Shipping 02 Maxwell Cathy Wyrachowane zaloty

Maxwell Cathy







Wyrachowane zaloty











Pułkownik Mandland posiadał majątek, władzę... wszystko poza wybranką serca, którą z pewnością nie była

rezydentka Maiden Hill - Lady Rosalyn Wellborne, piękna kobieta, nie zamierzająca potulnie opuścić miejsca, które

od lat nazywała swoim domem.

Urocza Rosalyn okazała się o wiele trudniejszym przeciwnikiem niż wojska wroga. Atakowała, wyzywając Colina

od dorobkiewiczów i zarzucała mu, że nie pasuje do lokalnej społeczności.

On zaś w obronie złożył dumnej damie ofertę małżeństwa - którą ona, ku zaskoczeniu wszystkich, przyjęła.

I choć dama przyrzekała sobie, że nigdy nie ulegnie podszeptom namiętnej żądzy, szybko przekonała się, że jej

małżeństwo nie będzie małżeństwem tylko z nazwy, a raczej powolnym, zmysłowym, szokująco efektywnym

uwodzeniem... które jej świat wywróci do góry nogami.









W samym sercu Anglii, tam gdzie rzeka Hodder i Ribble łączą się w jedno, rozciąga się dolina tak zielona i dziewicza,

że przyrównać ją można tylko do drogocennego klejnotu.



W tamtejszych pradawnych lasach, niegdyś krainie dzikiego zwierza i czarownic, na graniczących z szemrzącymi

strumieniami polach, we wsi zabudowanej kamiennymi chatkami i sąsiadującymi z nimi ruinami normańskiej baszty,

życie toczy się swoim własnym rytmem. Żyją tu ludzie, którzy nigdy nie opuszczą tego miejsca - nie przekroczą nawet

granic wsi.



Ale są też tacy, którzy, mimo iż wyrwali się w daleki świat, muszą tu powrócić...



















































Rozdział 1



Lancashire, Anglia 5 kwietnia 1816



Lady Rosalyn przechodziła właśnie przez główny holi, kiedy od drzwi frontowych doszło ją dziwne chrobotanie

-jakby ktoś majstrował przy zamku. Kobieta zamarła.



Po chwili znów usłyszała ten odgłos... Ktoś próbował otworzyć drzwi, choć te wcale nie były zamknięte na klucz. I

nie był to nikt z domowników. Covey, dama do towarzystwa i przyjaciółka Rosalyn, kończyła śniadanie w saloniku

na tyłach domu. Cook, gospodyni, była w kuchni, a Bridget, pokojówka, zbierała pranie na poddaszu. Był jeszcze

stary John, mąż gospodyni i zarazem ogrodnik, ale on nigdy nie korzystał z frontowych drzwi. Zresztą sama Rosalyn

też nie. Drzwi frontowe przeznaczone były dla gości, a Rosalyn nikogo się dzisiaj nie spodziewała.



Kobieta wyciągnęła dłoń po mosiężny świecznik stojący na stoliku przy drzwiach.



Ktoś, kto się za nimi czaił, zorientował się wreszcie, że nie są zamknięte. Klamka się poruszyła.



Rosalyn szybko podniosła świecznik, z którego, odbijając się od jej ramienia, na ziemię wypadł ogarek świecy.

Normalnie natychmiast by się po niego schyliła - w domu się nie przelewało i nie należało niczego marnować -

jednak teraz, z powodu zdenerwowania, nie uczyniła tego.





7







Drzwi uchylały się wolno; po nogach powiało wilgotnym, chłodnym powietrzem. Nabrawszy głęboko powietrza,

Rosalyn jeszcze wyżej uniosła rękę ze świecznikiem, i gotowa do zadania ciosu.



W progu bowiem nie pojawił się, jak się spodziewała, niebezpieczny oprych, a wykwintnie odziany dżentelmen,

który, aby nie uderzyć głową o nisko osadzoną framugę, musiał zdjąć kapelusz i pochylić się. Jego szerokie ramiona

na chwilę zupełnie zasłoniły światło płynące z dworu.



Mężczyzna wydawał się zaskoczony widokiem Rosalyn. Na jego twarzy widniał jednodniowy zarost. Mocno

zarysowane uda opinały szare jeździeckie bryczesy, górę stroju stanowiła perfekcyjnie skrojona niebieska

marynarka.



Rosalyn miała przed sobą stuprocentowego dandysa.



Czego taki elegancik szuka w Maiden Hill?



Wzrok mężczyzny powędrował do świecznika nad jej głową. Ręka nieznajomego uniosła się w górę w obronnym

geście.



- Proszę wybaczyć. Zdaje się, że panią wystraszyłem. Przez głowę Rosalyn przemknęły jednocześnie dwie myśli:



po pierwsze, że nigdy wcześniej nie widziała tego człowieka, i że to najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego miała

okazję spotkać. Oficerki opryskane błotem, zmierzwione kruczoczarne włosy poskręcane w loki, swobodnie i

zawadiacko przewiązany fular powiedziały jej, że nie myli się, zakładając, iż przybysz nie pochodzi z Valley. Widać

też było, że miał za sobą długą i ciężką podróż.



Świadoma jak nigdy, że jest ubrana w zwykłą suknię, osłoniętą szarym fartuchem, spytała:



- Kim pan jest?



- Właścicielem tego domu. I bardzo bym prosił, żeby odłożyła pani ten świecznik. Wygląda pani tak, jakby zamie-

rzała roztrzaskać mi nim głowę.



8



















- Właścicielem...? - Rosalyn zaczęła opuszczać rękę ze świecznikiem, szybko jednak, odzyskawszy możność

racjonalnego myślenia, znów ją uniosła. Ten człowiek nie może być właścicielem domu, bo... bo dom należy do niej!

- Proszę natychmiast stąd wyjść, zanim... - Zawahała się, bowiem zabrakło jej słów. Zanim zrobi coś temu

olbrzymowi? Ale co?



Nieznajomy nie wyglądał na przestraszonego.



- Zanim zdzieli mnie pani tym świecznikiem i zaleję się krwią? - podpowiedział uprzejmie rozbawionym głosem.



- A może złapie za kołnierz i wyrzuci za drzwi? Rosalyn nie odpowiedziała. Nie potrafiła. Głęboki męski



głos nieznajomego poruszył w niej dawno zapomniane zainteresowanie płcią przeciwną



Mężczyzna tymczasem najpierw wyjął świecznik z jej dłoni, a następnie uśmiechnął się. Jej zaś na widok tego

uśmiechu z miejsca zakręciło się w głowie.



Oprzytomniała dopiero, kiedy usłyszała, że nieznajomy o coś ją pyta.



J Domyślam się, że mam do czynienia ze służącą?



Nie wierzyła własnym uszom. Rzeczywiście była ubrana w suknię przeznaczoną wyłącznie do prac domowych o

bardzo przestarzałym fasonie, co zresztą odnosiło się do większości jej garderoby. Niemniej pytanie nieznajomego

podziałało na nią niczym kubeł zimnej wody. Przystojniaczek nie wydawał się jej już tak atrakcyjny.



- Doprawdy, wypraszam sobie - odpowiedziała wyniośle



- i żądam, aby natychmiast się pan przedstawił. Mężczyzna, zrozumiawszy, że popełnił gafę, uniósł wysoko



jedną brew, i odstawiwszy świecę rzekł z uśmiechem:



- Nazywam się Colin Mandland. Pułkownik Colin Man-dland.



Rosalyn znała to nazwisko. Wielebny Mandland był pastorem w miejscowym kościele.





9







- Czy myśmy się już kiedyś spotkali?



- Nie mam najmniejszego pojęcia, poza tym oczekuję, że teraz pani mi się przedstawi.



Ta szorstka prośba, wypowiedziana przez kogoś, kto nieproszony znalazł się w jej domu, oburzyła Rosalyn.



- Jestem właścicielką tego domu i proszę, żeby go pan opuścił. Inaczej będę zmuszona usunąć stąd pana siłą. - Po-

wiedziawszy to, wyciągnęła dłoń do drzwi z zamiarem ich zamknięcia. Była tak poirytowana, że gdyby musiała,

zaczęłaby się szarpać z nieznajomym. Nie zdążyła jednak wprowadzić swoich zamiarów w czyn, ponieważ następne

słowa Mandlanda zupełnie zbiły ją z tropu.



- Odkupiłem ten dom od lorda Woodforda. Mam nawet klucz. - Mężczyzna podniósł dłoń, w której trzymał wspo-

mniany przedmiot.



Rosalyn spojrzała na klucz, a potem szybko w oczy rozmówcy, żeby sprawdzić, czy mówi poważnie, czy może

żartuje. Miała oczywiście nadzieję, że chodzi o to drugie, ale nieznajomy niestety nie żartował. Sięgnęła po kiucz,

pragnąc go dotknąć i przekonać się, że jest prawdziwy.



Uczyniła to i poczuła dreszcz niepokoju a jej ręce same opadły bezwładnie wzdłuż ciała.



- George by nam tego nie zrobił... A już z pewnością uprzedziłby, że...



Nieznajomy z wyrazem współczucia na twarzy sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął z niej złożone na pół kartki.



- Lord Woodford powinien był do pani napisać. Dom wprawdzie zakupiłem dopiero przedwczoraj, ale o transakcji

dyskutowaliśmy już co najmniej od tygodnia. - Na dowód Mandland wysunął przed siebie akt sprzedaży.



- Kupił pan ten dom... - Rosalyn potrząsnęła głową; słowa pułkownika nadal do niej nie docierały. - Od mojego

kuzyna George;a? - Wyjąwszy z rąk przybysza zwitek kartek, pode-



10

























szła z nimi do drzwi, gdzie było lepsze światło, i zaczęła przeglądać dokument.



Przy okazji zauważyła, że na podjeździe stoi pojazd podobny do tych, które często widywała w Londynie, kiedy

jeszcze tam mieszkała. Był to faeton, niebezpieczna sportowa dwukółka, taka jaką jeździł Książę Regent i jego świta,

i jakiej nie widywało się w Valley, bo jazda nią po miejscowych wyboistych drogach byłaby zbyt ryzykowna. Faeton

błyszczał nowością i miał czerwone koła z żółtymi szprychami. Lejce i bat leżały na siedzeniu, zaś zaprzężony do

dwukółki koń, który nie wyglądał wcale imponująco i z pewnością bardziej pasowałby do furmanki niż powozu

dżentelmena, z zadowoloną miną przeżuwał rośliny z rabatki przy domu.



- Och - mruknęła z wyrzutem Rosalyn. - Moje kwiaty. Porucznik Mandland wyszedł przed dom i krzyknął:



- Oscar, wynocha z rabatki.



Oscar, olbrzymi jak jego pan, w odpowiedzi podniósł łeb pokazując wielkie zęby, spomiędzy których wystawały

łodyżki pachnącego groszku.



- No już! - zakrzyknął ponownie pułkownik.



Zwierzę prychnęło niezadowolone, co zabrzmiało zupełnie jak chrząknięcie zrzędliwego staruszka, niemniej

usunęło się na podjazd.



Rosalyn odetchnęła z ulgą, choć wolałaby, żeby nieznajomy po prostu przywiązał do czegoś niesfornego konia.

Mając jednak na głowie poważniejsze zmartwienie niż zniszczone rośliny, zapomniała o nich i powróciła do

przeglądania pomiętego dokumentu, który trzymała w dłoniach. Zgodnie ze słowami pułkownika była to faktycznie

umowa sprzedaży, przekazująca prawa do Maiden Hill, w Clitheroe w hrabstwie Lancashire - jej domu od ponad

czterech lat - w ręce Colina Thomasa Mandlanda za kwotę pięciu tysięcy osiemdziesięciu



11







funtów. Na dokumencie widniał podpis „Woodford" i tytuł, który kuzyn Rosalyn odziedziczył po jej ojcu.



Pięć tysięcy osiemdziesiąt funtów? Czy George postradał zmysły? Tylko tyle jego zdaniem warte jest Maiden Hill?



Rosalyn wpatrywała się w papier jak oniemiała, a kiedy w końcu oprzytomniała, zauważyła, że koń pułkownika,

przykucnąwszy na przednie nogi, szykuje się do położenia się na rabatce porośniętej jej ukochanymi

niezapominajkami, flok-sami i stokrotkami, które dopiero co zaczynały kwitnąć.



- Covey! - krzyknęła, zupełnie nie przejmując się tym, co zaraz stanie się z jej kwiatami, i okręciwszy się na pięcie,

wbiegła jak burza do domu, biegnąc w stronę porannego salonu.



Nim jednak zdążyła do niego dotrzeć, Susan Covington, wdowa o łagodnym sercu, czterdzieści lat starsza od

Rosalyn, o siwych, skręconych w loki włosach starannie zasłoniętych koronkowym czepeczkiem, wyszła na korytarz

o mało co nie zderzając się z biegnącą. Susan Covington od lat zamieszkiwała w Maiden Hill, do którego

sprowadziła się wraz z mężem zaraz po ślubie na zaproszenie ojca Rosalyn, darzącego męża pani Covington,

swojego byłego nauczyciela, wielką sympatią. Można więc było powiedzieć, że majątek Maiden Hill był takim

samym domem dla Covey jak i dla Rosalyn.



Poza tym Rosalyn uwielbiała swoją starszą przyjaciółkę, spełniającą wobec niej rolę matki, nauczycielki i

powierniczki. Covey była dla niej jak troskliwa opiekunka, jak ktoś z bliskiej rodziny, której Rosalyn nigdy nie

miała.



- Moja droga, a cóż to za poruszenie? - zdumiała się starsza dama, łapiąc podopieczną za ramię.



- George sprzedał Maiden Hill i nic nam o tym nie powiedział! - krzyknęła w odpowiedzi Rosalyn, wysuwając przed

siebie drżącą dłoń z dokumentami. - To już przechodzi wszelkie wyobrażenie. Mógł przynajmniej poinformować nas



12























o swoim zamiarze, ale nie, on po prostu sprzedał dom panu... panu... - Ze zdenerwowania Rosalyn nie potrafiła

przywołać z pamięci nazwiska pułkownika.



- Pułkownikowi Mandlandowi - podpowiedział nieznajomy. Stał przy drzwiach w pozie pełnej szacunku, ale

Rosalyn wyczuwała, że nie może już się doczekać, kiedy przejmie dom w posiadanie.



- No tak, pułkownikowi Mandlandowi - powtórzyła i nie zważając na maniery odwróciła się do gościa plecami.

Mimo że tak przystojny, nie mogła dłużej na niego patrzeć. I nic w tym dziwnego. Przybył przecież, żeby wyrzucić ją

z jej własnego domu.



- Mandland? Ze strony wielebnego Mandlanda? - zainteresowała się Covey.



- To mój brat - wyjaśnił pospiesznie pułkownik.



- Tak, dostrzegam nawet podobieństwo. Zresztą pamiętam pana jako dziecko - dodała Covey. - Ma pan na imię

Colin, jeśli się nie mylę?



- Tam, madame.



- Niezłe z pana było ziółko - ciągnęła Covey, jak zawsze prostolinijna.



Pułkownik nie zaprzeczył.



- To prawda nie byłem takim aniołkiem jak mój brat.



- Tak, tak, świetnie cię pamiętam. Wszyscy twierdzili, że źle skończysz, ale mój Alfred uważał, że masz swój rozum.

Ucieszyliśmy się, kiedy ojciec Ruley zajął się tobą i wysłał do wojska.



- Służba dobrze mi zrobiła - przyznał pułkownik.



- To widać. Wyrosłeś na niczego sobie mężczyznę - pochwaliła starsza dama.



Rosalyn nie mogła już dłużej znieść tej uprzejmej pogawędki, więc ucięła ją, mówiąc:



- Covey, bardzo cię proszę, to nie czas na pogaduszki.





13







Mamy naprawdę poważny kłopot. George odpowie mi za to wszystko głową. Pomyśleć, że ani słowem nie

wspomniał o sprzedaży, że nawet nie napisał...



- Nie napisał? - powtórzyła Covey, szeroko otwierając oczy. - Ależ przyszedł do nas jakiś list. Zapłaciłam za niego

franka. - Starsza pani zakryła usta ręką. - Nie mówiłam ci o tym?



- Odebrałaś list od George'a? - spytała ze wzburzeniem Rosalyn. - Kiedy, Covey? I gdzie on jest? - Ton głosu

Rosalyn był ostrzejszy niżby wypadało, ale ostatnio Covey zapominała



o tak wielu rzeczach, że zaczynało się to stawać irytujące. A już doprawdy trudno było znieść fakt, że przyjaciółka

nie wspomniała ani słowem o liście od George'a, który prawie nigdy się z nimi nie kontaktował, chyba, że czegoś

chciał - co zresztą zawsze oznaczało kłopoty dla Rosalyn.



- Schowałam list do kieszeni fartucha - wyjaśniła staruszka, dotykając ręką boku sukni.



- Tego, który nosiłaś wczoraj? - dociekała Rosalyn.



- Nie... tak... Sama już nie wiem. Może każę Bridget, żeby to sprawdziła?



Starsza dama nadal coś mówiła, ale Rosalyn już jej nie słuchała. Ściskając w dłoni umowę sprzedaży biegła po scho-

dach na pierwsze piętro do pokoju Covey, który znajdował się po lewej stronie korytarza jako trzeci z kolei i który,

jak reszta pokoi w Maiden Hill, był ubogo wyposażony meblami z różnych kolekcji zbieranych przez lata w

pozostałych majątkach należących do hrabiego Woodforda. Majątkach, z których Maiden Hill nie było ani

największym, ani najbogatszym.



i może dlatego Rosalyn zakładała, że kuzyn George nigdy się go nie pozbędzie. Cóż, była naiwna!



Po wejściu do pokoju ruszyła prosto do starej szafy, w której jej przyjaciółka trzymała ubrania i dużą liczbę

fartuchów uwielbianych przez nią ze względu na głębokie kieszenie,



14



















w jakie były wyposażone. Covey twierdziła, że tylko tym kieszeniom zawdzięcza fakt, iż jest w stanie odnaleźć

drobne przedmioty, takie jak okulary czy nici do wyszywania, które, gdyby nie fartuchy, kładłaby gdzie popadnie i

nigdy ich potem nie odnajdowała.



Przeglądając szafę, Rosalyn zastanawiała się, dlaczego nie było jej w domu, gdy listonosz dostarczył list od kuzyna,

ale zaraz sobie przypomniała, że prawie pół dnia spędziła na spotkaniu Klubu Pań, na którym okoliczne damy

zajmowały się ostatnio organizacją wiosennej potańcówki i kompletowaniem paczek dla biednych parafian.



- Covey nosiła wczoraj chyba ten zielony... - mruczała pod nosem, szperając w kieszeniach fartuchów wiszących w

szafie, w których jednak niczego nie znalazła.



Ogarnięta paniką, odwróciła się od szafy i wtedy jej wzrok padł na książkę leżącą na stoliku nocnym tuż koło łóżka.

Między jej stronami dostrzegła wystający biały róg.



Przebiegła przez pokój, wyszarpnęła list spomiędzy kartek książki i niecierpliwym ruchem przełamała woskową

pieczęć na kopercie. Z trudem odczytując bazgroły kuzyna, dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że pierwsza część

listu to w głównej mierze usprawiedliwienia, wszystkie związane z jakimiś długami karcianymi, i że o sprzedaży

Maiden Hill, jedynym majątku, który nie był jeszcze obłożony zastawami, George wspomina na samym końcu wraz

ze wzmianką, że Rosalyn ma się teraz przenieść do Kornwalii i zamieszkać z ciotką Agathą.



Rosalyn stała przy łóżku jak skamieniała, mówiąc sobie w duchu, że to, co właśnie przeczytała nie może być prawdą,

bo inaczej oznaczałoby to, że spotkała ją najgorsza rzecz w życiu - gorsza niż odejście matki i śmierć ojca.



Oznaczałoby to, że została bez dachu nad głową, bez domu... i że nie jest w stanie nic na to poradzić.



Zerknęła na datę widniejącą na liście. George napisał go



15







tydzień wcześniej, co znaczyło, że miał czas zjawić się Clit-heroe i osobiście wyjaśnić całą sytuację. Wypadało, żeby

tak postąpił - przecież to po ojcu Rosalyn odziedziczył tytuł. Ona zaś wybiłaby kuzynowi z głowy jego niedorzeczne

zamiary.



Zmięła list w dłoni. George jest parszywym pijakiem i nie zasługuje na szlachecki tytuł, wyklinała w duchu, żałując,

że nie może po prostu wrzucić do kominka listu i umowy sprzedaży, którą kuzyn zawarł z Mandlandem,



Jak George śmiał przetrwaniać rodzinne dobra przy stoliku karcianym? A jeśli już, to dlaczego, tak jak inni, nie

zbędzie czymś dłużników? Bo pewnie nie może już tego uczynić. Pewnie doprowadził do takiej sytuacji, że gdyby

nie sprzedał Maiden Hill musiałby, uciekając przed dłużnikami, przenieść się na Kontynent - tak jak robią ci, którzy

nie płacą długów, ale nie chcą z tego powodu wylądować w więzieniu.



Rosalyn nie po raz pierwszy z żalem pomyślała, że szkoda, iż nie urodziła się mężczyzną, bo wtedy to ona

odziedziczyłaby po ojcu tytuł i mogłaby sama decydować o swoim losie.



Pomyślała też o odległych czasach, kiedy to nikt nie śmiałby wtrącić szlachcica do więzienia, bez względu na długi,

jakie zaciągnął. O czasach, gdy handlarze i kupcy byli szczęśliwi, że mogą przedłużyć kredyt utytułowanemu

arystokracie, i gdy liczyło się coś więcej niż tylko pieniądze!



Tylko, że czasy te minęły bezpowrotnie, z czego Rosalyn doskonale zdawała sobie sprawę, bo choć sama korzystała

z kredytów udzielanych jej przez sklepikarzy z Clitheroe, czyniła to jednak z wielką rozwagą, żeby nie okazało się

nagle, iż jest niewypłacalna. Nie chciała bowiem, aby wyszło na jaw, jak bardzo pogorszył się jej status, jak nisko

upadła - ona, córka Woodfordów!



Choć odnosiła wrażenie, że i tak wszyscy już wiedzą o jej biedzie.



Poczuła w oczach szczypanie łez, które jednak natychmiast



16























zdusiła. Córka hrabiego Woodforda nie będzie płakała - bez względu na to, co zgotuje jej los.



Zamiast tego postanowiła uczynić to, co robiła zawsze w chwilach niepowodzeń: musi się zastanowić, co jest w

stanie zdziałać w danej sytuacji. George nakazał jej przenieść się do ciotki Agathy, ale nie przysłał żadnych

pieniędzy na przeprowadzkę, na którą Rosalyn nie było stać - jej oszczędności starczyłyby może na wykupienie

miejsca w dyliżansie pocztowym. Uznała więc, że za przeprowadzkę zapłacić musi George.



Postanowiła, że napisze do kuzyna. Niech on się głowi nad tym problemem. Ona nie ma zamiaru dokładać ani

grosza, zwłaszcza do przenosin do strasznej ciotki Agathy, u której miała już kiedyś nieszczęście mieszkać. Poza tym

nie chciała zostawić Covey, która po jej wyprowadzce musiałaby żyć na łasce parafii.



Rosalyn popatrzyła z rozpaczą na umowę sprzedaży. Jakżeby pragnęła mieć tyle pieniędzy, by móc wykupić Maiden

Hill na własność.



I ta przypadkowa myśl poddała jej pewien pomysł - Rosalyn wiedziała już, co powinna uczynić.



Colin nigdy w życiu nie czuł się tak niezręcznie. Przybył do Maiden Hill najszybciej jak mógł, gnany tu dumą z

faktu, że stał się właścicielem prawdziwego szlacheckiego majątku. Majątku, który dobrze pamiętał z dzieciństwa i

który już wtedy ogromnie mu się podobał. A teraz majątek ten należał do niego.



I nie przeszkadzało mu wcale, że gdy dotrze na miejsce, w domu zastanie służbę, której, jak go poinformował Wood-

ford, trzeba będzie wypłacić zaległe pensje. Nie miało to dla niego najmniejszego znaczenia. Colin bowiem pragnął

Maiden Hill jak niczego na świecie.



17







Tyle tylko, że nie spodziewał się, iż natknie się tu także na Rosalyn, o której można by powiedzieć wszystko, lecz nie

to, że jest służącą. Wyczuwał, że szykują się kłopoty - zwłaszcza, jeśli w Valley nadal żyją ludzie pamiętający go, tak

jak pani Covington, z czasów przed okresem, gdy Colinem zajął się ojciec Ruley.



- Lady Rosalyn bardzo się zdenerwowała - usłyszał szept starszej damy, która nadal stała u jego boku.



- Zauważyłem - potwierdził, a w myśli dodał: więc Rosalyn ma szlacheckie pochodzenie, no, no. Sytuacja stawała się

coraz bardziej pogmatwana. Colin popatrzył z niepokojem w stronę schodów. Chciał już odzyskać z powrotem

umowę sprzedaży domu, którego kupno kosztowało go prawie całą jego ciężko wypracowaną fortunę. Chciał także

przejść się po tym domu i zajrzeć w każdy jego kąt. Przecież należał do niego, był symbolem wszystkiego, na co tak

ciężko pracował.



- Jak się czuje pani mąż? - zagadnął panią Covington, żeby pozbyć się z głowy niepokojących myśli.



Twarz kobiety posmutniała.



- Alfred zmarł na miesiąc przed przybyciem mojej pani do Maiden Hill. Jej obecność była mi wielce pomocna w tym

trudnym dla mnie okresie - wyjaśniła staruszka, i wracając do teraźniejszych wydarzeń, dodała: - Mam nadzieję, że

nie zrobiła nic strasznego, zapominając powiedzieć jej o liście od George'a?



- I tak zawierał złe wieści, nie ma więc chyba znaczenia, kiedy go przeczytała - zapewnił Colin.



Kobieta nieco się odprężyła.



- Tak, ma pan rację - zgodziła się i, jakby dopiero teraz przypominając sobie o dobrych manierach, zaproponowała: -

Może wolałby pan zaczekać na Rosalyn w salonie?



- Zaczekam tutaj - odparł krótko Colin, rozglądając się przy okazji dokoła i zastanawiając, co powie jego brat o kup-





18



















nie Maiden Hill. A także o tym, że Colin wrócił już z Francji, o czym Matt nie wiedział, no bo też skąd, skoro Colin,

nie znosząc pisać listów - w przeciwieństwie do brata, który, jak na prawdziwego klechę przystało, pisywał do niego

wiernie przynajmniej raz w miesiącu - nie powiadomił nikogo o swoim powrocie.



- Pański brat to bardzo porządny człowiek - odezwała się znów pani Covington.



- To prawda - przytaknął Colin uprzejmie.



- Jego rodzina też jest bardzo miła.



- Na pewno.



- A najbardziej już chyba Emma, bo to takie słodkie dziecko... No, ale urodziło się też nowe.



- Następne? - Colin pokręcił głową z niedowierzaniem. - To ile już ich mają? - spytał, nieco zdziwiony, że sam tego

nie wie ale do tej pory mało się interesował rodziną brata.



- Pięcioro. Wszystkie bardzo ładne.



Pięcioro. Colin przełknął komentarz, przypominając sobie, że Swojego czasu jego brat, Matt, był tak samo ambitny

jak on. Jego celem było osiąganie coraz wyższych stanowisk w hierarchii kościelnej. Jednakże, kiedy poznał Valerie,

zapominając



o aspiracjach, osiedlił się na stałe w małej wiejskiej parafii



i spłodził całe stadko dzieci.



Szkoda. Miał szanse zostać biskupem.



- A lady Rosalyn? - spytał Colin, zmieniając temat. - Kim ona jest dla Woodforda?



- Och, są kuzynostwem, choć rzadko się kontaktują. I właśnie dlatego powinnam się była domyślić, że ten list to coś

ważnego. Zresztą chciałam jej go przekazać, tylko że ostatnio często o czymś zapominam. Mój umysł, niestety, nie

jest już tak sprawny jak kiedyś.



W tej kwestii Colin nie miał zdania; co innego w sprawie lady Rosalyn.



19







Więc to kobieta z wyższych sfer. Prawdziwa perła, pomimo faktu, że zdawała się nie przejmować tym, jak się

prezentuje. Jej suknia bardziej pasowałaby pokojówce niż damie, a włosy układała w staroświecki sposób, zbyt

surowo jak na jej wiek. Mimo to biła od niej wyniosłość i Colin nie wątpił, że wszystkie matrony z Valley - jak to on

i jego przyjaciele nazywali żony okolicznych szlachciców - pławiły się w blasku jej świetności.



W tej chwili, jakby ją wyczarował myślami, lady Rosalyn, szeleszcząc suknią, pojawiła się na szczycie schodów.

Zauważył że ma bardzo szczupłe kostki, co pozwalało mu się domyślać, iż reszta nóg jest równie powabna.



A on był przecież koneserem długich i zgrabnych nóg, mimo że zazwyczaj zwracał na nie uwagę w przypadku młod-

szych i atrakcyjnych kobiet. Czego, niestety, nie mógł powiedzieć o lady Rosalyn, bo choć nie była brzydka, miała w

sobie coś zdecydowanie staropanieńskiego. Sprawiała wrażenie, jakby sama zdecydowała odciąć się od świata. Cóż,

Colinowi nic do tego.



Niemniej zauważył, że jak na taką surową i konwencjonalną damę, Rosalyn posiada zaskakująco pełne i zmysłowe

usta. Ciekawe, czy dobrze by się je całowało? - przemknęła mu przez głowę niesforna myśl, którą jednak szybko

porzucił, bdwiem gdy znów spojrzał na usta lady Rosalyn, przekonał się, że są mocno zaciśnięte z gniewu.



Tymczasem ich właścicielka zeszła już na dół, a on spostrzegł, że w jej dłoni oprócz umowy kupna domu tkwi także

zmięty list. List od Woodforda. Colin natychmiast poczuł, że z chęcią skląłby nieodpowiedzialnego arystokratę nie

tylko za brak odpowiedzialności, ale również za przerzucenie problemu na jego barki.



- Lady Rosalyn, zdaję sobie sprawę, że sytuacja jest trudna... - zaczął i przerwał, bo zauważył, że zagniewany wzrok



20





























jego rozmówczyni nie jest skierowany na niego tylko na otwarte drzwi.



- Pański koń znów znalazł się w moich kwiatach. Colin odwrócił się ku drzwiom, stwierdzając, że Oscar



rzeczywiście ponownie stoi na rabatce i wyszukuje chrapami świeżych korzonków.



- Oscar, wynoś się stamtąd! - krzyknął, wychodzą na ganek.



Na nic się to jednak zdało, gdyż wielgachny kasztanek, choć poruszył jednym uchem, bezczelnie udawał, że niczego

nie słyszy, i nadal rozkopywał nozdrzami ziemię.



Colin odwrócił się do Rosalyn.



- Zazwyczaj jest bardziej posłuszny... - Zamilkł. Nie była to odpowiednia pora na kłamstwa. - Nie, to nieprawda.

Oscar ma maniery krowy.



- I nawet ją przypomina - zauważyła lodowato lady Rosalyn.



- Jest po prostu duży i brzydki - odparł Colin, hamując gnie\v, który zaczaj w nim narastać. - Ale we Francji na polu

bitwy spisywał się doskonale i dlatego jestem mu w stanie wiele wybaczyć.



Rosalyn po raz pierwszy uważniej przyjrzała się rozmówcy. Jego oczy miały kolor szarozielony. Wrogie oczy, choć

bez cienia przebiegłości, obramowane niemal kobiecymi, długimi czarnymi rzęsami.



- Nic mnie to nie obchodzi, nawet jeśli na pańskim koniu jeździł sam Wellington - rzekła szorstko. - Proszę zabrać go

z mojej rabatki.



Ten wyniosły ton zdenerwował Colina. Nikt nigdy tak się do niego do tej pory nie zwracał i nikt nie będzie.



- Chodzi chyba raczej o moją rabatkę - mruknął i dodał: - Wiem, że jest pani nieszczęśliwa, lady Rosalyn, ale z całym

szacunkiem, umowa sprzedaży wyraźnie mówi, że wszystko



21







to teraz należy do mnie. Tak więc, jeśli Oscar ma ochotę zajadać tamte kwiatki, nie będę mu w tym przeszkadzał.

Mamy za sobą długą podróż i koń jest głodny.



Oczekiwał wybuchu gniewu lub ataku płaczu, ale nie tego, co się wydarzyło.



Nawet przez myśl mu nie przeszło, że w odpowiedzi na jego zaczepną uwagę lady Rosalyn zamknie mu drzwi przed

nosem.



A tak się właśnie stało i rozległ się zgrzyt klucza przekręcanego w zamku. Colin zaś został sam na ganku - skamie-

niały ze zdumienia i niedowierzania. Lady Rosalyn zamknęła przed nim drzwi do jego własnego domu, zatrzymując

umowę sprzedaży, do której teraz mogła coś dopisać, a jemu, jeśli to uczyni, zajmie wieki, nim zbierze świadków i

dokona poprawek.



- Tam, do diaska! - zaklął pod nosem i zaczął walić pięścią w drzwi.



Te jednak pozostawały zamknięte.











































Rozdział 2



- I co zrobiłeś, kiedy zatrzasnęła te drzwi? - zapytał wielebny Matthew Mandland.



On i jego młodszy brat stali przy kominku w przytulnym domu Matthew, służącym za probostwo miejscowego

kościoła. W domu, w którym pomimo wytartych dywanów i zużytych mebli, czuło się, że to prawdziwy dom.



Prawdziwy i rodzinny, ale zupełnie pozbawiony prywatności, na której w tej chwili bardzo zależało Colinowi i której

brak wyraźnie nie przeszkadzał Valerie, żonie Matta. Siedżiała ona wraz z mężem i szwagrem w salonie i udawała,

że nie widzi wymownych spojrzeń Colina, świadczących o tym, że chciałby porozmawiać z bratem sam na sam.

Oprócz Valerie, kołyszącej w ramionach najmłodsze dziecko - małą dziewczynkę o imieniu Sarah - w pokoju znaj-

dował się jeszcze pięcioletni Joseph, uganiający się wokół mebli za swoją czteroletnią siostrą Emmą, ulubienicą pani

Covington. Tak, w małym probostwie panował spory rozgardiasz.



A Colin, zmęczony nocną podróżą i wyczerpany euforią po zakupie Maiden Hill, czuł, że nie zdoła długo wytrzymać

w tym chaosie.



- Co takiego zrobiłem? - powtórzył, próbując zebrać myśli. - No cóż, ponieważ lady Rosalyn zabrała mi klucz, roz-

kazałem jej otworzyć drzwi. Ale ona mnie zignorowała. Wali-



23







lem w drzwi, jednak nie otwierała. Na koniec zacząłem się wydzierać i, szczerze mówiąc, zrobiłem z siebie idiotę.

Niestety ona w tym czasie pozamykała wszystkie pozostałe drzwi prowadzące do domu. Valerie pokręciła głową.



- Sam wiesz, Colinie, że nerwy to nie najlepszy doradca. Colin w odpowiedzi tylko przygryzł język, choć dławiło go



pragnienie uduszenia żony brata. Nie mógł się nadziwić, że mimo iż przebywał poza rodzinną miejscowością więcej

niż dekadę, mimo że w wojsku zdobył najwyższe szranki służąc pod samym Wellingtonem, kiedy wraca na łono

rodziny, jej członkowie zwracają się do niego tak, jakby nigdy nigdzie nie wyjeżdżał. Zakładają, że nadal jest tym

samym dzikim siedemnastolatkiem jakiego pamiętają.



Za to oni się zmienili. Colin widział to bardzo wyraźnie.



Dlaczego więc rodzina nie może być równie spostrzegawcza?



Sięgnął po pogrzebacz i opierając się ochocie roztrzaskania nim czegoś, poruszył polanami w kominku. Potem

niskim głosem, który miał dotrzeć tylko do brata, rzekł:



- Spędziłem na podróży całą noc, następnie trzy godziny marzłem na ganku własnego domu, a koniec jest taki, że

straciłem umowę kupna Maiden Hill. Mógłbym wprawdzie wynająć prawnika, ale musi przecież istnieć łatwiejszy

sposób odzyskania tego cholernego dokumentu.



- Nikt nie zmusi lady Rosalyn do zrobienia czegoś, na co ona nie ma ochoty - usłyszał zza pleców uwagę Valerie. -1

bardzo proszę wyrażaj się kulturalnie. - Kobieta spojrzała wymownie na obecne w salonie dzieci.



Matt przyznał żonie rację.



- To prawda, lady Rosalyn ma tu pozycję niemal królowej. To ona rządzi w Valley i to inni robią to, czego ona sobie

zażyczy.



24

























- A co to, do diabła, znaczy? - denerwował się Colin.



- Colin, dzieci - upomniała go znów Valerie. - Joseph, Emma, idźcie się bawić na dworze.



Czekając aż potomstwo brata opuści salon, Colin przeprosił szwagierkę za swój wybuch.



- Wybacz. Zapomniałem się. Po czym zbliżył się do brata.



- Wyjaśnij mi, co miałeś na myśli - powtórzył.



Matt wziął z gzymsu nad kominkiem torebkę z tytoniem i zaczął nim nabijać fajkę. Colin zaś, płonąc wściekłością ze

zniecierpliwienia, zapytywał się w myślach, kiedy to jego brat tak zgrzybiał. Doszedł do wniosku, że pewnie dzieje

się tak z każdym, kto dłużej pozostaje w małżeństwie.



- Nazywamy tu lady Rosalyn Aksamitnym Młotkiem



- odezwał się wreszcie Matt. - Niewiele osób ma odwagę z nią polemizować. To ona trzyma w ryzach naszą małą

społeczność. Zanim się tu pojawiła, było tu raczej nudnawo.



- Nie zrozum nas źle - wtrąciła się Valerie. - Lady Rosalyn robi wiele dobrego, ale robi to po swojemu. Szybko się

wszyscy przekonaliśmy, że lepiej nie przeciwstawiać się jej. Oczywiście lady Lovejoyce i jej przyjaciółki z chęcią by

ją zdetronizowały, ale jest jeszcze lady Loftus, a ta uwielbia lady Rosalyn. Tak więc, póki co, to ona decyduje, kto co

robi, gdzie i kiedy.



- Nawet w twoim przypadku, Val? - Colin nie mógł sobie oszczędzić uszczypliwości.



- Och, ja nie mam czasu na udzielanie się w którejkolwiek koterii - odparła szwagierka szczerze. - Za dużo mam

zajęć w probostwie i przy dzieciach, żeby myśleć o kwiatach na rabatce i potańcówkach.



- Lady Rosalyn sprowadziła się tu z Londynu - kontynuował Matt - w którym spędziła jeden albo dwa sezony, ale

niestety nie wyszła za mąż. Nie wiem, z jakiego powodu, choć my, mężczyźni z Valley, bardzo tego żałujemy.

Byliśmy



25







o wiele szczęśliwsi zanim ta dama wprowadziła do naszej społeczności te wielkopańskie miastowe zwyczaje.

Niemniej nasze panie są zadowolone, a to najczęściej jest najważniejsze.



- No cóż, ja nie zamierzam tańczyć jak ona mi zagra



- odparł Colin. - Też jestem przyzwyczajony robić wszystko po swojemu.



- No właśnie - przytaknął starszy brat, rozpalając fajkę.



- Dlatego się pokłóciliście.



- Pokłóciliśmy się, bo ta kobieta postanowiła zatrzymać mój dom - oświadczył Colin, zły, że ani brat, ani jego żona

nie wydają się przejęci występkiem lady Rosalyn.



- No tak - zgodziła się Val, podnosząc się z fotela z Sarah śpiącą w jej ramionach. - Niemniej powinieneś okazać jej

nieco współczucia. Lady Rosalyn nie miała łatwego życia.



- Było aż tak trudne, że musi zatrzymywać rzeczy, które do niej nie należą? - zapytał.



- Na tyle, że winniśmy wykazać się trochę większym chrześcijańskim zrozumieniem - odparła Val. - Mam rację,

Matthew?



Matt w odpowiedzi uniósł tylko lekko jedną brew - mało zobowiązujący znak przytaknięcia, jeśli w ogóle oznaczało

to zgodę na słowa żony.



- Cóż to za ciężkie życie urodzić się w utytułowanej rodzinie? - Nie przestawał denerwować się Colin. - Owa dama

mogłaby mówić o trudnym życiu, gdyby urodziła się synem szewca, tak jak ja i Matt. Dopiero wtedy by się

przekonała, co znaczy walczyć o najmniejszą rzecz.



- Ba, ale wy przynajmniej zaznaliście w dzieciństwie miłości - tłumaczyła spokojnie Val, jakby to wszystko

wyjaśniało. Położyła śpiącą córeczkę do kołyski.



Miłości?



26





















Colin uniósł oczy do nieba. Co jest z tymi kobietami? Wierzą we wszystko, co poeci sobie ubzdurają.



Val dostrzegła jego minę i, wyprostowawszy się, mocno tupnęła nogą.



- To prawda, Colinie. Miłość to ważna sprawa. Nawet Jezus o tym nauczał. Jestem przekonana, że jej brak jest

powodem wielu światowych problemów, łącznie z problemami samego Napoleona.



Colin otworzył usta, żeby zaprotestować, bowiem poznał Napoleona i dobrze wiedział, że jego problemem nie był

brak miłości. Zanim jednak zdążył się odezwać, szwagierka uciszyła go machnięciem dłoni.



- Lady Rosalyn większość życia spędziła jako sierota, przekazywana od jednej rodziny do drugiej. Jej matka, wywo-

łując wielki skandal, uciekła od męża z instruktorem konnej jazdy, a ojciec lady Rosalyn z powodu złamanego serca

zapił się na śmierć...



- Wiecie to od niej samej? - zapytał z powątpiewaniem Colin/Dumna kobieta, którą poznał tego dnia, nie wywarła na

nim wrażenia osoby skłonnej do intymnych zwierzeń.



- Wszyscy znają tę historię - zapewniła Val. - Żona diakona, pani Phillips, zna kogoś z Londynu, kto znał rodziców

lady Rosalyn. Tak więc to bardzo wiarygodna informacja.



- Jak większość plotek - mruknął kpiąco pod nosem Colin. Val przemilczała tę uwagę.



- Maiden Hill jest dla lady Rosalyn pierwszym prawdziwym domem. Sama mi to kiedyś powiedziała. Nie możesz się

spodziewać, że bez oporów odda ci majątek.



Colina niespodziewanie ogarnęła fala współczucia. Rozumiał, co znaczy własny dom, i żałował, że w całej tej

historii odgrywa tak niewdzięczną rolę. Niemniej postanowił być twardy. Dom należy do niego.



27







- Za los lady Rosalyn odpowiada jej kuzyn, lord Woodford. On jest głową rodziny i on ma obowiązek zatroszczyć się

o podopieczną.



- Co jak do tej pory nie najlepiej mu wychodziło - odburknęła Val.



- Skąd u kobiet ta pokrętna logika? - mruknął ze zniecierpliwieniem Colin. - Co więc twoim zdaniem powinienem

uczynić? Oddać dom? Stracić wszystkie pieniądze wraz z marzeniami? - Odwrócił się do brata. - Pamiętasz plany

ojca Ruleya wobec nas? - Ojciec Ruley, stary kleryk, był dalekim krewnym braci, jak też ich wielkim dobroczyńcą.

Żywiąc wobec nich wielkie nadzieje, sfinansował naukę obu. Podobne nadzieje żywił zresztą niegdyś wobec ojca

braci, lecz wielce się zawiódł. - Spójrz na nas. Ty jesteś wiejskim pastorem, a ja... - Colin musiał przerwać, tak był

wzburzony.



- A ty pułkownikiem - dokończył za niego brat. - To wcale nie tak mało.



- Tak sądzisz? - burknął Colin, nie potrafiąc ukryć drwiny w głosie. - Nie dostałem tytułu szlacheckiego, bracie, a

należał mi się za moją służbę. Mimo to go nie dostałem.



- Tytuł szlachecki? - powtórzyła jak echo Val. - Wysoko mierzyłeś.



- A dlaczego by nie? - obruszył się Colin. - Po takiej służbie jak moja, po wielkim ryzyku, po tylu osiągnięciach

każdy otrzymałby taką nagrodę.



- To dlaczego ty nie otrzymałeś? - dziwiła się kobieta.



- Bo mówiłem, co myślałem - wyznał. - Stawałem w obronie moich ludzi, a kiedy widziałem, że dzieje się źle,

starałem się to naprawić. Gdy moi ludzie szli do walki, nie kryłem się za linią frontu, tylko maszerowałem do boju

wraz z nimi. Wellington mi ufał i wykorzystywał do wielu zadań, choć niestety nawet on na koniec powiedział, że

jestem swoim najgorszym wrogiem.



28























Matt patrzył na brata ze zrozumieniem.



- Obaj mamy spore poczucie dumy jak na synów szewca.



- I to mi się w was podoba - oświadczyła stanowczo Val. -Jesteście uczciwymi ludźmi. Cenię cię, Colinie, za

szczerość i odwagę, choć swojego czasu wszyscy się obawiali, że skończysz ze stryczkiem na szyi.



- Skąd wiesz, skoro mnie wtedy nie znałaś - odburknął Colin, lekko zdziwiony.



- Bo wiele mi o tobie opowiadano - wyznała beztrosko pytana, a Colin poczuł się zdradzony. Domyślał się bowiem,

że szwagierka znała jego historię z ust męża, którego była powierniczką od dnia, gdy się poznali. Wcześniej Matt

zwierzał się Colinowi.



Był też zazdrosny o rodziców, bo ci także, jego zdaniem, poświęcali więcej uwagi narzeczonej starszego brata niż

jemu, młodszemu synowi, choć po prawdzie swego czasu przysparzał rodzicom wielu strapień, zwłaszcza, gdy na

jakiś czas zupełnie stracił poczucie rzeczywistości, po tym jak Belinda Lovejoyce odrzuciła jego zaloty i wyszła za

mąż za innego.



- Byłem po prostu porywczy - stwierdził rzeczowo - co nie od razu czyniło ze mnie przestępcę.



Mina Val mówiła, że kobieta ma na ten temat własne zdanie, którego jednak przez rozsądek woli nie wypowiadać na

głos. Podeszła do szwagra i poprawiła węzeł przy jego fularze.



- Najważniejsze, że wróciłeś do Valley. Potrzebujemy cię tu, prawda Matthew? Dzieci poznają wuja, a my

znajdziemy ci piękną żonę.



Colin popatrzył na brata. Czuł się niezręcznie w obliczu protekcjonalnego zachowania szwagierki.



- Dlaczego kobiety uważają, że małżeństwo to sposób na wszystko? - spytał z przekąsem.



29







- Ponieważ małżeństwo oparte na miłości to sekret szczęśliwego życia - odpowiedziała Val, ubiegając w tym męża,

po czym, poklepawszy Colina serdecznie po ramieniu, wróciła na swój fotel i zabrała się za cerowanie.



Znów to samo - miłość. Myśli Val krążą tylko wokół jednego tematu, zżymał się w duchu Colin. Cóż, on był już

kiedyś „zakochany" i wiedział, że na świecie nie istnieje bardziej bezużyteczne i idiotyczne uczucie...



- Loftus - rzucił niespodziewanie Matt, wytrącając go z rozważań.



- Stary lord? - zdziwił się Colin. - To on jeszcze żyje? Myślałem, że skręcił kark wiele lat temu skacząc na koniu

przez płot.



- Żyje i nadal poluje - zapewnił starszy brat. - Nawet częściej niż niegdyś. A to dzięki lady Loftus, która jest tak zajęta

sprawami Valley, że już rzadziej prosi męża, aby ją zabierał do Londynu.



- Założę się, że z tego starucha nadal jest kiepski jeździec - sarknął Colin.



- To prawdziwa zmora dla koni - zgodził się Matt. - Niemniej właśnie z nim powinieneś porozmawiać o Maiden Hill,

bo on i lady Loftus przyjaźnią się z lady Rosalyn od chwili, gdy ta sprowadziła się do Valley. Jeśli ktokolwiek jest w

stanie wynegocjować coś sensownego w twojej sprawie, tym kimś jest tylko Loftus.



- Masz rację - zgodziła się Val, robiąc węzeł na końcu nici. W tej samej chwili drzwi wejściowe do domu stanęły



otworem i do salonu wbiegli Boyd i Thomas - dziesięcio-i ośmiolatek, najstarsze dzieci Matta i Valerie - a za nimi

Joseph i Emma. Na twarzach całej czwórki, która właśnie oglądała stojący na podwórku faeton, malował się wyraz

podziwu.



Ten widok przypominał Colinowi jego samego i brata



30























w dzieciństwie. Ponadto był nieco oszołomiony obecnością tych wszystkich istot, które przyszły na świat po jego

odejściu do wojska, istot, podobnych nieco z wyglądu do niego. Tak, wiedział o narodzinach dzieci brata, ale jest

duża różnica czytać o kimś a zobaczyć daną osobę na własne oczy.



- Chłopcy - odezwał się Matt poważnym tonem. - To wasz wuj, Colin, który dopiero co wrócił z wojska.



Na te słowa Boyd cofnął się o krok, ale Thomas rzucił się do wuja z entuzjazmem, zasypując go przy okazji lawiną

pytań. W przeciwieństwie do starszego brata chłopczyk miał w sobie coś diabelskiego, co znowu przypomniało

Colinowi jego samego z dzieciństwa. Zauważył, że od chłopców bije woń ziemi i świeżego powietrza.



Powitanie nie trwało jednak długo, bo Val już po chwili skarciła dzieci.



- Bądźcie cicho - nakazała. - Sarah śpi, a wasz wuj jechał przez całą noc i jest zmęczony. Później będzie mnóstwo

czasu na pytania. A ty, Colinie - zwróciła się do szwagra - możesz się u nas zatrzymać jak długo zechcesz. Tłoczno

tu, ale znajdzie się miejsce dla jeszcze jednej osoby.



- Na podłodze przed kominkiem? - spytał Colin, pamiętając, że on i Matt zawsze woleli spać przed kominkiem niż

we własnych łóżkach.



- Idealne miejsce - potwierdził Matt z uśmiechem. - Chyba, że położysz się w łóżku razem z chłopcami.



Oczy Boyda i Thomasa zrobiły się okrągłe.



- Chciałbyś tak, wujku?



- Zobaczymy - wykręcał się Colin. - Póki co, jeśli to możliwe, jeszcze dzisiaj chcę się spotkać z Loftusem.



- Teraz? - zdziwił się Matt.



- A jest na to lepsza pora? Lepiej jak najszybciej zająć się tą sprawą - oświadczył.



31







Matt popatrzył na żonę.



- Nie rozumiem, dlaczego tak się spieszysz - powiedziała. Jeszcze się dobrze nad wszystkim nie zastanowiliśmy.

Może istnieje rozwiązanie, które będzie satysfakcjonujące dla obu stron. Szkoda by było, gdyby lady Rosalyn

musiała wyjechać z Valley.



- Nie ma mowy, żeby lady Rosalyn się stąd wyprowadziła - zakrzyknął Thomas, usłyszawszy słowa matki. - Kto

będzie sędzią w May Day? Przecież tylko lady Rosalyn pamięta imiona wszystkich dzieci, w przeciwieństwie do

lorda Lof-tusa, który wzywa nas po kolorze włosów. „Hej, ty z żółtymi włosami, wygrałeś" - przedrzeźniał starego

lorda, co u reszty rodzeństwa wywołało atak śmiechu.



- Nie mogę oddać domu tej kobiecie, Val. Maiden Hill należy do mnie - upierał się przy swoim Colin, spoglądając

gniewnie na szwagierkę ponad głowami dzieci.



Ona zaś, sprawiając wrażenie jakby powstrzymywała się przed wypowiedzeniem własnej opinii, przez chwilę

milczała, a potem oświadczyła:



- W takim razie lepiej zrobisz, jeśli się ogolisz. Wyglądasz jak pirat. I załóż świeżą koszulę. Masz czystą?



- Tak, madame, mam - potwierdził posłusznie.



- No to idź się przebrać. - Zdjąwszy Emmę z kolan, kobieta podniosła się z fotela. - I pamiętaj, że co by się nie

wydarzyło, oczekuję cię na obiedzie. Musimy się przecież na nowo poznać, nie uważasz? Poza tym domyślam się, że

dzieciaki z chęcią przejechałyby się tym twoim wytwornym londyńskim pojazdem - ale dopiero jak wykonają

wszystkie swoje powinności i wymyją porządnie ręce.



Po tych słowach oczy wszystkich dzieci wypełnione błaganiem skierowały się na wuja i Colinowi nie pozostawało

nic innego jak wyrazić zgodę na przejażdżkę. W odpowiedzi



32





















usłyszał wybuch okrzyków radości, po którym dzieciaki wybiegły z salonu wykonać polecenia matki. Colin

odwrócił się do brata.



- Chodźmy do Loftusa, Matt.



Godzinę później Matthew i Colin byli już w drodze do dworu lorda Loftusa w Downham ku niezadowoleniu brata

jechali powoli gdyż Matthew dosiadał na wpół kulawego konia. Oscarowi, który miał za sobą długą drogę, wolne

tempo nie przeszkadzało, Colin jednak się niecierpliwił. Mimo zmęczenia chciał jak najszybciej odzyskać Maiden

Hill.



Niestety nie umiał zapomnieć tego, co mówiła żona brata, przemawiając za lady Rosalyn. W pamięć wbiła mu się

także reakcja bratanków na wieść, że lady Rosalyn mogłaby się wyprowadzić. Colin dobrze znał Valley i jej

mieszkańców. To była zamknięta, zawzięta społeczność. Jeśli zapomni o ostrożności, pomimo że Maiden Hill

legalnie należy do niego, na koniec to on padnie ofiarą ostracyzmu - a tego nie chciał, bo przemierzając znajome

drogi, na widok zakrętu przy Pendle Hill i okolicznych wzgórz, tak mu bliskich w dzieciństwie, poczuł wreszcie, że

naprawdę wrócił do rodzinnych stron i że bardzo za nimi tęsknił.



- Czy bardzo cierpieli? - zapytał niespodziewanie. Matt z miejsca go zrozumiał. Wiedział, że Colin pyta



o rodziców, którzy zmarli w wyniku epidemii pięć lat wcześniej.



- Nie, odeszli w spokoju. Ojciec w niecałą godzinę po mamie. I dobrze. Wiesz przecież, że żadne z nich nie umiałoby

żyć bez drugiego.



To była prawda. Ich rodzice się uwielbiali. Jako dziecko, kiedy miał tyle lat co Boyd czy Thomas, Colin nie potrafił

pozbierać się z dumy, że rodzice są w sobie aż tak zakochani.



33







- Bardzo mi przykro, że nie było mnie przy nich, kiedy odchodzili.



Starszy brat przed odpowiedzią nieco się zawahał.



- Colinie, ich śmierć nadeszła niespodziewanie. Nie mogłeś przy niej być. Nie było takiej możliwości. W gruncie

rzeczy parafia miała szczęście, że tak niewiele osób wtedy zmarło. - Matt przez chwilę milczał. - Rodzice doceniali

fakt, że przez lata słałeś im pieniądze. Ja i Val też jesteśmy ci za nie wdzięczni.



Colin podziękowania brata przyjął wzruszeniem ramion. Uważał, że mógł zjawić się w wiosce. Może nie w czasie

gdy rodzice zachorowali, ale przynajmniej raz przed ich śmiercią. Bywało przecież, że wysyłano go do Londynu z

różnymi misjami. Mógł wtedy złożyć rodzicom krótką wizytę. Nie uczynił tego jednak. Musiał wypełniać obowiązki

i pilnować podwładnych, żeby jego kariera się rozwijała.



Teraz te wymówki wydawały mu się bez znaczenia.



Przez jakiś czas on i brat jechali w milczeniu.



- Zastanawiałeś się kiedyś - spytał wreszcie Colin, przerywając ciszę - czy ojciec czegoś żałował? Myślę o tym, że

Ruley miał co do niego tak wielkie plany. Twierdził, że ojciec jest w stanie zrobić wszystko, co zechce. Zamiast tego,

ożeniwszy się z matką, został szewcem.



Matt dźgnął piętami swojego konia.



- Nie, ojciec niczego nie żałował, tak jak ja nie żałuję, że ożeniłem się z Val. Ojciec bardzo kochał naszą matkę.



- Nie sugerowałem, że ty czegoś żałujesz - pospieszył z wyjaśnieniami Colin, czując niemiłe ukłucie wyrzutów su-

mienia, bo w rzeczywistości uważał dokładnie coś odwrotnego.



- Och, nie oczekuję, że mnie zrozumiesz, Colinie. Zawsze byłeś bardziej ambitny... Tyle że Val jest dla mnie

wszystkim, a ja jestem z nią bardzo szczęśliwy.



34























- To dobrze - rzucił młodszy brat, nie pojmując, jak taka nieustępliwa kobieta jak Val może kogoś uszczęśliwić.



Matt wybuchnął śmiechem.



- Zatkało cię, kiedy zrobiła ci wykład o miłości. Szkoda, że nie widziałeś wtedy swojej miny. Ale wiesz co, choć

nigdy nie byłem romantykiem, zgadzam się z Val.



- Macie pięcioro dzieci. Chyba znacie się na rzeczy - odburknął Colin.



Matt znów zaniósł się śmiechem, a Colin mu zawtórował - nie mógł się powstrzymać.



- Cieszy mnie, że jesteś szczęśliwy, Matt, naprawdę. Jednak faktycznie mam większe ambicje niż ty. I zamierzam się

ożeruć, tyle że z całkiem prozaicznych powodów - dla pieniędzy i koneksji.



Na to szczere stwierdzenie drugi z braci spochmurniał.



- Wojna cię zmieniła.



- Zmieniła mnie utrata szansy na szlachectwo. Otrzymali je mniej zasłużeni ode mnie, Matt. Ciężko pracowałem na

ten tytuł, zasłużyłem sobie na niego i nie pozwolę, żeby ominęła mnie następna okazja.



- Czy taki wyrachowany pogląd na życie cię satysfakcjonuje, Colinie?



- Tak, satysfakcjonuje. Matt potrząsnął głową.



- Mnie to nie pasuje.



- Ba, ale pomyśl, co mógłbym uczynić dla twoich dzieci, gdybym zyskał tytuły - zauważył Colin. - Mógłbym być dla

nich kimś takim jak ojciec Ruley dla nas.



- Ja wolę, żeby moje dzieciaki wiedziały, co naprawdę liczy się w życiu - odparł twardo Matt.



Colin nie zdążył odpowiedzieć, bo nagle w pobliżu rozległo się ujadanie psów gończych, a zaraz potem ochrypły

odgłos rogu, na którego dźwięk wyćwiczony na wojnie Oscar natych-



35







miast się zatrzymał i nastawił uszu. I wtedy na drogę z krzaków tuż przed jego kopyta wybiegł rudy lis, który,

zastygłszy w pozycji z uniesioną nogą, zdawał się patrzeć wprost na Colina.



Jego zaś na ten widok przeszedł dreszcz i ogarnęło wrażenie, że dzieje się coś bardzo ważnego, choć nie miał

najmniejszego pojęcia, co. Jednak, ponieważ w życiu zdarzały mu się czasami takie dziwne, podniosłe momenty,

wiedział, że nie należy ich lekceważyć, nie należy lekceważyć fali wielkiego współczucia, która go zalała, gdy

wpatrywał się w ślepia dzikiego zwierzęcia.



Ujadanie ogarów stawało się coraz głośniejsze.



- Uciekaj - zawołał Colin, a lis, jakby rozumiejąc ludzki język, zniknął w pobliskim rowie.



W sekundę później nadbiegły brązowe i białe psy gończe. Niektóre przeskakiwały nad zaroślami, inne starały się

przez nie przedrzeć. Wszystkie miały wywieszone jęzory, a ślepia płonęły im ekscytacją pościgiem. Wybiegłszy na

drogę, otoczyły kółkiem dwa wierzchowce.



Koń Matta na ten widok wpadł w panikę i zaczął wierzgać, prawie strącając z grzbietu jeźdźca, ale Oscar nawet nie

drgnął. Był wyćwiczony do udziału w bitwach i stado ogarów nie mogło go wystraszyć. Psy napotkały barierę w

postaci jego kopyt.



- Wynocha stąd. Wynocha - krzyczał Colin na stado, przechodząc z Oscarem do miejsca, w którym przed chwilą stał

lis.



Ogary jednak, wyczuwając zapach ofiary, krążyły dalej wokół koni. Niestety jeden z psów podszedł zbyt blisko i za-

nim się zorientował pofrunął w powietrze, poczęstowany silnym kopniakiem. Reszta, widząc to, szybko rozbiegła

się na boki, uciekając przed Oscarem.



- Hej a! - rozległ się męski głos i zaraz potem nad zaroś-



36





















lami pojawił się wierzchowiec, który po sekundzie opadł na drogę, niemal miażdżąc przy tym dwa psy. Koń lekko

się zachwiał, ale się nie przewrócił.



- Przeklęte kundle! - wrzeszczał jeździec. - O mały włos a spadłbym przez was z siodła!



Wyklinający mężczyzna był korpulentnym jegomościem, odzianym w bury szlachecki surdut i wymazane błotem

oficerki. Spod kapelusza nad uszami sterczały mu siwe włosy, twarz płonęła czerwienią od wysiłku. Mężczyzna

zatoczył krąg i dopiero wtedy dostrzegł Matta i Colina.



- Wybaczcie panowie - powiedział - Nie widziałem, że tu stoicie. Dobrze, że na was nie spadłem przy skoku.



- Bardzo dobrze - przytaknął Colin z uśmiechem i dodał:



- Jak się pan ma, lordzie Loftus? Widzę, że nie porzucił pan pasji polowania.



- Mandland! - wykrzyknął Loftus, rozpoznając rozmówcę. - Wróciłeś!



-, Tak, jego lordowska mość. Musiałem.



- No wiadomo! - odkrzyknął Loftus. -1 nawet dobrze się prezentuje, nie sądzisz pastorze? - Po tych słowach Loftus

zmienił nagle wyraz twarzy. - Ale co ja tu tak ględzę. Przecież goniłem lisa! Powiedzcie, przebiegał tędy? Spójrzcie

tylko na psy. Kręcą się w kółko jak oszalałe, choć te głupie bestie nie zwietrzyłyby zwierzyny, nawet, jeśli zawie-

siłbym ją im na szyi. Ale mówcie, widzieliście tu przebiegającego lisa?



- Nie, wasza lordowska mość, nie widzieliśmy - pospieszył z odpowiedzią Matt.



- A mnie mignęło coś rudawego. O tam - dodał Colin, wskazując przeciwny kierunek do tego, w którym pomknął lis.



- Ty też chyba to widziałeś, Matt?



- Aż tam. Nie bliżej? - dziwił się Loftus, ściągając kapelusz z głowy i uderzając nim po kolanie ze wściekłości na



37







ogary. - Och, wy przeklęte niedorajdy. Zwykłego lisa nie potraficie dogonić - utyskiwał na psy, które

przyzwyczajone do wybuchów gniewu pana, czekały spokojnie aż one przeminą, co zresztą nastąpiło zadziwiająco

szybko.



- Ścigam tego przeklętego lisa przez cały sezon łowiecki - tłumaczył już z większym opanowaniem Loftus, wciskając

kapelusz z powrotem na głowę - ale ani razu nie udało mi się go bliżej podejść!



Colin w odpowiedzi zrobił współczującą minę, mimo że w duchu żywił nadzieję, iż jego nowy futerkowy przyjaciel

będzie na tyle rozsądny, że nie wystawi łba z parowu, w którym się ukrył.



- No cóż - sarknął filozoficznie Loftus. - Nic się już teraz na to nie poradzi. Ale któregoś dnia go dopadnę. To pewne.

Dość już jednak o mnie. Co z wami, panowie, dokąd się udajecie?



- Z wizytą do pana, jego lordowska mość - wyjaśnił Colin, na co twarz Loftusa rozświetliła się uśmiechem

zadowolenia.



- A to się świetnie składa. Z chęcią napiję się grogu w dobrym towarzystwie. Domyślam się też, że przywiózł pan z

wojny mnóstwo ciekawych opowieści. Chcę usłyszeć wszystkie! Wiedz pan, że dochodziły nas tu słuchy o pańskich

wyczynach i całe Valley jest z pana dumne! Chodźmy więc, chodźmy! - zachęcał Loftus i nie czekając na od-

powiedź, zwrócił konia w stronę Downham. Ogary ruszyły za nim.



Colin, zanim poszedł w ich ślady, posłał bratu uśmiech, który mówił, że najwyraźniej nie tylko lady Rosalyn może

się poszczycić sympatią lorda Loftusa.



I chyba miał rację, bo w drodze arystokrata nie dawał mu chwili spokoju, zasypując pytaniami o wojnę. Na szczęście

jazda nie trwała długo i już po kilku minutach cała trójka



38

























dotarła na miejsce, do Downham Manor, rodowej posiadłości Loftusa.



Ze stajni na ich spotkanie wybiegł parobek, a w drzwiach wejściowych stanął Harkness, kamerdyner Loftusa, który

zaniepokojonym głosem powiedział:



- Jaśnie panie, widzę, że sprowadził pan gościa...



- I to nie jednego! - zakrzyknął wesoło Loftus w odpowiedzi, nie zwracając uwagi na zakłopotaną minę kamerdynera.

- Pamiętasz Colina Mandlanda? Tego zabijakę, syna szewca? No to masz go tutaj! Tyle, że teraz to bohater wojenny.

Przynieś więc nam szybko grogu i whisky, żebyśmy mogli godnie go ugościć. Pani w domu?



- Tak, jaśnie panie. Jest w salonie wraz z...



- Doskonale - ucieszył się Loftus, znów przerywając służącemu. - Pani lubi pastora i zapewne z chęcią spotka się z

naszym bohaterem. - Pomimo że o głowę niższy, Loftus wspiął się na palce i z prawdziwą życzliwością poklepał

Colina po ramieniu.



- Jaśnie panie - rzekł Harkness, bezowocnie próbując przywołać uwagę swego pracodawcy - w domu są też inni

goście i...



- Przestań gderać, człowieku, tylko leć po whisky! - rozkazał Loftus i wszedł do holu, zostawiając na biało-czarnych

kafelkach grudki błota. - A wy panowie oddajcie Harknessowi swoje kapelusze i chodźcie za mną. - Nie czekając na

gości, arystokrata ruszył spiesznym krokiem do sąsiedniego pokoju wyłożonego wiśniową tapetą i zastawionego z

meblami obitymi zielonym aksamitem.



