Harry Harrison Cykl Stalowy Szczur (04) Zemsta Stalowego Szczura

Harry Harrison




Zemsta Stalowego Szczura

(Przekład: Jarosław Kotarski)


1

Sterczałem w kolejce równie wytrwale, jak cała gromada podatników, i ściskałem w ręce zabazgrany formularz i gotówkę - starożytny, prawie nigdzie już nie stosowany środek płatności pod postacią rulonika zielonych papier­ków; lokalne dziwactwo, które drogo będzie kosztowało miejscowych klientów. Coś swędziło mnie niemiłosiernie pod sztuczną brodą. Drapałem się akurat, gdy facet przede mną odszedł od okienka i nadeszła moja kolej. Paluch utkwił mi w tym cholernym kleju. Największym moim zmartwieniem było w tej chwili - jak wyciągnąć palec, nie ściągając przy okazji zarostu. Zgromadzone w tym miejscu szerokie audytorium miało za chwilę zaznać wystarczająco wielu wrażeń i chciałem zaoszczędzić im jeszcze jednego, nadprogramowego.

- Dalej, niechże pan mi to wreszcie poda! - dobiegło mnie zza okienka. Urzędniczka była stara, brzydka jak nieszczęście i na dodatek zrzędliwa.

- Wprost przeciwnie - odezwałem się uprzejmie. Ten cholerny klej w końcu puścił, druki i banknoty sfrunęły na ladę i odsłoniły moją siedemdziesiątkę piątkę z rakietowo napędzanymi pociskami. - To raczej niech pani da mi w końcu to, co wycisnęliście z biedaków zamieszkujących to zadupie.

Uśmiechnąłem się przy tym rozbrajająco. Babsztyl pisnął przeraźliwie i czym prędzej zaczął grzebać w kasie. By ułatwić jej podjęcie właściwej decyzji, wyszczerzyłem zęby, które uprzednio pokryłem całkiem porządną, karminową farbą. Gdy pchnięte ku mnie pieniądze znalazły się w za­sięgu mojej ręki, zacząłem upychać je systematycznie do górnej kieszeni płaszcza. Moją słodką tajemnicą był fakt, że miała ona połączenie z innymi kieszeniami.

- Co pan robi? - sapnął stojący za mną facet z wy­trzeszczonymi obecnie solidnie oczami.

- Podejmuję forsę - odparłem zgodnie z prawdą i cisnąłem mu plik banknotów. - Też pan chce?

Złapał odruchowo banknoty i oczy jeszcze bardziej wyszły mu z orbit. Jednocześnie ryknął alarm i usłyszałem trzask blokowanych drzwi. Urzędniczka usiłowała ulotnić się w tym czasie, jednak kolejny błysk mego serdecznego uśmiechu skutecznie ją powstrzymał i forsa płynęła dalej. Ludzie biegali w popłochu, a strażnicy, z zapałem wyma­chując bronią, rozglądali się gorączkowo za kimś, kogo można by ustrzelić. Wdusiłem więc guzik trzymanego w kieszeni nadajnika i w całym banku rozbrzmiała seria mocnych eksplozji. Wywaliło wszystkie kosze na śmieci, w których uprzednio umieściłem profilaktycznie bomby gazowe. Przestałem na chwilę interesować się inkasowaniem gotówki, nałożyłem natomiast hermetyczne gogle i nalepi­łem porządny plaster na usta - to ostatnie po to, by zmusić się do oddychania przez nos, w którym tkwiły przeciwgazowe filtry. Następnie rozejrzałem się wokół. Widok był fascynujący. Gaz oślepiający jest bezbarwny i bezwonny, działa jednak prawie natychmiast. W ciągu piętnastu sekund od pierwszego wybuchu wszyscy wewnątrz budynku byli ślepi. Z wyjątkiem oczywiście Jamesa Bolivara DiGriz, czyli mnie. Jako jednostka niepospolicie utalen­towana (stąd zresztą przezwisko Stalowy Szczur) załado­wałem resztę gotówki i wziąłem azymut na najbliższe drzwi.

Moja dobrodziejka z drugiej strony lady ulotniła się definitywnie. Nie było jej widać, za to było ją doskonale słychać - gdzieś z podłogi. Wrzeszczało zresztą wszystko, co się ruszało - poza mną, oczywiście. Zaiste, pełne grozy są chwile spędzone przez normalnego człowieka w kraju ślepców. W koło wszyscy poruszali się po omacku i co chwila się przewracali. Dotarłem szczęśliwie do drzwi, przy których - na zewnątrz - zebrał się już całkiem spory tłum gapiów. Pomachałem im ręką, co - doprawdy nie wiem dlaczego - przyprawiło ich o drgawki i zmusiło do gwałtownej ucieczki. Przestrzeliłem zamek, ustawiwszy broń tak, by kule przeleciały ludziom nad głowami, i kopnąłem drzwi. Zanim wygramoliłem się na zewnątrz, rzuciłem jeszcze krzykacza na chodnik i wpakowałem do uszu stopery.

Krzykacz wystartował i od razu wszyscy się rozbiegli. Nie ma się innego wyboru, gdy coś takiego drze mordę. Wysyła toto dźwięki o natężeniu równym solidnemu trzę­sieniu ziemi. Niektóre są słyszalne - na przykład odgłos, który odbiera się jako wzmocniony silnie pisk paznokcia skrobiącego po szkle, inne zaś, będąc poddźwiękami, stwarzają nastrój paniki i grozy. Nieszkodliwy w sumie drobiazg, ale jak pożyteczny.

Tak czy inaczej - ulica była pusta, gdy dobiegałem do wozu, który właśnie zatrzymał się przy krawężniku. Mimo stoperów łeb mi pękał od tego jazgotu. Odetchnąłem dopiero wtedy, gdy doskonale dźwiękoszczelny i hermetycz­ny wóz ruszył z miejsca i skierował się w perspektywę ulicy.

- Wszystko w porządku? - spytała siedząca przy kierownicy Angelina, biorąc zakręt z nonszalancją zatwar­działego samobójcy.

- Poszło jak po maśle.

- Twoje porównania pozostawiają wiele do życzenia pod względem poprawności i czystości języka.

- Przepraszam, ale wczesnoporanna praca nigdy nie wpływała dobrze na moje samopoczucie i zdolności. A poza tym, ten płaszcz zawiera obecnie o wiele więcej forsy, niż

zdążymy wydać.

- O to już nie musisz się martwić! - stwierdziła z czarującym uśmiechem. Miałem ochotę ją ucałować, potrzebowała jednak całego dostępnego refleksu, by nie zabić nas w tej przejażdżce, poprzestałem zatem na przyja­cielskim poklepaniu jej po ramieniu.

Wetknąłem gumę do żucia w usta - trzeba było pozbyć się tego przerażającego kolorytu uzębienia - i zająłem się zdejmowaniem charakteryzacji. Angelina skręciła tymczasem w przecznicę, zwolniła i skręciła ponownie. W zasięgu wzroku było pusto. Nacisnęła malutki czerwony guzik.

Jakie to interesujące rzeczy zdarza się ludziom wymyślać. Tablice rejestracyjne obróciły się natychmiast. Lecz to było akurat dość banalne. Z dysz na przednim zderzaku trysnęły strumienie katalizatora. Wszędzie, gdzie stykał się z błękitem karoserii, zmieniał go natychmiast w twarzową czerwień. Z wyjątkiem górnej części wozu, która odzyskała dziewiczą przezroczystość. To, co sprawiało wrażenie galwanizowanej chromem powierzchni, rozpuściło się. Przy okazji zmieniła się też marka wozu.

Gdy tylko proces ów dobiegł końca, Angelina ściągnęła ognistopomarańczową perukę i zawróciła w stronę banku. Przejąłem na chwilę kierownicę, gdy pakowała nasze przebrania do skrytki i nakładała oszałamiające okulary przeciwsłoneczne.

- Dokąd teraz? - zapytała, gdy obok nas przemknęło stadko wyjących patrolowców.

- Myślałem o plaży. Wiatr, słońce - to zdrowe i orzeź­wiające...

- Nawet bardzo, jeśli można ci przerwać. - Po­klepała się po zaokrąglonym wybrzuszeniu przepony z uśmiechem, w którym było coś więcej niż tylko za­dowolenie. - To już siódmy miesiąc. A poza tym... - popatrzyła na mnie naburmuszona - to mi przypo­mina, że obiecałeś zrobić ze mnie uczciwą kobietę, abyś­my mogli wreszcie nazwać ten okres miodowym mie­siącem.

- W pierwszej nadarzającej się chwili, moja ty śliczna. Nie chcę z ciebie zrobić uczciwej kobiety - to byłoby zresztą fizycznie niemożliwe. Jesteś tak samo podszyta złodziejstwem jak ja. Lecz z całą pewnością ożenię się z tobą i wsunę najkosztowniejszą...

- Ukradzioną!

- ...obrączkę na ten delikatny paluszek. Przysięgam! Obiecuję! Ale gdy tylko spróbujesz zalegalizować nasz związek, połknie nas komputer i skończy się babci sranie razem z naszymi wakacjami.

- A ty dostaniesz dożywocie. Lepiej jednak będzie, jeśli złapią cię teraz, zanim będę zbyt gruba, by za tobą biegać. Teraz pojedziemy do tego ośrodka nad morzem i nacieszy­my się ostatnim dniem wolności. A jutro, zaraz po śniadaniu bierzemy ślub. Obiecujesz?

- Mam tylko jedno pytanie...

- Obiecaj! Za dobrze znam twoje numery!

- Masz moje słowo. Tylko że...

Zahamowała nagle z poślizgiem i okazało się, że spog­lądam w lufę mojego własnego gnata. Z tej perspektywy była ona przerażająco wielka, a palec na spuście charak­teryzował się niezdrową bielą.

- Obiecaj, ty śliski, oszukańczy, kłamliwy i trzeciorzęd­ny włamywaczu od siedmiu boleści, albo wypruję ci flaki!

- Ty mnie naprawdę kochasz!?

- Oczywiście, że cię kocham! Ale jeśli nie będę cię miała dla siebie, to sama cię ukatrupię. No, gadaj!

- Pobieramy się rano.

- Jak trudno jest niektórych przekonać! - westchnęła, wsuwając broń do kieszeni i lokując siebie w moich ramionach.

Potem pocałowała mnie tak czule, ze byłem niemal gotów cieszyć się zapowiedzią jutrzejszego dnia.


2

- Dokąd to, Chytry Jimie? - Angelina wychylała się przez okno naszego pokoju. Zatrzymałem się z ręką na klamce furtki.

- Idę popływać, kochanie! - odwrzasnąłem i nacis­nąłem klamkę.

Ryknęła siedemdziesiątka piątka i z całego urządzenia wejściowego cała została jedynie klamka.

- Rozepnij się! - odezwała się z odcieniem życzliwości, dmuchając w lufę.

Wzruszyłem z rezygnacją ramionami i rozpiąłem płaszcz kąpielowy. Poza tym, że nogi miałem gołe, byłem całkowicie ubrany (buty tkwiły w kieszeniach marynarki). Pokiwała piękną głową ze zrozumieniem.

- Możesz wracać na górę. Wykąpiesz się w wannie.

- Tylko mnie źle nie zrozum. Chciałem jeszcze po drodze wpaść do kilku sklepów i...

- Na górę!

Poszedłem. Nie było nawet sensu kląć. Lekarze Korpusu rozsupłali splątane niteczki jej podświadomości i wprowa­dzili w normalne, szczęśliwe ludzkie życie. Ale gdy przychodziły momenty krytyczne, stawała się dawną Angeliną - najokrutniejszym mordercą, jakiego znałem. Wes­tchnąłem i wszedłem na schody. Jeszcze głębiej westchną­łem, gdy zobaczyłem, że płacze.

- Nie kochasz mnie. - Klasyczny gambit funkcjonujący od czasu pierwszej baby w raju i nadal nie do rozwiązania.

- Kochanie, naturalnie, że cię kocham. - Bo i faktycz­nie, kochałem ją. - To tylko... taki odruch. Kocham cię, ale małżeństwo... to jak pójście do więzienia, a ja, jak wiesz, nigdy dotąd tam nie trafiłem.

- To wyzwolenie, a nie niewola - usłyszałem, gdy zabrała się do makijażu. - To jak kąpiel w zimnej wodzie. Trzeba szybko do niej wejść i wszystko potem jest OK. A teraz opuść nogawki i włóż buty.

Zrobiłem, co chciała, i miałem właśnie powiedzieć, co sądzę o tym głupawym stwierdzeniu, gdy ujrzałem ot­wierające się drzwi, za którymi stał Mistrz Ceremonii i dwóch świadków. Angelina ujęła mnie za rękę (tym razem zrobiła to łagodnie) i pociągnęła do drugiego pokoju. Usłyszałem dźwięk organów i oczy zakryła mi mgła.

Gdy odzyskałem zdolność wyraźnego widzenia, organy wybrząkiwały właśnie ostatnie tony, drzwi zamykały się za świadkami, a Angelina oglądała paluszek ozdobiony obrączką. Jęknąłem.

Na kredensie stało parę flaszek. Sam nie wiem, jak odnalazłem kolbiastą butelkę Syrian Panther Sweat 20. Pewien jestem tylko, że nie zawdzięczałem tego moim oczom. Samogon ten ma tak owocne działanie, że jego sprzedaż zakażana jest na przynajmniej połowie cywilizowanych planet. Najskuteczniej działa w dawce równej pełnemu kubkowi.

Wypiłem dwa i pogrążyłem się w niewesołych roz­ważaniach. Musiało mi to zająć trochę czasu, gdyż An­gelina, moja Angelina (z trudem powstrzymywany jęk), stała przede mną w marynarskich spodniach i swetrze, ze spakowanymi torbami. Szarpnięciem wytrąciła mi szklankę z dłoni.

- Tak sobie na boczku świętujemy? - powiedziała jak najuprzejmiej. - Na to będzie czas wieczorem. Teraz zjeżdżajmy stąd. Jak tylko nasze nazwiska wpadną do komputera, to wszystko strzeli i zajaśnieje jak knajpa w dniu wypłaty. Sądzę, że gliny gotowe są zesrać się, byle tylko nas dostać.

- Cisza - rozkazałem łapiąc pion. - Ten obrazek już znam. Bierz samochód i jazda.

Zaofiarowałem pomoc przy wynoszeniu rzeczy, ale zanim zdążyłem wyrazić tę propozycję głośno, Angelina była już w połowie schodów. Zachęcony jej przykładem, namierzy­łem przeszkody terenowe i ruszyłem za nią. Samochód stał z otwartymi drzwiami i pomrukiwał niecierpliwie, a siedząca za kierownicą Angelina pomrukiwała w innej tonacji, lecz również niecierpliwie.

Gdy wgramoliłem się do środka, zaczęły do mojej kory mózgowej docierać pierwsze oznaki, że łapię kontakt z rzeczywistością. Ten wóz, podobnie jak wszystkie pojazdy używane na Karnacie, działał na parę generowaną dzięki spalaniu pewnego rodzaju torfu. Używano do tego pomys­łowego i niepotrzebnie skomplikowanego urządzenia. Po­trzeba było co najmniej trzydziestu minut na podniesienie pary do poziomu, który umożliwiał jazdę. Angelina musiała zatem rozgrzać wóz jeszcze przed ślubem, planując dokład­nie wszystkie pozostałe przedsięwzięcia. Jak dotąd, jedynym moim wkładem w imprezę był ten prywatny drink. To mi o czymś przypomniało.

- Masz tabletkę? - wychrypiałem.

Zanim skończyłem mówić, tabletka leżała już na mojej otwartej dłoni. Mała, różowa, z trupią główką; wstrząsający wynalazek jakiegoś szalonego chemika. Działała jak metaboliczny odkurzacz, wyrzucając z żołądka jego zawartość i dokonując blitzkriegu w układzie krwionośnym. Usuwała nie tylko alkohol, ale również wszystkie skutki picia tak dokładnie, że godna współczucia ofiara alkoholizmu stawała się trzeźwa jak noworodek. Z rezygnacją połknąłem to diabelstwo.

Mówi się, że to działa błyskawicznie, lecz czas jest pojęciem względnym. Subiektywnie trwało to ze trzy godziny; przypominało doznania delikwenta, którego żołą­dek wypełniają nagle wodą i to aż do pęknięcia, a zaraz potem woda owa wypływa wszystkimi porami ciała.

- Uff - odezwałem się słabym głosem i wytarłem czoło.

Obok nas przemykały właśnie ostatnie domy jakiejś wioski. Angelina prowadziła z chłodną obojętnością, a generator pobrzękiwał wesoło po zjedzeniu następnego kawałka torfu.

- Mam nadzieję, że ci przeszło? - Skręciła na krzyżówce i dalej pruła z poprzednią szybkością. - Ogłosili już alarm. Wojsko, z lotnictwem, i inne takie. Mam ich na podsłuchu.

- Co o tym sądzisz?

- Marnie. Chyba że coś wymyślisz. Zrobili solidny pierścień z parasolem powietrznym. Teraz go zacieśniają.

Nie doszedłem jeszcze do siebie. Istniało bezpośrednie połączenie miedzy moimi splątanymi myślami a strunami głosowymi, do którego to połączenia cenzura inteligencji nie miała dostępu.

- Wspaniały początek nowego życia. Jeśli to ma tak dalej wyglądać, to nic dziwnego, że unikałem ślubu jak zarazy.

Wóz zatrzymał się na poboczu pod niebieskolistnym drzewem. Trzasnęły drzwi, a w oknie pojawiła się sięgająca po torbę ręka Angeliny. Usiłowałem ją powstrzymać.

- Jestem idiotą...

- Zatem ja też jestem idiotką, bo wyszłam za ciebie. - Jej głos nie zwiastował rychłych łez, i to było właśnie najgorsze; znaczyło, że za wszelką cenę chce nad sobą panować. - Oszukałam cię i wciągnęłam w małżeństwo, bo wydawało mi się, że tego właśnie pragniesz. Myliłam się, więc skończmy całą sprawę, zanim jeszcze na dobre się zaczęła. Przykro mi, Jim. Otworzyłeś przede mną nowe życie i myślałam, że i mnie uda się zrobić coś dla ciebie. Naprawdę, fajnie było cię poznać. Dzięki - i do widzenia. Zanim skończyła, zebrałem się mniej więcej do kupy. Stanąłem przed nią, blokując drogę, i jak najdelikatniej wziąłem ją w objęcia.

- Angelino, powiem ci teraz jedną rzecz, której nie usłyszysz już więcej ode mnie do końca moich dni. Słuchaj więc uważnie i zapamiętaj. Był taki czas, że nosiłem miano najlepszego złodzieja w galaktyce. Potem wciągnięto mnie do Korpusu, gdzie miałem pomagać w łapaniu innych złodziei. I złapałem ciebie. Nie tylko pierwszej klasy złodziejkę, ale również najbardziej sadystyczną morderczynię, jaką znała galaktyka. - Poczułem, że drży, i przycisnąłem ją mocniej. - Trzeba to powiedzieć, właśnie taka bowiem byłaś. Teraz już nie jesteś. Miałaś po temu powody, teraz zostały już usunięte. Wyprostowano kilka rowków w twojej korze mózgowej. I kocham cię. Ale chcę, byś pamiętała, że kochałem cię również w tamtych, nie dających się wskrzesić dniach. Więc jeśli teraz zżymam się i trudno ze mną dojść do ładu i składu, pamiętaj, co ci powiedziałem, i weź to pod uwagę. OK?

- Oczywiście, że tak!

Upuściła torbę (na mój mały palec, ale nie ośmieliłem się nawet drgnąć) i bez słowa mnie objęła. Całowaliśmy się leżąc w wysokiej trawie, gdy przy naszym wozie zahamo­wały z piskiem dwa motocykle. Jedynie policja mogła ich używać, jako że zdolne były do osiągania wielkich szybko­ści. Ich silniki ładują się w nocy i dają całą moc na koło zamachowe, które w dzień generuje prąd elektryczny zasilający dwa motorki w kołach. Skuteczne i nie powodujące zanieczyszczenia środowiska. I bardzo niebezpieczne.

- To ten wóz, Pooler! - krzyknął jeden z policjantów poprzez ciągły warkot kół zamachowych.

- Dam znać centrali. Nie mogli uciec daleko. Teraz już ich mamy!

Nic mnie tak nie wpienia jak pewność siebie objawiana przez drobnych urzędników. O tak, teraz na pewno nas już mają. Gdzieś w głębi gardła uwięzło mi warkniecie, gdy ten umundurowany ignorant wodził nochalem wokół samo­chodu i gdy w chwilę później wlepił wzrok w naszą przytulną kryjówkę w trawie. Ciągle jeszcze się gapił, gdy złapałem go za szyję i ściągnąłem w dół, sugerując, by do nas dołączył. Śmiesznie wyglądał z wytrzeszczonymi oczy­ma, wywalonym językiem i nabiegającą krwią twarzą, ale Angelina wszystko zepsuła. Zrzuciła mu hełm i przygrzała w ciemię obcasem swego pantofelka (ze stalowym pod­kuciem). Pozwoliłem mu opaść na trawę.

- I ty mówisz, że ja jestem sadystką - wyszeptała z urazą w głosie. - No to co można powiedzieć o tobie?

- Przekazałem wiadomość. Teraz już na pewno ich mamy! - entuzjazmował się ten drugi.

Zamilkł dość nagle, wpatrzony w otwór lufy, która pojawiła się na wysokości jego nosa. Angelina wygrzebała ze swej torby pigułkę nasenną i podsunęła mu ją gestem nieznoszącym sprzeciwu.

- I co teraz, szefie? - zapytała radośnie, wpatrując się w dwie postacie w czarnych uniformach leżące na drodze.

- Myślę. - Skrzywiłem się, aby to podkreślić. - Mie­liśmy ponad cztery miesiące wakacji, i to bez zmartwień, lecz wszystko, co dobre, szybko się kończy. Moglibyśmy przedłużyć sobie urlop, sprawiając różnym ludziom trochę kłopotu. Ale nie sądzę, żebyś w swym obecnym kształcie nadawała się tak naprawdę do ucieczek i tym podobnych fatygujących imprez. Wracamy tam, skąd zwialiśmy?

- Miałam nadzieję, że to właśnie powiesz. To niezdrowa mieszanka: poranna niestrawność i napad na bank. Fajnie jest wracać.

- Zwłaszcza, że powitają nas z otwartymi ramionami.

Pamiętają przecież, że odrzucili nasze prośby o urlop i przez to zmusili do obrabowania tego pocztowca.

- Żeby nie wspominać już o pieniądzach na drobne wydatki, które zabraliśmy z banków, gdy zablokowali nasze konta.

- Święte słowa. Chodź. Zrobimy to w wielkim stylu.

Rozebraliśmy obu funkcjonariuszy. Jeden miał różową bieliznę, drugi wolał praktyczną czerń, ale ozdobioną koronką. Mógł to być lokalny zwyczaj, niemniej zadumałem się nad stosunkami panującymi w tutejszej policji. Byłem zadowolony, że wyjeżdżamy. W zapiętych hełmach ruszyliś­my drogą na zdobycznych motorach, wesoło kiwając po drodze do wszystkich czołgów i ciężarówek przetaczających się w przeciwnym kierunku. Zastopowałem na widok samotnej pancerki i pokiwałem ze środka drogi do kierow­cy. Angelina zahamowała w obłoku kurzu za wozem - wydawało nam się, że widok policjanta w ciąży mógłby wstrząsnąć nawet ich systemem nerwowym.

- Mamy ich! - ryknąłem w uchylone okno. - Ale mają radio, więc zachowaj to dla siebie. Jedź za nami!

- Prowadź! - odwrzasnęło z zapałem wnętrze.

Myśl o nagrodzie, medalach i sławie błysnęła z pewnością załodze przed oczyma i przyćmiła słońce. Poprowadziłem ich na opuszczony leśny dukt kończący się nad jeziorkiem. Zahamowałem, pokiwałem, żeby stanęli, i z palcem przy ustach pognałem w ich stronę. Kierowca opuścił klapę i wychylił się z oczekiwaniem w oczach.

- Potrzebny wam odpoczynek - poinformowałem go uprzejmie, wrzucając do środka granat gazowy.

Najpierw pojawiła się chmura dymu, potem rozległo się trochę kaszlu i w efekcie uzyskaliśmy dwie postacie śpiące cicho na trawie.

- Chcesz zobaczyć ich bieliznę? - zainteresowała się Angelina. Motory potoczyły się wesoło po stoku i parując zatonęły w jeziorze. Załadowaliśmy się do pancerki i ruszyliśmy w stronę miasta. Jechaliśmy bocznymi drogami. Naszym punktem docelowym była Kwatera Główna tutejszej policji. Zaparkowaliśmy w podziemnym garażu, dziwnie teraz opustoszałym, i pojechaliśmy windą do centrum dyspozycyj­nego. Znalazłem wolny pokój i zostawiłem w nim Angelinę. Wychodząc zauważyłem, że zabawia się zapieczętowanymi tajnymi aktami. Nałożyłem gogle i wlazłem do centrali. Zostałem zignorowany. Facet, z którym chciałem się widzieć, spacerował po pokoju pykając z długaśnej fajki. Podbiegłem i zasalutowałem.

- Przepraszam, czy Mr Inskipp?

- Taa... - mruknął, dalej koncentrując wzrok na ściennej tablicy, która przedstawiała graficznie przebieg pościgu.

- Ktoś chce się z panem widzieć.

- Że co? Słuchani? - ciągle był rozkojarzony. Harold Peters Inskipp, dyrektor i główny mózg Korpusu Specjalnego rozkojarzony bywał nader rzadko. Najwyraźniej tego dnia nie był w formie, gdyż bez słowa podreptał za mną. Zdjąłem gogle i zamknąłem drzwi.

- Teraz możemy wracać do domciu - powiedzia­łem. - Jeśli okażesz się na tyle miły, by znaleźć jakiś sposób. Znudziła mi się ta przeklęta popularność.

Wykrzywił się niesamowicie i zagryzł ustnik fajki. Po­prowadziłem go do pokoju, w którym została Angelina. Doszliśmy tam, zanim jeszcze go odblokowało, ponadto przez cały czas zajęty był wypluwaniem szczątków ustnika.


3

- Arrgh! - warknął Inskipp i potrząsnął resztką fajki.

- Pełne ekspresji - odparłem uprzejmie, wyciągnąwszy z kieszeni cygaro. - Ale zawiera minimalną dawkę infor­macji. Czy mógłbyś wyrażać się jaśniej?

Odciąłem końcówkę - nawet nie chrupnęło. Perfekcja.

- Czy wy wiecie, ile milionów kosztowała fala waszych napadów? Gospodarka Karnaty...

- ...nie ucierpi ani na jotę. Rząd dokona zwrotu instytucjom, które doznały straty, a potem o tyle właśnie zmniejszy sumę odprowadzaną corocznie na cele Korpusu. A poza tym, te sukcesy - podniecenie w społeczeństwie, zwiększona sprzedaż gazet, no i manewry policji, które były prawdziwą przyjemnością dla wszystkich zaintereso­wanych. Zamiast się denerwować, powinni wypłacić nam za to wszystko nagrodę.

Ze spokojem zapaliłem cygaro.

- Nie graj ze mną w kulki. Gdybym oddał was władzom Karnaty, posiedzielibyście w pierdlu przez sześćset lat.

- Nie da się zrobić, Inskipp. Sam dobrze wiesz, jak bardzo brakuje ci polowych agentów, potrzebujesz nas bardziej niż my ciebie. Skończ więc gadać i zacznij myśleć.

Warknąwszy ostatni raz, zaczął grzebać w koszu na śmieci i dobył stamtąd czerwoną skórzaną teczkę, która zabrzęczała ostrzegawczo. Odcisnął palce na zamku i zwol­nił zabezpieczenie. Teczka otworzyła się.

- Mam tu coś dla ciebie. Nadzwyczaj tajne i ważne.

- Czy kiedyś dostanę coś innego?

- Jest jednocześnie śmiertelnie niebezpieczne.

- W tajemnicy przed wszystkimi jesteś śmiertelnie zazdrosny o moje referencje i chcesz mojej śmierci. Przestań się krygować i wal, o co chodzi. Angelina i ja poradzimy sobie lepiej niż ta zbieranina przedszkolaków i emerytów, jaką masz na usługach.

- To jest robota tylko dla ciebie, Angelina jest, no cóż... - zaczerwienił się i wsadził nos w papiery.

- Heej! Słyszycie? - ryknąłem śmiechem. - Inskipp, morderca i postrach diabła, najzimniejszy drań, jakiego znam, szara eminencja galaktyki, nie potrafi wymówić słowa ciąża. A niemowlę! Poczekaj, a seks. To ładne słówko, no, dalej, powiedz no nam tu seks, i to trzy razy z rzędu, to ci dobrze zrobi...

- Zamknij się, DiGriz. W końcu się z nią ożeniłeś, to świadczy, że została ci jeszcze szczypta przyzwoitości w tej szarej brei, którą uważasz za swój mózg. Ona zostaje. To robota dla jednej osoby i to akurat ty jesteś tą osobą. A ona najprawdopodobniej i tak zostanie wdową.

- W czerni jest jej do twarzy. Tak łatwo się nie wyłgasz.

- Popatrz lepiej na to, potem pogadamy - odparł, wkładając w otwór biurka kasetę z filmem.

Światło zgasło, zaczęła się projekcja. Kamera była prowadzona ręcznie, kolor zanikał - jednym słowem, amatorszczyzna - ale był to najlepszy amatorski film, jaki w życiu widziałem. Materiał okazał się rewelacyjny. I nie było wątpliwości, że rzecz jest autentyczna.

Ktoś bawił się w wojnę. Był słoneczny dzień z białymi obłoczkami chmur na błękitnym niebie i czarnymi kłacz­kami wybuchów. Ogień nie był na tyle intensywny, by powstrzymać schodzące z orbity parkingowej transportow­ce. Port był średniej wielkości, w oddali widać było zabudowania i kilka maszyn towarowych. Myśliwiec spłynął z góry i ekranem targnęły eksplozje, w których zniknęło stanowisko obrony. W końcu dotarło do mnie nieprawdopodobieństwo tego, co widziałem.

- To są statki kosmiczne! - ryknąłem oskarżycielsko w stronę biurka. - Gdzie jest ten rząd składający się ze skretyniałych starców, którzy są na tyle głupi, żeby marzyć o wygraniu międzyplanetarnej wojny? I co się z nimi stało po jej przegraniu? No i co, u diabła, ma to wspólnego ze mną?

Zabłysły światła. Inskipp pukał palcem w blat i przyglądał mi się z mieszaniną uznania i obrzydzenia.

- Dla twojej informacji: ta inwazja zakończyła się pełnym sukcesem. Tak zresztą jak i poprzednie. Film zrobił pewien przemytnik, nasz informator, który miał dość szczęścia i rozumu, żeby nawiać na samym początku operacji.

Zatkało mnie. Niewiele można powiedzieć o wojnach międzyplanetarnych, bo po prostu ich nie ma. Coś w ro­dzaju podboju zakończonego powodzeniem zdarzało się jedynie w przypadku planet bliźniaczych, czyli bytujących w jednym układzie gwiezdnym, z których jedna, powiedzmy, była wysoko rozwinięta, a druga zacofana. Lecz warunkiem był brak obrony. Prawdziwej obrony. Każdy żołnierz, każda sztuka broni i każda racja żywnościowa muszą zostać wyniesione ze studni grawitacji planety i przeniesione potem przez kosmos, koszty zaś potrzebnej na to wszystko energii rosną zastraszająco. A gdy siły desantowe muszą jeszcze lądować tylko po to, by stanąć twarzą w twarz ze zdeterminowaną obroną, to cała inwazja pochłania tyle forsy, nie mówiąc już o stratach w ludziach, że staje się czystym nonsensem. Jeśli zaś brać pod uwagę wojnę pomiędzy dwoma planetami należącymi do odległych sys­temów, cała sprawa nabiera wyłącznie cech nieprawdopodobieństwa.

No dobrze, tyle zostało udowodnione. Wojna między­planetarna jest niemożliwa. Lecz z drugiej strony, nic nie jest niemożliwe, jeśli ktoś weźmie się za to wystarczająco poważnie, a przemoc i wojna, mimo wieków pokoju, są nadal czymś kuszącym dla wielu przedstawicieli ludzkości.

- Usiłujesz mi wiec wmówić, że ktoś dokonał udanej inwazji międzyplanetarnej?

- I to niejednej. Wiem przynajmniej o czterech - uśmiechnął się złośliwie.

- A ty i Unia wolelibyście, żeby nie zdarzyło się to po raz piąty?

- Dokładnie tak, mój stary.

- I ja jestem tym jeleniem, który ma się tym zająć?

Wyciągnął rękę, wyjął mi cygaro ze zdrętwiałych palców i umieścił je w popielniczce, po czym uroczyście uścisnął mi dłoń.

- Wiedziałem, że dobrze wybrałem. To robota tylko dla ciebie. Idź i zwyciężaj!

Wyrwałem dłoń z jego zdradzieckiego uścisku, wytarłem ją z obrzydzeniem o spodnie i złapałem cygaro.

- Jestem pewien, że załatwisz mi najlepszy możliwy urzędowy pogrzeb, na jaki stać Korpus. Czy będziesz łaskaw powiedzieć mi coś jeszcze, czy od razu zawiążesz mi oczy i wsadzisz do rakiety?

- Spokojnie, mój chłopcze. Niewiele się o tym mówi, ale spowodowałoby to zbyt duże zamieszanie w polityce.

A sami zainteresowani nie mówią nic. Wielu ludzi straciło życie, żeby dowiedzieć się tego, o czym ty będziesz wiedział za chwilę. Inwazję przeprowadziła planeta Cliaand - trzecia planeta w systemie Epsilon Indi. System składa się z około czterdziestu planet, ale tylko na trzech panują warunki umożliwiające życie. Cliaand przejęła już parę lat temu kontrolę nad dwiema pozostałymi, ale nie uznaliśmy tego za wystarczający powód do wszczynania alarmu. W ciągu ostatniego roku natomiast dokonali czterech udanych inwazji na planety w innych układach i wydaje się, że myślą o czymś jeszcze większym. Nie wiemy, jak to robią, lecz wiemy, że robią to dobrze. Na podbitych planetach mamy rozlokowanych agentów, ale jak dotąd, nie dowiedzieliśmy się niestety niczego, co można by uznać za istotne. Podjęto więc decyzję - gdybym podał ci nazwiska ludzi, którzy ją podjęli, to stanąłbyś na bacz­ność - aby wysłać naszego człowieka na Cliaand, by przeciął wreszcie ten gordyjski węzeł i doszedł prawdy.

- Zamiast ubierać to wszystko w piękne słówka, po­wiem ci krótko, że to samobójstwo...

- Polecisz tam. Nie ma w tej chwili żadnego sposobu, który pozwoliłby ci się z tego wyłgać.

Do reszty już zrezygnowany, wziąłem pod pachę kopię obfitującego w szczegóły raportu, kryształ z zapisem ichniego dialektu i wytrych do pościgowca. W bardzo ponurym nastroju wróciłem do kwatery, w której moja Angelina, znudziwszy się tajnymi aktami, rzucała sobie nożem do celu. Cel wyrysowany na ścianie przypominał kształtem i wielkością zarys ludzkiej głowy. Muszę obie­ktywnie przyznać, że Angelina była świetna - rzucając z odwróconej pozycji potrafiła trafić w czarną plamkę wielkości oka.

