background image

Harry Harrison

Zemsta Stalowego Szczura

     (Przekład: Jarosław Kotarski)

      

1

Sterczałem w  kolejce  równie wytrwale, jak cała  gromada  podatników, i ściskałem w ręce zabazgrany formularz i 

gotówkę  -  starożytny,  prawie  nigdzie  już  nie  stosowany  środek  płatności  pod  postacią  rulonika  zielonych  papierków; 

lokalne dziwactwo, które drogo będzie  kosztowało miejscowych klientów. Coś swędziło mnie niemiłosiernie  pod sztuczną 

brodą. Drapałem  się  akurat, gdy  facet  przede  mną  odszedł od  okienka  i  nadeszła  moja  kolej.  Paluch  utkwił  mi  w  tym 

cholernym  kleju. Największym  moim  zmartwieniem było  w  tej  chwili  -  jak  wyciągnąć  palec, nie  ściągając  przy  okazji 

zarostu. Zgromadzone  w tym miejscu szerokie  audytorium miało za chwilę  zaznać  wystarczająco wielu wrażeń i chciałem 

zaoszczędzić im jeszcze jednego, nadprogramowego.

-  Dalej,  niechże  pan  mi  to  wreszcie  poda!  -  dobiegło  mnie  zza  okienka. Urzędniczka  była  stara, brzydka  jak 

nieszczęście i na dodatek zrzędliwa.

- Wprost przeciwnie  -  odezwałem się  uprzejmie. Ten cholerny klej w końcu puścił, druki i banknoty sfrunęły  na 

ladę  i odsłoniły moją siedemdziesiątkę  piątkę z rakietowo napędzanymi pociskami. - To raczej niech pani da mi w  końcu 

to, co wycisnęliście z biedaków zamieszkujących to zadupie.

Uśmiechnąłem się przy tym rozbrajająco. Babsztyl pisnął przeraźliwie i czym prędzej zaczął grzebać w kasie. By 

ułatwić  jej  podjęcie  właściwej  decyzji,  wyszczerzyłem  zęby,  które  uprzednio  pokryłem  całkiem  porządną,  karminową 

farbą. Gdy pchnięte  ku mnie  pieniądze znalazły się w zasięgu mojej ręki, zacząłem upychać  je  systematycznie  do górnej 

kieszeni płaszcza. Moją słodką tajemnicą był fakt, że miała ona połączenie z innymi kieszeniami.

- Co pan robi? - sapnął stojący za mną facet z wytrzeszczonymi obecnie solidnie oczami.

- Podejmuję forsę - odparłem zgodnie z prawdą i cisnąłem mu plik banknotów. - Też pan chce?

Złapał odruchowo  banknoty  i oczy jeszcze  bardziej  wyszły  mu z  orbit. Jednocześnie  ryknął  alarm i  usłyszałem 

trzask  blokowanych  drzwi.  Urzędniczka  usiłowała  ulotnić  się  w  tym  czasie,  jednak  kolejny  błysk  mego  serdecznego 

uśmiechu skutecznie  ją powstrzymał i forsa  płynęła dalej. Ludzie biegali w popłochu, a strażnicy, z zapałem wymachując 

bronią,  rozglądali  się  gorączkowo  za  kimś,  kogo  można  by  ustrzelić.  Wdusiłem  więc  guzik  trzymanego  w  kieszeni 

nadajnika  i  w  całym  banku  rozbrzmiała  seria  mocnych  eksplozji.  Wywaliło  wszystkie  kosze  na  śmieci,  w  których 

uprzednio  umieściłem  profilaktycznie  bomby  gazowe.  Przestałem  na  chwilę  interesować  się  inkasowaniem  gotówki, 

nałożyłem  natomiast  hermetyczne  gogle  i  nalepiłem  porządny  plaster  na  usta  -  to  ostatnie  po  to,  by  zmusić  się  do 

oddychania  przez  nos, w  którym tkwiły  przeciwgazowe  filtry. Następnie  rozejrzałem  się  wokół. Widok  był fascynujący. 

Gaz oślepiający jest bezbarwny  i bezwonny, działa  jednak  prawie  natychmiast. W ciągu  piętnastu sekund od pierwszego 

wybuchu  wszyscy  wewnątrz  budynku  byli  ślepi.  Z  wyjątkiem  oczywiście  Jamesa  Bolivara  DiGriz,  czyli  mnie.  Jako 

jednostka  niepospolicie  utalentowana  (stąd  zresztą  przezwisko  Stalowy  Szczur)  załadowałem  resztę  gotówki  i  wziąłem 

azymut na najbliższe drzwi.

Moja  dobrodziejka  z  drugiej  strony lady  ulotniła  się  definitywnie. Nie  było  jej  widać, za  to  było  ją  doskonale 

słychać - gdzieś z  podłogi. Wrzeszczało zresztą  wszystko, co  się  ruszało  - poza  mną, oczywiście. Zaiste, pełne  grozy  są 

chwile  spędzone przez normalnego człowieka w  kraju  ślepców. W koło wszyscy poruszali się  po omacku i co chwila  się 

przewracali.  Dotarłem  szczęśliwie  do  drzwi,  przy  których  -  na  zewnątrz  -  zebrał  się  już  całkiem  spory  tłum  gapiów. 

Pomachałem im ręką, co -  doprawdy  nie  wiem dlaczego -  przyprawiło  ich o drgawki i zmusiło do gwałtownej ucieczki. 

Przestrzeliłem  zamek,  ustawiwszy  broń  tak,  by  kule  przeleciały  ludziom  nad  głowami,  i  kopnąłem  drzwi.  Zanim 

wygramoliłem się na zewnątrz, rzuciłem jeszcze krzykacza na chodnik i wpakowałem do uszu stopery.

Krzykacz  wystartował i od  razu wszyscy  się  rozbiegli. Nie  ma się  innego  wyboru, gdy  coś takiego drze  mordę. 

Wysyła  toto  dźwięki o  natężeniu  równym  solidnemu trzęsieniu  ziemi. Niektóre  są  słyszalne  -  na  przykład  odgłos, który 

odbiera się jako wzmocniony silnie pisk paznokcia skrobiącego po szkle, inne zaś, będąc poddźwiękami, stwarzają  nastrój 

paniki i grozy. Nieszkodliwy w sumie drobiazg, ale jak pożyteczny.

Tak czy inaczej - ulica była  pusta, gdy dobiegałem do wozu, który właśnie zatrzymał się  przy krawężniku. Mimo 

stoperów  łeb  mi pękał  od tego jazgotu. Odetchnąłem  dopiero wtedy, gdy doskonale dźwiękoszczelny i hermetyczny wóz 

ruszył z miejsca i skierował się w perspektywę ulicy.

- Wszystko w porządku? - spytała siedząca przy kierownicy Angelina, biorąc zakręt z nonszalancją zatwardziałego 

samobójcy.

- Poszło jak po maśle.

- Twoje porównania pozostawiają wiele do życzenia pod względem poprawności i czystości języka.

- Przepraszam, ale  wczesnoporanna  praca  nigdy  nie  wpływała  dobrze na  moje samopoczucie  i zdolności. A poza 

tym, ten płaszcz zawiera obecnie o wiele więcej forsy, niż

zdążymy wydać.

-  O  to  już  nie  musisz  się  martwić!  -  stwierdziła  z  czarującym  uśmiechem.  Miałem  ochotę  ją  ucałować, 

potrzebowała jednak całego dostępnego refleksu, by nie zabić nas w tej przejażdżce, poprzestałem zatem na przyjacielskim 

poklepaniu jej po ramieniu.

Wetknąłem gumę  do żucia  w usta -  trzeba było pozbyć  się tego przerażającego kolorytu uzębienia - i zająłem się 

zdejmowaniem  charakteryzacji.  Angelina  skręciła  tymczasem  w  przecznicę,  zwolniła  i  skręciła  ponownie.  W  zasięgu 

wzroku było pusto. Nacisnęła malutki czerwony guzik.

Jakie to interesujące rzeczy zdarza się ludziom wymyślać. Tablice rejestracyjne obróciły się natychmiast. Lecz to 

było  akurat  dość  banalne.  Z  dysz  na  przednim  zderzaku  trysnęły  strumienie  katalizatora.  Wszędzie, gdzie  stykał  się  z 

błękitem  karoserii,  zmieniał  go  natychmiast  w  twarzową  czerwień.  Z  wyjątkiem  górnej  części  wozu,  która  odzyskała 

dziewiczą przezroczystość. To, co  sprawiało wrażenie galwanizowanej chromem powierzchni, rozpuściło się. Przy  okazji 

zmieniła się też marka wozu.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

1 / 38

background image

Gdy tylko proces ów dobiegł końca, Angelina ściągnęła ognistopomarańczową perukę i zawróciła w stronę banku. 

Przejąłem  na  chwilę  kierownicę,  gdy  pakowała  nasze  przebrania  do  skrytki  i  nakładała  oszałamiające  okulary 

przeciwsłoneczne.

- Dokąd teraz? - zapytała, gdy obok nas przemknęło stadko wyjących patrolowców.

- Myślałem o plaży. Wiatr, słońce - to zdrowe i orzeźwiające...

- Nawet bardzo, jeśli można ci przerwać. - Poklepała się  po zaokrąglonym wybrzuszeniu przepony z uśmiechem, 

w  którym  było  coś  więcej  niż  tylko  zadowolenie.  -  To  już  siódmy  miesiąc.  A  poza  tym...  -  popatrzyła  na  mnie 

naburmuszona - to mi przypomina, że obiecałeś zrobić ze mnie uczciwą kobietę, abyśmy mogli wreszcie nazwać ten okres 

miodowym miesiącem.

-  W pierwszej  nadarzającej  się  chwili, moja  ty  śliczna. Nie  chcę  z  ciebie  zrobić  uczciwej  kobiety  -  to  byłoby 

zresztą  fizycznie  niemożliwe.  Jesteś  tak  samo podszyta  złodziejstwem jak  ja. Lecz  z  całą  pewnością  ożenię  się  z  tobą  i 

wsunę najkosztowniejszą...

- Ukradzioną!

-  ...obrączkę  na  ten  delikatny  paluszek.  Przysięgam!  Obiecuję!  Ale  gdy  tylko  spróbujesz  zalegalizować  nasz 

związek, połknie nas komputer i skończy się babci sranie razem z naszymi wakacjami.

- A ty dostaniesz dożywocie. Lepiej jednak będzie, jeśli złapią cię teraz, zanim będę zbyt gruba, by za tobą biegać. 

Teraz  pojedziemy do  tego  ośrodka  nad  morzem  i nacieszymy  się  ostatnim dniem wolności. A  jutro, zaraz  po  śniadaniu 

bierzemy ślub. Obiecujesz?

- Mam tylko jedno pytanie...

- Obiecaj! Za dobrze znam twoje numery!

- Masz moje słowo. Tylko że...

Zahamowała  nagle  z  poślizgiem  i okazało  się, że  spoglądam w  lufę  mojego  własnego  gnata. Z tej perspektywy 

była ona przerażająco wielka, a palec na spuście charakteryzował się niezdrową bielą.

- Obiecaj, ty śliski, oszukańczy, kłamliwy i trzeciorzędny włamywaczu od siedmiu boleści, albo wypruję ci flaki!

- Ty mnie naprawdę kochasz!?

- Oczywiście, że cię kocham! Ale jeśli nie będę cię miała dla siebie, to sama cię ukatrupię. No, gadaj!

- Pobieramy się rano.

-  Jak  trudno  jest  niektórych  przekonać!  -  westchnęła,  wsuwając  broń  do  kieszeni  i  lokując  siebie  w  moich 

ramionach.

Potem pocałowała mnie tak czule, ze byłem niemal gotów cieszyć się zapowiedzią jutrzejszego dnia.

      

2

- Dokąd to, Chytry Jimie? - Angelina wychylała się przez okno naszego pokoju. Zatrzymałem się z ręką na klamce 

furtki.

- Idę popływać, kochanie! - odwrzasnąłem i nacisnąłem klamkę.

Ryknęła siedemdziesiątka piątka i z całego urządzenia wejściowego cała została jedynie klamka.

- Rozepnij się! - odezwała się z odcieniem życzliwości, dmuchając w lufę.

Wzruszyłem  z  rezygnacją  ramionami  i  rozpiąłem  płaszcz  kąpielowy.  Poza  tym,  że  nogi  miałem  gołe,  byłem 

całkowicie ubrany (buty tkwiły w kieszeniach marynarki). Pokiwała piękną głową ze zrozumieniem.

- Możesz wracać na górę. Wykąpiesz się w wannie.

- Tylko mnie źle nie zrozum. Chciałem jeszcze po drodze wpaść do kilku sklepów i...

- Na górę!

Poszedłem.  Nie  było  nawet  sensu  kląć.  Lekarze  Korpusu  rozsupłali  splątane  niteczki  jej  podświadomości  i 

wprowadzili w normalne, szczęśliwe ludzkie życie. Ale gdy przychodziły momenty krytyczne, stawała się dawną Angeliną 

-  najokrutniejszym  mordercą,  jakiego  znałem. Westchnąłem  i  wszedłem  na  schody.  Jeszcze  głębiej  westchnąłem,  gdy 

zobaczyłem, że płacze.

- Nie kochasz mnie. - Klasyczny gambit funkcjonujący od czasu pierwszej baby w raju i nadal nie do rozwiązania.

- Kochanie, naturalnie, że cię kocham. - Bo i faktycznie, kochałem ją. - To tylko... taki odruch. Kocham cię, ale 

małżeństwo... to jak pójście do więzienia, a ja, jak wiesz, nigdy dotąd tam nie trafiłem.

-  To  wyzwolenie, a  nie  niewola  -  usłyszałem, gdy  zabrała  się  do  makijażu.  -  To  jak  kąpiel  w  zimnej  wodzie. 

Trzeba szybko do niej wejść i wszystko potem jest OK. A teraz opuść nogawki i włóż buty.

Zrobiłem,  co  chciała,  i  miałem  właśnie  powiedzieć,  co  sądzę  o  tym  głupawym  stwierdzeniu,  gdy  ujrzałem 

otwierające się drzwi, za którymi stał Mistrz Ceremonii i dwóch świadków. Angelina ujęła mnie za rękę (tym razem zrobiła 

to łagodnie) i pociągnęła do drugiego pokoju. Usłyszałem dźwięk organów i oczy zakryła mi mgła.

Gdy odzyskałem zdolność wyraźnego widzenia, organy wybrząkiwały właśnie  ostatnie  tony, drzwi zamykały się 

za świadkami, a Angelina oglądała paluszek ozdobiony obrączką. Jęknąłem.

Na kredensie stało parę flaszek. Sam nie wiem, jak odnalazłem kolbiastą butelkę Syrian Panther Sweat 20. Pewien 

jestem tylko, że nie  zawdzięczałem tego moim oczom. Samogon ten ma  tak owocne działanie, że  jego sprzedaż zakażana 

jest na przynajmniej połowie cywilizowanych planet. Najskuteczniej działa w dawce równej pełnemu kubkowi.

Wypiłem dwa  i pogrążyłem się w niewesołych  rozważaniach. Musiało  mi to zająć  trochę czasu, gdyż Angelina, 

moja Angelina  (z  trudem powstrzymywany jęk), stała  przede  mną w marynarskich spodniach  i swetrze, ze spakowanymi 

torbami. Szarpnięciem wytrąciła mi szklankę z dłoni.

-  Tak  sobie  na  boczku  świętujemy?  -  powiedziała  jak  najuprzejmiej.  -  Na  to  będzie  czas  wieczorem.  Teraz 

zjeżdżajmy  stąd.  Jak  tylko  nasze  nazwiska  wpadną  do  komputera,  to  wszystko  strzeli  i  zajaśnieje  jak  knajpa  w  dniu 

wypłaty. Sądzę, że gliny gotowe są zesrać się, byle tylko nas dostać.

- Cisza - rozkazałem łapiąc pion. - Ten obrazek już znam. Bierz samochód i jazda.

Zaofiarowałem pomoc przy wynoszeniu rzeczy, ale zanim zdążyłem wyrazić tę propozycję  głośno, Angelina  była 

już w połowie schodów. Zachęcony jej przykładem, namierzyłem przeszkody terenowe i ruszyłem za nią. Samochód stał z 

otwartymi  drzwiami  i  pomrukiwał niecierpliwie, a  siedząca  za  kierownicą  Angelina  pomrukiwała  w  innej  tonacji,  lecz 

również niecierpliwie.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

2 / 38

background image

Gdy  wgramoliłem się  do środka, zaczęły do  mojej kory  mózgowej docierać  pierwsze  oznaki, że  łapię  kontakt  z 

rzeczywistością.  Ten  wóz,  podobnie  jak  wszystkie  pojazdy  używane  na  Karnacie,  działał  na  parę  generowaną  dzięki 

spalaniu  pewnego rodzaju  torfu. Używano do tego pomysłowego  i niepotrzebnie  skomplikowanego  urządzenia. Potrzeba 

było  co  najmniej trzydziestu  minut  na  podniesienie  pary  do  poziomu, który  umożliwiał  jazdę. Angelina  musiała  zatem 

rozgrzać  wóz  jeszcze  przed ślubem, planując  dokładnie  wszystkie  pozostałe  przedsięwzięcia. Jak dotąd, jedynym  moim 

wkładem w imprezę był ten prywatny drink. To mi o czymś przypomniało.

- Masz tabletkę? - wychrypiałem.

Zanim  skończyłem  mówić,  tabletka  leżała  już  na  mojej  otwartej  dłoni.  Mała,  różowa,  z  trupią  główką; 

wstrząsający  wynalazek  jakiegoś  szalonego  chemika.  Działała  jak  metaboliczny  odkurzacz,  wyrzucając  z  żołądka  jego 

zawartość i dokonując blitzkriegu w układzie  krwionośnym. Usuwała nie tylko alkohol, ale również wszystkie skutki picia 

tak  dokładnie, że  godna  współczucia  ofiara  alkoholizmu  stawała  się  trzeźwa  jak  noworodek. Z rezygnacją  połknąłem to 

diabelstwo.

Mówi się, że to działa błyskawicznie, lecz czas jest pojęciem względnym. Subiektywnie trwało to ze trzy godziny; 

przypominało doznania delikwenta, którego żołądek wypełniają nagle  wodą i to aż  do pęknięcia, a  zaraz  potem woda owa 

wypływa wszystkimi porami ciała.

- Uff - odezwałem się słabym głosem i wytarłem czoło.

Obok  nas  przemykały  właśnie  ostatnie  domy  jakiejś  wioski.  Angelina  prowadziła  z  chłodną  obojętnością,  a 

generator pobrzękiwał wesoło po zjedzeniu następnego kawałka torfu.

-  Mam nadzieję, że  ci  przeszło?  -  Skręciła  na  krzyżówce  i dalej  pruła  z  poprzednią  szybkością. -  Ogłosili  już 

alarm. Wojsko, z lotnictwem, i inne takie. Mam ich na podsłuchu.

- Co o tym sądzisz?

- Marnie. Chyba że coś wymyślisz. Zrobili solidny pierścień z parasolem powietrznym. Teraz go zacieśniają.

Nie doszedłem jeszcze do siebie. Istniało bezpośrednie  połączenie  miedzy moimi splątanymi myślami a strunami 

głosowymi, do którego to połączenia cenzura inteligencji nie miała dostępu.

-  Wspaniały  początek  nowego  życia.  Jeśli  to  ma  tak  dalej  wyglądać, to  nic  dziwnego, że  unikałem  ślubu  jak 

zarazy.

Wóz  zatrzymał się na  poboczu pod niebieskolistnym drzewem. Trzasnęły drzwi, a w oknie pojawiła się sięgająca 

po torbę ręka Angeliny. Usiłowałem ją powstrzymać.

- Jestem idiotą...

-  Zatem  ja  też  jestem idiotką,  bo  wyszłam  za  ciebie. -  Jej  głos  nie  zwiastował rychłych  łez, i  to  było właśnie 

najgorsze;  znaczyło,  że  za  wszelką  cenę  chce  nad  sobą  panować.  -  Oszukałam  cię  i  wciągnęłam  w  małżeństwo,  bo 

wydawało mi się, że tego właśnie  pragniesz. Myliłam się, więc  skończmy całą sprawę, zanim jeszcze na  dobre się zaczęła. 

Przykro mi, Jim. Otworzyłeś przede  mną  nowe życie i myślałam, że i mnie uda się zrobić coś dla  ciebie. Naprawdę, fajnie 

było cię poznać. Dzięki - i do widzenia. Zanim skończyła, zebrałem się mniej więcej do kupy. Stanąłem przed nią, blokując 

drogę, i jak najdelikatniej wziąłem ją w objęcia.

- Angelino, powiem ci teraz  jedną  rzecz, której nie usłyszysz  już  więcej ode mnie  do końca  moich dni. Słuchaj 

więc  uważnie i zapamiętaj. Był taki czas, że nosiłem miano najlepszego złodzieja w galaktyce. Potem wciągnięto mnie do 

Korpusu, gdzie  miałem pomagać  w  łapaniu  innych  złodziei. I złapałem ciebie. Nie  tylko pierwszej klasy złodziejkę, ale 

również  najbardziej sadystyczną  morderczynię, jaką  znała  galaktyka. -  Poczułem, że  drży,  i przycisnąłem  ją  mocniej.  - 

Trzeba to powiedzieć, właśnie taka  bowiem byłaś. Teraz już nie jesteś. Miałaś po temu powody, teraz zostały już usunięte. 

Wyprostowano kilka rowków w twojej korze mózgowej. I kocham cię. Ale chcę, byś pamiętała, że kochałem cię również w 

tamtych, nie dających się  wskrzesić dniach. Więc  jeśli teraz zżymam się i trudno ze mną dojść do ładu i składu, pamiętaj, 

co ci powiedziałem, i weź to pod uwagę. OK?

- Oczywiście, że tak!

Upuściła torbę (na mój mały palec, ale nie ośmieliłem się nawet drgnąć) i bez słowa mnie objęła. Całowaliśmy się 

leżąc  w  wysokiej  trawie,  gdy  przy  naszym  wozie  zahamowały  z  piskiem  dwa  motocykle.  Jedynie  policja  mogła  ich 

używać, jako  że  zdolne  były  do  osiągania  wielkich  szybkości. Ich  silniki  ładują  się  w  nocy  i  dają  całą  moc  na  koło 

zamachowe,  które  w  dzień  generuje  prąd  elektryczny  zasilający  dwa  motorki  w  kołach.  Skuteczne  i  nie  powodujące 

zanieczyszczenia środowiska. I bardzo niebezpieczne.

- To ten wóz, Pooler! - krzyknął jeden z policjantów poprzez ciągły warkot kół zamachowych.

- Dam znać centrali. Nie mogli uciec daleko. Teraz już ich mamy!

Nic mnie tak nie wpienia jak pewność siebie objawiana przez drobnych urzędników. O tak, teraz na pewno nas już 

mają. Gdzieś w głębi gardła uwięzło mi warkniecie, gdy ten umundurowany ignorant wodził nochalem wokół samochodu i 

gdy  w chwilę  później wlepił  wzrok w  naszą  przytulną  kryjówkę  w  trawie. Ciągle  jeszcze  się  gapił, gdy  złapałem go za 

szyję  i ściągnąłem  w  dół,  sugerując, by  do  nas  dołączył. Śmiesznie  wyglądał  z  wytrzeszczonymi  oczyma,  wywalonym 

językiem i  nabiegającą  krwią  twarzą, ale Angelina  wszystko zepsuła. Zrzuciła  mu hełm i  przygrzała  w  ciemię  obcasem 

swego pantofelka (ze stalowym podkuciem). Pozwoliłem mu opaść na trawę.

- I ty mówisz, że ja jestem sadystką - wyszeptała z urazą w głosie. - No to co można powiedzieć o tobie?

- Przekazałem wiadomość. Teraz już na pewno ich mamy! - entuzjazmował się ten drugi.

Zamilkł dość nagle, wpatrzony w  otwór lufy, która pojawiła się na  wysokości jego nosa. Angelina wygrzebała ze 

swej torby pigułkę nasenną i podsunęła mu ją gestem nieznoszącym sprzeciwu.

- I co teraz, szefie? - zapytała radośnie, wpatrując się w dwie postacie w czarnych uniformach leżące na drodze.

- Myślę. - Skrzywiłem się, aby to podkreślić. - Mieliśmy ponad cztery miesiące wakacji, i to bez zmartwień, lecz 

wszystko, co dobre, szybko się  kończy. Moglibyśmy przedłużyć  sobie  urlop, sprawiając różnym ludziom trochę  kłopotu. 

Ale  nie  sądzę, żebyś w  swym obecnym kształcie  nadawała  się  tak  naprawdę  do ucieczek i tym podobnych fatygujących 

imprez. Wracamy tam, skąd zwialiśmy?

- Miałam nadzieję, że to właśnie powiesz. To niezdrowa mieszanka: poranna niestrawność i napad na bank. Fajnie 

jest wracać.

- Zwłaszcza, że powitają nas z otwartymi ramionami.

Pamiętają przecież, że odrzucili nasze prośby o urlop i przez to zmusili do obrabowania tego pocztowca.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

3 / 38

background image

-  Żeby nie  wspominać  już o  pieniądzach na drobne  wydatki, które zabraliśmy  z banków, gdy  zablokowali nasze 

konta.

- Święte słowa. Chodź. Zrobimy to w wielkim stylu.

Rozebraliśmy  obu  funkcjonariuszy.  Jeden  miał  różową  bieliznę,  drugi  wolał  praktyczną  czerń,  ale  ozdobioną 

koronką. Mógł  to  być  lokalny  zwyczaj, niemniej zadumałem się  nad stosunkami  panującymi w  tutejszej policji. Byłem 

zadowolony, że wyjeżdżamy. W zapiętych hełmach ruszyliśmy drogą na zdobycznych motorach, wesoło kiwając po drodze 

do  wszystkich  czołgów  i  ciężarówek  przetaczających  się  w  przeciwnym  kierunku.  Zastopowałem  na  widok  samotnej 

pancerki i pokiwałem ze środka drogi do kierowcy. Angelina zahamowała w obłoku kurzu za wozem - wydawało nam się, 

że widok policjanta w ciąży mógłby wstrząsnąć nawet ich systemem nerwowym.

- Mamy ich! - ryknąłem w uchylone okno. - Ale mają radio, więc zachowaj to dla siebie. Jedź za nami!

- Prowadź! - odwrzasnęło z zapałem wnętrze.

Myśl  o  nagrodzie,  medalach  i  sławie  błysnęła  z  pewnością  załodze  przed  oczyma  i  przyćmiła  słońce. 

Poprowadziłem ich na  opuszczony  leśny dukt kończący się  nad  jeziorkiem. Zahamowałem, pokiwałem, żeby stanęli, i  z 

palcem przy ustach pognałem w ich stronę. Kierowca opuścił klapę i wychylił się z oczekiwaniem w oczach.

- Potrzebny wam odpoczynek - poinformowałem go uprzejmie, wrzucając do środka granat gazowy.

Najpierw  pojawiła  się  chmura  dymu, potem  rozległo  się  trochę  kaszlu  i  w  efekcie  uzyskaliśmy  dwie  postacie 

śpiące cicho na trawie.

-  Chcesz  zobaczyć  ich  bieliznę? - zainteresowała  się Angelina. Motory  potoczyły  się wesoło po  stoku i  parując 

zatonęły w jeziorze. Załadowaliśmy się  do pancerki i ruszyliśmy w stronę miasta. Jechaliśmy bocznymi drogami. Naszym 

punktem  docelowym  była  Kwatera  Główna  tutejszej  policji.  Zaparkowaliśmy  w  podziemnym  garażu,  dziwnie  teraz 

opustoszałym, i pojechaliśmy  windą  do centrum dyspozycyjnego. Znalazłem wolny pokój  i zostawiłem w nim Angelinę. 

Wychodząc  zauważyłem,  że  zabawia  się  zapieczętowanymi  tajnymi  aktami.  Nałożyłem  gogle  i  wlazłem  do  centrali. 

Zostałem zignorowany. Facet, z którym chciałem się widzieć, spacerował po pokoju pykając z  długaśnej fajki. Podbiegłem 

i zasalutowałem.

- Przepraszam, czy Mr Inskipp?

- Taa... - mruknął, dalej koncentrując wzrok na ściennej tablicy, która przedstawiała graficznie przebieg pościgu.

- Ktoś chce się z panem widzieć.

- Że co? Słuchani? - ciągle był rozkojarzony. Harold Peters Inskipp, dyrektor i główny mózg Korpusu Specjalnego 

rozkojarzony bywał nader  rzadko. Najwyraźniej tego  dnia  nie  był  w formie, gdyż  bez  słowa  podreptał za  mną. Zdjąłem 

gogle i zamknąłem drzwi.

-  Teraz  możemy  wracać  do  domciu  -  powiedziałem. -  Jeśli  okażesz  się  na  tyle  miły,  by  znaleźć  jakiś  sposób. 

Znudziła mi się ta przeklęta popularność.

Wykrzywił się  niesamowicie  i zagryzł  ustnik  fajki. Poprowadziłem  go  do  pokoju, w  którym  została  Angelina. 

Doszliśmy tam, zanim jeszcze go odblokowało, ponadto przez cały czas zajęty był wypluwaniem szczątków ustnika.

      

3

- Arrgh! - warknął Inskipp i potrząsnął resztką fajki.

-  Pełne  ekspresji  -  odparłem  uprzejmie,  wyciągnąwszy  z  kieszeni  cygaro.  -  Ale  zawiera  minimalną  dawkę 

informacji. Czy mógłbyś wyrażać się jaśniej?

Odciąłem końcówkę - nawet nie chrupnęło. Perfekcja.

- Czy wy wiecie, ile milionów kosztowała fala waszych napadów? Gospodarka Karnaty...

- ...nie ucierpi ani na jotę. Rząd dokona zwrotu instytucjom, które doznały straty, a potem o tyle właśnie zmniejszy 

sumę  odprowadzaną  corocznie  na  cele  Korpusu. A  poza  tym,  te  sukcesy  -  podniecenie  w  społeczeństwie, zwiększona 

sprzedaż gazet, no i manewry policji, które były prawdziwą  przyjemnością  dla wszystkich zainteresowanych. Zamiast się 

denerwować, powinni wypłacić nam za to wszystko nagrodę.

Ze spokojem zapaliłem cygaro.

- Nie graj ze mną w kulki. Gdybym oddał was władzom Karnaty, posiedzielibyście w pierdlu przez sześćset lat.

- Nie da się zrobić, Inskipp. Sam dobrze wiesz, jak bardzo brakuje ci polowych agentów, potrzebujesz nas bardziej 

niż my ciebie. Skończ więc gadać i zacznij myśleć.

Warknąwszy  ostatni  raz,  zaczął  grzebać  w  koszu  na  śmieci  i  dobył  stamtąd  czerwoną  skórzaną  teczkę, która 

zabrzęczała ostrzegawczo. Odcisnął palce na zamku i zwolnił zabezpieczenie. Teczka otworzyła się.

- Mam tu coś dla ciebie. Nadzwyczaj tajne i ważne.

- Czy kiedyś dostanę coś innego?

- Jest jednocześnie śmiertelnie niebezpieczne.

- W tajemnicy przed wszystkimi jesteś śmiertelnie  zazdrosny  o moje referencje  i chcesz  mojej śmierci. Przestań 

się krygować  i wal, o  co chodzi. Angelina i ja  poradzimy sobie lepiej niż ta  zbieranina  przedszkolaków i emerytów, jaką 

masz na usługach.

- To jest robota tylko dla ciebie, Angelina jest, no cóż... - zaczerwienił się i wsadził nos w papiery.

- Heej! Słyszycie? - ryknąłem śmiechem. - Inskipp, morderca  i postrach diabła, najzimniejszy drań, jakiego znam, 

szara  eminencja  galaktyki, nie  potrafi wymówić  słowa  ciąża. A niemowlę! Poczekaj, a  seks. To  ładne  słówko, no, dalej, 

powiedz no nam tu seks, i to trzy razy z rzędu, to ci dobrze zrobi...

- Zamknij się, DiGriz. W końcu się z nią ożeniłeś, to świadczy, że została  ci jeszcze  szczypta przyzwoitości w tej 

szarej brei, którą  uważasz  za  swój  mózg. Ona  zostaje. To  robota  dla  jednej  osoby  i to  akurat  ty  jesteś  tą  osobą. A  ona 

najprawdopodobniej i tak zostanie wdową.

- W czerni jest jej do twarzy. Tak łatwo się nie wyłgasz.

- Popatrz lepiej na to, potem pogadamy - odparł, wkładając w otwór biurka kasetę z filmem.

Światło  zgasło,  zaczęła  się  projekcja.  Kamera  była  prowadzona  ręcznie,  kolor  zanikał  -  jednym  słowem, 

amatorszczyzna  - ale był to najlepszy amatorski film, jaki w  życiu widziałem. Materiał okazał się rewelacyjny. I  nie było 

wątpliwości, że rzecz jest autentyczna.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

4 / 38

background image

Ktoś  bawił  się  w  wojnę.  Był  słoneczny  dzień  z  białymi  obłoczkami  chmur  na  błękitnym  niebie  i  czarnymi 

kłaczkami wybuchów. Ogień nie był na tyle intensywny, by powstrzymać schodzące  z orbity  parkingowej transportowce. 

Port był średniej  wielkości, w  oddali widać  było  zabudowania  i  kilka  maszyn  towarowych. Myśliwiec  spłynął  z  góry  i 

ekranem targnęły  eksplozje, w  których  zniknęło  stanowisko  obrony. W końcu dotarło  do  mnie  nieprawdopodobieństwo 

tego, co widziałem.

-  To  są  statki  kosmiczne!  -  ryknąłem  oskarżycielsko  w  stronę  biurka.  -  Gdzie  jest  ten  rząd  składający  się  ze 

skretyniałych starców, którzy są  na tyle głupi, żeby marzyć  o wygraniu międzyplanetarnej wojny? I co się z  nimi stało po 

jej przegraniu? No i co, u diabła, ma to wspólnego ze mną?

Zabłysły światła. Inskipp pukał palcem w blat i przyglądał mi się z mieszaniną uznania i obrzydzenia.

-  Dla  twojej informacji: ta  inwazja  zakończyła  się  pełnym  sukcesem. Tak  zresztą  jak  i poprzednie. Film  zrobił 

pewien przemytnik, nasz informator, który miał dość szczęścia i rozumu, żeby nawiać na samym początku operacji.

Zatkało  mnie.  Niewiele  można  powiedzieć  o  wojnach  międzyplanetarnych,  bo  po  prostu  ich  nie  ma.  Coś  w 

rodzaju  podboju  zakończonego  powodzeniem  zdarzało się  jedynie  w  przypadku planet bliźniaczych, czyli bytujących  w 

jednym układzie gwiezdnym, z których jedna, powiedzmy, była wysoko rozwinięta, a druga zacofana. Lecz warunkiem był 

brak obrony. Prawdziwej obrony. Każdy żołnierz, każda sztuka broni i każda racja  żywnościowa muszą zostać wyniesione 

ze  studni  grawitacji  planety  i  przeniesione  potem  przez  kosmos,  koszty  zaś  potrzebnej  na  to  wszystko  energii  rosną 

zastraszająco. A gdy  siły  desantowe  muszą  jeszcze  lądować  tylko po to,  by  stanąć  twarzą  w  twarz  ze  zdeterminowaną 

obroną, to  cała  inwazja pochłania tyle  forsy, nie  mówiąc  już o  stratach w  ludziach, że staje  się czystym nonsensem. Jeśli 

zaś brać pod uwagę wojnę pomiędzy dwoma planetami należącymi do odległych systemów, cała sprawa nabiera wyłącznie 

cech nieprawdopodobieństwa.

No dobrze, tyle zostało udowodnione. Wojna międzyplanetarna jest niemożliwa. Lecz z drugiej strony, nic nie jest 

niemożliwe, jeśli ktoś weźmie się za to wystarczająco poważnie, a przemoc i wojna, mimo wieków pokoju, są nadal czymś 

kuszącym dla wielu przedstawicieli ludzkości.

- Usiłujesz mi wiec wmówić, że ktoś dokonał udanej inwazji międzyplanetarnej?

- I to niejednej. Wiem przynajmniej o czterech - uśmiechnął się złośliwie.

- A ty i Unia wolelibyście, żeby nie zdarzyło się to po raz piąty?

- Dokładnie tak, mój stary.

- I ja jestem tym jeleniem, który ma się tym zająć?

Wyciągnął  rękę,  wyjął  mi  cygaro  ze  zdrętwiałych  palców  i  umieścił  je  w  popielniczce,  po  czym  uroczyście 

uścisnął mi dłoń.

- Wiedziałem, że dobrze wybrałem. To robota tylko dla ciebie. Idź i zwyciężaj!

Wyrwałem dłoń z jego zdradzieckiego uścisku, wytarłem ją z obrzydzeniem o spodnie i złapałem cygaro.

- Jestem pewien, że załatwisz mi najlepszy możliwy urzędowy pogrzeb, na jaki stać Korpus. Czy będziesz łaskaw 

powiedzieć mi coś jeszcze, czy od razu zawiążesz mi oczy i wsadzisz do rakiety?

- Spokojnie, mój chłopcze. Niewiele się o tym mówi, ale spowodowałoby to zbyt duże zamieszanie w polityce.

A sami zainteresowani nie  mówią nic. Wielu  ludzi straciło życie, żeby  dowiedzieć  się tego, o czym ty  będziesz 

wiedział za  chwilę. Inwazję przeprowadziła planeta  Cliaand - trzecia  planeta w  systemie Epsilon Indi. System składa się  z 

około  czterdziestu  planet, ale  tylko  na  trzech  panują  warunki  umożliwiające  życie. Cliaand  przejęła  już  parę  lat  temu 

kontrolę  nad  dwiema  pozostałymi,  ale  nie  uznaliśmy  tego  za  wystarczający  powód  do  wszczynania  alarmu. W ciągu 

ostatniego roku natomiast dokonali czterech udanych inwazji na planety w innych układach i wydaje się, że myślą o czymś 

jeszcze  większym. Nie wiemy, jak to robią, lecz wiemy, że robią  to dobrze. Na podbitych planetach mamy rozlokowanych 

agentów, ale  jak  dotąd,  nie  dowiedzieliśmy  się  niestety  niczego, co  można  by  uznać  za  istotne. Podjęto więc  decyzję  - 

gdybym podał ci nazwiska ludzi, którzy ją podjęli, to stanąłbyś na baczność - aby wysłać naszego człowieka na Cliaand, by 

przeciął wreszcie ten gordyjski węzeł i doszedł prawdy.

- Zamiast ubierać to wszystko w piękne słówka, powiem ci krótko, że to samobójstwo...

- Polecisz tam. Nie ma w tej chwili żadnego sposobu, który pozwoliłby ci się z tego wyłgać.

