Jefremow Iwan Biały róg

Iwan Jefremow

Biały Róg

Przełożyła Maria Kowalewska

1958



BIAŁY RÓG



Po skwarnym, bladym niebie powoli krążył sęp szeroko rozpostarłszy skrzydła. Unosił się bez żadnego wysiłku, wisząc nieruchomo na olbrzymiej wysokości.

Usolcew z zazdrością patrzył, jak sęp wzbijał się coraz wyżej, ginąc prawie w oślepiającym, rozżarzonym błękicie, to znów opadał błyskawicznie o setki metrów niżej.

Usolcew przypomniał sobie to, co słyszał o zadziwiającym wzroku sępów. Ten też wypatruje zapewne jakiejś padliny. Mimo woli drgnął; niedawno przeżyty śmiertelny strach tkwił w nim jeszcze. Umysł uspokoił się już, ale każdy mięsień, nerw każdy ślepo pamiętał przeżyte niebezpieczeństwo i drżał jeszcze ze strachu. Tak, ten sęp mógłby już siedzieć na jego trupie i rozrywać zgiętym dziobem zniekształcone, rozbite ciało...

Dolina zasypana odłamkami kruszących się skał, rozpalona była jak piec. Ani wody, ani drzewka czy trawki – tylko kamień, na dole drobny i ostry, u góry skupiony w ponurych urwistych masach. Nielitościwie palone słońcem, pocięte szczelinami skały.

Usolcew podniósł się z kamienia, na którym siedział, i czując w kolanach obrzydliwą słabość, poszedł po skrzypiącym żwirze. W pobliżu, w cieniu skalnego występu, stał koń. Rudy kaszgarski1 jednochodziec2 nastawił uszy witając swego pana cichym, krótkim rżeniem. Usolcew odwiązał go, pieszczotliwie poklepał po szyi i wskoczył na siodło.

Dolina wkrótce rozwarła się przed nim. Wyjechał na otwartą przestrzeń. W oddali równy, kilkukilometrowej szerokości występ podgórza opadał stromo na bezkresny step, przesłonięty mgłą pyłu i kłębiących się fal nagrzanego powietrza.

Tam daleko, za szarożółtą linią horyzontu, leżała dolina rzeki Iii.

Wielka, bystra rzeka niosła z Chin swe kawowe wody między zaroślami kolczastej dżiddy i kwitnących irysów. Tutaj, w tym stepowym królestwie ciszy, nie było wody. Suchy, gorący wiatr szeleścił w cienkich łodygach czija 3.

Usolcew zatrzymał konia i podniósłszy się w strzemionach spojrzał za siebie. Stroma szarobrunatna ściana szczelnie stykała się z płaszczyzną. Ściana była pocięta krótkimi, suchymi dolinami dzielącymi jej grzbiet na rząd ostrych, nierównych zębów. Pośrodku niby główna baszta twierdzy rysowała się stroma góra. Jej poszarpana wypukła pierś wystawiona była na palące wiatry szerokiego stepu, a na samym wierzchołku sterczał zupełnie biały ząb, z lekka wygięty i wyszczerbiony. Odcinał się ostro swą jaskrawą bielą na ciemnym tle reszty gór. Góra ta była znacznie wyższa od innych, a jej ostry, biały wierzchołek podobny był do wrzynającego się w niebo olbrzymiego rogu.

Dręczony wstydem, Usolcew długo wpatrywał się w niedostępną górę. On, badacz, geolog, drżąc ze strachu ustąpił właśnie w chwili, w której zdawało się, że już był bliski powodzenia. I to on, o którym mówiono jako o niestrudzonym badaczu Tien Szanu! Jak to dobrze, że pojechał sam, bez pomocników! Nikt nie był świadkiem jego strachu. Usolcew mimo woli obejrzał się dokoła, ale rozpalony przestwór był bezludny – tylko wiatr szerokimi falami szedł po zarośniętym czijem stepie i liliowa mgła wisiała bez ruchu nad rozwijającym się ku wschodowi łańcuchem gór.

Koń przestępował niecierpliwie z nogi na nogę.

Cóż, Rudy, czas do domu! – rzekł cicho geolog do konia, który jak gdyby rozumiejąc te słowa, wygiął szyję i ruszył w dół występem. Małe, ostre kopytka wystukiwały drobny truchcik po twardej ziemi. Szybka jazda uspokajała wzburzonego geologa.

Ze stromego zbocza Usolcew zobaczył obóz swego oddziału ekspedycyjnego. Na brzegu małego strumyka, pod wątpliwą ochroną filigranowych, srebrzystych gałązek zarośli dżiddy rozpięte były dwa namioty i unosił się ledwo dostrzegalny słupek dymu. Dalej, już na granicy stepu, gruby karagacz4 uginał się pod ciężarem swego bujnego listowia. Pod nim rozłożył się jeszcze jeden wysoki namiot. Usolcew spojrzał na niego i z uczuciem powracającego smutku odwrócił się szybko.

Chłopaki nie wróciły jeszcze, Arsłan?

Stary robotnik, Ujgur 5, mieszający pilaw w wielkim kotle podbiegł do konia.

Sam go rozsiodłam, jeszcze ci się płow przypali... Nie chce mi się jeść, gorąco...

Wąskie, ciemne oczy Ujgura uważnie spojrzały na Usolcewa.

Pewnie znów Ak-Miunguz jeździł?

Nie... – Usolcew zaczerwienił się leciutko. – W tamtą stronę, ale obok.

Starcy mówią: Ak-Miunguz nawet orzeł nie siądzie, ostry on jak szemszyr 6 – ciągnął Ujgur.

Usolcew nie odpowiedział, rozebrał się i ruszył do strumyka. Chłodna, przejrzysta woda rozbijała się o ostre kamienie i z daleka wyglądała jak wstęga zmiętego białego aksamitu. Po martwych, rozpalonych dolinach, po szeleście wichru jej dźwięczny, rozlewny szum niósł mu ulgę. Odświeżony wodą Usolcew ułożył się w cieniu pod płótnem, zapalił papierosa i zaczął rozmyślać.

Świadomość porażki zatruwała mu wypoczynek; zachwiana została jego wiara w siebie. Usolcew starał się uspokoić sumienie myślą o stwierdzonej niedostępności Białego Rogu, ale to mu się nie udawało. Głęboko dotknięty swym niepowodzeniem, mimo woli począł myśleć o tej, która od dawna była jego wiernym przyjacielem, co prawda tylko w marzeniach.

Dzisiejsze niepowodzenie osłabiło wolę. Wbrew postanowieniu Usolcew wstał i wolno poszedł ku wysokiemu namiotowi pod karagaczem. Przypomniał sobie słowa niedawnej rozmowy.

Cóż za sens mówić o tym? – powiedziała. – Wszystko to stare dzieje, przysypane pyłem...” – „Pyłem?” – spytał gniewnie Usolcew i odszedł nie powiedziawszy ani słowa. Postanowił nigdy już tu nie wracać.

Praca nieoczekiwanie zetknęła ich znowu: spotkał ją jako kierowniczkę oddziału, badającego teren jego zdjęć.

Już przeszło dwa tygodnie namioty obu oddziałów stoją obok siebie. Ale dla niego jest ona wciąż tak samo daleka i nieosiągalna jak... Biały Róg. A on, unikający zbędnych spotkań, wymieniający z nią tylko konieczne słowa, idzie teraz do jej namiotu. Jeszcze jedna klęska, jeszcze jeden objaw słabości – ale niech tam!...

Na skrzynce przed namiotem siedziała pulchna dziewczyna w okrągłych okularach zajęta szyciem. Przyjaźnie powitała Usolcewa.

Czy Wiera Borysowna w namiocie? – spytał geolog.

Tak, czyta dziś bez pamięci, cały dzień!

Wejdźcie – dał się słyszeć z namiotu miękki, lekko drwiący głos – poznałam was po krokach.

Po krokach? – zdziwił się Usolcew i odrzucił płachtę namiotu. – Co szczególnego znaleźliście w nich?

Ponure tak jak wy!

Usolcew chciał coś powiedzieć, ale opanował się i nieśmiało zajrzał w jej surowe, szare, ze złocistymi iskierkami oczy.

Czy się co stało?

Nic się nie stało – szybko powiedział Usolcew. – Wkrótce odjeżdżacie, przyszedłem więc zobaczyć się z wami i pożegnać.

A ja dziś miałam dzień czarującego lenistwa. Moi pojechali do Podgórnego na pocztę. Kierownictwo już w zeszłym tygodniu zawiadomiło o zmianie dalszego planu. Powinni przysłać szczegółowe instrukcje. Tu robota już skończona, więc jesteśmy na odlocie. Mam teraz śliczną książkę, przysłano mi ją pocztą, czytałam cały dzień. Jutro znów odpoczynek, a potem – nowe miejsce, najprawdopodobniej Kegen. Szkoda, że tu właściwie nic się nie udało. Znaleźliśmy kilka kryształów kasyterytu 7... to wszystko. A złoża, które tu były kiedyś na wierzchu, dawno zostały zmyte!

Tak, gdyby zachowały się wyższe szczyty – zgodził się Usolcew.

Tylko Biały Róg – westchnęła Wiera. – Ale ten jest niedostępny, a z góry nic się nie sypie: widocznie to bardzo twarda skała. Moja rada, to poprosić o armatę i z jej pomocą odłupać kawałek Rogu, inaczej źle będzie z wami. Tajemnica pozostanie nie rozwiązana – zakończyła wesoło.

Usolcew sięgnął po książkę leżącą na walizce.

– „Wejście na Everest”, tym się przez cały dzień zaczytujecie.

Cudowna książka! Na jej stronicach leży jak gdyby odblask himalajskich wiecznych śniegów! Porwał mnie nie sam atak na Everest, ale stopniowe doskonalenie się wewnętrzne, które po swojemu przeżywa w duszy każdy z głównych uczestników tego ataku. Rozumiecie? Walka człowieka o to, aby zwyciężyć samego siebie.

Rozumiem, o co wam chodzi – odpowiedział Usolcew. – Ale przecież oni nie dotarli do samego szczytu Everestu.

Oczy Wiery pociemniały.

Tak, wy to oceniacie jako klęskę. Oni sami też to przyznawali: „Dla nas nie ma usprawiedliwienia, zostaliśmy pokonani w tej honorowej potyczce, pokonani przez wysokość góry i rozrzedzenie powietrza” – przeczytała Wiera Borysowna wziąwszy książkę z rąk Usolcewa. – Czyż to mało: wybrać sobie wysoki, nieprawdopodobnie trudny cel, nawet może przerastający nasze możliwości? I oddać całego siebie, by go osiągnąć... Tak wyraźnie widzę Everest. Złowroga, naga, skalista góra. Szalone wichry na niedostępnych wyżynach: nawet śnieg nie może się utrzymać. Dokoła straszne przepaści. Osuwają się lodowce, toczą lawiny. A ludzie uparcie pną się w górę, wciąż naprzód... Gdybyśmy częściej mogli stawiać sobie cele podobne do zdobycia Everestu!

Usolcew słuchał w milczeniu.

Ale przecież tylko jednostki zdolne są do takiego bohaterstwia. A Everest jest tylko jeden na świecie.

Nieprawda, nieprawda! Każdy może mieć swoje Everesty. Czyż muszę przytaczać przykłady z naszego życia? A wojna? Czyż nie zrodziła bohaterów, którzy dokonywali czynów przerastających ich siły?

Ale ten prawdziwy Everest jest niewątpliwy dla wszystkich i dla każdego – nie poddawał się Usolcew. – A w wyborze swego Everestu można się przecież pomylić.

O, toście dobrze powiedzieli! – krzyknęła młoda kobieta. Drwiąco popatrzyła na Usolcewa. – Rzeczywiście, wyobraźcie sobie: dajecie z siebie wszystko, aby ten Everest osiągnąć, a okazuje się, że to maleńki pagórek, ot, w rodzaju tych naszych. Jakiż żałosny koniec!

W rodzaju tych naszych? – drgnął Usolcew i w tejże chwili ze wstrząsającą wyrazistością przypomniał sobie, jak zaledwie kilka godzin temu leżał rozpłaszczony na stromym kamienistym zboczu, po którym jak śrut toczyły się małe, kanciaste odłamki piargów. Aby utrzymać się, całym ciałem przylgnął do stromego zbocza. Czuł, że przy najmniejszym ruchu, w dół czy w górę, nieuchronnie zwali się ze stumetrowego urwiska. Jakże wolno płynął czas, gdy zebrawszy całą swą wolę walczył ze sobą, aby wreszcie zdecydowanie jednym pchnięciem rzucić się w bok, potoczyć się, przewrócić i zawisnąć, wczepiając się zagiętymi palcami w szczeliny kamienia.

Samotna, milcząca walka w śmiertelnym strachu... Usolcew otarł pot, który mu wystąpił na czoło, i odszedł bez pożegnania...

Cztery głowy pochyliły się nad przyciśniętą kamyczkami mapą. Palec kierownika robót drapał papier złamanym paznokciem.

Dziś doszliśmy wreszcie do północno-wschodniej granicy naszego terenu. O, tutaj, ta dolina, Olegu Siergiejewiczu. Tam znów uskok, a tuż obok są starożytne dioryty. A więc koniec naszej wysepki pokładu metamorficznego, ostatni punkt.

Kierownik robót zaczął rozwiązywać woreczki chcąc przed zmrokiem pokazać swe zbiory.

Usolcew wciąż studiował zbadaną do najdrobniejszych szczegółów mapę. Za zakrętami warstwic, strzałkami, za barwnymi plamami pokładów i linii tektonicznych rysowały się przed geologiem dzieje tej okolicy.

Zupełnie niedawno – cóż znaczy milion lat w skali geologicznej – niskie, równe płaskowzgórze rozszczepiło się, powstały olbrzymie szczeliny, wzdłuż których poruszały się, to opuszczając, to wznosząc się, wielkie kawały skorupy ziemskiej. Na północy wytworzyła się wyrwa; płynie tam teraz w kotlinie rzeka Iii i rozpościera się szeroki step. Na południe od miejsca, gdzie stoją ich namioty, stopniami, niby gigantyczne schody, wznosi się grzbiet górski. Na najwyższych kondygnacjach praca wody, wiatru i słońca zniszczyła równe stopnie, tworząc nieregularne skupienie wierzchołków górskich. Górne ich warstwy uległy zniszczeniu. Rozsypały się i w postaci gliny i piasku zaległy dno niskiej kotliny. Ale ten pierwszy występ musi kryć w sobie pod warstwą odsypu takie pokłady, które znikły już w górach: jego powierzchnia nie uległa rozmyciu. Gdyby tak przebić górną warstwę tego występu rozkopem lub szybem... nie ma więcej jak trzydzieści metrów grubości! Aby jednak wykonać tak kosztowną robotę, trzeba wiedzieć chociaż w przybliżeniu, co obiecuje zmyta z wierzchołków górna warstwa. Odpowiedź na to pytanie może dać jedynie Biały Róg: na jego niedostępnym szczycie ocalała maleńka wysepka górnych warstw. Granica między ciemną metamorficzną skałą a zagadkowym

białym ostrzem jest widoczna zupełnie wyraźnie – opada w kierunku uskoku. Pewne jest więc, że w obsuniętej części ta biała skała zachowała się w całości! A góra sterczy jak zaczarowana: ileż czasu szukał u jej podnóża, w osypisku i w piargach zwietrzałych skał, choć odrobiny, najmniejszego kawałka z Rogu... Z jakiejś wiecznotrwałej, nieskruszonej skały utworzone jest jego zębisko. Ale przecież właśnie u podnóża Ak-Miunguza znaleziono dwa ogromne kryształy kasyterytu – kamienia cynowego...

Tak, tajemnicę Białego Rogu należy odgadnąć za wszelką cenę. Tylko na tej wyżynie leży klucz do skarbów kopalnych, pogrzebanych w dole! Cyna! Jakże jest potrzebna naszemu krajowi. Jako geolog zdaje sobie z tego jasno sprawę. A jeżeli tak, to on, geolog, powinien dokonać tego, czego nie potrafią inni! Ci, którzy nie pojmują całej wagi możliwego odkrycia!

Znużeni męczącym dniem pomocnicy Usolcewa prędko zasnęli. Czyste, chłodne powietrze płynęło z nieba na rozgrzaną ziemię. Światło księżyca zielonkawymi strugami sączyło się po brunatnych urwiskach. Usolcew leżał nieco dalej od namiotów; wystawiał na wiatr rozpaloną twarz. Starał się zasnąć.

Znowu przeżył nieudaną próbę zdobycia Białego Rogu. Uważał za cud swe dzisiejsze ocalenie od nieuniknionej śmierci, a jednocześnie wiedział, że jeszcze raz próbę powtórzy.

Jeszcze teraz, o świcie! – zdecydował. – Nim księżyc zajdzie, trzeba wydostać klamry.

Usolcew wstał, ostrożnie. przełazi między sznurami namiotów do skrzynki z ekwipunkiem i zaczął w niej grzebać starając się nie robić hałasu.

Z dalszego namiotu dolatywał cichy śpiew. Usolcew wsłuchał się – śpiewała Wiera.

Poznasz, mój kniaziu, tęsknotę i biedę, i pracę ogromną, i żal...” – cicho płynął głos po wysrebrzonym blaskiem księżyca stepie.

Usolcew zatrzasnął skrzynkę i wrócił na swoje miejsce.

Nie, poczekam, aż pojedzie. Jeżeli się zabiję, gotowa pomyśleć nie wiadomo co. Niby że to z jej powodu tam polazłem... I jeszcze ta rozmowa o Evereście. Nie ma co – ładny Everest! Trzysta metrów wysokości!

Dokąd dziś pojedziemy? – spytał Usolcewa kierownik robót

Nigdzie, nasz odcinek mapy skończył się. Daję wam dwa dni na doprowadzenie do porządku mapy terenu i kolekcji. Później pojedziecie do Kirgiz-Saj pa furmankę.

Więc przesuniemy się bliżej ku granicy?

Tak, do Takyr-Aczinocho.

To dobrze, tam o wiele lepiej: góry wyższe, są gaje – nie to, co tutejsze piekło. A wy dziś odpoczywacie?

Nie, przejadę się wzdłuż głównego osuwiska.

Do Ak-Miunguza?

Nie, trochę dalej.

Wiecie, zapomniałem wam powiedzieć! Gdy byłem w Ak-Tamie, opowiadał mi naczelnik oddziału pogranicznego, że alpiniści starali się zdobyć Ak-Miunguz. Przyjeżdżali jacyś spece z Ałma-Aty...

I co? – z niecierpliwością przerwał Usolcew.

Nic z tego nie wyszło. Biały Róg uznano za całkowicie niedostępny.

Obłok pyłu unosił się za rudym konikiem. Usolcew jechał badać swego niezwyciężonego przeciwnika... Biały Róg zawisnął nad nim całym swym wysuniętym w step ogromem niby potworny byk, który stara się podnieść z zatapiających go fal kamiennego morza. Do s,amego podnóża góry wiatr przygnał kłębki suchych, kolących roślin. Tutaj właśnie była niegdyś szczelina, tu tarły się o siebie dwa przesuwające się masywy górskie. Ślady tego tarcia pozostały na piersi skały, połyskując wypolerowanym kamieniem. Ciemnoszare i czekoladowe łupki metamorficzne, pocięte cienkimi żyłami kwarcu, pochylone były do wewnątrz góry i tworzyły drobnowarstwową powierzchnię urwiska, podobną do ściany zbudowanej z cienkich, ciasno ułożonych płytek. Usolcew z natężoną wyobraźnią badał wzrokiem skałę. Nie, nigdzie z tej strony nie było najmniejszej możliwości wspięcia się na Ak-Miunguz choćby na wysokość pięćdziesięciu metrów. Wschodnie zbocze góry tworzyło grzebień ostry jak nóż i wyszczerbiony w środku. Nie, jedyna możliwa droga leżała od strony południowo-zachodniej, z doliny oddzielającej Biały Róg od innych wierzchołków, z której już raz wspiął się Usolcew prawie na sto metrów, pokonując trzecią część strasznej góry. Do szczytu pozostało mu jeszcze dwieście metrów, a każdy z nich był nie do przebycia.

Odrzuciwszy w tył głowę Usolcew patrzył na białe ostrze góry.

Gdyby mieć odpowiedni ekwipunek, haki, liny, doświadczonych towarzyszy! Ale skąd wziąć to wszystko? Nawet alpiniści nie mają odwagi wspinać się na Biały Róg.

Usolcew zawrócił konia i objechał dokoła Ak-Miunguz, do ujścia suchej doliny.

Everest, Makalu, Kanczidżanga – najwyższe szczyty Himalajów – myślał. – Cóż Himalaje! Zupełnie blisko stąd świeci błękitem Chan-Tengri i diamentowymi zębiskami – Siarydżas. Piękne, groźne śnieżne szczyty. Świat przejrzystego powietrza, czystego światła. Wszystko to mimo woli pobudza do czynu. A tu? Niskie, ponure, osypane piargami góry; mętne, liliowe od skwaru niebo, pył i rozedrgane stepowe miraże... Nie, nie należy przesadzać – i ten wietrzny, rozpalony przestwór jest także piękny, i w tych piargach – okruchach gór, kryje się osobliwy, smętny czar. Nawet w wiszących nad horyzontem białych, zwykłych obłokach jest piętno suchej, smutnej Azji, krainy nagich kamieni i wysokiego, czystego nieba”.

Cienie tego, co tu przeżył, omotały dusze razem z dławiącym żarem doliny. Oto słup żyły pegmatytowej, podobnej do poszarpanego mięsa i przecinającej ciemną masę łupków... Po występach tego słupa, upstrzonego srebrnymi zwierciadełkami miki, dostał się wówczas do idącej ukośnie drugiej żyły. Ale dalej – dalej nie było już drogi. Wijąc się jak robak, usiłował pełznąć po stromej skale. Zbocze pokryte było drobnym piargiem, który obsuwał się pod nim nie dając ciału żadnego zaczepienia. Tam właśnie o mało nie doszło do katastrofy.

Usolcew prędko przejechał na przeciwległe zbocze doliny. Nie, nie ma rady! Nie uda się obejść stromej skały. Gdyby można było przebyć północno-zachodni grzbiet, miałoby się stamtąd prawie do samego Rogu równą powierzchnię zbocza. Ale jak utrzymać się na grzbiecie? Kto spuści liny z samego szczytu? Usolcew powiódł wzrokiem po linii wyimaginowanego sznura i nagle zauważył u nasady białego zęba niewielką półkę, raczej mały występ niższej czarnej skały łączącej się ze stromą białą ścianą. Powierzchnia półki pochylała się w stronę zęba i z dołu była prawie niewidoczna.

Dziwne, że wcześniej nie zauważyłem tej półki. Chociaż właściwie teraz nie ma ona znaczenia. Dostać się do niej, to znaczy dostać się do zęba”.

Usolcew zmęczył się długim staniem. Znalazł wygodny występ, siadł i nie spuszczał oczu z góry.

Jaki miły chłodek wieczorny! – Kierownik robót rozłożył się leniwie na wojłoku i czekał na herbatę.

Tak bywa podczas pełni księżyca – objaśnił Arsłan. – Potem przez pięć dni wieje stamtąd silny wiatr – Ujgur machnął ręką w stronę Iii. – Bywa zupełnie zimno.

Odpoczniemy od upału przed odjazdem. Prawda?

Usolcew w milczeniu kiwnął głową.

Towarzysz naczelnik zmienił się ostatnio, siedzi i milczy. Dlaczego dawniej był inny? – Ujgur zachichotał, ale jego oczy pozostały poważne: – Ja rozumie, naczelnik lubi Ak-Miunguz. Prędko jechać Aczinocho, jak to rzucać? Baba lepsza – można ze sobą taszczyć. Ak-Miunguz – nie można!...

Młodzież roześmiała się; nawet Usolcew uśmiechnął się mimo woli. Arsłan, ośmielony powodzeniem żartu, ciągnął dalej:

U nas jest stary baśń, jak jeden batur 8 wszedł na Ak-Miunguz.

Czemuż nam o tym wcześniej nie opowiedziałeś, Arsłan? Mów! – z zainteresowaniem zawołał kierownik robót.

Herbatę zrobię, potem będę opowiadać – zgodził się Arsłan.

Stary Ujgur postawił czajnik na wojłoku, wyciągnął piały, placki, usiadł skrzyżowawszy nogi i popijając herbatę zaczął swą opowieść.

Mimo, że Ujgur mówił łamanym rosyjskim językiem, mało mu znanym, a więc ubogim, Usolcew słuchał go chciwie, z największą uwagą. Jego wyobraźnia dodawała legendzie jaskrawych gorących barw. Taką też zapewne była naprawdę u poetycznych mieszkańców „Siedmiorzecza”.

Usolcewa uderzyła okoliczność, że według słów Ujgura miało się to zdarzyć stosunkowo niedawno, zaledwie jakieś trzysta lat temu. Legenda ta odpowiadała jego własnym zamiarom. Toteż geolog nie przestał myśleć o niej nawet wtedy, gdy wszyscy udali się już na spoczynek.

Sen nie przychodził. Leżąc pod niskim niebem usianym błyszczącymi gwiazdami Usolcew przypomniał sobie opowiadanie Arsłana i w wyobraźni dodawał nowe szczegóły.

Całym krajem władał niegdyś potężny i dzielny chan. Jego koczowniczy naród posiadał wiele stad, które wciąż powiększały się dzięki zwycięskim napadom na sąsiadów. Pewnego razu chan wybrał się z dużym oddziałem w daleką podróż i dotarł do Talasu. W pobliżu starożytnych ścian Sadyr-Kurhanu chan natknął się na całą hordę okrutnych dżete 9, Rozpoczęła się krwawa walka. Dżete zostali pobici i ratowali się ucieczką. Chanowi przypadła bogata zdobycz. Ale największą radość sprawiła mu jedna branka, kobieta niezwykłej urody, ukochana pokonanego dowódcy. Została ona kiedyś porwana przez dżete w dolinie fergańskiej. Jechała wówczas z jakiegoś dalekiego kraju do swego ojca, który służył na dworze potężnego władcy Kokanda. Jej piękność, zupełnie odmienna od urody kobiet tamtejszych, czarowała i rozpalała serca mężczyzn. Chan przywiózł brankę do gór ojczystych i zatrzymał ją jako nałożnicę swoją i dwóch starszych synów.

Minęły dwa lata. Śniegi pokryły już wysokie zbocza gór, gdy chan rozbił swe namioty na skraju zielonej płaszczyzny doliny karkalińskiej. Przyjeżdżali tam na uczty władcy sąsiednich zaprzyjaźnionych plemion. Coraz więcej jurt wyrastało w dolinie.

Aż kiedyś przybył nieoczekiwanie do chana wysoki, ponury rycerz. Przyjechał zupełnie sam, nie na koniu, ale na olbrzymim białym wielbłądzie o krótkiej i jak jedwab miękkiej sierści. Dziwny też był strój wojownika; twarz przewiązana czarną chustą, na głowie płaski pozłacany hełm ze strzałą i szeroka kolczuga spadająca prawie do kolan. Kolana miał nagie, przepasane tylko czarnymi rzemieniami. Uzbrojony był w miecz, dwa kindżały, małą okrągłą tarczę i wielki topór na długiej rękojeści. Przybysz zażądał, aby go zaprowadzono do chana. Bez pośpiechu złożył swą zbroję na biały wojłok, opuścił na szyję chustę osłaniającą twarz i z szacunkiem, lecz bez lęku skłonił się przed władcą.

Jego surowe oblicze nosiło ślady długiej i ciężkiej drogi życia, drogi wojownika i władcy, drogi śmiałka niezdolnego do czynów niskich. Chan mimo woli uległ czarowi cudzoziemca.

Wielki chanie – powiedział przybysz – przyjechałem do ciebie z dalekiego kraju, gdzie straszny płomień słońca wypala martwe piaski na brzegach gorącego, czerwonego morza. Trudne były moje poszukiwania. Cały rok błądziłem wśród gór i dolin od Kokanda do błękitnego Issyk-Kulu, zanim wieści i opowiadania nie przyprowadziły mnie do ciebie. Powiedz, czy znajduje się u ciebie dziewczę zwane przez was Sejdiurusz, odebrane od dżete Talasu?

Chan skinął twierdząco głową, a wojownik ciągnął dalej.

Ta dziewczyna była mi przeznaczona na żonę i przysiągłem, że żadne siły nieba i piekła nie rozłączą nas. Trzy lata wojowałem na granicach Indii i w strasznej pustyni Tar, a po powrocie dowiedziałem się, że krewni nie doczekawszy się mnie posłali ją do ojca. Udałem się więc znów w daleką i niebezpieczną podróż, walczyłem, konałem z pragnienia i głodu, przeszedłem wiele obcych krajów, i oto stoję przed tobą. Szybko mknie rzeka czasu po kamieniach życia. Nie jestem już młody, ale moja miłość do niej jest wciąż bezgranicznie silna. Powiedz, o chanie, czyż nie zasłużyłem na nią swą ciężką drogą? Zwróć mi ją, potężny władco! Ja wiem, inaczej być nie może! Ona też czekała bardzo długo na godzinę mego powrotu.

Lekki uśmiech przemknął po groźnym licu chana. Powiedział:

Szlachetny wojowniku, bądź mym gościem. Pozostań na uczcie, zasiądź na honorowym miejscu. A później, wieczorem, przyprowadzą cię do mnie i stanie się to, co Allach przeznaczył.

Ponury rycerz przyjął zaproszenie. Wesołość ucztujących rosła. Wreszcie zjawili się pieśniarze. Po ulubionej pieśni chana o orle górskim rozbrzmiała pieśń na cześć Sejdiurusz, ukochanej chana i jego synów. Chan obserwował wówczas ukradkiem cudzoziemca i widział, jak twarz wojownika stawała się coraz bardziej ponura. Gdy stary pieśniarz, chluba całego narodu, zaśpiewał o tym, jak Sejdiurusz kocha i pieści swoich panów, obcy wojownik zerwał się i krzyknął do starca:

Zamilcz, stary kłamco! Jak śmiesz oczerniać tę, u której stóp nie godzien jesteś pełzać!?

Szmer oburzenia zakołysał tłumem gości. Starsi wystąpili w obronie znieważonego śpiewaka. Krewkich młodzieńców oburzyła pogardliwa duma wojownika. Dwóch dżigitów zapalczywie rzuciło się na wojownika. Silną, nie znającą litości ręką odrzucił on dwóch napastników i oto na uczcie chana błysnęły miecze. Wojownik olbrzymim skokiem rzucił się do swej broni, chwycił tarczę i długi topór. Oparł się plecami o ścianę i odpierał nacierający tłum, który rozbił się o niego jak fala o kamienny brzeg, odpłynął i natarł znowu. Dwóch, trzech, pięciu – upadło brocząc krwią, a wojownik stał nietknięty. Z błyskawiczną szybkością ciął na prawo i lewo, raniąc najlepszych dżigitów. Coraz groźniejsze stawało się jego oblicze, coraz straszniejsze były uderzenia topora. Wtem chan władczym okrzykiem wstrzymał nacierających.

Rozjuszony tłum z zaciśniętymi w dłoniach mieczami odstąpił niechętnie. Cudzoziemiec też opuścił topór i stał w obliczu wrogów nieruchomy i straszny, purpurowy od krwi.

Czego żądasz, ty, którego zuchwała pycha wywołała taki rozlew krwi? – gniewnie spytał chan.

Prawdy – odpowiedział wojownik.

Prawdy? Dobrze. Poznaj więc ją. Ja, który nigdy nie skłamałem ani jednym słowem, powiem ci, że wszystko, co śpiewali pieśniarze, jest najszczerszą prawdą!

Cudzoziemiec drgnął, upuścił topór i tarczę. Oblicze jego stało się stare i zmęczone.

Więc jakże? Prosisz w dalszym ciągu, by ci ją oddać? – spytał chan.

Wojownik błysnął okiem i wyprostował się tak, jak wyprostowuje się zgięty arabski nóż.

Tak, chanie – odpowiedział głucho. Okrutny uśmiech obnażył zęby chana.

Dobrze, oddam ci ją, ale zapłacisz wysoką cenę.

Jestem gotów – odpowiedział nieulękły wojownik.

Chan zamyślił się.

Teraz mamy rok byka – zwrócił się do gości. – Czy pamiętacie proroctwo wypisane nad wejściem do starożytnej budowli, która stoi w pobliżu Ak-Miunguza? „Kto w roku byka położy miecz swój na róg byka z kamienia, ten na tysiące lat utrwali ród swój”. Zginęło już wielu śmiałków pragnących dokonać tego czynu, ale Ak-Miunguz pozostał niedostępny. Oto cena, bohaterze! – zwrócił się chan do zasłuchanego, nieruchomego wojownika: – Wejdź na Ak-Miunguz i złóż mój złoty miecz na jego szczycie, spełnij stare proroctwo, a wówczas daję ci słowo, że otrzymasz tę kobietę.

Radość i przerażenie zapanowały wśród obecnych. Rozkaz chana brzmiał niczym wyrok śmierci.

Ale cudzoziemiec nie drgnął nawet. Jego ponure oblicze zajaśniało dumnym uśmiechem.

Rozumiem cię, chanie, i spełnię twą wolę. Ale wiedzcie, ty, władco, i wy, jego poddani! Niezależnie od tego, jaki będzie koniec sprawy, robię to nie dla swej ukochanej, nie dla Sejdiurusz. Idę, aby oczyścić splamiony przez nią honor mej dumnej ojczyzny, aby przywrócić w oczach waszego narodu sławę mego dalekiego kraju. Miłość Boga wszechmocnego poprowadzi mnie do tego wysokiego, wspaniałego celu!

Na rozkaz chana giermkowie przynieśli jego słynny złoty miecz, aby na wieki pozostał na szczycie Ak-Miunguza. Oblano wilczym sadłem pochwę, zawinięto w przepojoną smołą tkaninę. Tłumy ruszyły pod Ak-Miunguz. Droga trwała cały dzień i dopiero pod wieczór chan i jego goście zsiedli ze zmęczonych koni na szerokim występie u podnóża strasznej góry. Chan rozkazał cudzoziemcowi wypocząć, rycerz przespał więc spokojnie noc pod strażą wojaków chana.

Nazajutrz dzień wstał ponury i wietrzny, jak gdyby samo niebo rozgniewane było zuchwalstwem śmiałka. Wiatr z jękiem i świstem bił w niedostępne urwisko Ak-Miunguza. Cudzoziemiec rozebrał się i prawie nagi przywiązał sobie do grzbietu miecz chana, a na wierzch zarzucił swój biały burnus.

I oto dokonał tego, czego nie dokonał nikt od czasu istnienia Ak-Miunguza: położył miecz na szczycie Rogu i spuścił się z powrotem w dolinę. Chwiejąc się stanął przed chanem, obdarty i pokrwawiony. Chan dotrzymał słowa. Przyprowadzono Sejdiurusz, która na widok cudzoziemca cofnęła się przerażona. Ale wojownik władczo przyciągnął ją ku sobie, odsłonił jej prześliczną twarzyczkę i wpił się w nią ponurym wzrokiem. Potem błyskawicznie wyciągnął schowany za pasem ostry nóż i przebił serce swej narzeczonej. Z dzikim jękiem rzucili się ku cudzoziemcowi synowie chana, ale chan wstrzymał ich gniewnie:

Zapłacił za nią największą dla człowieka cenę, jego więc jest. Niech odejdzie w spokoju. Zwróćcie mu broń i wielbłąda.

Cudzoziemiec dumnie skłonił się chanowi i wkrótce potem jego wysoki, biały wielbłąd skrył się za dalekim odnóżem Ketmania.

Usolcew kołysał się w siodle; końskie kopyta ślizgały się po kamieniach. Obłoki płynęły szybko po niebie pędzone silnymi porywami wiatru. Góry pozbawione jaskrawego oświetlenia wydawały się jeszcze surowsze.

Usolcew zsiadł z konia, pieszczotliwie pogładził go i pocałował w miękki pysk. Potem odepchnął głowę jednochodźca i klepnął go po zadzie. Rudy koń odszedł na bok i wygiąwszy szyję patrzał na swego pana.

Idź, paś się! – surowo przykazał koniowi Usolcew, czując jak wzruszenie dławi mu gardło.

Geolog zdjął zbędną odzież i przywiązał do ręki młotek. Na twardym zrębie Białego Rogu młotek był bezużyteczny. Potrzebny był jednak do wbijania klamer i potem – jeśli się uda...

Usolcew zrzucił obuwie. Ostre kamienie wkrótce potną nogi, ale wiedział, że wejść tam może tylko boso. Powiesił sobie na piersi torbę z klamrami i ruszył ku czerwonemu słupowi żyły pegmatytowej.

Świat otaczający i czas przestały istnieć. Wszystkie fizyczne i duchowe siły Usolcewa skupiły się w tym zabójczym ostatecznym wysiłku, którego sukces rzadko kiedy staje się udziałem człowieka. Upłynęło kilka godzin. Wstrząsany dreszczem napięcia Usolcew zatrzymał się i przylgnął do stromej, kamiennej piersi urwiska; znajdował się już znacznie wyżej od tego miejsca, z którego skręcił w prawo przy pierwszym wejściu. Od głównej żyły odchodziła cieniutka gałąź drobnokrystalicznego pegmatytu, przecinająca ukośnie zbocze i wznosząca się w górę, na lewo. Jej twarda górna krawędź wystawała ledwo dostrzegalnie wśród łupków, tworząc występ o szerokości dwóch czy trzech centymetrów. Po tej żyłce można by posunąć się do przecięcia zachodniej krawędzi góry, tam gdzie się załamywała i przechodziła w zwrócone do stepu główne północne urwisko Białego Rogu. Wyżej skała była stosunkowo mniej stroma i można było przypuszczać, że uda się wejść na nią dość wysoko.

Usolcew zamierzał wbić w szczeliny łupków, powyżej cienkiej żyłki, kilka klamer i z ich pomocą utrzymać się na gzymsie.

Tymczasem przywarłszy do ściany na wysokości stupięćdziesięciu metrów geolog zrozumiał, że nie może oderwać od skały nawet jednej ręki na znikomą część sekundy. Sytuacja wyglądała beznadziejnie: aby obejść wysuniętą grań i stanąć na występie, trzeba było uchwycić się za coś, a klamer wbić nie mógł.

Rozpłaszczony na skale geolog z lękiem w sercu wpatrywał się w zwisający nad nim występ. W głąb duszy zaczął mu się już sączyć lodowaty strumyczek rozpaczy. W tej samej chwili olśniła go myśl: A ten wojownik z baśni? Wiatr... tak, rycerz wdrapał się w taki sam wietrzny dzień... – Usolcew posunął się nagle w bok, przerzucając swe ciało przez występ skalny, wczepił się jednocześnie palcami w gładką ścianę i... zakołysał się w tył. Dla powstrzymania upadku napięły się w strasznym, rwącym bólu mięśnie brzucha. W tej samej chwili łagodny poryw wiatru zza krawędzi pchnął lekko Usolcewa w plecy. Ciało, pozostające w śmiertelnym skurczu, otrzymawszy nieoczekiwane poparcie, wyprostowało się i przylgnęło do ściany. Usolcew był na występie. Tutaj, za krawędzią, dął silny wiatr. Jego napór podtrzymywał geologa i Usolcew poczuł, że może poruszać się po występie żyły, choć szła ona w górę. W ten sposób wzniósł się jeszcze o pięćdziesiąt metrów wyżej, dziwiąc się wciąż, że nie spada. Wiatr coraz silniej dął w pierś góry i Usolcew zrozumiał nagle, że może się wyprostować i iść prosto po zboczu, które stało się mniej strome. Powoli stawiając okrwawione stopy Usolcew obmacywał nimi skałę i odsuwał na bok sypiącą się w dół pulchną nawierzchnię. Wolno, wolniutko wznosił się coraz wyżej. Wiatr wył i świstał, osypujący się żwir skrzypiał, a Usolcewa ogarnęła dziwna wesołość. Szedł, niby szybując na wyżynach, niemal nie opierając się o skałę, a wiara w osiągnięcie celu dodawała mu nowych sił. Wreszcie dotarł do gładkiej, stromej ściany wysokiego cokołu. Na tym cokole, wciąż jeszcze wysoko, wznosiła się ku obłokom ostra iglica Rogu. Usolcew zauważył z bliska na białej powierzchni Rogu pstrokaciznę dużych, czarnych plam. Wrażenie to jednak zatarte zostało radością na myśl o tym, że nie zużył żadnej ze swych dwunastu klamer. Skała na wysokości dziesięciu metrów była zupełnie jednolita i stroma, dlatego żadna siła nie mogłaby mu pomóc w przezwyciężeniu tej przeszkody. Doświadczony wzrok geologa z łatwością wyszukiwał słabsze punkty kamiennego pancerza, szczeliny w płaszczyznach skalnych. Usolcew wbijał tam klamry głębiej. Wziął ze sobą tylko najcieńsze, lekkie klamry i wystarczyłoby, żeby jedna z nich złamała się, a...