- Weź zdjęcie Inskippa na cel. Sprawi ci to większą przyjemność i przyniesie więcej pożytku.

- Czyżby ten zły i okrutny starzec wysyłał mojego ukochanego gdzieś daleko?

- Ten stary cap próbuje mnie wykończyć. Ta robota, którą mi dał, jest tak śmiertelnie tajna, że nie mogę pisnąć ani słówka, szczególnie tobie. Masz tu więc te zasrane papiery i sama je sobie przeczytaj.

Wsunąłem kryształ do mnemaków i nałożyłem kask - materiał miał się utrwalić bezpośrednio w mojej korze mózgowej. Oszczędzało to czasu i nudnego wkuwania, fundowało za to pierwszorzędny ból głowy i płynną znajomość języka. Nastąpiła konieczna dla dokonania procesu przerwa w życiorysie, po czym poczułem, że ktoś zdejmuje mi kask, podaje jakąś tabletkę i równocześnie miękkie usta dotykają moich warg. Poczułem się o wiele lepiej.

- Próbują cię zabić, ale ty będziesz śmiał się tylko z tego i zwyciężysz, a któregoś pięknego dnia zajmiesz na pewno należne ci stanowisko Inskippa.

- Martwisz się o mnie, moja kochana? - powiedziałem z nadzieją, unosząc powiekę.

- Cały czas, ale taka już dola żony. A poza tym - nie mogę stanąć na twojej drodze do kariery.

- Nie wiedziałem dotąd, że w ogóle jestem na takiej drodze. Dobrze, że mi o tym powiedziałaś.

- Nie upadaj na duchu. Będę ci pomagała myśląc o tobie. Jak zamierzasz się tam dostać?

- Wezmę mój szybki i niezawodny pościgowiec; prostą drogą pomknę jak strzała i znajdę się poza zasięgiem radarów; ze świstem przetnę atmosferę...

- I rozlecisz się na atomy. Masz, przeczytaj sobie relację jedynego, który ocalał z takiej próby. Przeczytałem. Była bardzo przygnębiająca.

- Będziesz na siebie uważał? Nie sądzę, żeby wskazane było obecnie dla mnie zamartwianie się.

- Jeśli już masz ochotę się martwić, to martw się raczej o los tej biednej planety, której wypowiedziałem wojnę.

Rozumiałem już w czym rzecz - był to jeden z tych przypadków chorobliwej manii, która zmusza nawet kana­rki do noszenia mundurków, nie wspominając już o prze­prowadzaniu poboru wśród kotów. Próba działania wprost jest dokładnie tym, czego oczekują i na co są przygotowani. Nic nie mają natomiast na wypadek pojawienia się jednej osoby zdolnej przeprowadzić akcję opartą na zaskoczeniu i maksymalnie bezczelnym zachowaniu. Czyli, inaczej mówiąc, nie są przygotowani na nasz normalny sposób działania.

Pocałowałem Angelinę i wyszedłem z dumnie podniesioną głową. Chciałbym być jednak w owej chwili chociaż w jednej setnej tak pewny siebie, jak to sugerowałem.


4

Moje plany były precyzyjne do najdrobniejszych szczególików; cała operacja - gigantyczna. Nieraz ze strony Inskippa padał przeraźliwy okrzyk bólu związany z kosz­tami, ja jednak ignorowałem równo te wrzaski. To ja w końcu nadstawiałem karku, zabezpieczyłem się zatem na wszystkie strony i sposoby. Ale nawet najbardziej skom­plikowane przygotowania kiedyś się kończą, a wtedy prowadzi się jelenia na odstrzał.

I oto ja, nagi przed światem, sterczałem w barze promu „Kannettava" ze szklanką w garści i cygarem przed nosem. Słuchałem wieści, że na planecie Cliaand wylądujemy za godzinę. Nagi byłem, rzecz jasna, tylko w przenośni, ale po raz pierwszy doświadczałem takiego uczucia. Niezwykłego wysiłku woli i ogromnej dyscypliny wymagało pozostawie­nie wszystkich gadżetów w domu. Żadnej bombki, kapsuły z gazem czy piłki. Nic. Nawet wytrycha, który zwykle nosiłem na palcu u nogi. Czy też... zakląłem i rozejrzałem się. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wyciągnąłem portfel i dotknąłem górnego szwu. Moja własna podświadomość walczyła ze mną. Tylko świadoma część umysłu była entuzjastycznie nastawiona do lądowania bez pomocnych drobiazgów. Ścisnąłem portfel w odpowiedni sposób i malu­tki, acz niesamowicie skuteczny wytrych wypadł na moją dłoń. Dzieło sztuki. Wpatrywałem się weń z zachwytem, lecz w końcu powiedziałem mu: żegnaj. Wracając do kabiny, wrzuciłem go do pojemnika na śmieci.

Każdy raport czy rozmowa przynosiły nieodmiennie tę sama wieść - że Cliaand ma najbardziej paranoidalnych celników w całym zasranym kosmosie. Przewieźć kontra­bandę przez komorę celną było czymś niemożliwym, toteż nie miałem zamiaru próbować. Byłem tym, kim być powinienem; agentem Fazzolettd Mouchoir Ltd., hand­larzem, który zajmował się bronią. Firma istniała, a ja faktycznie byłem jej przedstawicielem. Żadne śledztwo nie było w stanie wykazać niczego innego. Niech sobie próbują.

Spróbowali.

Lądowanie niewiele różniło się od wejścia do więzienia. Razem z garstką podobnych nieszczęśników znaleźliśmy się w złowieszczo wyglądającym pokoju o szarych ścianach. Staliśmy tam pod bacznym okiem uzbrojonych po zęby strażników, a nasze bagaże leżały pośrodku w charakterze zwalonego bezładnie stosu. Dopóki schodnia nie odjechała, panował spokój, potem zaczęto nas wywoływać pojedynczo.

Nie byłem pierwszy, toteż skorzystałem z okazji, aby przyjrzeć się lokalnym typom. Okazywali nam całkowitą obojętność, krocząc tam i z powrotem w butach z chole­wami, ściskając w garściach rozpylacze i zadzierając nosy. Umundurowani byli w kardynalską purpurę - niezbyt to wojskowy kolorek, przeraźliwy za to i nic nie mówiący o naturze tego, kto go nosi. Wszyscy byli wysocy i charak­teryzowali się tępym podbródkiem i świńskimi oczkami. Hełmy wyglądały na zrobione ze stali włókiennej, ze złowróżbnymi wizjerami i odsuwanymi przyłbicami. Roz­pylacze - najbardziej śmiercionośna zabawka tego typu, jaką widziałem - były strzelbami Gaussa. Kiedy naciskało się spust, w lufie wytwarzało się silne pole magnetyczne generowane dzięki baterii, mogące nadać pociskowi pręd­kość początkową nie gorszą niż w szanującym się peemie. Wyższość tej broni nad innymi samopałami polegała na tym, że była to broń bezgłośna i mogła wystrzeliwać wszystko - od zatrutych igieł po rakietowe pociski z gło­wicami atomowymi. Korpus, jak dotąd, tylko o nich słyszał. Nie widzieliśmy ani jednego egzemplarza tego typu broni. Postanowiłem, że przy pierwszej nadarzającej się okazji zadbam o to, by nastąpił jakiś przewrót w tej materii.

- Pas Ratunkowy1! - wrzasnął ktoś.

Podskoczyłem przypomniawszy sobie, że to moje oficjalne nazwisko. Podniosłem dłoń i jeden ze strażników pognał ku mnie z głośnym stukotem obcasów. Na pewno miał do nich przybite metalowe skuwki - dla efektu. Poczułem nieprzepartą chęć posiadania takich butów. Zaczynało mi się tu podobać.

- Weźcie bagaż i chodźcie ze mną! - odwrócił się gwałtownie, a ja pisnąłem z rozpaczą.

- Ależ, proszę pana, nie udźwignę sam wszystkiego! Tym razem obdarzył mnie miażdżącym spojrzeniem i sugestywnie zabębnił palcami po spluwie.

- Wózek! - warknął w końcu i wskazał na odległą część pomieszczenia.

Była to mała autoplatforma. Podreptałem po nią grzecz­nie, załadowałem swoje bambetle i odszukałem wzrokiem strażnika. Stał przy otwartych drzwiach, a jego palec znajdował się znacznie bliżej spustu niż przed chwilą. Silnik wózka zaskowyczał na najwyższych obrotach, a ja pogalo­powałem za nim ku drzwiom.

W drugim pokoju odbyła się rewizja.

Tak to się łatwo i przyjemnie mówi. W życiu nie zdarzyło mi się coś podobnego i byłem ogromnie szczęśliwy, że to ja sam zaopiekowałem się odpowiednio wcześniej wytrychem w portfelu.

Zainteresowało się mną dziesięciu chłopa, z czego sześciu bagażami, reszta mną osobiście. Pierwszą ich czynnością było rozebranie mnie do naga i rzucenie na fluoroskop. Powiększa­jący. Kilka chwil radzili nad moimi plombami. Wspólnie uznali, że jedna z nich jest za duża i wydobyli ją na światło dzienne. Podczas gdy ponownie wypełniano mi ząb, oryginal­na plomba zaatakowana została przez spektroskop. Nie wydawali się specjalnie rozczarowani, gdy jej materia okazała się jedynie powszechnie stosowanym stopem dentystycznym.

Poszukiwania trwały dalej.

Gdy tak oglądali mnie ze wszystkich stron, inny gość zajmował się stosem papierków, zadając mi przy tym różne kretyńskie pytania. Bez wątpienia były to moje psigramy dostarczone z firmy, gdy zwrócono się o wizę. Odpowiada­łem zgodnie z prawdą, i chyba z oczekiwaniami, bo dość szybko dano mi spokój i schowano papierzyska.

Moje bagaże tymczasem traktowane były jeszcze gorzej. Każdą torbę otwierano, a zawartość rozkładano metodycz­nie na białych stołach. Same torby rozpruto troskliwie, rozwalając ściegi, usuwając złącza i patrosząc rączki. To, co zostało, zapakowano do plastikowych toreb, pooklejano fiszkami i odesłano do badań bardziej gruntownej natury. Ubrania przeglądnięto już bardziej pobieżnie i odłożono. Wkrótce dowiedziałem się, że ujrzę je ponownie w dniu odlotu z planety.

- Otrzymacie dobrą cliaandzką odzież - odezwał się jeden.

- Czy to symbol religijny? - spytał inny, trzymając w opuszkach palców fotografię Angeliny.

- To zdjęcie mojej żony.

- Zezwala się tylko na wwóz symboli religijnych.

- Dla mnie jest jak anioł.

Głowili się nad tym przez dobrą chwilę, po czym niechętnie zaakceptowali portret. Co nie znaczyło jednak, żebym mógł dysponować czymś tak groźnym jak oryginał. Po chwili pojawiła się fotokopia.

- Wszystkie wasze rzeczy osobiste i dokumenty zostaną zwrócone przy wyjeździe. Tu będziecie chodzić w lokalnych strojach i przestrzegać lokalnych obyczajów. Oto wasze rzeczy. - Wskazał trzy ohydne torby. - A to wasz dowód. - Złapałem go z radością, że znowu jestem sobą.

- Co jest w tej kasecie? - spytał jeden z nich z czystą nadzieją w głosie. Reszta przerwała swoje zajęcia i podeszła do stołu. Ich miny sugerowały, że niezależnie od treści każde moje oświadczenie będzie teraz przyznaniem się do winy, po czym nastąpi wykonanie wyroku śmierci. Skuliłem się z przerażenia; miałem nadzieję, że wypadło to dość autentycznie.

- Panowie, nie zrobiłem nic takiego...

- Co to jest?

- Broń...

Dały się słyszeć zduszone krzyki, a jeden zaczął rozglądać się za pukawką, by na miejscu dokonać egzekucji. Znów zacząłem się jąkać.

- Ależ panowie... ja właśnie dlatego tu jestem... moja firma, Fazzoletto Mouchoir, to stary i szanowany produ­cent... elektroniki militarnej... to są próbki... niektóre bardzo delikatne... można to otworzyć tylko w obecności rusznikarza...

- Ja jestem technikiem zbrojmistrzem - odezwał się jeden, na którego już wcześniej zwróciłem uwagę, jako że był zupełnie łysy, a przez środek jego czaszki biegła twarzowa szrama.

- Bardzo mi miło. Jestem Pas Ratunkowy. - Nie wyglądało, by wywarło to na nim jakiekolwiek wrażenie.

Nie przedstawił się. - Jeśli dostanę swoje klucze, to zaprezentuję panom zawartość kasety.

Sprowadzono kamerę i pozwolono mi dokonać otwarcia. Łysy wlepił wzrok w zawartość umieszczoną w wyściełanych przegródkach i futerałach. Zabrałem się do objaśniania.

- Moja firma jest pierwszym i jedynym producentem przewodów pamięciowych do zapalników zbliżeniowych. - Ująłem szczypce, by wyjąć zapalnik wielkości łebka od szpilki. - Ten zapalnik przeznaczony jest do pocisków pistoletowych. Strzał pobudza zapalnik, który eksploduje, gdy kula zbliży się do celu określonej wielkości. Ten jest jeszcze bardziej inteligentny, przeznaczony dla dużych kalibrów. - Wszyscy pochylili się z uwagą, gdy wyjąłem MEW-IV. - W całości porządna, państwowa produkcja; może wytrzymać ciśnienie rzędu tysięcy atmosfer. Można nastawić na detonację w momencie zbliżania się do celu opisanego lub też przed wystrzałem wprowadzić specjalne dane. Ma obwody dyskryminacyjne, uniemożliwiające eks­plozję, gdy w pobliżu znajduje się własny pojazd.

Odłożyłem zapalnik na miejsce i zamknąłem kasetę. Wśród widzów przebiegł szmer zadowolenia. To było coś, co mogło im się naprawdę podobać. Rusznikarz wziął kasetę.

- Zostanie wam zwrócona, gdy przyjdzie pora na demonstrację.

Badanie zbliżało się do końca. Zapalniki były gwoździem programu i nic nie mogło się z nimi równać. Trochę radości sprawiło im jeszcze wyciskanie tubek i opróżnianie słoików z mojego zestawu toaletowego, ale nie mieli już do tego serca. W końcu spakowali wszystko i cisnęli mi nowy przyodziewek.

- Cztery i pół minuty na ubranie się - rzucił ostatni wychodzący. - Zabrać torby.

Trudno by było nazwać to ostatnim krzykiem mody - bielizna we wściekle praktycznym zgniłozielonym kolorku i o gładkości maszynowych ścinków zmieszanych z papierem ściernym. Zewnętrzne odzienie było czymś w rodzaju kombinezonu spadochroniarskiego w szerokie, czarno-żółte pasy. No cóż, jeśli może w tym paradować elegancki tubylec, to mogę i ja. Złapałem torby, których rączki boleśnie wcięły mi się w palce, i wyszedłem przez jedyne otwarte drzwi. Znalazłem się w podobnie szarym, tyle że większym pomieszczeniu.

- Samochód! - powiedział sterczący na zewnątrz strażnik.

Gdy podszedłem do przezroczystej bańki nadwozia, otworzyły się boczne drzwi.

- Bardzo się cieszę, ale ja nie wiem, gdzie...

- Samochód wie. Wsiadajcie.

Nie była to najdowcipniejsza pogawędka, jaką w życiu uciąłem. Wrzuciłem torby i wsiadłem. Zapaliły się światełka na desce i ruszyliśmy - przez trzy portale z metalowymi drzwiami, z których każde spotkałoby się z uznaniem dyrekcji średnio szanującego się banku. Za trzecimi oślepiło mnie słońce. Zająłem się podziwianiem krajobrazu.

Jeśli to miasto było typowe dla całej planety, to Cliaand był światem nowoczesnym, zmechanizowanym i zabiega­nym. Pojazdy, widać to było po sposobie jeżdżenia, prowa­dzone były przez roboty. Chodniki flankowały ulice i krzy­żowały się bezkolizyjnie. Sklepy, znaki drogowe, tłumy ludzi i mundury. Mundury! To słowo nie oddaje sławy i chwały, która upstrzona medalami wędrowała wielobarwną chmurą po ulicach. Każdy miał tu jakiś mundur. Jestem pewien, że kolory oznaczały różne zawody. Nie spotkałem jednak nikogo w podobnie twarzowym worku jak mój. Jeszcze jedna przeszkoda na mojej drodze. Wzruszyłem ramionami, bo czyż zwraca się uwagę na szklankę wody wylaną na łeb, gdy się tonie? W tej misji nie miało być nic łatwego.

Wóz wydostał się z kawalkady innych, zanurkował w tunel i zatrzymał się przed ozdobnym wejściem. Wielki napis „Zlato-Zlato" (po ichniemu tyle co luksus) sugerował, że jest to hotel.

Od drzwi podbiegł elegant ozdobiony orderami - bez wątpienia portier. Na widok mego stroju skrzywił się z niesmakiem i odszedł z godnością, a jego miejsce zajął klient w ciemnoszarym mundurze ze srebrnymi insygniami na ramionach. Były to bodajże nóż i siekiera, guziki zaś przypominały czaszki. Swojskie to było i miłe.

- Nazywam się Pakov - wymamrotała przygnębiająca postać. - Pańska ochrona osobista.

- Poznanie pana sprawia mi prawdziwą przyjemność.

Wylazłem z wozu taszcząc (osobiście!) swoje torby i udałem się za nim do hollu. Mój dowód został przyjęty z najwyższą możliwą odrazą. Hotelowy boy z obrzydzeniem, i to wyraźnym, szturchnął mnie w bok i zaprowadził do pokoju. Mój status przybysza spoza planety zapewniał mi teoretycznie awans do miejscowego establishmentu, ale nie powiem, żeby mi się to podobało.

Pokój był wygodny, łóżko mięciutkie, a „pluskwy" entuzjastycznie obecne.

Mikrofony i kamery były wmontowane praktycznie we wszystko i wszędzie. Co druga klamka była mikrofonem, a żarówki zezowały na mnie paciorkami obiektywów, ledwie tylko się poruszyłem. Kiedy wlazłem do łazienki, zza posrebrzonego lustra wytrzeszczył się na mnie czujnik optyczny. Inny był na końcu szczoteczki do zębów - bez wątpienia w celu kapowania dentyście o stanie mojego uzębienia. Wszystko bardzo skuteczne i dobrze przemyślane.

Owszem, myśleli. Wprawiło mnie to w szampański humor. Nie ryknąłem śmiechem tylko dlatego, że mój goryl mógłby przypłacić to zapaścią nerwową. Tupał za mną wszędzie i pomyślałem, że pewnie położy się w nogach łóżka, gdy udam się na spoczynek.

Trochę to nieskromne z mojej strony, ale na „pluskwach" Jim DiGriz zna się przynajmniej trochę. To, co mi tutaj prezentowano, było typową przesadą. Żaden komputer nie byłby w stanie przetrawić takiego natłoku danych. A to oznaczało, że kontrolują mnie ludzie, którzy popełniają błędy i których nie ma przecież nigdy za wielu, jako że oni też muszą mieć nad sobą kontrolerów. Oznaczało to, że wszystkie miejsca, w których miałem się znaleźć, będą równie „zapluskwione", lecz przecież nie może być na podsłuchu i podglądzie całe miasto - ludzi by im na to nie starczyło.

Musiałem po prostu grać głupka i upichcić cichaczem plan ucieczki i zniknięcia. Zniknąć zaś musiałem za pierwszym razem, jako że drugiej okazji już bym nie miał - po nieudanej próbie uczyniono by ze mnie zdechłego Stalowego Szczura.

Pakov snuł się za mną jak smród za nieświeżą padliną, ale mnie to odpowiadało. Jego obecność znaczyła, że podgląda­cze mają urlop, a przynajmniej wypoczywają. Ja też starałem się wyglądać na kogoś zażywającego odpoczynku.

Trzy dni straciłem na poszukiwanie dziury, w którą mógłbym się wśliznąć. Na trzeci dzień znalazłem coś akurat dla szczura. Dostosowałem do tego swe plany i czwarty dzień (jak wszystkie poprzednie) zacząłem od śniadania.

- Ojoj, ależ jestem głodny! - oznajmiłem Pakovowi, łykając drugą dokładkę.

Nie miałem pojęcia, kiedy będę jadł ponownie, toteż wolałem się zabezpieczyć i napchać na zapas. Dalej wszys­tko przebiegało jak co dzień.

Ledwie wsiedliśmy, wóz ruszył do Ministerstwa Wojny, gdzie od trzech dni demonstrowałem możliwości moich zapalników. Zniszczono przy tym już różne obiekty, dziś miały zostać zniszczone następne. Była to niezła zabawa dla wszystkich, którzy brali w tym udział.

Skręciliśmy w boczną uliczkę, na której, jak zwykle, panował minimalny ruch, brakowało nawet pieszych. Do­skonale, teraz albo...

- Aaa... psik! -wrzasnąłem i sięgnąłem po chusteczkę.

Pakov się sprężył. Zawsze był sprężony. Przeszedł dobrą szkołę.

Jego oczy tylko na sekundę odwróciły się ode mnie, i to było akurat to, czego potrzebowałem. W chusteczce miałem rulonik miejscowych monet - jedyną broń, jaką dysponowałem. W ciągu ułamka sekundy opuściłem rękę i rulonik wylądował na szczycie czaszki Pakova. Osunął się bez jęku.

W tym samym momencie przechyliłem się do przodu i wdusiłem taster alarmowego stopu. Silnik zgasł, hamulce zaskoczyły i stanęliśmy z piskiem opon. Drzwi otworzyły się niemal dokładnie na wprost wcześniej wybranego przeze mnie miejsca. Sam środek tarczy. Wyskoczyłem i ruszyłem z kopyta. Z kopyta dlatego, że kiedy dałem w łeb Pakovowi i zatrzymałem wóz, na tablicy podglądu musiało zapalić się światełko, a „pluskiew" było tu od nagłej krwi.

W momencie gdy ja wyskakiwałem z wozu, siły inter­wencyjne startowały z garażu. Miałem co najwyżej minutę. Kłusem wpadłem na podwórko, na którym kilka robotów ładowało śmieci. Zignorowały mnie kompletnie, jako że były to roboty typu M - zaprogramowane na określone tylko działanie.

Poganiacz jednak mnie nie zignorował. Był człowiekiem i miał elektroniczny bat do rozdawania bodźców swoim podopiecznym. Usłyszałem trzask i poczułem, jak prąd atakuje całe moje ciało. Nie powiem, żebym był tym uradowany.


5

Żeby powiedzieć łagodnie: kopnęło mnie. Napięcie było niskie, miało pobudzać roboty, a nie przepalać ich obwody. Złapałem bicz i mocno pociągnąłem.

Wszystko było zresztą zgodne z planem. Widywałem ich codziennie, a na planecie Cliaand wszyscy uwielbiali rutynę. Można było przewidzieć, jak zachowa się ten tłusty poganiacz robotów: spróbuje mnie zatrzymać - i zrobił właśnie to, co miał zrobić. Gdy pociągnąłem, poleciał na pysk, tak że znalazł się w zasięgu moich butów.

Potrząsnął jednak głową i zaczął zbliżać się do mnie z rękami gotowymi do połamania mi żeber. Tego nie było w planie. Miał paść i już się nie pozbierać. Tyle że on nie znał planu, a ja nie wiedziałem, że ma nie tylko wygląd, ale i odporność bloku betonu.

Zrobiłem unik i skopałem mu niemal głowę z ramion. Musiałem tak kopać trzy razy i bałem się, że chodnik, o który ta głowa się obijała, nie wytrzyma tego. W końcu gość znieruchomiał.

W oddali zajęczała syrena. Uniform tłuściocha był sraczkowatej barwy i miał jeden zamek błyskawiczny, który natychmiast rozpiąłem, rozdziewając gościa. Szybkości do­dawał mi odgłos hamujących w przecznicy wozów. Złapałem bat i zdzieliłem nim najbliższego robota, kończąc równocześ­nie wciąganie tego sraczkowatego uniformu na mój własny grzbiet i słysząc odgłos kroków zbliżających się przejściem. Robot, który dostał po łożysku, zareagował natychmiast.

- Wsadź tego człowieka do kosza! - rozkazałem. Nogi znikły w dziurze dokładnie w chwili, gdy pierwsi karmazynowi pojawili się przede mną.

- Obcy! - ryknąłem i potrząsnąłem batem w kierunku przeciwległego wyjścia z podwórka. - Nie zdołałem go zatrzymać. Pobiegł tam.

Oni też pobiegli. No i bardzo dobrze, bo para dopiero co ściągniętych z tłuściocha butów leżała przy pojemniku. Wrzuciłem je do kubła i przyłożyłem batem moim pod­opiecznym.

- Maszerujemy! Do następnego miejsca! - miałem nadzieję, że te roboty wiedzą, gdzie to jest.

Wiedziały. Mała procesja - ze mną z tyłu - przema­szerowała przez pełną policji i wojska ulicę. Przeszliśmy przez ten tajfun z kamiennym spokojem (to znaczy roboty ze spokojem, ja z przerażeniem w oczach i uśmiechem na twarzy). Gdy doszliśmy na miejsce, a było to w dość spokojnym rejonie, byłem mokry od potu.

Oparłem się o ścianę i zacząłem myśleć. Jeśli nie znajdą żadnych śladów, to któryś przypomni sobie w końcu o świadku ucieczki i będzie chciał z nim pogawędzić. Muszę zatem znaleźć się jak najszybciej zupełnie gdzie indziej. Tylko gdzie? Do dyspozycji miałem dwa kom­binezony, które lada chwila znajdą się na cenzurowanym, stado mechanicznych matołów i bicz, którego przydatność jako broni była żadna.

Tuż za mną dał się słyszeć zgrzyt i zardzewiałe drzwi uchyliły się odsłaniając grubasa w białej czapce.

- Mam jeszcze pojemnik dla ciebie, Slobodan - oznaj­mił i nagle stał się podejrzliwy. -Ale ty nie jesteś Slobodan.

- Nie - zgodziłem się potulnie. - Jest w szpitalu, usuwają mu przepuklinę.

Czyżby uśmiechnął się do mnie? Rozejrzałem się wokoło i nie widząc nikogo zainteresowanego, przejechałem batem po skrzyni najbliższego śmieci ar za.

- Idź za tym człowiekiem!

Polazł posłusznie, a ja podążyłem za nimi. Oczywiście do kuchni - do pustej kuchni.

- O której otwieracie? Przy tej robocie rośnie apetyt.

- Nie wcześniej niż wieczorem. Hej! Powiedz no tej małpie, żeby przestała za mną łazić i zabrała śmieci!

- Robot - poleciłem - przestań łazić za tym człowie­kiem! Wyciągnij tylko rączki i złap go za ramiona, żeby nie mógł uciec.

To był posłuszny robot i wykonał, co mu kazano. Kucharz otworzył usta, zapewne chcąc wydusić z siebie słowa skargi na takie traktowanie, więc wepchnąłem mu w gębę jego własną czapkę. Żuł ją ze złością i próbował wydać z siebie jakieś artykułowane dźwięki. Efekt był mierny, ale próbował nieustannie, gdy przywiązywałem go do krzesła. Nikt się nie pojawił i zaczęło mi się to podobać.

- Wyjdź! - rozkazałem robotowi i wyszedłem za nim. Moja gromadka pracowała z zapałem godnym lepszej sprawy, toteż przyłożyłem im gdzie popadło.

- Wracajcie! Do miejsca, z którego przyszliście dziś rano. Jazda!

Roboty, jak porządne wojsko, zrobiły w tył zwrot i pomaszerowały. Na szczęście w przeciwnym kierunku niż ten, z którego przyszliśmy. Wróciłem do kuchni. Ładnie - nikt nie domyśli się teraz, gdzie opuściłem śmieciarzy.

Kucharzowi udało się tymczasem przewrócić krzesło i w paralitycznych podrygach przybliżał się teraz do drzwi.

- Nieładnie, chyba będę musiał cię uspokoić. - Wzią­łem z wieszaka największy topór.

Przestał się wiercić i wybałuszył na mnie oczy. W oddali rozległo się nagle pukanie do drzwi. Westchnąłem i wyciąg­nąłem mu z gęby czapkę.

- Co to jest?

- Drzwi frontowe. Ktoś puka - wychrypiał, wpatrując się w argument, który trzymałem w garści.

Chyba udało mi się go ostatecznie przekonać. Wsadziłem mu knebel z powrotem i ruszyłem ku drzwiom. Jadalnia była ciemna i pogrążona w bezruchu. Poszedłem do drzwi frontowych i uchyliłem je odrobinę.

- Czego? - spytałem z typową tutejszą uprzejmością.

- Obsługa urządzeń chłodniczych. Dzwoniliście, że macie kłopoty.

- Zgadza się, straszne kłopoty. Właźcie i bierzcie ze sobą narzędzia.

Pudło było pokaźne, toteż otwarłem zapraszająco drzwi. Zamknąłem je zaraz za nim i puknąłem go łagodnie tępą stroną topora. Wykopyrtnął się z gracją. Uniform miał w ciemnozielonym kolorze (miła odmiana po czarno-żółtej osie czy sraczce śmieciarza). Rozebrałem go, związałem i przymocowałem do sąsiedniego krzesła w kuchni, gdzie obaj z kucharzem mogli w ciszy użalać się nad swoim losem i ocierać sobie łzy. Jeśli szczęście mi dopisze, miną godziny, zanim ich odkryją, powinienem zatem mieć wy­starczająco dużo czasu. Ubrałem się w jego kombinezon, zostawiając swoje dwa, zapakowałem kanapki do torby z narzędziami i tak przygotowany, wymaszerowałem przez główne drzwi.

Stał tam postawny robot z drugą skrzynią w garści. Mruczał coś do siebie. Na piersiach miał ten sam emblemat, który i mnie aktualnie przyozdabiał. Dałem mu skrzynkę i zacząłem się zastanawiać, jak by tu na niego wleźć - na grzbiecie miał bowiem siodełko, przeznaczone najwyraźniej do noszenia człowieka. Ale ja nie bardzo wiedziałem, jak się tam dostać. Widok zbliżającego się oddziału karmazynowych wojaków dodał mi skrzydeł - wsparłem o coś nogę, czegoś się złapałem i już byłem na górze. Wojacy przeszli, ignorując mnie zupełnie. A ja rozejrzałem się z wysokości, którą oferowała mi dziewięć stóp wzrostu robota.

Mała deska rozdzielcza była przymocowana akurat do łba mego wierzchowca. Nacisnąłem guzik z napisem IDŹ i... bydlę zadreptalo w miejscu. Skupiłem się i znalazłem guzik z napisem naprzód. Robot ruszył łagodnym krokiem. Zacząłem się zastanawiać, co dalej zrobić z tym fantem. Z zaobserwowanych obrazków wynikało, że urwanie się cudzoziemca spod obserwacji stanowiło dla tubylców kom­pletny szok. Posypią się głowy. Bardzo dobrze, jak długo moja sprawa nie ruszy z miejsca, będę bezpieczny. Prak­tycznie, jak długo nie zacznę działać, będę nie do od­nalezienia. A na razie nie zamierzałem działać.

Potrzebny był jakiś plan plan i zastanawiałem się nad nim jadąc przez miasto. Jednostka przeciw światu - choler­nie romantyczne i jeszcze bardziej przygnębiające. Tyle że dla mnie to mniej więcej normalne, a dla nich był to debiut. Cały system „pluskiew" jasno dawał do zrozumienia, że goście z zewnątrz zjawiali się tu rzadko. Najprawdopodob­niej byłem pierwszym, który urwał się obstawie. To właśnie była moja przewaga - poza fałszywymi danymi osobistymi nie wiedzieli o mnie nic. Należało zatem znaleźć spokojną kryjówkę i dokładnie zapoznać się z tą miłą planetką.

Do wieczora wyrobiłem sobie ogólny pogląd na temat struktury miasta i twardniejących zgrubień w miejscach, gdzie siodełko stykało się z moim ciałem. Prawdopodobnie też zdążyli do tego czasu namierzyć mój szlak ucieczki i obecnie pogoń ruszyła za monterami.

Zawróciłem do dzielnicy przemysłowej i poszukałem jakiegoś magazynu. Znalazłem taki bez większych kłopo­tów. Pajęczyny w oknach, rdza na zawiasach oraz zamek, który otworzyć można było szpilką, wskazywały na per­manentny stan opuszczenia. Wnętrze było równie smutne, zakurzone i puste. Odesłałem robota do domu, wziąłem karton, ołówek i siadłem sobie w kącie. Po czym powie­działem na głos:

- Włączam pamięć. Odliczanie zacznie się od dziesięciu. Zapewne zmęczenie da mi radę, zanim dotrę do zera, i zasnę. Kluczem do pamięci jest słowo... XANADU! Dziesięć.

Gdy to powiedziałem, czułem się wybornie, przy dzie­więciu ziewnąłem. Zanim powiedziałem: pięć - moje powieki zamknęły się.


6

Kiedy się obudziłem, palce miałem sztywne, a wielki kwadrat tektury pokryty był złożonym diagramem. Pod­świadomość jest wybornym miejscem, w którym można ukryć masę rzeczy przydatnych, a nie znanych świadomości. Nie tylko miałem diagram, ale wiedziałem również, jak z niego korzystać. Plan był oszałamiająco prosty i natych­miast zacząłem zazdrościć temu, kto go wymyślił. Realizacja wymagała odrobiny czasu i mnóstwa sprzętu elektronicz­nego, który należało ukraść. Dzień był jednak męczący, w dodatku - sen hipnotyczny to żaden sen. Westchnąłem i postanowiłem rzeczywiście wypocząć - jutro zaś będzie tylko i wyłącznie praca.


Wydawało się, że przestępczość w ogóle tu nie istnieje, bo z łatwością brałem wszystko, co chciałem, z różnych magazynów i fabryk. Najwidoczniej albo wybili złodziei do nogi, albo wszyscy dostali się do rządu. Bez wątpienia nadal mnie szukano, ale nie zaobserwowałem żadnych oznak pościgu namierzającego moją kryjówkę. Czas jednak mijał i przyszła pora, by złodziejstwo zastąpić szpiegostwem.


W tym celu musiałem opuścić miasto. Było to łatwiejsze, niż się wydawało. Wałęsając się w okolicy bramy zobaczy­łem, że całość operacji spoczywa na wojsku. Przedsięwzięcie miało zatem charakter prostacki - trochę salutowania, parę rozkazów, przystawianie gumowej pieczątki, pobieżna rewizja i w drogę. Aby nie różnić się od reszty, zatrzymałem w nocy wojskową ciężarówkę - wystarczyło ustawić robota na środku drogi. Kierowca wysunął głowę przez okno i bluznął taką wiązanką, że mój słownik wysiadł przy trzecim zwrocie. Zanotowałem ją w pamięci na przyszłość i odezwałem się uprzejmie:

- Nawzajem, poza tym - tak się nie mówi do cywilów. Wprowadzono stan wyjątkowy.

- Jaki stan wyjątkowy? - najwyraźniej zgłupiał.

- A taki! - odparłem z entuzjazmem, podczas gdy igła pogrążyła się w jego szyi. Sflaczał.