Do  reszty  już  zrezygnowany,  wziąłem  pod  pachę  kopię  obfitującego  w  szczegóły  raportu, kryształ  z  zapisem 

ichniego  dialektu  i wytrych  do pościgowca. W bardzo ponurym nastroju  wróciłem do kwatery, w  której  moja  Angelina, 

znudziwszy  się  tajnymi  aktami,  rzucała  sobie  nożem  do  celu.  Cel  wyrysowany  na  ścianie  przypominał  kształtem  i 

wielkością  zarys ludzkiej głowy. Muszę obiektywnie przyznać, że Angelina była  świetna - rzucając z odwróconej pozycji 

potrafiła trafić w czarną plamkę wielkości oka.

- Weź zdjęcie Inskippa na cel. Sprawi ci to większą przyjemność i przyniesie więcej pożytku.

- Czyżby ten zły i okrutny starzec wysyłał mojego ukochanego gdzieś daleko?

- Ten stary cap próbuje mnie wykończyć. Ta robota, którą mi dał, jest tak śmiertelnie tajna, że nie mogę pisnąć ani 

słówka, szczególnie tobie. Masz tu więc te zasrane papiery i sama je sobie przeczytaj.

Wsunąłem  kryształ  do  mnemaków  i  nałożyłem  kask  -  materiał  miał  się  utrwalić  bezpośrednio  w  mojej  korze 

mózgowej. Oszczędzało  to  czasu  i nudnego  wkuwania, fundowało  za  to  pierwszorzędny  ból  głowy  i płynną  znajomość 

języka. Nastąpiła  konieczna  dla  dokonania  procesu przerwa  w życiorysie, po czym poczułem, że  ktoś zdejmuje  mi kask, 

podaje jakąś tabletkę i równocześnie miękkie usta dotykają moich warg. Poczułem się o wiele lepiej.

-  Próbują  cię  zabić, ale  ty  będziesz  śmiał  się  tylko  z  tego  i zwyciężysz,  a  któregoś pięknego  dnia  zajmiesz  na 

pewno należne ci stanowisko Inskippa.

- Martwisz się o mnie, moja kochana? - powiedziałem z nadzieją, unosząc powiekę.

- Cały czas, ale taka już dola żony. A poza tym - nie mogę stanąć na twojej drodze do kariery.

- Nie wiedziałem dotąd, że w ogóle jestem na takiej drodze. Dobrze, że mi o tym powiedziałaś.

- Nie upadaj na duchu. Będę ci pomagała myśląc o tobie. Jak zamierzasz się tam dostać?

-  Wezmę  mój  szybki  i  niezawodny  pościgowiec;  prostą  drogą  pomknę  jak  strzała  i  znajdę  się  poza  zasięgiem 

radarów; ze świstem przetnę atmosferę...

- I rozlecisz się na atomy. Masz, przeczytaj sobie relację jedynego, który ocalał z takiej próby. Przeczytałem. Była 

bardzo przygnębiająca.

- Będziesz na siebie uważał? Nie sądzę, żeby wskazane było obecnie dla mnie zamartwianie się.

- Jeśli już masz ochotę się martwić, to martw się raczej o los tej biednej planety, której wypowiedziałem wojnę.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

5 / 38

background image

Rozumiałem już w czym rzecz  - był to jeden z tych przypadków chorobliwej manii, która  zmusza nawet kanarki 

do  noszenia  mundurków,  nie  wspominając  już  o  przeprowadzaniu  poboru  wśród  kotów.  Próba  działania  wprost  jest 

dokładnie  tym, czego oczekują i na  co  są przygotowani. Nic  nie  mają  natomiast na  wypadek pojawienia  się jednej osoby 

zdolnej przeprowadzić akcję opartą na  zaskoczeniu i maksymalnie  bezczelnym zachowaniu. Czyli, inaczej mówiąc, nie  są 

przygotowani na nasz normalny sposób działania.

Pocałowałem Angelinę i wyszedłem z dumnie podniesioną głową. Chciałbym być jednak w owej chwili chociaż w 

jednej setnej tak pewny siebie, jak to sugerowałem.

      

4

Moje  plany  były  precyzyjne  do  najdrobniejszych  szczególików;  cała  operacja  -  gigantyczna.  Nieraz  ze  strony 

Inskippa  padał  przeraźliwy  okrzyk  bólu  związany z  kosztami, ja  jednak ignorowałem  równo  te  wrzaski. To  ja  w  końcu 

nadstawiałem  karku,  zabezpieczyłem  się  zatem  na  wszystkie  strony  i  sposoby. Ale  nawet  najbardziej  skomplikowane 

przygotowania kiedyś się kończą, a wtedy prowadzi się jelenia na odstrzał.

I  oto  ja,  nagi  przed  światem,  sterczałem  w  barze  promu  „Kannettava"  ze  szklanką  w  garści  i  cygarem  przed 

nosem. Słuchałem wieści, że na planecie Cliaand wylądujemy za godzinę. Nagi byłem, rzecz jasna, tylko w przenośni, ale 

po  raz  pierwszy  doświadczałem  takiego  uczucia.  Niezwykłego  wysiłku  woli  i  ogromnej  dyscypliny  wymagało 

pozostawienie  wszystkich  gadżetów  w  domu. Żadnej  bombki, kapsuły  z  gazem  czy  piłki.  Nic.  Nawet  wytrycha,  który 

zwykle  nosiłem na  palcu  u  nogi.  Czy  też... zakląłem  i  rozejrzałem  się.  Nikt  nie  zwracał  na  mnie  uwagi. Wyciągnąłem 

portfel i dotknąłem górnego  szwu. Moja  własna  podświadomość  walczyła  ze  mną. Tylko  świadoma  część  umysłu  była 

entuzjastycznie  nastawiona  do lądowania  bez  pomocnych drobiazgów. Ścisnąłem portfel w odpowiedni sposób i malutki, 

acz  niesamowicie  skuteczny  wytrych  wypadł  na  moją  dłoń. Dzieło  sztuki. Wpatrywałem  się  weń z  zachwytem,  lecz  w 

końcu powiedziałem mu: żegnaj. Wracając do kabiny, wrzuciłem go do pojemnika na śmieci.

Każdy  raport czy  rozmowa  przynosiły nieodmiennie  tę  sama  wieść  - że  Cliaand ma  najbardziej paranoidalnych 

celników  w  całym  zasranym  kosmosie. Przewieźć  kontrabandę  przez  komorę  celną  było  czymś niemożliwym,  toteż  nie 

miałem  zamiaru  próbować.  Byłem  tym,  kim  być  powinienem;  agentem  Fazzolettd  Mouchoir  Ltd.,  handlarzem,  który 

zajmował się bronią. Firma istniała, a ja faktycznie byłem jej przedstawicielem. Żadne śledztwo nie  było w stanie wykazać 

niczego innego. Niech sobie próbują.

Spróbowali.

Lądowanie niewiele różniło się  od wejścia do więzienia. Razem z garstką  podobnych nieszczęśników znaleźliśmy 

się  w  złowieszczo  wyglądającym  pokoju  o  szarych  ścianach. Staliśmy  tam  pod  bacznym  okiem  uzbrojonych  po  zęby 

strażników,  a  nasze  bagaże  leżały  pośrodku  w  charakterze  zwalonego  bezładnie  stosu.  Dopóki  schodnia  nie  odjechała, 

panował spokój, potem zaczęto nas wywoływać pojedynczo.

Nie  byłem  pierwszy, toteż  skorzystałem  z  okazji, aby przyjrzeć  się  lokalnym  typom. Okazywali nam całkowitą 

obojętność,  krocząc  tam  i  z  powrotem  w  butach  z  cholewami,  ściskając  w  garściach  rozpylacze  i  zadzierając  nosy. 

Umundurowani byli w kardynalską  purpurę - niezbyt to wojskowy kolorek, przeraźliwy za  to i nic  nie  mówiący o naturze 

tego, kto go nosi. Wszyscy byli wysocy i charakteryzowali się tępym podbródkiem i świńskimi oczkami. Hełmy wyglądały 

na  zrobione  ze  stali  włókiennej,  ze  złowróżbnymi  wizjerami  i  odsuwanymi  przyłbicami.  Rozpylacze  -  najbardziej 

śmiercionośna zabawka tego typu, jaką widziałem - były strzelbami Gaussa. Kiedy naciskało się spust, w lufie wytwarzało 

się  silne  pole  magnetyczne  generowane  dzięki  baterii, mogące  nadać  pociskowi  prędkość  początkową  nie  gorszą  niż  w 

szanującym  się  peemie. Wyższość tej broni nad innymi samopałami polegała na tym, że  była  to broń bezgłośna  i mogła 

wystrzeliwać  wszystko - od zatrutych igieł po rakietowe  pociski z głowicami atomowymi. Korpus, jak dotąd, tylko o nich 

słyszał. Nie widzieliśmy ani jednego egzemplarza tego typu broni. Postanowiłem, że przy pierwszej nadarzającej się  okazji 

zadbam o to, by nastąpił jakiś przewrót w tej materii.

- Pas Ratunkowy1! - wrzasnął ktoś.

Podskoczyłem  przypomniawszy  sobie,  że  to  moje  oficjalne  nazwisko. Podniosłem  dłoń  i  jeden  ze  strażników 

pognał ku mnie  z  głośnym stukotem obcasów. Na  pewno miał do nich przybite  metalowe skuwki - dla  efektu. Poczułem 

nieprzepartą chęć posiadania takich butów. Zaczynało mi się tu podobać.

- Weźcie bagaż i chodźcie ze mną! - odwrócił się gwałtownie, a ja pisnąłem z rozpaczą.

-  Ależ,  proszę  pana,  nie  udźwignę  sam  wszystkiego!  Tym  razem  obdarzył  mnie  miażdżącym  spojrzeniem  i 

sugestywnie zabębnił palcami po spluwie.

- Wózek! - warknął w końcu i wskazał na odległą część pomieszczenia.

Była  to mała autoplatforma. Podreptałem po nią grzecznie, załadowałem swoje bambetle i odszukałem wzrokiem 

strażnika. Stał przy otwartych drzwiach, a jego palec  znajdował się  znacznie  bliżej spustu niż przed chwilą. Silnik wózka 

zaskowyczał na najwyższych obrotach, a ja pogalopowałem za nim ku drzwiom.

W drugim pokoju odbyła się rewizja.

Tak to się łatwo i przyjemnie mówi. W życiu nie zdarzyło mi się coś podobnego i byłem ogromnie szczęśliwy, że 

to ja sam zaopiekowałem się odpowiednio wcześniej wytrychem w portfelu.

Zainteresowało  się  mną  dziesięciu  chłopa,  z  czego  sześciu  bagażami,  reszta  mną  osobiście.  Pierwszą  ich 

czynnością  było  rozebranie  mnie  do  naga  i  rzucenie  na  fluoroskop.  Powiększający.  Kilka  chwil  radzili  nad  moimi 

plombami.  Wspólnie  uznali,  że  jedna  z  nich  jest  za  duża  i  wydobyli  ją  na  światło  dzienne.  Podczas  gdy  ponownie 

wypełniano mi ząb, oryginalna  plomba zaatakowana została  przez spektroskop. Nie wydawali się specjalnie  rozczarowani, 

gdy jej materia okazała się jedynie powszechnie stosowanym stopem dentystycznym.

Poszukiwania trwały dalej.

Gdy tak oglądali mnie ze wszystkich stron, inny gość zajmował się stosem papierków, zadając mi przy tym różne 

kretyńskie  pytania. Bez  wątpienia  były to moje  psigramy  dostarczone  z  firmy, gdy zwrócono  się o wizę. Odpowiadałem 

zgodnie z prawdą, i chyba z oczekiwaniami, bo dość szybko dano mi spokój i schowano papierzyska.

Moje  bagaże  tymczasem  traktowane  były  jeszcze  gorzej.  Każdą  torbę  otwierano,  a  zawartość  rozkładano 

metodycznie na białych stołach. Same  torby rozpruto troskliwie, rozwalając ściegi, usuwając złącza i patrosząc rączki. To, 

co  zostało,  zapakowano  do  plastikowych  toreb,  pooklejano  fiszkami  i  odesłano  do  badań  bardziej  gruntownej  natury. 

Ubrania przeglądnięto już bardziej pobieżnie i odłożono. Wkrótce  dowiedziałem się, że ujrzę je ponownie w dniu odlotu z 

planety.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

6 / 38

background image

- Otrzymacie dobrą cliaandzką odzież - odezwał się jeden.

- Czy to symbol religijny? - spytał inny, trzymając w opuszkach palców fotografię Angeliny.

- To zdjęcie mojej żony.

- Zezwala się tylko na wwóz symboli religijnych.

- Dla mnie jest jak anioł.

Głowili się nad tym przez dobrą chwilę, po czym niechętnie zaakceptowali portret. Co nie znaczyło jednak, żebym 

mógł dysponować czymś tak groźnym jak oryginał. Po chwili pojawiła się fotokopia.

-  Wszystkie  wasze  rzeczy  osobiste  i  dokumenty  zostaną  zwrócone  przy  wyjeździe.  Tu  będziecie  chodzić  w 

lokalnych strojach i przestrzegać lokalnych obyczajów. Oto wasze rzeczy. - Wskazał trzy ohydne torby. - A to wasz dowód. 

- Złapałem go z radością, że znowu jestem sobą.

- Co jest w tej kasecie? - spytał jeden z nich z czystą nadzieją w głosie. Reszta  przerwała swoje zajęcia i podeszła 

do stołu. Ich miny sugerowały, że niezależnie od treści każde moje  oświadczenie będzie teraz przyznaniem się  do winy, po 

czym nastąpi wykonanie wyroku śmierci. Skuliłem się z przerażenia; miałem nadzieję, że wypadło to dość autentycznie.

- Panowie, nie zrobiłem nic takiego...

- Co to jest?

- Broń...

Dały  się  słyszeć  zduszone  krzyki, a  jeden  zaczął rozglądać  się  za  pukawką, by  na  miejscu dokonać  egzekucji. 

Znów zacząłem się jąkać.

-  Ależ  panowie...  ja  właśnie  dlatego  tu  jestem...  moja  firma,  Fazzoletto  Mouchoir,  to  stary  i  szanowany 

producent...  elektroniki  militarnej...  to  są  próbki...  niektóre  bardzo  delikatne...  można  to  otworzyć  tylko  w  obecności 

rusznikarza...

- Ja jestem technikiem zbrojmistrzem - odezwał się jeden, na którego już wcześniej zwróciłem uwagę, jako że był 

zupełnie łysy, a przez środek jego czaszki biegła twarzowa szrama.

- Bardzo mi miło. Jestem Pas Ratunkowy. - Nie wyglądało, by wywarło to na nim jakiekolwiek wrażenie.

Nie przedstawił się. - Jeśli dostanę swoje klucze, to zaprezentuję panom zawartość kasety.

Sprowadzono  kamerę  i  pozwolono  mi  dokonać  otwarcia.  Łysy  wlepił  wzrok  w  zawartość  umieszczoną  w 

wyściełanych przegródkach i futerałach. Zabrałem się do objaśniania.

- Moja  firma jest pierwszym i jedynym producentem przewodów pamięciowych do zapalników  zbliżeniowych. - 

Ująłem  szczypce,  by  wyjąć  zapalnik  wielkości  łebka  od  szpilki.  -  Ten  zapalnik  przeznaczony  jest  do  pocisków 

pistoletowych. Strzał pobudza zapalnik, który eksploduje, gdy kula zbliży się do celu określonej wielkości. Ten jest jeszcze 

bardziej  inteligentny, przeznaczony  dla  dużych  kalibrów. -  Wszyscy  pochylili się  z  uwagą, gdy  wyjąłem  MEW-IV.  -  W 

całości porządna, państwowa produkcja; może wytrzymać  ciśnienie  rzędu tysięcy atmosfer. Można  nastawić  na  detonację 

w  momencie  zbliżania  się  do  celu  opisanego  lub  też  przed  wystrzałem  wprowadzić  specjalne  dane.  Ma  obwody 

dyskryminacyjne, uniemożliwiające eksplozję, gdy w pobliżu znajduje się własny pojazd.

Odłożyłem zapalnik na miejsce i zamknąłem kasetę. Wśród widzów przebiegł szmer zadowolenia. To było coś, co 

mogło im się naprawdę podobać. Rusznikarz wziął kasetę.

- Zostanie wam zwrócona, gdy przyjdzie pora na demonstrację.

Badanie  zbliżało się  do  końca. Zapalniki  były  gwoździem  programu i nic  nie  mogło się  z  nimi  równać. Trochę 

radości sprawiło im jeszcze  wyciskanie  tubek i opróżnianie  słoików z  mojego  zestawu toaletowego, ale nie  mieli już  do 

tego serca. W końcu spakowali wszystko i cisnęli mi nowy przyodziewek.

- Cztery i pół minuty na ubranie się - rzucił ostatni wychodzący. - Zabrać torby.

Trudno by było nazwać to ostatnim krzykiem mody - bielizna we wściekle praktycznym zgniłozielonym kolorku i 

o  gładkości  maszynowych  ścinków  zmieszanych  z  papierem  ściernym.  Zewnętrzne  odzienie  było  czymś  w  rodzaju 

kombinezonu spadochroniarskiego w  szerokie, czarno-żółte  pasy. No cóż, jeśli może w  tym paradować  elegancki tubylec, 

to  mogę  i ja. Złapałem  torby, których  rączki boleśnie  wcięły  mi  się  w  palce, i  wyszedłem  przez  jedyne  otwarte  drzwi. 

Znalazłem się w podobnie szarym, tyle że większym pomieszczeniu.

- Samochód! - powiedział sterczący na zewnątrz strażnik.

Gdy podszedłem do przezroczystej bańki nadwozia, otworzyły się boczne drzwi.

- Bardzo się cieszę, ale ja nie wiem, gdzie...

- Samochód wie. Wsiadajcie.

Nie  była  to  najdowcipniejsza  pogawędka,  jaką  w  życiu  uciąłem.  Wrzuciłem  torby  i  wsiadłem.  Zapaliły  się 

światełka  na  desce i  ruszyliśmy  - przez trzy portale z metalowymi drzwiami, z  których każde  spotkałoby się z  uznaniem 

dyrekcji średnio szanującego się banku. Za trzecimi oślepiło mnie słońce. Zająłem się podziwianiem krajobrazu.

Jeśli  to  miasto  było  typowe  dla  całej  planety,  to  Cliaand  był  światem  nowoczesnym,  zmechanizowanym  i 

zabieganym. Pojazdy, widać  to było  po  sposobie  jeżdżenia, prowadzone  były przez  roboty. Chodniki flankowały  ulice  i 

krzyżowały  się  bezkolizyjnie.  Sklepy,  znaki  drogowe,  tłumy  ludzi  i  mundury. Mundury!  To  słowo  nie  oddaje  sławy  i 

chwały,  która  upstrzona  medalami  wędrowała  wielobarwną  chmurą  po  ulicach.  Każdy  miał  tu  jakiś  mundur.  Jestem 

pewien, że kolory oznaczały różne zawody. Nie spotkałem jednak nikogo w podobnie twarzowym worku jak mój. Jeszcze 

jedna  przeszkoda na  mojej drodze. Wzruszyłem ramionami, bo czyż  zwraca się  uwagę na  szklankę wody wylaną na  łeb, 

gdy się tonie? W tej misji nie miało być nic łatwego.

Wóz  wydostał  się  z  kawalkady  innych,  zanurkował w  tunel i  zatrzymał się  przed  ozdobnym wejściem. Wielki 

napis „Zlato-Zlato" (po ichniemu tyle co luksus) sugerował, że jest to hotel.

Od  drzwi  podbiegł elegant ozdobiony  orderami  -  bez  wątpienia  portier. Na  widok  mego  stroju  skrzywił  się  z 

niesmakiem i  odszedł  z  godnością, a  jego  miejsce  zajął klient  w  ciemnoszarym  mundurze  ze  srebrnymi  insygniami  na 

ramionach. Były to bodajże nóż i siekiera, guziki zaś przypominały czaszki. Swojskie to było i miłe.

- Nazywam się Pakov - wymamrotała przygnębiająca postać. - Pańska ochrona osobista.

- Poznanie pana sprawia mi prawdziwą przyjemność.

Wylazłem z  wozu taszcząc  (osobiście!)  swoje torby i udałem się  za  nim do  hollu. Mój  dowód został przyjęty  z 

najwyższą  możliwą  odrazą.  Hotelowy  boy  z  obrzydzeniem,  i  to  wyraźnym,  szturchnął  mnie  w  bok  i  zaprowadził  do 

pokoju. Mój  status  przybysza  spoza  planety  zapewniał  mi teoretycznie  awans  do  miejscowego  establishmentu,  ale  nie 

powiem, żeby mi się to podobało.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

7 / 38

background image

Pokój był wygodny, łóżko mięciutkie, a „pluskwy" entuzjastycznie obecne.

Mikrofony i kamery były wmontowane  praktycznie we wszystko i wszędzie. Co druga klamka  była mikrofonem, 

a  żarówki  zezowały  na  mnie  paciorkami  obiektywów,  ledwie  tylko  się  poruszyłem.  Kiedy  wlazłem  do  łazienki,  zza 

posrebrzonego lustra wytrzeszczył się na  mnie  czujnik optyczny. Inny był na końcu szczoteczki do zębów - bez wątpienia 

w celu kapowania dentyście o stanie mojego uzębienia. Wszystko bardzo skuteczne i dobrze przemyślane.

Owszem, myśleli. Wprawiło mnie  to  w szampański humor. Nie ryknąłem śmiechem tylko dlatego, że  mój goryl 

mógłby przypłacić to zapaścią nerwową. Tupał za mną wszędzie i pomyślałem, że pewnie położy się w nogach łóżka, gdy 

udam się na spoczynek.

Trochę to nieskromne z  mojej strony, ale  na „pluskwach" Jim DiGriz  zna się przynajmniej trochę. To, co mi tutaj 

prezentowano,  było  typową  przesadą.  Żaden  komputer  nie  byłby  w  stanie  przetrawić  takiego  natłoku  danych.  A  to 

oznaczało, że  kontrolują  mnie  ludzie,  którzy  popełniają  błędy  i których nie  ma  przecież  nigdy  za  wielu, jako że  oni też 

muszą  mieć  nad  sobą  kontrolerów.  Oznaczało  to,  że  wszystkie  miejsca,  w  których  miałem  się  znaleźć,  będą  równie 

„zapluskwione", lecz przecież nie może być na podsłuchu i podglądzie całe miasto - ludzi by im na to nie starczyło.

Musiałem  po  prostu  grać  głupka  i  upichcić  cichaczem  plan  ucieczki  i  zniknięcia.  Zniknąć  zaś  musiałem  za 

pierwszym  razem,  jako  że  drugiej  okazji  już  bym  nie  miał  -  po  nieudanej  próbie  uczyniono  by  ze  mnie  zdechłego 

Stalowego Szczura.

Pakov  snuł  się  za  mną  jak  smród  za  nieświeżą  padliną, ale  mnie  to  odpowiadało. Jego  obecność  znaczyła, że 

podglądacze mają urlop, a przynajmniej wypoczywają. Ja też starałem się wyglądać na kogoś zażywającego odpoczynku.

Trzy dni straciłem na poszukiwanie dziury, w którą mógłbym się  wśliznąć. Na trzeci dzień znalazłem coś akurat 

dla szczura. Dostosowałem do tego swe plany i czwarty dzień (jak wszystkie poprzednie) zacząłem od śniadania.

- Ojoj, ależ jestem głodny! - oznajmiłem Pakovowi, łykając drugą dokładkę.

Nie  miałem  pojęcia,  kiedy  będę  jadł  ponownie,  toteż  wolałem  się  zabezpieczyć  i  napchać  na  zapas.  Dalej 

wszystko przebiegało jak co dzień.

Ledwie wsiedliśmy, wóz  ruszył do Ministerstwa Wojny, gdzie od trzech dni demonstrowałem możliwości moich 

zapalników.  Zniszczono  przy  tym już  różne  obiekty,  dziś  miały  zostać  zniszczone  następne. Była  to  niezła  zabawa  dla 

wszystkich, którzy brali w tym udział.

Skręciliśmy  w  boczną  uliczkę,  na  której,  jak  zwykle,  panował  minimalny  ruch,  brakowało  nawet  pieszych. 

Doskonale, teraz albo...

- Aaa... psik! -wrzasnąłem i sięgnąłem po chusteczkę.

Pakov się sprężył. Zawsze był sprężony. Przeszedł dobrą szkołę.

Jego  oczy  tylko  na  sekundę  odwróciły się  ode  mnie, i to  było  akurat  to, czego potrzebowałem. W  chusteczce 

miałem rulonik miejscowych monet - jedyną  broń, jaką dysponowałem. W ciągu ułamka sekundy opuściłem rękę i rulonik 

wylądował na szczycie czaszki Pakova. Osunął się bez jęku.

W tym samym momencie przechyliłem się do przodu i wdusiłem taster alarmowego stopu. Silnik zgasł, hamulce 

zaskoczyły  i  stanęliśmy z  piskiem opon.  Drzwi otworzyły  się  niemal  dokładnie  na  wprost wcześniej  wybranego  przeze 

mnie miejsca. Sam środek tarczy. Wyskoczyłem i ruszyłem z kopyta. Z kopyta dlatego, że kiedy dałem w  łeb Pakovowi i 

zatrzymałem wóz, na tablicy podglądu musiało zapalić się światełko, a „pluskiew" było tu od nagłej krwi.

W momencie  gdy ja wyskakiwałem z wozu, siły interwencyjne  startowały z garażu. Miałem co najwyżej minutę. 

Kłusem wpadłem na podwórko, na  którym kilka  robotów ładowało śmieci. Zignorowały mnie  kompletnie, jako że były to 

roboty typu M - zaprogramowane na określone tylko działanie.

Poganiacz jednak mnie nie  zignorował. Był człowiekiem i miał elektroniczny bat do rozdawania bodźców swoim 

podopiecznym. Usłyszałem trzask i poczułem, jak prąd atakuje całe moje ciało. Nie powiem, żebym był tym uradowany.

      

5

Żeby  powiedzieć  łagodnie:  kopnęło  mnie.  Napięcie  było  niskie,  miało  pobudzać  roboty,  a  nie  przepalać  ich 

obwody. Złapałem bicz i mocno pociągnąłem.

Wszystko  było zresztą  zgodne  z  planem. Widywałem ich  codziennie, a  na  planecie  Cliaand wszyscy  uwielbiali 

rutynę. Można było przewidzieć, jak zachowa się ten tłusty poganiacz robotów: spróbuje mnie zatrzymać - i zrobił właśnie 

to, co miał zrobić. Gdy pociągnąłem, poleciał na pysk, tak że znalazł się w zasięgu moich butów.

Potrząsnął jednak głową i zaczął zbliżać się do mnie z rękami gotowymi do połamania  mi żeber. Tego nie było w 

planie.  Miał paść  i już  się  nie  pozbierać. Tyle  że  on  nie  znał planu, a  ja  nie  wiedziałem, że  ma  nie  tylko  wygląd, ale  i 

odporność bloku betonu.

Zrobiłem  unik  i skopałem mu niemal głowę  z  ramion. Musiałem tak kopać trzy razy i bałem się, że  chodnik, o 

który ta głowa się obijała, nie wytrzyma tego. W końcu gość znieruchomiał.

W oddali zajęczała  syrena. Uniform tłuściocha  był sraczkowatej  barwy i miał  jeden  zamek błyskawiczny, który 

natychmiast rozpiąłem, rozdziewając gościa. Szybkości dodawał mi odgłos hamujących w przecznicy wozów. Złapałem bat 

i  zdzieliłem  nim  najbliższego  robota,  kończąc  równocześnie  wciąganie  tego  sraczkowatego  uniformu  na  mój  własny 

grzbiet i słysząc odgłos kroków zbliżających się przejściem. Robot, który dostał po łożysku, zareagował natychmiast.

-  Wsadź  tego  człowieka  do  kosza!  -  rozkazałem.  Nogi  znikły  w  dziurze  dokładnie  w  chwili,  gdy  pierwsi 

karmazynowi pojawili się przede mną.

-  Obcy!  -  ryknąłem i potrząsnąłem  batem  w  kierunku  przeciwległego  wyjścia  z  podwórka. -  Nie  zdołałem  go 

zatrzymać. Pobiegł tam.

Oni też  pobiegli. No i bardzo dobrze, bo para  dopiero co ściągniętych z  tłuściocha butów leżała  przy pojemniku. 

Wrzuciłem je do kubła i przyłożyłem batem moim podopiecznym.

- Maszerujemy! Do następnego miejsca! - miałem nadzieję, że te roboty wiedzą, gdzie to jest.

Wiedziały. Mała procesja - ze mną z  tyłu - przemaszerowała  przez pełną policji i wojska ulicę. Przeszliśmy przez 

ten  tajfun z kamiennym spokojem  (to znaczy  roboty ze  spokojem, ja  z  przerażeniem  w oczach  i uśmiechem na  twarzy). 

Gdy doszliśmy na miejsce, a było to w dość spokojnym rejonie, byłem mokry od potu.

Oparłem się  o ścianę i zacząłem myśleć. Jeśli nie  znajdą  żadnych  śladów, to któryś  przypomni sobie  w końcu o 

świadku ucieczki i będzie chciał z nim pogawędzić. Muszę zatem znaleźć się jak najszybciej zupełnie gdzie indziej. Tylko 

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

8 / 38

background image

gdzie? Do  dyspozycji miałem  dwa  kombinezony,  które  lada  chwila  znajdą  się  na  cenzurowanym, stado  mechanicznych 

matołów i bicz, którego przydatność jako broni była żadna.

Tuż za mną dał się słyszeć zgrzyt i zardzewiałe drzwi uchyliły się odsłaniając grubasa w białej czapce.

- Mam jeszcze pojemnik dla ciebie, Slobodan - oznajmił i nagle stał się podejrzliwy. -Ale ty nie jesteś Slobodan.

- Nie - zgodziłem się potulnie. - Jest w szpitalu, usuwają mu przepuklinę.

Czyżby uśmiechnął się  do  mnie? Rozejrzałem się  wokoło  i nie  widząc  nikogo  zainteresowanego, przejechałem 

batem po skrzyni najbliższego śmieci ar za.

- Idź za tym człowiekiem!

Polazł posłusznie, a ja podążyłem za nimi. Oczywiście do kuchni - do pustej kuchni.

- O której otwieracie? Przy tej robocie rośnie apetyt.

- Nie wcześniej niż wieczorem. Hej! Powiedz no tej małpie, żeby przestała za mną łazić i zabrała śmieci!

-  Robot - poleciłem -  przestań łazić  za  tym człowiekiem!  Wyciągnij tylko rączki i złap go  za  ramiona, żeby  nie 

mógł uciec.

To był posłuszny robot i wykonał, co mu kazano. Kucharz  otworzył usta, zapewne chcąc wydusić  z siebie  słowa 

skargi na takie  traktowanie, więc wepchnąłem mu w gębę jego własną  czapkę. Żuł ją  ze złością i próbował wydać z  siebie 

jakieś artykułowane dźwięki. Efekt był mierny, ale  próbował nieustannie, gdy przywiązywałem go do krzesła. Nikt się  nie 

pojawił i zaczęło mi się to podobać.

-  Wyjdź!  -  rozkazałem  robotowi  i  wyszedłem  za  nim.  Moja  gromadka  pracowała  z  zapałem  godnym  lepszej 

sprawy, toteż przyłożyłem im gdzie popadło.

- Wracajcie! Do miejsca, z którego przyszliście dziś rano. Jazda!

Roboty, jak porządne wojsko, zrobiły w tył zwrot i pomaszerowały. Na szczęście w przeciwnym kierunku niż ten, 

z którego przyszliśmy. Wróciłem do kuchni. Ładnie - nikt nie domyśli się teraz, gdzie opuściłem śmieciarzy.

Kucharzowi udało się tymczasem przewrócić krzesło i w paralitycznych podrygach przybliżał się teraz do drzwi.

- Nieładnie, chyba będę musiał cię uspokoić. - Wziąłem z wieszaka największy topór.

Przestał się  wiercić  i  wybałuszył  na  mnie  oczy. W oddali  rozległo  się  nagle  pukanie  do  drzwi.  Westchnąłem i 

wyciągnąłem mu z gęby czapkę.

- Co to jest?

- Drzwi frontowe. Ktoś puka - wychrypiał, wpatrując się w argument, który trzymałem w garści.

Chyba udało mi się go ostatecznie przekonać. Wsadziłem mu knebel z powrotem i ruszyłem ku drzwiom. Jadalnia 

była ciemna i pogrążona w bezruchu. Poszedłem do drzwi frontowych i uchyliłem je odrobinę.

- Czego? - spytałem z typową tutejszą uprzejmością.

- Obsługa urządzeń chłodniczych. Dzwoniliście, że macie kłopoty.

- Zgadza się, straszne kłopoty. Właźcie i bierzcie ze sobą narzędzia.

Pudło było pokaźne, toteż otwarłem zapraszająco drzwi. Zamknąłem je zaraz za nim i puknąłem go łagodnie tępą 

stroną topora. Wykopyrtnął się z gracją. Uniform miał w ciemnozielonym kolorze (miła odmiana po czarno-żółtej osie czy 

sraczce  śmieciarza).  Rozebrałem  go,  związałem  i  przymocowałem  do  sąsiedniego  krzesła  w  kuchni,  gdzie  obaj  z 

kucharzem mogli w ciszy użalać się nad swoim losem i ocierać sobie łzy. Jeśli szczęście mi dopisze, miną  godziny, zanim 

ich odkryją, powinienem zatem mieć wystarczająco dużo czasu. Ubrałem się w jego kombinezon, zostawiając swoje  dwa, 

zapakowałem kanapki do torby z narzędziami i tak przygotowany, wymaszerowałem przez główne drzwi.

Stał tam postawny robot z drugą skrzynią w  garści. Mruczał coś do siebie. Na piersiach miał ten sam emblemat, 

który  i  mnie  aktualnie  przyozdabiał.  Dałem  mu  skrzynkę  i  zacząłem  się  zastanawiać, jak  by  tu  na  niego  wleźć  -  na 

grzbiecie  miał bowiem siodełko, przeznaczone  najwyraźniej do noszenia  człowieka. Ale  ja nie  bardzo wiedziałem, jak się 

tam dostać. Widok zbliżającego się  oddziału karmazynowych wojaków  dodał mi skrzydeł -  wsparłem o coś nogę, czegoś 

się  złapałem i już  byłem  na  górze. Wojacy  przeszli,  ignorując  mnie  zupełnie. A  ja  rozejrzałem  się  z  wysokości, którą 

oferowała mi dziewięć stóp wzrostu robota.

Mała  deska  rozdzielcza była  przymocowana  akurat do łba  mego wierzchowca. Nacisnąłem guzik z  napisem IDŹ 

i... bydlę  zadreptalo  w  miejscu. Skupiłem  się  i  znalazłem  guzik  z  napisem  naprzód. Robot  ruszył  łagodnym  krokiem. 

Zacząłem  się  zastanawiać,  co  dalej  zrobić  z  tym  fantem.  Z  zaobserwowanych  obrazków  wynikało,  że  urwanie  się 

cudzoziemca spod obserwacji stanowiło dla  tubylców kompletny szok. Posypią  się głowy. Bardzo dobrze, jak długo moja 

sprawa  nie  ruszy z  miejsca, będę  bezpieczny. Praktycznie, jak długo  nie  zacznę  działać, będę  nie  do  odnalezienia. A  na 

razie nie zamierzałem działać.

Potrzebny  był  jakiś  plan  plan  i  zastanawiałem  się  nad  nim  jadąc  przez  miasto.  Jednostka  przeciw  światu  - 

cholernie  romantyczne  i jeszcze  bardziej przygnębiające. Tyle  że  dla  mnie  to  mniej  więcej  normalne, a  dla  nich był to 

debiut.  Cały  system  „pluskiew"  jasno  dawał  do  zrozumienia,  że  goście  z  zewnątrz  zjawiali  się  tu  rzadko. 

Najprawdopodobniej  byłem  pierwszym,  który  urwał  się  obstawie.  To  właśnie  była  moja  przewaga  -  poza  fałszywymi 

danymi osobistymi nie wiedzieli o mnie nic. Należało zatem znaleźć spokojną kryjówkę i dokładnie zapoznać się z tą miłą 

planetką.

Do  wieczora  wyrobiłem sobie  ogólny pogląd na  temat struktury miasta  i twardniejących zgrubień  w miejscach, 

gdzie  siodełko  stykało  się  z  moim  ciałem.  Prawdopodobnie  też  zdążyli  do  tego  czasu  namierzyć  mój  szlak  ucieczki  i 

obecnie pogoń ruszyła za monterami.

Zawróciłem  do  dzielnicy  przemysłowej  i  poszukałem  jakiegoś  magazynu.  Znalazłem  taki  bez  większych 

kłopotów.  Pajęczyny  w  oknach,  rdza  na  zawiasach  oraz  zamek,  który  otworzyć  można  było  szpilką,  wskazywały  na 

permanentny  stan  opuszczenia. Wnętrze  było  równie  smutne,  zakurzone  i  puste.  Odesłałem  robota  do  domu,  wziąłem 

karton, ołówek i siadłem sobie w kącie. Po czym powiedziałem na głos:

- Włączam pamięć. Odliczanie  zacznie  się od dziesięciu. Zapewne  zmęczenie da mi radę, zanim dotrę do zera, i 

zasnę. Kluczem do pamięci jest słowo... XANADU! Dziesięć.

Gdy  to  powiedziałem,  czułem  się  wybornie,  przy  dziewięciu  ziewnąłem.  Zanim  powiedziałem:  pięć  -  moje 

powieki zamknęły się.

      

6

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

9 / 38

background image

Kiedy  się  obudziłem,  palce  miałem  sztywne,  a  wielki  kwadrat  tektury  pokryty  był  złożonym  diagramem. 

Podświadomość jest wybornym miejscem, w którym można  ukryć  masę rzeczy przydatnych, a nie  znanych świadomości. 

Nie  tylko miałem diagram, ale  wiedziałem  również, jak  z  niego korzystać. Plan był  oszałamiająco prosty  i  natychmiast 

zacząłem zazdrościć temu, kto go wymyślił. Realizacja wymagała odrobiny czasu i mnóstwa sprzętu elektronicznego, który 

należało  ukraść. Dzień  był  jednak  męczący,  w  dodatku  -  sen  hipnotyczny  to  żaden  sen.  Westchnąłem  i  postanowiłem 

rzeczywiście wypocząć - jutro zaś będzie tylko i wyłącznie praca.

Wydawało się, że  przestępczość w  ogóle tu nie  istnieje, bo z  łatwością  brałem wszystko, co chciałem, z  różnych 

magazynów i fabryk. Najwidoczniej albo wybili złodziei do nogi, albo wszyscy dostali się  do rządu. Bez wątpienia nadal 

mnie  szukano,  ale  nie  zaobserwowałem  żadnych  oznak  pościgu  namierzającego  moją  kryjówkę.  Czas  jednak  mijał  i 

przyszła pora, by złodziejstwo zastąpić szpiegostwem.