Wspiąwszy się po klamrach geolog musiał przejść na południową stronę kamiennej baszty. Głowice warstw tworzyły małe występy, po których można było wznosić się wyżej. Tutaj wiatr, który dotąd był wiernym sprzymierzeńcem, stał się niebezpiecznym wrogiem. Przed upadkiem od silnych uderzeń wiatru chroniła Usolcewa jedynie osłona skały. Geolog kilkakrotnie obsuwał się na rumoszu10 występu skalnego i długo wisiał na rękach oblewając się zimnym potem, gorączkowo szukając punktu oparcia palcami nóg. Coraz więcej grożących śmiercią metrów pozostawiał w dole, za sobą. Wreszcie ostatnimi rozpaczliwymi wysiłkami, dwukrotnie ześlizgując się i dwukrotnie żegnając się z życiem, zdołał przerzucić się na zachodnią stronę wierzchołka i znów podtrzymywany przez wiatr, uczepił się półki u nasady Rogu. Nie myśląc o zwycięstwie, z uczuciem zupełnej pustki w głowie, jak ogłuszony podciągnął się na rękach i upadł na pochyloną do wewnątrz równą powierzchnię, wielkości małego stołu. Leżał długo, zmordowany wieloma godzinami śmiertelnej walki, słysząc jedynie jednostajny, przenikliwy świst wiatru, przecinanego ostrzem Rogu. Potem do świadomości jego dotarły płynące nisko nad szczytem obłoki. Podniósł się na kolana i obrócił twarz ku zagadkowej białej skale. Była teraz tuż przed nim, dotykała jego ramienia, wznosiła się jeszcze kilka metrów wyżej. Można ją było dotknąć ręką, odłupać dowolną ilość próbek.

Wystarczyło jednego spojrzenia, aby poznać, że biała skała to greisen – zmieniony przez procesy o wysokiej temperaturze granit zawierający kamień cynowy, tak zwany kasyteryt. W czystej, białej masie, bezładnie porozrzucane i zmieszane, srebrzyły się płatki muskowitu – białej miki, błyszczały tłuste krople topazów, podobne do czarnych pająków „słońca” turmalinu11 i wreszcie jego główny cel – wielkie, masywne, brunatne kryształy kasyterytu. Ten greisen miał szczególne właściwości, nie znane dotąd Usolcewowi: nie pozostało tam prawie nic z granitu, jego miejsce zajął mleczno-biały kwarc, bardzo ścisły i twardy.

To wygląda na całkowicie zmienioną intruzję warstwową 12 – pomyślał Usolcew. – Jeżeli tak, to złoża kryjące się pod stepem, w dole, mogą być ogromne”.

Geolog spojrzał w dół. Góra opadała stromo, a podnóże jej tonęło w skłębionym całunie unoszonego przez wiatr pyłu. Usolcew stał niby na słupie niewiarogodnie wysokim, z uczuciem bezgranicznej samotności.

Wydawało mu się, że między nim a światem tam w dole zerwane zostały wszelkie więzy. W rzeczywistości między nim a życiem wciąż jeszcze leżała owa śmiertelna krawędź: zejście było niebezpieczniejsze od wejścia. Wówczas pomyślał o tym, że jeżeli sądzony mu jest powrót do życia – wróci inny, niż był dotąd. Nadludzki wysiłek, który doprowadził go do celu, zmienił jego duszę.

Z trudem oderwawszy się od rozmyślań Usolcew przystąpił do wypełniania swych zawodowych czynności. Wiele pracy kosztowało odkrycie cienkich jak nitki szczelin w skalistym spoiwie kwarcu. Następnie pod cierpliwymi uderzeniami młotka z łoskotem potoczyły się w dół duże kawałki białej skały. Usolcew uważnie patrzył, jak spadały: podskakiwały na krawędziach góry i z gwizdem leciały w dolinę. Zaznaczał miejsca ich upadku na planie naszkicowanym w notatniku, a następnie dokładnie zapisał, z jakich minerałów składa się wierzchołek skały, nakreślił kontury przypuszczalnych złóż i dodał kilka słów o kierunku poszukiwań.

Otworzył pierwszą stronę i napisał na niej wyraźnie dużymi literami: „Uwaga! Tu są dane o odkrytych przeze mnie złożach Białego Rogu”, następnie włożył notes do kieszeni, którą zapiął na guzik. Przez chwilę mignął mu obraz: oto obracają jego zdruzgotane ciało, przeszukują kieszenie...

Usolcew miwo woli zmrużył oczy. Rozwinął wziętą ze sobą linę. Krótka, ale powinna wystarczyć do spuszczenia się wzdłuż prostopadłej podstawy Rogu aż do miejsca, gdzie były wbite klamry.

Ale gdzie umocować linę? Czy na tym występie? Lepiej byłoby niżej, na samej półce...”

Szukając szczeliny geolog zaczął rozrzucać młotkiem cienką warstwę rumoszu. Wiatr wył coraz silniej, a porywane przezeń odłamki uderzały w twarz i ręce Usolcewa. Nagle młotek brzęknął o metal i ten cichy dźwięk wprawił geologa w osłupienie. Spod piargów wyciągnął Usolcew długi, ciężki miecz o lśniącej złotem rękojeści. Zetlałe łachmany rozwiewały się dokoła pochwy. Usolcew zdrętwiał. Obraz rycerza – zwycięzcy Białego Rogu z ludowej legendy – stanął przed nim jak żywy. Widmo przeszłości, poczucie nieśmiertelności ludzkich osiągnięć oszołomiły Usolcewa. Ale wkrótce poczuł przypływ nowych sił w zmęczonym ciele. Tak jakby tu, na tej dla nikogo niedostępnej wyżynie, posłyszał głos przyjaciela ze słowami otuchy. Usolcew zarzucił pętlę liny na niewielki występ białej skały. Uniósł ostrożnie drogocenny miecz, mocno przywiązał go na plecach i z uśmiechem położył na występie swój młotek geologiczny.

U podstawy prostopadłej skały Białego Rogu geolog zatrzymał się wybierając dalszą drogę. Obłok pędzony wiatrem płynął wprost na Usolcewa. Było coś niewymownie swobodnego i śmiałego w tym locie unoszącej się w powietrzu białej chmury. Gorąca wiara we własne siły ogarnęła Usolcewa. Wystawiwszy piersi na wiatr i szeroko rozłożywszy ręce zaczął szybko spuszczać się po zboczu w pozycji stojącej, utrzymując równowagą jedynie dzięki pomocy wiatru, opanowany radosnym uczuciem lotu. I wiatr nie zawiódł człowieka: z wyciem i świstem podtrzymywał go, a człowiek, stąpając bosymi nogami i plamiąc zbocze krwią, spuszczał się coraz niżej. Z nieprawdopodobną, zadziwiającą lekkością dotarł Usolcew do wąskiego gzymsu i minął go. Tutajs wiatr ustał, zatrzymany występem sąsiedniego szczytu, i znowu zaczęła się rozpaczliwa walka. Usolcew ślizgał się po zboczu rozdzierając ciało, łamiąc paznokcie; przewracał się, zatrzymywał, znowu pełzał. Świadomość otaczającego świata znikła zupełnie, pozostało tylko uczucie konieczności czepiania się, czepiania się ze wszystkich sił każdego występu kamiennej ściany, gorączkowego szukania pod sobą jakiegoś punktu oparcia. Z lękiem straceńca przylgnął do kamienia w walce z odrywającą go od skały, bezlitośnie ciągnącą w dół siłą. Później nie mógł już sobie nigdy Usolcew uprzytomnić tego ostatniego etapu zejścia z Ak-Miunguza. W pamięci pozostała tylko ostatnia chwila. Nie miał już wtedy ani sił, ani woli.

Usolcew opuścił poranione ręce, dotknął nogami ostrego kamiennego występu, zakołysał się w tył i spadł.

Otworzył oczy i zobaczył nad sobą złote, poranne niebo. Po niebie zupełnie nisko, tak nisko, że można było zobaczyć rozpostarte pióra skrzydeł, krążył wielki sęp.

Usolcew długo patrzył na ptaka, zanim zrozumiał, że sęp tym razem opuszcza się wprost na niego. Nie! Nie tylko nie zginął, ale zdobył Biały Róg i sęp nie będzie pastwił się nad jego ciałem!

Usolcew spróbował usiąść. Coś mu w tym jednak przeszkadzało. Namacał przywiązany do pleców miecz, uwolnił się od niego i usiadł. Opanowały go od razu przeżycia dnia wczorajszego. Zakręciło mu się w głowie. Z przerażeniem zobaczył teraz swe zeszpecone, poczerniałe od krwi nogi i ręce, podarte i powalane krwią ubranie. Zrobił kilka ruchów i przekonał się, że kości, ma całe. Wówczas nie zwracając uwagi na przejmujący ból stóp geolog wstał. Usłyszał przyjazne rżenie swego konia i znowu stracił przytomność.

Zimna woda lała mu się na czoło, trafiała do ust.. Usolcew łykał ją bez końca, gasząc nienasycone pragnienie. Otworzywszy oczy zobaczył tym razem nad sobą błękitne niebo, dyszące dziennym skwarem i wystraszoną twarz starego Ujgura.

Geolog podniósł się na kolana. Ujgur cofnął się z pełnym szacunku lękiem.

Czegóż się boisz, Arsłan? Jestem żywy.

Gdzie byłeś, naczelniku? – spytał Arsłan.

Tam! – Usolcew uniósł rękę ku niebu. Nad doliną wznosił się czarny od swej cienistej strony występ Ak-Miunguza. – Patrz! – wyciągnął do Ujgura miecz ze złotą rękojeścią. Połowa pochwy odpadła przy spuszczaniu się i spod rozłażącej się brunatnej skórki zabłysła drogocenna błękitna stal – stal legendarnych płatnerzy perskich, której tajemnica wyrobu dawno zaginęła.

Stary upadł na kolana nie dotknąwszy miecza.

Cóż tak patrzysz? – niecierpliwie powtórzył geolog.

Nie – potrząsnął głową Ujgur – żaden człowiek nie może wziąć do ręki taki szemszyr, tylko batur, jak ty...

Dwa wielkie, kuliste karagacze, wachlarzowato rozchodzące się z jednego korzenia, rosły na skraju osiedla. Za nimi wznosił się zaciągnięty błękitnawą mgiełką walketmeńskiego grzbietu. Koń Usolcewa minął ostatnie porośnięte piołunem wzgórze. Wąziutka stepowa ścieżka utonęła w miękkim pyle wyjeżdżonej drogi. Droga skręcała w lewo, u krańca zielonych sadów łączyła się z drogą idącą na południe i omijała podmyte przez rzekę urwiska czerwonej gliny. Unosił się nad nią obłoczek żółtego pyłu – to przykryta płótnem furmanka toczyła się z Podgórnego. Ktoś jadący konno brzegiem drogi nagle zawrócił konia i pomknął z powrotem, aby przeciąć drogę Usolcewowi. Geolog ściągnął lejce. Podjechała ku niemu Wiera Borysowna.

Poznałam was z daleka. – Przyjrzała mu się uważnie. – Dokąd jedziecie?

Jadę do kierownictwa. Trzeba niezwłocznie przeprowadzić szczegółowe badania Ak-Miunguza.

Usolcew po raz pierwszy patrzył na nią śmiało i swobodnie.

Zrozumiałam, że was dobrze nie znam... – cicho powiedziała Wiera przytrzymując tańczącego konia. – Widziałam waszego Arsłana... – Pomilczała chwilę. – Gdy jesienią spotkamy się w zarządzie, poproszę, abyście opowiedzieli mi szczegółowo o Białym Rogu i... złotym mieczu. No, moi już daleko – spojrzała na oddalającą się furmankę. – Do widzenia... batur!

Młoda kobieta spięła konia ostrogami i pomknęła. Geolog odprowadził ją wzrokiem, targnął konia i wjechał do osiedla.



LEJ DIAMENTOWY


Rozdrażniony dyrektor Centralnego Zarządu odsunął pełną niedopałków popielniczkę i z oburzeniem spojrzał na rozmówcę.

Tamten, chudy, drobny, siwobrody, podkurczywszy nogi tonął w wielkim, skórzanym fotelu. Zza okularów nieugiętym uporem błyszczały jego oczy.

Ekspedycja tunguska pracuje już trzeci rok i nic! Żadnych rezultatów! – rzucił dyrektor.

Jak to żadnych? A kimberlity13?

O właśnie, kimberlity! Czy wiecie, że profesor Czerniawski wydał o nich opinię ujemną? Nie uznaje tych skał za kimberlity. A w ogóle, Siergieju Jakowlewiczu, dla mnie osobiście wszystko to jest jasne. Przecież to ogromna, prawie niezbadana kraina. Ekspedycja drogo kosztuje, zwłaszcza od czasu, gdyście do niej dodali oddział geofizyczny. A tu żadnych rezultatów. Stanowczo nalegam na przerwanie prac. Nasz instytut ma znacznie pilniejsze zadania i wydawanie dużych sum na tego rodzaju poszukiwania jest ze szkodą dla spraw bieżących. Na tym skończymy.

Dyrektor Centralnego Zarządu ze zmarszczką niezadowolenia rzucił papierosa. Siedzący w fotelu dyrektor instytutu, profesor Iwaszencew, wyprostował się gwałtownie.

Przerywacie prace, które powinny przynieść krajowi milionowe dochody: nie tylko oszczędności, ale bezpośrednio dochód z eksportu.

Jak dotąd sprawa ta przyniosła same rozczarowania. Zresztą już powiedziałem, że wszystko jest dla mnie jasne. Moja decyzja jest ostateczna.

Dyrektor wstał. Profesor wydawał się obok niego maleńki i bezbronny. W milczeniu podniósł się z fotela i poprawił okulary. Potem mruknął coś niezrozumiale i podał naczelnikowi okrągły kamień.

Widziałem to już – oschle powiedział tamten. – Rzeka Mojero, rzeka Mojero, słyszę to przez trzy lata! I tę grikwaitową 14 skałę też jużeście mi pokazywali.

Profesor zgarbił się nad teczką zamykając nieposłuszny zamek.

Dyrektorowi żal się zrobiło uczonego. Podszedł do Iwaszencewa.

Siergieju Jakowlewiczu, musicie mi przyznać rację. Nie rozumiem waszego uporu w tej sprawie.

Każdą pracą łatwiej kierować – przerwał Iwaszencew – gdy się jest bezstronnym w stosunku do niej. A ja nie mogę być bezstronny. Zrozumcie tylko, jestem najgoręcej, z całej duszy pewny tej sprawy. Tylko olbrzymie, niezbadane, niedostępne przestrzenie stoją między teoretycznymi wnioskami a dowodem realnym. Powiecie naturalnie, że tego wystarczy, aby sprawa upadła. Tak, wiem, wiem: państwowe pieniądze i tak dalej – rozgniewał się profesor, chociaż dyrektor nie myślał odpowiadać czy protestować. – Znacie żelazne prawo ekonomiczne? Żeby wydobyć milion, trzeba wydać siedemset tysięcy. A my przecież spodziewamy się dziesiątków milionów!

Z tymi słowami ruszył ku drzwiom.

Dyrektor odprowadził go wzrokiem i pokręcił głową.

Po powrocie do instytutu profesor Iwaszencew kazał sekretarzowi wezwać natychmiast do siebie naczelnika oddziału produkcji.

Jakie macie ostatnie wiadomości od Czurilina? – spytał profesor, gdy naczelnik wszedł do gabinetu.

Ostatnie wiadomości mieliśmy miesiąc temu.

Wiem o tym, a nowych nie ma?

Nie, jak dotąd – żadnych.

Gdzie, waszym zdaniem, mogą być teraz?

Czurilin komunikował o przyjściu nad jezioro Cziringda, do faktorii. W dół po Cziringdzie przedostali się na rzekę Chatangę, a stamtąd powinni byli przekroczyć górny bieg Mojero. Zapewne przeszli już tę trasę i znajdują się obecnie na turskiej bazie naukowej, przynajmniej taki był plan. Ale plan sobie, a tajga sobie...

O tym wiem dobrze. Dziękuję.

Gdy profesor pozostał sam, opadł na oparcie fotela i zamyślił się. Oczyma wyobraźni widział mapę olbrzymich przestrzeni między Jenisjejem i Leną. Gdzieś tam pośrodku, w chaosie niewysokich gór, poprzecinanych niezliczonymi rzeczkami i pokrytych jednolitym, bagnistym lasem, znajdowała się ekspedycja, którą posłał po... marzenie. Profesor wyjął z teczki kamień, który pokazywał naczelnikowi zarządu. Mały kawałek ciemnej skały był twardy i ciężki. Na jego gruboziarnistej powierzchni drobnymi kroplami błyszczały liczne kryształy piropu – czerwonego granatu – i czystą, świeżą zielenią mienił się oliwin 15. Kryształy te występowały jaskrawo na jasnym, błękitnawozielonym tle diopsydu chromowego. Gdzieniegdzie połyskiwały bławatkowe ogniki dystenu16. Kamień czarował oko pstrokacizną czystych barw. Profesor odwrócił kamień na drugą stronę, gdzie na białym paseczku emalii był napis:

Rzeka Mojero, południowy stok Gór Anaońskich, ekspedycja Tołmaczowa, 1915”.

Iwaszencew westchnął: przecież to typowy grikwait Afryki Południowej. Ani w Górach Anaońskich, ani w dolinie Mojero nie udało się odkryć nawet śladu podobnych skał. I w tym roku znowu niepowodzenie. Czurilin milczy. Marzenie nie spełnia się.

Iwaszencew przez chwilę ważył kamień w ręku, potem zamknął go w dolnej szufladzie biurka i zdecydowanym ruchem podniósł słuchawkę wewnętrznego telefonu.

Wyślijcie depeszę do Czurilina: „Brak rezultatów likwidujcie ekspedycję, wracajcie natychmiast”. Tak, sam ją podpiszę, inaczej nie usłucha. Dokąd? Do turskiej placówki. No, naturalnie, drogą radiową, przez Dickson.

Brzęknęły widełki telefonu ucinając rozmowę i wszystkie możliwości urzeczywistnienia dawnych marzeń. Iwaszencew zdjął okulary i ukrył twarz w dłoniach.

Profesor marzył, aby chociaż u schyłku życia doczekać się rozpoczęcia badań głębokich warstw skorupy ziemskiej drogą wiercenia szczególnie głębokich szybów. Ale nawet pierwsze ku temu kroki – pogoń za marzeniem ukrytym w lasach i bagnach płaskowzgórza Środkowej Syberii – nie udały się. Widocznie życie niczego nie nauczyło profesora i po piątym krzyżyku pozostał wciąż marzycielem dążącym do zbyt wielkiego rozmachu w poszukiwaniach.

Fale radiowe podążyły z Moskwy na północo-wschód, nad tundrę, nad zimne przestworza Oceanu Lodowatego i dosięgły wysokich masztów stacji radiowej na nagiej wyspie, w świetle nieprzerwanego dnia polarnego. W dwie godziny później nowe fale popłynęły stąd na południe, minęły grzbiet Byrranga, błota rzeki Piasiny i pomknęły nad nieskończone lasy. Na turskiej stacji radiowej zastukał aparat i fale utrwaliły się w krótkim zdaniu napisanym wyraźnie na niebieskim blankiecie.

Masz tam kogoś z korwunczańskich Ewenków, Wasia?

A bo co?

Pilna depesza do ekspedycji Czurilina. Są teraz na szczycie Korwunczanu.

Korwunczańskich nie ma, ale Innokientij jedzie jutro do siebie na Bugarichtę. Dobry chłopak, zrobi jeszcze te pięćdziesiąt kilometrów, zwłaszcza jeżeli ty mu powiesz.

Chodźmy razem poszukać go, zaraz mu dam depeszę.

Na szeroką dolinę rzeczki Niukuorak, w odległości trzystu kilometrów od turskiej placówki, spływał zmierzch.

W dole ponuro czerniały pochyłe zbocza, najeżone świerkowym lasem. Na płaskim pagórku, zatarasowującym od północy okrągłe bagno górnych źródeł, było jeszcze zupełnie widno.

Wśród rzadkich modrzewi stały cztery ciemnozielone namioty, a przed nimi, na polance porosłej jasnoszarym mchem reniferowym, paliło się ognisko. Ognia prawie nie było widać. Gęsty, brunatny dym z ostrym, odurzającym zapachem rosnącego tu bagna unosił się w powietrzu. Z prawej strony polanki wznosiła się sterta juków, skrzynek, tobołów i siodeł. Chmura muszek i komarów wisiała dokoła ogniska za plecami ludzi. Siedzący przy ognisku starali się trzymać głowy na granicy dymu i czystego powietrza, co dawało im możność oddychania, a jednocześnie chroniło przed włażącymi do oczu, nosa i uszu owadami.

Herbata gotowa! – odezwał się czarny, przesiąknięty na wskroś dymem człowiek i zdjął z ognia wielkie wiadro, napełnione ciemnobrunatnym płynem.

Każdy z siedzących u ogniska trzymał w rękach pojemną filiżankę i wielki tunguski placek, ciężki i twardy, swoisty „koncentrat” chlebowy. Drobne muszki szarym nalotem pokrywały powierzchnię herbaty. Trzeba je było zdmuchiwać z pełnych filiżanek. Ludzie z rozkoszą pili herbatę wymieniając między sobą krótkie zdania.

W rzadkie pobrzękiwanie końskiej uprzęży wplótł się jakiś miarowy daleki dźwięk.

Słuchajcie, towarzysze, czyżby nasi szli?

Młodzież rzuciła się po strzelby do namiotów. Spotkanie oddziałów tej samej ekspedycji po dłuższej rozłące jest zawsze momentem uroczystym w życiu badaczy tajgi. Zmierzch nie zdążył jeszcze zapaść, gdy na dużej polanie północnego zbocza działu wodnego pojawił się sznur chudych, strudzonych koni, ociężale wspinających się pod górę. Podarte juki, związane postrzępionymi sznurkami, świadczyły o długiej drodze wśród gęstych zarośli.

Zagrzmiały wystrzały. Przybysze odpowiedzieli bezładną salwą. Do namiotu podjechał Samarin, ponury, krępy człowiek, naczelnik wydziału geofizycznego. Ciężko zlazł z konia. Szyja jego była niedbale owinięta brudnym bandażem. Zdjął z twarzy czarną siatkę i ruszył na spotkanie naczelnika ekspedycji, Czurilina, wysokiego, gładko wygolonego człowieka.

Witajcie, towarzyszu Czurilin – głucho odpowiedział geofizyk na przyjazne powitanie naczelnika.

Dobrzeście trafili, akurat na herbatę. No, cóż tam ciekawego?

Jest coś niecoś, ale było ciężko. Zachorowałem, straciliśmy trzy konie...

Cóż wam się stało?

Jakieś paskudztwo, muszka, ugryzło... no i zapalenie...

Drapaliście się?

Jakże można się nie drapać? – gniewnie warknął geofizyk odpowiadając na pełne wyrzutu spojrzenie Czurilina. – Mam skórę nie tak zgrubiałą jak wy. Nie wiem, jak teraz pójdę na następną wyprawę.

Czurilin polecił wydać każdemu po szklaneczce z cennego zapasu spirytusu. Przybysze ułożyli się też przy ognisku. Donośne, wesołe głosy, przerywając sobie nawzajem, opowiadały o najróżniejszych przygodach. Naczelnik ekspedycji usiadł obok geofizyka, który po wypiciu herbaty i zjedzeniu przekąski nieco złagodniał i z wolna przychodził do siebie.

Czekam z niecierpliwością na wasze sprawozdanie!

Samarin opowiedział o odbytej wyprawie, szerokim kątem obejmującej rejon od rzeki Dżeromo do szczytu Wiluczanu. Na tej trasie zrobił przeszło dwadzieścia pomiarów siły ciążenia.

Wszędzie dość znaczne anomalie dodatnie, sześćdziesiąt, osiemdziesiąt. A w jednym miejscu zrobiłem nawet trzy kolejne pomiary na niewielkiej odległości. Otrzymaliśmy... – Geofizyk zrobił pauzę.

Nie męczcie mnie, towarzyszu – szybko powiedział Czurilin.

Geofizyk uśmiechnął się z zadowoleniem i ciągnął:

Otrzymaliśmy dwieście....

Oho!

Czekajcie: dwieście siedemdziesiąt i trzysta pięć!

Gdzie? – wykrzyknął podniecony Czurilin.

Amnunnaczi... Wielkie, niskie płaskowzgórze, jednolite bagna, na zachód od Mojerokanu.

Mojerokanu!! Otóż macie!

Rozmowy u ogniska przycichły. Przybysze poszli spać. Tylko współpracownicy Czurilina, wypoczęci po czterodniowym postoju, pozostali przy ognisku z zaciekawieniem przysłuchując się rozmowie naczelnika z geofizykiem.

No, zamęczyłem was zupełnie – powiedział Czurilin. – Wybaczcie mi, idźcie jak najprędzej wypocząć. Myśmy się tu już odpaśli i wcześniej niż o północy spać nie chodzimy.

Geofizyk podniósł się niechętnie i klęcząc skręcał ostatniego papierosa. Czurilin jakiś czas wpatrywał się bacznie w jego zmęczoną, spuchniętą twarz.

Dobrze być geofizykiem – powiedział. – Ścisłe zadania, jasne odpowiedzi, jak na przykład u was.

Macie też czego zazdrościć!

Twarz Czurilina była poważna.

Porównywałem badania wasze z moimi. Jestem zachwycony potęgą geofizyki. Sam jestem złym fizykiem i jeszcze gorszym matematykiem. Może dlatego praca wasza, jak każda nieznana dyscyplina naukowa, wydaje mi się dużo ważniejsza od mojej. Spójrzcie bezstronnie: ustawia się przyrząd Stuckardta na oznaczonym punkcie. W jego wnętrzu miarowo kołyszą się dwa ciężkie wahadła zaopatrzone w lustra odbijające światło maleńkich lampek. I to wszystko. Później już tylko trzeba obserwować synchronizację okresów kołysania się wahadła z astronomicznym zegarkiem-chronometrem. Zresztą, oczywiście – poprawił się Czurilin – trzeba jeszcze do tego starannie sprawdzić przyrząd, przeprowadzić obserwację gwiazd dla sprawdzenia zegarka. Ale w ogóle jakie to genialnie proste! Wahadło kołysze się i ledwo dostrzegalnie reaguje na zwiększenie czy zmniejszenie siły ciążenia w danym miejscu. A w rękach geofizyka jest to czarodziejski miecz, niewidzialnie rozcinający na kilka kilometrów w głąb pokłady skał, jest to oko zaglądające w niedostępne podziemne głębiny.

Samarin rzucił niedopałek do ogniska i uśmiechnął się.

A ja, odwrotnie, jasno zdaję sobie sprawę z całej bezradności geofizyki, z mnóstwa nierozwiązanych zagadnień, z niedoskonałości jej metod. Wasza geologia wydaje mi się nauką jaśniejszą, potężniejszą, mającą do dyspozycji większą ilość faktów. No, idę już spać.

Po odejściu geofizyka przy ognisku zapanowało milczenie. Wieniec gwiazd otaczał u góry słup płomienia, ledwo dysłyszalnie syczały papierosy i dokuczliwie brzęczały komary. Z doliny w dalszym ciągu dochodziło pobrzękiwanie końskiej uprzęży.

Słuchajcie, czy naprawdę geofizyka może z łatwością rozwiązać to, nad czym my się tak długo męczymy? – ostrożnie spytał młody geolog.

Czurilin uśmiechnął się niewesoło.

Nie w tym sensie mówiłem o potędze geofizyki. Szukamy złóż diamentowych. Dlaczego szukamy ich właśnie tutaj? Pięć lat temu nasz dyrektor pierwszy zwrócił uwagę na niezwykłe podobieństwo geologiczne tych okolic do Afryki Południowej. Płaskowzgórze Srodkowo-Syberyjskie i Południowo-Afrykańskie mają uderzająco podobną budowę geologiczną. I tu, i tam kolosalne wybuchy wyrzuciły na powierzchnię magmę – ciężkie skały głębinowe. Siergiej Jakowlewicz utrzymuje, że wybuchy te zdarzają się jednocześnie u nas i w Afryce Południowej, gdzie zakończyły się wyrzuceniem nagromadzonych na olbrzymiej głębokości głazów. Wybuchy te przebiły w pokładach skalnych wiele wąskich lejów, zawierających diamenty. Na przestrzeni od Cap do Kongo odkryto setki takich lejów, a wiele ich jeszcze kryje się niewątpliwie pod piaskami pustyni

Kalahari. Starczyłoby tych diamentów dla całego świata, a wiecie przecież, jak bardzo potrzebne są w przemyśle i do naszych prac wiertniczych. Wielkie kampanie skupiły wszystkie złoża. Z dziesiątków bogatych złóż eksploatuje się zaledwie pięć; pozostałe otoczone są drutami wysokiego napięcia i chronione przez specjalne warty. To jasne: zacząć eksploatację wszystkich złóż, to znaczy gwałtownie obniżyć wartość diamentów. W naszym kraju nie odkryto dotąd złóż diamentowych większej wartości, więc jeślibyśmy odnaleźli takie leje, pomyślcie, jakie byłoby to ważne! Tutaj wszystko, z wyjątkiem diamentów, dziwnie przypomina Afrykę Południową: i platyna, i żelazo, i nikiel, i chrom – te same typy minerałów znajdują się na naszym Środkowo-Syberyjskim płaskowzgórzu. Siergiej Jakowlewicz zauważył, że okolice w Afryce Południowej, gdzie odkryto złoża diamentów, wyróżniają się dodatnimi anomaliami siły ciążenia. Jest tam ona większa od normalnej wskutek podniesienia się z głębin ku powierzchni olbrzymiej masy twardych ciężkich skał – perydotytów17 i grikwaitów. Anomalie dochodzą do stu dwudziestu. A tu, w pierwszym roku pracy z wahadłem, od razu uchwyciliśmy anomalię od czterdziestu do stu, a teraz... teraz odkryliśmy anomalię do trzystu jednostek. Mamy więc tu wielkie nagromadzenie skał głębinowych. Ale do rozwiązania zadania jeszcze daleko. Wahadło ustaliło jeszcze jedną cechę podobieństwa do Afryki Południowej i dało pośrednio wskazówki, w jakich okolicach mogłyby być złoża diamentowe. Mówię „mogłyby być”, ale przecież jest tyleż samo szans, że ich nie odkryjemy. Łatwo szukać w Afryce Południowej, gdzie są wysokie, suche stepy, prawie pozbawione roślinności, silnie rozmyte. Pierwsze diamenty znaleziono właśnie w rzekach. A tu, u nas – morze lasów, bagien, odwieczna marzłoć osłabiająca rozmycie. Wszystko ukryte. I dotąd po trzech latach pracy mamy to, od czego zaczęliśmy: tajemniczy kawałek grikwaitu, znaleziony w kamieniu z rzeki Mojero. Ta mieszanina granatu, oliwinu i diopsydu znajduje się jedynie w lejach diamentowych, w formie zaokrąglonych kawałków w niebieskawej glince, zwanej „blue-ground” i zawierającej diamenty. A my – przeszliśmy całą górną część rzeki, zbadaliśmy mnóstwo źródeł i dopływów...

Milczenie zapanowało przy dogasającym ognisku. Ludzie jeden po drugim rozchodzili się cicho. Czurilin siedział głęboko zamyślony. Ostatnie migotliwe płomyki rzucały czerwone blaski na jego suchą indiańską twarz. Naprzeciwko niego siedział wsparty łokciami o skrzynkę i spokojnie pykał fajkę czarnobrody, podobny do Cygana, pomocnik Czurilina, Sułtanów.

Wóz Wielkiej Niedźwiedzicy przechylił się na czarnym niebie, nadchodziła głucha noc.

Do końca sezonu mamy nie więcej niż miesiąc – myślał Czurilin – jeszcze jedna krótka wyprawa... I jeżeli znów nam się nie uda, prace na pewno zostaną przerwane. W tych nieogarniętych zalesionych górach potrzeba dziesiątków oddziałów i dziesiątków lat poszukiwań. Ale w każdym razie trzeba zatrzymać ekspedycję możliwie najdłużej, trzeba podzielić ją na małe grupki, aby zdążyć zrobić możliwie najwięcej wypraw”.

Na południowym stoku wzgórza posypały się drobne kamienie. Czurilin i jego pomocnik wytężyli słuch. Niewyraźne odgłosy zbliżały się. Wreszcie z ciemności w jasny krąg ogniska wsunął się psi łeb ze spiczastymi, sterczącymi uszami i dał się słyszeć ciężki oddech wierzchowego renifera. Do ogniska podjechał uzbrojony Ewenk. Lekko zeskoczył z renifera, który natychmiast się położył. Okrągła twarz Ewenka była uśmiechnięta. Stwierdziwszy, kto jest naczelnikiem, oddał Czurilinowi kopertę z wielką, lakowaną pieczęcią.

Czurilin podziękował posłańcowi, zaprosił do jedzenia i obiecał mu dwie cegiełki herbaty. Podsyciwszy ognisko Czurilin otworzył kopertę, rozwinął kartkę niebieskiego papieru i przeczytał ją. Oczy zwęziły mu się i zapłonęły niedobrym ogniem.

Sułtanów spojrzał na niego uważnie i spytał półgłosem:

Złe wiadomości?

Czurilin bez słowa podał mu kartkę. Sułtanów przeczytał i zakaszlał krztusząc się zaciągniętym dymem. Obaj milczeli. Wreszcie Sułtanów odezwał się cicho, patrząc ponad ognisko w ciemną noc.

Coż, to koniec...

Zobaczymy! – odpowiedział Czurilin. – Tylko nic nikomu nie mówcie!

Czurilin wziął depeszę i rzucił ją w ogień, po czym obaj usiedli znów przy ognisku. Sułtanów wyciągnął kartkę papieru i zaczął robić jakieś obliczenia. Przygotowane na noc drwa już się skończyły, gdy Czurilin i Sułtanów odeszli od dogasającego ogniska.

Było jeszcze ciemno, gdy następnego dnia przed świtem Czurilin obudził wszystkich. Dwie karawany rozeszły się w różne strony. Jedna z nich, złożona z dwudziestu ośmiu koni, rozciągnęła się długim łańcuchem wśród świerków doliny Niukuoraka, z wesołym śpiewem dążąc ku południowi, do domu. Pozostali czterej – Czurilin, Sułtanów, robotnik Piotr i przewodnik Nikołaj, z pięcioma końmi, objuczonymi do ostatnich granic, dali dwie pożegnalne salwy, popatrzyli kilka minut za odchodzącymi i zaczęli schodzić ze wzgórza na stronę przeciwną. Tam za łańcuchami zamglonych gór czerniały limby syberyjskie wysokiego płaskowzgórza u szczytu Luluktakanu...

Wędrówka objuczonej karawany wśród tajgi, przechodzenie przez niezbadane okolice, „białe plamy” map geograficznych! Zdawałoby się, że nie ma nic bardziej romantycznego niż pokonywanie nieznanych przestrzeni. W rzeczywistości zaś tylko niezwykle sprawna organizacja i żelazna dyscyplina mogą zapewnić powodzenie takiej wyprawy. Znaczy to, że nie mogą się tam dziać rzeczy nieprzewidziane; dzień w dzień trwa systematyczna, monotonna, ciężka praca, obliczona dla każdej godziny na długi czas naprzód. Jeden dzień różni się od drugiego przeważnie tylko ilością pokonanych przeszkód i ilością przebytych kilometrów. W ciężkim marszu dusza śpi, wrażenia z nowych miejsc prześlizgują się obok człowieka, ledwo zahaczając o uczucia i mechanicznie odbijając się w pamięci. Potem, podczas łatwiejszych dni albo po wieczornym wypoczynku, a zwłaszcza po wyprawie, powstaje w pamięci całe pasmo nabytych wrażeń. Przeżyte zbliżenie z naturą wzbogacając badacza każe mu szybko zapomnieć wszystkie trudy i znowu woła, i wabi ku sobie.

Nastąpiły gorące dni. Słońce lało ciężki, znojny żar na miękką, mszystą powierzchnię błot. Blask jego był zmącony wilgotnymi oparami gnijącego mchu. Ostry zapach bagna przypominał zapach sfermentowanego, korzennego wina. Jednak upał nie potrafił oszukać. Wyostrzone długim obcowaniem z naturą zmysły odgadywały zbliżanie się krótkiej, północnej jesieni. Jej ledwo uchwytny cień leżał na wszystkim: na lekko pożółkłych modrzewiach, na smętnie opuszczonych gałęziach brzóz i jarzębin, na czapkach grzybów drzewnych, które utraciły już swą aksamitną świeżość.

Komary znikły prawie zupełnie, natomiast muszki, jak by przeczuwając nadchodzącą zgubę, szalały zbijając się w migotliwe rudawoszare chmurki.

Mała karawana Czurilina długo już brnęła przez wielkie bagna Chorpiczekanu.

W sercu tajgi panuje duszny bezruch. Wiatr, odpędzający dokuczliwe owady, jest tu rzadkim i upragnionym gościem. W czasie pochodu muszki nie są jeszcze straszne, suną obłokiem za podróżnymi. Ale wystarczy tylko zatrzymać się dla obejrzenia jakiejś skały, zanotowania obserwacji albo podniesienia konia, który upadł, aby muszki błyskawicznie oblepiły spotniałe twarze ludzi, włażąc do oczu, nosa, uszu, za kołnierz. Dostają się nawet pod ubranie, wgryzają się w skórę w pasie, w zgięcia kolan, kostek, do łez doprowadzając ludzi nerwowych i niecierpliwych. Wskutek tego stają się pewnego rodzaju „poganiaczami”, którzy przyśpieszają tempo pracy w czasie przypadkowych postojów i dzięki którym skracane są do minimum wszelkie popasy. Tylko w czasie dłuższego odpoczynku dym ogniska i rozbity namiot pozwalają spokojnie rzucić okiem na przebytą drogę.

Dudniły kopyta koni, skrzypiały rzemienie i obręcze juków przy siodłach. Niezmierzone bagna, otulone zielonkawą mgiełką oparów, kryły się przed podróżnymi. Nad suchotniczymi świerkami pochylały się uschłe pnie modrzewi. Skupione milczenie, panujące w oddziale, od czasu do czasu przerywane było apatycznymi wymysłami pod adresem jakiegoś konia. Zresztą konie, oswojone w ciągu lata z tajgą, nie sprawiały kłopotu. Szły łańcuchem, z pochylonymi głowami, bez żadnego kierowania. Ewenk, Nikołaj, w miękkich mokrych łapciach, z kijem w ręku i berdanką na ramieniu dreptał szybko na przedzie, dziwnie rozstawiając zgięte w kolanach nogi.

Z tyłu szedł Sułtanów z planem. Na jego otwarty notes padały krople potu, do którego przylepiały się muszki, pozostawiając na kartkach rozlewające się, różowa-we plamki krwi.

Daleko jeszcze do Chorpiczekanu? – zadał Czurilin przewodnikowi nieodzowne wieczorne pytanie. Chłodna noc skupiła wszystkich blisko ogniska rozłożonego na małej suchej kępie.

Nie wiem. Naszy tu nie chodzić – odpowiedział przewodnik. – Ja myśleć, jego prędko daleko nie ma.

Czurilin z Sułtanowem zamienili spojrzenia.

Dwadzieścia dni kręcimy się już dokoła Amnunnaczi – cicho powiedział Sułtanów. – Właściwie Chorpiczekan to ostatnia rzeczka.

Tak – zgodził się Czurilin – dalej nie ma już żadnego punktu oparcia. Całe Amnunnaczi to jednolite bagno, niskie równinne płaskowzgórze. Jeżeli Chorpiczekan nic nie ujawni, trzeba będzie wracać z niczym. I tak możemy stracić konie... Zima nas zaskoczy...