Zapakowałem swoje manele, wpychając je miedzy zupy w proszku, potrójne formularze i sterty gaci, czyli najważ­niejsze wojskowe akcesoria. Wymieniłem z szoferem ubranie i odjechałem. Przedtem jeszcze pożegnałem się z robotem, który był moim jedynym przyjacielem na tym niegościnnym globie. Nie raczył mi odpowiedzieć, co nawet mnie nie zasmuciło.

Moje dokumenty zostały przyjęte z iście wojskową małomównością. Byłem wolny. Pogwizdując wyjechałem w noc i wkroczyłem w drugi etap realizacji planu. Charakteryzowało się to szybką zmianą środków lokomocji i ży­wym przemieszczaniem się ku pewnemu miejscu na central­nej pustyni. Miejscem owym była kamienna bryła przypominająca wyglądem hm... dzban. W miejscowym języku nazywała się Lonac, co oznacza popularne naczynie z jed­nym uchem i daje pojęcie o wrażliwej wyobraźni tubylców. Grata ukryłem pod siatką maskującą i przez całe siedem dni pilnie pracowałem w pobliżu. Mając do dyspozycji własne ręce i budowlanego kreta, wyryłem sobie całkiem przyjemną norkę o jakieś sto jardów od skały. Wszedłem tym samym w trzecią fazę.

Tej samej nocy nastawiłem antenę małego nadajnika i punktualnie o północy wysłałem trzydziestosekundową wiązkę fal w ściśle określony wycinek przestrzeni. Była praktycznie niemożliwa do wychwycenia - wąski snop i krótki czas emisji czyniły miejscowe służby bezradnymi. I to było wszystko, co mogłem zrobić.

Reszta należała już do nich - czyli do specjalnie oddelegowanego oddziału Korpusu. Miałem nadzieję, że zrobili to, co mieli zrobić. A mieli przygotować odpowiedni meteoryt, ustawić go poza zasięgiem tutejszych radarów i skierować go w miejsce, z którego pochodziła emisja. Przede mną były teraz dwadzieścia cztery godziny oczeki­wania na wiadomość, czy im się udało.

Nie lubię bezproduktywnego wyczekiwania, więc zor­ganizowałem sobie małe przyjęcie. Było trochę dobrego żarcia (tyle, ile można zgromadzić, gdy korzysta się z woj­skowych konserw), całkiem dobre picie (o wiele lepszy asortyment), na koniec zaś trochę pornosów zakupionych na wojskowej wyprzedaży.


Gdy się ściemniło, wylazłem na zewnątrz uzbrojony w polową lornetkę, by powitać wieczór dnia drugiego. Zostały mi jeszcze cztery godziny. Czułem się samotny na tym zmilitaryzowanym zadupiu o lata świetlne od cywili­zacji. Jedyne, co mi pomagało, to zawartość piersiówki.

Jeśli wszystko szło dobrze, to kawał kosmicznego gruzu kierował się aktualnie ku planecie Cliaand, i to po kursie kolizyjnym. Zapali się w atmosferze i rąbnie w pobliżu. Nawet jeśli ktoś zajmie się jakimiś badaniami, to i tak wykluczy ludzką załogę, a to ze względu na szybkość i impet uderzenia. Ustalenie miejsca upadku potrwa parę chwil, sytuację zamąci też gromadka pomniejszego złomu, który będzie towarzyszył posłańcowi. Tak czy inaczej to, co dla mnie istotne, wydarzy się wcześniej. Taką przynaj­mniej miałem nadzieję.

Tuż przed północą zapłonęła na horyzoncie nowa gwiaz­da. Odłożyłem piersiówkę. Punktualnie jak kurier pocztowy. Wycelowany wprost we mnie. Wiedziałem, że zaangażowa­no dobrych astronomów i sprawne komputery, lecz wolałem na sobie nie sprawdzać, jak pracowite było to towarzystwo. No bo gdyby tak ten drobiazg miał zamiar zlecieć mi na łeb?

Lecz niezupełnie.

Gdy się zbliżył, wyszło na jaw, że znosi go w prawo. Wskoczyłem do wozu i pognałem za nim. Kiedy ucichła eksplozja, wyjechałem zza Dzbanka. Światła wozu napotkały dziurę w ziemi, nad którą to dziurą snuły się kłęby pary i dymu. A na samym dnie leżał wielki kawał parującej skały. Wycofałem wóz i uruchomiłem nadajnik. Eksplozja, w porównaniu z poprzednią, była anemiczna. Odłamki przeleciały mi nad głową. Kawał skały był pęknięty do­kładnie w połowie, a galaretowaty płyn zabezpieczający ładunek powoli wsiąkał w piasek.

I w tym momencie usłyszałem narastający ryk lecących ku mnie odrzutowców. Wyłączyłem światła. Cholera, znów ich nie doceniłem. Wyglądało na to, że będę miał mniej czasu, niż mi się wydawało. Wskoczyłem do dziury i za­cząłem wyciągać pudła ze sprzętem. Wydawały się niena­ruszone. Odrzutowce ryczały mi nad głową, ale były niegroźne. Zbyt szybkie, jak na te warunki. Tyle że z pewnością zbliżały się już wolniejsze maszyny z reflektorami, mogące z łatwością mnie wytropić. Ta myśl dodała mi skrzydeł. Ułożyłem ostatnie pudło w ciężarówce i nie zapalając świateł, ruszyłem w kierunku nory. Gdy wrzuca­łem do niej pierwsze pudełko, nad horyzontem zabrzmiał odgłos helikopterów. Ledwo zdążyłem, gdy zza Dzbanka wystrzelił snop światła i przejechał po mnie.

Na oślep wdusiłem starter i gaz i wyskoczyłem z ruszające­go wozu. Zsunąłem się po drabince i zacząłem przekopywać się przez stertę pudeł przy wyjściu. Doszły do mnie jeszcze serie gwałtownie prowadzonego ognia i łomot eksplozji.

- Wspaniale - mruknąłem sam do siebie. - Broń jest po to, żeby z niej strzelać.

Byłem pewien, że są radosną gromadką z pobliskiego kółka łowieckiego i ucieszyłem się, że mnie nie zawiedli.

Głośniejszy huk obwieścił koniec mojej ciężarówki. Wymacałem nadajnik. Stojąc na drabinie miałem najlepszą perspektywę, by podziwiać cały spektakl. Ryczały silniki, w niebo biły płomienie z palącej się ciężarówki, eks­plodowały bomby. Gdy łomoty zaczęły tracić na intensyw­ności, ożywiłem je naciskając pierwszy z guzików nadajnika.

Wraz z eksplozją rozpoczął się gwałtowny ostrzał kaemów ze szczytu Dzbanka, zaraz dołączyły do niego rakiety u podnóża skały. Co druga seria była smugowa, widok więc był imponujący. Siły powietrzne ze wściekłym war­kotem przegrupowały się i z zaciętością runęły do ataku. Okolica zginęła w kłębach dymu i eksplozji.

Celem jednego z moich napadów rabunkowych w minio­nym miesiącu była fabryka zbrojeniowa, teraz z satysfakcją patrzyłem, jak strzelała do siebie broń tej samej produkcji.

Coś eksplodowało zaledwie trzydzieści jardów ode mnie. No nic, czas na finał. Zjechałem na dno dziury, otwarłem drzwi i wlazłem do środka. Policzyłem do dziesięciu, po czym nacisnąłem drugi guzik. Nic się nie wydarzyło.

A miało właśnie dojść do ukoronowania tego wspaniałego wieczoru. Bomby eksplodowały cały czas, a jeden wybuch więcej nikomu nie zrobiłby różnicy. Drugi guzik miał odpalić ładunek, który zlikwidowałby ślady mojej kreciej działalności i zamaskował moją norę. Jeśli to nie odpali, to znajdą mnie z łatwością.

Wróciła mi jednak pamięć. Przecież, pomyślałem prze­klinając własną głupotę, sam to przygotowywałem. Sygnał z nadajnika nie jest w stanie przedostać się przez warstwę ziemi. Zacząłem macać przy wyjściu w poszukiwaniu latarki, znalazłem ją i zapaliłem. W jej promieniu zalśnił koniec nagiego kabla oznaczonego cyfrą 2. Spieszyłem się, bo wybuchy zamierały i musiałem zdążyć, zanim zupełnie wykorkują na uwiąd starczy. Inaczej będzie to wyglądało, łagodnie mówiąc, podejrzanie. Owinąłem drut wokół anteny nadajnika i nacisnąłem guzik. Huknęło zdrowo i okruchy betonu poleciały mi za kołnierz.

Byłem bezpieczny - jak karaluch pod krokwią. Włączy­łem światło i rozejrzałem się z zadowoleniem. Było tu wszystko: od generatorów do specjalnego wyposażenia z meteoru. Miałem teraz i czas, i środki, by wyjść stąd w pełni przygotowany na podbój tej planetki.

Uśmiechnąłem się i sięgnąłem po butelkę, by uczcić to wydarzenie.


7

Już nie złodziej ani nie szczur odblokował trzynastego dnia drzwi i odkopał przejście na powierzchnię. Pod lewymi nazwiskami i w lewych mundurach rozpłynąłem się w cliaandzkim społeczeństwie. Grałem wiele różnych ról w tym odpychającym zbiorowisku ludzkim, aż dowiedziałem się nawet więcej, niż zamierzałem.

Postanowiłem dostać się do wojska, gdyż tej właśnie, najbardziej kretyńskiej organizacji było wszystko tu pod­porządkowane.

Z myślą o tym zaokrętowałem się na SST, na lot do Dosadan-Glup, prowingonalnej dziury położonej w pobliżu bazy Glupost - głównego centrum lotów kosmicznych. Niezbyt trudno było podejrzeć, gdzie kto siedzi, po czym kupić bilet obok kogoś szalenie atrakcyjnego. Atrakcyjnego oczywiście teraz i dla mnie.

W żadnym konkursie piękności czy inteligencji ten major sił kosmicznych nie miałby najmniejszych szans na sukces. Twarz nie skażona intelektem, figura zreumatyzowanego szympansa, całość generalnie odpychająca. Dla mnie liczył się jednak jedynie czarny uniform Armandy Kosmicznej, pierś pełna medali i uskrzydlona rakieta - oznaka pilota galaktycznego. To był mój człowiek. Miałem fotel obok niego, toteż powitałem go jak najwylewniej. Zignorował mnie całkowicie. Po starcie, kiedy SST chował skrzydła, wydobyłem z zanadrza piersiówkę i odpiąłem dwa kubeczki.

- Byłoby dla mnie zaszczytem, gdybym mógł z panem spełnić toast, drogi panie majorze, jako wyraz mojej wdzięczności za pańską służbę dla pomnożenia chwały planety Cliaand.

Tym razem spotkałem się z gorącym (jak na niego) przyjęciem. Oglądał mnie równo dwadzieścia sekund, po czym bez słowa wychylił naczynie. Człowiek, który cieszy się byle czym.

Zaproponowałem mu coś mocniejszego.

- Nic nie jest za dobre dla naszych dzielnych wojaków. To Narkoleta.

Po raz pierwszy spojrzał na mnie z uwagą i po parosekundowych wysiłkach wygłosił:

- Napiję się tego! - w jego głosie brzmiała wdzięczność.

Ja myślę. Ta butelka kosztowała tyle, co jego miesięczne pobory. Najlepszy trunek galaktyki - destylowany w ma­łych ilościach z pewnej sylańskiej rośliny. Uspokajający, subtelny, upajający, boski. I nie powodujący kaca. Major połknął zawartość kubeczka bez mrugnięcia okiem. W od­powiedzi nalałem mu drugi i przedstawiłem się. Zastanowił się nad tym przez chwilę, po czym zrozumiał, że teraz jego kolej.

- Major lotnictwa Vaska Hulja.

- Cała przyjemność po mojej stronie, majorze.

Polubiłem go błyskawicznie - prawie tak szybko, jak nasza rakieta dochodziła do bariery dźwięku. Był wspaniały, wszechstronny i pozbawiony jakichkolwiek wątpliwości w kwestiach, w których zabierał głos. Wspaniały typ tępego półidioty, czyli typowego zawodowego oficera. Oto parę próbek jego opinii. Major o bombardowaniu:

- Nigdy nie popełniaj tego błędu, by lecieć samemu czy w małej grupce. Liczy się efekt ogólny. Walnij w budynek lub w wieloosobowy pojazd i wystarczy. Za drugim razem można już rąbać w grupy ludzi, ale tylko w te większe, i to zapalającymi, tak lepiej idzie.

Major o wypoczynku:

- Było nas dwóch. Mieliśmy tylko dziesięć flaszek i karton fajek - zapas na parę dni, więc załatwiliśmy te trzy laski, jedna zapasowa, sam rozumiesz, i wzięliśmy je.

Major o mieszkańcach innych światów:

- Bydło, nie wmówisz mi, że nadaliby się chociaż do pierdolenia. To oczywiste, że Cliaand jest źródłem całego życia rozumnego we wszechświecie i jedynym cywilizowa­nym światem.

Takich kawałków było więcej, lecz nie starałem się ich specjalnie zapamiętać. Pozostawało mi potakiwać.

Informacją na wagę złota było stwierdzenie, że dostał właśnie przydział do Glupost, jako że dopiero co uzyskał swe R & R. Będzie to jego pierwszy pobyt w dużej bazie po wielu latach służby frontowej. Teraz przyszedł mój czas - okazja sama pchała się w ręce.

Przez te tygodnie pobytu na planecie Cliaand poznałem, że wojsko zdominowało tu wszystko. Jeśli cokolwiek się liczyło, to tylko armia. A zatem należało do niej wstąpić. Najlepiej do Armady, i to od razu w randze majora.

Gdy włączyły się silniki hamujące, zacząłem wprowadzać tę myśl w czyn.

- Czy musisz zameldować się od razu, Vaska? - Dzięki znacznemu obniżeniu się poziomu płynu w butelce nasze wzajemne uczucia uległy podgrzaniu.

- Muszę jutro.

- Cudownie. Nie chcesz chyba spędzić ostatniej nocy urlopu wśród zimnych prześcieradeł w samotnym łóżku w B.O.Q. Pomyśl tylko, czego mógłbyś w tym czasie dokonać - mówiłem przedstawiając jego wyobraźni szcze­góły tego, czego można dokazać wśród jedwabnych prze­ścieradeł podwójnego wyra. Wspomniałem też o żarciu i piciu, to jednak zainteresowało go tylko marginalnie.

Zaraz po wylądowaniu robocab zabrał nas i bagaże prosto do „Robotnika", jednego z automatycznych w pełni hoteli, których sieć obejmowała całą planetę. Wszystko było tu skomputeryzowane i zautomatyzowane. Ludzie zjawiali się pewnie tylko czasami, by skontrolować co trzeba i opróżnić kasę. Gości można było spotkać przy drzwiach, lecz unikali siebie nawzajem jak zarazy. Ledwo wrota się otwarły, jakaś zmotoryzowana lalka wyśpiewała nam:

Sławny w całym świecie już od dnia otwarcia

Robotnik" w Dosadan-Glup wita was,

Jestem tu, by zabrać wasz bagaż,

Rozkażcie tylko, a pomogę wam!

Zabrzmiało to w wybujałym kontralcie, w tle przygrywała dwustuosobowa orkiestra dęta. Standardowe nagranie właściwe dla wszystkich hoteli typu „Robotnik". Nie znosiłem tego. Kopniakiem zamknąłem drzwi, potem wal­nąłem robota i pokazałem na nasz robocab.

- Bagaż. Tam. Pięć sztuk. Przynieś.

Zahuczało, wysunęły się macki. Weszliśmy do hotelu.

- Czy nie mieliśmy przypadkiem tylko czterech sztuk bagażu? - zastanowił się Vaska marszcząc brwi.

- Masz rację, musiałem się przeliczyć. - Robot przy­jechał z czterema torbami i drzwiami od bagażnika. - Ale teraz mamy już pięć.

Wzięliśmy najlepszy apartament. Na lewe nazwisko, jakiego akurat używałem. Wpłaciłem 94 boginje.

Po zameldowaniu się i uregulowaniu opłaty (płaci się z góry, a ewentualne wyrównanie następuje przy wymel­dowaniu) poszliśmy za robotem. Drzwi otwierały się przy kaskadzie dźwięków - trąby zabrzmiały tak, jakby ogła­szały co najmniej powtórne narodzenie się Chrystusa.

- Bardzo ładnie - powiedziałem i wdusiłem guzik z napisem NAPIWEK znajdujący się na piersi boya. Automatycznie dorzuciło mi to do rachunku dwie boginje.

- Zamów kilka drinków i trochę jedzenia - dodałem pod adresem majora, wskazując kartę dań umieszczoną na ścia­nie. - Co sobie życzysz. Byle tylko były w tym steki i szampan.

Pomysł mu się spodobał i zajął się pracowitym nacis­kaniem guziczków. Ja tymczasem zająłem się „pluskwa­mi" - miałem na stanie wykrywacz, który bezbłędnie doprowadził mnie do jedynej „pluskwy" umieszczonej w tym pokoju. Była tam, gdzie co druga w „Robotnikach". Te hotele były naprawdę standardowe. Unieszkodliwiłem ją w banalny sposób: używając krzesła.

Otwarły się wreszcie drzwiczki dostawcze i na początek wjechała przez nie taca z szampanem. Mój słodki major nadal zajęty był naciskaniem kolorowych guziczków; mój biedny rachunek, widniejący na ekraniku obok, kurczył się w zastraszającym tempie. Odkorkowałem szampana - mie­rząc umyślnie w kierunku majora - i napełniłem kieliszki. To na szczęście odwróciło jego uwagę od menu.

- Za Kosmiczną Armadę! - wzniosłem toast, po­zwalając jednocześnie, by do jego kieliszka wpadła mała zielona tabletka. - Wyglądasz, jakbyś był zmęczony. Czy nie chce ci się przypadkiem spać, mój kochany Vaska?

- Spać... - zgodził się z moją sugestią i nadspodziewa­nie szybko pokiwał głową.

- Myślę, że nie będzie głupim pomysłem, gdy położysz się przed obiadem.

- Położę się... - kieliszek wylądował na dywanie, a major na najbliższym łóżku, zajmując bezczelnie całą jego szerokość.

- Widzisz, jaki jesteś zmęczony. Śpij, później cię obu­dzę. - Posłuszny hypnonalowi zamknął oczy i zachrapał.

Pięknie. Nadjechał obiad dla kompanii głodomorów. Zjadłem ile mogłem i zabrałem się do pracy. Najpierw zastrzyk blokujący nerwy twarzy, potem snop światła z odczytywacza na gębę majora i poprawka na mojej fizys. Byliśmy tego samego wzrostu, a podobny musiałem być do zdjęcia w papierach, a nie do oryginału rozciągniętego aktualnie na tapczanie. A na tym zdjęciu, które miałem przed sobą, gość wyglądał jak ogolona małpa, a nie jak homo sapiens.

Najtrudniejszy do zrobienia był podbródek; aby wykonać go odpowiednio, musiałem użyć potężnych zastrzyków plastiku. W końcu dało się porównać z bohaterskimi kształtami brody Vaski. Potem brwi (masa sztucznych włosów wszczepionych pod skórę) i szkła kontaktowe o kolorze jego oczu. Potem odciski nałożone cienką błoną na opuszki palców i już byłem gotowy do wykonania dalszych zleconych mi zadań. Rozebrałem szybko mego dobroczyńcę i wskoczyłem w galowy mundur Armady. Moja pierś ugięła się pod ciężarem licznych ozdobników i szerokiej gamy medali, które miały dobrze świadczyć o ich właścicielu.

Zadowolony z dobrze wykonanego obowiązku, nalałem sobie zasłużonego drinka i zatopiłem się w kontemplacji. Jutro wstąpić miałem do wojska i choć jedynie na krótko, to wcale mi się to nie podobało.


8

- Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę pana wpuścić - wykrztusił strażnik stojący przed stalową, nitowaną bramą wpuszczoną w kamienny mur zwieńczony pasmami drutu kolczastego.

- Co to znaczy, że nie możecie mnie wpuścić?! Otrzy­małem rozkaz stawienia się w Glupost! - ryknąłem naśladując najlepszy wojskowy zwyczaj. - Natychmiast otwierajcie te drzwi!

- Proszę wybaczyć, ale nie mogę. Baza jest zapieczęto­wana. Otrzymałem zakaz wpuszczania kogokolwiek.

- Chcę się widzieć z dowódcą warty!

- Proszę bardzo - powiedział jakiś zimny głos za moimi plecami. - Co to za zamieszanie?

Kiedy się odwróciłem i spojrzałem na jego kapitańską belkę, a on na mój krzyż majora, wiedziałem, że wygram tę dyskusję. Że już ją wygrałem. Podeszliśmy do bramy i nastąpiła seria wezwań i wywołań na wizji i fonii, po czym wręczono mi mikrofon i zobaczyłem na ekranie nastroszonego faceta z pułkownikowskim rombem. Wiedziałem, że teraz już przegrałem.

- Baza jest zapieczętowana, panie majorze - usły­szałem.

- Otrzymałem rozkaz, żeby się tu zameldować.

- Miał się pan zameldować wczoraj. Przedłużył pan samowolnie urlop.

- Przykro mi, panie pułkowniku, ale musiała nastąpić omyłka w zapisach. Rozkazy mówiły, że mam się zamel­dować dzisiaj. - Podniosłem rozkazy i zdębiałem: data rzeczywiście była wczorajsza. Ten pijak Vaska wszystko pokręcił, a ja będę kwiczał. Pułkownik uśmiechnął się słodko, zupełnie jak samiec w czasie rui.

- Gdyby pomylono rozkazy, majorze, nie byłoby z pew­nością kłopotu, ale ponieważ to wyście narobili zamieszania, poruczniku, już wiemy, gdzie tkwił błąd. Proszę się zamel­dować przy wejściu bezpieczeństwa.

Odwiesiłem mikrofon i odebrałem od kapitana komplet gwiazdek, oddając moje krzyże. Uśmiechnął się w pełni usatysfakcjonowany, a ja zastanowiłem się, czy awanse następują tu równie szybko jak degradacje.

Później przemaszerowaliśmy przez coś w rodzaju śluzy powietrznej, w której sprawdzono moje dokumenty, po­brano odciski palców i już byłem wewnątrz bazy Glupost. Dostałem wóz, a przydzielony mi żołnierz zawiózł mnie na kwaterę.

Przez cały czas uważnie rozglądałem się wokół, lecz nie zauważyłem niczego nadzwyczajnego. Po placu apelowym snuły się w ordynku tłumy żołnierzy, walało się sporo kosztownych maszyn pomalowanych w jaskrawe kolory. To, czego szukałem, było z pewnością dobrze ukryte.

Gdy w końcu znalazłem się razem z rzeczami w pokoju, z sąsiedniego łóżka dobiegło pytanie:

- Nie masz przypadkiem czegoś do picia?

Przyjrzałem się uważnie i stwierdziłem, że to, co wziąłem zrazu za kupę zmiętoszonych koców, zawiera wewnątrz kościstego osobnika w ciemnych okularach. Wysiłek, jaki włożył w zadanie mi tego pytania musiał kompletnie go wyczerpać, bo jęknął i opadł na koce.

- Przypadkiem mam - odpowiedziałem otwierając okno. - Nazywam się Vaska. Masz jakieś preferencje co do gatunku?

- Otrov.

Nie mogłem przypomnieć sobie alkoholu o takiej nazwie, uznałem więc, że po prostu się przedstawił. Sięgnąłem po najmocniejszy argument i nalałem pół szklanki. Złapał ją w trzęsące się dłonie i opróżnił duszkiem. Wstrząsnęło nim, ale musiało pomóc, bo wyciągnął w miarę stabilną już kończynę po dolewkę.

- Odpalamy za dwa dni - oznajmił. - To coś tutaj, to naprawdę nie jest rozpuszczalnik?

- Nie, tylko tak pachnie. Dokąd?

- Nie rozśmieszaj mnie o tak wczesnej porze. Nigdy tego nie wiemy. Dla bezpieczeństwa. A może ty jesteś z bezpieki?

- Uśmiejesz się, ale nie. Nie czuję się najlepiej, stąd te żarty. Rano obudziłem się jako major.

- A teraz jesteś porucznikiem. Cóż, łatwo przyszło, łatwo poszło.

- Wcale nie przyszło mi to tak łatwo!

- Przepraszam. Figura stylistyczna. Ja zawsze byłem porucznikiem, więc nie wiem, co czujesz. Nalej mi jeszcze trochę, to będę mógł się ubrać. Trzeba iść do klubu i wziąć się do roboty. Jak sobie pomyślę o tych tygodniach lotu o suchym pysku, to mi się słabo robi.

A zatem Cliaand wygrywał swoje bitwy o wodzie. Ciekawe, czy ja bym tak potrafił?

Po drodze do klubu nie byłem zbyt rozmowny. Musiałem stąd wyleźć i zająć się Vaską, a trafiłem tymczasem do bazy z zakazem wyjścia i pieczęciami na bramach. Nic, dochodziło południe. Trzeba coś wykombinować, aby zniknąć wieczorem. Wsunąłem w kieszeń fiolkę butanolu - wywo­ływał zgagę, lecz brany co dwie godziny neutralizował alkohol. A chlanie zapowiadało się potężne.

Nasz stół szybko stał się centrum ogólnego zaintereso­wania. Szastałem forsą (oficjalnie wygraną w karty) i słu­chałem najrozmaitszych wspomnień, najczęściej z poprzednich kampanii. Przewijało się w nich jedno - niepraw­dopodobna liczba zwycięstw. Wiedziałem, że armia planety Cliaand jest niezła, ale patrząc na obecną tu kolekcję pijaczków nader trudno było uwierzyć, że ta chluba Armandy Kosmicznej była naprawdę aż tak dobra. Ale byli - i to wydało mi się przygnębiające.

Do wieczora skład się zmienił, gdyż do pierwszego zestawu pijaków dołączyli inni, a z tych, którzy ze mną zaczynali, nie ostał się nikt. Kiedy tylko któryś opadał na podłogę, obsługa wynosiła go ostrożnie, a jego miejsce zajmował nowy. Doszedłem w końcu do wniosku, że pora już opuścić to grono. Zamknąłem oczy i zjechałem pod stół. Silne dłonie złapały mnie pod kolana i za ramiona, gdy tylko zauważono, że przestałem funkcjonować. Zo­stałem odholowany.

Gdy kroki obsługi oddaliły się, otworzyłem oczy. Zady­miona izba z rzędami prycz - na najbliższej widniała otwarta gęba Otrova. Nikt nie zauważył, gdy naciągnąłem rękawiczki i ruszyłem do drzwi prowadzących na podwórze. Wszyscy byli pogrążeni w pijackim śnie. Było już ciemno, akurat najwyższa pora, by się samowolnie oddalić, tyle że nadal jeszcze nie wiedziałem jak.

Wyjście przez bramę było niemożliwością - przed każdą stała drużyna straży, aby komuś nie zachciało się lunatycznych wycieczek. Wzdłuż muru, co sto kroków, sterczał wartownik, elektroniki było pewnie ze dwa razy więcej. Paliły się reflektory oświetlające wewnętrzną stronę ogro­dzenia. Miało to zapobiegać wtargnięciu z zewnątrz, lecz działało w obie strony.

Polazłem w stronę kosmodromu, na którym stała kolek­cja najcięższych transportowców, jakie w życiu oglądałem. Łatwo by było do nich się dostać, tylko co dalej? Lądowanie czymś takim koło „Robotnika" równało się demontażowi połowy dzielnicy.

Nagle rozbłysły światła i do lądowania podszedł deltoidalny myśliwiec. Pneumatyki dobijały jeszcze na betonie, a ja już gnałem w jego stronę i to na złamanie karku. Szaleństwo? Może. Lecz w moim fachu człowiek szybko uczy się polegać na odruchach.

W biegu przylepiłem sobie wąsa i potruchtałem za kołującą maszyną do boksu. Pojawił się samochód, który wyjechał mu na spotkanie, a mechanicy zaraz zabrali się do przeglądu.

Kabina otwarła się i po przystawionej drabinie zaczął schodzić tęgi osobnik z krzyżem majora na kołnierzu. Podbiegiem tak, aby stanąć w ciemności przy samochodzie i gdy skierował się ku mnie, zasalutowałem.

- Proszę wybaczyć - wysapałem przesuwając się tak, by móc w każdej chwili wepchnąć się za nim do środka. - Ale komendant prosił mnie, bym sprawdził, czy ma pan papiery.

- O czym, kurwa, pan mówi? - wlazł do wozu, a ja za nim.

- To pan nie wie? Boże! Szofer, natychmiast jedziemy!

Szofer pojechał, bo na tym w końcu polegało jego zajęcie. Wyciągnąłem z kieszeni rurkę i kiedy byliśmy już poza zasięgiem wzroku obsługi myśliwca, uniosłem ją do ust.

- Panie majorze...

Dmuchnąłem, gdy odwrócił głowę. Jęknął, podniósł rękę do policzka, w który wbiła się strzałka, i osunął się na siedzenie. Przytrzymałem go, wyjmując jednocześnie igłę.

- Szofer, stać! Coś się stało panu majorowi!

Nie był to człowiek obdarzony wyobraźnią - stanął. Pozwoliłem sobie zrobić ponowny użytek z rurki. Dołączył do majora.

Ściągnąłem obu na pobocze i ubrałem się w kombinezon majora, nakładając jednocześnie hełm i okulary. Śpiącą parę ułożyłem w ten sposób, by obejmowali się czule, i zawróciłem wóz.

Zahamowałem z piskiem obok myśliwca.

- Alarm! - ryknąłem. - Odczepcie go, bym mógł wystartować!

Mechanicy porozdziawiali gęby, w niemym zachwycie, ale żaden nie drgnął, toteż obróciłem najbliższego czubkiem buta we właściwą stronę. To ich zmobilizowało. Rzucili się w wir pracy - wszyscy poza szpakowatym podoficerem, który przyglądał mi się uważnie.

- To osobista maszyna majora Lopty. Czy nie zaszła tu przypadkiem jakaś pomyłka?

- Nie większa niż ta, którą wy chcecie zrobić, wtykając nos w nie swoje sprawy. Jak dawno temu byliście sze­regowcem?

Popatrzył na mnie w zamyśleniu i odszedł. Wsiadając do samolotu zauważyłem, że majstruje coś przy umieszczonym w samochodzie radiu. Trzeba było wcześniej coś z nim zrobić, teraz było już za późno. Właziłem właśnie do kabiny, gdy rzucił słuchawkę i wrzasnął:

- Zatrzymajcie go! Nie ma żadnego alarmu!

Pomagający mi dotąd mechanik stał się nagle przeszkodą, toteż odesłałem go kopniakiem na ziemię, w chwilę później zrobiłem to samo z drabiną. Rozwój sytuacji wcale mi się nie podobał. Zakładałem, że będę miał trochę czasu na zapoznanie się z przyrządami. Wiele latałem na odrzutow­cach, ale nigdy na cliaandzkich. Sporo czasu zajęło mi odszukanie przełącznika świateł. Akurat gdy go znalazłem, drabina znów zachrobotała na burcie. Nigdy nie lubiłem podoflcerów-służbistów, a przez tego tutaj musiałem jeszcze marnować czas, którego i tak nie miałem zbyt wiele.

Rozpiąłem kombinezon i z wewnętrznej kieszeni wydo­byłem granaty rozweselające. Posłanie ich na dół uwolniło mnie od przesadnej troskliwości mechaników. Ten menda sierżant trzymał się tymczasem poza ich zasięgiem, majst­rując znowu coś przy radiu. Minął się chłop z powoła­niem - zamiast do Armandy powinien trafić do łączności. Przyjrzałem się armaturze i w końcu znalazłem czarną gałkę z napisem PALJENIE. Przesunąłem ją i silniki z grzmotem obudziły się do życia. Coś przeleciało mi nad głową. Kopiąc przepustnicę zauważyłem, że sierżant klęka i mierzy staranniej. Maszyna ruszyła powolutku.

Jego pistolet ponownie wypalił i poczułem wibrację, jaką wywołuje pocisk wbijający się w pancerną osłonę oparcia fotela. Dzięki ci, Boże, za przezorność konstruktorów i pancerne płyty! Ustawiłem się tyłem do niego i dałem pełny gaz - odrzut targnął idealnie jego głową i dalszych strzałów już nie było. Maszyna szarpnęła się ku przodowi i zobaczyłem majtający się radośnie na wietrze przerwany wąż paliwowy. Wciąż tryskało z niego paliwo. Ci idioci zapomnieli go odłączyć!

Skręcając na pas startowy, ujrzałem kilka nadjeżdżają­cych z rykiem ciężarówek i sunącą za nimi pancerkę. Ani chybi mieli zamiar zablokować mi drogę. Szukając gorącz­kowo po kabinie, znalazłem w końcu małą płytkę opatrzoną napisem ISBACIWANJE.

Podnosząc głowę doznałem wrażenia, że zderzę się z najbliższą ciężarówką. Wojacy ewakuowali się z niej w chwalebnym pośpiechu. Nacisnąłem hamulce i skrzyżo­wałem stery. Maszyna skręciła w miejscu i jakieś dwie stopy skrzydła zostały w ciężarówce. Dałem pełny gaz i światła pasa startowego zaczęły migać obok mnie z coraz większą szybkością.

Jedną ręką trzymałem wolant, a drugą wymacywałem pasy i zapinałem szelki uprzęży. Jednej ciągle mi brakowa­ło - okazało się, że na niej siedziałem.

Zatrzasnąłem w końcu wszystkie i spojrzałem przed siebie: maszyna miała zbyt małą szybkość, aby oderwać się od ziemi i z rosnącym przyspieszeniem kierowała się prosto na kamienny mur, który wyrósł na pewnym kursie kolizyjnym.


9

Obliczenie czasu musiało być idealne, inaczej cała impreza skończyłaby się fiaskiem. Gdy zobaczyłem spoiny między blokami muru, zrozumiałem, że to teraz, i nacisnąłem guzik katapulty.

Wydarzenia potoczyły się zbyt szybko, abym mógł za nimi nadążyć: nad głową trzasnęła mi kabina (zniesiona eksplozją), a fotel trzasnął mnie po krzyżu. Pożeglowałem wolno ku górze, przeleciałem nad murem i miałem przed sobą tylko ciemne niebo. Kiedy byłem w najwyższym punkcie lotu, poczułem następne uderzenie w plecy i rozwinęła się nade mną czasza spadochronu. Ściana najbliższego budynku zbliżała się błyskawicznie. Fotel rąbnął o bruk, a spadochron nakrył to wszystko zwojami jedwabiu.

Gdy wreszcie się spod niego wygrzebałem, ujrzałem jakąś parkę, która wrosła w chodnik po przeciwnej stronie ulicy. Wytrzeszczali na mnie oczy. Zza muru dochodziły tymczasem odgłosy eksplozji i innej ożywionej działalności; niebo rozjaśniały płomienie i słychać było dziki ryk syreny alarmowej. Ślicznie.

- Próbujemy nowy sprzęt - rzuciłem w stronę widzów i prysnąłem za róg.

W najbliższej bramie zrzuciłem hełm i kombinezon. Jako jednostka wolna i niezidentyfikowana udałem się spokojnie do „Robotnika". Musiałem pozbyć się Vaski, przejąć na dobre jego tożsamość i pokombinować, jak dostać się ponownie na teren bazy. Ale to potem.