W tym  celu  musiałem  opuścić  miasto.  Było  to  łatwiejsze,  niż  się  wydawało. Wałęsając  się  w  okolicy  bramy 

zobaczyłem, że całość operacji spoczywa na wojsku. Przedsięwzięcie miało zatem charakter prostacki - trochę salutowania, 

parę rozkazów, przystawianie  gumowej pieczątki, pobieżna rewizja i w drogę. Aby nie różnić się od reszty, zatrzymałem w 

nocy  wojskową ciężarówkę -  wystarczyło ustawić robota  na  środku drogi. Kierowca  wysunął głowę przez okno i bluznął 

taką  wiązanką, że  mój słownik wysiadł przy  trzecim zwrocie. Zanotowałem ją  w pamięci na  przyszłość  i odezwałem się 

uprzejmie:

- Nawzajem, poza tym - tak się nie mówi do cywilów. Wprowadzono stan wyjątkowy.

- Jaki stan wyjątkowy? - najwyraźniej zgłupiał.

- A taki! - odparłem z entuzjazmem, podczas gdy igła pogrążyła się w jego szyi. Sflaczał.

Zapakowałem  swoje  manele,  wpychając  je  miedzy  zupy  w  proszku,  potrójne  formularze  i  sterty  gaci,  czyli 

najważniejsze  wojskowe  akcesoria. Wymieniłem  z  szoferem  ubranie  i  odjechałem.  Przedtem  jeszcze  pożegnałem  się  z 

robotem, który był moim jedynym przyjacielem na  tym niegościnnym globie. Nie raczył mi odpowiedzieć, co nawet mnie 

nie zasmuciło.

Moje dokumenty zostały  przyjęte z  iście  wojskową  małomównością. Byłem  wolny. Pogwizdując  wyjechałem w 

noc  i wkroczyłem  w  drugi  etap  realizacji planu. Charakteryzowało  się  to  szybką  zmianą  środków  lokomocji  i  żywym 

przemieszczaniem się  ku pewnemu  miejscu na  centralnej pustyni. Miejscem owym była  kamienna  bryła  przypominająca 

wyglądem hm... dzban. W miejscowym języku nazywała się Lonac, co oznacza popularne naczynie z  jednym uchem i daje 

pojęcie o wrażliwej wyobraźni tubylców. Grata ukryłem pod siatką maskującą i przez całe siedem dni pilnie pracowałem w 

pobliżu.  Mając  do  dyspozycji  własne  ręce  i  budowlanego  kreta,  wyryłem  sobie  całkiem  przyjemną  norkę  o  jakieś  sto 

jardów od skały. Wszedłem tym samym w trzecią fazę.

Tej  samej  nocy  nastawiłem  antenę  małego  nadajnika  i  punktualnie  o  północy  wysłałem  trzydziestosekundową 

wiązkę  fal w  ściśle  określony  wycinek  przestrzeni.  Była  praktycznie  niemożliwa  do wychwycenia  -  wąski snop  i krótki 

czas emisji czyniły miejscowe służby bezradnymi. I to było wszystko, co mogłem zrobić.

Reszta  należała  już do nich  - czyli do specjalnie  oddelegowanego oddziału Korpusu. Miałem nadzieję, że  zrobili 

to, co mieli zrobić. A mieli przygotować odpowiedni meteoryt, ustawić go poza zasięgiem tutejszych radarów  i skierować 

go w miejsce, z  którego pochodziła emisja. Przede mną były teraz dwadzieścia cztery godziny oczekiwania na wiadomość, 

czy im się udało.

Nie  lubię  bezproduktywnego  wyczekiwania,  więc  zorganizowałem  sobie  małe  przyjęcie.  Było  trochę  dobrego 

żarcia  (tyle,  ile  można  zgromadzić,  gdy  korzysta  się  z  wojskowych  konserw),  całkiem  dobre  picie  (o  wiele  lepszy 

asortyment), na koniec zaś trochę pornosów zakupionych na wojskowej wyprzedaży.

Gdy  się  ściemniło,  wylazłem  na  zewnątrz  uzbrojony  w  polową  lornetkę,  by  powitać  wieczór  dnia  drugiego. 

Zostały mi jeszcze  cztery  godziny. Czułem się samotny  na tym zmilitaryzowanym zadupiu o lata  świetlne od  cywilizacji. 

Jedyne, co mi pomagało, to zawartość piersiówki.

Jeśli wszystko szło dobrze, to kawał kosmicznego gruzu kierował się aktualnie ku planecie Cliaand, i to po kursie 

kolizyjnym. Zapali się w  atmosferze  i rąbnie  w pobliżu. Nawet jeśli ktoś zajmie  się  jakimiś badaniami, to i tak wykluczy 

ludzką  załogę,  a  to  ze  względu  na  szybkość  i  impet uderzenia.  Ustalenie  miejsca  upadku  potrwa  parę  chwil, sytuację 

zamąci też gromadka  pomniejszego złomu, który będzie  towarzyszył posłańcowi. Tak czy inaczej to, co dla  mnie  istotne, 

wydarzy się wcześniej. Taką przynajmniej miałem nadzieję.

Tuż  przed  północą  zapłonęła  na  horyzoncie  nowa  gwiazda.  Odłożyłem  piersiówkę.  Punktualnie  jak  kurier 

pocztowy. Wycelowany wprost we  mnie. Wiedziałem, że  zaangażowano dobrych astronomów i  sprawne komputery, lecz 

wolałem na sobie nie sprawdzać, jak pracowite było to towarzystwo. No bo gdyby tak ten drobiazg miał zamiar zlecieć mi 

na łeb?

Lecz niezupełnie.

Gdy  się  zbliżył, wyszło na jaw, że  znosi go  w  prawo. Wskoczyłem do  wozu  i pognałem za  nim. Kiedy ucichła 

eksplozja, wyjechałem  zza  Dzbanka. Światła  wozu napotkały dziurę  w  ziemi, nad  którą  to dziurą  snuły się  kłęby  pary i 

dymu. A  na  samym  dnie  leżał  wielki  kawał  parującej  skały.  Wycofałem  wóz  i  uruchomiłem  nadajnik.  Eksplozja,  w 

porównaniu  z  poprzednią,  była  anemiczna. Odłamki  przeleciały  mi  nad  głową.  Kawał  skały  był  pęknięty  dokładnie  w 

połowie, a galaretowaty płyn zabezpieczający ładunek powoli wsiąkał w piasek.

I  w  tym momencie  usłyszałem  narastający  ryk  lecących  ku  mnie  odrzutowców.  Wyłączyłem  światła.  Cholera, 

znów  ich  nie  doceniłem. Wyglądało  na  to,  że  będę  miał  mniej  czasu,  niż  mi  się  wydawało. Wskoczyłem  do  dziury  i 

zacząłem wyciągać pudła ze sprzętem. Wydawały się nienaruszone. Odrzutowce ryczały mi nad głową, ale  były niegroźne. 

Zbyt  szybkie,  jak  na  te  warunki.  Tyle  że  z  pewnością  zbliżały  się  już  wolniejsze  maszyny  z  reflektorami,  mogące  z 

łatwością  mnie  wytropić. Ta  myśl  dodała  mi  skrzydeł.  Ułożyłem  ostatnie  pudło  w  ciężarówce  i  nie  zapalając  świateł, 

ruszyłem  w  kierunku  nory.  Gdy  wrzucałem  do  niej pierwsze  pudełko,  nad  horyzontem  zabrzmiał  odgłos  helikopterów. 

Ledwo zdążyłem, gdy zza Dzbanka wystrzelił snop światła i przejechał po mnie.

Na  oślep  wdusiłem  starter  i  gaz  i  wyskoczyłem  z  ruszającego  wozu.  Zsunąłem  się  po  drabince  i  zacząłem 

przekopywać  się  przez  stertę pudeł przy wyjściu. Doszły do mnie  jeszcze  serie gwałtownie prowadzonego  ognia i łomot 

eksplozji.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

10 / 38

background image

- Wspaniale - mruknąłem sam do siebie. - Broń jest po to, żeby z niej strzelać.

Byłem pewien, że są radosną gromadką z pobliskiego kółka łowieckiego i ucieszyłem się, że mnie nie zawiedli.

Głośniejszy  huk obwieścił koniec  mojej  ciężarówki. Wymacałem nadajnik. Stojąc  na  drabinie  miałem najlepszą 

perspektywę, by podziwiać  cały spektakl. Ryczały silniki, w  niebo biły płomienie z  palącej się  ciężarówki, eksplodowały 

bomby. Gdy łomoty zaczęły tracić na intensywności, ożywiłem je naciskając pierwszy z guzików nadajnika.

Wraz z  eksplozją rozpoczął się gwałtowny ostrzał kaemów ze szczytu Dzbanka, zaraz dołączyły do niego rakiety 

u  podnóża  skały.  Co  druga  seria  była  smugowa, widok  więc  był  imponujący. Siły  powietrzne  ze  wściekłym  warkotem 

przegrupowały się i z zaciętością runęły do ataku. Okolica zginęła w kłębach dymu i eksplozji.

Celem  jednego  z  moich  napadów  rabunkowych  w  minionym  miesiącu  była  fabryka  zbrojeniowa,  teraz  z 

satysfakcją patrzyłem, jak strzelała do siebie broń tej samej produkcji.

Coś  eksplodowało  zaledwie  trzydzieści  jardów  ode  mnie.  No  nic,  czas  na  finał.  Zjechałem  na  dno  dziury, 

otwarłem drzwi i wlazłem do środka. Policzyłem do dziesięciu, po czym nacisnąłem drugi guzik. Nic się nie wydarzyło.

A  miało  właśnie  dojść  do  ukoronowania  tego  wspaniałego  wieczoru.  Bomby  eksplodowały  cały  czas,  a  jeden 

wybuch więcej  nikomu  nie  zrobiłby różnicy. Drugi guzik  miał odpalić  ładunek, który zlikwidowałby ślady  mojej kreciej 

działalności i zamaskował moją norę. Jeśli to nie odpali, to znajdą mnie z łatwością.

Wróciła  mi jednak pamięć. Przecież, pomyślałem przeklinając  własną  głupotę, sam to przygotowywałem. Sygnał 

z  nadajnika  nie  jest w  stanie przedostać  się  przez warstwę  ziemi. Zacząłem  macać przy  wyjściu w  poszukiwaniu latarki, 

znalazłem ją  i zapaliłem. W jej promieniu zalśnił koniec nagiego kabla oznaczonego cyfrą 2. Spieszyłem się, bo wybuchy 

zamierały i musiałem zdążyć, zanim zupełnie wykorkują na uwiąd starczy. Inaczej będzie  to wyglądało, łagodnie mówiąc, 

podejrzanie. Owinąłem drut wokół anteny nadajnika i nacisnąłem guzik. Huknęło zdrowo i okruchy betonu poleciały mi za 

kołnierz.

Byłem  bezpieczny  -  jak  karaluch  pod  krokwią. Włączyłem światło  i  rozejrzałem się  z  zadowoleniem.  Było  tu 

wszystko:  od generatorów  do  specjalnego  wyposażenia  z  meteoru. Miałem teraz  i czas, i środki, by  wyjść  stąd  w  pełni 

przygotowany na podbój tej planetki.

Uśmiechnąłem się i sięgnąłem po butelkę, by uczcić to wydarzenie.

      

7

Już  nie  złodziej  ani  nie  szczur  odblokował  trzynastego  dnia  drzwi  i  odkopał  przejście  na  powierzchnię.  Pod 

lewymi nazwiskami  i w  lewych mundurach rozpłynąłem się w  cliaandzkim społeczeństwie. Grałem wiele różnych ról w 

tym odpychającym zbiorowisku ludzkim, aż dowiedziałem się nawet więcej, niż zamierzałem.

Postanowiłem  dostać  się  do  wojska,  gdyż  tej  właśnie,  najbardziej  kretyńskiej  organizacji  było  wszystko  tu 

podporządkowane.

Z myślą  o tym zaokrętowałem się  na SST, na lot do  Dosadan-Glup, prowingonalnej dziury  położonej w pobliżu 

bazy Glupost - głównego centrum lotów kosmicznych. Niezbyt trudno było podejrzeć, gdzie kto siedzi, po czym kupić bilet 

obok kogoś szalenie atrakcyjnego. Atrakcyjnego oczywiście teraz i dla mnie.

W żadnym  konkursie  piękności  czy inteligencji ten  major  sił kosmicznych  nie  miałby  najmniejszych  szans  na 

sukces. Twarz  nie  skażona  intelektem, figura  zreumatyzowanego  szympansa, całość  generalnie  odpychająca. Dla  mnie 

liczył  się  jednak  jedynie  czarny uniform Armandy Kosmicznej, pierś pełna  medali i  uskrzydlona  rakieta  -  oznaka  pilota 

galaktycznego. To  był  mój człowiek.  Miałem fotel  obok niego, toteż  powitałem go  jak najwylewniej. Zignorował  mnie 

całkowicie. Po starcie, kiedy SST chował skrzydła, wydobyłem z zanadrza piersiówkę i odpiąłem dwa kubeczki.

-  Byłoby  dla  mnie  zaszczytem, gdybym  mógł  z  panem  spełnić  toast,  drogi  panie  majorze,  jako  wyraz  mojej 

wdzięczności za pańską służbę dla pomnożenia chwały planety Cliaand.

Tym  razem  spotkałem  się  z  gorącym  (jak  na  niego)  przyjęciem.  Oglądał mnie  równo  dwadzieścia  sekund,  po 

czym bez słowa wychylił naczynie. Człowiek, który cieszy się byle czym.

Zaproponowałem mu coś mocniejszego.

- Nic nie jest za dobre dla naszych dzielnych wojaków. To Narkoleta.

Po raz pierwszy spojrzał na mnie z uwagą i po parosekundowych wysiłkach wygłosił:

- Napiję się tego! - w jego głosie brzmiała wdzięczność.

Ja  myślę. Ta  butelka  kosztowała  tyle,  co  jego  miesięczne  pobory.  Najlepszy trunek  galaktyki  -  destylowany  w 

małych  ilościach  z  pewnej  sylańskiej  rośliny. Uspokajający,  subtelny,  upajający,  boski.  I  nie  powodujący  kaca.  Major 

połknął zawartość  kubeczka  bez  mrugnięcia okiem. W odpowiedzi nalałem mu drugi i przedstawiłem się. Zastanowił się 

nad tym przez chwilę, po czym zrozumiał, że teraz jego kolej.

- Major lotnictwa Vaska Hulja.

- Cała przyjemność po mojej stronie, majorze.

Polubiłem go błyskawicznie - prawie tak szybko, jak nasza rakieta dochodziła do bariery dźwięku. Był wspaniały, 

wszechstronny  i  pozbawiony  jakichkolwiek  wątpliwości  w  kwestiach,  w  których  zabierał  głos.  Wspaniały  typ  tępego 

półidioty, czyli typowego zawodowego oficera. Oto parę próbek jego opinii. Major o bombardowaniu:

- Nigdy nie popełniaj tego błędu, by lecieć samemu czy w małej grupce. Liczy się efekt ogólny. Walnij w budynek 

lub w  wieloosobowy pojazd i wystarczy. Za  drugim  razem  można  już  rąbać  w  grupy  ludzi, ale  tylko  w  te  większe, i to 

zapalającymi, tak lepiej idzie.

Major o wypoczynku:

-  Było  nas  dwóch. Mieliśmy tylko dziesięć  flaszek  i karton fajek  - zapas na  parę  dni, więc  załatwiliśmy  te trzy 

laski, jedna zapasowa, sam rozumiesz, i wzięliśmy je.

Major o mieszkańcach innych światów:

-  Bydło, nie  wmówisz mi, że  nadaliby się  chociaż  do pierdolenia. To  oczywiste, że  Cliaand jest źródłem całego 

życia rozumnego we wszechświecie i jedynym cywilizowanym światem.

Takich kawałków było więcej, lecz nie starałem się ich specjalnie zapamiętać. Pozostawało mi potakiwać.

Informacją  na  wagę złota było stwierdzenie, że  dostał właśnie przydział do Glupost, jako że  dopiero  co uzyskał 

swe  R &  R. Będzie  to jego  pierwszy  pobyt w  dużej bazie  po wielu latach  służby frontowej. Teraz  przyszedł  mój czas  - 

okazja sama pchała się w ręce.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

11 / 38

background image

Przez te tygodnie pobytu na  planecie Cliaand poznałem, że  wojsko zdominowało tu wszystko. Jeśli cokolwiek się 

liczyło, to tylko armia. A zatem należało do niej wstąpić. Najlepiej do Armady, i to od razu w randze majora.

Gdy włączyły się silniki hamujące, zacząłem wprowadzać tę myśl w czyn.

- Czy musisz zameldować się  od razu, Vaska? - Dzięki znacznemu obniżeniu się  poziomu płynu w butelce  nasze 

wzajemne uczucia uległy podgrzaniu.

- Muszę jutro.

- Cudownie. Nie  chcesz  chyba  spędzić ostatniej nocy urlopu wśród zimnych prześcieradeł w samotnym łóżku w 

B.O.Q. Pomyśl tylko, czego  mógłbyś w  tym czasie  dokonać  -  mówiłem  przedstawiając  jego  wyobraźni szczegóły tego, 

czego  można  dokazać  wśród jedwabnych prześcieradeł  podwójnego  wyra. Wspomniałem też  o  żarciu  i piciu, to jednak 

zainteresowało go tylko marginalnie.

Zaraz  po wylądowaniu  robocab  zabrał nas i  bagaże  prosto  do  „Robotnika", jednego z  automatycznych  w  pełni 

hoteli, których sieć obejmowała całą planetę. Wszystko było tu skomputeryzowane i zautomatyzowane. Ludzie zjawiali się 

pewnie  tylko czasami, by skontrolować  co trzeba i opróżnić  kasę. Gości można  było spotkać  przy drzwiach, lecz  unikali 

siebie nawzajem jak zarazy. Ledwo wrota się otwarły, jakaś zmotoryzowana lalka wyśpiewała nam:

Sławny w całym świecie już od dnia otwarcia

„Robotnik" w Dosadan-Glup wita was,

Jestem tu, by zabrać wasz bagaż,

Rozkażcie tylko, a pomogę wam!

Zabrzmiało to w  wybujałym kontralcie, w tle przygrywała  dwustuosobowa orkiestra  dęta. Standardowe  nagranie 

właściwe  dla  wszystkich  hoteli  typu  „Robotnik".  Nie  znosiłem  tego.  Kopniakiem  zamknąłem  drzwi,  potem  walnąłem 

robota i pokazałem na nasz robocab.

- Bagaż. Tam. Pięć sztuk. Przynieś.

Zahuczało, wysunęły się macki. Weszliśmy do hotelu.

- Czy nie mieliśmy przypadkiem tylko czterech sztuk bagażu? - zastanowił się Vaska marszcząc brwi.

- Masz rację, musiałem się przeliczyć. - Robot przyjechał z czterema torbami i drzwiami od bagażnika. - Ale teraz 

mamy już pięć.

Wzięliśmy najlepszy apartament. Na lewe nazwisko, jakiego akurat używałem. Wpłaciłem 94 boginje.

Po  zameldowaniu  się  i  uregulowaniu  opłaty  (płaci  się  z  góry,  a  ewentualne  wyrównanie  następuje  przy 

wymeldowaniu)  poszliśmy  za  robotem.  Drzwi  otwierały  się  przy  kaskadzie  dźwięków  -  trąby  zabrzmiały  tak,  jakby 

ogłaszały co najmniej powtórne narodzenie się Chrystusa.

-  Bardzo  ładnie  -  powiedziałem  i  wdusiłem  guzik  z  napisem  NAPIWEK  znajdujący  się  na  piersi  boya. 

Automatycznie dorzuciło mi to do rachunku dwie boginje.

-  Zamów  kilka  drinków  i trochę  jedzenia  -  dodałem  pod adresem majora, wskazując  kartę  dań umieszczoną  na 

ścianie. - Co sobie życzysz. Byle tylko były w tym steki i szampan.

Pomysł mu się spodobał i zajął się pracowitym naciskaniem guziczków. Ja  tymczasem zająłem się „pluskwami" - 

miałem na stanie wykrywacz, który bezbłędnie doprowadził mnie do jedynej „pluskwy" umieszczonej w tym pokoju. Była 

tam, gdzie  co  druga  w  „Robotnikach". Te  hotele  były  naprawdę  standardowe.  Unieszkodliwiłem  ją  w  banalny  sposób: 

używając krzesła.

Otwarły się  wreszcie  drzwiczki dostawcze i na początek wjechała przez nie taca z  szampanem. Mój słodki major 

nadal zajęty był naciskaniem kolorowych  guziczków; mój biedny rachunek, widniejący na  ekraniku  obok, kurczył się  w 

zastraszającym tempie.  Odkorkowałem szampana  -  mierząc  umyślnie  w  kierunku majora  -  i napełniłem  kieliszki. To  na 

szczęście odwróciło jego uwagę od menu.

- Za Kosmiczną Armadę!  - wzniosłem toast, pozwalając  jednocześnie, by  do jego kieliszka wpadła mała  zielona 

tabletka. - Wyglądasz, jakbyś był zmęczony. Czy nie chce ci się przypadkiem spać, mój kochany Vaska?

- Spać... - zgodził się z moją sugestią i nadspodziewanie szybko pokiwał głową.

- Myślę, że nie będzie głupim pomysłem, gdy położysz się przed obiadem.

-  Położę  się... -  kieliszek  wylądował na  dywanie, a  major  na  najbliższym  łóżku, zajmując  bezczelnie  całą  jego 

szerokość.

- Widzisz, jaki jesteś zmęczony. Śpij, później cię obudzę. - Posłuszny hypnonalowi zamknął oczy i zachrapał.

Pięknie.  Nadjechał  obiad  dla  kompanii  głodomorów.  Zjadłem  ile  mogłem  i  zabrałem  się  do  pracy.  Najpierw 

zastrzyk blokujący nerwy twarzy, potem snop światła z  odczytywacza na  gębę majora i poprawka na mojej fizys. Byliśmy 

tego  samego wzrostu, a  podobny musiałem  być  do  zdjęcia  w  papierach, a  nie  do oryginału rozciągniętego  aktualnie  na 

tapczanie. A na tym zdjęciu, które miałem przed sobą, gość wyglądał jak ogolona małpa, a nie jak homo sapiens.

Najtrudniejszy do zrobienia był podbródek; aby wykonać go odpowiednio, musiałem użyć potężnych zastrzyków 

plastiku.  W  końcu  dało  się  porównać  z  bohaterskimi  kształtami  brody  Vaski.  Potem  brwi  (masa  sztucznych  włosów 

wszczepionych pod skórę) i szkła kontaktowe o kolorze jego oczu. Potem odciski nałożone cienką błoną na opuszki palców 

i już byłem gotowy do wykonania  dalszych zleconych mi zadań. Rozebrałem szybko mego dobroczyńcę  i wskoczyłem w 

galowy  mundur Armady. Moja  pierś  ugięła  się pod ciężarem  licznych ozdobników  i szerokiej gamy  medali, które  miały 

dobrze świadczyć o ich właścicielu.

Zadowolony z  dobrze wykonanego obowiązku, nalałem sobie zasłużonego drinka i zatopiłem się w kontemplacji. 

Jutro wstąpić miałem do wojska i choć jedynie na krótko, to wcale mi się to nie podobało.

      

8

-  Proszę  mi wybaczyć, ale  nie  mogę  pana  wpuścić  -  wykrztusił strażnik  stojący przed stalową, nitowaną  bramą 

wpuszczoną w kamienny mur zwieńczony pasmami drutu kolczastego.

-  Co  to  znaczy,  że  nie  możecie  mnie  wpuścić?!  Otrzymałem  rozkaz  stawienia  się  w  Glupost!  -  ryknąłem 

naśladując najlepszy wojskowy zwyczaj. - Natychmiast otwierajcie te drzwi!

- Proszę wybaczyć, ale nie mogę. Baza jest zapieczętowana. Otrzymałem zakaz wpuszczania kogokolwiek.

- Chcę się widzieć z dowódcą warty!

- Proszę bardzo - powiedział jakiś zimny głos za moimi plecami. - Co to za zamieszanie?

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

12 / 38

background image

Kiedy się odwróciłem i spojrzałem na jego kapitańską belkę, a on na mój krzyż majora, wiedziałem, że wygram tę 

dyskusję.  Że  już  ją  wygrałem.  Podeszliśmy  do  bramy  i  nastąpiła  seria  wezwań  i  wywołań  na  wizji  i  fonii,  po  czym 

wręczono mi mikrofon i zobaczyłem na  ekranie  nastroszonego faceta z  pułkownikowskim rombem. Wiedziałem, że  teraz 

już przegrałem.

- Baza jest zapieczętowana, panie majorze - usłyszałem.

- Otrzymałem rozkaz, żeby się tu zameldować.

- Miał się pan zameldować wczoraj. Przedłużył pan samowolnie urlop.

-  Przykro  mi,  panie  pułkowniku,  ale  musiała  nastąpić  omyłka  w  zapisach.  Rozkazy  mówiły,  że  mam  się 

zameldować  dzisiaj.  -  Podniosłem  rozkazy  i  zdębiałem:  data  rzeczywiście  była  wczorajsza. Ten  pijak  Vaska  wszystko 

pokręcił, a ja będę kwiczał. Pułkownik uśmiechnął się słodko, zupełnie jak samiec w czasie rui.

-  Gdyby  pomylono  rozkazy,  majorze,  nie  byłoby  z  pewnością  kłopotu,  ale  ponieważ  to  wyście  narobili 

zamieszania, poruczniku, już wiemy, gdzie tkwił błąd. Proszę się zameldować przy wejściu bezpieczeństwa.

Odwiesiłem mikrofon i odebrałem od kapitana  komplet gwiazdek, oddając moje  krzyże. Uśmiechnął się w pełni 

usatysfakcjonowany, a ja zastanowiłem się, czy awanse następują tu równie szybko jak degradacje.

Później  przemaszerowaliśmy  przez  coś  w  rodzaju  śluzy  powietrznej,  w  której  sprawdzono  moje  dokumenty, 

pobrano odciski palców i już  byłem wewnątrz bazy  Glupost. Dostałem wóz, a  przydzielony mi żołnierz  zawiózł mnie  na 

kwaterę.

Przez  cały  czas  uważnie  rozglądałem  się  wokół,  lecz  nie  zauważyłem  niczego  nadzwyczajnego.  Po  placu 

apelowym snuły się w ordynku tłumy żołnierzy, walało się sporo kosztownych maszyn pomalowanych w jaskrawe kolory. 

To, czego szukałem, było z pewnością dobrze ukryte.

Gdy w końcu znalazłem się razem z rzeczami w pokoju, z sąsiedniego łóżka dobiegło pytanie:

- Nie masz przypadkiem czegoś do picia?

Przyjrzałem się uważnie i stwierdziłem, że to, co wziąłem zrazu za kupę zmiętoszonych koców, zawiera wewnątrz 

kościstego  osobnika  w  ciemnych  okularach.  Wysiłek,  jaki  włożył  w  zadanie  mi  tego  pytania  musiał  kompletnie  go 

wyczerpać, bo jęknął i opadł na koce.

-  Przypadkiem  mam  -  odpowiedziałem otwierając  okno. -  Nazywam się  Vaska.  Masz  jakieś  preferencje  co  do 

gatunku?

- Otrov.

Nie mogłem przypomnieć sobie  alkoholu o takiej nazwie, uznałem więc, że po prostu się przedstawił. Sięgnąłem 

po najmocniejszy argument i nalałem pół szklanki. Złapał ją w  trzęsące się dłonie  i opróżnił duszkiem. Wstrząsnęło nim, 

ale musiało pomóc, bo wyciągnął w miarę stabilną już kończynę po dolewkę.

- Odpalamy za dwa dni - oznajmił. - To coś tutaj, to naprawdę nie jest rozpuszczalnik?

- Nie, tylko tak pachnie. Dokąd?

-  Nie  rozśmieszaj  mnie  o  tak  wczesnej porze. Nigdy  tego  nie  wiemy. Dla  bezpieczeństwa. A  może  ty  jesteś  z 

bezpieki?

- Uśmiejesz się, ale nie. Nie czuję się najlepiej, stąd te żarty. Rano obudziłem się jako major.

- A teraz jesteś porucznikiem. Cóż, łatwo przyszło, łatwo poszło.

- Wcale nie przyszło mi to tak łatwo!

-  Przepraszam. Figura  stylistyczna. Ja zawsze  byłem porucznikiem, więc  nie wiem, co czujesz. Nalej mi jeszcze 

trochę, to  będę  mógł  się  ubrać. Trzeba  iść  do  klubu  i wziąć  się  do  roboty. Jak  sobie  pomyślę  o tych tygodniach  lotu  o 

suchym pysku, to mi się słabo robi.

A zatem Cliaand wygrywał swoje bitwy o wodzie. Ciekawe, czy ja bym tak potrafił?

Po drodze  do klubu nie  byłem zbyt rozmowny. Musiałem stąd wyleźć i zająć się Vaską, a trafiłem tymczasem do 

bazy  z  zakazem  wyjścia  i pieczęciami  na  bramach. Nic, dochodziło  południe.  Trzeba  coś  wykombinować, aby  zniknąć 

wieczorem. Wsunąłem w kieszeń fiolkę butanolu - wywoływał zgagę, lecz brany co dwie godziny neutralizował alkohol. A 

chlanie zapowiadało się potężne.

Nasz  stół  szybko  stał  się  centrum  ogólnego  zainteresowania.  Szastałem  forsą  (oficjalnie  wygraną  w  karty)  i 

słuchałem  najrozmaitszych  wspomnień,  najczęściej  z  poprzednich  kampanii.  Przewijało  się  w  nich  jedno  - 

nieprawdopodobna  liczba  zwycięstw. Wiedziałem, że  armia  planety  Cliaand jest niezła, ale  patrząc  na obecną  tu kolekcję 

pijaczków  nader  trudno  było  uwierzyć, że  ta  chluba  Armandy  Kosmicznej  była  naprawdę  aż  tak  dobra. Ale  byli  -  i  to 

wydało mi się przygnębiające.

Do  wieczora  skład  się  zmienił, gdyż  do  pierwszego  zestawu  pijaków  dołączyli  inni, a  z  tych,  którzy  ze  mną 

zaczynali, nie ostał się nikt. Kiedy tylko któryś opadał na podłogę, obsługa wynosiła go ostrożnie, a jego miejsce zajmował 

nowy. Doszedłem w końcu do wniosku, że pora już  opuścić to grono. Zamknąłem oczy i zjechałem pod stół. Silne dłonie 

złapały mnie pod kolana i za ramiona, gdy tylko zauważono, że przestałem funkcjonować. Zostałem odholowany.

Gdy  kroki  obsługi  oddaliły  się,  otworzyłem  oczy.  Zadymiona  izba  z  rzędami  prycz  -  na  najbliższej  widniała 

otwarta  gęba  Otrova. Nikt  nie  zauważył, gdy naciągnąłem  rękawiczki i  ruszyłem do  drzwi prowadzących  na  podwórze. 

Wszyscy byli pogrążeni w pijackim śnie. Było już ciemno, akurat najwyższa pora, by się samowolnie oddalić, tyle że nadal 

jeszcze nie wiedziałem jak.

Wyjście  przez  bramę  było  niemożliwością  -  przed  każdą  stała  drużyna  straży,  aby  komuś  nie  zachciało  się 

lunatycznych  wycieczek. Wzdłuż muru, co sto  kroków, sterczał  wartownik, elektroniki było  pewnie  ze dwa  razy więcej. 

Paliły się reflektory oświetlające wewnętrzną stronę ogrodzenia. Miało to zapobiegać wtargnięciu z zewnątrz, lecz działało 

w obie strony.

Polazłem w stronę kosmodromu, na którym stała kolekcja najcięższych transportowców, jakie w życiu oglądałem. 

Łatwo by  było  do nich się  dostać, tylko co dalej? Lądowanie  czymś  takim koło  „Robotnika"  równało się  demontażowi 

połowy dzielnicy.

Nagle rozbłysły światła i do lądowania podszedł deltoidalny myśliwiec. Pneumatyki dobijały jeszcze na betonie, a 

ja  już  gnałem w  jego  stronę  i  to na  złamanie  karku. Szaleństwo? Może. Lecz  w  moim fachu człowiek  szybko uczy  się 

polegać na odruchach.

W biegu  przylepiłem  sobie  wąsa  i  potruchtałem  za  kołującą  maszyną  do  boksu. Pojawił  się  samochód,  który 

wyjechał mu na spotkanie, a mechanicy zaraz zabrali się do przeglądu.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

13 / 38

background image

Kabina  otwarła  się  i  po  przystawionej  drabinie  zaczął  schodzić  tęgi  osobnik  z  krzyżem  majora  na  kołnierzu. 

Podbiegiem tak, aby stanąć w ciemności przy samochodzie i gdy skierował się ku mnie, zasalutowałem.

-  Proszę  wybaczyć  - wysapałem przesuwając się  tak, by móc  w każdej chwili wepchnąć się  za  nim do środka. - 

Ale komendant prosił mnie, bym sprawdził, czy ma pan papiery.

- O czym, kurwa, pan mówi? - wlazł do wozu, a ja za nim.

- To pan nie wie? Boże! Szofer, natychmiast jedziemy!

Szofer pojechał, bo na tym w końcu polegało jego zajęcie. Wyciągnąłem z kieszeni rurkę i kiedy byliśmy już poza 

zasięgiem wzroku obsługi myśliwca, uniosłem ją do ust.

- Panie majorze...

Dmuchnąłem, gdy odwrócił głowę. Jęknął, podniósł rękę do  policzka, w  który wbiła  się  strzałka, i osunął się  na 

siedzenie. Przytrzymałem go, wyjmując jednocześnie igłę.

- Szofer, stać! Coś się stało panu majorowi!

Nie był to człowiek obdarzony wyobraźnią - stanął. Pozwoliłem sobie zrobić ponowny użytek z rurki. Dołączył do 

majora.

Ściągnąłem obu na pobocze  i ubrałem się w  kombinezon majora, nakładając jednocześnie hełm i okulary. Śpiącą 

parę ułożyłem w ten sposób, by obejmowali się czule, i zawróciłem wóz.

Zahamowałem z piskiem obok myśliwca.

- Alarm! - ryknąłem. - Odczepcie go, bym mógł wystartować!

Mechanicy  porozdziawiali  gęby,  w  niemym  zachwycie,  ale  żaden  nie  drgnął,  toteż  obróciłem  najbliższego 

czubkiem  buta  we  właściwą  stronę.  To  ich  zmobilizowało.  Rzucili  się  w  wir  pracy  -  wszyscy  poza  szpakowatym 

podoficerem, który przyglądał mi się uważnie.

- To osobista maszyna majora Lopty. Czy nie zaszła tu przypadkiem jakaś pomyłka?

-  Nie  większa  niż  ta,  którą  wy  chcecie  zrobić,  wtykając  nos  w  nie  swoje  sprawy.  Jak  dawno  temu  byliście 

szeregowcem?

Popatrzył  na  mnie  w  zamyśleniu  i  odszedł.  Wsiadając  do  samolotu  zauważyłem,  że  majstruje  coś  przy 

umieszczonym w samochodzie  radiu. Trzeba było wcześniej coś z nim zrobić, teraz było już za późno. Właziłem właśnie 

do kabiny, gdy rzucił słuchawkę i wrzasnął:

- Zatrzymajcie go! Nie ma żadnego alarmu!

Pomagający mi  dotąd  mechanik stał  się  nagle  przeszkodą, toteż  odesłałem  go kopniakiem na  ziemię, w  chwilę 

później zrobiłem to samo z  drabiną. Rozwój sytuacji wcale mi się nie  podobał. Zakładałem, że będę miał trochę czasu  na 

zapoznanie  się  z  przyrządami.  Wiele  latałem  na  odrzutowcach,  ale  nigdy  na  cliaandzkich.  Sporo  czasu  zajęło  mi 

odszukanie  przełącznika  świateł.  Akurat  gdy  go  znalazłem,  drabina  znów  zachrobotała  na  burcie.  Nigdy  nie  lubiłem 

podoflcerów-służbistów, a przez tego tutaj musiałem jeszcze marnować czas, którego i tak nie miałem zbyt wiele.

Rozpiąłem kombinezon i z wewnętrznej kieszeni wydobyłem granaty rozweselające. Posłanie  ich na dół uwolniło 

mnie od  przesadnej troskliwości mechaników. Ten menda sierżant trzymał się tymczasem poza  ich zasięgiem, majstrując 

znowu coś przy radiu. Minął się chłop z powołaniem - zamiast do Armandy powinien trafić  do łączności. Przyjrzałem się 

armaturze i w końcu znalazłem czarną gałkę z napisem PALJENIE. Przesunąłem ją  i silniki z  grzmotem obudziły się  do 

życia. Coś  przeleciało  mi nad  głową.  Kopiąc  przepustnicę  zauważyłem, że  sierżant klęka  i  mierzy  staranniej.  Maszyna 

ruszyła powolutku.

Jego  pistolet  ponownie  wypalił  i  poczułem  wibrację,  jaką  wywołuje  pocisk  wbijający  się  w  pancerną  osłonę 

oparcia  fotela. Dzięki  ci,  Boże,  za  przezorność  konstruktorów  i  pancerne  płyty!  Ustawiłem  się  tyłem  do  niego  i  dałem 

pełny  gaz  -  odrzut targnął  idealnie  jego  głową  i  dalszych  strzałów  już  nie  było.  Maszyna  szarpnęła  się  ku  przodowi  i 

zobaczyłem  majtający  się  radośnie  na  wietrze  przerwany  wąż  paliwowy.  Wciąż  tryskało  z  niego  paliwo.  Ci  idioci 

zapomnieli go odłączyć!

Skręcając  na  pas startowy, ujrzałem kilka  nadjeżdżających z  rykiem ciężarówek i sunącą  za  nimi pancerkę. Ani 

chybi  mieli  zamiar  zablokować  mi  drogę. Szukając  gorączkowo  po  kabinie, znalazłem  w  końcu  małą  płytkę  opatrzoną 

napisem ISBACIWANJE.

Podnosząc  głowę  doznałem  wrażenia,  że  zderzę  się  z  najbliższą  ciężarówką. Wojacy  ewakuowali  się  z  niej  w 

chwalebnym  pośpiechu.  Nacisnąłem  hamulce  i  skrzyżowałem  stery.  Maszyna  skręciła  w  miejscu  i  jakieś  dwie  stopy 

skrzydła  zostały  w  ciężarówce. Dałem  pełny  gaz  i  światła  pasa  startowego  zaczęły  migać  obok  mnie  z  coraz  większą 

szybkością.

Jedną ręką trzymałem wolant, a drugą wymacywałem pasy i zapinałem szelki uprzęży. Jednej ciągle mi brakowało 

- okazało się, że na niej siedziałem.

Zatrzasnąłem w końcu wszystkie  i spojrzałem przed siebie: maszyna miała  zbyt małą  szybkość, aby oderwać  się 

od ziemi i z rosnącym przyspieszeniem kierowała się prosto na kamienny mur, który wyrósł na pewnym kursie kolizyjnym.

      

9

Obliczenie  czasu  musiało  być  idealne, inaczej  cała  impreza  skończyłaby  się  fiaskiem. Gdy  zobaczyłem spoiny 

między blokami muru, zrozumiałem, że to teraz, i nacisnąłem guzik katapulty.