Dopiero następnego dnia doszli do tajemniczego Chorpiczekanu, zwykłej rzeczki o ciemnej wodzie, szybko płynącej między krętymi brzegami. Z wysokich podmytych brzegów niemal do samej wody zwisały szorstkie wiechcie gęstej trawy. Przy trzymetrowej zaledwie szerokości rzeczka była stosunkowo bardzo głęboka.

Polana wierzby i czeremchy źle się paliły; ognisko syczało i dymiło odstraszając muszki. Ten niewygodny postój miał być decydujący. Ale cóż im mogła dać głęboka, błotnista rzeczka pozbawiona zupełnie odkrytych skał głębinowych? Na grząskim, ilastym dnie nie można było nawet znaleźć otoczaków, a to by pomogło zorientować się co do rodzaju skał u źródeł rzeki.

Księżyc nie oświetlał tego wieczora ponurego bagna, przybycie nad Chorpiczekan zbiegło się ze zmianą pogody. Rzadkie zamglone gwiazdy zapalały się i gasły, na chwilę tylko ukazując ruch niewidocznych obłoków. Około północy milczące bagna ożyły: zaszumiał wiatr, zaczęły padać rzadkie krople deszczu.

Rankiem chłodna mgła szybko uniosła się do góry zwiastując niepogodę. Bez słońca smutna okolica stała się jeszcze bardziej ponura, rudawa powierzchnia błot poszarzała, a wody Chorpiczekanu stały się zupełnie czarne.

Trzeba będzie nurkować – Sułtanów długim drągiem dotknął dna. Namacawszy płytsze miejsce, w którym kij przez rzadki ił dosięgał jakichś kamieni na dnie, Czurilin pierwszy rozebrał się i dał nurka w lodowatą wodę.

- Macie trzy kamienie! – krzyknął wyłażąc na brzeg. – Biegnę do namiotu ubijać się, bo muszki mnie zjedzą. Rozbijajcie!

Łupek i diabaz 18 – powiedział Sułtanów zajrzawszy po pewnym czasie do namiotu. – Ciągle to samo.

Nie, nie mogę rzucić zaczętej roboty! – Czurilin spojrzał na Sułtanowa. – Pójdziemy w górę Chorpiczekanu, do serca Amnunnaczi. Mam jakieś przeczucie. Tutaj coś jest, albo wszystkie nasze trudy – to pogoń za złudą... W drogę, nie tracąc czasu!

Uff, to się już sprzykrzyło! – zaśmiał się Sułtanów przewiązując zwinięty namiot. – Pomyślcie, który to już miesiąc. Wieczorem rozwiązywać, stawiać, a rano składać i znów wiązać! I tak co dzień!...

Skraplana nieustannym kapuśniaczkiem, karawana szła sześć dni w kierunku północno-wschodnim. Znikły ślady ludzkie, pozostałości koczowniczych zimowisk Ewenków, nie spotykało się już żadnego zrąbanego drzewa. Źródła Chorpiczekanu kryły się w zwartej gęstwinie młodego świerkowego lasu. Przed wejściem w zarośla Czurilin obejrzał się i zobaczył za sobą niemal całą drogę ostatnich dwóch dni. Rozpogodziło się trochę, w powietrzu drżały wilgotne opary nadające tej całej wielkiej, błotnistej przestrzeni jakiś widmowy charakter.

Czurilin i jego towarzysze znieruchomieli: bagno przemierzały dwa wielkie łosie. Szły spokojnie, nie widząc ludzi. Długie nogi zwierząt poruszały się bez pośpiechu, ale szeroki krok niósł szybko i lekko ich potężne ciała po cienkiej, grząskiej, przepojonej wodą warstwie mchu. Łoś idący na przedzie odrzucił w tył swe olbrzymie rogi, podniósł głowę i z jakąś pogardą ogarnął wzrokiem podległe mu przestrzenie bagien. Zwierzęta skryły się za nierównym, szarym grzebieniem uschłych modrzewi.

Złość bierze patrzeć – rzucił Sułtanów. – Dla takich długich nóg żadne błoto nie jest straszne. Po dwieście kilometrów dziennie można robić! – Z rozgoryczeniem spojrzał na swoje nogi w ciężkim obuwiu.

Czurilin roześmiał się, a przewodnik rozpłynął się cały w uśmiechu, chociaż nie bardzo rozumiał, o co chodzi.

- Mięso tu będzie! – powiedział wesoło Ewenk.

Uczucie trwogi nie opuszczało Czurilina. Właściwie nie było już czasu na robotę. Posuwali się wciąż jeszcze naprzód, chociaż powinni byli już wracać. Mały oddział wdzierał się coraz głębiej w oddalone od większych rzeczek bezludne bagna.

Centrum Amnunnaczi było równiną, pozbawioną zupełnie lasów, pokrytą kępkami suchej trawy, wśród której ciemniały polanki mchu. Równina obniżała się stopniowo, a na horyzoncie okolona była ledwo widocznym niskim lasem. Las tylko – po lewej stronie horyzontu ciemniał równym pasmem – widocznie pochyłość była tam bardziej spadzista – a w oddali widniały góry. Wkrótce niebo pokryło się ołowianą zasłoną i znów zaczął padać deszcz. Olbrzymie przestrzenie nieprzebytych bagien, w których błąkało się teraz czterech ludzi, nasuwały myśli o ograniczoności ludzkich sił. Żeby nie wiem jak chciało się stąd wyrwać, jedynie całe tygodnie, całe miesiące monotonnej drogi i męki mogły wyswobodzić człowieka z tej niewoli. Nic dziwnego, że Sułtanów pozazdrościł łosiom: najsilniejszy człowiek, najwprawniejsze nogi mogą przejść w jeden dzień po miękkim dywanie mchu, chlupiącym błocie, czepiającej się trawie i bagnie, nie więcej niż trzydzieści tysięcy kroków. A jeżeli trzeba ich zrobić pół miliona, aby wyjść z tych błot – nie pomogą żadne rozpacze, miotania się, wołania – nie pomoże nic. Pół miliona kroków, z których ani jeden nie może być fałszywy! Bo jeżeli noga zapadnie między kępki i korzenie, w szczeliny kamiennych brył – trzaśnie krucha kość. Wówczas zguba!

Karawana skręciła w lewo pod kątem prostym, ku odległej dolinie Mojero. Przez siatkę deszczu nie było widać nic dokoła; całymi dniami kierowano się jedynie przy pomocy kompasu. Czurilin i Sułtanów nie rozmawiali prawie wcale, robotnik i Ewenk milczeli także. Nocą smętnie pobrzękiwały uprzęże głodnych koni, które skupiały się blisko namiotu. Czasem rozlegał się ochrypły, krótki ryk łosia – to zaczynał się okres jesiennych walk samców.

Czurilin zobaczył, że karawana zatrzymała się u skrętu niedawno udeptanej ścieżki. Konie zbiły się w gromadę.

Maksymie Miehajłowiczu, chodźcie prędzej! Wrony nadział się! – krzyknął Piotr z przerażeniem w głosie.

Czurilin zbliżył się. Młody wrony koń był już oswobodzony od juków i siodła i stał na boku. Pod skórą biegało mu silne drżenie, tylne nogi uginały się.

Potknął się od razu na obie nogi i brzuchem na pień! – ponuro wyjaśnił Sułtanów.

Krew szerokim strumieniem płynęła po lewej tylnej nodze Wronego. Koń zachwiał się i upadł.

Co robić? – spytał Czurilin obejrzawszy ranę.

Cóż tu można zrobić? – Sułtanów odwrócił się i odszedł na bok. – Tylko że ja nie mogę...

Silne uczucie litości nad biednym zwierzęciem owładnęło Czurilinem, ale karawana czekała. Czurilin pobladłszy z lekka, wziął berdankę i szczęknął zamkiem. Lufa podniosła się wolno do ucha Wronego. Piotr, zastygły dotąd w żałosnym bezruchu, zerwał się z miejsca i chwycił berdankę. Łzy płynęły mu po policzkach.

Nie strzelajcie! Mówię wam, Wrony wyzdrowieje, sam pójdzie za nami...

Na prośbę Piotra Czurilin chętnie ustąpił. Ciężar, niesiony dotąd przez Wronego rozdzielono między trzy inne konie, siodło załadowano na czwartego. Wrony leżał z wyciągniętą szyją i patrzał na ginącą w oddali karawanę.

Po prawej stronie z jasnej, błotnistej mazi, spod okrągłego wzgórka wypływał mały strumyczek.

Kamienie – Sułtanów wskazał Czurilinowi niewielką wyniosłość pośrodku strumyka. Przez wodę prześwitywały duże okrągłe otoczaki z czerwonawym nalotem żelaza.

Zobaczę – Czurilin ruszył ku strumykowi – a wy powiedzcie Nikołajowi, że dziś będziemy iść do zupełnego mroku.

Sułtanów poszedł do przewodnika. Ewenk, wysłuchawszy zlecenia, posępnie kiwnął głową i oświadczył, że sam wie. Trzeba się śpieszyć!

Od strumyka dobiegł głos Czurilina.

Czekajcie!

Serce Sułtanowa zabiło szybciej. Rzucił się naprzód. Czurilin wymachiwał kawałkiem kamienia i ze wzruszenia nie mógł wymówić ani słowa. Milcząc podał Sułtanowowi rozbity kamień, a sam zaczął gorączkowo, jeden za drugim, wyrzucać na brzeg oślizłe głazy. Sułtanów spojrzał na świeżo rozbity kamień i drgnął radośnie. Krwistoczerwone kryształki piropu występowały na pstrej powierzchni zmieszane z oliwkową i błękitnawą zielenią ziaren oliwinu i diopsydu.

Grikwait! – krzyknął Sułtanów i geologowie zabrali się do bezlitosnego rozbijania wyrzuconych przez Czurilina kamieni.

Twarda, mocna skała z trudem poddawała się uderzeniom młotka. Każdy nowy przełom ukazywał taką samą pstrą, gruboziarnistą powierzchnię. Sułtanów wlazł do strumyka po nowe kamienie i dopiero wtedy, gdy uzyskał przełom innego typu, o ciemnej, prawie czarnej powierzchni z zielonymi punktami – Czurilin wyprostował się i otarł pot z twarzy.

Uff – westchnął Sułtanów – otoczaki prawie jednolicie grikwaitowe! A to? Chyba kimberlit?

Myślę, że tak – potwierdził Czurilin – z nie zniszczonej części intruzji19.

Ręce Czurilina drżały przy skręcaniu papierosa.

To nie jest otoczak – powiedział cicho i triumfująco. – Głazy te są zbyt duże jak na tak mały strumyczek.

Więc strumyk rozmył... – Sułtanów zatrzymał się niezdecydowany.

Eluwialne pokłady grikwaitowe! – dokończył kategorycznie Czurilin. – Przypomnijcie sobie, przecież grikwaitowe odłamki spotyka się i w afrykańskich lejach w postaci głazów zaokrąglonych podczas wybuchu.

Po raz pierwszy od wielu dni Czurilin uśmiechnął się szeroko i radośnie.

Ta-a-k... – ciągnął Sułtanów. – Więc musimy iść w górę strumienia ku świerkowej kępie... Zawracaj – zawołał do zbliżających się Nikołaja i Piotra.

Ewenk, przymrużywszy oczy, uważnie przyglądał się radosnym twarzom swych zwierzchników, a Piotr klepnął Bułanka po zadzie:

Do Wronego wracamy, głupi łbie!...

Z trzaskiem runęła zrąbana jodła, za nią upadła druga... W milczącym, ciemnym lesie rozlegały się donośne uderzenia topora.

Zmęczeni ludzie usiedli, aby zapalić.

Nasz Wrony się poprawia, tylko jeszcze kuleje – zawiadomił Piotr, który wrócił od koni. – A nie mówiłem? Tylko że głodują koniki, chudną, wszystka trawa już wyschła.

Opadająca wieczorem mgła do rana pokryła wszystko jednolitą warstwą szronu. Błoto skrzyło się i błyszczało. Tylko pod świerkami było jak dawniej ciemno. W mroku piętrzyły się zwalone pnie pokryte grzybnymi naroślami. Grzyby falami i festonami sterczały na pniach i korzeniach, kwitły wszelkimi odcieniami czerwonych, zielonych i żółtych barw, wydzielały zapach zgnilizny, a nocami świeciły ledwo dostrzegalnym fosforycznym blaskiem. Wzgórze było siedliskiem sów. Wypukłookie, ciekawskie ptaki zasiadały o zmroku na gałęziach koło obozu i przechyliwszy na bok głowy przyglądały się ludziom jaskrawymi, żółtymi ślepiami.

Nocą ich krzyki przygnębiająco brzmiały w gęstwinie gałęzi, mieszając się z płynącym od błot porykiwaniem łosi.

Ludzie grzebali się wciąż w ziemi, ledwo pozwalając sobie na sen i jedzenie, i zawzięcie kuli oskardami twardą, lepką glinę. Brakowało narzędzi. Wiecznie zmarznięta ziemia nie chciała się poddać, więc pomagano sobie przez rozpalanie ognisk w rozkopach. A wówczas z kolei zjawiał się nowy wróg – woda. Dwa rozkopy trzeba było porzucić; trafiono na źródła podskórne, które od razu zalały je wodą.

Czurilin liczył, że trafi na twardą skałę w odległości 2 – 3 metrów pod powierzchnią. Ale i tę niewielką głębię osiągano z wielkim trudem.

Zrobiono jeszcze jeden rozkop na samym szczycie wzgórza. Dym z ogniska wypełnił cały lasek świerkowy, słał się nad omszałymi gałęziami, długim błękitnawym językiem wypełzał na błoto i mieszał się w oddali z chłodną wilgotną mgłą.

Przewodnik przyniósł na plecach jeszcze jeden suchy świerk, rzucił go w ognisko i zdecydowanym krokiem podszedł do Czurilina.

Naczelniku, trzeba mówić. Konie szybko przepaść, my też przepaść. Mąka koniec, masło koniec, poluj nie można, pracuj trzeba. Żle, bardzo źle, trzeba wracać szybko!

Czurilin milczał. Przewodnik wypowiedział jego własne nie sprecyzowane myśli.

Towarzyszu Czurilin! – nagle zaproponował Sułtanów. – Niech on z Piotrem zabiera konie, a my zostaniemy i wykończymy ten rozkop. Narzędzi i tak mamy tylko na dwóch. A potem spłyniemy rzeką, na tratwie...

Czurilin podszedł szybko do swego pomocnika, uważnie spojrzał w jego wychudłą, zarośniętą czarną brodą twarz, oczy nabiegłe krwią od dymu i bezsenności i odwrócił się...

Pójdziecie z całym ładunkiem prosto na Sottyr – w kilka minut później mówił spokojnie Czurilin do przewodnika i sposępniałego nagle Piotra. – Tam w osiedlu oddacie konie. Wszystko omówiłem jeszcze wiosną z naczelnikiem stacji polarnej. Dam list, aby was zaopatrzono w produkty, a Piotra odesłano do Dżergałachu. Tam niech przygotuje łódź i czeka na nas. Może zdążymy spłynąć Chatangą do lotniska. Nikołaj otrzyma w Sottyrze produkty, pieniądze dam zaraz; mech wraca do siebie. Gdy dojdziecie do Mojero, zostawcie z produktów, co będziecie mogli, na widocznym miejscu. Drogę znaczcie nacięciami, pójdziemy waszym śladem. Ile stąd do Sottyru?

Nie wiem – Ewenk pokręcił głową – chyba będzie trzysta kilometrów.

No, a do Mojero pięćdziesiąt.

Nie-ee, tu tobie do Mojero nie można iść; szybko duży kamienie wiele. Przez góry, tą stroną iść, będzie mały kamienie.

No co, sto kilometrów?

Sto albo będzie sto dwadzieścia...

Na świerkowym wzgórzu zrobiło się bardzo cicho i samotnie. Namiot zabrano, a zamiast niego stanął szałas ze świerkowych gałęzi. Rozłożone przed nim ognisko, skraplane deszczem, ledwo dymiło.

Nocny chłód obudził Sułtanowa. Całe ciało miał obolałe. Wstawanie było męką, nawet ruch ręki wydawał się po prostu niemożliwy. Z ogromnym wysiłkiem podniósł się i obudził Czurilina. Ten wstał szybko, wypił filiżankę herbaty i zaczął szukać w ciemności, po omacku, leżącego gdzieś przy ognisku krótkiego, rozkopowego kilofa.

Płomień ogniska zachwiał się podsycony nową porcją suchych drew. W rozkopie, na głębokości blisko dwóch i pół metra, było zupełnie ciemno. Czurilin tłukł kilofem na chybił trafił, wygrzebywał grudy gliny i garściami wrzucał do wiadra, które Sułtanów co pewien czas wyciągał na lince. Bojąc się zatopienia geologowie nie stosowali ogrzewania i woleli męczącą, długą, ale pewniejszą pracę w zamarzłej ziemi. Mimo to mieli już ćwierć metra wody na dnie i każdemu uderzeniu kilofa towarzyszył głośny plusk.

Czurilinowi chwilami wydawało się, że już wiele lat pracuje zgięty w tym ciasnym, wilgotnym dole i że przez całe życie słyszy tylko głuchy dźwięk skały, brzęk wiadra, że przez całe życie grzebie poranionymi, opuchłymi palcami w lodowatym rzadkim błocie.

Dosyć, już dwadzieścia pięć wiader nakopaliście! Teraz moja kolej! – krzyknął z góry Sułtanów właśnie w chwili, gdy Czurilin poczuł, że już zupełnie nie może unieść kilofa. Wylazł z rozkopu, opierając się o jego ściany nogami i rękoma, i ciężko opadł na mokrą glinę.

Sułtanów zniknął w dole i zaraz dał się stamtąd słyszeć jego przytłumiony głos:

Coś podobnego! Ależ macie siłę! Zostało tylko ćwierć metra, już pobrzękują małe kamyki. Nie! Dalej znów glina.

Lecz w tej samej chwili Sułtanów poczuł, że glina jest inna: twarda była, jak dotąd, ale odpadała teraz wielkimi kawałami. Zginęła jej nieustępliwa lepka ciągliwość.

Czurilin wyciągał wiadro za wiadrem i górka gliny wciąż rosła. Długa, jesienna noc miała się już ku końcowi, gdy Sułtanów słabym, ochrypłym głosem krzyknął z rozkopu:

Zaczęły się kamienie! Jest jeden duży, ciągnijcie!

Ostatnie wiadro wydało się Czurilinowi niewiarogodnie ciężkie. Wyciągnął lepki, chłodny, ciężki kawałek skały i rozbił go młotkiem u ogniska. Ciemna, matowa skała w migotliwym blasku płomieni nie różniła się niczym od uprzykrzonych już w czasie całej wyprawy diabazów.

No co? – niecierpliwie spytał z dołu Sułtanów.

Nie wiem, ciemno – nie chcąc zmartwić towarzysza odpowiedział Czurilin i rzucił kawałki kamienia na kupę wykopanej gliny – wyłaźcie, trzeba pospać. Już szósta, wkrótce świt.

Chciało się długo, długo spać. Ale czas płynął nieubłaganie i o godzinie dziewiątej obaj geologowie byli już na nogach i przygotowywali skąpe śniadanie.

Mimo ciężkiej pracy musimy jednak zmniejszyć porcje – ponuro stwierdził Czurilin – w worku już jest bardzo mało mąki.

Sułtanów uśmiechnął się w milczeniu... Potem podniósł filiżankę herbaty i uroczyście zadeklamował:


Straszliwe czekają nas męki...

Mąż zimny, o sercu kamiennym

Nas wiedzie na takie udręki...


A jeszcze straszniejsze jest to, że nikt nas nie wiedzie. Nie ma na kogo się skarżyć.

Tak, diabli wiedzą, kto nas tu właściwie trzyma? – cicho powiedział Sułtanów spuściwszy głowę.

Towarzysze wolno powlekli się do rozkopu. Nagle Sułtanów wpił się palcami w łokieć Czurilina:

Żółta ziemia!

Na szczycie wzgórka gliny leżała kawałkami jakaś szczególnie ziarnista, a jednocześnie zbita glina rudawożółtej barwy. Czurilin podniósł natychmiast rozbity nocą kamień. Był to ciężki, tłusty w dotyku, sinoczarny kawałek skały. Zewnętrzna warstwa kamienia była bardziej miękka, o jaśniejszej sinoszarej barwie.

Wody, Arsenij, więcej wody – wyszeptał Czurilin. – Weźmiemy z zatopionego rozkopu. Wylejcie herbatę, do diabła z nią! Potrzebne drugie wiadro. Zacznijcie przemywać żółtą warstwę, zróbcie to w korytku, a ja zajmę się odłamkami kamieni.

Czyżby... – zaczął Sułtanów.

Czekajcie! – gwałtownie przerwał Czurilin. Bez pośpiechu, jak by zupełnie nie przejmując się, zaczął przemywać wszystkie drobne kawałki twardej czarnej skały, oczyszczając je z miękkich grudek i błota.

Geologowie zajęci swą pracą zapomnieli o całym świecie. Nagle Czurilin wydał głuchy okrzyk i szybkim ruchem wyjął z kieszeni składaną lupę. Sułtanów rzucił korytko i podbiegł do niego. Na sinoczarnym tle niewielkiego kawałka skały tkwiły obok siebie trzy przezroczyste kryształki wielkości ziarenek grochu. Trójkątne płaszczyzny ich krawędzi nie były zupełnie gładkie, ale mimo to silnie błyszczały. Każdy z kryształków tworzył dwie, połączone podstawami, czterograniaste piramidki. Geologowie nie odrywali oczu od kryształków. W głębokiej ciszy lasu słychać było tylko urywany oddech ludzki.

Diamenty, diamenty! – Gardło Sułtanowa ścisnął spazm wzruszenia.

Tak, typowe ośmiościany, jak w Afryce Południowej – powiedział Czurilin. – Czystej wody, chociaż nie błękitne. Według tamtejszej nomenklatury – drugi gatunek wyższej klasy, tak zwany Pierwszy Kap. To wszystko, Arsenij, zrobiliśmy swoje... To wy... – Czurilin nie dokończył i uścisnął zabrudzoną gliną rękę Sułtanowa. A ten opadł bezsilnie na zabryzgane błotem, zmięte gałązki bagna.

Ta właśnie ruda glina jest ową „yellow ground”, żółtą ziemią afrykańskich kopalń – mówił Czurilin – to najbardziej zwierzchnia, zawsze bogata w diamenty pokrywa diamentowego leja. Kilka metrów głębiej musi być niebieska ziemia „blue ground”, której kawałki znaleźliśmy w żółtej ziemi. Jest to mniej zniszczona, mniej kwaśna skała kimberlitowa. A nasze świerkowe wzgórze niewątpliwie okala granicę diamentowego leja. Wzgórza takie w Afryce Południowej często pomagają do wykrycia złóż diamentowych, wskazując występującą na powierzchnię, ale ukrytą pod glebą, rozszerzoną część leja. I przypomnijcie sobie, mój drogi, zasadnicze przykazanie afrykańskich poszukiwaczy diamentów: gdzie jeden lej, tam szukaj jeszcze kilku. One nigdy nie pojawiają się samotnie! Teraz musimy przepłukać starannie całą wydobytą żółtą ziemię i oddzielić okazy. Aby je zabrać ze sobą, trzeba będzie zrezygnować z części żywności. Pozostawimy tu wysoki znak sygnalizacyjny, słup z napisem, i o świcie odchodzimy stąd: życie nasze jest teraz szczególnie cenne.

Sułtanów ostatni raz potrząsnął korytkiem i wysypał na kartkę czystego papieru to, co zostało po przepłukaniu całej tony żółtej ziemi. Na białym papierze rozsypały się drobne kryształy – słupkowate, pryzmatyczne, wielokątne – czerwonego, brunatnego, czarnego, niebieskiego, zielonego koloru. Były to: ilmenit, piroksen, oliwin i inne twarde minerały, towarzyszące diamentom. A wśród nich, podobne do kawałków szkła, a jednak różniące się od nich, skrzyły się silnym blaskiem małe kryształki diamentów. Były tam białe kamienie czystej wody ale były też inne, pokryte chropawą brunatną korą. Niektóre kryształy miały odcień różowawy albo zielonkawy.

Patrzcie, oprócz ośmiościanów są i dwunastościany romboidalne – Czurilin oddzielił zapałką zielony dwunastościan. – Ten rodzaj diamentu cechuje niezwykła nawet dla tego kryształu twardość. W Afryce takie diamenty znajdowano przeważnie w leju Foorsped. A to jest „bort” – wskazał zapałką na okrągłe ziarenko czarnego koloru – zrost maleńkich kryształków diamentowych. Zmierzyłem średnicę naszego wzgórza. Ten lej diamentowy nie należy do najmniejszych, ma nie mniej niż ćwierć kilometra średnicy. Prawda, że w Afryce Południowej bywają większe, na przykład Dewtoytspan ma prawie siedemset metrów. To już nie lej, lecz cały krater wulkaniczny.

Sułtanów patrzał zamyślony na wzgórze. Starał się wyobrazić sobie olbrzymi lej, biegnący prostopadle niemal w głąb ziemi na przestrzeni kilku kilometrów i wypełniony cenną, czarnoniebieską skałą z diamentami. I to było tutaj, pod grząską ponurą równiną, pod tym mchem i błotem ledwo przykrywającym pancerz odwiecznej marzłoci.

Czurilin też milczał. Zsypał diamenty do woreczka, napisał etykietki dla kawałków skał, starannie zawinął, te próbki i zabrał się do rysowania szczegółowego planu złóż. Geolog robił to wszystko bez żadnego zapału, tak jak by teraz, gdy osiągnął wreszcie cel, nagle znikły wszystkie kierujące nim dawniej dążenia. Znużenie było zbyt wielkie.

Sułtanów obciosał wysoki pień i do czerwoności rozżarzywszy kilof wypalił na tym słupie kilka liter i cyfr. Wkrótce był też gotów reper20, wysoki świerk ze zrąbanymi sękami i poprzeczną belką u wierzchołka...

Droga wprost przez góry wcale nie była łatwa. Przecinając wiele małych dolinek, trzeba było przebywać około piętnastu przełęczy dziennie. Geologowie kroczyli jak automaty, bez słów i myśli. Znikome porcje żywności nie wystarczały na pokrycie tak olbrzymiego wysiłku. Wędrówka zaczynała się o wczesnym świtaniu, a kończyła późno po północy. Opadły jaskrawożółte igły modrzewi, las był mokry od nieustannego deszczu, przechodzącego czasem w śnieg. Wielkie krople spływały z gałęzi, watowane kurtki geologów prędko przemakały na wskroś i wieczorem parując, długo suszyły się przy silnym ogniu, aby następnego ranka, znów przemoknąć już w czasie pierwszej godziny marszu. Na bagnach woda podniosła się pokrywając niemal czwartą część wysokich kępek; skacząc z jednej na drugą ludzie zapadali się po pas przy jakimś fałszywym kroku. Cienka skorupka lodu trzaskała pod przemoczonymi butami. W drodze nie spotykało się żadnej zwierzyny, góry były niby wymarłe i strzelba bezużytecznie ciążyła kolejno obu towarzyszom.

Rankiem czwartego dnia marszu Czurilin i Sułtanów wspinali się na strome zbocze. Na szczycie przełęczy przerzedził się przed podróżnymi rudawoszary dymek mgły i otwarło się rozległe, pochyłe zejście pokryte całe ostrymi głazami i pozbawione roślinności. W oddali, niby ciemnoniebieska ściana z rudymi plamami, wznosiło się przeciwległe zbocze doliny dużej rzeki.

Nareszcie Mojero! – Czurilin przycupnął na kamieniu i wywrócił kieszenie w poszukiwaniu ostatnich okruszyn machorki. – Jak oni mogli przejść tędy z końmi? Ich ostatni znak jest na szczycie, a dalej już nic nie widać.

Zejdziemy prosto po głazach w dolinę i pójdziemy w dół rzeki – zaproponował Sułtanów – a potem wrócimy w górę, musimy w jakimś miejscu przeciąć ich ślady.

Naczelnik oddziału produkcji instytutu wszedł do gabinetu Iwaszencewa i w milczeniu opadł na fotel.

Poważnie boję się o Czurilina – z troską powiedział profesor – to człowiek zbyt uparty, aby być ostrożnym. Samarin wrócił już miesiąc temu, a Czurilin i Sułtanów pozostali w tajdze. Trzeba na wszystkie strony rozesłać depesze z zapytaniami: do Sottyru, na Turę, Chatangę, czuryngdyńską bazę Centrali Futrzarskiej...

Znowu z wysokich masztów stacji radiowej wyspy Dickson popłynęły nad tajgę fale eteru. Rwąc się i dalej płynąc niosły wciąż jedno i to samo pytanie: „Chatanga Sottyr Tura odpowiedzcie natychmiast czy są wiadomości od ekspedycji inżyniera Czurilina”.

Fale radiowe dotarły nawet do wysokiego kamienistego zbocza, ale obaj geologowie nie wiedzieli i nie czuli, że cała przestrzeń jest przepełniona pytaniami o ich los. Lawirując ostrożnie na śliskich, pokrytych porostami olbrzymich kamiennych bryłach przeskakiwali głębokie szczeliny, wdrapywali się na ostre krawędzie i żebra.

Głazy te leżały na przestrzeni kilku kilometrów, tworząc niewiarogodny chaos, jednolite martwe pole, zawalone szarymi kośćmi gór. Wyglądało to jak wielkie pobojowisko po strasznej walce, w której starły się wszystkie siły skorupy ziemskiej rozbijając, przewracając i niszcząc szczyty gór, które upadły wreszcie tutaj jak pokiereszowane szkielety, wystawiając swe obnażone, ostre żebra...

Siergieju Jakowlewiczu! Odpowiada Sottyr: wczoraj przybyli robotnik i przewodnik z końmi. Geologowie pozostali w tajdze. Oto depesza.

Profesor z wściekłością huknął pięścią w stół.

Wiedziałem! Zginą nie wiadomo po co! Telegrafujcie do Sottyru... Zresztą... kto im to zaniesie? Trzeba by nowej ekspedycji...

Wzburzony Iwaszencew zaczął przerzucać papiery na biurku.

A co najważniejsze – ten upór na nic się nie zda: jeżeli przez trzy lata nic nie znaleźli, to i w ten jeden miesiąc nic nie zrobią.

Zobaczcie, zrobili tratewkę z suchych świerkowych gałęzi. Zuchy! A żywności jest mniej więcej na tydzień. Nie ma zmartwienia: rzeka bystra, dobrze poniesie. No, bierzemy: raz dwa!

Maleńka tratwa zakołysała się na wodzie, skręciła i kierowana drągami szybko popłynęła środkiem rzeki. Mojero nie była tu jeszcze głęboka; pod tratwą szybko migały na dnie wydłużone gładkie otoczaki. Obaj geologowie pierwszy raz po wielu ciężkich dniach poczuli radosną ulgę. Plecaki nie ciążyły już utrudzonym ramionom, starte w rozłażącym się obuwiu nogi rozkoszowały się odpoczynkiem, a rzeka niosła tratwę z szybkością nie mniejszą niż sześć kilometrów na godzinę. To właśnie było chyba główną przyczyną ich radości: siedzieć, spokojnie paląc zostawioną przez Nikołaja machorkę, od czasu do czasu pchnięciem drąga nakierować tratwę, a jednocześnie mieć świadomość tego, że się posuwa naprzód, że z każdą godziną maleje ta droga bez końca.

Można już było pozwolić sobie na rozkosz przypomnienia i pomyślenia o tym, że istnieje inny świat. Plusk wody, jej szmer, gdy przelewała się przez wąskie kamieniste mierzeje, szybkie drgania drobnych fal – wszystko pełne było wesołego życia po przygniatającym milczeniu, monotonii i nieruchomym powietrzu ogromnych bagien.

Mojero wiła się kreśląc ostre zakrętasy. Obok nich uciekały niskie brzegi. Minęli szerokie rozlewisko, potem las podszedł prosto ku rzece i ścisnął jej koryto ciemnymi wysokimi ścianami. Tratwa płynęła korytarzem gęstych świerków. Niektóre drzewa, podmyte przez rzekę, stromo chyliły się ku wodzie. Leśny korytarz w oddali zwężał się niby, a wierzchołki pochylonych z obu brzegów drzew krzyżowały się nad wodą, która traciła swój żywy blask i wyglądała ponuro i chłodno.

Olbrzymi, niedawno zwalony świerk leżał w poprzek rzeki, prawie dotykając swym jeszcze zielonym wierzchołkiem szerokiej mielizny lewego brzegu. Geologowie podpłynęli trawtą do brzegu, skoczyli do wody i przeciągnęli tratwę po kamieniach. Jeszcze kilka razy spotkali takie drzewa bardzo hamujące bieg tratwy, ale wszystko to wydawało się Czurilinowi i Sułtanowowi drobiazgiem, dopóki nie usłyszeli zza ostrego zakrętu rzeki głośnego szumu i plusku silnych uderzeń.

Do brzegu! Prędzej do brzegu! – krzyknął Czurilin. – Na przedzie zapora z drzew!

Ale już było za późno. Tratwa płynęła zbyt szybko. Drąg, wparty w dno rzeki, złamał się z trzaskiem i tratwa wparła się ślepo w wysoką zaporę z pni drzewnych przegradzających rzekę.

Z prawej strony, gdzie pnie leżały rzadziej, woda z głośnym bulgotaniem przedostawała się pod zaporę. Witki i gałęzie wyprężały się i wirowały pod naporem wody, wydając charakterystyczny plusk, podobny do uderzeń olbrzymiego wałka.

Sułtanów i Czurilin rzucili się w tył tratwy i pochwycili cenne worki, topór i strzelbę. W tej samej niemal chwili tratwa dała nurka pod zaporę, zatrzymała się, zaczęła wznosić się pionowo, idąc coraz głębiej pod wodę. Silne pchnięcie rzuciło ludzi naprzód, mimo to zdążyli jeszcze skoczyć na zaporę. Woda z szumem spadła wielką falą na tratwę tarasującą część wąskiego przejścia. Nie tracąc ani chwili Czurilin i Sułtanów zabrali się do kolejnego rąbania pni jedynym toporem. Po dwóch godzinach ciężkiej pracy można było oswobodzić tratwę i przeciągnąć ją na lince bliżej do brzegu, gdzie u krańca zapory woda była po pas. Walcząc ze zbijającą z nóg lodowatą wodą, geologowie podciągnęli wyżej tratwę i przewlekli ją przez wyrąbany wyłom, po grubych śliskich pniach, leżących pod wodą u podstawy zapory. Dalej droga była wolna, ale niestety na przestrzeni zaledwie półtora kilometra! Później znowu wyrosła przed tratwą druga naturalna zapora leśna, będąca jeszcze większym skupiskiem białych, odartych z kory pni, wśród których groźnie sterczały ostrza grubych sęków i korzenie drzew zarytych głęboko w kamieniach.

Na piaszczystej białawej mierzei płonęło wielkie ognisko. Tratwa stała oparta o brzeg. Czurilin i Sułtanów siedzieli twarzami do rzeki, zwróciwszy ku ognisku parujące, mokre plecy. Za piaskiem wznosił się stromy brzeg; sucha trawa złociła się na nim w silnym słońcu, które przebudziło chmary odrętwiałych już muszek.

Sułtanów nagle wstał i chwiejnym krokiem odszedł na bok. Mdliło go, żołądek nie chciał przyjmować zjedzonego przed chwilą pokarmu. Czurilin patrzył na niego z niepokojem. Sam też czuł się źle. Serce, wycieńczone nadmierną pracą, złym odżywianiem i bezsennością, to omdlewało i biło ciężko i rzadko, to drgało przyśpieszonym słabym pulsem domagając się odpoczynku i długiego spokoju.

Posępny strach przed chwytliwymi sidłami leśnej pustyni napełnił duszę geologa. Pozostawało im jeszcze do przepłynięcia czterysta kilometrów... A już drugi dzień przedzierają się przez zapory i przez te dwa dni przepłynęli zaledwie siedem kilometrów. Po ograniczeniu porcji do minimum, pozostało im żywności zaledwie na cztery dni. A ileż pracy ponad siły czekało ich jeszcze, gdy zanurzeni powyżej pasa w zimnej wodzie będą musieli rąbać grube pnie, podnosić i przeciągać tratw. Brakło już sił. Nie wiadomo, czy wytrzymają jeszcze chociaż jeden dzień! Kto wie, ile przed nimi jeszcze zapór – jedna czy sto?!

Sułtanów wrócił do ogniska i położył się na piasku. Czurilin ukląkł przy nim i podsunął mu torby pod głowę.

Poleźcie sobie, ja pójdę naprzód. – Wskazał na lewo, gdzie za szeroką mielizną i błyszczącą w promieniach słonecznych wodą wznosiła się masa zwalonych szarych pni.

Sułtanów usiadł.

Wiecie co... – zaczął z wahaniem. – Jeżeli rozchoruję się na dobre, idźcie sami. Musi, koniecznie musi ktoś z nas ocaleć. Mówię poważnie, bez żartów! – Sułtanów rozgniewał się widząc uśmiech Czurilina.

Dajcie spokój, kochany! Odpoczniecie i wszystko przejdzie. Jeżeli jakoś wyjdziemy stąd – to obaj! – głośno powiedział Czurilin zdając sobie równocześnie sprawę, że jego głos nie jest wystarczająco stanowczy. – No, idę! – I podniósłszy strzelbę powlókł się wolno po piasku i chrzęszczącej kamienistej mieliźnie, aby przeciąć stromą pochyłość. Czurilin chciał przejść dalej w dół rzeki, aby obejrzeć dolinę poniżej zapory.

Opanowujący go strach nie ustępował, mimo że wszelkimi siłami starał się go pokonać. Jakże bardzo pragnął wrócić do swego zwykłego świata map, książek, badań naukowych, jakże pragnął oddać do dyspozycji swemu krajowi bogactwa ukryte pod mchami i zamarzłymi bagnami Amnunnaczi i mieć czas na ciche, spokojne rozmyślania nad mikroskopem, na gawędy z towarzyszami! Czyżby już nigdy nie mieli wrócić tam, gdzie nie ma muszek, wiecznie przemoczonych ubrań, gryzącego dymu i bezustannej pogoni naprzód, wciąż naprzód?!

Czurilin przeciął pochyłość i skręcił w dół brzegu...

Idąc myślał o Sułtanowie: ,,Co skłania ludzi do takich niesłychanych wysiłków? Jeżeli się stąd wydostaniemy, czyż ktokolwiek się dowie o nieugiętym bohaterstwie tego człowieka? Przeżyte chwile zatrą się szybko, pójdą w niepamięć, będą się wydawać ciężkim snem, a któż poważnie opowiadać zechce o snach? Jeżeli nie wydostaniemy się – to też nikt się nie dowie. Co gorzej, powie się, żeśmy zginęli przez niedołęstwo czy nieostrożność... A tam, w odległym o tysiące kilometrów świecie, czeka Sułtanowa życie, szczęście, ukochana kobieta wypatrująca go od dawna z trwogą i niecierpliwością”.

Po prawej stronie, na przeciwległym brzegu rozległ się hałas. Trzeszczały kamienie, cicho szeleściła zeschła trawa. Czurilin ocknął się z zamyślenia, spojrzał i serce zabiło mu gwałtownie.

Pod występem nadbrzeżnym, zanurzywszy kopyta w wodzie, stał olbrzymi łoś – samiec. Jego potężne ciało z daleka wydawało się zupełnie czarne. Wielkie rogi, niby dłonie olbrzyma z rozcapierzonymi ostrymi palcami, były jasne, a wśród nich, obrócone ku Czurilinowi, sterczały duże uszy. Łoś wpatrywał się w zastygłego na miejscu geologa. Wreszcie pochylił głowę, wystawił rogi i wydał ochrypły ryk „uoop”. Czurilin nie drgnął, aż do bólu zaciskając w garści rzemień strzelby.

