Harry Harrison Zemsta Stalowego Szczura

background image

Harry Harrison

Zemsta Stalowego Szczura

(Przekład: Jarosław Kotarski)

background image

1

Sterczałem w kolejce równie wytrwale, jak cała gromada podatników, i ściskałem w ręce

zabazgrany formularz i gotówkę - starożytny, prawie nigdzie już nie stosowany środek płatności

pod postacią rulonika zielonych papierków; lokalne dziwactwo, które drogo będzie kosztowało

miejscowych klientów. Coś swędziło mnie niemiłosiernie pod sztuczną brodą. Drapałem się

akurat, gdy facet przede mną odszedł od okienka i nadeszła moja kolej. Paluch utkwił mi w tym

cholernym kleju. Największym moim zmartwieniem było w tej chwili - jak wyciągnąć palec, nie

ściągając przy okazji zarostu. Zgromadzone w tym miejscu szerokie audytorium miało za chwilę

zaznać wystarczająco wielu wrażeń i chciałem zaoszczędzić im jeszcze jednego,

nadprogramowego.

- Dalej, niechże pan mi to wreszcie poda! - dobiegło mnie zza okienka. Urzędniczka była

stara, brzydka jak nieszczęście i na dodatek zrzędliwa.

- Wprost przeciwnie - odezwałem się uprzejmie. Ten cholerny klej w końcu puścił, druki i

banknoty sfrunęły na ladę i odsłoniły moją siedemdziesiątkę piątkę z rakietowo napędzanymi

pociskami. - To raczej niech pani da mi w końcu to, co wycisnęliście z biedaków

zamieszkujących to zadupie.

Uśmiechnąłem się przy tym rozbrajająco. Babsztyl pisnął przeraźliwie i czym prędzej

zaczął grzebać w kasie. By ułatwić jej podjęcie właściwej decyzji, wyszczerzyłem zęby, które

uprzednio pokryłem całkiem porządną, karminową farbą. Gdy pchnięte ku mnie pieniądze

znalazły się w zasięgu mojej ręki, zacząłem upychać je systematycznie do górnej kieszeni

płaszcza. Moją słodką tajemnicą był fakt, że miała ona połączenie z innymi kieszeniami.

- Co pan robi? - sapnął stojący za mną facet z wytrzeszczonymi obecnie solidnie oczami.

- Podejmuję forsę - odparłem zgodnie z prawdą i cisnąłem mu plik banknotów. - Też pan

chce?

Złapał odruchowo banknoty i oczy jeszcze bardziej wyszły mu z orbit. Jednocześnie

ryknął alarm i usłyszałem trzask blokowanych drzwi. Urzędniczka usiłowała ulotnić się w tym

czasie, jednak kolejny błysk mego serdecznego uśmiechu skutecznie ją powstrzymał i forsa

płynęła dalej. Ludzie biegali w popłochu, a strażnicy, z zapałem wymachując bronią, rozglądali

się gorączkowo za kimś, kogo można by ustrzelić. Wdusiłem więc guzik trzymanego w kieszeni

nadajnika i w całym banku rozbrzmiała seria mocnych eksplozji. Wywaliło wszystkie kosze na

śmieci, w których uprzednio umieściłem profilaktycznie bomby gazowe. Przestałem na chwilę

background image

interesować się inkasowaniem gotówki, nałożyłem natomiast hermetyczne gogle i nalepiłem

porządny plaster na usta - to ostatnie po to, by zmusić się do oddychania przez nos, w którym

tkwiły przeciwgazowe filtry. Następnie rozejrzałem się wokół. Widok był fascynujący. Gaz

oślepiający jest bezbarwny i bezwonny, działa jednak prawie natychmiast. W ciągu piętnastu

sekund od pierwszego wybuchu wszyscy wewnątrz budynku byli ślepi. Z wyjątkiem oczywiście

Jamesa Bolivara DiGriz, czyli mnie. Jako jednostka niepospolicie utalentowana (stąd zresztą

przezwisko Stalowy Szczur) załadowałem resztę gotówki i wziąłem azymut na najbliższe drzwi.

Moja dobrodziejka z drugiej strony lady ulotniła się definitywnie. Nie było jej widać, za

to było ją doskonale słychać - gdzieś z podłogi. Wrzeszczało zresztą wszystko, co się ruszało -

poza mną, oczywiście. Zaiste, pełne grozy są chwile spędzone przez normalnego człowieka w

kraju ślepców. W koło wszyscy poruszali się po omacku i co chwila się przewracali. Dotarłem

szczęśliwie do drzwi, przy których - na zewnątrz - zebrał się już całkiem spory tłum gapiów.

Pomachałem im ręką, co - doprawdy nie wiem dlaczego - przyprawiło ich o drgawki i zmusiło do

gwałtownej ucieczki. Przestrzeliłem zamek, ustawiwszy broń tak, by kule przeleciały ludziom

nad głowami, i kopnąłem drzwi. Zanim wygramoliłem się na zewnątrz, rzuciłem jeszcze

krzykacza na chodnik i wpakowałem do uszu stopery.

Krzykacz wystartował i od razu wszyscy się rozbiegli. Nie ma się innego wyboru, gdy coś

takiego drze mordę. Wysyła toto dźwięki o natężeniu równym solidnemu trzęsieniu ziemi.

Niektóre są słyszalne - na przykład odgłos, który odbiera się jako wzmocniony silnie pisk

paznokcia skrobiącego po szkle, inne zaś, będąc poddźwiękami, stwarzają nastrój paniki i grozy.

Nieszkodliwy w sumie drobiazg, ale jak pożyteczny.

Tak czy inaczej - ulica była pusta, gdy dobiegałem do wozu, który właśnie zatrzymał się

przy krawężniku. Mimo stoperów łeb mi pękał od tego jazgotu. Odetchnąłem dopiero wtedy, gdy

doskonale dźwiękoszczelny i hermetyczny wóz ruszył z miejsca i skierował się w perspektywę

ulicy.

- Wszystko w porządku? - spytała siedząca przy kierownicy Angelina, biorąc zakręt z

nonszalancją zatwardziałego samobójcy.

- Poszło jak po maśle.

- Twoje porównania pozostawiają wiele do życzenia pod względem poprawności i

czystości języka.

- Przepraszam, ale wczesnoporanna praca nigdy nie wpływała dobrze na moje

background image

samopoczucie i zdolności. A poza tym, ten płaszcz zawiera obecnie o wiele więcej forsy, niż

zdążymy wydać.

- O to już nie musisz się martwić! - stwierdziła z czarującym uśmiechem. Miałem ochotę

ją ucałować, potrzebowała jednak całego dostępnego refleksu, by nie zabić nas w tej przejażdżce,

poprzestałem zatem na przyjacielskim poklepaniu jej po ramieniu.

Wetknąłem gumę do żucia w usta - trzeba było pozbyć się tego przerażającego kolorytu

uzębienia - i zająłem się zdejmowaniem charakteryzacji. Angelina skręciła tymczasem w

przecznicę, zwolniła i skręciła ponownie. W zasięgu wzroku było pusto. Nacisnęła malutki

czerwony guzik.

Jakie to interesujące rzeczy zdarza się ludziom wymyślać. Tablice rejestracyjne obróciły

się natychmiast. Lecz to było akurat dość banalne. Z dysz na przednim zderzaku trysnęły

strumienie katalizatora. Wszędzie, gdzie stykał się z błękitem karoserii, zmieniał go natychmiast

w twarzową czerwień. Z wyjątkiem górnej części wozu, która odzyskała dziewiczą

przezroczystość. To, co sprawiało wrażenie galwanizowanej chromem powierzchni, rozpuściło

się. Przy okazji zmieniła się też marka wozu.

Gdy tylko proces ów dobiegł końca, Angelina ściągnęła ognistopomarańczową perukę i

zawróciła w stronę banku. Przejąłem na chwilę kierownicę, gdy pakowała nasze przebrania do

skrytki i nakładała oszałamiające okulary przeciwsłoneczne.

- Dokąd teraz? - zapytała, gdy obok nas przemknęło stadko wyjących patrolowców.

- Myślałem o plaży. Wiatr, słońce - to zdrowe i orzeźwiające...

- Nawet bardzo, jeśli można ci przerwać. - Poklepała się po zaokrąglonym wybrzuszeniu

przepony z uśmiechem, w którym było coś więcej niż tylko zadowolenie. - To już siódmy

miesiąc. A poza tym... - popatrzyła na mnie naburmuszona - to mi przypomina, że obiecałeś

zrobić ze mnie uczciwą kobietę, abyśmy mogli wreszcie nazwać ten okres miodowym mie-

siącem.

- W pierwszej nadarzającej się chwili, moja ty śliczna. Nie chcę z ciebie zrobić uczciwej

kobiety - to byłoby zresztą fizycznie niemożliwe. Jesteś tak samo podszyta złodziejstwem jak ja.

Lecz z całą pewnością ożenię się z tobą i wsunę najkosztowniejszą...

- Ukradzioną!

- ...obrączkę na ten delikatny paluszek. Przysięgam! Obiecuję! Ale gdy tylko spróbujesz

zalegalizować nasz związek, połknie nas komputer i skończy się babci sranie razem z naszymi

background image

wakacjami.

- A ty dostaniesz dożywocie. Lepiej jednak będzie, jeśli złapią cię teraz, zanim będę zbyt

gruba, by za tobą biegać. Teraz pojedziemy do tego ośrodka nad morzem i nacieszymy się

ostatnim dniem wolności. A jutro, zaraz po śniadaniu bierzemy ślub. Obiecujesz?

- Mam tylko jedno pytanie...

- Obiecaj! Za dobrze znam twoje numery!

- Masz moje słowo. Tylko że...

Zahamowała nagle z poślizgiem i okazało się, że spoglądam w lufę mojego własnego

gnata. Z tej perspektywy była ona przerażająco wielka, a palec na spuście charakteryzował się

niezdrową bielą.

- Obiecaj, ty śliski, oszukańczy, kłamliwy i trzeciorzędny włamywaczu od siedmiu

boleści, albo wypruję ci flaki!

- Ty mnie naprawdę kochasz!?

- Oczywiście, że cię kocham! Ale jeśli nie będę cię miała dla siebie, to sama cię ukatrupię.

No, gadaj!

- Pobieramy się rano.

- Jak trudno jest niektórych przekonać! - westchnęła, wsuwając broń do kieszeni i lokując

siebie w moich ramionach.

Potem pocałowała mnie tak czule, ze byłem niemal gotów cieszyć się zapowiedzią

jutrzejszego dnia.

background image

2

- Dokąd to, Chytry Jimie? - Angelina wychylała się przez okno naszego pokoju.

Zatrzymałem się z ręką na klamce furtki.

- Idę popływać, kochanie! - odwrzasnąłem i nacisnąłem klamkę.

Ryknęła siedemdziesiątka piątka i z całego urządzenia wejściowego cała została jedynie

klamka.

- Rozepnij się! - odezwała się z odcieniem życzliwości, dmuchając w lufę.

Wzruszyłem z rezygnacją ramionami i rozpiąłem płaszcz kąpielowy. Poza tym, że nogi

miałem gołe, byłem całkowicie ubrany (buty tkwiły w kieszeniach marynarki). Pokiwała piękną

głową ze zrozumieniem.

- Możesz wracać na górę. Wykąpiesz się w wannie.

- Tylko mnie źle nie zrozum. Chciałem jeszcze po drodze wpaść do kilku sklepów i...

- Na górę!

Poszedłem. Nie było nawet sensu kląć. Lekarze Korpusu rozsupłali splątane niteczki jej

podświadomości i wprowadzili w normalne, szczęśliwe ludzkie życie. Ale gdy przychodziły

momenty krytyczne, stawała się dawną Angeliną - najokrutniejszym mordercą, jakiego znałem.

Westchnąłem i wszedłem na schody. Jeszcze głębiej westchnąłem, gdy zobaczyłem, że płacze.

- Nie kochasz mnie. - Klasyczny gambit funkcjonujący od czasu pierwszej baby w raju i

nadal nie do rozwiązania.

- Kochanie, naturalnie, że cię kocham. - Bo i faktycznie, kochałem ją. - To tylko... taki

odruch. Kocham cię, ale małżeństwo... to jak pójście do więzienia, a ja, jak wiesz, nigdy dotąd

tam nie trafiłem.

- To wyzwolenie, a nie niewola - usłyszałem, gdy zabrała się do makijażu. - To jak kąpiel

w zimnej wodzie. Trzeba szybko do niej wejść i wszystko potem jest OK. A teraz opuść nogawki

i włóż buty.

Zrobiłem, co chciała, i miałem właśnie powiedzieć, co sądzę o tym głupawym

stwierdzeniu, gdy ujrzałem otwierające się drzwi, za którymi stał Mistrz Ceremonii i dwóch

świadków. Angelina ujęła mnie za rękę (tym razem zrobiła to łagodnie) i pociągnęła do drugiego

pokoju. Usłyszałem dźwięk organów i oczy zakryła mi mgła.

Gdy odzyskałem zdolność wyraźnego widzenia, organy wybrząkiwały właśnie ostatnie

tony, drzwi zamykały się za świadkami, a Angelina oglądała paluszek ozdobiony obrączką.

background image

Jęknąłem.

Na kredensie stało parę flaszek. Sam nie wiem, jak odnalazłem kolbiastą butelkę Syrian

Panther Sweat 20. Pewien jestem tylko, że nie zawdzięczałem tego moim oczom. Samogon ten

ma tak owocne działanie, że jego sprzedaż zakażana jest na przynajmniej połowie

cywilizowanych planet. Najskuteczniej działa w dawce równej pełnemu kubkowi.

Wypiłem dwa i pogrążyłem się w niewesołych rozważaniach. Musiało mi to zająć trochę

czasu, gdyż Angelina, moja Angelina (z trudem powstrzymywany jęk), stała przede mną w

marynarskich spodniach i swetrze, ze spakowanymi torbami. Szarpnięciem wytrąciła mi szklankę

z dłoni.

- Tak sobie na boczku świętujemy? - powiedziała jak najuprzejmiej. - Na to będzie czas

wieczorem. Teraz zjeżdżajmy stąd. Jak tylko nasze nazwiska wpadną do komputera, to wszystko

strzeli i zajaśnieje jak knajpa w dniu wypłaty. Sądzę, że gliny gotowe są zesrać się, byle tylko nas

dostać.

- Cisza - rozkazałem łapiąc pion. - Ten obrazek już znam. Bierz samochód i jazda.

Zaofiarowałem pomoc przy wynoszeniu rzeczy, ale zanim zdążyłem wyrazić tę

propozycję głośno, Angelina była już w połowie schodów. Zachęcony jej przykładem, namierzy-

łem przeszkody terenowe i ruszyłem za nią. Samochód stał z otwartymi drzwiami i pomrukiwał

niecierpliwie, a siedząca za kierownicą Angelina pomrukiwała w innej tonacji, lecz również

niecierpliwie.

Gdy wgramoliłem się do środka, zaczęły do mojej kory mózgowej docierać pierwsze

oznaki, że łapię kontakt z rzeczywistością. Ten wóz, podobnie jak wszystkie pojazdy używane na

Karnacie, działał na parę generowaną dzięki spalaniu pewnego rodzaju torfu. Używano do tego

pomysłowego i niepotrzebnie skomplikowanego urządzenia. Potrzeba było co najmniej

trzydziestu minut na podniesienie pary do poziomu, który umożliwiał jazdę. Angelina musiała

zatem rozgrzać wóz jeszcze przed ślubem, planując dokładnie wszystkie pozostałe

przedsięwzięcia. Jak dotąd, jedynym moim wkładem w imprezę był ten prywatny drink. To mi o

czymś przypomniało.

- Masz tabletkę? - wychrypiałem.

Zanim skończyłem mówić, tabletka leżała już na mojej otwartej dłoni. Mała, różowa, z

trupią główką; wstrząsający wynalazek jakiegoś szalonego chemika. Działała jak metaboliczny

odkurzacz, wyrzucając z żołądka jego zawartość i dokonując blitzkriegu w układzie

background image

krwionośnym. Usuwała nie tylko alkohol, ale również wszystkie skutki picia tak dokładnie, że

godna współczucia ofiara alkoholizmu stawała się trzeźwa jak noworodek. Z rezygnacją

połknąłem to diabelstwo.

Mówi się, że to działa błyskawicznie, lecz czas jest pojęciem względnym. Subiektywnie

trwało to ze trzy godziny; przypominało doznania delikwenta, którego żołądek wypełniają nagle

wodą i to aż do pęknięcia, a zaraz potem woda owa wypływa wszystkimi porami ciała.

- Uff - odezwałem się słabym głosem i wytarłem czoło.

Obok nas przemykały właśnie ostatnie domy jakiejś wioski. Angelina prowadziła z

chłodną obojętnością, a generator pobrzękiwał wesoło po zjedzeniu następnego kawałka torfu.

- Mam nadzieję, że ci przeszło? - Skręciła na krzyżówce i dalej pruła z poprzednią

szybkością. - Ogłosili już alarm. Wojsko, z lotnictwem, i inne takie. Mam ich na podsłuchu.

- Co o tym sądzisz?

- Marnie. Chyba że coś wymyślisz. Zrobili solidny pierścień z parasolem powietrznym.

Teraz go zacieśniają.

Nie doszedłem jeszcze do siebie. Istniało bezpośrednie połączenie miedzy moimi

splątanymi myślami a strunami głosowymi, do którego to połączenia cenzura inteligencji nie

miała dostępu.

- Wspaniały początek nowego życia. Jeśli to ma tak dalej wyglądać, to nic dziwnego, że

unikałem ślubu jak zarazy.

Wóz zatrzymał się na poboczu pod niebieskolistnym drzewem. Trzasnęły drzwi, a w

oknie pojawiła się sięgająca po torbę ręka Angeliny. Usiłowałem ją powstrzymać.

- Jestem idiotą...

- Zatem ja też jestem idiotką, bo wyszłam za ciebie. - Jej głos nie zwiastował rychłych łez,

i to było właśnie najgorsze; znaczyło, że za wszelką cenę chce nad sobą panować. - Oszukałam

cię i wciągnęłam w małżeństwo, bo wydawało mi się, że tego właśnie pragniesz. Myliłam się,

więc skończmy całą sprawę, zanim jeszcze na dobre się zaczęła. Przykro mi, Jim. Otworzyłeś

przede mną nowe życie i myślałam, że i mnie uda się zrobić coś dla ciebie. Naprawdę, fajnie było

cię poznać. Dzięki - i do widzenia. Zanim skończyła, zebrałem się mniej więcej do kupy.

Stanąłem przed nią, blokując drogę, i jak najdelikatniej wziąłem ją w objęcia.

- Angelino, powiem ci teraz jedną rzecz, której nie usłyszysz już więcej ode mnie do

końca moich dni. Słuchaj więc uważnie i zapamiętaj. Był taki czas, że nosiłem miano najlepszego

background image

złodzieja w galaktyce. Potem wciągnięto mnie do Korpusu, gdzie miałem pomagać w łapaniu

innych złodziei. I złapałem ciebie. Nie tylko pierwszej klasy złodziejkę, ale również najbardziej

sadystyczną morderczynię, jaką znała galaktyka. - Poczułem, że drży, i przycisnąłem ją mocniej.

- Trzeba to powiedzieć, właśnie taka bowiem byłaś. Teraz już nie jesteś. Miałaś po temu powody,

teraz zostały już usunięte. Wyprostowano kilka rowków w twojej korze mózgowej. I kocham cię.

Ale chcę, byś pamiętała, że kochałem cię również w tamtych, nie dających się wskrzesić dniach.

Więc jeśli teraz zżymam się i trudno ze mną dojść do ładu i składu, pamiętaj, co ci powiedziałem,

i weź to pod uwagę. OK?

- Oczywiście, że tak!

Upuściła torbę (na mój mały palec, ale nie ośmieliłem się nawet drgnąć) i bez słowa mnie

objęła. Całowaliśmy się leżąc w wysokiej trawie, gdy przy naszym wozie zahamowały z piskiem

dwa motocykle. Jedynie policja mogła ich używać, jako że zdolne były do osiągania wielkich

szybkości. Ich silniki ładują się w nocy i dają całą moc na koło zamachowe, które w dzień

generuje prąd elektryczny zasilający dwa motorki w kołach. Skuteczne i nie powodujące

zanieczyszczenia środowiska. I bardzo niebezpieczne.

- To ten wóz, Pooler! - krzyknął jeden z policjantów poprzez ciągły warkot kół

zamachowych.

- Dam znać centrali. Nie mogli uciec daleko. Teraz już ich mamy!

Nic mnie tak nie wpienia jak pewność siebie objawiana przez drobnych urzędników. O

tak, teraz na pewno nas już mają. Gdzieś w głębi gardła uwięzło mi warkniecie, gdy ten

umundurowany ignorant wodził nochalem wokół samochodu i gdy w chwilę później wlepił

wzrok w naszą przytulną kryjówkę w trawie. Ciągle jeszcze się gapił, gdy złapałem go za szyję i

ściągnąłem w dół, sugerując, by do nas dołączył. Śmiesznie wyglądał z wytrzeszczonymi oczy-

ma, wywalonym językiem i nabiegającą krwią twarzą, ale Angelina wszystko zepsuła. Zrzuciła

mu hełm i przygrzała w ciemię obcasem swego pantofelka (ze stalowym podkuciem).

Pozwoliłem mu opaść na trawę.

- I ty mówisz, że ja jestem sadystką - wyszeptała z urazą w głosie. - No to co można

powiedzieć o tobie?

- Przekazałem wiadomość. Teraz już na pewno ich mamy! - entuzjazmował się ten drugi.

Zamilkł dość nagle, wpatrzony w otwór lufy, która pojawiła się na wysokości jego nosa.

Angelina wygrzebała ze swej torby pigułkę nasenną i podsunęła mu ją gestem nieznoszącym

background image

sprzeciwu.

- I co teraz, szefie? - zapytała radośnie, wpatrując się w dwie postacie w czarnych

uniformach leżące na drodze.

- Myślę. - Skrzywiłem się, aby to podkreślić. - Mieliśmy ponad cztery miesiące wakacji, i

to bez zmartwień, lecz wszystko, co dobre, szybko się kończy. Moglibyśmy przedłużyć sobie

urlop, sprawiając różnym ludziom trochę kłopotu. Ale nie sądzę, żebyś w swym obecnym

kształcie nadawała się tak naprawdę do ucieczek i tym podobnych fatygujących imprez.

Wracamy tam, skąd zwialiśmy?

- Miałam nadzieję, że to właśnie powiesz. To niezdrowa mieszanka: poranna niestrawność

i napad na bank. Fajnie jest wracać.

- Zwłaszcza, że powitają nas z otwartymi ramionami.

Pamiętają przecież, że odrzucili nasze prośby o urlop i przez to zmusili do obrabowania

tego pocztowca.

- Żeby nie wspominać już o pieniądzach na drobne wydatki, które zabraliśmy z banków,

gdy zablokowali nasze konta.

- Święte słowa. Chodź. Zrobimy to w wielkim stylu.

Rozebraliśmy obu funkcjonariuszy. Jeden miał różową bieliznę, drugi wolał praktyczną

czerń, ale ozdobioną koronką. Mógł to być lokalny zwyczaj, niemniej zadumałem się nad

stosunkami panującymi w tutejszej policji. Byłem zadowolony, że wyjeżdżamy. W zapiętych

hełmach ruszyliśmy drogą na zdobycznych motorach, wesoło kiwając po drodze do wszystkich

czołgów i ciężarówek przetaczających się w przeciwnym kierunku. Zastopowałem na widok

samotnej pancerki i pokiwałem ze środka drogi do kierowcy. Angelina zahamowała w obłoku

kurzu za wozem - wydawało nam się, że widok policjanta w ciąży mógłby wstrząsnąć nawet ich

systemem nerwowym.

- Mamy ich! - ryknąłem w uchylone okno. - Ale mają radio, więc zachowaj to dla siebie.

Jedź za nami!

- Prowadź! - odwrzasnęło z zapałem wnętrze.

Myśl o nagrodzie, medalach i sławie błysnęła z pewnością załodze przed oczyma i

przyćmiła słońce. Poprowadziłem ich na opuszczony leśny dukt kończący się nad jeziorkiem.

Zahamowałem, pokiwałem, żeby stanęli, i z palcem przy ustach pognałem w ich stronę.

Kierowca opuścił klapę i wychylił się z oczekiwaniem w oczach.

background image

- Potrzebny wam odpoczynek - poinformowałem go uprzejmie, wrzucając do środka

granat gazowy.

Najpierw pojawiła się chmura dymu, potem rozległo się trochę kaszlu i w efekcie

uzyskaliśmy dwie postacie śpiące cicho na trawie.

- Chcesz zobaczyć ich bieliznę? - zainteresowała się Angelina. Motory potoczyły się

wesoło po stoku i parując zatonęły w jeziorze. Załadowaliśmy się do pancerki i ruszyliśmy w

stronę miasta. Jechaliśmy bocznymi drogami. Naszym punktem docelowym była Kwatera

Główna tutejszej policji. Zaparkowaliśmy w podziemnym garażu, dziwnie teraz opustoszałym, i

pojechaliśmy windą do centrum dyspozycyjnego. Znalazłem wolny pokój i zostawiłem w nim

Angelinę. Wychodząc zauważyłem, że zabawia się zapieczętowanymi tajnymi aktami.

Nałożyłem gogle i wlazłem do centrali. Zostałem zignorowany. Facet, z którym chciałem się

widzieć, spacerował po pokoju pykając z długaśnej fajki. Podbiegłem i zasalutowałem.

- Przepraszam, czy Mr Inskipp?

- Taa... - mruknął, dalej koncentrując wzrok na ściennej tablicy, która przedstawiała

graficznie przebieg pościgu.

- Ktoś chce się z panem widzieć.

- Że co? Słuchani? - ciągle był rozkojarzony. Harold Peters Inskipp, dyrektor i główny

mózg Korpusu Specjalnego rozkojarzony bywał nader rzadko. Najwyraźniej tego dnia nie był w

formie, gdyż bez słowa podreptał za mną. Zdjąłem gogle i zamknąłem drzwi.

- Teraz możemy wracać do domciu - powiedziałem. - Jeśli okażesz się na tyle miły, by

znaleźć jakiś sposób. Znudziła mi się ta przeklęta popularność.

Wykrzywił się niesamowicie i zagryzł ustnik fajki. Poprowadziłem go do pokoju, w

którym została Angelina. Doszliśmy tam, zanim jeszcze go odblokowało, ponadto przez cały czas

zajęty był wypluwaniem szczątków ustnika.

background image

3

- Arrgh! - warknął Inskipp i potrząsnął resztką fajki.

- Pełne ekspresji - odparłem uprzejmie, wyciągnąwszy z kieszeni cygaro. - Ale zawiera

minimalną dawkę informacji. Czy mógłbyś wyrażać się jaśniej?

Odciąłem końcówkę - nawet nie chrupnęło. Perfekcja.

- Czy wy wiecie, ile milionów kosztowała fala waszych napadów? Gospodarka Karnaty...

- ...nie ucierpi ani na jotę. Rząd dokona zwrotu instytucjom, które doznały straty, a potem

o tyle właśnie zmniejszy sumę odprowadzaną corocznie na cele Korpusu. A poza tym, te sukcesy

- podniecenie w społeczeństwie, zwiększona sprzedaż gazet, no i manewry policji, które były

prawdziwą przyjemnością dla wszystkich zainteresowanych. Zamiast się denerwować, powinni

wypłacić nam za to wszystko nagrodę.

Ze spokojem zapaliłem cygaro.

- Nie graj ze mną w kulki. Gdybym oddał was władzom Karnaty, posiedzielibyście w

pierdlu przez sześćset lat.

- Nie da się zrobić, Inskipp. Sam dobrze wiesz, jak bardzo brakuje ci polowych agentów,

potrzebujesz nas bardziej niż my ciebie. Skończ więc gadać i zacznij myśleć.

Warknąwszy ostatni raz, zaczął grzebać w koszu na śmieci i dobył stamtąd czerwoną

skórzaną teczkę, która zabrzęczała ostrzegawczo. Odcisnął palce na zamku i zwolnił

zabezpieczenie. Teczka otworzyła się.

- Mam tu coś dla ciebie. Nadzwyczaj tajne i ważne.

- Czy kiedyś dostanę coś innego?

- Jest jednocześnie śmiertelnie niebezpieczne.

- W tajemnicy przed wszystkimi jesteś śmiertelnie zazdrosny o moje referencje i chcesz

mojej śmierci. Przestań się krygować i wal, o co chodzi. Angelina i ja poradzimy sobie lepiej niż

ta zbieranina przedszkolaków i emerytów, jaką masz na usługach.

- To jest robota tylko dla ciebie, Angelina jest, no cóż... - zaczerwienił się i wsadził nos w

papiery.

- Heej! Słyszycie? - ryknąłem śmiechem. - Inskipp, morderca i postrach diabła,

najzimniejszy drań, jakiego znam, szara eminencja galaktyki, nie potrafi wymówić słowa ciąża.

A niemowlę! Poczekaj, a seks. To ładne słówko, no, dalej, powiedz no nam tu seks, i to trzy razy

z rzędu, to ci dobrze zrobi...

background image

- Zamknij się, DiGriz. W końcu się z nią ożeniłeś, to świadczy, że została ci jeszcze

szczypta przyzwoitości w tej szarej brei, którą uważasz za swój mózg. Ona zostaje. To robota dla

jednej osoby i to akurat ty jesteś tą osobą. A ona najprawdopodobniej i tak zostanie wdową.

- W czerni jest jej do twarzy. Tak łatwo się nie wyłgasz.

- Popatrz lepiej na to, potem pogadamy - odparł, wkładając w otwór biurka kasetę z

filmem.

Światło zgasło, zaczęła się projekcja. Kamera była prowadzona ręcznie, kolor zanikał -

jednym słowem, amatorszczyzna - ale był to najlepszy amatorski film, jaki w życiu widziałem.

Materiał okazał się rewelacyjny. I nie było wątpliwości, że rzecz jest autentyczna.

Ktoś bawił się w wojnę. Był słoneczny dzień z białymi obłoczkami chmur na błękitnym

niebie i czarnymi kłaczkami wybuchów. Ogień nie był na tyle intensywny, by powstrzymać

schodzące z orbity parkingowej transportowce. Port był średniej wielkości, w oddali widać było

zabudowania i kilka maszyn towarowych. Myśliwiec spłynął z góry i ekranem targnęły

eksplozje, w których zniknęło stanowisko obrony. W końcu dotarło do mnie

nieprawdopodobieństwo tego, co widziałem.

- To są statki kosmiczne! - ryknąłem oskarżycielsko w stronę biurka. - Gdzie jest ten rząd

składający się ze skretyniałych starców, którzy są na tyle głupi, żeby marzyć o wygraniu

międzyplanetarnej wojny? I co się z nimi stało po jej przegraniu? No i co, u diabła, ma to

wspólnego ze mną?

Zabłysły światła. Inskipp pukał palcem w blat i przyglądał mi się z mieszaniną uznania i

obrzydzenia.

- Dla twojej informacji: ta inwazja zakończyła się pełnym sukcesem. Tak zresztą jak i

poprzednie. Film zrobił pewien przemytnik, nasz informator, który miał dość szczęścia i rozumu,

żeby nawiać na samym początku operacji.

Zatkało mnie. Niewiele można powiedzieć o wojnach międzyplanetarnych, bo po prostu

ich nie ma. Coś w rodzaju podboju zakończonego powodzeniem zdarzało się jedynie w

przypadku planet bliźniaczych, czyli bytujących w jednym układzie gwiezdnym, z których jedna,

powiedzmy, była wysoko rozwinięta, a druga zacofana. Lecz warunkiem był brak obrony.

Prawdziwej obrony. Każdy żołnierz, każda sztuka broni i każda racja żywnościowa muszą zostać

wyniesione ze studni grawitacji planety i przeniesione potem przez kosmos, koszty zaś

potrzebnej na to wszystko energii rosną zastraszająco. A gdy siły desantowe muszą jeszcze

background image

lądować tylko po to, by stanąć twarzą w twarz ze zdeterminowaną obroną, to cała inwazja

pochłania tyle forsy, nie mówiąc już o stratach w ludziach, że staje się czystym nonsensem. Jeśli

zaś brać pod uwagę wojnę pomiędzy dwoma planetami należącymi do odległych systemów, cała

sprawa nabiera wyłącznie cech nieprawdopodobieństwa.

No dobrze, tyle zostało udowodnione. Wojna międzyplanetarna jest niemożliwa. Lecz z

drugiej strony, nic nie jest niemożliwe, jeśli ktoś weźmie się za to wystarczająco poważnie, a

przemoc i wojna, mimo wieków pokoju, są nadal czymś kuszącym dla wielu przedstawicieli

ludzkości.

- Usiłujesz mi wiec wmówić, że ktoś dokonał udanej inwazji międzyplanetarnej?

- I to niejednej. Wiem przynajmniej o czterech - uśmiechnął się złośliwie.

- A ty i Unia wolelibyście, żeby nie zdarzyło się to po raz piąty?

- Dokładnie tak, mój stary.

- I ja jestem tym jeleniem, który ma się tym zająć?

Wyciągnął rękę, wyjął mi cygaro ze zdrętwiałych palców i umieścił je w popielniczce, po

czym uroczyście uścisnął mi dłoń.

- Wiedziałem, że dobrze wybrałem. To robota tylko dla ciebie. Idź i zwyciężaj!

Wyrwałem dłoń z jego zdradzieckiego uścisku, wytarłem ją z obrzydzeniem o spodnie i

złapałem cygaro.

- Jestem pewien, że załatwisz mi najlepszy możliwy urzędowy pogrzeb, na jaki stać

Korpus. Czy będziesz łaskaw powiedzieć mi coś jeszcze, czy od razu zawiążesz mi oczy i

wsadzisz do rakiety?

- Spokojnie, mój chłopcze. Niewiele się o tym mówi, ale spowodowałoby to zbyt duże

zamieszanie w polityce.

A sami zainteresowani nie mówią nic. Wielu ludzi straciło życie, żeby dowiedzieć się

tego, o czym ty będziesz wiedział za chwilę. Inwazję przeprowadziła planeta Cliaand - trzecia

planeta w systemie Epsilon Indi. System składa się z około czterdziestu planet, ale tylko na trzech

panują warunki umożliwiające życie. Cliaand przejęła już parę lat temu kontrolę nad dwiema

pozostałymi, ale nie uznaliśmy tego za wystarczający powód do wszczynania alarmu. W ciągu

ostatniego roku natomiast dokonali czterech udanych inwazji na planety w innych układach i

wydaje się, że myślą o czymś jeszcze większym. Nie wiemy, jak to robią, lecz wiemy, że robią to

dobrze. Na podbitych planetach mamy rozlokowanych agentów, ale jak dotąd, nie

background image

dowiedzieliśmy się niestety niczego, co można by uznać za istotne. Podjęto więc decyzję -

gdybym podał ci nazwiska ludzi, którzy ją podjęli, to stanąłbyś na baczność - aby wysłać naszego

człowieka na Cliaand, by przeciął wreszcie ten gordyjski węzeł i doszedł prawdy.

- Zamiast ubierać to wszystko w piękne słówka, powiem ci krótko, że to samobójstwo...

- Polecisz tam. Nie ma w tej chwili żadnego sposobu, który pozwoliłby ci się z tego

wyłgać.

Do reszty już zrezygnowany, wziąłem pod pachę kopię obfitującego w szczegóły raportu,

kryształ z zapisem ichniego dialektu i wytrych do pościgowca. W bardzo ponurym nastroju

wróciłem do kwatery, w której moja Angelina, znudziwszy się tajnymi aktami, rzucała sobie

nożem do celu. Cel wyrysowany na ścianie przypominał kształtem i wielkością zarys ludzkiej

głowy. Muszę obiektywnie przyznać, że Angelina była świetna - rzucając z odwróconej pozycji

potrafiła trafić w czarną plamkę wielkości oka.

