Maxwell Cathy
Wyrachowane zaloty
W samym sercu Anglii, tam gdzie rzeka Hodder i Ribble łączą się w jedno, rozciąga się
dolina tak zielona i dziewicza, że przyrównać ją można tylko do drogocennego klejnotu.
W tamtejszych pradawnych lasach, niegdyś krainie dzikiego zwierza i czarownic, na
graniczących z szemrzącymi strumieniami polach, we wsi zabudowanej kamiennymi
chatkami i sąsiadującymi z nimi ruinami normańskiej baszty, życie toczy się swoim
własnym rytmem. Żyją tu ludzie, którzy nigdy nie opuszczą tego miejsca - nie przekroczą
nawet granic wsi.
Ale są też tacy, którzy, mimo iż wyrwali się w daleki świat, muszą tu powrócić...
Rozdział 1
Lancashire, Anglia 5 kwietnia 1816
Lady Rosalyn przechodziła właśnie przez główny holi, kiedy od drzwi frontowych doszło
ją dziwne chrobotanie -jakby ktoś majstrował przy zamku. Kobieta zamarła. Po chwili
znów usłyszała ten odgłos... Ktoś próbował otworzyć drzwi, choć te wcale nie były
zamknięte na klucz. I nie był to nikt z domowników. Covey, dama do towarzystwa i
przyjaciółka Rosalyn, kończyła śniadanie w saloniku na tyłach domu. Cook, gospodyni,
była w kuchni, a Bridget, pokojówka, zbierała pranie na poddaszu. Był jeszcze stary
John, mąż gospodyni i zarazem ogrodnik, ale on nigdy nie korzystał z frontowych drzwi.
Zresztą sama Rosalyn też nie. Drzwi frontowe przeznaczone były dla gości, a Rosalyn
nikogo się dzisiaj nie spodziewała.
Kobieta wyciągnęła dłoń po mosiężny świecznik stojący na stoliku przy drzwiach. Ktoś,
kto się za nimi czaił, zorientował się wreszcie, że nie są zamknięte. Klamka się
poruszyła. Rosalyn szybko podniosła świecznik, z którego, odbijając się od jej ramienia,
na ziemię wypadł ogarek świecy.
Normalnie natychmiast by się po niego schyliła - w domu się nie przelewało i nie
należało niczego marnować - jednak teraz, z powodu zdenerwowania, nie uczyniła tego.
Drzwi uchylały się wolno; po nogach powiało wilgotnym, chłodnym powietrzem.
Nabrawszy głęboko powietrza, Rosalyn jeszcze wyżej uniosła rękę ze świecznikiem, i
gotowa do zadania ciosu.
W progu bowiem nie pojawił się, jak się spodziewała, niebezpieczny oprych, a
wykwintnie odziany dżentelmen, który, aby nie uderzyć głową o nisko osadzoną
framugę, musiał zdjąć kapelusz i pochylić się. Jego szerokie ramiona na chwilę zupełnie
zasłoniły światło płynące z dworu.
Mężczyzna wydawał się zaskoczony widokiem Rosalyn. Na jego twarzy widniał
jednodniowy zarost. Mocno zarysowane uda opinały szare jeździeckie bryczesy, górę
stroju stanowiła perfekcyjnie skrojona niebieska marynarka.
Rosalyn miała przed sobą stuprocentowego dandysa. Czego taki elegancik szuka w
Maiden Hill?
Wzrok mężczyzny powędrował do świecznika nad jej głową. Ręka nieznajomego uniosła
się w górę w obronnym geście.
- Proszę wybaczyć. Zdaje się, że panią wystraszyłem. Przez głowę Rosalyn przemknęły
jednocześnie dwie myśli: po pierwsze, że nigdy wcześniej nie widziała tego człowieka, i
że to najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego miała okazję spotkać. Oficerki opryskane
błotem, zmierzwione kruczoczarne włosy poskręcane w loki, swobodnie i zawadiacko
przewiązany fular powiedziały jej, że nie myli się, zakładając, iż przybysz nie pochodzi z
Valley. Widać też było, że miał za sobą długą i ciężką podróż.
Świadoma jak nigdy, że jest ubrana w zwykłą suknię, osłoniętą szarym fartuchem,
spytała:
- Kim pan jest?
- Właścicielem tego domu. I bardzo bym prosił, żeby odłożyła pani ten świecznik.
Wygląda pani tak, jakby zamierzała roztrzaskać mi nim głowę.
- Właścicielem...? - Rosalyn zaczęła opuszczać rękę ze świecznikiem, szybko jednak,
odzyskawszy możność racjonalnego myślenia, znów ją uniosła. Ten człowiek nie może
być właścicielem domu, bo... bo dom należy do niej!
- Proszę natychmiast stąd wyjść, zanim... - Zawahała się, bowiem zabrakło jej słów.
Zanim zrobi coś temu olbrzymowi? Ale co?
Nieznajomy nie wyglądał na przestraszonego.
- Zanim zdzieli mnie pani tym świecznikiem i zaleję się krwią? -podpowiedział
uprzejmie rozbawionym głosem.
- A może złapie za kołnierz i wyrzuci za drzwi? Rosalyn nie odpowiedziała. Nie
potrafiła. Głęboki męski głos nieznajomego poruszył w niej dawno zapomniane
zainteresowanie płcią przeciwną. Mężczyzna tymczasem najpierw wyjął świecznik z jej
dłoni, a następnie uśmiechnął się. Jej zaś na widok tego uśmiechu z miejsca zakręciło się
w głowie.
Oprzytomniała dopiero, kiedy usłyszała, że nieznajomy o coś ją pyta. --- Domyślam się,
że mam do czynienia ze służącą?
Nie wierzyła własnym uszom. Rzeczywiście była ubrana w suknię przeznaczoną
wyłącznie do prac domowych o bardzo przestarzałym fasonie, co zresztą odnosiło się do
większości jej garderoby. Niemniej pytanie nieznajomego podziałało na nią niczym kubeł
zimnej wody. Przystojniaczek nie wydawał się jej już tak atrakcyjny.
- Doprawdy, wypraszam sobie - odpowiedziała wyniośle - i żądam, aby natychmiast się
pan przedstawił. Mężczyzna, zrozumiawszy, że popełnił gafę, uniósł wysoko jedną brew,
i odstawiwszy świecę rzekł z uśmiechem:
- Nazywam się Colin Mandland. Pułkownik Colin Mandland.
Rosalyn znała to nazwisko. Wielebny Mandland był pastorem w miejscowym kościele.
- Czy myśmy się już kiedyś spotkali?
- Nie mam najmniejszego pojęcia, poza tym oczekuję, że teraz pani mi się przedstawi.
Ta szorstka prośba, wypowiedziana przez kogoś, kto nieproszony znalazł się w jej domu,
oburzyła Rosalyn.
- Jestem właścicielką tego domu i proszę, żeby go pan opuścił. Inaczej będę zmuszona
usunąć stąd pana siłą. - Powiedziawszy to, wyciągnęła dłoń do drzwi z zamiarem ich
zamknięcia. Była tak poirytowana, że gdyby musiała, zaczęłaby się szarpać z
nieznajomym. Nie zdążyła jednak wprowadzić swoich zamiarów w czyn, ponieważ
następne słowa Mandlanda zupełnie zbiły ją z tropu.
- Odkupiłem ten dom od lorda Woodforda. Mam nawet klucz. - Mężczyzna podniósł
dłoń, w której trzymał wspomniany przedmiot.
Rosalyn spojrzała na klucz, a potem szybko w oczy rozmówcy, żeby sprawdzić, czy
mówi poważnie, czy może żartuje. Miała oczywiście nadzieję, że chodzi o to drugie, ale
nieznajomy niestety nie żartował. Sięgnęła po klucz, pragnąc go dotknąć i przekonać się,
że jest prawdziwy.
Uczyniła to i poczuła dreszcz niepokoju a jej ręce same opadły bezwładnie wzdłuż ciała.
- George by nam tego nie zrobił... A już z pewnością uprzedziłby, że...
Nieznajomy z wyrazem współczucia na twarzy sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął z niej
złożone na pół kartki.
- Lord Woodford powinien był do pani napisać. Dom wprawdzie zakupiłem dopiero
przedwczoraj, ale o transakcji dyskutowaliśmy już co najmniej od tygodnia. - Na dowód
Mandland wysunął przed siebie akt sprzedaży.
- Kupił pan ten dom... - Rosalyn potrząsnęła głową; słowa pułkownika nadal do niej nie
docierały. - Od mojego kuzyna George’a? - Wyjąwszy z rąk przybysza zwitek kartek,
podeszła z nimi do drzwi, gdzie było lepsze światło, i zaczęła przeglądać dokument.
Przy okazji zauważyła, że na podjeździe stoi pojazd podobny do tych, które często
widywała w Londynie, kiedy jeszcze tam mieszkała. Był to faeton, niebezpieczna
sportowa dwukółka, taka jaką jeździł Książę Regent i jego świta, i jakiej nie widywało
się w Valley, bo jazda nią po miejscowych wyboistych drogach byłaby zbyt ryzykowna.
Faeton błyszczał nowością i miał czerwone koła z żółtymi szprychami. Lejce i bat leżały
na siedzeniu, zaś zaprzężony do dwukółki koń, który nie wyglądał wcale imponująco i z
pewnością bardziej pasowałby do furmanki niż powozu dżentelmena, z zadowoloną miną
przeżuwał rośliny z rabatki przy domu.
- Och - mruknęła z wyrzutem Rosalyn. - Moje kwiaty. Porucznik Mandland wyszedł
przed dom i krzyknął:
- Oscar, wynocha z rabatki.
Oscar, olbrzymi jak jego pan, w odpowiedzi podniósł łeb pokazując wielkie zęby,
spomiędzy których wystawały łodyżki pachnącego groszku.
- No już! - zakrzyknął ponownie pułkownik.
Zwierzę prychnęło niezadowolone, co zabrzmiało zupełnie jak chrząknięcie zrzędliwego
staruszka, niemniej usunęło się na podjazd.
Rosalyn odetchnęła z ulgą, choć wolałaby, żeby nieznajomy po prostu przywiązał do
czegoś niesfornego konia. Mając jednak na głowie poważniejsze zmartwienie niż
zniszczone rośliny, zapomniała o nich i powróciła do przeglądania pomiętego
dokumentu, który trzymała w dłoniach. Zgodnie ze słowami pułkownika była to
faktycznie umowa sprzedaży, przekazująca prawa do Maiden Hill, w Clitheroe w
hrabstwie Lancashire - jej domu od ponad czterech lat - w ręce Colina Thomasa
Mandlanda za kwotę pięciu tysięcy osiemdziesięciu funtów. Na dokumencie widniał
podpis „Woodford" i tytuł, który kuzyn Rosalyn odziedziczył po jej ojcu. Pięć tysięcy
osiemdziesiąt funtów? Czy George postradał zmysły? Tylko tyle jego zdaniem warte jest
Maiden Hill? Rosalyn wpatrywała się w papier jak oniemiała, a kiedy w końcu
oprzytomniała, zauważyła, że koń pułkownika, przykucnąwszy na przednie nogi, szykuje
się do położenia się na rabatce porośniętej jej ukochanymi niezapominajkami, floksami i
stokrotkami, które dopiero co zaczynały kwitnąć.
- Covey! - krzyknęła, zupełnie nie przejmując się tym, co zaraz stanie się z jej kwiatami, i
okręciwszy się na pięcie, wbiegła jak burza do domu, biegnąc w stronę porannego salonu.
Nim jednak zdążyła do niego dotrzeć, Susan Covington, wdowa o łagodnym sercu,
czterdzieści lat starsza od Rosalyn, o siwych, skręconych w loki włosach starannie
zasłoniętych koronkowym czepeczkiem, wyszła na korytarz o mało co nie zderzając się z
biegnącą. Susan Covington od lat zamieszkiwała w Maiden Hill, do którego sprowadziła
się wraz z mężem zaraz po ślubie na zaproszenie ojca Rosalyn, darzącego męża pani
Covington, swojego byłego nauczyciela, wielką sympatią. Można więc było powiedzieć,
że majątek Maiden Hill był takim samym domem dla Covey jak i dla Rosalyn.
Poza tym Rosalyn uwielbiała swoją starszą przyjaciółkę, spełniającą wobec niej rolę
matki, nauczycielki i powierniczki. Covey była dla niej jak troskliwa opiekunka, jak ktoś
z bliskiej rodziny, której Rosalyn nigdy nie miała.
- Moja droga, a cóż to za poruszenie? - zdumiała się starsza dama, łapiąc podopieczną za
ramię.
- George sprzedał Maiden Hill i nic nam o tym nie powiedział! - krzyknęła w odpowiedzi
Rosalyn, wysuwając przed siebie drżącą dłoń z dokumentami. - To już przechodzi
wszelkie wyobrażenie. Mógł przynajmniej poinformować nas o swoim zamiarze, ale nie,
on po prostu sprzedał dom panu... panu... - Ze zdenerwowania Rosalyn nie potrafiła
przywołać z pamięci nazwiska pułkownika.
- Pułkownikowi Mandlandowi - podpowiedział nieznajomy. Stał przy drzwiach w pozie
pełnej szacunku, ale Rosalyn wyczuwała, że nie może już się doczekać, kiedy przejmie
dom w posiadanie.
- No tak, pułkownikowi Mandlandowi - powtórzyła i nie zważając na maniery odwróciła
się do gościa plecami. Mimo że tak przystojny, nie mogła dłużej na niego patrzeć. I nic w
tym dziwnego. Przybył przecież, żeby wyrzucić ją z jej własnego domu.
- Mandland? Ze strony wielebnego Mandlanda? - zainteresowała się Covey.
- To mój brat - wyjaśnił pospiesznie pułkownik.
- Tak, dostrzegam nawet podobieństwo. Zresztą pamiętam pana jako dziecko - dodała
Covey. - Ma pan na imię Colin, jeśli się nie mylę?
- Tam, madame.
- Niezłe z pana było ziółko - ciągnęła Covey, jak zawsze prostolinijna. Pułkownik nie
zaprzeczył.
- To prawda nie byłem takim aniołkiem jak mój brat.
- Tak, tak, świetnie cię pamiętam. Wszyscy twierdzili, że źle skończysz, ale mój Alfred
uważał, że masz swój rozum. Ucieszyliśmy się, kiedy ojciec Ruley zajął się tobą i wysłał
do wojska.
- Służba dobrze mi zrobiła - przyznał pułkownik.
- To widać. Wyrosłeś na niczego sobie mężczyznę - pochwaliła starsza dama. Rosalyn
nie mogła już dłużej znieść tej uprzejmej pogawędki, więc ucięła ją, mówiąc:
- Covey, bardzo cię proszę, to nie czas na pogaduszki.
Mamy naprawdę poważny kłopot. George odpowie mi za to wszystko głową. Pomyśleć,
że ani słowem nie wspomniał o sprzedaży, że nawet nie napisał...
- Nie napisał? - powtórzyła Covey, szeroko otwierając oczy. - Ależ przyszedł do nas jakiś
list. Zapłaciłam za niego franka. - Starsza pani zakryła usta ręką. - Nie mówiłam ci o
tym?
- Odebrałaś list od George'a? - spytała ze wzburzeniem Rosalyn. - Kiedy, Covey? I gdzie
on jest? - Ton głosu Rosalyn był ostrzejszy niżby wypadało, ale ostatnio Covey
zapominała o tak wielu rzeczach, że zaczynało się to stawać irytujące. A już doprawdy
trudno było znieść fakt, że przyjaciółka nie wspomniała ani słowem o liście od George'a,
który prawie nigdy się z nimi nie kontaktował, chyba, że czegoś chciał - co zresztą
zawsze oznaczało kłopoty dla Rosalyn.
- Schowałam list do kieszeni fartucha - wyjaśniła staruszka, dotykając ręką boku sukni.
- Tego, który nosiłaś wczoraj? - dociekała Rosalyn.
- Nie... tak... Sama już nie wiem. Może każę Bridget, żeby to sprawdziła?
Starsza dama nadal coś mówiła, ale Rosalyn już jej nie słuchała. Ściskając w dłoni
umowę sprzedaży biegła po schodach na pierwsze piętro do pokoju Covey, który
znajdował się po lewej stronie korytarza jako trzeci z kolei i który, jak reszta pokoi w
Maiden Hill, był ubogo wyposażony meblami z różnych kolekcji zbieranych przez lata w
pozostałych majątkach należących do hrabiego Woodforda. Majątkach, z których Maiden
Hill nie było ani największym, ani najbogatszym.
I może dlatego Rosalyn zakładała, że kuzyn George nigdy się go nie pozbędzie. Cóż,
była naiwna!
Po wejściu do pokoju ruszyła prosto do starej szafy, w której jej przyjaciółka trzymała
ubrania i dużą liczbę fartuchów uwielbianych przez nią ze względu na głębokie
kieszenie, w jakie były wyposażone. Covey twierdziła, że tylko tym kieszeniom
zawdzięcza fakt, iż jest w stanie odnaleźć drobne przedmioty, takie jak okulary czy nici
do wyszywania, które, gdyby nie fartuchy, kładłaby gdzie popadnie i nigdy ich potem nie
odnajdowała.
Przeglądając szafę, Rosalyn zastanawiała się, dlaczego nie było jej w domu, gdy
listonosz dostarczył list od kuzyna, ale zaraz sobie przypomniała, że prawie pół dnia
spędziła na spotkaniu Klubu Pań, na którym okoliczne damy zajmowały się ostatnio
organizacją wiosennej potańcówki i kompletowaniem paczek dla biednych parafian. -
Covey nosiła wczoraj chyba ten zielony... - mruczała pod nosem, szperając w kieszeniach
fartuchów wiszących w szafie, w których jednak niczego nie znalazła.
Ogarnięta paniką, odwróciła się od szafy i wtedy jej wzrok padł na książkę leżącą na
stoliku nocnym tuż koło łóżka. Między jej stronami dostrzegła wystający biały róg.
Przebiegła przez pokój, wyszarpnęła list spomiędzy kartek książki i niecierpliwym
ruchem przełamała woskową pieczęć na kopercie. Z trudem odczytując bazgroły kuzyna,
dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że pierwsza część listu to w głównej mierze
usprawiedliwienia, wszystkie związane z jakimiś długami karcianymi, i że o sprzedaży
Maiden Hill, jedynym majątku, który nie był jeszcze obłożony zastawami, George
wspomina na samym końcu wraz ze wzmianką, że Rosalyn ma się teraz przenieść do
Kornwalii i zamieszkać z ciotką Agathą.
Rosalyn stała przy łóżku jak skamieniała, mówiąc sobie w duchu, że to, co właśnie
przeczytała nie może być prawdą, bo inaczej oznaczałoby to, że spotkała ją najgorsza
rzecz w życiu - gorsza niż odejście matki i śmierć ojca.
Oznaczałoby to, że została bez dachu nad głową, bez domu... i że nie jest w stanie nic na
to poradzić.
Zerknęła na datę widniejącą na liście. George napisał go tydzień wcześniej, co znaczyło,
że miał czas zjawić się Clitheroe i osobiście wyjaśnić całą sytuację. Wypadało, żeby tak
postąpił - przecież to po ojcu Rosalyn odziedziczył tytuł. Ona zaś wybiłaby kuzynowi z
głowy jego niedorzeczne zamiary.
Zmięła list w dłoni. George jest parszywym pijakiem i nie zasługuje na szlachecki tytuł,
wyklinała w duchu, żałując, że nie może po prostu wrzucić do kominka listu i umowy
sprzedaży, którą kuzyn zawarł z Mandlandem, Jak George śmiał przetrwaniać rodzinne
dobra przy stoliku karcianym? A jeśli już, to dlaczego, tak jak inni, nie zbędzie czymś
dłużników? Bo pewnie nie może już tego uczynić. Pewnie doprowadził do takiej sytuacji,
że gdyby nie sprzedał Maiden Hill musiałby, uciekając przed dłużnikami, przenieść się
na Kontynent - tak jak robią ci, którzy nie płacą długów, ale nie chcą z tego powodu
wylądować w więzieniu.
Rosalyn nie po raz pierwszy z żalem pomyślała, że szkoda, iż nie urodziła się mężczyzną,
bo wtedy to ona odziedziczyłaby po ojcu tytuł i mogłaby sama decydować o swoim losie.
Pomyślała też o odległych czasach, kiedy to nikt nie śmiałby wtrącić szlachcica do
więzienia, bez względu na długi, jakie zaciągnął. O czasach, gdy handlarze i kupcy byli
szczęśliwi, że mogą przedłużyć kredyt utytułowanemu arystokracie, i gdy liczyło się coś
więcej niż tylko pieniądze!
Tylko, że czasy te minęły bezpowrotnie, z czego Rosalyn doskonale zdawała sobie
sprawę, bo choć sama korzystała z kredytów udzielanych jej przez sklepikarzy z
Clitheroe, czyniła to jednak z wielką rozwagą, żeby nie okazało się nagle, iż jest
niewypłacalna. Nie chciała bowiem, aby wyszło na jaw, jak bardzo pogorszył się jej
status, jak nisko upadła - ona, córka Woodfordów!
Choć odnosiła wrażenie, że i tak wszyscy już wiedzą o jej biedzie. Poczuła w oczach
szczypanie łez, które jednak natychmiast zdusiła. Córka hrabiego Woodforda nie będzie
płakała - bez względu na to, co zgotuje jej los.
Zamiast tego postanowiła uczynić to, co robiła zawsze w chwilach niepowodzeń: musi
się zastanowić, co jest wstanie zdziałać w danej sytuacji. George nakazał jej przenieść się
do ciotki Agathy, ale nie przysłał żadnych
pieniędzy na przeprowadzkę, na którą Rosalyn nie było stać - jej oszczędności
starczyłyby może na wykupienie miejsca w dyliżansie pocztowym. Uznała więc, że za
przeprowadzkę zapłacić musi George.
Postanowiła, że napisze do kuzyna. Niech on się głowi nad tym problemem. Ona nie ma
zamiaru dokładać ani grosza, zwłaszcza do przenosin do strasznej ciotki Agathy, u której
miała już kiedyś nieszczęście mieszkać. Poza tym
nie chciała zostawić Covey, która po jej wyprowadzce musiałaby żyć na łasce parafii.
Rosalyn popatrzyła z rozpaczą na umowę sprzedaży. Jakżeby pragnęła mieć tyle
pieniędzy, by móc wykupić Maiden Hill na własność.
I ta przypadkowa myśl poddała jej pewien pomysł - Rosalyn wiedziała już, co powinna
uczynić. Colin nigdy w życiu nie czuł się tak niezręcznie. Przybył do Maiden Hill
najszybciej jak mógł, gnany tu dumą z faktu, że stał się właścicielem prawdziwego
szlacheckiego majątku. Majątku, który dobrze pamiętał z dzieciństwa i który już wtedy
ogromnie mu się podobał. A teraz majątek ten należał do niego.
I nie przeszkadzało mu wcale, że gdy dotrze na miejsce, w domu zastanie służbę, której,
jak go poinformował Woodford, trzeba będzie wypłacić zaległe pensje. Nie miało to dla
niego najmniejszego znaczenia. Colin bowiem pragnął Maiden Hill jak niczego na
świecie.
Tyle tylko, że nie spodziewał się, iż natknie się tu także na Rosalyn, o której można by
powiedzieć wszystko, lecz nie to, że jest służącą. Wyczuwał, że szykują się kłopoty -
zwłaszcza, jeśli w Valley nadal żyją ludzie pamiętający go, tak jak pani Covington, z
czasów przed okresem, gdy Colinem zajął się ojciec Ruley.
- Lady Rosalyn bardzo się zdenerwowała - usłyszał szept starszej damy, która nadal stała
u jego boku.
- Zauważyłem - potwierdził, a w myśli dodał: więc Rosalyn ma szlacheckie pochodzenie,
no, no. Sytuacja stawała się coraz bardziej pogmatwana. Colin popatrzył z niepokojem w
stronę schodów. Chciał już odzyskać z powrotem umowę sprzedaży domu, którego
kupno kosztowało go prawie całą jego ciężko wypracowaną fortunę. Chciał także przejść
się po tym domu i zajrzeć w każdy jego kąt. Przecież należał do niego, był symbolem
wszystkiego, na co tak ciężko pracował.
- Jak się czuje pani mąż? - zagadnął panią Covington, żeby pozbyć się z głowy
niepokojących myśli. Twarz kobiety posmutniała.
- Alfred zmarł na miesiąc przed przybyciem mojej pani do Maiden Hill. Jej obecność
była mi wielce pomocna w tym trudnym dla mnie okresie - wyjaśniła staruszka, i
wracając do teraźniejszych wydarzeń, dodała: - Mam nadzieję, że nie zrobiła nic
strasznego, zapominając powiedzieć jej o liście od George'a?
- I tak zawierał złe wieści, nie ma więc chyba znaczenia, kiedy go przeczytała - zapewnił
Colin. Kobieta nieco się odprężyła.
- Tak, ma pan rację - zgodziła się i, jakby dopiero teraz przypominając sobie o dobrych
manierach, zaproponowała: -Może wolałby pan zaczekać na Rosalyn w salonie?
- Zaczekam tutaj - odparł krótko Colin, rozglądając się przy okazji dokoła i
zastanawiając, co powie jego brat o kupnie Maiden Hill. A także o tym, że Colin wrócił
już z Francji, o czym Matt nie wiedział, no bo też skąd, skoro Colin, nie znosząc pisać
listów - w przeciwieństwie do brata, który, jak na prawdziwego klechę przystało, pisywał
do niego wiernie przynajmniej raz w miesiącu - nie powiadomił nikogo o swoim
powrocie.
- Pański brat to bardzo porządny człowiek - odezwała się znów pani Covington.
- To prawda - przytaknął Colin uprzejmie.
- Jego rodzina też jest bardzo miła.
- Na pewno.
- A najbardziej już chyba Emma, bo to takie słodkie dziecko... No, ale urodziło się też
nowe.
- Następne? - Colin pokręcił głową z niedowierzaniem. - To ile już ich mają? - spytał,
nieco zdziwiony, że sam tego nie wie ale do tej pory mało się interesował rodziną brata.
- Pięcioro. Wszystkie bardzo ładne.
Pięcioro. Colin przełknął komentarz, przypominając sobie, że swojego czasu jego brat,
Matt, był tak samo ambitny jak on. Jego celem było osiąganie coraz wyższych stanowisk
w hierarchii kościelnej. Jednakże, kiedy poznał Valerie, zapominając o aspiracjach,
osiedlił się na stałe w małej wiejskiej parafii
i spłodził całe stadko dzieci. Szkoda. Miał szanse zostać biskupem.
- A lady Rosalyn? - spytał Colin, zmieniając temat. - Kim ona jest dla Woodforda?
- Och, są kuzynostwem, choć rzadko się kontaktują. I właśnie dlatego powinnam się była
domyślić, że ten list to coś ważnego. Zresztą chciałam jej go przekazać, tylko że ostatnio
często o czymś zapominam. Mój umysł, niestety, nie jest już tak sprawny jak kiedyś.
W tej kwestii Colin nie miał zdania; co innego w sprawie lady Rosalyn.
Więc to kobieta z wyższych sfer. Prawdziwa perła, pomimo faktu, że zdawała się nie
przejmować tym, jak się prezentuje. Jej suknia bardziej pasowałaby pokojówce niż
damie, a włosy układała w staroświecki sposób, zbyt surowo jak na jej wiek. Mimo to
biła od niej wyniosłość i Colin nie wątpił, że wszystkie matrony z Valley - jak to on i
jego przyjaciele nazywali żony okolicznych szlachciców - pławiły się w blasku jej
świetności. W tej chwili, jakby ją wyczarował myślami, lady Rosalyn, szeleszcząc
suknią, pojawiła się na szczycie schodów. Zauważył że ma bardzo szczupłe kostki, co
pozwalało mu się domyślać, iż reszta nóg jest równie powabna. A on był przecież
koneserem długich i zgrabnych nóg, mimo że zazwyczaj zwracał na nie uwagę w
przypadku młodszych i atrakcyjnych kobiet. Czego, niestety, nie mógł powiedzieć o lady
Rosalyn, bo choć nie była brzydka, miała w sobie coś zdecydowanie staropanieńskiego.
Sprawiała wrażenie, jakby sama zdecydowała odciąć się od świata. Cóż, Colinowi nic do
tego.
Niemniej zauważył, że jak na taką surową i konwencjonalną damę, Rosalyn posiada
zaskakująco pełne i zmysłowe usta. Ciekawe, czy dobrze by się je całowało? -
przemknęła mu przez głowę niesforna myśl, którą jednak szybko porzucił, bdwiem gdy
znów spojrzał na usta lady Rosalyn, przekonał się, że są mocno zaciśnięte z gniewu.
Tymczasem ich właścicielka zeszła już na dół, a on spostrzegł, że w jej dłoni oprócz
umowy kupna domu tkwi także zmięty list. List od Woodforda. Colin natychmiast
poczuł, że z chęcią skląłby nieodpowiedzialnego arystokratę nie tylko za brak
odpowiedzialności, ale również za przerzucenie problemu na jego barki.
- Lady Rosalyn, zdaję sobie sprawę, że sytuacja jest trudna... - zaczął i przerwał, bo
zauważył, że zagniewany wzrok jego rozmówczyni nie jest skierowany na niego tylko na
otwarte drzwi.
- Pański koń znów znalazł się w moich kwiatach. Colin odwrócił się ku drzwiom,
stwierdzając, że Oscar rzeczywiście ponownie stoi na rabatce i wyszukuje chrapami
świeżych korzonków.
- Oscar, wynoś się stamtąd! - krzyknął, wychodzą na ganek.
Na nic się to jednak zdało, gdyż wielgachny kasztanek, choć poruszył jednym uchem,
bezczelnie udawał, że niczego nie słyszy, i nadal rozkopywał nozdrzami ziemię. Colin
odwrócił się do Rosalyn.
- Zazwyczaj jest bardziej posłuszny... - Zamilkł. Nie była to odpowiednia pora na
kłamstwa. - Nie, to nieprawda. Oscar ma maniery krowy.
- I nawet ją przypomina - zauważyła lodowato lady Rosalyn.
- Jest po prostu duży i brzydki - odparł Colin, hamując gniew, który zaczaj w nim
narastać. - Ale we Francji na polu bitwy spisywał się doskonale i dlatego jestem mu w
stanie wiele wybaczyć.
Rosalyn po raz pierwszy uważniej przyjrzała się rozmówcy. Jego oczy miały kolor
szarozielony. Wrogie oczy, choć bez cienia przebiegłości, obramowane niemal
kobiecymi, długimi czarnymi rzęsami.
- Nic mnie to nie obchodzi, nawet jeśli na pańskim koniu jeździł sam Wellington - rzekła
szorstko. - Proszę zabrać go z mojej rabatki.
Ten wyniosły ton zdenerwował Colina. Nikt nigdy tak się do niego do tej pory nie
zwracał i nikt nie będzie.
- Chodzi chyba raczej o moją rabatkę - mruknął i dodał: - Wiem, że jest pani
nieszczęśliwa, lady Rosalyn, ale z całym szacunkiem, umowa sprzedaży wyraźnie mówi,
że wszystko to teraz należy do mnie. Tak więc, jeśli Oscar ma ochotę zajadać tamte
kwiatki, nie będę mu w tym przeszkadzał. Mamy za sobą długą podróż i koń jest głodny.
Oczekiwał wybuchu gniewu lub ataku płaczu, ale nie tego, co się wydarzyło.
Nawet przez myśl mu nie przeszło, że w odpowiedzi na jego zaczepną uwagę lady
Rosalyn zamknie mu drzwi przed nosem.
A tak się właśnie stało i rozległ się zgrzyt klucza przekręcanego w zamku. Colin zaś
został sam na ganku - skamieniały ze zdumienia i niedowierzania. Lady Rosalyn
zamknęła przed nim drzwi do jego własnego domu, zatrzymując umowę sprzedaży, do
której teraz mogła coś dopisać, a jemu, jeśli to uczyni, zajmie wieki, nim zbierze
świadków i dokona poprawek.
- Tam, do diaska! - zaklął pod nosem i zaczął walić pięścią w drzwi. Te jednak
pozostawały zamknięte.
Rozdział 2
- I co zrobiłeś, kiedy zatrzasnęła te drzwi? - zapytał wielebny Matthew Mandland.
On i jego młodszy brat stali przy kominku w przytulnym domu Matthew, służącym za
probostwo miejscowego kościoła. W domu, w którym pomimo wytartych dywanów i
zużytych mebli, czuło się, że to prawdziwy dom. Prawdziwy i rodzinny, ale zupełnie
pozbawiony prywatności, na której w tej chwili bardzo zależało Colinowi i której brak
wyraźnie nie przeszkadzał Valerie, żonie Matta. Siedżiała ona wraz z mężem i szwagrem
w salonie i udawała, że nie widzi wymownych spojrzeń Colina, świadczących o tym, że
chciałby porozmawiać z bratem sam na sam. Oprócz Valerie, kołyszącej w ramionach
najmłodsze dziecko - małą dziewczynkę o imieniu Sarah - w pokoju znajdował się
jeszcze pięcioletni Joseph, uganiający się wokół mebli za swoją czteroletnią siostrą
Emmą, ulubienicą pani Covington. Tak, w małym probostwie panował spory rozgardiasz.
A Colin, zmęczony nocną podróżą i wyczerpany euforią po zakupie Maiden Hill, czuł, że
nie zdoła długo wytrzymać w tym chaosie.
- Co takiego zrobiłem? - powtórzył, próbując zebrać myśli. - No cóż, ponieważ lady
Rosalyn zabrała mi klucz, rozkazałem jej otworzyć drzwi. Ale ona mnie zignorowała.
Waliłem w drzwi, jednak nie otwierała. Na koniec zacząłem się wydzierać i, szczerze
mówiąc, zrobiłem z siebie idiotę. Niestety ona w tym czasie pozamykała wszystkie
pozostałe drzwi prowadzące do domu. Valerie pokręciła głową.
- Sam wiesz, Colinie, że nerwy to nie najlepszy doradca. Colin w odpowiedzi tylko
przygryzł język, choć dławiło go pragnienie uduszenia żony brata. Nie mógł się
nadziwić, że mimo iż przebywał poza rodzinną miejscowością więcej niż dekadę, mimo
że w wojsku zdobył najwyższe szranki służąc pod samym Wellingtonem, kiedy wraca na
łono rodziny, jej członkowie zwracają się do niego tak, jakby nigdy nigdzie nie
wyjeżdżał. Zakładają, że nadal jest tym samym dzikim siedemnastolatkiem jakiego
pamiętają.
Za to oni się zmienili. Colin widział to bardzo wyraźnie. Dlaczego więc rodzina nie może
być równie spostrzegawcza?
Sięgnął po pogrzebacz i opierając się ochocie roztrzaskania nim czegoś, poruszył
polanami w kominku. Potem niskim głosem, który miał dotrzeć tylko do brata, rzekł:
- Spędziłem na podróży całą noc, następnie trzy godziny marzłem na ganku własnego
domu, a koniec jest taki, że straciłem umowę kupna Maiden Hill. Mógłbym wprawdzie
wynająć prawnika, ale musi przecież istnieć łatwiejszy sposób odzyskania tego
cholernego dokumentu.
- Nikt nie zmusi lady Rosalyn do zrobienia czegoś, na co ona nie ma ochoty - usłyszał
zza pleców uwagę Valerie. -I bardzo proszę wyrażaj się kulturalnie. - Kobieta spojrzała
wymownie na obecne w salonie dzieci.
Matt przyznał żonie rację.
- To prawda, lady Rosalyn ma tu pozycję niemal królowej. To ona rządzi w Valley i to
inni robią to, czego ona sobie zażyczy.
- A co to, do diabła, znaczy? - denerwował się Colin.
- Colin, dzieci - upomniała go znów Valerie. - Joseph, Emma, idźcie się bawić na
dworze. Czekając aż potomstwo brata opuści salon, Colin przeprosił szwagierkę za swój
wybuch.
- Wybacz. Zapomniałem się. Po czym zbliżył się do brata.
- Wyjaśnij mi, co miałeś na myśli - powtórzył.
Matt wziął z gzymsu nad kominkiem torebkę z tytoniem i zaczął nim nabijać fajkę. Colin
zaś, płonąc wściekłością ze zniecierpliwienia, zapytywał się w myślach, kiedy to jego
brat tak zgrzybiał. Doszedł do wniosku, że pewnie dzieje się tak z każdym, kto dłużej
pozostaje w małżeństwie.
- Nazywamy tu lady Rosalyn Aksamitnym Młotkiem - odezwał się wreszcie Matt. -
Niewiele osób ma odwagę z nią polemizować. To ona trzyma w ryzach naszą małą
społeczność. Zanim się tu pojawiła, było tu raczej nudnawo.
- Nie zrozum nas źle - wtrąciła się Valerie. - Lady Rosalyn robi wiele dobrego, ale robi to
po swojemu. Szybko się wszyscy przekonaliśmy, że lepiej nie przeciwstawiać się jej.
Oczywiście lady Lovejoyce i jej przyjaciółki z chęcią by ją zdetronizowały, ale jest
jeszcze lady Loftus, a ta uwielbia lady Rosalyn. Tak więc, póki co, to ona decyduje, kto
co robi, gdzie i kiedy.
- Nawet w twoim przypadku, Val? - Colin nie mógł sobie oszczędzić uszczypliwości.
- Och, ja nie mam czasu na udzielanie się w którejkolwiek koterii - odparła szwagierka
szczerze. - Za dużo mam zajęć w probostwie i przy dzieciach, żeby myśleć o kwiatach na
rabatce i potańcówkach.
- Lady Rosalyn sprowadziła się tu z Londynu - kontynuował Matt - w którym spędziła
jeden albo dwa sezony, ale niestety nie wyszła za mąż. Nie wiem, z jakiego powodu,
choć my, mężczyźni z Valley, bardzo tego żałujemy. Byliśmy
o wiele szczęśliwsi zanim ta dama wprowadziła do naszej społeczności te wielkopańskie
miastowe zwyczaje. Niemniej nasze panie są zadowolone, a to najczęściej jest
najważniejsze.
- No cóż, ja nie zamierzam tańczyć jak ona mi zagra - odparł Colin. - Też jestem
przyzwyczajony robić wszystko po swojemu.
- No właśnie - przytaknął starszy brat, rozpalając fajkę.
- Dlatego się pokłóciliście.
- Pokłóciliśmy się, bo ta kobieta postanowiła zatrzymać mój dom - oświadczył Colin, zły,
że ani brat, ani jego żona nie wydają się przejęci występkiem lady Rosalyn.
- No tak - zgodziła się Val, podnosząc się z fotela z Sarah śpiącą w jej ramionach. -
Niemniej powinieneś okazać jej nieco współczucia. Lady Rosalyn nie miała łatwego
życia.
- Było aż tak trudne, że musi zatrzymywać rzeczy, które do niej nie należą? - zapytał.
- Na tyle, że winniśmy wykazać się trochę większym chrześcijańskim zrozumieniem -
odparła Val. - Mam rację, Matthew?
Matt w odpowiedzi uniósł tylko lekko jedną brew - mało zobowiązujący znak
przytaknięcia, jeśli w ogóle oznaczało to zgodę na słowa żony.
- Cóż to za ciężkie życie urodzić się w utytułowanej rodzinie? - Nie przestawał
denerwować się Colin. - Owa dama mogłaby mówić o trudnym życiu, gdyby urodziła się
synem szewca, tak jak ja i Matt. Dopiero wtedy by się przekonała, co znaczy walczyć o
najmniejszą rzecz.
- Ba, ale wy przynajmniej zaznaliście w dzieciństwie miłości - tłumaczyła spokojnie Val,
jakby to wszystko wyjaśniało. Położyła śpiącą córeczkę do kołyski.
- Miłości?
Colin uniósł oczy do nieba. Co jest z tymi kobietami? Wierzą we wszystko, co poeci
sobie ubzdurają. Val dostrzegła jego minę i, wyprostowawszy się, mocno tupnęła nogą.
- To prawda, Colinie. Miłość to ważna sprawa. Nawet Jezus o tym nauczał. Jestem
przekonana, że jej brak jest powodem wielu światowych problemów, łącznie z
problemami samego Napoleona.
Colin otworzył usta, żeby zaprotestować, bowiem poznał Napoleona i dobrze wiedział, że
jego problemem nie był brak miłości. Zanim jednak zdążył się odezwać, szwagierka
uciszyła go machnięciem dłoni.
- Lady Rosalyn większość życia spędziła jako sierota, przekazywana od jednej rodziny
do drugiej. Jej matka, wywołując wielki skandal, uciekła od męża z instruktorem konnej
jazdy, a ojciec lady Rosalyn z powodu złamanego serca zapił się na śmierć...
- Wiecie to od niej samej? - zapytał z powątpiewaniem Colin. Dumna kobieta, którą
poznał tego dnia, nie wywarła na nim wrażenia osoby skłonnej do intymnych zwierzeń.
- Wszyscy znają tę historię - zapewniła Val. - Żona diakona, pani Phillips, zna kogoś z
Londynu, kto znał rodziców lady Rosalyn. Tak więc to bardzo wiarygodna informacja.
- Jak większość plotek - mruknął kpiąco pod nosem Colin. Val przemilczała tę uwagę.
- Maiden Hill jest dla lady Rosalyn pierwszym prawdziwym domem. Sama mi to kiedyś
powiedziała. Nie możesz się spodziewać, że bez oporów odda ci majątek.
Colina niespodziewanie ogarnęła fala współczucia. Rozumiał, co znaczy własny dom, i
żałował, że w całej tej historii odgrywa tak niewdzięczną rolę. Niemniej postanowił być
twardy. Dom należy do niego.
- Za los lady Rosalyn odpowiada jej kuzyn, lord Woodford. On jest głową rodziny i on
ma obowiązek zatroszczyć się o podopieczną.
- Co jak do tej pory nie najlepiej mu wychodziło - odburknęła Val.
- Skąd u kobiet ta pokrętna logika? - mruknął ze zniecierpliwieniem Colin. - Co więc
twoim zdaniem powinienem uczynić? Oddać dom? Stracić wszystkie pieniądze wraz z
marzeniami? - Odwrócił się do brata. - Pamiętasz plany ojca Ruleya wobec nas? - Ojciec
Ruley, stary kleryk, był dalekim krewnym braci, jak też ich wielkim dobroczyńcą.
Żywiąc wobec nich wielkie nadzieje, sfinansował naukę obu. Podobne nadzieje żywił
zresztą niegdyś wobec ojca braci, lecz wielce się zawiódł. - Spójrz na nas. Ty jesteś
wiejskim pastorem, a ja... - Colin musiał przerwać, tak był wzburzony.
- A ty pułkownikiem - dokończył za niego brat. - To wcale nie tak mało.
- Tak sądzisz? - burknął Colin, nie potrafiąc ukryć drwiny w głosie. - Nie dostałem tytułu
szlacheckiego, bracie, a należał mi się za moją służbę. Mimo to go nie dostałem.
- Tytuł szlachecki? - powtórzyła jak echo Val. - Wysoko mierzyłeś.
- A dlaczego by nie? - obruszył się Colin. - Po takiej służbie jak moja, po wielkim
ryzyku, po tylu osiągnięciach każdy otrzymałby taką nagrodę.
- To dlaczego ty nie otrzymałeś? - dziwiła się kobieta.
- Bo mówiłem, co myślałem - wyznał. - Stawałem w obronie moich ludzi, a kiedy
widziałem, że dzieje się źle, starałem się to naprawić. Gdy moi ludzie szli do walki, nie
kryłem się za linią frontu, tylko maszerowałem do boju wraz z nimi. Wellington mi ufał i
wykorzystywał do wielu zadań, choć niestety nawet on na koniec powiedział, że jestem
swoim najgorszym wrogiem.
Matt patrzył na brata ze zrozumieniem.
- Obaj mamy spore poczucie dumy jak na synów szewca.
- I to mi się w was podoba - oświadczyła stanowczo Val. -Jesteście uczciwymi ludźmi.
Cenię cię, Colinie, za szczerość i odwagę, choć swojego czasu wszyscy się obawiali, że
skończysz ze stryczkiem na szyi.
- Skąd wiesz, skoro mnie wtedy nie znałaś - odburknął Colin, lekko zdziwiony.
- Bo wiele mi o tobie opowiadano - wyznała beztrosko pytana, a Colin poczuł się
zdradzony. Domyślał się bowiem, że szwagierka znała jego historię z ust męża, którego
była powierniczką od dnia, gdy się poznali. Wcześniej Matt zwierzał się Colinowi.
Był też zazdrosny o rodziców, bo ci także, jego zdaniem, poświęcali więcej uwagi
narzeczonej starszego brata niż jemu, młodszemu synowi, choć po prawdzie swego czasu
przysparzał rodzicom wielu strapień, zwłaszcza, gdy na jakiś czas zupełnie stracił
poczucie rzeczywistości, po tym jak Belinda Lovejoyce odrzuciła jego zaloty i wyszła za
mąż za innego.
- Byłem po prostu porywczy - stwierdził rzeczowo - co nie od razu czyniło ze mnie
przestępcę.
Mina Val mówiła, że kobieta ma na ten temat własne zdanie, którego jednak przez
rozsądek woli nie wypowiadać na głos. Podeszła do szwagra i poprawiła węzeł przy jego
fularze.
- Najważniejsze, że wróciłeś do Valley. Potrzebujemy cię tu, prawda Matthew? Dzieci
poznają wuja, a my znajdziemy ci piękną żonę.
Colin popatrzył na brata. Czuł się niezręcznie w obliczu protekcjonalnego zachowania
szwagierki.
- Dlaczego kobiety uważają, że małżeństwo to sposób na wszystko? - spytał z przekąsem.
- Ponieważ małżeństwo oparte na miłości to sekret szczęśliwego życia - odpowiedziała
Val, ubiegając w tym męża, po czym, poklepawszy Colina serdecznie po ramieniu,
wróciła na swój fotel i zabrała się za cerowanie.
Znów to samo - miłość. Myśli Val krążą tylko wokół jednego tematu, zżymał się w
duchu Colin. Cóż, on był już kiedyś „zakochany" i wiedział, że na świecie nie istnieje
bardziej bezużyteczne i idiotyczne uczucie...
- Loftus - rzucił niespodziewanie Matt, wytrącając go z rozważań.
- Stary lord? - zdziwił się Colin. - To on jeszcze żyje? Myślałem, że skręcił kark wiele lat
temu skacząc na koniu przez płot.
- Żyje i nadal poluje - zapewnił starszy brat. - Nawet częściej niż niegdyś. A to dzięki
lady Loftus, która jest tak zajęta sprawami Valley, że już rzadziej prosi męża, aby ją
zabierał do Londynu.
- Założę się, że z tego starucha nadal jest kiepski jeździec - sarknął Colin.
- To prawdziwa zmora dla koni - zgodził się Matt. - Niemniej właśnie z nim powinieneś
porozmawiać o Maiden Hill, bo on i lady Loftus przyjaźnią się z lady Rosalyn od chwili,
gdy ta sprowadziła się do Valley. Jeśli ktokolwiek jest w stanie wynegocjować coś
sensownego w twojej sprawie, tym kimś jest tylko Loftus.
- Masz rację - zgodziła się Val, robiąc węzeł na końcu nici. W tej samej chwili drzwi
wejściowe do domu stanęły otworem i do salonu wbiegli Boyd i Thomas - dziesięcio-i
ośmiolatek, najstarsze dzieci Matta i Valerie - a za nimi Joseph i Emma. Na twarzach
całej czwórki, która właśnie oglądała stojący na podwórku faeton, malował się wyraz
podziwu.
Ten widok przypominał Colinowi jego samego i brata w dzieciństwie. Ponadto był nieco
oszołomiony obecnością tych wszystkich istot, które przyszły na świat po jego odejściu
do wojska, istot, podobnych nieco z wyglądu do niego. Tak, wiedział o narodzinach
dzieci brata, ale jest duża różnica czytać o kimś a zobaczyć daną osobę na własne oczy.
- Chłopcy - odezwał się Matt poważnym tonem. - To wasz wuj, Colin, który dopiero co
wrócił z wojska.
Na te słowa Boyd cofnął się o krok, ale Thomas rzucił się do wuja z entuzjazmem,
zasypując go przy okazji lawiną pytań. W przeciwieństwie do starszego brata chłopczyk
miał w sobie coś diabelskiego, co znowu przypomniało Colinowi jego samego z
dzieciństwa. Zauważył, że od chłopców bije woń ziemi i świeżego powietrza. Powitanie
nie trwało jednak długo, bo Val już po chwili skarciła dzieci.
- Bądźcie cicho - nakazała. - Sarah śpi, a wasz wuj jechał przez całą noc i jest zmęczony.
Później będzie mnóstwo czasu na pytania. A ty, Colinie - zwróciła się do szwagra -
możesz się u nas zatrzymać jak długo zechcesz. Tłoczno tu, ale znajdzie się miejsce dla
jeszcze jednej osoby.
- Na podłodze przed kominkiem? - spytał Colin, pamiętając, że on i Matt zawsze woleli
spać przed kominkiem niż we własnych łóżkach.
- Idealne miejsce - potwierdził Matt z uśmiechem. - Chyba, że położysz się w łóżku
razem z chłopcami. Oczy Boyda i Thomasa zrobiły się okrągłe.
- Chciałbyś tak, wujku?
- Zobaczymy - wykręcał się Colin. - Póki co, jeśli to możliwe, jeszcze dzisiaj chcę się
spotkać z Loftusem.
- Teraz? - zdziwił się Matt.
- A jest na to lepsza pora? Lepiej jak najszybciej zająć się tą sprawą - oświadczył.
Matt popatrzył na żonę.
- Nie rozumiem, dlaczego tak się spieszysz - powiedziała. Jeszcze się dobrze nad
wszystkim nie zastanowiliśmy. Może istnieje rozwiązanie, które będzie satysfakcjonujące
dla obu stron. Szkoda by było, gdyby lady Rosalyn musiała wyjechać z Valley.
- Nie ma mowy, żeby lady Rosalyn się stąd wyprowadziła - zakrzyknął Thomas,
usłyszawszy słowa matki. - Kto będzie sędzią w May Day? Przecież tylko lady Rosalyn
pamięta imiona wszystkich dzieci, w przeciwieństwie do lorda Loftusa, który wzywa nas
po kolorze włosów. „Hej, ty z żółtymi włosami, wygrałeś" - przedrzeźniał starego lorda,
co u reszty rodzeństwa wywołało atak śmiechu.
- Nie mogę oddać domu tej kobiecie, Val. Maiden Hill należy do mnie - upierał się przy
swoim Colin, spoglądając gniewnie na szwagierkę ponad głowami dzieci.
Ona zaś, sprawiając wrażenie jakby powstrzymywała się przed wypowiedzeniem własnej
opinii, przez chwilę milczała, a potem oświadczyła:
- W takim razie lepiej zrobisz, jeśli się ogolisz. Wyglądasz jak pirat. I załóż świeżą
koszulę. Masz czystą?
- Tak, madame, mam - potwierdził posłusznie.
- No to idź się przebrać. - Zdjąwszy Emmę z kolan, kobieta podniosła się z fotela. - I
pamiętaj, że co by się nie wydarzyło, oczekuję cię na obiedzie. Musimy się przecież na
nowo poznać, nie uważasz? Poza tym domyślam się, że dzieciaki z chęcią przejechałyby
się tym twoim wytwornym londyńskim pojazdem - ale dopiero jak wykonają wszystkie
swoje powinności i wymyją porządnie ręce.
Po tych słowach oczy wszystkich dzieci wypełnione błaganiem skierowały się na wuja i
Colinowi nie pozostawało nic innego jak wyrazić zgodę na przejażdżkę. W odpowiedzi
usłyszał wybuch okrzyków radości, po którym dzieciaki wybiegły z salonu wykonać
polecenia matki. Colin odwrócił się do brata.
- Chodźmy do Loftusa, Matt.
Godzinę później Matthew i Colin byli już w drodze do dworu lorda Loftusa w Downham
ku niezadowoleniu brata jechali powoli gdyż Matthew dosiadał na wpół kulawego konia.
Oscarowi, który miał za sobą długą drogę, wolne tempo nie przeszkadzało, Colin jednak
się niecierpliwił. Mimo zmęczenia chciał jak najszybciej odzyskać Maiden Hill.
Niestety nie umiał zapomnieć tego, co mówiła żona brata, przemawiając za lady Rosalyn.
W pamięć wbiła mu się także reakcja bratanków na wieść, że lady Rosalyn mogłaby się
wyprowadzić. Colin dobrze znał Valley i jej mieszkańców. To była zamknięta, zawzięta
społeczność. Jeśli zapomni o ostrożności, pomimo że Maiden Hill legalnie należy do
niego, na koniec to on padnie ofiarą ostracyzmu - a tego nie chciał, bo przemierzając
znajome drogi, na widok zakrętu przy Pendle Hill i okolicznych wzgórz, tak mu bliskich
w dzieciństwie, poczuł wreszcie, że naprawdę wrócił do rodzinnych stron i że bardzo za
nimi tęsknił.
- Czy bardzo cierpieli? - zapytał niespodziewanie. Matt z miejsca go zrozumiał.
Wiedział, że Colin pyta o rodziców, którzy zmarli w wyniku epidemii pięć lat wcześniej.
- Nie, odeszli w spokoju. Ojciec w niecałą godzinę po mamie. I dobrze. Wiesz przecież,
że żadne z nich nie umiałoby żyć bez drugiego.
To była prawda. Ich rodzice się uwielbiali. Jako dziecko, kiedy miał tyle lat co Boyd czy
Thomas, Colin nie potrafił pozbierać się z dumy, że rodzice są w sobie aż tak zakochani.
- Bardzo mi przykro, że nie było mnie przy nich, kiedy odchodzili. Starszy brat przed
odpowiedzią nieco się zawahał.
- Colinie, ich śmierć nadeszła niespodziewanie. Nie mogłeś przy niej być. Nie było takiej
możliwości. W gruncie rzeczy parafia miała szczęście, że tak niewiele osób wtedy
zmarło. - Matt przez chwilę milczał. - Rodzice doceniali fakt, że przez lata słałeś im
pieniądze. Ja i Val też jesteśmy ci za nie wdzięczni.
Colin podziękowania brata przyjął wzruszeniem ramion. Uważał, że mógł zjawić się w
wiosce. Może nie w czasie gdy rodzice zachorowali, ale przynajmniej raz przed ich
śmiercią. Bywało przecież, że wysyłano go do Londynu z różnymi misjami. Mógł wtedy
złożyć rodzicom krótką wizytę. Nie uczynił tego jednak. Musiał wypełniać obowiązki i
pilnować podwładnych, żeby jego kariera się rozwijała. Teraz te wymówki wydawały mu
się bez znaczenia. Przez jakiś czas on i brat jechali w milczeniu.
- Zastanawiałeś się kiedyś - spytał wreszcie Colin, przerywając ciszę - czy ojciec czegoś
żałował? Myślę o tym, że Ruley miał co do niego tak wielkie plany. Twierdził, że ojciec
jest w stanie zrobić wszystko, co zechce. Zamiast tego, ożeniwszy się z matką, został
szewcem.
Matt dźgnął piętami swojego konia.
- Nie, ojciec niczego nie żałował, tak jak ja nie żałuję, że ożeniłem się z Val. Ojciec
bardzo kochał naszą matkę.
- Nie sugerowałem, że ty czegoś żałujesz - pospieszył z wyjaśnieniami Colin, czując
niemiłe ukłucie wyrzutów sumienia, bo w rzeczywistości uważał dokładnie coś
odwrotnego.
- Och, nie oczekuję, że mnie zrozumiesz, Colinie. Zawsze byłeś bardziej ambitny... Tyle
że Val jest dla mnie wszystkim, a ja jestem z nią bardzo szczęśliwy.
- To dobrze - rzucił młodszy brat, nie pojmując, jak taka nieustępliwa kobieta jak Val
może kogoś uszczęśliwić. Matt wybuchnął śmiechem.
- Zatkało cię, kiedy zrobiła ci wykład o miłości. Szkoda, że nie widziałeś wtedy swojej
miny. Ale wiesz co, choć nigdy nie byłem romantykiem, zgadzam się z Val.
- Macie pięcioro dzieci. Chyba znacie się na rzeczy - odburknął Colin.
Matt znów zaniósł się śmiechem, a Colin mu zawtórował - nie mógł się powstrzymać.
- Cieszy mnie, że jesteś szczęśliwy, Matt, naprawdę. Jednak faktycznie mam większe
ambicje niż ty. I zamierzam się ożenić, tyle że z całkiem prozaicznych powodów - dla
pieniędzy i koneksji.
Na to szczere stwierdzenie drugi z braci spochmurniał.
- Wojna cię zmieniła.
- Zmieniła mnie utrata szansy na szlachectwo. Otrzymali je mniej zasłużeni ode mnie,
Matt. Ciężko pracowałem na ten tytuł, zasłużyłem sobie na niego i nie pozwolę, żeby
ominęła mnie następna okazja.
- Czy taki wyrachowany pogląd na życie cię satysfakcjonuje, Colinie?
- Tak, satysfakcjonuje. Matt potrząsnął głową.
- Mnie to nie pasuje.
- Ba, ale pomyśl, co mógłbym uczynić dla twoich dzieci, gdybym zyskał tytuły -
zauważył Colin. - Mógłbym być dla nich kimś takim jak ojciec Ruley dla nas.
- Ja wolę, żeby moje dzieciaki wiedziały, co naprawdę liczy się w życiu - odparł twardo
Matt.
Colin nie zdążył odpowiedzieć, bo nagle w pobliżu rozległo się ujadanie psów gończych,
a zaraz potem ochrypły odgłos rogu, na którego dźwięk wyćwiczony na wojnie Oscar
natychmiast się zatrzymał i nastawił uszu. I wtedy na drogę z krzaków tuż przed jego
kopyta wybiegł rudy lis, który, zastygłszy w pozycji z uniesioną nogą, zdawał się patrzeć
wprost na Colina.
Jego zaś na ten widok przeszedł dreszcz i ogarnęło wrażenie, że dzieje się coś bardzo
ważnego, choć nie miał najmniejszego pojęcia, co. Jednak, ponieważ w życiu zdarzały
mu się czasami takie dziwne, podniosłe momenty, wiedział, że nie należy ich
lekceważyć, nie należy lekceważyć fali wielkiego współczucia, która go zalała, gdy
wpatrywał się w ślepia dzikiego zwierzęcia. Ujadanie ogarów stawało się coraz
głośniejsze.
- Uciekaj - zawołał Colin, a lis, jakby rozumiejąc ludzki język, zniknął w pobliskim
rowie.
W sekundę później nadbiegły brązowe i białe psy gończe. Niektóre przeskakiwały nad
zaroślami, inne starały się przez nie przedrzeć. Wszystkie miały wywieszone jęzory, a
ślepia płonęły im ekscytacją pościgiem. Wybiegłszy na drogę, otoczyły kółkiem dwa
wierzchowce.
Koń Matta na ten widok wpadł w panikę i zaczął wierzgać, prawie strącając z grzbietu
jeźdźca, ale Oscar nawet nie drgnął. Był wyćwiczony do udziału w bitwach i stado
ogarów nie mogło go wystraszyć. Psy napotkały barierę w postaci jego kopyt.
- Wynocha stąd. Wynocha - krzyczał Colin na stado, przechodząc z Oscarem do miejsca,
w którym przed chwilą stał lis.
Ogary jednak, wyczuwając zapach ofiary, krążyły dalej wokół koni. Niestety jeden z
psów podszedł zbyt blisko i zanim się zorientował pofrunął w powietrze, poczęstowany
silnym kopniakiem. Reszta, widząc to, szybko rozbiegła się na boki, uciekając przed
Oscarem.
- Heja! - rozległ się męski głos i zaraz potem nad zaroślami pojawił się wierzchowiec,
który po sekundzie opadł na drogę, niemal miażdżąc przy tym dwa psy. Koń lekko się
zachwiał, ale się nie przewrócił.
- Przeklęte kundle! - wrzeszczał jeździec. - O mały włos a spadłbym przez was z siodła!
Wyklinający mężczyzna był korpulentnym jegomościem, odzianym w bury szlachecki
surdut i wymazane błotem oficerki. Spod kapelusza nad uszami sterczały mu siwe włosy,
twarz płonęła czerwienią od wysiłku. Mężczyzna zatoczył krąg i dopiero wtedy dostrzegł
Matta i Colina.
- Wybaczcie panowie - powiedział - Nie widziałem, że tu stoicie. Dobrze, że na was nie
spadłem przy skoku.
- Bardzo dobrze - przytaknął Colin z uśmiechem i dodał:
- Jak się pan ma, lordzie Loftus? Widzę, że nie porzucił pan pasji polowania.
- Mandland! - wykrzyknął Loftus, rozpoznając rozmówcę. - Wróciłeś! -, Tak, jego
lordowska mość. Musiałem.
- No wiadomo! - odkrzyknął Loftus. -I nawet dobrze się prezentuje, nie sądzisz pastorze?
- Po tych słowach Loftus zmienił nagle wyraz twarzy. - Ale co ja tu tak ględzę. Przecież
goniłem lisa! Powiedzcie, przebiegał tędy? Spójrzcie tylko na psy. Kręcą się w kółko jak
oszalałe, choć te głupie bestie nie zwietrzyłyby zwierzyny, nawet, jeśli zawiesiłbym ją im
na szyi. Ale mówcie, widzieliście tu przebiegającego lisa?
- Nie, wasza lordowska mość, nie widzieliśmy - pospieszył z odpowiedzią Matt.
- A mnie mignęło coś rudawego. O tam - dodał Colin, wskazując przeciwny kierunek do
tego, w którym pomknął lis.
- Ty też chyba to widziałeś, Matt?
- Aż tam. Nie bliżej? - dziwił się Loftus, ściągając kapelusz z głowy i uderzając nim po
kolanie ze wściekłości na ogary. - Och, wy przeklęte niedorajdy. Zwykłego lisa nie
potraficie dogonić - utyskiwał na psy, które przyzwyczajone do wybuchów gniewu pana,
czekały spokojnie aż one przeminą, co zresztą nastąpiło zadziwiająco szybko.
- Ścigam tego przeklętego lisa przez cały sezon łowiecki - tłumaczył już z większym
opanowaniem Loftus, wciskając kapelusz z powrotem na głowę - ale ani razu nie udało
mi się go bliżej podejść!
Colin w odpowiedzi zrobił współczującą minę, mimo że w duchu żywił nadzieję, iż jego
nowy futerkowy przyjaciel będzie na tyle rozsądny, że nie wystawi łba z parowu, w
którym się ukrył.
- No cóż - sarknął filozoficznie Loftus. - Nic się już teraz na to nie poradzi. Ale któregoś
dnia go dopadnę. To pewne. Dość już jednak o mnie. Co z wami, panowie, dokąd się
udajecie?
- Z wizytą do pana, jego lordowska mość - wyjaśnił Colin, na co twarz Loftusa
rozświetliła się uśmiechem zadowolenia.
- A to się świetnie składa. Z chęcią napiję się grogu w dobrym towarzystwie. Domyślam
się też, że przywiózł pan z wojny mnóstwo ciekawych opowieści. Chcę usłyszeć
wszystkie! Wiedz pan, że dochodziły nas tu słuchy o pańskich wyczynach i całe Valley
jest z pana dumne! Chodźmy więc, chodźmy! - zachęcał Loftus i nie czekając na
odpowiedź, zwrócił konia w stronę Downham. Ogary ruszyły za nim.
Colin, zanim poszedł w ich ślady, posłał bratu uśmiech, który mówił, że najwyraźniej nie
tylko lady Rosalyn może się poszczycić sympatią lorda Loftusa.
I chyba miał rację, bo w drodze arystokrata nie dawał mu chwili spokoju, zasypując
pytaniami o wojnę. Na szczęście jazda nie trwała długo i już po kilku minutach cała
trójka dotarła na miejsce, do Downham Manor, rodowej posiadłości Loftusa.
Ze stajni na ich spotkanie wybiegł parobek, a w drzwiach wejściowych stanął Harkness,
kamerdyner Loftusa, który zaniepokojonym głosem powiedział:
- Jaśnie panie, widzę, że sprowadził pan gościa...
- I to nie jednego! - zakrzyknął wesoło Loftus w odpowiedzi, nie zwracając uwagi na
zakłopotaną minę kamerdynera.
- Pamiętasz Colina Mandlanda? Tego zabijakę, syna szewca? No to masz go tutaj! Tyle,
że teraz to bohater wojenny. Przynieś więc nam szybko grogu i whisky, żebyśmy mogli
godnie go ugościć. Pani w domu?
- Tak, jaśnie panie. Jest w salonie wraz z...
- Doskonale - ucieszył się Loftus, znów przerywając służącemu. - Pani lubi pastora i
zapewne z chęcią spotka się z naszym bohaterem. - Pomimo że o głowę niższy, Loftus
wspiął się na palce i z prawdziwą życzliwością poklepał Colina po ramieniu.
- Jaśnie panie - rzekł Harkness, bezowocnie próbując przywołać uwagę swego
pracodawcy - w domu są też inni goście i...
- Przestań gderać, człowieku, tylko leć po whisky! - rozkazał Loftus i wszedł do holu,
zostawiając na biało-czarnych kafelkach grudki błota. - A wy panowie oddajcie
Harknessowi swoje kapelusze i chodźcie za mną. - Nie czekając na gości, arystokrata
ruszył spiesznym krokiem do sąsiedniego pokoju wyłożonego wiśniową tapetą i
zastawionego z meblami obitymi zielonym aksamitem.
- Dziękuję - rzucił Matt, oddając kamerdynerowi swój kapelusz, po czym dodał: - Jak
tam żona? Już lepiej się czuje?
- Lepiej, lepiej, dzięki zupie, którą jej przysłała pani Mandland - odparł Harkness z
lekkim akcentem z Yorkshire.
- Dobre dzieciaki z tych pana chłopaków. Donieśli zupę nie ulewając nawet kropli.
- Cieszę się - odpowiedział Matt uradowanym głosem, Colin zaś uzmysłowił sobie, że
podobnie jak żołnierski mundur, tak i sutanna duchownego daje dostęp do wielu miejsc,
choć istnieje jednak nieprzekraczalna granica. Żałował gorzko, że swego czasu zamiast
dbać o podwładnych nie wykazał się większą polityczną zręcznością. Brakowało mu też
tej gracji, którą posiadał jego brat, która pozwalała mu z taką łatwością akceptować
własne niskie pochodzenie.