Wydarzenia  potoczyły się  zbyt szybko, abym  mógł  za  nimi nadążyć:  nad  głową  trzasnęła  mi kabina  (zniesiona 

eksplozją), a fotel trzasnął mnie po krzyżu. Pożeglowałem wolno ku górze, przeleciałem nad murem i miałem przed sobą 

tylko ciemne niebo. Kiedy byłem w najwyższym punkcie  lotu, poczułem następne  uderzenie  w plecy i rozwinęła się nade 

mną czasza spadochronu. Ściana najbliższego budynku zbliżała się błyskawicznie. Fotel rąbnął o bruk, a spadochron nakrył 

to wszystko zwojami jedwabiu.

Gdy  wreszcie  się spod  niego wygrzebałem, ujrzałem jakąś  parkę, która  wrosła  w chodnik po przeciwnej stronie 

ulicy. Wytrzeszczali na mnie oczy. Zza muru dochodziły tymczasem odgłosy eksplozji i innej ożywionej działalności; niebo 

rozjaśniały płomienie i słychać było dziki ryk syreny alarmowej. Ślicznie.

- Próbujemy nowy sprzęt - rzuciłem w stronę widzów i prysnąłem za róg.

W  najbliższej  bramie  zrzuciłem  hełm  i  kombinezon.  Jako  jednostka  wolna  i  niezidentyfikowana  udałem  się 

spokojnie  do  „Robotnika". Musiałem pozbyć się  Vaski, przejąć  na  dobre  jego  tożsamość  i pokombinować, jak dostać  się 

ponownie na teren bazy. Ale to potem.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

14 / 38

background image

Vaska, rozrzucony na  łóżku, poruszył się, gdy wszedłem. Zakołysał głową. Trans hipnotyczny kończył się, a  on 

usiłował  mu  w  tym dopomóc. Nie  można  powiedzieć, by robot-sprzątacz  pozostawał przy  tym bierny.  Starł już  kurze  i 

teraz  usiłował  zasłać  łóżko, na  którym  major  leżał. Wdusiłem guzik  WRÓĆ  PÓŹNIEJ.  Zamówiłem  obiad  i  żeby ulżyć 

Vasce, podałem mu sugestię, że  nie jadł nic  od dwóch dni, a przed sobą ma najlepszy posiłek, jaki zdarzył mu się w życiu. 

Sam tymczasem zastanawiałem się, co mam zrobić  z tym okazem głodomora  wkładającego sobie do uszczęśliwionej gęby 

kolejny kawał leguminy.

Na  tym  świecie  było  miejsce  tylko  dla  jednego  Vaski, więc  co  miałem  zrobić? Zabić  go? Technicznie  żaden 

problem, poszatkować  potem zwłoki, wrzucić  do pieca  łukowego i usunąć  popiół. Żadna filozofia. Ale  nie było dla  mnie 

kuszące  zabić  z  zimną  krwią  -  to  nie  ja.  Zabijałem  ludzi  wielokrotnie  i  na  różne  sposoby,  ale  tak  sobie  spokojnie 

wykalkulować  i sprzątnąć  kogoś -  nie, zbyt silny miałem szacunek dla  życia. Teraz, kiedy wiemy, że  jedyną  rzeczą, jaka 

istnieje  po  drugiej  stronie  nieba  jest następny  szmat  przestrzeni  i  gdy  wszystkie  religie  odeszły  w  niepamięć  dziejów, 

zrozumieliśmy, że doczesność jest jedyną rzeczą, jaką  posiadamy. Każdy ma  tylko jedno, krótkie  doświadczenie, związane 

z  funkcjonowaniem  jego  jasnego  świata  świadomości  w  nieskończonej,  a  otaczającej  nas  nocy,  której  ciemności  nie 

rozświetla nic innego, i musi jak najlepiej wykorzystywać to, co ma. Oznacza to, że powinien szanować życie innych, gdyż 

konsekwencją  śmierci jest nieodwracalne zakończenie  bytowania czyjejś świadomości. Cliaandczycy tak nie myślą, ale to 

nie dowodzi, że najlepszą  rzeczą  jest akurat zgodzenie się  z nimi w tym punkcie. Westchnąłem -  prześliczne  wręcz  plany 

związane z piecem łukowym zniknęły.

No i co? Mogłem skuć go łańcuchami i wsadzić do jaskini wraz z dystrybutorem żywności. Gdybym miał jaskinię 

i pozostałe. Odpada. Gdybym miał czas, mógłbym zmienić mu wygląd i nafaszerować pamięć informacjami prowadzącymi 

prosto do mamra, i to zatrzymałoby go przynajmniej na sześć miesięcy. Ale ja nie miałem czasu. Mogłem też zrezygnować 

z  całej  akcji,  co  byłoby  najrozsądniejsze,  zważywszy, że  w  Glupost  rozpętano  już  zapewne  biurokratyczne  piekło,  by 

sprawdzić, kto rozpieprzył im to latające cudo.

Usłyszałem jakieś poruszenie za ścianą i do pokoju wjechał sprzątacz.

- Mógłbym wam ładnie posprzątać? - zapytał seksownym głosem.

Powiedziałem mu, co  mógłby zrobić, ale  nie  miał odpowiedniego  wyposażenia. Toteż  w końcu pozwoliłem mu 

wziąć się do roboty. Gapiłem się na jego krzątaninę i zaczęła mi powoli świtać genialna myśl.

Teoretycznie  mógłbym  tu  trzymać  Vaskę  w  nieskończoność  -  nikt  się  nim  nie  zainteresuje,  dopóki  rachunek 

będzie opłacany. Ale  sugestię  hipnotyczną trzeba  było odrzucić, jako że musi ona  być odnawiana  co dwanaście  godzin, a 

mnie tu nie będzie, żeby to robić. A może będę? Najpierw muszę poszukać tutejszego centrum kontrolnego.

Zostawiwszy mego podopiecznego, który zaśmiewał się do łez oglądając  jakiś dramat historyczny („to najlepszy 

program  rozrywkowy,  jaki  widziałeś"),  poszedłem  na  poszukiwania.  Nawet  tak  zautomatyzowany  hotel  jak  ten  musi 

czasem podlegać kontroli mechaników, a ci muszą jakoś dostać się do wnętrza. Wystarczyło trochę wytrwałości.

Znalazłem  to  w  pobliżu  wejścia:  zamaskowane  drzwi  z  dziurką  od  klucza.  Trochę  czasu  straciłem  na 

„odpluskwienie", a kiedy w końcu zamknąłem te drzwi za sobą, poczułem się jak karaluch w skrzynce radioodbiornika.

Zewsząd zwisały i  wystawały elektroniczne  komponenty, zwoje  kabli  wiły się  we  wszystkich kierunkach, rolki 

taśm wirowały na komputerach, zapalały się pulsujące światełka. Słowem, burdel na wrotkach.

Przelazłem przez  to  całe  zamieszanie, odczytując  napisy  na  wolnych  fragmentach  ścian, i  w  końcu  odnalazłem 

konsolkę pulpitu kontrolnego. Stało przed nią nawet normalne krzesło! Opadłem na nie i zabrałem się do pracy.

Najpierw „pluskwa"  w pokoju. Odnalazłem obwody, był nawet ekran. Profilaktycznie  sprawdziłem inne pokoje. 

W niektórych działy  się nawet ciekawe  rzeczy, miałem jednak do  wykonania  ważniejsze zadanie niż  obserwacja, a  poza 

tym byłem przecież już człowiekiem żonatym.

Ze  sposobu podłączenia zorientowałem się, że  pomyślane było  to tak, aby naraz  dawało się  podsłuchiwać tylko 

jeden pokój.  Bóg  jeden  wie,  dlaczego  tak  zrobiono. Nie  było  rzeczą  trudną  dorobić  jeszcze  jedno połączenie  i  pod  ten 

numer  podłączyć  jakikolwiek  inny, udający  pokój  Vaski.  Szansa  jedna  na  milion,  że  się  wyda. A wystarczało  mi  to  w 

zupełności, by spać potem spokojnie. Tak zatem od tej chwili Vaska nie mógł być  ani widziany, ani słyszany. Na dodatek 

połowa pokoi stała  pusta, a  na najbliższym posterunku bezpieki, ku któremu kierowały się kable, wcale  nie  musieli o tym 

wiedzieć.

Pieniędzy na jego utrzymanie  mogłem dostarczać  przez  ponad rok, bo zawsze istniały banki, z których można  je 

sobie wypłacać. Pozostawało jeszcze tylko znaleźć sposób, by utrzymać go w tym pokoju. Przy mojej płodnej wyobraźni i 

zasadniczo wrednym charakterze obmyślenie planu było kwestią chwili.

Do  obwodu  głośnikowego  podłączyłem  magnetofon  z  mechanizmem  zegarowym  i  ukryłem  to  wszystko  w 

gąszczu innych  połączeń. Zaprogramowałem nagranie  i czas  i uruchomiłem całą  aparaturę. Pospieszyłem  do  pokoju  na 

próbę generalną.

Vaska przez cały czas wlepiał oczy w telewizor. Posapywał z podniecenia, gdy potężne krążowniki kończyły swój 

żywot w oszalałym dziele  zniszczenia. Grzmiały armaty, wściekały się  rozszalałe moce, a przez to wszystko przebijał się 

mój nagrany głos:

-  A  teraz  posłuchaj,  Vaska,  posłuchaj  uważnie.  Masz  za  sobą  długi,  męczący  dzień  i  jesteś  śpiący.  Ziewasz. 

Wyłączysz światła i udasz się na spoczynek, aby zasnąć zasłużonym snem sprawiedliwego i zacząć jutro kolejny, pracowity 

dzień.

Wszystko  się zgadzało, poza  tym pracowitym dniem oczywiście. Jutro obudzi go mój kojący  głos, oznajmiając, 

żeby  zapomniał  wszystko,  co  było  wczoraj,  gdyż  dzisiaj  właśnie  ma  ostatni  dzień  urlopu  i  musi  odpocząć  przed 

zameldowaniem się  w  jednostce. Wieczorem  usłyszy cytowane  już  nagranie  o pracowitym dniu  i tak  na  okrągło, aż  do 

końca zaprogramowanego czasu. Cudownie proste i przez to niezawodne.

Do  otworu w  ścianie wsunąłem połowę  posiadanej gotówki, tak że  rachunek skoczył do niesamowitej sumy. W 

radosnym podnieceniu wyszedłem na korytarz. Jeszcze karteczka NIE PRZESZKADZAĆ zawieszona na drzwiach i byłem 

gotów.

Potem dopadło mnie przygnębienie. Vaską zająłem się troskliwie, pora pomyśleć o sobie. Trzeba wrócić do bazy, a 

nie wiadomo jak. Rozejrzałem się za butelką, która jak dotąd skutecznie dostarczała mi twórczego natchnienia.

Biorąc pod uwagę zamieszanie, jakiego narobiłem wychodząc  nielegalnie poza mury, musiała  tam panować nader 

ożywiona  działalność.  Oczyma  wyobraźni widziałem  wzmocnione  warty, oddziały  kręcące  się po terenie  i tym  podobne 

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

15 / 38

background image

atrakcje. Najlepiej  byłoby zrobić tak, żeby wszystko  to  skierowało się  przeciwko nim samym i  aby nikt  nie  wiedział, że 

ktoś wszedł. Tylko jak to zrobić?

Gdy  tylko  postawiłem  właściwe  pytanie, znalazła  się  rychło  właściwa  odpowiedź. Skompletowałem  potrzebny 

sprzęt. Trochę  ciężki  niestety.  Potem zająłem się  przebraniem mojej skromnej osoby:  zapięty  od  góry  do  dołu  płaszcz, 

sflaczały kapelusz  i stara, wierna  siwa broda. Wykończyłem butelkę, wyszedłem na  korytarz, zamknąłem drzwi na  klucz, 

klucz  wrzuciłem  do  zsypu  i pojawiłem  się  na  ulicy. Machnięciem  ręki  zatrzymałem robocab  i  gramoląc  się  do  środka 

rozkazałem:

- Baza Glupost, główne wejście.

Szaleństwo?  Możliwe,  lecz  było  to  jedyne  wyjście.  Gdy  dojechaliśmy  do  bramy,  jakiś  porucznik  otworzył 

drzwiczki i wrzasnął:

- Baza jest zamknięta! Co tu robicie?

-  Baza?  -  zajodłowałem, bardzo  źle  naśladując  starczy  falsecik.  -  A  to  nie  jest  Centrum  Poprawy  Możliwości 

Sokiem Marchewkowym? Taksówka zawiozła mnie w złe miejsce...

Porucznika aż  skręciło z  obrzydzenia. Odwrócił się  zgorszony, a  wtedy wturlałem mu pod  nogi dwa argumenty 

gazowe. Gdy wybuchły, dołożyłem jeszcze pięć, uszczelniając jednocześnie maskę na twarzy.

Była  to  wspaniała  mieszanka;  gaz  rozweselający,  oślepiajacy  i  kupa  dymu  na  dodatek.  Zaśmiewający  się  i 

przeklinający  faceci rozbiegli  się  na  wszystkie  strony. Gruchnęły  strzały. Targając  walizkę  dotarłem  do bramy.  Ładunki 

miały magnesy, tak że  wystarczyło je  tylko odpowiednio  umiejscowić. Połączyłem je  ze  sobą  inicjatorem i uruchomiłem 

zapalniki. Sam prysnąłem pod  mur. Czas uciekał aż  za  szybko. Za  bramą  musiał czekać  już na mnie  komitet powitalny. 

Lecz ja zaszedłem już za daleko.

W ciemności rozległ się  huk i łoskot rozrywanej stali. Miałem nadzieję, że wybuch rozwalił bramę  doszczętnie. 

Gdy ku niej postąpiłem, z otaczającej mnie ciemności dobiegły dźwięki, które zwykle są właściwe tylko domom wariatów.

      

10

Dziura była  w sam raz. Po drugiej stronie  zobaczyłem reflektory i oddział żołnierzy z  bronią  gotową do strzału. 

Co więcej, strzelali, i sądząc po odgłosach za mną, musieli kogoś trafić. Przytuliłem się  do ściany i wrzuciłem przez  otwór 

granaty. Gdy dym zgęstniał, rzuciłem się najszybciej jak mogłem, do środka. Widowisko było pierwszej klasy, dramatyczne 

jak  cholera.  Jęczały  syreny, wrzeszczeli  ludzie,  szczękała  broń. Powiększałem  to  pandemonium,  jak  mogłem,  ciskając 

granaty na prawo i lewo.

Zostawiłem  sobie  ich  jeszcze  parę, ot, na  wszelki wypadek,  i włączyłem samolikwidator  w  walizce.  Miał pięć 

sekund opóźnienia, więc  cisnąłem ją  i pobiegłem w przeciwnym kierunku. Z tego co pamiętam, była tam strażnica, przed 

którą  parkowały samochody. Modliłem się, żeby był tam jeszcze choć  jeden. Z mroku  dobiegł odgłos zapalanego silnika. 

Ruszyłem  z  kopyta,  gubiąc  kapelusz.  Silnik  zawarczał  głośniej  i  poprzez  rzednący  dym  ujrzałem  kanciaste  pudło 

ciężarówki.

Rzuciłem  dwa  z  czterech  pozostałych  mi  granatów,  mierząc  jak  najdalej  od  siebie.  Zgodnie  z  oczekiwaniami 

kierowca zahamował, ledwo tylko ujrzał przed sobą wykwitające kłęby dymu.

Skoczyłem do drzwi i otwarłem je jednym szarpnięciem, drugim zaś wyciągnąłem kierowcę za szmaty (białe - był 

w  pełnym  uniformie  kucharza). Gdy  leciał  na  ziemię, mój prawy sierpowy  wylądował  na  jego  rozdziawionej  gębie.  W 

chwilę później siedziałem za kółkiem. Kiedy wyjechałem ze strefy zadymienia, zauważyłem, że już jest dzień.

Coraz  więcej żołnierzy kręciło się  spokojnie po okolicy. Najwyższy czas wrócić  do starej tożsamości - dziadek w 

wojskowej bazie to dość szokujący widok. Skuliłem się i szarpnięciem zdarłem brodę.

Nagle  poczułem przeszywający ból w  okolicy ucha. Rzuciłem się w bok (razem z  ciężarówką, która  wjechała  w 

oddział  wojska),  kątem  oka  dostrzegając  błysk.  Drugie  uderzenie  dosięgło  mnie  w  ramię.  Z  tylnego  okna  szoferki 

wystawała  odziana  w  biel ręka  ściskająca  ciężki  garnek.  Rozgorączkowany  jazdą  zapomniałem, że  kucharz  zwykle  ma 

pomagierów.  Ręka  plątała  się  niepokojąco  blisko. Trzasnąłem ją  kantem  dłoni  i przejąłem  garnek. Za  następnym  razem 

odesłałem  go  z  powrotem.  Z  granatem  wewnątrz.  Choć  na  chwilę  miałem  spokój.  Wyrównałem  kurs,  zwolniłem  i 

skręciłem za najbliższe zabudowania. Ciężarówka była już nadmiarem dobrobytu, a nie zdobyczą, i należało się jej pozbyć.

Ale  nie  byłoby  dobrze,  gdyby  znaleziono  mnie  gdzieś  daleko  od  kwater;  mogłoby  to  spowodować  niezdrowe 

zainteresowanie  moją  osobą. A kwatery  oficerów  były po  drugiej stronie  bazy. Nagle  coś  mi zaświtało -  blisko stąd był 

przecież ich klub, a jeśli ci pijacy leżą jeszcze  tak, jak ich zostawiłem... Byłaby to zbyt piękna  okazja, by nie spróbować  z 

niej skorzystać. Wyskoczyłem z  hamującego wozu, zostawiając  po drodze  płaszcz  i maskę. Wsadziłem czapkę na  głowę, 

ostatni granat wepchnąłem do kieszeni i skręciłem za róg. Już miałem wniknąć przez  tylne  wejście, gdy usłyszałem głosy. 

Wmurowało mnie.

- To wszyscy?

- Jest jeszcze paru, trudno ich dobudzić. I jeden, z którym nie można się dogadać.

Przybyłem  za  późno.  Jakiś  oficer  wchodził  właśnie  do  budynku,  a  dookoła  podreptywało  wielu  żołnierzy 

odprowadzających skacowanych oficerów do ciężarówki. Odbezpieczyłem granat i wyszedłem zza  rogu. Jeśli uda  mi się 

dołączyć do tej drużyny ubogich pijaczków, będę  bezpieczny. Nikt nie  zwrócił na mnie uwagi. Szerokim łukiem cisnąłem 

granat przed ciężarówkę.

Wybuchł  w  przyjemny  i  znany  mi  sposób.  Wszyscy  oczywiście  spojrzeli  w  tym  kierunku.  W  paru  skokach 

osiągnąłem  grupkę  i  dołączyłem  do  jednego  z  siedzących  na  ziemi  oficerów,  który  z  podziwu  godną  obojętnością 

ignorował bodźce zewnętrzne mamrocząc coś do siebie. Pomogłem mu się pozbierać.

A potem żołnierze pomagali mi, bo nie  sprawiałem wrażenia kogoś mogącego samodzielnie  utrzymać  pion. Omal 

się nie wykopyrtnąłem, ale powstrzymano mnie w ostatniej chwili. Ten etap można było uznać za zakończony.

Lecz  było  coś jeszcze do  zrobienia  -  kucharz  z pewnością  zamelduje, że  przyłożył mi w ucho. Był tam już  dość 

duży guz. Zacznie się  więc  szukanie  śladów na  głowie. No i cześć... Guza się  nie pozbędę, ale  mogę spróbować  jakoś go 

zamaskować.

Wojacy pomogli mi wleźć na pierwszy stopień, dalej miałem czołgać się sam. Jak tylko mnie puścili, nie trafiłem 

łapą, gdzie miałem trafić  i jak bryła betonu runąłem do tyłu. Nie  było to miłe, lecz  rozbiłem sobie łeb dokładnie pod ich 

nogami. Niech teraz ktoś mnie zapyta, skąd ten guz.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

16 / 38

background image

Palnąłem się jednak mocniej, niż zamierzałem. Gdy wróciła mi ostrość widzenia, siedziałem na ziemi, a po mojej 

twarzy ciurkiem płynęła  krew. Nie  leżało to w  moich zamiarach, lecz  robiło dobre wrażenie: już  gnał ku mnie  żołnierz  z 

apteczką. Obwiązali mi  łeb  i doprowadzili pod  pudło  ciężarówki (żebym, broń  Boże, powtórnie  im  się  nie  wymsknął). 

Powłócząc nogami dotarłem do najciemniejszego kąta budy i właśnie stamtąd dotarło do mnie chrapliwe:

- Vaska... - rzecz jasna, był to mój kumpel z  pokoju, rozczochrany i nieszczęśliwy. - Nie masz czegoś do picia? - 

spytał zgodnie ze swym porannym zwyczajem.

Nie zdążyłem mu odpowiedzieć, gdy ten pijany autobus zatrzymał się. Kiedy oficerowie  zobaczyli, że zamiast na 

kwatery  przywieziono  ich  pod  budynek  komendantury,  rozległy  się  pełne  żalu  jęki.  Mimo  że  spodziewałem  się  tego, 

skarżyłem się równie przeraźliwie. Zaprowadzono nas do poczekalni, skąd miano nas wywoływać pojedynczo na rozmowy 

z  bezpieczniakami  (z  powodu  dziwnych,  a  niepokojących  zabaw,  jakie  miały  miejsce  w  bazie  Glupost).  W  trakcie 

oczekiwania dała się zauważyć  wzrastająca popularność latryny. Również z  niej skorzystałem. Głównie po to, by zostawić 

sobie na palcach trochę mydła, które wtarłem również do oczu. Piekło jak ocet, ale wyglądało dobrze, czyli tak, jakbym był 

obudzony z ciężkiego, pijackiego snu.

Wraz z innymi położyłem się na ławkach i zasnąłem.

Obudziła  mnie nagła cisza, w  którą  wdarły się  odgłosy  pojedynczych  kroków. Zbliżyły  się  do  mnie  i... przeszły 

dalej. Uchyliłem powieki i zobaczyłem plecy w  pomarszczonym, jasnoszarym mundurze. Ziewając wstałem i drapiąc  się 

pod bandażem zastanawiałem się, o co tu chodzi. Skąd ten mundur i skąd ta cisza.

Posiadacz pleców doczłapał do przeciwległej ściany, stanął i odwrócił się. Z przodu był równie niesympatyczny: 

lekka  łysina okolona  ryżawymi włosami, pierwsza  tłusta  fałda  podwójnego podbródka, wyblakłe  oczy - przeciętna  twarz 

nie do zapamiętania. Jednak gdy się odezwał, a miał głos surowego dyrektora szkoły, moi pijaczkowie zachowali absolutną 

ciszę.

-  Panowie  oficerowie,  to  znaczy  ci,  którzy  nie  byli  pijani  jak  świnie,  słyszeli  być  może  eksplozje  i  całe 

spowodowane  nimi  zamieszanie.  Powstało  ono  w  wyniku  działań  osobnika,  który  wtargnął  na  teren  bazy  i  nie  został 

jeszcze zlokalizowany. Nie wiemy o nim niczego konkretnego, ale podejrzewamy, że jest szpiegiem z innego świata.

Jak można było się  spodziewać, oświadczenie  to spowodowało westchnienia i cichy szmer. Mężczyzna poczekał, 

aż nastanie cisza.

- Prowadzimy intensywne poszukiwania, a ponieważ wy znajdowaliście  się  w pobliżu, zamierzamy porozmawiać 

z wami, aby dowiedzieć się tego, co wy wiecie. Możliwe zresztą, że znajdę owego szpiega wśród was.

Przygotowawszy  nas  duchowo,  zaczął  wywoływać  pojedynczo  na  rozmowy.  Byłem  wdzięczny  mojej 

przezorności, dzięki której nabiłem sobie porządnego guza.

Nieprzypadkowo zostałem wywołany  jako trzeci. Bóg wie co, lecz  coś musiało podpaść i wzbudzić  podejrzenia, 

skoro wzięto mnie na początku. Powłócząc nogami wszedłem do pokoju. Wskazał mi krzesło przy biurku.

-  Może  będzie pan łaskaw potrzymać  to w  trakcie rozmowy - stwierdził średnio obraźliwym tonem, podając mi 

srebrne jajko nadajnika poligraficznego.

Ponieważ  Vaska  nigdy  w  życiu  by tego nie  rozpoznał, ja  też  nie  wiedziałem, co to  jest. Przyjrzałem się  jajku  z 

mieszaniną wstrętu i zainteresowania i ścisnąłem je w dłoniach. Wewnętrzne moje reakcje nie były jednak takie spokojne:

„Mają  mnie!  Wie,  kim  jestem  i  bawi  się  ze  mną!"  Byłem  ciekaw,  co  też  interesującego  widzi  w  detektorze 

kłamstw leżącym na stole. Gapił się weń dłuższą chwilę. Spotęgowało to moją panikę.

W końcu spojrzał głęboko w moje przekrwione oczy i skrzywił się z niesmakiem.

- Miał pan dość ciężką noc, poruczniku Hulja. - Oczy znów zwróciły się na papiery i detektor.

-  No  tak... Kilka  ostatnich  kieliszków...  -  powiedziałem  głośno,  w  myślach  natomiast  przemknęło:  „Zastrzelą 

mnie. Kulą w serce". Oczami wyobraźni widziałem już moje zwłoki walące się w błoto.

- Widzę, że ostatnio pana zdegradowano... A gdzie są pańskie zapalniki, panie Pas Ratunkowy!

- Zapalniki? Jakie zapalniki? - „Jestem zmęczony", pomyślałem, „chcę spać".

- A pańska rana na głowie? Nasz szpieg został uderzony w okolice ucha.

- Spadłem z ciężarówki, żołnierze mnie obandażowali, może pan ich spytać...

- Już to zrobiłem. Pijak, który się przewraca - typowy przedstawiciel szeregów oficerskich. Niech się pan wynosi i 

umyje. Napawa mnie pan wstrętem. Następny.

Niepewnie  podniosłem  się  na  nogi  i  ruszyłem  do  drzwi,  zapominając  o  trzymanym  w  ręku  jajku.  Musiałem 

zawrócić  i położyć  je  na  biurku. Oszukiwanie  poligrafii wymaga  treningu  i zręczności, które  to  przymioty  na  szczęście 

posiadałem. Można to przeprowadzić w określonych warunkach. Te tutaj były idealne - nagły wywiad przeprowadzony bez 

testów normalizujących. Wywiad rozpoczął się, gdy byłem bliski paniki. Bałem się jeszcze, zanim zadano mi jakiekolwiek 

pytanie. I to zostało idealnie wykreślone na poligrafie. Ale kiedy zadano mi trefne pytanie  - to, które miało zdemaskować 

szpiega, a  na  które  byłem  przygotowany  -  odprężyłem się  i to  zostało  pokazane.  Pytania  nie  mówiły  nic  nikomu  poza 

szpiegiem. I kiedy zobaczył wynik, wywiad był już skończony.

Otrov siedział kompletnie trzeźwy, z oczami wielkimi jak spodki. Oparłem się o ławkę obok niego.

- Czego chciał? - spytał konspiracyjnym szeptem.

- Nie wiem. Pytał mnie o bzdury, o których nie miałem zielonego pojęcia.

- Mam nadzieję, że ze mną nie będzie chciał rozmawiać.

- A kto to jest?

- Nie wiesz!?? - szok, zaskoczenie, totalne osłupienie.

- Przecież wiesz, że dopiero przyjechałem...

- Ale przecież wszyscy znają Kraja!

- To... on?!  - wykrztusiłem i spróbowałem wyglądać na  równie przerażonego jak Otrov. Po czym, aby  skończyć 

temat, wyszedłem do latryny.

Wszyscy znają Kraja.

Kim jest Kraj?

      

11

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

17 / 38

background image

Przygotowania do inwazji okazały się dla wszystkich ulgą. Lepsza spokojna  wojna niż niespokojny pokój; pokój 

pełen  podejrzeń,  które  ciągle  jeszcze  przelewały  się  przez  Glupost.  Nagłe  inspekcje, nocne  poszukiwania  i  inne  takie. 

Byłbym naprawdę dumny z własnych osiągnięć (w sianiu zamętu), gdybym sam nie stał się ofiarą moich działań.

Na  dwa  dni  przed  dniem  B  zamknięte  zostały  bary.  Miało  to  ułatwić  doprowadzenie  oddziałów  do  stanu 

trzeźwości. Kilku opornych, a  wśród  nich  Otrov  i ja, musiało  zakonspirować  swoje  zapasy, dzięki  czemu udało nam się 

zachować  równowagę  ducha  nieco  dłużej niż  pozostałym. W dniu  inwazji miałem jeszcze  małą  puszkę  sproszkowanego 

alkoholu  w  opakowaniu  po  proszku  do  zębów.  Zostawiłem  ją  na  czarną  godzinę.  Tyle  że  owa  godzina  nastała  właśnie 

wtedy, gdy wszelkie zapasy już zniknęły, a my z przerażeniem rozmyślaliśmy o nadchodzących tygodniach abstynenci. W 

końcu wywołano nas i pojedynczo skierowano na wyznaczone okręty.

Cała  ta ścisła  tajemnica z początku mnie ogłupiała  -  inwazja  bez  planów, manewrów, szkolenia... Ale  oświeciło 

mnie: był to idealny sposób na zachowanie tajemnicy, a przy dużym doświadczeniu pilotów i wojsk desantowych mogło się 

nawet  udać. Potem  odkryłem,  że  taka  procedura  naprawdę  ułatwiała  mi życie: zmniejszała  ilość  okazji  do  popełnienia 

błędu wynikającego z nieznajomości realiów.

Prawdziwą  satysfakcję  sprawił  mi  przydział  na  transportowiec  wojsk. Wiedziałem  już, że  będę  mógł spokojnie 

wyładować. Kilka minut później spotkała mnie druga radość; do kabiny wlazł Otrov i oświadczył, że będzie moim drugim 

pilotem.

- Wspaniale, a ile masz godzin na transportowcu klasy „Parijan"?

Przyznał się do żałośnie niskiej liczby. Poklepałem go po przyjacielsku.

-  Masz  szczęście. Wujek Vaska  nie  jest samolubem. Dla  starego  kumpla  żadne  poświęcenie  nie  jest  za  wielkie. 

Pozwolę ci samodzielnie wystartować, a jak się postarasz, to nawet wyładować.

Jego  wdzięczność  była  tak  wielka,  że  przyznał  się  do  posiadania  wiecznego  pióra  wypełnionego 

dwustuprocentowym  alkoholem.  Obaj  strzyknęliśmy  sobie  i  z  uczuciem  zadowolenia  obserwowaliśmy  ładujące  się 

oddziały. Kilka minut później przytuptał do kabiny jakiś pułkownik z imponującą brodą i w pełnym rynsztunku bojowym.

- Pasażerom wstęp wzbroniony! - zwróciłem mu delikatnie uwagę.

- Niech pan zamknie gębę, poruczniku. Mam taśmy z pańskim kursem.

- Dobrze. Mogę je dostać?

- Coo? Albo pan zwariował, albo żartuje - jedno i drugie jest w czasie wojny karalne.

- To chyba przemęczenie. Wie pan, brak snu...

-  Tak -  złagodniał nieco. -  Trzeba  to  brać  pod uwagę. To  nie  było łatwe  dla  nikogo, ale  mamy  to już  za  sobą. 

Proszę włączyć obwód komenderujący.

Otrov nacisnął jakiś guzik, a na ekranie wyświetliło się: BACZNOŚĆ (stanęliśmy w postawie mocno zasadniczej). 

W chwilę później ukazało się tam: PODAĆ KURS. Pułkownik wyjął taśmę z torby, a my podpisaliśmy się, zaświadczając, 

że  była  zapieczętowana.  Otrov  wsunął  ją  do  komputera,  a  pułkownik  chrząknął  z  satysfakcją  wynikającą  z  dobrze 

spełnionego obowiązku. Na pożegnanie wypalił jeszcze przez ramię:

- I żadnych lądowań przy dziesięciu G, które skretyniali piloci uwielbiają, jak mocno mi się wydaje, bo jak nie, to 

policzymy się na sądzie polowym.

Przez siedem straszliwie  nudnych dni w drodze  (Bóg wie  dokąd), na  zamrożonych racjach żywnościowych i bez 

zmiękczających efektów  alkoholu, byliśmy dodatkiem jedynie do  całkowicie zautomatyzowanego statku. Nikt do nas nie 

zaglądał.  Jedyne  drzwi  do  pomieszczeń  oddziałów  desantowych  zamknięte  były  na  głucho,  a  klucz  miał  ów  znajomy 

skądinąd pułkownik.

Ostatecznie,  jak  powszechnie  wiadomo,  zabawa  w  wojnę  składa  się  z  dwóch  zasadniczych  elementów: 

graniczącego z  obłędem pośpiechu i paniki, która  ogarnia  dokładnie  wszystkich, oraz  ogłupiającego do cna  czekania  nie 

wiadomo  na  co. Obecnie  byliśmy ogłupiani, między innymi przez  komputer, który  nie uznał  za  stosowne  poinformować 

nas nawet, dokąd lecimy.

Pułkownik zjawił się znowu w momencie wychodzenia z nadprzestrzeni.

- Proszę to wziąć, sprawdzić i podpisać - warknął.

Była  to opisana  wielkimi czerwonymi literami taśma pod tytułem „Inwazja". Wpakowałem ją do komputera i od 

razu  wszystko  ruszyło  szybciej.  Po  jednej  stronie  rozbłysło  żółtawe  słońce, po  drugiej  pojawiła  się  błękitna  planeta,  a 

pośrodku cała cliaandzka flota inwazyjna.

Nasz szwadron trzymał się statku dowódcy jak pisklęta  kwoki, a  planeta  rosła na  ekranach. Nie cieszyłem się  na 

inwazję.  Tylko  szaleniec  cieszyć  się  może  z  nadchodzącej  wojny.  Miałem  jednak  nadzieję  znaleźć  tu  odpowiedzi  na 

nurtujące mnie  pytania, w  tym  - jak to możliwe? Wierzyłem dotąd, że  inwazji nie  da  się  przeprowadzić, a  to, że właśnie 

brałem w jednej udział, nie było jeszcze dość przekonywającym dowodem.

Siły  uderzeniowe  zadały  kłam  moim  teoriom,  wysforowując  się  do  przodu.  Gdy  planeta  wypełniła  przednie 

ekrany,  ujrzałem  wreszcie  pierwsze  oznaki  wojny:  małe  iskierki  światła  w  bezkresie  nocy.  Rozpuściliśmy  szyk  i 

pojedyncze  transportowce  rozpoczęły  desant  na  określone  cele.  Pomajstrowałem  przy  radiu  i  przekląłem  cliaandzką 

przezorność.  Oto  schodziłem  do  lądowania  wraz  z  wypełnionym  wojskiem  statkiem,  nie  wiedząc  absolutnie,  gdzie 

wyląduję. Oczywiście dojrzeli nas już  z planety, teraz  nie można już  było tego  uniknąć. Tylko co to za  planeta? Naszym 

celem  był jakiś port kosmiczny, do  którego  kierował  nas  sygnał  ze  zrzuconej  przez  myśliwce  osłony  radiolatarni.  Jego 

współrzędne dostaliśmy z ową tajną taśmą.

- Przekaż pułkownikowi pierwsze ostrzeżenie i podaj mu wysokość - poleciłem Otrovowi.

Lądowaliśmy  prowadzeni przez  komputer  dokładnie  po stycznej do  sygnału radioboi. Gdy  wyszliśmy z  chmur, 

dojrzałem pierwsze oznaki oporu. Wokół nas zaczęły wykwitać czarne kłaczki. Zaczęli się wstrzeliwać, przeszedłem zatem 

na  ręczne  sterowanie  i  przyspieszyłem  opadanie,  myląc  tym  samym  komputer  opeelu.  Następna  seria  ułożyła  się  już 

wysoko  nad  nami.  Podałem  komputerowi  program  utrzymania  deceleracji  jak  najdłużej.  Zaprogramowałem  też 

opuszczenie  się  do  wysokości  zero  z  opóźnieniem  dającym  10  G.  Oznaczało  to,  że  będziemy  spadać  z  maksymalną 

szykością, a zwalniać w minimalnym czasie, dzięki czemu skróci się okres narażania się na ostrzał w powietrzu. Poza tym 

pułkownik będzie miał swoje 10 G.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

18 / 38

background image

Odpaliły  silniki hamujące. Maszyna  zatrzymała  się  na  wysokości  równej wierzchołkom drzew, a  impet wcisnął 

nas  w  fotele. Gdy  tylko  zachrzęściły  podpory,  nacisnąłem  przycisk  rampy  rozładunkowej.  Maszyna  zadrżała,  żelastwo 

jęknęło i oddziały desantowe weszły do akcji.

Wszędzie w pobliżu widziałem leje po bombach i zwały gruzu. Osłonę stanowiły myśliwce bombardujące, ale nie 

było prawdopodobną rzeczą, by tylko one  złamały opór. Chyba że ten świat nie  posiadał regularnych sił zbrojnych. Może 

to  właśnie  była  tajemnica  sukcesu:  wybiera  się  planety, które  dojrzały  do  oskubania.  W słusznej odległości  za  swoimi 

oddziałami kroczył brodaty  pułkownik. Miałem nadzieję, że  flaki, które  powykręcało  mu  podczas lądowania, nie wróciły 

jeszcze na swoje miejsce.

- A teraz  trzeba by znaleźć coś do picia!  - odezwał się Otroy i na samą  myśl o chlaniu gęba rozjaśniała  mu się  w 

uśmiechu.

- Pójdę się rozejrzeć, a ty siedź przy radiu i pilnuj tej wojny.

- To samo mówią wszyscy pierwsi piloci - poskarżył się.

- Przywilej stanowiska. Poczekaj, a któregoś dnia i ty z tego skorzystasz.

- Bar jest w porcie! - wrzasnął za mną.

- Nie ucz ojca dzieci robić! - odparłem z godnością i wyszedłem.

Wszystkie  drzwi  otworzyły  się  z  chwilą  lądowania,  toteż  bez  problemów  skorzystałem  z  rampy.  Było  cicho, 

oddziały inwazyjne  wyniosły się  już z  portu i nigdzie  nie było żywego ducha. Odnalazłem bar i na  początek  wysuszyłem 

piwo, po czym, dla  utrwalenia, antecańską Ladevandet. Ze  starych i nowych znajomych ustawionych za barem ułożyłem 

zgrabny  stosik  i  zabrałem  się  do  poszukiwania  torby.  W  efekcie  tych  starań  znalazłem  się  twarzą  w  twarz  z  jakimś 

przerażonym młodziankiem.

-  Ne  mortigu  min!  -  ryknął  rozpaczliwie.  Esperanto  opanowałem  już  jakiś  czas  temu,  toteż  skorzystałem  ze 

sposobności, aby nabyć praktyki.

- Przybyliśmy tu, aby was wyzwolić, więc nie uczynimy wam krzywdy. Jak się nazywasz?

- Pire.