Łoś odwrócił się i od razu zrobił się inny – chudy, garbaty, na cienkich nogach. W naturze zwierzęcia czuło się natychmiastową gotowość do gwałtownego pędu, ukrytą energię napiętej sprężyny. Potężna głowa z garbatym nosem uniosła się do góry, na szyi rozcapierzyła się szorstka czarna broda, stromy kark uwydatnił się jeszcze wyraźniej. Potem łoś rozstawił nogi, dotknął nosem wody i wszedł w rzekę. Czurilin zerwał strzelbę z ramienia. Łoś odwrócił się błyskawicznie. Szczęknął odbezpieczony zamek i Czurilin posłał kulę w wysoki kark wyskakującego na brzeg zwierzęcia. Łoś potknął się, upadł, znów się zerwał. Huk drugiego wystrzału rozległ się po rzece i zwierzę skryło się w zaroślach. Na pół przytomny rzucił się Czurilin do wody unosząc wysoko swą strzelbę. Prąd zbijał go z nóg, ale Czurilin dał sobie z nim radę i wkrótce znalazł się na przeciwległym brzegu. W odległości dziesięciu metrów od niego w wysokiej trawie leżało czarnobrunatne cielsko. Czurilin podszedł ostrożnie i przekonał się, że zwierzę jest martwe. Łoś leżał z odrzuconą, opartą na rogu głową, ze zgiętymi w kolanach przednimi nogami. Czuło się wspaniałą siłę zwierzęcia nawet w tym nieruchomym ciele.

Czurilin nie był prawdziwym myśliwym. Przyklęknąwszy na jedno kolano z żalem pogładził pysk łosia. W każdym razie prawie trzysta kilogramów doskonałego mięsa zasadniczo zmieniało los geologów.

Czurilin stanął, oparł się o strzelbę i rozejrzawszy się zobaczył na rzece jeszcze jedną zaporę, niżej, w odległości ćwierć kilometra. Dalej koryto rzeki ginęło w gęstej szczecinie lasu. W jednym miejscu szczecina ta obniżała się i widać tam było górskie zbocze podchodzące do samej rzeki.

Jeżeli rzeka wejdzie w szczelinę górską, będą porohy, ale zapory skończą się” – pomyślał Czurilin. Szybko wypatroszył łosia, wziął pysk, serce, kawał mięsa, zaznaczył miejsce wysoką żerdzią i przeprawił się przez rzekę po górnej zaporze, obejrzawszy ją przy tym uważnie.

Obfite jadło chwilowo jeszcze bardziej osłabiło podróżnych, ale na drugi dzień rano Czurilin i Sułtanów wyraźnie nabrali otuchy.

Za ostatnią zaporą z prawej strony wpadała do Mojero spora rzeczka. Dolina zwężała się, odnogi czarnych, poplamionych żółtymi, jesiennymi modrzewiami gór opuszczały się ku rzece, której bieg stawał się coraz szybszy. Mętna, ołowiana powierzchnia wody, jak gdyby dysząc, płynnie unosiła się i opadała. Jak wały forteczne wznosiły się kamieniste mierzeje. Szybko uciekały mielizny, drzewa, czarne wypłuczyska. Potem skały przesunęły się zupełnie blisko, zaszumiały fale, cała rzeka pokryła się bruzdami strug i ostrymi grzebykami piany. Woda zalewała płynącą tratwę. Po kilku minutach, pełnych trwogi, tratwa wypłynęła na miarowo falującą przestrzeń wód.

Szybki ruch dodawał otuchy wycieńczonym ludziom. Dopiero teraz mogli się w pełni cieszyć odniesionym zwycięstwem.

Upłynie nieco czasu i tysiące ludzi przyjdą tam, gdzie męczyli się ci dwaj w więzach lasów i błot. Potęga pracy potnie drogami nieprzebyte przestrzenie, oczyści lasy, osuszy bagna. Turkot maszyn i jaskrawy blask światła elektrycznego wedrą się w ciemną ciszę tajgi.

Siergieju Jakowlewiczu! Depesza z Chatangi! Pewnie od Czurilina.

Co? Dawajcie prędzej! – Profesor szybko rozerwał i przeczytał depeszę. Wypadła mu z rąk. – Nic, nic, sam podniosę... Idźcie, z nimi wszystko pomyślnie. Wracają.

W samotności Iwaszencew ponownie przeczytał krótką treść: „Wszystko czegośmy szukali znalezione wracamy samolotem zdrowi Czurilin i Sułtanów”.

Profesor Iwaszencew wstał i skłonił się nisko przed blankietem telegraficznym ułożonym troskliwie na stole.



OBSERWATORIUM NUR-I-DESZT


W hamulcach zasyczało głośno powietrze, równomierny stukot kół przeszedł w nieprzerwane dudnienie. Obłok śnieżnego pyłu uniósł się za oknem wagonu.

Rozmowa urwała się i podpułkownik spojrzał w okno, zaróżowione promieniami niskiego, zachodzącego słońca. A pociąg nabierał szybkości i bez ustanku mknął, niosąc podróżnych na spotkanie nowych wojennych losów nowego 1943 roku.

Jeden z rozmówców, marynarz, wyszedł na korytarz i siadł na opuszczonej ławeczce myśląc o tym, jak surowe piętno wyciska na wszystkim wojna.

Obok niego stanął sąsiad z przedziału, młody, wysoki major artylerii. Przy pierwszym już z nim spotkaniu uderzyła marynarza hamowana energia płynąca z całej zgrabnej, kształtnej postaci majora. Oczy, które robiły wrażenie szczególnie jasnych przy bardzo opalonej twarzy, były dziwnie spokojne, ale w ich głębi tkwiła jakaś moc, którą marynarz na samym początku określił jako objaw upartej radości życia, tłumionej nabytym opanowaniem.

Major wyciągnął rękę do marynarza.

Lebiediew – przedstawił się. – Słyszałem waszą rozmowę z sąsiadami i ich atak na was. Spodobało mi się, że głosicie prawo człowieka do radości. Myślę, że wasi przeciwnicy mają rację. Ale, oczywiście, rację macie także i wy. Taka jest dialektyka życia. Uczucie radości rzadziej niż jakiekolwiek inne uczucie nawiedza teraz ludzi... Tym bardziej, że radość ludzka zależy czasem od zupełnie na pierwszy rzut oka nie wyjaśnionych powodów.

Po chwili wahania dodał:

Opowiem wam ciekawy wypadek, który zdarzył się niedawno i który dotyczy również mnie samego.

Ściemniło się. Weszli do przedziału i zajęli swe miejsca na górnych półkach. Szczelne rolety nadawały oświetlonemu jedyną lampką przedziałowi szczególnie przytulny wygląd. Marynarz leżał na górnej półce, naprzeciwko majora, i słuchał opowiadania, które tak bardzo kontrastowało z otoczeniem, że świadomość chwilami rozdwajała się ulatując w daleki, słoneczny, rozległy kraj...

Zostałem powołany w trzecim miesiącu wojny – opowiadał major Lebiediew. – Przeszedłem ciężką drogę cofając się wśród nieprzerwanych walk. Przez siedem miesięcy kule i odłamki pocisków oszczędzały mnie. Nie warto opowiadać o wszystkim, co się przeżyło... Przed wojną byłem geologiem – miłośnikiem naszej nieposkromionej przyrody, marzycielem. Dla cichej duszy przytłaczająco ciężkie jest żniwo wojny; ruiny, bestialstwa najeźdźców, których terenem stała się moja ojczyzna, omal nie złamały mnie. Ale opanowałem się wreszcie i wkrótce stałem się odporny na zło, podobny do setek moich bojowych towarzyszy. Zdawało się już, że moje marzycielstwo opuściło mnie na zawsze. Stałem się szorstki, mrukliwy. W duszy pozostała jakaś dręcząca pustka, pustka, którą wypełniały tylko bojowe starcia z wrogiem, tylko pomyślne ataki moich baterii.

W marcu byłem poważnie ranny i na kilka miesięcy wyszedłem z szeregów.

Po wyjściu ze szpitala otrzymałem urlop i zostałem skierowany na odpoczynek do uzdrowiska w Azji Środkowej. Protestowałem, uzasadniałem konieczność natychmiastowego powrotu na front, mówiłem, że jestem zupełnie samotny – nic nie pomagało.

Słowem, w końcu lipca znalazłem się w pociągu unoszącym mnie przez rozległe stepy Kazachstanu na spotkanie gorącemu słońcu.

Nocami stawałem często przy otwartym oknie. Łagodnie owiewał mnie wówczas suchy, świeży wiatr, pachnący piołunem. Lekki stepowy mrok podkreślał prastare odludzie równiny. A ja – ja byłem całą duszą daleko, na zachodzie.

Jednak odwieczny spokój natury zrobił swoje i pod koniec mojej tygodniowej podróży jakoś złagodniałem wewnętrznie, a przede wszystkim zacząłem z dużym zainteresowaniem przyglądać się otaczającemu światu.

Po minięciu Arysji zaduch w rozgrzanym wagonie stał się nie do zniesienia, toteż z zadowoleniem wysiadłem późną nocą na niewielkiej stacyjce. Autobus z sanatorium miał nadejść dopiero rano. Nie chciałem zamieniać miłego chłodku południowej nocy na nocleg w budynku stacji. Usiadłem na walizce pod słupem latarni i oddychając świeżym, nocnym powietrzem rozglądałem się dokoła. Pociąg jeszcze nie odszedł. Pasażerowie spacerowali w świetle latarń po skrzypiącym żwirze. Paląc papierosa przyglądałem się im.

Dziewczyna, która parę razy przeszła przez peron, zwróciła moją uwagę pięknym zestawieniem barw zielonej sukni, czerwonawobrązowej opalenizny i jasno-popielatych włosów.

Było w niej coś, co ją wyróżniało z otaczającego tłumu. Dotąd pamiętam swe pierwsze wrażenie: była to chyba radosna świeżość przepełniająca całą jej istotę.

Niewątpliwie szukała kogoś. Przystanęła, potrząsnęła krótką czuprynką i podniósłszy ku latarni swą okrągłą twarzyczkę zabawnie wydęła usta. Gdy poczuła na sobie mój uporczywy wzrok, otwarcie spojrzała na mnie, odwróciła się i poszła z powrotem.

Pociąg odszedł; czerwone światełko tylnego wagonu zagubiło się wśród ciemnych wzgórz; latarnie na peronie, z wyjątkiem dwóch, zgasły. Czas jakiś jeszcze posiedziałem tak na swej walizce w mroku cichej stacji. Po raz pierwszy od dłuższego czasu było mi jakoś spokojnie na duszy – czy od orzeźwiającej ciemności panującej dokoła, czy też od poczucia przestrzeni nocnego stepu.

Zrobiło mi się zimno i niechętnie poszedłem ku stacji. Maleńka salka była słabo oświetlona. Za niską drewnianą przegrodą, w oddziale dla rannych, nie było nikogo. Przez otwarte okno swobodnie wpadał wiatr. Położyłem się na ławce, ale nie chciało mi się spać. W na pół ciemnej salce rozległy się lekkie kroki. Odwróciłem się i poznałem spotkaną na peronie dziewczynę. Popatrzała na zajęte przez śpiących Uzbeków ławki i niezdecydowanie podeszła do przegrody mego oddziału. Podniosłem się i zaproponowałem jej miejsce na pustej ławce. Dziewczyna podziękowała i usiadła na ławce odrzuciwszy w tył głowę i mocno ścisnąwszy kolana. Od chwili jej pojawienia się miałem wrażenie, że ta zagubiona w stepie stacyjka stała się mniej pusta. Dziewczyna widocznie nie zamierzała spać. Zdecydowałem się zadać jej kilka zwykłych w podróży pytań, na które odpowiedziała krótko i niechętnie. W końcu jednak powoli rozgadaliśmy się. Tatjana Nikołajewna albo po prostu Tania była aspirantką w Instytucie Języków Wschodnich w Taszkiencie i towarzyszyła ekspedycji znakomitego profesora-archeologa. Profesor badał ruiny starożytnego obserwatorium astronomicznego, wybudowanego około tysiąca lat temu w podgórzach grzbietu w odległości jakichś dwustu kilometrów od stacji. Do obowiązków Tani należało odtwarzanie i tłumaczenie napisów arabskich znajdujących się na murach i głazach ruin.

Czy wam się nie wydaje śmieszne po pobycie na froncie i po tym... – lekko dotknęła mej ręki na temblaku – że ludzie zajmują się teraz takimi sprawami?

Z zakłopotaniem spojrzała na mnie.

Nie, Taniu – odpowiedziałem. – Byłem geologiem i wierzę w doniosłe zadania nauki. A jeżeli wy macie możność zajmowania się swoimi, dalekimi od wojny sprawami, świadczy to tylko o tym, że ja i moi towarzysze dobrze bronimy kraju.

Tak myślicie? – uśmiechnęła się Tania i umilkła pogrążywszy się w rozmyślaniach.

Mówicie, że obserwatorium jest daleko w stepie. Jakeście się tu dostali? – powróciłem do przerwanej rozmowy.

Tania dość szczegółowo opowiedziała mi o ekspedycji do starożytnego obserwatorium. Ekspedycja była nieliczna: profesor, Tania i jej piętnastoletni brat, zatrudniony jako rysownik planów. Bardzo było trudno o robotników. Mimo szczerej chęci przyjścia z pomocą ekspedycji najbliższy kołchoz dał tylko dwóch staruszków. Ale po dwóch tygodniach pracy staruszkowie powrócili do swego kołchozu. Inni odmówili pomocy i praca nad oczyszczaniem ruin musiała być przerwana. Profesor napisał list do swego instytutu z prośbą o przysłanie im tego asystenta, który obecnie przebywa w Taszkiencie dla przygotowania pracy naukowej. Tania wyjechała właśnie na spotkanie nowego towarzysza. Przeszły już dwa pociągi, ale nikt nie przyjechał. Tania wysłała do Taszkientu depeszę z zapytaniem i spodziewa się rano odpowiedzi.

Oto wszystko – powiedziała dziewczyna tłumiąc ciężkie westchnienie. – Tak się nam nie udaje! A żebyście wiedzieli, jaka to ciekawa praca i jakim cudownym miejscem jest Nur-i-Deszt! Nur-i-Deszt to nazwa ruin obserwatorium. I znaczy: „Światło pustyni”.

Jeżeli to takie cudowne miejsce, jak mówicie, dlaczego staruszkowie uciekli?

Zdarzają się tam wstrząsy podziemne, dość silne i częste. Wówczas wszystko dokoła drży, a gdzieś głęboko w ziemi rozlega się silny huk, ziemia i drobne kamienie sypią się z murów ruin. Robotnicy nasi uważają wstrząsy za zapowiedź dużego trzęsienia ziemi, podczas którego zginęliby wszyscy...

Zamyśliłem się nad jej słowami, a gdy chciałem znów zwrócić się do niej z jakimś pytaniem, zobaczyłem, że Tania spokojnie śpi pochyliwszy głowę na ramię.

Ostrożnie podsunąłem zwinięty płaszcz pod bok Tani, a sam położyłem się na sąsiedniej ławce i zasnąłem...

Gdy się obudziłem, dziewczyny już nie było. W salce przybyło ludzi, którzy pstrymi chałatami i dźwiękiem obcej mowy wypełnili małą przestrzeń.

Umyłem się i poszedłem spytać o autobus. Nie powiedziano mi nic pocieszającego: autobus spóźnił się i można go było oczekiwać dopiero po obiedzie. Udałem się więc na spacer po stacji mając nadzieję, że spotkam gdzieś Tanie.

Obszedłem budynek dokoła, wyszedłem w step, ale słońce, które zaczęło silnie przypiekać, zapędziło mnie w cień stacyjnego ogródka. Już z daleka, przy wejściu do telegrafu, dostrzegłem zieloną suknię Tani. Dziewczyna siedziała zamyślona na ganku pod akacją.

Dzień dobry! Dostaliście depeszę? – zapytałem.

Dostałam... Siemionow poszedł do wojska, to znaczy, że nikt do nas nie przyjedzie. Co ja powiem Matwiejowi Andriejewiczowi? Tak liczył na niego...

A któż to jest Matwiej Andriejewicz?

Mój zwierzchnik, profesor. Opowiadałam wam o nim wczoraj – z ledwo dostrzegalnym zniecierpliwieniem powiedziała dziewczyna.

Nagle olśniła mnie myśl, od której zrobiło mi się od razu wesoło.

Słuchajcie, Taniu, weźcie mnie na pomocnika! – powiedziałem. – Chyba nie będę gorszy od waszych .staruszków...

Tania ze zdumieniem spojrzała na mnie.

Was?... Ale wy przecież musicie się leczyć... A poza tym... – dziewczyna zawahała się zatrzymując wzrok na mej wiszącej na temblaku ręce.

Zrozumiałem jej spojrzenie, wyjąłem rękę z temblaka i zrobiłem nią kilka energicznych ruchów.

Nie bójcie się, Taniu. Moja ręka już zdrowa, a jest na temblaku po to, aby nie puchła. Nie może być długo opuszczona w dół – wyjaśniłem. – Ja przecież nie jadę .się leczyć, ale na rekonwalescencję. Więc czyż nie wszystko jedno dokąd? Sami przecież chwalicie, jakie to cudowne miejsce ten wasz Nur-i-Deszt.

Dziewczyna zawahała się. Jej szare oczy poweselały.

Wszystko będzie dobrze – ciągnąłem żartobliwie – jeżeli ten wasz profesor nie będzie mnie trzymał o chlebie i wodzie.

Skądże! Żywności mamy dużo! Jakże jednak będzie z tym waszym sanatorium? Droga też do nas trudna...

Trudna? A wy już czwarty raz zamierzacie ją odbyć.

Nie sądźcie mnie tylko według mego wzrostu. Nie jestem wysoka, ale silna – odpowiedziała Tania. – Wiecie, jak się tam jedzie? Stąd do sowchozu imienia Mołotowa chodzą auta, sto dwadzieścia kilometrów. Z sowchozu dają nam zazwyczaj konia do osiedla Tuz-Kul – taki mały kołchoz – droga do niego potworna, .kamienie i piasek. A z Tuz-Kul trzeba brać wielbłąda i wędrować trzydzieści kilometrów przez bezwodne piachy. Nie cierpię jazdy na wielbłądach: siedzi się niby na olbrzymiej beczce i kiwa się tam i z powrotem jak wahadło. A wiecie? Wielbłąd przechodzi akurat cztery kilometry na godzinę, nie mniej i nie więcej.

Przekonywanie Tani nie trwało długo. Jeszcze przed zachodem słońca pusta trzytonówka, podskakując na wybojach, unosiła nas na południo-wschód od błękitnej linii śnieżnych gór, w przeciwną od sanatorium stronę. Siedzieliśmy na podłodze koło szoferki rozglądając się wesoło. Nie można było rozmawiać, bo przygryzłoby się język, więc patrzyliśmy tylko. Rudy obłok gęstego kurzu wzbijał się za autem, potem rozpełzał się i przysłaniał wzgórza, za którymi pozostała stacja. Po trzech godzinach drogi ciemne pasmo topoli, majaczące na horyzoncie, rozsunęło się przed nami odsłaniając dwa szeregi białych domków, rozdzielonych szeroką jak plac, prostą ulicą. Piramidalne topole wznosiły w górę regularne rzędy zielonych wieżyczek, a na prawo i lewo zbiegały ku osiedlu spadziste zbocza, jeżące się jasno-żółtymi krzaczkami czija.

Samochód zatrzymał się u szemrzącego aryka, niedaleko od biura sowchozu. Dotąd jeszcze miło wspominam prostą, serdeczną gościnność w tym dalekim sowchozie. Zdecydowaliśmy się odjechać stąd możliwie najpóźniej: chłodek nocy to najlepsza pora do jazdy. Zobaczywszy na drodze obszerny tarantas, Tania zaśmiała się cicho.

Jesteście wygodnym pomocnikiem. Widzicie, z jakim szacunkiem nas odwożą, tarantasem.

Agronom, jadący też do kołchozu, wziął na siebie obowiązki woźnicy, my z Tanią rozsiedliśmy się wygodnie i ruszyliśmy z lekkim wiaterkiem dmącym nam w twarz. Otoczył nas ciemny step pod niskimi, płonącymi gwiazdami.

Wkrótce poczułem, że ramię Tani zaczęło często dotykać mojego. A potem jej kędzierzawa główka spokojnie ułożyła się na mym ramieniu. Czas płynął. Wiaterek początkowo łagodny, zaczął teraz wysuwać swe zimne macki. Chłód przed świtem nie pozwolił nam zasnąć.

Kołchoz Tuz-Kul nie wydał mi się miejscem przyjemnym. Na nagim wzgórzu wśród rzadkich, niedawno zasadzonych topól, rozsiane były niziutkie domeczki, wysmarowane czerwonobrunatną gliną. O szóstej wieczorem w towarzystwie przewodnika, z wielbłądem objuczonym żywnością wyruszyliśmy w piaski. Za przykładem Tani postanowiłem pójść pieszo, obok niej. Niskie pagórki piasku porośnięte były jakąś kolczastą rośliną błękitnawej barwy. Trudno było iść, toteż podziwiałem wytrzymałość mojej towarzyszki. Nogi grzęzły w sypkim gruncie, duszny żar płynął od piasków; łatwo można sobie było wyobrazić, jakby się tu szło w upalne godziny dnia. Po krótkim popasie, przy blasku zorzy wieczornej, weszliśmy w zarośla saksaułu. Fosforyzująca tarcza mego zegarka wskazywała kwadrans na pierwszą, gdy piaski skończyły się i nogi poczuły z ulgą twardy grunt kamienistego, porosłego piołunem stepu.

W oddali na wyżynie błyszczał czerwonawy płomyk, otoczony obłokiem złocistego świetlnego pyłu.

To ognisko na placyku przed namiotami – objaśniła Tania. – Nasi jakoś długo nie śpią, widocznie czekają na mnie.

W mroku rozległ się dźwięczny, chłopięcy głos:

Matwieju Andriejewiczu, Tania przyjechała!

Z profesorem zapoznałem się przy świetle ogniska. Był to mały, okrągły człowieczek, o kwadratowej twarzy. Jego rozumne oczy kryły się za dużymi szkłami okularów. Zatrzymałem się nieco, chcąc podpędzić bliżej do ogniska ociągającego się wielbłąda. Profesor po przywitaniu z Tanią zwrócił się do mnie:

Pokażcie się, Siemionow! Gdzież się tam chowacie? Opowiadajcie, co słychać w Taszkiencie.

Wyszedłem na oświetlony ogniskiem krąg. Profesor cofnął się, poprawił okulary i spojrzał na Tanie.

Kto to?... A gdzie Siemionow?

Siemionow nie przyjechał – skruszonym głosem odpowiedziała Tania.

Nic nie rozumiem. Cóż to za żarty – zaczął złościć się profesor.

Wówczas podszedłem do niego i wyciągnąwszy rękę przedstawiłem się. Następnie wyjaśniłem krótko przyczynę mego zjawienia się tutaj...

Skądże? Jakże tak można? Wy, major, ranny, odznaczony orderami... Jakoś to nie bardzo w porządku, mój drogi – burczał profesor gniewnie spoglądając na Tanie.

Tania milczała.

A wreszcie wasza ręka... Czyż potrafilibyście pracować? Nie spodziewałem się doprawdy, Taniu, takiej lekkomyślności!...

Roześmiałem się, chwyciłem zdrową ręką ciężki wór zdjęty z wielbłąda i bez wysiłku uniosłem go nad głową. Tania klasnęła w ręce. Profesor zmiękł nieco.

No, no, cóż mam z wami robić?

Wypróbujcie w pracy. Przepędzicie, jeżeli się nie nadam – zaproponowałem potulnie.

Tania parsknęła. Skierowane na mnie okulary profesora błysnęły.

Och, te dziewczęta! Wiecznie te same... Wszystko dobrze, ale niech zjawi się sympatyczny wojak – już gotowe. No, pięknie! Pijcie herbatę, rozgośćcie się, a potem zobaczymy.

W końcu jakoś się ułożyło. Gdy profesor dowiedział się, że jestem geologiem, a więc archeologia nie jest mi obca, zupełnie zapomniał o mym niespodziewanym przybyciu.

Rankiem obserwatorium Nur-i-Deszt wydało mi się istotnie zadziwiająco miłym miejscem. Na wysokim kamienistym wzgórzu wznosił się półkolisty mur z występującą po jego tylnej stronie małą, niską basztą. Krawędzie muru pokryte były dwoma masywnymi sklepieniami, wspartymi na grubych sześciennych podstawach. Między sześcianami zachował się piękny arabski portyk, na którym pozostały jeszcze ślady złotej arabeski liter na turkusowym tle. Między małą basztą a sklepieniami wykopany był w ziemi głęboki lej, wyłożony tufem21. Większą część leja wypełniał wgięty w dół, regularny marmurowy łuk astronomicznego kwadrantu, opadający i znów wznoszący się dwoma pasami, z wgłębieniem w środku. Na bocznych ściankach łuku wyryte były jakieś znaki i podziałki. Równolegle do łuku opuszczały się w dół drobne, starannie wyciosane małe stopnie.

Profesor nie ograniczał się do obserwatorium.

Tutaj już wszystko zbadaliśmy – powiedział do mnie. – Miejsce naszej obecnej pracy będzie tam dalej. – Wskazał ręką w stronę krańca prawego skrzydła muru, koło którego sterczały resztki zwalonych sklepień i wznosiła się cienka, ostro zakończona mała wieżyczka. – Budynek dla obserwacji astronomicznej zachował się, jak widzicie, dobrze. No, oczywiście brązowe części łuku kwadranta i inne przyrządy zostały dawno rozgrabione podczas najazdów Mongołów. A tu, gdzie będziemy teraz przeprowadzali badania, była zapewne składnica instrumentów, map gwiezdnych i książek, a może i mieszkania astronomów. Część pomieszczeń jest wyciosana w skale. Są tu jakieś przejścia, studnie i podziemia, których przeznaczenie musimy jeszcze zbadać. Górna nadbudówka runęła. Masy żwiru i piasku zatarasowały dolne przejścia i nie mam dotąd jasnego wyobrażenia o tej budowli. Przypomina to raczej małą fortecę niż obserwatorium. No, cóż? Zaczynamy... – Z tymi słowami profesor dał nurka pod przysypane pyłem i pokryte zeschłą trawą sklepienie. Wszyscy troje podążyliśmy za nim.

W półmroku kwadratowej komórki pod sklepieniem panował miły chłód. Uzbrojony w kietmeń – narzędzie w rodzaju szerokiego siekacza – zabrałem się według wskazówek profesora do odgrzebywania zwałów ziemi, odłamków muru i kamieni, które nagromadziły się tu przy osiadaniu następnego sklepienia. Pracowałem ze wszystkich sił; pot strumieniem spływał ze mnie, a grudy odwalonej ziemi rosły szybko po obu stronach komory. Bardzo zadowolony profesor kazał mi odpocząć i chwycił za kietmeń. Potem kopała Tania, a później znów ja. Spotniali i zakurzeni grzebaliśmy się jeszcze długo, póki wreszcie nie dotarliśmy do niskiej, dużej piwnicy, słabo oświetlonej przez szczeliny między kamieniami w górze, pod sklepieniem. Uwagę profesora i Tani pochłonęły od razu jakieś tafelki z gładkiego kamienia złożone na stertę w kącie. W tej ciemnej, pustej piwnicy nie interesowało mnie nic, zacząłem więc oglądać połączone z nią inne pomieszczenia. Wąskie jak szczeliny otwory bez drzwi łączyły jeszcze trzy dalsze piwnice, w których sufity były wyższe niż w pierwszej. Wszystkie były zupełnie puste i tylko w końcu drugiej piwnicy wznosiła się jakaś budowla w kształcie grubego walca, złożonego ze ściśle spojonych ze sobą szarych kamieni. Po zewnętrznej stronie walca wiły się w górę częściowo zrujnowane wąskie schodki, których koniec ginął w chaosie gruzu zasypującego kwadratową lukę. W niższej części walca czerniały miniaturowe okienka, przez które nawet szczur nie mógłby się przedostać.

Zajrzałem do jednego z nich i długo wpatrywałem się w czarny mrok, póki nie wydało mi się, że widzę tam jakiś słaby odblask. Popatrzyłem i znów zobaczyłem ledwo widoczne światło. Zawołałem profesora. Niechętnie porzucił oglądanie tafelek i poszedł za mną. Zwróciłem jego uwagę na walcowatą budowlę, ale profesor nie zainteresował się tym.

Patrzcie, Taniu – powiedział do idącej z tyłu dziewczyny – to cokół zewnętrznej małej wieżyczki, tej, co ma kształt minaretu. Ta jedna tylko ocalała: zbudowana z najtwardszego diabazu.

Na moją uwagę o jakimś świetle wewnątrz profesor odpowiedział:

No, cóż tam może być? Pewnie wpadła jakaś kafelkowa płytka. Na wieżyczkę wchodziło się po zewnętrznych schodach, a pustka wewnątrz powstała wskutek oszczędności materiału, do wewnątrz wejścia nie ma.

Zawrócił już z powrotem, ale naraz zatrzymał się.

Oho! To jest naprawdę ważne! – i profesor wskazał na zawaloną ścianę piwnicy za występem szczelinowych drzwi. Spod zwalisk ledwie wystawał mały stopień, zapewne początek schodów wiodących gdzieś w dół.

Widzicie, Taniu, mówiłem wam, że jeszcze musi być trzecie piętro, najniższe. To jest pierwsze, odkryte tu przez nas, zejście w dół. Tutaj będziemy kopać. Która godzina, towarzyszu majorze? – opamiętał się nagle profesor.

Dochodzi piąta.

Oho, to dlatego tak mi się jeść chce. Chodźmy prędzej.

Na górze weszliśmy w suchy skwar i oślepiający blask, który po mroku w piwnicach raził oczy. Przepuściłem naprzód Tanie i profesora i zatrzymałem się, aby lepiej obejrzeć okolicę z wysokości pagórka obserwatorium. Na równym placyku na lewo od pagórka stały nasze dwa namioty. I pagórek, i placyk znajdowały się na płaskim wierzchołku rozłożystego, kopulastego wzgórza. Wzgórze to wznosiło się w środku grupy złożonej z ośmiu innych podobnych wzgórz, pokrytych rzadką, ostrą trawą, zupełnie niepodobną do wesołej zieleni naszych traw. Przez jej szczecinę prześwitywały kanciaste krawędzie czarnych kamieni, przysypanych grubym piachem. Kamienie, wystające spod cienkiej warstwy gleby na tym wzgórzu, gdzie stało obserwatorium, były innej, jaśniejszej barwy. Dlatego też nasze wzgórze wyróżniało się barwą wśród swych czarnych towarzyszy.

Dziewięć wzgórz stłoczyło się na brzegu bezkresnej, stopniowo obniżającej się ku południowi równiny, a z zachodu, po prawej stronie, prawie u samego horyzontu, widniało zębate pasmo dalekich, śnieżnych gór. W tej samej stronie przecinała równinę wąziutka, połyskująca srebrzyście wstęga; spływająca z gór rzeczułka okrążała wzgórze obserwatorium i wyginając się na wschód ginęła w piaskach. W dole dokoła obserwatorium słał się żółty step, pocętkowany krzaczkami srebrzystego piołunu i niebieskich kolczastych roślin. Dalej na północ step okalało ciemne pasmo zarośli saksaułu na brzegu piasków.

Spokój, przestrzeń, czyste górskie powietrze, ciężki upalny błękit nad głową...

Jak dobrze się stało, że los skierował mnie tutaj! Czegóż mi jeszcze potrzeba do szczęścia? Ogarnęło mnie radosne uczucie wewnętrznego pogodzenia się z sobą, harmonii z otaczającą naturą.

Towarzyszu majorze! – rozległo się wołanie Wiaczyka, brata Tani. – Obiad!

Gdzieście się podziewali!? – wołała Tania. – A ja miałam cudowną kąpiel, którą chciałam i wam zaproponować. Teraz chodźmy na obiad, a kąpiel odłożymy na wieczór.

Po obiedzie i krótkim odpoczynku poszliśmy znowu kopać i odgrzebywać odkryte przez profesora schody. Prowadziły one do szerokiego wgłębienia wyciosanego w piaskowcu i zawalonego olbrzymią masą gruzu. Sądząc po tym, jak wolno posuwała się robota, trzeba było kilku dni wspólnych wysiłków, aby odkopać schody.

Po skończonej pracy przypomniałem Tani o jej obietnicy. Poprowadziła mnie wąską ścieżynką, brzegiem w dół rzeczki do podnóża drugiego pagórka. Milcząc szedłem za nią, wsłuchany w jednostajny szmer bystrej wody rozpylającej w drobne strugi słoneczny blask. U skrętu rzeczki Tania zatrzymała się.

Siądźcie i poczekajcie tu na mnie. Zrobiliśmy tamę z Wiaczykiem, więc woda jest do pasa.

Tania zawróciła i szybko zniknęła za zakrętem brzegu. A ja ułożyłem się w szorstkiej trawie wystawiając twarz na świeży powiew lekkiego wiaterku. Szmer rzeki sprowadzał drzemkę.

Usnęliście? Chodźcie prędzej. Tak cudownie!

Świeża i wesoła stanęła Tania przede mną – nieskazitelne piękno młodości na tle wody i słońca. Zerwałem się i zbiegłem pod wysoki brzeg, gdzie znalazłem maleńką tamę naprzeciwko miniaturowej piaszczystej plaży. Dwa krzywe drzewa niby wartownicy strzegły tej prymitywnej kąpieli od strony niskiego prawego brzegu. Szybko zanurzyłem się w chłodnej wodzie walcząc z prądem. Kąpiel znakomicie mnie odświeżyła.

Przed namiotem czekał nas już profesor i Wiaczyk z herbatą.

Jak kąpiel? – spytał profesor. – Ale, ale! Wystawimy geologa na próbę! Niczegoście w rzeczce nie zauważyli? Nie? No, mój drogi majorze, wojowaliście i wszystkoście zapomnieli! Starożytna nazwa tej rzeczki, przechowana w kronikach, brzmi: „Echik”, co znaczy krwawnik. Wśród otoczaków rzeczki trafiają się często piękne kamyczki – zobaczcie przy okazji.

Odkopywanie niższego piętra było bardziej skomplikowane niż przypuszczaliśmy. Prowadzony pochyło w dół wykop wciąż zasypywała ziemia i żwir. Już cztery dni pracowałem od rana do późnego wieczora. Mięśnie nabrały nowych sił. Z wolna, nieznacznie zachodziła we mnie dziwna przemiana. Jak gdyby z nie znanych mnie samemu zakątków duszy napływały nowe, świeże jak wiosenna zieleń uczucia, tak samo nieskończenie spokojne i jasne jak otaczająca natura. Owładnęła mną mocno ugruntowana radość życia. Zapomniałem niemal, co to znaczy zmęczenie i niezadowolenie. Ciało, tak jak powinno być u każdego idealnie zdrowego człowieka, po prostu nie istniało dla mnie, nie dając niczym znać o sobie, poza rozkoszą płynącą z nadmiaru życiowej energii.

Analizując teraz, rozkładam te odczucia na oddzielne czynniki, ale wtedy wszystko było inaczej i wyrażało się po prostu we wzmożonym uczuciu zachwytu nad okolicą, w której znajdowały się ruiny Nur-i-Deszt. Łamałem sobie głowę starając się zrozumieć tajemnicę czaru tych pustynnych wzgórz i smutnych ruin w gorącym pierścieniu płaskiego stepu i piasków. Podzieliłem się swymi wrażeniami z Tanią i profesorem. Zgodzili się ze mną.

Przyznam się, że nic nie rozumiem – powiedział Matwiej Andriejewicz. – Wiem tylko, że nigdzie nie czułem się tak dobrze jak tu.

To mało: dobrze! – podchwyciła Tania. – Mnie przepełnia po prostu jakaś promienna radość. Wydaje mi się, że to starożytne obserwatorium jest świątynią, nie umiem jasno wyrazić, czego: ziemi, nieba, słońca i jeszcze czegoś niewiadomego i pięknego, przenikającego nieuchwytnie oały ten przestwór. Widziałam wiele znacznie piękniejszych miejsc, ale żadne z nich nie posiadało tak potężnego czaru jak te pozornie zwyczajne ruiny.

...Jeszcze jeden ciężki dzień pracy skończył się o późnym zmroku, ale nie chciało się spać.

Nadeszła noc. Ułożyliśmy się przy ognisku. W zenicie czarnej kopuły błyszczała nad nami błękitna Wega; na zachodzie, jak sowie oko, płonął złoty Arktur. Gwiezdny pył Drogi Mlecznej skrzył się srebrem.

Tam, nisko nad horyzontem, płonie krwawy Antares, a bardziej na lewo widnieje przyćmiony Strzelec. Tam jest środek gigantycznego gwiezdnego koła Galaktyki – centralne „słońce” naszego wszechświata. Nie ujrzymy go nigdy. Olbrzymia czarna zasłona kryje oś Galaktyki. Tam, w tych ciemnych światach, na pewno także istnieje życie, obce, różnorodne, inne. Tam w znacznie większej ilości żyją istoty podobne do nas, posiadające potęgę myśli, tam w dali, niedostępnej nawet dla naszej wyobraźni... A ja, niczego nie podejrzewając, patrzę stąd na te światy z tęsknotą i wzruszeniem, jedynie w przeczuciu wielkiego losu, jaki przeznaczony jest rodowi ludzkiemu. Wielkiego losu, tak, jeżeli uda się pokonać ciemne zwierzęce siły panujące jeszcze na ziemi, które tępo, bydlęco burzą i niszczą cenne osiągnięcia ludzkości.

Czy śpicie, towarzyszu majorze? – zabrzmiał głos profesora.

Nie, patrzę na gwiazdy... Są tu szczególnie jasne i bliskie.

Tak, obserwatorium umieszczono z sensem; powietrze jest tu niezwykle czyste. Zresztą, prawie w całej Azji Środkowej powietrze jest jasne, przejrzyste.

Nic dziwnego, że tutejsze narody – to dobrzy badacze gwiazd. Wiecie? Kirgizi nazywają gwiazdę Polarną – Srebrnym Gwoździem Nieba. Do tego Gwoździa przywiązane są trzy konie. Za końmi gonią wciąż wkoło cztery wilki i ani rusz nie mogą dogonić. A gdy dopędzą – będzie koniec świata. Czyż to nie jest poetyczne przedstawienie obrotu Wielkiej Niedźwiedzicy?

Jakie to dziwne! Pamiętam, że czytałem gdzieś o niebie półkuli południowej. Wysoko, tam gdzie lśni Krzyż Południowy, wśród Drogi Mlecznej znajduje się jaskrawy obłok gwiezdny, a obok niego zupełnie czarna plama – olbrzymie nagromadzenie ciemnej materii, mającej kształt gruszki. Pierwsi żeglarze nazywali to Workiem Węgla. Starożytna legenda australijska nazywa tę plamę ziejącą jamą, wyrwą w niebie, a inna legenda mówi, że jest to ucieleśnienie zła w postaci australijskiego strusia – emu. Emu leży u stóp drzewa utworzonego z gwiazd Krzyża Południowego i czyha na oposa chroniącego się w gałęziach tego drzewa. Gdy emu pochwyci oposa, nastąpi koniec świata.

Tak, podobne, tylko zwierzęta zupełnie inne – potwierdził leniwie Matwiej Andriejewicz.

Powiedzcie mi, proszę, profesorze, kto i kiedy wzniósł Nur-i-Deszt, to „z sensem umieszczone” obserwatorium i dlaczego właśnie w tak pustynnym miejscu?

Pracowali tu astronomowie ujgurscy, uczniowie mędrców arabskich. No, a miejsce to stało się pustynne po najazdach mongolskich. Tutaj wszędzie dokoła są ruiny, ślady osiedli. Siedemset lat temu była tu na pewno bogata, ludna okolica. Aby zbudować takie obserwatorium, trzeba dużo umieć i wiele posiadać.

Profesor urwał. Coś się stało. Tylko że na razie nie wiedziałem co. Drugi wstrząs wyjaśnił mi, że to zakołysała się ziemia pod nami, jak gdyby po jej powierzchni przeszła kamienna fala. Prawie jednocześnie posłyszeliśmy daleki huk, idący skądś z głębin, pod naszymi nogami. Naczynia w skrzynce zadźwięczały, głownie w ognisku rozsypały się. Wstrząsy następowały jeden po drugim.

To wszystko skończyło się równie nagle, jak się zaczęło. W ciszy, która nastąpiła, słychać było łoskot toczących się po zboczu kamieni i osypywanie się czegoś w ruinach obserwatorium.

