała się znakomicie.
55
Przez resztę lata docierały do nas drobne paczuszki od miłośników cho-
mików z całego świata. Ponieważ charakterystycznie grzechotały, od razu
wiedzieliśmy, co zawierają. W końcu zdobyliśmy DNA 35 małych gryzoni,
a niedługo potem Chris wyodrębnił sekwencję mitochondrialną regionu re-
gulacyjnego we wszystkich próbkach. Były identyczne. Ostatecznie więc in-
formacja z dziecięcej encyklopedii okazała się prawdziwa. Wszystkie chomi-
ki na całym świecie rzeczywiście pochodziły od jednej samiczki. Ale, co
ważniejsze dla nas, region regulacyjny pozostawał całkowicie stabilny. Od
pierwszego zwierzęcia schwytanego na syryjskiej pustyni po jego miliono-
wego potomka żyjącego w jakimś odległym zakątku świata, region regula-
cyjny DNA został skopiowany wiernie, nawet bez jednej pomyłki.
Był to zdumiewający wynik. Wytężając wszystkie siły, chomiki mogą wy-
dać na świat nawet pięć pokoleń rocznie. W tym tempie od 1930 roku zdążyło-
by powstać przynajmniej 250 pokoleń chomików. Mimo że nie u wszystkich
naszych 35 chomików badaliśmy pochodzenie aż do 1930 roku, fakt, że nie
odnaleźliśmy w ogóle żadnych różnic w DNA pomiędzy nimi, oznaczał, iż
moje obawy dotyczące zbyt szybkiego przebiegu mutacji w regionie regulacyj-
nym okazały się nieuzasadnione. Fakty mówiły coś przeciwnego: był to bardzo
wiarygodny fragment DNA, niepodatny na chaotyczne mutacje, które uczyni-
łyby niemożliwym zbadanie setek pokoleń naszych przodków. Oczywiście ist-
niała możliwość, że region regulacyjny, choć stabilny u chomików, nie jest taki
jak u ludzi. Sądziłem, że to mało prawdopodobne, zważywszy zasadnicze podo-
bieństwo budowy mitochondriów, i dlatego byłem gotów podjąć ryzyko.
Nie tylko ja interesowałem się tym problemem. Od dawna inni naukow-
cy eksperymentowali w podobny sposób i zdawali sobie sprawę z potencjału
tego naprawdę niezwykłego fragmentu DNA, który mógł rzucić światło nie
tylko na najważniejsze zagadnienia ludzkiej ewolucji, ale również wiele in-
nych bardziej współczesnych zagadek.
56
5. Car i ja
W lipcu 1991 roku w brzozowym lesie pod Jekaterynburgiem, do nie
dawna nazywanym Swierdłowskiem, na rosyjskim Uralu, z płytkiego
grobu wydobyto dziewięć ciał. Ekshumacja ta stanowiła kulminację wielu lat
wytrwałych badań rosyjskiego geologa Aleksandra Awdonina, który uważał,
że zlokalizował miejsce spoczynku ostatniego z Romanowów, rosyjskiej ro-
dziny carskiej. Ostatni car, Mikołaj II, jego żona caryca Aleksandra oraz ich
pięcioro dzieci stracono lub zamordowano - w zależności od punktu widze-
nia - wraz z ich lekarzem i trojgiem służących w piwnicach domu, gdzie
więzili ich bolszewicy. Zdarzyło się to nocą 16 lipca 1918 roku w rewolucyj-
nym zamęcie panującym w całej Rosji. Na najwyższych szczeblach podjęto
decyzję, by nie ryzykować, że jeńcy zostaną uwolnieni przez „białą" armię
rosyjską zbliżającą się do miasta i zabić wszystkich członków dynastii panu-
jącej. Według relacji świadków ówczesnych wydarzeń, rodzina spała, kiedy
rozgrywały się ostatnie etapy tego spisku. Do Lenina w Moskwie wysłano
telegram z prośbą o zatwierdzenie egzekucji. Opóźnienia po drodze sprawi-
ły, że wiadomość dotarła na Kreml dopiero po jedenastej w nocy. Odpowiedź
zawierająca zgodę nadeszła około godziny pierwszej nad ranem. O godzinie
1 .30 pod dom zajechała ciężarówka gotowa zabrać ciała. Rodzinę obudzono
i powiadomiono, że ze względu na działania wojskowe w mieście muszą
spędzić resztę nocy w piwnicy, gdzie będzie bezpieczniej. Romanowowie od
kilku dni co wieczór słyszeli odgłosy zbliżającej się artylerii i nie dostrzegli
niczego podejrzanego w tym żądaniu, więc wszyscy spokojnie zeszli po scho-
dach.
57
Dotarli do piwnicy, gdzie dołączyło do nich kilku strażników, jednak tak-
że to nie wzbudziło ich podejrzeń. Nawet gdy poproszono ich, by ustawili się
w szeregu pod ścianą, nie spodziewali się niczego. Wówczas dowódca pluto-
nu egzekucyjnego podszedł do cara, jedną ręką wyjmując z kieszeni kawałek
papieru, a drugą dotykając rewolweru pod kurtką. Pospiesznie odczytał
z kartki wyrok śmierci. Car nie bardzo wiedział, co się dzieje. Odwrócił się
do rodziny, następnie do strażników, którzy wyciągnęli broń. Dziewczynki
zaczęły krzyczeć. Padły strzały. Najpierw kule trafiły cara, który bezwładnie
osunął się na podłogę. Piwnicę wypełniały krzyki ofiar zlewające się z od-
głosami wystrzałów i świstem pocisków, odbijających się rykoszetem od ścian.
To było pandemonium. Pomieszczenie szybko wypełniło się dymem, przez
co żołnierze mieli trudności z dostrzeżeniem skazańców, biegających w pa-
nice tam i z powrotem. Wydano rozkaz przerwania ognia, ofiary zaś dobito
bagnetami i kolbami karabinów. Nie więcej niż trzy minuty zajęło położenie
kresu dynastii, która rządziła Rosją przez 300 lat.
Ten dom już nie istnieje. Zburzono go w 1977 roku na polecenie pierwsze-
go sekretarza obwodu swierdłowskiego, młodego Borysa Jelcyna. Ale los sa-
mych Romanowów pozostał tajemnicą. Jeśli weźmie się pod uwagę atmosferę
niepewności i dezinformacji, jaka panowała w bolszewickiej Rosji, to fakt, że
istniały oficjalne raporty z wydarzeń, nawet tak ważnych dla historii i jedno-
cześnie haniebnych jak egzekucja Romanowów, nie oznacza wcale, że wyda-
rzenia w nich opisywane rzeczywiście miały miejsce. Często powtarzano po-
głoski podtrzymywane przez ówczesną sowiecką propagandę, że Romanowów
wysłano w bezpieczne miejsce dla ich bezpieczeństwa. Kolejna plotka mówiła,
że carycę z dziećmi przeszmuglowano do Niemiec. Jeszcze inna umieszczała
cara na Kremlu, gdzie Lenin przygotowywał się do przywrócenia monarchii,
gdy tylko wyeliminuje się burżuazję i car ponownie „zbrata się z ludem".
Odkrycie szkieletów dawało przynajmniej nadzieję, że do argumentów
w dyskusji dołącząjakieś obiektywne dowody. Potwierdzenie wersji mówiącej
o egzekucji zależało od wykazania, że szczątki wydobyte z grobów naprawdę
należały do Romanowów. Lokalizacja mogiły potwierdzała ówczesne relacje.
mówiące o ciałach wrzuconych na ciężarówkę i wywiezionych do lasu na obrze-
żach miasta. Zgodnie z tymi relacjami oprawcy wpadli w panikę, gdy cięża-
rówka utknęła w błocie, więc wrzucili zwłoki do pospiesznie wykopanego płyt-
kiego grobu, a następnie oblali ciała kwasem siarkowym w celu usunięcia
wszelkich charakterystycznych cech. które można by wykorzystać do identyfi-
kacji zwłok.
Wkrótce po zebraniu wszystkich wydobytych kości stało się jasne, że
znaleziono szczątki tylko dziewięciu ciał, natomiast gdyby wszystkie ofiary
58
masakry pochowano w jednej mogile, spoczywałyby tam o dwa ciała więcej.
Po długim i męczącym procesie dopasowywania ponad 800 kości i rekon-
strukcji czaszek strzaskanych uderzeniami kolb karabinów oddziału grzebią-
cego zwłoki wyciągnięto wniosek, że szkielety dziewięciu ofiar należały do
cara i carycy, trójki z ich pięciorga dzieci - Marii, Tatiany i Olgi - ich leka-
rza, Jewgenija Botkina oraz trojga służących: lokaja Aleksieja Truppa, ku-
charza Iwana Charytonowa i pokojówki carycy Anny Demidowej. Nie znale-
ziono nawet śladu po ciałach najmłodszej córki Anastazji ani następcy tronu
carewicza Aleksieja. Jakie inne badania oprócz tej rekonstrukcji można było
przeprowadzić w celu potwierdzenia ich tożsamości?
W 1989 roku opublikowaliśmy tekst wykazujący, że DNA można wydo-
być ze znacznie starszych kości niż te, więc automatycznie narzucała się myśl
o podjęciu próby wydobycia DNA ze szczątków z Jekaterynburga w celu
potwierdzenia, że były to zwłoki Romanowów. Pracami kierowały Rosyjska
Akademia Nauk oraz British Forensic Science Service (brytyjski urząd me-
dycyny sądowej). Najpierw naukowcy zbadali konwencjonalne znaczniki
genetyczne stosowane w medycynie sądowej do ustalenia płci ofiar oraz po-
twierdzenia, że rzeczywiście znajdowała się wśród nich rodzina składająca
się z dwojga rodziców i trojga dzieci. DNA ze szczątków uznawanych za
zwłoki doktora Botkina i służby pokazał, że osoby te nie były spokrewnione
z rodziną oraz nawzajem ze sobą. Jak dotąd, wszystko zdawało się potwier-
dzać wnioski specjalistów zajmujących się badaniami kości.
Naukowcy ci zdołali też wyekstrahować mitochondrialny DNA z kości
i dostarczyli dwa różne zestawy jego fragmentów pochodzących od człon-
ków rodziny. Dorosła kobieta, przypuszczalnie caryca, i troje dzieci miały
identyczną sekwencję mitochondrialnego DNA. Dorosły mężczyzna, przy-
puszczalnie car, miał inną sekwencję. Tego właśnie należałoby spodziewać
się po rodzinie. Cała trójka dzieci odziedziczyła sekwencję mitochondrialne-
go DNA po matce, podczas gdy ojciec, który miał mitochondrialny DNA
pochodzący od swojej matki, nie przekazał go żadnemu z dzieci. Jednak samo
sekwencjonowanie mitochondrialnego DNA nie zidentyfikowało tej rodziny
jako Romanowów - w każdej rodzinie występowałby taki sam schemat za-
leżności pomiędzy matką i potomkami, zaś w przypadku ojca sekwencja by-
łaby inna. Jedynym sposobem sprawdzenia, jaka to rodzina, było odnalezie-
nie żyjących krewnych cara i carycy, spowinowaconych z nimi po kądzieli.
Nie musieli to być bardzo bliscy krewni, prawdziwym atutem mitochondrial-
nego DNA jest to, że nie zaciera go dystans pokoleń. O ile pokrewieństwa są
wyłącznie po kądzieli i nie są zakłócone przez linię ojcowską, to mitochon-
drialny DNA będzie identyczny.
59
Na szczęście udało się odnaleźć żyjących krewnych ze strony matki za-
równo cara, jak i carycy. Z carem był spokrewniony — poprzez swą babkę Luizę
Hesse-Cassel, królową Danii - książę Nikołaj S. Trubiecki, mający 70 lat
i żyjący w spokojnym ustroniu na Lazurowym Wybrzeżu, po zakończeniu ka-
riery językoznawcy. Z carycą natomiast był spokrewniony poprzezjej siostrę,
księżniczkę Wiktorię Hesse, jego królewska wysokość książę Edynburga Fi-
lip, mąż królowej Elżbiety II. Po kilku rundach dyskretnych negocjacji obaj
mężczyźni zgodzili się ofiarować niewielkie ilości krwi, z których dałoby się
uzyskać DNA. Co ujawniły te próbki?
Notacja wykorzystywana przez wszystkich przy porównywaniu sekwen-
cji mitochondrialnego DNA polega na podkreślaniu różnic w stosunku do
zestawu sekwencji wzorcowej - pierwszej pełnej sekwencji mitochondrial-
nego DNA uzyskanej przez zespół z Cambridge w 1981 roku. W notacji tej
sekwencję DNA różniącą się od sekwencji wzorcowej w pozycjach 15. oraz
100. w liczącym 500 zasad fragmencie regionu regulacyjnego zapisuje się
skrótowo jako ..15, 100". Przy zastosowaniu tej notacji sekwencję pochodzą-
cą od księcia Edynburga zapisuje się jako 111, 357. We wszystkich pozosta-
łych 498 pozycjach odcinka liczącego 500 zasad sekwencja księcia była do-
kładnie taka sama jak sekwencja wzorcowa.
Zawsze znacznie trudniej za jednym podejściem uzyskać kompletną se-
kwencję z archaicznego DNA niż ze współczesnych próbek. Łańcuchy kwa-
su deoksyrybonukleinowego rozrywająsię wskutek procesu starzenia się, więc
nawet stosunkowo krótki, liczący 500 zasad, odcinek regionu regulacyjnego
trzeba odtwarzać z zachodzących na siebie krótszych fragmentów, mających
po około 100 zasad. Jest to pracochłonny proces, ale w końcu zdołaliśmy
ustalić sekwencję osoby uznawanej za carycę i jej trojga dzieci. Wszyscy
mieli taką samą: 111, 357. Potwierdziliśmy więc zgodność pomiędzy nimi
i księciem Edynburga.
Jednak nie udało się tego dokonać w przypadku dorosłego mężczyzny,
którego uznawaliśmy za cara. Nie potwierdzono jego zgodności z księciem
Trubieckim. Podczas gdy sekwencja tego ostatniego wynosiła 126, 169, 294,
296, DNA domniemanego cara miał mutacje tylko w pozycjach 126., 294.
i 296. - bardzo podobne, ale nie identyczne. To był wyraźny krok wstecz.
Mieliśmy tyle pośrednich dowodów łączących ciała z Romanowami, odnoto-
waliśmy też dokładną zgodność pomiędzy kobietami i księciem Edynburga.
Ale nie ma sensu przeprowadzać testu genetycznego, jeśli nie zwraca się
uwagi na wyniki. Podobieństwo to nie dokładna zgodność. A gdyby pokre-
wieństwo szóstego stopnia z księciem Trubieckim przebiegało nienaruszone
przez sześć pokoleń kobiet, zgodność byłaby całkowita.
60
Czy to możliwe, że książę tak naprawdę nie był krewnym cara, choć
uwzględniono to w jego drzewie genealogicznym? Jeśli tak, musiała nastą-
pić przerwa gdzieś na linii prowadzącej od cara do Luizy Hesse-Cassel i da-
lej do księcia Trubieckiego. Oznaczałoby to, że jedna z osób w tej linii miała
inną matkę niż zapisano w rodowodzie. Istnieje taka możliwość - zdarzały
się adopcje lub podmiany dzieci przy narodzinach - ale to niezbyt prawdopo-
dobne. Gdyby badało się pokrewieństwo ze strony ojca, byłoby zupełnie ina-
czej. Dziecko może mieć innego biologicznego ojca niż mężczyzna poślu-
biony jego matce, ale taka błędna identyfikacja jest mniej prawdopodobna
w przypadku matki. W końcu zarówno matka, jak i dziecko muszą uczestni-
czyć w narodzinach. Można zatem wyciągnąć wniosek, że nie był to car, a co
za tym idzie, ponieważ inne znaczniki genetyczne określiły go jako ojca troj-
ga dzieci znalezionych w grobie, wcale nie była to rodzina Romanowów.
Ale mimo iż sekwencje mitochondrialnego DNA Trubieckiego i szkieletu
mężczyzny nie były identyczne, to jednak były bardzo zbliżone, a tak niewiel-
ka niezgodność zachęcała do dalszych rozważań. W obu przypadkach odnoto-
wano takie same mutacje w pozycjach 126., 294. oraz 296. Trubiecki miał
kolejną w pozycji 169. Czyżby nastąpił błąd w odczycie sekwencji mitochon-
drialnego DNA „cara"? Zespół naukowców wrócił do oryginalnego wykresu
sekwencera i przyjrzał się bardzo dokładnie odczytowi w pozycji 169. w prób-
ce pochodzącej od „cara". Sam wykres wyglądajak cztery nakładające się jed-
na na drugą różnobarwne linie, reprezentujące odczyt z czterech oddzielnych
kanałów wykrywających cztery zasady azotowe: czerwone dla T, czarne dla G,
niebieskie dla C oraz zielone dla A. Podczas gdy w wykresie Trubieckiego
zarejestrował się wyraźny czerwony plik w pozycji 169., odnoszący się do
mutacji T, w wykresie „cara" w tej samej pozycji widniała niebieska wartość
szczytowa odnosząca się do C, taka samajak w sekwencji wzorcowej. Ale pod
niebieską wartością szczytową widniał mały czerwony punkt. Czy mogło się
zdarzyć, że DNA „cara" stanowił mieszankę dwóch sekwencji mitochondrial-
nego DNA. głównej z mutacjami w pozycjach 126., 294., 296. oraz drugiej,
znacznie mniejszej, z tą samą sekwencją oraz mutacją w pozycji 169.? Istniał
tylko jeden sposób, by się o tym przekonać - sklonować materiał.
Klonowanie to jedyny sposób oddzielania różnych molekuł DNA w mie-
szance. Krótko mówiąc, polega na oszukaniu bakterii, tak by zaakceptowała
tylko pojedynczą molekułę DNA, a następnie skopiowała jąjak własną. Wpro-
wadzanie DNA do bakterii to bardzo mało wydajny proces - tylko jedna na
milion przyjmuje obcy materiał. Jeśli jednak choć kilkadziesiąt bakterii uda
się skłonić do wbudowania DNA, można je potraktować w taki sposób, że prze-
żyją i rozwiną się w kolonie w termostacie tylko te bakterie, które posiadają
61
dodatkowe DNA. Można je wówczas zebrać i wyekstrahować DNA.
W obrębie każdej kolonii cały DNA będzie kopiami oryginalnej cząsteczki.
Jeśli na początku mamy mieszankę dwóch różnych cząsteczek DNA, część
kolonii będzie miała molekuły pierwszego typu, a część drugiego. Naukow-
cy zdołali stworzyć 28 sklonowanych kolonii zawierających mitochondrial-
ny DNA „cara". Kiedy każdą z nich oddzielnie sekwencjonowano, 21 zawie-
rało główną sekwencję 126, 294, 296, taką samą jak odczyt z oryginalnego
wykresu, bez mutacji w pozycji 169. Ale DNA z siedmiu klonów zawierało
dodatkową mutację w pozycji 169., co czyniło je całkowicie zgodnymi gene-
tycznie z DNA księcia Trubieckiego.
Naukowcy natrafili na bardzo rzadki stan, w którym nowa mutacja, w tym
przypadku w pozycji 169., dopiero zaczyna się utrwalać. Stan taki, formalnie
nazywany heteroplazmią, obserwowano wcześniej bardzo rzadko i niedosta-
tecznie rozumiano. Jak zobaczymy w następnym rozdziale, dziś wiemy już
znacznie więcej o heteroplazmii; w 1994 roku, kiedy opublikowano artykuł
o Romanowach, była to całkowita nowość. Ale to pozwoliło naukowcom prze-
zwyciężyć trudności. Uzyskali niezbędny dowód zgodności pomiędzy DNA
kości „cara" z Jekaterynburga a DNA żyjącego krewnego cara Mikołaja II.
Zgodność mitochondrialnego DNA to z pewnością dobry argument na po-
parcie założenia, że kości z Jekaterynburga to szczątki Romanowów. Ale czy
jest to wystarczający dowód? Dowód nigdy nie może być ostateczny. Zawsze
jest względny. W przypadku Romanowów stopień pewności mógłby przybrać
postać matematyczną w zależności od tego, jak powszechne są te mitochon-
drialne sekwencje w Europie. Na tym początkowym etapie badań nie znaliśmy
zbyt wielu sekwencji typowych dla Europy, więc nie potrafiliśmy stwierdzić,
jak mocny jestten dowód. Dziś mamy znacznie więcej sekwencji do porówny-
wania i wiemy, że sekwencja księcia Edynburga (111, 357) należy do niezwy-
kle rzadkich: nie odnaleziono podobnej u żadnego z ponad 6000 Europejczy-
ków. Ponieważ nie wykryliśmy jej u nikogo, nie możemy dokładnie oszacować
częstości jej występowania, ale prawdopodobnie nie jest wyższa niż jeden do
tysiąca. Oznacza to, że istnieje najwyżej jedna szansa na tysiąc, że sekwencja
mitochondrialnego DNA pobranego od przypadkowo wybranego Europejczy-
ka będzie zgodna z tą wykrytą u księcia Edynburga. Istniało więc pewne nie-
wielkie prawdopodobieństwo, że kości kobiet z Jekaterynburga nie należały do
carycy i jej dzieci, lecz do innej rodziny, która przypadkowo miała taki sam
mitochondrialny DNA jak książę Edynburga. Sekwencja Trubieckiego (126,
169, 294, 296) również jest niezwykle rzadka i nie wykryto jej u ponad 6000
Europejczyków. Jednak główna sekwencja cara (126, 294, 296) jest znacznie
częstsza - dokładnie pasuje do niej jeden Europejczyk na stu. Istniała więc
62
nieduża, ale wyraźna możliwość, że kości dorosłego mężczyzny nie należały
do cara, ale do kogoś innego, kto przypadkowo wykazał się zgodnością mate-
riału genetycznego.
Choć zgodność DNA pozwalała osiągnąć wysoki stopień pewności, nale-
żało zastanowić się nadjeszcze pewniejszym dowodem. Nie rozważyliśmy jesz-
cze faktu, że dwa zestawy zgodnych sekwencji znaleziono w tym samym gro-
bie i pochodziły one od rodziców trojga dzieci. W jaki sposób wpływało to na
wynik? Odpowiedź brzmi, że zapewnia to naprawdę bardzo wysoki stopień
pewności. Prawdopodobieństwo uzyskania przypadkowej zgodności obu ze-
stawów sekwencji mitochondrialnego DNA jest matematycznym iloczynem
poszczególnych prawdopodobieństw składowych. Wynosi ona tyle, co 1/100
razy 1/1000, a więc niezwykle mało - 1/100 000. Po uwzględnieniu pośred-
nich dowodów, które doprowadziły do odkrycia grobu oraz śladów po poci-
skach, coraz bardziej zbliżamy się do prawie 100-procentowej pewności.
Jednak tajemnica nie zostaje jeszcze w pełni rozwiązana. Odnaleziono tyl-
ko pięć ciał Romanowów - dwojga dorosłych i trzech dziewczynek. Teore-
tycznie można by uznać to za dowód, że szczątki wcale nie należą do rodziny
carskiej. Ale fakt ten zgadza się z bardzo rozpowszechnionymi pogłoskami, że
niektóre dzieci uniknęły egzekucji. Wkrótce po sowieckich oświadczeniach,
że zginął tylko car, zaś resztę rodziny odesłano w bezpieczne miejsce, zaczęli
pojawiać się oszuści. Przez pewien czas każde miasteczko na Syberii, znajdu-
jącej się wówczas w rękach „białych" Rosjan, a nie bolszewików, miało wła-
sne „wielkie księżne" i „następców tronu". Byli to w większości bezczelni oszu-
ści, ale niektórym z nich udało się całkiem nieźle wyjść na tym kłamstwie.
Pewien przedsiębiorczy kupiec prowadził nawet regularną ,.firmę eksporto-
wą", przekonując miejscowych milionerów, by ofiarowali mu fundusze na po-
moc w bezpiecznym wysłaniu uchodźców z rodu imperatorskiego za granicę.
Jego wspólniczka, odgrywająca rolę jednej z „wielkich księżnych", pozwoliła
nawet zachwyconym sponsorom całować się w dłoń, gdy ze łzami w oczach
żegnała swoją ukochaną ojczyznę.
Matka cara, wdowa imperatorowa Maria Fiedorowna, na uchodźstwie
w Kopenhadze, jak nikt inny przyczyniła się do podtrzymania mitu, że jej
rodzina przeżyła, nigdy zresztą nie uwierzyła w ich egzekucję, aż do śmierci
w 1928 roku wierząc, że żyją. Przez ostatnie 10 lat życia musiała weryfiko-
wać twierdzenia wielu osób podających się za jej wnuki. Zdecydowanie naj-
bardziej uparcie czyniła to kobieta, która przeszła do historii jako Anna An-
derson. Historia ta rozpoczęła się w lutym 1919 roku, siedem miesięcy po
masakrze w Jekaterynburgu, gdy pewna dziewczyna skoczyła z mostu do
kanału Landwehr w Berlinie. Uratowano ją, ale młoda kobieta rezolutnie
63
odmówiła podania swojego nazwiska, więc została zapisana do szpitala psy-
chiatrycznego jako „Fraulein Unbekannt" - panna o nieznanej tożsamości. Jedna
ze współpacjentek, Clara Peuthert, po przeczytaniu w berlińskiej gazecie o ma-
sakrze carskiej rodziny zaczęła żywić przekonanie, iż zamknięta w sobie i mało
rozmowna pacjentka to nikt inny jak wielka księżna Tatiana, druga z czterech
córek cara. Po wypuszczeniu jej z zakładu zamkniętego, Clara Peuthert nagło-
śniła sprawę „Fraulein Unbekannt" wśród „białych" rosyjskich emigrantów
w Berlinie. Korzystając z ich pomocy, zaaranżowała odwiedziny dawnej damy
dworu carycy, baronowej Buxhoeveden. Było to pierwsze z wielu, często przy-
krych, spotkań z ludźmi pragnącymi ustalić prawdziwą tożsamość ocalonej
dziewczyny, które odbywała przez resztę życia. Podczas tej wizyty „Fraulein
Unbekannt" ukryła się w pościeli. Pełna wątpliwości baronowa ściągnęła koł-
drę i wyciągnęła dziewczynę z łóżka. „To nie może być Tatiana" - oświadczyła
baronowa. Dziewczynka była zbyt niska. Ta raczej dyskwalifikująca cecha spra-
wiła, że „Fraulein Unbekannt" oznajmiła, iż tak naprawdę nie jest Tatianą, któ-
ra była najwyższą z córek cara. Wzrostem wynoszącym zaledwie 157 centy-
metrów bardziej przypominała Anastazję - i przez resztę życia twierdziła, że
jest właśnie nią, przybierając imię Anna jako skrót od imienia Anastazja oraz
dodając nazwisko Andersen wiele lat później, aby wyprowadzić w pole dzien-
nikarzy podczas pobytu w hotelu na Long Island w Nowym Jorku.
Tragiczne życie Anny Anderson, spędzone pomiędzy szpitalami i domami
jej zwolenników, dobiegło końca w 1984 roku nieopodal Charlottesville w Wir-
ginii. Gdyby była Anastazją, miałaby 83 lata. Przez lata angażowała się w nie-
kończące się procesy pomiędzy jej zwolennikami a osobami, które chciały od-
rzucić jej roszczenia. Jej przeciwników oskarżono o chęć dowiedzenia śmierci
całej rodziny carskiej po to, by mogli zagarnąć pieniądze zdeponowane przez
Romanowów na zagranicznych kontach bankowych. Jej zwolenników oskar-
żono o chęć przywłaszczenia tych fortun dla siebie. W czasie tego rodzącego
mnóstwo kontrowersji konfliktu Anna Anderson nigdy nie próbowała aktyw-
nie popierać własnej sprawy. Zawsze gdy nadarzała się okazja, by zrobić wra-
żenie na jakimś krewnym cara, który zdecydował się ją odwiedzić, stawała się
małomówna i zamknięta w sobie, nie odpowiadała na żadne pytania, a często
chowała się w swoim pokoju. Choć to zachowanie dyskredytowało ją w oczach
przeciwników, opór kobiety przed podjęciem walki o własną sprawę w połą-
czeniu z jej absolutną wiarą w to, że jest wielką księżną Anastazją, przekony-
wały jej zwolenników. Nigdy nie udało się ostatecznie rozwiązać tej sprawy za
życia Anny Anderson, która zmarła, nie potwierdziwszy jednoznacznie swoich
roszczeń ani się ich nie wyrzekłszy. Na szczęście dla siebie zmarła, zanim całej
sprawie można było przyjrzeć się chłodnym okiem genetyki. Gdyby przeżyła
64
jeszcze kilka lat, jak jej rówieśniczka Elżbieta Królowa Matka która dożyła
101 lat, to jej oszustwo zostałoby bezlitośnie obnażone.
Podczas intrygujących działań detektywistycznych uzyskano mitochon-
drialny DNA z przechowywanej biopsji Anny Anderson, pobranej, gdy prze-
bywała w szpitalu przed operacją usunięcia niedrożności jelit w 1979 roku.
Próbka zawierała całkowicie inną sekwencję DNA niż próbka pochodząca
od carycy. Anna Anderson nie mogła być Anastazją. Test, którego wykona-
nie zajęło nie więcej niż miesiąc, w jednej chwili położył kres jednej z naj-
bardziej trwałych i romantycznych historii, którą żyli ludzie na całym świe-
cie przez cały wiek XX. DNA ma wielką moc rozpraszania złudzeń - nawet
tych, w które wolelibyśmy wierzyć.
Sekwencja uzyskana z biopsji Anny Anderson była zgodna z próbką po-
braną od żyjącej krewnej Franciszki Szanckowskiej, pewnej pacjentki berliń-
skiego szpitala dla psychicznie chorych, która zaginęła w 1919 roku tuż przed
pojawieniem się „Anastazji" w tym samym mieście. Przeciwnicy Anny Ander-
son zawsze podejrzewali, że jest ona Franciszką Szanckowską, a nie Anasta-
zją. DNA potwierdziło ich przeczucia.
W ten sposób tajemnica Anastazji pozostaje wciąż żywa. Niejednokrotnie
proszono nas, żebyśmy w laboratorium sprawdzili DNA od innych osób podają-
cych się za członków carskiej rodziny. Niestety, żadna z próbek nie przeszła tych
drobiazgowych badań DNA. W filmie Anastazja z 1956 roku, nakręconym ra-
czej w konwencji romantycznej fikcji niż prawdziwej relacji z wydarzeń, wdowa
imperatorowa Maria Fiedorowna poddaje Anastazję, graną przez Ingrid Berg-
man, serii prób mających potwierdzić, czy jest ona rzeczywiście jej wnuczką.
W końcu akceptuje młodą kobietę i film kończy się szczęśliwie. Nie skończyłby
się tak, gdyby użyto metod badania DNA. Ale w filmie Annę Anderson spotyka
miła niespodzianka - zostaje dopuszczona do kręgu królewskiej rodziny.
Jeśli Anna Anderson, najbardziej przekonująca oszustka, nie była Anasta-
zją, może ta wielka księżna jednak zginęła razem z siostrami. Mogiła zawierała
ciała tylko trzech dziewczynek. Dwóch ciał — jednej wielkiej księżnej oraz
następcy tronu carewicza Aleksieja - wciąż brakuje. Mnóstwo osób podszy-
wało się także pod Aleksieja. Rosyjski marynarz Mikołaj Dalski aż do śmierci
w 1965 roku rościł sobie pretensje do korony imperium, co w sowieckiej Rosji
wymagało sporej odwagi. Jego syn „Mikołaj Romanów" po śmierci ojca odzie-
dziczył jego przekonania i własne dziecko nazywał carewiczem Władimirem.
Jednak prawie na pewno wszyscy członkowie rodziny carskiej zginęli. Pisem-
ne raporty -jeśli w ogóle są coś warte - wspominają, że ludzie, którzy mieli
pozbyć się ciał, najpierw próbowali spalić je w lesie niedaleko grobu, w któ-
rym znaleziono szczątki. Zbudowali stos pogrzebowy i umieścili na nim
65
najpierw najmniejsze ciało, Aleksieja, następnie zwłoki jednej z wielkich księż-
nych, oblali je benzyną i podpalili. Ale płomienie nie strawiły wszystkiego.
Zęby i fragmenty kości leżały w pobliżu pogorzeliska. Plan zmieniono i pozo-
stałe ciała wrzucono do płytkiej mogiły. Jeśli ta wersja wydarzeń jest prawdzi-
wa, ostatnie szczątki Aleksieja i Anastazji spoczywają nie w grobach oszu-
stów, ale leżą zwęglone pod warstwą liści w lesie na rosyjskim Uralu.
Choć lubię mocną wódkę, nigdy nie uważałem się za Romanowa, ale mi-
mowolnie dostrzegłem, że sekwencja mojego własnego DNA pasuje do se-
kwencji cara Mikołaja II. Jeśli zignorujemy na chwilę niewielki składnik DNA
cara reprezentowany przez heteroplazmię w pozycji 169., obaj mamy taką samą
notację: 126, 294, 296. Gdyby moja babcia postanowiła upierać się, że jest
Anastazją (co jest mało prawdopodobne, ponieważ pochodziła z Norfolk i ni-
gdy nie mieszkała w Rosji), to jej twierdzenie nie zostałoby obalone przez ten
sam test, który w końcu zdemaskował Annę Anderson. Czy to znaczy, że je-
stem dalekim krewnym Romanowów? Zaskakująca odpowiedź brzmi: tak.
W tym miejscu musimy się zatrzymać i wziąć pod uwagę pewien całkiem
logiczny, choć niezwykły fakt. który dotyczy najbardziej podstawowych kwe-
stii poruszanych w tej książce. Jeśli dwoje dowolnych ludzi prześledzi swoje
pochodzenie po kądzieli - poprzez matkę, babkę, prababkę i tak dalej -
w końcu ich dwie linie spotkają się na jednej kobiecie. Jeśli te dwie osoby to
rodzeństwo, sprawa jest prosta: spotkają się one na matce. Jeśli są kuzynami,
dziećmi dwóch sióstr, to linie zejdą się nieco dalej - na wspólnej babci. Mimo
że większość ludzi nie zgłębiających swojego drzewa genealogicznego cał-
kiem szybko zgubi trop, zasada zostaje zachowana niezależnie od tego, jak
daleko sięga się w przeszłość. Dowolne dwie osoby - w twojej rodzinie,
mieście, kraju, a nawet na świecie - są połączone poprzez swe matki i babki
z wspólnym przodkiem w linii żeńskiej. Jedyną różnicą zachodzącą pomię-
dzy dowolną dwójką ludzi jest to, jak dawno temu żyła ta kobieta.
Gdy sięgamy w przeszłość dalej niż na kilka pokoleń wstecz, pisemne za-
pisy większości powiązań rodowych całkowicie się zacierają, więc po prostu
nie udałoby się znaleźć prostego rozwiązania tej kwestii. Ale nie zapominajmy
o DNA. Mitochondrialny DNA ze względu na szczególny sposób matczynego
dziedziczenia dokładnie odzwierciedla upływ czasu. Ponieważ sekwencja mi-
tochondrialnego DNA zmienia się wskutek przypadkowych mutacji, choć bar-
dzo powoli, możemy użyć go jak swoistego zegara. Jeśli dwoje ludzi ma
w niezbyt odległej przeszłości wspólnego przodka ze strony matki, to ich mito-
chondrialny DNA nie zdążył się zmienić wskutek mutacji. Tak jak w przypad-
ku chomików, sekwencje ich mitochondrialnego DNA będą identyczne. Jeśli
kobieta będąca wspólnym przodkiem żyła w bardziej odległej przeszłości, to
66
istnieje spore prawdopodobieństwo, że pojawiła się jakaś mutacja w jednej lub
obu liniach prowadzących do niej od dwóch osób żyjących w teraźniejszości.
Gdyby żyła jeszcze wcześniej, mogły wystąpić dwie lub więcej mutacji. Osza-
cowanie różnic pomiędzy dwiema sekwencjami pozwala obliczyć stopień po-
krewieństwa w linii żeńskiej pomiędzy dowolnymi dwiema osobami żyjącymi.
Żeby podać konkretne daty, musimy znać tempo mutacji charakterystyczne dla
mitochondrialnego DNA. Obliczaniem tego tempa mutacji zajmiemy się
w dalszej części książki (w rozdziale Wcale nam nie do śmiechu). Według
najdokładniejszych obliczeń, jeśli dwoje ludzi ma wspólnego przodka, który
żył 10 000 lat temu, to wystąpi jedna zmiana w sekwencji regionu regulacyjne-
go. Jeśli wspólny przodek ze strony matki żył 20 000 lat temu, to możemy
odnaleźć dwie zmiany w mitochondrialnym DNA jego dalekich potomków.
Oczywiście nie ma najmniejszej szansy, by jakieś pisemne źródła potwier-
dziły, że dwoje ludzi miało wspólnego przodka 20 000 lat temu, więc podeszli-
śmy do tego problemu od drugiej strony. Jeśli dwie osoby mają identyczną
sekwencję regionu regulacyjnego, ich wspólny przodek musiał żyć kiedyś pod-
czas ostatnich 10 000 lat. Car i ja mamy taką samą sekwencję regionu regula-
cyjnego. Nasze pokrewieństwo ze strony matki, w moim wypadku poprzez
moją matkę Irenę ClirTord oraz babkę Elizabeth Smith oraz w wypadku cara
poprzez jego matkę wdowę imperatorową Marię Fiedorowną i babkę Luizę
Hesse-Cassel, królową Danii, najprawdopodobniej dotyczy wspólnego przod-
ka, który żył w okresie ostatnich 10 000 lat. Wydaje mi się, że to zbyt odległe
pokrewieństwo, żebym mógł upomnieć się o fortunę Romanowów.
Mierzenie pokrewieństwa sięgającego dziesiątków tysięcy lat może wyda-
wać się zbyt mało precyzyjne, by było interesujące. Jednak choć tempo mutacji
mitochondrialnego DNA wydaje się niezwykle wolne, na szczęście okazuje
się idealne do badań ludzkiej ewolucji na przestrzeni ostatnich 100 000 lat,
czyli w okresie, gdy nastąpiła większość interesujących nas wydarzeń. Gdyby
tempo mutacji było znacznie szybsze, trudniej byłoby prześledzić więzi pokre-
wieństwa. Natomiast gdyby przebiegało znacznie wolniej, pomiędzy ludźmi
występowałoby zbyt mało różnic, by można było dostrzec jakieś prawidłowo-
ści. Kolejny logiczny krok jest taki, że jeśli dowolnych dwoje ludzi może odna-
leźć wspólnego przodka ze strony matki, to wynika z tego, że dowolna grupa
ludzi może uczynić to samo. Powoli zacząłem sobie uświadamiać, że mamy
w rękach narzędzie pozwalające odtworzyć kobiecą genealogię całego świata.
Niezupełnie można to nazwać zapanowaniem nad światem, ale jestem pewien,
że mimo wszystko mój daleki kuzyn Mikołaj Aleksandrowicz, car Wszechrusi,
zaaprobowałby moją pracę. Pytanie brzmi: od czego powinniśmy zacząć?
67
6. Zagadka Pacyfiku
Co wieczór o 21.15 z międzynarodowego lotniska pod Los Angeles star-
tuje samolot rejsu NZI linii Air New Zealand. W ciągu 30 sekund prz~ela-
tuje nad niewielką połacią lądu pomiędzy końcem pasa startowego a oceanem.
Nie zmniejsza się mocy silników, by obniżyć poziom hałasu. Nie ma takiej
potrzeby. Maszyna rejsu NZI znajduje się już nad Pacyfikiem i nie spotka na
swojej drodze żadnego lądu aż do chwili, gdy znajdzie się nad półwyspem
Koromandel na Wyspie Północnej Nowej Zelandii, zbliżając się do Auckland.
Miałem przed sobą dystans 12 000 kilometrów i 14 godzin lotu. Pomiędzy
oboma końcami tej trasy pod nami będzie tylko otwarty ocean - przytłaczający
bezkres Pacyfiku. Na tym ogromnym pustkowiu wód są rozsiane jedynie tysią-
ce wysepek, tak małych, że ledwo można dostrzec którąś z nich z samolotu!
Mimo to zanim pierwsze europejskie statki rozpoczęły eksplorację Pacyfiku,
każdą z nich odkryli i zasiedlili ludzie, których wkrótce musiałem uznać za
największych morskich odkrywców wszech czasów - Polinezyjczycy.
Chciałbym móc powiedzieć, że moja decyzja o podjęciu badań w Poline-
zji wynikała z drobiazgowego planu, rozważenia naukowych korzyści bada-
nia populacji wyspiarskich oraz trudności i kosztów pracy na drugim końcu
świata. Chciałbym, ale tak naprawdę ta decyzja była całkowicie przypadko-
wa- dosłownie. Jesienią 1990 roku wziąłem roczny urlop w celu prowadze-
nia prac badawczych poza obrębem rodzimej uczelni i zaplanowałem sobie,
by spędzić jego część na Uniwersytecie Waszyngtońskim w Seattle, resztę
natomiast w Melbourne, w Australii. Oznaczało to konieczność lotu przez
Pacyfik, a ponieważ nigdy wcześniej nie widziałem żadnej tropikalnej wyspy,
68
zaplanowałem przesiadki na Hawajach oraz Rarotonga na Wyspach Cooka.
Nie wiedziałem niczego o Rarotonga i miałem tylko mgliste pojęcie o Wy-
spach Cooka, ale znacznie wygodniej było zaplanować podróż w ten sposób
niż z przesiadką na Tahiti lub Fidżi.
Dzięki temu miałem okazję doświadczyć większego kontrastu. Hawaje to
niewątpliwie miejsce tropikalne i bardzo piękne, jednak przynajmniej w pobliżu
stolicy, Honolulu, na wyspie Oahu, wszystko do złudzenia przypomina Amery-
kę, z wielopiętrowymi budynkami, pizzeriami i cmentarzami dla zwierząt. Nato-
miast lądowanie w Rarotonga to całkowicie inne doświadczenie. Nie było tam
bagażowej karuzeli: trzeba po prostu wybrać swoje torby ze stosu walizek. Jakiś
mężczyzna z gitarą śpiewał powitalną pieśń, co robiło naprawdę niesamowite
wrażenie o czwartej nad ranem. Pojawił się też Malcolm. Wesoły, rumiany męż-
czyzna, Malcolm Laxton-Blinkhorn jest Anglikiem, ale wcale nie tak wynio-
słym, jak jego nazwisko. Miał za sobą bogatą przeszłość - był żołnierzem pie-
choty morskiej, hodowcą owiec, aktorem, producentem telewizyjnym, a teraz.
po ślubie z miejscowądziewczyną, także właścicielem hotelu w Rarotonga. Choć
hotel znajdował się na plaży na drugim krańcu wyspy, dotarcie na miejsce nie
zajęło nam dużo czasu - Rarotonga ma zaledwie 67 kilometrów kwadratowych.
Panowały jeszcze ciemności, ale któż mógłby się oprzeć zejściu na brzeg oce-
anu, by tam po prostu spokojnie posiedzieć? Powoli zacząłem sobie uświada-
miać, że nie jest tak cicho, jak być powinno. Słyszałem niski, jednostajny po-
mruk, jak gdyby w odległości kilometra lub dwóch znajdowała się zatłoczona
autostrada. Ale przecież na wyspie prawie wcale nie ma samochodów, a już
z całą pewnością brak dróg szybkiego ruchu. Dźwięk, który słyszałem, płynął od
strony oceanu. Gdy zrobiło się nieco jaśniej, dojrzałem cienką, białą linię nieda-
leko horyzontu. W tym miejscu fale oceanu, nawet w tak spokojne dni jak wów-
czas, silnie uderzały w rafę koralową otaczającą i ochraniającą wyspę.
Zamierzałem spędzić na Rarotonga kilka dni przed wylotem do Melbo-
urne i powrotem do pracy. Jak większość gości, wynająłem mały motocykl,
zdałem egzamin, polegający na przejechaniu 50 metrów tam i z powrotem
drogąprzy posterunku policji, odebrałem prawo jazdy i wyruszyłem na prze-
jażdżkę. Dojechałem do najbliższego drzewa, powodując wypadek, z które-
go wyszedłem ze złamaną ręką. Nie mogłem opuścić wyspy aż do czasu jej
zagojenia. Powiedziano mi, że potrwa to kilka tygodni. Musiałem więc na-
stawić się na dłuższy pobyt.
Rarotonga to główna wyspa w południowej grupie Wysp Cooka, szero-
ko rozrzuconego archipelagu leżącego mniej więcej 1200 kilometrów na za-
chód od Tahiti. Jego nazwa pochodzi od nazwiska kapitana Jamesa Cooka,
XVIII-wiecznego angielskiego żeglarza, a wizerunki odkrywcy (wydaje się, że
69
wszystkie takie same), spoglądającego na ludzi z góry nieodgadnionym wzro-
kiem, znajdują się na całej wyspie. Choć Cook odwiedził większość wysepek
w tej grupie, w niepojęty sposób przegapił Rarotonga, mimo iż jest największa ze
wszystkich i wznosi się 650 metrów nad poziom oceanu. Zaszczyt bycia pierw-
szymi Europejczykami, którzy wylądowali na Rarotonga, przypadł zbuntowa-
nym marynarzom z okrętu „Bounty". W 1789 roku zatrzymali się tutaj w drodze
na jeszcze odleglejszą wyspę Pitcairn, szukając azylu poza zasięgiem potężnej
floty brytyjskiej. Obecnie Wyspy Cooka mają autonomiczny rząd i są stowarzy-
szone z NowąZelandią tylko w dziedzinie polityki zagranicznej i obronności, ale
kiedyś stanowiły brytyjski protektorat i nadal są członkami tej samej wspólnoty
narodów. Choć wątpiłem, czy nawet jeden na stu Anglików kiedykolwiek słyszał
o Wyspach Cooka, ich mieszkańcy wciąż pielęgnują niektóre zwyczaje swoich
dawnych kolonialnych opiekunów. Mając mnóstwo czasu i rękę na temblaku,
udałem się do parlamentu Wysp Cooka, żeby wysłuchać debaty. Choć budynek
parlamentu stanowił niezbyt okazały zespół chat o dachach z blachy falistej, prze-
strzegano tam procedur równie formalnie jak w Izbie Gmin w Westminsterze. Na
wyeksponowanym miejscu siedział przewodniczący, do którego adresowano
wszelkie uwagi. Odbywało się właśnie pierwsze czytanie projektów ustaw. Ko-
misje parlamentarne zajmowały miejsce na sali, a ożywione dyskusje przedzielo-
ne były przerwami. Punktualnie i precyzyjnie jak w zegarku. Zbliżała się godzina
17.00, prowadzono właśnie debatę nad płacami dla żandarmerii wojskowej i cy-
wilnych pracowników służb wojskowych, gdy nagle przerwano obrady. Dlacze-
go? Członkowie rządu zgodzili się zaśpiewać na imprezie zorganizowanej przez
sponsora szkolnej drużyny koszykówki o godzinie 18.30, więc obrady parlamen-
tarne trzeba było zakończyć punktualnie o 18.00. W tym miejscu z całą pewno-
ścią dobrze ustalono priorytety.
Kolejna pamiątka z przeszłości to muzeum i biblioteka. Choć budynek
otaczają palmy kokosowe i drzewa mango z gałęziami uginającymi się od
owoców, kiedy znalazłem się wewnątrz, odniosłem wrażenie, jakbym się prze-
niósł do jakiegoś hrabstwa w ojczystej Anglii: cisza, półki pełne książek,
niepozorny bibliotekarz z gumową pieczątką do podbijania kart bibliotecz-
nych i... brak ludzi. Natrafiłem tam na wspaniałą kolekcję książek o Pacyfi-
ku, więc zacząłem czytać o tej części świata, w której (nie planując tego, ale
też nie opierając się zbyt mocno) zostałem więźniem aż do momentu wyle-
czenia złamania. Gdy tak siedziałem na skraju ławy i od czasu do czasu spo-
glądałem na ocean poza granicą falochronu rafy koralowej, wiedząc, że roz-
ciąga się on na tysiące kilometrów w każdym kierunku, dręczyło mnie jedno
uporczywie powracające pytanie. Jak Polinezyjczycy odkryli i zasiedlili tę
wyspę i skąd właściwie pochodzili?
71
Choć kapitan Cook w żadnym razie nie był pierwszym wielkim żegla-
rzem, który badał Pacyfik, z pewnością był najbardziej światowym z euro-
pejskich podróżników. Wychowany w skromnych warunkach w Yorkshire,
rozpaczliwie pragnął jak najszybciej wyruszyć w morze, dlatego jeszcze jako
chłopiec zaokrętował się na jeden ze statków w porcie Whitby. Chociaż
w owych czasach arystokratyczne pochodzenie było niemal niezbędne, by
zrobić karierę w Royal Navy (królewskiej Marynarce Wojennej), Cook tylko
dzięki swojemu geniuszowi nawigacyjnemu przeszedł wszystkie szczeble
hierarchii aż do stanowiska dowódcy własnego statku. Tak świetnie radził
sobie, nawigując po słynnej Rzece Świętego Wawrzyńca podczas wojny
z Francuzami w Quebecu, że wyznaczono go kapitanem okrętu „Endeavour"
i jednocześnie dowódcą naukowej wyprawy organizowanej przez Royal So-
ciety, która miała obserwować przejście Wenus na tle tarczy Słońca. Badanie
przebiegu tego rzadkiego zjawiska miało niezwykle duże znaczenie dla obli-
czenia odległości pomiędzy Ziemią a Słońcem, ustalono też, że najlepsze
warunki do obserwacji przejścia Wenus w 1769 roku panowały na Tahiti. Po
wypełnieniu tej misji Cook wyruszył na dalszą eksplorację Pacyfiku. Pod-
czas tej i dwóch kolejnych wypraw zwiedził Nową Zelandię, Australię, pół-
nocno-zachodnie wybrzeże Ameryki, Cieśninę Beringa, aż wreszcie trafił na
Hawaje, gdzie zginął z rąk tubylców w zatoce Kealakekua wyspy Big Island
na Hawajach w dzień świętego Walentego w 1779 roku.
Jako żeglarz Cook - z zawodowego punktu widzenia - interesował się
kwestiami pochodzenia ludów, które napotykał na tych odległych, rozproszo-
nych wyspach. W trakcie swoich trzech podróży zauważył podobieństwa, za-
równo pod względem wyglądu, jak i języka, pomiędzy mieszkańcami tak odle-
głych od siebie wysp, jak Hawaje, Tahiti i Nowa Zelandia, dlatego doszedł do
wniosku, że musieli oni mieć wspólne pochodzenie. Ale skąd się wywodzili?
Polinezyjska tradycja również wspomina o ojczyźnie przodków, Havaiiki, ale
nie określa jej położenia. Cook doskonale wiedział, że wiatry i prądy oceanicz-
ne na Pacyfiku przemieszczają się ze wschodu na zachód, od Ameryki ku Azji.
Jeśli Polinezyjczycy pochodzili z Azji, musieli zmagać się zarówno w wiatra-
mi, jak i prądami, jeśli pochodzili z jednej z Ameryk, te same naturalne żywioły
pomagałyby im w podróży - i to znacznie. Hiszpańscy żeglarze jako pierwsi
Europejczycy odkryli Pacyfik, ale mogli poruszać się tylko ze wschodu na za-
chód. Wypływając ze swoich baz rozmieszczonych na terytorium od Ameryki
Środkowej po Filipiny, nie mogli zawrócić w połowie drogi, a jedyną możliwo-
ścią powrotu do domu było zatoczenie „wielkiego koła", wiodącego na północ
obok Japonii i Alaski, a następnie na południe wzdłuż wschodniego wybrzeża
Ameryki Północnej. Jeśli hiszpańskie galeony ze swoim potężnym ożaglowa-
72
niem i wymyślnymi systemami nawigacji nie mogły uporać się z wiatrami
i prądami morskimi, to jak mogliby tego dokonać rodowici Polinezyjczycy,
dysponujący o wiele mniejszymi łodziami?
Pewna szczególnie życzliwa grupa zachodnich antropologów żywiła tak
silne przekonanie, że Polinezyjczycy nie mieli odpowiednich umiejętności,
by przeprowadzić celową wyprawę, zwłaszcza wymuszającą żeglowanie pod
wiatr, iż uznali to za wystarczający dowód potwierdzający amerykańskie po-
chodzenie wyspiarzy. W mniemaniu tych naukowców, prymitywni ludzie mo-
gli dotrzeć na odległe wyspy Pacyfiku tylko przypadkowo, na przykład w ten
sposób, że zgubili się podczas połowu ryb i po prostu przydryfowali do nich.
Antropolodzy ci nie biorąjednak pod uwagę faktu, że musieliby oni łowić
ryby z całymi rodzinami, żywym inwentarzem oraz pękiem roślin o nazwie
kolokazja na pokładzie. Polinezyjczycy wciąż żywo reagują na tego rodzaju
obrazi i wą spuściznę mentalności białych kolonistów. Dowiedzenie ich azja-
tyckiego pochodzenia z pewnością położyłoby kres takim nonsensownym
twierdzeniom i nadało ich przodkom status prawdziwych władców oceanu.
Spory wśród Europejczyków dotyczące pochodzenia Polinezyjczyków trwa-
ją od 200 lat. Z drugiej strony świadectwa archeologiczne i językowe, a także
gatunki zwierząt domowych i roślin spotykane w Polinezji wskazują na to, że
mieszkańcy wysp wywodzą się z południowo-wschodniej Azji. Jednak istnie-
je bardzo trwała tradycja, ostatnio ożywiona przez norweskiego antropologa
Thora Heyerdahla, według której pierwsi Polinezyjczycy wywodzą się z któ-
rejś z Ameryk. Ze wszystkich dowodów na amerykańskie korzenie tych ludów
najbardziej przekonującym jest rozpowszechnienie w Polinezji kumary, czyli
słodkiego ziemniaka, niewątpliwie pochodzącego z Andów w Ameryce Połu-
dniowej. W swoich książkach Heyerdahl opisuje też inne wspólne cechy języ-
ka i mitologii oraz niektórych znalezisk archeologicznych, takich jak wygląd
twarzy kamiennych posągów odkrytych na Wyspie Wielkanocnej, które wyka-
zują uderzające podobieństwo do rzeźb w stylu inkaskim. Jednak jego najsłyn-
niejszym dowodem była wyprawa na tratwie ..Kon-Tiki'', zbudowanej z drze-
wa balsa, którąprzeżeglował, czy raczej przedryfował ponad 6000 kilometrów
z wybrzeża Ameryki Południowej do wysp Tuamotu, nieopodal Tahiti. Oczy-
wiście zademonstrowanie możliwości zrobienia tego nie oznacza, że rzeczywi-
ście tego dokonano, ale wyprawa „Kon-Tiki" dla wielu ludzi do dziś pozostaje
przekonującym argumentem.
Poirytowani wyczynem, uznanym za zwykłe popisy kaskaderskie Heyer-
dahla, kompetentni antropolodzy, którzy pieczołowicie zestawili dowody na
azjatyckie pochodzenie Polinezyjczyków, w pismach naukowych dali upust
swoim uczuciom. Siedząc w bibliotece w Rarotonga, wstrząśnięty czytałem
73
fragmenty odnoszące się do teorii Heyerdahla pełne zjadliwej ironii. Jego
koncepcje nie znalazły szerokiego uznania w środowisku akademickich an-
tropologów, ale dla mnie, nowicjusza i laika w tej dziedzinie, jego dokonania
same w sobie wydawały się imponujące. To dziwne, jak zazwyczaj powścią-
gliwi i rzeczowi naukowcy tracą te pozytywne cechy, gdy tylko wspomni się
nazwisko Heyerdahla.
Siedziałem w kawiarence U Lucy w Avarua, stolicy (a właściwie jedynym
mieście) Rarotonga, jadłem lody i przyglądałem się wchodzącym i wychodzą-
cym gościom. Czy wyglądali bardziej „azjatycko" czy „amerykańsko"? Nie
miałem pewności. Wyraźnie pamiętam pewną małą dziewczynkę, która mo-
głaby znaleźć się na okładce „National Geographic" odnoszącej się do artyku-
łu o puszczy amazońskiej. Gdybym tylko mógł zbadać mitochondrialny DNA
ludzi w kawiarence! Miałem pewność, że potrafiłbym stwierdzić, czy gene-
tycznie bliżej spokrewnieni z nimi są Azjaci czy Amerykanie. Podczas następ-
nej wizyty ze złamaną ręką w szpitalu wyjaśniłem więc, że jestem genetykiem
i opowiedziałem o swych zamiarach. Udało mi się namówić personel, by udo-
stępnił mi resztki 35 próbek krwi pozostałych po testach na zawartość cukru.
Cukrzyca występuje bardzo powszechnie na Rarotonga, więc wykonuje się
tam mnóstwo testów badających poziom glukozy we krwi. W hotelu umieści-
łem próbki w lodówce. Po wyleczeniu ręki - trochę za szybko, pomyślałem -
zawiozłem te cenne fiolki z krwią do Australii, gdzie o mały włos nie zostały
skonfiskowane przez pracowników służb celnych, a potem do Anglii, do moje-
go laboratorium.
Nazajutrz po powrocie odpakowałem próbki. Wewnątrz paczki wszystko
było we krwi, ponieważ szklane probówki popękały - ale na szczęście nie
wszystkie. Dwadzieścia ocalało, więc zabrałem się za sekwencjonowanie mi-
tochondrialnego DNA. Obecnie robią to automatycznie bardzo drogie maszy-
ny, ale na początku lat 90. operację należało przeprowadzać ręcznie, znakując
fragmenty DNA za pomocą słabo radioaktywnych izotopów i rozdzielając je
w polu elektrycznym (elektroforezie). Pod koniec tego długiego procesu nad-
chodzi moment, w którym z maszyny bardzo powoli wysuwa się klisza rentge-
nowska ze wzorem radioaktywnych pasm ujawniającym sekwencję DNA. To
był zawsze moment pełen napięcia. Czy będzie wyraźnie widać poszczególne
pasma? Czy w ogóle się pojawią? Jeśli okażą się zbyt słabo widoczne lub
w ogóle niewidoczne, oznacza to, że po drodze coś poszło źle i trzeba wrócić
do laboratorium na kolejne trzy dni.
Tym razem przy pierwszych 10 próbkach wszystko działało znakomicie.
Na kliszy rentgenowskiej widniały cztery szerokie, ciemne wstęgi, przypo-
minające kod kreskowy, tam gdzie słabe promieniowanie spowodowało
74
zaczernienie fotograficznej emulsji. Każda z czterech wstęg (ścieżek) była
podzielona na 10 odczytów, po jednym dla każdej próbki. Każda z czterech
wstęg reprezentuje sekwencję jednej zasady azotowej, więc składając je
wszystkie razem, można uzyskać kompletną sekwencję. Ułożyłem zdjęcia
w następujący sposób — 10 odczytów koło siebie — żeby łatwo można było
dostrzec różnice pomiędzy poszczególnymi osobami. Na tym właśnie chcia-
łem się skupić - na różnicach, a nie na podobieństwach pomiędzy ludźmi.
Prosta linia ciągnąca się przez wszystkie odczyty oznaczała, że wszystkie
próbki są identyczne w danej pozycji, linia nierówna oznaczała, że niektóre
próbki wykazują zmiany w danej pozycji.
W laboratorium robiliśmy wcześniej badania własnego DNA oraz kil-
korga znajomych, głównie Europejczyków, i zazwyczaj w każdej grupie 10
próbek występowało kilkadziesiąt linii, które zdradzały rozbieżności. Kiedy
z maszyny wysunęła się klisza z wynikami osób z Rarotonga, pasma były
wyraźne, ale nie dostrzegłem najmniejszej różnicy. Wszystkie były identycz-
ne. Czy popełniłem jakiś błąd? Może niechcący pomieszałem próbki? Żeby
przekonać się o tym. musiałem wywołać drugą kliszę z próbkami o numerach
11-20. Kiedy pojawiła się klisza, początkowo wydało mi się, że naprawdę
się pomyliłem. Znów wszystkie linie były idealnie równe. Ale wtedy dostrze-
głem jeden jedyny odczyt różniący się od pozostałych - i to bardzo. Nato-
miast trzy inne miały linię zakłóconątylko w jednym miejscu. Nie pomiesza-
łem więc niczego. To były dobre wyniki. Natychmiast zdałem sobie sprawę,
że mam do czynienia z czymś niezwykłym i że wkrótce uda mi się rozwikłać
zagadkę pochodzenia Polinezyjczyków.
Przyjrzawszy się sekwencjom dokładniej i porównawszy je ze wzorcową
sekwencjąeuropejską, dostrzegłem, że główna sekwencja wspólna dla 16 z 20
Polinezyjczyków różniła się w czterech pozycjach: 189., 217., 247. oraz 261.
Podobna sekwencja wspólna dla trzech innych osób z drugiej dziesiątki różniła
się tylko tym, że nie mieli oni różnicy w pozycji 247. Poza tym ich mitochon-
drialny DNA był identyczny, musieli być bardzo blisko spokrewnieni z pierw-
szymi 16 osobami. Ale dwudziesta próbka była całkowicie inna. W regionie
regulacyjnym miała dziewięć zmian w porównaniu z wzorcową sekwencją,
które nie występowały w głównej grupie mieszkańców Rarotonga. Ponieważ
próbki krwi wzięliśmy od pacjentów kliniki w Avarua, nie miałem gwarancji,
że wszystkie pobrano rdzennym mieszkańcom Rarotonga, przyjąłem więc, ze
niezwykła sekwencja pochodziła od turysty lub gościa z innej części świata.
Jednak do 1991 roku opublikowano bardzo niewiele sekwencji mitochondrial-
nego DNA, nie sposób więc było stwierdzić, w jakiej części świata mieszkała
ta osoba.
75
Skupiłem się na głównym wyniku - zdumiewającym podobieństwie 19
próbek. Musiał to być mitochondrialny DNA rdzennych Polinezyjczyków.
W celu rozwiązania kwestii polinezyjskiej musieliśmy tylko dla porównania
przyjrzeć się osobom z Azji Południowo-Wschodniej oraz Ameryki Połu-
dniowej. Jeśli wykrylibyśmy zgodność DNA w Chile lub Peru, lub nawet na
wybrzeżu Ameryki Północnej, oznaczałoby to, że Heyerdahl miał rację. Jeśli
wykrylibyśmy taką zgodność w Azji Południowo-Wschodniej - to znaczyło-
by, że się mylił. Jeśli nie wykrylibyśmy jej w żadnym z tych regionów, to
znaczyłoby, że wszyscy byliśmy w błędzie. Niezależnie od tego, która z tych
opcji okazałaby się prawdziwa, jedno było pewne: mieliśmy wkrótce zakoń-
czyć raz na zawsze dyskusję, która ciągnęła się od ponad 200 lat. Rozpoczą-
łem przygotowania do następnej podróży.
W tym miejscu moglibyście powiedzieć: „Gdyby naprawdę to było tak
proste, badania grup krwi pozwoliłyby znaleźć odpowiedź już dawno temu".
To nieprawda, że nigdy nie badano grup krwi Polinezyjczyków. Pierwsze wy-
niki badań mieszkańców Samoa w środkowej Polinezji opublikowano już
w 1924 roku, zaledwie pięć lat po ukazaniu się w czasopiśmie „Lancet" artyku-
łu Hirszfeldów, w którym po raz pierwszy wykorzystano potencjał grup krwi
w antropologii. Południowy Pacyfik od dawna stanowił prawdziwy poligon
doświadczalny dla naukowców. Jednak choć dziesięciolecia prac nad grupami
krwi i innymi klasycznymi systemami genetycznymi wskazywały na korzyść
azjatyckiego pochodzenia Polinezyjczyków, nie przyniosły definitywnego roz-
wiązania tej zagadki - po pierwsze, dlatego że różnice grup krwi nie są roz-
strzygające, a po drugie, dlatego że nie są znane powiązania ewolucyjne po-
między typami krwi. Na przykład, we wszystkich trzech grupach - wśród
Polinezyjczyków, rdzennych mieszkańców Ameryki Południowej oraz ludzi
żyjących w Azji Południowo-Wschodniej -odnotowuje się dużą częstość wy-
stępowania grupy 0. U Polinezyjczyków występuje też duża częstość grupy A,
która jest niezmiernie rzadka w Ameryce Południowej. Ale mają oni też niską
częstość grupy B, która jest bardzo rozpowszechniona w Azji Południowo-
Wschodniej. Co więc można z tym wszystkim zrobić? Którą hipotezę popiera-
ją te dane? Zwolennicy azjatyckiego pochodzenia Polinezyjczyków dowodzą,
że niezwykle niska częstość występowania grupy A w populacji Ameryki Po-
łudniowej oznacza, że polinezyjska grupa A nie może pochodzić z Ameryki
Południowej. Zwolennicy południowoamerykańskiego pochodzenia Polinezyj-
czyków mogli słusznie kontrargumentować, twierdząc, jak w 1976 roku zasu-
gerował Arthur Mourant, że polinezyjska grupa krwi A nie pochodzi z Azji, ale
od Europejczyków, którzy zawierali śluby z tubylcami w okresie ostatnich 300
lat. Poza tym, co się stało z grupą B, która powinna zostać odziedziczona po
76
Azjatach? Całe to zamieszanie dodatkowo komplikuje fakt, że w końcu wszy-
scy rdzenni mieszkańcy Ameryk wywodzą się z Azji, gdyż pochodzą od osad-
ników, którzy tysiące lat wcześniej przeszli przez przesmyk lądowy na Cieśni-
nie Beringa. Grupa krwi O mogła dotrzeć do Polinezji albo bezpośrednio
z Azji, albo poprzez obie Ameryki. Nie sposób tego stwierdzić. Badając tylko
trzy grupy krwi - A, B i O - wątpliwości nie da się rozstrzygnąć.