- Weź zdjęcie Inskippa na cel. Sprawi ci to większą przyjemność i przyniesie więcej

pożytku.

- Czyżby ten zły i okrutny starzec wysyłał mojego ukochanego gdzieś daleko?

- Ten stary cap próbuje mnie wykończyć. Ta robota, którą mi dał, jest tak śmiertelnie

tajna, że nie mogę pisnąć ani słówka, szczególnie tobie. Masz tu więc te zasrane papiery i sama je

sobie przeczytaj.

Wsunąłem kryształ do mnemaków i nałożyłem kask - materiał miał się utrwalić

bezpośrednio w mojej korze mózgowej. Oszczędzało to czasu i nudnego wkuwania, fundowało

za to pierwszorzędny ból głowy i płynną znajomość języka. Nastąpiła konieczna dla dokonania

procesu przerwa w życiorysie, po czym poczułem, że ktoś zdejmuje mi kask, podaje jakąś

tabletkę i równocześnie miękkie usta dotykają moich warg. Poczułem się o wiele lepiej.

- Próbują cię zabić, ale ty będziesz śmiał się tylko z tego i zwyciężysz, a któregoś

pięknego dnia zajmiesz na pewno należne ci stanowisko Inskippa.

- Martwisz się o mnie, moja kochana? - powiedziałem z nadzieją, unosząc powiekę.

- Cały czas, ale taka już dola żony. A poza tym - nie mogę stanąć na twojej drodze do

kariery.

- Nie wiedziałem dotąd, że w ogóle jestem na takiej drodze. Dobrze, że mi o tym

powiedziałaś.

- Nie upadaj na duchu. Będę ci pomagała myśląc o tobie. Jak zamierzasz się tam dostać?

background image

- Wezmę mój szybki i niezawodny pościgowiec; prostą drogą pomknę jak strzała i znajdę

się poza zasięgiem radarów; ze świstem przetnę atmosferę...

- I rozlecisz się na atomy. Masz, przeczytaj sobie relację jedynego, który ocalał z takiej

próby. Przeczytałem. Była bardzo przygnębiająca.

- Będziesz na siebie uważał? Nie sądzę, żeby wskazane było obecnie dla mnie

zamartwianie się.

- Jeśli już masz ochotę się martwić, to martw się raczej o los tej biednej planety, której

wypowiedziałem wojnę.

Rozumiałem już w czym rzecz - był to jeden z tych przypadków chorobliwej manii, która

zmusza nawet kanarki do noszenia mundurków, nie wspominając już o przeprowadzaniu poboru

wśród kotów. Próba działania wprost jest dokładnie tym, czego oczekują i na co są przygotowani.

Nic nie mają natomiast na wypadek pojawienia się jednej osoby zdolnej przeprowadzić akcję

opartą na zaskoczeniu i maksymalnie bezczelnym zachowaniu. Czyli, inaczej mówiąc, nie są

przygotowani na nasz normalny sposób działania.

Pocałowałem Angelinę i wyszedłem z dumnie podniesioną głową. Chciałbym być jednak

w owej chwili chociaż w jednej setnej tak pewny siebie, jak to sugerowałem.

background image

4

Moje plany były precyzyjne do najdrobniejszych szczególików; cała operacja -

gigantyczna. Nieraz ze strony Inskippa padał przeraźliwy okrzyk bólu związany z kosztami, ja

jednak ignorowałem równo te wrzaski. To ja w końcu nadstawiałem karku, zabezpieczyłem się

zatem na wszystkie strony i sposoby. Ale nawet najbardziej skomplikowane przygotowania

kiedyś się kończą, a wtedy prowadzi się jelenia na odstrzał.

I oto ja, nagi przed światem, sterczałem w barze promu „Kannettava" ze szklanką w

garści i cygarem przed nosem. Słuchałem wieści, że na planecie Cliaand wylądujemy za godzinę.

Nagi byłem, rzecz jasna, tylko w przenośni, ale po raz pierwszy doświadczałem takiego uczucia.

Niezwykłego wysiłku woli i ogromnej dyscypliny wymagało pozostawienie wszystkich gadżetów

w domu. Żadnej bombki, kapsuły z gazem czy piłki. Nic. Nawet wytrycha, który zwykle nosiłem

na palcu u nogi. Czy też... zakląłem i rozejrzałem się. Nikt nie zwracał na mnie uwagi.

Wyciągnąłem portfel i dotknąłem górnego szwu. Moja własna podświadomość walczyła ze mną.

Tylko świadoma część umysłu była entuzjastycznie nastawiona do lądowania bez pomocnych

drobiazgów. Ścisnąłem portfel w odpowiedni sposób i malutki, acz niesamowicie skuteczny

wytrych wypadł na moją dłoń. Dzieło sztuki. Wpatrywałem się weń z zachwytem, lecz w końcu

powiedziałem mu: żegnaj. Wracając do kabiny, wrzuciłem go do pojemnika na śmieci.

Każdy raport czy rozmowa przynosiły nieodmiennie tę sama wieść - że Cliaand ma

najbardziej paranoidalnych celników w całym zasranym kosmosie. Przewieźć kontrabandę przez

komorę celną było czymś niemożliwym, toteż nie miałem zamiaru próbować. Byłem tym, kim

być powinienem; agentem Fazzolettd Mouchoir Ltd., handlarzem, który zajmował się bronią.

Firma istniała, a ja faktycznie byłem jej przedstawicielem. Żadne śledztwo nie było w stanie

wykazać niczego innego. Niech sobie próbują.

Spróbowali.

Lądowanie niewiele różniło się od wejścia do więzienia. Razem z garstką podobnych

nieszczęśników znaleźliśmy się w złowieszczo wyglądającym pokoju o szarych ścianach.

Staliśmy tam pod bacznym okiem uzbrojonych po zęby strażników, a nasze bagaże leżały

pośrodku w charakterze zwalonego bezładnie stosu. Dopóki schodnia nie odjechała, panował

spokój, potem zaczęto nas wywoływać pojedynczo.

Nie byłem pierwszy, toteż skorzystałem z okazji, aby przyjrzeć się lokalnym typom.

Okazywali nam całkowitą obojętność, krocząc tam i z powrotem w butach z cholewami,

background image

ściskając w garściach rozpylacze i zadzierając nosy. Umundurowani byli w kardynalską purpurę -

niezbyt to wojskowy kolorek, przeraźliwy za to i nic nie mówiący o naturze tego, kto go nosi.

Wszyscy byli wysocy i charakteryzowali się tępym podbródkiem i świńskimi oczkami. Hełmy

wyglądały na zrobione ze stali włókiennej, ze złowróżbnymi wizjerami i odsuwanymi

przyłbicami. Rozpylacze - najbardziej śmiercionośna zabawka tego typu, jaką widziałem - były

strzelbami Gaussa. Kiedy naciskało się spust, w lufie wytwarzało się silne pole magnetyczne

generowane dzięki baterii, mogące nadać pociskowi prędkość początkową nie gorszą niż w

szanującym się peemie. Wyższość tej broni nad innymi samopałami polegała na tym, że była to

broń bezgłośna i mogła wystrzeliwać wszystko - od zatrutych igieł po rakietowe pociski z gło-

wicami atomowymi. Korpus, jak dotąd, tylko o nich słyszał. Nie widzieliśmy ani jednego

egzemplarza tego typu broni. Postanowiłem, że przy pierwszej nadarzającej się okazji zadbam o

to, by nastąpił jakiś przewrót w tej materii.

- Pas Ratunkowy! - wrzasnął ktoś.

Podskoczyłem przypomniawszy sobie, że to moje oficjalne nazwisko. Podniosłem dłoń i

jeden ze strażników pognał ku mnie z głośnym stukotem obcasów. Na pewno miał do nich

przybite metalowe skuwki - dla efektu. Poczułem nieprzepartą chęć posiadania takich butów.

Zaczynało mi się tu podobać.

- Weźcie bagaż i chodźcie ze mną! - odwrócił się gwałtownie, a ja pisnąłem z rozpaczą.

- Ależ, proszę pana, nie udźwignę sam wszystkiego! Tym razem obdarzył mnie

miażdżącym spojrzeniem i sugestywnie zabębnił palcami po spluwie.

- Wózek! - warknął w końcu i wskazał na odległą część pomieszczenia.

Była to mała autoplatforma. Podreptałem po nią grzecznie, załadowałem swoje bambetle i

odszukałem wzrokiem strażnika. Stał przy otwartych drzwiach, a jego palec znajdował się

znacznie bliżej spustu niż przed chwilą. Silnik wózka zaskowyczał na najwyższych obrotach, a ja

pogalopowałem za nim ku drzwiom.

W drugim pokoju odbyła się rewizja.

Tak to się łatwo i przyjemnie mówi. W życiu nie zdarzyło mi się coś podobnego i byłem

ogromnie szczęśliwy, że to ja sam zaopiekowałem się odpowiednio wcześniej wytrychem w

portfelu.

Zainteresowało się mną dziesięciu chłopa, z czego sześciu bagażami, reszta mną

osobiście. Pierwszą ich czynnością było rozebranie mnie do naga i rzucenie na fluoroskop.

background image

Powiększający. Kilka chwil radzili nad moimi plombami. Wspólnie uznali, że jedna z nich jest za

duża i wydobyli ją na światło dzienne. Podczas gdy ponownie wypełniano mi ząb, oryginalna

plomba zaatakowana została przez spektroskop. Nie wydawali się specjalnie rozczarowani, gdy

jej materia okazała się jedynie powszechnie stosowanym stopem dentystycznym.

Poszukiwania trwały dalej.

Gdy tak oglądali mnie ze wszystkich stron, inny gość zajmował się stosem papierków,

zadając mi przy tym różne kretyńskie pytania. Bez wątpienia były to moje psigramy dostarczone

z firmy, gdy zwrócono się o wizę. Odpowiadałem zgodnie z prawdą, i chyba z oczekiwaniami, bo

dość szybko dano mi spokój i schowano papierzyska.

Moje bagaże tymczasem traktowane były jeszcze gorzej. Każdą torbę otwierano, a

zawartość rozkładano metodycznie na białych stołach. Same torby rozpruto troskliwie,

rozwalając ściegi, usuwając złącza i patrosząc rączki. To, co zostało, zapakowano do

plastikowych toreb, pooklejano fiszkami i odesłano do badań bardziej gruntownej natury.

Ubrania przeglądnięto już bardziej pobieżnie i odłożono. Wkrótce dowiedziałem się, że ujrzę je

ponownie w dniu odlotu z planety.

- Otrzymacie dobrą cliaandzką odzież - odezwał się jeden.

- Czy to symbol religijny? - spytał inny, trzymając w opuszkach palców fotografię

Angeliny.

- To zdjęcie mojej żony.

- Zezwala się tylko na wwóz symboli religijnych.

- Dla mnie jest jak anioł.

Głowili się nad tym przez dobrą chwilę, po czym niechętnie zaakceptowali portret. Co nie

znaczyło jednak, żebym mógł dysponować czymś tak groźnym jak oryginał. Po chwili pojawiła

się fotokopia.

- Wszystkie wasze rzeczy osobiste i dokumenty zostaną zwrócone przy wyjeździe. Tu

będziecie chodzić w lokalnych strojach i przestrzegać lokalnych obyczajów. Oto wasze rzeczy. -

Wskazał trzy ohydne torby. - A to wasz dowód. - Złapałem go z radością, że znowu jestem sobą.

- Co jest w tej kasecie? - spytał jeden z nich z czystą nadzieją w głosie. Reszta przerwała

swoje zajęcia i podeszła do stołu. Ich miny sugerowały, że niezależnie od treści każde moje

oświadczenie będzie teraz przyznaniem się do winy, po czym nastąpi wykonanie wyroku śmierci.

Skuliłem się z przerażenia; miałem nadzieję, że wypadło to dość autentycznie.

background image

- Panowie, nie zrobiłem nic takiego...

- Co to jest?

- Broń...

Dały się słyszeć zduszone krzyki, a jeden zaczął rozglądać się za pukawką, by na miejscu

dokonać egzekucji. Znów zacząłem się jąkać.

- Ależ panowie... ja właśnie dlatego tu jestem... moja firma, Fazzoletto Mouchoir, to stary

i szanowany producent... elektroniki militarnej... to są próbki... niektóre bardzo delikatne...

można to otworzyć tylko w obecności rusznikarza...

- Ja jestem technikiem zbrojmistrzem - odezwał się jeden, na którego już wcześniej

zwróciłem uwagę, jako że był zupełnie łysy, a przez środek jego czaszki biegła twarzowa szrama.

- Bardzo mi miło. Jestem Pas Ratunkowy. - Nie wyglądało, by wywarło to na nim

jakiekolwiek wrażenie.

Nie przedstawił się. - Jeśli dostanę swoje klucze, to zaprezentuję panom zawartość kasety.

Sprowadzono kamerę i pozwolono mi dokonać otwarcia. Łysy wlepił wzrok w zawartość

umieszczoną w wyściełanych przegródkach i futerałach. Zabrałem się do objaśniania.

- Moja firma jest pierwszym i jedynym producentem przewodów pamięciowych do

zapalników zbliżeniowych. - Ująłem szczypce, by wyjąć zapalnik wielkości łebka od szpilki. -

Ten zapalnik przeznaczony jest do pocisków pistoletowych. Strzał pobudza zapalnik, który

eksploduje, gdy kula zbliży się do celu określonej wielkości. Ten jest jeszcze bardziej

inteligentny, przeznaczony dla dużych kalibrów. - Wszyscy pochylili się z uwagą, gdy wyjąłem

MEW-IV. - W całości porządna, państwowa produkcja; może wytrzymać ciśnienie rzędu tysięcy

atmosfer. Można nastawić na detonację w momencie zbliżania się do celu opisanego lub też

przed wystrzałem wprowadzić specjalne dane. Ma obwody dyskryminacyjne, uniemożliwiające

eksplozję, gdy w pobliżu znajduje się własny pojazd.

Odłożyłem zapalnik na miejsce i zamknąłem kasetę. Wśród widzów przebiegł szmer

zadowolenia. To było coś, co mogło im się naprawdę podobać. Rusznikarz wziął kasetę.

- Zostanie wam zwrócona, gdy przyjdzie pora na demonstrację.

Badanie zbliżało się do końca. Zapalniki były gwoździem programu i nic nie mogło się z

nimi równać. Trochę radości sprawiło im jeszcze wyciskanie tubek i opróżnianie słoików z

mojego zestawu toaletowego, ale nie mieli już do tego serca. W końcu spakowali wszystko i

cisnęli mi nowy przyodziewek.

background image

- Cztery i pół minuty na ubranie się - rzucił ostatni wychodzący. - Zabrać torby.

Trudno by było nazwać to ostatnim krzykiem mody - bielizna we wściekle praktycznym

zgniłozielonym kolorku i o gładkości maszynowych ścinków zmieszanych z papierem ściernym.

Zewnętrzne odzienie było czymś w rodzaju kombinezonu spadochroniarskiego w szerokie,

czarno-żółte pasy. No cóż, jeśli może w tym paradować elegancki tubylec, to mogę i ja. Złapałem

torby, których rączki boleśnie wcięły mi się w palce, i wyszedłem przez jedyne otwarte drzwi.

Znalazłem się w podobnie szarym, tyle że większym pomieszczeniu.

- Samochód! - powiedział sterczący na zewnątrz strażnik.

Gdy podszedłem do przezroczystej bańki nadwozia, otworzyły się boczne drzwi.

- Bardzo się cieszę, ale ja nie wiem, gdzie...

- Samochód wie. Wsiadajcie.

Nie była to najdowcipniejsza pogawędka, jaką w życiu uciąłem. Wrzuciłem torby i

wsiadłem. Zapaliły się światełka na desce i ruszyliśmy - przez trzy portale z metalowymi

drzwiami, z których każde spotkałoby się z uznaniem dyrekcji średnio szanującego się banku. Za

trzecimi oślepiło mnie słońce. Zająłem się podziwianiem krajobrazu.

Jeśli to miasto było typowe dla całej planety, to Cliaand był światem nowoczesnym,

zmechanizowanym i zabieganym. Pojazdy, widać to było po sposobie jeżdżenia, prowadzone

były przez roboty. Chodniki flankowały ulice i krzyżowały się bezkolizyjnie. Sklepy, znaki

drogowe, tłumy ludzi i mundury. Mundury! To słowo nie oddaje sławy i chwały, która upstrzona

medalami wędrowała wielobarwną chmurą po ulicach. Każdy miał tu jakiś mundur. Jestem

pewien, że kolory oznaczały różne zawody. Nie spotkałem jednak nikogo w podobnie

twarzowym worku jak mój. Jeszcze jedna przeszkoda na mojej drodze. Wzruszyłem ramionami,

bo czyż zwraca się uwagę na szklankę wody wylaną na łeb, gdy się tonie? W tej misji nie miało

być nic łatwego.

Wóz wydostał się z kawalkady innych, zanurkował w tunel i zatrzymał się przed

ozdobnym wejściem. Wielki napis „Zlato-Zlato" (po ichniemu tyle co luksus) sugerował, że jest

to hotel.

Od drzwi podbiegł elegant ozdobiony orderami - bez wątpienia portier. Na widok mego

stroju skrzywił się z niesmakiem i odszedł z godnością, a jego miejsce zajął klient w

ciemnoszarym mundurze ze srebrnymi insygniami na ramionach. Były to bodajże nóż i siekiera,

guziki zaś przypominały czaszki. Swojskie to było i miłe.

background image

- Nazywam się Pakov - wymamrotała przygnębiająca postać. - Pańska ochrona osobista.

- Poznanie pana sprawia mi prawdziwą przyjemność.

Wylazłem z wozu taszcząc (osobiście!) swoje torby i udałem się za nim do hollu. Mój

dowód został przyjęty z najwyższą możliwą odrazą. Hotelowy boy z obrzydzeniem, i to

wyraźnym, szturchnął mnie w bok i zaprowadził do pokoju. Mój status przybysza spoza planety

zapewniał mi teoretycznie awans do miejscowego establishmentu, ale nie powiem, żeby mi się to

podobało.

Pokój był wygodny, łóżko mięciutkie, a „pluskwy" entuzjastycznie obecne.

Mikrofony i kamery były wmontowane praktycznie we wszystko i wszędzie. Co druga

klamka była mikrofonem, a żarówki zezowały na mnie paciorkami obiektywów, ledwie tylko się

poruszyłem. Kiedy wlazłem do łazienki, zza posrebrzonego lustra wytrzeszczył się na mnie

czujnik optyczny. Inny był na końcu szczoteczki do zębów - bez wątpienia w celu kapowania

dentyście o stanie mojego uzębienia. Wszystko bardzo skuteczne i dobrze przemyślane.

Owszem, myśleli. Wprawiło mnie to w szampański humor. Nie ryknąłem śmiechem tylko

dlatego, że mój goryl mógłby przypłacić to zapaścią nerwową. Tupał za mną wszędzie i

pomyślałem, że pewnie położy się w nogach łóżka, gdy udam się na spoczynek.

Trochę to nieskromne z mojej strony, ale na „pluskwach" Jim DiGriz zna się przynajmniej

trochę. To, co mi tutaj prezentowano, było typową przesadą. Żaden komputer nie byłby w stanie

przetrawić takiego natłoku danych. A to oznaczało, że kontrolują mnie ludzie, którzy popełniają

błędy i których nie ma przecież nigdy za wielu, jako że oni też muszą mieć nad sobą kontrolerów.

Oznaczało to, że wszystkie miejsca, w których miałem się znaleźć, będą równie „zapluskwione",

lecz przecież nie może być na podsłuchu i podglądzie całe miasto - ludzi by im na to nie

starczyło.

Musiałem po prostu grać głupka i upichcić cichaczem plan ucieczki i zniknięcia. Zniknąć

zaś musiałem za pierwszym razem, jako że drugiej okazji już bym nie miał - po nieudanej próbie

uczyniono by ze mnie zdechłego Stalowego Szczura.

Pakov snuł się za mną jak smród za nieświeżą padliną, ale mnie to odpowiadało. Jego

obecność znaczyła, że podglądacze mają urlop, a przynajmniej wypoczywają. Ja też starałem się

wyglądać na kogoś zażywającego odpoczynku.

Trzy dni straciłem na poszukiwanie dziury, w którą mógłbym się wśliznąć. Na trzeci

dzień znalazłem coś akurat dla szczura. Dostosowałem do tego swe plany i czwarty dzień (jak

background image

wszystkie poprzednie) zacząłem od śniadania.

- Ojoj, ależ jestem głodny! - oznajmiłem Pakovowi, łykając drugą dokładkę.

Nie miałem pojęcia, kiedy będę jadł ponownie, toteż wolałem się zabezpieczyć i napchać

na zapas. Dalej wszystko przebiegało jak co dzień.

Ledwie wsiedliśmy, wóz ruszył do Ministerstwa Wojny, gdzie od trzech dni

demonstrowałem możliwości moich zapalników. Zniszczono przy tym już różne obiekty, dziś

miały zostać zniszczone następne. Była to niezła zabawa dla wszystkich, którzy brali w tym

udział.

Skręciliśmy w boczną uliczkę, na której, jak zwykle, panował minimalny ruch, brakowało

nawet pieszych. Doskonale, teraz albo...

- Aaa... psik! -wrzasnąłem i sięgnąłem po chusteczkę.

Pakov się sprężył. Zawsze był sprężony. Przeszedł dobrą szkołę.

Jego oczy tylko na sekundę odwróciły się ode mnie, i to było akurat to, czego

potrzebowałem. W chusteczce miałem rulonik miejscowych monet - jedyną broń, jaką

dysponowałem. W ciągu ułamka sekundy opuściłem rękę i rulonik wylądował na szczycie

czaszki Pakova. Osunął się bez jęku.

W tym samym momencie przechyliłem się do przodu i wdusiłem taster alarmowego

stopu. Silnik zgasł, hamulce zaskoczyły i stanęliśmy z piskiem opon. Drzwi otworzyły się niemal

dokładnie na wprost wcześniej wybranego przeze mnie miejsca. Sam środek tarczy.

Wyskoczyłem i ruszyłem z kopyta. Z kopyta dlatego, że kiedy dałem w łeb Pakovowi i

zatrzymałem wóz, na tablicy podglądu musiało zapalić się światełko, a „pluskiew" było tu od

nagłej krwi.

W momencie gdy ja wyskakiwałem z wozu, siły interwencyjne startowały z garażu.

Miałem co najwyżej minutę. Kłusem wpadłem na podwórko, na którym kilka robotów ładowało

śmieci. Zignorowały mnie kompletnie, jako że były to roboty typu M - zaprogramowane na

określone tylko działanie.

Poganiacz jednak mnie nie zignorował. Był człowiekiem i miał elektroniczny bat do

rozdawania bodźców swoim podopiecznym. Usłyszałem trzask i poczułem, jak prąd atakuje całe

moje ciało. Nie powiem, żebym był tym uradowany.

background image

5

Żeby powiedzieć łagodnie: kopnęło mnie. Napięcie było niskie, miało pobudzać roboty, a

nie przepalać ich obwody. Złapałem bicz i mocno pociągnąłem.

Wszystko było zresztą zgodne z planem. Widywałem ich codziennie, a na planecie

Cliaand wszyscy uwielbiali rutynę. Można było przewidzieć, jak zachowa się ten tłusty

poganiacz robotów: spróbuje mnie zatrzymać - i zrobił właśnie to, co miał zrobić. Gdy

pociągnąłem, poleciał na pysk, tak że znalazł się w zasięgu moich butów.

Potrząsnął jednak głową i zaczął zbliżać się do mnie z rękami gotowymi do połamania mi

żeber. Tego nie było w planie. Miał paść i już się nie pozbierać. Tyle że on nie znał planu, a ja

nie wiedziałem, że ma nie tylko wygląd, ale i odporność bloku betonu.

Zrobiłem unik i skopałem mu niemal głowę z ramion. Musiałem tak kopać trzy razy i

bałem się, że chodnik, o który ta głowa się obijała, nie wytrzyma tego. W końcu gość

znieruchomiał.

W oddali zajęczała syrena. Uniform tłuściocha był sraczkowatej barwy i miał jeden

zamek błyskawiczny, który natychmiast rozpiąłem, rozdziewając gościa. Szybkości dodawał mi

odgłos hamujących w przecznicy wozów. Złapałem bat i zdzieliłem nim najbliższego robota,

kończąc równocześnie wciąganie tego sraczkowatego uniformu na mój własny grzbiet i słysząc

odgłos kroków zbliżających się przejściem. Robot, który dostał po łożysku, zareagował

natychmiast.

- Wsadź tego człowieka do kosza! - rozkazałem. Nogi znikły w dziurze dokładnie w

chwili, gdy pierwsi karmazynowi pojawili się przede mną.

- Obcy! - ryknąłem i potrząsnąłem batem w kierunku przeciwległego wyjścia z podwórka.

- Nie zdołałem go zatrzymać. Pobiegł tam.

Oni też pobiegli. No i bardzo dobrze, bo para dopiero co ściągniętych z tłuściocha butów

leżała przy pojemniku. Wrzuciłem je do kubła i przyłożyłem batem moim podopiecznym.

- Maszerujemy! Do następnego miejsca! - miałem nadzieję, że te roboty wiedzą, gdzie to

jest.

Wiedziały. Mała procesja - ze mną z tyłu - przemaszerowała przez pełną policji i wojska

ulicę. Przeszliśmy przez ten tajfun z kamiennym spokojem (to znaczy roboty ze spokojem, ja z

przerażeniem w oczach i uśmiechem na twarzy). Gdy doszliśmy na miejsce, a było to w dość

spokojnym rejonie, byłem mokry od potu.

background image

Oparłem się o ścianę i zacząłem myśleć. Jeśli nie znajdą żadnych śladów, to któryś

przypomni sobie w końcu o świadku ucieczki i będzie chciał z nim pogawędzić. Muszę zatem

znaleźć się jak najszybciej zupełnie gdzie indziej. Tylko gdzie? Do dyspozycji miałem dwa kom-

binezony, które lada chwila znajdą się na cenzurowanym, stado mechanicznych matołów i bicz,

którego przydatność jako broni była żadna.

Tuż za mną dał się słyszeć zgrzyt i zardzewiałe drzwi uchyliły się odsłaniając grubasa w

białej czapce.

- Mam jeszcze pojemnik dla ciebie, Slobodan - oznajmił i nagle stał się podejrzliwy. -Ale

ty nie jesteś Slobodan.

- Nie - zgodziłem się potulnie. - Jest w szpitalu, usuwają mu przepuklinę.

Czyżby uśmiechnął się do mnie? Rozejrzałem się wokoło i nie widząc nikogo

zainteresowanego, przejechałem batem po skrzyni najbliższego śmieci ar za.

- Idź za tym człowiekiem!

Polazł posłusznie, a ja podążyłem za nimi. Oczywiście do kuchni - do pustej kuchni.

- O której otwieracie? Przy tej robocie rośnie apetyt.

- Nie wcześniej niż wieczorem. Hej! Powiedz no tej małpie, żeby przestała za mną łazić i

zabrała śmieci!

- Robot - poleciłem - przestań łazić za tym człowiekiem! Wyciągnij tylko rączki i złap go

za ramiona, żeby nie mógł uciec.

To był posłuszny robot i wykonał, co mu kazano. Kucharz otworzył usta, zapewne chcąc

wydusić z siebie słowa skargi na takie traktowanie, więc wepchnąłem mu w gębę jego własną

czapkę. Żuł ją ze złością i próbował wydać z siebie jakieś artykułowane dźwięki. Efekt był

mierny, ale próbował nieustannie, gdy przywiązywałem go do krzesła. Nikt się nie pojawił i

zaczęło mi się to podobać.

- Wyjdź! - rozkazałem robotowi i wyszedłem za nim. Moja gromadka pracowała z

zapałem godnym lepszej sprawy, toteż przyłożyłem im gdzie popadło.

- Wracajcie! Do miejsca, z którego przyszliście dziś rano. Jazda!

Roboty, jak porządne wojsko, zrobiły w tył zwrot i pomaszerowały. Na szczęście w

przeciwnym kierunku niż ten, z którego przyszliśmy. Wróciłem do kuchni. Ładnie - nikt nie

domyśli się teraz, gdzie opuściłem śmieciarzy.

Kucharzowi udało się tymczasem przewrócić krzesło i w paralitycznych podrygach

background image

przybliżał się teraz do drzwi.

- Nieładnie, chyba będę musiał cię uspokoić. - Wziąłem z wieszaka największy topór.

Przestał się wiercić i wybałuszył na mnie oczy. W oddali rozległo się nagle pukanie do

drzwi. Westchnąłem i wyciągnąłem mu z gęby czapkę.

- Co to jest?

- Drzwi frontowe. Ktoś puka - wychrypiał, wpatrując się w argument, który trzymałem w

garści.

Chyba udało mi się go ostatecznie przekonać. Wsadziłem mu knebel z powrotem i

ruszyłem ku drzwiom. Jadalnia była ciemna i pogrążona w bezruchu. Poszedłem do drzwi

frontowych i uchyliłem je odrobinę.

- Czego? - spytałem z typową tutejszą uprzejmością.

- Obsługa urządzeń chłodniczych. Dzwoniliście, że macie kłopoty.

- Zgadza się, straszne kłopoty. Właźcie i bierzcie ze sobą narzędzia.

Pudło było pokaźne, toteż otwarłem zapraszająco drzwi. Zamknąłem je zaraz za nim i

puknąłem go łagodnie tępą stroną topora. Wykopyrtnął się z gracją. Uniform miał w

ciemnozielonym kolorze (miła odmiana po czarno-żółtej osie czy sraczce śmieciarza).

Rozebrałem go, związałem i przymocowałem do sąsiedniego krzesła w kuchni, gdzie obaj z

kucharzem mogli w ciszy użalać się nad swoim losem i ocierać sobie łzy. Jeśli szczęście mi

dopisze, miną godziny, zanim ich odkryją, powinienem zatem mieć wystarczająco dużo czasu.

Ubrałem się w jego kombinezon, zostawiając swoje dwa, zapakowałem kanapki do torby z

narzędziami i tak przygotowany, wymaszerowałem przez główne drzwi.

Stał tam postawny robot z drugą skrzynią w garści. Mruczał coś do siebie. Na piersiach

miał ten sam emblemat, który i mnie aktualnie przyozdabiał. Dałem mu skrzynkę i zacząłem się

zastanawiać, jak by tu na niego wleźć - na grzbiecie miał bowiem siodełko, przeznaczone

najwyraźniej do noszenia człowieka. Ale ja nie bardzo wiedziałem, jak się tam dostać. Widok

zbliżającego się oddziału karmazynowych wojaków dodał mi skrzydeł - wsparłem o coś nogę,

czegoś się złapałem i już byłem na górze. Wojacy przeszli, ignorując mnie zupełnie. A ja

rozejrzałem się z wysokości, którą oferowała mi dziewięć stóp wzrostu robota.

Mała deska rozdzielcza była przymocowana akurat do łba mego wierzchowca.

Nacisnąłem guzik z napisem IDŹ i... bydlę zadreptalo w miejscu. Skupiłem się i znalazłem guzik

z napisem naprzód. Robot ruszył łagodnym krokiem. Zacząłem się zastanawiać, co dalej zrobić z

background image

tym fantem. Z zaobserwowanych obrazków wynikało, że urwanie się cudzoziemca spod

obserwacji stanowiło dla tubylców kompletny szok. Posypią się głowy. Bardzo dobrze, jak długo

moja sprawa nie ruszy z miejsca, będę bezpieczny. Praktycznie, jak długo nie zacznę działać,

będę nie do odnalezienia. A na razie nie zamierzałem działać.

Potrzebny był jakiś plan plan i zastanawiałem się nad nim jadąc przez miasto. Jednostka

przeciw światu - cholernie romantyczne i jeszcze bardziej przygnębiające. Tyle że dla mnie to

mniej więcej normalne, a dla nich był to debiut. Cały system „pluskiew" jasno dawał do

zrozumienia, że goście z zewnątrz zjawiali się tu rzadko. Najprawdopodobniej byłem pierwszym,

który urwał się obstawie. To właśnie była moja przewaga - poza fałszywymi danymi osobistymi

nie wiedzieli o mnie nic. Należało zatem znaleźć spokojną kryjówkę i dokładnie zapoznać się z tą

miłą planetką.

Do wieczora wyrobiłem sobie ogólny pogląd na temat struktury miasta i twardniejących

zgrubień w miejscach, gdzie siodełko stykało się z moim ciałem. Prawdopodobnie też zdążyli do

tego czasu namierzyć mój szlak ucieczki i obecnie pogoń ruszyła za monterami.

Zawróciłem do dzielnicy przemysłowej i poszukałem jakiegoś magazynu. Znalazłem taki

bez większych kłopotów. Pajęczyny w oknach, rdza na zawiasach oraz zamek, który otworzyć

można było szpilką, wskazywały na permanentny stan opuszczenia. Wnętrze było równie

smutne, zakurzone i puste. Odesłałem robota do domu, wziąłem karton, ołówek i siadłem sobie w

kącie. Po czym powiedziałem na głos:

- Włączam pamięć. Odliczanie zacznie się od dziesięciu. Zapewne zmęczenie da mi radę,

zanim dotrę do zera, i zasnę. Kluczem do pamięci jest słowo... XANADU! Dziesięć.

Gdy to powiedziałem, czułem się wybornie, przy dziewięciu ziewnąłem. Zanim

powiedziałem: pięć - moje powieki zamknęły się.

background image

6

Kiedy się obudziłem, palce miałem sztywne, a wielki kwadrat tektury pokryty był

złożonym diagramem. Podświadomość jest wybornym miejscem, w którym można ukryć masę

rzeczy przydatnych, a nie znanych świadomości. Nie tylko miałem diagram, ale wiedziałem

również, jak z niego korzystać. Plan był oszałamiająco prosty i natychmiast zacząłem zazdrościć

temu, kto go wymyślił. Realizacja wymagała odrobiny czasu i mnóstwa sprzętu elektronicznego,

który należało ukraść. Dzień był jednak męczący, w dodatku - sen hipnotyczny to żaden sen.

Westchnąłem i postanowiłem rzeczywiście wypocząć - jutro zaś będzie tylko i wyłącznie praca.

Wydawało się, że przestępczość w ogóle tu nie istnieje, bo z łatwością brałem wszystko,

co chciałem, z różnych magazynów i fabryk. Najwidoczniej albo wybili złodziei do nogi, albo

wszyscy dostali się do rządu. Bez wątpienia nadal mnie szukano, ale nie zaobserwowałem

żadnych oznak pościgu namierzającego moją kryjówkę. Czas jednak mijał i przyszła pora, by

złodziejstwo zastąpić szpiegostwem.

W tym celu musiałem opuścić miasto. Było to łatwiejsze, niż się wydawało. Wałęsając się

w okolicy bramy zobaczyłem, że całość operacji spoczywa na wojsku. Przedsięwzięcie miało

zatem charakter prostacki - trochę salutowania, parę rozkazów, przystawianie gumowej pieczątki,

pobieżna rewizja i w drogę. Aby nie różnić się od reszty, zatrzymałem w nocy wojskową

ciężarówkę - wystarczyło ustawić robota na środku drogi. Kierowca wysunął głowę przez okno i

bluznął taką wiązanką, że mój słownik wysiadł przy trzecim zwrocie. Zanotowałem ją w pamięci

na przyszłość i odezwałem się uprzejmie:

- Nawzajem, poza tym - tak się nie mówi do cywilów. Wprowadzono stan wyjątkowy.

- Jaki stan wyjątkowy? - najwyraźniej zgłupiał.

- A taki! - odparłem z entuzjazmem, podczas gdy igła pogrążyła się w jego szyi. Sflaczał.