- Dziękuję - rzucił Matt, oddając kamerdynerowi swój kapelusz, po czym dodał: - Jak tam żona? Już lepiej się czuje?



- Lepiej, lepiej, dzięki zupie, którą jej przysłała pani Mandland - odparł Harkness z lekkim akcentem z Yorkshire.



39







- Dobre dzieciaki z tych pana chłopaków. Donieśli zupę nie ulewając nawet kropli.



- Cieszę się - odpowiedział Matt uradowanym głosem, Colin zaś uzmysłowił sobie, że podobnie jak żołnierski

mundur, tak i sutanna duchownego daje dostęp do wielu miejsc, choć istnieje jednak nieprzekraczalna granica.

Żałował gorzko, że swego czasu zamiast dbać o podwładnych nie wykazał się większą polityczną zręcznością.



Brakowało mu też tej gracji, którą posiadał jego brat, która pozwalała mu z taką łatwością akceptować własne niskie

pochodzenie.



- Harkness, grog! - przypomniał zniecierpliwiony Loftus, stając w drzwiach salonu.



Kamerdyner pokłonił się i odszedł do swoich zadań, a Colin i Matt ruszyli w kierunku gospodarza. Nim jednak

zdążyli do niego dotrzeć, na korytarz wyszła lady Loftus, drobna, dość korpulentna kobieta, z roziskrzonymi oczyma

i różanymi policzkami.



- Mężu, mam z tobą do omówienia bardzo pilną i ważną sprawę...



Lady Loftus przerwała, bo spostrzegła przybyszów. Unosząc wysoko brwi, zawołała:



- Pastor Mandland. A to zapewne pański brat, bohaterski pułkownik Mandland.



Loftus uśmiechnął się do Colina.



- Widzi pan, mówiłem, że wszyscy interesowaliśmy się pańskimi dokonaniami. Wiemy, jak się pan dał we znaki

Francuzom i jesteśmy bardzo z pana dumni.



- Tak, to prawda - potwierdziła lady Loftus, choć w jej głosie nie pobrzmiewał wcale entuzjazm.



A Colin bardzo szybko się przekonał, co było powodem zakłopotania gospodyni. Kiedy bowiem zerknął jej przez ra-

mię do salonu, stwierdził, że za stolikiem, na którym stała taca



40

























pełna ciasteczek, siedzi lady Rosalyn z twarzą spiętą i zaniepokojoną.



Wyglądało na to, że, podobnie jak Colin, nie jest szczęśliwa, że znów się spotkają.







Rozdział 3



Rosalyn podniosła się wolno, niezbyt pewna, czy jest gotowa na spotkanie ze swoim nowym prześladowcą, pułkow-

nikiem Mandlandem.



W dłoniach ściskała skórzaną teczkę, w której schowała umowę sprzedaży Maiden Hill i której od tamtej chwili nie

wypuszczała z rąk. Teraz, zauważywszy, że pułkownik, gdy stanął w drzwiach salonu, z miejsca zwrócił uwagę na

teczkę, szybko przycisnęła ją w obronnym geście do piersi. W powietrzu czuło się napięcie zapowiadające awanturę.



Pułkownik spojrzał Rosalyn prosto w oczy, a jego wzrok mówił, że nic go nie powstrzyma przed walką o swoje.



Cóż, Mandland nie dostanie Maiden Hill, pomyślała z uporem Rosalyn.



Tymczasem lord i lady Loftusowie uprzejmie dokonywali prezentacji, ą



Lord Loftus w typowy dla niego życzliwy, ale też niecierpliwy sposób, mówił:



- Lady Rosalyn, zna pani chyba pastora Mandlanda, prawda? Na pewno go pani zna. A oto jego brat, pułkownik

Mandland, bohater wojenny! Wszyscy w Valley są z niego dumni. Pułkowniku, lady Rosalyn to nasz zarządca.

Mówi nam, kiedy mamy usiąść i kiedy wstać. Bez niej niczego nie możemy planować. Zgodzi się pan ze mną,

pastorze?



Nie czekając na odpowiedź, Loftus uczynił następnie coś,



42





























co czynił zawsze, gdy przedstawiał Rosalyn kawalerowi do wzięcia; ona zaś, znając mało subtelny, choć pełen

życzliwości charakter lorda, nigdy się temu nie sprzeciwiała - aż do tej pory. Tym razem bowiem poczuła prawdziwą

złość, gdy Loftus pochylił się do pułkownika i rzekł:



- To prawdziwa piękność. Najlepszej klasy klaczka. Gdybym nie był żonaty, sam zarzuciłbym jej lasso na szyję. I

dodał do mojej kolekcji w stajni!



Po tych słowach w salonie zapadła cisza, a Rosalyn, mimo że Loftus już nie raz stawiał ją w podobnej sytuacji, miała

wrażenie, że spali się ze wstydu. Głównie dlatego, że dostrzegła reakcję pułkownika, którego usta po wypowiedzi

Loftusa wygięły się lekko w wyrazie kpiny. Mandland się z niej naśmiewał! Widziała to wyraźnie w jego oczach.



- Lady Rosalyn - mruknął, lekko się kłaniając.



Jeśli mu się wydaje, że może się z niej naigrywać, to się myli, pomyślała natychmiast Rosalyn i zacisnąwszy dłonie

na skórzanej teczce odważyła się zabrać głos. Zignorowała jednak przybyłych i zwróciła się bezpośrednio do

Loftusa:



- Mój lordzie, czy zechciałby mi pan poświęcić chwilkę swego czasu. Mam z panem do przedyskutowania na

osobności ogromnie ważną i pilną sprawę.



- Co? Jaką znów pilną sprawę? - zaniepokoił się Loftus, spoglądając na żonę, która poznawszy wcześniej część histo-

rii, stała z boku z wyrazem przejęcia na twarzy. - Cóż to, moje dziecko, czy się mylę, czy zdajesz się czymś

przygnębiona? Może cię uraziła moja niewinna uwaga? Żona bez przerwy mnie upomina, żebym nie przesadzał z

dowcipami na twój temat. No, ale przecież wiesz, że w rzeczywistości bardzo cię podziwiam.



- Tak, lordzie, wiem i dlatego nie przejęłam się pańskimi słowami. Nigdy się nimi nie przejmuję... - Co nie było

prawdą. Komentarze Loftusa zawsze wyprowadzały ją z równo-



43







wagi, ale teraz Rosalyn nie chciała się tym zajmować. Ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do ust ruszyła ku

drzwiom. - Tak czy inaczej bardzo proszę o chwilę rozmowy na osobności...



Chciała przejść do drzwi, ale drogę zagrodził jej pułkownik, a ona, żeby na niego nie wpaść, musiała się zatrzymać.

Chciała objeść go bokiem, ale Mandland znów stanął jej na drodze. Najwyraźniej nie bał się konfrontacji przy

świadkach, albo posiadał maniery ordynusa. Zdaniem Rosalyn w grę wchodziła druga ewentualność.



- Mój lordzie - odezwał się tymczasem pułkownik głosem niskim i twardym, nie odrywając przy tym oczu od

skórzanej teczki w rękach Rosalyn. - Ja także błagam o chwilę pańskiego czasu. I też na osobności.



Rosalyn zacisnęła mocniej usta i obrzuciła przeciwnika stalowym spojrzeniem.



- Ja pierwsza prosiłam o rozmowę.



- To prawda, ale pani sprawa ma związek z moją osobą - zauważył pułkownik.



- Nie ma pan pojęcia, o czym pragnę rozmawiać z lordem Loftusem - zaperzyła się.



- Przeciwnie, droga pani, wiem doskonale, co będzie tematem waszej pogawędki - upierał się Mandland. -1 gdybym

to ja wykradł komuś umowę sprzedaży domu, także nie chciałbym, aby przeciwnik podważał moją wersję wydarzeń.



Rosalyn z całego serca zapragnęła walnąć przemądrzałego adwersarza w nos. Ze wściekłości mocniej zacisnęła

dłonie na teczce.



- Niczego panu nie wykradłam. To pan próbuje ukraść mi dom.



- Ja go kupiłem. Nie może pani tego pojąć? Kupiłem go w dobrej wierze od pani kuzyna, który przedstawił mi się

jako jego właściciel.



44



























Po tych słowach Mandland stanął tuż przed Rosalyn, ona zaś musiała zadrzeć głowę, żeby widzieć jego twarz.



- A skąd mamy wiedzieć, że to prawda? Może umowa jest sfałszowana?



Pytanie wywołało pożądany skutek. Brwi Mandlanda zbiły się w jedno, a jego usta zamykały się i otwierały, jakby

pułkownikowi zabrakło nagle powietrza.



- Colin, tylko zachowaj spokój - przestrzegł go brat.



- Co też, do diabła, tu się dzieje? - zwrócił się z pytaniem do żony lord Loftus.



- To bardzo skomplikowana sprawa - odparła ta cicho.



- No to spróbuj mi ją wyjaśnić - rozkazał Loftus, zanim jednak żona zdążyła wykonać polecenie Colin odzyskał głos.



- Nie jestem złodziejem. - Uczynił krok, zmuszając Rosalyn do cofnięcia się. -1 nie jestem fałszerzem. - Kolejny

krok. -1 nie mam zwyczaju kłamać.



Rosalyn wbiła pięty w podłogę.



- Fałszerz - powtórzyła z powątpiewaniem. - Czy takie słowo w ogóle istnieje? Przynajmniej w tym sensie, jaki pan

miał na myśli?



- Użyłem tego słowa, więc istnieje.



- Cóż, ja tego nie akceptuję, tak jak nie akceptuję faktu, że chce mi pan zabrać mój dom.



- To nie jest pani dom.



- A właśnie, że jest!



- Nie jest!



Rosalyn we frustracji zwróciła się w stronę reszty osób w salonie.



- Widzicie to?! Zachowuje się jak dziecko!



- Ja? Dziecko? - powtórzył z niedowierzaniem pułkownik.



- Tak, pan. - Unosząc wyniośle podbródek Rosalyn dodała z drwiną: - Dżentelmen nigdy nie pozwoliłby sobie na coś

tak niegrzecznego jak publiczna kłótnia z damą.



45







Oczy pułkownika zamieniły się w wąskie szparki.



- Dama nigdy nie wykorzystałaby w kłótni argumentu, o którym wie, że jest niezgodny z prawdą.



Rosalyn wytoczyła najgroźniejsze działo:



- A cóż syn szewca może wiedzieć o tym, co zrobiłaby dama?



Ta uszczypliwa uwaga dotknęła pułkownika bardziej niż Rosalyn mogła się spodziewać. Co więcej, choć było już za

późno, zdała sobie sprawę, że jej dumne słowa mogły ugodzić nie tylko Colina Mandlanda, ale także jego brata,

którego ogromnie szanowała.



Tymczasem pułkownik, zamiast wpaść we wściekłość,



o dziwo zrobił się nagle bardzo spokojny. Twarz mu spoważniała, mięśnie się napięły, co widząc Rosalyn

stwierdziła, że ze strachu drżą jej kolana.



Być może za daleko się posunęłam, przemknęło jej przez myśl.



- Colinie... - znów przestrzegł brata pastor.



Pułkownik uniósł dłoń, ucinając tym gestem wszelkie komentarze. Zarazem ani na chwilę nie odrywał wzroku od

swojej przeciwniczki.



- Lordzie Loftus, zarówno lady Rosalyn jak i ja zjawiliśmy się tu po to, żeby prosić pana o rozstrzygnięcie bardzo

ważnej kwestii - rzekł z powagą, po czym zaczął wyjaśniać: - Lady Rosalyn weszła w posiadanie umowy,

zaświadczającej że jej kuzyn, lord Woodford, odsprzedał mi Maiden Hill wraz z całym wyposażeniem.



- Czy to prawda, lady Rosalyn? - spytał strapionym głosem Loftus.



Pytana nie odpowiedziała od razu. Gniew i uczucie poniżenia utrudniały jej mówienie. Pragnęła zaprzeczyć

oskarżeniu



i w ramach rewanżu poskarżyć się na pułkownika i jego zarozumiałe postępowanie. Nie mogła jednak tego uczynić.



46



















Kodeks honorowy, którym kierował się za życia jej ojciec, stanowił drogowskaz także dla niej. Nie zamierzała

kłamać.



- Tak, rzeczywiście mam tę umowę. A mój kuzyn, George, faktycznie sprzedał dom.



Zebrawszy się na odwagę, Rosalyn odwróciła się do Lof-tusów, żeby popatrzeć im prosto w oczy, świadoma, że za

plecami ma najgroźniejszego człowieka, jakiego spotkała.



- George chce, żebyśmy razem z Covey przeniosły się do mojej ciotki w Kornwalii. Tylko, że ja tego nie chcę. Jestem

tu szczęśliwa... Covey zaś nigdy nie opuszczała Lancashire. Maiden Hill był jej domem od chwili, gdy wyszła za

mąż.



- To oczywiste, że nie chcecie się stąd wyprowadzać - oświadczyła lady Loftus, zbliżając się do Rosalyn. - My także

tego nie chcemy. Nawet nie umiem sobie wyobrazić, jak wyglądałby wiosenny bal kotylionowy bez ciebie. Albo jak

funkcjonowałoby nasze kółko dam. Ożywiłaś naszą społeczność, Rosalyn, i wniosłaś do niej wiele radości.

Potrzebujemy cię tutaj.



Onä też ich potrzebowała. Po latach samotności mieszkańcy Valley stali się jej rodziną. Ująwszy dłoń lady Loftus,

którą ta do niej wyciągnęła, Rosalyn zwróciła się do lorda Loftusa.



- Bardzo proszę, niech mi pan pomoże w walce z kuzynem o Maiden Hill. Woodford nie może sprzedać domu. Nie

powinien.



- Ależ on już go sprzedał - warknął pułkownik Mandland, po czym on także zwrócił się do gospodarza: - Współczuję

lady Rosalyn, że znalazła się w tak trudnej sytuacji, ale ja już kupiłem jej dom i pragnę w nim zamieszkać.



Ramiona Loftusa opadły, jakby mężczyznę przytłaczała perspektywa podjęcia tak ważkiej decyzji. Rosalyn jednak,

widząc to, poczuła przypływ nadziei. Była prawie przekonana, że Loftus stanie po jej stronie.



Niestety pułkownik Mandland nie dawał za wygraną.



47







- Może powinien pan, lordzie, przynajmniej przejrzeć tę umowę - zaproponował.



- Tak - podchwycił ochoczo Loftus, najwyraźniej odczuwając ulgę, że ktoś podpowiedział mu, co ma robić. - Proszę

mi ją zaraz pokazać.



Rosalyn nie chciała rozstawać się z teczką, niemiej nie miała wyboru. Oddała ją Loftusowi, a ten podszedł z nią do

okna, gdzie było lepsze światło, i wyjął ze środka umowę.



- Może pan dać ją do przejrzenia notariuszowi - podpowiadał dalej pułkownik tak uprzejmym tonem, że Rosalyn z

miejsca zapragnęła go udusić. - Choć jestem przekonany, że jest w porządku.



- Harkness, poślij po Shellswortha - nakazał Loftus nieszczęsnemu kamerdynerowi, który wszedł właśnie do salonu

z tacą zastawioną kieliszkami z grogiem. Służący odstawił tacę na stół i wybiegł z pokoju wykonać polecenie. Loftus

zaś zwrócił się z wyjaśnieniami do pułkownika: - Shellsworth jest notariuszem. Mieszka bardzo blisko, więc

przybędzie tu w mgnieniu oka. - Po tych słowach, mrużąc oczy, arystokrata powrócił do przeglądania umowy.



Lady Loftus zaś, chcąc dodać Rosalyn otuchy, poklepała ją po dłoni.



- Pan Shellsworth będzie wiedział, co robić - zapewniła. Rosalyn w odpowiedzi spróbowała zdobyć się na uśmiech,



ale nie wyszło jej to najlepiej. Czuła, że żołądek zawiązuje się jej w supeł. A to dlatego, że wiedziała, iż żona

notariusza ucieszy się na wieść o jej wyprowadzce; pani Shellsworth jej nie lubiła i zazdrościła pozycji.



Lady Loftus nie zwróciła jednak uwagi na to, jaki efekt wywarły jej słowa, ponieważ zaraz po ich wypowiedzeniu jej

wzrok powędrował do pułkownika Mandlanda, a potem powrócił do Rosalyn. Kobieta szeroko otworzyła oczy,

jakby nagle do głowy przyszedł jej wspaniały pomysł.



48

























- Co się stało? - spytała szeptem Rosalyn, pragnąc wiedzieć, o czym pomyślała przyjaciółka, mając nadzieję, że jest

to coś, co pomoże jej zatrzymać dom.



Lady Loftus zignorowała jednak pytanie i zamiast tego zwróciła się do Mandlanda:



- Pułkowniku, proszę mi powiedzieć, kiedy przyjeżdża pańska żona i dzieci? Maiden Hill to przecież miejsce w sam

raz dla rodziny.



A cóż to za pytanie? - zdziwiła się Rosalyn, zastanawiając się, czy przypadkiem przyjaciółka nie przeszła na stronę

wroga.



Pułkownik natomiast skrzywił się, zły, że ktoś odwraca jego uwagę od lorda Loftusa, który poruszając ustami

odczytywał ustępy umowy.



- Nie jestem żonaty, jej lordowska mość, więc nikt tu się nie zjawi - wyjaśnił krótko.



Jego brat wykazał się większą uprzejmością.



- Co może się za chwilę zmienić - stwierdził - ponieważ moja żona już się zajmuje wyszukiwaniem odpowiedniej

kandydatki dla Colina. Wszyscy dobrze wiemy, że Val uwielbia zabawiać się w stawkę.



- A tak, faktycznie - potwierdziła lady Loftus podejrzanie zadowolonym głosem.



Rosalyn natomiast, czując, że za chwilę dostanie straszliwego bólu głowy, myślała, że każda kobieta, która

zastanawiałaby się nad wyjściem za mąż za takiego grubianina jak pułkownik Mandland, musiałaby być albo

zdesperowana, albo bardzo stara i dlatego przystałaby na byle jakiego kandydata...



Jej złośliwe rozmyślania przerwało przybycie notariusza.



- No wreszcie! - zawołał z ulgą lord Loftus, gdy przybysz zjawił się w salonie. - Shellsworth, chodź tu i zerknij na to

diabelstwo!



Notariusz, stawiając drobne kroczki, wszedł głębiej do po-



49







koju. Był to szczupły, drobny mężczyzna o wielce wytwornych manierach. Rosalyn z łatwością mogła go sobie

wyobrazić w peruce, koszuli wykończonej koronkami i trzewikach na wysokich obcasach - w stylu z dawnych lat.

Ponieważ jednak moda się zmieniła, Shellsworth miał na sobie zupełnie inne odzienie, w jaskrawych kolorach -

jasnożółtą kamizelkę, zielony żakiet i tej samej barwy spodnie. Wysoki wykroch-malony kołnierzyk koszuli ocierał

mu się o policzki.



Zaraz po przeprowadzce Rosalyn do Maiden Hill notariusz zaczął ją obdarzać zainteresowaniem, które się

utrzymywało do chwili, gdy się dowiedział, że Rosalyn nie posiada żadnego posagu. Wtedy notariusz postąpił tak,

jak postąpiłby każdy interesowny mężczyzna w podobnej sytuacji - zniknął i w niedługi czas potem znalazł sobie

inną, zamożniejszą kandydatkę na żonę - córkę bogatego właściciela ziemskiego.



Rosalyn nie rozpaczała z tego powodu, wręcz odczuła ulgę, bowiem nie znosiła pretensjonalnego notariusza, jak

zresztą większość mieszkańców Valley.



- Lordzie Loftus, lady Loftus - usłyszała jego wyniosły głos; Shellsworth, przekonany o swojej ważności, wypiąwszy

pierś, witał się z zebranymi. - O, lady Rosalyn. Miło znów panią widzieć. - Ostatnie słowa notariusz wypowiedział

protekcjonalnym tonem. I oczywiście pominął przy powitaniu pastora Mandlanda i jego brata, którzy najwyraźniej

nie zasługiwali w jego mniemaniu nawet na spojrzenie. - Więc, mój lordzie, czym tym razem mogę panu służyć? -

kończył z obrzydliwie przesadną uprzejmością.



- Wielka szkoda, Shellsworth, że nie byłeś dzisiaj ze mną na polowaniu - odezwał się Loftus, poruszając temat, który

chyba najbardziej leżał mu na sercu. - Nie uwierzysz, ale mało brakowało a dorwałbym tego przeklętego lisa. Nie

udało się jednak, co nie znaczy, że następnym razem mi umknie!



- Na pewno nie umknie - podlizywał się notariusz, który



50























często towarzyszył Loftusowi na polowaniach, choć miejscowi twierdzili, że z Shellswortha żaden myśliwy.



Lord Loftus tymczasem z wyrazem niesmaku na twarzy wyciągnął przed siebie umowę sprzedaży.



- Masz, przejrzyj ten przeklęty papier i powiedz, co o tym sądzisz.



Notariusz, odebrawszy dokument, nałożył okulary i z ugrzecznionym „Czy wolno?" zasiadł za biurkiem koło okna,

zaś pułkownik Mandland zacisnął mocno szczęki, jakby nie był zadowolony z obrotu spraw. Rosalyn czuła, że

szykuje się następny wybuch gniewu przeciwnika, co by ją zresztą ucieszyło, bo świadczyłyby o niepohamowanym

charakterze Mandlanda. Niestety pastor dotknął lekko jego ramienia, przypominając mu tym gestem o opanowaniu.



- Mó^ lordzie, podczas gdy pan Shellsworth przegląda umowę, my moglibyśmy zamienić słówko na stronie - ode-

zwała się w tym momencie lady Loftus i, nie czekając na odpowiedź, złapała małżonka za rękę i odciągnęła na bok.



Rosalyn zignorowała poczynania gospodarzy, skoncentrowana na notariuszu, który przy wtórze dramatycznych

westchnień przewracał strony umowy. Zastanawiała się, czy Shellsworth umie czytać nie wydając przy tym żadnych

dźwięków.



Ten natomiast, gdy skończył, odłożył umowę na biurko, ściągnął okulary z nosa i oświadczył:



- Mój lordzie, umowa jest prawomocna. Wprawdzie ja lepiej bym ją sformułował, niemiej nic jej nie można zarzucić.

Lord Woodford miał prawo sprzedać Maiden Hill. Majątek nie był zadłużony.



- Skąd może pan to wiedzieć? - zapytała ze złością Rosalyn.



- Po prostu wiem - odparł notariusz z aroganckim wzruszeniem ramion.



Rosalyn domyśliła się, że Shellsworth zapewne już wcześ-



51







nie rozeznał się w jej sprawach - prawdopodobnie w okresie, kiedy się o nią starał, licząc na jej nieistniejący spadek.

Szczęście, że nigdy mnie nie ciągnęło do tego typu wyniosłych kreatur, przemknęło jej przez głowę. Ten człowiek, z

jego małymi szczupłymi palcami rąk, jest obrzydliwy.



Jednak najgorsze było to, że teraz zmuszona będzie uznać swoją przegraną wobec pułkownika Mandlanda,

człowieka, do którego czuła jeszcze większą odrazę niż do notariusza.



- Istnieje pewne wyjście z tej sytuacji - usłyszała głos lorda Loftusa, który swoim oświadczeniem ściągnął na siebie

uwagę wszystkich. - Mandland, pastorze, zapraszam was obu do mojego gabinetu. - Loftus ruszył do drzwi.



Pan Shellsworth poderwał się na równe nogi.



- Lordzie, czy nie powinienem panu towarzyszyć?



- Tak, chodź z nami. I zabierz umowę - rzucił przez ramię Loftus. Notariusz wybiegł za wychodzącymi dzierżąc

dokumenty w dłoni, co widząc Rosalyn z trudem pohamowała głośny jęk. Nie chciała tracić z oczu umowy.



Później, kiedy zostały w salonie same z lady Loftus, opadła ciężko na kanapę, spoglądając tęsknym wzrokiem na

stojące na stoliku kieliszki z grogiem - kusiło ją, aby smutki utopić w czymś mocniejszym.



- Stało się. Straciłam dom - mruknęła prawie szeptem.



- Nie, moja droga - zaprzeczyła od razu lady Loftus, siadając obok i dodającym otuchy gestem otaczając ramieniem

towarzyszkę. - Ja i mąż wymyśliliśmy wspaniałe rozwiązanie. Takie, dzięki któremu wszyscy będą zadowoleni.



- To znaczy, jakie?



Lady Loftus zacisnęła usta i z tajemniczym błyskiem w oczach potrząsnęła przecząco głową.



- Bardzo bym chciała ci powiedzieć, ale boję się zapeszyć. Lecz nie obawiaj się, wszystko dobrze się ułoży.



52

























Rosalyn wcale nie była o tym przekonana.



Colin podążał za Loftusem, życząc sobie w duchu, aby tocząca się farsa dobiegła wreszcie końca, a on mógł

odzyskać swoją umowę. Miał już dosyć całej sytuacji.



Tymczasem lord wprowadził gości do gabinetu, którego ściany obwieszone były rycinami pierwszorzędnych koni i

psów myśliwskich; jeden z nich, wypchany, stał w rogu pokoju.



- Wabił się Theodore - powiadomił Loftus, gdy zauważył, że Colin przygląda się wypchanemu zwierzęciu. -

Najlepszy ogar, jakiego miałem. Sprytniejszy od lisa, to pewne. Ale siadajcie panowie, a ja wyjawię wam moją

propozycję. - Loftus zajął miejsce w krześle za szerokim biurkiem.



Sprytny notariusz ruszył pierwszy do wskazanych krzeseł, jednak zanim zdążył usiąść, Colin podszedł do niego i z

pyta-nieiri „Czy wolno?", nie czekając na zgodę odebrał Shellswor-thowi umowę. I wcisnął ją pospiesznie do

kieszeni surduta z poczuciem, że w końcu odzyskał swoją własność. Dopiero wtedy zasiadł na krześle podsuniętym

mu przez brata i rozejrzał się po gabinecie, dochodząc do wniosku, że miejsce to sprawia wrażenie rzadko

wykorzystywanego do prawdziwej pracy. Na biurku nie dostrzegł nawet kałamarza.



- Wpadłem na doskonały pomysł, panowie - zaczął dumnym głosem Loftus, wyrywając Colina z rozważań. -

Pomysł, który będzie rozwiązaniem dla wszystkich...



Colin słuchał przemowy arystokraty tylko jednym uchem. Odzyskał już umowę, a tylko na tym przecież mu zależało.

Reszta to zwykła formalność.



- ... pułkownik Mandland powinien ożenić się z lady Rosalyn.



53







Musiało minąć trochę czasu, zanim słowa Loftusa dotarły do Colina, ale gdy to się już stało, jego odpowiedź była

natychmiastowa i zdecydowana.



- Nie, w żadnym wypadku.



- Ależ proszę się tak nie spieszyć - nalegał Loftus, wstając.



- Nie przemyślał pan nawet mojej propozycji.



- Bo nie muszę - odburknął Colin. - Poznałem przecież lady Rosalyn i wiem, że do siebie nie pasujemy.



- Spędził pan w jej towarzystwie zaledwie dziesięć minut.



- I to wystarczy. - Colin także wstał, żeby wykorzystać swój wzrost. - Doceniam pańskie wysiłki, lordzie, i jestem

ogromnie wdzięczny za pomoc w odzyskaniu umowy, jednakże, z całym szacunkiem, muszę się już zbierać.

Oczywiście, jeśli wyrazi pan na to zgodę. - Colin nie mógł się już doczekać, kiedy opuści dom Loftusa.



- Nie zgadzam się! - warknął ten i spojrzał na pastora.



- Czy pański brat zawsze jest taki porywczy?



- Obawiam się, że tak, jego lordowska mość. Jest młodszy ode mnie i bardziej uparty.



- Słucham? - rzucił Colin w stronę brata. - Ty też uważasz, że powinienem ożenić się z tą kobietą?



- To całkiem niezłe rozwiązanie - stwierdził pastor. Colin niemal udławił się odpowiedzią.



Loftus tymczasem uderzył dłońmi o blat biurka.



- No, Mandland, nie rozumiem, dlaczego przynajmniej nie rozważysz mojej propozycji! Nie jesteś przecież żonaty;

lady Rosalyn też nie ma męża. Pobierzecie się i wszyscy będą szczęśliwi.



- Czy pan tego nie zauważył? - prawie krzyknął Colin.



- Ta dama ledwo znosi moją obecność. Loftus machnął dłonią.



- Da pan sobie z tym jakoś radę. Dla takiego przystojniaka nie powinien to być żaden kłopot.



54





















- Rzecz w tym, że ja też nie lubię tej pani - wyznał szczerze Colin.



- Dlaczego? - zdziwił się Loftus. - Lady Rosalyn jest niczego sobie. Powiem nawet, że to doskonała klaczka. Ma

wszystko na swoim miejscu. Och, zgadzam się, że trzeba ją nieco okiełznać, ale pan bez trudu to osiągnie.



- Nie chcę żony, którą trzeba okiełznać -zaperzył się Colin.



- Nie rozumiem pana - znów zdziwił się Loftus. - Przecież w tym cała zabawa.



- Nie - sprzeciwił się stanowczo pułkownik, robiąc krok w stronę drzwi. - Jeśli się ożenię, to tylko z damą o

łagodnym charakterze. - Colin uczynił następny krok do wyjścia. - Z damą słodką i uroczą. - Kolejny krok w tył. - Z

damą, która nie zamęczy mnie swoimi wymaganiami na śmierć. - Po tych słowach Colin położył dłoń na klamce. - A

teraz, jeśli pan pozwoli...?



- Och, już wiem! - zawołał Loftus. - Po prostu potrzebujesz czegoś, co ci osłodzi tę transakcję.



i Nic takiego nie istnieje - zapewnił, udając, że jest mu przykro. Nie zamierzał dać się wmanewrować w małżeństwo

z lady Rosalyn. Otworzył drzwi.



- Nie może pan wyjść - przynajmniej do czasu aż znajdziemy jakieś rozwiązanie tej sytuacji!



- Życzę miłego dnia, lordzie.



- A jeśli zaproponowałby panu miejsce w Izbie Gmin?



Colin zamarł. Wpatrywał się w Loftusa, nie mając pewności, czy się nie przesłyszał, ale jego wątpliwości rozwiał

Shellsworth, który z dramatycznym okrzykiem poderwał się na nogi.



- Ależ jego lordowska mość, przecież to mnie obiecał pan miejsce w Izbie Gmin.



Loftus nawet nie spojrzał na notariusza. Wpatrywał się w Colina.



55







- Valley ma jedno wolne miejsce. Ode mnie zależy, kto je zajmie. Oczywiście odbędzie się głosowanie, niemniej... -

Lord wzruszył ramionami. Wszyscy wiedzieli, kto decydował o rozdaniu miejsc. - Już od jakiegoś czasu naciskają na

mnie, żebym kogoś wyznaczył, tyle że nie mogłem dotąd znaleźć odpowiedniej osoby.



- Ja jestem tą odpowiednią osobą! - przypomniał Shellsworth, uderzając obiema dłońmi o blat biurka. - Już dawno

temu przyrzekł mi pan to miejsce.



- Pan jest potrzebny tutaj. Jeździmy razem na polowania.



- Może pan polować z pułkownikiem, lordzie - upierał się notariusz.



Loftus pokręcił głową.



- Mandland jest światowcem, bohaterem wojennym. Może reprezentować moje sprawy w Izbie Gmin równie dobrze

jak pan. A nawet lepiej. I gdy lady Rosalyn zostanie jego żoną, Mandland będzie miał odpowiednią partnerkę do

pokazywania się w towarzystwie.



- Moja żona też się świetnie do tego nadaje - nie ustępował Shellsworth.



- Mówi pan, że córka farmera to to samo, co córka hrabiego? - zapytał Loftus tonem, który wszystko rozstrzygał. -

Zastanów się pan, ile dobrego lady Rosalyn uczyniła dla Valley. No więc, jaka jest twoja odpowiedź, Mandland?

Interesuje cię miejsce w Izbie Gmin?



Owo miejsce mogłoby poprowadzić go do szlachectwa, które do tej pory nieustannie mu się wymykało. A może

nawet do czegoś więcej, do możliwości, o których Colin, syn szewca, nigdy nawet nie marzył.



- Widzę, że spodobał ci się mój pomysł - ciągnął Loftus, poprawnie odczytując myśli pułkownika. Pochylił się nad

biurkiem. - Miejsce jest twoje, jeśli ożenisz się z lady Rosalyn.



56























- Ja bym się z nią ożenił, żeby je uzyskać - protestował Shellsworth. - Gdyby jego lordowska mość wspomniał o tym

przed rokiem...



Loftus ponownie zignorował jęki notariusza, Colin zaś spojrzał na brata, który w odpowiedzi uniósł lekko brwi,

dając do zrozumienia, iż decyzja nie należy do niego.



- Dlaczego? - zapytał w końcu Colin. - Dlaczego tak pomaga pan tej damie?



Loftus z dość niepewną miną zaczaj się wiercić na krześle.



- Bo pragnę w ten sposób zapewnić jej pewnego rodzaju posag. Ktoś przecież musi zatroszczyć się o tę kobietę - wy-

jaśnił.



Dtó Colina tłumaczenia arystokraty nie były przekonywujące; Loftus nie zrobił na nim wrażenia osoby

bezinteresownej.



- Moja żona bardzo lubi lady Rosalyn - kontynuował Loftus w odpowiedzi na wyraz powątpiewania w oczach

rozmówcy. - Zanim lady Rosalyn się tu sprowadziła, żona nieustannie na mnie naciskała, żebyśmy wrócili do

Londynu. Nienawidziła wsi. Kiedy mogła, ciągnęła do miasta, co doprowadzało mnie do prawdziwej rozpaczy.

Jednakże od przyjazdu lady Rosalyn mogę sobie polować, ile dusza zapragnie. Chcę, żeby żona była szczęśliwa.

Poza tym naprawdę wierzę, że będzie mnie pan dobrze reprezentował w Izbie Gmin. Zna pan swoje miejsce. Wie

pan, na czym świat stoi.



Colin mógłby w tej chwili wyznać, że jego zdaniem Izba Gmin nie jest miejscem przeznaczonym do

reprezentowania członków arystokracji, wiedział jednak, że mówiłby do ściany. Podobnie jak inni szlachetnie

urodzeni znajomi Colina, także i Loftus sądził, że wszyscy będą skakali na jego rozkazy. Colin nie zamierzał robić z

siebie głupka i powiedzieć czegoś, co zmusiłoby Loftusa do wycofania propozycji.



Zresztą, całkiem niespodziewanie, pomysł ożenku z lady Rosalyn wydał mu się całkiem pociągający.



57







- Cóż myślałem ostatnio o tym, że przydałaby mi się żona



- oświadczył, coraz bardziej przekonany do propozycji Loftusa. W duchu uznał, że jakoś sobie poradzi z

uciążliwością sytuacji. Zresztą nie będzie przecież musiał po ślubie spędzać wiele czasu z żoną. On będzie mieszkał

w Londynie, lady Rosalyn zaś zajmie się prowadzeniem Maiden Hill i zabawianiem lady Loftus.



Loftus klasnął w dłonie.



- Więc wspaniale! Miejsce należy do pana, oczywiście, kiedy już ożeni się pan z lady Rosalyn...



- Ale przecież to miejsce miało być dla mnie! - użalał się Shellsworth, stając pomiędzy biurkiem, przy którym sie-

dział Loftus, a Colinem. - Tyrałem jak wół, robiłem wszystko, o co mnie pan prosił, oczekując, że w nagrodę zostanę

członkiem Izby.



Oczy Loftusa, jeszcze przed chwilą wypełnione życzliwością, pociemniały ze zniecierpliwienia.



- Shellsworth, podjąłem już decyzję, nie słyszałeś? Więc przestań się już pan naprzykrzać.



Wydawało się, że notariusz nie da za wygraną, ale po sekundzie mężczyzna jakby zapadł się w sobie.



- Oczywiście, jego lordowska mość - mruknął, odsuwając się na bok.



- No to wspaniale - powtórzył Loftus. - Tylko pamiętaj, Mandland, że oczekuję, iż będziesz dobrze traktował naszą

Rosalyn. Wiem, że ta kobieta lubi się szarogęsić, ale bądź dla niej wyrozumiały, a ona ci się z pewnością

podporządkuje.



- Z pewnością - zgodził się Colin, myśląc przy okazji, że lady Rosalyn wcale by się nie spodobało, że porównuje się

ją do konia ani to, iż ktoś poza jej plecami układa jej przyszłość.



- Tylko, co będzie, jeśli lady Rosalyn odrzuci moj ą ofertę? Nie zmuszę jej przecież do małżeństwa, choć nadal

chciałbym uzyskać przyrzeczone miejsce.



58























- Lady Rosalyn pana przyjmie - oświadczył Loftus stanowczo.



- Nie wiadomo - mruknął Colin. - Może mieć inne plany.



- W takim razie pańskie zadanie polegać będzie na tym, żeby ją do siebie przekonać. Nie trać nadziei, Mandland,

lady Rosalyn nie chce stracić Maiden Hill. Odmowa nawet przez myśl jej nie przejdzie. A teraz wracajmy do pań. -

Loftus wstał i ruszył do drzwi gabinetu, gotowy poinformować lady Rosalyn o swojej decyzji.



Matt przytrzymał brata za ramię, chcąc szepnąć mu coś do ucha.



- Dobrze to przemyślałeś, Colinie? Wiesz, co oznacza twoja decyzja?



- Chcę uzyskać szlachecki tytuł - padła twarda odpowiedź. - A^cel uświęca środki.



- Tylko, że do celu daleka droga. W gruncie rzeczy mówimy tu o zobowiązaniu na całe życie. No wiesz, aż śmierć

was nie rozłączy...



Colin się roześmiał.



- Co, mając na względzie charakterek lady Rosalyn, może się wydarzyć nawet jutro. - Ignorując wściekłe spojrzenie

notariusza, którym ten go obdarzył przechodząc obok, Colin znów zwrócił się do brata: - O nic się nie martw, Matt,

lady Rosalyn z pewnością nie będzie większym wyzwaniem niż Francuzi.



- Ja bym się o to nie zakładał - odparł z powagą pastor.







Rozdział 4



Kiedy tylko w korytarzu rozległy się kroki powracających do salonu mężczyzn, Rosalyn szybko poderwała się na

nogi. To samo uczyniła lady Loftus, po raz setny przekonując przyjaciółkę, że wszystko dobrze się ułoży. Rosalyn

modliła się w duchu, żeby okazało się to prawdą.



Pierwszy do pokoju z uśmiechem na twarzy wkroczył lord Loftus. Jego wzrok od razu powędrował do żony, która,

gdy Loftus skinął głową, odetchnęła z ulgą.



- Naprawdę wszystko będzie dobrze - powiedziała, tym razem już z większym przekonaniem.



Następnie do pokoju weszli bracia Mandland. Twarz pastora wyrażała głębokie zatroskanie, zaś pułkownik się

uśmiechał.



W jego dłoniach nie było umowy sprzedaży, więc Rosalyn pomyślała, że być może dokumenty nadal znajdują się w

posiadaniu notariusza.



W ciszę panującą w salonie wdarł się nagle odgłos trzaśnięcia drzwiami.



- Co to było? - zdziwiła się lady Loftus.



- Shellsworth - mruknął Loftus i machnął lekceważąco ręką. - Znasz jego humorki.



- Czyżby się czymś zdenerwował? Może powinniśmy z nim porozmawiać? - dopytywała się lady Loftus.



- Zrobię to, ale później - zapewnił mąż. - Kiedy już odzyska rozsądek.



60





























Rosalyn poczuła nagły uścisk strachu w sercu - notariusz nie opuściłby domu Loftusa z umową. Zrozumiała, że

poniosła porażkę.



Lord Loftus tymczasem spojrzał na pułkownika.



- No, niech się pan nie ociąga - ponaglił.



Przez twarz Mandlanda przemknął wyraz poirytowania, który jednak znikł z jego oblicza tak szybko, że Rosalyn nie

była przekonana, czy się nie przewidziała. Mimo to, nauczona przez życie godzić się w milczeniu z wolą innych,

natychmiast zrozumiała, co się dzieje. Pułkownik był ponaglany, a należał do ludzi, którzy tego nie lubią.



Wyczuwała też, że owo „ponaglanie" niczego dobrego jej nie wróży.



Lady Loftus, puściwszy jej dłoń, podeszła do męża i stanęła u jego boku. Rosalyn musiała zatem sama zmierzyć się

z pułkownikiem. Postanowiła nie tracić czasu.



- Widzę, że pan wygrał - oświadczyła spokojnym głosem, czym chyba zaskoczyła pułkownika, bo ten przed

odpowiedzią'przez chwilę milczał.



- W tej sytuacji nie ma wygranych - odrzekł wreszcie. - Obydwoje coś tracimy. Ja dobry wizerunek, pani dom.



To była prawda. Myśl, że musi opuścić niebiańską dolinę Ribble, rozrywała Rosalyn serce. W gardle czuła grudę

rozczarowania. Niemniej należała do dumnej rodziny Wellbor-ne'ów i postanowiła, że musi być twarda, co zresztą

nie raz udowadniała.



- Życie bywa niesprawiedliwe - stwierdziła, dalej siląc się na spokój, choć jej głos był bardziej napięty niżby

pragnęła. Następnie wyciągnęła dłoń do pułkownika. - Gratuluję, panie Mandland. Maiden Hill to wspaniała posia-

dłość.



Mężczyzna spojrzał na wysuniętą dłoń, a potem podniósł wzrok i popatrzył Rosalyn prosto w oczy. Ona zaś spojrzała



61







w oczy pułkownika, szaro-zielone niczym niebo, kiedy zbiera się na burzę.



- Lady Rosalyn, czy uczyni mi pani zaszczyt i zostanie moją żoną?



Rosalyn zamarła, niepewna, czy dobrze zrozumiała pytanie, podejrzewając zarazem, że traci zmysły na

podobieństwo Covey. Potrząsnęła głową, żeby nieco oprzytomnieć. Czy Mandland właśnie poprosił ją o rękę?



- O mój Boże, cóż za wspaniała wiadomość! - zawołała radośnie lady Loftus, zarzucając przy tym ramiona na szyję

Rosalyn. - Moja kochana, wreszcie wyjdziesz za mąż, zostaniesz mężatką!



Tak, Mandland naprawdę jej się oświadczył.



Całe życie czekała na taką chwilę i doczekała się oświadczyn od mężczyzny, którego nie lubiła i któremu nie ufała.

Od mężczyzny, który odebrał jej wszystko, co miało dla niej znaczenie.



Od mężczyzny, którego jej przyjaciółka uważała najwyraźniej za odpowiedniego kandydata. A i lord Loftus

uśmiechała się szeroko, wyglądając przy tym jak wiejski głupek. Zaplanował całą tę sytuację i jest dumny, bo mu się

wydaje, że uczynił Rosalyn wielką przysługę.



Czy ci ludzie aż tak słabo ją znają?



Rosalyn popatrzyła na pułkownika i z miejsca pojęła, że Mandland tylko czeka, aż ona z oburzeniem odrzuci jego

propozycję.



Nie zawiedzie się, pomyślała, i oswobodziwszy się delikatnie z uścisków przyjaciółki z niesmakiem rzekła:



- Mam wyjść za mąż? Za pana?



- Reszta mężczyzn w tym pokoju jest już żonata, więc może chodzić tylko o mnie.



Brat pułkownika, jakby pragnąc ostudzić atmosferę, zaczął coś mówić, ale Rosalyn mu przerwała.



62

























- Och, chce pan powiedzieć, że reszta panów nie bierze udziału w tej farsie, tak?



Czy jej się tylko wydawało, czy rzeczywiście dostrzegła w oczach pułkownika błysk podziwu?



W tym momencie bezceremonialnie do rozmowy wtrącił się Loftus.



- Moja droga, czy tak się odpowiada na uczciwą propozycję?



- Uczciwą? - oburzyła się Rosalyn. - Ani jedno słowo, które padło z ust tego osobnika, nie było uczciwe.



Pułkownik Mandland przyłożył dłoń do piersi.



- Bardzo mnie pani zraniła, madame - oświadczył z kpiną. - Jestem załamany i zdaje się, że będę musiał dłużej

pozostać na wsi; żeby uleczyć moje nadwyrężone stresem serce.



Rosalyn machnęła ręką na ten pokaz, zarazem gestem tym uzmysławiając gospodarzom, jakim rodzajem człowieka

jest pułkownik.



- Czy muszę coś jeszcze dodawać?



- Mam rozumieć, że to znaczy, iż nie chce pani za mnie wyjść? - zapytał Mandland, porzucając rolę zranionego za-

lotnika.



- To znaczy, że raczej wolałabym się smażyć w ogniach piekielnych - odcięła się Rosalyn.



- Ależ moja droga! - wykrzyknął lord Loftus, równie jak jego żona zaszokowany jej ostrą odpowiedzią - tym

bardziej, że chodziło o odpowiedź na propozycję, do której złożenia obydwoje najwyraźniej się przyczynili.



Jednakże pułkownik Mandland zareagował zupełnie inaczej - przechyliwszy głowę na bok, wybuchnął gromkim

śmiechem. Rosalyn zaś przyglądała się swojemu przeciwnikowi jak zaczarowana - Mandland był przystojny, ale gdy

się śmiał, zmieniał się w bóstwo.



Pastor także zaczął cicho chichotać, a po chwili śmiał się równie głośno jak brat.



63







- Wiesz co - rzekł, gdy już mu przeszedł atak wesołości



- to może jednak jest kobieta w sam raz dla ciebie. Nie widziałem jeszcze, żeby ktoś tak zręcznie przywołał cię do

porządku.



Pułkownik zgodził się z bratem, po czym zwrócił się do Rosalyn:



- Moja droga pani, nie sądzę, żeby w najbliższym czasie groziło pani zstąpienie do piekieł, jednakże - kontynuował,

poważniejąc - to oczywiste, że pragnie pani pozostać w Maiden Hill. Ja natomiast posiadam umowę kupna domu.

Wychodząc za mnie, uzyska pani to, na czym pani zależy. To proste.



- Nie jestem naiwną gąską - odparła na to Rosalyn - i zastanawiam się, dlaczego godzi się pan na małżeństwo, które

mnie daje wszystko, a panu nic?



- Och, Colin, ta dama z pewnością do ciebie pasuje



- odezwał się ponownie pastor Mandland, ocierając łzę z kącika oka.



- I nie boi się zadawać trudnych pytań - dodał pułkownik.



- To mi się podoba, lady Rosalyn. Ma pani rację, rzeczywiście, uzyskam coś dzięki temu małżeństwu...



- Niech jej pan nic nie mówi! - zakrzyknął szybko lord Loftus.ą



- Jego lordowska mość w zamian za ożenek z panią zaoferował mi miejsce w Izbie Gmin - wyjaśnił Colin wbrew

poleceniu arystokraty.



- No i po co pan to powiedział? - stęknął ten z poirytowaniem. - Kobiety nie lubią takiej bezpośredniej mowy.



Loftus się nie mylił. Rosalyn naprawdę poczuła się zawiedziona, zwłaszcza, że w pierwszej chwili, gdy pułkownik

oświadczył się jej, jej serce zabiło mocniej. Mandland był bowiem dokładnie takim mężczyzną, za jakim tęskniła -

silnym, inteligentnym, arogancko pewnym siebie... i bardzo, bardzo przystojnym.



64























Jednak życie to nie baśń, a idea rycerskiej miłości to czcza fantazja. Czyż jej matka tego nie udowodniła?



I dlatego Rosalyn uznała, że lepiej nie dawać się ponosić wyobraźni, lepiej stać twardo na ziemi, tym bardziej, że

wszystko wskazywało na to, iż pułkownik wcale nie żywi wobec niej cieplejszych uczuć - z czym zresztą, o dziwo,

trudno jej się było pogodzić. Już łatwiej przychodziło jej wybaczyć pułkownikowi jego bezpośredniość...



- Jestem panu wdzięczna za szczerość - oświadczyła - bo lepiej znać prawdę. O pewnych rzeczach powinno się

wiedzieć jeszcze przed ślubem, a nie po nim, gdy nie ma już odwrotu. A co do lorda Loftusa i jego propozycji,

domyślam się, że składając ją lord miał dobre intencje i...



- Chcieliśmy tylko twego szczęścia i tego, żebyś z nami została - weszła jej w słowo lady Loftus. Zarazem popychała

Rosalyn w stronę pułkownika. - Zresztą jestem przekonana, że będziecie z pułkownikiem doskonałą parą.



- Tak, tak, doskonałą - zgodził się z żoną Loftus. - Oboje jesteście wysocy, sprytni i w ogóle macie wszystko na

miejscu. Wasze dzieciaki będą bardzo urodziwe.



- Mój Boże - jęknęła lady Loftus - mówisz o nich jak o koniach.



- No cóż, przecież z ludźmi jest jak z końmi - tłumaczył się gospodarz. - Muszą do siebie pasować, żeby dorobić się

dorodnego potomstwa. A Mandlandowie są płodni. Wystarczy popatrzeć na rodzinę pastora.



Na policzki lady Loftus wypłynęły szkarłatne rumieńce.



- Bardzo przepraszam, pastorze, za mojego męża, który nie potrafi utrzymać języka na wodzy - zwróciła się do

Matta.



- Nie czuję się obrażony - zapewnił jak zwykle uprzejmie pastor, po czym dodał: -1 co więcej, powiem, że pani mąż

ma rację. Faktycznie jesteśmy płodni.



Pułkownik uśmiechnął się na potwierdzenie słów brata, co



65







widząc Rosalyn poczuła, że jak dla niej to za wiele. Najwyraźniej w opinii zebranych w salonie osób wszystko, co się

działo, było dobrym żartem, ale ona miała lepsze rzeczy, którymi pragnęła zająć sobie czas i życie.



- Bardzo dziękuję za pańską... - zamilkła, zastanawiając się nad doborem słów. Czy powinna powiedzieć „miłą

propozycję"? Z pewnością nie. Może więc - „wymuszoną"? To słowo wydawało się bardziej odpowiednie, ale nie

było wystarczająco dyplomatyczne. - ... ofertę - dokończyła. - Niestety jestem zmuszona ją odrzucić. A teraz, jeśli

państwo pozwolą, wrócę już do domu gotować się do przeprowadzki do Kornwalii. Życzę miłego dnia.



Po tych słowach, nie czekając na reakcję zebranych, Rosalyn ruszyła szybkim i dumnym krokiem do drzwi, mówiąc

sobie przy tym w duchu, że może i straciła właśnie dom, ale przynajmniej nie godność.



W holu czekał Harkness z jej kapelusikiem w dłoniach. Założywszy go, chciała już wyjść z domu, ale zatrzymał ją

odgłos kroków za plecami.



To był pułkownik Mandland, który nie odezwawszy się ani słowem, pochwycił ją mocno za ramię i wyprowadził na

ganek. I dopiero tutaj, po zamknięciu drzwi, rzekł:



- Popełnia pani błąd.



- Ponieważ panu odmawiam?



- Nie, ponieważ pozwala pani, aby duma stanęła nam obojgu na drodze do powodzenia. Co z tego, że się pobie-

rzemy? - Mandland wzruszył ramionami. - Możemy przecież żyć oddzielnie. Nadal będzie się pani zajmowała tym,

czym się zajmowała do tej pory, czyli nadzorowaniem życia towarzyskiego w Valley, tyle że ze ślubu będzie pani

miała dodatkową korzyść. Zyska pani ochronę w postaci mojego nazwiska.



66



























- A jaka będzie pańska korzyść? - zapytała zaczepnie Rosalyn.



- Mnie, lady Rosalyn, zależy na tytule szlacheckim. Domyślam się, że w uszach córki hrabiego takie oświadczenie

brzmi zapewne bardzo arogancko, ale mamy nowe czasy. W obecnej rzeczywistości człowiek sam może do czegoś

dojść, jeśli tylko posiada odpowiednie koneksje. Te zdobędę w Izbie Gmin.



Pułkownik zniżył poufale głos i kontynuował.



- Proszę za mnie wyjść, lady Rosalyn, a niczego pani nie zabraknie. Tak się składa, że już w tej chwili jestem dość

zamożny, a w przyszłości zamierzam się jeszcze bardziej wzbogacić. Nie brak mi rozumu i potrafię ciężko pracować.

I zapewniam, że wszystko, co należy do mnie, będzie także należało do mojej żony.



Rosalyn była zaskoczona. Oto stał przed nią człowiek, który nie czekał, aż świat się do niego zgłosi. Ambicja

pułkownika zrobiła na niej wrażenie... chyba nawet zbyt wielkie. Zupełnie jakby diabeł znał jej najskrytsze marzenia

i wyczarował tego mężczyznę, żeby ją zwodzić.



Zrobiła krok w tył.



- Kobiecie nic się nie należy, nawet w obecnych czasach. Przykro mi, sir, ale nie mogę za pana wyjść.



- Nie może pani? Pani nie chce - uściślił Mandland, wyraźnie poirytowany.



Zniecierpliwiona Rosalyn machnęła ręką na starego Johna, żeby podstawił powóz. Uznała, że przeciąganie dyskusji

z pułkownikiem donikąd jej nie zaprowadzi.



- Popełnia pani błąd - powtórzył ten cichym głosem za jej plecami.



- Możliwe - zgodziła się i w tej samej chwili poczuła, że musi coś dodać, inaczej nie zazna spokoju przez resztę dnia.

- Ale coś panu powiem, pułkowniku, na temat małżeństwa.



67







Moim zdaniem powinno się ono opierać na czymś więcej niż tylko nieposkromiona ambicja. - To było szczere

wyznanie, podyktowane doświadczeniem. Rosalyn bowiem, czyniąc je, myślała o matce, która wyszła za mąż tylko

dla tytułu i prestiżu, i potem nie zaznała szczęścia z mężem. Nagle powróciły przykre wspomnienia.



- Czy da mi pan tydzień na spakowanie? - spytała, zmieniając temat, aby nie dać się obezwładnić smutkowi.



- Oczywiście - usłyszała w odpowiedzi.



- W takim razie dziękuję i żegnam - rzuciła i szybko pobiegła do powozu, czując, że Mandland patrzy za nią zdu-

mionym wzrokiem.



Matt wyszedł na ganek. W ręku trzymał dwa kapelusze, swój i brata.



- Widzę, że się nie powiodło?



- Przeciwnie - zaprzeczył Colin. - Lady Rosalyn zainteresowała moja propozycja.



- Nie odniosłem takiego wrażenia - powątpiewał pastor. Colin uśmiechnął się.



- Jeśli nawet jeszcze nie jest zainteresowana, to wkrótce będzie - zapewnił. - Trzeba dać jej czas na przyswojenie

sobie nowej sytuacji. Tak czy inaczej, mówię ci, Matt, że nie jestem jej obojętny.



- Bracie, ta kobieta ma cię w nosie.



- Może się założymy? - zaproponował Colin. - Zobaczysz, jeszcze wróci jej rozsądek. Lady Rosalyn nie ma wyboru.



- Kobiety zawsze potrafią się jakoś wykaraskać - oświadczył filozoficznie pastor. - I powiem ci coś jeszcze na pod-

stawie doświadczenia - one zawsze nas czymś zaskakują.



- Lady Rosalyn już się to udało - wyznał młodszy brat. - Ma w sobie coś, czego z początku nie zauważyłem. Jest



68























atrakcyjna, ale chodzi też o ten jej cięty język... - Colin potrząsnął głową. Minęło sporo czasu od chwili, gdy jakaś

kobieta tak zaprzątnęła sobą zarówno jego umysł jak i ciało. - Cóż, lady Rosalyn jeszcze do mnie przyjdzie. Bez

względu na to, czy nam się to podoba, czy nie, coś między nami zaiskrzyło - stwierdził z zastanowieniem.



- Ja tam niczego nie dostrzegłem, no ale ty, jeśli chodzi o kobiety, zawsze masz pozytywne przeczucia. - Pastor podał

bratu kapelusz. - Zatem, co zamierzasz? Zamieszkasz na schodach u jej drzwi?



- U moich drzwi - poprawił Colin. On i brat ruszyli w stronę koni. - Nie, pozwolę innym przemówić w moim imieniu.

Póki có, ta dama zatrzasnęła mi drzwi do mojego domu przed nosem. Mogę pozwolić, żeby uszło jej to na sucho

tylko raz.



- Planujesz oblężenie? - dociekał Matt.



Colin przed wdrapaniem się na siodło zatrzymał się i uśmiechnął.



- Tak, chyba tak.



Po tych słowach bracia odjechali w kierunku probostwa.



* * *



Kolejne trzy dni Rosalyn spędziła w wielce gorączkowej atmosferze. Wieści szybko roznosiły się po Valley.

Mawiano, że wystarczy kichnąć w zaciszu własnego domu, a już po kilku godzinach sąsiedzi wiedzą, że nabawiłeś

się kataru. Teraz Rosalyn miała okazję przekonać się na własnej skórze, że owo stwierdzenie nie jest przesadzone.



Już następnego dnia po spotkaniu u Loftusów mieszkańcy wsi wiedzieli nie tylko, że Rosalyn się wyprowadza, ale

także, że odrzuciła propozycję małżeństwa złożoną jej przez pułkownika Mandlanda - co oczywiście ogromnie

wszystkich zaszokowało.



69







- Nie chcesz wyjść za mąż? - pytała pani Sheffield, żona właściciela młyna, jedna z wielu osób, które tego dnia od-

wiedziły Rosalyn. Pani Sheffield towarzyszyła przyjaciółka, pani Blair.



- Małżeństwo z obcym to obraza sakramentu - odpowiadała chłodno Rosalyn. Do tej pory zdążyła już przećwiczyć

formułkę, broniącą jej stanowiska.



- Ale on jest taki przystojny - podkreślała pani Blair.



- I co z tego - mruczała pod nosem Rosalyn. - Może jeszcze sherry? - pytała, licząc na to, że pani Blair nigdy nie

odmawia.



Zjawiali się też inni goście, którzy przychodzili, aby bez osłonek wstawić się za pułkownikiem. Lady Loftus

zaglądała codziennie, a pewnego razu przyprowadziła nawet ze sobą szwagierkę pułkownika, panią Valerie

Mandland. Kobietę cichą i zdystansowaną, którą Rosalyn słabo znała, ale którą bardzo poważała.



Jednak nawet ona, na odchodnym, bąknęła, iż ma nadzieję, że Rosalyn zastanowi się jeszcze nad propozycją

pułkownika.



- Colinowi potrzebna jest żona.



- Ale czy muszę być to akurat ja? - zżymała się Rosalyn. Pojawiło się nawet kilku guwernerów pułkownika ze Stone-



yhurst z referencjami.



- jSłyszałam, że Mandlanda w młodości uważano za niezłego nicponia? - dociekała Rosalyn podczas rozmowy z pa-

nem Dalyrimple, podstarzałym nauczycielem, z palcami u rąk powykręcanymi od reumatyzmu.



- Żywy charakter... u młodego chłopca... nie zawsze oznacza coś złego - tłumaczył staruszek, oddzielając słowa

chrząknięciami. - Gdyby nie ta żywiołowość... pułkownik... nie spisałby się tak wyśmienicie... na wojnie z

Francuzami.



Z tym akurat argumentem Rosalyn nie zamierzała polemizować.



70





















Jednak jedyną osobą, która nie zawitała w jej progach, był sam pułkownik.



- Tak to wygląda, jakby słał do mnie swoich emisariuszy - zwierzyła się pewnego dnia Covey.



- A co w tym złego? - dziwiła się ta, zerkając na Rosalyn znad robótki.



- Nic, ale trochę to dziwne. Szczerze mówiąc, jestem nieco rozczarowana. - Rosalyn opadła ciężko na krzesło stojące

naprzeciwko krzesła, w którym siedziała przyjaciółka. Cały dzień spędziła z Bridget na pakowaniu i jej serce

ubolewało nad decyzjami, które nadal jeszcze musiała podjąć. - Powiedz mi, Covey, bo nic na ten temat nie

wspomniałaś - naprawdę nie przeszkadza ci, że musimy się przeprowadzić?



Na chwilę ręka Covey trzymająca igłę zawisła nieruchomo w powietrzu. Potem kobieta opuściła dłoń na podołek.



- Myślę, że najlepiej zrobię, jeśli pójdę teraz do swojego pokoju i położę się. - Starsza pani podniosła się i zrobiła

kilka sztywnych kroków.



Rokalyn także wstała.



- To nie jest odpowiedź. Mów, proszę, Covey. Przyjaciółka, zanim się odezwała, głęboko westchnęła.



- Jak rozumiem znalazłaś się w sytuacji bez wyjścia, a moje miejsce, po śmierci Alfreda, jest przy tobie. Nie pozwolę

ci przecież jechać do Kornwalii samej, prawda?



- Szkoda, że nie jesteś moją matką.



Rosalyn wypowiedziała te słowa pod wpływem impulsu, ale płynęły one prosto z serca. Covey w odpowiedzi

podniosła na nią wzrok, a do oczu napłynęły jej łzy.



- Moje drogie dziecko, ja też tego bardzo żałuję. Gdybym była twoją matką, dopilnowałabym, żebyś otrzymała tyle

miłości i ciepła, na ile zasługujesz.



- Och, nie było aż tak źle - mruknęła Rosalyn wiedziona dumą.



71







- Prawda - zgodziła się Covey ze zrozumieniem, które Rosalyn ogromnie sobie ceniła. Przyjaciółka rozumiała ją aż

nadto dobrze; mimo że nigdy nie zadawała żadnych pytań, wiedziała o wszystkim.



- Dobrej nocy - powiedziała ciepło staruszka i wyszła z pokoju.



Rosalyn odprowadziła ją wzrokiem, potem wróciła na swoje krzesło i zapadła w zadumę, z której się otrząsnęła

dopiero kiedy świeca w świeczniku wypaliła się prawie do końca.



Poranek następnego dnia był chłodny i deszczowy. Rosalyn uznała, że to doskonały dzień na zaatakowanie

poddasza. Nie miała pojęcia, co tam znajdzie. Do Maiden Hill na przestrzeni lat sprowadzano z innych majątków

mnóstwo niepotrzebnych przedmiotów i mebli, które później obrastały kurzem na strychu. Kuzynowi George;owi

może na tym nie zależeć, ale Rosalyn nie zamierzała dopuścić, aby jakakolwiek wartościowa rodzinna pamiątka

dostała się w ręce pułkownika Man-dlanda.



W jednym z kufrów znalazła stęchłe kupony materiałów, w innym starannie poskładane dziecinne ubranka.

Przeciągając po nich dłonią, zastanawiała się, kto je tu zostawił, zarazem czując, że nachodzi ją silna tęsknota za tym,

czego nie miała.



Zamknęła więc szybko wieko kufra i zajrzała do następnego. Tutaj natknęła się na stos krzykliwych ubrań.

Domyśliła się, że to kostiumy. Jedna z sukien, czerwona, była w żółtozielone pasy, z olbrzymimi falbanami przy

rękawach i na dole. Rosalyn rozłożyła suknię i przyłożyła ją do siebie. Ciekawe, kto z jej rodziny lubił przebierać się

za kobietę lekkich obyczajów? Z pewnością nie ciotka Agatha.



Na myśl o zasuszonej staruszce odzianej w tę obcisłą, śmieszną kreację, Rosalyn wybuchnęła śmiechem, szybko



72



























jednak zamilkła, bo jej śmiech zabrzmiał dziwnie w tym miejscu.



Na odgłos kroków na schodach prowadzących na poddasze szybko zwinęła barwną suknię i schowała ją z powrotem

do kufra. W chwilę później w drzwiach pojawiła się głowa Bridget.



- Proszę wybaczyć, madame, ale ma pani gościa. To pułkownik Mandland - poinformowała pokojówka, ściszając

głos przy wypowiadaniu nazwiska gościa, jakby był on kimś niezmiernie ważnym.



W końcu pułkownik postanowił ją odwiedzić. Cóż, Rosalyn nie miała teraz na to czasu.



- Nie ma mnie - rzuciła stanowczo do pokojówki.



- Ależ, proszę pani, już powiedziałam, że pani jest.



- Więc powiedz, że się pomyliłaś.



- Nie mogę tego zrobić - zaprotestowała służąca. - Proszę pamiętać, jaśnie pani, że po pani wyjeździe to pan

Mandland będzie wypłacał mi pensję. Musiałam powiedzieć, że jest pani w domu. - Po tych słowach pokojówka

odwróciła się i uciekła.



Rosalyn nie pozostawało zatem nic innego jak spotkać się z pułkownikiem. Zresztą nie chciała, żeby odniósł

wrażenie, że się przed nim ukrywa.



Schodząc po schodach otrzepywała suknię z kurzu i pajęczyn, po chwili jednak porzuciła tę czynność. Co ją

obchodzi, co pomyśli sobie o niej pułkownik? Niech ją zobaczy w najgorszym wydaniu. Postanowiła, że nie pójdzie

nawet zmienić sukni - choć zatrzymała się na sekundę przed lustrem w korytarzu, żeby poprawić lekko zmierzwione

włosy, których zresztą bardzo nie lubiła. Zwłaszcza tego, że się kręciły, zupełnie jak włosy jej matki. Ilekroć ktoś z

rodziny ojca zwracał uwagę na loki Rosalyn, zawsze dodawał przy tym jakiś niemiły komentarz na temat jej matki.

Dlatego zawsze starała się nosić włosy starannie zaczesane.



73







W obecnej sytuacji pomyślała jednak, że jeśli jej wygląd nie odstraszy pułkownika, znaczy to, że pewnie nic go już

nie odstraszy. Zeszła na dół, wyglądem przypominając po-mywaczkę.



Mandland stał w salonie, zwrócony plecami do drzwi. Z kapeluszem w dłoni wpatrywał się w kominek, który

pomimo chłodnego dnia i wyraźnie wyczuwalnej wilgoci w pokoju nie był rozpalony. Rosalyn żal było pieniędzy na

zbyt częste palenie w kominku, a poza tym ona i Covey wolały spędzać czas w innym saloniku, tak zwanym

porannym, o wiele bardziej przytulnym niż główny salon.



Pułkownik chyba nie usłyszał jej wejścia, dzięki czemu miała czas przyjrzeć się gościowi, co czyniąc wcale nie od-

czuwała chłodu panującego w salonie - obecność Mandlanda zdawała się rozgrzewać całe pomieszczenie. W umyśle

Rosalyn pojawiło się nieproszone wspomnienie dziecięcych ubranek w kufrze. Naszła ją nagła chęć ucieczki, ale

było już za późno - Mandland odwrócił się do niej z taką miną, jakby przez cały czas zdawał sobie sprawę z jej

obecności.



