Harry Harrison
Zemsta Stalowego Szczura
(Przekład: Jarosław Kotarski)
1
Sterczałem w kolejce równie wytrwale, jak cała
gromada podatników, i ściskałem w ręce zabazgrany
formularz i gotówkę - starożytny, prawie nigdzie już
nie stosowany środek płatności pod postacią rulonika
zielonych papierków; lokalne dziwactwo, które drogo
będzie kosztowało miejscowych klientów. Coś
swędziło mnie niemiłosiernie pod sztuczną brodą.
Drapałem się akurat, gdy facet przede mną odszedł
od okienka i nadeszła moja kolej. Paluch utkwił mi w
tym cholernym kleju. Największym moim
zmartwieniem było w tej chwili - jak wyciągnąć palec,
nie ściągając przy okazji zarostu. Zgromadzone w
tym miejscu szerokie audytorium miało za chwilę
zaznać wystarczająco wielu wrażeń i chciałem
zaoszczędzić im jeszcze jednego, nadprogramowego.
- Dalej, niechże pan mi to wreszcie poda! -
dobiegło mnie zza okienka. Urzędniczka była stara,
brzydka jak nieszczęście i na dodatek zrzędliwa.
- Wprost przeciwnie - odezwałem się uprzejmie.
Ten cholerny klej w końcu puścił, druki i banknoty
sfrunęły na ladę i odsłoniły moją siedemdziesiątkę
piątkę z rakietowo napędzanymi pociskami. - To
raczej niech pani da mi w końcu to, co wycisnęliście z
biedaków zamieszkujących to zadupie.
Uśmiechnąłem się przy tym rozbrajająco.
Babsztyl pisnął przeraźliwie i czym prędzej zaczął
grzebać w kasie. By ułatwić jej podjęcie właściwej
decyzji, wyszczerzyłem zęby, które uprzednio
pokryłem całkiem porządną, karminową farbą. Gdy
pchnięte ku mnie pieniądze znalazły się w zasięgu
mojej ręki, zacząłem upychać je systematycznie do
górnej kieszeni płaszcza. Moją słodką tajemnicą był
fakt, że miała ona połączenie z innymi kieszeniami.
- Co pan robi? - sapnął stojący za mną facet z
wytrzeszczonymi obecnie solidnie oczami.
- Podejmuję forsę - odparłem zgodnie z prawdą i
cisnąłem mu plik banknotów. - Też pan chce?
Złapał odruchowo banknoty i oczy jeszcze
bardziej wyszły mu z orbit. Jednocześnie ryknął
alarm i usłyszałem trzask blokowanych drzwi.
Urzędniczka usiłowała ulotnić się w tym czasie,
jednak kolejny błysk mego serdecznego uśmiechu
skutecznie ją powstrzymał i forsa płynęła dalej.
Ludzie biegali w popłochu, a strażnicy, z zapałem
wymachując bronią, rozglądali się gorączkowo za
kimś, kogo można by ustrzelić. Wdusiłem więc guzik
trzymanego w kieszeni nadajnika i w całym banku
rozbrzmiała seria mocnych eksplozji. Wywaliło
wszystkie kosze na śmieci, w których uprzednio
umieściłem profilaktycznie bomby gazowe.
Przestałem na chwilę interesować się inkasowaniem
gotówki, nałożyłem natomiast hermetyczne gogle i
nalepiłem porządny plaster na usta - to ostatnie po to,
by zmusić się do oddychania przez nos, w którym
tkwiły przeciwgazowe filtry. Następnie rozejrzałem
się wokół. Widok był fascynujący. Gaz oślepiający
jest bezbarwny i bezwonny, działa jednak prawie
natychmiast. W ciągu piętnastu sekund od pierwszego
wybuchu wszyscy wewnątrz budynku byli ślepi. Z
wyjątkiem oczywiście Jamesa Bolivara DiGriz, czyli
mnie. Jako jednostka niepospolicie utalentowana
(stąd zresztą przezwisko Stalowy Szczur) załado-
wałem resztę gotówki i wziąłem azymut na najbliższe
drzwi.
Moja dobrodziejka z drugiej strony lady ulotniła
się definitywnie. Nie było jej widać, za to było ją
doskonale słychać - gdzieś z podłogi. Wrzeszczało
zresztą wszystko, co się ruszało - poza mną,
oczywiście. Zaiste, pełne grozy są chwile spędzone
przez normalnego człowieka w kraju ślepców. W koło
wszyscy poruszali się po omacku i co chwila się
przewracali. Dotarłem szczęśliwie do drzwi, przy
których - na zewnątrz - zebrał się już całkiem spory
tłum gapiów. Pomachałem im ręką, co - doprawdy nie
wiem dlaczego - przyprawiło ich o drgawki i zmusiło
do gwałtownej ucieczki. Przestrzeliłem zamek,
ustawiwszy broń tak, by kule przeleciały ludziom nad
głowami, i kopnąłem drzwi. Zanim wygramoliłem się
na zewnątrz, rzuciłem jeszcze krzykacza na chodnik i
wpakowałem do uszu stopery.
Krzykacz wystartował i od razu wszyscy się
rozbiegli. Nie ma się innego wyboru, gdy coś takiego
drze mordę. Wysyła toto dźwięki o natężeniu równym
solidnemu trzęsieniu ziemi. Niektóre są słyszalne - na
przykład odgłos, który odbiera się jako wzmocniony
silnie pisk paznokcia skrobiącego po szkle, inne zaś,
będąc poddźwiękami, stwarzają nastrój paniki i
grozy. Nieszkodliwy w sumie drobiazg, ale jak
pożyteczny.
Tak czy inaczej - ulica była pusta, gdy
dobiegałem do wozu, który właśnie zatrzymał się przy
krawężniku. Mimo stoperów łeb mi pękał od tego
jazgotu. Odetchnąłem dopiero wtedy, gdy doskonale
dźwiękoszczelny i hermetyczny wóz ruszył z miejsca i
skierował się w perspektywę ulicy.
- Wszystko w porządku? - spytała siedząca przy
kierownicy Angelina, biorąc zakręt z nonszalancją
zatwardziałego samobójcy.
- Poszło jak po maśle.
- Twoje porównania pozostawiają wiele do
życzenia pod względem poprawności i czystości
języka.
- Przepraszam, ale wczesnoporanna praca nigdy
nie wpływała dobrze na moje samopoczucie i
zdolności. A poza tym, ten płaszcz zawiera obecnie o
wiele więcej forsy, niż
zdążymy wydać.
- O to już nie musisz się martwić! - stwierdziła z
czarującym uśmiechem. Miałem ochotę ją ucałować,
potrzebowała jednak całego dostępnego refleksu, by
nie zabić nas w tej przejażdżce, poprzestałem zatem
na przyjacielskim poklepaniu jej po ramieniu.
Wetknąłem gumę do żucia w usta - trzeba było
pozbyć się tego przerażającego kolorytu uzębienia - i
zająłem się zdejmowaniem charakteryzacji. Angelina
skręciła tymczasem w przecznicę, zwolniła i skręciła
ponownie. W zasięgu wzroku było pusto. Nacisnęła
malutki czerwony guzik.
Jakie to interesujące rzeczy zdarza się ludziom
wymyślać. Tablice rejestracyjne obróciły się
natychmiast. Lecz to było akurat dość banalne. Z
dysz na przednim zderzaku trysnęły strumienie
katalizatora. Wszędzie, gdzie stykał się z błękitem
karoserii, zmieniał go natychmiast w twarzową
czerwień. Z wyjątkiem górnej części wozu, która
odzyskała dziewiczą przezroczystość. To, co
sprawiało wrażenie galwanizowanej chromem
powierzchni, rozpuściło się. Przy okazji zmieniła się
też marka wozu.
Gdy tylko proces ów dobiegł końca, Angelina
ściągnęła ognistopomarańczową perukę i zawróciła w
stronę banku. Przejąłem na chwilę kierownicę, gdy
pakowała nasze przebrania do skrytki i nakładała
oszałamiające okulary przeciwsłoneczne.
- Dokąd teraz? - zapytała, gdy obok nas
przemknęło stadko wyjących patrolowców.
- Myślałem o plaży. Wiatr, słońce - to zdrowe i
orzeźwiające...
- Nawet bardzo, jeśli można ci przerwać. - Po-
klepała się po zaokrąglonym wybrzuszeniu przepony
z uśmiechem, w którym było coś więcej niż tylko za-
dowolenie. - To już siódmy miesiąc. A poza tym... -
popatrzyła na mnie naburmuszona - to mi przypo-
mina, że obiecałeś zrobić ze mnie uczciwą kobietę,
abyśmy mogli wreszcie nazwać ten okres miodowym
miesiącem.
- W pierwszej nadarzającej się chwili, moja ty
śliczna. Nie chcę z ciebie zrobić uczciwej kobiety - to
byłoby zresztą fizycznie niemożliwe. Jesteś tak samo
podszyta złodziejstwem jak ja. Lecz z całą pewnością
ożenię się z tobą i wsunę najkosztowniejszą...
- Ukradzioną!
- ...obrączkę na ten delikatny paluszek.
Przysięgam! Obiecuję! Ale gdy tylko spróbujesz
zalegalizować nasz związek, połknie nas komputer i
skończy się babci sranie razem z naszymi wakacjami.
- A ty dostaniesz dożywocie. Lepiej jednak
będzie, jeśli złapią cię teraz, zanim będę zbyt gruba,
by za tobą biegać. Teraz pojedziemy do tego ośrodka
nad morzem i nacieszymy się ostatnim dniem
wolności. A jutro, zaraz po śniadaniu bierzemy ślub.
Obiecujesz?
- Mam tylko jedno pytanie...
- Obiecaj! Za dobrze znam twoje numery!
- Masz moje słowo. Tylko że...
Zahamowała nagle z poślizgiem i okazało się, że
spoglądam w lufę mojego własnego gnata. Z tej
perspektywy była ona przerażająco wielka, a palec na
spuście charakteryzował się niezdrową bielą.
- Obiecaj, ty śliski, oszukańczy, kłamliwy i
trzeciorzędny włamywaczu od siedmiu boleści, albo
wypruję ci flaki!
- Ty mnie naprawdę kochasz!?
- Oczywiście, że cię kocham! Ale jeśli nie będę cię
miała dla siebie, to sama cię ukatrupię. No, gadaj!
- Pobieramy się rano.
- Jak trudno jest niektórych przekonać! -
westchnęła, wsuwając broń do kieszeni i lokując
siebie w moich ramionach.
Potem pocałowała mnie tak czule, ze byłem
niemal gotów cieszyć się zapowiedzią jutrzejszego
dnia.
2
- Dokąd to, Chytry Jimie? - Angelina wychylała
się przez okno naszego pokoju. Zatrzymałem się z
ręką na klamce furtki.
- Idę popływać, kochanie! - odwrzasnąłem i
nacisnąłem klamkę.
Ryknęła siedemdziesiątka piątka i z całego
urządzenia wejściowego cała została jedynie klamka.
- Rozepnij się! - odezwała się z odcieniem
życzliwości, dmuchając w lufę.
Wzruszyłem z rezygnacją ramionami i rozpiąłem
płaszcz kąpielowy. Poza tym, że nogi miałem gołe,
byłem całkowicie ubrany (buty tkwiły w kieszeniach
marynarki). Pokiwała piękną głową ze zrozumieniem.
- Możesz wracać na górę. Wykąpiesz się w
wannie.
- Tylko mnie źle nie zrozum. Chciałem jeszcze po
drodze wpaść do kilku sklepów i...
- Na górę!
Poszedłem. Nie było nawet sensu kląć. Lekarze
Korpusu rozsupłali splątane niteczki jej
podświadomości i wprowadzili w normalne,
szczęśliwe ludzkie życie. Ale gdy przychodziły
momenty krytyczne, stawała się dawną Angeliną -
najokrutniejszym mordercą, jakiego znałem. Wes-
tchnąłem i wszedłem na schody. Jeszcze głębiej
westchnąłem, gdy zobaczyłem, że płacze.
- Nie kochasz mnie. - Klasyczny gambit
funkcjonujący od czasu pierwszej baby w raju i nadal
nie do rozwiązania.
- Kochanie, naturalnie, że cię kocham. - Bo i
faktycznie, kochałem ją. - To tylko... taki odruch.
Kocham cię, ale małżeństwo... to jak pójście do
więzienia, a ja, jak wiesz, nigdy dotąd tam nie
trafiłem.
- To wyzwolenie, a nie niewola - usłyszałem, gdy
zabrała się do makijażu. - To jak kąpiel w zimnej
wodzie. Trzeba szybko do niej wejść i wszystko potem
jest OK. A teraz opuść nogawki i włóż buty.
Zrobiłem, co chciała, i miałem właśnie
powiedzieć, co sądzę o tym głupawym stwierdzeniu,
gdy ujrzałem otwierające się drzwi, za którymi stał
Mistrz Ceremonii i dwóch świadków. Angelina ujęła
mnie za rękę (tym razem zrobiła to łagodnie) i
pociągnęła do drugiego pokoju. Usłyszałem dźwięk
organów i oczy zakryła mi mgła.
Gdy odzyskałem zdolność wyraźnego widzenia,
organy wybrząkiwały właśnie ostatnie tony, drzwi
zamykały się za świadkami, a Angelina oglądała
paluszek ozdobiony obrączką. Jęknąłem.
Na kredensie stało parę flaszek. Sam nie wiem,
jak odnalazłem kolbiastą butelkę Syrian Panther
Sweat 20. Pewien jestem tylko, że nie zawdzięczałem
tego moim oczom. Samogon ten ma tak owocne
działanie, że jego sprzedaż zakażana jest na
przynajmniej połowie cywilizowanych planet.
Najskuteczniej działa w dawce równej pełnemu
kubkowi.
Wypiłem dwa i pogrążyłem się w niewesołych
rozważaniach. Musiało mi to zająć trochę czasu, gdyż
Angelina, moja Angelina (z trudem powstrzymywany
jęk), stała przede mną w marynarskich spodniach i
swetrze, ze spakowanymi torbami. Szarpnięciem
wytrąciła mi szklankę z dłoni.
- Tak sobie na boczku świętujemy? - powiedziała
jak najuprzejmiej. - Na to będzie czas wieczorem.
Teraz zjeżdżajmy stąd. Jak tylko nasze nazwiska
wpadną do komputera, to wszystko strzeli i zajaśnieje
jak knajpa w dniu wypłaty. Sądzę, że gliny gotowe są
zesrać się, byle tylko nas dostać.
- Cisza - rozkazałem łapiąc pion. - Ten obrazek
już znam. Bierz samochód i jazda.
Zaofiarowałem pomoc przy wynoszeniu rzeczy,
ale zanim zdążyłem wyrazić tę propozycję głośno,
Angelina była już w połowie schodów. Zachęcony jej
przykładem, namierzyłem przeszkody terenowe i
ruszyłem za nią. Samochód stał z otwartymi drzwiami
i pomrukiwał niecierpliwie, a siedząca za kierownicą
Angelina pomrukiwała w innej tonacji, lecz również
niecierpliwie.
Gdy wgramoliłem się do środka, zaczęły do
mojej kory mózgowej docierać pierwsze oznaki, że
łapię kontakt z rzeczywistością. Ten wóz, podobnie
jak wszystkie pojazdy używane na Karnacie, działał
na parę generowaną dzięki spalaniu pewnego rodzaju
torfu. Używano do tego pomysłowego i niepotrzebnie
skomplikowanego urządzenia. Potrzeba było co
najmniej trzydziestu minut na podniesienie pary do
poziomu, który umożliwiał jazdę. Angelina musiała
zatem rozgrzać wóz jeszcze przed ślubem, planując
dokładnie wszystkie pozostałe przedsięwzięcia. Jak
dotąd, jedynym moim wkładem w imprezę był ten
prywatny drink. To mi o czymś przypomniało.
- Masz tabletkę? - wychrypiałem.
Zanim skończyłem mówić, tabletka leżała już na
mojej otwartej dłoni. Mała, różowa, z trupią główką;
wstrząsający wynalazek jakiegoś szalonego chemika.
Działała jak metaboliczny odkurzacz, wyrzucając z
żołądka jego zawartość i dokonując blitzkriegu w
układzie krwionośnym. Usuwała nie tylko alkohol, ale
również wszystkie skutki picia tak dokładnie, że
godna współczucia ofiara alkoholizmu stawała się
trzeźwa jak noworodek. Z rezygnacją połknąłem to
diabelstwo.
Mówi się, że to działa błyskawicznie, lecz czas
jest pojęciem względnym. Subiektywnie trwało to ze
trzy godziny; przypominało doznania delikwenta,
którego żołądek wypełniają nagle wodą i to aż do
pęknięcia, a zaraz potem woda owa wypływa
wszystkimi porami ciała.
- Uff - odezwałem się słabym głosem i wytarłem
czoło.
Obok nas przemykały właśnie ostatnie domy
jakiejś wioski. Angelina prowadziła z chłodną
obojętnością, a generator pobrzękiwał wesoło po
zjedzeniu następnego kawałka torfu.
- Mam nadzieję, że ci przeszło? - Skręciła na
krzyżówce i dalej pruła z poprzednią szybkością. -
Ogłosili już alarm. Wojsko, z lotnictwem, i inne takie.
Mam ich na podsłuchu.
- Co o tym sądzisz?
- Marnie. Chyba że coś wymyślisz. Zrobili
solidny pierścień z parasolem powietrznym. Teraz go
zacieśniają.
Nie doszedłem jeszcze do siebie. Istniało
bezpośrednie połączenie miedzy moimi splątanymi
myślami a strunami głosowymi, do którego to
połączenia cenzura inteligencji nie miała dostępu.
- Wspaniały początek nowego życia. Jeśli to ma
tak dalej wyglądać, to nic dziwnego, że unikałem
ślubu jak zarazy.
Wóz zatrzymał się na poboczu pod
niebieskolistnym drzewem. Trzasnęły drzwi, a w
oknie pojawiła się sięgająca po torbę ręka Angeliny.
Usiłowałem ją powstrzymać.
- Jestem idiotą...
- Zatem ja też jestem idiotką, bo wyszłam za
ciebie. - Jej głos nie zwiastował rychłych łez, i to było
właśnie najgorsze; znaczyło, że za wszelką cenę chce
nad sobą panować. - Oszukałam cię i wciągnęłam w
małżeństwo, bo wydawało mi się, że tego właśnie
pragniesz. Myliłam się, więc skończmy całą sprawę,
zanim jeszcze na dobre się zaczęła. Przykro mi, Jim.
Otworzyłeś przede mną nowe życie i myślałam, że i
mnie uda się zrobić coś dla ciebie. Naprawdę, fajnie
było cię poznać. Dzięki - i do widzenia. Zanim
skończyła, zebrałem się mniej więcej do kupy.
Stanąłem przed nią, blokując drogę, i jak
najdelikatniej wziąłem ją w objęcia.
- Angelino, powiem ci teraz jedną rzecz, której
nie usłyszysz już więcej ode mnie do końca moich dni.
Słuchaj więc uważnie i zapamiętaj. Był taki czas, że
nosiłem miano najlepszego złodzieja w galaktyce.
Potem wciągnięto mnie do Korpusu, gdzie miałem
pomagać w łapaniu innych złodziei. I złapałem ciebie.
Nie tylko pierwszej klasy złodziejkę, ale również
najbardziej sadystyczną morderczynię, jaką znała
galaktyka. - Poczułem, że drży, i przycisnąłem ją
mocniej. - Trzeba to powiedzieć, właśnie taka bowiem
byłaś. Teraz już nie jesteś. Miałaś po temu powody,
teraz zostały już usunięte. Wyprostowano kilka
rowków w twojej korze mózgowej. I kocham cię. Ale
chcę, byś pamiętała, że kochałem cię również w
tamtych, nie dających się wskrzesić dniach. Więc jeśli
teraz zżymam się i trudno ze mną dojść do ładu i
składu, pamiętaj, co ci powiedziałem, i weź to pod
uwagę. OK?
- Oczywiście, że tak!
Upuściła torbę (na mój mały palec, ale nie
ośmieliłem się nawet drgnąć) i bez słowa mnie objęła.
Całowaliśmy się leżąc w wysokiej trawie, gdy przy
naszym wozie zahamowały z piskiem dwa motocykle.
Jedynie policja mogła ich używać, jako że zdolne były
do osiągania wielkich szybkości. Ich silniki ładują się
w nocy i dają całą moc na koło zamachowe, które w
dzień generuje prąd elektryczny zasilający dwa
motorki w kołach. Skuteczne i nie powodujące
zanieczyszczenia środowiska. I bardzo niebezpieczne.
- To ten wóz, Pooler! - krzyknął jeden z
policjantów poprzez ciągły warkot kół zamachowych.
- Dam znać centrali. Nie mogli uciec daleko.
Teraz już ich mamy!
Nic mnie tak nie wpienia jak pewność siebie
objawiana przez drobnych urzędników. O tak, teraz
na pewno nas już mają. Gdzieś w głębi gardła uwięzło
mi warkniecie, gdy ten umundurowany ignorant
wodził nochalem wokół samochodu i gdy w chwilę
później wlepił wzrok w naszą przytulną kryjówkę w
trawie. Ciągle jeszcze się gapił, gdy złapałem go za
szyję i ściągnąłem w dół, sugerując, by do nas
dołączył. Śmiesznie wyglądał z wytrzeszczonymi oczy-
ma, wywalonym językiem i nabiegającą krwią
twarzą, ale Angelina wszystko zepsuła. Zrzuciła mu
hełm i przygrzała w ciemię obcasem swego pantofelka
(ze stalowym podkuciem). Pozwoliłem mu opaść na
trawę.
- I ty mówisz, że ja jestem sadystką - wyszeptała
z urazą w głosie. - No to co można powiedzieć o tobie?
- Przekazałem wiadomość. Teraz już na pewno
ich mamy! - entuzjazmował się ten drugi.
Zamilkł dość nagle, wpatrzony w otwór lufy,
która pojawiła się na wysokości jego nosa. Angelina
wygrzebała ze swej torby pigułkę nasenną i podsunęła
mu ją gestem nieznoszącym sprzeciwu.
- I co teraz, szefie? - zapytała radośnie,
wpatrując się w dwie postacie w czarnych uniformach
leżące na drodze.
- Myślę. - Skrzywiłem się, aby to podkreślić. -
Mieliśmy ponad cztery miesiące wakacji, i to bez
zmartwień, lecz wszystko, co dobre, szybko się
kończy. Moglibyśmy przedłużyć sobie urlop,
sprawiając różnym ludziom trochę kłopotu. Ale nie
sądzę, żebyś w swym obecnym kształcie nadawała się
tak naprawdę do ucieczek i tym podobnych
fatygujących imprez. Wracamy tam, skąd zwialiśmy?
- Miałam nadzieję, że to właśnie powiesz. To
niezdrowa mieszanka: poranna niestrawność i napad
na bank. Fajnie jest wracać.
- Zwłaszcza, że powitają nas z otwartymi
ramionami.
Pamiętają przecież, że odrzucili nasze prośby o
urlop i przez to zmusili do obrabowania tego
pocztowca.
- Żeby nie wspominać już o pieniądzach na
drobne wydatki, które zabraliśmy z banków, gdy
zablokowali nasze konta.
- Święte słowa. Chodź. Zrobimy to w wielkim
stylu.
Rozebraliśmy obu funkcjonariuszy. Jeden miał
różową bieliznę, drugi wolał praktyczną czerń, ale
ozdobioną koronką. Mógł to być lokalny zwyczaj,
niemniej zadumałem się nad stosunkami panującymi
w tutejszej policji. Byłem zadowolony, że
wyjeżdżamy. W zapiętych hełmach ruszyliśmy drogą
na zdobycznych motorach, wesoło kiwając po drodze
do wszystkich czołgów i ciężarówek przetaczających
się w przeciwnym kierunku. Zastopowałem na widok
samotnej pancerki i pokiwałem ze środka drogi do
kierowcy. Angelina zahamowała w obłoku kurzu za
wozem - wydawało nam się, że widok policjanta w
ciąży mógłby wstrząsnąć nawet ich systemem
nerwowym.
- Mamy ich! - ryknąłem w uchylone okno. - Ale
mają radio, więc zachowaj to dla siebie. Jedź za nami!
- Prowadź! - odwrzasnęło z zapałem wnętrze.
Myśl o nagrodzie, medalach i sławie błysnęła z
pewnością załodze przed oczyma i przyćmiła słońce.
Poprowadziłem ich na opuszczony leśny dukt
kończący się nad jeziorkiem. Zahamowałem,
pokiwałem, żeby stanęli, i z palcem przy ustach
pognałem w ich stronę. Kierowca opuścił klapę i
wychylił się z oczekiwaniem w oczach.
- Potrzebny wam odpoczynek - poinformowałem
go uprzejmie, wrzucając do środka granat gazowy.
Najpierw pojawiła się chmura dymu, potem
rozległo się trochę kaszlu i w efekcie uzyskaliśmy
dwie postacie śpiące cicho na trawie.
- Chcesz zobaczyć ich bieliznę? - zainteresowała
się Angelina. Motory potoczyły się wesoło po stoku i
parując zatonęły w jeziorze. Załadowaliśmy się do
pancerki i ruszyliśmy w stronę miasta. Jechaliśmy
bocznymi drogami. Naszym punktem docelowym była
Kwatera Główna tutejszej policji. Zaparkowaliśmy w
podziemnym garażu, dziwnie teraz opustoszałym, i
pojechaliśmy windą do centrum dyspozycyjnego.
Znalazłem wolny pokój i zostawiłem w nim Angelinę.
Wychodząc zauważyłem, że zabawia się
zapieczętowanymi tajnymi aktami. Nałożyłem gogle i
wlazłem do centrali. Zostałem zignorowany. Facet, z
którym chciałem się widzieć, spacerował po pokoju
pykając z długaśnej fajki. Podbiegłem i
zasalutowałem.
- Przepraszam, czy Mr Inskipp?
- Taa... - mruknął, dalej koncentrując wzrok na
ściennej tablicy, która przedstawiała graficznie
przebieg pościgu.
- Ktoś chce się z panem widzieć.
- Że co? Słuchani? - ciągle był rozkojarzony.
Harold Peters Inskipp, dyrektor i główny mózg
Korpusu Specjalnego rozkojarzony bywał nader
rzadko. Najwyraźniej tego dnia nie był w formie,
gdyż bez słowa podreptał za mną. Zdjąłem gogle i
zamknąłem drzwi.
- Teraz możemy wracać do domciu - powiedzia-
łem. - Jeśli okażesz się na tyle miły, by znaleźć jakiś
sposób. Znudziła mi się ta przeklęta popularność.
Wykrzywił się niesamowicie i zagryzł ustnik
fajki. Poprowadziłem go do pokoju, w którym została
Angelina. Doszliśmy tam, zanim jeszcze go
odblokowało, ponadto przez cały czas zajęty był
wypluwaniem szczątków ustnika.
3
- Arrgh! - warknął Inskipp i potrząsnął resztką
fajki.
- Pełne ekspresji - odparłem uprzejmie,
wyciągnąwszy z kieszeni cygaro. - Ale zawiera
minimalną dawkę informacji. Czy mógłbyś wyrażać
się jaśniej?
Odciąłem końcówkę - nawet nie chrupnęło.
Perfekcja.
- Czy wy wiecie, ile milionów kosztowała fala
waszych napadów? Gospodarka Karnaty...
- ...nie ucierpi ani na jotę. Rząd dokona zwrotu
instytucjom, które doznały straty, a potem o tyle
właśnie zmniejszy sumę odprowadzaną corocznie na
cele Korpusu. A poza tym, te sukcesy - podniecenie w
społeczeństwie, zwiększona sprzedaż gazet, no i
manewry policji, które były prawdziwą
przyjemnością dla wszystkich zainteresowanych.
Zamiast się denerwować, powinni wypłacić nam za to
wszystko nagrodę.
Ze spokojem zapaliłem cygaro.
- Nie graj ze mną w kulki. Gdybym oddał was
władzom Karnaty, posiedzielibyście w pierdlu przez
sześćset lat.
- Nie da się zrobić, Inskipp. Sam dobrze wiesz,
jak bardzo brakuje ci polowych agentów,
potrzebujesz nas bardziej niż my ciebie. Skończ więc
gadać i zacznij myśleć.
Warknąwszy ostatni raz, zaczął grzebać w koszu
na śmieci i dobył stamtąd czerwoną skórzaną teczkę,
która zabrzęczała ostrzegawczo. Odcisnął palce na
zamku i zwolnił zabezpieczenie. Teczka otworzyła się.
- Mam tu coś dla ciebie. Nadzwyczaj tajne i
ważne.
- Czy kiedyś dostanę coś innego?
- Jest jednocześnie śmiertelnie niebezpieczne.
- W tajemnicy przed wszystkimi jesteś
śmiertelnie zazdrosny o moje referencje i chcesz
mojej śmierci. Przestań się krygować i wal, o co
chodzi. Angelina i ja poradzimy sobie lepiej niż ta
zbieranina przedszkolaków i emerytów, jaką masz na
usługach.
- To jest robota tylko dla ciebie, Angelina jest, no
cóż... - zaczerwienił się i wsadził nos w papiery.
- Heej! Słyszycie? - ryknąłem śmiechem. -
Inskipp, morderca i postrach diabła, najzimniejszy
drań, jakiego znam, szara eminencja galaktyki, nie
potrafi wymówić słowa ciąża. A niemowlę! Poczekaj,
a seks. To ładne słówko, no, dalej, powiedz no nam tu
seks, i to trzy razy z rzędu, to ci dobrze zrobi...
- Zamknij się, DiGriz. W końcu się z nią ożeniłeś,
to świadczy, że została ci jeszcze szczypta
przyzwoitości w tej szarej brei, którą uważasz za swój
mózg. Ona zostaje. To robota dla jednej osoby i to
akurat ty jesteś tą osobą. A ona najprawdopodobniej
i tak zostanie wdową.
- W czerni jest jej do twarzy. Tak łatwo się nie
wyłgasz.
- Popatrz lepiej na to, potem pogadamy - odparł,
wkładając w otwór biurka kasetę z filmem.
Światło zgasło, zaczęła się projekcja. Kamera
była prowadzona ręcznie, kolor zanikał - jednym
słowem, amatorszczyzna - ale był to najlepszy
amatorski film, jaki w życiu widziałem. Materiał
okazał się rewelacyjny. I nie było wątpliwości, że
rzecz jest autentyczna.
Ktoś bawił się w wojnę. Był słoneczny dzień z
białymi obłoczkami chmur na błękitnym niebie i
czarnymi kłaczkami wybuchów. Ogień nie był na tyle
intensywny, by powstrzymać schodzące z orbity
parkingowej transportowce. Port był średniej
wielkości, w oddali widać było zabudowania i kilka
maszyn towarowych. Myśliwiec spłynął z góry i
ekranem targnęły eksplozje, w których zniknęło
stanowisko obrony. W końcu dotarło do mnie
nieprawdopodobieństwo tego, co widziałem.
- To są statki kosmiczne! - ryknąłem
oskarżycielsko w stronę biurka. - Gdzie jest ten rząd
składający się ze skretyniałych starców, którzy są na
tyle głupi, żeby marzyć o wygraniu
międzyplanetarnej wojny? I co się z nimi stało po jej
przegraniu? No i co, u diabła, ma to wspólnego ze
mną?
Zabłysły światła. Inskipp pukał palcem w blat i
przyglądał mi się z mieszaniną uznania i obrzydzenia.
- Dla twojej informacji: ta inwazja zakończyła się
pełnym sukcesem. Tak zresztą jak i poprzednie. Film
zrobił pewien przemytnik, nasz informator, który
miał dość szczęścia i rozumu, żeby nawiać na samym
początku operacji.
Zatkało mnie. Niewiele można powiedzieć o
wojnach międzyplanetarnych, bo po prostu ich nie
ma. Coś w rodzaju podboju zakończonego
powodzeniem zdarzało się jedynie w przypadku
planet bliźniaczych, czyli bytujących w jednym
układzie gwiezdnym, z których jedna, powiedzmy,
była wysoko rozwinięta, a druga zacofana. Lecz
warunkiem był brak obrony. Prawdziwej obrony.
Każdy żołnierz, każda sztuka broni i każda racja
żywnościowa muszą zostać wyniesione ze studni
grawitacji planety i przeniesione potem przez kosmos,
koszty zaś potrzebnej na to wszystko energii rosną
zastraszająco. A gdy siły desantowe muszą jeszcze
lądować tylko po to, by stanąć twarzą w twarz ze
zdeterminowaną obroną, to cała inwazja pochłania
tyle forsy, nie mówiąc już o stratach w ludziach, że
staje się czystym nonsensem. Jeśli zaś brać pod uwagę
wojnę pomiędzy dwoma planetami należącymi do
odległych systemów, cała sprawa nabiera wyłącznie
cech nieprawdopodobieństwa.
No dobrze, tyle zostało udowodnione. Wojna
międzyplanetarna jest niemożliwa. Lecz z drugiej
strony, nic nie jest niemożliwe, jeśli ktoś weźmie się za
to wystarczająco poważnie, a przemoc i wojna, mimo
wieków pokoju, są nadal czymś kuszącym dla wielu
przedstawicieli ludzkości.
- Usiłujesz mi wiec wmówić, że ktoś dokonał
udanej inwazji międzyplanetarnej?
- I to niejednej. Wiem przynajmniej o czterech -
uśmiechnął się złośliwie.
- A ty i Unia wolelibyście, żeby nie zdarzyło się to
po raz piąty?
- Dokładnie tak, mój stary.
- I ja jestem tym jeleniem, który ma się tym
zająć?
Wyciągnął rękę, wyjął mi cygaro ze zdrętwiałych
palców i umieścił je w popielniczce, po czym
uroczyście uścisnął mi dłoń.
- Wiedziałem, że dobrze wybrałem. To robota
tylko dla ciebie. Idź i zwyciężaj!
Wyrwałem dłoń z jego zdradzieckiego uścisku,
wytarłem ją z obrzydzeniem o spodnie i złapałem
cygaro.
- Jestem pewien, że załatwisz mi najlepszy
możliwy urzędowy pogrzeb, na jaki stać Korpus. Czy
będziesz łaskaw powiedzieć mi coś jeszcze, czy od
razu zawiążesz mi oczy i wsadzisz do rakiety?
- Spokojnie, mój chłopcze. Niewiele się o tym
mówi, ale spowodowałoby to zbyt duże zamieszanie w
polityce.
A sami zainteresowani nie mówią nic. Wielu
ludzi straciło życie, żeby dowiedzieć się tego, o czym
ty będziesz wiedział za chwilę. Inwazję
przeprowadziła planeta Cliaand - trzecia planeta w
systemie Epsilon Indi. System składa się z około
czterdziestu planet, ale tylko na trzech panują
warunki umożliwiające życie. Cliaand przejęła już
parę lat temu kontrolę nad dwiema pozostałymi, ale
nie uznaliśmy tego za wystarczający powód do
wszczynania alarmu. W ciągu ostatniego roku
natomiast dokonali czterech udanych inwazji na
planety w innych układach i wydaje się, że myślą o
czymś jeszcze większym. Nie wiemy, jak to robią, lecz
wiemy, że robią to dobrze. Na podbitych planetach
mamy rozlokowanych agentów, ale jak dotąd, nie
dowiedzieliśmy się niestety niczego, co można by
uznać za istotne. Podjęto więc decyzję - gdybym podał
ci nazwiska ludzi, którzy ją podjęli, to stanąłbyś na
baczność - aby wysłać naszego człowieka na Cliaand,
by przeciął wreszcie ten gordyjski węzeł i doszedł
prawdy.
- Zamiast ubierać to wszystko w piękne słówka,
powiem ci krótko, że to samobójstwo...
- Polecisz tam. Nie ma w tej chwili żadnego
sposobu, który pozwoliłby ci się z tego wyłgać.
Do reszty już zrezygnowany, wziąłem pod pachę
kopię obfitującego w szczegóły raportu, kryształ z
zapisem ichniego dialektu i wytrych do pościgowca.