Inne klasyczne znaczniki genetyczne są bardziej zróżnicowane, najbardziej
te wykorzystywane przy oznaczaniu rodzajów tkanki, niezbędne przy trans-
plantacji narządów. Tak jak trzeba dopasować krew przed transfuzją, by unik-
nąć fatalnej reakcji immunologicznej, tak samo należy ustalić zgodność rodza-
ju tkanki pomiędzy dawcą a biorcą przy przeszczepianiu takich narządów jak
serce, nerki czy szpik kostny. Nie słyszy się o ludziach czekających na przeto-
czenie krwi dlatego, że nie udało się znaleźć odpowiedniego dawcy, ale wszy-
scy znamy rozpaczliwe historie o pacjentach oczekujących miesiącami lub na-
wet latami na serce albo nerki od zgodnego dawcy; niektórzy z nich umierają,
zanim uda się go znaleźć. Dzieje się tak dlatego, że grupy krwi są tylko cztery
(A, B. AB i 0), natomiast rodzajów tkanki jest całe mnóstwo.
Muszę się tutaj przyznać do pewnej istotnej osobistej słabości. Mam kom-
pletny zanik pamięci, jeśli chodzi o oszałamiającą różnorodność antygenów
zgodności tkankowej. Do grona moich przyjaciół należy wielu immunologów
komórkowych, dla których typy zgodności tkankowej są chlebem powszednim,
mnóstwo naukowców o takiej specjalności pracuje też w moim instytucie. Jed-
nak coś w moim mózgu wyłącza się, kiedy zaczynają oni opisywać antygeny
tkankowe. Wszystkie typy zaczynająsię od trzech liter: HLA. Do nich dołącza
się kolejne litery i cyfry: HLA-DRB1, HLA-DPB2, HLA-B27 i tak dalej. Wie-
lokrotnie uczestniczyłem w seminariach, które rozpoczynają się od projekcji
slajdów przedstawiających tablice z tym straszliwym alfanumerycznym me-
lanżem. Przez wiele lat koncentrowałem się, sądząc, że w końcu zapadnie mi
to w pamięć, jeśli tylko wystarczająco się postaram. Przecież muszę opowiadać
o tych zagadnieniach moim studentom na wykładach z genetyki. Ale wszystko
na próżno. Z niechęciąskonkludowałem, że chyba jestem genetycznie niezdol-
ny do zrozumienia zagadnienia antygenów zgodności tkankowej, oprócz tego,
że wiem, iż jest ich bardzo dużo. Na szczęście to wszystko, co i wy musicie wie-
dzieć. Ponieważ jest ich tak wiele, to przy dużej ilości danych z Polinezji, Ame-
ryki Południowej i Azji Południowo-Wschodniej stosunkowo łatwo przeprowa-
dzić ich zestawienie: najwięcej powiązań pomiędzy antygenami tkankowymi
zauważono u Polinezyjczyków i Azjatów. Ale nie wszystkie. Typ określany sym-
bolem HLA-Bw48 jest bardzo rzadki u ludzi na całym świecie z wyjątkiem Poli-
nezyjczyków, kanadyjskich Eskimosów oraz rdzennych mieszkańców Ameryki
77
Północnej. Jednak choć istnieje tak wyraźne zróżnicowanie, ewolucyjne zależ-
ności pomiędzy różnymi typami nie są znane. Na przykład nie sposób stwier-
dzić, czy typ HLA-Bw48, wykryty również w Ameryce Północnej, jest blisko
spokrewniony z innymi polinezyjskimi typami. Porównajcie to z sytuacją, jaką
mamy w przypadku mitochondrialnego DNA z Rarotonga. Wiemy, że istnieją
trzy typy, wiemy też, że dwa z nich są bardzo blisko spokrewnione, podczas
gdy trzeci nie. Przekonamy się. że jest to niezwykle pomocne. Możemy szukać
w innych częściach świata nie tylko polinezyjskich wariantów mitochondrial-
nego DNA, ale też innych, które są z nim blisko spokrewnione.
Gdy planowałem kolejną podróż i przekonałem Royal Society, by ją sfi-
nansowało - w końcu opłacili pierwszą podróż Cooka na Tahiti, o czym wspo-
mniałem w mojej aplikacji - zaczęły pojawiać się różne informacje dotyczą-
ce rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej i Południowej. Tak jak
w próbkach z Rarotonga wykryliśmy jedną grupę (jeśli połączymy dwa bli-
sko spokrewnione typy w jedną grupę i zapomnimy o jednej sekwencji po-
chodzącej od „turysty"), okazało się, że w obu Amerykach występują cztery
główne grupy. Trzy z nich mają całkowicie odmienne sekwencje mitochon-
drialnego DNA, czwarta jest dość podobna do głównej sekwencji raroton-
gańskiej: 189., 217., 247., 261., ale ze zmiennością tylko w pozycjach 189.,
217. Wydaje się to bardzo ciekawe. Ponadto DNA zarówno rdzennych Ame-
rykanów, jak i Rarotongańczyków ma pewną wyjątkową cechę. W odcinku
okrągłego mitochondrialnego DNA, znajdującym się naprzeciwko regionu
regulacyjnego, brakowało niewielkiego fragmentu DNA o długości zaledwie
9 zasad. Z pewnością zwiększało to szansę na pokrewieństwo Amerykanów
i Polinezyjczyków. Przemawiało to za teorią Heyerdahla.
Dowiedziałem się, że Rebecca Cann, jedna ze współautorek opubliko-
wanego w 1987 roku tekstu Allana Wilsona na temat mitochondrialnego DNA
i ludzkiej ewolucji, prowadziła badania nad DNA rdzennych mieszkańców
Hawajów. To ciężka praca, ponieważ w odróżnieniu od Rarotonga, pozostało
tam bardzo niewielu tubylców. Dwieście lat imigracji głównie z Azji i Ame-
ryki zredukowało rdzennych Hawąjczyków do peryferyjnej populacji, przy
czym wielu z nich żyje na marginesie społeczeństwa - to doskonale znana
spuścizna kolonializmu. Jednak ostatnio wprowadzono specjalne fundusze
i stypendia przyznawane osobom, które potrafią dowieść, iż są oni potomka-
mi rdzennych Hawąjczyków. Jednym ze sposobów na udowodnienie pocho-
dzenia są badania DNA, istniał więc dodatkowy powód do poznania charak-
terystyki genetycznej tubylczych Hawąjczyków.
Moją ponowną podróż na Rarotonga zaplanowałem w taki sposób, żeby
spotkać się z Becky Cann na Hawajach, gdzie usiedliśmy w jej laboratorium
78
z doktorantem Kojim Lumem w celu porównania rezultatów badań. Dość
szybko przekonaliśmy się, że oboje wykryliśmy ten sam główny typ poline-
zyjski, z takimi samymi wariancjami w regionie regulacyjnym oraz drobnym
ubytkiem. To było naprawdę ekscytujące i potwierdzało więź pomiędzy lu-
dem hawajskim i mieszkańcami Rarotonga, oddalonej około 5000 kilome-
trów na południe. Wyobrażałem sobie już ogrom wody dzielący dwie grupy
wysp oraz fantastyczne wyprawy, które musiały odbyć te geny przez ocean.
Mimo że, biorąc pod uwagę mnóstwo świadectw od czasów kapitana Cooka
po współczesność, nie było niczego nadzwyczajnego w tym, że wszyscy Po-
linezyjczycy mają wspólne pochodzenie, uzyskanie dowodu wzbudziło
dreszcz emocji. Becky niechętnie opuściła nas, by przygotować się do jakie-
goś seminarium, zostawiając mnie w biurze razem z Kojim, z podziwem roz-
prawiających o podróżach Polinezyjczyków, które doprowadziły do przenie-
sienia genów na Rarotonga i Hawaje.
Wówczas nastąpił jeden z tych rzadkich momentów w pracy naukowej,
kiedy do świadomości dociera coś nigdy wcześniej niedostrzeganego. Mia-
łem właśnie schować z powrotem do torby moje dane, gdy przypomniałem
sobie niezwykłą sekwencję z Rarotonga, którą zinterpretowałem jako próbkę
pochodzącą od turysty i o której niemalże zapomniałem. Zapytałem Kojiego,
czy widział kiedyś coś podobnego u Hawajczyków. Zgodził się spojrzeć na
to i rozpakował własne arkusze z wynikami. Jeden z nich wyraźnie odróżniał
się od pozostałych. Rozwinąłem mój arkusz, niczym rolkę tapety - wtedy
jeszcze nie korzystało się z przenośnych komputerów - na której widniały
rarotongańskie sekwencje i szybko zlokalizowałem tę niezwykłą. W pierw-
szej chwili wydawało się, że nasze wyniki są całkowicie różne, ale wówczas
zorientowaliśmy się, że odczytujemy ją odwrotnie. Obróciłem swój arkusz
i zacząłem czytać osobliwą sekwencję od lewej do prawej. Pierwsza różnica
znajdowała się w pozycji 144.
- Masz coś w pozycji 144.? - zapytałem.
- Tak - odparł Koji.
Przeszedłem o cztery zasady dalej, do pozycji 148.
- A w 148.?
- Tak, w tej samej próbce - odrzekł.
Poczułem mrowienie wzdłuż kręgosłupa, dreszcz towarzyszący każde-
mu odkryciu. Czytałem dalej.
- 223?
- Tak.
- 241?
- Tak.
79
Przyspieszyłem.
- 293?
- Tak.
- 362?
- Tak.
Były identyczne. Podnieśliśmy wzrok w tym samym momencie. Nasz
wzrok spotkał się i bez słowa uśmiechnęliśmy się do siebie. To wcale nie
było DNA turysty. Odrzuciwszy mało prawdopodobną możliwość, że przy-
padkowo zebrałem próbkę krwi pochodzącą od rdzennego mieszkańca Ha-
wajów przebywającego na wakacjach na Rarotonga, uznałem, że musi to być
drugi oryginalny typ polinezyjskiego DNA, który przybył w ten rejon Pacyfi-
ku, zarówno na Wyspy Cooka, jak i na Hawaje. Ale skąd pochodził? Mieli-
śmy czekać na odpowiedź aż pół roku.
Poleciałem na Rarotonga jeszcze bardziej zdeterminowany, by rozwią-
zać zagadkę pochodzenia Polinezyjczyków. Gdy dotarłem na miejsce, Mal-
colm, mój wcześniejszy gospodarz, zaaranżował dla mnie spotkanie z czło-
wiekiem kierującym biurem premiera. W większości państw byłoby to
niemożliwe, ale na Rarotonga udało się to na przyjęciu bożonarodzeniowym
zorganizowanym przez Malcolma na plaży. Miałem szczęście, że spotkałem
Terę Tangiiti i umówiłem się na spotkanie na początku imprezy, ponieważ
wszystko, co mgliście pamiętałem z tego przyjęcia, nie dotyczyło nawiązania
ważnego kontaktu dyplomatycznego, ale niebieskiego koloru: barwy likieru
curaeao, który zmieszany z szampanem daje koktajl o nazwie Błękitna Lagu-
na Błękitna Laguna, omlety z owocami morza i mój układ pokarmowy nie
łączą się najlepiej. Wkrótce dokonałem ciekawego odkrycia, że tajemnicza
substancja używana do barwienia curaeao nie rozkłada się w ludzkim żołąd-
ku. Jeszcze 10 lat później robiło mi się niedobrze na samo wspomnienie.
Musiałem uzyskać pozwolenie rządu i nawiązać współpracę z George'em
Koteka z departamentu zdrowia żeby zdobyć dużą ilość materiału genetycz-
nego z Rarotonga i innych wysp tego regionu. Z przedstawicielami rządu
spotkałem się w biurze premiera, znajdującym się nad pocztą. Okazali się
nadzwyczajnie pomocni. W kilka tygodni zebrałem 500 próbek z Rarotonga,
Atiu, Aitutaki, Mangaia, Pukapuka, Rakahangha, Manihiki, a nawet malut-
kiego atolu Palmerston (zamieszkanego przez 66 osób). Zapakowałem je
ostrożnie do pojemników z lodem i zabrałem z powrotem do Oksfordu.
80
7. Najwięksi podróżnicy
Institute of Molecular Medicine, w którym mieści się moje laboratorium,
zajmuje się głównie kontynuacjąprac swojego pierwszego kierownika, pro-
fesora sir Davida Weatheralla. Przez ostatnie 25 lat sir Weatherall skupiał się
w swoich badaniach na dziedzicznych chorobach krwi, zwłaszcza dotyczą-
cych głównego składnika czerwonych krwinek krwi — hemoglobiny. Scho-
rzenia te nie są bardzo rozpowszechnione w północnych szerokościach geo-
graficznych, ale mają szczególnie negatywny wpływ na stan zdrowia w wielu
częściach Afryki, Azji oraz w śródziemnomorskiej Europie. Dwie najważ-
niejsze z tych chorób - niedokrwistość sierpowata okrwinkowa w Afryce na
południe od Sahary oraz talasemia w Azji i Europie - co roku zabijają setki
tysięcy dzieci. Przyczyną tej tragedii są drobne mutacje genów hemoglobino-
wych, które nieznacznie zmieniają zdolności transportowania tlenu w czer-
wonych krwinkach krwi. W przypadku niedokrwistości sierpowatej okrwin-
kowej (anemii sierpowatej) zazwyczaj okrągłe erytrocyty widocznie zmieniają
kształt (stąd taka nazwa choroby) i nie sąjuz w stanie prześlizgiwać się obok
siebie w najwęższych naczyniach krwionośnych. W ten sposób blokują krą-
żenie krwi w tkankach. W przypadku talasemii sama hemoglobina tworzy
grudki wewnątrz erytrocytów, które następnie ulegają zniszczeniu. Obie od-
miany anemii mogą prowadzić do zgonu, jeśli pozostają nieleczone, nato-
miast jedynym skutecznym lekiem są powtarzające się transfuzje, które -
niezależnie od skutku ubocznego, jakim jest przesycenie organizmu żelazem
- nie mieszczą się w budżecie przeznaczanym na zdrowie w obszarach świa-
ta najbardziej dotkniętych tymi schorzeniami.
81
Dlaczego te choroby w jednych miejscach występują powszechnie,
a w innych wcale? Odpowiedź brzmi: malaria. Niedokrwistość sierpowata
okrwinkowa i talasemia występują głównie w tych częściach świata, gdzie
malarię uważa się za endemiczną. Aby schorzenia te mogły się rozwinąć,
osoba nimi dotknięta musi mieć podwójną porcję zmutowanego genu hemo-
globiny - po jednym od każdego rodzica. Wiele dziedzicznych schorzeń pod-
lega tym samym zasadom, w Europie najbardziej znane z nich to mukowi-
scydoza, w której rodzice są nosicielami kopii zinutowanego genu, ale nie
doznają objawów choroby. Do dziś nie do końca wiadomo, dlaczego zaro-
dziec malaryczny ma trudności z zakażeniem czerwonych krwinek nosicieli
anemii sierpowatej i talasemii, którzy wskutek tego stają się przynajmniej
częściowo odporni na tę chorobę. Taka odporność wskutek doboru natural-
nego prowadzi po wielu pokoleniach do rozprzestrzenienia się mutacji
hemoglobinowych w regionach dotkniętych malarią. Jednak choć mutacje są
pożyteczne dla nosicieli, mogą okazać się zgubne dla ich dzieci, ponieważ
część potomków dwojga nosicieli otrzymuje podwójną dawkę zinutowanego
genu hemoglobiny i przez to zapadają na potencjalnie śmiertelną anemię.
Okrutna równowaga korzyści nosiciela i eliminacji pełnoobjawowego po-
tomstwa sprawia, że mutacje hemoglobinowe występują bardzo często wszę-
dzie tam, gdzie rozprzestrzenia się malaria. Malaria nie powoduje tych scho-
rzeń bezpośrednio, ale pozwala, a nawet sprzyja temu, by tworzyły się
i utrzymywały mutacje hemoglobinowe - będące prawdziwą przyczyną ane-
mii. Jeśli więc nawet wyeliminuje się malarię, nie zlikwiduje się tych chorób.
W śródziemnomorskiej Europie - na Sardynii, we Włoszech, w Grecji, na
Cyprze i w Turcji - dzięki programom wytępienia moskitów przenoszących
zarazki malarii niemal całkowicie zlikwidowano malarię, ale nie talasemię.
Dziesiątki tysięcy ludzi wciąż noszą mutacje hemoglobinowe, a zmniejszyć
zachorowalność mógłby tylko całkowicie inny program, oparty na badaniach
genetycznych przyszłych rodziców, które pokazałyby, czy nie są nosicielami.
Wiele osób z rejonu Morza Śródziemnego wyemigrowało w inne części
świata, głównie do Stanów Zjednoczonych, Kanady, Australii i Wielkiej Bry-
tanii. Razem z nimi. a ściślej w nich, podróż odbyły geny talasemii, więc
teraz z chorobą tą można spotkać się także w tych państwach. Z tego samego
powodu wymuszona imigracja z Afryki na statkach niewolniczych przywio-
zła stamtąd geny niedokrwistości sierpowatej okrwinkowej do Ameryki Pół-
nocnej, gdzie choroba ta występuje nadal, mimo że nie ma tam malarii. Stop-
niowo, przez pokolenia, będzie ona w tych populacjach zanikała, gdyż mutacje
są eliminowane albo przez programy aktywnego poradnictwa zdrowotnego,
albo po prostu z powodu zgonów osób noszących chorobę. Bez „wsparcia"
82
ze strony malarii, anemię tę spotka ostateczny los wszystkich schorzeń gene-
tycznych - zanik wskutek działania mechanizmu doboru naturalnego.
Rozwikłanie zagadki niedokrwistości sierpowatej okrwinkowej i talase-
mii miało niezwykle duży wpływ na genetykę. Bez przesady można powie-
dzieć, że bez tych dwóch schorzeń, które wskazały badaczom odpowiedni
kierunek, od połowy lat 80. niewiele udałoby się osiągnąć w zakresie wykry-
wania przyczyn schorzeń genetycznych. To właśnie studia nad wrodzonymi
odmianami anemii przekonały naukowców i lekarzy, że ich przyczynę na-
prawdę mogą stanowić proste mutacje genetyczne.
Dla mnie, podczas moich poszukiwań korzeni Polinezyjczyków, wszyst-
ko to miało całkiem prozaiczne znaczenie. To praca w terenie na wyspach
Azji Południowo-Wschodniej i Oceanii, głównie na Papui-Nowej Gwinei,
Yanuatu i w Indonezji, ostatecznie potwierdziła związek pomiędzy talasemią
i malarią. Geny talasemii odnajdywano tylko w nisko położonych bagnistych
obszarach w pobliżu wybrzeża, gdzie malaria była powszechna, podczas gdy
w górzystym interiorze, w którym komary nie mogły przetrwać na dużej wy-
sokości, kłopotliwe geny praktycznie nie występowały. W wyniku tych ba-
dań lodówki Institute of Molecular Medicine zapełniły się próbkami DNA
pochodzącymi z tych wysp. Nie musiałem szukać daleko - na pierwszym
piętrze instytutu mogłem uzupełnić moje materiały z Polinezji wspaniałym
zbiorem próbek obejmującym mniej więcej cały obszar rozciągający się od
Azji Południowo-Wschodniej do odległych rejonów Pacyfiku. Jeśli Poline-
zyjczycy przybyli tą drogą, z pewnością można znaleźć ich mitochondrialny
DNA rozrzucony po całym szlaku podróży.
Latem 1992 roku uzyskałem ponad 1200 różnych sekwencji mitochon-
drialnego DNA. Przede wszystkim musieliśmy sprawdzić, czy znajdziemy wśród
nich jakąś z niewielkim ubytkiem (delecją). Dziewiętnastu z dwudziestu
Rarotongańczyków brakowało tego drobnego fragmentu i łatwo można było to
sprawdzić. Okazało się, że delecją jest bardzo powszechna na Samoa i Tonga,
rzadsza na położonym bardziej na zachód Yanuatu i na wybrzeżu Nowej Gwi-
nei. Ubytek był jeszcze rzadszy na Borneo i Filipinach, ale wciąż zdarzał się
daleko na zachód wśród rdzennych Tajwańczyków. Wydawało się to potwier-
dzać azjatyckie pochodzenie Polinezyjczyków. Pamiętajmy jednak, że z pew-
nej publikacji wiemy, iż ten sam drobny ubytek odkryto także w obu Amery-
kach. Czy znajdziemy się w tak samo frustrującej sytuacji, jak ci wszyscy, którzy
próbowali wykorzystać genetykę do rozwiązania zagadki i nie zdołali stwier-
dzić różnicy pomiędzy genami sprowadzonymi do Polinezji bezpośrednio
z Azji oraz tymi sprowadzonymi poprzez Amerykę? Mieliśmy tylko nadzieję.
że sekwencja regionu regulacyjnego potrafi ujawnić tę różnicę.
83
Typowa sekwencja z Rarotonga i laboratorium na Hawajach miała odchy-
lenia w pozycjach 189., 217., 247. i 261., jak również drobną delecję. Inna,
mniej częsta, ale wyraźnie pokrewna sekwencja miała odchylenia w pozycjach
189., 217. i 261., ale nie 247. Przez kilka tygodni, w miarę jak z maszyny do
sekwencjonowania wysuwały się kolejne klisze, nabrałem dużej wprawy
w rozpoznawaniu określonych wzorów radioaktywnego pasma, oznaczających
polinezyjskie sekwencje. Były rozsiane na całym szlaku wysp prowadzącym
do Polinezji. Im dalej na zachód i im bliżej do azjatyckiego kontynentu, tym
rzadziej występowała pełna sekwencja z odchyleniem w pozycji 247., nato-
miast zaczęła pojawiać się odmiana z odchyleniami tylko w pozycjach 189.
i 217., która największą częstość osiągnęła wśród ludów Ami, Bunum, Atayal
i Paiwan na Tajwanie. Znajdował się tam cały zapis tej zdumiewającej podró-
ży. Zadzwoniłem chyba do wszystkich ludzi, których podejrzewałem o to, że
mogąmieć nowe sekwencje mitochondrialnego DNA od rdzennych Ameryka-
nów. Musiałem uzyskać pewność, że odchyłka w pozycji 247., najbardziej cha-
rakterystyczna dla polinezyjskiego mitochondrialnego DNA, nie była rozpo-
wszechniona w Amerykach. Nikt jej nie znalazł - w ani jednym przypadku.
Heyerdahl się mylił.
Nie mogłem oprzeć się uczuciu żalu, że zdołałem wyprowadzić z błędu
człowieka, który inspirował całe pokolenia badaczy swoją wyprawą na „Kon-
Tiki". Ale stało się. Jego hipoteza rozpłynęła się w jasnym świetle genetyki.
Opinia większości okazała się słuszna: Polinezyjczycy pochodzili z Azji.
a nie z Ameryki. Nigdy nie dowiedziałem się. co sam Heyerdahl o tym sądził.
Jestem pewien, że w wieku 83 lat miał ciekawsze rzeczy do zrobienia niż
obrona przed bezwzględnym naporem współczesnej genetyki. Po opubliko-
waniu wyników naszych badań spotkaliśmy się z aplauzem środowiska an-
tropologicznego, ale naukowcy ci byli już tak bardzo pewni swojego zdania
i oczywistości argumentów przemawiających za azjatyckim pochodzeniem
Polinezyjczyków, że niespecjalnie podekscytowały ich te nowe informacje.
Zaaprobowanie zdania większości raczej nie mąci spokoju. Natomiast nie-
zgoda z nim, o czym przekonałem się już dużo wcześniej, podczas prac
w innej części świata, mogła całkowicie zburzyć istniejący porządek.
Stało się jasne, którędy wiódł genetyczny szlak prowadzący na wyspy roz-
rzucone po rozległym Pacyfiku. Przodkowie Polinezyjczyków rozpoczęli swo-
ją epopeję na wybrzeżach Chin albo Tajwanu. Tam właśnie odnotowaliśmy
najwyższą częstość występowania tego, co uznaliśmy za pierwotną sekwencję
mitochondrialnego DNA większości współczesnych Polinezyjczyków, z od-
chyleniami w pozycjach 189. i 217. oraz niewielkądelecją. W próbkach z Taj-
wanu wykryliśmy także inne sekwencje z dodatkowymi odmianami podstawo-
84
wego schematu 189 i 217, ale w pozycjach, których nie znaleźliśmy w innych
obszarach tej części świata. Są to mutacje, które nastąpiły na Tajwanie już po
wyruszeniu w podróż przodków Polinezyjczyków. Zliczając mutacje i mnożąc
je przez tempo mutacji, mogliśmy oszacować, ile czasu upłynęło od chwili,
gdy dziedziczna sekwencja pojawiła się na Tajwanie. Jak się przekonamy, gdy
przyjrzymy się bliżej genetycznemu krajobrazowi Europy, jest to bardzo kon-
trowersyjna kwestia we współczesnej nauce. Niemniej jednak na podstawie
odnotowanej na Tajwanie dużej różnorodności odmian podstawowego moty-
wu 189, 217, stwierdziliśmy niezbicie, że sekwencje te istnieją tam od bardzo
dawna, być może nawet od 30 000 lat.
Istnieje wiele archeologicznych śladów wskazujących na bardzo gwał-
towną ekspansję ludzi w rejonie wysp Azji Południowo-Wschodniej w okre-
sie mniej więcej 3000-4000 lat temu, jak choćby całe mnóstwo znalezisk
powiązanych z rolnictwem. Do najważniejszych należą wyroby garncarskie
w charakterystycznym stylu, nazywanym Lapita, z czerwonym szkliwem na
powierzchni i ząbkowanymi dekoracjami wyciśniętymi w glinie w postaci
poziomych linii. Dla archeologów wyroby garncarskie o wyraźnym, łatwo
rozpoznawalnym stylu to prawdziwa gratka. Przetrwały tysiące lat zagrzeba-
ne w ziemi, a podobieństwo stylu ceramiki może łączyć ludzkie osady, które
dzieli duży dystans geograficzny. Nie oznacza to od razu, że ludzie używają-
cy takich naczyń byli spokrewnieni, ale jest wyraźnym śladem kontaktu po-
między różnymi, odległymi od siebie miejscami. W okresie zaledwie 500 lat,
począwszy od 3500 lat temu, osady Lapita pojawiały się na wybrzeżach wie-
lu wysp zachodniego Pacyfiku, od Wysp Admiralicji, na północ od Nowej
Gwinei po Samoa w zachodniej Polinezji. Zwolennicy teorii o azjatyckim
pochodzeniu Polinezyjczyków zawsze kojarzyli tę gwałtowną ekspansję, wy-
magającą zaawansowanych umiejętności żeglugi morskiej, z ludem, który
ostatecznie skolonizował całą Polinezję. Tajemniczą nieobecność wyrobów
garncarskich w stylu Lapita na wyspach na wschód od Samoa tłumaczono
brakiem odpowiedniej gliny. Teraz, gdy genetyka wyraźnie poparła teorię
o azjatyckich, a nie amerykańskich korzeniach Polinezyjczyków, może mo-
glibyśmy powiedzieć coś nowego o tym, gdzie rozpoczęła się ta wielka eks-
pansja ludzi i charakterystycznych wyrobów garncarskich?
Przede wszystkim kompletny brak zmienności w pozycji 247. na Tajwa-
nie czynił mało prawdopodobnym, by zaczęła się ona właśnie tam. Gdyby
tak było, znaleźlibyśmy na Tajwanie wariancje w pozycji 247. W rzeczywi-
stości nigdy nie natknęliśmy się na nie na zachód od Borneo. Zgodnie z wy-
nikami badań genetycznych szybka ekspansja stylu Lapita mogła więc roz-
począć się tylko gdzieś na wschód od Borneo. Natrafiliśmy na taką zmienność
85
na Molukach, grupie wysepek w Indonezji - ten typ mtDNA pozostawał tam
wystarczająco długo, by zakumulować dodatkowe mutacje. Moim zdaniem
te niewielkie wyspy sąmiejscem pochodzenia niezwykłych Polinezyjczyków
tworzących ceramikę w stylu Lapita. Stąd mitochondrialny trop wiedzie na
Pacyfik, do Hawajów na północy. Rapa Nui (Wyspy Wielkanocnej) na wscho-
dzie oraz Aotearoa (Nowej Zelandii) na dalekim południu.
Wszystko to jasno wynika z badań głównego polinezyjskiego typu DNA.
Ale co począć z tą osobliwą, rzadką sekwencją, którą wykryłem we krwi
jednego z pacjentów szpitala w Avarua i którą Koji Lum znalazł u jednego
z rdzennych Hawajczyków? Czy mógł to być niewyraźny ślad po amerykań-
skich Polinezyjczykach Heyerdahla? Odnajdywaliśmy tę sekwencję w całej
Polinezji dzięki szeroko zakrojonym badaniom, choć nigdzie nie była po-
wszechna, ale żaden z naukowców, z którymi się kontaktowałem, nie wykrył
jej w Ameryce Północnej i Południowej. Wówczas natknęliśmy się na poje-
dynczy przypadek na Yanuatu i dwa następne na północnym wybrzeżu Pa-
pui-Nowej Gwinei. Jednak dopiero gdy przeanalizowałem pewne stare prób-
ki pochodzące z górzystego interioru Nowej Gwinei, odkryłem obfitość tej
sekwencji. Był to mitochondrialny DNA przekazany współczesnym miesz-
kańcom przez pierwszych osadników na tej wielkiej wyspie — osadników,
którzy zgodnie z datowaniem wczesnych stanowisk archeologicznych przy-
byli na miejsce przynajmniej 4000 lat temu, na fali tej samej pradawnej mi-
gracji, która sprowadziła pierwszych Australijczyków na ich kontynent. Bez-
pośredni przodkowie ze strony matki tajemniczego pacjenta ze szpitala
w Avarua spędzili prawie 4000 lat na Nowej Gwinei, zanim jedna z tych
kobiet wsiadła do jakiejś łodzi ludu Lapita, zmierzającej na wschód - w nie-
znane.
Od północnych wybrzeży Nowej Gwinei szereg mniejszych wysp, z któ-
rych każda następna jest widoczna z wcześniejszej, ciągnie się przez Pacyfik
aż do Wysp Salomona. Są to wyspy z wysokimi górskimi szczytami, które
można dostrzec na horyzoncie albo przed wyruszeniem, albo w najgorszym
razie, zanim straci się z oczu punkt rozpoczęcia podróży. Ta stosunkowo bez-
pieczna metoda nawigacji pozwoliła już wcześniej, mniej więcej 30 000 lat
temu, dotrzeć pierwszym osadnikom z Nowej Gwinei do Nowej Brytanii
i Nowej Irlandii, i dalej wzdłuż głównego łańcucha Wysp Salomona aż po
San Cristobal. Ale tam kończyła się bezpieczna przeprawa. Poza nią rozcią-
gał się otwarty ocean, na którym najbliższe wyspy - Santa Cruz - leżały
w odległości 300 kilometrów, daleko poza horyzontem. Brakuje też arche-
ologicznych śladów jakiejkolwiek osady poza Wyspami Salomona aż do przy-
bycia ludu Lapita mniej więcej 27 000 lat później.
86
Dwa ważne wynalazki umożliwiły nowej fali kolonizatorów wyruszenie
w nieznane. Pierwszy to wynalezienie dwukadłubowego czółna podróżnego
- katamaranu. Te wspaniałe statki osiągały ogromne rozmiary. Pierwsi Euro-
pejczycy, którzy dotarli do Polinezji, widywali egzemplarze katamaranów
o długości ponad 30 metrów - ich mniejszych wersji używa się do dziś. Po-
dwójny kadłub zapobiega wywróceniu się dnem do góry w taki sam sposób,
jak róg salingu na katamaranie sportowym. Kadłuby miały dzioby na obu
końcach, można więc było nimi halsować, a potem zawracać bez obracania.
One właśnie niosły Polinezyjczyków przez Pacyfik. Drugim, komplementar-
nym i równie istotnym wynalazkiem było opracowanie bardzo zaawansowa-
nych metod nawigacji. Podczas gdy pierwsi osadnicy zdołali dotrzeć do Au-
stralii, Nowej Gwinei i na Wyspy Salomona, obierając widoczne cele,
Polinezyjczycy wyruszali na pełne morze, nie tylko nie mogąc dostrzec lądu,
ale też nie wiedząc, czy w ogóle istnieje przed nimi jakaś ziemia. Ich postęp
można prześledzić dzięki datowaniu stanowisk archeologicznych. Całkiem
szybko zasiedlili Santa Cruz i Yanuatu, zrobili sobie przerwę przed 750-kilo-
metrową przeprawą na Fidzi i dalej do Samoa i Tonga, potem ponownie od-
poczęli przed podróżą na same krańce Polinezji. Mniej więcej 1500 lat temu
dopłynęli do Wyspy Wielkanocnej oraz na Hawaje i w końcu 1200 lat temu
na Nową Zelandię. Dotarli na każdą wysepkę na tym rozległym obszarze
oceanu w ciągu niewielu ponad 2000 lat. Jak tego dokonali?
Czółna, dobrze zaopatrzone w żywność i wodę, wyruszały w morze, pły-
nąc pod silny wiatr. Wydaje się, że wymagało to ciężkiej pracy, ale przynaj-
mniej zapewniało stosunkowo bezpieczną podróż powrotną, żeglowanie z wia-
trem do ojczystego portu, a w nawigacji kierowano się położeniem gwiazd.
Całkiem łatwo jest podróżować wzdłuż równoleżników, każdej nocy utrzymu-
jąc taką samą pozycję łodzi w stosunku do jakiejś wschodzącej lub zachodzą-
cej gwiazdy. Gdy nadchodzi czas powrotu do domu, wystarczy zmienić kieru-
nek na przeciwny i płynąć z wiatrem, kierując się względem tej samej gwiazdy
- jest to proste w teorii, ale w praktyce jednak niezwykle ryzykowne. Z pewno-
ścią łatwo można było przegapić ojczystą wyspę, zwłaszcza gdy przepływało
się obok niej nocą. Na pewno z tego powodu wielu żeglarzy ginęło.
Jednak jeszcze bardziej zdumiewające są czynniki wykorzystywane przez
Polinezyjczyków do wykrywania istnienia niewidocznego lądu. Formacje
chmur nad wysokimi wyspami zdradzały ich obecność za horyzontem.
W odpowiednich warunkach opalizująca błękitnozielona poświata niskich
atoli odbija się w chmurach. Wskazówki można było odczytać nawet z kie-
runku lotu ptaków znanych z tego. że żyją na lądzie. Dryfujące w wodzie
szczątki świadczą o tym, że jakaś ziemia leży w kierunku, z którego wieje
87
wiatr. To są wyraźnie widoczne znaki. Ale dawni podróżnicy nie tylko ^prze-
widywali", ale również „przeczuwali" swoją drogę. Nawet obecnie wytrawni
nawigatorzy potrafią wyczuć zmianę w sposobie poruszania się morza. Fale
swobodnie rozchodzą się po oceanie, ale odbijają się od wysp-tak samo jak
zmarszczki na powierzchni wody rozchodzą się od punktu, w którym wrzuci-
ło się do niej kamień. Doświadczony nawigator nawet ponad 100 kilometrów
od brzegu wyczuje pod stopami zmianę ruchu fal.
Teraz wiemy już, jak podróżowali Polinezyjczycy. Ale nie wiemy jesz-
cze, po co to robili. Wciąż pozostaje zagadką, co ich skłaniało do tych nie-
zwykłych wyczynów podróżniczych. Nie musieli migrować, by zaspokoić
potrzeby ekonomiczne rosnącej populacji. Na szlaku wiodącym w odległe
rejony Pacyfiku leży wiele dużych i żyznych wysp, które do dzisiaj pozostają
słabo zaludnione. Być może chodziło o niezaspokojoną żądzę badania nie-
znanego. Z całą pewnością przebyli przecież cały Pacyfik i dotarli aż do
Ameryki Południowej. Wiemy to dzięki świadectwu, jakim jest słodki ziem-
niak, uprawiany w całej Polinezji. Bezdyskusyjny jest fakt. że warzywo to
pochodzi z Andów, musiał więc nastąpić jakiś kontakt pomiędzy rdzennymi
mieszkańcami Ameryki Południowej i Polinezji. Genetyka odrzuciła kon-
cepcję Thora Heyerdahla, według której pataty zostały sprowadzone w rejon
Pacyfiku przez lud z Ameryki Południowej, który jego zdaniem skolonizo-
wał Polinezję: dowiedliśmy poza wszelką wątpliwość, że kolonizacja Pacyfi-
ku przebiegała w przeciwnj m kierunku. Aby sprowadzić słodkiego ziemnia-
ka z Ameryki Południowej. Polinezyjczycy musieli odkryć szlak przez Pacyfik.
Ale nie pozostawili żadnego wyraźnego tropu genetycznego w Ameryce Po-
łudniowej. O ile wiem. nie znaleziono tam żadnej próbki polinezyjskiego
mitochondrialnego DNA. Jednak ostatecznie odkryłem dwie mitochondrial-
ne sekwencje z Tahiti we francuskiej Polinezji, które pasowały do sekwencji
z Chile, opublikowanych w prasie specjalistycznej. Lubię myśleć, że może to
być odległa pamiątka kobiet, które przyłączyły się do Polinezyjczyków w ich
drodze powrotnej z Ameryki na Pacyfik, ale nie potrafię tego dowieść.
Polinezyjczycy odkryli i zasiedlili Aotearoa, „krainę długiej, białej chmu-
ry", którą znamy pod nazwą Nowej Zelandii. Genetyka dowiodła równie nie-
zbicie, że Maorysi z Aotearoa mają taki sam mitochondrialny DNA jak ich
kuzyni z Polinezji. Doskonale zgadza się to z ustnymi przekazami maoryskimi.
które stwierdzają, że flota składająca się z 8 do 10 podróżnych czółen wypłynę-
ła ze środkowej Polinezji, być może nawet z Rarotonga, i wylądowała w Aote-
aroa. Podróżnicy odkryli dziwną, ale żyzną ziemię niezamieszkaną przez ludzi.
lecz pełną stworzeń, których nigdy wcześniej nie spotkali, w tym wielkie nielo-
ty moa. podobne do strusi (i w końcu wytępione wskutek polowań).
88
Podróżując tak daleko na południe, odkrywcy musieliby zostawić sobie
cień nadziei na powrót, gdyby nie natknęli się na żadną ziemię. Dotarcie do
Aotearoa nie polegało tylko na żeglowaniu pod wiatr wzdłuż równoleżników
i pewności, że jeśli nie znajdą lądu, wystarczy zmienić kierunek i popłynąć
z powrotem z wiatrem wzdłuż tej samej linii. Wyprawa na Aotearoa zmusiła
ich do przecięcia równoleżników i pożeglowania daleko na południe od stre-
fy pasatów, na obszar oceanu, gdzie wiatry są znacznie mniej przewidywal-
ne. To było niezwykłe dokonanie w dziedzinie ówczesnych wypraw mor-
skich, oparte na takiej dojrzałości i śmiałości, że jestem pewien, iż dzięki
swoim umiejętnościom Polinezyjczycy musieli dotrzeć również do wybrzeży
Australii. Ale nawet jeśli tam wylądowali, nie zostawili po sobie żadnych
śladów. Może potrafili zasiedlać tylko wcześniej niezamieszkane lądy? Za-
stanawiam się, czy nie popłynęli na południe od Australii i przez Ocean In-
dyjski do Madagaskaru — wówczas niezamieszkanego, a teraz przynajmniej
częściowo zasiedlonego przez lud mówiący podobnym językiem. Czy mogli-
by tego dokonać? Jestem pewien, że tak. Któregoś dnia geny przyniosąjed-
noznaczną odpowiedź na to pytanie.
Wciąż czuję dreszczyk emocji, kiedy pomyślę o pracy w Polinezji. Zna-
lazłem się na wyspie w samym sercu Pacyfiku i wpatrywałem się w fale poza
granicąrafy koralowej, ogarnięty pragnieniem znalezienia odpowiedzi na drę-
czące mnie pytanie. Naprawdę chciałem wiedzieć, skąd pochodzą Polinezyj-
czycy. Poszukiwania te zrodziły się z czystej ciekawości, a w ciągu trzech lat
przyniosły odpowiedź, wyraźną i jednoznaczną. Przekonawszy się, że DNA
stanowczo rozwiązało kwestię polinezyjskich korzeni, zacząłem żywić głę-
bokie przekonanie, iż zdoła rozwiązać jeszcze trudniejsze zagadki - znacz-
nie bliżej domu.
89
8. Pierwsi Europejczycy
Dziesięcioletnie wykopaliska w Boxgrove. niedaleko katedralnego mia
sta Chichester w Sussex. w Anglii, okazał) się bardzo owocne, choć
niezbyt spektakularne. Dziś w Boxgrove znajduje się kopalnia odkrywkowa.
ale pół miliona lat temu była to przybrzeżna równina rozpościerająca się po-
między kredowymi klifami i otwartym morzem. Piasek i żwir, które się teraz
tutaj wydobywa, zostały spłukane w to miejsce przez wody powodzi spowo-
dowanej przez katastroficzne topnienie lodów w czasie ostatniej epoki lo-
dowcowej. Przez ponad siedem lat w Boxgrove wydobywano krzemienne
narzędzia i kości zwierzęce z nacięciami świadczącymi o tym, że zwierzęta
zostały rozmyślnie zabite przy użyciu ostrych jak brzytwa kamieni. Jeśli po-
wątpiewacie, że narzędzia te były bardzo ostre, spróbujcie odłupać kawałek
dużego kawałka krzemienia. Będzie wystarczająco ostry, by się nim ogolić
na sucho. Obrobione kamienie i kości stanowiły oczywisty ślad bytności czło-
wieka, jednak brakowało szczątków samych ludzi. English Heritage, rządo-
wa agencja finansująca prace wykopaliskowe, oświadczała, że nie przezna-
czy już żadnych funduszy na ten cel. Na początku listopada 1993 roku, na
kilka tygodni przed zaniechaniem prac wykopaliskowych, kierujący nimi ar-
cheolodzy wytyczyli ostatni przekop, a Roger Pedersen rozpoczął kopanie.
Roger, jeden zarmii oddanych ochotników, którzy są duszą każdego takie-
go przedsięwzięcia archeologicznego, zabrał się do wykopywania rowu swoją
szpachlą. Po dwóch tygodniach dokopał się do warstw piasku, rejestrując poło-
żenie każdego znaleziska. Była to powolna i żmudna praca, a zimno, deszcze
i wiatr bynajmniej jej nie ułatwiały. Niespodziewanie tuż po lunchu, w piątek
90
13 listopada 1993 roku natrafił na kość - piszczel bardzo dawno żyjącego czło-
wieka. Odkrył fragment „człowieka z Boxgrove" - i ocalił wykopaliska.
Niedługo potem pokazano mi tę kość i choć nie zaliczam się do eksper-
tów, nawet ja potrafiłem dostrzec, jak grube były ścianki otaczające szpik
kostny w porównaniu ze współczesnymi kośćmi. Była to kość piszczelowa
masywnego, potężnie zbudowanego mężczyzny. Ale czy była to kość nasze-
go przodka? To proste pytanie dociera do samego sedna kwestii ludzkiego
pochodzenia: każdy żyjący człowiek (a także inny ssak czy ptak) ma swojego
przodka, jednak nie wynika z tego automatycznie, że każde ludzkie szczątki
mająpotomków. „Człowiek z Boxgrove" mógł być przodkiem współczesnych
ludzi lub należeć do gatunku dziś już wymarłego.
Dokładnie to samo odnosi się do wszystkich ludzkich szczątków. W Euro-
pie, Azji, a zwłaszcza w Afryce znajduje się mnóstwo miejsc, zawierających
wyraźne i niezwykle stare ślady ludzkiej aktywności. Są to głównie pozostało-
ści obrobionych kamiennych narzędzi, które z oczywistych względów zacho-
wały się w dobrym stanie. Sporadycznie, tak jak w Boxgrove, natrafia się na
kości zwierzęce z nacięciami. Bardzo rzadko odkrywa się prawdziwe szczątki
ludzkie. Takie wyjątkowo rzadkie i cenne okazy od dziesięcioleci są poddawa-
ne badaniom paleontologicznym, a naukowcy toczą o nie wieczne wojny. Ich
nazwy — Homo habi/is, Homo erectus, Homo heidelhergensis, Homo neander-
talemis - odzwierciedlają niekończące się próby zaklasyfikowania ich w od-
rębne gatunki. Jednak są to gatunki scharakteryzowane na podstawie cech ana-
tomicznych szkieletów, zwłaszcza czaszek, a nie odrębne gatunki różniące się
biologicznie, genetycznie niezdolne krzyżować się ze sobą nawzajem. Jest to
robocza klasyfikacja bez żadnych konsekwencji ewolucyjnych. Z samych kształ-
tów kości nie sposób po prostu wywnioskować, czy ludzie (używam tego ter-
minu dla określenia wszystkich gatunków homo) z różnych stron świata mogli
się pomyślnie krzyżować. Jeśli mogli, otwiera to możliwość wymiany genów
pomiędzy nimi i rozprzestrzeniania się mutacji. Wszyscy znaleźliby się w tej
samej puli genowej. Ale gdy różne gatunki ludzi stają się niezdolne do krzyżo-
wania się, nie zachodzi już wymiana genów. Stająsię biologicznie odmienny-
mi gatunkami z odizolowanymi pulami genowymi. Ich ewolucyjne drogi roz-
chodząsię bezpowrotnie, zmierzając w różnych kierunkach i nigdy nie wracając
do punktu wyjścia. Jeśli później dwa lub więcej takich gatunków wchodzi
w konflikt o przestrzeń lub zasoby naturalne, to o ile nie osiągną kompromisu,
jeden z nich musi wyginąć.
Ta właśnie kwestia kryje się za najdłużej ciągnącymi się i najgłębiej za-
korzenionymi kontrowersjami dotyczącymi ludzkiej ewolucji. Czy odmien-
ne gatunki scharakteryzowane przez paleontologów - Homo erectus, Homo
91
neandertalensis oraz my, Homo sapiens - należą do tej samej puli genowej?
Lub, ujmując to w inny sposób, czy współcześni ludzie pochodzą bezpośred-
nio od osobników, których pozostałości znajdowane są w zamieszkanej przez
nich części świata, czy też szczątki te są pozostałością dziś już wymarłych,
genetycznie odrębnych gatunków człowieka?
Nie ma wątpliwości co do tego, że wszyscy ludzie żyjący dzisiaj należą
do tego samego gatunku, Homo sapiens. Wydarzenia historyczne rozgrywa-
jące się w okresie ostatnich kilkuset lat doprowadziły do przemieszania się
ludzi z bardzo różnych obszarów naszego globu, co stanowi wystarczający
dowód na pomyślne krzyżowanie się ludzi w ramach wszystkich możliwych
kombinacji. Nawet bez całkowitej pewności, że wykorzystano wszystkie kom-
binacje, jestem pewien, że nie byłoby żadnej genetycznej przeszkody, by po-
wiodło się to w dowolnym przypadku.
Skamieniałe szczątki ludzkie, choć niekompletne, konsekwentnie wskazu-
ją na Afrykę jako kolebkę wszystkich ludzi. Tylko na Czarnym Lądzie znale-
ziono ślady z okresu obejmującego ostatnie 3 000 000* lat i ujawniające formy
przejściowe pomiędzy małpami a człowiekiem. Sądząc po tych skamieniało-
ściach, pierwsi ludzie spędzili przynajmniej kolejny milion lat w Afryce, zanim
rozpoczęli dalsze wędrówki. Pozostałości na Jawie i w Chinach przypominają
znacznie starsze szczątki Homo erectus z Afryki nie tylko pod względem ogól-
nego wyglądu fizycznego, ale również rodzajów używanych kamiennych na-
rzędzi. Homo erectus z całą pewnością miał cechy ludzkie, chodził w pozycji
wyprostowanej i miał duży mózg oraz umiał sporządzać i używać wymyślne
narzędzia kamienne. Ale poza Afryką brak jakichkolwiek śladów istnienia osob-
ników bardziej prymitywnych, przejściowych. Jednak mimo że skamieniałości
ludzkie bezsprzecznie wskazują na Afrykę jako kolebkę ludzkości - z czym
polemizuje bardzo niewielu współczesnych naukowców - powinniśmy pamię-
tać o pewnych zastrzeżeniach. Na przykład nie znaleziono żadnych ludzkich
szczątków w zachodniej Afryce. Nie znaczy to. że ludzie nie żyli tam w odle-
głej przeszłości, tylko że równikowe lasy deszczowe nie są dobrym miejscem
na pochówek, jeśli się chce, by kości skamieniały. Nigdy nie znaleziono żad-
nych szczątków małp człekokształtnych - goryli, szympansów i orangutanów.
Gdyby sądzić tylko po skamieniałych szczątkach - nigdy nie istniały, a jednak
na własne oczy widzimy, że żyją. i wiemy, że istniały w przeszłości.
Mimo że szczątki „człowieka z Boygrove" i garstki innych to nasz jedy-
ny wgląd w losy wczesnych Europejczyków, żyjących ponad pół miliona lat
temu, późniejsza historia Europy nierozerwalnie wiąże się z jedną dominującą
formą - neandertalczykami.
* Obecnie już ponad 5 000 000 lat.
92
W 1856 roku robotnicy wydobywający wapień
w dolinie Neandertal niedaleko Diisseldorfu w Niemczech wysadzili niewielką
jaskinię i usuwali gruz, kiedy natrafili na fragment czaszki, a potem kości
udowe, żebra, kości rąk i barków. Na początku sądzili, że znaleźli szczątki
wymarłego niedźwiedzia jaskiniowego, co zdarza się bardzo często w tej części
Europy. Przypadkowo wspomnieli o odkryciu miejscowemu nauczycielowi,
zapalonemu przyrodoznawcy Johannowi Karlowi Fuhlrottowi, który po oglę-
dzinach kości natychmiast zorientował się, że nie należały one do niedźwie-
dzia jaskiniowego. Przez kilka lat nie udało się ustalić, czym właściwie było
to znalezisko. Czaszka nie przypominała małpiej, ale z drugiej strony miała
wydatne wały nadoczodołowe i nie wyglądała także na ludzką. Przede wszyst-
kim należało ustalić jej wiek.
Kości z doliny Neandertal odkryto w czasie, gdy biblijny opis stworzenia
spotkał się z intensywną krytyką geologów, którzy nie mogli przystać na to,
że Ziemia ma zaledwie kilka tysięcy lat. Trzy lata później Karol Darwin opu-
blikował książkę O powstawaniu gatunków i opowieści zawarte w biblijnej
Księdze Rodzaju zaczęły powoli tracić status dosłownej prawdy. Stopniowo
pogląd, że ludzie mieli bardzo dawnych przodków, zyskiwał szeroką akcep-
tację i coraz bardziej wyglądało na to, że „człowiek neandertalski" mógł być
jednym z nich. Ale do takich wniosków zaczęto dochodzić dopiero po zdys-
kredytowaniu garści całkowicie fantastycznych domysłów, zawsze towarzy-
szących tak niezwykłym znaleziskom. Wśród nich znalazły się zarówno bar-
dzo wyszukane (była to czaszka człowieka z rzadką chorobą, powodującą
zgrubienie kości i uwydatnienie wałów nadoczodołowych). jak i niedorzecz-
ne (był to szkielet Kozaka, rannego w czasie wojen napoleońskich, który
wczołgał się do jaskini i skonał; bez broni i munduru).
W ciągu następnych 100 lat znaleziono kilka innych skamieniałości, któ-
re odpowiadały temu samemu schematowi: krzepka budowa, pojemna pusz-
ka mózgowa (w zasadzie nieco większa niż u współczesnych ludzi), która
prawdopodobnie zawierała duży mózg. brak wyniosłości bródkowej na żu-
chwie, wydatny nos i rzucające się w oczy, grube wały nadoczodołowe. Szcząt-
ki pochodziły z Gibraltaru i południowej Hiszpanii - tak naprawdę pierwszy
gibraltarski okaz wydobyto w 1848 roku, osiem lat przed odkryciem w Nean-
dertalu. ale go zlekceważono. Znajdowano je w Belgii, Francji, Chorwacji,
a także na stanowiskach w Izraelu, Iraku i w leżącym bardziej na wschód
Uzbekistanie. Kamienne narzędzia znalezione w Neandertalu były nieco bar-
dziej zaawansowane niż te należące do poprzedników tamtejszego praczło-
wieka. Możliwe, że neandertalczycy grzebali swoich zmarłych, a nawet opie-
kowali się chorymi i umierającymi. Wbrew popularnemu wyobrażeniu nie
93
byli wcale nieokrzesanymi dzikusami. Ale pytanie pozostaje to samo: czy
ludzie ci byli przodkami współczesnych Europejczyków, czy też kolejną ewo-
lucyjną ślepą uliczką?
Pytanie to dotyczy również mieszkańców innych części świata. Czy współ-
cześni Chińczycy są potomkami ludzi, których szczątki liczące milion lat
odkryto w jaskiniach Zhoukoudian (Czukitien) pod Pekinem? Czy pradawni
ludzie z kultury Ngandong z Jawy w końcu przekształcili się w dzisiejszych
australijskich aborygenów i Papuasów? Pogląd ten głoszą przedstawiciele
jednej z wpływowych szkół współczesnej antropologii fizycznej, zwolenni-
cy koncepcji ,,ciągłości multiregionalnej". Postrzegają oni zmiany wyglądu
ludzkiego w ciągu ostatniego miliona lat — od krzepkich, wyposażonych
w masywny szkielet przodków do ich smuklejszych (przynajmniej teoretycz-
nie!), mających lżejszy szkielet potomków -jako proces stopniowej adapta-
cji, przebiegającej z różną szybkością w różnych częściach świata. Choć po-
szczególne grupy neandertalczyków dzielił znaczny dystans geograficzny,
utrzymywały one wystarczająco dużo kontaktów, by zachować wspólną pulę
genową, dzięki czemu współcześni Homo sapiens mogą się dowolnie ze sobą
krzyżować. Jeśli tylko majaku temu sposobność.
Przedstawiciele przeciwnego obozu — zwolennicy koncepcji ..zastępo-
wania populacji'7 - żarliwie sprzeciwiają się wizji takiej ciągłości. Ich zda-
niem zarówno skamieniałości zNeandertalu.jak i z Zhoukoudian oraz Ngan-
dong (nazywane też odpowiednio „człowiekiem pekińskim" lub sinantropem
oraz „człowiekiem jawajskim" lub pitekantropem) są pozostałościami wy-
marłych gatunków człowieka, które zostały wyparte wskutek znacznie póź-
niejszej ekspansji Homo sapiens z Afryki. Dowodem opartym na badaniach
skamieniałości, przedstawianym na poparcie tego twierdzenia, jest nagłe po-
jawienie się w Europie mniej więcej 45 000 lat temu ludzi o znacznie smu-
klejszych szkieletach i czaszkach praktycznie nie do odróżnienia od czaszek
współczesnych Europejczyków. Nawet wśród najbardziej lubiących dysku-
sje paleontologów nie ma sporu co do tego. że są to szczątki przedstawicieli
naszego gatunku, Homo sapiens. W Europie te dawne formy są znane jako
„kromaniończycy", nazwane (podobnie jak neandertalczycy od Neanderta-
lu) od nazwy stanowiska Cro-Magnon we Francji -jednego z miejsc, w któ-
rym w 1868 roku odkryto takie kości. Według zwolenników koncepcji ..za-
stępowania populacji" jest to niewiarygodne, by mogły nastąpić mutacje tak
radykalne, by przemieniły masywnie zbudowanych neandertalczyków w cał-
kiem współcześnie wyglądających ..ludzi kromaniońskich" (uwzględniając
ewolucyjną skalę czasu) z dnia na dzień. Dowodem archeologicznym bły-
skawicznego wyparcia neandertalczyków przez kromaniończyków. uzupeł-
94
niającym dowody oparte na badaniach skamieniałości, jest używanie przez
tych ostatnich znacznie bardziej zaawansowanych i staranniej wykonanych
zestawów narzędzi, z krzemiennymi odłupkami wykorzystywanymi do wy-
robu noży, skrobaków i rylców, posługiwanie się po raz pierwszy kośćmi
zwierząt i porożami jelenimi jako surowcem rzemieślniczym oraz uprawia-
nie przez nich sztuki.
Kromaniończycy stworzyli sztukę symboliczną. Ponad 200 jaskiń we Fran-
cji i północnej Hiszpanii zdobią osobliwie piękne i pełne życia wizerunki
dzikich zwierząt. Jelenie i konie, mamuty i żubry upiększają ściany najgłęb-
szych grot, daleko poza zasięgiem światła dziennego. Nie przypominają nie-
umiejętnych lub dziecięcych rysunków, ale stanowią ekspresję talentu i doj-
rzałej wyobraźni, abstrakcyjne i mistyczne przedstawienie świata.
Czy to możliwe, że neandertalczycy nie tylko zmienili swój wygląd fi-
zyczny i technologię, ale również stali się artystami? Zwolennicy koncepcji
„ciągłości multiregionalnej" uważają, że tak, i dostrzegają w niektórych szcząt-
kach i kamiennych narzędziach świadectwa istnienia form przejściowych,
których należałoby się spodziewać w przypadku stopniowej przemiany. Ale
nie odnaleziono wcześniejszych przykładów sztuki jaskiniowej na żadnym
obszarze występowania neandertalczyków. Zwolennicy koncepcji „zastępo-
wania populacji" upatrują źródła współczesnej anatomii i ulepszonej techno-
logii w Afryce, w miejscach takich jak Omo-Kibish w Etiopii, które liczą
sobie ponad 100 000 lat. Chociaż współczesne pod względem anatomicznym
czaszki odkrywano na Bliskim Wschodzie wzdłuż szlaku do Europy, głów-
nie w rejonie Quafzeh i Skhul w Izraelu, nie natrafiono tam jednak na żadne
ślady sztuki.
Bez nowych dowodów z całkiem innego, niezależnego źródła - genetyki
- dyskusja nad tym, czy rdzenni Europejczycy pochodzili od neandertalczy-
ków, czy od wyraźnie innych, późniejszych przybyszów, kromaniończyków,
utknęłaby w martwym punkcie. W każdej dziedzinie ludzkich dociekań, gdzie
brak obiektywnych dowodów, opinie i ludzie w nieuchronny sposób dzielą
się na rywalizujące ze sobą obozy. Ich przedstawiciele, gdy już zajmą odpo-
wiednie stanowisko, wolą raczej zginąć niż zmienić zdanie. Taką sytuację
zastaliśmy, gdy podjęliśmy się próby zastosowania potężnych narzędzi gene-
tycznych do rozwikłania tej zagadki, wiedzieliśmy więc, że ścieżka rysująca
się przed nami najprawdopodobniej zaprowadzi nas wprost na pole minowe.
95
9. Ostatni neandertalczyk
Genetyka okazuje się najskuteczniejsza, gdy trzeba rozstrzygnąć pomię-
dzy rywalizującymi ze sobą hipotezami. Na Pacyfiku wyraźnie poparła tezę
mówiącą o azjatyckich korzeniach Polinezyjczyków na niekorzyść alternatyw-
nej teorii „amerykańskiej" Thora Heyerdahla. Czy powtórzy się to w przypadku
Europy? Czy genetyka może dać równie jednoznaczną odpowiedź dotyczącą
losu neandertalczyków? Czy ci niezwykli ludzie stanowili etap przejściowy
w procesie kształtowania się współczesnych Europejczyków, czy też byli zasad-
niczo odmiennym gatunkiem, zastąpionym przez mających delikatniejszy ko-
ściec, a także bardziej rozwiniętych technologicznie i artystycznie nowych przy-
byszów z Afryki? Postanowiłem spróbować odpowiedzieć na to kluczowe pytanie
na podstawie badań mitochondrialnego DNA. Tak jak sukces badań nad chomi-
kami syryjskimi pozwolił mi uwierzyć w wiarygodność segmentu DNA znanego
jako region regulacyjny, tak samo sprawdzenie się tego fragmentu DNA w przy-
padku Pacyfiku oznaczało, że mogłem rozpocząć próbę rozwikłania znacznie
bardziej skomplikowanej kwestii przeszłości Europy.
Ustaliłem prawdziwe pochodzenie Polinezyjczyków, analizując genetycz-
ne różnice wykryte u ich współczesnych potomków. Zdecydowana większość
ma sekwencje DNA dokładnie takie same albo bardzo zbliżone. W całym
fragmencie DNA o długości 500 zasad wykryliśmy różnicę tylko jednej lub
co najwyżej dwóch mutacji. W ewolucyjnej skali czasu ludzie ci mieli wspól-
nego przodka bardzo niedawno. Genetyczny szlak identycznych i prawie iden-
tycznych sekwencji prowadził z wyspy na wyspę, aż do Tajwanu i Chin. Jest
to pięknie naszkicowany zapis zdumiewających podróży pierwszych Poline-
96
zyjczyków, łatwo dający się odczytać z genów współczesnej populacji. Ale
w przypadku 4% Polinezyjczyków DNA opowiada trochę inną historię. Są
oni blisko ze sobą spokrewnieni w obrębie grupy sekwencji, ale średnio wy-
kazują 13 mutacji odróżniających ich od głównych sekwencji polinezyjskich.
Grupa ta nie pochodziła z kontynentalnej Azji, lecz — jak opisaliśmy to
w rozdziale siódmym - jej źródło można odnaleźć u wybrzeży Nowej Gwi-
nei, skąd wyruszyła (możliwe, że była to tylko jedna kobieta) w łodziach
ludu Lapita, kierując się ku wschodnim akwenom Pacyfiku.
Mitochondrialny DNA wykazał niezbicie, że przodkowie współczesnych
Polinezyjczyków ze strony matki pochodzili z dwóch różnych miejsc - od
dwóch różnych ludów, które z czasem się przemieszały. Czy okaże się, że
Europejczycy też mają wyraźnie mieszane genetyczne pochodzenie, że w ich
populacji występują dwie grupy: „neandertalska" i „kromaniońska"? Mimo
że mieszanie się genów neandertalczyków i kromaniończyków mogło odby-
wać się przez 40 000 lub 50 000 lat, w porównaniu z 3000^1000 lat miesza-
nia się genów w rejonie Pacyfiku, byłem przekonany, że uda mi się rozróżnić
wszystkie odrębne grupy w Europie, tak samo jak to zrobiłem w Polinezji.
Pewność tę miałem dzięki specyficznemu schematowi dziedziczenia mito-
chondrialnego DNA. W odróżnieniu od chromosomów w jądrze komórko-
wym, mitochondrialny DNA nie miesza się w każdym pokoleniu. Jedyne
zmiany są wynikiem mutacji, a 40 000 lat to wcale nie jest bardzo dużo przy
uwzględnieniu ich tempa. Jeśli doszło do krzyżowania się neandertalczyków
i kromaniończyków, znajdziemy tego ślady we współczesnej populacji.
Mogliśmy to sprawdzić tylko w jeden sposób: mój zespół badawczy mu-
siał rozpocząć testy zakrojone na szeroką skalę. Jak najlepiej się za to za-
brać? Kogo zaprosić do współpracy i jak to zrobić? I o co właściwie poprosić
— o próbkę krwi? Należało rozwiązać mnóstwo podobnych kwestii, ale jed-
nego byłem pewien. O ile to tylko możliwe, powinniśmy zbierać próbki sa-
modzielnie, a nie polegać na starszych kolekcjach. Formalną przyczyną tej
decyzji było to. że chciałem mieć pewność, iż jeśli próbka pochodzi dajmy na
to z północnej Walii, to od osoby, której przodkowie żyli na tym samym ob-
szarze. Zaczęliśmy planować naszą kampanię. Martin Richards, jeden z eta-
towych naukowców naszego zespołu, proponował nawiązanie kontaktów
z miejscowymi towarzystwami genealogicznymi, ale wydawało mi się, ze
tym sposobem nie uzyskamy wystarczająco szerokich danych w odpowied-
nio krótkim czasie. Fundusze na badania mieliśmy przyznane tylko na rok,
a musieliśmy przedstawić przekonujący plan dalszych badań na podstawie
dobrych rezultatów dotychczasowej pracy, by zdobyć nowe fundusze na pro-
jekt. Osobiście podsunąłem pomysł, by jeździć po wiejskich targowiskach,
97
zakładając, że rolnicy prawdopodobnie należą do najbardziej osiadłych po-
pulacji z korzeniami sięgającymi daleko w przeszłość. Ale to Kate Smalley.
trzecia członkini zespołu, znalazła najlepsze rozwiązanie problemu.
Kate, zanim dołączyła do naszego zespołu, była nauczycielką i pomyślała, że
jeśli napiszemy do szkół, w których uczy się biologii w starszych klasach, może
uda się nam połączyć popularyzację współczesnej genetyki ze zbieraniem mate-
riału. Pomysł ten spotkał się z naszym uznaniem. Kate miała nadzieję na duży
odzew szkół na taką propozycję, nie tylko dlatego, że genetyka zaczynała mieć
coraz większe znaczenie, ale również dlatego, że dzięki temu nauczyciele będą
mieli przezjeden dzień zdecydowanie mniej obowiązków. Miała absolutną rację,
odpowiedziały wszystkie szkoły, z którymi się skontaktowaliśmy.