Miał na sobie naprawdę eleganckie ubranie i Rosalyn nie umiała pohamować podziwu, jaki w niej wzbierał na widok

tego przystojnego mężczyzny. Jego butelkowo-zielona marynarka wyglądała jak szyta na miarę przez

najznamienitszego krawca. Wysokie buty lśniły, podobnie jak świeżo ogolone policzki. Zapach męskiej wody

kolońskiej roznosił się po całym salonie.



Rosalyn była zła na siebie, że nie przebrała się w coś porządniejszego.



- Domyślam się, że moja wizyta może być dla pani niejakim zaskoczeniem - odezwał się Mandland.



- Spodziewałam się, że się pan zjawi wcześniej czy później - kiedy już wyczerpie się zasób mieszkańców Valley,

którzy mogliby lub chcieli przemówić za panem.



74

























Niezrażony tym komentarzem pułkownik wybuchnął śmiechem.



- Przyjechałem, żeby zadać kilka pytań na temat domu. Byłbym też wdzięczny, gdyby mnie pani po nim oprowadziła

- dokończył zdanie, po którym Rosalyn poczuła się jak skończona idiotka - bo spodziewała się zupełnie innej

odpowiedzi.



- Rozumiem - rzuciła. - Pragnie pan obejrzeć dom.



- Chyba to pani nie przeszkadza?



- Bridget pana oprowadzi.



- Wolałbym obejrzeć go w pani towarzystwie - sprzeciwił się pułkownik, robiąc krok w stronę Rosalyn.



Ta z trudem pohamowała chęć cofnięcia się. Co takiego było w tym mężczyźnie, że ilekroć zbliżał się do niej,

ogarniało ją rozdrażnienie i niepokój? To przez te szarozielone oczy .pułkownika, które zdawały się przenikać ją na

wskroś; intensywność spojrzenia Mandlanda zbijała ją z tropu.



- Tak się składa, że jestem teraz zajęta - wyjaśniła. - Zresztą, Bridget będzie o wiele lepszym przewodnikiem.



- Dlaczego pani mnie nie lubi? - zapytał znienacka pułkownik.



Serce Rosalyn zabiło mocniej, a ona sama przestraszyła się, że jej gość to usłyszy i zorientuje się, jak bardzo jest

zdenerwowana.



- Nie powiedziałam, że pana nie lubię. Po prostu jestem zajęta.



- Każda inna kobieta na pani miejscu byłaby zachwycona moją propozycją.



- Każda inna może tak. Ja nie.



- Rozumiem to i szanuję w pani tę dumę. Niemniej pani odmowa stawia mnie w bardzo trudnej sytuacji.



Nie wiedząc, do czego Mandland zmierza ze swoją przemową, Rosalyn złożyła w obronnym geście ręce na

piersiach.



- Jak to?



75







- Lady Rosalyn, ponieważ odrzuciła pani moje oświadczyny, w Valley uznano mnie za nieudacznika. Jest tu pani

lubiana i nikt nie chce, żeby się pani wyprowadziła. Teraz wszyscy mieszkańcy uważają, że pani wyjazd zależy od

mojej decyzji. Nawet moja bratanica Emma jest zawiedziona wysiłkami, jakie do tej pory poczyniłem.



- Emma to dobre i słodkie dziecko - zauważyła Rosalyn, po czym nie potrafiąc się powstrzymać, dodała: - Ale jakież

to wysiłki ma pan na myśli? Mówi pan o odwiedzinach pańskich przyjaciół i byłych guwernerów?



- A przyjęłaby mnie pani, gdybym sam się tu zjawił? - zapytał podstępnie pułkownik.



- Dzisiaj też nie chciałam pana przyjąć. Mandland lekko się uśmiechnął.



- Domyśliłem się - mruknął, po czym, przesunąwszy palcem po obrzeżu kapelusza, kokieteryjnie dokończył: - Nie

jestem taki zły, jak pani sądzi.ą



- Nie mam zdania w tej kwestii, proszę pana - ani dobrego, ani złego.



- A więc to zawód mojego ojca tak panią ode mnie odstręcza?



Rosalyn odnosiła wrażenie, że pułkownik próbuje zapędzić j ą w kozi róg - co zresztą mu się udało - zdołał odkryć jej

słaby punkt. Rzeczywiście była świadoma dzielącej ich klasowej przepaści - świadoma, ale nie do końca.



Pułkownik znów zrobił krok w jej stronę. Stał teraz tak blisko, że wyraźnie widziała ciemniejsze plamki wjego

oczach.



- Nie pasujemy do siebie - odparła słabym głosem.



- Hm - padła wieloznaczna odpowiedź.



Pułkownik zbliżył się jeszcze bardziej i Rosalyn przypomniała sobie scenę kłótni w salonie lorda Loftusa, chociaż

wtedy nie czuła tej miękkości w kolanach, co teraz, ani nie doświadczała tego szumu w uszach.



76

























- Naprawdę do siebie nie pasujemy - powtórzyła, mówiąc bardziej do siebie niż do pułkownika.



- Zupełnie nie - zgodził się ten i opuścił wzrok na jej usta, uśmiechając się. - Chociaż może niezupełnie.



Rosalyn zwilżyła językiem wyschnięte wargi.



- Co pan ma na myśli. Nie rozumiem? - Nie potrafiła się skupić, kiedy pułkownik patrzył na nią w ten dziwny sposób.



- Może jednak trochę do siebie pasujemy - wyjaśnił Mandland niskim głosem. - A przynajmniej coś nas do siebie

przyciąga. Już dawno temu przekonałem się, lady Rosalyn, że okłamywanie samego siebie niczemu dobremu nie

służy. Wydaje mi się, że pani myśli podobnie. Może i nie podoba się pani moje pochodzenie. Może i nawet nie darzy

mnie pani sympatią. Ale nie zaprzeczy pani, że coś między nami zaiskrzyło.



- Nie wiem, o czym pan mówi - odpowiedziała szeptem.



- Na pewno pani wie.



W tej chwili Rosalyn mogłaby kazać pułkownikowi opuścić dom,, mogłaby zarzucić mu, że zachowuje się

niegrzecznie i impertynencko. Że mimo iż nawet jej nie dotknął, posunął się za daleko. Wiedziała jednak, że jej

słowa padną na jałowy grunt.



Przed nią stał człowiek, który żył według własnych zasad. A ona przekonywała się, iż ta cecha bardzo ją u

pułkownika pociąga.



Zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć Mandland już się nad nią pochylał, żeby złożyć na jej ustach gorący

pocałunek.







Rozdział 5



Całując ją, postąpił jak szaleniec.



A na dodatek nie miał pojęcia, dlaczego to uczynił - poza tym, że wydawało mu się to odpowiednie i naturalne.



Fakt, iż Rosalyn dała mu do zrozumienia, że jest kimś lepszym, ugodził jego dumę i sprawił, że stracił panowanie

nad sobą. Ponadto Rosalyn ogromnie go pociągała. Była uparta, zalękniona, buntownicza, zawzięta, inteligentna... i

zaskakująco dobrze się całowała.



Jej usta rozpływały się pod jego wargami, chociaż ich nie rozchyliła - znak, że nieczęsto ją całowano. Co go zresztą

nie zdziwiło. W tej chwili wyglądała okropnie - cała w kurzu i pajęczynach - a mimo to była bardzo atrakcyjna.



Colin zapragnął nagle kochać się z Rosalyn, tu i teraz - nawet na podłodze. Wzmocnił nacisk warg, a Rosalyn się nie

opierała. Musnął jej usta językiem.



Nagle czar prysł.



Colin otworzył oczy i stwierdził, że Rosalyn też ma je otwarte.



Patrzyli na siebie przez chwilę, potem Rosalyn szybko odeszła w najdalszą część pokoju, Colin zaś uniósł dłoń do

ust, ze zdziwieniem uzmysławiając sobie, że nadal czuje na nich smak warg Rosalyn. Odwrócił się do niej powoli,

oczekując wymówek.



Rosalyn jednak tylko wpatrywała się w niego przenikliwie



78































zielonymi oczyma, w których malowało się ogromne zaskoczenie.



- Dlaczego pan to zrobił?



- A dlaczego pani na to pozwoliła?



- Na nic nie pozwalałam - odparła. - Pan sam mnie pocałował.



Rzeczywiście i z chęcią uczyniłby to znowu po to, aby ponownie doświadczyć igraszek własnej wyobraźni. Wskazu-

jąc na rozmówczynię kapeluszem, oskarży cielsko rzekł:



- Specjalnie się pani nie wzbraniała. Rosalyn dumnie uniosła brodę.



- Byłam oburzona.



- Kłamczucha - rzucił gorączkowo i zrobił krok w jej stronę. - Pocałuję panią jeszcze raz, żeby udowodnić, że wcale

nie jest pani taka nieczuła na moje wdzięki, jak próbuje udawać.



- Proszę zostać na swoim miejscu - rozkazała ostro Rosalyn, przechodząc za oparcie kanapy. - Niech się pan nie

waży mnil dotknąć. Być może inne kobiety mają zwyczaj rzucać się panu w ramiona, ale ja tego nie uczynię.



- Kolejne wyzwanie. - Colin zmarszczył czoło. - Skąd może pani wiedzieć, co pani zrobi, jeśli znów się nie po-

całujemy?



Rosalyn prychnęła ze zniecierpliwieniem.



- To nie jest jakaś gra, proszę pana, chociaż pan zdaje się tak to postrzegać. Miał pan niezłą zabawę, przysyłając do

mnie jedną osobę po drugiej, żeby się za panem wstawiały. Dla pana to żarty. Sądzi pan, że nie mam wyboru i ulegnę

pańskiej woli.



- Lady Rosalyn, nie jestem zawodowym uwodzicielem kobiet, choć to prawda, że przysłałem do pani kilka osób,

które miały panią przekonać do mnie. Z drugiej strony, gdybym sam przyszedł, wyrzuciłaby mnie pani za drzwi. To

pewne.



79







- Nadal mogę to uczynić - zauważyła chłodno Rosalyn, co zresztą bardzo się Colinowi spodobało. Ta kobieta umiała

się odciąć. - Poza tym pański pocałunek nie był wcale wyjątkowy.



Ostatnia uwaga zupełnie go zaskoczyła.



- Nie był?



Rosalyn pokręciła głową.



- Był zupełnie przeciętny.



- Spodziewała się pani czegoś lepszego? - spytał podstępnie.



- Miałam okazję zaznać czegoś lepszego. Colin o mało nie wybuchnął głośnym śmiechem.



- No, to dopiero jest wielkie kłamstwo - oświadczył bez ogródek. - Założę się o Maiden Hill, że w życiu nie była pani

prawdziwie, namiętnie całowana.



- Namiętnie całowana - sarknęła z pogardą Rosalyn. - Co za nonsens. Oczywiście, że byłam całowana.



- Nie - upierał się pułkownik. - To były tylko całusy.



- Całusy?



- Tak - potwierdził Colin z przekonaniem. - Pocałunek z zamkniętymi ustami, muśnięcie warg o policzek. Takie

pocałunki, którymi obdzielają się członkowie rodziny. Całusy.



Rosalyn skrzywiła nos z niesmakiem, a Colin po raz pierwszy zauważył, że jego rozmówczyni robią się urocze

dołeczki. Tyle, że nie takie, jakie widnieją na policzkach różanolicych cherubinów. Dołeczki Rosalyn

umiejscowione były przy kącikach ust. Zupełnie niespotykane dołeczki, unikalne, charakterystyczne tylko dla niej.



- Byłam całowana i nie chodzi o całusy - poinformowała wyniośle.



- Nie zauważyłem tego.



Brwi kobiety zeszły się w jedną linię.



80



















- Całuje mnie pan bez ostrzeżenia lub pozwolenia z mojej strony, a potem ma czelność narzekać, że pocałunek nie

był taki, jaki pan sobie wymarzył. Nie zasługuje pan na żadne pocałunki.



- Chwileczkę, chwileczkę - zakrzyknął, ubawiony jak niemal nigdy w ostatnich czasach. - To nie ja narzekałem, ale

pani.



Rosalyn potrzęsła głową.



- Ja na nic nie narzekałam.



Colin zacisnął usta na znak, że nie zamierza się sprzeczać, tym bardziej, że osiągnął więcej niż pragnął - wytrącił

Rosalyn z równowagi. Kobieta ruszyła nerwowym krokiem do wyjścia.



- Wizyta dobiegła końca, pułkowniku. Żegnam pana.... Colin pochwycił gospodynię za ramię i zmusił, żeby od-



wrÓciłasię w jego stronę. Zanim zdążyła zaprotestować, znów ją pocałował, tyle, że tym razem nie powstrzymywał

się.



Ku jego zaskoczeniu Rosalyn nie stawiała oporu i rozchyliwszy usta, wtuliła się w niego całym ciałem.



Ręką, w której ściskał kapelusz, objął ją w pasie, zastanawiając się zarazem, ile to już czasu minęło od chwili, gdy

był blisko z kobietą. Zaraz też uzmysłowił sobie, że było to bardzo dawno. Jednak to, co teraz odczuwał, nie było

jedynie czystym, fizycznym pożądaniem. Colin czuł coś jeszcze. Rosalyn różniła się od innych jego kobiet -

smakowała inaczej, pachniała inaczej... Była bardziej ponętna. Zrozumiał, że samo całowanie może mu nie

wystarczyć.



I widział, że Rosalyn też jest poruszona. O tak, była tak samo głodna zmysłowych uniesień jak on...



Nagle jednak odepchnęła go od siebie i wymierzyła mu policzek tak mocny, że Colin wypuścił z rąk kapelusz.



W trakcie jego szumnej młodości podczas bójek w pubach nie raz obrywał baty i to o wiele dokkliwsze niż to, czego

teraz



81







doświadczył. Niemniej uderzenie było tak niespodziewane, że prawie zwaliło go z nóg.



Rosalyn zaś spoglądała na niego buńczucznie wzrokiem roziskrzonym oburzeniem. Jej pierś falowała, na policzkach

zakwitł rumieniec - wyglądała pięknie.



- Może i na to zasłużyłem - przyznał i pochylił się, żeby podnieść kapelusz.



- Oczywiście, że tak - padła ostra odpowiedź. Dłonie Rosalyn nadal były zaciśnięte w pięści.



- Niemniej niczego nie żałuję - kontynuował. - Warto było.



Gniew opuścił Rosalyn tak szybko jak się pojawił. Zastąpiła go dezorientacja. Kobieta potrząsnęła głową, jakby

chciała oczyścić umysł.



Colin nagle coś zrozumiał.



- To nie przez pocałunek jest pani tak wzburzona, prawda? Rosalyn cofnęła się o krok.



- Myślę, że powinien pan wyjść.



- Zagrażam pani bardziej, zadając pytania, niż kiedy panią całuję - ciągnął, ignorując polecenie.



- Nie czuję się zagrożona, pułkowniku. Jestem po prostu zła. Poza tym moje uczucia to nie pańska sprawa.



- Otóż myli się pani - odparł stanowczym głosem. - Postanowiłem, że od tej pory to będzie moja sprawa. - Rozumie-

jąc, że pora się ulotnić, ruszył ku drzwiom. - Jest pani dla mnie wielką tajemnicą, madame... i świetnie się pani całuje.

Odwiedzę panią jutro.



- Nie zastanie mnie pan - oświadczyła Rosalyn wyzywająco.



- Z pewnością zastanę - mruknął. - A jeśli nawet nie, to będę na panią czekał. - Odwrócił się i opuścił pokój, zadowo-

lony, że ostatnie słowo należało do niego.



Wyszedł na podwórze, gdzie przekonał się, że Oskar, jak



82





















przy poprzednich wizytach, stoi w kwiatach na klombie. To znaczyło, że sztuczka z lejcami spuszczonymi na ziemie

nie odniosła pożądanego efektu i koń nie pozostał na swoim miejscu. Nie przejmując się tym zbytnio, Colin wspiął

się na siodło i odjechał podjazdem. Po chwili jednak zatrzymał się i obejrzał za siebie na Maiden Hill.



Dom prezentował się dumnie - zupełnie jak jego gospodyni - Colin dobrze znał uczucie dumy. Wiedział, że często

służy ono do ochrony serca przed zranieniem.



Pomyślał, że być może pomysł z małżeństwem wcale nie jest zły.



Potem, wbiwszy pięty w boki konia, odjechał. Rosalyn była wściekła.



Jak ten arogancki człowiek śmiał tak ją potraktować w jej własnym domu? I jeszcze próbował jej wmówić, że zna ją

lepiej niż ona sama.



A najgorsze w tym wszystkim było to, że miał rację. Rzeczywiście czuła się zagrożona i wystraszona. Z tego, do

jakiego stopnia silne było to uczucie, zdała sobie sprawę dopiero przy drugim pocałunku. Przez ułamek sekundy

uwierzyła nawet, że Mandlandowi na niej zależy.



Potem jednak wróciła jej pamięć. Przypomniała sobie czasy, gdy myślała, że inni dbają o nią równie mocno, jak ona

o nich. Pierwszą trudną lekcję życia dostała od matki: sądziła, że ta ją kocha, ale zostawiła córkę samą i uciekła z

kochankiem. Pozostał ojciec, lecz on też nie dbał o Rosalyn i na koniec, z powodu złamanego serca, zapił się na

śmierć. Miłość córki nie była dla niego ważna.



Po jego śmierci Rosalyn przez lata tułała się po domach krewnych. Co poczniemy z tą biedaczką? - stało się zdaniem

przewodnim jej życia.



Całym sercem pragnęła wtedy uwierzyć, że ciotki i wujo-



83







wie rzeczywiście przejmują się jej losem. Pragnęła miłości i szukała jej do chwili, gdy zrozumiała, że nikt nie

pokocha sieroty.



Zatem rozstała się z marzeniami - aż do dzisiaj.



Pocałunek pułkownika dlatego tak bardzo ją przeraził, bo sprawił, iż pojęła, jak wiele w życiu przegapiła.



W pocałunku wyczuła też ten jeden smak, którego nigdy nie pozwalała sobie odczuwać - marzenie o dziecku.



Zdjęta nagłym lękiem, Rosalyn splotła ramiona na piersiach.



- Co takiego w sobie masz, co mnie tak przeraża? - zapytała na głos.



- O kim mówisz? - rozległo się od drzwi. Do pokoju weszła Covey. - Ależ moja droga, tu nikogo nie ma. Czyżbyś

zaczęła tak jak ja mówić sama do siebie? - spytała staruszka ze zdumieniem.



- Myślałam tylko na głos - wyjaśniła Rosalyn.



- O pułkowniku Mandlandzie? Bridget mówiła, że cię odwiedził.



- Wiedziałaś, że przyszedł i nie przybyłaś mi z pomocą? - obruszyła się Rosalyn. - Covey, co z ciebie za

przyjaciółka?



- Taka, co miała nadzieję, że dacie sobie jakoś radę - broniła się starsza dama. - Pułkownik nie jest zły. To odważny,

inteligentny i przystojny mężczyzna. Czego więcej chcieć?



Miłości.



To słowo, nieproszone, samo przyszło Rosalyn na myśl. Mandland się nie mylił. Rosalyn odtrącała jego zaloty nie

dlatego, że nie nadawał się na męża, lecz kierowana osobistymi powodami. Pragnęła, żeby ktoś ją pokochał, a

zarazem przerażała ją namiętność kryjąca się za pożądaniem.



Wreszcie się do tego przyznała. Chciała czegoś, w czego istnienie nie wierzyła. I to tak bardzo, że aż wytrącało ją to

z równowagi.



84



















Musi sobie to wszystko przemyśleć. Jest przecież bardzo podatna na zranienia, a to oznacza ból i cierpienie. Dobrze

o tym wiedziała.



- Moja kochana, dobrze się czujesz? - spytała z niepokojem Covey, idąc za Rosalyn, która bez uprzedzenia ruszyła w

stronę drzwi.



Usłyszawszy pytanie przyjaciółki, Rosalyn odwróciła się do niej i uniosła dłoń.



- Nie idź za mną i niczym się nie przejmuj, bo nic mi nie jest. Po prostu muszę skończyć pakowanie na poddaszu -

wyjaśniła, po czym dodała: - Tylko pamiętaj, nigdy więcej nie pozwalaj, żebym została z pułkownikiem sam na sam.

- Po tych słowach prawie wybiegła z pokoju.



Kilka minut później, w samotni poddasza, stanęła przed zakurzonym lustrem opartym o ścianę i ujrzała w nim

odbicie postaci, której w tej chwili zupełnie nie rozpoznawała.



Powolnym ruchem wyjęła spinki z włosów, a te, zazwyczaj starannie zaczesywane w kok, radośnie opadły kaskadą

loków na ramiona.



Na ten widok do oczu Rosalyn napłynęły łzy. W lustrze ujrzała twarz matki - twarz, którą od lat starała się ukrywać

- i natychmiast przypomniała sobie skargi ojca, twierdzącego, że pije nadmiernie, bó córka tak bardzo przypomina

kobietę, która złamała mu serce. Wujowie i ciotki także wielokrotnie narzekali, że to ogromnie niefortunne, iż

Rosalyn odziedziczyła po matce zmysłową urodę. Po matce, córce wytwórcy świec, której udało się rozkochać w

sobie samego hrabiego.



Naturalnie krewni ojca Rosalyn nie byli wcale zaskoczeni, kiedy się na koniec okazało, że piękna Arietta uciekła od

męża z pospolitym nauczycielem jazdy konnej. Sama przecież też pochodziła z pospólstwa.



- Ale ja nie jestem z pospólstwa - rzuciła Rosalyn do odbicia w lustrze. - Nie jestem.



85







I hamując łzy, zaczęła z powrotem upinać włosy, jeszcze ciaśniej niż przedtem.



- Jestem Rosalyn Wellborne - dodała, dumnie unosząc podbródek - córka hrabiego Woodforda. Nie pochodzę z po-

spólstwa.



I niemal w to uwierzyła, choć tej nocy nie spała dobrze - śniły jej się dzieci, które spadały z nieba wprost w jej

objęcia. Dzieci o szarozielonych oczach, ciemnych włosach i ostro zarysowanych brwiach - miniaturki pułkownika

Mandlanda. Prawdziwy koszmar.



I dlatego, gdy następnego dnia pułkownik znów pojawił się w jej progach, Rosalyn nie była zachwycona tą wizytą.



Colin wcale nie czekał, aż pokojówka go zaanonsuje, tylko od razu poszedł za nią do salonu, w którym lady Rosalyn

siedziała na podłodze przed stojącym przy kominku otwartym kufrem.



- Nie przyjmuję gości - oświadczyła ostro, zanim jeszcze służąca zdążyła powiadomić ją o przybyciu pułkownika.

Nawet nie podniosła oczu, żeby na niego spojrzeć.



On zaś, zupełnie niezrażony, gestem dłoni wyprosił Bridget z pokoju, po czym rzekł:



- Witam panią. Jak się pani dzisiaj czuje?



Rosalyn w odpowiedzi tylko zmarszczyła brwi. Znów ubrana była w strój do sprzątania, có Colinowi bardzo się

podobało. Lubił gospodarskie podejście do życia. Poza tym w wojsku przyzwyczaił się do widoku kobiet, które

potrafiły przystosować się do otoczenia i okoliczności. Podziwiał te kobiety, a lady Rosalyn mu je przypominała.

Nadawałaby się na żonę wojskowego, choć dzisiaj, z powodu chustki zawiązanej na szyi, bardziej niż z żoną

wojskowego kojarzyła mu się ze zbierającą snopki siana na polu farmerką.



Nie, lady Rosalyn jest za ładna na farmerkę, poprawił się



86





















w myślach, po czym, porzucając rozważania na temat urody gospodyni, przyjrzał się uważnie, czym jest zajęta.

Rosalyn pakowała do kufra drobiazgi zebrane w salonie, którego okna, choć na zewnątrz pomimo wiosny panował

dość dokuczliwy chłód, stały otworem.



Zaciekawiony Colin sięgnął po krzesło stojące w pobliżu i usiadł.



- Jestem bardzo zajęta - rzuciła w jego stronę wymownym tonem Rosalyn.



- Nie będę pani przeszkadzał. Może nawet pomogę - zapowiedział i podniósł ze stolika porcelanową figurkę

pastere-czki, którą podał gospodyni.



- Czasami lepiej nie korzystać z czyjejś pomocy - odburknęła, ale odebrała od niego figurkę.



- Cóż to za nonsensy pani opowiada. Pomoc zawsze się przydaje.



Owijając figurkę w miękką ściereczkę, Rosalyn mruknęła pod nosem:



- Z chęcią bym jej panu udzieliła. Mówię o pomocy przy opuszczeniu tego domu.



- Widzę, że nie dopisuje pani dzisiaj humor. Chyba źle pani spała.



Rosalyn popatrzyła na rozmówcę z przestrachem, jakby się obawiała, że pułkownik wie coś, czego nie chciała, żeby

wiedział.



- O co chodzi? - zdziwił się Colin. Kobieta zmarszczyła brwi i opuściła wzrok.



- O nic.



Pułkownik oparł łokcie na kolanach.



- Chyba jednak o coś chodzi. Wyglądała pani tak, jakbym przypadkowo trafnie odczytał pani myśli.



- Nic się nie stało - zapewniła poirytowana, że od razu było wiadomo, iż kłamie.



87







- Śniła pani o mnie?



Owinięta w ściereczkę figurka wymsknęła się Rosalyn z dłoni i wpadła do kufra. Rozległ się złowróżbny odgłos

tłuczonego szkła. Z cichym okrzykiem żalu kobieta sięgnęła po figurkę i odwinęła ściereczkę.



- Potłukła się - powiedziała smutnym głosem, spoglądając na Colina. - Należała do Covey. Dostała ją od męża w

prezencie ślubnym. Uwielbiała tę figurkę.



W tej samej chwili w korytarzu dały się słyszeć czyjeś kroki, a po sekundzie w salonie pojawiła się pani Covington.

Była ubrana w koronkowy czepek i zakurzony fartuch - znak, że starsza pani także zajmowała się pakowaniem.



- Bridget właśnie mnie powiadomiła, że mamy gościa



- powiedziała na przywitanie. - Miło znów pana widzieć, pułkowniku.



Colin poderwał się na nogi i wykonał lekki ukłon.



- Dziękuję, pani Covington za życzliwe przywitanie, obawiam się jednak, że nie będzie pani taka zadowolona z

mojej wizyty, kiedy się dowie, co właśnie zrobiłem. - Colin nie miał pojęcia, dlaczego bierze na siebie winę za

stłuczenie porcelanowej figurki, niemniej czuł, że tak właśnie powinien postąpić. - Stłukłem pani ulubioną

porcelanową pastereczkę



- wyznał, wyciągając figurkę z rąk Rosalyn.



- Obłamał się jej pasterski kijek - dodał, podchodząc do starszej damy.



Pani Covington odebrała figurkę i sięgnąwszy do kieszeni fartucha po okulary, osadziła je na nosie, żeby uważnie

przyjrzeć się szkodom. Jej palce drżały, kiedy obracała w nich ukochany przedmiot.



- Nie jest bardzo zniszczona - orzekła po chwili, głęboko wzdychając. - Może nawet da się naprawić.



- Na pewno - zgodził się Colin.



Kobieta w odpowiedzi uśmiechnęła się, choć uśmiech nie



88





















dotarł do jej załzawionych oczu. Oddała pułkownikowi figurkę.



- A może ta figurka powinna tu zostać - stwierdziła z zastanowieniem. - Alfred podarował mi ją zaraz po przeprowa-

dzce do Maiden Hill, choć byliśmy wtedy biedni jak myszy. Ale Alfred wiedział, że marzę o tej figurce. Stała w

sklepie Hingsona. Bardzo mnie zaskoczył, kiedy mi ją kupił. - Kobieta przeszła do kominka i postawiła pastereczkę

na gzymsie. - Tutaj jest jej miejsce i chyba powinna tu zostać. Nie ma pan nic przeciwko, prawda, pułkowniku?



- Będę zaszczycony - zapewnił Colin, domyślając się, że słowa pani Covington są jak strzały wystrzelone wprost w

serce Rosalyn. Spojrzał więc na nią i ze zdumieniem stwierdził, że się mylił - twarz Rosalyn, która siedziała

nieruchomo przy kufrze była prawie bez wyrazu. Żadnego żalu, smutku, ani śladu jakiegokolwiek wzruszenia.



Mimo to Colin wiedział, że Rosalyn jest przejęta. Zobaczył, że wstaje.



- To bardzo miły gest z pańskiej strony, pułkowniku - powiedziała cichym głosem, po czym dodała: - Covey, muszę

pomóc Bridget. Będziesz tak miła i zostaniesz z naszym gościem?



I nie czekając na odpowiedź wyszła z pokoju sztywnym krokiem.



W salonie zapadła cisza, którą po chwili przerwała pani Covington pytaniem:



- To Rosalyn stłukła figurkę, prawda?



- Tak, ale wziąłem to na siebie, bo chciałem jej oszczędzić wyjaśnień. Poza tym stłukła ją przeze mnie.



- Nie może jej pan ochraniać. - Pani Covington okręciła stojącą na gzymsie figurkę twarzą do okna. - Nikt nie jest

bardziej wymagający dla mojej pani niż ona sama. Domyślam się jednak, że pan wie, na czym to polega. Pan jest taki

sam.



89







Rzeczywiście. Jednym z powodów, dla których tak ryzykował na wojnie, dobrowolnie zgłaszał się do

niebezpiecznych zadań, był fakt, że nie chciał, aby ktokolwiek myślał, że nie jest w stanie udźwignąć

odpowiedzialności. To był dla niego punkt honoru.



- Wydaje mi się, że lady Rosalyn była przygnębiona, bo zdaje sobie sprawę, ile ta figurka dla pani znaczy - rzekł.



Pani Covington prychnęła cicho z poirytowania.



- Tu chodzi o coś więcej. Rosalyn rzadko bywa nieostrożna. Co pan mówił, zanim figurka wypadła jej z rąk?



- Zapytałem, czy śniła o mnie w nocy.



W oczach starszej kobiety pojawił się błysk zrozumienia.



- I co panu odpowiedziała? Od rana jest bardzo nieswoja.



- Nic nie odpowiedziała, tylko upuściła tę figurkę.



- I to wystarczy za odpowiedź - oświadczyła pani Covington, której twarz rozświetliła się ciepłym uśmiechem. -

Drogi pułkowniku, jest pan odpowiedzią na moje modlitwy. - Kobieta ujęła dłoń Colina. - Zdaję sobie sprawę, że ma

pan na myśli własny interes, ale musi pan wiedzieć, że Rosalyn to wspaniałą kobieta, pełna miłości, chociaż to

ukrywa. Błagam, niech ją pan ratuje.



Colin zaszurał niespokojnie stopami. Nie należał do mężczyzn, którzy lubią odgrywać rolę zbawców. Nie był Lan-

celotem; jeśli już to Galahadem.



- Małżeństwo przyniesie pożytek nam obojgu. Pani Covington zmarszczyła brwi.



- Ależ ja nie to miałam na myśli! - Staruszka wypuściła dłoń gościa. - Może jednak nie jest pan tym odpowiednim

mężczyzną - dodała tonem tak pogardliwym, że przebiła w tym nawet lady Rosalyn. - Żegnam pana, sir - rzuciła na

koniec i, odwróciwszy się, wyszła z salonu.



Colin zaś stał na jego środku jak wmurowany, zastanawia-



90





















jąc się ze zdumieniem, jakim cudem doszło do tak nieprzyjemnego zakończenia. Zerknął na figurkę pastereczki.



- Rozumiesz coś z tego?



Sztuczny uśmiech wymalowany na twarzy figurki kpił z niego.



Colin umiał rozpoznawać przegraną. Postanowił wyjść, ale kiedy dosiadał konia, powiedział sobie, że jeszcze wróci

do Maiden Hill.



Rosalyn uznała, że więcej nie będzie musiała kłopotać się pułkownikiem Mandlandem. Pułkownik odszedł,

prawdopodobnie na dobre, dlatego że mężczyźni z reguły nie zawracają sobie głowy zalecaniem się do

niedostępnych i trudnych kobiet - a ona właśnie taka była. Jej przypuszczenia dodatkowo potwierdzał fakt, że Covey

umyślnie unikała rozmowy o Man-dlandzie, czego zresztą Rosalyn w końcu nie wytrzymała i sama o nim

wspomniała któregoś dnia przy obiedzie.



- Koń pułkownika zniszczył klomb z różami, widziałaś? Ciekawe, czy pułkownik zwróci na to w ogóle uwagę?



- Wątpię - odparła krótko Covey. - Mężczyźni rzadko przejmują się kwiatami.



- Masz rację. Mandland pewnie też się nimi nie przejmuje. Oczy starszej damy błysnęły przebiegle.



- Prawdopodobnie nie - przyznała.



Tym bardziej więc ona i Rosalyn były zdumione, gdy następnego popołudnia Colin pojawił się w Maiden Hill z

krzakiem róż pod pachą.



- Skąd pan to wziął? - dziwiła się Rosalyn.



- Zamiast pytań należą mi się chyba podziękowania, nie sądzi pani? - droczył się Mandland.



- Dziękuję - mruknęła Rosalyn, nadal nie mogąc otrząsnąć się ze zdumienia. Obejrzała krzew różany, który okazał

się zdrowy, choć należało go jak najszybciej zasadzić.



91







- Wyznam, że to Val podsunęła mi pomysł z tym krzewem - wyjaśniał tymczasem pułkownik. - Opowiedziałem jej,

że Oscar zniszczył klomb i że on i ja musimy to jakoś pani zadośćuczynić, żeby nie przepędziła nas pani sprzed

drzwi.



Rosalyn miała na końcu języka przypomnienie, że uczyniła to już nie raz... jednak po zastanowieniu zaniechała

wypowiedzenia ostrej uwagi - za bardzo cieszyła się podarkiem i to tak przemyślanym.



- Czy wie pan, jaki będzie kolor kwiatów?



- Czerwony - odparł Mandland i uśmiechnął się. Był wyraźnie z siebie zadowolony i chyba słusznie, bo widział, że

nawet przyjaciółka Rosalyn była pod wrażeniem jego uczynku.



- Powinniśmy ją od razu zasadzić - zaproponował. - Val twierdzi, że jeśli zrobi się to już teraz, wczesną wiosną, róża

zacznie kwitnąć jeszcze tego lata. Ale nie wiem, jak jest naprawdę, bo przecież nie znam się na kwiatach, może

oprócz tego, że smakują Oscarowi.



Rosalyn wysłuchiwała tyrady gościa z uśmiechem, lecz w pewnej chwili przyszło jej do głowy, że za uczynkiem

Mandlanda może się kryć jakiś sprytny plan. Pewnie założył sobie, że ona zechce zostać w Maiden Hill, aby

doglądać różanego krzewu. Bardzo sprytne posunięcie, tym bardziej, że Mandland się nie mylił.



- Sugeruję, żeby zasadzić tę różę tuż pod tym oknem - mówił ten tymczasem, wskazując okno salonu. - Dzięki temu

pastereczka będzie mogła obserwować rozwój krzewu.



Covey na te słowa zerknęła na Rosalyn, która, nie mogąc się powstrzymać, uśmiechnęła się. Kto by pomyślał, że

pułkownik ma w sobie tyle fantazji i że potrafi nią zauroczyć dwie kobiety jednocześnie.



- Tak - zgodziła się. - Możemy ją tam zasadzić. Wezwano zatem starego Johna, który miał sprawować nad-



92























zór nad obsadzaniem krzewu w ziemi, po czym cała czwórka - John, pułkownik, Covey i Rosalyn - zabrała się za

jego zakopywanie, czemu wtórowały radosne wybuchy śmiechu.



I choć nikt nikomu nie mówił, co ma robić, wszyscy działali w pełnej harmonii. Tyczyło się to zwłaszcza Rosalyn i

pułkownika, którzy, spoglądając na siebie od czasu do czasu, niczym perfekcyjnie działający mechanizm podawali

sobie grabki, ustępowali miejsca i przyklepywali razem ziemię.



W pewnym momencie z oddali rozległo się ujadanie ogarów lorda Loftusa, który zapewne znów wybrał się na po-

lowanie.



- Ten człowiek jest opętany - mruknął pod nosem Colin, a Rosalyn aż drgnęła z zaskoczenia usłyszawszy tę uwagę

ponieważ pomyślała dokładnie to samo. Nie powiedziała jednak tego na głos, tylko wróciła do pracy, która zresztą

wkrótce dobiegła końca.



Gdy to nastąpiło, Rosalyn poczuła, że ma wielką ochotę zaprosić Mandlanda na obiad, ponieważ jednak krępowała

się to uczynić, pułkownik, po dość teatralnej przemowie do Oscara, żeby już nigdy nie niszczył kwiatów, pożegnał

się i odjechał.



Rosalyn zaś, wróciwszy do domu, z okna salonu odprowadzała go wzrokiem.



A później, nocą, znów śniła o dzieciach... i była tym przerażona. Bała się, że wpada w obsesję podobną do obsesji

ojca, która odebrała mu rozum i w końcu też życie. W ciemną i późną noc Rosalyn leżała rozbudzona na łóżku i

wpatrując się w sufit myślała o tym, że musi uczynić wszystko, co w jej mocy, aby ustrzec swe serce przed

zranieniem.







Rozdział 6



Następnego dnia była niedziela tak pogodna, że aż chciało się wyjść z domu.



I Rosalyn to właśnie uczyniła - udała się na mszę i jeszcze przed jej rozpoczęciem uklękła do modlitwy, którą jednak

prawie zaraz musiała przerwać, bo poczuła na plecach dziwne mrowienie.



Domyśliła się, że w kościele pojawił się pułkownik Mandland.



Obejrzała się więc bardzo ostrożnie, tak, aby nikt nie zwrócił na to uwagi. Nie chciała się ośmieszać - jako dojrzała

kobieta powinna przecież umieć zachować się statecznie.



Mandland oczywiście patrzył w jej stronę i gdy dostrzegł jej spojrzenie, natychmiast się do niej uśmiechnął.



Rosalyn z miejsca zalała się rumieńcem - była zawstydzona, żę pułkownik publicznie okazuje jej sympatię.

Skinąwszy mu uprzejmie głową, odwróciła się, aby wznowić modlitwę, ale znów ją musiała przerwać, bo Mandland,

zbliżywszy się do jej ławki, zajął miejsce tuż obok.



Rosalyn miała świadomość, że zebrani w kościele mieszkańcy wsi z zaciekawieniem przyglądają się jej i pułkow-

nikowi oraz że szeptem komentują fakt, iż zajął miejsce przy niej. Domyślała się, że część osób naigrywa się z niej,

część zaś uważa, iż to wielka szkoda, że lord Loftus musiał przekupstwem namówić Mandlanda do małżeństwa.

Niektórzy byli



94

































może nawet zdania, że Rosalyn po prostu bezczelnie narzuca się pułkownikowi.



Jej zaś z tego wszystkiego najbardziej przeszkadzało współczucie. Wellborne;owie nie potrzebują niczyjego

współczucia. Tak mawiał ojciec Rosalyn.



Pułkownik pochylił się do niej.



- Prawie pani nie poznałem bez ścierki od kurzu w dłoniach.



Nawet jeśli te słowa były komplementem lub swobodnym żartem, Rosalyn tak ich nie potraktowała. Była zbyt

świadoma faktu, że są obserwowani.



Mandland natychmiast zorientował się, że sprawił jej przykrość.-



- Tylko żartowałem.



Nic na to nie odpowiedziała. Nie lubiła znajdować się w centrum uwagi, czuła się z tym niezręcznie, jak w chwilach,

gdy przeprowadzała się do nowej rodziny, a tam każdy, łącznie z nią i służbą, zastanawiał się, jaka jest jej pozycja.

Rosalyn nienawidziła tej niepewności i dlatego tym bardziej ceniła sobie autorytet, jakim cieszyła się w Clitheroe.

Oczywiście dopóki nie pojawił się w nim pułkownik Mandland.



Bo teraz, sądząc po ilości spojrzeń posyłanych w jej stronę, szeptach i poszturchiwaniach, zaczynała podejrzewać, że

utraciła w oczach sąsiadów przynajmniej część poważania.



Tymczasem Covey, której najwyraźniej nie dręczyły podobne wątpliwości, z szerokim uśmiechem przywitała się z

pułkownikiem. Zaraz potem msza się rozpoczęła i Rosalyn nie musiała się już martwić, że pułkownik będzie ją

zaczepiał.



Jej spokój nie trwał jednak długo, bo w momencie, gdy w kościele zabrzmiały pierwsze takty religijnej pieśni, za-

intonowanej przez pastora Mandlanda, właściciela czystego i mocnego głosu, a wierni poszli w jego ślady, wraz z

nimi zaczął śpiewać także pułkownik, który niestety nie dorów-



95







nywał talentem muzycznym bratu: głos miał mocny, lecz straszliwie fałszował.



I dlatego, gdy śpiewał - co zresztą czynił nie żałując płuc - oczy wszystkich skierowane były w jego stronę, a to ozna-

czało, że nawet ci, którzy do tej pory nie zdążyli zauważyć, że siedzi w ławce obok Rosalyn, teraz z pewnością

zwrócili na to uwagę.



Sama Rosalyn zaś, umierając ze wstydu, modliła się w duchu, by jej towarzysz jak najszybciej zamilkł i przestał

wzbudzać sensację swoją osobą, co i tak wkrótce nastąpiło, bo pastor Mandland przeszedł do wygłaszania kazania.

Kazania, które zdawało się być przygotowane specjalnie dla pułkownika, bowiem jego motywem przewodnim była

teza, iż w życiu warto mieć inne cele poza zaspakajaniem podszeptów wybujałej ambicji.



Kazania, którego Rosalyn prawie w ogóle nie słyszała, ponieważ w jej sercu, w trakcie gdy pastor grzmiał z ambony,

szalała prawdziwa burza. Burza wywołana faktem, że pułkownik Mandland siedzi tak blisko i że Rosalyn nie umie

przestać myśleć o tym, iż udo towarzysza dotyka jej uda, a jego ramię ociera się o jej ramię. Że owiewa ją zapach

wody kolońskiej pułkownika, że słyszy jego oddech. Krótko mówiąc, Rosalyn była świadoma wszystkiego, co było

związane z Mandlandem i to wręcz w obsesyjnym stopniu.



Uznała, że wyrachowane zaloty pułkownika zagrażają jej równowadze psychicznej i zatęskniła za czasami - a

chodziło przecież tylko o jeden tydzień wstecz - gdy jej życie toczyło się normalnym trybem.



Czy to zapach kościelnego kadzidła, czy też bliskość Mandlanda sprawiała, że zaczęła w końcu odczuwać lekkie

zawroty głowy?



Kiedy wreszcie msza dobiegła końca, miała ochotę wybiec z kościoła, co z pewnością by uczyniła lecz pułkownik

za-



96























gradzał jej drogę. I wcale nie było mu spieszno do wyjścia; spokojnie witał się ze znajomymi, wywołując wrażenie

jakby on i Rosalyn byli parą.



Ona zaś w tym czasie zastanawiała się, jak by zareagował, gdyby próbując go obejść, wspięła się na ławkę i

zeskoczyła po drugiej stronie. Pułkownik nie miał prawa tak z nią postępować. Mogła znieść jego odwiedziny w

Maiden Hill, ale nie zaloty w miejscu publicznym.



I dlatego, gdy Mandland skierował w końcu swoją uwagę na nią, Rosalyn była wobec niego oziębła.



- Jest pani dziwnie przygnębiona - stwierdził, nie przejmując się jej wrogim spojrzeniem.



-1 Bo chciałabym już wracać do domu. Proszę mnie przepuścić.



On jednak nawet się nie poruszył, a ponadto w tym samym momencie do ławki zbliżyli się państwo Blair.

Małżeństwo wdało się w rozmowę z Covey, zarazem kątem oka ciekawie przyglądając się pułkownikowi i Rosalyn,

która, kiedy Mandlarkl w końcu wyszedł spomiędzy ławek, przytrzymując przy tym w zaborczym geście ramię

partnerki, szybko odsunęła się na bok. Nie zamierzała dawać zebranym więcej pożywki do plotek niż już dostali.



Niemniej jej odsunięcie się uzmysłowiło wreszcie pułkownikowi, co się dzieje i jego reakcja okazała się silniejsza

niż wtedy, gdy został spoliczkowany. Zrozumiał intencję towarzyszki i poczuł się urażony, o czym świadczył fakt, że

nagle cały się spiął. Uśmiech na jego ustach już nie był tak szczery. Colin pojął, że Rosalyn nie chce pokazywać się

z nim publicznie. Przynajmniej do czasu, aż upora się ze swoimi uczuciami i je uporządkuje.



Miedzy nimi wyrosła ściana i tym razem była to solidna ściana z cegieł.



Rosalyn miała ochotę powiedzieć „i dobrze", ale nie uczy



97







niła tego, tylko obeszła pułkownika, poczekała na Covey i potem, ująwszy przyjaciółkę pod ramię, wraz z nią

opuściła kościół. Idąc, czuła na plecach spojrzenie Mandlanda i jego milczący nakaz, żeby natychmiast do niego

wróciła.



W przedsionku usunęła się na bok, przepuszczając Covey pierwszą przez drzwi, i dopiero wtedy, przed wyjściem na

zewnątrz, z bijącym sercem, odwróciła głowę, żeby spojrzeć za siebie.



Natknęła się na spojrzenie pułkownika, choć ten zaraz odwrócił wzrok.



Rosalyn wyszła z kościoła, gdzie tuż za drzwiami czekała na nią Covey.



- O co wam tam poszło? - spytała starsza dama, przytrzymując podopieczną za ramię.



- Nie wiem, o czym mówisz - odparła Rosalyn, posyłając uśmiech do szepczących do siebie pani Sheffield i pani

Blair.



- Umyślnie odtrąciłaś pułkownika na oczach wszystkich? Rosalyn popatrzyła na przyjaciółkę ze złością.



- Pułkownik zachował się arogancko. Sam sobie naważył piwa. Znasz przecież powiedzenie ,jak sobie pościelisz, tak

się wyśpisz".



- Mandland z chęcią zająłby się także twoją pościelą - rzuciła w odpowiedzi Covey, zaskakując Rosalyn

bezceremonia-lnością.



Rosalyn zamrugała szybko powiekami, czując, że oblewają dziwne uczucie zażenowania na myśl o tym, że mogłaby

znaleźć się w łóżku z mężczyzną.



- Jemu zależy na miejscu w Izbie Gmin, nie na mnie - przypomniała.



- Mogłabyś się postarać, żeby zależało mu także na tobie.



- Nie - rzuciła stanowczo, bardziej do siebie niż do przyjaciółki. Zaraz jednak zawstydziła się szorstkości i zaczęła

tłumaczyć swój ogląd sytuacji, nad którą miała możność za-



98

















stanowić się dogłębnie podczas bezsennych nocy. - Zdaję sobie sprawę, że niektórym się wydaje, iż kobieta powinna

wyjść za mąż bez względu na wszystko. Zrozum jednak, Covey, że moja duma to jedyny spadek, jaki mi został po

ojcu. Nie poświęcę jej, nie sprzedam się tylko po to, żeby zostać żoną.



- Wydawało mi się - odparła na to Covey, kładąc dłoń na jej ramieniu - zwłaszcza po wczorajszym dniu, że nie jesteś

przeciwna zalotom pułkownika.



- Twoim zdaniem jestem aż tak płytka, że rzucę się w ramiona Mandlanda tylko dlatego, że jest przystojny, czarujący

i przyniósł mi kwiaty? - Rosalyn potrząsnęła głową. - Mój ojciec też się tak ubiegał o matkę. Robił dla niej wszystko,

a na koniec i tak nie miało to żadnego znaczenia.



- Nie możesz patrzeć na małżeństwo przez pryzmat małżeństwa twoich rodziców. Alfred i ja...



- Ty i Alfred stanowiliście wyjątek od zasady. Wszystkie moje kuzynki powychodziły dobrze za mąż, a jednak żadna

nie mpże teraz znieść swojego męża. Ile to się od nich nasłuchałam, jak źle były traktowane. To prawda, że lord

Loftus i jego żona wydają się dobraną parą, ale spójrz na resztę. Pan i pani Blair odzywają się do siebie uprzejmie

tylko w kościele; Lovejoyce;owie słyną z tego, że ciągle się kłócą. Mogłabym tak wymieniać i wymieniać w

nieskończoność.



Rosalyn bardzo pragnęła przekazać przyjaciółce swoje przemyślenia z zeszłej nocy.



- Ja pragnę czegoś więcej. - No, w końcu to z siebie wydusiła. - Choć nie bardzo wiem, co to by miało być. Może

jestem jak matka. Jej nie wystarczał tytuł ojca. Nie zatrzymał jej przy nim. Czasami żałuję, że nie spotkałam na

swojej drodze kogoś takiego jak ten instruktor jazdy konnej. Być może wtedy zrozumiałabym , dlaczego zraniła ona

tak wiele osób wokół siebie - i wszystko niby w imię miłości.



99







- Och, moja kochana, kto to wie dlaczego ranimy innych, często całkiem nieświadomie?



- Ale nie ja, Covey. Nie ja.



- A więc twoja nieuprzejmość wobec pułkownika przed chwilą była zamierzona?



Rosalyn skrzywiła się, jakby przyjaciółka ją uderzyła. Kiedy jej na tym zależało, Covey potrafiła celnie przedstawiać

swoje argumenty.



- Między mną a pułkownikiem nie wydarzyło się nic takiego, za co powinnam go przepraszać. Zrobiłam tylko to, co

musiałam.



Nie czekając na odpowiedź, Rosalyn ruszyła ku lady Lof-tus, rozmawiającej z panią Shellsworth, żoną notariusza,

chudą kobietą o długiej szyi i donośnym śmiechu, która właśnie się śmiała, gdy Rosalyn podchodziła do nich.



- Czyż to nie piękny dzień, moja droga? - zapytała lady Loftus na przywitanie. - Wiosna to moja ulubiona pora roku.



- Och, ja także ją uwielbiam - zakrzyknęła pani Shellsworth z wielkim ożywieniem, jakby opinia na temat wiosny

była stwierdzeniem wyjaśniającym co najmniej powstanie wszechświata.



Lady Loftus, ignorując towarzyszkę, znów zwróciła się do Rosalyn.



- Moja droga, widziałam, że pułkownika Mandlanda siedział obok ciebie podczas mszy. Doszły mnie też słuchy, że

poświęcał ci wiele uwagi.



Rosalyn nie zdążyła nic na to odpowiedzieć, bo zanim otworzyła usta, do rozmowy ponownie wtrąciła się pani Shel-

lsworth.



- Skoro tak, lady Rosalyn, to nie rozumiem, dlaczego pułkownik, zamiast pani, dotrzymuje teraz towarzystwa

Be-lindzie Lovejoyce?



- Belindzie Lovejoyce... - powtórzyła Rosalyn, odwraca-



100





















jąc głowę w kierunku, który wskazywała żona notariusza. Pod czereśnią rosnącą na obrzeżach cmentarza obok alejki

prowadzącej do kościoła ujrzała drobną, kształtną blondynkę, stojącą blisko pułkownika - stanowczo zbyt blisko -

którą wyraźnie cieszyło, że może zerkać zalotnie na towarzysza spod ciemnych, długich rzęs... Cieszyła ją uwaga,

jaką pułkownik jej poświęcał.



Na widok tej sceny kobieca intuicja podpowiedziała Rosalyn, że ci dwoje nie są sobie obcy, i jej sercem szarpnęło

uczucie zazdrości. Zadziwiająco mocne uczucie zazdrości.



- Czy pułkownik Mandland i Belinda Lovejoyce nie byli kiedyś zaręczeni? - pytała dalej niewinnym głosem pani

Shellsworth.



Lądy Loftus pospieszyła z odpowiedzią.



- To było dawno temu, a poza tym proszę nie zapominać, pani Shellsworth, że Belinda zerwała zaręczyny, a

następnie wyszła za mąż za kogoś innego. Jak się nazywał ten mężczyzna? Regis? Pochodził chyba z Preston.



Tymczasem Belinda Lovejoyce Regis całkowicie zaprzątnęła sobą uwagę pułkownika Mandlanda. Była to kobieta

posiadająca wszystko, czego brakowało Rosalyn, łącznie z majątkiem. Perły na jej szyi mogły być wprawdzie

sztuczne, ale suknia z pewnością pochodziła z Londynu.



- Ona ma męża - poinformowała cichym głosem lady Loftus, jakby chciała podnieść Rosalyn na duchu. - O nic nie

musisz się martwić.



- Och, czyżbym nie przekazała wam najświeższych wieści



- zaświergotała w tym momencie radośnie pani Shellsworth.



- Belinda została wdową. Jej mąż zmarł w zeszłym roku, a ona właśnie zakończyła żałobę. Wróciła do rodzinnych

stron i zamieszkała w domu rodziców. Jej matka mówiła mi, że Belinda bardzo pragnęła spotkać się z pułkownikiem

Mandlandem.



101







A ja doskonale ją rozumiem. To nie jest już ten Colin, którego znaliśmy w przeszłości.



Rosalyn popatrzyła na mówiącą z błyskiem olśnienia w oczach. To oczywiste, że Lavonia Shellsworth znała w prze-

szłości pułkownika. Mandland był przecież jednym z nich. To ona, Rosalyn, jest obca we wsi.



Pani Shellsworth uśmiechnęła się przebiegle.



- Zastanawia mnie, czy Belinda nie żałuje, że się pospieszyła i wyszła za mąż dla pieniędzy. Jej mąż był od niej

dwadzieścia lat starszy i miał paskudną brodawkę na czubku nosa.



W tej właśnie chwili pułkownik podniósł wzrok i spostrzegł, że Rosalyn i jej towarzyszki patrzą w jego stronę.

Rosalyn się zawstydziła. Mandland, zaś, dumnie unosząc głowę, odwrócił się do niej plecami.



- O mój Boże - zakrzyknęła pani Shellsworth stłumionym głosem pozbawionym cienia współczucia. - Czyżby

pułkownik panią zignorował, lady Rosalyn?



- Muszę się już pożegnać - oświadczyła na to Rosalyn, zwracając się do lady Loftus. Czuła, że jest jej słabo i była

wściekła, że pułkownik stał się tak ważną osobą w jej życiu.



- A ja myślałam, że wszystko tak świetnie się układa - stwierdziła z żalem lady Loftus.



- Nie ma się co układać - odparła stanowczo. - A teraz przepraszam, ale muszę odnaleźć Covey.



- Cóż, zdaje się, że miejsce w Izbie Gmin nadal pozostanie wolne - dodała jeszcze na pożegnanie pani Shellsworth,

ale Rosalyn już jej nie słuchała. Szlaku Covey, stojącej nieopodal z grupką znajomych pań.



- Możemy już wracać? - spytała przyjaciółkę, kiedy do niej dotarła.



- Czy będzie się pani widziała tego popołudnia z pułkownikiem Mandlandem? - zapytała z wyraźnym zainteresowa-



102



























niem jedna z dam otaczających Covey. Wszyscy w Clitheroe byli zgłodniali plotek.



- Nie - rzuciła na to Rosalyn i pochwyciwszy ramię przyjaciółki, odeszła wraz z nią w stronę starego Johna, który

czekał na nie przy powozie.



- Widzę, że coś cię przygnębiło - zauważyła Covey po drodze.



Cóż Rosalyn miała na to odpowiedzieć?



- Wszystko jest jak należy.



To była prawidłowa odpowiedź.



- No tak. Nic się nie martw. Słyszałam, że Kornwalia to miła okolica - dodała ze smutkiem starsza dama.



- Przykro mi, Covey. Może po prostu jestem za stara na małżeństwo. - Albo zbyt uparta, przyzwyczajona do

stawiania na swoim, lub zbyt dumna, dodała w myślach.



- Masz rację - stwierdziła jej przyjaciółka po chwili, kiedy już zajęła miejsce w powozie. - Może tak będzie najlepiej.



Oczywiście, pomyślała w duchu Rosalyn. Pułkownik Mandland jest zbyt męski, zbyt pewny siebie, zbyt arogancki

jak dla niej.



Poza tym był tak zajęty paplaniną Belindy Lovejoyce, że nie miał nawet czasu się odwrócić, kiedy Rosalyn

odjeżdżała. Wiedziała o tym, ponieważ ona się odwróciła.



Colin kątem oka obserwował odjazd Rosalyn i był wściekły jak nigdy. Rosalyn potrafiła sprawić, że czuł się nic

niewart - prawie jak ten żwir pod jego stopami.



A co gorsza zupełnie nie wiedział, dlaczego tak się działo.



Przecież zazwyczaj miał powodzenie u kobiet i bez próżności mógł stwierdzić, że zawdzięczał to swojemu

wyglądowi oraz ambitnemu charakterowi. Był człowiekiem, który wiele osiągnął i który zamierzał osiągnąć jeszcze

więcej - a Rosalyn zdawała się tego w ogóle nie zauważać.



103







Drugą kobietą, która w przeszłości traktowała go w podobny sposób, była Belinda Lovejoyce. Teraz jednak Belinda

jadła mu z ręki. Szukała następnego męża i tym razem Colin pasował już do jej standardów.



Swojego czasu zrobiłby dla niej niemal wszystko. Ale to też się zmieniło. Nie był już tym lekkomyślnym

niedorostkiem, który uważał, że jedyną wartością w kobiecie jest jej uroda.



Obecnie wymagał czegoś więcej. Pragnął kobiety, która podzielałaby jego poczucie humoru, kobiety inteligentnej,

doceniającej takie cechy jak uczciwość, odwaga i lojalność.



Belinda zaś nie miała najmniejszego pojęcia, co to lojalność. O swoim zmarłym mężu mówiła z szyderstwem.

Wielokrotnie też dawała bezwstydnie do zrozumienia, że mąż był za stary, aby zaspokoić ją w łóżku. W innym

przypadku, przynajmniej w jej przekonaniu, z pewnością powiłaby mu syna i wtedy dzieci męża z poprzedniego

małżeństwa nie wyrzuciłyby jej z jej własnego majątku.



Cóż, Colin nie miał już ochoty na Belindę. Był na to zbyt dumny - nie chciał być tym drugim i gorszym. Niemniej

słuchał jej paplaniny z uśmiechem, choć pożegnał się z nią, kiedy tylko Rosalyn odjechała.



- Jedziesz do domu? - spytał Matt, podchodząc do brata.



- Chyba raczej wybiorę się na konną przejażdżkę. Oczyszczę umysł, żeby przesłanie brata przemycone w kazaniu

lepiej do mnie dotarło.



Matt się roześmiał.



- Cieszę się, słysząc, że ktoś jednak wysłuchał mojego kazania. Dobrze ci zrobi, jeśli się nad nim zastanowisz, tylko

nie zapomnij wrócić do domu na obiad.



Colin skinął głową na zgodę.



- I nie spóźnij się, bo Val będzie zła - dodał Matt, odchodząc już w stronę probostwa. Odwrócił się jednak jeszcze,



104























jakby o czymś sobie przypomniał. - Śpiewasz coraz lepiej, bracie. Czasami udawało ci się nawet nie fałszować.



- Idź do diabła - padła szorstka odpowiedź, na którą pastor zareagował wybuchem śmiechu, a Colin pomyślał, że

dobrze jest być znowu w domu.



Pół godziny później po osiodłaniu Oscara wyjechał na drogę prowadzącą do Chatburn, a następnie po przeskoczeniu

rzędu krzewów pozwolił wierzchowcowi mknąć prze pole na złamanie karku w stronę lasu.



W pewnej chwili jednak, zanim jeszcze dotarł do celu, zatrzymał konia w miejscu, bo z oddali doszło go chrapliwe

ujadanie ogarów. Wyglądało na to, że lord Loftus, za nic mając zasady, poluje nawet w niedzielę.



Oscar nastawił uszu, bo on też usłyszał szczekanie, a w pewnej chwili zaczaj wręcz tańczyć w miejscu... Jego dziwne

zachowanie znalazło swoje wyjaśnienie już po sekundzie, gdy spod wydrążonego pnia przerzuconego nad wąskim

strumykiem wystrzelił w stronę konia i jeźdźca jakiś zwierz.



Był to list.



- Uciekaj mój przyjacielu - zakrzyknął w jego kierunku Colin życzliwie. - Uciekaj, zanim cię dopadną.



A lis, który najpierw jakby ciężko westchnął, posłuchał rady i poderwawszy się na nogi, skoczył w sam środek

strumienia. Colin odprowadził uciekiniera wzrokiem, po czym skierował konia w stronę, skąd dochodziło ujadanie

psów.



Moment później dostrzegł je pojawiające się na szczycie urwiska. Za ogarami gnał konno lord Loftus i ktoś jeszcze.



Ogary, biegnąc za tropem, przemknęły obok Oscara i pognały w kierunku lasu. Ale Colin się nie martwił - był

pewien, że jego futerkowy przyjaciel zdążył się już gdzieś dobrze ukryć. Czekał teraz na Loftusa, który zbliżał się w

jego stronę wraz z drugim jeźdźcem, Shellsworthem.



- Och, Mandland! - zakrzyknął Loftus, kiedy był już blis-



105







ko. Twarz miał czerwoną od wysiłku. - Widziałeś może tego przeklętego lisa?



- Chyba mi tu gdzieś przemknął. Uciekał na północ przez pole, w stronę lasu.



- Tam do diaska! - zaklął arystokrata. - Te cholerne psy znowu pobiegły w złym kierunku!



- Dzień dobry pułkowniku - przywitał się Shellsworth, dodając zaraz słodkim głosem: - Słyszałem, że pańskie mał-

żeńskie plany spaliły jednak na panewce



- Wie pan, jakie są kobiety - mruknął Colin w odpowiedzi ze wzruszeniem ramion. - Mają kapryśną naturę.



Notariusz wykrzywił twarz w złośliwym uśmiechu.



- No cóż, prawda, ale pan pewnie i tak nie przestanie łasić się do stóp tej damy...



- Shellsworth, natychmiast się ucisz! - wykrzykną Loftus. - Jak będziesz tak gadał, Mandland wyzwie cię na

pojedynek za obrazę i zrobi z ciebie siekane kotlety, a ja stracę notariusza. Nic z ciebie nie zostanie, nawet buty. -

Arystokrata zerknął w stronę Colina. - Pułkowniku, wierzę, że poradzi pan sobie z lady Rosalyn. Wie pan przecież,

czego ja oczekuję. A ja wiem, czego pan chce.



- Tak jest, jego lordowska mość - przytaknął Colin.



- Mówisz więc pan, że lis uciekł przez pole? - upewnił się Loftus, powracając myślami do ważniejszych dla niego

spraw.



- Uciekał w kierunku Barley Booth.



- Wielkie dzięki za wskazówkę - zakrzyknął Loftus, po czym zwrócił się do notariusza: - Ruszajmy, Shellsworth.

Zobaczymy, co potrafi ta twoja szkapa.



- Ale sir - odezwał się notariusz z powątpiewaniem. - Proszę popatrzeć na psy. Węszą koło strumienia i wcale go nie

przekraczają.



- Bo te niezguły nie mają za grosz powonienia - obruszył się Loftus. - Nie słyszałeś, Shellsworth, co powiedział puł-



106



















kownik? - Po tych słowach lord ruszył z kopyta przez pole, a jego towarzyszowi i ogarom nie pozostawało nic innego

jak podążyć za nim.



Colin przyglądał się całej grupie znikającej z widoku.



- I co myślisz, Oskar? - mruknął, gdy już został sam na drodze. - Twoim zdaniem warto zatańczyć do melodii lady

Rosalyn, czy to raczej ja powinienem nadawać ton?



Oscar, jakby rozumiejąc, że jest o coś pytany, zarżał cicho.



- Masz rację - zgodził się z nim Colin - najlepiej wracać do domu, bo spóźnię się na obiad, a wtedy musiałbym stawać

w szranki z moją szwagierką, kimś gorszym nawet od Rosalyn.



I po tych słowach Colin, zawróciwszy konia, ruszył w drogę powrotną.



Mandland nie pojawiał się w Maiden Hill przez kolejne dwa dni, a Rosalyn zastanawiała się, czy pułkownik próbuje

zyskać na czasie, czy może chodzi o coś innego. Jej zdaniem chodziło



o coś innego.



Za to w poniedziałek odwiedziła ją lady Loftus, lecz wyszła rozzłoszczona, bo Rosalyn nie chciała z nią rozmawiać

o Man-dlandzie. Więcej nikt jej nie odwiedził, czemu wcale się nie dziwiła, wiedziała bowiem, jakimi zasadami

kierują się okoliczni mieszkańcy. Domyślała się, że postanowili ją ignorować, ponieważ nie rzuciła się w ramiona

pułkownika Mandlanda, tak jak sobie tego życzyli.



Co do wyjazdu, decyzję za nią podjął los. Kuzyn George przysłał pieniądze na podróż, choć nie tyle, ile trzeba -

musiała dołożyć do podróży ze swoich skąpych oszczędności.



Natomiast Covey, kiedy się dowiedziała o pieniądzach



i liście od kuzyna, zrobiła się dziwnie cicha i nieobecna.



- Nie musisz wyjeżdżać - zapewniała ją Rosalyn. - Jestem pewna, że ktoś z Clitheroe albo z Valley przyjmie cię do

siebie.



107







- Nie, nie, moje miejsce jest przy tobie - upierała się starsza dama, a Rosalyn, kierowana egoistycznymi pobudkami,

nie obstawała przy swoim.



We wtorek z rana wybrała się swoim powozikiem do miasta i tam, przed bankiem White Lion spostrzegła Man-

dlanda w towarzystwie pana Jeffersa, bankiera. Obaj panowie dyskutowali o czymś z przejęciem, a jej na ten widok

od razu przemknęło przez myśl, że pułkownik znów szykuje na nią jakąś pułapkę. Zarazem była przekonana, że

Mandland ją zignoruje, tak jak to uczynił, kiedy rozmawiał z piękną Belindą.



Wielce się więc zdziwiła kiedy koło niego przejeżdżała, Mandland przerwał rozmowę i skinął jej głową na

powitanie. Udała, że tego nie widzi, nie wiedząc nawet, dlaczego tak postąpiła, poza tym, że łatwiej jej było nie

zauważyć pułkownika niż się z nim przywitać.



Mimo to, odjeżdżając, miała dziwne wrażenie, że Mandland odprowadza ją wzrokiem. Zabrakło jej jednak odwagi,

żeby się obejrzeć i sprawdzić, czy się nie myli. Ale kiedy była już w połowie drogi powrotnej do domu, zatrzymała

powóz. Musiała to uczynić, bo cała drżała. Była zdenerwowana i zdawała sobie sprawę, że jest to wynik spotkania z

pułkownikiem, z którym nawet nie rozmawiała.