W bardzo ponurym nastroju wróciłem do kwatery, w
której moja Angelina, znudziwszy się tajnymi aktami,
rzucała sobie nożem do celu. Cel wyrysowany na
ścianie przypominał kształtem i wielkością zarys
ludzkiej głowy. Muszę obiektywnie przyznać, że
Angelina była świetna - rzucając z odwróconej
pozycji potrafiła trafić w czarną plamkę wielkości
oka.
- Weź zdjęcie Inskippa na cel. Sprawi ci to
większą przyjemność i przyniesie więcej pożytku.
- Czyżby ten zły i okrutny starzec wysyłał mojego
ukochanego gdzieś daleko?
- Ten stary cap próbuje mnie wykończyć. Ta
robota, którą mi dał, jest tak śmiertelnie tajna, że nie
mogę pisnąć ani słówka, szczególnie tobie. Masz tu
więc te zasrane papiery i sama je sobie przeczytaj.
Wsunąłem kryształ do mnemaków i nałożyłem
kask - materiał miał się utrwalić bezpośrednio w
mojej korze mózgowej. Oszczędzało to czasu i
nudnego wkuwania, fundowało za to pierwszorzędny
ból głowy i płynną znajomość języka. Nastąpiła
konieczna dla dokonania procesu przerwa w
życiorysie, po czym poczułem, że ktoś zdejmuje mi
kask, podaje jakąś tabletkę i równocześnie miękkie
usta dotykają moich warg. Poczułem się o wiele lepiej.
- Próbują cię zabić, ale ty będziesz śmiał się tylko
z tego i zwyciężysz, a któregoś pięknego dnia zajmiesz
na pewno należne ci stanowisko Inskippa.
- Martwisz się o mnie, moja kochana? -
powiedziałem z nadzieją, unosząc powiekę.
- Cały czas, ale taka już dola żony. A poza tym -
nie mogę stanąć na twojej drodze do kariery.
- Nie wiedziałem dotąd, że w ogóle jestem na
takiej drodze. Dobrze, że mi o tym powiedziałaś.
- Nie upadaj na duchu. Będę ci pomagała myśląc
o tobie. Jak zamierzasz się tam dostać?
- Wezmę mój szybki i niezawodny pościgowiec;
prostą drogą pomknę jak strzała i znajdę się poza
zasięgiem radarów; ze świstem przetnę atmosferę...
- I rozlecisz się na atomy. Masz, przeczytaj sobie
relację jedynego, który ocalał z takiej próby.
Przeczytałem. Była bardzo przygnębiająca.
- Będziesz na siebie uważał? Nie sądzę, żeby
wskazane było obecnie dla mnie zamartwianie się.
- Jeśli już masz ochotę się martwić, to martw się
raczej o los tej biednej planety, której
wypowiedziałem wojnę.
Rozumiałem już w czym rzecz - był to jeden z
tych przypadków chorobliwej manii, która zmusza
nawet kanarki do noszenia mundurków, nie
wspominając już o przeprowadzaniu poboru wśród
kotów. Próba działania wprost jest dokładnie tym,
czego oczekują i na co są przygotowani. Nic nie mają
natomiast na wypadek pojawienia się jednej osoby
zdolnej przeprowadzić akcję opartą na zaskoczeniu i
maksymalnie bezczelnym zachowaniu. Czyli, inaczej
mówiąc, nie są przygotowani na nasz normalny
sposób działania.
Pocałowałem Angelinę i wyszedłem z dumnie
podniesioną głową. Chciałbym być jednak w owej
chwili chociaż w jednej setnej tak pewny siebie, jak to
sugerowałem.
4
Moje plany były precyzyjne do najdrobniejszych
szczególików; cała operacja - gigantyczna. Nieraz ze
strony Inskippa padał przeraźliwy okrzyk bólu
związany z kosztami, ja jednak ignorowałem równo te
wrzaski. To ja w końcu nadstawiałem karku,
zabezpieczyłem się zatem na wszystkie strony i
sposoby. Ale nawet najbardziej skomplikowane
przygotowania kiedyś się kończą, a wtedy prowadzi
się jelenia na odstrzał.
I oto ja, nagi przed światem, sterczałem w barze
promu „Kannettava" ze szklanką w garści i cygarem
przed nosem. Słuchałem wieści, że na planecie
Cliaand wylądujemy za godzinę. Nagi byłem, rzecz
jasna, tylko w przenośni, ale po raz pierwszy
doświadczałem takiego uczucia. Niezwykłego wysiłku
woli i ogromnej dyscypliny wymagało pozostawienie
wszystkich gadżetów w domu. Żadnej bombki,
kapsuły z gazem czy piłki. Nic. Nawet wytrycha,
który zwykle nosiłem na palcu u nogi. Czy też...
zakląłem i rozejrzałem się. Nikt nie zwracał na mnie
uwagi. Wyciągnąłem portfel i dotknąłem górnego
szwu. Moja własna podświadomość walczyła ze mną.
Tylko świadoma część umysłu była entuzjastycznie
nastawiona do lądowania bez pomocnych
drobiazgów. Ścisnąłem portfel w odpowiedni sposób i
malutki, acz niesamowicie skuteczny wytrych wypadł
na moją dłoń. Dzieło sztuki. Wpatrywałem się weń z
zachwytem, lecz w końcu powiedziałem mu: żegnaj.
Wracając do kabiny, wrzuciłem go do pojemnika na
śmieci.
Każdy raport czy rozmowa przynosiły
nieodmiennie tę sama wieść - że Cliaand ma
najbardziej paranoidalnych celników w całym
zasranym kosmosie. Przewieźć kontrabandę przez
komorę celną było czymś niemożliwym, toteż nie
miałem zamiaru próbować. Byłem tym, kim być
powinienem; agentem Fazzolettd Mouchoir Ltd.,
handlarzem, który zajmował się bronią. Firma
istniała, a ja faktycznie byłem jej przedstawicielem.
Żadne śledztwo nie było w stanie wykazać niczego
innego. Niech sobie próbują.
Spróbowali.
Lądowanie niewiele różniło się od wejścia do
więzienia. Razem z garstką podobnych
nieszczęśników znaleźliśmy się w złowieszczo
wyglądającym pokoju o szarych ścianach. Staliśmy
tam pod bacznym okiem uzbrojonych po zęby
strażników, a nasze bagaże leżały pośrodku w
charakterze zwalonego bezładnie stosu. Dopóki
schodnia nie odjechała, panował spokój, potem
zaczęto nas wywoływać pojedynczo.
Nie byłem pierwszy, toteż skorzystałem z okazji,
aby przyjrzeć się lokalnym typom. Okazywali nam
całkowitą obojętność, krocząc tam i z powrotem w
butach z cholewami, ściskając w garściach rozpylacze
i zadzierając nosy. Umundurowani byli w
kardynalską purpurę - niezbyt to wojskowy kolorek,
przeraźliwy za to i nic nie mówiący o naturze tego,
kto go nosi. Wszyscy byli wysocy i charakteryzowali
się tępym podbródkiem i świńskimi oczkami. Hełmy
wyglądały na zrobione ze stali włókiennej, ze
złowróżbnymi wizjerami i odsuwanymi przyłbicami.
Rozpylacze - najbardziej śmiercionośna zabawka tego
typu, jaką widziałem - były strzelbami Gaussa. Kiedy
naciskało się spust, w lufie wytwarzało się silne pole
magnetyczne generowane dzięki baterii, mogące
nadać pociskowi prędkość początkową nie gorszą niż
w szanującym się peemie. Wyższość tej broni nad
innymi samopałami polegała na tym, że była to broń
bezgłośna i mogła wystrzeliwać wszystko - od
zatrutych igieł po rakietowe pociski z głowicami
atomowymi. Korpus, jak dotąd, tylko o nich słyszał.
Nie widzieliśmy ani jednego egzemplarza tego typu
broni. Postanowiłem, że przy pierwszej nadarzającej
się okazji zadbam o to, by nastąpił jakiś przewrót w
tej materii.
- Pas Ratunkowy! - wrzasnął ktoś.
Podskoczyłem przypomniawszy sobie, że to moje
oficjalne nazwisko. Podniosłem dłoń i jeden ze
strażników pognał ku mnie z głośnym stukotem
obcasów. Na pewno miał do nich przybite metalowe
skuwki - dla efektu. Poczułem nieprzepartą chęć
posiadania takich butów. Zaczynało mi się tu
podobać.
- Weźcie bagaż i chodźcie ze mną! - odwrócił się
gwałtownie, a ja pisnąłem z rozpaczą.
- Ależ, proszę pana, nie udźwignę sam
wszystkiego! Tym razem obdarzył mnie miażdżącym
spojrzeniem i sugestywnie zabębnił palcami po
spluwie.
- Wózek! - warknął w końcu i wskazał na odległą
część pomieszczenia.
Była to mała autoplatforma. Podreptałem po nią
grzecznie, załadowałem swoje bambetle i odszukałem
wzrokiem strażnika. Stał przy otwartych drzwiach, a
jego palec znajdował się znacznie bliżej spustu niż
przed chwilą. Silnik wózka zaskowyczał na
najwyższych obrotach, a ja pogalopowałem za nim ku
drzwiom.
W drugim pokoju odbyła się rewizja.
Tak to się łatwo i przyjemnie mówi. W życiu nie
zdarzyło mi się coś podobnego i byłem ogromnie
szczęśliwy, że to ja sam zaopiekowałem się
odpowiednio wcześniej wytrychem w portfelu.
Zainteresowało się mną dziesięciu chłopa, z czego
sześciu bagażami, reszta mną osobiście. Pierwszą ich
czynnością było rozebranie mnie do naga i rzucenie
na fluoroskop. Powiększający. Kilka chwil radzili nad
moimi plombami. Wspólnie uznali, że jedna z nich
jest za duża i wydobyli ją na światło dzienne. Podczas
gdy ponownie wypełniano mi ząb, oryginalna plomba
zaatakowana została przez spektroskop. Nie
wydawali się specjalnie rozczarowani, gdy jej materia
okazała się jedynie powszechnie stosowanym stopem
dentystycznym.
Poszukiwania trwały dalej.
Gdy tak oglądali mnie ze wszystkich stron, inny
gość zajmował się stosem papierków, zadając mi przy
tym różne kretyńskie pytania. Bez wątpienia były to
moje psigramy dostarczone z firmy, gdy zwrócono się
o wizę. Odpowiadałem zgodnie z prawdą, i chyba z
oczekiwaniami, bo dość szybko dano mi spokój i
schowano papierzyska.
Moje bagaże tymczasem traktowane były jeszcze
gorzej. Każdą torbę otwierano, a zawartość
rozkładano metodycznie na białych stołach. Same
torby rozpruto troskliwie, rozwalając ściegi,
usuwając złącza i patrosząc rączki. To, co zostało,
zapakowano do plastikowych toreb, pooklejano
fiszkami i odesłano do badań bardziej gruntownej
natury. Ubrania przeglądnięto już bardziej pobieżnie
i odłożono. Wkrótce dowiedziałem się, że ujrzę je
ponownie w dniu odlotu z planety.
- Otrzymacie dobrą cliaandzką odzież - odezwał
się jeden.
- Czy to symbol religijny? - spytał inny,
trzymając w opuszkach palców fotografię Angeliny.
- To zdjęcie mojej żony.
- Zezwala się tylko na wwóz symboli religijnych.
- Dla mnie jest jak anioł.
Głowili się nad tym przez dobrą chwilę, po czym
niechętnie zaakceptowali portret. Co nie znaczyło
jednak, żebym mógł dysponować czymś tak groźnym
jak oryginał. Po chwili pojawiła się fotokopia.
- Wszystkie wasze rzeczy osobiste i dokumenty
zostaną zwrócone przy wyjeździe. Tu będziecie
chodzić w lokalnych strojach i przestrzegać lokalnych
obyczajów. Oto wasze rzeczy. - Wskazał trzy ohydne
torby. - A to wasz dowód. - Złapałem go z radością, że
znowu jestem sobą.
- Co jest w tej kasecie? - spytał jeden z nich z
czystą nadzieją w głosie. Reszta przerwała swoje
zajęcia i podeszła do stołu. Ich miny sugerowały, że
niezależnie od treści każde moje oświadczenie będzie
teraz przyznaniem się do winy, po czym nastąpi
wykonanie wyroku śmierci. Skuliłem się z
przerażenia; miałem nadzieję, że wypadło to dość
autentycznie.
- Panowie, nie zrobiłem nic takiego...
- Co to jest?
- Broń...
Dały się słyszeć zduszone krzyki, a jeden zaczął
rozglądać się za pukawką, by na miejscu dokonać
egzekucji. Znów zacząłem się jąkać.
- Ależ panowie... ja właśnie dlatego tu jestem...
moja firma, Fazzoletto Mouchoir, to stary i
szanowany producent... elektroniki militarnej... to są
próbki... niektóre bardzo delikatne... można to
otworzyć tylko w obecności rusznikarza...
- Ja jestem technikiem zbrojmistrzem - odezwał
się jeden, na którego już wcześniej zwróciłem uwagę,
jako że był zupełnie łysy, a przez środek jego czaszki
biegła twarzowa szrama.
- Bardzo mi miło. Jestem Pas Ratunkowy. - Nie
wyglądało, by wywarło to na nim jakiekolwiek
wrażenie.
Nie przedstawił się. - Jeśli dostanę swoje klucze,
to zaprezentuję panom zawartość kasety.
Sprowadzono kamerę i pozwolono mi dokonać
otwarcia. Łysy wlepił wzrok w zawartość
umieszczoną w wyściełanych przegródkach i
futerałach. Zabrałem się do objaśniania.
- Moja firma jest pierwszym i jedynym
producentem przewodów pamięciowych do
zapalników zbliżeniowych. - Ująłem szczypce, by
wyjąć zapalnik wielkości łebka od szpilki. - Ten
zapalnik przeznaczony jest do pocisków
pistoletowych. Strzał pobudza zapalnik, który
eksploduje, gdy kula zbliży się do celu określonej
wielkości. Ten jest jeszcze bardziej inteligentny,
przeznaczony dla dużych kalibrów. - Wszyscy
pochylili się z uwagą, gdy wyjąłem MEW-IV. - W
całości porządna, państwowa produkcja; może
wytrzymać ciśnienie rzędu tysięcy atmosfer. Można
nastawić na detonację w momencie zbliżania się do
celu opisanego lub też przed wystrzałem wprowadzić
specjalne dane. Ma obwody dyskryminacyjne,
uniemożliwiające eksplozję, gdy w pobliżu znajduje
się własny pojazd.
Odłożyłem zapalnik na miejsce i zamknąłem
kasetę. Wśród widzów przebiegł szmer zadowolenia.
To było coś, co mogło im się naprawdę podobać.
Rusznikarz wziął kasetę.
- Zostanie wam zwrócona, gdy przyjdzie pora na
demonstrację.
Badanie zbliżało się do końca. Zapalniki były
gwoździem programu i nic nie mogło się z nimi
równać. Trochę radości sprawiło im jeszcze
wyciskanie tubek i opróżnianie słoików z mojego
zestawu toaletowego, ale nie mieli już do tego serca.
W końcu spakowali wszystko i cisnęli mi nowy
przyodziewek.
- Cztery i pół minuty na ubranie się - rzucił
ostatni wychodzący. - Zabrać torby.
Trudno by było nazwać to ostatnim krzykiem
mody - bielizna we wściekle praktycznym
zgniłozielonym kolorku i o gładkości maszynowych
ścinków zmieszanych z papierem ściernym.
Zewnętrzne odzienie było czymś w rodzaju
kombinezonu spadochroniarskiego w szerokie,
czarno-żółte pasy. No cóż, jeśli może w tym
paradować elegancki tubylec, to mogę i ja. Złapałem
torby, których rączki boleśnie wcięły mi się w palce, i
wyszedłem przez jedyne otwarte drzwi. Znalazłem się
w podobnie szarym, tyle że większym pomieszczeniu.
- Samochód! - powiedział sterczący na zewnątrz
strażnik.
Gdy podszedłem do przezroczystej bańki
nadwozia, otworzyły się boczne drzwi.
- Bardzo się cieszę, ale ja nie wiem, gdzie...
- Samochód wie. Wsiadajcie.
Nie była to najdowcipniejsza pogawędka, jaką w
życiu uciąłem. Wrzuciłem torby i wsiadłem. Zapaliły
się światełka na desce i ruszyliśmy - przez trzy portale
z metalowymi drzwiami, z których każde spotkałoby
się z uznaniem dyrekcji średnio szanującego się
banku. Za trzecimi oślepiło mnie słońce. Zająłem się
podziwianiem krajobrazu.
Jeśli to miasto było typowe dla całej planety, to
Cliaand był światem nowoczesnym,
zmechanizowanym i zabieganym. Pojazdy, widać to
było po sposobie jeżdżenia, prowadzone były przez
roboty. Chodniki flankowały ulice i krzyżowały się
bezkolizyjnie. Sklepy, znaki drogowe, tłumy ludzi i
mundury. Mundury! To słowo nie oddaje sławy i
chwały, która upstrzona medalami wędrowała
wielobarwną chmurą po ulicach. Każdy miał tu jakiś
mundur. Jestem pewien, że kolory oznaczały różne
zawody. Nie spotkałem jednak nikogo w podobnie
twarzowym worku jak mój. Jeszcze jedna przeszkoda
na mojej drodze. Wzruszyłem ramionami, bo czyż
zwraca się uwagę na szklankę wody wylaną na łeb,
gdy się tonie? W tej misji nie miało być nic łatwego.
Wóz wydostał się z kawalkady innych,
zanurkował w tunel i zatrzymał się przed ozdobnym
wejściem. Wielki napis „Zlato-Zlato" (po ichniemu
tyle co luksus) sugerował, że jest to hotel.
Od drzwi podbiegł elegant ozdobiony orderami -
bez wątpienia portier. Na widok mego stroju skrzywił
się z niesmakiem i odszedł z godnością, a jego miejsce
zajął klient w ciemnoszarym mundurze ze srebrnymi
insygniami na ramionach. Były to bodajże nóż i
siekiera, guziki zaś przypominały czaszki. Swojskie to
było i miłe.
- Nazywam się Pakov - wymamrotała
przygnębiająca postać. - Pańska ochrona osobista.
- Poznanie pana sprawia mi prawdziwą
przyjemność.
Wylazłem z wozu taszcząc (osobiście!) swoje
torby i udałem się za nim do hollu. Mój dowód został
przyjęty z najwyższą możliwą odrazą. Hotelowy boy z
obrzydzeniem, i to wyraźnym, szturchnął mnie w bok
i zaprowadził do pokoju. Mój status przybysza spoza
planety zapewniał mi teoretycznie awans do
miejscowego establishmentu, ale nie powiem, żeby mi
się to podobało.
Pokój był wygodny, łóżko mięciutkie, a
„pluskwy" entuzjastycznie obecne.
Mikrofony i kamery były wmontowane
praktycznie we wszystko i wszędzie. Co druga klamka
była mikrofonem, a żarówki zezowały na mnie
paciorkami obiektywów, ledwie tylko się poruszyłem.
Kiedy wlazłem do łazienki, zza posrebrzonego lustra
wytrzeszczył się na mnie czujnik optyczny. Inny był
na końcu szczoteczki do zębów - bez wątpienia w celu
kapowania dentyście o stanie mojego uzębienia.
Wszystko bardzo skuteczne i dobrze przemyślane.
Owszem, myśleli. Wprawiło mnie to w
szampański humor. Nie ryknąłem śmiechem tylko
dlatego, że mój goryl mógłby przypłacić to zapaścią
nerwową. Tupał za mną wszędzie i pomyślałem, że
pewnie położy się w nogach łóżka, gdy udam się na
spoczynek.
Trochę to nieskromne z mojej strony, ale na
„pluskwach" Jim DiGriz zna się przynajmniej trochę.
To, co mi tutaj prezentowano, było typową przesadą.
Żaden komputer nie byłby w stanie przetrawić
takiego natłoku danych. A to oznaczało, że kontrolują
mnie ludzie, którzy popełniają błędy i których nie ma
przecież nigdy za wielu, jako że oni też muszą mieć
nad sobą kontrolerów. Oznaczało to, że wszystkie
miejsca, w których miałem się znaleźć, będą równie
„zapluskwione", lecz przecież nie może być na
podsłuchu i podglądzie całe miasto - ludzi by im na to
nie starczyło.
Musiałem po prostu grać głupka i upichcić
cichaczem plan ucieczki i zniknięcia. Zniknąć zaś
musiałem za pierwszym razem, jako że drugiej okazji
już bym nie miał - po nieudanej próbie uczyniono by
ze mnie zdechłego Stalowego Szczura.
Pakov snuł się za mną jak smród za nieświeżą
padliną, ale mnie to odpowiadało. Jego obecność
znaczyła, że podglądacze mają urlop, a przynajmniej
wypoczywają. Ja też starałem się wyglądać na kogoś
zażywającego odpoczynku.
Trzy dni straciłem na poszukiwanie dziury, w
którą mógłbym się wśliznąć. Na trzeci dzień
znalazłem coś akurat dla szczura. Dostosowałem do
tego swe plany i czwarty dzień (jak wszystkie
poprzednie) zacząłem od śniadania.
- Ojoj, ależ jestem głodny! - oznajmiłem
Pakovowi, łykając drugą dokładkę.
Nie miałem pojęcia, kiedy będę jadł ponownie,
toteż wolałem się zabezpieczyć i napchać na zapas.
Dalej wszystko przebiegało jak co dzień.
Ledwie wsiedliśmy, wóz ruszył do Ministerstwa
Wojny, gdzie od trzech dni demonstrowałem
możliwości moich zapalników. Zniszczono przy tym
już różne obiekty, dziś miały zostać zniszczone
następne. Była to niezła zabawa dla wszystkich,
którzy brali w tym udział.
Skręciliśmy w boczną uliczkę, na której, jak
zwykle, panował minimalny ruch, brakowało nawet
pieszych. Doskonale, teraz albo...
- Aaa... psik! -wrzasnąłem i sięgnąłem po
chusteczkę.
Pakov się sprężył. Zawsze był sprężony.
Przeszedł dobrą szkołę.
Jego oczy tylko na sekundę odwróciły się ode
mnie, i to było akurat to, czego potrzebowałem. W
chusteczce miałem rulonik miejscowych monet -
jedyną broń, jaką dysponowałem. W ciągu ułamka
sekundy opuściłem rękę i rulonik wylądował na
szczycie czaszki Pakova. Osunął się bez jęku.
W tym samym momencie przechyliłem się do
przodu i wdusiłem taster alarmowego stopu. Silnik
zgasł, hamulce zaskoczyły i stanęliśmy z piskiem
opon. Drzwi otworzyły się niemal dokładnie na
wprost wcześniej wybranego przeze mnie miejsca.
Sam środek tarczy. Wyskoczyłem i ruszyłem z
kopyta. Z kopyta dlatego, że kiedy dałem w łeb
Pakovowi i zatrzymałem wóz, na tablicy podglądu
musiało zapalić się światełko, a „pluskiew" było tu od
nagłej krwi.
W momencie gdy ja wyskakiwałem z wozu, siły
interwencyjne startowały z garażu. Miałem co
najwyżej minutę. Kłusem wpadłem na podwórko, na
którym kilka robotów ładowało śmieci. Zignorowały
mnie kompletnie, jako że były to roboty typu M -
zaprogramowane na określone tylko działanie.
Poganiacz jednak mnie nie zignorował. Był
człowiekiem i miał elektroniczny bat do rozdawania
bodźców swoim podopiecznym. Usłyszałem trzask i
poczułem, jak prąd atakuje całe moje ciało. Nie
powiem, żebym był tym uradowany.
5
Żeby powiedzieć łagodnie: kopnęło mnie.
Napięcie było niskie, miało pobudzać roboty, a nie
przepalać ich obwody. Złapałem bicz i mocno
pociągnąłem.
Wszystko było zresztą zgodne z planem.
Widywałem ich codziennie, a na planecie Cliaand
wszyscy uwielbiali rutynę. Można było przewidzieć,
jak zachowa się ten tłusty poganiacz robotów:
spróbuje mnie zatrzymać - i zrobił właśnie to, co miał
zrobić. Gdy pociągnąłem, poleciał na pysk, tak że
znalazł się w zasięgu moich butów.
Potrząsnął jednak głową i zaczął zbliżać się do
mnie z rękami gotowymi do połamania mi żeber.
Tego nie było w planie. Miał paść i już się nie
pozbierać. Tyle że on nie znał planu, a ja nie
wiedziałem, że ma nie tylko wygląd, ale i odporność
bloku betonu.
Zrobiłem unik i skopałem mu niemal głowę z
ramion. Musiałem tak kopać trzy razy i bałem się, że
chodnik, o który ta głowa się obijała, nie wytrzyma
tego. W końcu gość znieruchomiał.
W oddali zajęczała syrena. Uniform tłuściocha
był sraczkowatej barwy i miał jeden zamek
błyskawiczny, który natychmiast rozpiąłem,
rozdziewając gościa. Szybkości dodawał mi odgłos
hamujących w przecznicy wozów. Złapałem bat i
zdzieliłem nim najbliższego robota, kończąc
równocześnie wciąganie tego sraczkowatego uniformu
na mój własny grzbiet i słysząc odgłos kroków
zbliżających się przejściem. Robot, który dostał po
łożysku, zareagował natychmiast.
- Wsadź tego człowieka do kosza! - rozkazałem.
Nogi znikły w dziurze dokładnie w chwili, gdy pierwsi
karmazynowi pojawili się przede mną.
- Obcy! - ryknąłem i potrząsnąłem batem w
kierunku przeciwległego wyjścia z podwórka. - Nie
zdołałem go zatrzymać. Pobiegł tam.
Oni też pobiegli. No i bardzo dobrze, bo para
dopiero co ściągniętych z tłuściocha butów leżała przy
pojemniku. Wrzuciłem je do kubła i przyłożyłem
batem moim podopiecznym.
- Maszerujemy! Do następnego miejsca! - miałem
nadzieję, że te roboty wiedzą, gdzie to jest.
Wiedziały. Mała procesja - ze mną z tyłu -
przemaszerowała przez pełną policji i wojska ulicę.
Przeszliśmy przez ten tajfun z kamiennym spokojem
(to znaczy roboty ze spokojem, ja z przerażeniem w
oczach i uśmiechem na twarzy). Gdy doszliśmy na
miejsce, a było to w dość spokojnym rejonie, byłem
mokry od potu.
Oparłem się o ścianę i zacząłem myśleć. Jeśli nie
znajdą żadnych śladów, to któryś przypomni sobie w
końcu o świadku ucieczki i będzie chciał z nim
pogawędzić. Muszę zatem znaleźć się jak najszybciej
zupełnie gdzie indziej. Tylko gdzie? Do dyspozycji
miałem dwa kombinezony, które lada chwila znajdą
się na cenzurowanym, stado mechanicznych matołów
i bicz, którego przydatność jako broni była żadna.
Tuż za mną dał się słyszeć zgrzyt i zardzewiałe
drzwi uchyliły się odsłaniając grubasa w białej
czapce.
- Mam jeszcze pojemnik dla ciebie, Slobodan -
oznajmił i nagle stał się podejrzliwy. -Ale ty nie jesteś
Slobodan.
- Nie - zgodziłem się potulnie. - Jest w szpitalu,
usuwają mu przepuklinę.
Czyżby uśmiechnął się do mnie? Rozejrzałem się
wokoło i nie widząc nikogo zainteresowanego,
przejechałem batem po skrzyni najbliższego śmieci ar
za.
- Idź za tym człowiekiem!
Polazł posłusznie, a ja podążyłem za nimi.
Oczywiście do kuchni - do pustej kuchni.
- O której otwieracie? Przy tej robocie rośnie
apetyt.
- Nie wcześniej niż wieczorem. Hej! Powiedz no
tej małpie, żeby przestała za mną łazić i zabrała
śmieci!
- Robot - poleciłem - przestań łazić za tym
człowiekiem! Wyciągnij tylko rączki i złap go za
ramiona, żeby nie mógł uciec.
To był posłuszny robot i wykonał, co mu kazano.
Kucharz otworzył usta, zapewne chcąc wydusić z
siebie słowa skargi na takie traktowanie, więc
wepchnąłem mu w gębę jego własną czapkę. Żuł ją ze
złością i próbował wydać z siebie jakieś artykułowane
dźwięki. Efekt był mierny, ale próbował nieustannie,
gdy przywiązywałem go do krzesła. Nikt się nie
pojawił i zaczęło mi się to podobać.
- Wyjdź! - rozkazałem robotowi i wyszedłem za
nim. Moja gromadka pracowała z zapałem godnym
lepszej sprawy, toteż przyłożyłem im gdzie popadło.
- Wracajcie! Do miejsca, z którego przyszliście
dziś rano. Jazda!
Roboty, jak porządne wojsko, zrobiły w tył zwrot
i pomaszerowały. Na szczęście w przeciwnym
kierunku niż ten, z którego przyszliśmy. Wróciłem do
kuchni. Ładnie - nikt nie domyśli się teraz, gdzie
opuściłem śmieciarzy.
Kucharzowi udało się tymczasem przewrócić
krzesło i w paralitycznych podrygach przybliżał się
teraz do drzwi.
- Nieładnie, chyba będę musiał cię uspokoić. -
Wziąłem z wieszaka największy topór.
Przestał się wiercić i wybałuszył na mnie oczy. W
oddali rozległo się nagle pukanie do drzwi.
Westchnąłem i wyciągnąłem mu z gęby czapkę.
- Co to jest?
- Drzwi frontowe. Ktoś puka - wychrypiał,
wpatrując się w argument, który trzymałem w garści.
Chyba udało mi się go ostatecznie przekonać.
Wsadziłem mu knebel z powrotem i ruszyłem ku
drzwiom. Jadalnia była ciemna i pogrążona w
bezruchu. Poszedłem do drzwi frontowych i
uchyliłem je odrobinę.
- Czego? - spytałem z typową tutejszą
uprzejmością.
- Obsługa urządzeń chłodniczych. Dzwoniliście,
że macie kłopoty.
- Zgadza się, straszne kłopoty. Właźcie i bierzcie
ze sobą narzędzia.
Pudło było pokaźne, toteż otwarłem zapraszająco
drzwi. Zamknąłem je zaraz za nim i puknąłem go
łagodnie tępą stroną topora. Wykopyrtnął się z
gracją. Uniform miał w ciemnozielonym kolorze (miła
odmiana po czarno-żółtej osie czy sraczce śmieciarza).
Rozebrałem go, związałem i przymocowałem do
sąsiedniego krzesła w kuchni, gdzie obaj z kucharzem
mogli w ciszy użalać się nad swoim losem i ocierać
sobie łzy. Jeśli szczęście mi dopisze, miną godziny,
zanim ich odkryją, powinienem zatem mieć wy-
starczająco dużo czasu. Ubrałem się w jego
kombinezon, zostawiając swoje dwa, zapakowałem
kanapki do torby z narzędziami i tak przygotowany,
wymaszerowałem przez główne drzwi.
Stał tam postawny robot z drugą skrzynią w
garści. Mruczał coś do siebie. Na piersiach miał ten
sam emblemat, który i mnie aktualnie przyozdabiał.
Dałem mu skrzynkę i zacząłem się zastanawiać, jak
by tu na niego wleźć - na grzbiecie miał bowiem
siodełko, przeznaczone najwyraźniej do noszenia
człowieka. Ale ja nie bardzo wiedziałem, jak się tam
dostać. Widok zbliżającego się oddziału
karmazynowych wojaków dodał mi skrzydeł -
wsparłem o coś nogę, czegoś się złapałem i już byłem
na górze. Wojacy przeszli, ignorując mnie zupełnie. A
ja rozejrzałem się z wysokości, którą oferowała mi
dziewięć stóp wzrostu robota.
Mała deska rozdzielcza była przymocowana
akurat do łba mego wierzchowca. Nacisnąłem guzik z
napisem IDŹ i... bydlę zadreptalo w miejscu.
Skupiłem się i znalazłem guzik z napisem naprzód.
Robot ruszył łagodnym krokiem. Zacząłem się
zastanawiać, co dalej zrobić z tym fantem. Z
zaobserwowanych obrazków wynikało, że urwanie się
cudzoziemca spod obserwacji stanowiło dla tubylców
kompletny szok. Posypią się głowy. Bardzo dobrze,
jak długo moja sprawa nie ruszy z miejsca, będę
bezpieczny. Praktycznie, jak długo nie zacznę działać,
będę nie do odnalezienia. A na razie nie zamierzałem
działać.
Potrzebny był jakiś plan plan i zastanawiałem się
nad nim jadąc przez miasto. Jednostka przeciw
światu - cholernie romantyczne i jeszcze bardziej
przygnębiające. Tyle że dla mnie to mniej więcej
normalne, a dla nich był to debiut. Cały system
„pluskiew" jasno dawał do zrozumienia, że goście z
zewnątrz zjawiali się tu rzadko. Najprawdopodobniej
byłem pierwszym, który urwał się obstawie. To
właśnie była moja przewaga - poza fałszywymi
danymi osobistymi nie wiedzieli o mnie nic. Należało
zatem znaleźć spokojną kryjówkę i dokładnie
zapoznać się z tą miłą planetką.
Do wieczora wyrobiłem sobie ogólny pogląd na
temat struktury miasta i twardniejących zgrubień w
miejscach, gdzie siodełko stykało się z moim ciałem.
Prawdopodobnie też zdążyli do tego czasu namierzyć
mój szlak ucieczki i obecnie pogoń ruszyła za
monterami.
Zawróciłem do dzielnicy przemysłowej i
poszukałem jakiegoś magazynu. Znalazłem taki bez
większych kłopotów. Pajęczyny w oknach, rdza na
zawiasach oraz zamek, który otworzyć można było
szpilką, wskazywały na permanentny stan
opuszczenia. Wnętrze było równie smutne, zakurzone
i puste. Odesłałem robota do domu, wziąłem karton,
ołówek i siadłem sobie w kącie. Po czym powie-
działem na głos:
- Włączam pamięć. Odliczanie zacznie się od
dziesięciu. Zapewne zmęczenie da mi radę, zanim
dotrę do zera, i zasnę. Kluczem do pamięci jest
słowo... XANADU! Dziesięć.
Gdy to powiedziałem, czułem się wybornie, przy
dziewięciu ziewnąłem. Zanim powiedziałem: pięć -
moje powieki zamknęły się.
6
Kiedy się obudziłem, palce miałem sztywne, a
wielki kwadrat tektury pokryty był złożonym
diagramem. Podświadomość jest wybornym
miejscem, w którym można ukryć masę rzeczy
przydatnych, a nie znanych świadomości. Nie tylko
miałem diagram, ale wiedziałem również, jak z niego
korzystać. Plan był oszałamiająco prosty i natych-
miast zacząłem zazdrościć temu, kto go wymyślił.
Realizacja wymagała odrobiny czasu i mnóstwa
sprzętu elektronicznego, który należało ukraść. Dzień
był jednak męczący, w dodatku - sen hipnotyczny to
żaden sen. Westchnąłem i postanowiłem rzeczywiście
wypocząć - jutro zaś będzie tylko i wyłącznie praca.
Wydawało się, że przestępczość w ogóle tu nie
istnieje, bo z łatwością brałem wszystko, co chciałem,
z różnych magazynów i fabryk. Najwidoczniej albo
wybili złodziei do nogi, albo wszyscy dostali się do
rządu. Bez wątpienia nadal mnie szukano, ale nie
zaobserwowałem żadnych oznak pościgu
namierzającego moją kryjówkę. Czas jednak mijał i
przyszła pora, by złodziejstwo zastąpić szpiegostwem.
W tym celu musiałem opuścić miasto. Było to
łatwiejsze, niż się wydawało. Wałęsając się w okolicy
bramy zobaczyłem, że całość operacji spoczywa na
wojsku. Przedsięwzięcie miało zatem charakter
prostacki - trochę salutowania, parę rozkazów,
przystawianie gumowej pieczątki, pobieżna rewizja i
w drogę. Aby nie różnić się od reszty, zatrzymałem w
nocy wojskową ciężarówkę - wystarczyło ustawić
robota na środku drogi. Kierowca wysunął głowę
przez okno i bluznął taką wiązanką, że mój słownik
wysiadł przy trzecim zwrocie. Zanotowałem ją w
pamięci na przyszłość i odezwałem się uprzejmie:
- Nawzajem, poza tym - tak się nie mówi do
cywilów. Wprowadzono stan wyjątkowy.