- Harkness, grog! - przypomniał zniecierpliwiony Loftus, stając w drzwiach salonu.
Kamerdyner pokłonił się i odszedł do swoich zadań, a Colin i Matt ruszyli w kierunku
gospodarza. Nim jednak zdążyli do niego dotrzeć, na korytarz wyszła lady Loftus,
drobna, dość korpulentna kobieta, z roziskrzonymi oczyma i różanymi policzkami.
- Mężu, mam z tobą do omówienia bardzo pilną i ważną sprawę...
Lady Loftus przerwała, bo spostrzegła przybyszów. Unosząc wysoko brwi, zawołała:
- Pastor Mandland. A to zapewne pański brat, bohaterski pułkownik Mandland. Loftus
uśmiechnął się do Colina.
- Widzi pan, mówiłem, że wszyscy interesowaliśmy się pańskimi dokonaniami. Wiemy,
jak się pan dał we znaki Francuzom i jesteśmy bardzo z pana dumni.
- Tak, to prawda - potwierdziła lady Loftus, choć w jej głosie nie pobrzmiewał wcale
entuzjazm.
A Colin bardzo szybko się przekonał, co było powodem zakłopotania gospodyni. Kiedy
bowiem zerknął jej przez ramię do salonu, stwierdził, że za stolikiem, na którym stała
taca pełna ciasteczek, siedzi lady Rosalyn z twarzą spiętą i zaniepokojoną. Wyglądało na
to, że, podobnie jak Colin, nie jest szczęśliwa, że znów się spotkają.
Rozdział 3
Rosalyn podniosła się wolno, niezbyt pewna, czy jest gotowa na spotkanie ze swoim
nowym prześladowcą, pułkownikiem Mandlandem.
W dłoniach ściskała skórzaną teczkę, w której schowała umowę sprzedaży Maiden Hill i
której od tamtej chwili nie wypuszczała z rąk. Teraz, zauważywszy, że pułkownik, gdy
stanął w drzwiach salonu, z miejsca zwrócił uwagę na teczkę, szybko przycisnęła ją w
obronnym geście do piersi. W powietrzu czuło się napięcie zapowiadające awanturę.
Pułkownik spojrzał Rosalyn prosto w oczy, a jego wzrok mówił, że nic go nie
powstrzyma przed walką o swoje. Cóż, Mandland nie dostanie Maiden Hill, pomyślała z
uporem Rosalyn. Tymczasem lord i lady Loftusowie uprzejmie dokonywali prezentacji, ą
Lord Loftus w typowy dla niego życzliwy, ale też niecierpliwy sposób, mówił:
- Lady Rosalyn, zna pani chyba pastora Mandlanda, prawda? Na pewno go pani zna. A
oto jego brat, pułkownik Mandland, bohater wojenny! Wszyscy w Valley są z niego
dumni. Pułkowniku, lady Rosalyn to nasz zarządca. Mówi nam, kiedy mamy usiąść i
kiedy wstać. Bez niej niczego nie możemy planować. Zgodzi się pan ze mną, pastorze?
Nie czekając na odpowiedź, Loftus uczynił następnie coś, co czynił zawsze, gdy
przedstawiał Rosalyn kawalerowi do wzięcia; ona zaś, znając mało subtelny, choć pełen
życzliwości charakter lorda, nigdy się temu nie sprzeciwiała - aż do tej pory. Tym razem
bowiem poczuła prawdziwą złość, gdy Loftus pochylił się do pułkownika i rzekł:
- To prawdziwa piękność. Najlepszej klasy klaczka. Gdybym nie był żonaty, sam
zarzuciłbym jej lasso na szyję. I dodał do mojej kolekcji w stajni!
Po tych słowach w salonie zapadła cisza, a Rosalyn, mimo że Loftus już nie raz stawiał ją
w podobnej sytuacji, miała wrażenie, że spali się ze wstydu. Głównie dlatego, że
dostrzegła reakcję pułkownika, którego usta po wypowiedzi Loftusa wygięły się lekko w
wyrazie kpiny. Mandland się z niej naśmiewał! Widziała to wyraźnie w jego oczach.
- Lady Rosalyn - mruknął, lekko się kłaniając.
Jeśli mu się wydaje, że może się z niej naigrywać, to się myli, pomyślała natychmiast
Rosalyn i zacisnąwszy dłonie na skórzanej teczce odważyła się zabrać głos. Zignorowała
jednak przybyłych i zwróciła się bezpośrednio do Loftusa:
- Mój lordzie, czy zechciałby mi pan poświęcić chwilkę swego czasu. Mam z panem do
przedyskutowania na osobności ogromnie ważną i pilną sprawę.
- Co? Jaką znów pilną sprawę? - zaniepokoił się Loftus, spoglądając na żonę, która
poznawszy wcześniej część historii, stała z boku z wyrazem przejęcia na twarzy. - Cóż
to, moje dziecko, czy się mylę, czy zdajesz się czymś przygnębiona? Może cię uraziła
moja niewinna uwaga? Żona bez przerwy mnie upomina, żebym nie przesadzał z
dowcipami na twój temat. No, ale przecież wiesz, że w rzeczywistości bardzo cię
podziwiam.
- Tak, lordzie, wiem i dlatego nie przejęłam się pańskimi słowami. Nigdy się nimi nie
przejmuję... - Co nie było prawdą. Komentarze Loftusa zawsze wyprowadzały ją z
równowagi, ale teraz Rosalyn nie chciała się tym zajmować. Ze sztucznym uśmiechem
przyklejonym do ust ruszyła ku drzwiom. - Tak czy inaczej bardzo proszę o chwilę
rozmowy na osobności...
Chciała przejść do drzwi, ale drogę zagrodził jej pułkownik, a ona, żeby na niego nie
wpaść, musiała się zatrzymać. Chciała objeść go bokiem, ale Mandland znów stanął jej
na drodze. Najwyraźniej nie bał się konfrontacji przy świadkach, albo posiadał maniery
ordynusa. Zdaniem Rosalyn w grę wchodziła druga ewentualność.
- Mój lordzie - odezwał się tymczasem pułkownik głosem niskim i twardym, nie
odrywając przy tym oczu od skórzanej teczki w rękach Rosalyn. - Ja także błagam o
chwilę pańskiego czasu. I też na osobności. Rosalyn zacisnęła mocniej usta i obrzuciła
przeciwnika stalowym spojrzeniem.
- Ja pierwsza prosiłam o rozmowę.
- To prawda, ale pani sprawa ma związek z moją osobą - zauważył pułkownik.
- Nie ma pan pojęcia, o czym pragnę rozmawiać z lordem Loftusem - zaperzyła się.
- Przeciwnie, droga pani, wiem doskonale, co będzie tematem waszej pogawędki -
upierał się Mandland. -I gdybym to ja wykradł komuś umowę sprzedaży domu, także nie
chciałbym, aby przeciwnik podważał moją wersję wydarzeń. Rosalyn z całego serca
zapragnęła walnąć przemądrzałego adwersarza w nos. Ze wściekłości mocniej zacisnęła
dłonie na teczce.
- Niczego panu nie wykradłam. To pan próbuje ukraść mi dom.
- Ja go kupiłem. Nie może pani tego pojąć? Kupiłem go w dobrej wierze od pani kuzyna,
który przedstawił mi się jako jego właściciel.
Po tych słowach Mandland stanął tuż przed Rosalyn, ona zaś musiała zadrzeć głowę,
żeby widzieć jego twarz.
- A skąd mamy wiedzieć, że to prawda? Może umowa jest sfałszowana?
Pytanie wywołało pożądany skutek. Brwi Mandlanda zbiły się w jedno, a jego usta
zamykały się i otwierały, jakby pułkownikowi zabrakło nagle powietrza.
- Colin, tylko zachowaj spokój - przestrzegł go brat.
- Co też, do diabła, tu się dzieje? - zwrócił się z pytaniem do żony lord Loftus.
- To bardzo skomplikowana sprawa - odparła ta cicho.
- No to spróbuj mi ją wyjaśnić - rozkazał Loftus, zanim jednak żona zdążyła wykonać
polecenie Colin odzyskał głos.
- Nie jestem złodziejem. - Uczynił krok, zmuszając Rosalyn do cofnięcia się. -I nie
jestem fałszerzem. - Kolejny krok. -I nie mam zwyczaju kłamać.
Rosalyn wbiła pięty w podłogę.
- Fałszerz - powtórzyła z powątpiewaniem. - Czy takie słowo w ogóle istnieje?
Przynajmniej w tym sensie, jaki pan miał na myśli?
- Użyłem tego słowa, więc istnieje.
- Cóż, ja tego nie akceptuję, tak jak nie akceptuję faktu, że chce mi pan zabrać mój dom.
- To nie jest pani dom.
- A właśnie, że jest!
- Nie jest!
Rosalyn we frustracji zwróciła się w stronę reszty osób w salonie.
- Widzicie to?! Zachowuje się jak dziecko!
- Ja? Dziecko? - powtórzył z niedowierzaniem pułkownik.
- Tak, pan. - Unosząc wyniośle podbródek Rosalyn dodała z drwiną: - Dżentelmen nigdy
nie pozwoliłby sobie na coś tak niegrzecznego jak publiczna kłótnia z damą.
Oczy pułkownika zamieniły się w wąskie szparki.
- Dama nigdy nie wykorzystałaby w kłótni argumentu, o którym wie, że jest niezgodny z
prawdą. Rosalyn wytoczyła najgroźniejsze działo:
- A cóż syn szewca może wiedzieć o tym, co zrobiłaby dama?
Ta uszczypliwa uwaga dotknęła pułkownika bardziej niż Rosalyn mogła się spodziewać.
Co więcej, choć było już za późno, zdała sobie sprawę, że jej dumne słowa mogły
ugodzić nie tylko Colina Mandlanda, ale także jego brata, którego ogromnie szanowała.
Tymczasem pułkownik, zamiast wpaść we wściekłość, o dziwo zrobił się nagle bardzo
spokojny. Twarz mu spoważniała, mięśnie się napięły, co widząc Rosalyn stwierdziła, że
ze strachu drżą jej kolana.
Być może za daleko się posunęłam, przemknęło jej przez myśl.
- Colinie... - znów przestrzegł brata pastor.
Pułkownik uniósł dłoń, ucinając tym gestem wszelkie komentarze. Zarazem ani na
chwilę nie odrywał wzroku od swojej przeciwniczki.
- Lordzie Loftus, zarówno lady Rosalyn jak i ja zjawiliśmy się tu po to, żeby prosić pana
o rozstrzygnięcie bardzo ważnej kwestii - rzekł z powagą, po czym zaczął wyjaśniać: -
Lady Rosalyn weszła w posiadanie umowy, zaświadczającej że jej kuzyn, lord
Woodford, odsprzedał mi Maiden Hill wraz z całym wyposażeniem.
- Czy to prawda, lady Rosalyn? - spytał strapionym głosem Loftus.
Pytana nie odpowiedziała od razu. Gniew i uczucie poniżenia utrudniały jej mówienie.
Pragnęła zaprzeczyć oskarżeniu i w ramach rewanżu poskarżyć się na pułkownika i jego
zarozumiałe postępowanie. Nie mogła jednak tego uczynić.
Kodeks honorowy, którym kierował się za życia jej ojciec, stanowił drogowskaz także
dla niej. Nie zamierzała kłamać.
- Tak, rzeczywiście mam tę umowę. A mój kuzyn, George, faktycznie sprzedał dom.
Zebrawszy się na odwagę, Rosalyn odwróciła się do Loftusów, żeby popatrzeć im prosto
w oczy, świadoma, że za plecami ma najgroźniejszego człowieka, jakiego spotkała.
- George chce, żebyśmy razem z Covey przeniosły się do mojej ciotki w Kornwalii.
Tylko, że ja tego nie chcę. Jestem tu szczęśliwa... Covey zaś nigdy nie opuszczała
Lancashire. Maiden Hill był jej domem od chwili, gdy wyszła za mąż.
- To oczywiste, że nie chcecie się stąd wyprowadzać - oświadczyła lady Loftus, zbliżając
się do Rosalyn. - My także tego nie chcemy. Nawet nie umiem sobie wyobrazić, jak
wyglądałby wiosenny bal kotylionowy bez ciebie. Albo jak funkcjonowałoby nasze
kółko dam. Ożywiłaś naszą społeczność, Rosalyn, i wniosłaś do niej wiele radości.
Potrzebujemy cię tutaj.
Ona też ich potrzebowała. Po latach samotności mieszkańcy Valley stali się jej rodziną.
Ująwszy dłoń lady Loftus, którą ta do niej wyciągnęła, Rosalyn zwróciła się do lorda
Loftusa.
- Bardzo proszę, niech mi pan pomoże w walce z kuzynem o Maiden Hill. Woodford nie
może sprzedać domu. Nie powinien.
- Ależ on już go sprzedał - warknął pułkownik Mandland, po czym on także zwrócił się
do gospodarza: - Współczuję lady Rosalyn, że znalazła się w tak trudnej sytuacji, ale ja
już kupiłem jej dom i pragnę w nim zamieszkać. Ramiona Loftusa opadły, jakby
mężczyznę przytłaczała perspektywa podjęcia tak ważkiej decyzji. Rosalyn jednak,
widząc to, poczuła przypływ nadziei. Była prawie przekonana, że Loftus stanie po jej
stronie.
Niestety pułkownik Mandland nie dawał za wygraną.
- Może powinien pan, lordzie, przynajmniej przejrzeć tę umowę - zaproponował.
- Tak - podchwycił ochoczo Loftus, najwyraźniej odczuwając ulgę, że ktoś
podpowiedział mu, co ma robić. - Proszę mi ją zaraz pokazać.
Rosalyn nie chciała rozstawać się z teczką, niemiej nie miała wyboru. Oddała ją
Loftusowi, a ten podszedł z nią do okna, gdzie było lepsze światło, i wyjął ze środka
umowę.
- Może pan dać ją do przejrzenia notariuszowi - podpowiadał dalej pułkownik tak
uprzejmym tonem, że Rosalyn z miejsca zapragnęła go udusić. - Choć jestem
przekonany, że jest w porządku.
- Harkness, poślij po Shellswortha - nakazał Loftus nieszczęsnemu kamerdynerowi, który
wszedł właśnie do salonu z tacą zastawioną kieliszkami z grogiem. Służący odstawił tacę
na stół i wybiegł z pokoju wykonać polecenie. Loftus zaś zwrócił się z wyjaśnieniami do
pułkownika: - Shellsworth jest notariuszem. Mieszka bardzo blisko, więc przybędzie tu w
mgnieniu oka. - Po tych słowach, mrużąc oczy, arystokrata powrócił do przeglądania
umowy. Lady Loftus zaś, chcąc dodać Rosalyn otuchy, poklepała ją po dłoni.
- Pan Shellsworth będzie wiedział, co robić - zapewniła. Rosalyn w odpowiedzi
spróbowała zdobyć się na uśmiech, ale nie wyszło jej to najlepiej. Czuła, że żołądek
zawiązuje się jej w supeł. A to dlatego, że wiedziała, iż żona notariusza ucieszy się na
wieść o jej wyprowadzce; pani Shellsworth jej nie lubiła i zazdrościła pozycji.
Lady Loftus nie zwróciła jednak uwagi na to, jaki efekt wywarły jej słowa, ponieważ
zaraz po ich wypowiedzeniu jej wzrok powędrował do pułkownika Mandlanda, a potem
powrócił do Rosalyn. Kobieta szeroko otworzyła oczy, jakby nagle do głowy przyszedł
jej wspaniały pomysł.
- Co się stało? - spytała szeptem Rosalyn, pragnąc wiedzieć, o czym pomyślała
przyjaciółka, mając nadzieję, że jest to coś, co pomoże jej zatrzymać dom.
Lady Loftus zignorowała jednak pytanie i zamiast tego zwróciła się do Mandlanda:
- Pułkowniku, proszę mi powiedzieć, kiedy przyjeżdża pańska żona i dzieci? Maiden Hill
to przecież miejsce w sam raz dla rodziny.
A cóż to za pytanie? - zdziwiła się Rosalyn, zastanawiając się, czy przypadkiem
przyjaciółka nie przeszła na stronę wroga.
Pułkownik natomiast skrzywił się, zły, że ktoś odwraca jego uwagę od lorda Loftusa,
który poruszając ustami odczytywał ustępy umowy.
- Nie jestem żonaty, jej lordowska mość, więc nikt tu się nie zjawi - wyjaśnił krótko. Jego
brat wykazał się większą uprzejmością.
- Co może się za chwilę zmienić - stwierdził - ponieważ moja żona już się zajmuje
wyszukiwaniem odpowiedniej kandydatki dla Colina. Wszyscy dobrze wiemy, że Val
uwielbia zabawiać się w stawkę.
- A tak, faktycznie - potwierdziła lady Loftus podejrzanie zadowolonym głosem.
Rosalyn natomiast, czując, że za chwilę dostanie straszliwego bólu głowy, myślała, że
każda kobieta, która zastanawiałaby się nad wyjściem za mąż za takiego grubianina jak
pułkownik Mandland, musiałaby być albo zdesperowana, albo bardzo stara i dlatego
przystałaby na byle jakiego kandydata... Jej złośliwe rozmyślania przerwało przybycie
notariusza.
- No wreszcie! - zawołał z ulgą lord Loftus, gdy przybysz zjawił się w salonie. -
Shellsworth, chodź tu i zerknij na to diabelstwo!
Notariusz, stawiając drobne kroczki, wszedł głębiej do pokoju. Był to szczupły, drobny
mężczyzna o wielce wytwornych manierach. Rosalyn z łatwością mogła go sobie
wyobrazić w peruce, koszuli wykończonej koronkami i trzewikach na wysokich obcasach
- w stylu z dawnych lat. Ponieważ jednak moda się zmieniła, Shellsworth miał na sobie
zupełnie inne odzienie, w jaskrawych kolorach -jasnożółtą kamizelkę, zielony żakiet i tej
samej barwy spodnie. Wysoki wykrochmalony kołnierzyk koszuli ocierał mu się o
policzki.
Zaraz po przeprowadzce Rosalyn do Maiden Hill notariusz zaczął ją obdarzać
zainteresowaniem, które się utrzymywało do chwili, gdy się dowiedział, że Rosalyn nie
posiada żadnego posagu. Wtedy notariusz postąpił tak, jak postąpiłby każdy interesowny
mężczyzna w podobnej sytuacji - zniknął i w niedługi czas potem znalazł sobie inną,
zamożniejszą kandydatkę na żonę - córkę bogatego właściciela ziemskiego.
Rosalyn nie rozpaczała z tego powodu, wręcz odczuła ulgę, bowiem nie znosiła
pretensjonalnego notariusza, jak zresztą większość mieszkańców Valley.
- Lordzie Loftus, lady Loftus - usłyszała jego wyniosły głos; Shellsworth, przekonany o
swojej ważności, wypiąwszy pierś, witał się z zebranymi. - O, lady Rosalyn. Miło znów
panią widzieć. - Ostatnie słowa notariusz wypowiedział protekcjonalnym tonem. I
oczywiście pominął przy powitaniu pastora Mandlanda i jego brata, którzy najwyraźniej
nie zasługiwali w jego mniemaniu nawet na spojrzenie. - Więc, mój lordzie, czym tym
razem mogę panu służyć? -kończył z obrzydliwie przesadną uprzejmością.
- Wielka szkoda, Shellsworth, że nie byłeś dzisiaj ze mną na polowaniu - odezwał się
Loftus, poruszając temat, który chyba najbardziej leżał mu na sercu. - Nie uwierzysz, ale
mało brakowało a dorwałbym tego przeklętego lisa. Nie udało się jednak, co nie znaczy,
że następnym razem mi umknie!
- Na pewno nie umknie - podlizywał się notariusz, który często towarzyszył Loftusowi na
polowaniach, choć miejscowi twierdzili, że z Shellswortha żaden myśliwy. Lord Loftus
tymczasem z wyrazem niesmaku na twarzy wyciągnął przed siebie umowę sprzedaży.
- Masz, przejrzyj ten przeklęty papier i powiedz, co o tym sądzisz.
Notariusz, odebrawszy dokument, nałożył okulary i z ugrzecznionym „Czy wolno?"
zasiadł za biurkiem koło okna, zaś pułkownik Mandland zacisnął mocno szczęki, jakby
nie był zadowolony z obrotu spraw. Rosalyn czuła, że szykuje się następny wybuch
gniewu przeciwnika, co by ją zresztą ucieszyło, bo świadczyłyby o niepohamowanym
charakterze Mandlanda. Niestety pastor dotknął lekko jego ramienia, przypominając mu
tym gestem o opanowaniu.
- Mój lordzie, podczas gdy pan Shellsworth przegląda umowę, my moglibyśmy zamienić
słówko na stronie - odezwała się w tym momencie lady Loftus i, nie czekając na
odpowiedź, złapała małżonka za rękę i odciągnęła na bok. Rosalyn zignorowała
poczynania gospodarzy, skoncentrowana na notariuszu, który przy wtórze dramatycznych
westchnień przewracał strony umowy. Zastanawiała się, czy Shellsworth umie czytać nie
wydając przy tym żadnych dźwięków.
Ten natomiast, gdy skończył, odłożył umowę na biurko, ściągnął okulary z nosa i
oświadczył:
- Mój lordzie, umowa jest prawomocna. Wprawdzie ja lepiej bym ją sformułował,
niemiej nic jej nie można zarzucić. Lord Woodford miał prawo sprzedać Maiden Hill.
Majątek nie był zadłużony.
- Skąd może pan to wiedzieć? - zapytała ze złością Rosalyn.
- Po prostu wiem - odparł notariusz z aroganckim wzruszeniem ramion. Rosalyn
domyśliła się, że Shellsworth zapewne już wcześnie rozeznał się w jej sprawach -
prawdopodobnie w okresie, kiedy się o nią starał, licząc na jej nieistniejący spadek.
Szczęście, że nigdy mnie nie ciągnęło do tego typu wyniosłych kreatur, przemknęło jej
przez głowę. Ten człowiek, z jego małymi szczupłymi palcami rąk, jest obrzydliwy.
Jednak najgorsze było to, że teraz zmuszona będzie uznać swoją przegraną wobec
pułkownika Mandlanda, człowieka, do którego czuła jeszcze większą odrazę niż do
notariusza.
- Istnieje pewne wyjście z tej sytuacji - usłyszała głos lorda Loftusa, który swoim
oświadczeniem ściągnął na siebie uwagę wszystkich. - Mandland, pastorze, zapraszam
was obu do mojego gabinetu. - Loftus ruszył do drzwi.
Pan Shellsworth poderwał się na równe nogi.
- Lordzie, czy nie powinienem panu towarzyszyć?
- Tak, chodź z nami. I zabierz umowę - rzucił przez ramię Loftus. Notariusz wybiegł za
wychodzącymi dzierżąc dokumenty w dłoni, co widząc Rosalyn z trudem pohamowała
głośny jęk. Nie chciała tracić z oczu umowy. Później, kiedy zostały w salonie same z
lady Loftus, opadła ciężko na kanapę, spoglądając tęsknym wzrokiem na stojące na
stoliku kieliszki z grogiem - kusiło ją, aby smutki utopić w czymś mocniejszym.
- Stało się. Straciłam dom - mruknęła prawie szeptem.
- Nie, moja droga - zaprzeczyła od razu lady Loftus, siadając obok i dodającym otuchy
gestem otaczając ramieniem towarzyszkę. - Ja i mąż wymyśliliśmy wspaniałe
rozwiązanie. Takie, dzięki któremu wszyscy będą zadowoleni.
- To znaczy, jakie?
Lady Loftus zacisnęła usta i z tajemniczym błyskiem w oczach potrząsnęła przecząco
głową.
- Bardzo bym chciała ci powiedzieć, ale boję się zapeszyć. Lecz nie obawiaj się,
wszystko dobrze się ułoży.
Rosalyn wcale nie była o tym przekonana.
Colin podążał za Loftusem, życząc sobie w duchu, aby tocząca się farsa dobiegła
wreszcie końca, a on mógł odzyskać swoją umowę. Miał już dosyć całej sytuacji.
Tymczasem lord wprowadził gości do gabinetu, którego ściany obwieszone były
rycinami pierwszorzędnych koni i psów myśliwskich; jeden z nich, wypchany, stał w
rogu pokoju.
- Wabił się Theodore - powiadomił Loftus, gdy zauważył, że Colin przygląda się
wypchanemu zwierzęciu. -Najlepszy ogar, jakiego miałem. Sprytniejszy od lisa, to
pewne. Ale siadajcie panowie, a ja wyjawię wam moją propozycję. - Loftus zajął miejsce
w krześle za szerokim biurkiem.
Sprytny notariusz ruszył pierwszy do wskazanych krzeseł, jednak zanim zdążył usiąść,
Colin podszedł do niego i z pytaniem „Czy wolno?", nie czekając na zgodę odebrał
Shellsworthowi umowę. I wcisnął ją pospiesznie do kieszeni surduta z poczuciem, że w
końcu odzyskał swoją własność. Dopiero wtedy zasiadł na krześle podsuniętym mu przez
brata i rozejrzał się po gabinecie, dochodząc do wniosku, że miejsce to sprawia wrażenie
rzadko wykorzystywanego do prawdziwej pracy. Na biurku nie dostrzegł nawet
kałamarza.
- Wpadłem na doskonały pomysł, panowie - zaczął dumnym głosem Loftus, wyrywając
Colina z rozważań. -Pomysł, który będzie rozwiązaniem dla wszystkich...
Colin słuchał przemowy arystokraty tylko jednym uchem. Odzyskał już umowę, a tylko
na tym przecież mu zależało. Reszta to zwykła formalność.
- ... pułkownik Mandland powinien ożenić się z lady Rosalyn.
Musiało minąć trochę czasu, zanim słowa Loftusa dotarły do Colina, ale gdy to się już
stało, jego odpowiedź była natychmiastowa i zdecydowana.
- Nie, w żadnym wypadku.
- Ależ proszę się tak nie spieszyć - nalegał Loftus, wstając.
- Nie przemyślał pan nawet mojej propozycji.
- Bo nie muszę - odburknął Colin. - Poznałem przecież lady Rosalyn i wiem, że do siebie
nie pasujemy.
- Spędził pan w jej towarzystwie zaledwie dziesięć minut.
- I to wystarczy. - Colin także wstał, żeby wykorzystać swój wzrost. - Doceniam pańskie
wysiłki, lordzie, i jestem ogromnie wdzięczny za pomoc w odzyskaniu umowy, jednakże,
z całym szacunkiem, muszę się już zbierać. Oczywiście, jeśli wyrazi pan na to zgodę. -
Colin nie mógł się już doczekać, kiedy opuści dom Loftusa.
- Nie zgadzam się! - warknął ten i spojrzał na pastora.
- Czy pański brat zawsze jest taki porywczy?
- Obawiam się, że tak, jego lordowska mość. Jest młodszy ode mnie i bardziej uparty.
- Słucham? - rzucił Colin w stronę brata. - Ty też uważasz, że powinienem ożenić się z tą
kobietą?
- To całkiem niezłe rozwiązanie - stwierdził pastor. Colin niemal udławił się
odpowiedzią. Loftus tymczasem uderzył dłońmi o blat biurka.
- No, Mandland, nie rozumiem, dlaczego przynajmniej nie rozważysz mojej propozycji!
Nie jesteś przecież żonaty; lady Rosalyn też nie ma męża. Pobierzecie się i wszyscy będą
szczęśliwi.
- Czy pan tego nie zauważył? - prawie krzyknął Colin.
- Ta dama ledwo znosi moją obecność. Loftus machnął dłonią.
- Da pan sobie z tym jakoś radę. Dla takiego przystojniaka nie powinien to być żaden
kłopot.
- Rzecz w tym, że ja też nie lubię tej pani - wyznał szczerze Colin.
- Dlaczego? - zdziwił się Loftus. - Lady Rosalyn jest niczego sobie. Powiem nawet, że to
doskonała klaczka. Ma wszystko na swoim miejscu. Och, zgadzam się, że trzeba ją nieco
okiełznać, ale pan bez trudu to osiągnie.
- Nie chcę żony, którą trzeba okiełznać -zaperzył się Colin.
- Nie rozumiem pana - znów zdziwił się Loftus. - Przecież w tym cała zabawa.
- Nie - sprzeciwił się stanowczo pułkownik, robiąc krok w stronę drzwi. - Jeśli się ożenię,
to tylko z damą o łagodnym charakterze. - Colin uczynił następny krok do wyjścia. - Z
damą słodką i uroczą. - Kolejny krok w tył. - Z damą, która nie zamęczy mnie swoimi
wymaganiami na śmierć. - Po tych słowach Colin położył dłoń na klamce. - A teraz, jeśli
pan pozwoli... ?
- Och, już wiem! - zawołał Loftus. - Po prostu potrzebujesz czegoś, co ci osłodzi tę
transakcję. I nic takiego nie istnieje - zapewnił, udając, że jest mu przykro. Nie zamierzał
dać się wmanewrować w małżeństwo z lady Rosalyn. Otworzył drzwi.
- Nie może pan wyjść - przynajmniej do czasu aż znajdziemy jakieś rozwiązanie tej
sytuacji!
- Życzę miłego dnia, lordzie.
- A jeśli zaproponowałby panu miejsce w Izbie Gmin?
Colin zamarł. Wpatrywał się w Loftusa, nie mając pewności, czy się nie przesłyszał, ale
jego wątpliwości rozwiał Shellsworth, który z dramatycznym okrzykiem poderwał się na
nogi.
- Ależ jego lordowska mość, przecież to mnie obiecał pan miejsce w Izbie Gmin. Loftus
nawet nie spojrzał na notariusza. Wpatrywał się w Colina.
- Valley ma jedno wolne miejsce. Ode mnie zależy, kto je zajmie. Oczywiście odbędzie
się głosowanie, niemniej... -Lord wzruszył ramionami. Wszyscy wiedzieli, kto
decydował o rozdaniu miejsc. - Już od jakiegoś czasu naciskają na mnie, żebym kogoś
wyznaczył, tyle że nie mogłem dotąd znaleźć odpowiedniej osoby.
- Ja jestem tą odpowiednią osobą! - przypomniał Shellsworth, uderzając obiema dłońmi o
blat biurka. - Już dawno temu przyrzekł mi pan to miejsce.
- Pan jest potrzebny tutaj. Jeździmy razem na polowania.
- Może pan polować z pułkownikiem, lordzie - upierał się notariusz. Loftus pokręcił
głową.
- Mandland jest światowcem, bohaterem wojennym. Może reprezentować moje sprawy w
Izbie Gmin równie dobrze jak pan. A nawet lepiej. I gdy lady Rosalyn zostanie jego żoną,
Mandland będzie miał odpowiednią partnerkę do pokazywania się w towarzystwie.
- Moja żona też się świetnie do tego nadaje - nie ustępował Shellsworth.
- Mówi pan, że córka farmera to to samo, co córka hrabiego? - zapytał Loftus tonem,
który wszystko rozstrzygał. -Zastanów się pan, ile dobrego lady Rosalyn uczyniła dla
Valley. No więc, jaka jest twoja odpowiedź, Mandland? Interesuje cię miejsce w Izbie
Gmin?
Owo miejsce mogłoby poprowadzić go do szlachectwa, które do tej pory nieustannie mu
się wymykało. A może nawet do czegoś więcej, do możliwości, o których Colin, syn
szewca, nigdy nawet nie marzył.
- Widzę, że spodobał ci się mój pomysł - ciągnął Loftus, poprawnie odczytując myśli
pułkownika. Pochylił się nad biurkiem. - Miejsce jest twoje, jeśli ożenisz się z lady
Rosalyn.
- Ja bym się z nią ożenił, żeby je uzyskać - protestował Shellsworth. - Gdyby jego
lordowska mość wspomniał o tym przed rokiem...
Loftus ponownie zignorował jęki notariusza, Colin zaś spojrzał na brata, który w
odpowiedzi uniósł lekko brwi, dając do zrozumienia, iż decyzja nie należy do niego.
- Dlaczego? - zapytał w końcu Colin. - Dlaczego tak pomaga pan tej damie? Loftus z
dość niepewną miną zaczaj się wiercić na krześle.
- Bo pragnę w ten sposób zapewnić jej pewnego rodzaju posag. Ktoś przecież musi
zatroszczyć się o tę kobietę - wyjaśnił.
Dla Colina tłumaczenia arystokraty nie były przekonywujące; Loftus nie zrobił na nim
wrażenia osoby bezinteresownej.
- Moja żona bardzo lubi lady Rosalyn - kontynuował Loftus w odpowiedzi na wyraz
powątpiewania w oczach rozmówcy. - Zanim lady Rosalyn się tu sprowadziła, żona
nieustannie na mnie naciskała, żebyśmy wrócili do Londynu. Nienawidziła wsi. Kiedy
mogła, ciągnęła do miasta, co doprowadzało mnie do prawdziwej rozpaczy. Jednakże od
przyjazdu lady Rosalyn mogę sobie polować, ile dusza zapragnie. Chcę, żeby żona była
szczęśliwa. Poza tym naprawdę wierzę, że będzie mnie pan dobrze reprezentował w Izbie
Gmin. Zna pan swoje miejsce. Wie pan, na czym świat stoi.
Colin mógłby w tej chwili wyznać, że jego zdaniem Izba Gmin nie jest miejscem
przeznaczonym do reprezentowania członków arystokracji, wiedział jednak, że mówiłby
do ściany. Podobnie jak inni szlachetnie urodzeni znajomi Colina, także i Loftus sądził,
że wszyscy będą skakali na jego rozkazy. Colin nie zamierzał robić z siebie głupka i
powiedzieć czegoś, co zmusiłoby Loftusa do wycofania propozycji.
Zresztą, całkiem niespodziewanie, pomysł ożenku z lady Rosalyn wydał mu się całkiem
pociągający.
- Cóż myślałem ostatnio o tym, że przydałaby mi się żona - oświadczył, coraz bardziej
przekonany do propozycji Loftusa. W duchu uznał, że jakoś sobie poradzi z
uciążliwością sytuacji. Zresztą nie będzie przecież musiał po ślubie spędzać wiele czasu z
żoną. On będzie mieszkał w Londynie, lady Rosalyn zaś zajmie się prowadzeniem
Maiden Hill i zabawianiem lady Loftus.
Loftus klasnął w dłonie.
- Więc wspaniale! Miejsce należy do pana, oczywiście, kiedy już ożeni się pan z lady
Rosalyn...
- Ale przecież to miejsce miało być dla mnie! - użalał się Shellsworth, stając pomiędzy
biurkiem, przy którym siedział Loftus, a Colinem. - Tyrałem jak wół, robiłem wszystko,
o co mnie pan prosił, oczekując, że w nagrodę zostanę członkiem Izby.
Oczy Loftusa, jeszcze przed chwilą wypełnione życzliwością, pociemniały ze
zniecierpliwienia.
- Shellsworth, podjąłem już decyzję, nie słyszałeś? Więc przestań się już pan
naprzykrzać. Wydawało się, że notariusz nie da za wygraną, ale po sekundzie mężczyzna
jakby zapadł się w sobie.
- Oczywiście, jego lordowska mość - mruknął, odsuwając się na bok.
- No to wspaniale - powtórzył Loftus. - Tylko pamiętaj, Mandland, że oczekuję, iż
będziesz dobrze traktował naszą Rosalyn. Wiem, że ta kobieta lubi się szarogęsić, ale
bądź dla niej wyrozumiały, a ona ci się z pewnością podporządkuje.
- Z pewnością - zgodził się Colin, myśląc przy okazji, że lady Rosalyn wcale by się nie
spodobało, że porównuje się ją do konia ani to, iż ktoś poza jej plecami układa jej
przyszłość.
- Tylko, co będzie, jeśli lady Rosalyn odrzuci moją ofertę? Nie zmuszę jej przecież do
małżeństwa, choć nadal chciałbym uzyskać przyrzeczone miejsce.
- Lady Rosalyn pana przyjmie - oświadczył Loftus stanowczo.
- Nie wiadomo - mruknął Colin. - Może mieć inne plany.
- W takim razie pańskie zadanie polegać będzie na tym, żeby ją do siebie przekonać. Nie
trać nadziei, Mandland, lady Rosalyn nie chce stracić Maiden Hill. Odmowa nawet przez
myśl jej nie przejdzie. A teraz wracajmy do pań. -Loftus wstał i ruszył do drzwi gabinetu,
gotowy poinformować lady Rosalyn o swojej decyzji.
Matt przytrzymał brata za ramię, chcąc szepnąć mu coś do ucha.
- Dobrze to przemyślałeś, Colinie? Wiesz, co oznacza twoja decyzja?
- Chcę uzyskać szlachecki tytuł - padła twarda odpowiedź. – A cel uświęca środki.
- Tylko, że do celu daleka droga. W gruncie rzeczy mówimy tu o zobowiązaniu na całe
życie. No wiesz, aż śmierć was nie rozłączy...
Colin się roześmiał.
- Co, mając na względzie charakterek lady Rosalyn, może się wydarzyć nawet jutro. -
Ignorując wściekłe spojrzenie notariusza, którym ten go obdarzył przechodząc obok,
Colin znów zwrócił się do brata: - O nic się nie martw, Matt, lady Rosalyn z pewnością
nie będzie większym wyzwaniem niż Francuzi.
- Ja bym się o to nie zakładał - odparł z powagą pastor.
Rozdział 4
Kiedy tylko w korytarzu rozległy się kroki powracających do salonu mężczyzn, Rosalyn
szybko poderwała się na nogi. To samo uczyniła lady Loftus, po raz setny przekonując
przyjaciółkę, że wszystko dobrze się ułoży. Rosalyn modliła się w duchu, żeby okazało
się to prawdą.
Pierwszy do pokoju z uśmiechem na twarzy wkroczył lord Loftus. Jego wzrok od razu
powędrował do żony, która, gdy Loftus skinął głową, odetchnęła z ulgą.
- Naprawdę wszystko będzie dobrze - powiedziała, tym razem już z większym
przekonaniem.
Następnie do pokoju weszli bracia Mandland. Twarz pastora wyrażała głębokie
zatroskanie, zaś pułkownik się uśmiechał.
W jego dłoniach nie było umowy sprzedaży, więc Rosalyn pomyślała, że być może
dokumenty nadal znajdują się w posiadaniu notariusza.
W ciszę panującą w salonie wdarł się nagle odgłos trzaśnięcia drzwiami.
- Co to było? - zdziwiła się lady Loftus.
- Shellsworth - mruknął Loftus i machnął lekceważąco ręką. - Znasz jego humorki.
- Czyżby się czymś zdenerwował? Może powinniśmy z nim porozmawiać? - dopytywała
się lady Loftus.
- Zrobię to, ale później - zapewnił mąż. - Kiedy już odzyska rozsądek.
Rosalyn poczuła nagły uścisk strachu w sercu - notariusz nie opuściłby domu Loftusa z
umową. Zrozumiała, że poniosła porażkę.
Lord Loftus tymczasem spojrzał na pułkownika.
- No, niech się pan nie ociąga - ponaglił.
Przez twarz Mandlanda przemknął wyraz poirytowania, który jednak znikł z jego oblicza
tak szybko, że Rosalyn nie była przekonana, czy się nie przewidziała. Mimo to, nauczona
przez życie godzić się w milczeniu z wolą innych, natychmiast zrozumiała, co się dzieje.
Pułkownik był ponaglany, a należał do ludzi, którzy tego nie lubią. Wyczuwała też, że
owo „ponaglanie" niczego dobrego jej nie wróży.
Lady Loftus, puściwszy jej dłoń, podeszła do męża i stanęła u jego boku. Rosalyn
musiała zatem sama zmierzyć się z pułkownikiem. Postanowiła nie tracić czasu.
- Widzę, że pan wygrał - oświadczyła spokojnym głosem, czym chyba zaskoczyła
pułkownika, bo ten przed odpowiedzią przez chwilę milczał.
- W tej sytuacji nie ma wygranych - odrzekł wreszcie. - Obydwoje coś tracimy. Ja dobry
wizerunek, pani dom. To była prawda. Myśl, że musi opuścić niebiańską dolinę Ribble,
rozrywała Rosalyn serce. W gardle czuła grudę rozczarowania. Niemniej należała do
dumnej rodziny Wellborne'ów i postanowiła, że musi być twarda, co zresztą nie raz
udowadniała.
- Życie bywa niesprawiedliwe - stwierdziła, dalej siląc się na spokój, choć jej głos był
bardziej napięty niżby pragnęła. Następnie wyciągnęła dłoń do pułkownika. - Gratuluję,
panie Mandland. Maiden Hill to wspaniała posiadłość.
Mężczyzna spojrzał na wysuniętą dłoń, a potem podniósł wzrok i popatrzył Rosalyn
prosto w oczy. Ona zaś spojrzała w oczy pułkownika, szaro-zielone niczym niebo, kiedy
zbiera się na burzę.
- Lady Rosalyn, czy uczyni mi pani zaszczyt i zostanie moją żoną?
Rosalyn zamarła, niepewna, czy dobrze zrozumiała pytanie, podejrzewając zarazem, że
traci zmysły na podobieństwo Covey. Potrząsnęła głową, żeby nieco oprzytomnieć. Czy
Mandland właśnie poprosił ją o rękę?
- O mój Boże, cóż za wspaniała wiadomość! - zawołała radośnie lady Loftus, zarzucając
przy tym ramiona na szyję Rosalyn. - Moja kochana, wreszcie wyjdziesz za mąż,
zostaniesz mężatką!
Tak, Mandland naprawdę jej się oświadczył.
Całe życie czekała na taką chwilę i doczekała się oświadczyn od mężczyzny, którego nie
lubiła i któremu nie ufała. Od mężczyzny, który odebrał jej wszystko, co miało dla niej
znaczenie.
Od mężczyzny, którego jej przyjaciółka uważała najwyraźniej za odpowiedniego
kandydata. A i lord Loftus uśmiechała się szeroko, wyglądając przy tym jak wiejski
głupek. Zaplanował całą tę sytuację i jest dumny, bo mu się wydaje, że uczynił Rosalyn
wielką przysługę. Czy ci ludzie aż tak słabo ją znają?
Rosalyn popatrzyła na pułkownika i z miejsca pojęła, że Mandland tylko czeka, aż ona z
oburzeniem odrzuci jego propozycję.
Nie zawiedzie się, pomyślała, i oswobodziwszy się delikatnie z uścisków przyjaciółki z
niesmakiem rzekła:
- Mam wyjść za mąż? Za pana?
- Reszta mężczyzn w tym pokoju jest już żonata, więc może chodzić tylko o mnie.
Brat pułkownika, jakby pragnąc ostudzić atmosferę, zaczął coś mówić, ale Rosalyn mu
przerwała.
- Och, chce pan powiedzieć, że reszta panów nie bierze udziału w tej farsie, tak?
Czy jej się tylko wydawało, czy rzeczywiście dostrzegła w oczach pułkownika błysk
podziwu? W tym momencie bezceremonialnie do rozmowy wtrącił się Loftus.
- Moja droga, czy tak się odpowiada na uczciwą propozycję?
- Uczciwą? - oburzyła się Rosalyn. - Ani jedno słowo, które padło z ust tego osobnika,
nie było uczciwe. Pułkownik Mandland przyłożył dłoń do piersi.
- Bardzo mnie pani zraniła, madame - oświadczył z kpiną. - Jestem załamany i zdaje się,
że będę musiał dłużej pozostać na wsi; żeby uleczyć moje nadwyrężone stresem serce.
Rosalyn machnęła ręką na ten pokaz, zarazem gestem tym uzmysławiając gospodarzom,
jakim rodzajem człowieka jest pułkownik.
- Czy muszę coś jeszcze dodawać?
- Mam rozumieć, że to znaczy, iż nie chce pani za mnie wyjść? - zapytał Mandland,
porzucając rolę zranionego zalotnika.
- To znaczy, że raczej wolałabym się smażyć w ogniach piekielnych - odcięła się
Rosalyn.
- Ależ moja droga! - wykrzyknął lord Loftus, równie jak jego żona zaszokowany jej ostrą
odpowiedzią - tym bardziej, że chodziło o odpowiedź na propozycję, do której złożenia
obydwoje najwyraźniej się przyczynili. Jednakże pułkownik Mandland zareagował
zupełnie inaczej - przechyliwszy głowę na bok, wybuchnął gromkim śmiechem. Rosalyn
zaś przyglądała się swojemu przeciwnikowi jak zaczarowana - Mandland był przystojny,
ale gdy się śmiał, zmieniał się w bóstwo.
Pastor także zaczął cicho chichotać, a po chwili śmiał się równie głośno jak brat.
- Wiesz co - rzekł, gdy już mu przeszedł atak wesołości - to może jednak jest kobieta w
sam raz dla ciebie. Nie widziałem jeszcze, żeby ktoś tak zręcznie przywołał cię do
porządku.
Pułkownik zgodził się z bratem, po czym zwrócił się do Rosalyn:
- Moja droga pani, nie sądzę, żeby w najbliższym czasie groziło pani zstąpienie do
piekieł, jednakże - kontynuował, poważniejąc - to oczywiste, że pragnie pani pozostać w
Maiden Hill. Ja natomiast posiadam umowę kupna domu. Wychodząc za mnie, uzyska
pani to, na czym pani zależy. To proste.
- Nie jestem naiwną gąską - odparła na to Rosalyn - i zastanawiam się, dlaczego godzi się
pan na małżeństwo, które mnie daje wszystko, a panu nic?
- Och, Colin, ta dama z pewnością do ciebie pasuje - odezwał się ponownie pastor
Mandland, ocierając łzę z kącika oka.
- I nie boi się zadawać trudnych pytań - dodał pułkownik.
- To mi się podoba, lady Rosalyn. Ma pani rację, rzeczywiście, uzyskam coś dzięki temu
małżeństwu...
- Niech jej pan nic nie mówi! - zakrzyknął szybko lord Loftus
- Jego lordowska mość w zamian za ożenek z panią zaoferował mi miejsce w Izbie Gmin
- wyjaśnił Colin wbrew poleceniu arystokraty.
- No i po co pan to powiedział? - stęknął ten z poirytowaniem. - Kobiety nie lubią takiej
bezpośredniej mowy. Loftus się nie mylił. Rosalyn naprawdę poczuła się zawiedziona,
zwłaszcza, że w pierwszej chwili, gdy pułkownik oświadczył się jej, jej serce zabiło
mocniej. Mandland był bowiem dokładnie takim mężczyzną, za jakim tęskniła -silnym,
inteligentnym, arogancko pewnym siebie... i bardzo, bardzo przystojnym.
Jednak życie to nie baśń, a idea rycerskiej miłości to czcza fantazja. Czyż jej matka tego
nie udowodniła? I dlatego Rosalyn uznała, że lepiej nie dawać się ponosić wyobraźni,
lepiej stać twardo na ziemi, tym bardziej, że wszystko wskazywało na to, iż pułkownik
wcale nie żywi wobec niej cieplejszych uczuć - z czym zresztą, o dziwo, trudno jej się
było pogodzić. Już łatwiej przychodziło jej wybaczyć pułkownikowi jego
bezpośredniość...
- Jestem panu wdzięczna za szczerość - oświadczyła - bo lepiej znać prawdę. O pewnych
rzeczach powinno się wiedzieć jeszcze przed ślubem, a nie po nim, gdy nie ma już
odwrotu. A co do lorda Loftusa i jego propozycji, domyślam się, że składając ją lord miał
dobre intencje i...
- Chcieliśmy tylko twego szczęścia i tego, żebyś z nami została - weszła jej w słowo lady
Loftus. Zarazem popychała Rosalyn w stronę pułkownika. - Zresztą jestem przekonana,
że będziecie z pułkownikiem doskonałą parą.
- Tak, tak, doskonałą - zgodził się z żoną Loftus. - Oboje jesteście wysocy, sprytni i w
ogóle macie wszystko na miejscu. Wasze dzieciaki będą bardzo urodziwe.
- Mój Boże - jęknęła lady Loftus - mówisz o nich jak o koniach.
- No cóż, przecież z ludźmi jest jak z końmi - tłumaczył się gospodarz. - Muszą do siebie
pasować, żeby dorobić się dorodnego potomstwa. A Mandlandowie są płodni. Wystarczy
popatrzeć na rodzinę pastora.
Na policzki lady Loftus wypłynęły szkarłatne rumieńce.
- Bardzo przepraszam, pastorze, za mojego męża, który nie potrafi utrzymać języka na
wodzy - zwróciła się do Matta.
- Nie czuję się obrażony - zapewnił jak zwykle uprzejmie pastor, po czym dodał: -I co
więcej, powiem, że pani mąż ma rację. Faktycznie jesteśmy płodni.
Pułkownik uśmiechnął się na potwierdzenie słów brata, co widząc Rosalyn poczuła, że
jak dla niej to za wiele. Najwyraźniej w opinii zebranych w salonie osób wszystko, co się
działo, było dobrym żartem, ale ona miała lepsze rzeczy, którymi pragnęła zająć sobie
czas i życie.
- Bardzo dziękuję za pańską... - zamilkła, zastanawiając się nad doborem słów. Czy
powinna powiedzieć „miłą propozycję"? Z pewnością nie. Może więc - „wymuszoną"?
To słowo wydawało się bardziej odpowiednie, ale nie było wystarczająco
dyplomatyczne. - ... ofertę - dokończyła. - Niestety jestem zmuszona ją odrzucić. A teraz,
jeśli państwo pozwolą, wrócę już do domu gotować się do przeprowadzki do Kornwalii.
Życzę miłego dnia.
Po tych słowach, nie czekając na reakcję zebranych, Rosalyn ruszyła szybkim i dumnym
krokiem do drzwi, mówiąc sobie przy tym w duchu, że może i straciła właśnie dom, ale
przynajmniej nie godność.
W holu czekał Harkness z jej kapelusikiem w dłoniach. Założywszy go, chciała już wyjść
z domu, ale zatrzymał ją odgłos kroków za plecami.
To był pułkownik Mandland, który nie odezwawszy się ani słowem, pochwycił ją mocno
za ramię i wyprowadził na ganek. I dopiero tutaj, po zamknięciu drzwi, rzekł:
- Popełnia pani błąd.
- Ponieważ panu odmawiam?
- Nie, ponieważ pozwala pani, aby duma stanęła nam obojgu na drodze do powodzenia.
Co z tego, że się pobierzemy? - Mandland wzruszył ramionami. - Możemy przecież żyć
oddzielnie. Nadal będzie się pani zajmowała tym, czym się zajmowała do tej pory, czyli
nadzorowaniem życia towarzyskiego w Valley, tyle że ze ślubu będzie pani miała
dodatkową korzyść. Zyska pani ochronę w postaci mojego nazwiska.
- A jaka będzie pańska korzyść? - zapytała zaczepnie Rosalyn.
- Mnie, lady Rosalyn, zależy na tytule szlacheckim. Domyślam się, że w uszach córki
hrabiego takie oświadczenie brzmi zapewne bardzo arogancko, ale mamy nowe czasy. W
obecnej rzeczywistości człowiek sam może do czegoś dojść, jeśli tylko posiada
odpowiednie koneksje. Te zdobędę w Izbie Gmin.
Pułkownik zniżył poufale głos i kontynuował.
- Proszę za mnie wyjść, lady Rosalyn, a niczego pani nie zabraknie. Tak się składa, że już
w tej chwili jestem dość zamożny, a w przyszłości zamierzam się jeszcze bardziej
wzbogacić. Nie brak mi rozumu i potrafię ciężko pracować. I zapewniam, że wszystko,
co należy do mnie, będzie także należało do mojej żony.
Rosalyn była zaskoczona. Oto stał przed nią człowiek, który nie czekał, aż świat się do
niego zgłosi. Ambicja pułkownika zrobiła na niej wrażenie... chyba nawet zbyt wielkie.
Zupełnie jakby diabeł znał jej najskrytsze marzenia i wyczarował tego mężczyznę, żeby
ją zwodzić. Zrobiła krok w tył.
- Kobiecie nic się nie należy, nawet w obecnych czasach. Przykro mi, sir, ale nie mogę za
pana wyjść.
- Nie może pani? Pani nie chce - uściślił Mandland, wyraźnie poirytowany.
Zniecierpliwiona Rosalyn machnęła ręką na starego Johna, żeby podstawił powóz.
Uznała, że przeciąganie dyskusji z pułkownikiem donikąd jej nie zaprowadzi.
- Popełnia pani błąd - powtórzył ten cichym głosem za jej plecami.
- Możliwe - zgodziła się i w tej samej chwili poczuła, że musi coś dodać, inaczej nie
zazna spokoju przez resztę dnia.
- Ale coś panu powiem, pułkowniku, na temat małżeństwa. Moim zdaniem powinno się
ono opierać na czymś więcej niż tylko nieposkromiona ambicja. - To było szczere
wyznanie, podyktowane doświadczeniem. Rosalyn bowiem, czyniąc je, myślała o matce,
która wyszła za mąż tylko dla tytułu i prestiżu, i potem nie zaznała szczęścia z mężem.
Nagle powróciły przykre wspomnienia.
- Czy da mi pan tydzień na spakowanie? - spytała, zmieniając temat, aby nie dać się
obezwładnić smutkowi.
- Oczywiście - usłyszała w odpowiedzi.
- W takim razie dziękuję i żegnam - rzuciła i szybko pobiegła do powozu, czując, że
Mandland patrzy za nią zdumionym wzrokiem.
Matt wyszedł na ganek. W ręku trzymał dwa kapelusze, swój i brata.
- Widzę, że się nie powiodło?
- Przeciwnie - zaprzeczył Colin. - Lady Rosalyn zainteresowała moja propozycja.
- Nie odniosłem takiego wrażenia - powątpiewał pastor. Colin uśmiechnął się.
- Jeśli nawet jeszcze nie jest zainteresowana, to wkrótce będzie - zapewnił. - Trzeba dać
jej czas na przyswojenie sobie nowej sytuacji. Tak czy inaczej, mówię ci, Matt, że nie
jestem jej obojętny.
- Bracie, ta kobieta ma cię w nosie.
- Może się założymy? - zaproponował Colin. - Zobaczysz, jeszcze wróci jej rozsądek.
Lady Rosalyn nie ma wyboru.
- Kobiety zawsze potrafią się jakoś wykaraskać - oświadczył filozoficznie pastor. - I
powiem ci coś jeszcze na podstawie doświadczenia - one zawsze nas czymś zaskakują.
- Lady Rosalyn już się to udało - wyznał młodszy brat. - Ma w sobie coś, czego z
początku nie zauważyłem. Jest atrakcyjna, ale chodzi też o ten jej cięty język... - Colin
potrząsnął głową. Minęło sporo czasu od chwili, gdy jakaś kobieta tak zaprzątnęła sobą
zarówno jego umysł jak i ciało. - Cóż, lady Rosalyn jeszcze do mnie przyjdzie. Bez
względu na to, czy nam się to podoba, czy nie, coś między nami zaiskrzyło - stwierdził z
zastanowieniem.
- Ja tam niczego nie dostrzegłem, no ale ty, jeśli chodzi o kobiety, zawsze masz
pozytywne przeczucia. - Pastor podał bratu kapelusz. - Zatem, co zamierzasz?
Zamieszkasz na schodach u jej drzwi?
- U moich drzwi - poprawił Colin. On i brat ruszyli w stronę koni. - Nie, pozwolę innym
przemówić w moim imieniu. Póki co, ta dama zatrzasnęła mi drzwi do mojego domu
przed nosem. Mogę pozwolić, żeby uszło jej to na sucho tylko raz.
- Planujesz oblężenie? - dociekał Matt.
Colin przed wdrapaniem się na siodło zatrzymał się i uśmiechnął.
- Tak, chyba tak.
Po tych słowach bracia odjechali w kierunku probostwa.
* * *
Kolejne trzy dni Rosalyn spędziła w wielce gorączkowej atmosferze. Wieści szybko
roznosiły się po Valley. Mawiano, że wystarczy kichnąć w zaciszu własnego domu, a już
po kilku godzinach sąsiedzi wiedzą, że nabawiłeś się kataru. Teraz Rosalyn miała okazję
przekonać się na własnej skórze, że owo stwierdzenie nie jest przesadzone. Już
następnego dnia po spotkaniu u Loftusów mieszkańcy wsi wiedzieli nie tylko, że Rosalyn
się wyprowadza, ale także, że odrzuciła propozycję małżeństwa złożoną jej przez
pułkownika Mandlanda - co oczywiście ogromnie wszystkich zaszokowało.
- Nie chcesz wyjść za mąż? - pytała pani Sheffield, żona właściciela młyna, jedna z wielu
osób, które tego dnia odwiedziły Rosalyn. Pani Sheffield towarzyszyła przyjaciółka, pani
Blair.
- Małżeństwo z obcym to obraza sakramentu - odpowiadała chłodno Rosalyn. Do tej pory
zdążyła już przećwiczyć formułkę, broniącą jej stanowiska.
- Ale on jest taki przystojny - podkreślała pani Blair.
- I co z tego - mruczała pod nosem Rosalyn. - Może jeszcze sherry? - pytała, licząc na to,
że pani Blair nigdy nie odmawia.
Zjawiali się też inni goście, którzy przychodzili, aby bez osłonek wstawić się za
pułkownikiem. Lady Loftus zaglądała codziennie, a pewnego razu przyprowadziła nawet
ze sobą szwagierkę pułkownika, panią Valerie Mandland. Kobietę cichą i zdystansowaną,
którą Rosalyn słabo znała, ale którą bardzo poważała. Jednak nawet ona, na odchodnym,
bąknęła, iż ma nadzieję, że Rosalyn zastanowi się jeszcze nad propozycją pułkownika.
- Colinowi potrzebna jest żona.
- Ale czy muszę być to akurat ja? - zżymała się Rosalyn. Pojawiło się nawet kilku
guwernerów pułkownika ze Stoneyhurst z referencjami.
- Słyszałam, że Mandlanda w młodości uważano za niezłego nicponia? - dociekała
Rosalyn podczas rozmowy z panem Dalyrimple, podstarzałym nauczycielem, z palcami u
rąk powykręcanymi od reumatyzmu.
- Żywy charakter... u młodego chłopca... nie zawsze oznacza coś złego - tłumaczył
staruszek, oddzielając słowa chrząknięciami. - Gdyby nie ta żywiołowość... pułkownik...
nie spisałby się tak wyśmienicie... na wojnie z Francuzami.
Z tym akurat argumentem Rosalyn nie zamierzała polemizować.
Jednak jedyną osobą, która nie zawitała w jej progach, był sam pułkownik.
- Tak to wygląda, jakby słał do mnie swoich emisariuszy - zwierzyła się pewnego dnia
Covey.
- A co w tym złego? - dziwiła się ta, zerkając na Rosalyn znad robótki.
- Nic, ale trochę to dziwne. Szczerze mówiąc, jestem nieco rozczarowana. - Rosalyn
opadła ciężko na krzesło stojące naprzeciwko krzesła, w którym siedziała przyjaciółka.
Cały dzień spędziła z Bridget na pakowaniu i jej serce ubolewało nad decyzjami, które
nadal jeszcze musiała podjąć. - Powiedz mi, Covey, bo nic na ten temat nie wspomniałaś
- naprawdę nie przeszkadza ci, że musimy się przeprowadzić?
Na chwilę ręka Covey trzymająca igłę zawisła nieruchomo w powietrzu. Potem kobieta
opuściła dłoń na podołek.
- Myślę, że najlepiej zrobię, jeśli pójdę teraz do swojego pokoju i położę się. - Starsza
pani podniosła się i zrobiła kilka sztywnych kroków.
Rokalyn także wstała.
- To nie jest odpowiedź. Mów, proszę, Covey. Przyjaciółka, zanim się odezwała, głęboko
westchnęła.
- Jak rozumiem znalazłaś się w sytuacji bez wyjścia, a moje miejsce, po śmierci Alfreda,
jest przy tobie. Nie pozwolę ci przecież jechać do Kornwalii samej, prawda?
- Szkoda, że nie jesteś moją matką.
Rosalyn wypowiedziała te słowa pod wpływem impulsu, ale płynęły one prosto z serca.
Covey w odpowiedzi podniosła na nią wzrok, a do oczu napłynęły jej łzy.
- Moje drogie dziecko, ja też tego bardzo żałuję. Gdybym była twoją matką,
dopilnowałabym, żebyś otrzymała tyle miłości i ciepła, na ile zasługujesz.
- Och, nie było aż tak źle - mruknęła Rosalyn wiedziona dumą.
- Prawda - zgodziła się Covey ze zrozumieniem, które Rosalyn ogromnie sobie ceniła.
Przyjaciółka rozumiała ją aż nadto dobrze; mimo że nigdy nie zadawała żadnych pytań,
wiedziała o wszystkim.
- Dobrej nocy - powiedziała ciepło staruszka i wyszła z pokoju.
Rosalyn odprowadziła ją wzrokiem, potem wróciła na swoje krzesło i zapadła w zadumę,
z której się otrząsnęła dopiero kiedy świeca w świeczniku wypaliła się prawie do końca.
Poranek następnego dnia był chłodny i deszczowy. Rosalyn uznała, że to doskonały dzień
na zaatakowanie poddasza. Nie miała pojęcia, co tam znajdzie. Do Maiden Hill na
przestrzeni lat sprowadzano z innych majątków mnóstwo niepotrzebnych przedmiotów i
mebli, które później obrastały kurzem na strychu. Kuzynowi George’owi może na tym
nie zależeć, ale Rosalyn nie zamierzała dopuścić, aby jakakolwiek wartościowa rodzinna
pamiątka dostała się w ręce pułkownika Mandlanda.
W jednym z kufrów znalazła stęchłe kupony materiałów, w innym starannie poskładane
dziecinne ubranka. Przeciągając po nich dłonią, zastanawiała się, kto je tu zostawił,
zarazem czując, że nachodzi ją silna tęsknota za tym, czego nie miała.
Zamknęła więc szybko wieko kufra i zajrzała do następnego. Tutaj natknęła się na stos
krzykliwych ubrań. Domyśliła się, że to kostiumy. Jedna z sukien, czerwona, była w
żółtozielone pasy, z olbrzymimi falbanami przy rękawach i na dole. Rosalyn rozłożyła
suknię i przyłożyła ją do siebie. Ciekawe, kto z jej rodziny lubił przebierać się za kobietę
lekkich obyczajów? Z pewnością nie ciotka Agatha.
Na myśl o zasuszonej staruszce odzianej w tę obcisłą, śmieszną kreację, Rosalyn
wybuchnęła śmiechem, szybko jednak zamilkła, bo jej śmiech zabrzmiał dziwnie w tym
miejscu.
Na odgłos kroków na schodach prowadzących na poddasze szybko zwinęła barwną
suknię i schowała ją z powrotem do kufra. W chwilę później w drzwiach pojawiła się
głowa Bridget.
- Proszę wybaczyć, madame, ale ma pani gościa. To pułkownik Mandland -
poinformowała pokojówka, ściszając głos przy wypowiadaniu nazwiska gościa, jakby był
on kimś niezmiernie ważnym.
W końcu pułkownik postanowił ją odwiedzić. Cóż, Rosalyn nie miała teraz na to czasu.
- Nie ma mnie - rzuciła stanowczo do pokojówki.
- Ależ, proszę pani, już powiedziałam, że pani jest.
- Więc powiedz, że się pomyliłaś.
- Nie mogę tego zrobić - zaprotestowała służąca. - Proszę pamiętać, jaśnie pani, że po
pani wyjeździe to pan Mandland będzie wypłacał mi pensję. Musiałam powiedzieć, że
jest pani w domu. - Po tych słowach pokojówka odwróciła się i uciekła.
Rosalyn nie pozostawało zatem nic innego jak spotkać się z pułkownikiem. Zresztą nie
chciała, żeby odniósł wrażenie, że się przed nim ukrywa.
Schodząc po schodach otrzepywała suknię z kurzu i pajęczyn, po chwili jednak porzuciła
tę czynność. Co ją obchodzi, co pomyśli sobie o niej pułkownik? Niech ją zobaczy w
najgorszym wydaniu. Postanowiła, że nie pójdzie nawet zmienić sukni - choć zatrzymała
się na sekundę przed lustrem w korytarzu, żeby poprawić lekko zmierzwione włosy,
których zresztą bardzo nie lubiła. Zwłaszcza tego, że się kręciły, zupełnie jak włosy jej
matki. Ilekroć ktoś z rodziny ojca zwracał uwagę na loki Rosalyn, zawsze dodawał przy
tym jakiś niemiły komentarz na temat jej matki. Dlatego zawsze starała się nosić włosy
starannie zaczesane.
W obecnej sytuacji pomyślała jednak, że jeśli jej wygląd nie odstraszy pułkownika,
znaczy to, że pewnie nic go już nie odstraszy. Zeszła na dół, wyglądem przypominając
pomywaczkę.
Mandland stał w salonie, zwrócony plecami do drzwi. Z kapeluszem w dłoni wpatrywał
się w kominek, który pomimo chłodnego dnia i wyraźnie wyczuwalnej wilgoci w pokoju
nie był rozpalony. Rosalyn żal było pieniędzy na zbyt częste palenie w kominku, a poza
tym ona i Covey wolały spędzać czas w innym saloniku, tak zwanym porannym, o wiele
bardziej przytulnym niż główny salon.
Pułkownik chyba nie usłyszał jej wejścia, dzięki czemu miała czas przyjrzeć się
gościowi, co czyniąc wcale nie odczuwała chłodu panującego w salonie - obecność
Mandlanda zdawała się rozgrzewać całe pomieszczenie. W umyśle Rosalyn pojawiło się
nieproszone wspomnienie dziecięcych ubranek w kufrze. Naszła ją nagła chęć ucieczki,
ale było już za późno - Mandland odwrócił się do niej z taką miną, jakby przez cały czas
zdawał sobie sprawę z jej obecności.
Miał na sobie naprawdę eleganckie ubranie i Rosalyn nie umiała pohamować podziwu,
jaki w niej wzbierał na widok tego przystojnego mężczyzny. Jego butelkowo-zielona
marynarka wyglądała jak szyta na miarę przez najznamienitszego krawca. Wysokie buty
lśniły, podobnie jak świeżo ogolone policzki. Zapach męskiej wody kolońskiej roznosił
się po całym salonie.