Gdy rano przyszliśmy na miejsce naszej codziennej pracy, spotkały nas tam nieoczekiwane zmiany, które powstały w nocy podczas wstrząsów ziemi. Podkopana od dołu po lewej stronie ziemna zapora osiadła i rozsypała się odsłaniając w prawej ścianie płytką niszę, uwieńczoną ostrym, strzelistym łukiem. W głębi niszy, spod pyłu i oblepiających grud ziemi, wystawała kamienna tablica z wyrytym, zupełnie niezrozumiałym dla nieobeznanego oka splotem znaków arabskiego kufickiego pisma22. Uradowani tym odkryciem i jednocześnie zmartwieni ponownym zasypaniem schodów, szybko oczyściliśmy napis, ukryty przez tyle wieków pod suchym pyłem ziemi. Na gładkiej niebieskawej tafli litery były wgłębione i pokryte jakby pomarańczową emalią wpadającą w odcień zielonkawy. Tania i profesor zajęli się odszyfrowaniem napisu, a ja i Wiaczyk znowu zabraliśmy się do odkopywania schodów.

Matwiej Andriejewicz wyprostował plecy i westchnął głośno:

Szkoda! Nic ważnego! Jest to potwierdzenie zachowanych w historii wiadomości... Napis głosi, że według edyktu z takiego a takiego roku, w miesiącu Kowus – to po arabsku Strzelec, Taniu?

Tak.

A więc w listopadzie ukończono budowę w miejscowości Nur-i-Deszt, nad rzeczką Echik, na wzgórzu – jak tam, Taniu?

Niezupełnie rozumiem tę nazwę. Coś w rodzaju Świecącego Pucharu.

Jakaż poezja! Na wzgórzu Świecącego Pucharu, na miejscu dawnych kopalni królewskich barwników... Aha, to z waszej dziedziny, majorze... Ale gdzież tu ślady jakiejś eksploatacji i co tu można było wydobywać?

Nie wiem, nie zauważyłem żadnych śladów kopania.

Ale byliście przecież ongiś geologiem? – żartobliwie oburzył się profesor.

Czekajcie, niech tylko odkopię wam schody, a wówczas zwolnicie mnie na kilka godzin, abym mógł się powłóczyć. Może i geolog się przyda! Bo dotąd moja codzienna trasa była wciąż ta sama: rzeczka – piwnica, rzeczka – namiot.

Aha! – roześmiał się profesor. – Spróbujcie znaleźć się w skórze archeologa, z nosem wciąż w ziemi!... Ale macie rację, trzeba ogłosić dzień wypoczynku. Jutro nie będziemy kopać, pochodźcie więc, zbadajcie. Tania, naturalnie, zajmie się praniem... Nie? Więc co? Aha, też się powłóczy, pozna trochę geologię? Hm...

A cóż tam dalej jest napisane? – przerwałem profesorowi.

Dalej następuje: Na pamiątkę wielkiego dzieła wyryty został ten napis i zamurowana starożytna waza z opisem budowli.

Ależ, profesorze! Przecież znalezienie tej wazy miałoby ogromne znaczenie przy badaniu całego obserwatorium!

Oczywiście, ale nie napisano, gdzie jest zamurowana. To jasne, że w fundamentach. Jak ją tam znaleźć? Nawet schodów nie możemy odkopać.

Nazajutrz rano pożyczyłem od Wiaczyka śrutową strzelbę, mając nadzieję upolowania jakiejś zwierzyny. Odprowadzani przez profesora żartobliwym błogosławieństwem, wyruszyliśmy z Tanią na zwiedzenie wzgórz Nur-i-Deszt. Okazało się, że nikt z członków maleńkiej ekspedycji nie oddalił się dotąd od ruin – praca pochłaniała cały czas.

Dzień był przedziwnie upalny i cichy. Najmniejszy wiaterek nie łagodził suchego żaru, płynącego od kamienistej ziemi. Długo chodziliśmy po wzgórzach, wdrapując się na ich zbocza, póki nie zmęczyło nas pragnienie. Wówczas zeszliśmy w dół, do rzeczki, napiliśmy się do syta i zaczęli w niej brodzić boso. Duże kamyki usuwały się spod nóg. W przezroczystej wodzie wśród czarnych i szarych otoczaków z rzadka występowały jaskrawo różnobarwne, wygładzone przez wodę kawałeczki opalu i chalcedonu23. Polowanie na ładne kamyki pochłonęło nas oboje i dopiero gdy nogi zdrętwiały zupełnie, wyszliśmy na brzeg i wygrzewaliśmy się na ciepłych kamieniach sortując nasze łupy.

Czerwone kładźcie tutaj, Taniu. To krwawnik, kamień w starożytności bardzo ceniony, podobno posiadający cudowną siłę.

Czerwonych najwięcej. Ach, patrzcie, jakie cudo! – krzyknęła dziewczyna. – Czy wy to znaleźliście? Przezroczysty i mieni się perłowo.

Gialit, najcenniejszy rodzaj opalu. Możecie zrobić sobie z niego broszkę.

Nie lubię broszek, pierścionków, kolczyków, niczego, z wyjątkiem bransoletek. Ale jeśli mi go tak po prostu darujecie... dziękuję... A dlaczego wzięliście te trzy kamienie, mętne, nieładne?

Jak to, Tianiu! Jak można tak lekceważyć mój najcenniejszy łup? Patrzcie! – i zanurzyłem nieefektowny biały otoczak w wodę. Kamyk stał się przezroczysty i zaczął się mienić błękitnawą barwą.

Jakie to ładne! – zdziwiła się dziewczyna.

Aha, nieładny kamień stał się czarodziejski. Za taki uważano go też w starożytności. To hydrofan, nazywany też „okiem świata”. Jest bardzo porowaty i dlatego nieprzezroczysty w stanie suchym. Przezroczysty i piękny robi się dopiero wtedy, gdy w jego pory wejdzie woda. Wszystko to są rodzaje kwarcu. Jest ich wiele, w różnych odcieniach, rozmaitej piękności i ceny.

Cóż wam dała nasza dzisiejsza wycieczka? – spytała Tania.

Mam teraz pojęcie o geologicznej budowie całej tej okolicy. Nie znalazłem, co prawda, nic szczególnego... starożytne granity i pokłady czarnych kwarcytów pociętych żyłami kwarcu. Wzgórze, na którym stoi obserwatorium, różni się nieco od innych: jest utworzone z kwarcytów niezmiernie twardych, szklistych. Piękne kamienie w korycie rzeczki są pozostałością rozmytych kwarcytów, w żyłach, próżniach i naciekach szczelin powinno być dużo chalcedonu i opalu.

A gdzież jest ta kopalnia, o której mówi napis?

Właśnie nie wiem. Sami widzicie, że nigdzie nie ma najmniejszych śladów. Może kryją się pod ruinami obserwatorium.

To źle, znowu profesor będzie kpić! – zakończyła Tania. – Trzeba wracać. Patrzcie, słońce zachodzi. I tak już dobrniemy po ciemku.

Na czerwonym tle zachodu wyraźnie rysowały się zaokrąglone grzbiety wzgórz. Zupełny brak wiatru podkreślał głuchą ciszę piasków. Gdyśmy doszli do wzgórza obserwatorium, ma zachodzie zgasły już ostatnie blaski zorzy wieczornej.

Ledwo widoczne w blasku gwiazd ruiny powitały nas milczeniem. Tylko gdzieś w oddali lelek słał swój dźwięczny zew. Nocą bywało tu niemiło; ogarnęło nas niejasne poczucie niebezpieczeństwa, szliśmy więc na palcach i mówili szeptem jak by bojąc się obudzić coś, co drzemie wśród ponurych ruin.

Nagle poczułem, że moje całodzienne zmęczenie ustępuje miejsca napływającej energii. Suche, nieruchome powietrze, mimo gorąca promieniującego, z rozgrzanych murów, wydawało się niezwykle orzeźwiające. Miłe, ledwo odczuwalne igiełki od czasu do czasu przebiegały po skórze.

Wcale się nie zmęczyłam – szepnęła mi Tania przysuwając się tak blisko, że niemal dotknęła mnie ramieniem. – Tu jest coś w powietrzu.

Tak, sądzę, że takie powietrze jest w pobliżu dynamomaszyny. Dotknijcie swych włosów, Taniu, dziwnie się jakoś nastroszyły!

Tania przesunęła ręką po włosach, starając się przygładzić je, a wówczas rój maleńkich, błękitnych iskierek pojawił się pod jej palcami.

Jak przed burzą – powiedziała Tania – tylko że niebo jasne i wcale nie jest duszno, przeciwnie.

Dziwne. W ogóle jest w tym miejscu wiele rzeczy niejasnych... – zacząłem i nagle zobaczyłem słabe zielonkawe światło, które zabłysło gdzieś w wyłomie muru... Podchodziliśmy już do głównego budynku z łukiem kwadrantu. Przypatrzyłem się i dostrzegłem, że kilka liter napisu na wewnętrznej ścianie portyku świeci słabym, ledwo dostrzegalnym blaskiem.

Patrzcie, Taniu! – podprowadziłem moją towarzyszkę do rozwalonego muru. W nieprzejrzanym mroku sklepień wyraźnie występowały wijące się litery, oprowadzone zielonkawożółtym blaskiem.

Co to takiego? – wyszeptała poruszona dziewczyna. – Tu są przecież wszędzie dokoła napisy, ale nie świecą.

Te wszystkie napisy są, zdaje się, złote? Prawda?

Tak – potwierdziła Tania.

A to... chwileczkę... – ostrożnie wśliznąłem się do portyku i zapaliłem zapałkę. Zagadkowy blask na chwilę znikł. Zwietrzały mur ślepą ścianą stanął przede mną. Zdążyłem jednak dojrzeć ocalały kawałek kaflowej płytki, pokryty gładką glazurą z wyrysowanymi na niej pomarańczowozielonymi literami. – To jest pisane nie złotem, ale taką samą emalią jak przy schodach, w piwnicy.

Chodźmy prędko, zobaczymy – żywo zaproponowała Tania.

Chodźmy – zgodziłem się i spytałem: – Byliście kiedy nocą w obserwatorium? Wy albo profesor?

Nie, ani razu.

Więc zrobimy tak: pójdziemy najpierw do obozu, ale na razie nie mówcie o niczym profesorowi. Zjemy kolację, a gdy wszyscy zasną, jeżeli chcecie, pójdziemy na wyprawę. Jeżeli jesteście zmęczeni, wybiorę się sam.

Ale skąd! Jakie tam zmęczenie! Wszystko jest takie ciekawe, tajemnicze!

Wspaniale. Tylko umawiamy się, Taniu: ani słówka profesorowi. Sam jeszcze nic nie rozumiem, ale jeżeli razem znajdziemy jakieś wyjaśnienie – toż to będzie poranna niespodzianka dla profesora.

Ciepła, silna ręka dziewczyny uścisnęła mocno moją dłoń. Szybko zeszliśmy ze wzgórza na placyk, gdzie zazwyczaj płonęło niewielkie ognisko. Pogderawszy na nas za spóźnienie się na kolację, profesor zaczął wypytywać o rezultaty wyprawy. Według przepowiedni Tani posypały się na moją biedną głowę dobroduszne kpinki profesora, gdy tylko dowiedział się, że nie znalazłem nigdzie śladu wydobywania barwników.

Niech tam! Lepiej już nie pytać, coście razem z Tanią po ciemku znaleźli! No, no, nie gniewajcie się. Pokażcie wasze kamyczki... Jak dużo krwawników! Gdyby tak popracować parę dni, można by zebrać cały worek. Teraz krwawnik nie jest tak ceniony; jeszcze jeden z wielu przykładów zapomnianej z wiekami mądrości doświadczenia ludzkiego. Dawniej w całej Małej Azji kamień ten był jednym z najbardziej cenionych. Robiono z niego bransolety, naszyjniki, klamerki. I wierzono, że krwawnik chroni człowieka od wielu chorób. A najciekawsze, że ta wiara jest czymś więcej niż prostym zabobonem. Dowiedziałem się niedawno... – Profesor umilkł patrząc w zamyśleniu na oświetlony ogniskiem czerwony kamień.

Czegoście się dowiedzieli? Powiedzcie – prosiła Tania.

Ach, bardzo proste. Medycy podejmują próby leczenia krwawnikiem. Okazuje się, że prawie zawsze jest on promieniotwórczy, chociaż minimalnie, znikomo, zaledwie w tym stopniu, co organizm ludzki. Ale właśnie dzięki tej minimalnej radioaktywności działa on dodatnio na system nerwowy przywracając mu równowagę czy też bo ja wiem co...

– „Rad!” – wstrząsnął mną mglisty domysł, a w głowie zawirowiały myśli o wyładowaniach elektrycznych, świecących napisach, pomarańczowozielonych farbach. Poderwałem się niecierpliwie, ale natychmiast opanowałem się i z pośpiechem wyjąłem papierosy.

Cóż to? Ukłuło was coś? – spytał zdziwiony profesor. – Chyba czas już spać. Jeżeli się jutro wcześnie zabierzemy do pracy, na pewno odkopiemy wejście. Wy jak tam sobie chcecie, ale my z Wiaczykiem idziemy spać.

Zostaliśmy we dwoje z Tanią. Paliłem nerwowo, czekając aż profesor zaśnie i będzie można wziąć świece na nocną wyprawę dla zbadania tajemnic obserwatorium Nur-i-Deszt.

Wreszcie Tania zdobyła dwie świece, a ja wyciągnąłem ze sterty narzędzi potężny łom.

A to po co? – zdziwiła się dziewczyna.

Przyda się, a nuż trzeba będzie odwalić kamień, wybić jakąś płytę.

W dole, w murowanych piwnicach, panował zupełny mrok. Szliśmy po omacku znaną sobie dobrze drogą, nie zapalając światła. Skręciliśmy na prawo w szczelinowe wejście, dostaliśmy się do niszy schodów.

Tanie krzyknęła. Wielka tablica świeciła bardzo słabo, ale jednak wyraźnie, splotami kufickich liter. Tak samo świeciło złociste pasemko biegnące po występie łuku schodów.

Tak, rozumiem – rozmyślałem głośno – tu w dzień jest mało światła.

No, więc co z tego? – niecierpliwie spytała Tania.

Teraz nie pytajcie mnie, zanim nie rozwiążę całej zagadki. Chodźmy w górę, do kwadranta. Z pewnością znajdziemy tam jeszcze resztki świecących napisów. Stop, dajcie świecę! Zajrzyjmy i tu.

Przypomniałem sobie zagadkowy odblask wewnątrz cokołu wieżyczki astronomicznej, gdy zajrzałem tam pierwszego dnia, postanowiłem dostać się do wnętrza cokołu. Zacząłem ostrożnie podważać łomem ściśle spojony z innymi kawałek kamienia, leżący nad wąską szczeliną wentylacyjną.

Kamień ustępując pod naciskiem zachybotał się. Nacisnąłem silniej i pociągnąwszy gwałtownie ku sobie wyważyłem kamień. Z drugim poszło łatwiej. Powstał otwór wystarczający, aby przesunąć przezeń głowę i rękę ze świecą. Płomień świecy rozjaśnił ciasne wnętrze baszty, okrągłe, wysoko w górze ginące w mroku. Po lewej stronie, naprzeciwko wybitej przeze mnie dziury, znajdował się wielki ociosany kamień, a na nim stało pokryte grubą warstwą kurzu duże naczynie o szerokiej szyjce, mglisto świecące zakurzoną glazurą.

Waza, Taniu, waza! – wykrzyknąłem i ustąpiłem dziewczynie miejsca u wyłomu.

Nie przejdziemy! Jak się tam dostać? – spytała Tania tłumiąc radosne westchnienie.

Zaraz! – podniecony odkryciem podważyłem prędko jeszcze dwa kamienie. Zaledwie przedostałem się do wnętrza wieżyczki, pośpiesznie cofnąłem się w tył; na prawo i z tyłu za kamieniem, na którym stała waza, ziała ciemnością otchłań studni. Do tej studni schodziły w dół wąskie stopnie, które wyżej kręciły się spiralnie w górę ku jakiemuś występowi wewnętrznej części baszty. Podałem Tani wazę przez wyłom i oświadczyłem:

Poczekajcie na mnie, Taniu. Zejdę na dół.

Nie, nie, jak też pójdę z wami: kto wie, co tam... – umilkła zmieszana. Oczy nasze spotkały się i ja... No, jednym słowem, zszedłem opierając się rękami o ściany studni i pomogłem zejść Tani.

Studnia nie była głęboka. Zresztą okazało się, że to wcale nie była studnia, ale nierówne, nieco pochyłe przejście, wybite w skale. Poczuliśmy chłód poprzez nasze lekkie ubrania, jednak nie był to chłód zatęchły, piwniczny, lecz świeży, przypominający bogate w ozon powietrze górskie. Na głębokości kilku metrów przejście rozszerzało się w nieregularną dużą pieczarę o skopanych ścianach, porytą idącymi w różnych kierunkach bruzdami. Wiedziałem już, czego szukać! Gdzieniegdzie w szczelinach łupków krzemionkowych i kwarcytów, na dnie bruzdek, pozostały niewielkie ślady ochry cytryno-wożółtego i pomarańczowego koloru.

Oto kopalnia barwników, Taniu! Ale to nie są zwykłe barwniki!

Wróciliśmy na górę. Nie usłuchałem protestów Tani i popełniłem świętokradztwo: nie czekając dnia zabrałem wazę. Przyciskałem mocno do piersi ciężkie naczynie i stąpałem ostrożnie bojąc się potknąć. Koło portyku zostawiliśmy cenną zdobycz i powoli obeszliśmy całą budowlę. Miałem rację. Jeszcze w kilku miejscach odkryliśmy jakieś świecące znaki. Świecące linijki były też na łuku kwadranta.

Zszedłszy do rzeczki, ostrożnie zdjęliśmy pokrywę wazy. Wewnątrz niej nie było nic prócz pyłu. Wówczas obmyliśmy wazę z wierzchu, cicho przenieśliśmy do namiotu i postawiliśmy ją u wezgłowia profesora, ciesząc się z góry jego jutrzejszym zdumieniem i wstrząsem.

No, a teraz opowiadajcie! – prosto w ucho szepnęła mi Tania. – I tak nie zasnę, póki się wszystkiego nie dowiem.

Odeszliśmy od namiotu i położyliśmy się na brzegu rzeczki, która z melodyjnym szmerem płynęła w ciemny step.

To wszystko jest bardzo proste, Taniu: tu są pokłady rud uranowych, a więc jest i rad. Te żółte plamy – to ochra uranowa. Stosuje się ją w ceramice dla otrzymania bardzo trwałej emalii o mocnych, czystych barwach: pomarańczowej, żółtozielonej, oliwkowej. Rudy uranowe spotyka się w szczelinach kwarcytów. Były wydobywane już w starożytności, ale rad, rad! Oprócz uranu jest rozsiany zapewne w minimalnej ilości w krzemionkowej masie jasnych kwarcytów. Myślę, że całe wzgórze obserwatorium, utworzone z tych kwarcytów promieniuje emanacją radu. Kwarcyty są widocznie nieco radioaktywne. Sole radu, zmieszane z innymi minerałami, dają niezwykle trwałe świecące barwniki. Szczególnie teraz, w czasie wojny, te świecące mieszanki mają szerokie zastosowanie. Okazuje się, że starożytni astronomowie znali ten sekret i może nawet sama nazwa Nurri-Deszt – „Światło Pustyni” – jest też związane z dziwnymi zjawiskami w obserwatorium. Rad jest jeszcze mało zbadany. Wiemy, że jonizuje powietrze, gromadzi elektryczność i ozon, zabija bakterie, unieszkodliwia trucizny. Teraz rozumiem, na czym polega radosny, podniecający wpływ tej miejscowości: olbrzymia masa radioaktywnych kwarcytów, nie przykrytych z wierzchu innymi pokładami, tworzy wielkie pole słabego radoczynnego promieniowania, widocznie w najkorzystniejszych dla ludzkiego organizmu dawkach. Pamiętacie, co mówił profesor o krwawniku? Dziś nie ma wiatru i dzięki temu nagromadziło się tu większe niż kiedykolwiek skupienie emanacji radu. Zauważyliśmy to oboje dzisiejszej nocy. Jakież ciekawe i nieoczekiwane odkrycie, prawda? – Położyłem swą rękę na ręce dziewczyny.

Tak, ciekawe – obcym głosem powiedziała Tania i szybko wstała. – No, trzeba iść spać, już późno...

Pozostałem na brzegu, nieco zaskoczony nagłym chłodem Tani. Wszystkie moje myśli krążyły dokoła nieoczekiwanego odkrycia. W dalszym ciągu wyszukiwałem coraz więcej faktów potwierdzających moje przypuszczenie i długo jeszcze leżałem w ciemnościach. Zaplątawszy się wreszcie w labiryncie chemii powlokłem się na swe posłanie.

Obudziły mnie głośne okrzyki profesora wzywające nas wszystkich. Waza została wyniesiona na świat. Deseń błyszczącej emalii aksamitnej, zielonoczarnej barwy wił się wśród jaskrawych pomarańczowych, brązowych i oliwkowych pasm. Takie przepiękne tony glazury mogą dać jedynie połączenia uranu. Nowe potwierdzenie nocnego odkrycia w oślepiającym blasku dnia!

Opowiedziałem profesorowi wszystkie moje rozważania na ten temat. Trzeba było widzieć radosne podniecenie uczonego! Dodałem jeszcze, że promieniowanie radu zwiększało przezroczystość powietrza tuż nad obserwatorium.

No, to już może za daleko idziecie... – oświadczył profesor. – A co do naszych spraw, zupełnie zgadzam się z wami. Ta okolica jest nie tylko miejscem światła ale i radości. Ale dlaczegóż to Tania taka dziś smutna? Co się stało?

Nie, skądże, nic mi nie jest...

Po powtórnym zwiedzeniu kopalni powróciliśmy do roboty na schodach. Pod koniec dnia udało nam się oczyścić nieduży otwór, przez który przedostaliśmy się wszyscy kolejno. Były tam piwnice składające się z kilku izb. Nie wiem, czego mógłby się tam dopatrzyć archeolog, bo dla mnie piwnice te były równie puste jak wszystkie poprzednie.

O zachodzie wiatr pomknął po stepie, różowy pył kłębił się nad stalowym dywanem piołunu. Profesor z Wiaczykiem szli przodem, a zamyślona Tania zwolniła kroku i pozostała w tyle. Dopędziłem dziewczynę i delikatnie ująłem jej rękę.

Co wam jest, Taniu? Taka zawsze wesoła, ożywiona i nagle... Wydaje mi się, że ta zmiana nastąpiła po naszym wczorajszym odkryciu.

Dziewczyna bacznie spojrzała mi w twarz.

Nie wiem, czy mnie zrozumiecie, ale powiem... Nur-i-Deszt jest naprawdę miejscem radości. Myślałam, że radość ta jest we mnie, pochodzi ode mnie, że jestem silna, swobodna, wesoła. Nagle zjawiacie się tutaj – dziewczyna zacięła się – surowy, zamknięty w sobie, zahartowany w ogniu wojny. I także stajecie się jasny, radosny... Aż tu nagle okazuje się, że przyczyną tego jest rad, tylko rad... Więc, gdyby nie było radu... – głos dziewczyny zniżył się niemal do szeptu – nie byłoby cudownego uroku tych dni przy starożytnym obserwatorium.

Tania odwróciła się, wyrwała rękę i zbiegła w dół po zboczu wzgórka.

Powoli poszedłem za nią. Stanąłem i obejrzałem się na ruiny Nur-i-Deszt.

Światło Pustyni”, tak, niewątpliwie także i światło dla pustyni mojej duszy. Nie minie, pozostanie na zawsze radość tych dni spędzonych w obserwatorium Nur-i-Deszt.


Znów, jak dawniej, siedzieliśmy z Tanią u dogasającego ogniska. Obok mas promieniowała złocistym światłem starożytna waza, świecąca czasza dawno minionych, ale niezgasłych nadziei ludzkich.

Taniu droga – mówiłem – tutaj odżyła moja dusza i otworzyła się na... twoje spotkanie. Kto wie, może dzięki dalszym postępom nauki wpływ substancji promieniotwórczych będzie poznany jeszcze głębiej. A któż zaręczy, że nie działają na nas w tej chwili jakieś inne promienie – no, chociażby promienie kosmiczne? Oto tam – wstałem i wskazałem na gwiaździste niebo – są może potoki najrozmaitszej energii, płynące z czarnych głębin przestworzy... cząsteczki dalekich, gwiezdnych światów.

Tania wstała i gwałtownie zbliżyła się ku mnie. W jasnych oczach dziewczyny odbijał się popielaty gwiezdny blask.

A wysoko nad nami, przecinając świetlne obłoki Drogi Mlecznej, błyszczał rozpostarty Łabędź wyciągając swą długą szyję w wieczystym locie w przyszłość.



CIEŃ PRZESZŁOŚCI


No, nareszcie! Wiecznie się spóźniacie! – wesoło zawołał profesor, gdy do jego gabinetu wszedł Siergiej Pawłowicz Nikitin, młody, ale już sławny z powodu swych odkryć paleontolog. – Miałem dziś gości. Prosto z wystawy rolniczej – dwóch wielkich czabanów ze wschodnich stepów. Oto prezent od nich, wyraz szacunku dla uczonych; popatrzcie: melon, olbrzymi, żółty. A jak pachnie! My go tu zaraz... tego... za zdrowie dzielnych pasterzy!

Czy po to wezwaliście mnie, profesorze?

Zanadtoście niecierpliwi, młody człowieku. Odwróćcie się w lewo, do tego stoliczka.

Nikitin szybko podszedł do małego stolika w rogu gabinetu. Na nim, na szarym kartonie, leżały porządnie ułożone gładkie, ciemnobrązowe szczątki dużych kości wykopaliskowych. Paleontolog wziął jedną z nich, postukał w nią paznokciem i odwrócił na drugą stronę. Kolejno obejrzał wszystkie osiem kawałków; były ciężkie, mocne, przepojone krzemieniem i żelazem.

Wieloletnia praktyka w dziedzinie anatomii kośćca pozwoliła Nikitinowi uzupełnić w myśli i odtworzyć brakujące części kości; z ich charakterystycznych kształtów powstał w jego wyobraźni cały szkielet wymarłego zwierzęcia.

No, teraz rozumiem wszystko. Kości mają ciemną wypolerowaną skórkę, ogorzałość pustynną. Czabanowie zebrali je wprost z powierzchni pustyni... Wasiliju


Pietrowiczu, przecież to dynozaury. Tak dobrze zachowane – to pierwsze tego rodzaju odkrycie w naszym kraju! Należy jakoś odwdzięczyć się czabanom.

Ach, myślicie może o jakiejś nagrodzie? Ale przecież oni, mój drogi, bogatsi są od nas wszystkich! Pytali, czy nie potrzebujemy czegoś z ich kołchozu. Nie, to bezinteresowny kult dla nauki. Jutro znów tu przyjdą, pragną się z wami spotkać. Chcieli przynieść jeszcze jakiś silan24. No, przetnijcie melonik i spokojnie porozmawiajmy.

Z kawałkiem aromatycznego melona w ręku Nikitin kucnął przed olbrzymią mapą, wiszącą na ścianie gabinetu, wpatrując się w jej dolny lewy kąt upstrzony drobnymi punktami, oznaczającymi niebezpieczne piaski. Stary uczony przechylił się przez poręcz fotela wodząc wzrokiem za palcem Nikitina.

To olbrzymie pole kości dynozaurów znajduje się mniej więcej tu – mówił młody paleontolog. – Trzysta pięćdziesiąt kilometrów od źródeł Tałdy-saj. W pobliżu studni Bissekty. Trzeba będzie jechać piaskami do wzgórz Lajili, a dalej – to już kamienna pustynia i miejscami step.

Oślepiający blask słoneczny raził nie przyzwyczajone oczy odbijając się od białych murów niskich budynków. Nikitin szedł po miękkim kobiercu żółtego pyłu przez obszerne podwórze stacji towarowej.

Trzy nowiutkie auta wyjechały już za bramę i stanęły gęsiego na brzegu drogi, czekając na naczelnika. Wysoko wznosiły się ich białe, brezentowe budy. Błyszczący lakier wozów był już pokryty czerwonawym pudrem kurzu. Wzdłuż drogi, po dużych kamieniach szerokiego aryku, szemrząc płynęła czysta woda, jak gdyby kpiąc sobie ze znoju i kurzu. Cicho warczały na małych obrotach zapuszczone motory aut.

Nikitin siadł do szoferki stojącego na przedzie auta, drzwiczki zatrzasnęły się; ukośnym słupem wzniósł się i wyzłocił kurz. Samochody ruszyły ku białym domom i zielonym ulicom miasta rozrzuconego u północnych stoków spalonych słońcem wzgórz.

Wracając późno z posiedzenia Nikitin szedł wolno wzdłuż cicho szemrzącego aryku. W domach, w cieniu gęstych liści drzew, było już ciemno.

Przed nim z cienia alei, lekko przeskoczywszy aryk, wyszła na drogę dziewczyna w białej sukni. Jej gołe, opalone nogi zlewały się niemal z ginącą w ciemności drogą i wskutek tego wydawało się, że dziewczyna płynie nie dotykając ziemi. Dwa grube, czarne warkocze, ostro kontrastujące z białą suknią, ciężko opadały na jej plecy i rozplecionymi końcami opuszczały się do połowy bioder.

Nikitin stanął, poddając się przez chwilę mimowolnej zadumie, a potem ruszył szybciej i wkrótce znalazł się przed wielką bramą z desek wiodącą do domu, który udzielił gościny ekspedycji.

Na dużym podwórzu, oświetlonym elektrycznością, zobaczył Nikitin członków ekspedycji zebranych przy autach. Wszyscy śmieli się z czegoś wesoło; nawet ponury starszy szofer uśmiechał się dobrodusznie.

Do Nikitina podbiegła czarnooka Marusia, preparator ekspedycji, która w tych dniach wybrana została na organizatora partyjnego.

Gdzie przepadacie, towarzyszu Nikitin! Postanowiliśmy zrobić zebranie, a was nie ma. Czekaliśmy, czekaliśmy i jakoś samo się zaczęło.

Wesołe zebranie! – uśmiechnął się Nikitin.

A wszystko z powodu nazw aut! – wyjaśniła Marusia.

Jakich nazw?

Wiecie, postanowiliśmy, że auta będą współzawodniczyły. A Martyn Martynowicz zaproponował, aby dla wygody nazwać każde auto.

I coście postanowili?

Do rozmowy wtrącił się Martyn Martynowicz, Łotysz, starszy człowiek, w okrągłych okularach, specjalista od wykopalisk.

Wasze nazwaliśmy „Błyskawicą”, a dwa inne „Niszczycielem” i „Dynozaurem”.

Donośny głos trąbki o trzech tonach rozległ się na ulicy, we wrotach zapłonęły i znowu przygasły latarnie czarnego ZIS-a.

Nikitin poszedł na spotkanie sekretarka komitetu obwodowego, z którym rozmawiał już kilkakrotnie w sprawach ekspedycji.

Urządziliście się nieźle – obejrzał się dokoła sekretarz. – No, kiedyż w drogę?

Pojutrze.

Wspaniale, towarzyszu Nikitin! A właśnie mam prośbę do was. – Sekretarz zrobił pauzę. – Jadę wprost z zebrania. Okazało się, że przy Bissekty są pokłady asfaltu, trzeba je zbadać. Moi geologowie naciskają. Po prostu trzeba zabrać pracownika Urzędu Geologicznego.

Nikitin zakłopotał się i zachmurzył. Sekretarz wziął go pod rękę i obaj odeszli w głąb podwórza.

Chyba wszystko?

Wszystko, towarzyszu Nikitin. Możemy zacząć ładować auto do drogi.

Róbcie to razem z Matrynem Martynowiczem. Na naszą „Błyskawicę”, która pójdzie pierwsza – benzynę i instrumenty. Na „Dynozaura” – benzynę, deski i namioty. Na „Niszczyciela” – wodę, żywność i gumę.

Przez niskie otwarte drzwi wdzierał się upalny oddech dnia. Nikitin zbierał to torby rozrzucone na stole papiery śpiesząc do urzędu telegraficznego.

Czy można? – dał się słyszeć miękki kobiecy głos.

W oślepiająco jasnym czworoboku drzwi pojawiła się w aureoli światła zgrabna sylwetka w białej sukni. Dziewczyna pochyliła się z lekka, wpatrując się w półmrok izby, i przed Nikitinem mignęły wczorajsze czarne warkocze...

Serce Nikitina zabiło w niespokojnym przeczuciu czegoś dobrego. Wstał na spotkanie dziewczyny trzymającej w ręku małą walizeczkę i znajomość została zawarta.

Miriam, a jak dalej? – spytał paleontolog.

Taszmuradowa, ale Miriam wystarczy – uśmiechnęła się dziewczyna.

Więc nie przeraża was, że ekspedycja jest trudna i daleka?...

Czarne oczy dziewczyny błysnęły drwiąco:

Nie, nie przeraża. Wasza ekspedycja jest tak dobrze wyposażona... Wczoraj kierownik oświadczył mi, że ta wycieczka może zastąpić wyjazd do miejscowości kuracyjnej...

No, dobrze – Nikitin wyciągnął do niej rękę – wybierajcie sobie auto, jakie się wam podoba.

Chciałabym, jeżeli można, w „Niszczycielu”, z Marusią – poprosiła Miriam.

O, już zdążyłyście się dogadać? – roześmiał się paleontolog wychodząc na podwórze razem z Miriam. – Tak – nagle stwierdził – właściwie poznałem was już wczoraj. Wieczorem na ulicy Engelsa...

Ukłonił się i poszedł ku bramie, a dziewczyna patrzała za nim zdumiona.

Auta jechały gęsiego, kołysząc się i podskakując po bezdrożach. Szary, płaski step, porosły piołunem, wypalony był żarem wysokiego słońca. Monotonne i bezbarwne było wyblakłe, groźne niebo bez najmniejszej chmurki, zwisające ciężko nad równiną. Od czterech dni wieczorami i rankami miarowo warczały motory. Mimo niewielkiej szybkości aut, ekspedycja odjechała już czterysta kilometrów od białego miasta i kolei.

Na przestrzeni czterystu kilometrów ukazywały się i znikały z oczu barchany, skaliste wzgórza, równy step porosły piołunem, białożółte sołonczaki.

Ponuro zgrzytały tryby przekładni, głośno warczały motory, czarne kierownice ślizgały się w spoconych, zmęczonych rękach szoferów i leciały, leciały błękitnawym dymkiem w bezkresny step setki litrów drogocennej benzyny.

Raz tylko w ciągu tej całej drogi późnym wieczorem wyjrzała zza wysokich wzgórz miła łuna elektrycznych świateł – fabryka siarki. A później z rzadka trafiały się okrągłe wojłokowe jurty – czasowe schroniska ludzkie tu, gdzie wieczna była jedynie niezmienna, pozbawiona wyrazu pustynia.

Minąwszy fabrykę długo jechali wykorzystując blask księżyca i ostatni odcinek dobrej drogi. Gładkie takyry25 w księżycowym świetle błyszczały jak niezliczone małe jeziorka. Auta zwiększyły szybkość na ich twardej powierzchni. Step wydawał się nocą tajemniczy i przyjazny.

Nikitin wydał polecenie zatrzymania się na nocleg dopiero wtedy, gdy auta znów zaczęły podskakiwać na wybojach, podnosząc gęsty kurz na pagórkowatej powierzchni pulchnej gliny.

Biwak został jasno oświetlony elektrycznymi lampkami, przyczepionymi z tyłu do aut, ale miejsce na nocleg było bardzo niemiłe. Nogi tonęły niby w głębokim śniegu w nierównej, miałkiej ziemi, z której gdzieniegdzie sterczały kruche, gołe źdźbła jakiejś wyschłej trawy. Na przedzie ledwo dostrzegalne w osłonie księżycowego światła majaczyły wzgórza Lajili – początek najbardziej bezwodnej, kamienistej pustyni, ukrywającej gdzieś w swej głębi cmentarzysko wykopaliskowych potworów.

Odcięcie od świata szczególnie dało się odczuć za bezkresnymi rzędami wzgórz pokrytych szarym żwirem. Ekspedycja zagubiła się, jak gdyby odeszła w niebyt w niezliczonych skrętach, objazdach, zjazdach i wspinaniach się. Trzy szare auta minęły wzgórza i wjechały na martwą bezkresną równinę, pokrytą cienką warstwą drobnego piasku. Nad pustynią drżała mgiełka rozgrzanego powietrza, którego powiewy nieco łagodziły niemiłą rzeczywistość.

Przed uczestnikami ekspedycji pojawiały się kuszące błękitne jeziora, cudowne gaje, połyskujące w oddali szczyty śnieżnych gór. Czasem morze pluskało zupełnie blisko, tuż przed tępymi nosami aut. Lekkie, owiane mgłą fale unosiły białą pianę. Po kilku minutach zamiast morza zjawiły się białe domy ocienione gęstymi drzewami, domy podobne do tych, które pozostały daleko na południu, za piaskami. Nawet sylwetki aut, ostre i wyraźne, rozpływały się, to wydłużając się do niewiarogodnych rozmiarów, to na odwrót, rosnąc wzwyż i wydymając się niby jakieś słonie-olbrzymy.

Zapadał mrok. Po raz ostatni w purpurowych promieniach zachodu ukazały się wysokie błękitne i zielone baszty złudnego zamku i znikły.

Błyskawica”, podnosząc słupy kurzu i daleko oświetlając równinę swymi mocnymi latarniami, prowadziła kolumnę. Na tym odcinku drogi można było jechać i nocą. „Dynozaur” z „Niszczycielem” pozostały w tyle, żeby nie tonąć w kurzu, jak to się zawsze zdarzało, gdy przejeżdżali przez okolicę pełną pyłu.

Równo warczał motor sprowadzając sen. Nikitin zdrzemnął się siedząc w szoferce, ale prędko obudził go dźwięk głośnych sygnałów idącego za nim „Dynozaura”. „Błyskawica” zatrzymała się. Wolno nadjechały dwa dalsze auta.

Co się stało? – spytał Nikitin kierowcę „Dynozaura”.

Nie mogę jechać, towarzyszu naczelniku – z zakłopotaniem odparł szofer – jawią mi się jakieś widziadła.

Cóż takiego?

To prawda, towarzyszu Nikitin – poparł szofera Martyn Martynowicz. – W dzień miraże ukazują się w oddali, a teraz po prostu przed nosem. Aż strach bierze...

A ja sobie jadę i nic! – powiedział starszy szofer, kierowca „Błyskawicy”.

Ty, Wołodia, jedziesz na przedzie – wtrącił się pochodząc bliżej szofer „Niszczyciela” – a my za twoim kurzem. Latarnie oświetlają kurz i diabli wiedzą, co się majaczy. Niesposób jechać...

Głupstwa gadacie – rozgniewał się starszy szofer. – Wiem, że czasem majaczy coś w kurzu. Ale żeby aż nie można było jechać...

Sam spróbuj... Pozwól, niech ja pojadę pierwszy! – krzyknął dotknięty kierowca „Dynozaura”

Dobra, jedź!... – ponuro zgodził się starszy szofer. Każdy wszedł do swej szoferki; zadźwięczały startery. „Dynozaur” kołysząc wysokim nadwoziem, powoli minął „Błyskawicę” i zniknął w chmurze pyłu, nabierając szybkości. Kierowca „Błyskawicy” poczekał, aż kurz osiądzie, i dopiero, gdy rzadkimi pyłkami zaczął się złocić w świetle latarni, ruszył za nim.

Zaciekawiony Nikitin, przetarłszy zakurzone szyby, przyglądał się drodze. Kilka kilometrów przejechali jak by nigdy nic i szofer zaczął coś ironicznie mruczeć pod nosem. Auto szło równo, napięcie uwagi słabło, gdy naraz Nikitin poczuł, że szofer gwałtownie skręcił kierownicę. Auto wykręciło się. Na przedzie widać było wyraźnie olbrzymi okrągły dół, wyłożony białymi kaflami. Zdumiony Nikitin przetarł oczy. Dalej, z obu stron świetlnego korytarza utworzonego przez blask latarni, w wirujących pyłkach wyrosły rzędy wysokich domów.

Zjawa miała takie pozory rzeczywistości, że paleontolog drgnął. W tej samej chwili usłyszał wściekłe „tfu!” szofera. Domy znikły i step rozłożył się deseniem czarnych i żółtych pasm, a obok auta ziała czarna rozpadlina. Zacisnąwszy zęby szofer wparł się w kierownicę chcąc przezwyciężyć złudzenie wzroku. Po kilku minutach na przodzie wydymał się niewiarogodnie stromy zwodzony most, widoczny zupełnie wyraźnie i do tego stopnia realny, że Nikitin lękliwie obejrzał się na szofera. Ale ten już hamował wóz. Z tyłu rozległy się uporczywe sygnały „Niszczyciela”. Zatrzymawszy auto szofer zapalił papierosa, przemył oczy, podniósł szybę i z uporem ruszył dalej. Znów tuż przed autem powstawały coraz to nowe miraże, przerażająco bliskie i realne. Nerwowe napięcie rosło. „Błyskawica”, hamowana i kierowana w bok, starała się ominąć nie istniejące przeszkody, aż wreszcie szofer, jęknął i splunął; zatrzymał auto i zaczął dawać sygnały „Dynozaurowi”. Gdy kurz opadł, podjechał „Niszczyciel”, który stał już kilka minut.