- Jaki stan wyjątkowy? - najwyraźniej zgłupiał.
- A taki! - odparłem z entuzjazmem, podczas gdy
igła pogrążyła się w jego szyi. Sflaczał.
Zapakowałem swoje manele, wpychając je
miedzy zupy w proszku, potrójne formularze i sterty
gaci, czyli najważniejsze wojskowe akcesoria.
Wymieniłem z szoferem ubranie i odjechałem.
Przedtem jeszcze pożegnałem się z robotem, który był
moim jedynym przyjacielem na tym niegościnnym
globie. Nie raczył mi odpowiedzieć, co nawet mnie nie
zasmuciło.
Moje dokumenty zostały przyjęte z iście
wojskową małomównością. Byłem wolny.
Pogwizdując wyjechałem w noc i wkroczyłem w drugi
etap realizacji planu. Charakteryzowało się to szybką
zmianą środków lokomocji i żywym
przemieszczaniem się ku pewnemu miejscu na
centralnej pustyni. Miejscem owym była kamienna
bryła przypominająca wyglądem hm... dzban. W
miejscowym języku nazywała się Lonac, co oznacza
popularne naczynie z jednym uchem i daje pojęcie o
wrażliwej wyobraźni tubylców. Grata ukryłem pod
siatką maskującą i przez całe siedem dni pilnie
pracowałem w pobliżu. Mając do dyspozycji własne
ręce i budowlanego kreta, wyryłem sobie całkiem
przyjemną norkę o jakieś sto jardów od skały.
Wszedłem tym samym w trzecią fazę.
Tej samej nocy nastawiłem antenę małego
nadajnika i punktualnie o północy wysłałem
trzydziestosekundową wiązkę fal w ściśle określony
wycinek przestrzeni. Była praktycznie niemożliwa do
wychwycenia - wąski snop i krótki czas emisji czyniły
miejscowe służby bezradnymi. I to było wszystko, co
mogłem zrobić.
Reszta należała już do nich - czyli do specjalnie
oddelegowanego oddziału Korpusu. Miałem nadzieję,
że zrobili to, co mieli zrobić. A mieli przygotować
odpowiedni meteoryt, ustawić go poza zasięgiem
tutejszych radarów i skierować go w miejsce, z
którego pochodziła emisja. Przede mną były teraz
dwadzieścia cztery godziny oczekiwania na
wiadomość, czy im się udało.
Nie lubię bezproduktywnego wyczekiwania, więc
zorganizowałem sobie małe przyjęcie. Było trochę
dobrego żarcia (tyle, ile można zgromadzić, gdy
korzysta się z wojskowych konserw), całkiem dobre
picie (o wiele lepszy asortyment), na koniec zaś trochę
pornosów zakupionych na wojskowej wyprzedaży.
Gdy się ściemniło, wylazłem na zewnątrz
uzbrojony w polową lornetkę, by powitać wieczór
dnia drugiego. Zostały mi jeszcze cztery godziny.
Czułem się samotny na tym zmilitaryzowanym
zadupiu o lata świetlne od cywilizacji. Jedyne, co mi
pomagało, to zawartość piersiówki.
Jeśli wszystko szło dobrze, to kawał kosmicznego
gruzu kierował się aktualnie ku planecie Cliaand, i to
po kursie kolizyjnym. Zapali się w atmosferze i
rąbnie w pobliżu. Nawet jeśli ktoś zajmie się jakimiś
badaniami, to i tak wykluczy ludzką załogę, a to ze
względu na szybkość i impet uderzenia. Ustalenie
miejsca upadku potrwa parę chwil, sytuację zamąci
też gromadka pomniejszego złomu, który będzie
towarzyszył posłańcowi. Tak czy inaczej to, co dla
mnie istotne, wydarzy się wcześniej. Taką przynaj-
mniej miałem nadzieję.
Tuż przed północą zapłonęła na horyzoncie nowa
gwiazda. Odłożyłem piersiówkę. Punktualnie jak
kurier pocztowy. Wycelowany wprost we mnie.
Wiedziałem, że zaangażowano dobrych astronomów i
sprawne komputery, lecz wolałem na sobie nie
sprawdzać, jak pracowite było to towarzystwo. No bo
gdyby tak ten drobiazg miał zamiar zlecieć mi na łeb?
Lecz niezupełnie.
Gdy się zbliżył, wyszło na jaw, że znosi go w
prawo. Wskoczyłem do wozu i pognałem za nim.
Kiedy ucichła eksplozja, wyjechałem zza Dzbanka.
Światła wozu napotkały dziurę w ziemi, nad którą to
dziurą snuły się kłęby pary i dymu. A na samym dnie
leżał wielki kawał parującej skały. Wycofałem wóz i
uruchomiłem nadajnik. Eksplozja, w porównaniu z
poprzednią, była anemiczna. Odłamki przeleciały mi
nad głową. Kawał skały był pęknięty dokładnie w
połowie, a galaretowaty płyn zabezpieczający ładunek
powoli wsiąkał w piasek.
I w tym momencie usłyszałem narastający ryk
lecących ku mnie odrzutowców. Wyłączyłem światła.
Cholera, znów ich nie doceniłem. Wyglądało na to, że
będę miał mniej czasu, niż mi się wydawało.
Wskoczyłem do dziury i zacząłem wyciągać pudła ze
sprzętem. Wydawały się nienaruszone. Odrzutowce
ryczały mi nad głową, ale były niegroźne. Zbyt
szybkie, jak na te warunki. Tyle że z pewnością
zbliżały się już wolniejsze maszyny z reflektorami,
mogące z łatwością mnie wytropić. Ta myśl dodała mi
skrzydeł. Ułożyłem ostatnie pudło w ciężarówce i nie
zapalając świateł, ruszyłem w kierunku nory. Gdy
wrzucałem do niej pierwsze pudełko, nad horyzontem
zabrzmiał odgłos helikopterów. Ledwo zdążyłem, gdy
zza Dzbanka wystrzelił snop światła i przejechał po
mnie.
Na oślep wdusiłem starter i gaz i wyskoczyłem z
ruszającego wozu. Zsunąłem się po drabince i
zacząłem przekopywać się przez stertę pudeł przy
wyjściu. Doszły do mnie jeszcze serie gwałtownie
prowadzonego ognia i łomot eksplozji.
- Wspaniale - mruknąłem sam do siebie. - Broń
jest po to, żeby z niej strzelać.
Byłem pewien, że są radosną gromadką z
pobliskiego kółka łowieckiego i ucieszyłem się, że
mnie nie zawiedli.
Głośniejszy huk obwieścił koniec mojej
ciężarówki. Wymacałem nadajnik. Stojąc na drabinie
miałem najlepszą perspektywę, by podziwiać cały
spektakl. Ryczały silniki, w niebo biły płomienie z
palącej się ciężarówki, eksplodowały bomby. Gdy
łomoty zaczęły tracić na intensywności, ożywiłem je
naciskając pierwszy z guzików nadajnika.
Wraz z eksplozją rozpoczął się gwałtowny ostrzał
kaemów ze szczytu Dzbanka, zaraz dołączyły do niego
rakiety u podnóża skały. Co druga seria była
smugowa, widok więc był imponujący. Siły
powietrzne ze wściekłym warkotem przegrupowały
się i z zaciętością runęły do ataku. Okolica zginęła w
kłębach dymu i eksplozji.
Celem jednego z moich napadów rabunkowych
w minionym miesiącu była fabryka zbrojeniowa,
teraz z satysfakcją patrzyłem, jak strzelała do siebie
broń tej samej produkcji.
Coś eksplodowało zaledwie trzydzieści jardów
ode mnie. No nic, czas na finał. Zjechałem na dno
dziury, otwarłem drzwi i wlazłem do środka.
Policzyłem do dziesięciu, po czym nacisnąłem drugi
guzik. Nic się nie wydarzyło.
A miało właśnie dojść do ukoronowania tego
wspaniałego wieczoru. Bomby eksplodowały cały
czas, a jeden wybuch więcej nikomu nie zrobiłby
różnicy. Drugi guzik miał odpalić ładunek, który
zlikwidowałby ślady mojej kreciej działalności i
zamaskował moją norę. Jeśli to nie odpali, to znajdą
mnie z łatwością.
Wróciła mi jednak pamięć. Przecież, pomyślałem
przeklinając własną głupotę, sam to
przygotowywałem. Sygnał z nadajnika nie jest w
stanie przedostać się przez warstwę ziemi. Zacząłem
macać przy wyjściu w poszukiwaniu latarki,
znalazłem ją i zapaliłem. W jej promieniu zalśnił
koniec nagiego kabla oznaczonego cyfrą 2. Spieszyłem
się, bo wybuchy zamierały i musiałem zdążyć, zanim
zupełnie wykorkują na uwiąd starczy. Inaczej będzie
to wyglądało, łagodnie mówiąc, podejrzanie.
Owinąłem drut wokół anteny nadajnika i nacisnąłem
guzik. Huknęło zdrowo i okruchy betonu poleciały mi
za kołnierz.
Byłem bezpieczny - jak karaluch pod krokwią.
Włączyłem światło i rozejrzałem się z zadowoleniem.
Było tu wszystko: od generatorów do specjalnego
wyposażenia z meteoru. Miałem teraz i czas, i środki,
by wyjść stąd w pełni przygotowany na podbój tej
planetki.
Uśmiechnąłem się i sięgnąłem po butelkę, by
uczcić to wydarzenie.
7
Już nie złodziej ani nie szczur odblokował
trzynastego dnia drzwi i odkopał przejście na
powierzchnię. Pod lewymi nazwiskami i w lewych
mundurach rozpłynąłem się w cliaandzkim
społeczeństwie. Grałem wiele różnych ról w tym
odpychającym zbiorowisku ludzkim, aż dowiedziałem
się nawet więcej, niż zamierzałem.
Postanowiłem dostać się do wojska, gdyż tej
właśnie, najbardziej kretyńskiej organizacji było
wszystko tu podporządkowane.
Z myślą o tym zaokrętowałem się na SST, na lot
do Dosadan-Glup, prowingonalnej dziury położonej
w pobliżu bazy Glupost - głównego centrum lotów
kosmicznych. Niezbyt trudno było podejrzeć, gdzie
kto siedzi, po czym kupić bilet obok kogoś szalenie
atrakcyjnego. Atrakcyjnego oczywiście teraz i dla
mnie.
W żadnym konkursie piękności czy inteligencji
ten major sił kosmicznych nie miałby najmniejszych
szans na sukces. Twarz nie skażona intelektem, figura
zreumatyzowanego szympansa, całość generalnie
odpychająca. Dla mnie liczył się jednak jedynie
czarny uniform Armandy Kosmicznej, pierś pełna
medali i uskrzydlona rakieta - oznaka pilota
galaktycznego. To był mój człowiek. Miałem fotel
obok niego, toteż powitałem go jak najwylewniej.
Zignorował mnie całkowicie. Po starcie, kiedy SST
chował skrzydła, wydobyłem z zanadrza piersiówkę i
odpiąłem dwa kubeczki.
- Byłoby dla mnie zaszczytem, gdybym mógł z
panem spełnić toast, drogi panie majorze, jako wyraz
mojej wdzięczności za pańską służbę dla pomnożenia
chwały planety Cliaand.
Tym razem spotkałem się z gorącym (jak na
niego) przyjęciem. Oglądał mnie równo dwadzieścia
sekund, po czym bez słowa wychylił naczynie.
Człowiek, który cieszy się byle czym.
Zaproponowałem mu coś mocniejszego.
- Nic nie jest za dobre dla naszych dzielnych
wojaków. To Narkoleta.
Po raz pierwszy spojrzał na mnie z uwagą i po
parosekundowych wysiłkach wygłosił:
- Napiję się tego! - w jego głosie brzmiała
wdzięczność.
Ja myślę. Ta butelka kosztowała tyle, co jego
miesięczne pobory. Najlepszy trunek galaktyki -
destylowany w małych ilościach z pewnej sylańskiej
rośliny. Uspokajający, subtelny, upajający, boski. I
nie powodujący kaca. Major połknął zawartość
kubeczka bez mrugnięcia okiem. W odpowiedzi
nalałem mu drugi i przedstawiłem się. Zastanowił się
nad tym przez chwilę, po czym zrozumiał, że teraz
jego kolej.
- Major lotnictwa Vaska Hulja.
- Cała przyjemność po mojej stronie, majorze.
Polubiłem go błyskawicznie - prawie tak szybko,
jak nasza rakieta dochodziła do bariery dźwięku. Był
wspaniały, wszechstronny i pozbawiony
jakichkolwiek wątpliwości w kwestiach, w których
zabierał głos. Wspaniały typ tępego półidioty, czyli
typowego zawodowego oficera. Oto parę próbek jego
opinii. Major o bombardowaniu:
- Nigdy nie popełniaj tego błędu, by lecieć
samemu czy w małej grupce. Liczy się efekt ogólny.
Walnij w budynek lub w wieloosobowy pojazd i
wystarczy. Za drugim razem można już rąbać w
grupy ludzi, ale tylko w te większe, i to zapalającymi,
tak lepiej idzie.
Major o wypoczynku:
- Było nas dwóch. Mieliśmy tylko dziesięć flaszek
i karton fajek - zapas na parę dni, więc załatwiliśmy
te trzy laski, jedna zapasowa, sam rozumiesz, i
wzięliśmy je.
Major o mieszkańcach innych światów:
- Bydło, nie wmówisz mi, że nadaliby się chociaż
do pierdolenia. To oczywiste, że Cliaand jest źródłem
całego życia rozumnego we wszechświecie i jedynym
cywilizowanym światem.
Takich kawałków było więcej, lecz nie starałem
się ich specjalnie zapamiętać. Pozostawało mi
potakiwać.
Informacją na wagę złota było stwierdzenie, że
dostał właśnie przydział do Glupost, jako że dopiero
co uzyskał swe R & R. Będzie to jego pierwszy pobyt
w dużej bazie po wielu latach służby frontowej. Teraz
przyszedł mój czas - okazja sama pchała się w ręce.
Przez te tygodnie pobytu na planecie Cliaand
poznałem, że wojsko zdominowało tu wszystko. Jeśli
cokolwiek się liczyło, to tylko armia. A zatem należało
do niej wstąpić. Najlepiej do Armady, i to od razu w
randze majora.
Gdy włączyły się silniki hamujące, zacząłem
wprowadzać tę myśl w czyn.
- Czy musisz zameldować się od razu, Vaska? -
Dzięki znacznemu obniżeniu się poziomu płynu w
butelce nasze wzajemne uczucia uległy podgrzaniu.
- Muszę jutro.
- Cudownie. Nie chcesz chyba spędzić ostatniej
nocy urlopu wśród zimnych prześcieradeł w
samotnym łóżku w B.O.Q. Pomyśl tylko, czego
mógłbyś w tym czasie dokonać - mówiłem
przedstawiając jego wyobraźni szczegóły tego, czego
można dokazać wśród jedwabnych prześcieradeł
podwójnego wyra. Wspomniałem też o żarciu i piciu,
to jednak zainteresowało go tylko marginalnie.
Zaraz po wylądowaniu robocab zabrał nas i
bagaże prosto do „Robotnika", jednego z
automatycznych w pełni hoteli, których sieć
obejmowała całą planetę. Wszystko było tu
skomputeryzowane i zautomatyzowane. Ludzie
zjawiali się pewnie tylko czasami, by skontrolować co
trzeba i opróżnić kasę. Gości można było spotkać
przy drzwiach, lecz unikali siebie nawzajem jak
zarazy. Ledwo wrota się otwarły, jakaś
zmotoryzowana lalka wyśpiewała nam:
Sławny w całym świecie już od dnia otwarcia
„Robotnik" w Dosadan-Glup wita was,
Jestem tu, by zabrać wasz bagaż,
Rozkażcie tylko, a pomogę wam!
Zabrzmiało to w wybujałym kontralcie, w tle
przygrywała dwustuosobowa orkiestra dęta.
Standardowe nagranie właściwe dla wszystkich hoteli
typu „Robotnik". Nie znosiłem tego. Kopniakiem
zamknąłem drzwi, potem walnąłem robota i
pokazałem na nasz robocab.
- Bagaż. Tam. Pięć sztuk. Przynieś.
Zahuczało, wysunęły się macki. Weszliśmy do
hotelu.
- Czy nie mieliśmy przypadkiem tylko czterech
sztuk bagażu? - zastanowił się Vaska marszcząc brwi.
- Masz rację, musiałem się przeliczyć. - Robot
przyjechał z czterema torbami i drzwiami od
bagażnika. - Ale teraz mamy już pięć.
Wzięliśmy najlepszy apartament. Na lewe
nazwisko, jakiego akurat używałem. Wpłaciłem 94
boginje.
Po zameldowaniu się i uregulowaniu opłaty
(płaci się z góry, a ewentualne wyrównanie następuje
przy wymeldowaniu) poszliśmy za robotem. Drzwi
otwierały się przy kaskadzie dźwięków - trąby
zabrzmiały tak, jakby ogłaszały co najmniej
powtórne narodzenie się Chrystusa.
- Bardzo ładnie - powiedziałem i wdusiłem guzik
z napisem NAPIWEK znajdujący się na piersi boya.
Automatycznie dorzuciło mi to do rachunku dwie
boginje.
- Zamów kilka drinków i trochę jedzenia -
dodałem pod adresem majora, wskazując kartę dań
umieszczoną na ścianie. - Co sobie życzysz. Byle tylko
były w tym steki i szampan.
Pomysł mu się spodobał i zajął się pracowitym
naciskaniem guziczków. Ja tymczasem zająłem się
„pluskwami" - miałem na stanie wykrywacz, który
bezbłędnie doprowadził mnie do jedynej „pluskwy"
umieszczonej w tym pokoju. Była tam, gdzie co druga
w „Robotnikach". Te hotele były naprawdę
standardowe. Unieszkodliwiłem ją w banalny sposób:
używając krzesła.
Otwarły się wreszcie drzwiczki dostawcze i na
początek wjechała przez nie taca z szampanem. Mój
słodki major nadal zajęty był naciskaniem
kolorowych guziczków; mój biedny rachunek,
widniejący na ekraniku obok, kurczył się w
zastraszającym tempie. Odkorkowałem szampana -
mierząc umyślnie w kierunku majora - i napełniłem
kieliszki. To na szczęście odwróciło jego uwagę od
menu.
- Za Kosmiczną Armadę! - wzniosłem toast, po-
zwalając jednocześnie, by do jego kieliszka wpadła
mała zielona tabletka. - Wyglądasz, jakbyś był
zmęczony. Czy nie chce ci się przypadkiem spać, mój
kochany Vaska?
- Spać... - zgodził się z moją sugestią i
nadspodziewanie szybko pokiwał głową.
- Myślę, że nie będzie głupim pomysłem, gdy
położysz się przed obiadem.
- Położę się... - kieliszek wylądował na dywanie, a
major na najbliższym łóżku, zajmując bezczelnie całą
jego szerokość.
- Widzisz, jaki jesteś zmęczony. Śpij, później cię
obudzę. - Posłuszny hypnonalowi zamknął oczy i
zachrapał.
Pięknie. Nadjechał obiad dla kompanii
głodomorów. Zjadłem ile mogłem i zabrałem się do
pracy. Najpierw zastrzyk blokujący nerwy twarzy,
potem snop światła z odczytywacza na gębę majora i
poprawka na mojej fizys. Byliśmy tego samego
wzrostu, a podobny musiałem być do zdjęcia w
papierach, a nie do oryginału rozciągniętego
aktualnie na tapczanie. A na tym zdjęciu, które
miałem przed sobą, gość wyglądał jak ogolona małpa,
a nie jak homo sapiens.
Najtrudniejszy do zrobienia był podbródek; aby
wykonać go odpowiednio, musiałem użyć potężnych
zastrzyków plastiku. W końcu dało się porównać z
bohaterskimi kształtami brody Vaski. Potem brwi
(masa sztucznych włosów wszczepionych pod skórę) i
szkła kontaktowe o kolorze jego oczu. Potem odciski
nałożone cienką błoną na opuszki palców i już byłem
gotowy do wykonania dalszych zleconych mi zadań.
Rozebrałem szybko mego dobroczyńcę i wskoczyłem
w galowy mundur Armady. Moja pierś ugięła się pod
ciężarem licznych ozdobników i szerokiej gamy
medali, które miały dobrze świadczyć o ich
właścicielu.
Zadowolony z dobrze wykonanego obowiązku,
nalałem sobie zasłużonego drinka i zatopiłem się w
kontemplacji. Jutro wstąpić miałem do wojska i choć
jedynie na krótko, to wcale mi się to nie podobało.
8
- Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę pana wpuścić
- wykrztusił strażnik stojący przed stalową, nitowaną
bramą wpuszczoną w kamienny mur zwieńczony
pasmami drutu kolczastego.
- Co to znaczy, że nie możecie mnie wpuścić?!
Otrzymałem rozkaz stawienia się w Glupost! -
ryknąłem naśladując najlepszy wojskowy zwyczaj. -
Natychmiast otwierajcie te drzwi!
- Proszę wybaczyć, ale nie mogę. Baza jest
zapieczętowana. Otrzymałem zakaz wpuszczania
kogokolwiek.
- Chcę się widzieć z dowódcą warty!
- Proszę bardzo - powiedział jakiś zimny głos za
moimi plecami. - Co to za zamieszanie?
Kiedy się odwróciłem i spojrzałem na jego
kapitańską belkę, a on na mój krzyż majora,
wiedziałem, że wygram tę dyskusję. Że już ją
wygrałem. Podeszliśmy do bramy i nastąpiła seria
wezwań i wywołań na wizji i fonii, po czym wręczono
mi mikrofon i zobaczyłem na ekranie nastroszonego
faceta z pułkownikowskim rombem. Wiedziałem, że
teraz już przegrałem.
- Baza jest zapieczętowana, panie majorze - usły-
szałem.
- Otrzymałem rozkaz, żeby się tu zameldować.
- Miał się pan zameldować wczoraj. Przedłużył
pan samowolnie urlop.
- Przykro mi, panie pułkowniku, ale musiała
nastąpić omyłka w zapisach. Rozkazy mówiły, że
mam się zameldować dzisiaj. - Podniosłem rozkazy i
zdębiałem: data rzeczywiście była wczorajsza. Ten
pijak Vaska wszystko pokręcił, a ja będę kwiczał.
Pułkownik uśmiechnął się słodko, zupełnie jak samiec
w czasie rui.
- Gdyby pomylono rozkazy, majorze, nie byłoby
z pewnością kłopotu, ale ponieważ to wyście narobili
zamieszania, poruczniku, już wiemy, gdzie tkwił błąd.
Proszę się zameldować przy wejściu bezpieczeństwa.
Odwiesiłem mikrofon i odebrałem od kapitana
komplet gwiazdek, oddając moje krzyże. Uśmiechnął
się w pełni usatysfakcjonowany, a ja zastanowiłem
się, czy awanse następują tu równie szybko jak
degradacje.
Później przemaszerowaliśmy przez coś w rodzaju
śluzy powietrznej, w której sprawdzono moje
dokumenty, pobrano odciski palców i już byłem
wewnątrz bazy Glupost. Dostałem wóz, a
przydzielony mi żołnierz zawiózł mnie na kwaterę.
Przez cały czas uważnie rozglądałem się wokół,
lecz nie zauważyłem niczego nadzwyczajnego. Po
placu apelowym snuły się w ordynku tłumy żołnierzy,
walało się sporo kosztownych maszyn pomalowanych
w jaskrawe kolory. To, czego szukałem, było z
pewnością dobrze ukryte.
Gdy w końcu znalazłem się razem z rzeczami w
pokoju, z sąsiedniego łóżka dobiegło pytanie:
- Nie masz przypadkiem czegoś do picia?
Przyjrzałem się uważnie i stwierdziłem, że to, co
wziąłem zrazu za kupę zmiętoszonych koców, zawiera
wewnątrz kościstego osobnika w ciemnych okularach.
Wysiłek, jaki włożył w zadanie mi tego pytania musiał
kompletnie go wyczerpać, bo jęknął i opadł na koce.
- Przypadkiem mam - odpowiedziałem
otwierając okno. - Nazywam się Vaska. Masz jakieś
preferencje co do gatunku?
- Otrov.
Nie mogłem przypomnieć sobie alkoholu o takiej
nazwie, uznałem więc, że po prostu się przedstawił.
Sięgnąłem po najmocniejszy argument i nalałem pół
szklanki. Złapał ją w trzęsące się dłonie i opróżnił
duszkiem. Wstrząsnęło nim, ale musiało pomóc, bo
wyciągnął w miarę stabilną już kończynę po dolewkę.
- Odpalamy za dwa dni - oznajmił. - To coś tutaj,
to naprawdę nie jest rozpuszczalnik?
- Nie, tylko tak pachnie. Dokąd?
- Nie rozśmieszaj mnie o tak wczesnej porze.
Nigdy tego nie wiemy. Dla bezpieczeństwa. A może ty
jesteś z bezpieki?
- Uśmiejesz się, ale nie. Nie czuję się najlepiej,
stąd te żarty. Rano obudziłem się jako major.
- A teraz jesteś porucznikiem. Cóż, łatwo
przyszło, łatwo poszło.
- Wcale nie przyszło mi to tak łatwo!
- Przepraszam. Figura stylistyczna. Ja zawsze
byłem porucznikiem, więc nie wiem, co czujesz. Nalej
mi jeszcze trochę, to będę mógł się ubrać. Trzeba iść
do klubu i wziąć się do roboty. Jak sobie pomyślę o
tych tygodniach lotu o suchym pysku, to mi się słabo
robi.
A zatem Cliaand wygrywał swoje bitwy o wodzie.
Ciekawe, czy ja bym tak potrafił?
Po drodze do klubu nie byłem zbyt rozmowny.
Musiałem stąd wyleźć i zająć się Vaską, a trafiłem
tymczasem do bazy z zakazem wyjścia i pieczęciami
na bramach. Nic, dochodziło południe. Trzeba coś
wykombinować, aby zniknąć wieczorem. Wsunąłem
w kieszeń fiolkę butanolu - wywoływał zgagę, lecz
brany co dwie godziny neutralizował alkohol. A
chlanie zapowiadało się potężne.
Nasz stół szybko stał się centrum ogólnego
zainteresowania. Szastałem forsą (oficjalnie wygraną
w karty) i słuchałem najrozmaitszych wspomnień,
najczęściej z poprzednich kampanii. Przewijało się w
nich jedno - nieprawdopodobna liczba zwycięstw.
Wiedziałem, że armia planety Cliaand jest niezła, ale
patrząc na obecną tu kolekcję pijaczków nader
trudno było uwierzyć, że ta chluba Armandy
Kosmicznej była naprawdę aż tak dobra. Ale byli - i
to wydało mi się przygnębiające.
Do wieczora skład się zmienił, gdyż do
pierwszego zestawu pijaków dołączyli inni, a z tych,
którzy ze mną zaczynali, nie ostał się nikt. Kiedy
tylko któryś opadał na podłogę, obsługa wynosiła go
ostrożnie, a jego miejsce zajmował nowy. Doszedłem
w końcu do wniosku, że pora już opuścić to grono.
Zamknąłem oczy i zjechałem pod stół. Silne dłonie
złapały mnie pod kolana i za ramiona, gdy tylko
zauważono, że przestałem funkcjonować. Zostałem
odholowany.
Gdy kroki obsługi oddaliły się, otworzyłem oczy.
Zadymiona izba z rzędami prycz - na najbliższej
widniała otwarta gęba Otrova. Nikt nie zauważył, gdy
naciągnąłem rękawiczki i ruszyłem do drzwi
prowadzących na podwórze. Wszyscy byli pogrążeni
w pijackim śnie. Było już ciemno, akurat najwyższa
pora, by się samowolnie oddalić, tyle że nadal jeszcze
nie wiedziałem jak.
Wyjście przez bramę było niemożliwością - przed
każdą stała drużyna straży, aby komuś nie zachciało
się lunatycznych wycieczek. Wzdłuż muru, co sto
kroków, sterczał wartownik, elektroniki było pewnie
ze dwa razy więcej. Paliły się reflektory oświetlające
wewnętrzną stronę ogrodzenia. Miało to zapobiegać
wtargnięciu z zewnątrz, lecz działało w obie strony.
Polazłem w stronę kosmodromu, na którym stała
kolekcja najcięższych transportowców, jakie w życiu
oglądałem. Łatwo by było do nich się dostać, tylko co
dalej? Lądowanie czymś takim koło „Robotnika"
równało się demontażowi połowy dzielnicy.
Nagle rozbłysły światła i do lądowania podszedł
deltoidalny myśliwiec. Pneumatyki dobijały jeszcze
na betonie, a ja już gnałem w jego stronę i to na
złamanie karku. Szaleństwo? Może. Lecz w moim
fachu człowiek szybko uczy się polegać na odruchach.
W biegu przylepiłem sobie wąsa i potruchtałem
za kołującą maszyną do boksu. Pojawił się samochód,
który wyjechał mu na spotkanie, a mechanicy zaraz
zabrali się do przeglądu.
Kabina otwarła się i po przystawionej drabinie
zaczął schodzić tęgi osobnik z krzyżem majora na
kołnierzu. Podbiegiem tak, aby stanąć w ciemności
przy samochodzie i gdy skierował się ku mnie,
zasalutowałem.
- Proszę wybaczyć - wysapałem przesuwając się
tak, by móc w każdej chwili wepchnąć się za nim do
środka. - Ale komendant prosił mnie, bym sprawdził,
czy ma pan papiery.
- O czym, kurwa, pan mówi? - wlazł do wozu, a
ja za nim.
- To pan nie wie? Boże! Szofer, natychmiast
jedziemy!
Szofer pojechał, bo na tym w końcu polegało jego
zajęcie. Wyciągnąłem z kieszeni rurkę i kiedy byliśmy
już poza zasięgiem wzroku obsługi myśliwca,
uniosłem ją do ust.
- Panie majorze...
Dmuchnąłem, gdy odwrócił głowę. Jęknął,
podniósł rękę do policzka, w który wbiła się strzałka,
i osunął się na siedzenie. Przytrzymałem go,
wyjmując jednocześnie igłę.
- Szofer, stać! Coś się stało panu majorowi!
Nie był to człowiek obdarzony wyobraźnią -
stanął. Pozwoliłem sobie zrobić ponowny użytek z
rurki. Dołączył do majora.
Ściągnąłem obu na pobocze i ubrałem się w
kombinezon majora, nakładając jednocześnie hełm i
okulary. Śpiącą parę ułożyłem w ten sposób, by
obejmowali się czule, i zawróciłem wóz.
Zahamowałem z piskiem obok myśliwca.
- Alarm! - ryknąłem. - Odczepcie go, bym mógł
wystartować!
Mechanicy porozdziawiali gęby, w niemym
zachwycie, ale żaden nie drgnął, toteż obróciłem
najbliższego czubkiem buta we właściwą stronę. To
ich zmobilizowało. Rzucili się w wir pracy - wszyscy
poza szpakowatym podoficerem, który przyglądał mi
się uważnie.
- To osobista maszyna majora Lopty. Czy nie
zaszła tu przypadkiem jakaś pomyłka?
- Nie większa niż ta, którą wy chcecie zrobić,
wtykając nos w nie swoje sprawy. Jak dawno temu
byliście szeregowcem?
Popatrzył na mnie w zamyśleniu i odszedł.
Wsiadając do samolotu zauważyłem, że majstruje coś
przy umieszczonym w samochodzie radiu. Trzeba
było wcześniej coś z nim zrobić, teraz było już za
późno. Właziłem właśnie do kabiny, gdy rzucił
słuchawkę i wrzasnął:
- Zatrzymajcie go! Nie ma żadnego alarmu!
Pomagający mi dotąd mechanik stał się nagle
przeszkodą, toteż odesłałem go kopniakiem na ziemię,
w chwilę później zrobiłem to samo z drabiną. Rozwój
sytuacji wcale mi się nie podobał. Zakładałem, że
będę miał trochę czasu na zapoznanie się z
przyrządami. Wiele latałem na odrzutowcach, ale
nigdy na cliaandzkich. Sporo czasu zajęło mi
odszukanie przełącznika świateł. Akurat gdy go
znalazłem, drabina znów zachrobotała na burcie.
Nigdy nie lubiłem podoflcerów-służbistów, a przez
tego tutaj musiałem jeszcze marnować czas, którego i
tak nie miałem zbyt wiele.
Rozpiąłem kombinezon i z wewnętrznej kieszeni
wydobyłem granaty rozweselające. Posłanie ich na
dół uwolniło mnie od przesadnej troskliwości
mechaników. Ten menda sierżant trzymał się
tymczasem poza ich zasięgiem, majstrując znowu coś
przy radiu. Minął się chłop z powołaniem - zamiast do
Armandy powinien trafić do łączności. Przyjrzałem
się armaturze i w końcu znalazłem czarną gałkę z
napisem PALJENIE. Przesunąłem ją i silniki z
grzmotem obudziły się do życia. Coś przeleciało mi
nad głową. Kopiąc przepustnicę zauważyłem, że
sierżant klęka i mierzy staranniej. Maszyna ruszyła
powolutku.
Jego pistolet ponownie wypalił i poczułem
wibrację, jaką wywołuje pocisk wbijający się w
pancerną osłonę oparcia fotela. Dzięki ci, Boże, za
przezorność konstruktorów i pancerne płyty!
Ustawiłem się tyłem do niego i dałem pełny gaz -
odrzut targnął idealnie jego głową i dalszych strzałów
już nie było. Maszyna szarpnęła się ku przodowi i
zobaczyłem majtający się radośnie na wietrze
przerwany wąż paliwowy. Wciąż tryskało z niego
paliwo. Ci idioci zapomnieli go odłączyć!
Skręcając na pas startowy, ujrzałem kilka
nadjeżdżających z rykiem ciężarówek i sunącą za
nimi pancerkę. Ani chybi mieli zamiar zablokować mi
drogę. Szukając gorączkowo po kabinie, znalazłem w
końcu małą płytkę opatrzoną napisem
ISBACIWANJE.
Podnosząc głowę doznałem wrażenia, że zderzę
się z najbliższą ciężarówką. Wojacy ewakuowali się z
niej w chwalebnym pośpiechu. Nacisnąłem hamulce i
skrzyżowałem stery. Maszyna skręciła w miejscu i
jakieś dwie stopy skrzydła zostały w ciężarówce.
Dałem pełny gaz i światła pasa startowego zaczęły
migać obok mnie z coraz większą szybkością.
Jedną ręką trzymałem wolant, a drugą
wymacywałem pasy i zapinałem szelki uprzęży.
Jednej ciągle mi brakowało - okazało się, że na niej
siedziałem.
Zatrzasnąłem w końcu wszystkie i spojrzałem
przed siebie: maszyna miała zbyt małą szybkość, aby
oderwać się od ziemi i z rosnącym przyspieszeniem
kierowała się prosto na kamienny mur, który wyrósł
na pewnym kursie kolizyjnym.
9
Obliczenie czasu musiało być idealne, inaczej
cała impreza skończyłaby się fiaskiem. Gdy
zobaczyłem spoiny między blokami muru,
zrozumiałem, że to teraz, i nacisnąłem guzik
katapulty.
Wydarzenia potoczyły się zbyt szybko, abym
mógł za nimi nadążyć: nad głową trzasnęła mi kabina
(zniesiona eksplozją), a fotel trzasnął mnie po krzyżu.
Pożeglowałem wolno ku górze, przeleciałem nad
murem i miałem przed sobą tylko ciemne niebo.
Kiedy byłem w najwyższym punkcie lotu, poczułem
następne uderzenie w plecy i rozwinęła się nade mną
czasza spadochronu. Ściana najbliższego budynku
zbliżała się błyskawicznie. Fotel rąbnął o bruk, a
spadochron nakrył to wszystko zwojami jedwabiu.
Gdy wreszcie się spod niego wygrzebałem,
ujrzałem jakąś parkę, która wrosła w chodnik po
przeciwnej stronie ulicy. Wytrzeszczali na mnie oczy.
Zza muru dochodziły tymczasem odgłosy eksplozji i
innej ożywionej działalności; niebo rozjaśniały
płomienie i słychać było dziki ryk syreny alarmowej.