Rosalyn była zła na siebie, że nie przebrała się w coś porządniejszego.
- Domyślam się, że moja wizyta może być dla pani niejakim zaskoczeniem - odezwał się
Mandland.
- Spodziewałam się, że się pan zjawi wcześniej czy później - kiedy już wyczerpie się
zasób mieszkańców Valley, którzy mogliby lub chcieli przemówić za panem.
Niezrażony tym komentarzem pułkownik wybuchnął śmiechem.
- Przyjechałem, żeby zadać kilka pytań na temat domu. Byłbym też wdzięczny, gdyby
mnie pani po nim oprowadziła - dokończył zdanie, po którym Rosalyn poczuła się jak
skończona idiotka - bo spodziewała się zupełnie innej odpowiedzi.
- Rozumiem - rzuciła. - Pragnie pan obejrzeć dom.
- Chyba to pani nie przeszkadza?
- Bridget pana oprowadzi.
- Wolałbym obejrzeć go w pani towarzystwie - sprzeciwił się pułkownik, robiąc krok w
stronę Rosalyn.
Ta z trudem pohamowała chęć cofnięcia się. Co takiego było w tym mężczyźnie, że
ilekroć zbliżał się do niej, ogarniało ją rozdrażnienie i niepokój? To przez te szarozielone
oczy pułkownika, które zdawały się przenikać ją na wskroś; intensywność spojrzenia
Mandlanda zbijała ją z tropu.
- Tak się składa, że jestem teraz zajęta - wyjaśniła. - Zresztą, Bridget będzie o wiele
lepszym przewodnikiem.
- Dlaczego pani mnie nie lubi? - zapytał znienacka pułkownik.
Serce Rosalyn zabiło mocniej, a ona sama przestraszyła się, że jej gość to usłyszy i
zorientuje się, jak bardzo jest zdenerwowana.
- Nie powiedziałam, że pana nie lubię. Po prostu jestem zajęta.
- Każda inna kobieta na pani miejscu byłaby zachwycona moją propozycją.
- Każda inna może tak. Ja nie.
- Rozumiem to i szanuję w pani tę dumę. Niemniej pani odmowa stawia mnie w bardzo
trudnej sytuacji. Nie wiedząc, do czego Mandland zmierza ze swoją przemową, Rosalyn
złożyła w obronnym geście ręce na piersiach.
- Jak to?
- Lady Rosalyn, ponieważ odrzuciła pani moje oświadczyny, w Valley uznano mnie za
nieudacznika. Jest tu pani lubiana i nikt nie chce, żeby się pani wyprowadziła. Teraz
wszyscy mieszkańcy uważają, że pani wyjazd zależy od mojej decyzji. Nawet moja
bratanica Emma jest zawiedziona wysiłkami, jakie do tej pory poczyniłem.
- Emma to dobre i słodkie dziecko - zauważyła Rosalyn, po czym nie potrafiąc się
powstrzymać, dodała: - Ale jakież to wysiłki ma pan na myśli? Mówi pan o
odwiedzinach pańskich przyjaciół i byłych guwernerów?
- A przyjęłaby mnie pani, gdybym sam się tu zjawił? - zapytał podstępnie pułkownik.
- Dzisiaj też nie chciałam pana przyjąć. Mandland lekko się uśmiechnął.
- Domyśliłem się - mruknął, po czym, przesunąwszy palcem po obrzeżu kapelusza,
kokieteryjnie dokończył: - Nie jestem taki zły, jak pani sądzi.
- Nie mam zdania w tej kwestii, proszę pana - ani dobrego, ani złego.
- A więc to zawód mojego ojca tak panią ode mnie odstręcza?
Rosalyn odnosiła wrażenie, że pułkownik próbuje zapędzić ją w kozi róg - co zresztą mu
się udało - zdołał odkryć jej słaby punkt. Rzeczywiście była świadoma dzielącej ich
klasowej przepaści - świadoma, ale nie do końca. Pułkownik znów zrobił krok w jej
stronę. Stał teraz tak blisko, że wyraźnie widziała ciemniejsze plamki wjego oczach.
- Nie pasujemy do siebie - odparła słabym głosem.
- Hm - padła wieloznaczna odpowiedź.
Pułkownik zbliżył się jeszcze bardziej i Rosalyn przypomniała sobie scenę kłótni w
salonie lorda Loftusa, chociaż wtedy nie czuła tej miękkości w kolanach, co teraz, ani nie
doświadczała tego szumu w uszach.
- Naprawdę do siebie nie pasujemy - powtórzyła, mówiąc bardziej do siebie niż do
pułkownika.
- Zupełnie nie - zgodził się ten i opuścił wzrok na jej usta, uśmiechając się. - Chociaż
może niezupełnie. Rosalyn zwilżyła językiem wyschnięte wargi.
- Co pan ma na myśli. Nie rozumiem? - Nie potrafiła się skupić, kiedy pułkownik patrzył
na nią w ten dziwny sposób.
- Może jednak trochę do siebie pasujemy - wyjaśnił Mandland niskim głosem. - A
przynajmniej coś nas do siebie przyciąga. Już dawno temu przekonałem się, lady
Rosalyn, że okłamywanie samego siebie niczemu dobremu nie służy. Wydaje mi się, że
pani myśli podobnie. Może i nie podoba się pani moje pochodzenie. Może i nawet nie
darzy mnie pani sympatią. Ale nie zaprzeczy pani, że coś między nami zaiskrzyło.
- Nie wiem, o czym pan mówi - odpowiedziała szeptem.
- Na pewno pani wie.
W tej chwili Rosalyn mogłaby kazać pułkownikowi opuścić dom,, mogłaby zarzucić mu,
że zachowuje się niegrzecznie i impertynencko. Że mimo iż nawet jej nie dotknął,
posunął się za daleko. Wiedziała jednak, że jej słowa padną na jałowy grunt.
Przed nią stał człowiek, który żył według własnych zasad. A ona przekonywała się, iż ta
cecha bardzo ją u pułkownika pociąga.
Zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć Mandland już się nad nią pochylał, żeby złożyć
na jej ustach gorący pocałunek.
Rozdział 5
Całując ją, postąpił jak szaleniec.
A na dodatek nie miał pojęcia, dlaczego to uczynił - poza tym, że wydawało mu się to
odpowiednie i naturalne. Fakt, iż Rosalyn dała mu do zrozumienia, że jest kimś lepszym,
ugodził jego dumę i sprawił, że stracił panowanie nad sobą. Ponadto Rosalyn ogromnie
go pociągała. Była uparta, zalękniona, buntownicza, zawzięta, inteligentna... i
zaskakująco dobrze się całowała.
Jej usta rozpływały się pod jego wargami, chociaż ich nie rozchyliła - znak, że nieczęsto
ją całowano. Co go zresztą nie zdziwiło. W tej chwili wyglądała okropnie - cała w kurzu i
pajęczynach - a mimo to była bardzo atrakcyjna. Colin zapragnął nagle kochać się z
Rosalyn, tu i teraz - nawet na podłodze. Wzmocnił nacisk warg, a Rosalyn się nie
opierała. Musnął jej usta językiem. Nagle czar prysł.
Colin otworzył oczy i stwierdził, że Rosalyn też ma je otwarte.
Patrzyli na siebie przez chwilę, potem Rosalyn szybko odeszła w najdalszą część pokoju,
Colin zaś uniósł dłoń do ust, ze zdziwieniem uzmysławiając sobie, że nadal czuje na nich
smak warg Rosalyn. Odwrócił się do niej powoli, oczekując wymówek.
Rosalyn jednak tylko wpatrywała się w niego przenikliwie zielonymi oczyma, w których
malowało się ogromne zaskoczenie.
- Dlaczego pan to zrobił?
- A dlaczego pani na to pozwoliła?
- Na nic nie pozwalałam - odparła. - Pan sam mnie pocałował.
Rzeczywiście i z chęcią uczyniłby to znowu po to, aby ponownie doświadczyć igraszek
własnej wyobraźni. Wskazując na rozmówczynię kapeluszem, oskarżycielsko rzekł:
- Specjalnie się pani nie wzbraniała. Rosalyn dumnie uniosła brodę.
- Byłam oburzona.
- Kłamczucha - rzucił gorączkowo i zrobił krok w jej stronę. - Pocałuję panią jeszcze raz,
żeby udowodnić, że wcale nie jest pani taka nieczuła na moje wdzięki, jak próbuje
udawać.
- Proszę zostać na swoim miejscu - rozkazała ostro Rosalyn, przechodząc za oparcie
kanapy. - Niech się pan nie waży mnie dotknąć. Być może inne kobiety mają zwyczaj
rzucać się panu w ramiona, ale ja tego nie uczynię.
- Kolejne wyzwanie. - Colin zmarszczył czoło. - Skąd może pani wiedzieć, co pani zrobi,
jeśli znów się nie pocałujemy?
Rosalyn prychnęła ze zniecierpliwieniem.
- To nie jest jakaś gra, proszę pana, chociaż pan zdaje się tak to postrzegać. Miał pan
niezłą zabawę, przysyłając do mnie jedną osobę po drugiej, żeby się za panem wstawiały.
Dla pana to żarty. Sądzi pan, że nie mam wyboru i ulegnę pańskiej woli.
- Lady Rosalyn, nie jestem zawodowym uwodzicielem kobiet, choć to prawda, że
przysłałem do pani kilka osób, które miały panią przekonać do mnie. Z drugiej strony,
gdybym sam przyszedł, wyrzuciłaby mnie pani za drzwi. To pewne.
- Nadal mogę to uczynić - zauważyła chłodno Rosalyn, co zresztą bardzo się Colinowi
spodobało. Ta kobieta umiała się odciąć. - Poza tym pański pocałunek nie był wcale
wyjątkowy.
Ostatnia uwaga zupełnie go zaskoczyła.
- Nie był?
Rosalyn pokręciła głową.
- Był zupełnie przeciętny.
- Spodziewała się pani czegoś lepszego? - spytał podstępnie.
- Miałam okazję zaznać czegoś lepszego. Colin o mało nie wybuchnął głośnym
śmiechem.
- No, to dopiero jest wielkie kłamstwo - oświadczył bez ogródek. - Założę się o Maiden
Hill, że w życiu nie była pani prawdziwie, namiętnie całowana.
- Namiętnie całowana - sarknęła z pogardą Rosalyn. - Co za nonsens. Oczywiście, że
byłam całowana.
- Nie - upierał się pułkownik. - To były tylko całusy.
- Całusy?
- Tak - potwierdził Colin z przekonaniem. - Pocałunek z zamkniętymi ustami, muśnięcie
warg o policzek. Takie pocałunki, którymi obdzielają się członkowie rodziny. Całusy.
Rosalyn skrzywiła nos z niesmakiem, a Colin po raz pierwszy zauważył, że jego
rozmówczyni robią się urocze dołeczki. Tyle, że nie takie, jakie widnieją na policzkach
różanolicych cherubinów. Dołeczki Rosalyn umiejscowione były przy kącikach ust.
Zupełnie niespotykane dołeczki, unikalne, charakterystyczne tylko dla niej.
- Byłam całowana i nie chodzi o całusy - poinformowała wyniośle.
- Nie zauważyłem tego.
Brwi kobiety zeszły się w jedną linię.
- Całuje mnie pan bez ostrzeżenia lub pozwolenia z mojej strony, a potem ma czelność
narzekać, że pocałunek nie był taki, jaki pan sobie wymarzył. Nie zasługuje pan na żadne
pocałunki.
- Chwileczkę, chwileczkę - zakrzyknął, ubawiony jak niemal nigdy w ostatnich czasach. -
To nie ja narzekałem, ale pani.
Rosalyn potrzęsła głową.
- Ja na nic nie narzekałam.
Colin zacisnął usta na znak, że nie zamierza się sprzeczać, tym bardziej, że osiągnął
więcej niż pragnął - wytrącił Rosalyn z równowagi. Kobieta ruszyła nerwowym krokiem
do wyjścia.
- Wizyta dobiegła końca, pułkowniku. Żegnam pana.... Colin pochwycił gospodynię za
ramię i zmusił, żeby odwróciła się w jego stronę. Zanim zdążyła zaprotestować, znów ją
pocałował, tyle, że tym razem nie powstrzymywał się.
Ku jego zaskoczeniu Rosalyn nie stawiała oporu i rozchyliwszy usta, wtuliła się w niego
całym ciałem.
Ręką, w której ściskał kapelusz, objął ją w pasie, zastanawiając się zarazem, ile to już
czasu minęło od chwili, gdy był blisko z kobietą. Zaraz też uzmysłowił sobie, że było to
bardzo dawno. Jednak to, co teraz odczuwał, nie było jedynie czystym, fizycznym
pożądaniem. Colin czuł coś jeszcze. Rosalyn różniła się od innych jego kobiet -
smakowała inaczej, pachniała inaczej... Była bardziej ponętna. Zrozumiał, że samo
całowanie może mu nie
wystarczyć.
I widział, że Rosalyn też jest poruszona. O tak, była tak samo głodna zmysłowych
uniesień jak on...
Nagle jednak odepchnęła go od siebie i wymierzyła mu policzek tak mocny, że Colin
wypuścił z rąk kapelusz.
W trakcie jego szumnej młodości podczas bójek w pubach nie raz obrywał baty i to o
wiele dotkliwsze niż to, czego teraz doświadczył. Niemniej uderzenie było tak
niespodziewane, że prawie zwaliło go z nóg.
Rosalyn zaś spoglądała na niego buńczucznie wzrokiem roziskrzonym oburzeniem. Jej
pierś falowała, na policzkach zakwitł rumieniec - wyglądała pięknie.
- Może i na to zasłużyłem - przyznał i pochylił się, żeby podnieść kapelusz.
- Oczywiście, że tak - padła ostra odpowiedź. Dłonie Rosalyn nadal były zaciśnięte w
pięści.
- Niemniej niczego nie żałuję - kontynuował. - Warto było.
Gniew opuścił Rosalyn tak szybko jak się pojawił. Zastąpiła go dezorientacja. Kobieta
potrząsnęła głową, jakby chciała oczyścić umysł. Colin nagle coś zrozumiał.
- To nie przez pocałunek jest pani tak wzburzona, prawda? Rosalyn cofnęła się o krok.
- Myślę, że powinien pan wyjść.
- Zagrażam pani bardziej, zadając pytania, niż kiedy panią całuję - ciągnął, ignorując
polecenie.
- Nie czuję się zagrożona, pułkowniku. Jestem po prostu zła. Poza tym moje uczucia to
nie pańska sprawa.
- Otóż myli się pani - odparł stanowczym głosem. - Postanowiłem, że od tej pory to
będzie moja sprawa. - Rozumiejąc, że pora się ulotnić, ruszył ku drzwiom. - Jest pani dla
mnie wielką tajemnicą, madame... i świetnie się pani całuje. Odwiedzę panią jutro.
- Nie zastanie mnie pan - oświadczyła Rosalyn wyzywająco.
- Z pewnością zastanę - mruknął. - A jeśli nawet nie, to będę na panią czekał. - Odwrócił
się i opuścił pokój, zadowolony, że ostatnie słowo należało do niego.
Wyszedł na podwórze, gdzie przekonał się, że Oskar, jak przy poprzednich wizytach, stoi
w kwiatach na klombie. To znaczyło, że sztuczka z lejcami spuszczonymi na ziemie nie
odniosła pożądanego efektu i koń nie pozostał na swoim miejscu. Nie przejmując się tym
zbytnio, Colin wspiął się na siodło i odjechał podjazdem. Po chwili jednak zatrzymał się i
obejrzał za siebie na Maiden Hill.
Dom prezentował się dumnie - zupełnie jak jego gospodyni - Colin dobrze znał uczucie
dumy. Wiedział, że często służy ono do ochrony serca przed zranieniem.
Pomyślał, że być może pomysł z małżeństwem wcale nie jest zły.
Potem, wbiwszy pięty w boki konia, odjechał. Rosalyn była wściekła.
Jak ten arogancki człowiek śmiał tak ją potraktować w jej własnym domu? I jeszcze
próbował jej wmówić, że zna ją lepiej niż ona sama.
A najgorsze w tym wszystkim było to, że miał rację. Rzeczywiście czuła się zagrożona i
wystraszona. Z tego, do jakiego stopnia silne było to uczucie, zdała sobie sprawę dopiero
przy drugim pocałunku. Przez ułamek sekundy uwierzyła nawet, że Mandlandowi na niej
zależy.
Potem jednak wróciła jej pamięć. Przypomniała sobie czasy, gdy myślała, że inni dbają o
nią równie mocno, jak ona o nich. Pierwszą trudną lekcję życia dostała od matki: sądziła,
że ta ją kocha, ale zostawiła córkę samą i uciekła z kochankiem. Pozostał ojciec, lecz on
też nie dbał o Rosalyn i na koniec, z powodu złamanego serca, zapił się na śmierć.
Miłość córki nie była dla niego ważna.
Po jego śmierci Rosalyn przez lata tułała się po domach krewnych. Co poczniemy z tą
biedaczką? - stało się zdaniem przewodnim jej życia.
Całym sercem pragnęła wtedy uwierzyć, że ciotki i wujowie rzeczywiście przejmują się
jej losem. Pragnęła miłości i szukała jej do chwili, gdy zrozumiała, że nikt nie pokocha
sieroty.
Zatem rozstała się z marzeniami - aż do dzisiaj.
Pocałunek pułkownika dlatego tak bardzo ją przeraził, bo sprawił, iż pojęła, jak wiele w
życiu przegapiła. W pocałunku wyczuła też ten jeden smak, którego nigdy nie pozwalała
sobie odczuwać - marzenie o dziecku. Zdjęta nagłym lękiem, Rosalyn splotła ramiona na
piersiach.
- Co takiego w sobie masz, co mnie tak przeraża? - zapytała na głos.
- O kim mówisz? - rozległo się od drzwi. Do pokoju weszła Covey. - Ależ moja droga, tu
nikogo nie ma. Czyżbyś zaczęła tak jak ja mówić sama do siebie? - spytała staruszka ze
zdumieniem.
- Myślałam tylko na głos - wyjaśniła Rosalyn.
- O pułkowniku Mandlandzie? Bridget mówiła, że cię odwiedził.
- Wiedziałaś, że przyszedł i nie przybyłaś mi z pomocą? - obruszyła się Rosalyn. -
Covey, co z ciebie za przyjaciółka?
- Taka, co miała nadzieję, że dacie sobie jakoś radę - broniła się starsza dama. -
Pułkownik nie jest zły. To odważny, inteligentny i przystojny mężczyzna. Czego więcej
chcieć?
Miłości.
To słowo, nieproszone, samo przyszło Rosalyn na myśl. Mandland się nie mylił. Rosalyn
odtrącała jego zaloty nie dlatego, że nie nadawał się na męża, lecz kierowana osobistymi
powodami. Pragnęła, żeby ktoś ją pokochał, a zarazem przerażała ją namiętność kryjąca
się za pożądaniem.
Wreszcie się do tego przyznała. Chciała czegoś, w czego istnienie nie wierzyła. I to tak
bardzo, że aż wytrącało ją to z równowagi.
Musi sobie to wszystko przemyśleć. Jest przecież bardzo podatna na zranienia, a to
oznacza ból i cierpienie. Dobrze o tym wiedziała.
- Moja kochana, dobrze się czujesz? - spytała z niepokojem Covey, idąc za Rosalyn,
która bez uprzedzenia ruszyła w stronę drzwi.
Usłyszawszy pytanie przyjaciółki, Rosalyn odwróciła się do niej i uniosła dłoń.
- Nie idź za mną i niczym się nie przejmuj, bo nic mi nie jest. Po prostu muszę skończyć
pakowanie na poddaszu -wyjaśniła, po czym dodała: - Tylko pamiętaj, nigdy więcej nie
pozwalaj, żebym została z pułkownikiem sam na sam.
- Po tych słowach prawie wybiegła z pokoju.
Kilka minut później, w samotni poddasza, stanęła przed zakurzonym lustrem opartym o
ścianę i ujrzała w nim odbicie postaci, której w tej chwili zupełnie nie rozpoznawała.
Powolnym ruchem wyjęła spinki z włosów, a te, zazwyczaj starannie zaczesywane w
kok, radośnie opadły kaskadą loków na ramiona.
Na ten widok do oczu Rosalyn napłynęły łzy. W lustrze ujrzała twarz matki - twarz, którą
od lat starała się ukrywać - i natychmiast przypomniała sobie skargi ojca, twierdzącego,
że pije nadmiernie, bó córka tak bardzo przypomina kobietę, która złamała mu serce.
Wujowie i ciotki także wielokrotnie narzekali, że to ogromnie niefortunne, iż Rosalyn
odziedziczyła po matce zmysłową urodę. Po matce, córce wytwórcy świec, której udało
się rozkochać w sobie samego hrabiego.
Naturalnie krewni ojca Rosalyn nie byli wcale zaskoczeni, kiedy się na koniec okazało,
że piękna Arietta uciekła od męża z pospolitym nauczycielem jazdy konnej. Sama
przecież też pochodziła z pospólstwa.
- Ale ja nie jestem z pospólstwa - rzuciła Rosalyn do odbicia w lustrze. - Nie jestem.
I hamując łzy, zaczęła z powrotem upinać włosy, jeszcze ciaśniej niż przedtem.
- Jestem Rosalyn Wellborne - dodała, dumnie unosząc podbródek - córka hrabiego
Woodforda. Nie pochodzę z pospólstwa.
I niemal w to uwierzyła, choć tej nocy nie spała dobrze - śniły jej się dzieci, które spadały
z nieba wprost w jej objęcia. Dzieci o szarozielonych oczach, ciemnych włosach i ostro
zarysowanych brwiach - miniaturki pułkownika Mandlanda. Prawdziwy koszmar.
I dlatego, gdy następnego dnia pułkownik znów pojawił się w jej progach, Rosalyn nie
była zachwycona tą wizytą. Colin wcale nie czekał, aż pokojówka go zaanonsuje, tylko
od razu poszedł za nią do salonu, w którym lady Rosalyn siedziała na podłodze przed
stojącym przy kominku otwartym kufrem.
- Nie przyjmuję gości - oświadczyła ostro, zanim jeszcze służąca zdążyła powiadomić ją
o przybyciu pułkownika. Nawet nie podniosła oczu, żeby na niego spojrzeć.
On zaś, zupełnie niezrażony, gestem dłoni wyprosił Bridget z pokoju, po czym rzekł:
- Witam panią. Jak się pani dzisiaj czuje?
Rosalyn w odpowiedzi tylko zmarszczyła brwi. Znów ubrana była w strój do sprzątania,
co Colinowi bardzo się podobało. Lubił gospodarskie podejście do życia. Poza tym w
wojsku przyzwyczaił się do widoku kobiet, które potrafiły przystosować się do otoczenia
i okoliczności. Podziwiał te kobiety, a lady Rosalyn mu je przypominała. Nadawałaby się
na żonę wojskowego, choć dzisiaj, z powodu chustki zawiązanej na szyi, bardziej niż z
żoną wojskowego kojarzyła mu się ze zbierającą snopki siana na polu farmerką. Nie, lady
Rosalyn jest za ładna na farmerkę, poprawił się w myślach, po czym, porzucając
rozważania na temat urody gospodyni, przyjrzał się uważnie, czym jest zajęta. Rosalyn
pakowała do kufra drobiazgi zebrane w salonie, którego okna, choć na zewnątrz pomimo
wiosny panował dość dokuczliwy chłód, stały otworem.
Zaciekawiony Colin sięgnął po krzesło stojące w pobliżu i usiadł.
- Jestem bardzo zajęta - rzuciła w jego stronę wymownym tonem Rosalyn.
- Nie będę pani przeszkadzał. Może nawet pomogę - zapowiedział i podniósł ze stolika
porcelanową figurkę pastereczki, którą podał gospodyni.
- Czasami lepiej nie korzystać z czyjejś pomocy - odburknęła, ale odebrała od niego
figurkę.
- Cóż to za nonsensy pani opowiada. Pomoc zawsze się przydaje. Owijając figurkę w
miękką ściereczkę, Rosalyn mruknęła pod nosem:
- Z chęcią bym jej panu udzieliła. Mówię o pomocy przy opuszczeniu tego domu.
- Widzę, że nie dopisuje pani dzisiaj humor. Chyba źle pani spała.
Rosalyn popatrzyła na rozmówcę z przestrachem, jakby się obawiała, że pułkownik wie
coś, czego nie chciała, żeby wiedział.
- O co chodzi? - zdziwił się Colin. Kobieta zmarszczyła brwi i opuściła wzrok.
- O nic.
Pułkownik oparł łokcie na kolanach.
- Chyba jednak o coś chodzi. Wyglądała pani tak, jakbym przypadkowo trafnie odczytał
pani myśli.
- Nic się nie stało - zapewniła poirytowana, że od razu było wiadomo, iż kłamie.
- Śniła pani o mnie?
Owinięta w ściereczkę figurka wymsknęła się Rosalyn z dłoni i wpadła do kufra. Rozległ
się złowróżbny odgłos tłuczonego szkła. Z cichym okrzykiem żalu kobieta sięgnęła po
figurkę i odwinęła ściereczkę.
- Potłukła się - powiedziała smutnym głosem, spoglądając na Colina. - Należała do
Covey. Dostała ją od męża w prezencie ślubnym. Uwielbiała tę figurkę.
W tej samej chwili w korytarzu dały się słyszeć czyjeś kroki, a po sekundzie w salonie
pojawiła się pani Covington. Była ubrana w koronkowy czepek i zakurzony fartuch -
znak, że starsza pani także zajmowała się pakowaniem.
- Bridget właśnie mnie powiadomiła, że mamy gościa - powiedziała na przywitanie. -
Miło znów pana widzieć, pułkowniku. Colin poderwał się na nogi i wykonał lekki ukłon.
- Dziękuję, pani Covington za życzliwe przywitanie, obawiam się jednak, że nie będzie
pani taka zadowolona z mojej wizyty, kiedy się dowie, co właśnie zrobiłem. - Colin nie
miał pojęcia, dlaczego bierze na siebie winę za stłuczenie porcelanowej figurki, niemniej
czuł, że tak właśnie powinien postąpić. - Stłukłem pani ulubioną porcelanową
pastereczkę - wyznał, wyciągając figurkę z rąk Rosalyn.
- Obłamał się jej pasterski kijek - dodał, podchodząc do starszej damy.
Pani Covington odebrała figurkę i sięgnąwszy do kieszeni fartucha po okulary, osadziła
je na nosie, żeby uważnie przyjrzeć się szkodom. Jej palce drżały, kiedy obracała w nich
ukochany przedmiot.
- Nie jest bardzo zniszczona - orzekła po chwili, głęboko wzdychając. - Może nawet da
się naprawić.
- Na pewno - zgodził się Colin.
Kobieta w odpowiedzi uśmiechnęła się, choć uśmiech nie dotarł do jej załzawionych
oczu. Oddała pułkownikowi figurkę.
- A może ta figurka powinna tu zostać - stwierdziła z zastanowieniem. - Alfred
podarował mi ją zaraz po przeprowadzce do Maiden Hill, choć byliśmy wtedy biedni jak
myszy. Ale Alfred wiedział, że marzę o tej figurce. Stała w sklepie Hingsona. Bardzo
mnie zaskoczył, kiedy mi ją kupił. - Kobieta przeszła do kominka i postawiła pastereczkę
na gzymsie. - Tutaj jest jej miejsce i chyba powinna tu zostać. Nie ma pan nic przeciwko,
prawda, pułkowniku?
- Będę zaszczycony - zapewnił Colin, domyślając się, że słowa pani Covington są jak
strzały wystrzelone wprost w serce Rosalyn. Spojrzał więc na nią i ze zdumieniem
stwierdził, że się mylił - twarz Rosalyn, która siedziała nieruchomo przy kufrze była
prawie bez wyrazu. Żadnego żalu, smutku, ani śladu jakiegokolwiek wzruszenia. Mimo
to Colin wiedział, że Rosalyn jest przejęta. Zobaczył, że wstaje.
- To bardzo miły gest z pańskiej strony, pułkowniku - powiedziała cichym głosem, po
czym dodała: - Covey, muszę pomóc Bridget. Będziesz tak miła i zostaniesz z naszym
gościem?
I nie czekając na odpowiedź wyszła z pokoju sztywnym krokiem.
W salonie zapadła cisza, którą po chwili przerwała pani Covington pytaniem:
- To Rosalyn stłukła figurkę, prawda?
- Tak, ale wziąłem to na siebie, bo chciałem jej oszczędzić wyjaśnień. Poza tym stłukła ją
przeze mnie.
- Nie może jej pan ochraniać. - Pani Covington okręciła stojącą na gzymsie figurkę
twarzą do okna. - Nikt nie jest bardziej wymagający dla mojej pani niż ona sama.
Domyślam się jednak, że pan wie, na czym to polega. Pan jest taki sam.
Rzeczywiście. Jednym z powodów, dla których tak ryzykował na wojnie, dobrowolnie
zgłaszał się do niebezpiecznych zadań, był fakt, że nie chciał, aby ktokolwiek myślał, że
nie jest w stanie udźwignąć odpowiedzialności. To był dla niego punkt honoru.
- Wydaje mi się, że lady Rosalyn była przygnębiona, bo zdaje sobie sprawę, ile ta figurka
dla pani znaczy - rzekł. Pani Covington prychnęła cicho z poirytowania.
- Tu chodzi o coś więcej. Rosalyn rzadko bywa nieostrożna. Co pan mówił, zanim
figurka wypadła jej z rąk?
- Zapytałem, czy śniła o mnie w nocy.
W oczach starszej kobiety pojawił się błysk zrozumienia.
- I co panu odpowiedziała? Od rana jest bardzo nieswoja.
- Nic nie odpowiedziała, tylko upuściła tę figurkę.
- I to wystarczy za odpowiedź - oświadczyła pani Covington, której twarz rozświetliła się
ciepłym uśmiechem. -Drogi pułkowniku, jest pan odpowiedzią na moje modlitwy. -
Kobieta ujęła dłoń Colina. - Zdaję sobie sprawę, że ma pan na myśli własny interes, ale
musi pan wiedzieć, że Rosalyn to wspaniałą kobieta, pełna miłości, chociaż to ukrywa.
Błagam, niech ją pan ratuje.
Colin zaszurał niespokojnie stopami. Nie należał do mężczyzn, którzy lubią odgrywać
rolę zbawców. Nie był Lancelotem; jeśli już to Galahadem.
- Małżeństwo przyniesie pożytek nam obojgu. Pani Covington zmarszczyła brwi.
- Ależ ja nie to miałam na myśli! - Staruszka wypuściła dłoń gościa. - Może jednak nie
jest pan tym odpowiednim mężczyzną - dodała tonem tak pogardliwym, że przebiła w
tym nawet lady Rosalyn. - Żegnam pana, sir - rzuciła na koniec i, odwróciwszy się,
wyszła z salonu.
Colin zaś stał na jego środku jak wmurowany, zastanawiając się ze zdumieniem, jakim
cudem doszło do tak nieprzyjemnego zakończenia. Zerknął na figurkę pastereczki.
- Rozumiesz coś z tego?
Sztuczny uśmiech wymalowany na twarzy figurki kpił z niego.
Colin umiał rozpoznawać przegraną. Postanowił wyjść, ale kiedy dosiadał konia,
powiedział sobie, że jeszcze wróci do Maiden Hill.
Rosalyn uznała, że więcej nie będzie musiała kłopotać się pułkownikiem Mandlandem.
Pułkownik odszedł, prawdopodobnie na dobre, dlatego że mężczyźni z reguły nie
zawracają sobie głowy zalecaniem się do niedostępnych i trudnych kobiet - a ona właśnie
taka była. Jej przypuszczenia dodatkowo potwierdzał fakt, że Covey umyślnie unikała
rozmowy o Man-dlandzie, czego zresztą Rosalyn w końcu nie wytrzymała i sama o nim
wspomniała któregoś dnia przy obiedzie.
- Koń pułkownika zniszczył klomb z różami, widziałaś? Ciekawe, czy pułkownik zwróci
na to w ogóle uwagę?
- Wątpię - odparła krótko Covey. - Mężczyźni rzadko przejmują się kwiatami.
- Masz rację. Mandland pewnie też się nimi nie przejmuje. Oczy starszej damy błysnęły
przebiegle.
- Prawdopodobnie nie - przyznała.
Tym bardziej więc ona i Rosalyn były zdumione, gdy następnego popołudnia Colin
pojawił się w Maiden Hill z krzakiem róż pod pachą.
- Skąd pan to wziął? - dziwiła się Rosalyn.
- Zamiast pytań należą mi się chyba podziękowania, nie sądzi pani? - droczył się
Mandland.
- Dziękuję - mruknęła Rosalyn, nadal nie mogąc otrząsnąć się ze zdumienia. Obejrzała
krzew różany, który okazał się zdrowy, choć należało go jak najszybciej zasadzić.
- Wyznam, że to Val podsunęła mi pomysł z tym krzewem - wyjaśniał tymczasem
pułkownik. - Opowiedziałem jej, że Oscar zniszczył klomb i że on i ja musimy to jakoś
pani zadośćuczynić, żeby nie przepędziła nas pani sprzed drzwi.
Rosalyn miała na końcu języka przypomnienie, że uczyniła to już nie raz... jednak po
zastanowieniu zaniechała wypowiedzenia ostrej uwagi - za bardzo cieszyła się podarkiem
i to tak przemyślanym.
- Czy wie pan, jaki będzie kolor kwiatów?
- Czerwony - odparł Mandland i uśmiechnął się. Był wyraźnie z siebie zadowolony i
chyba słusznie, bo widział, że nawet przyjaciółka Rosalyn była pod wrażeniem jego
uczynku.
- Powinniśmy ją od razu zasadzić - zaproponował. - Val twierdzi, że jeśli zrobi się to już
teraz, wczesną wiosną, róża zacznie kwitnąć jeszcze tego lata. Ale nie wiem, jak jest
naprawdę, bo przecież nie znam się na kwiatach, może oprócz tego, że smakują
Oscarowi.
Rosalyn wysłuchiwała tyrady gościa z uśmiechem, lecz w pewnej chwili przyszło jej do
głowy, że za uczynkiem Mandlanda może się kryć jakiś sprytny plan. Pewnie założył
sobie, że ona zechce zostać w Maiden Hill, aby doglądać różanego krzewu. Bardzo
sprytne posunięcie, tym bardziej, że Mandland się nie mylił.
- Sugeruję, żeby zasadzić tę różę tuż pod tym oknem - mówił ten tymczasem, wskazując
okno salonu. - Dzięki temu pastereczka będzie mogła obserwować rozwój krzewu.
Covey na te słowa zerknęła na Rosalyn, która, nie mogąc się powstrzymać, uśmiechnęła
się. Kto by pomyślał, że pułkownik ma w sobie tyle fantazji i że potrafi nią zauroczyć
dwie kobiety jednocześnie.
- Tak - zgodziła się. - Możemy ją tam zasadzić. Wezwano zatem starego Johna, który
miał sprawować nadzór nad obsadzaniem krzewu w ziemi, po czym cała czwórka - John,
pułkownik, Covey i Rosalyn - zabrała się za jego zakopywanie, czemu wtórowały
radosne wybuchy śmiechu.
I choć nikt nikomu nie mówił, co ma robić, wszyscy działali w pełnej harmonii. Tyczyło
się to zwłaszcza Rosalyn i pułkownika, którzy, spoglądając na siebie od czasu do czasu,
niczym perfekcyjnie działający mechanizm podawali sobie grabki, ustępowali miejsca i
przyklepywali razem ziemię.
W pewnym momencie z oddali rozległo się ujadanie ogarów lorda Loftusa, który
zapewne znów wybrał się na polowanie.
- Ten człowiek jest opętany - mruknął pod nosem Colin, a Rosalyn aż drgnęła z
zaskoczenia usłyszawszy tę uwagę ponieważ pomyślała dokładnie to samo. Nie
powiedziała jednak tego na głos, tylko wróciła do pracy, która zresztą wkrótce dobiegła
końca.
Gdy to nastąpiło, Rosalyn poczuła, że ma wielką ochotę zaprosić Mandlanda na obiad,
ponieważ jednak krępowała się to uczynić, pułkownik, po dość teatralnej przemowie do
Oscara, żeby już nigdy nie niszczył kwiatów, pożegnał się i odjechał.
Rosalyn zaś, wróciwszy do domu, z okna salonu odprowadzała go wzrokiem.
A później, nocą, znów śniła o dzieciach... i była tym przerażona. Bała się, że wpada w
obsesję podobną do obsesji ojca, która odebrała mu rozum i w końcu też życie. W ciemną
i późną noc Rosalyn leżała rozbudzona na łóżku i wpatrując się w sufit myślała o tym, że
musi uczynić wszystko, co w jej mocy, aby ustrzec swe serce przed zranieniem.
Rozdział 6
Następnego dnia była niedziela tak pogodna, że aż chciało się wyjść z domu.
I Rosalyn to właśnie uczyniła - udała się na mszę i jeszcze przed jej rozpoczęciem
uklękła do modlitwy, którą jednak prawie zaraz musiała przerwać, bo poczuła na plecach
dziwne mrowienie. Domyśliła się, że w kościele pojawił się pułkownik Mandland.
Obejrzała się więc bardzo ostrożnie, tak, aby nikt nie zwrócił na to uwagi. Nie chciała się
ośmieszać - jako dojrzała kobieta powinna przecież umieć zachować się statecznie.
Mandland oczywiście patrzył w jej stronę i gdy dostrzegł jej spojrzenie, natychmiast się
do niej uśmiechnął. Rosalyn z miejsca zalała się rumieńcem - była zawstydzona, żę
pułkownik publicznie okazuje jej sympatię. Skinąwszy mu uprzejmie głową, odwróciła
się, aby wznowić modlitwę, ale znów ją musiała przerwać, bo Mandland, zbliżywszy się
do jej ławki, zajął miejsce tuż obok.
Rosalyn miała świadomość, że zebrani w kościele mieszkańcy wsi z zaciekawieniem
przyglądają się jej i pułkownikowi oraz że szeptem komentują fakt, iż zajął miejsce przy
niej. Domyślała się, że część osób naigrywa się z niej, część zaś uważa, iż to wielka
szkoda, że lord Loftus musiał przekupstwem namówić Mandlanda do małżeństwa.
Niektórzy byli
może nawet zdania, że Rosalyn po prostu bezczelnie narzuca się pułkownikowi.
Jej zaś z tego wszystkiego najbardziej przeszkadzało współczucie. Wellborneowie nie
potrzebują niczyjego współczucia. Tak mawiał ojciec Rosalyn. Pułkownik pochylił się do
niej.
- Prawie pani nie poznałem bez ścierki od kurzu w dłoniach.
Nawet jeśli te słowa były komplementem lub swobodnym żartem, Rosalyn tak ich nie
potraktowała. Była zbyt świadoma faktu, że są obserwowani.
Mandland natychmiast zorientował się, że sprawił jej przykrość.- Tylko żartowałem.
Nic na to nie odpowiedziała. Nie lubiła znajdować się w centrum uwagi, czuła się z tym
niezręcznie, jak w chwilach, gdy przeprowadzała się do nowej rodziny, a tam każdy,
łącznie z nią i służbą, zastanawiał się, jaka jest jej pozycja. Rosalyn nienawidziła tej
niepewności i dlatego tym bardziej ceniła sobie autorytet, jakim cieszyła się w Clitheroe.
Oczywiście dopóki nie pojawił się w nim pułkownik Mandland.
Bo teraz, sądząc po ilości spojrzeń posyłanych w jej stronę, szeptach i
poszturchiwaniach, zaczynała podejrzewać, że utraciła w oczach sąsiadów przynajmniej
część poważania.
Tymczasem Covey, której najwyraźniej nie dręczyły podobne wątpliwości, z szerokim
uśmiechem przywitała się z pułkownikiem. Zaraz potem msza się rozpoczęła i Rosalyn
nie musiała się już martwić, że pułkownik będzie ją zaczepiał.
Jej spokój nie trwał jednak długo, bo w momencie, gdy w kościele zabrzmiały pierwsze
takty religijnej pieśni, zaintonowanej przez pastora Mandlanda, właściciela czystego i
mocnego głosu, a wierni poszli w jego ślady, wraz z nimi zaczął śpiewać także
pułkownik, który niestety nie dorównywał talentem muzycznym bratu: głos miał mocny,
lecz straszliwie fałszował.
I dlatego, gdy śpiewał - co zresztą czynił nie żałując płuc - oczy wszystkich skierowane
były w jego stronę, a to oznaczało, że nawet ci, którzy do tej pory nie zdążyli zauważyć,
że siedzi w ławce obok Rosalyn, teraz z pewnością zwrócili na to uwagę.
Sama Rosalyn zaś, umierając ze wstydu, modliła się w duchu, by jej towarzysz jak
najszybciej zamilkł i przestał wzbudzać sensację swoją osobą, co i tak wkrótce nastąpiło,
bo pastor Mandland przeszedł do wygłaszania kazania. Kazania, które zdawało się być
przygotowane specjalnie dla pułkownika, bowiem jego motywem przewodnim była teza,
iż w życiu warto mieć inne cele poza zaspakajaniem podszeptów wybujałej ambicji.
Kazania, którego Rosalyn prawie w ogóle nie słyszała, ponieważ w jej sercu, w trakcie
gdy pastor grzmiał z ambony, szalała prawdziwa burza. Burza wywołana faktem, że
pułkownik Mandland siedzi tak blisko i że Rosalyn nie umie przestać myśleć o tym, iż
udo towarzysza dotyka jej uda, a jego ramię ociera się o jej ramię. Że owiewa ją zapach
wody kolońskiej pułkownika, że słyszy jego oddech. Krótko mówiąc, Rosalyn była
świadoma wszystkiego, co było związane z Mandlandem i to wręcz w obsesyjnym
stopniu.
Uznała, że wyrachowane zaloty pułkownika zagrażają jej równowadze psychicznej i
zatęskniła za czasami - a chodziło przecież tylko o jeden tydzień wstecz - gdy jej życie
toczyło się normalnym trybem. Czy to zapach kościelnego kadzidła, czy też bliskość
Mandlanda sprawiała, że zaczęła w końcu odczuwać lekkie zawroty głowy?
Kiedy wreszcie msza dobiegła końca, miała ochotę wybiec z kościoła, co z pewnością by
uczyniła lecz pułkownik zagradzał jej drogę. I wcale nie było mu spieszno do wyjścia;
spokojnie witał się ze znajomymi, wywołując wrażenie jakby on i Rosalyn byli parą.
Ona zaś w tym czasie zastanawiała się, jak by zareagował, gdyby próbując go obejść,
wspięła się na ławkę i zeskoczyła po drugiej stronie. Pułkownik nie miał prawa tak z nią
postępować. Mogła znieść jego odwiedziny w Maiden Hill, ale nie zaloty w miejscu
publicznym.
I dlatego, gdy Mandland skierował w końcu swoją uwagę na nią, Rosalyn była wobec
niego oziębła. - Jest pani dziwnie przygnębiona - stwierdził, nie przejmując się jej
wrogim spojrzeniem. - Bo chciałabym już wracać do domu. Proszę mnie przepuścić.
On jednak nawet się nie poruszył, a ponadto w tym samym momencie do ławki zbliżyli
się państwo Blair. Małżeństwo wdało się w rozmowę z Covey, zarazem kątem oka
ciekawie przyglądając się pułkownikowi i Rosalyn, która, kiedy Mandlarkl w końcu
wyszedł spomiędzy ławek, przytrzymując przy tym w zaborczym geście ramię partnerki,
szybko odsunęła się na bok. Nie zamierzała dawać zebranym więcej pożywki do plotek
niż już dostali. Niemniej jej odsunięcie się uzmysłowiło wreszcie pułkownikowi, co się
dzieje i jego reakcja okazała się silniejsza niż wtedy, gdy został spoliczkowany.
Zrozumiał intencję towarzyszki i poczuł się urażony, o czym świadczył fakt, że nagle
cały się spiął. Uśmiech na jego ustach już nie był tak szczery. Colin pojął, że Rosalyn nie
chce pokazywać się z nim publicznie. Przynajmniej do czasu, aż upora się ze swoimi
uczuciami i je uporządkuje. Miedzy nimi wyrosła ściana i tym razem była to solidna
ściana z cegieł. Rosalyn miała ochotę powiedzieć „idobrze", ale nie uczyniła tego, tylko
obeszła pułkownika, poczekała na Covey i potem, ująwszy przyjaciółkę pod ramię, wraz
z nią opuściła kościół. Idąc, czuła na plecach spojrzenie Mandlanda i jego milczący
nakaz, żeby natychmiast do niego wróciła.
W przedsionku usunęła się na bok, przepuszczając Covey pierwszą przez drzwi, i dopiero
wtedy, przed wyjściem na zewnątrz, z bijącym sercem, odwróciła głowę, żeby spojrzeć
za siebie. Natknęła się na spojrzenie pułkownika, choć ten zaraz odwrócił wzrok.
Rosalyn wyszła z kościoła, gdzie tuż za drzwiami czekała na nią Covey.
- O co wam tam poszło? - spytała starsza dama, przytrzymując podopieczną za ramię.
- Nie wiem, o czym mówisz - odparła Rosalyn, posyłając uśmiech do szepczących do
siebie pani Sheffield i pani Blair.
- Umyślnie odtrąciłaś pułkownika na oczach wszystkich? Rosalyn popatrzyła na
przyjaciółkę ze złością.
- Pułkownik zachował się arogancko. Sam sobie naważył piwa. Znasz przecież
powiedzenie ,jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz".
- Mandland z chęcią zająłby się także twoją pościelą - rzuciła w odpowiedzi Covey,
zaskakując Rosalyn bezceremonialnością.
Rosalyn zamrugała szybko powiekami, czując, że oblewają dziwne uczucie zażenowania
na myśl o tym, że mogłaby znaleźć się w łóżku z mężczyzną.
- Jemu zależy na miejscu w Izbie Gmin, nie na mnie - przypomniała.
- Mogłabyś się postarać, żeby zależało mu także na tobie.
- Nie - rzuciła stanowczo, bardziej do siebie niż do przyjaciółki. Zaraz jednak
zawstydziła się szorstkości i zaczęła tłumaczyć swój ogląd sytuacji, nad którą miała
możność zastanowić się dogłębnie podczas bezsennych nocy. - Zdaję sobie sprawę, że
niektórym się wydaje, iż kobieta powinna wyjść za mąż bez względu na wszystko.
Zrozum jednak, Covey, że moja duma to jedyny spadek, jaki mi został po ojcu. Nie
poświęcę jej, nie sprzedam się tylko po to, żeby zostać żoną.
- Wydawało mi się - odparła na to Covey, kładąc dłoń na jej ramieniu - zwłaszcza po
wczorajszym dniu, że nie jesteś przeciwna zalotom pułkownika.
- Twoim zdaniem jestem aż tak płytka, że rzucę się w ramiona Mandlanda tylko dlatego,
że jest przystojny, czarujący i przyniósł mi kwiaty? - Rosalyn potrząsnęła głową. - Mój
ojciec też się tak ubiegał o matkę. Robił dla niej wszystko, a na koniec i tak nie miało to
żadnego znaczenia.
- Nie możesz patrzeć na małżeństwo przez pryzmat małżeństwa twoich rodziców. Alfred
i ja...
- Ty i Alfred stanowiliście wyjątek od zasady. Wszystkie moje kuzynki powychodziły
dobrze za mąż, a jednak żadna nie może teraz znieść swojego męża. Ile to się od nich
nasłuchałam, jak źle były traktowane. To prawda, że lord Loftus i jego żona wydają się
dobraną parą, ale spójrz na resztę. Pan i pani Blair odzywają się do siebie uprzejmie tylko
w kościele; Lovejoyce’owie słyną z tego, że ciągle się kłócą. Mogłabym tak wymieniać i
wymieniać w nieskończoność.
Rosalyn bardzo pragnęła przekazać przyjaciółce swoje przemyślenia z zeszłej nocy.
- Ja pragnę czegoś więcej. - No, w końcu to z siebie wydusiła. - Choć nie bardzo wiem,
co to by miało być. Może jestem jak matka. Jej nie wystarczał tytuł ojca. Nie zatrzymał
jej przy nim. Czasami żałuję, że nie spotkałam na swojej drodze kogoś takiego jak ten
instruktor jazdy konnej. Być może wtedy zrozumiałabym , dlaczego zraniła ona tak wiele
osób wokół siebie - i wszystko niby w imię miłości.
- Och, moja kochana, kto to wie dlaczego ranimy innych, często całkiem nieświadomie?
- Ale nie ja, Covey. Nie ja.
- A więc twoja nieuprzejmość wobec pułkownika przed chwilą była zamierzona?
Rosalyn skrzywiła się, jakby przyjaciółka ją uderzyła. Kiedy jej na tym zależało, Covey
potrafiła celnie przedstawiać swoje argumenty.
- Między mną a pułkownikiem nie wydarzyło się nic takiego, za co powinnam go
przepraszać. Zrobiłam tylko to, co musiałam.
Nie czekając na odpowiedź, Rosalyn ruszyła ku lady Loftus, rozmawiającej z panią
Shellsworth, żoną notariusza, chudą kobietą o długiej szyi i donośnym śmiechu, która
właśnie się śmiała, gdy Rosalyn podchodziła do nich.
- Czyż to nie piękny dzień, moja droga? - zapytała lady Loftus na przywitanie. - Wiosna
to moja ulubiona pora roku.
- Och, ja także ją uwielbiam - zakrzyknęła pani Shellsworth z wielkim ożywieniem,
jakby opinia na temat wiosny była stwierdzeniem wyjaśniającym co najmniej powstanie
wszechświata.
Lady Loftus, ignorując towarzyszkę, znów zwróciła się do Rosalyn.
- Moja droga, widziałam, że pułkownika Mandlanda siedział obok ciebie podczas mszy.
Doszły mnie też słuchy, że poświęcał ci wiele uwagi.
Rosalyn nie zdążyła nic na to odpowiedzieć, bo zanim otworzyła usta, do rozmowy
ponownie wtrąciła się pani Shellsworth.
- Skoro tak, lady Rosalyn, to nie rozumiem, dlaczego pułkownik, zamiast pani,
dotrzymuje teraz towarzystwa Belindzie Lovejoyce?
- Belindzie Lovejoyce... - powtórzyła Rosalyn, odwracając głowę w kierunku, który
wskazywała żona notariusza. Pod czereśnią rosnącą na obrzeżach cmentarza obok alejki
prowadzącej do kościoła ujrzała drobną, kształtną blondynkę, stojącą blisko pułkownika -
stanowczo zbyt blisko -którą wyraźnie cieszyło, że może zerkać zalotnie na towarzysza
spod ciemnych, długich rzęs... Cieszyła ją uwaga, jaką pułkownik jej poświęcał.
Na widok tej sceny kobieca intuicja podpowiedziała Rosalyn, że ci dwoje nie są sobie
obcy, i jej sercem szarpnęło uczucie zazdrości. Zadziwiająco mocne uczucie zazdrości.
- Czy pułkownik Mandland i Belinda Lovejoyce nie byli kiedyś zaręczeni? - pytała dalej
niewinnym głosem pani Shellsworth.
Lady Loftus pospieszyła z odpowiedzią.
- To było dawno temu, a poza tym proszę nie zapominać, pani Shellsworth, że Belinda
zerwała zaręczyny, a następnie wyszła za mąż za kogoś innego. Jak się nazywał ten
mężczyzna? Regis? Pochodził chyba z Preston. Tymczasem Belinda Lovejoyce Regis
całkowicie zaprzątnęła sobą uwagę pułkownika Mandlanda. Była to kobieta posiadająca
wszystko, czego brakowało Rosalyn, łącznie z majątkiem. Perły na jej szyi mogły być
wprawdzie sztuczne, ale suknia z pewnością pochodziła z Londynu.
- Ona ma męża - poinformowała cichym głosem lady Loftus, jakby chciała podnieść
Rosalyn na duchu. - O nic nie musisz się martwić.
- Och, czyżbym nie przekazała wam najświeższych wieści - zaświergotała w tym
momencie radośnie pani Shellsworth.
- Belinda została wdową. Jej mąż zmarł w zeszłym roku, a ona właśnie zakończyła
żałobę. Wróciła do rodzinnych stron i zamieszkała w domu rodziców. Jej matka mówiła
mi, że Belinda bardzo pragnęła spotkać się z pułkownikiem Mandlandem.
A ja doskonale ją rozumiem. To nie jest już ten Colin, którego znaliśmy w przeszłości.
Rosalyn popatrzyła na mówiącą z błyskiem olśnienia w oczach. To oczywiste, że
Lavonia Shellsworth znała w przeszłości pułkownika. Mandland był przecież jednym z
nich. To ona, Rosalyn, jest obca we wsi. Pani Shellsworth uśmiechnęła się przebiegle.
- Zastanawia mnie, czy Belinda nie żałuje, że się pospieszyła i wyszła za mąż dla
pieniędzy. Jej mąż był od niej dwadzieścia lat starszy i miał paskudną brodawkę na
czubku nosa.
W tej właśnie chwili pułkownik podniósł wzrok i spostrzegł, że Rosalyn i jej towarzyszki
patrzą w jego stronę. Rosalyn się zawstydziła. Mandland, zaś, dumnie unosząc głowę,
odwrócił się do niej plecami.
- O mój Boże - zakrzyknęła pani Shellsworth stłumionym głosem pozbawionym cienia
współczucia. - Czyżby pułkownik panią zignorował, lady Rosalyn?
- Muszę się już pożegnać - oświadczyła na to Rosalyn, zwracając się do lady Loftus.
Czuła, że jest jej słabo i była wściekła, że pułkownik stał się tak ważną osobą w jej życiu.
- A ja myślałam, że wszystko tak świetnie się układa - stwierdziła z żalem lady Loftus.
- Nie ma się co układać - odparła stanowczo. - A teraz przepraszam, ale muszę odnaleźć
Covey.
- Cóż, zdaje się, że miejsce w Izbie Gmin nadal pozostanie wolne - dodała jeszcze na
pożegnanie pani Shellsworth, ale Rosalyn już jej nie słuchała. Szlaku Covey, stojącej
nieopodal z grupką znajomych pań.
- Możemy już wracać? - spytała przyjaciółkę, kiedy do niej dotarła.
- Czy będzie się pani widziała tego popołudnia z pułkownikiem Mandlandem? - zapytała
z wyraźnym zainteresowaniem jedna z dam otaczających Covey. Wszyscy w Clitheroe
byli zgłodniali plotek.
- Nie - rzuciła na to Rosalyn i pochwyciwszy ramię przyjaciółki, odeszła wraz z nią w
stronę starego Johna, który czekał na nie przy powozie.
- Widzę, że coś cię przygnębiło - zauważyła Covey po drodze. Cóż Rosalyn miała na to
odpowiedzieć?
- Wszystko jest jak należy.
To była prawidłowa odpowiedź.
- No tak. Nic się nie martw. Słyszałam, że Kornwalia to miła okolica - dodała ze
smutkiem starsza dama.
- Przykro mi, Covey. Może po prostu jestem za stara na małżeństwo. - Albo zbyt uparta,
przyzwyczajona do stawiania na swoim, lub zbyt dumna, dodała w myślach.
- Masz rację - stwierdziła jej przyjaciółka po chwili, kiedy już zajęła miejsce w powozie.
- Może tak będzie najlepiej. Oczywiście, pomyślała w duchu Rosalyn. Pułkownik
Mandland jest zbyt męski, zbyt pewny siebie, zbyt arogancki jak dla niej.
Poza tym był tak zajęty paplaniną Belindy Lovejoyce, że nie miał nawet czasu się
odwrócić, kiedy Rosalyn odjeżdżała. Wiedziała o tym, ponieważ ona się odwróciła.
Colin kątem oka obserwował odjazd Rosalyn i był wściekły jak nigdy. Rosalyn potrafiła
sprawić, że czuł się nic niewart - prawie jak ten żwir pod jego stopami.
A co gorsza zupełnie nie wiedział, dlaczego tak się działo.
Przecież zazwyczaj miał powodzenie u kobiet i bez próżności mógł stwierdzić, że
zawdzięczał to swojemu wyglądowi oraz ambitnemu charakterowi. Był człowiekiem,
który wiele osiągnął i który zamierzał osiągnąć jeszcze więcej - a Rosalyn zdawała się
tego w ogóle nie zauważać.
Drugą kobietą, która w przeszłości traktowała go w podobny sposób, była Belinda
Lovejoyce. Teraz jednak Belinda jadła mu z ręki. Szukała następnego męża i tym razem
Colin pasował już do jej standardów. Swojego czasu zrobiłby dla niej niemal wszystko.
Ale to też się zmieniło. Nie był już tym lekkomyślnym niedorostkiem, który uważał, że
jedyną wartością w kobiecie jest jej uroda.
Obecnie wymagał czegoś więcej. Pragnął kobiety, która podzielałaby jego poczucie
humoru, kobiety inteligentnej, doceniającej takie cechy jak uczciwość, odwaga i
lojalność.
Belinda zaś nie miała najmniejszego pojęcia, co to lojalność. O swoim zmarłym mężu
mówiła z szyderstwem. Wielokrotnie też dawała bezwstydnie do zrozumienia, że mąż był
za stary, aby zaspokoić ją w łóżku. W innym przypadku, przynajmniej w jej przekonaniu,
z pewnością powiłaby mu syna i wtedy dzieci męża z poprzedniego małżeństwa nie
wyrzuciłyby jej z jej własnego majątku.
Cóż, Colin nie miał już ochoty na Belindę. Był na to zbyt dumny - nie chciał być tym
drugim i gorszym. Niemniej słuchał jej paplaniny z uśmiechem, choć pożegnał się z nią,
kiedy tylko Rosalyn odjechała.
- Jedziesz do domu? - spytał Matt, podchodząc do brata.
- Chyba raczej wybiorę się na konną przejażdżkę. Oczyszczę umysł, żeby przesłanie
brata przemycone w kazaniu lepiej do mnie dotarło.
Matt się roześmiał.
- Cieszę się, słysząc, że ktoś jednak wysłuchał mojego kazania. Dobrze ci zrobi, jeśli się
nad nim zastanowisz, tylko nie zapomnij wrócić do domu na obiad.
Colin skinął głową na zgodę.
- I nie spóźnij się, bo Val będzie zła - dodał Matt, odchodząc już w stronę probostwa.
Odwrócił się jednak jeszcze, jakby o czymś sobie przypomniał. - Śpiewasz coraz lepiej,
bracie. Czasami udawało ci się nawet nie fałszować.
- Idź do diabła - padła szorstka odpowiedź, na którą pastor zareagował wybuchem
śmiechu, a Colin pomyślał, że dobrze jest być znowu w domu.
Pół godziny później po osiodłaniu Oscara wyjechał na drogę prowadzącą do Chatburn, a
następnie po przeskoczeniu rzędu krzewów pozwolił wierzchowcowi mknąć prze pole na
złamanie karku w stronę lasu.
W pewnej chwili jednak, zanim jeszcze dotarł do celu, zatrzymał konia w miejscu, bo z
oddali doszło go chrapliwe ujadanie ogarów. Wyglądało na to, że lord Loftus, za nic
mając zasady, poluje nawet w niedzielę.
Oscar nastawił uszu, bo on też usłyszał szczekanie, a w pewnej chwili zaczał wręcz
tańczyć w miejscu... Jego dziwne zachowanie znalazło swoje wyjaśnienie już po
sekundzie, gdy spod wydrążonego pnia przerzuconego nad wąskim strumykiem
wystrzelił w stronę konia i jeźdźca jakiś zwierz.
Był to list.
- Uciekaj mój przyjacielu - zakrzyknął w jego kierunku Colin życzliwie. - Uciekaj, zanim
cię dopadną.
A lis, który najpierw jakby ciężko westchnął, posłuchał rady i poderwawszy się na nogi,
skoczył w sam środek strumienia. Colin odprowadził uciekiniera wzrokiem, po czym
skierował konia w stronę, skąd dochodziło ujadanie psów.
Moment później dostrzegł je pojawiające się na szczycie urwiska. Za ogarami gnał konno
lord Loftus i ktoś jeszcze. Ogary, biegnąc za tropem, przemknęły obok Oscara i pognały
w kierunku lasu. Ale Colin się nie martwił - był pewien, że jego futerkowy przyjaciel
zdążył się już gdzieś dobrze ukryć. Czekał teraz na Loftusa, który zbliżał się w jego
stronę wraz z drugim jeźdźcem, Shellsworthem.
- Och, Mandland! - zakrzyknął Loftus, kiedy był już blisko. Twarz miał czerwoną od
wysiłku. - Widziałeś może tego przeklętego lisa?
- Chyba mi tu gdzieś przemknął. Uciekał na północ przez pole, w stronę lasu.
- Tam do diaska! - zaklął arystokrata. - Te cholerne psy znowu pobiegły w złym
kierunku!
- Dzień dobry pułkowniku - przywitał się Shellsworth, dodając zaraz słodkim głosem: -
Słyszałem, że pańskie małżeńskie plany spaliły jednak na panewce
- Wie pan, jakie są kobiety - mruknął Colin w odpowiedzi ze wzruszeniem ramion. -
Mają kapryśną naturę. Notariusz wykrzywił twarz w złośliwym uśmiechu.
- No cóż, prawda, ale pan pewnie i tak nie przestanie łasić się do stóp tej damy...
- Shellsworth, natychmiast się ucisz! - wykrzykną Loftus. - Jak będziesz tak gadał,
Mandland wyzwie cię na pojedynek za obrazę i zrobi z ciebie siekane kotlety, a ja stracę
notariusza. Nic z ciebie nie zostanie, nawet buty. -Arystokrata zerknął w stronę Colina. -
Pułkowniku, wierzę, że poradzi pan sobie z lady Rosalyn. Wie pan przecież, czego ja
oczekuję. A ja wiem, czego pan chce.
- Tak jest, jego lordowska mość - przytaknął Colin.
- Mówisz więc pan, że lis uciekł przez pole? - upewnił się Loftus, powracając myślami
do ważniejszych dla niego spraw.
- Uciekał w kierunku Barley Booth.
- Wielkie dzięki za wskazówkę - zakrzyknął Loftus, po czym zwrócił się do notariusza: -
Ruszajmy, Shellsworth. Zobaczymy, co potrafi ta twoja szkapa.
- Ale sir - odezwał się notariusz z powątpiewaniem. - Proszę popatrzeć na psy. Węszą
koło strumienia i wcale go nie przekraczają.
- Bo te niezguły nie mają za grosz powonienia - obruszył się Loftus. - Nie słyszałeś,
Shellsworth, co powiedział pułkownik? - Po tych słowach lord ruszył z kopyta przez
pole, a jego towarzyszowi i ogarom nie pozostawało nic innego jak podążyć za nim.
Colin przyglądał się całej grupie znikającej z widoku.
- I co myślisz, Oskar? - mruknął, gdy już został sam na drodze. - Twoim zdaniem warto
zatańczyć do melodii lady Rosalyn, czy to raczej ja powinienem nadawać ton?
Oscar, jakby rozumiejąc, że jest o coś pytany, zarżał cicho.
- Masz rację - zgodził się z nim Colin - najlepiej wracać do domu, bo spóźnię się na
obiad, a wtedy musiałbym stawać w szranki z moją szwagierką, kimś gorszym nawet od
Rosalyn.
I po tych słowach Colin, zawróciwszy konia, ruszył w drogę powrotną.
Mandland nie pojawiał się w Maiden Hill przez kolejne dwa dni, a Rosalyn zastanawiała
się, czy pułkownik próbuje zyskać na czasie, czy może chodzi o coś innego. Jej zdaniem
chodziło o coś innego.
Za to w poniedziałek odwiedziła ją lady Loftus, lecz wyszła rozzłoszczona, bo Rosalyn
nie chciała z nią rozmawiać o Mandlandzie. Więcej nikt jej nie odwiedził, czemu wcale
się nie dziwiła, wiedziała bowiem, jakimi zasadami kierują się okoliczni mieszkańcy.
Domyślała się, że postanowili ją ignorować, ponieważ nie rzuciła się w ramiona
pułkownika Mandlanda, tak jak sobie tego życzyli.
Co do wyjazdu, decyzję za nią podjął los. Kuzyn George przysłał pieniądze na podróż,
choć nie tyle, ile trzeba -musiała dołożyć do podróży ze swoich skąpych oszczędności.
Natomiast Covey, kiedy się dowiedziała o pieniądzach
i liście od kuzyna, zrobiła się dziwnie cicha i nieobecna.
- Nie musisz wyjeżdżać - zapewniała ją Rosalyn. - Jestem pewna, że ktoś z Clitheroe albo
z Valley przyjmie cię do siebie.
- Nie, nie, moje miejsce jest przy tobie - upierała się starsza dama, a Rosalyn, kierowana
egoistycznymi pobudkami, nie obstawała przy swoim.
We wtorek z rana wybrała się swoim powozikiem do miasta i tam, przed bankiem White
Lion spostrzegła Mandlanda w towarzystwie pana Jeffersa, bankiera. Obaj panowie
dyskutowali o czymś z przejęciem, a jej na ten widok od razu przemknęło przez myśl, że
pułkownik znów szykuje na nią jakąś pułapkę. Zarazem była przekonana, że Mandland ją
zignoruje, tak jak to uczynił, kiedy rozmawiał z piękną Belindą.
Wielce się więc zdziwiła kiedy koło niego przejeżdżała, Mandland przerwał rozmowę i
skinął jej głową na powitanie. Udała, że tego nie widzi, nie wiedząc nawet, dlaczego tak
postąpiła, poza tym, że łatwiej jej było nie zauważyć pułkownika niż się z nim przywitać.
Mimo to, odjeżdżając, miała dziwne wrażenie, że Mandland odprowadza ją wzrokiem.
Zabrakło jej jednak odwagi, żeby się obejrzeć i sprawdzić, czy się nie myli. Ale kiedy
była już w połowie drogi powrotnej do domu, zatrzymała powóz. Musiała to uczynić, bo
cała drżała. Była zdenerwowana i zdawała sobie sprawę, że jest to wynik spotkania z
pułkownikiem, z którym nawet nie rozmawiała.
Co też, na Boga, się z nią dzieje? Przecież prawie nie zna Mandlanda, a jednak ten
mężczyzna ciągle zaprząta jej myśli. A może zamienia się w starą pannę, drżącą jak liść
na widok każdego mężczyzny? Ciekawe, jaka będzie po kilku latach spędzonych w domu
ciotki Agathy?