- A jak się nazywa ten świat? - Było to może dziwne pytanie, jeśli wziąć pod uwagę, że zadał je butny zdobywca, 

lecz młodzian był zbyt przerażony, by logicznie myśleć.

- Burada.

- Świetnie, cieszę się, że mówisz prawdę. No i cóż mógłbyś powiedzieć o Buradzie?

Pogapił się na mnie z rozdziwioną  gębą i trwał tak przez  dobrą chwilę, zanim wylazł z szafki. Pogrzebał potem w 

niej i podał mi książeczkę. Na okładce był trójwymiarowy obrazek oceanu i pełne  wdzięku drzewa, które  rosły na samym 

brzegu.  Wraz  z  dotknięciem  obrazek  ożył:  fale  uderzyły  o  złocisty  piasek,  a  drzewa  poruszyły  się  pod  tchnieniem 

niesłyszalnego wiatru. Z  chmurek  uformowały się  litery  i przeczytałem napis: PIĘKNA BURADA -  ŚWIAT  WAKACJI 

DLA ZACHODNIEJ SFERY.

- Szaber  i kontakty z  wrogiem -  oznajmił od drzwi głos znanego mi, obmierzłego pułkownika. Trzymał palec  na 

spuście rozpylacza i wpatrywał się we mnie z wyrazem twarzy, który można było określić wyłącznie jako świński uśmiech. 

-  No  i lądowanie  przy dziesięciu G. To ostatnie  nie  jest  wystarczającym  powodem  do rozstrzelania, ale  dwa  pierwsze  z 

pewnością tak.

      

12

Pire  wydał  zdławiony  okrzyk  i  usiłował  wejść  w  ścianę.  Uśmiechnąłem  się  możliwie  jak  najchłodniej, 

zorientowawszy  się,  że  moje  dłonie  pozostają  poza  zasięgiem  widoczności,  i  rozkazałem  młodzikowi  stanąć  pod 

przeciwległą  ścianą.  W  chwili  odwracania  się  z  powrotem  do  pułkownika  jedną  ręką  wysunąłem  z  kabury  pistolet. 

Rozpylacz pułkownika znajdował się troszeczkę wyżej niż poprzednio.

- Myli się pan - powiedziałem - i obraża przy okazji oficera lotnictwa. Zabezpieczam alkohol, aby nie dostał się w 

niepowołane ręce  i aby uchronić  od pijaństwa  pańskich żołnierzy. Przy okazji złapałem więźnia - to wszystko, co mam do 

powiedzenia, pułkowniku.

- Wystarczy, że na rozprawie powiem, że złapałem pana  na szabrownictwie i zmuszony zostałem do użycia broni 

podczas próby ucieczki.

-  Tego  nie  da  się  zrobić  -  oświadczyłem  łagodnie  podnosząc  broń  na  wysokość  jego  oczu.  -  Ostrzegam,  że 

strzelam dobrze, a ta zabawka może rozwalić panu łeb.

Zatkało go. Pire  zapiszczał w kącie  i usłyszałem głuchy łoskot, pewnie  zemdlał. Nie wiadomo, jak skończyłaby 

się ta scena, gdyby w polu widzenia nie zjawił się żołnierz i radiostacją. Pułkownik złapał słuchawkę i wrócił na wojnę, a ja 

dźwignąłem naręcze flaszek i wyszedłem drugimi drzwiami. Zaniosłem to na statek i oddałem Otrovowi z komentarzem:

- Nie wychylaj od razu więcej niż dwie flaszki.

Po czym  postanowiłem skorzystać  z  okazji,  iż  bitwa  jeszcze  trwała  i  wszyscy  zajęci  byli  sobą.  Poszedłem  się 

trochę powłóczyć po okolicy. Przewodnik, który uprzednio przekartkowałem, szybko wyrzuciłem. A nuż znajdzie się drugi 

pułkownik.

Dowiedziałem się jednak z tej książeczki, że znajduję się w mieście zwanym Sucak i że cała ta planeta nastawiona 

jest na turystykę. Przygnębiające. Wiele czasu upłynie, zanim turyści powrócą na te słoneczne plaże.

Musiałem odszukać jakiegoś odpowiedzialnego mieszkańca  Sucak City, który nie dość, że jeszcze żył, to nie był 

również więźniem. Musiałem spytać go o parę rzeczy.

Szedłem  wypalonymi  już  ulicami, mijając  kolumny  jeńców  i  trupy  leżące  na  chodnikach.  W końcu  to  nie  ja 

znalazłem mieszkańca, a mieszkaniec mnie.

Skręciłem z głównej ulicy w przecznicę, która wyglądała dość podejrzanie. Z tabliczki wynikało, że nazywa się to 

Matbaacilik-sasurtmek  -  żadna  ulica  o  tej  nazwie  nie  mogła  być  niczym  dobrym. Potwierdziło  się  to  za  najbliższym 

załomem muru. Skręciwszy, natknąłem się  na  młodą  kobietę  z  automatem  śrutowym  w  dłoniach. Wyglądała,  jakby  nie 

trzymała go po raz pierwszy, toteż grzecznie podniosłem rączki, zanim jeszcze się odezwała.

- Poddaj się albo cię zabiję!

- Już się poddałem, nie widzisz? Jestem po waszej stronie, niech pokój zapanuje na Buradzie!

Parsknęła  pogardliwie  na  tę  tyradę  (rzeczywiście  kretyńską,  lecz  nie  zdołałem  na  poczekaniu  wymyślić  nic 

mądrzejszego) i automatem wskazała drzwi. Nawet w gniewie była piękna. Miała na sobie jakiś ciemnogranatowy uniform 

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

19 / 38

background image

ze  złotymi insygniami na rękawie. Grzecznie przeszedłem przez  drzwi i równie  grzecznie oddałem jej pistolet. Mógłbym 

coś  zrobić  z  jej ręką  i automatem, ale nie  odczuwałem potrzeby posiadania dwóch samopałów. Jak długo sadziła, że  jest 

górą, tak długo była szansa na w miarę swobodną rozmowę. Weszliśmy do jakiegoś biura, gdzie leżała druga dziewczyna w 

mundurze. Nogawka jej spodni była odwinięta i odsłaniała bardzo brzydką ranę i przesiąknięte krwią bandaże.

- Masz jakieś lekarstwa? - zapytała moja władczyni.

- Mam - otwarłem pakiet pierwszej pomocy i zabrałem się do roboty. - Ale chyba niewiele  pomogą. Straciła  dużo 

krwi i wymaga pomocy lekarza.

- Ciekawe, gdzie mam go znaleźć? Może u was?

- Może, ale ma za powolny i słaby puls. Wątpię, żeby przeżyła.

- Jeśli nie  przeżyje, to będzie wasza  wina!  - W jej oczach pojawiły się  łzy, ale  rusznica nadal skierowana była  w 

moją stronę.

- Pamiętaj, że próbowałem ją uratować. Możesz mi mówić Vaska.

- Taze - odparła automatycznie. - Sierżant Gwardii przed ich przewrotem.

- Ich? - poczułem lekki zamęt. - Masz na myśli nas, armię planety Cliaand?

- Oczywiście, że nie. Ale po co ja z tobą gadam, zamiast porządnie cię ukatrupić!

-  Nie  powinnaś.  To  znaczy  -  nie  powinnaś  mnie  zabijać. Czy  uwierzyłabyś, gdybym  ci powiedział,  że  jestem 

przyjacielem?

- Nie.

- Że jestem szpiegiem z innego świata, który aktualnie przyłączył do ich Armady?

- Powiedziałabym, że jesteś bezwartościowe ścierwo, które usiłuje za wszelką cenę uratować swoją skórę.

- No, tak czy inaczej patrząc, też racja  - zgodziłem się dochodząc  do wniosku, że nic tu nie zdziałam, posługując 

się argumentami, które trzeba przyjmować na wiarę.

- Taze... - odwróciliśmy się. To ranna wyszeptała jej imię i znieruchomiała. Nie żyła.

Poczułem, że ja też jestem już  martwy. Taze  uniosła  broń i zobaczyłem, jak bieleją  jej kostki u palców. Po czym 

zrobiłem  błyskawicznie  kilka  rzeczy:  znurkowałem  pod  broń  i  skoczyłem  na  dziewczynę.  Automat  wypalił,  omal  nie 

urywając  mi  głowy,  ale  tylko  raz.  Złapałem  jedną  ręką  za  lufę,  drugą  wymierzyłem  dziewczynie  cios  kantem  dłoni, 

trafiając w mięsień ramienia. Potem wykonałem jeszcze kilka  rzeczy, których normalnie nie robi się  kobietom (chyba że w 

nagłej potrzebie), i w efekcie tych czynności stałem się posiadaczem i automatu, i pistoletu, a ona leżała pod ścianą. Minie 

jeszcze kilka dobrych minut, nim odzyska władzę w palcach. Niewiele brakowało, a złamałbym je.

- Przepraszam, ale musiałem. - Schowałem pistolet i rozładowałem automat. - To, co ci powiedziałem, to prawda. 

Jestem po waszej stronie i próbuję wam pomóc. Ale najpierw to ty będziesz musiała udzielić mi pomocy.

Była mocno zmieszana, ale i zainteresowana. Otarła  rękawem oczy i otwarła je szeroko, gdy podałem jej automat. 

Zdziwiła się jeszcze bardziej, gdy dostała również amunicję.

-  Byłbym  wdzięczny,  gdybyś  trzymała  póki  co  te  rzeczy  osobno.  W zamian  coś  ci  opowiem.  Istnieje  pewna 

organizacja,  o  której  pewnie  nie  słyszałaś,  a  która  interesuje  się  poczynaniami  planety  Cliaand. A  owe  poczynania  to 

międzyplanetarne inwazje. Burada jest piąta na liście i wygląda na to, że wszystko poszło tu zgodnie z planem. Jak zawsze 

dotąd. Chcę wiedzieć, jak oni to robią. Jak, mimo waszych systemów obronnych, udało im się to osiągnąć.

- To wina Konsolosluka! - przerwała mi potrząsając bronią. - Nie twierdzę, że Partia Kobiet nie popełniała błędów, 

ale nie takie...

- Obawiam się, że straciłem wątek. Czy nie mogłabyś wyrażać się precyzyjniej?

- Mężczyźni! - splunęła, a oczy rozbłysły jej wściekłością  i znowu wyglądała atrakcyjnie. -  Przez  wiele lat na tej 

planecie prowadziła oświecone rządy Partia Kobiet. Nikomu nie było źle. Gospodarka się rozwijała, obroty z turystyki były 

wysokie. Możliwe, że mężczyźni byli dyskryminowani, nie pracowali we wszystkich zawodach, ale od niedawna mogli już 

brać udział w wyborach. No i co z tego? Na  innych planetach kobietom wiedzie się  tak samo, a nie  robią  z tego powodu 

rewolucji. Ta  ich  partia  -  Konsolosluk, właziła  wszędzie  i wszędzie rozpuszczała  kłamstwa. Zdobyli sobie  popularność  i 

uzyskali parę  miejsc  w parlamencie. Zaczął się zamęt. A potem doszło do jednodniowej rewolucji i przejęli wszystko pod 

swoją kontrolę. Jedyne, czego chcieli, to puszyć się jak pawie i czuć się wyższymi. Miernota. Nie wiedzą nic o walce ani o 

rządzeniu! Zabronili nam, kobietom, wielu rzeczy. Zrobili tu taki konkursowy bajzel, że mucha nie siada! Ale jak te świnie 

wylądowały, to więcej tych mężczyzn uciekło, niż walczyło. Na dodatek poddawali się z byle powodu.

- Może musieli?

- Figa! Ofiary i tyle!

To wszystko ładnie pasowało do  moich podejrzeń. Poszczególne kawałki łamigłówki ułożyły się w  jedną całość. 

Jak  wszystkie  genialne  pomysły,  tak  i  ten  był prosty  i  zarazem  skuteczny. Należało  jeszcze  sprawdzić, czy  faktycznie 

podboje planety Cliaand właśnie na tym się opierają. Zwróciłem się do Taze:

-  Będę  jeszcze  potrzebował  twojej  pomocy.  Pozostanę  w  Kosmicznej Armadzie,  bo  tutaj  mogę  się  najwięcej 

dowiedzieć. Ale  nie  odlecę  z  tej  planety. Tu  oni  są  najsłabsi  i  tutaj  muszą  zostać  pobici. Słyszałaś  kiedyś  o  Korpusie 

Specjalnym?

- Nie.

- No to już usłyszałaś. Zamierza wam pomóc, a ja pracuję właśnie w tej firmie. Wiedzą, że flota inwazyjna ruszyła 

i z  pewnością już  tu przylecieli. Była to jedna z  rzeczy, jakie  planowaliśmy. Teraz krąży wokół tej planety automatyczna 

stacja przekaźnikowa. Czy masz dostęp do nadajnika średniej mocy?

- Tak. Ale powiedz mi, dlaczego mam ci wierzyć? Przecież ty możesz kłamać!

- Mogę. Ale ty też  możesz spróbować  mi uwierzyć. - Naskrobałem, co trzeba, na jakimś formularzu. -  Zostawiam 

cię teraz, by wrócić na statek, zanim zaczną się zastanawiać, dlaczego nie  ma  mnie  w najbliższej knajpie. Oto wiadomość, 

którą  przekażesz  na  tej częstotliwości. Na  pewno uda  ci się to  zrobić. To dość  proste. Nic  przez  to nie  tracisz, a  możesz 

przysłużyć się swojej planecie.

- Wybacz mi, ale tak trudno w to uwierzyć, że jesteś szpiegiem i że chcesz nam pomóc.

- Może mu pani wierzyć z cały spokojem. On jest szpiegiem, daję pani na to moje słowo - dobiegło w tejże chwili 

od drzwi, które miałem za plecami.

Poczułem się jak skończony idiota. Tak się zapomnieć?

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

20 / 38

background image

Odwróciłem się  powoli. Stał tam ubrany na  szaro Kraj. Dwaj inni, też  w owym twarzowym kolorku, wystawali 

mu zza ramion, trzymając wycelowaną w moją skromną osobę broń. Kraj odezwał się ponownie.

- Obserwowaliśmy cię, szpiclu. Czekaliśmy na  taką właśnie szczerą rozmowę. Jak widzisz - cierpliwość popłaca. 

Teraz możemy się już zabrać za twój Korpus Specjalny!

      

13

- Coś mi się zdaje, że jestem coraz bardziej popularny. Pochlebia mi to - odezwałem się z uprzejmym uśmiechem.

- Jeśli ma pan na myśli pułkownika, to obserwował pana na mój rozkaz. A teraz niech pan przestanie rżnąć głupka, 

panie Pas Bezpieczeństwa, czy jak tam się pan naprawdę nazywa.

- Hulja Vaska, porucznik Armady Kosmicznej, do usług Waszej Ekscelencji - skłoniłem się nisko.

-  Major  Hulja  został  znaleziony  w  hotelu  typu  „Robotnik"  w  Dosadan-Glup,  co  zresztą  naprowadziło  nas  na 

pański  ślad. Tak  prywatnie powiem panu, że  gdyby  nie  przypadek - przepalił się czujnik optyczny  w pokoju  -  to  pański 

plan  by  się  powiódł.  Majora  znalazł  wysłany  w  celu  naprawy  elektryk.  Ma  pan  pecha.  Pani  pozwoli,  ten  drobiazg  ja 

wezmę. - Wyjął kartkę z wiadomością z nie stawiających oporu palców Taze. Zdawał się w pełni panować nad sytuacją.

Złapałem  się  za  klatkę  piersiową  w  okolicy  serca  i  przewróciłem  oczami,  chwiejąc  się  na  nogach.  Całe 

towarzystwo  obserwowało  mnie  w  osłupieniu, gdy  z  jękiem  agonii  moje  ciało  wyprężyło  się  i  w  kaskadzie  szklanych 

odłamków wyleciało przez okno. Gwałtownym szarpnięciem obróciłem się  w powietrzu  i spadłem prosto na czekającego 

pod oknem szarego. Na nikogo więcej nie będzie już czekał - złamałem mu krtań. Obrót - i już byłem na nogach, gotów do 

biegu, który nie  doszedł do skutku. Patrzyłem bowiem prosto  w lufę  rozpylacza trzymanego przez  następnego milczka  w 

szarym uniformie. To się nazywa, o ile się nie mylę, szeroko rozwinięta profilaktyka.

- Dziewczynę zabierajcie do obozu, nie będzie nam już potrzebna, reszta razem z nim do centrum. Tylko nie dajcie 

się zaskoczyć! Widzieliście sami do czego jest zdolny! - To był bez wątpienia głos Kraja.

„W tej  chwili do  niczego", pomyślałem ponuro. Szlag mnie  trafiał -  znałem  sekret ich  sukcesów i nie  byłem w 

stanie  przekazać  go  dalej. Co  gorsza, wiadomość  mogła  zostać  przeinaczona  przez  Kraja, który, jak należało sądzić, był 

jednym z organizatorów tej imprezy.

Zostałem  otoczony  przez  dziewięciu  ponurych  klientów  w  szarych  wdziankach  i  zapakowany  do  ciężarówki 

(razem z nieboszczykiem). Żadnych szans na ucieczkę - to byli fachowcy, i to dużej klasy. Doszedłszy do tego budującego 

wniosku, siadłem spokojnie  na  podłodze.  Jazda  nie  trwała  długo. Pod  lufami  zaprowadzono  mnie  do  zarekwirowanego 

wieżowca,  wepchnięto  do  zimnego  pokoju  i  rozkazano  zrobić  striptiz,  tyle  że  bez  muzyki.  Za  pomocą  fluoroskopu  i 

poniżających, zimnych sond usunięto z mojej osoby wszystkie dodatki i wręczono mi nowy przyodziewek.

Projektanci strojów na  Cliaandzie  mieli fantazję  co się zowie. Był to jednoczęściowy kombinezon z elastycznego 

plastiku  zapewniający  użytkownikowi  wygodę,  ciepło  i  całkowitą  otwartość  -  był  idealnie  przezroczysty.  Ostatnim 

dodatkiem krawieckim mego stroju był metalowy kołnierzyk z  kablem, który  biegł do małego pudełka  trzymanego przez 

jednego ze strażników. Wszystko to zostało zrobione w całkowitym milczeniu i niespecjalnie mi się podobało. Okazało się, 

że słusznie. Gdy operacja została zakończona, strażnicy wynieśli się. Wszyscy, z wyjątkiem tego, który trzymał pudełko.

- Jeśli będę zmuszony, to mogę zrobić coś takiego - odezwał się tenże naciskając guzik na pudełku.

W jednej chwili  oślepiły mnie  eksplodujące  światła, uszy wypełnił mi superpotężny dźwięk,  a  każdy cal  skóry 

zapłonął ogniem, zupełnie jakby wrzucono mnie do kwasu solnego.

Skończyło  się  równie  szybko, jak  zaczęło. Zmysły  wróciły  i zobaczyłem, że  leżę  na  podłodze  z  bolącą  głową  - 

musiałem nieźle  rąbnąć w ścianę. To małe draństwo generowało prądy o wybranych częstotliwościach, oddziaływujące  na 

ośrodki  nerwowe. Pomysłowe  -  po co torturować  ciało, skoro  można  dostarczyć  impulsy bólu  bezpośrednio  do systemu 

nerwowego. Czysto i skutecznie.

- Wstać! - usłyszałem i pozbierałem się dość szybko. Jeśli to miała być nauczka, bym zachowywał się posłusznie, 

to została ona przekazana jasno i wyraźnie.

- Przyrzekam, że będę grzecznym chłopczykiem - wychrypiałem przez zaciśnięte gardło.

Potulnie  podreptałem  za  nim  do  innego  pomieszczenia.  Było  całkowicie  puste,  jeśli  nie  liczyć  biurka  i  haka, 

wyraźnie  świeżo  wbitego  w  sufit.  Za  biurkiem  siedział  Kraj.  Obejrzał  mnie  dokładnie,  co  -  biorąc  pod  uwagę  moje 

wdzianko - nie sprawiało mu specjalnych problemów. Nie dziwię mu się zresztą: po raz pierwszy oglądał Pas Ratunkowy, a 

nie duplikat Vaski. Znudziła mi się ta obserwacja i przejąłem inicjatywę.

- Co chciałby pan wiedzieć?

- Wiele rzeczy, ale na to przyjdzie czas później.

-  A dlaczego  nie  teraz? Biorąc  pod  uwagę  zaawansowanie  technik  hipnotycznych  i  farmakologicznych,  że  nie 

wspomnę o przestarzałych torturach, jak ten tu kołnierzyk, nie jest możliwe ukrycie jakichkolwiek informacji, i to przed tak 

zdeterminowanym człowiekiem jak  pan. A  więc  niech  pan  pyta.  Postaram  się  odpowiedzieć  w  miarę  wyczerpująco, ale 

uprzedzam, że moje informacje o Korpusie są  raczej mgliste  - oględnie mówiąc - jako że nie informowano mnie  o niczym 

konkretnym,  na  przykład  o  położeniu  baz  i  innych  takich  rzeczach, zapewne  właśnie  dla  uniknięcie  nieszczęść, które 

mogłyby wyniknąć z sytuacji podobnych do mojej. Moja inicjatywa nie mogła nikomu zaszkodzić.

Byłem szczerze zdziwiony, gdy pokręcił przecząco głową.

- Na informacje  przyjdzie  czas później. Chcę  zadać  panu wiele pytań, ale  przedtem chcę pana zapisać  do służby. 

Na  ochotnika. Żeby pana do tego przekonać, muszę  zacząć od jednej sprawy: nie  zostanie pan zabity. Moi ludzie nie  boją 

się  śmierci,  to byłaby zbyt  łatwa  ucieczka  od  wszystkich  problemów, które  ich  codziennie  gnębią. Pan  nie  będzie  miał 

szansy takiej ucieczki.

W miarę upływu czasu miałem coraz bardziej dość tego gadania, powiedziałem zatem po prostu:

- Proszę o tym zapomnieć. Proszę zdać sobie sprawę z faktu, że nie podoba mi się ani pan, ani pańska organizacja, 

ani też  jej cele. I nie zamierzam zmienić  zdania. Jeśli nawet to panu obiecam, to nigdy nie będzie  pan miał pewności, czy 

naprawdę będę panu pomagał zamiast szkodzić. Nie traćmy na to czasu.

-  Pozwoli  pan, że  będę  innego  zdania  -  mówiąc  to  nacisnął coś na  biurku i pudełko  z  mruknięciem  wciągnęło 

kabel, tak że musiałem stanąć na palcach, z  kołnierzykiem wpijającym się w  szyję. - Zanim z  panem skończę, będzie  pan 

błagał o okazję do współpracy i rozpłacze  się  pan ze szczęścia, kiedy ten moment nastąpi. Pozwoli pan, że  zademonstruję 

jedną z naszych najprostszych, ale również i najskuteczniejszych technik argumentacyjnych.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

21 / 38

background image

Stanął obok i dwoma szarpnięciami przypiął dolne części moich rąk do biurka za pomocą  kajdanek w ten sposób, 

że  nadgarstki i dłonie miałem wolne. Następnie wyjął coś z szuflady. Była to siekiera - prymitywna  i skuteczna, o długim 

stylisku i stalowym, lśniącym ostrzu. Złapał ją oburącz i podniósł wysoko w górę.

- Co robisz, idioto! - ryknąłem nie mogąc nic zdziałać. Siekiera z głuchym stukiem opadła na blat biurka.

Przepraszam, ale  krzyknąłem. Ból był  przeszywający. Podobnie  jak  przerażający  był widok  mojej prawej dłoni 

odrąbanej w nadgarstku i leżącej na biurku. Z przegubu tryskała krew. Siekiera uniosła się  ponownie i tym razem, jestem 

pewien, wrzeszczałem przez  cały  czas -  aż  do  momentu, w  którym moja  lewa  dłoń  została  potraktowana  tak  samo  jak 

prawa. Przez ten ból i przerażenie dotarł do mnie wyraz twarzy Kraja. Ten skurwiel, po raz pierwszy odkąd go zobaczyłem, 

uśmiechał się.

Potem była nicość, w której obracały się wolno jakieś olbrzymie koła.

Kiedy otworzyłem oczy, leżałem na podłodze. Minęło trochę czasu i musiałem wysilić pamięć, aby odtworzyć, co 

właściwie się stało. Dopiero wstrząsająca wizja  odrąbanych dłoni przywróciła  mnie  do świadomości. Usiadłem pocierając 

dłonie o siebie. Były zupełnie normalne i na miejscu. Co tu się, do cholery, wyrabia?

-  Niech  pan wstanie  -  dobiegło  mnie  gdzieś z  góry. Był to  głos  Krają  i zdałem sobie  sprawę, że  siedzę  przed 

biurkiem. Wstałem i spojrzałem na blat. Był czyściutki.

-  Przysiągłbym, że...  -  zatkało  mnie,  gdy  zobaczyłem  dwa  głębokie  ślady, które  potężne  uderzenie  wyryło  w 

metalowym blacie. Zupełnie  jakby ktoś rąbnął weń na  przykład siekierą. Podniosłem ręce i przyjrzałem się  nadgarstkom. 

Każdy  otoczony  był  czerwoną  pręgą.  Wzdłuż  brzegów  znajdowały  się  czerwone  przecinki  po  usuniętych  szwach.  Ale 

mimo to moje dłonie były takie jak zawsze. Co tu się dzieje?

- Czy zaczyna pan rozumieć, co miałem na myśli? - głos Krają był równie szary, jak jego ubranie.

- Coście zrobili?! Nie mogliście amputować moich dłoni i przyszyć ich z powrotem. Powiedzmy, że mogliście, ale 

to wymaga czasu, nie mogliście... - zamilkłem zdając sobie sprawę, że zaczynam bełkotać.

- Nie wierzy pan w to, co się stało? Mogę powtórzyć.

- Nie!!!

Pokiwał głową z aprobatą.

- No to zaczynamy szkolenie. Utracił pan już jakiś odcinek rzeczywistości, zgubił gdzieś nieco swego czasu, nie 

wie pan, co właściwie się stało. Lecz na  pewno nie chce pan, by zdarzyło się to jeszcze raz. I tak właśnie będzie. W końcu 

straci  pan  wszelki  kontakt  z  rzeczywistością, którą  poważał  pan  przez  całe  życie.  Kiedy  stan  ten  zostanie  osiągnięty, 

uznamy pana  za jednego z  nas. A wtedy przejdziemy do szczegółów związanych z  Korpusem. Mogę  zaręczyć, że  będzie 

pan nie tylko zamęczał swoją pamięć, ale również jak najaktywniej opracowywał plany zniszczenia tej służby.

- To się wam nie uda. Nie jestem sam. Korpus wie o was i pracuje przeciwko wam. Jest tylko sprawą czasu, kiedy 

skończy swe dzieło, a wtedy wszystkie wasze plany będzie można utopić w rynsztoku.

- Ależ skądże. Przez cały czas zdawaliśmy sobie z tego sprawę  i uprzedzaliśmy każdy wasz krok. Schwytaliśmy i 

torturowaliśmy wielu waszych agentów. Wiedzieliśmy, że wszystko, co Korpus robił, podporządkowane  zostało agentowi 

polowemu. I czekaliśmy na  niego. Zjawił się  pan. Mamy pana i pan będzie  bronią, za  pomocą której zniszczymy Korpus. 

Prawie mu uwierzyłem.

-  To  ładnie  i ambitnie  z  waszej strony.  Mam  nadzieję,  że  się  tym  udławicie. Zapomnieliście  o  setkach  planet 

popierających Unię. Gdy dowiedzą się, jakie kłopoty im sprawiacie, zmiażdżą was bez wysiłku.

- Setki planet to tylko teoria. Praktycznie każda z  nich istnieje  sama dla siebie  i nie  jest problemem opanowywać 

je po kolei. A im bardziej rozszerza  się nasze imperium, im więcej światów składa  nam hołd, tym bardziej proces nabiera 

szybkości.

-  Istnieje  czynnik,  który  ograniczy  wasze  podboje  -  wpadłem  mu  w  słowo.  -  Wiem,  na  czym  polega  sekret 

waszych sukcesów. Dokonujecie inwazji na plenety, które i tak już przegrały.

- Absolutna prawda - zgodził się ze mną.

- Znajdujecie planetę, która dojrzała już  do tego, by ją  zająć, gdyż wśród jej ludności znajduje się aktywna grupa 

malkontentów. Wasi  ludzie  zaopatrują  ich  we  wszystko, czego  trzeba:  pieniądze, broń, narzędzia  propagandy. I  w  końcu 

robią przewrót, a wy napotykacie znikomy opór podczas samej inwazji. Wasi agenci dbają o to, by siły zbrojne poddały się 

po  kilku  strzałach. Inwazja  jest wygrana, zanim jeszcze  się  rozpocznie. Nic  dziwnego, że  wasi  żołnierze  uważają  się  za 

niezwyciężonych.

- Jest pan dobrym obserwatorem. Pańska analiza godna jest mistrza. To jest właśnie ta metoda.

- No to was mam.

-  Raczej my pana. Co z  tego, że pan wie? Nie zamelduje  pan  o tym nikomu, a  jest pan jedynym spoza  naszego 

kręgu, który ma na ten temat jakiekolwiek pojęcie.

- Nie mogę panu obiecać, że nie zamelduję!

-  Pan  nie, ale  my  możemy  to  zrobić  w  pana  imieniu.  Raport  został przechwycony, a  następnego  nie  będzie.  I 

spokojnie  minie  jeszcze  sporo czasu. A wówczas dojdziemy już do drugiego etapu naszego planu. Będziemy dysponowali 

wystarczającą  liczbą  sprzymierzeńców  z  podbitych  planet,  by  przystąpić  do  otwartej  wojny. Tacy  ludzie  nazywają  się 

najemnicy. Ich straty będą ogromne, lecz my będziemy mieli dość baz, by stanowiły niewyczerpane źródło rezerwy. I tak, 

w efekcie, zawsze będziemy zwyciężać. Interesujący obrazek, prawda?

- Nigdy wam się to nie uda! Kraj wstał zza biurka.

- No cóż, pożyjemy - zobaczymy. Nadszedł czas, aby zacząć pańską indoktrynację!

      

14

Zabrano  mnie  do  celi -  nagiego  pokoju  bez  okna, który  za  całe  wyposażenie  miał  wiadro  i  również  niedawno 

zainstalowany hak, do którego zostałem dohaczony przez strażnika.

-  Szansa,  że  umrę  z  głodu  jest  niewielka  -  poinformowałem  strażnika.  -  Z  całą  pewnością  najpierw  umrę  z 

pragnienia.

Nie  raczył nawet mi odpowiedzieć, ale  przyniósł butelkę  wody i standardową  rację  polową. Nie był to najlepszy 

posiłek w moim życiu.

Gdy  zająłem  się  przeżuwaniem,  coś  ścisnęło  mnie  w  środku.  Kraj  mówił  rozsądnie  i  prawie  mnie  przekonał. 

Zerknąłem na  swoje nadgarstki. Przekonał mnie. Tylko dlaczego tak bardzo mu na tym zależało? Ponieważ, to oczywiste, 

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

22 / 38

background image

nie byłem w tej grze jedynie  pionkiem, który mógł przeważyć szalę, i to na którąkolwiek stronę. Póki co planecie Cliaand 

powodzi  się  w  najazdach,  lecz  Korpus  mógł  zaktywizować  działalność  powstańczą,  dając  im  w  ten  sposób  zajęcie  na 

planetach  już  podbitych, co  uniemożliwiłoby dalszą  ekspansję  aż do czasu  decydującego spotkania. Moje umiejętności i 

wiedza  mogły  przyczynić  się  do  neutralizacji  tego  zagrożenia  i  dać  czas  Cliaandowi.  Czas  potrzebny  na  przejście  do 

drugiej fazy operacji.

A  to  oznaczało,  że  szarzy  popełnili  błąd.  Powinni  mnie  zabić  lub  poddać  klasycznym  torturom,  wówczas 

pomógłbym im. Ze  dwa  razy. Zapomnieli  o prostym fakcie, że  jak  długo będę  żył, tak długo  stanowić  będę  najbardziej 

morderczą broń wymierzoną przeciwko nim - a już na pewno po tym, co mi zrobili. Teraz nie było szans na współpracę.

To był trick. To musiał być trick i ja musiałem w to wierzyć, jeśli wszystko miało zachować sens. Opieprzyłem się 

zdrowo -  słuchaj, DiGriz, wiesz  wystarczająco dużo o rzeczywistości, aby wiedzieć, jak się nią  manipuluje. Sam zawsze 

robisz to dla własnego dobra, a teraz ktoś wyciął taki numer tobie. Odcięte nadgarstki, z których tryskała krew! - spokój, do 

tego wrócimy za chwilę.

Najpierw fakty. Medycyna, choć wspaniała, nie da sobie rady z taką operacją w tak krótkim czasie. No dobrze, ale 

skąd  niby  ten  krótki  czas? Gdzieś, na  jakimś poziomie  podświadomości wiedziałem, że  między  amputacją  a  powrotem 

świadomości minęło ledwie parę  chwil -  nie  dni, najwyżej godziny. Każdy ma  taki zegar, który nigdy się  nie  zatrzymuje. 

Właśnie  teraz  usiłował mnie  poinformować, że  od  chwili, gdy  się  tu  znalazłem, upłynęło naprawdę  niewiele  czasu. Ale 

jakie miałem dowody? Że powinien być zarost albo dłuższe włosy? A kto bronił im ostrzyc mnie i ogolić?

Paznokcie? Zawsze krótko je przycinam, a krótko przycięte paznokcie  zawsze wyglądają tak samo. Zaraz, zaraz... 

coś mi świta... w czasie ładowania... złamałem paznokieć na małym palcu lewej ręki... jak rąbnąłem w ten głupi taster... nie 

patrz  jeszcze... przypomnij sobie... denerwujący  kawałek  odłamanego  paznokcia... cichy  krzyk  bólu...  i  maleńka  kropla 

krwi... Incydent, o którym całkiem zapomniałem w gorączce późniejszych wydarzeń.

Ostrożnie  uwolniłem dłoń spod pilnującego jej półdupka i obejrzałem: mały palec, złamany paznokieć i niewielki 

s trupek. Mam cię, Kraj, ty stary oszuście!

Sądząc z  wyglądu  ranki, byłem ich więźniem ledwie kilkanaście godzin. Najwyżej dwa dni. Czerwone blizny  na 

nadgarstkach  były  zwykłymi  czerwonymi  bliznami.  Mogli je  zrobić  na  sto  sposobów. A amputacja?  Kraj  manipulował 

rzeczywistością  -  może  była  to  hipnoza,  może  co  innego.  W  tej  chwili  nie  było  to  ważne.  Zatem  nie  byli  aż  tacy 

inteligentni, na jakich chcieli wyglądać. Bez wątpienia stosowali tę technikę, technikę wykorzystywania  luk w pamięci na 

tyle często, że  popadli w  rutynę  i stracili krytycyzm. Szczególnie  że  wyniki były  zwykle  z  pewnością  rewelacyjne. Kraj 

radził sobie w ten sposób z obywatelami własnego świata, którzy brali swój zaścianek egzystencji za jedyną rzeczywistość, 

ich  świat  był  dla  nich  jedynym  światem.  Wystarczyło  wyrwać  ich  ze  znajomego  środowiska,  by  ich  mózgi,  pod 

odpowiednim naciskiem, zamieniały się w roztrzęsioną galaretę nadającą się do dowolnego formowania.

Pięknie. Tyle  tylko, że  nie  takich  sposobów  było  trzeba  na  elastycznego,  z  gruntu  nieuczciwego  i  z  dziecinną 

łatwością zmieniającego skórę (kameleon przy mnie nabawiłby się kompleksów) Jima DiGriz - człowieka o tysiącu twarzy, 

który  znał  setki  kultur;  bywalca  dziesiątków  światów.  Chcieli  zgnieść  moją  rzeczywistość  jak  wesz?  Śmiechu  warte 

usiłowanie! Tych wszy jest na mnie parę setek.

Z  radości  zacząłem  tańczyć  i  huśtać  się  na  kablu.  O  małego  słonia  nie  powiesiłem  się  przy  tej  okazji,  gdy 

ześliznęła mi się ręka. Szczęśliwie złapałem kabel, inaczej nie byłoby już tu ze mnie pożytku.

Ponieważ  moje wygłupy i próba  samobójstwa  nie  wywołały żadnej reakcji, możliwości były dwie: albo tu nie ma 

„pluskiew", albo nikt nie ma czasu na obserwacje. Postanowiłem przyjąć to za pewnik.

Sam  kabel  był  zbyt  cienki,  by  można  było  się  po  nim  wspiąć  (patologicznie  podejrzliwi  gospodarze  musieli 

przewidzieć taki zamiar), lecz zrobiwszy pętlę można się było na nim bujać!

Z  pojemników  po wodzie  i  żywności zrobiłem tampon, mogący posłużyć  mi  za  rączkę. Związałem wokół  niej 

podwójną pętlę z kabla. Na wysokości szyi. Podskoczyłem jak najwyżej i zawisłem całym ciężarem.

Za dziesiątą próbą  poczułem, że prędzej ręce wyrwą mi się ze stawów, nim puści ten cholerny mechanizm. Teoria 

była słuszna: obręcz, kabel, pudełko, hak - wiele elementów. Gdyby zawiódł tylko jeden z nich, byłbym wolny. Pewnikiem 

zawiodą raczej moje elementy. Chwilę odsapnąłem i skoczyłem po raz trzynasty.

Szczęśliwa  trzynastka! Coś chrupnęło  metalicznie  i pudełko rąbnęło mnie  w głowę. Byłem wolny. Pewnie tylko 

na parę chwil, lecz zawsze.

Pozbierałem  się  i  przyjrzałem  mojemu  narzędziu  tortur.  Tylna  ścianka  naszpikowana  była  czerwonymi 

guziczkami. Zatrzęsło mną na myśl o naciśnięciu któregokolwiek. Nad nimi były jeszcze dwa większe: czerwony i czarny. 

Czerwony był wduszony. Z duszą na ramieniu nacisnąłem czarny.

Nic  się  nie  stało. Tego  byłem niemal pewny. Czując  się  już  bezpiecznie wdusiłem jeden z  małych czerwonych, 

potem następny. I jeszcze  jeden. Nic  - teraz  był to martwy kawałek metalu. Zwinąłem kabel tak, by zwisał na  wysokości 

rąk. Drzwi nie były zamknięte: albo głupota straży, albo pokładanie zbyt dużych nadziei w machinie. Przycisnąłem oko do 

futryny i zrobiłem niewielką szparkę.

I  natychmiast  zatrzasnąłem  drzwi  z  powrotem.  Korytarzem  zbliżało  się  dwóch  szarych,  taszczących  jakiś 

złowieszczy  przedmiot.  Następny  krok  w  reedukacji  DiGriza?  Gdy  poruszyła  się  klamka,  stało  się  to  nader 

prawdopodobne.

W  zanadrzu  miałem  dla  tej  parki  pewną  niespodziankę,  lecz  postanowiłem  osiągnąć  maksymalny  efekt 

dramatyczny. Stanąłem za  drzwiami i podziwiałem, jak mocują się z  nieporęcznym meblem. Dopiero gdy jeden pisnął na 

znak alarmu, z całej siły rąbnąłem go uchylonymi drzwiami.