Ślicznie.
- Próbujemy nowy sprzęt - rzuciłem w stronę
widzów i prysnąłem za róg.
W najbliższej bramie zrzuciłem hełm i
kombinezon. Jako jednostka wolna i
niezidentyfikowana udałem się spokojnie do
„Robotnika". Musiałem pozbyć się Vaski, przejąć na
dobre jego tożsamość i pokombinować, jak dostać się
ponownie na teren bazy. Ale to potem.
Vaska, rozrzucony na łóżku, poruszył się, gdy
wszedłem. Zakołysał głową. Trans hipnotyczny
kończył się, a on usiłował mu w tym dopomóc. Nie
można powiedzieć, by robot-sprzątacz pozostawał
przy tym bierny. Starł już kurze i teraz usiłował
zasłać łóżko, na którym major leżał. Wdusiłem guzik
WRÓĆ PÓŹNIEJ. Zamówiłem obiad i żeby ulżyć
Vasce, podałem mu sugestię, że nie jadł nic od dwóch
dni, a przed sobą ma najlepszy posiłek, jaki zdarzył
mu się w życiu. Sam tymczasem zastanawiałem się, co
mam zrobić z tym okazem głodomora wkładającego
sobie do uszczęśliwionej gęby kolejny kawał
leguminy.
Na tym świecie było miejsce tylko dla jednego
Vaski, więc co miałem zrobić? Zabić go? Technicznie
żaden problem, poszatkować potem zwłoki, wrzucić
do pieca łukowego i usunąć popiół. Żadna filozofia.
Ale nie było dla mnie kuszące zabić z zimną krwią - to
nie ja. Zabijałem ludzi wielokrotnie i na różne
sposoby, ale tak sobie spokojnie wykalkulować i
sprzątnąć kogoś - nie, zbyt silny miałem szacunek dla
życia. Teraz, kiedy wiemy, że jedyną rzeczą, jaka
istnieje po drugiej stronie nieba jest następny szmat
przestrzeni i gdy wszystkie religie odeszły w
niepamięć dziejów, zrozumieliśmy, że doczesność jest
jedyną rzeczą, jaką posiadamy. Każdy ma tylko
jedno, krótkie doświadczenie, związane z
funkcjonowaniem jego jasnego świata świadomości w
nieskończonej, a otaczającej nas nocy, której
ciemności nie rozświetla nic innego, i musi jak
najlepiej wykorzystywać to, co ma. Oznacza to, że
powinien szanować życie innych, gdyż konsekwencją
śmierci jest nieodwracalne zakończenie bytowania
czyjejś świadomości. Cliaandczycy tak nie myślą, ale
to nie dowodzi, że najlepszą rzeczą jest akurat
zgodzenie się z nimi w tym punkcie. Westchnąłem -
prześliczne wręcz plany związane z piecem łukowym
zniknęły.
No i co? Mogłem skuć go łańcuchami i wsadzić
do jaskini wraz z dystrybutorem żywności. Gdybym
miał jaskinię i pozostałe. Odpada. Gdybym miał czas,
mógłbym zmienić mu wygląd i nafaszerować pamięć
informacjami prowadzącymi prosto do mamra, i to
zatrzymałoby go przynajmniej na sześć miesięcy. Ale
ja nie miałem czasu. Mogłem też zrezygnować z całej
akcji, co byłoby najrozsądniejsze, zważywszy, że w
Glupost rozpętano już zapewne biurokratyczne
piekło, by sprawdzić, kto rozpieprzył im to latające
cudo.
Usłyszałem jakieś poruszenie za ścianą i do
pokoju wjechał sprzątacz.
- Mógłbym wam ładnie posprzątać? - zapytał
seksownym głosem.
Powiedziałem mu, co mógłby zrobić, ale nie miał
odpowiedniego wyposażenia. Toteż w końcu
pozwoliłem mu wziąć się do roboty. Gapiłem się na
jego krzątaninę i zaczęła mi powoli świtać genialna
myśl.
Teoretycznie mógłbym tu trzymać Vaskę w
nieskończoność - nikt się nim nie zainteresuje, dopóki
rachunek będzie opłacany. Ale sugestię hipnotyczną
trzeba było odrzucić, jako że musi ona być odnawiana
co dwanaście godzin, a mnie tu nie będzie, żeby to
robić. A może będę? Najpierw muszę poszukać
tutejszego centrum kontrolnego.
Zostawiwszy mego podopiecznego, który
zaśmiewał się do łez oglądając jakiś dramat
historyczny („to najlepszy program rozrywkowy, jaki
widziałeś"), poszedłem na poszukiwania. Nawet tak
zautomatyzowany hotel jak ten musi czasem podlegać
kontroli mechaników, a ci muszą jakoś dostać się do
wnętrza. Wystarczyło trochę wytrwałości.
Znalazłem to w pobliżu wejścia: zamaskowane
drzwi z dziurką od klucza. Trochę czasu straciłem na
„odpluskwienie", a kiedy w końcu zamknąłem te
drzwi za sobą, poczułem się jak karaluch w skrzynce
radioodbiornika.
Zewsząd zwisały i wystawały elektroniczne
komponenty, zwoje kabli wiły się we wszystkich
kierunkach, rolki taśm wirowały na komputerach,
zapalały się pulsujące światełka. Słowem, burdel na
wrotkach.
Przelazłem przez to całe zamieszanie, odczytując
napisy na wolnych fragmentach ścian, i w końcu
odnalazłem konsolkę pulpitu kontrolnego. Stało przed
nią nawet normalne krzesło! Opadłem na nie i
zabrałem się do pracy.
Najpierw „pluskwa" w pokoju. Odnalazłem
obwody, był nawet ekran. Profilaktycznie
sprawdziłem inne pokoje. W niektórych działy się
nawet ciekawe rzeczy, miałem jednak do wykonania
ważniejsze zadanie niż obserwacja, a poza tym byłem
przecież już człowiekiem żonatym.
Ze sposobu podłączenia zorientowałem się, że
pomyślane było to tak, aby naraz dawało się
podsłuchiwać tylko jeden pokój. Bóg jeden wie,
dlaczego tak zrobiono. Nie było rzeczą trudną dorobić
jeszcze jedno połączenie i pod ten numer podłączyć
jakikolwiek inny, udający pokój Vaski. Szansa jedna
na milion, że się wyda. A wystarczało mi to w
zupełności, by spać potem spokojnie. Tak zatem od
tej chwili Vaska nie mógł być ani widziany, ani
słyszany. Na dodatek połowa pokoi stała pusta, a na
najbliższym posterunku bezpieki, ku któremu
kierowały się kable, wcale nie musieli o tym wiedzieć.
Pieniędzy na jego utrzymanie mogłem dostarczać
przez ponad rok, bo zawsze istniały banki, z których
można je sobie wypłacać. Pozostawało jeszcze tylko
znaleźć sposób, by utrzymać go w tym pokoju. Przy
mojej płodnej wyobraźni i zasadniczo wrednym
charakterze obmyślenie planu było kwestią chwili.
Do obwodu głośnikowego podłączyłem
magnetofon z mechanizmem zegarowym i ukryłem to
wszystko w gąszczu innych połączeń.
Zaprogramowałem nagranie i czas i uruchomiłem
całą aparaturę. Pospieszyłem do pokoju na próbę
generalną.
Vaska przez cały czas wlepiał oczy w telewizor.
Posapywał z podniecenia, gdy potężne krążowniki
kończyły swój żywot w oszalałym dziele zniszczenia.
Grzmiały armaty, wściekały się rozszalałe moce, a
przez to wszystko przebijał się mój nagrany głos:
- A teraz posłuchaj, Vaska, posłuchaj uważnie.
Masz za sobą długi, męczący dzień i jesteś śpiący.
Ziewasz. Wyłączysz światła i udasz się na spoczynek,
aby zasnąć zasłużonym snem sprawiedliwego i zacząć
jutro kolejny, pracowity dzień.
Wszystko się zgadzało, poza tym pracowitym
dniem oczywiście. Jutro obudzi go mój kojący głos,
oznajmiając, żeby zapomniał wszystko, co było
wczoraj, gdyż dzisiaj właśnie ma ostatni dzień urlopu
i musi odpocząć przed zameldowaniem się w
jednostce. Wieczorem usłyszy cytowane już nagranie
o pracowitym dniu i tak na okrągło, aż do końca
zaprogramowanego czasu. Cudownie proste i przez to
niezawodne.
Do otworu w ścianie wsunąłem połowę
posiadanej gotówki, tak że rachunek skoczył do
niesamowitej sumy. W radosnym podnieceniu
wyszedłem na korytarz. Jeszcze karteczka NIE
PRZESZKADZAĆ zawieszona na drzwiach i byłem
gotów.
Potem dopadło mnie przygnębienie. Vaską
zająłem się troskliwie, pora pomyśleć o sobie. Trzeba
wrócić do bazy, a nie wiadomo jak. Rozejrzałem się
za butelką, która jak dotąd skutecznie dostarczała mi
twórczego natchnienia.
Biorąc pod uwagę zamieszanie, jakiego
narobiłem wychodząc nielegalnie poza mury, musiała
tam panować nader ożywiona działalność. Oczyma
wyobraźni widziałem wzmocnione warty, oddziały
kręcące się po terenie i tym podobne atrakcje.
Najlepiej byłoby zrobić tak, żeby wszystko to
skierowało się przeciwko nim samym i aby nikt nie
wiedział, że ktoś wszedł. Tylko jak to zrobić?
Gdy tylko postawiłem właściwe pytanie, znalazła
się rychło właściwa odpowiedź. Skompletowałem
potrzebny sprzęt. Trochę ciężki niestety. Potem
zająłem się przebraniem mojej skromnej osoby:
zapięty od góry do dołu płaszcz, sflaczały kapelusz i
stara, wierna siwa broda. Wykończyłem butelkę,
wyszedłem na korytarz, zamknąłem drzwi na klucz,
klucz wrzuciłem do zsypu i pojawiłem się na ulicy.
Machnięciem ręki zatrzymałem robocab i gramoląc
się do środka rozkazałem:
- Baza Glupost, główne wejście.
Szaleństwo? Możliwe, lecz było to jedyne wyjście.
Gdy dojechaliśmy do bramy, jakiś porucznik
otworzył drzwiczki i wrzasnął:
- Baza jest zamknięta! Co tu robicie?
- Baza? - zajodłowałem, bardzo źle naśladując
starczy falsecik. - A to nie jest Centrum Poprawy
Możliwości Sokiem Marchewkowym? Taksówka
zawiozła mnie w złe miejsce...
Porucznika aż skręciło z obrzydzenia. Odwrócił
się zgorszony, a wtedy wturlałem mu pod nogi dwa
argumenty gazowe. Gdy wybuchły, dołożyłem jeszcze
pięć, uszczelniając jednocześnie maskę na twarzy.
Była to wspaniała mieszanka; gaz rozweselający,
oślepiajacy i kupa dymu na dodatek. Zaśmiewający
się i przeklinający faceci rozbiegli się na wszystkie
strony. Gruchnęły strzały. Targając walizkę dotarłem
do bramy. Ładunki miały magnesy, tak że
wystarczyło je tylko odpowiednio umiejscowić.
Połączyłem je ze sobą inicjatorem i uruchomiłem
zapalniki. Sam prysnąłem pod mur. Czas uciekał aż
za szybko. Za bramą musiał czekać już na mnie
komitet powitalny. Lecz ja zaszedłem już za daleko.
W ciemności rozległ się huk i łoskot rozrywanej
stali. Miałem nadzieję, że wybuch rozwalił bramę
doszczętnie. Gdy ku niej postąpiłem, z otaczającej
mnie ciemności dobiegły dźwięki, które zwykle są
właściwe tylko domom wariatów.
10
Dziura była w sam raz. Po drugiej stronie
zobaczyłem reflektory i oddział żołnierzy z bronią
gotową do strzału. Co więcej, strzelali, i sądząc po
odgłosach za mną, musieli kogoś trafić. Przytuliłem
się do ściany i wrzuciłem przez otwór granaty. Gdy
dym zgęstniał, rzuciłem się najszybciej jak mogłem,
do środka. Widowisko było pierwszej klasy,
dramatyczne jak cholera. Jęczały syreny, wrzeszczeli
ludzie, szczękała broń. Powiększałem to
pandemonium, jak mogłem, ciskając granaty na
prawo i lewo.
Zostawiłem sobie ich jeszcze parę, ot, na wszelki
wypadek, i włączyłem samolikwidator w walizce. Miał
pięć sekund opóźnienia, więc cisnąłem ją i pobiegłem
w przeciwnym kierunku. Z tego co pamiętam, była
tam strażnica, przed którą parkowały samochody.
Modliłem się, żeby był tam jeszcze choć jeden. Z
mroku dobiegł odgłos zapalanego silnika. Ruszyłem z
kopyta, gubiąc kapelusz. Silnik zawarczał głośniej i
poprzez rzednący dym ujrzałem kanciaste pudło
ciężarówki.
Rzuciłem dwa z czterech pozostałych mi
granatów, mierząc jak najdalej od siebie. Zgodnie z
oczekiwaniami kierowca zahamował, ledwo tylko
ujrzał przed sobą wykwitające kłęby dymu.
Skoczyłem do drzwi i otwarłem je jednym
szarpnięciem, drugim zaś wyciągnąłem kierowcę za
szmaty (białe - był w pełnym uniformie kucharza).
Gdy leciał na ziemię, mój prawy sierpowy wylądował
na jego rozdziawionej gębie. W chwilę później
siedziałem za kółkiem. Kiedy wyjechałem ze strefy
zadymienia, zauważyłem, że już jest dzień.
Coraz więcej żołnierzy kręciło się spokojnie po
okolicy. Najwyższy czas wrócić do starej tożsamości -
dziadek w wojskowej bazie to dość szokujący widok.
Skuliłem się i szarpnięciem zdarłem brodę.
Nagle poczułem przeszywający ból w okolicy
ucha. Rzuciłem się w bok (razem z ciężarówką, która
wjechała w oddział wojska), kątem oka dostrzegając
błysk. Drugie uderzenie dosięgło mnie w ramię. Z
tylnego okna szoferki wystawała odziana w biel ręka
ściskająca ciężki garnek. Rozgorączkowany jazdą
zapomniałem, że kucharz zwykle ma pomagierów.
Ręka plątała się niepokojąco blisko. Trzasnąłem ją
kantem dłoni i przejąłem garnek. Za następnym
razem odesłałem go z powrotem. Z granatem we-
wnątrz. Choć na chwilę miałem spokój. Wyrównałem
kurs, zwolniłem i skręciłem za najbliższe
zabudowania. Ciężarówka była już nadmiarem
dobrobytu, a nie zdobyczą, i należało się jej pozbyć.
Ale nie byłoby dobrze, gdyby znaleziono mnie
gdzieś daleko od kwater; mogłoby to spowodować
niezdrowe zainteresowanie moją osobą. A kwatery
oficerów były po drugiej stronie bazy. Nagle coś mi
zaświtało - blisko stąd był przecież ich klub, a jeśli ci
pijacy leżą jeszcze tak, jak ich zostawiłem... Byłaby to
zbyt piękna okazja, by nie spróbować z niej
skorzystać. Wyskoczyłem z hamującego wozu,
zostawiając po drodze płaszcz i maskę. Wsadziłem
czapkę na głowę, ostatni granat wepchnąłem do
kieszeni i skręciłem za róg. Już miałem wniknąć przez
tylne wejście, gdy usłyszałem głosy. Wmurowało
mnie.
- To wszyscy?
- Jest jeszcze paru, trudno ich dobudzić. I jeden,
z którym nie można się dogadać.
Przybyłem za późno. Jakiś oficer wchodził
właśnie do budynku, a dookoła podreptywało wielu
żołnierzy odprowadzających skacowanych oficerów
do ciężarówki. Odbezpieczyłem granat i wyszedłem
zza rogu. Jeśli uda mi się dołączyć do tej drużyny
ubogich pijaczków, będę bezpieczny. Nikt nie zwrócił
na mnie uwagi. Szerokim łukiem cisnąłem granat
przed ciężarówkę.
Wybuchł w przyjemny i znany mi sposób.
Wszyscy oczywiście spojrzeli w tym kierunku. W
paru skokach osiągnąłem grupkę i dołączyłem do
jednego z siedzących na ziemi oficerów, który z
podziwu godną obojętnością ignorował bodźce
zewnętrzne mamrocząc coś do siebie. Pomogłem mu
się pozbierać.
A potem żołnierze pomagali mi, bo nie
sprawiałem wrażenia kogoś mogącego samodzielnie
utrzymać pion. Omal się nie wykopyrtnąłem, ale
powstrzymano mnie w ostatniej chwili. Ten etap
można było uznać za zakończony.
Lecz było coś jeszcze do zrobienia - kucharz z
pewnością zamelduje, że przyłożył mi w ucho. Był
tam już dość duży guz. Zacznie się więc szukanie
śladów na głowie. No i cześć... Guza się nie pozbędę,
ale mogę spróbować jakoś go zamaskować.
Wojacy pomogli mi wleźć na pierwszy stopień,
dalej miałem czołgać się sam. Jak tylko mnie puścili,
nie trafiłem łapą, gdzie miałem trafić i jak bryła
betonu runąłem do tyłu. Nie było to miłe, lecz
rozbiłem sobie łeb dokładnie pod ich nogami. Niech
teraz ktoś mnie zapyta, skąd ten guz.
Palnąłem się jednak mocniej, niż zamierzałem.
Gdy wróciła mi ostrość widzenia, siedziałem na ziemi,
a po mojej twarzy ciurkiem płynęła krew. Nie leżało
to w moich zamiarach, lecz robiło dobre wrażenie:
już gnał ku mnie żołnierz z apteczką. Obwiązali mi
łeb i doprowadzili pod pudło ciężarówki (żebym, broń
Boże, powtórnie im się nie wymsknął). Powłócząc
nogami dotarłem do najciemniejszego kąta budy i
właśnie stamtąd dotarło do mnie chrapliwe:
- Vaska... - rzecz jasna, był to mój kumpel z
pokoju, rozczochrany i nieszczęśliwy. - Nie masz
czegoś do picia? - spytał zgodnie ze swym porannym
zwyczajem.
Nie zdążyłem mu odpowiedzieć, gdy ten pijany
autobus zatrzymał się. Kiedy oficerowie zobaczyli, że
zamiast na kwatery przywieziono ich pod budynek
komendantury, rozległy się pełne żalu jęki. Mimo że
spodziewałem się tego, skarżyłem się równie
przeraźliwie. Zaprowadzono nas do poczekalni, skąd
miano nas wywoływać pojedynczo na rozmowy z
bezpieczniakami (z powodu dziwnych, a niepo-
kojących zabaw, jakie miały miejsce w bazie
Glupost). W trakcie oczekiwania dała się zauważyć
wzrastająca popularność latryny. Również z niej
skorzystałem. Głównie po to, by zostawić sobie na
palcach trochę mydła, które wtarłem również do
oczu. Piekło jak ocet, ale wyglądało dobrze, czyli tak,
jakbym był obudzony z ciężkiego, pijackiego snu.
Wraz z innymi położyłem się na ławkach i
zasnąłem.
Obudziła mnie nagła cisza, w którą wdarły się
odgłosy pojedynczych kroków. Zbliżyły się do mnie
i... przeszły dalej. Uchyliłem powieki i zobaczyłem
plecy w pomarszczonym, jasnoszarym mundurze.
Ziewając wstałem i drapiąc się pod bandażem
zastanawiałem się, o co tu chodzi. Skąd ten mundur i
skąd ta cisza.
Posiadacz pleców doczłapał do przeciwległej
ściany, stanął i odwrócił się. Z przodu był równie
niesympatyczny: lekka łysina okolona ryżawymi
włosami, pierwsza tłusta fałda podwójnego
podbródka, wyblakłe oczy - przeciętna twarz nie do
zapamiętania. Jednak gdy się odezwał, a miał głos
surowego dyrektora szkoły, moi pijaczkowie
zachowali absolutną ciszę.
- Panowie oficerowie, to znaczy ci, którzy nie byli
pijani jak świnie, słyszeli być może eksplozje i całe
spowodowane nimi zamieszanie. Powstało ono w
wyniku działań osobnika, który wtargnął na teren
bazy i nie został jeszcze zlokalizowany. Nie wiemy o
nim niczego konkretnego, ale podejrzewamy, że jest
szpiegiem z innego świata.
Jak można było się spodziewać, oświadczenie to
spowodowało westchnienia i cichy szmer. Mężczyzna
poczekał, aż nastanie cisza.
- Prowadzimy intensywne poszukiwania, a
ponieważ wy znajdowaliście się w pobliżu,
zamierzamy porozmawiać z wami, aby dowiedzieć się
tego, co wy wiecie. Możliwe zresztą, że znajdę owego
szpiega wśród was.
Przygotowawszy nas duchowo, zaczął
wywoływać pojedynczo na rozmowy. Byłem
wdzięczny mojej przezorności, dzięki której nabiłem
sobie porządnego guza.
Nieprzypadkowo zostałem wywołany jako trzeci.
Bóg wie co, lecz coś musiało podpaść i wzbudzić
podejrzenia, skoro wzięto mnie na początku.
Powłócząc nogami wszedłem do pokoju. Wskazał mi
krzesło przy biurku.
- Może będzie pan łaskaw potrzymać to w trakcie
rozmowy - stwierdził średnio obraźliwym tonem,
podając mi srebrne jajko nadajnika poligraficznego.
Ponieważ Vaska nigdy w życiu by tego nie
rozpoznał, ja też nie wiedziałem, co to jest.
Przyjrzałem się jajku z mieszaniną wstrętu i
zainteresowania i ścisnąłem je w dłoniach.
Wewnętrzne moje reakcje nie były jednak takie
spokojne:
„Mają mnie! Wie, kim jestem i bawi się ze
mną!" Byłem ciekaw, co też interesującego widzi w
detektorze kłamstw leżącym na stole. Gapił się weń
dłuższą chwilę. Spotęgowało to moją panikę.
W końcu spojrzał głęboko w moje przekrwione
oczy i skrzywił się z niesmakiem.
- Miał pan dość ciężką noc, poruczniku Hulja. -
Oczy znów zwróciły się na papiery i detektor.
- No tak... Kilka ostatnich kieliszków... -
powiedziałem głośno, w myślach natomiast
przemknęło: „Zastrzelą mnie. Kulą w serce". Oczami
wyobraźni widziałem już moje zwłoki walące się w
błoto.
- Widzę, że ostatnio pana zdegradowano... A
gdzie są pańskie zapalniki, panie Pas Ratunkowy!
- Zapalniki? Jakie zapalniki? - „Jestem
zmęczony", pomyślałem, „chcę spać".
- A pańska rana na głowie? Nasz szpieg został
uderzony w okolice ucha.
- Spadłem z ciężarówki, żołnierze mnie
obandażowali, może pan ich spytać...
- Już to zrobiłem. Pijak, który się przewraca -
typowy przedstawiciel szeregów oficerskich. Niech się
pan wynosi i umyje. Napawa mnie pan wstrętem.
Następny.
Niepewnie podniosłem się na nogi i ruszyłem do
drzwi, zapominając o trzymanym w ręku jajku.
Musiałem zawrócić i położyć je na biurku.
Oszukiwanie poligrafii wymaga treningu i zręczności,
które to przymioty na szczęście posiadałem. Można to
przeprowadzić w określonych warunkach. Te tutaj
były idealne - nagły wywiad przeprowadzony bez
testów normalizujących. Wywiad rozpoczął się, gdy
byłem bliski paniki. Bałem się jeszcze, zanim zadano
mi jakiekolwiek pytanie. I to zostało idealnie
wykreślone na poligrafie. Ale kiedy zadano mi trefne
pytanie - to, które miało zdemaskować szpiega, a na
które byłem przygotowany - odprężyłem się i to
zostało pokazane. Pytania nie mówiły nic nikomu
poza szpiegiem. I kiedy zobaczył wynik, wywiad był
już skończony.
Otrov siedział kompletnie trzeźwy, z oczami
wielkimi jak spodki. Oparłem się o ławkę obok niego.
- Czego chciał? - spytał konspiracyjnym szeptem.
- Nie wiem. Pytał mnie o bzdury, o których nie
miałem zielonego pojęcia.
- Mam nadzieję, że ze mną nie będzie chciał
rozmawiać.
- A kto to jest?
- Nie wiesz!?? - szok, zaskoczenie, totalne
osłupienie.
- Przecież wiesz, że dopiero przyjechałem...
- Ale przecież wszyscy znają Kraja!
- To... on?! - wykrztusiłem i spróbowałem
wyglądać na równie przerażonego jak Otrov. Po
czym, aby skończyć temat, wyszedłem do latryny.
Wszyscy znają Kraja.
Kim jest Kraj?
11
Przygotowania do inwazji okazały się dla
wszystkich ulgą. Lepsza spokojna wojna niż
niespokojny pokój; pokój pełen podejrzeń, które
ciągle jeszcze przelewały się przez Glupost. Nagłe
inspekcje, nocne poszukiwania i inne takie. Byłbym
naprawdę dumny z własnych osiągnięć (w sianiu
zamętu), gdybym sam nie stał się ofiarą moich
działań.
Na dwa dni przed dniem B zamknięte zostały
bary. Miało to ułatwić doprowadzenie oddziałów do
stanu trzeźwości. Kilku opornych, a wśród nich Otrov
i ja, musiało zakonspirować swoje zapasy, dzięki
czemu udało nam się zachować równowagę ducha
nieco dłużej niż pozostałym. W dniu inwazji miałem
jeszcze małą puszkę sproszkowanego alkoholu w
opakowaniu po proszku do zębów. Zostawiłem ją na
czarną godzinę. Tyle że owa godzina nastała właśnie
wtedy, gdy wszelkie zapasy już zniknęły, a my z
przerażeniem rozmyślaliśmy o nadchodzących
tygodniach abstynenci. W końcu wywołano nas i
pojedynczo skierowano na wyznaczone okręty.
Cała ta ścisła tajemnica z początku mnie
ogłupiała - inwazja bez planów, manewrów,
szkolenia... Ale oświeciło mnie: był to idealny sposób
na zachowanie tajemnicy, a przy dużym
doświadczeniu pilotów i wojsk desantowych mogło się
nawet udać. Potem odkryłem, że taka procedura
naprawdę ułatwiała mi życie: zmniejszała ilość okazji
do popełnienia błędu wynikającego z nieznajomości
realiów.
Prawdziwą satysfakcję sprawił mi przydział na
transportowiec wojsk. Wiedziałem już, że będę mógł
spokojnie wyładować. Kilka minut później spotkała
mnie druga radość; do kabiny wlazł Otrov i
oświadczył, że będzie moim drugim pilotem.
- Wspaniale, a ile masz godzin na transportowcu
klasy „Parijan"?
Przyznał się do żałośnie niskiej liczby.
Poklepałem go po przyjacielsku.
- Masz szczęście. Wujek Vaska nie jest
samolubem. Dla starego kumpla żadne poświęcenie
nie jest za wielkie. Pozwolę ci samodzielnie
wystartować, a jak się postarasz, to nawet wyładować.
Jego wdzięczność była tak wielka, że przyznał się
do posiadania wiecznego pióra wypełnionego
dwustuprocentowym alkoholem. Obaj strzyknęliśmy
sobie i z uczuciem zadowolenia obserwowaliśmy
ładujące się oddziały. Kilka minut później przytuptał
do kabiny jakiś pułkownik z imponującą brodą i w
pełnym rynsztunku bojowym.
- Pasażerom wstęp wzbroniony! - zwróciłem mu
delikatnie uwagę.
- Niech pan zamknie gębę, poruczniku. Mam
taśmy z pańskim kursem.
- Dobrze. Mogę je dostać?
- Coo? Albo pan zwariował, albo żartuje - jedno i
drugie jest w czasie wojny karalne.
- To chyba przemęczenie. Wie pan, brak snu...
- Tak - złagodniał nieco. - Trzeba to brać pod
uwagę. To nie było łatwe dla nikogo, ale mamy to już
za sobą. Proszę włączyć obwód komenderujący.
Otrov nacisnął jakiś guzik, a na ekranie
wyświetliło się: BACZNOŚĆ (stanęliśmy w postawie
mocno zasadniczej). W chwilę później ukazało się
tam: PODAĆ KURS. Pułkownik wyjął taśmę z torby,
a my podpisaliśmy się, zaświadczając, że była
zapieczętowana. Otrov wsunął ją do komputera, a
pułkownik chrząknął z satysfakcją wynikającą z
dobrze spełnionego obowiązku. Na pożegnanie
wypalił jeszcze przez ramię:
- I żadnych lądowań przy dziesięciu G, które
skretyniali piloci uwielbiają, jak mocno mi się
wydaje, bo jak nie, to policzymy się na sądzie
polowym.
Przez siedem straszliwie nudnych dni w drodze
(Bóg wie dokąd), na zamrożonych racjach
żywnościowych i bez zmiękczających efektów
alkoholu, byliśmy dodatkiem jedynie do całkowicie
zautomatyzowanego statku. Nikt do nas nie zaglądał.
Jedyne drzwi do pomieszczeń oddziałów desantowych
zamknięte były na głucho, a klucz miał ów znajomy
skądinąd pułkownik.
Ostatecznie, jak powszechnie wiadomo, zabawa
w wojnę składa się z dwóch zasadniczych elementów:
graniczącego z obłędem pośpiechu i paniki, która
ogarnia dokładnie wszystkich, oraz ogłupiającego do
cna czekania nie wiadomo na co. Obecnie byliśmy
ogłupiani, między innymi przez komputer, który nie
uznał za stosowne poinformować nas nawet, dokąd
lecimy.
Pułkownik zjawił się znowu w momencie
wychodzenia z nadprzestrzeni.
- Proszę to wziąć, sprawdzić i podpisać -
warknął.
Była to opisana wielkimi czerwonymi literami
taśma pod tytułem „Inwazja". Wpakowałem ją do
komputera i od razu wszystko ruszyło szybciej. Po
jednej stronie rozbłysło żółtawe słońce, po drugiej
pojawiła się błękitna planeta, a pośrodku cała
cliaandzka flota inwazyjna.
Nasz szwadron trzymał się statku dowódcy jak
pisklęta kwoki, a planeta rosła na ekranach. Nie
cieszyłem się na inwazję. Tylko szaleniec cieszyć się
może z nadchodzącej wojny. Miałem jednak nadzieję
znaleźć tu odpowiedzi na nurtujące mnie pytania, w
tym - jak to możliwe? Wierzyłem dotąd, że inwazji
nie da się przeprowadzić, a to, że właśnie brałem w
jednej udział, nie było jeszcze dość przekonywającym
dowodem.
Siły uderzeniowe zadały kłam moim teoriom,
wysforowując się do przodu. Gdy planeta wypełniła
przednie ekrany, ujrzałem wreszcie pierwsze oznaki
wojny: małe iskierki światła w bezkresie nocy.
Rozpuściliśmy szyk i pojedyncze transportowce
rozpoczęły desant na określone cele. Pomajstrowałem
przy radiu i przekląłem cliaandzką przezorność. Oto
schodziłem do lądowania wraz z wypełnionym
wojskiem statkiem, nie wiedząc absolutnie, gdzie
wyląduję. Oczywiście dojrzeli nas już z planety, teraz
nie można już było tego uniknąć. Tylko co to za
planeta? Naszym celem był jakiś port kosmiczny, do
którego kierował nas sygnał ze zrzuconej przez
myśliwce osłony radiolatarni. Jego współrzędne
dostaliśmy z ową tajną taśmą.
- Przekaż pułkownikowi pierwsze ostrzeżenie i
podaj mu wysokość - poleciłem Otrovowi.
Lądowaliśmy prowadzeni przez komputer
dokładnie po stycznej do sygnału radioboi. Gdy
wyszliśmy z chmur, dojrzałem pierwsze oznaki oporu.
Wokół nas zaczęły wykwitać czarne kłaczki. Zaczęli
się wstrzeliwać, przeszedłem zatem na ręczne
sterowanie i przyspieszyłem opadanie, myląc tym
samym komputer opeelu. Następna seria ułożyła się
już wysoko nad nami. Podałem komputerowi
program utrzymania deceleracji jak najdłużej.
Zaprogramowałem też opuszczenie się do wysokości
zero z opóźnieniem dającym 10 G. Oznaczało to, że
będziemy spadać z maksymalną szykością, a zwalniać
w minimalnym czasie, dzięki czemu skróci się okres
narażania się na ostrzał w powietrzu. Poza tym
pułkownik będzie miał swoje 10 G.
Odpaliły silniki hamujące. Maszyna zatrzymała
się na wysokości równej wierzchołkom drzew, a impet
wcisnął nas w fotele. Gdy tylko zachrzęściły podpory,
nacisnąłem przycisk rampy rozładunkowej. Maszyna
zadrżała, żelastwo jęknęło i oddziały desantowe
weszły do akcji.
Wszędzie w pobliżu widziałem leje po bombach i
zwały gruzu. Osłonę stanowiły myśliwce
bombardujące, ale nie było prawdopodobną rzeczą,
by tylko one złamały opór. Chyba że ten świat nie
posiadał regularnych sił zbrojnych. Może to właśnie
była tajemnica sukcesu: wybiera się planety, które
dojrzały do oskubania. W słusznej odległości za
swoimi oddziałami kroczył brodaty pułkownik.
Miałem nadzieję, że flaki, które powykręcało mu
podczas lądowania, nie wróciły jeszcze na swoje
miejsce.
- A teraz trzeba by znaleźć coś do picia! -
odezwał się Otroy i na samą myśl o chlaniu gęba
rozjaśniała mu się w uśmiechu.
- Pójdę się rozejrzeć, a ty siedź przy radiu i
pilnuj tej wojny.
- To samo mówią wszyscy pierwsi piloci -
poskarżył się.
- Przywilej stanowiska. Poczekaj, a któregoś dnia
i ty z tego skorzystasz.
- Bar jest w porcie! - wrzasnął za mną.
- Nie ucz ojca dzieci robić! - odparłem z
godnością i wyszedłem.
Wszystkie drzwi otworzyły się z chwilą
lądowania, toteż bez problemów skorzystałem z
rampy. Było cicho, oddziały inwazyjne wyniosły się
już z portu i nigdzie nie było żywego ducha.
Odnalazłem bar i na początek wysuszyłem piwo, po
czym, dla utrwalenia, antecańską Ladevandet. Ze
starych i nowych znajomych ustawionych za barem
ułożyłem zgrabny stosik i zabrałem się do
poszukiwania torby. W efekcie tych starań znalazłem
się twarzą w twarz z jakimś przerażonym
młodziankiem.
- Ne mortigu min! - ryknął rozpaczliwie.
Esperanto opanowałem już jakiś czas temu, toteż
skorzystałem ze sposobności, aby nabyć praktyki.
- Przybyliśmy tu, aby was wyzwolić, więc nie
uczynimy wam krzywdy. Jak się nazywasz?
- Pire.
- A jak się nazywa ten świat? - Było to może
dziwne pytanie, jeśli wziąć pod uwagę, że zadał je
butny zdobywca, lecz młodzian był zbyt przerażony,
by logicznie myśleć.
- Burada.
- Świetnie, cieszę się, że mówisz prawdę. No i cóż
mógłbyś powiedzieć o Buradzie?
Pogapił się na mnie z rozdziwioną gębą i trwał
tak przez dobrą chwilę, zanim wylazł z szafki.
Pogrzebał potem w niej i podał mi książeczkę. Na
okładce był trójwymiarowy obrazek oceanu i pełne
wdzięku drzewa, które rosły na samym brzegu. Wraz
z dotknięciem obrazek ożył: fale uderzyły o złocisty
piasek, a drzewa poruszyły się pod tchnieniem
niesłyszalnego wiatru. Z chmurek uformowały się
litery i przeczytałem napis: PIĘKNA BURADA -
ŚWIAT WAKACJI DLA ZACHODNIEJ SFERY.
- Szaber i kontakty z wrogiem - oznajmił od
drzwi głos znanego mi, obmierzłego pułkownika.
Trzymał palec na spuście rozpylacza i wpatrywał się
we mnie z wyrazem twarzy, który można było
określić wyłącznie jako świński uśmiech. - No i
lądowanie przy dziesięciu G. To ostatnie nie jest
wystarczającym powodem do rozstrzelania, ale dwa
pierwsze z pewnością tak.