To pytanie uzmysłowiło Rosalyn jej najskrytsze lęki. Zdała sobie sprawę, że nie jest ani
wystarczająco urodziwa, ani inteligentna, ani odpowiednia dla takiego mężczyzny jak
pułkownik Mandland. Do diabła z miejscem w Izbie Gmin. Rosalyn pragnęła, aby
pułkownik ożenił się z nią dla niej samej. Głupia z niej gęś. Świat taki nie jest. Ludzie
wykorzystują innych - tak jak matka wykorzystała ojca. A Rosalyn nie chciała nikogo
wykorzystywać, ani dać się wykorzystać.
- Nie pozostaje mi zatem nic innego jak tylko przeprowadzić się do ciotki Agathy -
powiedziała do konia, który w odpowiedzi tylko ciężko westchnął, jakby na znak, że
pragnie już wracać. Rosalyn pochwyciła więc lejce. Kiedy podjeżdżała pod dom, z nieba
zaczęła siąpić lekka mżawka. Zobaczyła Johna, który wyszedł na podwórko, żeby zdjąć
uprząż. Rosalyn oddała mu lejce i odeszła, postanawiając odszukać Covey. Podjęła
decyzję, że czas skończyć z ociąganiem. Ona i przyjaciółka powinny jak najszybciej
wyprowadzić się z Valley i rozpocząć nowe życie.
Szukała Covey wszędzie, ale starszej damy nigdzie nie było - ani w salonie, ani w
jadalni. Poszła więc na piętro i zapukała do sypialni przyjaciółki. Odpowiedziała jej
cisza. Gdy otworzyła drzwi, przekonała się, że pokój jest pusty. Zaniepokojona zeszła do
kuchni, w której Bridget pomagała kucharce gotować obiad.
- Czy wiecie gdzie jest Covey? - spytała zmartwionym głosem.
- Nie, proszę pani - odpowiedziała kucharka. Postanowiła zatem porozmawiać z Johnem,
ale on także nie wiedział, gdzie podziała się starsza dama. Rosalyn zaczynała się już
martwić nie na żarty. Covey nie miała zwyczaju znikać bez zapowiedzi - nie licząc
jednego przypadku, kiedy staruszka po upadku straciła orientację i odeszła od domu
nikomu nic nie mówiąc.
- Zaprzęgnij znów konia do powozu - nakazała służącemu. Pomyślała, że Covey mogła
udać się do miasta, choć w takim przypadku z pewnością spotkałaby ją po drodze, gdy
wracała.
Nie roztrząsając tego dłużej, poszła do domu po szal dla siebie i dla Covey, i tym razem
rzuciło jej się w oczy coś, czego nie zauważyła wcześniej, gdy była w sypialni
przyjaciółki - jej koronkowy czepek leżał na stoliku nocnym przy łóżku, a z szafy zniknął
kapelusz. Może więc Covey rzeczywiście poszła gdzieś z wizytą, mimo że dotąd nigdy
tego nie robiła...
Tak czy inaczej sytuacja stawała się poważna, bo zbliżał się wieczór - trudno szukać
kogoś po ciemku.
- Jadę z Johnem do miasta - zapowiedziała Rosalyn, gdy już ustaliła, że Cook zostanie w
domu i będzie czekała na Covey, w razie gdyby ta zjawiła się sama, Bridget zaś przejdzie
się pytać o starszą damę do sąsiadów.
W mieście z powodu później pory wszystkie sklepy były już pozamykane, a ulice prawie
puste. Ludzie, uciekając przed nocnym chłodem, pochowali się w domach. W oknach
paliły się świeczki, rozsyłając dokoła ciepły poblask. Na ziemię zaczęła opadać mgła.
- Tam jest, proszę pani - zawołał w pewnej chwili John do przybitej Rosalyn, modlącej
się w duchu, by się okazało, że Covey jest bezpieczna. - Na cmentarzu. Tak myślałem, że
tam właśnie poszła.
- Na cmentarz? - zdziwiła się Rosalyn. - Ale po co? I co ona tam robi? - dodała, widząc,
że Covey klęczy przed jakimś grobem.
- Modli się przy grobie męża - wyjaśnił John. - Tu przecież został pochowany.
Rosalyn nie mogła się doczekać, aż powóz dotrze pod bramę cmentarza. Kiedy tylko się
zatrzymał, wyskoczyła z niego i pobiegła z szalem w stronę przyjaciółki, która zdawała
się nie słyszeć, że ktoś się zbliża. Siedziała przed grobem nieruchomo, nieobecna
myślami, wyglądając starzej niż zwykle. I choć kapelusz osłaniał jej twarz przed
deszczem, było widać, że starsza pani drży z zimna. Poruszyła się dopiero, gdy Rosalyn
osłoniła jej ramiona szalem.
- Przywiozłabym cię tu, gdybyś poprosiła - szepnęła miękko Rosalyn, na co Covey
podniosła na podopieczną zmartwiony, ale przytomny wzrok.
- Nie chcę go tu zostawiać - szepnęła. - Próbuję być odważna, tak jak chciałby tego
Alfred, ale jeszcze nigdy nie opuszczałam Valley. Spędziłam tu całe życie. I nie chcę
rozstawać się z Alfredem.
Rosalyn przyklękła na wilgotnej ziemi obok przyjaciółki i otoczyła ją ramieniem. Covey
wydawała się taka drobna I krucha. Nie zniesie przeprowadzki do Kornwalii. Umrze,
pozbawiona pięknych widoków Valley.
W tym momencie Rosalyn zrozumiała, co powinna uczynić.
-A wiec nie wyjedziemy z Valley - oświadczyła. - A teraz chodźmy do powozu.
Ale Covey w odpowiedzi pochwyciła jej ramię, zmuszając ją, by została na miejscu.
- Nie wychodź za mąż ze względu na mnie - powiedziała z przejęciem. - Nie wychodź za
mężczyznę, którego nie kochasz. To samo mówiłam twojej matce, ale mnie nie
posłuchała. Ostrzegałam ją. Naprawdę ją ostrzegałam. Rosalyn, zdumiona, odsunęła się
nieco od mówiącej.
- Covey, nigdy wcześniej o tym nie wspominałaś. Nawet nie wiedziałam, że znałaś moją
matkę.
- Ale za to wspominałam, że rozumiem, dlaczego tak trudno podjąć ci decyzję o wyjściu
za mąż. Napatrzyłaś się przecież na cierpienia ojca. Jesteś do niego bardzo podobna.
Masz tak samo wrażliwą duszę jak on.
Rosalyn wstrząsnął zimny dreszcz, który nie miał nic wspólnego z chłodem wieczoru.
- Błagam, przestań tak mówić.
W oczach starszej kobiety zebrały się łzy.
- Nie chcę, żebyś zgorzkniała. Dlatego aż do tej chwili nie mówiłam, że znałam twoją
matkę. Ona właśnie próbowała postąpić zgodnie z rozsądkiem, a nie sercem. Naprawdę
próbowała.
- Niektórzy powiedzieliby, że wcale nie miała serca - mruknęła posępnie Rosalyn. -I
nawet jeśli próbowała, to przynajmniej, jeśli chodzi o moją osobę, zupełnie jej nie
wyszło.
- Moje biedne dziecko. Bardzo żałuję, że twoja matka nie podjęła innej decyzji. Nasze
wybory kształtują naszą przyszłość. Rosalyn, nie wychodź za mąż ze względu na mnie
albo po to, żeby zatrzymać Maiden Hill. Wyjdź za mąż z miłości.
- A jeśli na świecie nie ma osoby, którą mogłabym pokochać? - To pytanie
prześladowało ją od dawna. - Może samotność jest mi przeznaczona? Może nawet pragnę
być sama.
- Nikt nie chce żyć samotnie, Rosalyn. Nikt.
Prawda zawarta w słowach przyjaciółki uderzyła w Rosalyn z całą mocą.
- Chodźmy już, Covey. Pomogę ci dojść do powozu. Musisz szybko wrócić do domu,
żeby się rozgrzać.
Starsza kobieta rozejrzała się dokoła, jakby dopiero teraz uświadamiając sobie, że to już
prawie noc. Mgła wisząca nad ziemią zamieniła się w szarą mżawkę.
- Nie chciałam cię wystraszyć. Po prostu poszłam na spacer do kościoła.
- Rozumiem i podziwiam fakt, że zaszłaś aż tak daleko. Jednak następnym razem poproś,
to cię tu przywiozę. - Przyjaciółka była tak osłabiona, że Rosalyn prawie niosła ją do
powozu. Na szczęście w połowie drogi dołączył do nich John. - Zawieź Covey do domu i
każ kucharce podgrzać dla niej rosół - nakazała Rosalyn.
- Oczywiście, jaśnie pani - przytaknął służący.
- A ty z nami nie wracasz? - zdziwiła się Covey.
- John przyjedzie po mnie później. Na probostwo, John.
- Tak jest, jaśnie pani.
- Rosalyn...
Rosalyn uciszyła towarzyszkę.
- To moja decyzja, nie twoja. A teraz jedź już i niech John szybko po mnie wraca.
Nie czekając na odpowiedź, Rosalyn naciągnęła szal na głowę i przechodząc przez ulicę
ruszyła w stronę probostwa. Przed furtką jednak, zanim nacisnęła na klamkę, ogarnęły ją
wątpliwości. W oknach probostwa świeciły się światła, z wnętrza domu dochodziły
odgłosy rozmów i śmiech, tak jakby dziatwa Mandlandów znajdowała się w trakcie
doskonałej zabawy.
Bojąc się, że zaraz straci całą odwagę, Rosalyn szybkim krokiem przemierzyła ścieżkę
prowadzącą do drzwi wejściowych i głośno w nie zastukała.
Sekundy przeciągały się w wieczność. W końcu w głębi domu dały się słyszeć czyjeś
kroki i niski męski głos, który karcił Josepha za dokuczanie siostrze, Emmie. Potem
drzwi się otworzyły i stanął w nich pułkownik Mandland. W jego ramionach leżało
niemowlę. Rosalyn na ten widok odebrało głos.
W kominku buchał ogień, a powietrze przesycone było zapachem kiełbasek, które
Mandlandowie jedli na obiad. Puł kownik był w samej koszuli bez surduta.
- Cóż za niespodzianka - powiedział zaskoczonym głosem, ujrzawszy gościa. - Proszę
wejść, lady Rosalyn. Niech pani tak nie stoi na tym deszczu.
Rosalyn ani drgnęła. Nie miała śmiałości zrobić nawet jednego kroku. Stała w progu
niezdecydowana, zdumiona ciepłą i wesołą atmosferą panującą na probostwie, tak bardzo
różniącą się od ponurej zimniej nocy na zewnątrz.
Widok salonu Mandlandów, osób w nim zebranych, uświadomił jej jak puste jest jej
życie. Wyciągnęła dłoń i dotknęła paluszków niemowlęcia. Skóra na nich była miękka
jak najdelikatniejszy jedwab.
Podniósłszy wzrok na pułkownika, Rosalyn zduszonym głosem zapytała: - Czy pańska
oferta małżeństwa jest nadal aktualna?
Rozdział 7
Colin nie był przekonany, czy się nie przesłyszał.
- Godzi się pani za mnie wyjść? - powtórzył ze zdumieniem. Miał prawo być zaskoczony
- od zeszłej niedzieli Rosalyn każdym gestem dawała do zrozumienie, że ma go za nic.
Rosalyn skinęła twierdząco głową. Jej twarz, mimo że dziwnie blada, wyrażała
zdeterminowanie, a jej włosy, starannie upięte, teraz były zmierzwione przez wiatr.
Szczelniej otuliła się szalem.
- Niech pani wejdzie do środka, to porozmawiamy - zaproponował Colin, szerzej
otwierając drzwi. Pokręciła głową.
- Nie, ja... - zmarszczyła brwi. - John ma tu zaraz po mnie przyjechać. Nie chcę, żeby
czekał. - Po tych słowach na chwilę zamilkła, po czym spytała: - Boi się pan powiedzieć,
że zmienił pan zdanie? Słyszałam o powrocie Belindy Lovejoyce i o tym, że kiedyś ona i
pan byliście sobie bliscy. - Niespodziewanie głos mówiącej zrobił się twardy. -Tylko, że
ona wyszła za innego. Powinien pan o tym pamiętać.
Czy lady Rosalyn jest rzeczywiście tak zdenerwowana, na jaką wygląda, czy może po
prostu głos jej drży, bo zmarzła? Colin postanowił to sprawdzić.
Spojrzał na dzieci brata, w milczeniu przyglądające się scenie rozgrywającej się w
wejściu.
- Boyd, chodź tu i weź ode mnie Sarah. Muszę przez chwilę porozmawiać z lady Rosalyn
na osobności.
- Tak, wujku - zakrzyknął posłusznie chłopiec. - Dzień dobry, proszę pani - rzucił
wstydliwie w stronę przybyłej, odbierając niemowlę z rąk pułkownika.
- Witaj, Boyd - odpowiedziała na powitanie Rosalyn. Reszta dzieci, ośmielona jej
reakcją, też się z nią przywitała.
- Pilnuj rodzeństwa, dopóki nie wrócę - nakazał Boydowi Colin. - Będę niedaleko -
dodał, zamykając za sobą drzwi.
- Te ciekawskie diablątka mają wielkie uszy - wyjaśnił, chwytając Rosalyn pod ramię i
prowadząc pod rozłożysty dąb rosnący kilka kroków od domu. - Przekonałem się o tym
na własnej skórze. Jeśli Thomas znów użyje jakiegoś przekleństwa, twierdząc, że nauczył
się go od wuja, jego matka przepędzi mnie stąd na cztery wiatry.
Rosalyn milczała - nawet się nie uśmiechnęła. Głowę miała pochyloną, cała była spięta.
- Zatem mówi pani, że plotkarki z Clitheroe mają dobrą pamięć - ciągnął Colin
niezrażony małomównością towarzyszki.
- Co pan ma na myśli?
- To, że Belinda Lovejoyce, jakkolwiek się teraz nazywa po zmarłym mężu, to historia
sprzed wielu lat - wyznał.
- Ale nadal jest bardzo urodziwa.
Colin zatrzymał się. Znajdowali się już pod dębem, którego gałęzie pozbawione były
jeszcze liści.
- Lady Rosalyn, czyżby była pani zazdrosna?
Rosalyn, słysząc zarzut, otrząsnęła się wreszcie z otępienia. Uniosła głowę w górę, na
czole widniała głęboka zmarszczka.
- Tak.
Ta szczera odpowiedź prawie zwaliła Colina z nóg. Nie po raz pierwszy pomyślał, że ma
do czynienia z niecodzienną kobietą - honorową, lojalną i uczciwą. Nigdy dotąd nie
spotkał takiej na swojej drodze.
Jego własna prawdomówność została wystawiona na próbę, kiedy Rosalyn zduszonym
głosem zapytała:
- Może ta osoba nadal pana pociąga, pułkowniku? Bo pan ją z pewnością.
- Belindę pociąga każdy majętny mężczyzna. Jej ojciec nie jest zadowolony, że córka
wróciła do domu z dłużnikami na karku. Tak czy inaczej Belinda już raz zrobiła ze mnie
głupca i drugi raz jej się to nie uda.
Rosalyn kiwała głową, choć zarazem sprawiała wrażenie, jakby nie słyszała, co się do
niej mówi. Colin zdenerwowanym gestem przeciągnął dłonią po włosach.
- Proszę wyjaśnić, co się zmieniło? Od chwili, gdy się poznaliśmy, wyraźnie dawała pani
do zrozumienia, że nie jest zainteresowana moimi zalotami, a teraz pojawia się tu
prosząc, żebym się jednak z nią ożenił?
- Pan też mnie zignorował na dziedzińcu przed kościołem - więc nie jesteśmy sobie nic
dłużni.
- Mówi pani tak, jakbyśmy ze sobą rywalizowali.
- A nie jest tak?
Colin musiał się poddać, uznając, że jego rozmówczyni ma bystry umysł.
- Byłem na panią zły.
- Nie odwiedził mnie pan potem - kontynuowała Rosalyn.
- Ponieważ była pani dla mnie jak róża z kolcami, którą razem sadziliśmy. Nie widziałem
sensu w dalszym ubieganiu się o panią, wiedząc, że z pewnością mnie pani odrzuci.
- Moja duma to moja największa wada - wyznała Rosalyn. Jej głos brzmiał tak, jakby
chciała się rozpłakać, lecz nie mogła.
Colin to rozumiał. Rosalyn wybudowała wokół siebie mur, który nie pozwalał na
okazywanie uczuć.
- Czy była pani kiedyś zakochana? - zapytał niespodziewanie, pragnąc się dowiedzieć,
komu jego rozmówczyni zawdzięcza tę nieufność.
Pytanie ogromnie ją zaskoczyło.
- Dlaczego chce pan to wiedzieć?
- Zeby było sprawiedliwie. Pani zna już co nieco moją przeszłość, a jeśli nawet nie, panie
Blair i Sheffield z ochotą podzielą się z panią szczegółami.
- Tak się składa, że to Lavonia Shellsworth pasjonuje się historią pańskiego życia.
- Lavonia? - prychnął Colin z niechęcią. - Wsadzała nos w sprawy innych ludzi już kiedy
była w wieku Emmy. I na dodatek większa część jej wiedzy to zwykłe bzdury, wytwór
jej wyobraźni.
Widać było, że Rosalyn z trudem hamuje śmiech. Colin postanowił to wykorzystać.
- O co chodzi? Sądzi pani, że nie powinienem mówić o Lavonii w ten sposób? Dam sobie
rękę odciąć, że w głębi duszy myśli pani to samo co ja.
- Ale nie mówię tego głośno.
- A może warto. Rosalyn cofnęła się o krok.
- Nie mówi pani głośno, co pani sądzi, bo jest pani sama. Społeczeństwo źle patrzy na
wygadane kobiety, zwłaszcza na te bez mężów, którzy w razie potrzeby staną w obronie
żony. Ale zamężna kobieta może robić, co chce.
Colin wiedział, że jego ostatnie słowa posiadały wielką moc, i czuł, że zrobiły wrażenie
na rozmówczyni. Dlatego postanowił kontynuować.
- Ponawiam więc wcześniejsze pytanie - czy była pani kiedyś zakochana?
- Nie - odparła Rosalyn z ciężkim westchnieniem. - To żałosne, prawda? Podobał mi się
wprawdzie pewien młodzieniec, jeszcze kiedy mieszkałam z ciotką Maribeth. Jej mąż
jest rosyjskim księciem. Ten młody człowiek, który tak mi się spodobał, był wybrańcem
mojego kuzynostwa na narzeczonego dla ich najstarszej córki.
- Córki o nijakiej twarzy, z nierównymi zębami i zezem, jak się domyślam.
Po twarzy Rosalyn przemknął cień uśmiechu, który kobieta próbowała ukryć, zakrywając
dłonią usta i odwracając wzrok.
- Moja kuzynka miała za to piękny głos.
- To się często zdarza u osób z zezem. Pomaga im on wyciągać wysokie tony.
Teraz już Rosalyn otwarcie się śmiała, co bardzo ucieszyło Gplina, mimo że śmiech
wydawał mu się chropowaty, jakby kobieta rzadko się śmiała.
- Mieszkała pani u wielu krewnych, prawda? Śmiech ucichł nagle jak ucięty nożem.
- Nie miałam wyboru. Dzięki obecności Covey Maiden Hill to pierwsze miejsce, w
którym jestem... - Rosalyn zawahała się, po czym dokończyła: - wolna od rządów innych
osób.
- I wolno pani dbać o siebie.
- Tak.
Colin skinął głową. Rozumiał Rosalyn.
- No więc, co się stało z tym młodzieńcem, który wpadł pani w oko?
- Ożenił się z moją kuzynką, a ja później przeniosłam się do ciotki Agathy. - Rosalyn
zadrżała. - To straszna osoba.
- To do niej ma się pani przeprowadzić zgodnie z wolą Woodforda?
- Tak - odparła oschle. Jej zdaniem zbyt oschle, więc postanowiła nieco złagodzić
wrażenie, jakie wywołała jej lakoniczna odpowiedź. - Ciotka Agatha nie jest niczemu
winna. Każdy byłby zły, że na głowę spada mu opieka nad sierotą.
- Nie zgadzam się z tą opinią. W mojej rodzinie drzwi są szeroko otwarte dla wszystkich.
Oczywiście śpię teraz na podłodze, ale tylko dlatego, że nie umiem znieść chrapania
Boyda i zalatujących stóp Thomasa.
Rosalyn znów się roześmiała, a Colin pomyślał, że rozśmieszanie jej mogłoby z
łatwością wejść mu w nawyk.
- Z drugiej strony - kontynuował - mnie jest łatwiej, bo nie jestem piękną, niezamężną
kobietą pomiędzy kuzynkami oszpeconymi zezem.
- Nie jestem piękna - zaprzeczyła natychmiast Rosalyn. - A pan niepotrzebnie prawi mi
komplementy. Znam siebie i znam swoje wady.
- Proszę wymienić choćby jedną - zaproponował, ciekaw, co usłyszy. Sądząc po fryzurze,
w jaką zawsze układała włosy, Rosalyn nie była z nich szczególnie zadowolona.
Domyślał się, że je wymieni jako pierwsze.
- Mam zbyt duże usta - padła szczera odpowiedź. Zdumiał się w duchu - przecież te usta
są wprost stworzone do całowania.
- Kto pani to powiedział? - spytał. - Ciotka Agatha?
- Nikt. Mam w domu lustro.
- Rozumiem. Ale nie mówił tego żaden mężczyzna, jak sądzę? Rosalyn prychnęła cicho
ze zniecierpliwieniem.
- Mężczyzna i kobieta nie powinni prowadzić ze sobą takich rozmów.
Colin miał ochotę stwierdzić, że to najlepszy rodzaj rozmów dla kobiety i mężczyzny, ale
powstrzymał się. Mimo to był zadowolony. Rosalyn była dziewicą fizycznie i
psychicznie. Zaborczość, jaką wobec niej odczuwał, jeszcze się wzmogła.
- Był jeszcze jeden mężczyzna. Pewien dżentelmen, którego poznałam podczas mojego
pierwszego sezonu towarzyskiego - wyznała Rosalyn. - Poświęcał mi wiele uwagi, nawet
mimo tego, że moja inna ciotka, Grace, opowiedziała mu o mojej sytuacji.
- I co się z nim stało? - dopytywał się Colin, czując lekkie ukłucie zazdrości. Zauważył,
że głos rozmówczyni nieco złagodniał, kiedy wspominała zalotnika z przeszłości.
- Ożenił się z następną moją kuzynką, mówiąc mi na koniec, że do siebie nie
pasowaliśmy. Później brałam jeszcze udział w kolejnym sezonie z dwiema kuzynkami,
ale już więcej nikogo ciekawego nie poznałam.
- A pani serce - sondował dalej Colin. - Czy nikt nie zajął w nim specjalnego miejsca? -
Tam do diabła, od kiedy to zączął przemawiać jak poeta?
Rosalyn znów cofnęła się o krok w cień drzewa. Nie odpowiedziała na pytanie, tylko
zapytała:
- Nie zrezygnował pan z miejsca w Izbie Gmin, pułkowniku, prawda?
Rzeczywiście nie zamierzał z niego rezygnować, tak jak nie zamierzał rezygnować z
Rosalyn. Pozwolił jedynie, żeby nieco ochłonęła. Chłodnym obejściem zraniła jego
dumę, zwłaszcza wtedy w kościele, gdzie było tylu świadków. Ale nie pozwoliłby
Rosalyn wynieść się do Konwalii, nie podejmując choćby jeszcze jednej próby
przekonania jej do siebie. Po prostu chciał wziąć ją na przeczekanie.
- Nie, nie zrezygnowałem i miałem nadzieję, że pani do mnie przyjdzie - powiedział.
Zapadła krótka chwila milczenia, a potem Rosalyn oświadczyła:
- Oto jestem.
- Ale dlaczego? Z jakiego powodu?
- Czy to ma znaczenie? Pobierzemy się przecież z rozsądku. Kogo obchodzą motywy?
- Mnie - rzucił, uświadamiając sobie przy tym, że powiedział prawdę. Zrobił krok w
stronę Rosalyn. - Ale pani ciężko pracowała nad tym, żebym zrozumiał, iż moje motywy
są dla pani odrażające. - Oraz, że jestem dla pani kimś z niższej klasy, dodał w myślach.
- Nie podoba mi się takie wyrachowane podejście do małżeństwa, to wszystko -
wyjaśniła.
- O małżeństwie należy myśleć trzeźwo. To duża zmiana w życiu. A pani pojawia się
nocą na progu mojego domu i teraz to pani składa mi ofertę małżeństwa. Moje pytanie,
dlaczego zmieniła pani zdanie w tej kwestii, wydaje się zatem na miejscu.
Spodziewał się, że Rosalyn obruszy się na te słowa, wierzgnie niczym nieujeżdżona
klacz. Nie zdziwiłby się nawet, gdyby odwróciła się na pięcie i odeszła.
I rzeczywiście wykonała ruch, jakby chciała uciec, ale potem zaparła się mocno nogami
w ziemię i oświadczyła:
- Covey. Jestem tutaj z powodu Covey. Ona nie może się stąd wyprowadzić. Przeżyła w
Maiden Hill ponad czterdzieści lat. Nie ma dzieci ani kuzynów. Pozostały jej tylko
wspomnienia. Znalazłam ją dzisiaj przy grobie męża i zrozumiałam, że ze względu na
moją dumę proszę ją by poświęciła wszystko, co jej zostało. Covey nie wytrzyma w
Kornwalii, umrze tam, a to przecież jedyna bliska mi dusza. To jedyna osoba na świecie,
która się przejmowała tym, czego naprawdę mi potrzeba i w co wierzę. Nie mogę
dopuścić, żeby spotkała ją krzywda. Za bardzo mi na niej zależy. - Po tych słowach
Rosalyn uniosła dumnie głowę w wyzywającym geście, jakby się spodziewała sprzeciwu
ze strony Colina.
- Proszę więc odpowiedzieć na pytanie, które zadałem wcześniej.
- Przecież na nie odpowiedziałam. Chyba, że chodzi o jakieś pytanie, które mi umknęło -
mruknęła kobieta z irytacją.
- Myśli pan, że coś przed panem ukrywam?
- Niech mi pani powie, czy była już pani kiedyś w kimś zakochana?
- Nie.
Colin uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Proszę, jaka prosta odpowiedź. Nie było trudno się przyznać?
- Mężczyźni są tacy próżni - sarknęła Rosalyn, mierząc rozmówcę pogardliwym
spojrzeniem.
- Tak, jesteśmy - zgodził się pułkownik, rozumiejąc, że między nim a Rosalyn toczy się
walka o władzę. Podobało mu się to. - Będzie nam ze sobą dobrze, Rosalyn - powiedział,
czując, że imię rozmówczyni, wypowiedziane bez oficjalnego tytułu, wypływa z jego ust
jak słodki nektar.
- Będziemy żyli oddzielnie - poprawiła go szybko. - Czy nie tak właśnie pan mówił? O
tak, nic, tylko pozwolić tej kobiecie ustanawiać reguły.
- Proszę się nie martwić. Aranżowane małżeństwa czasami są tymi najlepszymi. Rosalyn
zmarszczyła czoło.
- Moja matka wyszła za mąż z rozsądku i jej małżeństwo okazało się wielką porażką. - W
słowach mówiącej pobrzmiewało całe morze niewypowiedzianego cierpienia. Rosalyn po
raz pierwszy pokazała Colinowi skrawek prawdziwej siebie.
Colin dobrze pamiętał historię, którą opowiadała mu Val.
- Co się wydarzyło? - zapytał. Chciał usłyszeć opowieść z ust samej Rosalyn. Ta z
miejsca zamknęła się w sobie.
- Proszę tylko, żeby był pan dyskretny zaspakajając swoje pragnienia - oświadczyła
wyniośle. - Obawiam się, że Belinda Lovejoyce nie potrafi zachowywać się dyskretnie.
- Chwileczkę, chwileczkę. To będzie wprawdzie małżeństwo aranżowane, ale przecież
nie tylko z nazwy.
- Gdzie tu różnica? - spytała Rosalyn z niepokojem.
- W intymności.
Mimo że nie widział tego, bo otaczała ich ciemność, Colin mógł przysiąc, że jego
towarzyszka zalała się gorącym rumieńcem.
- Dlaczego pragnie pan intymności? - zapytała tak zbolałym głosem, że aż zrobiło mu się
jej żal.
- Bo chcę mieć dzieci - stwierdził bez ogródek. Rosalyn mocniej zacisnęła ramiona
skrzyżowane na piersiach.
- Ja także ich pragnę - wyszeptała niemal niesłyszalnie.
- Więc rozumie pani, że istnieje tylko jeden sposób, żeby pojawiły się na świecie -
zauważył Colin trzeźwo, wyciągając rękę, żeby dotknąć ramienia rozmówczyni. Ta zaś,
choć zesztywniała, nie odsunęła się. - Może bardziej do siebie pasujemy niż to się pani
teraz wydaje - dodał, gładząc delikatnie jej ramię.
Odniósł wrażenie, że nawet ze swojego miejsca słyszy mocne walenie serca stojącej
przed nim kobiety. Była albo przerażona, albo podekscytowana. Znów dał krok ku niej,
myśląc przy tym, że to, co chce zrobić, to szaleństwo, że nie powinien posuwać się aż tak
daleko. Nie potrafił jednak się zatrzymać.
Rosalyn uniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy. On w odpowiedzi przesunął dłonią
po jej gładkim policzku. Był ciekaw, jak długie są jej włosy. Czy sięgają pasa? Czy kręcą
się na końcach? Jak pachną? Pochylił się, żeby to sprawdzić, ale Rosalyn się spięła.
- To nie jest rozsądne - uprzedziła.
- Małżeństwo, czy fakt, że mam ochotę przypieczętować naszą umowę pocałunkiem?
- I jedno, i drugie.
Przez chwilę stali oboje nieruchomo, sparaliżowani przypływem nagłego pożądania... ale
potem Rosalyn zrobiła ruch, jakby chciała się odsunąć. Colin jej na to nie pozwolił.
Mocniej pochwycił jej ramię.
- Rosalyn, miałaś powód, żeby tu przyjść. Ja mam powód, dla którego pragnę się z tobą
ożenić. Ale jest jeszcze to przyciąganie między nami. Chyba dobrze, że ono istnieje, nie
sądzisz?
- Ty nic nie rozumiesz - usłyszał okrzyk, w którym pobrzmiewały nutki strachu. - Ludzie
ranią tych, na których im zależy.
- Ja cię nie zranię.
- Bo ci na to nie pozwolę - padła natychmiastowa odpowiedź. Rosalyn uniosła ręce, żeby
odepchnąć od siebie Golina, ale coś kazało się jej zatrzymać. Przez chwilę jej prawa ręka
spoczywała na jego piersi.
- Widzisz? - powiedział ten miękko. - Jestem prawdziwym człowiekiem z ciała i kości.
Mam marzenia, pragnienia, potrzeby... Zupełnie jak ty. Zaufaj mi, Rosalyn. Zaufaj mi
choć troszeczkę.
Pochylił się, żeby ją pocałować, ale ona w ostatniej chwili uchyliła się przed
pocałunkiem i wyśliznęła mu się z objęć.
- Będziemy mieli dzieci - powiedziała - ale dopiero kiedy będę na to gotowa.
- Ależ naturalnie...
- Nie wystarczą mi zwykłe obietnice. Musisz dać mi słowo honoru. Colin poczuł, że
wzbiera w nim gniew.
- Po co? Żebym potem tańczył jak mi zagrasz?
- Przypominam, że zależy ci na miejscu w Izbie Gmin. Czy moja prośba wobec tego, co
uzyskasz, jest aż tak wygórowana?
Nie, nie była, tyle że tak naprawdę Colin pragnął nie miejsca w parlamencie, ale Rosalyn.
Widział to teraz bardzo wyraźnie. Pragnął jej dotykać, smakować, poznać każdy
centymetr jej ciała.
Był też świadomy tego, że cena, jakiej żądała, jest być może większa niż pragnąłby
zapłacić. Do diabła z tym!
- Więc kiedy ślub? - zapytał porywczo.
- Jeszcze nie złożyłeś obietnicy, o którą prosiłam.
- Jakiej obietnicy? Że nie będę ci się narzucał? Zatem dobrze, przyrzekam, że nie będę.
Nigdy nie narzucałem się żadnej kobiecie, więc i żonie nie zamierzam.
Jego zapewnienia nie przekonały Rosalyn, ale czy miała jakiś wybór?
- To obojętne, kiedy się pobierzemy - oświadczyła. - Sam o tym zdecyduj i sam
powiadom o tym George'a. Pewnie będzie zły, że nie poprosiłeś go wcześniej o zgodę...
zakładając, że pamięta, kim jestem.
- Poradzę sobie z nim - mruknął Colin. - Powiem, że kiedy przejmowałem na własność
Maiden Hill, jego mieszkanki przejęły na własność moje serce.
- George nie da temu wiary - stwierdziła krótko Rosalyn, a Colin zrozumiał, że jej
staroświeckie, szare stroje i skromna fryzura to wyraz tego, jak Rosalyn postrzega samą
siebie. I nie rozumiał, dlaczego tak jest.
- Ucieknijmy i pobierzmy się po kryjomu - zaproponował pod wpływem impulsu.
- Słucham? - spytała ze zdumieniem, odstępując od niego na kilka kroków.
- Ucieknijmy - powtórzył, idąc za nią.
- Czyś ty postradał rozum? - zakrzyknęła Rosalyn, cofając się jeszcze bardziej. Colin
stanął w miejscu.
- Możliwe - przyznał, wyciągając przed siebie dłoń. - Tylko dlaczego nie skorzystać z
okazji. Do Szkocji krótka droga. Rano bylibyśmy na miejscu.
- Pomyśl o skandalu, jaki by wybuchł. - Rosalyn po tych słowach ściślej otuliła się
szalem. - Ludzie naszej klasy nie pobierają się po kryjomu.
- Ludzie naszej klasy mogą robić, co zechcą. Poza tym, o jakim skandalu mówisz? To
będzie przecież bardzo romantyczne. Oczywiście niektórzy będą zaszokowani, ale czy
nigdy nie miałaś ochoty zaszokować czymś ludzi? Przynajmniej raz w życiu?
- Nikogo nie zaszokujemy. Ludzie pomyślą, że oszaleliśmy, to wszystko.
- Więc zróbmy tak. Zapomnijmy o rozsądku - namawiał.
- A co na to twój brat?
Pytanie było celne. Colin wiedział, że Matt nie byłby zadowolony. Z pewnością przed
ślubem pragnąłby najpierw ogłosić oficjalne zaręczyny.
On jednak miał inną wizję. Nie lubił zresztą podporządkowywać się żadnym zasadom.
Pomysł potajemnego ślubu bardzo mu się podobał - był śmiały, a przede wszystkim nie
wymagał czekania na oficjalny ślub, co groziło tym, że Rosalyn po zastanowieniu zmieni
zdanie.
- Matt zrozumie - oświadczył.
- To szalony pomysł, a ja nie mam zwyczaju poddawać się szaleństwu - stwierdziła
Rosalyn.
- Wielka szkoda - mruknął. - Co do mnie, nie raz robiłem szalone rzeczy, jednak ta akurat
mogłaby być najmądrzejszym posunięciem w moim życiu.
- Ucieczka i potajemny ślub ? - zakrzyknęła z niedowierzaniem Rosalyn, po czym zadała
następne pytanie, które dla Colina stanowiło sygnał, że może jednak byłby w stanie
przekonać rozmówczynię do swojego pomysłu. - Zupełnie nie rozumiem, gdzie tu
widzisz jakąkolwiek mądrość?
- Rosalyn - zaczął - tylko się zastanów. Ludzie i tak będą o nas plotkowali, bez względu
na to, co zrobimy. Dajmy im zatem jakiś prawdziwy powód do plotek. Niech sobie na
nich języki połamią. Potem, cokolwiek byśmy nie zrobili, nic ich już nie zaskoczy.
Zresztą mam już dosyć spania na podłodze. Marzę o przeprowadzce do Maiden Hill, o
spaniu we własnym łóżku.
Rosalyn wprawdzie kręciła głową, ale Colin wyczuwał jej niezdecydowanie. Z oddali
doszedł ich tętent końskich kopyt.
- To zapewne John - rzuciła Rosalyn. - Przyjechał zabrać mnie do domu - wyjaśniła,
dając krok w stronę furtki. Colin jednak złapał ją szybko za rękę.
- Przyjadę po ciebie za trzy godziny - zapowiedział. - Rano będziesz już nową osobą -
panią Colinową Mandland.
- Wcale mi nie spieszno rozstawać się z własnym nazwiskiem i tytułem - zauważyła z
lekką desperacją.
- Tytuł odziedziczyłaś po ojcu - upierał się przy swoim Colin. - Z czasem wywalczę dla
ciebie nowy. Będzie tylko twój - nęcił, wiedząc, że gra na ambicjach rozmówczyni.
- Ja... - zaczęła, on jednak uciszył ją, kładąc jej palec na ustach.
- Cii, Rosalyn, choć raz wykaż się śmiałością. Nie przejmuj się tym, co pomyślą ludzie.
Sama do mnie przyszłaś. Chcesz tego małżeństwa. Twoje wahania nie mają sensu.
Patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczyma, a jemu się wydawało, że ta chwila jest
zaczarowana. Że to chwila, która określi całą jego przyszłość.
- Rosalyn, raz w życiu zrób coś nieoczekiwanego. Wiedział, że jego słowa padły
wreszcie na podatny grunt. Kobieta dumnie uniosła głowę i oświadczyła:
- Czekam na ciebie w Maiden Hill.
- No, to się nazywa odwaga. Tylko nie bierz dużo bagażu - przestrzegł szeptem.
Rosalyn skinęła głową, po czym ruszyła do oczekującego na nią powozu. Jednak przy
furtce zatrzymała się i spojrzała za siebie.
- O północy?
- To najlepsza pora na nowe przedsięwzięcia - zapewnił. Rosalyn pospieszyła do powozu,
on zaś przyglądał się, jak gestem zarówno pełnym elegancji, jak i kobiecości, zarzuca
szal na głowę.
- Żegnaj, jaśnie pani - szepnął w ciemność, po czym uderzyła go myśl, że ma zwyczaj
zadurzać się w kobietach, które w miejscu serca mają kawałek lodu, a ich żyły tętnią
ambicją.
Tylko, że tym razem miał dostać to, czego pragnął. I nie musiał przy tym nadmiernie się
zamartwiać co przyniesie przyszłość. Ta radosna refleksja spowodowała, że uczynił coś,
czego nie robił od czasów dzieciństwa - rzucił się na trawę i fiknął koziołka.
Drzwi frontowe domu stanęły otworem. W progu tłoczyli się bratankowie i bratanice
Colina.
- Wujku - krzyknęła Emma - przewróciłeś się? Colin usiadł i się roześmiał.
- Nie, moja słodka, to mi się nie zdarza. Nigdy. - Po tych słowach znów rzucił się na
trawę, co widząc dzieciaki podbiegły do niego, żeby dołączyć do zabawy.
Colin zaś wiedział, że będzie mu trudno dotrwać do północy. Zostanę członkiem
parlamentu, huczało mu w głowie, i będę się kochał z lady Rosalyn.
Przy oklaskach dzieci oparł głowę o ziemię i zrobił stójkę.
Rozdział 8
Rosalyn siedziała w powozie i czuła, że ogarnia ją prawdziwa panika, a może nawet i
swoisty obłęd, bo wydało jej się nagle, że z oddali dochodzi ją odgłos dziecięcego
śmiechu. Obejrzała się za siebie w kierunku probostwa, zastanawiając się, czy
rzeczywiście ktoś się śmiał, czy może raczej wyobraźnia spłatała jej figla? O Boże,
jęczała w duchu, na cóż to ja się zgodziłam?
Z jednej strony myśl, że nie będzie musiała wyprowadzać się z Maiden Hill przynosiła jej
ulgę, z drugiej napawała przerażeniem. Rosalyn przerażała perspektywą wyjścia za mąż
za Mandlanda. I na dodatek zgodziła się z nim uciec. Już teraz wiedziała, jakie będą
komentarze jej ciotek.
- Pułkownik Mandland sprawia wrażenie miłego człowieka - usłyszała głos Johna, który,
choć zazwyczaj małomówny, teraz najwyraźniej próbował nawiązać z nią rozmowę.
- Uhm - przytaknęła.
Dobrze wiedziała, że służba wychodzi ze skóry, żeby się dowiedzieć, co tak naprawdę
łączy ją i pułkownika. Pewnie, kiedy Covey wróciła do domu sama, spekulacjom na ten
temat nie było końca.
Czy nie ma już na świecie miejsca, w którym można by się było odgrodzić od plotek?
Które zresztą rozpętają się na dobre dopiero następnego dnia, gdy wyjdzie na jaw, że
uciekła z pułkownikiem, żeby potajemnie wyjść za niego za mąż.
Nagle dotarło do niej, że od śmierci ojca marzyła tylko o jednym - właśnie o ucieczce.
Chciała uczynić to, co uczyniła matka, choć przecież doskonale zdawała sobie sprawę, że
to czyste szaleństwo. Mimo to pomysł ucieczki bardzo ją pociągał.
Oczywiście pozostawała dość nieprzyjemna perspektywa przywiązania się do Mandlanda
na resztę życia... No ale pułkownik nie jest przecież taki najgorszy. W gruncie rzeczy
zdawał się ją rozumieć nawet wtedy, kiedy ona sama nie bardzo rozumiała, o co jej
chodzi. Co on takiego do niej mówił? Choć raz zrób coś nieoczekiwanego. Wysiadając z
powozu przed domem, Rosalyn czuła się zupełnie inną osobą niż jeszcze przed godziną.
- Dziękuję - rzuciła w stronę służącego, który zdejmował uprząż z konia. John skinął
głową.
- Cook zajęła się panią Covington jak należy - powiedział.
- Położyła ją do łóżka i została przy niej.
- Wiedziałam, że o nią zadbacie, John, i jeszcze raz dziękuję - odparła i ruszyła w stronę
domu, ale po jednym kroku zatrzymała się: - Chcę ci podziękować za wszystko, co dla
mnie zrobiłeś przez te lata.
Służący pochylił głowę, a Rosalyn, widząc jego skrępowanie, wyciągnęła rękę i
poklepała go po ramieniu.
- Odprowadź kuca do stajni i sam też idź się położyć - nakazała.
Po tych słowach pospieszyła do domu. Po wejściu podniosła stojącą w sieni świecę i
oświetlając nią sobie drogę wspięła się po schodach na piętro. Gdy już się tam znalazła,
najpierw zajrzała do sypialni Covey. Cook, pochrapując cicho, drzemała przy jej łóżku,
sama zaś Covey spała spokojnie, zwinięta w kłębek pod kołdrą. Rosalyn delikatnie
obudziła służącą.
- Co z nią? - spytała.
- Podałam pani Covey kilka kropel laudanum, a ona po raz pierwszy przyjęła je bez
wykłócania się. Potem zasnęła jak dziecko.
- To dobrze. Dziękuję ci, moja droga. A teraz idź już spać. John przyjdzie jak tylko
oporządzi kucyka.
- Tak, jaśnie pani. - Służąca ciężko podniosła się z krzesła i ruszyła ku drzwiom. Przed
wyjściem zatrzymała się jednak i powiedziała: - Ten pułkownik to porządny człek.
Widać to po jego oczach. Będzie dla pani dobry. A pani Covington powinna tu zostać, bo
to jest jej dom. - Na zakończenie, mając świadomość, że przekroczyła pewną granicę,
Cook dodała: - To znaczy, tak sobie pomyślałam, chociaż wiem, że nie powinnam się
wtrącać. I przepraszam, jeśli panią uraziłam.
Rosalyn opadła na zwolnione przez służącą krzesło.
- Nie uraziłaś, Cook - zapewniła. -I rozumiem, że przejmujesz się losem Covey. Ja też nie
chcę, żeby była nieszczęśliwa.
- Pani losem też się przejmuję, jaśnie pani - pospieszyła z wyjaśnieniem gospodyni, po
czym skuliwszy się w sobie, ukłoniła się i wyszła.
Rosalyn przez chwilę siedziała nieruchomo a potem, spojrzawszy na śpiącą przyjaciółkę,
powiedziała na głos:
- Zrobię to, a ty tymczasem odpoczywaj. Zadbam o ciebie i o siebie. Niczym się już nie
martw. - Po chwili wahania, dodała: - A Cook ma rację, pułkownik nie jest złym
człowiekiem. Może to nie twój Alfred, ale nie jest też jak mój ojciec... ani ten instruktor
jazdy konnej. Wiesz, dotąd myślałam, że go nigdy nie spotkałam, ale wczoraj
przypomniałam sobie, że jednak znałam go w dzieciństwie i nawet lubiłam, do czasu aż
matka z nim nie uciekła. To był miły człowiek. Nie tak przystojny jak pułkownik
Mandland, niemniej na swój sposób pociągający. - Jeszcze przed kilkoma tygodniami
Rosalyn za
nic by czegoś takiego nie powiedziała. Czułaby się tak, jakby zdradzała ojca.
Jednak teraz nabrała odwagi do poczynienia tego wyznania, dotarło do niej bowiem, że
nie ma nic złego we wspominaniu przeszłości.
Zresztą dlaczego miałaby jej nie wspominać? Tym bardziej, że czyniła teraz plany na
przyszłość. Podniosła się z krzesła, pochyliła nad przyjaciółką i złożyła lekki pocałunek
na jej czole. - Spij spokojnie. Jutro wszystko się ułoży - przyrzekła i wyszła na palcach z
pokoju. Pakowanie nie zajęło jej wiele czasu; za to wybór, co powinna na siebie włożyć,
jak najbardziej. To będzie jej pierwsza podróż, której celem nie jest przeprowadzka od
jednej rodziny do drugiej, myślała, przeglądając się w lustrze. Była zdumiona, że
wygląda tak młodo i że tak jej dobrze z rozpuszczonymi włosami, nadal lekko
zmierzwionymi po pobycie na dworze...
Przyszło jej do głowy, że powinna zmienić kolorystkę swoich sukien, że jest już znużona
szarością i brązami - brąz to taki posępny kolor. Ubrała się więc w zieloną suknię i
pasującą do niej pelisę. Na głowę zaś założyła kapelusz z szerokim rondem obszywany
koronkami - to były najmodniejsze stroje w jej garderobie.
Potem, ściskając w dłoniach małą torebkę, usiadła na łóżku. Czas mijał jednak powoli.
Patrzyła więc przez okno na nocny krajobraz, na wypogodzone niebo, rozświetlone
miękkimi srebrnymi promieniami księżyca, i wyobrażała sobie, że pułkownik, kiedy po
nią przybędzie, wespnie się do jej sypialni po trejażu do róż. Ta wizja ją rozśmieszyła...
Coś ją obudziło. Coś, co brzmiało jak krople deszczu uderzające w szyby. Rosalyn
usiadła i nieprzytomnym wzrokiem popatrzyła po sobie - była ubrana; miała nawet
kapelusz na głowie. Dopiero po chwili przypomniała sobie, że szykuje się do ucieczki,
którą zresztą deszcz może znacznie utrudnić. A jeśli to był tylko sen? Na niebie przecież
widnieje księżyc. Gdyby padało, nie byłoby go widać. Tylko dlaczego wydawało jej się,
że słyszy...
W tej chwili w szybę uderzył grad drobnych kamyczków. Rosalyn poderwała się na nogi
i podbiegła do okna.
Poniżej, na podjeździe, stał pułkownik Mandland, a jego olbrzymi koń, zaprzężony do
śmiesznej dwukółki, umilał sobie czas pustosząc klomb z kwiatami - znowu.
Rosalyn otworzyła okno.
- Co robisz jeszcze na górze? - dziwił się Colin. - Od godziny dobijam się do drzwi, a ty
nie otwierasz. Chyba, że sądziłaś, że wejdę do twojej sypialni przez okno?
Tak, właśnie takie mrzonki chodziły jej po głowie, uzmysłowiła sobie z lekkim
zawstydzeniem Rosalyn. Co się z nią dzieje, na Boga? Nigdy dotąd nie oddawała się
próżnym marzeniom, a jednak, od chwili gdy w jej życiu pojawił się ten mężczyzna, jej
wyobraźnia nieustannie pracuje na zwiększonych obrotach.
- Ha, naprawdę myślałaś, że wejdę przez okno? - dociekał Colin. - Niestety, nie miałem
takiego zamiaru. To niebezpieczne, a poza tym mam lęk wysokości. Zresztą, po co
miałbym to robić. Przecież nie musimy się ukrywać przed rozwścieczonym ojcem.
- Skąd tak dużo wiesz o ucieczkach? - zdziwiła się Rosalyn, nadal jeszcze nieco
nieprzytomna.
- Z opowieści. Ale nie czas teraz na pogawędki. Pospiesz się. Chcę dotrzeć do Szkocji
przed brzaskiem.
Te ponaglania z pewnością nie pasowały do romantycznej ucieczki. Brzmiały bardziej
jak utyskiwania męża, rozeźlonego opieszałością żony. Rosalyn ziewnęła.
- A może lepiej zaczekać do rana? - zaproponowała, myśląc, że w świetle dnia będzie
mogła z większym rozsądkiem przyjrzeć się całej sytuacji.
- No już dobrze - rzucił z poirytowaniem Colin. - Wespnę się na to przeklęte okno,
chociaż nie wiem, czy trejaż nie popęka pod moim ciężarem. Spadnę i się potłukę. - Po
tej zapowiedzi pułkownik ruszył ku ścianie domu, co widząc Rosalyn poczuła przypływ
wyrzutów sumienia.
- Nie, nie, zaczekaj. Już schodzę na dół - zapowiedziała i zamknęła okno. Następnie z
niemal do końca wypaloną świecą w jednej ręce i torbą podróżną w drugiej zeszła na
parter. Kiedy otworzyła drzwi frontowe, pułkownik już przy nich stał, swobodnie oparty
o framugę. Prezentował się szalenie przystojnie.
- Ruszajmy więc - powiedział.
- Muszę najpierw napisać liścik do Covey - przypomniała sobie nagle Rosalyn.
- Nie mogłaś tego zrobić, kiedy na mnie czekałaś?
- Zawsze jesteś taki niecierpliwy? - rzuciła przez ramię, krocząc ze świecą w dłoni w
stronę salonu, w którym przy oknie stał sekretarzyk, a w nim, w szufladzie, znajdowały
się kałamarz i papier listowy, ąą
- Tak - potwierdził pułkownik. - Zwłaszcza, kiedy się dokądś wybieram. Chciałbym już
ruszać.
- Więc zanieś do powozu moją torbę. Stoi przy drzwiach - poinformowała nieobecnym
głosem Rosalyn. Zastanawiała się, co napisać w liście do przyjaciółki. Jak jej
wytłumaczyć, co zaszło. Przecież jeszcze kilka godzin temu nie chciała nawet rozmawiać
z pułkownikiem, a teraz z nim ucieka.
- Nie możemy zabrać wszystkiego, co masz w tej torbie - usłyszała okrzyk Colina od
drzwi.
- Musimy - odpowiedziała. - Zapakowałam tylko najpotrzebniejsze rzeczy,
Colin podniósł torbę, udając, że ugina się pod jej ciężarem. Rosalyn zmarszczyła czoło.
- Wcale nie jest taka ciężka. Postaw ją pod moim siedzeniem, jeśli nie ma innego
miejsca.
- Nie ma. Faeton nie jest przeznaczony do wożenia bagażu. Rosalyn wyjrzała przez okno
na stojącą tam dwukółkę i dopiero teraz uderzyła ją pewna myśl.
- To żarty, czy naprawdę chcesz jechać do Szkocji tym czymś?
- Daleko mi do żartów.
- Jest noc. Zanim się obejrzymy wylądujemy tym powozikiem w rowie. Colin sarknął ze
zniecierpliwieniem.
- Jeśli dojechałem nim nocą z Londynu do Lancashire, to z pewnością dotrę nim do
Szkocji. To tylko cztery godziny drogi stąd. - Pułkownik wszedł do salonu i rzucił torbę
na kanapę. - Zostawiamy ją. Nie będziesz potrzebowała tych rzeczy.
Rosalyn westchnęła. Irytował ją upór Mandlanda, ale nie miała nastroju do kłótni -
musiała skończyć list do Covey. Pułkownik podszedł do sekretarzyka.
- Co tam napisałaś? - zapytał.
Niczym uczennica, która pragnie ukryć coś przed nauczycielem, zakryła kartkę dłonią.
- Napisałam, że mam nadzieję, że moja ucieczka nie wyprowadzi jej z równowagi. A
teraz pozwól mi skończyć, dobrze?
Colin pochylił się i odsunąwszy jej rękę, poprosił:
- Daj mi pióro.
- Po co?
- Też chciałbym napisać coś od siebie.
- Ale ja jeszcze nie skończyłam.
- Skończyłaś. Napisałaś najważniejsze - Po tych słowach pułkownik wyjął pióro z jej
dłoni, skreślił nim na spodzie kartki kilka słów, a potem odłożył pióro do kałamarza. - A
teraz chodźmy - nakazał, chwytając Rosalyn za ramię. Ona jednak nie chciała się ruszyć.
- Co napisałeś? - spytała, zerkając na kartkę. Bez trudu odczytała zdanie skreślone
starannym charakterem pisma. Zaopiekują się nią... M.
Nikt, nawet jej własny ojciec, nigdy nie deklarował, że pragnie się nią zaopiekować.
Rosalyn poczuła, że w tej chwili pojechałaby z Colinem wszędzie - nawet na skraj
świata, nawet faetonem. Zdmuchnęła świecę i powiedziała:
- Chodźmy.
Po dotarciu do powozu, Colin pomógł jej wspiąć się do środka. Koła dwukółki były
przesadnie wysokie - miały chyba z osiem stóp wysokości. Patrząc na nie, Rosalyn
zastanawiała się, czy nie wyleci z powozu, kiedy tylko ten wjedzie na jakieś wyboje.
- Zdawało mi się, że mówiłeś, że masz lęk wysokości - zauważyła, chwytając się boku
dwukółki dla zachowania równowagi.
- Skłamałem - rzucił krótko Colin i wskoczywszy do środka, złapał za wodze i bat. Koń
na znak protestu położył po sobie uszy; pewnie wolałby nadal raczyć się kwiatami z
klombu. Niemniej, kiedy usłyszał trzask bicza nad głową, ruszył posłusznie przed siebie.
Mandland mówił prawdę - w dwukółce nie było miejsca na bagaże - już po kilku metrach
trzęsienia znalazłby się poza powozem. Rosalyn, kołysząc się na boki, jedną ręką
przyciskała kapelusz do głowy, drugą zaciskała na drzwiczkach.
- A ty w ogóle znasz drogę? - zapytała, widząc że skręcają w Market Road.
- Doskonale. W młodości jeździłem tą trasą wielokrotnie.
- Jeździłeś w młodości do Szkocji? - zdziwiła się. Colin popatrzył na nią kpiąco. Ona
jednak nie umiała się powstrzymać przed udzieleniem mu rady.
- Mimo wszystko uważam, że powinieneś zwolnić.
- Nic się nie martw. Jestem całkiem niezłym woźnicą. Będziemy w Szkocji w mgnieniu
oka.
- Jeśli wcześniej nie poskręcamy sobie karków - burknęła. Pułkownik wybuchnął
śmiechem.
- Zobaczymy, co przyniesie przyszłość - rzucił. Rosalyn wcale nie miała ochoty się o tym
przekonać, choć z drugiej strony czuła podekscytowanie: droga była pusta, ludzie spali w
swoich łóżkach a ona wyobrażała sobie, że są z pułkownikiem jedynymi istotami na
świecie.
Z gałęzi drzewa zerwała się sowa i przeleciała im nad głowami. Z osrebrzonymi
promieniami księżyca skrzydłami wyglądała jak wyczarowana z baśni.
- Twój koń sprawia wrażenie, jakby się w ogóle nie męczył - zauważyła Rosalyn po
jakimś czasie.
- Oscar - rzucił Colin.
- Słucham?
- Nazywa się Oscar. Kupiłem go za dziesięć funtów od portugalskiego wieśniaka. To
najszlachetniejszy koń, jakiego w życiu widziałem... oczywiście, kiedy nie wyjada
kwiatów z klombu.
- Tej róży, którą mi podarowałeś, nie tknął - przypomniała. Colin się uśmiechnął.
- Jeszcze się tak nie ciesz.
Rosalyn ziewnęła. Świeże powietrze powodowało, że chciało jej się spać, ale nie miała
odwagi zamknąć oczu w pędzącym faetonie. Jej towarzysz także ziewnął.
- Jesteś senny? - zapytała natychmiast. - Może lepiej się zatrzymaj. Wolałabym nie
wylądować w rowie.
- Nie bój się, nie zasnę powożąc. Zresztą lubię podróżować nocą. W wojsku wolałem
maszerować nocą niż za dnia. Szybciej się wtedy przemieszczaliśmy i nie musieliśmy
przejmować się wrogiem.
Rosalyn zerknęła na mówiącego. Zupełnie zapomniała, że ma do czynienia z żołnierzem.
- Jakie to dziwne i ironiczne, że jeden brat poszedł na służbę do kościoła, drugi zaś do
wojska - oświadczyła z zastanowieniem,
- Nie wiedzę w tym nic dziwnego - odpowiedział ze swadą Colin. - Matt walczy o duszę,
ja walczyłem o Anglię.
- Teraz zaś pragniesz zająć miejsce w Izbie Gmin.
- Zgadza się - przytaknął, znów się uśmiechając. - Do Izby Lordów mnie nie wpuszczą.
- A George'a wpuścili. Wielka szkoda.
Colin krztusząc się śmiechem przyznał Rosalyn rację, po czym ziewając szeroko skręcił
w następną przecznicę. Ta droga była nawet węższa od tej, którą jechali do tej pory.
- Jesteś pewien, że to bezpieczna trasa? - dociekała nerwowo Rosalyn, widząc, że trakt
pełen jest wybojów.
- Jestem. Zresztą to noc przed naszym ślubem - wyjaśniał. - Nic złego nie może się nam
przydarzyć.
- Byłabym spokojniejsza, gdybyś zwolnił. Przynajmniej odrobinę.
- Nie bądź taka tchórzliwa - mruknął pułkownik i strzelił z bata, zmuszając Oscara do
zwiększenia tempa. Jakiś czas jechali w milczeniu, aż dotarli do rozwidlenia dróg.
Pułkownik skręcił w jedną z nich, ale zaraz zmienił zdanie.
- To nie ta droga - stwierdził, przechylając ciało, aby wspomóc faeton w zachowaniu
równowagi przy ostrym zawrocie.
Rosalyn najchętniej ze strachu zamknęłaby oczy.
- Zaraz wylądujemy na ziemi - powiedziała z przekonaniem.
- Nic ci nie grozi - zapewnił pułkownik, choć w tej samej chwili lekki powozik najechał
na duży kamień i dwukółka znacząco przechyliła się na bok. Wydawało się, że zaraz się
przewróci.
Powożący błyskawicznym ruchem objął w pasie swoją pasażerkę, żeby nie wypadła z
powozu, drugą zaś ręką zaciągał wodze. I mimo że akcja była ryzykowna dwukółka nie
wylądowała na ziemi.
Oscar zaś, który sprawiał wrażenie zupełnie nieprzejętego całym wydarzeniem,
zatrzymał się, kilka razy sapnął, po czym pochylił głowę i zaczął pogryzać zielsko
porastające pobocze.
- Nic ci się nie stało? - dopytywał się Colin.
Rosalyn odsunęła z twarzy pogniecione teraz rondo kapelusza.
- Nie, nic. A tobie?
W odpowiedzi Colin tylko machnął ręką i wyskoczył z faetonu na ziemię. Potem
odwrócił się, objął pasażerkę w pasie, podniósł z taką łatwością jakby ważyła tyle co
piórko i odstawił na drogę, która w tym miejscu była niestety błotnista, z plamami kałuż.
Rosalyn, czując, że do jej lekkich trzewików dostaje się wilgoć, pożałowała, iż nie
założyła na podróż solidniejszego obuwia.
Jej towarzysz w tym czasie obchodził powozik, sprawdzając, czy uległ uszkodzeniu.
- Pękła szprycha w kole - poinformował i zaklął cicho pod nosem.
- Musimy zatem wracać do Clitheroe - stwierdziła Rosalyn. - Może o poranku będzie
przejeżdżał tędy jakiś farmer.
- O nie, nie ma mowy o powrocie - zaperzył się Colin.
- Jedziemy dalej do Szkocji i basta.
- Ale jak tam dotrzemy?
- Mamy Oscara - przypomniał pułkownik, zabierając się za odłączenie uprzęży.
- Nie możemy przecież jechać na nim we dwójkę. Colin wybuchnął śmiechem.
- Przyjrzyj się dobrze Oscarowi - powiedział. - Oprócz nas z łatwością uniósłby jeszcze
kilka osób. - Uwolnił wreszcie konia od uprzęży, po czym zepchnął faeton w zarośla na
poboczu. Potem nożem wyciągniętym z cholewki buta zaczął obcinać gałęzie z
pobliskich krzaków, którymi następnie obłożył powóz, aby nie było go widać. - Wrócę tu
po niego.
- Może to jakiś znak - powiedziała cicho Rosalyn. - Może los daje nam do zrozumienia,
że źle robimy, uciekając.
- Nonsens - burknął jej towarzysz, podchodząc do Oscara i zarzucając mu lejce na szyję.
- Nie wiem, czy się nie mylisz - upierała się.
- To tylko sprawdzian naszej determinacji i siły woli - oświadczył stanowczo Colin i
zaglądając Rosalyn w oczy zapytał: - Czy nie obiecywałem ci przygody? No to teraz ją
masz. - Powiedziawszy to, przeprowadził konia na mostek i podparłszy się o murek,
wspiął się na grzbiet Oscara. Potem podjechał do Rosalyn. - Podaj mi dłoń.
- Chyba nie myślisz, że będę jechała konno bez siodła. Moja suknia...
- Szkoci nie będą się przejmowali, jak wyglądasz - zapewnił. - Poza tym twój kapelusz
niespecjalnie mi się podoba. Rosalyn już otwierała usta, żeby zaprotestować, ale zanim
zdążyła się odezwać, Colin pochylił się, złapał ją za ramię i wciągnął na konia, sadzając
przed sobą. Siedziała bokiem z nogami przewieszonymi przez jego nogę.
- W drogę - zapowiedział, nie przejmując się wcale wyrazem oburzenia na twarzy
towarzyszki. Oscar ruszył przed siebie.
Rosalyn, przekonana, że zaraz spadnie, zamarła z przerażenia. Wprawdzie nauczyła się
jeździć konno w dzieciństwie, ale na koniu nie siedziała od co najmniej pięciu długich
lat.
Za to pułkownik trzymał się na nim jakby był do niego przyrośnięty. Pewnie otaczał
Rosalyn silnymi ramionami, a jego udo, na którym opierała nogi, pomagało jej nie
ześliznąć się z grzbietu. A przy tym ciepło ciała towarzysza chroniło ją od chłodu
wiosennej nocy. Z chwili na chwilę coraz bardziej się odprężała.
- Ile drogi mamy jeszcze do przejechania? - spytała z zaciekawieniem po jakimś czasie.
- Jakieś trzy godziny, może nieco więcej.
- Czy zawsze z takim uporem dążysz do osiągnięcia czegoś, czego pragniesz? Usta
pułkownika ułożyły się do zarozumiałego uśmiechu.
- Tak.
- A ze mną chcesz się ożenić, bo zależy ci na miejscu w Izbie Gmin?
- Dziwne, że ciągle o tym wspominasz - mruknął Colin, spoglądając z zastanowieniem na
jej twarz, jakby chciał odczytać jej myśli. Było jednak zbyt ciemno, żeby mógł dostrzec,
co dzieje się na obliczu towarzyszki. - Chcę tego małżeństwa i koniec - stwierdził
wreszcie bez ogródek. - I masz rację. Kiedy coś sobie postanowię, zazwyczaj to osiągam.
I dlatego, gdyby to było konieczne, dotarłbym do Szkocji nawet pieszo.
Z jednej strony ta jego determinacja wzbudzała w Rosalyn niepokój; z drugiej napawała
radością. Jest jakaś moc w mężczyźnie, który mimo przeciwności dąży twardo do tego,
czego pragnie... a Rosalyn wyczuwała, że w tej chwili Mandland pragnie jej.
Dalej jechali już w milczeniu, każde pogrążone we własnych myślach. W pewnym
momencie jednak Colin zawołał ją po imieniu.
- Tak? - spytała z zaciekawieniem.
- Martwiłem się, że zasnęłaś.
- Nie zasnęłam - zapewniła, wyczuwając, że z jakiegoś powodu ta odpowiedź ucieszyła
towarzysza.
Krótko po brzasku minęli znak graniczny przy drodze, który wskazywał, że wjechali już
do Szkocji. Potem, zaledwie po kilku minutach, Colin podjechał Oscarem na dziedziniec
przydrożnej karczmy, obok której płynął rwący strumień. Gości przywitało ujadanie
sfory brązowo-białych psów biegających przed zajazdem. Pierwszy z konia zsiadł
pułkownik, potem, przy jego pomocy, Rosalyn, która, kiedy dotknęła nogami ziemi,
poczuła, że od wielogodzinnej jazdy kolana się pod nią uginają. Na szczęście, domyślając
się, że może być zdrętwiała, Colin przytrzymał ją za rękę.
Zapowiadało się, że dzień będzie pogodny. Dzień, w którym miał się odbyć ich ślub.
Rosalyn ogarnął nagle dziwny niepokój. Spojrzała w dół na swoją suknię i pelisę i
pomyślała, że są okropnie pomięte, pewnie tak jak kapelusz na jej głowie. Musiała w tym
wszystkim wyglądać komicznie.
- Wyglądasz wspaniale - zapewnił ją Colin, jakby usłyszał jej myśli.
- Chyba żartujesz - żachnęła się.
- Nie, nie żartuję - odparł. - Mamy za sobą całonocną podróż, w trakcie której nieomal
poskręcaliśmy sobie karki. Biorąc to pod uwagę, wyglądasz naprawdę znakomicie.