Gdzie mieliśmy zacząć? Musieliśmy skupić się na obszarach, na których
znajdowałoby się dużo starych, miejscowych rodzin. Czytałem stare dokumen-
ty z lat 50. XX wieku na temat grup krwi w Walii. Jedna anegdota szczególnie
zwróciła moją uwagę. Była to relacja dotycząca ludzkich głów o osobliwych
kształtach, rzekomo znalezionych w środkowej Walii. W tych czasach - które
na szczęście już minęły - pomiary czaszek uznawano za istotne źródło infor-
macji dla specjalistów w zakresie antropologii fizycznej, usiłujących zaklasyfi-
kować całą ludzkość do różnych typów rasowych. Zgodnie z tą relacją głowy
niektórych mieszkańców środkowej Walii bardzo przypominały czaszki „czło-
wieka z epoki kamienia" - czymkolwiek miałby być ten osobnik. Najwyraźniej
sklep modniarski w mieście Landysul niedaleko Cardigan regularnie musiał
zamawiać kapelusze sporządzane na miarę, ponieważ bardzo wielu klientów
nie mogło sobie dopasować standardowych rozmiarów. Nie należy tego brać
zbyt poważnie, ale również nie wolno tego z góry lekceważyć. W końcu to
właśnie pomiary czaszek skłoniły Arthura Mouranta do skupienia uwagi na
Baskach, gdy szukał potomków „pierwotnej" populacji Europy. Walia wyda-
wała się więc dobrym punktem wyjścia, a w ciągu miesiąca Kate zorganizowa-
ła tygodniową wyprawę po całym księstwie.
Wczesną wiosną 1992 roku wyruszyliśmy dwoma samochodami, zaplano-
wawszy skomplikowaną trasę podróży, w której dwie pary (przyłączyła się do
nas Catherine lrven. która na tydzień zwolniła się z prac nad innymi projektem)
ruszały w przeciwną stronę szlakiem objazdowym i spotykały się później w pół
drogi, by porównać swoje rezultaty. W tym czasie jeździłem 30-letnim jagu-
arem Mk II, którego rok wcześniej kupiłem w chwili kompletnego szaleństwa
w komisie samochodowym na Nowej Zelandii i który w końcu dotarł do mnie
drogąmorską. Przewody doprowadzające wodę do chłodnicy miały skłonność
do częstego obluzowywania się. powodując wyciek płynu chłodzącego i win-
dując temperaturę silnika w zastraszającym tempie, a w końcu prowadząc do
98
jego zepsucia. Oprócz całego wyposażenia do pobierania próbek musiałem
więc wozić ze sobą pełny zestaw narzędzi samochodowych - tak na wszelki
wypadek. Gdy wjeżdżaliśmy do szkoły w Bala, w środkowej części północnej
Walii, nastąpiła głośna eksplozja i zapach spalonego oleju wypełnił samochód.
Zaparkowaliśmy na parkingu po jednej stronie boiska i pod okiem dzieci ob-
serwujących nas przez okna klas zajrzałem pod maskę, żeby sprawdzić, co się
stało tym razem. Czarny olej rozlał się wszędzie, a z miejsca, gdzie gęsta ciecz
natrafiła na rury wydechowe, unosiły się kłęby gryzącego siwego dymu. Zjawi-
liśmy się w nie najlepszym stylu. Nie mogłem naprawić usterki bez umazania
się olejem, choć nie robi to dobrego wrażenia, jeśli chce się potem pobrać
próbki krwi. Zatrzasnąłem maskę i poszedłem do szkoły.
Niestety nie zawsze problemy zostawia się za drzwiami. Powiadomiliśmy
szkoły, że nie mamy nic przeciwko temu, by uprzedziły miejscową prasę
o naszym przybyciu. Pomysł wydawał się dobry - aż do chwili, gdy dotarliśmy
do Ysgol-y-Gader w Dolgellau. W gabinecie dyrektorki szkoły, Catherine Ja-
mes, czekał na mnie również reporter z „Caernaryon and Denbigh Herald".
- Więc przyjechaliście tu, żeby zrobić dzieciom testy krwi? - zapytał,
niewinnie rozpoczynając rozmowę.
- Zgadza się - odpowiedziałem. - Ale tylko jako źródło DNA, materia-
łu genetycznego.
- A dlaczego przyjechaliście do Dolgellau? - rzucił.
Dałem mu krótki opis projektu i opowiedziałem o naszych zamiarach. Wy-
jaśniłem, że ze względu na małą mobilność populacji w ciągu kilku ostatnich
stuleci szczególnie interesowały nas obszary Walii, takie jak Dolgellau, gdzie
wciąż używa się języka walijskiego. Sprawiał wrażenie, jakby mi uwierzył.
- Tak naprawdę jesteście tu przez elektrownię, prawda? - spojrzał wprost
na mnie. - Chcecie zbadać dzieci, żeby przekonać się, czy doszło u nich do
jakichś mutacji, czyż nie?
Dosłownie zatkało mnie. Dolgellau leży 20 kilometrów na południe od reak-
tora nuklearnego w Trawsfynnyd. Kilka miesięcy wcześniej w doniesieniach pra-
sowych powiązano mutacje wykryte u dzieci mieszkających w pobliżu fabryki
obróbki odpadów atomowych w Sellafield w Cumbrii z pracą ich ojców w tym
zakładzie. Wyraz twarzy dy rektorki błyskawicznie się zmienił, zamiast życzliwe-
go zaciekawienia malowała się na niej wyraźna podejrzliwość. Czy jej szkoła jest
wykorzystywana przez tajnych agentów przemysłu nuklearnego przebranych za
naukowców zaangażowanych w niewinne badania celtyckich genów?
- Ależ skąd - wyrzuciłem z siebie ciąg zaprzeczeń i zapewnień.
Powtórzyłem informacje o naszym projekcie, opowiedziałem o mitochon-
drialnym DNA, streściłem nasze prace nad starożytnymi kośćmi, wreszcie
99
wyznałem coś, co jak sądziłem będzie ostatecznym potwierdzeniem naszej
uczciwości.
- W końcu dopiero co wróciłem z południowego Pacyfiku, gdzie pro-
wadziłem takie same badania - powiedziałem z pewnością siebie. To powin-
no wyjaśnić sytuację. Tak mi się przynajmniej wydawało.
- Ale to chyba właśnie na Pacyfiku przeprowadza się testy nuklearne -
jego odpowiedź była błyskawiczna, niczym lampa błyskowa.
Jęknąłem, wziąłem głęboki oddech i rozpocząłem kolejne 20-minutowe
wyjaśnienia. W końcu oboje przekonali się o naszej niewinności i mogliśmy
zabrać się do pracy.
Pod koniec mojej rozmowy z szóstoklasistami nadeszła chwila, by poprosić
dzieci o próbki krwi. W tym momencie spodziewałem się pewnych trudności.
Przy zbieraniu materiału DNA od starszych dzieci (muszą mieć powyżej 16 lat.
by mogły wyrazić prawomocną zgodę) nie można było uzyskać dużej ilości krwi.
więc pobieraliśmy tylko małą kroplę krwi z drobnego ukłucia w palec. Sprawiało
to pewien dyskomfort, dlatego obawialiśmy się, że nikt nie zechce tego zrobić
pierwszy Aby zademonstrować, że jest to całkiem bezbolesne. nakłułem własny
palec i upuściłem kilka kropel krwi na specjalną kartę absorpcyjną. Następnie to
samo zrobiła nauczycielka, a potem dzieci -jedno po drugim. Od młodych ludzi,
którzy nie robili tego nigdy wcześniej, wymaga to odrobiny odwagi. Potem jed-
nak spotkała nas przyjemna niespodzianka. Ponieważ uczniowie mieli wrażenie.
że zrobili coś odważnego, gdy tylko skończyła się lekcja, wybiegli z klasy i ze
szkoły - to była długa przerwa śniadaniowa - zachęcając znajomych, by zrobili
to samo. Ustawiła się kolejka chętnych, wszyscy przyrzekali, że mają co naj-
mniej 16 lat i prosili o pobranie krwi od nich nie dlatego, że zainteresowali się
projektem, lecz dlatego, że chcieli dowieść swojej odwagi przed kolegami. Ta
fala brawury dotarła do pokoju nauczycielskiego i kuchni, więc zanim rozpoczę-
ły się zajęcia popołudniowe, mieliśmy próbki krwi od wszystkich dzieci w odpo-
wiednim wieku, nauczycieli, woźnych i kucharek.
Do końca tygodnia zgromadziliśmy na wyschniętych kartach absorpcyj-
nych ponad 600 próbek krwi z całej Walii - wspaniały zbiór, który znacznie
przekraczał nasze oczekiwania. Mimo że może się to wydawać niedużą liczbą
i stanowi niewielki ułamek całej populacji Walii, liczącej 3 000 000 ludzi, 600
mitochondrialnych sekwencji DNA wystarczy, by wyrobić sobie pojęcie o ogól-
nej strukturze genetycznej całego księstwa. Po powrocie w laboratorium wy-
cięliśmy kółka wyschniętej krwi z kart absorpcyjnych i rozpoczęliśmy ekstra-
howanie niewielkich ilości zawartego w nich DNA. Choć we krwi znajduje się
mnóstwo komórek, z większości nie mieliśmy żadnego pożytku. Krwinki czer-
wone, przenoszące tlen i nadające krwi barwę, są tak wyspecjalizowane, że nie
100
potrzebują jądra komórkowego i mitochondriów. więc komórki szybko pozby-
wają się tych zbytecznych komponentów, a w efekcie nie zawierają DNA. Tyl-
ko białe krwinki, których zadanie polega na wykryciu i zniszczeniu bakterii
oraz wirusów atakujących organizm, zachowują własne jądro i mitochondrial-
ny DNA. Stanowiąone tylko do 0,1% wszystkich komórek krwi, tak więc jeśli
kropla krwi może zawierać 50 000 000 komórek, tylko 15 000 z nich będzie
zawierało DNA. Ale mimo wszystko to dużo, jeżeli tylko użyje się bardzo czułej
metody namnażania DNA. Do uzyskania materiału genetycznego z plam krwi
wykorzystaliśmy tę samą metodę, jaką posługują się laboratoria medycyny są-
dowej w przypadku poplamionych krwią ubrań przed zdjęciem genetycznych
śladów. Polega ona na zagotowaniu wyschniętych plam krwi w roztworze ługu,
który otwiera komórki i rozpuszcza DNA, a następnie dodaniu pewnej żywicy
w celu wchłonięcia żelaza, które wydobyło się z rozerwanych komórek i zakłó-
ciłoby przebieg reakcji powielania DNA. Prace powiodł) się i niebawem mie-
liśmy nasze pierwsze 100 walijskich sekwencji mitochondrialnego DNA.
W porównaniu ze względną prostotą sekwencji polinezyjskich. rezultaty
z Walii wprowadzały wielki bałagan. W Walii nie było śladów wyraźnego
rozgraniczenia grup, analogicznego do tego, które zauważyliśmy w Poline-
zji, gdzie dwie odrębne grupy stanowiły rezultat mieszania się ludzi o róż-
nym pochodzeniu. Wyglądało na to. że mieliśmy niewielką liczbę małych
grup całkiem blisko spokrewnionych, zamiast dwóch dużych, rozdzielonych
znaczną liczbą mutacji. Nie była to mieszanka dwóch odrębnych typów mi-
tochondrialnego DNA. której powinniśmy się spodziewać, gdyby Walijczy-
cy mieli wspólnych przodków wśród neandertalczyków i kromaniończyków.
Jeśli Walia była reprezentatywna dla całej Europy, to mieliśmy do czynienia
ze stosunkowo niedawnymi wspólnymi antenatami wszystkich ludzi.
W mierzącym 500 zasad fragmencie regionu regulacyjnego mitochon-
drialnego DNA średni dystans pomiędzy dowolną dwójką ochotników z Wa-
lii wynosił trzy mutacje. Jeśli wziąć pod uwagę tempo, w którym tyka zegar
mitochondrialnego DNA (dwie osoby różniące się pojedynczą mutacją miały
wspólnego przodka ze strony matki okoto 10 000 lat temu), wyniki z Walii
pokazywały, że aby połączyć dwóch mieszkańców Walii, trzeba by średnio
cofnąć się w przeszłość tylko 30 000 lat, a nawet najbardziej skrajna różnica
pomiędzy dwojgiem ochotników wynosiła 8 mutacji, co oznaczało, że mieli
wspólnego przodka około 80 000 lat temu. Choć to niezwykle długi okres,
nie wystarczy, by którakolwiek z tych osób była potomkiem jakiegoś nean-
dertalczyka i kromaniończyka. O ile paleoantropolodzy ze szkoły „zastępo-
wania populacji" nie pomylili się zbytnio, neandertalczyków i kromanioń-
czyków łączył wspólny przodek co najmniej 250 000 lat temu. Oznacza to, że
101
mitochondrialny DNA potomków neandertalczyka i kromaniończyka różniłby
się średnio o 25 mutacji. Największa różnica jaką odnotowaliśmy w Walii to
zaledwie osiem mutacji. Nie była to mieszana populacja starszego i młodszego
gatunku człowieka. Wszyscy Walijczycy należeli albo do neandertalczyków, albo
do kromaniończyków. Ale jak ustalić, do której z tych form?
Kilka sekwencji z innych części Europy Zachodniej zasugerowało nam. że
Walijczycy nie różnią się zbytnio od innych populacji. Przejrzysta alternatywa
— albo pochodzenie w 100% od neandertalczyków, albo w 100% od kroma-
niończyków - wydawała się dotyczyć całej Europy. Kluczowy test. pozwalają-
cy bezsprzecznie stwierdzić pochodzenie, polegał na porównaniu europejskich
sekwencji i odpowiednich danych pochodzących z innych części świata, w tym
z Polinezji. Jeśli występowały duże różnice pomiędzy Europejczykami i Poli-
nezyjczykami - 25 mutacji lub więcej - to prawdziwe okazałoby się neander-
talskie pochodzenie wszystkich współczesnych Europejczyków Jeśli wystę-
powały znacznie mniejsze różnice, to oznaczałoby 100-procentową
przynależność wszystkich Europejczyków do ..rodu Cro-Magnon'' i zwycię-
stwo zwolenników „zastępowania populacji"' nad „multiregionalistami".
Największa liczba mutacji, jaką znaleźliśmy pomiędzy dwojgiem ludzi -
Teri Tupaki, rybakiem z Mangaia na Wyspach Cooka, oraz panią Gwyneth
Roberts, gotującą obiady w szkole w Bala. w północnej Walii - wynosiła 14
mutacji. Tych dwoje ludzi, mieszkających na przeciwnych krańcach Ziemi.
rozwiązało zagadkę, która poróżniła środowisko naukowe na większą część
XX wieku. Europejczycy nie różnili się zbytnio od reszty świata, z pewno-
ścią nie na tyle, by usprawiedliw-ić podejrzewanie ich o to, że wszyscy są
potomkami neandertalczyków. Ponieważ obowiązuje tu zasada „wszystko albo
nic", neandertalczycy musieli wyginąć. Wszyscy współcześni Europejczycy
muszą pochodzić od znacznie późniejszych przybyszów - kromaniończyków.
z lżejszym szkieletem, ulepszoną technologią krzemienną oraz urzekającą
sztuką. Doszło do całkowitego zastąpienia jednego gatunku człowieka przez
inny. Czy odbyło się to w sposób gwałtowny, gdy nowi przy by sze. nasi przod-
kow ie, przepędzili lub nawet wybili zajmujących ówczesne tereny neander-
talczyków, czy też raczej to ich technologiczna i mentalna wyższość stopnio-
wo zepchnęła na margines starszych mieszkańców tych terenów, tego genetyka
nie potrafi ustalić. Na podstawie skamieniałości wiemy, że neandertalczycy
przetrwali przynajmniej 15 000 lat od chwili, gdy około 40 000 lat temu
w Europie Zachodniej zjawili się pierwsi kromaniończycy. Kiedy ostatni ne-
andertalczyk wyzionął ducha - przypuszczalnie w południowej Hiszpanii.
gdzie odnaleziono najmłodsze szkielety -jego śmierć wyznaczyła początek
kolejnego etapu ludzkiego osadnictwa w Europie. Epoka, która trwała ćwierć
102
miliona lat. zakończyła się ostatecznie i nieodwracalnie w jaskini w północ-
nej Hiszpanii mniej więcej 28 000 lat temu.
Przyznaję się do pewnego zaskoczenia i rozczarowania faktem, że zastą-
pienie jednej populacji przez drugą było tak całkowite. Mimo że do chwili
obecnej uzyskaliśmy sekwencje mitochondrialnego DNA ponad 6000 Euro-
pejczyków, ani razu nie natknęliśmy się na takie, które choć odrobinę mogło-
by przypominać DNA przodka neandertalczyków. Nie zbadaliśmy wszyst-
kich ani nie mieliśmy szansy na zdobycie próbek ze wszystkich zakątków
kontynentu. Nie tracę nadziei, że pewnego dnia, gdy spojrzę na zestaw od-
czytów z maszyny do sekwencjonowania DNA, ujrzę sekwencję tak odmien-
ną od pozostałych, że będzie niezbitym świadectwem spotkania kromanioń-
czyka z neandertalczykiem, które doprowadziło do narodzin dziecka.
Gdybyśmy natknęli się choć na jedną, z pewnością nie przegapilibyśmy jej.
W 1997 roku uzyskano pierwsze DNA ze szkieletu neandertalczyka z orygi-
nalnego znaleziska z Neandertalu. Miało 26 różnic w stosunku do przecięt-
nego współczesnego Europejczyka, mniej więcej tyle, ile przewiduje się dla
gatunku, który miał ostatniego wspólnego przodka z Homo sapiens ćwierć
miliona lat temu. Sekwencję DNA drugiego neandertalczyka, tym razem z gór
Kaukazu, opisano w literaturze naukowej w 2000 roku. Ona również tak samo
różniła się od współczesnych ludzi. To nie byli nasi przodkowie.
W 1998 roku w Portugalii znaleziono niekompletny szkielet dziecka z cecha-
mi anatomicznymi pośrednimi pomiędzy neandertalczykiem i kromaniończy-
kiem. Czy mógł to być dowód na krzyżowanie się dwóch gatunków? Być
może. DNA dziecka jeszcze nie zbadano. Ale gdyby krzyżowanie zdarzało
się często, z pewnością znaleźlibyśmy tego ślady we współczesnej puli genów
mitochondrialnych. Gdyby kontakty neandertalczyków z kromaniończykami
przypominały bliższe współczesności kontakty pomiędzy nowymi przyby-
szami i rdzennymi mieszkańcami jakiegoś terytorium, to moglibyśmy się spo-
dziewać związków pomiędzy kromaniońskimi mężczyznami i neandertalski-
mi kobietami, a nie odwrotnie. W takim przypadku mitochondrialny DNA
byłby doskonałym świadectwem takich spotkań, poniew-aż potomek miałby
co prawda równe ilości jądrowego DNA od obojga rodziców, ale jego mito-
chondrialny DNA, odziedziczony po matce, byłby wyłącznie neandertalski.
Jako genetykowi trudno mi sobie wyobrazić, że społeczne tabu było tak sil-
ne, że nigdy do tego nie doszło. Musimy jednak pozostać przy obecnych
dowodach, wskazujących na kompletny brak jakiegokolwiek neandertalskie-
go mitochondrialnego DNA we współczesnej Europie.
Czy to możliwe, że związki takie zdarzały się, lecz nie dawały żywotnego
i płodnego potomstwa? W świecie zwierzęcym widzimy wiele przykładów
103
hybrydyzacji pomiędzy różnymi gatunkami, która prowadzi do narodzin
w pełni zdrowego, ale bezpłodnego potomka. Jako przykład podręcznikowy
podaje się muła. owoc przypadkowej lub celowej krzyżówki osła i klaczy.
Geny konia i osła muszą być wzajemnie kompatybilne, ponieważ muły są
silne, zdrowe i w pełni sprawne, z wyjątkiem tego, że nie mogą się rozmna-
żać. Dzieje się tak dlatego, że osły i konie mają odmienną liczbę chromoso-
mów. Konie mają ich 64, zaś osły 62. Wszystkie ssaki z człowiekiem włącz-
nie dziedziczą po połowie zestawu chromosomów od każdego rodzica, żeby
doszło do całkowitego dopełnienia. Muł otrzymuje więc 32 chromosomy od
matki klaczy i 31 od ojca osła - ostatecznie ma więc 63 chromosomy. Nie
stanowi to żadnego problemu dla komórek organizmu muła, ponieważ za-
równo geny rodzica klaczy, jak i rodzica osła mogą być odczytywane nieza-
leżnie od tego, na jakim są chromosomie. Problem rozpoczyna się, kiedy muł
próbuje się rozmnożyć. Przede wszystkim nie sposób uzyskać połowy zesta-
wu 63 chromosomów przy ich nieparzystej liczbie. Po drugie bałagan chro-
mosomowy pojawiający się przy każdym pokoleniu prowadzi do powstania
plemnika muła i komórki jajowej mulicy z dwiema kopiami pewnych genów
i z brakiem innych. Z obu tych przyczyn muły nie mogą wydać na świat
potomstwa.
Czy kontakty pomiędzy neandertalczykami i kromaniończy karni również
były naznaczone możliwością wyprodukowania tylko pierwszego pokolenia
bezpłodnych mieszańców, ponieważ mieli różne liczby chromosomów? Nasi
najbliżsi pierwotni krewni, małpy człekokształtne (goryle, szympansy i oran-
gutany) mają o jedną parę chromosomów więcej niż my. W którymś mo-
mencie w ciągu 6 000 000 lat od chwili, gdy ludzie i małpy człekokształtne
rozwijali się w różnych kierunkach od wspólnego przodka, dwa chromoso-
my, które u małp są wciąż odrębne, w linii ludzkiej złączyły się w jeden,
tworząc chromosom numer 2. Nie wiadomo, w którym momencie naszej linii
nastąpiła ta fuzja chromosomów, ale jeśli wydarzyła się po rozdziale pomię-
dzy liniami kromaniońską i neandertalską, to występowałaby chromosomo-
wa nierównowaga: neandertalczycy mieliby 48 chromosomów, natomiast
kromaniończycy tylko 46. Potomek ze związku kromaniończyka i neander-
talczyka miałby 47 chromosomów i choć mógł być całkowicie zdrowy, miał-
by te same trudności, które ma muł, jeśli chodzi o wytworzenie plemnika lub
komórki jajowej. Nikt nie wie. ile chromosomów mieli neandertalczycy, ale
przypuszczam, że pewnego dnia będziemy w stanie to ustalić. Taki ekspery-
ment jest chyba możliwy do przeprowadzenia. Jednak do tego momentu nie
będziemy wiedzieli, czy kompletny brak neandertalskiego mitochondrialne-
go DNA we współczesnej Europie można przypisać fundamentalnej biolo-
104
gicznej, czy społecznej niekompatybilności naszych kromaniońskich przod-
ków z innymi gatunkami człowieka, występującymi w przeszłości na tym
kontynencie.
Publikacja naszych wniosków dotyczących wyginięcia neandertalczyków
spotkała się z faląironii i niedowierzania w brytyjskiej prasie. „Daily Express'"
zamieścił rysunek neandertalczyka obok zdjęcia charakterystycznie posęp-
nego Liama Gallaghera, piosenkarza z zespołu Oasis. W podpisie pytano, jak
genetycy mogą twierdzić, że neandertalczycy wymarli, skoro istnieją tak
wyraźne dowody na to, iż żyją i mają się świetnie w Wielkiej Brytanii pod
koniec XX wieku? Oczywiście dziennikarze bawili się stereotypem neander-
talczyka jako brutalnego i niedorozwiniętego umysłowo, na co tak naprawdę
nie mamy żadnych dowodów. Tego rodzaju przesądy zniechęciły mnie do
reakcji na telefony i listy od ludzi, którzy byli pewni, że ich znajomy (choć
oczywiście nigdy oni sami) jest neandertalczykiem. Nadal pamiętam list od
Larry'ego Bensona z Santa Barbara w Kalifornii, który napisał tylko po to,
żeby mnie powiadomić, iż pracownik ochrony w miejscowym supermarkecie
ma wszystkie cechy neandertalczyka. Najwidoczniej był to jakiś miły czło-
wiek, który (jak zapewniał mnie mój korespondent) chętnie dostarczyłby prób-
kę DNA do testów. Nie podjąłem się oczywiście takich badań.
Neandertalczycy wyginęli: w Europie i na pozostałych obszarach wystę-
powania całkowicie wyparł ich doskonalszy technologicznie i artystycznie Homo
sapiens, w Europie reprezentowany przez „człowieka z Cro-Magnon". O ile
możemy to stwierdzić na podstawie genetyki, to, co stało się w Europie, mia-
ło miejsce na całym świecie, a Homo sapiens stal się najpierw dominującym,
a z czasem jedynym ludzkim gatunkiem, całkowicie eliminującym wcześniej-
sze formy. Neandertalczyk, Homo neandertalensis. jak mamy prawo go nazy-
wać, gdy zdobyliśmy pewność, że tworzył odrębny od naszego gatunek, znik-
nął z Europy, natomiast Homo erectus zniknął z Azji. Nie mamy pewności, czy
Homo sapiens i Homo erectus kiedykolwiek występowali obok siebie w tym
samym czasie w Azji. W Chinach nie zachowały się skamieniałości z okresu
od 100 000 do 40 000 lat temu. Może Homo erectus wyginął przed przybyciem
Homo sapiens. Brak dowodów w postaci skamieniałości, że Homo erectus dotarł
do Australii lub obu Ameryk, co sugeruje, że Homo sapiens mógł być pierw-
szym gatunkiem człowieka, który zasiedlił te kontynenty. W Afryce, gdzie pier-
wotnie ewoluował gatunek Homo sapiens, zastąpienie innych gatunków czło-
wieka mogło przebiegać nagle lub stopniowo. Niezależnie od mechanizmu tego
procesu oraz od jego przyczyn, Homo sapiens całkowicie zastąpił inne gatunki
człowieka na całym świecie. Kiedy mniej więcej 28 000 lat temu zmarł ostatni
neandertalczyk, pozostał tylko jeden gatunek, by rządzić planetą-my.
105
Nigdzie nie ma wyraźnych oznak krzyżowania się Homo sapiens i Homo
neandertalensis, brak przekonujących pozostałości starszych genów tego wy-
partego gatunku. Ale bardzo wielu Europejczyków jeszcze nie zbadano. Kto
wie, co ujawni kolejna próbka DNA? Czy można mieć pewność, że w niedo-
stępnych górach Butanu, na odizolowanych pustyniach Arabii, w lasach środ-
kowej Afryki lub na zatłoczonych ulicach Tokio nie ma ani jednej osoby.
która nosi w sobie zapisane w genach świadectwo innej historii?
106
10. Myśliwi i rolnicy
Choć technika kamienna ludzi kromaniońskich znacząco przewyższała
istniejące wcześniej metody stosowane przez neandertalczyków, podsta-
wą życia w starszej epoce kamienia nadal było łowiectwo. Archeolodzy dzielą
epokę kamienia na trzy etapy, w zależności od stylu wykorzystywanych narzę-
dzi kamiennych. Nie jest to jednoznaczna klasyfikacja, a niektóre granice w jej
obrębie są nieco zatarte, ale przetrwała ona jako przydatna metoda określania
głównych cech stanowisk archeologicznych, w których jedynym śladem, na
którym można się oprzeć, są znajdowane tam wytwory człowieka. Wykwalifi-
kowany archeolog na podstawie cech narzędzi i innych przedmiotów, nawet
bez oględzin kości, natychmiast potrafi zorientować się, czy ma do czynienia
z obiektem ze starszej, środkowej czy młodszej epoki kamienia.
Starsza epoka kamienia, czyli paleolit (z gr. palaiós, czyli „stary", oraz
lithos, czyli „kamień"), obejmuje okres od pierwszego pojawienia się narzę-
dzi kamiennych, mniej więcej 2 000 000 lat temu, aż do końca ostatniej epoki
lodowcowej, mniej więcej 15 000 lat temu. Istnieją ogromne różnice pomię-
dzy topornymi pięściakami pochodzącymi z początków tego okresu a staran-
nie wykonanymi narzędziami krzemiennymi z jego końca. W celu rozróżnie-
nia etapów tego rozwoju paleolit także dzieli się na trzy fazy - dolny, środkowy
i górny. Dolny paleolit z grubsza pokrywa się z czasami Homo erectus, środ-
kowy paleolit odnosi się mniej więcej do czasów neandertalczyków, nato-
miast najpóźniejszy etap. górny paleolit, wiąże się z okresem rozpoczynają-
cym się około 100 000 lat temu. gdy w Afryce na scenę wkracza Homo sapiens.
W Europie górny paleolit zaczyna się dopiero, gdy około 40 000-50 000 lat
107
temu pojawia się pierwszy Homo sapiens, „człowiek z Cro-Magnon", wraz
ze swoją rozwiniętą technologią kamienną.
Po zakończeniu ostatniej epoki lodowcowej, w środkowej epoce kamie-
nia, czyli mezolicie (z gr. mesos - ,,środkowy" oraz lithos - „kamień"), ob-
serwujemy początki rolnictwa. Granica pomiędzy górnym paleolitem a me-
zolitem jest bardzo wyraźna. Rośnie dokładność wykonywania narzędzi
kamiennych oraz wykształcają się charakterystyczne style przedmiotów spo-
rządzanych z kości i poroży. Znacznie więcej stanowisk z tego okresu odna-
leziono wzdłuż wybrzeży. Jednak nie pojawia się całkowicie nowa technolo-
gia kamienna na tak wielką skalę jak na przełomie środkowego i górnego
paleolitu. Pod koniec mezolitu znów następują dramatyczne zmiany. Młod-
sza epoka kamienia, czyli neolit (z gr. neos - „nowy" oraz lithos - ..kamień").
to era rolnictwa, związana z całkowicie nowym zestawem narzędzi - sierpa-
mi do ścinania zbóż lub żarnami do mielenia ziarna — i niemal zawsze pierw-
szymi wyrobami garncarskimi.
Ludzie kromaniońscy z europejskiego górnego paleolitu żyli w niedużych
koczowniczych grupach, podążających za zwierzyną łowną i przenoszących
obozowiska wraz ze zmianą pór roku. Choć coraz mniej ludzi na świecie pro-
wadzi taki tryb życia, większość z nas (a już na pewno osoby czytające tę książ-
kę) wiedzie diametralnie odmienne życie. Przyczyną tego jest rewolucyjny
wynalazek, który swoim znaczeniem dla formowania się współczesnego świa-
ta przyćmiewa wszelkie udoskonalenia kształtu i stylu kamiennych narzędzi.
Wynalazkiem tym jest rolnictwo. W okresie zaledwie 10 000 lat ludzkie życie
zmieniło się nie do poznania, a początku wszystkich tych zmian można się
doszukać w uzyskaniu przez ludzi kontroli nad produkcją żywności.
Dziesięć tysięcy lat temu nasi przodkowie — łowcy-zbieracze - opanowali
wszystkie części świata z wyjątkiem najbardziej niedostępnych. Do Ameryki
Północnej i Południowej dostali się przez Syberię. Australię i Nową Gwineę
zasiedlili po wielkich przeprawach morskich, zajęli również wszystkie zdatne
do zamieszkania rejony kontynentalnej Afryki i Europy. Tylko na wyspach Po-
linezji. Madagaskarze, Islandii i Grenlandii nie stanęła jeszcze ludzka stopa.
Grupy składające się z 10-50 osób przemieszczały się w dziewiczym terenie,
żywiąc się upolowanym mięsem lub znalezioną świeżą padliną, a także zebra-
nymi dzikimi owocami, orzechami i korzeniami. Wówczas, w niewielkich od-
stępach czasu, niezależnie od siebie, przynajmniej w dziewięciu różnych miej-
scach na kuli ziemskiej zapoczątkowano udomowianie dzikich zwierząt i uprawę
roślin. Rozpoczęło się to na Bliskim Wschodzie mniej więcej 10 000 lat temu
i w ciągu kilku tysięcy lat nowe ośrodki rolnicze pojawiły się zarówno w Euro-
pie, jak i Etiopii, na Nowej Gwinei, w Ameryce Środkowej i wschodniej części
108
Ameryki Północnej. Nie był to gwałtowny proces, ale gdy już się rozpoczął,
nieubłaganie i nieodwracalnie wpłynął na kierunek rozwoju naszego gatunku.
Nigdy nie przedstawiono całkowicie zadowalającego wyjaśnienia, dlacze-
go rolnictwo pojawiło się akurat wtedy oraz faktu, że rozkwitło prawie jedno-
cześnie w wielu różnych częściach naszego globu w okresie, gdy praktycznie
nie istniała możliwość kontaktu pomiędzy poszczególnymi grupami ludzi.
W tych czasach powoli polepszał się zmienny klimat po ekstremalnych warun-
kach pogodowych epoki lodowcowej. Robiło się coraz cieplej i wilgotniej. Zmie-
niały się schematy opadów deszczu i ruchy zwierzyny łownej stawały się sła-
biej przewidywalne. Mimo to żaden z tych czynników nie tłumaczy radykalnego
odstąpienia od roli myśliwego i przejścia do trybu życia typowego dla rolnika.
Dlaczego nie doszło do tego wcześniej? W trakcie ludzkiej ewolucji nastąpiło
kilka ciepłych okresów międzylodowcowych, kiedy klimat sprzyjał takim eks-
perymentom. Musiało po prostu brakować chęci eksperymentowania.
Niezależnie od tego, jakie przyczyny kryją się za wynalezieniem rolnic-
twa, nikt nie wątpi w to. że przyniosło ono niezwykłe zmiany. Przede wszyst-
kim zaczęła się zwiększać liczba ludzi. Z grubsza rzecz biorąc i przy uwzględ-
nieniu dużych różnic w zależności od rodzaju terenu, jeden łowca-zbieracz do
przetrwania potrzebuje 10 kilometrów kwadratowych ziemi. Jeśli ten sam ob-
szar wykorzysta się do hodowania roślin lub zwierząt domowych, jego produk-
tywność wzrasta nawet 50-krotnie. Ustala konieczność sezonowego przemiesz-
czania się za zwierzy na łów na lub dziką rosi innością. Stopniowo obozowiska
stawały się stałymi osadami, z czasem przekształcały w wioski, a następnie
rozrastały, tworząc miasta. Wkrótce doszło do nadwyżek w produkcji żywno-
ści koniecznej, by przetrwać. Nie trzeba już było pracować w pełnym wymia-
rze czasu, niektórzy ludzie mogli więc zwrócić się ku innym zajęciom, stając
się rzemieślnikami, artystami, mistykami i różnego rodzaju specjalistami.
Ale nie wszystkie zmiany okazały się korzystne. Bliskość udomowionych
zwierząt oraz gęstość zaludnienia wsi i miast doprowadziły do rozwoju epide-
mii. Odra, gruźlica i ospa pokonały barierę gatunkową dzielącą ludzi od zwie-
rząt. Grypa, koklusz, malaria przeniosły się na ludzi ze świń. kaczek i kurcząt.
Proces ten zresztą trwa do dziś, czego przykładem są AIDS oraz BSE, czyli
choroba Creutzfeldta-Jacoba. Odporność na te choroby powoli zwiększa się
w populacjach wystawionych na ich działanie, dlatego stająsię one coraz mniej
groźne. Ale kiedy czynniki chorobotwórcze napotykają populację, która nigdy
wcześniej nie była narażona na ich działanie, atakują z całą swoją pierwotną
furią. Schemat ten powtarzał się w całych ludzkich dziejach. Europejskie osad-
nictwo w Ameryce Północnej, które rozpoczęło się od podróży Krzysztofa Ko-
lumba w 1492 roku, ułatwiły przypadkowe (a niekiedy też rozmyślne) zakażenia
109
rdzennych Amerykanów chorobami epidemicznymi, takimi jak ospa, która
uśmierciła miliony Indian.
Pierwsze próby udomowienia zwierząt i roślin, o jakich wiemy, miały miej-
sce mniej więcej 11 000 lat temu na Bliskim Wschodzie, na obszarze znanym
jako „Żyzny Półksiężyc". Leżał on częściowo na terenach współczesnej Syrii,
Iraku, Turcji oraz Iranu i był zasilany wodami dwóch rzek - Tygrysu i Eufratu.
W tej okolicy myśliwi po raz pierwszy zaczęli gromadzić i spożywać nasiona
dzikich traw. Nadal byli uzależnieni od wędrownych stad antylop, przemierza-
jących pastwiska w rytm sezonowych migracji, ale nasiona występowały
w obfitości i łatwo sieje zbierało. Nie można tego jeszcze nazwać rolnictwem,
jest to forma zbieractwa. Jednak przy przenoszeniu nieuchronnie rozsypywano
część nasion, które następnie kiełkowały i wyrastały rok później. Już tylko
mały krok dzielił ludzi od dostrzeżenia tej przypadkowej reprodukcji i przej-
ścia do celowej uprawy w pobliżu obozowisk, które wówczas stały się w tej
części świata nieco mniej mobilne, dzięki obfitości dzikiego pożywienia.
Z czasem świadomie wybierano rośliny wytwarzające większe nasiona, a natu-
ralne odmiany genetyczne, które je produkowały, miały coraz większy udział
w puli genowej. Rozpoczęło się prawdziwe oswajanie przyrody.
Później to samo powtórzyło się w innych częściach globu, choć dotyczyło
innych roślin uprawnych: ryżu w Chinach, trzciny cukrowej i kolokazji na Nowej
Gwinei, kukurydzy meksykańskiej (dziki kuzyn zwykłej kukurydzy) w Ame-
ryce Środkowej, dyni i słonecznika na wschodnich obszarach Ameryki Pół-
nocnej, fasoli w Indiach, prosa w Etiopii oraz sorga w zachodniej Afiyce. Udo-
mowiano nie tylko dzikie rośliny, ale też zwierzęta. Owce i kozy wraz z bydłem
udomowiono na Bliskim Wschodzie, bydło w Indiach oraz Afryce, świnie
w Chinach, konie i jaki w Azji Środkowej, lamy w Andach Ameryki Południo-
wej - wszystkie te zwierzęta rozpoczęły nowe życie w służbie człowiekowi.
Mimo że większość gatunków oparła się temu procesowi - na przykład do
chwili obecnej nie udało się udomowić zwierzyny płowej - ujarzmienie dzi-
kich zwierząt i roślin w celu produkowania żywności stało się katalizatorem,
który przyspieszył opanowanie i zdominowanie Ziemi przez Homo sapiens.
Ale jak do tego doszło? Czy rolnicy wyparli łowców-zbieraczy tak samo
jak technicznie bardziej zaawansowani kromaniończycy neandertalczyków?
Czy może raczej to idea rolnictwa, a nie sami rolnicy, rozprzestrzeniła się
z Bliskiego Wschodu do Europy? Wygląda to na kolejny przypadek dwu
rywalizujących ze sobą hipotez, spór, który mogłaby rozwiązać genetyka -
zabraliśmy się więc do pracy.
Latem 1994 roku, gdy otrzymałem 3-letnią dotację potrzebną do kontynu-
acji badań, zebrałem kilkaset sekwencji DNA z całej Europy, które mogliśmy
110
dołączyć do próbek zgromadzonych dwa lata wcześniej podczas naszej wypra-
wy do Walii. Większość z nich zbierał nasz zespół badawczy lub znajomi przy
każdej nadarzającej się okazji. Jeden z moich przyjaciół zaręczył się z dziew-
czyną z krainy Basków w Hiszpanii, zaskoczył więc swoich przyszłych te-
ściów, przyjeżdżając do nich z zestawem nożyków i od razu zabierając się za
nakłuwanie palców członków rodziny i ich znajomych. Pewien student medy-
cyny z Niemiec, który spędzał lato w moim laboratorium, pracując nad innym
projektem, potem pojechał na kurs paralotniarstwa w Bawarii z zestawem do
pobierania krwi w plecaku. Pozostałe próbki DNA pochodziły od przychyl-
nych projektowi kolegów z Niemiec i Danii, którzy wysyłali nam niewielkie
paczki zawierające włosy przyczepione do kawałków taśmy klejącej. Cebulki
włosów to dobre źródło DNA, ale trudne w obróbce, a ponadto wiele osób,
zwłaszcza o jasnej karnacji, ma włosy łamiące się w taki sposób, że mieszek
nie zostaje wyrwany. Poza tym wyrywanie włosów sprawia ból.
Minął kolejny rok i na początku lata w 1995 roku w literaturze naukowej
pojawiło się kilka artykułów na temat mitochondrialnego DNA w miejscach
tak odległych od siebie, jak Hiszpania, Szwajcaria i Arabia Saudyjska. Warun-
kiem wstępnym wszystkich publikacji w prasie specjalistycznej jest to, że
umieszcza się dane będące podstawą pracy, w tym przypadku sekwencje mito-
chondrialnego DNA. w ogólnie dostępnej bazie, więc za pomocą tych infor-
macji mogliśmy jeszcze bardziej zwiększyć liczbę naszych próbek. Same arty-
kuły nie wydały się nam specjalnie ciekawe. Metody analizy statystycznej były
ograniczone przez dostępne wówczas programy komputerowe do porównywa-
nia średnich wartości w obrębie jednej populacji z danymi z innej populacji
i tworzenia tych nieszczęsnych drzew populacyjnych. Przy tego rodzaju anali-
zie wszystkie populacje wyglądały bardzo podobnie, a autorzy nieuchronnie
kończyli prace pesymistycznymi prognozami dotyczącymi wartości przepro-
wadzania badań nad mitochondrialnym DNA w Europie. W porównaniu z ge-
netycznymi sensacjami wykrytymi w Afryce, gdzie występowały znacznie więk-
sze różnice sekwencji DNA niż w innych częściach świata, Europa powoli
zyskiwała reputację nudnego i nieciekawego miejsca. Ja myślałem inaczej.
Występowało tu ogromne zróżnicowanie. Rzadko odnajdowaliśmy takie same
sekwencje. Co z tego, że Afryka wydawała się „bardziej ekscytująca"? Chcie-
liśmy dowiedzieć się czegoś o Europie i byłem przekonany, że się to uda.
Kiedy zebraliśmy wszystkie europejskie dane, zaczęliśmy próby dopaso-
wywania sekwencji według schematu, który ukazałby ich wspólne powiązania
ewolucyjne. Sprawdziło się to w przypadku Polinezji, gdzie odkryliśmy dwie
wyraźne grupy, i pozwoliło wykryć ich odmienne geograficzne pochodzenie.
Wkrótce przekonaliśmy się, że w Europie będzie to znacznie trudniejsze.
111
Kiedy wprowadziliśmy dane do programu komputerowego, zaprojektowanego
do tworzenia drzew ewolucyjnych z poszczególnych sekwencji, rezultat był
koszmarny. Po niezwykle długich obliczeniach komputer wytworzył tysiące
najwyraźniej równie prawdopodobnych możliwości. Nie potrafił wybrać wła-
ściwego drzewa. Wyglądało to beznadziejnie. Znaleźliśmy się w martwym punk-
cie. Bez odpowiedniego ewolucyjnego schematu łączącego europejskie sekwen-
cje musielibyśmy opublikować nasze wyniki, efekt trzech lat ciężkiej pracy
i wykorzystywania pokaźnych funduszy, jedynie ze skromnymi i moim zda-
niem pozbawionymi większego znaczenia zestawieniami populacyjnymi, któ-
re co najwyżej mogą wykazać na przykład, że pod względem genetycznym
Holendrzy byli bliżsi Niemcom niż Hiszpanom. Rewelacja.
Zanim zdecydowaliśmy się na tak rozpaczliwe posunięcie - a musieliśmy
niebawem coś opublikować, by mieć szansę na uzyskanie kolejnych funduszy
— wróciliśmy do analizowania pierwotnych danych. Zamiast wprowadzać je do
komputera, zaczęliśmy szkicować diagramy na papierze. Nawet wówczas nie
mogliśmy sensownie połączyć wyników. Na przykład otrzymywaliśmy cztery
najwyraźniej powiązane sekwencje, ale nie potrafiliśmy połączyć ich w żaden
niedwuznaczny schemat. Przykład taki widać na rysunku 4a. Sekwencja A to
nasza sekwencja wzorcowa, sekwencja B ma jedną mutację w pozycji 189.,
natomiast C ma jedną mutację w pozycji 311. To dość proste. Najpierw poja-
wia się sekwencja A, potem mutacja w pozycji 189. prowadzi do powstania
sekwencji B. Podobnie mutacja w pozycji 311. przemienia sekwencję A w C.
Jak dotąd, nie ma żadnych problemów. Żadnej dwuznaczności. Ale co począć
z sekwencją taką jak D, która ma mutacje w pozycji 189. oraz 311.? Sekwencja
D mogła pochodzić od B z mutacją w pozycji 311. lub od C z mutacją w pozy-
cji 189. (rysunek 4b). W każdym razie było oczywiste, że mutacje, od których
wszystko zależy, przydarzyły się nie jeden raz. Pojawiały się ponownie w tej
samej pozycji. Nic dziwnego, że komputer nie potrafił uporać się z dwuznacz-
112
nością i produkował oba drzewa. Kolejna dwuznaczność w innym miejscu
zmusiłaby program do stworzenia czterech drzew. Przy jeszcze jednej maszyna
stworzyłaby ich osiem i tak dalej. Łatwo się zorientować, że nie trzeba wielu
powtarzających się mutacji w tak obszernym zasobie informacji, by komputer
wyprodukował setki lub nawet tysiące takich wariantowych drzew. Jak mieli-
śmy się z tym uporać? Wydawało się, że utknęliśmy w miejscu. Przez następny
tydzień co pewien czas przychodziło mi do głowy, że znalazłem rozwiązanie.
chwytałem kartkę papieru i zaczynałem rysować, po czym uświadamiałem so-
bie, że to nie to. W końcu pewnego dnia siedziałem w kawiarence instytutu,
szkicując na serwetkach, kiedy wpadłem na genialny pomysł. Nie da się tego
zrobić przy zastosowaniu zwykłego drzewa. Należy zostawić dwuznaczności.
Zamiast próbować wybrać jednąznich, po prostu narysować kwadrat (rysunek
4c). Przyznając, że nie wiedziałem, który szlak prowadzi do D, postanowiłem
zostawić oba. Gdy tylko uwolniłem się od tego dylematu, reszta okazała się
łatwa. Mogłem odetchnąć. Nie szukałem już doskonałego drzewa z tysiącami
113
możliwości. Potrzebny był tylko jeden diagram, nie drzewo, lecz siatka uwzględ-
niająca również pewne dwuznaczności, ale w swojej strukturze zawierająca
mnóstwo informacji.
Nasz zespół w Oksfordzie nie wiedział, że niemiecki matematyk Hans-
Jurgen Bandelt pracował nad teoretycznym rozwiązaniem takiego scenariu-
sza. Szukał najlepszego sposobu na spójne połączenie sekwencji DNA z pew-
nymi równoległymi mutacjami, które wykryliśmy, tworząc nasz ewolucyjny
diagram. Skontaktował się z nami, ponieważ potrzebował aktualnych danych
genetycznych dla potwierdzenia swoich przemyśleń, a my natychmiast zdali-
śmy sobie sprawę, że podchodzimy do problemu w ten sam sposób i rozwią-
zujemy go tak samo, rysując sieci, a nie drzewa. Zasadnicza różnica polegała
na tym. że Bandelt potrafił zastosować właściwą matematyczną konsekwent-
ną logikę do procesu konstruowania takich sieci, co było istotną zaletą, jeśli
miały zostać zaakceptowane jako poważna alternatyw a do tradycyjnych drzew.
Po pokonaniu tej istotnej przeszkody mogliśmy się skoncentrować na
obrazie, który powoli wyłaniał się z europejskich sekwencji. Podczas gdy
w Polinezji widzieliśmy dwie wyraźnie zróżnicowane grupy, w Europie sieci
układały się w kilka niewyraźnych grup sekwencji mitochondrialnych, które
wyglądały tak jakby były ze sobą blisko powiązane. Nie były tak wyraźnie
odrębne lub odległe jak ich polinezyjskie odpowiedniki, w tym sensie, że
każda grupa miała mniej mutacji odróżniających ją od pozostałych. Musieli-
śmy naprawdę dokładnie się im przyjrzeć, żeby dostrzec granice między nimi
i razem z Martinem Richardsem spędziliśmy wiele godzin, próbując ustalić,
114
jak je najlepiej do siebie dopasować. Czy było pięć, sześć czy siedem grup?
Trudna decyzja. Najpierw opowiedzieliśmy się za sześcioma. Później spo-
strzegliśmy, że przegapiliśmy pewną wskazówkę, która dzieliła największą
z sześciu grup na dwie mniejsze. W sumie dało nam to siedem grup, które,
jak dzisiaj wiemy, formują ogólną strukturę całej Europy.
W tym momencie najważniejsze dla nas nie było to, ile dokładnie jest grup,
ale to, że w ogóle jakieś znaleźliśmy. Nie był to homogeniczny i nieskompli-
kowany obraz, taki jak ten przedstawiany w artykułach w prasie naukowej,
opublikowanych przed latem 1995 roku, który prowadził autorów do pesymi-
stycznego wniosku, że na podstawie mitochondrialnego DNA nie można ni-
czego powiedzieć o Europie. Być może trudno było dostrzec poszczególne
grupy, a w zasadzie było to wręcz niemożliwe bez jakiejś sprawnej syntezy
systemu siatek, ale niewątpliwie one istniały. Teraz, gdy mieliśmy siedem zde-
finiowanych grup, wiedzieliśmy, z czym mamy do czynienia, i mogliśmy spró-
bować odpow iedzieć na pytanie, skąd pochodziły i ile miały lat. Ponieważ zna-
liśmy wartość tempa mutacji mitochondrialnego regionu regulacyjnego.
mogliśmy powiązać jaz liczbą mutacji, które dostrzegliśmy w obrębie każdej
z siedmiu grup. by zorientować się, jak wiele czasu każdej grupie zajęło ewolu-
owanie do obecnego stadium złożoności. Świetnie sprawdziło się to w przy-
padku Polinezji, gdzie dwie odkryte przez nas grupy zakumulowały stosunko-
wo niewiele mutacji, z tej prostej przyczyny, że ludzie żyli w Polinezji co
najwyżej od 3000^000 lat. Kiedy uwzględniając tempo mutacji, wyliczaliśmy
genetyczne daty dla dwóch polinezyjskich grup w różnych archipelagach wysp.
zgadzały się one z chronologią osadnictwa uzyskaną dzięki klasycznej arche-
ologii. Najwcześniej zasiedlone wyspy. Samoa i Tonga w zachodniej Polinezji,
miały najwięcej zakumulowanych mutacji w obrębie grup i szacunkowy gene-
tyczny wiek 3000 lat. bardzo zbliżony do wyników badań archeologicznych.
Położone dalej na wschód Wyspy Cooka miały mniej mutacji i młodszy wiek.
Aotearoa (Nowa Zelandia), ostatnia zasiedlona wyspa Polinezji, miała bardzo
niewiele mutacji i była najmłodsza ze wszystkich.
Kiedy zastosowaliśmy dokładnie taką samą procedurę do grup sekwencji
w Europie, spotkała nas niespodzianka. Spodziewaliśmy się stosunkowo mło-
dego wieku, choć nie tak bardzo jak w Polinezji, ze względu na przytłaczający
wpływ rolniczych migracji z Bliskiego Wschodu w ciągu ostatnich 10 000 lat,
które były tak mocno podkreślanym faktem w podręcznikach szkolnych. Ale
sześć z siedmiu grup miało genetyczny wiek znacznie starszy niż 10 000 lat.
Zgodnie z wersjągenetycznej historii Europy, na której wszyscy się wychowa-
liśmy, eksplozji populacyjnej na Bliskim Wschodzie-przypisywanej rozwojo-
wi rolnictwa -towarzyszył powolny, ale niepowstrzymany pochód tych ludów
115
do Europy, gdzie w końcu przewyższyli liczebnie niezbyt liczną populację łow-
ców-zbieraczy. Gdyby była to prawda, genetyczne daty dla mitochondrialnych
grup. lub przynajmniej większość z nich. musiałyby wskazywać na 10 000 lat
lub mniej. Ale tylko jedna, siódma grupa pasowała do tego opisu. Pozostałe
sześć było o wiele starszych. Ponownie sprawdziliśmy sekwencje. Czy uwzględ-
niliśmy zbyt wiele mutacji? Nie. Sprawdziliśmy obliczenia. Wszystko się zga-
dzało. Była to nowa zagadka i wciąż nie kwestionowaliśmy ustalonych dogma-
tów - do chwili, gdy przyjrzeliśmy się Baskom.
Z przyczyn omawianych we wcześniejszym rozdziale, Basków od daw-
na uważa się za ostatnich potomków pierwotnej populacji łowców-zbieraczy
z Europy. Baskowie mówią całkowicie odmiennym językiem i mieszkają
w tej części Europy, która jako ostatnia przyjęła rolnictwo - mają wszystkie
cechy unikatowej populacji i są dumni ze swojej wyjątkowości. Jeśli reszta
Europy pochodzi od rolników z Bliskiego Wschodu, to Baskowie, ostatni
ludzie wywodzący się wprost z epoki łowców-zbieraczy, z pewnością powin-
ni mieć inne spektrum mitochondrialnych sekwencji. Mogliśmy spodziewać
się sekwencji, jakich nie wykryliśmy nigdzie indziej, i nie oczekiwać wykry-
cia tych powszechnie występujących. Ale kiedy przeanalizowaliśmy sekwen-
cje pochodzące od Basków, wcale nie były niezwykłe. Przypominały wszyst-
kie inne europejskie - z jednym istotnym wyjątkiem: choć miały cechy typowe
dla wszystkich sześciu starych grup. nie miały żadnej występującej w znacz-
nie młodszej grupie siódmej. Musieliśmy zdobyć więcej próbek DNA po-
chodzących od Basków. Odpowiedź pozostała taka sama. Baskowie nie mie-
li niezwykłych sekwencji, lecz byli tak europejscy, jak wszyscy pozostali
Europejczycy. Nie pasowało to do scenariusza, w którym myśliwi zostali
zmieceni przez nacierającą falę neolitycznych rolników. Jeśli Baskowie byli
potomkami paleolitycznych łowców-zbieraczy, to większość z nas również.
Ale co począć z grupą, która nie występowała u Basków, różniącą się od
innych tym, że była znacznie młodsza w porównaniu z neolitem? Kiedy nanie-
śliśmy na mapę Europy miejsca, w których znaleźliśmy tę grupę, ukazał się
nam szczególny wzór. Sześć starszych grup występowało na całym kontynen-
cie, choć w konkretnych miejscach niektóre były bardziej powszechne niż inne.
Z drugiej strony, najmłodsza grupa miała bardzo wyraźne rozmieszczenie. Roz-
gałęziała się na dwie części, a każda z nich miała nieco inny zestaw mutacji.
Jedna gałąź prowadziła z Bałkanów przez równiny węgierskie i wzdłuż dolin
rzecznych środkowej Europy, aż do Morza Bałtyckiego. Druga rozpoczynała
się nad Morzem Śródziemm m w Hiszpanii, następnie wiodła wzdłuż linii brze-
gowej Portugalii i wyżej wzdłuż wybrzeży Atlantyku, aż do zachodniej części
Wielkiej Brytanii. Te dwa genetyczne szlaki dokładnie pokrywały się ze szla-
116
karni pierwszych rolników, wyznaczonymi przez archeologię. Wczesne stano-
wiska rolnicze w Europie można łatwo rozpoznać na podstawie rodzaju wyro-
bów garncarskich - tak samo ceramika Lapita identyfikowała wczesne osady
polinezyjskie na Pacyfiku. Napływ ludzi z Bałkanów przez środkową Europę,
który rozpoczął się mniej więcej 7500 tysiąca lat temu, potwierdza obecność
charakterystycznego stylu zdobniczego, nazywanego wstęgowym, w którym
naczynia zdobi się abstrakcyjnymi, geometrycznymi wzorami wyciętymi w gli-
nie. Miejsca występowania wyrobów garncarskich wykonanych w tym stylu
wskazująna tę część środkowej Europy, w której nawet obecnie wciąż koncen-
truje się jedna z gałęzi najmłodszej grupy. W środkowym i zachodnim regionie
Morza Śródziemnego wczesne stanowiska rolnicze rozpoznaje się dzięki inne-
mu stylowi wykonywania wyrobów garncarskich, zwanemu wyciskanym ze
względu na to, że glinę znaczy się odbitkami obiektów, często muszel, które
wyciska się w przedmiocie przed jego wypaleniem. Równomierne rozmiesz-
czenie stanowisk z takimi wyrobami garncarskimi ujawnia drugą gałąź naj-
młodszej grupy. Nie wygląda to na zbieg okoliczności. Wydaje się, że dwie
odnogi młodej mitochondrialnej grupy wyznaczają trasy przemierzane przez
pierwszych rolników, gdy wędrowali przez Europę.
Potrzebowaliśmy jeszcze jednego solidnego dowodu, zanim uzyskaliby-
śmy odpowiedni stopień pewności, by ogłosić światu naszą radykalną rewizję
europejskiej prehistorii. Gdyby najmłodsza grupa rzeczy wiście stanowiła odle-
gły ślad pierwszych rolników, to powinna występować częściej na Bliskim
Wschodzie niż w Europie. W tym czasie jedyne sekwencje, jakie mieliśmy
z tego regionu, pochodziły od Beduinów z Arabii Saudyjskiej. Podczas gdy
tylko około 15-20% Europejczyków należało do tej grupy - w zależności od
tego, skąd pochodzili badani ludzie — znaleźli się w niej wszyscy Beduini.
Mieliśmy już więc dowód na to, że pochodzenie najmłodszych Europej-
czyków sięga w przeszłość znacznie dalej niż do neolitu, bo aż do łowców-
zbieraczy z paleolitu, obejmujących pierwszych ludzi kromaniońskich, któ-
rzy wyparli neandertalczyków. Na pewno w neolicie zjawili się nowi przybysze
z Bliskiego Wschodu, czego dowodem jest zgodność schematów geograficz-
nych najmłodszej grupy oraz wyznaczonych dzięki metodom archeologicz-
nym szlaków wędrówki pierwszych rolników. Ale nie doszło do masowego
zastąpienia jednych ludzi przez innych. Najmłodsza grupa obejmowała naj-
wyżej 20% współczesnych Europejczyków. Byliśmy gotowi do opublikowa-
nia naszych rezultatów.
11. Wcale nam nie do śmiechu
Profesor Luigi Luci Cavalli-Sforza to człowiek, którego sławie dorównu
je tylko jego elegancja. Pomimo swoich siedemdziesięciu kilku lat. ma
wy prostowaną sylwetkę, zawsze nieskazitelnie wypielęgnowane siwe włosy
i czuje się swobodnie zarówno w zatłoczonych salach wykładowych podczas
naukowych konferencji, jak też w ekskluzywnych restauracjach, które wie-
czorami goszczą najznamienitszych delegatów. Jego zasług w dziedzinie za-
stosowań genetyki do badań ludzkich populacji i wpływu na rozwój tej dzie-
dziny nie sposób przecenić. Naukowcy, którzy studiowali u niego we Włoszech
albo na Uniwersytecie Stanforda w Kalifornii, dziś zajmują wiele ważnych
stanowisk akademickich. To on pierwszy sformułował hipotezę, która na
ćwierć wieku zdominowała postrzeganie europejskiej prehistorii. Według niej.
lub przynajmniej według wersji najczęściej przytaczanej przez archeologów,
rolnicy z Bliskiego Wshodu przewyższyli liczebnie potomków ludzi kroma-
niońskich, którzy z kolei wyparli wcześniej neandertalczyków. Było to zastą-
pienie jednych ludów przez inne na wielką skalę, oznaczające, że przodkami
większości Europejczyków nie byli łowcy-zbieracze, lecz rolnicy.
Zebrawszy wyniki tysięcy testów krwi i innych badań genetycznych
z całej Europy, Cavalli-Sforza połączył wszystkie rezultaty, tworząc schemat
częstości genów, podsumowujący ten ogrom danych. Schematy takie miały
formę prostych wektorów, nazwanych ..głównymi składowymi", które przed-
stawiano jako linie na mapie. Uderzające, że pierwsza ..główna składowa"
prowadziła ukośnie przez Europę z Anatolii w Turcji do Wielkiej Brytanii
oraz Skandynawii na północnym zachodzie. Dla profesora i jego współpra-
118
cowników było to świadectwo masowego napływu ludzi na ten kontynent
z Bliskiego Wschodu. Zgodność pomiędzy tą południowo-wschodnią/pół-
nocno-zachodnią osią wyznaczaną przez genetykę oraz szlakami pierwszych
rolników, jakie podaje archeologia, wydala się bardzo przekonująca. Rolnicy
podbili całą Europę.
Wpływ wniosków Cavalli-Sforzy sięgał daleko poza wąskie granice ge-
netyki, obejmując archeologię i inne pokrewne dyscypliny akademickie. Choć
pojawili się archeolodzy. którzy nie zgadzali się z tymi wnioskami i dostrze-
gali w istniejących świadectwach ślady tylko znikomych ruchów ludnościo-
wych, mieli poważne trudności z propagowaniem swoich poglądów. Jak we
wszystkich dyscyplinach akademickich, również w archeologii pojawiają się
mody, zaś wówczas zapanowała moda na osadnictwo rolników na wielką
skalę. Nie było tak, kiedy w latach 70. Cavalli-Sforza i jego kolega, amery-
kański archeolog Albert Ammerman, po raz pierwszy zaprezentowali swoje
poglądy. W tym czasie powszechnie akceptowano koncepcję lokalnego roz-
woju rolnictwa; stopniowego przyswajania metod agrarnych przez mezoli-
tycznych łowców-zbieraczy z Europy bez wielkiej migracji ludzi. Początko-
wo Ammerman i Cavalli-Sforza twierdzili, że miała miejsce przynajmniej
niewielka migracja, jakiś napływ ludzi z Bliskiego Wschodu. Wobec począt-
kowo nieprzychylnej intelektualnej atmosfery proces ten opisano w sposób
dość oględny. Nazwano go „dyfuzją populacyjną". To łagodne określenie na
stopniowe rozprzestrzenianie się rolników z ich siedzib na Bliskim Wscho-
dzie Jednak ..dyfuzja populacyjna" to nie tylko pojęcie opisowe, ma ono
również silne podstaw) matematyczne. Za jego podstawę posłużył matema-
tyczny model opracowany przez mentora Arthura Mouranta. wielkiego gene-
tyka i statystyka sir Ronalda Aylmera Fishera, który stworzył te równania
w celu opisania procesu rozprzestrzeniania się czegokolwiek - zwierząt, lu-
dzi, genów, idei - na zewnątrz z jednego punktu rozrostu. Ten matematyczny
model otrzvmal imponującą nazw ę „fali postępu".
Przez ostatnie 25 lat „fala postępu", nazwa modelu matematycznego, stop-
niowo zastępowała pojęcie „dyfuzji populacyjnej''jako opis rozprzestrzenia-
nia się rolnictwa. Nie całkiem pojmuję, dlaczego tak się stało. Możliwe, że ze
względu na coraz powszechniejszą akceptację modelu nie było konieczności
przedstawiania go w pojednawczym tonie, zgodnie z panującą atmosferą in-
telektualną, bez nawiązywania wprost do koncepcji sugerujących migracje
ludzi na wielką skalę. A może po prostu archeologów omamiła siła zwrotu
„fala postępu". W każdym razie wersja dramatyczna jakoś wyparła umiarko-
waną. W wyobraźni zbiorowej ideę stopniowego napływu rolników zastąpiła
wizja ich niepowstrzymanej, gwałtownej inwazji, podczas której zmietli ze
119
swej drogi wszystko, co na niej zastali. Przekonanie, że rolnicy wyparli pier-
wotnych mieszkańców, zaczęło przeważać w gronie archeologów.
Zdaniem wybitnego archeologa z Cambridge, Colina Renfrew, to ludz-
kie tsunami nie tylko sprowadziło rolnictwo do Europy, ale również przyczy-
niło się do wprowadzenia i rozprzestrzenienia rodziny językowej, do której
należy większość języków europejskich. Choć nie każdy językoznawca chęt-
nie to przyzna, nie ma wątpliwości, że z kilkoma wyjątkami wszystkie języki
używane dziś w Europie wywodzą się ze wspólnego korzenia. Należą do
rodziny językowej nazywanej indoeuropejską. Sposób konstrukcji zdań
i podobieństwa słów zdradzają powiązania między nimi. które nawet dla ko-
goś, kto spędził wiele czasu nad dwujęzycznymi słownikami, wcale mogą się
nie wydawać oczywiste. Potrzeba lingwisty, by powiązał język angielski,
portugalski, grecki i celtycki. Jedyne wyjątki to baskijski język euskera, fiń-
ski, estoński, lapoński i węgierski. Podczas gdy euskera jest całkowicie uni-
katowy wśród żywych języków Europy i nie da się sensownie powiązać
z żadnym innym (choć niektórzy językoznawcy dostrzegają więź między nim
i językami z gór Kaukazu), cztery pozostałe (ugrofińskie) należą do rodziny
uralskiej, która pochodzi ze wschodu.