12
Pire wydał zdławiony okrzyk i usiłował wejść w
ścianę. Uśmiechnąłem się możliwie jak najchłodniej,
zorientowawszy się, że moje dłonie pozostają poza
zasięgiem widoczności, i rozkazałem młodzikowi
stanąć pod przeciwległą ścianą. W chwili odwracania
się z powrotem do pułkownika jedną ręką wysunąłem
z kabury pistolet. Rozpylacz pułkownika znajdował
się troszeczkę wyżej niż poprzednio.
- Myli się pan - powiedziałem - i obraża przy
okazji oficera lotnictwa. Zabezpieczam alkohol, aby
nie dostał się w niepowołane ręce i aby uchronić od
pijaństwa pańskich żołnierzy. Przy okazji złapałem
więźnia - to wszystko, co mam do powiedzenia,
pułkowniku.
- Wystarczy, że na rozprawie powiem, że
złapałem pana na szabrownictwie i zmuszony
zostałem do użycia broni podczas próby ucieczki.
- Tego nie da się zrobić - oświadczyłem łagodnie
podnosząc broń na wysokość jego oczu. - Ostrzegam,
że strzelam dobrze, a ta zabawka może rozwalić panu
łeb.
Zatkało go. Pire zapiszczał w kącie i usłyszałem
głuchy łoskot, pewnie zemdlał. Nie wiadomo, jak
skończyłaby się ta scena, gdyby w polu widzenia nie
zjawił się żołnierz i radiostacją. Pułkownik złapał
słuchawkę i wrócił na wojnę, a ja dźwignąłem naręcze
flaszek i wyszedłem drugimi drzwiami. Zaniosłem to
na statek i oddałem Otrovowi z komentarzem:
- Nie wychylaj od razu więcej niż dwie flaszki.
Po czym postanowiłem skorzystać z okazji, iż
bitwa jeszcze trwała i wszyscy zajęci byli sobą.
Poszedłem się trochę powłóczyć po okolicy.
Przewodnik, który uprzednio przekartkowałem,
szybko wyrzuciłem. A nuż znajdzie się drugi
pułkownik.
Dowiedziałem się jednak z tej książeczki, że
znajduję się w mieście zwanym Sucak i że cała ta
planeta nastawiona jest na turystykę. Przygnębiające.
Wiele czasu upłynie, zanim turyści powrócą na te
słoneczne plaże.
Musiałem odszukać jakiegoś odpowiedzialnego
mieszkańca Sucak City, który nie dość, że jeszcze żył,
to nie był również więźniem. Musiałem spytać go o
parę rzeczy.
Szedłem wypalonymi już ulicami, mijając
kolumny jeńców i trupy leżące na chodnikach. W
końcu to nie ja znalazłem mieszkańca, a mieszkaniec
mnie.
Skręciłem z głównej ulicy w przecznicę, która
wyglądała dość podejrzanie. Z tabliczki wynikało, że
nazywa się to Matbaacilik-sasurtmek - żadna ulica o
tej nazwie nie mogła być niczym dobrym.
Potwierdziło się to za najbliższym załomem muru.
Skręciwszy, natknąłem się na młodą kobietę z
automatem śrutowym w dłoniach. Wyglądała, jakby
nie trzymała go po raz pierwszy, toteż grzecznie
podniosłem rączki, zanim jeszcze się odezwała.
- Poddaj się albo cię zabiję!
- Już się poddałem, nie widzisz? Jestem po
waszej stronie, niech pokój zapanuje na Buradzie!
Parsknęła pogardliwie na tę tyradę (rzeczywiście
kretyńską, lecz nie zdołałem na poczekaniu wymyślić
nic mądrzejszego) i automatem wskazała drzwi.
Nawet w gniewie była piękna. Miała na sobie jakiś
ciemnogranatowy uniform ze złotymi insygniami na
rękawie. Grzecznie przeszedłem przez drzwi i równie
grzecznie oddałem jej pistolet. Mógłbym coś zrobić z
jej ręką i automatem, ale nie odczuwałem potrzeby
posiadania dwóch samopałów. Jak długo sadziła, że
jest górą, tak długo była szansa na w miarę swobodną
rozmowę. Weszliśmy do jakiegoś biura, gdzie leżała
druga dziewczyna w mundurze. Nogawka jej spodni
była odwinięta i odsłaniała bardzo brzydką ranę i
przesiąknięte krwią bandaże.
- Masz jakieś lekarstwa? - zapytała moja
władczyni.
- Mam - otwarłem pakiet pierwszej pomocy i za-
brałem się do roboty. - Ale chyba niewiele pomogą.
Straciła dużo krwi i wymaga pomocy lekarza.
- Ciekawe, gdzie mam go znaleźć? Może u was?
- Może, ale ma za powolny i słaby puls. Wątpię,
żeby przeżyła.
- Jeśli nie przeżyje, to będzie wasza wina! - W jej
oczach pojawiły się łzy, ale rusznica nadal skierowana
była w moją stronę.
- Pamiętaj, że próbowałem ją uratować. Możesz
mi mówić Vaska.
- Taze - odparła automatycznie. - Sierżant
Gwardii przed ich przewrotem.
- Ich? - poczułem lekki zamęt. - Masz na myśli
nas, armię planety Cliaand?
- Oczywiście, że nie. Ale po co ja z tobą gadam,
zamiast porządnie cię ukatrupić!
- Nie powinnaś. To znaczy - nie powinnaś mnie
zabijać. Czy uwierzyłabyś, gdybym ci powiedział, że
jestem przyjacielem?
- Nie.
- Że jestem szpiegiem z innego świata, który
aktualnie przyłączył do ich Armady?
- Powiedziałabym, że jesteś bezwartościowe
ścierwo, które usiłuje za wszelką cenę uratować swoją
skórę.
- No, tak czy inaczej patrząc, też racja -
zgodziłem się dochodząc do wniosku, że nic tu nie
zdziałam, posługując się argumentami, które trzeba
przyjmować na wiarę.
- Taze... - odwróciliśmy się. To ranna wyszeptała
jej imię i znieruchomiała. Nie żyła.
Poczułem, że ja też jestem już martwy. Taze
uniosła broń i zobaczyłem, jak bieleją jej kostki u
palców. Po czym zrobiłem błyskawicznie kilka rzeczy:
znurkowałem pod broń i skoczyłem na dziewczynę.
Automat wypalił, omal nie urywając mi głowy, ale
tylko raz. Złapałem jedną ręką za lufę, drugą
wymierzyłem dziewczynie cios kantem dłoni, trafiając
w mięsień ramienia. Potem wykonałem jeszcze kilka
rzeczy, których normalnie nie robi się kobietom
(chyba że w nagłej potrzebie), i w efekcie tych
czynności stałem się posiadaczem i automatu, i
pistoletu, a ona leżała pod ścianą. Minie jeszcze kilka
dobrych minut, nim odzyska władzę w palcach.
Niewiele brakowało, a złamałbym je.
- Przepraszam, ale musiałem. - Schowałem
pistolet i rozładowałem automat. - To, co ci
powiedziałem, to prawda. Jestem po waszej stronie i
próbuję wam pomóc. Ale najpierw to ty będziesz
musiała udzielić mi pomocy.
Była mocno zmieszana, ale i zainteresowana.
Otarła rękawem oczy i otwarła je szeroko, gdy
podałem jej automat. Zdziwiła się jeszcze bardziej,
gdy dostała również amunicję.
- Byłbym wdzięczny, gdybyś trzymała póki co te
rzeczy osobno. W zamian coś ci opowiem. Istnieje
pewna organizacja, o której pewnie nie słyszałaś, a
która interesuje się poczynaniami planety Cliaand. A
owe poczynania to międzyplanetarne inwazje. Burada
jest piąta na liście i wygląda na to, że wszystko poszło
tu zgodnie z planem. Jak zawsze dotąd. Chcę
wiedzieć, jak oni to robią. Jak, mimo waszych
systemów obronnych, udało im się to osiągnąć.
- To wina Konsolosluka! - przerwała mi
potrząsając bronią. - Nie twierdzę, że Partia Kobiet
nie popełniała błędów, ale nie takie...
- Obawiam się, że straciłem wątek. Czy nie
mogłabyś wyrażać się precyzyjniej?
- Mężczyźni! - splunęła, a oczy rozbłysły jej
wściekłością i znowu wyglądała atrakcyjnie. - Przez
wiele lat na tej planecie prowadziła oświecone rządy
Partia Kobiet. Nikomu nie było źle. Gospodarka się
rozwijała, obroty z turystyki były wysokie. Możliwe,
że mężczyźni byli dyskryminowani, nie pracowali we
wszystkich zawodach, ale od niedawna mogli już brać
udział w wyborach. No i co z tego? Na innych
planetach kobietom wiedzie się tak samo, a nie robią z
tego powodu rewolucji. Ta ich partia - Konsolosluk,
właziła wszędzie i wszędzie rozpuszczała kłamstwa.
Zdobyli sobie popularność i uzyskali parę miejsc w
parlamencie. Zaczął się zamęt. A potem doszło do
jednodniowej rewolucji i przejęli wszystko pod swoją
kontrolę. Jedyne, czego chcieli, to puszyć się jak
pawie i czuć się wyższymi. Miernota. Nie wiedzą nic o
walce ani o rządzeniu! Zabronili nam, kobietom,
wielu rzeczy. Zrobili tu taki konkursowy bajzel, że
mucha nie siada! Ale jak te świnie wylądowały, to
więcej tych mężczyzn uciekło, niż walczyło. Na
dodatek poddawali się z byle powodu.
- Może musieli?
- Figa! Ofiary i tyle!
To wszystko ładnie pasowało do moich
podejrzeń. Poszczególne kawałki łamigłówki ułożyły
się w jedną całość. Jak wszystkie genialne pomysły,
tak i ten był prosty i zarazem skuteczny. Należało
jeszcze sprawdzić, czy faktycznie podboje planety
Cliaand właśnie na tym się opierają. Zwróciłem się do
Taze:
- Będę jeszcze potrzebował twojej pomocy.
Pozostanę w Kosmicznej Armadzie, bo tutaj mogę się
najwięcej dowiedzieć. Ale nie odlecę z tej planety. Tu
oni są najsłabsi i tutaj muszą zostać pobici. Słyszałaś
kiedyś o Korpusie Specjalnym?
- Nie.
- No to już usłyszałaś. Zamierza wam pomóc, a ja
pracuję właśnie w tej firmie. Wiedzą, że flota
inwazyjna ruszyła i z pewnością już tu przylecieli.
Była to jedna z rzeczy, jakie planowaliśmy. Teraz
krąży wokół tej planety automatyczna stacja
przekaźnikowa. Czy masz dostęp do nadajnika
średniej mocy?
- Tak. Ale powiedz mi, dlaczego mam ci wierzyć?
Przecież ty możesz kłamać!
- Mogę. Ale ty też możesz spróbować mi uwie-
rzyć. - Naskrobałem, co trzeba, na jakimś formula-
rzu. - Zostawiam cię teraz, by wrócić na statek, zanim
zaczną się zastanawiać, dlaczego nie ma mnie w
najbliższej knajpie. Oto wiadomość, którą przekażesz
na tej częstotliwości. Na pewno uda ci się to zrobić. To
dość proste. Nic przez to nie tracisz, a możesz
przysłużyć się swojej planecie.
- Wybacz mi, ale tak trudno w to uwierzyć, że
jesteś szpiegiem i że chcesz nam pomóc.
- Może mu pani wierzyć z cały spokojem. On jest
szpiegiem, daję pani na to moje słowo - dobiegło w
tejże chwili od drzwi, które miałem za plecami.
Poczułem się jak skończony idiota. Tak się
zapomnieć?
Odwróciłem się powoli. Stał tam ubrany na szaro
Kraj. Dwaj inni, też w owym twarzowym kolorku,
wystawali mu zza ramion, trzymając wycelowaną w
moją skromną osobę broń. Kraj odezwał się
ponownie.
- Obserwowaliśmy cię, szpiclu. Czekaliśmy na
taką właśnie szczerą rozmowę. Jak widzisz -
cierpliwość popłaca. Teraz możemy się już zabrać za
twój Korpus Specjalny!
13
- Coś mi się zdaje, że jestem coraz bardziej
popularny. Pochlebia mi to - odezwałem się z
uprzejmym uśmiechem.
- Jeśli ma pan na myśli pułkownika, to
obserwował pana na mój rozkaz. A teraz niech pan
przestanie rżnąć głupka, panie Pas Bezpieczeństwa,
czy jak tam się pan naprawdę nazywa.
- Hulja Vaska, porucznik Armady Kosmicznej,
do usług Waszej Ekscelencji - skłoniłem się nisko.
- Major Hulja został znaleziony w hotelu typu
„Robotnik" w Dosadan-Glup, co zresztą
naprowadziło nas na pański ślad. Tak prywatnie
powiem panu, że gdyby nie przypadek - przepalił się
czujnik optyczny w pokoju - to pański plan by się
powiódł. Majora znalazł wysłany w celu naprawy
elektryk. Ma pan pecha. Pani pozwoli, ten drobiazg ja
wezmę. - Wyjął kartkę z wiadomością z nie
stawiających oporu palców Taze. Zdawał się w pełni
panować nad sytuacją.
Złapałem się za klatkę piersiową w okolicy serca
i przewróciłem oczami, chwiejąc się na nogach. Całe
towarzystwo obserwowało mnie w osłupieniu, gdy z
jękiem agonii moje ciało wyprężyło się i w kaskadzie
szklanych odłamków wyleciało przez okno.
Gwałtownym szarpnięciem obróciłem się w powietrzu
i spadłem prosto na czekającego pod oknem szarego.
Na nikogo więcej nie będzie już czekał - złamałem mu
krtań. Obrót - i już byłem na nogach, gotów do biegu,
który nie doszedł do skutku. Patrzyłem bowiem
prosto w lufę rozpylacza trzymanego przez następ-
nego milczka w szarym uniformie. To się nazywa, o
ile się nie mylę, szeroko rozwinięta profilaktyka.
- Dziewczynę zabierajcie do obozu, nie będzie
nam już potrzebna, reszta razem z nim do centrum.
Tylko nie dajcie się zaskoczyć! Widzieliście sami do
czego jest zdolny! - To był bez wątpienia głos Kraja.
„W tej chwili do niczego", pomyślałem ponuro.
Szlag mnie trafiał - znałem sekret ich sukcesów i nie
byłem w stanie przekazać go dalej. Co gorsza,
wiadomość mogła zostać przeinaczona przez Kraja,
który, jak należało sądzić, był jednym z
organizatorów tej imprezy.
Zostałem otoczony przez dziewięciu ponurych
klientów w szarych wdziankach i zapakowany do
ciężarówki (razem z nieboszczykiem). Żadnych szans
na ucieczkę - to byli fachowcy, i to dużej klasy.
Doszedłszy do tego budującego wniosku, siadłem
spokojnie na podłodze. Jazda nie trwała długo. Pod
lufami zaprowadzono mnie do zarekwirowanego
wieżowca, wepchnięto do zimnego pokoju i rozkazano
zrobić striptiz, tyle że bez muzyki. Za pomocą
fluoroskopu i poniżających, zimnych sond usunięto z
mojej osoby wszystkie dodatki i wręczono mi nowy
przyodziewek.
Projektanci strojów na Cliaandzie mieli fantazję
co się zowie. Był to jednoczęściowy kombinezon z
elastycznego plastiku zapewniający użytkownikowi
wygodę, ciepło i całkowitą otwartość - był idealnie
przezroczysty. Ostatnim dodatkiem krawieckim mego
stroju był metalowy kołnierzyk z kablem, który biegł
do małego pudełka trzymanego przez jednego ze
strażników. Wszystko to zostało zrobione w
całkowitym milczeniu i niespecjalnie mi się podobało.
Okazało się, że słusznie. Gdy operacja została
zakończona, strażnicy wynieśli się. Wszyscy, z
wyjątkiem tego, który trzymał pudełko.
- Jeśli będę zmuszony, to mogę zrobić coś takiego
- odezwał się tenże naciskając guzik na pudełku.
W jednej chwili oślepiły mnie eksplodujące
światła, uszy wypełnił mi superpotężny dźwięk, a
każdy cal skóry zapłonął ogniem, zupełnie jakby
wrzucono mnie do kwasu solnego.
Skończyło się równie szybko, jak zaczęło. Zmysły
wróciły i zobaczyłem, że leżę na podłodze z bolącą
głową - musiałem nieźle rąbnąć w ścianę. To małe
draństwo generowało prądy o wybranych
częstotliwościach, oddziaływujące na ośrodki
nerwowe. Pomysłowe - po co torturować ciało, skoro
można dostarczyć impulsy bólu bezpośrednio do
systemu nerwowego. Czysto i skutecznie.
- Wstać! - usłyszałem i pozbierałem się dość
szybko. Jeśli to miała być nauczka, bym zachowywał
się posłusznie, to została ona przekazana jasno i
wyraźnie.
- Przyrzekam, że będę grzecznym chłopczykiem -
wychrypiałem przez zaciśnięte gardło.
Potulnie podreptałem za nim do innego
pomieszczenia. Było całkowicie puste, jeśli nie liczyć
biurka i haka, wyraźnie świeżo wbitego w sufit. Za
biurkiem siedział Kraj. Obejrzał mnie dokładnie, co -
biorąc pod uwagę moje wdzianko - nie sprawiało mu
specjalnych problemów. Nie dziwię mu się zresztą: po
raz pierwszy oglądał Pas Ratunkowy, a nie duplikat
Vaski. Znudziła mi się ta obserwacja i przejąłem
inicjatywę.
- Co chciałby pan wiedzieć?
- Wiele rzeczy, ale na to przyjdzie czas później.
- A dlaczego nie teraz? Biorąc pod uwagę
zaawansowanie technik hipnotycznych i
farmakologicznych, że nie wspomnę o przestarzałych
torturach, jak ten tu kołnierzyk, nie jest możliwe
ukrycie jakichkolwiek informacji, i to przed tak
zdeterminowanym człowiekiem jak pan. A więc niech
pan pyta. Postaram się odpowiedzieć w miarę wy-
czerpująco, ale uprzedzam, że moje informacje o
Korpusie są raczej mgliste - oględnie mówiąc - jako że
nie informowano mnie o niczym konkretnym, na
przykład o położeniu baz i innych takich rzeczach,
zapewne właśnie dla uniknięcie nieszczęść, które
mogłyby wyniknąć z sytuacji podobnych do mojej.
Moja inicjatywa nie mogła nikomu zaszkodzić.
Byłem szczerze zdziwiony, gdy pokręcił
przecząco głową.
- Na informacje przyjdzie czas później. Chcę
zadać panu wiele pytań, ale przedtem chcę pana
zapisać do służby. Na ochotnika. Żeby pana do tego
przekonać, muszę zacząć od jednej sprawy: nie
zostanie pan zabity. Moi ludzie nie boją się śmierci, to
byłaby zbyt łatwa ucieczka od wszystkich problemów,
które ich codziennie gnębią. Pan nie będzie miał
szansy takiej ucieczki.
W miarę upływu czasu miałem coraz bardziej
dość tego gadania, powiedziałem zatem po prostu:
- Proszę o tym zapomnieć. Proszę zdać sobie
sprawę z faktu, że nie podoba mi się ani pan, ani
pańska organizacja, ani też jej cele. I nie zamierzam
zmienić zdania. Jeśli nawet to panu obiecam, to nigdy
nie będzie pan miał pewności, czy naprawdę będę
panu pomagał zamiast szkodzić. Nie traćmy na to
czasu.
- Pozwoli pan, że będę innego zdania - mówiąc to
nacisnął coś na biurku i pudełko z mruknięciem
wciągnęło kabel, tak że musiałem stanąć na palcach, z
kołnierzykiem wpijającym się w szyję. - Zanim z
panem skończę, będzie pan błagał o okazję do
współpracy i rozpłacze się pan ze szczęścia, kiedy ten
moment nastąpi. Pozwoli pan, że zademonstruję
jedną z naszych najprostszych, ale również i
najskuteczniejszych technik argumentacyjnych.
Stanął obok i dwoma szarpnięciami przypiął
dolne części moich rąk do biurka za pomocą
kajdanek w ten sposób, że nadgarstki i dłonie miałem
wolne. Następnie wyjął coś z szuflady. Była to siekiera
- prymitywna i skuteczna, o długim stylisku i
stalowym, lśniącym ostrzu. Złapał ją oburącz i
podniósł wysoko w górę.
- Co robisz, idioto! - ryknąłem nie mogąc nic
zdziałać. Siekiera z głuchym stukiem opadła na blat
biurka.
Przepraszam, ale krzyknąłem. Ból był
przeszywający. Podobnie jak przerażający był widok
mojej prawej dłoni odrąbanej w nadgarstku i leżącej
na biurku. Z przegubu tryskała krew. Siekiera
uniosła się ponownie i tym razem, jestem pewien,
wrzeszczałem przez cały czas - aż do momentu, w
którym moja lewa dłoń została potraktowana tak
samo jak prawa. Przez ten ból i przerażenie dotarł do
mnie wyraz twarzy Kraja. Ten skurwiel, po raz
pierwszy odkąd go zobaczyłem, uśmiechał się.
Potem była nicość, w której obracały się wolno
jakieś olbrzymie koła.
Kiedy otworzyłem oczy, leżałem na podłodze.
Minęło trochę czasu i musiałem wysilić pamięć, aby
odtworzyć, co właściwie się stało. Dopiero
wstrząsająca wizja odrąbanych dłoni przywróciła
mnie do świadomości. Usiadłem pocierając dłonie o
siebie. Były zupełnie normalne i na miejscu. Co tu się,
do cholery, wyrabia?
- Niech pan wstanie - dobiegło mnie gdzieś z
góry. Był to głos Krają i zdałem sobie sprawę, że
siedzę przed biurkiem. Wstałem i spojrzałem na blat.
Był czyściutki.
- Przysiągłbym, że... - zatkało mnie, gdy
zobaczyłem dwa głębokie ślady, które potężne
uderzenie wyryło w metalowym blacie. Zupełnie
jakby ktoś rąbnął weń na przykład siekierą.
Podniosłem ręce i przyjrzałem się nadgarstkom.
Każdy otoczony był czerwoną pręgą. Wzdłuż brzegów
znajdowały się czerwone przecinki po usuniętych
szwach. Ale mimo to moje dłonie były takie jak
zawsze. Co tu się dzieje?
- Czy zaczyna pan rozumieć, co miałem na
myśli? - głos Krają był równie szary, jak jego
ubranie.
- Coście zrobili?! Nie mogliście amputować
moich dłoni i przyszyć ich z powrotem. Powiedzmy,
że mogliście, ale to wymaga czasu, nie mogliście... -
zamilkłem zdając sobie sprawę, że zaczynam
bełkotać.
- Nie wierzy pan w to, co się stało? Mogę
powtórzyć.
- Nie!!!
Pokiwał głową z aprobatą.
- No to zaczynamy szkolenie. Utracił pan już
jakiś odcinek rzeczywistości, zgubił gdzieś nieco
swego czasu, nie wie pan, co właściwie się stało. Lecz
na pewno nie chce pan, by zdarzyło się to jeszcze raz.
I tak właśnie będzie. W końcu straci pan wszelki
kontakt z rzeczywistością, którą poważał pan przez
całe życie. Kiedy stan ten zostanie osiągnięty, uznamy
pana za jednego z nas. A wtedy przejdziemy do
szczegółów związanych z Korpusem. Mogę zaręczyć,
że będzie pan nie tylko zamęczał swoją pamięć, ale
również jak najaktywniej opracowywał plany
zniszczenia tej służby.
- To się wam nie uda. Nie jestem sam. Korpus
wie o was i pracuje przeciwko wam. Jest tylko sprawą
czasu, kiedy skończy swe dzieło, a wtedy wszystkie
wasze plany będzie można utopić w rynsztoku.
- Ależ skądże. Przez cały czas zdawaliśmy sobie z
tego sprawę i uprzedzaliśmy każdy wasz krok.
Schwytaliśmy i torturowaliśmy wielu waszych
agentów. Wiedzieliśmy, że wszystko, co Korpus robił,
podporządkowane zostało agentowi polowemu. I
czekaliśmy na niego. Zjawił się pan. Mamy pana i pan
będzie bronią, za pomocą której zniszczymy Korpus.
Prawie mu uwierzyłem.
- To ładnie i ambitnie z waszej strony. Mam
nadzieję, że się tym udławicie. Zapomnieliście o
setkach planet popierających Unię. Gdy dowiedzą się,
jakie kłopoty im sprawiacie, zmiażdżą was bez
wysiłku.
- Setki planet to tylko teoria. Praktycznie każda z
nich istnieje sama dla siebie i nie jest problemem
opanowywać je po kolei. A im bardziej rozszerza się
nasze imperium, im więcej światów składa nam hołd,
tym bardziej proces nabiera szybkości.
- Istnieje czynnik, który ograniczy wasze podboje
- wpadłem mu w słowo. - Wiem, na czym polega
sekret waszych sukcesów. Dokonujecie inwazji na
plenety, które i tak już przegrały.
- Absolutna prawda - zgodził się ze mną.
- Znajdujecie planetę, która dojrzała już do tego,
by ją zająć, gdyż wśród jej ludności znajduje się
aktywna grupa malkontentów. Wasi ludzie
zaopatrują ich we wszystko, czego trzeba: pieniądze,
broń, narzędzia propagandy. I w końcu robią
przewrót, a wy napotykacie znikomy opór podczas
samej inwazji. Wasi agenci dbają o to, by siły zbrojne
poddały się po kilku strzałach. Inwazja jest wygrana,
zanim jeszcze się rozpocznie. Nic dziwnego, że wasi
żołnierze uważają się za niezwyciężonych.
- Jest pan dobrym obserwatorem. Pańska analiza
godna jest mistrza. To jest właśnie ta metoda.
- No to was mam.
- Raczej my pana. Co z tego, że pan wie? Nie
zamelduje pan o tym nikomu, a jest pan jedynym
spoza naszego kręgu, który ma na ten temat
jakiekolwiek pojęcie.
- Nie mogę panu obiecać, że nie zamelduję!
- Pan nie, ale my możemy to zrobić w pana
imieniu. Raport został przechwycony, a następnego
nie będzie. I spokojnie minie jeszcze sporo czasu. A
wówczas dojdziemy już do drugiego etapu naszego
planu. Będziemy dysponowali wystarczającą liczbą
sprzymierzeńców z podbitych planet, by przystąpić
do otwartej wojny. Tacy ludzie nazywają się
najemnicy. Ich straty będą ogromne, lecz my
będziemy mieli dość baz, by stanowiły niewyczerpane
źródło rezerwy. I tak, w efekcie, zawsze będziemy
zwyciężać. Interesujący obrazek, prawda?
- Nigdy wam się to nie uda! Kraj wstał zza
biurka.
- No cóż, pożyjemy - zobaczymy. Nadszedł czas,
aby zacząć pańską indoktrynację!
14
Zabrano mnie do celi - nagiego pokoju bez okna,
który za całe wyposażenie miał wiadro i również
niedawno zainstalowany hak, do którego zostałem
dohaczony przez strażnika.
- Szansa, że umrę z głodu jest niewielka -
poinformowałem strażnika. - Z całą pewnością
najpierw umrę z pragnienia.
Nie raczył nawet mi odpowiedzieć, ale przyniósł
butelkę wody i standardową rację polową. Nie był to
najlepszy posiłek w moim życiu.
Gdy zająłem się przeżuwaniem, coś ścisnęło mnie
w środku. Kraj mówił rozsądnie i prawie mnie
przekonał. Zerknąłem na swoje nadgarstki.
Przekonał mnie. Tylko dlaczego tak bardzo mu na
tym zależało? Ponieważ, to oczywiste, nie byłem w tej
grze jedynie pionkiem, który mógł przeważyć szalę, i
to na którąkolwiek stronę. Póki co planecie Cliaand
powodzi się w najazdach, lecz Korpus mógł
zaktywizować działalność powstańczą, dając im w ten
sposób zajęcie na planetach już podbitych, co
uniemożliwiłoby dalszą ekspansję aż do czasu
decydującego spotkania. Moje umiejętności i wiedza
mogły przyczynić się do neutralizacji tego zagrożenia
i dać czas Cliaandowi. Czas potrzebny na przejście do
drugiej fazy operacji.
A to oznaczało, że szarzy popełnili błąd. Powinni
mnie zabić lub poddać klasycznym torturom,
wówczas pomógłbym im. Ze dwa razy. Zapomnieli o
prostym fakcie, że jak długo będę żył, tak długo
stanowić będę najbardziej morderczą broń
wymierzoną przeciwko nim - a już na pewno po tym,
co mi zrobili. Teraz nie było szans na współpracę.
To był trick. To musiał być trick i ja musiałem w
to wierzyć, jeśli wszystko miało zachować sens.
Opieprzyłem się zdrowo - słuchaj, DiGriz, wiesz
wystarczająco dużo o rzeczywistości, aby wiedzieć,
jak się nią manipuluje. Sam zawsze robisz to dla
własnego dobra, a teraz ktoś wyciął taki numer tobie.
Odcięte nadgarstki, z których tryskała krew! -
spokój, do tego wrócimy za chwilę.
Najpierw fakty. Medycyna, choć wspaniała, nie
da sobie rady z taką operacją w tak krótkim czasie.
No dobrze, ale skąd niby ten krótki czas? Gdzieś, na
jakimś poziomie podświadomości wiedziałem, że
między amputacją a powrotem świadomości minęło
ledwie parę chwil - nie dni, najwyżej godziny. Każdy
ma taki zegar, który nigdy się nie zatrzymuje.
Właśnie teraz usiłował mnie poinformować, że od
chwili, gdy się tu znalazłem, upłynęło naprawdę
niewiele czasu. Ale jakie miałem dowody? Że
powinien być zarost albo dłuższe włosy? A kto bronił
im ostrzyc mnie i ogolić?
Paznokcie? Zawsze krótko je przycinam, a
krótko przycięte paznokcie zawsze wyglądają tak
samo. Zaraz, zaraz... coś mi świta... w czasie
ładowania... złamałem paznokieć na małym palcu
lewej ręki... jak rąbnąłem w ten głupi taster... nie
patrz jeszcze... przypomnij sobie... denerwujący
kawałek odłamanego paznokcia... cichy krzyk bólu... i
maleńka kropla krwi... Incydent, o którym całkiem
zapomniałem w gorączce późniejszych wydarzeń.
Ostrożnie uwolniłem dłoń spod pilnującego jej
półdupka i obejrzałem: mały palec, złamany
paznokieć i niewielki s trupek. Mam cię, Kraj, ty
stary oszuście!
Sądząc z wyglądu ranki, byłem ich więźniem
ledwie kilkanaście godzin. Najwyżej dwa dni.
Czerwone blizny na nadgarstkach były zwykłymi
czerwonymi bliznami. Mogli je zrobić na sto
sposobów. A amputacja? Kraj manipulował
rzeczywistością - może była to hipnoza, może co
innego. W tej chwili nie było to ważne. Zatem nie byli
aż tacy inteligentni, na jakich chcieli wyglądać. Bez
wątpienia stosowali tę technikę, technikę
wykorzystywania luk w pamięci na tyle często, że
popadli w rutynę i stracili krytycyzm. Szczególnie że
wyniki były zwykle z pewnością rewelacyjne. Kraj
radził sobie w ten sposób z obywatelami własnego
świata, którzy brali swój zaścianek egzystencji za
jedyną rzeczywistość, ich świat był dla nich jedynym
światem. Wystarczyło wyrwać ich ze znajomego
środowiska, by ich mózgi, pod odpowiednim
naciskiem, zamieniały się w roztrzęsioną galaretę
nadającą się do dowolnego formowania.
Pięknie. Tyle tylko, że nie takich sposobów było
trzeba na elastycznego, z gruntu nieuczciwego i z
dziecinną łatwością zmieniającego skórę (kameleon
przy mnie nabawiłby się kompleksów) Jima DiGriz -
człowieka o tysiącu twarzy, który znał setki kultur;
bywalca dziesiątków światów. Chcieli zgnieść moją
rzeczywistość jak wesz? Śmiechu warte usiłowanie!
Tych wszy jest na mnie parę setek.
Z radości zacząłem tańczyć i huśtać się na kablu.
O małego słonia nie powiesiłem się przy tej okazji,
gdy ześliznęła mi się ręka. Szczęśliwie złapałem kabel,
inaczej nie byłoby już tu ze mnie pożytku.
Ponieważ moje wygłupy i próba samobójstwa nie
wywołały żadnej reakcji, możliwości były dwie: albo
tu nie ma „pluskiew", albo nikt nie ma czasu na
obserwacje. Postanowiłem przyjąć to za pewnik.
Sam kabel był zbyt cienki, by można było się po
nim wspiąć (patologicznie podejrzliwi gospodarze
musieli przewidzieć taki zamiar), lecz zrobiwszy pętlę
można się było na nim bujać!
Z pojemników po wodzie i żywności zrobiłem
tampon, mogący posłużyć mi za rączkę. Związałem
wokół niej podwójną pętlę z kabla. Na wysokości szyi.
Podskoczyłem jak najwyżej i zawisłem całym
ciężarem.
Za dziesiątą próbą poczułem, że prędzej ręce
wyrwą mi się ze stawów, nim puści ten cholerny
mechanizm. Teoria była słuszna: obręcz, kabel,
pudełko, hak - wiele elementów. Gdyby zawiódł tylko
jeden z nich, byłbym wolny. Pewnikiem zawiodą
raczej moje elementy. Chwilę odsapnąłem i
skoczyłem po raz trzynasty.
Szczęśliwa trzynastka! Coś chrupnęło
metalicznie i pudełko rąbnęło mnie w głowę. Byłem
wolny. Pewnie tylko na parę chwil, lecz zawsze.
Pozbierałem się i przyjrzałem mojemu narzędziu
tortur. Tylna ścianka naszpikowana była czerwonymi
guziczkami. Zatrzęsło mną na myśl o naciśnięciu
któregokolwiek. Nad nimi były jeszcze dwa większe:
czerwony i czarny. Czerwony był wduszony. Z duszą
na ramieniu nacisnąłem czarny.
Nic się nie stało. Tego byłem niemal pewny.
Czując się już bezpiecznie wdusiłem jeden z małych
czerwonych, potem następny. I jeszcze jeden. Nic -
teraz był to martwy kawałek metalu. Zwinąłem kabel
tak, by zwisał na wysokości rąk. Drzwi nie były
zamknięte: albo głupota straży, albo pokładanie zbyt
dużych nadziei w machinie. Przycisnąłem oko do
futryny i zrobiłem niewielką szparkę.
I natychmiast zatrzasnąłem drzwi z powrotem.
Korytarzem zbliżało się dwóch szarych, taszczących
jakiś złowieszczy przedmiot. Następny krok w
reedukacji DiGriza? Gdy poruszyła się klamka, stało
się to nader prawdopodobne.
W zanadrzu miałem dla tej parki pewną
niespodziankę, lecz postanowiłem osiągnąć
maksymalny efekt dramatyczny. Stanąłem za
drzwiami i podziwiałem, jak mocują się z
nieporęcznym meblem. Dopiero gdy jeden pisnął na
znak alarmu, z całej siły rąbnąłem go uchylonymi
drzwiami.
Słysząc chrzęst i skowyt, wyskoczyłem z ukrycia.
Pudełko huśtające się na kablu nadawało się
znakomicie na broń zaczepną. Jeden z szarych
pochylał się właśnie nad maszyną, zajęty głównie
swoimi stopami, na których znalazła oparcie.
Walnąłem go jedyną dostępną mi bronią w szczyt
czaszki. Zanim pudełko zdążyło odskoczyć, pierwszy
miał już spluwę w garści. Zainkasowałem cios w
krocze. Zwinął się z bólu, a ja bez trudu zabrałem mu
broń. Miała pełny magazynek. Zmarnowałem dwa
pociski, ale zyskałem w zamian pewność, że ci dwaj
nie podniosą już alarmu.