Zapakowałem swoje manele, wpychając je miedzy zupy w proszku, potrójne formularze i

sterty gaci, czyli najważniejsze wojskowe akcesoria. Wymieniłem z szoferem ubranie i

odjechałem. Przedtem jeszcze pożegnałem się z robotem, który był moim jedynym przyjacielem

na tym niegościnnym globie. Nie raczył mi odpowiedzieć, co nawet mnie nie zasmuciło.

Moje dokumenty zostały przyjęte z iście wojskową małomównością. Byłem wolny.

Pogwizdując wyjechałem w noc i wkroczyłem w drugi etap realizacji planu. Charakteryzowało

background image

się to szybką zmianą środków lokomocji i żywym przemieszczaniem się ku pewnemu miejscu na

centralnej pustyni. Miejscem owym była kamienna bryła przypominająca wyglądem hm... dzban.

W miejscowym języku nazywała się Lonac, co oznacza popularne naczynie z jednym uchem i

daje pojęcie o wrażliwej wyobraźni tubylców. Grata ukryłem pod siatką maskującą i przez całe

siedem dni pilnie pracowałem w pobliżu. Mając do dyspozycji własne ręce i budowlanego kreta,

wyryłem sobie całkiem przyjemną norkę o jakieś sto jardów od skały. Wszedłem tym samym w

trzecią fazę.

Tej samej nocy nastawiłem antenę małego nadajnika i punktualnie o północy wysłałem

trzydziestosekundową wiązkę fal w ściśle określony wycinek przestrzeni. Była praktycznie

niemożliwa do wychwycenia - wąski snop i krótki czas emisji czyniły miejscowe służby

bezradnymi. I to było wszystko, co mogłem zrobić.

Reszta należała już do nich - czyli do specjalnie oddelegowanego oddziału Korpusu.

Miałem nadzieję, że zrobili to, co mieli zrobić. A mieli przygotować odpowiedni meteoryt,

ustawić go poza zasięgiem tutejszych radarów i skierować go w miejsce, z którego pochodziła

emisja. Przede mną były teraz dwadzieścia cztery godziny oczekiwania na wiadomość, czy im się

udało.

Nie lubię bezproduktywnego wyczekiwania, więc zorganizowałem sobie małe przyjęcie.

Było trochę dobrego żarcia (tyle, ile można zgromadzić, gdy korzysta się z wojskowych

konserw), całkiem dobre picie (o wiele lepszy asortyment), na koniec zaś trochę pornosów

zakupionych na wojskowej wyprzedaży.

Gdy się ściemniło, wylazłem na zewnątrz uzbrojony w polową lornetkę, by powitać

wieczór dnia drugiego. Zostały mi jeszcze cztery godziny. Czułem się samotny na tym

zmilitaryzowanym zadupiu o lata świetlne od cywilizacji. Jedyne, co mi pomagało, to zawartość

piersiówki.

Jeśli wszystko szło dobrze, to kawał kosmicznego gruzu kierował się aktualnie ku

planecie Cliaand, i to po kursie kolizyjnym. Zapali się w atmosferze i rąbnie w pobliżu. Nawet

jeśli ktoś zajmie się jakimiś badaniami, to i tak wykluczy ludzką załogę, a to ze względu na

szybkość i impet uderzenia. Ustalenie miejsca upadku potrwa parę chwil, sytuację zamąci też

gromadka pomniejszego złomu, który będzie towarzyszył posłańcowi. Tak czy inaczej to, co dla

mnie istotne, wydarzy się wcześniej. Taką przynajmniej miałem nadzieję.

background image

Tuż przed północą zapłonęła na horyzoncie nowa gwiazda. Odłożyłem piersiówkę.

Punktualnie jak kurier pocztowy. Wycelowany wprost we mnie. Wiedziałem, że zaangażowano

dobrych astronomów i sprawne komputery, lecz wolałem na sobie nie sprawdzać, jak pracowite

było to towarzystwo. No bo gdyby tak ten drobiazg miał zamiar zlecieć mi na łeb?

Lecz niezupełnie.

Gdy się zbliżył, wyszło na jaw, że znosi go w prawo. Wskoczyłem do wozu i pognałem

za nim. Kiedy ucichła eksplozja, wyjechałem zza Dzbanka. Światła wozu napotkały dziurę w

ziemi, nad którą to dziurą snuły się kłęby pary i dymu. A na samym dnie leżał wielki kawał

parującej skały. Wycofałem wóz i uruchomiłem nadajnik. Eksplozja, w porównaniu z

poprzednią, była anemiczna. Odłamki przeleciały mi nad głową. Kawał skały był pęknięty do-

kładnie w połowie, a galaretowaty płyn zabezpieczający ładunek powoli wsiąkał w piasek.

I w tym momencie usłyszałem narastający ryk lecących ku mnie odrzutowców.

Wyłączyłem światła. Cholera, znów ich nie doceniłem. Wyglądało na to, że będę miał mniej

czasu, niż mi się wydawało. Wskoczyłem do dziury i zacząłem wyciągać pudła ze sprzętem.

Wydawały się nienaruszone. Odrzutowce ryczały mi nad głową, ale były niegroźne. Zbyt

szybkie, jak na te warunki. Tyle że z pewnością zbliżały się już wolniejsze maszyny z

reflektorami, mogące z łatwością mnie wytropić. Ta myśl dodała mi skrzydeł. Ułożyłem ostatnie

pudło w ciężarówce i nie zapalając świateł, ruszyłem w kierunku nory. Gdy wrzucałem do niej

pierwsze pudełko, nad horyzontem zabrzmiał odgłos helikopterów. Ledwo zdążyłem, gdy zza

Dzbanka wystrzelił snop światła i przejechał po mnie.

Na oślep wdusiłem starter i gaz i wyskoczyłem z ruszającego wozu. Zsunąłem się po

drabince i zacząłem przekopywać się przez stertę pudeł przy wyjściu. Doszły do mnie jeszcze

serie gwałtownie prowadzonego ognia i łomot eksplozji.

- Wspaniale - mruknąłem sam do siebie. - Broń jest po to, żeby z niej strzelać.

Byłem pewien, że są radosną gromadką z pobliskiego kółka łowieckiego i ucieszyłem się,

że mnie nie zawiedli.

Głośniejszy huk obwieścił koniec mojej ciężarówki. Wymacałem nadajnik. Stojąc na

drabinie miałem najlepszą perspektywę, by podziwiać cały spektakl. Ryczały silniki, w niebo biły

płomienie z palącej się ciężarówki, eksplodowały bomby. Gdy łomoty zaczęły tracić na

intensywności, ożywiłem je naciskając pierwszy z guzików nadajnika.

Wraz z eksplozją rozpoczął się gwałtowny ostrzał kaemów ze szczytu Dzbanka, zaraz

background image

dołączyły do niego rakiety u podnóża skały. Co druga seria była smugowa, widok więc był

imponujący. Siły powietrzne ze wściekłym warkotem przegrupowały się i z zaciętością runęły do

ataku. Okolica zginęła w kłębach dymu i eksplozji.

Celem jednego z moich napadów rabunkowych w minionym miesiącu była fabryka

zbrojeniowa, teraz z satysfakcją patrzyłem, jak strzelała do siebie broń tej samej produkcji.

Coś eksplodowało zaledwie trzydzieści jardów ode mnie. No nic, czas na finał. Zjechałem

na dno dziury, otwarłem drzwi i wlazłem do środka. Policzyłem do dziesięciu, po czym

nacisnąłem drugi guzik. Nic się nie wydarzyło.

A miało właśnie dojść do ukoronowania tego wspaniałego wieczoru. Bomby

eksplodowały cały czas, a jeden wybuch więcej nikomu nie zrobiłby różnicy. Drugi guzik miał

odpalić ładunek, który zlikwidowałby ślady mojej kreciej działalności i zamaskował moją norę.

Jeśli to nie odpali, to znajdą mnie z łatwością.

Wróciła mi jednak pamięć. Przecież, pomyślałem przeklinając własną głupotę, sam to

przygotowywałem. Sygnał z nadajnika nie jest w stanie przedostać się przez warstwę ziemi.

Zacząłem macać przy wyjściu w poszukiwaniu latarki, znalazłem ją i zapaliłem. W jej promieniu

zalśnił koniec nagiego kabla oznaczonego cyfrą 2. Spieszyłem się, bo wybuchy zamierały i

musiałem zdążyć, zanim zupełnie wykorkują na uwiąd starczy. Inaczej będzie to wyglądało,

łagodnie mówiąc, podejrzanie. Owinąłem drut wokół anteny nadajnika i nacisnąłem guzik.

Huknęło zdrowo i okruchy betonu poleciały mi za kołnierz.

Byłem bezpieczny - jak karaluch pod krokwią. Włączyłem światło i rozejrzałem się z

zadowoleniem. Było tu wszystko: od generatorów do specjalnego wyposażenia z meteoru.

Miałem teraz i czas, i środki, by wyjść stąd w pełni przygotowany na podbój tej planetki.

Uśmiechnąłem się i sięgnąłem po butelkę, by uczcić to wydarzenie.

background image

7

Już nie złodziej ani nie szczur odblokował trzynastego dnia drzwi i odkopał przejście na

powierzchnię. Pod lewymi nazwiskami i w lewych mundurach rozpłynąłem się w cliaandzkim

społeczeństwie. Grałem wiele różnych ról w tym odpychającym zbiorowisku ludzkim, aż

dowiedziałem się nawet więcej, niż zamierzałem.

Postanowiłem dostać się do wojska, gdyż tej właśnie, najbardziej kretyńskiej organizacji

było wszystko tu podporządkowane.

Z myślą o tym zaokrętowałem się na SST, na lot do Dosadan-Glup, prowingonalnej

dziury położonej w pobliżu bazy Glupost - głównego centrum lotów kosmicznych. Niezbyt

trudno było podejrzeć, gdzie kto siedzi, po czym kupić bilet obok kogoś szalenie atrakcyjnego.

Atrakcyjnego oczywiście teraz i dla mnie.

W żadnym konkursie piękności czy inteligencji ten major sił kosmicznych nie miałby

najmniejszych szans na sukces. Twarz nie skażona intelektem, figura zreumatyzowanego

szympansa, całość generalnie odpychająca. Dla mnie liczył się jednak jedynie czarny uniform

Armandy Kosmicznej, pierś pełna medali i uskrzydlona rakieta - oznaka pilota galaktycznego. To

był mój człowiek. Miałem fotel obok niego, toteż powitałem go jak najwylewniej. Zignorował

mnie całkowicie. Po starcie, kiedy SST chował skrzydła, wydobyłem z zanadrza piersiówkę i

odpiąłem dwa kubeczki.

- Byłoby dla mnie zaszczytem, gdybym mógł z panem spełnić toast, drogi panie majorze,

jako wyraz mojej wdzięczności za pańską służbę dla pomnożenia chwały planety Cliaand.

Tym razem spotkałem się z gorącym (jak na niego) przyjęciem. Oglądał mnie równo

dwadzieścia sekund, po czym bez słowa wychylił naczynie. Człowiek, który cieszy się byle

czym.

Zaproponowałem mu coś mocniejszego.

- Nic nie jest za dobre dla naszych dzielnych wojaków. To Narkoleta.

Po raz pierwszy spojrzał na mnie z uwagą i po parosekundowych wysiłkach wygłosił:

- Napiję się tego! - w jego głosie brzmiała wdzięczność.

Ja myślę. Ta butelka kosztowała tyle, co jego miesięczne pobory. Najlepszy trunek

galaktyki - destylowany w małych ilościach z pewnej sylańskiej rośliny. Uspokajający, subtelny,

upajający, boski. I nie powodujący kaca. Major połknął zawartość kubeczka bez mrugnięcia

okiem. W odpowiedzi nalałem mu drugi i przedstawiłem się. Zastanowił się nad tym przez

background image

chwilę, po czym zrozumiał, że teraz jego kolej.

- Major lotnictwa Vaska Hulja.

- Cała przyjemność po mojej stronie, majorze.

Polubiłem go błyskawicznie - prawie tak szybko, jak nasza rakieta dochodziła do bariery

dźwięku. Był wspaniały, wszechstronny i pozbawiony jakichkolwiek wątpliwości w kwestiach, w

których zabierał głos. Wspaniały typ tępego półidioty, czyli typowego zawodowego oficera. Oto

parę próbek jego opinii. Major o bombardowaniu:

- Nigdy nie popełniaj tego błędu, by lecieć samemu czy w małej grupce. Liczy się efekt

ogólny. Walnij w budynek lub w wieloosobowy pojazd i wystarczy. Za drugim razem można już

rąbać w grupy ludzi, ale tylko w te większe, i to zapalającymi, tak lepiej idzie.

Major o wypoczynku:

- Było nas dwóch. Mieliśmy tylko dziesięć flaszek i karton fajek - zapas na parę dni, więc

załatwiliśmy te trzy laski, jedna zapasowa, sam rozumiesz, i wzięliśmy je.

Major o mieszkańcach innych światów:

- Bydło, nie wmówisz mi, że nadaliby się chociaż do pierdolenia. To oczywiste, że

Cliaand jest źródłem całego życia rozumnego we wszechświecie i jedynym cywilizowanym

światem.

Takich kawałków było więcej, lecz nie starałem się ich specjalnie zapamiętać.

Pozostawało mi potakiwać.

Informacją na wagę złota było stwierdzenie, że dostał właśnie przydział do Glupost, jako

że dopiero co uzyskał swe R & R. Będzie to jego pierwszy pobyt w dużej bazie po wielu latach

służby frontowej. Teraz przyszedł mój czas - okazja sama pchała się w ręce.

Przez te tygodnie pobytu na planecie Cliaand poznałem, że wojsko zdominowało tu

wszystko. Jeśli cokolwiek się liczyło, to tylko armia. A zatem należało do niej wstąpić. Najlepiej

do Armady, i to od razu w randze majora.

Gdy włączyły się silniki hamujące, zacząłem wprowadzać tę myśl w czyn.

- Czy musisz zameldować się od razu, Vaska? - Dzięki znacznemu obniżeniu się poziomu

płynu w butelce nasze wzajemne uczucia uległy podgrzaniu.

- Muszę jutro.

- Cudownie. Nie chcesz chyba spędzić ostatniej nocy urlopu wśród zimnych prześcieradeł

w samotnym łóżku w B.O.Q. Pomyśl tylko, czego mógłbyś w tym czasie dokonać - mówiłem

background image

przedstawiając jego wyobraźni szczegóły tego, czego można dokazać wśród jedwabnych prze-

ścieradeł podwójnego wyra. Wspomniałem też o żarciu i piciu, to jednak zainteresowało go tylko

marginalnie.

Zaraz po wylądowaniu robocab zabrał nas i bagaże prosto do „Robotnika", jednego z

automatycznych w pełni hoteli, których sieć obejmowała całą planetę. Wszystko było tu

skomputeryzowane i zautomatyzowane. Ludzie zjawiali się pewnie tylko czasami, by

skontrolować co trzeba i opróżnić kasę. Gości można było spotkać przy drzwiach, lecz unikali

siebie nawzajem jak zarazy. Ledwo wrota się otwarły, jakaś zmotoryzowana lalka wyśpiewała

nam:

Sławny w całym świecie już od dnia otwarcia

„Robotnik" w Dosadan-Glup wita was,

Jestem tu, by zabrać wasz bagaż,

Rozkażcie tylko, a pomogę wam!

Zabrzmiało to w wybujałym kontralcie, w tle przygrywała dwustuosobowa orkiestra dęta.

Standardowe nagranie właściwe dla wszystkich hoteli typu „Robotnik". Nie znosiłem tego.

Kopniakiem zamknąłem drzwi, potem walnąłem robota i pokazałem na nasz robocab.

- Bagaż. Tam. Pięć sztuk. Przynieś.

Zahuczało, wysunęły się macki. Weszliśmy do hotelu.

- Czy nie mieliśmy przypadkiem tylko czterech sztuk bagażu? - zastanowił się Vaska

marszcząc brwi.

- Masz rację, musiałem się przeliczyć. - Robot przyjechał z czterema torbami i drzwiami

od bagażnika. - Ale teraz mamy już pięć.

Wzięliśmy najlepszy apartament. Na lewe nazwisko, jakiego akurat używałem.

Wpłaciłem 94 boginje.

Po zameldowaniu się i uregulowaniu opłaty (płaci się z góry, a ewentualne wyrównanie

następuje przy wymeldowaniu) poszliśmy za robotem. Drzwi otwierały się przy kaskadzie

dźwięków - trąby zabrzmiały tak, jakby ogłaszały co najmniej powtórne narodzenie się

Chrystusa.

- Bardzo ładnie - powiedziałem i wdusiłem guzik z napisem NAPIWEK znajdujący się na

piersi boya. Automatycznie dorzuciło mi to do rachunku dwie boginje.

- Zamów kilka drinków i trochę jedzenia - dodałem pod adresem majora, wskazując kartę

background image

dań umieszczoną na ścianie. - Co sobie życzysz. Byle tylko były w tym steki i szampan.

Pomysł mu się spodobał i zajął się pracowitym naciskaniem guziczków. Ja tymczasem

zająłem się „pluskwami" - miałem na stanie wykrywacz, który bezbłędnie doprowadził mnie do

jedynej „pluskwy" umieszczonej w tym pokoju. Była tam, gdzie co druga w „Robotnikach". Te

hotele były naprawdę standardowe. Unieszkodliwiłem ją w banalny sposób: używając krzesła.

Otwarły się wreszcie drzwiczki dostawcze i na początek wjechała przez nie taca z

szampanem. Mój słodki major nadal zajęty był naciskaniem kolorowych guziczków; mój biedny

rachunek, widniejący na ekraniku obok, kurczył się w zastraszającym tempie. Odkorkowałem

szampana - mierząc umyślnie w kierunku majora - i napełniłem kieliszki. To na szczęście

odwróciło jego uwagę od menu.

- Za Kosmiczną Armadę! - wzniosłem toast, pozwalając jednocześnie, by do jego

kieliszka wpadła mała zielona tabletka. - Wyglądasz, jakbyś był zmęczony. Czy nie chce ci się

przypadkiem spać, mój kochany Vaska?

- Spać... - zgodził się z moją sugestią i nadspodziewanie szybko pokiwał głową.

- Myślę, że nie będzie głupim pomysłem, gdy położysz się przed obiadem.

- Położę się... - kieliszek wylądował na dywanie, a major na najbliższym łóżku, zajmując

bezczelnie całą jego szerokość.

- Widzisz, jaki jesteś zmęczony. Śpij, później cię obudzę. - Posłuszny hypnonalowi

zamknął oczy i zachrapał.

Pięknie. Nadjechał obiad dla kompanii głodomorów. Zjadłem ile mogłem i zabrałem się

do pracy. Najpierw zastrzyk blokujący nerwy twarzy, potem snop światła z odczytywacza na

gębę majora i poprawka na mojej fizys. Byliśmy tego samego wzrostu, a podobny musiałem być

do zdjęcia w papierach, a nie do oryginału rozciągniętego aktualnie na tapczanie. A na tym

zdjęciu, które miałem przed sobą, gość wyglądał jak ogolona małpa, a nie jak homo sapiens.

Najtrudniejszy do zrobienia był podbródek; aby wykonać go odpowiednio, musiałem

użyć potężnych zastrzyków plastiku. W końcu dało się porównać z bohaterskimi kształtami

brody Vaski. Potem brwi (masa sztucznych włosów wszczepionych pod skórę) i szkła

kontaktowe o kolorze jego oczu. Potem odciski nałożone cienką błoną na opuszki palców i już

byłem gotowy do wykonania dalszych zleconych mi zadań. Rozebrałem szybko mego

dobroczyńcę i wskoczyłem w galowy mundur Armady. Moja pierś ugięła się pod ciężarem

licznych ozdobników i szerokiej gamy medali, które miały dobrze świadczyć o ich właścicielu.

background image

Zadowolony z dobrze wykonanego obowiązku, nalałem sobie zasłużonego drinka i

zatopiłem się w kontemplacji. Jutro wstąpić miałem do wojska i choć jedynie na krótko, to wcale

mi się to nie podobało.

background image

8

- Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę pana wpuścić - wykrztusił strażnik stojący przed

stalową, nitowaną bramą wpuszczoną w kamienny mur zwieńczony pasmami drutu kolczastego.

- Co to znaczy, że nie możecie mnie wpuścić?! Otrzymałem rozkaz stawienia się w

Glupost! - ryknąłem naśladując najlepszy wojskowy zwyczaj. - Natychmiast otwierajcie te drzwi!

- Proszę wybaczyć, ale nie mogę. Baza jest zapieczętowana. Otrzymałem zakaz

wpuszczania kogokolwiek.

- Chcę się widzieć z dowódcą warty!

- Proszę bardzo - powiedział jakiś zimny głos za moimi plecami. - Co to za zamieszanie?

Kiedy się odwróciłem i spojrzałem na jego kapitańską belkę, a on na mój krzyż majora,

wiedziałem, że wygram tę dyskusję. Że już ją wygrałem. Podeszliśmy do bramy i nastąpiła seria

wezwań i wywołań na wizji i fonii, po czym wręczono mi mikrofon i zobaczyłem na ekranie

nastroszonego faceta z pułkownikowskim rombem. Wiedziałem, że teraz już przegrałem.

- Baza jest zapieczętowana, panie majorze - usłyszałem.

- Otrzymałem rozkaz, żeby się tu zameldować.

- Miał się pan zameldować wczoraj. Przedłużył pan samowolnie urlop.

- Przykro mi, panie pułkowniku, ale musiała nastąpić omyłka w zapisach. Rozkazy

mówiły, że mam się zameldować dzisiaj. - Podniosłem rozkazy i zdębiałem: data rzeczywiście

była wczorajsza. Ten pijak Vaska wszystko pokręcił, a ja będę kwiczał. Pułkownik uśmiechnął

się słodko, zupełnie jak samiec w czasie rui.

- Gdyby pomylono rozkazy, majorze, nie byłoby z pewnością kłopotu, ale ponieważ to

wyście narobili zamieszania, poruczniku, już wiemy, gdzie tkwił błąd. Proszę się zameldować

przy wejściu bezpieczeństwa.

Odwiesiłem mikrofon i odebrałem od kapitana komplet gwiazdek, oddając moje krzyże.

Uśmiechnął się w pełni usatysfakcjonowany, a ja zastanowiłem się, czy awanse następują tu

równie szybko jak degradacje.

Później przemaszerowaliśmy przez coś w rodzaju śluzy powietrznej, w której sprawdzono

moje dokumenty, pobrano odciski palców i już byłem wewnątrz bazy Glupost. Dostałem wóz, a

przydzielony mi żołnierz zawiózł mnie na kwaterę.

Przez cały czas uważnie rozglądałem się wokół, lecz nie zauważyłem niczego

nadzwyczajnego. Po placu apelowym snuły się w ordynku tłumy żołnierzy, walało się sporo

background image

kosztownych maszyn pomalowanych w jaskrawe kolory. To, czego szukałem, było z pewnością

dobrze ukryte.

Gdy w końcu znalazłem się razem z rzeczami w pokoju, z sąsiedniego łóżka dobiegło

pytanie:

- Nie masz przypadkiem czegoś do picia?

Przyjrzałem się uważnie i stwierdziłem, że to, co wziąłem zrazu za kupę zmiętoszonych

koców, zawiera wewnątrz kościstego osobnika w ciemnych okularach. Wysiłek, jaki włożył w

zadanie mi tego pytania musiał kompletnie go wyczerpać, bo jęknął i opadł na koce.

- Przypadkiem mam - odpowiedziałem otwierając okno. - Nazywam się Vaska. Masz

jakieś preferencje co do gatunku?

- Otrov.

Nie mogłem przypomnieć sobie alkoholu o takiej nazwie, uznałem więc, że po prostu się

przedstawił. Sięgnąłem po najmocniejszy argument i nalałem pół szklanki. Złapał ją w trzęsące

się dłonie i opróżnił duszkiem. Wstrząsnęło nim, ale musiało pomóc, bo wyciągnął w miarę

stabilną już kończynę po dolewkę.

- Odpalamy za dwa dni - oznajmił. - To coś tutaj, to naprawdę nie jest rozpuszczalnik?

- Nie, tylko tak pachnie. Dokąd?

- Nie rozśmieszaj mnie o tak wczesnej porze. Nigdy tego nie wiemy. Dla bezpieczeństwa.

A może ty jesteś z bezpieki?

- Uśmiejesz się, ale nie. Nie czuję się najlepiej, stąd te żarty. Rano obudziłem się jako

major.

- A teraz jesteś porucznikiem. Cóż, łatwo przyszło, łatwo poszło.

- Wcale nie przyszło mi to tak łatwo!

- Przepraszam. Figura stylistyczna. Ja zawsze byłem porucznikiem, więc nie wiem, co

czujesz. Nalej mi jeszcze trochę, to będę mógł się ubrać. Trzeba iść do klubu i wziąć się do

roboty. Jak sobie pomyślę o tych tygodniach lotu o suchym pysku, to mi się słabo robi.

A zatem Cliaand wygrywał swoje bitwy o wodzie. Ciekawe, czy ja bym tak potrafił?

Po drodze do klubu nie byłem zbyt rozmowny. Musiałem stąd wyleźć i zająć się Vaską, a

trafiłem tymczasem do bazy z zakazem wyjścia i pieczęciami na bramach. Nic, dochodziło

południe. Trzeba coś wykombinować, aby zniknąć wieczorem. Wsunąłem w kieszeń fiolkę

butanolu - wywoływał zgagę, lecz brany co dwie godziny neutralizował alkohol. A chlanie

background image

zapowiadało się potężne.

Nasz stół szybko stał się centrum ogólnego zainteresowania. Szastałem forsą (oficjalnie

wygraną w karty) i słuchałem najrozmaitszych wspomnień, najczęściej z poprzednich kampanii.

Przewijało się w nich jedno - nieprawdopodobna liczba zwycięstw. Wiedziałem, że armia planety

Cliaand jest niezła, ale patrząc na obecną tu kolekcję pijaczków nader trudno było uwierzyć, że ta

chluba Armandy Kosmicznej była naprawdę aż tak dobra. Ale byli - i to wydało mi się

przygnębiające.

Do wieczora skład się zmienił, gdyż do pierwszego zestawu pijaków dołączyli inni, a z

tych, którzy ze mną zaczynali, nie ostał się nikt. Kiedy tylko któryś opadał na podłogę, obsługa

wynosiła go ostrożnie, a jego miejsce zajmował nowy. Doszedłem w końcu do wniosku, że pora

już opuścić to grono. Zamknąłem oczy i zjechałem pod stół. Silne dłonie złapały mnie pod kolana

i za ramiona, gdy tylko zauważono, że przestałem funkcjonować. Zostałem odholowany.

Gdy kroki obsługi oddaliły się, otworzyłem oczy. Zadymiona izba z rzędami prycz - na

najbliższej widniała otwarta gęba Otrova. Nikt nie zauważył, gdy naciągnąłem rękawiczki i

ruszyłem do drzwi prowadzących na podwórze. Wszyscy byli pogrążeni w pijackim śnie. Było

już ciemno, akurat najwyższa pora, by się samowolnie oddalić, tyle że nadal jeszcze nie

wiedziałem jak.

Wyjście przez bramę było niemożliwością - przed każdą stała drużyna straży, aby komuś

nie zachciało się lunatycznych wycieczek. Wzdłuż muru, co sto kroków, sterczał wartownik,

elektroniki było pewnie ze dwa razy więcej. Paliły się reflektory oświetlające wewnętrzną stronę

ogrodzenia. Miało to zapobiegać wtargnięciu z zewnątrz, lecz działało w obie strony.

Polazłem w stronę kosmodromu, na którym stała kolekcja najcięższych transportowców,

jakie w życiu oglądałem. Łatwo by było do nich się dostać, tylko co dalej? Lądowanie czymś

takim koło „Robotnika" równało się demontażowi połowy dzielnicy.

Nagle rozbłysły światła i do lądowania podszedł deltoidalny myśliwiec. Pneumatyki

dobijały jeszcze na betonie, a ja już gnałem w jego stronę i to na złamanie karku. Szaleństwo?

Może. Lecz w moim fachu człowiek szybko uczy się polegać na odruchach.

W biegu przylepiłem sobie wąsa i potruchtałem za kołującą maszyną do boksu. Pojawił

się samochód, który wyjechał mu na spotkanie, a mechanicy zaraz zabrali się do przeglądu.

Kabina otwarła się i po przystawionej drabinie zaczął schodzić tęgi osobnik z krzyżem

majora na kołnierzu. Podbiegiem tak, aby stanąć w ciemności przy samochodzie i gdy skierował

background image

się ku mnie, zasalutowałem.

- Proszę wybaczyć - wysapałem przesuwając się tak, by móc w każdej chwili wepchnąć

się za nim do środka. - Ale komendant prosił mnie, bym sprawdził, czy ma pan papiery.

- O czym, kurwa, pan mówi? - wlazł do wozu, a ja za nim.

- To pan nie wie? Boże! Szofer, natychmiast jedziemy!

Szofer pojechał, bo na tym w końcu polegało jego zajęcie. Wyciągnąłem z kieszeni rurkę

i kiedy byliśmy już poza zasięgiem wzroku obsługi myśliwca, uniosłem ją do ust.

- Panie majorze...

Dmuchnąłem, gdy odwrócił głowę. Jęknął, podniósł rękę do policzka, w który wbiła się

strzałka, i osunął się na siedzenie. Przytrzymałem go, wyjmując jednocześnie igłę.

- Szofer, stać! Coś się stało panu majorowi!

Nie był to człowiek obdarzony wyobraźnią - stanął. Pozwoliłem sobie zrobić ponowny

użytek z rurki. Dołączył do majora.

Ściągnąłem obu na pobocze i ubrałem się w kombinezon majora, nakładając jednocześnie

hełm i okulary. Śpiącą parę ułożyłem w ten sposób, by obejmowali się czule, i zawróciłem wóz.

Zahamowałem z piskiem obok myśliwca.

- Alarm! - ryknąłem. - Odczepcie go, bym mógł wystartować!

Mechanicy porozdziawiali gęby, w niemym zachwycie, ale żaden nie drgnął, toteż

obróciłem najbliższego czubkiem buta we właściwą stronę. To ich zmobilizowało. Rzucili się w

wir pracy - wszyscy poza szpakowatym podoficerem, który przyglądał mi się uważnie.

- To osobista maszyna majora Lopty. Czy nie zaszła tu przypadkiem jakaś pomyłka?

- Nie większa niż ta, którą wy chcecie zrobić, wtykając nos w nie swoje sprawy. Jak

dawno temu byliście szeregowcem?

Popatrzył na mnie w zamyśleniu i odszedł. Wsiadając do samolotu zauważyłem, że

majstruje coś przy umieszczonym w samochodzie radiu. Trzeba było wcześniej coś z nim zrobić,

teraz było już za późno. Właziłem właśnie do kabiny, gdy rzucił słuchawkę i wrzasnął:

- Zatrzymajcie go! Nie ma żadnego alarmu!

Pomagający mi dotąd mechanik stał się nagle przeszkodą, toteż odesłałem go kopniakiem

na ziemię, w chwilę później zrobiłem to samo z drabiną. Rozwój sytuacji wcale mi się nie

podobał. Zakładałem, że będę miał trochę czasu na zapoznanie się z przyrządami. Wiele latałem

na odrzutowcach, ale nigdy na cliaandzkich. Sporo czasu zajęło mi odszukanie przełącznika

background image

świateł. Akurat gdy go znalazłem, drabina znów zachrobotała na burcie. Nigdy nie lubiłem

podoflcerów-służbistów, a przez tego tutaj musiałem jeszcze marnować czas, którego i tak nie

miałem zbyt wiele.

Rozpiąłem kombinezon i z wewnętrznej kieszeni wydobyłem granaty rozweselające.

Posłanie ich na dół uwolniło mnie od przesadnej troskliwości mechaników. Ten menda sierżant

trzymał się tymczasem poza ich zasięgiem, majstrując znowu coś przy radiu. Minął się chłop z

powołaniem - zamiast do Armandy powinien trafić do łączności. Przyjrzałem się armaturze i w

końcu znalazłem czarną gałkę z napisem PALJENIE. Przesunąłem ją i silniki z grzmotem

obudziły się do życia. Coś przeleciało mi nad głową. Kopiąc przepustnicę zauważyłem, że

sierżant klęka i mierzy staranniej. Maszyna ruszyła powolutku.

Jego pistolet ponownie wypalił i poczułem wibrację, jaką wywołuje pocisk wbijający się

w pancerną osłonę oparcia fotela. Dzięki ci, Boże, za przezorność konstruktorów i pancerne

płyty! Ustawiłem się tyłem do niego i dałem pełny gaz - odrzut targnął idealnie jego głową i

dalszych strzałów już nie było. Maszyna szarpnęła się ku przodowi i zobaczyłem majtający się

radośnie na wietrze przerwany wąż paliwowy. Wciąż tryskało z niego paliwo. Ci idioci

zapomnieli go odłączyć!

Skręcając na pas startowy, ujrzałem kilka nadjeżdżających z rykiem ciężarówek i sunącą

za nimi pancerkę. Ani chybi mieli zamiar zablokować mi drogę. Szukając gorączkowo po

kabinie, znalazłem w końcu małą płytkę opatrzoną napisem ISBACIWANJE.

Podnosząc głowę doznałem wrażenia, że zderzę się z najbliższą ciężarówką. Wojacy

ewakuowali się z niej w chwalebnym pośpiechu. Nacisnąłem hamulce i skrzyżowałem stery.

Maszyna skręciła w miejscu i jakieś dwie stopy skrzydła zostały w ciężarówce. Dałem pełny gaz

i światła pasa startowego zaczęły migać obok mnie z coraz większą szybkością.

Jedną ręką trzymałem wolant, a drugą wymacywałem pasy i zapinałem szelki uprzęży.

Jednej ciągle mi brakowało - okazało się, że na niej siedziałem.

Zatrzasnąłem w końcu wszystkie i spojrzałem przed siebie: maszyna miała zbyt małą

szybkość, aby oderwać się od ziemi i z rosnącym przyspieszeniem kierowała się prosto na

kamienny mur, który wyrósł na pewnym kursie kolizyjnym.

background image

9

Obliczenie czasu musiało być idealne, inaczej cała impreza skończyłaby się fiaskiem. Gdy

zobaczyłem spoiny między blokami muru, zrozumiałem, że to teraz, i nacisnąłem guzik

katapulty.

Wydarzenia potoczyły się zbyt szybko, abym mógł za nimi nadążyć: nad głową trzasnęła

mi kabina (zniesiona eksplozją), a fotel trzasnął mnie po krzyżu. Pożeglowałem wolno ku górze,

przeleciałem nad murem i miałem przed sobą tylko ciemne niebo. Kiedy byłem w najwyższym

punkcie lotu, poczułem następne uderzenie w plecy i rozwinęła się nade mną czasza

spadochronu. Ściana najbliższego budynku zbliżała się błyskawicznie. Fotel rąbnął o bruk, a

spadochron nakrył to wszystko zwojami jedwabiu.

Gdy wreszcie się spod niego wygrzebałem, ujrzałem jakąś parkę, która wrosła w chodnik

po przeciwnej stronie ulicy. Wytrzeszczali na mnie oczy. Zza muru dochodziły tymczasem

odgłosy eksplozji i innej ożywionej działalności; niebo rozjaśniały płomienie i słychać było dziki

ryk syreny alarmowej. Ślicznie.

- Próbujemy nowy sprzęt - rzuciłem w stronę widzów i prysnąłem za róg.

W najbliższej bramie zrzuciłem hełm i kombinezon. Jako jednostka wolna i

niezidentyfikowana udałem się spokojnie do „Robotnika". Musiałem pozbyć się Vaski, przejąć

na dobre jego tożsamość i pokombinować, jak dostać się ponownie na teren bazy. Ale to potem.