Rosalyn nie wiedziała, czy jej towarzysz mówi poważnie, czy sobie kpi.
- Ty za to z pewnością powinieneś się ogolić - stwierdziła.
Colin zareagował na te uwagę głośnym śmiechem
- Pewnie tak - przyznał bez urazy.
Ze stajni, prowadząc trzy konie, wyszedł parobek. Stanął na dziedzińcu i szeroko
ziewnął. Na ten widok Rosalyn także ziewnęła, zauważając, iż Colin również ma na to
ochotę, chociaż się powstrzymuje. Oboje byli bardzo zmęczeni.
Parobek, kiedy przestał ziewać, popatrzył z zaciekaniem na przyjezdnych. Ujrzawszy
jednak ich pomięte ubrania i wymęczonego konia, uznał, że nie są kimś ważnym. Dlatego
też odwrócił się, zamierzając wejść z powrotem do stajni. Colin jednak go zatrzymał,
wołając:
- Hej, ty tam. Wyczyść tego konia i dobrze go nakarm. Nieźle się dzisiaj namęczył.
Powiedziawszy to podrzucił w powietrze miedzianą monetę. Zanim zdążyła spaść z
powrotem do jego dłoni stajenny stał już przy Oscarze.
Pułkownik wcisnął monetę w rękę służącego.
- Jeśli dobrze się nim zajmiesz, dostaniesz więcej - przyrzekł.
- Tak, jaśnie panie - odparł parobek, ze skrępowania targając się za poskręcaną w loki
grzywkę.
- Idziemy? - spytał Colin, zwracając się do Rosalyn. - Karczma wygląda na całkiem
porządną i zadbaną. Rosalyn wsunęła dłoń pod ramię towarzysza i pozwoliła
zaprowadzić się do wejścia, przy okazji mówiąc:
- Właśnie sobie uzmysłowiłam, że nie wszystko jeszcze o tobie wiem. Wprawdzie
kupiłeś Maiden Hill, ale czy poza tym masz jakieś pieniądze? Czeka nas oszczędne życie,
czy może jesteś bogaty?
W odpowiedzi pułkownik stanął w miejscu, Rosalyn zaś pomyślała, że poczuł się
urażony jej pytaniem. On jednak po chwili przyglądania się jej powiedział:
- Podoba mi się ta twoja praktyczność. To dobra cecha u kobiety.
Znów nie umiała zdecydować, czy pułkownik żartuje, czy mówi poważnie. Czy ją
pochwalił, czy może raczej obraził. Pewnie dlatego do tej pory nikt się jej nie oświadczał
- bo jest aż nazbyt „praktyczna". Bardzo jej się nie podobało to określenie, niemniej
kobiety praktyczne wychodzą za mąż ze względu na bezpieczeństwo - a cóż innego ona
robiła?
- No więc, czy otrzymam odpowiedź? - ponagliła.
- Nie jestem jeszcze bardzo bogaty, ale to się zmieni - wyjaśnił Colin, otwierając drzwi. -
Po naszym ślubie. Odpowiedź zabrzmiała bardziej jak przechwałka niż stwierdzenie
faktu. Rosalyn naprawdę mało wiedziała o swoim przyszłym mężu. Pomyślała, że gdyby
była mądra, uciekałby teraz.
Tylko że nie mogła tego uczynić. Obiecała przecież Mandlandowi, że za niego wyjdzie.
Skoro więc powiedziała, że to zrobi, musi dotrzymać słowa.
Weszli do środka karczmy zastawionej stołami opartymi na kozłach. Kominek był
wygaszony, a powietrzu roznosiła się zatęchła woń piwa. To było miejsce przeznaczone
dla mężczyzn, choć była tu też kobieta - młoda służąca o potarganych blond włosach,
która właśnie przecierała ścierką blaty stołów. W głębi widać było schody, prowadzące
zapewne na piętro z pokojami gościnnymi.
Za barem stał niski i chudy mężczyzna o wielkim nosie i krzaczastych brwiach,
przypominających dwie tłuste dżdżownice, który na widok gości opuścił swoje miejsce i
podszedł do nich.
- Czy mogę służyć? - zapytał z miękkim szkockim akcentem.
- Przyjechaliśmy, żeby się pobrać - wyjaśnił z dumą pułkownik. - Wiem, że to nie
Gretna, ale może i tu znajdzie się jakiś pastor, który udzieli nam ślubu? Karczmarz
przesunął z zaciekaniem wzrokiem po nieogolonej twarzy mówiącego, po jego
poplamionym ubraniu i po pogniecionej sukni Rosalyn, myśląc zapewne, że ma do
czynienia z parą uciekinierów z zakładu psychiatrycznego. Niemniej, nawet jeśli tak
pomyślał, zachował uprzejmie te spostrzeżenie dla siebie.
- Tak, tak, możecie się tu pobrać, a i pastor się znajdzie, tylko że będziecie musieli trochę
zaczekać.
- Nic nie szkodzi, zaczekamy - zapewnił pułkownik, zawieszając swój kapelusz, który
był w jeszcze gorszym stanie niż kapelusz Rosalyn, na kołku na ścianie. - Zależy nam
tylko, żeby ślub odbył się z rana. Im szybciej, tym lepiej. Karczmarz wysoko uniósł brwi,
po czym jego wzrok przeniósł się na brzuch Rosalyn, a ona, zrozumiawszy wymowę
spojrzenia właściciela zajazdu, poczerwieniała.
- Cóż, możecie się pobrać, kiedy chcecie - oświadczył karczmarz - tylko najpierw trzeba
obudzić pastora. - Chudy mężczyzna usunął się na bok i skinął głową w stronę pary
butów wystających spod stojącego pod ścianą stołu.
W tej chwili, jakby na potwierdzenie słów karczmarza, spod stołu rozległo się głośne
chrapanie. Pastor faktycznie spał, kompletnie pijany.
Rozdział 9
Co jeszcze pójdzie nie tak?- jęknął w duchu Colin.
Miał ochotę wyciągnąć pastora spod stołu za nogi, czego zresztą nie uczynił tylko
dlatego, że bał się widoku, który ujrzy. Niemniej był naprawdę wściekły.
Tym bardziej więc zdumiał się, gdy nagle usłyszał śmiech Rosalyn. Z początku był to
cichy chichot, który jednak po chwili przerodził się w szczery i głośny śmiech, brzmiący
jak dźwięk dzwoneczka.
Zafascynowany tym odgłosem, odwrócił się ku towarzyszce. Zarazem ogarnęło go
zdumienie faktem, że on naprawdę pragnie tego ślubu. Naprawdę chciał się ożenić.
To sprawiło, że pozostał na miejscu zamiast uciec z karczmy na wolność.
Rosalyn popatrzyła na niego roziskrzonym, rozbawionym spojrzeniem.
- Wybacz - wydusiła. - Ale sam widzisz, że los nam nie sprzyja. No bo kto by pomyślał,
że pastor będzie pijany? Zwłaszcza o tak wczesnej porze. - Nadal zanosząc się śmiechem,
kobieta prawie zgięła się w pół.
- Założę się, że Matt wcale nie byłby zaskoczony - odparł i sam też zaczął chichotać. -
Oczywiście będzie zły na samą wieść o tym, że próbowaliśmy się potajemnie pobrać,
więc przynajmniej nie mówmy mu o pastorze.
Rosalyn spoważniała.
- Twój brat nie wie o naszej wyprawie?
- Nie wie - wyznał Colin, czując że wzbierają w nim wyrzuty sumienia.
- Nie mówiłeś mu, że planujemy ucieczkę?
- Pewne sprawy lepiej jest przemilczeć - odparł wymijająco.
- Sądziłam, że jesteście sobie bliscy.
To była Rosalyn, którą znał - kobieta zamieniająca się w psa gończego, kiedy chodziło o
sprawy dla niej istotne.
- Jesteśmy, ale tylko wtedy gdy robię to, co Matt aprobuje. Karczmarzu, możecie tu
przynieść wiadro wody? - spytał, żeby zmienić temat. -i mocną kawę lub herbatę?
- Żeby wytrzeźwiał, najlepiej dać mu to, co go zmroczyło - poradził karczmarz.
- W takim razie przynieś tego całą beczkę - polecił Colin.
- Nie możesz dać temu człowiekowi więcej alkoholu - zaprotestowała Rosalyn.
- Dlaczego nie? I tak wypił już więcej niż powinien - upierał się, chwytając pastora za
nogi i bezceremonialnie wyciągając spod stołu.
- Nie będzie w stanie przeprowadzić ślubu, zobaczysz.
- Jakoś go otrzeźwimy, zapewniam cię - przekonywał, klękając obok leżącego. Uniósł
jego głowę i zaczaj nią poruszać na boki, ale mężczyzna nawet nie mrugnął.
Rosalyn splotła ręce na piersiach.
- Rozmawialiśmy o twoim bracie - przypomniała. Colin posłał jej pochmurne spojrzenie,
które mówiło, że wolałby, aby mu teraz nie zawracano głowy. Miał za sobą nieprzespaną
noc i z trudem panował nad nastrojem. Ale Rosalyn nie wystraszyła się jego groźnego
spojrzenia i sama popatrzyła na niego rozeźlonym wzrokiem, co widząc nadchodzący
karczmarz zatrzymał się w miejscu i wybuchnął gromkim śmiechem.
- Na pewno nie jesteście już po ślubie? - zapytał. - Bo kłócicie się zupełnie jak ja i żona.
- Nie układa wam się w małżeństwie? - zainteresowała się Rosalyn, nieco poirytowana
bezczelnością właściciela zajazdu.
- Wręcz przeciwnie - wyjaśniał karczmarz z miękkim szkockim zaśpiewem. - Chodzi
tylko o to, że ona ma swoje zdanie, a ja swoje. - Zniżywszy głos, mężczyzna dodał:
- Szczerze mówiąc, często jej racja jest bardziej słuszna od mojej.
- No ale skoro się kłócicie, to nie jesteście szczęśliwi
- dopytywała się dalej Rosalyn.
- Kłótnia to być może najlepsza rzecz w małżeństwie - tłumaczył karczmarz. - Zresztą nie
kłócimy się o ważne sprawy, tylko o te błahe. Najistotniejsze, żeby układało się w
sypialni. - Krzaczaste brwi mężczyzny poszybowały wymownie w górę. Karczmarz
wyciągnął dłoń, pokazując palec, na którym tkwiła złota obrączka. - Dwadzieścia dwa
lata, a każda noc jest tak dobra jak pierwsza. To się nazywa dobrane małżeństwo.
Colin, który podczas rozmowy nie odrywał wzroku od Rosalyn, miał wrażenie, że ta
zaraz spłonie z zażenowania. I nie tylko ona.
Blondynka, która od ich wejścia cały czas wycierała stoły, zaszła teraz karczmarza od
tyłu i zdzieliła go ścierką po głowie. Przyjrzawszy się kobiecie z bliska, Colin zdał sobie
sprawę, że nie jest tak młoda, jak z początku sądził.
- Lucas, ta dama nie ma najmniejszej ochoty wysłuchiwać twoich przechwałek -
krzyknęła.
- Jakie tam przechwałki, przecież mówię prawdę - zaperzył się karczmarz.
- Cóż, tak czy inaczej, jeśli nie ocucimy pastora, ślubu nie będzie, więc zabierajmy się do
roboty - przerwał tę wymianę zdań Colin. - Podniósł kufel z piwem i zaczął je wlewać w
usta nieprzytomnego osobnika. Ku zaskoczeniu wszystkich jego powieki natychmiast się
uniosły, a język wysunął na zewnątrz w poszukiwaniu następnej porcji alkoholu.
- Jesteś spragniony, co? - mruknął Colin.
- To mój najlepszy klient - szepnął karczmarz do Rosalyn.
- Smutne, prawda? - dodała żona karczmarza i odeszła kończyć sprzątanie. W tej samej
chwili na schodach prowadzących z piętra pojawiło się czterech dżentelmenów ubranych
jak na polowanie.
Karczmarz zostawił pastora i dwójkę nowych gości i pospieszył do schodzących.
Colin zaś machał dłonią przed twarzą pijanego, którego oczy mimo to pozostawały
nieruchome.
- Ocknął się już pastor, czy nie?
- Zaraz się ocknę, tylko dajcie jeszcze coś się napić - padła bełkotliwa odpowiedź, po
której pastor usiadł i wyciągnął ręce po kufel.
Colin jednak odsunął go na bezpieczną odległość.
- Najpierw udzieli nam pastor ślubu, a wtedy będzie pił, ile dusza zapragnie.
- Udzieli ślubu i zapłaci wczorajszy rachunek - zawołała z głębi sali żona karczmarza.
Zwracając się już do samej Rosalyn, dodała: - Proszę się nie krępować innymi gośćmi,
szanowana pani. Ci panowie zatrzymali się tu tylko na polowanie.
- Na lisy? - zaciekawił się Colin.
- Tak, sir.
- Barbarzyński sport - mruknął pułkownik, odstawiając kufel na jeden ze stołów.
- Tylko w oczach lisa - skomentował jego słowa karczmarz, który zdążył już wrócić do
nowych gości. - Będziecie państwo zamawiali pokój? - zapytał - Bo jak nie, to wynajmę
jeszcze jeden tym dżentelmenom. Potrzebują drugiego, żeby nie spędzać nocy w
towarzystwie kolegi, który strasznie chrapie.
- Niestety musi pan im odmówić, bo zamierzamy się tu zatrzymać - oświadczył Colin.
- Tak też myślałem - rzucił karczmarz i już chciał odejść, ale zatrzymały go słowa
Rosalyn.
- No, ja nie wiem - mruknęła niepewnie. Colin prawie słyszał ciąg jej myśli: Wspólny
pokój? Dlaczego jeden a nie dwa? - Czy nie powinniśmy szybko wracać do domu?
Pułkownik powstrzymał się przed wypowiedzeniem szczerze swoich myśli. Zamiast tego
powiedział po prostu:
- Jestem zmęczony.
Rosalyn pokiwała głową. Ona też była zmęczona. Zmęczona i niewyspana... i właśnie z
tego chciał skorzystać Mandland.
- A ja muszę się czegoś napić - odezwał się pastor, podnosząc się na nogi. Był
zaskakująco niski - głową sięgał Colinowi zaledwie do piersi. Od razu też wyciągnął rękę
po kufel stojący na stole.
- Po ceremonii - przypomniał Colin, chwytając za kufel i chowając go za siebie. - A co
do pokoju, to go bierzemy -zwrócił się do karczmarza.
Rosalyn przekonywała się w duchu, że wszystko będzie dobrze... łącznie z nierozwiązaną
sprawą pokoju, o którą nie chciała się wykłócać w obecności myśliwych - ci prawie
łamali sobie szyje, wyciągając je jak najdalej, żeby dosłyszeć, co dzieje się w drugim
krańcu sali.
- Ślub - wyjaśnił im w końcu usłużnie karczmarz, za co Rosalyn z chęcią skręciłaby mu
kark. Jej zdaniem nikomu nic do tego, co działo się między nią a pułkownikiem.
Niemniej trzej dżentelmeni byli wyraźnie podekscytowani zaistniałą sytuacją. Jeden
zerwał się nawet na nogi i zaproponował, że zostanie świadkiem.
- Będę miał co opowiadać po powrocie do Londynu - zachwycał się, klaszcząc w dłonie.
- Nazywam się Galen -przedstawił się potem. - Lord Galen.
- Mandland - odparł Colin. - Pułkownik Mandland.
Czy tylko jej się wydawało, czy usłyszała w głosie mówiącego cień rozdrażnienia? -
zastanawiała się w duchu Rosalyn. Chyba zaczynała lepiej poznawać swojego
towarzysza, skoro po samym tonie głosu odgadywała jego nastroje.
Jednak lord Galen niczego nie zauważył i kiedy dwóch następnych kolegów z jego
kompanii pojawiło się na schodach, zawołał do nich wesoło:
- Peterson, Tomblin! Słuchajcie no tylko! Będę świadkiem na ślubie!
Towarzysze lorda w odpowiedzi burknęli coś niezrozumiałego, bardziej zainteresowani
śniadaniem niż ślubem obcych im przecież ludzi. Najwyraźniej nie byli w dobrej formie,
jakby całą noc spędzili na upojnej zabawie, nie na spaniu.
Tymczasem pastor, korzystając z nieuwagi Colina, wyrwał mu kufel z ręki i jednym
haustem opróżnił go do dna. Następnie, oblizując z satysfakcją usta, oświadczył:
- No, teraz mogę udzielać ślubów. - Jego głos brzmiał zaskakująco przytomnie.
Rosalyn nie wiedziała jednak, czy naprawdę chce przez to wszystko przechodzić. Tym
bardziej, że obecni w gospodzie myśliwi traktowali całe zajście jak dobrą zabawę, a nie
coś poważnego.
Wtedy odezwał się Colin, przejmując kontrolę nad sytuacją:
- Jestem wdzięczny za propozycję, lordzie - zwrócił się do Galena - jednakże
przypominam, że bez względu na miejsce, w którym się go udziela, ślub to święta
ceremonia.
Rosalyn była poruszona tym oświadczeniem, w przeciwieństwie do Galena, który w
odpowiedzi zrobił głupią minę do chichoczących kolegów.
Ignorując ich, Colin przywołał ruchem dłoni żonę karczmarza.
- Czy zechce pani zostać drugim świadkiem? - zapytała - Naturalnie, sir - zgodziła się
kobieta, wciskając szmatkę od kurzu za przepaskę fartucha. Potem stanęła u boku
Galena.
Od stołu, przy którym siedzieli koledzy lorda, rozległo się głośne ziewnięcie. Rosalyn,
słysząc to, sama z trudem się powstrzymała, żeby nie ziewnąć. Myślała zarazem, że
gdyby nie była taka zmęczona, już dawno wymasze-rowałaby z gospody, porzucając całe
to komiczne przedstawienie. W tym momencie zauważyła, że Colin przygląda się jej
uważnie.
- Wiem, że sytuacja jest niecodzienna - szepnął, tak żeby tylko ona mogła go usłyszeć -
ale błagam, zaufaj mi. Czyżby się domyślił, że rozważała ucieczkę - co zresztą powinna
uczynić, gdyby była rozsądna. Ale nie uczyniła.
- No dobrze - powiedziała - kontynuujmy. Pułkownik wynagrodził ją pocałunkiem w
czoło.
- Oto i mądra dziewczyna - rzucił i zwrócił się do pastora: - Jesteśmy gotowi.
- Mam wyschnięte gardło - poskarżył się duchowny.
- Po ceremonii - stwierdził krótko Colin.
Pastor skrzywił się, ale sięgnął do kieszeni wybrudzonej marynarki po Pismo Święte.
Na jego widok Colin ucieszył się, że ceremonia odbędzie się w porządku anglikańskim,
choć musiał poprawić Biblię, bo pastor trzymał ja do góry nogami.
- O, dziękuję - zawołał ten. - Już myślałem, że źle widzę i że nie obejdzie się bez
okularów, a przyznam, że nie mogę ich nigdzie znaleźć od ponad miesiąca. Dopiero
mielibyśmy kłopot, co? - zakończył, rozbawiony własnym poczuciem humoru. Rosalyn
nieco się odsunęła, żeby nie czuć jego oddechu.
- Wspaniale - kontynuował duchowny, kiedy zobaczył, że nikogo nie rozbawił - opłata
wynosi dwie gwinee i drinki z całego dnia.
- Zapłacę trzy gwinee i kupię pastorowi beczkę porteru, ale po ceremonii - zapewnił
Colin. - A teraz do dzieła. Pastor nie wyglądał na zachwyconego, ale się nie upierał.
Z góry zeszło dwóch kolejnych myśliwych. Zaczęli się witać z resztą kolegów, lecz
zostali przez nich uciszeni.
Zasiedli więc bez słowa do stołu, na którym karczmarz postawił dla każdego po kuflu
piwa.
Rosalyn zaś poczuła nagle, że jest okropnie zdenerwowana. Prawie nie mogła złapać
oddechu. Z wnętrza gospody doszedł ją zapach pieczonego chleba i kiełbasek smażonych
na śniadanie. Popatrzyła po sobie - miała na sobie
suknię, która przynajmniej na początku wyprawy była jej najlepszą suknią. Na jej głowie
tkwił wygnieciony kapelusz, którego nie zdjęła sądząc, że przydaje on jej choćby pozory
szacownego wyglądu.
Jej narzeczony też nie wyglądał lepiej. Nieogolony, z włosami domagającymi się
przycięcia, i ubraniem, które sugerowało, że przespał w nim noc.
Z rozmyślań wyrwało ją pytanie pastora.
- Moja droga pani, proszę powiedzieć, czy zawiera pani to małżeństwo z własnej woli,
czy może ktoś lub coś panią do niego przymusza?
- Ależ skąd. Dlaczego zadaje pastor takie pytania? - zdziwiła się.
- To tylko taki zwyczaj - wyjaśniła szeptem żona karczmarza. - Pastor musi się upewnić,
że jaśnie panienka wychodzi za mąż bez przymusu.
Rosalyn podziękowała za wyjaśnienia skinieniem głowy i głosem, który zupełnie nie
przypominał jej normalnego głosu, oświadczyła:
- Jestem tutaj z własnej woli.
Poczuła, że pułkownik łapie ją za ramię. Czyżby uważał, że potrzebne jej wsparcie, czy
może przestraszył się, że narzeczona mu ucieknie?
Nie uciekła, a pastor, nie marnując czasu na zbędne wstępy, przeszedł od razu do sedna.
Zaczął odczytywać słowa przysięgi małżeńskiej, pomagając sobie przy tym palcem,
którym przesuwał wzdłuż linijek tekstu.
- Sakrament małżeństwa, dar Stwórcy, był najpierw udziałem Adama i Ewy - czytał
ochrypłym głosem. Rosalyn zmarszczyła czoło - tekst wydawał się jakiś dziwny; nigdy
go wcześniej nie słyszała. Pastor kontynuował:
- Małżeństwa, uświęconego przez samego Chrystusa w Kanie Galilejskiej, nie wolno
zawierać, kierując się niesłusznymi pobudkami...
Rosalyn czuła się coraz bardziej nieswojo.
- ... zaś te słuszne to poczęcie dziecka, wstrzemięźliwość - literował duchowny - i
wzajemna troska. Pomoc i miłość.
Jeden z myśliwych, który zasnął z głową opartą na stole, zacząj w tym momencie głośno
chrapać.
Zezłoszczony Colin wyrwał pastorowi Biblię z rak, przewertował kilka kartek i
powiedział:
- Proszę zacząć od tego miejsca.
- A tak - mruknął pastor, mrużąc oczy, żeby lepiej widzieć. - Bardzo dobre miejsce.
- Tak właśnie myślałem - burknął pułkownik pod nosem, po czym, zauważywszy, że
Rosalyn patrzy na niego pytająco, wyznał: - Miałaś rację. Mój brat z pewnością będzie
chciał mnie zastrzelić.
- Może powinniśmy to przerwać - zaproponowała, robiąc już krok do wyjścia, ale Colin
zacisnął jej dłoń na ramieniu.
- Za daleko już zabrnęliśmy - powiedział, a ona się z nim zgodziła. Miała dwadzieścia
sześć lat i w życiu nie czekało ją nic poza przeprowadzką do ciotki Agathy. Pułkownik
Mandland był jej zbawieniem.
- No to co? Gotowi? - zapytał z lekkim już zniecierpliwieniem pastor.
- Gotowi - potwierdził Colin, a Rosalyn skinęła głową.
Udając wielce udręczonego, duchowny znów uniósł Pismo na wysokość oczu. Nim
jednak zaczął czytać, powiedział:
- Wiecie chyba, że byłoby mi sto razy łatwiej, gdybym się czegoś napił?
- Po ceremonii - przypomniał kolejny raz Colin, za jego plecami zaś rozległ się śmiech
myśliwych.
- No cóż - mruknął pastor zrezygnowanym głosem i zwrócił się do Rosalyn: - Czy ty...?
Znów zamilkł, uzmysłowiwszy sobie, że nie zna imienia panny młodej.
- Rosalyn Clarice Wellborne.
- Tak, Rosalyn Clarice Wellborne, bierzesz sobie za męża obecnego tu...- Znów cisza.
- Colina Thomasa Mandlanda - pomógł Colin. W tej chwili jeden z myśliwych
zakrzyknął:
- Mandland? Ten bohater wojenny? Powiedz no Harry, czy to nie o Mandlandzie
opowiadał nam Wellington zeszłej środy?
Colin popatrzył na mówiącego ze wściekłością. Potem odwrócił się z powrotem do
pastora, wyrwał mu Biblię z rąk i zatrzasnął ją z hukiem.
- Nie tak to sobie wyobrażałem - powiedział do Rosalyn.
- Ja też - zgodziła się ta z ulgą, choć też lekko zawiedziona. A więc jednak się nie
pobiorą. Chciała odejść, ale pułkownik ją zatrzymał, chwytając za dłoń, a potem, patrząc
prosto w oczy, nakazał:
- Powtarzaj za mną. Ja, Rosalyn Clarice Wellborne... Rosalyn zawahała się, choć po
wzroku partnera widziała, że jest jak najbardziej poważny. Zaczęła więc mówić:
- Ja, Rosalyn Clarice Wellborne...
- Biorę sobie ciebie, Colinie Thomasie Mandlandzie, za prawowitego męża... Powtórzyła.
- W chorobie i zdrowiu, na dobre i na złe...
Ten akurat urywek nie stanowił dla niej trudności.
- W chorobie i zdrowiu, na dobre i na złe.
- I przyrzekam ci dozgonną opiekę i szacunek. - Przy słowie szacunek lekko się
uśmiechnęła. Colin kończył z błyskiem powagi w oczach:
- Aż śmierć nas nie rozłączy.
- Aż śmierć nas nie rozłączy - powtórzyła.
Colin odłożył Pismo na stół i ujął obie dłonie Rosalyn.
- Ja, Colin Thomas Mandland, biorę sobie ciebie, Rosalyn Clarice, za żonę i przyrzekam,
że będę się tobą opiekował, będę cię szanował i dbał o twoje dobro aż... aż śmierć nas nie
rozłączy.
Przysięgę przypieczętował pocałunkiem tak szybkim, że Rosalyn nie zdążyła
zareagować. Lord Galen zaczaj klaskać, a wraz z nim reszta jego towarzyszy.
- No i stało się - stwierdził pastor, zacierając ręce. Podszedł do pary i nieomal na siłę
stanął pomiędzy młodymi małżonkami. - A teraz czas na moje trzy gwinee i
przyrzeczone piwo.
- Najpierw świadkowie muszą złożyć podpis na jakimś dokumencie - odparł Colin.
Bardzo szybko odnaleziono za kontuarem skrawek kartki, która mimo iż pognieciona i
poplamiona, kiedy już pojawiły się na niej podpisy świadków, stanowiła wystarczający
dowód zawarcia ślubu.
Tymczasem Rosalyn nie przestawała odnosić wrażenia, że śni. Została żoną - i to nie byle
kogo, tylko człowieka, który przez innych uważany był za bohatera. Nawet Wellington o
nim opowiada. Mężczyzny, który wkrótce zasiądzie w Izbie Gmin. Mężczyzny, który
przed minutą obdarował ją swoim nazwiskiem i prestiżem. Mężczyzny, który podczas
składania przysięgi małżeńskiej nie wspomniał słowem o miłości i nie obruszył się, że
ona także o niej nie wspomniała.
Rosalyn była tak bardzo rozczarowana, że nie mogła się nawet uśmiechnąć. Zanim się
zorientowała, co się dzieje, wśród oklasków i życzeń spełnienia marzeń ze strony
myśliwych, karczmarza i jego żony, Colin ujął ją za rękę i
pociągnął na schody, a później do pokoju na piętrze położonego na samym końcu
korytarza.
I tam, kluczem, który trzymał w dłoni, otworzył drzwi do dość przestronnego
pomieszczenia, do którego przez otwarte okno wpadało świeże powietrze. Niebo było
niebieskie, słychać było śpiew ptaków, ale Rosalyn widziała
tylko jedno - dwuosobowe łoże z kolumnami, zajmujące środek izby.
Jej stopy zamieniły się w sople lodu. Może małżeństwo nie było jednak najlepszym
pomysłem, przemknęło jej przez myśl. Lecz nim zdążyła zaprotestować, pułkownik
poderwał ją z ziemi i wniósł do pokoju.
Rozdział 10
Rosalyn zesztywniała w jego objęciach i Colin zrozumiał, że będzie mu trudno namówić
żonę do skonsumowania małżeństwa. Już w trakcie ceremonii oczekiwał, że Rosalyn
albo ucieknie, albo zemdleje. Ale jeszcze tego nie uczyniła.
Kopnięciem zamknął za nimi drzwi i zostali sami. Rosalyn popatrzyła na niego oczami
tak wielkimi, że z całej twarzy widać było tylko je. I nadal miała na głowie ten śmieszny
kapelusz z wygniecionym rondem. Jego widok sprawił, że Colin zapragnął pocałować
żonę. Nie tak jak na dole po zakończeniu ślubu, ale prawdziwie, jak mężczyzna, który
pragnie uprawiać miłość.
Tak też zresztą było - Colin chciał się kochać z Rosalyn. Zdumiewało go, że to
pragnienie jest aż tak silne. Silniejsze nawet od zmęczenia.
Przed nim stała jego żona. Twardość w głębi jego serca, która towarzyszyła mu przez
całe niemal życie, zmiękła na dźwięk tego słowa - żona.
Nigdy nie sądził, że będzie pragnął mieć żonę. Śmieszne, jak życie się zmienia, myślał.
Ale teraz przede wszystkim chciał tę żonę pocałować. Tyle że Rosalyn była bardzo
spięta. Nie rozumiała chyba, jaki to ważny moment w ich życiu.
Wiedział zarazem, że się boi. Boi się tego, co ma nastąpić.
I dlatego nie mógł jej pocałować.
Chciał, żeby oddała mu się z własnej woli. Nie kłamał twierdząc, że nigdy nie
przymuszał żadnej kobiety do zbliżenia. Niemniej wierzył, że kiedyś Rosalyn się
przełamie, że ją do tego przekona.
Podszedł do łóżka i położył na nim partnerkę. Materac był dość miękki i zafalował pod
jej ciężarem. A Rosalyn, tak jak się spodziewał, natychmiast przesunęła się do boku
łóżka i ześliznąwszy się z niego, stanęła na równe nogi. Jej śmieszny kapelusz zsunął się
jej przy tym na oczy. Szybko odsunęła go z twarzy.
- Co ty wyprawiasz? - zapytała ze wzburzeniem.
- Przeniosłem tylko żonę przez próg - odparł i westchnął. Widząc jej pobladłą twarz i
dłonie zaciśnięte w pięści, pomyślał z żalem, że ożenił się z hardą kobietą.
- Taki jest zwyczaj - wyjaśniał. - Może nie w twojej rodzinie, ale w mojej tak. - Zdjął
marynarkę i przewiesił ją przez oparcie krzesła stojącego przy małym biurku. W
kominku nie płonął ogień, ale Colin uznał, że to dobrze. On sam ogrzeje Rosalyn.
- Nie wiem, czy o tym słyszałaś - kontynuował - ale w dawnych czasach na północy
istniało coś takiego jak małżeństwo poprzez porwanie. Jeśli mężczyźnie spodobała się
jakaś kobieta lub pragnął zawładnąć jej ziemią - albo chciał wziąć w posiadanie stado jej
owiec, - mężczyzna porywał kobietę.
- Ty mnie nie porwałeś - przypomniała chłodnym głosem Rosalyn.
- Nie, nie porwałem - przyznał, rozsupłując węzeł przy fularze. - Po prostu opowiadam
ci, jak to niegdyś bywało. -Zdjął krawat z szyi - przyjemnie było się go pozbyć - i
oparłszy dłonie na biodrach, kończył opowieść.
- Zdarzało się jednak czasami, że kobieta nie chciała tego mężczyzny i opierała się przed
porwaniem. Wiedziała, że jeśli wejdzie do jego domu, już po niej. Tak więc wiele
narzeczonych było na siłę wciąganych do domu pana młodego. Ponieważ mówimy o
mężczyznach, minęło trochę czasu zanim się zorientowali, że łatwiej podnieść wybrankę
i wnieść do domu niż ją tam wciągać. I tak narodziła się tradycja. Colin usiadł na krześle
i zabrał się za ściąganie butów.
- Co robisz? - spytała podejrzliwie Rosalyn.
- Szykuję się do spania- odparł spokojnie, jakby nie czynił nic nadzwyczajnego. Rosalyn
odsunęła się w róg pokoju.
- Przypominam, że pobraliśmy się tylko dla wygody.
- Dla wygody i dla seksu - uprzytomnił jej uprzejmie, zdając sobie jednak sprawę, że to
odważne stwierdzenie to dla Rosalyn szok.
Jej oczy znów zrobiły się wielkie jak spodki.
- Nie zamierzam dzielić z tobą łoża.
No w końcu to wydusiła. Colin nie był zaskoczony. Co do jednego nie miał wątpliwości -
Rosalyn była przewidywalna. Niemniej zastanawiało go, dlaczego tak się wzdraga przed
zbliżeniem. Przecież czuli do siebie pociąg. Nawet w tej chwili jej pierś falowała mocno,
a powietrze między nimi wypełniało napięcie - doskonały początek wspaniałego
zbliżenia.
O tak, Rosalyn była świadoma jego męskości, tak jak on każdym nerwem ciała wyczuwał
jej kobiecość. Postanowił zignorować opór partnerki. Ściągnął but z jednej nogi, rzucił na
podłogę i zaczął ściągać drugi.
- Istnieje jeszcze jeden powód, dla którego mąż przenosi małżonkę przez próg - mówił
zarazem. - Tę historię opowiadała mi matka. I zaznaczam, że nie była to specjalnie
uczona kobieta. Kiedy ojciec ją poznał, pracowała w mleczarni.
- Colin przerwał, bo niespodziewanie oczyma wyobraźni zobaczył matkę jak żywą.
- Moja matka miała bardzo silne, zręczne dłonie - powrócił do opowieści. - Pracowała u
boku ojca i w niczym mu nie ustępowała. - Poczuł wyraźnie zapach garbowanej skóry i
łoju, którym się ją zmiękczało. Mieszał się w pamięci z zapachem placka mięsnego, który
matka przyrządzała na obiad co drugi dzień. Dziwne, że te wspomnienia nachodziły go
akurat w tym momencie. Niemniej nie mógł ich od siebie odgonić.
- Miała miękki głos - zwrócił się do Rosalyn. - Z lekkim akcentem z Yorkshire. Kiedy
śpiewała, a robiła to niemal zawsze, z jej ust wydobywały się najpiękniejsze, najbardziej
melodyjne dźwięki na świecie. - Colin się uśmiechnął. -Matt odziedziczył głos po
matce... ale mnie też się coś od niej dostało. Uwielbiam muzykę, chociaż głos mam do
niczego -wyznał szczerze. - Fałszuję, ale śpiewając mam wrażenie, że matka jest przy
mnie.
Colin niespodziewanie poczuł się ogromnie samotny. Co powiedziałby teraz jego matka?
Czy byłaby z niego dumna? Czy byłaby dumna, że ożenił się z Rosalyn? Nie miał odwagi
odpowiadać sobie na te pytania... Przytłaczające poczucie straty zupełnie go zaskoczyło.
Kochał oboje rodziców, ale kiedy wyprowadził się z domu, z egoizmem typowym dla
młodości nawet nie obejrzał się za siebie. Teraz żałował, że rodzice nie żyją i że nie
mogli być na jego ślubie - mimo że żadne nie pochwalałoby formy, w jakiej się odbył.
- No więc, co to za opowieść? - zapytała Rosalyn z rogu pokoju, wyrywając go z
zadumy.
- Opowieść? - powtórzył nieco nieprzytomnie.
- Tak, opowieść, którą opowiadała ci matka - przypomniała Rosalyn. - Ta o przenoszeniu
żony przez próg. Colin z trudem zbierał myśli.
- A, tak, to ciekawa opowiastka - potwierdził, wyciągając koszulę ze spodni. Rosalyn
była tak zaciekawiona, co usłyszy, że zdawała się tego nie zauważyć.
Colin odchrząknął jak przystało na dobrego bajarza, uzmysławiając sobie przy okazji, że
tak samo robiła jego matka.
- W rodzinie matki pan młody przenosił pannę młodą przez próg, bo wierzono, że za
panną młodą podążają demony jej rodziny.
- Demony?
- Tak, demony - powtórzył. - Bo widzisz, każdy mężczyzna ma własne, po co mu jeszcze
demony żony? Tak więc, żeby pozbyć się ich, pan młody, zabierając żonę do swojego
domu, przenosił ją przez próg. Wtedy demony nie mogły wejść do środka za młodą parą.
- Co się działo później, kiedy już panna młoda sama wchodziła do domu? - spytała
Rosalyn, doszukując się, czego zresztą Colin się spodziewał, braku logiki w ludowej
opowieści.
- Wystarczyło raz przenieść pannę młodą przez próg, żeby demony opuściły ją na
zawsze. Od tej pory mogła wchodzić i wychodzić z domu ile razy chciała. A martwić się
musiała tylko demonami męża.
Rosalyn milczała przez chwilę, pogrążona w zadumie, choć koło ust pojawił się jej
niespodziewanie uroczy dołeczek.
- Nigdy wcześniej nie słyszałam tej opowieści - powiedziała po chwili.
- Nie pochodzisz z północy.
- Ktoś z rodziny mojego ojca z pewnością stamtąd pochodził, inaczej nie
odziedziczylibyśmy Maiden Hill. Colin znów się uśmiechnął.
- Tak, albo któryś z twoich przodków porwał kobietę pochodzącą z północy. - Przy
ostatnich słowach jednym płynnym ruchem zdarł z siebie koszulę przeciągając ją przez
głowę.
Rosalyn zareagowała natychmiast jak młodziutkie, naiwne dziewczę - odwróciła się
twarzą do ściany. Colin czuł jej skrępowanie i dziwił sie, skąd u niej tyle wstydliwości.
- To przecież tylko nagi tors - zauważył.
- Pobraliśmy się z rozsądku - przypomniała.
- Tak, oczywiście - zgodził się. - Ale to nie znaczy, że mamy być sobie obcy.
- Nie znaczy też, że mamy paradować przed sobą nago.
- Rosalyn, to niedorzeczne - rzucił Colin, nagle czując ogromne znużenie. Postanowił, że
uwiedzie żonę kiedy indziej, a póki co łóżko wabiło go z zupełnie innego powodu niż
seks - chciało mu się spać. Niech Rosalyn tkwi pod tą ścianą, on się kładzie. I uczynił to,
stwierdzając, że materac jest wygodniejszy niż się spodziewał. Zasnął natychmiast.
Rosalyn usłyszała, że Colin się położył, i serce się jej zacisnęło. Nie rozumiała, co się
właściwie wydarzyło. Widok nagich stóp partnera nieco ją zmieszał - to było takie
intymne. Lecz kiedy ujrzała nagą pierś Colina... Musiała się odwrócić, bo inaczej
pożarłaby małżonka wzrokiem. Składał się z samych mięśni. Sprężystych i silnych.
Wydało jej się także, że dostrzegła szramę na ramieniu, w kształcie gwiazdy - brzydką,
czerwoną i pomarszczoną. Była ciekawa, skąd się wzięła.
Cisza pomiędzy nimi się przeciągała. Za oknem słychać było kwilenie ptaków. Na
podwórzu odezwały się głosy myśliwych, którzy po opuszczeniu karczmy szykowali
konie. Byli podekscytowani polowaniem. Ale Colin milczał.
Rosalyn obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że leży na łóżku. Myślała, że przyłapie go
na tym, iż się jej przygląda. Wyobrażała sobie, że z przebiegłym, złośliwym uśmieszkiem
czeka aż ona zrobi to, co właśnie uczyniła - zerknie w jego stronę.
Jednak Colin wcale się jej nie przyglądał. Leżał z głową na poduszce, nie przykryty,
plecami do niej. Najzwyczajniej spał.
Rosalyn powoli odwróciła się od ściany. Nie wiedziała, co ma myśleć, choć czuła się
lekko zawiedziona. Ich sprzeczka dobiegła końca, a ona, kiedy to się stało, pojęła, że
podoba jej się stawanie w szranki z Colinem. Była podekscytowana, gdy porwał ją w
ramiona, a później rzucił na łóżko.
I szczerze mówiąc, w głębi serca spodziewała się czegoś innego niż opowieści o
demonach, albo tego, że mąż pójdzie spać. Liczyła na to, że zmusi ją do skonsumowania
małżeństwa pomimo że się na to nie zgodziła, nie chcąc aby wyszło na jaw, jak bardzo
Colin ją pociąga. Żałowała, że nie postawił na swoim i była tym żalem przygnębiona.
Popatrzyła na śpiącego mężczyznę, który był jej mężem, i poczuła, że jakiś demon bierze
ją w posiadanie - demon gniewu. Jak on śmiał zasnąć, gdy ona stoi tu taka spięta i
niepewna siebie?
Zapragnęła zerwać kapelusz z głowy i ryzykując, że jeszcze bardziej go pogniecie,
chciała nim stłuc śpiącego. Nie mógłby wtedy jej ignorować...!
Te przepełnione przemocą myśli zupełnie zbiły ją z tropu, co tylko powiększyło jej złość.
Przez lata tłumiła w sobie emocje i świetnie jej się to udawało, lecz nie przy pułkowniku
Mandlandzie. Bardzo jej się to nie podobało.
Poza tym, jeśli jemu się wydaje, że po tym jak ją zignorował i pozostawił w kącie
pokoju, ona położy się obok niego - to się pomylił. W końcu jest córką hrabiego
Woodforda.
Rosalyn zdjęła z głowy kapelusz i ściągnęła z rąk rękawiczki. Potem przeszła przez pokój
i położyła wszystko na toaletce. Miała ochotę przepłukać twarz zimną wodą, ale w misce
nie było nawet kropli.
Zerknęła w lustro i z trudem pohamowała okrzyk przerażenia. Wyglądała jak straszydło.
Była blada, a pod oczami miała sine cienie.
Nic dziwnego, że Colin nie garnął się do zbliżenia.
Poświęciła kilka chwil na poprawienie i upięcie włosów, a potem przeciągnęła krzesło do
łóżka. Zamierzała się przespać, ale nie na nim.
Ustawiła krzesło tak żeby mogła oprzeć nogi na łóżku i usiadła, szukając
najwygodniejszej pozycji, która pozwoliłaby jej zasnąć.
Nie było łatwo. Na zewnątrz, na dziedzińcu karczmy, życie zaczynało toczyć się na
dobre. Nikt nie starał się mówić cicho. Psy ujadaniem witały każdego nowego gościa.
Konie rżały, ludzie głośno się śmiali - Rosalyn nie miała pojęcia, jak Colin może spać w
tym harmidrze.
Wstała i przymknęła okiennice, co nieco przytłumiło hałas dochodzący z zewnątrz. A
potem wróciła na krzesło.
Jednak, choć wierciła się na nim i mościła, już po kilku minutach poczuła kurcz w szyi.
Po kolejnych minutach czuła się tak zmęczona, że prawie było jej obojętne gdzie będzie
spała - a łóżko wyglądało na najlepsze do tego miejsce.
Pomyślała, że Colin śpi na kołdrze, więc nie stanie się nic złego, jeśli ona położy się
obok niego - w ubraniu i pod kołdrą. Nie przejmowała się suknią. I tak była przecież
strasznie wygnieciona.
W tej samej chwili pułkownik przeciągnął się jak leniwy, zadowolony z życia kocur.
Rosalyn zesztywniała, myśląc, że się obudził.
Na szczęście spał dalej i tylko z błogim westchnieniem ułożył się w wygodniejszej
pozycji.
Ogarnęła ją zazdrość. Nie mogła wprost patrzeć na partnera, który spał tak spokojnie.
Całe jej ciało domagało się snu. Oczy same się zamykały.
Wreszcie się poddała. Nie umiała dłużej walczyć ze zmęczeniem, więc starając się robić
to jak najciszej, wspięła się na łóżko i wsunęła pod kołdrę.
Jak przyjemnie było wyciągnąć się na miękkim materacu. Zwinęła się w kulkę z
westchnieniem ulgi...
I wtedy materac zadrżał. Colin przekręcił się na bok i przerzucił ramię przez Rosalyn.
Zamarła.
Na szczęście partner więcej się nie poruszył, a jego oddech był równomierny. Mimo to
Rosalyn czekała i po kilku minutach zerknęła za siebie przez ramię. Colin spał.
Naprawdę spał.
Odwróciła więc głowę i z mieszanymi uczuciami ułożyła ją wygodnie na poduszce. Nie
wiedziała, czy powinna być zadowolona, czy raczej urażona. Ale w końcu i ona
odpłynęła w sen.
Obudziła się nagle, nie rozpoznając otoczenia i nie pamiętając niczego. Śniło się jej, że
brała ślub, ale teraz budzi się bezpieczna w swoim łóżku...
Tyle że to nie było jej łóżko, a ona miała na sobie ubranie.
Rosalyn usiadła. Jej włosy były w kompletnym nieładzie. Kiedy się kładła były spięte
wsuwkami, ale te albo powypadały w czasie snu, albo powbijały się głębiej we włosy.
Rozejrzała się dokoła, zaczynając sobie przypominać, gdzie jest i z jakiego powodu.
Wyszła za mąż.
Odwróciła się i stwierdziła, że druga część łóżka jest pusta. Na poduszce Colina widniało
jeszcze wgniecenie po jego głowie, ale samego Colina nie było.
Niemniej w całym pokoju nie brakowało oznak jego obecności. W powietrzu unosił się
zapach mydła. Jej ubrania, które przed snem rzuciła na umywalkę, zniknęły. Obok
dzbanka z wodą leżała brzytwa. Colin się golił. A przed pustym kominkiem stała
miedziana duża misa. Colin nie tylko się ogolił, on się także wykąpał. W tym pokoju, gdy
ona spała... on był zupełnie nagi. Rosalyn wolno wypuściła powietrze z płuc. Jest
przecież w końcu zamężną kobietą. Zamężną kobietą, która także z radością
skorzystałaby z kąpieli.
Podniosła się z łóżka i podeszła do misy. Zamoczywszy rękę, stwierdziła, że woda jest
nadal ciepła. Lniany ręcznik, którym Colin się wycierał, zmięty wisiał przewieszony
przez oparcie krzesła stojącego w pobliżu. To było to samo krzesło, które przyciągnęła
do łóżka. Rosalyn zrobiło się słabo na myśl, że spała tak mocno, że nic nie słyszała - ani
kiedy partner szurał krzesłem, ani kiedy się golił i kąpał. Miała wrażenie, że naruszono
jej prywatność, a zarazem...
Przeszła do okna i rozchyliła okiennice, które wcześniej sama przymknęła. Na dziedzińcu
panował spokój. Musiała się zbliżać pora kolacji. Nie licząc psa wyszukującego w sierści
pcheł i konia przywiązanego do pałąka, żującego siano, okolica domu wydawała się
opuszczona.
Rosalyn zamknęła okno, zastanawiając się, gdzie jest pułkownik. Zaczęła nasłuchiwać,
ale karczma miała grube ściany, przez które nie przedostawał się żaden dźwięk. Jeszcze
raz popatrzyła w stronę wanny.
Jej ciało wprost się skręcało z tęsknoty za kąpielą. Niektórzy ludzie nie lubią się często
kąpać. Ona miała inne przyzwyczajenia. Ceniła sobie higienę osobistą i była zadowolona,
że Colin najwyraźniej też ją sobie ceni. Mydło,
którego używał, leżało w mydelniczce, dwa dodatkowe czyste ręczniki obok.
Teraz już wiedziała, co ją obudziło. Trzask drzwi, kiedy Colin wychodził z pokoju. Na
tyle znała już swojego partnera, a przynajmniej na tyle mu ufała, że wiedziała, iż zostawił
wodę dla niej. To miłe mieć tak przewidującego i opiekuńczego męża. A kąpiel nadal
ogromnie ją pociągała.
Podrapała się po głowie w miejscu gdzie w skórę wbiły się spinki. Ciepła woda
przyniesie ulgę zmęczonemu ciału, pomyślała. A jeśli się pospieszy, to zdąży się
wykąpać przed powrotem Colina.
Postanowiła nie marnować czasu. Musi się wykąpać. Nie zniesie tych brudnych ubrań ani
minuty dłużej. Tylko się zanurzy w wodzie i zaraz z niej wyskoczy, przyrzekała sobie.
Ale w tym momencie obok wanny spostrzegła proszek do mycia zębów.
I nie umiała oprzeć się pokusie. Umyła zęby, a potem wyciągnęła z włosów wszystkie
spinki. Zadowolona ze świeżości w ustach, zdjęła ubrania i położywszy je blisko, weszła
do wanny.
Pomyślała, że jest w niebie i to także dlatego, że nie musiała sama przygotować kąpieli
jak to najczęściej miało miejsce w Maiden Hill. Bridget tego nie robiła, bo zazwyczaj
kończyła służbę przed kolacją. Wanna z jednej strony miała wyższą ściankę, na której
Rosalyn mogła wygodnie oprzeć głowę. Tak też uczyniła, wyciągając się prawie na całą
długość. Ale wanna nie była zbyt duża i kiedy wyobraziła sobie leżącego w niej Colina,
zebrało się jej na śmiech.
Szybko jednak spoważniała i sięgnęła po mydło. Nacierając się nim, myślała o tym, że
uwielbia czuć się czysta. Chciała, żeby to uczucie ogarnęło całe ciało. Przyszło jej do
głowy, że mogłaby umyć także włosy, tyle że musiałaby mieć przy wannie dzbanek z
wodą do spłukiwania.
Zerknąwszy więc w stronę drzwi, wyskoczyła pospiesznie z wanny, i ociekając wodą,
pobiegła po dzbanek. Kiedy wchodziła z powrotem do wanny, za drzwiami usłyszała
czyjeś kroki. W zamku tkwił klucz. Klamka się poruszyła.
Rosalyn upuściła dzbanek, który upadł na ziemię i roztrzaskał się na kawałki. Mogła
okrzykiem ostrzec wchodzącego, ale drzwi się już otwierały, więc nie było czasu na
zastanowienie, co robić. I tak, zamiast zawołać, zanurzyła się wraz z głową w wodzie,
naciągając przy tym na siebie śmiesznie mały lniany ręczniczek.
Rozdział 11
Kiedy Colin usłyszał, że w pokoju rozległ się dziwny trzask, rzucił się do drzwi. Nie
wiedział, co zastanie w środku, ale był przygotowany nawet na walkę wręcz.
Zastygł jednak niezdecydowany w wejściu, gdy się przekonał, że w pokoju nikogo nie
ma. Wprawdzie nieposłane łóżko świadczyło o tym, że jeszcze niedawno była tu
Rosalyn, ale w tej chwili sypialnia była pusta. Popatrzył na okno. Okiennice nadal były
przysłonięte, przez co w pomieszczeniu panował półmrok. Przeszedł do okna, żeby
uchylić okiennice.
Kiedy się odwracał, obcasem nastąpił na coś, co zaskrzypiało pod naciskiem. Spojrzał
pod nogi i zobaczył szczątki glinianego dzbanka na wodę.
Wtedy też doszedł go odgłos przelewającej się wody. Powoli odwrócił się ku wannie i
przez chwilę nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Dostrzegł ramię skrywające się za
wysoką ścianką wanny.
Widok sukni przewieszonej przez oparcie krzesła potwierdził jego podejrzenia - i
natychmiast ogarnęła go niecna pokusa, której nie miał sił się oprzeć. Bóg nieczęsto
prezentował mu w życiu takie niespodzianki.
Na palcach obszedł wannę i usiadł na krześle z przewieszoną suknią.
Przed sobą miał Rosalyn. Siedziała nago w wannie ze skromnie podciągniętymi pod
brodę nogami - dłuższymi niż sobie wyobrażał. Była mokra i lśniąca od mydła. I widać
było prawie całe jej piersi, mimo że starała się je ukryć za kolanami i ręcznikiem, który
do siebie przyciskała. Co do talii, to po nocy spędzonej w jednym łóżku, Colin wiedział,
że jest szczupła jak u osy. Sytuacja była prowokująca.
Ale tak naprawdę mowę odebrał mu widok rozpuszczonych włosów Rosalyn.
Jak się spodziewał wcale nie były mysie w barwie. Nie, miały kolor ciemnego piwa.
Ciemne i gęste, przetykane złotymi pasmami. I skręcały się w loki. Sprężyste,
buntownicze, wesołe loki, świętujące wolność. Opadały przez ramiona prawie do biustu.
A na dodatek z rozpuszczonymi włosami Rosalyn wyglądała młodziej... i cudownie
zmysłowo.
A Colin wyciągnął do nich rękę - nie mógł się powstrzymać - co widząc Rosalyn
natychmiast odchyliła się w tył a w jej oczach zabłysła nieufność. On zaś zrozumiał, że
zmysłowe są nie tylko usta jego małżonki - usta, które nieraz go kusiły, by zapominając o
zdrowym rozsądku, skraść ich właścicielce całusa - ale ona cała, każdy jej centymetr.
Jego ciało szybciej niż umysł domyślało się, co kryje się za sztywną postawą Rosalyn.
- Jesteś niesamowicie piękna - wyszeptał.
Nie zdawał sobie sprawy, że to uczynił, dopóki nie zobaczył w oczach żony błysku
wzburzenia, czemu towarzyszyło dumne szarpnięcie głową.
- Bzdury gadasz - rzuciła krótko i dodała: - Bardzo proszę, żebyś wyszedł.
- Nie mogę - odparł.
- Jak to nie możesz? - zdumiała się.
- Ponieważ te skórzane spodnie są obcisłe i jeśli teraz wstanę... zawstydzę nas oboje.
Gniew Rosalyn zamienił się w niepokój. Była naiwna, co o dziwo nie wywołało w
Colinie uczucia niezadowolenia.
- Z jakiego powodu mielibyśmy być zawstydzeni, nie rozumiem? - spytała słabym
głosem, jakby nie była przekonana, czy pragnie usłyszeć odpowiedź.
- Z wielu - mruknął, nie chcąc zbyt szybko wystraszyć partnerki. Miał do czynienia z
tajemnicą. Nie pojmował, dlaczego kobieta tak zmysłowa i ekscytująca ukrywa swoje
największe zalety. Jej postępowanie przeczyło wszystkiemu, co wiedział o kobiecej
próżności.
Zastanawiał się, czy piersi żony zakończone są dużymi, ciemnymi sutkami, czy małymi i
różowawymi. Nieważne, i tak nie mógł się doczekać kiedy poczuje ciężar jej piersi w
dłoniach. Pochylił się ku wannie.
- Może umyję ci plecy?
- Nie.
Włożył rękę do wody - znów nie mógł się pohamować.
- To może pomogę ci w jakiś inny sposób? - zapytał, wodząc palcem w wodzie, blisko
uda żony. Rosalyn pokręciła głową.
Colin nie przestawał wodzić dłonią w kąpieli, aż w końcu położył ją na śliskim udzie.
- Powinnaś już zakończyć kąpiel - stwierdził, a w myślach dodał: I pozwolić, żebym cię
opłukał. Nie powiedział tego jednak na głos, bo za coś takiego zarobiłby kolejny
policzek.
Rosalyn przez chwilę przyglądała się z zastanowieniem jego dłoni a potem ją odsunęła.
- Zaraz skończę, tylko musisz wyjść.
Ale nie mogę, przemknęło mu przez głowę. I znów zachował tę myśl dla siebie.
- Dlaczego dzbanek jest zbity? - spytał po chwili.
- Nie zamierzasz zostawić mnie samej, prawda?
- Rosalyn, jesteśmy małżeństwem.
- Po co ciągle mi o tym przypominasz?
- Żebyś zrozumiała, że nie ma nic niestosownego w tym, że jestem przy tobie w takich
intymnych sytuacjach. - Że mogę wyciągnąć cię z wanny, mokrą i lśniącą, i wysuszyć
twoje ciało pocałunkami... - marzył.
Colin wstał, rzucił suknię żony na łóżko i przeszedł do okna. Musiał oddalić się od
Rosalyn. Obrazy w jego wyobraźni były tak wyraźne, że lepiej, żeby nie znajdował się
blisko partnerki. Wyjrzał przez okno, próbując skupić uwagę na czymkolwiek innym niż
kobieta za jego plecami.
Nie udawało mu się to. Nadal pragnął zanurzyć twarz w jej włosy, zaciągnąć się
zapachem ciała Rosalyn...
- Chciałam umyć włosy - odezwała się, wyrywając go z stanowczo niebezpiecznych
marzeń.
- Słucham? - spytał nieprzytomnie.
- Byłeś ciekawy, dlaczego dzbanek jest rozbity - przypomniała. - Więc tłumaczę.
Chciałam umyć włosy, usłyszałam że nadchodzisz i go upuściłam.
Colin odwrócił się do żony. Siedziała nadal w tej samej pozycji, z podkurczonymi
nogami, które oplatała ramionami. Niemniej zrozumiał, że jej słowa to nieśmiała zachęta.
- Teraz trudno będzie je umyć - stwierdził. Rosalyn skinęła głową.
- Mógłbym ci pomóc - zaproponował ostrożnie. Wzrok żony umknął na bok.
- Nie chcę, żebyś się mnie obawiała, Rosalyn - tłumaczył łagodnym głosem. - Pragnę,
żebyś mi ufała. Od tej pory będziemy spędzali ze sobą mnóstwo czasu.
Rosalyn spuściła głowę, zastanawiając się nad tym, co powiedział. Colin czekał na
odpowiedź. W końcu się odezwała.
- Potrzebowałam czegoś, czym spłukałabym włosy.
- Dzbanek jest nadtłuczony tylko u góry. Mogę go napełnić wodą i spłukać ci je.
- Skąd weźmiesz wodę?
- Z wanny.
Rosalyn nie powiedziała ani tak, ani nie. A on nie czekał na zgodę. Sięgnął po dzbanek,
zanurzył go w wannie i usiadł na krześle obok. Rosalyn przez cały czas uważnie go
obserwowała, a jemu przypomniał się lis ścigany przez Loftusa. Ani lis, ani żona mu nie
ufali... a przecież miał na względzie ich dobro. Nie pojmował, dlaczego Stwórca postawił
mu na drodze tę dwójkę. Wiedział tylko, że tak jak pomógł lisowi, musi pomóc też
żonie... tylko nie bardzo rozumiał, na czym ta pomoc ma polegać. Pewnie, jak w wielu
innych życiowych sytuacjach, będzie musiał polegać na instynkcie.
Pytanie tylko, czy potrafi zapanować nad swoim ciałem.
- Pochyl się - nakazał.
Rosalyn spojrzała mu w oczy. Widać było, że się waha. Nie miał już przed sobą
Aksamitnego Młotka jak ją nazywano w Valley, tylko kobietę aż nadto świadomą swojej
bezbronności. Jednak w końcu pochyliła głowę. Polewając ją wodą, Colin zauważył:
- Pewnie jest już zimna.
- Jest taka jak trzeba - odpowiedziała Rosalyn i unosząc głowę, poprosiła: - Podasz mi
mydło?
Nadal trzymała kolana mocno przyciśnięte do piersi, ale przez moment Colin mógł je
dostrzec. Miała różowe, sterczące sutki. Podawszy żonie mydło, wrócił na krzesło i
przymknął oczy. Nie nadawał się na mnicha, to pewne.
Z łokciami opartymi na kolanach, przysłuchiwał się odgłosom przelewającej się wody.
W chwilę później Rosalyn poprosiła o spłukanie włosów.
Posłusznie zmył je wodą z dzbanka dwukrotnie. I naprawdę starał się nie patrzeć na żonę
- jej widok budził w nim zbyt wielki zamęt. Miał wrażenie jakby znów był
szesnastolatkiem, kompletnie pozbawionym kontroli nad reakcjami własnego ciała. Był
podniecony i podekscytowany. Cały drżał. Gdyby teraz dotknął żony, z pewnością by się
nie pohamował...
Odstawił dzbanek na podłogę i wstał. Ze wzrokiem wbitym w drzwi, ruszył ku nim.
- Ja... hm... Chyba najlepiej będzie, jeśli zaczekam na ciebie na dole. - Może wtedy
odzyska zdrowy rozsądek i możliwość myślenia.
- Mówisz poważnie, prawda? - spytała Rosalyn zanim zdążył otworzyć drzwi. - Kiedy
dajesz słowo, nie kłamiesz? Colin popatrzył na żonę, która odwróciła się w wannie, żeby
móc go wiedzieć. Mokre włosy zarzuciła w tył. Na ten widok zapytał sam siebie w
duchu, jak to możliwe, że żaden mężczyzna nie dostrzegł dotąd, jak piękną kobietą jest
Rosalyn.
- Staram się - odparł. - Kiedy skończysz, zejdź na dół coś zjeść - dodał, po czym,
potykając się o własne stopy, uciekł z pokoju, bojąc się, że za chwilę uczni coś naprawdę
szalonego.
Rosalyn zaczekała, aż Colin zamknie za sobą drzwi i dopiero wtedy usiadła. Woda już
prawie zupełnie wystygła, ale jej było gorąco. Czuła coś, czego nie umiała do końca
nazwać. Żołądek miała zaciśnięty w kulę, a skóra na całym ciele była jakby podrażniona.
Tak, w obecności Colina robiła się wrażliwa na wszystko, czuła nawet muskanie
powietrza o skórę.
I dobrze wiedziała, że reakcje jej partnera są takie same.
Ich pierwsze pocałunki były tylko preludium. Wiedziała to teraz bez cienia wątpliwości.
Podpowiadała jej to intuicja stara jak świat.
Wyszła z wanny, wyżęła ręczniki, którymi się zakrywała, a potem, sięgnąwszy po suchy,
wytarła się nim. Colin wyszedł z pokoju, ale zrobił to wbrew woli. Ta myśl sprawiła że
Rosalyn się uśmiechnęła, uzmysławiając sobie, że niespodziewanie znalazła się w
posiadaniu mocy. Prawdziwej mocy.
- Colin - powiedziała na głos, ciesząc się brzmieniem imienia męża. Tak Colin jest teraz
jej mężem, pomyślała i poczuła, że ucisk w piersiach, który do tej pory nieustannie jej
towarzyszył, nagle zelżał. Dostrzegła swoje odbicie w lustrze nad toaletką i po raz
pierwszy w życiu uśmiechnęła się do tego odbicia.
- Colin. - Jej mąż. Mężczyzna, który przyrzekł, że będzie się nią opiekował.
Pogrążona w rozmyślaniach zaczęła się ubierać. Nie była jeszcze gotowa zupełnie zaufać
partnerowi, ale była już tego całkiem blisko. Colin ani razu jej nie oszukał, nie okłamał.
Dotrzymywał obietnic - a to wiele dla niej znaczyło. Zabrała się za upinanie włosów w
kok... jednak przypomniawszy sobie błysk w oczach męża, gdy zobaczył je
rozpuszczone, zmieniła zdanie. Przecież to są jej włosy, nie są takie same jak włosy
matki. Upięła więc je swobodnie, co nadało rysom jej twarzy łagodniejszy wyraz.
-Była ciekawa, co pomyśli o tym Colin. Włożyła suknię i mimo że ta była wymięta i
brudna, Rosalyn nadal czuła się szczęśliwa.
Pułkownik czekał na nią na dole przy schodach. Usłyszała go zanim go jeszcze
zobaczyła. Pogwizdywał pod nosem, niezbyt melodyjnie - choć biorąc pod uwagę jego
talenty muzyczne, w jego pojęciu pewnie całkiem znośnie. Zatrzymała się u szczytu
schodów, przyglądając się mężowi. Sprawiał wrażenie pogrążonego w myślach, lecz
kiedy usłyszał jej kroki, przestał gwizdać i stał się czujny. Jego wzrok natychmiast
powędrował do jej włosów, ułożonych w nowy sposób. Uśmiechnął się z aprobatą, na co
serce Rosalyn zareagowało radosnym saltem.
Colin wziął ją pod ramię i poprowadził wąskim korytarzem z dala od głównej sali
karczmy. Oglądając się za siebie, Rosalyn dostrzegła, że w sali siedzi pastor ze
znajomymi. Wyglądał na porządnie pijanego.
- Poprosiłem o salę tylko dla nas - wyjaśnił Colin. - Właściciele już ją przygotowali.
Lubisz pstrąga?
- Tak - przytaknęła, choć bliskość męża sprawiała, że wcale nie odczuwała głodu.
Okna małej jadalni wychodziły na śliczny strumyk płynący obok karczmy. Dzień się
kończył i zachodzące słońce kąpało wszystko w ciepłej, złotawej poświacie. Na stole
zastawionym na dwie osoby czekały już potrawy. Ich smakowity zapach pobudził apetyt
Rosalyn.
Colin odsunął dla niej krzesło, powiadamiając przy tym czekającą kelnerkę, że sami się
obsłużą. Dziewczyna zapaliła świece, ukłoniła się i opuściła salę, zamykając za sobą
drzwi. Zostali sami.
- Wolisz wino czy cydr? - spytał Colin.
- Wino, jeśli jest dobre.
- Zaraz się przekonamy - odparł, pokazując butelkę. - Wygląda na francuskie, ale kto wie,
co naprawdę jest w środku. Piłem już ocet, chociaż mówiono, że to wino z najlepszych
francuskich winnic.
Rosalyn nie wiedziała, co ma powiedzieć. Miała przed sobą najprzystojniejszego,
światowego mężczyznę, jakiego znała w życiu, i właśnie przy nim język wiązł jej ze
skrępowania.
Na szczęście Colin nie oczekiwał, że będzie z nim prowadziła wyrafinowane
konwersacje. Nalał wina do kieliszków i podał jej jeden.
- Za nasze małżeństwo.
- Obyśmy obydwoje dostali to, na czym nam zależy - wyszeptała. Colin uniósł wysoko
brwi.
- Co masz na myśli? - spytał. Poruszyła się niespokojnie na krześle.
- Pragniesz przecież dostać się do Izby Gmin. Pochylił się do niej. Kieliszek, którym
chciał stuknąć w jej kieliszek, nadal trzymał uniesiony.
- Nieustannie mi o tym przypominasz. A co z tobą, Rosalyn? Czego ty pragniesz? Zbił ją
z tropu tym pytaniem. Czego ona pragnie?