Człon ..indo" pojawia się w nazwie rodziny indoeuropejskiej dlatego, że
istnieje silne powiązanie - znów dostrzegalne tylko przez lingwistów -języ-
ków europejskich z sanskrytem. Więź tę odkrył w 1786 roku sir William Jones
podczas pracy w Indiach jako sędzia dla British Raj. Jego dokonanie stanowiło
zdumiewający przykład amatorskich badań naukowych. Właściwie Jones wy-
nalazł koncepcję rodzin językowych, która do chwili obecnej jest zasadniczym
elementem lingwistyki porównawczej. Idea rodziny językowej polega w zasa-
dzie na tym, że wszystkie odmiennejęzyki w jej obrębie rozwinęły się ze wspól-
nej podstawy, niemal zawsze zjęzyka, który już jest wymarły. Powstaje kwe-
stia tego, gdzie mówiono pierwotnym językiem indoeuropejskim i, co równie
ważne, w jaki sposób rozprzestrzenił się on ze swojego źródła. Renfrew wyde-
dukował, że języka praindoeuropejskiego używano w Anatolii w środkowej
Turcji i stamtąd dotarł on do Europy razem z pierwszymi rolnikami. Masowe
wyparcie łow-ców-zbieraczy przez rolniczą ..falę postępu" całkowicie wystar-
czało do rozprzestrzenienia się języka z Anatolii.
Z czasem zawiązała się potężna konfederacja genetyków, archeologów
i językoznawców, popierająca twierdzenie, że mezolityczni łowcy-zbieracze
zostali usunięci z Europy przez neolitycznych rolników. W momencie, gdy
przedstawialiśmy własne zdumiewające rezultaty, panowało powszechne prze-
konanie, że większość rdzennych Europejczyków pochodzi nie od tych lu-
dzi, którzy przetrwali tu surowy klimat ostatniej epoki lodowcowej, lecz od
120
rolników, którzy wtargnęli na ich ziemie zaledwie 10 000 lat temu z workiem
nasion i stadkiem zwierząt. Ale taka wizja nie zgadzała się z wiekiem na-
szych grup DNA. Mieliśmy pewność, że najwyraźniejsze „sygnały" zawarte
w mitochondrialnym DNA współczesnych Europejczyków wskazywały na
znacznie bardziej odległą przeszłość niż 10 000 lat. Uznaliśmy te sygnały za
genetyczne ślady łowców-zbieraczy. Nie były to jednak ledwie słyszalne szepty
pokonanych i zepchniętych na margines ludzi, ale głośna i wyraźna deklara-
cja naszych przodków myśliwych: „Wciąż tu jesteśmy''.
Postanowiłem przedstawić wyniki naszej pracy na drugiej konferencji
europejskiej na temat dziejów ludzkiej populacji, odbywającej się w Barce-
lonie w listopadzie 1995 roku. Wiedziałem doskonale, że w spotkaniu we-
zmą udział główni zwolennicy koncepcji „fali postępu", więc przynajmniej
to, co miałem do powiedzenia, zostanie zauważone. Na moje wystąpienie
przeznaczono 20 minut. W dużej sali konferencyjnej siedziało 400 naukow-
ców, choć nie wszystkie miejsca były zajęte. Zapowiedział mnie sir Walter
Bodmer. członek Royal Society, wieloletni współpracownik Luigiego Luki
Cavalli-Sforzy, który razem z nim napisał dwa klasyczne podręczniki do ge-
netyki. Walter nie słynie z pojednawczego tonu, ale zdecydowanie niemiłe
wprowadzenie stanowiła uwaga: ..Kolejnym mówcąjest Bryan Sykes, który
opowie o mitochondriach. Ja nie wierzę mitochondriom". Zacząłem przed-
stawiać podstawy naszej rewizji europejskiej prehistorii.
Bodmer i Cavalli-Stbrza siedzieli ramię w ramię w pierwszym rzędzie,
tuż obok podium. To zadziwiające, ile jesteś w stanie znieść, kiedy zwra-
casz się do tak dużej publiczności. Gdy przechodziłem od jednego punktu
do kolejnego, zauważyłem, że Bodmer zaczyna zdradzać oznaki zaniepo-
kojenia. Zaczął mówić coś do siebie pod nosem, a potem do sąsiada, z po-
czątku ledwie słyszalnie, potem coraz głośniej. Wydawało mi się, że słyszę,
jak wyrzuca z siebie słowa: „bzdura'", „nonsens". W miarę jak prezentowa-
łem kolejne slajdy, zaczął się denerwować, unosił się do połowy z fotela,
potem znów na niego opadał. Gdy doszedłem do ostatniej ilustracji, iryta-
cja obu sięgnęła szczytu.
Gdy tylko skończyłem wykład, Bodmer i Cavalli-Sforza zerwali się na
nogi, zasypując mnie gradem pytań. Znałem Bodmera od lat i wiele razy
widziałem go w akcji. Obserwowałem, jak zadręcza młodych naukowców
swoimi agresywnymi pytaniami, uparłem się więc, że mnie nie spotka taki
sam los. Był tylko jeden skuteczny środek: podjęcie wyzwania. Spodziewa-
łem się fajerwerków i gdy stałem w krzyżowym ogniu pytań, zacząłem po-
strzegać to jak przedstawienie teatralne -jak przesłuchanie przed wysokim
sądem lub ostrą wymianę zdań w Izbie Gmin. Zaczynało mi się to podobać.
121
W pewnym momencie Bodmer uparł się. że oni (razem z Cavallim-Sforzą)
nigdy nie twierdzili, iż rolnicy opanowali Europę i wyparli łowców-zbiera-
czy. Na wszelki wypadek miałem ze sobą egzemplarz ich wspólnej książki
Genetics, Evolution and Mań (Genetyka, ewolucja i człowiek). W odpowie-
dzi otworzyłem ją na stronie zaznaczonej wcześniej żółtą kartką i przeczyta-
łem głośno: .,Jeśli populacja Europy składa się głównie z rolników, którzy
powolnie imigrowali z Bliskiego Wschodu, geny przybyszów prawdopodob-
nie były stopniowo rozrzedzane miejscowymi genami, gdy rolnicy posuwali
się coraz dalej na zachód. Jednak liczba populacji łowców-zbieraczy przy-
puszczalnie utrzymywała się na niskim poziomie, a takie rozrzedzenie [bli-
skowschodnich genów musiało być względnie skromne". Proszę bardzo,
czaro na białym, własnymi słowami wspominali wprost o masowym wypar-
ciu ludów pierwotnych. Bodmer sapnął po raz ostatni i opadł na fotel. Prze-
wodniczący zamknął sesję. Przetrwałem pierwszy atak. lecz roznieciłem za-
żartą dyskusję, która miała ciągnąć się przez kolejnych pięć lat.
Konferencje takie jak barcelońska są obecnie bardzo potrzebne w środo-
wisku naukowym po to, by ogłaszać nowe odkrycia i poznać pierwszą reakcję
innych specjalistów. Ale prace zaprezentowane na konferencji tak naprawdę
nie osiągają odpowiedniej rangi aż do chwili ich opublikowania w czasopiśmie
naukowym. Publikacja wymaga drobiazgowego rozpatrzenia danych, metod
i wniosków przez wyspecjalizowanych recenzentów pracujących za darmo
i zobowiązanych do zadeklarowania ewentualnego konfliktu interesów. Choć
prezentacja na konferencji musi być oparta na badaniach, dopiero podczas re-
cenzowania materiału przed publikacjądokładnie weryfikuje się założenia wy-
niki i ich interpretację. Biorąc pod uwagę gwałtowną reakcję na konferencji
w Barcelonie, którą sprowokowała nasza radykalna rewizja europejskiej prehi-
storii, nic dziwnego, że po dostarczeniu tekstu do ..American Journal of Hu-
man Genetics'', głównego międzynarodowego magazynu specjalistycznego
z tej dziedziny, recenzenci okazali się bardziej wymagający niż zazwyczaj. Upie-
rali się, żeby ponownie przedstawić w załączniku metodę tworzenia siatek ewo-
lucyjnych, którą opublikowaliśmy w naszpikowanym matematyką! nieco nie-
przejrzystym artykule z 1995 roku. Poprosili o dodatkowe wykresy moim
zdaniem przestarzałych zestawień populacyjnych. Ale w końcu zgodzili się
zaakceptować tekst. Artykuł zatytułowany Palaeolithic and Neolithic lineages
in the European milochondrialgenepool (Paleolityczne i neolityczne linie ro-
dowodowe w europejskiej mitochondrialnej puli genów ej) trafił do druku. Okre-
śliliśmy swoje stanowisko i czekaliśmy na reakcję.
Przez pewien czas nic się nie działo. Potem zaczęły do nas docierać wieści
od znajomych, że o naszej pracy mówi się w najlepszym razie jako o mało
122
znaczącej, a w najgorszym jako całkowicie mylnej. Co dziwne, głównym ce-
lem tej cichej kampanii nie byliśmy my, lecz sam mitochondrialny DNA, który
tak doskonale spisał się w rozwikłaniu zagadki Polinezyjczyków. Nagle zaczę-
to przedstawiać ten fragment DNA jako mało wiarygodny, zbyt niestabilny,
zawierający zbyt wiele paralelnych mutacji w odcinku, który wybraliśmy do
badań. Zarzucono nam błędy także przy obliczeniu tempa mutacji. Oznaczało
to, że grupy były rzekomo znacznie młodsze, niż sądziliśmy, a więc całkowicie
zgodne z modelem „fali postępu", według którego pula genowa zawiera nie-
mal wyłącznie geny rolników. Wreszcie, oskarżono mitochondrialny DNA
o to, że jest tylko jednym znacznikiem, zaledwie pojedynczym świadkiem wy-
darzeń i opartej na nim wersji prehistorii nie da się uzasadnić.
Kiedy pojawia się kontrowersyjny artykuł, nie jest niczym niezwykłym, że
magazyn naukowy, który go zamieścił, otrzymuje i publikuje krytyczne uwagi
od różnych specjalistów w danej dziedzinie. Przyjmują one formę „listów do
redakcji". Autorzy oryginalnego tekstu mają szansę odpowiedzi, a jeśli to ro-
bią, oba listy zamieszcza się obok siebie w tym samym numerze czasopisma.
Nic dziwnego, że Cavalli-Sforza napisał taką krytykę naszego artykułu i ze
została ona przyjęta przez „American Journal ot Human Genetics". Wydawca
przesłał nam kopię tego listu recenzyjnego z zachętą do odpowiedzi na niego.
List zawierał miażdżący atak na mitochondria w ogóle oraz naszą interpre-
tację danych sekwencji regionu regulacyjnego w szczególności. W tekście znaj-
dowało się jednak jedno bardzo interesujące stwierdzenie, na które w zasadzie
czekaliśmy. Choć przytłaczający wpływ neolitycznych rolników na kształt eu-
ropejskiej puli genowej był zasadniczym wyróżnikiem modelu „dyfuzji popu-
lacyjnej'7,.fali postępu" (modelu Cavallego-Sforzy), nie przedstawiono żad-
nych liczb na poparcie ich genetycznego udziału. Podczas gdy my szacowaliśmy,
że mniej więcej 20% współczesnych Europejczyków pochodzi od pierwszych
rolników, w pracach Cavalli-Sforzy nie znaleźliśmy żadnych porównywalnych
danych, których moglibyśmy użyć na zasadzie kontrastu. Większość ludzi przyj-
mowała założenie, że rolnicy wyparli myśliwych. Całe pokolenie archeologów
tak właśnie interpretowało model „fali postępu". Nigdy jednak nie obliczono
skali tej migracj i. Prawdopodobnie nie było takiej potrzeby. Model stał się modny
i wszyscy wiedzieli, co oznacza, lub przynajmniej tak im się wydawało. Ale
teraz po raz pierwszy Cavalli-Sforza przedstawił jakieś liczbowe oszacowanie
proporcji współczesnych europejskich genów pochodzących od rolników z Bli-
skiego Wschodu. Zgodnie z treścią listu, z grubsza rzecz biorąc, liczba ta rów-
nała się proporcjom genetycznym pierwszej „głównej składowej", która od-
zwierciedlała rozkład określonych genów w Europie w postaci linii prowadzącej
z południowego wschodu na północny zachód. Proporcja ta wynosiła 26%.
123
Stwierdzenia tego nie poparł żadnym uzasadnieniem matematycznym, ale nie
zamierzaliśmy z tego powodu rozpaczać. Liczba ta była bliska naszym oblicze-
niom (20%), uzyskanym na podstawie analiz mitochondrialnego DNA. Wy-
glądało na to, że nie ma się o co sprzeczać.
Pomimo takiego całkiem nowego i ważnego oświadczenia Cavallego-
Sforzy, musieliśmy odpowiedzieć najego list i zawartąw nim krytykę mito-
chondrialnego DNA. Miał prawo nas krytykować. To całkowicie uzasadnio-
ne, by wymagać dokładnych objaśnień od kogoś, kto podważa powszechnie
panujący pogląd. Nadzwyczajne hipotezy wymagają wyjątkowych dowodów.
Mimo to odczuwaliśmy silną presję środowiska. Byliśmy nowicjuszami w tej
dziedzinie, stającymi przeciw potężnemu establishmentowi. Niemniej jed-
nak nigdy nawet przez moment nie zwątpiłem, że mamy rację. Jedyne, co
mogliśmy zrobić, to odpowiedzieć na wszystkie zarzuty, jeden po drugim.
Mieliśmy pewność, że łatwo możemy oddalić pierwszą obiekcję, doty-
czącą tego, iż wybrany przez nas fragment mitochondrialnego DNA, region
regulacyjny, był całkowicie niewiarygodny ze względu na występowanie
w nim mnóstwa paralelnych mutacji. W pierścieniu mitochondrialnego DNA
występuje mnóstwo innych zmian w obrębie zasad azotowych, które można
wykorzystać jako molekularne wyróżniki. Gdybyśmy naszkicowali nowe drze-
wo ewolucyjne przy ich użyciu zamiast sekwencji regionu regulacyjnego, to
mogłyby się zdarzyć dwie rzeczy: albo nowe grupy zgadzałyby się z naszą
wcześniejszą klasyfikacją, albo nie. Gdyby się zgadzały, trzeba by uznać re-
gion regulacyjny za wiarygodny. Gdyby się nie zgadzały, to po prostu musie-
libyśmy ustąpić.
W celu przeprowadzenia tego testu zaprosiliśmy do współpracy Antonia
Torroniego, włoskiego genetyka z Rzymu, który spędził wiele lat na rozwija-
niu zawiłego systemu innych znaczników. Dostarczył nam próbki, w których
znajdował się już wyekstrahowany przez niego region regulacyjny, a my z ko-
lei zawieźliśmy swoje próbki do Rzymu, by przetestował je za pomocą własne-
go systemu. Rezultaty nie mogły być bardziej zachęcające. Istniała niemal do-
skonała zgodność pomiędzy grupami zidentyfikowanymi z pomocą znaczników
Torroniego i naszych. Szybko usunęliśmy jedną lub dwie drobne niezgodno-
ści, poza tym zgodność była idealna - do tego stopnia, że porzuciliśmy naszą
własną numeryczną klasyfikację grup i zaadoptowaliśmy metodę Torroniego
opartą na literach alfabetu. Teraz potrzebowaliśmy dowodu, że region regula-
cyjny wcale nie jest niestałym fragmentem DNA, który mógłby nas wprowa-
dzić w błąd, lecz wiernym i wiarygodnym pomocnikiem.
Trudniej było odeprzeć krytykę naszych obliczeń tempa mutacji. Gdyby-
śmy użyli zbyt niskich liczb na określenie tego tempa, to nasze grupy na pewno
124
byłyby znacznie przesunięte w czasie. Gdyby nasze oceny okazały się niepo-
prawne i współczynnik błędu wynosił 10, jak sugerowało kilka osób, to wiek
naszych grup przesunąłby się z paleolitu do neolitu, a my moglibyśmy poże-
gnać się z naszą hipotezą.
Istniejądwa sposoby obliczania tempa mutacji. Można spróbować je zmie-
rzyć przez bezpośrednie obserwacje kolejnych pokoleń lub przekonać się, jak
wiele mutacji zakumulowało się w dwóch różnych grupach - plemionach, na-
rodach, rasach - które pozostawały odseparowane w określonym okresie. Pierw-
szych pomiarów tempa mutacji, czyli szybkości „zegara molekularnego", do-
konano, porównując różnice pomiędzy nami i naszymi najbliższymi krewnymi,
czyli szympansami, a następnie uwzględniając czas, jaki upłynął od chwili,
gdy mieliśmy wspólnego przodka, czyli od 4 000 000 do 6 000 000 lat. Oczy-
wiście nie wiadomo dokładnie, kiedy nastąpiła separacja przodków człowieka
oraz tego gatunku małp człekokształtnych, przede wszystkim dlatego, że brak
kopalnych szczątków szympansów. Innym sposobem, jaki stosowano do obli-
czenia tempa mutacji, jest badanie zmian zakumulowanych u rdzennych Ame-
rykanów, którzy przybyli na ten kontynent około 12 000 lat temu. To niezwy-
kłe, że obie metody okazały się zgodne - uzyskano dzięki nim wynik mniej
więcej jednej mutacji na 20 000 lat w jednej linii kobiecej. Gdy szukamy wspól-
nego przodka dwóch współczesnych ludzi (tak jak zrobiłem, obliczając datę
dla wspólnego przodka mojego i cara), mamy dwie linie rodowodowe - pro-
wadzące od tego przodka do każdej z tych osób - i mutacja może nastąpić
w obu. Tylko jedna mutacja dzieli moją sekwencję regionu regulacyjnego od
sekwencji cara, ale mutacja ta mogła nastąpić gdziekolwiek na jednej z dwóch
linii prowadzących od wspólnego przodka. Przy tempie wynoszącym jedną
mutację na 20 000 lat daje to łączny wiek tych dwu linii rodowodowych równy
20 000 lat. Ponieważ car i ja jesteśmy mniej więcej rówieśnikami, długość
każdej linii rodowodowej, prowadzącej do wspólnego przodka, skraca się
o połowę - do 10 000 lat. Nasze prace w Polinezji wykazały też doskonałą
zgodność genetycznego i archeologicznego datowania osadnictwa, przy usta-
leniu takiego tempa mutacji. Jeśli myliliśmy się o rząd wielkości w Europie, to
musielibyśmy mylić się również w innych częściach świata. Oznaczałoby to,
że szympansy i ludzie mieli wspólnego przodka zaledwie 400 000-600 000 lat
temu, Amerykę zasiedlono zaledwie 1200 lat temu, natomiast Polinezję 300 lat
temu - czyli w tym ostatnim przypadku już po zjawieniu się Europejczyków na
tych wyspach. Było to tak jaskrawię niedorzeczne, że przyjęte przez nas liczby
jednak musiały być poprawne.
Bezpośrednie mierzenie tempa mutacji to żmudne zajęcie. Oznacza wyszu-
kiwanie zmian pomiędzy matką i dzieckiem. Oszacowaliśmy, że musielibyśmy
125
przetestować co najmniej 1000 par rodziców i dzieci, by wykryć jedną nową
mutację. To nie wchodziło w grę. Na szczęście proces pojawiania się mutacji
w mitochondriach jest stopniowy i, jak się wkrótce okazało, nie był trudny do
zaobserwowania przy zastosowaniu innej metody. Mutacje zachodzą w poje-
dynczych cząsteczkach DNA w pojedynczych mitochondriach. Jednak u więk-
szości ludzi sekwencja DNA całych mitochondriów we wszystkich komór-
kach ciała jest taka sama. Te dwie prawdy stwarzają paradoks. Skoro nowa
mutacja może zajść tylko w jednej cząsteczce DNA w pojedynczym mito-
chondrium w jednej komórce, jak może ogarnąć cały organizm?
Mutacja, aby została przekazana nowemu pokoleniu, musi nastąpić w ko-
biecej komórce płciowej, jednej z komórek dzielących się przy tworzeniu się
jajeczek. Mutacje zachodzą także w innych komórkach ciała - w skórze, ko-
ściach, krwi i tak dalej - ale ponieważ nie zostają przekazane następnemu po-
koleniu, nie odgrywają żadnej roli w mechanizmie ewolucji. Wydaje się, ze
przy każdym podziale kobiecej komórki płciowej zabiera ona tylko część mito-
chondriów. Jeśli mitochondrium z nową mutacją DNA należy do tej części
materiału, który przedostaje się do komórki, to może uzyskać znacznie więk-
szy udział w mitochondrialnym DNA w nowych komórkach. Gdy te komórki
dzielą się, istnieje szansa, że nowa mutacja zostanie znów wzmocniona, i tak
dalej.
W kobiecej komórce płciowej pomiędzy jednym i drugim pokoleniem
dochodzi tylko do 24 podziałów komórkowych. Istnieją więc 24 szansę umoc-
nienia nowej mutacji: bardzo rzadko wystarcza to do całkowitego ustalenia
się zmian w jednym pokoleniu. Człowiek, który wyrośnie z zapłodnionego
jaja, będzie miał mieszankę dwóch mitochondrialnych sekwencji, starej, iden-
tycznej jak u matki, oraz nowej, która powstała z nowej mutacji gdzieś
w komórkach płciowych matki.
Przyjrzeliśmy się dokładnie naszym rezultatom sekwencjonowania z ostat-
nich kilku lat. szukając śladów mieszanych mitochondriów u tej samej osoby.
Okazało się, że około 1,5% ludzi rzeczywiście ma mieszankę dwóch różnych
mitochondrialnych DNA. Następnie wytropiliśmy takie mieszanki w różnych
rodzinach i odkryliśmy, że pełne utrwalenie się nowej mutacji trwało średnio
sześć pokoleń. Pamiętacie niezwykły przypadek cara, który miał mieszankę
dwóch różnych mitochondriów w komórkach kości? Wygląda na to, że znaj-
dował się w stadium przejściowym, w którym nowa mutacja próbuje się wy-
kształcić, aż w końcu udaje się jej, tak jak widzieliśmy to w komórkach krew-
nego cara, księcia Trubieckiego. O ile mogliśmy stwierdzić na podstawie
eksperymentów, nie był to nieuchronny proces, niektóre nowe mutacje do-
skonale radziły sobie przez jedno lub dwa pokolenia, po czym rozmywały się
126
i zanikały. Bezpośrednio obserwowaliśmy pojawianie się i rozprzestrzenia-
nie nowych mutacji i na podstawie danych mogliśmy wyliczyć tempo muta-
cji, niezależnie od komplikacji związanych z dokładnym datowaniem prze-
szłych wydarzeń, takich jak ewolucyjne rozdzielenie się ludzi i szympansów.
Niezależne obliczenia, choć tylko przybliżone, zgadzały się z tempem muta-
cji, które stosowaliśmy wcześniej. Odparliśmy drugi ważny zarzut. Mitochon-
drialny DNA ocalił swoją dobrą reputację.
Kwestie poruszone w liście recenzyjnym, do których nawiązaliśmy, były
poważnymi i wartościowymi pytaniami dotyczącymi nowego odkrycia, zmie-
niającego wersję prehistorii od dawna dominującą w świecie nauki. Musieli-
śmy się do nich ustosunkować i zrobiliśmy to. To, co się stało potem, dyskre-
dytowało nie tylko nasze prace w Europie, ale też wszelkie inne kiedykolwiek
przeprowadzane badania ewolucyjne przy użyciu mitochondrialnego DNA.
Musieliśmy zmierzyć się z widmem rekombinacji.
Mówiąc w skrócie, chromosomy jądra komórkowego nie najlepiej nada-
ją się do tropienia ewolucyjnych faktów ze względu na zwyczaj wymiany
informacji w każdym pokoleniu. Do chwili, gdy komórki płciowe przecho-
dzą ostateczny podział, w wyniku którego wytwarzają się gamety (plemniki
lub jajeczka), chromosomy wiodą odrębne życie i nie mają ze sobą do czy-
nienia. Jednak podczas ostatniego podziału komórki pary chromosomów
odziedziczone po każdym z rodziców łączą się ze sobą, jak rozmnażające się
dżdżownice, i zaczynają wymieniać się fragmentami DNA. Po tych amorach
rozdzielają się i trafiają do różnych gamet. Ale nie są one już tymi samymi
chromosomami, lecz deoksyrybonukleinową mozaiką. Przeszły przez proces
tak zwanej rekombinacji. Jest to ostateczny genetyczny powód istnienia róż-
nych płci - potencjał stworzenia przez rekombinację nowych i lepszych ukła-
dów genów, które popychają naprzód ewolucję.
Rekombinacja jest bardzo pomocna dla naukowców. Przyczyniła się do
stworzenia map genów poważnych chorób dziedzicznych związanych z kon-
kretnymi chromosomami i przydała się przy układaniu sekwencji całego ludz-
kiego genomu. Ale w przypadku badania DNA w przeszłych pokoleniach
rekombinacja jest bardzo dużą przeszkodą. Jedną z cech mitochondrialnego
DNA, która uczyniła z niego skuteczne narzędzie analizy dalekiej przeszło-
ści człowieka, jest to, że informacje w nim zawarte nie są wymieniane wsku-
tek rekombinacji. Jedyną różnicą między moją sekwencją mitochondrialną
i sekwencjami moich bezpośrednich przodków ze strony matki są zmiany
powstające w ciągu tysiąclecia mutacji. Przy rekombinacji mielibyśmy nie
tylko jedną linię mitochondrialnych przodków, lecz dziesiątki. Wszystkie za-
łożenia mitochondrialnej genetyki zostałyby podane w wątpliwość. Kiedy
127
więc w prestiżowej publikacji Royal Society w Londynie „Proceedings of
the Royal Society" z marca 1999 roku pojawiły się dwa artykuły zawierające
twierdzenia o mitochondrialnej rekombinacji, wywołały poruszenie na ca-
łym świecie. Redakcje najpopularniejszych czasopism naukowych, „Scien-
ce" z Waszyngtonu oraz ..Naturę" z Londynu, natychmiast zamieściły infor-
macje o tej zasadniczej zmianie statusu mitochondrialnego DNA. Jeśli
rzeczywiście, tak jak sugerowano w tych artykułach, w mitochondrialnym
DNA zachodziła rekombinacja, to podważało to wiarygodność wszystkiego,
co w ostatnim dziesięcioleciu opublikowano na temat ewolucyjnego znacze-
nia tego materiału genetycznego.
Rozgłos towarzyszący tym artykułom wynikał nie tylko z wagi prezento-
wanych w nich poglądów, ale również z wielkiej sławy autora jednego z nich:
Johna Maynarda Smitha. niekwestionowanego mistrza brytyjskich biologów
ewolucyjnych, autora wielu podręczników i innych wpływowych publikacji,
wciąż aktywnie prowadzącego badania mimo swoich 80 lat. Ostra krytyka ze
strony tak wybitnej osobistości, nie dającej podstaw do posądzenia o stronni-
czość, skazywała na potępienie nas i wszystkich innych specjalistów w tej dzie-
dzinie - o ile twierdzenia o rekombinacji okazałyby się uzasadnione. Istotą
teoretycznego dowodu Maynarda Smitha było to. że w mitochondrialnym DNA
występuje zbyt duże zróżnicowanie, by mogło być powodowane tylko przez
mutacje. Nie stanowiło to jednak dowodu na rekombinację, ponieważ nie eli-
minowało innych mechanizmów, które mogły być odpowiedzialne za zbyt wiel-
ką, zdaniem Maynarda Smitha, liczbę mutacji. Rozumowanie to przypominało
radę udzieloną doktorowi Watsonowi przez Sherlocka Holmesa w opowiada-
niu Znak czterech: ..Kiedy wyeliminuje się wszystko co niemożliwe, cokol-
wiek pozostanie, choćby nie wiem jak nieprawdopodobne, musi być prawdą".
Jednak argumentację Maynarda Smitha czyniło tak interesującą zamieszczenie
w drugim artykule dowodu na występowanie rekombinacji w mitochondriach
pochodzących z małej, odległej wyspy Nguna na Pacyfiku. Artykuł ten napisa-
ny został przez sześcioro autorów pod redakcją Eriki Hagelberg.
Erika, jak pamiętacie, pracowała w moim laboratorium nad pierwszymi
próbkami DNA wyekstrahowanymi przez nas z ludzkich kości w latach 80.
Od tamtego czasu zdobyła reputację specjalistki od badań dawnego DNA
i zaangażowała się w kilka głośnych spraw z dziedziny medycyny sądowej -
najbardziej spektakularny sukces odniosła, gdy wraz ze współpracownikami
uzyskała DNA ze szczątków Josefa Mengele, niesławnego nazistowskiego
lekarza, który przeprowadzał potworne eksperymenty na więźniach obozu
koncentracyjnego w Oświęcimiu. Podczas pracy przy takich sprawach osią-
gnęła pozycję zdolnego i pomysłowego naukowca. Jednak pomimo podej-
128
mowanych przez obie strony sporadycznych prób zlikwidowania dystansu,
który utworzył się pod koniec naszej współpracy, od tamtego momentu sto-
sunki między nami nie układały się dobrze. Napięcie to nadawało nieco inny
wymiar dramatowi, który miał się rozegrać.
Istotą przedstawionego przez Erikę dowodu na rekombinację było to, że
na niewielkiej wysepce Nguna pojawiała się w kilku różnych grupach pewna
szczególna mutacja mitochondrialna, w pozycji 76. w regionie regulacyjnym.
Podobnie jak w przypadku artykułu Maynarda Smitha, nie był to bezpośred-
ni dowód na występowanie mitochondrialnej rekombinacji. Jednak mutacje
w pozycji 76. występowały niesłychanie rzadko gdziekolwiek indziej na świe-
cie, więc odnalezienie częstego ich występowania, a do tego w różnych gru-
pach na tej samej wyspie, zasługiwało na specjalne wyjaśnienie. Oznaczało
to, że albo mutacja wydarzyła się spontanicznie kilkakrotnie w różnych gru-
pach, co wydawało się bardzo mało prawdopodobne, albo że nowa mutacja
w pozycji 76. w jakiś sposób przeniosła się na inne grupy. A jedynym sposo-
bem na to jest rekombinacja.
Aby pojawiła się mitochondrialna rekombinacja, muszą wydarzyć się dwie
rzeczy. Po pierwsze, musi istnieć sposób, by dwie koliste cząsteczki mitochon-
drialnego DNA zbliżyły się do siebie i wymieniły materiałem genetycznym. To
nie wydaje się takie nieprawdopodobne. W każdym mitochondrium znajduje
się osiem cząsteczek DNA i mają one swobodny dostęp do siebie. Mogłyby
więc bez trudu wymienić się swoim materiałem. Trudniej zaakceptować drugi
konieczny warunek: ta sama komórka musiałaby zawierać dwa różne genomy
mitochondrialne. Gdyby wszystkie mitochondria w komórce miały identyczną
sekwencję, mogłyby dowolnie wymieniać się materiałem i nie spowodowało-
by to żadnych zmian. Wszystkie mitochondria nadal miałyby taką samą se-
kwencję DNA. Zauważalne zmiany wystąpiłyby dopiero wówczas, gdyby dwa
różne mitochondria wymieniały się DNA. Przypadek Nguna wymagał więc,
by żyli tam (obecnie lub w przeszłości) ludzie z mieszanymi mitochondriami.
Jednym składnikiem tej mieszanki byłby DNA należący do jednej grupy, na-
zwijmy ją A, z mutacją w pozycji 76. w regionie regulacyjnym. Drugim skład-
nikiem byłby mitochondrialny DNA z całkiem innej grupy, nazwijmy ją B, bez
mutacji w pozycji 76. Te dwa mitochondria wymieniałyby się fragmentami
DNA w taki sposób, że część materiału z grupy A, zawierająca mutację w po-
zycji 76., połączyłaby się z częścią materiału z grupy B.
Istnieje tylko jeden sposób, by powstały dwa mitochondria z kompletnie
różnych grup w jednej komórce: jedno z nich musiało pochodzić nie z jaja,
lecz z plemnika. Gdyby więc twierdzenie o rekombinacji okazało się praw-
dziwe, byłby to dla nas podwójny cios. Niemożliwe byłoby prześledzenie
129
mitochondrialnych linii rodowodowych ze względu na wymianę informacji
wskutek rekombinacji. Wynikałoby z tego również, że mitochondrialne dzie-
dziczenie wcale nie następuje wyłącznie ze strony matki. Nie dałoby się już
bezpiecznie zakładać, że nasz mitochondrialny DNA pochodzi od przodków
w linii żeńskiej. Mógł pochodzić także od ojców. Musieliśmy coś z tym zro-
bić. Natychmiast zorganizowaliśmy naradę.
Vincent Macaulay, który dołączył do naszego zespołu dwa lata wcze-
śniej, miał za sobą praktykę lekarską! jednocześnie był doświadczonym ma-
tematykiem, więc zajął się dokładnym sprawdzaniem sekwencji wykorzysta-
nych w publikacji Maynarda Smitha. To zdumiewające, ale znalazł wiele
błędnych danych. Albo niepoprawnie je skopiowano z ogólnodostępnej bazy
danych, albo same oryginalne sekwencje przechowywane w tych bazach za-
wierały błędy (tak naprawdę zdarza się to dość często). W efekcie nałożenia
się obu rodzajów błędów wydawało się, że w mitochondriach występuje wię-
cej mutacji niż w rzeczywistości. Po skorygowaniu błędów i powtórzeniu
obliczeń Maynarda Smitha stało się oczywiste, że poważnie podważyliśmy
moc teoretycznego dowodu na rekombinację. Natychmiast napisaliśmy do
Maynarda Smitha, który wielkodusznie uznał suoją pomyłkę.
Twierdzenie o rekombinacji przedstawione przez Erikę Hagelberg stano-
wiło zdecydowanie poważniejsze wyzwanie. Mimo że brakowało w nim wła-
ściwego dowodu istnienia rekombinacji, który wymagałby określenia frag-
mentów DNA wymienionych pomiędzy dwoma różnymi mitochondriami,
wciąż był to fakt trudny do wyjaśnienia za pomocą innych mechanizmów.
O ile mogłem się zorientować, mógł być niepoprawny tylko wtedy, gdyby
popełniono poważny błąd wynikający z niewłaściwego sekwencjonowania
próbek z Nguna. Wydawało się to nieprawdopodobne, biorąc pod uwagę, że
Erika była doświadczonym naukowcem, doskonale zaznajomionym z zasa-
dą, iż nadzwyczajne twierdzenia wymagają wyjątkowych dowodów. W nor-
malnej sytuacji sekwencje te powtórzono by i sprawdzono wiele razy przed
postawieniem tak radykalnej tezy o poważnych konsekwencjach.
Nguna to mała wysepka leżąca niedaleko wybrzeży Espirituo Santo w ar-
chipelagu Yanuatu, na zachód od Fidżi. a Yanuatu należało do grup wysp,
które zbadaliśmy podczas naszych wcześniejszych prac w Polinezji. Wydo-
byliśmy kilka naszych próbek i sprawdzając je, odkryłem, że cztery z nich
pochodzą właśnie z Nguna. W tamtych czasach nie notowaliśmy mutacji po-
niżej pozycji 93.. ponieważ system, z którego korzystaliśmy, dawał niezbyt
dokładne odczyty w zakresie niższych pozycji. Nic więc dziwnego, że dane
zarchiwizowane w naszym komputerze nie zawierały żadnych mutacji w po-
zycji 76. Jednak zachowaliśmy stare klisze rentgenowskie przedstawiające
130
sekwencje w formie szeregu pasm. Jakimś cudem zdołałem odnaleźć kliszę
z Nguna datowaną na 2 czerwca 1992 roku, a jej jakość była idealna. Z ła-
twością odczytałem sekwencję w pozycji 76. i niższych. W żadnej próbce nie
było najmniejszego śladu zmiany w pozycji 76. Od razu poszedłem do moje-
go kolegi z instytutu, który dał mi oryginalne próbki krwi, i wyjaśniłem mu,
co odkryłem. Miał jeszcze więcej materiałów z Nguna, więc sprawdziliśmy
ich odczyty w pozycji 76. Żadna z próbek nie miała tam mutacji. Wydawało
się nam nieprawdopodobne, że nie mogliśmy wykryć mutacji w pozycji 76.
w 20 próbkach z tak małej wyspy, podczas gdy Erika odnotowała ją w pra-
wie połowie własnych próbek z tego samego miejsca.
Powaga sytuacji usprawiedliwiała skontaktowanie się z Eriką, więc wysła-
łem jej e-mail do Dunedin w Nowej Zelandii, gdzie niedawno objęła stanowi-
sko na uniwersytecie Otago. Pamiętając o naszych napiętych stosunkach, sta-
rałem się zachować maksimum dyplomacji, zanim przeszedłem do sedna sprawy.
Wyjaśniłem, że nie znaleźliśmy żadnych śladów mutacji w pozycji 76. w prób-
kach z tej samej małej wyspy. Następnie zapytałem, czy zdradzi mi źródło oso-
bliwych próbek z Nguna i prześle mi je, bym mógł potwierdzić jej odkrycie.
Odpowiedziała mi, że jest pewna tych sekwencji, ale sprawdzi ponownie wyni-
ki tak szybko, jak to tylko możliwe. Stwierdziła, że zawsze istnieje możliwość
błędu podczas sekwencjonowania, ale że upewniła ją znaczna liczba podob-
nych wyników. Biorąc pod uwagę powagę sytuacji i wpływ rzekomej mito-
chondrialnej rekombinacji na całą dziedzinę nauki, ponownie poprosiłem
o próbki DNA z Nguna. Nie jest to typowe postępowanie, ale przyjęte w na-
ukowym środowisku. Wspominałem wcześniej, że gdy publikuje się tekst na-
ukowy, istnieje wyraźne zalecenie, by, o ile to tylko możliwe, udostępniać pier-
wotne dane do weryfikacji. Zasada ta należy do fundamentów naukowego
postępu. Bez niezależnej weryfikacji lub przynajmniej możliwości jej przepro-
wadzenia, wyniki naukowe są bezwartościowe. W większości przypadków taki
test nie jest konieczny, ponieważ odkrycia są szybko weryfikowane przez nowe
wyniki. Tutaj jednak mieliśmy sytuację, w której całej dziedzinie nauki groziła
zagłada. Prawda o próbkach z Nguna musiała wyjść na jaw. I to szybko.
Przykro mi to powiedzieć, ale moje prośby o próbki do weryfikacji sek-
wencji z Nguna nie przyniosły rezultatu. Nie wiedziałem też o innych labora-
toriach, które usiłowały skontaktować się z Eriką w celu potwierdzenia jej
wyników. Tymczasem reputacja mitochondrialnego DNA jako wiarygodne-
go narzędzia do badań ewolucyjnych gwałtownie spadała. Studenci wiedzie-
li o sprawie. W 1999 roku na egzaminach z antropologii biologicznej na Uni-
wersytecie Oksfordzkim „klęska'' mitochondriów znalazła wyraz w wielu
odpowiedziach studentów. Na spotkaniu na wydziale zoologii, na którym
131
jeden z kolegów Maynarda Smitha prezentował jego nowe prace, znalazłem
się w zdecydowanie niewygodnym położeniu podczas pytań zadawanych po
wykładzie, musząc bronić reputacji mitochondriów przed zgromadzeniem
niezwykle dystyngowanych i wpływowych biologów ewolucyjnych, którzy
tylko czekali na to, by móc mnie skrytykować.
Wówczas miałem już całkowitą pewność, że uzyskane przez Erikę dane
z Nguna były niepoprawne. Mimo to moje silne przeświadczenie na nic się nie
zdało. Nie miało większego sensu również publikowanie naszych własnych wy-
ników z tej wsypy. Wciąż nie mielibyśmy pewności, a oryginalny artykuł nie
straciłby mocy. Jeśli zawierał błędy, to sama Erika powinna je skorygować
w prasie naukowej. Tymczasem skontaktowałem się także ze współautorami ar-
tykułu, którzy okazali się bardzo pomocni: lecz wciąż nie zdobyliśmy próbek.
We wrześniu 1999 roku miała się odbyć konferencja w Cambridge, na
której oboje, Erika i ja, mieliśmy zabrać głos. Spotkanie dotyczyło Europy.
a ja wcześniej publikowałem już pewne dokumenty na temat naszej pracy na
tym kontynencie. Erikę zaproszono, by opowiedziała o wyspach Pacyfiku
oraz, jak przypuszczaliśmy, o mitochondrialnej rekombinacji. W zasadzie
konferencje naukowe to wydarzenia pod każdym względem kulturalne. Prze-
wodniczący sesji wygłasza krótkie wprowadzenie, mówca wychodzi na po-
dium i prezentuje swój tekst, zazwyczaj ilustrowany slajdami lub planszami.
Rozlega się uprzejmy aplauz, publiczność zadaje kilka pytań, potem czasem
znów rozlega się aplauz, a następnie przewodniczący przedstawia kolejnego
mówcę. Tym razem, gdy Erika miała zabrać głos, wyraźnie panowała atmos-
fera oczekiwania, jak gdyby wszyscy spodziewali się ostatecznego odkrycia
kart. Zebrani siedzieli w zupełnym milczeniu, nie chcąc uronić ani słowa.
Erika rozpoczęła wystąpienie, oświadczając, że nie zamierza mówić o re-
kombinacji. Pomruk zaskoczenia rozszedł się po sali. Po co przejechała pół
świata na spotkanie dotyczące genetycznej historii Europy, skoro nie chce mó-
wić o mitochondrialnej rekombinacji? Gdy omawiała tekst dotyczący innych
aspektów jej pracy na Pacyfiku, zrozumiałem, że muszę zapytać ją o Nguna
w czasie przeznaczonym na pytania, nawet jeśli nie wspominała o tym w pre-
zentacji. Tylko w ten sposób można było wyjaśnić sprawę. Czy będzie obsta-
wała przy swojej wersji? Gdy Erika skończyła wykład, podniosłem rękę i prze-
wodniczący poprosił mnie, bym zadał pytanie. Byłem tak bardzo zdenerwowany,
że czułem, jak mocno wali mi serce. Jednak kwestia była na tyle ważna, że
przełamałem się i odezwałem tak beznamiętnym tonem, na jaki tylko mogłem
się zdobyć.
- Eriko - zacząłem - choć nie wspomniałaś o tym w swoim wystąpieniu.
jak wiesz, istnieje wielkie zainteresowanie twoimi twierdzeniami o wykryciu
132
przykładów mitochondrialnej rekombinacji na wyspie Nguna. Wiesz także,
że moje laboratorium nie znajduje dowodów na rekombinację w próbkach
z tej samej niewielkiej wyspy. W prasie naukowej zasugerowano [i nie cho-
dzi tu o moje publikacje, że mógł pojawić się błąd w sekwencjach DNA.
które zamieściłaś w swoim artykule. Co możesz powiedzieć na ten temat?
Szybko odparła, że sprawdziła ponownie sekwencje i może za nie ręczyć.
Nie ustąpiłem.
- W takim razie, Eriko - spytałem - dlaczego odmówiłaś mi, gdy prosi-
łem cię o udostępnienie oryginalnego DNA, tak by móc niezależnie zweryfi-
kować poprawność tych sekwencji?
Cała sala konferencyjna zamilkła.
- Nie odmówiłam - odpowiedziała.
— Ale nie spełniłaś mojej prośby, więc wychodzi na to samo - zaznaczy-
łem.
Dyskusja zaczęła zamieniać się w sprzeczkę pierwszoklasistów. Erika
oskarżyła mnie, że kierowały mną nie naukowe, lecz osobiste motywy. Na
szczęście, zanim zdołałem odeprzeć ten zarzut, ktoś inny zadał podobne py-
tanie o dane związane z rekombinacją i uzyskał również nieprzekonującą
odpowiedź. Mimo to, choć z pewnością wiele zgromadzonych osób miało
już poważne wątpliwości dotyczące publikacji Eriki, pod koniec spotkania
kwestia pozostawała nierozstrzygnięta. Erika nie chciała ustąpić. Jeszcze nie.
Po konferencji kilku współautorów artykułu Eriki zaczęło wywierać na nią
presję, by wyjaśniła sytuację. W końcu przyznała, że sekwencje rzeczywiście
były błędne i w sierpniu 2000 roku. niemal 18 miesięcy po ukazaniu się pierw-
szego artykułu, opublikowano sprostowanie. Z jakiejś nieznanej przyczyny
w sekwencjach z pierwszej części regionu regulacyjnego zanotowano przesu-
nięcie o 10 zasad. Coś takiego może się przydarzyć, gdy maszyna do sekwen-
cjonowania się rozgrzewa. Zasada, którą maszyna wyliczyła jako mutację
w pozycji 76, tak naprawdę była normalną zasadą w pozycji 86. Nie występo-
wały więc żadne mutacje w pozycji 76. Dotarcie do prawdy okazało się nie-
przyjemnym, wyczerpującym i przygnębiającym doświadczeniem. Wszyscy po-
pełniamy błędy. Ale tak długie zwlekanie ze sprostowaniem wyników
w naprawdę istotnej kwestii i przyznawanie się do błędów z tak dużymi opora-
mi wydaje mi się przeciwieństwem ducha naukowych dociekań. Ale ostatecz-
nie prawda wyszła na jaw. Mitochondria przetrwały terror rekombinacji.
133
12. „Człowiek z Cheddar
zdradza swoje sekrety
Choć nasze naukowe rozumowanie wydawało się teraz spójne, nadal mar-
twiłem się, że może istnieć jakieś niedociągnięcie w tworzonej przez
nas wersji europejskiej prehistorii, które przeoczyli nawet nasi wytrwali
i surowi krytycy. Wykonali kawał dobrej roboty, drobiazgowo sprawdzając
każdy aspekt naszego głównego narzędzia - mitochondrialnego DNA.
My także wielokrotnie sprawdzaliśmy tempo mutacji. Spędziliśmy wiele tygo-
dni, tworząc różne wersje programów komputerowych do testowania naszych
siatek ewolucyjnych i zawsze uzyskiwaliśmy takie same rezultaty. Pokonali-
śmy zmorę rekombinacji. Mieliśmy pewność, że główne rozdziały genetycz-
nej historii Europy wiązały się z czasami łowców-zbieraczy na długo przed-
tem, nim przybyli rolnicy. Rolnictwo dołożyło kilka istotnych paragrafów do
tej historii, jednak z pewnością nie zatarło oryginalnego genetycznego prze-
kazu. Byliśmy przeświadczeni, że większość żyjących Europejczyków po-
chodzi od łowców-zbieraczy, którzy żyli przed nastaniem epoki neolitu i roz-
wojem rolnictwa.
Niemniej jednak, choć byliśmy pewni naszych danych oraz sposobu ich
interpretacji, wnioski nadal pozostawały tylko w sferze hipotez dotyczących
przeszłych wydarzeń - choć stworzone były na podstawie wielkiej ilości in-
formacji i solidnych metod statystycznych. Wciąż więc trochę się denerwo-
wałem. Może popełniliśmy błąd przy wyliczaniu dat? Nie sądziłem, że tak
się stało, ale przypuśćmy, że współczynnik błędu wynosił 1 lub 2? Co gorsza,
jeśli datowania głównych grup mitochondrialnych, które umiejscawialiśmy
pod koniec ostatniej epoki lodowcowej, około 15 000-20 000 lat temu, były
134
niepoprawne przy takim właśnie współczynniku błędu i w rzeczywistości
miały mniej niż 10 000 lat? To niebezpiecznie zbliżałoby je do neolitu i ozna-
czałoby, że jednak mogły dotyczyć fali bliskowschodnich rolników.
Potrzebowaliśmy prostego testu DNA z ludzkich szczątków, które po-
przedzały rozwój rolnictwa. Gdyby tylko udało się nam znaleźć DNA nale-
żące do jednej z naszych grup mitochondrialnych w szczątkach jakiegoś
myśliwego, który żył tysiące lat przed tym, kiedy w ogóle pomyślano o rol-
nictwie, to umocnilibyśmy swoją pozycję. Nie musieliśmy opierać się wy-
łącznie na rekonstrukcji przeszłości dokonanej na podstawie współczesnych
sekwencji. Musielibyśmy znaleźć prawdziwą sekwencję u mieszkańca pale-
olitycznej Europy. Oznaczałoby to. że te grupy mitochondrialne pojawiły się
na tym kontynencie tysiące lat przed powstaniem rolnictwa, a nasze daty są
poprawne. Z kolei gdyby DNA z bardzo starych szczątków nie przypominało
niczego, co znaleźliśmy w Europie, to stracilibyśmy grunt pod nogami. Nie
moglibyśmy mieć pewności, że przodkowie głównych współczesnych grup
żyli w Europie przed nastaniem rolnictwa.
Ludzkie szczątki z górnego paleolitu są nieliczne i brakuje między nimi
ciągłości. W końcu 10 000 lat to bardzo długi okres i tylko w wyjątkowych
warunkach kości mogą przetrwać tak długo. Te. które się zachowały, są za-
zdrośnie strzeżonymi okazami muzealnymi - i słusznie. Musielibyśmy zna-
leźć istotny powód. by jakiś kurator pozwolił nam pobrać próbki materiału
z tak rzadkich okazów. Na moją korzyść przemawiało to, że miałem już do-
świadczenie w uzyskiwaniu DNA ze starych szczątków. Razem z moimi
współpracownikami należałem do grona ludzi, którzy dokonali tego po raz
pierwszy, podczas pracy nad kośćmi z Abingdon w 1989 roku, choć w tam-
tym przypadku kości miały zaledwie kilkaset lat. Kilka lat później nasza pra-
ca nad ciałem „człowieka z lodowca" zyskała spory rozgłos, a nawet uzna-
nie. Ale był to przypadek wyjątkowy - całkowicie zamrożone zwłoki. Miały
5000 lat. ale to za mało. by poprzedzać rolnictwo. Choć DNA „człowieka
z lodowca" należał do jednej z głównych grup mitochondrialnych, nie mogli-
śmy go wykorzystać do poparcia naszego stanowiska, ponieważ żył on 2000
lat po tym. jak rolnictwo dotarło w rejon Alp. Potrzebowaliśmy szczątków
przynajmniej dwukrotnie starszych niż „człowiek z lodowca". Jak dotych-
czas był on najstarszym człowiekiem, którego DNA udało się wyekstraho-
wać, ale jednak stanowił wyjątek, ponieważ jego ciało przez cały czas pozo-
stawało zamrożone. Nie mieliśmy pewności, czy w zwykłym szkielecie DNA
zachowałby się przez 5000 lat. a tym bardziej przez 10 000.
Choć DNA składa się ze znacznie bardziej wytrzymałych cząsteczek, niż
sądzi większość naukowców, bojących się nawet wyjąć go z lodówki, by
135
przypadkiem nie uległ rozkładowi, nie może przetrwać zbyt długo pozosta-
wiony bez osłony. Aby zachował się przez tysiące lat, musi znajdować się
w szkielecie. Kości oraz zęby odróżnia od wszystkich innych tkanek zawarty
w nich twardy hydroksyapatyt (odmiana fosforanu wapnia). Chroni on białka
i DNA przed rozkładem, blokując dostęp bakterii i grzybów, które żywią się
miękką tkanką reszty ciała. O ile minerał ten pozostaje w stanie nienaruszo-
nym, istnieje szansa, iż DNA uniknął strawienia. Gdy zaś zanika, DNA zo-
staje wystawione na działanie niszczycielskich czynników i przepada. Wapń
jest pierwiastkiem zasadowym i zachowuje się w najlepszym stanie w glebie
alkalicznej. W obojętnych, a zwłaszcza w kwaśnych glebach DNA ma znacz-
nie krótszy okres przetrwania.
Spektakularne znaleziska ciał ludzkich w torfowiskach w północnej Eu-
ropie, gdzie nawet włosy i skóra zachowały się nietknięte, zawsze wyglądają
na zapadnięte w sobie i skurczone, ponieważ wapń w kościach rozpuścił się
w kwaśnym trzęsawisku. Wiele białek mogło przetrwać, gdyż przed gniciem
chronił je kwas, zabijający bakterie i grzyby. Jednak ze względu na swoją
strukturę molekularną DNA bardzo szybko zostaje rozerwany na strzępy na-
wet przez bardzo słaby kwas. Tak więc, niestety, zwłoki znajdowane w ba-
gnach nie są dobrym źródłem dawnego DNA.
Ciepło to kolejny wróg DNA. Egipskie mumie jako pierwsze brano pod
uwagę przy badaniach starożytnego DNA i oczywiście znaleziono w nich
trochę materiału genetycznego, jednak tylko w starannie zabalsamowanych
ciałach możnych Egipcjan, których zwłoki były chronione przed rozkładem
nie tylko przez naturalne środki zabezpieczające, zawarte w płynie balsa-
micznym, ale również przez drewniane i kamienne sarkofagi, skryte w pod-
ziemnych grobowcach z dala od piekącego słonecznego żaru. W płytkich
grobach, tuż pod piaszczystą ziemią, odkrywano tysiące mniej wyszukanych
grobów biedniejszych obywateli, ale choć mumie te mają tylko 2000-3000
lat, są niemal całkowicie pozbawione białka lub DNA. Nieorganiczny wapń
nie podlega wpływowi ciepła, ale cząsteczki organiczne giną dość szybko,
rozerwane i wypalone przez żar pustyni.
Wiedzieliśmy więc, że musimy unikać szczątków z ciepłych krajów oraz
kwaśnych gleb, dlatego skupiliśmy naszą uwagę na wapiennych grotach pół-
nocnej Europy. W jaskiniach takich utrzymuje się niska i, co niezwykle waż-
ne, niezmienna przez cały rok temperatura. Dobowe wahania temperatury na
egipskiej pustyni prawdopodobnie wyrządziły DNA więcej szkód niż samo
ciepło. Niska, stabilna temperatura dawała nadzieję na znalezienie niena-
ruszonego DNA. Ale tak naprawdę za wapiennymi grotami przemawiało
przede wszystkim alkaliczne środowisko. Minerał tworzący kości i wapień
136
są bardzo zbliżone pod względem chemicznym. Oba są związkami wapnia.
Woda przenikająca przez stropy jaskiń, formująca stalaktyty i stalagmity oraz
pokrywająca ściany wzorzystymi naciekami, zawiera duże ilości rozpuszczo-
nego wapnia. Pierwiastek ten znajduje się dosłownie wszędzie. Kość leżąca
w wapiennej grocie nie traci tego minerału. Jeśli zaś minerał nie zanika,
a temperatura utrzymuje się na niezbyt wysokim poziomie, DNA również
powinien się zachować.
Jaskinie w wąwozie Cheddar to najsłynniejsze obiekty tego typu w Wiel-
kiej Brytanii. Wąska, kręta droga prowadzi z wierzchołka Mendip Hills nieco
ponad 30 kilometrów na zachód od Bath. Początkowo obszar ten wygląda jak
zwyczajna lesista dolina, charakterystyczna dla tej części świata. Przy drodze
rosną jesiony i krzewy głogu, które wiosną pokrywają się mnóstwem białych
kwiatów, i wszędzie roznosi się aromat dzikiego czosnku. W miarę jak zjeżdża
się bardziej w dół, ściany doliny wznoszą się coraz wyżej, drzewa zaś ustępują
miejsca coraz bardziej stromym zboczom aż, zaledwie kilka kilometrów od
wierzchołka Mendip Hills, ukazują się potężne wapienne urwiska wznoszące
się na wysokość 100 metrów. Tylko na samym dnie wąwozu pozostały ślady
rzeki, która go uformowała. Dawno temu znikła ona pod ziemią, gdzie wyżło-
biła skalne groty i jaskinie. Z czasem stropy jaskiń zaczęły się zapadać, two-
rząc dzisiejszy wąwóz. Najmłodsze groty wciąż tam istnieją, nienaruszone przez
siły wody i grawitacji. W gwarnym, turystycznym miasteczku Cheddar, leżą-
cym u wylotu wąwozu, jaskinie, obok sera, z którego słynie miejscowość, to
najlepszy biznes. Po lewej stronie wąwozu, dokładnie naprzeciw punktów usłu-
gowych Cheddar Caves Fish i Chicken Bar, z wejściem częściowo przesłonię-
tym przez Explorer's Cafe-Bar i jakiś mały sklepik, znajduje się wejście do
największej i najbardziej widowiskowej jaskini — Gougrfs Cave. W muzeum
w pobliżu wejścia do niej stoi odlew najsłynniejszego jej dawnego mieszkań-
ca: „człowieka z Cheddar". Odkryto go w 1903 roku, a później datowanie me-
todą węglową określiło jego wiek na około 9000 lat. przynajmniej 3000 lat
wcześniej niż do Wielkiej Brytanii dotarło rolnictwo. Odlew to wierna kopia
oryginalnego szkieletu, który jest przechowywany w Natural History Museum
w Londynie, w pieczy Chrisa Stingera, kierownika Human Origins Group.
Zadzwoniłem do niego i poprosiłem o spotkanie.
Znałem go ze słyszenia, a raz nawet spotkałem go na pewnej konferencji
naukowej na Sardynii. Natural History Museum znałem natomiast doskonale
od dziecka. Jeśli mama chciała mnie i mojemu bratu zrobić przyjemność
w dzień wolny od szkoły, zabierała nas właśnie tam. Idąc w kierunku monu-
mentalnego w iktoriańsko-romańskiego wejścia, odczuwałem prawdziwąeks-
cytację ponownego wchodzenia do muzeum nie jako uczeń, ale zawodowy
137
naukowiec. Aby dotrzeć do gabinetu Chrisa Stingera, musiałem minąć szkie-
let wielkiego dinozaura, diplodoka, który dominuje we wspaniałej sali wej-
ściowej. Potem skręciłem w prawo, w szeroki korytarz ze ścianami obwie-
szonymi szkieletami ichtiozaurów i innych morskich gadów, wciąż pokrytych
warstwą niebieskiego iłu z okolicy klifów Dorset, skąd je wydobyto. Ale
kiedy przeszedłem przez drzwi do działu paleontologii, nastrój i dekoracje
nagle się zmieniły - zrobiło się mniej dramatycznie, a bardziej profesjonal-
nie. Szeregi identycznych szaf z szufladami kryły w sobie skatalogowane
skarby. Nowoczesny gabinet Chrisa Stingera znajdował się tuż za tym bez-
cennym i osobliwie milczącym świadectwem cudów świata przyrody.
Przez kilka chwil, nad filiżanką herbaty, wyjaśniałem mu powód, dla któ-
rego chciałem otrzymać próbkę ludzkich szczątków z paleolitu. Czytał wcze-
śniej o kontrowersjach towarzyszących naszym badaniom europejskiej prehi-
storii i szybko pojął sens testowania DNA ze szkieletu osobnika z okresu
przedrolniczego. Chciał wiedzieć, jakie są szansę uzyskania DNA. jeśli wyrazi
zgodę na pobranie próbki. Nie potrafiłem udzielić mu konkretnej odpowiedzi.
W końcu „człowiek z lodowca" był na tyle wyjątkowym okazem, że nie mo-
głem obiecać, iż ten sukces gwarantuje nam dobre rezultaty w przypadku nie-
zamarzniętych, dwa razy starszych kości. Bez takiej pewności Stinger ze zro-
zumiałych powodów nie chciał zezwolić na naruszenie tak cennego obiektu
jak ,,człowiek z Cheddar". Pamiętając, że odnieśliśmy sukces również w przy-
padku zwierzęcych kości z wraku ..Mary Rosę", zasugerowałem coś, co. jak
sądziłem, powinno wyprowadzić nas z impasu. Jeśli istniały jakieś zwierzęce
kości z Gough"s Cave mniej więcej w tym samym wieku, to może spróbowali-
byśmy popracować nad nimi? Gdyby nam się powiodło, mielibyśmy pewność.
ze warunki w jaskini są na tyle dobre, by zachować DNA przez 10 000 lat. Na
szczęście zgromadzono mnóstwo zwierzęcych szczątków z Gough"s Cave, więc
wróciłem do Oksfordu z małym kawałkiem kości jelenia.
W ciągu miesiąca znów odwiedziłem gabinet Stingera. przynosząc dobre
wieści. W kości jelenia znaleźliśmy duże ilości DNA. Chris zgodził się. że to
wystarczający dowód, by pozwolić mi pobrać trochę ludzkiego materiału. Na
stole w swoim gabinecie rozłożył prawdziwe szczątki „człowieka z Ched-
dar''. Każda część szkieletu była zamknięta w osobnym kartonowym pudełku.
wyłożonym bawełną. Czaszka znajdowała się we w łasnej, wykonanej na miarę,
drewnianej skrzynce, wypełnionej gumową pianką szczelnie wspierającą de-
likatną rekonstrukcję sporządzoną z kilkunastu fragmentów. Nie ośmieliłem
się jej dotknąć. W końcu ustaliliśmy, że zabiorę jedną z kości stopy. Stinger
zapakował jądo małego kartonowego pudełeczka, tak bym mógłjąbezpiecznie
przewieźć do swojego laboratorium.
138
Nazajutrz ostrożnie wywierciłem otwór w tej kości. To, co z zewnątrz
wydawało się litą kością, wcale nią nie było. W jednej chwili przebiłem cien-
ką zewnętrzną warstwę korową i dostałem się do wnętrza o strukturze gąb-
czastej. Na niewielką kupkę brązowawego pyłu kostnego powstałego po wier-
ceniu spadły czarne grudki. Nie wyglądały jak kawałki kości, raczej jak
fragmenty gleby, która w jakiś sposób, przez drobną szczelinę wdarła się do
wnętrza kości stopy. Usunąłem je jedną po drugiej zegarmistrzowskąpincet-
ką i odłożyłem na bok. W sumie zostało 17,8 miligrama kostnego proszku
„człowieka z Cheddar". Tyle musiało wystarczyć, bo nie chciałem robić ko-
lejnego otworu. Dzień później wiedziałem już, że nic z tego nie wyjdzie.
Proszek nie zawierał nawet odrobiny DNA. Eksperymenty kontrolne wypa-
dły znakomicie. Jaskrawo pomarańczowe fluorescencyjne punkty, wskazują-
ce obecność powielonego DNA, znajdowały się we wszystkich odpowied-
nich pozycjach. Testy ,,puste". z wodą zamiast ekstraktu z kości, stosowane
w celu wychwytywania ewentualnego zanieczyszczenia - nie dały żadnych
odczytów. Ale, niestety, tak samo nie dał odczytów ekstrakt z kości stopy
„człowieka z Cheddar". To było gorzkie rozczarowanie.
Pojechałem ponownie do Londynu na rozmowę ze Stingerem. Dzięki
sukcesowi eksperymentu z kośćmi zwierzęcymi wiedzieliśmy, że warunki
środowiskowe w Gough's Cave były wystarczająco dobre, by zachować DNA
przez przynajmniej 10 000 lat. Może odgrywał tu jakąś rolę fakt. że kości
znajdowały się poza jaskinią przez ostatnie 100 lat. Może żywica używana
do konserwacji kości uniemożliwiała ekstrakcję DNA. A może po prostu nie
było tam żadnego DNA. W celu lepszego skupienia myśli na problemie. Chris
jeszcze raz przyniósł do swojego gabinetu czaszkę i położył jąna biurku. Nie
mam szczególnej skłonności do kojarzenia czaszki z jakąś żywą osobą, ale
gdy spoglądałem na okaz umieszczony na biurku, zacząłem wyobrażać sobie
mięśnie i skórę pokrywające zrekonstruowaną czaszkę. Gdy to piszę, brzmi
to dość makabrycznie, lecz wówczas wcale takie nie było. W wyobraźni mar-
twe fragmenty kości zaczęły się układać w żywą osobę. Nie miałem wyraź-
nej wizji wyglądu tego człowieka - żadnych myśli dotyczących tego, czy
miał ciemne czy jasne włosy, brązowe czy niebieskie oczy - ale miałem bar-
dzo silne poczucie, że była to osoba. Niezwykła, obca. z zupełnie innych
czasów, ale jednak osoba. Co mogłaby opowiedzieć o swoim życiu, rodzi-
nie? Podniosłem żuchwę i spojrzałem na zęby, których ten człowiek używał
do kruszenia orzechów i rozrywania mięsa świeżo upolowanej sarny. Szkli-
wo było zdarte, ale ząb wcale nie był zepsuty. Tak naprawdę wydawał się
wyjątkowo zdrowy w porównaniu z moim własnym, pełnym plomb uzębie-
niem. Kiedy napomknąłem o tym Stingerowi, odparł: „Cóż. jeśli uważasz, że
139
to dobry materiał, to przyjrzyj się temu". Wyprowadził mnie z gabinetu do
dużego pomieszczenia pełnego szaf z szufladami. Poszliśmy na jego drugi ko-
niec, gdzie wydobył kolejną małą drewnianą skrzynkę. Otworzył ją, a w środ-
ku na gumowej piance spoczywała żuchwa młodszego osobnika płci męskiej.
Zęby były w doskonałym stanie. Białe, o regularnym kształcie, bez najmniej-
szych oznak zepsucia. Można by je wykorzystać w reklamówce pasty do zę-
bów. Przypuszczałem, że mają nie więcej niż kilkaset lat. Ale myliłem się.
Zęby należały do młodego chłopca żyjącego ponad 12 000 lat temu - ponad
3000 lat przed „człowiekiem z Cheddar" - którego odkrył sam Stinger
w Gough's Cave w 1986 roku.
W jasno oświetlonym gabinecie zęby prezentowały się jeszcze lepiej.
Czy to możliwe, że w ich wnętrzu zębina i jama miazgi były chronione nawet
lepiej niż materiał kości? Czy kilka cząsteczek DNA, które wystarczały nam
zupełnie do sprawdzenia naszej hipotezy, mogło ukrywać się w zębie, oto-
czone nienaruszoną osłoną szkliwa? Mimo ze nie powiodło się nam w przy-
padku „człowieka z Cheddar", obaj uznaliśmy, że warto spróbować. Ale nikt
nie miał doświadczenia w wydobywaniu DNA z zębów, zwłaszcza zębów
wciąż osadzonych w szczęce, nie mogło być zaś mowy o ich usunięciu dla
ułatwienia sobie pracy. Obiecałem wrócić do siebie i opracować metodę wier-
cenia zębów w taki sposób, by nie zniszczyć ich szkliwa i pozostawić je
w dziąśle. Umówiliśmy się, że jeśli mi się to uda, Chris pozwoli mi pobrać
materiał z okazu z Gough's Cave.