Co też, na Boga, się z nią dzieje? Przecież prawie nie zna Mandlanda, a jednak ten mężczyzna ciągle zaprząta jej

myśli. A może zamienia się w starą pannę, drżącą jak liść na widok każdego mężczyzny? Ciekawe, jaka będzie po

kilku latach spędzonych w domu ciotki Agathy?



To pytanie uzmysłowiło Rosalyn jej najskrytsze lęki. Zdała sobie sprawę, że nie jest ani wystarczająco urodziwa, ani

inteligentna, ani odpowiednia dla takiego mężczyzny jak pułkownik Mandland. Do diabła z miejscem w Izbie Gmin.

Rosalyn pragnęła, aby pułkownik ożenił się z nią dla niej





108























samej. Głupia z niej gęś. Świat taki nie jest. Ludzie wykorzystują innych - tak jak matka wykorzystała ojca.



A Rosalyn nie chciała nikogo wykorzystywać, ani dać się wykorzystać.



- Nie pozostaje mi zatem nic innego jak tylko przeprowadzić się do ciotki Agathy - powiedziała do konia, który w

odpowiedzi tylko ciężko westchnął, jakby na znak, że pragnie już wracać. Rosalyn pochwyciła więc lejce.



Kiedy podjeżdżała pod dom, z nieba zaczęła siąpić lekka mżawka. Zobaczyła Johna, który wyszedł na podwórko,

żeby zdjąć uprząż. Rosalyn oddała mu lejce i odeszła, postanawiając odszukać Covey. Podjęła decyzję, że czas

skończyć z ociąganiem. Ona i przyjaciółka powinny jak najszybciej wyprowadzić się z Valley i rozpocząć nowe

życie.



Szukała Covey wszędzie, ale starszej damy nigdzie nie było - ani w salonie, ani w jadalni. Poszła więc na piętro i

zapukała do sypialni przyjaciółki. Odpowiedziała jej cisza. Gdy otworzyła drzwi, przekonała się, że pokój jest pusty.



Zaniepokojona zeszła do kuchni, w której Bridget pomagała kucharce gotować obiad.



- Czy wiecie gdzie jest Covey? - spytała zmartwionym głosem.



- Nie, proszę pani - odpowiedziała kucharka. Postanowiła zatem porozmawiać z Johnem, ale on także nie



wiedział, gdzie podziała się starsza dama. Rosalyn zaczynała się już martwić nie na żarty. Covey nie miała zwyczaju

znikać bez zapowiedzi - nie licząc jednego przypadku, kiedy staruszka po upadku straciła orientację i odeszła od

domu nikomu nic nie mówiąc.



- Zaprzęgnij znów konia do powozu - nakazała służącemu. Pomyślała, że Covey mogła udać się do miasta, choć w

takim przypadku z pewnością spotkałaby ją po drodze, gdy wracała.



109







Nie roztrząsając tego dłużej, poszła do domu po szal dla siebie i dla Covey, i tym razem rzuciło jej się w oczy coś,

czego nie zauważyła wcześniej, gdy była w sypialni przyjaciółki - jej koronkowy czepek leżał na stoliku nocnym

przy łóżku, a z szafy zniknął kapelusz. Może więc Covey rzeczywiście poszła gdzieś z wizytą, mimo że dotąd nigdy

tego nie robiła...



Tak czy inaczej sytuacja stawała się poważna, bo zbliżał się wieczór - trudno szukać kogoś po ciemku.



- Jadę z Johnem do miasta - zapowiedziała Rosalyn, gdy już ustaliła, że Cook zostanie w domu i będzie czekała na

Covey, w razie gdyby ta zjawiła się sama, Bridget zaś przejdzie się pytać o starszą damę do sąsiadów.



W mieście z powodu później pory wszystkie sklepy były już pozamykane, a ulice prawie puste. Ludzie, uciekając

przed nocnym chłodem, pochowali się w domach. W oknach paliły się świeczki, rozsyłając dokoła ciepły poblask.

Na ziemię zaczęła opadać mgła.



- Tam jest, proszę pani - zawołał w pewnej chwili John do przybitej Rosalyn, modlącej się w duchu, by się okazało,

że Covey jest bezpieczna. - Na cmentarzu. Tak myślałem, że tam właśnie poszła.



- Na cmentarz? - zdziwiła się Rosalyn. - Ale po co? I co ona tam robi? - dodała, widząc, że Covey klęczy przed

jakimś grobem.



- Modli się przy grobie męża - wyjaśnił John. - Tu przecież został pochowany.



Rosalyn nie mogła się doczekać, aż powóz dotrze pod bramę cmentarza. Kiedy tylko się zatrzymał, wyskoczyła z

niego i pobiegła z szalem w stronę przyjaciółki, która zdawała się nie słyszeć, że ktoś się zbliża. Siedziała przed

grobem nieruchomo, nieobecna myślami, wyglądając starzej niż zwykle. I choć kapelusz osłaniał jej twarz przed

deszczem,



110

























było widać, że starsza pani drży z zimna. Poruszyła się dopiero, gdy Rosalyn osłoniła jej ramiona szalem.



- Przywiozłabym cię tu, gdybyś poprosiła - szepnęła miękko Rosalyn, na co Covey podniosła na podopieczną zmart-

wiony, ale przytomny wzrok.



- Nie chcę go tu zostawiać - szepnęła. - Próbuję być odważna, tak jak chciałby tego Alfred, ale jeszcze nigdy nie

opuszczałam Valley. Spędziłam tu całe życie. I nie chcę rozstawać się z Alfredem.



Rosalyn przyklękła na wilgotnej ziemi obok przyjaciółki i otoczyła ją ramieniem. Covey wydawała się taka drobna i

krucha. Nie zniesie przeprowadzki do Kornwalii. Umrze, pozbawiona pięknych widoków Valley.



W tym momencie Rosalyn zrozumiała, co powinna uczynić.



-^Nie wyjedziemy z Valley - oświadczyła. - A teraz chodźmy do powozu.



Ale Covey w odpowiedzi pochwyciła jej ramię, zmuszając ją, by została na miejscu.



- Nie wychodź za mąż ze względu na mnie - powiedziała z przejęciem. - Nie wychodź za mężczyznę, którego nie

kochasz. To samo mówiłam twojej matce, ale mnie nie posłuchała. Ostrzegałam ją. Naprawdę ją ostrzegałam.



Rosalyn, zdumiona, odsunęła się nieco od mówiącej.



- Covey, nigdy wcześniej o tym nie wspominałaś. Nawet nie wiedziałam, że znałaś moją matkę.



- Ale za to wspominałam, że rozumiem, dlaczego tak trudno podjąć ci decyzję o wyjściu za mąż. Napatrzyłaś się

przecież na cierpienia ojca. Jesteś do niego bardzo podobna. Masz tak samo wrażliwą duszę jak on.



Rosalyn wstrząsnął zimny dreszcz, który nie miał nic wspólnego z chłodem wieczoru.



- Błagam, przestań tak mówić.



111







W oczach starszej kobiety zebrały się łzy.



- Nie chcę, żebyś zgorzkniała. Dlatego aż do tej chwili nie mówiłam, że znałam twoją matkę. Ona właśnie próbowała

postąpić zgodnie z rozsądkiem, a nie sercem. Naprawdę próbowała.



- Niektórzy powiedzieliby, że wcale nie miała serca - mruknęła posępnie Rosalyn. -1 nawet jeśli próbowała, to

przynajmniej, jeśli chodzi o moją osobę, zupełnie jej nie wyszło.



- Moje biedne dziecko. Bardzo żałuję, że twoja matka nie podjęła innej decyzji. Nasze wybory kształtują naszą przy-

szłość. Rosalyn, nie wychodź za mąż ze względu na mnie albo po to, żeby zatrzymać Maiden Hill. Wyjdź za mąż z

miłości.



- A jeśli na świecie nie ma osoby, którą mogłabym pokochać? - To pytanie prześladowało ją od dawna. - Może

samotność jest mi przeznaczona? Może nawet pragnę być sama.



- Nikt nie chce żyć samotnie, Rosalyn. Nikt.



Prawda zawarta w słowach przyjaciółki uderzyła w Rosalyn z całą mocą.



- Chodźmy już, Covey. Pomogę ci dojść do powozu. Musisz szybko wrócić do domu, żeby się rozgrzać.



Starsza kobieta rozejrzała się dokoła, jakby dopiero teraz uświadamiając sobie, że to już prawie noc. Mgła wisząca

nad ziemią zamieniła się w szarą mżawkę.



- Nie chciałam cię wystraszyć. Po prostu poszłam na spacer do kościoła.



- Rozumiem i podziwiam fakt, że zaszłaś aż tak daleko. Jednak następnym razem poproś, to cię tu przywiozę. - Przy-

jaciółka była tak osłabiona, że Rosalyn prawie niosła ją do powozu. Na szczęście w połowie drogi dołączył do nich

John. - Zawieź Covey do domu i każ kucharce podgrzać dla niej rosół - nakazała Rosalyn.



- Oczywiście, jaśnie pani - przytaknął służący.



112























- A ty z nami nie wracasz? - zdziwiła się Covey.



- John przyjedzie po mnie później. Na probostwo, John.



- Tak jest, jaśnie pani.



- Rosalyn...



Rosalyn uciszyła towarzyszkę.



- To moja decyzja, nie twoja. A teraz jedź już i niech John szybko po mnie wraca.



Nie czekając na odpowiedź, Rosalyn naciągnęła szal na głowę i przechodząc przez ulicę ruszyła w stronę probostwa.



Przed furtką jednak, zanim nacisnęła na klamkę, ogarnęły ją wątpliwości. W oknach probostwa świeciły się światła,

z wnętrza domu dochodziły odgłosy rozmów i śmiech, tak jakby dziatwa Mandlandów znajdowała się w trakcie

doskonałej zabawy.



Bojąc się, że zaraz straci całą odwagę, Rosalyn szybkim krokiem przemierzyła ścieżkę prowadzącą do drzwi

wejściowych i głośno w nie zastukała.



Sekundy przeciągały się w wieczność. W końcu w głębi domu dały się słyszeć czyjeś kroki i niski męski głos, który

karcił Josepha za dokuczanie siostrze, Emmie. Potem drzwi się otworzyły i stanął w nich pułkownik Mandland.



W jego ramionach leżało niemowlę.



Rosalyn na ten widok odebrało głos.



W kominku buchał ogień, a powietrze przesycone było zapachem kiełbasek, które Mandlandowie jedli na obiad. Puł-

kownik był w samej koszuli bez surduta.



- Cóż za niespodzianka - powiedział zaskoczonym głosem, ujrzawszy gościa. - Proszę wejść, lady Rosalyn. Niech

pani tak nie stoi na tym deszczu.



Rosalyn ani drgnęła. Nie miała śmiałości zrobić nawet jednego kroku. Stała w progu niezdecydowana, zdumiona

ciepłą i wesołą atmosferą panującą na probostwie, tak bardzo różniącą się od ponurej zimniej nocy na zewnątrz.

Widok



113







salonu Mandlandów, osób w nim zebranych, uświadomił jej jak puste jest jej życie. Wyciągnęła dłoń i dotknęła

paluszków niemowlęcia. Skóra na nich była miękka jak najdelikatniejszy jedwab.



Podniósłszy wzrok na pułkownika, Rosalyn zduszonym głosem zapytała: - Czy pańska oferta małżeństwa jest nadal

aktualna?

























































Rozdział 7



Colin nie był przekonany, czy się nie przesłyszał.



- Godzi się pani za mnie wyjść? - powtórzył ze zdumieniem. Miał prawo być zaskoczony - od zeszłej niedzieli

Rosalyn każdym gestem dawała do zrozumienie, że ma go za nic.



Rosalyn skinęła twierdząco głową. Jej twarz, mimo że dziwriie blada, wyrażała zdeterminowanie, a jej włosy, staran-

nie upięte, teraz były zmierzwione przez wiatr. Szczelniej otuliła się szalem.



- Niech pani wejdzie do środka, to porozmawiamy - zaproponował Colin, szerzej otwierając drzwi.



Pokręciła głową.



- Nie, ja... - zmarszczyła brwi. - John ma tu zaraz po mnie przyjechać. Nie chcę, żeby czekał. - Po tych słowach na

chwilę zamilkła, po czym spytała: - Boi się pan powiedzieć, że zmienił pan zdanie? Słyszałam o powrocie Belindy

Lovejoyce i o tym, że kiedyś ona i pan byliście sobie bliscy. - Niespodziewanie głos mówiącej zrobił się twardy. -

Tylko, że ona wyszła za innego. Powinien pan o tym pamiętać.



Czy lady Rosalyn jest rzeczywiście tak zdenerwowana, na jaką wygląda, czy może po prostu głos jej drży, bo

zmarzła? Colin postanowił to sprawdzić.



Spojrzał na dzieci brata, w milczeniu przyglądające się scenie rozgrywającej się w wejściu.



115







- Boyd, chodź tu i weź ode mnie Sarah. Muszę przez chwilę porozmawiać z lady Rosalyn na osobności.



- Tak, wujku - zakrzyknął posłusznie chłopiec. - Dzień dobry, proszę pani - rzucił wstydliwie w stronę przybyłej,

odbierając niemowlę z rąk pułkownika.



- Witaj, Boyd - odpowiedziała na powitanie Rosalyn. Reszta dzieci, ośmielona jej reakcją, też się z nią przywitała.



- Pilnuj rodzeństwa, dopóki nie wrócę - nakazał Bo-ydowi Colin. - Będę niedaleko - dodał, zamykając za sobą drzwi.

- Te ciekawskie diablątka mają wielkie uszy - wyjaśnił, chwytając Rosalyn pod ramię i prowadząc pod rozłożysty

dąb rosnący kilka kroków od domu. - Przekonałem się o tym na własnej skórze. Jeśli Thomas znów użyje jakiegoś

przekleństwa, twierdząc, że nauczył się go od wuja, jego matka przepędzi mnie stąd na cztery wiatry.



Rosalyn milczała - nawet się nie uśmiechnęła. Głowę miała pochyloną, cała była spięta.



- Zatem mówi pani, że plotkarki z Clitheroe mają dobrą pamięć - ciągnął Colin niezrażony małomównością towa-

rzyszki.



- Co pan ma na myśli?



- To, że Belinda Lovejoyce, jakkolwiek się teraz nazywa po zmarłym mężu, to historia sprzed wielu lat - wyznał.



- Ale nadal jest bardzo urodziwa.



Colin zatrzymał się. Znajdowali się już pod dębem, którego gałęzie pozbawione były jeszcze liści.



- Lady Rosalyn, czyżby była pani zazdrosna?



Rosalyn, słysząc zarzut, otrząsnęła się wreszcie z otępienia. Uniosła głowę w górę, na czole widniała głęboka zma-

rszczka.



- Tak.



Ta szczera odpowiedź prawie zwaliła Colina z nóg. Nie po



116





















raz pierwszy pomyślał, że ma do czynienia z niecodzienną kobietą - honorową, lojalną i uczciwą. Nigdy dotąd nie

spotkał takiej na swojej drodze.



Jego własna prawdomówność została wystawiona na próbę, kiedy Rosalyn zduszonym głosem zapytała:



- Może ta osoba nadal pana pociąga, pułkowniku? Bo pan ją z pewnością.



- Belindę pociąga każdy majętny mężczyzna. Jej ojciec nie jest zadowolony, że córka wróciła do domu z dłużnikami

na karku. Tak czy inaczej Belinda już raz zrobiła ze mnie głupca i drugi raz jej się to nie uda.



Rosalyn kiwała głową, choć zarazem sprawiała wrażenie, jakby nie słyszała, co się do niej mówi.



Colin zdenerwowanym gestem przeciągnął dłonią po włosach.



- Proszę wyjaśnić, co się zmieniło? Od chwili, gdy się poznaliśmy, wyraźnie dawała pani do zrozumienia, że nie jest

zainteresowana moimi zalotami, a teraz pojawia się tu prosząc, żebym się jednak z nią ożenił?



- Pan też mnie zignorował na dziedzińcu przed kościołem - więc nie jesteśmy sobie nic dłużni.



- Mówi pani tak, jakbyśmy ze sobą rywalizowali.



- A nie jest tak?



Colin musiał się poddać, uznając, że jego rozmówczyni ma bystry umysł.



- Byłem na panią zły.



- Nie odwiedził mnie pan potem - kontynuowała Rosalyn.



- Ponieważ była pani dla mnie jak róża z kolcami, którą razem sadziliśmy. Nie widziałem sensu w dalszym ubieganiu

się o panią, wiedząc, że z pewnością mnie pani odrzuci.



- Moja duma to moja największa wada - wyznała Rosalyn. Jej głos brzmiał tak, jakby chciała się rozpłakać, lecz nie

mogła.



117







Colin to rozumiał. Rosalyn wybudowała wokół siebie mur, który nie pozwalał na okazywanie uczuć.



- Czy była pani kiedyś zakochana? - zapytał niespodziewanie, pragnąc się dowiedzieć, komu jego rozmówczyni

zawdzięcza tę nieufność.



Pytanie ogromnie ją zaskoczyło.



- Dlaczego chce pan to wiedzieć?



- Zeby było sprawiedliwie. Pani zna już co nieco moją przeszłość, a jeśli nawet nie, panie Blair i Sheffield z ochotą

podzielą się z panią szczegółami.



- Tak się składa, że to Lavonia Shellsworth pasjonuje się historią pańskiego życia.



- Lavonia? - prychnął Colin z niechęcią. - Wsadzała nos w sprawy innych ludzi już kiedy była w wieku Emmy. I na

dodatek większa część jej wiedzy to zwykłe bzdury, wytwór jej wyobraźni.



Widać było, że Rosalyn z trudem hamuje śmiech. Colin postanowił to wykorzystać.



- O co chodzi? Sądzi pani, że nie powinienem mówić o Lavonii w ten sposób? Dam sobie rękę odciąć, że w głębi

duszy myśli pani to samo co ja.



- Ale nie mówię tego głośno.



- A może warto. Rosalyn cofnęła się o krok.



- Nie mówi pani głośno, có pani sądzi, bo jest pani sama. Społeczeństwo źle patrzy na wygadane kobiety, zwłaszcza

na te bez mężów, którzy w razie potrzeby staną w obronie żony. Ale zamężna kobieta może robić, co chce.



Colin wiedział, że jego ostatnie słowa posiadały wielką moc, i czuł, że zrobiły wrażenie na rozmówczyni. Dlatego

postanowił kontynuować.



- Ponawiam więc wcześniejsze pytanie - czy była pani kiedyś zakochana?



118



















- Nie - odparła Rosalyn z ciężkim westchnieniem. - To żałosne, prawda? Podobał mi się wprawdzie pewien młodzie-

niec, jeszcze kiedy mieszkałam z ciotką Maribeth. Jej mąż jest rosyjskim księciem. Ten młody człowiek, który tak mi

się spodobał, był wybrańcem mojego kuzynostwa na narzeczonego dla ich najstarszej córki.



- Córki o nijakiej twarzy, z nierównymi zębami i zezem, jak się domyślam.



Po twarzy Rosalyn przemknął cień uśmiechu, który kobieta próbowała ukryć, zakrywając dłonią usta i odwracając

wzrok.



- Moja kuzynka miała za to piękny głos.



- To się często zdarza u osób z zezem. Pomaga im on wyciągać wysokie tony.



Teraz już Rosalyn otwarcie się śmiała, co bardzo ucieszyło Gplina, mimo że śmiech wydawał mu się chropowaty,

jakby kobieta rzadko się śmiała.



- Mieszkała pani u wielu krewnych, prawda? Śmiech ucichł nagle jak ucięty nożem.



- Nie miałam wyboru. Dzięki obecności Covey Maiden Hill to pierwsze miejsce, w którym jestem... - Rosalyn zawa-

hała się, po czym dokończyła: - wolna od rządów innych osób.



- I wolno pani dbać o siebie.



- Tak.



Colin skinął głową. Rozumiał Rosalyn.



- No więc, co się stało z tym młodzieńcem, który wpadł pani w oko?



- Ożenił się z moją kuzynką, a ja później przeniosłam się do ciotki Agathy. - Rosalyn zadrżała. - To straszna osoba.



- To do niej ma się pani przeprowadzić zgodnie z wolą Woodforda?



- Tak - odparła oschle. Jej zdaniem zbyt oschle, więc postanowiła nieco złagodzić wrażenie, jakie wywołała jej

lakoniczna odpowiedź. - Ciotka Agatha nie jest niczemu



119







winna. Każdy byłby zły, że na głowę spada mu opieka nad sierotą.



- Nie zgadzam się z tą opinią. W mojej rodzinie drzwi są szeroko otwarte dla wszystkich. Oczywiście śpię teraz na

podłodze, ale tylko dlatego, że nie umiem znieść chrapania Boyda i zalatujących stóp Thomasa.



Rosalyn znów się roześmiała, a Colin pomyślał, że rozśmieszanie jej mogłoby z łatwością wejść mu w nawyk.



- Z drugiej strony - kontynuował - mnie jest łatwiej, bo nie jestem piękną, niezamężną kobietą pomiędzy kuzynkami

oszpeconymi zezem.



- Nie jestem piękna - zaprzeczyła natychmiast Rosalyn. - A pan niepotrzebnie prawi mi komplementy. Znam siebie i

znam swoje wady.



- Proszę wymienić choćby jedną - zaproponował, ciekaw, co usłyszy. Sądząc po fryzurze, w jaką zawsze układała

włosy, Rosalyn nie była z nich szczególnie zadowolona. Domyślał się, że je wymieni jako pierwsze.



- Mam zbyt duże usta - padła szczera odpowiedź. Zdumiał się w duchu - przecież te usta są wprost stworzone



do całowania.



- Kto pani to powiedział? - spytał. - Ciotka Agatha?



- Nikt. Mam w domu lustro.



- Rozumiem. Ale nie mówił tego żaden mężczyzna, jak sądzę?



Rosalyn prychnęła cicho ze zniecierpliwieniem.



- Mężczyzna i kobieta nie powinni prowadzić ze sobą takich rozmów.



Colin miał ochotę stwierdzić, że to najlepszy rodzaj rozmów dla kobiety i mężczyzny, ale powstrzymał się. Mimo to

był zadowolony. Rosalyn była dziewicą fizycznie i psychicznie. Zaborczość, jaką wobec niej odczuwał, jeszcze się

wzmogła.



120



















- Był jeszcze jeden mężczyzna. Pewien dżentelmen, którego poznałam podczas mojego pierwszego sezonu

towarzyskiego - wyznała Rosalyn. - Poświęcał mi wiele uwagi, nawet mimo tego, że moja inna ciotka, Grace,

opowiedziała mu o mojej sytuacji.



- I co się z nim stało? - dopytywał się Colin, czując lekkie ukłucie zazdrości. Zauważył, że głos rozmówczyni nieco

złagodniał, kiedy wspominała zalotnika z przeszłości.



- Ożenił się z następną moją kuzynką, mówiąc mi na koniec, że do siebie nie pasowaliśmy. Później brałam jeszcze

udział w kolejnym sezonie z dwiema kuzynkami, ale już więcej nikogo ciekawego nie poznałam.



- A pani serce - sondował dalej Colin. - Czy nikt nie zajął w nim specjalnego miejsca? - Tam do diabła, od kiedy to

zączął przemawiać jak poeta?



Rosalyn znów cofnęła się o krok w cień drzewa. Nie odpowiedziała na pytanie, tylko zapytała:



- Nie zrezygnował pan z miejsca w Izbie Gmin, pułkowniku, prawda?



Rzeczywiście nie zamierzał z niego rezygnować, tak jak nie zamierzał rezygnować z Rosalyn. Pozwolił jedynie,

żeby nieco ochłonęła. Chłodnym obejściem zraniła jego dumę, zwłaszcza wtedy w kościele, gdzie było tylu świa-

dków. Ale nie pozwoliłby Rosalyn wynieść się do Konwalii, nie podejmując choćby jeszcze jednej próby prze-

konania jej do siebie. Po prostu chciał wziąć ją na przeczekanie.



- Nie, nie zrezygnowałem i miałem nadzieję, że pani do mnie przyjdzie - powiedział.



Zapadła krótka chwila milczenia, a potem Rosalyn oświadczyła:



- Oto jestem.



- Ale dlaczego? Z jakiego powodu?



121







- Czy to ma znaczenie? Pobierzemy się przecież z rozsądku. Kogo obchodzą motywy?



- Mnie - rzucił, uświadamiając sobie przy tym, że powiedział prawdę. Zrobił krok w stronę Rosalyn. - Ale pani

ciężko pracowała nad tym, żebym zrozumiał, iż moje motywy są dla pani odrażające. - Oraz, że jestem dla pani kimś

z niższej klasy, dodał w myślach.



- Nie podoba mi się takie wyrachowane podejście do małżeństwa, to wszystko - wyjaśniła.



- O małżeństwie należy myśleć trzeźwo. To duża zmiana w życiu. A pani pojawia się nocą na progu mojego domu i

teraz to pani składa mi ofertę małżeństwa. Moje pytanie, dlaczego zmieniła pani zdanie w tej kwestii, wydaje się

zatem na miejscu.



Spodziewał się, że Rosalyn obruszy się na te słowa, wierzgnie niczym nieujeżdżona klacz. Nie zdziwiłby się nawet,

gdyby odwróciła się na pięcie i odeszła.



I rzeczywiście wykonała ruch, jakby chciała uciec, ale potem zaparła się mocno nogami w ziemię i oświadczyła:



- Covey. Jestem tutaj z powodu Covey. Ona nie może się stąd wyprowadzić. Przeżyła w Maiden Hill ponad

czterdzieści lat. Nie ma dzieci ani kuzynów. Pozostały jej tylko wspomnienia. Znalazłam ją dzisiaj przy grobie męża

i zrozumiałam, że ze względu na moją dumę proszę ją by poświęciła wszystko, co jej zostało. Covey nie wytrzyma w

Kornwalii, umrze tam, a to przecież jedyna bliska mi dusza. To jedyna osoba na świecie, która się przejmowała tym,

czego naprawdę mi potrzeba i w co wierzę. Nie mogę dopuścić, żeby spotkała ją krzywda. Za bardzo mi na niej

zależy. - Po tych słowach Rosalyn uniosła dumnie głowę w wyzywającym geście, jakby się spodziewała sprzeciwu

ze strony Colina.



- Proszę więc odpowiedzieć na pytanie, które zadałem wcześniej.



122























- Przecież na nie odpowiedziałam. Chyba, że chodzi o jakieś pytanie, które mi umknęło - mruknęła kobieta z irytacją.

- Myśli pan, że coś przed panem ukrywam?



- Niech mi pani powie, czy była już pani kiedyś w kimś zakochana?



- Nie.



Colin uśmiechnął się z zadowoleniem.



- Proszę, jaka prosta odpowiedź. Nie było trudno się przyznać?



- Mężczyźni są tacy próżni - sarknęła Rosalyn, mierząc rozmówcę pogardliwym spojrzeniem.



- Tak, jesteśmy - zgodził się pułkownik, rozumiejąc, że między nim a Rosalyn toczy się walka o władzę. Podobało

mu się to. - Będzie nam ze sobą dobrze, Rosalyn - powiedział, czując, że imię rozmówczyni, wypowiedziane bez

oficjalnego tytułu, wypływa z jego ust jak słodki nektar.



- Będziemy żyli oddzielnie - poprawiła go szybko. - Czy nie tak właśnie pan mówił?



O'tak, nic, tylko pozwolić tej kobiecie ustanawiać reguły.



- Proszę się nie martwić. Aranżowane małżeństwa czasami są tymi najlepszymi.



Rosalyn zmarszczyła czoło.



- Moja matka wyszła za mąż z rozsądku i jej małżeństwo okazało się wielką porażką. - W słowach mówiącej

pobrzmiewało całe morze niewypowiedzianego cierpienia. Rosalyn po raz pierwszy pokazała Colinowi skrawek

prawdziwej siebie.



Colin dobrze pamiętał historię, którą opowiadała mu Val.



- Co się wydarzyło? - zapytał. Chciał usłyszeć opowieść z ust samej Rosalyn.



Ta z miejsca zamknęła się w sobie.



- Proszę tylko, żeby był pan dyskretny zaspakajając swoje pragnienia - oświadczyła wyniośle. - Obawiam się, że

Belinda Lovejoyce nie potrafi zachowywać się dyskretnie.



123







- Chwileczkę, chwileczkę. To będzie wprawdzie małżeństwo aranżowane, ale przecież nie tylko z nazwy.



- Gdzie tu różnica? - spytała Rosalyn z niepokojem.



- W intymności.



Mimo że nie widział tego, bo otaczała ich ciemność, Colin mógł przysiąc, że jego towarzyszka zalała się gorącym ru-

mieńcem.



- Dlaczego pragnie pan intymności? - zapytała tak zbolałym głosem, że aż zrobiło mu się jej żal.



- Bo chcę mieć dzieci - stwierdził bez ogródek. Rosalyn mocniej zacisnęła ramiona skrzyżowane na piersiach.



- Ja także ich pragnę - wyszeptała niemal niesłyszalnie.



- Więc rozumie pani, że istnieje tylko jeden sposób, żeby pojawiły się na świecie - zauważył Colin trzeźwo,

wyciągając rękę, żeby dotknąć ramienia rozmówczyni. Ta zaś, choć zesztywniała, nie odsunęła się. - Może bardziej

do siebie pasujemy niż to się pani teraz wydaje - dodał, gładząc delikatnie jej ramię.



Odniósł wrażenie, że nawet ze swojego miejsca słyszy mocne walenie serca stojącej przed nim kobiety. Była albo

przerażona, albo podekscytowana. Znów dał krok ku niej, myśląc przy tym, że to, co chce zrobić, to szaleństwo, że

nie powinien posuwać się aż tak daleko.



Nie potrafił jednak się zatrzymać.



Rosalyn uniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy. On w odpowiedzi przesunął dłonią po jej gładkim policzku.

Był ciekaw, jak długie są jej włosy. Czy sięgają pasa? Czy kręcą się na końcach? Jak pachną?



Pochylił się, żeby to sprawdzić, ale Rosalyn się spięła.



- To nie jest rozsądne - uprzedziła.



- Małżeństwo, czy fakt, że mam ochotę przypieczętować naszą umowę pocałunkiem?



124























- I jedno, i drugie.



Przez chwilę stali oboje nieruchomo, sparaliżowani przypływem nagłego pożądania... ale potem Rosalyn zrobiła

ruch, jakby chciała się odsunąć. Colin jej na to nie pozwolił.



Mocniej pochwycił jej ramię.



- Rosalyn, miałaś powód, żeby tu przyjść. Ja mam powód, dla którego pragnę się z tobą ożenić. Ale jest jeszcze to

przyciąganie między nami. Chyba dobrze, że ono istnieje, nie sądzisz?



- Ty nic nie rozumiesz - usłyszał okrzyk, w którym pobrzmiewały nutki strachu. - Ludzie ranią tych, na których im

zależy.



- Ja cię nie zranię.



- Bo ci na to nie pozwolę - padła natychmiastowa odpowiedź. Rosalyn uniosła ręce, żeby odepchnąć od siebie

Golina, ale coś kazało się jej zatrzymać. Przez chwilę jej prawa ręka spoczywała na jego piersi.



- Widzisz? - powiedział ten miękko. - Jestem prawdziwym człowiekiem z ciała i kości. Mam marzenia, pragnienia,

potrzeby... Zupełnie jak ty. Zaufaj mi, Rosalyn. Zaufaj mi choć troszeczkę.



Pochylił się, żeby ją pocałować, ale ona w ostatniej chwili uchyliła się przed pocałunkiem i wyśliznęła mu się z

objęć.



- Będziemy mieli dzieci - powiedziała - ale dopiero kiedy będę na to gotowa.



- Ależ naturalnie...



- Nie wystarczą mi zwykłe obietnice. Musisz dać mi słowo honoru.



Colin poczuł, że wzbiera w nim gniew.



- Po co? Żebym potem tańczył jak mi zagrasz?



- Przypominam, że zależy ci na miejscu w Izbie Gmin. Czy moja prośba wobec tego, co uzyskasz, jest aż tak wy-

górowana?



125







Nie, nie była, tyle że tak naprawdę Colin pragnął nie miejsca w parlamencie, ale Rosalyn. Widział to teraz bardzo

wyraźnie. Pragnął jej dotykać, smakować, poznać każdy centymetr jej ciała.



Był też świadomy tego, że cena, jakiej żądała, jest być może większa niż pragnąłby zapłacić. Do diabła z tym!



- Więc kiedy ślub? - zapytał porywczo.



- Jeszcze nie złożyłeś obietnicy, o którą prosiłam.



- Jakiej obietnicy? Że nie będę ci się narzucał? Zatem dobrze, przyrzekam, że nie będę. Nigdy nie narzucałem się

żadnej kobiecie, więc i żonie nie zamierzam.



Jego zapewnienia nie przekonały Rosalyn, ale czy miała jakiś wybór?



- To obojętne, kiedy się pobierzemy - oświadczyła. - Sam o tym zdecyduj i sam powiadom o tym George'a. Pewnie

będzie zły, że nie poprosiłeś go wcześniej o zgodę... zakładając, że pamięta, kim jestem.



- Poradzę sobie z nim - mruknął Colin. - Powiem, że kiedy przejmowałem na własność Maiden Hill, jego mieszkanki

przejęły na własność moje serce.



- George nie da temu wiary - stwierdziła krótko Rosalyn, a Colin zrozumiał, że jej staroświeckie, szare stroje i

skromna fryzura to wyraz tego, jak Rosalyn postrzega samą siebie. I nie rozumiał, dlaczego tak jest.



- Ucieknijmy i pobierzmy się po kryjomu - zaproponował pod wpływem impulsu.



- Słucham? - spytała ze zdumieniem, odstępując od niego na kilka kroków.



- Ucieknijmy - powtórzył, idąc za nią.



- Czyś ty postradał rozum? - zakrzyknęła Rosalyn, cofając się jeszcze bardziej.



Colin stanął w miejscu.



- Możliwe - przyznał, wyciągając przed siebie dłoń. - Tyl-



126























ko dlaczego nie skorzystać z okazji. Do Szkocji krótka droga. Rano bylibyśmy na miejscu.



- Pomyśl o skandalu, jaki by wybuchł. - Rosalyn po tych słowach ściślej otuliła się szalem. - Ludzie naszej klasy nie

pobierają się po kryjomu.



- Ludzie naszej klasy mogą robić, co zechcą. Poza tym, o jakim skandalu mówisz? To będzie przecież bardzo roman-

tyczne. Oczywiście niektórzy będą zaszokowani, ale czy nigdy nie miałaś ochoty zaszokować czymś ludzi?

Przynajmniej raz w życiu?



- Nikogo nie zaszokujemy. Ludzie pomyślą, że oszaleliśmy, to wszystko.



- Więc zróbmy tak. Zapomnijmy o rozsądku - namawiał.



- A co na to twój brat?



Pytanie było celne. Colin wiedział, że Matt nie byłby zadowolony. Z pewnością przed ślubem pragnąłby najpierw

ogłosić oficjalne zaręczyny.



On jednak miał inną wizję. Nie lubił zresztą podporządkowywać się żadnym zasadom. Pomysł potajemnego ślubu

bardzo mu się podobał - był śmiały, a przede wszystkim nie wymagał czekania na oficjalny ślub, co groziło tym, że

Rosalyn po zastanowieniu zmieni zdanie.



- Matt zrozumie - oświadczył.



- To szalony pomysł, a ja nie mam zwyczaju poddawać się szaleństwu - stwierdziła Rosalyn.



- Wielka szkoda - mruknął. - Co do mnie, nie raz robiłem szalone rzeczy, jednak ta akurat mogłaby być

najmądrzejszym posunięciem w moim życiu.



- Ucieczka i potajemny ślub ? - zakrzyknęła z niedowierzaniem Rosalyn, po czym zadała następne pytanie, które dla

Colina stanowiło sygnał, że może jednak byłby w stanie przekonać rozmówczynię do swojego pomysłu. - Zupełnie

nie rozumiem, gdzie tu widzisz jakąkolwiek mądrość?



127







- Rosalyn - zaczął - tylko się zastanów. Ludzie i tak będą o nas plotkowali, bez względu na to, co zrobimy. Dajmy im

zatem jakiś prawdziwy powód do plotek. Niech sobie na nich języki połamią. Potem, cokolwiek byśmy nie zrobili,

nic ich już nie zaskoczy. Zresztą mam już dosyć spania na podłodze. Marzę o przeprowadzce do Maiden Hill, o

spaniu we własnym łóżku.



Rosalyn wprawdzie kręciła głową, ale Colin wyczuwał jej niezdecydowanie. Z oddali doszedł ich tętent końskich

kopyt.



- To zapewne John - rzuciła Rosalyn. - Przyjechał zabrać mnie do domu - wyjaśniła, dając krok w stronę furtki. Colin

jednak złapał ją szybko za rękę.



- Przyjadę po ciebie za trzy godziny - zapowiedział. - Rano będziesz już nową osobą - panią Colinową Mandland.



- Wcale mi nie spieszno rozstawać się z wła-snym na(zwiskiem i tytułem - zauważyła z lekką desperacją.



- Tytuł odziedziczyłaś po ojcu - upierał się przy swoim Colin. - Z czasem wywalczę dla ciebie nowy. Będzie tylko

twój - nęcił, wiedząc, że gra na ambicjach rozmówczyni.



- Ja... - zaczęła, on jednak uciszył ją, kładąc jej palec na ustach.



- Cii, Rosalyn, choć raz wykaż się śmiałością. Nie przejmuj się tym, co pomyślą ludzie. Sama do mnie przyszłaś.

Chcesz tego małżeństwa. Twoje wahania nie mają sensu.



Patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczyma, a jemu się wydawało, że ta chwila jest zaczarowana. Że to chwila,

która określi całą jego przyszłość.



- Rosalyn, raz w życiu zrób coś nieoczekiwanego. Wiedział, że jego słowa padły wreszcie na podatny grunt.



Kobieta dumnie uniosła głowę i oświadczyła:



- Czekam na ciebie w Maiden Hill.



- No, to się nazywa odwaga. Tylko nie bierz dużo bagażu - przestrzegł szeptem.



128



















Rosalyn skinęła głową, po czym ruszyła do oczekującego na nią powozu. Jednak przy furtce zatrzymała się i

spojrzała za siebie.



- O północy?



- To najlepsza pora na nowe przedsięwzięcia - zapewnił. Rosalyn pospieszyła do powozu, on zaś przyglądał się, jak



gestem zarówno pełnym elegancji, jak i kobiecości, zarzuca szal na głowę.



- Żegnaj, jaśnie pani - szepnął w ciemność, po czym uderzyła go myśl, że ma zwyczaj zadurzać się w kobietach, które

w miejscu serca mają kawałek lodu, a ich żyły tętnią ambicją.



Tylko, że tym razem miał dostać to, czego pragnął. I nie musiał przy tym nadmiernie się zamartwiać co przyniesie

przyszłość. Ta radosna refleksja spowodowała, że uczynił coś, czego nie robił od czasów dzieciństwa - rzucił się na

trawę i fiknął koziołka.



Drzwi frontowe domu stanęły otworem. W progu tłoczyli się bratankowie i bratanice Colina.



- Wujku - krzyknęła Emma - przewróciłeś się? Colin usiadł i się roześmiał.



- Nie, moja słodka, to mi się nie zdarza. Nigdy. - Po tych słowach znów rzucił się na trawę, co widząc dzieciaki pod-

biegły do niego, żeby dołączyć do zabawy.



Colin zaś wiedział, że będzie mu trudno dotrwać do północy. Zostanę członkiem parlamentu, huczało mu w głowie,

i będę się kochał z lady Rosalyn.



Przy oklaskach dzieci oparł głowę o ziemię i zrobił stójkę.







Rozdział 8



Rosalyn siedziała w powozie i czuła, że ogarnia ją prawdziwa panika, a może nawet i swoisty obłęd, bo wydało jej

się nagle, że z oddali dochodzi ją odgłos dziecięcego śmiechu. Obejrzała się za siebie w kierunku probostwa,

zastanawiając się, czy rzeczywiście ktoś się śmiał, czy może raczej wyobraźnia spłatała jej figla? O Boże, jęczała w

duchu, na cóż to ja się zgodziłam?



Z jednej strony myśl, że nie będzie musiała wyprowadzać się z Maiden Hill przynosiła jej ulgę, z drugiej napawała

przerażeniem. Rosalyn przerażała perspektywą wyjścia za mąż za Mandlanda. I na dodatek zgodziła się z nim uciec.

Już teraz wiedziała, jakie będą komentarze jej ciotek.



- Pułkownik Mandland sprawia wrażenie miłego człowieka - usłyszała głos Johna, który, choć zazwyczaj

małomówny, teraz najwyraźniej próbował nawiązać z nią rozmowę.



- Uhm - przytaknęła.



Dobrze wiedziała, że służba wychodzi ze skóry, żeby się dowiedzieć, co tak naprawdę łączy ją i pułkownika. Pewnie,

kiedy Covey wróciła do domu sama, spekulacjom na ten temat nie było końca.



Czy nie ma już na świecie miejsca, w którym można by się było odgrodzić od plotek? Które zresztą rozpętają się na

dobre dopiero następnego dnia, gdy wyjdzie na jaw, że uciekła z pułkownikiem, żeby potajemnie wyjść za niego za

mąż.



130



























Nagle dotarło do niej, że od śmierci ojca marzyła tylko o jednym - właśnie o ucieczce. Chciała uczynić to, co

uczyniła matka, choć przecież doskonale zdawała sobie sprawę, że to czyste szaleństwo. Mimo to pomysł ucieczki

bardzo ją pociągał.



Oczywiście pozostawała dość nieprzyjemna perspektywa przywiązania się do Mandlanda na resztę życia... No ale

pułkownik nie jest przecież taki najgorszy. W gruncie rzeczy zdawał się ją rozumieć nawet wtedy, kiedy ona sama

nie bardzo rozumiała, o co jej chodzi. Co on takiego do niej mówił? Choć raz zrób coś nieoczekiwanego.



Wysiadając z powozu przed domem, Rosalyn czuła się zupełnie inną osobą niż jeszcze przed godziną.



- Dziękuję - rzuciła w stronę służącego, który zdejmował uprząż z konia.



John skinął głową.



- Cook zajęła się panią Covington jak należy - powiedział.



- Położyła ją do łóżka i została przy niej.



- Wiedziałam, że o nią zadbacie, John, i jeszcze raz dziękuję - odparła i ruszyła w stronę domu, ale po jednym kroku

zatrzymała się: - Chcę ci podziękować za wszystko, co dla mnie zrobiłeś przez te lata.



Służący pochylił głowę, a Rosalyn, widząc jego skrępowanie, wyciągnęła rękę i poklepała go po ramieniu.



- Odprowadź kuca do stajni i sam też idź się położyć



- nakazała.



Po tych słowach pospieszyła do domu. Po wejściu podniosła stojącą w sienie świecę i oświetlając nią sobie drogę

wspięła się po schodach na piętro. Gdy już się tam znalazła, najpierw zajrzała do sypialni Covey. Cook, pochrapując

cicho, drzemała przy jej łóżku, sama zaś Covey spała spokojnie, zwinięta w kłębek pod kołdrą.



Rosalyn delikatnie obudziła służącą.



131







- Co z nią? - spytała.



- Podałam pani Covey kilka kropel laudanum, a ona po raz pierwszy przyjęła je bez wykłócania się. Potem zasnęła

jak dziecko.



- To dobrze. Dziękuję ci, moja droga. A teraz idź już spać. John przyjdzie jak tylko oporządzi kucyka.



- Tak, jaśnie pani. - Służąca ciężko podniosła się z krzesła i ruszyła ku drzwiom. Przed wyjściem zatrzymała się

jednak i powiedziała: - Ten pułkownik to porządny człek. Widać to po jego oczach. Będzie dla pani dobry. A pani

Covington powinna tu zostać, bo to jest jej dom. - Na zakończenie, mając świadomość, że przekroczyła pewną

granicę, Cook dodała: - To znaczy, tak sobie pomyślałam, chociaż wiem, że nie powinnam się wtrącać. I

przepraszam, jeśli panią uraziłam.



Rosalyn opadła na zwolnione przez służącą krzesło.



- Nie uraziłaś, Cook - zapewniła. -1 rozumiem, że przejmujesz się losem Covey. Ja też nie chcę, żeby była nie-

szczęśliwa.



- Pani losem też się przejmuję, jaśnie pani - pospieszyła z wyjaśnieniem gospodyni, po czym skuliwszy się w sobie,

ukłoniła się i wyszła.



Rosalyn przez chwilę siedziała nieruchomo a potem, spojrzawszy na śpiącą przyjaciółkę, powiedziała na głos:



- Zrobię to, a ty tymczasem odpoczywaj. Zadbam o ciebie i o siebie. Niczym się już nie martw. - Po chwili wahania,

dodała: - A Cook ma rację, pułkownik nie jest złym człowiekiem. Może to nie twój Alfred, ale nie jest też jak mój

ojciec... ani ten instruktor jazdy konnej. Wiesz, dotąd myślałam, że go nigdy nie spotkałam, ale wczoraj

przypomniałam sobie, że jednak znałam go w dzieciństwie i nawet lubiłam, do czasu aż matka z nim nie uciekła. To

był miły człowiek. Nie tak przystojny jak pułkownik Mandland, niemniej na swój sposób pociągający. - Jeszcze

przed kilkoma tygodniami Rosalyn za



132





















nic by czegoś takiego nie powiedziała. Czułaby się tak, jakby zdradzała ojca.



Jednak teraz nabrała odwagi do poczynienia tego wyznania, dotarło do niej bowiem, że nie ma nic złego we

wspominaniu przeszłości.ą



Zresztą dlaczego miałaby jej nie wspominać? Tym bardziej, że czyniła teraz plany na przyszłość.



Podniosła się z krzesła, pochyliła nad przyjaciółką i złożyła lekki pocałunek na jej czole.



- Spij spokojnie. Jutro wszystko się ułoży - przyrzekła i wyszła na palcach z pokoju.



Pakowanie nie zajęło jej wiele czasu; za to wybór, co powinna na siebie włożyć, jak najbardziej.



To będzie jej pierwsza podróż, której celem nie jest przeprowadzka od jednej rodziny do drugiej, myślała, przegląda-

jąc się w lustrze. Była zdumiona, że wygląda tak młodo i że tak jej dobrze z rozpuszczonymi włosami, nadal lekko

zmierzwionymi po pobycie na dworze...



Przyszło jej do głowy, że powinna zmienić kolorystkę swoich sukien, że jest już znużona szarością i brązami - brąz to

taki posępny kolor. Ubrała się więc w zieloną suknię i pasującą do niej pelisę. Na głowę zaś założyła kapelusz z

szerokim rondem obszywany koronkami - to były najmodniejsze stroje w jej garderobie.



Potem, ściskając w dłoniach małą torebkę, usiadła na łóżku. Czas mijał jednak powoli. Patrzyła więc przez okno na

nocny krajobraz, na wypogodzone niebo, rozświetlone miękkimi srebrnymi promieniami księżyca, i wyobrażała

sobie, że pułkownik, kiedy po nią przybędzie, wespnie się do jej sypialni po trejażu do róż. Ta wizja ją

rozśmieszyła...



Coś ją obudziło. Coś, co brzmiało jak krople deszczu uderzające w szyby. Rosalyn usiadła i nieprzytomnym

wzrokiem



133







popatrzyła po sobie - była ubrana; miała nawet kapelusz na głowie. Dopiero po chwili przypomniała sobie, że

szykuje się do ucieczki, którą zresztą deszcz może znacznie utrudnić. A jeśli to był tylko sen? Na niebie przecież

widnieje księżyc. Gdyby padało, nie byłoby go widać. Tylko dlaczego wydawało jej się, że słyszy...



W tej chwili w szybę uderzył grad drobnych kamyczków. Rosalyn poderwała się na nogi i podbiegła do okna.

Poniżej, na podjeździe, stał pułkownik Mandland, a jego olbrzymi koń, zaprzężony do śmiesznej dwukółki, umilał

sobie czas pustosząc klomb z kwiatami - znowu.



Rosalyn otworzyła okno.



- Co robisz jeszcze na górze? - dziwił się Colin. - Od godziny dobijam się do drzwi, a ty nie otwierasz. Chyba, że

sądziłaś, że wejdę do twojej sypialni przez okno?



Tak, właśnie takie mrzonki chodziły jej po głowie, uzmysłowiła sobie z lekkim zawstydzeniem Rosalyn. Co się z nią

dzieje, na Boga? Nigdy dotąd nie oddawała się próżnym marzeniom, a jednak, od chwili gdy w jej życiu pojawił się

ten mężczyzna, jej wyobraźnia nieustannie pracuje na zwiększonych obrotach.



- Ha, naprawdę myślałaś, że wejdę przez okno? - dociekał Colin. - Niestety, nie miałem takiego zamiaru. To

niebezpieczne, a poza tym mam lęk wysokości. Zresztą, po co miałbym to robić. Przecież nie musimy się ukrywać

przed rozwścieczonym ojcem.



- Skąd tak dużo wiesz o ucieczkach? - zdziwiła się Rosalyn, nadal jeszcze nieco nieprzytomna.



- Z opowieści. Ale nie czas teraz na pogawędki. Pospiesz się. Chcę dotrzeć do Szkocji przed brzaskiem.



Te ponaglania z pewnością nie pasowały do romantycznej ucieczki. Brzmiały bardziej jak utyskiwania męża,

rozeźlonego opieszałością żony. Rosalyn ziewnęła.



134























- A może lepiej zaczekać do rana? - zaproponowała, myśląc, że w świetle dnia będzie mogła z większym rozsądkiem

przyjrzeć się całej sytuacji.



- No już dobrze - rzucił z poirytowaniem Colin. - Wespnę się na to przeklęte okno, chociaż nie wiem, czy trejaż nie

popęka pod moim ciężarem. Spadnę i się potłukę. - Po tej zapowiedzi pułkownik ruszył ku ścianie domu, co widząc

Rosalyn poczuła przypływ wyrzutów sumienia.



- Nie, nie, zaczekaj. Już schodzę na dół - zapowiedziała i zamknęła okno. Następnie z niemal do końca wypaloną

świecą w jednej ręce i torbą podróżną w drugiej zeszła na parter. Kiedy otworzyła drzwi frontowe, pułkownik już

przy nich stał, swobodnie oparty o framugę. Prezentował się szalenie przystojnie.



- Ruszajmy więc - powiedział.



- Muszę najpierw napisać liścik do Covey - przypomniała sobie nagle Rosalyn.



- Nie mogłaś tego zrobić, kiedy na mnie czekałaś?



- Zawsze jesteś taki niecierpliwy? - rzuciła przez ramię, krocząc ze świecą w dłoni w stronę salonu, w którym przy

oknie stał sekretarzyk, a w nim, w szufladzie, znajdowały się kałamarz i papier listowy, ąą



- Tak - potwierdził pułkownik. - Zwłaszcza, kiedy się dokądś wybieram. Chciałbym już ruszać.



- Więc zanieś do powozu moją torbę. Stoi przy drzwiach



- poinformowała nieobecnym głosem Rosalyn. Zastanawiała się, co napisać w liście do przyjaciółki. Jak jej

wytłumaczyć, co zaszło. Przecież jeszcze kilka godzin temu nie chciała nawet rozmawiać z pułkownikiem, a teraz z

nim ucieka.



- Nie możemy zabrać wszystkiego, co masz w tej torbie



- usłyszała okrzyk Colina od drzwi.



- Musimy - odpowiedziała. - Zapakowałam tylko najpotrzebniejsze rzeczy,



135





















Colin podniósł torbę, udając, że ugina się pod jej ciężarem. Rosalyn zmarszczyła czoło.



- Wcale nie jest taka ciężka. Postaw ją pod moim siedzeniem, jeśli nie ma innego miejsca.



- Nie ma. Faeton nie jest przeznaczony do wożenia bagażu. Rosalyn wyjrzała przez okno na stojącą tam dwukółkę



i dopiero teraz uderzyła ją pewna myśl.



- To żarty, czy naprawdę chcesz jechać do Szkocji tym czymś?



- Daleko mi do żartów.



- Jest noc. Zanim się obejrzymy wylądujemy tym powozi-kiem w rowie.



Colin sarknął ze zniecierpliwieniem.



- Jeśli dojechałem nim nocą z Londynu do Lancashire, to z pewnością dotrę nim do Szkocji. To tylko cztery godziny

drogi stąd. - Pułkownik wszedł do salonu i rzucił torbę na kanapę. - Zostawiamy ją. Nie będziesz potrzebowała tych

rzeczy.



Rosalyn westchnęła. Irytował ją upór Mandlanda, ale nie miała nastroju do kłótni - musiała skończyć list do Covey.

Pułkownik podszedł do sekretarzyka.



- Co tam napisałaś? - zapytał.



Niczym uczennica, która pragnie ukryć coś przed nauczycielem, zakryła kartkę dłonią.



- Napisałam, że mam nadzieję, że moja ucieczka nie wyprowadzi jej z równowagi. A teraz pozwól mi skończyć,

dobrze?



Colin pochylił się i odsunąwszy jej rękę, poprosił:



- Daj mi pióro.



- Po co?



- Też chciałbym napisać coś od siebie.



- Ale ja jeszcze nie skończyłam.



- Skończyłaś. Napisałaś najważniejsze - Po tych słowach



136















pułkownik wyjął pióro z jej dłoni, skreślił nim na spodzie kartki kilka słów, a potem odłożył pióro do kałamarza. - A

teraz chodźmy - nakazał, chwytając Rosalyn za ramię. Ona jednak nie chciała się ruszyć.



- Co napisałeś? - spytała, zerkając na kartkę. Bez trudu odczytała zdanie skreślone starannym charakterem pisma.



Zaopiekuję się nią... M.



Nikt, nawet jej własny ojciec, nigdy nie deklarował, że pragnie się nią zaopiekować.



Rosalyn poczuła, że w tej chwili pojechałaby z Colinem wszędzie - nawet na skraj świata, nawet faetonem. Zdmuch-

nęła świecę i powiedziała:



- Chodźmy.



Po dotarciu do powozu, Colin pomógł jej wspiąć się do środka. Koła dwukółki były przesadnie wysokie - miały

chyba z osiem stóp wysokości. Patrząc na nie, Rosalyn zastanawiała się, czy nie wyleci z powozu, kiedy tylko ten

wjedzie na jakieś wyboje.



- Zdawało mi się, że mówiłeś, że masz lęk wysokości - zauważyła, chwytając się boku dwukółki dla zachowania

równowagi.



- Skłamałem - rzucił krótko Colin i wskoczywszy do środka, złapał za wodze i bat. Koń na znak protestu położył po

sobie uszy; pewnie wolałby nadal raczyć się kwiatami z klombu. Niemniej, kiedy usłyszał trzask bicza nad głową,

ruszył posłusznie przed siebie.



Mandland mówił prawdę - w dwukółce nie było miejsca na bagaże - już po kilku metrach trzęsienia znalazłby się

poza powozem. Rosalyn, kołysząc się na boki, jedną ręką przyciskała kapelusz do głowy, drugą zaciskała na

drzwiczkach.



137







- A ty w ogóle znasz drogę? - zapytała, widząc że skręcają w Market Road.



- Doskonale. W młodości jeździłem tą trasą wielokrotnie.



- Jeździłeś w młodości do Szkocji? - zdziwiła się. Colin popatrzył na nią kpiąco.



Ona jednak nie umiała się powstrzymać przed udzieleniem mu rady.



- Mimo wszystko uważam, że powinieneś zwolnić.



- Nic się nie martw. Jestem całkiem niezłym woźnicą. Będziemy w Szkocji w mgnieniu oka.



- Jeśli wcześniej nie poskręcamy sobie karków - burknęła. Pułkownik wybuchnął śmiechem.



- Zobaczymy, co przyniesie przyszłość - rzucił. Rosalyn wcale nie miała ochoty się o tym przekonać, choć



z drugiej strony czuła podekscytowanie: droga była pusta, ludzie spali w swoich łóżkach a ona wyobrażała sobie, że

są z pułkownikiem jedynymi istotami na świecie.



Z gałęzi drzewa zerwała się sowa i przeleciała im nad głowami. Z osrebrzonymi promieniami księżyca skrzydłami

wyglądała jak wyczarowana z baśni.



- Twój koń sprawia wrażenie, jakby się w ogóle nie męczył - zauważyła Rosalyn po jakimś czasie.



- Oscar - rzucił Colin.



- Słucham?



- Nazywa się Oscar. Kupiłem go za dziesięć funtów od portugalskiego wieśniaka. To najszlachetniejszy koń, jakiego

w życiu widziałem... oczywiście, kiedy nie wyjada kwiatów z klombu.



- Tej róży, którą mi podarowałeś, nie tknął - przypomniała.



Colin się uśmiechnął.



- Jeszcze się tak nie ciesz.



Rosalyn ziewnęła. Świeże powietrze powodowało, że



138





















chciało jej się spać, ale nie miała odwagi zamknąć oczu w pędzącym faetonie. Jej towarzysz także ziewnął.



- Jesteś senny? - zapytała natychmiast. - Może lepiej się zatrzymaj. Wolałabym nie wylądować w rowie.



- Nie bój się, nie zasnę powożąc. Zresztą lubię podróżować nocą. W wojsku wolałem maszerować nocą niż za dnia.

Szybciej się wtedy przemieszczaliśmy i nie musieliśmy przejmować się wrogiem.



Rosalyn zerknęła na mówiącego. Zupełnie zapomniała, że ma do czynienia z żołnierzem.



- Jakie to dziwne i ironiczne, że jeden brat poszedł na służbę do kościoła, drugi zaś do wojska - oświadczyła z za-

stanowieniem,



- Nie wiedzę w tym nic dziwnego - odpowiedział ze swadą Colin. - Matt walczy o duszę, ja walczyłem o Anglię.



- Teraz zaś pragniesz zająć miejsce w Izbie Gmin.



- Zgadza się - przytaknął, znów się uśmiechając. - Do Izby Lordów mnie nie wpuszczą.



- A George'a wpuścili. Wielka szkoda.



Colin krztusząc się śmiechem przyznał Rosalyn rację, po czym ziewając szeroko skręcił w następną przecznicę. Ta

droga była nawet węższa od tej, którą jechali do tej pory.



- Jesteś pewien, że to bezpieczna trasa? - dociekała nerwowo Rosalyn, widząc, że trakt pełen jest wybojów.



- Jestem. Zresztą to noc przed naszym ślubem - wyjaśniał. - Nic złego nie może się nam przydarzyć.



- Byłabym spokojniejsza, gdybyś zwolnił. Przynajmniej odrobinę.



- Nie bądź taka tchórzliwa - mruknął pułkownik i strzelił z bata, zmuszając Oscara do zwiększenia tempa. Jakiś czas

jechali w milczeniu, aż dotarli do rozwidlenia dróg. Pułkownik skręcił w jedną z nich, ale zaraz zmienił zdanie.



139







- To nie ta droga - stwierdził, przechylając ciało, aby wspomóc faeton w zachowaniu równowagi przy ostrym za-

wrocie.



Rosalyn najchętniej ze strachu zamknęłaby oczy.



- Zaraz wylądujemy na ziemi - powiedziała z przekonaniem.



- Nic ci nie grozi - zapewnił pułkownik, choć w tej samej chwili lekki powozik najechał na duży kamień i dwukółka

znacząco przechyliła się na bok. Wydawało się, że zaraz się przewróci.



Powożący błyskawicznym ruchem objął w pasie swoją pasażerkę, żeby nie wypadła z powozu, drugą zaś ręką zacią-

gał wodze. I mimo że akcja była ryzykowna dwukółka nie wylądowała na ziemi.



Oscar zaś, który sprawiał wrażenie zupełnie nieprzejętego całym wydarzeniem, zatrzymał się, kilka razy sapnął, po

czym pochylił głowę i zaczął pogryzać zielsko porastające pobocze.



- Nic ci się nie stało? - dopytywał się Colin.



Rosalyn odsunęła z twarzy pogniecione teraz rondo kapelusza.



- Nie, nic. A tobie?



W odpowiedzi Colin tylko machnął ręką i wyskoczył z fae-tonu na ziemię. Potem odwrócił się, objął pasażerkę w

pasie, podniósł z taką łatwością jakby ważyła tyle co piórko i odstawił na drogę, która w tym miejscu była niestety

błotnista, z plamami kałuż. Rosalyn, czując, że do jej lekkich trzewików dostaje się wilgoć, pożałowała, iż nie

założyła na podróż solidniejszego obuwia.



Jej towarzysz w tym czasie obchodził powozik, sprawdzając, czy uległ uszkodzeniu.



- Pękła szprycha w kole - poinformował i zaklął cicho pod nosem.



- Musimy zatem wracać do Clitheroe - stwierdziła Rosalyn. - Może o poranku będzie przejeżdżał tędy jakiś farmer.



140























- O nie, nie ma mowy o powrocie - zaperzył się Colin.



- Jedziemy dalej do Szkocji i basta.



- Ale jak tam dotrzemy?



- Mamy Oscara - przypomniał pułkownik, zabierając się za odłączenie uprzęży.



- Nie możemy przecież jechać na nim we dwójkę. Colin wybuchnął śmiechem.



- Przyjrzyj się dobrze Oscarowi - powiedział. - Oprócz nas z łatwością uniósłby jeszcze kilka osób. - Uwolnił wresz-

cie konia od uprzęży, po czym zepchnął faeton w zarośla na poboczu. Potem nożem wyciągniętym z cholewki buta

zaczął obcinać gałęzie z pobliskich krzaków, którymi następnie obłożył powóz, aby nie było go widać. - Wrócę tu po

niego.



- Może to jakiś znak - powiedziała cicho Rosalyn. - Może los.daje nam do zrozumienia, że źle robimy, uciekając.



- Nonsens - burknął jej towarzysz, podchodząc do Oscara i zarzucając mu lejce na szyję.



- Nie wiem, czy się nie mylisz - upierała się.



- To tylko sprawdzian naszej determinacji i siły woli



- oświadczył stanowczo Colin i zaglądając Rosalyn w oczy zapytał: - Czy nie obiecywałem ci przygody? No to teraz

ją masz. - Powiedziawszy to, przeprowadził konia na mostek i podparłszy się o murek, wspiął się na grzbiet Oscara.

Potem podjechał do Rosalyn. - Podaj mi dłoń.



- Chyba nie myślisz, że będę jechała konno bez siodła. Moja suknia...



- Szkoci nie będą się przejmowali, jak wyglądasz - zapewnił. - Poza tym twój kapelusz niespecjalnie mi się podoba.



Rosalyn już otwierała usta, żeby zaprotestować, ale zanim zdążyła się odezwać, Colin pochylił się, złapał ją za ramię

i wciągnął na konia, sadzając przed sobą. Siedziała bokiem z nogami przewieszonymi przez jego nogę.



- W drogę - zapowiedział, nie przejmując się wcale wyra-



141







zem oburzenia na twarzy towarzyszki. Oscar ruszył przed siebie.



Rosalyn, przekonana, że zaraz spadnie, zamarła z przerażenia. Wprawdzie nauczyła się jeździć konno w

dzieciństwie, ale na koniu nie siedziała od co najmniej pięciu długich lat.



Za to pułkownik trzymał się na nim jakby był do niego przyrośnięty. Pewnie otaczał Rosalyn silnymi ramionami, a

jego udo, na którym opierała nogi, pomagało jej nie ześliznąć się z grzbietu. A przy tym ciepło ciała towarzysza

chroniło ją od chłodu wiosennej nocy.



Z chwili na chwilę coraz bardziej się odprężała.



- Ile drogi mamy jeszcze do przejechania? - spytała z zaciekawieniem po jakimś czasie.



- Jakieś trzy godziny, może nieco więcej.



- Czy zawsze z takim uporem dążysz do osiągnięcia czegoś, czego pragniesz?



Usta pułkownika ułożyły się do zarozumiałego uśmiechu.



- Tak.



- A ze mną chcesz się ożenić, bo zależy ci na miejscu w Izbie Gmin?



- Dziwne, że ciągle o tym wspominasz - mruknął Colin, spoglądając z zastanowieniem na jej twarz, jakby chciał

odczytać jej myśli. Było jednak zbyt ciemno, żeby mógł dostrzec, co dzieje się na obliczu towarzyszki. - Chcę tego

małżeństwa i koniec - stwierdził wreszcie bez ogródek. - I masz rację. Kiedy coś sobie postanowię, zazwyczaj to

osiągam. I dlatego, gdyby to było konieczne, dotarłbym do Szkocji nawet pieszo.



Z jednej strony ta jego determinacja wzbudzała w Rosalyn niepokój; z drugiej napawała radością. Jest jakaś moc w

mężczyźnie, który mimo przeciwności dąży twardo do tego, czego pragnie... a Rosalyn wyczuwała, że w tej chwili

Mandland pragnie jej.



142





















Dalej jechali już w milczeniu, każde pogrążone we własnych myślach. W pewnym momencie jednak Colin zawołał

ją po imieniu.



- Tak? - spytała z zaciekawieniem.



- Martwiłem się, że zasnęłaś.



- Nie zasnęłam - zapewniła, wyczuwając, że z jakiegoś powodu ta odpowiedź ucieszyła towarzysza.



Krótko po brzasku minęli znak graniczny przy drodze, który wskazywał, że wjechali już do Szkocji. Potem, zaledwie

po kilku minutach, Colin podjechał Oscarem na dziedziniec przydrożnej karczmy, obok której płynął rwący

strumień. Gości przywitało ujadanie sfory brązowo-białych psów biegających przed zajazdem.



Pierwszy z konia zsiadł pułkownik, potem, przy jego pomocy, Rosalyn, która, kiedy dotknęła nogami ziemi, poczuła,

że od wielogodzinnej jazdy kolana się pod nią uginają. Na szczęście, domyślając się, że może być zdrętwiała, Colin

przytrzymał ją za rękę.



Zapowiadało się, że dzień będzie pogodny. Dzień, w którym miał się odbyć ich ślub.



Rosalyn ogarnął nagle dziwny niepokój. Spojrzała w dół na swoją suknię i pelisę i pomyślała, że są okropnie

pomięte, pewnie tak jak kapelusz na jej głowie. Musiała w tym wszystkim wyglądać komicznie.



- Wyglądasz wspaniale - zapewnił ją Colin, jakby usłyszał jej myśli.



- Chyba żartujesz - żachnęła się.



- Nie, nie żartuję - odparł. - Mamy za sobą całonocną podróż, w trakcie której nieomal poskręcaliśmy sobie karki.

Biorąc to pod uwagę, wyglądasz naprawdę znakomicie.



Rosalyn nie wiedziała, czy jej towarzysz mówi poważnie, czy sobie kpi.