Wyszła za mąż ze względu na Covey... ale czy tylko dlatego? Możliwe, że od samego
początku - od chwili, gdy Colin oświadczył się jej po raz pierwszy w salonie lorda
Loftusa - wiedziała, że tak czy inaczej skończy w tym miejscu, w którym się teraz
znajdowała.
- Zadajesz trudne pytanie - stwierdziła.
- Ale istotne. - Stuknął kieliszkiem w jej kieliszek. - Wypij - nakazał.
Rosalyn upiła wina, które było zaskakująco dobre. Colin zaś zabrał się za nakładanie
potraw na talerze. Robił to zręcznymi, spokojnymi ruchami. Miał dłonie zakończone
długimi, zgrabnymi palcami, choć zarazem mocnymi. Były to zręczne i silne dłonie.
Podobne do dłoni jego matki. Albo - ponieważ wyglądały tak, jakby z równą zręcznością
potrafiły się posługiwać szablą - dłonie dżentelmena.
Pstrąg był świeży i soczysty. Jako dodatek do niego podano zielony groszek i
marchewkę. Bycie żoną zamożnego mężczyzny posiadało swoje dobre strony.
- Czy ci myśliwi, którzy byli tu rano, są tu jeszcze, czy już wyjechali - zapytała Rosalyn,
żeby podtrzymać rozmowę.
- Są, ale jedzą kolację gdzie indziej - poinformował Colin, dolewając wina do kieliszków.
- Dopóki nie wrócą, w karczmie będzie spokój.
Rosalyn skinęła głową, domyślając się, że jej towarzysz tak naprawdę miał na myśli to,
że do powrotu myśliwych nikt im nie będzie przeszkadzał. Wychyliła swoje wino.
- Nie tak szybko, bo się upijesz - przestrzegł ją Colin.
- Chyba, że tym sposobem próbujesz mi się wymknąć? Rosalyn już w tej chwili
odczuwała lekkie wirowanie w głowie, ale owo odczucie nie było nieprzyjemne.
- Nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, że wyjdę za mąż - oświadczyła, zdziwiona że
niespodziewanie odważyła się na takie szczere wyznanie.
- Dlaczego? - zainteresował się Colin.
- Dobrze mi było samej - wyjaśniła, zastanawiając się, ile wina wypił mąż. Czy nadal
sączył pierwszy kieliszek, czy był to już kolejny?
On zaś przyglądał się jej uważnie znad brzegu kieliszka.
- Dobrze ci w tej nowej fryzurze - powiedział wreszcie. Policzki Rosalyn pokraśniały.
- Być może, ale włosy za bardzo się kręcą - odparła z zawstydzeniem, uciekając
wzrokiem przed spojrzeniem partnera.
- Dla mnie twoje włosy to jeden z twoich największych atutów - upierał się przy swoim
Colin, czyniąc to tak uwodzicielskim głosem, że na jego dźwięk Rosalyn mało co a
upuściłaby widelec, który trzymała w dłoni. Odłożyła go na stół.
- Prawisz mi komplementy.
- Uhm - mruknął na potwierdzenie.
- Nie jestem do tego przyzwyczajona. Mężczyźni rzadko zwracają uwagę na moją urodę -
mówiła. - Zastanawiam się, dlaczego ty to robisz? - Mimo że zadała to pytanie,
domyślała się odpowiedzi. Przez chwilę w wyobraźni ujrzała obraz nagiej piersi
małżonka.
Colin podniósł jej widelec, nabił na niego cząstkę pstrąga i podsunął pod jej usta.
Pochyliła się i delikatnie wzięła do ust cząstkę ryby z widelca.
- Prawię ci komplementy, bo jesteś piękna - oświadczył. - I szczerze mówiąc, nie
rozumiem, dlaczego starasz się to ukryć przed światem. To dziwne zachowanie u
kobiety.
Rosalyn nie miała pojęcia, jak powinna zareagować.
- Kiedy rozpuszczam włosy, ludzie zwracają na nie uwagę i od razu przypomina się im
moja matka - wyznała z lekkim oporem.
Colin odłożył widelec i oparł się łokciami o stół.
- I cóż w tym złego?
Rosalyn ponownie sięgnęła po kieliszek.
- Rozumiałbyś, gdybyś porozmawiał z członkami rodziny mojego ojca. - Powiedziawszy
to, Rosalyn przytknęła usta do rąbka kieliszka, lecz nie upiła wina. Pomyślała, że kto jak
kto, ale mąż powinien poznać historię jej rodziny. -Wcale tak dobrze się nie ożeniłeś -
wyznała. - Mój dziadek pochodził z Norwich i parał się produkcją świec. Zaskoczony? -
spytała na koniec wyzywająco.
- Nie bardzo - odparł. - I pamiętaj, że sam jestem syna szewca. Tyle że moim zdaniem nie
pochodzenie się liczy, tylko nasze talenty i to jaki z nich zrobimy użytek.
Rosalyn odstawiła kieliszek. Okazywało się, że jej mąż jest wolnomyślicielem i nawet jej
się to podobało.
- Masz rację - zgodziła się. - Historia moich rodziców jest taka, że pewnego dnia ojciec
ujrzał matkę, i był tak zauroczony jej urodą, że za nią poszedł. Od tej pory nieustannie się
do niej zalecał, aż matka go przyjęła.
- Domyślam się, że rodzina ojca nie była zachwycona.
- W najmniejszym stopniu. Zresztą pewnie słyszałeś, że matka w końcu porzuciła ojca.
Colin skinął głową.
Naturalnie, że o tym słyszał. W okolicy mówiło się o tym wydarzeniu od lat.
- Nigdy nie pozwolono mi zapomnieć, że mój ojciec ożenił się z kobietą z pospólstwa -
ciągnęła Rosalyn, składając dłonie na podołku. - Matka zhańbiła nie tylko siebie, ale całą
rodzinę. A ponieważ nie było jej w pobliżu, żeby odpokutowała za grzechy, wszyscy
wyżywali się na mnie.
- Ojciec cię nie bronił?
- Ojciec szukał ukojenia w butelce i zmarł w trzy lata po odejściu matki.
- Ile miałaś wtedy lat?
- Czternaście.
- I od tamtej pory mieszkałaś z krewnymi?
- Tak, przeprowadzałam się od jednej rodziny do drugiej. Najmniej lubiłam ciotkę
Agathę, tę do której miałam się przeprowadzić teraz. - To właśnie ciotka Agatha
najbardziej krytykowała jej włosy. Rosalyn zamieszkała u niej kiedy skończyła
szesnaście lat. Była wtedy samotną młodą dziewczyną, która przeżyła więcej złego niż
niejeden dorosły. Znów splotła dłonie na kolanach. - Społeczeństwo potrafi być okrutne
dla tych, którzy nie spełniają jego oczekiwań.
- Tylko wtedy, kiedy mu się na to pozwoli - zauważył Colin. - Masz szczęście, że
odziedziczyłaś urodę po matce. Nikt wcześniej czegoś takiego jej nie mówił.
- Dlaczego tak twierdzisz? Colin się uśmiechnął.
- Bo dzięki temu nie jesteś podobna do kuzyna Woodforda i innych osób z rodziny
twojego ojca, które poznałem w Londynie. Wszyscy oni mają wielkie nosy, dwa razy
większe od twojego.
To odważne stwierdzenie zaszokowało Rosalyn.
- To prawda, nie jestem do nich podobna. Nigdy nie byłam.
- To wyznanie przyniosło jej ulgę. Poczuła nagle, że wzbiera w niej śmiech. Nie umiała
go pohamować. Colin także się roześmiał, jakby podzielał jej radość.
Ona zaś myślała o swoich kuzynach, o tym, co mówili do niej i za jej plecami przez całe
jej życie. O rzeczach, które ogromnieją raniły. Roześmiała się jeszcze głośniej.
Przypomniała sobie ojca, który prawie w ogóle jej nie zauważał, i swoje starania, żeby to
się zmieniło, żeby zaczął o nią dbać. Teraz śmiała się już do rozpuku, głośno i twardo.
Ale nagle jej śmiech przeszedł w łzy.
Coś w niej pękło i Rosalyn rozpłakała się. Nie umiała powstrzymać potoku łez, które
wypływały z głębin jej duszy. Nikt, nawet ona sama nie wiedziała, że tam są.
I w tej chwili, choć robiła to całe życie, nie była w stanie ich tłumić. Wypływały z niej,
zalewając oczy, dławiąc gardło.
Odwróciła twarz od Colina, zawstydzona, że straciła panowanie nad emocjami.
On jednak nie zamierzał zostawić jej samej. Okrążył stół i przykląkł przy niej, a potem
otoczył ramieniem. Chciała się odwrócić, ale jej na to nie pozwolił. W końcu przestała
się opierać. Nie miała na to sił.
Czy jej załamanie to skutek wypitego wina, czy może tego, że znalazła życzliwego
słuchacza?
Nie wiedziała i nie zależało jej na tym, żeby wiedzieć. Zarzuciła mężowi ramiona na
szyję i zaczęła mu łkać w rękaw jak dziecko.
- Chciałam tylko, żeby mnie polubili - wyjąkała pomiędzy chlipnięciami.
- Wiem, wiem - mruknął uspokajająco Colin, siadając na podłodze i sadzając sobie
Rosalyn na kolanach. Otoczył ją ramieniem. - Wszyscy tego pragniemy.
- Ale oni mnie nie polubili. Nigdy im na mnie nie zależało.
- Znów odezwała się stara rana, co wzmogło płacz. Łzy wsiąkały w kurtkę i koszulę
Colina.
- Teraz to nieważne, to już przeszłość.
- Ale to przecież rodzina - jęknęła płaczliwie Rosalyn. Colin wzruszył ramionami.
- Rodzina jest ważna, jeśli się o ciebie troszczy i traktuje serdecznie. W przeciwnym razie
może wyrządzić wiele zła.
- Po tych słowach Colin sięgnął po serwetkę leżącą na stole i podał ją żonie, żeby
wydmuchała noc. Zrobiła to z ochotą.
- Nie tak mnie wychowywano - wyznała. - Miałam tylko rodzinę. Po śmierci ojca nie
zostało mi nic, ani dom, ani nawet pamiątki po rodzicach. George zabrał wszystko.
- Tak, tylko że teraz nie ma to już znaczenia. I pamiętaj, że masz panią Covington.
- Covey nie należy do rodziny.
- Już tak. Przyjaciele stają się naszą rodziną z wyboru.
- Czystym rogiem serwetki Colin otarł mokre od łez policzki żony. - Rodzina to nasz
łącznik z nami samymi - dodał refleksyjnie. -I może szkoda. Mnie dostała się dobra
rodzina, ty nie miałaś tyle szczęścia. Jednak to nie znaczy, że powinnaś pozwalać im się
ranić.
- Przynajmniej się mną opiekowali. Muszę o tym pamiętać.
- Nie opiekowali, tylko cię ignorowali - sprzeciwił się Colin. - Sprawili, że czułaś się
zbędnym ciężarem. Masz prawo być na nich wściekła.
Jego słowa posiadały oczyszczającą moc. Colin miał rację. To bolało, kiedy przerzucano
ją od rodziny do rodziny i nieustannie krytykowano. Bardzo bolało.
- Straciłaś rodziców - kontynuował. - Dobrze rozumiem, co czujesz, bo ja też straciłem
swoich. Nie widziałem, że tak bardzo za nimi tęsknię, dopóki nie wróciłem do Clitheroe i
nie zamieszkałem z rodziną Matta. Jeśli ja,
dorosły człowiek, cierpię po stracie rodziców, wyobrażam sobie, co ty musiałaś czuć.
Rosalyn, otoczona ciepłymi ramionami męża, czuła się wspaniale, ale poczucie winy,
które towarzyszyły jej od tak dawna, nie chciało od razu ustąpić. Przekonała się, że nie
jest jeszcze gotowa się z nim rozstać. Nosiła je w sobie tak długo i częściowo sama się do
niego przyczyniła.
- Moja matka żyje - wyznała. Nawet Covey nie znała tej tajemnicy.
- Słucham? - rzucił Colin. Pochylił się nad Rosalyn, bo ta mówiła tak cicho, że prawie jej
nie słyszał.
- Moja matka żyje - powtórzyła.
Przyjął tę informację bez szczególnego poruszenia. Rosalyn pojęła, że mąż nie do końca
rozumie jej znaczenie.
- Moja matka żyje i mieszka tutaj, w Szkocji, wraz z mężem. Dostawałam od niej listy.
Colin pojął wreszcie, o co chodzi.
- Odpisywałaś na nie?
- Nie. - Rosalyn spuściła oczy na serwetkę, którą mięła w dłoniach. - Nie chciałam
utrzymywać z nią kontaktów.
- Dlaczego? Pytanie ją zdumiało.
- Ponieważ zhańbiła rodzinę. Porzuciła ojca. - Do oczu mówiącej napłynęły świeże łzy.
Powstrzymała je i dodała: -I mnie.
Gniew mieszał się w sercu Rosalyn z poczuciem wstydu.
- Ona i ten instruktor pobrali się. Mam dwie siostry i brata. Mina Colina zdradzała, że nie
bardzo wie, jak ma zareagować.
- Nigdy się z nią nie spotkam - rzuciła stanowczo Rosalyn. - Nigdy. Po tych słowach
zapadła cisza. Rosalyn czekała na krytykę ze strony męża. Odrzucenie rodzica to przecież
grzech. Takie zachowanie nie mieściło się w normie. Przeszywał ją ból.
Colin, jakby to wyczuwał, pochwycił jej dłonie w swoje i mocno je uścisnął.
Spojrzała na ich połączone ręce i ciężar, który ugniatał jej klatkę piersiową, nieco zelżał.
- Rozumiem - usłyszała szept męża. - Masz prawo załatwić tę sprawę jak chcesz. To
twoja decyzja, tylko twoja.
- Odkąd przeniosłam się do Valley matka pisze do mnie co roku - wyjaśniła. - Prosi o
spotkanie.
- Jeśli tego nie chcesz, nie musisz się z nią spotykać.
- Czasami mam na to ochotę - wyznała i zerknęła na męża, ciekawa jego reakcji. Czy
będzie taka sama jak jej znajomych?
Jednak w oczach małżonka ujrzała wyłącznie akceptację. Zgodę na każdą decyzję, jaką
podejmie. W tej chwili Rosalyn poczuła, że ogarniają uczucie prawdziwej miłości.
To śmieszne. Sądziła, że miłość to mrzonka, a jednak czuła ją w sobie, cudowniejszą i
bardziej żywą niż w opisach poetów. Mimo że w nią nie wierzyła, ona cały czas istniała.
Tylko że Rosalyn jej nie zauważała... dopóki nie poznała Colina.
Teraz nie umiała wyobrazić sobie życia bez tego uczucia.
- Rosalyn?
Colin nie mógł wiedzieć, co się właśnie wydarzyło w jej sercu, a jednak jego głos
przepełniał niepokój. Czyżby aż tak bardzo zmieniła się na twarzy? Tak szybko? Tak,
zmieniła się.
I dlatego uczyniła coś, co zupełnie do niej nie pasowało - pocałowała męża.
Rozdział 12
Colin zamarł w bezruchu zdumiony tym, co się działo. Bał się, że jeśli się poruszy,
Rosalyn przestanie go całować. Ona jednak nadal przyciskała usta do jego ust, zrazu
niepewnie, później z coraz większą namiętnością. Biedna myszka, ciągle nie wiedziała,
jak należy się całować, niemniej była na właściwej drodze. Wypuściwszy wstrzymywane
powietrze Colin postanowił udzielić żonie lekcji.
Objął ją ramieniem i oddał pocałunek, zmuszając Rosalyn do rozchylenia ust. Wsunął
pomiędzy nie język, ze zdziwieniem przekonując się, że zamiast wycofać się z
przestrachu Rosalyn delikatnie zaczyna ssać jego koniuszek. Przy tym wsparła się
piersiami o pierś Colina, na co całe jego ciało zareagowało drżeniem. Co się stało ze
wstydliwą Rosalyn?
Nie wiedział, ale też nic go to nie obchodziło. Pożądał żony. Wziąłby ją nawet na
podłodze izby, w której się znajdowali.
Tylko że tak nie byłoby dobrze. Przynajmniej nie za pierwszym razem. Dlatego, choć
niechętnie, zsunął żonę z kolan. Ich usta się rozdzieliły.
- Powinniśmy pójść na górę - szepnął.
W odpowiedzi usłyszał jęk protestu. Rosalyn przyciągnęła go do siebie i znów
pocałowała, wcześniej gryząc lekko w dolną wargę.
Colin był zauroczony. Wyczuwał w niej ogień, namiętność.
A on był dokładnie tą osobą, która mogła i umiała zaspokoić jej potrzeby - nie chciał
tylko, żeby właściciele karczmy albo kelnerka weszli i zobaczyli ich kochających się na
podłodze. Wstał i pociągnął żonę za sobą.
Widać było, że ledwie trzyma się na nogach. Musiała się na nim oprzeć, żeby się nie
przewrócić. I uczyniła to, wtulając się w niego zmysłowo. I poruszyła zalotnie biodrami,
przez co Colin mało co a wylądowałby przed nią na
kolanach.
Uzmysłowił sobie, że pożądał Rosalyn od pierwszej chwili, gdy ją zobaczył. Nawet
wtedy, gdy kipiał wściekłością za to, że odebrała mu umowę kupna domu. Zrozumiał, że
działa na niego jak żadna inna kobieta. Czy ta zmiana w niej to skutek wypitego wina? -
zastanawiał się. Nie wiedział, ale na wszelki wypadek sięgnął po butelkę. - Chodźmy -
rzucił, chwytając żonę za rękę.
Zauważył, że jej oczy w blasku świec są błyszczące i bardzo ciemne. Włosy,
zmierzwione przy pocałunku, kręconymi pasmami opływały jej twarz. Wyglądała jak
kobieta, która pragnie się kochać. Wyprowadził ją więc z jadalni, sprawdzając wcześniej,
czy korytarz jest pusty. Rosalyn zaskoczyła go jednak, bo minąwszy go, pierwsza wyszła
na korytarz i chwytając za rękę, pociągnęła w stronę schodów. Dobry Boże, czy
mężczyzna jest w stanie zrozumieć kobietę?
Gdy dotarli pod drzwi ich pokoju, Colin, wepchnąwszy butelkę wina pod pachę, wsunął
klucz do zamka. Z trudem trafił w dziurkę, bo Rosalyn, stojąc za nim, całowała go po
karku. Ale kiedy już znaleźli się w środku, nie marnował czasu.
Nie był w stanie. Zatrzasnął drzwi, porwał żonę w ramiona i pocałował gorąco. Nie
hamował się, z radością stwierdzając, że Rosalyn odpowiada mu z równą namiętnością.
Nie odrywając się od jej ust, poprowadził do łóżka. W pokoju płonęła tylko jedna świeca,
ustawiona na toaletce prawdopodobnie przez pokojówkę. Tyle światła im wystarczało.
Colin nie wiedział, co rozpaliło w niej płomień pożądania, i choć był ciekaw, nie
zamierzał o to pytać, żeby jej nie spłoszyć. Nadal trzymał w ręku butelkę z winem, którą
odstawił teraz na podłogę przy łóżku, po czym odwrócił się do żony.
Zaczął ściągać z niej suknię, całując przy tym satynową szyję i ramiona. Schodził z
pocałunkami coraz niżej, czując, że serce Rosalyn bije równie mocno jak jego.
A ona nie pozostawała bierna. Wsunęła dłonie pod jego kurtkę i szarpnęła za dół koszuli,
żeby wyjąć ją ze spodni. Potem zręcznymi palcami rozwiązała fular, który rzuciła później
na ziemię.
Colin był zachwycony jej zachowaniem. Rosalyn była osobą, która nie robiła niczego
połowicznie. Strząsnął z ramion surdut i rzucił go na drugą stronę łóżka.
Rosalyn natychmiast wsunęła mu dłonie pod koszulę, on zaś uwolnił jej piersi spod halki.
Pochylił się i ujął w usta nabrzmiały sutek.
Wtedy Rosalyn sapnęła ze zdumienia i wygięła ciało, jakby chciała uciec z jego uścisku.
- Nie podoba ci się? - zapytał, unosząc głowę.
Usta żony były szeroko otwarte, oczy przepełniało niedowierzanie.
- Nigdy w życiu niczego takiego nie czułam.
- Przestanę...
- Nie - powiedziała szybko i obiema rękoma przyciągnęła go do siebie.
Pewnych poleceń żaden mężczyzna by nie zignorował.
Mając nadal w pamięci obraz żony w kąpieli, Colin ściągnął z niej suknię do końca. Ona
zabrała się za rozpinanie rozporka przy jego spodniach. Robiła to niezręcznie, ale jej nie
pospieszał. Czuł się jak na słodkich torturach. Ukląkł i, zadarłszy w górę halkę, ujrzał
długie zgrabne nogi. O wiele smukłejsze niż zakładał. Od tego widoku trawiący go
płomień pożądania jeszcze się wzmógł. Delikatnie ułożył Rosalyn na łóżku, a ona w tym
czasie odpięła mu jeden guzik przy rozporku. Bał się, że umrze, zanim zdoła rozpiąć
wszystkie. I dlatego sam zaczął je rozpinać, stwierdzając, że i jemu drżą palce.
W blasku świecy skóra na ciele żony mieniła się złocistą barwą. Z kręconymi włosami
wokół twarzy, naga, wyglądała jak postać z najcudowniejszego snu. Nadal jednak miała
na sobie pończochy i podwiązki. Wyglądała na zawstydzoną, choć nie uciekła wzrokiem
przed Colinem. Patrzyła na niego z ufnością - i to była jego zguba.
Dał przecież słowo, że będzie chronił żonę. Po sercu rozlało mu się uczucie tkliwości.
Zrozumiał, że to zbliżenie nie będzie zwyczajnym zbliżeniem. To miało być połączenie
dwojga ludzi na całe życie. Usiadł na brzegu łóżka i ściągnął buty. Potem zdjął spodnie i
zobaczył wyraz twarzy Rosalyn, który mówił, że jeszcze nigdy nie widziała nagiego,
podnieconego mężczyzny.
- Podaj mi dłoń - poprosił. Uczyniła to bez wahania.
- Jeśli zrobię coś, co będzie ci sprawiało przykrość lub ból - tłumaczył - ściśnij mnie za
rękę, to natychmiast przestanę.
I potem pochylił się do pocałunku. Delektując się atłasową miękkością ust partnerki,
przesuwał zarazem dłoń po krzywiźnie jej biodra i niżej po udzie. Jej perfekcyjna
budowa budziła w nim zachwyt. Wspiął się na łóżko i ułożył pomiędzy nogami żony.
Ona zaś od razu instynktownie przyjęła taką pozycję, by mógł z łatwością w nią wejść.
Widząc to, zaczał się modlić, by nie sprawić małżonce bólu. Dlatego też, uniósłszy jej
ręce ponad głowę, najpierw ją pocałował a potem wszedł w nią z ogromną delikatnością.
Czuł, kiedy odbierał jej dziewictwo. Teraz należała do niego.
Zatrzymał się, choć w tym momencie niczego bardziej nie pragnął niż wypełnić ją sobą
po brzegi. To niemal zwierzęce pragnienie było bardzo silne, jednak Colin zamarł w
bezruchu.
- Wszystko w porządku? - spytał szeptem. Rosalyn przełknęła głośno ślinę.
- Chyba tak. Nie wiem.
- Przestanę, jeśli chcesz.
- To jeszcze nie skończyłeś?
Był tak zaskoczony pytaniem, że nie zdążył nad sobą zapanować i się roześmiał - miał do
wyboru to lub jęk rozpaczy. Ale o dziwo Rosalyn wcale się nie obraziła.
- Poczułam twój śmiech - powiedziała ze zdumieniem - tam w środku.
Słysząc to, Colin zdobył się na odwagę i wszedł w nią głębiej. Usta Rosalyn rozchyliły
się w uśmiechu, a on zrozumiał, że nie sprawia jej już bólu. Zaczął całować żonę w
skroń, policzki, w usta.
- Teraz będzie przyjemniej - obiecał.
Palce dłoni, które zaciskała na jego ręce, rozluźniły się. Colin zaczaj poruszać biodrami.
Nie istniało wspanialsze uczucie, niż to co czuła teraz Rosalyn. Była jak ogień. Pasowali
do siebie doskonale.
Początkowo z niepewnością, później już coraz odważniej, ona także zaczęła się ruszać, a
Colin pomyślał, że było mu przeznaczone kochać się z tą kobietą.
W pewnej chwili puściła jego rękę i objąwszy go za szyję, wtuliła mu głowę w ramię,
mocno ją do niego przyciskając.
W tym momencie nie mógłby się już zatrzymać, nawet gdyby go o to błagała. Jego ruchy
stały się nieopanowane. Przy wtórze szeptu ukochanej, wymawiającej raz za razem jego
imię, parł do spełnienia.
I choć pragnął powiedzieć Rosalyn, żeby się niczego nie bała, powiedzieć, co czeka ją na
końcu, nie mógł wydobyć z siebie głosu. Dobry Boże, nie był nawet w stanie zebrać
myśli...
Dlatego też, kiedy kochanka nagle cała się spięła i wydała z siebie okrzyk zdumienia i
zachwytu, Colin, na nic nie zważając, pozwolił, by natura przejęła nad nim kontrolę.
Osiągnął spełnienie głęboko w żonie, z wrażeniem, że na świecie są tylko ona i on.
Rosalyn była w tej chwili jego jedynym łącznikiem z rzeczywistością. Leżeli potem
mocno do siebie przytuleni, jakby się bali rozdzielić, a Colin był pewien, że zbliżenie
wywarło na Rosalyn tak samo piorunujące wrażenie jak na nim.
W końcu zsunął się z niej i położywszy się na plecach, pociągnął ją na siebie. Nie chciał
jeszcze wypuszczać jej z objęć. Chciał nadal słyszeć silne bicie jej serca, uderzające w
tym samym rytmie co jego.
Po chwili rozgrzane ciała odzyskały zwykłą temperaturę. Oboje powrócili do
rzeczywistości. Colin sięgnął po kołdrę i przykrył oboje.
Przesunął palcem po linii jej nosa, na co ona uniosła głowę i spojrzała na niego. Miała
zamglone oczy, jak kobieta, która przed chwilą odbyła satysfakcjonujący stosunek. Usta
były nabrzmiałe od całowania.
- Czy tak jest zawsze? - spytała szeptem.
- Jeszcze nigdy tak nie było - odparł, wiedząc, że mówi prawdę. Rosalyn uśmiechnęła się
leniwym, sennym uśmiechem.
- Zrobimy to jeszcze raz?
Przesunął pod kołdrą ręką po krzywiźnie jej ciała.
- O tak - obiecał - zrobimy to jeszcze tysiąc razy.
Colin zasnął pierwszy. Rosalyn zaś, niczym najedzona i rozleniwiona kotka, oparta
wygodnie o jego pierś, przyglądała się śpiącemu mężowi, wsłuchując się z zadowoleniem
w bicie jego serca.
Po raz pierwszy w życiu czuła się całkowicie zaspokojona. Poznała tajemnicę
małżeństwa. Zrozumiała, dlaczego przykłada się do niego tak wielką wagę i dziwiła się,
że istnieją ludzie, żyjący samotnie. Zrozumiała też Covey i jej oddanie, z jakim odnosiła
się do męża. Teraz i ona wiedziała, gdzie jest jej miejsce - u boku Colina. Z cichym
westchnieniem zapadła w sen.
Colin obudził ją w środku nocy. Nie była pewna, która to godzina, ale w pokoju
panowała ciemność. Mąż najpierw pieścił ją dłońmi, a potem w nią wszedł, gdy cała
płonęła od pożądania. Tym razem nie poczuła bólu i uświadomiła sobie, że więcej go nie
poczuje, że od tej pory czeka ją sama przyjemność.
Następnego dnia nie chciało im się wstawać z łóżka. Nawet się nie ubrali. Colin wyjaśnił,
że wysłał chłopca stajennego po faeton, który dotarł na miejsce około południa, a oni
przyglądali się z okna, jak służący go naprawia.
Po obejrzeniu uszkodzeń w świetle dnia oboje zgodnie uznali, że mieli szczęście, iż nie
poskręcali karków.
Kilka minut później ktoś zapukał do ich sypialni.
Colin nie miał wyboru i musiał nałożyć spodnie. Za drzwiami stał Lucas, właściciel
zajazdu. Rosalyn przysłuchiwała się rozmowie osłonięta kołdrą.
- Kowal twierdzi, że naprawi koło, ale zajmie mu to dwa dni.
- Aż dwa? - zdziwił się Colin.
- Tak, sir. Przykro mi - odparł karczmarz. - Ale za to pokój jest do waszej dyspozycji jak
długo chcecie.
- W takim razie zostaniemy tu trzy dni i proszę przysłać na górę coś do jedzenia - polecił
Colin, po czym zamknął drzwi i odwrócił się do Rosalyn. Na jego ustach błądził
diabelski uśmiech. Zanim Rosalyn zdążyła się zorientować, co zamierza, rzucił się
łukiem na łóżko obok niej.
Udawał potwora, który chce ją pożreć, a ona śmiała się, aż rozbolała ją szczęka. A potem
znów się kochali. Pięknie i namiętnie.
Rosalyn nie pamiętała, czy była kiedykolwiek tak szczęśliwa jak teraz.
Niemniej trzeciego dnia, kiedy ich powóz był już naprawiony i gotowy do drogi, zdała
sobie sprawę, że czegoś jej zabrakło. Colin ani razu nie powiedział, że ją kocha.
Próbowała nie zaprzątać sobie tym głowy, ale nie potrafiła... A Colin niczego się nie
domyślał.
Tego wieczora, kiedy skończyli się kochać, mówił o powrocie. Ustalili, że pojadą
najpierw do Maiden Hill, a później Colin w pojedynkę uda się do brata.
- Matt czasami dziwnie reaguje na pewne sprawy - wyjaśniał. - Jako starszy brat ma
wyrobioną opinię na niektóre tematy. Byłoby mu przykro, gdybym go nie poinformował
o naszym ślubie.
- Przecież nie zawiadomiłeś go nawet o wyjeździe. Przed odpowiedzią Colin strząsnął z
czoła ciemne pasma włosów.
- Rzeczywiście nie - przyznał, a następnie, jakby uzmysławiając sobie, jak źle to
zabrzmiało, dodał: - Ale powiedziałem dzieciom. Boyd z pewnością wygadał się ojcu.
- Powiedziałeś dzieciom że się żenisz, a bratu nie? - zdziwiła się Rosalyn.
- Tak - potwierdził takim głosem, jakby wyznanie prawdy sprawiało mu ból.
- Czy Matt będzie niezadowolony, że się pobraliśmy? - dopytywała się Rosalyn, zarazem
bojąc się usłyszeć odpowiedź.
Colin ucałował jej skroń.
- Nie. Myślę że on i Val przyjmą cię z otwartymi ramionami.
Po tej rozmowie znów się kochali, powoli i czule, a później Colin zasnął.
Rosalyn także miała na to ochotę, ale przeszkadzały jej w tym trapiące ją myśli.
Wyśliznąwszy się więc z objęć męża, wstała i podeszła do okna, za którym rozciągała się
granatowa noc oświetlona pełnym księżycem. Wpatrzona w jego poświatę, a potem w
śpiącego partnera, Rosalyn myślała o minionych dniach, o tym że Colin wziął ją sobie za
żonę a następie sprawił, że stała się w pełni kobietą, a także o tym, że... choć było jej
dobrze, czegoś cały czas jej brakuje.
Była zdumiona, że mimo iż z każdą godziną jej uczucie do męża stawało się coraz
silniejsze, on niczego nie zauważał. Zdawał się być obojętny na wszystko poza uciechami
ciała. Ona natomiast nie umiała cieszyć się cielesnością, jeśli nie towarzyszyło temu
zaangażowanie.
Czy na tym właśnie polega różnica między mężczyzną i kobietą? A może po prostu jej
charakter bardziej przypomina charakter ojca niż matki? Właśnie to pytanie nie dawało
jej spokoju.
Nie zamierzała jednak mówić o nim Colinowi. Duma jej na to nie pozwalała. Nie chciała
pierwsza wyznawać mężowi, co do niego czuje. Lepiej niech myśli, że jest taka jak on -
lekkomyślna, niedbająca o głębsze uczucia. Postanowiła, że nie zdradzi się przed mężem
ze swoją miłością, ale zarazem modliła się w duchu, żeby jednak nie okazało się, iż jest
taka jak ojciec.
Z tą modlitwą na ustach wróciła do łóżka, wśliznęła się pod kołdrę, i wtulona w partnera,
zasnęła. Colin otworzył oczy. Rosalyn, leżąca u jego boku, oddychała cicho i
równomiernie. Był pewien, że śpi. Promienie księżyca wpływające przez okno padały na
jej policzek. Colin zastanawiał się, co trapi żonę i dlaczego nic mu o tym nie mówi.
Obawiał się, że zna odpowiedź.
Następnego dnia mieli wrócić do Valley. Następnego dnia przekona się, czy żona nie
żałuje, że nie jest dalej lady Rosalyn.
I był przekonany, że będzie tego żałowała. Prestiż to przecież bardzo ważna sprawa.
Również dla niego - inaczej nie walczyłby z takim uporem o zdobycie szlacheckiego
tytułu.
Zrozumiał też - być może zbyt późno - że żona to kobieta, która miewa chwile głębokich
przemyśleń. Tak było także tej nocy, kiedy przyglądała mu się z zastanowieniem. W
takich chwilach stawała się dla niego nieprzenikniona, choć zarazem z lękiem stwierdzał,
że być może dobrze wie, co jej chodzi po głowie.
Zapewne myśli o tym, że wychodząc za niego popełniła mezalians. Nic dziwnego więc
że jest teraz pełna wątpliwości. Bo cóż innego tłumaczyłoby tę jej zadumę? Te i inne
nieprzyjemne myśli długo kołatały się Colinowi
po głowie, nie pozwalając mu powtórnie zasnąć. W końcu jednak sen go zmorzył.
Następnego dnia obudził się godzinę później niż planował, stwierdzając, że żona śpi
jeszcze słodko.
Postanowił, że nie będzie jej budził tak jak każdego minionego dnia namiętnymi
pocałunkami, tylko wstanie cicho I się ubierze. Chciał się zabezpieczyć w razie gdyby się
okazało, że po rozbudzeniu Rosalyn dojdzie do wniosku, iż to, co rozpoczęło się w
Szkocji, powinno zakończyć się w Szkocji.
Kiedy już się ogolił i ubrał, podszedł wreszcie do śpiącej i delikatnie potrząsnął jej
ramieniem.
- Już ubrany? - zdziwiła się ta zaspanym głosem.
- Tak, muszę szybko zejść na dół, dopilnować pakowania. Rosalyn skinęła głową na
zgodę, ale miała taką minę, jakby myślami była gdzieś daleko.
- Zawiedziona? - spytał Colin, ciekaw, czy żonie brak porannego rytuału.
- Nie, wszystko jest w porządku - zapewniła nieobecnym głosem. Odsunąwszy włosy z
czoła, dodała z uśmiechem: -Przecież wyjeżdżamy.
Colin nie umiał zdecydować, czy uśmiech żony oznaczał radość z wyjazdu, czy raczej
żal.
Przez chwilę stał nad nią, zastanawiając się, czy zapytać, dlaczego zeszłej nocy tak długo
się nie kładła.
- Idź - usłyszał jej polecenie, któremu towarzyszyło machnięcie dłoni. - Przywitaj się z
Oscarem.
No proszę, zaczęło się. Już mu wydaje rozkazy. Śmiejąc się w duchu, Colin ruszył do
drzwi, ale zanim do nich dotarł, Rosalyn znów się do niego zwróciła.
- A całus na pożegnanie? Nie będzie go?
Odwrócił się. Rosalyn, siedząc na brzegu łóżka, okryta tylko kołdrą, z kręconymi
włosami opadającymi na ramiona, wyglądała uroczo.
- Oczywiście, że będzie - zapewnił pospiesznie i wrócił do łóżka. Ale pocałunek, który
złożył na ustach żony, był krótki. Colin się bał, że jeśli go przedłuży, nie opanuje się i
skusi na miłość, czego zresztą bardzo pragnął. Uwielbiał kochać się z Rosalyn z rana,
kiedy była taka ciepła i rozleniwiona.
Opanowawszy się, szybko opuścił pokój.
Pół godziny później Rosalyn zeszła na dół na śniadanie. Ubrana była w zieloną suknię -
tę, w której przystępowała do ślubu - a w dłoni ściskała kapelusz.
- Chyba nie nadaje się już do noszenia - oświadczyła z żalem, unosząc kapelusz, żeby
mąż zobaczył, jaki jest pomięty.
Colin wzruszył obojętnie ramionami. Nie obchodziły go zawiłości damskiej garderoby.
Nie w tej chwili.
Za to uważnie obserwował żonę. Prawie nie tknęła śniadania, co oznaczało, że nie
dopisuje jej apetyt. Nie wiedział, co o tym myśleć, choć pocieszał się, że pewnie nikt by
tego nie wiedział. Kobiety są po prostu nieprzewidywalne.
Poza tym uzmysłowił sobie, że tak naprawdę słabo zna żonę. No bo też kiedy miałem ją
poznać, skoro prawie w ogóle z nią nie rozmawiałem? - zapytywał się w duchu. Ostatnie
kilka dni spędzili na przyjemniejszych zajęciach niż
rozmowa.
Po śniadaniu wyszli przed karczmę, gdzie stał ich faeton. Był już zaprzężony. Colin
rzucił stajennemu monetę, a Rosalyn założyła kapelusz i jego troczki związała pod brodą
w zgrabną kokardę. Potem przy pomocy męża wsiadła do powozu. Colin strzelił z bata i
ruszyli.
Dzień był piękny. Pogoda wymarzona na podróż, a mimo to małżonkowie nie sprawiali
wrażenia zachwyconych. Pomiędzy nimi panowało napięcie, dziwny dystans.
Rosalyn nie zwracała się już do Colina z taką swobodą, z jaką czyniła to do tej pory.
Colin czuł wręcz, że żona unika kontaktu z nim. Widział, że stara się siedzieć jak najdalej
od niego. I chciał to jakoś skomentować, ale za każdym razem, gdy otwierał usta,
powstrzymywał się.
W końcu to nie on wstawał w nocy, żeby dumać. To nie on od rana udawał
zdystansowanego. Postanowił ze złością, że nie da po sobie poznać, że porusza go
dziwne zachowanie małżonki.
I dlatego podróż mijała im w nastroju dość żałosnej nudy. Na szczęście na godzinę przed
Maiden Hill usłyszeli z oddali odgłosy ujadania ogarów. To wyrwało Rosalyn z
odrętwienia.
- Lord Loftus znowu wybrał się na polowanie, jak słyszę - zauważyła takim tonem, jakby
doznała ulgi, że wreszcie znalazł się jakiś temat do rozmowy.
- Tak - potwierdził Colin z krzywym uśmiechem. - Ten człowiek ma prawdziwą obsesję
na tym punkcie.
- Żebyś wiedział. Przez cały rok myśli tylko o jednym - kiedy znów będzie mógł polować
- kontynuowała Rosalyn, nie patrząc jednak na rozmówcę, tylko na przechodzącą drogą
parę młodych ludzi. Byli to chłopak i dziewczyna, i po spojrzeniach, jakie sobie rzucali,
widać było, że są w sobie zakochani.
Ich widok wywołał uśmiech na ustach Rosalyn, Colin zaś poczuł w sercu ukłucie
zazdrości.
- Sposób, w jaki Loftus traktuje polowania, trudno nazwać sportem - oświadczył z
przekąsem, zarazem uzmysławiając sobie pewną rzecz. A mianowicie, że znowu
przydarza mu się to samo. Znów chce oddać serce kobiecie, a ta, jak niegdyś Belinda,
wykorzysta to zapewne do własnych celów.
Tylko że tym razem był w pułapce, którą zresztą sam na siebie zastawił. Ożenił się i nie
mógł uciec. Gorzej... czuł, że zaczyna się zakochiwać.
Ten niespodziewany wniosek, który przyszedł do niego w środku pięknego wiosennego
dnia, był jak uderzenie pioruna.
Bezbrzeżnie zdumiony i przerażony, Colin ściągnął lejce, zmuszając Oscara do nagłego
zatrzymania się. Koń obejrzał się na pana, jakby się dziwił, dlaczego każe mu stawać na
środku drogi, mimo że nie dotarli jeszcze do celu.
- Colinie, czy coś się stało?
O tak, stało się - coś bardzo, bardzo złego - myślał, nie zamierzając jednak mówić żonie
o co chodzi.
- Masz taką dziwną minę - zauważyła ta z niepokojem. - Coś cię zabolało?
Spojrzał na żonę, zastanawiając się, czy patrzy na kochankę, czy na obcą mu osobę.
Znów zabrzmiało pełne żałości ujadanie psów - doskonałe tło dla lęku, jaki nagle nim
wstrząsnął.
Colin naprawdę się bał. Był wprost sparaliżowany strachem... jak każdy mężczyzna w
obliczu prawdziwej miłości. W tym momencie, wyrywając woźnicę z paraliżu, Oscar
szarpnął silnie faetonem i Colin został zmuszony oderwać uwagę od swoich myśli i
skupić ją na wodzach. Szybko się też przekonał, co wystraszyło konia - z krzaków na
poboczu drogi wyskoczył lis, wyglądając tak, jakby zaraz miał paść z wyczerpania.
I rzeczywiście, gdy biedne zwierzę dostrzegło przed sobą końskie kopyta, padło na
ziemię jak kłoda, wyraźnie nie mając już sił na dalszą ucieczkę.
Ujadanie ogarów zdawało się coraz głośniejsze. Słuchać było nawet chrzęst łamanych
gałęzi. Doszły ich też okrzyki Loftusa, popędzającego psy. Colin wiedział już, co ma
robić.
Jednym susem znalazł się na ziemi i pochwyciwszy lisa za sierść na karku, podniósł go i
wskoczył z nim z powrotem do powozu.
- Co robisz? - zdumiała się Rosalyn. - Przecież lis to dzikie zwierzę. Nie możemy go
zabrać ze sobą.
- Chcesz się przekonać - krzyknął Colin wyzywająco i dodał: - Trzymaj się mocno. -
Potem strzelił z bata. Powóz ruszył w zawrotnym tempie w kierunku Maiden Hill.
Rozdział 13
Rosalyn zaciskała dłoń na drzwiczkach powozu tak mocno, jakby od tego zależało jej
życie. Ale też faeton jechał z taką prędkością, że zdawało się, że unosi się nad ziemią.
Przy ostrym zakręcie przestraszyła się nawet, że siła odśrodkowa wyrzuci ją na drogę.
Poza tym był jeszcze lis, leżący pomiędzy nią a Colinem na ławce. Kto to słyszał, żeby
ratować dzikie zwierzę?
Powiew wiatru strącił jej kapelusz z głowy. Gdyby nie wstążki pod szyją, z pewnością
wypadłaby z powozu. Mimo to Colin, jakby niczego nie widząc, pędził dalej przed siebie
na złamanie karku jak szaleniec.
Zwalniać zaczął dopiero, kiedy zjechali z głównego traktu na drogę prowadzącą do
Maiden Hill.
Rosalyn odetchnęła wtedy z ulgą. Od razu też pozbyła się kapelusza, którego troki
dławiły jej szyję. Obejrzała kapelusz z ubolewaniem i żalem - na początku podróży była
to przecież najbardziej elegancka część jej garderoby,
która teraz wyglądała jak stara, zużyta szmata.
Lis też się ożywił - co znaczyło, że odzyskał już siły - i sprawiał wrażenie, jakby jazdę na
koźle faetona traktował jak najzwyklejszą rzecz pod słońcem.
- Co ty wyprawiasz? - zapytała z wyrzutem Rosalyn. Colin uniósł zadziornie jedną brew.
- Pozwalam odpocząć Oscarowi przed dotarciem na miejsce.
- Nie to miałam na myśli. Pytałam o lisa.
Colin popatrzył w dół na siedzące obok dzikie zwierzę, które także uniosło na niego
swoje ślepia. Rosalyn mogłaby się założyć, że lis uśmiechnął się przy tym do jej męża.
- Nie mam co do niego żadnych planów - wyjaśnił Colin.
- Nie możesz trzymać lisa w Maiden Hill. Zwłaszcza tego, bo to jest lis, na którego lord
Loftus polował przez cały sezon. Jeśli odkryje, że ukradłeś mu...
- Po pierwsze: nie można komuś ukraść czegoś, co do niego nie należy. Lis nie jest
własnością Loftusa. Po drugie: Loftus o niczym się nie dowie - zakończył stanowczo
Colin. - Chyba że ty się przed nim wygadasz.
- Nic mu nie powiem, ale zrozum, Colinie, że mówimy o dzikim stworzeniu. To przecież
nie jest domowe oswojone zwierzę.
- Zdaję sobie z tego sprawę, Rosalyn - tłumaczył, zerkając przy tym na rudego
przyjaciela - ale nie zostawię tego biedactwa na pastwę psów Loftusa. Nie pozwolę, żeby
rozerwały go na strzępy, czemu Loftus przyglądałby się z pewnością z wielką uciechą.
Rosalyn natychmiast po tych słowach poczuła skruchę.
- Och, Colinie, świetnie cię rozumiem. Ja też uważam, że polowanie na zwierzęta to nie
jest sport tylko zwykłe bestialstwo... ale, co my poczniemy z lisem?
- Może zamieszkać z nami w Maiden Hill.
- Zamieszkać w Maiden Hill? Lis?
Colin skinął głową coraz bardziej przekonany do swojego pomysłu.
- Oczywiście. Będzie tam bezpieczny.
- Zapewne, ale czy my także? - zastanawiała się Rosalyn.
- A dlaczego nie? To przecież tylko mały lis. Lisy są kłopotliwe wyłącznie jeśli chodzi o
kury. Ale my ich chyba nie hodujemy, prawda?
- Nie, ale mamy kaczki i gęsi. Poza tym pomyśl o sąsiadach. Oni hodują kury. Co będzie,
jeśli lis zakradnie się do ich kurnika?
- Nie zakradnie się. Przyjrzyj mu się, Rosalyn. Jest potulny jak dobrze ułożony pies i o
wiele mądrzejszy.
Lis rzeczywiście sprawiał takie wrażenie. Zdawał się przysłuchiwać ich kłótni, wodząc
błyszczącymi ślepiami od jednego do drugiego.
- Mimo wszystko nie jest to domowe zwierzę - upierała się nadal Rosalyn, choć z coraz
mniejszym przekonaniem.
- Masz rację. Ten lis zasługuje na wolność - stwierdził Colin, zatrzymując Oscara, bo
właśnie dotarli na miejsce. -Ciężko o nią walczył. Długo udawało mu się nie dać się
złapać sforze Loftusa. Nie pozwolę, żeby teraz go dopadła. Nie zostawię go samego na
pastwę ogarów i basta.
- O mój Boże - jęknęła Rosalyn, wszystko już pojmując. Wiedziała co to znaczy walczyć
w samotności, nie mając nikogo po swojej stronie... Nie zdawała sobie tylko sprawy, że
Colin także zna to uczucie.
I jej miłość do męża jeszcze się pogłębiła. Miłość, co do której nie była przekonana, czy
naprawdę jej pragnie.
- W takim razie twój lis będzie tutaj mile widziany. Tylko masz się zachowywać jak
należy - zakończyła, zwracając się do zwierzęcia.
Ono zaś, jakby w odpowiedzi, wyskoczyło zwinnie z powozu, i przebiegłszy przez klomb
z kwiatami obok krzewu różanego zasadzonego przez Colina i Rosalyn, pomknęło w
stronę zarośli okalających podjazd. Kiedy się wydawało, że zniknie zaraz w krzakach, lis
się zatrzymał i z łapą uniesioną w powietrzu obejrzał się za siebie. Wyglądało to tak,
jakby dziękował za pomoc i żegnał się. Potem machnąwszy rudym ogonem zniknął
pomiędzy zielonymi gałęziami. Colin spojrzał na żonę.
- Dziękuję ci.
Rosalyn wpatrywała się w twarz partnera, zastanawiając się, co też on naprawdę teraz
myśli.
- Ja także nie chciałam, żeby psy go dopadły - wyjaśniła.
- Wiem - mruknął Colin i uśmiechnął się i w tym momencie oboje poczuli się tak, jakby
świat zatrzymał się w miejscu. Znów wróciła do nich ta więź, która ich łączyła w
karczmie, co znaczyło, że nie zależała ona tylko od tamtego miejsca i czasu...
Skrępowanie, które towarzyszyło im przez całą podróż, zniknęło.
Drzwi wejściowe do domu stanęły otworem.
- Tak się o was martwiliśmy! - usłyszeli okrzyk Covey, która stała w progu w
towarzystwie Cook i Bridget. Służące pomogły starszej damie zejść ze schodów. -
Zdumiałam się, kiedy po tylu dniach oczekiwania, spoglądam w okno i widzę, że to wy
stoicie na podjeździe. Gdzieście się podziewali? Co się w ogóle wydarzyło?
- Przecież zostawiłam ci liścik, w którym... - zaczęła wyjaśniać Rosalyn, ale zaraz
zamilkła, uzmysławiając sobie, że nie pamięta, co napisała. Pamiętała jedynie dopisek
Colina, w którym zapewniał, że się nią zaopiekuje.
- Martwiłam się o was - powtórzyła Covey, jakby to wszystko tłumaczyło. Ciężko
opierała się o ramię Cook i ten widok uświadomił Rosalyn, że przyjaciółka nie jest w
najlepszym stanie.
- Nie powinnaś stać na dworze - stwierdziła z troską. - Lepiej wejdźmy do środka.
Wyglądasz słabo.
- Nonsens. Nigdy nie czułam się lepiej - obruszyła się starsza dama. - Zresztą nie mówmy
o mnie, tylko o was. Opowiadajcie, co się wydarzyło.
Colin zeskoczył na ziemię, i obszedłszy faeton, powiedział dumnie:
- Zaraz opowiemy, ale najpierw pozwólcie, że przedstawię wam moją żonę. - Po tych
słowach odwrócił się, pochwycił Rosalyn w pasie i pomógł jej wysiąść z powozu. Covey
wyciągnęła do niej ramiona.
- Miałam nadzieję, że o to właśnie chodziło. Podejdź tu moje dziecko, niech cię
uściskam. To wspaniała, wspaniała nowina!
Rosalyn podeszła do przyjaciółki, pozwalając jej wziąć się w objęcia.
- Czy ktoś jeszcze wie o naszym wyjeździe? - spytała.
- Lady Loftus codziennie przysyłała posłańca, który miał się dowiadywać, czy
wróciliście - poinformowała Covey.
- Zaraz poślę do niej Johna. Będzie szczęśliwa, kiedy się dowie, że się pobraliście.
- A mój brat? Odzywał się? - zaciekawił się Colin.
- Nie - oświadczyła starsza pani. - Choć jestem przekonana, że słyszał o waszej
wyprawie. Takie wieści krótko pozostają, tajemnicą, przynajmniej w Clitheroe.
Colin cicho jęknął, a Rosalyn domyśliła się, że jest zawiedziony reakcją brata.
- Trzeba mi było jednak powiadomić go o moich planach - stwierdził przygnębionym
głosem, patrząc na żonę. - Pojadę teraz do niego, zanim się dowie o naszym powrocie od
kogoś innego.
- Chcesz, żebym ci towarzyszyła? - zapytała Rosalyn.
- Nie. Tę rozmowę powinienem przeprowadzić sam. Mówiłem ci już, że Matt czasami
dziwnie się zachowuje. -Colin wskoczył z powrotem do powozu, co widząc Oscar
położył po sobie uszy. Najwyraźniej koń miał nadzieję, że to koniec ich podróżowania.
- Zaraz wracam - zapewnił Colin - żebyś mnie mogła oprowadzić po domu. Jeszcze go
przecież nie widziałem. Rosalyn się roześmiała.
- Oczywiście, że cię oprowadzę, a Cook przygotuje dla nas odświętny obiad.
- To dobrze, bo jestem głodny. - Machnąwszy dłonią na pożegnanie, Colin odjechał.
Rosalyn patrzyła za mężem, aż zniknął z widoku. Tak bardzo go kochała, choć ciągle się
zastanawiała, czy rzeczywiście będzie dla niej odpowiednim partnerem życiowym.
Poczuła na ramieniu dotyk dłoni przyjaciółki.
- Wszystko dobrze się ułoży - powiedziała Covey. Rosalyn bardzo tego pragnęła.
Colin podjechał najpierw pod probostwo. Brata nie było, ale była Val - która przyjęła
szwagra ozięble. Otworzyła mu drzwi, gdy zapukał, rzuciła tylko jedno spojrzenie i
odwróciła się. Drzwi jednak nie zamknęła. Przeszła do kuchni i zajęła się
przygotowywaniem obiadu.
Przy stole siedziała Emma, ugniatając z ciasta na chleb małe kuleczki. Dziewczynka
podniosła oczy na wchodzącego.
- Dzień dobry - powiedziała szeptem i Colin wiedział już, że jest w tarapatach.
- Domyślam, że o wszystkim już słyszałaś - zwrócił się do Val, która podniósłszy
oprawionego królika za nogi, położyła go na desce i zaczęła kroić na kawałki.
- Coś tam słyszałam - rzuciła kobieta przez ramię. - Mamy ci gratulować?
- Tak.
Nie pokazując po sobie nawet cienia zainteresowania faktem, iż szwagier się ożenił, Val
poinformowała:
- Matta nie ma. Poszedł do kościoła.
- W takim razie pójdę go poszukać - odparł Colin, myśląc przy tym, że szwagierka mogła
powiadomić go o nieobecności męża już przy drzwiach, lecz pewnie każąc mu iść za
sobą wymierzyła mu swoistą karę. Chciał się już odwrócić i wyjść, ale Val znów się
odezwała.
- Uważam, że postąpiłeś bezdusznie, ukrywając przed Mattem tak istotną sprawę.
Zasłużył sobie na lepsze traktowanie.
- Niczego przed nim nie ukrywałem. Przecież idę właśnie podzielić się z nim nowinami.
- Tak, ale jest już po wszystkim - sarknęła szwagierka.
- Nie jestem dzieckiem, Val. Nie muszę się przed nikim opowiadać ani prosić o zgodę na
przeprowadzenie swoich planów.
- Och, Colinie - jęknęła kobieta. Jej wzrok nieco złagodniał. - To najgłupsza rzecz, jaką
kiedykolwiek powiedziałeś. Colin nie był przekonany, co szwagierka miała na myśli.
- Idę do Matta - oświadczył krótko i wyszedł. Val już go nie zatrzymywała.
Po opuszczeniu domu piechotą udał się do kościoła. Gdy był już w jego pobliżu,
zachwycił się pięknem okolicy. Późne popołudniowe słońce słało długie pomarańczowe
cienie po nagrobkach na cmentarzu. Na trawniku pod czereśnią, teraz w półnym
rozkwicie, wesoło skakał wędrowny drozd.
Colin otworzył ciężkie drzwi kościoła. Wewnątrz panowała głucha cisza, a powietrze
przesycone było wonią kadzideł używanych podczas mszy. Światło dnia sączące się
strużkami do środka przez grube średniowieczne witrażowe szyby nadawało kościołowi
wygląd miejsca z innego świata.
Colin spodziewał się zastać brata przy jakimś zajęciu. Okazało się jednak, że Matt siedzi
w jednej z ławek na tyłach i wpatruje się w ołtarz. Ze złączonymi dłońmi złożonymi na
kolanach sprawiał wrażenie pogrążonego w głębokiej modlitwie. Colin zajął cicho
miejsce obok brata. Przez chwilę żaden z nich się nie odzywał, lecz w końcu Matt
zapytał:
- A więc postanowiłeś jednak wrócić do domu? - Po przerwie dodał: - Ponownie.
Wszystko wskazywało na to, że Colina czeka trudna rozmowa.
- Cóż, ożeniłem się i nic innego mi nie pozostawało jak tylko wrócić tu gdzie moje
miejsce - oświadczył, starając się nadać swojej wypowiedzi lekki ton, co zresztą mu nie
wyszło.
- Miło, że sobie jednak o nas przypomniałeś - mruknął Matt. Colin obruszył się na tę
zawoalowaną krytykę.
- Jestem dorosły, Matt. Nie potrzebuję twojej zgody na małżeństwo. Brat odwrócił do
niego twarz.
- Nie potrzebujesz zgody? Czy tylko to we mnie widzisz? Kogoś, kto zastępuje ci
rodziców? - Mówiący potrząsnął głową ze zniechęceniem. - Sądziłem, że łączy nas coś
więcej. W końcu przyjąłem cię pod swój dach. Bawiłeś się z moimi dziećmi, jadłeś
posiłki przygotowywane przez moją żonę.
- Nie zamierzałem cię pominąć, bracie - usprawiedliwiał się Colin, czując, że ogarniają
go wyrzuty sumienia. -Zapomniałem się po prostu. Postanowiliśmy z Rosalyn, że
uciekniemy i pobierzemy się w tajemnicy, a ponieważ od lat przed nikim nie muszę się
opowiadać, nie pomyślałem o tobie. - Nie była to do końca prawda, bo przecież domyślał
się, że brat nie zaaprobuje jego pomysłu.
- Nie mam pretensji, że nie spytałeś mnie o zgodę, Colinie - tłumaczył Matt - ale o to, że
nie chciałeś, abym był częścią twojego szczęścia.
Te słowa zaskoczyły Colina.
Przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie głosu. Był zawstydzony własną bezmyślnością i
egoizmem.
- Żałuję, że nie powiedziałem ci o swoich planach - wyznał po chwili. - Ale bałem się, że
będziesz nimi zawiedziony, a wiesz, że zawsze kiepsko znosiłem twoje niezadowolenie.
- Zawiedziony? Nie byłem zawiedziony tylko zraniony. Nie chciałeś mnie na ceremonii
zaślubin.
- Nie było żadnej ceremonii, bo przecież pobieraliśmy się w tajemnicy.
- Ale mogła być. - Matt potrząsał głową, jakby próbował otrząsnąć się ze złości i
odzyskać nad nią kontrolę. - Dobrze wiem, że wyśmiewasz w duchu moje kapłańskie
powołanie. Wiem, że uważasz, iż poniosłem porażkę, godząc się na zostanie
proboszczem małej parafii, zamiast ubiegać się o znaczącą pozycję w hierarchii
kościelnej. Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, że nie zaprosisz mnie na swój ślub. Z
drugiej strony nie powinno mnie to wcale dziwić - dodał na koniec sarkastycznie. -
Przecież przez całe życie trzymałeś mnie na dystans. W sumie to dziwię się, że wróciłeś
do Clitheroe. Chyba że zrobiłeś to tylko po to, żeby się pochwalić, jaki odniosłeś sukces
w życiu.
Colin znów był zaskoczony tym, co mówił brat.
- Wróciłem do Clitheroe, bo to mój dom.
-- Czyżby? - sarknął Matt i wstał. Chcąc odejść, zaczaj się przeciskać miedzy kolanami
brata a oparciem ławek. Colin zagrodził mu drogę wyciągając rękę.
- Mów, co ci chodzi po głowie, Matt - rzekł. - Jestem teraz większy i silniejszy od ciebie,
a czasy, kiedy jako starszy brat zwyciężałeś w każdej bijatyce, mamy już dawno za sobą.
Ostrzegam więc, że jeśli będzie trzeba, użyję siły. Mów, jakie to moje wyimaginowane
grzechy sprawiły, że się ode mnie odwróciłeś? To prawda, że porwałem narzeczoną i
poślubiłem ją w tajemnicy przed wszystkimi. Jestem jednak dorosły i miałem prawo coś
takiego uczynić.
- W takim razie, po co tu przychodzisz? - odgryzł się Matt. - Żyj dalej jak chcesz. Wracaj
do żony, przyjmij miejsce w Izbie Gmin i zapomnij o rodzinie.
Znów uderzenie poniżej pasa.
Colin usunął rękę, a Matt minął go i podszedł w stronę ambony, na której zostawił jakieś
kartki. Colin patrzył za bratem w milczeniu. Matt nie miał aż tak zatwardziałego serca,
jak udawał. Jego dłonie, gdy przekładał kartki, drżały.
- Rodzina jest dla mnie bardzo ważna - stwierdził Colin, przerywając ciszę. Jego brat
zacisnął szczękę, ale nie odpowiedział. Colin wstał.
- Tu nie chodzi o mój ślub lecz o rodziców, prawda?
- Tak sądzisz?
- Przysyłałem im przecież pieniądze - przypomniał Colin.
- Tak, przysyłałeś - zgodził się Matt, nie patrząc jednak na brata. Colin zacisnął dłoń na
oparciu ławki.
- Uważasz, że to za mało?
Matt spojrzał wreszcie na rozmówcę.
- Myślisz, że rodzice woleli pieniądze niż twoje odwiedziny?
- Byłem daleko, Matt, na wojnie. Nie miałem możliwości brać urlopu.
- Nawet kiedy wojna się skończyła? Wtedy też nie zajrzałeś do rodziców, choć wróciłeś
już do Londynu. Nie myśl, że Ribble Valley znajduje się na końcu świata. Wiedzieliśmy
o twoim powrocie, bracie.
- Miałem zobowiązania, Matt. Sprawy, którymi musiałem się zajmować. - Boże, ta
wymówka brzmiała śmiesznie nawet w jego uszach! - Kiedy wracałem do kraju - co nie
zdarzało się często - dowództwo zawsze czegoś ode mnie chciało.
- Doprawdy? - mruknął starszy brat z niedowierzaniem. - Na ogół nie brakuje ci odwagi,
Colinie, ale w sprawach największej wagi jesteś tchórzem.
Poczucie winy sprawiło, że Colina ogarnął gniew.
- Wiesz co, podejrzewam, że przemawia przez ciebie zwykła zazdrość. Zostałeś pastorem
z własnego wyboru, ale teraz, widząc, jak wiele osiągnąłem, żałujesz swoich decyzji.
Pięść starszego brata z hukiem opadła na pulpit ambony.
- Większych bzdur w życiu nie słyszałem!
- Och, przyznaj Matt. Czekała cię świetlana przyszłość. Ojciec Ruley już o to zadbał.
Zaplanował karierę dla nas obu. Tylko że ja poszedłem za jego radą, a ty wybrałeś
własną drogę, i teraz zastanawiasz się, czy przypadkiem nie popełniłeś błędu. Cóż, mnie
nie możesz za to winić. To ty zakochałeś się w Val. Ja nie miałem z tym nic wspólnego.
- Myślisz, że jestem tu z powodu Val? - zdumiał się Matt.
- Zanim ją poznałeś, miałeś w planach przeprowadzkę do Londynu - przypomniał Colin.
- Byłem na drodze do piekła, zanim ją poznałem - warknął Matt. - Doskonale znam smak
nieokiełznanej ambicji, Colinie. A co do ojca Ruleya, to choć był inteligentnym
człowiekiem, nie wiedział, co naprawdę liczy się w życiu. W jego mniemaniu były to
tytuły i pieniądze. Chciał, żebym oddał się w służbę kościołowi, ale był to kościół jego
własnego pomysłu. Zhierarchizowany i przepełniony polityką. Musiałem poznać Val i
doświadczyć jej miłości, żeby naprawdę usłyszeć boże powołanie. Zostałem w tej parafii
z własnego wyboru i lubię to, co robię. Jestem częścią życia tutejszych mieszkańców.
Chcę nadal wychowywać tu swoje dzieci, patrząc jak dorastają. Chcę, żeby znały
swojego ojca. - Matt pochylił się nad amboną. - Za nic nie dopuściłbym do tego, żeby
nasi rodzice umierali w samotności. Byłem nawet przy ojcu Ruley, kiedy umierał. I
byłem tylko ja. Z całego tuzina jego wychowanków przy jego łożu ostałem się tylko ja.
- Rozumiem twój sposób myślenia, Colinie - ciągnął Matt - bo przecież znałem ojca
Ruleya i pamiętam, jakie nauki wkładał nam do głowy. Zresztą ty zawsze miałeś większe
ambicje. Ja potrafiłem zaspokoić się byle czym, tobie zaś
ciągle czegoś brakowało. Czas spojrzeć prawdzie w oczy, bracie. Czy jeszcze do ciebie
nie dotarło, że być może nie uzyskałeś wymarzonego szlacheckiego tytułu nie dlatego, że
za mało się starałeś, a dlatego że nie zawsze cel uświęca środki? Poniewierasz ludźmi,
Colinie. Ignorujesz ich. Znieważasz nawet własną rodzinę. Ożeniłeś się z lady Rosalyn
dla bardzo płytkich powodów - dla pieniędzy i prestiżu. Kierowałeś się zyskiem, niczym
więcej. I po wszystkim przychodzisz do mnie i żądasz, żebym ci gratulował. Matt
potrząsnął głową.
- Nie mogę tego uczynić. Nie potrafię. Chciałbym bowiem, aby ciebie i lady Rosalyn
łączyło szczere uczucie. Wolałbym, żeby najpierw odbyły się oficjalne zaręczyny i
żebyście mieli czas na zastanowienie. No ale to wszystko nie ma dla ciebie większego
znaczenia, prawda? Ponieważ ty będziesz mieszkał w Londynie, a lady Rosalyn tutaj. I
skończy się na tym, że będziesz zbyt zajęty, żeby uczestniczyć w „naprawdę ważnych
sprawach" i tym samym cała historia się powtórzy.
Colin zachwiał się lekko i zrobił krok w tył. Słowa brata uderzyły w niego z całą mocą.
Matt z twarzą skurczoną napięciem stał dalej na ambonie, zaciskając dłonie na jej brzegu.
Wyglądał jak surowy sędzia.
- Wiesz co - odezwał się Colin, któremu wcale się nie podobało, że starszy brat
przemawia do niego jak przełożony.
- Najchętniej porządnie bym cię teraz zlał. Te słowa sprawiły, że napięcie nieco zelżało.
- Dlaczego więc tego nie robisz? - zapytał Matt głosem, w którym nie słychać już było
oskarżycielskiego tonu.
- Bo - zaczął Colin niepewnie - część z tego, co powiedziałeś, jest prawdą. Nie czekając
na reakcję brata, odwrócił się na pięcie i opuścił kościół, przyrzekając sobie w duchu, że
jego noga już nigdy więcej tu nie postanie.
Joseph i Thomas odnaleźli Oscara i przyprowadzili do faetonu stojącego przed
kościołem. Nazrywali trawy, rosnącej na dziedzińcu, i nakarmili nią głodne zwierzę.