Wróciłem po dwóch tygodniach, poćwiczywszy na zębach, które dostar-
czył mi mój dentysta, pan Miller. Opanowałem metodę wwiercania się w ząb
trzonowy i wydobywania zębiny bez usuwania zęba ze szczęki i przywiozłem
Stingerowi do inspekcji kilka próbek mojej ręcznej roboty. Po wypróbowaniu
i odrzuceniu klasycznej metody dentystycznego wiercenia (sprężone powie-
trze rozdmuchiwało proszek) zastosowałem małe wiertło modelarskie, które
polecił mi kolega z pracy i które znalazłem potem w pewnym sklepie z narzę-
dziami na Tottenham Court Road w Londynie. Okazało się wprost idealne do
wykonywania małych otworów tuż poniżej granicy szkliwa. Gdy już dostałem
się do wnętrza zęba, mogłem zamocować kolejne, dłuższe wiertło i poruszając
nim tam i z powrotem, przemienić miękką zębinę w drobny pył. Podłączyłem
urządzenie zasysające i z jego pomocą łatwo usunąłem pył z wnętrza zęba,
a następnie umieściłem go w niewielkiej probówce. Wówczas trzeba jeszcze
było wypełnić otwór dopasowanym kolorystycznie cementem i ząb wyglądał
jak nowy. Zębina, jak wykazały już moje próbne testy, zawierała mnóstwo DNA.
Żeby uniknąć zawsze obecnego ryzyka zanieczyszczenia materiału współ-
czesnym DNA, musiałem nawiercić zęby okazów z Cheddar w moim labora-
140
torium, gdzie niedawno zamontowaliśmy sterylną komorę z filtracją powie-
trza. Kupiliśmy ją jako gotowy produkt, skonstruowany z przeznaczeniem
dla przemysłu krzemowych mikroprocesorów. Napływające powietrze było
filtrowane i utrzymywane pod zwiększonym ciśnieniem, co oznaczało, że
żaden kurz ani fragmenty naskórka nie mogły dostać się do komory, do której
wchodziło się przez śluzę powietrzną. To wymyślne zabezpieczenie koszto-
wało naprawdę dużo, ale było warte wydanych na nie pieniędzy. Musiałem
więc zabrać żuchwę do Oksfordu, co okazało się koszmarem. Do Londynu
przyjechałem autobusem i tym samym środkiem komunikacji wracałem
z bezcennym, unikatowym okazem w pudełku spoczywającym na sąsiednim
siedzeniu. Dosłownie co kilka sekund odwracałem głowę i upewniałem się,
że wciąż tam leży, próbując sobie wyobrazić, co mógłbym powiedzieć, gdy-
bym go zgubił. Dzięki Bogu nie stało się tak, a już wieczorem bezpiecznie
zamknąłem szczękę w szafce w oksfordzkim laboratorium.
Nazajutrz zacząłem pracę. Nie mogło mi pójść lepiej. Wiertło z łatwo-
ścią zagłębiło się w drugi ząb trzonowy, ale nie zbyt łatwo - oznaczałoby to
zły stan zębów — a w powietrzu uniosła się lekka woń spalenizny. To kolagen
parował wskutek tarcia wiertła, wydzielając charakterystyczny zapach, któ-
rego nie znosiłem podczas wizyt u dentysty, ale który teraz zamierzałem szcze-
rze polubić, jako oznakę dużej zawartości białka w okazie - tam, gdzie jest
białko, zwykle znajdzie się tez DNA. Kiedy uruchomiłem pompkę zasysają-
cą, w probówce osiadł kremowobiały pył wylatujący z zęba. Nazbierało się
go całkiem dużo - prawie 200 miligramów. Wziąłem 50 miligramów, tak by
pozostawić sporo na wypadek konieczności powtórzenia eksperymentu,
i rozpocząłem proces ekstrakcji.
Po południu następnego dnia wiedziałem, że mam mitochondrialny DNA
z zęba. W ciągu kolejnych dwóch tygodni odczytywałem sekwencję, spraw-
dzałem jąi potwierdzałem wyniki, przeprowadzając ponowną ekstrakcję. Spo-
glądałem na sekwencję DNA najstarszych kiedykolwiek badanych w ten spo-
sób ludzkich szczątków. Ale nie to było najważniejsze. Kluczowa informacja,
jakiej szukaliśmy, kryła się w szczegółach tej sekwencji. Czy była taka sama,
jak u współczesnych Europejczyków, czy też stanowiła relikt wymarłego już
gatunku człowieka?
Odpowiedź okazała się krystalicznie przejrzysta. Prehistoryczny DNA
z Gough's Cave był całkowicie nowoczesny. Sekwencja należała do najwięk-
szej z naszych siedmiu grup mitochondrialnych. Jest ona zdecydowanie naj-
bardziej powszechną sekwencją we współczesnej Europie, a tutaj znaleźli-
śmy ją w zębie młodego mężczyzny, który żył 7000 lat przed pojawieniem się
rolnictwa w Wielkiej Brytanii. Mieliśmy w rękach dowód, że ta sekwencja,
141
ta grupa oraz, na zasadzie uogólnienia, inne grupy w podobnym wieku istnia-
ły w Europie na długo przed rolnikami. Paleolityczna pula genowa nie zosta-
ła całkowicie zastąpiona przez przybyszów z Bliskiego Wschodu. Mieliśmy
w sobie więcej genów przodków-myśliwych niż ktokolwiek mógłby przy-
puszczać.
Choć do tej pory zdołałem tylko wwiercić się w kość stopy „człowieka
z Cheddar", nie było to moje ostatnie z nim spotkanie. Zostaliśmy sobie po-
nownie przedstawieni, jeśli mogę się tak wyrazić, podczas pewnego doku-
mentalnego programu telewizyjnego. Niezależny producent, Philip Priestley,
tworzył serię programów archeologicznych dla pewnej stacji telewizyjnej
z zachodniej części Anglii i jeden z nich opowiadał o wykopaliskach w rejo-
nie pewnego anglosaskiego pałacu w Cheddar. W tym czasie nasze prace nad
genetyczną ciągłością pomiędzy paleolitem i współczesnością zyskały spory
rozgłos, więc Priestley doszedł do wniosku, że powstałby ciekawy program,
gdyby dzięki DNA udało się powiązać kilku obecnych mieszkańców mia-
steczka Cheddar z samym „człowiekiem z Cheddar". Wydawało się to za-
bawne i godne uwagi, ale wyjaśniłem, że już próbowaliśmy bezskutecznie
uzyskać DNA ze szczątków „człowieka z Cheddar". Gdybym otrzymał zgo-
dę Chrisa Stringera, chętnie spróbowałbym ponownie, tym razem używając
materiałów z zęba, nie kości stopy, ale tylko pod warunkiem, że jeśli nic z tego
nie wyjdzie, to nie zostaniemy sfilmowani. Zawsze pracuję na takich warun-
kach. Widziałem zbyt wiele programów, które rozpoczynały się pełną napięcia
antycypacją wielkiego odkrycia naukowego w finale, a ostatecznie kończyły
się bez sformułowania zadowalających konkluzji. Po ustaleniu uczciwych za-
sad i kolejnej nerwowej podróży autobusem, rym razem z jeszcze cenniejszymi
szczątkami w pudełku na sąsiednim siedzeniu, już w moim laboratorium wwier-
ciłem się w pierwszy ząb trzonowy „człowieka z Cheddar".
Ze środka wyleciał pył - nie tak biały i czysty jak poprzedni materiał
z Gough's Cave, ale w wystarczającej ilości do przeprowadzenia ekstrakcji.
Znaleźliśmy na tyle dużo DNA, żeby uzyskać wiary godną sekwencję, i przy-
jęliśmy to bez większego zdziwienia, gdy okazało się, że pasuje ona do jed-
nej z siedmiu ustalonych przez nas grup. Priestley, ze zrozumiałych wzglę-
dów coraz bardziej zdenerwowany w miarę jak zbliżał się termin kręcenia
zdjęć, był zachwycony i natychmiast zorganizował drugą porcję materiału
genetycznego, pochodzącą od mieszkańców Cheddar. Teren anglosaskiego
pałacu, przedstawiony w innym programie z tej samej serii, należy do miej-
scowej szkoły średniej, rozsądna więc wydawała się wizyta w szkole w celu
sprawdzenia, czy szkolne władze zgodzą się na udział uczniów w programie.
Do tego czasu udoskonaliliśmy naszą procedurę pobierania próbek DNA.
142
Nie używaliśmy już próbek krwi. Przekonaliśmy się, że potarcie małą szczo-
teczką w jamie ustnej, po wewnętrznej stronie policzka, pozwala zebrać wy-
starczająco dużo komórek, by uzyskać mnóstwo DNA. Po krótkiej wizycie
w szkole mieliśmy 20 próbek od ochotników spośród uczniów i nauczycieli.
Wiedząc, jak często wykrywaliśmy sekwencję „człowieka z Cheddar" we
współczesnej Wielkiej Brytanii, wyliczyłem, że istnieje 50-procentowa szan-
sa na uzyskanie zgodności w 20 zebranych przez nas próbkach. W ciągu
czterech dni mieliśmy wyniki. Znaliśmy nazwiska oraz (co później okazało
się istotne) wiek ochotników. Skontaktowałem się telefonicznie z Priestleyem.
- Wykryliśmy zgodność - oświadczyłem mu.
- Kto to jest? - zapytał od razu.
Tego nie było w umowie. Uzgodniliśmy, że sprawdzimy, czy uda się zna-
leźć zgodność wśród 20 mieszkańców, ale nie zgodziłem się na podanie na-
zwisk tych osób. Z bardzo prostej przyczyny, choć dzieci i ich rodzice podpi-
sali formalną zgodę na pobranie materiału DNA i wzięcie udziału w programie,
odnosiłem wrażenie, że nie w pełni uświadamiają sobie, na co się godzą,
jeśliby wiadomości te zyskały wielki rozgłos. Choć nie sposób stwierdzić
zawczasu, jak głośna stanie się taka sprawa, doświadczenie z Marie Moseley
i „człowiekiem z lodowca" wskazywało na jej spory potencjał w tym wzglę-
dzie.
W tym momencie Priestley stał się wyraźnie podenerwowany. Sądził, że
cała historia będzie bezwartościowa bez opublikowania nazwisk tych ludzi.
Natychmiast przefaksował mi kopię podpisanego formularza ze zgodą uczest-
ników eksperymentu, ale, o ile się orientuję, była to tylko standardowa umo-
wa - moim zdaniem nie wystarczająca jako podstawa do sprowokowania
gwałtownej ingerencji mediów w życie nastolatka. Porównałem listę sekwencji
z nazwiskami i wiekiem ochotników. Zgodność odnotowaliśmy nie w jed-
nym przypadku, lecz trzech: w dwóch przypadkach dokładną zgodność z „czło-
wiekiem z Cheddar", w trzecim przypadku różniący się pojedyncząmutacją.
Podczas gdy dwie pierwsze osoby okazały się dziećmi, trzecia, z bardzo bli-
skim pokrewieństwem, należała do grona nauczycieli: był niąhistoryk, który
zresztą organizował zdjęcia w szkole. Adrian Targett. Podjąłem decyzję, że
ujawnię tożsamość Adriana Targetta, ale nie dwójki uczniów. Jak się potem
okazało, była to jedna z najlepszych decyzji, jakie podjąłem w swoim życiu.
Bez mojej wiedzy Priestley i jego zespół zorganizowali publiczne „ujawnie-
nie prawdy", podczas którego Adrian Targett miał zostać zidentyfikowany
jako krewny ..człowieka z Cheddar" przed kamerami i w obecności ekipy
telewizyjnych wiadomości. Dziennikarze również zaczęli wyczuwać poten-
cjalną siłę tej historii. Następnego dnia, gdy udałem się do kiosku, nie mogłem
143
uwierzyć własnym oczom. Informacje na temat Adriana Targetta i „człowie-
ka z Cheddar zamieściły wszystkie gazety, od londyńskiego „Timesa", po
brukowiec „Daily Star". Wszędzie Adrian widniał na pierwszej stronie, po-
zując obok szczątków słynnego krewnego. Kupiłem całą stertę gazet.
W ciągu następnych dni i tygodni historia o „człowieku z Cheddar" obie-
gła cały świat. Spotkałem się z Adrianem Targettem w programie telewizyj-
nym. Opowiedział mi, jak pewien brukowiec, słynący z publikacji zdjęć to-
pless znanych kobiet, zaproponował mu 5-cyfrową sumę (ponad 50 000 złotych)
za pozowanie w futrzanej przepasce na biodrach u boku słynnego krewnego.
Jako człowiek rozsądny, świadom swojej pozycji nauczyciela, odmówił. Ale
przyszło mi do głowy, co gazeta zaoferowałaby nastoletniej dziewczynie za
założenie takiego samego stroju - lub może jakiegoś skromniejszego. Nawet
dziś, po latach, ludzie nadal pamiętają historię ..człowieka z Cheddar". W 2000
roku prezentowałem przed publicznością amerykańskącałkiem inny temat, kiedy
pewna starsza kobieta zapytała mnie: „Czy to pan pobrał DNA "człowieka
z sera"?" Nic dziwnego, że przez kilka tygodni od chwili, gdy wiadomość
o nim trafiła na łamy gazet, miałem wciąż pełną skrzynkę pocztową. Wiele
listów zawierało wyrazy uznania, między innymi bardzo rzeczowa korespon-
dencja od penitencjariuszy więzienia w San Quentin w Kalifornii, którzy chcieli
omówić moje odkrycia na następnym spotkaniu swego kółka antropologiczne-
go. Ale szczególnie wyróżniający się list pochodził od sekretarza lorda Bath.
Okazało się, że jaskinie w Cheddar stanowiączęść majątku lorda Bath. Najwy-
raźniej przeczytał o wszystkim w gazecie (choć nie wiadomo, czy w „Time-
sie", czy w „Daily Star") i pragnął dowiedzieć się, czy również był spokrew-
niony z „człowiekiem z Cheddar".
Alexander Thynn, lord Bath, jest właścicielem Longleat, jednego z naj-
piękniejszych domów w Anglii. Posiadłość słynie z parku safari na jej tere-
nach, gdzie goście mogą oglądać słynne lwy z Longleat i inne groźne zwie-
rzęta z jakoby bezpiecznej kryjówki w samochodzie. Lord Bath, nazywany
przez bliskich znajomych Lędźwiami z Longleat, jest znany z dość ekstrawa-
ganckiego stylu życia. Oprócz prawowitej małżonki i dzieci utrzymuje grono
kobiet, które nazywa „żonkami", a większość z nich mieszka na terenie po-
siadłości. Z pewnością warto to było zobaczyć, więc w najbliższy weekend
wybrałem się do Wiltshire. Zaprowadzono mnie po schodach do apartamentu
na najwyższym piętrze wspaniałego elzbietańskiego domu. Lord Bath, mają-
cy około 60 lat. ale z młodzieńczym błyskiem w oku, powitał mnie ubrany
w jeden z barwnych wschodnich kaftanów ze swojej bogatej kolekcji, wypeł-
niającej szafę stojącą obok niewiarygodnie wielkiego drewnianego biurka.
Takie życie najwyraźniej mu odpowiadało. Nalał dwie duże szklanice rosę
144
z kranika w ścianie, podczas gdy ja opowiadałem mu o genetyce. Kilka szklanic
później zabraliśmy się za pobieranie materiału genetycznego i lord chętnie
potarł szczoteczką wewnętrzną stronę policzka. W krótkim czasie kilka in-
nych osób przewinęło się przez apartament i każdą zachęciliśmy, by dała
próbkę materiału DNA, co z radością wykonali. Lord najwyraźniej był bar-
dzo lubiany przez służbę. Do lunchu miałem już pół tuzina próbek DNA
i mogłem wracać do laboratorium.
Gdy uzyskaliśmy wyniki, okazało się, że lord Bath nie jest blisko spo-
krewniony z „człowiekiem z Cheddar", co nas nie dziwiło. Właściwie nic nie
wskazywało na to, że mógłby być spokrewniony. Ale jego główny lokaj, Cu-
thbert, jedna z osób, które przekazały próbkę DNA podczas mojej wizyty
w Longleat, miał DNA doskonale zgodne z prehistorycznym mężczyzną. Mógł
wykazać się rodowodem sięgającym 9000 lat wstecz, przy którym 500-letni
rodowód Thynnów wyglądał zdecydowanie nouveau. Zapytałem lorda, jak
Cuthbert przyjął tę wiadomość. Czy zmienił swój stosunek do arystokracji?
„Cóż - odrzekł lord z uśmiechem - czuł się potem bardzo pewny siebie".
Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. żeby dowieść naszego twierdze-
nia, że przodkowie w linii żeńskiej większości współczesnych Europejczy-
ków żyli w Europie na długo przed nastaniem epoki rolnictwa. Nie potrafili-
śmy powiedzieć niczego o innych genach, tylko o mitochondrialnym DNA,
ale na tej podstawie wyrobiliśmy sobie klarowny obraz europejskiej prehi-
storii, skonstruowany zarówno z współczesnego, jak i pradawnego DNA -
obraz nie masowego zastąpienia lowców-zbieraczy przez rolników, lecz wy-
raźnej ciągłości od okresu paleolitycznego do dziś. Nie mogliśmy odeprzeć
tylko jednego zarzutu Cavallego-Sforzy. Jakkolwiek by na to patrzeć, mito-
chondrialny DNA to tylko mały fragment genomu i jako taki ulega staty-
stycznym fluktuacjom, które mogą czynić go niereprezentatywnym dla całej
genetycznej spuścizny ludzkości. Wydawało mi się to mało prawdopodobne,
ale aby uwiarygodnić naszą wersję europejskiej prehistorii, potrzebowaliśmy
potwierdzenia ze strony innego genu.
13. Adam przyłącza się
do drużyny
Opowieść prezentowana w tej książce to historia świata zapisana w ge-
nach, które najłatwiej odczytać — w mitochondrialnym DNA. Poznali-
śmy dotąd „ewangelię według Ewy". Piękno i prostota podglądania przeszło-
ści za pomocą mitochondrialnego DNA wynikają z jego wyjątkowych cech
genetycznych, a w szczególności z tego, że stanowi on przejrzysty przekaz,
który przechodzi nienaruszony co do joty z pokolenia na pokolenie, modyfi-
kowany tylko przez wolno tykający zegar molekularny, przy którego każdym
uderzeniu pojawia się jedna mutacja.
Byłoby to naprawdę dziwne, gdyby druga, całkowicie odmienna historia
była zapisana w innych genach, które w sobie nosimy. Wszystkie pozostałe
geny znajdują się w chromosomach jądra komórkowego. Zgodnie z najnow-
szymi szacunkami istnieje ich co najmniej 30 000. Czy zawierająone 30 000
różnych wersji ludzkiej historii? W pewnym sensie tak, ponieważ każdy
z genów mógł mieć nieco innąindywidualnąhistorię. Każdy mógł mieć inne-
go wspólnego przodka gdzieś w trakcie ludzkiej ewolucji. Jednak nasze geny
jądrowe przenikają się nawzajem z biegiem czasu, nie sposób więc prześle-
dzić ich wyraźnej genealogii w taki sposób, jak to zrobiliśmy z mitochon-
drialnym DNA. Przyczyną tego jest fakt, że w odróżnieniu od mitochondrial-
nego DNA geny jądra dziedziczy się po obojgu rodzicach. Mamy tylko jednego
mitochondrialnego przodka w ostatnim pokoleniu, czyli matkę, ale mamy
dwoje przodków jądrowych, czyli matkę i ojca. Nie wydaje się to zbyt skom-
plikowane. Ale cofnijmy się o jeszcze jedno pokolenie. Mamy teraz czworo
przodków jądrowych, czyli dziadków, ale wciąż tylko jednego przodka mito-
146
chondrialnego, babcię ze strony matki. Cofnijmy się o kolejne pokolenie -
mamy już ośmioro przodków jądrowych, pradziadków, a wciąż tylko jedne-
go przodka mitochondrialnego - prababcię po kądzieli. Z każdym pokole-
niem liczba przodków jądrowych podwaja się. Jeśli cofniemy się o 20 poko-
leń, do mniej więcej 1500 roku n.e., teoretycznie będziemy mieli milion
przodków, którzy przyczynili się do utworzenia danego składu genów jądra
komórkowego. W praktyce wielu tych potencjalnych przodków okaże się
tymi samymi osobami, których linie genealogiczne dochodzą do nas różnymi
drogami, krzyżując się pomiędzy mężczyznami i kobietami w kolejnych po-
koleniach w nieprzewidywalny sposób.
Prześledzenie genealogii wszystkich 30 000 genów w tym labiryncie wza-
jemnych powiązań okazuje się wręcz niemożliwe. Jeśli dodamy do tego za-
mieszanie powodowane przez rekombinację, to ogrom zadania staje się przy-
tłaczający. Mieszanie się chromosomów w każdym pokoleniu oznacza, że
dowolny gen może być kombinacją fragmentów pochodzących od jednego
przodka i fragmentów pochodzących od kogoś innego. Odczytanie różnych
indywidualnych wersji ludzkiej historii z tych genów i fragmentów genów
w jądrze komórkowym jest obecnie zbyt skomplikowane. Wiele czasu upły-
nie, zanim rozwiniemy się na tyle, by wyjść poza pracochłonne badania ludz-
kiej historii oparte na porównaniach częstości występowania genów.
Jednak istnieje jeden gen - a ściślej rzecz biorąc chromosom - odporny
na te straszne komplikacje. Nosi on nazwę chromosomu Y i ma tylko jeden
cel: tworzenie mężczyzn. W porównaniu z innymi ludzkimi chromosomami
sprawia wrażenia małego i niepozornego, a zawiera w sobie tylko jeden waż-
ny gen. Odpowiada on za powstrzymywanie wszystkich ludzkich zarodków
przed przedkształcaniem się w dziewczynki. Bez chromosomu Y naturalnym
biegiem rzeczy ludzki embrion rozwinąłby się w osobnika płci żeńskiej. Jeśli
natomiast zarodek ma chromosom Y i jeśli zawarty w nim gen, który otrzy-
mał niepozorną naukową nazwę SRY, działa prawidłowo, to wpłynie na wie-
le innych genów w różnych chromosomach w taki sposób, by nie dopuścić
do rozwinięcia się dziewczynki i tym samym sprawić, by z zarodka powstał
chłopiec. Gen SRY aktywuje geny innych chromosomów, które powstrzy-
mują rozwój jajników, a zamiast tego wymuszają rozwój jąder oraz produk-
cję męskiego hormonu - testosteronu.
Kluczową rolę genu SRY w określaniu płci pozwoliły ustalić dwa fakty.
Bardzo rzadko, mniej więcej raz na 20 000 narodzin, rodzi się dziewczynka
z chromosomem Y. Dziewczynki takie wyglądają normalnie, mają prawidło-
wy poziom inteligencji i prawidłowo się rozwijają, choć zazwyczaj są odro-
binę wyższe niż rówieśniczki. Ale w okresie dojrzewania ich jajniki i macica
147
nie rozwijają się takjak powinny, i kobiety te nie mogąmieć dzieci. Analiza
genetyczna chromosomów Y u tych dziewczynek ujawnia, że albo brakuje
im genu SRY, albo zawiera on mutację zakłócającą jego normalną pracę.
Drugi dowód na to, że gen SRY wystarcza, by stworzyć mężczyznę, pocho-
dzi z doświadczeń na myszach. Samce myszy również mają chromosomy Y,
w których znajdują się odpowiedniki ludzkiego genu SRY - nazwane Sry
w zdumiewającym przypływie weny twórczej. W przemyślnym eksperymen-
cie z zakresu inżynierii genetycznej sklonowano gen Sry samca myszy i wsz-
czepiono go w zapłodniony zarodek małej myszy, który miał się rozwinąć
w samicę. Pomimo faktu, że mysi embrion zawierał tylko sklonowany gen,
a nie kompletny chromosom Y, ostatecznie przekształcił się on w samca.
Oto jak zostaje wyznaczona płeć dziecka. Ojcowie jako mężczyźni mają
chromosom Y. Polowa ich plemników zawiera chromosom Y z genem SRY.
a druga połowa inny chromosom - nazwany X. Płeć dziecka zależy wyłącz-
nie od tego. czy konkretny plemnik zapładniający komórkę jajową matki za-
wiera chromosom Y czy X. Jeśli plemnik ma chromosom X, to dziecko bę-
dzie dziewczynką. Jeśli ma chromosom Y. będzie chłopcem. Kobieta nie ma
żadnego wpływu na płeć dziecka. Ile kobiet w minionych stuleciach chciało-
by znać ten prosty fakt. Jakże często za brak męskiego potomstwa obarczano
właśnie kobiety.
Takjak mitochondrialny DNA odzwierciedla kobiecą genealogię przez po-
kolenia, dziedziczenie przez synów ojcowskich chromosomów Y powinno od-
zwierciedlać genealogię ojcowską na przestrzeni wielu pokoleń. Jeśli chromo-
som Y można genetycznie sklasyfikować i jeśli nie podlega on rekombinacji,
która zaciera przekaz, należałoby się spodziewać, iż będzie stanowił doskonałe
uzupełnienie mitochondrialnego DNA w odczytywaniu historii, tym razem nie
kobiet, lecz mężczyzn. Chromosom Y na równi z wszystkimi chromosomami
jądra komórkowego jest bardzo długą, linearną cząsteczką DNA. Podczas gdy
mitochondrialny DNA liczy zaledwie nieco ponad 16 500 zasad ułożonych
w deoksyrybonukleinowy pierścień, chromosom Y od jednego końca do dru-
giego rozciąga się na długość około 60 000 000 zasad. Może nie jest to wiele
w zestawieniu z resztą ludzkich chromosomów, ale mimo wszystko mieści
w sobie ponad 4000 razy więcej DNA niż mitochondria. Co więcej, zachodzi
w nim pewna wymiana genów. Na obu końcach łańcucha chromosomu Y znaj-
duje się fragment DNA. który podlega rekombinacji z chromosomem X. ale
ponieważ końcówki te obejmują mniej niż 10% całego chromosomu, nie sta-
nowi to wielkiego problemu. Gem rozmieszczone na fragmentach chromoso-
mu podlegających rekombinacji będą zawierały mieszaną genealogię, wymie-
niając się w nieprzewidywalny sposób u mężczyzn i kobiet, takjak inne geny
148
jądra komórkowego. Jednak pozostałe 90% chromosomu Y. pomiędzy końca-
mi podlegającymi rekombinacji, nie ulega wymianie. Ten długi segment prze-
chodzi z pokolenia na pokolenie w stanie nienaruszonym. Ale czy chromoso-
my Y rózniąsię do siebie, ajeśli tak. to w jaki sposób? Chromosom Y nadawałby
się do odczytywania ludzkiej historii tylko wówczas, gdyby istniało pewne zróż-
nicowanie w jego obrębie. Jeśli wszystkie chromosomy Y byłyby identyczne.
nie mogłyby służyć naszym celom.
Chromosomy są dokładnie badane pod mikroskopem przez wyspecjalizo-
wanych cytogenetyków w laboratoriach medycznych, które tropią nieprawi-
dłowości, mogące odpowiadać za choroby dziedziczne, takie jak zespół Do-
wna, lub tłumaczyć przyczynę bezpłodności. Podczas takich prac cytogenetycy
spostrzegli, że niektóre chromosomy Y wyróżniają się jako znacznie dłuższe
od pozostałych. Wydawało się to obiecujące, ale nie był to zbyt precyzyjny
sposób różnicowania chromosomów Y na dużą skalę. Poza tym długości były
wartościami niestabilnymi, zmieniającymi się z pokolenia na pokolenie. Po-
trzebowaliśmy takiego samego testu opartego na chromosomie Y jak ten, który
jednoznacznie określił kluczową rolę mitochondrialnego DNA. Wówczas ła-
two i stosunkowo tanio można byłoby zidentyfikować i sklasyfikować chro-
mosomy Y pochodzące od setek lub nawet tysięcy ochotników. Ale które frag-
menty chromosomów Y miały ujawnić największe różnice pomiędzy ludźmi?
Wielka różnorodność mitochondriów koncentruje się w małym pierście-
niu DNA o długości zaledwie kilku tysięcy zasad. Jeszcze bardziej nadający
się do badań region regulacyjny skupia mniej więcej jedną trzecią wszyst-
kich różnic całych mitochondriów w odcinku o długości tylko 500 zasad,
którego sekwencję można uzyskać w jednym podejściu dzięki zautomatyzo-
wanej maszynie do sekwencjonowania. Czy uda się znaleźć coś podobnego
w chromosomie Y? Na odpowiedź musieliśmy czekać dość długo. Kilka la-
boratoriów zaczęło wyszukiwać różnice między chromosomami Y poprzez
sekwencjonowanie tego samego fragmentu chromosomu Y z materiału DNA
pochodzącego od ochotników, którzy musieli być w jak najmniejszym stop-
niu ze sobą spokrewnieni. W jednym z pierwszych badań wysekwencjono-
wano 14 000 zasad z chromosomu Y u 12 mężczyzn z bardzo odległych
obszarów geograficznjch. Wykryto tylko jedną mutację. Gdyby odpowied-
nik 14 000 zasad pobrano z mitochondrialnego DNA, a nie z chromosomu Y,
znaleziono by dziesiątki mutacji u tej samej liczby ludzi. Inne laboratorium
wysekwencjonowało składający się z 700 zasad fragment pewnego genu chro-
mosomu Y od 38 mężczyzn i nie wykryło ani jednej różnicy między nimi!
Musiało to być deprymujące dla naukowców zaangażowanych w te pra-
ce (na szczęście nie byłem jednym z nich). Wszyscy oni łamali sobie głowy
149
nad tym, dlaczego chromosomy Y na całym świecie były tak podobne. Ponie-
waż chromosomy Y nie zawierają żadnych ważnych genów, natomiast mnó-
stwo „śmieciowego" DNA, który nie ma konkretnej funkcji, spodziewano się,
że ten chromosom powinien wykazywać większą zmienność niż bardziej typo-
we chromosomy, bogate w geny. Mutacje swobodnie akumulują się w ..śmie-
ciowym" DNA, ponieważ nie pełni on żadnej istotnej funkcji, więc ich precy-
zyjna sekwencja nie ma żadnego znaczenia. Większość mutacji pojawiających
się w genach, które pełnią ważne funkcje, zakłóca ich prawidłowe działanie
i szybko zostaje usunięta przez dobór naturalny. To, że odkryto tak niewiele
mutacji w chromosomie Y, stanowiło prawdziwą zagadkę.
Najpopularniejsze wyjaśnienie tego braku wariacji chromosomowych gło-
siło, że w pewnych okolicznościach mężczyźni mogą mieć znacznie więcej
dzieci niż kobiety. Jeżeli w przeszłości garstka mężczyzn miała wiele dzieci,
a więc również wielu synów, ich chromosomy Y rozprzestrzeniałyby się bar-
dzo szybko, kosztem chromosomów Y mężczyzn, którzy mieli mało dzieci lub
nawet nie mieli ich w ogóle. Jeśli podobna sytuacja powtarzała się często.
a według owej hipotezy tak właśnie się działo, to obecnie istniałoby znacznie
mniej różnych chromosomów Y. niż gdyby wszyscy mężczyźni mieli porów-
nywalną liczbę dzieci. To prawda, że historia zna szczególnie płodnych męż-
czyzn. Światowy rekordzista Mulaj Ismail. sułtan Maroka, miał podobno 700
synów (więc przypuszczalnie równie dużo córek) nim osiągnął wiek 49 lat
w 1721 roku. Zmarł w 1727 roku. więc miał jeszcze sześć lat na płodzenie
potomstwa. Najbardziej płodna kobieta w żadnym razie nie może się z nim
równać. Rosjanka Fiodora Wasiljewa wydała na świat 69 dzieci w latach 1725-
1765. Za każdym razem były to ciąże mnogie - szesnaście par bliźniąt, siedem
kompletów trojaczków oraz cztery komplety czworaczków - pod tym wzglę-
dem także była wyjątkowa. Zdolność kobiety do rodzenia wielu dzieci jest ogra-
niczona przez jej biologię, która sprawia, że może ona zajść w ciążę raz do
roku. Z drugiej strony mężczyźni nie są ograniczeni takim biologicznym pla-
nem i teoretycznie mogą mieć tysiące dzieci. Ale wizja wyjątkowo płodnych
mężczyzn zapładniąjących cały świat i tym samym redukujących różnorod-
ność chromosomów Y dzięki swoim fantastycznym wyczynom poligamicz-
nym okazała się zwykłą fantazją. W ciągu ostatnich 10 lat żmudne badania
w laboratoriach na całym świecie wykazały, że w rzeczywistości występuje
wiele mutacji chromosomu Y.
Mutacje te dzieli się na dwa główne typy. Pierwszy jest taki sam jak te.
które już widywaliśmy w mitochondrialnym DNA: proste zmiany poszczegól-
nych zasad. Jednak w odróżnieniu od mutacji mitochondrialnych. które sku-
piają się w regionie regulacyjnym, te mutacje są rozmieszczone w nieregular-
150
nych odstępach wzdłuż całego odcinka chromosomu Y. Jest to praktyczna prze-
szkoda, ponieważ każdą z nich należy testować indywidualnie, ale można ją
pokonać. Drugi typ mutacji praktycznie nie występuje w mitochondriach, choć
natknęliśmy się na niego w jednej próbce z Polinezji. Chodzi o ubytek dziewię-
ciu zasad w pierścieniu mitochondrialnego DNA. Dokładne przyjrzenie się
sekwencji DNA w pobliżu tego odcinka ujawniło, że tak naprawdę był to nie
tyle ubytek w polinezyjskim mitochondrialnym DNA. co raczej podwojenie,
duplikacja tego 9-zasadowego odcinka w DNA wszystkich pozostałych ludzi.
Ten typ mutacji, w którym powtarzają się krótkie segmenty DNA. jest uderza-
jąco powszechny w chromosomach jądrowych i - na szczęście - pod tym wzglę-
dem chromosom Y nie stanowi wyjątku. W chromosomie Y wykryto dziesiątki
takich powtórzonych odcinków, zaś różnica między poszczególnymi ludźmi
tkwi w liczbie powtórzeń. Na szczęście łatwo to policzyć. To bogate źródło
zmienności nagle ujawniło, że istnieją tysiące odmiennych chromosomów Y,
które można odróżnić na podstawie obu typów mutacji. Genetyczna identyfi-
kacja i klasyfikacja chromosomu Y stała się faktem.
Ponieważ odnalezienie przydatnych mutacji pochłonęło tak wiele wysiłku
zaangażowanych w nie naukowców, laboratoria bardzo ostrożnie podchodziły
do kwestii, kogo powiadomić o sukcesie w badaniach. W konsekwencji labo-
ratoria utworzyły kilka rywalizujących obozów, które wykorzystywały różne
zestavv7 mutacji do klasyfikowania chromosomów Y - i do chwili obecnej nie
obowiązuje żaden wspólny standard. Oznacza to. że konkurujące ze sobą obo-
zy sprzymierzonych laboratoriów produkują odmienne siatki ewolucyjne.
Z pewnościąjest to sytuacja chwilowa i mam nadzieję, że w najbliższej przy-
szłości pracujące oddzielnie laboratoria zdołają dojść do porozumienia i stwo-
rząjeden schemat akceptowany przez wszystkich. Ale jak ta sprawa przedsta-
wia się dzisiaj? Czy historia Europy ujawniona przez chromosom Y w jakiś
sposób przypomina wersję dziejów odczytaną z mitochondrialnego DNA i tak
samo kładzie nacisk na nasze paleolityczne pochodzenie? Innymi słowy, czy
historia mężczyzn zgadza się z historią kobiet? Odpowiedź pojawiła się w pew-
nym artykule opublikowanym w magazynie „Science" z 10 listopada 2000 roku.
Tekst, zatytułowany The genetic legacy of Paleolithic Homo sapiens in
extant Europeans: a Y-chromosome perspective (Genetyczna spuścizna pale-
olitycznych Homo sapiens u współczesnych Europejczyków z perspektywy
chromosomu Y), stanowił kulminację zakrojonej na szeroką skalę współpracy
pomiędzy naukowcami z Włoch. Europy Wschodniej oraz Stanów Zjednoczo-
nych. W dzień pojawienia się tej publikacji BBC poprosiło mnie o skomento-
wanie tego artykułu, przesławszy faks na adres Royal Society w Londynie,
gdzie właśnie uczestniczyłem w konferencji naukowej. Gdy tylko dostałem
151
pismo, zabrałem je do jednego z saloników z oknami wychodzącymi na St.
James's Park, gdzie mogłem usiąść w spokoju. Serce mi zadrżało, gdy przej-
rzałem długą listę autorów u góry strony. Drugie od końca widniało tam nazwi-
sko: L. Luca Cavalli-Sforza. Po tych wszystkich bitwach z ostatnich czterech
lat nie mogłem się spodziewać, że mój stary adwersarz w końcu się ze mną
zgodzi.
Czytając artykuł, zorientowałem się. że argumentacja przebiegała podob-
nie jak w naszym tekście na temat mitochondrialnego DNA z 1996 roku. Na-
ukowcy wyselekcjonowali chromosomy Y 1007 mężczyzn z 25 miejsc w Eu-
ropie i na Bliskim Wschodzie. Następnie, tak samo jak my. naszkicowali
ewolucyjny schemat i zidentyfikowali główne grupy. Odkryli 10 grup chromo-
somu Y zamiast 7, jakie my wykryliśmy w mitochondriach. Potem oszacowali
wiek tych grup. tak samo jak my, na podstawie zakumulowanych w nich muta-
cji. Przewracałem strony z rosnącym podnieceniem. Jaki był wiek tych grup?
Czy będą głównie paleolityczne, jak sześć z siedmiu grup mitochondrialnych?
Czy może raczej będąmłodsze, z okresu neolitycznego i początków rolnictwa?
Doskonale wiedziałem, czego mogę się spodziewać po tym tekście, biorąc pod
uwagę wybitną pozycje Cavallego-Sforzy jako autora i jego dobrze znane po-
glądy na temat zakresu genetycznego udziału rolników. Artykuł był pełen da-
nych statystycznych, ale na przedostatniej stronie natrafiłem na akapit o klu-
czowym znaczeniu: „Przeprowadzono już analizy zmienności sekwencji
mitochondrialnego DNA w populacjach europejskich — było to odniesienie do
naszego artykułu z 1996 roku. - Dane te sugerują, że pula genowa jest mniej
więcej w 80% paleolitycznego i 20% neolitycznego pochodzenia". Wynik zre-
ferowano uczciwie. Przeszedłem do następnego zdania, spodziewając się kry-
tyki naszego stanowiska. Ale zamiast tego, odczytałem słowa: „Nasze dane
potwierdzają tę konkluzję".
Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. W jednej chwili całe napięcie
ustąpiło. Wojna skończona. Torturowano nas przez cztery i pół roku. Prze-
trwaliśmy obawy, że nasze obliczenia tempa mutacji są niepoprawne, że po-
myliliśmy się w przypadku mitochondrialnej rekombinacji, że region regula-
cyjny jest całkowicie niewiarygodnym źródłem informacji. I nagle było po
wszystkim. Mitochondrialny DNA i chromosom Y opowiadały tę samą wer-
sję wydarzeń. Historia mężczyzn pokrywała się z historią kobiet. Cavalli-
Sforza i ja w końcu osiągnęliśmy porozumienie. To była ciężka, ale uczciwa
walka. Neolityczni rolnicy z pewnością odgrywali wielką rolę, ale mają udział
tylko w jednej piątej naszych genów. Główną część puli genowej współcze-
snych Europejczyków stworzyli myśliwi z górnego paleolitu.
152
14. Siedem córek
Ze szczątków z wąwozu Cheddar uzyskaliśmy bezpośredni dowód na gene-
tyczną ciągłość między ludźmi żyjącymi obecnie oraz myśliwymi z gór-
nego paleolitu. Wiemy już teraz, że ta nieprzerwana nić, dokładnie i wiernie
zapisana w naszym DNA, sięga poza epokę żelaza, brązu i miedzi, do pra-
dawnego, skutego lodem świata gęstych lasów i tundry. Tylko niezmiernie
powolne tykanie molekularnego zegara oddzielało DNA, jakie znaleźliśmy
u „człowieka z Cheddar"1, od DNA dwóch jego współczesnych potomków:
Adriana Targetta i lokaja Cuthberta. Do tego wniosku, ostatecznie potwier-
dzonego przez dowody fizyczne, doprowadziła nas ewolucyjna rekonstruk-
cja przeprowadzona na materiale DNA pochodzącym od tysięcy żyjących
Europejczyków. Teraz również inny system genetyczny, oparty na badaniach
chromosomu Y, potwierdził założenie, że nasze genetyczne korzenie rzeczy-
wiście sięgają paleolitu.
Dzięki naszym rekonstrukcjom zidentyfikowaliśmy w całej europejskiej
populacji siedem głównych genetycznych grup. W obrębie każdej z nich se-
kwencje DNA były albo identyczne, albo bardzo podobne. Ponad 95% współ-
czesnych Europejczyków pasuje do jednej z tych siedmiu grup. Nasza inter-
pretacja europejskiej prehistorii - podkreślająca znaczenie paleolitycznych
łowców-zbieraczy - wymagała przypisania tym grupom określonego wieku,
a dokonaliśmy tego, uśredniając liczbę mutacji wykrytych u wszystkich współ-
czesnych członków siedmiu klanów. To dało nam możliwość ustalenia, ile razy
zegar molekularny wybił w każdej z tych grup. Znając tempo tykania tego
zegara, mogliśmy wyliczyć wiek każdego klanu. Stare grupy zakumulowały
153
więcej zmian w ciągu tysiącleci. Zegar molekularny, choć wolny, odliczał
więcej uderzeń. Z drugiej strony, młodsze grupy nie miały tak wiele czasu na
zakumulowanie wielu zmian i sekwencje DNA ludzi do nich należących
wykazywałyby więcej podobieństw.
Siedmiu grupom przypisaliśmy wiek z przedziału od 45 000 do 10 000
lat. Podane liczby odnoszą się do tego, jak wiele czasu musiało upłynąć, by
w pojedynczej sekwencji założycielskiej pojawiły się wszystkie mutacje, ja-
kie znaleźliśmy w danej grupie. Na zasadzie logicznej dedukcji doszliśmy do
nieuchronnej, choć zapierającej dech w piersi konkluzji, że pojedyncza se-
kwencja założycielska, stanowiąca rdzeń każdej z siedmiu grup, w każdym
przypadku należała tylko do jednej kobiety. W ten sposób wiek. jaki przypi-
saliśmy grupom, oznaczał, w którym momencie w przeszłości rzeczywiście
żyło siedem konkretnych kobiet, matek klanów. Aby je ożywić w wyobraźni
i wzbudzić zainteresowanie ich życiem, musiałem nadać im jakieś imiona.
Ursula, Xenia. Helena, Yelda, Tara, Katrine i Jasmine stały się prawdziwymi
osobami. Wybrałem imiona zaczynające się literą, jaką określano te grupy od
chwili przejęcia przez nas systemu alfabetycznej klasyfikacji Antonia Torro-
niego. Ursula była matką klanu grupy U. Grupa H pochodziła od Heleny.
Jasmine była wspólnym przodkiem osób należących do grupy J i tak dalej.
Nie były to już tylko teoretyczne pojęcia, niejasne dane statystyczne i kom-
puterowe algorytmy, lecz kobiety z krwi i kości. Ale jak właściwie wyglądały
i żyły kobiety, z którymi wszystkich mieszkańców Europy łącznia nieroze-
rwalna więź sięgająca w zamierzchłą przeszłość?
Trzeba spełnić kilka warunków, by stać się matką klanu. Po pierwsze,
trzeba mieć córki. To oczywiste, ponieważ badane przez nas geny, mitochon-
drialny DNA, matka przekazuje córce. Kobieta, która miała wyłącznie sy-
nów, nie mogła stać się matką klanu, gdyż jej dzieci nie mogłyby dalej prze-
kazać jej mitochondrialnego DNA. Drugi warunek jest taki, że trzeba mieć
przynajmniej dwie córki. Łatwiej zrozumieć dlaczego, jeśli spojrzy się na to
z drugiej strony - spojrzy w przeszłość z perspektywy teraźniejszości. Matka
klanujest najbliższym teraźniejszości wspólnym przodkiem wszystkich człon-
ków danej grupy. Wyobraźmy sobie grupę obejmującą 10 000 000 żyjących
osób i załóżmy, że wiemy dokładnie na podstawie rejestru urodzin, małżeństw
i zgonów, w jaki sposób są ze sobą spokrewnione. Gdy cofamy się w czasie.
pokolenie za pokoleniem, okazuje się, że linie kobiece powoli się łączą. Li-
nie braci i sióstr zbiegną się już po jednym pokoleniu - w osobie ich matki.
Po dwóch pokoleniach linie kuzynów zbiegną się w babce. Trzy pokolenia
wstecz linie dalszych kuzynów połączą się w ich prababciach. I tak dalej.
W każdym pokoleniu znajdziemy coraz mniej ludzi w danym klanie, którzy
154
mają żyjących potomków. W końcu setki lub nawet tysiące pokoleń wstecz
znajdziemy tylko dwie kobiety w każdej grupie, mające potomków w linii
kobiecej, żyjących w XXI wieku. Jeśli cofniemy się jeszcze dalej, linie ko-
biece tych dwu kobiet spotkają się w jednej osobie - prawdziwej matce kla-
nu. Kobieta ta, żeby znaleźć się w takiej sytuacji, musi więc mieć dwie córki.
Ten być może niezrozumiały fakt rozjaśni nieco rysunek 5. Naszkicowa-
łem wymyśloną kobiecą genealogię 15 żyjących kobiet, reprezentowanych
przez puste kółka po prawej stronie. Tylko przodek zaznaczony strzałkąjest
ostatnim wspólnym przodkiem wszystkich 15 kobiet. Jej matka również jest
wspólnym przodkiem ich wszystkich, ale nie najbliższym teraźniejszości. Jej
córka-tak. Tak samo jej dwie córki, zaznaczone gwiazdkami, są przodkami
współczesnych kobiet, ale żadna z nich nie jest przodkiem wszystkich 15.
Jeśli nazwiemy tę grupę klanem, tylko kobieta zaznaczona strzałką będzie
matką klanu. Dokładnie taka sama zasada obowiązuje niezależnie od tego,
czy grupa obejmuje 15 osób, 15 000 czy 15 000 000. Wciąż matka klanu
pozostaje tylko jedna.
Matka klanu nie musiała wcale być jedyną kobietą w tamtych czasach.
Ale jest jedyną połączoną tą nierozerwalną więzią wprost ze współczesnością.
155
Inne kobiety żyjące w tym samym okresie, mające córki i wnuczki, nie stały
się matkami klanu, gdyż w pewnym momencie pomiędzy ich czasami a te-
raźniejszością jakaś kobieta będąca ich potomkiem nie miała dzieci lub uro-
dziła tylko synów. Linia została przerwana. Oczywiście, ponieważ nie mamy
archiwów historycznych sięgających w przeszłość dalej niż kilkaset lat, a co
dopiero kilka tysięcy, raczej nigdy nie poznamy dokładnej genealogii prowa-
dzącej do matki klanu. Wszystko, co możemy zrobić, to użyć sekwencji DNA
i znajomości powolnego tempa tykania molekularnego zegara do zrekonstru-
owania kluczowych wydarzeń, którym towarzyszyły stopniowo pojawiające
się mutacje genetyczne. Mimo że nigdy nie stworzymy doskonałego drzewa
genealogicznego, nie unieważnia to logicznej konieczności, że istniała tylko
jedna matka każdego klanu. Ta konkluzja jest nieuchronna.
Dyskusji podlega tylko dokładny czas i miejsce życia tych siedmiu ko-
biet. Przeprowadziłem precyzyjne obliczenia czasu dzięki podsumowaniu
mutacji zakumulowanych w każdym klanie. Lokalizacje, które wybrałem dla
tych kobiet, opracowałem na podstawie obecnego geograficznego rozmiesz-
czenia przedstawicieli klanów i ich różnych gałęzi.
Mówiąc najogólniej, prawdopodobne geograficzne miejsce pochodzenia
klanów wcale nie znajduje się tam. gdzie dziś jego członkowie występują
najliczniej, ale w miejscu, w którym odnotowuje się najwięcej różnic między
nimi. Na przykład, odwołując się do znanej nam już społeczności, klan naj-
bardziej rozpowszechniony w Polinezji wcale stamtąd nie pochodzi. Mimo
że jego członkowie zdecydowanie tam przeważają, występuje zbyt mało róż-
nic pomiędzy nimi: większość Polinezyjczyków ma taką samą sekwencję
DNA. Z punktu widzenia samej genetyki miejsce ich pochodzenia leży dale-
ko na zachodzie, na wyspach indonezyjskich w rejonie Moluków. Mimo że
dziś na Molukach żyje niewielu członków tej populacji. występuje tam w ięk-
sze zróżnicowanie DNA niż w Polinezji. Tylko część populacji przeniosła
się do Polinezji, więc zróżnicowanie w obrębie klanu spadło. Wśród rodowi-
tych Tajwańczyków różnorodność w tej grupie jest jeszcze wyższa, chociaż
tak jak na Molukach, nie mieszka tam wielu jego członków. Czyni to bardziej
prawdopodobną możliwość, że Tajwan to jeszcze wcześniejsze miejsce po-
chodzenia klanu polinezyjskiego niż archipelag Moluków. W Europie, mimo
że nie mamy tu do czynienia z taką prostotą jak w przypadku izolowanych
populacji wyspiarskich, dają się zastosować te same zasady. Miejsce pocho-
dzenia klanu prawdopodobnie znajduje się w rejonie, w którym występuje
największe zróżnicowanie DNA jego członków. Jednak to teoretyczne zało-
żenie trzeba poddać pewnej zdroworozsądkowej modyfikacji. Matka klanu
liczącego 20 000 lat nie mogła mieszkać w północnej Szkocji, mimo że tam
156
odnotowuje się najwięcej różnic między jego członkami, z tej prostej przy-
czyny, że krainę tę w tym okresie pokrywała gruba warstwa lodu. Chętnie
przyznaję, że dokładne miejsce zamieszkania owych kobiet jest obarczone
sporą niepewnością. Wprawdzie niepokoiłaby mnie taka niepewność w spra-
wach genetycznych, lecz wydaje mi się, że pewna doza tajemniczości doty-
cząca innych aspektów życia tych siedmiu osób nie jest czymś niewłaści-
wym.
W miarę jak coraz bardziej absorbowało mnie tych siedem kobiet, zaczą-
łem sobie wyobrażać, w jakich żyły warunkach. Przepełniała mnie głęboka
ciekawość, jak wyglądało ich życie. Dając się poprowadzić genetyce do cza-
sów i miejsc, w których żyło siedem matek klanów, zagłębiłem się w ogólnie
znane dane archeologiczne i klimatyczne, by dowiedzieć się o nich jak naj-
więcej. Informacje o dawnych temperaturach posiadamy dzięki zamarznię-
tym lodowym rdzeniom pobranym z lodowców polarnych. Wynurzające się
i zatapiane plaże zdradzają zmiany poziomu morza, które stanowiły charak-
terystyczną cechę ostatnich 50 000 lat. Ślady roślinności znajdują się w pył-
kach, które przetrwały tysiące lat po rozrzuceniu ich przez kwiaty. Zmienia-
jący się styl narzędzi z kamienia i kości, wydobywanych z obszarów ludzkiego
osadnictwa, wyznacza „przypływy i odpływy" postępu technologicznego.
Kości zwierzęce i rybie ości znajdowane w dużych ilościach w tych samych
miejscach opowiadają nam o diecie naszych przodków. Wszystkie elementy
tych namacalnych dowodów połączyliśmy z danymi genetycznymi, by od-
tworzyć prawdopodobne życie siedmiu kobiet: Ursuli, Xeni, Heleny, Yeldy,
Tary, Katrine i Jasmine. Były realnymi osobami, pod względem genetycznym
niemal identycznymi z nami, ich potomkami, ale żyły w innych warunkach.
Wiodły życie takie, jakie było koniecznością w tamtym czasie.
Wybierzcie się więc razem ze mną w podróż w zamierzchłą przeszłość.
Wiedzeni przez trwałą genetyczną więź łączącą nas z przodkami możemy
cofnąć się do czasów sprzed zarania historii, do świata lodu i śniegu, nagich,
strzelistych szczytów górskich i bezkresnych równin, ruszając na spotkanie
niezwykłych kobiet - siedmiu córek Ewy.
157
15. Ursula
Ursula urodziła się w świecie zupełnie innym niż nasz. Czterdzieści pięć
tysięcy lat temu panowała znacznie niższa temperatura, a miało stawać
się jeszcze zimniej wraz z nadchodzącym wielkim zlodowaceniem. Ursula
urodziła się w płytkiej jaskini w urwisku u stóp wzgórza nazywanego dziś
Parnasem, w okolicy, w której później rozkwitło starożytne greckie miasto
Delfy. Wylot jaskini wychodził na szeroką równinę ciągnącą się mniej więcej
300 metrów poniżej, która około 30 kilometrów dalej na południe ustępowa-
ła miejsca morzu. Dziś równinę tę wypełniają szeregi ciemnozielonych sta-
rych drzew oliwnych, wtedy porastał ją rzadki las podchodzący blisko do
stoków góry, a za nim otwierały się rozległe łąki. Brzeg morza leżał wtedy
kilka kilometrów dalej na południe od groty niż obecnie. Było to spowodo-
wane niższym poziomem morza, który utrzymywał się, gdy wielkie ilości
wód oceanicznych pozostawały uwięzione w lądolodach wokół biegunów,
a olbrzymie lodowce wypełniały doliny wielkich łańcuchów górskich. Tem-
peratura miała opadać przez kolejne 25 000 lat, zgodnie z cyklem klimatycz-
nym trwającym przynajmniej 400 000 lat, który niewątpliwie będzie istniał
również w przyszłości.
Oczywiście, Ursula w ogóle nie zdawała sobie sprawy z tych długotermi-
nowych zmian - tak samo jak my na co dzień. Dla niej i jej 25-osobowej
gromady liczyło się tylko tu i teraz. Ursula byłą drugim dzieckiem swej mat-
ki. Pierwsze, gdy miało zaledwie dwa lata, porwał lampart podczas nocnej
napaści na tymczasowe obozowisko. Było to tragiczne wydarzenie, ale dość
powszechne w świecie Ursuli. Wiele dzieci, a od czasu do czasu również
158
dorosłych, ginęło w szponach polujących lwów, lampartów i hien. Choć dla
matki Ursuli strata jedynego dziecka stanowiła bolesny cios, oznaczała jed-
nocześnie, że może ponownie zajść w ciążę. Kiedy karmiła syna, jej okreso-
we krwawienia ustały, przestała jajeczkować i nie mogła zostać zapłodniona.
Był to celowy mechanizm ewolucyjnego przystosowania, mający na celu
wydłużenie okresów pomiędzy narodzinami potomków. Dopiero gdy jedno
dziecko mogło chodzić na tyle sprawnie, by utrzymać tempo marszu podczas
sezonowych migracji gromady ludzi, kobieta mogła sobie pozwolić na na-
stępne. Opanowanie sprawnego chodzenia zabierało dziecku 3-4 lata. Rok
po utracie syna matka dała więc życie Ursuli.
Nastała wiosna, dni stawały się dłuższe i gromada przeniosła się znad
morza, gdzie spędzała zimę. To był dobry okres w roku. Matka Ursuli zawsze
z niecierpliwością oczekiwała wiosny. Zimą na wybrzeżu panowały wilgoć
i posępna szarość. Brakowało jaskiń, które mogłyby służyć za schronienie,
i trzeba było jakoś sobie radzić w prymitywnych szałasach z drewna i skór
zwierzęcych. Nie przypominało to domu, a życie w takim miejscu było w naj-
lepszym razie trudne i niewygodne. Jednak ludzie ci musieli opuszczać góry:
wyżej było zbyt zimno, a poza tym wszelka zwierzyna, od której zależeli,
przenosiła się na niżej położone tereny. Zwierzęta występowały bardzo licz-
nie, ale nie dawały się łatwo złapać. Ulubieńcami matki Ursuli były bizony,
które o tej porze roku gromadziły się na równinie w dużych grupach. Ale
praktycznie niemożliwością było dla poruszającego się na dwóch nogach
człowieka upolowanie ich na otwartej przestrzeni. Było to trudne i niebez-
pieczne. Zwierzęta unikały ludzi, zdradzały oznaki głodu i łatwo wpadały
w złość. W zeszłym roku stratowały na śmierć dwóch mężczyzn, pędząc ta-
bunem w popłochu. Wtedy wszyscy zgodzili się, że takie próby nie są warte
zachodu i przestali polować na bizony zimą. Strata dwóch myśliwych w tak
niewielkiej grupie stanowiła poważny problem, ponieważ oznaczała, że po-
zostali mężczyźni mają dodatkowe osoby do wyżywienia - owdowiałe ko-
biety i ich dzieci. Jednak gromada mogła przeżyć tylko dzięki kooperacji
i nikt nie dopuszczał do siebie myśli o pozostawieniu własnemu losowi nie-
samodzielnych jednostek.
Brak możliwości polowania na bizony sprawiał, że jedynym zimowym
pożywieniem były zebrane resztki padłych zwierząt lub mięso jakiegoś przy-
padkowego jelenia, który mógł wpaść w pułapkę gdzieś w lasach porastają-
cych stoki góry. Zbieranie resztek padliny było dla myśliwych zajęciem przy-
gnębiającym i wcale nie pozbawionym ryzyka. Wędrowali wiele kilometrów,
wypatrując śladów zwierzęcia zabitego przez lwa lub lamparta. Mogli mieć
szczęście i dostrzec kanie krążące na niebie, jeśli pozwalała na to pogoda, ale
159
częściej zadanie polegało na mozolnym marszu wcześniej ustaloną trasą
i nasłuchiwaniu mrożącego krew w żyłach wycia hien walczących o padlinę
szybko znikającą w ich paszczach. Do przeprowadzenia pomyślnego napadu
na stado drapieżników potrzeba było co najmniej pięciu ludzi. Robiąc jak
najwięcej hałasu, pędzili w kierunku ścierwa, rozpędzając hieny, zanim zdo-
łały zorientować się. co się dzieje. Wówczas dwóch członków drużyny za-
bierało się za odcinanie resztek mięsa, a pozostali obserwowali rozdrażnione
hieny, które zawsze kręciły się w pobliżu, czyhając na ofiarę. Mężczyźni od-
pędzali zwierzęta kamieniami i wrzaskami, powstrzymując je do chwili, aż
dwaj rzeźnicy zebrali całe mięso, łącznie z żebrami bogatymi w szpik kostny.
Teraz następował pospieszny, zorganizowany odwrót z tego miejsca, nadal
osłaniany ciskanymi kamieniami i wrzaskami. Sztuczka polegała na pozosta-
wieniu za sobą przynajmniej odrobiny padliny i zamaskowaniu zdobytego
mięsa pod skórami. Dzięki temu hieny w końcu przerywały pościg i wracały
do żeru. Była to deprymująca, poniżająca praca. Hieny miały okropny wy-
gląd, z wyszczerzonych kłów kapała im ślina, a ponadto wydawały ohydne,
przerażające odgłosy. Taki tryb życia nie miał w sobie niczego szlachetnego
i wszyscy chcieli wynieść się z podmokłych równin tak szybko, jak to tylko
możliwe, i wrócić w góry, gdzie przynajmniej mogli godnie polować.
Gdy tylko na niebie pojawiły się pierwsze jerzyki, wracające po zimowa-
niu w Afryce, gromada zwinęła obóz i skierowała się na północ, w stronę gór.
Chodziło o to, żeby dotrzeć tam, zanim bizony wyruszana swoje letnie pastwi-
ska na stokach Parnasu. Wówczas istniała szansa, że wpadną w zasadzki pod-
czas przedzierania się przez stromy wąwóz poniżej jaskini. Ale nawet wów-
czas zadanie nie należało do łatwych. Czasami ludzie bywali tratowani na śmierć
na otwartej przestrzeni i łatwo wyobrazić sobie, jak bardzo niebezpieczne mo-
gło okazać się rozjuszone stado w wąskim gardle wąwozu, mającego w naj-
węższym punkcie zaledwie 10 metrów szerokości. Jak zwykle, rozgorzał spór
w kwestii najlepszego sposobu uporania się z tym problemem. Zdarzało się to
za każdym razem. Niektórzy proponowali zablokowanie wąwozu i skierowa-
nie zwierząt w boczny żleb, gdzie zabito by je za pomocą kamieni i włóczni.
Kłopot w tym, że część bizonów jak gdyby wyczuwała, co się dzieje, i miała
przykry zwyczaj zawracania, gdy znalazła się w pułapce, a następnie pędzenia
dokładnie w przeciwnym kierunku. Perspektywa zmierzenia się z toną rozpę-
dzonych mięśni i twardych rogów zniechęcała większość myśliwych, więc lu-
dzie zazwyczaj uciekali na ściany skalne. Kiedy uciekające zwierzę, parskając
i pocąc się. wraca do reszty stada, wpędza w popłoch pozostałe osobniki, które
zaczynająpędzić przez wąwóz z ogromną szybkością. Zwolennicy mniej śmia-
łych metod podkreślali niebezpieczeństwa związane z bezpośrednim atakiem
160
i dowodzili, że łatwiej było przeczekać, aż główna część stada przejdzie przez
wąwóz, a potem ubić pojedynczych maruderów. Nie było to szczególnie boha-
terskie podejście, ale zazwyczaj sprawdzało się znakomicie. Bizony idące na
końcu zazwyczaj były najstarszymi członkami stada, ale mimo wszystko sma-
kowały lepiej niż resztki wykradzione hienom.
Podczas sprzeczki matka Ursuli wycofała się w bezpieczne miejsce - do
groty w obozowisku wiosennym. Choć dość często zdarzały się porody
w trakcie przemarszów, znacznie wygodniej jest rodzić w rozbitym na dłużej
obozie. Wnętrze groty było suche i nagrzewało się w miarę jak słońce pięło
się coraz wyżej po niebie. Cieszyła się, że znalazła się tu przed porodem.
Zapach utrzymujący się w jaskini wyraźnie świadczył o tym. że wykorzysty-
wał ją na swoje zimowe legowisko niedźwiedź jaskiniowy. Te olbrzymie
i groźne stworzenia, potężniejsze nawet niż największe grizzly z Alaski, sta-
nów iły poważne zagrożenie dla całej gromady. Często atakowały drużyny
łowieckie, zaś zabicie niedźwiedzia należało do wyjątkowych osiągnięć. Ale
ten osobnik dawno już opuścił swoją zimową siedzibę i z pewnością nie ist-
niało niebezpieczeństwo, że wróci przed jesienią.
Poród przebiegał bez większych komplikacji. Asystowała przy nim star-
sza siostra rodzącej, która przecięła pępowinę ostrym krzemiennym ostrzem
i zawiązała ją. Jak wszystkie ludzkie dzieci. Ursula oznajmiła swoje przyj-
ście na świat głośnym krzykiem, gdy po raz pierwszy nabrała powietrza
w płuca. W ciągu kilku sekund świeży tlen został wchłonięty przez krwio-
bieg dziecka i napłynął do jego mózgu oraz mięśni, zastępując zasoby dostar-
czane wcześniej przez łożysko. Niemal natychmiast niemowlę przyssało się
do piersi matki, pijąc smaczne, naturalne mleko. Mleko zawierało także prze-
ciwciała potrzebne dziecku do walki z infekcjami, zanim w pełni ukształtuje
się jego własny układ odpornościowy. Gdyby, jak to się czasem zdarzało
w tym klanie, poród przebiegł niepomyślnie i matka zmarła, oznaczałoby to
również śmierć dziecka, ponieważ nie stosowano wówczas jeszcze żadnego
mleka zwierzęcego, które mogłoby zastąpić matczyne.
Ursula spędziła w grocie tylko kilka dni, bo jej matka ponownie musiała
pomóc klanowi w jego głównym zajęciu - znajdowaniu wystarczająco dużej
ilości pożywienia, by przetrwać. Obozowisko wiosenne rozplanowano sta-
rannie. Powinno mieć dobry punkt obserwacyjny na lesiste stoki i leżeć bli-
sko wąwozu, przez który bizony musiały przejść w drodze na letnie pastwi-
ska na wzgórzach. Miejsce to dostrzegła zaledwie kilka sezonów wcześniej
pewna drużyna myśliwych badająca obszar położony na wschód od głównej
bazy. Okazało się już zajęte, nie przez członków jakiejś innej gromady, lecz
małą grupkę całkiem innych ludzi, neandertalczyków. Drużyna łowiecka
161
ominęła ich z daleka. Były to bardzo silne stworzenia, krępe, o budowie umoż-
liwiającej przetrwanie zimna, ale nie okazywały agresji w stosunku do no-
wych przybyszów.