Na postojach świat miraży znikał. Noc rozsuwała horyzont w ciemną nieskończoność; wielkie gwiazdy świeciły spokojnie i znane gwiazdozbiory radowały swą niezmiennością. A w dzień wśród warkotu motorów i kołysania aut znowu migotały i mieniły się barwne, fantastyczne widziadła. I wszystko znów wydawało się nierealne.

Nikitin bardzo się ucieszył, gdy zza mieniącej się zasłony kolejnego mirażu wzniosły się nagle ponure, czarne kontury gór Arkarły. Najpierw szczyty ich długo tkwiły na poziomie maski auta, następnie zaczęły rosnąć zakrywając na północo-zachodzie cały horyzont. Przewodnik wskazał upstrzoną szczelinami górę, której strome przednie zbocze miało kształt regularnego trapezu. „Błyskawica” skierowała się prosto na nią. Grunt stawał się znowu nierówny wznosząc się kamiennymi tarasami coraz wyżej i wyżej. Aż wreszcie, chyląc się na bok, „Błyskawica” zrobiła obrót, zazgrzytały hamulce i auto powoli zjechało na szeroką równinę – na dno olbrzymiej, starożytnej, śródgórskiej zapadliny.

Od strony zachodniej ponuro sterczały ciemne urwiska, w stromych stokach wschodnich wzgórz występowały jaskrawoczerwone piaskowce. Nad równiną krążyły wolno dwa orły.

Według wskazówek przewodnika ekspedycja ruszyła wzdłuż czerwonych urwisk ku północy. Tam, w miejscu zetknięcia się czarnych skał z czerwonymi, powinno znajdować się źródło Bissekty z wykopaną w niepamiętnych czasach studnią.

Równina powierzchni doliny poryta była gdzieniegdzie płytkimi wypłuczyskami i obficie usiana gładkimi otoczakami pokrytymi pustynną ogorzałością. Otoczaki te nadawały gruntowi nienaturalnie ciemną barwę, na której tle miliardami iskier skrzyły się w słońcu kryształy przezroczystego gipsu, rozsiane wśród otoczaków.

Stój, stój! – krzyknął nagle Nikitin i wyskoczył szybko z auta. Za nim, widząc kości, rzucili się jego wierni pomocnicy.

Na lewo od aut leżały ułożone do siebie pod pewnym kątem dwa olbrzymie pnie skamieniałych drzew. W jaskrawym słonecznym blasku wyraźnie rysowały się słoje drewna i ślady sęków. Dokoła pni i dalej na zachód rozrzucone były olbrzymie kości o ciemnej, błyszczącej powierzchni.

Zachwyceni badacze rozsypali się po równinie. Radośnie ożywieni odnajdywali coraz więcej okazów. Wspaniale zachowane kości olbrzymich jaszczurów zajmowały większą część doliny. Paleontologowie z radosnymi okrzykami rzucali się to w tę, to w inną stronę. Szoferzy i robotnicy, porwani ich entuzjazmem, wzięli udział w oględzinach, rozradowani i zdziwieni niezwykłym widowiskiem.

Zaledwie część kości leżała swobodnie na powierzchni. Inne znajdowały się w ciemnym piaskowcu i otoczakach. Kości sterczały wszędzie; były w wypłuczyskach, zalegały obnażone na wzgórkach skały, gromadziły się wielkimi skupiskami.

Dzielni czabanowie mieli rację – odkryli niebywałej wielkości cmentarzysko olbrzymich wymarłych jaszczurów, gdzie zgromadziły się szczątki setek tysięcy różnych zwierząt.

Dziwne wrażenie wywierała ta rozpalona, czarna, martwa dolina zawalona kośćmi olbrzymów. Mimo woli przychodziły na myśl starożytne legendy o walkach smoków, o mogiłach wielkoludów, o chmarach zatopionych podczas potopu olbrzymów. Jasne stawało się od razu pochodzenie tych legend, mających niewątpliwie swe źródła w odnajdywanych skupiskach olbrzymich kości.

Nie przybyło?

Nie, nie przybyło.

Trzeba kopać głębiej.

Głębiej nie można, tam już jest skała.

Skała? – Nikitin rzucił notatki, zerwał się i podszedł do źródła.

Upewniwszy się co do słuszności słów Łotysza, paleontolog poczuł, jak serce ściska mu się z niepokoju. Kryjąc lęk Nikitin powoli oddalił się od obozu, idąc ku górom, aby namyślić się w samotności. W drugiej dobie pobytu w dolinie zrobili straszne odkrycie: ilość wody w źródle Bissekty była niewystarczająca. To, co wystarczało dla dwóch, trzech podróżnych z wielbłądami, nie wystarczało dla dużej ekspedycji. Może źródło dobre było sto lat temu, ale teraz już wysychało. Trzeba było napocząć żelazny zapas wody. Ale skąd wziąć wody na drogę powrotną? Trzeba rzucić wszystko i możliwie najprędzej przedostać się na wschód – tam w odległości dwustu kilometrów są na pewno dobre studnie. Gdyby tak przywieźć stamtąd wodę? Ale wówczas nie starczy benzyny na powrót.

Oszołomiony niespodziewanym ciosem uczony jaskrawo odczuł całą swą niemoc wobec bezlitosnych sił natury. Cóż może zrobić on i cała jego tak wspaniale wyposażona ekspedycja – bez wody? Skąd ją tu wziąć, wśród rozpalonych słońcem głazów, gdzie nie ma nic, prócz tego maleńkiego źródełka starożytnej studni?

Próby oczyszczenia źródła do niczego nie doprowadziły. Czyżby to niespodziane nieszczęście mogło zburzyć tak starannie zorganizowaną ekspedycję, przekreślić jej dorobek, zagrozić ludziom?

Pogrążony w ciężkich myślach Nikitin zabrnął w góry. Szedł wolno niewielką rozpadliną, głęboko werżniętą w czarne zbocza siodła górskiego. Rozpalone czarne skały ziały dusznym upałem. Nikitin zatrzymał się i zobaczył Miriam. Dziewczyna siedziała na kamieniu podkurczywszy nogi i przegiąwszy smukłą kibić. Na kolanach miała otwarty notatnik i była tak zamyślona, że nie usłyszała kroków Nikitina. Zdawało się, że ciężkie warkocze przygniatają pochyloną głowę Miriam, twarz jej była zwrócona ku mglistej gorącej dali. Cały wygląd dziewczyny i jej poza nagle uderzyły paleontologa harmonią z otaczającą naturą. Nikitin po raz pierwszy poczuł, że Miriam jest dziecięciem swego kraju. Płynęła od niej stanowczość, ukryta pod maską spokoju. Nikitin zastygł w miejscu bojąc się przestraszyć Miriam.

Kraina rozpalonych, martwych przestrzeni, gdzie nic nie przychodzi łatwo. Tylko uporczywy wysiłek wielu pokoleń przynosi zwycięstwo nad okrutną przyrodą tego kraju. Nie można iść przebojem, w porywie zapału – taka droga nie doprowadzi tu do celu. Trzeba wolno, cierpliwie i pewnie posuwać się naprzód. Być zawsze przygotowanym na coraz to nowe trudności, siłą woli tłumić właściwe każdemu człowiekowi pragnienie cudownego, nieoczekiwanego szczęścia.

Dziewczyna, poczuwszy wzrok Nikitina, spojrzała, zerwała się, i podeszła do niego. Badawczo zajrzała w oczy młodego uczonego.

Co wam jest, towarzyszu Nikitin? – spytała jak zwykle powoli.

Nikitin odczuł szczerą troskę w jej głosie. Z bezwiedną potrzebą szczerości w stosunku do niej opowiedział o klęsce oczekującej ekspedycję. Dziewczyna wysłuchała go w milczeniu i dopiero w drodze powrotnej, przy samym obozie, zakłopotana powiedziała jak by do siebie.

Słyszałam, że w zeszłym roku przy robotach na Diurtkyrze udało się zwiększyć wydajność źródeł... – Miriam zrobiła pauzę – przy pomocy dynamitu. Więc, gdybyśmy mieli...

Do diabła, przecież mamy ammonal! – krzyknął Nikitin. – Można wysadzić w powietrze źródło strugi, to nie zawsze pomaga, ale czasem udaje się. Zupełnie to przeoczyłem. Zaraz spróbujemy. – Paleontolog poweselał i przyśpieszył kroku. – Zaryzykujemy największy nabój.

Grom wybuchu wstrząsnął martwymi górami. Wysoki słup pyłu wzniósł się nad źródłem, a w kilka sekund później coś się oberwało w górach ze strasznym hukiem. Wszyscy uczestnicy ekspedycji rzucili się do źródła, w milczeniu zaczęli usuwać zaporę skalną i odkopywać je. W obozie zapanowała naprężona cisza, gdy Nikitin z Miriam zaczęli mierzyć dopływ wody. Nagle naczelnik ekspedycji wyprostował się.

Dziękuję, Miriam!

Pochwycił rękę dziewczyny i mocno ją uścisnął.

W górę ją! – rozległ się przyjazny okrzyk. Dziewczyna jak strzała pomknęła szukać ratunku za plecami starszego szofera. Ten rozpostarł potężne ramiona i groźnie oświadczył:

Nie dam!

Jak tam wasz asfalt, Miriam? – spytał wesoło Nikitin.

Tu są bardzo ciekawe pokłady. To nie asfalt, ale jakaś szczególna, bardzo twarda smoła.

Pokażcie mi ją jutro, dobrze? A dziś radzę zaznajomić się z naszymi zdobyczami.

Cała równina pokryta była wzgórkami skopanej ziemi. Z ogniska, na którym gotowano rzadki klej stolarski, unosił się lekki dymek. Martyn Martynowicz w spodenkach kąpielowych, opalony na czarno, gorliwie nasycał tym klejem kruche kości. Bliżej ku środkowi równiny pracowało kilku ludzi. Duża płaszczyzna oczyszczonej z wierzchu skały okopana była głębokimi rowami. Dwóch robotników ostrożnie dłubało długimi nożami w kruchym piaskowcu, dzieląc okopany głaz na trzy części. Marusia kończyła oczyszczanie czaszki przesycając klejem uszkodzone części. Nikitin przyprowadził Miriam do głazu i zdumiona dziewczyna zobaczyła na jego powierzchni rozpostarty szkielet ogromnego jaszczura. Jaszczur leżał na boku podwinąwszy długi ogon i skrzyżowawszy ciężkie tylne łapy. Na kręgach, żebrach, nawet na kopytach – wszędzie widniały wyraźnie napisane cyfry. Czaszka potwora, mająca około dwóch metrów długości, przechodziła na karku w olbrzymi kostny kołnierz, wysadzany tępymi kolcami. Nad oczyma sterczały dwa długie skierowane skośnie ku przodowi rogi; trzeci róg tkwił na nosie, a pysk zakończony był długim dziobem

To „triceratops”, trójrogi trawożerny dynozaur, dobrze uzbrojony przeciwko drapieżcom – objaśnił Nikitin. – Szkielet zachowany jest całkowicie; podzielimy go na trzy części i wprawimy w mocne ramy – paleontolog wskazał przygotowane belki – zalejemy gipsem i przewieziemy w postaci ciężkich monolitów, aby dopiero na miejscu, w laboratorium, ostatecznie oczyścić ze skały.

Jakież musiały istnieć drapieżniki, skoro przeciw nim trzeba było mieć takie uzbrojenie? – spytała Miriam.

Drapieżniki? – wykrzyknął paleontolog. – Macie przykład – wybrał z koszyka płaski ząb długości około piętnastu centymetrów z zagiętym wierzchołkiem i z nacięciami w kształcie piły po obu brzegach. – To tyranozaur, władca jaszczurów, olbrzym chodzący na tylnych łapach.

Niedługo przejdziemy z wykopaliskami w same góry – ciągnął Nikitin. – Tam Martyn Martynowicz znalazł trzy szkielety pancernych dynozaurów o kościanych pancerzach wysadzanych kolcami. Prawdziwe czołgi, tylko że w odróżnieniu od współczesnych, bez armat; współczesne czołgi są bronią natarcia, a losem trawożernego stworzenia jest bierna obrona. Chowa się za swą tarczę albo wystawia rogi – samo nie napada.

Nie dochodząc do wschodniej rozpadliny Miriam skręciła w lewo i poprowadziła Nikitina wzdłuż podnóża góry, między rozrzucone kamienne głazy.

Przed paleontologiem i jego towarzyszką nieoczekiwanie wyrosła potężna ściana czerwonawoczamej skały. Przecinało ją wąskie przejście, jak gdyby została przecięta uderzeniem olbrzymiego miecza. Po obu stronach tej kamiennej szczeliny wznosiły się dwie skalne baszty, zaopatrzone w wysoko u góry zwisające nad przejściem występy. Wąska szczelina była prosta jak lufa strzelby, z gładkimi, wypolerowanymi ścianami. Przeszedłszy kilkadziesiąt kroków Miriam i Nikitin znaleźli się w sporej dolince zamkniętej ze wszystkich stron stromymi skałami. Ściana naprzeciw przejścia wyginała się regularnym półkolem, w którego środku występował ogromny sześcian bardzo twardego brunatnego piaskowca. Podnóże sześcianu tonęło w kupie płaskich, zapewne niedawno wywróconych głazów; na przedniej, ukośnej powierzchni połyskiwało ogromne czarne lustro. Paleontolog ze zdumieniem rozglądał się dokoła.

Pokłady asfaltu – przemówiła Miriam – a raczej stwardniałej smoły. Smoła tworzy regularne warstwy w twardych piaskowcach, osadzonych ongiś według wszelkiego prawdopodobieństwa przez wiatr, coś w rodzaju starożytnych diun. Gdyśmy wysadzili źródło w powietrze – tutaj runęła skała i odsłoniła świeżą warstwę smoły kopalnej. Jej gładka powierzchnia, jeszcze nie zniszczona przez proces wietrzenia, błyszczy jak lustro.

Kiedy utworzyła się waszym zdaniem ta smoła i piaskowiec? – szybko spytał paleontolog.

Jest zapewne współczesna kościom dynozaurów – odpowiedziała Miriam. – Wszystkie te pokłady gromadziły się tu, w dolinach starożytnych gór, i od tamtych czasów pozostały niemal nienaruszone.

Nikitin z aprobatą kiwnął głową i usiadł na grubym, skrzypiącym piachu. Dziewczyna usadowiła się naprzeciw niego w swej ulubionej pozycji – z podwiniętymi nogami.

W zamkniętej ze wszystkich stron dolince było jakoś niezbyt gorąco. Dokoła panowała przedziwna cisza. Ledwo dosłyszalnie, niby dalekie kryształowe dzwoneczki, dźwięczały suche trawy rosnące na dnie tej naturalnej sali górskiej. Nikitin pierwszy raz w życiu usłyszał ich szeleszczące, smutne wołanie i ze zdumieniem spojrzał na Miriam. Dziewczyna pochyliła głowę i położyła palec na ustach. Wkrótce w ten słaby, niemal nierzeczywisty zew, wplotły się jakieś równie dalekie akordy niskich tonów – głosy krzewów rosnących u podnóża pierścienia skał.

Nikitin pogrążył się w głębokim zamyśleniu słuchając tej ledwo dosłyszalnej muzyki milczącej pustyni.

Trawy dzwoniły, jak by nawoływały do zajrzenia w głąb natury – mówiły o tym, co jest ukryte, co zazwyczaj mija niepostrzeżone przez naszą świadomość, przytępioną zakorzenionymi przyzwyczajeniami i tylko w rzadkich chwilach życia reagującą z prawdziwą wrażliwością.

Nikitin myślał o tym, że natura jest bardziej bogata niż wszelkie nasze o niej wyobrażenia, ale poznanie jej tajemnic wiele kosztuje. W bliskim obcowaniu, w ciągłej walce z przyrodą człowiek podchodzi bardzo blisko do jej ukrytych skarbów. Ale wówczas trzeba, aby dusza jego była jasna i czysta, podobna do czułego instrumentu muzycznego, wówczas odpowie na zew natury. Nikitin powoli podniósł wzrok i zobaczył wpatrzone w siebie oczy Miriam. Dziewczyna spokojnie badała jego twarz nie spuszczając oczu. Nikitin wstał niezręcznie i głosem, który jemu samemu wydał się ochrypły i niski, zagłuszył delikatne szepty traw.

Trzeba już wracać, Miriam.

Dziewczyna podniosła się w milczeniu. Przed odejściem raz jeszcze Nikitin z zadowoleniem rzucił okiem na pełną spokoju dolinkę.

Czemu wcześniej nie powiedzieliście mi o tym uroczym miejscu? – zwrócił się z wyrzutem do dziewczyny.

Tak byliście pochłonięci swą pracą... – odpowiedziała cicho Miriam.

Zaraz jutro przeniosę obóz do podnóża kamiennych baszt – zdecydował Nikitin. – Zresztą główne wykopaliska będą teraz tuż obok.

Martyn Martynowicz pewnym, eleganckim uderzeniem wbił ostatni gwóźdź w długą skrzynię.

Koniec, towarzyszu Nikitin! – wesoło zawołał, zagłuszył delikatne szepty traw.

Koniec! – odkrzyknął Nikitin. – Jutro odpoczynek i przygotowania do drogi, a wieczorem jazda – uczony zrobił pauzę – do domu!... Dłużej nie możemy tu tkwić.

Towarzyszu Nikitin – z prośbą w głosie wtrąciła się Marusia – dawno obiecywaliście opowiedzieć nam o tych – dziewczyna wskazała na leżące wszędzie skrzynie – zwierzętach, ale nigdy nie mieliście czasu. Może dziś... jest dopiero trzecia.

Dobrze, zjemy obiad i pójdziemy do dolinki – zgodził się Nikitin.

Uczestnicy ekspedycji uważnie słuchali swego naczelnika. Nikitin mówił dobrze, porywająco. Opowiedział, jak w zamierzchłych epokach rozwoju życia na powierzchni ziemi wolno, w ciągu milionów pokoleń, doskonalił się organizm zwierzęcy, jak pojawiały się wówczas fantastyczne, dziwne kształty zwierząt czworonożnych: gadów i płazów. Jak w walce o byt, w przezwyciężaniu wpływów otaczającej przyrody, ginęły wszystkie mniej doskonałe, mniej aktywne gatunki – ostry grzebień doboru naturalnego czesał potok pokoleń odrzucając wszystko, co słabsze i niepotrzebne. Na początku ery mezozoicznej, około stu pięćdziesięciu milionów lat temu, na dawnych lądach rozmnożyły się gady. Od nich pochodzą najdoskonalsze ze wszystkich stworzeń – ssaki, rozwijające się w surowych warunkach końca ery paleozoicznej. Potem zaś, ostry i suchy klimat zmienił się wszędzie na wilgotny i gorący, a obfita, wspaniała roślinność pokryła lądy. Warunki stały się lżejsze, lepsze i wówczas po całej ziemi rozmnożyły się olbrzymie gady. Zapanowały one na lądzie, w powietrzu i w wodzie, doszły do wielkich rozmiarów i liczby.

Roślinożerne olbrzymy, w obronie przed drapieżnymi, miały cudaczne rogi albo pancerze z kostnymi kolcami i tarczkami.

Inne, nie chronione pancerzem, dochodzące do dwudziestu pięciu metrów długości i sześćdziesięciu ton wagi, kryły się w wodzie przybrzeżnych lagun morskich czy jezior. W powietrzu unosiły się latające jaszczury, które ze wszystkich latających stworzeń miały największą rozpiętość skrzydeł i dzięki temu były najlepszymi lotnikami. Olbrzymie zwierzęta drapieżne chodziły na tylnych nogach podpierając się grubym ogonem. Ich przednie łapy zamieniły się w słabe, prawie niepotrzebne wyrostki; głównym orężem w walce była olbrzymia głowa z wielkimi, ostrymi zębami. Były to trzynożne potwory, dochodzące do ośmiu metrów wysokości, bezmózgie maszyny bojowe o strasznej sile i bezlitosnym okrucieństwie.

Wśród jaszczurów-olbrzymów żyły pierwotne ssaki – maleńkie zwierzątka, podobne do naszych jeży czy szczurów. Gady w korzystnych warunkach ery mezozoicznej zgniotły tę postępową grupę zwierząt i z tego punktu widzenia mezozoid był epoką reakcji trwającej około stu milionów lat i wstrzymującej postęp w świecie zwierzęcym. Lecz gdy tylko zaczęły się zmieniać warunki klimatyczne, nastąpiły zmiany wśród roślin i źle się zaczęło dziać ogromnym jaszczurom. Roślinożerne olbrzymy wymagały obfitego, lekkostrawnego roślinnego pożywienia.

Zmiana żywności stała się katastrofą zarówno dla roślinożernych jak i dla drapieżców. Naturalny stan „zaludnienia” uległ gwałtownej zmianie. Nastąpiło masowe wymieranie gadów i szybki rozwój ssaków, które stały się panami ziemi i wreszcie dały istotę myślącą – człowieka.

Wyobraźcie sobie przez chwilę nie kończący się łańcuch pokoleń żywych istot, który przez te setki milionów lat przemijał bez jednej jedynej myśli, wyobraźcie sobie tę nieogarniętą liczbę ofiar doboru naturalnego na ślepej drodze ewolucji...

Uczony zamilkł. Wysoko, na pociemniałym już niebie, rozległ się głos orła... i

Słuchacze siedzieli cicho, wpatrzeni w paleontologa.

Nikitin uśmiechnął się w zadumie i znów zaczął:

Tak, wielkość mojej nauki polega na nieogarniętych perspektywach czasu. Pod tym względem paleontologia może być porównywana jedynie z astronomią! Ale paleontologia ma jedną słabą stronę – bardzo słabą, męczącą ludzi, którzy dążą do głębokiego poznania: niekompletność materiału. Zaledwie bardzo mała część dawniej żyjących zwierząt zachowała się w różnych warstwach skorupy ziemskiej, a to, co się zachowało – też stanowi tylko niekompletne szczątki. Przykładów nie trzeba daleko szukać. Choćby nasze wykopaliska – wydostaliśmy tylko kości. Co prawda na podstawie tych kości możemy odtworzyć zewnętrzny wygląd zwierząt, ale tylko do pewnego stopnia. Najgorsze jest to, że nigdy nie dowiemy się szczegółów wewnętrznej budowy zwierzęcia i nie będziemy go sobie mogli wyobrazić żywego. W ten sposób nigdy nie sprawdzimy ścisłości naszych wyobrażeń, nie ustalimy naszych błędów. Niewzruszone są prawa natury. Siła umysłu ludzkiego polega na tym, aby im spojrzeć prosto w twarz i nie dać się omamić bajkom.

Głęboki smutek zadrgał w głosie uczonego i udzielił się słuchaczom.

Paleontolog podniósł się z żywością.

Ale to nic, dla was, nie obciążonych wiedzą, pozostaje swobodna i potężna fantazja pisarzy. Oni barwnie i przekonywająco wskrzeszają wymarły świat zwierzęcy, nie krępowani więzami ścisłych faktów. Radzę przeczytać „Świat zaginiony” Conan Doyle'a i „Walkę o ogień” Rosny-Ojca. – To mój ulubiony pisarz. Nawet na paleontologa może on podziałać potęgą wyobraźni, wspaniałym obrazem pradawnego życia, uchwyconym cieniem przeszłości. – Z zapałem zaczął cytować: – „Wraz z gęstniejącym mrokiem ukazał się mglisty cień przeszłości i po stepie płynął czerwony złowrogi potok”.

Lekki okrzyk Marusi przerwał uczonemu i kazał mu się odwrócić. W chwilę potem zamarł wstrząśnięty do głębi.

Nad mieniącą się szafirem płytą smoły kopalnej, z jej czarnej głębi podnosiło się olbrzymie zielonoszare widmo. Olbrzymi dynozaur stał nieruchomo w powietrzu nad górnym brzegiem skalistego urwiska, unosząc się na dziesięć metrów nad głowami osłupiałych ludzi. Potwór wznosił wysoko swoją głowę o garbatym nosie; wielkie oczy smętnie i ponuro spoglądały gdzieś w dal; szeroka paszcza bez warg obnażała długi rząd zagiętych w tył zębów. Kark zwierzęcia stromo opadał przechodząc w nieprawdopodobnie potężny ogon, podtrzymujący dynozaura z tyłu. Olbrzymie, zgięte w stawach tylne łapy były potężne jak ogon, podobne do dwóch kolumn i miały szeroko rozpłaszczone palce z krzywymi, olbrzymimi pazurami. Niemal pod samą szyją, na pochyło zwisającej nad ziemią części tułowia, nieporadnie i bez sensu sterczały dwie cienkie, szponiaste przednie łapki, bardzo maleńkie w porównaniu z olbrzymim tułowiem i głową. Poprzez to widmo przeświecały czarne urwiska gór, a jednocześnie można było odróżnić najmniejsze szczegóły ciała zwierzęcia. Upstrzony drobnymi kostnymi blaszkami grzbiet potwora, jego chropowata skóra, zwisająca miejscami w ciężkich fałdach, dziwna narośl na gardle, pagórki olbrzymich mięśni, nawet szerokie fioletowe pasmo wzdłuż boku – wszystko to stwarzało zdumiewające pozory rzeczywistości. Nic więc dziwnego, że piętnaście osób oniemiało z wrażenia i oczarowani, pochłaniali wzrokiem olbrzymi cień – tak rzeczywisty, a jednocześnie widmowy.

Upłynęło kilka minut. W nieuchwytnych ruchach promieni słonecznych zjawa dynozaura roztopiła się, zgasła. Przed ludźmi nie było nic oprócz czarnego lustra, które utraciło błękitnawy odcień i połyskiwało teraz kolorem miedzi.

Głośne westchnienie wydarło się jednocześnie z kilku piersi. Nikitin zwilżył wyschłe wargi.

Długi czas nikt nie mógł wymówić ani słowa. Nie-wiarogodne ukazanie się widma potwora zburzyło wszystkie utarte, ustalone wyobrażenia; każdy czuł, że w jego życie wtargnęło coś niezwykłego.

Najbardziej wstrząśnięty był sam Nikitin, uczony, przywykły do analizowania i wyjaśniania zagadek natury.

Nie przychodziło mu do głowy żadne rozsądne wyjaśnienie tego, co się stało. Wszyscy gubili się w domysłach. W obozie do późnej nocy panował gwar, dopóki wreszcie Nikitin nie uspokoił wzburzonych namiętności oznajmieniem, że w tej krainie dziwów miraż dy-nozaura nie jest znów widowiskiem tak bardzo zadziwiającym. Widmo to, według określenia Nikitina, nie mogło być niczym innym jak tyranozaurem.

Warczały sprawdzane przed daleką podróżą motory. Błękitnawy dymek rozpełzał się po brunatnych otoczakach równiny. Nikitin spojrzał na zegarek i szybko podążył do wąskiej szczeliny wśród skał.

Czarne lustro spojrzało na niego głęboko i obojętnie. Nie było już tu dawnej ciszy w tym przybytku spokoju – zza skalnych ścian dochodził odgłos motorów. Niejasne uczucie czegoś na zawsze utraconego owładnęło Nikitinem. Czekał na ukazanie się wczorajszego widma, ale widmo nie zjawiało się.

Widocznie Nikitin nie zapamiętał dokładnie momentu pojawienia się widma i przyszedł za późno...

Bolejąc nad zaniedbaniem i jednocześnie dziwiąc się rozmiarom swego żalu, Nikitin długi czas stał przed kupą kamieni tworzących podstawę lustra. Za nim rozległ się skrzyp piasku, Miriam szybko podeszła ku niemu.

Martyn Martynowicz mówi, że już można jechać. Powiedziałam, że pójdę po was, chciałabym jeszcze raz spojrzeć... – urywanie i szybko zaczęła mówić zdyszana dziewczyna.

Zaraz idę – niezdecydowanie powiedział paleontolog i po chwili milczenia dodał – zaczekajcie, Miriam!

Dziewczyna z uległością podeszła i zaczęła razem z nim wpatrywać się w czarne lustro.

Co będziecie robić, Miriam, po powrocie? – nagle spytał Nikitin.

Pracować, uczyć się – krótko odpowiedziała dziewczyna. – A wy?

Też będę pracować na tymi dynozaurami. – Uczony zająknął się i niespodziewanie gwałtownie zakończył: – I myśleć o was...

Miriam pochyliła głowę, milczała chwilę.

Gdybym była na waszym miejscu, poświęciłabym wszystkie siły na rozwiązanie zagadki widma dynozaura. Przecież to nie zwyczajny miraż – dodała po chwili.

Sam wiem, że to nie miraż – zawołał zniechęcony Nikitin – ale jestem tylko paleontologiem, gdybym był fizykiem...

Nikitin urwał rozmowę i z niewytłumaczonym gniewem na samego siebie podszedł do warstwy zadziwiającej, skamieniałej smoły. Długo wpatrywał się w jej czarną, niemą głębię i nieznośne, dzikie pragnienie narastało w jego duszy. Na jedną sekundę otworzyła się nieprzenikniona, niedostępna dla człowieka zasłona czasu. Wśród wszystkich ludzi – jedynie jemu i jego towarzyszom było dane zajrzeć w przeszłość. A z nich wszystkich tylko on jeden był wystarczająco uzbrojony w wiedzę i doświadczenie pracy naukowej. Miriam ma rację. Nikitina opanowało silne pragnienie odkrycia tej tajemnicy przyrody.

Nagle Nikitin zauważył jakieś srebrzyste cienie wypływające jak gdyby z czarnej głębi. Paleontolog zaczął się w nie wpatrywać natężając uwagę i wzrok. Rozrzucone części szybko złożyły się w niejasny, ale pełny obraz. Był on podobny do źle wywołanego zdjęcia olbrzymich rozmiarów. W środku wystąpiła odwrócona postać wczorajszego tyranozaura, jednak silnie zmniejszona, a z lewej strony widniała grupa olbrzymich drzew, zaś za nimi i w dole ukazały się mgliste zarysy jakichś skał.

Wyciągnąwszy notes Nikitin przywołał Miriam i zaczął pośpiesznie szkicować złudne widziadło. Oboje wpatrywali się chciwie w srebrzystopopielate cienie, ale zjawa nie stawała się wyraźniejsza. Oczy zmęczyły się wreszcie od natężenia, zaczęły przed nimi krążyć i migać jakieś świetlne plamy i znów głęboka czerń stała się ślepa i bez wyrazu.

Nikitin z trudem zmusił się do odejścia od tajemniczego lustra. Zdawał sobie sprawę z tego, że należałoby tu zostać jeszcze kilka dni dla obserwacji lustra. Rzadki kaprys losu pozwolił mu zetknąć się z zupełnie wyjątkowym zjawiskiem. Bardzo prędko, może już za kilka dni, słońce i wiatr zniszczą gładką powierzchnię warstwy smoły i na zawsze przepadnie zawarta w niej tajemnica, niezrozumiała mimo wszystko dla Nikitina. Obowiązkiem uczonego – i żeby to tylko obowiązkiem – całą racją jego istnienia! – jest nie wypuścić z rąk tego odkrycia, przekazać je ludziom. A wbrew temu wszystkiemu trzeba będzie porzucić cudowne okno w przeszłość, zostawić je w dalekich, niedostępnych górach. Brak czasu! Niebezpieczne było odkładanie powrotu, a dla dobra wykopalisk ekspedycja i tak pracowała do ostatniego dnia. Przed nimi ciężka droga powrotna w przeciążonych autach. Czyż mógł narażać powierzone mu życie ludzkie z racji niewyjaśnionego mirażu?... Oczywiście, że nie!

Nikitin szybko, prawie biegnąc, wrócił do aut. Podszedłszy do „Błyskawicy” jeszcze raz obejrzał się na Miriam nieruchomo stojącą przy „Niszczycielu”, obróconą ku wejściu do szczeliny. To było ostatnie wrażenie paleontologa, które wywoził ze sobą opuszczając to zagadkowe miejsce.

Jazda! – krzyknął głośno i zatrzasnąwszy drzwiczki szoferki zaczął się przyglądać, jak migały uciekające spod skrzydła auta iskry gipsu w dolinie kości.

Szybko gasło pochmurne, ołowiane niebo. Przez podwójne okna widać było czarny, pokryty lodem dach z białymi plamami śniegu. Gwałtowne podmuchy wiatru rwały dym unoszący się z komina.

Nikitin odsunął książkę i wyprostował się w fotelu: gnębił go głuchy smutek.

Uparty umysł uczonego nie chciał się poddać, ale gdzieś głęboko w duszy dojrzewało już gorzkie poczucie bezsilności.

Ze smutkiem uprzytamniał sobie Nikitin, że tylko nieskazitelna opinia ocaliła go od jawnych żartów, a nawet podejrzeń o chorobę umysłową. Pomoc, o którą się zwrócił do fizyków, wyraziła się z ich strony w formie drwiącego zdumienia: czyż mało bywa różnych złudzeń optycznych, miraży, halucynacji? I rozważając rzecz z ich punktu widzenia Nikitin nawet nie mógł wziąć im tego za złe.

Jeszcze tam, w górach, na cmentarzysku dynozaurów zrozumiał, że gładka powierzchnia czarnej smoły kryła w sobie coś w rodzaju zdjęcia fotograficznego, w niepojęty sposób odbijającego się w powietrzu. A jak mogło powstać zdjęcie bez kliszy fotograficznej, bez wywołania, bez utrwalenia? A najważniejsze – zwyczajne rozproszone światło nie stworzy żadnego obrazu, potrzebna jest do tego ciemnia fotograficzna, to jest ciemna kamera z wąską szczeliną lub otworem; przechodzące przez ten otwór promienie światła dają odwrócony obraz tego, co się znajduje w ognisku soczewki. I tyranozaur w głębi czarnego lustra też był odwrócony, ale...

Potrzeba było niebywałego entuzjazmu, namiętnego natężenia umysłu i woli w dążeniu do tego jedynego celu. Potrzeba było natchnienia, ale natchnienie nie przychodziło, tu, w warunkach jednostajnego, zwykłego bytowania. Co więcej – coraz bardziej oddalało się wszystko to, co się zdarzyło tam, w odległości czterech tysięcy kilometrów, za stepami i wzgórzami rozpalonych piasków. Czyż można to komukolwiek opowiedzieć? Czy można uwierzyć w złudną zjawę tu, w bladym, trzeźwym świetle chłodnego zimowego wieczoru?... I Miriam... Czyż nie odeszła także z jego życia stając się takim samym zgasłym mirażem?...

Nikitin przymknął oczy. Na chwilę znikło ciemne okno, śnieg i chłód... W wyobraźni Nikitina, w nużącym niesamowitym słońcu jeden za drugim powstawały obrazy. Oślepiająco białe mury, ciemna, przetykana gorącym złotem zieleń liści, szemrzące aryki, rude kłęby kurzu...

I znów kołysząc się szły auta w takt miarowego warkotu motorów, wśród drżącego, nagrzanego powietrza, przecinając błękitne łańcuchy przedziwnych miraży. Przez mgłę fantastycznego, wymykającego się światła, zawisłego nad bezgranicznie wypaloną równiną, coraz wyraźniej występowała znajoma postać dalekiej Miriam. Paleontolog zerwał się, z hałasem odsuwając fotel.

Jak mogłem od razu tego nie pojąć, czemuż jej wtedy tego nie powiedziałem? – myślał chodząc po pokoju. – Ale przecież można jeszcze teraz pojechać, napisać!” – Nikitin denerwował się – zbliżało się ku niemu coś potężnego, żądającego niezwłocznej decyzji. Pojedzie do niej, powie wszystko... natychmiast... Nikitin niezręcznie machnął ręką i trącił kręg dynozaura, leżący na brzegu stołu. Ciężka kość z hałasem upadła na podłogę i rozleciała się na kilka kawałków. Uczony natychmiast opamiętał się i rzucił do zbierania rozsypanych odłamków. Ogarnął go męczący wstyd, jak gdyby jego najtajniejsze marzenia podpatrzone zostały przez kogoś obcego. Obejrzał się pośpiesznie i wówczas to, co go otaczało, znowu nieubłaganie opanowało jego duszę. To był jego świat – zwyczajny, spokojny i jasny, chociaż może czasem zbyt wąski. Wysoka, oszklona szafa kryje w swych szufladach jeszcze wiele niezbadanych skarbów – szczątków pierwotnego życia. A poza tym wszystkim wielka zagadka cienia przeszłości! Czyż to dla niego małe zadanie, dla niezręcznego, powoli myślącego, wiecznie spóźniającego się chłopca, jak mówił dawny nauczyciel. Z Miriam też – spóźnił się, beznadziejnie się spóźnił z wyznaniem jej wszystkiego tam, w górach Arkarły, w dolinie dźwięczących traw. A teraz, aby zdobyć Miriam, trzeba temu poświęcić wszystkie myśli, wszystkie swe siły... właśnie teraz, kiedy tak wielkiego wysiłku wymaga zagadka cienia przeszłości. Czyż da radę temu wszystkiemu?... I skąd ta pewność, że Miriam gotowa go pokochać? A jeżeli już kocha innego?

Nikitin nagle uspokoił się i usiadł w fotelu.

Rozum ludzki nie mógł opuścić swych potężnych skrzydeł przed czymś niepojętym – widmo dynozaura musiało mieć jakieś wytłumaczenie!

Nieugięta wola wobec najtrudniejszych zadań, protest przeciwko ślepej wierze – to są właśnie najbarziej charakterystyczne cechy ludzkiego umysłu...

Wszystkie myśli Nikitina mimo woli powracały wciąż do ekspedycji w pustyni. Przypominał sobie nawet najdrobniejsze szczegóły, zwłaszcza ostatnie dni przed powrotem do Moskwy.

Chwytliwa pamięć przyrodnika nieoczekiwanie oddała mu wielką przysługę. Nikitin przypomniał sobie, jak w dniu odjazdu z białego miasta czekał w hotelu na samochód.

Wyciągnął się na szerokim, niskim tapczanie. Okno białego pokoju wychodziło na szeroką ulicę, zalaną silnym południowym słońcem. Okiennice były zamknięte; w półmroku pokoju przez szpary okiennic wdzierał się słaby promień światła. Na ścianie naprzeciwko okna przemknęły jakieś cienie. Mimo woli idąc za nimi wzrokiem Nikitin nagle zobaczył wyraźny, odwrócony obraz przeciwległej strony ulicy. Ostro rysowały się nagie gałęzie kilku topoli, przysadzisty dom z nowym dachem, krata żelaznej bramy. Oto przeszedł szybko człowiek rozwiewając poły chałata – zabawny, maleńki, odwrócony do góry nogami. Niby ożywczy wiatr przez głowę Nikitina przeniknęła szybka myśl. Maleńka, zamknięta, ocieniona skalnymi nawisami zapadlina w górach Arkarły... Wąska szczelina – przejście do obszernej równiny i dokładnie naprzeciwko niej zwierciadlane warstwy smoły... Przecież to ogromna naturalna kamera, której ogniskową można ściśle obliczyć! Teraz jasne już jest, w jaki sposób mógł powstać ów obraz. Ale najważniejsze nie jest jeszcze wciąż zrozumiałe: jak mogło utrwalić się takie zdjęcie, jak mogła przetrwać w ciągu tysięcy wieków przelotna gra świateł i cieni?! Fotografia nie dała dotąd żadnej odpowiedzi. A!... czekaj!... Nikitin zerwał się i zaczął chodzić po pokoju – obraz był barwny! Trzeba uważnie przejrzeć teorię fotografii kolorowej!...

Przez cały następny dzień, zapominając o wszystkim, Nikitin studiował grubą książkę o fotografii kolorowej.

Zdążył już zapoznać się z teorią barw i analizą ludzkiego wzroku, a teraz przeglądał ostatni rozdział. – „Szczególne metody fotografii kolorowej”. Tu natrafił na list pisany przez Niepce'a do Daguerre'a w trzydziestych latach ubiegłego wieku:

Okazało się, że lakierowanie (smoła asfaltowa) płytki zmieniało się pod wpływem światła, co dawało w przechodzącym świetle coś podobnego do obrazu na diapozytywie i wszystkie odcienie barw występowały niezmiernie wyraźnie”...