Vaska, rozrzucony na łóżku, poruszył się, gdy wszedłem. Zakołysał głową. Trans hipnotyczny kończył się, a on usiłował mu w tym dopomóc. Nie można powiedzieć, by robot-sprzątacz pozostawał przy tym bierny. Starł już kurze i teraz usiłował zasłać łóżko, na którym major leżał. Wdusiłem guzik WRÓĆ PÓŹNIEJ. Zamówiłem obiad i żeby ulżyć Vasce, podałem mu sugestię, że nie jadł nic od dwóch dni, a przed sobą ma najlepszy posiłek, jaki zdarzył mu się w życiu. Sam tymczasem zastanawiałem się, co mam zrobić z tym okazem głodomora wkładającego sobie do uszczęśliwionej gęby kolejny kawał leguminy.

Na tym świecie było miejsce tylko dla jednego Vaski, więc co miałem zrobić? Zabić go? Technicznie żaden problem, poszatkować potem zwłoki, wrzucić do pieca łukowego i usunąć popiół. Żadna filozofia. Ale nie było dla mnie kuszące zabić z zimną krwią - to nie ja. Zabijałem ludzi wielokrotnie i na różne sposoby, ale tak sobie spokojnie wykalkulować i sprzątnąć kogoś - nie, zbyt silny miałem szacunek dla życia. Teraz, kiedy wiemy, że jedyną rzeczą, jaka istnieje po drugiej stronie nieba jest następny szmat przestrzeni i gdy wszystkie religie odeszły w niepamięć dziejów, zrozumieliśmy, że doczesność jest jedyną rzeczą, jaką posiadamy. Każdy ma tylko jedno, krótkie doświadczenie, związane z funkcjonowaniem jego jasnego świata świadomości w nieskończonej, a otaczającej nas nocy, której ciemności nie rozświetla nic innego, i musi jak najlepiej wykorzystywać to, co ma. Oznacza to, że powinien szanować życie innych, gdyż konsekwencją śmierci jest nieodwracalne zakończenie bytowania czyjejś świado­mości. Cliaandczycy tak nie myślą, ale to nie dowodzi, że najlepszą rzeczą jest akurat zgodzenie się z nimi w tym punkcie. Westchnąłem - prześliczne wręcz plany związane z piecem łukowym zniknęły.

No i co? Mogłem skuć go łańcuchami i wsadzić do jaskini wraz z dystrybutorem żywności. Gdybym miał jaskinię i pozostałe. Odpada. Gdybym miał czas, mógłbym zmienić mu wygląd i nafaszerować pamięć informacjami prowadzącymi prosto do mamra, i to zatrzymałoby go przynajmniej na sześć miesięcy. Ale ja nie miałem czasu. Mogłem też zrezygnować z całej akcji, co byłoby najroz­sądniejsze, zważywszy, że w Glupost rozpętano już zapewne biurokratyczne piekło, by sprawdzić, kto rozpieprzył im to latające cudo.

Usłyszałem jakieś poruszenie za ścianą i do pokoju wjechał sprzątacz.

- Mógłbym wam ładnie posprzątać? - zapytał sek­sownym głosem.

Powiedziałem mu, co mógłby zrobić, ale nie miał od­powiedniego wyposażenia. Toteż w końcu pozwoliłem mu wziąć się do roboty. Gapiłem się na jego krzątaninę i zaczęła mi powoli świtać genialna myśl.

Teoretycznie mógłbym tu trzymać Vaskę w nieskoń­czoność - nikt się nim nie zainteresuje, dopóki rachunek będzie opłacany. Ale sugestię hipnotyczną trzeba było odrzucić, jako że musi ona być odnawiana co dwanaście godzin, a mnie tu nie będzie, żeby to robić. A może będę? Najpierw muszę poszukać tutejszego centrum kontrolnego.

Zostawiwszy mego podopiecznego, który zaśmiewał się do łez oglądając jakiś dramat historyczny („to najlepszy program rozrywkowy, jaki widziałeś"), poszedłem na poszu­kiwania. Nawet tak zautomatyzowany hotel jak ten musi czasem podlegać kontroli mechaników, a ci muszą jakoś dostać się do wnętrza. Wystarczyło trochę wytrwałości.

Znalazłem to w pobliżu wejścia: zamaskowane drzwi z dziurką od klucza. Trochę czasu straciłem na „odpluskwienie", a kiedy w końcu zamknąłem te drzwi za sobą, poczułem się jak karaluch w skrzynce radioodbiornika.

Zewsząd zwisały i wystawały elektroniczne komponenty, zwoje kabli wiły się we wszystkich kierunkach, rolki taśm wirowały na komputerach, zapalały się pulsujące światełka. Słowem, burdel na wrotkach.

Przelazłem przez to całe zamieszanie, odczytując napisy na wolnych fragmentach ścian, i w końcu odnalazłem konsolkę pulpitu kontrolnego. Stało przed nią nawet normalne krzesło! Opadłem na nie i zabrałem się do pracy.

Najpierw „pluskwa" w pokoju. Odnalazłem obwody, był nawet ekran. Profilaktycznie sprawdziłem inne pokoje. W niektórych działy się nawet ciekawe rzeczy, miałem jednak do wykonania ważniejsze zadanie niż obserwacja, a poza tym byłem przecież już człowiekiem żonatym.

Ze sposobu podłączenia zorientowałem się, że pomyślane było to tak, aby naraz dawało się podsłuchiwać tylko jeden pokój. Bóg jeden wie, dlaczego tak zrobiono. Nie było rzeczą trudną dorobić jeszcze jedno połączenie i pod ten numer podłączyć jakikolwiek inny, udający pokój Vaski. Szansa jedna na milion, że się wyda. A wystarczało mi to w zupełności, by spać potem spokojnie. Tak zatem od tej chwili Vaska nie mógł być ani widziany, ani słyszany. Na dodatek połowa pokoi stała pusta, a na najbliższym posterunku bezpieki, ku któremu kierowały się kable, wcale nie musieli o tym wiedzieć.

Pieniędzy na jego utrzymanie mogłem dostarczać przez ponad rok, bo zawsze istniały banki, z których można je sobie wypłacać. Pozostawało jeszcze tylko znaleźć sposób, by utrzymać go w tym pokoju. Przy mojej płodnej wyobra­źni i zasadniczo wrednym charakterze obmyślenie planu było kwestią chwili.

Do obwodu głośnikowego podłączyłem magnetofon z mechanizmem zegarowym i ukryłem to wszystko w gąsz­czu innych połączeń. Zaprogramowałem nagranie i czas i uruchomiłem całą aparaturę. Pospieszyłem do pokoju na próbę generalną.

Vaska przez cały czas wlepiał oczy w telewizor. Posapywał z podniecenia, gdy potężne krążowniki kończyły swój żywot w oszalałym dziele zniszczenia. Grzmiały armaty, wściekały się rozszalałe moce, a przez to wszystko przebijał się mój nagrany głos:

- A teraz posłuchaj, Vaska, posłuchaj uważnie. Masz za sobą długi, męczący dzień i jesteś śpiący. Ziewasz. Wyłączysz światła i udasz się na spoczynek, aby zasnąć zasłużonym snem sprawiedliwego i zacząć jutro kolejny, pracowity dzień.

Wszystko się zgadzało, poza tym pracowitym dniem oczywiście. Jutro obudzi go mój kojący głos, oznajmiając, żeby zapomniał wszystko, co było wczoraj, gdyż dzisiaj właśnie ma ostatni dzień urlopu i musi odpocząć przed zameldowaniem się w jednostce. Wieczorem usłyszy cyto­wane już nagranie o pracowitym dniu i tak na okrągło, aż do końca zaprogramowanego czasu. Cudownie proste i przez to niezawodne.

Do otworu w ścianie wsunąłem połowę posiadanej gotówki, tak że rachunek skoczył do niesamowitej sumy. W radosnym podnieceniu wyszedłem na korytarz. Jeszcze karteczka NIE PRZESZKADZAĆ zawieszona na drzwiach i byłem gotów.

Potem dopadło mnie przygnębienie. Vaską zająłem się troskliwie, pora pomyśleć o sobie. Trzeba wrócić do bazy, a nie wiadomo jak. Rozejrzałem się za butelką, która jak dotąd skutecznie dostarczała mi twórczego natchnienia.

Biorąc pod uwagę zamieszanie, jakiego narobiłem wy­chodząc nielegalnie poza mury, musiała tam panować nader ożywiona działalność. Oczyma wyobraźni widziałem wzmocnione warty, oddziały kręcące się po terenie i tym podobne atrakcje. Najlepiej byłoby zrobić tak, żeby wszys­tko to skierowało się przeciwko nim samym i aby nikt nie wiedział, że ktoś wszedł. Tylko jak to zrobić?

Gdy tylko postawiłem właściwe pytanie, znalazła się rychło właściwa odpowiedź. Skompletowałem potrzebny sprzęt. Trochę ciężki niestety. Potem zająłem się prze­braniem mojej skromnej osoby: zapięty od góry do dołu płaszcz, sflaczały kapelusz i stara, wierna siwa broda. Wykończyłem butelkę, wyszedłem na korytarz, zamknąłem drzwi na klucz, klucz wrzuciłem do zsypu i pojawiłem się na ulicy. Machnięciem ręki zatrzymałem robocab i gramoląc się do środka rozkazałem:

- Baza Glupost, główne wejście.

Szaleństwo? Możliwe, lecz było to jedyne wyjście. Gdy dojechaliśmy do bramy, jakiś porucznik otworzył drzwiczki i wrzasnął:

- Baza jest zamknięta! Co tu robicie?

- Baza? - zajodłowałem, bardzo źle naśladując starczy falsecik. - A to nie jest Centrum Poprawy Możliwości Sokiem Marchewkowym? Taksówka zawiozła mnie w złe miejsce...

Porucznika aż skręciło z obrzydzenia. Odwrócił się zgorszony, a wtedy wturlałem mu pod nogi dwa argumenty gazowe. Gdy wybuchły, dołożyłem jeszcze pięć, uszczel­niając jednocześnie maskę na twarzy.

Była to wspaniała mieszanka; gaz rozweselający, oślepiajacy i kupa dymu na dodatek. Zaśmiewający się i prze­klinający faceci rozbiegli się na wszystkie strony. Gruchnęły strzały. Targając walizkę dotarłem do bramy. Ładunki miały magnesy, tak że wystarczyło je tylko odpowiednio umiejscowić. Połączyłem je ze sobą inicjatorem i urucho­miłem zapalniki. Sam prysnąłem pod mur. Czas uciekał aż za szybko. Za bramą musiał czekać już na mnie komitet powitalny. Lecz ja zaszedłem już za daleko.

W ciemności rozległ się huk i łoskot rozrywanej stali. Miałem nadzieję, że wybuch rozwalił bramę doszczętnie. Gdy ku niej postąpiłem, z otaczającej mnie ciemności dobiegły dźwięki, które zwykle są właściwe tylko domom wariatów.


10

Dziura była w sam raz. Po drugiej stronie zobaczyłem reflektory i oddział żołnierzy z bronią gotową do strzału. Co więcej, strzelali, i sądząc po odgłosach za mną, musieli kogoś trafić. Przytuliłem się do ściany i wrzuciłem przez otwór granaty. Gdy dym zgęstniał, rzuciłem się najszybciej jak mogłem, do środka. Widowisko było pierwszej klasy, dramatyczne jak cholera. Jęczały syreny, wrzeszczeli ludzie, szczękała broń. Powiększałem to pandemonium, jak mog­łem, ciskając granaty na prawo i lewo.

Zostawiłem sobie ich jeszcze parę, ot, na wszelki wypa­dek, i włączyłem samolikwidator w walizce. Miał pięć sekund opóźnienia, więc cisnąłem ją i pobiegłem w przeciw­nym kierunku. Z tego co pamiętam, była tam strażnica, przed którą parkowały samochody. Modliłem się, żeby był tam jeszcze choć jeden. Z mroku dobiegł odgłos zapalanego silnika. Ruszyłem z kopyta, gubiąc kapelusz. Silnik zawar­czał głośniej i poprzez rzednący dym ujrzałem kanciaste pudło ciężarówki.

Rzuciłem dwa z czterech pozostałych mi granatów, mierząc jak najdalej od siebie. Zgodnie z oczekiwaniami kierowca zahamował, ledwo tylko ujrzał przed sobą wy­kwitające kłęby dymu.

Skoczyłem do drzwi i otwarłem je jednym szarpnięciem, drugim zaś wyciągnąłem kierowcę za szmaty (białe - był w pełnym uniformie kucharza). Gdy leciał na ziemię, mój prawy sierpowy wylądował na jego rozdziawionej gębie. W chwilę później siedziałem za kółkiem. Kiedy wyjechałem ze strefy zadymienia, zauważyłem, że już jest dzień.

Coraz więcej żołnierzy kręciło się spokojnie po okolicy. Najwyższy czas wrócić do starej tożsamości - dziadek w wojskowej bazie to dość szokujący widok. Skuliłem się i szarpnięciem zdarłem brodę.

Nagle poczułem przeszywający ból w okolicy ucha. Rzuciłem się w bok (razem z ciężarówką, która wjechała w oddział wojska), kątem oka dostrzegając błysk. Drugie uderzenie dosięgło mnie w ramię. Z tylnego okna szoferki wystawała odziana w biel ręka ściskająca ciężki garnek. Rozgorączkowany jazdą zapomniałem, że kucharz zwykle ma pomagierów. Ręka plątała się niepokojąco blisko. Trzasnąłem ją kantem dłoni i przejąłem garnek. Za następ­nym razem odesłałem go z powrotem. Z granatem we­wnątrz. Choć na chwilę miałem spokój. Wyrównałem kurs, zwolniłem i skręciłem za najbliższe zabudowania. Ciężarów­ka była już nadmiarem dobrobytu, a nie zdobyczą, i nale­żało się jej pozbyć.

Ale nie byłoby dobrze, gdyby znaleziono mnie gdzieś daleko od kwater; mogłoby to spowodować niezdrowe zainteresowanie moją osobą. A kwatery oficerów były po drugiej stronie bazy. Nagle coś mi zaświtało - blisko stąd był przecież ich klub, a jeśli ci pijacy leżą jeszcze tak, jak ich zostawiłem... Byłaby to zbyt piękna okazja, by nie spróbować z niej skorzystać. Wyskoczyłem z hamującego wozu, zostawiając po drodze płaszcz i maskę. Wsadziłem czapkę na głowę, ostatni granat wepchnąłem do kieszeni i skręciłem za róg. Już miałem wniknąć przez tylne wejście, gdy usłyszałem głosy. Wmurowało mnie.

- To wszyscy?

- Jest jeszcze paru, trudno ich dobudzić. I jeden, z którym nie można się dogadać.

Przybyłem za późno. Jakiś oficer wchodził właśnie do budynku, a dookoła podreptywało wielu żołnierzy od­prowadzających skacowanych oficerów do ciężarówki. Odbezpieczyłem granat i wyszedłem zza rogu. Jeśli uda mi się dołączyć do tej drużyny ubogich pijaczków, będę bezpieczny. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Szerokim łukiem cisnąłem granat przed ciężarówkę.

Wybuchł w przyjemny i znany mi sposób. Wszyscy oczywiście spojrzeli w tym kierunku. W paru skokach osiągnąłem grupkę i dołączyłem do jednego z siedzących na ziemi oficerów, który z podziwu godną obojętnością ignorował bodźce zewnętrzne mamrocząc coś do siebie. Pomogłem mu się pozbierać.

A potem żołnierze pomagali mi, bo nie sprawiałem wrażenia kogoś mogącego samodzielnie utrzymać pion. Omal się nie wykopyrtnąłem, ale powstrzymano mnie w ostatniej chwili. Ten etap można było uznać za zakoń­czony.

Lecz było coś jeszcze do zrobienia - kucharz z pewnością zamelduje, że przyłożył mi w ucho. Był tam już dość duży guz. Zacznie się więc szukanie śladów na głowie. No i cześć... Guza się nie pozbędę, ale mogę spróbować jakoś go zamaskować.

Wojacy pomogli mi wleźć na pierwszy stopień, dalej miałem czołgać się sam. Jak tylko mnie puścili, nie trafiłem łapą, gdzie miałem trafić i jak bryła betonu runąłem do tyłu. Nie było to miłe, lecz rozbiłem sobie łeb dokładnie pod ich nogami. Niech teraz ktoś mnie zapyta, skąd ten guz.

Palnąłem się jednak mocniej, niż zamierzałem. Gdy wróciła mi ostrość widzenia, siedziałem na ziemi, a po mojej twarzy ciurkiem płynęła krew. Nie leżało to w moich zamiarach, lecz robiło dobre wrażenie: już gnał ku mnie żołnierz z apteczką. Obwiązali mi łeb i doprowadzili pod pudło ciężarówki (żebym, broń Boże, powtórnie im się nie wymsknął). Powłócząc nogami dotarłem do najciemniejsze­go kąta budy i właśnie stamtąd dotarło do mnie chrapliwe:

- Vaska... - rzecz jasna, był to mój kumpel z pokoju, rozczochrany i nieszczęśliwy. - Nie masz czegoś do pi­cia? - spytał zgodnie ze swym porannym zwyczajem.

Nie zdążyłem mu odpowiedzieć, gdy ten pijany autobus zatrzymał się. Kiedy oficerowie zobaczyli, że zamiast na kwatery przywieziono ich pod budynek komendantury, rozległy się pełne żalu jęki. Mimo że spodziewałem się tego, skarżyłem się równie przeraźliwie. Zaprowadzono nas do poczekalni, skąd miano nas wywoływać pojedynczo na rozmowy z bezpieczniakami (z powodu dziwnych, a niepo­kojących zabaw, jakie miały miejsce w bazie Glupost). W trakcie oczekiwania dała się zauważyć wzrastająca popularność latryny. Również z niej skorzystałem. Głównie po to, by zostawić sobie na palcach trochę mydła, które wtarłem również do oczu. Piekło jak ocet, ale wyglądało dobrze, czyli tak, jakbym był obudzony z ciężkiego, pijackiego snu.

Wraz z innymi położyłem się na ławkach i zasnąłem.

Obudziła mnie nagła cisza, w którą wdarły się odgłosy pojedynczych kroków. Zbliżyły się do mnie i... przeszły dalej. Uchyliłem powieki i zobaczyłem plecy w pomarszczonym, jasnoszarym mundurze. Ziewając wstałem i drapiąc się pod bandażem zastanawiałem się, o co tu chodzi. Skąd ten mundur i skąd ta cisza.

Posiadacz pleców doczłapał do przeciwległej ściany, stanął i odwrócił się. Z przodu był równie niesympatyczny: lekka łysina okolona ryżawymi włosami, pierwsza tłusta fałda podwójnego podbródka, wyblakłe oczy - przeciętna twarz nie do zapamiętania. Jednak gdy się odezwał, a miał głos surowego dyrektora szkoły, moi pijaczkowie zachowali absolutną ciszę.

- Panowie oficerowie, to znaczy ci, którzy nie byli pijani jak świnie, słyszeli być może eksplozje i całe spowo­dowane nimi zamieszanie. Powstało ono w wyniku działań osobnika, który wtargnął na teren bazy i nie został jeszcze zlokalizowany. Nie wiemy o nim niczego konkretnego, ale podejrzewamy, że jest szpiegiem z innego świata.

Jak można było się spodziewać, oświadczenie to spowo­dowało westchnienia i cichy szmer. Mężczyzna poczekał, aż nastanie cisza.

- Prowadzimy intensywne poszukiwania, a ponieważ wy znajdowaliście się w pobliżu, zamierzamy porozmawiać z wami, aby dowiedzieć się tego, co wy wiecie. Możliwe zresztą, że znajdę owego szpiega wśród was.

Przygotowawszy nas duchowo, zaczął wywoływać poje­dynczo na rozmowy. Byłem wdzięczny mojej przezorności, dzięki której nabiłem sobie porządnego guza.

Nieprzypadkowo zostałem wywołany jako trzeci. Bóg wie co, lecz coś musiało podpaść i wzbudzić podejrzenia, skoro wzięto mnie na początku. Powłócząc nogami wszedłem do pokoju. Wskazał mi krzesło przy biurku.

- Może będzie pan łaskaw potrzymać to w trakcie rozmowy - stwierdził średnio obraźliwym tonem, podając mi srebrne jajko nadajnika poligraficznego.

Ponieważ Vaska nigdy w życiu by tego nie rozpoznał, ja też nie wiedziałem, co to jest. Przyjrzałem się jajku z mie­szaniną wstrętu i zainteresowania i ścisnąłem je w dłoniach. Wewnętrzne moje reakcje nie były jednak takie spokojne:

Mają mnie! Wie, kim jestem i bawi się ze mną!" Byłem ciekaw, co też interesującego widzi w detektorze kłamstw leżącym na stole. Gapił się weń dłuższą chwilę. Spotęgowało to moją panikę.

W końcu spojrzał głęboko w moje przekrwione oczy i skrzywił się z niesmakiem.

- Miał pan dość ciężką noc, poruczniku Hulja. - Oczy znów zwróciły się na papiery i detektor.

- No tak... Kilka ostatnich kieliszków... - powiedzia­łem głośno, w myślach natomiast przemknęło: „Zastrzelą mnie. Kulą w serce". Oczami wyobraźni widziałem już moje zwłoki walące się w błoto.

- Widzę, że ostatnio pana zdegradowano... A gdzie są pańskie zapalniki, panie Pas Ratunkowy!

- Zapalniki? Jakie zapalniki? - „Jestem zmęczony", pomyślałem, „chcę spać".

- A pańska rana na głowie? Nasz szpieg został uderzony w okolice ucha.

- Spadłem z ciężarówki, żołnierze mnie obandażowali, może pan ich spytać...

- Już to zrobiłem. Pijak, który się przewraca - typowy przedstawiciel szeregów oficerskich. Niech się pan wynosi i umyje. Napawa mnie pan wstrętem. Następny.

Niepewnie podniosłem się na nogi i ruszyłem do drzwi, zapominając o trzymanym w ręku jajku. Musiałem zawrócić i położyć je na biurku. Oszukiwanie poligrafii wymaga treningu i zręczności, które to przymioty na szczęście posiadałem. Można to przeprowadzić w określonych warun­kach. Te tutaj były idealne - nagły wywiad przeprowa­dzony bez testów normalizujących. Wywiad rozpoczął się, gdy byłem bliski paniki. Bałem się jeszcze, zanim zadano mi jakiekolwiek pytanie. I to zostało idealnie wykreślone na poligrafie. Ale kiedy zadano mi trefne pytanie - to, które miało zdemaskować szpiega, a na które byłem przygotowany - odprężyłem się i to zostało pokazane. Pytania nie mówiły nic nikomu poza szpiegiem. I kiedy zobaczył wynik, wywiad był już skończony.

Otrov siedział kompletnie trzeźwy, z oczami wielkimi jak spodki. Oparłem się o ławkę obok niego.

- Czego chciał? - spytał konspiracyjnym szeptem.

- Nie wiem. Pytał mnie o bzdury, o których nie miałem zielonego pojęcia.

- Mam nadzieję, że ze mną nie będzie chciał rozmawiać.

- A kto to jest?

- Nie wiesz!?? - szok, zaskoczenie, totalne osłupienie.

- Przecież wiesz, że dopiero przyjechałem...

- Ale przecież wszyscy znają Kraja!

- To... on?! - wykrztusiłem i spróbowałem wyglądać na równie przerażonego jak Otrov. Po czym, aby skończyć temat, wyszedłem do latryny.

Wszyscy znają Kraja.

Kim jest Kraj?


11

Przygotowania do inwazji okazały się dla wszystkich ulgą. Lepsza spokojna wojna niż niespokojny pokój; pokój pełen podejrzeń, które ciągle jeszcze przelewały się przez Glupost. Nagłe inspekcje, nocne poszukiwania i inne takie. Byłbym naprawdę dumny z własnych osiągnięć (w sianiu zamętu), gdybym sam nie stał się ofiarą moich działań.

Na dwa dni przed dniem B zamknięte zostały bary. Miało to ułatwić doprowadzenie oddziałów do stanu trzeźwości. Kilku opornych, a wśród nich Otrov i ja, musiało zakonspirować swoje zapasy, dzięki czemu udało nam się zachować równowagę ducha nieco dłużej niż pozostałym. W dniu inwazji miałem jeszcze małą puszkę sproszkowanego alkoholu w opakowaniu po proszku do zębów. Zostawiłem ją na czarną godzinę. Tyle że owa godzina nastała właśnie wtedy, gdy wszelkie zapasy już zniknęły, a my z przerażeniem rozmyślaliśmy o nadchodzących tygodniach abstynenci. W końcu wywołano nas i pojedynczo skierowano na wyznaczone okręty.

Cała ta ścisła tajemnica z początku mnie ogłupiała - inwazja bez planów, manewrów, szkolenia... Ale oświeciło mnie: był to idealny sposób na zachowanie tajemnicy, a przy dużym doświadczeniu pilotów i wojsk desantowych mogło się nawet udać. Potem odkryłem, że taka procedu­ra naprawdę ułatwiała mi życie: zmniejszała ilość okazji do popełnienia błędu wynikającego z nieznajomości re­aliów.

Prawdziwą satysfakcję sprawił mi przydział na transpor­towiec wojsk. Wiedziałem już, że będę mógł spokojnie wyładować. Kilka minut później spotkała mnie druga radość; do kabiny wlazł Otrov i oświadczył, że będzie moim drugim pilotem.

- Wspaniale, a ile masz godzin na transportowcu klasy „Parijan"?

Przyznał się do żałośnie niskiej liczby. Poklepałem go po przyjacielsku.

- Masz szczęście. Wujek Vaska nie jest samolubem. Dla starego kumpla żadne poświęcenie nie jest za wielkie. Pozwolę ci samodzielnie wystartować, a jak się postarasz, to nawet wyładować.

Jego wdzięczność była tak wielka, że przyznał się do posiadania wiecznego pióra wypełnionego dwustuprocentowym alkoholem. Obaj strzyknęliśmy sobie i z uczuciem zadowolenia obserwowaliśmy ładujące się oddziały. Kilka minut później przytuptał do kabiny jakiś pułkownik z imponującą brodą i w pełnym ryn­sztunku bojowym.

- Pasażerom wstęp wzbroniony! - zwróciłem mu delikatnie uwagę.

- Niech pan zamknie gębę, poruczniku. Mam taśmy z pańskim kursem.

- Dobrze. Mogę je dostać?

- Coo? Albo pan zwariował, albo żartuje - jedno i drugie jest w czasie wojny karalne.

- To chyba przemęczenie. Wie pan, brak snu...

- Tak - złagodniał nieco. - Trzeba to brać pod uwagę. To nie było łatwe dla nikogo, ale mamy to już za sobą. Proszę włączyć obwód komenderujący.

Otrov nacisnął jakiś guzik, a na ekranie wyświetliło się: BACZNOŚĆ (stanęliśmy w postawie mocno zasadniczej). W chwilę później ukazało się tam: PODAĆ KURS. Puł­kownik wyjął taśmę z torby, a my podpisaliśmy się, zaświadczając, że była zapieczętowana. Otrov wsunął ją do komputera, a pułkownik chrząknął z satysfakcją wynikającą z dobrze spełnionego obowiązku. Na pożegnanie wypalił jeszcze przez ramię:

- I żadnych lądowań przy dziesięciu G, które skretyniali piloci uwielbiają, jak mocno mi się wydaje, bo jak nie, to policzymy się na sądzie polowym.


Przez siedem straszliwie nudnych dni w drodze (Bóg wie dokąd), na zamrożonych racjach żywnościowych i bez zmiękczających efektów alkoholu, byliśmy dodatkiem je­dynie do całkowicie zautomatyzowanego statku. Nikt do nas nie zaglądał. Jedyne drzwi do pomieszczeń oddziałów desantowych zamknięte były na głucho, a klucz miał ów znajomy skądinąd pułkownik.

Ostatecznie, jak powszechnie wiadomo, zabawa w wojnę składa się z dwóch zasadniczych elementów: graniczącego z obłędem pośpiechu i paniki, która ogarnia dokładnie wszystkich, oraz ogłupiającego do cna czekania nie wiado­mo na co. Obecnie byliśmy ogłupiani, między innymi przez komputer, który nie uznał za stosowne poinformować nas nawet, dokąd lecimy.

Pułkownik zjawił się znowu w momencie wychodzenia z nadprzestrzeni.

- Proszę to wziąć, sprawdzić i podpisać - warknął.

Była to opisana wielkimi czerwonymi literami taśma pod tytułem „Inwazja". Wpakowałem ją do komputera i od razu wszystko ruszyło szybciej. Po jednej stronie rozbłysło żółtawe słońce, po drugiej pojawiła się błękitna planeta, a pośrodku cała cliaandzka flota inwazyjna.

Nasz szwadron trzymał się statku dowódcy jak pisklęta kwoki, a planeta rosła na ekranach. Nie cieszyłem się na inwazję. Tylko szaleniec cieszyć się może z nadchodzącej wojny. Miałem jednak nadzieję znaleźć tu odpowiedzi na nurtujące mnie pytania, w tym - jak to możliwe? Wierzy­łem dotąd, że inwazji nie da się przeprowadzić, a to, że właśnie brałem w jednej udział, nie było jeszcze dość przekonywającym dowodem.

Siły uderzeniowe zadały kłam moim teoriom, wysforowując się do przodu. Gdy planeta wypełniła przednie ekrany, ujrzałem wreszcie pierwsze oznaki wojny: małe iskierki światła w bezkresie nocy. Rozpuściliśmy szyk i pojedyncze transportowce rozpoczęły desant na określone cele. Pomajstrowałem przy radiu i przekląłem cliaandzką przezorność. Oto schodziłem do lądowania wraz z wypeł­nionym wojskiem statkiem, nie wiedząc absolutnie, gdzie wyląduję. Oczywiście dojrzeli nas już z planety, teraz nie można już było tego uniknąć. Tylko co to za planeta? Naszym celem był jakiś port kosmiczny, do którego kierował nas sygnał ze zrzuconej przez myśliwce osłony radiolatarni. Jego współrzędne dostaliśmy z ową tajną taśmą.

- Przekaż pułkownikowi pierwsze ostrzeżenie i podaj mu wysokość - poleciłem Otrovowi.

Lądowaliśmy prowadzeni przez komputer dokładnie po stycznej do sygnału radioboi. Gdy wyszliśmy z chmur, dojrzałem pierwsze oznaki oporu. Wokół nas zaczęły wykwitać czarne kłaczki. Zaczęli się wstrzeliwać, przeszed­łem zatem na ręczne sterowanie i przyspieszyłem opada­nie, myląc tym samym komputer opeelu. Następna seria ułożyła się już wysoko nad nami. Podałem komputerowi program utrzymania deceleracji jak najdłużej. Zaprog­ramowałem też opuszczenie się do wysokości zero z opóź­nieniem dającym 10 G. Oznaczało to, że będziemy spadać z maksymalną szykością, a zwalniać w minimalnym czasie, dzięki czemu skróci się okres narażania się na ostrzał w powietrzu. Poza tym pułkownik będzie miał swoje 10 G.

Odpaliły silniki hamujące. Maszyna zatrzymała się na wysokości równej wierzchołkom drzew, a impet wci­snął nas w fotele. Gdy tylko zachrzęściły podpory, na­cisnąłem przycisk rampy rozładunkowej. Maszyna za­drżała, żelastwo jęknęło i oddziały desantowe weszły do akcji.

Wszędzie w pobliżu widziałem leje po bombach i zwały gruzu. Osłonę stanowiły myśliwce bombardujące, ale nie było prawdopodobną rzeczą, by tylko one złamały opór. Chyba że ten świat nie posiadał regularnych sił zbrojnych. Może to właśnie była tajemnica sukcesu: wybiera się planety, które dojrzały do oskubania. W słusznej odległości za swoimi oddziałami kroczył brodaty pułkownik. Miałem nadzieję, że flaki, które powykręcało mu podczas lądo­wania, nie wróciły jeszcze na swoje miejsce.

- A teraz trzeba by znaleźć coś do picia! - odezwał się Otroy i na samą myśl o chlaniu gęba rozjaśniała mu się w uśmiechu.

- Pójdę się rozejrzeć, a ty siedź przy radiu i pilnuj tej wojny.

- To samo mówią wszyscy pierwsi piloci - poskarżył się.

- Przywilej stanowiska. Poczekaj, a któregoś dnia i ty z tego skorzystasz.

- Bar jest w porcie! - wrzasnął za mną.

- Nie ucz ojca dzieci robić! - odparłem z godnością i wyszedłem.

Wszystkie drzwi otworzyły się z chwilą lądowania, toteż bez problemów skorzystałem z rampy. Było cicho, oddziały inwazyjne wyniosły się już z portu i nigdzie nie było żywego ducha. Odnalazłem bar i na początek wysuszyłem piwo, po czym, dla utrwalenia, antecańską Ladevandet. Ze starych i nowych znajomych ustawionych za barem ułoży­łem zgrabny stosik i zabrałem się do poszukiwania torby. W efekcie tych starań znalazłem się twarzą w twarz z jakimś przerażonym młodziankiem.

- Ne mortigu min! - ryknął rozpaczliwie. Esperanto opanowałem już jakiś czas temu, toteż skorzys­tałem ze sposobności, aby nabyć praktyki.

- Przybyliśmy tu, aby was wyzwolić, więc nie uczynimy wam krzywdy. Jak się nazywasz?

- Pire.

- A jak się nazywa ten świat? - Było to może dziwne pytanie, jeśli wziąć pod uwagę, że zadał je butny zdobyw­ca, lecz młodzian był zbyt przerażony, by logicznie myśleć.

- Burada.

- Świetnie, cieszę się, że mówisz prawdę. No i cóż mógłbyś powiedzieć o Buradzie?

Pogapił się na mnie z rozdziwioną gębą i trwał tak przez dobrą chwilę, zanim wylazł z szafki. Pogrzebał potem w niej i podał mi książeczkę. Na okładce był trójwymiarowy obrazek oceanu i pełne wdzięku drzewa, które rosły na samym brzegu. Wraz z dotknięciem obra­zek ożył: fale uderzyły o złocisty piasek, a drzewa poru­szyły się pod tchnieniem niesłyszalnego wiatru. Z chmurek uformowały się litery i przeczytałem napis: PIĘKNA BURADA - ŚWIAT WAKACJI DLA ZACHODNIEJ SFERY.

- Szaber i kontakty z wrogiem - oznajmił od drzwi głos znanego mi, obmierzłego pułkownika. Trzymał palec na spuście rozpylacza i wpatrywał się we mnie z wyrazem twarzy, który można było określić wyłącznie jako świński uśmiech. - No i lądowanie przy dziesięciu G. To ostatnie nie jest wystarczającym powodem do rozstrzelania, ale dwa pierwsze z pewnością tak.


12

Pire wydał zdławiony okrzyk i usiłował wejść w ścianę. Uśmiechnąłem się możliwie jak najchłodniej, zorientowaw­szy się, że moje dłonie pozostają poza zasięgiem widoczno­ści, i rozkazałem młodzikowi stanąć pod przeciwległą ścianą. W chwili odwracania się z powrotem do pułkownika jedną ręką wysunąłem z kabury pistolet. Rozpylacz puł­kownika znajdował się troszeczkę wyżej niż poprzednio.