Vaska, rozrzucony na łóżku, poruszył się, gdy wszedłem. Zakołysał głową. Trans

hipnotyczny kończył się, a on usiłował mu w tym dopomóc. Nie można powiedzieć, by robot-

sprzątacz pozostawał przy tym bierny. Starł już kurze i teraz usiłował zasłać łóżko, na którym

major leżał. Wdusiłem guzik WRÓĆ PÓŹNIEJ. Zamówiłem obiad i żeby ulżyć Vasce, podałem

mu sugestię, że nie jadł nic od dwóch dni, a przed sobą ma najlepszy posiłek, jaki zdarzył mu się

w życiu. Sam tymczasem zastanawiałem się, co mam zrobić z tym okazem głodomora

wkładającego sobie do uszczęśliwionej gęby kolejny kawał leguminy.

Na tym świecie było miejsce tylko dla jednego Vaski, więc co miałem zrobić? Zabić go?

Technicznie żaden problem, poszatkować potem zwłoki, wrzucić do pieca łukowego i usunąć

popiół. Żadna filozofia. Ale nie było dla mnie kuszące zabić z zimną krwią - to nie ja. Zabijałem

ludzi wielokrotnie i na różne sposoby, ale tak sobie spokojnie wykalkulować i sprzątnąć kogoś -

nie, zbyt silny miałem szacunek dla życia. Teraz, kiedy wiemy, że jedyną rzeczą, jaka istnieje po

background image

drugiej stronie nieba jest następny szmat przestrzeni i gdy wszystkie religie odeszły w niepamięć

dziejów, zrozumieliśmy, że doczesność jest jedyną rzeczą, jaką posiadamy. Każdy ma tylko

jedno, krótkie doświadczenie, związane z funkcjonowaniem jego jasnego świata świadomości w

nieskończonej, a otaczającej nas nocy, której ciemności nie rozświetla nic innego, i musi jak

najlepiej wykorzystywać to, co ma. Oznacza to, że powinien szanować życie innych, gdyż

konsekwencją śmierci jest nieodwracalne zakończenie bytowania czyjejś świadomości.

Cliaandczycy tak nie myślą, ale to nie dowodzi, że najlepszą rzeczą jest akurat zgodzenie się z

nimi w tym punkcie. Westchnąłem - prześliczne wręcz plany związane z piecem łukowym

zniknęły.

No i co? Mogłem skuć go łańcuchami i wsadzić do jaskini wraz z dystrybutorem

żywności. Gdybym miał jaskinię i pozostałe. Odpada. Gdybym miał czas, mógłbym zmienić mu

wygląd i nafaszerować pamięć informacjami prowadzącymi prosto do mamra, i to zatrzymałoby

go przynajmniej na sześć miesięcy. Ale ja nie miałem czasu. Mogłem też zrezygnować z całej

akcji, co byłoby najrozsądniejsze, zważywszy, że w Glupost rozpętano już zapewne

biurokratyczne piekło, by sprawdzić, kto rozpieprzył im to latające cudo.

Usłyszałem jakieś poruszenie za ścianą i do pokoju wjechał sprzątacz.

- Mógłbym wam ładnie posprzątać? - zapytał seksownym głosem.

Powiedziałem mu, co mógłby zrobić, ale nie miał odpowiedniego wyposażenia. Toteż w

końcu pozwoliłem mu wziąć się do roboty. Gapiłem się na jego krzątaninę i zaczęła mi powoli

świtać genialna myśl.

Teoretycznie mógłbym tu trzymać Vaskę w nieskończoność - nikt się nim nie

zainteresuje, dopóki rachunek będzie opłacany. Ale sugestię hipnotyczną trzeba było odrzucić,

jako że musi ona być odnawiana co dwanaście godzin, a mnie tu nie będzie, żeby to robić. A

może będę? Najpierw muszę poszukać tutejszego centrum kontrolnego.

Zostawiwszy mego podopiecznego, który zaśmiewał się do łez oglądając jakiś dramat

historyczny („to najlepszy program rozrywkowy, jaki widziałeś"), poszedłem na poszukiwania.

Nawet tak zautomatyzowany hotel jak ten musi czasem podlegać kontroli mechaników, a ci

muszą jakoś dostać się do wnętrza. Wystarczyło trochę wytrwałości.

Znalazłem to w pobliżu wejścia: zamaskowane drzwi z dziurką od klucza. Trochę czasu

straciłem na „odpluskwienie", a kiedy w końcu zamknąłem te drzwi za sobą, poczułem się jak

karaluch w skrzynce radioodbiornika.

background image

Zewsząd zwisały i wystawały elektroniczne komponenty, zwoje kabli wiły się we

wszystkich kierunkach, rolki taśm wirowały na komputerach, zapalały się pulsujące światełka.

Słowem, burdel na wrotkach.

Przelazłem przez to całe zamieszanie, odczytując napisy na wolnych fragmentach ścian, i

w końcu odnalazłem konsolkę pulpitu kontrolnego. Stało przed nią nawet normalne krzesło!

Opadłem na nie i zabrałem się do pracy.

Najpierw „pluskwa" w pokoju. Odnalazłem obwody, był nawet ekran. Profilaktycznie

sprawdziłem inne pokoje. W niektórych działy się nawet ciekawe rzeczy, miałem jednak do

wykonania ważniejsze zadanie niż obserwacja, a poza tym byłem przecież już człowiekiem

żonatym.

Ze sposobu podłączenia zorientowałem się, że pomyślane było to tak, aby naraz dawało

się podsłuchiwać tylko jeden pokój. Bóg jeden wie, dlaczego tak zrobiono. Nie było rzeczą

trudną dorobić jeszcze jedno połączenie i pod ten numer podłączyć jakikolwiek inny, udający

pokój Vaski. Szansa jedna na milion, że się wyda. A wystarczało mi to w zupełności, by spać

potem spokojnie. Tak zatem od tej chwili Vaska nie mógł być ani widziany, ani słyszany. Na

dodatek połowa pokoi stała pusta, a na najbliższym posterunku bezpieki, ku któremu kierowały

się kable, wcale nie musieli o tym wiedzieć.

Pieniędzy na jego utrzymanie mogłem dostarczać przez ponad rok, bo zawsze istniały

banki, z których można je sobie wypłacać. Pozostawało jeszcze tylko znaleźć sposób, by

utrzymać go w tym pokoju. Przy mojej płodnej wyobraźni i zasadniczo wrednym charakterze

obmyślenie planu było kwestią chwili.

Do obwodu głośnikowego podłączyłem magnetofon z mechanizmem zegarowym i

ukryłem to wszystko w gąszczu innych połączeń. Zaprogramowałem nagranie i czas i

uruchomiłem całą aparaturę. Pospieszyłem do pokoju na próbę generalną.

Vaska przez cały czas wlepiał oczy w telewizor. Posapywał z podniecenia, gdy potężne

krążowniki kończyły swój żywot w oszalałym dziele zniszczenia. Grzmiały armaty, wściekały się

rozszalałe moce, a przez to wszystko przebijał się mój nagrany głos:

- A teraz posłuchaj, Vaska, posłuchaj uważnie. Masz za sobą długi, męczący dzień i jesteś

śpiący. Ziewasz. Wyłączysz światła i udasz się na spoczynek, aby zasnąć zasłużonym snem

sprawiedliwego i zacząć jutro kolejny, pracowity dzień.

Wszystko się zgadzało, poza tym pracowitym dniem oczywiście. Jutro obudzi go mój

background image

kojący głos, oznajmiając, żeby zapomniał wszystko, co było wczoraj, gdyż dzisiaj właśnie ma

ostatni dzień urlopu i musi odpocząć przed zameldowaniem się w jednostce. Wieczorem usłyszy

cytowane już nagranie o pracowitym dniu i tak na okrągło, aż do końca zaprogramowanego

czasu. Cudownie proste i przez to niezawodne.

Do otworu w ścianie wsunąłem połowę posiadanej gotówki, tak że rachunek skoczył do

niesamowitej sumy. W radosnym podnieceniu wyszedłem na korytarz. Jeszcze karteczka NIE

PRZESZKADZAĆ zawieszona na drzwiach i byłem gotów.

Potem dopadło mnie przygnębienie. Vaską zająłem się troskliwie, pora pomyśleć o sobie.

Trzeba wrócić do bazy, a nie wiadomo jak. Rozejrzałem się za butelką, która jak dotąd

skutecznie dostarczała mi twórczego natchnienia.

Biorąc pod uwagę zamieszanie, jakiego narobiłem wychodząc nielegalnie poza mury,

musiała tam panować nader ożywiona działalność. Oczyma wyobraźni widziałem wzmocnione

warty, oddziały kręcące się po terenie i tym podobne atrakcje. Najlepiej byłoby zrobić tak, żeby

wszystko to skierowało się przeciwko nim samym i aby nikt nie wiedział, że ktoś wszedł. Tylko

jak to zrobić?

Gdy tylko postawiłem właściwe pytanie, znalazła się rychło właściwa odpowiedź.

Skompletowałem potrzebny sprzęt. Trochę ciężki niestety. Potem zająłem się przebraniem mojej

skromnej osoby: zapięty od góry do dołu płaszcz, sflaczały kapelusz i stara, wierna siwa broda.

Wykończyłem butelkę, wyszedłem na korytarz, zamknąłem drzwi na klucz, klucz wrzuciłem do

zsypu i pojawiłem się na ulicy. Machnięciem ręki zatrzymałem robocab i gramoląc się do środka

rozkazałem:

- Baza Glupost, główne wejście.

Szaleństwo? Możliwe, lecz było to jedyne wyjście. Gdy dojechaliśmy do bramy, jakiś

porucznik otworzył drzwiczki i wrzasnął:

- Baza jest zamknięta! Co tu robicie?

- Baza? - zajodłowałem, bardzo źle naśladując starczy falsecik. - A to nie jest Centrum

Poprawy Możliwości Sokiem Marchewkowym? Taksówka zawiozła mnie w złe miejsce...

Porucznika aż skręciło z obrzydzenia. Odwrócił się zgorszony, a wtedy wturlałem mu pod

nogi dwa argumenty gazowe. Gdy wybuchły, dołożyłem jeszcze pięć, uszczelniając jednocześnie

maskę na twarzy.

Była to wspaniała mieszanka; gaz rozweselający, oślepiajacy i kupa dymu na dodatek.

background image

Zaśmiewający się i przeklinający faceci rozbiegli się na wszystkie strony. Gruchnęły strzały.

Targając walizkę dotarłem do bramy. Ładunki miały magnesy, tak że wystarczyło je tylko

odpowiednio umiejscowić. Połączyłem je ze sobą inicjatorem i uruchomiłem zapalniki. Sam

prysnąłem pod mur. Czas uciekał aż za szybko. Za bramą musiał czekać już na mnie komitet

powitalny. Lecz ja zaszedłem już za daleko.

W ciemności rozległ się huk i łoskot rozrywanej stali. Miałem nadzieję, że wybuch

rozwalił bramę doszczętnie. Gdy ku niej postąpiłem, z otaczającej mnie ciemności dobiegły

dźwięki, które zwykle są właściwe tylko domom wariatów.

background image

10

Dziura była w sam raz. Po drugiej stronie zobaczyłem reflektory i oddział żołnierzy z

bronią gotową do strzału. Co więcej, strzelali, i sądząc po odgłosach za mną, musieli kogoś trafić.

Przytuliłem się do ściany i wrzuciłem przez otwór granaty. Gdy dym zgęstniał, rzuciłem się

najszybciej jak mogłem, do środka. Widowisko było pierwszej klasy, dramatyczne jak cholera.

Jęczały syreny, wrzeszczeli ludzie, szczękała broń. Powiększałem to pandemonium, jak mogłem,

ciskając granaty na prawo i lewo.

Zostawiłem sobie ich jeszcze parę, ot, na wszelki wypadek, i włączyłem samolikwidator

w walizce. Miał pięć sekund opóźnienia, więc cisnąłem ją i pobiegłem w przeciwnym kierunku.

Z tego co pamiętam, była tam strażnica, przed którą parkowały samochody. Modliłem się, żeby

był tam jeszcze choć jeden. Z mroku dobiegł odgłos zapalanego silnika. Ruszyłem z kopyta,

gubiąc kapelusz. Silnik zawarczał głośniej i poprzez rzednący dym ujrzałem kanciaste pudło

ciężarówki.

Rzuciłem dwa z czterech pozostałych mi granatów, mierząc jak najdalej od siebie.

Zgodnie z oczekiwaniami kierowca zahamował, ledwo tylko ujrzał przed sobą wykwitające kłęby

dymu.

Skoczyłem do drzwi i otwarłem je jednym szarpnięciem, drugim zaś wyciągnąłem

kierowcę za szmaty (białe - był w pełnym uniformie kucharza). Gdy leciał na ziemię, mój prawy

sierpowy wylądował na jego rozdziawionej gębie. W chwilę później siedziałem za kółkiem.

Kiedy wyjechałem ze strefy zadymienia, zauważyłem, że już jest dzień.

Coraz więcej żołnierzy kręciło się spokojnie po okolicy. Najwyższy czas wrócić do starej

tożsamości - dziadek w wojskowej bazie to dość szokujący widok. Skuliłem się i szarpnięciem

zdarłem brodę.

Nagle poczułem przeszywający ból w okolicy ucha. Rzuciłem się w bok (razem z

ciężarówką, która wjechała w oddział wojska), kątem oka dostrzegając błysk. Drugie uderzenie

dosięgło mnie w ramię. Z tylnego okna szoferki wystawała odziana w biel ręka ściskająca ciężki

garnek. Rozgorączkowany jazdą zapomniałem, że kucharz zwykle ma pomagierów. Ręka plątała

się niepokojąco blisko. Trzasnąłem ją kantem dłoni i przejąłem garnek. Za następnym razem

odesłałem go z powrotem. Z granatem wewnątrz. Choć na chwilę miałem spokój. Wyrównałem

kurs, zwolniłem i skręciłem za najbliższe zabudowania. Ciężarówka była już nadmiarem

dobrobytu, a nie zdobyczą, i należało się jej pozbyć.

background image

Ale nie byłoby dobrze, gdyby znaleziono mnie gdzieś daleko od kwater; mogłoby to

spowodować niezdrowe zainteresowanie moją osobą. A kwatery oficerów były po drugiej stronie

bazy. Nagle coś mi zaświtało - blisko stąd był przecież ich klub, a jeśli ci pijacy leżą jeszcze tak,

jak ich zostawiłem... Byłaby to zbyt piękna okazja, by nie spróbować z niej skorzystać.

Wyskoczyłem z hamującego wozu, zostawiając po drodze płaszcz i maskę. Wsadziłem czapkę na

głowę, ostatni granat wepchnąłem do kieszeni i skręciłem za róg. Już miałem wniknąć przez

tylne wejście, gdy usłyszałem głosy. Wmurowało mnie.

- To wszyscy?

- Jest jeszcze paru, trudno ich dobudzić. I jeden, z którym nie można się dogadać.

Przybyłem za późno. Jakiś oficer wchodził właśnie do budynku, a dookoła podreptywało

wielu żołnierzy odprowadzających skacowanych oficerów do ciężarówki. Odbezpieczyłem

granat i wyszedłem zza rogu. Jeśli uda mi się dołączyć do tej drużyny ubogich pijaczków, będę

bezpieczny. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Szerokim łukiem cisnąłem granat przed ciężarówkę.

Wybuchł w przyjemny i znany mi sposób. Wszyscy oczywiście spojrzeli w tym kierunku.

W paru skokach osiągnąłem grupkę i dołączyłem do jednego z siedzących na ziemi oficerów,

który z podziwu godną obojętnością ignorował bodźce zewnętrzne mamrocząc coś do siebie.

Pomogłem mu się pozbierać.

A potem żołnierze pomagali mi, bo nie sprawiałem wrażenia kogoś mogącego

samodzielnie utrzymać pion. Omal się nie wykopyrtnąłem, ale powstrzymano mnie w ostatniej

chwili. Ten etap można było uznać za zakończony.

Lecz było coś jeszcze do zrobienia - kucharz z pewnością zamelduje, że przyłożył mi w

ucho. Był tam już dość duży guz. Zacznie się więc szukanie śladów na głowie. No i cześć... Guza

się nie pozbędę, ale mogę spróbować jakoś go zamaskować.

Wojacy pomogli mi wleźć na pierwszy stopień, dalej miałem czołgać się sam. Jak tylko

mnie puścili, nie trafiłem łapą, gdzie miałem trafić i jak bryła betonu runąłem do tyłu. Nie było to

miłe, lecz rozbiłem sobie łeb dokładnie pod ich nogami. Niech teraz ktoś mnie zapyta, skąd ten

guz.

Palnąłem się jednak mocniej, niż zamierzałem. Gdy wróciła mi ostrość widzenia,

siedziałem na ziemi, a po mojej twarzy ciurkiem płynęła krew. Nie leżało to w moich zamiarach,

lecz robiło dobre wrażenie: już gnał ku mnie żołnierz z apteczką. Obwiązali mi łeb i

doprowadzili pod pudło ciężarówki (żebym, broń Boże, powtórnie im się nie wymsknął).

background image

Powłócząc nogami dotarłem do najciemniejszego kąta budy i właśnie stamtąd dotarło do mnie

chrapliwe:

- Vaska... - rzecz jasna, był to mój kumpel z pokoju, rozczochrany i nieszczęśliwy. - Nie

masz czegoś do picia? - spytał zgodnie ze swym porannym zwyczajem.

Nie zdążyłem mu odpowiedzieć, gdy ten pijany autobus zatrzymał się. Kiedy oficerowie

zobaczyli, że zamiast na kwatery przywieziono ich pod budynek komendantury, rozległy się

pełne żalu jęki. Mimo że spodziewałem się tego, skarżyłem się równie przeraźliwie.

Zaprowadzono nas do poczekalni, skąd miano nas wywoływać pojedynczo na rozmowy z

bezpieczniakami (z powodu dziwnych, a niepokojących zabaw, jakie miały miejsce w bazie

Glupost). W trakcie oczekiwania dała się zauważyć wzrastająca popularność latryny. Również z

niej skorzystałem. Głównie po to, by zostawić sobie na palcach trochę mydła, które wtarłem

również do oczu. Piekło jak ocet, ale wyglądało dobrze, czyli tak, jakbym był obudzony z

ciężkiego, pijackiego snu.

Wraz z innymi położyłem się na ławkach i zasnąłem.

Obudziła mnie nagła cisza, w którą wdarły się odgłosy pojedynczych kroków. Zbliżyły

się do mnie i... przeszły dalej. Uchyliłem powieki i zobaczyłem plecy w pomarszczonym,

jasnoszarym mundurze. Ziewając wstałem i drapiąc się pod bandażem zastanawiałem się, o co tu

chodzi. Skąd ten mundur i skąd ta cisza.

Posiadacz pleców doczłapał do przeciwległej ściany, stanął i odwrócił się. Z przodu był

równie niesympatyczny: lekka łysina okolona ryżawymi włosami, pierwsza tłusta fałda

podwójnego podbródka, wyblakłe oczy - przeciętna twarz nie do zapamiętania. Jednak gdy się

odezwał, a miał głos surowego dyrektora szkoły, moi pijaczkowie zachowali absolutną ciszę.

- Panowie oficerowie, to znaczy ci, którzy nie byli pijani jak świnie, słyszeli być może

eksplozje i całe spowodowane nimi zamieszanie. Powstało ono w wyniku działań osobnika, który

wtargnął na teren bazy i nie został jeszcze zlokalizowany. Nie wiemy o nim niczego

konkretnego, ale podejrzewamy, że jest szpiegiem z innego świata.

Jak można było się spodziewać, oświadczenie to spowodowało westchnienia i cichy

szmer. Mężczyzna poczekał, aż nastanie cisza.

- Prowadzimy intensywne poszukiwania, a ponieważ wy znajdowaliście się w pobliżu,

zamierzamy porozmawiać z wami, aby dowiedzieć się tego, co wy wiecie. Możliwe zresztą, że

znajdę owego szpiega wśród was.

background image

Przygotowawszy nas duchowo, zaczął wywoływać pojedynczo na rozmowy. Byłem

wdzięczny mojej przezorności, dzięki której nabiłem sobie porządnego guza.

Nieprzypadkowo zostałem wywołany jako trzeci. Bóg wie co, lecz coś musiało podpaść i

wzbudzić podejrzenia, skoro wzięto mnie na początku. Powłócząc nogami wszedłem do pokoju.

Wskazał mi krzesło przy biurku.

- Może będzie pan łaskaw potrzymać to w trakcie rozmowy - stwierdził średnio

obraźliwym tonem, podając mi srebrne jajko nadajnika poligraficznego.

Ponieważ Vaska nigdy w życiu by tego nie rozpoznał, ja też nie wiedziałem, co to jest.

Przyjrzałem się jajku z mieszaniną wstrętu i zainteresowania i ścisnąłem je w dłoniach.

Wewnętrzne moje reakcje nie były jednak takie spokojne:

„Mają mnie! Wie, kim jestem i bawi się ze mną!" Byłem ciekaw, co też interesującego

widzi w detektorze kłamstw leżącym na stole. Gapił się weń dłuższą chwilę. Spotęgowało to

moją panikę.

W końcu spojrzał głęboko w moje przekrwione oczy i skrzywił się z niesmakiem.

- Miał pan dość ciężką noc, poruczniku Hulja. - Oczy znów zwróciły się na papiery i

detektor.

- No tak... Kilka ostatnich kieliszków... - powiedziałem głośno, w myślach natomiast

przemknęło: „Zastrzelą mnie. Kulą w serce". Oczami wyobraźni widziałem już moje zwłoki

walące się w błoto.

- Widzę, że ostatnio pana zdegradowano... A gdzie są pańskie zapalniki, panie Pas

Ratunkowy!

- Zapalniki? Jakie zapalniki? - „Jestem zmęczony", pomyślałem, „chcę spać".

- A pańska rana na głowie? Nasz szpieg został uderzony w okolice ucha.

- Spadłem z ciężarówki, żołnierze mnie obandażowali, może pan ich spytać...

- Już to zrobiłem. Pijak, który się przewraca - typowy przedstawiciel szeregów

oficerskich. Niech się pan wynosi i umyje. Napawa mnie pan wstrętem. Następny.

Niepewnie podniosłem się na nogi i ruszyłem do drzwi, zapominając o trzymanym w ręku

jajku. Musiałem zawrócić i położyć je na biurku. Oszukiwanie poligrafii wymaga treningu i

zręczności, które to przymioty na szczęście posiadałem. Można to przeprowadzić w określonych

warunkach. Te tutaj były idealne - nagły wywiad przeprowadzony bez testów normalizujących.

Wywiad rozpoczął się, gdy byłem bliski paniki. Bałem się jeszcze, zanim zadano mi

background image

jakiekolwiek pytanie. I to zostało idealnie wykreślone na poligrafie. Ale kiedy zadano mi trefne

pytanie - to, które miało zdemaskować szpiega, a na które byłem przygotowany - odprężyłem się

i to zostało pokazane. Pytania nie mówiły nic nikomu poza szpiegiem. I kiedy zobaczył wynik,

wywiad był już skończony.

Otrov siedział kompletnie trzeźwy, z oczami wielkimi jak spodki. Oparłem się o ławkę

obok niego.

- Czego chciał? - spytał konspiracyjnym szeptem.

- Nie wiem. Pytał mnie o bzdury, o których nie miałem zielonego pojęcia.

- Mam nadzieję, że ze mną nie będzie chciał rozmawiać.

- A kto to jest?

- Nie wiesz!?? - szok, zaskoczenie, totalne osłupienie.

- Przecież wiesz, że dopiero przyjechałem...

- Ale przecież wszyscy znają Kraja!

- To... on?! - wykrztusiłem i spróbowałem wyglądać na równie przerażonego jak Otrov.

Po czym, aby skończyć temat, wyszedłem do latryny.

Wszyscy znają Kraja.

Kim jest Kraj?

background image

11

Przygotowania do inwazji okazały się dla wszystkich ulgą. Lepsza spokojna wojna niż

niespokojny pokój; pokój pełen podejrzeń, które ciągle jeszcze przelewały się przez Glupost.

Nagłe inspekcje, nocne poszukiwania i inne takie. Byłbym naprawdę dumny z własnych

osiągnięć (w sianiu zamętu), gdybym sam nie stał się ofiarą moich działań.

Na dwa dni przed dniem B zamknięte zostały bary. Miało to ułatwić doprowadzenie

oddziałów do stanu trzeźwości. Kilku opornych, a wśród nich Otrov i ja, musiało zakonspirować

swoje zapasy, dzięki czemu udało nam się zachować równowagę ducha nieco dłużej niż

pozostałym. W dniu inwazji miałem jeszcze małą puszkę sproszkowanego alkoholu w

opakowaniu po proszku do zębów. Zostawiłem ją na czarną godzinę. Tyle że owa godzina nastała

właśnie wtedy, gdy wszelkie zapasy już zniknęły, a my z przerażeniem rozmyślaliśmy o

nadchodzących tygodniach abstynenci. W końcu wywołano nas i pojedynczo skierowano na

wyznaczone okręty.

Cała ta ścisła tajemnica z początku mnie ogłupiała - inwazja bez planów, manewrów,

szkolenia... Ale oświeciło mnie: był to idealny sposób na zachowanie tajemnicy, a przy dużym

doświadczeniu pilotów i wojsk desantowych mogło się nawet udać. Potem odkryłem, że taka

procedura naprawdę ułatwiała mi życie: zmniejszała ilość okazji do popełnienia błędu

wynikającego z nieznajomości realiów.

Prawdziwą satysfakcję sprawił mi przydział na transportowiec wojsk. Wiedziałem już, że

będę mógł spokojnie wyładować. Kilka minut później spotkała mnie druga radość; do kabiny

wlazł Otrov i oświadczył, że będzie moim drugim pilotem.

- Wspaniale, a ile masz godzin na transportowcu klasy „Parijan"?

Przyznał się do żałośnie niskiej liczby. Poklepałem go po przyjacielsku.

- Masz szczęście. Wujek Vaska nie jest samolubem. Dla starego kumpla żadne

poświęcenie nie jest za wielkie. Pozwolę ci samodzielnie wystartować, a jak się postarasz, to

nawet wyładować.

Jego wdzięczność była tak wielka, że przyznał się do posiadania wiecznego pióra

wypełnionego dwustuprocentowym alkoholem. Obaj strzyknęliśmy sobie i z uczuciem

zadowolenia obserwowaliśmy ładujące się oddziały. Kilka minut później przytuptał do kabiny

jakiś pułkownik z imponującą brodą i w pełnym rynsztunku bojowym.

- Pasażerom wstęp wzbroniony! - zwróciłem mu delikatnie uwagę.

background image

- Niech pan zamknie gębę, poruczniku. Mam taśmy z pańskim kursem.

- Dobrze. Mogę je dostać?

- Coo? Albo pan zwariował, albo żartuje - jedno i drugie jest w czasie wojny karalne.

- To chyba przemęczenie. Wie pan, brak snu...

- Tak - złagodniał nieco. - Trzeba to brać pod uwagę. To nie było łatwe dla nikogo, ale

mamy to już za sobą. Proszę włączyć obwód komenderujący.

Otrov nacisnął jakiś guzik, a na ekranie wyświetliło się: BACZNOŚĆ (stanęliśmy w

postawie mocno zasadniczej). W chwilę później ukazało się tam: PODAĆ KURS. Pułkownik

wyjął taśmę z torby, a my podpisaliśmy się, zaświadczając, że była zapieczętowana. Otrov

wsunął ją do komputera, a pułkownik chrząknął z satysfakcją wynikającą z dobrze spełnionego

obowiązku. Na pożegnanie wypalił jeszcze przez ramię:

- I żadnych lądowań przy dziesięciu G, które skretyniali piloci uwielbiają, jak mocno mi

się wydaje, bo jak nie, to policzymy się na sądzie polowym.

Przez siedem straszliwie nudnych dni w drodze (Bóg wie dokąd), na zamrożonych racjach

żywnościowych i bez zmiękczających efektów alkoholu, byliśmy dodatkiem jedynie do

całkowicie zautomatyzowanego statku. Nikt do nas nie zaglądał. Jedyne drzwi do pomieszczeń

oddziałów desantowych zamknięte były na głucho, a klucz miał ów znajomy skądinąd

pułkownik.

Ostatecznie, jak powszechnie wiadomo, zabawa w wojnę składa się z dwóch

zasadniczych elementów: graniczącego z obłędem pośpiechu i paniki, która ogarnia dokładnie

wszystkich, oraz ogłupiającego do cna czekania nie wiadomo na co. Obecnie byliśmy ogłupiani,

między innymi przez komputer, który nie uznał za stosowne poinformować nas nawet, dokąd

lecimy.

Pułkownik zjawił się znowu w momencie wychodzenia z nadprzestrzeni.

- Proszę to wziąć, sprawdzić i podpisać - warknął.

Była to opisana wielkimi czerwonymi literami taśma pod tytułem „Inwazja".

Wpakowałem ją do komputera i od razu wszystko ruszyło szybciej. Po jednej stronie rozbłysło

żółtawe słońce, po drugiej pojawiła się błękitna planeta, a pośrodku cała cliaandzka flota

inwazyjna.

Nasz szwadron trzymał się statku dowódcy jak pisklęta kwoki, a planeta rosła na

background image

ekranach. Nie cieszyłem się na inwazję. Tylko szaleniec cieszyć się może z nadchodzącej wojny.

Miałem jednak nadzieję znaleźć tu odpowiedzi na nurtujące mnie pytania, w tym - jak to

możliwe? Wierzyłem dotąd, że inwazji nie da się przeprowadzić, a to, że właśnie brałem w jednej

udział, nie było jeszcze dość przekonywającym dowodem.

Siły uderzeniowe zadały kłam moim teoriom, wysforowując się do przodu. Gdy planeta

wypełniła przednie ekrany, ujrzałem wreszcie pierwsze oznaki wojny: małe iskierki światła w

bezkresie nocy. Rozpuściliśmy szyk i pojedyncze transportowce rozpoczęły desant na określone

cele. Pomajstrowałem przy radiu i przekląłem cliaandzką przezorność. Oto schodziłem do

lądowania wraz z wypełnionym wojskiem statkiem, nie wiedząc absolutnie, gdzie wyląduję.

Oczywiście dojrzeli nas już z planety, teraz nie można już było tego uniknąć. Tylko co to za

planeta? Naszym celem był jakiś port kosmiczny, do którego kierował nas sygnał ze zrzuconej

przez myśliwce osłony radiolatarni. Jego współrzędne dostaliśmy z ową tajną taśmą.

- Przekaż pułkownikowi pierwsze ostrzeżenie i podaj mu wysokość - poleciłem Otrovowi.

Lądowaliśmy prowadzeni przez komputer dokładnie po stycznej do sygnału radioboi.

Gdy wyszliśmy z chmur, dojrzałem pierwsze oznaki oporu. Wokół nas zaczęły wykwitać czarne

kłaczki. Zaczęli się wstrzeliwać, przeszedłem zatem na ręczne sterowanie i przyspieszyłem

opadanie, myląc tym samym komputer opeelu. Następna seria ułożyła się już wysoko nad nami.

Podałem komputerowi program utrzymania deceleracji jak najdłużej. Zaprogramowałem też

opuszczenie się do wysokości zero z opóźnieniem dającym 10 G. Oznaczało to, że będziemy

spadać z maksymalną szykością, a zwalniać w minimalnym czasie, dzięki czemu skróci się okres

narażania się na ostrzał w powietrzu. Poza tym pułkownik będzie miał swoje 10 G.

Odpaliły silniki hamujące. Maszyna zatrzymała się na wysokości równej wierzchołkom

drzew, a impet wcisnął nas w fotele. Gdy tylko zachrzęściły podpory, nacisnąłem przycisk rampy

rozładunkowej. Maszyna zadrżała, żelastwo jęknęło i oddziały desantowe weszły do akcji.

Wszędzie w pobliżu widziałem leje po bombach i zwały gruzu. Osłonę stanowiły

myśliwce bombardujące, ale nie było prawdopodobną rzeczą, by tylko one złamały opór. Chyba

że ten świat nie posiadał regularnych sił zbrojnych. Może to właśnie była tajemnica sukcesu:

wybiera się planety, które dojrzały do oskubania. W słusznej odległości za swoimi oddziałami

kroczył brodaty pułkownik. Miałem nadzieję, że flaki, które powykręcało mu podczas lądowania,

nie wróciły jeszcze na swoje miejsce.

- A teraz trzeba by znaleźć coś do picia! - odezwał się Otroy i na samą myśl o chlaniu

background image

gęba rozjaśniała mu się w uśmiechu.

- Pójdę się rozejrzeć, a ty siedź przy radiu i pilnuj tej wojny.

- To samo mówią wszyscy pierwsi piloci - poskarżył się.

- Przywilej stanowiska. Poczekaj, a któregoś dnia i ty z tego skorzystasz.

- Bar jest w porcie! - wrzasnął za mną.

- Nie ucz ojca dzieci robić! - odparłem z godnością i wyszedłem.

Wszystkie drzwi otworzyły się z chwilą lądowania, toteż bez problemów skorzystałem z

rampy. Było cicho, oddziały inwazyjne wyniosły się już z portu i nigdzie nie było żywego ducha.

Odnalazłem bar i na początek wysuszyłem piwo, po czym, dla utrwalenia, antecańską

Ladevandet. Ze starych i nowych znajomych ustawionych za barem ułożyłem zgrabny stosik i

zabrałem się do poszukiwania torby. W efekcie tych starań znalazłem się twarzą w twarz z

jakimś przerażonym młodziankiem.

- Ne mortigu min! - ryknął rozpaczliwie. Esperanto opanowałem już jakiś czas temu, toteż

skorzystałem ze sposobności, aby nabyć praktyki.

- Przybyliśmy tu, aby was wyzwolić, więc nie uczynimy wam krzywdy. Jak się

nazywasz?

- Pire.

- A jak się nazywa ten świat? - Było to może dziwne pytanie, jeśli wziąć pod uwagę, że

zadał je butny zdobywca, lecz młodzian był zbyt przerażony, by logicznie myśleć.

- Burada.

- Świetnie, cieszę się, że mówisz prawdę. No i cóż mógłbyś powiedzieć o Buradzie?

Pogapił się na mnie z rozdziwioną gębą i trwał tak przez dobrą chwilę, zanim wylazł z

szafki. Pogrzebał potem w niej i podał mi książeczkę. Na okładce był trójwymiarowy obrazek

oceanu i pełne wdzięku drzewa, które rosły na samym brzegu. Wraz z dotknięciem obrazek ożył:

fale uderzyły o złocisty piasek, a drzewa poruszyły się pod tchnieniem niesłyszalnego wiatru. Z

chmurek uformowały się litery i przeczytałem napis: PIĘKNA BURADA - ŚWIAT WAKACJI

DLA ZACHODNIEJ SFERY.

- Szaber i kontakty z wrogiem - oznajmił od drzwi głos znanego mi, obmierzłego

pułkownika. Trzymał palec na spuście rozpylacza i wpatrywał się we mnie z wyrazem twarzy,

który można było określić wyłącznie jako świński uśmiech. - No i lądowanie przy dziesięciu G.

To ostatnie nie jest wystarczającym powodem do rozstrzelania, ale dwa pierwsze z pewnością

background image

tak.

background image

12

Pire wydał zdławiony okrzyk i usiłował wejść w ścianę. Uśmiechnąłem się możliwie jak

najchłodniej, zorientowawszy się, że moje dłonie pozostają poza zasięgiem widoczności, i

rozkazałem młodzikowi stanąć pod przeciwległą ścianą. W chwili odwracania się z powrotem do

pułkownika jedną ręką wysunąłem z kabury pistolet. Rozpylacz pułkownika znajdował się

troszeczkę wyżej niż poprzednio.