Nikitin krzyknął mimo woli. Ścisnąwszy skronie, jakby chcąc przytrzymać uciekające myśli, czytał dalej.

Gdy na otrzymany obraz z rzuconym nań światłem patrzy się pod pewnym określonym kątem, uzyskuje się piękny i ciekawy efekt. Zjawisko to należałoby związać z newtonowskim zjawiskiem kolorowych kręgów. Możliwe, że jakaś część widma działa na smołę uwydatniając najdelikatniejsze różnice w grubości warstw”.

Cenna nić całkowitego wyjaśnienia widma tyranozaura wiodła przez stronice książki. Na początku cienka i wątła, im dalej – tym mocniejsza i pewniejsza.

Nikitin dowiedział się, że pod działaniem tzw. stojących fal światła zmienia się struktura powierzchni klisz, że te fale stojące dają określone barwne odbicie, niezależnie od normalnego czarnego obrazu, otrzymywanego jako rezultat chemicznego działania światła na bromek srebra kliszy. Te odbicia interferencji fal świetlnych, zupełnie niewidzialne nawet przy silnych powiększeniach, ujawniają się tylko w jednej okoliczności – gdy odbijają światło tylko jednej określonej barwy, przy oświetleniu obrazu pod jednym, ściśle określonym kątem. Suma tych odbić daje cudowne obrazy w barwach naturalnych.

A więc w przyrodzie istnieje bezpośrednie działanie światła na niektóre materiały i wystarcza do otrzymania obrazu bez pomocy rozkładanych przez światło związków srebra. To właśnie było punktem zaczepienia, którego brakowało dotąd uczonemu.

Z odtajałych dachów padały rzadkie krople. Nikitin przyśpieszył kroku. Podniecony dążył do instytutu. Trzy miesiące pracy nie poszły na marne. Wiedział, czego i gdzie szukać, i obecnie pomoc optyków, fizyków i fotografów ogromnie posunęła naprzód rozwiązanie zagadnienia. Oto dziś po raz pierwszy zdecydował się wystąpić przed światem nauki.

Temat wykładu i nazwisko Nikitina ściągnęły liczne audytorium. Zaledwie paleontolog opowiedział o nie-wiarogodnym wypadku z widmem tyranozaura, natychmiast zauważył wesołe ożywienie słuchaczy. Nikitin nachmurzył się, lecz ciągnął powoli i dobitnie:

Ta świeżo odsłonięta warstwa smoły kopalnej kryła widocznie w sobie świetlne odbitki – zdjęcie jednego momentu z okresu kredowego. Promienie słoneczne, odbijając się od czarnego lustra pod określonym kątem rzuciły, niby latarnia projekcyjna, na jakieś tworzące miraż strumienie powietrza olbrzymi widmowy obraz tyranozaura już nie w odwróconej postaci. Powstało swoiste połączenie odbitego obrazu z mirażem, dzięki czemu nastąpiło powiększenie świetlnej odbitki. Nie ulega wątpliwości, że potrzebne było duże naświetlanie dla uzyskania takiej odbitki w smole. Ale możliwe, że siła światła słonecznego w tamtych czasach, w warunkach klimatu zwrotnikowego, była nieco większa, a może też dynozaury mogły całymi godzinami stać bez ruchu. Współczesne wielkie gady – krokodyle, żółwie, węże, duże jaszczurki – po kilka godzin trwają bez ruchu nie zmieniając pozycji. Nie można ich porównywać z kipiącymi energią ssakami. Dlatego zupełnie możliwe wydaje mi się, nawet w warunkach długiego naświetlania, uzyskanie zdjęć żywych jaszczurów, czego dowodzi ujrzany przeze mnie obraz. Określiłem miejsce, z którego było uchwycone zdjęcie – uczony wskazał na duży plan miejscowości, przypięty do tablicy – znajduje się ono tu, w odległości stu trzydziestu dziewięciu metrów od podnóża kamiennych baszt. Czy to dzięki silnemu oświetleniu, czy też szczególnemu układowi obłoków, czy wskutek jakichś innych okoliczności otrzymane zdjęcie zostało niezwłocznie przykryte naciekami dalszych warstw smoły asfaltowej i dzięki temu uchronione przed zniszczeniem. Wstrząs przy wybuchu oddzielił wszystkie górne warstwy obnażając zdjęcie na asfalcie.

Nikitin na chwilę umilkł starając się opanować przeszkadzające mu wzburzenie.

Ważne ostatecznie jest zresztą – ciągnął dalej – nie samo cudowne zdarzenie, nie to, że kilku ludzi, po raz pierwszy na świecie, zobaczyło żywy obraz wykopaliskowego zwierzęcia. Olbrzymie znaczenie opisanego przed chwilą odkrycia polega na stwierdzeniu realnego istnienia świetlnych odbitek najdawniejszych epok, utrwalonych w pokładach skał i pozostających tam dziesiątki, a może nawet setki milionów lat. Są to realne cienie przeszłości powstające z takich głębin czasu, których nie możemy nawet objąć rozumem. Nie podejrzewaliśmy ich istnienia; nikomu nie przychodziło do głowy, że natura może się sama fotografować. Dlatego nie szukaliśmy nigdy tych świetlnych odbitek. Fotografie przeszłości wymagają, rzecz prosta, takich nadzwyczajnych zbiegów okoliczności, że mogą zdarzać się i zachowywać jedynie w nieprawdopodobnie rzadkich wypadkach. Ale w ciągu fantastycznie olbrzymich okresów minionego czasu liczba takich wypadków też może być bardzo duża. Czyż każdy wypadek zachowania się kości wykopaliskowych nie wymaga także wielu szczęśliwych trafów? A mimo to znamy już obecnie wiele wymarłych zwierząt i liczba ich wzrasta bardzo szybko w miarę rozwoju badań paleontologicznych.

Świetlne odbitki, zdjęcia przeszłości, mogą się tworzyć i zachowywać nie tylko na smole asfaltowej. Możemy ich szukać bez wątpienia i w śladach działania promieni świetlnych na niektóre rozpowszechnione minerały: sole tlenku żelaza, tlenku żelazowego, manganu i innych metali. Znane jest od dawna fotografowanie metodą płowienia, drogą niszczenia barwy światłem i otrzymywania barw dopełniających w odpowiednich miejscach obrazu. Wiedząc to wszystko, możemy już pewnie szukać, łowiąc dawne odbitki świetlne w najrozmaitszych wypadkach ich utrwalenia i uważnie badając najlżejsze zmiany materii pod wpływem światła. Gdzie należy szukać tych obrazów przeszłości? W złożach minerałów, tam gdzie możemy przypuszczać bardzo szybkie nawarstwienie na powietrzu albo w bardzo płytkiej wodzie. Obnażając bez uszkodzenia nawarstwioną powierzchnię i łowiąc odbitki świetlne przyrządami zapewniającymi możność ich zobaczenia, powinniśmy nauczyć się odczytywania tych śladów fal świetlnych minionych czasów.

Wreszcie mamy prawo przypuszczać, że natura fotografowała sama siebie nie tylko przy pomocy światła. Przypomnieć tu należy niewyjaśnione jeszcze ostatecznie przez naukę zdjęcia, jakie pozostawia czasem błyskawica na deskach drewnianych, szkle, na skórze porażonych piorunem ludzi. Można więc sobie wyobrazić utrwalenie obrazu za pomocą wyładowań elektrycznych albo niewidzialnych promieniowań, w rodzaju emanacji radu. Zdajmy sobie tylko jasno sprawę z tego, czego szukamy, a będziemy wiedzieć, gdzie należy szukać i – znajdziemy!

Nikitin skończył wykład. W toku dyskusji odezwały się głosy pełne sceptycyzmu. Szczególnie protestował jeden znany geolog, który z właściwym sobie krasomówstwem scharakteryzował wystąpienie Nikitina jako porywającą, ale z naukowego punktu widzenia grosza nie wartą „paleofantazję”.

Jednak paleontolog nie czuł się dotknięty tymi wszystkimi napaściami. Miał już od dawna mocną, ugruntowaną pewność.

Metaliczne uderzenia rozbrzmiewały donośnie w ogromnej sali. Nikitin zatrzymał się u wejścia. W stojących naprzeciw siebie gablotkach przyziemne jaszczury szczerzyły czarne zębiska. Duża, wolna przestrzeń podłogi za gablotkami zawalona była krawędziakami, żelaznymi rurami, nitami i narzędziami. Pośrodku, na skrzyżowanych belkach, wznosiły się dwa wysokie pionowe słupy, główne podstawy olbrzymiego szkieletu dynozaura. Do tylnego słupa były już wmontowane skomplikowane, wygięte żelazne szyny. Dwaj preparatorzy ostrożnie przymocowywali do nich ogromne kości tylnych łap potwora. Nikitin przebiegł wzrokiem po opływowej linii wygięcia rury, najeżonej miedzianymi suwakami i okalającej rusztowanie u góry. Tu, według nakreślonego zarysu drapieżnie wygiętego karku, przymocowane zostaną osiemdziesiąt trzy kręgi grzbietu tyranozaura.

U przedniego słupa uwijał się na chwiejnej drabince Martyn Martynowicz z wielkim francuskim kluczem w ręku. Drugi preparator – ponury i chudy, w luźnym fartuchu roboczym – wdrapywał się z długą rurą w rękach po przeciwnej stronie drabiny.

Nic z tego nie będzie! – krzyknął paleontolog. – Ostrożnie. Ostrożnie. Nie leńcie się i przesuńcie rusztowanie!

Po co marudzić, towarzyszu – wesoło odpowiedział z góry Łotysz. – Tak też damy radę. Stara szkoła.

Nikitin wzruszył ramionami. Ponury preparator wstawił nacięcie rury w górne zakończenie słupa. Martyn Martynowicz energicznie obrócił klucz. Rura – podpora masywnej szyi – przekręciła się i pociągnęła za sobą ponurego preparatora. Obaj z Łotyszem zderzyli się ze sobą pierś o pierś, na wąziutkiej górnej platformie drabinki i runęli w różne strony. Hukowi padającej rury towarzyszył brzęk rozbitego szkła i okrzyk przerażenia. Martyn Martynowicz zmieszany podniósł się z podłogi, pocierając guz na łysej głowie.

A taki upadek, czy to też stara szkoła? – ze śmiechem zapytał paleontolog.

A jakże! – podchwycił sprytny Łotysz. – Inni by się pokaleczyli, a tu głupstwo, zbiła się jedna szyba, do tego nie lustrzana. Rusztowanie trzeba przesunąć, bo tak to niedobrze – jak gdyby nigdy nic zakończył Martyn Martynowicz.

Nikitin włożył fartuch i przyłączył się do pracujących. Najbardziej żmudna część roboty – przybliżone zestawienie szkieletu i przygotowanie żelaznego rusztowania – była zakończona. Teraz, gdy rusztowanie było gotowe, pozostało zmontować i przymocować do spojonych już i przyśrubowanych podpór, suwaków i nitów ciężkie kości, które były także rezultatem wielomiesięcznej pracy preparatorów oczyszczających je z części skalnych, przyklejających najdrobniejsze obtłuczenia i odpryski, wstawiających gips i drzewo na miejsce brakujących kawałków.

Rusztowanie było dobrze ustawione; poprawki przy montowaniu szkieletu nieznaczne. Uczeni i preparatorzy pracowali z entuzjazmem do późnej nocy – wszyscy bowiem chcieli jak najprędzej odtworzyć w naturalnej i groźnej pozie wymarłego potwora.

Po tygodniu ukończono pracę. Szkielet dynozaura stanął w całej okazałości. Jego tylne łapy, podobne do nóg olbrzymiego drapieżnego ptaka, zastygły w półkroku; długi wyprostowany ogon wlókł się daleko z tyłu. Na wysokości pięciu i pół metra od podłogi znajdowała się olbrzymia ażurowa czaszka. Na wpół otwarta pod ostrym kątem paszcza przypominała piłę o wielkich, rzadkich zębiskach. Szkielet stał na niskim dębowym pomoście, pokrytym z wierzchu błyszczącą czarną politurą, podobnym do wielkiego fortepianu. Ukośne promienie wieczornego słońca przenikały przez wysokie sklepione okna, igrając czerwonymi odblaskami na lustrzanych szybach gablot i tonąc w czerni polerowanej podstawy.

Nikitin stał oparty o gablotę i po raz ostatni oglądając badawczo szkielet starał się znaleźć jakieś nie zauważone przedtem uchybienie przeciwko surowym prawom anatomii.

Nie, chyba wszystko jest wystarczająco ścisłe. Olbrzymi dynozaur, wyciągnięty z pustynnego cmentarzyska potworów, stoi tu teraz, dostępny dla tysięcy zwiedzających. A już przygotowuje się rusztowanie dla kilku rogatych i pancernych dynozaurów – wspaniałego dorobku ekspedycji.

Blask słońca na czarnym pokryciu postumentu żywo przypomniał paleontologowi smołowe lustro w górach Arkarły... Tak, naturalnie, szkielet ustawiony został przez niego w tej samej pozie, w jakiej utrwaliło się na zawsze w pamięci widmo żywego tyranozaura. I poza ta robi wrażenie zupełnie naturalnej, czego nie można powiedzieć o montażu w innych muzeach.

Gdyby moi szanowni koledzy wiedzieli, czym się kierowałem! – uśmiechnął się do siebie Nikitin. – Zresztą, zwycięzców nie sądzi się”.

Myśli uczonego znowu, niby strzałka kompasu, zwróciły się ku cieniowi przeszłości. Widmo przestało być zagadką, zjawisko było już jasne dla uczonego. Znikło też napięcie myśli, wzburzenie umysłu wobec niepojętej tajemnicy natury. Bieg myśli stał się spokojny, chłodny i głęboki.

Uczony rozumiał dobrze, że dopóki nie pokaże światu naprawdę istniejących świetlnych odbitek przeszłości, dopóty pracować będzie samotnie.

Nie będzie miał ani specjalnych środków, ani czasu – wszystko będzie musiał robić mimochodem, poza swą zasadniczą pracą.

Olbrzymie zadanie ponad siły! I tu ma przeciw sobie geologię: w procesach tworzenia się skał osadowych, tj. tych warstw, które mogły przyjmować odbitki świetlne, niesłychanie rzadkie są wypadki szybkiego ułożenia się warstw jedna na drugiej. Zwłaszcza w świetle dziennym, na powierzchni, a nie w głębinach jezior i mórz! Nawarstwienie musi być dostatecznie szybkie, aby obraz nie został uszkodzony przez dalsze działanie światła. I powinno się to zbiec z istnieniem w tym samym miejscu warunków choć trochę przybliżonych do ciemni fotograficznej, aby na powierzchnię warstwy padało nie zwykłe, rozproszone światło, ale obraz świetlny. A ileż utworzonych już zdjęć może później zginąć przy zgęszczeniu, zmianach w krystalizacji albo innych przemianach chemicznych skał osadowych!

Jakież ma szansę, aby wśród nieskończenie wielkiej liczby nawarstwień znaleźć właśnie tę powierzchnię, która jedyna wśród miliona podobnych sobie zachowała zdjęcie przeszłości?...

Czyż głębiny czasu na zawsze pozostaną dla nas nieme i niedostępne? Nie, właśnie ta nieskończona, bezdenna głębina przeszłości powinna nam pomóc. Rzadki wypadek może się zdarzyć raz na tysiąc lat i nie ma żadnych szans zobaczyć go właśnie. Ale jeżeli przeszły miliony tych tysiącleci, to milion wypadków może być zupełnie wystarczającą liczbą dla wielu badań. I liczba ta zwiększa się jeszcze dzięki dużym rozmiarom powierzchni ziemi. Związek Radziecki to setki milionów kilometrów kwadratowych, olbrzymia rozmaitość skał i minerałów, które tworzyły się w najróżniejszych warunkach. Mając do czynienia z wielkimi liczbami, należy zerwać z wąskimi, zrodzonymi z życiowych doświadczeń wyobrażeniami. „Terenem dla poszukiwania przeszłości jest cała moja ojczyzna – myślał Nikitin. – Gdzież są większe szansę odkrycia zdjęć przeszłości, jak nie na jej nieograniczonych przestrzeniach?”

Całkowita pewność, dążenie do nowych poszukiwań, do nowej walki zmartwychwstały znowu w duszy Nikitina.

Przede wszystkim potrzebny jest aparat do chwytania odbitego od skalnych warstw światła. Może kamera z bardzo jasnym szerokokątnym obiektywem? Ważne jest bardzo prawidłowe ustalenie kąta odbicia. Dobrze, zrobimy pryzmat obrotowy!

Nikitin nie spojrzawszy już nawet na szkielet tyranozaura pośpieszył do swego gabinetu.

Nie, nie tędy, towarzyszu profesorze! – Brodaty kołchoźnik o surowym obliczu zatrzymał idącego w zamyśleniu Nikitina. – To dróżka dla konnych, a my musimy skręcić na lewo, do wąwozu.

A czy daleko jeszcze do czerwonych urwisk? – spytał jeden z pomocników Nikitina.

Jeżeli zejść wąwozem do rzeki – z kilometr, a brzegiem – cztery kilometry! – I przewodnik ruszył naprzód.

Olbrzymie, grube świerki zwęziły ścieżkę. W przerwach pomiędzy szarozielonymi pniami i ukośnymi, omszałymi, dolnymi gałęziami, głęboko w dole, przebłyskiwała rzeka. Powietrze przepojone było słodkawym zapachem świerkowej żywicy, łagodniejszym i bardziej mdłym niż zapach sosny. Wąwóz, zarośnięty olchą, przypominał długi kryty korytarz, wysłany grubą warstwą brunatnych, starych liści. Liście stawały się coraz ciemniejsze i bardziej mokre; chlupotała pod nimi woda. Wąwóz skończył się. Poszukiwacze znaleźli się na brzegu bystrej, chłodnej rzeki, której wąskie koryto leżało wśród stromych brzegów. Każdy skręt rzeki i spokojne mielizny błyszczały z daleka silnym blaskiem słońca, natomiast nurt był mętny i wydawał się przez to jeszcze ciemniejszy i chłodny.

W pobliżu widać było strome urwiska ciemnopurpurowej gliny obramowane u góry zielonymi łukami górnego brzegu zbocza. Wkrótce mały oddział dotarł do urwisk i robotnicy przystąpili do pracy. W sprawnych rękach błysnęły łopaty i oskardy, glina wielkimi grudami z hałasem toczyła się do rzeki niczym deszcz orzechów. Ostrożnie podbijając kliny robotnicy obnażyli gładką, błyszczącą powierzchnię warstwy gliny. Warstwa ta leżała lekko pochylona i Nikitin wydał polecenie zbudowania pomostu, aby można było umieścić aparat wysoko nad odsłoniętą warstwą. Skończywszy swą pracę robotnicy odeszli. Pomocnicy Nikitina udali się z wędkami brzegiem w górę rzeki. Paleontolog został sam.

Mijały godziny. Nikitin dyżurował przy aparacie i tylko bardzo rzadko pozwalał sobie na przymknięcie zmęczonych oczu. Uczony nie denerwował się nawet, będąc zupełnie pewny jeszcze jednego niepowodzenia.

Już wiele razy w różnych miejscach ustawiał Nikitin swój aparat i w męczącym oczekiwaniu wpatrywał się w martwą, gładką powierzchnię kamienia. Zdenerwowanie i oczekiwanie na nowe odkrycie stopniowo słabło, gasła nadzieja, lecz uczony z uporem prowadził dalej swe badania we wszystkich odpowiednich według jego mniemania miejscach. Teraz także prawie obojętnie, związany jedynie dobrowolnie wziętym na siebie ciężkim obowiązkiem, siedział Nikitin przy aparacie nad świeżo odkrytą stwardniałą warstwą purpurowej gliny.

Słońce zmieniało wolno kąty oświetlenia, potężne świerki lekko kołysały swymi wierzchołkami, ledwo dawał się słyszeć plusk wody z przybrzeżnego sitowia i nagle w jednolitym, równym świetle pojawiły się rzadkie, ciemne plamy, które stały się wyraźniejsze i pokryły całą odsłoniętą warstwę. Dobierając nachylenie odbicia przy pomocy pryzmatu obrotowego, Nikitin uzyskał wreszcie dobrą widoczność. Miał przed sobą brzeg niezwykle przezroczystego zielonego morza. Płaszczyzna srebrzystobiałego piasku nieznacznie przechodziła w szmaragdową wodę, długie proste grzebienie maleńkich fal zastygły w swym porywie, pokreśliwszy jasną jak kryształ powierzchnię wody jaskrawymi szafirowozielonymi pasmami. Na dalszym planie pasma te rozbijały się na trójkąty; zaostrzone wierzchołki fal zawracały w dół ukazując błyski olśniewająco białej, srebrzącej się piany. W przeczystej zieleni wody dal wydawała się błękitna, czuło się niezwykłą przejrzystość powietrza i uderzającą siłę światła. Niemal ze strachem patrzył Nikitin na ten kawałek niewypowiedzianie świetlanego, jasnego świata, zdając sobie sprawę z tego, że grzebienie fal zastygły w promieniach słońca świecącego przeszło czterysta milionów lat temu, był to bowiem brzeg morza sylurskiego.

Zjawisko znikło momentalnie przy minimalnej zmianie kąta promieni słonecznych. Dziwne światło, wywołujące zjawisko, samo gasiło je nie dając możliwości uruchomienia aparatu fotograficznego.

Nikitin pozostał na noc pod pomostem. Dopiero dnia następnego o tej samej godzinie słońce znów mogło powołać do życia widmowe cienie. Niepotrzebnie jednak narażał się uczony na nocną wilgoć i dokuczliwe komary. Zmienne jest lato północne: pochmurny ranek skończył się deszczem. W przejmującej mgle z rozpaczą widział uczony, jak cieknie woda po gładkiej powierzchni gliny, jak strugi deszczu stopniowo czerwienieją i jak wreszcie zdjęcie cudownego sylurskiego morza zmienia się w lepkie, brunatne błoto.

Po raz drugi zdarzyło się Nikitinowi zobaczyć cień przeszłości. Pozwolił mu zniknąć, przez jedną chwilę tylko zachwyciwszy się cudownym widzeniem. Skoro jednak poszukiwania udały się – należy próbować i próbować dalej.

Nikitin postanowił teraz szukać zdjęć przeszłości na ścianach pieczar, w naturalnych ciemniach fotograficznych. Zdjęcie przeszłości będzie tam chronione przed kaprysami pogody, przed zmianami oświetlenia słonecznego. Nauczony smutnym doświadczeniem będzie teraz wcześnie przygotowywać aparat fotograficzny, przed rozpoczęciem obserwacji. Przeszłość nie wyśliźnie mu się wówczas tak łatwo. Należy szukać w niezbyt głębokich pieczarach, gdzie w naciekach wapnia znajdują się substancje ulegające zmianom pod wpływem światła.

Nad gęstą, oleistą wodą pełzła szara mgła. Brzegi błyszczały od szronu, a ostro opadające zbocza czerniały ponuro, odtajałe pod promieniami wznoszącego się słońca. Tępy dziób niezgrabnego karbasa przykryty nasmołowanym brezentem był skierowany ku dalekiemu stromemu, skalistemu urwisku wznoszącemu się w poprzek potężnej rzeki.

Szeroka odnoga ziała przenikliwym zimnem płynąc szybko i bez szmeru. Z daleka dobiegał grzmiący, potężny ryk. Nikitin stał na oślizłych deskach sterowego pomostu obok locmana mocno trzymającego się drewnianych kołków wbitych w kłodę sterowego wiosła.

Locman potarł niezgrabną rękawicą poczerwieniały nos.

To Bołłoktas ryczy – powiedział ochrypłym głosem, zbliżając się do Nikitina – najstraszniejszy poroh.

Za skrętem? – powoli spytał Nikitin.

Locman chmurnie skinął głową.

Czy tam właśnie jest pieczara? – pytał dalej Nikitin. – Na lewym brzegu?

Naprawdę chcecie lądować? – trwożnie zachrypiał locman.

Tak, innego wyjścia nie ma, brzegiem po urwiskach nie można przejść – odrzekł twardo uczony.

Powierzchnia wody pęczniała długimi, płaskimi falami. Karbas – ciężkie pudło o płaskim dnie i trójkątnym dziobie – zaczął powoli kołysać się i zanurzać. Pod dziobem chlupnęła woda. Ryk zbliżał się wciąż narastając i odbijając się od wysokich skał. Zdawało się, że tak groźnie wyją same kamienie uprzedzając przybyszów o grożącej im nieuchronnej zgubie.

Locman wydał komendę. Wioślarze poruszyli ciężkimi wiosłami. Karbas skręcił zanurzając się. Rzeka wtłaczała się w wąską rozpadlinę, która dławiła jej potężny rozmach. Olbrzymie urwiska o wysokości czterystu metrów wznosiły dumnie swe czoła zbliżając się coraz bardziej ku sobie. Koryto rzeki miało kształt szerokiego trójkąta, którego spiczasty wierzchołek ginął w zakręcie rozpadliny. U podstawy trójkąta wysoki pokryty pianą wał określał miejsce samotnego wielkiego kamienia, a za nim trójkąt przecięty był rzędem ostrych jak kły czarnych kamieni wśród wzburzonej wody. W oddali rozpadlina pieniła się wysokimi, spiczastymi falami, jakby cały tabun rozpędzonych białych koni runął ku stromym, ciemnym ścianom. Po lewej stronie wrzynała się w kamienną ścianę szeroka półkolista zatoka i tam właśnie uderzył główny nurt rzeki wznosząc słup migotliwych bryzgów.

Chcąc pomóc locmanowi Nikitin opuścił lornetkę i chwycił za ster. Na ich spotkanie pędził w ogłuszającym ryku wody środkowy kamień. Jeżeli karbas przejdzie z bezpiecznej lewej strony, wówczas niepokonana siła wody odrzuci go ku kamiennemu pasmu i... do pieczary będzie się można dostać dopiero w następnym roku. To znaczy – nigdy, bo prace ekspedycji były już ukończone. Należało śpieszyć się z powrotem.

Mocniej! Mocniej! – wrzasnął locman.

Kjarbas uniósł się na grzbiecie wysokiej fali. Za kamieniem woda wpadała w głęboką, ciemną jamę. Karbas runął tam wraz z falą. Rozległ się tępy stuk dna o kamień. Szarpnięcie steru o mało nie zrzuciło Nikitina i locmana z mostku. Ale obaj wparli się mocno w kłodę i statek, z lekka skręciwszy, pędził teraz pod kątem rozwartym ku brzegowi, chyląc się ku groźnym kamiennym kłom. Karbas drżał cały, skacząc na wysokich falach, zalewany wodą i pianą.

Wiosłuj – poganiał locman.

Przemoknięci i spotniali wioślarze, robotnicy i pracownicy ekspedycji Nikitinia, z całych sił ciągnęli nieposłuszne wiosła. Mniej doświadczeni z lękiem oczekiwali rozbicia spoglądając na upartego naczelnika. Twarz jego, obramowana ciemną bródką, wyglądała groźnie.

Nikitin stał na dygocącym pomoście szeroko rozstawiwszy nogi i w myśli mierzył i obliczał odległość od białej pienistej linii – granicy prądu wstecznego. Locman zacisnął wargi i patrzył w tę samą stronę. Karbas zwolnił biegu, potem znów rzucił się naprzód, prosto w kotłującą wodę. Chciało się zmrużyć oczy, zwinąć w kłębek; jeszcze chwila – i statek niewątpliwie rozbije się o skały. Jednak karbas znów zaczął zwalniać biegu, przy silnym pchnięciu stanął, potem pochwycony prądem wstecznym, poszedł na głęboką, czarną wodę, cicho pluszczącą u stóp stromych gnejsowych urwisk. Nikitin nie mógł powstrzymać westchnienia ulgi. Przecież ryzykowne badanie pieczar Bołłoktasu wcale nie wchodziło w zakres prac jego ekspedycji. Cóż by to było, gdyby w tej pogoni za cieniem przeszłości zdarzyło się jakieś nieszczęście?... Ale karbas już przybił, miękko stuknąwszy o skały. Jeden z pracowników ekspedycji skoczył na występ skalny i przymocował do kamienia linę cumowniczą.

Gratuluję! Udało się, towarzyszu naczelniku! – locman zgiął się przed Nikitinem w żartobliwym ukłonie.

Chwackoście przeszli! – z uznaniem odezwał się uczony.

Po rosyjsku: „choć niewygodnie, lecz niezawodnie!” – odparł Locman.

Strome zbocza wznosiły się na przeszło sto metrów nad karbasem. Wyżej zbocze tworzyło szeroki występ – długą platformę, półkolem otaczającą brzeg. Nad tą platformą zbocze góry bardzo spłaszczało się, a u jego podstawy czerniało dziewięć otworów – wejść do pieczar. Całe zbocze porosłe było małymi kędzierzawymi sosenkami i bielało suchym mchem reniferowym.

Nikitin i jego towarzysze bez szczególnych trudności przenieśli wyżej potrzebny ekwipunek. Resztę dnia paleontolog spędził w pieczarach, dopóki się nie przekonał, że jego przypuszczenia były słuszne.

Na płaskiej tylnej ścianie pieczary cienkie, gładkie warstwy szły regularnie jedna za drugą. Skała miała mocną żółtozieloną barwę. Nikitin spodziewał się, że domieszka soli żelaza i chromu, zmieniając się pod wpływem światła, mogła zatrzymać w którejś z warstw świetlnych obraz epoki, gdy biły tu gorące źródła i nie wygasła jeszcze całkowicie działalność wulkanów, a więc około sześćdziesięciu tysięcy lat temu.

Pomocnicy uczonego oczyścili wejście; okrągły otwór oświetlał tylną ścianę. Pieczara istotnie przypominała wnętrze aparatu fotograficznego.

Z ogromną cierpliwością i starannością zabrał się Nikitin do swojej pracy. Zdejmując warstwę za warstwą oświecał powierzchnię każdej z nich specjalnie skonstruowaną lampą magnezjową.

Uczony obracał to lampę, to pryzmat, zmieniając kąty padania i odbicia, ale nie dostrzegał w szkłach aparatu żadnego śladu wskazującego na to, że zobaczy coś z minionych epok.

Ponad dziesięć cienkich warstw odbito ze ściany i obejrzano. Pozostawała jeszcze bardzo cienka skorupka pokładu. Nikitin pracował przez całą noc, ale zdenerwowany kolejnymi niepowodzeniami nie czuł zmęczenia. Tylko w oczach ćmiło mu się od silnego światła lampy. Wkrótce zauważył, że zapas magnezjowej mieszanki ma się ku końcowi.

Czyżby jeszcze jedno zmarnowane lato, teraz, gdy jest już dostatecznie uzbrojony, aby złowić cień przeszłości?

Jedenasta warstwa wydała się Nikitinowi bardziej gładka niż wszystkie poprzednie. Uczony zapalił znowu lampę magnezjową. Kilka obrotów kulistą główką – i w aparacie pojawił się duży mglisty obraz. Szary niewyraźny cień w prawym kącie podobny był do zgiętej postaci ludzkiej. Z lewej strony pomieszane plamy tworzyły coś zaokrąglonego i niezrozumiałego. Nikitin regulował aparat, ale obraz nie stawał się wyraźniejszy.

Uczony wiedział, że znów ma przed sobą nową fotografię przeszłości, ale tak niewyraźną, że trudno by ją było nawet opisać, nie tylko sfotografować. Nikitin wsypał nową porcję mieszanki magnezjowej, zwiększył do ostatnich granic światło lampy. Tak, to niewątpliwie ludzka postać... Wszystko więc zależy od siły światła. Światło magnezji daje widmo zbliżone do słonecznego, ale siła jego jest nie wystarczająca. Tylko potężne słońce może przywrócić życie stworzonym przez siebie widmom. Czułość aparatu Nikitina też jest nie wystarczająca. Ten odtwarzający ciemnię fotograficzną aparat jest zbyt prosty...

Przepalona lampa, zapłonąwszy ostatni raz, zgasła. W mroku pieczary wyraźnie zarysował się okrągły otwór wejścia. Światło! Zwykły spokój opuścił uczonego. Z wściekłością walnął pięścią w niewinny aparat obsypując go przekleństwami. W pieczarze brak mu było powietrza. Rzucił się do wyjścia i uderzywszy głową o sklepienie otworu upadł na kolana. Uderzenie opamiętało go nieco. Ale złość nurtująca go nie znikła. Zmrużywszy oczy obejrzał zwisający nad wejściem głaz. Tak, jego lampa jest do niczego! Ale zobaczymy cień przeszłości w świetle słonecznym! Miał zawsze przy sobie ammonal, żeby w razie potrzeby móc szybko obnażyć potrzebną warstwę przez wysadzenie leżących na niej pokładów.

Nikitin obejrzał zbocze nad pieczarą i zauważył długie pionowe szczeliny przecinające głazy gnejsu. Zwalenie tej kamiennej zasłony było drobiazgiem. Uczony zaczął spuszczać się do brzegu, gdzie ulokowali się na nocleg jego towarzysze, ale rozmyślił się i wrócił do pieczary. Określił kąt, pod którym padało na powierzchnię kamiennej warstwy światło jego lampy, i za pomocą kompasu sprawdził kierunek. Doskonale, słońce będzie tam między godziną drugą a trzecią. Można więc wyspać się porządnie, bo oczy tak są zmęczone, że nawet w słońcu nic nie zobaczą. Dobrze, że ranek zwiastuje pogodny dzień!

Ledwo rozproszył się pył od wybuchu, gdy Nikitin zaczął z pośpiechem ustawiać aparat balansując na usypiskach kamiennych odłamków. Gładka zielonkawa ściana, nie uszkodzona wybuchem, błyszczała wilgotną powierzchnią w jasnym świetle dnia.

Nie, teraz nie będzie już tak mało przewidujący – przygotowaną kasetę mocno trzymał w ręku. Gdy tylko mignie w przyrządzie zrodzony słońcem obraz, gdy tylko uchwycona zostanie najlepsza widoczność – kaseta zaraz zostanie wstawiona w aparat. Nikitin dowiedzie wszystkim istnienia, więcej nawet – możliwości uchwycenia cienia przeszłości. To będzie decydujący przełom na jego trudnej drodze. Dalej nie pójdzie już samotnie. Cóż znaczą wysiłki jednostki w porównaniu z harmonijną pracą wielu ludzi – o tym wie każdy, kto starał się torować nowe drogi w nauce czy technice.

Nikitin spojrzał na zegarek: godzina druga minut dwadzieścia trzy. Przylgnął do szkła trzymając obrotową śrubkę pryzmatu. Znowu wolno płynął czas, ale teraz oczekiwanie było pełne świadomego napięcia. Uczony wiedział, że zobaczy cień przeszłości.

Wolno, bardzo wolno zmieniało się położenie słońca na niebie. Nikitin zapomniał o wszystkim...

Oto szary, zgięty cień po prawej stronie stopniowo zarysował się wyraźnym konturem ludzkiej postaci. Krzywa linia stała się oszczepem.

Człowiek siedział z głową wciągniętą w szerokie bary; mięśnie jego były napięte; wysunął naprzód długi oszczep. Szeroka, poorana zmarszczkami twarz była częściowo zwrócona do Nikitina, ale oczy patrzyły na błękitniejącą dal porosłych lasami gór, otwierającą się za urwiskiem platformy. Nikitin zdążył zauważyć gęste, skołtunione włosy ocieniające dość wysokie czoło, wystające kości policzkowe, potężne szczęki. Uczonemu wydało się, że twarz człowieka wyraża niepokój, skupienie, pragnienie rozwiązania zagadki przyszłości. To wszystko zauważył Nikitin w ciągu kilku chwil. Bez względu na zainteresowanie wieloma innymi szczegółami odkrytego obrazu, paleontolog nie mógł sobie pozwolić na dłuższe wpatrywanie się w aparat – musiał zrobić zdjęcie. Szybko wstawił w kasetę i już chciał naświetlić kliszę, gdy nagle zamarł w miejscu i nie zrobił potrzebnego ruchu. Blask gładkiej ściany raptem zgasł, ściemniało i Nikitin obejrzawszy się zobaczył ciężką,, dużą chmurę wolno nasuwającą się na słońce. Za nią zwartą masą osiadając na szczytach okolicznych wzgórz, wypełzły zza gór niskie ołowiane obłoki o złowieszczym fioletowym odcieniu, który zapowiada wielkie opady śnieżne.

Z rozpaczą w duszy wpatrywał się uczony w niebo Jeżeli będzie śnieg, to nic się tu więcej nie zobaczy, nieodwołalnie starte zostaną delikatne odbitki świetlne.

Zachowując jeszcze cień nadziei Nikitin przykrył aparat płaszczem, pozostawiwszy go tam do następnego dnia, i apatycznie powlókł się do namiotów. Niefortunny przypadek, nowe niepowodzenie załamały go, pozbawiły sił.

Towarzysze Nikitina przycichli patrząc na swego przybitego, milczącego naczelnika. Rozmawiali półgłosem jak u łoża ciężko chorego.

W skałach żałośnie zawył wiatr, zawirowały duże płatki śniegu.

Nikitin nalał spirytusu, wypił i kazał przynieść z góry aparat. Nie tylko utracona została wszelka nadzieja powtórnego zobaczenia obrazu przedhistorycznego człowieka, ale nie mogli już zwlekać ani godziny dłużej... Trzeba było wziąć się w garść. Opóźnienie mogło sprawić, że karbas ugrzęźnie w zamarzniętej rzeczce poniżej porohów, wśród bezludnej tajgi.

Nazajutrz rano, gdy tylko wyraźniej zarysowały się na niebie szczyty wzgórz, ludzie zaczęli się krzątać pakując rzeczy.

Lina cumownicza, cicho plusnąwszy, zanurzyła się w wodę, karbas ledwo dostrzegalnie ruszył ku pienistej granicy głównego nurtu. Nagle jakby jakaś potworna, miękka łapa uniosła statek. Karbas rzucił się naprzód i pomknął ku szczelinie, w której znikł, skacząc jak drzazga, wśród wycia i piany wielkich fal.

Stojąca lampa z głębokim kloszem rzucała krąg światła na zawalony książkami stół. W dużym gabinecie panował półmrok. Nikitin siedział przy stole rozmyślając z natężeniem.

Od trzech lat nie ma spokoju... Jego poprzednia praca wydaje mu się teraz tak spokojna, jasna, tak wabi, aby całkowicie znów jej się poświęcić. A on nie może i miota się między pracą starą i nową, stara się uczciwie wypełniać swoje dawne zadanie, a jednocześnie całą duszą jest w pogoni za cieniem przeszłości. W ciągu tych trzech lat dwukrotnie miał go w ręku – dwa razy widział to, co nie było dane ujrzeć nikomu. A jest tak samo odległy od wypełnienia zadania jak w niezapomnianym momencie w górach Ar karły. I jego aparat jest do niczego. Za mało precyzyjny.

Widocznie zrobił błąd w przeszłości. Człowiek nie powinien być samotny.

Nikitin zapalił górne światło i zaczął zbierać rozrzucone na stole papiery. Rzucił okiem na swój przyrząd stojący na oddzielnym stoliku, obtarty i podrapany w podróżach. Mimo woli porównał z nim siebie, uśmiechnął się gorzko i wyszedł.

Gabinet Nikitina znajdował się przy końcu ogromnej sali pełnej gablotek i szkieletów wymarłych zwierząt. Po wyjściu z oświetlonego pokoju Nikitin jak gdyby oślepł. Znał przejścia między gablotami, ale wiedział również że gdzieniegdzie sterczą rogi i wyszczerzone paszcze szkieletów. W ciemnościach łatwo było uderzyć się lub co gorsza stłuc kruche kości zwierząt.

Uczony poczekał, póki oczy nie przywykły do mroku. Oto ledwo dostrzegalnie zabłysły szyby gablot, ale ciemne kości szkieletów zlewały się z ciemnym tłem sali, która wskutek tego robiła wrażenie pustej. Dziwne uczucie opanowało paleontologa: wydało mu się, że sala jest przepełniona niewidzialnymi widmami.

Nikitin ruszył naprzód, mrucząc coś na temat niedoskonałości własnych oczu. Wie o wszystkim, co się tu znajduje, wie, gdzie co stoi i nic nie widzi. Tak jak cienia przeszłości! Szkielety istnieją, ale są niewidoczne – za mało światła... I nagle zatrzymał się – porównanie z cieniem przeszłości uderzyło go.