Wziąłem głęboki oddech i wychyliłem głowę za
drzwi. Korytarz był pusty, pomknąłem więc do
schodów. Następnym poziomem powinien być, o ile
dobrze pamiętam, parter. Zbiegłem po dwa schody
naraz i okazało się, że pode mną jest jeszcze osiem
pięter.
A jednak to fakt, że latali po mojej korze
mózgowej w swoich malutkich ołowianych bucikach.
Potwierdzało to moją teorię, że prawie wszystko, co
przydarzyło mi się po aresztowaniu, to były iluzje,
fałszywe wspomnienia. Pojawił się problem - czy to,
co teraz robię, to rzeczywistość, czy może następne
fałszywe wspomnienie, które ma mi udowodnić, że
ucieczka jest niemożliwa. Może obudzę się znów w
tamtym pokoju, przyczepiony do pudełka? Gdyby to
była prawda, to i tak nie mogłem nic na to poradzić.
Musiałem uznać iluzję za rzeczywistość.
Cztery piętra niżej, gdy już zaczynało kręcić mi
się w głowie od ciągłego biegania w kółko, zobaczyłem
jegomościa w szarym uniformie. Wędrował w górę i
właśnie miał szok w oczach. Ponieważ to ja, a nie on,
spodziewałem się takiego spotkania, mój strzał padł
pierwszy.
To był strzał! W przeciwieństwie do poprzednich
ten pocisk napędzany był rakietowe i wywalił dziurę
w ścianie, a z jegomościa pozostały tylko nogi i łeb.
Ekonomiczna rzecz! Rzuciłem się po schodach jak
oszalały samobójca - oczekiwanie na oklaski byłoby
zupełnie pewnym sposobem skończenia ze sobą.
Schody urwały się i rąbnąłem w ścianę. Za sobą
słyszałem jazgot organizującej się pogoni. Pchnąłem
drzwi i wszedłem w ciemność. Dostrzegłem surowe
ściany i kurz – oczywiste wskazówki, że minąłem
parter i z rozpędu wlazłem do piwnicy. W dali
majaczył blask światła. Podążyłem w tym kierunku.
Gdy jednak dotarłem do celu, nie wzbudził on we
mnie zachwytu.
Było to bowiem okno, ale nie takie, o jakim
marzy każdy uciekinier, lecz małe, wysoko
umieszczone i tak okratowane, jakby broniło dostępu
do skarbca, a nie do głupiej rupieciarni, o której
zawartość pokiereszowałem sobie nogi. Dopingowany
nadchodzącymi z dali przekleństwami, cofnąłem się i
wywaliłem w ścianę cały magazynek.
Spory kawał ściany wraz z oknem zamienił się
we wspomnienie. Odrzuciłem bezużyteczną już broń i
wspiąłem się po stercie gruzu, jaką zupełnie
mimowolnie zrobiłem.
Wylazłem z tej nory na ulicę i puściłem się
ekstracugiem. Ktoś wrzeszczał, ale nie raczyłem
odkrzyknąć. Może było to niegrzeczne, lecz
brakowało mi tchu, a dłuższe pozostanie na wolności
było ciągle sprawą problematyczną. W moim
awangardowym stroju miałem szansę zostać
zauważonym nawet przez ślepca. Powinienem pozbyć
się tego wszystkiego i przywarować.
Skręciłem za róg i wleciałem na kogoś
podążającego w przeciwnym kierunku. Obaj
znaleźliśmy się na ziemi i wtedy zobaczyłem jego
twarz. Zatkało mnie w pierwszej chwili. To był
Otrov! Potem ujrzałem, że ten najłagodniejszy
spośród znanych mi ludzi zmienia.się w dzikie
zwierzę. Twarz mu się wykrzywiła, usta zacisnęły we
wściekłym grymasie. Przydusił mnie do ziemi.
- Coś ty narobił najlepszego! - wycharczał. - Kraj
o ciebie pytał! Kraj cię szuka!
15
Szamotaliśmy się przez chwilę, ale mój pierwszy
błąd był już nie do naprawienia. Trzeba było od razu
złapać go za kark, a nie gapić się jak na święty
obrazek. Byłem wyczerpany i choć dałem mu
pudełkiem w ucho, to bez specjalnych efektów. Zrobił
tylko zeza, ale nie puścił mnie. Do tej pory zresztą
przygalopował jeszcze oddział szarych, którzy rzucili
się na nas z prawdziwą euforią. Rozdzielili nas i
kopniakami pomogli mi wstać. Było ich sześciu plus
Otrov, którego wyraz twarzy sugerował, że bardzo
chciałby być w tej chwili gdzie indziej.
- Rozumiesz - zaczął - Kraj rozmawiał ze mną. O
Vasce. Powiedział, że go szuka... - głos był cichy i po
chwili zamarł zupełnie.
Szarzy nie zareagowali, ja natomiast nie
okazałem tyle samokontroli.
- Ty szmato, masz teraz powód do tygodnia
świętowania, ty... ty... - głos uwiązł mi w gardle, gdy
jeden z moich pięciu władców szarpnął kablem.
Zamrugałem oczami. Przed chwilą jeszcze
wydawało mi się, że jest ich sześciu. Nie mogłem dojść
z tym przez dłuższą chwilę do ładu, z ciemności
jednak wysunęła się para rąk i zacisnęła wokół szyi
numeru piątego. Oczy wyszły mu z orbit, rozdziawił
gębę, a ja musiałem się sporo wysilić, aby nie zrobić
tego samego.
Interwencji sił nadprzyrodzonych nie brałem
pod uwagę, a sojuszników tutaj nie miałem. Co
zatem, u licha? Cud? Z osłupienia wyrwał mnie cichy
chrzęst, oczy się zamknęły i numer piąty zniknął z
horyzontu. Poszamotałem się trochę, by zwrócić na
siebie uwagę, kopnąłem nawet Otrova w kostkę. On
też powinien mieć jakieś zajęcie.
- Nie musiałeś tego robić - poskarżył się.
Uśmiechnąłem się do niego, widząc, jak numer
czwarty odchodzi w ślad za poprzednikami. Podziwu
godne były i sposób, i precyzja, z jaką eliminowano
moich przeciwników. To musieli być fachowcy
pierwszej klasy.
Trzeci jednak nie stanął na wysokości zadania:
krótkim charkotem obwieścił światu swój koniec,
zamiast odejść w spokoju z tego padołu. Poczekałem,
aż pozostali odwrócą się w stronę, z której nadszedł
lament, i trzasnąłem najbliższego kantem dłoni w
szyję. Byłem osłabiony i musiałem to powtórzyć,
zanim coś tam pękło i legł na ziemi. W tym samym
czasie doszły mnie przedśmiertne jęki i łoskot
walących się ciał.
Kiedy się wyprostowałem, moi wybawiciele
kończyli właśnie zbożne zajęcie, którego efektem było
siedem ciał malowniczo ułożonych na jezdni. Było to
dość ciekawe, gdyż moi wybawiciele mieli wyraźnie
kobiece kształty, buraczkowe wdzianka i wysokie
buty na obcasach.
Bliższy odwrócił się i rozpoznałem sierżanta
Taze. Rozsypane kawałki zaczęły się układać. Druga
kobieta była drobniejsza i dość zgrabna, o figurze,
którą znałem doskonale i o twarzy, której nie
zapomnę. Moja żona.
- Hej, hej! - powiedziała Angelina, całując mnie
na powitanie. - Mam nadzieję, kochanie, że jesteś w
stanie trochę jeszcze pobiegać, bo robi się tu tłoczno.
Coś przeleciało obok mnie, rozbijając szybę
wystawową jakiegoś sklepu. To dodało powagi jej
słowom.
- Pobiegać... - wychrypiałem, dalej nie bardzo
wiedząc, co się tu dzieje, mając jednak dość rozsądku,
by nie zadawać głupich pytań.
Taze objęła mnie ramieniem, nadając mi
właściwy kierunek i pomagając utrzymać pion, a
Angelina uwolniła mnie od pudełka z kablem. No i
pobiegliśmy. Jestem pewien, że był to czarujący
widok: facet z głupim wyrazem twarzy i w
przezroczystym wdzianku, poruszający się jak żwawy
sześćdziesięciolatek, i dwie dziewczyny w skąpych
strojach. Tyle że w pobliżu nie było nikogo, kto
mógłby ten widok docenić.
Taze skręciła za róg, potem jeszcze raz, i
pociągnęła mnie do jakiegoś budynku. Zasunęła rygle
w stalowych wrotach i ruszyliśmy dalej, tyle tylko, że
wolniej, przez jakieś schody, biura, aż do pokoju,
którego okna wychodziły na podwórze. Miałem słabą
nadzieję, że wiedzą obie, co robią.
Wiedziały. Wylezliśmy przez okno, przeszliśmy
przez podwórze i Taze otworzyła drzwi do garażu.
Stał w nim nowiutki cliaandzki wóz dowodzenia z
generalskim proporcem na antenie.
- To już lepiej! - mruknąłem chwiejąc się na
nogach.
- Oboje do tyłu! - rozkazała Taze wkładając
wojskową kurtkę i upychając włosy pod hełmem.
Powstrzymałem głupie pytanie, co się stało z
oryginalnym użytkownikiem wozu, i polazłem do tyłu.
Ledwo zamknęliśmy drzwi, wóz wyrwał do przodu,
przewracając nas na podłogę.
- Zeszczuplałaś - sieknąłem łapiąc oddech.
- Będziesz z pewnością szczęśliwy, słysząc, że
zostałeś ojcem bliźniaków. Dwóch chłopców. Dałam
im imiona po tobie: James i Bolivar.
- Jak sobie życzysz, kochanie. Najpierw
chciałbym jednak wiedzieć, jakim cudem zjawiłaś się
tutaj i to w odpowiedniej chwili.
- Przyleciałam, żeby się tobą zaopiekować,
kochanie, i jak widzisz, zrobiłam słusznie.
- Tak, oczywiście - skinąłem głową słysząc ten
wzorcowy przykład kobiecej logiki. - Tyle tylko, że
kiedy ostatnio się widzieliśmy, kierowano cię właśnie
do szpitala z wielkim wybrzuszeniem przepony i
błyskiem macierzyństwa w oczach.
- No przecież ci powiedziałam, że wszystko poszło
dobrze, nie słyszałeś? Dowiedziałam się później, że te
łotry z Cliaandu wyruszyły na podbój następnej
planety i że jesteś prawdopodobnie z nimi. To
wszystko.
- Inskipp ci powiedział?
- Oczywiście! - parsknęła. - To są skutki braku
mego zbawiennego wpływu na ciebie. Zgłupiałeś?
Włamałam mu się do biurka i znalazłam raporty. Nie
był uszczęśliwiony, ale przyleciałam tu jako zespół
uzupełniający. Nie miał wyboru. Obiecał, że będzie
miał na oku piastunkę i dzieci. Dostaliśmy się na
orbitę, otrzymaliśmy wiadomość, no i jestem.
Poczekaj, zajmę się zamkiem tej twojej obroży. Nie
wiem, dlaczego zawsze pozwalasz się tak traktować?
- W twojej relacji są pewne luki - powiedziałem
łagodnie. - Czy byłabyś na tyle miła, żeby
odpowiedzieć mi na parę pytań? Na przykład - jaką
wiadomość?
- Moją! - włączyła się Taze, która bezwstydnie
podsłuchiwała. - Ci durnie zamknęli mnie w obozie
dla cywilów. Mnie - sierżanta Gwardii! Wyszłam z
niego jeszcze tej samej nocy i odszukałam nadajnik
alarmowy.
No i przekazałam wiadomość na częstotliwości,
którą zapisałeś mi na karteczce. Zapamiętałam ją,
zanim mi zabrali kartkę.
Taze była dość pewna siebie i moja pamięć
nieśmiało zasugerowała, że ma po temu powody.
- Jak tylko to usłyszeliśmy, wzięłam rakietę zwia-
dowczą i wylądowałam - uzupełniła relację Angelina.
- Musiałam sobie utorować do ciebie drogę, co nie
było nawet specjalnie trudne. Jak na przyszłych
zdobywców galaktyki, to nie są oni zbyt zdolni. A
potem spotkałam Taze.
Zbliżyła usta do mego ucha i spytała lodowato:
- Dobrze znasz tę dziewczynę?
- Raz ją widziałem - odparłem tonem urażonej
niewinności. - A poza tym ona nie jest w moim typie.
- Ty lubisz takie hoże panienki. Nie oszukuj
mnie! Skierowałem rozmowę na bardziej neutralne
tematy.
- No dobrze, ale skąd wiedziałaś, gdzie mnie
szukać?
- To było proste. Ci w szarych mundurach
zajmują tylko jeden budynek w mieście.
Obserwowałyśmy go. - Usłyszałam chrzęst i obroża
puściła. - Starałyśmy się wejść do środka, a jedyny
kłopot był z takimi różnymi nachalnymi łobuzami,
podobno żołnierzami, ale w efekcie dowiedziałyśmy
się paru ciekawych rzeczy i dostałyśmy ten wóz.
Wiedziałem już wystarczająco dużo, aby nie
pytać o losy kierowcy i jego kumpli.
- A teraz opowiedz nam, co ci się przydarzyło -
zażądała Angelina przytulając się do mnie. -
Umieram z ciekawości, żeby się dowiedzieć, co miałeś
na szyi i dlaczego nosisz ten seksowny kombinezon.
Opowiedziałem im. Wszystko po kolei. Nagrodą
były westchnienia, jakie mogą wydawać tylko
dziewczyny, i przynajmniej jeden pisk, gdy doszedłem
do nadgarstków. Potem słuchały już w oziębłym
milczeniu. Poczułem coś w rodzaju litości dla każdego
osobnika w szarym uniformie, który będzie miał
pecha spotkać się z tymi ślicznotkami. Angelina miała
wrodzony talent do urozmaicania sposobów, w jakie
jej bliźni schodzili z tego świata.
Zanim skończyłem tę fascynującą historię,
dotarliśmy do miejsca przeznaczenia, strzeżonego
przez podwójną śluzę. Wjechaliśmy do wnętrza.
Znajdowało się tam sporo dziewczyn, silnie
uzbrojonych, ponętnych, a ja, potrząsając wciąż z
niedowierzaniem głową (do tej pory nie wiem, jak
udał się przewrót przeciwko tak atrakcyjnemu
rządowi), pozwoliłem zaprowadzić się do pokoju.
Była w nim nadzwyczaj zachęcająca wojskowa
prycza. Niewiele myśląc, zaraz na nią opadłem.
- Ubranie - zadysponowałem. - I coś do picia.
Niekoniecznie w tej kolejności.
Na szczęście obok znajdowała się moja żona,
gdyż w przeciwnym razie z pewnością wmuszono by
we mnie szklankę jakiegoś soku czy innego
paskudztwa. Zamiast tego podała mi butelkę
porządnego piwa. Zadziałało jak balsam na moje
rozkojarzone zmysły.
- Obawiam się, że moje odczucia... moje poczucie
rzeczywistości znajduje się jeszcze w dość podłym i
niezorganizowanym stanie - przyznałem się po
osuszeniu butelki. Z wyrazu twarzy Angeliny
wyczytałem, że zdążyła to już zauważyć.
- Oni mi coś zrobili, nie wiem dokładnie co, ale
jeszcze mi to nie przeszło.
- Zabiję ich co do jednego i będę miała z tego
dużą satysfakcję - syknęła Angelina przez zaciśnięte
zęby, a zewsząd odezwały się pomruki aprobaty.
Zamknąłem oczy, żeby dać im odpocząć. Kiedy
je otworzyłem, w pokoju paliło się światło, a obok
mnie stała tylko Angelina. Czułem się tak, jakbym
oglądał pocięty na kawałki film, w którym niektóre
odcinki zastąpiono przezroczystą taśmą. Poczułem do
Krają pewien rodzaj szacunku, co bynajmniej nie
przeszkodziło mi znienawidzić go jeszcze bardziej.
- Jestem głodny - poinformowałem Angelinę.
Podeszła do pryczy i wzięła mnie za rękę.
- Spałeś i mówiłeś przez sen takie dziwne rzeczy...
- Jak coś zjem, poczuję się lepiej, a kiedy
wrócimy do bazy, lekarze odkurzą wszystkie kąty
mojej jaźni. Ale teraz są ważniejsze sprawy. Musimy
zorganizować ruch oporu, zanim oni położą na
wszystkim swoją łapę i...
- Nie.
- Co nie! - Miałem wrażenie, że uciekła mi gdzieś
część rozmowy. Albo to znów przykład babskiej
logiki.
- To znaczy, że nie, że my tego nie zrobimy.
Kiedy spałeś, posłałam Inskippowi raport i opisałam
w nim wszystko, co powiedziałeś o ich planach i o
tym, jak przeprowadzają swoje operacje.
- Czy podpisałaś go przynajmniej moim nazwis-
kiem? - spytałem rozdrażniony.
- Zapomniałeś, skarbie, że nosimy to samo
nazwisko! Wypiliśmy, żeby załagodzić całą sprawę.
Potem spróbowałem wrócić do tematu.
- No więc wysłałaś raport, i co?
- Dostałam od Inskippa odpowiedź: „Wiadomość
przyjęta, gratuluję, wracajcie natychmiast". Dlatego
powiedziałam „nie".
- I ty myślisz, że ja wrócę? - prychnąłem.
- Nie czujesz się dobrze, wymagasz opieki
lekarskiej, zrobiłeś, co miałeś zrobić.
- Nie o to pytałem. Czy myślisz, że ja teraz
wrócę? Spróbowała wyglądać nieco groźniej, ale jej to
nie wyszło. Wzruszyła ramionami.
- Oczywiście, że nie. Gdybyś to zrobił, nie byłbyś
tym człowiekiem, za którego wyszłam. Zetrzyj więc z
powierzchni gruntu tych obrzydliwych szaraków, ocal
Buradę i powstrzymaj dalsze najazdy. Dla ciebie
powinno to być dość łatwe.
- Moment, chwila - nie wszystko naraz, ale w
ogólnych zarysach plan przedstawia się całkiem
trafnie. Trzeba zorganizować tu partyzantkę.
Powinna się tym zająć Taze. Przy naszej pomocy i
wsparciu materialnym. Ale jest jedna rzecz,
ważniejsza od tego wszystkiego. Musimy złapać
Krają, a w najgorszym razie kogoś z jego sztabu.
- Wspaniały pomysł! Jeśli myślisz, że on wie
wszystko o torturach, to może nauczy cię tego i
owego. Pamiętam...
- Nie o to chodzi, skarbie. Chcę, żeby ten
człowiek przeszedł specjalne testy w laboratorium.
Nie zauważyłaś niczego szczególnego, gdy ich dzisiaj
wykańczałaś?
- Nic, poza tym, że byli tak samo ubrani, a ich
skóra wydawała się zimna.
- Właśnie. Oni nigdy się nie śmieją, nie okazują w
ogóle niemal żadnych uczuć, żadnych wzruszeń, nie
plotkują, nie odzywają się nawet, jeśli nie mają nic
istotnego do powiedzenia, i parę jeszcze innych,
podobnych spraw.
- Chcesz mi powiedzieć, że to są zombi, androidy
czy tego rodzaju potworki, które pojawiają się w
kosmicznych operetkach dla przedszkolaków?
- Pośmiej się, pośmiej, póki jeszcze możesz.- Nie,
.te typy to nie potworki. Są bez wątpienia żywe jak
normalne organizmy, tyle tylko, że nie są to, jak
sądzę, ludzie.
- Może lepiej się prześpij?
- Nie wygłupiaj się! To nie są majaki
zoperowanego mózgu. To chodzi mi po głowie od
chwili, gdy zobaczyłem Kraja. Jeszcze na Cliaandzie.
I są na to dowody, mój skarbie. Żołnierze śmiertelnie
boją się Kraja i jego ludzi, nie chcą nawet o nich
rozmawiać. Ludzie w szarych mundurach odcięci są
od normalnego cliaandzkiego życia i różnią się od
innych w każdym calu. Zupełnie jakby byli czymś
innym. Wyobrażam sobie to w następujący sposób:
dokonuje się przeglądu zamieszkanych planet - a ktoś
musiał to zrobić - i tutaj, proszę, Cliaand okazuje się
gotów do zajęcia; zmilitaryzowany sposób życia,
głębokie podziały klasowe - nic, tylko znaleźć się na
górze i przejąć kontrolę. I zdaje się, że właśnie zrobili
coś takiego. Nie pojawiają się w żadnych spisach czy
kartotekach, tak drogich wojskowemu sercu, a
przecież są, i to na górze.
- No cóż...
- Właśnie, nie jesteś przekonana, ale zaczynasz
się zastanawiać. Możesz mi znaleźć jakąś wzorcową
próbkę, która ubrana by była w szary mundur?
- Jeśli ci na tym zależy, ale nie mogę obiecać, że
będzie całkiem nie uszkodzona. Najważniejsza jest,
tak chyba mówiłeś, głowa?
Zanim zdążyłem się odezwać, do pokoju wpadła
Taze i rzuciła na pryczę furę ciuchów.
- Ubieraj się, szybko! Te buty to największe,
jakie udało mi się u nas znaleźć, i oby tylko pasowały!
- Skąd ten pośpiech?
- Wokół jest pełno wojska, mają czołgi. Cały
budynek jest obstawiony przez Cliaandczyków!
16
Buty, z lekko wydłużonymi noskami, okazały się
ciasne jak cholera. Mimo to wsunąłem nogę
najgłębiej, jak mogłem.
- Śledzili nas? - zapytałem.
- Za kogo mnie masz? Nie, i wozu też tu nie ma! -
obruszyła się Taze.
Spróbowałem zmusić swój mózg do myślenia,
gdy nagle zadzwonił telefon. Zamarliśmy w pół
ruchu, wpatrując się w aparat, jakby był diabłem
wcielonym. Zadzwonił jeszcze raz, a potem rozjarzył
się ekranik i pojawił się Kraj. Jak zwykle zimny i
opanowany.
- Wiecie, że jesteście otoczeni? - odezwał się. -
Wszelki opór jest beznadziejny, DiGriz. Poddajcie się,
a nikomu z twoich przyjaciół nie stanie się żadna
krzywda.
Kopnąłem ekran i obraz zgasł. Potem złapałem
aparat i rąbnąłem nim o ścianę. Na skórze pojawiły
się kojące krople potu. Odetchnąłem głęboko i
spoglądając na plastikowy szmelc, zacząłem liczyć na
palcach.
- Zapomnijmy na chwilę o tym telefonie i
przemyślmy, co tu się dzieje. Po pierwsze, nikt za
nami nie jechał. Po drugie, nie ma tu wozu, a więc nie
mogli nas namierzyć. Po trzecie, Kraj wie, gdzie
jestem. W takim razie albo kombinezon, albo ja mam
zamontowany nadajnik. Kombinezonem zaraz się
zajmę, a mnie będzie potrzebny dobry rentgen i
równie dobry chirurg. Jak tylko się stąd wyniesiemy.
- Zapomniałeś o innym, prostym rozwiązaniu -
odezwała się Angelina.
- Nigdy nie twierdziłem, że jestem
wszechwiedzący. Co ci przyszło do głowy?
- Pudełko. Mówiłeś, że jest kontrolowane przez
radio.
- Oczywiście, że jest. A ten mebel jest tutaj?
- Pod tobą. Myślałyśmy, że może się przydać.
- Brawo. Po trzy punkty dla każdej! Nic,
pomyślmy, co możemy zrobić. Taze, co to za budynek
i jak stąd można wyjść?
- To fabryka, której właścicielką jest jedna z nas.
Stąd nie ma wyjścia, to znaczy, są trzy bramy, ale
wszystkie obstawione. Los skazał nas na walkę i
śmierć, ale drogo sprzedamy swoją skórę i
zabierzemy wielu z tych...
- Dobra, dobra. To będzie na naszym nagrobku,
jakby co. DiGriz widzi drogi wyjścia tam, gdzie inni
zauważają tylko lity mur. Ta właścicielka tu jest?
- Tak.
- Świetnie, przyślij ją jak najszybciej...
Rozumiem - zwróciłem się do Angeliny, gdy Taze
wymiotło z pokoju - że przywiozłaś nasze
standardowe wyposażenie?
- Pewnie, że tak. Cały arsenalik.
- Grzeczna dziewczynka. Kiedy pomyślę sobie, że
jesteś moją żoną, rośnie moje poczucie
bezpieczeństwa.
Taze wbiegła w towarzystwie innej amazonki,
trochę starszej, ale fascynującej w swej dojrzałości...
W oczach Angeliny dostrzegłem lodowaty błysk i
szybko przeniosłem spojrzenie gdzie indziej, a myśli
skierowałem na inne tory.
- Nazywam się James DiGriz, kosmiczny szpieg i
złodziej.
- Miło mi, Fayda Firtina z Gwardii - warknęła w
odpowiedzi i zasalutowała.
- Mnie również, a przechodząc do rzeczy:
rozumiem, że jesteś właścicielką tego budynku.
- Zgadza się, Zjednoczenie Budowy
Autosłużących „Firtina". Spółka z ograniczoną
odpowiedzialnością. Najlepszy towar na rynku.
- Co to jest...
- Autosłużący?
- W rzeczy samej. Nie bardzo jestem
zorientowany...
- Towar luksusowy, bez którego nie można się
obejść w dobrze prowadzonym domu. Robot, który
został zaprogramowany i wyszkolony jako służący i
pomoc domowa, który odciąży każdą gospodynię od
codziennych, uciążliwych prac...
Mówiła jeszcze dalej, cytując chyba broszurkę
reklamową, ale ja się już wyłączyłem. W głowie
formował mi się plan, aż nagle dotarło do mnie, że
strzelają.
- Próbny atak - poinformowała mnie Taze ze
słuchawką radiotelefonu przy uchu. - Odparto ich.
- Na razie pewnie nie zaatakują poważnie. Chcą
mnie żywego. Powstrzymujcie ich nadal. Fayda -
zwróciłem się do właścicielki fabryki - czy mogłabyś
naszkicować plan tego bydynku i najbliższego terenu?
Zrobiła to szybko, dokładnie zaznaczając okna,
drzwi i sąsiednie ulice.
- Jak wyglądają te roboty?
- Podobne do ludzi tak kształtem, jak i wielkością
- to optymalna forma do ich domowych zadań.
- Dobra. Ile z nich jest do użycia w tej chwili? -
Nie wiem dokładnie, ale miedzy sto pięćdziesiąt a
dwieście.
- Idealnie. Dokładnie odpowiada to naszym
potrzebom. Czy byłoby wielkim nieszczęściem - mam
nadzieję, że są ubezpieczone - gdyby zginęły za
wolność Burady?
- Każdy zginąłby z ochotą za taką sprawę, gdyby
posiadał uczucia, tyle że one są niezdolne do walki.
- Tym już my się zajmiemy. To będzie oddział
dywersyjny. Chodźcie, to wam powiem, co
wymyśliłem.
Moje szare komórki doszły już do siebie, a
dobiegający z zewnątrz zgiełk bitewny utrzymywał je
w formie. Po półgodzinie autosłużący zajęli
wyznaczone im stanowiska.
- Znacie rozkazy? - spytałem tłum stojący w hali
ekspedycyjnej.
- Znamy, proszę pana, dziękujemy panu -
odpowiedział zgodny chór z akcentem świadczącym o
głębokiej kulturze.
- A więc przygotujcie się. Kiedy powiem
„naprzód", wyjdziecie stąd, każdy do swojego
zadania.
- Z przyjemnością, proszę pana, dziękujemy
panu.
Było tu ponad sto pięćdziesiąt sztuk tego
tałatajstwa, uszykowanego w równych szeregach.
Każdy ściskał kawał rury lub kija imitującego broń.
Jedni mieli kapelusze, inni kurtki czy spodnie,
sprezentowane im przez kobiece oddziały
uderzeniowe. Nie było to dla mnie najlepsze roz-
wiązanie, zważywszy mój stan cywilny, dookoła
znajdowało się bowiem aż za dużo młodych,
opalonych ciał, żeby normalny chłop był w stanie to
zignorować. Roboty stanowiły w tym względzie miłą
odmianę. Spojrzałem na zegarek i podniosłem
mikrofon.
- Wszystkie jednostki - baczność! Piętnaście
sekund do godziny zero! Grenadierzy, proszę do
ostatniej chwili nie zbliżać się do okien. Gotowi...
zapalniki... RZUCAĆ!
Na ulicy nastąpiła seria głuchych eksplozji, gdy
dziewczyny rzuciły z górnych pięter granaty. W
większości były to granaty dymne, lecz znalazło się też
trochę gazowych.
Po pięciu sekundach, gdy dym zgęstniał,
nacisnąłem przełącznik drzwi wyjściowych i ujrzałem
tylko i wyłącznie kłęby dymu.
- Naprzód, do ataku! - rozkazałem i wszystkie
lewe nogi wystrzeliły do przodu jak jedna.
- Dziękujemy, proszę pana!
Z górnych okien odezwały się serie karabinów
maszynowych, na które oblegający odpowiedzieli z
entuzjazmem. Wszystko szło zgodnie z planem, czas
był na drugą falę.
- Wszystkie pozostałe jednostki autosłużących do
ataku! - ryknąłem w mikrofon.
W tej chwili wszystkie pozostałe roboty (około
pięćdziesięciu) winny wyłazić przez wszystkie
możliwe drzwi i zanurzać się w chmurze dymu.
Próbowałem sobie wyobrazić, co się tam dzieje, ale
nie za bardzo mi się to udało.
Oto budynek, otoczony przez wroga i pięknie
widoczny w zachodzącym słońcu, zostaje nagle
zasłonięty środkami chemicznymi i coś się tam
zaczyna dziać. Kompletna przerwa na wizji, szok dla
patrzących. Niewyraźne sylwetki majaczące w dymie
- strzelają do nich, a oni nie padają. Ludzie ze stali!
Dym, panika, następne ataki. Który z nich jest
prawdziwy? Co robić?
Obliczyłem, że apogeum chaosu nastąpi po około
sześćdziesięciu sekundach. Potem dym zacznie się
przerzedzać, trupy okażą się robotami, a dowództwo
otrząśnie się z szoku. I do tej pory musimy stąd wyjść.
Oddziały Taze po rzuceniu granatów biegły do
ekspedytorni, a Taze sprawdzała stan według listy.
- Wszyscy! - krzyknęła w moją stronę.
- Teraz! Angelina, granaty w pogotowiu!
Nikt z nas się nie odzywał. Ruszyliśmy powoli
poprzedzani przez wybuchy granatów Angeliny.
Fayda prowadziła, a każdy opierał ręce na ramionach
idącego przed nim. Znaleźliśmy się z Angelina
pośrodku tego ludzkiego węża.
Granaty ucichły. Nie był to specjalnie
komfortowy marsz - przypominał błądzenie ślepego
we mgle. Dodatkową atrakcję stanowiły przelatujące
tu i ówdzie pociski. Ulica nie była szeroka i bez
wątpienia znajdowały się na niej oddziały inwazyjne.
Gdyby wiedzieli, co się dzieje, po prostu by nas
rozstrzelali, i to bez większego wysiłku. Na szczęście
zajęci byli autosłużącymi.
Do przejścia mieliśmy około dwudziestu jardów.
Po drugiej stronie były kwartały mieszkalne, w
których mogli nas szukać do upadłego. Liczyłem w
myśli kroki i, według moich obliczeń, prawie
doszedłem już do budynku, co znaczyło, że połowa z
nas jest już bezpieczna, gdy nagle obok mnie rozległo
się:
- To ty, Zobno? Co sierżant mówił o robotach?
Wąż zastygł w bezruchu, wszyscy wstrzymali
oddechy. Głos mówił po cliaandzku.
- Roboty? Jakie znowu roboty? - spytałem
chwytając dłoń spoczywającą na moim ramieniu i
przenosząc ją na ramię Angeliny. - Idź! - szepnąłem
jej w ucho.
Ciężkim krokiem ruszyłem w stronę źródła
głosu.
- Jestem pewien, że mówił coś o jakichś robotach
- poskarżył się głos.
Za sobą usłyszałem odgłos ruszającego węża,
zakasłałem i zacisnąłem pięść. Wszystko poszłoby
pięknie, dostarczając mi nawet niejakiej
przyjemności, gdyby nie powiał wieczorny wietrzyk.
Powiał mi prosto w twarz i o dwa kroki od siebie
ujrzałem żołnierza w hełmie. Jego twarz wyrażała
totalne zdziwienie. Miał po temu słuszne powody:
zamiast kumpla zobaczył przed sobą nieznanego
osobnika ubranego w dziwny kombinezon i damskie
buty na obcasach, a do tego wszystkiego, prócz
przekrwionych oczu i nie ogolonej brody,
zarejestrował jeszcze zwieszające się ze mnie torby i
paczki.
Na całe szczęście sparaliżowało go dokumentnie i
zdążyłem go złapać. Jedną ręką za gardło, drugą za
rozpylacz. Nie był specjalnie bystry, bo dość długo
tańczyliśmy, zanim zaświtało mu, że spluwę może
trzymać równie dobrze jedną ręką. Gdy do tego
doszedł, zdarzyły się dwie rzeczy. Zamknął się wokoło
nas dym - to raz, a ja podstawiłem mu nogę - to dwa.
Runęliśmy na ziemię, a ja, będąc na wierzchu,
poczęstowałem go w krtań tak, że sprawa została
definitywnie rozstrzygnięta. Usiadłem, czekając, aż
powietrze przestanie dochodzić do moich płuc
krótkimi spazmami, czyli - mówiąc inaczej - aż wróci
mi oddech, gdy tuż obok usłyszałem:
- Co to za hałasy? Co się tu dzieje? Podskoczyłem
(moje nerwy nie były już takie, jak kiedyś) i starając
się zapanować nad oddechem, odezwałem się:
- To ja. - Zawsze dobra odpowiedź. - Potknąłem
się i wywróciłem. Skaleczyłem się w palec.
- Pewno dadzą ci medal. A teraz się zamknij!
Zamknąłem się, podniosłem rozpylacz i zdałem
sobie sprawę, że zgubiłem się w tym tumanie. Z
trudem opanowałem panikę i spróbowałem skłonić
mój umysł do myślenia.
Punkt pierwszy - nie byłem sam. Wąż zdążył z
pewnością przemaszerować w bezpieczne miejsce, ale
Angelina tego nie zrobiła, bo jakby inaczej. Punkt
drugi - ona wiedziała, gdzie jest która strona świata, a
ja nie. A zatem wniosek był prosty: będzie musiała po
mnie przyjść. Gdy do tego doszedłem, nabrałem
powietrza w płuca i gwizdnąłem. Najpierw krótko,
potem długo - litera A w alfabecie Morse'a, który
znała. Miałem nadzieję, że to jej wystarczy. W
odpowiedzi usłyszałem wściekły glos, tym razem
wyraźnie już podejrzliwy.
- Przestańcie gwizdać! Jak się nazywacie?
- To ja, sierżancie, Zobno! - Poszedłem na całość.
- To ja jestem Zobno! - obruszył się głos z lewej.
- To ja się tak nazywam! - wrzasnąłem oburzony.
- Kto to powiedział?
- Chodźcie tu obaj! - rozkazał sierżant. - Za pięć
sekund zaczynam strzelać!
Prawdziwy Zobno gramolił się ku sierżantowi, a
ja nie ośmieliłem się nawet głośniej odetchnąć. Wtem
coś pociągnęło mnie za rękaw. Angelina. Wzięła mnie
za rękę i poprowadziła za sobą. Z tyłu rozległy się
jakieś głosy, potem szczęk broni. Potknąłem się o
jakiś stopień i jakieś ręce wciągnęły mnie do jakiegoś
pomieszczenia. W tej samej chwili na zewnątrz
rozległa się pierwsza seria z broni sierżanta.
17
- Grupa poszukiwawcza... grupa
poszukiwawcza... - przytłumione głosy przedarły się
przez porykiwanie atakujących pluszowych misiów.