- Ty za to z pewnością powinieneś się ogolić - stwierdziła.



143







Colin zareagował na te uwagę głośnym śmiechem



- Pewnie tak - przyznał bez urazy.



Ze stajni, prowadząc trzy konie, wyszedł parobek. Stanął na dziedzińcu i szeroko ziewnął. Na ten widok Rosalyn

także ziewnęła, zauważając, iż Colin również ma na to ochotę, chociaż się powstrzymuje. Oboje byli bardzo zmę-

czeni.



Parobek, kiedy przestał ziewać, popatrzył z zaciekaniem na przyjezdnych. Ujrzawszy jednak ich pomięte ubrania i

wymęczonego konia, uznał, że nie są kimś ważnym. Dlatego też odwrócił się, zamierzając wejść z powrotem do

stajni. Colin jednak go zatrzymał, wołając:



- Hej, ty tam. Wyczyść tego konia i dobrze go nakarm. Nieźle się dzisiaj namęczył.



Powiedziawszy to podrzucił w powietrze miedzianą monetę. Zanim zdążyła spaść z powrotem do jego dłoni stajenny

stał już przy Oscarze.



Pułkownik wcisnął monetę w rękę służącego.



- Jeśli dobrze się nim zajmiesz, dostaniesz więcej - przyrzekł.



- Tak, jaśnie panie - odparł parobek, ze skrępowania targając się za poskręcaną w loki grzywkę.



- Idziemy? - spytał Colin, zwracając się do Rosalyn. - Karczma wygląda na całkiem porządną i zadbaną.



Rosalyn wsunęła dłoń pod ramię towarzysza i pozwoliła zaprowadzić się do wejścia, przy okazji mówiąc:



- Właśnie sobie uzmysłowiłam, że nie wszystko jeszcze o tobie wiem. Wprawdzie kupiłeś Maiden Hill, ale czy poza

tym masz jakieś pieniądze? Czeka nas oszczędne życie, czy może jesteś bogaty?



W odpowiedzi pułkownik stanął w miejscu, Rosalyn zaś pomyślała, że poczuł się urażony jej pytaniem. On jednak

po chwili przyglądania się jej powiedział:



144























- Podoba mi się ta twoja praktyczność. To dobra cecha u kobiety.



Znów nie umiała zdecydować, czy pułkownik żartuje, czy mówi poważnie. Czy ją pochwalił, czy może raczej

obraził. Pewnie dlatego do tej pory nikt się jej nie oświadczał - bo jest aż nazbyt „praktyczna". Bardzo jej się nie

podobało to określenie, niemniej kobiety praktyczne wychodzą za mąż ze względu na bezpieczeństwo - a cóż innego

ona robiła?



- No więc, czy otrzymam odpowiedź? - ponagliła.



- Nie jestem jeszcze bardzo bogaty, ale to się zmieni - wyjaśnił Colin, otwierając drzwi. - Po naszym ślubie.



Odpowiedź zabrzmiała bardziej jak przechwałka niż stwierdzenie faktu. Rosalyn naprawdę mało wiedziała o swoim

przyszłym mężu. Pomyślała, że gdyby była mądra, uciekałby teraz.



Tylko że nie mogła tego uczynić. Obiecała przecież Mand-landowi, że za niego wyjdzie. Skoro więc powiedziała, że

to zrobi, musi dotrzymać słowa.



Weszli do środka karczmy zastawionej stołami opartymi na kozłach. Kominek był wygaszony, a powietrzu roznosiła

się zatęchła woń piwa. To było miejsce przeznaczone dla mężczyzn, choć była tu też kobieta - młoda służąca o

potarganych blond włosach, która właśnie przecierała ścierką blaty stołów. W głębi widać było schody, prowadzące

zapewne na piętro z pokojami gościnnymi.



Za barem stał niski i chudy mężczyzna o wielkim nosie i krzaczastych brwiach, przypominających dwie tłuste dżdżo-

wnice, który na widok gości opuścił swoje miejsce i podszedł do nich.



- Czy mogę służyć? - zapytał z miękkim szkockim akcentem.



- Przyjechaliśmy, żeby się pobrać - wyjaśnił z dumą puł-



145







kownik. - Wiem, że to nie Gretna, ale może i tu znajdzie się jakiś pastor, który udzieli nam ślubu?



Karczmarz przesunął z zaciekaniem wzrokiem po nieogolonej twarzy mówiącego, po jego poplamionym ubraniu i

po pogniecionej sukni Rosalyn, myśląc zapewne, że ma do czynienia z parą uciekinierów z zakładu

psychiatrycznego. Niemniej, nawet jeśli tak pomyślał, zachował uprzejmie te spostrzeżenie dla siebie.



- Tak, tak, możecie się tu pobrać, a i pastor się znajdzie, tylko że będziecie musieli trochę zaczekać.



- Nic nie szkodzi, zaczekamy - zapewnił pułkownik, zawieszając swój kapelusz, który był w jeszcze gorszym stanie

niż kapelusz Rosalyn, na kołku na ścianie. - Zależy nam tylko, żeby ślub odbył się z rana. Im szybciej, tym lepiej.



Karczmarz wysoko uniósł brwi, po czym jego wzrok przeniósł się na brzuch Rosalyn, a ona, zrozumiawszy wymowę

spojrzenia właściciela zajazdu, poczerwieniała.



- Cóż, możecie się pobrać, kiedy chcecie - oświadczył karczmarz - tylko najpierw trzeba obudzić pastora. - Chudy

mężczyzna usunął się na bok i skinął głową w stronę pary butów wystających spod stojącego pod ścianą stołu.



W tej chwili, jakby na potwierdzenie słów karczmarza, spod stołu rozległo się głośne chrapanie. Pastor faktycznie

spał, kompletnie pijany.







































Rozdział 9



Co jeszcze pójdzie nie tak?- jęknął w duchu Colin.



Miał ochotę wyciągnąć pastora spod stołu za nogi, czego zresztą nie uczynił tylko dlatego, że bał się widoku, który

ujrzy. Niemniej był naprawdę wściekły.



Tym bardziej więc zdumiał się, gdy nagle usłyszał śmiech Rosalyn. Z początku był to cichy chichot, który jednak po

chwili przerodził się w szczery i głośny śmiech, brzmiący jak dźwięk dzwoneczka.



Zafascynowany tym odgłosem, odwrócił się ku towarzyszce. Zarazem ogarnęło go zdumienie faktem, że on

naprawdę pragnie tego ślubu. Naprawdę chciał się ożenić.



To sprawiło, że pozostał na miejscu zamiast uciec z karczmy na wolność.



Rosalyn popatrzyła na niego roziskrzonym, rozbawionym spojrzeniem.



- Wybacz - wydusiła. - Ale sam widzisz, że los nam nie sprzyja. No bo kto by pomyślał, że pastor będzie pijany?

Zwłaszcza o tak wczesnej porze. - Nadal zanosząc się śmiechem, kobieta prawie zgięła się w pół.



- Założę się, że Matt wcale nie byłby zaskoczony - odparł i sam też zaczął chichotać. - Oczywiście będzie zły na samą

wieść o tym, że próbowaliśmy się potajemnie pobrać, więc przynajmniej nie mówmy mu o pastorze.



Rosalyn spoważniała.



147







- Twój brat nie wie o naszej wyprawie?



- Nie wie - wyznał Colin, czując że wzbierają w nim wyrzuty sumienia.



- Nie mówiłeś mu, że planujemy ucieczkę?



- Pewne sprawy lepiej jest przemilczeć - odparł wymijająco.



- Sądziłam, że jesteście sobie bliscy.



To była Rosalyn, którą znał - kobieta zamieniająca się w psa gończego, kiedy chodziło o sprawy dla niej istotne.



- Jesteśmy, ale tylko wtedy gdy robię to, co Matt aprobuje. Karczmarzu, możecie tu przynieść wiadro wody? - spytał,

żeby zmienić temat. -i mocną kawę lub herbatę?



- Żeby wytrzeźwiał, najlepiej dać mu to, co go zmroczyło - poradził karczmarz.



- W takim razie przynieś tego całą beczkę - polecił Colin.



- Nie możesz dać temu człowiekowi więcej alkoholu - zaprotestowała Rosalyn.



- Dlaczego nie? I tak wypił już więcej niż powinien - upierał się, chwytając pastora za nogi i bezceremonialnie

wyciągając spod stołu.



- Nie będzie w stanie przeprowadzić ślubu, zobaczysz.



- Jakoś go otrzeźwimy, zapewniam cię - przekonywał, klękając obok leżącego. Uniósł jego głowę i zaczaj nią

poruszać na boki, ale mężczyzna nawet nie mrugnął.



Rosalyn splotła ręce na piersiach.



- Rozmawialiśmy o twoim bracie - przypomniała. Colin posłał jej pochmurne spojrzenie, które mówiło,



że wolałby, aby mu teraz nie zawracano głowy. Miał za sobą nieprzespaną noc i z trudem panował nad nastrojem.



Ale Rosalyn nie wystraszyła się jego groźnego spojrzenia i sama popatrzyła na niego rozeźlonym wzrokiem, co

widząc



148





















nadchodzący karczmarz zatrzymał się w miejscu i wybuchnął gromkim śmiechem.



- Na pewno nie jesteście już po ślubie? - zapytał. - Bo kłócicie się zupełnie jak ja i żona.



- Nie układa wam się w małżeństwie? - zainteresowała się Rosalyn, nieco poirytowana bezczelnością właściciela

zajazdu.



- Wręcz przeciwnie - wyjaśniał karczmarz z miękkim szkockim zaśpiewem. - Chodzi tylko o to, że ona ma swoje

zdanie, a ja swoje. - Zniżywszy głos, mężczyzna dodał:



- Szczerze mówiąc, często jej racja jest bardziej słuszna od mojej.



- No ale skoro się kłócicie, to nie jesteście szczęśliwi



- dopytywała się dalej Rosalyn.



- Kłótnia to być może najlepsza rzecz w małżeństwie



- tłumaczył karczmarz. - Zresztą nie kłócimy się o ważne sprawy, tylko o te błahe. Najistotniejsze, żeby układało się

w sypialni. - Krzaczaste brwi mężczyzny poszybowały wymownie w górę. Karczmarz wyciągnął dłoń, pokazując

palec, na którym tkwiła złota obrączka. - Dwadzieścia dwa lata, a każda noc jest tak dobra jak pierwsza. To się

nazywa dobrane małżeństwo.



Colin, który podczas rozmowy nie odrywał wzroku od Rosalyn, miał wrażenie, że ta zaraz spłonie z zażenowania. I

nie tylko ona.



Blondynka, która od ich wejścia cały czas wycierała stoły, zaszła teraz karczmarza od tyłu i zdzieliła go ścierką po

głowie. Przyjrzawszy się kobiecie z bliska, Colin zdał sobie sprawę, że nie jest tak młoda, jak z początku sądził.



- Lucas, ta dama nie ma najmniejszej ochoty wysłuchiwać twoich przechwałek - krzyknęła.



- Jakie tam przechwałki, przecież mówię prawdę - zaperzył się karczmarz.



149







- Cóż, tak czy inaczej, jeśli nie ocucimy pastora, ślubu nie będzie, więc zabierajmy się do roboty - przerwał tę

wymianę zdań Colin. - Podniósł kufel z piwem i zaczął je wlewać w usta nieprzytomnego osobnika. Ku zaskoczeniu

wszystkich jego powieki natychmiast się uniosły, a język wysunął na zewnątrz w poszukiwaniu następnej porcji al-

koholu.



- Jesteś spragniony, co? - mruknął Colin.



- To mój najlepszy klient - szepnął karczmarz do Rosalyn.



- Smutne, prawda? - dodała żona karczmarza i odeszła kończyć sprzątanie. W tej samej chwili na schodach prowa-

dzących z piętra pojawiło się czterech dżentelmenów ubranych jak na polowanie.



Karczmarz zostawił pastora i dwójkę nowych gości i pospieszył do schodzących.



Colin zaś machał dłonią przed twarzą pijanego, którego oczy mimo to pozostawały nieruchome.



- Ocknął się już pastor, czy nie?



- Zaraz się ocknę, tylko dajcie jeszcze coś się napić - padła bełkotliwa odpowiedź, po której pastor usiadł i wyciągnął

ręce po kufel.



Colin jednak odsunął go na bezpieczną odległość.



- Najpierw udzieli nam pastor ślubu, a wtedy będzie pił, ile dusza zapragnie.



- Udzieli ślubu i zapłaci wczorajszy rachunek - zawołała z głębi sali żona karczmarza. Zwracając się już do samej

Rosalyn, dodała: - Proszę się nie krępować innymi gośćmi, szanowana pani. Ci panowie zatrzymali się tu tylko na

polowanie.



- Na lisy? - zaciekawił się Colin.



- Tak, sir.



- Barbarzyński sport - mruknął pułkownik, odstawiając kufel na jeden ze stołów.



150

















- Tylko w oczach lisa - skomentował jego słowa karczmarz, który zdążył już wrócić do nowych gości. - Będziecie

państwo zamawiali pokój? - zapytał - Bo jak nie, to wynajmę jeszcze jeden tym dżentelmenom. Potrzebują drugiego,

żeby nie spędzać nocy w towarzystwie kolegi, który strasznie chrapie.



- Niestety musi pan im odmówić, bo zamierzamy się tu zatrzymać - oświadczył Colin.



- Tak też myślałem - rzucił karczmarz i już chciał odejść, ale zatrzymały go słowa Rosalyn.



- No, ja nie wiem - mruknęła niepewnie. Colin prawie słyszał ciąg jej myśli: Wspólny pokój? Dlaczego jeden a nie

dwa? - Czy nie powinniśmy szybko wracać do domu?



Pułkownik powstrzymał się przed wypowiedzeniem szczerze swoich myśli. Zamiast tego powiedział po prostu:



- Jestem zmęczony.



Rosalyn pokiwała głową. Ona też była zmęczona. Zmęczona i niewyspana... i właśnie z tego chciał skorzystać

Mandland.



- A ja muszę się czegoś napić - odezwał się pastor, podnosząc się na nogi. Był zaskakująco niski - głową sięgał

Colinowi zaledwie do piersi. Od razu też wyciągnął rękę po kufel stojący na stole.



- Po ceremonii - przypomniał Colin, chwytając za kufel i chowając go za siebie. - A co do pokoju, to go bierzemy -

zwrócił się do karczmarza.



Rosalyn przekonywała się w duchu, że wszystko będzie dobrze... łącznie z nierozwiązaną sprawą pokoju, o którą nie

chciała się wykłócać w obecności myśliwych - ci prawie łamali sobie szyje, wyciągając je jak najdalej, żeby

dosłyszeć, co dzieje się w drugim krańcu sali.



- Ślub - wyjaśnił im w końcu usłużnie karczmarz, za co



151







Rosalyn z chęcią skręciłaby mu kark. Jej zdaniem nikomu nic do tego, co działo się między nią a pułkownikiem.



Niemniej trzej dżentelmeni byli wyraźnie podekscytowani zaistniałą sytuacją.



Jeden zerwał się nawet na nogi i zaproponował, że zostanie świadkiem.



- Będę miał co opowiadać po powrocie do Londynu - zachwycał się, klaszcząc w dłonie. - Nazywam się Galen -

przedstawił się potem. - Lord Galen.



- Mandland - odparł Colin. - Pułkownik Mandland.



Czy tylko jej się wydawało, czy usłyszała w głosie mówiącego cień rozdrażnienia? - zastanawiała się w duchu

Rosalyn. Chyba zaczynała lepiej poznawać swojego towarzysza, skoro po samym tonie głosu odgadywała jego na-

stroje.



Jednak lord Galen niczego nie zauważył i kiedy dwóch następnych kolegów z jego kompanii pojawiło się na scho-

dach, zawołał do nich wesoło:



- Peterson, Tomblin! Słuchajcie no tylko! Będę świadkiem na ślubie!



Towarzysze lorda w odpowiedzi burknęli coś niezrozumiałego, bardziej zainteresowani śniadaniem niż ślubem

obcych im przecież ludzi. Najwyraźniej nie byli w dobrej formie, jakby całą noc spędzili na upojnej zabawie, nie na

spaniu.



Tymczasem pastor, korzystając z nieuwagi Colina, wyrwał mu kufel z ręki i jednym haustem opróżnił go do dna.

Następnie, oblizując z satysfakcją usta, oświadczył:



- No, teraz mogę udzielać ślubów. - Jego głos brzmiał zaskakująco przytomnie.



Rosalyn nie wiedziała jednak, czy naprawdę chce przez to wszystko przechodzić. Tym bardziej, że obecni w

gospodzie myśliwi traktowali całe zajście jak dobrą zabawę, a nie coś poważnego.



152























Wtedy odezwał się Colin, przejmując kontrolę nad sytuacją:



- Jestem wdzięczny za propozycję, lordzie - zwrócił się do Galena - jednakże przypominam, że bez względu na

miejsce, w którym się go udziela, ślub to święta ceremonia.



Rosalyn była poruszona tym oświadczeniem, w przeciwieństwie do Galena, który w odpowiedzi zrobił głupią minę

do chichoczących kolegów.



Ignorując ich, Colin przywołał ruchem dłoni żonę karczmarza.



- Czy zechce pani zostać drugim świadkiem? - zapytał.ą -' Naturalnie, sir - zgodziła się kobieta, wciskając szmatkę

od kurzu za przepaskę fartucha. Potem stanęła u boku Galena.



Od stołu, przy którym siedzieli koledzy lorda, rozległo się głośne ziewnięcie. Rosalyn, słysząc to, sama z trudem się

powstrzymała, żeby nie ziewnąć. Myślała zarazem, że gdyby nie była taka zmęczona, już dawno wymasze-rowałaby

z gospody, porzucając całe to komiczne przedstawienie.



W tym momencie zauważyła, że Colin przygląda się jej uważnie.



- Wiem, że sytuacja jest niecodzienna - szepnął, tak żeby tylko ona mogła go usłyszeć - ale błagam, zaufaj mi.



Czyżby się domyślił, że rozważała ucieczkę - co zresztą powinna uczynić, gdyby była rozsądna. Ale nie uczyniła.



- No dobrze - powiedziała - kontynuujmy. Pułkownik wynagrodził ją pocałunkiem w czoło.



- Oto i mądra dziewczyna - rzucił i zwrócił się do pastora: - Jesteśmy gotowi.



- Mam wyschnięte gardło - poskarżył się duchowny.



153







- Po ceremonii - stwierdził krótko Colin.



Pastor skrzywił się, ale sięgnął do kieszeni wybrudzonej marynarki po Pismo Święte.



Na jego widok Colin ucieszył się, że ceremonia odbędzie się w porządku anglikańskim, choć musiał poprawić Biblię,

bo pastor trzymał ja do góry nogami.



- O, dziękuję - zawołał ten. - Już myślałem, że źle widzę i że nie obejdzie się bez okularów, a przyznam, że nie mogę

ich nigdzie znaleźć od ponad miesiąca. Dopiero mielibyśmy kłopot, co? - zakończył, rozbawiony własnym

poczuciem humoru. Rosalyn nieco się odsunęła, żeby nie czuć jego oddechu.



- Wspaniale - kontynuował duchowny, kiedy zobaczył, że nikogo nie rozbawił - opłata wynosi dwie gwinee i drinki

z całego dnia.



- Zapłacę trzy gwinee i kupię pastorowi beczkę porteru, ale po ceremonii - zapewnił Colin. - A teraz do dzieła.



Pastor nie wyglądał na zachwyconego, ale się nie upierał.



Z góry zeszło dwóch kolejnych myśliwych. Zaczęli się witać z resztą kolegów, lecz zostali przez nich uciszeni.

Zasiedli więc bez słowa do stołu, na którym karczmarz postawił dla każdego po kuflu piwa.



Rosalyn zaś poczuła nagle, że jest okropnie zdenerwowana. Prawie nie mogła złapać oddechu. Z wnętrza gospody

doszedł ją zapach pieczonego chleba i kiełbasek smażonych na śniadanie. Popatrzyła po sobie - miała na sobie

suknię, która przynajmniej na początku wyprawy była jej najlepszą suknią. Na jej głowie tkwił wygnieciony

kapelusz, którego nie zdjęła sądząc, że przydaje on jej choćby pozory szacownego wyglądu.



Jej narzeczony też nie wyglądał lepiej. Nieogolony, z włosami domagającymi się przycięcia, i ubraniem, które

sugerowało, że przespał w nim noc.



154

























Z rozmyślań wyrwało ją pytanie pastora.



- Moja droga pani, proszę powiedzieć, czy zawiera pani to małżeństwo z własnej woli, czy może ktoś lub coś panią

do niego przymusza?



- Ależ skąd. Dlaczego zadaje pastor takie pytania? - zdziwiła się.



- To tylko taki zwyczaj - wyjaśniła szeptem żona karczmarza. - Pastor musi się upewnić, że jaśnie panienka wy-

chodzi za mąż bez przymusu.



Rosalyn podziękowała za wyjaśnienia skinieniem głowy i głosem, który zupełnie nie przypominał jej normalnego

głosu, oświadczyła:



- Jestem tutaj z własnej woli.



Poczuła, że pułkownik łapie ją za ramię. Czyżby uważał, że potrzebne jej wsparcie, czy może przestraszył się, że

narzeczona mu ucieknie?



Nie uciekła, a pastor, nie marnując czasu na zbędne wstępy, przeszedł od razu do sedna. Zaczął odczytywać słowa

przysięgi małżeńskiej, pomagając sobie przy tym palcem, którym przesuwał wzdłuż linijek tekstu.



- Sakrament małżeństwa, dar Stwórcy, był najpierw udziałem Adama i Ewy - czytał ochrypłym głosem.



Rosalyn zmarszczyła czoło - tekst wydawał się jakiś dziwny; nigdy go wcześniej nie słyszała. Pastor kontynuował:



- Małżeństwa, uświęconego przez samego Chrystusa w Kanie Galilejskiej, nie wolno zawierać, kierując się nie-

słusznymi pobudkami...



Rosalyn czuła się coraz bardziej nieswojo.



- ... zaś te słuszne to poczęcie dziecka, wstrze-mię-źliwość - literował duchowny - i wzajemna troska. Pomoc i

miłość.



Jeden z myśliwych, który zasnął z głową opartą na stole, zacząj w tym momencie głośno chrapać.



155







Zezłoszczony Colin wyrwał pastorowi Biblię z rak, przewe-rtował kilka kartek i powiedział:



- Proszę zacząć od tego miejsca.



- A tak - mruknął pastor, mrużąc oczy, żeby lepiej widzieć. - Bardzo dobre miejsce.



- Tak właśnie myślałem - burknął pułkownik pod nosem, po czym, zauważywszy, że Rosalyn patrzy na niego

pytająco, wyznał: - Miałaś rację. Mój brat z pewnością będzie chciał mnie zastrzelić.



- Może powinniśmy to przerwać - zaproponowała, robiąc już krok do wyjścia, ale Colin zacisnął jej dłoń na

ramieniu.



- Za daleko już zabrnęliśmy - powiedział, a ona się z nim zgodziła. Miała dwadzieścia sześć lat i w życiu nie czekało

ją nic poza przeprowadzką do ciotki Agathy. Pułkownik Mandland był jej zbawieniem.



- No to co? Gotowi? - zapytał z lekkim już zniecierpliwieniem pastor.



- Gotowi - potwierdził Colin, a Rosalyn skinęła głową.



Udając wielce udręczonego, duchowny znów uniósł Pismo na wysokość oczu. Nim jednak zaczął czytać, powie-

dział:



- Wiecie chyba, że byłoby mi sto razy łatwiej, gdybym się czegoś napił?



- Po ceremonii - przypomniał kolejny raz Colin, za jego plecami zaś rozległ się śmiech myśliwych.



- No cóż - mruknął pastor zrezygnowanym głosem i zwrócił się do Rosalyn: - Czy ty...?



Znów zamilkł, uzmysłowiwszy sobie, że nie zna imienia panny młodej.



- Rosalyn Clarice Wellborne.



- Tak, Rosalyn Clarice Wellborne, bierzesz sobie za męża obecnego tu...- Znów cisza.



156

























- Colina Thomasa Mandlanda - pomógł Colin. W tej chwili jeden z myśliwych zakrzyknął:



- Mandland? Ten bohater wojenny? Powiedz no Harry, czy to nie o Mandlandzie opowiadał nam Wellington zeszłej

środy?



Colin popatrzył na mówiącego ze wściekłością. Potem odwrócił się z powrotem do pastora, wyrwał mu Biblię z rąk

i zatrzasnął ją z hukiem.



- Nie tak to sobie wyobrażałem - powiedział do Rosalyn.



- Ja też - zgodziła się ta z ulgą, choć też lekko zawiedziona. A więc jednak się nie pobiorą. Chciała odejść, ale

pułkownik ją zatrzymał, chwytając za dłoń, a potem, patrząc prosto w oczy, nakazał:



- Powtarzaj za mną. Ja, Rosalyn Clarice Wellborne... Rosalyn zawahała się, choć po wzroku partnera widziała, że



jest jak najbardziej poważny. Zaczęła więc mówić:



- Ja, Rosalyn Clarice Wellborne...



- Biorę sobie ciebie, Colinie Thomasie Mandlandzie, za prawowitego męża...



Powtórzyła.



- W chorobie i zdrowiu, na dobre i na złe...



Ten akurat urywek nie stanowił dla niej trudności.



- W chorobie i zdrowiu, na dobre i na złe.



- I przyrzekam ci dozgonną opiekę i szacunek. - Przy słowie szacunek lekko się uśmiechnęła.



Colin kończył z błyskiem powagi w oczach:



- Aż śmierć nas nie rozłączy.



- Aż śmierć nas nie rozłączy - powtórzyła.



Colin odłożył Pismo na stół i ujął obie dłonie Rosalyn.



- Ja, Colin Thomas Mandland, biorę sobie ciebie, Rosalyn Clarice, za żonę i przyrzekam, że będę się tobą opiekował,

będę cię szanował i dbał o twoje dobro aż... aż śmierć nas nie rozłączy.



157







Przysięgę przypieczętował pocałunkiem tak szybkim, że Rosalyn nie zdążyła zareagować. Lord Galen zaczaj

klaskać, a wraz z nim reszta jego towarzyszy.



- No i stało się - stwierdził pastor, zacierając ręce. Podszedł do pary i nieomal na siłę stanął pomiędzy młodymi

małżonkami. - A teraz czas na moje trzy gwinee i przyrzeczone piwo.



- Najpierw świadkowie muszą złożyć podpis na jakimś dokumencie - odparł Colin.



Bardzo szybko odnaleziono za kontuarem skrawek kartki, która mimo iż pognieciona i poplamiona, kiedy już

pojawiły się na niej podpisy świadków, stanowiła wystarczający dowód zawarcia ślubu.



Tymczasem Rosalyn nie przestawała odnosić wrażenia, że śni. Została żoną - i to nie byle kogo, tylko człowieka,

który przez innych uważany był za bohatera. Nawet Wellington o nim opowiada. Mężczyzny, który wkrótce

zasiądzie w Izbie Gmin. Mężczyzny, który przed minutą obdarował ją swoim nazwiskiem i prestiżem.



Mężczyzny, który podczas składania przysięgi małżeńskiej nie wspomniał słowem o miłości i nie obruszył się, że

ona także o niej nie wspomniała.



Rosalyn była tak bardzo rozczarowana, że nie mogła się nawet uśmiechnąć. Zanim się zorientowała, co się dzieje,

wśród oklasków i życzeń spełnienia marzeń ze strony myśliwych, karczmarza i jego żony, Colin ujął ją za rękę i

pociągnął na schody, a później do pokoju na piętrze położonego na samym końcu korytarza.



I tam, kluczem, który trzymał w dłoni, otworzył drzwi do dość przestronnego pomieszczenia, do którego przez

otwarte okno wpadało świeże powietrze. Niebo było niebieskie, słychać było śpiew ptaków, ale Rosalyn widziała

tylko jedno - dwuosobowe łoże z kolumnami, zajmujące środek izby.



158

























Jej stopy zamieniły się w sople lodu. Może małżeństwo nie było jednak najlepszym pomysłem, przemknęło jej przez

myśl. Lecz nim zdążyła zaprotestować, pułkownik poderwał ją z ziemi i wniósł do pokoju.







Rozdział 10



Rosalyn zesztywniała w jego objęciach i Colin zrozumiał, że będzie mu trudno namówić żonę do skonsumowania

małżeństwa. Już w trakcie ceremonii oczekiwał, że Rosalyn albo ucieknie, albo zemdleje.



Ale jeszcze tego nie uczyniła.



Kopnięciem zamknął za nimi drzwi i zostali sami. Rosalyn popatrzyła na niego oczami tak wielkimi, że z całej

twarzy widać było tylko je. I nadal miała na głowie ten śmieszny kapelusz z wygniecionym rondem. Jego widok

sprawił, że Colin zapragnął pocałować żonę. Nie tak jak na dole po zakończeniu ślubu, ale prawdziwie, jak

mężczyzna, który pragnie uprawiać miłość.



Tak też zresztą było - Colin chciał się kochać z Rosalyn. Zdumiewało go, że to pragnienie jest aż tak silne. Silniejsze

nawet od zmęczenia.



Przed nim stała jego żona. Twardość w głębi jego serca, która towarzyszyła mu przez całe niemal życie, zmiękła na

dźwięk tego słowa - żona.



Nigdy nie sądził, że będzie pragnął mieć żonę. Śmieszne, jak życie się zmienia, myślał. Ale teraz przede wszystkim

chciał tę żonę pocałować. Tyle że Rosalyn była bardzo spięta. Nie rozumiała chyba, jaki to ważny moment w ich

życiu.



Wiedział zarazem, że się boi. Boi się tego, co ma nastąpić.



I dlatego nie mógł jej pocałować.



160



























Chciał, żeby oddała mu się z własnej woli. Nie kłamał twierdząc, że nigdy nie przymuszał żadnej kobiety do

zbliżenia. Niemniej wierzył, że kiedyś Rosalyn się przełamie, że ją do tego przekona.



Podszedł do łóżka i położył na nim partnerkę. Materac był dość miękki i zafalował pod jej ciężarem. A Rosalyn, tak

jak się spodziewał, natychmiast przesunęła się do boku łóżka i ześliznąwszy się z niego, stanęła na równe nogi. Jej

śmieszny kapelusz zsunął się jej przy tym na oczy. Szybko odsunęła go z twarzy.



- Co ty wyprawiasz? - zapytała ze wzburzeniem.



- Przeniosłem tylko żonę przez próg - odparł i westchnął. Widząc jej pobladłą twarz i dłonie zaciśnięte w pięści,

pomyślał z żalem, że ożenił się z hardą kobietą.



- Taki jest zwyczaj - wyjaśniał. - Może nie w twojej rodzinie, ale w mojej tak. - Zdjął marynarkę i przewiesił ją przez

oparcie krzesła stojącego przy małym biurku. W kominku nie płonął ogień, ale Colin uznał, że to dobrze. On sam

ogrzeje Rosalyn.



- Nie wiem, czy o tym słyszałaś - kontynuował - ale w dawnych czasach na północy istniało coś takiego jak mał-

żeństwo poprzez porwanie. Jeśli mężczyźnie spodobała się jakaś kobieta lub pragnął zawładnąć jej ziemią - albo

chciał wziąć w posiadanie stado jej owiec, - mężczyzna porywał kobietę.



- Ty mnie nie porwałeś - przypomniała chłodnym głosem Rosalyn.



- Nie, nie porwałem - przyznał, rozsupłując węzeł przy fularze. - Po prostu opowiadam ci, jak to niegdyś bywało. -

Zdjął krawat z szyi - przyjemnie było się go pozbyć - i oparłszy dłonie na biodrach, kończył opowieść.



- Zdarzało się jednak czasami, że kobieta nie chciała tego mężczyzny i opierała się przed porwaniem. Wiedziała, że

jeśli



161







wejdzie do jego domu, już po niej. Tak więc wiele narzeczonych było na siłę wciąganych do domu pana młodego.

Ponieważ mówimy o mężczyznach, minęło trochę czasu zanim się zorientowali, że łatwiej podnieść wybrankę i

wnieść do domu niż ją tam wciągać. I tak narodziła się tradycja.



Colin usiadł na krześle i zabrał się za ściąganie butów.



- Co robisz? - spytała podejrzliwie Rosalyn.



- Szykuję się do spania- odparł spokojnie, jakby nie czynił nic nadzwyczajnego.



Rosalyn odsunęła się w róg pokoju.



- Przypominam, że pobraliśmy się tylko dla wygody.



- Dla wygody i dla seksu - uprzytomnił jej uprzejmie, zdając sobie jednak sprawę, że to odważne stwierdzenie to dla

Rosalyn szok.



Jej oczy znów zrobiły się wielkie jak spodki.



- Nie zamierzam dzielić z tobą łoża.



No w końcu to wydusiła. Colin nie był zaskoczony. Co do jednego nie miał wątpliwości - Rosalyn była

przewidywalna. Niemniej zastanawiało go, dlaczego tak się wzdraga przed zbliżeniem. Przecież czuli do siebie

pociąg. Nawet w tej chwili jej pierś falowała mocno, a powietrze między nimi wypełniało napięcie - doskonały

początek wspaniałego zbliżenia.



O tak, Rosalyn była świadoma jego męskości, tak jak on każdym nerwem ciała wyczuwał jej kobiecość.



Postanowił zignorować opór partnerki. Ściągnął but z jednej nogi, rzucił na podłogę i zaczął ściągać drugi.



- Istnieje jeszcze jeden powód, dla którego mąż przenosi małżonkę przez próg - mówił zarazem. - Tę historię opowia-

dała mi matka. I zaznaczam, że nie była to specjalnie uczona kobieta. Kiedy ojciec ją poznał, pracowała w mleczarni.

- Colin przerwał, bo niespodziewanie oczyma wyobraźni zobaczył matkę jak żywą.



162



















- Moja matka miała bardzo silne, zręczne dłonie - powrócił do opowieści. - Pracowała u boku ojca i w niczym mu nie

ustępowała. - Poczuł wyraźnie zapach garbowanej skóry i łoju, którym się ją zmiękczało. Mieszał się w pamięci z za-

pachem placka mięsnego, który matka przyrządzała na obiad co drugi dzień. Dziwne, że te wspomnienia nachodziły

go akurat w tym momencie. Niemniej nie mógł ich od siebie odgonić.



- Miała miękki głos - zwrócił się do Rosalyn. - Z lekkim akcentem z Yorkshire. Kiedy śpiewała, a robiła to niemal

zawsze, z jej ust wydobywały się najpiękniejsze, najbardziej melodyjne dźwięki na świecie. - Colin się uśmiechnął. -

Matt odziedziczył głos po matce... ale mnie też się coś od niej dostało. Uwielbiam muzykę, chociaż głos mam do

niczego -wyznał szczerze. - Fałszuję, ale śpiewając mam wrażenie, że matka jest przy mnie.



Colin niespodziewanie poczuł się ogromnie samotny. Co powiedziałby teraz jego matka? Czy byłaby z niego

dumna? Czy byłaby dumna, że ożenił się z Rosalyn? Nie miał odwagi odpowiadać sobie na te pytania...



Przytłaczające poczucie straty zupełnie go zaskoczyło. Kochał oboje rodziców, ale kiedy wyprowadził się z domu, z

egoizmem typowym dla młodości nawet nie obejrzał się za siebie. Teraz żałował, że rodzice nie żyją i że nie mogli

być na jego ślubie - mimo że żadne nie pochwalałoby formy, w jakiej się odbył.



- No więc, co to za opowieść? - zapytała Rosalyn z rogu pokoju, wyrywając go z zadumy.



- Opowieść? - powtórzył nieco nieprzytomnie.



- Tak, opowieść, którą opowiadała ci matka - przypomniała Rosalyn. - Ta o przenoszeniu żony przez próg.



Colin z trudem zbierał myśli.



- A, tak, to ciekawa opowiastka - potwierdził, wyciągając



163







koszulę ze spodni. Rosalyn była tak zaciekawiona, co usłyszy, że zdawała się tego nie zauważyć.



Colin odchrząknął jak przystało na dobrego bajarza, uzmysławiając sobie przy okazji, że tak samo robiła jego matka.



- W rodzinie matki pan młody przenosił pannę młodą przez próg, bo wierzono, że za panną młodą podążają demony

jej rodziny.



- Demony?



- Tak, demony - powtórzył. - Bo widzisz, każdy mężczyzna ma własne, po co mu jeszcze demony żony? Tak więc,

żeby pozbyć się ich, pan młody, zabierając żonę do swojego domu, przenosił ją przez próg. Wtedy demony nie

mogły wejść do środka za młodą parą.



- Co się działo później, kiedy już panna młoda sama wchodziła do domu? - spytała Rosalyn, doszukując się, czego

zresztą Colin się spodziewał, braku logiki w ludowej opowieści.



- Wystarczyło raz przenieść pannę młodą przez próg, żeby demony opuściły ją na zawsze. Od tej pory mogła

wchodzić i wychodzić z domu ile razy chciała. A martwić się musiała tylko demonami męża.



Rosalyn milczała przez chwilę, pogrążona w zadumie, choć koło ust pojawił się jej niespodziewanie uroczy

dołeczek.



- Nigdy wcześniej nie słyszałam tej opowieści - powiedziała po chwili.



- Nie pochodzisz z północy.



- Ktoś z rodziny mojego ojca z pewnością stamtąd pochodził, inaczej nie odziedziczylibyśmy Maiden Hill.



Colin znów się uśmiechnął.



- Tak, albo któryś z twoich przodków porwał kobietę pochodzącą z północy. - Przy ostatnich słowach jednym

płynnym ruchem zdarł z siebie koszulę przeciągając ją przez głowę.



164





















Rosalyn zareagowała natychmiast jak młodziutkie, naiwne dziewczę - odwróciła się twarzą do ściany. Colin czuł jej

skrępowanie i dziwił sie, skąd u niej tyle wstydliwości.



- To przecież tylko nagi tors - zauważył.



- Pobraliśmy się z rozsądku - przypomniała.



- Tak, oczywiście - zgodził się. - Ale to nie znaczy, że mamy być sobie obcy.



- Nie znaczy też, że mamy paradować przed sobą nago.



- Rosalyn, to niedorzeczne - rzucił Colin, nagle czując ogromne znużenie. Postanowił, że uwiedzie żonę kiedy in-

dziej, a póki co łóżko wabiło go z zupełnie innego powodu niż seks - chciało mu się spać. Niech Rosalyn tkwi pod tą

ścianą, on się kładzie. I uczynił to, stwierdzając, że materac jest wygodniejszy niż się spodziewał. Zasnął

natychmiast.



Rosalyn usłyszała, że Colin się położył, i serce się jej zacisnęło. Nie rozumiała, co się właściwie wydarzyło. Widok

nagich stóp partnera nieco ją zmieszał - to było takie intymne. Lecz kiedy ujrzała nagą pierś Colina... Musiała się

odwrócić, bo inaczej pożarłaby małżonka wzrokiem. Składał się z samych mięśni. Sprężystych i silnych. Wydało jej

się także, że dostrzegła szramę na ramieniu, w kształcie gwiazdy - brzydką, czerwoną i pomarszczoną. Była ciekawa,

skąd się wzięła.



Cisza pomiędzy nimi się przeciągała. Za oknem słychać było kwilenie ptaków. Na podwórzu odezwały się głosy

myśliwych, którzy po opuszczeniu karczmy szykowali konie. Byli podekscytowani polowaniem.



Ale Colin milczał.



Rosalyn obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że leży na łóżku. Myślała, że przyłapie go na tym, iż się jej przygląda.

Wyobrażała sobie, że z przebiegłym, złośliwym uśmieszkiem czeka aż ona zrobi to, co właśnie uczyniła - zerknie w

jego stronę.



165







Jednak Colin wcale się jej nie przyglądał. Leżał z głową na poduszce, nie przykryty, plecami do niej. Najzwyczajniej

spał.



Rosalyn powoli odwróciła się od ściany. Nie wiedziała, co ma myśleć, choć czuła się lekko zawiedziona. Ich

sprzeczka dobiegła końca, a ona, kiedy to się stało, pojęła, że podoba jej się stawanie w szranki z Colinem. Była

podekscytowana, gdy porwał ją w ramiona, a później rzucił na łóżko.



I szczerze mówiąc, w głębi serca spodziewała się czegoś innego niż opowieści o demonach, albo tego, że mąż

pójdzie spać. Liczyła na to, że zmusi ją do skonsumowania małżeństwa pomimo że się na to nie zgodziła, nie chcąc

aby wyszło na jaw, jak bardzo Colin ją pociąga.



Żałowała, że nie postawił na swoim i była tym żalem przygnębiona.



Popatrzyła na śpiącego mężczyznę, który był jej mężem, i poczuła, że jakiś demon bierze ją w posiadanie - demon

gniewu. Jak on śmiał zasnąć, gdy ona stoi tu taka spięta i niepewna siebie?



Zapragnęła zerwać kapelusz z głowy i ryzykując, że jeszcze bardziej go pogniecie, chciała nim stłuc śpiącego. Nie

mógłby wtedy jej ignorować...!



Te przepełnione przemocą myśli zupełnie zbiły ją z tropu, co tylko powiększyło jej złość.



Przez lata tłumiła w sobie emocje i świetnie jej się to udawało, lecz nie przy pułkowniku Mandlandzie. Bardzo jej się

to nie podobało.



Poza tym, jeśli jemu się wydaje, że po tym jak ją zignorował i pozostawił w kącie pokoju, ona położy się obok niego

- to się pomylił. W końcu jest córką hrabiego Woodforda.



Rosalyn zdjęła z głowy kapelusz i ściągnęła z rąk rękawiczki. Potem przeszła przez pokój i położyła wszystko na

toaletce. Miała ochotę przepłukać twarz zimną wodą, ale w misce nie było nawet kropli.



166





















Zerknęła w lustro i z trudem pohamowała okrzyk przerażenia. Wyglądała jak straszydło. Była blada, a pod oczami

miała sine cienie.



Nic dziwnego, że Colin nie garnął się do zbliżenia.



Poświęciła kilka chwil na poprawienie i upięcie włosów, a potem przeciągnęła krzesło do łóżka. Zamierzała się prze-

spać, ale nie na nim.



Ustawiła krzesło tak żeby mogła oprzeć nogi na łóżku i usiadła, szukając najwygodniejszej pozycji, która pozwoliła-

by jej zasnąć.



Nie było łatwo. Na zewnątrz, na dziedzińcu karczmy, życie zaczynało toczyć się na dobre. Nikt nie starał się mówić

cicho. Psy ujadaniem witały każdego nowego gościa. Konie rżały, ludzie głośno się śmiali - Rosalyn nie miała

pojęcia, jak Colin może spać w tym harmidrze.



Wstała i przymknęła okiennice, co nieco przytłumiło hałas dochodzący z zewnątrz. A potem wróciła na krzesło.

Jednak, choć wierciła się na nim i mościła, już po kilku minutach poczuła kurcz w szyi. Po kolejnych minutach czuła

się tak zmęczona, że prawie było jej obojętne gdzie będzie spała - a łóżko wyglądało na najlepsze do tego miejsce.



Pomyślała, że Colin śpi na kołdrze, więc nie stanie się nic złego, jeśli ona położy się obok niego - w ubraniu i pod

kołdrą. Nie przejmowała się suknią. I tak była przecież strasznie wygnieciona.



W tej samej chwili pułkownik przeciągnął się jak leniwy, zadowolony z życia kocur.



Rosalyn zesztywniała, myśląc, że się obudził.



Na szczęście spał dalej i tylko z błogim westchnieniem ułożył się w wygodniejszej pozycji.



Ogarnęła ją zazdrość. Nie mogła wprost patrzeć na partnera, który spał tak spokojnie. Całe jej ciało domagało się

snu. Oczy same się zamykały.



167







Wreszcie się poddała. Nie umiała dłużej walczyć ze zmęczeniem, więc starając się robić to jak najciszej, wspięła się

na łóżko i wsunęła pod kołdrę.



Jak przyjemnie było wyciągnąć się na miękkim materacu. Zwinęła się w kulkę z westchnieniem ulgi...



I wtedy materac zadrżał. Colin przekręcił się na bok i przerzucił ramię przez Rosalyn.



Zamarła.



Na szczęście partner więcej się nie poruszył, a jego oddech był równomierny. Mimo to Rosalyn czekała i po kilku

minutach zerknęła za siebie przez ramię.



Colin spał. Naprawdę spał.



Odwróciła więc głowę i z mieszanymi uczuciami ułożyła ją wygodnie na poduszce. Nie wiedziała, czy powinna być

zadowolona, czy raczej urażona.



Ale w końcu i ona odpłynęła w sen.



Obudziła się nagle, nie rozpoznając otoczenia i nie pamiętając niczego. Śniło się jej, że brała ślub, ale teraz budzi się

bezpieczna w swoim łóżku...



Tyle że to nie było jej łóżko, a ona miała na sobie ubranie.



Rosalyn usiadła. Jej włosy były w kompletnym nieładzie. Kiedy się kładła były spięte wsuwkami, ale te albo

powypadały w czasie snu, albo powbijały się głębiej we włosy.



Rozejrzała się dokoła, zaczynając sobie przypominać, gdzie jest i z jakiego powodu.



Wyszła za mąż.



Odwróciła się i stwierdziła, że druga część łóżka jest pusta. Na poduszce Colina widniało jeszcze wgniecenie po jego

głowie, ale samego Colina nie było.



Niemniej w całym pokoju nie brakowało oznak jego obecności. W powietrzu unosił się zapach mydła. Jej ubrania,

które przed snem rzuciła na umywalkę, zniknęły. Obok dzbanka



168

















z wodą leżała brzytwa. Colin się golił. A przed pustym kominkiem stała miedziana duża misa. Colin nie tylko się

ogolił, on się także wykąpał. W tym pokoju, gdy ona spała... on był zupełnie nagi.



Rosalyn wolno wypuściła powietrze z płuc. Jest przecież w końcu zamężną kobietą.



Zamężną kobietą, która także z radością skorzystałaby z kąpieli.



Podniosła się z łóżka i podeszła do misy. Zamoczywszy rękę, stwierdziła, że woda jest nadal ciepła. Lniany ręcznik,

którym Colin się wycierał, zmięty wisiał przewieszony przez oparcie krzesła stojącego w pobliżu.



To było to samo krzesło, które przyciągnęła do łóżka. Rosalyn zrobiło się słabo na myśl, że spała tak mocno, że nic

nie^ słyszała - ani kiedy partner szurał krzesłem, ani kiedy się golił i kąpał. Miała wrażenie, że naruszono jej

prywatność, a zarazem...



Przeszła do okna i rozchyliła okiennice, które wcześniej sama przymknęła. Na dziedzińcu panował spokój. Musiała

się zbliżać pora kolacji. Nie licząc psa wyszukującego w sierści pcheł i konia przywiązanego do pałąka, żującego

siano, okolica domu wydawała się opuszczona.



Rosalyn zamknęła okno, zastanawiając się, gdzie jest pułkownik. Zaczęła nasłuchiwać, ale karczma miała grube

ściany, przez które nie przedostawał się żaden dźwięk. Jeszcze raz popatrzyła w stronę wanny.



Jej ciało wprost się skręcało z tęsknoty za kąpielą. Niektórzy ludzie nie lubią się często kąpać. Ona miała inne

przyzwyczajenia. Ceniła sobie higienę osobistą i była zadowolona, że Colin najwyraźniej też ją sobie ceni. Mydło,

którego używał, leżało w mydelniczce, dwa dodatkowe czyste ręczniki obok.



Teraz już wiedziała, co ją obudziło. Trzask drzwi, kiedy



169







Colin wychodził z pokoju. Na tyle znała już swojego partnera, a przynajmniej na tyle mu ufała, że wiedziała, iż

zostawił wodę dla niej. To miłe mieć tak przewidującego i opiekuńczego męża. A kąpiel nadal ogromnie ją

pociągała.



Podrapała się po głowie w miejscu gdzie w skórę wbiły się spinki. Ciepła woda przyniesie ulgę zmęczonemu ciału,

pomyślała. A jeśli się pospieszy, to zdąży się wykąpać przed powrotem Colina.



Postanowiła nie marnować czasu. Musi się wykąpać. Nie zniesie tych brudnych ubrań ani minuty dłużej. Tylko się

zanurzy w wodzie i zaraz z niej wyskoczy, przyrzekała sobie. Ale w tym momencie obok wanny spostrzegła proszek

do mycia zębów.



I nie umiała oprzeć się pokusie. Umyła zęby, a potem wyciągnęła z włosów wszystkie spinki. Zadowolona ze świe-

żości w ustach, zdjęła ubrania i położywszy je blisko, weszła do wanny.



Pomyślała, że jest w niebie i to także dlatego, że nie musiała sama przygotować kąpieli jak to najczęściej miało

miejsce w Maiden Hill. Bridget tego nie robiła, bo zazwyczaj kończyła służbę przed kolacją.



Wanna z jednej strony miała wyższą ściankę, na której Rosalyn mogła wygodnie oprzeć głowę. Tak też uczyniła,

wyciągając się prawie na całą długość. Ale wanna nie była zbyt duża i kiedy wyobraziła sobie leżącego w niej

Colina, zebrało się jej na śmiech.



Szybko jednak spoważniała i sięgnęła po mydło. Nacierając się nim, myślała o tym, że uwielbia czuć się czysta.

Chciała, żeby to uczucie ogarnęło całe ciało. Przyszło jej do głowy, że mogłaby umyć także włosy, tyle że musiałaby

mieć przy wannie dzbanek z wodą do spłukiwania.



Zerknąwszy więc w stronę drzwi, wyskoczyła pospiesznie z wanny, i ociekając wodą, pobiegła po dzbanek. Kiedy

wcho-



170























dziła z powrotem do wanny, za drzwiami usłyszała czyjeś kroki.



W zamku tkwił klucz. Klamka się poruszyła.



Rosalyn upuściła dzbanek, który upadł na ziemię i roztrzaskał się na kawałki. Mogła okrzykiem ostrzec

wchodzącego, ale drzwi się już otwierały, więc nie było czasu na zastanowienie, co robić. I tak, zamiast zawołać,

zanurzyła się wraz z głową w wodzie, naciągając przy tym na siebie śmiesznie mały lniany ręczniczek.







Rozdział 11



Kiedy Colin usłyszał, że w pokoju rozległ się dziwny trzask, rzucił się do drzwi. Nie wiedział, co zastanie w środku,

ale był przygotowany nawet na walkę wręcz.



Zastygł jednak niezdecydowany w wejściu, gdy się przekonał, że w pokoju nikogo nie ma. Wprawdzie nieposłane

łóżko świadczyło o tym, że jeszcze niedawno była tu Rosalyn, ale w tej chwili sypialnia była pusta. Popatrzył na

okno. Okiennice nadal były przysłonięte, przez co w pomieszczeniu panował półmrok. Przeszedł do okna, żeby

uchylić okiennice.



Kiedy się odwracał, obcasem nastąpił na coś, co zaskrzypiało pod naciskiem. Spojrzał pod nogi i zobaczył szczątki

glinianego dzbanka na wodę.



Wtedy też doszedł go odgłos przelewającej się wody. Powoli odwrócił się ku wannie i przez chwilę nie mógł

uwierzyć we własne szczęście. Dostrzegł ramię skrywające się za wysoką ścianką wanny.



Widok sukni przewieszonej przez oparcie krzesła potwierdził jego podejrzenia - i natychmiast ogarnęła go niecna

pokusa, której nie miał sił się oprzeć. Bóg nieczęsto prezentował mu w życiu takie niespodzianki.



Na palcach obszedł wannę i usiadł na krześle z przewieszoną suknią.



Przed sobą miał Rosalyn. Siedziała nago w wannie ze



172





























skromnie podciągniętymi pod brodę nogami - dłuższymi mż sobie wyobrażał. Była mokra i lśniąca od mydła. I widać

było prawie całe jej piersi, mimo że starała się je ukryć za kolanami i ręcznikiem, który do siebie przyciskała. Co do

talii, to po nocy spędzonej w jednym łóżku, Colin wiedział, że jest szczupła jak u osy.



Sytuacja była prowokująca.



Ale tak naprawdę mowę odebrał mu widok rozpuszczonych włosów Rosalyn.



Jak się spodziewał wcale nie były mysie w barwie. Nie, miały kolor ciemnego piwa. Ciemne i gęste, przetykane

złotymi pasmami. I skręcały się w loki. Sprężyste, buntownicze, wesołe loki, świętujące wolność. Opadały przez

ramiona prawie do biustu. A na dodatek z rozpuszczonymi włosami Rosalyn wyglądała młodziej... i cudownie

zmysłowo.



^ Colin wyciągnął do nich rękę - nie mógł się powstrzymać - co widząc Rosalyn natychmiast odchyliła się w tył a w

jej oczach zabłysła nieufność. On zaś zrozumiał, że zmysłowe są nie tylko usta jego małżonki - usta, które nieraz go

kusiły, by zapominając o zdrowym rozsądku, skraść ich właścicielce całusa - ale ona cała, każdy jej centymetr. Jego

ciało szybciej niż umysł domyślało się, co kryje się za sztywną postawą Rosalyn.



- Jesteś niesamowicie piękna - wyszeptał.



Nie zdawał sobie sprawy, że to uczynił, dopóki nie zobaczył w oczach żony błysku wzburzenia, czemu towarzyszyło

dumne szarpnięcie głową.



- Bzdury gadasz - rzuciła krótko i dodała: - Bardzo proszę, żebyś wyszedł.



- Nie mogę - odparł.



- Jak to nie możesz? - zdumiała się.



- Ponieważ te skórzane spodnie są obcisłe i jeśli teraz wstanę... zawstydzę nas oboje.



173







Gniew Rosalyn zamienił się w niepokój. Była naiwna, co



o dziwo nie wywołało w Colinie uczucia niezadowolenia.



- Z jakiego powodu mielibyśmy być zawstydzeni, nie rozumiem? - spytała słabym głosem, jakby nie była

przekonana, czy pragnie usłyszeć odpowiedź.



- Z wielu - mruknął, nie chcąc zbyt szybko wystraszyć partnerki. Miał do czynienia z tajemnicą. Nie pojmował,

dlaczego kobieta tak zmysłowa i ekscytująca ukrywa swoje największe zalety. Jej postępowanie przeczyło

wszystkiemu, co wiedział o kobiecej próżności.



Zastanawiał się, czy piersi żony zakończone są dużymi, ciemnymi sutkami, czy małymi i różowawymi. Nieważne,



i tak nie mógł się doczekać kiedy poczuje ciężar jej piersi w dłoniach.



Pochylił się ku wannie.



- Może umyję ci plecy?



- Nie.



Włożył rękę do wody - znów nie mógł się pohamować.



- To może pomogę ci w jakiś inny sposób? - zapytał, wodząc palcem w wodzie, blisko uda żony.



Rosalyn pokręciła głową.



Colin nie przestawał wodzić dłonią w kąpieli, aż w końcu położył ją na śliskim udzie.



- Powinnaś już zakończyć kąpiel - stwierdził, a w myślach dodał: I pozwolić, żebym cię opłukał. Nie powiedział tego

jednak na głos, bo za coś takiego zarobiłby kolejny policzek.



Rosalyn przez chwilę przyglądała się z zastanowieniem jego dłoni a potem ją odsunęła.



- Zaraz skończę, tylko musisz wyjść.



Ale nie mogę, przemknęło mu przez głowę. I znów zachował tę myśl dla siebie.



- Dlaczego dzbanek jest zbity? - spytał po chwili.



- Nie zamierzasz zostawić mnie samej, prawda?



174

















- Rosalyn, jesteśmy małżeństwem.



- Po co ciągle mi o tym przypominasz?



- Żebyś zrozumiała, że nie ma nic niestosownego w tym, że jestem przy tobie w takich intymnych sytuacjach. - Że

mogę wyciągnąć cię z wanny, mokrą i lśniącą, i wysuszyć twoje ciało pocałunkami... - marzył.



Colin wstał, rzucił suknię żony na łóżko i przeszedł do okna. Musiał oddalić się od Rosalyn. Obrazy w jego

wyobraźni były tak wyraźne, że lepiej, żeby nie znajdował się blisko partnerki. Wyjrzał przez okno, próbując skupić

uwagę na czymkolwiek innym niż kobieta za jego plecami.



Nie udawało mu się to. Nadal pragnął zanurzyć twarz w jej włosy, zaciągnąć się zapachem ciała Rosalyn...



- Chciałam umyć włosy - odezwała się, wyrywając go z stanowczo niebezpiecznych marzeń.



- Słucham? - spytał nieprzytomnie.



- Byłeś ciekawy, dlaczego dzbanek jest rozbity - przypomniała. - Więc tłumaczę. Chciałam umyć włosy, usłyszałam

że nadchodzisz i go upuściłam.



Colin odwrócił się do żony. Siedziała nadal w tej samej pozycji, z podkurczonymi nogami, które oplatała ramionami.

Niemniej zrozumiał, że jej słowa to nieśmiała zachęta.



- Teraz trudno będzie je umyć - stwierdził. Rosalyn skinęła głową.



- Mógłbym ci pomóc - zaproponował ostrożnie. Wzrok żony umknął na bok.



- Nie chcę, żebyś się mnie obawiała, Rosalyn - tłumaczył łagodnym głosem. - Pragnę, żebyś mi ufała. Od tej pory

będziemy spędzali ze sobą mnóstwo czasu.



Rosalyn spuściła głowę, zastanawiając się nad tym, co powiedział. Colin czekał na odpowiedź. W końcu się

odezwała.



- Potrzebowałam czegoś, czym spłukałabym włosy.



175







- Dzbanek jest nadtłuczony tylko u góry. Mogę go napełnić wodą i spłukać ci je.



- Skąd weźmiesz wodę?



- Z wanny.



Rosalyn nie powiedziała ani tak, ani nie. A on nie czekał na zgodę. Sięgnął po dzbanek, zanurzył go w wannie i

usiadł na krześle obok. Rosalyn przez cały czas uważnie go obserwowała, a jemu przypomniał się lis ścigany przez

Loftusa. Ani lis, ani żona mu nie ufali... a przecież miał na względzie ich dobro. Nie pojmował, dlaczego Stwórca

postawił mu na drodze tę dwójkę. Wiedział tylko, że tak jak pomógł lisowi, musi pomóc też żonie... tylko nie bardzo

rozumiał, na czym ta pomoc ma polegać. Pewnie, jak w wielu innych życiowych sytuacjach, będzie musiał polegać

na instynkcie.



Pytanie tylko, czy potrafi zapanować nad swoim ciałem.



- Pochyl się - nakazał.



Rosalyn spojrzała mu w oczy. Widać było, że się waha. Nie miał już przed sobą Aksamitnego Młotka jak ją

nazywano w Valley, tylko kobietę aż nadto świadomą swojej bezbronności.



Jednak w końcu pochyliła głowę. Polewając ją wodą, Colin zauważył:



- Pewnie jest już zimna.



- Jest taka jak trzeba - odpowiedziała Rosalyn i unosząc głowę, poprosiła: - Podasz mi mydło?



Nadal trzymała kolana mocno przyciśnięte do piersi, ale przez moment Colin mógł je dostrzec. Miała różowe, ster-

czące sutki. Podawszy żonie mydło, wrócił na krzesło i przymknął oczy.



Nie nadawał się na mnicha, to pewne.



Z łokciami opartymi na kolanach, przysłuchiwał się odgłosom przelewającej się wody.



W chwilę później Rosalyn poprosiła o spłukanie włosów.



176



















Posłusznie zmył je wodą z dzbanka dwukrotnie. I naprawdę starał się nie patrzeć na żonę - jej widok budził w nim

zbyt wielki zamęt. Miał wrażenie jakby znów był szesnastolatkiem, kompletnie pozbawionym kontroli nad

reakcjami własnego ciała. Był podniecony i podekscytowany. Cały drżał. Gdyby teraz dotknął żony, z pewnością by

się nie pohamował...



Odstawił dzbanek na podłogę i wstał. Ze wzrokiem wbitym w drzwi, ruszył ku nim.



- Ja... hm... Chyba najlepiej będzie, jeśli zaczekam na ciebie na dole. - Może wtedy odzyska zdrowy rozsądek i moż-

liwość myślenia.



<- Mówisz poważnie, prawda? - spytała Rosalyn zanim zdążył otworzyć drzwi. - Kiedy dajesz słowo, nie kłamiesz?



Colin popatrzył na żonę, która odwróciła się w wannie, żeby móc go wiedzieć. Mokre włosy zarzuciła w tył. Na ten

widok zapytał sam siebie w duchu, jak to możliwe, że żaden mężczyzna nie dostrzegł dotąd, jak piękną kobietą jest

Rosalyn.



- Staram się - odparł. - Kiedy skończysz, zejdź na dół coś zjeść - dodał, po czym, potykając się o własne stopy, uciekł

z pokoju, bojąc się, że za chwilę uczni coś naprawdę szalonego.



Rosalyn zaczekała, aż Colin zamknie za sobą drzwi i dopiero wtedy usiadła. Woda już prawie zupełnie wystygła, ale

jej było gorąco. Czuła coś, czego nie umiała do końca nazwać. Żołądek miała zaciśnięty w kulę, a skóra na całym

ciele była jakby podrażniona. Tak, w obecności Colina robiła się wrażliwa na wszystko, czuła nawet muskanie

powietrza o skórę.



I dobrze wiedziała, że reakcje jej partnera są takie same.



Ich pierwsze pocałunki były tylko preludium. Wiedziała to teraz bez cienia wątpliwości. Podpowiadała jej to intuicja

stara jak świat.



177







Wyszła z wanny, wyżęła ręczniki, którymi się zakrywała, a potem, sięgnąwszy po suchy, wytarła się nim.



Colin wyszedł z pokoju, ale zrobił to wbrew woli. Ta myśl sprawiła że Rosalyn się uśmiechnęła, uzmysławiając

sobie, że niespodziewanie znalazła się w posiadaniu mocy. Prawdziwej mocy.



- Colin - powiedziała na głos, ciesząc się brzmieniem imienia męża. Tak Colin jest teraz jej mężem, pomyślała i

poczuła, że ucisk w piersiach, który do tej pory nieustannie jej towarzyszył, nagle zelżał. Dostrzegła swoje odbicie w

lustrze nad toaletką i po raz pierwszy w życiu uśmiechnęła się do tego odbicia.



- Colin. - Jej mąż. Mężczyzna, który przyrzekł, że będzie się nią opiekował.



Pogrążona w rozmyślaniach zaczęła się ubierać. Nie była jeszcze gotowa zupełnie zaufać partnerowi, ale była już

tego całkiem blisko. Colin ani razu jej nie oszukał, nie okłamał. Dotrzymywał obietnic - a to wiele dla niej znaczyło.



Zabrała się za upinanie włosów w kok... jednak przypomniawszy sobie błysk w oczach męża, gdy zobaczył je roz-

puszczone, zmieniła zdanie. Przecież to są jej włosy, nie są takie same jak włosy matki. Upięła więc je swobodnie, co

nadało rysom jej twarzy łagodniejszy wyraz.



-Była ciekawa, co pomyśli o tym Colin. Włożyła suknię i mimo że ta była wymięta i brudna, Rosalyn nadal czuła się

szczęśliwa.



Pułkownik czekał na nią na dole przy schodach. Usłyszała go zanim go jeszcze zobaczyła. Pogwizdywał pod nosem,

niezbyt melodyjnie - choć biorąc pod uwagę jego talenty muzyczne, w jego pojęciu pewnie całkiem znośnie.

Zatrzymała się u szczytu schodów, przyglądając się mężowi. Sprawiał wrażenie pogrążonego w myślach, lecz kiedy

usłyszał jej kroki, przestał gwizdać i stał się czujny. Jego wzrok natych-



178

























miast powędrował do jej włosów, ułożonych w nowy sposób. Uśmiechnął się z aprobatą, na co serce Rosalyn

zareagowało radosnym saltem.



Colin wziął ją pod ramię i poprowadził wąskim korytarzem z dala od głównej sali karczmy. Oglądając się za siebie,

Rosalyn dostrzegła, że w sali siedzi pastor ze znajomymi. Wyglądał na porządnie pijanego.



- Poprosiłem o salę tylko dla nas - wyjaśnił Colin. - Właściciele już ją przygotowali. Lubisz pstrąga?



- Tak - przytaknęła, choć bliskość męża sprawiała, że wcale nie odczuwała głodu.



Okna małej jadalni wychodziły na śliczny strumyk płynący obok karczmy. Dzień się kończył i zachodzące słońce

kąpało wszystko w ciepłej, złotawej poświacie. Na stole zastawionym na dwie osoby czekały już potrawy. Ich

smakowity zapach pobudził apetyt Rosalyn.



Colin odsunął dla niej krzesło, powiadamiając przy tym czekającą kelnerkę, że sami się obsłużą.



Dziewczyna zapaliła świece, ukłoniła się i opuściła salę, zamykając za sobą drzwi. Zostali sami.



- Wolisz wino czy cydr? - spytał Colin.



- Wino, jeśli jest dobre.



- Zaraz się przekonamy - odparł, pokazując butelkę. - Wygląda na francuskie, ale kto wie, co naprawdę jest w środku.

Piłem już ocet, chociaż mówiono, że to wino z najlepszych francuskich winnic.



Rosalyn nie wiedziała, co ma powiedzieć. Miała przed sobą najprzystojniejszego, światowego mężczyznę, jakiego

znała w życiu, i właśnie przy nim język wiązł jej ze skrępowania.



Na szczęście Colin nie oczekiwał, że będzie z nim prowadziła wyrafinowane konwersacje. Nalał wina do kieliszków

i podał jej jeden.



- Za nasze małżeństwo.



179







- Obyśmy obydwoje dostali to, na czym nam zależy - wyszeptała.



Colin uniósł wysoko brwi.



- Co masz na myśli? - spytał. Poruszyła się niespokojnie na krześle.



- Pragniesz przecież dostać się do Izby Gmin. Pochylił się do niej. Kieliszek, którym chciał stuknąć w jej



kieliszek, nadal trzymał uniesiony.



- Nieustannie mi o tym przypominasz. A co z tobą, Rosa-lyn? Czego ty pragniesz?



Zbił ją z tropu tym pytaniem. Czego ona pragnie?



Wyszła za mąż ze względu na Covey... ale czy tylko dlatego? Możliwe, że od samego początku - od chwili, gdy

Colin oświadczył się jej po raz pierwszy w salonie lorda Loftusa - wiedziała, że tak czy inaczej skończy w tym

miejscu, w którym się teraz znajdowała.



- Zadajesz trudne pytanie - stwierdziła.



- Ale istotne. - Stuknął kieliszkiem w jej kieliszek. - Wypij - nakazał.