Colin wymruczał pod nosem podziękowania za ich troskę, i potargawszy chłopców po
głowach, wsiadł do powozu. Prawie nie pamiętał drogi powrotnej do Maiden Hill. A
mimo to właśnie tam jechał. Bo Maiden Hill było teraz jego domem.
Postanowił, że o tym, co się wydarzyło, opowie Rosalyn, a ona pomoże mu ułożyć sobie
wszystko w głowie. Przekona goi że miał słuszne powody, żeby nie wracać przez tyle lat
w rodzinne strony do rodziców. Przypomni mu, że nie jest złym człowiekiem, tylko...
nieco egoistycznym.
Ta myśl sprawiła, że zaciągnął nagle lejce. Oscar zatrzymał się, a Colin rozejrzał dokoła,
uzmysławiając sobie, że dobrze zna okolicę, w której się znajdował. Bawił się tu często
jako dziecko, bo już jako młody chłopak, w przeciwieństwie do brata, miał zwyczaj
wymykać się z domu i wędrować po otaczających Clitheroe wzgórzach i dolinach. Coś
pchało go do przekraczania granic. Już wtedy pragnął czegoś więcej. I cóż w tym złego?
- zapytał się w duchu.
Nie znajdując odpowiedzi, znów strzelił lejcami, a Oscar posłusznie ruszył przed siebie.
Colin zaś pomyślał, że przynajmniej on jest mu wierny i oddany.
- Czyż to nie jest nowy początek? - zapytał na głos, ale to pytanie pozostało bez
odpowiedzi.
Pojechał więc dalej, aż dotarł do Maiden Hill. A tam, na dziedzińcu, zobaczył dwa
wierzchowce, z których jeden należał do lorda Loftusa.
- Widzę, że mamy gości - rzucił w stronę Johna, który stał przy wierzchowcach.
- Tak, sir, mamy.
Colin zeskoczył na ziemię i odczepił Oscara od powozu, a następnie, choć widział, że
koń pozbawiony uprzęży kieruje się do klombu z kwiatami, ruszył do wejścia do domu.
W holu, nim jeszcze zdążył rzucić kapelusz na stolik przy ścianie, przywitał go lord
Loftus, którego twarz płonęła czerwienią z wściekłości. Za nim w stroju jeździeckim stał
Shellsworth.
- Mandland, żądam wyjaśnień! - wrzasnął Loftus.
- W jakiej sprawie, jego lordowska mość? - spytał ze zniecierpliwieniem Colin. Nie był
teraz w nastroju na bezsen¬sowne kłótnie z rozkapryszonym arystokratą.
- W sprawie lisa! - krzyczał Loftus. - Tego, którego mi ukradłeś! Tego, którego zwinąłeś
mi tuż sprzed nosa. Masz mi go oddać!
Rozdział 14
Stojąc w obliczu wściekłości lorda Loftusa, Colin pomyślał, że oto, choć już od ponad
trzech tygodni jest właścicielem Maiden Hill, nie miał jeszcze okazji usiąść spokojnie
przed kominkiem aby ogrzać stopy. Za plecami Loftusa i Shellswortha pojawiła się
mocno zdenerwowana pani Covington i wysoka, emanująca pewnością siebie Rosalyn,
która z dumą w głosie oświadczyła:
- Mówiłam już lordowi,że jego oskarżenia są niedorzeczne. Colin się uśmiechnął. Jego
żona potrafi kłamać i robi to tak dobrze, że się jej należą oklaski.
- Jakie tam niedorzeczne! - darł się Loftus. - Młody chłopak, który szedł drogą z
dziewczyną, mówił, że widział, jak Mandland zabrał lisa i wziął go do powozu. A ja już
go prawie miałem! Był mój.
Rosalyn otworzyła usta, żeby znów stanąć w obronie męża, ale Colin jej przeszkodził.
Nadal w pamięci brzmiały mu słowa brata i przez to przygnębienie Loftusa z powodu
utraty lisa wydawało mu się mało znaczące.
- Szanowny lordzie - odezwał się. - Ma pan rację. Rzeczywiście zabrałem lisa. Zwierzę
wyglądało na ranne, więc, ponieważ szanuję każde boże stworzenie, wziąłem je, żeby je
opatrzyć.
- Myśli pan, że uwierzę w te wydumane, romantyczne bzdury? - warknął Loftus. - Boże
stworzenie. Cóż za farsa!
- Może i farsa, ale tak właśnie było - zapewnił Colin, stawiając swego rozmówcę w
sytuacji, w której Loftus mógł nazwać go kłamcą. Lecz Colin nie przejmował się tym. W
życiu zdarzało mu się wchodzić w utarczki z możniejszymi od Loftusa.
Ten zaś nie wyglądał, jakby zamierzał odstąpić od zarzutów, choć z pewnością
zastanawiał się, jakie są jego szanse w ewentualnym pojedynku, gdyby do niego doszło.
Korzystając z chwili ciszy do rozmowy wtrącił się Shellsworfh.
- Lordzie, czy pozwoli pan, że coś zasugeruję? To wielce szlachetne ze strony
pułkownika Mandlanda, że uratował dzikie leśne zwierzę i za to należą mu się słowa
pochwały. Jednak teraz, skoro pułkownik dowiedział się, że lis należał do pana, powinien
go panu zwrócić.
- Tak! Racja! - szybko potwierdził Loftus. - Oddaj pan lisa, to przestanę się pana czepiać
i znów będziemy w przyjaźni.
- Nie. - Colin nie poświęcił nawet sekundy na przemyślenie konsekwencji swej odmowy.
Nie chciał oddać lisa Loftusowi i już.
To co stało się po tych słowach z tęgim arystokratą warte było oglądania - Loftus zrobił
się czerwony na twarzy jak burak, oczy wyszły mu z orbit, a całe jego ciało ogarnęły
dreszcze.
- Śmiałeś mi pan odmówić? - wycedził przez zęby. Colin spojrzał na notariusza, który,
wzruszywszy ramionami, uśmiechnął się żałośnie.
- Zgadza się - rzekł Colin.
Przez chwilę Loftus, któremu nikt do tej pory nigdy się nie przeciwstawiał, stał tylko z
szeroko rozwartymi ustami, niczym ryba łapiąca powietrze.
- Lordzie Loftus - odezwała się Rosalyn, wysuwając się do przodu. - Wygląda pan tak,
jakby przydał się panu kieliszeczek... Covey, co my tam mamy do picia?
- Zostało trochę sherry - odparła starsza kobieta. - Na jakieś dwa kieliszki...
- Tak, Covey, sherry będzie w sam raz - stwierdziła ochoczo Rosalyn. - Dzięki niej lord
Loftus odzyska humor. Zaraz ją przyniosę.
I z tymi słowami ruszyła w stronę salonu, prawdopodobnie, aby przynieść przyrzeczoną
sherry, której zresztą żaden prawdziwy mężczyzna nawet by nie powąchał, lecz nim
zdążyła odejść, Loftus, odzyskawszy głos, znów się odezwał.
- Jeśli myśli pan, że przekażę miejsce w Izbie Gmin człowiekowi, który mi się
przeciwstawia, to jest pan w błędzie -oświadczył. - A teraz oddawaj pan lisa.
No i stało się. Działa zostały wytoczone. Życie lisa za intratną posadę w parlamencie.
Colin starał się przypomnieć sobie niedawne słowa brata o tym, że cel nie zawsze
uświęca środki i że Colin poświęca dobro najbliższych dla własnych zysków.
Lecz w tym przypadku stanie się inaczej. Tym razem lis będzie ważniejszy.
- Nie oddam go panu - oświadczył.
Loftus, znów zaskoczony odpowiedzią, odsunął się od rozmówcy o krok.
- W takim razie popełnia pan błąd. Wielki, poważny błąd - rzekł. - Shellsworth interesuje
cię jeszcze to miejsce w Izbie Gmin?
- Jak najbardziej, sir. Byłbym zaszczycony, mogąc je objąć - potwierdził pospiesznie
notariusz.
- Jest twoje - warknął Loftus. - A teraz chodźmy stąd, omówimy szczegóły. - Minąwszy
Colina, arystokrata opuścił dom.
Shellsworth pobiegł za nim.
Colin patrzył za mężczyznami jak wsiadają na konie i odjeżdżają. I dopiero gdy opadł
kurz wzniecany przez końskie kopyta, zdał sobie w pełni sprawę, co takiego właśnie
uczynił.
Znał przecież zwyczaje panujące w Valley. Tak jak reszta mieszkańców wiedział, że
lepiej nie obrażać niczym lorda Loftusa, bo to człowiek wielkich wpływów. Feudalny
możnowładca, ktoś, kto ustanawia prawo. W Valley Loftus był ważniejszy od samego
króla. A teraz ten sam Loftus jest na niego wściekły.
Zamknąwszy drzwi, Colin odwrócił się do Rosalyn i pani Covey. Obie damy patrzyły na
niego z zaszokowane.
- Mówiłyście coś o sherry, tak? - rzucił, nie spodziewając się odpowiedzi, i poszedł
prosto do salonu, gdzie bez kłopotu odnalazł barek.
Rosalyn nie umiała ocenić nastroju Colina. Wymieniły się spojrzeniami z Covey,
wyglądającą na jeszcze bardziej zagubioną niż ona. Wybuch gniewu lorda Loftusa,
ledwie kontrolowany, był równie zbijający z tropu co obecne milczenie męża.
Skinieniem głowy Rosalyn dała znać przyjaciółce, że pragnie zostać z nim sama. Starsza
dama natychmiast się zorientowała, o co chodzi.
- Pójdę dopilnować kolacji - oświadczyła i wyszła z salonu, w którym panował już
prawie całkowity mrok. Czas było zapalić świece.
Rosalyn spojrzała w stronę męża. Stał nadal przy barku z prawie pełną butelką whisky w
jednej ręce i zdawał się nie pamiętać, że w pokoju wraz z nim jest też jego żona. Nagle
jednak jakby sobie o tym przypomniał i rzekł:
- Znalazłem sherry, o której mówiła pani Covington, ale jest też whisky, o której nie
wspominała. Pewnie chciała ją przed nami ukryć.
- Myślę, że po prostu o niej zapomniała - wyjaśniła Rosalyn. - Rzadko zagląda do barku,
co znaczy, że ta whisky może mieć nawet kilka lat.
- W takim razie mam szczęście. Stara whisky jest najlepsza - ucieszył się Colin i nalał
sobie alkoholu do szklanki. Uniósł ją potem w geście toastu i opróżnił jednym haustem.
- Nie zrobiłeś niczego złego - odezwała się Rosalyn, zmieniając temat. - Ja także nie
oddałabym Loftusowi tego biednego lisa.
Colin nic na to nie odparł, choć uśmiechnął się kpiąco pod nosem. I dolał sobie whisky.
- Colinie, picie na umór w takich sytuacjach niczego nie rozwiązuje - zauważyła Rosalyn.
Mąż potrząsnął gniewnie głową.
- Sądzisz, że chcę się upić, bo przejąłem się tym, co sobie myśli o mnie ten mały tyran?
- Tak.
Colin spojrzał wreszcie na żonę. W jego oczach malowało się takie cierpienie, że
Rosalyn z żalu ścisnęło się serce.
- A więc znasz mnie lepiej niż ja sam znam siebie - stwierdził i westchnął głęboko -
Rosalyn, zostaw mnie samego. Obawiam się, że teraz nie będę najlepszym
towarzystwem.
Podniósłszy butelkę, przeszedł z nią do stojącego na wprost kominka obitego miękkim
aksamitem fotela i po postawieniu butelki i szklaneczki na podręcznym stoliku zasiadł
wygodnie w fotelu. Wyglądał tak, jakby zamierzał przesiedzieć w tym miejscu całą noc.
Rosalyn nie wiedziała, co robić. Czuła, że została odtrącona, a wcześniejsze
porozumienie między nią a mężem rozwiało się, jakby nigdy nie istniało. Colin znów
sprawiał wrażenie zdystansowanego. Nie chciał, żeby Rosalyn była przy nim teraz. Wolał
zostać z butelką whisky.
- W takim razie do zobaczenia przy kolacji - powiedziała niepewnie.
Mąż, wpatrzony w szklankę z alkoholem, nie odpowiedział, nie pozostawało jej więc nic
innego jak wyjść z salonu. Zamknęła za sobą drzwi.
Godzinę później spotkała się z Covey przy kolacji.
- Czy pułkownik do nas dołączy? - zapytała starsza dama, spoglądając na stół zastawiony
jak na wielkie przyjęcie. Rosalyn też po nim popatrzyła i zrobiło jej się żal Cook i
Bridget, które zadały sobie wiele trudu przygotowując tak wystawny posiłek.
- Nie sądzę - mruknęła, szykując się zarazem na pytania, które mogły paść, a na które nie
znała odpowiedzi. Ale Covey zgotowała jej niespodziankę.
- Och, cóż, czasami mężczyźni potrzebują uporać się z kłopotami na swój własny sposób.
Zapomnijmy więc o pułkowniku i cieszmy się jedzeniem.
Bridget zaczęła podawać potrawy, a kiedy już wszystko ustawiła na stole, Covey
poprosiła ją, żeby wyszła, dzięki czemu przyjaciółki zostały w jadalni same. Ale Rosalyn
apetyt nie dopisywał. Okładając widelec na stół, rzekła z żalem:
- Nic z tego nie rozumiem. Naprawdę.
- Co tu rozumieć - dziwiła się Covey. - Pułkownik jest przygnębiony, bo bardzo mu
zależało na tym miejscu w Izbie Gmin, to wszystko.
Tak, to akurat Rosalyn pojmowała doskonale. Wiedziała, że Colin ożenił się z nią
właśnie ze względu na to. Jednak teraz, kiedy jej serce zapałało do niego uczuciem,
świadomość, że bardziej zależy mu na karierze niż na niej sprawiała jej ogromny, wręcz
niewyobrażalny ból. Covey pochyliła się do niej i dotknęła jej ręki.
- Nie zastanawiaj się nawet nad tym.
- Nad czym? - zdumiała się.
- Zastanawiasz się, ile dla niego znaczysz. Uważasz, że jego zachowanie świadczy o tym,
że pułkownik nic do ciebie nie czuje.
Covey miała rację.
- Jak się tego domyśliłaś? Przyjaciółka uśmiechnęła się współczująco.
- Bo widać, że jesteś zakochana w Mandlandzie. Zauważyłam to, kiedy tylko weszliście
do domu.
- Aż tak bardzo to widać? To straszne. Jestem skończoną idiotką.
- Dlaczego? Bo on tam siedzi bez ciebie i użala się nad sobą?
- Nie, bo on mnie nie kocha - odparła Rosalyn, szczęśliwa, że wreszcie to z siebie
wyrzuciła. - Powtarza się historia matki i ojca. Covey, przysięgałam sobie, że nigdy nie
pozwolę, żeby coś takiego mi się przytrafiło, a potem zakochuję się w mężczyźnie, który
żeni się ze mną tylko ze względu na polityczną karierę. I na dodatek nie otrzyma tego,
czego chciał... - Oparłszy łokcie na stole, Rosalyn przycisnęła dłonie do ust, żeby nie
zacząć głośno szlochać.
- Moja droga, chyba przesadzasz - obruszyła się Covey. - To prawda, że pułkownik jest
nieco zawiedziony, ale nie sądzę, żeby winą za utratę możliwości zrobienia kariery
obarczał akurat ciebie.
- A kogo innego miałby nią obarczyć?
- Siebie samego - oświadczyła starsza dama, pochylając się do rozmówczyni. -
Pułkownik jest rozsądnym, uczciwym człowiekiem i dobrze wie, że to, co się wydarzyło,
wynikło z jego wyboru.
- Ach te przeklęte wybory - mruknęła ze zniecierpliwieniem Rosalyn i potrząsnęła głową.
- Nie chodzi o wybory, a o to, że on mnie nie kocha.
- W takim razie postaraj się, żeby cię pokochał - poradziła Covey i podniosła się,
odsuwając krzesło. - Nawet nie próbowałaś, Rosalyn. Nigdy nie próbujesz.
- Czego nie próbowałam?
- Stać się osobą, w której można się zakochać. Postępujesz tak, jakbyś nie potrafiła
nikomu zaufać. Zakładasz, że ludzie garną się do ciebie tylko po to, żeby coś dla siebie
zyskać. Nawet o mnie myślisz, że mieszkam z tobą, bo nie mam dokąd pójść.
Organizujesz we wsi rauty i przyjęcia, bo to ci daje poczucie władzy, a z władzy
czerpiesz szacunek, którego potrzebujesz. I nigdy nie przyszło ci do głowy, że ludzie po
prostu lubią twoje towarzystwo, że zależy nam na tobie.
To była prawda. W życiu Rosalyn umiała zaufać tylko Covey, co zresztą nastąpiło
dopiero po gruntownym przetestowaniu przyjaźni przyjaciółki.
- Sytuacja jest o tyle ironiczna - ciągnęła starsza dama - że ponieważ dopuściłaś mnie
wreszcie do ścisłego kręgu swoich przyjaciół, tak wiele dla ciebie znaczę, że ze względu
na mnie chcesz wyjść za mąż. Rosalyn, błagam, przestań się bać. Ja cię nie zawiodłam i
inni też tego nie uczynią.
- Ale Colin to nie ty - zaprotestowała Rosalyn.
- Nie, nie jest mną i może odejść. Lecz zauważ, moja słodka, że on nie musiał się z tobą
żenić...
- Ożenił się dla miejsca w Izbie Gmin...
- Zrezygnował z tego miejsca, żeby ratować lisa! - wykrzyknęła Covey, potrząsając
gwałtownie głową. - Rosalyn, nie bądź taka uparta. Naucz się wybaczać. Nikt nie jest
idealny. Pozwól mężowi przeboleć stratę... i nie zachowuj się ozięble i niedostępnie.
Przestań być taka nieugięta.
- Chyba przesadzasz z tą moją nieugiętością - mruknęła Rosalyn, zraniona słowami
przyjaciółki.
- Jesteś nieugięta - upierała się przy swoim Covey, choć w jej głosie pobrzmiewała
łagodna nuta współczucia. - Wiem o listach, które dostawałaś od matki. Wiem też, że na
żaden nie odpisałaś, choć matka nie prosiła cię zapewne o nic więcej jak tylko o
zrozumienie i słowo przebaczenia.
- Wiedziałaś, że do mnie pisała? - zdumiała się Rosalyn, przekonana, że nikt z
domowników nie miał pojęcia, iż matka się z nią kontaktowała.
- Jak myślisz, kto podał jej twój adres?
- Ty?
- Ja - przyznała Covey, kładąc dłonie na stole.
- Ona mnie porzuciła - poskarżyła się Rosalyn, czując zarazem, że wzbiera w niej gniew.
- Twoja matka popełniła błąd - bardzo poważny błąd - ale próbuje go naprawić.
- Nie uda jej się to!
A Covey nawet nie drgnęła.
- Nie, nie uda jej się, jeśli ty się nie ugniesz.
- Poza dumą nic więcej mi nie pozostało - broniła się Rosalyn.
- Duma wodzi cię za nos, ot co - obstawała przy swoim starsza dama.
Rosalyn byłaby mniej zdumiona, gdyby przyjaciółka wymierzyła jej policzek - niemniej
po chwili prawda zawarta w słowach Covey zaczęła do niej docierać.
Covey chyba to wyczuła, bo pochyliła się i znów dotknęła jej dłoni.
- Zbyt wiele czasu zmarnowałaś na chęci przypodobania się nieodpowiednim osobom.
Moja droga, życie jest piękne, ale nie wtedy, kiedy pielęgnujemy w sobie nasze rany. Nie
namawiam cię, żebyś napisała do matki. To sprawa twoja i jej. Lecz ten mężczyzna w
pokoju obok to twoja szansa na szczęście, tak wielkie, że nawet sobie tego nie
wyobrażasz.
Oczy Rosalyn wypełniły się łzami.
- A jeśli on mnie nigdy nie pokocha? - spytała odwracając wzrok.
- Pytanie brzmi raczej, jak mógłby cię nie pokochać. Rozumiesz? To tylko kwestia
zmiany nastawienia. Poza tym między wami iskrzy. Wyczuwałam to od samego
początku. Idź do niego, Rosalyn. Spraw, żeby podzielił się z tobą swoimi uczuciami.
Mężczyzn czasami trzeba do tego namówić.
- Nie wiem, czy potrafię - wyjąkała przez zaciśnięte gardło.
- Potrafisz - zapewniła stanowczo starsza dama. - Rosalyn, jesteś już kobietą. Nie
spędziłaś całego tygodnia w Szkocji na oglądaniu pięknych widoków. Bardzo możliwe,
że nosisz w łonie dziecko pułkownika. Czeka was wspaniała przyszłość, tylko najpierw
musisz uporać się ze swoimi wątpliwościami.
- Nie wiem nawet, co miałabym mu powiedzieć. Zresztą próbowałam z nim rozmawiać.
Wyraźnie nie miał na to ochoty.
- Więc spróbuj jeszcze raz.
Rosalyn popatrzyła na przyjaciółkę, zdumiona, że coś, co wydaje się takie trudne, w jej
ustach brzmi tak prosto.
- Od czego mam zacząć?
- Zacznij od bycia żoną. Nałóż mu coś do jedzenia na talerz i zanieś do salonu. Jeśli pije
whisky Alfreda, będzie potrzebował wypełnić czymś żołądek.
- Wiedziałaś o whisky w barku?
- Oczywiście. Alfred wypijał zawsze kilka kropli przed obiadem.
- To dlaczego nie zaproponowałaś jej lordowi Loftusowi?
- Bo nie zasługuje na tak dobrą whisky. Martwiłam się, że się zmarnuje, ale teraz, kiedy
mamy tu pułkownika, już się nie martwię.
- Zwłaszcza, jeśli Colin wypije dzisiaj całą butelkę - zauważyła Rosalyn, mówiąc to
bardziej do siebie niż do przyjaciółki. Odsunęła krzesło. - Wiesz co, wszystko co
powiedziałaś było słuszne - stwierdziła zdecydowanym głosem i wstała, po czym
sięgnęła po talerz zaczęła nakładać na niego jedzenie. - Pójdę do Colina i porozmawiam z
nim, nawet jeśli miałabym usłyszeć, że żałuje, że się ze mną ożenił, choć nie otrzymał
przyrzeczonego miejsca w Izbie Gmin.
- Nie usłyszysz tego - zawyrokowała Covey.
- Może i usłyszę, Covey. Kto wie. Nie znam Colina aż tak dobrze, choć widać, że jest
ambitny.
- Podobnie jak ty.
- Ciągle mi o tym przypominasz.
- Bo to prawda.
Rosalyn spojrzała na talerz z potrawami trzymany w dłoniach. - Boję się - wyznała.
- Bądź odważna - poradziła starsza dama. - Od tego zależy powodzenie twojego
małżeństwa.
Rosalyn przez chwilę się wahała. Łatwiej by było zezłościć się na Colina, odtrącić go i na
zawsze wykluczyć z życia. Z drugiej zaś strony musiała pamiętać o tym, o czym
wspominała Covey - o możliwej ciąży. Nie chciała, by jej dziecko miało rodziców,
którzy nie są sobie bliscy, którzy się nie kochają. Podniosła świecznik i ruszyła z nim do
drzwi.
- Dopilnuję, żeby służba sprzątnęła po kolacji - zawołała za nią Covey. - Ty się niczym
dzisiaj nie przejmuj. Myśl tylko o mężu.
Rosalyn uśmiechnęła się nerwowo i wyszła z jadalni.
W korytarzu było ciemno, ale to jej nie przeszkadzało. Znała drogę i rozmieszczenie
sprzętów na pamięć. Nie potykając się o żaden zeszła na parter do salonu. Jego drzwi
nadal były zamknięte.
Otworzyła je i weszła do środka, przekonując się, że Colin siedzi w tym samym miejscu
co wcześniej, a w pokoju nie pali się żadna świeca.
Podniosła wyżej świecznik. Butelka whisky była już do połowy pusta.
- Zostawisz coś dla mnie, czy wypijesz całą sam? - spytała, siląc się na swobodny ton.
Colin uniósł leniwie głowę.
- Tam do diaska, moja żona znów mnie zaskakuje. Nie wiedziałem, że gustujesz w
mocniejszych trunkach.
- Ostatnio zaczęłam nabierać nowych zwyczajów - odparła. - Proszę, oto twoja kolacja.
- Nie jestem głodny.
- Możliwe, niemniej Cook tak się natrudziła przy przyrządzeniu posiłku, że byłoby
nieładnie, gdybyś przynajmniej nie spróbował.
Tak jak podejrzewała odwołanie do poczucia honoru poskutkowało. Colin przyjął talerz z
jedzeniem i położył go sobie na kolanach. Ale nie sięgnął po widelec, bo wtedy
musiałyby odstawić szklankę z whisky, a tego wyraźnie nie chciał uczynić.
Rosalyn podeszła do kominka, żeby zapalić świece stojące po obu stronach gzymsu. Na
ogół nie miała zwyczaju ich zapalać, chyba że przyjmowała gości.
- Co robisz? - spytał Colin, głosem ochrypłym od alkoholu.
- Gram rolę oddanej żony - odparła i poszła do drzwi, żeby je zamknąć. Kiedy wróciła,
dodała: - Jedz.
Oczy Colina zamigotały, mięśnie szczęki lekko się zacisnęły. Widząc to Rosalyn
uzmysłowiła sobie, że mąż nie jest przyzwyczajony do tego, żeby ktoś wydawał mu
rozkazy. Cóż, to także należy do obowiązków żony, pomyślała i przysiadła na brzegu
podnóżka, zmuszając przy tym męża do przesunięcia stóp.
- Pozwól, że pomogę ci ściągnąć buty - zaproponowała. Przez chwilę Colin wyglądał tak,
jakby chciał ją odesłać do wszystkich diabłów. Odpłaciła mu się równie stanowczym i
wyzywającym spojrzeniem.
Colin nie wytrzymał i uśmiechnął się lekko.
- No już dobrze, żono. Bezceremonialnie położył stopę na kolanach Rosalyn.
Ta zaś, spojrzawszy na obłocone podeszwy oficerek, lekko się wzdrygnęła, ale po chwili
mocno pochwyciła cholewkę buta i ściągnęła go mężowi ze stopy. Następnie to samo
uczyniła z drugim butem.
- No dalej, jedz - zachęciła, kładąc sobie stopę Colina na kolanach, żeby ją wymasować.
On jednak wcale nie zamierzał pójść za radą i zamiast zabrać się za jedzenie, zaczął
przyglądać się żonie spod przymkniętych powiek. Rosalyn zaś uzmysłowiła sobie, że ta
scena jest jej skądś znajoma, że widziała kiedyś rodziców w bardzo podobnej sytuacji.
- O co chodzi? - spytał Colin, jak zawsze czujny, gdy Rosalyn nad czymś się
zastanawiała.
- Och, nic takiego. Przypomniałam sobie coś - mruknęła, nie przerywając masażu stóp. -
To, że moja matka w ten sam sposób masowała stopy ojcu. To był ich rytuał. Dziwne, że
wyleciało mi to z pamięci.
A może wcale specjalnie usunęła to wspomnienie? Czyżby pozbywając się złych
wspomnień, pozbyła się zarazem także tych dobrych?
W uszach powtórnie zabrzmiało jej oskarżenie Covey, że odgradza się od ludzi, że ich od
siebie odsuwa. Zobaczyła, że mąż podniósł widelec i zaczął kosztować potraw z talerza.
Nie zdejmując jego stóp z kolan, sięgnęła więc po szklankę z alkoholem, którą odstawił, i
upiła z niej mały łyk. Cierpka whisky bardzo jej posmakowała... i dodała odwagi.
- Alfred znał się na whisky - stwierdziła. - Alfred to zmarły mąż Covey - dodała gwoli
wyjaśnienia. - Podobno miał zwyczaj pijać tę whisky codziennie przed snem.
- Cieszę się, że Covey nie poczęstowała nią Loftusa - zauważył Colin.
Rosalyn kiwnęła głową i znów upiła łyk ze szklanki, ale zaraz oddała ją mężowi, bo ten
wyciągnął po nią dłoń. Odbierając szklaneczkę, musnął delikatnie palcami dłoń Rosalyn,
a w niej natychmiast rozgorzał płomień pożądania - jak zawsze, gdy była blisko Colina.
Przez chwilę siedzieli nie odzywając się do siebie; on zapatrzony w ogień w kominku,
ona w noc za oknem. W pewnym momencie Colin przerwał ciszę.
- Czy pragnęłaś czegoś w życiu tak bardzo, że chętnie oddałabyś za to duszę? - spytał,
przenosząc wzrok na żonę. -Czy pragnęłaś czegoś, o czym wiedziałaś, że sobie na to
zasłużyłaś... że powinnaś to dostać... a mimo to życie nie chciało ci tego podarować?
Rosalyn przełknęła z trudem ślinę. Bała się poruszenia tego tematu, choć zdawała sobie
sprawę, że go nie uniknie.
- Mówisz o miejscu w Izbie Gmin?
Colin wyprostował się, stawiając stopy na podłodze. Rosalyn nie widziała jeszcze takiej
powagi na jego twarzy.
- Mówię o tytule szlacheckim - oświadczył sucho, okręcając szklankę w dłoniach. - To
pewnie brzmi śmiesznie. Colin Mandland, syn szewca, marzący o szlachectwie. Już w
dzieciństwie fantazjowałem, że jestem rycerzem stającym do turniejów. Udawałem, że
mam konia i męczyłem Matta, żeby ze mną walczył. Zazwyczaj nie miał ochoty na taką
zabawę, ale w końcu się na nią godził, bo nie przestawałem się o to dopraszać.
- Widziałeś się z nim dzisiaj, prawda?
- Tak - przyznał, po czym jednym haustem opróżnił szklankę I odstawił ją na podłogę.-
Nie jest ze mnie zadowolony.
W głosie mówiącego brzmiały smutek i niepewność.
- Chodzi o zaręczyny? Matt chciałby pewnie, żeby ślub odbył się w kościele. Możemy to
jeszcze zrobić. - Możemy zrobić wszystko, żebyś tylko nie żałował, że się ze mną
ożeniłeś, dodała w myślach.
- Nie chodzi o nasz potajemny ślub, lecz coś bardziej osobistego.
- To znaczy?
Colin spojrzał jej prosto w oczy i uśmiechnął się.
- Jesteś bardzo dociekliwa.
- Jestem żoną - przypomniała, czując, że wypowiadanie słowa „żona" sprawia jej wielką
przyjemność. - Żoną - powtórzył, wyciągając rękę, żeby pogładzić Rosalyn po policzku. -
Piękną żoną.
Rosalyn przechyliła głowę i pocałowała pieszczącą ją dłoń. - Co cię trapi, Colinie? -
spytała. - Bo chyba nie sprawa z lordem Loftusem?
- Z tym rubasznym głupcem? - żachnął się Colin. Wstał i oddalił się chwiejnym krokiem.
Rosalyn zaś przestraszyła się, że się zniechęcił, że więcej nic nie powie. Jednak Colin
znów się odezwał.
- Matt zarzucił mi, że nie dbałem o rodziców, że o nich zapomniałem. I uważa, że patrzę
na niego z góry z powodu profesji, którą sobie wybrał. - Po chwili przerwy dodał: -I nie
myli się. Ma rację we wszystkim. Rzeczywiście zapomniałem o rodzicach, kiedy jeszcze
żyli. A nawet gorzej... po prostu zakładałem że są i na tym koniec. Rosalyn pomyślała o
swoich licznych krewnych i domach, w których mieszkała.
- Twoje zachowanie wobec rodziców wcale nie jest aż tak niecodzienne. Wielu dzieciom
się wydaje, że rodzice będą żyli wiecznie.
Colin przeczesał dłonią włosy.
- Ale ja nie byłem już dzieckiem, Rosalyn. Byłem dorosłym mężczyzną. Dzisiaj Matt mi
powiedział, że matka i ojciec wiedzieli o moich wizytach w Londynie w czasie wojny.
Mieli nadzieję, że ich odwiedzę, ale ja nie miałem na to czasu, byłem zajęty wojenną
polityką.
- I staraniami o szlachectwo.
- Tak - przytaknął - o te, którego mi odmówiono. - Colin wrócił do fotela, usiadł w nim i
nachylił się do Rosalyn. -Widzisz, od dziecka uważałem, że jestem stworzony do
wielkich rzeczy. Zawsze walczyłem o coś lepszego - weźmy choćby Belindę Lovejoyce.
Chciałem tylko tego, co najlepsze, a rodzice mi w tym przeszkadzali, byli jak kamień u
szyi. Byli prostymi, skromnymi ludźmi. Miłymi, ale prostymi. Ja chciałem być inny.
Rosalyn słuchała w milczeniu. Nie przerywała mu, bo bała się odezwać. A Colin zwierzał
się dalej.
- Mój ojciec mógł zostać kimkolwiek chciał. Był inteligentny jak Matt. Ale poznał
mleczarkę o imieniu Mary i postanowił, że zostanie szewcem w Clitheroe. Pragnął być
blisko żony. I tak jego mentor stał się naszym mentorem. Wspominałem ci już o ojcu
Ruleyu?
Rosalyn pokręciła głową.
- Ruley był dyrektorem szkoły w Stoneyhurst. Zanim swoim patronatem objął mnie i
Matta, opiekował się naszym ojcem. I zawsze nam powtarzał, że ojciec go zawiódł, bo
odrzucił karierę na rzecz miłości.
- Czy to on właśnie namówił cię do wstąpienia do wojska?
- Znalazł dla mnie sponsora - wyjaśnił Colin. - Dla Matta wybrał kościół, bo był
mądrzejszy ode mnie. Mnie posłał do wojska, gdzie szybko awansowałem.
- Dlaczego ojciec Ruley tak bardzo interesował się waszą rodziną? - dociekała Rosalyn.
- Bo mężczyźni lubią władzę - padła krótka odpowiedź.
- Myślę, że ojciec Ruley chciał zostać biskupem, ale niestety wysłano go do północnej
Anglii, co z pewnością było wielkim rozczarowaniem dla tak ambitnego człowieka. I
dlatego przeniósł te ambicje na swoich najzdolniejszych podopiecznych. Matt i ja nie
byliśmy jego jedynymi wychowankami. Miał ich jeszcze kilku.
- Gdzie jest teraz ojciec Ruley?
- Umarł. Po wyjeździe z Lancashire nigdy tam nie wróciłem, choć raz posłałem Ruleyowi
list, w którym za wszystko mu dziękowałem.
- Odpisał?
- Tak, skarżąc się na Matta i jego brak ambicji. Ojciec Ruley obwiniał Val. Był księdzem
- powiedział Colin z uśmiechem. - Oni są zawsze nieco podejrzliwi w kwestii kobiet.
- Twój brat wydaje się być bardzo szczęśliwy.
- I jest... Jedynym jego kłopotem jestem ja.
- Co on ci takiego dzisiaj powiedział, Colinie? spytała Rosalyn.
- Nic, co by nie było prawdą. To śmieszne, że osoba, którą przez całe życie ignorowałem,
okazała się jedyną potrafiącą sprawić, że otworzyły mi się oczy. Byłem głupcem,
Rosalyn. Zmarnowałem życie... i nie wiem, co z tym począć.
Rosalyn potrząsnęła dłonią męża.
- Colinie, to nie takie straszne, że mamy w swoim otoczeniu ludzi, którzy widząc nasze
wady nadal się o nas troszczą.
- Nie jestem przekonany, że Mattowi nadal na mnie zależy - stwierdził z żalem Colin. -
Zbyt późno się zorientowałem, że osoba, o której szacunek powinienem się ubiegać, zna
mnie aż nadto dobrze.
W tych słowach brzmiała bolesna prawda. Tak bolesna, że Rosalyn nie mogła spokojnie
ich słuchać, zwłaszcza gdy Colin dodał:
- Jest już za późno na naprawienie krzywd, które wyrządziłem rodzicom, Rosalyn.
Powinienem był ich odwiedzać. Zasłużyłem sobie na to, że zostałem sam. Masz mnie.
Rosalyn nie wypowiedziała tych słów na głos. Bała się. Zamiast tego uczyniła to, co
czyniła zawsze, gdy nie wiedziała, co powiedzieć mężowi. Pocałowała go.
Rozdział 15
Pocałunek był dokładnie tym, czego Colin teraz potrzebował. Podziałał na niego jak
kojący balsam i uspokoił nieco jego zbolałe serce. Colin był bowiem przerażony wizją
własnego egoizmu i chciał, by ktoś zmniejszył ból wywołany uzmysłowieniem sobie
własnych wad. Rosalyn nadawała się do tego wyśmienicie.
Dopóki ich usta się nie spotkały, nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo liczył na jej
zrozumienie, jak bardzo zależało mu na jej wsparciu. Jej pocałunek miał posmak
cierpkiej whisky i akceptacji. Wspaniałej, uwalniającej akceptacji.
Podniesiony na duchu, Colin pogłębił pocałunek, wpijając się w usta Rosalyn jak
człowiek spragniony wody. I bardzo się ucieszył, gdy Rosalyn go nie odepchnęła.
Pozwoliła by pieścił dłońmi całe jej ciało, co ogromnie wzmogło jego pożądanie. Czuł,
że jak nigdy potrzebuje rozładowania.
I na szczęście Rosalyn była dostępna.
Matt miał rację, mówiąc że jest zapatrzonym w siebie łajdakiem, bo nawet w tej chwili
chciał czegoś dla siebie. Pocieszyć go mogła tylko żona - wypita wcześniej whisky nie
wystarczyła. Nie dość go zamroczyła i nie usunęła z pamięci wspomnienia grzechów,
których się dopuścił. Brat nie miał pojęcia o rozmiarach wyrzutów sumienia dręczących
duszę Colina spowodowanych oglądaniem śmierci wielu osób, do których nierzadko
dochodziło za jego sprawą. Colin na polu walki zabił bowiem niejednego człowieka.
Dopuszczał się strasznych czynów, za które nawet nie odpokutował. Teraz miał nadzieję,
że Rosalyn pomoże mu o wszystkim zapomnieć. Przynajmniej na kilka godzin. A potem,
jeśli zdoła odzyskać równowagę, przestanie przejmować się oskarżeniami brata i będzie
żył dalej.
- Powinniśmy pójść na górę - usłyszał szept Rosalyn. Nie chciał nigdzie wychodzić.
Chciał się kochać w salonie.
- Nie mam na to sił - wymruczał, całując jej kark. - Smakujesz jak miód - westchnął.
Rosalyn prawie się rozpłynęła w jego objęciach, on zaś uświadomił sobie, że od tej
chwili może zrobić z nią, co zechce. Wszystko, co przyjdzie mu do głowy.
Zmusił ją więc, by się położyła na podłodze. Znał Rosalyn, wiedział, które miejsca na jej
ciele są najbardziej wrażliwe. W końcu to on nauczył ją miłości. Widzisz, Matt? -
przemknęło mu przez myśl - a jednak nie jestem skończonym egoistą. Potrafię zadbać o
przyjemność drugiej osoby. Uniósłszy dół sukni, przesunął rękę na łono partnerki.
Ta natychmiast przerwała pocałunek i zerknęła ku drzwiom.
- Chyba nie powinniśmy. Ktoś może tu wejść.
- Nikt nie wejdzie. Zaufaj mi - zapewnił i uniósł się, żeby zdmuchnąć świece. - Służba
pomyśli, że poszliśmy się położyć.
Znowu pochylił się nad żoną i powolnym ruchem ściągnął z jej piersi stanik sukni, a
potem objął ustami jeden sutek. Rosalyn wstrzymała oddech.
On zaś czuł, że jest coraz bardziej podniecona, co i jemu się udzieliło. Nie mógł już
dłużej się hamować. Nie ściągając spodni rozpiął rozporek i położywszy się na podłodze,
pociągnął żonę na siebie.
Nie kochali się jeszcze w tej pozycji, ale Rosalyn przyjęła ją z zaskoczeniem i wyraźną
przyjemnością. Zadowolony jej reakcją, Colin uniósł nieco biodra i wbił się w żonę
głębiej.
A potem położł dłonie na jej biodrach i pokazał jak ma się poruszać, żeby ich ruchy do
siebie pasowały.
Z włosów Rosalyn, namiętnie wyginającej się pod jego dotykiem, posypały się spinki.
Odchyliła głowę i jęknęła głośno.
Colin mocniej się w nią wbił.
- Ujeżdżaj mnie, najsłodsza - nakazał. - Spraw, żebym zapomniał o całym świecie.
Rosalyn w mig go zrozumiała. Oparłszy dłonie o jego pierś, zaczęła unosić i opuszczać
biodra - najpierw wolno, później coraz szybciej. A Colin nie pozostawał bierny.
Kochali się z takim oddaniem i zapamiętaniem jak jeszcze nigdy. Rosalyn dawała z
siebie wszystko i bardzo szybko dotarła do punktu szczytowania.
Gdy to nastąpiło z jej ust wydobył się okrzyk rozkoszy.
Jest niesamowita, pomyślał Colin, położył ją na podłodze i wszedł w nią i sam też
natychmiast osiągnął spełnienie.
Miał wrażenie, że świat wokół nich przestał istnieć, a raczej, że w tym momencie całym
jego światem jest Rosalyn.
Leżeli potem długo na podłodze zupełnie wyczerpani. On wyciszony i spokojny, ona
zdumiona własnym zachowaniem. Wprost nie mogła się nadziwić, że kochała się z
mężem niemal jak dzikuska.
Przyjemnie było czuć na sobie ciężar jego lekko spoconego ciała, całować jego ramiona i
policzki. I byłaby może najszczęśliwszą osobą na całym świecie, gdyby nie niejasne
przeczucie, że coś jednak nie jest w porządku.
Kiedy Colin podniósł się uzmysłowiła sobie, że jest kompletnie ubrana. Miała na sobie
nawet buty. Colin usiadł. Usłyszała, że zapina spodnie.
- Wszystko dobrze? - spytał, nachylając się nad nią.
W jego głosie pobrzmiewało zakłopotanie. Czyżby wstydził się tego, co się przed chwilą
wydarzyło?
- Oczywiście - zapewniła, nie wyjawiając, jak bardzo jest zaskoczona swoim
zachowaniem i że odczuwa wyrzuty sumienia za swoją spontaniczność. Najwyraźniej
nawyk hołubienia w sobie poczucia winy nie tak łatwo przełamać. Mimo to była
zadowolona, że pozwoliła sobie na niczym nieskrępowane zbliżenie. To było
uwalniające.
Colin uniósł jej dłoń i złożył na niej ciepły pocałunek.
- Mam nadzieję, że nie sprawiłem ci bólu? Nie powinienem był tak szaleć... Uciszyła go
pocałunkiem.
- Podobało mi się to szaleństwo i chcę cię prosić, żebyś w przyszłości kochał się ze mną
po kolei w każdym pokoju w tym domu.
W ciemności błysnęła biel jego zębów. Colin przesunął palcem po krzywiźnie jej
ramienia.
- Możemy zacząć już teraz, albo chodźmy do naszej sypialni, której zresztą jeszcze nie
widziałem. Naszej sypialni, powtórzyła Rosalyn w myślach.
- Pomóż mi się podnieść - poprosiła.
Poderwał się na nogi i podał jej rękę. Nie widziała potrzeby zapinania sukni, bo
wiedziała, że w drodze do sypialni na nikogo się nie natkną. Służba już dawno temu
udała się na spoczynek. Zresztą dom o tej porze pogrążony był w ciemności.
Złapawszy dłoń męża, wyprowadziła go z salonu ku schodom prowadzącym na piętro.
Kiedy jednak stanęła przed drzwiami sypialni, zawahała się.
- Obawiasz się, że wraz z tobą do środka wejdą demony? - spytał żartobliwie Colin. Nie
czekając na odpowiedź, pochwycił żonę w ramiona i przeniósł ją przez próg. Pokój był
słusznych rozmiarów, mimo to Rosalyn wydawało się, że mąż zajmuje sobą każdy
centymetr jego powierzchni. Colin zaniósł ją do łóżka, położył na nim, a następnie się na
nim wyciągnął u jej boku.
Leżeli w milczeniu przez chwilę, a Rosalyn, otoczona ciepłymi ramionami męża, coraz
bardziej się rozluźniała, akceptując obecność Colina w jej sanktuarium. Czuła, że jej
serce przepełnia coraz większa miłość do partnera - za jego zrozumienie i troskliwość. Bo
czyż nie o tym całe życie marzyła
- żeby ktoś dbał o nią na tyle, aby zauważać jej potrzeby?
- Jak to jest, że czasami rozumiesz mnie lepiej niż ja sama siebie rozumiem? - spytała
szeptem. Colin przyciągnął ją bliżej.
- Bo każdą twoją myśl widać w twoich oczach. Świat byłby lepszym miejscem, gdyby
wszyscy ludzie byli tak szczerzy jak ty.
Rosalyn usiadła i spojrzała na niego uważnie.
- Colinie, dlaczego tak bardzo chciałeś uzyskać to miejsce w Izbie Gmin? Dlaczego tak ci
zależy na tytułach? Czy chodzi o prestiż? Przecież masz Maiden Hill. W Ribble Valley
znaczy to bardzo wiele. Czy Londyn jest aż tak ważny?
- Sam nie wiem, Rosalyn. Czasami ja też siebie nie rozumiem. Od kiedy pamiętam moim
pragnieniem było dostać się na same szczyty... a jednak to, co dzisiaj usłyszałem od
Matta i teraz twoje pytania, powodują, że zastanawiam się, o co tak naprawdę mi
chodziło. - Potrząsnął głową. - I nie umiem znaleźć odpowiedzi.
- Zatem chciałeś po prostu zostać sir Colinem. Przywitał to stwierdzenie wybuchem
śmiechu.
- Brzmi to głupio, prawda?
- Dlaczego? Raczej dumnie.
Colin podniósł się i zaczął się rozbierać. Rosalyn poszła w jego ślady. Nie myśleli nawet
o przebieraniu się w nocną bieliznę - nagość dobrze robi związkowi kobiety i mężczyzny,
uznała w duchu Rosalyn. Niczego nie można przed sobą ukryć.
Wślizgując się do łóżka, zastanawiała się, czy jej rodzicie też byli wobec siebie tak
bezpośredni i spontaniczni. Pamiętała, że matka miała oddzielną sypialnię. Ciekawe, czy
teraz, po tylu latach, nadal woli spać sama, czy dzieli łoże ze swoim mężem? Colin
przytulił ją do siebie.
- O czym myślisz? - spytał.
Nie chciała mu tego wyjawiać. Nie chciała, żeby wiedział, że dręczą ją myśli o matce.
Nie była jeszcze przygotowana na rozmowę na ten temat.
- O tobie i twoim bracie. Jestem przekonana, że w końcu dojdziecie do porozumienia.
- Nie sądzę. Najwyżej będzie jak dotąd, w skrytości ducha będziemy żywili do siebie
urazę.
- Ale ty przecież chcesz, żeby to się zmieniło. Colin musnął ustami jej włosy.
- Sama najlepiej wiesz, że czasami ludzi dzieli tak wielka przepaść, że nie da się jej
przekroczyć.
Nawiązywał do jej matki. Wiedział, że o niej rozmyślała. Czy wie też, że jest w nim
zakochana? Uniosła dłoń męża i zaczęła się jej przyglądać w mroku, wodząc po niej
palcem.
- W dzieciństwie bawiłam się udając, że mam to, czego pragnę. Może się w nią
zabawimy i będziemy udawali, że jesteś sir Colinem. Co ty na to?
- A ty lady Rosalyn? Rosalyn wybuchnęła śmiechem.
- Nie, ja będę lady Mandland. - Kiedy wypowiedziała to nazwisko dobrze zabrzmiało w
jej ustach. Colin też musiał poczuć to samo, bo powtórzył:
- Lady Mandland.
- A zatem, sir Colinie, co zamierzasz teraz robić, kiedy dostałeś się wreszcie do Izby
Gmin?
- Zaproponuję odwołanie Izby Lordów - odparł bez wahania, dołączając do zabawy.
Rosalyn popatrzyła na męża ze zdumieniem.
- Chyba nie mówisz poważnie.
- Jak najbardziej. Na świecie coraz bardziej popularna jest demokracja. Nie można dłużej
akceptować sytuacji, w której władza skupia się w rękach nielicznych. Weźmy choćby
miejsca w Izbie Gmin. Powinny być rozdzielane z wyborów. A tak nie jest. O tym, kto
wejdzie w jej skład, decydują tacy
jak Loftus. Tylko dlatego, że pochodzą ze szlacheckich rodzin, których przodkowie już
przed wiekami podporządkowali sobie swoich poddanych. On jest wielkim
możnowładcą, a my stadem bezwolnych owiec. Ale na świecie sytuacja się zmienia.
Wojna się skończyła i czas, żeby nowe idee wzięły górę. Żeby światem rządzili ludzie o
postępowych poglądach.
- Przecież mamy takich w Izbie Lordów.
- Nawet jeśli, to niewielu. Reszta to idioci.
To stanowcze stwierdzenie zaszokowało Rosalyn. Burzyło cały jej dotychczasowy
światopogląd.
- Kuzyn George zasiada w Izbie Lordów - przypomniała.
- No właśnie.
- No dobrze, George to nie najlepszy przykład. Ale są inni, porządni ludzie z porządnych
rodzin, które rządzą Anglią od pokoleń.
- Może i porządni, ale ze skazami na umyśle wynikłymi z małżeństw we własnym kręgu.
Czasami myślę, że Francuzi mają rację. Władza w ręku tylko kilku osób prowadzi do
tyrani. Rosalyn niemal spadła z łóżka.
- Chcesz powiedzieć, że popierasz takie rewolucje jak francuska? - spytała z
niedowierzaniem.
- Nie, ale uważam, że jako wolny człowiek powinienem mieć prawo swobodnie głosić
swoje poglądy.
- I o to chodzi w Izbie Gmin - rzuciła z ulgą Rosalyn.
- Nie, ponieważ miejsca nie są przyznawane na zasadzie wyborów - sprzeciwił się Colin.
- Uwierz mi, gdyby każdy miał możność zasiadać w Izbie Gmin, wiele bzdurnych praw i
przepisów nigdy nie ujrzałoby światła dziennego. Jak choćby ta ustawa o zbożach.
Rosalyn nic już nie rozumiała.
- Przecież to była dobra ustawa. Gdyby nie ona, tanie zboża z Francji zniszczyłyby nasze
rolnictwo.
- Nie, tańsze zboże oznacza tańszy chleb i mniej wpływów dla takich możnowładców jak
Loftus. I dlatego mamy drogie zboże i drogie pieczywo. Rosalyn, myślący ludzie są
wściekli, kiedy się dowiadują, że ktoś nimi manipuluje w ten sposób. - Colin był tak
podekscytowany rozmową, że usiadł. - Tylko posłuchaj. Są tacy, co uważają, że Izba
Lordów to przeżytek. Że wystarczy sama Izba Gmin.
- Ale przecież nasze państwo działa dobrze - szepnęła bez przekonania Rosalyn.
- Czyżby? Czy zdajesz sobie sprawę, jak mało zarabiają pracownicy tkalni. A tyrają całe
dnie. W tym czasie Loftus galopuje po lasach w pościgu za lisem. Zauważ też, że gdy
jakiś robotnik zbierze się na odwagę i zacznie mówić prawdę o swojej sytuacji,
domagając się od rządu słusznych zmian, zostaje wtrącony do więzienia, a nie
wysłuchany. Rosalyn nie wiedziała, czy powinna wierzyć w to, co słyszy od męża.
- Ci ludzie, o których opowiadasz, to radykałowie. Ty chyba do nich nie należysz...
prawda?
- Nie, nie należę - potwierdził, z desperacją przeczesując włosy dłonią. - Przynajmniej jak
na razie. Jednak Matt uzmysłowił mi dzisiaj, że bardzo oddaliłem się od swoich dawnych
przekonań. - Colin zamilkł nagle, jakby zastanowiła go jakaś jego nowa myśl. Potem
równie niespodziewanie pochwycił żonę za ramiona i pocałował ją w usta.
- A to za co? - zdziwiła się.
- Za to, że ty i Matt zmuszacie mnie do myślenia. Pomagacie mi odzyskać pamięć.
- O czym, na Boga?
- O tym, o czym myślał ojciec Ruley, o jego wizji świata. Bo on posiadał taką wizję, a
mnie i Matta przygotowywał do jej urzeczywistnienia. Szykował nas na ludzi, którzy
mieli coś znaczyć.
- Nic nie rozumiem.
- To oczywiste, że nie rozumiesz - wyjaśniał Colin. - Nie rozumiesz, bo jesteś częścią
starego porządku. Nikt nie oczekiwał po tobie, że będziesz kwestionowała zasady świata,
w którym się urodziłaś. Mnie jednak uczono czegoś innego. Mało co a zapomniałbym o
słynnej maksymie ojca Ruleya - że zmiana jest dobra. Jest wręcz niezbędna. Zwalcza zło.
- Ale ja nie chcę, żebyś ty cokolwiek zmieniał. Colin ponownie pocałował ją i roześmiał
się.
- Wiem i wiem też, jak muszą cię przerażać moje słowa. Och, kochana Rosalyn, o nic się
nie martw. Już wszystko sobie ułożyłem. Nie wywalczyłem sobie w wojsku szlacheckich
tytułów, ale to wcale nie znaczy, że ten okres był stracony. Prawdą bowiem jest, że
byłem dobry dla swoich podwładnych i nigdy nikogo nie poniżałem. Rosalyn, wielce
zaniepokojona, położyła dłonie na rozpalonych policzkach męża.
- Colinie, ty mnie naprawdę przerażasz. Nie rozumiem ani słowa z tego, co powiedziałeś.
Przyciągnął ją do siebie.
- Już dobrze, Rosalyn. Już wszystko jest tak jak należy. Niczym się nie denerwuj.
- Zamierzasz udostępnić Maiden Hill radykałom? Spotykać się tu z nimi? - spytała,
obawiając się odpowiedzi twierdzącej.
- Zamierzam stanąć w obronie swoich przekonań - wyjaśnił Colin. - Jak przystało na
porządnego Anglika - dodał i potrząsnął głową. - Wprost nie mogę teraz uwierzyć, że
kupiłem ten faeton, i to za jakie pieniądze! Oscar zupełnie do niego nie pasuje. Wygląda
śmiesznie zaprzężony do tej modnej zabaweczki. No ale jakoś nie mogłem się zmusić,
żeby sprzedać Oscara i kupić lepszego konia, bardziej wytwornego.
Colin pocałował żonę w kark i znów ją do siebie przytulił.
- Niestety, kochana, okazało się, że nie jestem takim człowiekiem, jakim miałem być. -
W głosie mówiącego pobrzmiewało przygnębienie. - Poniosłem porażkę.
- Ale przecież byłeś dobrym oficerem - przypomniała Rosalyn, przytulając twarz do
piersi męża.
- To prawda. W tym względzie mam czyste sumienie. Ale nie byłem dobrym synem i nie
jestem dobrym bratem. Jednak teraz przyrzekam, że się poprawię. Przysięgam, Rosalyn,
że stanę się lepszy.
- Uważam, że jesteś wspaniały. - Rosalyn była naprawdę wystraszona wywodami męża
na temat zmian, jednak, będąc w jego ciepłych objęciach, mimo wszystko czuła się
bezpieczna.
Colin zanurzył twarz w jej włosach.
- Fiołki? - zapytał szeptem. - Czy może raczej lilie?
- O co pytasz? - zdumiała się.
- O to, czym pachną twoje włosy. - Znów mocniej przytulił ją do siebie, a ona wyczuła,
że jest coraz bardziej podniecony. - Co ja bym zrobił bez ciebie? - mruknął. - Dzięki
tobie mogę zacząć żyć na nowo. I zacznę. Przyrzekam.
Nie było to wyznanie miłości... ale Rosalyn to wystarczało. Potrzebował jej, a to chyba
dobry początek. Mając w pamięci ostrzeżenie Covey podczas kolacji, Rosalyn poczuła,
że Colin kładzie jej dłonie na piersiach. Ciepłym oddechem owiał jej szyję. Wiedział, jak
zachęcić ją do zbliżenia. Był jedyną osobą, która potrafiła przełamać jej opory. Jedyną,
której na niej zależało.
I dlatego Rosalyn zrobiłaby dla niego wszystko. Wszystko. Tak bardzo była w nim
zakochana, że marzenia męża stawały się jej marzeniami.
Zaczęli się kochać i choć wydawało się to niemal niemożliwe, to zbliżenie było jeszcze
bardziej satysfakcjonujące od ostatniego. Rosalyn była ciekawa, czy Colin też tak uważa,
jednak zabrakło jej odwagi, aby o to zapytać. On tymczasem, objąwszy ją ramieniem,
pogrążył się we snie. Ona nie mogła zasnąć.
Dumała nad tym, co usłyszała niedawno. Jego wypowiedzi bowiem ogromnie ją
poruszyły. Pomysł, żeby każda osoba, bez względu na to, czy jest właścicielem
ziemskim, czy nie, mogła przystępować do wyborów, nie mieścił się jej w głowie.
Domyślała się, co powiedziałby na ten temat kuzyn George!
Niemniej, im dłużej rozważała tę kwestię, tym bardziej się do niej przekonywała. Tym
bardziej nabierała ona sensu. Nie miałaby nic przeciwko temu, aby prawo stanowili tacy
ludzie jak Colin lub jego brat, a nie George i osoby pokroju kuzyna - którym na niczym
tak naprawdę nie zależy.
Przypomniała sobie swój ból i oburzenie, kiedy się dowiedziała, że George bez jej
wiedzy sprzedał Maiden Hill. W tamtej chwili pragnęła być mężczyzną, pragnęła
posiadać władzę i przywileje - i dlatego zaczynała rozumieć ambicje Colina.
Zaczynała pojmować, jak on się czuje. Ona, jako kobieta, nie miała co marzyć o
wpływach, ale domyślała się, jak czuje się mężczyzna, który potencjalnie mógłby coś
zmienić, ale nie posiada wystarczających uprawnień i koneksji. Rosalyn myślała o
wszystkich tych, którzy są pozbawieni prawa do wyborów, a którzy powinni je posiadać.
Myślała o wielu innych sprawach, które od lat wydawały się jej niesprawiedliwe, jak
choćby fakt, że ona sama nie miała możliwości dziedziczenia niczego z majątku ojca,
zwłaszcza, że jej matka jeszcze żyła, natomiast taki głupiec George mógł rozporządzać
tym majątkiem wedle własnego widzimisię.
Myślała o kominiarzu z Londynu, chłopcu nie więcej niż sześcioletnim, który spalił się
żywcem, bo jego pan kazał mu czyścić nie do końca wystygły komin. Albo o kobiecie
żebrzącej na ulicach, bo nie miała co do garnka włożyć, a znikąd nie otrzymywała
pomocy, nawet od organizacji charytatywnych.
Przypomniała sobie powiedzonko kuzyna George'a, który mawiał, że na świecie są
ludzie, którzy coś mają i tacy, którzy marzą, żeby coś posiadać. George cieszył się
oczywiście ogromnie, że należy do tej pierwszej grupy. A Rosalyn zastanawiała się, czy
byłby równie zadowolony z życia, gdyby należał do drugiej.
Jej serce ogarnęło wzburzenie, do którego dołączyło poczucie odpowiedzialności - Colin
mógłby stać się kimś, kto walczy o prawa osób pokrzywdzonych przez los. To nieważne,
że brak mu tytułów. W jej oczach i tak był rycerzem z jego dziecięcych zabaw.
Rycerzem, który mógłby przewodzić w walce o sprawiedliwość... gdyby tylko zyskał
miejsce w Izbie Gmin.
Wpatrując się w sufit nad głową, intensywnie rozważała tę kwestię - była pewna, że
istnieje jakiś sposób, żeby Colin mimo wszystko zajął miejsce w niższej z izb
parlamentu.
I w końcu do głowy przyszła jej lady Loftus - jedyna osoba posiadająca wpływ na lorda
Loftusa, która potrafiła namówić go do zmiany zdania.
Rosalyn przekręciła się na bok i potrząsnęła ramieniem męża.
- Colinie - szepnęła.
Maż wymamrotał niewyraźnie jej imię, ale nie wyglądało na to, żeby zamierzał się
obudzić.
- Colinie, chyba wiem, jak załatwić ci miejsce w Izbie Gmin.
- Tak? To wyśmienicie - wymruczał i poklepał ją po ramieniu.
Widząc, że jest nieprzytomny, Rosalyn postanowiła więcej go nie męczyć. Uznała, że
najważniejsze, iż wie, że ona stoi po jego stronie. Że zamierza o niego walczyć. I że
odniesie sukces w tej walce. A wtedy Colin, widząc jej zaangażowanie, zrozumie w
końcu jak bardzo Rosalyn go kocha i on także obdarzy ją miłością. Po chwili i ona
zasnęła i śniła o dzieciach - uroczych, pulchnych bobasach, podobnych do niej i Colina.
Następnego dnia była pełna energii i nadziei.
I w takim właśnie radosnym nastroju zeszła na śniadanie, gdzie się dowiedziała, że jej
mąż jest już po posiłku i ogląda dom, oprowadzany przez Johna.
Zjadła więc śniadanie w towarzystwie Covey, która przyglądała się jej z lekkim
uśmiechem na ustach i w końcu, nie umiejąc się powstrzymać, zauważyła:
- Zdaje się, że już się nie kłócicie. Rosalyn, choć się zarumieniła, nie zaprzeczyła.
- Nie, nie kłócimy. Wręcz przeciwnie - potwierdziła i naciągając rękawiczki dodała: - I
dlatego, Covey, chciałabym, żebyś przekazała mu ode mnie wiadomość. Gdy go
zobaczysz, powiedz, że udałam się z wizytą do lady Loftus i że wrócę z dobrymi
wieściami.
- O czym ty mówisz, kochanie, nie rozumiem?
- Nieważne, Covey, dowiesz się wszystkiego później - rzuciła wymijająco Rosalyn,
szybko krocząc ku drzwiom, żeby nie odpowiadać na dalsze pytania przyjaciółki.
Wybiegła z domu i po zaprzęgnięciu kuca do powozu, wyruszyła w drogę. Nie odjechała
jednak daleko, gdy ogarnęło ją wrażenie, że ktoś się jej przygląda z ukrycia. Odwróciła
się i na skraju ogrodu, pomiędzy gałązkami krzewów dostrzegła coś rudego.
To był lis Colina. Lis, na którego pyszczku widniał szeroki uśmiech.
Rozdział 16
- Co załatwiłaś? - spytał Colin, zaszokowany wieściami, które przekazała mu Rosalyn.
- Załatwiłam ci drugą szansę na zajęcie miejsca w Izbie Gmin - powtórzyła z
podekscytowaniem.
- Ale jakim cudem? - dopytywał się. - Widziałaś się z Loftusem?
- Nie - zaprzeczyła. - No, przynajmniej nie od razu. Najpierw spotkałam się z jego żoną i
poinformowałam ją, że jej mąż nie zamierza wypełnić obietnicy, którą ci złożył. To
sprawa honoru, Colinie, a musisz wiedzieć, że kobiety cenią sobie honor na równi z
mężczyznami.
Colin, pochwyciwszy żonę za ramię, poprowadził ją do salonu, a tam głosem który wcale
nie brzmiał szczególnie radośnie nakazał:
- Rosalyn, mów szybko, co wymyśliłaś.
Nie odpowiedziała od razu; najpierw zdjęła kapelusz i ściągnęła rękawiczki. I dopiero
wtedy, nabrawszy głęboko powietrza, oświadczyła:
- Udałam się z wizytą do mojej przyjaciółki, lady Loftus, żeby omówić z nią kwestię
miejsca w Izbie Gmin. I w czasie rozmowy obie doszłyśmy do wniosku, że lord Loftus
był zbyt popędliwy.
- Lady Loftus stwierdziła, że jej mąż jest popędliwy?
- No może nie użyła dokładnie tego określenia, ale to właśnie miała na myśli.
Najważniejsze, że mnie poparła. Ja też, jak widzisz, posiadam tu pewną władzę -
wyjaśniała Rosalyn.
- Ale dlaczego to zrobiłaś, Rosalyn? Dlaczego postanowiłaś wstawiać się za mną u lady
Loftus? - spytał Colin poirytowanym tonem.
Rosalyn, starając się opanować podekscytowanie, przysiadła na sofie.
- Ja tylko opowiedziałam lady Loftus, co się wydarzyło - tłumaczyła. Colin zmarszczył
brwi.
- Nie bardzo mi się podoba, że poszłaś do Loftusów po prośbie. Loftus już w ogóle
przestanie mnie szanować.
- Przecież on nikogo nie szanuje, a poza tym nie było tak, jak sobie wyobrażasz -
obstawała przy swoim Rosalyn, nieco rozczarowana reakcją męża. - Zresztą jeszcze tego
miejsca nie dostałeś. Na razie.
Colin przyciągnął do sofy fotel.
- Opowiedz, co właściwie mówiłaś - poprosił siadając.
- Tak jak słyszałeś, streściłam lady Loftus wydarzenia wczorajszego dnia, choć
opuściłam część dotyczącą lisa. Nie sądzę, żeby ją zainteresowała, albo żeby przejęła się
losem tego biednego zwierzęcia.
- Ale powiedziałaś, że Loftus zagroził, że nie poleci mnie na miejsce w Izbie Gmin, tak?
- Powiedziałam, że chce je przekazać Shellsworthowi. A musisz wiedzieć, że lady Loftus
nie znosi żony Shellswortha. Twierdzi, że tej kobiecie brak ogłady. Wspólnie doszłyśmy
do wniosku, że Lavonia nie nadaje się do roli żony członka Parlamentu. Lady Loftus nie
lubi też samego Shellswortha i dlatego właśnie nie zasiada on jeszcze w Izbie Gmin.
- Też coś - zdumiał się Colin, wyraźnie zafascynowany wieściami. - A ja całe życie
sądziłem, że władza spoczywa w rękach mężczyzn.
- To się myliłeś - stwierdziła z satysfakcją Rosalyn i dodała: - Kobiety nie są tak
bezradne jak to się z pozoru wydaje. Ale wracajmy do naszej rozmowy. Znałam
nastawienie lady Loftus do żony Shellswortha - ciągnęła, wyjaśniając swoją strategię - i
dlatego zaczęłam się rozwodzić nad tym, jak to będzie, kiedy Lavonia pojawi się w
Londynie. Wprawdzie Loftusowie, odkąd lady Loftus przy mojej pomocy zaczęła
królować w Valley, rzadko w nim bywają, niemniej od czasu do czasu tam się udają.