- Myli się pan - powiedziałem - i obraża przy okazji oficera lotnictwa. Zabezpieczam alkohol, aby nie dostał się w niepowołane ręce i aby uchronić od pijaństwa pańskich żołnierzy. Przy okazji złapałem więźnia - to wszystko, co mam do powiedzenia, pułkowniku.

- Wystarczy, że na rozprawie powiem, że złapałem pana na szabrownictwie i zmuszony zostałem do użycia broni podczas próby ucieczki.

- Tego nie da się zrobić - oświadczyłem łagodnie podnosząc broń na wysokość jego oczu. - Ostrzegam, że strzelam dobrze, a ta zabawka może rozwalić panu łeb.

Zatkało go. Pire zapiszczał w kącie i usłyszałem głuchy łoskot, pewnie zemdlał. Nie wiadomo, jak skończyłaby się ta scena, gdyby w polu widzenia nie zjawił się żołnierz i radiostacją. Pułkownik złapał słuchawkę i wrócił na wojnę, a ja dźwignąłem naręcze flaszek i wyszedłem drugimi drzwiami. Zaniosłem to na statek i oddałem Otrovowi z komentarzem:

- Nie wychylaj od razu więcej niż dwie flaszki.

Po czym postanowiłem skorzystać z okazji, iż bitwa jeszcze trwała i wszyscy zajęci byli sobą. Poszedłem się trochę powłóczyć po okolicy. Przewodnik, który uprzednio przekartkowałem, szybko wyrzuciłem. A nuż znajdzie się drugi pułkownik.

Dowiedziałem się jednak z tej książeczki, że znajduję się w mieście zwanym Sucak i że cała ta planeta nastawiona jest na turystykę. Przygnębiające. Wiele czasu upłynie, zanim turyści powrócą na te słoneczne plaże.

Musiałem odszukać jakiegoś odpowiedzialnego miesz­kańca Sucak City, który nie dość, że jeszcze żył, to nie był również więźniem. Musiałem spytać go o parę rzeczy.

Szedłem wypalonymi już ulicami, mijając kolumny jeń­ców i trupy leżące na chodnikach. W końcu to nie ja znalazłem mieszkańca, a mieszkaniec mnie.

Skręciłem z głównej ulicy w przecznicę, która wyglądała dość podejrzanie. Z tabliczki wynikało, że nazywa się to Matbaacilik-sasurtmek - żadna ulica o tej nazwie nie mogła być niczym dobrym. Potwierdziło się to za najbliż­szym załomem muru. Skręciwszy, natknąłem się na młodą kobietę z automatem śrutowym w dłoniach. Wyglądała, jakby nie trzymała go po raz pierwszy, toteż grzecznie podniosłem rączki, zanim jeszcze się odezwała.

- Poddaj się albo cię zabiję!

- Już się poddałem, nie widzisz? Jestem po waszej stronie, niech pokój zapanuje na Buradzie!

Parsknęła pogardliwie na tę tyradę (rzeczywiście kretyń­ską, lecz nie zdołałem na poczekaniu wymyślić nic mą­drzejszego) i automatem wskazała drzwi. Nawet w gniewie była piękna. Miała na sobie jakiś ciemnogranatowy uniform ze złotymi insygniami na rękawie. Grzecznie przeszedłem przez drzwi i równie grzecznie oddałem jej pistolet. Mógł­bym coś zrobić z jej ręką i automatem, ale nie odczuwałem potrzeby posiadania dwóch samopałów. Jak długo sadziła, że jest górą, tak długo była szansa na w miarę swobodną rozmowę. Weszliśmy do jakiegoś biura, gdzie leżała druga dziewczyna w mundurze. Nogawka jej spodni była od­winięta i odsłaniała bardzo brzydką ranę i przesiąknięte krwią bandaże.

- Masz jakieś lekarstwa? - zapytała moja władczyni.

- Mam - otwarłem pakiet pierwszej pomocy i za­brałem się do roboty. - Ale chyba niewiele pomogą. Straciła dużo krwi i wymaga pomocy lekarza.

- Ciekawe, gdzie mam go znaleźć? Może u was?

- Może, ale ma za powolny i słaby puls. Wątpię, żeby przeżyła.

- Jeśli nie przeżyje, to będzie wasza wina! - W jej oczach pojawiły się łzy, ale rusznica nadal skierowana była w moją stronę.

- Pamiętaj, że próbowałem ją uratować. Możesz mi mówić Vaska.

- Taze - odparła automatycznie. - Sierżant Gwardii przed ich przewrotem.

- Ich? - poczułem lekki zamęt. - Masz na myśli nas, armię planety Cliaand?

- Oczywiście, że nie. Ale po co ja z tobą gadam, zamiast porządnie cię ukatrupić!

- Nie powinnaś. To znaczy - nie powinnaś mnie zabijać. Czy uwierzyłabyś, gdybym ci powiedział, że jestem przyjacielem?

- Nie.

- Że jestem szpiegiem z innego świata, który aktualnie przyłączył do ich Armady?

- Powiedziałabym, że jesteś bezwartościowe ścierwo, które usiłuje za wszelką cenę uratować swoją skórę.

- No, tak czy inaczej patrząc, też racja - zgodziłem się dochodząc do wniosku, że nic tu nie zdziałam, po­sługując się argumentami, które trzeba przyjmować na wiarę.

- Taze... - odwróciliśmy się. To ranna wyszeptała jej imię i znieruchomiała. Nie żyła.

Poczułem, że ja też jestem już martwy. Taze uniosła broń i zobaczyłem, jak bieleją jej kostki u palców. Po czym zrobiłem błyskawicznie kilka rzeczy: znurkowałem pod broń i skoczyłem na dziewczynę. Automat wypalił, omal nie urywając mi głowy, ale tylko raz. Złapałem jedną ręką za lufę, drugą wymierzyłem dziewczynie cios kantem dłoni, trafiając w mięsień ramienia. Potem wyko­nałem jeszcze kilka rzeczy, których normalnie nie robi się kobietom (chyba że w nagłej potrzebie), i w efekcie tych czynności stałem się posiadaczem i automatu, i pistoletu, a ona leżała pod ścianą. Minie jeszcze kilka dobrych minut, nim odzyska władzę w palcach. Niewiele brakowa­ło, a złamałbym je.

- Przepraszam, ale musiałem. - Schowałem pistolet i rozładowałem automat. - To, co ci powiedziałem, to prawda. Jestem po waszej stronie i próbuję wam pomóc. Ale najpierw to ty będziesz musiała udzielić mi pomocy.

Była mocno zmieszana, ale i zainteresowana. Otarła rękawem oczy i otwarła je szeroko, gdy podałem jej automat. Zdziwiła się jeszcze bardziej, gdy dostała również amunicję.

- Byłbym wdzięczny, gdybyś trzymała póki co te rzeczy osobno. W zamian coś ci opowiem. Istnieje pewna organizacja, o której pewnie nie słyszałaś, a która interesuje się poczynaniami planety Cliaand. A owe poczynania to międzyplanetarne inwazje. Burada jest piąta na liście i wygląda na to, że wszystko poszło tu zgodnie z planem. Jak zawsze dotąd. Chcę wiedzieć, jak oni to robią. Jak, mimo waszych systemów obronnych, udało im się to osiągnąć.

- To wina Konsolosluka! - przerwała mi potrząsając bronią. - Nie twierdzę, że Partia Kobiet nie popełniała błędów, ale nie takie...

- Obawiam się, że straciłem wątek. Czy nie mogłabyś wyrażać się precyzyjniej?

- Mężczyźni! - splunęła, a oczy rozbłysły jej wściek­łością i znowu wyglądała atrakcyjnie. - Przez wiele lat na tej planecie prowadziła oświecone rządy Partia Kobiet. Nikomu nie było źle. Gospodarka się rozwijała, obroty z turystyki były wysokie. Możliwe, że mężczyźni byli dyskryminowani, nie pracowali we wszystkich zawodach, ale od niedawna mogli już brać udział w wyborach. No i co z tego? Na innych planetach kobietom wiedzie się tak samo, a nie robią z tego powodu rewolucji. Ta ich par­tia - Konsolosluk, właziła wszędzie i wszędzie rozpusz­czała kłamstwa. Zdobyli sobie popularność i uzyskali parę miejsc w parlamencie. Zaczął się zamęt. A potem doszło do jednodniowej rewolucji i przejęli wszystko pod swoją kontrolę. Jedyne, czego chcieli, to puszyć się jak pawie i czuć się wyższymi. Miernota. Nie wiedzą nic o walce ani o rządzeniu! Zabronili nam, kobietom, wielu rzeczy. Zrobili tu taki konkursowy bajzel, że mucha nie siada! Ale jak te świnie wylądowały, to więcej tych mężczyzn uciekło, niż walczyło. Na dodatek poddawali się z byle powodu.

- Może musieli?

- Figa! Ofiary i tyle!

To wszystko ładnie pasowało do moich podejrzeń. Poszczególne kawałki łamigłówki ułożyły się w jedną całość. Jak wszystkie genialne pomysły, tak i ten był prosty i zarazem skuteczny. Należało jeszcze sprawdzić, czy faktycznie podboje planety Cliaand właśnie na tym się opierają. Zwróciłem się do Taze:

- Będę jeszcze potrzebował twojej pomocy. Pozostanę w Kosmicznej Armadzie, bo tutaj mogę się najwięcej dowiedzieć. Ale nie odlecę z tej planety. Tu oni są najsłabsi i tutaj muszą zostać pobici. Słyszałaś kiedyś o Korpusie Specjalnym?

- Nie.

- No to już usłyszałaś. Zamierza wam pomóc, a ja pracuję właśnie w tej firmie. Wiedzą, że flota inwazyjna ruszyła i z pewnością już tu przylecieli. Była to jedna z rzeczy, jakie planowaliśmy. Teraz krąży wokół tej planety automatyczna stacja przekaźnikowa. Czy masz dostęp do nadajnika średniej mocy?

- Tak. Ale powiedz mi, dlaczego mam ci wierzyć? Przecież ty możesz kłamać!

- Mogę. Ale ty też możesz spróbować mi uwie­rzyć. - Naskrobałem, co trzeba, na jakimś formula­rzu. - Zostawiam cię teraz, by wrócić na statek, zanim zaczną się zastanawiać, dlaczego nie ma mnie w najbliż­szej knajpie. Oto wiadomość, którą przekażesz na tej częstotliwości. Na pewno uda ci się to zrobić. To dość proste. Nic przez to nie tracisz, a możesz przysłużyć się swojej planecie.

- Wybacz mi, ale tak trudno w to uwierzyć, że jesteś szpiegiem i że chcesz nam pomóc.

- Może mu pani wierzyć z cały spokojem. On jest szpiegiem, daję pani na to moje słowo - dobiegło w tejże chwili od drzwi, które miałem za plecami.

Poczułem się jak skończony idiota. Tak się zapomnieć?

Odwróciłem się powoli. Stał tam ubrany na szaro Kraj. Dwaj inni, też w owym twarzowym kolorku, wystawali mu zza ramion, trzymając wycelowaną w moją skromną osobę broń. Kraj odezwał się ponownie.

- Obserwowaliśmy cię, szpiclu. Czekaliśmy na taką właśnie szczerą rozmowę. Jak widzisz - cierpliwość po­płaca. Teraz możemy się już zabrać za twój Korpus Specjalny!


13

- Coś mi się zdaje, że jestem coraz bardziej popularny. Pochlebia mi to - odezwałem się z uprzejmym uśmiechem.

- Jeśli ma pan na myśli pułkownika, to obserwował pana na mój rozkaz. A teraz niech pan przestanie rżnąć głupka, panie Pas Bezpieczeństwa, czy jak tam się pan naprawdę nazywa.

- Hulja Vaska, porucznik Armady Kosmicznej, do usług Waszej Ekscelencji - skłoniłem się nisko.

- Major Hulja został znaleziony w hotelu typu „Robot­nik" w Dosadan-Glup, co zresztą naprowadziło nas na pański ślad. Tak prywatnie powiem panu, że gdyby nie przypadek - przepalił się czujnik optyczny w pokoju - to pański plan by się powiódł. Majora znalazł wysłany w celu naprawy elektryk. Ma pan pecha. Pani pozwoli, ten drobiazg ja wezmę. - Wyjął kartkę z wiadomością z nie stawiających oporu palców Taze. Zdawał się w pełni panować nad sytuacją.

Złapałem się za klatkę piersiową w okolicy serca i przewróciłem oczami, chwiejąc się na nogach. Całe towarzystwo obserwowało mnie w osłupieniu, gdy z jękiem agonii moje ciało wyprężyło się i w kaskadzie szklanych odłamków wyleciało przez okno. Gwałtownym szarpnięciem obróciłem się w powietrzu i spadłem prosto na czekającego pod oknem szarego. Na nikogo więcej nie będzie już czekał - złamałem mu krtań. Obrót - i już byłem na nogach, gotów do biegu, który nie doszedł do skutku. Patrzyłem bowiem prosto w lufę rozpylacza trzymanego przez następ­nego milczka w szarym uniformie. To się nazywa, o ile się nie mylę, szeroko rozwinięta profilaktyka.

- Dziewczynę zabierajcie do obozu, nie będzie nam już potrzebna, reszta razem z nim do centrum. Tylko nie dajcie się zaskoczyć! Widzieliście sami do czego jest zdolny! - To był bez wątpienia głos Kraja.

W tej chwili do niczego", pomyślałem ponuro. Szlag mnie trafiał - znałem sekret ich sukcesów i nie byłem w stanie przekazać go dalej. Co gorsza, wiadomość mogła zostać przeinaczona przez Kraja, który, jak należało sądzić, był jednym z organizatorów tej imprezy.

Zostałem otoczony przez dziewięciu ponurych klientów w szarych wdziankach i zapakowany do ciężarówki (razem z nieboszczykiem). Żadnych szans na ucieczkę - to byli fachowcy, i to dużej klasy. Doszedłszy do tego budującego wniosku, siadłem spokojnie na podłodze. Jazda nie trwała długo. Pod lufami zaprowadzono mnie do zarekwirowanego wieżowca, wepchnięto do zimnego pokoju i rozkazano zrobić striptiz, tyle że bez muzyki. Za pomocą fluoroskopu i poniżających, zimnych sond usunięto z mojej osoby wszystkie dodatki i wręczono mi nowy przyodziewek.

Projektanci strojów na Cliaandzie mieli fantazję co się zowie. Był to jednoczęściowy kombinezon z elastycznego plastiku zapewniający użytkownikowi wygodę, ciepło i całkowitą otwartość - był idealnie przezroczysty. Ostatnim dodatkiem krawieckim mego stroju był metalowy koł­nierzyk z kablem, który biegł do małego pudełka trzy­manego przez jednego ze strażników. Wszystko to zostało zrobione w całkowitym milczeniu i niespecjalnie mi się podobało. Okazało się, że słusznie. Gdy operacja została zakończona, strażnicy wynieśli się. Wszyscy, z wyjątkiem tego, który trzymał pudełko.

- Jeśli będę zmuszony, to mogę zrobić coś takiego - odezwał się tenże naciskając guzik na pudełku.

W jednej chwili oślepiły mnie eksplodujące światła, uszy wypełnił mi superpotężny dźwięk, a każdy cal skóry zapłonął ogniem, zupełnie jakby wrzucono mnie do kwasu solnego.

Skończyło się równie szybko, jak zaczęło. Zmysły wróciły i zobaczyłem, że leżę na podłodze z bolącą głową - musiałem nieźle rąbnąć w ścianę. To małe draństwo generowało prądy o wybranych częstotliwościach, oddziaływujące na ośrodki nerwowe. Pomysłowe - po co tor­turować ciało, skoro można dostarczyć impulsy bólu bezpośrednio do systemu nerwowego. Czysto i skutecznie.

- Wstać! - usłyszałem i pozbierałem się dość szybko. Jeśli to miała być nauczka, bym zachowywał się posłusznie, to została ona przekazana jasno i wyraźnie.

- Przyrzekam, że będę grzecznym chłopczykiem - wy­chrypiałem przez zaciśnięte gardło.

Potulnie podreptałem za nim do innego pomieszczenia. Było całkowicie puste, jeśli nie liczyć biurka i haka, wyraźnie świeżo wbitego w sufit. Za biurkiem siedział Kraj. Obejrzał mnie dokładnie, co - biorąc pod uwagę moje wdzianko - nie sprawiało mu specjalnych problemów. Nie dziwię mu się zresztą: po raz pierwszy oglądał Pas Ratunkowy, a nie duplikat Vaski. Znudziła mi się ta obserwacja i przejąłem inicjatywę.

- Co chciałby pan wiedzieć?

- Wiele rzeczy, ale na to przyjdzie czas później.

- A dlaczego nie teraz? Biorąc pod uwagę zaawan­sowanie technik hipnotycznych i farmakologicznych, że nie wspomnę o przestarzałych torturach, jak ten tu kołnierzyk, nie jest możliwe ukrycie jakichkolwiek informacji, i to przed tak zdeterminowanym człowiekiem jak pan. A więc niech pan pyta. Postaram się odpowiedzieć w miarę wy­czerpująco, ale uprzedzam, że moje informacje o Korpusie są raczej mgliste - oględnie mówiąc - jako że nie informowano mnie o niczym konkretnym, na przykład o położeniu baz i innych takich rzeczach, zapewne właśnie dla uniknięcie nieszczęść, które mogłyby wyniknąć z sytuacji podobnych do mojej. Moja inicjatywa nie mogła nikomu zaszkodzić.

Byłem szczerze zdziwiony, gdy pokręcił przecząco głową.

- Na informacje przyjdzie czas później. Chcę zadać panu wiele pytań, ale przedtem chcę pana zapisać do służby. Na ochotnika. Żeby pana do tego przekonać, muszę zacząć od jednej sprawy: nie zostanie pan zabity. Moi ludzie nie boją się śmierci, to byłaby zbyt łatwa ucieczka od wszystkich problemów, które ich codziennie gnębią. Pan nie będzie miał szansy takiej ucieczki.

W miarę upływu czasu miałem coraz bardziej dość tego gadania, powiedziałem zatem po prostu:

- Proszę o tym zapomnieć. Proszę zdać sobie sprawę z faktu, że nie podoba mi się ani pan, ani pańska organiza­cja, ani też jej cele. I nie zamierzam zmienić zdania. Jeśli nawet to panu obiecam, to nigdy nie będzie pan miał pewności, czy naprawdę będę panu pomagał zamiast szkodzić. Nie traćmy na to czasu.

- Pozwoli pan, że będę innego zdania - mówiąc to nacisnął coś na biurku i pudełko z mruknięciem wciągnęło kabel, tak że musiałem stanąć na palcach, z kołnierzykiem wpijającym się w szyję. - Zanim z panem skończę, będzie pan błagał o okazję do współpracy i rozpłacze się pan ze szczęścia, kiedy ten moment nastąpi. Pozwoli pan, że zademonstruję jedną z naszych najprostszych, ale również i najskuteczniejszych technik argumentacyjnych.

Stanął obok i dwoma szarpnięciami przypiął dolne części moich rąk do biurka za pomocą kajdanek w ten sposób, że nadgarstki i dłonie miałem wolne. Następnie wyjął coś z szuflady. Była to siekiera - prymitywna i skuteczna, o długim stylisku i stalowym, lśniącym ostrzu. Złapał ją oburącz i podniósł wysoko w górę.

- Co robisz, idioto! - ryknąłem nie mogąc nic zdziałać. Siekiera z głuchym stukiem opadła na blat biurka.

Przepraszam, ale krzyknąłem. Ból był przeszywający. Podobnie jak przerażający był widok mojej prawej dłoni odrąbanej w nadgarstku i leżącej na biurku. Z przegubu tryskała krew. Siekiera uniosła się ponownie i tym razem, jestem pewien, wrzeszczałem przez cały czas - aż do momentu, w którym moja lewa dłoń została potraktowana tak samo jak prawa. Przez ten ból i przerażenie dotarł do mnie wyraz twarzy Kraja. Ten skurwiel, po raz pierwszy odkąd go zobaczyłem, uśmiechał się.

Potem była nicość, w której obracały się wolno jakieś olbrzymie koła.

Kiedy otworzyłem oczy, leżałem na podłodze. Minęło trochę czasu i musiałem wysilić pamięć, aby odtworzyć, co właściwie się stało. Dopiero wstrząsająca wizja odrąbanych dłoni przywróciła mnie do świadomości. Usiadłem pocie­rając dłonie o siebie. Były zupełnie normalne i na miejscu. Co tu się, do cholery, wyrabia?

- Niech pan wstanie - dobiegło mnie gdzieś z góry. Był to głos Krają i zdałem sobie sprawę, że siedzę przed biurkiem. Wstałem i spojrzałem na blat. Był czyściutki.

- Przysiągłbym, że... - zatkało mnie, gdy zobaczyłem dwa głębokie ślady, które potężne uderzenie wyryło w metalowym blacie. Zupełnie jakby ktoś rąbnął weń na przykład siekierą. Podniosłem ręce i przyjrzałem się nadgarstkom. Każdy otoczony był czerwoną pręgą. Wzdłuż brzegów znajdowały się czerwone przecinki po usuniętych szwach. Ale mimo to moje dłonie były takie jak zawsze. Co tu się dzieje?

- Czy zaczyna pan rozumieć, co miałem na myśli? - głos Krają był równie szary, jak jego ubranie.

- Coście zrobili?! Nie mogliście amputować moich dłoni i przyszyć ich z powrotem. Powiedzmy, że mogliście, ale to wymaga czasu, nie mogliście... - zamilkłem zdając sobie sprawę, że zaczynam bełkotać.

- Nie wierzy pan w to, co się stało? Mogę powtórzyć.

- Nie!!!

Pokiwał głową z aprobatą.

- No to zaczynamy szkolenie. Utracił pan już jakiś odcinek rzeczywistości, zgubił gdzieś nieco swego czasu, nie wie pan, co właściwie się stało. Lecz na pewno nie chce pan, by zdarzyło się to jeszcze raz. I tak właśnie będzie. W końcu straci pan wszelki kontakt z rzeczywistością, którą poważał pan przez całe życie. Kiedy stan ten zostanie osiągnięty, uznamy pana za jednego z nas. A wtedy przejdziemy do szczegółów związanych z Korpusem. Mogę zaręczyć, że będzie pan nie tylko zamęczał swoją pamięć, ale również jak najaktywniej opracowywał plany zniszczenia tej służby.

- To się wam nie uda. Nie jestem sam. Korpus wie o was i pracuje przeciwko wam. Jest tylko sprawą czasu, kiedy skończy swe dzieło, a wtedy wszystkie wasze plany będzie można utopić w rynsztoku.

- Ależ skądże. Przez cały czas zdawaliśmy sobie z tego sprawę i uprzedzaliśmy każdy wasz krok. Schwytaliśmy i torturowaliśmy wielu waszych agentów. Wiedzieliśmy, że wszystko, co Korpus robił, podporządkowane zostało agentowi polowemu. I czekaliśmy na niego. Zjawił się pan. Mamy pana i pan będzie bronią, za pomocą której znisz­czymy Korpus. Prawie mu uwierzyłem.

- To ładnie i ambitnie z waszej strony. Mam nadzieję, że się tym udławicie. Zapomnieliście o setkach planet popierających Unię. Gdy dowiedzą się, jakie kłopoty im sprawiacie, zmiażdżą was bez wysiłku.

- Setki planet to tylko teoria. Praktycznie każda z nich istnieje sama dla siebie i nie jest problemem opanowywać je po kolei. A im bardziej rozszerza się nasze imperium, im więcej światów składa nam hołd, tym bardziej proces nabiera szybkości.

- Istnieje czynnik, który ograniczy wasze podboje - wpadłem mu w słowo. - Wiem, na czym polega sekret waszych sukcesów. Dokonujecie inwazji na plenety, które i tak już przegrały.

- Absolutna prawda - zgodził się ze mną.

- Znajdujecie planetę, która dojrzała już do tego, by ją zająć, gdyż wśród jej ludności znajduje się aktywna grupa malkontentów. Wasi ludzie zaopatrują ich we wszystko, czego trzeba: pieniądze, broń, narzędzia propagandy. I w końcu robią przewrót, a wy napotykacie znikomy opór podczas samej inwazji. Wasi agenci dbają o to, by siły zbrojne poddały się po kilku strzałach. Inwazja jest wy­grana, zanim jeszcze się rozpocznie. Nic dziwnego, że wasi żołnierze uważają się za niezwyciężonych.

- Jest pan dobrym obserwatorem. Pańska analiza godna jest mistrza. To jest właśnie ta metoda.

- No to was mam.

- Raczej my pana. Co z tego, że pan wie? Nie zamelduje pan o tym nikomu, a jest pan jedynym spoza naszego kręgu, który ma na ten temat jakiekolwiek pojęcie.

- Nie mogę panu obiecać, że nie zamelduję!

- Pan nie, ale my możemy to zrobić w pana imieniu. Raport został przechwycony, a następnego nie będzie. I spokojnie minie jeszcze sporo czasu. A wówczas dojdziemy już do drugiego etapu naszego planu. Będziemy dys­ponowali wystarczającą liczbą sprzymierzeńców z podbitych planet, by przystąpić do otwartej wojny. Tacy ludzie nazywają się najemnicy. Ich straty będą ogromne, lecz my będziemy mieli dość baz, by stanowiły niewyczerpane źródło rezerwy. I tak, w efekcie, zawsze będziemy zwyciężać. Interesujący obrazek, prawda?

- Nigdy wam się to nie uda! Kraj wstał zza biurka.

- No cóż, pożyjemy - zobaczymy. Nadszedł czas, aby zacząć pańską indoktrynację!


14

Zabrano mnie do celi - nagiego pokoju bez okna, który za całe wyposażenie miał wiadro i również niedawno zainstalowany hak, do którego zostałem dohaczony przez strażnika.

- Szansa, że umrę z głodu jest niewielka - poinfor­mowałem strażnika. - Z całą pewnością najpierw umrę z pragnienia.

Nie raczył nawet mi odpowiedzieć, ale przyniósł butelkę wody i standardową rację polową. Nie był to najlepszy posiłek w moim życiu.

Gdy zająłem się przeżuwaniem, coś ścisnęło mnie w środ­ku. Kraj mówił rozsądnie i prawie mnie przekonał. Ze­rknąłem na swoje nadgarstki. Przekonał mnie. Tylko dlaczego tak bardzo mu na tym zależało? Ponieważ, to oczywiste, nie byłem w tej grze jedynie pionkiem, który mógł przeważyć szalę, i to na którąkolwiek stronę. Póki co planecie Cliaand powodzi się w najazdach, lecz Korpus mógł zaktywizować działalność powstańczą, dając im w ten sposób zajęcie na planetach już podbitych, co uniemoż­liwiłoby dalszą ekspansję aż do czasu decydującego spot­kania. Moje umiejętności i wiedza mogły przyczynić się do neutralizacji tego zagrożenia i dać czas Cliaandowi. Czas potrzebny na przejście do drugiej fazy operacji.

A to oznaczało, że szarzy popełnili błąd. Powinni mnie zabić lub poddać klasycznym torturom, wówczas pomógł­bym im. Ze dwa razy. Zapomnieli o prostym fakcie, że jak długo będę żył, tak długo stanowić będę najbardziej morder­czą broń wymierzoną przeciwko nim - a już na pewno po tym, co mi zrobili. Teraz nie było szans na współpracę.

To był trick. To musiał być trick i ja musiałem w to wierzyć, jeśli wszystko miało zachować sens. Opieprzyłem się zdrowo - słuchaj, DiGriz, wiesz wystarczająco dużo o rzeczywistości, aby wiedzieć, jak się nią manipuluje. Sam zawsze robisz to dla własnego dobra, a teraz ktoś wyciął taki numer tobie. Odcięte nadgarstki, z których tryskała krew! - spokój, do tego wrócimy za chwilę.

Najpierw fakty. Medycyna, choć wspaniała, nie da sobie rady z taką operacją w tak krótkim czasie. No dobrze, ale skąd niby ten krótki czas? Gdzieś, na jakimś poziomie podświadomości wiedziałem, że między amputacją a po­wrotem świadomości minęło ledwie parę chwil - nie dni, najwyżej godziny. Każdy ma taki zegar, który nigdy się nie zatrzymuje. Właśnie teraz usiłował mnie poinformować, że od chwili, gdy się tu znalazłem, upłynęło naprawdę niewiele czasu. Ale jakie miałem dowody? Że powinien być zarost albo dłuższe włosy? A kto bronił im ostrzyc mnie i ogolić?

Paznokcie? Zawsze krótko je przycinam, a krótko przy­cięte paznokcie zawsze wyglądają tak samo. Zaraz, zaraz... coś mi świta... w czasie ładowania... złamałem paznokieć na małym palcu lewej ręki... jak rąbnąłem w ten głupi taster... nie patrz jeszcze... przypomnij sobie... denerwujący kawałek odłamanego paznokcia... cichy krzyk bólu... i ma­leńka kropla krwi... Incydent, o którym całkiem zapo­mniałem w gorączce późniejszych wydarzeń.

Ostrożnie uwolniłem dłoń spod pilnującego jej półdupka i obejrzałem: mały palec, złamany paznokieć i niewielki s trupek. Mam cię, Kraj, ty stary oszuście!

Sądząc z wyglądu ranki, byłem ich więźniem ledwie kilkanaście godzin. Najwyżej dwa dni. Czerwone blizny na nadgarstkach były zwykłymi czerwonymi bliznami. Mogli je zrobić na sto sposobów. A amputacja? Kraj manipulował rzeczywistością - może była to hipnoza, może co innego. W tej chwili nie było to ważne. Zatem nie byli aż tacy inteligentni, na jakich chcieli wyglądać. Bez wątpienia stosowali tę technikę, technikę wykorzystywania luk w pa­mięci na tyle często, że popadli w rutynę i stracili krytycyzm. Szczególnie że wyniki były zwykle z pewnością rewelacyjne. Kraj radził sobie w ten sposób z obywatelami własnego świata, którzy brali swój zaścianek egzystencji za jedyną rzeczywistość, ich świat był dla nich jedynym światem. Wystarczyło wyrwać ich ze znajomego środowiska, by ich mózgi, pod odpowiednim naciskiem, zamieniały się w roz­trzęsioną galaretę nadającą się do dowolnego formowania.

Pięknie. Tyle tylko, że nie takich sposobów było trzeba na elastycznego, z gruntu nieuczciwego i z dziecinną łatwością zmieniającego skórę (kameleon przy mnie naba­wiłby się kompleksów) Jima DiGriz - człowieka o tysiącu twarzy, który znał setki kultur; bywalca dziesiątków świa­tów. Chcieli zgnieść moją rzeczywistość jak wesz? Śmiechu warte usiłowanie! Tych wszy jest na mnie parę setek.

Z radości zacząłem tańczyć i huśtać się na kablu. O małego słonia nie powiesiłem się przy tej okazji, gdy ześliznęła mi się ręka. Szczęśliwie złapałem kabel, inaczej nie byłoby już tu ze mnie pożytku.

Ponieważ moje wygłupy i próba samobójstwa nie wywo­łały żadnej reakcji, możliwości były dwie: albo tu nie ma „pluskiew", albo nikt nie ma czasu na obserwacje. Po­stanowiłem przyjąć to za pewnik.

Sam kabel był zbyt cienki, by można było się po nim wspiąć (patologicznie podejrzliwi gospodarze musieli przewidzieć taki zamiar), lecz zrobiwszy pętlę można się było na nim bujać!

Z pojemników po wodzie i żywności zrobiłem tampon, mogący posłużyć mi za rączkę. Związałem wokół niej podwójną pętlę z kabla. Na wysokości szyi. Podskoczyłem jak najwyżej i zawisłem całym ciężarem.

Za dziesiątą próbą poczułem, że prędzej ręce wyrwą mi się ze stawów, nim puści ten cholerny mechanizm. Teoria była słuszna: obręcz, kabel, pudełko, hak - wiele elemen­tów. Gdyby zawiódł tylko jeden z nich, byłbym wolny. Pewnikiem zawiodą raczej moje elementy. Chwilę odsap­nąłem i skoczyłem po raz trzynasty.

Szczęśliwa trzynastka! Coś chrupnęło metalicznie i pudeł­ko rąbnęło mnie w głowę. Byłem wolny. Pewnie tylko na parę chwil, lecz zawsze.

Pozbierałem się i przyjrzałem mojemu narzędziu tortur. Tylna ścianka naszpikowana była czerwonymi guziczkami. Zatrzęsło mną na myśl o naciśnięciu któregokolwiek. Nad nimi były jeszcze dwa większe: czerwony i czarny. Czerwony był wduszony. Z duszą na ramieniu nacisnąłem czarny.

Nic się nie stało. Tego byłem niemal pewny. Czując się już bezpiecznie wdusiłem jeden z małych czerwonych, potem następny. I jeszcze jeden. Nic - teraz był to martwy kawałek metalu. Zwinąłem kabel tak, by zwisał na wysoko­ści rąk. Drzwi nie były zamknięte: albo głupota straży, albo pokładanie zbyt dużych nadziei w machinie. Przycis­nąłem oko do futryny i zrobiłem niewielką szparkę.

I natychmiast zatrzasnąłem drzwi z powrotem. Koryta­rzem zbliżało się dwóch szarych, taszczących jakiś złowiesz­czy przedmiot. Następny krok w reedukacji DiGriza? Gdy poruszyła się klamka, stało się to nader prawdopodobne.

W zanadrzu miałem dla tej parki pewną niespodziankę, lecz postanowiłem osiągnąć maksymalny efekt dramatycz­ny. Stanąłem za drzwiami i podziwiałem, jak mocują się z nieporęcznym meblem. Dopiero gdy jeden pisnął na znak alarmu, z całej siły rąbnąłem go uchylonymi drzwiami.

Słysząc chrzęst i skowyt, wyskoczyłem z ukrycia. Pudełko huśtające się na kablu nadawało się znakomicie na broń zaczepną. Jeden z szarych pochylał się właśnie nad maszyną, zajęty głównie swoimi stopami, na których znalazła oparcie.

Walnąłem go jedyną dostępną mi bronią w szczyt czaszki. Zanim pudełko zdążyło odskoczyć, pierwszy miał już spluwę w garści. Zainkasowałem cios w krocze. Zwinął się z bólu, a ja bez trudu zabrałem mu broń. Miała pełny magazynek. Zmarnowałem dwa pociski, ale zyskałem w zamian pew­ność, że ci dwaj nie podniosą już alarmu.

Wziąłem głęboki oddech i wychyliłem głowę za drzwi. Korytarz był pusty, pomknąłem więc do schodów. Następ­nym poziomem powinien być, o ile dobrze pamiętam, parter. Zbiegłem po dwa schody naraz i okazało się, że pode mną jest jeszcze osiem pięter.

A jednak to fakt, że latali po mojej korze mózgowej w swoich malutkich ołowianych bucikach. Potwierdzało to moją teorię, że prawie wszystko, co przydarzyło mi się po aresztowaniu, to były iluzje, fałszywe wspomnienia. Pojawił się problem - czy to, co teraz robię, to rzeczywistość, czy może następne fałszywe wspomnienie, które ma mi udowod­nić, że ucieczka jest niemożliwa. Może obudzę się znów w tamtym pokoju, przyczepiony do pudełka? Gdyby to była prawda, to i tak nie mogłem nic na to poradzić. Musiałem uznać iluzję za rzeczywistość.