Mógłbym sobie dać radę z tymi niedźwiadkami,
chociaż kandyzowane laseczki, których używałem
jako mieczy, łamały się w rękach. Ale nawet jeśli nie
ma się kandyzowanej laseczki, można misia kopnąć w
dołek i miś sobie pójdzie, żadna siła go nie
powstrzyma. Z misiami świetnie bym sobie poradził,
gdyby nie miały po swej stronie tych cholernych
drewnianych żołnierzyków. Zacząłem grzebać po
kieszeniach w poszukiwaniu zapałek, żeby zrobić z
nich ognisko, gdy nagle jeden dźgnął mnie bagnetem
w ramię. Otworzyłem oczy i spojrzałem niezbyt
przytomnie w okoloną wielkimi bokobrodami twarz
doktora Muftaka. Ten w odpowiedzi przyjrzał mi się
uważnie. - Pobudka, jak widzę, w zupełnie
nieodpowiednim momencie, ale musiałem skasować
działanie narkotyku - odezwał się, pocierając watą
miejsce zastrzyku. - Wielka szkoda.
- To nie ja wymyśliłem - mruknąłem z pretensją,
ciągle niezbyt przytomny. Dlaczego nie pozwolono mi
wykończyć pluszowych misiów?
- Rekonwalescencja przebiega prawidłowo.
Cofnąłem pana w okres dzieciństwa i... do diabła, ależ
pan miał ciekawe dzieciństwo! Musi pan dać mi zgodę
na opisanie pańskiego przypadku. Pluszowy miś,
który normalnie jest symbolem ciepła i zadowolenia,
u pana przeistoczył się w tajemniczy sposób pod
wpływem pańskiej szkaradnej podświadomości w...
- Później, panie doktorze, później! - przerwała
mu Angelina, uosobienie złocistego wdzięku.
Wygrzewała się na balkonie, a pasemka
materiału, które na tę okazję włożyła, nie zasługiwały
na miano stroju kąpielowego. Potrząsnąłem głową, by
poustawiać na miejscach meble hotelowego pokoju.
Hotel „Ringa Baligi" - jeden z najlepszych hoteli
na Buradzie, poza luksusami miał jeszcze jedną
zaletę. Zbudowany był na wysepce i dostać się do
niego można było jedynie wodą lub powietrzem.
Dawało to spokój, który niezbędny był przy kuracji, i
wystarczająco wcześnie pozwalało zauważyć
wszelkich nieproszonych gości. Takie właśnie
ostrzeżenie było powodem przerwania seansu
prostowania moich dróg myślowych. Miałem na sobie
kąpielówki - jak zwykle podczas seansów. Wziąłem
Angelinę za rękę i ruszyliśmy do prywatnej windy.
Gdy podłoga uciekła nam spod nóg, na platformie
lądowały pierwsze helikoptery. Odgłos ich silników
był wyraźnie słyszalny w kabinie.
- Sądzisz, że to coś pomoże? Już trzy dni grzebie
w moim dzieciństwie, i nic.
- To ponoć najlepszy specjalista na tej planecie.
A jeśli chodzi o twoje dzieciństwo, to...
Zanim skończyła, winda stanęła. Znajdowaliśmy
się na poziomie wody, w pomieszczeniu dla nurków,
skąd prowadziły schody bezpośrednio do oceanu.
Oczekiwał nas człowiek z akwalungami. Zapięliśmy
uprzęże i zanurzyliśmy się na dno rafy. Nawet przy
dokładnym przeszukiwaniu okolicy szansa
znalezienia nas była minimalna. Włączyłem hydrofon.
- Nie prowadzą dokładnych poszukiwań -
zawiadomił mnie głos. - Dam znać, gdyby coś się
zmieniło.
Wpłynęliśmy z Angelina do groty, którą
odkryliśmy poprzednio. Teraz byliśmy odcięci od
świata. Opuściliśmy się na piaszczyste dno i
zetknęliśmy maski, jako że tylko to umożliwiało
bezpośrednią rozmowę.
- Zaszło coś nowego, jeśli chodzi o Krają i jego
chłopców? - zapytałem.
- Przeniesiono ich do innego budynku. Siły
cliaandzkie przeszły teraz do okupacji. Zajęli wielki
wieżowiec zwany Octagon i umieścili tam większość
administracji i wszystkich szarych.
- Ciekawe, dlaczego opuścili poprzednie
kwatery?
- Z pewnością dla obrony przed tobą i twoją
bezlitosną zemstą.
- To nawet nie taki głupi powód. Ale nie o to
chodzi. Trzeba któregoś złapać. Będę musiał tam się
dostać.
- Nie zrobisz czegoś tak idiotycznego! -
Najwyraźniej się zdenerwowała. - Przy wejściu
zainstalowali kamery sprzężone z komputerem. A w
tym ostatnim są twoje dane: wzrost, waga, budowa,
sposób chodzenia i mówienia, układ siatkówki. Nie
uda ci się zmienić wszystkiego. Złapią cię, ledwie
wejdziesz i ustawisz się przed kamerą.
- Najgorsze jest to, że masz rację. Przypuszczam
więc, że masz lepszy plan.
- I owszem. Sama tam pójdę. Mam twoje zalety i
jestem dla nich osobą nie znaną.
- NIE!!!
- Dlaczego od razu: nie? Pamiętaj, że przeszłam
to samo wyszkolenie i mogę to zrobić. A poza tym - ty
jesteś moim mężem, a nie właścicielem. Mam prawo o
sobie decydować, czyż nie tak?
- Przecież... Boję się tylko o twoje
bezpieczeństwo!
- Ty mnie naprawdę kochasz, Jim! Na swój
okropny sposób, ale kochasz! I nic mi się nie stanie.
Zobacz, cliaandzkie oddziały pomocnicze składają się
z kobiet. Złapię jedną i w jej mundurze dostanę się do
wewnątrz. Znajdę Krają i...
- Nie zrobisz nic głupiego?
- Oczywiście, że nie. A poza tym nie
powiedziałam, że zabiorę go ze sobą. Zrobię
rozpoznanie i natychmiast się wyniosę.
- Dobra, to jest dokładnie to, czego
potrzebujemy, żeby zorganizować mały kidnaping.
Komunikator zabrzęczał i doszły mnie słowa:
- Grupa poszukiwawcza oddaliła się. Możecie
wracać. Popłynęliśmy z powrotem, a na przystani
oczekiwał nas doktor Muftak.
- No dobrze, zaczynamy w tym samym miejscu,
w którym nastąpiła przerwa.
Wprowadził mnie w trans, ledwie rozciągnąłem
się na tapczanie, tak że zdołałem tylko pomachać
Angelinie, która już szła się ubierać. W jego duszy nie
było ni szczypty romantyzmu. Musiało nam nieźle
pójść, bo kiedy się obudziłem, nie było śladu po
misiach. Ostatnie, co sobie przypomniałem, to był
jakiś eksplodujący kosmolot. Muftak pakował właśnie
przyrządy, a za oknem zachodziło słońce.
- Bardzo ładnie - odezwał się. - Dobrze nam idzie.
- Czy odkrył pan jakieś ślady manipulacji Kraja?
- Ślady! - parsknął z obrzydzeniem. - Na całej
korze mózgowej były ślady. To rzeźnik. W pewnym
sensie to nawet dobrze, bo łatwiej jest je znaleźć. A
wprowadzili dużo: luki w pamięci, amnezja i fałszywe
wspomnienia. Mówiłem panu, że zostało to zrobione
bardzo szybko. Ciekawe, jaką techniką, bo są
nieprawdopodobnie wręcz precyzyjne i dotyczą
wszystkich zmysłów. Zlikwidowałem najbardziej
dokuczliwe i nachalne, resztą zajmiemy się
następnym razem. Na przykład - niech mi pan opowie
o tych czerwonych śladach na nadgarstkach.
- Wyglądają jak ślady po sznurze - powiedziałem
i przypomniałem sobie, jak obudziłem się w celi,
przerażony i przekonany z jakiegoś powodu, że
odrąbano mi dłonie. Zapytałem go: - Fałszywe
wspomnienia?
- Tak, i to w dodatku nieprawdopodobnie
wstrętne. Opowiem panu po następnym seansie. A
teraz potrzebuje pan odpoczynku.
- Wspaniały pomysł, tylko że najpierw muszę coś
zjeść.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju
wbiegła Taze. Bez słowa włączyła ścienny telewizor.
Cliaandczycy zainstalowali już stację propagandową,
ale nikt nie wysilał się, by oglądać jej poszczekiwania.
Ekran rozjarzył się i ujrzałem kaprawe oczka
Krają.
- To taśma, puszczają ja na okrągło - szepnęła
Taze. Z głośnika dobiegły słowa:
- ...i chcemy, żeby o tym wiedział. Ktoś musi znać
człowieka określanego imieniem James DiGriz.
Skontaktujcie się z nim. Powiedzcie mu, żeby obejrzał
ten program. Ta wiadomość jest skierowana do
ciebie, DiGriz. Chcemy, żebyś do nas wrócił. Mamy
Angelinę. Jak do tej pory, nie zrobiono jej krzywdy.
Jak do tej pory - i na pewno nikt nie zrobi jej nic
przed świtem. Witamy w domu, Jim!
18
Przez dłuższą chwilę siedziałem jak skamieniały.
Chciałem być sam, co Taze w mig zrozumiała,
wystarczył tylko mój kciuk wymierzony w drzwi.
Zacny doktor próbował natomiast protestować,
przyłożyłem mu zatem i wyniosłem go, trzymając za
kark i spodnie na siedzeniu.
Potem kopnąłem telewizor. Trochę pomogło.
Zrobiłem sobie drinka i zacząłem myśleć. W końcu
doszło do mnie coś, co od dłuższego czasu wędrowało
po mojej podświadomości: że będę musiał się poddać i
nie uda mi się tego uniknąć. Coś strzyknęło mi pod
czaszką na tę myśl, ale plan, jaki wymyśliłem, nie był
prosty, a świt bliski.
Zawołałem Taze i powiedziałem jej, co
zamierzam zrobić.
- To szaleństwo! Nie możesz! - przysiągłbym, że
w jej wielkich oczach pojawiły się łzy. - Oddać się w
łapy tych łajdaków tylko po to, by ocalić kobietę!?
Gdyby mężczyźni na tej planecie byli tacy... To nie do
uwierzenia!
Ostatkiem sił oparłem się pokusie poddania się
tej kobiecej łasce i zacząłem otwierać niektóre
pojemniki z bronią.
- Operacja składać się będzie z dwóch części -
oznajmiłem. - Pierwszą biorę na siebie:
spenetrowanie budynku i uwolnienie Angeliny. Mam
nadzieję, że przy okazji złapię którego, ale gdyby
miało to zbyt skomplikować całą resztę, to załatwimy
to następnym razem. Druga część, to wydostanie się z
budynku, i to już należy do ciebie. Muszę mieć jego
plany i pogadać z kimś, kto dobrze się tam orientuje.
Najlepiej z dozorcą. Możesz to załatwić?
- Natychmiast!
Bez wątpienia była to dziewczyna, na której
można było polegać.
Kiedy byliśmy już gotowi, od świtu dzieliły nas
dwie godziny. W końcu udało mi się złapać
roztrzęsionego dozorcę, który wskazał możliwości
wejścia. Inaczej byłaby to ciężka sprawa. Dla grupy
biorącej udział w akcji, przy całkowitym braku
ciężkiego sprzętu, budynek jawił się jako twierdza.
Dozorca wodził tymczasem trzęsącym się
paluchem po planie.
- Tunel, którym biegną przewody, panie,
przechodzi ulicę i dochodzi do drugiego poziomu
piwnic, panie, do numeru siedemnastego, panie. Duży
tunel, panie.
- Na pewno jest „zapluskwiony" - skrzywiłem się.
- Ale przy dobrej organizacji pracy nie powinno być
większego kłopotu. Proszę notować, drogie panie, bo
nie będzie czasu na dalsze tłumaczenia. Otóż ja...
Zanim zapięto wszystko na ostatni guzik, do
świtu pozostało dwadzieścia minut. Jednostki były na
stanowiskach, a ja zamówiłem rozmowę z Krajem.
Zanim zdążył się odezwać, warknąłem:
- Chcę natychmiast zobaczyć Angelinę i
porozmawiać z nią.
Nawet się nie sprzeciwił. Na ekranie pojawiła się
Angelina z obrożą i kablem znikającym poza
obrazem.
- Nic ci nie jest?
- Czuję się wybornie, o ile można tak powiedzieć,
kiedy przebywa się w jednym pokoju z tą kreaturą.
- Nie zrobili ci krzywdy?
- Na razie nie. Tylko przyczepili mnie do sufitu,
żebym nie uciekła. Ale możesz sobie wyobrazić, jakie
pogróżki wymyślał tu ten obleśny facet przez cały
czas. Gdybym miała taki umysł, jak on, dawno
popełniłabym samobójstwo… - w tym momencie
twarz Angeliny stężała. Kraj poczęstował ją małą
dawka prądów.
Wiedziałem już, że nie będzie drugiego takiego
razu i że to jego zabiorę dziś ze sobą. Na ekranie
pojawiła się jego gęba.
- Przyjdziesz teraz do mnie, DiGriz, i poddasz
się. Zostało ci niewiele czasu, a wiesz, co stanie się
twojej żonie, jeśli odmówisz. Jeśli zaś się poddasz,
wypuszczę ją.
- A niby jak to sprawdzę?
- Nie sprawdzisz, ale nie masz wyboru.
- Przygotuj śniadanie, zaraz tam będę. - Zanim
odłożyłem słuchawkę i wyłączyłem wizję, usłyszałem
jeszcze krzyk Angeliny:
- Nie! Nie poddawaj się!
- Czy rzeczy już wyschły? - spytałem Taze,
ściągając koszulę.
- Prawie. - Razem z paroma dziewczynami
suszyła nad dmuchawami cliaandzki mundur, który
wydał mi się najbardziej odpowiedni na tę okazję. -
Już prawie suchy, ale nie możemy dłużej czekać.
Niektóre miejsca były jeszcze wilgotne, ale nie
miało to większego znaczenia. Na dole czekała na nas
motorówka z zapuszczonym silnikiem. Na brzegu stał
wóz z doktorem Muftakiem na tylnym siedzeniu. Na
kolanach trzymał małą walizeczkę i pomrukiwał do
siebie z niezadowoleniem.
- To mi się naprawdę nie podoba. To pogwałcenie
etyki lekarskiej!
- Wojna jest zawsze pogwałceniem jakiejś etyki.
Okropieństwem, przeciwko któremu należy użyć
wszelkiej dostępnej broni. Proszę tylko zrobić to, o co
pana prosiłem.
- Pewnie, że zrobię, nie ma o czym gadać, ale
można chyba w końcu wygłosić własne zdanie na
temat tego, co się robi.
- Niech pan sobie wygłasza na zdrowie. Proszę
tylko jednocześnie naładować strzykawkę.
Zaparkowaliśmy w ciemnej uliczce. Mój cel był
tuż za rogiem.
- Katalizator - powiedziałem. - Pod pachę, żeby
nie było śladów.
Podniosłem ręce i poczułem, jak wlewają się we
mnie ciepłe płyny z izolowanego zbiornika. Wylazłem
z wozu i wsunąłem rękę przez okno. Poczułem ukłucie
i wóz ruszył. Skręciłem za róg. Zostało mi niewiele
czasu.
Przy wyjściu czekał komitet powitalny w składzie
jeden plus pięciu. Byli bardzo pewni siebie. Jeden
założył mi kajdanki i pociągnął za sobą. Przeszliśmy
przez mocno pilnowane korytarze i weszliśmy na
schody. Potknąłem się i zacząłem uważniej spoglądać
pod nogi. Zastrzyk zaczął działać i wolałem mieć
pewność co do podstawowych rzeczy. W końcu nasza
milcząca karawana weszła do jakiegoś pokoju, w
którym mnie rozkuto i natychmiast wzięto pod lufy.
Godna podziwu asekuracja!
- Rozbierać się! - usłyszałem.
Znowu stary znajomy - fluoroskop, potem sondy.
Te typy za każdym razem postępowały tak samo.
Rutyniarze! Pozwoliłem im zrobić ze sobą wszystko,
na co mieli ochotę. Nic nie znaleźli, bo niczego znaleźć
nie mogli. A dokładniej mówiąc, tego jednego nie byli
w stanie znaleźć. W głowie miałem lekką mgiełkę i
chciałem, żeby przestali już grzebać w bzdurach.
Działanie zastrzyku wzmagało się, a to, co
zamierzałem zrobić, wymagało całej jego siły - jeśli
miało się udać.
- Ubierać się! - Duplikat kombinezonu
wylądował na podłodze.
Nieomal odetchnąłem z ulgą, gdy zapięto mi
obrożę. Jeden z wartowników odkleił się od ściany i
wziąwszy pudełko, pchnął mnie ku drzwiom. Szedłem
ze schyloną głową, patrząc uważnie pod nogi.
Zacząłem liczyć kroki, by zapamiętać odległość od
jaskini Krają. Czekał na mnie za biurkiem z Angeliną
siedzącą naprzeciw i, oczywiście, przyczepioną do
sufitu.
- Wszystko w porządku? - zapytałem jeszcze w
drzwiach.
- W jak najlepszym. Najzupełniej bez potrzeby
się tu fatygowałeś - odparła, a ja usłyszałem, jak
strażnik zamyka za sobą drzwi.
- Oczywiście - zwróciłem się do Krają -
wypuścisz ją?
- Oczywiście, że nie. Nic bym na tym nie zyskał.
- Tak też myślałem. Tylko po co traciłeś ślinę,
żeby mnie o tym zawiadomić? Mógłbyś z łaski swojej
powiedzieć, jakim to szczęśliwym zbiegiem
okoliczności udało wam się ją złapać?
- To nie był przypadek, DiGriz. W ucieczce
pomagały ci dwie kobiety. Otrov przeżył i zdał nam
relację, a w twojej pamięci był dokładny obraz żony.
Założyliśmy, że była jedną z nich. Komputer
zidentyfikował ją, ledwie weszła do budynku.
- Byliśmy głupcami, podejmując takie ryzyko -
pozornie zwróciłem się do Angeliny, w rzeczywistości
spojrzałem na strażnika.
Właśnie zabierał się do przymocowania mnie do
sufitu.
Nie miał prawa tego skończyć, gdyż oboje
bylibyśmy wówczas zgubieni. Nie miałem innego
wyboru, jak podciąć mu nogi.
- Powstrzymaj go!
Strażnik wdusił kilka czerwonych guziczków w
sobie znanej kombinacji. Nie sprawiło mi to
przyjemności. Przeszywający ból przebiegł przez
mięśnie i wywołał silne mdłości. Narkotyk osłabił
wprawdzie sam ból, ale to, co zostało, wystarczyło, by
rzucić mną o ziemię. Oczy zaszły mi mgłą, a
zbliżająca się obuta noga nie wróżyła niczego
dobrego. Kopniaka nie poczułem, ale po sekundzie
ujrzałem dłoń wyciągającą się do mojej twarzy.
Smagnąłem go po łapie wyciągniętym środkowym
palcem prawej ręki, zdrapując mu skórę na
wewnętrznej stronie dłoni. Omal nie zemdlałem przy
tym wysiłku. Wstrząsnął nim dreszcz i, jak na
zwolnionym filmie, runął na mnie, wypuszczając
pudełko. Sięgnąłem po nie i wdusiłem znajomy czarny
guzik. Ból ustąpił. Zatoczyłem się wstając i obróciłem
w stronę Krają. Miał refleks, ścierwo.
W ciągu tych paru sekund, które straciłem na
zabawę ze strażnikiem, sytuacja uległa radykalnej
zmianie. Angeliną, wygięta z bólu w pałąk, leżała na
biurku Krają, a on w najlepsze sięgał po broń.
Podciąłem mu nogi, ale miał już gnata w ręku,
nic prostszego jak strzelić. Dokładnie w tym
momencie gdzieś w budynku rozległa się eksplozja, od
której zadygotały ściany i zamrugało światło. Tego
Kraj się nie spodziewał, ja zaś owszem, i ta sekunda
wystarczyła, by wykopać mu spluwę z ręki. Strzelił,
ale pocisk poszedł bokiem, a potem Kraj nie był już w
stanie nic zrobić. Poza odegraniem roli worka
treningowego, kiedy to z autentyczną przyjemnością
trzasnąłem jego głową o metalowy blat, ustawiłem go
pionowo i zaaplikowałem małą seryjkę w nerki, splot
słoneczny, krocze (w zmiennej sekwencji), spotkało go
coś jeszcze. Gdy runął na podłogę, jego twarz znalazła
się w miłym sąsiedztwie mojej nogi, a ja nie widziałem
żadnego powodu, żeby nie doprowadzić do ich
spotkania. Do dziś żałuję, że nie miałem wtedy butów.
Potem schyliłem się błyskawicznie i tym samym
palcem, co strażnika, udrapnąłem go w szyję. Całość
trwała siedem sekund. Wyprostowałem się, analizując
sytuację i jednocześnie ruszając na pomoc Angelinie.
Najprawdopodobniej zaatakowała go w tym
samym momencie, w którym ja zająłem się
strażnikiem. Uwiesiwszy się kabla, podciągnęła nogi i
całą swą siłę włożyła w to jedno kopnięcie, które
powinno wysłać go na lepszy ze światów. Miał
skurwiel szczęście - zamiast przetrącić mu kark,
złamała mu tylko lewą łapę (minimalnie się przesunął
i to go uratowało). Zanim sięgnął po broń, zemścił się
na Angelinie, ale ta chwila sadyzmu miała kosztować
go życie.
Wlazłem na biurko i zamiast tracić czas na
szukanie właściwego przycisku, po prostu przeciąłem
kabel. Angelina przestała się wić w konwulsjach i
otworzyła oczy. Ja tymczasem przeorałem szuflady,
poszukując jednego drobiazgu.
- Kochanie, jesteś geniuszem - mruknęła słabym
głosem, a ja pochyliłem się nad nią ze znalezionym
wreszcie kluczykiem i otworzyłem jej obrożę. - Jak ci
się to udało?
- Jestem bardziej przewidujący i biję ich siłą
wyobraźni. To wszystko. Przepatrzyli moje ubranie w
poszukiwaniu broni, ale nie przyszło im do głowy, że
może nią być samo ubranie. Było nasączone
tanturaliną. Od reakcji powstrzymywała ją ciepłota
mego ciała. Kiedy zmusili mnie, bym się rozebrał - a
byłem pewien, że to zrobią - płyn zaczął się ochładzać,
a gdy osiągnął krytyczną tem...
- Nastąpiło wielkie bum! - dokończyła Angelina i
objęła mnie. Na szczęście przypomniałem sobie, gdzie
jesteśmy i skończyło się na pocałunku. Potem
Angelina drżącymi rękoma odpięła moją obrożę.
- Przypuszczam, że coś równie chytrego zabiło
tych tu?
- Jeszcze nie umarli, choć przypuszczam, że Kraj
nie czuje się zbyt dobrze. Trochę go, zdaje się,
uszkodziliśmy. Śpią. Opiłowałem sobie paznokieć na
ostro i pokryłem go warstewką kalamitu.
- Oczywiście! Musieliby zrobić ci analizę
widmową, żeby to wykryć, a zadrapany tym
świństwem facet kładzie się grzecznie i śpi. Co dalej?
- Telefon na wypadek, gdyby eksplozja nie
została usłyszana na zewnątrz. Jeśli ta podejrzliwa
banda założyła u szefa podsłuch w telefonie... - W tym
momencie zgasły wszystkie światła - Angelina! Jestem
naćpany narkotykami! I to po czubek głowy! Dzięki
temu mogłem wytrzymać kurację zaaplikowaną mi
przez strażnika, ale to znaczy, że jestem niewrażliwy
na dotyk. Musisz mi pomóc w tej ciemności, bo ja
tylko słyszę.
- Jak?
- Znajdź to ścierwo, jest za biurkiem, i
przyciągnij do mnie. Zabieramy go na spacer.
Zrobiła to, a z odgłosów sądząc, nie była to
pomoc samarytańska. Pomogła mi jeszcze wziąć go na
plecy.
- Teraz musisz mnie poprowadzić. Po wyjściu
stąd na drugą stronę hallu, potem w lewo i ze
czterdzieści pięć jardów prosto, do schodów. Potem w
dół, do końca.
Wzięła mnie za rękę i ruszyliśmy. Omal nie
wyłożyłem się na strażnika. W hallu było łatwiej, bo
mogłem opierać się o ścianę. Właśnie zaczęliśmy
gratulować sobie sukcesu, gdy światła zamrugały
nieśmiało i wreszcie rozjarzyły się mgliście. Jakim
cudem nikt z dobrego tuzina ludzi na korytarzu nas
nie zauważył, nie mam pojęcia. Wiem tylko, że tak
właśnie było. Ruszyliśmy z kopyta do schodów, ale ta
sprzyjająca sytuacja nie mogła trwać wiecznie.
Zamigotały właśnie światełka alarmu, a
nadchodzący z naprzeciwka miał dość czasu, by
zrozumieć, co właściwie widzi, i dojść do jedynie
słusznych wniosków. Zaczął grzebać przy pasie,
wrzeszcząc, żebyśmy stanęli. Angelina była, jak
zwykle, przewidująca. Zabrała spluwę Krają i teraz
zrobiła z niej użytek. Gościa rozerwało, a my bez
przeszkód dotarliśmy do schodów. Światła zgasły
ponownie. Schodzenie było trudniejsze, niż
przypuszczałem, mimo że zaczynało wracać mi
czucie. W pewnym momencie potknąłem się o
Angelinę i upuściłem Kraja. Roześmieliśmy się i
poturlaliśmy go na dół. Toczył się z miłym dla ucha
dźwiękiem. Nagle z dołu zabrzmiał głos:
- Czekamy, żeby was zabrać. Stójcie spokojnie!
Gdyby nie to, że głos był bez wątpienia damski i
nie przemawiał po cliaandzku, Angelina zwaliłaby
nam na łeb schody. Pistolet Krają miał bowiem
eksplodujące pociski.
Stanęliśmy. Poczułem, że ktoś nakłada mi ciężkie
gogle i znów wrócił mi wzrok. Tyle tylko, że
widziałem teraz w podczerwieni. Na dole znaleźliśmy
się błyskawicznie. Czekała tam na nas Taze.
- Rozesłałam ludzi na wszystkie klatki schodowe,
właśnie wracają.
Ktoś wziął ode mnie Kraja, ktoś inny pomagał mi
iść, bo zaczynały mi się już trząść nogi, dygotały
zmęczone mięśnie.
- Prosto - rozkazała Taze. - Przy wylocie tunelu
czekają samochody.
19
Całe ciało było bólem. Nie takim, który nie daje
się wytrzymać, ale i tak wystarczająco uprzykrzało
mi to życie. Trochę czasu zajęło mi przyjście do siebie,
gdy stwierdziłem, że już nie śpię. Obok mnie
znajdowała się Angelina - wcielenie doskonałej żony i
opiekuńczości, a pokój hotelowy był bardziej niż
znajomy: znów byliśmy na wysepce.
- Mieliśmy jakieś straty? - spytałem. Chciałem
zapytać o to już wcześniej, lecz jakoś wyleciało mi z
głowy.
- Nie ma w ogóle o czym mówić. Parę rannych, i
to lekko. Wszystko poszło zgodnie z planem. Zaraz po
eksplozji dziewczyny zrobiły zwarcie na wszystkich
liniach przesyłowych i łączach telefonicznych. Bajzel
był pierwszej wody. Potem przeszły przez tunel i
zniszczyły generator awaryjny. Resztę sam widziałeś,
bo byłeś na tyle uprzejmy, że zemdlałeś dopiero przy
samochodzie.
- Zrobiłbym to z dużą przyjemnością wcześniej,
ale nie dawała mi spokoju myśl, że amazonki Taze
będą wlec mnie przez tę rurę. Zdaje mi się, że one
nadal nie są dobrego zdania o mężczyznach. Nie
słyszałem, żeby w dowód uznania planowały
mianować mnie honorową siostrą.
- Radziłabym ci, tak z dobrego serca, żeby to
było wszystko, co z tobą zrobią. A teraz do dzieła,
kochanie. Dzwonił Muftak z nowiną, że doprowadził
Krają do stanu użyteczności psychicznej. Bo fizycznie
twoje rękoczyny doprowadziły go do gipsu.
- No to chodźmy. Nie mogę doczekać się
rozmowy. Poczekaj, coś mi się przypomniało. Co
zrobimy, jeśli zjawią się tu bez zaproszenia jego
kumple? Jest go gdzie schować?
- Jest. Leży martwym bykiem i prawie przez cały
czas jest nieprzytomny. Wpakuje się go do lodówki.
Niezły pomysł, szczególnie gdybyśmy tak zapomnieli
go wyjąć.
Rozmawiając dotarliśmy do laboratorium.
- To potem. Najpierw obowiązki, potem przyjem-
ność - powiedziałem. - Najpierw trzeba wyciągnąć od
naszego obcego trochę informacji.
- Nie jest żadnym obcym - sprzeciwił się doktor,
słysząc nas w drzwiach. - Stawiam za to moją
reputację.
- Niech się pan nie rzuca, doktorku, bo ją pan
straci. O ile w ogóle jest coś do stracenia.
- Nie pozwolę, by obrażali mnie profani! - zerwał
się z wściekłością, wyciągnąwszy swą osobę w gniewie
tak, że niemal sięgnął mi głową do ramienia. -
Przywykłem do zniewag ze strony kobiet, ale nie
zniosę, żeby obrażało mnie takie coś, co dopiero
leczyłem z obsesji pluszowych niedźwiadków. I to ma
być wdzięczność! Słuchaj pan, nawet na tym zadupiu,
gdzieś się pan ulągł, wiedzieli chyba, że jeśli komórki
jakiejś istoty są komórkami ludzkimi, to istota jest
człowiekiem. To normalny homo sapiens!
- A niska temperatura ciała, brak emocji i tak
dalej?
- Mieści się w obrębie tolerancji. Człowiek to
bydlę zdolne do adaptacji. W literaturze znajdzie pan
bardziej egzotyczne przypadki niż to indywiduum.
- A zatem nie może też być cyborgiem? - spytała
niewinnie Angelina, otwierając szeroko oczy.
Ręce mi opadły. Nie miałem nawet siły, aby dać
jej kuksańca. Moje teorie były tu wyraźnie
dyskryminowane.
- Co mu pan zrobił, żeby zaczął gadać? -
przeszedłem do konkretów.
- Dobre pytanie! - Muftak podrapał się po
brodzie i skupił tak, jak zwykle skupia się fachowiec,
gdy ma wyjaśnić coś idiocie, który pojęcia nie ma o
wiedzy tajemnej, czyli - chciałem powiedzieć -
medycznej. - Ponieważ z tego, co wiem, był on
odpowiedzialny za manipulacje na pańskim mózgu i
brał udział w przygotowywaniu inwazji mojej
planety, nie poczuwałem się wobec niego do obowiąz-
ków, jakie moralność dyktuje lekarzowi wobec
pacjenta. A zatem - skoncentrowałem się na jednej
sprawie i to dla naszego, a nie jego, dobra. Pomocą
był fakt, że gdy go przywieziono, był nieprzytomny.
Lecz nie było to łatwe. Wprowadziłem do jego umysłu
fałszywe wspomnienia, założyłem blokady
pamięciowe i spowodowałem regres w polach emocji i
postawy, a ponadto zrobiłem jeszcze kilka rzeczy,
których wstydzić się będę do śmierci.
Doktorek wyglądał, jakby za chwilę miał się
rozpłakać, toteż poklepałem go przyjacielsko po
ramieniu.
- Jest pan żołnierzem, doktorze, i robi pan to, co
jest potrzebne do zwycięstwa. Głęboko poważamy
pana za to, czego pan dokonał - powiedziałem.
- No cóż. Ja wręcz przeciwnie, ale tym się będę
martwił później. Za kilka minut wprowadzę go w
trans, wam będzie się wydawało, że jest przytomny,
lecz tak naprawdę to nie będzie świadom, co dzieje się
wokół. Jego emocje znajdą się na poziomie
rozwojowym czteroletniego dziecka, które potrzebuje
pomocy. Pamiętajcie o tym. Nie zmuszajcie go zbyt
nachalnie do odpowiedzi i nie zachowujcie się wrogo.
On chce wam pomóc i zrobi, ile tylko będzie mógł, ale
dostęp do informacji nie będzie dla niego rzeczą
prostą. Bądźcie dla niego mili, a jeśli nie zrozumie
pytania, to sformułujcie je na nowo. I nie ponaglajcie
go za bardzo. Jesteście gotowi?
- Chyba tak - odpowiedziałem, choć myśl o Kraju
jako o chętnym do współpracy czterolatku nie bardzo
chciała mi się pomieścić w głowie.
Ruszyliśmy za nim do salki szpitalnej. Muftak
tak ustawił lampę, by Kraj był w pełni widoczny, a
my pogrążeni w mroku. Wyjął strzykawkę i zrobił z
niej użytek, aplikując coś leżącej postaci. Oczy Krają
były zamknięte, a lewa ręka w gipsie. Łeb miał
obwiązany bandażami, spod których wychodził pęk
przewodów podłączonych do stojących obok łóżka
urządzeń.
- Kraj, obudź się. Powieki uniosły się wolno.
Jego twarz wyrażała spokój, a w kącikach ust
czaił się cień uśmiechu.
- Jak się nazywasz? - spytał doktor.
- Kraj - odpowiedział miękkim,
przypominającym chłopięcy głosem, i to bez żadnego
oporu.
- Skąd pochodzisz?
Zmarszczył brwi i zerkając na mnie, wydał z
siebie jakieś niezrozumiałe dźwięki. Angelina
pogłaskała go uspokajająco, dodając przyjacielskim
tonem:
- Nie denerwuj się, nie trzeba się spieszyć.
Przyleciałeś tu z Cliaandu, prawda?
- To prawda - skinął głową i uśmiechnął się.
- Czy urodziłeś się na Cliaandzie?
- Nie... chyba nie. Mieszkam tam od dawna, ale
nie tam się urodziłem. Urodziłem się u siebie.
- U siebie - to inny świat, inna planeta?
- Tak.
- Czy mógłbyś mi opowiedzieć, jaka ona jest?
- Zimna, zawsze jest tam zimno, nic nie rośnie,
nic nie jest zielone. Trzeba ją polubić, a ja jej nie
lubiłem. Istnieją ciepłe światy i wielu z nas do nich
wyrusza. Ale nie ma nas dużo, rzadko się widujemy i
chyba się nie lubimy. Nikt nie lubi śniegu, lodu,
zimna. Wszystko co żyje, żyje w oceanach, czasami
łowimy ryby, ale rzadko. Są cieplejsze światy.
- Na przykład Cliaand? - podpowiedziała
Angelina.
- Na przykład Cliaand. Ciepło jest przez cały
czas, nawet gorąco, ale mnie to nie przeszkadza.
Dziwne, gdy widzi się inne życie, stworzenia na lądzie,
zieleń... Dużo zieleni.
- Jak się nazywa twoja zimna planeta, twój
śnieżny świat? - szepnąłem.
- Nazywa się... nazywa się... - nagle zaczął się
szamotać z wytrzeszczonymi oczami, po czym jego
plecy wygięły się w łuk, nastąpił ostatni spazm i ciało
znieruchomiało na łóżku.
- Nie żyje - oznajmił Muftak spoglądając na
przyrządy.
- Szkoda - skwitowała to Angelina. - Trzeba się
zastanowić, jak zdobyć następnego klienta dla
doktora. Teraz, gdy już wiemy, czego należy unikać,
postaramy się, aby wytrzymał dłużej.
Muftakiem zatrzęsło.
- Nie mógłbym, nie mógłbym zrobić tego jeszcze
raz. Zabiliśmy go, ja go zabiłem. Wszczepiono mu
rozkaz, żeby się zabił, nie podając za żadną cenę
położenia i nazwy planety. Już nigdy więcej!
- Wychowano nas trochę inaczej - odezwała się
spokojnie i bez emocji Angelina. - Gdyby nie był tu
potrzebny, zabiłabym go w jego własnym biurze.
Naprawdę jest mi obojętne, jak zginął. Wie pan, kim
był i co zrobił.
Nie wtrącałem się, bo, według mnie, oboje mieli
rację.
- Niech się pan prześpi, doktorze. Trzydzieści
sześć godzin na nogach nie wpływa dodatnio na
samopoczucie.
Wziąłem Angelinę za rękę i wyprowadziłem,
oddalając się od tego małego, smutnego człowieczka
wpatrującego się niewidzącymi oczyma w podłogę.