- Myli się pan - powiedziałem - i obraża przy okazji oficera lotnictwa. Zabezpieczam

alkohol, aby nie dostał się w niepowołane ręce i aby uchronić od pijaństwa pańskich żołnierzy.

Przy okazji złapałem więźnia - to wszystko, co mam do powiedzenia, pułkowniku.

- Wystarczy, że na rozprawie powiem, że złapałem pana na szabrownictwie i zmuszony

zostałem do użycia broni podczas próby ucieczki.

- Tego nie da się zrobić - oświadczyłem łagodnie podnosząc broń na wysokość jego oczu.

- Ostrzegam, że strzelam dobrze, a ta zabawka może rozwalić panu łeb.

Zatkało go. Pire zapiszczał w kącie i usłyszałem głuchy łoskot, pewnie zemdlał. Nie

wiadomo, jak skończyłaby się ta scena, gdyby w polu widzenia nie zjawił się żołnierz i

radiostacją. Pułkownik złapał słuchawkę i wrócił na wojnę, a ja dźwignąłem naręcze flaszek i

wyszedłem drugimi drzwiami. Zaniosłem to na statek i oddałem Otrovowi z komentarzem:

- Nie wychylaj od razu więcej niż dwie flaszki.

Po czym postanowiłem skorzystać z okazji, iż bitwa jeszcze trwała i wszyscy zajęci byli

sobą. Poszedłem się trochę powłóczyć po okolicy. Przewodnik, który uprzednio

przekartkowałem, szybko wyrzuciłem. A nuż znajdzie się drugi pułkownik.

Dowiedziałem się jednak z tej książeczki, że znajduję się w mieście zwanym Sucak i że

cała ta planeta nastawiona jest na turystykę. Przygnębiające. Wiele czasu upłynie, zanim turyści

powrócą na te słoneczne plaże.

Musiałem odszukać jakiegoś odpowiedzialnego mieszkańca Sucak City, który nie dość,

że jeszcze żył, to nie był również więźniem. Musiałem spytać go o parę rzeczy.

Szedłem wypalonymi już ulicami, mijając kolumny jeńców i trupy leżące na chodnikach.

W końcu to nie ja znalazłem mieszkańca, a mieszkaniec mnie.

Skręciłem z głównej ulicy w przecznicę, która wyglądała dość podejrzanie. Z tabliczki

wynikało, że nazywa się to Matbaacilik-sasurtmek - żadna ulica o tej nazwie nie mogła być

niczym dobrym. Potwierdziło się to za najbliższym załomem muru. Skręciwszy, natknąłem się na

background image

młodą kobietę z automatem śrutowym w dłoniach. Wyglądała, jakby nie trzymała go po raz

pierwszy, toteż grzecznie podniosłem rączki, zanim jeszcze się odezwała.

- Poddaj się albo cię zabiję!

- Już się poddałem, nie widzisz? Jestem po waszej stronie, niech pokój zapanuje na

Buradzie!

Parsknęła pogardliwie na tę tyradę (rzeczywiście kretyńską, lecz nie zdołałem na

poczekaniu wymyślić nic mądrzejszego) i automatem wskazała drzwi. Nawet w gniewie była

piękna. Miała na sobie jakiś ciemnogranatowy uniform ze złotymi insygniami na rękawie.

Grzecznie przeszedłem przez drzwi i równie grzecznie oddałem jej pistolet. Mógłbym coś zrobić

z jej ręką i automatem, ale nie odczuwałem potrzeby posiadania dwóch samopałów. Jak długo

sadziła, że jest górą, tak długo była szansa na w miarę swobodną rozmowę. Weszliśmy do

jakiegoś biura, gdzie leżała druga dziewczyna w mundurze. Nogawka jej spodni była odwinięta i

odsłaniała bardzo brzydką ranę i przesiąknięte krwią bandaże.

- Masz jakieś lekarstwa? - zapytała moja władczyni.

- Mam - otwarłem pakiet pierwszej pomocy i zabrałem się do roboty. - Ale chyba

niewiele pomogą. Straciła dużo krwi i wymaga pomocy lekarza.

- Ciekawe, gdzie mam go znaleźć? Może u was?

- Może, ale ma za powolny i słaby puls. Wątpię, żeby przeżyła.

- Jeśli nie przeżyje, to będzie wasza wina! - W jej oczach pojawiły się łzy, ale rusznica

nadal skierowana była w moją stronę.

- Pamiętaj, że próbowałem ją uratować. Możesz mi mówić Vaska.

- Taze - odparła automatycznie. - Sierżant Gwardii przed ich przewrotem.

- Ich? - poczułem lekki zamęt. - Masz na myśli nas, armię planety Cliaand?

- Oczywiście, że nie. Ale po co ja z tobą gadam, zamiast porządnie cię ukatrupić!

- Nie powinnaś. To znaczy - nie powinnaś mnie zabijać. Czy uwierzyłabyś, gdybym ci

powiedział, że jestem przyjacielem?

- Nie.

- Że jestem szpiegiem z innego świata, który aktualnie przyłączył do ich Armady?

- Powiedziałabym, że jesteś bezwartościowe ścierwo, które usiłuje za wszelką cenę

uratować swoją skórę.

- No, tak czy inaczej patrząc, też racja - zgodziłem się dochodząc do wniosku, że nic tu

background image

nie zdziałam, posługując się argumentami, które trzeba przyjmować na wiarę.

- Taze... - odwróciliśmy się. To ranna wyszeptała jej imię i znieruchomiała. Nie żyła.

Poczułem, że ja też jestem już martwy. Taze uniosła broń i zobaczyłem, jak bieleją jej

kostki u palców. Po czym zrobiłem błyskawicznie kilka rzeczy: znurkowałem pod broń i

skoczyłem na dziewczynę. Automat wypalił, omal nie urywając mi głowy, ale tylko raz.

Złapałem jedną ręką za lufę, drugą wymierzyłem dziewczynie cios kantem dłoni, trafiając w

mięsień ramienia. Potem wykonałem jeszcze kilka rzeczy, których normalnie nie robi się

kobietom (chyba że w nagłej potrzebie), i w efekcie tych czynności stałem się posiadaczem i

automatu, i pistoletu, a ona leżała pod ścianą. Minie jeszcze kilka dobrych minut, nim odzyska

władzę w palcach. Niewiele brakowało, a złamałbym je.

- Przepraszam, ale musiałem. - Schowałem pistolet i rozładowałem automat. - To, co ci

powiedziałem, to prawda. Jestem po waszej stronie i próbuję wam pomóc. Ale najpierw to ty

będziesz musiała udzielić mi pomocy.

Była mocno zmieszana, ale i zainteresowana. Otarła rękawem oczy i otwarła je szeroko,

gdy podałem jej automat. Zdziwiła się jeszcze bardziej, gdy dostała również amunicję.

- Byłbym wdzięczny, gdybyś trzymała póki co te rzeczy osobno. W zamian coś ci

opowiem. Istnieje pewna organizacja, o której pewnie nie słyszałaś, a która interesuje się

poczynaniami planety Cliaand. A owe poczynania to międzyplanetarne inwazje. Burada jest piąta

na liście i wygląda na to, że wszystko poszło tu zgodnie z planem. Jak zawsze dotąd. Chcę

wiedzieć, jak oni to robią. Jak, mimo waszych systemów obronnych, udało im się to osiągnąć.

- To wina Konsolosluka! - przerwała mi potrząsając bronią. - Nie twierdzę, że Partia

Kobiet nie popełniała błędów, ale nie takie...

- Obawiam się, że straciłem wątek. Czy nie mogłabyś wyrażać się precyzyjniej?

- Mężczyźni! - splunęła, a oczy rozbłysły jej wściekłością i znowu wyglądała atrakcyjnie.

- Przez wiele lat na tej planecie prowadziła oświecone rządy Partia Kobiet. Nikomu nie było źle.

Gospodarka się rozwijała, obroty z turystyki były wysokie. Możliwe, że mężczyźni byli

dyskryminowani, nie pracowali we wszystkich zawodach, ale od niedawna mogli już brać udział

w wyborach. No i co z tego? Na innych planetach kobietom wiedzie się tak samo, a nie robią z

tego powodu rewolucji. Ta ich partia - Konsolosluk, właziła wszędzie i wszędzie rozpuszczała

kłamstwa. Zdobyli sobie popularność i uzyskali parę miejsc w parlamencie. Zaczął się zamęt. A

potem doszło do jednodniowej rewolucji i przejęli wszystko pod swoją kontrolę. Jedyne, czego

background image

chcieli, to puszyć się jak pawie i czuć się wyższymi. Miernota. Nie wiedzą nic o walce ani o

rządzeniu! Zabronili nam, kobietom, wielu rzeczy. Zrobili tu taki konkursowy bajzel, że mucha

nie siada! Ale jak te świnie wylądowały, to więcej tych mężczyzn uciekło, niż walczyło. Na

dodatek poddawali się z byle powodu.

- Może musieli?

- Figa! Ofiary i tyle!

To wszystko ładnie pasowało do moich podejrzeń. Poszczególne kawałki łamigłówki

ułożyły się w jedną całość. Jak wszystkie genialne pomysły, tak i ten był prosty i zarazem

skuteczny. Należało jeszcze sprawdzić, czy faktycznie podboje planety Cliaand właśnie na tym

się opierają. Zwróciłem się do Taze:

- Będę jeszcze potrzebował twojej pomocy. Pozostanę w Kosmicznej Armadzie, bo tutaj

mogę się najwięcej dowiedzieć. Ale nie odlecę z tej planety. Tu oni są najsłabsi i tutaj muszą

zostać pobici. Słyszałaś kiedyś o Korpusie Specjalnym?

- Nie.

- No to już usłyszałaś. Zamierza wam pomóc, a ja pracuję właśnie w tej firmie. Wiedzą,

że flota inwazyjna ruszyła i z pewnością już tu przylecieli. Była to jedna z rzeczy, jakie

planowaliśmy. Teraz krąży wokół tej planety automatyczna stacja przekaźnikowa. Czy masz

dostęp do nadajnika średniej mocy?

- Tak. Ale powiedz mi, dlaczego mam ci wierzyć? Przecież ty możesz kłamać!

- Mogę. Ale ty też możesz spróbować mi uwierzyć. - Naskrobałem, co trzeba, na jakimś

formularzu. - Zostawiam cię teraz, by wrócić na statek, zanim zaczną się zastanawiać, dlaczego

nie ma mnie w najbliższej knajpie. Oto wiadomość, którą przekażesz na tej częstotliwości. Na

pewno uda ci się to zrobić. To dość proste. Nic przez to nie tracisz, a możesz przysłużyć się

swojej planecie.

- Wybacz mi, ale tak trudno w to uwierzyć, że jesteś szpiegiem i że chcesz nam pomóc.

- Może mu pani wierzyć z cały spokojem. On jest szpiegiem, daję pani na to moje słowo -

dobiegło w tejże chwili od drzwi, które miałem za plecami.

Poczułem się jak skończony idiota. Tak się zapomnieć?

Odwróciłem się powoli. Stał tam ubrany na szaro Kraj. Dwaj inni, też w owym

twarzowym kolorku, wystawali mu zza ramion, trzymając wycelowaną w moją skromną osobę

broń. Kraj odezwał się ponownie.

background image

- Obserwowaliśmy cię, szpiclu. Czekaliśmy na taką właśnie szczerą rozmowę. Jak

widzisz - cierpliwość popłaca. Teraz możemy się już zabrać za twój Korpus Specjalny!

background image

13

- Coś mi się zdaje, że jestem coraz bardziej popularny. Pochlebia mi to - odezwałem się z

uprzejmym uśmiechem.

- Jeśli ma pan na myśli pułkownika, to obserwował pana na mój rozkaz. A teraz niech pan

przestanie rżnąć głupka, panie Pas Bezpieczeństwa, czy jak tam się pan naprawdę nazywa.

- Hulja Vaska, porucznik Armady Kosmicznej, do usług Waszej Ekscelencji - skłoniłem

się nisko.

- Major Hulja został znaleziony w hotelu typu „Robotnik" w Dosadan-Glup, co zresztą

naprowadziło nas na pański ślad. Tak prywatnie powiem panu, że gdyby nie przypadek -

przepalił się czujnik optyczny w pokoju - to pański plan by się powiódł. Majora znalazł wysłany

w celu naprawy elektryk. Ma pan pecha. Pani pozwoli, ten drobiazg ja wezmę. - Wyjął kartkę z

wiadomością z nie stawiających oporu palców Taze. Zdawał się w pełni panować nad sytuacją.

Złapałem się za klatkę piersiową w okolicy serca i przewróciłem oczami, chwiejąc się na

nogach. Całe towarzystwo obserwowało mnie w osłupieniu, gdy z jękiem agonii moje ciało

wyprężyło się i w kaskadzie szklanych odłamków wyleciało przez okno. Gwałtownym

szarpnięciem obróciłem się w powietrzu i spadłem prosto na czekającego pod oknem szarego. Na

nikogo więcej nie będzie już czekał - złamałem mu krtań. Obrót - i już byłem na nogach, gotów

do biegu, który nie doszedł do skutku. Patrzyłem bowiem prosto w lufę rozpylacza trzymanego

przez następnego milczka w szarym uniformie. To się nazywa, o ile się nie mylę, szeroko

rozwinięta profilaktyka.

- Dziewczynę zabierajcie do obozu, nie będzie nam już potrzebna, reszta razem z nim do

centrum. Tylko nie dajcie się zaskoczyć! Widzieliście sami do czego jest zdolny! - To był bez

wątpienia głos Kraja.

„W tej chwili do niczego", pomyślałem ponuro. Szlag mnie trafiał - znałem sekret ich

sukcesów i nie byłem w stanie przekazać go dalej. Co gorsza, wiadomość mogła zostać

przeinaczona przez Kraja, który, jak należało sądzić, był jednym z organizatorów tej imprezy.

Zostałem otoczony przez dziewięciu ponurych klientów w szarych wdziankach i

zapakowany do ciężarówki (razem z nieboszczykiem). Żadnych szans na ucieczkę - to byli

fachowcy, i to dużej klasy. Doszedłszy do tego budującego wniosku, siadłem spokojnie na

podłodze. Jazda nie trwała długo. Pod lufami zaprowadzono mnie do zarekwirowanego

wieżowca, wepchnięto do zimnego pokoju i rozkazano zrobić striptiz, tyle że bez muzyki. Za

background image

pomocą fluoroskopu i poniżających, zimnych sond usunięto z mojej osoby wszystkie dodatki i

wręczono mi nowy przyodziewek.

Projektanci strojów na Cliaandzie mieli fantazję co się zowie. Był to jednoczęściowy

kombinezon z elastycznego plastiku zapewniający użytkownikowi wygodę, ciepło i całkowitą

otwartość - był idealnie przezroczysty. Ostatnim dodatkiem krawieckim mego stroju był

metalowy kołnierzyk z kablem, który biegł do małego pudełka trzymanego przez jednego ze

strażników. Wszystko to zostało zrobione w całkowitym milczeniu i niespecjalnie mi się

podobało. Okazało się, że słusznie. Gdy operacja została zakończona, strażnicy wynieśli się.

Wszyscy, z wyjątkiem tego, który trzymał pudełko.

- Jeśli będę zmuszony, to mogę zrobić coś takiego - odezwał się tenże naciskając guzik na

pudełku.

W jednej chwili oślepiły mnie eksplodujące światła, uszy wypełnił mi superpotężny

dźwięk, a każdy cal skóry zapłonął ogniem, zupełnie jakby wrzucono mnie do kwasu solnego.

Skończyło się równie szybko, jak zaczęło. Zmysły wróciły i zobaczyłem, że leżę na

podłodze z bolącą głową - musiałem nieźle rąbnąć w ścianę. To małe draństwo generowało prądy

o wybranych częstotliwościach, oddziaływujące na ośrodki nerwowe. Pomysłowe - po co tor-

turować ciało, skoro można dostarczyć impulsy bólu bezpośrednio do systemu nerwowego.

Czysto i skutecznie.

- Wstać! - usłyszałem i pozbierałem się dość szybko. Jeśli to miała być nauczka, bym

zachowywał się posłusznie, to została ona przekazana jasno i wyraźnie.

- Przyrzekam, że będę grzecznym chłopczykiem - wychrypiałem przez zaciśnięte gardło.

Potulnie podreptałem za nim do innego pomieszczenia. Było całkowicie puste, jeśli nie

liczyć biurka i haka, wyraźnie świeżo wbitego w sufit. Za biurkiem siedział Kraj. Obejrzał mnie

dokładnie, co - biorąc pod uwagę moje wdzianko - nie sprawiało mu specjalnych problemów. Nie

dziwię mu się zresztą: po raz pierwszy oglądał Pas Ratunkowy, a nie duplikat Vaski. Znudziła mi

się ta obserwacja i przejąłem inicjatywę.

- Co chciałby pan wiedzieć?

- Wiele rzeczy, ale na to przyjdzie czas później.

- A dlaczego nie teraz? Biorąc pod uwagę zaawansowanie technik hipnotycznych i

farmakologicznych, że nie wspomnę o przestarzałych torturach, jak ten tu kołnierzyk, nie jest

możliwe ukrycie jakichkolwiek informacji, i to przed tak zdeterminowanym człowiekiem jak

background image

pan. A więc niech pan pyta. Postaram się odpowiedzieć w miarę wyczerpująco, ale uprzedzam,

że moje informacje o Korpusie są raczej mgliste - oględnie mówiąc - jako że nie informowano

mnie o niczym konkretnym, na przykład o położeniu baz i innych takich rzeczach, zapewne

właśnie dla uniknięcie nieszczęść, które mogłyby wyniknąć z sytuacji podobnych do mojej. Moja

inicjatywa nie mogła nikomu zaszkodzić.

Byłem szczerze zdziwiony, gdy pokręcił przecząco głową.

- Na informacje przyjdzie czas później. Chcę zadać panu wiele pytań, ale przedtem chcę

pana zapisać do służby. Na ochotnika. Żeby pana do tego przekonać, muszę zacząć od jednej

sprawy: nie zostanie pan zabity. Moi ludzie nie boją się śmierci, to byłaby zbyt łatwa ucieczka od

wszystkich problemów, które ich codziennie gnębią. Pan nie będzie miał szansy takiej ucieczki.

W miarę upływu czasu miałem coraz bardziej dość tego gadania, powiedziałem zatem po

prostu:

- Proszę o tym zapomnieć. Proszę zdać sobie sprawę z faktu, że nie podoba mi się ani pan,

ani pańska organizacja, ani też jej cele. I nie zamierzam zmienić zdania. Jeśli nawet to panu

obiecam, to nigdy nie będzie pan miał pewności, czy naprawdę będę panu pomagał zamiast

szkodzić. Nie traćmy na to czasu.

- Pozwoli pan, że będę innego zdania - mówiąc to nacisnął coś na biurku i pudełko z

mruknięciem wciągnęło kabel, tak że musiałem stanąć na palcach, z kołnierzykiem wpijającym

się w szyję. - Zanim z panem skończę, będzie pan błagał o okazję do współpracy i rozpłacze się

pan ze szczęścia, kiedy ten moment nastąpi. Pozwoli pan, że zademonstruję jedną z naszych

najprostszych, ale również i najskuteczniejszych technik argumentacyjnych.

Stanął obok i dwoma szarpnięciami przypiął dolne części moich rąk do biurka za pomocą

kajdanek w ten sposób, że nadgarstki i dłonie miałem wolne. Następnie wyjął coś z szuflady.

Była to siekiera - prymitywna i skuteczna, o długim stylisku i stalowym, lśniącym ostrzu. Złapał

ją oburącz i podniósł wysoko w górę.

- Co robisz, idioto! - ryknąłem nie mogąc nic zdziałać. Siekiera z głuchym stukiem opadła

na blat biurka.

Przepraszam, ale krzyknąłem. Ból był przeszywający. Podobnie jak przerażający był

widok mojej prawej dłoni odrąbanej w nadgarstku i leżącej na biurku. Z przegubu tryskała krew.

Siekiera uniosła się ponownie i tym razem, jestem pewien, wrzeszczałem przez cały czas - aż do

momentu, w którym moja lewa dłoń została potraktowana tak samo jak prawa. Przez ten ból i

background image

przerażenie dotarł do mnie wyraz twarzy Kraja. Ten skurwiel, po raz pierwszy odkąd go

zobaczyłem, uśmiechał się.

Potem była nicość, w której obracały się wolno jakieś olbrzymie koła.

Kiedy otworzyłem oczy, leżałem na podłodze. Minęło trochę czasu i musiałem wysilić

pamięć, aby odtworzyć, co właściwie się stało. Dopiero wstrząsająca wizja odrąbanych dłoni

przywróciła mnie do świadomości. Usiadłem pocierając dłonie o siebie. Były zupełnie normalne i

na miejscu. Co tu się, do cholery, wyrabia?

- Niech pan wstanie - dobiegło mnie gdzieś z góry. Był to głos Krają i zdałem sobie

sprawę, że siedzę przed biurkiem. Wstałem i spojrzałem na blat. Był czyściutki.

- Przysiągłbym, że... - zatkało mnie, gdy zobaczyłem dwa głębokie ślady, które potężne

uderzenie wyryło w metalowym blacie. Zupełnie jakby ktoś rąbnął weń na przykład siekierą.

Podniosłem ręce i przyjrzałem się nadgarstkom. Każdy otoczony był czerwoną pręgą. Wzdłuż

brzegów znajdowały się czerwone przecinki po usuniętych szwach. Ale mimo to moje dłonie

były takie jak zawsze. Co tu się dzieje?

- Czy zaczyna pan rozumieć, co miałem na myśli? - głos Krają był równie szary, jak jego

ubranie.

- Coście zrobili?! Nie mogliście amputować moich dłoni i przyszyć ich z powrotem.

Powiedzmy, że mogliście, ale to wymaga czasu, nie mogliście... - zamilkłem zdając sobie

sprawę, że zaczynam bełkotać.

- Nie wierzy pan w to, co się stało? Mogę powtórzyć.

- Nie!!!

Pokiwał głową z aprobatą.

- No to zaczynamy szkolenie. Utracił pan już jakiś odcinek rzeczywistości, zgubił gdzieś

nieco swego czasu, nie wie pan, co właściwie się stało. Lecz na pewno nie chce pan, by zdarzyło

się to jeszcze raz. I tak właśnie będzie. W końcu straci pan wszelki kontakt z rzeczywistością,

którą poważał pan przez całe życie. Kiedy stan ten zostanie osiągnięty, uznamy pana za jednego z

nas. A wtedy przejdziemy do szczegółów związanych z Korpusem. Mogę zaręczyć, że będzie

pan nie tylko zamęczał swoją pamięć, ale również jak najaktywniej opracowywał plany

zniszczenia tej służby.

- To się wam nie uda. Nie jestem sam. Korpus wie o was i pracuje przeciwko wam. Jest

tylko sprawą czasu, kiedy skończy swe dzieło, a wtedy wszystkie wasze plany będzie można

background image

utopić w rynsztoku.

- Ależ skądże. Przez cały czas zdawaliśmy sobie z tego sprawę i uprzedzaliśmy każdy

wasz krok. Schwytaliśmy i torturowaliśmy wielu waszych agentów. Wiedzieliśmy, że wszystko,

co Korpus robił, podporządkowane zostało agentowi polowemu. I czekaliśmy na niego. Zjawił

się pan. Mamy pana i pan będzie bronią, za pomocą której zniszczymy Korpus. Prawie mu

uwierzyłem.

- To ładnie i ambitnie z waszej strony. Mam nadzieję, że się tym udławicie.

Zapomnieliście o setkach planet popierających Unię. Gdy dowiedzą się, jakie kłopoty im

sprawiacie, zmiażdżą was bez wysiłku.

- Setki planet to tylko teoria. Praktycznie każda z nich istnieje sama dla siebie i nie jest

problemem opanowywać je po kolei. A im bardziej rozszerza się nasze imperium, im więcej

światów składa nam hołd, tym bardziej proces nabiera szybkości.

- Istnieje czynnik, który ograniczy wasze podboje - wpadłem mu w słowo. - Wiem, na

czym polega sekret waszych sukcesów. Dokonujecie inwazji na plenety, które i tak już przegrały.

- Absolutna prawda - zgodził się ze mną.

- Znajdujecie planetę, która dojrzała już do tego, by ją zająć, gdyż wśród jej ludności

znajduje się aktywna grupa malkontentów. Wasi ludzie zaopatrują ich we wszystko, czego

trzeba: pieniądze, broń, narzędzia propagandy. I w końcu robią przewrót, a wy napotykacie

znikomy opór podczas samej inwazji. Wasi agenci dbają o to, by siły zbrojne poddały się po

kilku strzałach. Inwazja jest wygrana, zanim jeszcze się rozpocznie. Nic dziwnego, że wasi

żołnierze uważają się za niezwyciężonych.

- Jest pan dobrym obserwatorem. Pańska analiza godna jest mistrza. To jest właśnie ta

metoda.

- No to was mam.

- Raczej my pana. Co z tego, że pan wie? Nie zamelduje pan o tym nikomu, a jest pan

jedynym spoza naszego kręgu, który ma na ten temat jakiekolwiek pojęcie.

- Nie mogę panu obiecać, że nie zamelduję!

- Pan nie, ale my możemy to zrobić w pana imieniu. Raport został przechwycony, a

następnego nie będzie. I spokojnie minie jeszcze sporo czasu. A wówczas dojdziemy już do

drugiego etapu naszego planu. Będziemy dysponowali wystarczającą liczbą sprzymierzeńców z

podbitych planet, by przystąpić do otwartej wojny. Tacy ludzie nazywają się najemnicy. Ich

background image

straty będą ogromne, lecz my będziemy mieli dość baz, by stanowiły niewyczerpane źródło

rezerwy. I tak, w efekcie, zawsze będziemy zwyciężać. Interesujący obrazek, prawda?

- Nigdy wam się to nie uda! Kraj wstał zza biurka.

- No cóż, pożyjemy - zobaczymy. Nadszedł czas, aby zacząć pańską indoktrynację!

background image

14

Zabrano mnie do celi - nagiego pokoju bez okna, który za całe wyposażenie miał wiadro i

również niedawno zainstalowany hak, do którego zostałem dohaczony przez strażnika.

- Szansa, że umrę z głodu jest niewielka - poinformowałem strażnika. - Z całą pewnością

najpierw umrę z pragnienia.

Nie raczył nawet mi odpowiedzieć, ale przyniósł butelkę wody i standardową rację

polową. Nie był to najlepszy posiłek w moim życiu.

Gdy zająłem się przeżuwaniem, coś ścisnęło mnie w środku. Kraj mówił rozsądnie i

prawie mnie przekonał. Zerknąłem na swoje nadgarstki. Przekonał mnie. Tylko dlaczego tak

bardzo mu na tym zależało? Ponieważ, to oczywiste, nie byłem w tej grze jedynie pionkiem,

który mógł przeważyć szalę, i to na którąkolwiek stronę. Póki co planecie Cliaand powodzi się w

najazdach, lecz Korpus mógł zaktywizować działalność powstańczą, dając im w ten sposób

zajęcie na planetach już podbitych, co uniemożliwiłoby dalszą ekspansję aż do czasu

decydującego spotkania. Moje umiejętności i wiedza mogły przyczynić się do neutralizacji tego

zagrożenia i dać czas Cliaandowi. Czas potrzebny na przejście do drugiej fazy operacji.

A to oznaczało, że szarzy popełnili błąd. Powinni mnie zabić lub poddać klasycznym

torturom, wówczas pomógłbym im. Ze dwa razy. Zapomnieli o prostym fakcie, że jak długo będę

żył, tak długo stanowić będę najbardziej morderczą broń wymierzoną przeciwko nim - a już na

pewno po tym, co mi zrobili. Teraz nie było szans na współpracę.

To był trick. To musiał być trick i ja musiałem w to wierzyć, jeśli wszystko miało

zachować sens. Opieprzyłem się zdrowo - słuchaj, DiGriz, wiesz wystarczająco dużo o

rzeczywistości, aby wiedzieć, jak się nią manipuluje. Sam zawsze robisz to dla własnego dobra, a

teraz ktoś wyciął taki numer tobie. Odcięte nadgarstki, z których tryskała krew! - spokój, do tego

wrócimy za chwilę.

Najpierw fakty. Medycyna, choć wspaniała, nie da sobie rady z taką operacją w tak

krótkim czasie. No dobrze, ale skąd niby ten krótki czas? Gdzieś, na jakimś poziomie

podświadomości wiedziałem, że między amputacją a powrotem świadomości minęło ledwie parę

chwil - nie dni, najwyżej godziny. Każdy ma taki zegar, który nigdy się nie zatrzymuje. Właśnie

teraz usiłował mnie poinformować, że od chwili, gdy się tu znalazłem, upłynęło naprawdę

niewiele czasu. Ale jakie miałem dowody? Że powinien być zarost albo dłuższe włosy? A kto

bronił im ostrzyc mnie i ogolić?

background image

Paznokcie? Zawsze krótko je przycinam, a krótko przycięte paznokcie zawsze wyglądają

tak samo. Zaraz, zaraz... coś mi świta... w czasie ładowania... złamałem paznokieć na małym

palcu lewej ręki... jak rąbnąłem w ten głupi taster... nie patrz jeszcze... przypomnij sobie...

denerwujący kawałek odłamanego paznokcia... cichy krzyk bólu... i maleńka kropla krwi...

Incydent, o którym całkiem zapomniałem w gorączce późniejszych wydarzeń.

Ostrożnie uwolniłem dłoń spod pilnującego jej półdupka i obejrzałem: mały palec,

złamany paznokieć i niewielki s trupek. Mam cię, Kraj, ty stary oszuście!

Sądząc z wyglądu ranki, byłem ich więźniem ledwie kilkanaście godzin. Najwyżej dwa

dni. Czerwone blizny na nadgarstkach były zwykłymi czerwonymi bliznami. Mogli je zrobić na

sto sposobów. A amputacja? Kraj manipulował rzeczywistością - może była to hipnoza, może co

innego. W tej chwili nie było to ważne. Zatem nie byli aż tacy inteligentni, na jakich chcieli

wyglądać. Bez wątpienia stosowali tę technikę, technikę wykorzystywania luk w pamięci na tyle

często, że popadli w rutynę i stracili krytycyzm. Szczególnie że wyniki były zwykle z pewnością

rewelacyjne. Kraj radził sobie w ten sposób z obywatelami własnego świata, którzy brali swój

zaścianek egzystencji za jedyną rzeczywistość, ich świat był dla nich jedynym światem.

Wystarczyło wyrwać ich ze znajomego środowiska, by ich mózgi, pod odpowiednim naciskiem,

zamieniały się w roztrzęsioną galaretę nadającą się do dowolnego formowania.

Pięknie. Tyle tylko, że nie takich sposobów było trzeba na elastycznego, z gruntu

nieuczciwego i z dziecinną łatwością zmieniającego skórę (kameleon przy mnie nabawiłby się

kompleksów) Jima DiGriz - człowieka o tysiącu twarzy, który znał setki kultur; bywalca

dziesiątków światów. Chcieli zgnieść moją rzeczywistość jak wesz? Śmiechu warte usiłowanie!

Tych wszy jest na mnie parę setek.

Z radości zacząłem tańczyć i huśtać się na kablu. O małego słonia nie powiesiłem się przy

tej okazji, gdy ześliznęła mi się ręka. Szczęśliwie złapałem kabel, inaczej nie byłoby już tu ze

mnie pożytku.

Ponieważ moje wygłupy i próba samobójstwa nie wywołały żadnej reakcji, możliwości

były dwie: albo tu nie ma „pluskiew", albo nikt nie ma czasu na obserwacje. Postanowiłem

przyjąć to za pewnik.

Sam kabel był zbyt cienki, by można było się po nim wspiąć (patologicznie podejrzliwi

gospodarze musieli przewidzieć taki zamiar), lecz zrobiwszy pętlę można się było na nim bujać!

Z pojemników po wodzie i żywności zrobiłem tampon, mogący posłużyć mi za rączkę.

background image

Związałem wokół niej podwójną pętlę z kabla. Na wysokości szyi. Podskoczyłem jak najwyżej i

zawisłem całym ciężarem.

Za dziesiątą próbą poczułem, że prędzej ręce wyrwą mi się ze stawów, nim puści ten

cholerny mechanizm. Teoria była słuszna: obręcz, kabel, pudełko, hak - wiele elementów. Gdyby

zawiódł tylko jeden z nich, byłbym wolny. Pewnikiem zawiodą raczej moje elementy. Chwilę

odsapnąłem i skoczyłem po raz trzynasty.

Szczęśliwa trzynastka! Coś chrupnęło metalicznie i pudełko rąbnęło mnie w głowę.

Byłem wolny. Pewnie tylko na parę chwil, lecz zawsze.

Pozbierałem się i przyjrzałem mojemu narzędziu tortur. Tylna ścianka naszpikowana była

czerwonymi guziczkami. Zatrzęsło mną na myśl o naciśnięciu któregokolwiek. Nad nimi były

jeszcze dwa większe: czerwony i czarny. Czerwony był wduszony. Z duszą na ramieniu

nacisnąłem czarny.

Nic się nie stało. Tego byłem niemal pewny. Czując się już bezpiecznie wdusiłem jeden z

małych czerwonych, potem następny. I jeszcze jeden. Nic - teraz był to martwy kawałek metalu.

Zwinąłem kabel tak, by zwisał na wysokości rąk. Drzwi nie były zamknięte: albo głupota straży,

albo pokładanie zbyt dużych nadziei w machinie. Przycisnąłem oko do futryny i zrobiłem

niewielką szparkę.

I natychmiast zatrzasnąłem drzwi z powrotem. Korytarzem zbliżało się dwóch szarych,

taszczących jakiś złowieszczy przedmiot. Następny krok w reedukacji DiGriza? Gdy poruszyła

się klamka, stało się to nader prawdopodobne.

W zanadrzu miałem dla tej parki pewną niespodziankę, lecz postanowiłem osiągnąć

maksymalny efekt dramatyczny. Stanąłem za drzwiami i podziwiałem, jak mocują się z

nieporęcznym meblem. Dopiero gdy jeden pisnął na znak alarmu, z całej siły rąbnąłem go

uchylonymi drzwiami.

Słysząc chrzęst i skowyt, wyskoczyłem z ukrycia. Pudełko huśtające się na kablu

nadawało się znakomicie na broń zaczepną. Jeden z szarych pochylał się właśnie nad maszyną,

zajęty głównie swoimi stopami, na których znalazła oparcie.

Walnąłem go jedyną dostępną mi bronią w szczyt czaszki. Zanim pudełko zdążyło

odskoczyć, pierwszy miał już spluwę w garści. Zainkasowałem cios w krocze. Zwinął się z bólu,

a ja bez trudu zabrałem mu broń. Miała pełny magazynek. Zmarnowałem dwa pociski, ale

zyskałem w zamian pewność, że ci dwaj nie podniosą już alarmu.

background image

Wziąłem głęboki oddech i wychyliłem głowę za drzwi. Korytarz był pusty, pomknąłem

więc do schodów. Następnym poziomem powinien być, o ile dobrze pamiętam, parter. Zbiegłem

po dwa schody naraz i okazało się, że pode mną jest jeszcze osiem pięter.

A jednak to fakt, że latali po mojej korze mózgowej w swoich malutkich ołowianych

bucikach. Potwierdzało to moją teorię, że prawie wszystko, co przydarzyło mi się po

aresztowaniu, to były iluzje, fałszywe wspomnienia. Pojawił się problem - czy to, co teraz robię,

to rzeczywistość, czy może następne fałszywe wspomnienie, które ma mi udowodnić, że

ucieczka jest niemożliwa. Może obudzę się znów w tamtym pokoju, przyczepiony do pudełka?