Rosalyn upiła wina, które było zaskakująco dobre. Colin zaś zabrał się za nakładanie potraw na talerze. Robił to

zręcznymi, spokojnymi ruchami. Miał dłonie zakończone długimi, zgrabnymi palcami, choć zarazem mocnymi.

Były to zręczne i silne dłonie. Podobne do dłoni jego matki. Albo - ponieważ wyglądały tak, jakby z równą

zręcznością potrafiły się posługiwać szablą - dłonie dżentelmena.



Pstrąg był świeży i soczysty. Jako dodatek do niego podano zielony groszek i marchewkę. Bycie żoną zamożnego

mężczyzny posiadało swoje dobre strony.



- Czy ci myśliwi, którzy byli tu rano, są tu jeszcze, czy już wyjechali - zapytała Rosalyn, żeby podtrzymać rozmowę.



- Są, ale jedzą kolację gdzie indziej - poinformował Colin,



180























dolewając wina do kieliszków. - Dopóki nie wrócą, w karczmie będzie spokój.



Rosalyn skinęła głową, domyślając się, że jej towarzysz tak naprawdę miał na myśli to, że do powrotu myśliwych

nikt im nie będzie przeszkadzał. Wychyliła swoje wino.



- Nie tak szybko, bo się upijesz - przestrzegł ją Colin.



- Chyba, że tym sposobem próbujesz mi się wymknąć? Rosalyn już w tej chwili odczuwała lekkie wirowanie w

głowie, ale owo odczucie nie było nieprzyjemne.



- Nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, że wyjdę za mąż



- oświadczyła, zdziwiona że niespodziewanie odważyła się na takie szczere wyznanie.



- Dlaczego? - zainteresował się Colin.



- Dobrze mi było samej - wyjaśniła, zastanawiając się, ile wina wypił mąż. Czy nadal sączył pierwszy kieliszek, czy

był to już kolejny?



On zaś przyglądał się jej uważnie znad brzegu kieliszka.



- Dobrze ci w tej nowej fryzurze - powiedział wreszcie. Policzki Rosalyn pokraśniały.



- Być może, ale włosy za bardzo się kręcą - odparła z zawstydzeniem, uciekając wzrokiem przed spojrzeniem par-

tnera.



- Dla mnie twoje włosy to jeden z twoich największych atutów - upierał się przy swoim Colin, czyniąc to tak uwodzi-

cielskim głosem, że na jego dźwięk Rosalyn mało co a upuściłaby widelec, który trzymała w dłoni. Odłożyła go na

stół.



- Prawisz mi komplementy.



- Uhm - mruknął na potwierdzenie.



- Nie jestem do tego przyzwyczajona. Mężczyźni rzadko zwracają uwagę na moją urodę - mówiła. - Zastanawiam

się, dlaczego ty to robisz? - Mimo że zadała to pytanie, domyślała się odpowiedzi. Przez chwilę w wyobraźni ujrzała

obraz nagiej piersi małżonka.



181







Colin podniósł jej widelec, nabił na niego cząstkę pstrąga i podsunął pod jej usta. Pochyliła się i delikatnie wzięła do

ust cząstkę ryby z widelca.



- Prawię ci komplementy, bo jesteś piękna - oświadczył. - I szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego starasz się to

ukryć przed światem. To dziwne zachowanie u kobiety.



Rosalyn nie miała pojęcia, jak powinna zareagować.



- Kiedy rozpuszczam włosy, ludzie zwracają na nie uwagę i od razu przypomina się im moja matka - wyznała z

lekkim oporem.



Colin odłożył widelec i oparł się łokciami o stół.



- I cóż w tym złego?



Rosalyn ponownie sięgnęła po kieliszek.



- Rozumiałbyś, gdybyś porozmawiał z członkami rodziny mojego ojca. - Powiedziawszy to, Rosalyn przytknęła usta

do rąbka kieliszka, lecz nie upiła wina. Pomyślała, że kto jak kto, ale mąż powinien poznać historię jej rodziny. -

Wcale tak dobrze się nie ożeniłeś - wyznała. - Mój dziadek pochodził z Norwich i parał się produkcją świec.

Zaskoczony? - spytała na koniec wyzywająco.



- Nie bardzo - odparł. - I pamiętaj, że sam jestem syna szewca. Tyle że moim zdaniem nie pochodzenie się liczy,

tylko nasze talenty i to jaki z nich zrobimy użytek.



Rosalyn odstawiła kieliszek. Okazywało się, że jej mąż jest wolnomyślicielem i nawet jej się to podobało.



- Masz rację - zgodziła się. - Historia moich rodziców jest taka, że pewnego dnia ojciec ujrzał matkę, i był tak

zauroczony jej urodą, że za nią poszedł. Od tej pory nieustannie się do niej zalecał, aż matka go przyjęła.



- Domyślam się, że rodzina ojca nie była zachwycona.



- W najmniejszym stopniu. Zresztą pewnie słyszałeś, że matka w końcu porzuciła ojca.



182





















Colin skinął głową.



Naturalnie, że o tym słyszał. W okolicy mówiło się o tym wydarzeniu od lat.



- Nigdy nie pozwolono mi zapomnieć, że mój ojciec ożenił się z kobietą z pospólstwa - ciągnęła Rosalyn, składając

dłonie na podołku. - Matka zhańbiła nie tylko siebie, ale całą rodzinę. A ponieważ nie było jej w pobliżu, żeby

odpokutowała za grzechy, wszyscy wyżywali się na mnie.



- Ojciec cię nie bronił?



- Ojciec szukał ukojenia w butelce i zmarł w trzy lata po odejściu matki.



- Ile miałaś wtedy lat?



- Czternaście.



- I od tamtej pory mieszkałaś z krewnymi?



- Tak, przeprowadzałam się od jednej rodziny do drugiej. Najmniej lubiłam ciotkę Agathę, tę do której miałam się

przeprowadzić teraz. - To właśnie ciotka Agatha najbardziej krytykowała jej włosy. Rosalyn zamieszkała u niej

kiedy skończyła szesnaście lat. Była wtedy samotną młodą dziewczyną, która przeżyła więcej złego niż niejeden

dorosły. Znów splotła dłonie na kolanach. - Społeczeństwo potrafi być okrutne dla tych, którzy nie spełniają jego

oczekiwań.



- Tylko wtedy, kiedy mu się na to pozwoli - zauważył Colin. - Masz szczęście, że odziedziczyłaś urodę po matce.



Nikt wcześniej czegoś takiego jej nie mówił.



- Dlaczego tak twierdzisz? Colin się uśmiechnął.



- Bo dzięki temu nie jesteś podobna do kuzyna Woodforda i innych osób z rodziny twojego ojca, które poznałem w

Londynie. Wszyscy oni mają wielkie nosy, dwa razy większe od twojego.



To odważne stwierdzenie zaszokowało Rosalyn.



- To prawda, nie jestem do nich podobna. Nigdy nie byłam.



183







- To wyznanie przyniosło jej ulgę. Poczuła nagle, że wzbiera w niej śmiech. Nie umiała go pohamować.



Colin także się roześmiał, jakby podzielał jej radość.



Ona zaś myślała o swoich kuzynach, o tym, co mówili do niej i za jej plecami przez całe jej życie. O rzeczach, które

ogromnieją raniły. Roześmiała się jeszcze głośniej. Przypomniała sobie ojca, który prawie w ogóle jej nie zauważał,

i swoje starania, żeby to się zmieniło, żeby zaczął o nią dbać. Teraz śmiała się już do rozpuku, głośno i twardo. Ale

nagle jej śmiech przeszedł w łzy.



Coś w niej pękło i Rosalyn rozpłakała się. Nie umiała powstrzymać potoku łez, które wypływały z głębin jej duszy.

Nikt, nawet ona sama nie wiedziała, że tam są.



I w tej chwili, choć robiła to całe życie, nie była w stanie ich tłumić. Wypływały z niej, zalewając oczy, dławiąc

gardło.



Odwróciła twarz od Colina, zawstydzona, że straciła panowanie nad emocjami.



On jednak nie zamierzał zostawić jej samej. Okrążył stół i przykląkł przy niej, a potem otoczył ramieniem.



Chciała się odwrócić, ale jej na to nie pozwolił.



W końcu przestała się opierać. Nie miała na to sił.



Czyjej załamanie to skutek wypitego wina, czy może tego, że znalazła życzliwego słuchacza?



Nie wiedziała i nie zależało jej na tym, żeby wiedzieć. Zarzuciła mężowi ramiona na szyję i zaczęła mu łkać w rękaw

jak dziecko.



- Chciałam tylko, żeby mnie polubili - wyjąkała pomiędzy chlipnięciami.



- Wiem, wiem - mruknął uspokajająco Colin, siadając na podłodze i sadzając sobie Rosalyn na kolanach. Otoczył ją

ramieniem. - Wszyscy tego pragniemy.



- Ale oni mnie nie polubili. Nigdy im na mnie nie zależało.



184





















- Znów odezwała się stara rana, co wzmogło płacz. Łzy wsiąkały w kurtkę i koszulę Colina.



- Teraz to nieważne, to już przeszłość.



- Ale to przecież rodzina - jęknęła płaczliwie Rosalyn. Colin wzruszył ramionami.



- Rodzina jest ważna, jeśli się o ciebie troszczy i traktuje serdecznie. W przeciwnym razie może wyrządzić wiele zła.



- Po tych słowach Colin sięgnął po serwetkę leżącą na stole i podał ją żonie, żeby wydmuchała noc. Zrobiła to z

ochotą.



- Nie tak mnie wychowywano - wyznała. - Miałam tylko rodzinę. Po śmierci ojca nie zostało mi nic, ani dom, ani

nawet pamiątki po rodzicach. George zabrał wszystko.



- Tak, tylko że teraz nie ma to już znaczenia. I pamiętaj, że masz panią Covington.



- Covey nie należy do rodziny.



- Już tak. Przyjaciele stają się naszą rodziną z wyboru.



- Czystym rogiem serwetki Colin otarł mokre od łez policzki żony. - Rodzina to nasz łącznik z nami samymi - dodał

refleksyjnie. -1 może szkoda. Mnie dostała się dobra rodzina, ty nie miałaś tyle szczęścia. Jednak to nie znaczy, że

powinnaś pozwalać im się ranić.



- Przynajmniej się mną opiekowali. Muszę o tym pamiętać.



- Nie opiekowali, tylko cię ignorowali - sprzeciwił się Colin. - Sprawili, że czułaś się zbędnym ciężarem. Masz

prawo być na nich wściekła.



Jego słowa posiadały oczyszczającą moc. Colin miał rację. To bolało, kiedy przerzucano ją od rodziny do rodziny i

nieustannie krytykowano. Bardzo bolało.



- Straciłaś rodziców - kontynuował. - Dobrze rozumiem, co czujesz, bo ja też straciłem swoich. Nie widziałem, że tak

bardzo za nimi tęsknię, dopóki nie wróciłem do Clitheroe i nie zamieszkałem z rodziną Matta. Jeśli ja,



185







dorosły człowiek, cierpię po stracie rodziców, wyobrażam sobie, co ty musiałaś czuć.



Rosalyn, otoczona ciepłymi ramionami męża, czuła się wspaniale, ale poczucie winy, które towarzyszyły jej od tak

dawna, nie chciało od razu ustąpić. Przekonała się, że nie jest jeszcze gotowa się z nim rozstać. Nosiła je w sobie tak

długo i częściowo sama się do niego przyczyniła.



- Moja matka żyje - wyznała. Nawet Covey nie znała tej tajemnicy.



- Słucham? - rzucił Colin. Pochylił się nad Rosalyn, bo ta mówiła tak cicho, że prawie jej nie słyszał.



- Moja matka żyje - powtórzyła.



Przyjął tę informację bez szczególnego poruszenia. Rosalyn pojęła, że mąż nie do końca rozumie jej znaczenie.



- Moja matka żyje i mieszka tutaj, w Szkocji, wraz z mężem. Dostawałam od niej listy.



Colin pojął wreszcie, o co chodzi.



- Odpisywałaś na nie?



- Nie. - Rosalyn spuściła oczy na serwetkę, którą mięła w dłoniach. - Nie chciałam utrzymywać z nią kontaktów.



- Dlaczego? Pytanie ją zdumiało.



, - Ponieważ zhańbiła rodzinę. Porzuciła ojca. - Do oczu mówiącej napłynęły świeże łzy. Powstrzymała je i dodała:

-1 mnie.



Gniew mieszał się w sercu Rosalyn z poczuciem wstydu.



- Ona i ten instruktor pobrali się. Mam dwie siostry i brata. Mina Colina zdradzała, że nie bardzo wie, jak ma za-

reagować.



- Nigdy się z nią nie spotkam - rzuciła stanowczo Rosalyn. - Nigdy.



Po tych słowach zapadła cisza. Rosalyn czekała na krytykę



186





















ze strony męża. Odrzucenie rodzica to przecież grzech. Takie zachowanie nie mieściło się w normie. Przeszywał ją

ból.



Colin, jakby to wyczuwał, pochwycił jej dłonie w swoje i mocno je uścisnął.



Spojrzała na ich połączone ręce i ciężar, który ugniatał jej klatkę piersiową, nieco zelżał.



- Rozumiem - usłyszała szept męża. - Masz prawo załatwić tę sprawę jak chcesz. To twoja decyzja, tylko twoja.



- Odkąd przeniosłam się do Valley matka pisze do mnie co roku - wyjaśniła. - Prosi o spotkanie.



- Jeśli tego nie chcesz, nie musisz się z nią spotykać.



- Czasami mam na to ochotę - wyznała i zerknęła na męża, ciekawa jego reakcji. Czy będzie taka sama jak jej

znajomych?



Jednak w oczach małżonka ujrzała wyłącznie akceptację. Zgodę na każdą decyzję, jaką podejmie.



W tej chwili Rosalyn poczuła, że ogarniają uczucie prawdziwej miłości.



To śmieszne. Sądziła, że miłość to mrzonka, a jednak czuła ją w sobie, cudowniejszą i bardziej żywą niż w opisach

poetów. Mimo że w nią nie wierzyła, ona cały czas istniała. Tylko że Rosalyn jej nie zauważała... dopóki nie poznała

Colina.



Teraz nie umiała wyobrazić sobie życia bez tego uczucia.



- Rosalyn?



Colin nie mógł wiedzieć, co się właśnie wydarzyło w jej sercu, a jednak jego głos przepełniał niepokój. Czyżby aż

tak bardzo zmieniła się na twarzy? Tak szybko?



Tak, zmieniła się.



I dlatego uczyniła coś, co zupełnie do niej nie pasowało - pocałowała męża.







Rozdział 12



Colin zamarł w bezruchu zdumiony tym, co się działo. Bał się, że jeśli się poruszy, Rosalyn przestanie go całować.



Ona jednak nadal przyciskała usta do jego ust, zrazu niepewnie, później z coraz większą namiętnością. Biedna

myszka, ciągle nie wiedziała, jak należy się całować, niemniej była na właściwej drodze.



Wypuściwszy wstrzymywane powietrze Colin postanowił udzielić żonie lekcji.



Objął ją ramieniem i oddał pocałunek, zmuszając Rosalyn do rozchylenia ust. Wsunął pomiędzy nie język, ze

zdziwieniem przekonując się, że zamiast wycofać się z przestrachu Rosalyn delikatnie zaczyna ssać jego koniuszek.

Przy tym wsparła się piersiami o pierś Colina, na co całe jego ciało zareagowało drżeniem.



Co się stało ze wstydliwą Rosalyn?



Nie wiedział, ale też nic go to nie obchodziło. Pożądał żony. Wziąłby ją nawet na podłodze izby, w której się

znajdowali.



Tylko że tak nie byłoby dobrze. Przynajmniej nie za pierwszym razem. Dlatego, choć niechętnie, zsunął żonę z

kolan. Ich usta się rozdzieliły.



- Powinniśmy pójść na górę - szepnął.



W odpowiedzi usłyszał jęk protestu. Rosalyn przyciągnęła go do siebie i znów pocałowała, wcześniej gryząc lekko w

dolną wargę.



188































Colin był zauroczony. Wyczuwał w niej ogień, namiętność.



A on był dokładnie tą osobą, która mogła i umiała zaspokoić jej potrzeby - nie chciał tylko, żeby właściciele karczmy

albo kelnerka weszli i zobaczyli ich kochających się na podłodze. Wstał i pociągnął żonę za sobą.



Widać było, że ledwie trzyma się na nogach. Musiała się na nim oprzeć, żeby się nie przewrócić. I uczyniła to,

wtulając się w niego zmysłowo. I poruszyła zalotnie biodrami, przez co Colin mało co a wylądowałby przed nią na

kolanach.



Uzmysłowił sobie, że pożądał Rosalyn od pierwszej chwili, gdy ją zobaczył. Nawet wtedy, gdy kipiał wściekłością

za to, że odebrała mu umowę kupna domu. Zrozumiał, że działa na niego jak żadna inna kobieta.



Czy ta zmiana w niej to skutek wypitego wina? - zastanawiał się.



Nie wiedział, ale na wszelki wypadek sięgnął po butelkę.



- Chodźmy - rzucił, chwytając żonę za rękę.



Zauważył, że jej oczy w blasku świec są błyszczące i bardzo ciemne. Włosy, zmierzwione przy pocałunku,

kręconymi pasmami opływały jej twarz. Wyglądała jak kobieta, która pragnie się kochać. Wyprowadził ją więc z

jadalni, sprawdzając wcześniej, czy korytarz jest pusty. Rosalyn zaskoczyła go jednak, bo minąwszy go, pierwsza

wyszła na korytarz i chwytając za rękę, pociągnęła w stronę schodów.



Dobry Boże, czy mężczyzna jest w stanie zrozumieć kobietę?



Gdy dotarli pod drzwi ich pokoju, Colin, wepchnąwszy butelkę wina pod pachę, wsunął klucz do zamka. Z trudem

trafił w dziurkę, bo Rosalyn, stojąc za nim, całowała go po karku.



Ale kiedy już znaleźli się w środku, nie marnował czasu.



189







Nie był w stanie. Zatrzasnął drzwi, porwał żonę w ramiona i pocałował gorąco. Nie hamował się, z radością

stwierdzając, że Rosalyn odpowiada mu z równą namiętnością.



Nie odrywając się od jej ust, poprowadził do łóżka. W pokoju płonęła tylko jedna świeca, ustawiona na toaletce

prawdopodobnie przez pokojówkę. Tyle światła im wystarczało.



Colin nie wiedział, co rozpaliło w niej płomień pożądania, i choć był ciekaw, nie zamierzał o to pytać, żeby jej nie

spłoszyć. Nadal trzymał w ręku butelkę z winem, którą odstawił teraz na podłogę przy łóżku, po czym odwrócił się

do żony.



Zaczął ściągać z niej suknię, całując przy tym satynową szyję i ramiona. Schodził z pocałunkami coraz niżej, czując,

że serce Rosalyn bije równie mocno jak jego.



A ona nie pozostawała bierna. Wsunęła dłonie pod jego kurtkę i szarpnęła za dół koszuli, żeby wyjąć ją ze spodni.

Potem zręcznymi palcami rozwiązała fular, który rzuciła później na ziemię.



Colin był zachwycony jej zachowaniem. Rosalyn była osobą, która nie robiła niczego połowicznie. Strząsnął z

ramion surdut i rzucił go na drugą stronę łóżka.



Rosalyn natychmiast wsunęła mu dłonie pod koszulę, on zaś uwolnił jej piersi spod halki. Pochylił się i ujął w usta

nabrzmiały sutek.



Wtedy Rosalyn sapnęła ze zdumienia i wygięła ciało, jakby chciała uciec z jego uścisku.



- Nie podoba ci się? - zapytał, unosząc głowę.



Usta żony były szeroko otwarte, oczy przepełniało niedowierzanie.



- Nigdy w życiu niczego takiego nie czułam.



- Przestanę...



- Nie - powiedziała szybko i obiema rękoma przyciągnęła go do siebie.



190





















Pewnych poleceń żaden mężczyzna by nie zignorował.



Mając nadal w pamięci obraz żony w kąpieli, Colin ściągnął z niej suknię do końca. Ona zabrała się za rozpinanie

rozporka przy jego spodniach. Robiła to niezręcznie, ale jej nie pospieszał. Czuł się jak na słodkich torturach.



Ukląkł i, zadarłszy w górę halkę, ujrzał długie zgrabne nogi.



0 wiele smukłej sze niż zakładał. Od tego widoku trawiący go płomień pożądania jeszcze się wzmógł.



Delikatnie ułożył Rosalyn na łóżku, a ona w tym czasie odpięła mu jeden guzik przy rozporku. Bał się, że umrze,

zanim zdoła rozpiąć wszystkie. I dlatego sam zaczął je rozpinać, stwierdzając, że i jemu drżą palce.



W blasku świecy skóra na ciele żony mieniła się złocistą barwą. Z kręconymi włosami wokół twarzy, naga,

wyglądała jak postać z najcudowniejszego snu. Nadal jednak miała na sobie pończochy i podwiązki.



Wyglądała na zawstydzoną, choć nie uciekła wzrokiem przed Colinem. Patrzyła na niego z ufnością - i to była jego

zguba.



Dał przecież słowo, że będzie chronił żonę. Po sercu rozlało mu się uczucie tkliwości. Zrozumiał, że to zbliżenie nie

będzie zwyczajnym zbliżeniem. To miało być połączenie dwojga ludzi na całe życie.



Usiadł na brzegu łóżka i ściągnął buty. Potem zdjął spodnie



1 zobaczył wyraz twarzy Rosalyn, który mówił, że jeszcze nigdy nie widziała nagiego, podnieconego mężczyzny.



- Podaj mi dłoń - poprosił. Uczyniła to bez wahania.



- Jeśli zrobię coś, co będzie ci sprawiało przykrość lub ból - tłumaczył - ściśnij mnie za rękę, to natychmiast

przestanę.



I potem pochylił się do pocałunku. Delektując się atłasową miękkością ust partnerki, przesuwał zarazem dłoń po

krzy-



191







wiźnie jej biodra i niżej po udzie. Jej perfekcyjna budowa budziła w nim zachwyt. Wspiął się na łóżko i ułożył

pomiędzy nogami żony.



Ona zaś od razu instynktownie przyjęła taką pozycję, by mógł z łatwością w nią wejść. Widząc to, zaczaj się modlić,

by nie sprawić małżonce bólu. Dlatego też, uniósłszy jej ręce ponad głowę, najpierw ją pocałował a potem wszedł w

nią z ogromną delikatnością.



Czuł, kiedy odbierał jej dziewictwo.



Teraz należała do niego.



Zatrzymał się, choć w tym momencie niczego bardziej nie pragnął niż wypełnić ją sobą po brzegi. To niemal

zwierzęce pragnienie było bardzo silne, jednak Colin zamarł w bezruchu.



- Wszystko w porządku? - spytał szeptem. Rosalyn przełknęła głośno ślinę.



- Chyba tak. Nie wiem.



- Przestanę, jeśli chcesz.



- To jeszcze nie skończyłeś?



Był tak zaskoczony pytaniem, że nie zdążył nad sobą zapanować i się roześmiał - miał do wyboru to lub jęk

rozpaczy. Ale o dziwo Rosalyn wcale się nie obraziła.



- Poczułam twój śmiech - powiedziała ze zdumieniem - tam w środku.



Słysząc to, Colin zdobył się na odwagę i wszedł w nią głębiej. Usta Rosalyn rozchyliły się w uśmiechu, a on zro-

zumiał, że nie sprawia jej już bólu. Zaczął całować żonę w skroń, policzki, w usta.



- Teraz będzie przyjemniej - obiecał.



Palce dłoni, które zaciskała na jego ręce, rozluźniły się. Colin zaczaj poruszać biodrami.



Nie istniało wspanialsze uczucie, niż to co czuła teraz Rosalyn. Była jak ogień. Pasowali do siebie doskonale.



192



















Początkowo z niepewnością, później już coraz odważniej, ona także zaczęła się ruszać, a Colin pomyślał, że było mu

przeznaczone kochać się z tą kobietą.



W pewnej chwili puściła jego rękę i objąwszy go za szyję, wtuliła mu głowę w ramię, mocno ją do niego

przyciskając.



W tym momencie nie mógłby się już zatrzymać, nawet gdyby go o to błagała. Jego ruchy stały się nieopanowane.

Przy wtórze szeptu ukochanej, wymawiającej raz za razem jego imię, parł do spełnienia.



I choć pragnął powiedzieć Rosalyn, żeby się niczego nie bała, powiedzieć, co czeka ją na końcu, nie mógł wydobyć

z siebie głosu. Dobry Boże, nie był nawet w stanie zebrać myśli...



Dlatego też, kiedy kochanka nagle cała się spięła i wydała z siebie okrzyk zdumienia i zachwytu, Colin, na nic nie

zważając, pozwolił, by natura przejęła nad nim kontrolę. Osiągnął spełnienie głęboko w żonie, z wrażeniem, że na

świecie są tylko ona i on. Rosalyn była w tej chwili jego jedynym łącznikiem z rzeczywistością.



Leżeli potem mocno do siebie przytuleni, jakby się bali rozdzielić, a Colin był pewien, że zbliżenie wywarło na

Rosalyn tak samo piorunujące wrażenie jak na nim.



W końcu zsunął się z niej i położywszy się na plecach, pociągnął ją na siebie. Nie chciał jeszcze wypuszczać jej z

objęć. Chciał nadal słyszeć silne bicie jej serca, uderzające w tym samym rytmie co jego.



Po chwili rozgrzane ciała odzyskały zwykłą temperaturę. Oboje powrócili do rzeczywistości. Colin sięgnął po kołdrę

i przykrył oboje.



Przesunął palcem po linii jej nosa, na co ona uniosła głowę i spojrzała na niego. Miała zamglone oczy, jak kobieta,

która przed chwilą odbyła satysfakcjonujący stosunek. Usta były nabrzmiałe od całowania.



193







- Czy tak jest zawsze? - spytała szeptem.



- Jeszcze nigdy tak nie było - odparł, wiedząc, że mówi prawdę.



Rosalyn uśmiechnęła się leniwym, sennym uśmiechem.



- Zrobimy to jeszcze raz?



Przesunął pod kołdrą ręką po krzywiźnie jej ciała.



- O tak - obiecał - zrobimy to jeszcze tysiąc razy.



Colin zasnął pierwszy. Rosalyn zaś, niczym najedzona i rozleniwiona kotka, oparta wygodnie o jego pierś, przy-

glądała się śpiącemu mężowi, wsłuchując się z zadowoleniem w bicie jego serca.



Po raz pierwszy w życiu czuła się całkowicie zaspokojona. Poznała tajemnicę małżeństwa. Zrozumiała, dlaczego

przykłada się do niego tak wielką wagę i dziwiła się, że istnieją ludzie, żyjący samotnie. Zrozumiała też Covey i jej

oddanie, z jakim odnosiła się do męża. Teraz i ona wiedziała, gdzie jest jej miejsce - u boku Colina.



Z cichym westchnieniem zapadła w sen.



Colin obudził ją w środku nocy. Nie była pewna, która to godzina, ale w pokoju panowała ciemność. Mąż najpierw

pieścił ją dłońmi, a potem w nią wszedł, gdy cała płonęła od pożądania. Tym razem nie poczuła bólu i uświadomiła

sobie, że więcej go nie poczuje, że od tej pory czeka ją sama przyjemność.



Następnego dnia nie chciało im się wstawać z łóżka. Nawet się nie ubrali. Colin wyjaśnił, że wysłał chłopca

stajennego po faeton, który dotarł na miejsce około południa, a oni przyglądali się z okna, jak służący go naprawia.

Po obejrzeniu uszkodzeń w świetle dnia oboje zgodnie uznali, że mieli szczęście, iż nie poskręcali karków.



Kilka minut później ktoś zapukał do ich sypialni.



Colin nie miał wyboru i musiał nałożyć spodnie. Za drzwia-



194























mi stał Lucas, właściciel zajazdu. Rosalyn przysłuchiwała się rozmowie osłonięta kołdrą.



- Kowal twierdzi, że naprawi koło, ale zajmie mu to dwa dni.



- Aż dwa? - zdziwił się Colin.



- Tak, sir. Przykro mi - odparł karczmarz. - Ale za to pokój jest do waszej dyspozycji jak długo chcecie.



- W takim razie zostaniemy tu trzy dni i proszę przysłać na górę coś do jedzenia - polecił Colin, po czym zamknął

drzwi i odwrócił się do Rosalyn. Na jego ustach błądził diabelski uśmiech. Zanim Rosalyn zdążyła się zorientować,

co zamierza, rzucił się łukiem na łóżko obok niej.



Udawał potwora, który chce ją pożreć, a ona śmiała się, aż rozbolała ją szczęka. A potem znów się kochali. Pięknie i

namiętnie.



Rosalyn nie pamiętała, czy była kiedykolwiek tak szczęśliwa jak teraz.



Niemniej trzeciego dnia, kiedy ich powóz był już naprawiony i gotowy do drogi, zdała sobie sprawę, że czegoś jej

zabrakło. Colin ani razu nie powiedział, że ją kocha. Próbowała nie zaprzątać sobie tym głowy, ale nie potrafiła...



A Colin niczego się nie domyślał.



Tego wieczora, kiedy skończyli się kochać, mówił o powrocie. Ustalili, że pojadą najpierw do Maiden Hill, a później

Colin w pojedynkę uda się do brata.



- Matt czasami dziwnie reaguje na pewne sprawy - wyjaśniał. - Jako starszy brat ma wyrobioną opinię na niektóre

tematy. Byłoby mu przykro, gdybym go nie poinformował o naszym ślubie.



- Przecież nie zawiadomiłeś go nawet o wyjeździe. Przed odpowiedzią Colin strząsnął z czoła ciemne pasma



włosów.



195







- Rzeczywiście nie - przyznał, a następnie, jakby uzmysławiając sobie, jak źle to zabrzmiało, dodał: - Ale powiedzia-

łem dzieciom. Boyd z pewnością wygadał się ojcu.



- Powiedziałeś dzieciom że się żenisz, a bratu nie? - zdziwiła się Rosalyn.



- Tak - potwierdził takim głosem, jakby wyznanie prawdy sprawiało mu ból.



- Czy Matt będzie niezadowolony, że się pobraliśmy? - dopytywała się Rosalyn, zarazem bojąc się usłyszeć od-

powiedź.



Colin ucałował jej skroń.



- Nie. Myślę że on i Val przyjmą cię z otwartymi ramionami.



Po tej rozmowie znów się kochali, powoli i czule, a później Colin zasnął.



Rosalyn także miała na to ochotę, ale przeszkadzały jej w tym trapiące ją myśli. Wyśliznąwszy się więc z objęć

męża, wstała i podeszła do okna, za którym rozciągała się granatowa noc oświetlona pełnym księżycem. Wpatrzona

w jego poświatę, a potem w śpiącego partnera, Rosalyn myślała o minionych dniach, o tym że Colin wziął ją sobie za

żonę a następie sprawił, że stała się w pełni kobietą, a także o tym, że... choć było jej dobrze, czegoś cały czas jej

brakuje.



Była zdumiona, że mimo iż z każdą godziną jej uczucie do męża stawało się coraz silniejsze, on niczego nie

zauważał. Zdawał się być obojętny na wszystko poza uciechami ciała. Ona natomiast nie umiała cieszyć się

cielesnością, jeśli nie towarzyszyło temu zaangażowanie.



Czy na tym właśnie polega różnica między mężczyzną i kobietą? A może po prostu jej charakter bardziej

przypomina charakter ojca niż matki?



Właśnie to pytanie nie dawało jej spokoju.



196





















Nie zamierzała jednak mówić o nim Colinowi. Duma jej na to nie pozwalała. Nie chciała pierwsza wyznawać

mężowi, co do niego czuje. Lepiej niech myśli, że jest taka jak on - lekkomyślna, niedbająca o głębsze uczucia.



Postanowiła, że nie zdradzi się przed mężem ze swoją miłością, ale zarazem modliła się w duchu, żeby jednak nie

okazało się, iż jest taka jak ojciec.



Z tą modlitwą na ustach wróciła do łóżka, wśliznęła się pod kołdrę, i wtulona w partnera, zasnęła.



Colin otworzył oczy. Rosalyn, leżąca u jego boku, oddychała cicho i równomiernie. Był pewien, że śpi. Promienie

księżyca wpływające przez okno padały na jej policzek. Colin zastanawiał się, co trapi żonę i dlaczego nic mu o tym

nie mówi.



Obawiał się, że zna odpowiedź.



Następnego dnia mieli wrócić do Valley. Następnego dnia przekona się, czy żona nie żałuje, że nie jest dalej lady

Rosalyn.



I był przekonany, że będzie tego żałowała. Prestiż to przecież bardzo ważna sprawa. Również dla niego - inaczej nie

walczyłby z takim uporem o zdobycie szlacheckiego tytułu.



Zrozumiał też - być może zbyt późno - że żona to kobieta, która miewa chwile głębokich przemyśleń. Tak było także

tej nocy, kiedy przyglądała mu się z zastanowieniem. W takich chwilach stawała się dla niego nieprzenikniona, choć

zarazem z lękiem stwierdzał, że być może dobrze wie, co jej chodzi po głowie.



Zapewne myśli o tym, że wychodząc za niego popełniła mezalians. Nic dziwnego więc że jest teraz pełna

wątpliwości. Bo cóż innego tłumaczyłoby tę jej zadumę?



Te i inne nieprzyjemne myśli długo kołatały się Colinowi



197







po głowie, nie pozwalając mu powtórnie zasnąć. W końcu jednak sen go zmorzył.



Następnego dnia obudził się godzinę później niż planował, stwierdzając, że żona śpi jeszcze słodko.



Postanowił, że nie będzie jej budził tak jak każdego minionego dnia namiętnymi pocałunkami, tylko wstanie cicho i

się ubierze. Chciał się zabezpieczyć w razie gdyby się okazało, że po rozbudzeniu Rosalyn dojdzie do wniosku, iż to,

co rozpoczęło się w Szkocji, powinno zakończyć się w Szkocji.



Kiedy już się ogolił i ubrał, podszedł wreszcie do śpiącej i delikatnie potrząsnął jej ramieniem.



- Już ubrany? - zdziwiła się ta zaspanym głosem.



- Tak, muszę szybko zejść na dół, dopilnować pakowania. Rosalyn skinęła głową na zgodę, ale miała taką minę,

jakby



myślami była gdzieś daleko.



- Zawiedziona? - spytał Colin, ciekaw, czy żonie brak porannego rytuału.



- Nie, wszystko jest w porządku - zapewniła nieobecnym głosem. Odsunąwszy włosy z czoła, dodała z uśmiechem: -

Przecież wyjeżdżamy.



Colin nie umiał zdecydować, czy uśmiech żony oznaczał radość z wyjazdu, czy raczej żal.



Przez chwilę stał nad nią, zastanawiając się, czy zapytać, dlaczego zeszłej nocy tak długo się nie kładła.



- Idź - usłyszał jej polecenie, któremu towarzyszyło machnięcie dłoni. - Przywitaj się z Oscarem.



No proszę, zaczęło się. Już mu wydaje rozkazy. Śmiejąc się w duchu, Colin ruszył do drzwi, ale zanim do nich dotarł,

Rosalyn znów się do niego zwróciła.



- A całus na pożegnanie? Nie będzie go?



Odwrócił się. Rosalyn, siedząc na brzegu łóżka, okryta



198























tylko kołdrą, z kręconymi włosami opadającymi na ramiona, wyglądała uroczo.



- Oczywiście, że będzie - zapewnił pospiesznie i wrócił do łóżka. Ale pocałunek, który złożył na ustach żony, był

krótki. Colin się bał, że jeśli go przedłuży, nie opanuje się i skusi na miłość, czego zresztą bardzo pragnął. Uwielbiał

kochać się z Rosalyn z rana, kiedy była taka ciepła i rozleniwiona.



Opanowawszy się, szybko opuścił pokój.



Pół godziny później Rosalyn zeszła na dół na śniadanie. Ubrana była w zieloną suknię - tę, w której przystępowała do

ślubu - a w dłoni ściskała kapelusz.



- Chyba nie nadaje się już do noszenia - oświadczyła z żalem, unosząc kapelusz, żeby mąż zobaczył, jaki jest po-

mięty.



Colin wzruszył obojętnie ramionami. Nie obchodziły go zawiłości damskiej garderoby. Nie w tej chwili.



Za to uważnie obserwował żonę. Prawie nie tknęła śniadania, co oznaczało, że nie dopisuje jej apetyt. Nie wiedział,

co o tym myśleć, choć pocieszał się, że pewnie nikt by tego nie wiedział. Kobiety są po prostu nieprzewidywalne.

Poza tym uzmysłowił sobie, że tak naprawdę słabo zna żonę. No bo też kiedy miałem ją poznać, skoro prawie w

ogóle z nią nie rozmawiałem? - zapytywał się w duchu. Ostatnie kilka dni spędzili na przyjemniejszych zajęciach niż

rozmowa.



Po śniadaniu wyszli przed karczmę, gdzie stał ich faeton. Był już zaprzężony. Colin rzucił stajennemu monetę, a

Rosalyn założyła kapelusz i jego troczki związała pod brodą w zgrabną kokardę. Potem przy pomocy męża wsiadła

do powozu. Colin strzelił z bata i ruszyli.



Dzień był piękny. Pogoda wymarzona na podróż, a mimo to małżonkowie nie sprawiali wrażenia zachwyconych.

Pomiędzy nimi panowało napięcie, dziwny dystans.



199







Rosalyn nie zwracała się już do Colina z taką swobodą, z jaką czyniła to do tej pory. Colin czuł wręcz, że żona unika

kontaktu z nim. Widział, że stara się siedzieć jak najdalej od niego. I chciał to jakoś skomentować, ale za każdym

razem, gdy otwierał usta, powstrzymywał się.



W końcu to nie on wstawał w nocy, żeby dumać. To nie on od rana udawał zdystansowanego. Postanowił ze złością,

że nie da po sobie poznać, że porusza go dziwne zachowanie małżonki.



I dlatego podróż mijała im w nastroju dość żałosnej nudy. Na szczęście na godzinę przed Maiden Hill usłyszeli z od-

dali odgłosy ujadania ogarów.



To wyrwało Rosalyn z odrętwienia.



- Lord Loftus znowu wybrał się na polowanie, jak słyszę



- zauważyła takim tonem, jakby doznała ulgi, że wreszcie znalazł się jakiś temat do rozmowy.



- Tak - potwierdził Colin z krzywym uśmiechem. - Ten człowiek ma prawdziwą obsesję na tym punkcie.



- Żebyś wiedział. Przez cały rok myśli tylko o jednym



- kiedy znów będzie mógł polować - kontynuowała Rosalyn, nie patrząc jednak na rozmówcę, tylko na przechodzącą

drogą parę młodych ludzi. Byli to chłopak i dziewczyna, i po spojrzeniach, jakie sobie rzucali, widać było, że są w

sobie zakochani.



Ich widok wywołał uśmiech na ustach Rosalyn, Colin zaś poczuł w sercu ukłucie zazdrości.



- Sposób, w jaki Loftus traktuje polowania, trudno nazwać sportem - oświadczył z przekąsem, zarazem uzmys-

ławiając sobie pewną rzecz. A mianowicie, że znowu przydarza mu się to samo. Znów chce oddać serce kobiecie, a

ta, jak niegdyś Belinda, wykorzysta to zapewne do własnych celów.



Tylko że tym razem był w pułapce, którą zresztą sam na



200























siebie zastawił. Ożenił się i nie mógł uciec. Gorzej... czuł, że zaczyna się zakochiwać.



Ten niespodziewany wniosek, który przyszedł do niego w środku pięknego wiosennego dnia, był jak uderzenie

pioruna.



Bezbrzeżnie zdumiony i przerażony, Colin ściągnął lejce, zmuszając Oscara do nagłego zatrzymania się. Koń

obejrzał się na pana, jakby się dziwił, dlaczego każe mu stawać na środku drogi, mimo że nie dotarli jeszcze do celu.



- Colinie, czy coś się stało?



0 tak, stało się - coś bardzo, bardzo złego - myślał, nie zamierzając jednak mówić żonie o co chodzi.



- Masz taką dziwną minę - zauważyła ta z niepokojem. - Coś cię zabolało?



Spojrzał na żonę, zastanawiając się, czy patrzy na kochankę, czy na obcą mu osobę. Znów zabrzmiało pełne żałości

ujadanie psów - doskonałe tło dla lęku, jaki nagle nim wstrząsnął.



Colin naprawdę się bał. Był wprost sparaliżowany strachem... jak każdy mężczyzna w obliczu prawdziwej miłości.



W tym momencie, wyrywając woźnicę z paraliżu, Oscar szarpnął silnie faetonem i Colin został zmuszony oderwać

uwagę od swoich myśli i skupić ją na wodzach. Szybko się też przekonał, co wystraszyło konia - z krzaków na

poboczu drogi wyskoczył lis, wyglądając tak, jakby zaraz miał paść z wyczerpania.



1 rzeczywiście, gdy biedne zwierzę dostrzegło przed sobą końskie kopyta, padło na ziemię jak kłoda, wyraźnie nie

mając już sił na dalszą ucieczkę.



Ujadanie ogarów zdawało się coraz głośniejsze. Słuchać było nawet chrzęst łamanych gałęzi. Doszły ich też okrzyki

Loftusa, popędzającego psy. Colin wiedział już, co ma robić.



201







Jednym susem znalazł się na ziemi i pochwyciwszy lisa za sierść na karku, podniósł go i wskoczył z nim z powrotem

do powozu.



- Co robisz? - zdumiała się Rosalyn. - Przecież lis to dzikie zwierzę. Nie możemy go zabrać ze sobą.



- Chcesz się przekonać - krzyknął Colin wyzywająco i dodał: - Trzymaj się mocno. - Potem strzelił z bata.



Powóz ruszył w zawrotnym tempie w kierunku Maiden Hill.























































Rozdział 13



Rosalyn zaciskała dłoń na drzwiczkach powozu tak mocno, jakby od tego zależało jej życie. Ale też faeton jechał z

taką prędkością, że zdawało się, że unosi się nad ziemią. Przy ostrym zakręcie przestraszyła się nawet, że siła

odśrodkowa wyrzuci ją na drogę.



Poza tym był jeszcze lis, leżący pomiędzy nią a Colinem na ławce. Kto to słyszał, żeby ratować dzikie zwierzę?



Powiew wiatru strącił jej kapelusz z głowy. Gdyby nie wstążki pod szyją, z pewnością wypadłaby z powozu. Mimo

to Colin, jakby niczego nie widząc, pędził dalej przed siebie na złamanie karku jak szaleniec.



Zwalniać zaczął dopiero, kiedy zjechali z głównego traktu na drogę prowadzącą do Maiden Hill.



Rosalyn odetchnęła wtedy z ulgą. Od razu też pozbyła się kapelusza, którego troki dławiły jej szyję. Obejrzała

kapelusz z ubolewaniem i żalem - na początku podróży była to przecież najbardziej elegancka część jej garderoby,

która teraz wyglądała jak stara, zużyta szmata.



Lis też się ożywił - co znaczyło, że odzyskał już siły - i sprawiał wrażenie, jakby jazdę na koźle faetona traktował jak

najzwyklejszą rzecz pod słońcem.



- Co ty wyprawiasz? - zapytała z wyrzutem Rosalyn. Colin uniósł zadziornie jedną brew.



- Pozwalam odpocząć Oscarowi przed dotarciem na miejsce.



203







- Nie to miałam na myśli. Pytałam o lisa.



Colin popatrzył w dół na siedzące obok dzikie zwierzę, które także uniosło na niego swoje ślepia. Rosalyn mogłaby

się założyć, że lis uśmiechnął się przy tym do jej męża.



- Nie mam co do niego żadnych planów - wyjaśnił Colin.



- Nie możesz trzymać lisa w Maiden Hill. Zwłaszcza tego, bo to jest lis, na którego lord Loftus polował przez cały

sezon. Jeśli odkryje, że ukradłeś mu...



- Po pierwsze: nie można komuś ukraść czegoś, co do niego nie należy. Lis nie jest własnością Loftusa. Po drugie:

Loftus o niczym się nie dowie - zakończył stanowczo Colin. - Chyba że ty się przed nim wygadasz.



- Nic mu nie powiem, ale zrozum, Colinie, że mówimy o dzikim stworzeniu. To przecież nie jest domowe oswojone

zwierzę.



- Zdaję sobie z tego sprawę, Rosalyn - tłumaczył, zerkając przy tym na rudego przyjaciela - ale nie zostawię tego

biedactwa na pastwę psów Loftusa. Nie pozwolę, żeby rozerwały go na strzępy, czemu Loftus przyglądałby się z

pewnością z wielką uciechą.



Rosalyn natychmiast po tych słowach poczuła skruchę.



- Och, Colinie, świetnie cię rozumiem. Ja też uważam, że polowanie na zwierzęta to nie jest sport tylko zwykłe

bestialstwo... ale, co my poczniemy z lisem?



- Może zamieszkać z nami w Maiden Hill.



- Zamieszkać w Maiden Hill? Lis?



Colin skinął głową coraz bardziej przekonany do swojego pomysłu.



- Oczywiście. Będzie tam bezpieczny.



- Zapewne, ale czy my także? - zastanawiała się Rosalyn.



- A dlaczego nie? To przecież tylko mały lis. Lisy są kłopotliwe wyłącznie jeśli chodzi o kury. Ale my ich chyba nie

hodujemy, prawda?



204















- Nie, ale mamy kaczki i gęsi. Poza tym pomyśl o sąsiadach. Oni hodują kury. Co będzie, jeśli lis zakradnie się do ich

kurnika?



- Nie zakradnie się. Przyjrzyj mu się, Rosalyn. Jest potulny jak dobrze ułożony pies i o wiele mądrzejszy.



Lis rzeczywiście sprawiał takie wrażenie. Zdawał się przysłuchiwać ich kłótni, wodząc błyszczącymi ślepiami od

jednego do drugiego.



- Mimo wszystko nie jest to domowe zwierzę - upierała się nadal Rosalyn, choć z coraz mniejszym przekonaniem.



- Masz rację. Ten lis zasługuje na wolność - stwierdził Colin, zatrzymując Oscara, bo właśnie dotarli na miejsce. -

Ciężko o nią walczył. Długo udawało mu się nie dać się złapać sforze Loftusa. Nie pozwolę, żeby teraz go dopadła.

Nie zostawię go samego na pastwę ogarów i basta.



- O mój Boże - jęknęła Rosalyn, wszystko już pojmując. Wiedziała co to znaczy walczyć w samotności, nie mając

nikogo po swojej stronie... Nie zdawała sobie tylko sprawy, że CoHn także zna to uczucie.



I jej miłość do męża jeszcze się pogłębiła. Miłość, co do której nie była przekonana, czy naprawdę jej pragnie.



- W takim razie twój list będzie tutaj mile widziany. Tylko masz się zachowywać jak należy - zakończyła, zwracając

się do zwierzęcia.



Ono zaś, jakby w odpowiedzi, wyskoczyło zwinnie z powozu, i przebiegłszy przez klomb z kwiatami obok krzewu

różanego zasadzonego przez Colina i Rosalyn, pomknęło w stronę zarośli okalających podjazd. Kiedy się wydawało,

że zniknie zaraz w krzakach, lis się zatrzymał i z łapą uniesioną w powietrzu obejrzał się za siebie. Wyglądało to tak,

jakby dziękował za pomoc i żegnał się. Potem machnąwszy rudym ogonem zniknął pomiędzy zielonymi gałęziami.



Colin spojrzał na żonę.



205







- Dziękuję ci.



Rosalyn wpatrywała się w twarz partnera, zastanawiając się, co też on naprawdę teraz myśli.



- Ja także nie chciałam, żeby psy go dopadły - wyjaśniła.



- Wiem - mruknął Colin i uśmiechnął się i w tym momencie oboje poczuli się tak, jakby świat zatrzymał się w

miejscu. Znów wróciła do nich ta więź, która ich łączyła w karczmie, co znaczyło, że nie zależała ona tylko od

tamtego miejsca i czasu... Skrępowanie, które towarzyszyło im przez całą podróż, zniknęło.



Drzwi wejściowe do domu stanęły otworem.



- Tak się o was martwiliśmy! - usłyszeli okrzyk Covey, która stała w progu w towarzystwie Cook i Bridget. Służące

pomogły starszej damie zejść ze schodów. - Zdumiałam się, kiedy po tylu dniach oczekiwania, spoglądam w okno i

widzę, że to wy stoicie na podjeździe. Gdzieście się podziewali? Co się w ogóle wydarzyło?



- Przecież zostawiłam ci liścik, w którym... - zaczęła wyjaśniać Rosalyn, ale zaraz zamilkła, uzmysławiając sobie, że

nie pamięta, co napisała. Pamiętała jedynie dopisek Colina, w którym zapewniał, że się nią zaopiekuje.



- Martwiłam się o was - powtórzyła Covey, jakby to wszystko tłumaczyło. Ciężko opierała się o ramię Cook i ten

widok uświadomił Rosalyn, że przyjaciółka nie jest w najlepszym stanie.



- Nie powinnaś stać na dworze - stwierdziła z troską. - Lepiej wejdźmy do środka. Wyglądasz słabo.



- Nonsens. Nigdy nie czułam się lepiej - obruszyła się starsza dama. - Zresztą nie mówmy o mnie, tylko o was.

Opowiadajcie, co się wydarzyło.



Colin zeskoczył na ziemię, i obszedłszy faeton, powiedział dumnie:



- Zaraz opowiemy, ale najpierw pozwólcie, że przedstawię



206























wam moją żonę. - Po tych słowach odwrócił się, pochwycił Rosalyn w pasie i pomógł jej wysiąść z powozu. Covey

wyciągnęła do niej ramiona.



- Miałam nadzieję, że o to właśnie chodziło. Podejdź tu moje dziecko, niech cię uściskam. To wspaniała, wspaniała

nowina!



Rosalyn podeszła do przyjaciółki, pozwalając jej wziąć się w objęcia.



- Czy ktoś jeszcze wie o naszym wyjeździe? - spytała.



- Lady Loftus codziennie przysyłała posłańca, który miał się dowiadywać, czy wróciliście - poinformowała Covey.



- Zaraz poślę do niej Johna. Będzie szczęśliwa, kiedy się dowie, że się pobraliście.



- A mój brat? Odzywał się? - zaciekawił się Colin.



- Nie - oświadczyła starsza pani. - Choć jestem przekonana, że słyszał o waszej wyprawie. Takie wieści krótko pozo-

stają, tajemnicą, przynajmniej w Clitheroe.



Colin cicho jęknął, a Rosalyn domyśliła się, że jest zawiedziony reakcją brata.



- Trzeba mi było jednak powiadomić go o moich planach



- stwierdził przygnębionym głosem, patrząc na żonę. - Pojadę teraz do niego, zanim się dowie o naszym powrocie od

kogoś innego.



- Chcesz, żebym ci towarzyszyła? - zapytała Rosalyn.



- Nie. Tę rozmowę powinienem przeprowadzić sam. Mówiłem ci już, że Matt czasami dziwnie się zachowuje. -

Colin wskoczył z powrotem do powozu, co widząc Oscar położył po sobie uszy. Najwyraźniej koń miał nadzieję, że

to koniec ich podróżowania.



- Zaraz wracam - zapewnił Colin - żebyś mnie mogła oprowadzić po domu. Jeszcze go przecież nie widziałem.



Rosalyn się roześmiała.



- Oczywiście, że cię oprowadzę, a Cook przygotuje dla nas odświętny obiad.



207







- To dobrze, bo jestem głodny. - Machnąwszy dłonią na pożegnanie, Colin odjechał.



Rosalyn patrzyła za mężem, aż zniknął z widoku. Tak bardzo go kochała, choć ciągle się zastanawiała, czy

rzeczywiście będzie dla niej odpowiednim partnerem życiowym.



Poczuła na ramieniu dotyk dłoni przyjaciółki.



- Wszystko dobrze się ułoży - powiedziała Covey. Rosalyn bardzo tego pragnęła.



Colin podjechał najpierw pod probostwo. Brata nie było, ale była Val - która przyjęła szwagra ozięble.



Otworzyła mu drzwi, gdy zapukał, rzuciła tylko jedno spojrzenie i odwróciła się. Drzwi jednak nie zamknęła. Prze-

szła do kuchni i zajęła się przygotowywaniem obiadu.



Przy stole siedziała Emma, ugniatając z ciasta na chleb małe kuleczki. Dziewczynka podniosła oczy na

wchodzącego.



- Dzień dobry - powiedziała szeptem i Colin wiedział już, że jest w tarapatach.



- Domyślam, że o wszystkim już słyszałaś - zwrócił się do Val, która podniósłszy oprawionego królika za nogi,

położyła go na desce i zaczęła kroić na kawałki.



- Coś tam słyszałam - rzuciła kobieta przez ramię. - Mamy ci gratulować?



- Tak.



Nie pokazując po sobie nawet cienia zainteresowania faktem, iż szwagier się ożenił, Val poinformowała:



- Matta nie ma. Poszedł do kościoła.



- W takim razie pójdę go poszukać - odparł Colin, myśląc przy tym, że szwagierka mogła powiadomić go o

nieobecności męża już przy drzwiach, lecz pewnie każąc mu iść za sobą wymierzyła mu swoistą karę. Chciał się już

odwrócić i wyjść, ale Val znów się odezwała.



208





















- Uważam, że postąpiłeś bezdusznie, ukrywając przed Mattem tak istotną sprawę. Zasłużył sobie na lepsze trak-

towanie.



- Niczego przed nim nie ukrywałem. Przecież idę właśnie podzielić się z nim nowinami.



- Tak, ale jest już po wszystkim - sarknęła szwagierka.



- Nie jestem dzieckiem, Val. Nie muszę się przed nikim opowiadać ani prosić o zgodę na przeprowadzenie swoich

planów.



- Och, Colinie - jęknęła kobieta. Jej wzrok nieco złagodniał. - To najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek powiedziałeś.



Colin nie był przekonany, co szwagierka miała na myśli.



-1 Idę do Matta - oświadczył krótko i wyszedł. Val już go nie zatrzymywała.



Po opuszczeniu domu piechotą udał się do kościoła. Gdy był już w jego pobliżu, zachwycił się pięknem okolicy.

Późne popołudniowe słońce słało długie pomarańczowe cienie po nagrobkach na cmentarzu. Na trawniku pod

czereśnią, teraz w półnym rozkwicie, wesoło skakał wędrowny drozd.



Colin otworzył ciężkie drzwi kościoła. Wewnątrz panowała głucha cisza, a powietrze przesycone było wonią

kadzideł używanych podczas mszy. Światło dnia sączące się strużkami do środka przez grube średniowieczne

witrażowe szyby nadawało kościołowi wygląd miejsca z innego świata.



Colin spodziewał się zastać brata przy jakimś zajęciu. Okazało się jednak, że Matt siedzi w jednej z ławek na tyłach

i wpatruje się w ołtarz. Ze złączonymi dłońmi złożonymi na kolanach sprawiał wrażenie pogrążonego w głębokiej

modlitwie. Colin zajął cicho miejsce obok brata.



Przez chwilę żaden z nich się nie odzywał, lecz w końcu Matt zapytał:



- A więc postanowiłeś jednak wrócić do domu? - Po przerwie dodał: - Ponownie.



209







Wszystko wskazywało na to, że Colina czeka trudna rozmowa.



- Cóż, ożeniłem się i nic innego mi nie pozostawało jak tylko wrócić tu gdzie moje miejsce - oświadczył, starając się

nadać swojej wypowiedzi lekki ton, co zresztą mu nie wyszło.



- Miło, że sobie jednak o nas przypomniałeś - mruknął Matt.



Colin obruszył się na tę zawoalowaną krytykę.



- Jestem dorosły, Matt. Nie potrzebuję twojej zgody na małżeństwo.



Brat odwrócił do niego twarz.



- Nie potrzebujesz zgody? Czy tylko to we mnie widzisz? Kogoś, kto zastępuje ci rodziców? - Mówiący potrząsnął

głową ze zniechęceniem. - Sądziłem, że łączy nas coś więcej. W końcu przyjąłem cię pod swój dach. Bawiłeś się z

moimi dziećmi, jadłeś posiłki przygotowywane przez moją żonę.



- Nie zamierzałem cię pominąć, bracie - usprawiedliwiał się Colin, czując, że ogarniają go wyrzuty sumienia. -

Zapomniałem się po prostu. Postanowiliśmy z Rosalyn, że uciekniemy i pobierzemy się w tajemnicy, a ponieważ od

lat przed nikim nie muszę się opowiadać, nie pomyślałem o tobie. - Nie była to do końca prawda, bo przecież

domyślał się, że brat nie zaaprobuje jego pomysłu.



- Nie mam pretensji, że nie spytałeś mnie o zgodę, Colinie - tłumaczył Matt - ale o to, że nie chciałeś, abym był

częścią twojego szczęścia.



Te słowa zaskoczyły Colina.



Przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie głosu. Był zawstydzony własną bezmyślnością i egoizmem.



- Żałuję, że nie powiedziałem ci o swoich planach - wyznał po chwili. - Ale bałem się, że będziesz nimi zawiedziony,

a wiesz, że zawsze kiepsko znosiłem twoje niezadowolenie.



210























- Zawiedziony? Nie byłem zawiedziony tylko zraniony. Nie chciałeś mnie na ceremonii zaślubin.



- Nie było żadnej ceremonii, bo przecież pobieraliśmy się w tajemnicy.



- Ale mogła być. - Matt potrząsał głową, jakby próbował otrząsnąć się ze złości i odzyskać nad nią kontrolę. - Dobrze

wiem, że wyśmiewasz w duchu moje kapłańskie powołanie. Wiem, że uważasz, iż poniosłem porażkę, godząc się na

zostanie proboszczem małej parani, zamiast ubiegać się o znaczącą pozycję w hierarchii kościelnej. Nigdy jednak nie

przyszło mi do głowy, że nie zaprosisz mnie na swój ślub. Z drugiej strony nie powinno mnie to wcale dziwić - dodał

na koniec sarkastycznie. - Przecież przez całe życie trzymałeś mnie na dystans. W sumie to dziwię się, że wróciłeś do

Clitheroe. Chyba że zrobiłeś to tylko po to, żeby się pochwalić, jaki odniosłeś sukces w życiu.



Colin znów był zaskoczony tym, co mówił brat.



- Wróciłem do Clitheroe, bo to mój dom.



-- Czyżby? - sarknął Matt i wstał. Chcąc odejść, zaczaj się przeciskać miedzy kolanami brata a oparciem ławek.

Colin zagrodził mu drogę wyciągając rękę.



- Mów, co ci chodzi po głowie, Matt - rzekł. - Jestem teraz większy i silniejszy od ciebie, a czasy, kiedy jako starszy

brat zwyciężałeś w każdej bijatyce, mamy już dawno za sobą. Ostrzegam więc, że jeśli będzie trzeba, użyję siły.

Mów, jakie to moje wyimaginowane grzechy sprawiły, że się ode mnie odwróciłeś? To prawda, że porwałem

narzeczoną i poślubiłem ją w tajemnicy przed wszystkimi. Jestem jednak dorosły i miałem prawo coś takiego

uczynić.



- W takim razie, po co tu przychodzisz? - odgryzł się Matt. - Żyj dalej jak chcesz. Wracaj do żony, przyjmij miejsce

w Izbie Gmin i zapomnij o rodzinie.



Znów uderzenie poniżej pasa.



211







Colin usunął rękę, a Matt minął go i podszedł w stronę ambony, na której zostawił jakieś kartki. Colin patrzył za

bratem w milczeniu. Matt nie miał aż tak zatwardziałego serca, jak udawał. Jego dłonie, gdy przekładał kartki,

drżały.



- Rodzina jest dla mnie bardzo ważna - stwierdził Colin, przerywając ciszę.



Jego brat zacisnął szczękę, ale nie odpowiedział. Colin wstał.



- Tu nie chodzi o mój ślub lecz o rodziców, prawda?



- Tak sądzisz?



- Przysyłałem im przecież pieniądze - przypomniał Colin.



- Tak, przysyłałeś - zgodził się Matt, nie patrząc jednak na brata.



Colin zacisnął dłoń na oparciu ławki.



- Uważasz, że to za mało?



Matt spojrzał wreszcie na rozmówcę.



- Myślisz, że rodzice woleli pieniądze niż twoje odwiedziny?



- Byłem daleko, Matt, na wojnie. Nie miałem możliwości brać urlopu.



- Nawet kiedy wojna się skończyła? Wtedy też nie zajrzałeś do rodziców, choć wróciłeś już do Londynu. Nie myśl,

że Ribble Valley znajduje się na końcu świata. Wiedzieliśmy ó twoim powrocie, bracie.



- Miałem zobowiązania, Matt. Sprawy, którymi musiałem się zajmować. - Boże, ta wymówka brzmiała śmiesznie

nawet w jego uszach! - Kiedy wracałem do kraju - co nie zdarzało się często - dowództwo zawsze czegoś ode mnie

chciało.



- Doprawdy? - mruknął starszy brat z niedowierzaniem. - Na ogół nie brakuje ci odwagi, Colinie, ale w sprawach

największej wagi jesteś tchórzem.



Poczucie winy sprawiło, że Colina ogarnął gniew.



- Wiesz co, podejrzewam, że przemawia przez ciebie zwy-



212















kła zazdrość. Zostałeś pastorem z własnego wyboru, ale teraz, widząc, jak wiele osiągnąłem, żałujesz swoich

decyzji. Pięść starszego brata z hukiem opadła na pulpit ambony.



- Większych bzdur w życiu nie słyszałem!



- Och, przyznaj Matt. Czekała cię świetlana przyszłość. Ojciec Ruley już o to zadbał. Zaplanował karierę dla nas obu.

Tylko że ja poszedłem za jego radą, a ty wybrałeś własną drogę, i teraz zastanawiasz się, czy przypadkiem nie popeł-

niłeś błędu. Cóż, mnie nie możesz za to winić. To ty zakochałeś się w Val. Ja nie miałem z tym nic wspólnego.



- Myślisz, że jestem tu z powodu Val? - zdumiał się Matt.



- Zanim ją poznałeś, miałeś w planach przeprowadzkę do Londynu - przypomniał Colin.



- Byłem na drodze do piekła, zanim ją poznałem - warknął Matt. - Doskonale znam smak nieokiełznanej ambicji,

Colinie. A co do ojca Ruleya, to choć był inteligentnym człowiekiem, nie wiedział, co naprawdę liczy się w życiu. W

jego mniemaniu były to tytuły i pieniądze. Chciał, żebym oddał się v? służbę kościołowi, ale był to kościół jego

własnego pomysłu. Zhierarchizowany i przepełniony polityką. Musiałem poznać Val i doświadczyć jej miłości, żeby

naprawdę usłyszeć boże powołanie. Zostałem w tej parafii z własnego wyboru i lubię to, co robię. Jestem częścią

życia tutejszych mieszkańców. Chcę nadal wychowywać tu swoje dzieci, patrząc jak dorastają. Chcę, żeby znały

swojego ojca. - Matt pochylił się nad amboną. - Za nic nie dopuściłbym do tego, żeby nasi rodzice umierali w

samotności. Byłem nawet przy ojcu Ruley, kiedy umierał. I byłem tylko ja. Z całego tuzina jego wychowanków przy

jego łożu ostałem się tylko ja.



- Rozumiem twój sposób myślenia, Colinie - ciągnął Matt - bo przecież znałem ojca Ruleya i pamiętam, jakie nauki

wkładał nam do głowy. Zresztą ty zawsze miałeś większe ambicje. Ja potrafiłem zaspokoić się byle czym, tobie zaś



213







ciągle czegoś brakowało. Czas spojrzeć prawdzie w oczy, bracie. Czy jeszcze do ciebie nie dotarło, że być może nie

uzyskałeś wymarzonego szlacheckiego tytułu nie dlatego, że za mało się starałeś, a dlatego że nie zawsze cel uświęca

środki? Poniewierasz ludźmi, Colinie. Ignorujesz ich. Znieważasz nawet własną rodzinę. Ożeniłeś się z lady Rosalyn

dla bardzo płytkich powodów - dla pieniędzy i prestiżu. Kierowałeś się zyskiem, niczym więcej. I po wszystkim

przychodzisz do mnie i żądasz, żebym ci gratulował.



Matt potrząsnął głową.



- Nie mogę tego uczynić. Nie potrafię. Chciałbym bowiem, aby ciebie i lady Rosalyn łączyło szczere uczucie.

Wolałbym, żeby najpierw odbyły się oficjalne zaręczyny i żebyście mieli czas na zastanowienie. No ale to wszystko

nie ma dla ciebie większego znaczenia, prawda? Ponieważ ty będziesz mieszkał w Londynie, a lady Rosalyn tutaj. I

skończy się na tym, że będziesz zbyt zajęty, żeby uczestniczyć w „naprawdę ważnych sprawach" i tym samym cała

historia się powtórzy.



Colin zachwiał się lekko i zrobił krok w tył. Słowa brata uderzyły w niego z całą mocą.



Matt z twarzą skurczoną napięciem stał dalej na ambonie, zaciskając dłonie na jej brzegu. Wyglądał jak surowy

sędzia.



- Wiesz co - odezwał się Colin, któremu wcale się nie podobało, że starszy brat przemawia do niego jak przełożony.

- Najchętniej porządnie bym cię teraz zlał.



Te słowa sprawiły, że napięcie nieco zelżało.



- Dlaczego więc tego nie robisz? - zapytał Matt głosem, w którym nie słychać już było oskarżycielskiego tonu.



- Bo - zaczął Colin niepewnie - część z tego, co powiedziałeś, jest prawdą.



Nie czekając na reakcję brata, odwrócił się na pięcie i opuś-



214























cił kościół, przyrzekając sobie w duchu, że jego noga już nigdy więcej tu nie postanie.



Joseph i Thomas odnaleźli Oscara i przyprowadzili do faetonu stojącego przed kościołem. Nazrywali trawy, rosnącej

na dziedzińcu, i nakarmili nią głodne zwierzę. Colin wymruczał pod nosem podziękowania za ich troskę, i potargaw-

szy chłopców po głowach, wsiadł do powozu. Prawie nie pamiętał drogi powrotnej do Maiden Hill.



A mimo to właśnie tam jechał. Bo Maiden Hill było teraz jego domem.



Postanowił, że o tym, co się wydarzyło, opowie Rosalyn, a ona pomoże mu ułożyć sobie wszystko w głowie.

Przekona goi że miał słuszne powody, żeby nie wracać przez tyle lat w rodzinne strony do rodziców. Przypomni mu,

że nie jest złym człowiekiem, tylko... nieco egoistycznym.