- Żal ci tej kreatury? - spytała Angelina,
posyłając w moją stroną swoje niezadowoloną minę
numer dwa. Znaczyła ona mniej więcej: „Nie szukam
kłopotów, ale jeśli ty ich szukasz, to znajdziesz je z
łatwością".
- Co? Żal mi tylko tego, że tak mało się
dowiedzieliśmy.
- Następny powie więcej. Przynajmniej wiemy, że
twój pomysł miał sens. Być może nie należy ich
nazywać obcymi, ale na pewno na Cliaandzie są
intruzami. Gdyby udało się ich wyeliminować, byłby
spokój z inwazjami.
Zrobiliśmy sobie przerwę na posiłek (siedem dań,
nie licząc przystawek), a gdy uporałem się ze
wszystkim (Angelina tylko trochę poskubała) i
łyknąłem piwa, wówczas stwierdziłem:
- Myślałem, i wiesz...
- Żartujesz? Obserwując cię można było raczej
dojść do wniosku, że żresz jak świnia, która wsadziła
oba kopyta w koryto.
- Daj spokój temu sielankowemu poczuciu
humoru. Jak w nocy ciężko się pracowało, to w dzień
należy się dobrze najeść. Mamy ważniejszy problem.
Założę się, że gdybyśmy wyeliminowali szarych,
Cliaandczycy straciliby swój płomienny zapał do
inwazji.
- Nic tudnego. Wystarczy seria zorganizowanych
zamachów. Nie może ich być wielu. Kraj sam to
powiedział. Z przyjemnością biorę to na siebie.
- O nie. Żadne takie. Nie pozwolę, by moja żona
wynajmowała się jako płatny morderca. A poza tym -
to nie takie proste. Oni mają dobrze rozwinięty
instynkt samozachowawczy i umieją sobie radzić. A
poza tym jeszcze - nie lubię rzeźnictwa.
- Dobra, chodząca doskonałości moralna. Co
jeszcze możemy zrobić? Rewolty w podbitych
światach?
- Blisko, ale to nie to. Jeśli Burada może tu służyć
za przykład, to przypomnij sobie, co powiedziała
Taze. Wszelki opór zamiera, a powodem jest szybkość
reakcji sił cliaandzkich. Jeśli zginie jeden z nich,
zabija dwudziestu Buradyjczyków. Ci tu, po wielu
pokoleniach pokoju, nie są psychicznie przygotowani
do totalnej partyzantki. Zresztą, to nic nie da. Cała
gospodarka Cliaandu nastawiona jest na prowadzenie
wojen. To jest jak jakaś obłąkana mutacja, która
musi rozrastać się, aby żyć. Sądzę, że sami nie byliby
w stanie zbudować swojej floty. Muszą być w tym
uzależnieni od podbitych światów.
- Chciałabym, żeby tak było. Ale ich inwazje to
obłąkany sposób życia. Gdyby byli jak jakaś mała
zielona roślinka. Moglibyśmy wtedy wyrwać ją z
korzeniami i odrywać listek po listku...
- Cicho! - rozkazałem. - Coś mi świta!
Zacząłem kroczyć po pokoju. Dodałem dwa do
dwóch i otrzymałem cztery, potem dodałem jeszcze
cztery i otrzymałem osiem. Następnie dokonałem
całego szeregu bardziej skomplikowanych obliczeń
matematycznych i przeszedłem parę ciągów
logicznych. Wynik był jasny i olśniewająco prosty.
Opadłem na krzesło i uniosłem szklankę.
- Jestem geniuszem! - stwierdziłem skromnie.
- Dlatego za ciebie wyszłam. Z wyglądu jesteś
raczej mało pociągający.
- Już niedługo będziesz musiała przeprosić mnie
za zniewagę, kobieto. A tymczasem stuknijmy się za
zwycięstwo i mój PLAN.
Stuknęliśmy się.
- Co to za plan?
- Nie mogę ci jeszcze powiedzieć. Po pierwsze,
wyśmiałabyś mnie. Po drugie, nie jest jeszcze
dopracowany w szczegółach. Ale pierwszy krok jest
już oczywisty i za to zabieram się od razu albo za
chwilę. Jak sadzisz, czy szarzy ogłosili komunikat o
zniknięciu Kraja?
- Wątpię. Nic takiego nie padło, przynajmniej na
częstotliwości dowództwa. Mamy ich na podsłuchu
przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
- Też tak myślę. Dodając do tego przesadną
powściągliwość i egocentryzm, stawiam na to, że do
tej pory nie opublikowano żadnego oświadczenia o
zniknięciu Kraja.
- No i co z tego?
- Będę robił na jego konto. Mam do załatwienia
parę spraw.
- Idiota!
20
Potrzebny mi był cliaandzki środek transportu.
A zatem wziąłem go sobie. Ponieważ charakteryzacja
nie była dobra (za bardzo różniliśmy się w budowie
ciała), postanowiłem działać po zmroku. W mundurze
Kraja, z moją walizeczką, wkroczyłem z Hamalem do
budynku szarych. Hamal był członkiem rezerwowych
oddziałów policji. Wolałbym co prawda Taze lub
jedną z jej amazonek, ale potrzebowałem chłopa;
Hamal nie wyglądał na zbyt pewnego siebie, lecz
musiał mi wystarczyć.
- Rozumiesz, co masz robić? - upewniłem się po
raz ostatni, wpychając go do niszy w pobliżu
parkingu Octagonu.
- Rozumiem, proszę pana, oczywiście, że
rozumiem. Wyjąłem dwie kapsułki z kieszeni i
podałem mu.
- Masz, przeżuj i połknij. To powinno podnieść
twoje morale. Mam cichą nadzieję, że nie na tyle,
żebyś odstawił trepaka na środku ulicy.
- Nie...
- Właśnie że tak. Bierz!
Wziął. Nie miał innego wyjścia. Poczekaliśmy w
cieniu, aż podjedzie samochód osobowy. Wyrzucił z
siebie dwóch oficerów i zawrócił w naszym kierunku.
Wyskoczyłem na ulicę i zamachałem rękami.
Kierowca zahamował z przeraźliwym piskiem opon i
błyskiem strachu w oczach. Niemniej zatrzymał się,
niemal dotykając mnie przednim zderzakiem.
- Zawsze tak prowadzicie?
- Nie, panie, to tylko...
- Zostawcie swoje wykręty dla siebie. Mnie to nie
obchodzi. - Wpakowałem się na fotel obok niego. -
Dalej, ruszajcie, powiem wam, gdzie jechać.
- Ale ten samochód... To znaczy...
Wystarczyło jedno spojrzenie Kraja, żeby
zamarł jak wiosenny kwiatek w środku zimy. Ruszył,
aż powietrze zaświszczało. Ledwo skręcił za róg,
dałem mu do powąchania kapsułkę z usypłaczem i
zawróciłem z powrotem tam, gdzie czekał Hamal.
Włamaliśmy się do sklepu, przenieśliśmy doń
kierowcę i dokonaliśmy małej zamiany uniformów.
Mój pomagier awansował na regularnego kierowcę
cliaandzkiej armii.
- Umiesz toto prowadzić? Ślicznie. Teraz do
portu kosmicznego. Tylko zwolnij przy bramie.
Postaraj się wyglądać na nieco mniej przerażonego,
niż jesteś. Bądź mężczyzną!
- Jestem! - jęknął. - Ale to robota dla kobiety. Nie
wiem, jak mogłem dać się w to wrobić.
- Zamknij się! Weź sobie jeszcze parę kapsułek.
Bardziej martwiłem się o kierowcę, niż o
kogokolwiek z komitetu powitalnego. Zawsze
schodzili Krajowi z drogi.
Może to wyjaśni przerażenie mojego kierowcy?
Westchnąłem. Byliśmy już przed wartownią.
Wyprężony na baczność pododdział z sierżantem na
czele prezentował broń. Sierżant próbował coś
powiedzieć, ale go uprzedziłem:
- Nie podchodźcie do telefonu, chcę sprawdzić
parę rzeczy, lecz lepiej, żeby nikogo o tym nie
uprzedzono. Jasne?
I już przemykałem obok nich z dużą szybkością.
Chyba jednak usłyszeli, żaden bowiem nawet nie
drgnął. Byliśmy już w porcie.
- Nie mogę - jęknął Hamal. - Mam tego dość,
wracam do domu. Nie nadaję się do policji. To
wszystko wina mojej matki, zawsze chciała mieć
córkę i zrobiła ze mnie dziewczynkę...
Był na najlepszej drodze, by zawrócić. Zakląłem
i dałem mu w łeb, przejmując jednocześnie
kierownicę. Zakręciłem pod jeden z hangarów i
zgasiłem silnik. Poczęstowałem Hamala usypiaczem i
owinąłem w koce na tylnym siedzeniu. W zasadzie to
powinienem go utrupić i zostawić truchło gdzieś w
krzakach, ale nie miałem serca - ostatecznie, czy to
jego wina, że urodził się mężczyzną?
Podjechałem na pas i zatrzymałem się koło
transportowca, tuż przy warcie. Przyszła pora na
drugi krok.
- Wiecie, kim jestem? - spytałem stojącego przy
rampie oficera zimnym i pustym głosem.
- Tak jest! - Wyprężył się.
- Dobrze. Wezwijcie głównego inżyniera na
pokład.
- Nie ma go na pokładzie, panie.
- Możecie mu powiedzieć, jak wróci, że sobie to
zapamiętam. Wezwijcie jego zastępcę. - Minąłem go,
gdy podskoczył do telefonu.
Udałem się na pokład A. Czekał tam już jakiś
mechanik w zatłuszczonym kombinezonie, nerwowo
wycierając ręce w równie brudną szmatę.
- Przepraszam, ale właśnie rozmontowujemy
generator... - słowa uwięzły mu w gardle pod moim
przeciągłym spojrzeniem.
- Wiem, że macie kłopoty. Dlatego tu jestem. Za-
prowadźcie do siłowni.
Ruszył bez słowa. Pójdzie łatwiej, niż myślałem.
Kiedy weszliśmy, z wnętrzności rozbebeszonego
generatora wyjrzały trzy pobladłe gęby.
- Każcie im się stąd wynosić. - Nie musiałem
nawet powtarzać. Wymiotło ich jak przy zarazie.
Zajrzałem do środka i pokiwałem głową z mądrą
miną, potem obszedłem pomieszczenie pukając we
wskaźniki i generalnie udając inteligenta. Doszedłszy
do generatora podprzestrzeni, zwróciłem się do
postępującego za mną inżyniera:
- Dlaczego ciągle używacie tego modelu? Nie
spotkałem inżyniera, który byłby zadowolony z po-
siadanego sprzętu. Ten nie był wyjątkiem.
- Wiemy, że to stary model, ale nie dostaliśmy na
czas nowego.
- Przynieście jego schemat.
Ledwo się odwrócił, ścisnąłem rączkę mojej
walizki i na dłoń wypadła mi mała bombka.
Nastawiłem zapalnik na czterdzieści minut
opóźnienia i wepchnąłem pod obudowę generatora.
Kiedy wrócił ze schematem, zajęty byłem już
następnymi urządzeniami. Przekartkowałem podaną
mi książeczkę, chrząknąłem raz i drugi, sprawdziłem
numery fabryczne - co wyraźnie go ucieszyło i
oddałem mu papiery. Było mi wstyd, że wszystko
okazało się takie proste.
- Dopilnujcie, żeby to było szybko naprawione -
rzuciłem wychodząc. W odpowiedzi otrzymałem
gorące zapewnienie, że zrobi, co tylko będzie mógł.
Powtórzyłem ten numer jeszcze siedem razy i
podjechałem do ósmego delikwenta, gdy zdałem sobie
sprawę, że skądś go znam. Po schodni złaził właśnie
Otrov. Stanął twarzą w twarz ze mną. Obaj
doznaliśmy podobnego szoku. Tyle że on to okazał:
wybałuszył oczy i zamarł jak piorunem rażony. Zbyt
długo byliśmy razem, abym miał pewność, że jego
nabiorę równie łatwo, jak całą resztę.
- No i czego tak stoicie? - szepnąłem w końcu,
kiedy nie zdradzał żadnych oznak ożywienia.
- Przepraszam, ale nie spodziewałem się pana w
tym miejscu - wykrztusił w końcu. - Pański głos... czy
coś się stało...
Wiedziałem, że głosu nie podrobię, nie wobec
człowieka, który niedawno jeszcze ze mną rozmawiał.
Ale wiedziałem też, że wszystkie szepty są do siebie
podobne. Nie podzieliłem się, rzecz jasna, tą wiedzą z
Otrovem.
- Byłem ranny - wychrypiałem. - W końcu to
wojna i niektórzy z nas walczą.
Miałem tego dość, toteż minąłem go, ale zawołał
jeszcze za mną, natręt jeden. Obróciłem się z
wyrazem zniecierpliwienia na twarzy.
- Przepraszam, ale czy wie pan coś o miejscu
pobytu Hulji?
- On się tak nie nazywa. To szpieg. Chyba nie
macie ochoty przyjaźnić się ze szpiegiem? Otrov
zbladł, ale nie ustąpił.
- Oczywiście, że nie, ale kiedyś byliśmy
przyjaciółmi. Tylko tak zapytałem.
- Zadawanie pytań to moja specjalność. Żegnam,
pilocie! - wypowiedziawszy te godne Krają słowa,
ruszyłem do wnętrza.
Otrov zadziwił mnie. Gdzieś w tym zapijaczonym
wnętrzu kołatały jednak jakieś ludzkie uczucia.
Reszta poszła równie gładko, jak dotąd.
Znajdowałem się właśnie w siłowni numer dziewięć,
gdy usłyszałem pierwszy wybuch. Odezwały się
syreny.
- Co to? - spytałem podstarzałego inżyniera.
- Nie wiem.
- No to się dowiedzcie! - nagle zaczęło mi się
spieszyć.
Ledwo wyszedł, wsunąłem podarek pod
generator (tym razem z trzyminutowym
opóźnieniem) i podążyłem za nim.
- No i co?
- Eksplozja na jednym ze statków, w
maszynowni.
- Gdzie? Muszę to sprawdzić! - ryknąłem i
ruszyłem z kopyta.
Zaraz strzeli reszta. Najpierw nastąpi
zamieszanie i w tym właśnie czasie muszę się stąd
ulotnić. Z pewnością ktoś sobie szybko uświadomi, że
wszystkie eksplozje nastąpiły mniej więcej w tym
samym czasie i w tych samych miejscach, a potem
ktoś połapie się, że we wszystkich tych maszyno-
wniach był uprzednio Kraj. Kraj jest poza wszelkimi
podejrzeniami (przynajmniej na razie), ale tak czy
tak będą chcieli z nim pogadać. A na ten luksus nie
mogłem sobie pozwolić. Z maksymalną, ale nie
zwracającą uwagi szybkością podążyłem do wozu.
Stało przy nim dwóch żandarmów trzymających
sflaczałego Hamala.
- Czy to pański wóz?
- Oczywiście, a wy co tu robicie?
- Ten człowiek siedział na tylnym siedzeniu i
gadał do siebie. Myśleliśmy, że jest pijany, ale on
mówi w jakimś obcym języku, podobnym do gwary
tubylców. Pan wie, kto to jest?
- Nigdy w życiu go nie widziałem! - Była wojna i
nie miałem czasu na ratowanie jednego żołnierza.
Mój głos musiał dotrzeć do oszołomionego
umysłu Hamala. Swoją drogą, gość mocny był jak
byk, skoro po takiej dawce środka usypiającego mógł
zrobić jeszcze cokolwiek sensownego. To znaczy,
bezsensownego.
Zawołał do mnie:
- Musi pan coś zrobić! Oni mnie zabiją! Dlaczego
mnie pan tu przywiózł?
- Co on mówi? - zainteresował się jeden z
policjantów.
- Nie wiem, ale to może być szpieg, który dokonał
sabotażu w jednej z maszynowni. Załadujcie go do
tyłu i jedźcie ze mną. Już wiem, jak go nauczyć gadać
po ludzku.
Ruszyłem jak na wyścigach, zanim jeszcze
zdążyli porządnie się rozsiąść. Usłyszałem, jak kotłują
się na siedzeniu. Jeśli nawet zauważyli rozbebeszone
koce, to nie mieli czasu na reakcję. Za nami
gruchnęły cztery dalsze eksplozje, niemal
równoczesne, a ja byłem już przy bramie. I przy
oficerze, który wyrósł przed maską, dając znaki,
abym się zatrzymał. Nie miał zamiaru ustąpić, zatem
stanąłem.
- Nie może pan wyjechać. Baza została
zamknięta! - Jakby na potwierdzenie wagi tego
oświadczenia gruchnęło jeszcze dwa razy (w sumie
już siedem - nieźle to poustawiałem).
- Rozkazy zostawcie dla innych. Mnie one nie
dotyczą.
- Polecenia, które otrzymałem, dotyczą każdego,
bez wyjątków.
- Wiozę ze sobą więźnia, który jest
prawdopodobnie odpowiedzialny za to zamieszanie, i
dwóch strażników. - Znowu coś gruchnęło. -
Zabieram go na przesłuchanie. Pańska gorliwość,
kapitanie, jest godna pochwały, ale musicie wiedzieć,
że tutaj ja wydaję rozkazy, a wy tylko wykonujecie.
- Nie może pan wyjechać!
Albo był nieprawdopodobnie tępy, albo dostał
specjalne rozkazy dotyczące mojej skromnej osoby.
Nie miałem ochoty wypytywać go w tej materii.
Dobyłem pistolet i wycelowałem w gogusia.
- Odsuńcie się albo was zabiję! - powiedziałem
maksymalnie znudzonym i monotonnym głosem, na
jaki mogłem się zdobyć.
Już sięgał po broń, gdy nagle coś do niego
dotarło. W jego oczach odbił się paniczny strach, a on
sam wyniósł się co prędzej pod ścianę wartowni i
kątem oka zobaczyłem, jak wybiega stamtąd żołnierz
i coś do niego mówi. Nie byłem ciekaw usłyszeć, co.
Ruszyłem pełnym gazem.
Moim policjantom wcale się to nie spodobało.
Zaczęli majstrować coś przy swoich kaburach. Nie
miałem wyboru - odwróciłem się i posłałem im dwie
kule przez ramię. W najbliższy zakręt wchodziłem
przy akompaniamencie ostatniej, dziewiątej eksplozji.
W pierwszym zacisznym miejscu pozbyłem się
ciał i klucząc po ciemniejszych zakamarkach (ze
śpiącym nareszcie Hamalem na tylnym siedzeniu)
skierowałem się do swoich.
21
- Wyjaśnij mi to, DiGriz, i lepiej, żeby te
wyjaśnienia miały sens. - Inskipp był jak zwykle w
swoim czarującym humorze. Warcząc i pomrukując
przemierzał w tę i z powrotem hali kosmodromu.
- Najpierw powiedz mi, jak czują się moi
synowie!
- Właśnie! - poparła mnie Angelina. Inskipp
wybełkotał coś do siebie, ale musiał stać się bardziej
komunikatywny.
- Wszystko w porządku. Zdrowi. Przybierają na
wadze. Wkrótce ich zobaczycie. A teraz dość tego!
Przelatuję Bóg jeden wie ile parseków, żeby
nadzorować tę operację, ponieważ jest ona ponoć na
ukończeniu, i cóż widzę na miejscu? Obaj moi agenci
mieli już dość wszystkiego i opuścili powierzoną im
planetę, chociaż rzeczona planeta ugina się pod
ciężarem żelaznej stopy Cliaandu. Proszę mi to
wyjaśnić - z łaski swojej!
- Zwyciężyliśmy!
- Przestań żartować, DiGriz, bo zastrzelę!
- Za wiele zainwestowałeś w moją skórę, żeby mi
teraz robić krzywdę. A poza tym, wiem co mówię.
Zwyciężyliśmy, choć na Buradzie nic jeszcze nie
wiedzą. Wie tylko garść wybranych.
- Wygląda na to, że nie zostałem do niej
zaliczony!
- Przygotowałem mały pokaz. Angelino,
kochanie, czy masz naszą zabawkę?
Angelina podała mi gładkie, czarne pudełko
wielkości mojej dłoni. Na każdej ze ścian znajdowały
się małe wypustki, na jednej widniał dodatkowo
system soczewek. Inskipp przyjrzał się temu
podejrzliwie.
- Wiesz, co to jest? - spytałem łagodnie.
- Nie, i niezbyt mnie to wzrusza.
- A powinno. To jest nagrobek cliaandzkich
inwazji. Powiedz mi, na pokładzie czego tu
przyleciałeś.
- Niszczyciel klasy „Gnasher". Ale jakie to ma
znaczenie?
Wziąłem pudełko od Angeliny i wsunąłem w
jeden z otworków wyjście kontrolki. Na klawiaturze
wystukałem symbol i cechy niszczyciela klasy
„Gnasher". Następnie ruszyłem ku drzwiom.
Angelina zrobiła to samo, złapawszy najpierw
opierającego się Inskippa i pociągnąwszy go za sobą.
- Musimy sobie wyobrazić, że to jest ich
kosmodrom, gdzie, jak to normalnie bywa, śluza
powietrzna statku jest otwarta. Znajdujemy się zatem
w odległości, powiedzmy, półtorej mili od statku.
Komora otwiera się i operator uruchamia ten
drobiazg. Wznosi się on w powietrze, dolatuje do
statku, wpada do komory i... - Odłączyłem pudełko z
programatorem i zagrały małe silniczki odrzutowe.
Drobiazg wyrwał do przodu jak gnany namiętnością
koliber. Poleciał gdzie trzeba.
- Za nim! -wrzasnąłem ruszając galopem.
Urządzonko skierowało się ku rufie. Dogoniliśmy je
dwa pokłady poniżej wejścia, tuż przed drzwiami do
siłowni. Nie była to przeszkoda, której nie można
pokonać, co właśnie maluch udowadniał za pomocą
laserka. Otwór został wycięty i drobiazg zniknął w
siłowni. Zajrzeliśmy do środka dokładnie w
momencie, gdy nurkował pod generator, po czym
usłyszeliśmy stukniecie i pojawił się obłoczek
czarnego dymu.
- To był akurat ładunek ćwiczebny. W praktyce
zastosuje się głowicę bojową zdolną zniszczyć ten
generator, lecz nie czyniącą większych szkód.
Humanitarna broń.
- Oszalałeś!
- Jak pójdziemy na drinka, to opowiem, co
będzie dalej.
Gdy stało się to, co stać się musiało, i ochłodziłem
nieco gardło, wyjaśniłem mu genialną prostotę
mojego pomysłu.
- Osobiście zlikwidowałem dziewięć takich
generatorów, żeby przekonać się, czy nie będzie
dodatkowych komplikacji. Nie było. Ich statki są tak
samo skonstruowane, jak inne, różnią się jedynie
jeszcze większym stopniem ujednolicenia w obrębie
armady. Ten drobiazg został zaprojektowany
specjalnie do tej roboty. Operator uruchamia go,
programuje i wypuszcza. Start odbywa się w chwili
otwarcia śluzy. Resztę już widziałeś. Ma bank
pamięci wystarczający do znalezienia drogi we
wnętrzu i rozpoznania tego właśnie generatora. A jak
go odnajdzie, to bum, i koniec cliaandzkich inwazji.
- Koniec jednego generatora - poprawił z
szyderstwem w głosie. - Zamawiają następny i po
krzyku.
- To nie takie proste. Te generatory są bardziej
złożone, niż ci się wydaje. Ich budową zajmuje się
niewiele firm, większość światów woli je kupować, niż
bawić się w ich wytwarzanie. Jestem pewien, że
Cliaand ma przynajmniej jedną fabrykę, ale można
ją zlokalizować i zetrzeć z powierzchni ziemi.
- No to dostaną je z magazynów.
- Też prawda, ale nie będą ich stamtąd dostawać
w nieskończoność. Nie jest problemem umieścić ludzi
na każdej z podbitych planet z jednym tylko
zadaniem: niszczenia generatora na każdym
cliaandzkim statku, jaki się zjawi. Nie kupią ich od
nikogo, jeśli ogłosi się embargo, łatwe dla nas do
wyegzekwowania. I to będzie koniec imperium.
- Jakim cudem?
- Pomyśl trochę, człowieku. Mózg ci się chyba do
końca nie zlasował? Oni muszą rozszerzać imperium,
bo na Cliaandzie nie ma nic - ani surowców, ani
prawdziwego przemysłu i w ogóle nic, żeby mogli
wyżyć o własnych siłach, o podbojach już nie
wspominając. Wyobraź sobie sytuację po zniszczeniu
generatorów - mają u siebie zakład do ich
wytwarzania, a na podbitych planetach mają
surowce. I co z tego, jeśli nie mogą ich
przetransportować? Ekspansja stanie, liczba statków
zmaleje, zaczną się wycofywać. Z początku wolno, ale
skończy się to z powrotem na Cliaandzie. Bez
możliwości korzystania z handlu daję im najwyżej
rok. A handel można spokojnie ukrócić, nieprawdaż,
Inskipp?
- Od samego początku uważałem, mój drogi
chłopcze, że ci się to uda!
22
Staliśmy w wewnętrznej śluzie, gdy przybiegł
oficer i wręczył mi telegram. Angelina obrzuciła go
smutnym wzrokiem.
- Jeśli to od Inskippa, to zniszcz go. Jeśli ten
śmierdziel odwołuje nasze pierwsze wspólne
wakacje...
- Nie denerwuj się - powiedziałem, przebiegając
tekst wzrokiem. Nasze wakacje są niezagrożone. To
od Taze...
- Jeśli ten kociak poluje na ciebie, to wpadnie w
tarapaty!
- Komunikat jest wyłącznie natury politycznej.
Zawiera wynik pierwszych wyborów po wycofaniu się
Cliaandczyków. Taze została Ministrem Wojny.
Znowu baby rządzą. Tego oczekiwałem. A dalej tu
pisze, że zostaliśmy kawalerami Orderu Niebieskich
Gór Pierwszej Klasy i skoro tylko znajdziemy się na
Buradzie, odbędzie się wielka ceremonia dekoracji.
- Dopilnuję, żebyś nie udał się tam na własną
rękę! Westchnąłem z rezygnacją. Otwarły się
wewnętrzne drzwi, ukazując panoramę kosmodromu.
Na płycie stała orkiestra wojskowa i robiła kupę
hałasu (z dużym zresztą zaangażowaniem), a
towarzyszyła jej kompania reprezentacyjna.
- To bardzo miłe! - stwierdziła Angelina.
- Ho, ho! - przyznał jej rację Bolivar, a może
James?
Było ich strasznie trudno odróżnić, ale Angelinie
nie spodobał się pomysł wymalowania im na czołach
jednemu J, drugiemu B. Nie to nie - pomyślałem,
znajdzie się coś innego.
Pochyliła się nad wózkiem poprawiając koce i
wykonując cały szereg innych, niepotrzebnych
czynności. Tylko ja wiedziałem, jakim to ruchomym
arsenałem jest ten roboto-wózek. Nie chciałbym być
w skórze porywacza, który próbowałby uprowadzić
nasze dzieci. Znam łatwiejsze sposoby popełniania
samobójstwa, ale nie wiem, czy wszystkie byłyby
równie skuteczne.
- No, nie takie znowu złe - stwierdziła Angelina,
gdy byliśmy już na platformie, która się przed nami
rozkładała. - Nie rozumiem, dlaczego się skarżyłeś?
- Powiedziałbym, że poprzednie przyjęcie było
cośkolwiek odmienne. Ale, ale - czy to nie ładny
obrazek? - wskazałem rzędy kadłubów rdzewiejących
w wysokiej trawie.
- Nadzwyczaj - zgodziła się. - Czy to nie jest
niebezpieczne?
Pytanie tyczyło się kompanii reprezentacyjnej,
przed którą się znaleźliśmy. Było tego przynajmniej z
tysiąc chłopa, wszyscy wyprężeni na baczność, a
każdy ściskał w łapach miotacz Gaussa.
- Broń nie jest nabita. To zawarowane w umowie.
- A można im zaufać?
- Pewnie. To jedyna rzecz, na której się znają:
wykonywanie rozkazów. Zresztą, zademonstruję ci -
stwierdziłem podchodząc do najbliższego. Był wysoki,
stalowooki, o potężnych żuchwach, słowem - wyglądał
jak prawdziwy żołnierz.
- W prawo zwrot! - szczeknąłem na swój
najbardziej reprezentacyjny sposób. Posłuchał
natychmiast.
- Baczność! Przygotować broń do inspekcji!
Podwójne „klik" zabrzmiało za całą odpowiedź.
Magazynek był czyściutki. Odebrałem mu broń i
zajrzałem w lufę. Idelnie lśniący metal.
- Coś blokuje lufę, żołnierzu!
- Tak jest, sir. Dostaliśmy rozkaz, sir!
- Jaki rozkaz?
- Zalania luf ołowiem. Sam go wlewałem, sir.
- Wspaniale, byle tak dalej, żołnierzu. - Oddałem
mu broń. - Czy ja was nie znam?
- Możliwe, sir. Pełniłem służbę na różnych
planetach. Kiedyś byłem nawet pułkownikiem.
Oczywiście! Nie poznałem go, bo wtedy, gdy Kraj
polecił mu mnie śledzić - a było to na Buradzie - facet
nosił wspaniałą, patriarchalną brodę.
- Znałem go kiedyś - poinformowałem Angelinę,
gdy byliśmy już na dworcu. - Był wysokiej rangi
oficerem.
- Teraz ma na to małe szansę. Swoją drogą, to za-
stanawiające, jak ci ludzie świetnie się zaadaptowali.
- Nie mieli wyboru. Kiedy skończyła się era
podbojów, wrócili gromadnie na Cliaand i przekonali
się, że koniec i z surowcami, i z energią. Pewnie
rolnictwo przeżywa teraz rozkwit. I nie ma szarych.
Odlecieli do domu, zanim zdążyliśmy ich złapać.
- Ciekawa jestem, co za mądrala wymyślić mógł
taką wycieczkę i kto zaproponował, żebyśmy polecieli
pierwszym statkiem?
- To ja. To wszystko ja. Nie patrz tak, jakbyś
chciała mi gardło przegryźć. W końcu turystyka to
jedyna rzecz, na jaką może postawić planeta bez
surowców. No i poza tym, pewien dreszczyk emocji
dla tych, których kiedyś podbili, gdy tylko zechcą tu
przylecieć. Dodatkowa atrakcja.
Przepchnęło się do nas stado bagażowych.
Porwali rzeczy i ruszyli ku taksówkom. Wiele
zmieniło się tu od mojego ostatniego pobytu. Tubylcy
wyglądali zresztą na zadowolonych.
Ze względu na stare wspomnienia
zameldowaliśmy się w hotelu „Zlato-Zlato". Ciągle
był najbardziej luksusowym w mieście. Recepcjonista
ukłonił się nawet na nasz widok.
- Witamy na Cliaandzie, panie generale, pani
Angelino, witam państwa synów. Mam nadzieję, że
pobyt u nas sprawi wam wiele satysfakcji.
Zawsze mówiłem, że jakiś tytuł ułatwia życie, ale
żeby aż tak, żeby rozpoznawała mnie obca osoba?
Przyjrzałem się recepcjoniście uważniej.
- Otrov! To ty?
- Rzeczywiście, nazywam się Otrov, ale chyba
wziął mnie pan za kogoś innego.
- Fakt, nie mogłem się spodziewać, że mnie
rozpoznasz. Teraz jestem w końcu sobą. Ostatni raz,
gdy ze mną rozmawiałeś, byłem kreaturą zwaną
Krajem, a znaliśmy się, gdy robiłem za Vaskę Hulja.
- Vaska! No pewnie, ten głos, rzeczywiście! -
Potem jego głos ścichł: - Mam nadzieję, że przyjmiesz
moje spóźnione przeprosiny. To, że wtedy pomogłem
Krajowi cię złapać... Półtora dnia byłem
nieprzytomny, gdy się dowiedziałem, że uciekłeś. Tak
się spiłem z radości. Wiem, że byłeś szpiegiem, ale...
- Nic nie mów. Sprawa zamknięta. Byłeś
najlepszym kumplem od kieliszka, jakiego miałem.
- Dziękuję, czy mogę uścisnąć ci dłoń?
Podaliśmy sobie ręce, a ja przyjrzałem mu się
krytycznie.
- Zmieniłeś się, przytyłeś, robisz w innym fachu...
- Dziękuję, Vaska, to miło. Przestałem pić, a
zatem muszę przestrzegać diety. I nie martwię się
teraz tym cholernym pilotażem. Wróciłem do
rodzinnej tradycji - do hotelarstwa. Nie wiesz, jaka to
przyjemność wrócić do czegoś, na czym człowiek się
naprawdę zna. Podpisz się w tym miejscu. - Wręczył
mi pióro, dalej mówiąc tym samym tonem, tylko
ciszej: - Mam nadzieję, że mi wybaczysz, gdy ci
powiem, że mamy teraz małe pogotowie. Tylko nie
podskakuj i nie odwracaj się. Od momentu otwarcia
hotelu przebywa tu dziś jakiś facet. Według mnie,
jeden z chłopców Krają. Do tej pory nie wiedziałem, o
co mu chodzi. Teraz sądzę, że wiem. Mam nadzieję,
że masz przy sobie broń. Z prawej strony za tobą, ma
śliwkową marynarkę i kapelusz w żółte paski.
To miały być wakacje. Nie miałem przy sobie ani
miotacza, ani noża i to po raz pierwszy od bardzo
długiego czasu (przysiągłem sobie w duchu, że jest to
również raz ostatni). Wtedy przypomniałem sobie o
Angelinie - pochylała się znów nad roboto wózkiem.
Zbliżyłem się do niej naturalnym krokiem.
- Nie chciałbym ci przeszkadzać, najdroższa -
powiedziałem z uśmiechem - ale ten gość w
śliwkowym wdzianku, który zachodzi mnie od tyłu,
chce mnie zapewne utrupić. Czy mogłabyś coś z nim
zrobić? I to w miarę możliwości tak, żeby można go
było jeszcze o parę rzeczy spytać?
- Jak miło, że prosisz. To znaczy - nie całkiem
martwy? To miałeś na myśli? - odparła śmiejąc się i
poprawiając pieluchy.
Skinąłem głową i stanąłem z powrotem przy
ladzie, obserwując ją. Angelina była czarująca,
spokojna i uśmiechnięta. I nie traciła czasu. Nagle
błyskawiczny ruch wózka i wrzask z tyłu. Schyliłem
się robiąc jednocześnie półobrót. Było już po
wszystkim. Śliwkowa marynarka straciła kapelusz i
pistolet. Oba przedmioty leżały na dywanie. Sięgał
jeszcze po nóż w rękawie. Mógł sobie zaoszczędzić
fatygi. Angelina była już przy nim: cios w kark,
poprawka kolanem między nogi, i nieprzytomna
postać osunęła się na podłogę.
- To rzeczywiście urocze wakacje - stwierdziła,
ale widać było, że zabawę z tego miała dobrą.
- Dostaniesz za to medal, kochanie! A Korpus,
jak sądzę, troskliwie się nim zaopiekuje i wyciśnie z
niego wiadomość, skąd właściwie pochodzi to
towarzystwo miłujące wojenkę. Wszystkim przyniesie
to zapewne ulgę.
Odwróciłem się do Otrova.
- Dzięki ci, uratowałeś mi życie.
- Nie ma o czym mówić. Zawsze twierdziłem, że
najbardziej liczą się dodatkowe usługi. Zaprowadzić
was do pokoju?
- Oczywiście. Trzeba wypić za tę okazję. Nie
odmówisz chyba?
- No cóż, ten jeden raz, ze względu na ciebie. I
muszę ci powiedzieć, że jesteś szczęśliwym facetem,
mając żonę, która podziela i twój entuzjazm, i
zdolności.
- Ach, poznaliśmy się w takich okolicznościach,
że od początku o tym wiedziałem. Któregoś dnia ci o
tym opowiem.
Z rozrzewnieniem spojrzałem na Angelinę, która
wycierała właśnie nóż o marynarkę gościa.
Byłem pewien, że kiedy dzieciaki podrosną,
należycie docenią jej niezwykłe zdolności. Była w
końcu matką, jaką powinien mieć każdy chłopak.