Słysząc  chrzęst i skowyt, wyskoczyłem z  ukrycia.  Pudełko huśtające  się  na  kablu  nadawało  się  znakomicie  na 

broń  zaczepną. Jeden z  szarych  pochylał się  właśnie  nad  maszyną, zajęty  głównie  swoimi  stopami,  na  których znalazła 

oparcie.

Walnąłem go jedyną dostępną  mi bronią w  szczyt czaszki. Zanim pudełko zdążyło odskoczyć, pierwszy miał już 

spluwę  w  garści.  Zainkasowałem  cios  w  krocze.  Zwinął  się  z  bólu,  a  ja  bez  trudu  zabrałem  mu  broń.  Miała  pełny 

magazynek. Zmarnowałem dwa pociski, ale zyskałem w zamian pewność, że ci dwaj nie podniosą już alarmu.

Wziąłem  głęboki  oddech  i  wychyliłem  głowę  za  drzwi.  Korytarz  był  pusty,  pomknąłem  więc  do  schodów. 

Następnym poziomem powinien być, o ile  dobrze pamiętam, parter. Zbiegłem po dwa schody naraz i okazało się, że  pode 

mną jest jeszcze osiem pięter.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

23 / 38

background image

A jednak to fakt, że  latali po  mojej korze mózgowej w  swoich  malutkich ołowianych bucikach. Potwierdzało to 

moją teorię, że prawie wszystko, co przydarzyło mi się po aresztowaniu, to były iluzje, fałszywe wspomnienia. Pojawił się 

problem -  czy to, co teraz robię, to rzeczywistość, czy może  następne  fałszywe wspomnienie, które ma mi udowodnić, że 

ucieczka jest niemożliwa. Może obudzę się  znów w tamtym pokoju, przyczepiony do pudełka? Gdyby to była prawda, to i 

tak nie mogłem nic na to poradzić. Musiałem uznać iluzję za rzeczywistość.

Cztery  piętra  niżej,  gdy  już  zaczynało  kręcić  mi  się  w  głowie  od  ciągłego  biegania  w  kółko,  zobaczyłem 

jegomościa w szarym uniformie. Wędrował w górę  i właśnie miał szok w oczach. Ponieważ to ja, a nie on, spodziewałem 

się takiego spotkania, mój strzał padł pierwszy.

To był strzał! W przeciwieństwie do poprzednich ten pocisk napędzany był rakietowe i wywalił dziurę w ścianie, a 

z  jegomościa  pozostały  tylko  nogi  i  łeb.  Ekonomiczna  rzecz!  Rzuciłem  się  po  schodach  jak  oszalały  samobójca  - 

oczekiwanie na oklaski byłoby zupełnie pewnym sposobem skończenia ze sobą.

Schody  urwały  się  i rąbnąłem  w  ścianę. Za  sobą  słyszałem  jazgot  organizującej  się  pogoni. Pchnąłem drzwi i 

wszedłem w ciemność. Dostrzegłem surowe ściany i kurz – oczywiste  wskazówki, że minąłem parter i z rozpędu wlazłem 

do piwnicy. W dali majaczył blask światła. Podążyłem w tym kierunku. Gdy jednak dotarłem do celu, nie wzbudził on we 

mnie zachwytu.

Było  to  bowiem  okno,  ale  nie  takie,  o  jakim  marzy  każdy  uciekinier,  lecz  małe,  wysoko  umieszczone  i  tak 

okratowane, jakby broniło dostępu do skarbca, a nie do głupiej rupieciarni, o której zawartość pokiereszowałem sobie nogi. 

Dopingowany nadchodzącymi z dali przekleństwami, cofnąłem się i wywaliłem w ścianę cały magazynek.

Spory kawał ściany wraz  z  oknem zamienił się we wspomnienie. Odrzuciłem bezużyteczną już  broń  i wspiąłem 

się po stercie gruzu, jaką zupełnie mimowolnie zrobiłem.

Wylazłem z  tej nory  na  ulicę i puściłem się  ekstracugiem. Ktoś wrzeszczał, ale  nie  raczyłem odkrzyknąć. Może 

było  to niegrzeczne,  lecz  brakowało  mi tchu, a  dłuższe  pozostanie  na  wolności  było  ciągle  sprawą  problematyczną.  W 

moim  awangardowym  stroju  miałem  szansę  zostać  zauważonym  nawet  przez  ślepca.  Powinienem  pozbyć  się  tego 

wszystkiego i przywarować.

Skręciłem za  róg  i wleciałem  na  kogoś podążającego w  przeciwnym kierunku. Obaj znaleźliśmy się  na  ziemi i 

wtedy  zobaczyłem  jego  twarz. Zatkało  mnie  w  pierwszej  chwili. To był Otrov!  Potem  ujrzałem, że  ten  najłagodniejszy 

spośród znanych mi ludzi zmienia.się w dzikie zwierzę. Twarz mu się wykrzywiła, usta zacisnęły we wściekłym grymasie. 

Przydusił mnie do ziemi.

- Coś ty narobił najlepszego! - wycharczał. - Kraj o ciebie pytał! Kraj cię szuka!

      

15

Szamotaliśmy się  przez chwilę, ale mój pierwszy błąd był już nie  do naprawienia. Trzeba było od razu złapać go 

za  kark, a nie gapić się jak na  święty obrazek. Byłem wyczerpany i choć dałem mu pudełkiem w ucho, to bez  specjalnych 

efektów. Zrobił tylko zeza, ale  nie puścił mnie. Do tej pory  zresztą  przygalopował jeszcze  oddział szarych, którzy rzucili 

się na nas z prawdziwą euforią. Rozdzielili nas i kopniakami pomogli mi wstać. Było ich sześciu plus Otrov, którego wyraz 

twarzy sugerował, że bardzo chciałby być w tej chwili gdzie indziej.

-  Rozumiesz - zaczął - Kraj rozmawiał ze  mną. O  Vasce. Powiedział, że go szuka... - głos był cichy i po chwili 

zamarł zupełnie.

Szarzy nie zareagowali, ja natomiast nie okazałem tyle samokontroli.

- Ty szmato, masz  teraz powód do tygodnia  świętowania, ty... ty... -  głos uwiązł mi w  gardle, gdy jeden z  moich 

pięciu władców szarpnął kablem.

Zamrugałem oczami. Przed chwilą jeszcze  wydawało mi się, że jest ich sześciu. Nie  mogłem dojść  z tym przez 

dłuższą chwilę do ładu, z ciemności jednak wysunęła się para rąk i zacisnęła wokół szyi numeru piątego. Oczy wyszły mu 

z orbit, rozdziawił gębę, a ja musiałem się sporo wysilić, aby nie zrobić tego samego.

Interwencji sił nadprzyrodzonych nie brałem pod uwagę, a sojuszników tutaj nie miałem. Co zatem, u licha? Cud? 

Z osłupienia wyrwał mnie cichy chrzęst, oczy się zamknęły i numer piąty zniknął z horyzontu. Poszamotałem się trochę, by 

zwrócić na siebie uwagę, kopnąłem nawet Otrova w kostkę. On też powinien mieć jakieś zajęcie.

- Nie musiałeś tego robić - poskarżył się.

Uśmiechnąłem się do niego, widząc, jak numer czwarty odchodzi w ślad za poprzednikami. Podziwu godne były i 

sposób, i precyzja, z jaką eliminowano moich przeciwników. To musieli być fachowcy pierwszej klasy.

Trzeci jednak nie stanął na wysokości zadania: krótkim charkotem obwieścił światu swój koniec, zamiast odejść w 

spokoju z tego padołu. Poczekałem, aż pozostali odwrócą się w stronę, z której nadszedł lament, i trzasnąłem najbliższego 

kantem dłoni w szyję. Byłem  osłabiony i musiałem  to powtórzyć, zanim  coś  tam  pękło  i legł na  ziemi. W tym samym 

czasie doszły mnie przedśmiertne jęki i łoskot walących się ciał.

Kiedy  się wyprostowałem, moi wybawiciele  kończyli właśnie  zbożne  zajęcie, którego  efektem było  siedem  ciał 

malowniczo  ułożonych  na  jezdni.  Było  to  dość  ciekawe,  gdyż  moi  wybawiciele  mieli  wyraźnie  kobiece  kształty, 

buraczkowe wdzianka i wysokie buty na obcasach.

Bliższy odwrócił  się  i  rozpoznałem sierżanta  Taze. Rozsypane  kawałki  zaczęły się  układać. Druga  kobieta  była 

drobniejsza i dość zgrabna, o figurze, którą znałem doskonale i o twarzy, której nie zapomnę. Moja żona.

- Hej, hej! - powiedziała Angelina, całując mnie na powitanie. - Mam nadzieję, kochanie, że jesteś w stanie trochę 

jeszcze pobiegać, bo robi się tu tłoczno.

Coś przeleciało obok mnie, rozbijając szybę wystawową jakiegoś sklepu. To dodało powagi jej słowom.

-  Pobiegać...  -  wychrypiałem, dalej  nie  bardzo  wiedząc,  co  się  tu  dzieje, mając  jednak  dość  rozsądku,  by  nie 

zadawać głupich pytań.

Taze objęła mnie ramieniem, nadając mi właściwy kierunek i pomagając utrzymać pion, a Angelina uwolniła mnie 

od pudełka  z  kablem. No i pobiegliśmy. Jestem pewien, że był to czarujący widok: facet z głupim wyrazem  twarzy i  w 

przezroczystym wdzianku, poruszający się jak żwawy sześćdziesięciolatek, i dwie dziewczyny w skąpych strojach. Tyle że 

w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ten widok docenić.

Taze  skręciła  za  róg,  potem  jeszcze  raz,  i  pociągnęła  mnie  do  jakiegoś  budynku. Zasunęła  rygle  w  stalowych 

wrotach  i ruszyliśmy dalej, tyle  tylko, że  wolniej, przez  jakieś schody, biura, aż  do  pokoju, którego okna wychodziły  na 

podwórze. Miałem słabą nadzieję, że wiedzą obie, co robią.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

24 / 38

background image

Wiedziały. Wylezliśmy przez  okno, przeszliśmy przez  podwórze  i Taze  otworzyła  drzwi  do garażu. Stał w nim 

nowiutki cliaandzki wóz dowodzenia z generalskim proporcem na antenie.

- To już lepiej! - mruknąłem chwiejąc się na nogach.

- Oboje do tyłu! - rozkazała Taze wkładając wojskową kurtkę i upychając włosy pod hełmem.

Powstrzymałem  głupie  pytanie,  co  się  stało  z  oryginalnym  użytkownikiem  wozu,  i  polazłem  do  tyłu.  Ledwo 

zamknęliśmy drzwi, wóz wyrwał do przodu, przewracając nas na podłogę.

- Zeszczuplałaś - sieknąłem łapiąc oddech.

- Będziesz z pewnością szczęśliwy, słysząc, że zostałeś ojcem bliźniaków. Dwóch chłopców. Dałam im imiona po 

tobie: James i Bolivar.

-  Jak  sobie  życzysz,  kochanie.  Najpierw  chciałbym  jednak  wiedzieć,  jakim  cudem  zjawiłaś  się  tutaj  i  to  w 

odpowiedniej chwili.

- Przyleciałam, żeby się tobą zaopiekować, kochanie, i jak widzisz, zrobiłam słusznie.

- Tak, oczywiście - skinąłem głową słysząc ten wzorcowy przykład kobiecej logiki. - Tyle tylko, że kiedy ostatnio 

się  widzieliśmy,  kierowano  cię  właśnie  do  szpitala  z  wielkim  wybrzuszeniem  przepony  i  błyskiem  macierzyństwa  w 

oczach.

- No przecież  ci powiedziałam, że wszystko poszło dobrze, nie słyszałeś? Dowiedziałam się  później, że te  łotry z 

Cliaandu wyruszyły na podbój następnej planety i że jesteś prawdopodobnie z nimi. To wszystko.

- Inskipp ci powiedział?

- Oczywiście! - parsknęła. - To są skutki braku mego zbawiennego wpływu na  ciebie. Zgłupiałeś? Włamałam mu 

się do biurka i znalazłam raporty. Nie był uszczęśliwiony, ale przyleciałam tu jako zespół uzupełniający. Nie miał wyboru. 

Obiecał,  że  będzie  miał  na  oku  piastunkę  i  dzieci.  Dostaliśmy  się  na  orbitę,  otrzymaliśmy  wiadomość,  no  i  jestem. 

Poczekaj, zajmę się zamkiem tej twojej obroży. Nie wiem, dlaczego zawsze pozwalasz się tak traktować?

- W twojej relacji są  pewne luki -  powiedziałem łagodnie. -  Czy byłabyś na  tyle miła, żeby odpowiedzieć  mi na 

parę pytań? Na przykład - jaką wiadomość?

- Moją! - włączyła się Taze, która bezwstydnie podsłuchiwała. - Ci durnie zamknęli mnie w  obozie dla  cywilów. 

Mnie - sierżanta Gwardii! Wyszłam z niego jeszcze tej samej nocy i odszukałam nadajnik alarmowy.

No  i  przekazałam  wiadomość  na  częstotliwości,  którą  zapisałeś  mi  na  karteczce.  Zapamiętałam  ją,  zanim  mi 

zabrali kartkę.

Taze była dość pewna siebie i moja pamięć nieśmiało zasugerowała, że ma po temu powody.

- Jak tylko to usłyszeliśmy, wzięłam rakietę zwiadowczą i wylądowałam - uzupełniła relację Angelina. - Musiałam 

sobie utorować do ciebie drogę, co nie było nawet specjalnie trudne. Jak na przyszłych zdobywców galaktyki, to nie są oni 

zbyt zdolni. A potem spotkałam Taze.

Zbliżyła usta do mego ucha i spytała lodowato:

- Dobrze znasz tę dziewczynę?

- Raz ją widziałem - odparłem tonem urażonej niewinności. - A poza tym ona nie jest w moim typie.

- Ty lubisz takie hoże panienki. Nie oszukuj mnie! Skierowałem rozmowę na bardziej neutralne tematy.

- No dobrze, ale skąd wiedziałaś, gdzie mnie szukać?

-  To  było  proste.  Ci  w  szarych  mundurach  zajmują  tylko  jeden  budynek  w  mieście.  Obserwowałyśmy  go.  - 

Usłyszałam chrzęst i obroża  puściła. -  Starałyśmy się wejść do  środka, a  jedyny kłopot był z  takimi różnymi nachalnymi 

łobuzami, podobno żołnierzami, ale w efekcie dowiedziałyśmy się paru ciekawych rzeczy i dostałyśmy ten wóz.

Wiedziałem już wystarczająco dużo, aby nie pytać o losy kierowcy i jego kumpli.

-  A  teraz  opowiedz  nam,  co  ci  się  przydarzyło  -  zażądała  Angelina  przytulając  się  do  mnie.  -  Umieram  z 

ciekawości, żeby się dowiedzieć, co miałeś na szyi i dlaczego nosisz ten seksowny kombinezon.

Opowiedziałem im. Wszystko  po  kolei. Nagrodą  były  westchnienia, jakie  mogą  wydawać  tylko  dziewczyny, i 

przynajmniej  jeden  pisk, gdy  doszedłem  do  nadgarstków. Potem  słuchały  już  w  oziębłym  milczeniu. Poczułem  coś  w 

rodzaju  litości  dla  każdego  osobnika  w  szarym  uniformie,  który  będzie  miał  pecha  spotkać  się  z  tymi  ślicznotkami. 

Angelina miała wrodzony talent do urozmaicania sposobów, w jakie jej bliźni schodzili z tego świata.

Zanim  skończyłem  tę  fascynującą  historię, dotarliśmy  do  miejsca  przeznaczenia, strzeżonego  przez  podwójną 

śluzę. Wjechaliśmy  do  wnętrza. Znajdowało  się  tam sporo  dziewczyn,  silnie  uzbrojonych, ponętnych,  a  ja,  potrząsając 

wciąż  z  niedowierzaniem  głową  (do  tej  pory  nie  wiem,  jak  udał  się  przewrót  przeciwko  tak  atrakcyjnemu  rządowi), 

pozwoliłem zaprowadzić się do pokoju. Była w nim nadzwyczaj zachęcająca wojskowa prycza. Niewiele myśląc, zaraz  na 

nią opadłem.

- Ubranie - zadysponowałem. - I coś do picia. Niekoniecznie w tej kolejności.

Na  szczęście  obok  znajdowała  się  moja  żona,  gdyż  w  przeciwnym  razie  z  pewnością  wmuszono  by  we  mnie 

szklankę jakiegoś soku czy innego paskudztwa. Zamiast tego podała mi butelkę porządnego piwa. Zadziałało jak balsam na 

moje rozkojarzone zmysły.

-  Obawiam  się,  że  moje  odczucia...  moje  poczucie  rzeczywistości  znajduje  się  jeszcze  w  dość  podłym  i 

niezorganizowanym stanie - przyznałem się po osuszeniu butelki. Z wyrazu twarzy Angeliny wyczytałem, że zdążyła to już 

zauważyć.

- Oni mi coś zrobili, nie wiem dokładnie co, ale jeszcze mi to nie przeszło.

-  Zabiję  ich  co  do  jednego  i  będę  miała  z  tego  dużą  satysfakcję  -  syknęła  Angelina  przez  zaciśnięte  zęby,  a 

zewsząd odezwały się pomruki aprobaty.

Zamknąłem oczy, żeby dać  im odpocząć. Kiedy je  otworzyłem, w  pokoju  paliło się  światło, a  obok  mnie  stała 

tylko  Angelina.  Czułem  się  tak,  jakbym  oglądał  pocięty  na  kawałki  film,  w  którym  niektóre  odcinki  zastąpiono 

przezroczystą  taśmą. Poczułem  do  Krają  pewien  rodzaj szacunku, co bynajmniej nie  przeszkodziło  mi znienawidzić  go 

jeszcze bardziej.

- Jestem głodny - poinformowałem Angelinę. Podeszła do pryczy i wzięła mnie za rękę.

- Spałeś i mówiłeś przez sen takie dziwne rzeczy...

- Jak coś zjem, poczuję się lepiej, a kiedy wrócimy do bazy, lekarze odkurzą wszystkie kąty mojej jaźni. Ale  teraz 

są ważniejsze sprawy. Musimy zorganizować ruch oporu, zanim oni położą na wszystkim swoją łapę i...

- Nie.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

25 / 38

background image

- Co nie! - Miałem wrażenie, że uciekła mi gdzieś część rozmowy. Albo to znów przykład babskiej logiki.

- To znaczy, że nie, że my tego nie zrobimy. Kiedy spałeś, posłałam Inskippowi raport i opisałam w nim wszystko, 

co powiedziałeś o ich planach i o tym, jak przeprowadzają swoje operacje.

- Czy podpisałaś go przynajmniej moim nazwiskiem? - spytałem rozdrażniony.

-  Zapomniałeś,  skarbie,  że  nosimy  to  samo  nazwisko!  Wypiliśmy,  żeby  załagodzić  całą  sprawę.  Potem 

spróbowałem wrócić do tematu.

- No więc wysłałaś raport, i co?

-  Dostałam  od  Inskippa  odpowiedź:  „Wiadomość  przyjęta,  gratuluję,  wracajcie  natychmiast".  Dlatego 

powiedziałam „nie".

- I ty myślisz, że ja wrócę? - prychnąłem.

- Nie czujesz się dobrze, wymagasz opieki lekarskiej, zrobiłeś, co miałeś zrobić.

-  Nie  o to pytałem. Czy myślisz, że  ja  teraz wrócę? Spróbowała  wyglądać  nieco groźniej, ale  jej to nie  wyszło. 

Wzruszyła ramionami.

-  Oczywiście,  że  nie.  Gdybyś  to  zrobił,  nie  byłbyś  tym  człowiekiem,  za  którego  wyszłam.  Zetrzyj  więc  z 

powierzchni gruntu  tych  obrzydliwych szaraków, ocal Buradę  i powstrzymaj dalsze  najazdy. Dla  ciebie  powinno  to  być 

dość łatwe.

-  Moment, chwila  -  nie  wszystko naraz, ale  w  ogólnych  zarysach  plan  przedstawia  się  całkiem trafnie.  Trzeba 

zorganizować  tu  partyzantkę. Powinna  się  tym  zająć  Taze. Przy  naszej  pomocy  i wsparciu  materialnym. Ale  jest jedna 

rzecz, ważniejsza od tego wszystkiego. Musimy złapać Krają, a w najgorszym razie kogoś z jego sztabu.

- Wspaniały pomysł! Jeśli myślisz, że on wie wszystko o torturach, to może nauczy cię tego i owego. Pamiętam...

-  Nie  o to  chodzi, skarbie.  Chcę,  żeby ten  człowiek  przeszedł specjalne  testy  w  laboratorium. Nie  zauważyłaś 

niczego szczególnego, gdy ich dzisiaj wykańczałaś?

- Nic, poza tym, że byli tak samo ubrani, a ich skóra wydawała się zimna.

- Właśnie. Oni nigdy się nie  śmieją, nie  okazują  w ogóle niemal żadnych uczuć, żadnych wzruszeń, nie  plotkują, 

nie odzywają się nawet, jeśli nie mają nic istotnego do powiedzenia, i parę jeszcze innych, podobnych spraw.

- Chcesz mi powiedzieć, że  to są  zombi, androidy czy tego rodzaju potworki, które pojawiają się w kosmicznych 

operetkach dla przedszkolaków?

- Pośmiej się, pośmiej, póki jeszcze  możesz.- Nie, .te typy to nie potworki. Są bez wątpienia żywe  jak normalne 

organizmy, tyle tylko, że nie są to, jak sądzę, ludzie.

- Może lepiej się prześpij?

- Nie  wygłupiaj się!  To nie  są majaki zoperowanego mózgu. To chodzi mi po głowie od chwili, gdy zobaczyłem 

Kraja. Jeszcze  na  Cliaandzie. I  są  na  to dowody, mój skarbie. Żołnierze  śmiertelnie  boją się  Kraja  i jego  ludzi, nie  chcą 

nawet o nich rozmawiać. Ludzie w szarych mundurach odcięci są od normalnego cliaandzkiego życia i różnią się od innych 

w  każdym calu. Zupełnie  jakby  byli czymś  innym. Wyobrażam sobie  to  w  następujący  sposób:  dokonuje  się  przeglądu 

zamieszkanych  planet  -  a  ktoś musiał to  zrobić  - i tutaj, proszę, Cliaand  okazuje  się  gotów  do  zajęcia;  zmilitaryzowany 

sposób życia, głębokie  podziały klasowe - nic, tylko znaleźć  się na górze  i przejąć kontrolę. I  zdaje  się, że właśnie  zrobili 

coś  takiego. Nie  pojawiają  się  w żadnych spisach czy kartotekach, tak drogich wojskowemu sercu, a  przecież  są, i to  na 

górze.

- No cóż...

- Właśnie, nie jesteś przekonana, ale zaczynasz się zastanawiać. Możesz mi znaleźć jakąś wzorcową próbkę, która 

ubrana by była w szary mundur?

-  Jeśli ci na  tym zależy, ale  nie  mogę  obiecać, że  będzie całkiem nie  uszkodzona. Najważniejsza  jest, tak chyba 

mówiłeś, głowa?

Zanim zdążyłem się odezwać, do pokoju wpadła Taze i rzuciła na pryczę furę ciuchów.

- Ubieraj się, szybko! Te buty to największe, jakie udało mi się u nas znaleźć, i oby tylko pasowały!

- Skąd ten pośpiech?

- Wokół jest pełno wojska, mają czołgi. Cały budynek jest obstawiony przez Cliaandczyków!

      

16

Buty, z  lekko  wydłużonymi  noskami, okazały  się  ciasne  jak  cholera.  Mimo  to  wsunąłem  nogę  najgłębiej,  jak 

mogłem.

- Śledzili nas? - zapytałem.

- Za kogo mnie masz? Nie, i wozu też tu nie ma! - obruszyła się Taze.

Spróbowałem zmusić swój mózg do myślenia, gdy nagle zadzwonił telefon. Zamarliśmy  w pół ruchu, wpatrując 

się  w aparat, jakby był diabłem wcielonym. Zadzwonił jeszcze  raz, a  potem rozjarzył się  ekranik i pojawił się  Kraj. Jak 

zwykle zimny i opanowany.

- Wiecie, że jesteście otoczeni? - odezwał się. - Wszelki opór jest beznadziejny, DiGriz. Poddajcie się, a nikomu z 

twoich przyjaciół nie stanie się żadna krzywda.

Kopnąłem ekran i  obraz  zgasł.  Potem złapałem  aparat i  rąbnąłem  nim  o  ścianę. Na  skórze  pojawiły  się  kojące 

krople potu. Odetchnąłem głęboko i spoglądając na plastikowy szmelc, zacząłem liczyć na palcach.

- Zapomnijmy na  chwilę o tym telefonie i przemyślmy, co tu się dzieje. Po pierwsze, nikt za nami nie  jechał. Po 

drugie,  nie  ma  tu  wozu,  a  więc  nie  mogli  nas  namierzyć.  Po  trzecie,  Kraj  wie,  gdzie  jestem.  W  takim  razie  albo 

kombinezon, albo ja mam zamontowany nadajnik. Kombinezonem zaraz się zajmę, a mnie będzie potrzebny dobry rentgen 

i równie dobry chirurg. Jak tylko się stąd wyniesiemy.

- Zapomniałeś o innym, prostym rozwiązaniu - odezwała się Angelina.

- Nigdy nie twierdziłem, że jestem wszechwiedzący. Co ci przyszło do głowy?

- Pudełko. Mówiłeś, że jest kontrolowane przez radio.

- Oczywiście, że jest. A ten mebel jest tutaj?

- Pod tobą. Myślałyśmy, że może się przydać.

- Brawo. Po trzy punkty dla  każdej! Nic, pomyślmy, co możemy zrobić. Taze, co to za  budynek i jak stąd można 

wyjść?

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

26 / 38

background image

-  To  fabryka,  której  właścicielką  jest jedna  z  nas. Stąd  nie  ma  wyjścia, to  znaczy, są  trzy bramy, ale  wszystkie 

obstawione. Los skazał nas na walkę i śmierć, ale drogo sprzedamy swoją skórę i zabierzemy wielu z tych...

- Dobra, dobra. To będzie  na naszym nagrobku, jakby co. DiGriz widzi drogi wyjścia  tam, gdzie  inni zauważają 

tylko lity mur. Ta właścicielka tu jest?

- Tak.

- Świetnie, przyślij ją jak najszybciej... Rozumiem - zwróciłem się do Angeliny, gdy Taze  wymiotło z pokoju - że 

przywiozłaś nasze standardowe wyposażenie?

- Pewnie, że tak. Cały arsenalik.

- Grzeczna dziewczynka. Kiedy pomyślę sobie, że jesteś moją żoną, rośnie moje poczucie bezpieczeństwa.

Taze  wbiegła  w  towarzystwie  innej amazonki,  trochę  starszej, ale  fascynującej w  swej  dojrzałości... W oczach 

Angeliny dostrzegłem lodowaty błysk i szybko przeniosłem spojrzenie gdzie indziej, a myśli skierowałem na inne tory.

- Nazywam się James DiGriz, kosmiczny szpieg i złodziej.

- Miło mi, Fayda Firtina z Gwardii - warknęła w odpowiedzi i zasalutowała.

- Mnie również, a przechodząc do rzeczy: rozumiem, że jesteś właścicielką tego budynku.

-  Zgadza  się,  Zjednoczenie  Budowy  Autosłużących  „Firtina".  Spółka  z  ograniczoną  odpowiedzialnością. 

Najlepszy towar na rynku.

- Co to jest...

- Autosłużący?

- W rzeczy samej. Nie bardzo jestem zorientowany...

-  Towar  luksusowy,  bez  którego  nie  można  się  obejść  w  dobrze  prowadzonym  domu.  Robot,  który  został 

zaprogramowany  i  wyszkolony  jako  służący  i  pomoc  domowa,  który  odciąży  każdą  gospodynię  od  codziennych, 

uciążliwych prac...

Mówiła jeszcze dalej, cytując chyba broszurkę reklamową, ale ja się  już wyłączyłem. W głowie formował mi się 

plan, aż nagle dotarło do mnie, że strzelają.

- Próbny atak - poinformowała mnie Taze ze słuchawką radiotelefonu przy uchu. - Odparto ich.

- Na razie  pewnie  nie zaatakują  poważnie. Chcą mnie  żywego. Powstrzymujcie  ich nadal. Fayda -  zwróciłem się 

do właścicielki fabryki - czy mogłabyś naszkicować plan tego bydynku i najbliższego terenu?

Zrobiła to szybko, dokładnie zaznaczając okna, drzwi i sąsiednie ulice.

- Jak wyglądają te roboty?

- Podobne do ludzi tak kształtem, jak i wielkością - to optymalna forma do ich domowych zadań.

- Dobra. Ile z nich jest do użycia w tej chwili? - Nie wiem dokładnie, ale miedzy sto pięćdziesiąt a dwieście.

- Idealnie. Dokładnie odpowiada to naszym potrzebom. Czy byłoby wielkim nieszczęściem - mam nadzieję, że  są 

ubezpieczone - gdyby zginęły za wolność Burady?

- Każdy zginąłby z ochotą za taką sprawę, gdyby posiadał uczucia, tyle że one są niezdolne do walki.

- Tym już my się zajmiemy. To będzie oddział dywersyjny. Chodźcie, to wam powiem, co wymyśliłem.

Moje szare komórki doszły już  do siebie, a  dobiegający z  zewnątrz  zgiełk  bitewny utrzymywał je  w  formie. Po 

półgodzinie autosłużący zajęli wyznaczone im stanowiska.

- Znacie rozkazy? - spytałem tłum stojący w hali ekspedycyjnej.

-  Znamy,  proszę  pana,  dziękujemy  panu  -  odpowiedział  zgodny  chór  z  akcentem  świadczącym  o  głębokiej 

kulturze.

- A więc przygotujcie się. Kiedy powiem „naprzód", wyjdziecie stąd, każdy do swojego zadania.

- Z przyjemnością, proszę pana, dziękujemy panu.

Było  tu  ponad sto pięćdziesiąt sztuk tego tałatajstwa, uszykowanego w równych szeregach. Każdy ściskał kawał 

rury lub kija  imitującego  broń. Jedni mieli kapelusze, inni kurtki czy  spodnie, sprezentowane  im przez  kobiece  oddziały 

uderzeniowe. Nie było to dla  mnie najlepsze  rozwiązanie, zważywszy mój stan cywilny, dookoła  znajdowało się  bowiem 

aż  za dużo młodych, opalonych ciał, żeby normalny chłop był w stanie to zignorować. Roboty stanowiły w tym względzie 

miłą odmianę. Spojrzałem na zegarek i podniosłem mikrofon.

- Wszystkie  jednostki - baczność!  Piętnaście sekund do godziny zero! Grenadierzy, proszę  do ostatniej chwili nie 

zbliżać się do okien. Gotowi... zapalniki... RZUCAĆ!

Na  ulicy nastąpiła seria głuchych eksplozji, gdy dziewczyny rzuciły z  górnych pięter granaty. W większości były 

to granaty dymne, lecz znalazło się też trochę gazowych.

Po pięciu sekundach, gdy dym zgęstniał, nacisnąłem przełącznik drzwi wyjściowych i ujrzałem tylko i wyłącznie 

kłęby dymu.

- Naprzód, do ataku! - rozkazałem i wszystkie lewe nogi wystrzeliły do przodu jak jedna.

- Dziękujemy, proszę pana!

Z górnych okien odezwały się serie karabinów maszynowych, na które oblegający odpowiedzieli z entuzjazmem. 

Wszystko szło zgodnie z planem, czas był na drugą falę.

- Wszystkie pozostałe jednostki autosłużących do ataku! - ryknąłem w mikrofon.

W tej chwili wszystkie  pozostałe  roboty  (około pięćdziesięciu)  winny wyłazić  przez  wszystkie  możliwe  drzwi i 

zanurzać się w chmurze dymu. Próbowałem sobie wyobrazić, co się tam dzieje, ale nie za bardzo mi się to udało.

Oto budynek, otoczony przez wroga i pięknie widoczny w zachodzącym słońcu, zostaje nagle zasłonięty środkami 

chemicznymi  i  coś  się  tam  zaczyna  dziać.  Kompletna  przerwa  na  wizji,  szok  dla  patrzących.  Niewyraźne  sylwetki 

majaczące  w  dymie  -  strzelają  do nich, a  oni nie  padają. Ludzie  ze stali!  Dym, panika, następne  ataki. Który z  nich jest 

prawdziwy? Co robić?

Obliczyłem, że apogeum chaosu nastąpi po około sześćdziesięciu sekundach. Potem dym zacznie się przerzedzać, 

trupy okażą się robotami, a dowództwo otrząśnie się z szoku. I do tej pory musimy stąd wyjść. Oddziały Taze  po rzuceniu 

granatów biegły do ekspedytorni, a Taze sprawdzała stan według listy.

- Wszyscy! - krzyknęła w moją stronę.

- Teraz! Angelina, granaty w pogotowiu!

Nikt z nas się nie odzywał. Ruszyliśmy powoli poprzedzani przez wybuchy granatów Angeliny. Fayda prowadziła, 

a każdy opierał ręce na ramionach idącego przed nim. Znaleźliśmy się z Angelina pośrodku tego ludzkiego węża.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

27 / 38

background image

Granaty ucichły. Nie  był to  specjalnie  komfortowy marsz  - przypominał błądzenie ślepego we mgle. Dodatkową 

atrakcję stanowiły przelatujące  tu i ówdzie pociski. Ulica nie była szeroka  i bez wątpienia znajdowały się na  niej oddziały 

inwazyjne. Gdyby wiedzieli, co się dzieje, po prostu by nas rozstrzelali, i to  bez  większego wysiłku. Na  szczęście  zajęci 

byli autosłużącymi.

Do  przejścia  mieliśmy  około  dwudziestu  jardów. Po drugiej stronie  były kwartały  mieszkalne, w  których  mogli 

nas  szukać  do  upadłego.  Liczyłem  w  myśli  kroki  i,  według  moich  obliczeń,  prawie  doszedłem  już  do  budynku,  co 

znaczyło, że połowa z nas jest już bezpieczna, gdy nagle obok mnie rozległo się:

-  To  ty,  Zobno?  Co  sierżant  mówił  o  robotach? Wąż  zastygł w  bezruchu, wszyscy  wstrzymali  oddechy.  Głos 

mówił po cliaandzku.

-  Roboty? Jakie  znowu roboty?  -  spytałem chwytając  dłoń spoczywającą  na  moim  ramieniu  i przenosząc  ją  na 

ramię Angeliny. - Idź! - szepnąłem jej w ucho.

Ciężkim krokiem ruszyłem w stronę źródła głosu.

- Jestem pewien, że mówił coś o jakichś robotach - poskarżył się głos.

Za  sobą  usłyszałem  odgłos  ruszającego  węża,  zakasłałem  i  zacisnąłem  pięść.  Wszystko  poszłoby  pięknie, 

dostarczając  mi nawet niejakiej przyjemności, gdyby  nie  powiał  wieczorny  wietrzyk. Powiał mi prosto  w  twarz  i  o dwa 

kroki  od  siebie  ujrzałem  żołnierza  w  hełmie.  Jego  twarz  wyrażała  totalne  zdziwienie.  Miał  po  temu  słuszne  powody: 

zamiast kumpla zobaczył przed sobą nieznanego osobnika ubranego w dziwny kombinezon i damskie buty na obcasach, a 

do tego wszystkiego, prócz przekrwionych oczu i nie ogolonej brody, zarejestrował jeszcze  zwieszające się ze  mnie torby i 

paczki.

Na  całe  szczęście sparaliżowało go dokumentnie  i zdążyłem go złapać. Jedną  ręką za  gardło, drugą  za  rozpylacz. 

Nie  był specjalnie  bystry, bo dość  długo tańczyliśmy, zanim zaświtało mu, że  spluwę może trzymać  równie  dobrze jedną 

ręką. Gdy do tego doszedł, zdarzyły się dwie rzeczy. Zamknął się wokoło nas dym - to raz, a ja podstawiłem mu nogę - to 

dwa.  Runęliśmy  na  ziemię,  a  ja,  będąc  na  wierzchu,  poczęstowałem  go  w  krtań  tak,  że  sprawa  została  definitywnie 

rozstrzygnięta. Usiadłem, czekając, aż  powietrze przestanie  dochodzić do moich płuc krótkimi spazmami, czyli - mówiąc 

inaczej - aż wróci mi oddech, gdy tuż obok usłyszałem:

-  Co  to  za  hałasy? Co  się  tu  dzieje?  Podskoczyłem  (moje  nerwy  nie  były  już  takie, jak  kiedyś)  i  starając  się 

zapanować nad oddechem, odezwałem się:

- To ja. - Zawsze dobra odpowiedź. - Potknąłem się i wywróciłem. Skaleczyłem się w palec.

- Pewno dadzą ci medal. A teraz się zamknij!

Zamknąłem  się,  podniosłem  rozpylacz  i  zdałem  sobie  sprawę,  że  zgubiłem  się  w  tym  tumanie.  Z  trudem 

opanowałem panikę i spróbowałem skłonić mój umysł do myślenia.

Punkt pierwszy -  nie  byłem sam. Wąż  zdążył z  pewnością  przemaszerować  w bezpieczne miejsce, ale Angelina 

tego nie zrobiła, bo jakby inaczej. Punkt drugi - ona wiedziała, gdzie jest która strona świata, a ja nie. A zatem wniosek był 

prosty:  będzie  musiała  po  mnie  przyjść. Gdy  do  tego  doszedłem, nabrałem  powietrza  w  płuca  i gwizdnąłem.  Najpierw 

krótko,  potem  długo  -  litera  A w  alfabecie  Morse'a,  który  znała.  Miałem  nadzieję, że  to  jej wystarczy.  W odpowiedzi 

usłyszałem wściekły glos, tym razem wyraźnie już podejrzliwy.

- Przestańcie gwizdać! Jak się nazywacie?

- To ja, sierżancie, Zobno! - Poszedłem na całość.

- To ja jestem Zobno! - obruszył się głos z lewej.

- To ja się tak nazywam! - wrzasnąłem oburzony. - Kto to powiedział?

- Chodźcie tu obaj! - rozkazał sierżant. - Za pięć sekund zaczynam strzelać!

Prawdziwy  Zobno  gramolił  się  ku  sierżantowi,  a  ja  nie  ośmieliłem  się  nawet  głośniej  odetchnąć.  Wtem  coś 

pociągnęło mnie za rękaw. Angelina. Wzięła  mnie  za  rękę i poprowadziła  za  sobą. Z tyłu rozległy  się  jakieś głosy, potem 

szczęk broni. Potknąłem się o jakiś stopień i jakieś ręce wciągnęły mnie  do jakiegoś pomieszczenia. W tej samej chwili na 

zewnątrz rozległa się pierwsza seria z broni sierżanta.