*Ta myśl sprawiła, że zaciągnął nagle lejce. Oscar zatrzymał się, a Colin rozejrzał dokoła, uzmysławiając sobie, że

dobrze zna okolicę, w której się znajdował. Bawił się tu często jako dziecko, bo już jako młody chłopak, w

przeciwieństwie do brata, miał zwyczaj wymykać się z domu i wędrować po otaczających Clitheroe wzgórzach i

dolinach. Coś pchało go do przekraczania granic. Już wtedy pragnął czegoś więcej.



I cóż w tym złego? - zapytał się w duchu.



Nie znajdując odpowiedzi, znów strzelił lejcami, a Oscar posłusznie ruszył przed siebie. Colin zaś pomyślał, że

przynajmniej on jest mu wierny i oddany.



- Czyż to nie jest nowy początek? - zapytał na głos, ale to pytanie pozostało bez odpowiedzi.



Pojechał więc dalej, aż dotarł do Maiden Hill. A tam, na dziedzińcu, zobaczył dwa wierzchowce, z których jeden

należał do lorda Loftusa.



- Widzę, że mamy gości - rzucił w stronę Johna, który stał przy wierzchowcach.



215







- Tak, sir, mamy.



Colin zeskoczył na ziemię i odczepił Oscara od powozu, a następnie, choć widział, że koń pozbawiony uprzęży

kieruje się do klombu z kwiatami, ruszył do wejścia do domu.



W holu, nim jeszcze zdążył rzucić kapelusz na stolik przy ścianie, przywitał go lord Loftus, którego twarz płonęła

czerwienią z wściekłości. Za nim w stroju jeździeckim stał Shellsworth.



- Mandland, żądam wyjaśnień! - wrzasnął Loftus.



- W jakiej sprawie, jego lordowska mość? - spytał ze zniecierpliwieniem Colin. Nie był teraz w nastroju na bezsen-

sowne kłótnie z rozkapryszonym arystokratą.



- W sprawie lisa! - krzyczał Loftus. - Tego, którego mi ukradłeś! Tego, którego zwinąłeś mi tuż sprzed nosa. Masz mi

go oddać!













































Rozdział 14



Stojąc w obliczu wściekłości lorda Loftusa, Colin pomyślał, że oto, choć już od ponad trzech tygodni jest

właścicielem Maiden Hill, nie miał jeszcze okazji usiąść spokojnie przed kominkiem aby ogrzać stopy.



Za plecami Loftusa i Shellswortha pojawiła się mocno zdenerwowana pani Covington i wysoka, emanująca pewnoś-

cią siebie Rosalyn, która z dumą w głosie oświadczyła:



- Mówiłamjużlordowi,żejegooskarżeniasąniedorzeczne. Colin się uśmiechnął. Jego żona potrafi kłamać i robi to tak



dobrze, że się jej należą oklaski.



- Jakie tam niedorzeczne! - darł się Loftus. - Młody chłopak, który szedł drogą z dziewczyną, mówił, że widział, jak

Mandland zabrał lisa i wziął go do powozu. A ja już go prawie miałem! Był mój.



Rosalyn otworzyła usta, żeby znów stanąć w obronie męża, ale Colin jej przeszkodził. Nadal w pamięci brzmiały mu

słowa brata i przez to przygnębienie Loftusa z powodu utraty lisa wydawało mu się mało znaczące.



- Szanowny lordzie - odezwał się. - Ma pan rację. Rzeczywiście zabrałem lisa. Zwierzę wyglądało na ranne, więc,

ponieważ szanuję każde boże stworzenie, wziąłem je, żeby je opatrzyć.



- Myśli pan, że uwierzę w te wydumane, romantyczne bzdury? - warknął Loftus. - Boże stworzenie. Cóż za farsa!



217







- Może i farsa, ale tak właśnie było - zapewnił Colin, stawiając swego rozmówcę w sytuacji, w której Loftus mógł

nazwać go kłamcą. Lecz Colin nie przejmował się tym. W życiu zdarzało mu się wchodzić w utarczki z

możniejszymi od Loftusa.



Ten zaś nie wyglądał, jakby zamierzał odstąpić od zarzutów, choć z pewnością zastanawiał się, jakie są jego szanse

w ewentualnym pojedynku, gdyby do niego doszło.



Korzystając z chwili ciszy do rozmowy wtrącił się Shel-lsworfh.



- Lordzie, czy pozwoli pan, że coś zasugeruję? To wielce szlachetne ze strony pułkownika Mandlanda, że uratował

dzikie leśne zwierzę i za to należą mu się słowa pochwały. Jednak teraz, skoro pułkownik dowiedział się, że lis

należał do pana, powinien go panu zwrócić.



- Tak! Racja! - szybko potwierdził Loftus. - Oddaj pan lisa, to przestanę się pana czepiać i znów będziemy w przy-

jaźni.



- Nie. - Colin nie poświęcił nawet sekundy na przemyślenie konsekwencji swej odmowy. Nie chciał oddać lisa

Loftusowi i już.



To co stało się po tych słowach z tęgim arystokratą warte było oglądania - Loftus zrobił się czerwony na twarzy jak

burak, oczy wyszły mu z orbit, a całe jego ciało ogarnęły dreszcze.



- Śmiałeś mi pan odmówić? - wycedził przez zęby. Colin spojrzał na notariusza, który, wzruszywszy ramionami,

uśmiechnął się żałośnie.



- Zgadza się - rzekł Colin.



Przez chwilę Loftus, któremu nikt do tej pory nigdy się nie przeciwstawiał, stał tylko z szeroko rozwartymi ustami,

niczym ryba łapiąca powietrze.



- Lordzie Loftus - odezwała się Rosalyn, wysuwając się do



218





















przodu. - Wygląda pan tak, jakby przydał się panu kieliszeczek... Covey, co my tam mamy do picia?



- Zostało trochę sherry - odparła starsza kobieta. - Na jakieś dwa kieliszki...



- Tak, Covey, sherry będzie w sam raz - stwierdziła ochoczo Rosalyn. - Dzięki niej lord Loftus odzyska humor. Zaraz

ją przyniosę.



I z tymi słowami ruszyła w stronę salonu, prawdopodobnie, aby przynieść przyrzeczoną sherry, której zresztą żaden

prawdziwy mężczyzna nawet by nie powąchał, lecz nim zdążyła odejść, Loftus, odzyskawszy głos, znów się

odezwał.



- Jeśli myśli pan, że przekażę miejsce w Izbie Gmin człowiekowi, który mi się przeciwstawia, to jest pan w błędzie -

oświadczył. - A teraz oddawaj pan lisa.



No i stało się. Działa zostały wytoczone. Życie lisa za intratną posadę w parlamencie.



Colin starał się przypomnieć sobie niedawne słowa brata o tym, że cel nie zawsze uświęca środki i że Colin poświęca

dobro najbliższych dla własnych zysków.



Lecz w tym przypadku stanie się inaczej. Tym razem lis będzie ważniejszy.



- Nie oddam go panu - oświadczył.



Loftus, znów zaskoczony odpowiedzią, odsunął się od rozmówcy o krok.



- W takim razie popełnia pan błąd. Wielki, poważny błąd - rzekł. - Shellsworth interesuje cię jeszcze to miejsce w

Izbie Gmin?



- Jak najbardziej, sir. Byłbym zaszczycony, mogąc je objąć - potwierdził pospiesznie notariusz.



- Jest twoje - warknął Loftus. - A teraz chodźmy stąd, omówimy szczegóły. - Minąwszy Colina, arystokrata opuścił

dom.



Shellsworth pobiegł za nim.



219







Colin patrzył za mężczyznami jak wsiadają na konie i odjeżdżają. I dopiero gdy opadł kurz wzniecany przez końskie

kopyta, zdał sobie w pełni sprawę, co takiego właśnie uczynił.



Znał przecież zwyczaje panujące w Valley. Tak jak reszta mieszkańców wiedział, że lepiej nie obrażać niczym lorda

Loftusa, bo to człowiek wielkich wpływów. Feudalny możno-władca, ktoś, kto ustanawia prawo. W Valley Loftus

był ważniejszy od samego króla.



A teraz ten sam Loftus jest na niego wściekły.



Zamknąwszy drzwi, Colin odwrócił się do Rosalyn i pani Covey. Obie damy patrzyły na niego z zaszokowane.



- Mówiłyście coś o sherry, tak? - rzucił, nie spodziewając się odpowiedzi, i poszedł prosto do salonu, gdzie bez

kłopotu odnalazł barek.



Rosalyn nie umiała ocenić nastroju Colina. Wymieniły się spojrzeniami z Covey, wyglądającą na jeszcze bardziej

zagubioną niż ona. Wybuch gniewu lorda Loftusa, ledwie kontrolowany, był równie zbijający z tropu co obecne

milczenie męża.



Skinieniem głowy Rosalyn dała znać przyjaciółce, że pragnie zostać z nim sama. Starsza dama natychmiast się

zorientowała, o co chodzi.



- Pójdę dopilnować kolacji - oświadczyła i wyszła z salonu, w którym panował już prawie całkowity mrok. Czas było

zapalić świece.



Rosalyn spojrzała w stronę męża. Stał nadal przy barku z prawie pełną butelką whisky w jednej ręce i zdawał się nie

pamiętać, że w pokoju wraz z nim jest też jego żona. Nagle jednak jakby sobie o tym przypomniał i rzekł:



- Znalazłem sherry, o której mówiła pani Covington, ale jest też whisky, o której nie wspominała. Pewnie chciała ją

przed nami ukryć.



220





















- Myślę, że po prostu o niej zapomniała - wyjaśniła Rosalyn. - Rzadko zagląda do barku, co znaczy, że ta whisky

może mieć nawet kilka lat.



- W takim razie mam szczęście. Stara whisky jest najlepsza - ucieszył się Colin i nalał sobie alkoholu do szklanki.

Uniósł ją potem w geście toastu i opróżnił jednym haustem.



- Nie zrobiłeś niczego złego - odezwała się Rosalyn, zmieniając temat. - Ja także nie oddałabym Loftusowi tego bied-

nego lisa.



Colin nic na to nie odparł, choć uśmiechnął się kpiąco pod nosem. I dolał sobie whisky.



- Colinie, picie na umór w takich sytuacjach niczego nie rozwiązuje - zauważyła Rosalyn.



Mąż potrząsnął gniewnie głową.



- Sądzisz, że chcę się upić, bo przejąłem się tym, co sobie myśli o mnie ten mały tyran?



- Tak.



Colin spojrzał wreszcie na żonę. W jego oczach malowało się takie cierpienie, że Rosalyn z żalu ścisnęło się serce.



- A więc znasz mnie lepiej niż ja sam znam siebie - stwierdził i westchnął głęboko - Rosalyn, zostaw mnie samego.

Obawiam się, że teraz nie będę najlepszym towarzystwem.



Podniósłszy butelkę, przeszedł z nią do stojącego na wprost kominka obitego miękkim aksamitem fotela i po

postawieniu butelki i szklaneczki na podręcznym stoliku zasiadł wygodnie w fotelu. Wyglądał tak, jakby zamierzał

przesiedzieć w tym miejscu całą noc.



Rosalyn nie wiedziała, co robić. Czuła, że została odtrącona, a wcześniejsze porozumienie między nią a mężem

rozwiało się, jakby nigdy nie istniało. Colin znów sprawiał wrażenie zdystansowanego. Nie chciał, żeby Rosalyn

była przy nim teraz. Wolał zostać z butelką whisky.



221







- W takim razie do zobaczenia przy kolacji - powiedziała niepewnie.



Mąż, wpatrzony w szklankę z alkoholem, nie odpowiedział, nie pozostawało jej więc nic innego jak wyjść z salonu.

Zamknęła za sobą drzwi.



Godzinę później spotkała się z Covey przy kolacji.



- Czy pułkownik do nas dołączy? - zapytała starsza dama, spoglądając na stół zastawiony jak na wielkie przyjęcie.

Rosa-lyn też po nim popatrzyła i zrobiło jej się żal Cook i Bridget, które zadały sobie wiele trudu przygotowując tak

wystawny posiłek.



- Nie sądzę - mruknęła, szykując się zarazem na pytania, które mogły paść, a na które nie znała odpowiedzi.



Ale Covey zgotowała jej niespodziankę.



- Och, cóż, czasami mężczyźni potrzebują uporać się z kłopotami na swój własny sposób. Zapomnijmy więc o

pułkowniku i cieszmy się jedzeniem.



Bridget zaczęła podawać potrawy, a kiedy już wszystko ustawiła na stole, Covey poprosiła ją, żeby wyszła, dzięki

czemu przyjaciółki zostały w jadalni same. Ale Rosalyn apetyt nie dopisywał.



Okładając widelec na stół, rzekła z żalem:



- Nic z tego nie rozumiem. Naprawdę.



- Co tu rozumieć - dziwiła się Covey. - Pułkownik jest przygnębiony, bo bardzo mu zależało na tym miejscu w Izbie

Gmin, to wszystko.



Tak, to akurat Rosalyn pojmowała doskonale. Wiedziała, że Colin ożenił się z nią właśnie ze względu na to. Jednak

teraz, kiedy jej serce zapałało do niego uczuciem, świadomość, że bardziej zależy mu na karierze niż na niej

sprawiała jej ogromny, wręcz niewyobrażalny ból.



Covey pochyliła się do niej i dotknęła jej ręki.



- Nie zastanawiaj się nawet nad tym.



222



















- Nad czym? - zdumiała się.



- Zastanawiasz się, ile dla niego znaczysz. Uważasz, że jego zachowanie świadczy o tym, że pułkownik nic do ciebie

nie czuje.



Covey miała rację.



- Jak się tego domyśliłaś? Przyjaciółka uśmiechnęła się współczująco.



- Bo widać, że jesteś zakochana w Mandlandzie. Zauważyłam to, kiedy tylko weszliście do domu.



- Aż tak bardzo to widać? To straszne. Jestem skończoną idiotką.ą



- Dlaczego? Bo on tam siedzi bez ciebie i użala się nad sobą?



- Nie, bo on mnie nie kocha - odparła Rosalyn, szczęśliwa, że wreszcie to z siebie wyrzuciła. - Powtarza się historia

matki 1 ojca. Covey, przysięgałam sobie, że nigdy nie pozwolę, żeby coś takiego mi się przytrafiło, a potem

zakochuję się w mężczyźnie, który żeni się ze mną tylko ze względu na polityczną karierę. I na dodatek nie otrzyma

tego, czego chciał... - Oparłszy łokcie na stole, Rosalyn przycisnęła dłonie do ust, żeby nie zacząć głośno szlochać.



- Moja droga, chyba przesadzasz - obruszyła się Covey. - To prawda, że pułkownik jest nieco zawiedziony, ale nie

sądzę, żeby winą za utratę możliwości zrobienia kariery obarczał akurat ciebie.



- A kogo innego miałby nią obarczyć?



- Siebie samego - oświadczyła starsza dama, pochylając się do rozmówczyni. - Pułkownik jest rozsądnym, uczciwym

człowiekiem i dobrze wie, że to, co się wydarzyło, wynikło z jego wyboru.



- Ach te przeklęte wybory - mruknęła ze zniecierpliwieniem Rosalyn i potrząsnęła głową. - Nie chodzi o wybory, a o

to, że on mnie nie kocha.



223







- W takim razie postaraj się, żeby cię pokochał - poradziła Covey i podniosła się, odsuwając krzesło. - Nawet nie

próbowałaś, Rosalyn. Nigdy nie próbujesz.



- Czego nie próbowałam?



- Stać się osobą, w której można się zakochać. Postępujesz tak, jakbyś nie potrafiła nikomu zaufać. Zakładasz, że

ludzie garną się do ciebie tylko po to, żeby coś dla siebie zyskać. Nawet o mnie myślisz, że mieszkam z tobą, bo nie

mam dokąd pójść. Organizujesz we wsi rauty i przyjęcia, bo to ci daje poczucie władzy, a z władzy czerpiesz

szacunek, którego potrzebujesz. I nigdy nie przyszło ci do głowy, że ludzie po prostu lubią twoje towarzystwo, że

zależy nam na tobie.



To była prawda. W życiu Rosalyn umiała zaufać tylko Covey, co zresztą nastąpiło dopiero po gruntownym

przetestowaniu przyjaźni przyjaciółki.



- Sytuacja jest o tyle ironiczna - ciągnęła starsza dama - że ponieważ dopuściłaś mnie wreszcie do ścisłego kręgu

swoich przyjaciół, tak wiele dla ciebie znaczę, że ze względu na mnie chcesz wyjść za mąż. Rosalyn, błagam,

przestań się bać. Ja cię nie zawiodłam i inni też tego nie uczynią.



- Ale Colin to nie ty - zaprotestowała Rosalyn.



- Nie, nie jest mną i może odejść. Lecz zauważ, moja słodka, że on nie musiał się z tobą żenić...



- Ożenił się dla miejsca w Izbie Gmin...



- Zrezygnował z tego miejsca, żeby ratować lisa! - wykrzyknęła Covey, potrząsając gwałtownie głową. - Rosalyn,

nie bądź taka uparta. Naucz się wybaczać. Nikt nie jest idealny. Pozwól mężowi przeboleć stratę... i nie zachowuj się

ozięble i niedostępnie. Przestań być taka nieugięta.



- Chyba przesadzasz z tą moją nieugiętością - mruknęła Rosalyn, zraniona słowami przyjaciółki.



- Jesteś nieugięta - upierała się przy swoim Covey, choć



224



















w jej głosie pobrzmiewała łagodna nuta współczucia. - Wiem o listach, które dostawałaś od matki. Wiem też, że na

żaden nie odpisałaś, choć matka nie prosiła cię zapewne o nic więcej jak tylko o zrozumienie i słowo przebaczenia.



- Wiedziałaś, że do mnie pisała? - zdumiała się Rosalyn, przekonana, że nikt z domowników nie miał pojęcia, iż

matka się z nią kontaktowała.



- Jak myślisz, kto podał jej twój adres?



- Ty?



- Ja - przyznała Covey, kładąc dłonie na stole.



- Ona mnie porzuciła - poskarżyła się Rosalyn, czując zarazem, że wzbiera w niej gniew.



, - Twoja matka popełniła błąd - bardzo poważny błąd - ale próbuje go naprawić.



- Nie uda jej się to!



A Covey nawet nie drgnęła.



- Nie, nie uda jej się, jeśli ty się nie ugniesz.



- Poza dumą nic więcej mi nie pozostało - broniła się Rosalyn.



- Duma wodzi cię za nos, ot co - obstawała przy swoim starsza dama.



Rosalyn byłaby mniej zdumiona, gdyby przyjaciółka wymierzyła jej policzek - niemniej po chwili prawda zawarta w

słowach Covey zaczęła do niej docierać.



Covey chyba to wyczuła, bo pochyliła się i znów dotknęła jej dłoni.



- Zbyt wiele czasu zmarnowałaś na chęci przypodobania się nieodpowiednim osobom. Moja droga, życie jest piękne,

ale nie wtedy, kiedy pielęgnujemy w sobie nasze rany. Nie namawiam cię, żebyś napisała do matki. To sprawa twoja

i jej. Lecz ten mężczyzna w pokoju obok to twoja szansa na szczęście, tak wielkie, że nawet sobie tego nie

wyobrażasz.



Oczy Rosalyn wypełniły się łzami.



225







- A jeśli on mnie nigdy nie pokocha? - spytała odwracając wzrok.



- Pytanie brzmi raczej, jak mógłby cię nie pokochać. Rozumiesz? To tylko kwestia zmiany nastawienia. Poza tym

między wami iskrzy. Wyczuwałam to od samego początku. Idź do niego, Rosalyn. Spraw, żeby podzielił się z tobą

swoimi uczuciami. Mężczyzn czasami trzeba do tego namówić.



- Nie wiem, czy potrafię - wyjąkała przez zaciśnięte gardło.



- Potrafisz - zapewniła stanowczo starsza dama. - Rosalyn, jesteś już kobietą. Nie spędziłaś całego tygodnia w Szko-

cji na oglądaniu pięknych widoków. Bardzo możliwe, że nosisz w łonie dziecko pułkownika. Czeka was wspaniała

przyszłość, tylko najpierw musisz uporać się ze swoimi wątpliwościami.



- Nie wiem nawet, co miałabym mu powiedzieć. Zresztą próbowałam z nim rozmawiać. Wyraźnie nie miał na to

ochoty.



- Więc spróbuj jeszcze raz.



Rosalyn popatrzyła na przyjaciółkę, zdumiona, że coś, co wydaje się takie trudne, w jej ustach brzmi tak prosto.



- Od czego mam zacząć?



- Zacznij od bycia żoną. Nałóż mu coś do jedzenia na talerz i zanieś do salonu. Jeśli pije whisky Alfreda, będzie

potrzebował wypełnić czymś żołądek.



- Wiedziałaś o whisky w barku?



- Oczywiście. Alfred wypijał zawsze kilka kropli przed obiadem.



- To dlaczego nie zaproponowałaś jej lordowi Loftusowi?



- Bo nie zasługuje na tak dobrą whisky. Martwiłam się, że się zmarnuje, ale teraz, kiedy mamy tu pułkownika, już się

nie martwię.



- Zwłaszcza, jeśli Colin wypije dzisiaj całą butelkę - za-



226



















uważyła Rosalyn, mówiąc to bardziej do siebie niż do przyjaciółki. Odsunęła krzesło. - Wiesz co, wszystko co

powiedziałaś było słuszne - stwierdziła zdecydowanym głosem i wstała, po czym sięgnęła po talerz zaczęła nakładać

na niego jedzenie. - Pójdę do Colina i porozmawiam z nim, nawet jeśli miałabym usłyszeć, że żałuje, że się ze mną

ożenił, choć nie otrzymał przyrzeczonego miejsca w Izbie Gmin.



- Nie usłyszysz tego - zawyrokowała Covey.



- Może i usłyszę, Covey. Kto wie. Nie znam Colina aż tak dobrze, choć widać, że jest ambitny.



- Podobnie jak ty.



- Ciągle mi o tym przypominasz.



- Bo to prawda.



Rosalyn spojrzała na talerz z potrawami trzymany w dłoniach.



A - Boję się - wyznała.



- Bądź odważna - poradziła starsza dama. - Od tego zależy powodzenie twojego małżeństwa.



' Rosalyn przez chwilę się wahała. Łatwiej by było zezłościć się na Colina, odtrącić go i na zawsze wykluczyć z

życia. Z drugiej zaś strony musiała pamiętać o tym, o czym wspominała Covey - o możliwej ciąży. Nie chciała, by jej

dziecko miało rodziców, którzy nie są sobie bliscy, którzy się nie kochają.



Podniosła świecznik i ruszyła z nim do drzwi.



- Dopilnuję, żeby służba sprzątnęła po kolacji - zawołała za nią Covey. - Ty się niczym dzisiaj nie przejmuj. Myśl

tylko o mężu.



Rosalyn uśmiechnęła się nerwowo i wyszła z jadalni.



W korytarzu było ciemno, ale to jej nie przeszkadzało. Znała drogę i rozmieszczenie sprzętów na pamięć. Nie

potykając się o żaden zeszła na parter do salonu. Jego drzwi nadal były zamknięte.



227













Otworzyła je i weszła do środka, przekonując się, że Cołin siedzi w tym samym miejscu co wcześniej, a w pokoju nie

pali się żadna świeca.



Podniosła wyżej świecznik. Butelka whisky była już do połowy pusta.



- Zostawisz coś dla mnie, czy wypijesz całą sam? - spytała, siląc się na swobodny ton.



Colin uniósł leniwie głowę.



- Tam do diaska, moja żona znów mnie zaskakuje. Nie wiedziałem, że gustujesz w mocniejszych trunkach.



- Ostatnio zaczęłam nabierać nowych zwyczajów - odparła. - Proszę, oto twoja kolacja.



- Nie jestem głodny.



- Możliwe, niemniej Cook tak się natrudziła przy przyrządzeniu posiłku, że byłoby nieładnie, gdybyś przynajmniej

nie spróbował.



Tak jak podejrzewała odwołanie do poczucia honoru poskutkowało. Colin przyjął talerz z jedzeniem i położył go

sobie na kolanach. Ale nie sięgnął po widelec, bo wtedy musiałyby odstawić szklankę z whisky, a tego wyraźnie nie

chciał uczynić.



Rosalyn podeszła do kominka, żeby zapalić świece stojące po obu stronach gzymsu. Na ogół nie miała zwyczaju ich

zapalać, chyba że przyjmowała gości.



- Co robisz? - spytał Colin, głosem ochrypłym od alkoholu.



- Gram rolę oddanej żony - odparła i poszła do drzwi, żeby je zamknąć. Kiedy wróciła, dodała: - Jedz.



Oczy Colina zamigotały, mięśnie szczęki lekko się zacisnęły. Widząc to Rosalyn uzmysłowiła sobie, że mąż nie jest

przyzwyczajony do tego, żeby ktoś wydawał mu rozkazy. Cóż, to także należy do obowiązków żony, pomyślała i

przysiadła na brzegu podnóżka, zmuszając przy tym męża do przesunięcia stóp.



228























- Pozwól, że pomogę ci ściągnąć buty - zaproponowała. Przez chwilę Colin wyglądał tak, jakby chciał ją odesłać do



wszystkich diabłów. Odpłaciła mu się równie stanowczym i wyzywającym spojrzeniem.



Colin nie wytrzymał i uśmiechnął się lekko.



- No już dobrze, żono. Bezceremonialnie położył stopę na kolanach Rosalyn.



Ta zaś, spojrzawszy na obłocone podeszwy oficerek, lekko się wzdrygnęła, ale po chwili mocno pochwyciła

cholewkę buta i ściągnęła go mężowi ze stopy. Następnie to samo uczyniła z drugim butem.



- No dalej, jedz - zachęciła, kładąc sobie stopę Colina na kolanach, żeby ją wymasować.



On jednak wcale nie zamierzał pójść za radą i zamiast zabrać się za jedzenie, zaczął przyglądać się żonie spod

przymkniętych powiek. Rosalyn zaś uzmysłowiła sobie, że ta scena jest jej skądś znajoma, że widziała kiedyś

rodziców w bardzo podobnej sytuacji.



- O co chodzi? - spytał Colin, jak zawsze czujny, gdy Rosalyn nad czymś się zastanawiała.



- Och, nic takiego. Przypomniałam sobie coś - mruknęła, nie przerywając masażu stóp. - To, że moja matka w ten

sam sposób masowała stopy ojcu. To był ich rytuał. Dziwne, że wyleciało mi to z pamięci.



A może wcale specjalnie usunęła to wspomnienie? Czyżby pozbywając się złych wspomnień, pozbyła się zarazem

także tych dobrych?



W uszach powtórnie zabrzmiało jej oskarżenie Covey, że odgradza się od ludzi, że ich od siebie odsuwa.



Zobaczyła, że mąż podniósł widelec i zaczął kosztować potraw z talerza. Nie zdejmując jego stóp z kolan, sięgnęła

więc po szklankę z alkoholem, którą odstawił, i upiła z niej mały łyk. Cierpka whisky bardzo jej posmakowała... i

dodała odwagi.



229







- Alfred znał się na whisky - stwierdziła. - Alfred to zmarły mąż Covey - dodała gwoli wyjaśnienia. - Podobno miał

zwyczaj pijać tę whisky codziennie przed snem.



- Cieszę się, że Covey nie poczęstowała nią Loftusa - zauważył Colin.



Rosalyn kiwnęła głową i znów upiła łyk ze szklanki, ale zaraz oddała ją mężowi, bo ten wyciągnął po nią dłoń.

Odbierając szklaneczkę, musnął delikatnie palcami dłoń Rosalyn, a w niej natychmiast rozgorzał płomień pożądania

- jak zawsze, gdy była blisko Colina.



Przez chwilę siedzieli nie odzywając się do siebie; on zapatrzony w ogień w kominku, ona w noc za oknem.



W pewnym momencie Colin przerwał ciszę.



- Czy pragnęłaś czegoś w życiu tak bardzo, że chętnie oddałabyś za to duszę? - spytał, przenosząc wzrok na żonę. -

Czy pragnęłaś czegoś, o czym wiedziałaś, że sobie na to zasłużyłaś... że powinnaś to dostać... a mimo to życie nie

chciało ci tego podarować?



Rosalyn przełknęła z trudem ślinę. Bała się poruszenia tego tematu, choć zdawała sobie sprawę, że go nie uniknie.



- Mówisz o miejscu w Izbie Gmin?



Colin wyprostował się, stawiając stopy na podłodze. Rosalyn nie widziała jeszcze takiej powagi na jego twarzy.



- Mówię o tytule szlacheckim - oświadczył sucho, okręcaj ąc szklankę w dłoniach. - To pewnie brzmi śmiesznie.

Colin Mandland, syn szewca, marzący o szlachectwie. Już w dzieciństwie fantazjowałem, że jestem rycerzem

stającym do turniejów. Udawałem, że mam konia i męczyłem Matta, żeby ze mną walczył. Zazwyczaj nie miał

ochoty na taką zabawę, ale w końcu się na nią godził, bo nie przestawałem się o to dopraszać.



- Widziałeś się z nim dzisiaj, prawda?



- Tak - przyznał, po czym jednym haustem opróżnił szklankęiodstawiłjąna podłogę.-Nie jest ze mnie zadowolony.



230























W głosie mówiącego brzmiały smutek i niepewność.



- Chodzi o zaręczyny? Matt chciałby pewnie, żeby ślub odbył się w kościele. Możemy to jeszcze zrobić. - Możemy

zrobić wszystko, żebyś tylko nie żałował, że się ze mną ożeniłeś, dodała w myślach.



- Nie chodzi o nasz potajemny ślub, lecz coś bardziej osobistego.



- To znaczy?



Colin spojrzał jej prosto w oczy i uśmiechnął się.



- Jesteś bardzo dociekliwa.



- Jestem żoną - przypomniała, czując, że wypowiadanie słowa „żona" sprawia jej wielką przyjemność.



' - Żoną - powtórzył, wyciągając rękę, żeby pogładzić Rosalyn po policzku. - Piękną żoną.



Rosalyn przechyliła głowę i pocałowała pieszczącą ją dłoń. * - Co cię trapi, Colinie? - spytała. - Bo chyba nie sprawa

z lordem Loftusem?



- Z tym rubasznym głupcem? - żachnął się Colin. Wstał i oddalił się chwiejnym krokiem. Rosalyn zaś przestraszyła

się, że się zniechęcił, że więcej nic nie powie. Jednak Colin znów się odezwał.



- Matt zarzucił mi, że nie dbałem o rodziców, że o nich zapomniałem. I uważa, że patrzę na niego z góry z powodu

profesji, którą sobie wybrał. - Po chwili przerwy dodał: -1 nie myli się. Ma rację we wszystkim. Rzeczywiście

zapomniałem o rodzicach, kiedy jeszcze żyli. A nawet gorzej... po prostu zakładałem że są i na tym koniec.



Rosalyn pomyślała o swoich licznych krewnych i domach, w których mieszkała.



- Twoje zachowanie wobec rodziców wcale nie jest aż tak niecodzienne. Wielu dzieciom się wydaje, że rodzice będą

żyli wiecznie.



Colin przeczesał dłonią włosy.



231







- Ale ja nie byłem już dzieckiem, Rosalyn. Byłem dorosłym mężczyzną. Dzisiaj Matt mi powiedział, że matka i

ojciec wiedzieli o moich wizytach w Londynie w czasie wojny. Mieli nadzieję, że ich odwiedzę, aleja nie miałem na

to czasu, byłem zajęty wojenną polityką.



- I staraniami o szlachectwo.



- Tak - przytaknął - o te, którego mi odmówiono. - Colin wrócił do fotela, usiadł w nim i nachylił się do Rosalyn. -

Widzisz, od dziecka uważałem, że jestem stworzony do wielkich rzeczy. Zawsze walczyłem o coś lepszego - weźmy

choćby Belindę Lovejoyce. Chciałem tylko tego, co najlepsze, a rodzice mi w tym przeszkadzali, byli jak kamień u

szyi. Byli prostymi, skromnymi ludźmi. Miłymi, ale prostymi. Ja chciałem być inny.



Rosalyn słuchała w milczeniu. Nie przerywała mu, bo bała się odezwać. A Colin zwierzał się dalej.



- Mój ojciec mógł zostać kimkolwiek chciał. Był inteligentny jak Matt. Ale poznał mleczarkę o imieniu Mary i po-

stanowił, że zostanie szewcem w Clitheroe. Pragnął być blisko żony. I tak jego mentor stał się naszym mentorem.

Wspominałem ci już o ojcu Ruleyu?



Rosalyn pokręciła głową.



- Ruley był dyrektorem szkoły w Stoneyhurst. Zanim swoim patronatem objął mnie i Matta, opiekował się naszym

ojcem. I zawsze nam powtarzał, że ojciec go zawiódł, bo odrzucił karierę na rzecz miłości.



- Czy to on właśnie namówił cię do wstąpienia do wojska?



- Znalazł dla mnie sponsora - wyjaśnił Colin. - Dla Matta wybrał kościół, bo był mądrzejszy ode mnie. Mnie posłał

do wojska, gdzie szybko awansowałem.



- Dlaczego ojciec Ruley tak bardzo interesował się waszą rodziną? - dociekała Rosalyn.



232

























- Bo mężczyźni lubią władzę - padła krótka odpowiedź.



- Myślę, że ojciec Ruley chciał zostać biskupem, ale niestety wysłano go do północnej Anglii, co z pewnością było

wielkim rozczarowaniem dla tak ambitnego człowieka. I dlatego przeniósł te ambicje na swoich najzdolniejszych

podopiecznych. Matt i ja nie byliśmy jego jedynymi wychowankami. Miał ich jeszcze kilku.



- Gdzie jest teraz ojciec Ruley?



- Umarł. Po wyjeździe z Lancashire nigdy tam nie wróciłem, choć raz posłałem Ruleyowi list, w którym za wszystko

mu dziękowałem.



- Odpisał?



- Tak, skarżąc się na Matta i jego brak ambicji. Ojciec Ruley obwiniał Val. Był księdzem - powiedział Colin z

uśmiechem. - Oni są zawsze nieco podejrzliwi w kwestii kobiet.



- Twój brat wydaje się być bardzo szczęśliwy.



- I jest... Jedynym jego kłopotem jestem ja.



' - Co on ci takiego dzisiaj powiedział, Colinie? spytała Rosalyn.



- Nic, co by nie było prawdą. To śmieszne, że osoba, którą przez całe życie ignorowałem, okazała się jedyną

potrafiącą sprawić, że otworzyły mi się oczy. Byłem głupcem, Rosalyn. Zmarnowałem życie... i nie wiem, co z tym

począć.



Rosalyn potrząsnęła dłonią męża.



- Colinie, to nie takie straszne, że mamy w swoim otoczeniu ludzi, którzy widząc nasze wady nadal się o nas troszczą.



- Nie jestem przekonany, że Mattowi nadal na mnie zależy



- stwierdził z żalem Colin. - Zbyt późno się zorientowałem, że osoba, o której szacunek powinienem się ubiegać, zna

mnie aż nadto dobrze.



W tych słowach brzmiała bolesna prawda. Tak bolesna, że



233







Rosalyn nie mogła spokojnie ich słuchać, zwłaszcza gdy Colin dodał:



- Jest już za późno na naprawienie krzywd, które wyrządziłem rodzicom, Rosalyn. Powinienem był ich odwiedzać.

Zasłużyłem sobie na to, że zostałem sam.



Masz mnie.



Rosalyn nie wypowiedziała tych słów na głos. Bała się. Zamiast tego uczyniła to, co czyniła zawsze, gdy nie

wiedziała, co powiedzieć mężowi. Pocałowała go.





















































Rozdział 15



Pocałunek był dokładnie tym, czego Colin teraz potrzebował. Podziałał na niego jak kojący balsam i uspokoił nieco

jego zbolałe serce. Colin był bowiem przerażony wizją własnego egoizmu i chciał, by ktoś zmniejszył ból wywołany

uzmysłowieniem sobie własnych wad. Rosalyn nadawała się do tego wyśmienicie.



Dopóki ich usta się nie spotkały, nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo liczył na jej zrozumienie, jak bardzo zależało

mu na jej wsparciu. Jej pocałunek miał posmak cierpkiej whisky i akceptacji.



Wspaniałej, uwalniającej akceptacji.



Podniesiony na duchu, Colin pogłębił pocałunek, wpijając się w usta Rosalyn jak człowiek spragniony wody. I

bardzo się ucieszył, gdy Rosalyn go nie odepchnęła.



Pozwoliła by pieścił dłońmi całe jej ciało, co ogromnie wzmogło jego pożądanie. Czuł, że jak nigdy potrzebuje

rozładowania.



I na szczęście Rosalyn była dostępna.



Matt miał rację, mówiąc że jest zapatrzonym w siebie łajdakiem, bo nawet w tej chwili chciał czegoś dla siebie.

Pocieszyć go mogła tylko żona - wypita wcześniej whisky nie wystarczyła. Nie dość go zamroczyła i nie usunęła z

pamięci wspomnienia grzechów, których się dopuścił. Brat nie miał pojęcia o rozmiarach wyrzutów sumienia

dręczących duszę



235







Colina spowodowanych oglądaniem śmierci wielu osób, do których nierzadko dochodziło za jego sprawą. Colin na

polu walki zabił bowiem niejednego człowieka. Dopuszczał się strasznych czynów, za które nawet nie odpokutował.



Teraz miał nadzieję, że Rosalyn pomoże mu o wszystkim zapomnieć. Przynajmniej na kilka godzin. A potem, jeśli

zdoła odzyskać równowagę, przestanie przejmować się oskarżeniami brata i będzie żył dalej.



- Powinniśmy pójść na górę - usłyszał szept Rosalyn. Nie chciał nigdzie wychodzić. Chciał się kochać w salonie.



- Nie mam na to sił - wymruczał, całując jej kark. - Smakujesz jak miód - westchnął.



Rosalyn prawie się rozpłynęła w jego objęciach, on zaś uświadomił sobie, że od tej chwili może zrobić z nią, co

zechce. Wszystko, co przyjdzie mu do głowy.



Zmusił ją więc, by się położyła na podłodze. Znał Rosalyn, wiedział, które miejsca na jej ciele są najbardziej

wrażliwe. W końcu to on nauczył ją miłości. Widzisz, Matt? - przemknęło mu przez myśl - a jednak nie jestem

skończonym egoistą. Potrafię zadbać o przyjemność drugiej osoby. Uniósłszy dół sukni, przesunął rękę na łono

partnerki.



Ta natychmiast przerwała pocałunek i zerknęła ku drzwiom.



- Chyba nie powinniśmy. Ktoś może tu wejść.



- Nikt nie wejdzie. Zaufaj mi - zapewnił i uniósł się, żeby zdmuchnąć świece. - Służba pomyśli, że poszliśmy się

położyć.



Znowu pochylił się nad żoną i powolnym ruchem ściągnął z jej piersi stanik sukni, a potem objął ustami jeden sutek.

Rosalyn wstrzymała oddech.



On zaś czuł, że jest coraz bardziej podniecona, co i jemu się udzieliło. Nie mógł już dłużej się hamować. Nie

ściągając



236























spodni rozpiął rozporek i położywszy się na podłodze, pociągnął żonę na siebie.



Nie kochali się jeszcze w tej pozycji, ale Rosalyn przyjęła ją z zaskoczeniem i wyraźną przyjemnością. Zadowolony

jej reakcją, Colin uniósł nieco biodra i wbił się w żonę głębiej.



A potem położł dłonie na jej biodrach i pokazał jak ma się poruszać, żeby ich ruchy do siebie pasowały.



Z włosów Rosalyn, namiętnie wyginającej się pod jego dotykiem, posypały się spinki. Odchyliła głowę i jęknęła

głośno.



Colin mocniej się w nią wbił.



- Ujeżdżaj mnie, najsłodsza - nakazał. - Spraw, żebym zapomniał o całym świecie.



Rosalyn w mig go zrozumiała. Oparłszy dłonie o jego pierś, zaczęła unosić i opuszczać biodra - najpierw wolno,

później coraz szybciej. A Colin nie pozostawał bierny.



Kochali się z takim oddaniem i zapamiętaniem jak jeszcze nigdy. Rosalyn dawała z siebie wszystko i bardzo szybko

dotarła do punktu szczytowania.



Gdy to nastąpiło z jej ust wydobył się okrzyk rozkoszy.



Jest niesamowita, pomyślał Colin, położył ją na podłodze i wszedł w nią i sam też natychmiast osiągnął spełnienie.

Miał wrażenie, że świat wokół nich przestał istnieć, a raczej, że w tym momencie całym jego światem jest Rosalyn.



Leżeli potem długo na podłodze zupełnie wyczerpani. On wyciszony i spokojny, ona zdumiona własnym

zachowaniem. Wprost nie mogła się nadziwić, że kochała się z mężem niemal jak dzikuska.



Przyjemnie było czuć na sobie ciężar jego lekko spoconego ciała, całować jego ramiona i policzki. I byłaby może

najszczęśliwszą osobą na całym świecie, gdyby nie niejasne przeczucie, że coś jednak nie jest w porządku.



237







Kiedy Colin podniósł się uzmysłowiła sobie, że jest kompletnie ubrana. Miała na sobie nawet buty. Colin usiadł.

Usłyszała, że zapina spodnie.



- Wszystko dobrze? - spytał, nachylając się nad nią.



W jego głosie pobrzmiewało zakłopotanie. Czyżby wstydził się tego, co się przed chwilą wydarzyło?



- Oczywiście - zapewniła, nie wyjawiając, jak bardzo jest zaskoczona swoim zachowaniem i że odczuwa wyrzuty su-

mienia za swoją spontaniczność. Najwyraźniej nawyk hołubienia w sobie poczucia winy nie tak łatwo przełamać.

Mimo to była zadowolona, że pozwoliła sobie na niczym nieskrępowane zbliżenie. To było uwalniające.



Colin uniósł jej dłoń i złożył na niej ciepły pocałunek.



- Mam nadzieję, że nie sprawiłem ci bólu? Nie powinienem był tak szaleć...



Uciszyła go pocałunkiem.



- Podobało mi się to szaleństwo i chcę cię prosić, żebyś w przyszłości kochał się ze mną po kolei w każdym pokoju w

tym domu.



W ciemności błysnęła biel jego zębów. Colin przesunął palcem po krzywiźnie jej ramienia.



- Możemy zacząć już teraz, albo chodźmy do naszej sypialni, której zresztą jeszcze nie widziałem.



Naszej sypialni, powtórzyła Rosalyn w myślach.



- Pomóż mi się podnieść - poprosiła.



Poderwał się na nogi i podał jej rękę. Nie widziała potrzeby zapinania sukni, bo wiedziała, że w drodze do sypialni na

nikogo się nie natkną. Służba już dawno temu udała się na spoczynek. Zresztą dom o tej porze pogrążony był w

ciemności.



Złapawszy dłoń męża, wyprowadziła go z salonu ku schodom prowadzącym na piętro. Kiedy jednak stanęła przed

drzwiami sypialni, zawahała się.



238





















- Obawiasz się, że wraz z tobą do środka wejdą demony?



- spytał żartobliwie Colin. Nie czekając na odpowiedź, pochwycił żonę w ramiona i przeniósł ją przez próg.



Pokój był słusznych rozmiarów, mimo to Rosalyn wydawało się, że mąż zajmuje sobą każdy centymetr jego

powierzchni. Colin zaniósł ją do łóżka, położył na nim, a następnie się na nim wyciągnął u jej boku.



Leżeli w milczeniu przez chwilę, a Rosalyn, otoczona ciepłymi ramionami męża, coraz bardziej się rozluźniała,

akceptując obecność Colina w jej sanktuarium. Czuła, że jej serce przepełnia coraz większa miłość do partnera - za

jego zrozumienie i troskliwość. Bo czyż nie o tym całe życie marzyła



- żeby ktoś dbał o nią na tyle, aby zauważać jej potrzeby?



- Jak to jest, że czasami rozumiesz mnie lepiej niż ja sama siebie rozumiem? - spytała szeptem.



Colin przyciągnął ją bliżej.



- Bo każdą twoją myśl widać w twoich oczach. Świat byłby lepszym miejscem, gdyby wszyscy ludzie byli tak

szczerzy jak ty.



Rosalyn usiadła i spojrzała na niego uważnie.



- Colinie, dlaczego tak bardzo chciałeś uzyskać to miejsce w Izbie Gmin? Dlaczego tak ci zależy na tytułach? Czy

chodzi



o prestiż? Przecież masz Maiden Hill. W Ribble Valley znaczy to bardzo wiele. Czy Londyn jest aż tak ważny?



- Sam nie wiem, Rosalyn. Czasami ja też siebie nie rozumiem. Od kiedy pamiętam moim pragnieniem było dostać

się na same szczyty... a jednak to, co dzisiaj usłyszałem od Matta



i teraz twoje pytania, powodują, że zastanawiam się, o co tak naprawdę mi chodziło. - Potrząsnął głową. - I nie

umiem znaleźć odpowiedzi.



- Zatem chciałeś po prostu zostać sir Colinem. Przywitał to stwierdzenie wybuchem śmiechu.



- Brzmi to głupio, prawda?



239







- Dlaczego? Raczej dumnie.



Colin podniósł się i zaczął się rozbierać. Rosalyn poszła w jego ślady. Nie myśleli nawet o przebieraniu się w nocną

bieliznę - nagość dobrze robi związkowi kobiety i mężczyzny, uznała w duchu Rosalyn. Niczego nie można przed

sobą ukryć.



Wślizgując się do łóżka, zastanawiała się, czy jej rodzicie też byli wobec siebie tak bezpośredni i spontaniczni.

Pamiętała, że matka miała oddzielną sypialnię. Ciekawe, czy teraz, po tylu latach, nadal woli spać sama, czy dzieli

łoże ze swoim mężem?



Colin przytulił ją do siebie.



- O czym myślisz? - spytał.



Nie chciała mu tego wyjawiać. Nie chciała, żeby wiedział, że dręczą ją myśli o matce. Nie była jeszcze

przygotowana na rozmowę na ten temat.



- O tobie i twoim bracie. Jestem przekonana, że w końcu dojdziecie do porozumienia.



- Nie sądzę. Najwyżej będzie jak dotąd, w skrytości ducha będziemy żywili do siebie urazę.



- Ale ty przecież chcesz, żeby to się zmieniło. Colin musnął ustami jej włosy.



- Sama najlepiej wiesz, że czasami ludzi dzieli tak wielka przepaść, że nie da się jej przekroczyć.



Nawiązywał do jej matki. Wiedział, że o niej rozmyślała. Czy wie też, że jest w nim zakochana? Uniosła dłoń męża

i zaczęła się jej przyglądać w mroku, wodząc po niej palcem.



- W dzieciństwie bawiłam się udając, że mam to, czego pragnę. Może się w nią zabawimy i będziemy udawali, że

jesteś sir Colinem. Co ty na to?



- A ty lady Rosalyn? Rosalyn wybuchnęła śmiechem.



240























- Nie, ja będę lady Mandland. - Kiedy wypowiedziała to nazwisko dobrze zabrzmiało w jej ustach.



Colin też musiał poczuć to samo, bo powtórzył:



- Lady Mandland.



- A zatem, sir Colinie, co zamierzasz teraz robić, kiedy dostałeś się wreszcie do Izby Gmin?



- Zaproponuję odwołanie Izby Lordów - odparł bez wahania, dołączając do zabawy.



Rosalyn popatrzyła na męża ze zdumieniem.



- Chyba nie mówisz poważnie.



- Jak najbardziej. Na świecie coraz bardziej popularna jest demokracja. Nie można dłużej akceptować sytuacji, w

której władza skupia się w rękach nielicznych. Weźmy choćby miejsca w Izbie Gmin. Powinny być rozdzielane z

wyborów. A tak nie jest. O tym, kto wejdzie w jej skład, decydują tacy



jak Loftus. Tylko dlatego, że pochodzą ze szlacheckich rodzin, których przodkowie już przed wiekami

podporządkowali sobie swoich poddanych. On jest wielkim możnowład-cą, a my stadem bezwolnych owiec. Ale na

świecie sytuacja się zmienia. Wojna się skończyła i czas, żeby nowe idee wzięły górę. Żeby światem rządzili ludzie

o postępowych poglądach.



- Przecież mamy takich w Izbie Lordów.



- Nawet jeśli, to niewielu. Reszta to idioci.



To stanowcze stwierdzenie zaszokowało Rosalyn. Burzyło cały jej dotychczasowy światopogląd.



- Kuzyn George zasiada w Izbie Lordów - przypomniała.



- No właśnie.



- No dobrze, George to nie najlepszy przykład. Ale są inni, porządni ludzie z porządnych rodzin, które rządzą Anglią

od pokoleń.



- Może i porządni, ale ze skazami na umyśle wynikłymi z małżeństw we własnym kręgu. Czasami myślę, że Francuzi



241







mają rację. Władza w ręku tylko kilku osób prowadzi do tyrani.



Rosalyn niemal spadła z łóżka.



- Chcesz powiedzieć, że popierasz takie rewolucje jak francuska? - spytała z niedowierzaniem.



- Nie, ale uważam, że jako wolny człowiek powinienem mieć prawo swobodnie głosić swoje poglądy.



- I o to chodzi w Izbie Gmin - rzuciła z ulgą Rosalyn.



- Nie, ponieważ miejsca nie są przyznawane na zasadzie wyborów - sprzeciwił się Colin. - Uwierz mi, gdyby każdy

miał możność zasiadać w Izbie Gmin, wiele bzdurnych praw i przepisów nigdy nie ujrzałoby światła dziennego. Jak

choćby ta ustawa o zbożach.



Rosalyn nic już nie rozumiała.



- Przecież to była dobra ustawa. Gdyby nie ona, tanie zboża z Francji zniszczyłyby nasze rolnictwo.



- Nie, tańsze zboże oznacza tańszy chleb i mniej wpływów dla takich możnowładców jak Loftus. I dlatego mamy

drogie zboże i drogie pieczywo. Rosalyn, myślący ludzie są wściekli, kiedy się dowiadują, że ktoś nimi manipuluje w

ten sposób. - Colin był tak podekscytowany rozmową, że usiadł. - Tylko posłuchaj. Są tacy, co uważają, że Izba

Lordów to przeżytek. Że wystarczy sama Izba Gmin.



- Ale przecież nasze państwo działa dobrze - szepnęła bez przekonania Rosalyn.



- Czyżby? Czy zdajesz sobie sprawę, jak mało zarabiają pracownicy tkalni. A tyrają całe dnie. W tym czasie Loftus

galopuje po lasach w pościgu za lisem. Zauważ też, że gdy jakiś robotnik zbierze się na odwagę i zacznie mówić

prawdę o swojej sytuacji, domagając się od rządu słusznych zmian, zostaje wtrącony do więzienia, a nie wysłuchany.



Rosalyn nie wiedziała, czy powinna wierzyć w to, co słyszy od męża.



242

























- Ci ludzie, o których opowiadasz, to radykałowie. Ty chyba do nich nie należysz... prawda?



- Nie, nie należę - potwierdził, z desperacją przeczesując włosy dłonią. - Przynajmniej jak na razie. Jednak Matt

uzmysłowił mi dzisiaj, że bardzo oddaliłem się od swoich dawnych przekonań. - Colin zamilkł nagle, jakby

zastanowiła go jakaś jego nowa myśl. Potem równie niespodziewanie pochwycił żonę za ramiona i pocałował ją w

usta.



- A to za co? - zdziwiła się.



- Za to, że ty i Matt zmuszacie mnie do myślenia. Pomagacie mi odzyskać pamięć.



- O czym, na Boga?



, - O tym, o czym myślał ojciec Ruley, o jego wizji świata. Bo on posiadał taką wizję, a mnie i Matta przygotowywał

do jej urzeczywistnienia. Szykował nas na ludzi, którzy mieli coś żhaczyć.



- Nic nie rozumiem.



- To oczywiste, że nie rozumiesz - wyjaśniał Colin. - Nie rozumiesz, bo jesteś częścią starego porządku. Nikt nie

oczekiwał po tobie, że będziesz kwestionowała zasady świata, w którym się urodziłaś. Mnie jednak uczono czegoś

innego. Mało co a zapomniałbym o słynnej maksymie ojca Ruleya - że zmiana jest dobra. Jest wręcz niezbędna.

Zwalcza zło.



- Ale ja nie chcę, żebyś ty cokolwiek zmieniał. Colin ponownie pocałował ją i roześmiał się.



- Wiem i wiem też, jak muszą cię przerażać moje słowa. Och, kochana Rosalyn, o nic się nie martw. Już wszystko

sobie ułożyłem. Nie wywalczyłem sobie w wojsku szlacheckich tytułów, ale to wcale nie znaczy, że ten okres był

stracony. Prawdą bowiem jest, że byłem dobry dla swoich podwładnych i nigdy nikogo nie poniżałem.



Rosalyn, wielce zaniepokojona, położyła dłonie na rozpalonych policzkach męża.



243







- Colinie, ty mnie naprawdę przerażasz. Nie rozumiem ani słowa z tego, co powiedziałeś.



Przyciągnął ją do siebie.



- Już dobrze, Rosalyn. Już wszystko jest tak jak należy. Niczym się nie denerwuj.



- Zamierzasz udostępnić Maiden Hill radykałom? Spotykać się tu z nimi? - spytała, obawiając się odpowiedzi

twierdzącej.



- Zamierzam stanąć w obronie swoich przekonań - wyjaśnił Colin. - Jak przystało na porządnego Anglika - dodał i

potrząsnął głową. - Wprost nie mogę teraz uwierzyć, że kupiłem ten faeton, i to za jakie pieniądze! Oscar zupełnie do

niego nie pasuje. Wygląda śmiesznie zaprzężony do tej modnej zabaweczki. No ale jakoś nie mogłem się zmusić,

żeby sprzedać Oscara i kupić lepszego konia, bardziej wytwornego.



Colin pocałował żonę w kark i znów ją do siebie przytulił.



- Niestety, kochana, okazało się, że nie jestem takim człowiekiem, jakim miałem być. - W głosie mówiącego po-

brzmiewało przygnębienie. - Poniosłem porażkę.



- Ale przecież byłeś dobrym oficerem - przypomniała Rosalyn, przytulając twarz do piersi męża.



- To prawda. W tym względzie mam czyste sumienie. Ale nie byłem dobrym synem i nie jestem dobrym bratem.

Jednak teraz przyrzekam, że się poprawię. Przysięgam, Rosalyn, że stanę się lepszy.



- Uważam, że jesteś wspaniały. - Rosalyn była naprawdę wystraszona wywodami męża na temat zmian, jednak,

będąc w jego ciepłych objęciach, mimo wszystko czuła się bezpieczna.



Colin zanurzył twarz w jej włosach.



- Fiołki? - zapytał szeptem. - Czy może raczej lilie?



- O co pytasz? - zdumiała się.



- O to, czym pachną twoje włosy. - Znów mocniej przytu-



244



















lił ją do siebie, a ona wyczuła, że jest coraz bardziej podniecony. - Co ja bym zrobił bez ciebie? - mruknął. - Dzięki

tobie mogę zacząć żyć na nowo. I zacznę. Przyrzekam.



Nie było to wyznanie miłości... ale Rosalyn to wystarczało. Potrzebował jej, a to chyba dobry początek.



Mając w pamięci ostrzeżenie Covey podczas kolacji, Rosalyn poczuła, że Colin kładzie jej dłonie na piersiach.

Ciepłym oddechem owiał jej szyję. Wiedział, jak zachęcić ją do zbliżenia. Był jedyną osobą, która potrafiła

przełamać jej opory. Jedyną, której na niej zależało.



I dlatego Rosalyn zrobiłaby dla niego wszystko. Wszystko. Tak bardzo była w nim zakochana, że marzenia męża

stawały się jej marzeniami.



Zaczęli się kochać i choć wydawało się to niemal niemożliwe, to zbliżenie było jeszcze bardziej satysfakcjonujące od

'ostatniego. Rosalyn była ciekawa, czy Colin też tak uważa, jednak zabrakło jej odwagi, aby o to zapytać.



On tymczasem, objąwszy ją ramieniem, pogrążył się we ^nie. Ona nie mogła zasnąć.



Dumała nad tym, co usłyszała niedawno. Jego wypowiedzi bowiem ogromnie ją poruszyły. Pomysł, żeby każda

osoba, bez względu na to, czy jest właścicielem ziemskim, czy nie, mogła przystępować do wyborów, nie mieścił się

jej w głowie. Domyślała się, co powiedziałby na ten temat kuzyn George!



Niemniej, im dłużej rozważała tę kwestię, tym bardziej się do niej przekonywała. Tym bardziej nabierała ona sensu.

Nie miałaby nic przeciwko temu, aby prawo stanowili tacy ludzie jak Colin lub jego brat, a nie George i osoby

pokroju kuzyna - którym na niczym tak naprawdę nie zależy.



Przypomniała sobie swój ból i oburzenie, kiedy się dowiedziała, że George bez jej wiedzy sprzedał Maiden Hill. W

tamtej chwili pragnęła być mężczyzną, pragnęła posiadać władzę i przywileje - i dlatego zaczynała rozumieć ambicje

Colina.



245







Zaczynała pojmować, jak on się czuje. Ona, jako kobieta, nie miała co marzyć o wpływach, ale domyślała się, jak

czuje się mężczyzna, który potencjalnie mógłby coś zmienić, ale nie posiada wystarczających uprawnień i koneksji.



Rosalyn myślała o wszystkich tych, którzy są pozbawieni prawa do wyborów, a którzy powinni je posiadać. Myślała

o wielu innych sprawach, które od lat wydawały się jej niesprawiedliwe, jak choćby fakt, że ona sama nie miała moż-

liwości dziedziczenia niczego z majątku ojca, zwłaszcza, że jej matka jeszcze żyła, natomiast taki głupiec George

mógł rozporządzać tym majątkiem wedle własnego widzimisię.



Myślała o kominiarzu z Londynu, chłopcu nie więcej niż sześcioletnim, który spalił się żywcem, bo jego pan kazał

mu czyścić nie do końca wystygły komin. Albo o kobiecie żebrzącej na ulicach, bo nie miała co do garnka włożyć, a

znikąd nie otrzymywała pomocy, nawet od organizacji charytatywnych.



Przypomniała sobie powiedzonko kuzyna George'a, który mawiał, że na świecie są ludzie, którzy coś mają i tacy,

którzy marzą, żeby coś posiadać. George cieszył się oczywiście ogromnie, że należy do tej pierwszej grupy. A

Rosalyn zastanawiała się, czy byłby równie zadowolony z życia, gdyby należał do drugiej.



Jej serce ogarnęło wzburzenie, do którego dołączyło poczucie odpowiedzialności - Colin mógłby stać się kimś, kto

walczy o prawa osób pokrzywdzonych przez los. To nieważne, że brak mu tytułów. W jej oczach i tak był rycerzem

z jego dziecięcych zabaw. Rycerzem, który mógłby przewodzić w walce o sprawiedliwość... gdyby tylko zyskał

miejsce w Izbie Gmin.



Wpatrując się w sufit nad głową, intensywnie rozważała tę kwestię - była pewna, że istnieje jakiś sposób, żeby Colin

mimo wszystko zajął miejsce w niższej z izb parlamentu.



246

























I w końcu do głowy przyszła jej lady Loftus - jedyna osoba posiadająca wpływ na lorda Loftusa, która potrafiła

namówić go do zmiany zdania.



Rosalyn przekręciła się na bok i potrząsnęła ramieniem męża.



- Colinie - szepnęła.



Maż wymamrotał niewyraźnie jej imię, ale nie wyglądało na to, żeby zamierzał się obudzić.



- Colinie, chyba wiem, jak załatwić ci miejsce w Izbie Gmin.



- Tak? To wyśmienicie - wymruczał i poklepał ją po ramieniu.



Widząc, że jest nieprzytomny, Rosalyn postanowiła więcej go nie męczyć. Uznała, że najważniejsze, iż wie, że ona

stoi po jego stronie. Że zamierza o niego walczyć. I że odniesie sukces w tej walce. A wtedy Colin, widząc jej

zaangażowanie, zrozumie w końcu jak bardzo Rosalyn go kocha i on także obdarzy ją miłością.



Po chwili i ona zasnęła i śniła o dzieciach - uroczych, pulchnych bobasach, podobnych do niej i Colina.



Następnego dnia była pełna energii i nadziei.



I w takim właśnie radosnym nastroju zeszła na śniadanie, gdzie się dowiedziała, że jej mąż jest już po posiłku i

ogląda dom, oprowadzany przez Johna.



Zjadła więc śniadanie w towarzystwie Covey, która przyglądała się jej z lekkim uśmiechem na ustach i w końcu, nie

umiejąc się powstrzymać, zauważyła:



- Zdaje się, że już się nie kłócicie. Rosalyn, choć się zarumieniła, nie zaprzeczyła.



- Nie, nie kłócimy. Wręcz przeciwnie - potwierdziła i naciągając rękawiczki dodała: - I dlatego, Covey, chciałabym,

żebyś przekazała mu ode mnie wiadomość. Gdy go zobaczysz, powiedz, że udałam się z wizytą do lady Loftus i że

wrócę z dobrymi wieściami.



247







- O czym ty mówisz, kochanie, nie rozumiem?



- Nieważne, Covey, dowiesz się wszystkiego później - rzuciła wymijająco Rosalyn, szybko krocząc ku drzwiom,

żeby nie odpowiadać na dalsze pytania przyjaciółki.



Wybiegła z domu i po zaprzęgnięciu kuca do powozu, wyruszyła w drogę. Nie odjechała jednak daleko, gdy ogar-

nęło ją wrażenie, że ktoś się jej przygląda z ukrycia. Odwróciła się i na skraju ogrodu, pomiędzy gałązkami krzewów

dostrzegła coś rudego.



To był lis Colina. Lis, na którego pyszczku widniał szeroki uśmiech.



















































Rozdział 16



- Co załatwiłaś? - spytał Colin, zaszokowany wieściami, które przekazała mu Rosalyn.



- Załatwiłam ci drugą szansę na zajęcie miejsca w Izbie Gmin - powtórzyła z podekscytowaniem.



- Ale jakim cudem? - dopytywał się. - Widziałaś się z Loftusem?



- Nie - zaprzeczyła. - No, przynajmniej nie od razu. Najpierw spotkałam się z jego żoną i poinformowałam ją, że jej

mąż nie zamierza wypełnić obietnicy, którą ci złożył. To sprawa honoru, Colinie, a musisz wiedzieć, że kobiety cenią

sobie honor na równi z mężczyznami.



Colin, pochwyciwszy żonę za ramię, poprowadził ją do salonu, a tam głosem który wcale nie brzmiał szczególnie

radośnie nakazał:



- Rosalyn, mów szybko, co wymyśliłaś.



Nie odpowiedziała od razu; najpierw zdjęła kapelusz i ściągnęła rękawiczki. I dopiero wtedy, nabrawszy głęboko

powietrza, oświadczyła:



- Udałam się z wizytą do mojej przyjaciółki, lady Loftus, żeby omówić z nią kwestię miejsca w Izbie Gmin. I w

czasie rozmowy obie doszłyśmy do wniosku, że lord Loftus był zbyt popędliwy.



- Lady Loftus stwierdziła, że jej mąż jest popędliwy?



- No może nie użyła dokładnie tego określenia, ale to



249







właśnie miała na myśli. Najważniejsze, że mnie poparła. Ja też, jak widzisz, posiadam tu pewną władzę - wyjaśniała

Rosalyn.



- Ale dlaczego to zrobiłaś, Rosalyn? Dlaczego postanowiłaś wstawiać się za mną u lady Loftus? - spytał Colin

poirytowanym tonem.



Rosalyn, starając się opanować podekscytowanie, przysiadła na sofie.



- Ja tylko opowiedziałam lady Loftus, co się wydarzyło - tłumaczyła.



Colin zmarszczył brwi.



- Nie bardzo mi się podoba, że poszłaś do Loftusów po prośbie. Loftus już w ogóle przestanie mnie szanować.



- Przecież on nikogo nie szanuje, a poza tym nie było tak, jak sobie wyobrażasz - obstawała przy swoim Rosalyn,

nieco rozczarowana reakcją męża. - Zresztą jeszcze tego miejsca nie dostałeś. Na razie.



Colin przyciągnął do sofy fotel.



- Opowiedz, co właściwie mówiłaś - poprosił siadając.



- Tak jak słyszałeś, streściłam lady Loftus wydarzenia wczorajszego dnia, choć opuściłam część dotyczącą lisa. Nie

sądzę, żeby ją zainteresowała, albo żeby przejęła się losem tego biednego zwierzęcia.



- Ale powiedziałaś, że Loftus zagroził, że nie poleci mnie na miejsce w Izbie Gmin, tak?



- Powiedziałam, że chce je przekazać Shellsworthowi. A musisz wiedzieć, że lady Loftus nie znosi żony

Shel-lswortha. Twierdzi, że tej kobiecie brak ogłady. Wspólnie doszłyśmy do wniosku, że Lavonia nie nadaje się do

roli żony członka Parlamentu. Lady Loftus nie lubi też samego Shellswortha i dlatego właśnie nie zasiada on jeszcze

w Izbie Gmin.



- Też coś - zdumiał się Colin, wyraźnie zafascynowany



250























wieściami. - A ja całe życie sądziłem, że władza spoczywa w rękach mężczyzn.



- To się myliłeś - stwierdziła z satysfakcją Rosalyn i dodała: - Kobiety nie są tak bezradne jak to się z pozoru wydaje.

Ale wracajmy do naszej rozmowy. Znałam nastawienie lady Loftus do żony Shellswortha - ciągnęła, wyjaśniając

swoją strategię - i dlatego zaczęłam się rozwodzić nad tym, jak to będzie, kiedy Lavonia pojawi się w Londynie.

Wprawdzie Loftusowie, odkąd lady Loftus przy mojej pomocy zaczęła królować w Valley, rzadko w nim bywają,

niemniej od czasu do czasu tam się udają. Zmusiłam więc lady Loftus do wyobrażenia sobie, jak się będzie czuła,

kiedy będzie przedstawiała żonę«Shellswortha w towarzystwie. Była tą wizja przerażona.



- I postanowiła przekonać męża, żeby wybrał mnie?



- No, niezupełnie - zaprzeczyła Rosalyn. - Loftus jest na ciebie naprawdę wściekły, Colinie. Dobrze wiesz, jak mu

zależało na złapaniu tego lisa.



- Którego nie złapał i nie złapie, co mnie bardzo cieszy - padła buńczuczna odpowiedź.