Kiedy myśliwi wrócili rok później, zastali opustoszałe dawne obozowi-
sko tych dziwnych ludzi. Wyglądało to tak. jak gdyby neandertalczycy, mimo
że stanowiliby trudnych przeciwników w otwartej walce, wyczuli siłę no-
wych przybyszów i wystraszyli się ich. wybierając opuszczenie obozu i wy-
cofanie się na wyżej położone tereny, a nie ryzyko konfrontacji. W mitologii
gromady znajdowało się wiele opowieści o neandertalczykach, które powta-
rzano podczas zimowych zgromadzeń przy ogniskach. W tych czasach spo-
tykano ich raczej rzadko, ale kiedyś musieli bardzo licznie zamieszkiwać te
ziemie. Dosłownie we wszystkich starych, opuszczonych jaskiniach groma-
da natrafiała na ciężkie pięściaki, stanowiące podstawowe narzędzie nean-
dertalczyków. W porównaniu ze standardami przyjętymi przez towarzyszy
Ursuli. narzędzia te wydawały się toporne i prymitywne - używali tych sa-
mych kamieni co neandertalczycy, ale potrafili z nich zrobić lepszy pożytek.
Na przykład roztrzaskiwali krzemienie na cienkie płaty i wyostrzali tępe kra-
wędzie, stosując technikę odłupy wania. Wszyscy mężczyźni musieli nauczyć
się samodzielnego wykonywania krzemiennych noży i skrobaków. ale oczy-
wiście niektórzy czynili to lepiej niż inni - albo staranniej wybierali odpo-
wiedni kawałek krzemienia, albo umiejętniej osądzali, w którym miejscu naj-
lepiej uderzyć, żeby uzyskać najlepsze odlupki. Dzięki pozostałościom
kamiennych narzędzi w jaskiniach, wiemy, że neandertalczycy nigdy nie osią-
gnęli takiej wprawy w obróbce krzemienia.
Neandertalczycy byli osobliwymi stworzeniami. Gromada wolała ich uni-
kać, a oni również trzymali się z dala od jej członków. Z pewnością potrafili
polować, dowody tego napotykano wszędzie. Kości koni i bizonów pokry-
wały dno zamieszkanych przez nich dawnych jaskiń, a w jednym miejscu,
daleko na północy, znajdował się jar pełen kości dzikich zwierząt, które wy-
glądały tak, jakby rozmyślnie strącono je z półki skalnej, a następnie opra-
wiono w miejscu upadku. Od czasu do czasu w lasach lub na odległych zbo-
czach drużyny łowieckie natrafiały na niewielkie grupy neandertalczyków.
Zachowywali się oni bardzo nieśmiało i raczej chowali się wśród drzew, niż
stawali do walki z myśliwymi. Łowcy nigdy nie atakowali neandertalczy-
ków. Początkowo nieliczni usiłowali polować na nich dla mięsa, jednak
w grupie istniał silny sprzeciw, niemal tabu dotyczące polowania na istoty
tak bardzo przypominające ludzi.
W czasie gdy Ursula przyszła na świat, neandertalczycy stanowili rzad-
ki widok. Jej przodkowie wędrowali bardzo powoli przez wiele pokoleń
162
z Bliskiego Wschodu przez Turcję. Przekroczyli cieśninę Bosfor, oddzielają-
cą olbrzymie słodkowodne jezioro na północy, obecnie nazywane Morzem
Czarnym, od Morza Egejskiego na południu. W przeszłości, gdy tylko zmie-
niał się cykl klimatyczny i stawało się zimniej, następowało powolne wyco-
fywanie się ludzi w kierunku Bliskiego Wschodu, dzięki czemu neandertal-
czycy odzyskiwali swoje utracone terytorium. Ale tym razem Ursula i jej
towarzysze zawędrowali w Europie znacznie dalej, niż udało się to kiedykol-
wiek ludziom, i w odróżnieniu od jej odległych przodków nie wycofali się,
gdy temperatura spadła.
Ursula i członkowie jej plemienia wyraźnie różnili się od neandertalczy-
ków. Tylko nieznacznie górowali nad nimi wzrostem, ale mieli lżejszą budo-
wę, zdradzającą przystosowanie do cieplejszych klimatów Bliskiego Wscho-
du i Afryki, gdzie przydatna okazuje się raczej zdolność szybkiego oddawania
niż gromadzenia ciepła. Ponad ćwierć miliona lat adaptacji do chłodniejsze-
go klimatu europejskiego przekształciło ciało neandertalczyków, nadając mu
sylwetkę krępą i zwartą, pozwalającą zredukować powierzchnię i utratę cie-
pła. Twarze neandertalczyków rów nież wyglądały inaczej - charakteryzowa-
ło ich cofnięte czoło, brak wyniosłości bródkowej na żuchwie i wydatne,
kostne wały nadoczodołowe. Podczas gdy Ursula i jej towarzysze mieli nosy
drobne i nierzucające się w oczy, nosy neandertalczyków były bardzo duże,
wyraźnie wystające, tak aby ogrzać zimne powietrze, zanim trafi do płuc.
Te cechy fizyczne same w sobie nie wystarczają, by wytłumaczyć, dlacze-
go neandertalczycy stopniowo wycofywali się przed gromadą Ursuli i innymi
współczesnymi ludźmi, którzy rozpoczęli systematyczną penetrację kontynen-
tu europejskiego. Powolne wymieranie neandertalczyków trwało 15 000 lat, aż
do chwili, gdy ostatni z nich zmarł w południowej Hiszpanii. Nie miały miejsca
żadne zażarte walki ani żaden celowy ucisk „tubylczych" neandertalczyków.
przypominające europejską kolonizację w ostatnich stuleciach. Przede wszyst-
kim ludowi Ursuli zupełnie brakowało odpowiednio wysokiego poziomu orga-
nizacji społecznej, wymaganego do osiągnięcia takiego celu. Nie tworzyli pań-
stwa przejawiającego ambicje terytorialne i dysponującego odpowiedniąbronią,
stanowili po prostu gromady ludzi żyjących z dnia na dzień i próbujących prze-
trwać. Ich umiejętności obróbki krzemienia nie miały tu większego znaczenia.
Towarzysze Ursuli potrafili przetrwać dzięki wyższemu poziomowi komuni-
kacji i społecznej organizacji.
Ursula spędziła pierwszy rok w ramionach matki, która nosiła ją podczas
codziennych wypraw po żywność. Zazwyczaj chodziła do lasu w pobliżu
wiosennego obozowiska. Wiosna była surową porą roku; drzewa nie wyda-
wah jeszcze owoców, dlatego gromada liczyła na mężczyzn, którzy musieli
163
zabić kilka jeleni lub nawet bizona. Zadanie Ursuli, gdy już potrafiła cho-
dzić, polegało na pomocy matce w lesie. Przy brzegach strumieni zbierało się
żaby, w gęstwinach ptasie jaja. za pomocą patyka lub kawałka poroża jelenia
wygrzebywało się z ziemi korzenie i trufle. Jesień był najlepszą porą roku
w lesie: można było zbierać orzechy laskowe i bukowe, jagody z krzewów,
a także grzyby. Gromada często przenosiła się z jednego obozu do drugiego
wraz ze zmianami pór roku. Lato spędzała w górach, polując na zające i zwie-
rzynę płową, jesień w dąbrowach, obozując w pobliżu wąwozu, by zastawiać
pułapki na wracające stada. Zimą schodziła daleko w doliny, zanim ponow-
nie przeprowadziła się do obozowiska wiosennego. Schemat ten powtarzał
się co roku. Niektóre lata okazywały się dobre, występowało dużo zwierząt
i więcej dzieci przeżywało. Inne były gorsze i dzieci oraz osoby starsze umie-
rały z głodu podczas długich zim. Życie było niezwykle ciężkie, zaś prze-
trwanie zależało od siły i sporej dozy szczęścia.
Ursula miała szczęście i przeżyła. Jej matka zmarła w wieku 29 lat, kiedy
Ursula miała 12 lat. Do tego czasu straciła część zębów i złamała sobie nogę
przy upadku. W ranę wdało się zakażenie i kobieta zmarła na zatrucie krwi
sześć tygodni później. Jej zgon w stosunkowo młodym wieku nie wpłynął
znacząco na życie Ursuli. Była już prawie dojrzała i natychmiast zaadopto-
wała ją jedna z ciotek, potrzebująca dodatkowej pary rąk do pomocy w co-
dziennych pracach, które stawały się coraz bardziej wyczerpujące dla ko-
biety wychowującej dwójkę dzieci. Wkrótce ładna twarz o ciemnej karnacji
i kształtnie rozwijające się ciało Ursuli zwróciły uwagę młodych mężczyzn.
Jeden z nich podarował jej naszyjnik z polerowanych paciorków wyciętych
z poroża sarny i nawleczonych na kilka pasm końskiego włosia. Inny dał jej
pięknie wykonany nóż krzemienny, na tyle wymyślnie obrobiony, że stano-
wił wyłącznie ozdobę. Jeszcze inny odwiedzał ją zawsze, gdy powracał
z łowów, i pozwalał jej pierwszej wybrać sobie coś z tego, co upolował. Na
swój sposób rywalizowali ze sobą, chcąc zrobić na Ursuli wrażenie jako do-
brzy opiekunowie, mężczyźni, którzy w przyszłości wesprą ją i jej dzieci.
Zmuszona wybierać spośród zalotników, zdecydowała się na młodego męż-
czyznę, który podarował jej ozdoby - na przekór zaleceniom ciotki, by zaak-
ceptowała myśliwego, który przynosił dla nich najlepsze mięso.
Kolejnej wiosny, gdy Ursula miała 15 lat. urodziła córkę. Tak jak wcze-
śniej jej matka, Ursula opiekowała się dzieckiem i nosiła je na plecach pod-
czas wypraw do lasu. Cztery lata później wydała na świat drugie dziecko,
jeszcze jedną dziewczynkę. Obie wyrosły na zdrowe i silne, a Ursula żyła
wystarczająco długo, by zobaczyć, jak rodzą wnuczki. Zmarła kilka lat później
w bardzo zaawansowanym wieku 37 lat. Gdy straciła zęby, zaczęła słabnąć.
164
ponieważ nie mogła żuć twardych pokarmów stanowiących podstawowądietę
oprócz mięsa upolowanych zwierząt. Kiedy gromada znów opuszczała góry.
przenosząc się do zimowego obozowiska, zdała sobie sprawę, że nie przeży-
je podróży, i poprosiła, aby zostawiono ją, by mogła umrzeć w jaskini,
w której się urodziła. Rodzina nie chciała jej zostawić, ale też doskonale
wiedziała, że gromada nie może jej nieść w długiej drodze na wybrzeże. Przy-
gotowali jej więc wygodne posłanie i otulili skórąniedźwiedzia, żeby zapew-
nić ciepło. Po ostatnich pocałunkach ze łzami w oczach dwie córki odeszły
i dołączyły do gromady wędrującej przez wąwóz. Gdy Ursula leżała u wylotu
jaskini, spoglądając na rozległe równiny ciągnące się do morza, jak najdłużej
starała się nie tracić z oczu małych punkcików, czyli widocznych jeszcze
z bardzo daleka członków gromady. A może tylko wyobrażała ich sobie, gdy
zasnęła? Rankiem już nie żyła. Została po niej tylko skóra, rozszarpana i spla-
miona krwią, jako świadectwo jej szybkiego i gwałtownego zgonu. Wrócił
niedźwiedź.
Oczywiście. Ursula nie miała pojęcia, że jej dwie córki dadzą początek
długiej kobiecej linii prowadzącej - poprzez dzieci i wnuki - aż do współ-
czesności. Nie miała pojęcia, że stanie się matką klanu, jedyną kobietą z tam-
tych czasów, która zdobędzie taki tytuł. Każdy członek tego klanu jest po-
wiązany nierozerwalną więzią z Ursulą. Do jej klanu należeli pierwsi
współcześni ludzie, którym udało się skolonizować Europę. W stosunkowo
krótkim czasie rozprzestrzenili się na całym kontynencie, skazując neander-
talczyków na zagładę. Obecnie około 11% Europejczyków to bezpośredni
potomkowie Ursuli. Pochodzą ze wszystkich części Europy, ale klan ten jest
szczególnie dobrze reprezentowany w zachodniej części Wielkiej Brytanii
oraz Skandynawii. „Człowiek z Cheddar" jest jednym z najsłynniejszych
dawnych przedstawicieli tej grupy.
165
16. Kenia
Minęło 20 000 lat od śmierci Ursuli. Okres ten od współczesności dzieli-
ło 25 000 lat, a na Ziemi panowały jeszcze cięższe mrozy. Neandertal-
czycy zniknęli, a ludzie współcześni mieli całą Europę dla siebie. Wielkie
równiny rozciągające się od nizinnej Brytanii na zachodzie do Kazachstanu
na wschodzie były pozbawione drzew z wyjątkiem kilku wysepek brzeziny
i krzaków wierzby na południowych rubieżach. Były to jałowe i wietrzne
tereny, smagane złośliwymi podmuchami lodowatego wichru od postępują-
cego lodowca, które obniżały temperaturę do 20 stopni poniżej zera na wiele
dni lub nawet kilka tygodni. Europejska tundra mogła wydawać się mroźna
i niegościnna, ale jednocześnie tętniła życiem i obfitowała w pożywienie.
Ogromne stada bizonów i reniferów przemieszczały się powoli po równi-
nach, karmiąc się bogactwem traw i mchów. Polowano także na mniejsze
stada dzikich koni i osłów. Ale dominującymi zwierzętami były gigantyczne,
kudłate mamuty, niemające żadnych naturalnych wrogów, których musiałyby
się obawiać. Oczywiście nie miały naturalnych wrogów aż do chwili zjawie-
nia się ludzi.
Xenia urodziła się w wietrznym i śnieżnym okresie późnej wiosny. Śnieg
wciąż pokrywał wszystkie tereny z wyjątkiem najniższych i zalegał grubą.
brudną warstwą wokół obozów iska. Xenia przyszła na świat w okrągh m sza-
łasie o średnicy około trzech metrów, którego szkielet skonstruowano niemal
wy łącznie z kości mamuta. Dwa gigantyczne ciosy formowały drzwi, zakryte
trzema warstwami bizonich skór chroniących wnętrze przed zimnem. Szcze-
liny pomiędzy kośćmi wypełniono mchem i glebą, natomiast dach sporzą-
166
dzono z darni ułożonej na rusztowaniu z wierzbowych gałęzi. W małym pa-
lenisku pośrodku szałasu czerwony blask ognia rozświetlał wewnętrzne ścia-
ny. W palenisku nie było jednak drewna, wszystkie drzewa z okolicy zużyto
na opał wiele miesięcy wcześniej. W szałasie Xeni płonęły kości, wydziela-
jące nieprzyjemny, niezapomniany fetor. Tundrę pokrywały liczne zbielałe
szkielety mamutów i bizonów. Stanowiły słabe, odrażające paliwo, ale lepiej
znosić przykry zapach niż zamarznąć na śmierć.
Obóz zbudowano na niewielkim wzniesieniu w odległości 1,5 kilometra
od dużej, leniwie płynącej rzeki. Całe pokolenia bizonów przechodziły przez
tę rzekę w drodze na letnie pastwiska i z powrotem. Wiosenne obozowisko
Ursuli znajdowało się blisko szlaku migracji zwierzyny. Obóz Xeni również
rozmieszczono tak. by wykorzystać przewidywalne i obfite źródło pożywie-
nia. Od czasów Ursuli nastąpił pewien postęp techniczny. Ulepszono włócz-
nie z krzemiennymi grotami, a ich celność i zasięg zwiększyły się dzięki
zastosowaniu miotaczy oszczepów, krótkich kawałków kości lub drewna.
w których umieszczano grubszy koniec drzewca oszczepu i które działały jak
przedłużenie ręki. Takie wynalazki i unowocześnienia szybko rozprzestrze-
niały się. gdy oddzielne gromady zbierały się w miejscu przepraw rzecznych
lub spotykały latem podczas tropienia zwierzyny w tundrze.
Co roku bizony pokonywały wodę w tym samym miejscu, na zakolu rze-
ki, gdzie silny prąd podmywał stromą ziemię i żwirowy brzeg. Wędrowne
stada wyżłobiły sobie przejście przez zapadający się brzeg, ale co roku robiło
się tu bardziej stromo, co powodowało, że coraz trudniej im było wydostać
się z rzeki. Gdyby potrafiły podejść do tego racjonalnie, poszukałyby innego.
bezpieczniejszego przejścia, ale ten sam szlak wykorzystywały od stuleci —
i nie zamierzały go zmieniać. Ten ślepy upór i niezdolność do adaptacji, cał-
kiem przeciwne cechom typowym dla ludzi, były na rękę członkom plemie-
nia Xeni. Gdy zwierzęta z mozołem usiłowały wydostać się z wody. zmęczo-
ne przeprawą i niestabilne na osuwającej się glebie brzegów rzeki, oszczepnicy
mieli bardzo łatwy cel. Aby uniknąć zauważenia przez stado i przedwczesne-
go spłoszenia zwierząt, zbudowali kryjówkę z kości i skór mamutów.
Stada nie tylko kierowały się zawsze w to samo miejsce, ale tez zjawiały
się zawsze o tej samej porze roku. Ludzie potrafili zorientować się, kiedy
zbliżał się ten moment na podstawie obserwacji wydłużających się dni i przy-
lotu dzikich gęsi z południa. Drużyna łowiecka wyruszała nad rzekę, by za-
jąć pozycję za barykadą z kości i skór. Kiedy zjawiały się bizony, myśliwi
musieli działać szybko. Czekanie, aż się zbliżą, nie miało sensu. Trzeba było
wcześniej zająć pozycję. Pierwszym sygnałem ich nadejścia był ledwie sły-
szalny niski dźwięk nadchodzący z południowego wschodu, niesiony wiatrem
167
jak nieustające grzmoty odległej burzy. W miarę jak dźwięk przybierał na
sile, myśliwi odczuwali coraz większy przypływ adrenaliny i raz po raz spraw-
dzali oszczepy, by się przekonać, że krzemienne ostrza są solidnie zamoco-
wane na drzewcach. Dudnienie tysiąca kopyt wciąż narastało. Odgłosy roz-
bryzgiwanej wody oznaczały, że pierwsze zwierzęta weszły na płyciznę
na przeciwnym brzegu rzeki, wciąż poza zasięgiem łowców, którzy czekali.
nisko przy kucając za zasłoną. Zdawało im się, że trwa to całą wieczność, ale
w rzeczywistości trwało najwyżej dwie. trzy minuty, podczas których zwie-
rzęta pokonywały rzekę.
W końcu pierwsze przemoczone bizony, uparcie brnące przed siebie,
chwiejnie wyszły na brzeg, w zasięgu broni. Gdy starały się znaleźć oparcie
dla nóg na osuwającej się ziemi, kolejne nadciągające bizony napierały na
nie z tyłu. zwiększając panikę, ale w końcu wielkie, rudobrązowe bestie na-
trafiły na pewniejszy grunt i wyszły na brzeg zaledwie 1,5 metra od przycza-
jonych myśliwych. Ci wciąż czekali, aż ciężka przeprawa przez rzekę spo-
wolni cale stado. Wówczas zza rozwieszonych skór kryjówki nad szlakiem
bizonów myśliwi zaczęli ciskać włócznie z odległości, z której nie sposób
chybić, mierząc w szyję i piersi zwierząt. Ostre jak brzytwa krzemienne koń-
ce zagłębiły się w ciałach bizonów. Ranione zwierzęta wywróciły wielkie
oczy ku niebu i ryknęły z bólu. Wcale nie umierały szybko, myśliwi mogli
tylko mieć nadzieję, że broń przebiła tętnicę lub przedziurawiła płuca. Gdy
zaatakowane zwierzęta ruszyły w kierunku tundry, łowcy opuścili kryjówkę
i pospieszyli za nimi. Przy odrobinie szczęścia zranione bizony szybko by
padły i można by je było dobić ciosem włóczni w serce. Jeśli ich rany były
mniej poważne, mogły biec przez wiele kilometrów, a później zdechnąć
w tundrze.
Gdy zwierzę przewracało się na skutek utraty krwi lub braku tlenu, na-
tychmiast myśliwi tłoczyli się nad nim. dźgając włóczniami w pierś zwierzę-
cia, aż jego oczy zaszły mgłą, język wyszedł na wierzch i następowała śmierć.
Pracując pospiesznie z użyciem krzemiennych noży. zdejmowali skórę i opra-
wiali zwierzęta tam, gdzie one padły, a następnie zanosili mięso do obozowi-
ska, niekiedy odległego o kilka kilometrów. Kiedy udawało się upolować
kilka bizonów, łowcy nie musieli zdejmować całego mięsa z wszystkich zwie-
rząt, lecz wyszukiwali najlepsze kawałki z boków i łopatek, a także wątrobę,
serce oraz nerki. Resztę zostawiali w tundrze. Po wielu tysiącleciach jedyną
wskazówką dla archeologów w kwestii tego. jak zginęło zwierzę, stanowi
krzemienne ostrze wbite głęboko w jego masywny kark.
Mięso z ubitych bizonów mogło przetrwać kilka tygodni, aż w końcu na
tundrze śniegi stopniały i dni się wydłużyly. Gęsi, kaczki i kuliki, które przed
168
nadchodzącą zimą migrowały na południe, żeby rozmnażać się w tundrze,
zaczęły budować gniazda wśród szorstkich traw i mchów. Przez kilka tygo-
dni życie było łatwe, ale wkrótce gromada będzie musiała ruszyć na północ,
tropem stad. Dla Xeni i jej towarzyszy przenoszenie się z jednego tymczaso-
wego obozowiska do drugiego było sposobem na życie. Najpilniejszą potrze-
bą pozostawało zapewnienie wystarczającej ilości pożywienia w okresie let-
nim, tak by członkowie gromady mogli zgromadzić wystarczająco dużo
tłuszczu, by przetrwać surowe zimowe miesiące. Gromada Xeni opierała się
całkowicie na wędrownych stadach i śledziła je przez całe lato. Nie mieli
kołowego transportu, nawet sań, wszystko więc musieli dźwigać na własnych
plecach. Szkielety szałasów z kości mamuta mogły zostać na swoim miejscu
i być wykorzystane ponownie rok później, ale okrywające je skóry nigdy nie
przetrwały więcej niż jedną zimę. Ludzie zabierali tyle. ile mogli, nie mając
możliwości dźwigania dodatkowych ciężarów, więc każdy, kto nie mógł iść
w długim marszu - chorzy, starzy i słabi - był pozostawiany na śmierć. Do-
piero gdy dzieci podrosły na tyle, by dotrzymać kroku całej gromadzie i nie
musiały być noszone przez matki, kobiety mogły ponownie zajść w ciążę.
Xenia była przedwcześnie rozwiniętą dziewczyną. Odziedziczyła jasne
włosy i niebieskie oczy po swym ojcu. Biegała razem z innymi dziećmi, po-
magając matce organizować obozowisko. Tylko sporadycznie, latem, pozwa-
lano jej dołączyć do ojca, gdy wyruszał samotnie polować na dzikie osły.
W rzadkich chwilach, kiedy łowy się udały, pomagała mu oprawić mięso. Od
czasu do czasu, podczas tych przyjemnych wędrówek, natykali się na ludzi
z innych plemion, patrolujących sąsiednie terytoria. Zazwyczaj kontakty prze-
biegały przyjaźnie, a członkowie różnych grup zaczęli się rozpoznawać po
kilku takich spotkaniach. Wymieniali się wiadomościami, głównie na temat
pogody i polowania, ale także swoich rodzin. Ich język był prosty, ale rozwi-
nięty na tyle. by przekazywać podstawowe informacje. Czasem jakiś młody
mężczyzna odwiedzał inne obozowisko, a nawet przebywał tam przez jeden
sezon. W ten ograniczony sposób informacje i ludzie przepływali tam i z po-
wrotem przez rozległe mroźne pustkowia.
Z czasem Xenia stała się brzemienna. Była to trudna ciąża i pod koniec
dziewczyna ledwie mogła się ruszać. Choć zaliczała się do silnych dziew-
czyn, nawet ona miała trudności z chodzeniem, gdy jej brzuch stawał się
coraz większy. Najpierw jej matka, a potem inne kobiety z gromady zaczęły
się niepokoić. Na szczęście znajdowali się w letnim obozie, mieli obfitość
zwierzyny i przez kilka tygodni nie musieli się przenosić. Kobiety nie przej-
mowały się więc koniecznościąprzeniesienia obozowiska, ale faktem, że Xenia
miała urodzić niejedno, lecz dwoje dzieci. Było to coś strasznego. Matka
169
nigdy nie była w stanie opiekować się dwojgiem dzieci i nie mogła nosić ich
na plecach jednocześnie. Cały sens mechanizmu zwiększania odstępu mię-
dzy kolejnymi porodami polegał na tym. by pierwsze dziecko zostało odcho-
wane, zanim matka powije następne. Adaptacja hormonalna nie pozwalała
na to, zapobiegając takiej ewentualności. Mimo to, mniej więcej raz na 100
narodzin, kobieta rodziła bliźniaki, tak jak teraz Xenia. Zdarzało się to już
wcześniej i istniała surowa zasada w gromadzie, że mniejszy z dwóch nie-
mowlaków musi zostać natychmiast zgładzony. Jedyny wyjątek stanowiły
rzadkie przypadki, kiedy inna kobieta z gromady straciła własne dziecko, ale
nadal wytwarzała mleko. Jednak wszystkie inne dzieci urodzone w tym roku
przeżyły.
Xenia nie wiedziała o tej okrutnej, ale koniecznej tradycji, nie zdawała
sobie sprawy nawet z tego, że ktokolwiek wcześniej miał więcej niż jedno
dziecko za jednym razem, gdyż mniejszego bliźniaka zawsze zabijano zaraz
po narodzinach, zaś ciało ukrywano, grzebiąc je pod ziemią. Ale chociaż
Xenia nie wiedziała, że urodzi bliźniaki, jej matka miała tego świadomość.
Co niezwykłe, podzieliła się swoimi obawami z ojcem Xeni - niezwykłe,
gdyż na wszystkie sprawy związane z narodzinami i wychowywaniem dzieci
zawsze monopol miały jedynie kobiety. Ojciec nie znał zasady dotyczącej
bliźniąt, ale zgodził się na jej zastosowanie, gdy wysłuchał wyjaśnień. Po-
ważnie niepokoił się. że Xenia może nie przeżyć porodu. Co jeszcze bardziej
niezwykłe, wspomniał o tym problemie pewnemu myśliwemu z innej groma-
dy, którego spotkał w tundrze i który miał córkę w wieku Xeni. Okazało się.
że dziewczyna zaledwie kilka dni wcześniej wydala na świat swoje pierwsze
dziecko, ale chłopiec był bardzo drobny i chorowity, więc podejrzewano, że
nie przeżyje długo. Wieczorem rodzice Xeni ułożyli plan działania. Gdyby
zdołali wynieść z obozu jednego z bliźniaków i podarować go znajomemu,
on zgodziłby się go przyjąć, jeśliby jego córka straciła własnego synka. Wią-
zało się to z dużym ryzykiem, ponieważ nie było możliwości ustalenia wszyst-
kiego z góry.
Późną nocą Xenia urodziła dwie córki. Przez krótką chwilę potrzymała
je obie przy piersi, zanim jej matka podjęła szybką decyzję i zabrała jedną
z dziewczynek. Otuliła niemowlę w miękką, królicząskórę i wręczyłaje ocze-
kującemu na zewnętrz ojcu Xeni. Mężczyzna natychmiast wyruszył do są-
siedniego obozowiska, leżącego prawie 30 kilometrów na w schód. Wcze-
snym rankiem dotarł na miejsce, gdzie przywitał go jego znajomy. Synek
jego córki zmarł dwa dni wcześniej. Ojciec Xeni złożył mu propozycję. Gdy-
by mężczyzna nie przyjął jej, nie pozostawało mu nic innego jak uśmiercić
dziecko. Po kilku chwilach zastanawiania się nad stanem córki spowodowa-
170
nym stratą syna oraz możliwością, że mogłaby nie chcieć przyjąć dziecka
innej kobiety, przystał na tę propozycję i zaniósł córce głodne niemowlę.
Xenia nigdy nie dowiedziała się, co się stało z drugim bliźniakiem. Nie
zdawała sobie też sprawy z tego, że jest matką klanu. Córka, która została
przy niej, rozpoczęła długą linię prowadzącą aż do współczesnej Europy.
Około 6% dzisiejszej populacji kontynentu pochodzi od Xeni. Drugie, za-
adoptowane bliźnię również miało się świetnie. Ludzie z jego gromady i ich
potomkowie w późniejszych pokoleniach przenieśli się dalej na wschód, prze-
mierzając bezkresne stepy środkowej Azji i Syberii, w końcu przyłączając
się do ludów migrujących do Ameryki. Obecnie około 1% rdzennych Ame-
rykanów to bezpośredni potomkowie Xeni w linii kobiecej. W Europie trzy
gałęzie rozciągały się na cały kontynent. Jedna występuje głównie w Europie
Wschodniej, podczas gdy dwie pozostałe rozprzestrzeniły się bardziej na za-
chód, przez Europę Środkową, aż po Francję i Wielką Brytanię.
171
17. Helena
Helena żyła 20 000 lat temu w szczytowym okresie ostatniego zlodowa-
cenia. Lodowce i stałe pola firnowe pokrywały całą Skandynawię i się-
gały na południe, aż do miejsca, gdzie dziś znajdują się Berlin i Warszawa.
Morze Bałtyckie było całkowicie zamarznięte, podobnie jak Morze Północ-
ne od Danii do Humber w Anglii. Zimą Atlantyk zamarzał i warstwa grubego
lodu ciągnęła się daleko na południe, aż po Bordeaux. Brytania, \\ciaz połą-
czona przesmykiem lądowym z kontynentalną Europą, była pokryta lodem
aż po dzisiejsze angielskie równiny, środkową Walię i południową Irlandię.
Rok po roku, tundra, niemal nagi teren z cienką warstwą gleby i roślinności
nad wieczną zmarzliną, posuwała się coraz dalej na południe, sięgając pra-
wie Morza Śródziemnego. Niska temperatura i intensywne opady śniegu zimą
czyniły z tundry miejsce niegościnne, ale polujące drużyny przemierzające
większą część północnej Europy stale napierały na łańcuchy górskie Pirene-
jów i Alp. Wiele grup ludzi przemieszczało się szeroką doliną Renu i roz-
przestrzeniało się wzdłuż nizin wyznaczających granice obszaru Morza Śród-
ziemnego. Tak jak współcześnie, wybrzeże zawierało dużo lagun, ale linia
brzegowa leżała wiele kilometrów dalej niż obecnie. Takie ogromne ilości
wody zostały uwięzione w wielkich pokrywach lodowcowych, że poziom
morza znajdował się ponad łOO metrów poniżej dzisiejszego.
Z dóbr naturalnych brzegów morza i lasów można się było z łatwością
utrzymać. Helena spędziła dzieciństwo w takim otoczeniu, pomagając matce
zbierać grzyby w lesie albo brodząc w słonawych lagunach w poszukiwaniu
ostryg. Jej ojciec samotnie przeczesywał lasy, wypatrując drobnej zwierzyny
172
płowej i innych ssaków. Ale gdy o świcie zaczęły pojawiać się nad bagnami
pierwsze mgły późnego lata. gromada wiedziała, że czas przygotować się do
wielkiego zgromadzenia.
Ludzie zwinęli obóz i przenieśli się w głąb kraju, bliżej wzgórz. Podró-
żowali bez dużego obciążenia, zabierając ze sobą wyłącznie niezbędne rze-
czy. Co kilka dni napotykali inne gromady zmierzające w tym samym kierun-
ku. Nie było żadnych tarć między nimi. tak naprawdę wszystkich łączyło
uczucie podekscytowania i wyczekiwania, kiedy przemierzali dziewicze zie-
mie. Lasy przerzedziły się i znaleźli się w tundrze. Wędrowali dalej przez
łagodne pagórki, po płaskowyżu i szerokimi dolinami rzek. W końcu po sze-
ściu tygodniach dotarli do celu, doliny Dordogne. Wielka rzeka płynęła, skrząc
się zielenią, gładko omijając wysokie wzniesienia z żółtego wapienia.
Gromada musiała rozbić obóz pod szerokim nawisem skalnym prowa-
dzącym do głębszej jaskini. Przed rozbiciem obozu mężczyźni zajrzeli do
jaskini, tak daleko jak tylko mogli, by upewnić się, że nikt inny w niej nie
mieszka. Taka operacja zawsze należała do niebezpiecznych i wymagają-
cych odwagi. Groty często były zamieszkane przez hieny, lwy i olbrzymie
niedźwiedzie jaskiniowe. Gdyby miejsce okazało się zajęte, jego mieszkańcy
mogliby zostać przepędzeni lub zabici. Ale tym razem ludzie mieli szczęście
- kiedy przybyli, jaskinia była pusta. Obozowisko rozłożono w pobliżu wej-
ścia. Długa podróż dobiegła kresu. Helena i jej towarzysze mogli odpocząć,
grzejąc się w promieniach słońca i spoglądając w dół z wysokości 30 metrów
na leniwie przepływającą rzekę. Przed ich oczyma rozciągał się naprawdę
piękny widok. W ciągu kilku dni wszystkie pobliskie jaskinie i nawisy skalne
zajęli inni ludzie, gdy gromady z różnych stron świata spotkały się w tym
magicznym miejscu. Przybyli tu. tak jak wcześniej ich przodkowie, by upo-
lować renifery wracające z położonych wysoko letnich pastwisk na niższe
zimowe pastwiska na płaskich równinach. Musiały przejść przez Dordogne
i wąwóz. Gromada Heleny już na nie czekała.
Ale to wielkie społeczne wydarzenie miało nastąpić dopiero za kilka ty-
godni i trzeba było poczynić pewne przygotowania. Ojciec Heleny zaczął
przygotowywać nowy zestaw odłupków ze wspaniałej bryły krzemienia, któ-
rą zdobył wcześniej dzięki wymianie towarów. Kamień miał doskonałą ja-
kość, na jego powierzchni nie było żadnych pęknięć ani innych skaz. Męż-
czyzna należał do najlepszych rzemieślników i potrafił wykonać niemal
wszystko z tak świetnej bryły kamienia. Zależało to tylko od tego, co było
potrzebne. W tym roku postanowił zrobić nowe kościane groty do swojej
ulubionej włóczni, której chciał użyć jako głównej broni do polowania na
renifery. Usiadł więc przy wejściu do jaskini i zabrał się do pracy. Bryła miała
173
kształt nierównego walca o rozmiarach niedużego kawałka sera. Przyjrzał
się jej dokładnie, obracając w dłoniach, obliczając na podstawie intuicji wy-
robionej dzięki wieloletniemu doświadczeniu, gdzie najlepiej uderzyć, by
odłupać ostrze z brzegu krzemienia. Postępował tak, jak gdyby wyczuwał
wewnętrzną strukturę tego cennego kawałka kamienia, najsłabszą płaszczy-
znę jego molekularnych wiązań. Wybrał odpowiedni punkt. Ujął bryłę lewą
ręką, do prawej wziął duży rzeczny otoczak i uderzył mocno. Bryła rozszcze-
piła się, z jej krawędzi odpadło długie, wąskie ostrze, dokładnie takie, jak
przewidywał. Ponieważ miał dobry nastrój i praca dobrze mu się układała,
odłupał kolejnych pięć ostrzy, zanim schował cennągrudkę do worka. Wszyst-
kie kawałki, mniej więcej o długości ośmiu centymetrów i szerokości trzech
centymetrów, okazały się bardzo udane. Po dalszej drobnej obróbce zamie-
niały się w noże. skrobaki i groty włóczni lub narzędzia do obróbki innych
materiałów, takich jak kości i poroża. Po oględzinach wszystkich kawałków
wybrał trzy na nowe ostrza włóczni, jeden na nowy drapacz do oczyszczania
skór reniferów oraz dwa jako narzędzia do obróbki kości. Mimo ze właści-
wie każdy z sześciu kawałków można było ukształtować, tak by spełniał każ-
dą z tych funkcji, dzięki dużemu doświadczeniu mężczyzna doskonale wie-
dział, który z nich wybrać na dane narzędzie.
Tego dnia zamierzał wykonać nowy zestaw kościanych ostrzy do swoich
włóczni, a także zrobić matce Heleny kilka nowych igieł do szycia. Wciąż
miał zeszłoroczne kościane ostrza, ale zawsze wolał wykonać nowy zestaw
przed zbliżającym się polowaniem, jeśli tylko starczało mu na to czasu. Wy-
brał fragment poroża o długości mniej więcej 15 centymetrów i odpowiednio
prostym kształcie. Stosunkowo łatwo można było je znaleźć wczesnym la-
tem, kiedy reniferom odpadały stare poroża i wyrastały nowe. Oznaczało to
tygodniową wyprawę na wzgórza wznoszące się za letnim obozowiskiem
gromady, do miejsca, w którym zazwyczaj leżało wiele poroży. Bez proble-
mu mógł zatrzymać trochę materiału z zeszłorocznych jesiennych polowań
i niekiedy tak robił, jednak zawsze lubił letnie wyprawy na wzgórza po nowe
poroża. Należało to do rodzinnej tradycji. Dawniej ojciec zabierał go na takie
wyprawy co roku, od kiedy skończył siedem lat, a on postępował tak samo ze
starszym bratem Heleny. Dzięki tym wyprawom zawsze miał duży zapas po-
roży reniferów. Odłamy wał ostrza i zostawiał resztę tam, gdzie je znalazł,
zabierając tylko te kawałki, które mogły okazać się przydatne do pracy, oraz
kilka dodatkowych, które mógł wymienić na coś innego. Na przykład miał
umowę z pewnym mężczyzną z gromady, że będzie z nim wymieniał przed-
mioty wykonane z poroży, które lubił robić i których zręczna obróbka zdoby-
ła mu uznanie innych mężczyzn, na bryły krzemienia do wyrobu ostrzy. Naj-
174
lepsze kawałki krzemienia pochodziły z bardzo daleka, więc miało to sens,
że podczas gdy on zbierał poroża i sporządzał z nich przydatne przedmioty,
ktoś inny wyruszał w innym kierunku i zbierał krzemień. Ojciec Heleny był
zadowolony, siedział wygodnie u wejścia do jaskini, spoglądając w dół, na
rzekę, i dalej, na wzgórza na przeciwległym brzegu. Helena, która miała już
osiem lat, podeszła i usiadła obok niego, żeby pomóc mu w pracy. Odziedzi-
czyła po ojcu dużą zręczność i zawsze prosiła go, by pozwolił jej coś zrobić.
Pierwsze zadanie polegało na zrobieniu rylca, którym później wykona
się równoległe nacięcia poroża. Wymagało to uzyskania płaskiej krawędzi,
jak ostrze noża tapicerskiego. Ojciec Heleny wziął po kolei wszystkie kawał-
ki krzemienia i dokładnie się im przyjrzał. Wybrał jeden i położył tak, że
jeden jego koniec spoczywał na ziemi, natomiast drugi w poprzek fragmentu
poroża. Starannie poprawił jego położenie, aż ostry krzemień dotykał rogu
w miejscu, które zamierzał przeciąć. Wówczas szybkim ruchem uderzył go
mocno małym kamieniem i końcówka ostrego krzemienia odłamała się. Było
to precyzyjne pęknięcie, dzięki któremu powstał idealny rylec: miał właści-
wą, prostą krawędź, jak dłuto, i niezwykłą ostrość. Nie zawsze udawało się
za pierwszym razem, ale tym razem zadanie okazało się łatwe. Podniósł róg
jelenia i naznaczył rylcem prostą kreskę przez całą jego długość. To było
dobre narzędzie, jak wszystkie, które zrobił. Obracając okrągły kawałek po-
roża w ręce, powtarzał ten proces, aż nakreślił wszystkie równoległe linie
dzielące kawałek na pięć równych części. Ten etap pracy zawsze był trudny,
ale rylec tak sprawnie wycinał linie, że poszczególne odcinki miały napraw-
dę równe rozmiary. Nic się nie zmarnuje.
Powoli naciął kość wzdłuż szczelin, zagłębiając się w twardy rdzeń, za-
chowując przy tym doskonale proste linie. Zajęło mu to prawie godzinę.
W końcu, kiedy dotarł prawie do środka poroża, nacisnął mocno rylcem
i przekręcił go. Kość odrobinę wygięła się, po czym pękła na całej długości.
Ostrożnie podniósł fragment o długości 15 centymetrów i średnicy 2,5 centy-
metra oraz prawie trójkątnym przekroju. Będzie z niego dobre ostrze po do-
datkowej obróbce. Jeden po drugim odłamał pozostałe segmenty. Nie powio-
dło mu się tylko w jednym przypadku, kiedy trzeci segment pękł w połowie:
będzie służył jako igła. Podarował go Helenie razem z rylcem. Pomagała już
matce w szyciu, więc mogła pomóc wykonać igłę. Ostrożnie i starannie od-
cięła pęknięty kawałek kości, wygładzając go na obu końcach i zwężając
z jednej strony. Kiedy skończyła, pokazała ojcu rezultat pracy. Jak na pierw-
szą próbę, spisała się znakomicie. Ojciec wyjął szydło - kolejne narzędzie,
które wykonał z uniwersalnych poroży, z ostrym kamiennym szpikulcem ster-
czącym z jednego końca. Niezwykle trudno było zrobić dobre szydło, a ten
175
egzemplarz był dodatkowo starannie owinięty skrawkiem skóry. Ojciec He-
leny wyżłobił szydłem oczko w tępym końcu igły i oddał ją córce, która po-
biegła, żeby pokazać matce swoje dzieło.
Solidne, ciepłe ubranie było rzeczą niezbędną. Zimą temperatura mogła
utrzymywać się na poziomie 10 stopni poniżej zera przez wiele tygodni. Na
szczęście nie brakowało skór i każdy miał gruby strój skrojony na miarę.
Skóry wierzchnie były podszyte futrem zająca, wiewiórki lub innego puszy-
stego zwierzęcia. Szycie ubrań należało do zadań kobiecych, a matka Heleny
miała silne palce i dobry wzrok. Oczyszczała każdą skórę i dopasowywała
ich fragmenty, zanim zrobiła dziury wzdłuż krawędzi za pomocą swojego
szydła. Następnie nawlokła na igłę długie ścięgno renifera i przeciskając na-
rzędzie przez przygotowane otwory, mocno zszyła skóry. Tego dnia przygo-
towywała strój dla Heleny. Dzieci w jej wieku rosły bardzo szybko i dopaso-
wywanie dla nich ubrań wymagało ciężkiej pracy. Nie było żadnych okryć,
które Helena mogłaby odziedziczyć po rodzeństwu, brat był starszy od niej
o siedem lat, a przecież nikt nie zamierzał dźwigać ubrań tak długo. Spora-
dycznie mogła otrzymać znoszony strój od jednej ze starszych kobiet z gro-
mady, której dziecko z niego wyrosło, ale w zasadzie lepiej było uszyć nową
odzież ze skrawków skór. Ubrania musiały dobrze pasować do ciała, by po-
wstrzymywać siarczyste zimno, więc Helena stała przed matką, podczas gdy
kobieta mierzy łaja starannie, używając długich pasków ze skóry jelenia. Pro-
ces dopasowywania i łączenia skór oraz wykonywania szwów zabrał prawie
trzy dni. Dobrze skrojony strój stanowił powód do dumy. a matka Heleny
lubiła, gdy chwaliło się ją za dobrze wykonaną pracę. Dzięki talentow-i kra-
wieckiemu matki Heleny i świetnej reputacji jej ojca jako rzemieślnika do-
skonale obrabiającego poroża, rodzina miała świadomość wysokiej pozycji
w grupie.
Po 10 dniach przebywania w jaskini uporali się z sezonowymi pracami.
Helena miała nowe ubrania, jej matka tuzin nowych kościanych igieł, a oj-
ciec nowy zestaw grotów do włóczni. Dni stawały się już coraz krótsze
i chłodniejsze, liście brzozy zżółkły i pierwsze nocne mrozy oszroniły ko-
niuszki gałęzi krzaków w dolinie poniżej. Niebawem miały zjawić się renife-
ry. Ale zanim to się stanie, trzeba było przeprowadzić ważną ceremonię, aby
zapewnić ich nadejście. W noc pełni księżyca po pierwszych mrozach męż-
czyźni z gromady i inni myśliwi zgromadzeni nad tą częścią rzeki wyruszyli
w górę doliny do wąskiego otworu w skale, zablokowanego okrągłym gła-
zem. Twarze mieli pomalowane czerwoną ochrą, ciała poczernione sadzą
z ogniska. Odsunęli kamień na bok i w milczeniu weszli do groty, oświetlając
drogę niesionymi przed sobą niewielkimi świecami z tłuszczu zwierzęcego.
176
Brat Heleny dołączył do nich po raz pierwszy. Miał wystarczająco dużo lat,
by brać udział w polowaniu, musiał więc również przyjść do jaskini. Bał się
ciemności, ale jeszcze bardziej nie znosił przebywania w małej, zamkniętej
przestrzeni. W zupełnym milczeniu mężczyźni kroczyli głębiej i głębiej we
wnętrze góry, płomienie ich pochodni migotały i rzucały cienie na ściany.
W końcu po pokonaniu niemal kilometra wąski korytarz rozszerzył się i wkrót-
ce przeszedł w wysoką komnatę. Panowała tam zupełna cisza, jeśli wyłączyć
kapanie wody przesączającej się przez strop. Gdzieniegdzie ściany pokrywa-
ły wstęgi nacieków połyskujące w blasku świec. Po drugiej stronie podziem-
nej komnaty z sufitu zwisały trzy wielkie stalaktyty o długości dwóch me-
trów, natomiast z podłoża pięły się ku górze w ich kierunku trzy masywne
stalagmity, jakby żądne połączenia, do którego mogło dojść dopiero za ja-
kiejś 5000 lat.
Ale mężczyźni wcale nie przyszli po to. by oglądać te cuda świata natury.
Skręcili w prawo i wspięli się długim korytarzem odchodzącym od głównej
komnaty. Wysoko nad ich głowami na ścianach, ledwie widoczne w bladym
świetle migoczących świec, widniały wyraźne wizerunki dzikich zwierząt.
Wielkie podobizny bizonów, dzikich koni, reniferów i wściekłych byków
pokrywały gładkie ściany. Brat Heleny, już opanowany klaustrofobicznym
lękiem, wzdrygnął się i przysunął bliżej ojca, wypuszczając z ręki pochod-
nię, która z sykiem wpadła do kałuży i zgasła. Zdawało się mu. jakby dziki
bawół pędził wprost na niego z płonącymi nozdrzami, opuszczonym łbem.
rogami gotowymi przybić go do skały. Choć ojciec opowiadał mu o malowi-
dłach, chłopiec nie był przygotowany na ich widok. Sprawiały wrażenie tak
rzeczywistych, żywych i niebezpiecznych. Chciał wybiec z jaskini, ale ojciec
przytrzymał go mocno i uspokajająco pogładził po głowie.
Mężczyźni w milczeniu podnieśli wzrok na wizerunki stworzeń, których
nie tylko się obawiali, ale od których również zależało ich przetrwanie.
W słabym świetle obrazy nabrały życia. Zaczęły się poruszać. Ojciec Heleny
przetarł oczy. Choć przychodził tu od 20 lat, najpierw ze swoim ojcem, póź-
niej sam. zawsze doświadczał tego samego wrażenia. Malowidła znajdowały
się zbyt wysoko, by można ich było dotknąć i przekonać się, czy naprawdę
się poruszają. Mężczyźni wpatrywali się w sufit w ciszy, wodząc oczyma od
jednego zwierzęcia do drugiego, jak gdyby chcąc sprawdzić, czy nadal tam
są. Koncentrowali się na polowaniu, wpatrując się w wizerunki zwierząt
i przygotowując na spotkanie z nimi w rzeczywistości. Nikt nie wiedział, kto
namalował te obrazy ani jak długo się tu znajdowały. Ślad ręki, jej zarys
narysowany sadzą, mógł należeć do artysty - ale nikt tego tak naprawdę nie
wiedział. Może były tu od zawsze?
177
Po chwili, która dla brata Heleny ciągnęła się w nieskończoność, nastrój
się zmienił. Migoczące obrazy stały się całkowicie realne w umysłach łow-
ców. Jeden po drugim wyjęli długie włócznie i z głośnym krzykiem zaczęli
dźgać nimi powietrze, mierząc w wyimaginowaną zwierzynę. Nie uderzali
zwierząt. Nie musieli. Stworzenia uniosły się ze ścian i znalazły tuż przed
nimi, zawieszone w powietrzu. Komnatę wypełniły mrożące krew w żyłach
krzyki myśliwych, przywołujących przychylną magię, mającą przemienić ry-
tualne zabijanie wyimaginowanych zwierząt w rzeczywiste ubijanie ich ży-
wych odpowiedników podczas późniejszego polowania.
Po kilku minutach hałasy ucichły, mężczyźni opuścili włócznie i po raz
kolejny spojrzeli na namalowaną zwierzynę. Nie mogli uczynić nic więcej,
by zdobyć pewność, że zwierzęta zjawią się. a im powiedzie się polowanie.
Bez żadnego wyraźnego sygnału, ale wyczuwając, że nadszedł już odpowiedni
moment, mężczyźni w milczeniu ruszyli do wyjścia z komnaty i dalej, na
świeże, nocne powietrze. Przeniknął ich chłód, zaczęli więc rozmawiać ze
sobąo zbliżającym się polowaniu. Omawiali strategię i zawiązywali sojusze.
Brat Heleny cieszył się po prostu, że wyszedł na otwartą przestrzeń.
W ciągu tygodnia w górze doliny dostrzeżono pierwsze renifery powoli
maszerujące przez wąwóz. Jak na razie, wszystko układało się dobrze. Znajdo-
wały się na prawym brzegu, musiały więc przedrzeć się przez rzekę, żeby prze-
dostać się na drugą stronę wąwozu. Ludzie z gromady Heleny wypatrzyli miej-
sce, w którym rzeka przepły wała przez duże skupisko kamieni. W tym miejscu
miała około 15 metrów szerokości i kamienistą wysepkę pośrodku. Tam wła-
śnie postanowili zająć pozycje, kryjąc się wśród skał. licząc na to, że zwierzyna
wybierze to miejsce do przejścia przez wodę, tak jak to czyniła w poprzednich
latach. Dalej w górę rzeki znajdowało się wiele takich miejsc, ale obecność
wyspy oraz szansa, że jest to jedno z ostatnich miejsc przeprawy na drugą stro-
nę, zanim rzeka dotrze do stromych, nagich skał. sprawiały, że ten właśnie
punkt wydawał się znacznie lepszy niż inne. Wybrane miejsce znajdowało się
tylko około 100 metrów w górę rzeki od groty, w której Helena i jej matka
obserwowały mężczyzn zajmujących dogodne pozycje do polowania.
Tego roku ojciec Heleny zamierzał po raz pierwszy wypróbować mio-
tacz oszczepów i wymienne ostrza. Stosowano je od dawna, ale on zawsze
wolał tradycyjne, ciężkie drewniane włócznie zakończone kościanym ostrzem.
Miotacze miały wiele zalet, o których tyle opowiadali jego znajomi. Miały
większy zasięg, lepszą celność i - co najważniejsze - traciło się tylko ostrze,
a nie całą włócznię, jeśli zwierzę zdołało uciec. Sam miotacz składał się
z twardego kawałka drewna dopasowanego do drzewca oszczepu i działał
jak dźwignia. Przy umieszczeniu miotacza na ramieniu i gwałtownym szarp-
178
nięciu nim do przodu, ostrze oszczepu dosięgało celu znacznie szybciej niż
konwencjonalna jednoczęściowa broń. Za ostrze służył ostry kawałek kości
lub krzemienia zamocowany do krótkiego kawałka drewna. Ponieważ broń
taką dodatkowo obciążano kamieniem, uderzała ona w cel z równie dużą
siłą, co długa włócznia drewniana. Ojciec Heleny ćwiczył już z taką bronią,
ale nie zrobiła ona na nim zbyt dobrego wrażenia. Tak naprawdę, na polowa-
nie wziął ją tylko po to. by uciszyć komentarze przyjaciół. Miał dosyć nazy-
wania go zacofańcem, więc zamierzał wypróbować miotacz, ale wziął też ze
sobą „prawdziwą"' włócznię.
Helena przyglądała się, jak jej ojciec i brat chowają się za skałami na
wysepce pośrodku rzeki. Nagle 300 metrów w górę rzeki, na tym samym
brzegu, pojawiła się nieduża grupa reniferów. Zdradzały podenerwowanie.
węsząc i rzucając łbami na boki, powoli kroczyły wzdłuż brzegu. Dziew-
czynka położyła się na brzuchu i zerkała w dół znad krawędzi urwiska. Gdy-
by renifery dostrzegły ją. spłoszyłyby się i błyskawicznie wycofały. Czujnie
przeszły obok wysepki. Czy wyczuły myśliwych czających się za skałami?
Podeszły dokładnie w to miejsce, bezpośrednio pod Heleną, w którym rzeka
wcinała się w skałę. Dziewczyna wyjrzała znad krawędzi i spojrzała na nie
z góry. Wyraźnie widziała ich szare grzbiety i wielkie, rozłożyste poroża. Nali-
czyła 12 zwierząt. Przypuszczała, że w większości są to matki z młodymi, ale
ponieważ zarów-no samce, jak i samice reniferów noszą poroża, nie mogła
mieć pewności. Zwierzęta nie mogły posuwać się dalej po tej stronie rzeki,
ponieważ stroma ściana urwiska wyrastała bezpośrednio z wody. Nurt przy-
spieszał i głęboka woda płynęła bardzo szybko. Czekały kilka minut, nie-
pewne, czy spróbować w tym miejscu, ale w końcu zrezygnowały, zawróciły
i powoli skierowały się w górę rzeki. Dotarły na wysokość wysepki, na której
zajęli pozycję myśliwi. Czy renifery przejdą przez wodę tutaj, czy pójdą dalej
w górę rzeki? Helena widziała, że się wahają, po czym jeden z nich zanurzył
nogi w wodzie i zaczął płynąć w stronę wyspy. Pozostałe poszły jego śladem.
Łowcy czekali w napięciu. Czuli przyspieszone bicie serca i suchość w ustach.
Gdy pierwsze renifery dotarł do wyspy, myśliwi zaatakowali. Przy nie-
dużym dystansie ich obciążone kamieniami oszczepy stanowiły precyzyjną,
zabójczą broń. Dwa renifery padły na miejscu, brocząc krwią z ran na szyi.
Reszta ruszyła wprost przed siebie. Ojciec Heleny zdołał wbić włócznię
w bok młodego cielaka, następnie pobiegł za nim na płyciznę i dobił go,
podrzynając gardło nożem. Po pierwszym ataku część rannych zwierząt za-
wróciła. Mężczyźni i chłopcy rzucili się za nimi do wody, usiłując je powalić.
Brat Heleny bezmyślnie podbiegł do dużej dorosłej sztuki, która została tyl-
ko lekko ranna. Zwierzę odwróciło się i machnęło rogami, zadając chłopcu
179
groźny cios w skroń, który ogłuszył go i wepchnął do rzeki. Przyglądając się
wszystkiemu z góry, Helena dostrzegła, co się stało, i poderwała się na nogi.
machając i krzycząc na ojca, żeby zwrócić jego uwagę. Mężczyzna spojrzał
w górę, zdając sobie sprawę, że dzieje się coś złego, i zaczął rozglądać się za
synem. Tymczasem chłopiec dryfował twarzą w dół w stronę rwącego prądu
u stóp urwiska. Ojciec porzucił upolowanego cielaka i wskoczył do wody.
Wyłowił syna w ostatniej chwili i wyciągnął go na brzeg, całkowicie zapomi-
nając o polowaniu. Chłopiec szybko przyszedł do siebie, ale cielak przepadł.
Martwe zwierzę popłynęło z prądem. Nikt nie zdążył go złapać.
Kiedy Helena przypatrywała się wszystkiemu z góry, zauważyła, że rze-
ka straciła krystaliczną czystość i zielony odcień, czerwieniąc się od krwi
zabitych zwierząt. Sądząc po barwie wody napływającej z góry rzeki, inne
plemiona miały bardzo udany dzień, ale dla towarzyszy Heleny była to kata-
strofa. Zdołali ubić tylko trzy renifery, dwa młode i jedną dorosłą sztukę.
Oznaczało to ciężką zimę, chyba że zjawiłyby się jeszcze jakieś renifery. Ale
żaden nie nadszedł już tą drogą. Dwa tygodnie później gromada nie mogła
już dłużej czekać. Spadł śnieg i inne grupy ludzi przenosiły się do zimowych
obozów. Spakowali się i udali w długą podróż z powrotem nad morze. Jeśli
przetrwają zimę, wrócą tu za rok. licząc na więcej szczęścia.
Lata mijały, powielając ten sam schemat narzucany przez pory roku. Brat
Heleny zginął trzy lata później, stratowany na śmierć przez stadko dzikich
koni. które razem z kolegą bezmyślnie próbowali zapędzić w pułapkę. Oj-
ciec Heleny przeżył jeszcze 10 lat. wystarczająco długo, by zobaczyć, jak
dziewczyna wydaje na świat pierwszą z trzech córeczek. Jej matka nabawiła
się artretyzmu w rękach, który uniemożliwił jej szycie. Zmarła rok później.
gdy choroba zaatakowała kolana i kostki nóg. Helena dożyła 42 lat. bardzo
zaawansowanego wieku jak na te czasy. Dzięki temu mogła nawet zobaczyć
pierwszą z wnuczek.
Z biegiem pokoleń klan rozpoczynający się od Heleny stał się najbar-
dziej powszechny w Europie, rozprzestrzeniając się na cały kontynent. Se-
kwencja wzorcowa, z którą porównuj e się wszystkie mutacje mitochondrial-
ne, to właśnie sekwencja Heleny. Czterdzieści siedem procent współczesnych
Europejczyków należy do tego klanu. Nie wiemy, czy ten wyjątkowy sukces
wynika z tego, że mitochondrialny DNA tej kobiety cechuje szczególna wła-
ściwość, która daje jego posiadaczom jakąś biologiczną przewagę, czy raczej
czysty przypadek zrządził, że tak wielu Europejczyków pochodzi od Heleny,
która przetrwała mroźny klimat ostatniej epoki lodowcowej.
180
18. Velda
Trzy tysiące lat po śmierci Heleny wielkie zlodowacenie jeszcze mocniej
zaciskało swój mroźny uścisk. Siedemnaście tysięcy lat temu równiny pół-
nocnej Europy były całkowicie opustoszałe, wszelkie życie, zwierzęta oraz lu-
dzie, skupiało się na obszarach Ukrainy, południowej Francji, Włoch i Półwy-
spu Iberyjskiego. Velda, czwarta z siedmiu córek Ewy, mieszkała w północnej
Hiszpanii, w Górach Kantabryjskich, kilka kilometrów od dzisiejszego portu
morskiego Santander. Dno oceaniczne w tym rejonie opada stromo w dół. więc
linia prehistorycznego wybrzeża nie różniła się od obecnej, mimo że poziom
morza znajdował się ponad 100 metrów niżej niż teraz. Podstawą egzystencji
członków rodziny Veldy, jak większości ludzi żyjących wcześniej, były stada
bizonów i innych zwierząt, które spędzały lato na wysokich płaskowyżach na
południu, ale polowali także w gęstych lasach pokrywających przybrzeżne rów-
niny. Mając do dyspozycji dwa źródła pożywienia, Velda i członkowie jej gro-
mady mogli utworzyć stałąbazę wjednym miejscu. Istniało silne współzawod-
nictwo o najlepsze miejsca, a to stanowiło dla Veldy i jej towarzyszy pobudkę
do utrzymywania całorocznego osadnictwa. Gdyby porzucili wybrane miejsce.
podejmując sezonowe wyprawy na wybrzeże lub w głąb lądu śladem bizonów.
prawdopodobnie po powrocie zastaliby w nim inne plemię. Nie tylko było to
uciążliwe, ale również powodowało konflikty. W przeszłości niejednokrotnie
ludzie ginęli, broniąc albo próbując zdobyć najlepsze siedziby w jaskiniach.
Gdy większość jaskiń zajmowano przez cały rok. łatwiej było udowod-
nić swoje roszczenia do danej ziemi, więc eksmisje z użyciem siły, choć wciąż
się zdarzały, w zasadzie należały już do przeszłości. Jednak oznaczało to. że
181
mężczyźni przez długie okresy przebywali w drużynach łowieckich z dala od
głównych obozowisk. Partner Veldy należał do najlepszych myśliwych i na-
wet wtedy, gdy brakowało zwierzyny, zaw-sze wracał z jakimś pożywieniem
dla niej i trzech córek. Kiedy był poza domem. Velda zajmowała się szuka-
niem żywności w lasach w pobliżu obozu. Jej matka, starsza. 37-letnia kobie-
ta, opiekowała się dziećmi, gdy były zbyt małe. by chodzić do lasu razem
z matką. Przemierzanie tego samego terytorium dzień w dzień nie należało
do przyjemnych zadań. Velda znała te tereny jak własną kieszeń. Wiedziała.
które strumienie obfitują w małe ryby, w- których stawach znajduje się sporo
żab i ropuch oraz gdzie rosną dęby z najlepszymi żołędziami.
Velda porażała swoją urodą. Mierzyła 160 centymetrów i była wyższa
niż większość kobiet, miała błyszczące, ciemnobrązowe oczy oraz ciemne.
lekko kręcone włosy, miękko opadające na ramiona. Zimą jej skóra stawała
się miękka i jasnobrązowa. ale latem łatwo się opalała, tak że jej twarz nabie-
rała głębokiej, niemal hebanowej barwy. Mimo że panował mróz, słońce świe-
ciło równie mocno jak obecnie. Choć wiele czasu poświęcała na zbieranie
żywności, miała również czas na odpoczynek — w słoneczne, letnie dni czę-
sto chowała się w osłoniętym od wiatru miejscu i kładła się na ziemi, przez
kilka godzin grzejąc się w słońcu i zastanawiając nad swoim życiem. Z inny-
mi kobietami z grupy łączyły ją bliskie więzi, z większością była nawet
w jakiś sposób spokrewniona, spędzały więc razem dużo czasu, rozmawiając
o życiu. Była zadowolona, mimo iż wychowanie trójki dzieci bez pomocy
mężczyzny stanowiło ciężką pracę. Otrzymywała wsparcie od innych kobiet
i sama też im pomagała. Matka i starsza siostra asystowały przy narodzinach
wszystkich trojga dzieci, tak jak ona pomagała siostrze i innymi znajomym
dziewczynom. Mężczyźni nie wtrącali się do tych spraw. Często nie było ich
naw-et w pobliżu, gdy ich dzieci przychodziły na świat, a obecność mężczy-
zny przy porodzie była niedopuszczalna. W ten sposób kobiety zachowywały
całkowitą kontrolę nad tajemniczym procesem narodzin. W swoich rękach
trzymały przyszłość całej gromady. W zamian za to mężczyźni wspierali je.
zaopatrując w żywność i chroniąc przed dzikimi zwierzętami, stanowiącymi
stale zagrożenie. Mąż Veldy podczas pobytu w obozie był miły i opiekuńczy.
i zawsze życzliwie witano go, gdy wracał z łowów, zwłaszcza kiedy przycho-
dził objuczony mięsem. Podczas dłuższych w-y praw nie wracał do domu przez
dwa, trzy tygodnie, w zależności od tego, jak mu się powiodło polowanie.
Kiedy zgromadził tyle żywności, ile zdołał unieść, wracał do rodziny.
W czasie jego nieobecności, zwłaszcza jeśli wszyscy mężczyźni z gro-
mady wyruszyli razem na wyprawe łowiecką. Velda czuła się szczególnie
narażona na niebezpieczeństwo. Największe przerażenie budziły nocne
182
napaści lampartów. Znała kilka przypadków porwania dzieci podczas snu.
Gdy zapadały ciemności, rozpalała ogień u wejścia do jaskini i ukrywała
dzieci w naturalnej skalnej szczelinie w głębi groty, gdzie mościła im posła-
nie z miękkich skór. Jej matka przyłączała się do nich, co teoretycznie za-
pewniało dodatkową ochronę - choć starsza kobieta nie miała już tak silnego
organizmu i głośno chrapała. Velda zapadała w lekki sen, budząc się co go-
dzinę, by upewnić się, czy ognisko wciąż płonie. Wysypiała się tylko wtedy,
gdy jej mężczyzna był w domu i czuwał nad rodziną.
Czasami miała świadomość, że w ciemnościach nocy na zewnątrz czają
się zwierzęta. Nie słyszała ich. gdyż poruszały się bezgłośnie, raczej wyczu-
wała ich obecność. Raz widziała dwa zielone ślepia lśniące w czerni nocy
zaledwie kilka metrów od niej, gdy odbił się w nich płomień ogniska. Spięła
mięśnie i mocno ścisnęła włócznię, którą zawsze trzymała w pobliżu, poczym
wrzuciła jeszcze jedną gałąź do ognia. Gdy iskry uniosły się ku niebu, zwie-
rzę odwróciło łeb i oczy zniknęły. Liczyła na to, że lampart nie zorientuje się.
ile osób znajduje się w jaskini i uzna atak za zbyt ryzykowny.
Dzieci rzadko ginęły wskutek otwartego ataku zwierząt. Zazwyczaj znikały,
kiedy z powodu niedbałości lub przemęczenia dorosłego ognisko zgasło. Często
działo się to tak szybko i po cichu, że nikt o niczym nie wiedział aż do następnego
ranka. Tego rodzaju zniknięcia należały do najgorszych, ponieważ nie wiadomo
było, czy dziecko zostało porwane, czy tylko wyszło z jaskini bez uprzedzenia.