Zmusiłam więc lady Loftus do wyobrażenia sobie, jak się będzie czuła, kiedy będzie
przedstawiała żonę Shellswortha w towarzystwie. Była tą wizja przerażona.
- I postanowiła przekonać męża, żeby wybrał mnie?
- No, niezupełnie - zaprzeczyła Rosalyn. - Loftus jest na ciebie naprawdę wściekły,
Colinie. Dobrze wiesz, jak mu zależało na złapaniu tego lisa.
- Którego nie złapał i nie złapie, co mnie bardzo cieszy - padła buńczuczna odpowiedź.
- Tak - zgodziła się Rosalyn z uśmiechem. Podziwiała męża za tę jego chęć obrony
słabszych. - Loftus jednak, z jakichś powodów, nie powiedział żonie o lisie, a swoją
decyzję wytłumaczył czymś innym, popełniając przy okazji kardynalny błąd.
- Jaki błąd? - zainteresował się Colin.
- W mojej obecności oświadczył żonie, że zrobił to, na co ma ochotę i już. Innymi słowy,
nie zamierzał się przed nią tłumaczyć.
- I to jest ten straszliwy błąd?
Rosalyn popatrzyła na męża ze współczuciem.
- Colinie, mądry mężczyzna nigdy nie mówi podobnych rzeczy publicznie. Nie zdając
sobie z tego sprawy, Loftus zrobił z żony przeciwnika. Sytuacja była o tyle poważna, że
postawił się jej w mojej obecności - w obecności drugiej kobiety, poważanej w
towarzystwie na równi z nią. Zrozum Colinie, kobiety są poważane, jeśli mają mężów
którzy się liczą i jeśli posiadają na nich wpływ. Jeśli nie, tracą autorytet.
- To tak jak w wojsku - mruknął Colin. - Generałom się wydaje, że to oni rządzą, ale to
oficerowie mają najwięcej do powiedzenia.
Rosalyn rozbawiło to stwierdzenie.
- No nie wiem - rzekła z uśmiechem. - Może jest tak jak mówisz, w naszym jednak
przypadku lady Loftus poczuła się zmuszona bronić swoich wpływów. Nie planowałam
takiego przebiegu wypadków, więc Loftus może mieć pretensję tylko do siebie. - Rosalyn
zaczęła na palcach wyliczać przewiny arystokraty: - Po pierwsze sprzeciwił się zdaniu
żony, po drugie nie chciał wysłuchać, co ma do powiedzenia, a na koniec wyszedł z
pokoju na oczach jej gościa. Trzy błędy, których rozsądny mężczyzna nigdy nie popełnia.
- Zapamiętam to sobie na przyszłość - mruknął Colin pod nosem.
- I słusznie - rzuciła Rosalyn żartobliwie.
- I co działo się dalej? - ponaglił ją mąż.
- Lady Loftus wyszła za małżonkiem z pokoju. Nie wiem, dokąd poszli, ale dochodziły
do mnie ich podniesione głosy. - Rosalyn pochyliła się do męża. - A lady Loftus straszyła
męża powrotem do Londynu.
- Czego Loftus bardzo się obawia - sarknął Colin. - Dlatego właśnie tak obstawał, żebyś
została w Valley, bo gdybyś stąd wyjechała, żona zaciągnęłaby go do miasta.
- Tak czy inaczej po kilku minutach lady Loftus wróciła do salonu i poinformowała mnie,
że jej mąż jeszcze raz rozważy kandydaturę Shellswortha i twoją na miejsce do Izby
Gmin. Niestety więcej nie udało mi się uzyskać. Lord Loftus jest bardzo uparty.
Twierdzi, że ponieważ już się rozniosło, iż to w końcu Shellsworth ma zasiąść w Izbie
Gmin, wyszedłby na głupka - jego słowa, nie moje - gdyby ponownie zmienił zdanie.
- Więc co w końcu postanowił?
- Lady Loftus - zaczęła Rosalyn niepewnym głosem, nieco się denerwując, jak mąż
przyjmie to, co zaraz usłyszy - żeby ratować wizerunek męża wpadła na pomysł, że ty i
Shellsworth powinniście zawalczyć między sobą o to miejsce.
- To znaczy...?
- Zaproponowałam konkurs oratorski.
- Słucham? - Colin poderwał się na równe nogi. - Mówisz, że ja i Shellsworth mamy jak
małpy wygłupiać się przed Loftusem w jego salonie?
- Szczerze mówiąc nie myśleliśmy o salonie Loftusów tylko o karczmie White Lion. Jego
właściciel już się zgodził żeby konkurs odbył się właśnie w jego zajeździe.
Colin, jakby nagle zrobiło mu się słabo, z powrotem opadł ną fotel.
- Widzę, moja droga, że nie próżnowałaś - mruknął posępnie.
- Może rzeczywiście trochę się pospieszyłam - rzuciła przepraszająco Rosalyn,
przestraszona wyrazem twarzy męża.
- Colinie, mam nadzieję, że nie jesteś na mnie bardzo zły. Ja tylko poddałam taką
propozycję, ale lady Loftus uznała, że jest doskonała. Pobiegła powiedzieć o niej
mężowi, a ten na nią przystał. Był nią chyba nawet zachwycony.
- Wcale mu się nie dziwię - sarknął cynicznie Colin i dodał podejrzliwie. - Czy to już
wszystko? Rosalyn odwróciła wzrok.
- Pan Botherton, właściciel zajadu, bardzo zadowolony, że konkurs odbędzie się u niego,
zaproponował, aby przeprowadzić go już jutro.
- Jutro? - upewnił się Colin zdumiewająco spokojnym głosem. Rosalyn skinęła głową.
- Byłyśmy z lady Loftus tak rozgorączkowane, że na to przystałyśmy. Zresztą Loftus też
nie chciał zwlekać z rozstrzygnięciem tej sytuacji.
Colin ciężko westchnął.
- Jutro.
- Po południu, o wpół do drugiej. Przynajmniej tak jest napisane na zaproszeniach.
- Zaproszeniach? - powtórzył z niedowierzaniem Colin. - Przygotowałyście z lady Loftus
zaproszenia?
- Hm, nie my, tylko dzieci pana Bothertona. Jest podekscytowany konkursem.
Rozumiesz, kupił White Liona w zeszłym roku i okoliczni mieszkańcy jeszcze się do
niego do końca nie przekonali. Pochodzi z Manchesteru.
- Cóż, jeśli jest z Manchesteru, to pewnie uwielbia polityczne przemowy.
- Rzeczywiście - potwierdziła Rosalyn, zdumiona, że mąż wie takie rzeczy.
- A więc jutro o wpół do drugiej mam przemawiać przed tłumem ludzi, którzy...
- Nie tylko przed tłumem ludzi, ale też, miejmy nadzieję, przed lordem Loftusem...
- Naturalnie, jakże mogłem o nim zapomnieć - zakpił Colin. - Przed Loftusem, który
będzie naszym sędzią.
- Tak, ale będzie tam także lady Loftus, a ona bardzo cię lubi. Wszyscy cię lubią i to z
pewnością bardziej niż Shellswortha. Podejrzewam, że jest tak również w przypadku
samego Loftusa.
- Co znaczy, że w gruncie rzeczy przemowa nie ma większego znaczenia. Liczy się to,
jak wiele osób darzy mnie sympatią, tak?
- No cóż, tak - przyznała Rosalyn, zaskoczona brakiem entuzjazmu w głosie męża. - Tak
to chyba już jest ze wszystkim, nie sądzisz?
Przez chwilę Colin wpatrywał się w nią nic nie mówiąc, lecz w końcu na jego usta
wypłynął szeroki uśmiech, co widząc, Rosalyn odczuła ulgę.
- Tak, masz rację - zgodził się.
- No, ale... - zaczęła Rosalyn niepewnie - ty wcale nie sprawiasz wrażenia, jakby ci nadal
zależało na tym miejscu. Colin wolno wciągnął powietrze, a potem równie powoli je
wypuścił. Wpatrzony był w jakiś punkt nad głową żony.
- Zależało mi i zależy. - Potrząsnął głową. - Tylko wszystko tak szybko się zmienia. Do
tej pory miałem o sobie pewne zdanie, teraz uzmysłowiłem sobie swoją płytkość, i znów
jestem kuszony.
- Przecież wcale nie jesteś płytki - pospieszyła z zapewnieniem Rosalyn. - Coś takiego
można powiedzieć o Shellsworthie, nie o tobie. Jestem przekonana, że bardziej od niego
zasługujesz na miejsce w parlamencie.
- Nie wiem tylko, czy zasługuję na twoje zaufanie - padła niepewna odpowiedź.
Rosalyn zamarła po tym wyznaniu w bezruchu, nie rozumiejąc, co miał na myśli. Czy
oznaczało ono, że Colin nie chce, aby ona uczestniczyła w jego życiu? A może
powiedziała coś, co mu się nie spodobało i jest teraz na nią zły? Nie miała odwagi, żeby
to wyjaśnić. Zamiast tego słabym głosem poinformowała:
- Jutro w karczmie pojawi się cała wieś. Jestem pewna, bo mam doświadczenie w
organizowaniu podobnych wydarzeń i zrobiłam wszystko, żeby ludzie dowiedzieli się o
konkursie. Mam wyrzuty sumienia, że się tym zajęłam, nie porozmawiawszy wcześniej z
tobą.
Bo rzeczywiście, podekscytowana faktem, iż lord Loftus zgodził się przemyśleć swoją
decyzję, większość zadań związanych z organizacją konkursu wzięła na siebie. Teraz się
zastanawiała, czy nie przesadziła z zaangażowaniem.
- Colinie, wybacz. Nie myślałam trzeźwo. Chciałam tylko, żebyś był szczęśliwy. Mąż
wyciągnął do niej rękę.
- Moja droga, oczywiście było mi źle, kiedy Loftus zrezygnował z mojej kandydatury do
parlamentu, ale wczoraj największy ból sprawiło mi nie to, lecz słowa mojego brata.
- To znaczy, że nie żałowałeś utraty miejsca w Izbie? Colin spojrzał na dłoń żony.
- A może to ty doznałaś zawodu, że go nie otrzymam? To pytanie zupełnie ją zaskoczyło.
Do tej pory nie myślała o sobie, lecz może ...
- Wielkie nieba, toż to Shellsworth - usłyszała okrzyk męża.
Podniosła wzrok i spostrzegła przez okno, że na podjazd galopem podjeżdża notariusz.
Zatrzymał konia, zeskoczył z niego i oddał lejce Johnowi, który zauważywszy wcześniej
nadjeżdżającego gościa, wyszedł mu na spotkanie.
- Zostań tu - nakazał Colin, wychodząc z salonu. Rosalyn nie posłuchała i ruszyła za nim.
Pan Shellsworth zamierzał właśnie zapukać, kiedy Colin otworzył przed nim szeroko
drzwi. Mina, która pojawiła się na twarzy notariusza na widok pułkownika, była co
najmniej komiczna.
- Wpadł pan do nas z towarzyską wizytą? - zapytał uprzejmie gospodarz.
- Wpadłem, żeby życzyć panu skręcenia karku - warknął Shellsworth.
- W takim razie, jeśli to wszystko, pożegnam się - odparł Colin miłym głosem,
zamierzając zamknąć drzwi, które jednak notariusz z zadziwiającą siłą zatarasował.
- Jak to się panu udało? - spytał. - Przecież to miejsce było już moje - dwukrotnie! I za
każdym razem to pan mi je odbiera.
- Jeszcze nic panu nie odebrałem - przypomniał Colin.
- Jak rozumiem Loftus podejmie decyzję, komu je powierzy, po wysłuchaniu naszych
mów. Jest pan prawnikiem, umie więc pięknie gadać. Czy może nie wierzy pan w swój
talent?
Notariusz na te słowa poczerwieniał jak burak, a oczy wyszły mu z orbit.
- Ja nie wierzę? - warknął wściekle. - Nie ma pan ze mną szans. Zresztą, co taki
nowicjusz jak pan może wiedzieć o rządzeniu? Gdyby pan rzeczywiście na to zasługiwał,
już dawno otrzymałby szlacheckie tytuły, no ale przecież wiadomo, że nie pasuje się na
szlachcica syna szewca, prawda?
Colin wybuchnął śmiechem. - Próbuje mnie pan obrazić? Na próżno. W tej okolicy
wszyscy wiedzą, jakim zawodem parał się mój ojciec. Ja się tu wychowałem,
Shellsworth. W Valley nazwisko Mandland coś znaczy. Notariusz zrozumiał aluzję
ukrytą za słowami przeciwnika- zdawał sobie sprawę, że nie jest specjalnie lubiany przez
mieszkańców wsi. Inaczej zresztą nie przejmowałby się aż tak bardzo faktem, że ma
przed nimi stanąć do konkursu.
- Jeszcze wszystko się okaże, Mandland - burknął. - Jeszcze wyjdzie na jaw, w co
naprawdę wierzysz. Już ja się o ciebie rozpytałem, cwaniaczku. Słyszałem o twoich
wyczynach w wojsku, jak to podobno przed bitwą nie chciałeś siadać do posiłku z
oficerami, tylko wolałeś bratać się ze zwykłymi żołnierzami. I wiem o tym, że o mało cię
nie zwolniono ze służby za lekceważenie rozkazów przełożonych. Okoliczna szlachta z
pewnością ci nie zaufa -zakończył z satysfakcją notariusz.
- Sprzeciwiłem się rozkazowi oficera równego mi rangą, bo poprowadziłby mnóstwo
ludzi na pewną rzeź - wyjaśnił spokojnie Colin. - Sam książę wstawił się wtedy za mną.
Nie sądzę, abyście ty lub Rowlins skorzystali wiele na tej informacji.
- Rawlins? - powtórzył Shellsworth, udając, że nie wie, o kim mowa.
- Brice Rawlins, najmłodszy syn Varnyja. Najbardziej leniwy i najgłupszy człowiek na
świecie - oświadczył Colin. -Możesz mu to zresztą powtórzyć. A także to, że jeśli jeszcze
raz spróbuje zbezcześcić moje imię, spotka się ze mną na ubitej ziemi.
Shellsworth na te słowa cofnął się od drzwi, spoglądając zarazem w dół, jakby się
upewniał, czy Colin nie jest uzbrojony. Potem, stojąc już na schodach, odwrócił się i
odszedł do konia. A gdy zasiadł bezpiecznie na jego grzbiecie, spojrzał raz jeszcze na
swego przeciwnika.
- Nie ma pan ze mną szans - oświadczył dumnie. Jego twarz wykrzywiał wyraz pogardy.
- Loftus nie jest głupcem, żeby do rządu wybrać kogoś takiego.
Strzeliwszy lejcami, notariusz odjechał. Rosalyn zaś, która do tej chwili stała w holu
wyszła na ganek.
- Nie bój się, już sobie pojechał - uspokoił ją Colin widząc, że jest bardzo przejęta.
Pomylił się jednak, bo Shellsworth, przejechawszy trzy czwarte podjazdu,
niespodziewanie zatrzymał konia i zaczął wypatrywać czegoś w zaroślach lasu, który
graniczył z podjazdem. Rosalyn szybko spojrzała w tamtym kierunku. W zagajniku stał
lis.
Colin też go dostrzegł, nie zdążył jednak zapobiec temu, co się zaraz wydarzyło -
Shellsworth sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął z niej pistolet i strzelił do zwierzęcia. W
powietrzu rozległ się huk.
Później notariusz, roześmiawszy się tryumfalnie, odjechał, natomiast Colin rzucił się do
miejsca, w którym powinien leżeć martwy lis. Rosalyn wraz z Johnem biegli tuż za nim.
Jednakże lisa nie znaleźli.
Rosalyn ucieszyła się, że uniknął postrzału i uciekł, ale straciła nadzieję, gdy ujrzała
ślady krwi na ziemi. Colin, idąc po nich, wczołgał się pomiędzy krzaki i tam odnalazł
ranne zwierzę.
- Spokojnie, nic się nie bój - szepnął, lis zaś, jakby go rozumiejąc, położył się na mokrej
podściółce, odsłaniając krwawiącą ranę.
- Na szczęście nie jest bardzo głębokie - ucieszył się na głos Colin, oglądając zranienie. -
Pistolet Shellswortha to bardziej zabawka niż prawdziwa broń.
Rosalyn uklękła przy mężu.
- Może nie jest głębokie, ale mocno krwawi. Trzeba szybko coś z tym zrobić.
- Tak - zgodził się, zdejmując kurtkę. - Zabierzemy lisa do domu, opatrzymy i zostawimy
przy piecu w kuchni. Dojdzie do siebie w mgnieniu oka.
- Chce go pan zabrać do domu? - zdziwił się John. - To przecież dzikie zwierzę.
- Dlaczego nie? - obruszył się Colin. - Dzikie czy nie, zabierzemy je i będziemy się nim
opiekowali aż wyzdrowieje.
- Po tych słowach wziął ranne zwierzę na ręce i wstał. A lis, który najwyraźniej mu ufał,
nawet nie drgnął.
Colin zaniósł ranne zwierzę do kuchni - czym Cook wcale nie była zachwycona - a
Rosalyn znalazła dla niego kosz. John zaś przyniósł ze stajni końską maść na zranienia.
- Pan Shellsworth nie miał prawa strzelać z pistoletu tak blisko domu - oświadczyła
Cook, kiedy już opatrzone zwierzę leżało wygodnie na posłaniu. - Mam nadzieję, że jutro
porządnie się z nim pan rozprawi - zwróciła się do Colina. - Będziemy panu sekundowali.
- Dzięki, Cook - ucieszył się Colin i dodał dumnie: - i o nic się nie martw. Mam zamiar
zniszczyć tego szubrawca... Po tych słowach wyszedł z kuchni, a Rosalyn, poczuła, że po
plecach przebiega jej zimny dreszcz. Bała się następnego dnia - miała bowiem
świadomość, że cokolwiek się wydarzy... cała wina spadnie na nią.
Rozdział 17
Colin nie raz w życiu miał możność oglądać zniszczenie - w Indiach był świadkiem rzezi
całej wsi, w Portugalii widział, jak bomba rozrywa człowieka na strzępy. Wiedział zatem,
na czym polega bezsens wojny. Jednak nic go nigdy tak nie rozwścieczyło jak lis
postrzelony przez Shellswortha.
I zupełnie nie pojmował swojej reakcji, chyba że tłumaczyłaby ją tym, iż po rozmowie z
bratem dotarło wreszcie do niego, że do tej pory żył prawie jak szaleniec. Nic nie było
takie, jakie powinno być.
I nigdy nie będzie. Wydawało się, że jest skazany na porażkę, tyle że wrodzona ambicja
nie pozwalała mu przestać się starać. I z tego też powodu aż się wzdragał na myśl, że
szubrawiec pokroju Shellswortha może wygrać z nim nawet w czymś tak trywialnym jak
konkurs oratorski.
Spoglądał w dół na czystą kartkę papieru leżącą przed nim na biurku i słyszał w głowie
słowa brata wzmocnione własnymi przemyśleniami.
Czy to aż takie głupie, że chce udowodnić, że nie jest byle kim? Że pragnie się wykazać?
Dlaczego ma akceptować swoje niskie pochodzenie - co czynił przecież jego brat,
nieważne, czy zdawał sobie z tego sprawę, czy nie. Matt porzucił wszelkie ambicje i
chciał, żeby Colin poszedł w jego ślady. A w nim na myśl o tym burzyła się krew.
Postanowił, że pokona Shellswortha jego własną bronią.
Wiedział, co Loftus pragnie usłyszeć, i zamierzał zawrzeć to w swojej przemowie.
Podniósł pióro i zaczaj pisać. Był tym tak pochłonięty, że nie zauważył Rosalyn, kiedy ta
stanęła w drzwiach jego gabinetu.
- Tak? - spytał, gdy ją wreszcie spostrzegł. Rosalyn nadal stała w wejściu.
- Lis czuje się lepiej - powiadomiła.
- To dobrze. - Colin popatrzył na zdanie, które właśnie zapisał, i skreślił je.
- Colinie, chcę żebyś wiedział, że jest mi przykro. Niechętnie oderwał się od pisania i
spojrzał na żonę, która wydała mu się dziwnie blada.
- Jest ci przykro, Rosalyn? Dlaczego? Przecież niczemu nie zawiniłaś.
- To ja poddałam lordowi Loftusowi pomysł z konkursem.
- Nie, ty dałaś mi kolejną okazję do upokorzenia Shellswortha, którą zresztą zamierzam
wykorzystać.
- Sądziłam, że wcześniej byłeś na mnie zły. Colin odłożył pióro.
- Rosalyn, sam już nie wiem, co się ze mną dzieje, ale na pewno nie jestem zły na ciebie.
Rosalyn pokiwała niepewnie głową.
- Dlaczego Shellsworth strzelał do bezbronnego stworzenia? - spytała stłumionym
głosem.
- Bo nie mógł strzelać do nas. Przerażające, prawda? Ale to pokazuje, jak daleko potrafią
posunąć się niektórzy ludzie, jeśli się ich nie powstrzyma.
- Colinie, boję się. Co będzie, jeśli wygrasz konkurs? Bóg jeden wie, co wtedy
Shellsworthowi strzeli do głowy.
- Chcesz wiedzieć, czy zdobędzie się na odwagę, żeby mnie wyzwać? - Colin wybuchnął
śmiechem. - Nie widziałaś, jak zmykał, gdy postrzelił to biedne zwierzę? Bał się, że to ja
go wyzwę. Ale ja rozprawię się z nim inaczej, na oczach publiczności. To będzie dla
niego wystarczający wstyd.
- Masz zamiar mówić to samo, o czym rozmawiałeś ze mną zeszłej nocy? O tym, że
każdy człowiek powinien mieć prawo uczestniczyć w wyborach? - dociekała Rosalyn.
A więc o to chodzi. Rosalyn obawia się, że on publicznie wyjawi swoje poglądy,
pomyślał. W tym momencie przypomniał sobie wszystkie porażki z przeszłości.
Colin odsunął się od biurka. Nie był wcale przekonany, czy dobrze uczynił zwierzając się
żonie.
Mimo to Rosalyn udała się do Loftusa, żeby się za nim wstawić. Chciała wywalczyć dla
niego jeszcze jedną szansę, choć znała jego najgłębsze przekonania.
Popatrzył na żonę i doszedł do wniosku, że doświadcza takiej samej niepewności co on.
- A jeśli tak, to co? - spytał. Rosalyn wbiła wzrok w podłogę.
- Nie znam się na polityce, Colinie. Chcę tylko, żebyś jutro wygrał. Colin wstał.
- Powiedz, Rosalyn - zaczął, podchodząc do niej. - Powiedz, czy wyjechałabyś teraz ze
mną, gdybym cię o to poprosił? Czy opuściłabyś Clitheroe, Valley i swoich znajomych?
- Covey też?
To była trudna próba.
- Też.
Rosalyn cofnęła się.
- Jednak jesteś na mnie zły.
- Nie, nie jestem. Chodzi o to... - Chciał powiedzieć, że nie jest pewien miłości do niego,
ale nie powiedział, bo gdyby to uczynił, przyznałby się tym samym, że kocha Rosalyn.
Przez chwilę walczył ze sobą, myśląc przy tym, że brat słusznie nazwał go tchórzem.
Colin bał się odsłonić serce, bał się że ponownie zostanie odrzucony. Nie chciał znów
cierpieć.
- Sądzę, że byłoby łatwiej - usłyszał głos żony - gdybyś wyzywał Shellswortha na
pojedynek. Zaskoczony tą uwagą, wybuchnął śmiechem.
- Masz rację - zgodził się. Napięcie między nimi nieco zelżało.
- Przyjdziesz się położyć? - spytała Rosalyn.
- Kiedy tylko skończę.
- W takim razie czekam na ciebie.
Colin skinął głową, a Rosalyn odwróciła się i ruszyła ku schodom. Zatrzymała się jednak
u ich podstawy.
- Wiesz co, Colinie - zaczęła - może lepiej będzie, jeśli jutro nie wspomnisz o swoich
radykalnych przekonaniach. No, w końcu to powiedziała.
- Uważasz, że byłoby nierozsądnie je ujawniać?
Rosalyn lekko zacisnęła usta, przez co w ich kąciku pojawiły się te urocze dołeczki, które
tak intrygowały Colina, choć wolał je oglądać, kiedy się uśmiechała.
- Uważam, że musisz postępować z rozwagą, jeśli rzeczywiście chcesz zyskać miejsce w
Izbie Gmin - wyjaśniła, przy ostatnim słowie głośno wypuszczając powietrze, jakby się
obawiała, że powiedziała za dużo. - Dobranoc -dodała i weszła na schody.
Colin przez chwilę odprowadzał ją wzrokiem, po czym powrócił do swojego zajęcia,
czując, że nagle prawa obywatelskie nie są już tak jak pragnienie by zapewnić
bezpieczeństwo tej kobiecie, która stała się jego żoną. Spojrzał w dół na kartkę z
przemową, mieszanką tego, co jego zdaniem chciał usłyszeć Loftus i jego własnymi
przekonaniami.
Pomyślał, że jeśli chce dostać promocję do Izby Gmin, jego przemowa musi
reprezentować interesy Loftusa. Nie wygra konkursu, jeśli podzieli się z publicznością
tym, w co naprawdę wierzy, w dodatku okoliczna szlachta go znienawidzi.
A wtedy mógłby utracić tę jeszcze tak kruchą miłość.
Colin usiadł za biurkiem i, dręczony wewnętrznymi konfliktami, zapatrzył się w noc za
oknem.
Rosalyn żałowała, że posiada tak nikłe życiowe doświadczenie. Gdyby było inaczej,
może potrafiłaby zręczniej przemówić mężowi do rozsądku. A tak, gdy tylko
wypowiedziała ostrzeżenie, ogarnęły ją wyrzuty sumienia.
W sypialni przebrała się w koszulę nocą. Położyła się do łóżka, ale sen nie nadchodził -
jak miała zasnąć, skoro zamartwiała się oziębłością męża, chyba bardziej deprymującą
niż jego wcześniejsza złość na nią.
Świeca przy łóżku wypaliła się prawie do końca, zanim usłyszała Colina wchodzącego
do sypialni. Rosalyn leżała nieruchomo, przysłuchując się, jak zdejmuje buty, rozpina
spodnie, przeciąga koszulę przez głowę. Materac ugiął się pod jego ciężarem, kiedy
położył się na łóżku obok niej... Wtedy uprzytomniała sobie, że jeśli pragnąłby dystansu
między nimi, zażądałby zapewne oddzielnej sypialni. Tak było z jej matką i ojcem,
wujami i ciotkami.
Ale Colin ani razu czegoś podobnego nie powiedział.
Ta myśl dodała Rosalyn odwagi. Odwróciła się do męża i uśmiechnęła się, widząc, że
jest nagi. Takiego go lubiła. Nic nie mówiąc, zaczęła go całować.
Colin był już na nią gotowy. Zaczęli się kochać w ciszy. Słowa nie były im potrzebne.
Splótłszy palce z jej placami, Colin wciągnął ją pod siebie i połączył się z nią. W tym
momencie Rosalyn uzmysłowiła sobie, że pójdzie za mężem, gdziekolwiek on zechce ją
zabrać.
Dla niego gotował była porzucić dom, przyjaciół, nawet własną tożsamość.
Kiedy skończyli, Colin natychmiast zasnął, a ona gładząc go po spoczywającej na jej
piersi głowie, wyszeptała słowa, których bała się wypowiadać na głos - kocham cię.
Prawda zawarta w tym wyznaniu napełniła jej serce nadzieją.
Obudziwszy się następnego poranka Colin stwierdził, że Rosalyn już wstała. Znalazł ją
przed domem, przy klombie z kwiatami. Miała na sobie wypłowiałą niebieską suknię i
słomkowy kapelusz z szerokim rondem. Na widok kręconych loków wypływających
spod kapelusza serce Colina zacisnęło się boleśnie z miłości. Ukląkł przy żonie i sięgnął
po małą łopatkę leżącą w koszyku z narzędziami.
- Wcześnie wstałaś. Rosalyn się uśmiechnęła.
- Wcześnie.
- Pewnie się nie wyspałaś. Spałaś przecież mniej niż ja.
- Rzeczywiście jestem trochę senna, ale cóż tam. Sen nie zawsze jest najważniejszy -
oświadczyła wesoło, na co Colin cicho się roześmiał.
- Też tak uważam - rzekł i zatopił łopatkę w ziemi. Przerzucając ciemne skibki, myślał
nad tym, co zaraz zamierzał powiedzieć. - Ale gdy już zasnąłem, spałem jak dziecko.
Dzięki tobie. Wieczorem byłem spięty i sądziłem, że nie zmrużę oka do rana, jednak
stało się inaczej.
- Ja też dobrze spałam. Byłeś sprawdzić, co z lisem? - spytała, zmieniając temat. - Bo ja
zapomniałam.
- Tak byłem. Maść Johna zdziałała cuda, a lis, jak to dzikie zwierzę, które nie najlepiej
znosi zaniknięcie, był gotowy do odejścia. Więc mu na to pozwoliłem.
Rosalyn wyprostowała plecy.
- Co zrobiłeś?
Colin spojrzał jej prosto w oczy.
- Wypuściłem go. Chciał już wracać tam, gdzie jego miejsce. Poza tym - dodał - Cook też
pragnęła pozbyć się już nieproszonego gościa z kuchni.
Rosalyn spojrzała w stronę brzegu lasu, na miejsce, w którym lis miał zwyczaj się czaić,
ale nie dostrzegła go.
- Myślisz, że zostanie w tej okolicy, czy może raczej znajdzie sobie nowe miejsce?
- Rosalyn, on i tak wcześniej czy później by stąd odszedł.
- No tak, chyba masz rację. - Kobieta złożyła dłonie na kolanach. - Teraz możemy
spokojnie poinformować Loftusa, że nie przetrzymujemy jego lisa.
- Lepiej w ogóle nie poruszać z nim tego tematu. Zresztą Shellsworth już mu pewnie
streścił wczorajsze wydarzenia. Rosalyn podniosła się. - Chyba pójdę się przygotować -
oświadczyła i odeszła w stronę domu, zostawiając męża samego przy klombie. Nie
zapytała o przemowę, choć Colin domyślał się, że musi się o nią niepokoić. Wrzuciwszy
łopatkę do koszyka, on też wstał. Uznał, że czas wydać rozporządzenia dotyczące
transportu do wsi.
Wyruszyli do niej nieco wcześniej niż jego zdaniem powinni, ale wynikało to z tego, że
wszyscy byli podenerwowani i nie mogli usiedzieć w miejscu. Covey z Cook i Johnem
jechali powozikiem ciągnionym przez kuca, Bridget pojechała z przyjaciółmi.
I fakt że Bridget i jej znajomi także wybierali się do wsi stanowił pierwszą przesłankę,
aby sądzić, iż konkurs oratorski wzbudził większe zainteresowanie miejscowych ludzi
niż się tego spodziewały lady Loftus i Rosalyn. A już dobitnym tego dowodem były
zatłoczone drogi prowadzące do zajazdu. Ruch na nich był większy niż w dzień targowy.
Mieszkańcy, mijając Colina i Rosalyn, machali do nich i wykrzykiwali słowa poparcia.
Wśród nich było wiele osób, których twarze Colin pamiętał z dzieciństwa, kiedy to ci
sami ludzie najchętniej widzieliby go za kratkami, choć teraz zdawali się być uradowani
jego widokiem.
Gdy dotarli wreszcie do White Lion, przekonali się, że Botherton, korzystając z ładnej
pogody, ustawił podium na zewnątrz.
- O Boże - jęknęła Rosalyn na widok tłumu gapiów. - Nie myślałam, że zjawi się aż tyle
osób.
Nawet lord Loftus był już na miejscu. Siedział wraz z żoną w otwartym powozie blisko
podium i ujrzawszy nadjeżdżających Colina i Rosalyn powitał ich machnięciem dłoni i
skinieniem głowy - niczym król. Obok Loftusa stali pan i pani Blair, właściciel młyna z
żoną, a także Belinda Lovejoyce, która intensywnie wpatrywała się w Colina. Jego
jednak mało to interesowało.
Shellsworth też tam był - razem z żoną siedzieli w powozie ustawionym jak najbliżej
powozu Loftusa - i sprawiał wrażenie spiętego.
Colin zatrzymał faeton i po zaciągnięciu hamulca zeskoczył na ziemię. Widząc to,
stojący w pobliżu ludzie wyciągnęli do niego ręce - Colin był przecież miejscowym
chłopakiem, a oni przybyli do zajazdu, żeby go wesprzeć. Botherton uciszył tłum,
przywołując słuchaczy do porządku. Widać było po nim, że jest zachwycony, iż tak
ważne wydarzenie odbywa się właśnie w jego zajeździe.
- Zebraliśmy się tu, aby wysłuchać przemowy dwóch szacownych obywateli naszej
społeczności - ogłosił dumnie. -Jak pewnie wiecie, jeden z nich zajmie w naszym imieniu
miejsce w Izbie Gmin.
Nikt nie zareagował na te słowa poza mężczyzną, który stał obok Colina i który burknął
pod nosem:
- I co z tego? I tak nie mamy w tej kwestii nic do powiedzenia. Nie do nas należy
decyzja. Botherton zignorował tę uwagę i zwrócił się do Loftusa.
- Jak zamierza pan to przeprowadzić, sir? Wyznaczy pan pierwszego mówcę, czy może
mają oni ciągnąć słomki?
- Niech ciągną słomki - postanowił wyniośle Loftus, wyraźnie napawając się rolą
możnowładcy.
Colin i Shellsworth podeszli zatem do podium, żeby zdać się na los. Pierwszy miał
przemawiać ten, który wyciągnie krótszą słomkę. Padło na Shellswortha i wspiął się na
podium.
Przez czterdzieści minut szło mu całkiem nieźle, choć mówił dokładnie to, co Colin
spodziewał się usłyszeć z ust notariusza. Mówił o szczodrobliwości Loftusa i sile
konserwatywnej partii torysów, o zwycięskich bitwach Brytyjczyków i o znaczących
wpływach Wielkiej Brytanii na całym świecie.
Nie ulegało wątpliwości, że przygotowywał swoją przemowę wraz z żoną, która zresztą,
najwidoczniej znając słowa na pamięć, wypowiadała ją wraz z mężem po cichu. Ktoś to
zauważył i zaczął się śmiać. A potem już wszyscy słuchacze zamiast patrzeć na
Shellswortha przyglądali się jego małżonce. Po godzinie jednak tłum zaczął się nudzić
przemową i niecierpliwić.
- Shellsworth tak długo mówi, że trochę się boję, iż ludzie ze zmęczenia nie będą mieli sił
słuchać ciebie - zauważyła Rosalyn, klepiąc męża po ramieniu.
Colin dopiero teraz spostrzegł, że żona trzyma w dłoniach chusteczkę, która od
wyginania na wszystkie strony była już całkiem pomięta.
- Nic się nie martw kochanie - rzucił uspokajająco. - Dam sobie radę.
Shellsworth zakończył wreszcie przemowę, co przez słuchaczy zostało przyjęte burzą
oklasków.
- Klaszczemy, bo jesteśmy szczęśliwi, że skończył - wyjaśnił jakiś mężczyzna, stojący w
pobliżu Colina, a ludzie dokoła wybuchnęli śmiechem.
Tymczasem Botherton korzystając z przerwy zachęcał słuchaczy, żeby kupowali piwo i
inne napitki. I biesiadnicy, choć nie tak weseli jak na początku, pragnąc jednak
podtrzymać nastrój zabawy, czynili to aż nadeszła pora na następnego mówcę.
Przywołany do podium przez Bothertona Colin szedł w stronę mównicy w deszczu
oklasków, które mu uzmysłowiły, że ludzie na niego liczą. Że w przeciwieństwie do
Shellswortha, w oczach miejscowych reprezentanta szlachty, jego postrzega się jako
kogoś swojskiego.
I dlatego, choć w kieszeni kurtki miał kartki ze starannie przygotowaną przemową,
niespodziewanie zaczął się wahać, czy to, co sobie zapisał, jest rzeczywiście tym, co chce
powiedzieć. Stanął na mównicy i owiewany podmuchami wiosennego wiatru popatrzył
na publiczność.
I zdumiał się, spostrzegając, że składała się ona z mniej więcej równej liczby mężczyzn i
kobiet, co jeszcze kilka lat wstecz nie miałoby miejsca.
Potem przeniósł wzrok na Loftusa, który gładząc palcem górną wargę, przyglądał się mu
co najmniej podejrzliwie, co bardzo kontrastowało z rozpromienionym wzrokiem jego
żony, zwolenniczki Colina. Niestety stojący nieopodal Lovejoycowie nie byli już tak
zadowoleni jak lady Loftus, mimo że sama Belinda, zerkając na mówcę, wymownie
oblizywała usta.
Ignorując byłą narzeczoną, Colin spojrzał gdzie indziej i dostrzegł brata. Matt stał na
szarym końcu tłumu z Sarah w ramionach i Val przy boku. Colin wręcz oniemiał z
radości na jego widok. Zrozumiał, że Matt, choć nie aprobował jego stylu życia, mimo
wszystko chce być przy nim.
Poza tym zdał sobie sprawę, że on i Matt wcale nie są tak od siebie różni - w końcu
pochodzili od tych samych rodziców, kształcili się u tego samego nauczyciela. Jedyną
znaczącą różnicą między nimi było to, że Matt był pewien swoich przekonań, a Colinowi,
przynajmniej zdaniem starszego brata, brakowało tej cechy. Uradowany obecnością
bliskich Colin popatrzył na żonę, siedzącą w faetonie i przyglądającą się mu z błyskiem
dumy w oczach, i dotarło do niego, że to właśnie Rosalyn najwięcej straci, jeśli on
wypowie na głos to, co naprawdę sądzi o stanie państwa.
A mimo to, to Rosalyn namawiała go, żeby wziął udział w konkursie.
W tym momencie Colin uświadomił sobie coś, co powinien zauważyć już dawno - że
żona darzy go miłością. Że nie doradzała mu, co ma powiedzieć w trakcie przemowy, bo
pozostawiała to jego decyzji, dając do zrozumienia, że będzie z nim bez względu na
wynik.
Przypomniał sobie, jak go dotykała zeszłej nocy, jak się mu oddawała. W każdym jej
geście czuć było miłość. Tak, Rosalyn go kochała. I pewnie dostrzegał to każdy tylko nie
on.
Patrząc prosto w oczy żony, Colin rozpoczął swoją mowę, nie zamierzając korzystać z
tej, którą przygotował poprzedniego wieczora. Wiedział, co ma mówić.
Zaczął od zwyczajowych podziękowań Stwórcy i królowi, ale potem zwrócił się
bezpośrednio do słuchaczy. - Stanąłem na tej mównicy, żeby podzielić się z wami moimi
przemyśleniami o potrzebie parlamentarnych reform. Jego słowa natychmiast wszystkich
rozbudziły - Loftus się wyprostował, Shellsworth złośliwie uśmiechnął.
Colin jednak, na nic nie zważając, kontynuował. Mówił o tym, że każdy człowiek
powinien mieć prawo do głosowania. Że Izba Gmin w przyszłości powinna
reprezentować nie tylko bogatych, ale i biednych. Mówił o podatkach i edukacji.
Wspomniał o niesprawiedliwościach dotykających najbiedniejsze warstwy
społeczeństwa, o przyszłej ojczyźnie, w której nikt nie będzie się bał, że zostanie bez
sądu wtrącony do więzienia. Twierdził, że nadszedł czas rozprawienia się z korupcją w
rządzie i w wojsku. Pora, żeby każdy, nie tylko ci najmożniejsi, posiadali szanse
zrobienia kariery. - Ja sam osiągnąłem w życiu bardzo wiele - wyznał - co stało się
wyłącznie za sprawą ojca Ruleya, który pomógł mi zdobyć wykształcenie, który mnie
wspierał. To prawda, że pragnę dostać się do Izby Gmin, dzięki czemu miałbym szansę
rozpocząć reformy, o których mówię. Jeśli jednak nie dostanę się tam i tak chcę, aby ci,
co mnie dzisiaj słuchają, zrozumieli, że w Anglii nastały nowe czasy. Że zmienia się
hierarchia i ważny staje się każdy człowiek. Jedną nogą jesteśmy jeszcze w starym
systemie feudalnym, ale drugą już w nowych czasach. Wprawdzie to, co wydarzyło się
we Francji, nie zdarzy się w Anglii - w końcu jesteśmy narodem dżentelmenów - ale to
nie oznacza, że, choć nie będziemy obcinać głów tyranom, będziemy ich tolerowali.
I z tymi słowami Colin skończył przemowę, która nie trwała dłużej niż dziesięć minut.
W gronie słuchaczy zaległa cisza - nawet dzieci przestały się bawić, jakby i im udzielił
się nastrój dorosłych.
Colin zaś nie wiedział, co ma o tym sądzić, dopóki nie usłyszał pierwszych oklasków.
Zapoczątkowała je Rosalyn,potem dołączyli do niej Matt i Val, a na koniec klaskać
zaczęli wszyscy. Ludzie głośno gratulowali Colinowi odwagi
i dziękowali, że powiedział to, co im także leżało na sercu.
Ten wybuch ogólnej radości przerwał jednak Shellsworth,który podnosząc się, poprosił o
ciszę, a potem piskliwym głosem zawołał:
- Czyście ludzie powariowali! Z czego się tak cieszycie? Przecież Mandland namawia do
rebelii przeciw rządowi!
- Usiądź człowieku i nie gadaj bzdur! - odkrzyknął na to Botherton, który wspiął się na
mównicę i stanął obok Colina.
- Nikt nie wspominał o żadnej rebelii.
- No właśnie! - krzyknął ktoś inny. - Ty też byś to wiedział, gdybyś nie trzymał głowy w
czyimś tyłku. Mandland powiedział samą prawdę i już.
Ludzie znów wybuchnęli głośnym śmiechem, choć oczywiście nie Shellsworth i jego
żona, która zakryła uszy w dziecinnym geście. Jej mąż natomiast chwycił za bat i zaczął
nim okładać najbliżej stojących słuchaczy. Przez chwilę zdawało się, że zgromadzenie
ogarnie chaos. Rozwścieczeni mieszkańcy wsi wyciągali już ręce po bat i po
Shellswortha, któremu stałaby się krzywda, gdyby nie Colin.
- Zostawcie go! - zawołał i dodał: - Przecież on też, jak każdy, ma prawo do własnych
opinii!
Przez tłum przeszedł pomruk zgody, a potem uwaga wszystkich skupiła się na powozie
lorda Loftusa, który odjeżdżał właśnie z miejsca zgromadzenia w stronę Downham
Manor.
Odprowadzając go wzrokiem, Colin pojął wreszcie, do czego doprowadził swoją
przemową.
Zrozumiał, że możni z tej okolicy nie będą więcej przyjmować go w swoim gronie. Od
tej pory naprawdę będzie zdany sam na siebie. A o miejscu w Izbie Gmin może już
przestać marzyć.
Podium zadrżało i nagle stanął na nim Matt, który podszedł do brata i zarzucił mu ręce na
szyję.
- No, to dopiero było odważne - rzekł. - Nawet ja do tej pory nie miałem tyle odwagi,
żeby mówić o tym w kościele, ale teraz wiem, że dłużej nie mogę milczeć.
Po tych słowach Botherton zaczął wiwatować na cześć obydwu braci, ale Colin się nie
cieszył. Znał naturę ludzką i wiedział, że dzisiaj mieszkańcy wsi się cieszą, ale
następnego dnia, jak przyjdzie co do czego, będą się wypierali, że byli na konkursie... A
może się myli?
Może ziarna zmian, które zaszły we Francji, znajdą żyzne podłoże także na terenie
Anglii? Jeśli tak, to jaką rolę on będzie wypełniał?
Spojrzał w stronę faetonu, szukając wzrokiem, kobiety, dzięki której zdobył się na
odwagę mówić o tym, w co wierzył...
Ale Rosalyn nie było w powozie. Nie było jej nigdzie w pobliżu.
Rozdział 18
Rosalyn miała serce na ramieniu. Jeśli nie doścignie Loftusów, Colin na zawsze utraci
szansę uzyskania miejsca w Izbie Gmin. Musi jeszcze raz porozmawiać z małżeństwem
arystokratów i przekonać ich, że jej mąż nie miał nic złego na myśli, wygłaszając z
pozoru rebeliancką przemowę.
Wiedząc, że sama nie zdoła wyjechać faetonem z tłumu, peprosiła Boyda, bratanka męża,
aby popilnował Oscara, a sama pobiegła w górę wzgórza, gdzie przy normańskiej baszcie
czekali Covey, John i Cook.
- John, musisz mnie natychmiast zawieźć do Downham Manor - oświadczyła po dotarciu
na miejsce.
- Czy to rozsądne? - spytała Covey. - Lord Loftus nie sprawiał wrażenia zadowolonego,
kiedy odjeżdżał.
- Ale potrafię go ułagodzić - zapewniła Rosalyn. - Loftus musi tylko pojąć, że Colin
przemawiał w imieniu zwykłych ludzi. Jego mowa nie miała na celu uderzyć w
arystokrację.
- Ależ miała - sprzeciwił się John. - I dobrze się stało. Czas, żeby ktoś głośno powiedział
prawdę. Podziwiam pułkownika i uważam, że powinien znaleźć się w Izbie Gmin.
Rosalyn była zdumiona, że zazwyczaj małomówny służący nagle stał się tak wylewny.
- Myślę, że mimo wszystko powinieneś zawieźć Rosalyn do Loftusów - wtrąciła się
Covey. - Ja i Cook wrócimy do domu z kimś innym.
Zatem John zawiózł Rosalyn do Downham Manor, co zresztą okazało się próżnym
przedsięwzięciem, bo Loftusowie nie zgodzili się przyjąć gościa.
Rosalyn stała na stopniach ich domu zupełnie zdezorientowana. Sądziła, że jej przyjaźń
ma dla nich jakieś znaczenie. Chciała pomóc Colinowi. I nie mogła tego uczynić.
- Wracajmy - powiedziała do Johna, gdy już się otrząsnęła z rozczarowania.
Służący w odpowiedzi mruknął coś pod nosem na temat złych manier szlachty, ale
Rosalyn go nie słuchała. Zbyt była zajęta dręczącymi ją wątpliwościami.
Czy Colin posunął się za daleko? Czy stało się tak za jej zachętą?
Nie mogła jednak długo się nad tym zastanawiać, bowiem Johnowi przez całą drogę
powrotną nie zamykały się usta. Z zapałem rozprawiał o problemach parafii, o
potrzebach jej mieszkańców, którymi ktoś powinien się zająć, o biedzie i
niesprawiedliwościach, które spotykają zwyczajnych ludzi. Rosalyn zdumiona tymi
wynurzeniami, zapytała wreszcie, dlaczego służący jej to mówi.
- Bo jest pani żoną pułkownika - wyjaśnił. - Może pani dopilnować, żeby
sprawiedliwości stało się zadość. Te słowa nie miały dla niej sensu.
- Ale przecież założyłam w naszej parafii Ligę Pomocy Charytatywnej.
- To za mało, jaśnie pani. Co dobrego zrobili członkowie Ligii poza tym, że zbierali co
miesiąc jakieś marne datki dla biednych? Moim zdaniem i zdaniem większości moich
znajomych, z których każdy ma w domu wiele gęb do wykarmienia, cała ta Liga była
wymyślona po to, żeby planować bale dla lady Loftus i reszty tych darmozjadów. Tylko
na tym zależy szlachcie - na okazji, żeby móc się obnosić ze swoim bogactwem. A
biednych traktują, jakby byli powietrzem. Mamy tylko dla nich ciężko pracować.
Sądziłem, że pani też jest taka jak Loftusowie, ale na szczęście okazało się, że to
nieprawda. - John spojrzał Rosalyn prosto w oczy. - Jestem dumny, że u pani pracuję,
pani Mandland.
- No cóż, wielkie dzięki za pochwałę - odrzekła niepewnie Rosalyn, zastanawiając się
zarazem, czy do tej pory nie była wielką egoistką.
I doszła do wniosku, że była. Już dawno mogła się domyślić, co czuje John, bo przecież
tak samo czuła się ona, gdy była zależna od rodziny ojca.
A potem, mimo swoich doświadczeń, po zamieszkaniu w, Valley, zaczęła tu wprowadzać
takie same niesprawiedliwe zasady życia towarzyskiego, na które wcześniej narzekała, i
jeszcze była z siebie z tego powodu bardzo dumna - aż do tej pory. John zatrzymał
powóz i zawołał:
- Dotarliśmy na miejsce. Proszę wysiąść, a ja odprowadzę kuca do stajni.
Rosalyn podziękowała za podwózkę i wysiadła. Zamiast jednak ruszyć do domu, stanęła
przed nim, żeby mu się przyjrzeć. Maiden Hill było teraz za sprawą małżeństwa jej
prawdziwym domem. Czy Colin czeka na nią w środku? Co mu powie, kiedy się
spotkają? Czy mąż jest bardzo przybity faktem, że nieodwołalnie stracił szansę na
miejsce w Izbie Gmin?
Postanowiła w końcu wejść do domu i poszła prosto do salonu, ale nie zastała w nim
męża. Rosalyn zajrzała do kuchni, w której Cook przygotowywała obiad, a Covey
dziergała coś na drutach.
- Widziałyście gdzieś Colina? - spytała.
- Nie- odparła jej przyjaciółka. -Nie jestem nawet pewna, czy już wrócił. W zajeździe,
kiedy odjeżdżaliśmy, trwała całkiem huczna zabawa. Byli tam jacyś dżentelmeni, którzy
namawiali Colina, żeby zajął się polityką.
- To znaczy? - zaciekawiła się Rosalyn, zdejmując kapelusz.
- Doprawdy nie mam pojęcia - mruknęła Covey i zmieniając temat zapytała: - A jak tam
lady Loftus i jej mąż?
- Nie chcieli mnie przyjąć - wyznała Rosalyn.
- Nie powinnaś się tym wcale przejmować - rzekła na to starsza dama. - Ci ludzie nie są
twoimi prawdziwymi przyjaciółmi.
Rzeczywiście nie byli jej przyjaciółmi, ale należeli do jej klasy. Gdzie się teraz podzieję,
jeśli odrzucają mnie członkowie mojej własnej społeczności, dumała w duchu Rosalyn.
Usłyszała, że otwierają się drzwi wejściowe.
- Przepraszam na chwilę - powiedziała i wyszła na korytarz. Zrobiła jednak tylko kilka
kroków i zatrzymała się. W drzwiach stał Colin, a jej przypomniało się ich pierwsze
spotkanie.
Tyle że Colin nie był już kimś obcym, kto zjawił się, żeby odebrać jej dom.
- Czy posunąłem się za daleko? - spytał, ściągając kapelusz.
- Możesz zapomnieć o miejscu w Izbie Gmin.
- I dobrze. Nie zależy mi na tym.
Rosalyn skinęła głową, po czym, zebrawszy się na odwagę, rzekła:
- To oznacza, że będziemy tutaj razem. - Rozejrzała się po holu. - A nie tak jak
planowałeś, ty w Londynie, ja w Clitheroe.
- Rzeczywiście - przytaknął, patrząc na nią w bardzo szczególny sposób, w jak nigdy
dotąd. Rosalyn zdusiła rodzącą się w sercu nadzieję. Colin cały dzień był wyciszony...
- Wiele się zmieniło - ciągnęła.
- Tak - przyznał i nabrawszy powietrza, dodał: - Rosalyn, wszystko zepsułem. Zdaje się,
że od tej chwili nikt już nie będzie nas do siebie zapraszał.
Zrozumiała, że mówiąc „nikt" miał na myśli szlachtę.
- Nawet mojemu bratu grozi, że arystokracja się go wyrzeknie - kontynuował Colin.
- Val będzie zachwycona. Colin lekko się uśmiechnął.
- Prawdopodobnie. Val jest w sercu republikanką.
- Domyślam się, że od teraz kazania twojego brata będą bardzo ogniste.
- Możliwe - zgodził się Colin. - Matt był ze mnie dumny, Rosalyn. Powiedział mi to. W
ostatnim zdaniu kryła się cała gama niewypowiedzianych emocji, a Rosalyn, nie
posiadając rodziny, która by się o nią troszczyła, rozumiała doskonale, skąd się brały.
- Pozostaje pytanie, czy zechcesz być ze mną po tym, co zrobiłem?
Przez chwilę z zaskoczenia nie mogła wydobyć z siebie głosu, choć pojmowała już
posępność i wyciszenie męża -bał się, że go odrzuci.
Była tym wzruszona. Dotąd przecież nikt nigdy nie przejmował się tym, co myśli, nie
licząc jej opinii na temat przyjęć i strojów.
- Odjechałaś - mówił dalej Colin. - Szukałem cię.
- Pojechałam za Loftusami - wyjaśniła, czując ucisk w sercu ze strachu, że jednak źle
zrozumiała słowa małżonka. -Chciałam, żebyś otrzymał to miejsce w Izbie Gmin,
ponieważ sądziłam, że tego pragniesz. Myślałam, że przekonam Loftusa, ale on nawet nie
wpuścił mnie do domu.
Colin zacisnął zęby.
- Jak śmiał nie przyjąć mojej żony.
Rosalyn szybko podeszła do męża i położyła mu dłoń na piersi. Nie chciała, żeby jechał
teraz do Loftusów walczyć o jej honor. Przy okazji wyczuła, że serce Colina bije tak
samo mocno jak jej. Ich twarze znajdowały się tylko centymetry od siebie.
- Colinie, nie zależy mi na Loftusach.
- Nic nie rozumiesz. Być może Loftus już nigdy nie będzie chciał z tobą rozmawiać.
- To jego strata, nie moja - mruknęła Rosalyn, odważając się jeszcze bliżej podejść do
męża, żeby wtulić się w jego znajome ciało. - Ja też byłam dzisiaj z ciebie dumna, choć
owszem, czułam też strach. Cały ten tłum, jego reakcja na to, co powiedziałeś... Loftus...
Colin przykrył jej rękę, spoczywającą na jego sercu, swoją.
- Nie jestem radykałem, ale nie potrafię już dłużej milczeć. Myślałem dotąd, że pragnę
dołączyć do klasy arystokratów, jednak prawda jest taka, że udawanie snoba wychodzi
mi gorzej niż śpiewanie.
Boże, jakże ona go kochała.
- To ja byłam snobką - wyznała. - Tak bardzo starałam się być kimś ważnym, że
zapomniałam, co się naprawdę liczy. Ty się liczysz.
- Rosalyn, czy to znaczy...? - zaczął niepewnie Colin.
- Tak, Colinie, kocham cię i to do szaleństwa - potwierdziła, czując ulgę, że wreszcie się
na to odważyła.
I okazało się, że nie popełniła błędu. Colin z radości porwał ją w ramiona i okręcił
dokoła, aż zawirowało jej w głowie.
- A ja kocham ciebie - zawołał śpiewnie i znów ją okręcił. - Och, Rosalyn, dzięki tobie
jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
- Kiedy to do ciebie dotarło? - odważyła się zapytać, gdy już jej uniesienie nieco osłabło.
- Że cię kocham? Nie pamiętam. Mam wrażenie, że czułem to od samego początku, tylko
nie dopuszczałem tego do siebie. - Colin ucałował jej dłoń. - Zeszłej nocy, gdy stałaś w
drzwiach salonu, zrozumiałem, że boję się powiedzieć, co naprawdę myślę tylko w
obawie, że mnie odrzucisz. Dlatego, kiedy po skończonej przemowie nie zobaczyłem cię
w tłumie słuchaczy... - Potrząsnął głową. - Ale wiedziałem, że mnie nie opuściłaś.
Głęboko w sercu wiedziałem, że tak nie jest.
- Nigdy nie mogłabym cię opuścić - zapewniła gorączkowo. - A co do mnie, to poczułam,
że cię kocham już wtedy, gdy siłą wdarłeś się do mojego życia.
Oczy Colina zamigotały wesoło udawaną obrazą.
- Ja się nigdzie nie wdzierałem.
- Owszem, wdarłeś się do mojego domu.
- Do czyjego domu? - zażartował, a Rosalyn się roześmiała. Znów poderwał ją w ramiona
i zaczął nieść w stronę schodów.
- Zaraz pora obiadu - protestowała słabo.
- Nie jestem głodny - usłyszała odpowiedź. - Teraz mam ochotę na coś zupełnie innego
niż jedzenie.
Nie upierała się. Ona też miała bowiem apetyt na coś innego i dlatego pozwoliła, by
zaniósł ją do sypialni... I nie weszły tam z nimi żadne demony...
Matt uparł się, żeby ich ślub odbył się ponownie. Ma być , jak Bóg przykazał" -
stwierdził, a Colin i Rosalyn nie protestowali. Zgodzili się nawet na ogłoszenie zaręczyn,
przez co wszyscy w parafii stroili sobie z nich żarty. Wszyscy oprócz Lovejoyców i
Loftusów, którzy postanowili nie zaglądać więcej do miejscowego kościoła. Podobnie
uczyniła pani Sheffield, lecz państwo Blair nadal się w nim zjawiali. Co do
Shellsworthów, miesiąc po konkursie wyjechali do Londynu, więc nie mieli okazji
życzyć szczęścia nowożeńcom.
Sam ślub odbył się we wtorkowe popołudnie, a przyjęcie weselne w zajeździe „Biały
Lew". Colin nie żałował nakładów i Rosalyn miała okazję naocznie się przekonać, że
wyszła za mąż za naprawdę majętnego człowieka - nie musiała więcej martwić się o
ogarki po wypalonych świecach.
Ponadto, jeszcze przed ślubem odkryła, że jej mąż rozprawia z Johnem o ulepszeniach,
które chciał zaprowadzić w Maiden Hill. Na weselu zaś okazało się, że nie tylko ona
zwróciła uwagę, iż Colin jest osobą praktyczną i gospodarną. Jej sąsiedzi zastanawiali się
na głos, co też młody Mandland kombinuje i wypytywali go o nowinki w dziedzinie
uprawy ziemi.
Do domu wracali faetonem, przystrojonym przez dzieci Matta kolorowymi karteczkami i
wstążkami. Droga wiodła koło lasu, w którego zaroślach Rosalyn dostrzegła kolorową
smugę.
- Zatrzymaj się, proszę - szepnęła do męża i gdy on zaciągnął wodze, wskazała palcem na
lisa siedzącego w cieniu jednego z krzewów na poboczu. To był ich lis, a obok niego
stała lisica.
- Czy mi się wydaje, czy on naprawdę się do nas uśmiecha? - zapytała Rosalyn.
- Uśmiecha się - potwierdził Colin, zanim ich odważny mały przyjaciel zniknął w
głębinach lasu. Jego towarzyszka pomknęła za nim.
Colin i Rosalyn przez chwilę siedzieli nieruchomo.
- Był czas w moim życiu, że zastanawiałam się, czy znajdzie się kiedyś takie miejsce na
ziemi, w którym będę czuła, że do niego pasuję - odezwała się potem Rosalyn.
- I co, znalazłaś je? Skinęła głową.
- W twoich ramionach.
- Wracajmy do domu - szepnął Colin w odpowiedzi.
- Tak, wracajmy - powtórzyła, czując, że życie to dobra rzecz - bardzo dobra.
EPILOG
Colin i Rosalyn postanowili zmienić nazwę majątku z Maiden Hill na Fox Hill
To wystarczyło, żeby lord Loftus zgrzytał ze złości zębami, opowiadając wszystkim, jak
to Mandland nie chciał oddać mu jego lisa.
Większość słuchaczy jednak współczuła nie arystokracie, lecz zwierzęciu.
No i oczywiście Loftus musiał zapomnieć o polowaniach, bowiem jego żona uznała, że
ona i jej znajome nie są w stanie bez udziału Rosalyn podtrzymywać w Valley życia
towarzyskiego. Wprawdzie panie urządziły jeszcze kilka rautów i wieczorków
tanecznych, ale przyjęciom czegoś brakowało. Kiedy Rosalyn je organizowała, były
ciekawe, obecnie na przyjęciach wiało nudą.
Nie pozostawało więc nic innego, jak wrócić tam, gdzie życie towarzyskie toczyło się
pełną parą, i lady Loftus, spakowawszy gospodarstwo i męża, przeniosła się do miasta.
Valley odetchnęło wtedy z ulgą, bo choć mieszkańcy nawet i lubili Loftusa, zgadzali się
jednak z Colinem, że nadeszły nowe czasy a lord należał do starych. Symbolem
nowożytności stali się bracia Mandland.
Na szczęście poglądy Colina należały do umiarkowanych -byli inni, bardziej od niego
radykalni, których on, gdy mógł, namawiał do spokoju. Nie znaczy to jednak, że z
niechęcią odgrywał rolę przeciwnika starych układów.
Bardzo szybko też zaczęło się mówić w Valley o tym, jakie kroki należy przedsięwziąć,
aby pułkownik dostał się jednak do Izby Gmin. W końcu nie wszystkie miejsca
znajdowały się w rękach arystokratów.
Niebawem Rosalyn zdała sobie sprawę, że jest w ciąży. Bardzo się zbliżyła do swojej
szwagierki, Val. Niemniej w jej życiu nadal czegoś brakowało. Co to jest, nie umiała
określić... albo raczej bała się określić.
Pomogła jej w tym Covey pewnego majowego dnia.
Rosalyn właśnie rozsiewała nasiona na klombie przed domem, na tym, który był jej
radością i dumą, i z którego Oscar uwielbiał podgryzać kwiaty.
- Przyszedł do ciebie list - powiadomiła ją przyjaciółka.
- Nie pamiętam, żeby listonosz nas dzisiaj odwiedzał.
- Bo go nie było. List doszedł inną drogą - wyjaśniła Covey, wyciągając przed siebie
kopertę, Rosalyn zaś z miejsca rozpoznała charakter pisma i znak na pieczęci. Nie
oglądając się na to, że pobrudzi suknię, usiadła na ziemi i przełamała pieczęć.
List był od matki, a Rosalyn wpatrując się w niego przez moment nie mogła złapać
oddechu. Ponieważ jednak Covey przyglądała się jej, postanowiła nie pokazywać po
sobie emocji i skupić się na treści:
Moja droga Rosalyn
Moim największym marzeniem jest zobaczyć cię pewnego dnia. Pani Covington
powiedziała mi, że wyszłaś za mąż i że wkrótce urodzisz dziecko. Modliłam się zawsze o
twoje szczęście i dlatego jestem wielce uradowana, iż wyszłaś za mąż i to za człowieka
dobrego i uczciwego.
Postanowiłam zaryzykować i przybyłam z Glasgow do Valley, żeby się z tobą zobaczyć.
Zatrzymałam się w domu koleżanki pani Covington. Pozostanę tu do poniedziałku,
mając nadzieję, że zechcesz do tego czasu spotkać się ze mną.
Twoja matka
Przeczytawszy ostatnie zdanie Rosalyn przez chwilę nie mogła zebrać myśli, choć już
rozumiała, dlaczego jej przyjaciółka z takim zdenerwowaniem przyglądała się jej, gdy
odczytywała list.
- Popełniłam błąd, przekazując ci go? - dopytywała się teraz z niepokojem w głosie.
- Nie, nie popełniłaś - zapewniła, unosząc dłonie do skroni, żeby je mocno potrzeć. -
Muszę tylko odszukać szybko Colina - dodała, podnosząc się.
Znalazła męża w szopie i tam bez słowa podała mu list, uzmysławiając sobie przy okazji,
że o matce rozmawiała z nim tylko raz, zaraz po potajemnym ślubie w Szkocji.
- Chcesz tego spotkania? - spytał Colin rzeczowo.
- Sama nie wiem - odparła, wachlując twarz kopertą.
- Rosalyn, jak byś się czuła, gdyby to twoje dziecko musiało podjąć tę decyzję?
- Nasze dziecko nigdy nie będzie musiało podejmować podobnych decyzji - obruszyła
się. Mąż objął ją w pasie.
- Świat się zmienia każdego dnia. Nie wiesz, co przyniesie przyszłość. Jak byś się czuła,
gdyby to nasze dziecko musiało podjąć taką decyzję? - powtórzył pytanie.
- Chciałabym, że zdecydowało się na spotkanie - oświadczyła, opierając się o silną
mężowską pierś. - Ale boję się.
- Pójdę z tobą - zapewnił Colin.
Tak też uczynił. Udali się na nie jeszcze tego samego popołudnia.
Rosalyn była bardzo zdenerwowana - do chwili aż dotarli pod drzwi domu pani Howell i
gdy ujrzała siedzącą przed nim na ławeczce kobietę, którą z miejsca rozpoznała, choć
była ona tylko dalekim wspomnieniem. Ta kobieta była o wiele starsza, smutniejsza.
Wstała na widok przyjezdnych i przez moment ona i Rosalyn wpatrywały się w siebie jak
dwie obce sobie osoby... do chwili gdy matka, rozpostarłszy ramiona, szepnęła: Rosalyn.
Rosalyn zaś, nawet gdyby tego chciała, nie umiała pozostać na miejscu.
To popołudnie przyjęło słodko-gorzki smak. Rozdźwięk pomiędzy córką a matką nie
zniknął do końca, ale przynajmniej, wreszcie, obie kobiety lepiej się zrozumiały.
Charles Mandland urodził się drugiego września, przychodząc na świat z takim
wrzaskiem, jakiego jeszcze nikt nie słyszał. Matt od razu zawyrokował, że narodził się
przyszły kandydat na biskupa, o czym nie omieszkał informować każdego podczas chrztu
małego.
Colin natomiast mało się przejmował tym, na kogo wyrośnie jego syn - życie go przecież
nauczyło, że nieważne, kim się zostanie, najważniejsze, żeby człowiek nauczył się
kochać. Kochać całym sercem. Dokładnie to próbowała mu niegdyś uzmysłowić Val.
Stał więc w kościele z synem w ramionach, z żoną u boku i czuł, że rodzice błogosławią
go z nieba.
- Żadnych demonów - szepnął, siadając w kościelnej ławie.
Rosalyn uśmiechnęła się, gdy to usłyszała. Wiedziała, mąż miał na myśli starą legendę. -
Żadnych - powtórzyła - ani teraz, ani nigdy.