- Tak - zgodziła się Rosalyn z uśmiechem. Podziwiała męża za tę jego chęć obrony słabszych. - Loftus jednak, z

jakichś powodów, nie powiedział żonie o lisie, a swoją decyzję wytłumaczył czymś innym, popełniając przy okazji

kardynalny błąd.



- Jaki błąd? - zainteresował się Colin.



- W mojej obecności oświadczył żonie, że zrobił to, na co ma ochotę i już. Innymi słowy, nie zamierzał się przed nią

tłumaczyć.



- I to jest ten straszliwy błąd?



Rosalyn popatrzyła na męża ze współczuciem.



- Colinie, mądry mężczyzna nigdy nie mówi podobnych rzeczy publicznie. Nie zdając sobie z tego sprawy, Loftus

zrobił z żony przeciwnika. Sytuacja była o tyle poważna, że



251







postawił się jej w mojej obecności - w obecności drugiej kobiety, poważanej w towarzystwie na równi z nią. Zrozum

Colinie, kobiety są poważane, jeśli mają mężów którzy się liczą i jeśli posiadają na nich wpływ. Jeśli nie, tracą

autorytet.



- To tak jak w wojsku - mruknął Colin. - Generałom się wydaje, że to oni rządzą, ale to oficerowie mają najwięcej do

powiedzenia.



Rosalyn rozbawiło to stwierdzenie.



- No nie wiem - rzekła z uśmiechem. - Może jest tak jak mówisz, w naszym jednak przypadku lady Loftus poczuła się

zmuszona bronić swoich wpływów. Nie planowałam takiego przebiegu wypadków, więc Loftus może mieć pretensję

tylko do siebie. - Rosalyn zaczęła na palcach wyliczać przewiny arystokraty: - Po pierwsze sprzeciwił się zdaniu

żony, po drugie nie chciał wysłuchać, co ma do powiedzenia, a na koniec wyszedł z pokoju na oczach jej gościa. Trzy

błędy, których rozsądny mężczyzna nigdy nie popełnia.



- Zapamiętam to sobie na przyszłość - mruknął Colin pod nosem.



- I słusznie - rzuciła Rosalyn żartobliwie.



- I co działo się dalej? - ponaglił ją mąż.



- Lady Loftus wyszła za małżonkiem z pokoju. Nie wiem, dokąd poszli, ale dochodziły do mnie ich podniesione

głosy. - Rosalyn pochyliła się do męża. - A lady Loftus straszyła męża powrotem do Londynu.



- Czego Loftus bardzo się obawia - sarknął Colin. - Dlatego właśnie tak obstawał, żebyś została w Valley, bo gdybyś

stąd wyjechała, żona zaciągnęłaby go do miasta.



- Tak czy inaczej po kilku minutach lady Loftus wróciła do salonu i poinformowała mnie, że jej mąż jeszcze raz

rozważy kandydaturę Shellswortha i twoją na miejsce do Izby Gmin. Niestety więcej nie udało mi się uzyskać. Lord

Loftus jest bardzo uparty. Twierdzi, że ponieważ już się rozniosło, iż to



252



















w końcu Shellsworth ma zasiąść w Izbie Gmin, wyszedłby na głupka - jego słowa, nie moje - gdyby ponownie

zmienił zdanie.



- Więc co w końcu postanowił?



- Lady Loftus - zaczęła Rosalyn niepewnym głosem, nieco się denerwując, jak mąż przyjmie to, co zaraz usłyszy



- żeby ratować wizerunek męża wpadła na pomysł, że ty i Shellsworth powinniście zawalczyć między sobą o to

miejsce.



- To znaczy...?



- Zaproponowałam konkurs oratorski.



- Słucham? - Colin poderwał się na równe nogi. - Mówisz, że ja i Shellsworth mamy jak małpy wygłupiać się przed

Loftusem w jego salonie?



- Szczerze mówiąc nie myśleliśmy o salonie Loftusów tylko o karczmie White Lion. Jego właściciel już się zgodził

żeby konkurs odbył się właśnie w jego zajeździe.



Colin, jakby nagle zrobiło mu się słabo, z powrotem opadł ną fotel.



- Widzę, moja droga, że nie próżnowałaś - mruknął posępnie.



- Może rzeczywiście trochę się pospieszyłam - rzuciła przepraszająco Rosalyn, przestraszona wyrazem twarzy męża.



- Colinie, mam nadzieję, że nie jesteś na mnie bardzo zły. Ja tylko poddałam taką propozycję, ale lady Loftus uznała,

że jest doskonała. Pobiegła powiedzieć o niej mężowi, a ten na nią przystał. Był nią chyba nawet zachwycony.



- Wcale mu się nie dziwię - sarknął cynicznie Colin i dodał podejrzliwie. - Czy to już wszystko?



Rosalyn odwróciła wzrok.



- Pan Botherton, właściciel zajadu, bardzo zadowolony, że konkurs odbędzie się u niego, zaproponował, aby

przeprowadzić go już jutro.



253







- Jutro? - upewnił się Colin zdumiewająco spokojnym głosem.



Rosalyn skinęła głową.



- Byłyśmy z lady Loftus tak rozgorączkowane, że na to przystałyśmy. Zresztą Loftus też nie chciał zwlekać z roz-

strzygnięciem tej sytuacji.



Colin ciężko westchnął.



- Jutro.



- Po południu, o wpół do drugiej. Przynajmniej tak jest napisane na zaproszeniach.



- Zaproszeniach? - powtórzył z niedowierzaniem Colin. - Przygotowałyście z lady Loftus zaproszenia?



- Hm, nie my, tylko dzieci pana Bothertona. Jest podekscytowany konkursem. Rozumiesz, kupił White Liona w

zeszłym roku i okoliczni mieszkańcy jeszcze się do niego do końca nie przekonali. Pochodzi z Manchesteru.



- Cóż, jeśli jest z Manchesteru, to pewnie uwielbia polityczne przemowy.



- Rzeczywiście - potwierdziła Rosalyn, zdumiona, że mąż wie takie rzeczy.



- A więc jutro o wpół do drugiej mam przemawiać przed tłumem ludzi, którzy...



- Nie tylko przed tłumem ludzi, ale też, miejmy nadzieję, przed lordem Loftusem...



- Naturalnie, jakże mogłem o nim zapomnieć - zakpił Colin. - Przed Loftusem, który będzie naszym sędzią.



- Tak, ale będzie tam także lady Loftus, a ona bardzo cię lubi. Wszyscy cię lubią i to z pewnością bardziej niż Shel-

lswortha. Podejrzewam, że jest tak również w przypadku samego Loftusa.



- Co znaczy, że w gruncie rzeczy przemowa nie ma większego znaczenia. Liczy się to, jak wiele osób darzy mnie

sympatią, tak?



254























- No cóż, tak - przyznała Rosalyn, zaskoczona brakiem entuzjazmu w głosie męża. - Tak to chyba już jest ze wszyst-

kim, nie sądzisz?



Przez chwilę Colin wpatrywał się w nią nic nie mówiąc, lecz w końcu na jego usta wypłynął szeroki uśmiech, co

widząc, Rosalyn odczuła ulgę.



- Tak, masz rację - zgodził się.



- No, ale... - zaczęła Rosalyn niepewnie - ty wcale nie sprawiasz wrażenia, jakby ci nadal zależało na tym miejscu.



Colin wolno wciągnął powietrze, a potem równie powoli je wypuścił. Wpatrzony był w jakiś punkt nad głową żony.



- Zależało mi i zależy. - Potrząsnął głową. - Tylko wszystko tak szybko się zmienia. Do tej pory miałem o sobie

pewne zdanie, teraz uzmysłowiłem sobie swoją płytkość, i znów jestem kuszony.



- Przecież wcale nie jesteś płytki - pospieszyła z zapewnieniem Rosalyn. - Coś takiego można powiedzieć o

Shel-lsworthie, nie o tobie. Jestem przekonana, że bardziej od niego zasługujesz na miejsce w parlamencie.



- Nie wiem tylko, czy zasługuję na twoje zaufanie - padła niepewna odpowiedź.



Rosalyn zamarła po tym wyznaniu w bezruchu, nie rozumiejąc, co miał na myśli. Czy oznaczało ono, że Colin nie

chce, aby ona uczestniczyła w jego życiu? A może powiedziała coś, co mu się nie spodobało i jest teraz na nią zły?

Nie miała odwagi, żeby to wyjaśnić.



Zamiast tego słabym głosem poinformowała:



- Jutro w karczmie pojawi się cała wieś. Jestem pewna, bo mam doświadczenie w organizowaniu podobnych

wydarzeń i zrobiłam wszystko, żeby ludzie dowiedzieli się o konkursie. Mam wyrzuty sumienia, że się tym zajęłam,

nie porozmawiawszy wcześniej z tobą.



Bo rzeczywiście, podekscytowana faktem, iż lord Loftus



255









zgodził się przemyśleć swoją decyzję, większość zadań związanych z organizacją konkursu wzięła na siebie. Teraz

się zastanawiała, czy nie przesadziła z zaangażowaniem.



- Colinie, wybacz. Nie myślałam trzeźwo. Chciałam tylko, żebyś był szczęśliwy.



Mąż wyciągnął do niej rękę.



- Moja droga, oczywiście było mi źle, kiedy Loftus zrezygnował z mojej kandydatury do parlamentu, ale wczoraj

największy ból sprawiło mi nie to, lecz słowa mojego brata.



- To znaczy, że nie żałowałeś utraty miejsca w Izbie? Colin spojrzał na dłoń żony.



- A może to ty doznałaś zawodu, że go nie otrzymam? To pytanie zupełnie ją zaskoczyło. Do tej pory nie myślała



o sobie, lecz może ...



- Wielkie nieba, toż to Shellsworth - usłyszała okrzyk męża.



Podniosła wzrok i spostrzegła przez okno, że na podjazd galopem podjeżdża notariusz. Zatrzymał konia, zeskoczył z

niego i oddał lejce Johnowi, który zauważywszy wcześniej nadjeżdżającego gościa, wyszedł mu na spotkanie.ą



- Zostań tu - nakazał Colin, wychodząc z salonu. Rosalyn nie posłuchała i ruszyła za nim.



Pan Shellsworth zamierzał właśnie zapukać, kiedy Colin otworzył przed nim szeroko drzwi. Mina, która pojawiła się

na twarzy notariusza na widok pułkownika, była co najmniej komiczna.



- Wpadł pan do nas z towarzyską wizytą? - zapytał uprzejmie gospodarz.



- Wpadłem, żeby życzyć panu skręcenia karku - warknął Shellsworth.



- W takim razie, jeśli to wszystko, pożegnam się - odparł Colin miłym głosem, zamierzając zamknąć drzwi, które

jednak notariusz z zadziwiającą siłą zatarasował.



256























- Jak to się panu udało? - spytał. - Przecież to miejsce było już moje - dwukrotnie! I za każdym razem to pan mi je

odbiera.



- Jeszcze nic panu nie odebrałem - przypomniał Colin.



- Jak rozumiem Loftus podejmie decyzję, komu je powierzy, po wysłuchaniu naszych mów. Jest pan prawnikiem,

umie więc pięknie gadać. Czy może nie wierzy pan w swój talent?



Notariusz na te słowa poczerwieniał jak burak, a oczy wyszły mu z orbit.



- Ja nie wierzę? - warknął wściekle. - Nie ma pan ze mną szans. Zresztą, co taki nowicjusz jak pan może wiedzieć o

rządzeniu? Gdyby pan rzeczywiście na to zasługiwał, już dawno otrzymałby szlacheckie tytuły, no ale przecież

wiadomo, że nie pasuje się na szlachcica syna szewca, prawda?



Colin wybuchnął śmiechem. - Próbuje mnie pan obrazić? Na próżno. W tej okolicy wszyscy wiedzą, jakim

zawodem parał się mój ojciec. Ja się tu wychowałem, Shellsworth. W Valley nazwisko Mandland coś Znaczy.



Notariusz zrozumiał aluzję ukrytą za słowami przeciwnika



- zdawał sobie sprawę, że nie jest specjalnie lubiany przez mieszkańców wsi. Inaczej zresztą nie przejmowałby się aż

tak bardzo faktem, że ma przed nimi stanąć do konkursu.



- Jeszcze wszystko się okaże, Mandland - burknął. - Jeszcze wyjdzie na jaw, w co naprawdę wierzysz. Już ja się o

ciebie rozpytałem, cwaniaczku. Słyszałem o twoich wyczynach w wojsku, jak to podobno przed bitwą nie chciałeś

siadać do posiłku z oficerami, tylko wolałeś bratać się ze zwykłymi żołnierzami. I wiem o tym, że o mało cię nie

zwolniono ze służby za lekceważenie rozkazów przełożonych. Okoliczna szlachta z pewnością ci nie zaufa -

zakończył z satysfakcją notariusz.ą



- Sprzeciwiłem się rozkazowi oficera równego mi rangą,



257







bo poprowadziłby mnóstwo ludzi na pewną rzeź - wyjaśnił spokojnie Colin. - Sam książę wstawił się wtedy za mną.

Nie sądzę, abyście ty lub Rowlins skorzystali wiele na tej informacji.



- Rawlins? - powtórzył Shellsworth, udając, że nie wie, o kim mowa.



- Brice Rawlins, najmłodszy syn Varnyja. Najbardziej leniwy i najgłupszy człowiek na świecie - oświadczył Colin.

-Możesz mu to zresztą powtórzyć. A także to, że jeśli jeszcze raz spróbuje zbezcześcić moje imię, spotka się ze mną

na ubitej ziemi.



Shellsworth na te słowa cofnął się od drzwi, spoglądając zarazem w dół, jakby się upewniał, czy Colin nie jest

uzbrojony. Potem, stojąc już na schodach, odwrócił się i odszedł do konia. A gdy zasiadł bezpiecznie na jego

grzbiecie, spojrzał raz jeszcze na swego przeciwnika.



- Nie ma pan ze mną szans - oświadczył dumnie. Jego twarz wykrzywiał wyraz pogardy. - Loftus nie jest głupcem,

żeby do rządu wybrać kogoś takiego.



Strzeliwszy lejcami, notariusz odjechał. Rosalyn zaś, która do tej chwili stała w holu wyszła na ganek.



- Nie bój się, już sobie pojechał - uspokoił ją Colin widząc, że jest bardzo przejęta.



Pomylił się jednak, bo Shellsworth, przejechawszy trzy czwarte podjazdu, niespodziewanie zatrzymał konia i zaczął

wypatrywać czegoś w zaroślach lasu, który graniczył z podjazdem. Rosalyn szybko spojrzała w tamtym kierunku.



W zagajniku stał lis.



Colin też go dostrzegł, nie zdążył jednak zapobiec temu, co się zaraz wydarzyło - Shellsworth sięgnął do kieszeni

płaszcza i wyjął z niej pistolet i strzelił do zwierzęcia. W powietrzu rozległ się huk.



258

























Później notariusz, roześmiawszy się tryumfalnie, odjechał, natomiast Colin rzucił się do miejsca, w którym powinien

leżeć martwy lis. Rosalyn wraz z Johnem biegli tuż za nim.



Jednakże lisa nie znaleźli.



Rosalyn ucieszyła się, że uniknął postrzału i uciekł, ale straciła nadzieję, gdy ujrzała ślady krwi na ziemi.



Colin, idąc po nich, wczołgał się pomiędzy krzaki i tam odnalazł ranne zwierzę.



- Spokojnie, nic się nie bój - szepnął, lis zaś, jakby go rozumiejąc, położył się na mokrej podściółce, odsłaniając

krwawiącą ranę.



- Na szczęście nie jest bardzo głębokie - ucieszył się na głos Colin, oglądając zranienie. - Pistolet Shellswortha to

bardziej zabawka niż prawdziwa broń.



Rosalyn uklękła przy mężu.



- Może nie jest głębokie, ale mocno krwawi. Trzeba szybko coś z tym zrobić.



- Tak - zgodził się, zdejmując kurtkę. - Zabierzemy lisa do domu, opatrzymy i zostawimy przy piecu w kuchni.

Dojdzie do siebie w mgnieniu oka.



- Chce go pan zabrać do domu? - zdziwił się John. - To przecież dzikie zwierzę.



- Dlaczego nie? - obruszył się Colin. - Dzikie czy nie, zabierzemy je i będziemy się nim opiekowali aż wyzdrowieje.

- Po tych słowach wziął ranne zwierzę na ręce i wstał. A lis, który najwyraźniej mu ufał, nawet nie drgnął.



Colin zaniósł ranne zwierzę do kuchni - czym Cook wcale nie była zachwycona - a Rosalyn znalazła dla niego kosz.

John zaś przyniósł ze stajni końską maść na zranienia.



- Pan Shellsworth nie miał prawa strzelać z pistoletu tak blisko domu - oświadczyła Cook, kiedy już opatrzone

zwierzę leżało wygodnie na posłaniu. - Mam nadzieję, że jutro porząd-



259







nie się z nim pan rozprawi - zwróciła się do Colina. - Będziemy panu sekundowali.



- Dzięki, Cook - ucieszył się Colin i dodał dumnie: - i o nic się nie martw. Mam zamiar zniszczyć tego szubrawca...

Po tych słowach wyszedł z kuchni, a Rosalyn, poczuła, że po plecach przebiega jej zimny dreszcz. Bała się

następnego dnia - miała bowiem świadomość, że cokolwiek się wydarzy... cała wina spadnie na nią.

























































Rozdział 17



Colin nie raz w życiu miał możność oglądać zniszczenie - w Indiach był świadkiem rzezi całej wsi, w Portugalii

widział, jak bomba rozrywa człowieka na strzępy. Wiedział zatem, na czym polega bezsens wojny. Jednak nic go

nigdy tak nie rozwścieczyło jak lis postrzelony przez Shellswortha.



I zupełnie nie pojmował swojej reakcji, chyba że tłumaczyłaby ją tym, iż po rozmowie z bratem dotarło wreszcie do

niego, że do tej pory żył prawie jak szaleniec. Nic nie było takie, jakie powinno być.



I nigdy nie będzie. Wydawało się, że jest skazany na porażkę, tyle że wrodzona ambicja nie pozwalała mu przestać

się starać. I z tego też powodu aż się wzdragał na myśl, że szubrawiec pokroju Shellswortha może wygrać z nim

nawet w czymś tak trywialnym jak konkurs oratorski.



Spoglądał w dół na czystą kartkę papieru leżącą przed nim na biurku i słyszał w głowie słowa brata wzmocnione

własnymi przemyśleniami.



Czy to aż takie głupie, że chce udowodnić, że nie jest byle kim? Że pragnie się wykazać? Dlaczego ma akceptować

swoje niskie pochodzenie - co czynił przecież jego brat, nieważne, czy zdawał sobie z tego sprawę, czy nie. Matt

porzucił wszelkie ambicje i chciał, żeby Colin poszedł w jego ślady. A w nim na myśl o tym burzyła się krew.



Postanowił, że pokona Shellswortha jego własną bronią.



261







Wiedział, co Loftus pragnie usłyszeć, i zamierzał zawrzeć to w swojej przemowie.



Podniósł pióro i zaczaj pisać. Był tym tak pochłonięty, że nie zauważył Rosalyn, kiedy ta stanęła w drzwiach jego

gabinetu.



- Tak? - spytał, gdy ją wreszcie spostrzegł. Rosalyn nadal stała w wejściu.



- Lis czuje się lepiej - powiadomiła.



- To dobrze. - Colin popatrzył na zdanie, które właśnie zapisał, i skreślił je.



- Colinie, chcę żebyś wiedział, że jest mi przykro. Niechętnie oderwał się od pisania i spojrzał na żonę, która



wydała mu się dziwnie blada.



- Jest ci przykro, Rosalyn? Dlaczego? Przecież niczemu nie zawiniłaś.



- To ja poddałam lordowi Loftusowi pomysł z konkursem.



- Nie, ty dałaś mi kolejną okazję do upokorzenia Shellswortha, którą zresztą zamierzam wykorzystać.



- Sądziłam, że wcześniej byłeś na mnie zły. Colin odłożył pióro.



- Rosalyn, sam już nie wiem, co się ze mną dzieje, ale na pewno nie jestem zły na ciebie.



Rosalyn pokiwała niepewnie głową.



- Dlaczego Shellsworth strzelał do bezbronnego stworzenia? - spytała stłumionym głosem.



- Bo nie mógł strzelać do nas. Przerażające, prawda? Ale to pokazuje, jak daleko potrafią posunąć się niektórzy

ludzie, jeśli się ich nie powstrzyma.



- Colinie, boję się. Co będzie, jeśli wygrasz konkurs? Bóg jeden wie, co wtedy Shellsworthowi strzeli do głowy.



- Chcesz wiedzieć, czy zdobędzie się na odwagę, żeby mnie wyzwać? - Colin wybuchnął śmiechem. - Nie widziałaś,

jak zmykał, gdy postrzelił to biedne zwierzę? Bał się, że to ja



262























go wyzwę. Ale ja rozprawię się z nim inaczej, na oczach publiczności. To będzie dla niego wystarczający wstyd.



- Masz zamiar mówić to samo, o czym rozmawiałeś ze mną zeszłej nocy? O tym, że każdy człowiek powinien mieć

prawo uczestniczyć w wyborach? - dociekała Rosalyn.



A więc o to chodzi. Rosalyn obawia się, że on publicznie wyjawi swoje poglądy, pomyślał.



W tym momencie przypomniał sobie wszystkie porażki z przeszłości.



Colin odsunął się od biurka. Nie był wcale przekonany, czy dobrze uczynił zwierzając się żonie.



Mimo to Rosalyn udała się do Loftusa, żeby się za nim wstawić. Chciała wywalczyć dla niego jeszcze jedną szansę,

choć znała jego najgłębsze przekonania.



Popatrzył na żonę i doszedł do wniosku, że doświadcza * takiej samej niepewności co on.



- A jeśli tak, to co? - spytał. Rosalyn wbiła wzrok w podłogę.



- Nie znam się na polityce, Colinie. Chcę tylko, żebyś jutro wygrał.



Colin wstał.



- Powiedz, Rosalyn - zaczął, podchodząc do niej. - Powiedz, czy wyjechałabyś teraz ze mną, gdybym cię o to

poprosił? Czy opuściłabyś Clitheroe, Valley i swoich znajomych?



- Covey też?



To była trudna próba.



- Też.



Rosalyn cofnęła się.



- Jednak jesteś na mnie zły.



- Nie, nie jestem. Chodzi o to... - Chciał powiedzieć, że nie jest pewien miłości do niego, ale nie powiedział, bo

gdyby to uczynił, przyznałby się tym samym, że kocha Rosalyn.



263







Przez chwilę walczył ze sobą, myśląc przy tym, że brat słusznie nazwał go tchórzem. Colin bał się odsłonić serce, bał

się że ponownie zostanie odrzucony. Nie chciał znów cierpieć.



- Sądzę, że byłoby łatwiej - usłyszał głos żony - gdybyś wyzywał Shellswortha na pojedynek.



Zaskoczony tą uwagą, wybuchnął śmiechem.



- Masz rację - zgodził się. Napięcie między nimi nieco zelżało.



- Przyjdziesz się położyć? - spytała Rosalyn.



- Kiedy tylko skończę.



- W takim razie czekam na ciebie.



Colin skinął głową, a Rosalyn odwróciła się i ruszyła ku schodom. Zatrzymała się jednak u ich podstawy.



- Wiesz co, Colinie - zaczęła - może lepiej będzie, jeśli jutro nie wspomnisz o swoich radykalnych przekonaniach.



No, w końcu to powiedziała.



- Uważasz, że byłoby nierozsądnie je ujawniać?



Rosalyn lekko zacisnęła usta, przez co w ich kąciku pojawiły się te urocze dołeczki, które tak intrygowały Colina,

choć wolał je oglądać, kiedy się uśmiechała.



- Uważam, że musisz postępować z rozwagą, jeśli rzeczywiście chcesz zyskać miejsce w Izbie Gmin - wyjaśniła,

przy ostatnim słowie głośno wypuszczając powietrze, jakby się obawiała, że powiedziała za dużo. - Dobranoc -

dodała i weszła na schody.



Colin przez chwilę odprowadzał ją wzrokiem, po czym powrócił do swojego zajęcia, czując, że nagle prawa

obywatelskie nie są już tak jak pragnienie by zapewnić bezpieczeństwo tej kobiecie, która stała się jego żoną.

Spojrzał w dół na kartkę z przemową, mieszanką tego, co jego zdaniem chciał usłyszeć Loftus i jego własnymi

przekonaniami.



Pomyślał, że jeśli chce dostać promocję do Izby Gmin, jego przemowa musi reprezentować interesy Loftusa. Nie

wygra



264















konkursu, jeśli podzieli się z publicznością tym, w co naprawdę wierzy, w dodatku okoliczna szlachta go

znienawidzi.



A wtedy mógłby utracić tę jeszcze tak kruchą miłość.



Colin usiadł za biurkiem i, dręczony wewnętrznymi konfliktami, zapatrzył się w noc za oknem.



Rosalyn żałowała, że posiada tak nikłe życiowe doświadczenie. Gdyby było inaczej, może potrafiłaby zręczniej

przemówić mężowi do rozsądku. A tak, gdy tylko wypowiedziała ostrzeżenie, ogarnęły ją wyrzuty sumienia.



W sypialni przebrała się w koszulę nocą. Położyła się do łóżka, ale sen nie nadchodził - jak miała zasnąć, skoro

zamartwiała się oziębłością męża, chyba bardziej deprymującą niż jego wcześniejsza złość na nią.



Świeca przy łóżku wypaliła się prawie do końca, zanim "usłyszała Colina wchodzącego do sypialni. Rosalyn leżała

nieruchomo, przysłuchując się, jak zdejmuje buty, rozpina spodnie, przeciąga koszulę przez głowę. Materac ugiął się

pod jego ciężarem, kiedy położył się na łóżku obok niej... Wtedy uprzytomniała sobie, że jeśli pragnąłby dystansu

między nimi, zażądałby zapewne oddzielnej sypialni. Tak było z jej matką i ojcem, wujami i ciotkami.



Ale Colin ani razu czegoś podobnego nie powiedział.



Ta myśl dodała Rosalyn odwagi. Odwróciła się do męża i uśmiechnęła się, widząc, że jest nagi. Takiego go lubiła.



Nic nie mówiąc, zaczęła go całować.



Colin był już na nią gotowy. Zaczęli się kochać w ciszy. Słowa nie były im potrzebne. Splótłszy palce z jej placami,

Colin wciągnął ją pod siebie i połączył się z nią. W tym momencie Rosalyn uzmysłowiła sobie, że pójdzie za mężem,

gdziekolwiek on zechce ją zabrać.



Dla niego gotował była porzucić dom, przyjaciół, nawet własną tożsamość.



265







Kiedy skończyli, Colin natychmiast zasnął, a ona gładząc go po spoczywającej na jej piersi głowie, wyszeptała

słowa, których bała się wypowiadać na głos - kocham cię.



Prawda zawarta w tym wyznaniu napełniła jej serce nadzieją.



Obudziwszy się następnego poranka Colin stwierdził, że Rosalyn już wstała. Znalazł ją przed domem, przy klombie

z kwiatami. Miała na sobie wypłowiałą niebieską suknię i słomkowy kapelusz z szerokim rondem. Na widok

kręconych loków wypływających spod kapelusza serce Colina zacisnęło się boleśnie z miłości.



Ukląkł przy żonie i sięgnął po małą łopatkę leżącą w koszyku z narzędziami.



- Wcześnie wstałaś. Rosalyn się uśmiechnęła.



- Wcześnie.



- Pewnie się nie wyspałaś. Spałaś przecież mniej niż ja.



- Rzeczywiście jestem trochę senna, ale cóż tam. Sen nie zawsze jest najważniejszy - oświadczyła wesoło, na co

Colin cicho się roześmiał.



- Też tak uważam - rzekł i zatopił łopatkę w ziemi. Przerzucając ciemne skibki, myślał nad tym, co zaraz zamierzał

powiedzieć. - Ale gdy już zasnąłem, spałem jak dziecko. Dzięki tobie. Wieczorem byłem spięty i sądziłem, że nie

zmrużę oka do rana, jednak stało się inaczej.



- Ja też dobrze spałam. Byłeś sprawdzić, co z lisem? - spytała, zmieniając temat. - Bo ja zapomniałam.



- Tak byłem. Maść Johna zdziałała cuda, a lis, jak to dzikie zwierzę, które nie najlepiej znosi zaniknięcie, był gotowy

do odejścia. Więc mu na to pozwoliłem.



Rosalyn wyprostowała plecy.



- Co zrobiłeś?



266























Colin spojrzał jej prosto w oczy.



- Wypuściłem go. Chciał już wracać tam, gdzie jego miejsce. Poza tym - dodał - Cook też pragnęła pozbyć się już

nieproszonego gościa z kuchni.



Rosalyn spojrzała w stronę brzegu lasu, na miejsce, w którym lis miał zwyczaj się czaić, ale nie dostrzegła go.



- Myślisz, że zostanie w tej okolicy, czy może raczej znajdzie sobie nowe miejsce?



- Rosalyn, on i tak wcześniej czy później by stąd odszedł.



- No tak, chyba masz rację. - Kobieta złożyła dłonie na kolanach. - Teraz możemy spokojnie poinformować Loftusa,

że nie przetrzymujemy jego lisa.



- Lepiej w ogóle nie poruszać z nim tego tematu. Zresztą Shellsworth już mu pewnie streścił wczorajsze wydarzenia.



Rosalyn podniosła się. - Chyba pójdę się przygotować - oświadczyła i odeszła w stronę domu, zostawiając męża

samego przy klombie. Nie zapytała o przemowę, choć Colin domyślał się, że musi się o nią niepokoić. Wrzuciwszy

łopatkę do koszyka, on też wstał. Uznał, że czas wydać rozporządzenia dotyczące transportu do wsi.



Wyruszyli do niej nieco wcześniej niż jego zdaniem powinni, ale wynikało to z tego, że wszyscy byli

podenerwowani i nie mogli usiedzieć w miejscu. Covey z Cook i Johnem jechali powozikiem ciągnionym przez

kuca, Bridget pojechała z przyjaciółmi.



I fakt że Bridget i jej znajomi także wybierali się do wsi stanowił pierwszą przesłankę, aby sądzić, iż konkurs

oratorski wzbudził większe zainteresowanie miejscowych ludzi niż się tego spodziewały lady Loftus i Rosalyn.



A już dobitnym tego dowodem były zatłoczone drogi prowadzące do zajazdu. Ruch na nich był większy niż w dzień

targowy.



267







Mieszkańcy, mijając Colina i Rosalyn, machali do nich i wykrzykiwali słowa poparcia. Wśród nich było wiele osób,

których twarze Colin pamiętał z dzieciństwa, kiedy to ci sami ludzie najchętniej widzieliby go za kratkami, choć

teraz zdawali się być uradowani jego widokiem.



Gdy dotarli wreszcie do White Lion, przekonali się, że Botherton, korzystając z ładnej pogody, ustawił podium na

zewnątrz.



- O Boże - jęknęła Rosalyn na widok tłumu gapiów. - Nie myślałam, że zjawi się aż tyle osób.



Nawet lord Loftus był już na miejscu. Siedział wraz z żoną w otwartym powozie blisko podium i ujrzawszy

nadjeżdżających Colina i Rosalyn powitał ich machnięciem dłoni i skinieniem głowy - niczym król. Obok Loftusa

stali pan i pani Blair, właściciel młyna z żoną, a także Belinda Lovejoyce, która intensywnie wpatrywała się w

Colina. Jego jednak mało to interesowało.



Shellsworth też tam był - razem z żoną siedzieli w powozie ustawionym jak najbliżej powozu Loftusa - i sprawiał

wrażenie spiętego.



Colin zatrzymał faeton i po zaciągnięciu hamulca zeskoczył na ziemię. Widząc to, stojący w pobliżu ludzie

wyciągnęli do niego ręce - Colin był przecież miejscowym chłopakiem, a oni przybyli do zajazdu, żeby go wesprzeć.



Botherton uciszył tłum, przywołując słuchaczy do porządku. Widać było po nim, że jest zachwycony, iż tak ważne

wydarzenie odbywa się właśnie w jego zajeździe.



- Zebraliśmy się tu, aby wysłuchać przemowy dwóch szacownych obywateli naszej społeczności - ogłosił dumnie. -

Jak pewnie wiecie, jeden z nich zajmie w naszym imieniu miejsce w Izbie Gmin.



Nikt nie zareagował na te słowa poza mężczyzną, który stał obok Colina i który burknął pod nosem:



268

























- I co z tego? I tak nie mamy w tej kwestii nic do powiedzenia. Nie do nas należy decyzja.



Botherton zignorował tę uwagę i zwrócił się do Loftusa.



- Jak zamierza pan to przeprowadzić, sir? Wyznaczy pan pierwszego mówcę, czy może mają oni ciągnąć słomki?



- Niech ciągną słomki - postanowił wyniośle Loftus, wyraźnie napawając się rolą możnowładcy.



Colin i Shellsworth podeszli zatem do podium, żeby zdać się na los. Pierwszy miał przemawiać ten, który wyciągnie

krótszą słomkę. Padło na Shellswortha i wspiął się na podium.



Przez czterdzieści minut szło mu całkiem nieźle, choć mówił dokładnie to, co Colin spodziewał się usłyszeć z ust

notariusza. Mówił o szczodrobliwości Loftusa i sile konserwatywnej partii torysów, o zwycięskich bitwach

Brytyjczyków i o znaczących wpływach Wielkiej Brytanii na całym świecie.



Nie ulegało wątpliwości, że przygotowywał swoją przemowę wraz z żoną, która zresztą, najwidoczniej znając słowa

na pamięć, wypowiadała ją wraz z mężem po cichu. Ktoś to zauważył i zaczął się śmiać. A potem już wszyscy

słuchacze zamiast patrzeć na Shellswortha przyglądali się jego małżonce.



Po godzinie jednak tłum zaczął się nudzić przemową i niecierpliwić.



- Shellsworth tak długo mówi, że trochę się boję, iż ludzie ze zmęczenia nie będą mieli sił słuchać ciebie - zauważyła

Rosalyn, klepiąc męża po ramieniu.



Colin dopiero teraz spostrzegł, że żona trzyma w dłoniach chusteczkę, która od wyginania na wszystkie strony była

już całkiem pomięta.



- Nic się nie martw kochanie - rzucił uspokajająco. - Dam sobie radę.



269







Shellsworth zakończył wreszcie przemowę, co przez słuchaczy zostało przyjęte burzą oklasków.



- Klaszczemy, bo jesteśmy szczęśliwi, że skończył - wyjaśnił jakiś mężczyzna, stojący w pobliżu Colina, a ludzie

dokoła wybuchnęli śmiechem.



Tymczasem Botherton korzystając z przerwy zachęcał słuchaczy, żeby kupowali piwo i inne napitki. I biesiadnicy,

choć nie tak weseli jak na początku, pragnąc jednak podtrzymać nastrój zabawy, czynili to aż nadeszła pora na

następnego mówcę.



Przywołany do podium przez Bothertona Colin szedł w stronę mównicy w deszczu oklasków, które mu uzmys-

łowiły, że ludzie na niego liczą. Że w przeciwieństwie do Shellswortha, w oczach miejscowych reprezentanta

szlachty, jego postrzega się jako kogoś swojskiego.



I dlatego, choć w kieszeni kurtki miał kartki ze starannie przygotowaną przemową, niespodziewanie zaczął się

wahać, czy to, co sobie zapisał, jest rzeczywiście tym, co chce powiedzieć. Stanął na mównicy i owiewany

podmuchami wiosennego wiatru popatrzył na publiczność.



I zdumiał się, spostrzegając, że składała się ona z mniej więcej równej liczby mężczyzn i kobiet, co jeszcze kilka lat

wstecz nie miałoby miejsca.



Potem przeniósł wzrok na Loftusa, który gładząc palcem górną wargę, przyglądał się mu co najmniej podejrzliwie,

co bardzo kontrastowało z rozpromienionym wzrokiem jego żony, zwolenniczki Colina. Niestety stojący nieopodal

Lovejoycowie nie byli już tak zadowoleni jak lady Loftus, mimo że sama Belinda, zerkając na mówcę, wymownie

oblizywała usta.



Ignorując byłą narzeczoną, Colin spojrzał gdzie indziej i dostrzegł brata.



Matt stał na szarym końcu tłumu z Sarah w ramionach i Val przy boku.



Colin wręcz oniemiał z radości na jego widok. Zrozumiał,



270





















że Matt, choć nie aprobował jego stylu życia, mimo wszystko chce być przy nim.



Poza tym zdał sobie sprawę, że on i Matt wcale nie są tak od siebie różni - w końcu pochodzili od tych samych

rodziców, kształcili się u tego samego nauczyciela. Jedyną znaczącą różnicą między nimi było to, że Matt był pewien

swoich przekonań, a Colinowi, przynajmniej zdaniem starszego brata, brakowało tej cechy.



Uradowany obecnością bliskich Colin popatrzył na żonę, siedzącą w faetonie i przyglądającą się mu z błyskiem

dumy w oczach, i dotarło do niego, że to właśnie Rosalyn najwięcej straci, jeśli on wypowie na głos to, co naprawdę

sądzi o stanie państwa.



A mimo to, to Rosalyn namawiała go, żeby wziął udział w konkursie.



W tym momencie Colin uświadomił sobie coś, co powinien zauważyć już dawno - że żona darzy go miłością. Że

nie doradzała mu, co ma powiedzieć w trakcie przemowy, bo .pozostawiała to jego decyzji, dając do zrozumienia, że

będzie z nim bez względu na wynik.



Przypomniał sobie, jak go dotykała zeszłej nocy, jak się mu oddawała. W każdym jej geście czuć było miłość.



Tak, Rosalyn go kochała. I pewnie dostrzegał to każdy tylko nie on.



Patrząc prosto w oczy żony, Colin rozpoczął swoją mowę, nie zamierzając korzystać z tej, którą przygotował

poprzedniego wieczora. Wiedział, co ma mówić.



Zaczął od zwyczajowych podziękowań Stwórcy i królowi, ale potem zwrócił się bezpośrednio do słuchaczy.



- Stanąłem na tej mównicy, żeby podzielić się z wami moimi przemyśleniami o potrzebie parlamentarnych reform.



Jego słowa natychmiast wszystkich rozbudziły - Loftus się wyprostował, Shellsworth złośliwie uśmiechnął.



271







Colin jednak, na nic nie zważając, kontynuował. Mówił



o tym, że każdy człowiek powinien mieć prawo do głosowania. Że Izba Gmin w przyszłości powinna reprezentować

nie tylko bogatych, ale i biednych. Mówił o podatkach i edukacji.



Wspomniał o niesprawiedliwościach dotykających najbiedniejsze warstwy społeczeństwa, o przyszłej ojczyźnie, w

której nikt nie będzie się bał, że zostanie bez sądu wtrącony do więzienia. Twierdził, że nadszedł czas rozprawienia

się z korupcją w rządzie i w wojsku. Pora, żeby każdy, nie tylko ci najmożniejsi, posiadali szanse zrobienia kariery.



- Ja sam osiągnąłem w życiu bardzo wiele - wyznał - co stało się wyłącznie za sprawą ojca Ruleya, który pomógł mi

zdobyć wykształcenie, który mnie wspierał. To prawda, że pragnę dostać się do Izby Gmin, dzięki czemu miałbym

szansę rozpocząć reformy, o których mówię. Jeśli jednak nie dostanę się tam i tak chcę, aby ci, co mnie dzisiaj

słuchają, zrozumieli, że w Anglii nastały nowe czasy. Że zmienia się hierarchia



i ważny staje się każdy człowiek. Jedną nogą jesteśmy jeszcze w starym systemie feudalnym, ale drugą już w

nowych czasach. Wprawdzie to, co wydarzyło się we Francji, nie zdarzy się w Anglii - w końcu jesteśmy narodem

dżentelmenów - ale to nie oznacza, że, choć nie będziemy obcinać głów tyranom, będziemy ich tolerowali.



I z tymi słowami Colin skończył przemowę, która nie trwała dłużej niż dziesięć minut.



W gronie słuchaczy zaległa cisza - nawet dzieci przestały się bawić, jakby i im udzielił się nastrój dorosłych.



Colin zaś nie wiedział, co ma o tym sądzić, dopóki nie usłyszał pierwszych oklasków. Zapoczątkowała je Rosalyn,

potem dołączyli do niej Matt i Val, a na koniec klaskać zaczęli wszyscy. Ludzie głośno gratulowali Colinowi odwagi

i dziękowali, że powiedział to, co im także leżało na sercu.



Ten wybuch ogólnej radości przerwał jednak Shellsworth,



272

























który podnosząc się, poprosił o ciszę, a potem piskliwym głosem zawołał:



- Czyście ludzie powariowali! Z czego się tak cieszycie? Przecież Mandland namawia do rebelii przeciw rządowi!



- Usiądź człowieku i nie gadaj bzdur! - odkrzyknął na to Botherton, który wspiął się na mównicę i stanął obok Colina.

- Nikt nie wspominał o żadnej rebelii.



- No właśnie! - krzyknął ktoś inny. - Ty też byś to wiedział, gdybyś nie trzymał głowy w czyimś tyłku. Mandland

powiedział samą prawdę i już.



Ludzie znów wybuchnęli głośnym śmiechem, choć oczywiście nie Shellsworth i jego żona, która zakryła uszy w

dziecinnym geście. Jej mąż natomiast chwycił za bat i zaczął nim okładać najbliżej stojących słuchaczy.



Przez chwilę zdawało się, że zgromadzenie ogarnie chaos. * Rozwścieczeni mieszkańcy wsi wyciągali już ręce po

bat i po Shellswortha, któremu stałaby się krzywda, gdyby nie Colin.



- Zostawcie go! - zawołał i dodał: - Przecież on też, jak każdy, ma prawo do własnych opinii!



Przez tłum przeszedł pomruk zgody, a potem uwaga wszystkich skupiła się na powozie lorda Loftusa, który

odjeżdżał właśnie z miejsca zgromadzenia w stronę Downham Manor.



Odprowadzając go wzrokiem, Colin pojął wreszcie, do czego doprowadził swoją przemową.



Zrozumiał, że możni z tej okolicy nie będą więcej przyjmować go w swoim gronie. Od tej pory naprawdę będzie

zdany sam na siebie. A o miejscu w Izbie Gmin może już przestać marzyć.



Podium zadrżało i nagle stanął na nim Matt, który podszedł do brata i zarzucił mu ręce na szyję.



- No, to dopiero było odważne - rzekł. - Nawet ja do tej pory nie miałem tyle odwagi, żeby mówić o tym w kościele,

ale teraz wiem, że dłużej nie mogę milczeć.



273







Po tych słowach Botherton zaczął wiwatować na cześć obydwu braci, ale Colin się nie cieszył. Znał naturę ludzką i

wiedział, że dzisiaj mieszkańcy wsi się cieszą, ale następnego dnia, jak przyjdzie co do czego, będą się wypierali, że

byli na konkursie... A może się myli?



Może ziarna zmian, które zaszły we Francji, znajdą żyzne podłoże także na terenie Anglii?



Jeśli tak, to jaką rolę on będzie wypełniał?



Spojrzał w stronę faetonu, szukając wzrokiem, kobiety, dzięki której zdobył się na odwagę mówić o tym, w co

wierzył...



Ale Rosalyn nie było w powozie.



Nie było jej nigdzie w pobliżu.















































Rozdział 18



Rosalyn miała serce na ramieniu. Jeśli nie doścignie Lof-tusów, Colin na zawsze utraci szansę uzyskania miejsca w

Izbie Gmin. Musi jeszcze raz porozmawiać z małżeństwem arystokratów i przekonać ich, że jej mąż nie miał nic

złego na myśli, wygłaszając z pozoru rebeliancką przemowę.



Wiedząc, że sama nie zdoła wyjechać faetonem z tłumu, peprosiła Boyda, bratanka męża, aby popilnował Oscara, a

sama pobiegła w górę wzgórza, gdzie przy normańskiej baszcie czekali Covey, John i Cook.



(- John, musisz mnie natychmiast zawieźć do Downham Manor - oświadczyła po dotarciu na miejsce.



- Czy to rozsądne? - spytała Covey. - Lord Loftus nie sprawiał wrażenia zadowolonego, kiedy odjeżdżał.



- Ale potrafię go ułagodzić - zapewniła Rosalyn. - Loftus musi tylko pojąć, że Colin przemawiał w imieniu zwykłych

ludzi. Jego mowa nie miała na celu uderzyć w arystokrację.



- Ależ miała - sprzeciwił się John. - I dobrze się stało. Czas, żeby ktoś głośno powiedział prawdę. Podziwiam puł-

kownika i uważam, że powinien znaleźć się w Izbie Gmin.



Rosalyn była zdumiona, że zazwyczaj małomówny służący nagle stał się tak wylewny.



- Myślę, że mimo wszystko powinieneś zawieźć Rosalyn do Loftusów - wtrąciła się Covey. - Ja i Cook wrócimy do

domu z kimś innym.



275







Zatem John zawiózł Rosalyn do Downham Manor, co zresztą okazało się próżnym przedsięwzięciem, bo Loftusowie

nie zgodzili się przyjąć gościa.



Rosalyn stała na stopniach ich domu zupełnie zdezorientowana. Sądziła, że jej przyjaźń ma dla nich jakieś znaczenie.

Chciała pomóc Colinowi.



I nie mogła tego uczynić.



- Wracajmy - powiedziała do Johna, gdy już się otrząsnęła z rozczarowania.



Służący w odpowiedzi mruknął coś pod nosem na temat złych manier szlachty, ale Rosalyn go nie słuchała. Zbyt

była zajęta dręczącymi ją wątpliwościami.



Czy Colin posunął się za daleko? Czy stało się tak za jej zachętą?



Nie mogła jednak długo się nad tym zastanawiać, bowiem Johnowi przez całą drogę powrotną nie zamykały się usta.

Z zapałem rozprawiał o problemach parafii, o potrzebach jej mieszkańców, którymi ktoś powinien się zająć, o

biedzie i niesprawiedliwościach, które spotykają zwyczajnych ludzi.



Rosalyn zdumiona tymi wynurzeniami, zapytała wreszcie, dlaczego służący jej to mówi.



- Bo jest pani żoną pułkownika - wyjaśnił. - Może pani dopilnować, żeby sprawiedliwości stało się zadość.



Te słowa nie miały dla niej sensu.



- Ale przecież założyłam w naszej parafii Ligę Pomocy Charytatywnej.



- To za mało, jaśnie pani. Co dobrego zrobili członkowie Ligii poza tym, że zbierali co miesiąc jakieś marne datki dla

biednych? Moim zdaniem i zdaniem większości moich znajomych, z których każdy ma w domu wiele gęb do

wykarmienia, cała ta Liga była wymyślona po to, żeby planować bale dla lady Loftus i reszty tych darmozjadów.

Tylko na tym zależy szlachcie - na okazji, żeby móc się obnosić ze swoim bogact-



276





















wem. A biednych traktują, jakby byli powietrzem. Mamy tylko dla nich ciężko pracować. Sądziłem, że pani też jest

taka jak Loftusowie, ale na szczęście okazało się, że to nieprawda. - John spojrzał Rosalyn prosto w oczy. - Jestem

dumny, że u pani pracuję, pani Mandland.



- No cóż, wielkie dzięki za pochwałę - odrzekła niepewnie Rosalyn, zastanawiając się zarazem, czy do tej pory nie

była wielką egoistką.



I doszła do wniosku, że była. Już dawno mogła się domyślić, co czuje John, bo przecież tak samo czuła się ona, gdy

była zależna od rodziny ojca.



A potem, mimo swoich doświadczeń, po zamieszkaniu w, Valley, zaczęła tu wprowadzać takie same

niesprawiedliwe zasady życia towarzyskiego, na które wcześniej narzekała, i jeszcze była z siebie z tego powodu

bardzo dumna - aż do tej pory.



John zatrzymał powóz i zawołał:



- Dotarliśmy na miejsce. Proszę wysiąść, a ja odprowadzę kuca do stajni.



Rosalyn podziękowała za podwózkę i wysiadła. Zamiast jednak ruszyć do domu, stanęła przed nim, żeby mu się

przyjrzeć. Maiden Hill było teraz za sprawą małżeństwa jej prawdziwym domem. Czy Colin czeka na nią w środku?

Co mu powie, kiedy się spotkają? Czy mąż jest bardzo przybity faktem, że nieodwołalnie stracił szansę na miejsce w

Izbie Gmin?



Postanowiła w końcu wejść do domu i poszła prosto do salonu, ale nie zastała w nim męża. Rosalyn zajrzała do

kuchni, w której Cook przygotowywała obiad, a Covey dziergała coś na drutach.



- Widziałyście gdzieś Colina? - spytała.



- Nie- odparła jej przyjaciółka. -Nie jestem nawet pewna, czy już wrócił. W zajeździe, kiedy odjeżdżaliśmy, trwała



277







całkiem huczna zabawa. Byli tam jacyś dżentelmeni, którzy namawiali Colina, żeby zajął się polityką.



- To znaczy? - zaciekawiła się Rosalyn, zdejmując kapelusz.



- Doprawdy nie mam pojęcia - mruknęła Covey i zmieniając temat zapytała: - A jak tam lady Loftus i jej mąż?



- Nie chcieli mnie przyjąć - wyznała Rosalyn.



- Nie powinnaś się tym wcale przejmować - rzekła na to starsza dama. - Ci ludzie nie są twoimi prawdziwymi przyja-

ciółmi.



Rzeczywiście nie byli jej przyjaciółmi, ale należeli do jej klasy. Gdzie się teraz podzieję, jeśli odrzucają mnie

członkowie mojej własnej społeczności, dumała w duchu Rosalyn.



Usłyszała, że otwierają się drzwi wejściowe.



- Przepraszam na chwilę - powiedziała i wyszła na korytarz. Zrobiła jednak tylko kilka kroków i zatrzymała się.



W drzwiach stał Colin, a jej przypomniało się ich pierwsze spotkanie.



Tyle że Colin nie był już kimś obcym, kto zjawił się, żeby odebrać jej dom.



- Czy posunąłem się za daleko? - spytał, ściągając kapelusz.



- Możesz zapomnieć o miejscu w Izbie Gmin.



- I dobrze. Nie zależy mi na tym.



Rosalyn skinęła głową, po czym, zebrawszy się na odwagę, rzekła:



- To oznacza, że będziemy tutaj razem. - Rozejrzała się po holu. - A nie tak jak planowałeś, ty w Londynie, ja w

Clitheroe.



- Rzeczywiście - przytaknął, patrząc na nią w bardzo szczególny sposób, w jak nigdy dotąd.



Rosalyn zdusiła rodzącą się w sercu nadzieję. Colin cały dzień był wyciszony...



278























- Wiele się zmieniło - ciągnęła.



- Tak - przyznał i nabrawszy powietrza, dodał: - Rosalyn, wszystko zepsułem. Zdaje się, że od tej chwili nikt już nie

będzie nas do siebie zapraszał.



Zrozumiała, że mówiąc „nikt" miał na myśli szlachtę.



- Nawet mojemu bratu grozi, że arystokracja się go wyrzeknie - kontynuował Colin.



- Val będzie zachwycona. Colin lekko się uśmiechnął.



- Prawdopodobnie. Val jest w sercu republikanką.



- Domyślam się, że od teraz kazania twojego brata będą bardzo ogniste.



- Możliwe - zgodził się Colin. - Matt był ze mnie dumny, Rosalyn. Powiedział mi to.



W ostatnim zdaniu kryła się cała gama niewypowiedzianych emocji, a Rosalyn, nie posiadając rodziny, która by się



o nią troszczyła, rozumiała doskonale, skąd się brały.



- Pozostaje pytanie, czy zechcesz być ze mną po tym, co ^robiłem?



Przez chwilę z zaskoczenia nie mogła wydobyć z siebie głosu, choć pojmowała już posępność i wyciszenie męża -

bał się, że go odrzuci.



Była tym wzruszona. Dotąd przecież nikt nigdy nie przejmował się tym, co myśli, nie licząc jej opinii na temat

przyjęć



i strojów.



- Odjechałaś - mówił dalej Colin. - Szukałem cię.



- Pojechałam za Loftusami - wyjaśniła, czując ucisk w sercu ze strachu, że jednak źle zrozumiała słowa małżonka. -

Chciałam, żebyś otrzymał to miejsce w Izbie Gmin, ponieważ sądziłam, że tego pragniesz. Myślałam, że przekonam

Loftusa, ale on nawet nie wpuścił mnie do domu.



Colin zacisnął zęby.



- Jak śmiał nie przyjąć mojej żony.



279







Rosalyn szybko podeszła do męża i położyła mu dłoń na piersi. Nie chciała, żeby jechał teraz do Loftusów walczyć

ojej honor. Przy okazji wyczuła, że serce Colina bije tak samo mocno jak jej. Ich twarze znajdowały się tylko

centymetry od siebie.



- Colinie, nie zależy mi na Loftusach.



- Nic nie rozumiesz. Być może Loftus już nigdy nie będzie chciał z tobą rozmawiać.



- To jego strata, nie moja - mruknęła Rosalyn, odważając się jeszcze bliżej podejść do męża, żeby wtulić się w jego

znajome ciało. - Ja też byłam dzisiaj z ciebie dumna, choć owszem, czułam też strach. Cały ten tłum, jego reakcja na

to, co powiedziałeś... Loftus...



Colin przykrył jej rękę, spoczywającą na jego sercu, swoją.



- Nie jestem radykałem, ale nie potrafię już dłużej milczeć. Myślałem dotąd, że pragnę dołączyć do klasy

arystokratów, jednak prawda jest taka, że udawanie snoba wychodzi mi gorzej niż śpiewanie.



Boże, jakże ona go kochałaą



- To ja byłam snobką - wyznała. - Tak bardzo starałam się być kimś ważnym, że zapomniałam, co się naprawdę liczy.

Ty się liczysz.



- Rosalyn, czy to znaczy...? - zaczął niepewnie Colin.



- Tak, Colinie, kocham cię i to do szaleństwa - potwierdziła, czując ulgę, że wreszcie się na to odważyła.



I okazało się, że nie popełniła błędu. Colin z radości porwał ją w ramiona i okręcił dokoła, aż zawirowało jej w

głowie.



- A ja kocham ciebie - zawołał śpiewnie i znów ją okręcił. - Och, Rosalyn, dzięki tobie jestem najszczęśliwszym

człowiekiem na świecie.



- Kiedy to do ciebie dotarło? - odważyła się zapytać, gdy już jej uniesienie nieco osłabło.



280



















- Że cię kocham? Nie pamiętam. Mam wrażenie, że czułem to od samego początku, tylko nie dopuszczałem tego do

siebie. - Colin ucałował jej dłoń. - Zeszłej nocy, gdy stałaś w drzwiach salonu, zrozumiałem, że boję się powiedzieć,

co naprawdę myślę tylko w obawie, że mnie odrzucisz. Dlatego, kiedy po skończonej przemowie nie zobaczyłem cię

w tłumie słuchaczy... - Potrząsnął głową. - Ale wiedziałem, że mnie nie opuściłaś. Głęboko w sercu wiedziałem, że

tak nie jest.



- Nigdy nie mogłabym cię opuścić - zapewniła gorączkowo. - A co do mnie, to poczułam, że cię kocham już wtedy,

gdy siłą wdarłeś się do mojego życia.



Oczy Colina zamigotały wesoło udawaną obrazą.



- Ja się nigdzie nie wdzierałem.



- Owszem, wdarłeś się do mojego domu.



- Do czyjego domu? - zażartował, a Rosalyn się roześmiała.



Znów poderwał ją w ramiona i zaczął nieść w stronę schodów.



- Zaraz pora obiadu - protestowała słabo.



- Nie jestem głodny - usłyszała odpowiedź. - Teraz mam ochotę na coś zupełnie innego niż jedzenie.



Nie upierała się. Ona też miała bowiem apetyt na coś innego i dlatego pozwoliła, by zaniósł ją do sypialni... I nie

weszły tam z nimi żadne demony...



Matt uparł się, żeby ich ślub odbył się ponownie. Ma być , jak Bóg przykazał" - stwierdził, a Colin i Rosalyn nie

protestowali. Zgodzili się nawet na ogłoszenie zaręczyn, przez co wszyscy w parafii stroili sobie z nich żarty.

Wszyscy oprócz Lovejoyców i Loftusów, którzy postanowili nie zaglądać więcej do miejscowego kościoła.

Podobnie uczyniła pani Sheffield, lecz państwo Blair nadal się w nim zjawiali.



Co do Shellsworthów, miesiąc po konkursie wyjechali do



281







Londynu, więc nie mieli okazji życzyć szczęścia nowożeńcom.



Sam ślub odbył się we wtorkowe popołudnie, a przyjęcie weselne w zajeździe „Biały Lew". Colin nie żałował nakła-

dów i Rosalyn miała okazję naocznie się przekonać, że wyszła za mąż za naprawdę majętnego człowieka - nie

musiała więcej martwić się o ogarki po wypalonych świecach.



Ponadto, jeszcze przed ślubem odkryła, że jej mąż rozprawia z Johnem o ulepszeniach, które chciał zaprowadzić w

Maiden Hill. Na weselu zaś okazało się, że nie tylko ona zwróciła uwagę, iż Colin jest osobą praktyczną i

gospodarną. Jej sąsiedzi zastanawiali się na głos, co też młody Mandland kombinuje i wypytywali go o nowinki w

dziedzinie uprawy ziemi.



Do domu wracali faetonem, przystrojonym przez dzieci Matta kolorowymi karteczkami i wstążkami. Droga wiodła

koło lasu, w którego zaroślach Rosalyn dostrzegła kolorową smugę.



- Zatrzymaj się, proszę - szepnęła do męża i gdy on zaciągnął wodze, wskazała palcem na lisa siedzącego w cieniu

jednego z krzewów na poboczu. To był ich lis, a obok niego stała lisica.



- Czy mi się wydaje, czy on naprawdę się do nas uśmiecha? - zapytała Rosalyn.



- Uśmiecha się - potwierdził Colin, zanim ich odważny mały przyjaciel zniknął w głębinach lasu. Jego towarzyszka

pomknęła za nim.



Colin i Rosalyn przez chwilę siedzieli nieruchomo.



- Był czas w moim życiu, że zastanawiałam się, czy znajdzie się kiedyś takie miejsce na ziemi, w którym będę czuła,

że do niego pasuję - odezwała się potem Rosalyn.



- I co, znalazłaś je? Skinęła głową.



282

























- W twoich ramionach.



- Wracajmy do domu - szepnął Colin w odpowiedzi.



- Tak, wracajmy - powtórzyła, czując, że życie to dobra rzecz - bardzo dobra.







EPILOG



Colin i Rosalyn postanowili zmienić nazwę majątku z Maiden Hill na Fox Hill1.



1 Fox Hill - Lisie Wzgórze (przyp. tłum.).



To wystarczyło, żeby lord Loftus zgrzytał ze złości zębami, opowiadając wszystkim, jak to Mandland nie chciał

oddać mu jego lisa.



Większość słuchaczy jednak współczuła nie arystokracie, lecz zwierzęciu.



No i oczywiście Loftus musiał zapomnieć o polowaniach, bowiem jego żona uznała, że ona i jej znajome nie są w

stanie bez udziału Rosalyn podtrzymywać w Valley życia towarzyskiego. Wprawdzie panie urządziły jeszcze kilka

rautów i wieczorków tanecznych, ale przyjęciom czegoś brakowało. Kiedy Rosalyn je organizowała, były ciekawe,

obecnie na przyjęciach wiało nudą.



Nie pozostawało więc nic innego, jak wrócić tam, gdzie życie towarzyskie toczyło się pełną parą, i lady Loftus,

spakowawszy gospodarstwo i męża, przeniosła się do miasta.



Valley odetchnęło wtedy z ulgą, bo choć mieszkańcy nawet i lubili Loftusa, zgadzali się jednak z Colinem, że

nadeszły nowe czasy a lord należał do starych. Symbolem nowożytno-ści stali się bracia Mandland.



284































Na szczęście poglądy Colina należały do umiarkowanych -byli inni, bardziej od niego radykalni, których on, gdy

mógł, namawiał do spokoju. Nie znaczy to jednak, że z niechęcią odgrywał rolę przeciwnika starych układów.



Bardzo szybko też zaczęło się mówić w Valley o tym, jakie kroki należy przedsięwziąć, aby pułkownik dostał się

jednak do Izby Gmin. W końcu nie wszystkie miejsca znajdowały się w rękach arystokratów.



Niebawem Rosalyn zdała sobie sprawę, że jest w ciąży. Bardzo się zbliżyła do swojej szwagierki, Val. Niemniej w

jej życiu nadal czegoś brakowało. Co to jest, nie umiała określić... albo raczej bała się określić.



Pomogła jej w tym Covey pewnego majowego dnia.



Rosalyn właśnie rozsiewała nasiona na klombie przed domem, na tym, który był jej radością i dumą, i z którego

Oscar uwielbiał podgryzać kwiaty.



- Przyszedł do ciebie list - powiadomiła ją przyjaciółka.



- Nie pamiętam, żeby listonosz nas dzisiaj odwiedzał.



- Bo go nie było. List doszedł inną drogą - wyjaśniła Covey, wyciągając przed siebie kopertę, Rosalyn zaś z miejsca

rozpoznała charakter pisma i znak na pieczęci. Nie oglądając się na to, że pobrudzi suknię, usiadła na ziemi i

przełamała pieczęć.



List był od matki, a Rosalyn wpatrując się w niego przez moment nie mogła złapać oddechu. Ponieważ jednak Covey

przyglądała się jej, postanowiła nie pokazywać po sobie emocji i skupić się na treści:



Moja droga Rosalyn



Moim największym marzeniem jest zobaczyć cię pewnego dnia. Pani Covington powiedziała mi, że wyszłaś za mąż i

że



285







wkrótce urodzisz dziecko. Modliłam się zawsze o twoje szczęście i dlatego jestem wielce uradowana, iż wyszłaś za

mąż i to za człowieka dobrego i uczciwego.



Postanowiłam zaryzykować i przybyłam z Glasgow do Valley, żeby się z tobą zobaczyć. Zatrzymałam się w domu

koleżanki pani Covington. Pozostanę tu do poniedziałku, mając nadzieję, że zechcesz do tego czasu spotkać się ze

mną.



Twoja matka



Przeczytawszy ostatnie zdanie Rosalyn przez chwilę nie mogła zebrać myśli, choć już rozumiała, dlaczego jej

przyjaciółka z takim zdenerwowaniem przyglądała się jej, gdy odczytywała list.



- Popełniłam błąd, przekazując ci go? - dopytywała się teraz z niepokojem w głosie.



- Nie, nie popełniłaś - zapewniła, unosząc dłonie do skroni, żeby je mocno potrzeć. - Muszę tylko odszukać szybko

Colina - dodała, podnosząc się.



Znalazła męża w szopie i tam bez słowa podała mu list, uzmysławiając sobie przy okazji, że o matce rozmawiała z

nim tylko raz, zaraz po potajemnym ślubie w Szkocji.



- Chcesz tego spotkania? - spytał Colin rzeczowo.



- Sama nie wiem - odparła, wachlując twarz kopertą.



- Rosalyn, jak byś się czuła, gdyby to twoje dziecko musiało podjąć tę decyzję?



- Nasze dziecko nigdy nie będzie musiało podejmować podobnych decyzji - obruszyła się.



Mąż objął ją w pasie.



- Świat się zmienia każdego dnia. Nie wiesz, co przyniesie przyszłość. Jak byś się czuła, gdyby to nasze dziecko

musiało podjąć taką decyzję? - powtórzył pytanie.



286























- Chciałabym, że zdecydowało się na spotkanie - oświadczyła, opierając się o silną mężowską pierś. - Ale boję się.



- Pójdę z tobą - zapewnił Colin.



Tak też uczynił. Udali się na nie jeszcze tego samego popołudnia.



Rosalyn była bardzo zdenerwowana - do chwili aż dotarli pod drzwi domu pani Howell i gdy ujrzała siedzącą przed

nim na ławeczce kobietę, którą z miejsca rozpoznała, choć była ona tylko dalekim wspomnieniem.



Ta kobieta była o wiele starsza, smutniejsza. Wstała na widok przyjezdnych i przez moment ona i Rosalyn wpat-

rywały się w siebie jak dwie obce sobie osoby... do chwili gdy matka, rozpostarłszy ramiona, szepnęła: Rosalyn.



Rosalyn zaś, nawet gdyby tego chciała, nie umiała pozostać na miejscu.



To popołudnie przyjęło słodko-gorzki smak. Rozdźwięk pomiędzy córką a matką nie zniknął do końca, ale

przynajmniej, wreszcie, obie kobiety lepiej się zrozumiały.



Charles Mandland urodził się drugiego września, przychodząc na świat z takim wrzaskiem, jakiego jeszcze nikt nie

słyszał. Matt od razu zawyrokował, że narodził się przyszły kandydat na biskupa, o czym nie omieszkał informować

każdego podczas chrztu małego.



Colin natomiast mało się przejmował tym, na kogo wyrośnie jego syn - życie go przecież nauczyło, że nieważne, kim

się zostanie, najważniejsze, żeby człowiek nauczył się kochać. Kochać całym sercem.



Dokładnie to próbowała mu niegdyś uzmysłowić Val.



Stał więc w kościele z synem w ramionach, z żoną u boku i czuł, że rodzice błogosławią go z nieba.



- Żadnych demonów - szepnął, siadając w kościelnej ławie.



287







Rosalyn uśmiechnęła się, gdy to usłyszała. Wiedziała, mąż miał na myśli starą legendę. - Żadnych - powtórzyła - ani

teraz, ani nigdy. I tak właśnie,








Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Maxwell Cathy Wyrachowane zaloty
Maxwell Cathy Wyrachowane zaloty
Maxwell Cathy Myszka
Maxwell Cathy Wdówka
Maxwell Cathy Isabel(1)
Maxwell Cathy Eden(1)
Myszka Maxwell Cathy
02 Rownania Maxwella
Broadrick Annette Zaloty po teksasku 02(1)
Annette Broadrick 02 Zaloty po teksańsku
144 Broadrick Annette Bracia z Teksasu 02 Zaloty po teksasku
144 Broadrick Annette Bracia z Teksasu 02 Zaloty po teksasku
Cathy McAllister Lords of Arr Carthian 02 Fighting Lory
Johnny Maxwell 02 Johnny And Th Pratchett, Terry
Whitiker Gail Skandaliczne zaloty rozdzial 02
Maxwell Megan Proś mnie, o co chcesz 02 Proś mnie, o co chcesz, raz jeszcze
A E Maxwell Fiddler 02 The Frog and the Scorpion (v1 5)
Cathy Maxwell Myszka

więcej podobnych podstron