Coś takiego przydarzyło się kuzynce Veldy, która spędziła kilka dni na poszuki-
waniach swego jedynego dziecka. Może żyło jeszcze gdzieś w lesie? Oczywiście
odpowiedź brzmiała: nie. Lampart schwycił śpiącą dziewczynkę za gardło, z nie-
przepartą silą zaciskając szczęki na jej krtani. Dziecko nie mogło ani oddychać.
ani krzyczeć, gdy wielki kot spokojnie i po cichu oddalił się z jaskini ze swoją
zdobyczą w zębach. Lęk przed nocą miał bardzo realne podłoże.
Velda i reszta kobiet robiły wszystko, by pocieszyć jej kuzynkę, ale nigdy
nie doszła do siebie po tragicznej stracie jedynego dziecka. Zapadła w głębokie
otępienie, odmawiała przyjmowania jedzenia i siedziała samotnie na wierz-
chołku wzgórza, wpatrując się w mroczne lasy poniżej i wołając zaginioną
córeczkę. Inne kobiety, które straciły dziecko w taki sam sposób, często niemal
od razu miały następne, tak by stłumić ból radością z przyjścia na świat nowe-
go potomka. Ale kuzynka Veldy, dręczona przeczuciami, że dziewczynka wciąż
żyje, nie zdecydowała się na takie rozwiązanie. Wkrótce stała się zbyt słaba, by
zajść w ciążę. Jej mężczyzna, ostatecznie nie wierząc, że kobieta dojdzie do
siebie, porzucił gromadę. Z czasem kobieta zwykła wychodzić samotnie do
lasu, cicho nawołując, przeszukując każdy krzaczek i zaglądając pod każde
drzewo. Velda i jej przjjaciółki zabierały ją na noc do swoich jaskiń, ale mimo
183
wszystko kobieta nie chciała jeść i nie spała. Pewnego dnia. gdy zbliżała się
zima. wróciła z lasu dopiero po zmroku. Nie trzeba jej było uświadamiać za-
grożenia, ale koleżanki nalegały, by zawsze wracała w świetle dnia. Słuchała
ich rad przez tydzień i wydawało się, że powoli zaczyna dochodzić do siebie.
Jednak któregoś dnia nie wróciła. Nigdy nie znaleziono jej ciała. Kobiety nie
wiedziały, co się stało, ale podejrzewały najgorsze. Ten sam lampart, który
zabił jej dziecko, wytropił też matkę i zaatakował ją od tyłu, gdy przedzierała
się wśród drzew z powrotem do obozu. Nie miała sił się bronić. Wkrótce trafiła
do gardeł tych samych szczeniąt, które pożarły jej dziecko.
Velda zdradzała zamiłowanie do sztuki. Jej ojciec należał do ludzi, którzy
malowali rytualne malowidła w jaskiniach, i próbował nawet odtworzyć wspa-
niałe wizerunki zwierząt na ścianach ich własnej jaskini. Marzyła, aby pozwolo-
no jej stworzyć coś w jednej z wielkich grot, które wykorzystywano wyłącznie
do ceremonii przed polowaniem. Był to zazdrośnie strzeżony przywilej. Nie tyl-
ko trzeba było umieć malować, ale również mieć przekonujący dar do stwarzania
magii. Ponieważ nie sposób czegoś takiego po prostu zademonstrować, artyści
aspirujący do tego przywileju mieli skłonność do podkreślania swojego ekscen-
trycznego zachowania lub dowodzenia, iż pochodzą z długiej linii czarowników.
Velda przejawiała swój talent w rzemiośle, rzeźbiąc ozdoby z kości i. jeśli mogła
je zdobyć, ciosów mamuta. Wzory przez nią tworzone miały jednocześnie cha-
rakter symboliczny i naturalistyczny. Ukończenie jednego dzieła często zajmo-
wało jej nawet kilka tygodni lub miesięcy, niekiedy pracowała późną nocą przy
świetle ogniska, kiedy jej dzieci już spały. Najbardziej ambitny projekt dziew-
czyny stanowił pięknie ozdobiony miotacz oszczepów który wykonała z kawał-
ka drewna jałowcowego jako prezent dla swojego mężczyzny. Miał on być uży-
wany nie podczas samego polowania, lecz poprzedzającej je ceremonii. Z czasem
ludzie wykształcili zwyczaj zabierania ze sobą symbolicznej, uroczystej broni
wcelu sprowadzania przychylnej magii. Wymachiwanie specjalną bronią wyda-
wało się właściwsze i bardziej skuteczne przy takich okazjach. Velda pracowała
nad tym dziełem sztuki przez trzy letnie miesiące. Pragnęła dokończyć je przed
zbliżającą się jesienną ceremonia. Kiedy jej mężczyzna wyruszał na polowanie,
mogła pracować jawnie, ale kiedy przebywał w domu, ukrywała swój prezent
w szczelinie skalnej przy końcu groty. Chciała zrobić mu wielką niespodziankę.
Ukończony obiekt był naprawdę piękny. Na całej długości miotacza Yeida
wy rzeźbiła grupkę trzech bizonów. Trzeba było obrócić przedmiot, by zoba-
czyć cały obraz, a mimo to artystka zachowała idealne proporcje. Jedno ze
zwierząt miało łeb odwróceńy do tyłu i lizało swój bok. Velda przywiązywała
szczególną wagę do głów. starannie wyryła nawet szereg linii przedstawiają-
cych włosy sterczące na karku. Grube powieki otaczały wielkie, wyłupiaste
184
oczy, a nozdrza niemalże poruszały się, jak u żywych zwierząt. Noc w noc kobie-
ta wzbogacała obraz o dodatkowy szczegół, aż w końcu była już naprawdę zado-
wolona ze swego dzieła i ukryła przedmiot do chwili powrotu mężczyzny.
Mężczyzna nie wrócił. Kiedy jego przyjaciele wrócili z gór do obozowi-
ska, spodziewali się zastać go na miejscu. Po zabiciu bizona rozstał się z nimi
wcześniej, śpiesząc się do domu. Zabrał najlepsze mięso z martwego zwie-
rzęcia i wyruszył w trzydniowy marsz z powrotem do swojej jaskini. Towa-
rzysze pomachali mu na pożegnanie, gdy skierował się w dół doliny prowa-
dzącej do domu. Wtedy po raz ostatni widzieli go żywego. Kiedy wrócili do
obozu kilka dni później i zorientowali się, że zaginął, natychmiast udali się
z powrotem na wzgórza w poszukiwaniu kompana. Wydawało się niemożli-
we, że się zgubił, ponieważ znał te tereny lepiej niż ktokolwiek inny. Pogoda
utrzymywała się ładna, nie panował zbyt wielki mróz, więc nie mógł zamar-
znąć na śmierć. Czasami zdarzało się, że młody mężczyzna przyłączał się do
innej grupy, którą spotkali na polowaniu, ale nigdy, gdy w obozie zostawił
kobietę z dziećmi. Nie wyglądał źle, kiedy opuszczał przyjaciół. Była to praw-
dziwa zagadka. Po czterech dniach przeszukiwania szlaku, którym musiał
wracać do domu, sprawdzania każdego nawisu skalnego, jakie zwykle wy-
korzystywali do biwakowania, nie natknęli się na żaden ślad zaginionego
mężczyzny. Piątego dnia poszli wyżej w góry, by sprawdzić dużą grotę uży-
waną niekiedy przez drużyny łowieckie polujące na koziorożce. Wydawało
się mało prawdopodobne, by tak zboczył z drogi, zwłaszcza że wracał z po-
myślnych łowów, ale wspięli się tam, żeby się upewnić.
Mniej więcej 100 metrów poniżej wejścia do groty natrafili na ciało lub
raczej jego szczątki. Futrzana odzież leżała w strzępach na stercie obok roz-
szarpanych ludzkich kości i mięsa. Wszystkie narządy wewnętrzne - serce,
wątroba, żołądek i płuca- zniknęły. Klatkę piersiową, pozbawioną skóry i mię-
śni, wciąż podtrzymywały zbryzgane krwią więzadła. Mężczyźni odwrócili
głowy. Wiedzieli, że to on. Trup miał zdartą skórę twarzy i strzaskaną czaszkę,
ale jego pęknięta włócznia spoczywała blisko zwłok. Z pewnością należała do
niego. Około 50 metrów dalej leżało drugie ciało, ale nie należące do człowie-
ka, lecz dużej hieny, w jej piersi tkwiło zanurzone głęboko ostrze innej włócz-
ni. Tak właśnie zginął ich towarzysz. Osamotniony i otoczony przez żarłoczną
zgraję odrażających stworzeń, walczył z napastnikami, uśmiercając jednego
i prawdopodobnie raniąc innych. Ale hien było zbyt wiele jak dlajednego męż-
czyzny, w końcu pokonały go i rozszarpały na strzępy.
Myśliwi przenieśli resztki ciała i złożyli je w jednej ze szczelin niedużego
występu skalnego, przykrywając głazami. Najbliższy przyjaciel zmarłego pod-
niósł ostrze jego strzaskanej włóczni i grupa w milczeniu opuściła góry. Gdy
185
mężczyźni wrócili do obozu. Velda poznała straszną prawdę po wyrazie ich twa-
rzy. Wzięła ostrze włóczni i przytuliła je do piersi, wybuchając niepohamowa-
nym płaczem. Wkrótce poprzez czarną chmurę złości i rozpaczy, która ją spowi-
ła, zaczęła uprzytamniać sobie powagę sytuacji. Opieka nad trójką dzieci bez
mężczyzny przynoszącego pożywienie nie należała do łatwych zadań. Sama nie
zdołałaby wykarmić rodziny, a w lesie nie było tyle żywności, by przetrwać zimę.
Strata mężczyzny lub kobiety wcale nie należała do rzadkości. W takiej sytuacji
zwyczajowe rozwiązanie polegało na jak najszybszym znalezieniu innego part-
nera, a piękna i uzdolniona kobieta, taka jak Velda, nie powinna mieć trudności
w znalezieniu innego mężczyzny -jeśli nie w tej grupie ludzi, to w sąsiedniej.
Ale Velda nie uczyniła tego. Została we własnej gromadzie i przetrwała pierwszą
zimę, podwajając wysiłki przy zbieraniu jagód i orzechów w lesie. Jej dzieci,
nawet te najmłodsze, musiały jej pomagać. Polowanie na bizony w tym roku
przyniosło znaczne łupy. a rzeka w dolinie poniżej jaskiń obfitowała w łososie.
Istniał więc nadmiar żywności, dlatego Velda i jej dzieci nic zaznali głodu.
Choć towarzysze z gromady opiekowaliby się nią bezinteresownie, ko-
bieta zaczęła się odwdzięczać znajomym, ofiarowując im w zamian za po-
moc drobne, zdobione przedmioty. Były to tylko ozdobne drobiazgi, przeno-
śne magiczne przedmioty: figurka bizona z ciosu mamuta, którą należało
zabrać na polowanie, naszyjnik z rybą. którego używano podczas połowów.
Jej sławajako wybitnej rzemieślniczki rozszerzała się. a wykonanymi przez
nią przedmiotami handlowano z innymi gromadami. Dzięki takim staraniom
Veldy wszystkie córki dorosły i znalazły partnerów. Dwie opuściły grupę.
jedna została i razem z matką mieszkała w dawnej jaskini. Gdy Velda osią-
gnęła wiek 30 lat. ale wciąż pozostawała uderzająco piękna, w końcu spełni-
ło się jej marzenie i pozwolono jej ozdobić część ceremonialnych jaskiń.
Zmarła spokojnie we śnie, w wieku 38 lat. po trosze ze starości, po trosze
z przemęczenia. Kiedy córka odnalazła jej zwłoki, chłodne i pełne spokoju
w porannym świetle, obok niej spostrzegła także dwa przedmioty leżące na
skórach, których używała jako okrycia. Jednym z nich było stare ostrze włócz-
ni, wygładzone przez wiele lat dotykania. Drugim był pięknie rzeźbiony mio-
tacz oszczepów z drewna jałowcowego, którego nikt wcześniej nie widział.
Obecnie około 5% Europejczyków należy do klanu Veldy, częściej moż-
na ich spotkać w Europie Zachodniej niż Wschodniej. Wielu potomków tej
kobiety przemierzyło długądrogę z ojczystych Gór Kantabryjskich. Niewiel-
ka grupa dotarła najdalej, jak to tylko możliwe, na północ, trafiła do północ-
nej Skandynawii, zaś dziś jej potomkowie żyją wśród ludów Saami z Finlan-
dii i północnej Norwegii.
186
19. Tara
Velda i Tara żyły mniej więcej w tym samym czasie, 17 000 lat temu,
w okresie ostatniego zlodowacenia. Możliwe nawet, że były rówieśnicz-
kami, ale z całą pewnością nigdy się nie spotkały i wiodły całkiem odmienne
życie. Velda mieszkała w Hiszpanii, podczas gdy ojczyzną Tary były wzgórza
Toskanii w północno-zachodnich Włoszech. Velda, tak jak wcześniej Helena.
wiodła stosunkowo dostanie życie. Obie mieszkały w otoczeniu, gdzie przewi-
dywalne sezonowe migracje dużych zwierząt tundrowych sprawiały, że mięso
niemalże przychodziło na próg ich domów. Obfitość pożywienia gwarantowa-
ła dostatek i liczebność ludzkiej populacji wzrosła. Na corocznych zgromadze-
niach łowców reniferów dochodziło do częstych kontaktów i wymiany między
plemionami, wskutek czego rozwijała się sztuka zdobnicza. Pięknie rzeźbione
ozdoby i maskotki sporządzano z wszelkich dostępnych materiałów - drewna.
mamucich kłów, muszel i kości. Setki jaskiń udekorowano zachwycającymi
i budzącymi przerażenie wizerunkami dzikich zwierząt.
Natomiast świat Tary był mniej zasobny, choć cieplejszy. Wyższa tempe-
ratura sprawiała, że ziemie, z wyjątkiem najwyższych gór. porastały gęste
lasy. Brakowało zwierząt typowych dla tundry. Lasy stanowiły przytulne schro-
nienie dla zwierzyny płowej i dzików. Polowania na nie należały do niebez-
piecznych przedsięwzięć. Choć lasy dostarczały różnorodnego pożywienia,
brak przewidywalnych migracji grubego zwierza oznaczał, że dany teren mógł
utrzymać znacznie mniej ludzi niż Góry Kantabryjskie Veldy czy dolina Do-
rdogne Heleny. To względne ubóstwo ziemi zahamowało rozwój artystycz-
nej ekspresji oraz przekształciło schematy zmian społecznych. Społeczności
187
stały się bardziej samowystarczalne, liczyły około 20 osób i musiały ciężej
pracować, by zdobyć żywność. Zawsze były w ruchu, gdyż szybko wyczer-
pywały skąpe zasoby leśne. Tak właśnie wyglądało życie Tary.
Jej matka umarła, kiedy dziewczynkamiała dziesięć lat, a brat zaledwie sześć.
Opiekowała się nimi siostra matki, której towarzy szyli podczas codziennego zbie-
rania pożywienia w lesie. Ich ojciec nadal przynosił im, co tylko mógł - warchla-
ki, kuny, małe samy lub, jeśli miał więcej szczęścia, jelenie. Zabicie jelenia sta-
nowiło powód do uroczystości w całym obozowisku i każdy otrzymywał kawałek
mięsa przy ognisku. Tara zatrzymała flet matki i grała urocze melodie przy takich
radosnych okazjach. Ojciec zrobił instrument wiele lat temu z kostki ze skrzydła
łabędzia, wiercąc otwory wzdłuż jednej krawędzi, jeden do dmuchania i trzy na
palce do zmiany nut. Gama dźwięków była mocno ograniczona, a brzmienie
raczej słabe, ale głos fletu wzbogacał atmosferę przy ognisku, gdy ludzie śpiewa-
li i tańczyli do późnej nocy. Następnego dnia wszyscy spali bardzo długo. Przy-
najmniej raz na jakiś czas codzienny znój mógł trochę poczekać.
Kiedy lato przemieniło się w jesień, powoli przenieśli się na niżej poło-
żone tereny, wzdłuż doliny Arno i dalej brzegiem strumienia ku wybrzeżu.
Droga była o 30 kilometrów dłuższa niż dziś ze względu na obniżony poziom
morza. Poza zasięgiem wzroku, za horyzontem, niezamieszkane wyspy - Kor-
sykę i Sardynię - łączył przesmyk lądowy. Tara kochała morze i często spa-
cerowała kilometrami po szerokich, piaszczystych plażach, zbierając wyrzu-
cone na brzeg drewno i inne rzeczy, które przykuły jej uwagę i mogły okazać
się przydatne. Uwielbiała zbierać muszle i każdego wieczoru przynosiła kil-
ka ich garści do obozu. Żłobiła w nich otwory ostrym kamieniem i nawlekała
je na wodorosty lub włókna rośliny nazywanej piaskownicą, zawiązując po-
tem całość w długi naszyjnik. Takie ozdoby nie mogły przetrwać długo, po-
nieważ nici szybko pękały, ale o to właśnie chodziło - dawało jej to dobry
pretekst, by ponownie udać się na brzeg i zebrać więcej muszel.
Pewnego dnia podczas spaceru wzdłuż wybrzeża w oddali dostrzegła duży,
szary kształt, spoczywający tuż ponad linią wody. Gdy podeszła bliżej, zoba-
czyła, że jest to martwy, wyrzucony na plażę delfin z otwartą paszczą, w której
połyskiwały równe, ostre zęby. Z pewnością dzień wcześniej jeszcze go tam
nie było - musiał być całkiem świeży. Mewy krążyły już nad nim, dziobały
jego oczy, ale nie mogły naruszyć grubej skóry. Tara, mimo że nigdy przedtem
nie widziała delfina, natychmiast uświadomiła sobie, że jest to dobry pokarm,
więc pobiegła, by powiadomić o tym pozostałych członków grupy. Wszyscy
przerwali swoje prace, zabrali noże i skierowali się na plażę. Młodzi mężczyź-
ni, kobiety i dzieci biegli co sił. ludzie w średnim wieku po prostu szli, a ci
powyżej 35 lat zostali w obozie, wspominając, jak to jest być młodym.
188
Gdy okrążyli cypel zatoki, gdzie Tara widziała martwego ssaka, nagle sta-
nęli. Inni ludzie już byli na miejscu. Zaczęli nacinać skórę. Gdy zauważyli
w oddali gromadę Tary, przerwali pracę. Mogło się to skończyć źle. Grupka
składała się tylko z pięciu osób - dwóch mężczyzn, kobiety i dwojga dzieci -
przeciwko dziesięciu członkom gromady Tary. Gdyby doszło do walki, prze-
graliby. Padły delfin stanowił cenny skarb, ale nie warto było zań ginąć. Istnia-
ły przejrzyste zasady, powszechnie przyjęte, że myśliwy zawsze zatrzymuje to,
co upolował. Podobnie padlina należała do tej grupy ludzi, która ją odnalazła.
W innej sytuacji gromada Tary wycofałaby się, przyznając, że nie przybyli na
miejsce pierwsi. Ale tak naprawdę to Tara pierwsza znalazła morskiego ssaka.
Tara nie znała tych zasad, ale wyczuwała, że może być zmuszona do porzu-
cenia swojego skarbu i zaczęła biec w kierunku grupki, która mogłajątego skar-
bu pozbawić. Ojciec krzyknął, żeby się zatrzymała, ale dziewczyna pędziła przed
siebie. Ciskając na ziemię wszystko poza krótką włócznią, pobiegł za nią. Reszta
grupy dołączyła do niego. Troje dorosłych przy padlinie stało bez ruchu. Tara
należała do bardzo szybkich biegaczek i ojciec, choć sprawny, doganiał ją bar-
dzo powoli. Od martwego zwierzęcia dzieliło ją tylko 300 metrów, 200 metrów,
100 metrów. Grupka stojąca w płytkiej wodzie uniosła włócznie, 50 metrów.
W przypływie sil, ojciec Tary chwycił córkę za ramię i przewrócił na kupkę mięk-
kiego piasku. Natychmiast zerwał się na nogi i osłonił ją własnym ciałem. Mie-
rzyły w niego dwie włócznie mężczyzn, którzy wyszli im na spotkanie. Ojciec
Tary wysforował się na czoło swojej grupy i znalazł się w wielkim niebezpie-
czeństwie. Obcy myśliwi znajdowali się zaledwie kilka metrów od niego, gdy
rozpoznał twarz jednego z nich. Wysoki, jasnowłosy mężczyzna był mężem jego
siostry. Zawołał go po imieniu. Reszta ludzi została na miejscu. Na twarzy jasno-
włosego mężczyzny pojawił się szeroki uśmiech. Rzucił włócznię na ziemię,
podszedł do ojca Tary i objął go w przyjacielskim uścisku. Reszta ludzi, którzy
tymczasem dołączyli do Tary i jej ojca. odczuli ulgę, gdy napięcie zaczęło powoli
opadać. Tara w podnieceniu opowiedziała, że pierwsza znalazła delfina i na do-
wód tego pokazała ślady stóp w piasku, które prowadziły wprost do jej obozowi-
ska. Ale mężczyźni zgodzili się już, że podzielą się łupem. Mięsa wystarczyło dla
każdego, poza tym trzeba było się śpieszyć. Zbliżał się przypływ.
Ciotka Tary zjawiła się z pozostałymi członkami jej gromady i wkrótce
zaczęto pospieszne oprawiać martwe zwierzę. Wielokrotnie musieli wciągać
ssaka głębiej na plażę, ponieważ nadchodzący przypływ groził zabraniem go
z powrotem w morze. Dzieci na zmianę zanosiły mięso w bezpieczne miejsce
wśród wydm. powyżej najwyższego poziomu wody. W chwili, gdy ludzie
skończyli pracę, wielkie pomarańczowe słońce dotknęło horyzontu. Zapadła
spokojna noc i wszyscy postanowili rozbić obóz tam, gdzie stali, i spożyć
189
wspólny posiłek. Okazało się, że w okolicy jest dość drewna wyrzuconego
przez morze, by rozpalić ognisko, więc pospiesznie postawiono rożen do
obracania skrawków ciemnoczerwonego mięsa. Twarze zebranych przy ogni-
sku rozświetlał blask płomieni, gdy członkowie obu grup odnawiali dawną
znajomość. Tara była zbyt młoda, by pamiętać swoją ciotkę, a jej ojciec nie
widział siostry od kilku lat. od czasu, gdy opuściła jego gromadę. Teraz sie-
dział obok niej i opowiadał o tragicznej śmierci matki Tary dwa lata wcze-
śniej i o tym, jak bardzo za nią tęskni. A może Tara i jej brat dołączą do naszej
gromady na pewien czas? - zaproponowała siostra.
W ten sposób Tara wraz z bratem trafili do nowej grupy ludzi, polującej
nieco dalej na wybrzeżu. Cztery lata później zaszła w ciążę i na świat przyszła
pierwsza zjej dwóch córek. Dziecko, które się urodziło, odziedziczyło po ojcu
ogniście rude włosy. Gdy miało rok, stało się oczywiste, że odziedziczyło rów-
nież silne poczucie niezależności Tary. Nie słuchało żadnych poleceń i zawsze
wkładało do ust kamyki, a nawet ostre kawałki krzemienia. Tara była dobrą
matką i mile widzianym nowym członkiem grupy. Miała u boku dobrego męż-
czyznę i ciężkie życie starała się uczynić możliwie najbardziej znośnym.
Zawsze wyczekiwała zimy spędzanej na brzegu morza. Pierwsza zgłaszała
się na ochotnika na przeszukiwanie plaży i dzień po dniu wraz córką na plecach
odbywała wielokilometrowe spacery wzdłuż brzegu. Znała każdą skałę, każdy
kamień, każdy skrawek piasku i natychmiast zauważała, jeśli morze wyrzuciło
na brzeg coś nowego. Najbardziej lubiła niespokojną pogodę, kiedy z fal unosiły
się drobne kropelki wody napływające nad ląd wraz z silnymi podmuchami wia-
tru. Po burzach, trwających niekiedy kilka dni, poszukiwania na plaży były naj-
bardziej owocne. Tara zawsze przychodziła na brzeg wraz z pierwszymi promie-
niami słońca, pragnąc odkryć nowe skarby wyrzucone przez morze na plażę. Po
jednym szczególnie silnym sztormie, przy deszczu i wietrze wciąż wiejącym jej
prosto w twarz, natknęła się na długi pień drzewa, wyblakły długotrwałym dzia-
łaniem wody, wyrzucony w najwyżej położonym punkcie plaży. Najwyraźniej
znajdował się w wodzie bardzo długo, ponieważ do drewna przyczepiły się sko-
rupiaki - choć tylko z jednej strony, co wydawało się niezwykle dziwne.
Dzień później wróciła w to miejsce z ojcem. Mimo że był to wielki pień,
o długości mniej więcej 3 metrów i grubości 1.5 metra, jeśli zaparli się oboje.
mogli go nieco przesunąć. Dlaczego był tak lekki? Jedna strona, pokryta przez
skorupiaki, była twarda i wypolerowana przez fale. Druga natomiast była po-
dziurawiona i miękka. Tara zagłębiła w niej krzemienne ostrze. Z łatwością usu-
nęła kawałek wnętrza. Zaczęli wydłubywać miękkie, spróchniałe fragmenty, aż
wydrąży li cały pniak. Nadal ważył sporo, ale z przyjaciółmi, którzy do nich dołą-
czyli, zdołali go podnieść bez większego trudu. Oczywiście, pierwsze, co zrobili,
190
to umieścili kłodę w wodzie i zaczęli w nią ciskać kamieniami. Fale już się całko-
wicie uspokoiły i pniak powoli dryfował na gładkiej powierzchni morza. Ale
zawsze unosił się na wodzie tą samą stroną ku górze, z wydrążonym środkiem
nad powierzchnią! skorupiakami pod wodą. Było to intrygujące, ale oznaczało,
że gra może mieć jeszcze jeden element: jeśli trafiło się w pniak, uzyskiwało się
jeden punkt, ale jeśli kamień wpadł do środka, otrzymywało się dwa punkty.
Po chwili ludzie znudzili się grą. więc zaczęli wracać do obozu. Bez
wyraźnego powodu Tara i jej córka zostały nieco dłużej na brzegu. Poszły na
skraj zatoki, która kończyła się tu niskim występem skalnym. Duży kawałek
drewna dryfował wzdłuż brzegu, aż zatrzymał się na skałach. Tara i jej córka
poszły za nim. usiadły niedaleko i bezmyślnie ciskały w niego kamieniami -
ze względu na niewielką odległość coraz więcej ich lądowało w środku. Pniak
wciąż unosił się na wodzie, choć wewnątrz leżało już co najmniej 20 kamie-
ni. Tara zaczęła się zastanawiać, co by się stało, gdyby umieściła w nim więk-
szy głaz. Podniosła wielki szary kawałek skały i powoli włożyła go do wy-
drążonej dziury. Kloc powinien zatonąć. Ale wcale się tak nie stało. Wyglądało
wręcz na to, że ciężar dodatkowo stabilizował pniak.
Tara doznała olśnienia. Zawołała córkę i posadziła ją w pniaku. Zanurzył
się trochę głębiej, ale wciąż nie tonął. Podciągnęła pniak do krawędzi skał
i sama do niego weszła. Płynęły. Tara odepchnęła się od skal i czółno - bo tym
właśnie stał się pniak - powolmm ślizgiem przesunęło się po powierzchni
przejrzystej wody. Kobieta uklękła i instynktownie zaczęła wiosłować dłońmi.
Łódka zwolniła i zmieniła kierunek. To było naprawdę fantastyczne. Za burtą
widziała białe łaty piasku i ciemne skały na dnie morza. Musiała zachować
ostrożność, by nie przeważyć łodzi na jedną stronę i wyczuwać, kiedy zamie-
rza się wywrócić. Po 20 minutach zorientowała się, że prąd zniósł ją do następ-
nej zatoki. Kilkoma ruchami rąk skierowała pniak na piaszczyste wybrzeże,
wyskoczyła z niego i wyciągnęła na suchy ląd, po czym wyjęła z niego córkę.
Na szczęście dzień później wciąż utrzymywała się ładna pogoda, więc
łódź nadal tkwiła na plaży, kiedy wróciła do niej wraz z resztą swojej groma-
dy. Dzieci bawiły się w łodzi, a mężczyźni się ścigali. Ktoś znalazł płaski
kawałek drewna wyrzucony na brzeg i zrobił z niego wiosło. Pod koniec dnia
Tara i jej mężczyzna powiosłowali łodzią wzdłuż brzegu do obozowiska i wy-
ciągnęli ją w bezpieczne miejsce powyżej linii przypływu. Inne grupy przy-
chodziły, by podziwiać nową zabawkę. Nie miała żadnego praktycznego za-
stosowania, służyła tylko do zabawy. Dopiero później wykorzystano ją, aby
dotrzeć do położonych daleko od brzegu wysp i przemierzać płytkie wody
ujść rzecznych w poszukiwaniu płastug oraz węgorzy. Późną wiosną wycią-
gnęli łódkę wysoko na plażę i zostawili tak, zmierzając w głąb kraju na letnie
191
polowanie na wyżej położonych terenach. Tej jesieni urodziła się druga cór-
ka Tary: nie rudowłosa, tak jak ojciec, lecz z prostymi, ciemnobrązowymi
włosami matki. Ale tak jak obie miała błękitne oczy, co było niezwykłe
w gromadzie, w której oczy zwykle miały barwę orzechową.
Kiedy na początku zimy wrócili na brzeg morza, łódź nadal tkwiła na miej-
scu, wciąż zdatna do użytku, choć trochę podgniła. Mężczyźni zaczęli robić
nowe z niedawno powalonych drzew. Praca pochłaniała wiele wysiłku, więk-
szość drzew albo była zbyt przegniła i dlatego właśnie upadły, albo zbyt twar-
da, jeśli zostały powalone przez burzę. Następną wiosną Tara, która tak bardzo
kochała morze, zaproponowała towarzyszom ze swojej grupy, by zamiast udać
się na wzgórza, zostali na wybrzeżu, zbudowali więcej łodzi i użyli ich do
połowów na płytkich wodach i w przybrzeżnych strumieniach. Dwie rodziny
zgodziły się spróbować i spędziły cały rok, pływając wzdłuż brzegu na nowej
łodzi. Mężczyźni polowali na zwierzynę płową i dzikie świnie na bagnach,
a kobiety i dzieci zbierały skałoczepy i pobrzeżki ze skał w czasie odpływu.
Kiedy polowania kończyły się niepowodzeniem w jednym miejscu, swobodnie
przenosili się wzdłuż wybrzeża gdzieś indziej. Odkryli wyspy ze skałami po-
krytymi stalowoniebieskimi jadalnymi małżami. Foki odwiedzały te wyspy dla
odpoczynku lub rozmnażania się. Stanowiły łatwą zdobycz dla myśliwych, któ-
rzy potrafili podpłynąć blisko, nie płosząc ich, a następnie wywlec na brzeg
i ogłuszyć, zanim zdołały uciec do wody. Tarze podobało się nadmorskie życie.
Nie byli zależni od morza, ponieważ zawsze mogli udać się do lasu lub na
wzgórza, jednak żyli z niego, co stanowiło jakąś odmianę w stosunku do szpe-
rania w ściółce leśnej. Wydawało się też bezpieczniejsze.
Tara urodziła jeszcze jedno dziecko, chłopca. Cała trójka rosła zdrowo
i żyła wystarczająco długo, by mieć własne dzieci. Tara widziała swoje trzy
pierwsze wnuczki, same dziewczynki, zanim zmarła zimąnieopodal plaży, gdzie
wiele lat wcześniej znalazła delfina. Pochowano ją vv grobie wykopanym
w piaszczystych wydmach. Jej twarz zabarwiono czerwoną ochrą, jak gdyby
nadanie kolorówjej policzkom miałojąjakoś ożywić. Najej szyi umieszczono
tuzin naszyjników z setkami przekłutych muszel. Spoczywa tam wciąż, 30 ki-
lometrów od wybrzeża, w Livorno, pod powierzchnią błękitnego Morza Śród-
ziemnego, podczas gdy 100 metrów wyżej jej potomkowie ślizgają się po fa-
lach w unowocześnionych wersjach wydrążonego w środku pnia.
Obecnie nieco ponad 9% rdzennych Europejczyków należy do klanu Tary.
Mieszkają głównie wzdłuż wybrzeży Morza Śródziemnego i na zachodnim
skraju Europy, choć nie ograniczają się do tych obszarów. Szczególnie liczni
są w zachodniej Anglii oraz Irlandii.
192
20. Katrine
Plac św. Marka w Wenecji znów jest zalany. Morze burzy się, wdzierając
przez kamienne śluzy, a znużony oficer policji rozkazuje rozstawić
drewniane pomosty na placu. Nic, nawet morze, nie powstrzyma turystów
przed zwiedzeniem Bazyliki i Pałacu Dożów. Wenecja powoli zanurza się
w morzu. 15 000 lat temu, kiedy mieszkała tu Katrine, morze znajdowało
się ponad 150 kilometrów dalej. Adriatyk jest bardzo płytki, a ogólnoświa-
towe obniżenie poziomu morza pod koniec ostatniego zlodowacenia zmniej-
szyło jego obszar do połowy dzisiejszego. Katrine mogłaby przejść suchą
stopą w prostej linii ze Splitu w Chorwacji do Ankony we Włoszech. Miesz-
kała na rozległej, zadrzewionej równinie, rozciągającej się stąd aż po Alpy
i obejmującej szeroką dolinę Padu od Bolonii po Mediolan i Turyn. Gdyby
panowały niższe temperatury, obszar ten pokrywałaby tundra pełna dzikich
koni, bizonów, reniferów i mamutów. Ale stosunkowo ciepły klimat połu-
dniowej szerokości geograficznej oznaczał, że mógł się tu rozwinąć las.
Lasy były mniej więcej takie jak za czasów Tary, stanowiły zasobną spiżar-
nię dzikiego pożywienia, jeśli tylko wiedziało się, gdzie go szukać, i było
się gotowym poświęcić na to sporo energii. Jednak znacznie rozleglejsze
i przerzedzone grupki ludzi zajmowały o wiele większy obszar. Ludzie wciąż
żyli w gromadach, które w tym okresie zwykły trzymać się razem podczas
podróży przez lasy. Gromada Katrine zamieszkiwała północną część lasu,
w miejscu, gdzie drzewa podchodziły pod strome stoki Alp. Górujące nad
równiną ośnieżone szczyty gór i potężne lodowce, o wiele bardziej rozległe
niż obecnie, wydawały się Katrine odległym, zakazanym światem.
193
Katrine zawsze była ślicznym dzieckiem z jasnymi włosami i zielonobrą-
zowymi oczami i oczywiście miała kilkanaście lat, kiedy zaszła w ciążę
z przyjacielem swego starszego brata. Latem, zanim urodziła dziecko, jej
grupa przeniosła się w góry, by polować na koziorożce alpejskie oraz kozice.
Jej partner nie miał doświadczenia we wspinaczce i nie przywykł do niebez-
pieczeństw polowania na dużych wysokościach. Tropił grupę kóz na skalnej
ścianie, licząc na to, że je zaskoczy i zepchnie z urwiska, gdy stracił oparcie
pod nogami i zabił się, spadłszy z wysokości ponad 120 metrów. Zawsze był
porywczym, spontanicznym młodzieńcem, a jego śmierć stanowiła powód
zarówno do smutku, jak i złości. Zabił się właśnie teraz, gdy miał zacząć
odpłacać się plemieniu za wieloletnie wsparcie, znosząc pożywienie.
Katrine również zareagowała złością. Przez swoją głupotę zostawił ją
samą w ciąży. Musiała znaleźć kogoś na jego miejsce tak szybko, jak to tylko
możliwe. Dziewczynka urodziła się pod koniec października, kiedy opuścili
już góry i znów szukali pożywienia w lasach. Była słodkim niemowlakiem
z ciemnobrązowymi oczami ojca, ale Katrine z początku nie odczuwała wię-
zi z córką. Obserwowanie dziecka ssącego jej pierś przepełniało ją uczuciem
irytacji. Dlaczego jej nieudolny mężczyzna, który powinien myśleć o nich,
zanim naraził się na niebezpieczeństwo, zostawił ją samą z tym płaczliwym
bachorem? Ale nie mogła już niczego zrobić. Nie mogła go nikomu oddać.
Żadna kobieta nie wydzielała mleka, żadna nie straciła dziecka.
Matka Katrine zorientowała się. że stosunki pomiędzy córką i jej małym
dzieckiem nie układają się najlepiej, ale nie mogła zaproponować żadnego
rozsądnego rozwiązania tej sytuacji. Do chwili, gdy dziecko będzie w pełni
odchowane, co zajmie przynajmniej trzy lata, nie dało się niczego zrobić.
Gdy dziecko dorastało i zaczęło raczkować, a potem chodzić, stosunki z mat-
ką wcale się nie poprawiły. W każdym nowym zachowaniu - sposobie uśmie-
chania się, machania rączkami - Katrine widziała jedynie odzwierciedlenie
nieodpowiedzialnego i w końcu znienawidzonego ojca. Po czterech latach
odchowała dziecko. Nie zmarnowała jednak tego czasu. Przy każdej sposob-
ności zostawiała małą ze swojąmatkąi szukała towarzystwa przyjaciół swe-
go starszego brata. Przez trzy lata żyła raz z jednym, raz z drugim, ale ponie-
waż wciąż karmiła piersią, nie mogła zajść w ciążę. Matka w pewnym
momencie zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje, i ostrzegła ją przed tak
głupim postępowaniem. Ojciec Katrine niczym się nie przejmował.
W końcu więc stało się to, co wydawało się nieuniknione. Znów zaszła
w ciążę niemal natychmiast po odchowaniu pierwszego dziecka. Ojcem mógł
być każdy z trzech chłopców, z którymi sypiała, ale ona nie miała pojęcia
który. Było to nie do pomyślenia, by wychowała drugie dziecko bez stałego
194
partnera, więc matka zaczęła namawiać ją, by ustaliła, kto jest ojcem. Odmó-
wiła i nie powiedziała matce nawet, kim byli trzej chłopcy. Brat przestał ją
odwiedzać. Sytuacja była rozpaczliwa. Starzejący się ojciec Katrine musiał te-
raz dostarczać żywność dla dwóch dodatkowych osób, a kolejny spodziewany
potomek nakładał na niego jeszcze więcej obowiązków. Choć kochał córkę,
surowo nakłaniał ją, by ujawniła tożsamość ojca. Dziewczyna odmówiła. Rów-
nież żaden z trzech chłopców nie przyznał się do ojcostwa, kiedy wieść o ciąży
Katrine rozeszła się po obozowisku. Nic dziwnego.
Kiedy urodziło się dziecko, matka Katrine wzięła je i ostrożnie podała
swojej córce. Katrine spojrzała na nie, spodziewając się uczucia niechęci,
takiego jak w przypadku pierwszego dziecka. Ale nic takiego nie nastąpiło.
Gdy wzięła drobną dziewczynkę w ramiona i przytuliła do piersi, przepełniło
ją uczucie ciepła i czułości. Nie odczuwała gniewu i irytacji, których do-
świadczała po narodzinach pierwszego dziecka. Choć jej sytuacja z pewno-
ścią stała się jeszcze trudniejsza niż wcześniej, nie żywiła do nikogo urazy.
Żaden z mężczyzn nie zjawił się, by jej pomoc, ale pojawił się ktoś, kto bar-
dziej potrzebował pomocy niż ona. Miała zupełnie inny stosunek do drugiej
córki. Nie istniało żadne logiczne wyjaśnienie tej zmiany, ale niewątpliwie
Katrine przeszła zasadniczą przemianę. Opiekowała się maleństwem czule
i sumiennie. Zostawiała ją ze swoją matką tylko wtedy, gdy musiała zbierać
pożywienie w lesie. Zbliżyła się nawet trochę do starszej córki. Zamiast po-
strzegać ją jako ciężar, brzemię i przeszkodę, zaczęła traktować ją bardziej
opiekuńczo. Nie istniała żadna widoczna przyczyna tej nagłej zmiany, ale
przynosiła ona dobre skutki. Ojciec i brat nie mieli nic przeciwko dodatko-
wej osobie do wyżywienia, gdy Katrine wróciła do pracy w lesie. Kiedy rok
później nadeszło lato i gromada znów ruszyła w góry, Katrine chciała nawet
towarzyszyć im w wyprawie na najwyższe zbocza. Było to nie do pomyślenia
fok wcześniej, kiedy nie miała ochoty pomagać komukolwiek i zajmowała
się tylko sobą. Ale na to było jeszcze za wcześnie. Dziecko wciąż ssało mle-
ko z jej piersi i potrzebowało karmienia co cztery godziny.
Kiedy ojciec i brat przebywali wysoko w górach, w obozie rozbitym
w borze sosnowym poniżej linii śniegu, wydarzyło się coś dziwnego. Była ciem-
na bezksiężycowa noc. Katrine i jej matka siedziały przy ognisku. Obie małe
dziewczynki spały, starsza córka leżała z głową na kolanach matki, młodsza
spoczywała obok na miękkiej ziemi. Gdy Katrine również układała się do snu.
odniosła wrażenie, że dostrzegła coś poruszającego się w lesie, mniej więcej
10 metrów dalej, po drugiej stronie ogniska. Las nadal stanowił niebezpieczne
miejsce, zwłaszcza że nocą grasowały rysie, wilki i niedźwiedzie. Wytężyła
wzrok, ale tym razem nie dostrzegła w lesie niczego, więc położyła się do snu.
195
Kolejnej nocy wydarzyło się to samo. Zawołała matkę, ale ona również
niczego nie widziała, zresztą jej oczy nie były już tak sprawne jak kiedyś.
Znów coś się poruszyło. Na pewno coś się tam czaiło. Katrine wytężyła wzrok
i zmieniła pozycję, tak by nie patrzeć przez płomienie. Teraz miała lepszą
widoczność, gdyby coś poruszyło się ponownie. Ale nie zauważyła nicze-
go. Odeszła 10 metrów od ogniska, żeby jej oczy przywykły do ciemności.
Po kilku minutach zdało się jej, że widzi jasnoszary kształt wśród skał. Poru-
szył się po raz kolejny - bardzo nieznacznie, ale jednak. Przyjrzała się do-
kładniej. Z wyciągniętymi przed siebie łapami, w bezruchu leżał tam dorosły
wilk. Kobieta wydała z siebie przeszywający krzyk. W jednej chwili wilk
zniknął. Katrine podbiegła w bezpieczne miejsce przy ognisku. Wszyscy ze-
rwali się już na nogi, spodziewając się ataku z ciemności. Katrine ochłonęła
i opowiedziała im, co widziała. To było bardzo niezwykłe, że wilk tak zbliżył
się do ludzkiego obozowiska. Wokół roiło się od tych zwierząt, co można
było stwierdzić po wyciu niosącym się przez ciemne doliny. Od czasu do
czasu ludzie wyczuwali, że są śledzeni, a gdy się odwracali, w oddali maja-
czyły długonogie psie kształty. Nie uciekały, lecz po prostu oddawały spoj-
rzenie, jak gdyby chciały powiedzieć „uważaj". Jednak w rzeczywistości rzad-
ko atakowały ludzi, a już na pewno nie przebywających w grupie i nigdy
w pobliżu ogniska. Wszyscy uznali, że Katrine musiała się zdrzemnąć i po
prostu śniła.
Zmienili zdanie, kiedy następnej nocy wilk znów się pojawił i siedział
spokojnie na kępie trawy przed tymi samymi dużymi głazami. O ile można
się było zorientować, przyszedł sam. Jeden z mężczyzn powoli ruszył w jego
kierunku. Zwierzę zostało na miejscu, aż myśliwy zbliżył się do niego na
odległość 20 metrów, po czym wstało i spokojnie wycofało się w mrok. Cze-
go chciało? Najwyraźniej nie zamierzało atakować, ale po co siedziało tam
i obserwowało ludzi? To samo powtórzyło się następnej nocy.
Do tego czasu ojciec i brat Katrine wrócili z polowania, każdy z kozicą
przywiązaną na plecach. Łupy szybko oprawiono i wkrótce na długim rożnie
nad ogniskiem tkwiło kilkanaście porcji dziczyzny piekącej się w płomie-
niach. Nikt nie zauważył jego nadejścia, ale wilk wrócił. Ojciec Katrine wziął
kawałek surowego mięsa w jedną rękę i włócznię w drugą, i powoli podszedł
do zwierzęcia. Wilk poruszał łbem na boki, jakby nie mogąc się zdecydować,
czy zostać, czy uciec. W odległości 20 metrów od zwierzęcia ojciec Katrine
położył włócznię i przykucnął. Zbliżał się. mówiąc coś spokojnym głosem
do stworzenia, aż znalazł się w odległości siedmiu metrów od niego. Przy
każdym kroku myśliwego wilk stawał się coraz bardziej niespokojny. Ale nie
uciekał. Łagodnie, bez gwałtownego ruchu ojciec Katrine rzucił mięso wilkowi.
196
po czym wciąż patrząc na niego, powoli się wycofał. Kiedy doszedł już pra-
wie do ogniska, wilk poderwał się, szybko chwycił mięso w zęby i odbiegł
truchtem.
Wszyscy patrzyli po sobie w milczącym zdumieniu przez kilka sekund,
po czym wybuchła ożywiona dyskusja. Jeden z mężczyzn słyszał o podob-
nym zdarzeniu kilka lat wcześniej w górskim obozie na wschodzie, ale nigdy
nie dał wiary tej opowieści. Zachowanie wilka nie miało wytłumaczenia. Przez
kilka kolejnych nocy zwierzę wracało zawsze w to samo miejsce i zabierało
rzucane mu jedzenie. Z czasem pojawiało się także w dzień i towarzyszyło
myśliwym, gdy wyruszali w góry. Po wielu tygodniach stawało się coraz bar-
dziej oswojone, podchodziło bliżej ogniska, a w końcu, co prawda nieco ner-
wowo, brało jedzenie również z ręki. Pewnej nocy nie wróciło. Gromada
była rozczarowana. Przywykli do tego osobliwego kompana. Ale po pew-
nym czasie zapomnieli o nim i prowadzili dalej normalne życie.
Mniej więcej sześć tygodni później ojciec i brat Katrine, wracając z ko-
lejnego udanego polowania, wyczuli, że są śledzeni. Odwrócili się, a na ścieżce
całkiem nieruchomo stał wilk. Obok niego kręciły się dwa szczeniaki. Oka-
zało się, że to wcale nie wilk, ale wilczyca. Razem ze szczeniętami poczłapa-
ła za myśliwymi do obozowiska i usiadła w swoim dawnym miejscu. Czy
dlatego przychodziła do obozu? Czy wyczuwała, że mogła oszczędzić szcze-
niakom niebezpieczeństw polowania? Przyjmowała jedzenie, a kiedy młode
wystarczająco podrosły, je także karmiła resztkami. W ciągu następnych kil-
ku tygodni wilczyca stała się stałym członkiem gromady, a jej młode bawiły
się z dziećmi w lesie. Kiedy nadszedł czas przeniesienia obozu na niżej poło-
żone tereny, wydawało się, że wilczyca nie miała ochoty podążać za ludźmi.
ale chciała, żeby ludzie zabrali jej szczeniaki. Odpędzała je i zaganiała z po-
wrotem do obozu, gdzie ludzie składali swój sprzęt. Katrine zrozumiała, cze-
go chce zwierzę. Schyliła się, podniosła dwa szczeniaki i zabrała je.
W okresie zimowym na równinach wilcze szczenięta rosły szybko, kar-
mione rzucanymi im resztkami. Chodziły z myśliwymi wszędzie, a nawet
przyłączały się do pogoni, powalając same lub ranionego włócznią dzika. Z całą
pewnością potrafiły zapracować na swoje pożywienie. Ludzie z innych gro-
mad, spotykani na równinach, nie mogli uwierzyć własnym oczom, gdy wi-
dzieli wilki w obozie. Dawne opowieści okazały się więc prawdziwe. Wilki
zostały z gromadą przez zimę, pomagając tropić zwierzynę i zacieśniając
więź z Katrine i jej rodziną. Latem, gdy ludzie ponownie wyruszyli w góry,
dorosłe już szczeniaki stawały się coraz bardziej niespokojne, niekiedy opusz-
czały obozowisko po zmroku i wracały dopiero nazajutrz. Wydawały się
rozdarte pomiędzy nowym życiem z ludźmi, oznaczającym bezpieczeństwo
197
i stały zapas jedzenia, oraz egzystencją z watahą wilków, których wołania
niosły się echem przez doliny. Pewnego dnia nie wróciły.
Katrine i członkowie jej gromady nigdy nie zapomnieli spotkania z wil-
czycą i jej szczeniakami. Podobne niezwykłe kontakty wilków i ludzi powta-
rzały się wielokrotnie. Niekiedy szczeniaki zostawały z ludźmi na dłużej.
Stopniowo stały się zależne od człowieka i zatraciły swój zwierzęcy instynkt,
a w końcu zostały pierwszymi stworzeniami, które zaakceptowały udomo-
wione życie. Przemieniły się w psy. Około 8000 lat temu psy stały się nieza-
stąpionymi kompanami myśliwych przemierzających całą Europę po zakoń-
czeniu ostatniej epoki lodowcowej. Niektóre zyskały takie uznanie, ze
odprawiano im uroczyste pogrzeby wraz z właścicielami.
Klan Katrine żył w północnych Włoszech i okolicach. Dziesięć tysięcy
lat po jej śmierci, jeden z wielu jej potomków zginął, przemierzając Alpy.
Znamy go dziś jako ..człowieka z lodowca'". Obecnie 6% rdzennych Euro-
pejczyków należy do klanu Katrine. Najczęściej występują oni na obrzeżach
Morza Śródziemnego, ale tak jak w wypadku innych klanów, jego przedsta-
wicieli można spotkać w całej Europie.
198
21. Jasmine
W porównaniu z trudami i niepewnością życia pierwszych sześciu ko-
biet, Jasmine miała znacznie łatwiejszy los. Przede wszystkim mieszka-
ła w stałej osadzie, w jednej z pierwszych wsi. Jednak jej warunków życia
w żaden sposób nie można nazwać luksusowymi. Mieszkała w okrągłym sza-
łasie, częściowo zakopanym w ziemi, z drewnianymi palami podtrzymującymi
strzechę zrobionąz trzciny. Szałasy takie były małe i ciasne, ale stanowiły dom.
Osada liczyła mniej więcej 300 osób. znacznie więcej niż okresowe obozowi-
ska myśliwych, typowe dla okresu życia pozostałych sześciu kobiet. Wioska
leżała około 1,5 kilometra od Eufratu, w dzisiejszej Syrii. Wody Eufratu niosły
deszczówkę oraz stopiony śnieg z gór Anatolii na północy przez rozległe tra-
wiaste równiny, by wpaść do Tygrysu i ostatecznie trafić do Zatoki Perskiej.
Wielkie zlodowacenie zakończyło się. Przez ostatnie 4000 lat lądolody
i lodowce tajały szybko, gdy globalne temperatury gwałtownie rosły, by w koń-
cu osiągnąć obecny poziom. Woda, uwięziona w wielkich zbiornikach lodu,
spływała teraz do oceanów, więc poziom morza podnosił się na całej kuli ziem-
skiej. Nisko położone równiny rozciągające się pomiędzy Arabią a Iranem zo-
stały zalane, gdy woda morska wdarła się w głąb lądu przez cieśninę Hormuz,
by utworzyć Zatokę Perską. Powiększający się Adriatyk przesuwał linię brze-
gową coraz dalej na północ w kierunku jej dzisiejszego położenia na wysoko-
ści laguny weneckiej. Woda morska przedarła się przez Bosfor i dostała do
Morza Czarnego. Brytania i Irlandia zaczęły tracić połączenie z kontynentem
europejskim i ze sobą nawzajem, gdy wody napłynęły do obecnego Morza
Północnego, Morza Irlandzkiego oraz kanału La Manche. Po drugiej stronie
świata Australię i Nową Gwineę, połączone dotąd ze sobą w jeden ląd o nazwie
199
Sahul, rozdzieliła Cieśnina Torresa. Także szerokie równiny lądu sundajskie-
go, które niegdyś łączyły Malezję, Sumatrę, Jawę i Borneo, stały się teraz pła-
skim dnem oceanu. Przesmyk lądowy, który łączył Azję z Ameryką, w końcu
zatonął pod zimnymi wodami w miejscu dzisiejszej Cieśniny Beringa.
Wszystkie te lądy były zamieszkane i musiały zostać opuszczone wskutek
wzrastającego poziomu morza. Proces ten nie przebiegał stopniowo, jak sobie
kiedyś wyobrażano, z niedostrzegalnymi zmianami mierzonymi w ułamkach mi-
limetra na rok. Wygląda na to, że tak naprawdę morze podnosiło się w serii gwał-
townych etapów, o kilka metrów w ciągu zaledwie paru dziesięcioleci, gdy top-
niejące kontynentalne pokrywy lodowcowe uwalniały wodę, stając się wielkimi
jeziorami słodkiej wody, których ujścia do morza blokowały tylko zamarznięte
lodowcowe jęzory. Jeden taki jęzor zatykał dzisiejszą Zatokę Hudsona i powstrzy-
mywał ogromne wewnętrzne jezioro pokrywające większą część Kanady. Kiedy
ta lodowa bariera w końcu ustąpiła i woda gwałtownie wylała się do oceanu,
poziom morza na całym świecie podniósł się o pół metra z dnia na dzień. Dzisiaj
wahania poziomu morza o takiej skali zatopiłyby nie tylko miliony kilometrów
kwadratowych nisko położonych ziem. ale też zalałyby wiele nadmorskich i nad-
rzecznych miast. Jeśli ta wersja wydarzeń jest poprawna, to nagły kres epoki
lodowcowej musiał być tragediądla mieszkańców przybrzeżnych równin. Wielu
zatonęło albo widziało, jak rujnuje się dorobek całego ich życia. Mity o potopie
występują w wielu mitologiach. Być może takie było ich podłoże.
Osada Jasmine leżała bezpiecznie ponad poziomem wdzierających się na
ląd wód Zatoki Perskiej. Rozwinęła się do tego stopnia, że wykorzystywała
sezonowe migracje zwierząt, ale nie bizonów czy reniferów z tundry, lecz per-
skich gazel. Wioska znajdowała się blisko szlaku ich corocznych wiosennych
wędrówek z gorących pustyń Arabii na trawiaste wzgórza otaczające ten ła-
godny kraj. Mięso przez nie dostarczane mogło być ususzone i trzymane przez
kilka miesięcy, ale nie nadawało się do przechowywania przez cały rok.
Jasmine zbierała żołędzie i orzechy pistacjowe w pobliskich lasach, ale jej
główne zajęcie polegało na opiekowaniu się czymś, co nazywała swoim polet-
kiem doświadczalnym. Przez wiele lat. kiedy młodzi mężczyźni ruszali śladem
gazel na wzgórza podczas wędrówki spożywali nasiona rosnących tam dzi-
kich traw. Choć należało je długo żuć, dla młodych mężczyzn miały one jedną
wielką zaletę: w odróżnieniu od gazel, nie mogły uciec. Mężczyzna Jasmine
nie należał do dobrych łowców. Znała go od dziecka i wiele razy przyglądała
się, nie mogąc powstrzymać śmiechu, jak usiłuje trafić kamieniem w atrapę
gazeli. Nie dawał sobie rady. Trafiał w cel tylko wówczas, gdy ciskał kamień
od dołu. „Nikt nie rzuca włócznią od dołu" - krzyczał na niego ojciec. Popra-
wił się trochę, gdy podrósł, ale to byłby prawdziwy cud. gdyby zdołał zabić
200
prawdziwą gazelę. Nigdy mu się to nie udało. Nie zdołał przynieść do domu
nawet jednej. Nikt, włącznie z Jasmine, nie mógł wiedzieć, że chłopak cierpiał
na dziedziczną wadę ramienia, co znaczyło, że nigdy nie mógłby rzucać lepiej.
Ale Jasmine lubiła w nim ciekawość świata, inteligencję oraz dobroć. Miał
łagodny temperament, który pociągał dziewczynę, i choć martwiła się, że nie
będzie on zbyt dobrze zaopatrywał rodziny w żywność - Jasmine chciała mieć
dużo dzieci - w jakiś sposób wierzyła, że sobie poradzą.
Kiedy Jasmine opiekowała się pierwszym dzieckiem, jej mąż wyruszył
razem z innymi mężczyznami tropić gazelę i dzikie owce. Wziął swoją włócz-
nię, ale nie łudził się, że coś zabije - chodziło tylko o stworzenie pozorów.
Tak naprawdę zamierzał zebrać i przynieść do osady jak najwięcej nasion
dzikich traw. W tym celu zaopatrzył się w dwa spore worki z kilku zszytych
skór gazeli. Znalazł wzgórze, gdzie rosła gruba trawa i nasiona były prawie
dojrzałe. Jedną ręką zrywał kępki traw, przytrzymywał nad workiem i mocno
nimi potrząsał. Większość nasion wypadała z kłosów do worka. Napełnienie
obu worków zajęło mu zaledwie godzinę, wrócił więc do osady, podczas gdy
jego towarzysze wciąż usiłowali zabić pierwszą gazelę.
Kiedy wrócił do domu. najpierw spróbował zdjąć kruche szczecinki wciąż
przyczepione do nasion. Zrobił to. nie wyjmując ziaren z worka lecz przetaczając
duży kamień tam i z powrotem po jego wierzchu. Następnie wysypał zawartość na
ziemię. Plewy ze szczecinkami rozdmuchał podmuch wiatru, a na ziemi pozostała
duża kupka w większości nagich nasion. Namoczył je w wodzie na kilka godzin.
po czym wręczył garść Jasmine. Nie były może szczególnie smaczne, ale dało sieje
zjeść - choć łupinki wciąż wchodziły między zęby. Mężczyzna spróbował roze-
trzeć wysuszone nasiona pomiędzy dwoma kamieniami, dzięki czemu udało mu
się zmiażdżyć większość twardych łupin, które jak szczecinki rozproszyły się na
wietrze. Ale najbardziej genialny wynalazek zostawił na koniec.
Zachował kilka garści nasion, żeby przekonać się, czy zdoła je zasadzić
w pobliżu osady. Wiedział już, że ziarno kiełkowało, przemieniając się w nowe
rośliny. Ludzie od lat przynosili woreczki z ziarnami dzikich zbóż, choć nie
na tak dużą skalę, więc spostrzegł, jak nasiona przypadkowo upuszczone na
ziemię szybko wypuszczają małe, zielone kiełki, które z czasem przekształ-
cają się w nową roślinę z kłosami zawierającymi nasiona. Ale tym razem
zamierzał wyhodować trawę celowo. Z Jasmine u boku poszedł nad rzekę
i znalazł kawałek równej ziemi kilkaset metrów od brzegu. Pokrywała go
rzadka warstwa chwastów, więc usunął je, by oczyścić glebę. Umieścił w niej
rządki nasion i posypał je po wierzchu warstwą żyznej gleby, ponieważ wie-
dział doskonale, że wioskowe wróble bardzo lubią ziarna. Zasadził 10 rzę-
dów, zanim skończył mu się zapas nasion, więc wrócił z żoną do osady.
201
Następnego dnia znów poszli na poletko. Zastali je dokładnie takim, jakim
go zostawili. Przez kolejnych kilka dni padał deszcz, ale nic się nie zmieniło.
Tydzień później Jasmine zabrała dziecko na spacer w pobliże poletka i ujrzała
ledwie wystające spod ziemi drobne, zielone pędy w równych szeregach. Popę-
dziła, żeby opowiedzieć o tym mężowi, ale nie wrócił jeszcze z kolejnej bez-
owocnej wyprawy łowieckiej. Od tego dnia Jasmine i jej rodzina spędzali na
działce tyle czasu, ile tylko mogli. Wspólnie oczyścili większy kawałek ziemi
i rozsiali więcej nasion ze wzgórz. Zasadzili wszystko, co wydawało się zdatne
do jedzenia. Dzikie odmiany grochu oraz soczewicy dołączyły do pierwszej upra-
wy dzikiej pszenicy. Pokazali swoje sadzonki pozostałym mieszkańcom osady,
którzy wygłaszali rozmaite komentarze, od entuzjastycznych, po wyraźnie wro-
gie. Jasmine i jej mąż nie twierdzili, że rośliny zastąpią gazele i orzechy pistacjo-
we jako podstawowy element diety, a tylko że ją uzupełnią i sprawią, że ludzie
przestaną być zależni od jednego źródła pożywienia. Nikt nie miał wątpliwości,
że zboże rosnące na poletku nadaje się do jedzenia. Roztarcie go między dwoma
dużymi kamieniami i oddzielanie łupin czyniło powstałą papkę bardziej strawną.
Jasmine i jej mężczyzna spostrzegli także, że niektóre rośliny wytwarzają
nasiona mocniej przyczepione do łodygi. Odkrycia tego dokonali po niezwykle
silnej wichurze, która pozbawiła trawy większości nasion i poważnie nadwątliła
ich plony. Ale kilka roślin wytrzymało nawałnicę. Nasiona były zespolone z ło-
dygami znacznie mocniej. Kiedy zasieje się te ziarna, zastanawiali się. to czy
wyrosną z nich takie same rośliny? Spróbowali i udało się. Pomału, rok po roku,
wybierali rośliny z trwalszymi nasionami, bardziej pionowymi i twardszymi ło-
dygami, po czym zbierali ich ziania do dalszego rozsiewania. W ciągu zaledwie
kilku lat pszenica na ich poletku przestała wyglądać jak dzikie odmiany. Została
sztucznie wyselekcjonowana pod kątem najbardziej pożądanych właściwości.
Do tego czasu większość sceptyków w osadzie zmieniło zdanie, zwłaszcza
po roku, kiedy gazele się nie zjawiły. Kilku innych entuzjastów zabrało się za
sadzenie własnych upraw przy użyciu nasion ofiarowanych im przez Jasmine.
Goście z pobliskich osad również byli pod wielkim wrażeniem i prosili Jasmi-
ne, by pozwoliła im zabrać trochę nasion do domów. Idea szybko rozprzestrze-
niała się w okolicy. Teraz mężczyzna Jasmine przestał już udawać, że poluje.
Osiadły tryb życia wyraźnie mu odpowiadał. Mieli pięcioro dzieci, raczej zbyt
dużo jak na jego gust, ale cóż on mógł na to poradzić? Jasmine po prostu często
zachodziła w ciążę. Nawet zanim odchowała pierwsze dziecko, znów stała się
brzemienna. Przynajmniej poletko, które powiększyli wielokrotnie, zapewnia-
ło wystarczająco dużo żywności.
Dowiedzieli się, że ktoś z innej osady na północy, oddalonej o sześć dni
drogi, wynalazł sposób trzymania dzikich kóz. Podobno schwytali dwie młode
202
kozy na polowaniu i zabrali je jako maskotki dla dzieci. Kiedy zwierzęta podro-
sły tak bardzo, że nie nadawały się do zabawy, ludzie zamiast je zabić i zjeść —
choć taki był ich pierwotny zamiar - przywiązali je do drewnianego palika, by
nie uciekły, i karmili resztkami roślin. Rok później jedno ze zwierząt wydało na
świat młode. Teraz mieli już tuzin kóz w różnym wieku. Kiedy potrzebowali
mięsa, zabijali jedno z nich. To okazało się znacznie łatwiejsze niż polowanie.
Najwyraźniej pomysł produkowania własnej żywności przyjął się znakomicie.
Wszystko układało się pomyślnie dla Jasmine i jej rodziny. Mieli duże pole
uprawne nad rzeką i wynajmowali do pomocy kilka innych kobiet i dzieci
z osady, odpłacając się im udziałem w plonach. Coraz więcej ludzi przyjmowa-
ło taki styl życia. Miał wielkie powodzenie. Każdy mógł pracować w takim
gospodarstwie - dzieci, matki z dziećmi, dziadkowie. Zawsze znalazło się ja-
kieś zajęcie, czy to odchwaszczanie, czy podlewanie, czy też oczyszczanie no-
wego kawałka ziemi. Nie trzeba było uzależniać się całkowicie od upraw, po-
nieważ dęby i drzewa pistacjowe nadal rosły na swoim miejscu. Na gazele
nadal można było polować. Wszystkie te elementy doskonale się uzupełniały.
Gdy Jasmine siedziała, przypatrując się swojemu poletku pszenicy goto-
wej do zbiorów, nie zdawała sobie sprawy, że wraz najbliższymi rozpoczęła
rewolucję, która miała na zawsze odmienić cały świat. W ciągu zaledwie kilku
pokoleń osady w całym regionie przestawiły się z życia opartego na myślistwie
i zbieractwie na hodowlę kóz, owiec, a potem bydła oraz uprawę roślin. W zdu-
miewająco krótkim czasie hodowla selektywna przemieniła rośliny i zwierzęta
tak, że przestały być dzikie, a zaczęły służyć człowiekowi. Owcom wyrastała
dłuższa wełna, z której przędło się nici. a następnie robiło odzież. Kozy stale
dawały mleko. Udomowione bydło, pochodzące od groźnych dzikich turów,
przekształciło się w potulnych dostawców mięsa, mleka i siły pociągowej.