      

17

-  Grupa  poszukiwawcza...  grupa  poszukiwawcza...  -  przytłumione  głosy  przedarły  się  przez  porykiwanie 

atakujących pluszowych misiów. Mógłbym sobie  dać  radę z  tymi niedźwiadkami, chociaż kandyzowane  laseczki, których 

używałem  jako mieczy, łamały  się  w rękach. Ale  nawet jeśli nie  ma  się  kandyzowanej laseczki, można  misia  kopnąć  w 

dołek i miś sobie pójdzie, żadna siła go nie powstrzyma. Z misiami świetnie bym sobie  poradził, gdyby nie miały po swej 

stronie tych cholernych drewnianych żołnierzyków. Zacząłem grzebać po kieszeniach w poszukiwaniu zapałek, żeby zrobić 

z  nich ognisko, gdy nagle  jeden dźgnął  mnie  bagnetem  w  ramię. Otworzyłem  oczy  i spojrzałem  niezbyt przytomnie  w 

okoloną wielkimi bokobrodami twarz doktora Muftaka. Ten w odpowiedzi przyjrzał mi się uważnie. - Pobudka, jak widzę, 

w zupełnie nieodpowiednim momencie, ale musiałem skasować działanie narkotyku - odezwał się, pocierając watą miejsce 

zastrzyku. - Wielka szkoda.

-  To  nie  ja  wymyśliłem  -  mruknąłem  z  pretensją,  ciągle  niezbyt  przytomny.  Dlaczego  nie  pozwolono  mi 

wykończyć pluszowych misiów?

-  Rekonwalescencja  przebiega  prawidłowo.  Cofnąłem  pana  w  okres  dzieciństwa  i...  do  diabła,  ależ  pan  miał 

ciekawe  dzieciństwo!  Musi  pan  dać  mi  zgodę  na  opisanie  pańskiego  przypadku.  Pluszowy  miś,  który  normalnie  jest 

symbolem  ciepła  i  zadowolenia,  u  pana  przeistoczył  się  w  tajemniczy  sposób  pod  wpływem  pańskiej  szkaradnej 

podświadomości w...

- Później, panie doktorze, później! - przerwała mu Angelina, uosobienie złocistego wdzięku.

Wygrzewała  się  na  balkonie, a  pasemka  materiału, które  na  tę  okazję  włożyła, nie  zasługiwały na  miano stroju 

kąpielowego. Potrząsnąłem głową, by poustawiać na miejscach meble hotelowego pokoju.

Hotel  „Ringa  Baligi"  -  jeden  z  najlepszych  hoteli  na  Buradzie,  poza  luksusami  miał  jeszcze  jedną  zaletę. 

Zbudowany  był  na  wysepce  i dostać  się  do  niego  można  było  jedynie  wodą  lub  powietrzem.  Dawało  to  spokój,  który 

niezbędny był przy  kuracji, i wystarczająco wcześnie  pozwalało  zauważyć wszelkich  nieproszonych gości. Takie właśnie 

ostrzeżenie  było  powodem  przerwania  seansu  prostowania  moich  dróg  myślowych.  Miałem  na  sobie  kąpielówki  -  jak 

zwykle podczas seansów. Wziąłem Angelinę za rękę i ruszyliśmy do prywatnej windy. Gdy podłoga uciekła nam spod nóg, 

na platformie lądowały pierwsze helikoptery. Odgłos ich silników był wyraźnie słyszalny w kabinie.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

28 / 38

background image

- Sądzisz, że to coś pomoże? Już trzy dni grzebie w moim dzieciństwie, i nic.

- To ponoć najlepszy specjalista na tej planecie. A jeśli chodzi o twoje dzieciństwo, to...

Zanim  skończyła,  winda  stanęła.  Znajdowaliśmy  się  na  poziomie  wody,  w  pomieszczeniu  dla  nurków,  skąd 

prowadziły schody bezpośrednio do oceanu. Oczekiwał nas  człowiek z  akwalungami. Zapięliśmy  uprzęże  i zanurzyliśmy 

się  na  dno  rafy.  Nawet  przy  dokładnym  przeszukiwaniu  okolicy  szansa  znalezienia  nas  była  minimalna.  Włączyłem 

hydrofon.

- Nie prowadzą dokładnych poszukiwań - zawiadomił mnie głos. - Dam znać, gdyby coś się zmieniło.

Wpłynęliśmy z Angelina do groty, którą odkryliśmy poprzednio. Teraz byliśmy odcięci od świata. Opuściliśmy się 

na piaszczyste dno i zetknęliśmy maski, jako że tylko to umożliwiało bezpośrednią rozmowę.

- Zaszło coś nowego, jeśli chodzi o Krają i jego chłopców? - zapytałem.

- Przeniesiono ich do innego budynku. Siły cliaandzkie przeszły teraz do okupacji. Zajęli wielki wieżowiec zwany 

Octagon i umieścili tam większość administracji i wszystkich szarych.

- Ciekawe, dlaczego opuścili poprzednie kwatery?

- Z pewnością dla obrony przed tobą i twoją bezlitosną zemstą.

- To nawet nie taki głupi powód. Ale nie o to chodzi. Trzeba któregoś złapać. Będę musiał tam się dostać.

-  Nie  zrobisz  czegoś  tak  idiotycznego!  -  Najwyraźniej  się  zdenerwowała. -  Przy  wejściu  zainstalowali  kamery 

sprzężone z komputerem. A w  tym  ostatnim są  twoje dane:  wzrost, waga, budowa, sposób  chodzenia  i mówienia, układ 

siatkówki. Nie uda ci się zmienić wszystkiego. Złapią cię, ledwie wejdziesz i ustawisz się przed kamerą.

- Najgorsze jest to, że masz rację. Przypuszczam więc, że masz lepszy plan.

- I owszem. Sama tam pójdę. Mam twoje zalety i jestem dla nich osobą nie znaną.

- NIE!!!

-  Dlaczego od  razu: nie? Pamiętaj, że  przeszłam to  samo  wyszkolenie  i  mogę to  zrobić. A poza  tym -  ty  jesteś 

moim mężem, a nie właścicielem. Mam prawo o sobie decydować, czyż nie tak?

- Przecież... Boję się tylko o twoje bezpieczeństwo!

-  Ty  mnie  naprawdę  kochasz,  Jim!  Na  swój  okropny  sposób,  ale  kochasz!  I  nic  mi  się  nie  stanie.  Zobacz, 

cliaandzkie  oddziały pomocnicze  składają  się  z  kobiet. Złapię  jedną  i  w  jej mundurze  dostanę  się  do  wewnątrz. Znajdę 

Krają i...

- Nie zrobisz nic głupiego?

- Oczywiście, że  nie. A poza  tym nie powiedziałam, że  zabiorę go  ze  sobą. Zrobię rozpoznanie i natychmiast się 

wyniosę.

- Dobra, to jest dokładnie to, czego potrzebujemy, żeby zorganizować mały kidnaping. Komunikator zabrzęczał i 

doszły mnie słowa:

-  Grupa  poszukiwawcza  oddaliła  się. Możecie  wracać. Popłynęliśmy z powrotem, a  na  przystani oczekiwał  nas 

doktor Muftak.

- No dobrze, zaczynamy w tym samym miejscu, w którym nastąpiła przerwa.

Wprowadził mnie w trans, ledwie rozciągnąłem się na tapczanie, tak że zdołałem tylko pomachać Angelinie, która 

już szła się ubierać. W jego duszy nie było ni szczypty romantyzmu. Musiało nam nieźle pójść, bo kiedy się obudziłem, nie 

było śladu po  misiach. Ostatnie, co  sobie  przypomniałem, to był jakiś  eksplodujący  kosmolot.  Muftak  pakował właśnie 

przyrządy, a za oknem zachodziło słońce.

- Bardzo ładnie - odezwał się. - Dobrze nam idzie.

- Czy odkrył pan jakieś ślady manipulacji Kraja?

- Ślady! - parsknął z obrzydzeniem. - Na całej korze mózgowej były ślady. To rzeźnik. W pewnym sensie to nawet 

dobrze, bo łatwiej jest je znaleźć. A wprowadzili dużo: luki w pamięci, amnezja  i fałszywe wspomnienia. Mówiłem panu, 

że  zostało  to  zrobione  bardzo  szybko.  Ciekawe,  jaką  techniką,  bo  są  nieprawdopodobnie  wręcz  precyzyjne  i  dotyczą 

wszystkich  zmysłów.  Zlikwidowałem  najbardziej  dokuczliwe  i  nachalne,  resztą  zajmiemy  się  następnym  razem.  Na 

przykład - niech mi pan opowie o tych czerwonych śladach na nadgarstkach.

- Wyglądają jak ślady po sznurze  -  powiedziałem i przypomniałem sobie, jak obudziłem się  w celi, przerażony i 

przekonany z jakiegoś powodu, że odrąbano mi dłonie. Zapytałem go: - Fałszywe wspomnienia?

- Tak, i to w dodatku nieprawdopodobnie  wstrętne. Opowiem panu po następnym seansie. A teraz potrzebuje  pan 

odpoczynku.

- Wspaniały pomysł, tylko że najpierw muszę coś zjeść.

Drzwi otworzyły się gwałtownie  i do pokoju wbiegła Taze. Bez słowa  włączyła ścienny telewizor. Cliaandczycy 

zainstalowali już stację propagandową, ale nikt nie wysilał się, by oglądać jej poszczekiwania.

Ekran rozjarzył się i ujrzałem kaprawe oczka Krają.

- To taśma, puszczają ja na okrągło - szepnęła Taze. Z głośnika dobiegły słowa:

- ...i chcemy, żeby o tym wiedział. Ktoś musi znać  człowieka określanego imieniem James DiGriz. Skontaktujcie 

się z nim. Powiedzcie mu, żeby obejrzał ten program. Ta wiadomość  jest skierowana do ciebie, DiGriz. Chcemy, żebyś do 

nas wrócił. Mamy Angelinę. Jak do tej pory, nie  zrobiono  jej krzywdy. Jak do  tej pory -  i na  pewno  nikt nie  zrobi jej nic 

przed świtem. Witamy w domu, Jim!

      

18

Przez dłuższą chwilę siedziałem jak skamieniały. Chciałem być  sam, co Taze w mig zrozumiała, wystarczył tylko 

mój kciuk  wymierzony w  drzwi. Zacny  doktor próbował natomiast protestować, przyłożyłem mu  zatem i wyniosłem go, 

trzymając za kark i spodnie na siedzeniu.

Potem kopnąłem telewizor. Trochę pomogło. Zrobiłem sobie  drinka i zacząłem myśleć. W końcu doszło do mnie 

coś, co od dłuższego czasu wędrowało po mojej podświadomości: że będę musiał się  poddać i nie uda mi się tego uniknąć. 

Coś strzyknęło mi pod czaszką na tę myśl, ale plan, jaki wymyśliłem, nie był prosty, a świt bliski.

Zawołałem Taze i powiedziałem jej, co zamierzam zrobić.

- To szaleństwo!  Nie możesz!  - przysiągłbym, że  w jej wielkich oczach pojawiły się łzy. - Oddać się w łapy tych 

łajdaków tylko po to, by ocalić kobietę!? Gdyby mężczyźni na tej planecie byli tacy... To nie do uwierzenia!

Ostatkiem sił oparłem się pokusie poddania się tej kobiecej łasce i zacząłem otwierać niektóre pojemniki z bronią.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

29 / 38

background image

- Operacja  składać  się będzie z  dwóch części -  oznajmiłem. - Pierwszą biorę na  siebie: spenetrowanie  budynku i 

uwolnienie Angeliny. Mam nadzieję, że  przy okazji złapię  którego, ale gdyby miało  to  zbyt skomplikować  całą  resztę, to 

załatwimy to następnym razem. Druga część, to wydostanie się z budynku, i to już należy do ciebie. Muszę mieć jego plany 

i pogadać z kimś, kto dobrze się tam orientuje. Najlepiej z dozorcą. Możesz to załatwić?

- Natychmiast!

Bez wątpienia była to dziewczyna, na której można było polegać.

Kiedy  byliśmy  już  gotowi,  od  świtu  dzieliły  nas  dwie  godziny. W końcu  udało  mi  się  złapać  roztrzęsionego 

dozorcę, który  wskazał  możliwości  wejścia. Inaczej byłaby  to  ciężka  sprawa.  Dla  grupy  biorącej  udział w  akcji, przy 

całkowitym braku ciężkiego sprzętu, budynek jawił się jako twierdza.

Dozorca wodził tymczasem trzęsącym się paluchem po planie.

-  Tunel,  którym  biegną  przewody, panie,  przechodzi  ulicę  i  dochodzi do  drugiego  poziomu  piwnic,  panie,  do 

numeru siedemnastego, panie. Duży tunel, panie.

- Na pewno jest „zapluskwiony" - skrzywiłem się. - Ale przy dobrej organizacji pracy nie powinno być większego 

kłopotu. Proszę notować, drogie panie, bo nie będzie czasu na dalsze tłumaczenia. Otóż ja...

Zanim zapięto wszystko na ostatni guzik, do świtu pozostało dwadzieścia minut. Jednostki były na  stanowiskach, 

a ja zamówiłem rozmowę z Krajem. Zanim zdążył się odezwać, warknąłem:

- Chcę natychmiast zobaczyć Angelinę i porozmawiać z nią.

Nawet się nie sprzeciwił. Na ekranie pojawiła się Angelina z obrożą i kablem znikającym poza obrazem.

- Nic ci nie jest?

- Czuję się wybornie, o ile można tak powiedzieć, kiedy przebywa się w jednym pokoju z tą kreaturą.

- Nie zrobili ci krzywdy?

- Na razie  nie. Tylko przyczepili mnie  do sufitu, żebym nie uciekła. Ale możesz sobie wyobrazić, jakie pogróżki 

wymyślał tu ten obleśny facet przez  cały czas. Gdybym miała taki umysł, jak on, dawno popełniłabym samobójstwo… - w 

tym momencie twarz Angeliny stężała. Kraj poczęstował ją małą dawka prądów.

Wiedziałem już, że nie będzie drugiego takiego razu i że to jego zabiorę dziś ze sobą. Na ekranie pojawiła się jego 

gęba.

- Przyjdziesz  teraz do  mnie, DiGriz, i poddasz  się. Zostało ci niewiele czasu, a  wiesz, co stanie się  twojej żonie, 

jeśli odmówisz. Jeśli zaś się poddasz, wypuszczę ją.

- A niby jak to sprawdzę?

- Nie sprawdzisz, ale nie masz wyboru.

-  Przygotuj śniadanie,  zaraz  tam  będę.  -  Zanim  odłożyłem  słuchawkę  i  wyłączyłem  wizję,  usłyszałem  jeszcze 

krzyk Angeliny:

- Nie! Nie poddawaj się!

- Czy rzeczy już wyschły? - spytałem Taze, ściągając koszulę.

-  Prawie.  -  Razem  z  paroma  dziewczynami  suszyła  nad  dmuchawami  cliaandzki mundur,  który  wydał  mi  się 

najbardziej odpowiedni na tę okazję. - Już prawie suchy, ale nie możemy dłużej czekać.

Niektóre miejsca były jeszcze wilgotne, ale nie miało to większego znaczenia. Na dole czekała na nas motorówka 

z  zapuszczonym  silnikiem. Na  brzegu  stał wóz  z  doktorem Muftakiem na  tylnym  siedzeniu. Na  kolanach  trzymał  małą 

walizeczkę i pomrukiwał do siebie z niezadowoleniem.

- To mi się naprawdę nie podoba. To pogwałcenie etyki lekarskiej!

-  Wojna  jest  zawsze  pogwałceniem  jakiejś  etyki.  Okropieństwem,  przeciwko  któremu  należy  użyć  wszelkiej 

dostępnej broni. Proszę tylko zrobić to, o co pana prosiłem.

- Pewnie, że zrobię, nie ma o czym gadać, ale można chyba w końcu wygłosić własne zdanie na temat tego, co się 

robi.

- Niech pan sobie wygłasza na zdrowie. Proszę tylko jednocześnie naładować strzykawkę.

Zaparkowaliśmy w ciemnej uliczce. Mój cel był tuż za rogiem.

- Katalizator - powiedziałem. - Pod pachę, żeby nie było śladów.

Podniosłem ręce  i poczułem, jak wlewają  się we  mnie  ciepłe  płyny z izolowanego zbiornika. Wylazłem z wozu i 

wsunąłem rękę przez okno. Poczułem ukłucie i wóz ruszył. Skręciłem za róg. Zostało mi niewiele czasu.

Przy wyjściu czekał komitet powitalny w składzie jeden plus pięciu. Byli bardzo pewni siebie. Jeden założył mi 

kajdanki  i  pociągnął  za  sobą.  Przeszliśmy  przez  mocno  pilnowane  korytarze  i  weszliśmy  na  schody.  Potknąłem  się  i 

zacząłem uważniej spoglądać  pod nogi. Zastrzyk  zaczął działać i wolałem mieć pewność  co do podstawowych  rzeczy. W 

końcu nasza  milcząca karawana weszła  do jakiegoś pokoju, w którym mnie rozkuto i natychmiast wzięto pod lufy. Godna 

podziwu asekuracja!

- Rozbierać się! - usłyszałem.

Znowu  stary  znajomy - fluoroskop, potem sondy. Te typy  za  każdym razem postępowały tak  samo. Rutyniarze! 

Pozwoliłem im zrobić  ze  sobą wszystko, na  co mieli ochotę. Nic  nie znaleźli, bo niczego znaleźć nie  mogli. A dokładniej 

mówiąc, tego jednego nie byli w stanie znaleźć. W głowie miałem lekką mgiełkę i chciałem, żeby przestali już  grzebać  w 

bzdurach. Działanie zastrzyku wzmagało się, a to, co zamierzałem zrobić, wymagało całej jego siły - jeśli miało się udać.

- Ubierać się! - Duplikat kombinezonu wylądował na podłodze.

Nieomal  odetchnąłem  z  ulgą, gdy  zapięto  mi obrożę. Jeden  z  wartowników  odkleił  się  od  ściany  i  wziąwszy 

pudełko,  pchnął  mnie  ku  drzwiom. Szedłem  ze  schyloną  głową,  patrząc  uważnie  pod  nogi.  Zacząłem  liczyć  kroki,  by 

zapamiętać  odległość  od  jaskini  Krają.  Czekał  na  mnie  za  biurkiem  z  Angeliną  siedzącą  naprzeciw  i,  oczywiście, 

przyczepioną do sufitu.

- Wszystko w porządku? - zapytałem jeszcze w drzwiach.

- W jak najlepszym. Najzupełniej bez potrzeby się  tu fatygowałeś - odparła, a ja usłyszałem, jak strażnik zamyka 

za sobą drzwi.

- Oczywiście - zwróciłem się do Krają - wypuścisz ją?

- Oczywiście, że nie. Nic bym na tym nie zyskał.

- Tak też myślałem. Tylko po co traciłeś ślinę, żeby mnie o tym zawiadomić? Mógłbyś z łaski swojej powiedzieć, 

jakim to szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało wam się ją złapać?

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

30 / 38

background image

- To nie był przypadek, DiGriz. W ucieczce pomagały ci dwie kobiety. Otrov przeżył i zdał nam relację, a w twojej 

pamięci  był  dokładny  obraz  żony.  Założyliśmy,  że  była  jedną  z  nich.  Komputer  zidentyfikował  ją,  ledwie  weszła  do 

budynku.

- Byliśmy głupcami, podejmując takie ryzyko - pozornie zwróciłem się do Angeliny, w rzeczywistości spojrzałem 

na strażnika.

Właśnie zabierał się do przymocowania mnie do sufitu.

Nie miał prawa tego skończyć, gdyż oboje bylibyśmy wówczas zgubieni. Nie miałem innego wyboru, jak podciąć 

mu nogi.

- Powstrzymaj go!

Strażnik  wdusił  kilka  czerwonych  guziczków  w  sobie  znanej  kombinacji.  Nie  sprawiło  mi  to  przyjemności. 

Przeszywający  ból  przebiegł  przez  mięśnie  i  wywołał  silne  mdłości.  Narkotyk  osłabił  wprawdzie  sam  ból, ale  to,  co 

zostało,  wystarczyło,  by  rzucić  mną  o  ziemię. Oczy  zaszły  mi  mgłą, a  zbliżająca  się  obuta  noga  nie  wróżyła  niczego 

dobrego. Kopniaka nie poczułem, ale po sekundzie ujrzałem dłoń wyciągającą się do mojej twarzy. Smagnąłem go po łapie 

wyciągniętym środkowym palcem prawej ręki, zdrapując mu skórę na wewnętrznej stronie dłoni. Omal nie zemdlałem przy 

tym wysiłku. Wstrząsnął nim dreszcz i, jak na zwolnionym filmie, runął na mnie, wypuszczając pudełko. Sięgnąłem po nie 

i wdusiłem znajomy czarny guzik. Ból ustąpił. Zatoczyłem się wstając i obróciłem w stronę Krają. Miał refleks, ścierwo.

W  ciągu  tych  paru  sekund,  które  straciłem  na  zabawę  ze  strażnikiem,  sytuacja  uległa  radykalnej  zmianie. 

Angeliną, wygięta z bólu w pałąk, leżała na biurku Krają, a on w najlepsze sięgał po broń.

Podciąłem mu nogi, ale miał już  gnata w ręku, nic  prostszego  jak strzelić. Dokładnie w  tym momencie gdzieś w 

budynku  rozległa  się  eksplozja,  od  której  zadygotały  ściany  i  zamrugało  światło.  Tego  Kraj  się  nie  spodziewał,  ja  zaś 

owszem, i ta sekunda wystarczyła, by wykopać mu spluwę z ręki. Strzelił, ale pocisk poszedł bokiem, a potem Kraj nie był 

już w  stanie nic zrobić. Poza odegraniem roli worka  treningowego, kiedy to z autentyczną  przyjemnością trzasnąłem jego 

głową o metalowy blat, ustawiłem go pionowo i zaaplikowałem małą seryjkę w nerki, splot słoneczny, krocze (w zmiennej 

sekwencji), spotkało go coś jeszcze. Gdy runął na podłogę, jego twarz znalazła się w miłym sąsiedztwie mojej nogi, a ja nie 

widziałem żadnego powodu, żeby nie doprowadzić do ich spotkania. Do dziś żałuję, że nie miałem wtedy butów.

Potem  schyliłem się  błyskawicznie  i  tym samym palcem,  co  strażnika,  udrapnąłem  go  w  szyję.  Całość  trwała 

siedem sekund. Wyprostowałem się, analizując sytuację i jednocześnie ruszając na pomoc Angelinie.

Najprawdopodobniej zaatakowała go w tym samym momencie, w którym ja zająłem się strażnikiem. Uwiesiwszy 

się kabla, podciągnęła nogi i całą swą  siłę włożyła  w to jedno kopnięcie, które  powinno wysłać go na  lepszy ze  światów. 

Miał  skurwiel  szczęście  -  zamiast  przetrącić  mu  kark, złamała  mu  tylko  lewą  łapę  (minimalnie  się  przesunął  i  to  go 

uratowało). Zanim sięgnął po broń, zemścił się na Angelinie, ale ta chwila sadyzmu miała kosztować go życie.

Wlazłem na biurko i zamiast tracić czas na szukanie właściwego przycisku, po prostu przeciąłem kabel. Angelina 

przestała się wić w konwulsjach i otworzyła oczy. Ja tymczasem przeorałem szuflady, poszukując jednego drobiazgu.

-  Kochanie,  jesteś  geniuszem -  mruknęła  słabym głosem, a  ja  pochyliłem się  nad nią  ze  znalezionym wreszcie 

kluczykiem i otworzyłem jej obrożę. - Jak ci się to udało?

- Jestem bardziej przewidujący i biję ich siłą wyobraźni. To wszystko. Przepatrzyli moje ubranie w poszukiwaniu 

broni,  ale  nie  przyszło  im  do  głowy,  że  może  nią  być  samo  ubranie.  Było  nasączone  tanturaliną.  Od  reakcji 

powstrzymywała ją ciepłota mego ciała. Kiedy zmusili mnie, bym się rozebrał - a byłem pewien, że to zrobią - płyn zaczął 

się ochładzać, a gdy osiągnął krytyczną tem...

- Nastąpiło wielkie bum! - dokończyła Angelina i objęła mnie. Na szczęście przypomniałem sobie, gdzie jesteśmy 

i skończyło się na pocałunku. Potem Angelina drżącymi rękoma odpięła moją obrożę.

- Przypuszczam, że coś równie chytrego zabiło tych tu?

- Jeszcze  nie umarli, choć  przypuszczam, że  Kraj nie czuje  się zbyt dobrze. Trochę go, zdaje się, uszkodziliśmy. 

Śpią. Opiłowałem sobie paznokieć na ostro i pokryłem go warstewką kalamitu.

-  Oczywiście!  Musieliby zrobić  ci analizę widmową, żeby to wykryć, a  zadrapany tym świństwem facet kładzie 

się grzecznie i śpi. Co dalej?

- Telefon na  wypadek, gdyby eksplozja  nie została usłyszana  na  zewnątrz. Jeśli ta podejrzliwa  banda  założyła  u 

szefa podsłuch w telefonie... - W tym momencie zgasły wszystkie światła - Angelina! Jestem naćpany narkotykami! I to po 

czubek  głowy!  Dzięki  temu  mogłem  wytrzymać  kurację  zaaplikowaną  mi  przez  strażnika,  ale  to  znaczy,  że  jestem 

niewrażliwy na dotyk. Musisz mi pomóc w tej ciemności, bo ja tylko słyszę.

- Jak?

- Znajdź to ścierwo, jest za biurkiem, i przyciągnij do mnie. Zabieramy go na spacer.

Zrobiła to, a z odgłosów sądząc, nie była to pomoc samarytańska. Pomogła mi jeszcze wziąć go na plecy.

-  Teraz  musisz  mnie  poprowadzić. Po  wyjściu stąd na  drugą  stronę  hallu, potem  w  lewo  i  ze  czterdzieści pięć 

jardów prosto, do schodów. Potem w dół, do końca.

Wzięła mnie za rękę i ruszyliśmy. Omal nie  wyłożyłem się na strażnika. W hallu było łatwiej, bo mogłem opierać 

się  o  ścianę.  Właśnie  zaczęliśmy  gratulować  sobie  sukcesu, gdy  światła  zamrugały  nieśmiało  i  wreszcie  rozjarzyły  się 

mgliście. Jakim cudem nikt z dobrego  tuzina  ludzi na  korytarzu nas  nie zauważył, nie  mam  pojęcia. Wiem tylko, że  tak 

właśnie było. Ruszyliśmy z kopyta do schodów, ale ta sprzyjająca sytuacja nie mogła trwać wiecznie.

Zamigotały właśnie światełka alarmu, a nadchodzący z naprzeciwka miał dość czasu, by zrozumieć, co właściwie 

widzi, i dojść do jedynie  słusznych wniosków. Zaczął grzebać przy pasie, wrzeszcząc, żebyśmy stanęli. Angelina była, jak 

zwykle, przewidująca. Zabrała spluwę Krają i teraz zrobiła z niej użytek. Gościa rozerwało, a my bez przeszkód dotarliśmy 

do  schodów. Światła  zgasły ponownie. Schodzenie  było trudniejsze, niż  przypuszczałem, mimo że  zaczynało wracać  mi 

czucie. W pewnym momencie  potknąłem się  o Angelinę  i  upuściłem Kraja. Roześmieliśmy się  i poturlaliśmy go  na  dół. 

Toczył się z miłym dla ucha dźwiękiem. Nagle z dołu zabrzmiał głos:

- Czekamy, żeby was zabrać. Stójcie spokojnie!

Gdyby nie  to, że  głos był bez  wątpienia  damski i nie  przemawiał po cliaandzku, Angelina zwaliłaby  nam na  łeb 

schody. Pistolet Krają miał bowiem eksplodujące pociski.

Stanęliśmy. Poczułem, że ktoś nakłada mi ciężkie gogle i znów wrócił mi wzrok. Tyle tylko, że widziałem teraz w 

podczerwieni. Na dole znaleźliśmy się błyskawicznie. Czekała tam na nas Taze.

- Rozesłałam ludzi na wszystkie klatki schodowe, właśnie wracają.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

31 / 38

background image

Ktoś wziął  ode  mnie  Kraja, ktoś  inny pomagał mi iść, bo zaczynały  mi się  już  trząść nogi, dygotały  zmęczone 

mięśnie.

- Prosto - rozkazała Taze. - Przy wylocie tunelu czekają samochody.

      

19

Całe ciało było bólem. Nie takim, który nie daje  się wytrzymać, ale  i tak wystarczająco uprzykrzało mi to życie. 

Trochę  czasu  zajęło  mi  przyjście  do  siebie,  gdy  stwierdziłem,  że  już  nie  śpię. Obok  mnie  znajdowała  się  Angelina  - 

wcielenie doskonałej żony i opiekuńczości, a pokój hotelowy był bardziej niż znajomy: znów byliśmy na wysepce.

- Mieliśmy jakieś straty? - spytałem. Chciałem zapytać o to już wcześniej, lecz jakoś wyleciało mi z głowy.

- Nie ma w ogóle o czym mówić. Parę rannych, i to lekko. Wszystko poszło zgodnie z planem. Zaraz po eksplozji 

dziewczyny  zrobiły  zwarcie  na  wszystkich  liniach  przesyłowych  i  łączach  telefonicznych.  Bajzel  był  pierwszej  wody. 

Potem przeszły przez tunel i zniszczyły generator awaryjny. Resztę  sam widziałeś, bo byłeś na tyle uprzejmy, że zemdlałeś 

dopiero przy samochodzie.

-  Zrobiłbym to  z  dużą  przyjemnością  wcześniej, ale  nie  dawała  mi spokoju  myśl, że  amazonki Taze  będą  wlec 

mnie przez tę rurę. Zdaje mi się, że one nadal nie są dobrego zdania o mężczyznach. Nie słyszałem, żeby w dowód uznania 

planowały mianować mnie honorową siostrą.

-  Radziłabym  ci, tak  z  dobrego  serca, żeby  to  było  wszystko,  co  z  tobą  zrobią. A teraz  do  dzieła, kochanie. 

Dzwonił  Muftak  z  nowiną,  że  doprowadził  Krają  do  stanu  użyteczności  psychicznej.  Bo  fizycznie  twoje  rękoczyny 

doprowadziły go do gipsu.

- No to chodźmy. Nie  mogę  doczekać się rozmowy. Poczekaj, coś mi się przypomniało. Co zrobimy, jeśli zjawią 

się tu bez zaproszenia jego kumple? Jest go gdzie schować?

-  Jest. Leży  martwym bykiem i  prawie  przez  cały  czas  jest  nieprzytomny. Wpakuje  się  go do  lodówki. Niezły 

pomysł, szczególnie gdybyśmy tak zapomnieli go wyjąć.

Rozmawiając dotarliśmy do laboratorium.

-  To  potem. Najpierw obowiązki, potem  przyjemność  -  powiedziałem. -  Najpierw  trzeba  wyciągnąć  od  naszego 

obcego trochę informacji.

- Nie jest żadnym obcym - sprzeciwił się doktor, słysząc nas w drzwiach. - Stawiam za to moją reputację.

- Niech się pan nie rzuca, doktorku, bo ją pan straci. O ile w ogóle jest coś do stracenia.

- Nie pozwolę, by obrażali mnie  profani! - zerwał się  z wściekłością, wyciągnąwszy swą  osobę w gniewie tak, że 

niemal sięgnął mi głową do ramienia. - Przywykłem do zniewag ze  strony kobiet, ale  nie  zniosę, żeby obrażało mnie  takie 

coś,  co  dopiero  leczyłem  z  obsesji  pluszowych  niedźwiadków.  I  to  ma  być  wdzięczność!  Słuchaj  pan,  nawet  na  tym 

zadupiu,  gdzieś  się  pan  ulągł,  wiedzieli  chyba,  że  jeśli  komórki  jakiejś  istoty  są  komórkami  ludzkimi,  to  istota  jest 

człowiekiem. To normalny homo sapiens!

- A niska temperatura ciała, brak emocji i tak dalej?

-  Mieści  się  w  obrębie  tolerancji. Człowiek  to  bydlę  zdolne  do  adaptacji. W  literaturze  znajdzie  pan  bardziej 

egzotyczne przypadki niż to indywiduum.

- A zatem nie może też być cyborgiem? - spytała niewinnie Angelina, otwierając szeroko oczy.

Ręce mi opadły. Nie miałem nawet siły, aby dać jej kuksańca. Moje teorie były tu wyraźnie dyskryminowane.

- Co mu pan zrobił, żeby zaczął gadać? - przeszedłem do konkretów.

- Dobre pytanie! - Muftak podrapał się  po brodzie i skupił tak, jak zwykle skupia się fachowiec, gdy ma wyjaśnić 

coś idiocie, który pojęcia nie ma o wiedzy tajemnej, czyli - chciałem powiedzieć - medycznej. - Ponieważ z tego, co wiem, 

był  on  odpowiedzialny za  manipulacje  na  pańskim mózgu i brał  udział  w  przygotowywaniu inwazji  mojej planety,  nie 

poczuwałem  się  wobec  niego  do  obowiązków,  jakie  moralność  dyktuje  lekarzowi  wobec  pacjenta.  A  zatem  - 

skoncentrowałem się  na  jednej sprawie i to dla  naszego, a nie  jego, dobra. Pomocą był fakt, że  gdy go przywieziono, był 

nieprzytomny.  Lecz  nie  było  to  łatwe.  Wprowadziłem  do  jego  umysłu  fałszywe  wspomnienia,  założyłem  blokady 

pamięciowe i spowodowałem regres w polach emocji i postawy, a ponadto zrobiłem jeszcze kilka rzeczy, których wstydzić 

się będę do śmierci.

Doktorek wyglądał, jakby za chwilę miał się rozpłakać, toteż poklepałem go przyjacielsko po ramieniu.

-  Jest pan żołnierzem, doktorze, i robi pan  to, co jest potrzebne do zwycięstwa. Głęboko poważamy pana za  to, 

czego pan dokonał - powiedziałem.

-  No  cóż. Ja  wręcz  przeciwnie, ale  tym się  będę  martwił  później. Za  kilka  minut wprowadzę  go  w  trans,  wam 

będzie się wydawało, że jest przytomny, lecz tak naprawdę to nie będzie świadom, co dzieje się wokół. Jego emocje znajdą 

się na poziomie rozwojowym czteroletniego dziecka, które potrzebuje pomocy. Pamiętajcie o tym. Nie  zmuszajcie go zbyt 

nachalnie  do odpowiedzi i nie zachowujcie  się wrogo. On chce  wam pomóc  i zrobi, ile  tylko będzie  mógł, ale  dostęp do 

informacji nie  będzie dla  niego  rzeczą  prostą. Bądźcie  dla  niego mili, a jeśli  nie  zrozumie  pytania, to  sformułujcie  je  na 

nowo. I nie ponaglajcie go za bardzo. Jesteście gotowi?

- Chyba  tak -  odpowiedziałem, choć  myśl o Kraju jako o chętnym do  współpracy czterolatku nie bardzo  chciała 

mi się pomieścić w głowie.

Ruszyliśmy za nim do salki szpitalnej. Muftak tak ustawił lampę, by Kraj był w pełni widoczny, a my pogrążeni w 

mroku. Wyjął strzykawkę  i zrobił z  niej użytek, aplikując  coś leżącej postaci. Oczy Krają były zamknięte, a  lewa ręka  w 

gipsie. Łeb miał obwiązany bandażami, spod których wychodził pęk przewodów  podłączonych  do stojących  obok łóżka 

urządzeń.

- Kraj, obudź się. Powieki uniosły się wolno.

Jego twarz wyrażała spokój, a w kącikach ust czaił się cień uśmiechu.

- Jak się nazywasz? - spytał doktor.

- Kraj - odpowiedział miękkim, przypominającym chłopięcy głosem, i to bez żadnego oporu.

- Skąd pochodzisz?

Zmarszczył  brwi  i  zerkając  na  mnie,  wydał  z  siebie  jakieś  niezrozumiałe  dźwięki.  Angelina  pogłaskała  go 

uspokajająco, dodając przyjacielskim tonem:

- Nie denerwuj się, nie trzeba się spieszyć. Przyleciałeś tu z Cliaandu, prawda?

- To prawda - skinął głową i uśmiechnął się.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

32 / 38

background image

- Czy urodziłeś się na Cliaandzie?

- Nie... chyba nie. Mieszkam tam od dawna, ale nie tam się urodziłem. Urodziłem się u siebie.

- U siebie - to inny świat, inna planeta?

- Tak.

- Czy mógłbyś mi opowiedzieć, jaka ona jest?

- Zimna, zawsze jest tam zimno, nic nie rośnie, nic  nie  jest zielone. Trzeba ją polubić, a ja jej nie lubiłem. Istnieją 

ciepłe światy i wielu z nas do nich wyrusza. Ale nie ma nas dużo, rzadko się widujemy i chyba się nie lubimy. Nikt nie lubi 

śniegu, lodu, zimna. Wszystko co żyje, żyje w oceanach, czasami łowimy ryby, ale rzadko. Są cieplejsze światy.

- Na przykład Cliaand? - podpowiedziała Angelina.

- Na przykład Cliaand. Ciepło jest przez cały czas, nawet gorąco, ale mnie to nie przeszkadza. Dziwne, gdy widzi 

się inne życie, stworzenia na lądzie, zieleń... Dużo zieleni.

- Jak się nazywa twoja zimna planeta, twój śnieżny świat? - szepnąłem.

- Nazywa się... nazywa się... -  nagle zaczął się szamotać z wytrzeszczonymi oczami, po czym jego plecy wygięły 

się w łuk, nastąpił ostatni spazm i ciało znieruchomiało na łóżku.

- Nie żyje - oznajmił Muftak spoglądając na przyrządy.

- Szkoda - skwitowała to Angelina. - Trzeba się zastanowić, jak zdobyć następnego klienta dla doktora. Teraz, gdy 

już wiemy, czego należy unikać, postaramy się, aby wytrzymał dłużej.

Muftakiem zatrzęsło.

- Nie mógłbym, nie mógłbym zrobić tego jeszcze raz. Zabiliśmy go, ja go zabiłem. Wszczepiono mu rozkaz, żeby 

się zabił, nie podając za żadną cenę położenia i nazwy planety. Już nigdy więcej!

- Wychowano nas  trochę  inaczej - odezwała  się  spokojnie i bez  emocji Angelina. - Gdyby nie  był tu potrzebny, 

zabiłabym go w jego własnym biurze. Naprawdę jest mi obojętne, jak zginął. Wie pan, kim był i co zrobił.

Nie wtrącałem się, bo, według mnie, oboje mieli rację.

- Niech się pan prześpi, doktorze. Trzydzieści sześć godzin na nogach nie wpływa dodatnio na samopoczucie.

Wziąłem Angelinę za  rękę  i wyprowadziłem, oddalając się  od tego małego, smutnego człowieczka wpatrującego 

się niewidzącymi oczyma w podłogę.

- Żal ci tej kreatury? - spytała Angelina, posyłając w moją stroną swoje niezadowoloną minę numer dwa. Znaczyła 

ona mniej więcej: „Nie szukam kłopotów, ale jeśli ty ich szukasz, to znajdziesz je z łatwością".