Cztery piętra niżej, gdy już zaczynało kręcić mi się w głowie od ciągłego biegania w kółko, zobaczyłem jego­mościa w szarym uniformie. Wędrował w górę i właśnie miał szok w oczach. Ponieważ to ja, a nie on, spodziewałem się takiego spotkania, mój strzał padł pierwszy.

To był strzał! W przeciwieństwie do poprzednich ten pocisk napędzany był rakietowe i wywalił dziurę w ścianie, a z jegomościa pozostały tylko nogi i łeb. Ekonomiczna rzecz! Rzuciłem się po schodach jak oszalały samobójca - oczekiwanie na oklaski byłoby zupełnie pewnym sposobem skończenia ze sobą.

Schody urwały się i rąbnąłem w ścianę. Za sobą słyszałem jazgot organizującej się pogoni. Pchnąłem drzwi i wszedłem w ciemność. Dostrzegłem surowe ściany i kurz – oczywiste wskazówki, że minąłem parter i z rozpędu wlazłem do piwnicy. W dali majaczył blask światła. Podążyłem w tym kierunku. Gdy jednak dotarłem do celu, nie wzbudził on we mnie zachwytu.

Było to bowiem okno, ale nie takie, o jakim marzy każdy uciekinier, lecz małe, wysoko umieszczone i tak okratowane, jakby broniło dostępu do skarbca, a nie do głupiej rupiecia­rni, o której zawartość pokiereszowałem sobie nogi. Dopin­gowany nadchodzącymi z dali przekleństwami, cofnąłem się i wywaliłem w ścianę cały magazynek.

Spory kawał ściany wraz z oknem zamienił się we wspomnienie. Odrzuciłem bezużyteczną już broń i wspiąłem się po stercie gruzu, jaką zupełnie mimowolnie zrobiłem.

Wylazłem z tej nory na ulicę i puściłem się ekstracugiem. Ktoś wrzeszczał, ale nie raczyłem odkrzyknąć. Może było to niegrzeczne, lecz brakowało mi tchu, a dłuższe pozostanie na wolności było ciągle sprawą problematyczną. W moim awangardowym stroju miałem szansę zostać zauważonym nawet przez ślepca. Powinienem pozbyć się tego wszystkiego i przywarować.

Skręciłem za róg i wleciałem na kogoś podążającego w przeciwnym kierunku. Obaj znaleźliśmy się na ziemi i wtedy zobaczyłem jego twarz. Zatkało mnie w pierwszej chwili. To był Otrov! Potem ujrzałem, że ten najłagodniejszy spośród znanych mi ludzi zmienia.się w dzikie zwierzę. Twarz mu się wykrzywiła, usta zacisnęły we wściekłym grymasie. Przydusił mnie do ziemi.

- Coś ty narobił najlepszego! - wycharczał. - Kraj o ciebie pytał! Kraj cię szuka!


15

Szamotaliśmy się przez chwilę, ale mój pierwszy błąd był już nie do naprawienia. Trzeba było od razu złapać go za kark, a nie gapić się jak na święty obrazek. Byłem wyczerpany i choć dałem mu pudełkiem w ucho, to bez specjalnych efektów. Zrobił tylko zeza, ale nie puścił mnie. Do tej pory zresztą przygalopował jeszcze oddział szarych, którzy rzucili się na nas z prawdziwą euforią. Rozdzielili nas i kopniakami pomogli mi wstać. Było ich sześciu plus Otrov, którego wyraz twarzy sugerował, że bardzo chciałby być w tej chwili gdzie indziej.

- Rozumiesz - zaczął - Kraj rozmawiał ze mną. O Vasce. Powiedział, że go szuka... - głos był cichy i po chwili zamarł zupełnie.

Szarzy nie zareagowali, ja natomiast nie okazałem tyle samokontroli.

- Ty szmato, masz teraz powód do tygodnia święto­wania, ty... ty... - głos uwiązł mi w gardle, gdy jeden z moich pięciu władców szarpnął kablem.

Zamrugałem oczami. Przed chwilą jeszcze wydawało mi się, że jest ich sześciu. Nie mogłem dojść z tym przez dłuższą chwilę do ładu, z ciemności jednak wysunęła się para rąk i zacisnęła wokół szyi numeru piątego. Oczy wyszły mu z orbit, rozdziawił gębę, a ja musiałem się sporo wysilić, aby nie zrobić tego samego.

Interwencji sił nadprzyrodzonych nie brałem pod uwagę, a sojuszników tutaj nie miałem. Co zatem, u licha? Cud? Z osłupienia wyrwał mnie cichy chrzęst, oczy się zamknęły i numer piąty zniknął z horyzontu. Poszamotałem się trochę, by zwrócić na siebie uwagę, kopnąłem nawet Otrova w kostkę. On też powinien mieć jakieś zajęcie.

- Nie musiałeś tego robić - poskarżył się.

Uśmiechnąłem się do niego, widząc, jak numer czwarty odchodzi w ślad za poprzednikami. Podziwu godne były i sposób, i precyzja, z jaką eliminowano moich przeciw­ników. To musieli być fachowcy pierwszej klasy.

Trzeci jednak nie stanął na wysokości zadania: krótkim charkotem obwieścił światu swój koniec, zamiast odejść w spokoju z tego padołu. Poczekałem, aż pozostali odwrócą się w stronę, z której nadszedł lament, i trzasnąłem najbliższego kantem dłoni w szyję. Byłem osłabiony i mu­siałem to powtórzyć, zanim coś tam pękło i legł na ziemi. W tym samym czasie doszły mnie przedśmiertne jęki i łoskot walących się ciał.

Kiedy się wyprostowałem, moi wybawiciele kończyli właśnie zbożne zajęcie, którego efektem było siedem ciał malowniczo ułożonych na jezdni. Było to dość ciekawe, gdyż moi wybawiciele mieli wyraźnie kobiece kształty, buraczkowe wdzianka i wysokie buty na obcasach.

Bliższy odwrócił się i rozpoznałem sierżanta Taze. Roz­sypane kawałki zaczęły się układać. Druga kobieta była drobniejsza i dość zgrabna, o figurze, którą znałem dosko­nale i o twarzy, której nie zapomnę. Moja żona.

- Hej, hej! - powiedziała Angelina, całując mnie na powitanie. - Mam nadzieję, kochanie, że jesteś w stanie trochę jeszcze pobiegać, bo robi się tu tłoczno.

Coś przeleciało obok mnie, rozbijając szybę wystawową jakiegoś sklepu. To dodało powagi jej słowom.

- Pobiegać... - wychrypiałem, dalej nie bardzo wie­dząc, co się tu dzieje, mając jednak dość rozsądku, by nie zadawać głupich pytań.

Taze objęła mnie ramieniem, nadając mi właściwy kieru­nek i pomagając utrzymać pion, a Angelina uwolniła mnie od pudełka z kablem. No i pobiegliśmy. Jestem pewien, że był to czarujący widok: facet z głupim wyrazem twarzy i w przezroczystym wdzianku, poruszający się jak żwawy sześćdziesięciolatek, i dwie dziewczyny w skąpych strojach. Tyle że w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ten widok docenić.

Taze skręciła za róg, potem jeszcze raz, i pociągnęła mnie do jakiegoś budynku. Zasunęła rygle w stalowych wrotach i ruszyliśmy dalej, tyle tylko, że wolniej, przez jakieś schody, biura, aż do pokoju, którego okna wy­chodziły na podwórze. Miałem słabą nadzieję, że wiedzą obie, co robią.

Wiedziały. Wylezliśmy przez okno, przeszliśmy przez podwórze i Taze otworzyła drzwi do garażu. Stał w nim nowiutki cliaandzki wóz dowodzenia z generalskim propor­cem na antenie.

- To już lepiej! - mruknąłem chwiejąc się na nogach.

- Oboje do tyłu! - rozkazała Taze wkładając wojskową kurtkę i upychając włosy pod hełmem.

Powstrzymałem głupie pytanie, co się stało z oryginalnym użytkownikiem wozu, i polazłem do tyłu. Ledwo zamknęliś­my drzwi, wóz wyrwał do przodu, przewracając nas na podłogę.

- Zeszczuplałaś - sieknąłem łapiąc oddech.

- Będziesz z pewnością szczęśliwy, słysząc, że zostałeś ojcem bliźniaków. Dwóch chłopców. Dałam im imiona po tobie: James i Bolivar.

- Jak sobie życzysz, kochanie. Najpierw chciałbym jednak wiedzieć, jakim cudem zjawiłaś się tutaj i to w odpowiedniej chwili.

- Przyleciałam, żeby się tobą zaopiekować, kochanie, i jak widzisz, zrobiłam słusznie.

- Tak, oczywiście - skinąłem głową słysząc ten wzor­cowy przykład kobiecej logiki. - Tyle tylko, że kiedy ostatnio się widzieliśmy, kierowano cię właśnie do szpitala z wielkim wybrzuszeniem przepony i błyskiem macierzyńs­twa w oczach.

- No przecież ci powiedziałam, że wszystko poszło dobrze, nie słyszałeś? Dowiedziałam się później, że te łotry z Cliaandu wyruszyły na podbój następnej planety i że jesteś prawdopodobnie z nimi. To wszystko.

- Inskipp ci powiedział?

- Oczywiście! - parsknęła. - To są skutki braku mego zbawiennego wpływu na ciebie. Zgłupiałeś? Włama­łam mu się do biurka i znalazłam raporty. Nie był uszczęśliwiony, ale przyleciałam tu jako zespół uzupeł­niający. Nie miał wyboru. Obiecał, że będzie miał na oku piastunkę i dzieci. Dostaliśmy się na orbitę, otrzymaliśmy wiadomość, no i jestem. Poczekaj, zajmę się zamkiem tej twojej obroży. Nie wiem, dlaczego zawsze pozwalasz się tak traktować?

- W twojej relacji są pewne luki - powiedziałem łagodnie. - Czy byłabyś na tyle miła, żeby odpowiedzieć mi na parę pytań? Na przykład - jaką wiadomość?

- Moją! - włączyła się Taze, która bezwstydnie pod­słuchiwała. - Ci durnie zamknęli mnie w obozie dla cywilów. Mnie - sierżanta Gwardii! Wyszłam z niego jeszcze tej samej nocy i odszukałam nadajnik alarmowy.

No i przekazałam wiadomość na częstotliwości, którą zapisałeś mi na karteczce. Zapamiętałam ją, zanim mi zabrali kartkę.

Taze była dość pewna siebie i moja pamięć nieśmiało zasugerowała, że ma po temu powody.

- Jak tylko to usłyszeliśmy, wzięłam rakietę zwia­dowczą i wylądowałam - uzupełniła relację Angelina. - Musiałam sobie utorować do ciebie drogę, co nie było nawet specjalnie trudne. Jak na przyszłych zdobywców galaktyki, to nie są oni zbyt zdolni. A potem spotkałam Taze.

Zbliżyła usta do mego ucha i spytała lodowato:

- Dobrze znasz tę dziewczynę?

- Raz ją widziałem - odparłem tonem urażonej niewin­ności. - A poza tym ona nie jest w moim typie.

- Ty lubisz takie hoże panienki. Nie oszukuj mnie! Skierowałem rozmowę na bardziej neutralne tematy.

- No dobrze, ale skąd wiedziałaś, gdzie mnie szukać?

- To było proste. Ci w szarych mundurach zajmują tylko jeden budynek w mieście. Obserwowałyśmy go. - Usłyszałam chrzęst i obroża puściła. - Starałyśmy się wejść do środka, a jedyny kłopot był z takimi różnymi nachalnymi łobuzami, podobno żołnierzami, ale w efekcie dowiedziałyśmy się paru ciekawych rzeczy i dostałyśmy ten wóz.

Wiedziałem już wystarczająco dużo, aby nie pytać o losy kierowcy i jego kumpli.

- A teraz opowiedz nam, co ci się przydarzyło - zażądała Angelina przytulając się do mnie. - Umieram z ciekawości, żeby się dowiedzieć, co miałeś na szyi i dlaczego nosisz ten seksowny kombinezon.

Opowiedziałem im. Wszystko po kolei. Nagrodą były westchnienia, jakie mogą wydawać tylko dziewczyny, i przy­najmniej jeden pisk, gdy doszedłem do nadgarstków. Potem słuchały już w oziębłym milczeniu. Poczułem coś w rodzaju litości dla każdego osobnika w szarym uniformie, który będzie miał pecha spotkać się z tymi ślicznotkami. Angelina miała wrodzony talent do urozmaicania sposobów, w jakie jej bliźni schodzili z tego świata.

Zanim skończyłem tę fascynującą historię, dotarliśmy do miejsca przeznaczenia, strzeżonego przez podwójną śluzę. Wjechaliśmy do wnętrza. Znajdowało się tam sporo dziew­czyn, silnie uzbrojonych, ponętnych, a ja, potrząsając wciąż z niedowierzaniem głową (do tej pory nie wiem, jak udał się przewrót przeciwko tak atrakcyjnemu rządowi), po­zwoliłem zaprowadzić się do pokoju. Była w nim nad­zwyczaj zachęcająca wojskowa prycza. Niewiele myśląc, zaraz na nią opadłem.

- Ubranie - zadysponowałem. - I coś do picia. Niekoniecznie w tej kolejności.

Na szczęście obok znajdowała się moja żona, gdyż w przeciwnym razie z pewnością wmuszono by we mnie szklankę jakiegoś soku czy innego paskudztwa. Zamiast tego podała mi butelkę porządnego piwa. Zadziałało jak balsam na moje rozkojarzone zmysły.

- Obawiam się, że moje odczucia... moje poczucie rzeczywistości znajduje się jeszcze w dość podłym i niezorganizowanym stanie - przyznałem się po osuszeniu butelki. Z wyrazu twarzy Angeliny wyczytałem, że zdążyła to już zauważyć.

- Oni mi coś zrobili, nie wiem dokładnie co, ale jeszcze mi to nie przeszło.

- Zabiję ich co do jednego i będę miała z tego dużą satysfakcję - syknęła Angelina przez zaciśnięte zęby, a zewsząd odezwały się pomruki aprobaty.

Zamknąłem oczy, żeby dać im odpocząć. Kiedy je otworzyłem, w pokoju paliło się światło, a obok mnie stała tylko Angelina. Czułem się tak, jakbym oglądał pocięty na kawałki film, w którym niektóre odcinki zastąpiono prze­zroczystą taśmą. Poczułem do Krają pewien rodzaj szacun­ku, co bynajmniej nie przeszkodziło mi znienawidzić go jeszcze bardziej.

- Jestem głodny - poinformowałem Angelinę. Podeszła do pryczy i wzięła mnie za rękę.

- Spałeś i mówiłeś przez sen takie dziwne rzeczy...

- Jak coś zjem, poczuję się lepiej, a kiedy wrócimy do bazy, lekarze odkurzą wszystkie kąty mojej jaźni. Ale teraz są ważniejsze sprawy. Musimy zorganizować ruch oporu, zanim oni położą na wszystkim swoją łapę i...

- Nie.

- Co nie! - Miałem wrażenie, że uciekła mi gdzieś część rozmowy. Albo to znów przykład babskiej logiki.

- To znaczy, że nie, że my tego nie zrobimy. Kiedy spałeś, posłałam Inskippowi raport i opisałam w nim wszystko, co powiedziałeś o ich planach i o tym, jak przeprowadzają swoje operacje.

- Czy podpisałaś go przynajmniej moim nazwis­kiem? - spytałem rozdrażniony.

- Zapomniałeś, skarbie, że nosimy to samo nazwisko! Wypiliśmy, żeby załagodzić całą sprawę. Potem spróbo­wałem wrócić do tematu.

- No więc wysłałaś raport, i co?

- Dostałam od Inskippa odpowiedź: „Wiadomość przy­jęta, gratuluję, wracajcie natychmiast". Dlatego powiedzia­łam „nie".

- I ty myślisz, że ja wrócę? - prychnąłem.

- Nie czujesz się dobrze, wymagasz opieki lekarskiej, zrobiłeś, co miałeś zrobić.

- Nie o to pytałem. Czy myślisz, że ja teraz wrócę? Spróbowała wyglądać nieco groźniej, ale jej to nie wyszło. Wzruszyła ramionami.

- Oczywiście, że nie. Gdybyś to zrobił, nie byłbyś tym człowiekiem, za którego wyszłam. Zetrzyj więc z powierz­chni gruntu tych obrzydliwych szaraków, ocal Buradę i powstrzymaj dalsze najazdy. Dla ciebie powinno to być dość łatwe.

- Moment, chwila - nie wszystko naraz, ale w ogól­nych zarysach plan przedstawia się całkiem trafnie. Trzeba zorganizować tu partyzantkę. Powinna się tym zająć Taze. Przy naszej pomocy i wsparciu materialnym. Ale jest jedna rzecz, ważniejsza od tego wszystkiego. Musimy złapać Krają, a w najgorszym razie kogoś z jego sztabu.

- Wspaniały pomysł! Jeśli myślisz, że on wie wszystko o torturach, to może nauczy cię tego i owego. Pamiętam...

- Nie o to chodzi, skarbie. Chcę, żeby ten człowiek przeszedł specjalne testy w laboratorium. Nie zauważyłaś niczego szczególnego, gdy ich dzisiaj wykańczałaś?

- Nic, poza tym, że byli tak samo ubrani, a ich skóra wydawała się zimna.

- Właśnie. Oni nigdy się nie śmieją, nie okazują w ogóle niemal żadnych uczuć, żadnych wzruszeń, nie plotkują, nie odzywają się nawet, jeśli nie mają nic istotnego do powie­dzenia, i parę jeszcze innych, podobnych spraw.

- Chcesz mi powiedzieć, że to są zombi, androidy czy tego rodzaju potworki, które pojawiają się w kosmicznych operetkach dla przedszkolaków?

- Pośmiej się, pośmiej, póki jeszcze możesz.- Nie, .te typy to nie potworki. Są bez wątpienia żywe jak normalne organizmy, tyle tylko, że nie są to, jak sądzę, ludzie.

- Może lepiej się prześpij?

- Nie wygłupiaj się! To nie są majaki zoperowanego mózgu. To chodzi mi po głowie od chwili, gdy zobaczyłem Kraja. Jeszcze na Cliaandzie. I są na to dowody, mój skarbie. Żołnierze śmiertelnie boją się Kraja i jego ludzi, nie chcą nawet o nich rozmawiać. Ludzie w szarych mundurach odcięci są od normalnego cliaandzkiego życia i różnią się od innych w każdym calu. Zupełnie jakby byli czymś innym. Wyobrażam sobie to w następujący sposób: dokonuje się przeglądu zamieszkanych planet - a ktoś musiał to zrobić - i tutaj, proszę, Cliaand okazuje się gotów do zajęcia; zmilitaryzowany sposób życia, głębokie podziały klasowe - nic, tylko znaleźć się na górze i przejąć kontrolę. I zdaje się, że właśnie zrobili coś takiego. Nie pojawiają się w żadnych spisach czy kartotekach, tak drogich wojskowemu sercu, a przecież są, i to na górze.

- No cóż...

- Właśnie, nie jesteś przekonana, ale zaczynasz się zastanawiać. Możesz mi znaleźć jakąś wzorcową próbkę, która ubrana by była w szary mundur?

- Jeśli ci na tym zależy, ale nie mogę obiecać, że będzie całkiem nie uszkodzona. Najważniejsza jest, tak chyba mówiłeś, głowa?

Zanim zdążyłem się odezwać, do pokoju wpadła Taze i rzuciła na pryczę furę ciuchów.

- Ubieraj się, szybko! Te buty to największe, jakie udało mi się u nas znaleźć, i oby tylko pasowały!

- Skąd ten pośpiech?

- Wokół jest pełno wojska, mają czołgi. Cały budynek jest obstawiony przez Cliaandczyków!


16

Buty, z lekko wydłużonymi noskami, okazały się ciasne jak cholera. Mimo to wsunąłem nogę najgłębiej, jak mogłem.

- Śledzili nas? - zapytałem.

- Za kogo mnie masz? Nie, i wozu też tu nie ma! - obruszyła się Taze.

Spróbowałem zmusić swój mózg do myślenia, gdy nagle zadzwonił telefon. Zamarliśmy w pół ruchu, wpatrując się w aparat, jakby był diabłem wcielonym. Zadzwonił jeszcze raz, a potem rozjarzył się ekranik i pojawił się Kraj. Jak zwykle zimny i opanowany.

- Wiecie, że jesteście otoczeni? - odezwał się. - Wszel­ki opór jest beznadziejny, DiGriz. Poddajcie się, a nikomu z twoich przyjaciół nie stanie się żadna krzywda.

Kopnąłem ekran i obraz zgasł. Potem złapałem aparat i rąbnąłem nim o ścianę. Na skórze pojawiły się kojące krople potu. Odetchnąłem głęboko i spoglądając na plas­tikowy szmelc, zacząłem liczyć na palcach.

- Zapomnijmy na chwilę o tym telefonie i przemyślmy, co tu się dzieje. Po pierwsze, nikt za nami nie jechał. Po drugie, nie ma tu wozu, a więc nie mogli nas namierzyć. Po trzecie, Kraj wie, gdzie jestem. W takim razie albo kombine­zon, albo ja mam zamontowany nadajnik. Kombinezonem zaraz się zajmę, a mnie będzie potrzebny dobry rentgen i równie dobry chirurg. Jak tylko się stąd wyniesiemy.

- Zapomniałeś o innym, prostym rozwiązaniu - ode­zwała się Angelina.

- Nigdy nie twierdziłem, że jestem wszechwiedzący. Co ci przyszło do głowy?

- Pudełko. Mówiłeś, że jest kontrolowane przez radio.

- Oczywiście, że jest. A ten mebel jest tutaj?

- Pod tobą. Myślałyśmy, że może się przydać.

- Brawo. Po trzy punkty dla każdej! Nic, pomyślmy, co możemy zrobić. Taze, co to za budynek i jak stąd można wyjść?

- To fabryka, której właścicielką jest jedna z nas. Stąd nie ma wyjścia, to znaczy, są trzy bramy, ale wszystkie obstawione. Los skazał nas na walkę i śmierć, ale drogo sprzedamy swoją skórę i zabierzemy wielu z tych...

- Dobra, dobra. To będzie na naszym nagrobku, jakby co. DiGriz widzi drogi wyjścia tam, gdzie inni zauważają tylko lity mur. Ta właścicielka tu jest?

- Tak.

- Świetnie, przyślij ją jak najszybciej... Rozumiem - zwróciłem się do Angeliny, gdy Taze wymiotło z pokoju - że przywiozłaś nasze standardowe wyposażenie?

- Pewnie, że tak. Cały arsenalik.

- Grzeczna dziewczynka. Kiedy pomyślę sobie, że jesteś moją żoną, rośnie moje poczucie bezpieczeństwa.

Taze wbiegła w towarzystwie innej amazonki, trochę starszej, ale fascynującej w swej dojrzałości... W oczach Angeliny dostrzegłem lodowaty błysk i szybko przeniosłem spojrzenie gdzie indziej, a myśli skierowałem na inne tory.

- Nazywam się James DiGriz, kosmiczny szpieg i zło­dziej.

- Miło mi, Fayda Firtina z Gwardii - warknęła w odpowiedzi i zasalutowała.

- Mnie również, a przechodząc do rzeczy: rozumiem, że jesteś właścicielką tego budynku.

- Zgadza się, Zjednoczenie Budowy Autosłużących „Firtina". Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. Naj­lepszy towar na rynku.

- Co to jest...

- Autosłużący?

- W rzeczy samej. Nie bardzo jestem zorientowany...

- Towar luksusowy, bez którego nie można się obejść w dobrze prowadzonym domu. Robot, który został za­programowany i wyszkolony jako służący i pomoc domowa, który odciąży każdą gospodynię od codziennych, uciąż­liwych prac...

Mówiła jeszcze dalej, cytując chyba broszurkę reklamo­wą, ale ja się już wyłączyłem. W głowie formował mi się plan, aż nagle dotarło do mnie, że strzelają.

- Próbny atak - poinformowała mnie Taze ze słuchaw­ką radiotelefonu przy uchu. - Odparto ich.

- Na razie pewnie nie zaatakują poważnie. Chcą mnie żywego. Powstrzymujcie ich nadal. Fayda - zwróciłem się do właścicielki fabryki - czy mogłabyś naszkicować plan tego bydynku i najbliższego terenu?

Zrobiła to szybko, dokładnie zaznaczając okna, drzwi i sąsiednie ulice.

- Jak wyglądają te roboty?

- Podobne do ludzi tak kształtem, jak i wielkością - to optymalna forma do ich domowych zadań.

- Dobra. Ile z nich jest do użycia w tej chwili? - Nie wiem dokładnie, ale miedzy sto pięćdziesiąt a dwieście.

- Idealnie. Dokładnie odpowiada to naszym potrzebom. Czy byłoby wielkim nieszczęściem - mam nadzieję, że są ubezpieczone - gdyby zginęły za wolność Burady?

- Każdy zginąłby z ochotą za taką sprawę, gdyby posiadał uczucia, tyle że one są niezdolne do walki.

- Tym już my się zajmiemy. To będzie oddział dywer­syjny. Chodźcie, to wam powiem, co wymyśliłem.

Moje szare komórki doszły już do siebie, a dobiegający z zewnątrz zgiełk bitewny utrzymywał je w formie. Po półgodzinie autosłużący zajęli wyznaczone im stanowiska.

- Znacie rozkazy? - spytałem tłum stojący w hali ekspedycyjnej.

- Znamy, proszę pana, dziękujemy panu - odpowie­dział zgodny chór z akcentem świadczącym o głębokiej kulturze.

- A więc przygotujcie się. Kiedy powiem „naprzód", wyjdziecie stąd, każdy do swojego zadania.

- Z przyjemnością, proszę pana, dziękujemy panu.

Było tu ponad sto pięćdziesiąt sztuk tego tałatajstwa, uszykowanego w równych szeregach. Każdy ściskał kawał rury lub kija imitującego broń. Jedni mieli kapelusze, inni kurtki czy spodnie, sprezentowane im przez kobiece od­działy uderzeniowe. Nie było to dla mnie najlepsze roz­wiązanie, zważywszy mój stan cywilny, dookoła znajdowało się bowiem aż za dużo młodych, opalonych ciał, żeby normalny chłop był w stanie to zignorować. Roboty stanowiły w tym względzie miłą odmianę. Spojrzałem na zegarek i podniosłem mikrofon.

- Wszystkie jednostki - baczność! Piętnaście sekund do godziny zero! Grenadierzy, proszę do ostatniej chwili nie zbliżać się do okien. Gotowi... zapalniki... RZUCAĆ!

Na ulicy nastąpiła seria głuchych eksplozji, gdy dziew­czyny rzuciły z górnych pięter granaty. W większości były to granaty dymne, lecz znalazło się też trochę gazowych.

Po pięciu sekundach, gdy dym zgęstniał, nacisnąłem prze­łącznik drzwi wyjściowych i ujrzałem tylko i wyłącznie kłęby dymu.

- Naprzód, do ataku! - rozkazałem i wszystkie lewe nogi wystrzeliły do przodu jak jedna.

- Dziękujemy, proszę pana!

Z górnych okien odezwały się serie karabinów maszyno­wych, na które oblegający odpowiedzieli z entuzjazmem. Wszystko szło zgodnie z planem, czas był na drugą falę.

- Wszystkie pozostałe jednostki autosłużących do ata­ku! - ryknąłem w mikrofon.

W tej chwili wszystkie pozostałe roboty (około pięć­dziesięciu) winny wyłazić przez wszystkie możliwe drzwi i zanurzać się w chmurze dymu. Próbowałem sobie wyob­razić, co się tam dzieje, ale nie za bardzo mi się to udało.

Oto budynek, otoczony przez wroga i pięknie widoczny w zachodzącym słońcu, zostaje nagle zasłonięty środkami chemicznymi i coś się tam zaczyna dziać. Kompletna przerwa na wizji, szok dla patrzących. Niewyraźne sylwetki majaczące w dymie - strzelają do nich, a oni nie padają. Ludzie ze stali! Dym, panika, następne ataki. Który z nich jest prawdziwy? Co robić?

Obliczyłem, że apogeum chaosu nastąpi po około sześć­dziesięciu sekundach. Potem dym zacznie się przerzedzać, trupy okażą się robotami, a dowództwo otrząśnie się z szoku. I do tej pory musimy stąd wyjść. Oddziały Taze po rzuceniu granatów biegły do ekspedytorni, a Taze sprawdzała stan według listy.

- Wszyscy! - krzyknęła w moją stronę.

- Teraz! Angelina, granaty w pogotowiu!

Nikt z nas się nie odzywał. Ruszyliśmy powoli poprze­dzani przez wybuchy granatów Angeliny. Fayda prowadzi­ła, a każdy opierał ręce na ramionach idącego przed nim. Znaleźliśmy się z Angelina pośrodku tego ludzkiego węża.

Granaty ucichły. Nie był to specjalnie komfortowy marsz - przypominał błądzenie ślepego we mgle. Dodatkową atrak­cję stanowiły przelatujące tu i ówdzie pociski. Ulica nie była szeroka i bez wątpienia znajdowały się na niej oddziały inwazyjne. Gdyby wiedzieli, co się dzieje, po prostu by nas rozstrzelali, i to bez większego wysiłku. Na szczęście zajęci byli autosłużącymi.

Do przejścia mieliśmy około dwudziestu jardów. Po drugiej stronie były kwartały mieszkalne, w których mogli nas szukać do upadłego. Liczyłem w myśli kroki i, według moich obliczeń, prawie doszedłem już do budynku, co znaczyło, że połowa z nas jest już bezpieczna, gdy nagle obok mnie rozległo się:

- To ty, Zobno? Co sierżant mówił o robotach? Wąż zastygł w bezruchu, wszyscy wstrzymali oddechy. Głos mówił po cliaandzku.

- Roboty? Jakie znowu roboty? - spytałem chwytając dłoń spoczywającą na moim ramieniu i przenosząc ją na ramię Angeliny. - Idź! - szepnąłem jej w ucho.

Ciężkim krokiem ruszyłem w stronę źródła głosu.

- Jestem pewien, że mówił coś o jakichś robotach - poskarżył się głos.

Za sobą usłyszałem odgłos ruszającego węża, zakasłałem i zacisnąłem pięść. Wszystko poszłoby pięknie, dostarczając mi nawet niejakiej przyjemności, gdyby nie powiał wieczor­ny wietrzyk. Powiał mi prosto w twarz i o dwa kroki od siebie ujrzałem żołnierza w hełmie. Jego twarz wyrażała totalne zdziwienie. Miał po temu słuszne powody: zamiast kumpla zobaczył przed sobą nieznanego osobnika ubranego w dziwny kombinezon i damskie buty na obcasach, a do tego wszystkiego, prócz przekrwionych oczu i nie ogolonej brody, zarejestrował jeszcze zwieszające się ze mnie torby i paczki.

Na całe szczęście sparaliżowało go dokumentnie i zdążyłem go złapać. Jedną ręką za gardło, drugą za rozpylacz. Nie był specjalnie bystry, bo dość długo tańczyliśmy, zanim zaświtało mu, że spluwę może trzymać równie dobrze jedną ręką. Gdy do tego doszedł, zdarzyły się dwie rzeczy. Zamknął się wokoło nas dym - to raz, a ja podstawiłem mu nogę - to dwa. Runęliśmy na ziemię, a ja, będąc na wierzchu, poczęstowałem go w krtań tak, że sprawa została definitywnie rozstrzygnięta. Usiadłem, cze­kając, aż powietrze przestanie dochodzić do moich płuc krótkimi spazmami, czyli - mówiąc inaczej - aż wróci mi oddech, gdy tuż obok usłyszałem:

- Co to za hałasy? Co się tu dzieje? Podskoczyłem (moje nerwy nie były już takie, jak kiedyś) i starając się zapanować nad oddechem, odezwałem się:

- To ja. - Zawsze dobra odpowiedź. - Potknąłem się i wywróciłem. Skaleczyłem się w palec.

- Pewno dadzą ci medal. A teraz się zamknij!

Zamknąłem się, podniosłem rozpylacz i zdałem sobie sprawę, że zgubiłem się w tym tumanie. Z trudem opano­wałem panikę i spróbowałem skłonić mój umysł do myś­lenia.

Punkt pierwszy - nie byłem sam. Wąż zdążył z pewnoś­cią przemaszerować w bezpieczne miejsce, ale Angelina tego nie zrobiła, bo jakby inaczej. Punkt drugi - ona wiedziała, gdzie jest która strona świata, a ja nie. A zatem wniosek był prosty: będzie musiała po mnie przyjść. Gdy do tego doszedłem, nabrałem powietrza w płuca i gwizd­nąłem. Najpierw krótko, potem długo - litera A w alfa­becie Morse'a, który znała. Miałem nadzieję, że to jej wystarczy. W odpowiedzi usłyszałem wściekły glos, tym razem wyraźnie już podejrzliwy.

- Przestańcie gwizdać! Jak się nazywacie?

- To ja, sierżancie, Zobno! - Poszedłem na całość.

- To ja jestem Zobno! - obruszył się głos z lewej.

- To ja się tak nazywam! - wrzasnąłem oburzony. - Kto to powiedział?

- Chodźcie tu obaj! - rozkazał sierżant. - Za pięć sekund zaczynam strzelać!

Prawdziwy Zobno gramolił się ku sierżantowi, a ja nie ośmieliłem się nawet głośniej odetchnąć. Wtem coś pociąg­nęło mnie za rękaw. Angelina. Wzięła mnie za rękę i poprowadziła za sobą. Z tyłu rozległy się jakieś głosy, potem szczęk broni. Potknąłem się o jakiś stopień i jakieś ręce wciągnęły mnie do jakiegoś pomieszczenia. W tej samej chwili na zewnątrz rozległa się pierwsza seria z broni sierżanta.


17

- Grupa poszukiwawcza... grupa poszukiwawcza... - przytłumione głosy przedarły się przez porykiwanie ataku­jących pluszowych misiów. Mógłbym sobie dać radę z tymi niedźwiadkami, chociaż kandyzowane laseczki, których używałem jako mieczy, łamały się w rękach. Ale nawet jeśli nie ma się kandyzowanej laseczki, można misia kopnąć w dołek i miś sobie pójdzie, żadna siła go nie powstrzyma. Z misiami świetnie bym sobie poradził, gdyby nie miały po swej stronie tych cholernych drewnianych żołnierzyków. Zacząłem grzebać po kieszeniach w poszukiwaniu zapałek, żeby zrobić z nich ognisko, gdy nagle jeden dźgnął mnie bagnetem w ramię. Otworzyłem oczy i spojrzałem niezbyt przytomnie w okoloną wielkimi bokobrodami twarz dok­tora Muftaka. Ten w odpowiedzi przyjrzał mi się uważnie. - Pobudka, jak widzę, w zupełnie nieodpowiednim momencie, ale musiałem skasować działanie narkotyku - odezwał się, pocierając watą miejsce zastrzyku. - Wielka szkoda.

- To nie ja wymyśliłem - mruknąłem z pretensją, ciągle niezbyt przytomny. Dlaczego nie pozwolono mi wykończyć pluszowych misiów?

- Rekonwalescencja przebiega prawidłowo. Cofnąłem pana w okres dzieciństwa i... do diabła, ależ pan miał ciekawe dzieciństwo! Musi pan dać mi zgodę na opisanie pańskiego przypadku. Pluszowy miś, który normalnie jest symbolem ciepła i zadowolenia, u pana przeistoczył się w tajemniczy sposób pod wpływem pańskiej szkaradnej podświadomości w...