Gdyby to była prawda, to i tak nie mogłem nic na to poradzić. Musiałem uznać iluzję za

rzeczywistość.

Cztery piętra niżej, gdy już zaczynało kręcić mi się w głowie od ciągłego biegania w

kółko, zobaczyłem jegomościa w szarym uniformie. Wędrował w górę i właśnie miał szok w

oczach. Ponieważ to ja, a nie on, spodziewałem się takiego spotkania, mój strzał padł pierwszy.

To był strzał! W przeciwieństwie do poprzednich ten pocisk napędzany był rakietowe i

wywalił dziurę w ścianie, a z jegomościa pozostały tylko nogi i łeb. Ekonomiczna rzecz!

Rzuciłem się po schodach jak oszalały samobójca - oczekiwanie na oklaski byłoby zupełnie

pewnym sposobem skończenia ze sobą.

Schody urwały się i rąbnąłem w ścianę. Za sobą słyszałem jazgot organizującej się

pogoni. Pchnąłem drzwi i wszedłem w ciemność. Dostrzegłem surowe ściany i kurz – oczywiste

wskazówki, że minąłem parter i z rozpędu wlazłem do piwnicy. W dali majaczył blask światła.

Podążyłem w tym kierunku. Gdy jednak dotarłem do celu, nie wzbudził on we mnie zachwytu.

Było to bowiem okno, ale nie takie, o jakim marzy każdy uciekinier, lecz małe, wysoko

umieszczone i tak okratowane, jakby broniło dostępu do skarbca, a nie do głupiej rupieciarni, o

której zawartość pokiereszowałem sobie nogi. Dopingowany nadchodzącymi z dali

przekleństwami, cofnąłem się i wywaliłem w ścianę cały magazynek.

Spory kawał ściany wraz z oknem zamienił się we wspomnienie. Odrzuciłem

bezużyteczną już broń i wspiąłem się po stercie gruzu, jaką zupełnie mimowolnie zrobiłem.

Wylazłem z tej nory na ulicę i puściłem się ekstracugiem. Ktoś wrzeszczał, ale nie

raczyłem odkrzyknąć. Może było to niegrzeczne, lecz brakowało mi tchu, a dłuższe pozostanie

na wolności było ciągle sprawą problematyczną. W moim awangardowym stroju miałem szansę

zostać zauważonym nawet przez ślepca. Powinienem pozbyć się tego wszystkiego i

background image

przywarować.

Skręciłem za róg i wleciałem na kogoś podążającego w przeciwnym kierunku. Obaj

znaleźliśmy się na ziemi i wtedy zobaczyłem jego twarz. Zatkało mnie w pierwszej chwili. To

był Otrov! Potem ujrzałem, że ten najłagodniejszy spośród znanych mi ludzi zmienia.się w dzikie

zwierzę. Twarz mu się wykrzywiła, usta zacisnęły we wściekłym grymasie. Przydusił mnie do

ziemi.

- Coś ty narobił najlepszego! - wycharczał. - Kraj o ciebie pytał! Kraj cię szuka!

background image

15

Szamotaliśmy się przez chwilę, ale mój pierwszy błąd był już nie do naprawienia. Trzeba

było od razu złapać go za kark, a nie gapić się jak na święty obrazek. Byłem wyczerpany i choć

dałem mu pudełkiem w ucho, to bez specjalnych efektów. Zrobił tylko zeza, ale nie puścił mnie.

Do tej pory zresztą przygalopował jeszcze oddział szarych, którzy rzucili się na nas z prawdziwą

euforią. Rozdzielili nas i kopniakami pomogli mi wstać. Było ich sześciu plus Otrov, którego

wyraz twarzy sugerował, że bardzo chciałby być w tej chwili gdzie indziej.

- Rozumiesz - zaczął - Kraj rozmawiał ze mną. O Vasce. Powiedział, że go szuka... - głos

był cichy i po chwili zamarł zupełnie.

Szarzy nie zareagowali, ja natomiast nie okazałem tyle samokontroli.

- Ty szmato, masz teraz powód do tygodnia świętowania, ty... ty... - głos uwiązł mi w

gardle, gdy jeden z moich pięciu władców szarpnął kablem.

Zamrugałem oczami. Przed chwilą jeszcze wydawało mi się, że jest ich sześciu. Nie

mogłem dojść z tym przez dłuższą chwilę do ładu, z ciemności jednak wysunęła się para rąk i

zacisnęła wokół szyi numeru piątego. Oczy wyszły mu z orbit, rozdziawił gębę, a ja musiałem się

sporo wysilić, aby nie zrobić tego samego.

Interwencji sił nadprzyrodzonych nie brałem pod uwagę, a sojuszników tutaj nie miałem.

Co zatem, u licha? Cud? Z osłupienia wyrwał mnie cichy chrzęst, oczy się zamknęły i numer

piąty zniknął z horyzontu. Poszamotałem się trochę, by zwrócić na siebie uwagę, kopnąłem

nawet Otrova w kostkę. On też powinien mieć jakieś zajęcie.

- Nie musiałeś tego robić - poskarżył się.

Uśmiechnąłem się do niego, widząc, jak numer czwarty odchodzi w ślad za

poprzednikami. Podziwu godne były i sposób, i precyzja, z jaką eliminowano moich przeciw-

ników. To musieli być fachowcy pierwszej klasy.

Trzeci jednak nie stanął na wysokości zadania: krótkim charkotem obwieścił światu swój

koniec, zamiast odejść w spokoju z tego padołu. Poczekałem, aż pozostali odwrócą się w stronę,

z której nadszedł lament, i trzasnąłem najbliższego kantem dłoni w szyję. Byłem osłabiony i mu-

siałem to powtórzyć, zanim coś tam pękło i legł na ziemi. W tym samym czasie doszły mnie

przedśmiertne jęki i łoskot walących się ciał.

Kiedy się wyprostowałem, moi wybawiciele kończyli właśnie zbożne zajęcie, którego

efektem było siedem ciał malowniczo ułożonych na jezdni. Było to dość ciekawe, gdyż moi

background image

wybawiciele mieli wyraźnie kobiece kształty, buraczkowe wdzianka i wysokie buty na obcasach.

Bliższy odwrócił się i rozpoznałem sierżanta Taze. Rozsypane kawałki zaczęły się

układać. Druga kobieta była drobniejsza i dość zgrabna, o figurze, którą znałem doskonale i o

twarzy, której nie zapomnę. Moja żona.

- Hej, hej! - powiedziała Angelina, całując mnie na powitanie. - Mam nadzieję, kochanie,

że jesteś w stanie trochę jeszcze pobiegać, bo robi się tu tłoczno.

Coś przeleciało obok mnie, rozbijając szybę wystawową jakiegoś sklepu. To dodało

powagi jej słowom.

- Pobiegać... - wychrypiałem, dalej nie bardzo wiedząc, co się tu dzieje, mając jednak

dość rozsądku, by nie zadawać głupich pytań.

Taze objęła mnie ramieniem, nadając mi właściwy kierunek i pomagając utrzymać pion, a

Angelina uwolniła mnie od pudełka z kablem. No i pobiegliśmy. Jestem pewien, że był to

czarujący widok: facet z głupim wyrazem twarzy i w przezroczystym wdzianku, poruszający się

jak żwawy sześćdziesięciolatek, i dwie dziewczyny w skąpych strojach. Tyle że w pobliżu nie

było nikogo, kto mógłby ten widok docenić.

Taze skręciła za róg, potem jeszcze raz, i pociągnęła mnie do jakiegoś budynku. Zasunęła

rygle w stalowych wrotach i ruszyliśmy dalej, tyle tylko, że wolniej, przez jakieś schody, biura,

aż do pokoju, którego okna wychodziły na podwórze. Miałem słabą nadzieję, że wiedzą obie, co

robią.

Wiedziały. Wylezliśmy przez okno, przeszliśmy przez podwórze i Taze otworzyła drzwi

do garażu. Stał w nim nowiutki cliaandzki wóz dowodzenia z generalskim proporcem na antenie.

- To już lepiej! - mruknąłem chwiejąc się na nogach.

- Oboje do tyłu! - rozkazała Taze wkładając wojskową kurtkę i upychając włosy pod

hełmem.

Powstrzymałem głupie pytanie, co się stało z oryginalnym użytkownikiem wozu, i

polazłem do tyłu. Ledwo zamknęliśmy drzwi, wóz wyrwał do przodu, przewracając nas na

podłogę.

- Zeszczuplałaś - sieknąłem łapiąc oddech.

- Będziesz z pewnością szczęśliwy, słysząc, że zostałeś ojcem bliźniaków. Dwóch

chłopców. Dałam im imiona po tobie: James i Bolivar.

- Jak sobie życzysz, kochanie. Najpierw chciałbym jednak wiedzieć, jakim cudem

background image

zjawiłaś się tutaj i to w odpowiedniej chwili.

- Przyleciałam, żeby się tobą zaopiekować, kochanie, i jak widzisz, zrobiłam słusznie.

- Tak, oczywiście - skinąłem głową słysząc ten wzorcowy przykład kobiecej logiki. - Tyle

tylko, że kiedy ostatnio się widzieliśmy, kierowano cię właśnie do szpitala z wielkim

wybrzuszeniem przepony i błyskiem macierzyństwa w oczach.

- No przecież ci powiedziałam, że wszystko poszło dobrze, nie słyszałeś? Dowiedziałam

się później, że te łotry z Cliaandu wyruszyły na podbój następnej planety i że jesteś

prawdopodobnie z nimi. To wszystko.

- Inskipp ci powiedział?

- Oczywiście! - parsknęła. - To są skutki braku mego zbawiennego wpływu na ciebie.

Zgłupiałeś? Włamałam mu się do biurka i znalazłam raporty. Nie był uszczęśliwiony, ale

przyleciałam tu jako zespół uzupełniający. Nie miał wyboru. Obiecał, że będzie miał na oku

piastunkę i dzieci. Dostaliśmy się na orbitę, otrzymaliśmy wiadomość, no i jestem. Poczekaj,

zajmę się zamkiem tej twojej obroży. Nie wiem, dlaczego zawsze pozwalasz się tak traktować?

- W twojej relacji są pewne luki - powiedziałem łagodnie. - Czy byłabyś na tyle miła,

żeby odpowiedzieć mi na parę pytań? Na przykład - jaką wiadomość?

- Moją! - włączyła się Taze, która bezwstydnie podsłuchiwała. - Ci durnie zamknęli mnie

w obozie dla cywilów. Mnie - sierżanta Gwardii! Wyszłam z niego jeszcze tej samej nocy i

odszukałam nadajnik alarmowy.

No i przekazałam wiadomość na częstotliwości, którą zapisałeś mi na karteczce.

Zapamiętałam ją, zanim mi zabrali kartkę.

Taze była dość pewna siebie i moja pamięć nieśmiało zasugerowała, że ma po temu

powody.

- Jak tylko to usłyszeliśmy, wzięłam rakietę zwiadowczą i wylądowałam - uzupełniła

relację Angelina. - Musiałam sobie utorować do ciebie drogę, co nie było nawet specjalnie

trudne. Jak na przyszłych zdobywców galaktyki, to nie są oni zbyt zdolni. A potem spotkałam

Taze.

Zbliżyła usta do mego ucha i spytała lodowato:

- Dobrze znasz tę dziewczynę?

- Raz ją widziałem - odparłem tonem urażonej niewinności. - A poza tym ona nie jest w

moim typie.

background image

- Ty lubisz takie hoże panienki. Nie oszukuj mnie! Skierowałem rozmowę na bardziej

neutralne tematy.

- No dobrze, ale skąd wiedziałaś, gdzie mnie szukać?

- To było proste. Ci w szarych mundurach zajmują tylko jeden budynek w mieście.

Obserwowałyśmy go. - Usłyszałam chrzęst i obroża puściła. - Starałyśmy się wejść do środka, a

jedyny kłopot był z takimi różnymi nachalnymi łobuzami, podobno żołnierzami, ale w efekcie

dowiedziałyśmy się paru ciekawych rzeczy i dostałyśmy ten wóz.

Wiedziałem już wystarczająco dużo, aby nie pytać o losy kierowcy i jego kumpli.

- A teraz opowiedz nam, co ci się przydarzyło - zażądała Angelina przytulając się do

mnie. - Umieram z ciekawości, żeby się dowiedzieć, co miałeś na szyi i dlaczego nosisz ten

seksowny kombinezon.

Opowiedziałem im. Wszystko po kolei. Nagrodą były westchnienia, jakie mogą wydawać

tylko dziewczyny, i przynajmniej jeden pisk, gdy doszedłem do nadgarstków. Potem słuchały już

w oziębłym milczeniu. Poczułem coś w rodzaju litości dla każdego osobnika w szarym

uniformie, który będzie miał pecha spotkać się z tymi ślicznotkami. Angelina miała wrodzony

talent do urozmaicania sposobów, w jakie jej bliźni schodzili z tego świata.

Zanim skończyłem tę fascynującą historię, dotarliśmy do miejsca przeznaczenia,

strzeżonego przez podwójną śluzę. Wjechaliśmy do wnętrza. Znajdowało się tam sporo dziew-

czyn, silnie uzbrojonych, ponętnych, a ja, potrząsając wciąż z niedowierzaniem głową (do tej

pory nie wiem, jak udał się przewrót przeciwko tak atrakcyjnemu rządowi), pozwoliłem

zaprowadzić się do pokoju. Była w nim nadzwyczaj zachęcająca wojskowa prycza. Niewiele

myśląc, zaraz na nią opadłem.

- Ubranie - zadysponowałem. - I coś do picia. Niekoniecznie w tej kolejności.

Na szczęście obok znajdowała się moja żona, gdyż w przeciwnym razie z pewnością

wmuszono by we mnie szklankę jakiegoś soku czy innego paskudztwa. Zamiast tego podała mi

butelkę porządnego piwa. Zadziałało jak balsam na moje rozkojarzone zmysły.

- Obawiam się, że moje odczucia... moje poczucie rzeczywistości znajduje się jeszcze w

dość podłym i niezorganizowanym stanie - przyznałem się po osuszeniu butelki. Z wyrazu

twarzy Angeliny wyczytałem, że zdążyła to już zauważyć.

- Oni mi coś zrobili, nie wiem dokładnie co, ale jeszcze mi to nie przeszło.

- Zabiję ich co do jednego i będę miała z tego dużą satysfakcję - syknęła Angelina przez

background image

zaciśnięte zęby, a zewsząd odezwały się pomruki aprobaty.

Zamknąłem oczy, żeby dać im odpocząć. Kiedy je otworzyłem, w pokoju paliło się

światło, a obok mnie stała tylko Angelina. Czułem się tak, jakbym oglądał pocięty na kawałki

film, w którym niektóre odcinki zastąpiono przezroczystą taśmą. Poczułem do Krają pewien

rodzaj szacunku, co bynajmniej nie przeszkodziło mi znienawidzić go jeszcze bardziej.

- Jestem głodny - poinformowałem Angelinę. Podeszła do pryczy i wzięła mnie za rękę.

- Spałeś i mówiłeś przez sen takie dziwne rzeczy...

- Jak coś zjem, poczuję się lepiej, a kiedy wrócimy do bazy, lekarze odkurzą wszystkie

kąty mojej jaźni. Ale teraz są ważniejsze sprawy. Musimy zorganizować ruch oporu, zanim oni

położą na wszystkim swoją łapę i...

- Nie.

- Co nie! - Miałem wrażenie, że uciekła mi gdzieś część rozmowy. Albo to znów przykład

babskiej logiki.

- To znaczy, że nie, że my tego nie zrobimy. Kiedy spałeś, posłałam Inskippowi raport i

opisałam w nim wszystko, co powiedziałeś o ich planach i o tym, jak przeprowadzają swoje

operacje.

- Czy podpisałaś go przynajmniej moim nazwiskiem? - spytałem rozdrażniony.

- Zapomniałeś, skarbie, że nosimy to samo nazwisko! Wypiliśmy, żeby załagodzić całą

sprawę. Potem spróbowałem wrócić do tematu.

- No więc wysłałaś raport, i co?

- Dostałam od Inskippa odpowiedź: „Wiadomość przyjęta, gratuluję, wracajcie

natychmiast". Dlatego powiedziałam „nie".

- I ty myślisz, że ja wrócę? - prychnąłem.

- Nie czujesz się dobrze, wymagasz opieki lekarskiej, zrobiłeś, co miałeś zrobić.

- Nie o to pytałem. Czy myślisz, że ja teraz wrócę? Spróbowała wyglądać nieco groźniej,

ale jej to nie wyszło. Wzruszyła ramionami.

- Oczywiście, że nie. Gdybyś to zrobił, nie byłbyś tym człowiekiem, za którego wyszłam.

Zetrzyj więc z powierzchni gruntu tych obrzydliwych szaraków, ocal Buradę i powstrzymaj

dalsze najazdy. Dla ciebie powinno to być dość łatwe.

- Moment, chwila - nie wszystko naraz, ale w ogólnych zarysach plan przedstawia się

całkiem trafnie. Trzeba zorganizować tu partyzantkę. Powinna się tym zająć Taze. Przy naszej

background image

pomocy i wsparciu materialnym. Ale jest jedna rzecz, ważniejsza od tego wszystkiego. Musimy

złapać Krają, a w najgorszym razie kogoś z jego sztabu.

- Wspaniały pomysł! Jeśli myślisz, że on wie wszystko o torturach, to może nauczy cię

tego i owego. Pamiętam...

- Nie o to chodzi, skarbie. Chcę, żeby ten człowiek przeszedł specjalne testy w

laboratorium. Nie zauważyłaś niczego szczególnego, gdy ich dzisiaj wykańczałaś?

- Nic, poza tym, że byli tak samo ubrani, a ich skóra wydawała się zimna.

- Właśnie. Oni nigdy się nie śmieją, nie okazują w ogóle niemal żadnych uczuć, żadnych

wzruszeń, nie plotkują, nie odzywają się nawet, jeśli nie mają nic istotnego do powiedzenia, i

parę jeszcze innych, podobnych spraw.

- Chcesz mi powiedzieć, że to są zombi, androidy czy tego rodzaju potworki, które

pojawiają się w kosmicznych operetkach dla przedszkolaków?

- Pośmiej się, pośmiej, póki jeszcze możesz.- Nie, .te typy to nie potworki. Są bez

wątpienia żywe jak normalne organizmy, tyle tylko, że nie są to, jak sądzę, ludzie.

- Może lepiej się prześpij?

- Nie wygłupiaj się! To nie są majaki zoperowanego mózgu. To chodzi mi po głowie od

chwili, gdy zobaczyłem Kraja. Jeszcze na Cliaandzie. I są na to dowody, mój skarbie. Żołnierze

śmiertelnie boją się Kraja i jego ludzi, nie chcą nawet o nich rozmawiać. Ludzie w szarych

mundurach odcięci są od normalnego cliaandzkiego życia i różnią się od innych w każdym calu.

Zupełnie jakby byli czymś innym. Wyobrażam sobie to w następujący sposób: dokonuje się

przeglądu zamieszkanych planet - a ktoś musiał to zrobić - i tutaj, proszę, Cliaand okazuje się

gotów do zajęcia; zmilitaryzowany sposób życia, głębokie podziały klasowe - nic, tylko znaleźć

się na górze i przejąć kontrolę. I zdaje się, że właśnie zrobili coś takiego. Nie pojawiają się w

żadnych spisach czy kartotekach, tak drogich wojskowemu sercu, a przecież są, i to na górze.

- No cóż...

- Właśnie, nie jesteś przekonana, ale zaczynasz się zastanawiać. Możesz mi znaleźć jakąś

wzorcową próbkę, która ubrana by była w szary mundur?

- Jeśli ci na tym zależy, ale nie mogę obiecać, że będzie całkiem nie uszkodzona.

Najważniejsza jest, tak chyba mówiłeś, głowa?

Zanim zdążyłem się odezwać, do pokoju wpadła Taze i rzuciła na pryczę furę ciuchów.

- Ubieraj się, szybko! Te buty to największe, jakie udało mi się u nas znaleźć, i oby tylko

background image

pasowały!

- Skąd ten pośpiech?

- Wokół jest pełno wojska, mają czołgi. Cały budynek jest obstawiony przez

Cliaandczyków!

background image

16

Buty, z lekko wydłużonymi noskami, okazały się ciasne jak cholera. Mimo to wsunąłem

nogę najgłębiej, jak mogłem.

- Śledzili nas? - zapytałem.

- Za kogo mnie masz? Nie, i wozu też tu nie ma! - obruszyła się Taze.

Spróbowałem zmusić swój mózg do myślenia, gdy nagle zadzwonił telefon. Zamarliśmy

w pół ruchu, wpatrując się w aparat, jakby był diabłem wcielonym. Zadzwonił jeszcze raz, a

potem rozjarzył się ekranik i pojawił się Kraj. Jak zwykle zimny i opanowany.

- Wiecie, że jesteście otoczeni? - odezwał się. - Wszelki opór jest beznadziejny, DiGriz.

Poddajcie się, a nikomu z twoich przyjaciół nie stanie się żadna krzywda.

Kopnąłem ekran i obraz zgasł. Potem złapałem aparat i rąbnąłem nim o ścianę. Na skórze

pojawiły się kojące krople potu. Odetchnąłem głęboko i spoglądając na plastikowy szmelc,

zacząłem liczyć na palcach.

- Zapomnijmy na chwilę o tym telefonie i przemyślmy, co tu się dzieje. Po pierwsze, nikt

za nami nie jechał. Po drugie, nie ma tu wozu, a więc nie mogli nas namierzyć. Po trzecie, Kraj

wie, gdzie jestem. W takim razie albo kombinezon, albo ja mam zamontowany nadajnik.

Kombinezonem zaraz się zajmę, a mnie będzie potrzebny dobry rentgen i równie dobry chirurg.

Jak tylko się stąd wyniesiemy.

- Zapomniałeś o innym, prostym rozwiązaniu - odezwała się Angelina.

- Nigdy nie twierdziłem, że jestem wszechwiedzący. Co ci przyszło do głowy?

- Pudełko. Mówiłeś, że jest kontrolowane przez radio.

- Oczywiście, że jest. A ten mebel jest tutaj?

- Pod tobą. Myślałyśmy, że może się przydać.

- Brawo. Po trzy punkty dla każdej! Nic, pomyślmy, co możemy zrobić. Taze, co to za

budynek i jak stąd można wyjść?

- To fabryka, której właścicielką jest jedna z nas. Stąd nie ma wyjścia, to znaczy, są trzy

bramy, ale wszystkie obstawione. Los skazał nas na walkę i śmierć, ale drogo sprzedamy swoją

skórę i zabierzemy wielu z tych...

- Dobra, dobra. To będzie na naszym nagrobku, jakby co. DiGriz widzi drogi wyjścia tam,

gdzie inni zauważają tylko lity mur. Ta właścicielka tu jest?

- Tak.

background image

- Świetnie, przyślij ją jak najszybciej... Rozumiem - zwróciłem się do Angeliny, gdy Taze

wymiotło z pokoju - że przywiozłaś nasze standardowe wyposażenie?

- Pewnie, że tak. Cały arsenalik.

- Grzeczna dziewczynka. Kiedy pomyślę sobie, że jesteś moją żoną, rośnie moje poczucie

bezpieczeństwa.

Taze wbiegła w towarzystwie innej amazonki, trochę starszej, ale fascynującej w swej

dojrzałości... W oczach Angeliny dostrzegłem lodowaty błysk i szybko przeniosłem spojrzenie

gdzie indziej, a myśli skierowałem na inne tory.

- Nazywam się James DiGriz, kosmiczny szpieg i złodziej.

- Miło mi, Fayda Firtina z Gwardii - warknęła w odpowiedzi i zasalutowała.

- Mnie również, a przechodząc do rzeczy: rozumiem, że jesteś właścicielką tego budynku.

- Zgadza się, Zjednoczenie Budowy Autosłużących „Firtina". Spółka z ograniczoną

odpowiedzialnością. Najlepszy towar na rynku.

- Co to jest...

- Autosłużący?

- W rzeczy samej. Nie bardzo jestem zorientowany...

- Towar luksusowy, bez którego nie można się obejść w dobrze prowadzonym domu.

Robot, który został zaprogramowany i wyszkolony jako służący i pomoc domowa, który odciąży

każdą gospodynię od codziennych, uciążliwych prac...

Mówiła jeszcze dalej, cytując chyba broszurkę reklamową, ale ja się już wyłączyłem. W

głowie formował mi się plan, aż nagle dotarło do mnie, że strzelają.

- Próbny atak - poinformowała mnie Taze ze słuchawką radiotelefonu przy uchu. -

Odparto ich.

- Na razie pewnie nie zaatakują poważnie. Chcą mnie żywego. Powstrzymujcie ich nadal.

Fayda - zwróciłem się do właścicielki fabryki - czy mogłabyś naszkicować plan tego bydynku i

najbliższego terenu?

Zrobiła to szybko, dokładnie zaznaczając okna, drzwi i sąsiednie ulice.

- Jak wyglądają te roboty?

- Podobne do ludzi tak kształtem, jak i wielkością - to optymalna forma do ich domowych

zadań.

- Dobra. Ile z nich jest do użycia w tej chwili? - Nie wiem dokładnie, ale miedzy sto

background image

pięćdziesiąt a dwieście.

- Idealnie. Dokładnie odpowiada to naszym potrzebom. Czy byłoby wielkim

nieszczęściem - mam nadzieję, że są ubezpieczone - gdyby zginęły za wolność Burady?

- Każdy zginąłby z ochotą za taką sprawę, gdyby posiadał uczucia, tyle że one są

niezdolne do walki.

- Tym już my się zajmiemy. To będzie oddział dywersyjny. Chodźcie, to wam powiem,

co wymyśliłem.

Moje szare komórki doszły już do siebie, a dobiegający z zewnątrz zgiełk bitewny

utrzymywał je w formie. Po półgodzinie autosłużący zajęli wyznaczone im stanowiska.

- Znacie rozkazy? - spytałem tłum stojący w hali ekspedycyjnej.

- Znamy, proszę pana, dziękujemy panu - odpowiedział zgodny chór z akcentem

świadczącym o głębokiej kulturze.

- A więc przygotujcie się. Kiedy powiem „naprzód", wyjdziecie stąd, każdy do swojego

zadania.

- Z przyjemnością, proszę pana, dziękujemy panu.

Było tu ponad sto pięćdziesiąt sztuk tego tałatajstwa, uszykowanego w równych

szeregach. Każdy ściskał kawał rury lub kija imitującego broń. Jedni mieli kapelusze, inni kurtki

czy spodnie, sprezentowane im przez kobiece oddziały uderzeniowe. Nie było to dla mnie

najlepsze rozwiązanie, zważywszy mój stan cywilny, dookoła znajdowało się bowiem aż za dużo

młodych, opalonych ciał, żeby normalny chłop był w stanie to zignorować. Roboty stanowiły w

tym względzie miłą odmianę. Spojrzałem na zegarek i podniosłem mikrofon.

- Wszystkie jednostki - baczność! Piętnaście sekund do godziny zero! Grenadierzy, proszę

do ostatniej chwili nie zbliżać się do okien. Gotowi... zapalniki... RZUCAĆ!

Na ulicy nastąpiła seria głuchych eksplozji, gdy dziewczyny rzuciły z górnych pięter

granaty. W większości były to granaty dymne, lecz znalazło się też trochę gazowych.

Po pięciu sekundach, gdy dym zgęstniał, nacisnąłem przełącznik drzwi wyjściowych i

ujrzałem tylko i wyłącznie kłęby dymu.

- Naprzód, do ataku! - rozkazałem i wszystkie lewe nogi wystrzeliły do przodu jak jedna.

- Dziękujemy, proszę pana!

Z górnych okien odezwały się serie karabinów maszynowych, na które oblegający

odpowiedzieli z entuzjazmem. Wszystko szło zgodnie z planem, czas był na drugą falę.

background image

- Wszystkie pozostałe jednostki autosłużących do ataku! - ryknąłem w mikrofon.

W tej chwili wszystkie pozostałe roboty (około pięćdziesięciu) winny wyłazić przez

wszystkie możliwe drzwi i zanurzać się w chmurze dymu. Próbowałem sobie wyobrazić, co się

tam dzieje, ale nie za bardzo mi się to udało.

Oto budynek, otoczony przez wroga i pięknie widoczny w zachodzącym słońcu, zostaje

nagle zasłonięty środkami chemicznymi i coś się tam zaczyna dziać. Kompletna przerwa na

wizji, szok dla patrzących. Niewyraźne sylwetki majaczące w dymie - strzelają do nich, a oni nie

padają. Ludzie ze stali! Dym, panika, następne ataki. Który z nich jest prawdziwy? Co robić?

Obliczyłem, że apogeum chaosu nastąpi po około sześćdziesięciu sekundach. Potem dym

zacznie się przerzedzać, trupy okażą się robotami, a dowództwo otrząśnie się z szoku. I do tej

pory musimy stąd wyjść. Oddziały Taze po rzuceniu granatów biegły do ekspedytorni, a Taze

sprawdzała stan według listy.

- Wszyscy! - krzyknęła w moją stronę.

- Teraz! Angelina, granaty w pogotowiu!

Nikt z nas się nie odzywał. Ruszyliśmy powoli poprzedzani przez wybuchy granatów

Angeliny. Fayda prowadziła, a każdy opierał ręce na ramionach idącego przed nim. Znaleźliśmy

się z Angelina pośrodku tego ludzkiego węża.

Granaty ucichły. Nie był to specjalnie komfortowy marsz - przypominał błądzenie

ślepego we mgle. Dodatkową atrakcję stanowiły przelatujące tu i ówdzie pociski. Ulica nie była

szeroka i bez wątpienia znajdowały się na niej oddziały inwazyjne. Gdyby wiedzieli, co się

dzieje, po prostu by nas rozstrzelali, i to bez większego wysiłku. Na szczęście zajęci byli

autosłużącymi.

Do przejścia mieliśmy około dwudziestu jardów. Po drugiej stronie były kwartały

mieszkalne, w których mogli nas szukać do upadłego. Liczyłem w myśli kroki i, według moich

obliczeń, prawie doszedłem już do budynku, co znaczyło, że połowa z nas jest już bezpieczna,

gdy nagle obok mnie rozległo się:

- To ty, Zobno? Co sierżant mówił o robotach? Wąż zastygł w bezruchu, wszyscy

wstrzymali oddechy. Głos mówił po cliaandzku.

- Roboty? Jakie znowu roboty? - spytałem chwytając dłoń spoczywającą na moim

ramieniu i przenosząc ją na ramię Angeliny. - Idź! - szepnąłem jej w ucho.

Ciężkim krokiem ruszyłem w stronę źródła głosu.

background image

- Jestem pewien, że mówił coś o jakichś robotach - poskarżył się głos.

Za sobą usłyszałem odgłos ruszającego węża, zakasłałem i zacisnąłem pięść. Wszystko

poszłoby pięknie, dostarczając mi nawet niejakiej przyjemności, gdyby nie powiał wieczorny

wietrzyk. Powiał mi prosto w twarz i o dwa kroki od siebie ujrzałem żołnierza w hełmie. Jego

twarz wyrażała totalne zdziwienie. Miał po temu słuszne powody: zamiast kumpla zobaczył

przed sobą nieznanego osobnika ubranego w dziwny kombinezon i damskie buty na obcasach, a

do tego wszystkiego, prócz przekrwionych oczu i nie ogolonej brody, zarejestrował jeszcze

zwieszające się ze mnie torby i paczki.

Na całe szczęście sparaliżowało go dokumentnie i zdążyłem go złapać. Jedną ręką za

gardło, drugą za rozpylacz. Nie był specjalnie bystry, bo dość długo tańczyliśmy, zanim

zaświtało mu, że spluwę może trzymać równie dobrze jedną ręką. Gdy do tego doszedł, zdarzyły

się dwie rzeczy. Zamknął się wokoło nas dym - to raz, a ja podstawiłem mu nogę - to dwa.

Runęliśmy na ziemię, a ja, będąc na wierzchu, poczęstowałem go w krtań tak, że sprawa została

definitywnie rozstrzygnięta. Usiadłem, czekając, aż powietrze przestanie dochodzić do moich

płuc krótkimi spazmami, czyli - mówiąc inaczej - aż wróci mi oddech, gdy tuż obok usłyszałem:

- Co to za hałasy? Co się tu dzieje? Podskoczyłem (moje nerwy nie były już takie, jak

kiedyś) i starając się zapanować nad oddechem, odezwałem się:

- To ja. - Zawsze dobra odpowiedź. - Potknąłem się i wywróciłem. Skaleczyłem się w

palec.

- Pewno dadzą ci medal. A teraz się zamknij!

Zamknąłem się, podniosłem rozpylacz i zdałem sobie sprawę, że zgubiłem się w tym

tumanie. Z trudem opanowałem panikę i spróbowałem skłonić mój umysł do myślenia.

Punkt pierwszy - nie byłem sam. Wąż zdążył z pewnością przemaszerować w bezpieczne

miejsce, ale Angelina tego nie zrobiła, bo jakby inaczej. Punkt drugi - ona wiedziała, gdzie jest

która strona świata, a ja nie. A zatem wniosek był prosty: będzie musiała po mnie przyjść. Gdy

do tego doszedłem, nabrałem powietrza w płuca i gwizdnąłem. Najpierw krótko, potem długo -

litera A w alfabecie Morse'a, który znała. Miałem nadzieję, że to jej wystarczy. W odpowiedzi

usłyszałem wściekły glos, tym razem wyraźnie już podejrzliwy.

- Przestańcie gwizdać! Jak się nazywacie?

- To ja, sierżancie, Zobno! - Poszedłem na całość.

- To ja jestem Zobno! - obruszył się głos z lewej.

background image

- To ja się tak nazywam! - wrzasnąłem oburzony. - Kto to powiedział?

- Chodźcie tu obaj! - rozkazał sierżant. - Za pięć sekund zaczynam strzelać!

Prawdziwy Zobno gramolił się ku sierżantowi, a ja nie ośmieliłem się nawet głośniej

odetchnąć. Wtem coś pociągnęło mnie za rękaw. Angelina. Wzięła mnie za rękę i poprowadziła

za sobą. Z tyłu rozległy się jakieś głosy, potem szczęk broni. Potknąłem się o jakiś stopień i

jakieś ręce wciągnęły mnie do jakiegoś pomieszczenia. W tej samej chwili na zewnątrz rozległa

się pierwsza seria z broni sierżanta.

background image

17

- Grupa poszukiwawcza... grupa poszukiwawcza... - przytłumione głosy przedarły się

przez porykiwanie atakujących pluszowych misiów. Mógłbym sobie dać radę z tymi

niedźwiadkami, chociaż kandyzowane laseczki, których używałem jako mieczy, łamały się w

rękach. Ale nawet jeśli nie ma się kandyzowanej laseczki, można misia kopnąć w dołek i miś

sobie pójdzie, żadna siła go nie powstrzyma. Z misiami świetnie bym sobie poradził, gdyby nie

miały po swej stronie tych cholernych drewnianych żołnierzyków. Zacząłem grzebać po

kieszeniach w poszukiwaniu zapałek, żeby zrobić z nich ognisko, gdy nagle jeden dźgnął mnie

bagnetem w ramię. Otworzyłem oczy i spojrzałem niezbyt przytomnie w okoloną wielkimi

bokobrodami twarz doktora Muftaka. Ten w odpowiedzi przyjrzał mi się uważnie. - Pobudka, jak

widzę, w zupełnie nieodpowiednim momencie, ale musiałem skasować działanie narkotyku -

odezwał się, pocierając watą miejsce zastrzyku. - Wielka szkoda.

- To nie ja wymyśliłem - mruknąłem z pretensją, ciągle niezbyt przytomny. Dlaczego nie

pozwolono mi wykończyć pluszowych misiów?