Dzięki produkcji żywności i coraz większej kontroli człowieka nad środowi-
skiem naturalnym gwałtownie wzrastała liczba ludności. Częściowo działo się
tak ze względu na dostępność pewniejszych źródeł pożywienia, ale również dla-
tego, iż nowe zboża, bogate w węglowodany, zlikwidowały hormonalną blokadę
owulacji w czasie laktacji, która zapewniała długie odstępy czasu pomiędzy na-
rodzinami dzieci. Przyrost demograficzny wcale nie był czymś dobrym. Prowa-
dził do przeludnienia oraz pojawienia się epidemii chorób zakaźnych, które nie
miałyby możliwości rozwoju w żyjących z dala od siebie gromadach łowców-
zbieraczy. Bliskie i częste kontakty ludzi ze zwierzętami po ich udomowieniu
pozwalały zwierzęcym wirusom, nieszkodliwym dla swoich pierwotnych nosi-
cieli, przenosić się na ludzi. Odrą. gruźlicą oraz ospą zaraziliśmy się od bydła,
grypą oraz kokluszem od udomowionych świń i kaczek. Sądząc po śladach
chorób zachowanych w kościach, pierwsi rolnicj cieszyli się znacznie gorszym
203
zdrowiem niż ich przodkowie zajmujący się myślistwem i zbieractwem. Ponadto
gdy ludzie ostatecznie zarzucili polowanie i całkowicie uzależnili się od nielicz-
nych roślin uprawnych i zwierząt domowych, stali się narażeni na plagę głodu,
kiedy rośliny i zwierzęta ginęły wskutek suszy albo chorób.
Mimo wszystko liczba ludności wzrastała. Nic nie mogło powstrzymać
rozprzestrzeniania się rolnictwa. Tysiąc lat po śmierci Jasmine niepowstrzy-
mana gospodarka rolna przekroczyła Morze Egejskie z Anatolii i dotarła na
równiny Tesalii w północnej Grecji. Niezwykle rzadkie stanowiska archeolo-
giczne łowców-zbieraczy z tego okresu sprawiają wrażenie, jakby tej części
Europy niemal nie zamieszkiwali ludzie aż do osiedlenia się rolników. Ale
w pozostałych częściach Europy łowcy-zbieracze mieli się całkiem nieźle.
Wraz z końcem wielkiego zlodowacenia południowy kraniec tundry po-
woli zaczął się cofać. Zwierzyna także zaczęła się przemieszczać, a wraz
z nią ludzie. Potomkowie Ursuli, Xeni, Heleny, Veldy. Tary i Katrine wędro-
wali na północ, by opanować wielkie równiny europejskie. Na ziemiach, któ-
re zostawili za sobą, cieplejszy klimat sprzyjał rozwojowi drzew i w krajo-
brazie zaczęły przeważać gęste lasy liściaste porastające pagórki i wzgórza.
Ziemie te. choć nie tak produktywne jak tundra, wciąż zajmowali ludzie,
którzy coraz częściej sięgali po naturalne zasoby morskie, ryby i małże, aby
nadrobić zmniejszoną dostępność zwierzyny.
Na starych mapach przedstawia się rozszerzanie się rolnictwa za pomocą
dużych strzałek ciągnących się przez powierzchnię globu niczym w dobrze
zaplanowanej wojskowej kampanii. Ukazują Europę zamkniętą w kleszczach
manewru oskrzydlającego, który rozpoczął się od wyjścia wojsk z pierwsze-
go przyczółka w kontynentalnej Grecji. Na południowy m skrzydle przemiesz-
czający się morzem rewolucjoniści przemaszerowali wzdłuż wybrzeża
Adriatyku i Morza Śródziemnego aż do Portugalii. Tymczasem masowy atak
na Europę Północną przeprowadzono z Bałkanów. Legiony rolników ruszyły
przez Węgry, by zająć część kontynentu od Belgii i Francji na zachodzie po
Ukrainę na wschodzie. Jaką nadzieję mogli mieć mieszkańcy tych ziem
w obliczu takiego masowego najazdu? Jednak tak naprawdę wcale nie nastą-
pił żaden masowy najazd. Staranna analiza archeologiczna wczesnych stano-
wisk rolniczych wyraźnie podaje kierunek i czas rozszerzania się rolnictwa.
Łatwo rozpoznać te stanowiska, najbardziej oczywiste ślady stanowią wyroby
garncarskie i różne narzędzia rolnicze oraz charakterystyczne zarysy domostw-.
Ale. jak pokazała historia Jasmine. istota rolnictwa polega na tym, że może
się ono szerzyć szybko za pośrednictwem słów oraz kilku nasion i zwierząt.
To czysta idea. Dlatego tak łatwo się rozprzestrzenia. Nie trzeba wcale zakła-
dać, że szerzenie się rolnictwa przybrało formę inwazji na wielką skalę.
204
Najnowsze badania archeologiczne wykazały, że ludzie przyjmowali rol-
nictwo w różnym tempie w różnych miejscach. Na przykład mieszkańcy Danii,
gdzie występowało bogactwo naturalnych dóbr morskich, stanowiące dobre
wsparcie dla osiadłej i płodnej populacji, przyswoili sobie rolnictwo na dużą
skalę dopiero tysiąc lat po ich sąsiadach żyjących tylko 150 kilometrów na
południe. W innych miejscach, takich jak Portugalia, stanowiska rolnicze poja-
wiały się w pobliżu stanowisk łowców-zbieraczy z tego okresu, którzy bez
problemów utrzymywali się z obfitych zasobów naturalnych ujścia Tagu. Wy-
gląda to tak, jakby nowy napływ ludzi, przypuszczalnie w niewielkiej liczbie,
sprowadził znajomość rolnictwa na nowe lądy drogą morską.
Nowe informacje dotyczące Europy, przedstawione w tej książce, zdecydo-
wanie przemawiają na korzyść tego, że nasze korzenie sięgają wprost do górne-
go paleolitu. Sześć z siedmiu kobiet będących naszymi przodkami w linii żeń-
skiej, których wyimaginowane życie poznaliśmy, stanowiło część tej starej,
mieszkającej na naszym kontynencie populacji. Ludzie ci znali każdy centymetr
swoich terenów. Mieli świetne kontakty ze sobą. Handlowali surowcami i goto-
wymi wyrobami. Byli oportunistami. Jeśli uprawa ziemi opłacała się, to przyjmo-
wali rolnictwo. Potrzebowali tylko kogoś, kto by ich tego nauczył, a wśród takich
nauczycieli znaleźli się potomkowie Jasmine. Sam fakt, że jej potomkowie wciąż
żyją w Europie, to dowód znaczącego genetycznego wpływu ludzi z Bliskiego
Wschodu - znaczącego, ale nie przytłaczającego. Mniej niż jedna piąta współ-
czesnych Europejczyków należy do klanu Jasmine. Reszta, z drobnymi wyjątka-
mi, ma głębsze korzenie w Europie. W pewnym momencie nasi przodkowie
porzucili myślistwo i zbieractwo, by przyjąć gospodarkę rolniczą. W później-
szych czasach, w epoce maszyn, część potomków tych ludzi porzuciła ziemię dla
egzystencji miejskiej. Jest to tylko kolejna transformacja, która zachodzi, gdy
ludzie podejmują indywidualne decyzje w celu polepszenia swojego życia.
Obecnie niespełna 17% rdzennych Europejczyków należy do klanu Ja-
smine. W odróżnieniu od pozostałych sześciu klanów, potomkowie Jasmine
nie są równomiernie rozmieszczeni w całej Europie. Jedna wyraźna gałąź tej
grupy prowadzi wzdłuż wybrzeży Morza Śródziemnego do Hiszpanii i Por-
tugalii, skąd rozciąga się aż do zachodniej Wielkiej Brytanii, gdzie szczegól-
nie często występuje w Konwalii, Walii i zachodniej Szkocji. Inna gałąź
odzwierciedla szlak przez Europę Środkową, pokonany przez pierwszych
rolników, którzy uprawiali żyzne doliny rzek i równiny Europy Północnej.
Przedstawiciele obu gałęzi zamieszkują, nawet dziś, blisko szlaków wyzna-
czonych przez ich rolniczych przodków, którzy stopniowo zajmowali Euro-
pę, napływając z Bliskiego Wschodu.
205
22. Świat
Wyimaginowane życie tych siedmiu kobiet budzi wiele pytań. Czy były
to jedyne kobiety żyjące w danym okresie? Jak się przekonaliśmy, na
pewno nie. Mieszkały i umierały wśród innych kobiet. Na przykład Ursula,
najstarsza z naszych pramatek, miała mnóstwo rówieśniczek. Ale jest jedy-
ną, z którą duża część współczesnych Europejczyków - około 11% -jest
powiązana bezpośrednią więzią w linii żeńskiej. Linie żeńskie jej rówieśni-
czek nie przetrwały do współczesności. W jakimś punkcie między przeszło-
ścią i teraźniejszością urywały się, gdy kobiety nie miały dzieci lub rodziły
tylko synów. Bardzo prawdopodobne, że część ich genów znajdujących się
w jądrze komórkowym, które mogą się wymieniać pomiędzy płciami w każ-
dym pokoleniu, zachowała się do dzisiaj. Ale przebyły one koszmarnie skom-
plikowaną trasę, której przebiegu nie sposób już odtworzyć. Wiele rówieśni-
czek Xeni, choć nie sama Xenia, było potomkami w linii żeńskiej żyjącej
wcześniej Ursuli. Podobnie Helena. Velda, Tara i Katrine musiały mieć do-
mieszkę genów dawniejszych klanów. Kiedy zaś potomkowie Jasmine przy-
byli z Bliskiego Wschodu wraz z innymi pionierami rolnictwa, przekazali
swoją wiedzę potomkom pozostałych sześciu kobiet.
Kolejne często zdawane i uzasadnione pytanie dotyczy tego, czy w tych
kobietach było coś szczególnego, coś, co odróżniałoby je od wszystkich in-
nych. Niestety, odpowiedź brzmi: nie. Każda z nich musiała spełniać konieczny
warunek, czyli mieć dwie córki żyjące wystarczająco długo, ale oprócz tego
prawdopodobnie nie wyróżniały się niczym szczególnym. Nie były żadnymi
księżniczkami czy cesarzowymi - takie tytuły wówczas nie istniały. Mogły
206
nie być wyjątkowo piękne lub bohaterskie. W zasadzie wszystkie były zwy-
czajne. Ich życie bardzo różniło się od naszego, ale w tamtych czasach i w ze-
stawieniu ze współczesnymi im ludźmi nie były wyjątkowe. Nie miały poję-
cia, że staną się matkami klanów i tematem tej książki. Każda współczesna
kobieta z dwiema córkami może stać się założycielką klanu, który - gdyby tę
książkę uaktualniono za 15 000 lat - mógłby znaleźć się na jej okładce. Do
tego czasu niektóre z siedmiu klanów mogą wyginąć, zastąpione przez inne,
których założycielki żyją dzisiaj.
Jednak najbardziej intrygujące pytanie dotyczy przodków tych siedmiu
kobiet. Zadziwiające, ale zdołaliśmy też odtworzyć genealogię tych siedmiu
207
kobiet. Możemy cofnąć się w czasie, by zrekonstruować mitochondrialne
sekwencje DNA siedmiu matek klanów, a następnie przeanalizować więzi
pokrewieństwa między nimi. Przedstawiłem te powiązania na rysunku 6. Każ-
de z kółek reprezentuje konkretną sekwencję mitochondrialnego DNA, zaś
wielkość każdego z nich odpowiada liczbie ludzi posiadających tę sekwen-
cję. Linie łączące kółka reprezentują mutacje mitochondrialnego DNA, a im
dłuższa linia, tym więcej mutacji dzieli poszczególne sekwencje reprezento-
wane przez kółka. O ile potrafimy to stwierdzić, rysunek dokładnie oddaje
relacje pomiędzy różnymi sekwencjami występującymi współcześnie w Eu-
ropie. Każda linia oznacza kobiecy rodowód wyznaczany przez DNA. Nie
tylko można dostrzec relacje między sekwencjami w obrębie jednego klanu.
ale także relacje pomiędzy klanami. Klany Heleny i Veldy są bardzo blisko
związane. Mają wspólnego przodka, symbolizowanego przez małe kółko,
z którego rozchodzą się rodowody klanów. Jasmine i Tara też mają wspólne-
go przodka, podobnie jak Ursula i Katrine. Z wyjątkiem przodka Heleny
i Veldy wszyscy wspólni przodkowie żyli długo przedtem, nim współcześni
ludzie dotarli do Europy, większość przypuszczalnie na Bliskim Wschodzie.
Nieco powyżej środka rysunku widnieje wspólny przodek wszystkich Euro-
pejczyków, w miejscu, w którym Xenia oddziela się od reszty grupy. Przez tę
kobietę cała Europa łączy się z resztą świata. Powiązanie to uwidacznia prze-
rywana linia. Ponieważ Europa nie różni się specjalnie od reszty świata, mo-
żemy odtworzyć kobiecą genealogię obejmującą cały glob.
Choć książka ta w zasadzie opowiada o Europie, to, co w niej opisaliśmy.
można odnieść także do innych części świata. Przez ponad 10 ostatnich lat
prowadzono programy badawcze w celu zanalizowania i publikacji sekwencji
mitochondrialnego DNA tysięcy ludzi z wszystkich zakątków świata. Wyniki
te poddaliśmy badaniom takimi samymi metodami, jakie doprowadziły nas do
odkrycia siedmiu córek Ewy. W rezultacie tych analiz wykryliśmy 26 innych
klanów porównywalnej rangi na pozostałych obszarach Ziemi. O niektórych
wiemy całkiem dużo, o innych bardzo niewiele. Mimo to wszystkim nadałem
nazwy. Ich obraz niewątpliwie będzie się zmieniał z biegiem czasu, gdy ochot-
nicy z dotychczas niezbadanych regionów świata przekażą swoje DNA do ba-
dań. Ale już teraz wiemy wystarczająco dużo, żeby wyrobić sobie pojęcie
o relacji pomiędzy nimi i rozpocząć interpretację ich znaczenia.
Spośród 33 klanów rozpoznanych na całym świecie. 13 pochodzi z Afry-
ki. Mnóstwo ludzi opuściło Czarny Ląd w ciągu ostatniego tysiąca lat, wielu
l z nich siłą wzięto do niewoli i jako niewolników wywieziono do Ameryki
i Europy. Ale łatwo dostrzec ich niedawne afrykańskie korzenie genetyczne.
Choć Afryka obejmuje tylko 13% światowej populacji, przypisuje się jej 40%
208
wszystkich znanych klanów. Przyczynąjest to, że Homo sapiens przebywał
w Afryce znacznie dłużej niż gdziekolwiek indziej. Archeologia potwierdza
ten fakt, również paleoantropologia. a teraz także genetyka. W Afryce muta-
cje miały bardzo wiele czasu na akumulację. Oznacza to, że mogły się formo-
wać nowe klany, z czasem stając się całkiem odrębnymi i łatwo odróżniany-
mi od innych. Odmienne klany występują częściej w niektórych częściach
tego kontynentu, ale nie odnotowano zależności pomiędzy klanami genetycz-
nymi a strukturami plemiennymi. Jest to po prostu świadectwo wielkiej sta-
rożytności genetycznych korzeni, które poprzedzają tworzenie się plemien-
nych i jakichkolwiek innych podziałów o co najmniej 100 000 lat.
Co ciekawe, choć afrykańskie klany sąniewątpliwie najstarszymi na świe-
cie, nadal potrafimy zrekonstruować genetyczne zależności pomiędzy nimi.
Dzięki temu możemy poznać przodków naszych przodków. W końcu ziściło
się moje marzenie o stworzeniu kompletnej kobiecej genealogii całej ludzko-
ści. Jeden po drugim wszystkie klany łączą się. aż pozostaje tylko jeden przo-
dek wszystkich ludzi, matka całej Afryki i reszty świata. Jej istnienie przewidy-
wano w oryginalnej publikacji naukowej na temat mitochondrialnego DNA
i ludzkiej ewolucji z 1987 roku. Natychmiast przezwano ją „mitochondrialną
Ewą" - nadając imię raczej obce afrykańskiej kulturze. Kobieta ta znajduje się
w punkcie wyjścia wszystkich linii żeńskiej rodowodów każdego z ponad
6 000 000 000 mieszkańców Ziemi. Wszyscy jesteśmy jej bezpośrednimi po-
tomkami po kądzieli. Ale, tak samo jak Ursula i pozostałe sześć opisanych
przez nas kobiet, również Ewa nie była jedyną kobietą żyjącą w swoim czasie.
Obliczenia liczebności ludzkiej populacji 150 000 lat temu są zdane na domy-
sły, ale mogła ona liczyć tysiące osób. Spośród ich wszystkich tylko ród Ewy
przetrwał nienaruszony do dnia dzisiejszego. Inne kobiety przeminęły. Ale one,
podobnie jak Ewa, również musiały mieć przodków w linii żeńskiej, w za-
mierzchłej przeszłości istniała więc matka Ewy i jej rówieśnic. Ona z kolei tez
nie mogła istnieć sama i kolejna pramatka staje się logiczną nieuchronnością.
To rozumowanie można ciągnąć bez końca i staje się coraz bardziej jałowe.
gdy sięgamy miliony lat w przeszłość, do samych początków naszego gatunku
oraz gatunku, z którego nasz wy ewoluował. Przerywana linia na rysunku 7
wskazuje tę głęboką genealogię, poprzez którą nasz gatunek, Homo sapiens.
jest powiązany z innymi, wymarłymi ludźmi, neandertalczykami i Homo erec-
tus. a w końcu ze wspólnym przodkiem ludzi i innych naczelnych.
Dla naszych celów wystarczy, że cofniemy się w czasie tylko do „mito-
chondrialnej Ewy". Genetyka mówi nam bardzo wyraźnie, że współcześni
ludzie pochodzą z Afryki, którą zamieszki wali w ciągu ostatnich 150 000 lat.
W pewnym momencie, około 100 000 lat temu, współcześni ludzie zaczęli
209
opuszczać swój macierzysty kontynent, by rozpocząć ostateczną kolonizację
reszty świata. Może się to wydawać zdumiewające, ale na podstawie genetycz-
nej rekonstrukcji potrafimy stwierdzić, że zasiedlania reszty kuli ziemskiej do-
konał tylko jeden z 13 afrykańskich klanów. Nie mogła to być masowa migra-
cja ludzi. Gdyby setki lub tysiące ludzi opuściły Afrykę, to w puli genowej
reszty świata dałoby się zidentyfikować kilka różnych afrykańskich klanów.
210
Ale jest inaczej. Udział w tym wziął tylko jeden klan, który określiłem imie-
niem Lara. Teoretycznie, zgodnie ze świadectwem mitochondrialnego DNA,
jest możliwe, iż tylko jedna współczesna kobieta opuściła Czarny Ląd i od niej
pochodzą mieszkańcy całego świata. Uważam jednak to za mało prawdopo-
dobne, ponieważ w jej gromadzie musieli znajdować się inni ludzie. Ich liczba
z pewnością była nieduża. Nie przeprowadzili masowego exodusu. Sama Lara
przypuszczalnie nie należała do tej drużyny. Prawdopodobnie żyła w Kenii
albo Etiopii - gdzieś w Afryce. Wiemy to, gdyż wielu Afrykanów należy dziś
do jej klanu. Musiała więc wieść swoje życie w Afryce, nieświadoma roli, jaką
miała odegrać w historii ludzkości, podczas gdy jej potomkowie rozpoczęli
wielką migrację. Mimo wszystko to dość zdumiewający wniosek, że rodowód
mieszkańców pozostałych części świata prowadzi wprost do Lary. Naprawdę
można ją nazwać „mitochondrialną Ewą" reszty świata.
Wszystkie dowody wskazująna Bliski Wschód jako punkt wyjścia koloni-
zacji reszty naszego globu przez współczesnych ludzi. Jedyny szlak lądowy
z Afryki prowadził przez Synaj. Jedyną alternatywną możliwością było prze- ,e
kroczenie Cieśniny Gibraltarskiej pomiędzy Afrykąi Hiszpanią, strzegącej do- ,
stępu do Morza Śródziemnego. Ten głęboki kanał nigdy nie był przesmykiem
lądowym, nawet gdy poziom morza był najniższy. Mimo to w najwęższym
punkcie Cieśnina Gibraltarska ma szerokość tylko 15 kilometrów, zaś wysoka
Skała Gibraltarska jest łatwo widoczna z afrykańskiego brzegu. Ale ani arche-
ologia. ani genetyka nie potwierdzają, by kiedykolwiek obrano ten szlak.
Wiele dowodów pochodzących z Izraela wskazuje na to, że Homo sapiens
dotarł na Bliski Wschód przynajmniej 100 000 lat temu. W tej książce prześle-
dziliśmy niepewne rozprzestrzenianie się naszego gatunku na północ i zachód
Europy, które ostatecznie zakończyło się zaledwie 15 000 lat temu. Co powstrzy-
mywało mieszkańców Bliskiego Wschodu przez co najmniej 50 000 lat? Europę
zamieszkiwali już neandertalczycy, fizycznie przystosowani do zimna i wpraw-
nie polujący na duże zwierzęta tundry. Gatunek Homo sapiens na Bliskim Wscho-
dzie musiał mieć jakąś przewagę, choć nieznaczną, nad neandertalczykami, by
się rozprzestrzenić. Podczas długiego okresu spędzonego na Bliskim Wschodzie
musiał nastąpić powolny rozwój technologii i, co istotniejsze, relacji społecz-
nych, który pozwolił im w końcu ustanowić stałą siedzibę w Europie.
Kolonizacja północnej Azji prawdopodobnie opóźniła się z tych samych
przyczyn. Była to kraina zdominowana przez stepy i tundrę, ciągnąca się
szerokim pasem od Ukrainy na zachodzie po wysokie płaskowyże Mongolii
na wschodzie. Stanowiska archeologiczne w Mongolii datowane na 35 000
lat temu stanowią świadectwo obecności na tym niegościnnym terenie grup
łowieckich z zaawansowanymi technologicznie krzemiennymi grotami strzał,
211
w tym samym czasie, kiedy współcześni ludzie zaczęli opanowywać równiny
zachodniej Europy. Wiedli życie podobne do tego, jakie prowadzili pierwsi
Europejczycy, których już poznaliśmy - życie zdominowane przez sezonowe
wędrówki zwierząt w tundrze i walkę o przetrwanie surowych zim. Słabo
rozumiemy mitochondrialną genetykę tego rozległego regionu, ponieważ nie
posiadamy wystarczająco wielu próbek materiału genetycznego, ale wiemy
na tyle dużo. by móc stwierdzić z niezbitą pewnością, że stamtąd właśnie
rozpoczęła się kolonizacja obu Ameryk.
Pod względem genetycznym wśród Indian dominującztery grupy mitochon-
drialne. Wszystkie cztery mają łatwo wykryte i zrekonstruowane, wyraźne po-
wiązania z ludźmi mieszkającymi obecnie na Syberii i w środkowopółnocnej
Azji. Jeśli przemierzyli tę trasę lądem, to jedyny możliwy szlak do Ameryki pro-
wadził przez Alaskę. Mamy sporo informacji dotyczących zmian poziomu mo-
rza w ciągu ostatnich 100 000 lat, by wiedzieć, że były dwa okresy, kiedy istniał
stały przesmyk lądowy łączący Syberię z Alaską. Pierwszy taki pomost utworzył
się 50 000 lat temu i utrzymywał się przez około 12 000 lat. Powstanie drugiego
zbiegło się z w ielkhn zlodowaceniem, kiedy to wąski pas lądu znajdował się nad
powierzchnią morza w okresie pomiędzy 25 000-13 000 lat temu.
Trwa zażarty spór dotyczący tego, kiedy po raz pierwszy skolonizowano
Amerykę. Czy ludzie przeszli na ten kontynent po pierwszym czy po drugim
przesmyku lądowym? W Ameryce Południowej istnieją dwa stanowiska ar-
cheologiczne, na które powoływano się w przeszłości, by argumentować za
wcześniejszą datą. Jedno z nich to stanowisko w jaskini w Boąeirao da Pedra
Furada w Brazylii, słynące z rysunków naskalnych. Kawałki złuszczonej far-
by odkryto tam w ziemi na poziomie datowanym na 17 000 lat. Ale istnieje
spór odnośnie tego. czy płaty farby odpadły ze skalnej ściany w tym właśnie
czasie, czy znacznie później, a trafiły się głębiej wskutek działań robaków
i innych stworzeń ryjących w glebie. Drugie stanowisko znajduje się w Monte
Yerde w północnym Chile. Kawałki drewna, prawdopodobnie fragmenty kon-
strukcji szałasu, odnaleziono tam na poziomie początkowo datowanym na
30 000 lat. choć ostatnio pewien archeolog prowadzący tam prace wykopali-
skowe skorygował tę datę, przesuwając ją na okres późniejszy. Ani w Boąe-
irao da Pedra Furada. ani w Monte Yerde nie natrafiono jednak na ludzkie
szczątki, a autentyczność obu stanowisk podaje się w wątpliwość.
Najpoważniejszy argument przeciwko tak wczesnej dacie kolonizacji
Ameryk jest taki, że populacja ludzi na terenach pełnych zwierzyny i wcze-
śniej niezasiedlonych powinna rozwinąć się w błyskawicznym tempie, po-
zostawiając mnóstwo śladów na całym obszarze. A nie jest tak, że nikt ich
nie szukał. Przeciwnie. Amerykańscy archeolodzy ciężko się napracowali.
212
szukając ich, bez powodzenia. Tymczasem istnieje obfitość dowodów na sta-
łe zasiedlenie po dacie 12 000 lat temu z setkami stanowisk rozrzuconych po
Ameryce Północnej oraz Południowej.
Genetyczne dane pochodzące od współczesnych rdzennych mieszkańców
Ameryki przemawiają na korzyść późniejszej przeprawy przez przesmyk lado- (
wy. Akumulacja mutacji u Indian w obrębie każdego z czterech klanów przypi- /
sała im wszystkim wiek mieszczący się w ostatnich 13 000 lat. Rekonstrukcje (
na podstawie współczesnych syberyjskich i mongolskich wzorców DNA wy- ^
kazały niezbicie, że klany podzieliły się i były uformowane na długo przedtem, k
zanim dotarły do Ameryki. To samo dotyczy rzadkiego piątego klanu, klanu A'
Xeni, do którego należy mniej więcej 1% dzisiejszych Amerykanów. Jak już '
się przekonaliśmy, klan wywodzi się znad granicy Europy i Azji. z
Genetyka potwierdza późniejszą datę przejścia przesmyku lądowego łączą- *•
cego Syberię z zachodnią Alaską, w okresie ustępowania zlodowacenia i ponów- z^
nego podnoszenia się poziomu morza. Ale dotarcie na Alaskę nie stanowiło
końca tej historii. Północną Amerykę pokrywały dwa lądolody. Jedna czapa
lodowa obejmowała pustkowia i wysokie góry południowej Alaski, druga przy-
kry wała całą Kanadę. Podczas maksimum ostatniego zlodowacenia, kiedy po-
ziom morza pozostawał tak niski, że lądowy pomost z Syberii był wynurzony,
dwie olbrzymie pokrywy lodowcowe blokowały dostęp w głąb Ameryki. Pierwsi
Amerykanie mieli nie lada orzech do zgryzienia. Jeśli było wystarczająco zim- w
no. by przejść do Alaski po lądzie, było również zbyt zimno, by przedrzeć się °'
przez lądolód na drugą stronę. I odwrotnie, jeśli byłoby dość ciepło, by móc
przedostać się między czapami lodowymi, to przesmyk lądowy był zalany. Mu- '
siał istnieć okres, kiedy pierwsi Amerykanie znajdowali się uwięzieni na za-
chodniej Alasce. W końcu obie pokrywy lodowcowe ustąpiły na tyle. by utwo-
rzył się wąski korytarz między nimi. Nie była to pokryta zielenią dolina, lecz
wąskie przejście, przez które pionierzy posuwali się naprzód bardzo powoli.
W końcu korytarz otwierał się na żyzne przestrzenie wielkich równin prerii,
które wręcz roiły się od zwierzyny. Musiało to stanowić wspaniały, zachęcają-
cy widok dla pierwszych pionierów, którzy z trudem przedarli się przez lodowy *
korytarz. Od tej pory otworem stała droga do szybkiej kolonizacji całej Amery-
ki Północnej i Południowej; sądząc po wieku licznych stanowisk archeologicz-
nych, dokonano tego w rekordowym tempie zaledwie tysiąca lat.
Genetyka zgadza się z tym scenariuszem - z wyjątkiem jednego detalu:
tego, że jednego z czterech klanów, klanu Iny, brakuje wśród współczesnych
mieszkańców Syberii i Alaski. Występuje w Ameryce Południowej i Środko-
wej, i wciąż można go wykryć u rdzennych Amerykanów aż po Vancouver
Island u północno-zachodniego wybrzeża Pacyfiku, ale nie dalej na północ.
213
Co ciekawe, ten sam klan jest również blisko związany z kolonizacją wysp
Polinezji z Azji Południowo-Wschodniej. Jak przekonaliśmy się we wcześniej-
szych rozdziałach, szczegółowe sekwencje polinezyjskich i amerykańskich
członków tego rozległego klanu są wystarczająco odmienne, by przekreślać
możliwość morskiej kolonizacji Ameryk przez Azjatów bezpośrednio z Pacy-
fiku poprzez Polinezję. Jednak intrygująca nieobecność tego klanu wśród współ-
czesnych mieszkańców Syberii i Alaski sugeruje, że być może mamy do czy-
nienia z niejasnym genetycznym echem drugiej morskiej kolonizacji, która
przebiegała przybrzeżnym szlakiem na północ przy brzegach Azji i dalej wzdłuż
zachodniego wybrzeża Ameryki Północnej. Szybki wzrost poziomu morza, które
zalało wielką część Azji Południowo-Wschodniej, dał silną pobudkę do szuka-
nia nowego lądu. Czy to możliwe, że ta sama migracja morska, która doprowa-
dziła do skolonizowania odległych wysp Pacyfiku, sprowadziła również inną
gałąź tego niezwykłego klanu do szukania nowych ziem na północy - podróż
ta zawiodła ich przez podbiegunowe wody aż po umiarkowane krainy Amery-
ki Środkowej? Cóż to musiałaby być za wyprawa!
Ludzie z kontynentu azjatyckiego przedostali się także do Japonii mniej
więcej w tym samym czasie, gdy po raz pierwszy dotarli do Ameryki. Jedno
z podstawowych pytań na temat japońskiej prehistorii dotyczy tego. w jakim
stopniu współczesna japońska populacja pochodzi od wczesnych osadników
kultury jomon. którzy zjawili się w Japonii około 12 000 lat temu, orazjaki jest
w niej udział późniejszych przybyszów z kultury Yayoi i migracji z Korei, któ-
re odbywały się w ciągu ostatnich 2500 lat. Zagadnienie to ma podobny cha-
rakter co kwestia składu puli genowej współczesnej Europy oraz problem, czy
większość Europejczyków pochodzi od miejscowych łowców-zbieraczy, czy
raczej późniejszych rolników, napływających z Bliskiego Wschodu. Zdołali-
śmy położyć kres tej dyskusji za pomocąmitochondrialnego DNA. Czy uda się
dokonać tego samego w przypadku Japonii?
W Japonii prowadzono niewiele badań, ale istniały pewne przesłanki, że
genetyka będzie w stanie rozwikłać tę kwestię. Oprócz Japończyków na wy-
spach centralnych - Honsiu. Sikoku i Kiusiu - antropolodzy' wyróżniają tam
dwie współczesne grupy etniczne: Ajnów z Hokkaido na północy kraju oraz
lud Riukiu, mieszkający głównie na wysuniętej najdalej na południe wyspie
Okinawa. Jedna z hipotez mówi, że Ajnowie i Riukiu są potomkami pierwot-
nych osadników należących do kultury jomon. którzy zajmowali całą Japonię,
po czym zostali wyparci z wysp centralnych na Hokkaido na północy oraz
Okinawę na południu przez przedstawicieli kultury Yayoi z Korei. Nieliczne
badania przeprowadzone w Japonii częściowo potwierdzajątę hipotezę. Ujaw-
niają, że współczesnych Japończyków więcej wspólnych typów mitochondrial-
214
nych łączy ze współczesnymi Koreańczykami niż Ajnami i Riukiu. Jednak
wykazały też, że Ajnowie i Riukiu również nie mają zbyt wielu wspólnych
typów mitochondrialnych. Obliczenia wieku, podobne do tych, jakie przepro-
wadziliśmy dla głównych grup mitochondrialnych w Europie, pokazały, że Aj-
nowie i Riukiu zakumulowali wyraźne mutacje w ciągu ostatnich 12 000 lat -
co sugeruje, że oba ludy są potomkami pierwotnych osadników z kultury jo-
mon, ale także, że nie pozostawały ze sobą w kontakcie od tamtej chwili. ,
Choć większość współczesnych Japończyków mieszka teraz na Honsiu, Si-
koku i Kiusiu, mają wiele wspólnych sekwencji mitochondrialnego DNA ze współ-
czesnymi Koreańczykami, a tym samym pochodzą od Yayoi i ludów z później-
szych migracji. Wielu pozostałych Japończyków to potomkowie jómon. którzy
mają najbliższych krewnych wśród Ajnów i Riukiu. Choć nie ma wątpliwości, że
genetyka potwierdza to. iż wpływ osadników Yayoi z kontynentalnej Azji był
bardzo znaczny, o wiele większy niż bliskowschodnich rolników w Europie, ale
nie był dominujący. W Japonii trzeba przeprowadzić wiele badań, ale mitochon-
drialny DNA niezbicie wykazuje, że współcześni Japończycy stanowią miesza-
ninę kultur Jomon i Yayoi i po raz kolejny potwierdza, że nie istnieje coś takiego
jak genetyczna klasyfikacja wyodrębniająca poszczególne rasy.
Zarówno do Ameryki, jak i Japonii pierwsi dotarli potomkowie ludów ło-
wieckich, którzy zaadaptowali się do życia w surowych warunkach azjatyckiej
tundry. Był to zupełnie inny świat niż ten, do którego przywykli ich przodkowie
na Bliskim Wschodzie. Mniej więcej 50 000 lat przebywania na Bliskim Wscho-
dzie zajęło gatunkowi Homo sapiens przystosowywanie się zarówno pod wzglę-
dem fizycznym, jak i organizacyjnym do tych surowych warunków. Ale istniał
inny sposób wydostania się z Bliskiego Wschodu, który nie wymagał adaptowa-
nia się do życia w tundrze i monotonnej diety złożonej z bizonów i reniferów. Ta
alternatywna droga prowadziła wzdłuż wybrzeży Arabii. Zatoki Perskiej i Paki- ' '
stanu, na południe od wielkich łańcuchów górskich Azji Środkowej, aż do Indii °
i Azji Południowo-Wschodniej. Ten szlak był znacznie cieplejszy, bardziej przy-
pominał warunki w Afryce niż lodowaty szlak północny. Można go było poko-
nać od razu. bez długiej adaptacji do mroźnych wyższych szerokości geograficz-
nych. Czy ludzie przemierzyli ten szlak drogą morską tysiące lat przedtem, nim
ich odlegli krewni w końcu dotarli do Europy i północnej Azji? Niestety,
brak śladów archeologicznych na poparcie hipotezy o dawnej migracji ludzi
wzdłuż południowego szlaku, gdyż wskutek podwyższenia się poziomu mo-
rza przybrzeżne stanowiska znajdują się dziś pod wodą. Ale niedawno od-
kryto pięściaki oraz odłamki szkliwa wulkanicznego, obsydianu, na wyso-
kiej plaży na skraju Morza Czerwonego. Choć na stanowisku nie znaleziono
żadnych ludzkich szkieletów, co oznacza, że nie możemy mieć pewności, że
215
zamieszkiwali je ludzie anatomicznie bliscy Homo sapiens, to jest to bezpo-
średni dowód ludzkiego osadnictwa na wybrzeżu w zamierzchłej przeszłości.
Ktokolwiek odkrył Australię, na pewno potrafił podróżować łodzią. Na-
wet przy najniższym poziomie morza, aby dostać się na ten kontynent, ko-
nieczna była przynajmniej 50-kilometrowa przeprawa przez otwarte morze.
Ale jak dawno temu ludzie zjawili się w Australii? Tak jak w przypadku
wczesnych stanowisk amerykańskich, znaleziska archeologiczne na tym kon-
tynencie budzą wiele kontrowersji. Jednak sądząc po niedawno zbadanym
pochówku w południowo-wschodniej Australii, Homo sapiens był tam już
co najmniej 60 000 lat temu. Choć jest to tylko szacunkowa data. oznacza, iż
współcześni ludzie dotarli do Australii tysiące lat przed rozpoczęciem kolo-
nizacji Europy oraz Azji.
Archeologia nie daje jednoznacznej odpowiedzi, ale co mówi nam genety-
ka? Ze zrozumiałych powodów australijscy aborygeni bardzo niechętnie pod-
chodzą do testów genetycznych, zwłaszcza tych przepraw adzam ch przez ich
niedawnych ciemięzców. Wskutek tego dv sponujemy bardzo małą liczbą sekwen-
cji mitochondrialnych od rdzennych mieszkańców Australii. Dotychczas opubli-
kowane sekwencje ujawniają tjlko najbardziej odległe pokrewieństwo z cztere-
ma klanami z północnej Azji. które zasiedliły obie Ameryki. Przekreśla to
możliwość, że ci sami myśliwi, którzy przemierzyli Azję na północ od Himala-
jów i rozpoczęli kolonizację Ameryki, skierowali się także na południe i pierwsi
dotarli do Australii. Tego możemy być pewni. Co więcej, sugeruje to. że odbyła
się wcześniejsza migracja ludzi z Bliskiego Wschodu poprzez południową Azję.
Niestety, obecnie wiemy tak niewiele o mitochondrialnych genach rdzen-
nych Australijczyków, że nie sposób powiedzieć coś bardziej konkretnego
o ich genetycznych powiązaniach z ludźmi z innych części południowej Azji.
Z garstki opublikowanych sekwencji można wnosić, że w Australii prawdo-
podobnie występuje kilka jak na razie niezidentyfikowanych klanów. Świad-
czyłoby to o bardzo wczesnym zasiedleniu tego kontynentu, które pozosta-
wiałoby wystarczająco dużo czasu na akumulację mutacji. Oznaczałoby to
również pozostawanie stosunkowo niewielkiej populacji na niskim poziomie
rozwoju przez wiele tysięcy lat. Zgadza się to z naszą wiedzą o surowych
i wrogich warunkach utrzymujących się na tym rozległym kontynencie, które
ograniczały rozwój populacji do minimum.
Jestem pewien, że genetyka zdoła powiedzieć nam wiele o tym. jak oraz
kiedy pojawili się pierwsi Australijczycy. Żywię też przekonanie, że ta historia
należy do rdzennych Australijczyków, a nie Europejczyków, takich jak ja. To
ich historia, nie moja. Choć osobiście chciałbym, aby się nią z nami podzielili.
216
23. Poczucie tożsamości
W ostatnim rozdziale łatwo mógłbym pokusić się o używanie do opisu
ludzkiej prehistorii specyficznego języka, którego do tej pory konse-
kwentnie starałem się unikać. Jest to język uogólnień, skażony przez inten-
cjonalność ukrytą nawet w tak niewinnie brzmiących zwrotach, jak „pierwsi
Amerykanie" lub „pierwsi Australijczycy". Zwroty takie sugerują, że były to
jakieś zorganizowane grupy ludzi z uzgodnioną polityką-zupełnie jakby ich
przywódcy przeczytali podręczniki i stwierdzili: „No, panowie, właśnie na-
stał czas, aby przejść przez przesmyk lądowy na Cieśninie Beringa. Pospieszcie
się, ten pomost nie będzie tu istniał wiecznie". Nawet neandertalczycy mieli-
by powiedzieć: „Przykro mi, chłopcy, ale musimy już wyginąć i wpuścić tu
kromaniończyków". Zakrawa to na kompletny absurd. Nie było żadnych pla-
nów. Jak mogłyby one powstać? Nikt nie wie, co znajduje się za horyzontem.
Cała wczesna ludzka prehistoria opierała się na decyzjach jednostek lub,
w najlepszym razie, niewielkich grup składających się z nie więcej niż kilku-
dziesięciu osób.
Rozsądne wydaje się stwierdzenie: „Rzymianie podbili Brytanię w 43 ro-
ku n.e." To coś oznacza. Dobrze zorganizowane wojskowe imperium może
podejmować decyzje i przeprowadzać wielkie kampanie w celu ich wprowa-
dzenia w życie. Ale to wymaga znacznie większego stopnia zorganizowania
i planowania niż ten, jaki osiągnęli ludzie w zamierzchłej przeszłości. Wyda-
je się, że nasz obecny świat rządów, korporacji i zarządów przesłonił nam
możliwość i rolę indywidualnych akcji na niedużą skalę. Próbowałem pod-
kreślać ich znaczenie w moich wyobrażeniach dotyczących życia siedmiu
217
córek. Choć ich egzystencja całkowicie zależała od niepoddających się kon-
troli elementów środowiska naturalnego, w którym żyli-takich jak wędrów-
ki stad, postęp lub cofanie się lodowców - ich powszednie przedsięwzięcia
były kwestią dokonywania indywidualnych wyborów w ramach tych ograni-
czeń. W tej wizji ludzkiej ewolucji zmiennymi są wydarzenia przypadkowe
i nieprzewidywalne. Tonie łódź. Polinezyjska wyspa pozostaje nie odkryta
przez kolejne 100 lat.
Lubię tego rodzaju badania genetyczne, ponieważ kładą nacisk na to. co
naprawdę istotne: na ludzi i ich działania. Jest to o wiele bardziej pociągające
niż staroświecka genetyka, zmuszona przez swoją metodologię do umiesz-
czania ludzi w bezsensownych i mylących kategoriach. Do chwili rozpoczę-
cia tej pracy zawsze myślałem o swoich dawnych przodkach jako o jakimś
niejasnym. bezkształtnym zbiorze nieżyjących już osób bez silnej więzi ze
mną i współczesnym światem oraz z pewnością bez większego znaczenia dla
nas wszystkich. Wydawało się interesujące czytanie o tym, czym zajmował
się ..człowiek z Cro-Magnon" w odległej przeszłości - ale w zasadzie mnie
to nie dotyczyło. Ale kiedy dzięki genetyce zdałem sobie sprawę, że jeden
z moich przodków istniał naprawdę, biorąc w tym wszystkim udział, przesta-
ło to być tylko interesujące - stało się porywające. DNA to przesłanie, które
podkreśla genetyczną więź przechodzącą z pokolenia na pokolenie, przeno-
szoną dosłownie w ciałach moich przodków. Każda wiadomość odnosi się
do podróży w czasie i przestrzeni, podróży wzdłuż długich linii prowadzą-
cych od naszych pramatek. Nigdy nie poznamy wszystkich szczegółów tych
wędrówek, trwających tysiące lat i obejmujących tysiące kilometrów, ale przy-
najmniej możemy je sobie wyobrazić.
Stoję na scenie. Przede mną w przyćmionym świetle stoją wszyscy lu-
dzie, którzy kiedykolwiek żyli, połączeni ze sobą, tworząc długi, ciągnący
się niesłychanie daleko łańcuch. Nie wydajązadnego słyszalnego przeze mnie
dźwięku, ale rozmawiają między sobą. W dłoni trzymam koniec nici, która
łączy mnie z moją pramatką stojącą prawie na końcu. Ciągnę za nić i kobiety
z każdego pokolenia, czujące łagodne szarpnięcie, spoglądają wprost na mnie.
Ich twarze wyróżniają się w tłumie, rozświetlone osobliwym blaskiem. To
moi przodkowie. Rozpoznaję moją babkę w pierwszym rzędzie, ale w- dal-
szych pokoleniach ich twarze nie wydająmi się znajome. Przypatruję się im.
Kobiety nie wyglądają tak samo. Niektóre są wysokie, inne niskie, niektóre
piękne, inne pospolite, jedne wyglądają na bogate, inne na biedne. Chcę za-
pytać każdą z nich ojej życie, nadzieje i rozczarowania, radości i poświęce-
nia. Mówię, ale one mnie nie słyszą. Mimo to czuję silną więź. To moje mat-
ki, które przekazywały sobie cenną wiadomość przez ciąg tysiąca narodzin,
218
tysiąca krzyków i tysiąca objęć nowo narodzonych dzieci. Ta nić przemienia
się w pępowinę.
Tysiąc rzędów dalej stoi sama Tara, pramatka mojego klanu. Ciągnie za
nić łączącą ją z innymi kobietami. Wielki tłum miliona przodków wyczuwa
to szarpnięcie, które rozchodzi się od niej. Ja też czuję to szarpnięcie, we
własnym brzuchu. Na jasnej scenie życia rozglądam się na lewo i prawo,
wyczuwam, że inni też to czują. Wszyscy należą do klanu Tary. Spoglądamy
na siebie i wyczuwamy głęboką, pępowinową więź. Przyglądam się moim
braciom i siostrom. Teraz wiem, kim są, i czuję, że mamy ze sobą wiele wspól-
nego. Odnoszę wrażenie, że sami bliżsi niż inni. Tak jak moi przodkowie,
wyglądają bardzo różnie, ale z nimi - w odróżnieniu od moich przodków -
mogę o tym porozmawiać.
Kiedy dwie osoby dowiadują się, że należą do tego samego klanu, często
doświadczają wrażenia tej więzi. Nieliczni ujmują to słowami, ale niewątpli-
wie coś takiego istnieje. Choć DNA to narzędzie, które pozwala odtworzyć
takie powiązania, nie sądzę, by miał jakiś wpływ na takie odczucia. Wydaje
się niepojęte, że ta odrobina genów ukrytych w mitochondrialnym genomie
może bezpośrednio wywoływać takie wrażenia. Na pewno są to ważne geny
i jak się już wcześniej przekonaliśmy, pozwalają komórkom wykorzystywać
tlen. Bez wyraźnych dowodów trudno byłoby dowieść, że same podobień-
stwa komórkowego metabolizmu powodują emocjonalne doświadczanie
wspólnoty. DNA to obiekt fizyczny, dosłownie przekazywany z pokolenia na
pokolenie, ale jego prawdziwa moc kryje się w tym, że stanowi symbol wspól-
nego pochodzenia, a nie tylko w tym, że kontroluje chemię ciała.
Wielu ludzi doświadcza poczucia bliskości lub zażyłości z innymi przed-
stawicielami tego samego klanu. Ale czy czuliby to, gdyby testy DNA nie
ujawniły genetycznego powiązania? Dwie obce sobie osoby wchodzą do po-
koju. Ich oczy spotykają się i obie czują instynktowną więź je łączącą, choć
nie wiedzą dlaczego. Czy działają pod wpływem podświadomej wiedzy
o prastarej więzi? Jak dotychczas, w żadnych badaniach nie zajmowano się
takim zagadnieniem, ale w miarę jak coraz więcej ludzi dowiaduje się, do
jakiego klanu należą, zmienia się ich stosunek do własnych przodków i do
siebie nawzajem.
Co właściwie mamy wspólnego z innymi członkami klanu? Ten sam frag-
ment DNA, przekazany nam przez pradawnych przodków w linii żeńskiej.
Używamy go nieustannie. Komórki każdej tkanki odczytują zawartą w nim
informację i wykonująjego instrukcje miliony razy w ciągu sekundy. Każdy
atom tlenu, który wchłaniamy do organizmu podczas oddychania, musi pod-
legać procesom zgodnym z formułą przekazaną nam przez przodków. W tym
219
właśnie streszcza się ta podstawowa więź. Jednak droga, jaką dotarł do nas
ten gen od naszych przodków, ma specjalne znaczenie, ponieważ odzwier-
ciedla więź pomiędzy matką i jej dzieckiem. Jest to żywy świadek cyklu, na
który składają się: ból, karmienie i cierpliwa miłość, a który rozpoczyna się
za każdym razem, gdy rodzi się nowe dziecko. Bezgłośnie odzwierciedla
tajemniczą istotę kobiecości w tysiącach pokoleń. To właśnie jest magia wią-
żąca wszystkich ludzi z tego samego klanu.
Nie jest to wcale oczywista więź w świecie, w którym historia rodowa
i genealogia są zdominowane przez dziedziczenie w linii męskiej. Wszyscy
znamy otoczone prawdziwą czcią drzewa genealogiczne opisujące rodowody
bogatych i możnych. Bez wyjątku opisują one przechodzenie tytułów, ziemi
i bogactwa z ojca na syna przez wszystkie pokolenia. Nawet drzewa genealo-
giczne skromniejszych rodów tworzy się wokół schematu dziedziczenia w linii
męskiej. Bezpośrednią przyczyną tego męskiego monopolu na przeszłość jest
fakt, że pisemne archiwa, stanowiące podstawę całej genealogii, opierają się
na nazwiskach rodowych mężczyzn. Jeśli opieramy się tylko na tych nazwiskach.
nic dziwnego, że powstaje drzewo genealogiczne zawierające mężczyzn. Ale
najważniejszą przyczyną tego stanu rzeczy jest sama patriarchalna postawa za-
chodniej cywilizacji, z którą spotykamy się w pierwszych koncepcjach dzie-
dziczenia. Bogactwo i status uznawano za jedyne rzeczy godne dziedziczenia.
a przekazywano je w linii męskiej.
Typowa praktyka przybierania przez kobiety nazwiska męża i zrzekania
się nazwiska panieńskiego podczas ślubu sprawia, że bardzo trudno odtwo-
rzyć rodowód w linii żeńskiej, gdyż kolejne przedstawicielki zmieniają na-
zwisko w każdym pokoleniu. Ale pozostawanie przy nazwisku panieńskim
nie rozwiązałoby problemu, gdyż nazwisko panieńskie to w końcu tylko jesz-
cze jedno męskie nazwisko - nie męża. lecz ojca. W tym kontekście nic dziw-
nego, że dla wielu ludzi okazuje się prawdziwą rewelacją to. iż istnieje coś
takiego jak żeńskie drzewo genealogiczne, stanowiące wierną kopię trady-
cyjnej męskiej wersji. Choć nigdy nie widziałem takiego drzewa w formie
rysunku.
Genetyka pomaga zrekonstruować szczegółowe kobiece drzewa genealo-
giczne nawet bez istniejących archiwów, ale najlepszym rozwiązaniem dla przy-
szłych pokoleń genealogów byłoby stworzenie nowej klasy nazwisk. Każdy
otrzymywałby je od swojej matki. Kobiety przekazywałyby je dzieciom.
W sumie powstałby dokładny odpowiednik istniejącego systemu z nazwiska-
mi dziedziczonymi po ojcu i w przypadku mężczyzn przekazywanymi dzie-
ciom. Nazwiska nas wszystkich składałyby się wówczas z trzech elementów:
imienia, nazwiska i nowego członu, nazwijmy go nazwiskiem matczynym lub
220
matrylinearnym. Mężczyzna przekazuje dziecku swoje nazwisko, a kobieta swo-
je. Ponieważ nazwiska te odpowiadają kobiecej linii dziedziczenia, dokładnie
zgadzałyby się z mitochondrialnym DNA. Odzwierciedlałyby również biolo-
giczne więzi dokładniej niż dzisiaj używane nazwiska, ponieważ rzadko kiedy
zachodzi wątpliwość co do tożsamości matki dziecka. Z czasem ludzie byliby
w stanie rozpoznać swoich krewnych w linii żeńskiej po samym nazwisku mat-
czynym w taki sam sposób, jak rozpoznają ród ojcowski po wspólnym nazwi-
sku. Ale do tego czasu rekonstruowanie kobiecych drzew genealogicznych na
podstawie samych pisemnych dokumentów będzie znacznie trudniejsze niż
szkicowanie ich męskich odpowiedników.
Po tym. jak zdołałem pomóc ludziom odnaleźć ich przodków lub krew-
nych za pomocą DNA. otrzymałem mnóstwo próśb od osób, które starały się
odtworzyć więzi rodzinne, wykorzystując istniejące archiwa, ale z różnych
powodów nie udało im się tego dokonać. Papierowe dokumenty mogą ulec
zniszczeniu przez ogień, mogą zostać zjedzone przez termity, zatarte przez
pleśń lub po prostu zgubione. DNA może wypełnić luki utworzone przez
brakujące dane archiwalne. Pomaga skompensować wady archiwizacji z uży-
ciem papieru i atramentu, ale istnieje wiele osób. u których brak jakichkol-
wiek pisanych dokumentów dotyczących ich przodków nie wynika z przy-
padku, ale z rozmyślnego działania lub konieczności. W tych przypadkach
DNA jest nie tylko przydatnym uzupełnieniem tradycyjnych metod stosowa-
nych przez genealogów. Staje się jedyną fizyczną w ięzią z przeszłością.
Dla Jendayi Serwah odtworzenie przeszłości stanowiło misję o wielkim
osobistym znaczeniu. Jendayi pochodzi z Bristolu, ale jej rodzice jako na-
stolatkowie przyjechali do Wielkiej Brytanii z Jamajki. Ich przodków wy-
wieziono z Afryki jako niewolników do pracy na plantacjach. Ale nie istniały
żadne archiwa dotyczące tych faktów. Jedyne szczegóły zachowane w księ-
gach pokładowych okrętów niewolniczych dotyczyły podstawowych opisów
ich ładunku: zapisywano tylko, ile mężczyzn i kobiet znajdowało się na po-
kładzie oraz ilu pasażerów przeżyło długą morską podróż. Po wysadzeniu
niewolników na brzegu i sprzedaniu ich właścicielom plantacji, ich cechy
indywidualne rozmyślnie zacierano. Otrzymywali europejskie imiona. Nie
rejestrowano wśród nich żadnych narodzin, małżeństw ani zgonów. Ich prze-
szłość rozmyślnie wymazywano. Dla Jendayi odszukanie przodków z Jamaj-
ki sprzed kilku pokoleń było nie tylko trudne, lecz wręcz niemożliwe. Oczy-
wiście podejrzewała, że jej dalsi przodkowie pochodzili z Afryki, ale nie
miała na to żadnego konkretnego dowodu, a tylko przeświadczenie oparte na
wiedzy historycznej, że wielu pojmanych w niewolę mieszkańców zachod-
niej Afryki sprzedawano właścicielom plantacji na Karaibach. Nic dziwnego
221
więc, że po przetestowaniu DNA Jendayi okazało się, iż jej mitochondrialny
DNA zdradza pochodzenie afrykańskie. Jednak kiedy opowiedziałem jej
o tych wynikach oraz o tym, że wykryliśmy bardzo dużą zgodność jej DNA
z DNA kenijskiego ludu Kikuju. rezultat przerósł nasze oczekiwania. Do-
słownie brakowało jej słów. W końcu miała konkretny dowód, którego pra-
gnęła od tak dawna. Okazało się, że DNA stanowił jakby kronikę jej przod-
ków, co w pewnym sensie jest prawdą, ponieważ jest przekazem z pokolenia
na pokolenie, od kobiety, która przetrwała koszmarną podróż z Afryki. Co
istotne, właściciele plantacji nie mogli zniszczyć tego dokumentu, potajem-
nie przekazywanego dziecku przez matkę. W końcu Jendayi zdobyła dosko-
nałą kopię afrykańskiego oryginalnego świadectwa pochodzenia, zachowa-
ną w jej własnym ciele.
Poznałem wiele innych podróży zakodowanych w tym niezwykłym frag-
mencie DNA. W Europie Zachodniej ponad 95% mieszkańców należy do
jednego z siedmiu klanów. Pozostaje jednak spora grupa ludzi, których rodo-
wody w linii żeńskiej opowiadają inną historię. W odróżnieniu od Jendayi
zazwyczaj są całkowicie nieświadomi egzotycznych podróży zapisanych
w ich DNA. Na przykład pewna nauczycielka szkoły podstawowej z Edyn-
burga posiadała wyraźne ślady polinezyjskiego mitochondrialnego DNA, które
potrafię rozpoznać na kilometr. Kobieta ta dobrze zna historię własnej rodzi-
ny na przestrzeni ostatnich 200 lat i nie wiadomo, w jaki sposób ten egzo-
tyczny fragment DNA trafił do niej z drugiego końca świata. Ale niewątpli-
wie tak się stało. Jakie opowieści z Morza Południowego mógłby nam
wyjawić! Czy Szkotka jest może potomkiem tahitańskiej księżniczki, która
zakochała się w przystojnym kapitanie okrętu, lub może niewolnika schwy-
tanego przez Arabów na wybrzeżu Madagaskaru? Istnieje więcej równie ta-
jemniczych podróży zapisanych w naszym DNA: koreańska sekwencja wy-
stępująca stosunkowo często wśród norweskich rybaków i w północnej
Szkocji, wyraźnie afrykański DNA u mleczarza z Somerset. stanowiący praw-
dopodobnie spuściznę rzymskich niewolników z pobliskiego Bath, sekwen-
cja antykwariusza z Manchesteru, tak niezwykła, że najbliższą zgodność
z nią wykryto u rdzennych Australijczyków z Queensland.
Jedna z wyjątkowych genetycznych podróży obejmowała dosłownie cały
świat. Dwaj rybacy na wysepce u zachodnich wybrzeży Szkocji posiadają
niezwykłe sekwencje mitocnondrialne i na początku pomyślałem, że muszą
być blisko spokrewnieni, choć o tym nie wiedzieli. Gdy zbadaliśmy więcej
sekwencji z innych części Europy i reszty świata, odnaleźliśmy kolejne przy-
padki zgodności z DNA tych dwóch mężczyzn - jeden w Portugalii, drugi
w Finlandii. Mimo wszystko były one niezwykłe jak na Europę i nie należały
222
do żadnego z siedmiu głównych klanów. Portugalska sekwencja pasowała do
kilku z Ameryki Południowej, natomiast fińska była zbliżona do sekwencji
z Syberii, gdzie również wykryliśmy sekwencje typowe dla mieszkańców
Ameryki Południowej. Dwaj rybacy byli więc spokrewnieni - ale tylko przez
wspólnego przodka z Syberii. Jedna z gałęzi przodków po kądzieli przenio- '
sła się z Syberii wzdłuż wybrzeża Morza Arktycznego do Skandynawii,
a następnie na zachód do Szkocji, przypuszczalnie w wikińskiej łodzi. Druga
dotarła do Ameryki przez Cieśninę Beringa, a potem dalej na południe, do
Brazylii. Z czasem, prawdopodobnie po tym, jak Brazylia stała się portugal-
ską kolonią, jakaś kobieta nosząca to DNA odbyła podróż przez Atlantyk do k
Portugalii, skąd w jakiś sposób wzdłuż wybrzeża Atlantyku trafiła do Szko-
cji. Te dwie podróże zakończyły się na tej samej niewielkiej wyspie po przy- |
byciu z drugiego końca świata dwiema różnymi trasami.
Takie opowieści i inne. im podobne, podważają biologiczne podstawy
klasyfikacji rasowych. To, co tu przedstawiłem, to tylko wierzchołek góry <
lodowej, jasny przekaz od genu. który najłatwiej odczytać. Dziesiątki tysięcy '
innych genów jądra komórkowego powtarzajątę samą wiadomość. Wszyscy l
jesteśmy mieszaniną różnych genów i jednocześnie wszyscy jesteśmy spo- '
krewnieni. Każdy gen prowadzi do innego wspólnego przodka. Jest to nie-
zwykłe dziedzictwo, które otrzymaliśmy od naszych przodków. Nasze geny
nie pojawiają się dopiero wtedy, kiedy się rodzimy. Zostają nam przekazane
przez miliony osób w tysiącach pokoleń.
Niedawno na pewnej konferencji siedziałem skonsternowany wśród pu-
bliczności, podczas gdy specjaliści z zakresu prawa patentowego i biotech-
nolodzy dyskutowali o wadach i zaletach patentowania genów. Dysputa mia-
ła skrajnie prawniczy charakter. Dla prawników DNA to tylko produkt
chemiczny. Dowodzili, że ponieważ można je sztucznie zsyntetyzować, to
powinno się je opatentować jak inne chemiczne produkty. W pewnym mo-
mencie zabrał głos entuzjastyczny menedżer z dużej firmy farmaceutycznej.
Podsumowywał obecne stanowisko i zilustrował swoją wypowiedź przypo-
minającym tort okrągłym wykresem pokazującym podział pomiędzy wielkie
korporacje własności ludzkiego genomu. czyli pełnego zestawu wszystkich
ludzkich genów. Tort pokrojono, a wszystkie porcje już rozdzielono. Argu-
ment finansowy był nieodparty. Nie można spodziewać się dużych inwesty-
cji firm farmaceutycznych w genetykę, jeśli inwestycje te nie będą chronione
patentami. Codziennie wypełnia się wnioski patentowe domagające się wła-
sności i komercyjnego monopolu na nasze geny. Gdy tam siedziałem, odnio-
słem przytłaczające, nieprzyjemne wrażenie, że właśnie odbywa się handel
częścią mnie samego i mojej przeszłości.
223
W dalszej części prezentacji przyszło mi do głowy, że siedziałem w sali
konferencyjnej jednego z najbardziej nowoczesnych na świecie ośrodków
badań DNA, podczas gdy w wielkich halach po obu stronach, ustawione
w szeregach automaty po cichu odczytują sekrety ludzkiego genomu. Elek-
troniczna plansza w korytarzu nieustannie wyświetlała sekwencje DNA ukła-
dane przez maszyny. Przed moimi oczami szczegóły genomu. które pozosta-
wały ukryte przez całą ewolucję, przewijały się na ekranie. Czy redukcja
ludzkiej konstytucji do ciągu symboli chemicznych stanowi ostateczny wy-
raz Epoki Rozumu, która zaczęła oddzielać rozum od intuicji i oddalać nas
od natury i naszych przodków? Jak na ironię, DNA okazuje się też narzę-
dziem, które zbliża nas do tajemnic naszej zamierzchłej przeszłości oraz, za-
miast osłabiać, wzmacnia nasze poczucie tożsamości.
W końcu to nie tylko ..produkt chemiczny", ale najcenniejszy z darów na-
tury.
224
Podziękowania
Wiele osób przyczyniło się do powstania tej książki. Nie wszystkie od-
krycia, dokonane w moim laboratorium, są wyłącznie moją zasługą.
We współczesnej nauce liczy się praca zespołowa, a ja przez wiele lat mia-
łem szczęście współpracować z wieloma uzdolnionymi specjalistami. Wszyst-
kie te osoby na różne sposoby pomogły mi w stworzeniu tej opowieści. Na
szczególne podziękowaniazasłużyli: Martin Richards, Yincent Macaulay, Kate
Bendall, Kate Smalley, Jill Bailey, Isabelle Coulson, Eileen Hickey, Emilce
Vega, Catherine Irven, Linda Ferguson, Andrew Lieboff, Jacob Low-Beer
i Chris Tomkins. Pragnę również podziękować Robertowi Hedgesowi z Ra-
diocarbon Accelerator Unit w Oksfordzie za zachęcenie mnie do prowadze-
nia tych badań, Williamowi Jamesowi, wykładowcy większości oksfordz-
kich college'ów, za inspirujące sugestie dotyczące tej pracy oraz Chrisowi
Stringerowi z Natural History Museum w Londynie za udzielenie zgody na
wywiercenie dziur w skamieniałościach znajdujących się pod jego pieczą.
Jestem głęboko wdzięczny Clive'owi Gamble'owi za seminaria na temat sta-
rożytnego świata. Szczególnie chciałbym podziękować również profesorowi
sir Davidowi Weatherallowi za to, że nie tylko tolerował, ale wręcz wspierał
prowadzenie tak „egzotycznych" i pozornie bezcelowych badań w swoim
Institute of Molecular Medicine w Oksfordzie.
Muszę też wyraźnie podkreślić, że mój zespół badawczy nie jest jedy-
nym prowadzącym tego rodzaju prace. Rozprawa ta nie byłaby możliwa bez
pionierskich eksperymentów takich osób, jak Luigi-Luca Cavalli-Sforza, Al-
berto Piazza, Walter Bodmer, Allan Wilson, Svante Paabo, Mark Stoneking,
230
Rebecca Cann, Douglas Wallace, Antonio Torroni, Mark Jobling i Peter Un-
derhill. Nie zawsze zgadzamy się ze stwierdzeniami tych naukowców, ale
bez nich i wielu podobnych im specjalistów moja wyprawa w przeszłość by-
łaby o wiele trudniejsza i nudniejsza.
Do opublikowania tej książki szczególnie przyczyniły się cztery osoby.
Dodający otuchy profesjonalizm wydawcy Sally Gaminara i zaraźliwy entu-
zjazm mojego agenta Luigiego Bonomiego pozwoliły mi wytrwać przy pra-
cy. Muszę też pochwalić drobiazgowość redaktor tej publikacji Gillian Brom-
ley oraz cierpliwość Julie Sheppard, która przepisywała moje niewyraźne
notatki - z pewnością żaden autor nie mógłby liczyć na większą pomoc.
Mam też dług wobec tysięcy ochotników, którzy, ofiarując próbki DNA,
pozwolili mi zbadać sekrety ich genetycznej przeszłości. Bez nich nie było-
by żadnej opowieści. Niektóre nazwiska zostały zmienione dla zapewnienia
anonimowości. Chciałbym złożyć gorące podziękowania za pomoc władzom
i mieszkańcom Rarotonga w grupie Wysp Cooka oraz Malcolmowi Laxtono-
wi-Blinkhornowi za jego gościnność podczas pobytów na tej uroczej wyspie.
Na koniec pragnę podziękować Janis, Jayowi, Sue i mojemu synowi Richar-
dowi (wówczas dopiero w stanie embrionalnym) za to, że byli przy mnie.
WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.
00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62
Warszawa 2002. Wydanie I