- Później, panie doktorze, później! - przerwała mu Angelina, uosobienie złocistego wdzięku.

Wygrzewała się na balkonie, a pasemka materiału, które na tę okazję włożyła, nie zasługiwały na miano stroju kąpielowego. Potrząsnąłem głową, by poustawiać na miej­scach meble hotelowego pokoju.

Hotel „Ringa Baligi" - jeden z najlepszych hoteli na Buradzie, poza luksusami miał jeszcze jedną zaletę. Zbudo­wany był na wysepce i dostać się do niego można było jedynie wodą lub powietrzem. Dawało to spokój, który niezbędny był przy kuracji, i wystarczająco wcześnie po­zwalało zauważyć wszelkich nieproszonych gości. Takie właśnie ostrzeżenie było powodem przerwania seansu prostowania moich dróg myślowych. Miałem na sobie kąpielówki - jak zwykle podczas seansów. Wziąłem Angelinę za rękę i ruszyliśmy do prywatnej windy. Gdy podłoga uciekła nam spod nóg, na platformie lądowały pierwsze helikoptery. Odgłos ich silników był wyraźnie słyszalny w kabinie.

- Sądzisz, że to coś pomoże? Już trzy dni grzebie w moim dzieciństwie, i nic.

- To ponoć najlepszy specjalista na tej planecie. A jeśli chodzi o twoje dzieciństwo, to...

Zanim skończyła, winda stanęła. Znajdowaliśmy się na poziomie wody, w pomieszczeniu dla nurków, skąd prowa­dziły schody bezpośrednio do oceanu. Oczekiwał nas człowiek z akwalungami. Zapięliśmy uprzęże i zanurzyliśmy się na dno rafy. Nawet przy dokładnym przeszukiwaniu okolicy szansa znalezienia nas była minimalna. Włączyłem hydrofon.

- Nie prowadzą dokładnych poszukiwań - zawiadomił mnie głos. - Dam znać, gdyby coś się zmieniło.

Wpłynęliśmy z Angelina do groty, którą odkryliśmy poprzednio. Teraz byliśmy odcięci od świata. Opuściliśmy się na piaszczyste dno i zetknęliśmy maski, jako że tylko to umożliwiało bezpośrednią rozmowę.

- Zaszło coś nowego, jeśli chodzi o Krają i jego chłopców? - zapytałem.

- Przeniesiono ich do innego budynku. Siły cliaandzkie przeszły teraz do okupacji. Zajęli wielki wieżowiec zwany Octagon i umieścili tam większość administracji i wszystkich szarych.

- Ciekawe, dlaczego opuścili poprzednie kwatery?

- Z pewnością dla obrony przed tobą i twoją bezlitosną zemstą.

- To nawet nie taki głupi powód. Ale nie o to chodzi. Trzeba któregoś złapać. Będę musiał tam się dostać.

- Nie zrobisz czegoś tak idiotycznego! - Najwyraźniej się zdenerwowała. - Przy wejściu zainstalowali kamery sprzężone z komputerem. A w tym ostatnim są twoje dane: wzrost, waga, budowa, sposób chodzenia i mówienia, układ siatkówki. Nie uda ci się zmienić wszystkiego. Złapią cię, ledwie wejdziesz i ustawisz się przed kamerą.

- Najgorsze jest to, że masz rację. Przypuszczam więc, że masz lepszy plan.

- I owszem. Sama tam pójdę. Mam twoje zalety i jestem dla nich osobą nie znaną.

- NIE!!!

- Dlaczego od razu: nie? Pamiętaj, że przeszłam to samo wyszkolenie i mogę to zrobić. A poza tym - ty jesteś moim mężem, a nie właścicielem. Mam prawo o sobie decydować, czyż nie tak?

- Przecież... Boję się tylko o twoje bezpieczeństwo!

- Ty mnie naprawdę kochasz, Jim! Na swój okropny sposób, ale kochasz! I nic mi się nie stanie. Zobacz, cliaandzkie oddziały pomocnicze składają się z kobiet. Złapię jedną i w jej mundurze dostanę się do wewnątrz. Znajdę Krają i...

- Nie zrobisz nic głupiego?

- Oczywiście, że nie. A poza tym nie powiedziałam, że zabiorę go ze sobą. Zrobię rozpoznanie i natychmiast się wyniosę.

- Dobra, to jest dokładnie to, czego potrzebujemy, żeby zorganizować mały kidnaping. Komunikator zabrzęczał i doszły mnie słowa:

- Grupa poszukiwawcza oddaliła się. Możecie wracać. Popłynęliśmy z powrotem, a na przystani oczekiwał nas doktor Muftak.

- No dobrze, zaczynamy w tym samym miejscu, w któ­rym nastąpiła przerwa.

Wprowadził mnie w trans, ledwie rozciągnąłem się na tapczanie, tak że zdołałem tylko pomachać Angelinie, która już szła się ubierać. W jego duszy nie było ni szczypty romantyzmu. Musiało nam nieźle pójść, bo kiedy się obudziłem, nie było śladu po misiach. Ostatnie, co sobie przypomniałem, to był jakiś eksplodujący kosmolot. Muftak pakował właśnie przyrządy, a za oknem zachodziło słońce.

- Bardzo ładnie - odezwał się. - Dobrze nam idzie.

- Czy odkrył pan jakieś ślady manipulacji Kraja?

- Ślady! - parsknął z obrzydzeniem. - Na całej korze mózgowej były ślady. To rzeźnik. W pewnym sensie to nawet dobrze, bo łatwiej jest je znaleźć. A wprowadzili dużo: luki w pamięci, amnezja i fałszywe wspomnienia. Mówiłem panu, że zostało to zrobione bardzo szybko. Ciekawe, jaką techniką, bo są nieprawdopodobnie wręcz precyzyjne i dotyczą wszystkich zmysłów. Zlikwidowałem najbardziej dokuczliwe i nachalne, resztą zajmiemy się następnym razem. Na przykład - niech mi pan opowie o tych czerwonych śladach na nadgarstkach.

- Wyglądają jak ślady po sznurze - powiedziałem i przypomniałem sobie, jak obudziłem się w celi, przerażony i przekonany z jakiegoś powodu, że odrąbano mi dłonie. Zapytałem go: - Fałszywe wspomnienia?

- Tak, i to w dodatku nieprawdopodobnie wstrętne. Opowiem panu po następnym seansie. A teraz potrzebuje pan odpoczynku.

- Wspaniały pomysł, tylko że najpierw muszę coś zjeść.

Drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wbiegła Taze. Bez słowa włączyła ścienny telewizor. Cliaandczycy zainstalowali już stację propagandową, ale nikt nie wysilał się, by oglądać jej poszczekiwania.

Ekran rozjarzył się i ujrzałem kaprawe oczka Krają.

- To taśma, puszczają ja na okrągło - szepnęła Taze. Z głośnika dobiegły słowa:

- ...i chcemy, żeby o tym wiedział. Ktoś musi znać człowieka określanego imieniem James DiGriz. Skontak­tujcie się z nim. Powiedzcie mu, żeby obejrzał ten program. Ta wiadomość jest skierowana do ciebie, DiGriz. Chcemy, żebyś do nas wrócił. Mamy Angelinę. Jak do tej pory, nie zrobiono jej krzywdy. Jak do tej pory - i na pewno nikt nie zrobi jej nic przed świtem. Witamy w domu, Jim!


18

Przez dłuższą chwilę siedziałem jak skamieniały. Chciałem być sam, co Taze w mig zrozumiała, wystarczył tylko mój kciuk wymierzony w drzwi. Zacny doktor próbował natomiast protestować, przyłożyłem mu zatem i wyniosłem go, trzymając za kark i spodnie na siedzeniu.

Potem kopnąłem telewizor. Trochę pomogło. Zrobiłem sobie drinka i zacząłem myśleć. W końcu doszło do mnie coś, co od dłuższego czasu wędrowało po mojej pod­świadomości: że będę musiał się poddać i nie uda mi się tego uniknąć. Coś strzyknęło mi pod czaszką na tę myśl, ale plan, jaki wymyśliłem, nie był prosty, a świt bliski.

Zawołałem Taze i powiedziałem jej, co zamierzam zrobić.

- To szaleństwo! Nie możesz! - przysiągłbym, że w jej wielkich oczach pojawiły się łzy. - Oddać się w łapy tych łajdaków tylko po to, by ocalić kobietę!? Gdyby mężczyźni na tej planecie byli tacy... To nie do uwierzenia!

Ostatkiem sił oparłem się pokusie poddania się tej kobiecej łasce i zacząłem otwierać niektóre pojemniki z bronią.

- Operacja składać się będzie z dwóch części - oznaj­miłem. - Pierwszą biorę na siebie: spenetrowanie budynku i uwolnienie Angeliny. Mam nadzieję, że przy okazji złapię którego, ale gdyby miało to zbyt skomplikować całą resztę, to załatwimy to następnym razem. Druga część, to wydo­stanie się z budynku, i to już należy do ciebie. Muszę mieć jego plany i pogadać z kimś, kto dobrze się tam orientuje. Najlepiej z dozorcą. Możesz to załatwić?

- Natychmiast!

Bez wątpienia była to dziewczyna, na której można było polegać.

Kiedy byliśmy już gotowi, od świtu dzieliły nas dwie godziny. W końcu udało mi się złapać roztrzęsionego dozorcę, który wskazał możliwości wejścia. Inaczej byłaby to ciężka sprawa. Dla grupy biorącej udział w akcji, przy całkowitym braku ciężkiego sprzętu, budynek jawił się jako twierdza.

Dozorca wodził tymczasem trzęsącym się paluchem po planie.

- Tunel, którym biegną przewody, panie, przechodzi ulicę i dochodzi do drugiego poziomu piwnic, panie, do numeru siedemnastego, panie. Duży tunel, panie.

- Na pewno jest „zapluskwiony" - skrzywiłem się. - Ale przy dobrej organizacji pracy nie powinno być więk­szego kłopotu. Proszę notować, drogie panie, bo nie będzie czasu na dalsze tłumaczenia. Otóż ja...

Zanim zapięto wszystko na ostatni guzik, do świtu pozostało dwadzieścia minut. Jednostki były na stanowis­kach, a ja zamówiłem rozmowę z Krajem. Zanim zdążył się odezwać, warknąłem:

- Chcę natychmiast zobaczyć Angelinę i porozmawiać z nią.

Nawet się nie sprzeciwił. Na ekranie pojawiła się Angelina z obrożą i kablem znikającym poza obrazem.

- Nic ci nie jest?

- Czuję się wybornie, o ile można tak powiedzieć, kiedy przebywa się w jednym pokoju z tą kreaturą.

- Nie zrobili ci krzywdy?

- Na razie nie. Tylko przyczepili mnie do sufitu, żebym nie uciekła. Ale możesz sobie wyobrazić, jakie pogróżki wymyślał tu ten obleśny facet przez cały czas. Gdybym miała taki umysł, jak on, dawno popełniłabym samobójstwo… - w tym momencie twarz Angeliny stężała. Kraj poczęstował ją małą dawka prądów.

Wiedziałem już, że nie będzie drugiego takiego razu i że to jego zabiorę dziś ze sobą. Na ekranie pojawiła się jego gęba.

- Przyjdziesz teraz do mnie, DiGriz, i poddasz się. Zostało ci niewiele czasu, a wiesz, co stanie się twojej żonie, jeśli odmówisz. Jeśli zaś się poddasz, wypuszczę ją.

- A niby jak to sprawdzę?

- Nie sprawdzisz, ale nie masz wyboru.

- Przygotuj śniadanie, zaraz tam będę. - Zanim odłożyłem słuchawkę i wyłączyłem wizję, usłyszałem jeszcze krzyk Angeliny:

- Nie! Nie poddawaj się!

- Czy rzeczy już wyschły? - spytałem Taze, ściągając koszulę.

- Prawie. - Razem z paroma dziewczynami suszyła nad dmuchawami cliaandzki mundur, który wydał mi się najbardziej odpowiedni na tę okazję. - Już prawie suchy, ale nie możemy dłużej czekać.

Niektóre miejsca były jeszcze wilgotne, ale nie miało to większego znaczenia. Na dole czekała na nas motorówka z zapuszczonym silnikiem. Na brzegu stał wóz z doktorem Muftakiem na tylnym siedzeniu. Na kolanach trzymał małą walizeczkę i pomrukiwał do siebie z niezadowo­leniem.

- To mi się naprawdę nie podoba. To pogwałcenie etyki lekarskiej!

- Wojna jest zawsze pogwałceniem jakiejś etyki. Okropieństwem, przeciwko któremu należy użyć wszelkiej do­stępnej broni. Proszę tylko zrobić to, o co pana prosiłem.

- Pewnie, że zrobię, nie ma o czym gadać, ale można chyba w końcu wygłosić własne zdanie na temat tego, co się robi.

- Niech pan sobie wygłasza na zdrowie. Proszę tylko jednocześnie naładować strzykawkę.

Zaparkowaliśmy w ciemnej uliczce. Mój cel był tuż za rogiem.

- Katalizator - powiedziałem. - Pod pachę, żeby nie było śladów.

Podniosłem ręce i poczułem, jak wlewają się we mnie ciepłe płyny z izolowanego zbiornika. Wylazłem z wozu i wsunąłem rękę przez okno. Poczułem ukłucie i wóz ruszył. Skręciłem za róg. Zostało mi niewiele czasu.

Przy wyjściu czekał komitet powitalny w składzie jeden plus pięciu. Byli bardzo pewni siebie. Jeden założył mi kajdanki i pociągnął za sobą. Przeszliśmy przez mocno pilnowane korytarze i weszliśmy na schody. Potknąłem się i zacząłem uważniej spoglądać pod nogi. Zastrzyk zaczął działać i wolałem mieć pewność co do podstawowych rzeczy. W końcu nasza milcząca karawana weszła do jakiegoś pokoju, w którym mnie rozkuto i natychmiast wzięto pod lufy. Godna podziwu asekuracja!

- Rozbierać się! - usłyszałem.

Znowu stary znajomy - fluoroskop, potem sondy. Te typy za każdym razem postępowały tak samo. Rutyniarze! Pozwoliłem im zrobić ze sobą wszystko, na co mieli ochotę. Nic nie znaleźli, bo niczego znaleźć nie mogli. A dokładniej mówiąc, tego jednego nie byli w stanie znaleźć. W głowie miałem lekką mgiełkę i chciałem, żeby przestali już grzebać w bzdurach. Działanie zastrzyku wzmagało się, a to, co zamierzałem zrobić, wymagało całej jego siły - jeśli miało się udać.

- Ubierać się! - Duplikat kombinezonu wylądował na podłodze.

Nieomal odetchnąłem z ulgą, gdy zapięto mi obrożę. Jeden z wartowników odkleił się od ściany i wziąwszy pudełko, pchnął mnie ku drzwiom. Szedłem ze schyloną głową, patrząc uważnie pod nogi. Zacząłem liczyć kroki, by zapamiętać odległość od jaskini Krają. Czekał na mnie za biurkiem z Angeliną siedzącą naprzeciw i, oczywiście, przyczepioną do sufitu.

- Wszystko w porządku? - zapytałem jeszcze w drzwiach.

- W jak najlepszym. Najzupełniej bez potrzeby się tu fatygowałeś - odparła, a ja usłyszałem, jak strażnik zamyka za sobą drzwi.

- Oczywiście - zwróciłem się do Krają - wypuścisz ją?

- Oczywiście, że nie. Nic bym na tym nie zyskał.

- Tak też myślałem. Tylko po co traciłeś ślinę, żeby mnie o tym zawiadomić? Mógłbyś z łaski swojej powiedzieć, jakim to szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało wam się ją złapać?

- To nie był przypadek, DiGriz. W ucieczce pomagały ci dwie kobiety. Otrov przeżył i zdał nam relację, a w twojej pamięci był dokładny obraz żony. Założyliśmy, że była jedną z nich. Komputer zidentyfikował ją, ledwie weszła do budynku.

- Byliśmy głupcami, podejmując takie ryzyko - pozor­nie zwróciłem się do Angeliny, w rzeczywistości spojrzałem na strażnika.

Właśnie zabierał się do przymocowania mnie do sufitu.

Nie miał prawa tego skończyć, gdyż oboje bylibyśmy wówczas zgubieni. Nie miałem innego wyboru, jak podciąć mu nogi.

- Powstrzymaj go!

Strażnik wdusił kilka czerwonych guziczków w sobie znanej kombinacji. Nie sprawiło mi to przyjemności. Przeszywający ból przebiegł przez mięśnie i wywołał silne mdłości. Narkotyk osłabił wprawdzie sam ból, ale to, co zostało, wystarczyło, by rzucić mną o ziemię. Oczy zaszły mi mgłą, a zbliżająca się obuta noga nie wróżyła niczego dobrego. Kopniaka nie poczułem, ale po sekundzie ujrzałem dłoń wyciągającą się do mojej twarzy. Smagnąłem go po łapie wyciągniętym środkowym palcem prawej ręki, zdra­pując mu skórę na wewnętrznej stronie dłoni. Omal nie zemdlałem przy tym wysiłku. Wstrząsnął nim dreszcz i, jak na zwolnionym filmie, runął na mnie, wypuszczając pudeł­ko. Sięgnąłem po nie i wdusiłem znajomy czarny guzik. Ból ustąpił. Zatoczyłem się wstając i obróciłem w stronę Krają. Miał refleks, ścierwo.

W ciągu tych paru sekund, które straciłem na zabawę ze strażnikiem, sytuacja uległa radykalnej zmianie. Angeliną, wygięta z bólu w pałąk, leżała na biurku Krają, a on w najlepsze sięgał po broń.

Podciąłem mu nogi, ale miał już gnata w ręku, nic prostszego jak strzelić. Dokładnie w tym momencie gdzieś w budynku rozległa się eksplozja, od której zadygotały ściany i zamrugało światło. Tego Kraj się nie spodziewał, ja zaś owszem, i ta sekunda wystarczyła, by wykopać mu spluwę z ręki. Strzelił, ale pocisk poszedł bokiem, a potem Kraj nie był już w stanie nic zrobić. Poza odegraniem roli worka treningowego, kiedy to z autentyczną przyjemnością trzasnąłem jego głową o metalowy blat, ustawiłem go pionowo i zaaplikowałem małą seryjkę w nerki, splot słoneczny, krocze (w zmiennej sekwencji), spotkało go coś jeszcze. Gdy runął na podłogę, jego twarz znalazła się w miłym sąsiedztwie mojej nogi, a ja nie widziałem żadnego powodu, żeby nie doprowadzić do ich spotkania. Do dziś żałuję, że nie miałem wtedy butów.

Potem schyliłem się błyskawicznie i tym samym palcem, co strażnika, udrapnąłem go w szyję. Całość trwała siedem sekund. Wyprostowałem się, analizując sytuację i jedno­cześnie ruszając na pomoc Angelinie.

Najprawdopodobniej zaatakowała go w tym samym momencie, w którym ja zająłem się strażnikiem. Uwiesiwszy się kabla, podciągnęła nogi i całą swą siłę włożyła w to jedno kopnięcie, które powinno wysłać go na lepszy ze światów. Miał skurwiel szczęście - zamiast przetrącić mu kark, złamała mu tylko lewą łapę (minimalnie się przesunął i to go uratowało). Zanim sięgnął po broń, zemścił się na Angelinie, ale ta chwila sadyzmu miała kosztować go życie.

Wlazłem na biurko i zamiast tracić czas na szukanie właściwego przycisku, po prostu przeciąłem kabel. Angelina przestała się wić w konwulsjach i otworzyła oczy. Ja tymczasem przeorałem szuflady, poszukując jednego dro­biazgu.

- Kochanie, jesteś geniuszem - mruknęła słabym głosem, a ja pochyliłem się nad nią ze znalezionym wreszcie kluczykiem i otworzyłem jej obrożę. - Jak ci się to udało?

- Jestem bardziej przewidujący i biję ich siłą wyobraźni. To wszystko. Przepatrzyli moje ubranie w poszukiwaniu broni, ale nie przyszło im do głowy, że może nią być samo ubranie. Było nasączone tanturaliną. Od reakcji powstrzy­mywała ją ciepłota mego ciała. Kiedy zmusili mnie, bym się rozebrał - a byłem pewien, że to zrobią - płyn zaczął się ochładzać, a gdy osiągnął krytyczną tem...

- Nastąpiło wielkie bum! - dokończyła Angelina i objęła mnie. Na szczęście przypomniałem sobie, gdzie jesteśmy i skończyło się na pocałunku. Potem Angelina drżącymi rękoma odpięła moją obrożę.

- Przypuszczam, że coś równie chytrego zabiło tych tu?

- Jeszcze nie umarli, choć przypuszczam, że Kraj nie czuje się zbyt dobrze. Trochę go, zdaje się, uszkodziliśmy. Śpią. Opiłowałem sobie paznokieć na ostro i pokryłem go warstewką kalamitu.

- Oczywiście! Musieliby zrobić ci analizę widmową, żeby to wykryć, a zadrapany tym świństwem facet kładzie się grzecznie i śpi. Co dalej?

- Telefon na wypadek, gdyby eksplozja nie została usłyszana na zewnątrz. Jeśli ta podejrzliwa banda założyła u szefa podsłuch w telefonie... - W tym momencie zgasły wszystkie światła - Angelina! Jestem naćpany narkotyka­mi! I to po czubek głowy! Dzięki temu mogłem wytrzymać kurację zaaplikowaną mi przez strażnika, ale to znaczy, że jestem niewrażliwy na dotyk. Musisz mi pomóc w tej ciemności, bo ja tylko słyszę.

- Jak?

- Znajdź to ścierwo, jest za biurkiem, i przyciągnij do mnie. Zabieramy go na spacer.

Zrobiła to, a z odgłosów sądząc, nie była to pomoc samarytańska. Pomogła mi jeszcze wziąć go na plecy.

- Teraz musisz mnie poprowadzić. Po wyjściu stąd na drugą stronę hallu, potem w lewo i ze czterdzieści pięć jardów prosto, do schodów. Potem w dół, do końca.

Wzięła mnie za rękę i ruszyliśmy. Omal nie wyłożyłem się na strażnika. W hallu było łatwiej, bo mogłem opierać się o ścianę. Właśnie zaczęliśmy gratulować sobie sukcesu, gdy światła zamrugały nieśmiało i wreszcie rozjarzyły się mgliście. Jakim cudem nikt z dobrego tuzina ludzi na korytarzu nas nie zauważył, nie mam pojęcia. Wiem tylko, że tak właśnie było. Ruszyliśmy z kopyta do schodów, ale ta sprzyjająca sytuacja nie mogła trwać wiecznie.

Zamigotały właśnie światełka alarmu, a nadchodzący z naprzeciwka miał dość czasu, by zrozumieć, co właściwie widzi, i dojść do jedynie słusznych wniosków. Zaczął grzebać przy pasie, wrzeszcząc, żebyśmy stanęli. Angelina była, jak zwykle, przewidująca. Zabrała spluwę Krają i teraz zrobiła z niej użytek. Gościa rozerwało, a my bez przeszkód dotarliśmy do schodów. Światła zgasły ponownie. Schodzenie było trudniejsze, niż przypuszczałem, mimo że zaczynało wracać mi czucie. W pewnym momencie po­tknąłem się o Angelinę i upuściłem Kraja. Roześmieliśmy się i poturlaliśmy go na dół. Toczył się z miłym dla ucha dźwiękiem. Nagle z dołu zabrzmiał głos:

- Czekamy, żeby was zabrać. Stójcie spokojnie!

Gdyby nie to, że głos był bez wątpienia damski i nie przemawiał po cliaandzku, Angelina zwaliłaby nam na łeb schody. Pistolet Krają miał bowiem eksplodujące pociski.

Stanęliśmy. Poczułem, że ktoś nakłada mi ciężkie gogle i znów wrócił mi wzrok. Tyle tylko, że widziałem teraz w podczerwieni. Na dole znaleźliśmy się błyskawicznie. Czekała tam na nas Taze.

- Rozesłałam ludzi na wszystkie klatki schodowe, właśnie wracają.

Ktoś wziął ode mnie Kraja, ktoś inny pomagał mi iść, bo zaczynały mi się już trząść nogi, dygotały zmęczone mięśnie.

- Prosto - rozkazała Taze. - Przy wylocie tunelu czekają samochody.


19

Całe ciało było bólem. Nie takim, który nie daje się wytrzymać, ale i tak wystarczająco uprzykrzało mi to życie. Trochę czasu zajęło mi przyjście do siebie, gdy stwierdziłem, że już nie śpię. Obok mnie znajdowała się Angelina - wcielenie doskonałej żony i opiekuńczości, a pokój hotelowy był bardziej niż znajomy: znów byliśmy na wysepce.

- Mieliśmy jakieś straty? - spytałem. Chciałem zapytać o to już wcześniej, lecz jakoś wyleciało mi z głowy.

- Nie ma w ogóle o czym mówić. Parę rannych, i to lekko. Wszystko poszło zgodnie z planem. Zaraz po eksplozji dziewczyny zrobiły zwarcie na wszystkich liniach przesyłowych i łączach telefonicznych. Bajzel był pierwszej wody. Potem przeszły przez tunel i zniszczyły generator awaryjny. Resztę sam widziałeś, bo byłeś na tyle uprzejmy, że zemdlałeś dopiero przy samochodzie.

- Zrobiłbym to z dużą przyjemnością wcześniej, ale nie dawała mi spokoju myśl, że amazonki Taze będą wlec mnie przez tę rurę. Zdaje mi się, że one nadal nie są dobrego zdania o mężczyznach. Nie słyszałem, żeby w dowód uznania planowały mianować mnie honorową siostrą.

- Radziłabym ci, tak z dobrego serca, żeby to było wszystko, co z tobą zrobią. A teraz do dzieła, kochanie. Dzwonił Muftak z nowiną, że doprowadził Krają do stanu użyteczności psychicznej. Bo fizycznie twoje rękoczyny doprowadziły go do gipsu.

- No to chodźmy. Nie mogę doczekać się rozmowy. Poczekaj, coś mi się przypomniało. Co zrobimy, jeśli zjawią się tu bez zaproszenia jego kumple? Jest go gdzie schować?

- Jest. Leży martwym bykiem i prawie przez cały czas jest nieprzytomny. Wpakuje się go do lodówki. Niezły pomysł, szczególnie gdybyśmy tak zapomnieli go wyjąć.

Rozmawiając dotarliśmy do laboratorium.

- To potem. Najpierw obowiązki, potem przyjem­ność - powiedziałem. - Najpierw trzeba wyciągnąć od naszego obcego trochę informacji.

- Nie jest żadnym obcym - sprzeciwił się doktor, słysząc nas w drzwiach. - Stawiam za to moją reputację.

- Niech się pan nie rzuca, doktorku, bo ją pan straci. O ile w ogóle jest coś do stracenia.

- Nie pozwolę, by obrażali mnie profani! - zerwał się z wściekłością, wyciągnąwszy swą osobę w gniewie tak, że niemal sięgnął mi głową do ramienia. - Przywykłem do zniewag ze strony kobiet, ale nie zniosę, żeby obrażało mnie takie coś, co dopiero leczyłem z obsesji pluszowych niedźwiadków. I to ma być wdzięczność! Słuchaj pan, nawet na tym zadupiu, gdzieś się pan ulągł, wiedzieli chyba, że jeśli komórki jakiejś istoty są komórkami ludz­kimi, to istota jest człowiekiem. To normalny homo sapiens!

- A niska temperatura ciała, brak emocji i tak dalej?

- Mieści się w obrębie tolerancji. Człowiek to bydlę zdolne do adaptacji. W literaturze znajdzie pan bardziej egzotyczne przypadki niż to indywiduum.

- A zatem nie może też być cyborgiem? - spytała niewinnie Angelina, otwierając szeroko oczy.

Ręce mi opadły. Nie miałem nawet siły, aby dać jej kuksańca. Moje teorie były tu wyraźnie dyskryminowane.

- Co mu pan zrobił, żeby zaczął gadać? - przeszedłem do konkretów.

- Dobre pytanie! - Muftak podrapał się po brodzie i skupił tak, jak zwykle skupia się fachowiec, gdy ma wyjaśnić coś idiocie, który pojęcia nie ma o wiedzy tajemnej, czyli - chciałem powiedzieć - medycznej. - Ponieważ z tego, co wiem, był on odpowiedzialny za manipulacje na pańskim mózgu i brał udział w przygotowywaniu inwazji mojej planety, nie poczuwałem się wobec niego do obowiąz­ków, jakie moralność dyktuje lekarzowi wobec pacjenta. A zatem - skoncentrowałem się na jednej sprawie i to dla naszego, a nie jego, dobra. Pomocą był fakt, że gdy go przywieziono, był nieprzytomny. Lecz nie było to łatwe. Wprowadziłem do jego umysłu fałszywe wspomnienia, założyłem blokady pamięciowe i spowodowałem regres w polach emocji i postawy, a ponadto zrobiłem jeszcze kilka rzeczy, których wstydzić się będę do śmierci.

Doktorek wyglądał, jakby za chwilę miał się rozpłakać, toteż poklepałem go przyjacielsko po ramieniu.

- Jest pan żołnierzem, doktorze, i robi pan to, co jest potrzebne do zwycięstwa. Głęboko poważamy pana za to, czego pan dokonał - powiedziałem.

- No cóż. Ja wręcz przeciwnie, ale tym się będę martwił później. Za kilka minut wprowadzę go w trans, wam będzie się wydawało, że jest przytomny, lecz tak naprawdę to nie będzie świadom, co dzieje się wokół. Jego emocje znajdą się na poziomie rozwojowym czteroletniego dziecka, które potrzebuje pomocy. Pamiętajcie o tym. Nie zmuszajcie go zbyt nachalnie do odpowiedzi i nie zachowujcie się wrogo. On chce wam pomóc i zrobi, ile tylko będzie mógł, ale dostęp do informacji nie będzie dla niego rzeczą prostą. Bądźcie dla niego mili, a jeśli nie zrozumie pytania, to sformułujcie je na nowo. I nie ponaglajcie go za bardzo. Jesteście gotowi?

- Chyba tak - odpowiedziałem, choć myśl o Kraju jako o chętnym do współpracy czterolatku nie bardzo chciała mi się pomieścić w głowie.

Ruszyliśmy za nim do salki szpitalnej. Muftak tak ustawił lampę, by Kraj był w pełni widoczny, a my pogrążeni w mroku. Wyjął strzykawkę i zrobił z niej użytek, aplikując coś leżącej postaci. Oczy Krają były zamknięte, a lewa ręka w gipsie. Łeb miał obwiązany bandażami, spod których wychodził pęk przewodów pod­łączonych do stojących obok łóżka urządzeń.

- Kraj, obudź się. Powieki uniosły się wolno.

Jego twarz wyrażała spokój, a w kącikach ust czaił się cień uśmiechu.

- Jak się nazywasz? - spytał doktor.

- Kraj - odpowiedział miękkim, przypominającym chłopięcy głosem, i to bez żadnego oporu.

- Skąd pochodzisz?

Zmarszczył brwi i zerkając na mnie, wydał z siebie jakieś niezrozumiałe dźwięki. Angelina pogłaskała go uspokajają­co, dodając przyjacielskim tonem:

- Nie denerwuj się, nie trzeba się spieszyć. Przyleciałeś tu z Cliaandu, prawda?

- To prawda - skinął głową i uśmiechnął się.

- Czy urodziłeś się na Cliaandzie?

- Nie... chyba nie. Mieszkam tam od dawna, ale nie tam się urodziłem. Urodziłem się u siebie.

- U siebie - to inny świat, inna planeta?

- Tak.

- Czy mógłbyś mi opowiedzieć, jaka ona jest?

- Zimna, zawsze jest tam zimno, nic nie rośnie, nic nie jest zielone. Trzeba ją polubić, a ja jej nie lubiłem. Istnieją ciepłe światy i wielu z nas do nich wyrusza. Ale nie ma nas dużo, rzadko się widujemy i chyba się nie lubimy. Nikt nie lubi śniegu, lodu, zimna. Wszystko co żyje, żyje w oceanach, czasami łowimy ryby, ale rzadko. Są cieplejsze światy.

- Na przykład Cliaand? - podpowiedziała Angelina.

- Na przykład Cliaand. Ciepło jest przez cały czas, nawet gorąco, ale mnie to nie przeszkadza. Dziwne, gdy widzi się inne życie, stworzenia na lądzie, zieleń... Dużo zieleni.

- Jak się nazywa twoja zimna planeta, twój śnieżny świat? - szepnąłem.

- Nazywa się... nazywa się... - nagle zaczął się szamo­tać z wytrzeszczonymi oczami, po czym jego plecy wygięły się w łuk, nastąpił ostatni spazm i ciało znieruchomiało na łóżku.

- Nie żyje - oznajmił Muftak spoglądając na przyrządy.

- Szkoda - skwitowała to Angelina. - Trzeba się zastanowić, jak zdobyć następnego klienta dla doktora. Teraz, gdy już wiemy, czego należy unikać, postaramy się, aby wytrzymał dłużej.

Muftakiem zatrzęsło.

- Nie mógłbym, nie mógłbym zrobić tego jeszcze raz. Zabiliśmy go, ja go zabiłem. Wszczepiono mu rozkaz, żeby się zabił, nie podając za żadną cenę położenia i nazwy planety. Już nigdy więcej!

- Wychowano nas trochę inaczej - odezwała się spokojnie i bez emocji Angelina. - Gdyby nie był tu potrzebny, zabiłabym go w jego własnym biurze. Naprawdę jest mi obojętne, jak zginął. Wie pan, kim był i co zrobił.

Nie wtrącałem się, bo, według mnie, oboje mieli rację.

- Niech się pan prześpi, doktorze. Trzydzieści sześć godzin na nogach nie wpływa dodatnio na samopoczucie.

Wziąłem Angelinę za rękę i wyprowadziłem, oddalając się od tego małego, smutnego człowieczka wpatrującego się niewidzącymi oczyma w podłogę.

- Żal ci tej kreatury? - spytała Angelina, posyłając w moją stroną swoje niezadowoloną minę numer dwa. Znaczyła ona mniej więcej: „Nie szukam kłopotów, ale jeśli ty ich szukasz, to znajdziesz je z łatwością".

- Co? Żal mi tylko tego, że tak mało się dowiedzieliśmy.

- Następny powie więcej. Przynajmniej wiemy, że twój pomysł miał sens. Być może nie należy ich nazywać obcymi, ale na pewno na Cliaandzie są intruzami. Gdyby udało się ich wyeliminować, byłby spokój z inwazjami.

Zrobiliśmy sobie przerwę na posiłek (siedem dań, nie licząc przystawek), a gdy uporałem się ze wszystkim (Angelina tylko trochę poskubała) i łyknąłem piwa, wówczas stwierdziłem:

- Myślałem, i wiesz...

- Żartujesz? Obserwując cię można było raczej dojść do wniosku, że żresz jak świnia, która wsadziła oba kopyta w koryto.

- Daj spokój temu sielankowemu poczuciu humoru. Jak w nocy ciężko się pracowało, to w dzień należy się dobrze najeść. Mamy ważniejszy problem. Założę się, że gdybyśmy wyeliminowali szarych, Cliaandczycy straciliby swój płomienny zapał do inwazji.