- Rekonwalescencja przebiega prawidłowo. Cofnąłem pana w okres dzieciństwa i... do

diabła, ależ pan miał ciekawe dzieciństwo! Musi pan dać mi zgodę na opisanie pańskiego

przypadku. Pluszowy miś, który normalnie jest symbolem ciepła i zadowolenia, u pana

przeistoczył się w tajemniczy sposób pod wpływem pańskiej szkaradnej podświadomości w...

- Później, panie doktorze, później! - przerwała mu Angelina, uosobienie złocistego

wdzięku.

Wygrzewała się na balkonie, a pasemka materiału, które na tę okazję włożyła, nie

zasługiwały na miano stroju kąpielowego. Potrząsnąłem głową, by poustawiać na miejscach

meble hotelowego pokoju.

Hotel „Ringa Baligi" - jeden z najlepszych hoteli na Buradzie, poza luksusami miał

jeszcze jedną zaletę. Zbudowany był na wysepce i dostać się do niego można było jedynie wodą

lub powietrzem. Dawało to spokój, który niezbędny był przy kuracji, i wystarczająco wcześnie

pozwalało zauważyć wszelkich nieproszonych gości. Takie właśnie ostrzeżenie było powodem

przerwania seansu prostowania moich dróg myślowych. Miałem na sobie kąpielówki - jak

zwykle podczas seansów. Wziąłem Angelinę za rękę i ruszyliśmy do prywatnej windy. Gdy

podłoga uciekła nam spod nóg, na platformie lądowały pierwsze helikoptery. Odgłos ich silników

był wyraźnie słyszalny w kabinie.

background image

- Sądzisz, że to coś pomoże? Już trzy dni grzebie w moim dzieciństwie, i nic.

- To ponoć najlepszy specjalista na tej planecie. A jeśli chodzi o twoje dzieciństwo, to...

Zanim skończyła, winda stanęła. Znajdowaliśmy się na poziomie wody, w pomieszczeniu

dla nurków, skąd prowadziły schody bezpośrednio do oceanu. Oczekiwał nas człowiek z

akwalungami. Zapięliśmy uprzęże i zanurzyliśmy się na dno rafy. Nawet przy dokładnym

przeszukiwaniu okolicy szansa znalezienia nas była minimalna. Włączyłem hydrofon.

- Nie prowadzą dokładnych poszukiwań - zawiadomił mnie głos. - Dam znać, gdyby coś

się zmieniło.

Wpłynęliśmy z Angelina do groty, którą odkryliśmy poprzednio. Teraz byliśmy odcięci

od świata. Opuściliśmy się na piaszczyste dno i zetknęliśmy maski, jako że tylko to umożliwiało

bezpośrednią rozmowę.

- Zaszło coś nowego, jeśli chodzi o Krają i jego chłopców? - zapytałem.

- Przeniesiono ich do innego budynku. Siły cliaandzkie przeszły teraz do okupacji. Zajęli

wielki wieżowiec zwany Octagon i umieścili tam większość administracji i wszystkich szarych.

- Ciekawe, dlaczego opuścili poprzednie kwatery?

- Z pewnością dla obrony przed tobą i twoją bezlitosną zemstą.

- To nawet nie taki głupi powód. Ale nie o to chodzi. Trzeba któregoś złapać. Będę musiał

tam się dostać.

- Nie zrobisz czegoś tak idiotycznego! - Najwyraźniej się zdenerwowała. - Przy wejściu

zainstalowali kamery sprzężone z komputerem. A w tym ostatnim są twoje dane: wzrost, waga,

budowa, sposób chodzenia i mówienia, układ siatkówki. Nie uda ci się zmienić wszystkiego.

Złapią cię, ledwie wejdziesz i ustawisz się przed kamerą.

- Najgorsze jest to, że masz rację. Przypuszczam więc, że masz lepszy plan.

- I owszem. Sama tam pójdę. Mam twoje zalety i jestem dla nich osobą nie znaną.

- NIE!!!

- Dlaczego od razu: nie? Pamiętaj, że przeszłam to samo wyszkolenie i mogę to zrobić. A

poza tym - ty jesteś moim mężem, a nie właścicielem. Mam prawo o sobie decydować, czyż nie

tak?

- Przecież... Boję się tylko o twoje bezpieczeństwo!

- Ty mnie naprawdę kochasz, Jim! Na swój okropny sposób, ale kochasz! I nic mi się nie

stanie. Zobacz, cliaandzkie oddziały pomocnicze składają się z kobiet. Złapię jedną i w jej

background image

mundurze dostanę się do wewnątrz. Znajdę Krają i...

- Nie zrobisz nic głupiego?

- Oczywiście, że nie. A poza tym nie powiedziałam, że zabiorę go ze sobą. Zrobię

rozpoznanie i natychmiast się wyniosę.

- Dobra, to jest dokładnie to, czego potrzebujemy, żeby zorganizować mały kidnaping.

Komunikator zabrzęczał i doszły mnie słowa:

- Grupa poszukiwawcza oddaliła się. Możecie wracać. Popłynęliśmy z powrotem, a na

przystani oczekiwał nas doktor Muftak.

- No dobrze, zaczynamy w tym samym miejscu, w którym nastąpiła przerwa.

Wprowadził mnie w trans, ledwie rozciągnąłem się na tapczanie, tak że zdołałem tylko

pomachać Angelinie, która już szła się ubierać. W jego duszy nie było ni szczypty romantyzmu.

Musiało nam nieźle pójść, bo kiedy się obudziłem, nie było śladu po misiach. Ostatnie, co sobie

przypomniałem, to był jakiś eksplodujący kosmolot. Muftak pakował właśnie przyrządy, a za

oknem zachodziło słońce.

- Bardzo ładnie - odezwał się. - Dobrze nam idzie.

- Czy odkrył pan jakieś ślady manipulacji Kraja?

- Ślady! - parsknął z obrzydzeniem. - Na całej korze mózgowej były ślady. To rzeźnik. W

pewnym sensie to nawet dobrze, bo łatwiej jest je znaleźć. A wprowadzili dużo: luki w pamięci,

amnezja i fałszywe wspomnienia. Mówiłem panu, że zostało to zrobione bardzo szybko.

Ciekawe, jaką techniką, bo są nieprawdopodobnie wręcz precyzyjne i dotyczą wszystkich

zmysłów. Zlikwidowałem najbardziej dokuczliwe i nachalne, resztą zajmiemy się następnym

razem. Na przykład - niech mi pan opowie o tych czerwonych śladach na nadgarstkach.

- Wyglądają jak ślady po sznurze - powiedziałem i przypomniałem sobie, jak obudziłem

się w celi, przerażony i przekonany z jakiegoś powodu, że odrąbano mi dłonie. Zapytałem go: -

Fałszywe wspomnienia?

- Tak, i to w dodatku nieprawdopodobnie wstrętne. Opowiem panu po następnym seansie.

A teraz potrzebuje pan odpoczynku.

- Wspaniały pomysł, tylko że najpierw muszę coś zjeść.

Drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wbiegła Taze. Bez słowa włączyła ścienny

telewizor. Cliaandczycy zainstalowali już stację propagandową, ale nikt nie wysilał się, by

oglądać jej poszczekiwania.

background image

Ekran rozjarzył się i ujrzałem kaprawe oczka Krają.

- To taśma, puszczają ja na okrągło - szepnęła Taze. Z głośnika dobiegły słowa:

- ...i chcemy, żeby o tym wiedział. Ktoś musi znać człowieka określanego imieniem

James DiGriz. Skontaktujcie się z nim. Powiedzcie mu, żeby obejrzał ten program. Ta

wiadomość jest skierowana do ciebie, DiGriz. Chcemy, żebyś do nas wrócił. Mamy Angelinę.

Jak do tej pory, nie zrobiono jej krzywdy. Jak do tej pory - i na pewno nikt nie zrobi jej nic przed

świtem. Witamy w domu, Jim!

background image

18

Przez dłuższą chwilę siedziałem jak skamieniały. Chciałem być sam, co Taze w mig

zrozumiała, wystarczył tylko mój kciuk wymierzony w drzwi. Zacny doktor próbował natomiast

protestować, przyłożyłem mu zatem i wyniosłem go, trzymając za kark i spodnie na siedzeniu.

Potem kopnąłem telewizor. Trochę pomogło. Zrobiłem sobie drinka i zacząłem myśleć.

W końcu doszło do mnie coś, co od dłuższego czasu wędrowało po mojej podświadomości: że

będę musiał się poddać i nie uda mi się tego uniknąć. Coś strzyknęło mi pod czaszką na tę myśl,

ale plan, jaki wymyśliłem, nie był prosty, a świt bliski.

Zawołałem Taze i powiedziałem jej, co zamierzam zrobić.

- To szaleństwo! Nie możesz! - przysiągłbym, że w jej wielkich oczach pojawiły się łzy. -

Oddać się w łapy tych łajdaków tylko po to, by ocalić kobietę!? Gdyby mężczyźni na tej planecie

byli tacy... To nie do uwierzenia!

Ostatkiem sił oparłem się pokusie poddania się tej kobiecej łasce i zacząłem otwierać

niektóre pojemniki z bronią.

- Operacja składać się będzie z dwóch części - oznajmiłem. - Pierwszą biorę na siebie:

spenetrowanie budynku i uwolnienie Angeliny. Mam nadzieję, że przy okazji złapię którego, ale

gdyby miało to zbyt skomplikować całą resztę, to załatwimy to następnym razem. Druga część,

to wydostanie się z budynku, i to już należy do ciebie. Muszę mieć jego plany i pogadać z kimś,

kto dobrze się tam orientuje. Najlepiej z dozorcą. Możesz to załatwić?

- Natychmiast!

Bez wątpienia była to dziewczyna, na której można było polegać.

Kiedy byliśmy już gotowi, od świtu dzieliły nas dwie godziny. W końcu udało mi się

złapać roztrzęsionego dozorcę, który wskazał możliwości wejścia. Inaczej byłaby to ciężka

sprawa. Dla grupy biorącej udział w akcji, przy całkowitym braku ciężkiego sprzętu, budynek

jawił się jako twierdza.

Dozorca wodził tymczasem trzęsącym się paluchem po planie.

- Tunel, którym biegną przewody, panie, przechodzi ulicę i dochodzi do drugiego

poziomu piwnic, panie, do numeru siedemnastego, panie. Duży tunel, panie.

- Na pewno jest „zapluskwiony" - skrzywiłem się. - Ale przy dobrej organizacji pracy nie

powinno być większego kłopotu. Proszę notować, drogie panie, bo nie będzie czasu na dalsze

tłumaczenia. Otóż ja...

background image

Zanim zapięto wszystko na ostatni guzik, do świtu pozostało dwadzieścia minut.

Jednostki były na stanowiskach, a ja zamówiłem rozmowę z Krajem. Zanim zdążył się odezwać,

warknąłem:

- Chcę natychmiast zobaczyć Angelinę i porozmawiać z nią.

Nawet się nie sprzeciwił. Na ekranie pojawiła się Angelina z obrożą i kablem znikającym

poza obrazem.

- Nic ci nie jest?

- Czuję się wybornie, o ile można tak powiedzieć, kiedy przebywa się w jednym pokoju z

tą kreaturą.

- Nie zrobili ci krzywdy?

- Na razie nie. Tylko przyczepili mnie do sufitu, żebym nie uciekła. Ale możesz sobie

wyobrazić, jakie pogróżki wymyślał tu ten obleśny facet przez cały czas. Gdybym miała taki

umysł, jak on, dawno popełniłabym samobójstwo… - w tym momencie twarz Angeliny stężała.

Kraj poczęstował ją małą dawka prądów.

Wiedziałem już, że nie będzie drugiego takiego razu i że to jego zabiorę dziś ze sobą. Na

ekranie pojawiła się jego gęba.

- Przyjdziesz teraz do mnie, DiGriz, i poddasz się. Zostało ci niewiele czasu, a wiesz, co

stanie się twojej żonie, jeśli odmówisz. Jeśli zaś się poddasz, wypuszczę ją.

- A niby jak to sprawdzę?

- Nie sprawdzisz, ale nie masz wyboru.

- Przygotuj śniadanie, zaraz tam będę. - Zanim odłożyłem słuchawkę i wyłączyłem wizję,

usłyszałem jeszcze krzyk Angeliny:

- Nie! Nie poddawaj się!

- Czy rzeczy już wyschły? - spytałem Taze, ściągając koszulę.

- Prawie. - Razem z paroma dziewczynami suszyła nad dmuchawami cliaandzki mundur,

który wydał mi się najbardziej odpowiedni na tę okazję. - Już prawie suchy, ale nie możemy

dłużej czekać.

Niektóre miejsca były jeszcze wilgotne, ale nie miało to większego znaczenia. Na dole

czekała na nas motorówka z zapuszczonym silnikiem. Na brzegu stał wóz z doktorem Muftakiem

na tylnym siedzeniu. Na kolanach trzymał małą walizeczkę i pomrukiwał do siebie z niezadowo-

leniem.

background image

- To mi się naprawdę nie podoba. To pogwałcenie etyki lekarskiej!

- Wojna jest zawsze pogwałceniem jakiejś etyki. Okropieństwem, przeciwko któremu

należy użyć wszelkiej dostępnej broni. Proszę tylko zrobić to, o co pana prosiłem.

- Pewnie, że zrobię, nie ma o czym gadać, ale można chyba w końcu wygłosić własne

zdanie na temat tego, co się robi.

- Niech pan sobie wygłasza na zdrowie. Proszę tylko jednocześnie naładować strzykawkę.

Zaparkowaliśmy w ciemnej uliczce. Mój cel był tuż za rogiem.

- Katalizator - powiedziałem. - Pod pachę, żeby nie było śladów.

Podniosłem ręce i poczułem, jak wlewają się we mnie ciepłe płyny z izolowanego

zbiornika. Wylazłem z wozu i wsunąłem rękę przez okno. Poczułem ukłucie i wóz ruszył.

Skręciłem za róg. Zostało mi niewiele czasu.

Przy wyjściu czekał komitet powitalny w składzie jeden plus pięciu. Byli bardzo pewni

siebie. Jeden założył mi kajdanki i pociągnął za sobą. Przeszliśmy przez mocno pilnowane

korytarze i weszliśmy na schody. Potknąłem się i zacząłem uważniej spoglądać pod nogi.

Zastrzyk zaczął działać i wolałem mieć pewność co do podstawowych rzeczy. W końcu nasza

milcząca karawana weszła do jakiegoś pokoju, w którym mnie rozkuto i natychmiast wzięto pod

lufy. Godna podziwu asekuracja!

- Rozbierać się! - usłyszałem.

Znowu stary znajomy - fluoroskop, potem sondy. Te typy za każdym razem postępowały

tak samo. Rutyniarze! Pozwoliłem im zrobić ze sobą wszystko, na co mieli ochotę. Nic nie

znaleźli, bo niczego znaleźć nie mogli. A dokładniej mówiąc, tego jednego nie byli w stanie

znaleźć. W głowie miałem lekką mgiełkę i chciałem, żeby przestali już grzebać w bzdurach.

Działanie zastrzyku wzmagało się, a to, co zamierzałem zrobić, wymagało całej jego siły - jeśli

miało się udać.

- Ubierać się! - Duplikat kombinezonu wylądował na podłodze.

Nieomal odetchnąłem z ulgą, gdy zapięto mi obrożę. Jeden z wartowników odkleił się od

ściany i wziąwszy pudełko, pchnął mnie ku drzwiom. Szedłem ze schyloną głową, patrząc

uważnie pod nogi. Zacząłem liczyć kroki, by zapamiętać odległość od jaskini Krają. Czekał na

mnie za biurkiem z Angeliną siedzącą naprzeciw i, oczywiście, przyczepioną do sufitu.

- Wszystko w porządku? - zapytałem jeszcze w drzwiach.

- W jak najlepszym. Najzupełniej bez potrzeby się tu fatygowałeś - odparła, a ja

background image

usłyszałem, jak strażnik zamyka za sobą drzwi.

- Oczywiście - zwróciłem się do Krają - wypuścisz ją?

- Oczywiście, że nie. Nic bym na tym nie zyskał.

- Tak też myślałem. Tylko po co traciłeś ślinę, żeby mnie o tym zawiadomić? Mógłbyś z

łaski swojej powiedzieć, jakim to szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało wam się ją złapać?

- To nie był przypadek, DiGriz. W ucieczce pomagały ci dwie kobiety. Otrov przeżył i

zdał nam relację, a w twojej pamięci był dokładny obraz żony. Założyliśmy, że była jedną z nich.

Komputer zidentyfikował ją, ledwie weszła do budynku.

- Byliśmy głupcami, podejmując takie ryzyko - pozornie zwróciłem się do Angeliny, w

rzeczywistości spojrzałem na strażnika.

Właśnie zabierał się do przymocowania mnie do sufitu.

Nie miał prawa tego skończyć, gdyż oboje bylibyśmy wówczas zgubieni. Nie miałem

innego wyboru, jak podciąć mu nogi.

- Powstrzymaj go!

Strażnik wdusił kilka czerwonych guziczków w sobie znanej kombinacji. Nie sprawiło mi

to przyjemności. Przeszywający ból przebiegł przez mięśnie i wywołał silne mdłości. Narkotyk

osłabił wprawdzie sam ból, ale to, co zostało, wystarczyło, by rzucić mną o ziemię. Oczy zaszły

mi mgłą, a zbliżająca się obuta noga nie wróżyła niczego dobrego. Kopniaka nie poczułem, ale

po sekundzie ujrzałem dłoń wyciągającą się do mojej twarzy. Smagnąłem go po łapie

wyciągniętym środkowym palcem prawej ręki, zdrapując mu skórę na wewnętrznej stronie dłoni.

Omal nie zemdlałem przy tym wysiłku. Wstrząsnął nim dreszcz i, jak na zwolnionym filmie,

runął na mnie, wypuszczając pudełko. Sięgnąłem po nie i wdusiłem znajomy czarny guzik. Ból

ustąpił. Zatoczyłem się wstając i obróciłem w stronę Krają. Miał refleks, ścierwo.

W ciągu tych paru sekund, które straciłem na zabawę ze strażnikiem, sytuacja uległa

radykalnej zmianie. Angeliną, wygięta z bólu w pałąk, leżała na biurku Krają, a on w najlepsze

sięgał po broń.

Podciąłem mu nogi, ale miał już gnata w ręku, nic prostszego jak strzelić. Dokładnie w

tym momencie gdzieś w budynku rozległa się eksplozja, od której zadygotały ściany i zamrugało

światło. Tego Kraj się nie spodziewał, ja zaś owszem, i ta sekunda wystarczyła, by wykopać mu

spluwę z ręki. Strzelił, ale pocisk poszedł bokiem, a potem Kraj nie był już w stanie nic zrobić.

Poza odegraniem roli worka treningowego, kiedy to z autentyczną przyjemnością trzasnąłem jego

background image

głową o metalowy blat, ustawiłem go pionowo i zaaplikowałem małą seryjkę w nerki, splot

słoneczny, krocze (w zmiennej sekwencji), spotkało go coś jeszcze. Gdy runął na podłogę, jego

twarz znalazła się w miłym sąsiedztwie mojej nogi, a ja nie widziałem żadnego powodu, żeby nie

doprowadzić do ich spotkania. Do dziś żałuję, że nie miałem wtedy butów.

Potem schyliłem się błyskawicznie i tym samym palcem, co strażnika, udrapnąłem go w

szyję. Całość trwała siedem sekund. Wyprostowałem się, analizując sytuację i jednocześnie

ruszając na pomoc Angelinie.

Najprawdopodobniej zaatakowała go w tym samym momencie, w którym ja zająłem się

strażnikiem. Uwiesiwszy się kabla, podciągnęła nogi i całą swą siłę włożyła w to jedno

kopnięcie, które powinno wysłać go na lepszy ze światów. Miał skurwiel szczęście - zamiast

przetrącić mu kark, złamała mu tylko lewą łapę (minimalnie się przesunął i to go uratowało).

Zanim sięgnął po broń, zemścił się na Angelinie, ale ta chwila sadyzmu miała kosztować go

życie.

Wlazłem na biurko i zamiast tracić czas na szukanie właściwego przycisku, po prostu

przeciąłem kabel. Angelina przestała się wić w konwulsjach i otworzyła oczy. Ja tymczasem

przeorałem szuflady, poszukując jednego drobiazgu.

- Kochanie, jesteś geniuszem - mruknęła słabym głosem, a ja pochyliłem się nad nią ze

znalezionym wreszcie kluczykiem i otworzyłem jej obrożę. - Jak ci się to udało?

- Jestem bardziej przewidujący i biję ich siłą wyobraźni. To wszystko. Przepatrzyli moje

ubranie w poszukiwaniu broni, ale nie przyszło im do głowy, że może nią być samo ubranie.

Było nasączone tanturaliną. Od reakcji powstrzymywała ją ciepłota mego ciała. Kiedy zmusili

mnie, bym się rozebrał - a byłem pewien, że to zrobią - płyn zaczął się ochładzać, a gdy osiągnął

krytyczną tem...

- Nastąpiło wielkie bum! - dokończyła Angelina i objęła mnie. Na szczęście

przypomniałem sobie, gdzie jesteśmy i skończyło się na pocałunku. Potem Angelina drżącymi

rękoma odpięła moją obrożę.

- Przypuszczam, że coś równie chytrego zabiło tych tu?

- Jeszcze nie umarli, choć przypuszczam, że Kraj nie czuje się zbyt dobrze. Trochę go,

zdaje się, uszkodziliśmy. Śpią. Opiłowałem sobie paznokieć na ostro i pokryłem go warstewką

kalamitu.

- Oczywiście! Musieliby zrobić ci analizę widmową, żeby to wykryć, a zadrapany tym

background image

świństwem facet kładzie się grzecznie i śpi. Co dalej?

- Telefon na wypadek, gdyby eksplozja nie została usłyszana na zewnątrz. Jeśli ta

podejrzliwa banda założyła u szefa podsłuch w telefonie... - W tym momencie zgasły wszystkie

światła - Angelina! Jestem naćpany narkotykami! I to po czubek głowy! Dzięki temu mogłem

wytrzymać kurację zaaplikowaną mi przez strażnika, ale to znaczy, że jestem niewrażliwy na

dotyk. Musisz mi pomóc w tej ciemności, bo ja tylko słyszę.

- Jak?

- Znajdź to ścierwo, jest za biurkiem, i przyciągnij do mnie. Zabieramy go na spacer.

Zrobiła to, a z odgłosów sądząc, nie była to pomoc samarytańska. Pomogła mi jeszcze

wziąć go na plecy.

- Teraz musisz mnie poprowadzić. Po wyjściu stąd na drugą stronę hallu, potem w lewo i

ze czterdzieści pięć jardów prosto, do schodów. Potem w dół, do końca.

Wzięła mnie za rękę i ruszyliśmy. Omal nie wyłożyłem się na strażnika. W hallu było

łatwiej, bo mogłem opierać się o ścianę. Właśnie zaczęliśmy gratulować sobie sukcesu, gdy

światła zamrugały nieśmiało i wreszcie rozjarzyły się mgliście. Jakim cudem nikt z dobrego

tuzina ludzi na korytarzu nas nie zauważył, nie mam pojęcia. Wiem tylko, że tak właśnie było.

Ruszyliśmy z kopyta do schodów, ale ta sprzyjająca sytuacja nie mogła trwać wiecznie.

Zamigotały właśnie światełka alarmu, a nadchodzący z naprzeciwka miał dość czasu, by

zrozumieć, co właściwie widzi, i dojść do jedynie słusznych wniosków. Zaczął grzebać przy

pasie, wrzeszcząc, żebyśmy stanęli. Angelina była, jak zwykle, przewidująca. Zabrała spluwę

Krają i teraz zrobiła z niej użytek. Gościa rozerwało, a my bez przeszkód dotarliśmy do schodów.

Światła zgasły ponownie. Schodzenie było trudniejsze, niż przypuszczałem, mimo że zaczynało

wracać mi czucie. W pewnym momencie potknąłem się o Angelinę i upuściłem Kraja.

Roześmieliśmy się i poturlaliśmy go na dół. Toczył się z miłym dla ucha dźwiękiem. Nagle z

dołu zabrzmiał głos:

- Czekamy, żeby was zabrać. Stójcie spokojnie!

Gdyby nie to, że głos był bez wątpienia damski i nie przemawiał po cliaandzku, Angelina

zwaliłaby nam na łeb schody. Pistolet Krają miał bowiem eksplodujące pociski.

Stanęliśmy. Poczułem, że ktoś nakłada mi ciężkie gogle i znów wrócił mi wzrok. Tyle

tylko, że widziałem teraz w podczerwieni. Na dole znaleźliśmy się błyskawicznie. Czekała tam

na nas Taze.

background image

- Rozesłałam ludzi na wszystkie klatki schodowe, właśnie wracają.

Ktoś wziął ode mnie Kraja, ktoś inny pomagał mi iść, bo zaczynały mi się już trząść nogi,

dygotały zmęczone mięśnie.

- Prosto - rozkazała Taze. - Przy wylocie tunelu czekają samochody.

background image

19

Całe ciało było bólem. Nie takim, który nie daje się wytrzymać, ale i tak wystarczająco

uprzykrzało mi to życie. Trochę czasu zajęło mi przyjście do siebie, gdy stwierdziłem, że już nie

śpię. Obok mnie znajdowała się Angelina - wcielenie doskonałej żony i opiekuńczości, a pokój

hotelowy był bardziej niż znajomy: znów byliśmy na wysepce.

- Mieliśmy jakieś straty? - spytałem. Chciałem zapytać o to już wcześniej, lecz jakoś

wyleciało mi z głowy.

- Nie ma w ogóle o czym mówić. Parę rannych, i to lekko. Wszystko poszło zgodnie z

planem. Zaraz po eksplozji dziewczyny zrobiły zwarcie na wszystkich liniach przesyłowych i

łączach telefonicznych. Bajzel był pierwszej wody. Potem przeszły przez tunel i zniszczyły

generator awaryjny. Resztę sam widziałeś, bo byłeś na tyle uprzejmy, że zemdlałeś dopiero przy

samochodzie.

- Zrobiłbym to z dużą przyjemnością wcześniej, ale nie dawała mi spokoju myśl, że

amazonki Taze będą wlec mnie przez tę rurę. Zdaje mi się, że one nadal nie są dobrego zdania o

mężczyznach. Nie słyszałem, żeby w dowód uznania planowały mianować mnie honorową

siostrą.

- Radziłabym ci, tak z dobrego serca, żeby to było wszystko, co z tobą zrobią. A teraz do

dzieła, kochanie. Dzwonił Muftak z nowiną, że doprowadził Krają do stanu użyteczności

psychicznej. Bo fizycznie twoje rękoczyny doprowadziły go do gipsu.

- No to chodźmy. Nie mogę doczekać się rozmowy. Poczekaj, coś mi się przypomniało.

Co zrobimy, jeśli zjawią się tu bez zaproszenia jego kumple? Jest go gdzie schować?

- Jest. Leży martwym bykiem i prawie przez cały czas jest nieprzytomny. Wpakuje się go

do lodówki. Niezły pomysł, szczególnie gdybyśmy tak zapomnieli go wyjąć.

Rozmawiając dotarliśmy do laboratorium.

- To potem. Najpierw obowiązki, potem przyjemność - powiedziałem. - Najpierw trzeba

wyciągnąć od naszego obcego trochę informacji.

- Nie jest żadnym obcym - sprzeciwił się doktor, słysząc nas w drzwiach. - Stawiam za to

moją reputację.

- Niech się pan nie rzuca, doktorku, bo ją pan straci. O ile w ogóle jest coś do stracenia.

- Nie pozwolę, by obrażali mnie profani! - zerwał się z wściekłością, wyciągnąwszy swą

osobę w gniewie tak, że niemal sięgnął mi głową do ramienia. - Przywykłem do zniewag ze

background image

strony kobiet, ale nie zniosę, żeby obrażało mnie takie coś, co dopiero leczyłem z obsesji

pluszowych niedźwiadków. I to ma być wdzięczność! Słuchaj pan, nawet na tym zadupiu, gdzieś

się pan ulągł, wiedzieli chyba, że jeśli komórki jakiejś istoty są komórkami ludzkimi, to istota

jest człowiekiem. To normalny homo sapiens!

- A niska temperatura ciała, brak emocji i tak dalej?

- Mieści się w obrębie tolerancji. Człowiek to bydlę zdolne do adaptacji. W literaturze

znajdzie pan bardziej egzotyczne przypadki niż to indywiduum.

- A zatem nie może też być cyborgiem? - spytała niewinnie Angelina, otwierając szeroko

oczy.

Ręce mi opadły. Nie miałem nawet siły, aby dać jej kuksańca. Moje teorie były tu

wyraźnie dyskryminowane.

- Co mu pan zrobił, żeby zaczął gadać? - przeszedłem do konkretów.

- Dobre pytanie! - Muftak podrapał się po brodzie i skupił tak, jak zwykle skupia się

fachowiec, gdy ma wyjaśnić coś idiocie, który pojęcia nie ma o wiedzy tajemnej, czyli - chciałem

powiedzieć - medycznej. - Ponieważ z tego, co wiem, był on odpowiedzialny za manipulacje na

pańskim mózgu i brał udział w przygotowywaniu inwazji mojej planety, nie poczuwałem się

wobec niego do obowiązków, jakie moralność dyktuje lekarzowi wobec pacjenta. A zatem -

skoncentrowałem się na jednej sprawie i to dla naszego, a nie jego, dobra. Pomocą był fakt, że

gdy go przywieziono, był nieprzytomny. Lecz nie było to łatwe. Wprowadziłem do jego umysłu

fałszywe wspomnienia, założyłem blokady pamięciowe i spowodowałem regres w polach emocji

i postawy, a ponadto zrobiłem jeszcze kilka rzeczy, których wstydzić się będę do śmierci.

Doktorek wyglądał, jakby za chwilę miał się rozpłakać, toteż poklepałem go przyjacielsko

po ramieniu.

- Jest pan żołnierzem, doktorze, i robi pan to, co jest potrzebne do zwycięstwa. Głęboko

poważamy pana za to, czego pan dokonał - powiedziałem.

- No cóż. Ja wręcz przeciwnie, ale tym się będę martwił później. Za kilka minut

wprowadzę go w trans, wam będzie się wydawało, że jest przytomny, lecz tak naprawdę to nie

będzie świadom, co dzieje się wokół. Jego emocje znajdą się na poziomie rozwojowym

czteroletniego dziecka, które potrzebuje pomocy. Pamiętajcie o tym. Nie zmuszajcie go zbyt

nachalnie do odpowiedzi i nie zachowujcie się wrogo. On chce wam pomóc i zrobi, ile tylko

będzie mógł, ale dostęp do informacji nie będzie dla niego rzeczą prostą. Bądźcie dla niego mili,

background image

a jeśli nie zrozumie pytania, to sformułujcie je na nowo. I nie ponaglajcie go za bardzo. Jesteście

gotowi?

- Chyba tak - odpowiedziałem, choć myśl o Kraju jako o chętnym do współpracy

czterolatku nie bardzo chciała mi się pomieścić w głowie.

Ruszyliśmy za nim do salki szpitalnej. Muftak tak ustawił lampę, by Kraj był w pełni

widoczny, a my pogrążeni w mroku. Wyjął strzykawkę i zrobił z niej użytek, aplikując coś

leżącej postaci. Oczy Krają były zamknięte, a lewa ręka w gipsie. Łeb miał obwiązany

bandażami, spod których wychodził pęk przewodów podłączonych do stojących obok łóżka

urządzeń.

- Kraj, obudź się. Powieki uniosły się wolno.

Jego twarz wyrażała spokój, a w kącikach ust czaił się cień uśmiechu.

- Jak się nazywasz? - spytał doktor.

- Kraj - odpowiedział miękkim, przypominającym chłopięcy głosem, i to bez żadnego

oporu.

- Skąd pochodzisz?

Zmarszczył brwi i zerkając na mnie, wydał z siebie jakieś niezrozumiałe dźwięki.

Angelina pogłaskała go uspokajająco, dodając przyjacielskim tonem:

- Nie denerwuj się, nie trzeba się spieszyć. Przyleciałeś tu z Cliaandu, prawda?

- To prawda - skinął głową i uśmiechnął się.

- Czy urodziłeś się na Cliaandzie?

- Nie... chyba nie. Mieszkam tam od dawna, ale nie tam się urodziłem. Urodziłem się u

siebie.

- U siebie - to inny świat, inna planeta?

- Tak.

- Czy mógłbyś mi opowiedzieć, jaka ona jest?

- Zimna, zawsze jest tam zimno, nic nie rośnie, nic nie jest zielone. Trzeba ją polubić, a ja

jej nie lubiłem. Istnieją ciepłe światy i wielu z nas do nich wyrusza. Ale nie ma nas dużo, rzadko

się widujemy i chyba się nie lubimy. Nikt nie lubi śniegu, lodu, zimna. Wszystko co żyje, żyje w

oceanach, czasami łowimy ryby, ale rzadko. Są cieplejsze światy.

- Na przykład Cliaand? - podpowiedziała Angelina.

- Na przykład Cliaand. Ciepło jest przez cały czas, nawet gorąco, ale mnie to nie

background image

przeszkadza. Dziwne, gdy widzi się inne życie, stworzenia na lądzie, zieleń... Dużo zieleni.

- Jak się nazywa twoja zimna planeta, twój śnieżny świat? - szepnąłem.

- Nazywa się... nazywa się... - nagle zaczął się szamotać z wytrzeszczonymi oczami, po

czym jego plecy wygięły się w łuk, nastąpił ostatni spazm i ciało znieruchomiało na łóżku.

- Nie żyje - oznajmił Muftak spoglądając na przyrządy.

- Szkoda - skwitowała to Angelina. - Trzeba się zastanowić, jak zdobyć następnego

klienta dla doktora. Teraz, gdy już wiemy, czego należy unikać, postaramy się, aby wytrzymał

dłużej.

Muftakiem zatrzęsło.

- Nie mógłbym, nie mógłbym zrobić tego jeszcze raz. Zabiliśmy go, ja go zabiłem.

Wszczepiono mu rozkaz, żeby się zabił, nie podając za żadną cenę położenia i nazwy planety.

Już nigdy więcej!

- Wychowano nas trochę inaczej - odezwała się spokojnie i bez emocji Angelina. - Gdyby

nie był tu potrzebny, zabiłabym go w jego własnym biurze. Naprawdę jest mi obojętne, jak

zginął. Wie pan, kim był i co zrobił.

Nie wtrącałem się, bo, według mnie, oboje mieli rację.

- Niech się pan prześpi, doktorze. Trzydzieści sześć godzin na nogach nie wpływa

dodatnio na samopoczucie.

Wziąłem Angelinę za rękę i wyprowadziłem, oddalając się od tego małego, smutnego

człowieczka wpatrującego się niewidzącymi oczyma w podłogę.

- Żal ci tej kreatury? - spytała Angelina, posyłając w moją stroną swoje niezadowoloną

minę numer dwa. Znaczyła ona mniej więcej: „Nie szukam kłopotów, ale jeśli ty ich szukasz, to

znajdziesz je z łatwością".

- Co? Żal mi tylko tego, że tak mało się dowiedzieliśmy.

- Następny powie więcej. Przynajmniej wiemy, że twój pomysł miał sens. Być może nie

należy ich nazywać obcymi, ale na pewno na Cliaandzie są intruzami. Gdyby udało się ich

wyeliminować, byłby spokój z inwazjami.

Zrobiliśmy sobie przerwę na posiłek (siedem dań, nie licząc przystawek), a gdy uporałem

się ze wszystkim (Angelina tylko trochę poskubała) i łyknąłem piwa, wówczas stwierdziłem:

- Myślałem, i wiesz...

- Żartujesz? Obserwując cię można było raczej dojść do wniosku, że żresz jak świnia,

background image

która wsadziła oba kopyta w koryto.