- Co? Żal mi tylko tego, że tak mało się dowiedzieliśmy.

-  Następny  powie  więcej.  Przynajmniej  wiemy, że  twój pomysł  miał  sens.  Być  może  nie  należy  ich  nazywać 

obcymi, ale na pewno na Cliaandzie są intruzami. Gdyby udało się ich wyeliminować, byłby spokój z inwazjami.

Zrobiliśmy  sobie  przerwę  na  posiłek  (siedem  dań,  nie  licząc  przystawek),  a  gdy  uporałem  się  ze  wszystkim 

(Angelina tylko trochę poskubała) i łyknąłem piwa, wówczas stwierdziłem:

- Myślałem, i wiesz...

- Żartujesz? Obserwując cię można było raczej dojść do wniosku, że żresz jak świnia, która wsadziła oba kopyta w 

koryto.

- Daj spokój temu sielankowemu poczuciu humoru. Jak w nocy ciężko się pracowało, to w dzień należy się dobrze 

najeść.  Mamy  ważniejszy  problem.  Założę  się,  że  gdybyśmy  wyeliminowali  szarych,  Cliaandczycy  straciliby  swój 

płomienny zapał do inwazji.

- Nic  tudnego. Wystarczy seria  zorganizowanych zamachów. Nie  może ich być wielu. Kraj sam to powiedział. Z 

przyjemnością biorę to na siebie.

- O nie. Żadne takie. Nie pozwolę, by moja żona wynajmowała się jako płatny morderca. A poza tym - to nie takie 

proste.  Oni  mają  dobrze  rozwinięty  instynkt  samozachowawczy  i umieją  sobie  radzić. A  poza  tym  jeszcze  -  nie  lubię 

rzeźnictwa.

- Dobra, chodząca doskonałości moralna. Co jeszcze możemy zrobić? Rewolty w podbitych światach?

- Blisko, ale to nie to. Jeśli Burada może tu służyć za przykład, to przypomnij sobie, co powiedziała Taze. Wszelki 

opór  zamiera,  a  powodem  jest  szybkość  reakcji  sił  cliaandzkich.  Jeśli  zginie  jeden  z  nich,  zabija  dwudziestu 

Buradyjczyków. Ci tu, po wielu  pokoleniach pokoju, nie  są  psychicznie przygotowani do totalnej partyzantki. Zresztą, to 

nic nie da. Cała gospodarka Cliaandu nastawiona jest na prowadzenie wojen. To jest jak jakaś obłąkana mutacja, która musi 

rozrastać  się,  aby  żyć.  Sądzę, że  sami  nie  byliby  w  stanie  zbudować  swojej  floty.  Muszą  być  w  tym  uzależnieni  od 

podbitych światów.

-  Chciałabym,  żeby  tak  było.  Ale  ich  inwazje  to  obłąkany  sposób  życia.  Gdyby  byli  jak  jakaś  mała  zielona 

roślinka. Moglibyśmy wtedy wyrwać ją z korzeniami i odrywać listek po listku...

- Cicho! - rozkazałem. - Coś mi świta!

Zacząłem  kroczyć  po  pokoju.  Dodałem  dwa  do  dwóch  i  otrzymałem  cztery,  potem  dodałem  jeszcze  cztery  i 

otrzymałem  osiem.  Następnie  dokonałem  całego  szeregu  bardziej  skomplikowanych  obliczeń  matematycznych  i 

przeszedłem parę ciągów logicznych. Wynik był jasny i olśniewająco prosty. Opadłem na krzesło i uniosłem szklankę.

- Jestem geniuszem! - stwierdziłem skromnie.

- Dlatego za ciebie wyszłam. Z wyglądu jesteś raczej mało pociągający.

- Już niedługo będziesz musiała przeprosić mnie za zniewagę, kobieto. A tymczasem stuknijmy się za zwycięstwo 

i mój PLAN.

Stuknęliśmy się.

- Co to za plan?

-  Nie  mogę  ci  jeszcze  powiedzieć. Po  pierwsze, wyśmiałabyś mnie. Po  drugie, nie  jest  jeszcze  dopracowany  w 

szczegółach. Ale  pierwszy  krok jest już  oczywisty i za  to zabieram  się  od  razu  albo  za  chwilę. Jak sadzisz,  czy szarzy 

ogłosili komunikat o zniknięciu Kraja?

-  Wątpię.  Nic  takiego  nie  padło,  przynajmniej  na  częstotliwości  dowództwa.  Mamy  ich  na  podsłuchu  przez 

dwadzieścia cztery godziny na dobę.

-  Też  tak  myślę.  Dodając  do  tego  przesadną  powściągliwość  i egocentryzm, stawiam na  to, że  do  tej pory  nie 

opublikowano żadnego oświadczenia o zniknięciu Kraja.

- No i co z tego?

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

33 / 38

background image

- Będę robił na jego konto. Mam do załatwienia parę spraw.

- Idiota!

      

20

Potrzebny  mi  był  cliaandzki  środek  transportu. A  zatem  wziąłem  go  sobie.  Ponieważ  charakteryzacja  nie  była 

dobra  (za  bardzo  różniliśmy  się  w  budowie  ciała),  postanowiłem  działać  po  zmroku.  W  mundurze  Kraja,  z  moją 

walizeczką,  wkroczyłem  z  Hamalem  do  budynku  szarych.  Hamal  był  członkiem  rezerwowych  oddziałów  policji. 

Wolałbym co prawda  Taze  lub jedną  z  jej  amazonek,  ale  potrzebowałem  chłopa;  Hamal nie  wyglądał  na  zbyt  pewnego 

siebie, lecz musiał mi wystarczyć.

- Rozumiesz, co masz robić? - upewniłem się po raz ostatni, wpychając go do niszy w pobliżu parkingu Octagonu.

- Rozumiem, proszę pana, oczywiście, że rozumiem. Wyjąłem dwie kapsułki z kieszeni i podałem mu.

- Masz, przeżuj i połknij. To powinno podnieść twoje morale. Mam cichą  nadzieję, że nie na tyle, żebyś odstawił 

trepaka na środku ulicy.

- Nie...

- Właśnie że tak. Bierz!

Wziął.  Nie  miał  innego  wyjścia.  Poczekaliśmy  w  cieniu, aż  podjedzie  samochód  osobowy.  Wyrzucił  z  siebie 

dwóch  oficerów  i  zawrócił  w  naszym  kierunku.  Wyskoczyłem  na  ulicę  i  zamachałem  rękami.  Kierowca  zahamował  z 

przeraźliwym  piskiem  opon  i  błyskiem  strachu  w  oczach.  Niemniej  zatrzymał  się,  niemal  dotykając  mnie  przednim 

zderzakiem.

- Zawsze tak prowadzicie?

- Nie, panie, to tylko...

-  Zostawcie  swoje  wykręty  dla  siebie. Mnie  to  nie  obchodzi. -  Wpakowałem  się  na  fotel  obok  niego. -  Dalej, 

ruszajcie, powiem wam, gdzie jechać.

- Ale ten samochód... To znaczy...

Wystarczyło  jedno  spojrzenie  Kraja,  żeby  zamarł  jak  wiosenny  kwiatek  w  środku  zimy.  Ruszył, aż  powietrze 

zaświszczało. Ledwo skręcił za róg, dałem mu do powąchania kapsułkę z usypłaczem i zawróciłem z powrotem tam, gdzie 

czekał  Hamal.  Włamaliśmy  się  do  sklepu,  przenieśliśmy  doń  kierowcę  i  dokonaliśmy  małej  zamiany  uniformów. Mój 

pomagier awansował na regularnego kierowcę cliaandzkiej armii.

- Umiesz toto prowadzić? Ślicznie. Teraz do portu kosmicznego. Tylko zwolnij przy bramie. Postaraj się wyglądać 

na nieco mniej przerażonego, niż jesteś. Bądź mężczyzną!

- Jestem! - jęknął. - Ale to robota dla kobiety. Nie wiem, jak mogłem dać się w to wrobić.

- Zamknij się! Weź sobie jeszcze parę kapsułek.

Bardziej martwiłem się o kierowcę, niż o kogokolwiek z komitetu powitalnego. Zawsze schodzili Krajowi z drogi.

Może  to  wyjaśni  przerażenie  mojego  kierowcy?  Westchnąłem.  Byliśmy  już  przed  wartownią.  Wyprężony  na 

baczność pododdział z sierżantem na czele prezentował broń. Sierżant próbował coś powiedzieć, ale go uprzedziłem:

- Nie podchodźcie do telefonu, chcę sprawdzić parę rzeczy, lecz lepiej, żeby nikogo o tym nie uprzedzono. Jasne?

I  już  przemykałem  obok  nich  z  dużą  szybkością.  Chyba  jednak  usłyszeli,  żaden  bowiem  nawet  nie  drgnął. 

Byliśmy już w porcie.

- Nie mogę - jęknął Hamal. - Mam tego dość, wracam do domu. Nie nadaję się do policji. To wszystko wina mojej 

matki, zawsze chciała mieć córkę i zrobiła ze mnie dziewczynkę...

Był  na  najlepszej  drodze,  by  zawrócić.  Zakląłem  i  dałem  mu  w  łeb,  przejmując  jednocześnie  kierownicę. 

Zakręciłem pod  jeden z  hangarów  i zgasiłem  silnik. Poczęstowałem Hamala  usypiaczem i  owinąłem  w  koce  na  tylnym 

siedzeniu. W zasadzie to powinienem go utrupić i zostawić truchło gdzieś w krzakach, ale  nie miałem serca  - ostatecznie, 

czy to jego wina, że urodził się mężczyzną?

Podjechałem na pas i zatrzymałem się koło transportowca, tuż przy warcie. Przyszła pora na drugi krok.

- Wiecie, kim jestem? - spytałem stojącego przy rampie oficera zimnym i pustym głosem.

- Tak jest! - Wyprężył się.

- Dobrze. Wezwijcie głównego inżyniera na pokład.

- Nie ma go na pokładzie, panie.

-  Możecie  mu  powiedzieć,  jak  wróci,  że  sobie  to  zapamiętam.  Wezwijcie  jego  zastępcę.  -  Minąłem  go,  gdy 

podskoczył do telefonu.

Udałem się  na  pokład A. Czekał  tam już  jakiś mechanik  w  zatłuszczonym  kombinezonie, nerwowo  wycierając 

ręce w równie brudną szmatę.

-  Przepraszam,  ale  właśnie  rozmontowujemy  generator...  -  słowa  uwięzły  mu w  gardle  pod  moim  przeciągłym 

spojrzeniem.

- Wiem, że macie kłopoty. Dlatego tu jestem. Zaprowadźcie do siłowni.

Ruszył  bez  słowa. Pójdzie  łatwiej, niż  myślałem.  Kiedy  weszliśmy,  z  wnętrzności  rozbebeszonego  generatora 

wyjrzały trzy pobladłe gęby.

- Każcie im się stąd wynosić. - Nie musiałem nawet powtarzać. Wymiotło ich jak przy zarazie.

Zajrzałem do środka i pokiwałem głową z  mądrą miną, potem obszedłem pomieszczenie  pukając  we  wskaźniki i 

generalnie udając inteligenta. Doszedłszy do generatora podprzestrzeni, zwróciłem się do postępującego za mną inżyniera:

-  Dlaczego  ciągle  używacie  tego  modelu?  Nie  spotkałem  inżyniera,  który  byłby  zadowolony  z  posiadanego 

sprzętu. Ten nie był wyjątkiem.

- Wiemy, że to stary model, ale nie dostaliśmy na czas nowego.

- Przynieście jego schemat.

Ledwo się odwrócił, ścisnąłem rączkę  mojej walizki i na dłoń wypadła mi mała  bombka. Nastawiłem zapalnik na 

czterdzieści  minut  opóźnienia  i  wepchnąłem  pod  obudowę  generatora.  Kiedy  wrócił  ze  schematem,  zajęty  byłem  już 

następnymi  urządzeniami.  Przekartkowałem  podaną  mi  książeczkę,  chrząknąłem  raz  i  drugi,  sprawdziłem  numery 

fabryczne - co wyraźnie go ucieszyło i oddałem mu papiery. Było mi wstyd, że wszystko okazało się takie proste.

-  Dopilnujcie,  żeby  to  było  szybko  naprawione  -  rzuciłem  wychodząc.  W  odpowiedzi  otrzymałem  gorące 

zapewnienie, że zrobi, co tylko będzie mógł.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

34 / 38

background image

Powtórzyłem ten numer  jeszcze  siedem razy i podjechałem do ósmego delikwenta, gdy  zdałem sobie  sprawę, że 

skądś go znam. Po schodni złaził właśnie Otrov. Stanął twarzą w twarz ze mną. Obaj doznaliśmy podobnego szoku. Tyle że 

on  to  okazał: wybałuszył  oczy  i zamarł  jak  piorunem  rażony. Zbyt  długo  byliśmy  razem,  abym  miał pewność, że  jego 

nabiorę równie łatwo, jak całą resztę.

- No i czego tak stoicie? - szepnąłem w końcu, kiedy nie zdradzał żadnych oznak ożywienia.

-  Przepraszam, ale  nie  spodziewałem się  pana  w  tym miejscu - wykrztusił w  końcu. -  Pański głos... czy coś się 

stało...

Wiedziałem,  że  głosu  nie  podrobię,  nie  wobec  człowieka,  który  niedawno  jeszcze  ze  mną  rozmawiał.  Ale 

wiedziałem też, że wszystkie szepty są do siebie podobne. Nie podzieliłem się, rzecz jasna, tą wiedzą z Otrovem.

- Byłem ranny - wychrypiałem. - W końcu to wojna i niektórzy z nas walczą.

Miałem  tego  dość,  toteż  minąłem  go,  ale  zawołał  jeszcze  za  mną,  natręt  jeden.  Obróciłem  się  z  wyrazem 

zniecierpliwienia na twarzy.

- Przepraszam, ale czy wie pan coś o miejscu pobytu Hulji?

-  On  się  tak nie  nazywa. To szpieg. Chyba  nie  macie  ochoty przyjaźnić  się  ze  szpiegiem? Otrov zbladł, ale  nie 

ustąpił.

- Oczywiście, że nie, ale kiedyś byliśmy przyjaciółmi. Tylko tak zapytałem.

- Zadawanie pytań to moja specjalność. Żegnam, pilocie! - wypowiedziawszy te godne Krają słowa, ruszyłem do 

wnętrza.

Otrov zadziwił mnie. Gdzieś w tym zapijaczonym wnętrzu kołatały jednak jakieś ludzkie uczucia.

Reszta  poszła  równie  gładko,  jak  dotąd. Znajdowałem  się  właśnie  w  siłowni  numer  dziewięć, gdy  usłyszałem 

pierwszy wybuch. Odezwały się syreny.

- Co to? - spytałem podstarzałego inżyniera.

- Nie wiem.

- No to się dowiedzcie! - nagle zaczęło mi się spieszyć.

Ledwo wyszedł,  wsunąłem  podarek  pod  generator  (tym  razem z  trzyminutowym opóźnieniem)  i podążyłem za 

nim.

- No i co?

- Eksplozja na jednym ze statków, w maszynowni.

- Gdzie? Muszę to sprawdzić! - ryknąłem i ruszyłem z kopyta.

Zaraz strzeli reszta. Najpierw nastąpi zamieszanie i w tym właśnie czasie muszę się stąd ulotnić. Z pewnością ktoś 

sobie szybko uświadomi, że wszystkie eksplozje nastąpiły mniej więcej w tym samym czasie i w tych samych miejscach, a 

potem ktoś połapie się, że we wszystkich tych maszynowniach był uprzednio Kraj. Kraj jest poza wszelkimi podejrzeniami 

(przynajmniej  na  razie),  ale  tak  czy  tak  będą  chcieli  z  nim  pogadać. A  na  ten  luksus  nie  mogłem  sobie  pozwolić.  Z 

maksymalną, ale nie  zwracającą  uwagi szybkością  podążyłem do wozu. Stało przy nim dwóch żandarmów trzymających 

sflaczałego Hamala.

- Czy to pański wóz?

- Oczywiście, a wy co tu robicie?

- Ten człowiek siedział na tylnym siedzeniu i gadał do siebie. Myśleliśmy, że  jest pijany, ale on  mówi w jakimś 

obcym języku, podobnym do gwary tubylców. Pan wie, kto to jest?

- Nigdy w życiu go nie widziałem! - Była wojna i nie miałem czasu na ratowanie jednego żołnierza.

Mój głos musiał dotrzeć do oszołomionego umysłu Hamala. Swoją drogą, gość mocny był jak byk, skoro po takiej 

dawce środka usypiającego mógł zrobić jeszcze cokolwiek sensownego. To znaczy, bezsensownego.

Zawołał do mnie:

- Musi pan coś zrobić! Oni mnie zabiją! Dlaczego mnie pan tu przywiózł?

- Co on mówi? - zainteresował się jeden z policjantów.

-  Nie  wiem, ale  to  może  być  szpieg, który  dokonał sabotażu  w  jednej  z  maszynowni. Załadujcie  go  do  tyłu  i 

jedźcie ze mną. Już wiem, jak go nauczyć gadać po ludzku.

Ruszyłem  jak  na  wyścigach,  zanim  jeszcze  zdążyli  porządnie  się  rozsiąść.  Usłyszałem,  jak  kotłują  się  na 

siedzeniu.  Jeśli  nawet  zauważyli  rozbebeszone  koce,  to  nie  mieli  czasu  na  reakcję.  Za  nami  gruchnęły  cztery  dalsze 

eksplozje, niemal równoczesne, a  ja byłem już przy bramie. I przy oficerze, który wyrósł przed maską, dając  znaki, abym 

się zatrzymał. Nie miał zamiaru ustąpić, zatem stanąłem.

-  Nie może pan wyjechać. Baza została zamknięta! -  Jakby  na potwierdzenie wagi tego  oświadczenia  gruchnęło 

jeszcze dwa razy (w sumie już siedem - nieźle to poustawiałem).

- Rozkazy zostawcie dla innych. Mnie one nie dotyczą.

- Polecenia, które otrzymałem, dotyczą każdego, bez wyjątków.

-  Wiozę  ze  sobą  więźnia, który  jest  prawdopodobnie  odpowiedzialny za  to  zamieszanie, i  dwóch  strażników.  - 

Znowu  coś  gruchnęło. -  Zabieram go  na  przesłuchanie.  Pańska  gorliwość, kapitanie,  jest  godna  pochwały, ale  musicie 

wiedzieć, że tutaj ja wydaję rozkazy, a wy tylko wykonujecie.

- Nie może pan wyjechać!

Albo  był nieprawdopodobnie  tępy, albo  dostał  specjalne  rozkazy  dotyczące  mojej skromnej osoby. Nie  miałem 

ochoty wypytywać go w tej materii. Dobyłem pistolet i wycelowałem w gogusia.

- Odsuńcie się albo was zabiję!  - powiedziałem maksymalnie znudzonym i monotonnym głosem, na jaki mogłem 

się zdobyć.

Już sięgał po broń, gdy nagle coś do niego dotarło. W jego oczach odbił się  paniczny strach, a on sam wyniósł się 

co  prędzej pod ścianę wartowni i kątem oka  zobaczyłem, jak wybiega  stamtąd  żołnierz i  coś do  niego mówi. Nie  byłem 

ciekaw usłyszeć, co. Ruszyłem pełnym gazem.

Moim policjantom wcale się to nie spodobało. Zaczęli majstrować coś przy swoich kaburach. Nie miałem wyboru 

- odwróciłem się  i posłałem im dwie kule  przez  ramię. W najbliższy zakręt wchodziłem przy akompaniamencie  ostatniej, 

dziewiątej eksplozji.

W  pierwszym  zacisznym  miejscu  pozbyłem  się  ciał  i  klucząc  po  ciemniejszych  zakamarkach  (ze  śpiącym 

nareszcie Hamalem na tylnym siedzeniu) skierowałem się do swoich.

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

35 / 38

background image

      

21

- Wyjaśnij mi to, DiGriz, i lepiej, żeby te wyjaśnienia miały sens. - Inskipp  był jak zwykle  w swoim czarującym 

humorze. Warcząc i pomrukując przemierzał w tę i z powrotem hali kosmodromu.

- Najpierw powiedz mi, jak czują się moi synowie!

- Właśnie! - poparła mnie Angelina. Inskipp wybełkotał coś do siebie, ale musiał stać się bardziej komunikatywny.

- Wszystko w porządku. Zdrowi. Przybierają na wadze. Wkrótce ich zobaczycie. A teraz dość tego! Przelatuję Bóg 

jeden wie  ile  parseków, żeby  nadzorować  tę  operację, ponieważ jest ona  ponoć  na  ukończeniu, i cóż  widzę  na  miejscu? 

Obaj moi  agenci  mieli  już  dość  wszystkiego  i opuścili  powierzoną  im planetę,  chociaż  rzeczona  planeta  ugina  się  pod 

ciężarem żelaznej stopy Cliaandu. Proszę mi to wyjaśnić - z łaski swojej!

- Zwyciężyliśmy!

- Przestań żartować, DiGriz, bo zastrzelę!

-  Za  wiele  zainwestowałeś  w  moją  skórę,  żeby  mi  teraz  robić  krzywdę.  A  poza  tym,  wiem  co  mówię. 

Zwyciężyliśmy, choć na Buradzie nic jeszcze nie wiedzą. Wie tylko garść wybranych.

- Wygląda na to, że nie zostałem do niej zaliczony!

- Przygotowałem mały pokaz. Angelino, kochanie, czy masz naszą zabawkę?

Angelina  podała  mi  gładkie,  czarne  pudełko  wielkości  mojej  dłoni.  Na  każdej  ze  ścian  znajdowały  się  małe 

wypustki, na jednej widniał dodatkowo system soczewek. Inskipp przyjrzał się temu podejrzliwie.

- Wiesz, co to jest? - spytałem łagodnie.

- Nie, i niezbyt mnie to wzrusza.

- A powinno. To jest nagrobek cliaandzkich inwazji. Powiedz mi, na pokładzie czego tu przyleciałeś.

- Niszczyciel klasy „Gnasher". Ale jakie to ma znaczenie?

Wziąłem  pudełko  od Angeliny  i wsunąłem w  jeden  z  otworków  wyjście  kontrolki. Na  klawiaturze  wystukałem 

symbol  i  cechy  niszczyciela  klasy  „Gnasher".  Następnie  ruszyłem  ku  drzwiom. Angelina  zrobiła  to  samo,  złapawszy 

najpierw opierającego się Inskippa i pociągnąwszy go za sobą.

- Musimy sobie wyobrazić, że to jest ich kosmodrom, gdzie, jak to normalnie bywa, śluza powietrzna statku jest 

otwarta. Znajdujemy się zatem w odległości, powiedzmy, półtorej mili od statku. Komora otwiera się i operator uruchamia 

ten drobiazg. Wznosi się on w powietrze, dolatuje  do statku, wpada do komory i... - Odłączyłem pudełko z programatorem 

i zagrały małe silniczki odrzutowe. Drobiazg wyrwał do przodu jak gnany namiętnością koliber. Poleciał gdzie trzeba.

-  Za  nim!  -wrzasnąłem  ruszając  galopem. Urządzonko  skierowało  się  ku  rufie.  Dogoniliśmy  je  dwa  pokłady 

poniżej wejścia, tuż  przed  drzwiami do  siłowni. Nie  była  to  przeszkoda, której nie  można  pokonać, co  właśnie  maluch 

udowadniał za  pomocą  laserka. Otwór  został wycięty  i drobiazg  zniknął w  siłowni. Zajrzeliśmy do  środka  dokładnie  w 

momencie, gdy nurkował pod generator, po czym usłyszeliśmy stukniecie i pojawił się obłoczek czarnego dymu.

- To był akurat ładunek ćwiczebny. W praktyce zastosuje się głowicę bojową  zdolną zniszczyć ten generator, lecz 

nie czyniącą większych szkód. Humanitarna broń.

- Oszalałeś!

- Jak pójdziemy na drinka, to opowiem, co będzie dalej.

Gdy  stało  się  to,  co  stać  się  musiało,  i  ochłodziłem  nieco  gardło,  wyjaśniłem  mu  genialną  prostotę  mojego 

pomysłu.

-  Osobiście  zlikwidowałem  dziewięć  takich  generatorów,  żeby  przekonać  się,  czy  nie  będzie  dodatkowych 

komplikacji. Nie  było.  Ich  statki  są  tak  samo  skonstruowane, jak  inne,  różnią  się  jedynie  jeszcze  większym  stopniem 

ujednolicenia  w  obrębie  armady. Ten  drobiazg  został  zaprojektowany  specjalnie  do  tej  roboty. Operator  uruchamia  go, 

programuje i wypuszcza. Start odbywa się w  chwili otwarcia śluzy. Resztę już widziałeś. Ma bank pamięci wystarczający 

do znalezienia drogi we  wnętrzu i rozpoznania  tego właśnie generatora. A jak go odnajdzie, to bum, i koniec cliaandzkich 

inwazji.

- Koniec jednego generatora - poprawił z szyderstwem w głosie. - Zamawiają następny i po krzyku.

- To nie takie proste. Te generatory są bardziej złożone, niż  ci się wydaje. Ich budową zajmuje się niewiele firm, 

większość światów  woli je  kupować, niż  bawić  się  w ich wytwarzanie. Jestem pewien, że Cliaand ma przynajmniej jedną 

fabrykę, ale można ją zlokalizować i zetrzeć z powierzchni ziemi.

- No to dostaną je z magazynów.

- Też prawda, ale  nie  będą ich stamtąd dostawać  w nieskończoność. Nie jest problemem umieścić  ludzi na każdej 

z podbitych planet z jednym tylko zadaniem: niszczenia generatora na każdym cliaandzkim statku, jaki się zjawi. Nie kupią 

ich od nikogo, jeśli ogłosi się embargo, łatwe dla nas do wyegzekwowania. I to będzie koniec imperium.

- Jakim cudem?

-  Pomyśl trochę, człowieku. Mózg  ci się  chyba  do końca  nie zlasował? Oni muszą  rozszerzać  imperium, bo  na 

Cliaandzie  nie ma nic  - ani surowców, ani prawdziwego przemysłu i w ogóle  nic, żeby mogli wyżyć o własnych siłach, o 

podbojach  już  nie  wspominając.  Wyobraź  sobie  sytuację  po  zniszczeniu  generatorów  -  mają  u  siebie  zakład  do  ich 

wytwarzania, a na podbitych planetach mają surowce. I co z  tego, jeśli nie mogą ich przetransportować? Ekspansja stanie, 

liczba  statków  zmaleje, zaczną  się  wycofywać.  Z  początku  wolno, ale  skończy  się  to  z  powrotem  na  Cliaandzie. Bez 

możliwości korzystania z handlu daję im najwyżej rok. A handel można spokojnie ukrócić, nieprawdaż, Inskipp?

- Od samego początku uważałem, mój drogi chłopcze, że ci się to uda!

      

22

Staliśmy  w  wewnętrznej  śluzie,  gdy  przybiegł  oficer  i  wręczył  mi  telegram.  Angelina  obrzuciła  go  smutnym 

wzrokiem.

- Jeśli to od Inskippa, to zniszcz go. Jeśli ten śmierdziel odwołuje nasze pierwsze wspólne wakacje...

- Nie denerwuj się - powiedziałem, przebiegając tekst wzrokiem. Nasze wakacje są niezagrożone. To od Taze...

- Jeśli ten kociak poluje na ciebie, to wpadnie w tarapaty!

-  Komunikat  jest  wyłącznie  natury  politycznej.  Zawiera  wynik  pierwszych  wyborów  po  wycofaniu  się 

Cliaandczyków. Taze  została  Ministrem Wojny. Znowu  baby rządzą. Tego  oczekiwałem. A dalej tu  pisze,  że  zostaliśmy 

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

36 / 38

background image

kawalerami  Orderu  Niebieskich  Gór  Pierwszej  Klasy  i  skoro  tylko  znajdziemy  się  na  Buradzie,  odbędzie  się  wielka 

ceremonia dekoracji.

-  Dopilnuję, żebyś nie  udał się tam na  własną  rękę! Westchnąłem z rezygnacją. Otwarły się  wewnętrzne  drzwi, 

ukazując  panoramę  kosmodromu.  Na  płycie  stała  orkiestra  wojskowa  i  robiła  kupę  hałasu  (z  dużym  zresztą 

zaangażowaniem), a towarzyszyła jej kompania reprezentacyjna.

- To bardzo miłe! - stwierdziła Angelina.

- Ho, ho! - przyznał jej rację Bolivar, a może James?

Było ich strasznie trudno odróżnić, ale Angelinie nie spodobał się pomysł wymalowania im na czołach jednemu J, 

drugiemu B. Nie to nie - pomyślałem, znajdzie się coś innego.

Pochyliła się nad wózkiem poprawiając koce  i wykonując cały szereg innych, niepotrzebnych czynności. Tylko ja 

wiedziałem,  jakim  to  ruchomym  arsenałem  jest  ten  roboto-wózek.  Nie  chciałbym  być  w  skórze  porywacza,  który 

próbowałby  uprowadzić  nasze  dzieci. Znam  łatwiejsze  sposoby  popełniania  samobójstwa,  ale  nie  wiem, czy  wszystkie 

byłyby równie skuteczne.

- No, nie takie  znowu złe - stwierdziła Angelina, gdy byliśmy już na platformie, która się przed nami rozkładała. - 

Nie rozumiem, dlaczego się skarżyłeś?

-  Powiedziałbym,  że  poprzednie  przyjęcie  było  cośkolwiek  odmienne.  Ale,  ale  -  czy  to  nie  ładny  obrazek?  - 

wskazałem rzędy kadłubów rdzewiejących w wysokiej trawie.

- Nadzwyczaj - zgodziła się. - Czy to nie jest niebezpieczne?

Pytanie  tyczyło  się  kompanii  reprezentacyjnej,  przed  którą  się  znaleźliśmy.  Było  tego  przynajmniej  z  tysiąc 

chłopa, wszyscy wyprężeni na baczność, a każdy ściskał w łapach miotacz Gaussa.

- Broń nie jest nabita. To zawarowane w umowie.

- A można im zaufać?

- Pewnie. To jedyna  rzecz, na której się  znają: wykonywanie rozkazów. Zresztą, zademonstruję ci - stwierdziłem 

podchodząc do najbliższego. Był wysoki, stalowooki, o potężnych żuchwach, słowem - wyglądał jak prawdziwy żołnierz.

- W prawo zwrot! - szczeknąłem na swój najbardziej reprezentacyjny sposób. Posłuchał natychmiast.

- Baczność! Przygotować broń do inspekcji!

Podwójne  „klik"  zabrzmiało  za  całą  odpowiedź.  Magazynek  był  czyściutki. Odebrałem  mu broń i zajrzałem  w 

lufę. Idelnie lśniący metal.

- Coś blokuje lufę, żołnierzu!

- Tak jest, sir. Dostaliśmy rozkaz, sir!

- Jaki rozkaz?

- Zalania luf ołowiem. Sam go wlewałem, sir.

- Wspaniale, byle tak dalej, żołnierzu. - Oddałem mu broń. - Czy ja was nie znam?

- Możliwe, sir. Pełniłem służbę na różnych planetach. Kiedyś byłem nawet pułkownikiem.

Oczywiście! Nie  poznałem go, bo wtedy, gdy Kraj polecił mu mnie śledzić -  a  było to na  Buradzie  -  facet nosił 

wspaniałą, patriarchalną brodę.

- Znałem go kiedyś - poinformowałem Angelinę, gdy byliśmy już na dworcu. - Był wysokiej rangi oficerem.

- Teraz ma na to małe szansę. Swoją drogą, to zastanawiające, jak ci ludzie świetnie się zaadaptowali.

- Nie mieli wyboru. Kiedy skończyła  się era podbojów, wrócili gromadnie na Cliaand i przekonali się, że koniec i 

z surowcami, i z energią. Pewnie rolnictwo przeżywa teraz rozkwit. I nie ma szarych. Odlecieli do domu, zanim zdążyliśmy 

ich złapać.

-  Ciekawa  jestem,  co  za  mądrala  wymyślić  mógł  taką  wycieczkę  i  kto  zaproponował,  żebyśmy  polecieli 

pierwszym statkiem?

- To ja. To wszystko ja. Nie  patrz  tak, jakbyś chciała  mi gardło przegryźć. W końcu turystyka  to jedyna rzecz, na 

jaką  może postawić  planeta  bez  surowców. No i poza tym, pewien dreszczyk emocji dla  tych, których kiedyś podbili, gdy 

tylko zechcą tu przylecieć. Dodatkowa atrakcja.

Przepchnęło  się  do  nas  stado  bagażowych. Porwali  rzeczy  i  ruszyli  ku  taksówkom. Wiele  zmieniło  się  tu  od 

mojego ostatniego pobytu. Tubylcy wyglądali zresztą na zadowolonych.

Ze  względu  na  stare  wspomnienia  zameldowaliśmy  się  w  hotelu  „Zlato-Zlato".  Ciągle  był  najbardziej 

luksusowym w mieście. Recepcjonista ukłonił się nawet na nasz widok.

-  Witamy  na  Cliaandzie, panie  generale, pani Angelino,  witam  państwa  synów. Mam nadzieję, że  pobyt  u  nas 

sprawi wam wiele satysfakcji.

Zawsze mówiłem, że jakiś tytuł ułatwia  życie, ale żeby aż tak, żeby rozpoznawała mnie obca osoba? Przyjrzałem 

się recepcjoniście uważniej.

- Otrov! To ty?

- Rzeczywiście, nazywam się Otrov, ale chyba wziął mnie pan za kogoś innego.

-  Fakt, nie  mogłem  się  spodziewać, że  mnie  rozpoznasz. Teraz  jestem  w  końcu  sobą. Ostatni  raz, gdy  ze  mną 

rozmawiałeś, byłem kreaturą zwaną Krajem, a znaliśmy się, gdy robiłem za Vaskę Hulja.

-  Vaska!  No  pewnie,  ten  głos,  rzeczywiście!  -  Potem  jego  głos  ścichł:  -  Mam  nadzieję,  że  przyjmiesz  moje 

spóźnione  przeprosiny.  To,  że  wtedy  pomogłem  Krajowi  cię  złapać...  Półtora  dnia  byłem  nieprzytomny,  gdy  się 

dowiedziałem, że uciekłeś. Tak się spiłem z radości. Wiem, że byłeś szpiegiem, ale...

- Nic nie mów. Sprawa zamknięta. Byłeś najlepszym kumplem od kieliszka, jakiego miałem.

- Dziękuję, czy mogę uścisnąć ci dłoń?

Podaliśmy sobie ręce, a ja przyjrzałem mu się krytycznie.

- Zmieniłeś się, przytyłeś, robisz w innym fachu...

-  Dziękuję,  Vaska,  to  miło.  Przestałem  pić,  a  zatem  muszę  przestrzegać  diety.  I  nie  martwię  się  teraz  tym 

cholernym pilotażem. Wróciłem do rodzinnej tradycji - do hotelarstwa. Nie  wiesz, jaka  to przyjemność  wrócić do czegoś, 

na  czym człowiek się  naprawdę  zna. Podpisz  się w tym  miejscu. -  Wręczył  mi pióro, dalej mówiąc  tym samym tonem, 

tylko ciszej: - Mam nadzieję, że  mi wybaczysz, gdy ci powiem, że mamy teraz małe pogotowie. Tylko nie podskakuj i nie 

odwracaj się. Od momentu otwarcia hotelu przebywa tu dziś jakiś facet. Według mnie, jeden z chłopców Krają. Do tej pory 

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

37 / 38

background image

nie wiedziałem, o co mu chodzi. Teraz  sądzę, że  wiem. Mam nadzieję, że  masz przy sobie  broń. Z prawej strony za tobą, 

ma śliwkową marynarkę i kapelusz w żółte paski.

To  miały  być  wakacje. Nie  miałem  przy  sobie  ani  miotacza, ani noża  i to  po  raz  pierwszy od  bardzo  długiego 

czasu (przysiągłem sobie w duchu, że  jest to również raz ostatni). Wtedy przypomniałem sobie o Angelinie - pochylała się 

znów nad roboto wózkiem. Zbliżyłem się do niej naturalnym krokiem.

- Nie chciałbym ci przeszkadzać, najdroższa - powiedziałem z uśmiechem -  ale ten gość w śliwkowym wdzianku, 

który zachodzi mnie  od tyłu, chce  mnie  zapewne  utrupić. Czy  mogłabyś coś  z nim zrobić? I  to w  miarę  możliwości tak, 

żeby można go było jeszcze o parę rzeczy spytać?

- Jak miło, że  prosisz. To znaczy -  nie całkiem martwy? To miałeś na  myśli? - odparła śmiejąc  się i poprawiając 

pieluchy.

Skinąłem  głową  i  stanąłem  z  powrotem  przy  ladzie,  obserwując  ją.  Angelina  była  czarująca,  spokojna  i 

uśmiechnięta.  I  nie  traciła  czasu.  Nagle  błyskawiczny  ruch  wózka  i  wrzask  z  tyłu. Schyliłem  się  robiąc  jednocześnie 

półobrót. Było  już  po  wszystkim. Śliwkowa  marynarka  straciła  kapelusz  i pistolet. Oba  przedmioty  leżały  na  dywanie. 

Sięgał  jeszcze  po  nóż  w  rękawie. Mógł  sobie  zaoszczędzić  fatygi. Angelina  była  już  przy  nim:  cios  w  kark,  poprawka 

kolanem między nogi, i nieprzytomna postać osunęła się na podłogę.

- To rzeczywiście urocze wakacje - stwierdziła, ale widać było, że zabawę z tego miała dobrą.

-  Dostaniesz  za  to  medal,  kochanie!  A  Korpus,  jak  sądzę,  troskliwie  się  nim  zaopiekuje  i  wyciśnie  z  niego 

wiadomość, skąd właściwie pochodzi to towarzystwo miłujące wojenkę. Wszystkim przyniesie to zapewne ulgę.

Odwróciłem się do Otrova.

- Dzięki ci, uratowałeś mi życie.

-  Nie  ma  o  czym  mówić. Zawsze  twierdziłem,  że  najbardziej liczą  się  dodatkowe  usługi.  Zaprowadzić  was  do 

pokoju?

- Oczywiście. Trzeba wypić za tę okazję. Nie odmówisz chyba?

- No cóż, ten jeden raz, ze  względu na ciebie. I muszę ci powiedzieć, że  jesteś szczęśliwym facetem, mając  żonę, 

która podziela i twój entuzjazm, i zdolności.

-  Ach,  poznaliśmy  się  w  takich  okolicznościach,  że  od  początku  o  tym  wiedziałem.  Któregoś  dnia  ci  o  tym 

opowiem.

Z rozrzewnieniem spojrzałem na Angelinę, która wycierała właśnie nóż o marynarkę gościa.

Byłem pewien, że kiedy dzieciaki podrosną, należycie docenią jej niezwykłe zdolności. Była  w końcu matką, jaką 

powinien mieć każdy chłopak.

1 w oryginale Harrison pseudonim „Pas Ratunkowy” zapisał po polsku

Harry Harrison - Zemsta Stalowego Szczura

38 / 38