- Nic tudnego. Wystarczy seria zorganizowanych za­machów. Nie może ich być wielu. Kraj sam to powiedział. Z przyjemnością biorę to na siebie.

- O nie. Żadne takie. Nie pozwolę, by moja żona wynajmowała się jako płatny morderca. A poza tym - to nie takie proste. Oni mają dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy i umieją sobie radzić. A poza tym jeszcze - nie lubię rzeźnictwa.

- Dobra, chodząca doskonałości moralna. Co jeszcze możemy zrobić? Rewolty w podbitych światach?

- Blisko, ale to nie to. Jeśli Burada może tu służyć za przykład, to przypomnij sobie, co powiedziała Taze. Wszelki opór zamiera, a powodem jest szybkość reakcji sił cliaandzkich. Jeśli zginie jeden z nich, zabija dwu­dziestu Buradyjczyków. Ci tu, po wielu pokoleniach pokoju, nie są psychicznie przygotowani do totalnej partyzantki. Zresztą, to nic nie da. Cała gospodarka Cliaandu nastawiona jest na prowadzenie wojen. To jest jak jakaś obłąkana mutacja, która musi rozrastać się, aby żyć. Sądzę, że sami nie byliby w stanie zbudować swojej floty. Muszą być w tym uzależnieni od podbitych światów.

- Chciałabym, żeby tak było. Ale ich inwazje to obłąkany sposób życia. Gdyby byli jak jakaś mała zielona roślinka. Moglibyśmy wtedy wyrwać ją z korzeniami i odrywać listek po listku...

- Cicho! - rozkazałem. - Coś mi świta!

Zacząłem kroczyć po pokoju. Dodałem dwa do dwóch i otrzymałem cztery, potem dodałem jeszcze cztery i otrzy­małem osiem. Następnie dokonałem całego szeregu bardziej skomplikowanych obliczeń matematycznych i przeszedłem parę ciągów logicznych. Wynik był jasny i olśniewająco prosty. Opadłem na krzesło i uniosłem szklankę.

- Jestem geniuszem! - stwierdziłem skromnie.

- Dlatego za ciebie wyszłam. Z wyglądu jesteś raczej mało pociągający.

- Już niedługo będziesz musiała przeprosić mnie za zniewagę, kobieto. A tymczasem stuknijmy się za zwycięst­wo i mój PLAN.

Stuknęliśmy się.

- Co to za plan?

- Nie mogę ci jeszcze powiedzieć. Po pierwsze, wy­śmiałabyś mnie. Po drugie, nie jest jeszcze dopracowany w szczegółach. Ale pierwszy krok jest już oczywisty i za to zabieram się od razu albo za chwilę. Jak sadzisz, czy szarzy ogłosili komunikat o zniknięciu Kraja?

- Wątpię. Nic takiego nie padło, przynajmniej na częstotliwości dowództwa. Mamy ich na podsłuchu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

- Też tak myślę. Dodając do tego przesadną powściąg­liwość i egocentryzm, stawiam na to, że do tej pory nie opublikowano żadnego oświadczenia o zniknięciu Kraja.

- No i co z tego?

- Będę robił na jego konto. Mam do załatwienia parę spraw.

- Idiota!


20

Potrzebny mi był cliaandzki środek transportu. A zatem wziąłem go sobie. Ponieważ charakteryzacja nie była dobra (za bardzo różniliśmy się w budowie ciała), postanowiłem działać po zmroku. W mundurze Kraja, z moją walizeczką, wkroczyłem z Hamalem do budynku szarych. Hamal był członkiem rezerwowych oddziałów policji. Wolałbym co prawda Taze lub jedną z jej amazonek, ale potrzebowałem chłopa; Hamal nie wyglądał na zbyt pewnego siebie, lecz musiał mi wystarczyć.

- Rozumiesz, co masz robić? - upewniłem się po raz ostatni, wpychając go do niszy w pobliżu parkingu Octagonu.

- Rozumiem, proszę pana, oczywiście, że rozumiem. Wyjąłem dwie kapsułki z kieszeni i podałem mu.

- Masz, przeżuj i połknij. To powinno podnieść twoje morale. Mam cichą nadzieję, że nie na tyle, żebyś odstawił trepaka na środku ulicy.

- Nie...

- Właśnie że tak. Bierz!

Wziął. Nie miał innego wyjścia. Poczekaliśmy w cieniu, aż podjedzie samochód osobowy. Wyrzucił z siebie dwóch oficerów i zawrócił w naszym kierunku. Wyskoczyłem na ulicę i zamachałem rękami. Kierowca zahamował z przeraź­liwym piskiem opon i błyskiem strachu w oczach. Niemniej zatrzymał się, niemal dotykając mnie przednim zderzakiem.

- Zawsze tak prowadzicie?

- Nie, panie, to tylko...

- Zostawcie swoje wykręty dla siebie. Mnie to nie obchodzi. - Wpakowałem się na fotel obok niego. - Dalej, ruszajcie, powiem wam, gdzie jechać.

- Ale ten samochód... To znaczy...

Wystarczyło jedno spojrzenie Kraja, żeby zamarł jak wiosenny kwiatek w środku zimy. Ruszył, aż powietrze zaświszczało. Ledwo skręcił za róg, dałem mu do powącha­nia kapsułkę z usypłaczem i zawróciłem z powrotem tam, gdzie czekał Hamal. Włamaliśmy się do sklepu, przenieśliś­my doń kierowcę i dokonaliśmy małej zamiany uniformów. Mój pomagier awansował na regularnego kierowcę cliaandzkiej armii.

- Umiesz toto prowadzić? Ślicznie. Teraz do portu kosmicznego. Tylko zwolnij przy bramie. Postaraj się wyglądać na nieco mniej przerażonego, niż jesteś. Bądź mężczyzną!

- Jestem! - jęknął. - Ale to robota dla kobiety. Nie wiem, jak mogłem dać się w to wrobić.

- Zamknij się! Weź sobie jeszcze parę kapsułek.

Bardziej martwiłem się o kierowcę, niż o kogokolwiek z komitetu powitalnego. Zawsze schodzili Krajowi z drogi.

Może to wyjaśni przerażenie mojego kierowcy? Wes­tchnąłem. Byliśmy już przed wartownią. Wyprężony na baczność pododdział z sierżantem na czele prezentował broń. Sierżant próbował coś powiedzieć, ale go uprzedziłem:

- Nie podchodźcie do telefonu, chcę sprawdzić parę rzeczy, lecz lepiej, żeby nikogo o tym nie uprzedzono. Jasne?

I już przemykałem obok nich z dużą szybkością. Chyba jednak usłyszeli, żaden bowiem nawet nie drgnął. Byliśmy już w porcie.

- Nie mogę - jęknął Hamal. - Mam tego dość, wracam do domu. Nie nadaję się do policji. To wszystko wina mojej matki, zawsze chciała mieć córkę i zrobiła ze mnie dziewczynkę...

Był na najlepszej drodze, by zawrócić. Zakląłem i dałem mu w łeb, przejmując jednocześnie kierownicę. Zakręciłem pod jeden z hangarów i zgasiłem silnik. Poczęstowałem Hamala usypiaczem i owinąłem w koce na tylnym siedzeniu. W zasadzie to powinienem go utrupić i zostawić truchło gdzieś w krzakach, ale nie miałem serca - ostatecznie, czy to jego wina, że urodził się mężczyzną?

Podjechałem na pas i zatrzymałem się koło transportow­ca, tuż przy warcie. Przyszła pora na drugi krok.

- Wiecie, kim jestem? - spytałem stojącego przy rampie oficera zimnym i pustym głosem.

- Tak jest! - Wyprężył się.

- Dobrze. Wezwijcie głównego inżyniera na pokład.

- Nie ma go na pokładzie, panie.

- Możecie mu powiedzieć, jak wróci, że sobie to zapamiętam. Wezwijcie jego zastępcę. - Minąłem go, gdy podskoczył do telefonu.

Udałem się na pokład A. Czekał tam już jakiś mechanik w zatłuszczonym kombinezonie, nerwowo wycierając ręce w równie brudną szmatę.

- Przepraszam, ale właśnie rozmontowujemy genera­tor... - słowa uwięzły mu w gardle pod moim przeciągłym spojrzeniem.

- Wiem, że macie kłopoty. Dlatego tu jestem. Za­prowadźcie do siłowni.

Ruszył bez słowa. Pójdzie łatwiej, niż myślałem. Kiedy weszliśmy, z wnętrzności rozbebeszonego generatora wyj­rzały trzy pobladłe gęby.

- Każcie im się stąd wynosić. - Nie musiałem nawet powtarzać. Wymiotło ich jak przy zarazie.

Zajrzałem do środka i pokiwałem głową z mądrą miną, potem obszedłem pomieszczenie pukając we wskaźniki i generalnie udając inteligenta. Doszedłszy do generatora podprzestrzeni, zwróciłem się do postępującego za mną inżyniera:

- Dlaczego ciągle używacie tego modelu? Nie spotkałem inżyniera, który byłby zadowolony z po­siadanego sprzętu. Ten nie był wyjątkiem.

- Wiemy, że to stary model, ale nie dostaliśmy na czas nowego.

- Przynieście jego schemat.

Ledwo się odwrócił, ścisnąłem rączkę mojej walizki i na dłoń wypadła mi mała bombka. Nastawiłem zapalnik na czterdzieści minut opóźnienia i wepchnąłem pod obudowę generatora. Kiedy wrócił ze schematem, zajęty byłem już następnymi urządzeniami. Przekartkowałem podaną mi książeczkę, chrząknąłem raz i drugi, sprawdziłem numery fabryczne - co wyraźnie go ucieszyło i oddałem mu papiery. Było mi wstyd, że wszystko okazało się takie proste.

- Dopilnujcie, żeby to było szybko naprawione - rzu­ciłem wychodząc. W odpowiedzi otrzymałem gorące zapew­nienie, że zrobi, co tylko będzie mógł.

Powtórzyłem ten numer jeszcze siedem razy i podjechałem do ósmego delikwenta, gdy zdałem sobie sprawę, że skądś go znam. Po schodni złaził właśnie Otrov. Stanął twarzą w twarz ze mną. Obaj doznaliśmy podobnego szoku. Tyle że on to okazał: wybałuszył oczy i zamarł jak piorunem rażony. Zbyt długo byliśmy razem, abym miał pewność, że jego nabiorę równie łatwo, jak całą resztę.

- No i czego tak stoicie? - szepnąłem w końcu, kiedy nie zdradzał żadnych oznak ożywienia.

- Przepraszam, ale nie spodziewałem się pana w tym miejscu - wykrztusił w końcu. - Pański głos... czy coś się stało...

Wiedziałem, że głosu nie podrobię, nie wobec człowieka, który niedawno jeszcze ze mną rozmawiał. Ale wiedziałem też, że wszystkie szepty są do siebie podobne. Nie podzieliłem się, rzecz jasna, tą wiedzą z Otrovem.

- Byłem ranny - wychrypiałem. - W końcu to wojna i niektórzy z nas walczą.

Miałem tego dość, toteż minąłem go, ale zawołał jeszcze za mną, natręt jeden. Obróciłem się z wyrazem zniecierp­liwienia na twarzy.

- Przepraszam, ale czy wie pan coś o miejscu pobytu Hulji?

- On się tak nie nazywa. To szpieg. Chyba nie macie ochoty przyjaźnić się ze szpiegiem? Otrov zbladł, ale nie ustąpił.

- Oczywiście, że nie, ale kiedyś byliśmy przyjaciółmi. Tylko tak zapytałem.

- Zadawanie pytań to moja specjalność. Żegnam, pilocie! - wypowiedziawszy te godne Krają słowa, ruszyłem do wnętrza.

Otrov zadziwił mnie. Gdzieś w tym zapijaczonym wnętrzu kołatały jednak jakieś ludzkie uczucia.

Reszta poszła równie gładko, jak dotąd. Znajdowałem się właśnie w siłowni numer dziewięć, gdy usłyszałem pierwszy wybuch. Odezwały się syreny.

- Co to? - spytałem podstarzałego inżyniera.

- Nie wiem.

- No to się dowiedzcie! - nagle zaczęło mi się spieszyć.

Ledwo wyszedł, wsunąłem podarek pod generator (tym razem z trzyminutowym opóźnieniem) i podążyłem za nim.

- No i co?

- Eksplozja na jednym ze statków, w maszynowni.

- Gdzie? Muszę to sprawdzić! - ryknąłem i ruszyłem z kopyta.

Zaraz strzeli reszta. Najpierw nastąpi zamieszanie i w tym właśnie czasie muszę się stąd ulotnić. Z pewnością ktoś sobie szybko uświadomi, że wszystkie eksplozje nastąpiły mniej więcej w tym samym czasie i w tych samych miejscach, a potem ktoś połapie się, że we wszystkich tych maszyno­wniach był uprzednio Kraj. Kraj jest poza wszelkimi podejrzeniami (przynajmniej na razie), ale tak czy tak będą chcieli z nim pogadać. A na ten luksus nie mogłem sobie pozwolić. Z maksymalną, ale nie zwracającą uwagi szybko­ścią podążyłem do wozu. Stało przy nim dwóch żandarmów trzymających sflaczałego Hamala.

- Czy to pański wóz?

- Oczywiście, a wy co tu robicie?

- Ten człowiek siedział na tylnym siedzeniu i gadał do siebie. Myśleliśmy, że jest pijany, ale on mówi w jakimś obcym języku, podobnym do gwary tubylców. Pan wie, kto to jest?

- Nigdy w życiu go nie widziałem! - Była wojna i nie miałem czasu na ratowanie jednego żołnierza.

Mój głos musiał dotrzeć do oszołomionego umysłu Hamala. Swoją drogą, gość mocny był jak byk, skoro po takiej dawce środka usypiającego mógł zrobić jeszcze cokolwiek sensownego. To znaczy, bezsensownego.

Zawołał do mnie:

- Musi pan coś zrobić! Oni mnie zabiją! Dlaczego mnie pan tu przywiózł?

- Co on mówi? - zainteresował się jeden z policjantów.

- Nie wiem, ale to może być szpieg, który dokonał sabotażu w jednej z maszynowni. Załadujcie go do tyłu i jedźcie ze mną. Już wiem, jak go nauczyć gadać po ludzku.

Ruszyłem jak na wyścigach, zanim jeszcze zdążyli po­rządnie się rozsiąść. Usłyszałem, jak kotłują się na siedzeniu. Jeśli nawet zauważyli rozbebeszone koce, to nie mieli czasu na reakcję. Za nami gruchnęły cztery dalsze eksplozje, niemal równoczesne, a ja byłem już przy bramie. I przy oficerze, który wyrósł przed maską, dając znaki, abym się zatrzymał. Nie miał zamiaru ustąpić, zatem stanąłem.

- Nie może pan wyjechać. Baza została zamknięta! - Jakby na potwierdzenie wagi tego oświadczenia gruchnęło jeszcze dwa razy (w sumie już siedem - nieźle to pousta­wiałem).

- Rozkazy zostawcie dla innych. Mnie one nie dotyczą.

- Polecenia, które otrzymałem, dotyczą każdego, bez wyjątków.

- Wiozę ze sobą więźnia, który jest prawdopodobnie odpowiedzialny za to zamieszanie, i dwóch strażników. - Znowu coś gruchnęło. - Zabieram go na przesłuchanie. Pańska gorliwość, kapitanie, jest godna pochwały, ale musicie wiedzieć, że tutaj ja wydaję rozkazy, a wy tylko wykonujecie.

- Nie może pan wyjechać!

Albo był nieprawdopodobnie tępy, albo dostał specjalne rozkazy dotyczące mojej skromnej osoby. Nie miałem ochoty wypytywać go w tej materii. Dobyłem pistolet i wycelowałem w gogusia.

- Odsuńcie się albo was zabiję! - powiedziałem mak­symalnie znudzonym i monotonnym głosem, na jaki mog­łem się zdobyć.

Już sięgał po broń, gdy nagle coś do niego dotarło. W jego oczach odbił się paniczny strach, a on sam wyniósł się co prędzej pod ścianę wartowni i kątem oka zobaczyłem, jak wybiega stamtąd żołnierz i coś do niego mówi. Nie byłem ciekaw usłyszeć, co. Ruszyłem pełnym gazem.

Moim policjantom wcale się to nie spodobało. Zaczęli majstrować coś przy swoich kaburach. Nie miałem wybo­ru - odwróciłem się i posłałem im dwie kule przez ramię. W najbliższy zakręt wchodziłem przy akompaniamencie ostatniej, dziewiątej eksplozji.

W pierwszym zacisznym miejscu pozbyłem się ciał i klucząc po ciemniejszych zakamarkach (ze śpiącym nareszcie Hamalem na tylnym siedzeniu) skierowałem się do swoich.


21

- Wyjaśnij mi to, DiGriz, i lepiej, żeby te wyjaśnienia miały sens. - Inskipp był jak zwykle w swoim czarującym humorze. Warcząc i pomrukując przemierzał w tę i z po­wrotem hali kosmodromu.

- Najpierw powiedz mi, jak czują się moi synowie!

- Właśnie! - poparła mnie Angelina. Inskipp wybełkotał coś do siebie, ale musiał stać się bardziej komunikatywny.

- Wszystko w porządku. Zdrowi. Przybierają na wadze. Wkrótce ich zobaczycie. A teraz dość tego! Przelatuję Bóg jeden wie ile parseków, żeby nadzorować tę operację, ponieważ jest ona ponoć na ukończeniu, i cóż widzę na miejscu? Obaj moi agenci mieli już dość wszystkiego i opuścili powierzoną im planetę, chociaż rzeczona planeta ugina się pod ciężarem żelaznej stopy Cliaandu. Proszę mi to wyjaśnić - z łaski swojej!

- Zwyciężyliśmy!

- Przestań żartować, DiGriz, bo zastrzelę!

- Za wiele zainwestowałeś w moją skórę, żeby mi teraz robić krzywdę. A poza tym, wiem co mówię. Zwyciężyliśmy, choć na Buradzie nic jeszcze nie wiedzą. Wie tylko garść wybranych.

- Wygląda na to, że nie zostałem do niej zaliczony!

- Przygotowałem mały pokaz. Angelino, kochanie, czy masz naszą zabawkę?

Angelina podała mi gładkie, czarne pudełko wielkości mojej dłoni. Na każdej ze ścian znajdowały się małe wypustki, na jednej widniał dodatkowo system soczewek. Inskipp przyjrzał się temu podejrzliwie.

- Wiesz, co to jest? - spytałem łagodnie.

- Nie, i niezbyt mnie to wzrusza.

- A powinno. To jest nagrobek cliaandzkich inwazji. Powiedz mi, na pokładzie czego tu przyleciałeś.

- Niszczyciel klasy „Gnasher". Ale jakie to ma zna­czenie?

Wziąłem pudełko od Angeliny i wsunąłem w jeden z otworków wyjście kontrolki. Na klawiaturze wystukałem symbol i cechy niszczyciela klasy „Gnasher". Następnie ruszyłem ku drzwiom. Angelina zrobiła to samo, złapawszy najpierw opierającego się Inskippa i pociągnąwszy go za sobą.

- Musimy sobie wyobrazić, że to jest ich kosmodrom, gdzie, jak to normalnie bywa, śluza powietrzna statku jest otwarta. Znajdujemy się zatem w odległości, powiedzmy, półtorej mili od statku. Komora otwiera się i operator uruchamia ten drobiazg. Wznosi się on w powietrze, dolatuje do statku, wpada do komory i... - Odłączyłem pudełko z programatorem i zagrały małe silniczki od­rzutowe. Drobiazg wyrwał do przodu jak gnany namięt­nością koliber. Poleciał gdzie trzeba.

- Za nim! -wrzasnąłem ruszając galopem. Urządzonko skierowało się ku rufie. Dogoniliśmy je dwa pokłady poniżej wejścia, tuż przed drzwiami do siłowni. Nie była to przeszkoda, której nie można pokonać, co właśnie maluch udowadniał za pomocą laserka. Otwór został wycięty i drobiazg zniknął w siłowni. Zajrzeliśmy do środka dokładnie w momencie, gdy nurkował pod genera­tor, po czym usłyszeliśmy stukniecie i pojawił się obłoczek czarnego dymu.

- To był akurat ładunek ćwiczebny. W praktyce za­stosuje się głowicę bojową zdolną zniszczyć ten generator, lecz nie czyniącą większych szkód. Humanitarna broń.

- Oszalałeś!

- Jak pójdziemy na drinka, to opowiem, co będzie dalej.

Gdy stało się to, co stać się musiało, i ochłodziłem nieco gardło, wyjaśniłem mu genialną prostotę mojego pomysłu.

- Osobiście zlikwidowałem dziewięć takich generato­rów, żeby przekonać się, czy nie będzie dodatkowych komplikacji. Nie było. Ich statki są tak samo skonstruowa­ne, jak inne, różnią się jedynie jeszcze większym stopniem ujednolicenia w obrębie armady. Ten drobiazg został zaprojektowany specjalnie do tej roboty. Operator urucha­mia go, programuje i wypuszcza. Start odbywa się w chwili otwarcia śluzy. Resztę już widziałeś. Ma bank pamięci wystarczający do znalezienia drogi we wnętrzu i rozpo­znania tego właśnie generatora. A jak go odnajdzie, to bum, i koniec cliaandzkich inwazji.

- Koniec jednego generatora - poprawił z szyderstwem w głosie. - Zamawiają następny i po krzyku.

- To nie takie proste. Te generatory są bardziej złożone, niż ci się wydaje. Ich budową zajmuje się niewiele firm, większość światów woli je kupować, niż bawić się w ich wytwarzanie. Jestem pewien, że Cliaand ma przynajmniej jedną fabrykę, ale można ją zlokalizować i zetrzeć z powierz­chni ziemi.

- No to dostaną je z magazynów.

- Też prawda, ale nie będą ich stamtąd dostawać w nieskończoność. Nie jest problemem umieścić ludzi na każdej z podbitych planet z jednym tylko zadaniem: niszczenia generatora na każdym cliaandzkim statku, jaki się zjawi. Nie kupią ich od nikogo, jeśli ogłosi się embargo, łatwe dla nas do wyegzekwowania. I to będzie koniec imperium.

- Jakim cudem?

- Pomyśl trochę, człowieku. Mózg ci się chyba do końca nie zlasował? Oni muszą rozszerzać imperium, bo na Cliaandzie nie ma nic - ani surowców, ani prawdziwego przemysłu i w ogóle nic, żeby mogli wyżyć o własnych siłach, o podbojach już nie wspominając. Wyobraź sobie sytuację po zniszczeniu generatorów - mają u siebie zakład do ich wytwarzania, a na podbitych planetach mają surowce. I co z tego, jeśli nie mogą ich przetransportować? Ekspansja stanie, liczba statków zmaleje, zaczną się wyco­fywać. Z początku wolno, ale skończy się to z powrotem na Cliaandzie. Bez możliwości korzystania z handlu daję im najwyżej rok. A handel można spokojnie ukrócić, nieprawdaż, Inskipp?

- Od samego początku uważałem, mój drogi chłopcze, że ci się to uda!


22

Staliśmy w wewnętrznej śluzie, gdy przybiegł oficer i wręczył mi telegram. Angelina obrzuciła go smutnym wzrokiem.

- Jeśli to od Inskippa, to zniszcz go. Jeśli ten śmierdziel odwołuje nasze pierwsze wspólne wakacje...

- Nie denerwuj się - powiedziałem, przebiegając tekst wzrokiem. Nasze wakacje są niezagrożone. To od Taze...

- Jeśli ten kociak poluje na ciebie, to wpadnie w ta­rapaty!

- Komunikat jest wyłącznie natury politycznej. Zawiera wynik pierwszych wyborów po wycofaniu się Cliaandczyków. Taze została Ministrem Wojny. Znowu baby rządzą. Tego oczekiwałem. A dalej tu pisze, że zostaliśmy kawalerami Orderu Niebieskich Gór Pierwszej Klasy i skoro tylko znajdziemy się na Buradzie, odbędzie się wielka ceremonia dekoracji.

- Dopilnuję, żebyś nie udał się tam na własną rękę! Westchnąłem z rezygnacją. Otwarły się wewnętrzne drzwi, ukazując panoramę kosmodromu. Na płycie stała orkiestra wojskowa i robiła kupę hałasu (z dużym zresztą zaan­gażowaniem), a towarzyszyła jej kompania reprezentacyjna.

- To bardzo miłe! - stwierdziła Angelina.

- Ho, ho! - przyznał jej rację Bolivar, a może James?

Było ich strasznie trudno odróżnić, ale Angelinie nie spodobał się pomysł wymalowania im na czołach jednemu J, drugiemu B. Nie to nie - pomyślałem, znajdzie się coś innego.

Pochyliła się nad wózkiem poprawiając koce i wykonując cały szereg innych, niepotrzebnych czynności. Tylko ja wiedziałem, jakim to ruchomym arsenałem jest ten roboto-wózek. Nie chciałbym być w skórze porywacza, który próbowałby uprowadzić nasze dzieci. Znam łatwiejsze sposoby popełniania samobójstwa, ale nie wiem, czy wszyst­kie byłyby równie skuteczne.

- No, nie takie znowu złe - stwierdziła Angelina, gdy byliśmy już na platformie, która się przed nami rozkłada­ła. - Nie rozumiem, dlaczego się skarżyłeś?

- Powiedziałbym, że poprzednie przyjęcie było cośkol­wiek odmienne. Ale, ale - czy to nie ładny obrazek? - wskazałem rzędy kadłubów rdzewiejących w wysokiej trawie.

- Nadzwyczaj - zgodziła się. - Czy to nie jest niebezpieczne?

Pytanie tyczyło się kompanii reprezentacyjnej, przed którą się znaleźliśmy. Było tego przynajmniej z tysiąc chłopa, wszyscy wyprężeni na baczność, a każdy ściskał w łapach miotacz Gaussa.

- Broń nie jest nabita. To zawarowane w umowie.

- A można im zaufać?

- Pewnie. To jedyna rzecz, na której się znają: wykony­wanie rozkazów. Zresztą, zademonstruję ci - stwierdziłem podchodząc do najbliższego. Był wysoki, stalowooki, o potężnych żuchwach, słowem - wyglądał jak prawdziwy żołnierz.

- W prawo zwrot! - szczeknąłem na swój najbardziej reprezentacyjny sposób. Posłuchał natychmiast.

- Baczność! Przygotować broń do inspekcji!

Podwójne „klik" zabrzmiało za całą odpowiedź. Maga­zynek był czyściutki. Odebrałem mu broń i zajrzałem w lufę. Idelnie lśniący metal.

- Coś blokuje lufę, żołnierzu!

- Tak jest, sir. Dostaliśmy rozkaz, sir!

- Jaki rozkaz?

- Zalania luf ołowiem. Sam go wlewałem, sir.

- Wspaniale, byle tak dalej, żołnierzu. - Oddałem mu broń. - Czy ja was nie znam?

- Możliwe, sir. Pełniłem służbę na różnych planetach. Kiedyś byłem nawet pułkownikiem.

Oczywiście! Nie poznałem go, bo wtedy, gdy Kraj polecił mu mnie śledzić - a było to na Buradzie - facet nosił wspaniałą, patriarchalną brodę.

- Znałem go kiedyś - poinformowałem Angelinę, gdy byliśmy już na dworcu. - Był wysokiej rangi oficerem.

- Teraz ma na to małe szansę. Swoją drogą, to za­stanawiające, jak ci ludzie świetnie się zaadaptowali.

- Nie mieli wyboru. Kiedy skończyła się era podbojów, wrócili gromadnie na Cliaand i przekonali się, że koniec i z surowcami, i z energią. Pewnie rolnictwo przeżywa teraz rozkwit. I nie ma szarych. Odlecieli do domu, zanim zdążyliśmy ich złapać.

- Ciekawa jestem, co za mądrala wymyślić mógł taką wycieczkę i kto zaproponował, żebyśmy polecieli pierwszym statkiem?

- To ja. To wszystko ja. Nie patrz tak, jakbyś chciała mi gardło przegryźć. W końcu turystyka to jedyna rzecz, na jaką może postawić planeta bez surowców. No i poza tym, pewien dreszczyk emocji dla tych, których kiedyś podbili, gdy tylko zechcą tu przylecieć. Dodatkowa atrakcja.

Przepchnęło się do nas stado bagażowych. Porwali rzeczy i ruszyli ku taksówkom. Wiele zmieniło się tu od mojego ostatniego pobytu. Tubylcy wyglądali zresztą na zadowo­lonych.

Ze względu na stare wspomnienia zameldowaliśmy się w hotelu „Zlato-Zlato". Ciągle był najbardziej luksusowym w mieście. Recepcjonista ukłonił się nawet na nasz widok.

- Witamy na Cliaandzie, panie generale, pani Angelino, witam państwa synów. Mam nadzieję, że pobyt u nas sprawi wam wiele satysfakcji.

Zawsze mówiłem, że jakiś tytuł ułatwia życie, ale żeby aż tak, żeby rozpoznawała mnie obca osoba? Przyjrzałem się recepcjoniście uważniej.

- Otrov! To ty?

- Rzeczywiście, nazywam się Otrov, ale chyba wziął mnie pan za kogoś innego.

- Fakt, nie mogłem się spodziewać, że mnie rozpoznasz. Teraz jestem w końcu sobą. Ostatni raz, gdy ze mną rozmawiałeś, byłem kreaturą zwaną Krajem, a znaliśmy się, gdy robiłem za Vaskę Hulja.

- Vaska! No pewnie, ten głos, rzeczywiście! - Potem jego głos ścichł: - Mam nadzieję, że przyjmiesz moje spóźnione przeprosiny. To, że wtedy pomogłem Krajowi cię złapać... Półtora dnia byłem nieprzytomny, gdy się dowiedziałem, że uciekłeś. Tak się spiłem z radości. Wiem, że byłeś szpiegiem, ale...

- Nic nie mów. Sprawa zamknięta. Byłeś najlepszym kumplem od kieliszka, jakiego miałem.

- Dziękuję, czy mogę uścisnąć ci dłoń?

Podaliśmy sobie ręce, a ja przyjrzałem mu się krytycznie.

- Zmieniłeś się, przytyłeś, robisz w innym fachu...

- Dziękuję, Vaska, to miło. Przestałem pić, a zatem muszę przestrzegać diety. I nie martwię się teraz tym cholernym pilotażem. Wróciłem do rodzinnej tradycji - do hotelarstwa. Nie wiesz, jaka to przyjemność wrócić do czegoś, na czym człowiek się naprawdę zna. Podpisz się w tym miejscu. - Wręczył mi pióro, dalej mówiąc tym samym tonem, tylko ciszej: - Mam nadzieję, że mi wybaczysz, gdy ci powiem, że mamy teraz małe pogotowie. Tylko nie podskakuj i nie odwracaj się. Od momentu otwarcia hotelu przebywa tu dziś jakiś facet. Według mnie, jeden z chłopców Krają. Do tej pory nie wiedziałem, o co mu chodzi. Teraz sądzę, że wiem. Mam nadzieję, że masz przy sobie broń. Z prawej strony za tobą, ma śliwkową marynarkę i kapelusz w żółte paski.

To miały być wakacje. Nie miałem przy sobie ani miotacza, ani noża i to po raz pierwszy od bardzo długiego czasu (przysiągłem sobie w duchu, że jest to również raz ostatni). Wtedy przypomniałem sobie o Angelinie - pochylała się znów nad roboto wózkiem. Zbliżyłem się do niej naturalnym krokiem.

- Nie chciałbym ci przeszkadzać, najdroższa - powie­działem z uśmiechem - ale ten gość w śliwkowym wdzianku, który zachodzi mnie od tyłu, chce mnie zapewne utrupić. Czy mogłabyś coś z nim zrobić? I to w miarę możliwości tak, żeby można go było jeszcze o parę rzeczy spytać?

- Jak miło, że prosisz. To znaczy - nie całkiem martwy? To miałeś na myśli? - odparła śmiejąc się i poprawiając pieluchy.

Skinąłem głową i stanąłem z powrotem przy ladzie, obserwując ją. Angelina była czarująca, spokojna i uśmiech­nięta. I nie traciła czasu. Nagle błyskawiczny ruch wózka i wrzask z tyłu. Schyliłem się robiąc jednocześnie półobrót. Było już po wszystkim. Śliwkowa marynarka straciła kapelusz i pistolet. Oba przedmioty leżały na dywanie. Sięgał jeszcze po nóż w rękawie. Mógł sobie zaoszczędzić fatygi. Angelina była już przy nim: cios w kark, poprawka kolanem między nogi, i nieprzytomna postać osunęła się na podłogę.

- To rzeczywiście urocze wakacje - stwierdziła, ale widać było, że zabawę z tego miała dobrą.

- Dostaniesz za to medal, kochanie! A Korpus, jak sądzę, troskliwie się nim zaopiekuje i wyciśnie z niego wiadomość, skąd właściwie pochodzi to towarzystwo miłu­jące wojenkę. Wszystkim przyniesie to zapewne ulgę.

Odwróciłem się do Otrova.

- Dzięki ci, uratowałeś mi życie.

- Nie ma o czym mówić. Zawsze twierdziłem, że najbardziej liczą się dodatkowe usługi. Zaprowadzić was do pokoju?

- Oczywiście. Trzeba wypić za tę okazję. Nie odmówisz chyba?

- No cóż, ten jeden raz, ze względu na ciebie. I muszę ci powiedzieć, że jesteś szczęśliwym facetem, mając żonę, która podziela i twój entuzjazm, i zdolności.

- Ach, poznaliśmy się w takich okolicznościach, że od początku o tym wiedziałem. Któregoś dnia ci o tym opowiem.

Z rozrzewnieniem spojrzałem na Angelinę, która wycie­rała właśnie nóż o marynarkę gościa.

Byłem pewien, że kiedy dzieciaki podrosną, należycie docenią jej niezwykłe zdolności. Była w końcu matką, jaką powinien mieć każdy chłopak.

1 w oryginale Harrison pseudonim „Pas Ratunkowy” zapisał po polsku


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harry Harrison Cykl Stalowy Szczur (10) Stalowy Szczur śpiewa Bluesa
Harry Harrison Cykl Stalowy Szczur (05) Stalowy Szczur ocala Świat
harry harrison narodziny stalowego szczura
Harry Harrison Narodziny Stalowego Szczura
Harry Harrison Narodziny Stalowego Szczura (1)
Harry Harrison Narodziny Stalowego Szczura
Harrison Harry Stalowy Szczur 04 Zemsta Stalowego Szczura
Harry Harrison Zemsta Stalowego Szczura
Harry Harrison Zemsta Stalowego Szczura
Harry Harrison Zemsta Stalowego Szczura (5)
Harry Harrison Zemsta Stalowego Szczura
Harry Harrison Zemsta Stalowego Szczura (5)
Harrison Harry SSR 03 Stalowy szczur ocala swiat (rtf)
Harry Harrison Stalowy Szczur 2 Stalowy Szczur
Harrison Harry SSR 05 Stalowy Szczur prezydentem (rtf)
Harrison Harry SSR 07 Stalowy Szczur i piata kolumna (rtf)
Harry Harrison Stalowy Szczur idzie do wojska (2)
Harry Harrison Zlote lata Stalowego Szczura
Harry Harrison Stalowy Szczur Spiewa Blesa

więcej podobnych podstron