- Daj spokój temu sielankowemu poczuciu humoru. Jak w nocy ciężko się pracowało, to

w dzień należy się dobrze najeść. Mamy ważniejszy problem. Założę się, że gdybyśmy

wyeliminowali szarych, Cliaandczycy straciliby swój płomienny zapał do inwazji.

- Nic tudnego. Wystarczy seria zorganizowanych zamachów. Nie może ich być wielu.

Kraj sam to powiedział. Z przyjemnością biorę to na siebie.

- O nie. Żadne takie. Nie pozwolę, by moja żona wynajmowała się jako płatny morderca.

A poza tym - to nie takie proste. Oni mają dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy i

umieją sobie radzić. A poza tym jeszcze - nie lubię rzeźnictwa.

- Dobra, chodząca doskonałości moralna. Co jeszcze możemy zrobić? Rewolty w

podbitych światach?

- Blisko, ale to nie to. Jeśli Burada może tu służyć za przykład, to przypomnij sobie, co

powiedziała Taze. Wszelki opór zamiera, a powodem jest szybkość reakcji sił cliaandzkich. Jeśli

zginie jeden z nich, zabija dwudziestu Buradyjczyków. Ci tu, po wielu pokoleniach pokoju, nie

są psychicznie przygotowani do totalnej partyzantki. Zresztą, to nic nie da. Cała gospodarka

Cliaandu nastawiona jest na prowadzenie wojen. To jest jak jakaś obłąkana mutacja, która musi

rozrastać się, aby żyć. Sądzę, że sami nie byliby w stanie zbudować swojej floty. Muszą być w

tym uzależnieni od podbitych światów.

- Chciałabym, żeby tak było. Ale ich inwazje to obłąkany sposób życia. Gdyby byli jak

jakaś mała zielona roślinka. Moglibyśmy wtedy wyrwać ją z korzeniami i odrywać listek po

listku...

- Cicho! - rozkazałem. - Coś mi świta!

Zacząłem kroczyć po pokoju. Dodałem dwa do dwóch i otrzymałem cztery, potem

dodałem jeszcze cztery i otrzymałem osiem. Następnie dokonałem całego szeregu bardziej

skomplikowanych obliczeń matematycznych i przeszedłem parę ciągów logicznych. Wynik był

jasny i olśniewająco prosty. Opadłem na krzesło i uniosłem szklankę.

- Jestem geniuszem! - stwierdziłem skromnie.

- Dlatego za ciebie wyszłam. Z wyglądu jesteś raczej mało pociągający.

- Już niedługo będziesz musiała przeprosić mnie za zniewagę, kobieto. A tymczasem

stuknijmy się za zwycięstwo i mój PLAN.

Stuknęliśmy się.

background image

- Co to za plan?

- Nie mogę ci jeszcze powiedzieć. Po pierwsze, wyśmiałabyś mnie. Po drugie, nie jest

jeszcze dopracowany w szczegółach. Ale pierwszy krok jest już oczywisty i za to zabieram się od

razu albo za chwilę. Jak sadzisz, czy szarzy ogłosili komunikat o zniknięciu Kraja?

- Wątpię. Nic takiego nie padło, przynajmniej na częstotliwości dowództwa. Mamy ich na

podsłuchu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

- Też tak myślę. Dodając do tego przesadną powściągliwość i egocentryzm, stawiam na

to, że do tej pory nie opublikowano żadnego oświadczenia o zniknięciu Kraja.

- No i co z tego?

- Będę robił na jego konto. Mam do załatwienia parę spraw.

- Idiota!

background image

20

Potrzebny mi był cliaandzki środek transportu. A zatem wziąłem go sobie. Ponieważ

charakteryzacja nie była dobra (za bardzo różniliśmy się w budowie ciała), postanowiłem działać

po zmroku. W mundurze Kraja, z moją walizeczką, wkroczyłem z Hamalem do budynku szarych.

Hamal był członkiem rezerwowych oddziałów policji. Wolałbym co prawda Taze lub jedną z jej

amazonek, ale potrzebowałem chłopa; Hamal nie wyglądał na zbyt pewnego siebie, lecz musiał

mi wystarczyć.

- Rozumiesz, co masz robić? - upewniłem się po raz ostatni, wpychając go do niszy w

pobliżu parkingu Octagonu.

- Rozumiem, proszę pana, oczywiście, że rozumiem. Wyjąłem dwie kapsułki z kieszeni i

podałem mu.

- Masz, przeżuj i połknij. To powinno podnieść twoje morale. Mam cichą nadzieję, że nie

na tyle, żebyś odstawił trepaka na środku ulicy.

- Nie...

- Właśnie że tak. Bierz!

Wziął. Nie miał innego wyjścia. Poczekaliśmy w cieniu, aż podjedzie samochód

osobowy. Wyrzucił z siebie dwóch oficerów i zawrócił w naszym kierunku. Wyskoczyłem na

ulicę i zamachałem rękami. Kierowca zahamował z przeraźliwym piskiem opon i błyskiem

strachu w oczach. Niemniej zatrzymał się, niemal dotykając mnie przednim zderzakiem.

- Zawsze tak prowadzicie?

- Nie, panie, to tylko...

- Zostawcie swoje wykręty dla siebie. Mnie to nie obchodzi. - Wpakowałem się na fotel

obok niego. - Dalej, ruszajcie, powiem wam, gdzie jechać.

- Ale ten samochód... To znaczy...

Wystarczyło jedno spojrzenie Kraja, żeby zamarł jak wiosenny kwiatek w środku zimy.

Ruszył, aż powietrze zaświszczało. Ledwo skręcił za róg, dałem mu do powąchania kapsułkę z

usypłaczem i zawróciłem z powrotem tam, gdzie czekał Hamal. Włamaliśmy się do sklepu,

przenieśliśmy doń kierowcę i dokonaliśmy małej zamiany uniformów. Mój pomagier awansował

na regularnego kierowcę cliaandzkiej armii.

- Umiesz toto prowadzić? Ślicznie. Teraz do portu kosmicznego. Tylko zwolnij przy

bramie. Postaraj się wyglądać na nieco mniej przerażonego, niż jesteś. Bądź mężczyzną!

background image

- Jestem! - jęknął. - Ale to robota dla kobiety. Nie wiem, jak mogłem dać się w to wrobić.

- Zamknij się! Weź sobie jeszcze parę kapsułek.

Bardziej martwiłem się o kierowcę, niż o kogokolwiek z komitetu powitalnego. Zawsze

schodzili Krajowi z drogi.

Może to wyjaśni przerażenie mojego kierowcy? Westchnąłem. Byliśmy już przed

wartownią. Wyprężony na baczność pododdział z sierżantem na czele prezentował broń. Sierżant

próbował coś powiedzieć, ale go uprzedziłem:

- Nie podchodźcie do telefonu, chcę sprawdzić parę rzeczy, lecz lepiej, żeby nikogo o tym

nie uprzedzono. Jasne?

I już przemykałem obok nich z dużą szybkością. Chyba jednak usłyszeli, żaden bowiem

nawet nie drgnął. Byliśmy już w porcie.

- Nie mogę - jęknął Hamal. - Mam tego dość, wracam do domu. Nie nadaję się do policji.

To wszystko wina mojej matki, zawsze chciała mieć córkę i zrobiła ze mnie dziewczynkę...

Był na najlepszej drodze, by zawrócić. Zakląłem i dałem mu w łeb, przejmując

jednocześnie kierownicę. Zakręciłem pod jeden z hangarów i zgasiłem silnik. Poczęstowałem

Hamala usypiaczem i owinąłem w koce na tylnym siedzeniu. W zasadzie to powinienem go

utrupić i zostawić truchło gdzieś w krzakach, ale nie miałem serca - ostatecznie, czy to jego wina,

że urodził się mężczyzną?

Podjechałem na pas i zatrzymałem się koło transportowca, tuż przy warcie. Przyszła pora

na drugi krok.

- Wiecie, kim jestem? - spytałem stojącego przy rampie oficera zimnym i pustym głosem.

- Tak jest! - Wyprężył się.

- Dobrze. Wezwijcie głównego inżyniera na pokład.

- Nie ma go na pokładzie, panie.

- Możecie mu powiedzieć, jak wróci, że sobie to zapamiętam. Wezwijcie jego zastępcę. -

Minąłem go, gdy podskoczył do telefonu.

Udałem się na pokład A. Czekał tam już jakiś mechanik w zatłuszczonym kombinezonie,

nerwowo wycierając ręce w równie brudną szmatę.

- Przepraszam, ale właśnie rozmontowujemy generator... - słowa uwięzły mu w gardle

pod moim przeciągłym spojrzeniem.

- Wiem, że macie kłopoty. Dlatego tu jestem. Zaprowadźcie do siłowni.

background image

Ruszył bez słowa. Pójdzie łatwiej, niż myślałem. Kiedy weszliśmy, z wnętrzności

rozbebeszonego generatora wyjrzały trzy pobladłe gęby.

- Każcie im się stąd wynosić. - Nie musiałem nawet powtarzać. Wymiotło ich jak przy

zarazie.

Zajrzałem do środka i pokiwałem głową z mądrą miną, potem obszedłem pomieszczenie

pukając we wskaźniki i generalnie udając inteligenta. Doszedłszy do generatora podprzestrzeni,

zwróciłem się do postępującego za mną inżyniera:

- Dlaczego ciągle używacie tego modelu? Nie spotkałem inżyniera, który byłby

zadowolony z posiadanego sprzętu. Ten nie był wyjątkiem.

- Wiemy, że to stary model, ale nie dostaliśmy na czas nowego.

- Przynieście jego schemat.

Ledwo się odwrócił, ścisnąłem rączkę mojej walizki i na dłoń wypadła mi mała bombka.

Nastawiłem zapalnik na czterdzieści minut opóźnienia i wepchnąłem pod obudowę generatora.

Kiedy wrócił ze schematem, zajęty byłem już następnymi urządzeniami. Przekartkowałem

podaną mi książeczkę, chrząknąłem raz i drugi, sprawdziłem numery fabryczne - co wyraźnie go

ucieszyło i oddałem mu papiery. Było mi wstyd, że wszystko okazało się takie proste.

- Dopilnujcie, żeby to było szybko naprawione - rzuciłem wychodząc. W odpowiedzi

otrzymałem gorące zapewnienie, że zrobi, co tylko będzie mógł.

Powtórzyłem ten numer jeszcze siedem razy i podjechałem do ósmego delikwenta, gdy

zdałem sobie sprawę, że skądś go znam. Po schodni złaził właśnie Otrov. Stanął twarzą w twarz

ze mną. Obaj doznaliśmy podobnego szoku. Tyle że on to okazał: wybałuszył oczy i zamarł jak

piorunem rażony. Zbyt długo byliśmy razem, abym miał pewność, że jego nabiorę równie łatwo,

jak całą resztę.

- No i czego tak stoicie? - szepnąłem w końcu, kiedy nie zdradzał żadnych oznak

ożywienia.

- Przepraszam, ale nie spodziewałem się pana w tym miejscu - wykrztusił w końcu. -

Pański głos... czy coś się stało...

Wiedziałem, że głosu nie podrobię, nie wobec człowieka, który niedawno jeszcze ze mną

rozmawiał. Ale wiedziałem też, że wszystkie szepty są do siebie podobne. Nie podzieliłem się,

rzecz jasna, tą wiedzą z Otrovem.

- Byłem ranny - wychrypiałem. - W końcu to wojna i niektórzy z nas walczą.

background image

Miałem tego dość, toteż minąłem go, ale zawołał jeszcze za mną, natręt jeden. Obróciłem

się z wyrazem zniecierpliwienia na twarzy.

- Przepraszam, ale czy wie pan coś o miejscu pobytu Hulji?

- On się tak nie nazywa. To szpieg. Chyba nie macie ochoty przyjaźnić się ze szpiegiem?

Otrov zbladł, ale nie ustąpił.

- Oczywiście, że nie, ale kiedyś byliśmy przyjaciółmi. Tylko tak zapytałem.

- Zadawanie pytań to moja specjalność. Żegnam, pilocie! - wypowiedziawszy te godne

Krają słowa, ruszyłem do wnętrza.

Otrov zadziwił mnie. Gdzieś w tym zapijaczonym wnętrzu kołatały jednak jakieś ludzkie

uczucia.

Reszta poszła równie gładko, jak dotąd. Znajdowałem się właśnie w siłowni numer

dziewięć, gdy usłyszałem pierwszy wybuch. Odezwały się syreny.

- Co to? - spytałem podstarzałego inżyniera.

- Nie wiem.

- No to się dowiedzcie! - nagle zaczęło mi się spieszyć.

Ledwo wyszedł, wsunąłem podarek pod generator (tym razem z trzyminutowym

opóźnieniem) i podążyłem za nim.

- No i co?

- Eksplozja na jednym ze statków, w maszynowni.

- Gdzie? Muszę to sprawdzić! - ryknąłem i ruszyłem z kopyta.

Zaraz strzeli reszta. Najpierw nastąpi zamieszanie i w tym właśnie czasie muszę się stąd

ulotnić. Z pewnością ktoś sobie szybko uświadomi, że wszystkie eksplozje nastąpiły mniej

więcej w tym samym czasie i w tych samych miejscach, a potem ktoś połapie się, że we

wszystkich tych maszynowniach był uprzednio Kraj. Kraj jest poza wszelkimi podejrzeniami

(przynajmniej na razie), ale tak czy tak będą chcieli z nim pogadać. A na ten luksus nie mogłem

sobie pozwolić. Z maksymalną, ale nie zwracającą uwagi szybkością podążyłem do wozu. Stało

przy nim dwóch żandarmów trzymających sflaczałego Hamala.

- Czy to pański wóz?

- Oczywiście, a wy co tu robicie?

- Ten człowiek siedział na tylnym siedzeniu i gadał do siebie. Myśleliśmy, że jest pijany,

ale on mówi w jakimś obcym języku, podobnym do gwary tubylców. Pan wie, kto to jest?

background image

- Nigdy w życiu go nie widziałem! - Była wojna i nie miałem czasu na ratowanie jednego

żołnierza.

Mój głos musiał dotrzeć do oszołomionego umysłu Hamala. Swoją drogą, gość mocny był

jak byk, skoro po takiej dawce środka usypiającego mógł zrobić jeszcze cokolwiek sensownego.

To znaczy, bezsensownego.

Zawołał do mnie:

- Musi pan coś zrobić! Oni mnie zabiją! Dlaczego mnie pan tu przywiózł?

- Co on mówi? - zainteresował się jeden z policjantów.

- Nie wiem, ale to może być szpieg, który dokonał sabotażu w jednej z maszynowni.

Załadujcie go do tyłu i jedźcie ze mną. Już wiem, jak go nauczyć gadać po ludzku.

Ruszyłem jak na wyścigach, zanim jeszcze zdążyli porządnie się rozsiąść. Usłyszałem,

jak kotłują się na siedzeniu. Jeśli nawet zauważyli rozbebeszone koce, to nie mieli czasu na

reakcję. Za nami gruchnęły cztery dalsze eksplozje, niemal równoczesne, a ja byłem już przy

bramie. I przy oficerze, który wyrósł przed maską, dając znaki, abym się zatrzymał. Nie miał

zamiaru ustąpić, zatem stanąłem.

- Nie może pan wyjechać. Baza została zamknięta! - Jakby na potwierdzenie wagi tego

oświadczenia gruchnęło jeszcze dwa razy (w sumie już siedem - nieźle to poustawiałem).

- Rozkazy zostawcie dla innych. Mnie one nie dotyczą.

- Polecenia, które otrzymałem, dotyczą każdego, bez wyjątków.

- Wiozę ze sobą więźnia, który jest prawdopodobnie odpowiedzialny za to zamieszanie, i

dwóch strażników. - Znowu coś gruchnęło. - Zabieram go na przesłuchanie. Pańska gorliwość,

kapitanie, jest godna pochwały, ale musicie wiedzieć, że tutaj ja wydaję rozkazy, a wy tylko

wykonujecie.

- Nie może pan wyjechać!

Albo był nieprawdopodobnie tępy, albo dostał specjalne rozkazy dotyczące mojej

skromnej osoby. Nie miałem ochoty wypytywać go w tej materii. Dobyłem pistolet i

wycelowałem w gogusia.

- Odsuńcie się albo was zabiję! - powiedziałem maksymalnie znudzonym i monotonnym

głosem, na jaki mogłem się zdobyć.

Już sięgał po broń, gdy nagle coś do niego dotarło. W jego oczach odbił się paniczny

strach, a on sam wyniósł się co prędzej pod ścianę wartowni i kątem oka zobaczyłem, jak

background image

wybiega stamtąd żołnierz i coś do niego mówi. Nie byłem ciekaw usłyszeć, co. Ruszyłem pełnym

gazem.

Moim policjantom wcale się to nie spodobało. Zaczęli majstrować coś przy swoich

kaburach. Nie miałem wyboru - odwróciłem się i posłałem im dwie kule przez ramię. W

najbliższy zakręt wchodziłem przy akompaniamencie ostatniej, dziewiątej eksplozji.

W pierwszym zacisznym miejscu pozbyłem się ciał i klucząc po ciemniejszych

zakamarkach (ze śpiącym nareszcie Hamalem na tylnym siedzeniu) skierowałem się do swoich.

background image

21

- Wyjaśnij mi to, DiGriz, i lepiej, żeby te wyjaśnienia miały sens. - Inskipp był jak zwykle

w swoim czarującym humorze. Warcząc i pomrukując przemierzał w tę i z powrotem hali

kosmodromu.

- Najpierw powiedz mi, jak czują się moi synowie!

- Właśnie! - poparła mnie Angelina. Inskipp wybełkotał coś do siebie, ale musiał stać się

bardziej komunikatywny.

- Wszystko w porządku. Zdrowi. Przybierają na wadze. Wkrótce ich zobaczycie. A teraz

dość tego! Przelatuję Bóg jeden wie ile parseków, żeby nadzorować tę operację, ponieważ jest

ona ponoć na ukończeniu, i cóż widzę na miejscu? Obaj moi agenci mieli już dość wszystkiego i

opuścili powierzoną im planetę, chociaż rzeczona planeta ugina się pod ciężarem żelaznej stopy

Cliaandu. Proszę mi to wyjaśnić - z łaski swojej!

- Zwyciężyliśmy!

- Przestań żartować, DiGriz, bo zastrzelę!

- Za wiele zainwestowałeś w moją skórę, żeby mi teraz robić krzywdę. A poza tym, wiem

co mówię. Zwyciężyliśmy, choć na Buradzie nic jeszcze nie wiedzą. Wie tylko garść wybranych.

- Wygląda na to, że nie zostałem do niej zaliczony!

- Przygotowałem mały pokaz. Angelino, kochanie, czy masz naszą zabawkę?

Angelina podała mi gładkie, czarne pudełko wielkości mojej dłoni. Na każdej ze ścian

znajdowały się małe wypustki, na jednej widniał dodatkowo system soczewek. Inskipp przyjrzał

się temu podejrzliwie.

- Wiesz, co to jest? - spytałem łagodnie.

- Nie, i niezbyt mnie to wzrusza.

- A powinno. To jest nagrobek cliaandzkich inwazji. Powiedz mi, na pokładzie czego tu

przyleciałeś.

- Niszczyciel klasy „Gnasher". Ale jakie to ma znaczenie?

Wziąłem pudełko od Angeliny i wsunąłem w jeden z otworków wyjście kontrolki. Na

klawiaturze wystukałem symbol i cechy niszczyciela klasy „Gnasher". Następnie ruszyłem ku

drzwiom. Angelina zrobiła to samo, złapawszy najpierw opierającego się Inskippa i

pociągnąwszy go za sobą.

- Musimy sobie wyobrazić, że to jest ich kosmodrom, gdzie, jak to normalnie bywa, śluza

background image

powietrzna statku jest otwarta. Znajdujemy się zatem w odległości, powiedzmy, półtorej mili od

statku. Komora otwiera się i operator uruchamia ten drobiazg. Wznosi się on w powietrze,

dolatuje do statku, wpada do komory i... - Odłączyłem pudełko z programatorem i zagrały małe

silniczki odrzutowe. Drobiazg wyrwał do przodu jak gnany namiętnością koliber. Poleciał gdzie

trzeba.

- Za nim! -wrzasnąłem ruszając galopem. Urządzonko skierowało się ku rufie.

Dogoniliśmy je dwa pokłady poniżej wejścia, tuż przed drzwiami do siłowni. Nie była to

przeszkoda, której nie można pokonać, co właśnie maluch udowadniał za pomocą laserka. Otwór

został wycięty i drobiazg zniknął w siłowni. Zajrzeliśmy do środka dokładnie w momencie, gdy

nurkował pod generator, po czym usłyszeliśmy stukniecie i pojawił się obłoczek czarnego dymu.

- To był akurat ładunek ćwiczebny. W praktyce zastosuje się głowicę bojową zdolną

zniszczyć ten generator, lecz nie czyniącą większych szkód. Humanitarna broń.

- Oszalałeś!

- Jak pójdziemy na drinka, to opowiem, co będzie dalej.

Gdy stało się to, co stać się musiało, i ochłodziłem nieco gardło, wyjaśniłem mu genialną

prostotę mojego pomysłu.

- Osobiście zlikwidowałem dziewięć takich generatorów, żeby przekonać się, czy nie

będzie dodatkowych komplikacji. Nie było. Ich statki są tak samo skonstruowane, jak inne,

różnią się jedynie jeszcze większym stopniem ujednolicenia w obrębie armady. Ten drobiazg

został zaprojektowany specjalnie do tej roboty. Operator uruchamia go, programuje i wypuszcza.

Start odbywa się w chwili otwarcia śluzy. Resztę już widziałeś. Ma bank pamięci wystarczający

do znalezienia drogi we wnętrzu i rozpoznania tego właśnie generatora. A jak go odnajdzie, to

bum, i koniec cliaandzkich inwazji.

- Koniec jednego generatora - poprawił z szyderstwem w głosie. - Zamawiają następny i

po krzyku.

- To nie takie proste. Te generatory są bardziej złożone, niż ci się wydaje. Ich budową

zajmuje się niewiele firm, większość światów woli je kupować, niż bawić się w ich wytwarzanie.

Jestem pewien, że Cliaand ma przynajmniej jedną fabrykę, ale można ją zlokalizować i zetrzeć z

powierzchni ziemi.

- No to dostaną je z magazynów.

- Też prawda, ale nie będą ich stamtąd dostawać w nieskończoność. Nie jest problemem

background image

umieścić ludzi na każdej z podbitych planet z jednym tylko zadaniem: niszczenia generatora na

każdym cliaandzkim statku, jaki się zjawi. Nie kupią ich od nikogo, jeśli ogłosi się embargo,

łatwe dla nas do wyegzekwowania. I to będzie koniec imperium.

- Jakim cudem?

- Pomyśl trochę, człowieku. Mózg ci się chyba do końca nie zlasował? Oni muszą

rozszerzać imperium, bo na Cliaandzie nie ma nic - ani surowców, ani prawdziwego przemysłu i

w ogóle nic, żeby mogli wyżyć o własnych siłach, o podbojach już nie wspominając. Wyobraź

sobie sytuację po zniszczeniu generatorów - mają u siebie zakład do ich wytwarzania, a na

podbitych planetach mają surowce. I co z tego, jeśli nie mogą ich przetransportować? Ekspansja

stanie, liczba statków zmaleje, zaczną się wycofywać. Z początku wolno, ale skończy się to z

powrotem na Cliaandzie. Bez możliwości korzystania z handlu daję im najwyżej rok. A handel

można spokojnie ukrócić, nieprawdaż, Inskipp?

- Od samego początku uważałem, mój drogi chłopcze, że ci się to uda!

background image

22

Staliśmy w wewnętrznej śluzie, gdy przybiegł oficer i wręczył mi telegram. Angelina

obrzuciła go smutnym wzrokiem.

- Jeśli to od Inskippa, to zniszcz go. Jeśli ten śmierdziel odwołuje nasze pierwsze wspólne

wakacje...

- Nie denerwuj się - powiedziałem, przebiegając tekst wzrokiem. Nasze wakacje są

niezagrożone. To od Taze...

- Jeśli ten kociak poluje na ciebie, to wpadnie w tarapaty!

- Komunikat jest wyłącznie natury politycznej. Zawiera wynik pierwszych wyborów po

wycofaniu się Cliaandczyków. Taze została Ministrem Wojny. Znowu baby rządzą. Tego

oczekiwałem. A dalej tu pisze, że zostaliśmy kawalerami Orderu Niebieskich Gór Pierwszej

Klasy i skoro tylko znajdziemy się na Buradzie, odbędzie się wielka ceremonia dekoracji.

- Dopilnuję, żebyś nie udał się tam na własną rękę! Westchnąłem z rezygnacją. Otwarły

się wewnętrzne drzwi, ukazując panoramę kosmodromu. Na płycie stała orkiestra wojskowa i

robiła kupę hałasu (z dużym zresztą zaangażowaniem), a towarzyszyła jej kompania

reprezentacyjna.

- To bardzo miłe! - stwierdziła Angelina.

- Ho, ho! - przyznał jej rację Bolivar, a może James?

Było ich strasznie trudno odróżnić, ale Angelinie nie spodobał się pomysł wymalowania

im na czołach jednemu J, drugiemu B. Nie to nie - pomyślałem, znajdzie się coś innego.

Pochyliła się nad wózkiem poprawiając koce i wykonując cały szereg innych,

niepotrzebnych czynności. Tylko ja wiedziałem, jakim to ruchomym arsenałem jest ten roboto-

wózek. Nie chciałbym być w skórze porywacza, który próbowałby uprowadzić nasze dzieci.

Znam łatwiejsze sposoby popełniania samobójstwa, ale nie wiem, czy wszystkie byłyby równie

skuteczne.

- No, nie takie znowu złe - stwierdziła Angelina, gdy byliśmy już na platformie, która się

przed nami rozkładała. - Nie rozumiem, dlaczego się skarżyłeś?

- Powiedziałbym, że poprzednie przyjęcie było cośkolwiek odmienne. Ale, ale - czy to nie

ładny obrazek? - wskazałem rzędy kadłubów rdzewiejących w wysokiej trawie.

- Nadzwyczaj - zgodziła się. - Czy to nie jest niebezpieczne?

Pytanie tyczyło się kompanii reprezentacyjnej, przed którą się znaleźliśmy. Było tego

background image

przynajmniej z tysiąc chłopa, wszyscy wyprężeni na baczność, a każdy ściskał w łapach miotacz

Gaussa.

- Broń nie jest nabita. To zawarowane w umowie.

- A można im zaufać?

- Pewnie. To jedyna rzecz, na której się znają: wykonywanie rozkazów. Zresztą,

zademonstruję ci - stwierdziłem podchodząc do najbliższego. Był wysoki, stalowooki, o

potężnych żuchwach, słowem - wyglądał jak prawdziwy żołnierz.

- W prawo zwrot! - szczeknąłem na swój najbardziej reprezentacyjny sposób. Posłuchał

natychmiast.

- Baczność! Przygotować broń do inspekcji!

Podwójne „klik" zabrzmiało za całą odpowiedź. Magazynek był czyściutki. Odebrałem

mu broń i zajrzałem w lufę. Idelnie lśniący metal.

- Coś blokuje lufę, żołnierzu!

- Tak jest, sir. Dostaliśmy rozkaz, sir!

- Jaki rozkaz?

- Zalania luf ołowiem. Sam go wlewałem, sir.

- Wspaniale, byle tak dalej, żołnierzu. - Oddałem mu broń. - Czy ja was nie znam?

- Możliwe, sir. Pełniłem służbę na różnych planetach. Kiedyś byłem nawet

pułkownikiem.

Oczywiście! Nie poznałem go, bo wtedy, gdy Kraj polecił mu mnie śledzić - a było to na

Buradzie - facet nosił wspaniałą, patriarchalną brodę.

- Znałem go kiedyś - poinformowałem Angelinę, gdy byliśmy już na dworcu. - Był

wysokiej rangi oficerem.

- Teraz ma na to małe szansę. Swoją drogą, to zastanawiające, jak ci ludzie świetnie się

zaadaptowali.

- Nie mieli wyboru. Kiedy skończyła się era podbojów, wrócili gromadnie na Cliaand i

przekonali się, że koniec i z surowcami, i z energią. Pewnie rolnictwo przeżywa teraz rozkwit. I

nie ma szarych. Odlecieli do domu, zanim zdążyliśmy ich złapać.

- Ciekawa jestem, co za mądrala wymyślić mógł taką wycieczkę i kto zaproponował,

żebyśmy polecieli pierwszym statkiem?

- To ja. To wszystko ja. Nie patrz tak, jakbyś chciała mi gardło przegryźć. W końcu

background image

turystyka to jedyna rzecz, na jaką może postawić planeta bez surowców. No i poza tym, pewien

dreszczyk emocji dla tych, których kiedyś podbili, gdy tylko zechcą tu przylecieć. Dodatkowa

atrakcja.

Przepchnęło się do nas stado bagażowych. Porwali rzeczy i ruszyli ku taksówkom. Wiele

zmieniło się tu od mojego ostatniego pobytu. Tubylcy wyglądali zresztą na zadowolonych.

Ze względu na stare wspomnienia zameldowaliśmy się w hotelu „Zlato-Zlato". Ciągle był

najbardziej luksusowym w mieście. Recepcjonista ukłonił się nawet na nasz widok.

- Witamy na Cliaandzie, panie generale, pani Angelino, witam państwa synów. Mam

nadzieję, że pobyt u nas sprawi wam wiele satysfakcji.

Zawsze mówiłem, że jakiś tytuł ułatwia życie, ale żeby aż tak, żeby rozpoznawała mnie

obca osoba? Przyjrzałem się recepcjoniście uważniej.

- Otrov! To ty?

- Rzeczywiście, nazywam się Otrov, ale chyba wziął mnie pan za kogoś innego.

- Fakt, nie mogłem się spodziewać, że mnie rozpoznasz. Teraz jestem w końcu sobą.

Ostatni raz, gdy ze mną rozmawiałeś, byłem kreaturą zwaną Krajem, a znaliśmy się, gdy robiłem

za Vaskę Hulja.

- Vaska! No pewnie, ten głos, rzeczywiście! - Potem jego głos ścichł: - Mam nadzieję, że

przyjmiesz moje spóźnione przeprosiny. To, że wtedy pomogłem Krajowi cię złapać... Półtora

dnia byłem nieprzytomny, gdy się dowiedziałem, że uciekłeś. Tak się spiłem z radości. Wiem, że

byłeś szpiegiem, ale...

- Nic nie mów. Sprawa zamknięta. Byłeś najlepszym kumplem od kieliszka, jakiego

miałem.

- Dziękuję, czy mogę uścisnąć ci dłoń?

Podaliśmy sobie ręce, a ja przyjrzałem mu się krytycznie.

- Zmieniłeś się, przytyłeś, robisz w innym fachu...

- Dziękuję, Vaska, to miło. Przestałem pić, a zatem muszę przestrzegać diety. I nie

martwię się teraz tym cholernym pilotażem. Wróciłem do rodzinnej tradycji - do hotelarstwa. Nie

wiesz, jaka to przyjemność wrócić do czegoś, na czym człowiek się naprawdę zna. Podpisz się w

tym miejscu. - Wręczył mi pióro, dalej mówiąc tym samym tonem, tylko ciszej: - Mam nadzieję,

że mi wybaczysz, gdy ci powiem, że mamy teraz małe pogotowie. Tylko nie podskakuj i nie

odwracaj się. Od momentu otwarcia hotelu przebywa tu dziś jakiś facet. Według mnie, jeden z

background image

chłopców Krają. Do tej pory nie wiedziałem, o co mu chodzi. Teraz sądzę, że wiem. Mam

nadzieję, że masz przy sobie broń. Z prawej strony za tobą, ma śliwkową marynarkę i kapelusz w

żółte paski.

To miały być wakacje. Nie miałem przy sobie ani miotacza, ani noża i to po raz pierwszy

od bardzo długiego czasu (przysiągłem sobie w duchu, że jest to również raz ostatni). Wtedy

przypomniałem sobie o Angelinie - pochylała się znów nad roboto wózkiem. Zbliżyłem się do

niej naturalnym krokiem.

- Nie chciałbym ci przeszkadzać, najdroższa - powiedziałem z uśmiechem - ale ten gość w

śliwkowym wdzianku, który zachodzi mnie od tyłu, chce mnie zapewne utrupić. Czy mogłabyś

coś z nim zrobić? I to w miarę możliwości tak, żeby można go było jeszcze o parę rzeczy spytać?

- Jak miło, że prosisz. To znaczy - nie całkiem martwy? To miałeś na myśli? - odparła

śmiejąc się i poprawiając pieluchy.

Skinąłem głową i stanąłem z powrotem przy ladzie, obserwując ją. Angelina była

czarująca, spokojna i uśmiechnięta. I nie traciła czasu. Nagle błyskawiczny ruch wózka i wrzask

z tyłu. Schyliłem się robiąc jednocześnie półobrót. Było już po wszystkim. Śliwkowa marynarka

straciła kapelusz i pistolet. Oba przedmioty leżały na dywanie. Sięgał jeszcze po nóż w rękawie.

Mógł sobie zaoszczędzić fatygi. Angelina była już przy nim: cios w kark, poprawka kolanem

między nogi, i nieprzytomna postać osunęła się na podłogę.

- To rzeczywiście urocze wakacje - stwierdziła, ale widać było, że zabawę z tego miała

dobrą.

- Dostaniesz za to medal, kochanie! A Korpus, jak sądzę, troskliwie się nim zaopiekuje i

wyciśnie z niego wiadomość, skąd właściwie pochodzi to towarzystwo miłujące wojenkę.

Wszystkim przyniesie to zapewne ulgę.

Odwróciłem się do Otrova.

- Dzięki ci, uratowałeś mi życie.

- Nie ma o czym mówić. Zawsze twierdziłem, że najbardziej liczą się dodatkowe usługi.

Zaprowadzić was do pokoju?

- Oczywiście. Trzeba wypić za tę okazję. Nie odmówisz chyba?

- No cóż, ten jeden raz, ze względu na ciebie. I muszę ci powiedzieć, że jesteś

szczęśliwym facetem, mając żonę, która podziela i twój entuzjazm, i zdolności.

- Ach, poznaliśmy się w takich okolicznościach, że od początku o tym wiedziałem.

background image

Któregoś dnia ci o tym opowiem.

Z rozrzewnieniem spojrzałem na Angelinę, która wycierała właśnie nóż o marynarkę

gościa.

Byłem pewien, że kiedy dzieciaki podrosną, należycie docenią jej niezwykłe zdolności.

Była w końcu matką, jaką powinien mieć każdy chłopak.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harry Harrison Zemsta Stalowego Szczura
Harry Harrison Zemsta Stalowego Szczura (5)
Harry Harrison Zemsta Stalowego Szczura (5)
Harry Harrison Cykl Stalowy Szczur (04) Zemsta Stalowego Szczura
harry harrison narodziny stalowego szczura
Harry Harrison Cykl Stalowy Szczur (10) Stalowy Szczur śpiewa Bluesa
Harry Harrison Cykl Stalowy Szczur (05) Stalowy Szczur ocala Świat
Harry Harrison Narodziny Stalowego Szczura (1)
Harrison Harry Stalowy Szczur 04 Zemsta Stalowego Szczura
Harrison Harry Stalowy szczur 4 Zemsta Stalowego Szczura
Harrison Harry Stalowy szczur 07 Zemsta Stalowego Szczura
Harrison Harry Stalowy szczur 02 Zemsta Stalowego Szczura
Harrison Harry Zemsta Stalowego Szczura
Harrison Harry Stalowy Szczur 02 Zemsta Stalowego Szczura
Harrison Harry SSR 03 Stalowy szczur ocala swiat (rtf)

więcej podobnych podstron