Jakiż był naiwny, opierając się jedynie na własnym wzroku! Dlaczegóż nie brał pod uwagę tego, że najdelikatniejsze odbicia fal świetlnych w olbrzymiej większości wypadków mogą odbijać jedynie nieznaczną ilość światła – ilość nieuchwytną dla ludzkiego wzroku. Dlatego też sztuczne oświetlenie nie mogło wywołać nawet zupełnie wyraźnie utrwalonego obrazu przeszłości. A ileż słabszych odbitek mogło mu się wymknąć.

Nikitin zawstydził się. On, uczony, budował swój aparat jak zwykły rzemieślnik, po dyletancku! Zapomniał o potędze współczesnej techniki operującej przyrządami wrażliwymi na najmniejszą ilość światła.

Paleontolog szedł wolno przez ciemną salę muzeum i z każdym krokiem coraz wyraźniej rysowała mu się wizja nowej konstrukcji aparatu. Znowu zwróci się do fizyków i techników. Musi otrzymać percepcję odbitego od zdjęcia światła nie bezpośrednio, ale przez cały system czułych fotoelementów, musi zmienić światło w prąd elektryczny, wzmocnić go i znów zamienić w światło już widzialne dla oka.

Trudność będzie polegała na ścisłym oddaniu barw, ale to się jakoś skombinuje. Można dać wzmocnienie konturów, a barwę otrzymać z bezpośredniego odbicia. Nikitin zawadził ramieniem o gablotę i odskoczył w bok.

Tak, jest tu nad czym pomyśleć, ale zdaje się, że klucz do rozwiązania zagadnienia już jest!

Jeżeli uda się stworzyć taki aparat – snuł swe rozważania uczony – niczego się nie boję. Robię zasłonę na otwartym powietrzu, daję sztuczne światło. A pod ziemią... Nie ma nawet o czym mówić. Cień przeszłości trzymamy wówczas w garści! – I paleontolog za cisnął pięść. – Za pomocą fotoelementów mogę odpowiednio nastrajać aparat, podnosząc albo obniżając jego czułość na różne promienie widma”.

Wesoły, miody maszynista zbliżył się do inżyniera oprowadzającego po kopalni grupę zdecydowanie „nadziemnych” ludzi.

Jak tam ich, towarzyszu? – szeptem spytał. – Z wiaterkiem czy z pasem? – Maszynista mrugnął znacząco w stronę przybyszów.

Coś ty! Coś ty! – oburzył się inżynier. – Przecież to znakomity uczony., – Ukradkiem wskazał na pozostającego w tyle Nikitina. – I aparat im możesz zepsuć... Spróbuj tylko! – z groźbą zakończył inżynier.

Nikitin, posiadający dobry słuch, dosłyszał tę krótką, niezrozumiałą dla nie wtajemniczonych rozmowę i pośpieszył wtrącić.

Możecie i z wiaterkiem i z pasem – zwrócił się głośno do maszynisty – ani mnie, ani aparatowi nie zaszkodzicie! Lubię przypomnieć sobie dawne czasy! A dla moich ludzi też dobrze, niech się przyzwyczajają...

Stropiony maszynista ze zdumieniem spojrzał na uczonego, a potem uśmiechnął się szeroko i ze zrozumieniem kiwnął głową. Winda zaczęła wolno opuszczać się, aż naraz nieoczekiwanie runęła w dół, jak gdyby liny się urwały. Nogi oderwały się od podłogi, serce zdawało się podchodzić pod gardło, brakło tchu. Szybkość spadania windy wciąż rosła, gdy naraz, tak samo nagle, zmniejszyła się. Olbrzymi ciężar przygniótł ludzi do podłogi, jak gdyby jakieś niewidzialne ręce skrępowały każdego szerokim, bezlitośnie zaciskającym się pasem. Uczucie to trwało nie dłużej niż sekundę, bo znowu podłoga uciekła spod nóg, ciało stało się nieważkie, a zamierające serce uciekło do gardła...

Och! – zawołał asystent Nikitina.

Ale winda stopniowo zmniejszała szybkość i zatrzymała się na jednym z najgłębszych pokładów.

Żeby ich licho!... – zaklął asystent usiłując opanować drżenie kolan.

Nikitin wybuchnął śmiechem, ku oburzeniu swych przestraszonych towarzyszy.

Paleontolog spuszczał się do kopalni z niezwykłą pewnością pomyślnego' rezultatu tej nowej wyprawy. Przyczyną tej pewności był na nowo skonstruowany aparat i to, że górnicy tutejsi obnażyli warstwę skamieniałej smoły podobnej do czarnego lustra, które po raz pierwszy ukazało mu widmo dynozaura, a wreszcie przed chwilą otrzymany list... Nikitin uśmiechnął się powtarzając w myśli jego nieliczne wiersze. Pisała Miriam, która nie zapomniała ani o nim, ani o cieniu przeszłości.

Pisała, że w ciągu tego roku odwiedziła znowu asfaltowe pokłady. Czarne, lustro było już zniszczone. Ale nic nie mogło zniszczyć utrwalonego głęboko w jej duszy wrażenia obrazu dynozaura... Cieniem przeszłości udało się jej zainteresować utalentowanego badacza – Korżajewa. Prowadzą teraz poszukiwania warstw z zachowanymi odbitkami fal świetlnych.

Nie pisała do niego wcześniej, bo... nie było mu to zapewne potrzebne – tu Nikitin wyczuł ukryty między wierszami wyrzut. Ale przez cały czas śledziła jego prace i wierzyła, że doprowadzi je do końca. Teraz znaleźli ciekawe nawarstwienia i proszą, aby do nich przyjechał... Nikitin nie uświadamiał sobie w pełni znaczenia listu Miriam. Zbyt mało miał czasu na rozmyślania w przededniu przygotowań do doświadczenia. Ale wróciła lekkość dni młodości i ta młodość zdumiewała jego otoczenie.

Z długiego, starego korytarza kopalni ziało szczypiącym czadem. Cicho szumiało powietrze wsysane potężnym wentylatorem. Nikitin przystąpił do doświadczeń od razu po odpaleniu założonych według jego wskazówek ładunków. Tu, w dawnej kopalni, z dala od ożywionego ruchu kolejki elektrycznej, stukotu wagonetek, błyskania latarni, było pusto i cicho. Podziemny, nieprzenikniony mrok, zlewając się z czernią węglowych ścian, ogarnął idących.

Ledwo dosłyszalnie kapała gdzieś woda, daleko z boku rytmicznie trzaskały kaszty uprzedzając górników o silnym naporze pokładów.

Kto znalazł to nadzwyczajne miejsce? – półgłosem spytał Nikitin idącego obok pomocnika.

Ten wskazał na małego staruszka zamykającego z inżynierem pochód.

To wybitny mistrz górniczy, zna każdą warstwę we wszystkich sztolniach. Gdyby nie on, trzeba by wiele lat stracić na poszukiwania w tych wyrobiskach.

Paleontolog z niemą wdzięcznością spojrzał na starego górnika.

Na przedzie zajaśniała gęsta kolumna nowych słupów umacniających. Z ich liczby można się już było domyślić, że korytarz zakończony jest obszerną komorą. Istotnie, ciemne ściany rozstąpiły się otwierając dużą, pustą przestrzeń z wysokim pułapem. Pomocnicy Nikitina zakrzątnęli się przeciągając wielki aparat między słupami. Inżynier wystąpił naprzód, podnosząc do góry silną latarnię. Poszarpane wybuchami pokłady otoczyły poszukiwaczy grożąc im palcami swych ostrych kantów i połyskując stalowym błyskiem gładkich zrębów.

Na samym początku komory po obu jej stronach stały lekko pochylone grube, żłobkowane pnie, wrosłe z jednej strony w masę węglową, od której odróżniały się jedynie charakterystycznym rysunkiem kory. Na oczyszczonej odstrzałem podłodze, niby ogromne pająki, rozpostarły się potężne pnie z rozwidlonymi korzeniami, ogołocone z pokrywających je pokładów. Korzenie wiły się po starożytnej ziemi – glebie dawno minionych czasów. Wszystkie pnie ścięte były na jednym poziomie – na poziomie wody, która swego czasu zatopiła ten węglowy las. W ocalałych wielkich pniach ponuro czerniały duże dziuple.

Odcinek martwego, zamienionego w węgiel i wapno lasu przygniatał wyobraźnię swą głęboką odległością w czasie, jak gdyby nad głowami ludzi wisiał nie dwustumetrowy pokład skalny, ale niemal namacalna głębia setek milionów lat, które przeszły nad tymi pniami.

W końcu komory sterta zwalonych łupków znaczyła miejsce dokonanego wybuchu. Nad nią błyszczała czarnobrunatna płyta – stwardniały naciek bitumu. Była to właśnie warstwa przeznaczona do doświadczenia – osiadła na stromym zboczu niewielkiego wzgórza wznoszącego się ongiś w lesie okresu węglowego.

Wkrótce ostre białe światło magnezjowej lampy wparło się w płytę. Nikitin ustawił swój aparat. Kaszlnął zdenerwowany i ochrypłym głosem powiedział:

- Spróbujemy.

Cóż teraz powie ta, tak starannie wybrana powierzchnia warstwy? Paleontolog włączył fotoelementy i wzmocnił prąd. Przykręciwszy śrubę znowu spojrzał w aparat; skała nie była już czarna, na przezroczystym, szarym tle występowały niewyraźne linie pionowe.

Uczony cierpliwie i ostrożnie regulował aparat, dopóki z niezwykłą wyrazistością nie pojawił się czwarty cień przeszłości, cień, który oglądać będą tysiące ludzi.

Nikitin patrzał na polanę w gąszczu zatopionego lasu. Jasnoszare pnie drzew z ponacinaną w romby korą otoczyły czarną wodę. U góry każde z drzew dzieliło się na dwie, rozchodzące się pod kątem, grube gałęzie ginące w gęstym cieniu koron. Gruby, pokryty łuską pień leżał w poprzek wody oparty o małą kępę z lewej strony. Kępa porośnięta była dziwnymi roślinami, podobnymi do grzybów. Ich wysokie, wąskie, fioletowe kielichy usiały wilgotną czerwoną ziemię. Mięsiste brzegi górnej krawędzi kielicha każdego grzyba ukazywały oleiste, żółte wnętrze. Za kępą, pod mocno wygiętymi, grubymi, bezlistnymi łodygami, prześwitywała mętna, lekko różowa mgła. Na przedzie wynurzał się z mgły jakiś koślawy, nagi sęk, a na nim siedziało najeżone, z wyciągniętą głową, niepojęte, żywe stworzenie. Nikitin drgnął – spod fioletowych grzybów, ukrywających cielsko innego zwierzęcia, wysuwała się szeroka owalna głowa, pokryta śliską liliowobrunatną skórą. Wielkie wypukłe oczy patrzyły prosto na Nikitina, bezmyślnie, nieustępliwie i złowrogo. Olbrzmie zęby występowały z dolnej szczęki, obnażone we wgłębieniach u brzegu paszczy. Mdłe, perłowe światło płynęło z prawej strony, oświetlając cały obraz. Nad ocienioną wodą i na brzegu lasu powietrze miało barwę czarniawą niby przesycone drobnym czarnym pyłem.

Długo patrzył Nikitin przez czarodziejskie okno w przeszłość – w życie świata epoki węglowej. Między teraźniejszością a tamtą epoką leżało trzysta pięćdziesiąt milionów lat i tylko dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności świetlne fale utrwaliły to zdjęcie.

Złowieszcze oczy niesamowitego potwora, fioletowe grzyby, nieruchoma woda i dziwne, szare powietrze z niezwykłą wyrazistością ukazały się w tej podziemnej ciszy, lekko tylko mąconej sykiem reflektora i urywanym oddechem kilku osób. Nikitinowi wydało się, że odchodzi od zmysłów. Odsunął się od aparatu. Rzeczywiste, grubo ciosane ściany węglowe, starożytne pnie – może resztki tych samych drzew, które teraz żywe i wspaniałe ukazują się w jego aparacie... Skupione twarze ludzi...

Uczony opanował się, szybko przygotował aparat i zrobił kilka zdjęć.

Na stole piętrzyła się sterta odbitek artykułu Nikitina, a do każdej dodana była barwna reprodukcja uchwyconego cienia przeszłości. Podpisawszy ostatnią z przeznaczonych do rozesłania odbitek paleontolog odetchnął z zadowoleniem.

Od dawna nie było mu tak wesoło i lekko na duszy.

Teraz jego drogą pójdzie wielu młodszych od niego, może bardziej utalentowanych. Otwarta została pierwsza strona tajemniczej księgi przyrody. Skończyła się samotność na długiej i trudnej drodze! Ale ta samotność dotyczyła jedynie samego poznania. Pomagało mu wiele dziesiątków ludzi. Nie mówiąc już o współtowarzyszach wypraw – pomagali mu zupełnie obcy, pozornie najdalej od nauki stojący ludzie.

Wiele znajomych twarzy przesunęło się w myśli uczonego. Oto oni: górnicy, robotnicy kamieniołomów, kołchoźnicy, myśliwi. Wszyscy z zaufaniem i bezinteresownością, nie pytając o ostateczny cel, szanując w nim znanego uczonego, pomagali mu znaleźć i uchwycić cień przeszłości.

Pracował więc, korzystając z ich pomocy, na kredyt. Tak, a teraz spłacił ten dług – stąd płynie olbrzymia ulga! Nikitin przypomniał sobie, ile razy tęsknił w tym gabinecie, ile razy wątpił w słuszność swej życiowej drogi. Uczony uśmiechnął się, szybko napisał depeszę do Miriam zawiadamiając ją o jutrzejszym wyjeździe. Wiara w przyszłość przepełniała go radością.

Nie, nie popełnił błędu oddając cały swój czas, wszystkie swe marzenia i siły nauce, ojczyźnie, ludziom!



ATOL FAKAOFO


Nieduża jasna sala była przepełniona. Kapitan marynarki wojennej, Ganieszyn, ze złością wzruszył ramionami i oparł się o polerowaną kolumnę. Wśród rozmaitych ubrań cywilnych wyróżniały się granatowe mundury: na sali było wielu marynarzy. Rozejrzawszy się bez pośpiechu po sali, zauważył Ganieszyn energicznie dawane znaki z dalszego rzędu; znajomi zapraszali go na wolne miejsce. Ganieszyn z uśmiechem zaczął przeciskać się między rzędami krzeseł.

Nawet wy przyszliście! – powiedział kapitan Isaczenko ściskając rękę Ganieszyna. – Czyżby zbierała się cała flota?

A bo co? – spytał Ganieszyn.

Tkaczow występuje z odczytem.

Jaki to Tkaczow? Czy ten od podnoszenia wraków?

Odwrotnie, od zatapiania – zażartował Isaczenko – komendant patrolowego okrętu floty północnej.

Ach, tak – obojętnie przyjął to Ganieszyn. – A cóż to za wykład?

Ho! Toście z księżyca spadli! – wykrzyknął Isaczenko, a otaczający ich marynarze roześmieli się.

No, no, więc powiedzcie – uśmiechnął się dobrodusznie Ganieszyn.

Przecież dziś jest końcowe posiedzenie sesji Akademii Nauk, poświęcone sprawom morskim. No, a Tkaczow wyłowił niezwykłego gada, władze kazały mu podać to do wiadomości uczonych. Tkaczow jest odważnym komendantem, ale nie jest amatorem wykładów. Ale już się zaczyna – urwał rozmowę Isaczenko – sami się wszystkiego dowiecie.

Rozległ się dzwonek przewodniczącego. Na katedrę zdecydowanym krokiem wszedł jasnowłosy oficer średniego wzrostu, o ostrych rysach twarzy. Order Nachimowa, zdobił jego starannie odprasowany mundur. Marynarz objął wzrokiem przycichła salę i z lekką tremą rozpoczął wykład, ostrożnie dotykając wciąż palcami górnej haftki kołnierza.

Wkrótce jednak opanował się i zaczął mówić spokojnie i prosto.

Ganieszyn wiele razy pływał w stronach, o których mówił prelegent, i dlatego słuchał Tkaczowa ze szczególnym zainteresowaniem. Gdy tylko Tkaczow powiedział: „Okręt mój pięć dni patrolował na otwartym morzu, około 32 południka, w czwartym rejonie” – przed oczyma Ganieszyna powstał obraz chmurnego, ołowianego morza. Nie czuło się wodnych przestworzy w chłodnym, zamglonym wilgocią powietrzu. Horyzont był blisko i dlatego krył w sobie niebezpieczne niespodzianki. Ukazanie się niemieckiej łodzi podwodnej, idącej na powierzchni „całą naprzód” – było czymś zupełnie nieoczekiwanym. Widocznie Niemcy nie spodziewali się radzieckiego okrętu patrolowego tu, tak daleko od brzegów, i nim łódź zanurzyła się, Tkaczow zdołał podejść do nieprzyjaciela.

Nad morzem rozległy się wystrzały wyrzutni bomb głębinowych, podobne do uderzenia w olbrzymi bęben. I trochę bardziej z przodu od tego miejsca, gdzie przed sekundą zniknęła kajuta nawigacyjna łodzi podwodnej, wzniosły się słupy wody z migotem czerwonych błyskawic i kłębami czarnego dymu. To wybuchały bomby głębinowe, nastawione na niedużą głębokość. Doświadczony tępiciel łodzi, Tkaczow, od razu określił prawdopodobny odcinek, na którym mógł się znajdować wróg, i zarzucił go pociskami.

Gdy okręt dopłynął tam, gdzie skryła się łódź podwodna, Tkaczow kazał przerwać bombardowanie i zatrzymać maszynę. Porucznik Malutin podał Tkaczowowi słuchawki hydrofonu, obracając jednocześnie ręką tarczę wzmacniacza. Nieokreślony szum morza, dźwięczący w mikrofonie podwodnym, nie zdradzał obecności podwodnego wroga. Tkaczow zrozumiał, że łódź dosłyszała przerwanie pracy śrub nad sobą i też zatrzymała maszyny.

Tkaczow dał znak porucznikowi i szarpnął dźwignię telegrafu. Maszyna poszła całą parą, w hydrofonach śruby zaszumiały niby wodospad. Znów rozległ się dzwonek telegrafu. Maszyna natychmiast zatrzymała się i w milknących odgłosach ruchu okrętu Tkaczow złapał wymykający się, jak gdyby bardzo daleki szum śrub łodzi podwodnej.

Lewo na burtę!

Z głębiny płynął równy, głuchy szum. Tkaczow wyobrażał sobie dokładnie, jak tam w dole łódź podwodna stara się chyłkiem wymknąć myląc trop i zatrzymując swe silniki. Po kilku sekundach łódź podwodna znowu zatrzymała maszynę, szum śrub umilkł, ale Tkaczow wiedział już, jaki jest peleng26, przybliżona głębokość i kierunek ucieczki przeciwnika. Żwawe ręce minierów nastawiły zapalniki hydrostatyczne na dziewięćdziesiąt metrów głębokości – wybuch ciężkich bomb głębinowych daje większy efekt w kierunku do góry niż w dół, w głębię. Działo dwulufowe nie było już potrzebne: teraz ciężkie bomby można było zrzucać bezpośrednio z łoża. Tkaczow nastawił dźwignię telegrafu na „całą naprzód”. Okręt porwał się z miejsca, potężne maszyny wzniosły za rufą olbrzymi wał piany. Gdy szybkość okrętu sięgała piętnastu węzłów, Tkaczow zaczął stopniowo naciskać urządzenia spustowe prawego i lewego łoża. Bomby głębinowe, podobne do benzynowych beczek z wtłoczonymi dnami, chlupały miękko w spienioną za rufą wodę swym parusetkilogramowym ciężarem. Na miejsce jednej – dostojnie i wolno toczyła się druga. Po łożu nieprzerwanym łańcuchem toczyły się coraz to nowe czarne, gładkie beczułki, takie niewinne na pozór....

Okręt patrolowy przesunął się szerokim łukiem, pozostawiając za rufą ciężkie uderzenia i zielonkawe słupy wody, niższe już i bez ognistych przebłysków. Tkaczow badał rozmieszczenie wybuchów obliczając rozmiary zasięgu i pola pokrycia. „Jeszcze jedną, ostatnią, dla pewności – pomyślał naciskając prawy zaczep miotacza bomb. – I tak nigdzie się nie podzieje, do dna nie dosięgnie, bo tu prawie kilometrowa głębia”.

Porucznik, uważając na sekundnik, ze zdziwieniem wzruszył ramionami. Już minęły przewidziane na pogrążenie się bomby trzydzieści dwie sekundy, a wybuchu nie było. Upłynęła minuta – i dalej nic. Tkaczow kazał zawrócić okręt, żeby nasłuchiwać łodzi w bombardowanej strefie.

Gawrylenko! – zawołał porucznik do bosmana minierów. – Jak nastawiliście zapalnik u ostatniej?

Tak jak u wszystkich, na dziewięćdziesiąt metrów, towarzyszu poruczniku!

Widocznie zapalnik szwankuje. Dziwne, to mi się zdarza pierwszy raz... – ze zdumieniem odezwał się Tkaczow.

W tej chwili w odległości pół kabla z prawej strony dziobu pojawiło się niskie wodne wzniesienie. Z głębi dał się słyszeć bardzo daleki wybuch, natychmiast zagłuszony silnym pluskiem nalatującej na dziób fali. Okręt zakołysał się.

Tkaczow chwycił za poręcz rzuciwszy krótko:

Jaki czas, poruczniku?

Dwie minuty i czterdzieści pięć sekund – odpowiedział Malutin.

Oho, więc pogrążyła się na głębokość prawie pół kilometra, dlatego wybuch taki słaby. Jasne, że to wina zapalnika... Aha, wpadli! – krzyknął nagle Tkaczow wlepiając wzrok w ogromną oleistą plamę rozpływającą się po bokach niedużych fal. Maszyna ucichła i znowu czułe podwodne uszy hydrofonów zaczęły chwytać odgłosy walki o życie na pokonanej łodzi wroga. Dał się słyszeć szum śrub, nie tylko nierówny, ale i przerywany. Umilkł, potem znów się rozległ...

Dali nurka, widocznie cieknie na nitowaniach” – pomyślał Tkaczow i zarzucił na nowym pelengu jeszcze dwie bomby, obserwując dalej przez lornetkę spienioną powierzchnię wody.

Przedmiot za rufą, na lewo! – rozległ się z tyłu głos marynarza.

Zdumiony rozbieżnością przed chwilą wziętego pelengu z miejscem wypłynięcia, Tkaczow odwrócił się gwałtownie, skierował lornetkę na niewyraźną czerwoną plamę koło miejsca upadku ostatniej bomby i prawie że zachwiał się z powodu nieoczekiwanego widoku. Kryształowy krąg lornetki w opałowej mgiełce zbliżył do jego oczu zarysy olbrzymiego czerwonawobrunat-nego cielska wśród miarowo kołyszących się fal. Było to jakieś zwierzę niebywałych rozmiarów i barwy. Wydało mu się, że zwierzę ma wielkie cielsko, olbrzymie płetwy i potężną okrągłą szyję – głowa i ogon kryły się w falach. Najdziwniejsza była gładka, mocno czerwona skóra, miejscami poryta zmarszczkami i ciemnobrunatnymi fałdami..

Na prawo od dzioba bańki powietrza!

Głos sygnalisty przywołał kapitana do bojowej rzeczywistości i Tkaczow wytężył znów całą energię, by zwalczyć podwodnego wroga. Tysiączne pęcherzyki powietrzne usiały powierzchnię fal. Po upływie minuty okręt Tkaczowa stał już nad miejscem wydostawania się powietrza, wsłuchany w głębię.

Nagle woda zakotłowała się wskutek większej ilości powietrza wychodzącego z głębi. Jednocześnie w hydrofonach dał się słyszeć krótki, tępy i niezrozumiały hałas. Ludzie patrzyli w milczeniu. Okręt stracił bieg i stanął burtą do fali. Upłynęło kilka minut. Znikły ostatnie pęcherzyki powietrza. Żaden dźwięk nie płynął z głębi przez hydrofon. Tylko oleista plama rozlewała się coraz szerzej, wygładzając zaostrzone grzbiety fal.

Gdzieś daleko w głębinach morskich rozbita łódź, nie mogąca wypłynąć, zapadała coraz niżej w kilometrową otchłań, a bezlitosne ciśnienie wody wytłaczało z niej powietrze i olej. Tkaczow dał komendę: „mała naprzód” i podszedł do zdejmującego słuchawki Malutina.

Zapiszemy, poruczniku, jeszcze jedną. Ale żeby się ostatecznie upewnić, jeszcze trochę poczekajmy, posłuchajmy... A jak tam potwór? – przypomniał sobie. – Prędko do niego!

W miejscu gdzie wypłynęło nieznane stworzenie, czekało marynarzy rozczarowanie: nie zobaczono już ani śladu czerwonego potwora. Jak okiem sięgnąć – widniały tylko chłodne fale.

Tkaczow ze złością potarł załzawione od natężenia oczy. „Czyżby mi się przywidziało? Ależ nie!...”

Towarzysze! Kto jeszcze widział tego... no, to zwierzę, które tu wypłynęło? – zwrócił się do załogi okrętu.

Od razu odezwało się wielu marynarzy, a wśród nich bosman Gawrylenko, który przysięgał, że to nic innego jak wąż morski ogłuszony pociskiem.

Nie, nie wąż – zaprotestował sygnalista Epifanow. – Widziałem: cielsko miał grube, wielkie płetwy też miał. Jaki tam wąż!

A jednak ani ryba, ani zwierzę morskie, ale podwodny gad – obstawał przy swoim Gawrylenko.

Gawrylenko uprzedził domysł Tkaczowa, że zwierzę wypłynęło na powierzchnię ogłuszone albo zabite przez bombę. „Ech, złość bierze, że utonął! Gdyby tak złowić to dziwo... – pomyślał Tkaczow. – Bo któż nam teraz uwierzy?”

Jak by odpowiadając na nie zadane pytanie kapitana porucznik Malutin odezwał się:

To gad głębinowy – głębokowodne stworzenie, a zabiła go nasza ostatnia bomba, ta z zepsutym zapalnikiem. Dotarła do głębokości pięciuset metrów i zwierzę wypłynęło właśnie w tym samym miejscu. Może teraz utonął, a może po prostu ocknął się. Zresztą i tak zdążyłem... – i Malutin wyciągnął z kieszeni „łajkę”. – Za jakość nie ręczę, a pstryknąłem pięć razy. Szczęśliwie, że teleobiektyw założyłem.

Tkaczow był zachwycony pomysłowością porucznika nie przypuszczając, że z powodu tych zdjęć będzie musiał wystąpić z wykładem w Moskwie.

Specjaliści wywołali zdjęcia porucznika Malutina z największą starannością, a mimo to nie były one wystarczająco ostre: szary dzień, niedoświetlenie i czerwona barwa stworzenia – wszystkie te okoliczności nie były sprzyjające.

Tkaczowa wezwano do komandora, któremu musiał opowiedzieć wszystkie okoliczności towarzyszące niesamowitemu zdarzeniu i pokazać zdjęcia. Otrzymał tam rozkaz wyjazdu do Moskwy na morską sesję Akademii Nauk.

To nie jest ważne – odpowiedział komandor na oświadczenie Tkaczowa, że nikt mu i tak nie uwierzy. – Mamy obowiązek badania morza i powiadamiania uczonych o tak niezwykłych zdarzeniach. A jeśli uczeni nie uwierzą temu, co widziało dziewięciu uczciwych marynarzy, wówczas nie można się opierać na ich autorytecie... – Tymi żartobliwymi słowami admirała, przy akompaniamencie przychylnego szmeru sali, zakończył oficer swój krótki wykład i przystąpił do demonstrowania zdjęć. Światło zgasło i na wysokim ekranie ukazał się niewyraźny obraz.

Jasne i ciemne pasma zastygłych na zdjęciu fal przecinały i przykrywały nieokreślone kontury wypukłego karku, na którym majaczył niski grzebień. Wielkie cielsko leżało ukośnie w wodzie, a nieco jaśniejszy brzuch przykryty był z wierzchu po jednej stronie dziwacznie wygiętą płetwą. Szyja zaczynała się bardzo grubą nasadą, pomarszczoną głębokimi poprzecznymi fałdami, i najwidoczniej była bardzo długa.

Powoli, jedno za drugim, przesunęło się pięć zdjęć, ale Ganieszyn nie mógł jakoś wyobrazić sobie tego zwierzęcia; wrażenie wymykało się, było trudne do określenia. Zapalono światło. Dziesiątki ludzi, usiłując określić zwierzę z mglistych zarysów zdjęć, dzieliło się wrażeniami. Znikł żywy, właściwy wszystkim ludziom czar nieznanego, ale podniecenie trwało. Według określenia Ganieszyna, uświadomiono sobie realność zdarzenia z podchwyconej, ale zaraz utraconej tajemnicy morskiej. Ganieszyn zauważył z przyjemnością, jak młodzieńczo zabłysły oczy siedzących w jego rzędzie poważnych uczonych i surowych komandorów.

Przy stole prezydialnym zrobił się ruch. Na katedrze zjawił się starzec olbrzymiego wzrostu z wielką siwą brodą. Sala ucichła – wielu poznało znakomitego oceanografa, który wsławił rosyjską naukę o morzu.

Uczony pochylił głowę, ukazując dwie głębokie zatoki nad potężnym czołem, obramowanym srebrem gęstych włosów, i spod oka spojrzał na salę. Następnie położył wielką pięść na brzegu katedry, jego potężny bas rozległ się donośnie, docierając do najodleglejszych zakątków sali.

Oto nasz Gieorgij Maksymowicz! – szepnął Isaczenko do Ganieszyna. – Z takim głosem można komenderować podczas sztormu na liniowcu, a nie wygłaszać odczyty.

Toteż on komenderował – rzucił Ganieszyn.

Towarzysze! – mówił tymczasem oceanograf. – Jestem bardzo rad, że usłyszałem zdumiewające informacje kapitana Tkaczowa. Trudno, aby bardziej w porę wypadł jego wykład aniżeli teraz, na końcowym posiedzeniu naszej sesji. Zanadto przyzwyczailiśmy się do niezbadanych tajemnic morza, wiele zagadnień oceanografii pozostaje dotąd nierozwiązanych. Myślę, że wszyscy obecni słyszeli o doświadczeniu odważnego Amerykanina, profesora Beebe'a, który opuścił się na głębokość kilometra w stalowej kuli – batysferze. Beebe obserwował olbrzymie zwierzęta, przepływające niezliczoną chmarą przed oknami jego batysfery, zbyt duże w stosunku do małego zasięgu światła reflektora i małego pola widzenia kwarcowych iluminatorów. Czy wiecie, że tuż przed wojną wyłowiono u wschodnich brzegów Afryki olbrzymią rybę – latimerię – z gatunku dawno wymarłego na powierzchni ziemi i uważanego za wymarły już w zamierzchłej epoce geologicznej, jakieś sto milionów lat temu? A oto teraz odkryty przez kapitana Tkaczowa w morzu Barentsa gad świadczy znów o istnieniu tajemniczego życia głębin morskich. Jest to zaledwie cień, który mignął przed nami, ale cień czegoś rzeczywistego, co naprawdę istnieje.

Mimo toczącej się obecnie wojny flota i nasi uczeni w dalszym ciągu pogłębiają wiedzę o morzu. Ale zwycięstwo już bliskie, towarzysze, i mam nadzieję, że wkrótce zobaczę was na powojennej sesji morskiej, gdy możliwości nasze niepomiernie wzrosną.

Zwracam się do was w imię nauki, towarzysze marynarze! Flota nasza ma przed sobą wielką przyszłość. Uzbrojeni techniczną wiedzą i olbrzymią siłą produkcyjną naszej ojczyzny, po wojnie, w pokojowych warunkach pracy możecie udzielić nauce wielkiej pomocy.

Uczony zatrzymał się, westchnął donośnie i głos jego zagrzmiał jeszcze silniej niż poprzednio:

Wielu myśli, że znamy morze. O, tak, naturalnie, myśmy dobrze zbadali jego powierzchnię. Tysiące mądrych ludzi przez kilkaset lat badało najróżniejsze odcinki oceanów świata. Znamy już dokładnie rozmieszczenie prądów, wiatrów, temperatur, zawartość soli, nawet charakter fal w różnych morzach. Wiemy, na przykład, wszyscy, że Ocean Indyjski ma fale najbardziej strome. Ocean Lodowaty Południowy wyróżnia się olbrzymimi falami o – niezwykle długim froncie, a Atlantycki ma najwyższą falę. Nie potrzebuję tu wyliczać wszystkich osiągnięć oceanografii – znacie je nie gorzej niż ja. Lecz gdy tylko zwracamy się od powierzchni oceanu ku jego głębinom, od razu odczuwamy naszą słabość. Oczywiście znamy ogólne rozmieszczenie osadów na dnie oceanu. Wynalazek echolotu27 silnie pchnął naprzód badania powierzchni dna morskiego i bliska jest chwila, gdy tę powierzchnię będziemy znali nie gorzej niż powierzchnię lądu. Ale cała rzecz w tym, że samo dno oceanu, budowa i skład jego zasadniczych skał – pozostają zupełnie nieznane. Nie przesadzę, jeśli powiem, że powierzchnię księżyca zbadaliśmy dużo lepiej. Wyobraźcie sobie ocean jako kamienne naczynie, napełnione wodą, z osadem na dnie. Właśnie tego kamiennego naczynia nie znamy zupełnie i na razie brak nam sił, aby je zbadać.

Morza i oceany zajmują około siedemdziesięciu jeden procent powierzchni naszej planety. Dlatego też geologia w swych badaniach skorupy ziemskiej musi się ograniczyć do badań zaledwie dwudziestu dziewięciu procent tej powierzchni. Nic więc dziwnego, że najważniejsze, podstawowe zagadnienia geologii, które umożliwią nam osiągnięcie istotnej władzy nad bogactwami wnętrza ziemi, nie mogą być rozwiązane bez badania dna morskiego pod względem geologicznym. Potrzebne nam są oczy i ręce w najstraszliwszych głębinach mórz. Wy, młodzi komandorzy i inżynierowie, pomyślcie nad tym.

Pozwolę sobie jeszcze przez pięć minut zająć waszą uwagę. Pośrodku Oceanu Spokojnego, na północ od wysp Samoa, znajduje się grupa wysp koralowych – Tokelau, których część – to niskie atole – pierścieniowate wyspy koralowe, często z laguną pośrodku. Jest tu wśród was wiele młodzieży, która, jak sądzę, nie widziała prawdziwego atolu. A niski atol, wyspa bardzo; miało występująca ponad powierzchnię morza, to widok niezapomniany. Według trafnego określenia jednego ze starych kapitanów, niski atol – to pierścień nieprzerwanego hałasu, mgły i piany fal, bijących wściekle dokoła. Biały pierścień piany, nakryty tęczową, błyszczącą czapą załamanych w pyle wodnym słonecznych promieni, jest z daleka zadziwiająco piękny na lśniącym błękicie morskiej toni. Ale z bliska taki atol wygląda ponuro, a w czasie przypływu niemal strasznie. Równe fale, unoszące dokoła powierzchnię oceanu, koło samego atolu nagle rosną i z hukiem toczą się ku wyspie. Ich grzebienie w jakimś nieuchwytnym momencie pokrywają się oślepiająco białą, nad ciemnymi zboczami, pianą i ze wstrząsającym hałasem uderzają na atol. A gdybyście się znaleźli na niskich atolach w czasie huraganu – uzbrójcie się w dużą odwagę. Gęste obłoki zgaszą światło słoneczne, a morze stanie się od razu ciemne i groźne, pobrużdżone niby zmarszczkami gniewu, czarnymi rozpadlinami wśród olbrzymich fal. Coraz wyżej wznoszące się fale runą na atol zatapiając i burząc wszystko na swej drodze. Zaledwie jedno albo dwa ogniwa koralowego pierścienia pozostaną niezatopione i człowiek na pół uduszony wiatrem, ogłuszony hałasem i oślepiony bryzgami, będzie na nich szukać ocalenia. Nawet nieulękłe dusze ogarnia strach na widok wyspy tonącej jak gdyby w strasznej samotności wśród rozszalałego oceanu.

I oto wśród niskich atoli Tokelau jest atol Fakaofo, niewielka wyspa o trzystumetrowej średnicy, a jednak żyje na niej sześciuset mieszkańców, znacznie więcej niż na wyspach sąsiednich. W czasie przypływu z Fakaofo wystaje nad powierzchnię morza tylko zwarta, szarozielona kopuła gęstego lasku palm kokosowych. Atol Fakaofo leży o dziewięć stopni na północ od równika, na trasie nieustannych huraganów. W tym czasie, gdy huragany zatapiają sąsiednie wysepki, mieszkańcy Fakaofo czują się bezpieczni. Brunatni, urodzeni ludzie morza, Polinezyjczycy, otoczyli wyspę murem z dużych odłamków raf koralowych, a w środku zrobili nasyp podnosząc prawie o pięć metrów nad poziom przypływu powierzchnię owej wyspy. W ten sposób bez pomocy jakichkolwiek mechanizmów, nie uzbrojeni w technikę tubylcy stworzyli sobie bezpieczne schronienie. Jaką trzeba mieć odwagę i wiekową, głęboką znajomość oceanu, aby groźnej potędze żywiołu przeciwstawić słabe siły rąk ludzkich!

Atol Fakaofo służył mi zawsze za przykład potęgi człowieka i jego władzy nad morzem. Opowiedziałem o tym atolu, aby pokazać wam, towarzysze, co można uzyskać za pomocą najprostszych środków. Czyż my, uzbrojeni w całą potęgę współczesnej nauki i techniki, nie doczekamy się ostatecznego zwycięstwa nad oceanem – władzy nad jego głębinami?

To wszystko, co chciałem powiedzieć. Pozwólcie mi mieć nadzieję, że niektórzy z was wyniosą stąd chociaż marzenie o pokonaniu głębin oceanu. A marzenie mądrego i silnego człowieka – to już bardzo wiele.

Grzmiący głos uczonego zamilkł; cisza, jaka zapanowała w sali, wydała się przez kontrast niezwykle głęboka. Przemówienie porwało marynarzy i fala burzliwej owacji zerwała się już wtedy, gdy przewodniczący zaczął coś mówić. W wezwaniu uczonego odczuł Ganieszyn najbardziej swoje, nieraz przemyśliwane i przeżywane wrażenia i doznania, które, odsunięte daleko w czasie wojny, teraz znów poruszyły jego duszę.

Mżawka pędzona wiatrem falami biła o okręt. Horyzont przybliżał się szybko. Zapadał zmierzch, jak gdyby w powietrze wytrząśnięto od razu wielką ilość popiołu. Nadchodziła noc. Okręt kołysał się płynnie, miarowo drgając w rytmie swych maszyn. Jeden z wachty zamykał okiennice kabiny nawigacyjnej. Silnie zapłonęło światło topowe. Ganieszyn powoli spacerował po mostku. Ból głowy ustawał jak by rozpuszczając się w wilgotnym chłodnym wietrze oceanu. Te bóle, skutki ran odniesionych w czasie Wielkiej Wojny Narodowej, powtarzały się jeszcze teraz, po upływie kilku lat. Ganieszyn oparty o poręcz wpatrywał się w mrok. W mglistej mieszaninie mroku i słabego światła ogni okrętowych rysowała się biała nadbudowa okrętu. Stuknęły drzwi. Pokład mostku przecięło szerokie pasmo światła i znikło. Z nawigacyjnej wyszedł ktoś, wypatrzył w ciemności Ganieszyna i zwrócił się do niego:

Towarzyszu kapitanie pierwszej rangi, znowu ostra szczerba, chcecie obejrzeć?

Słuchaj no, Fiodor – przerwał Ganieszyn – dość tego tytułowania, nieraz już to mówiłem.

Słusznie, słusznie – roześmiał się Szczytów, komendant okrętu hydrograficznego – ale to jeszcze przyzwyczajenie z czasów wojny.

Oficerowie weszli do jasno oświetlonej nawigacyjnej, błyszczącej politurą drzewa, połyskiem narzędzi, lustrzanymi szybami okien. Miłe było to przejście od chłodnego mroku i morskiej nieskończoności do ciepłego, przytulnego wnętrza. Poczucie przytulności wzmagało się dzięki cichym dźwiękom skrzypiec płynącym z głośnika znajdującego się w kącie nawigacyjnej. Miczman stojący przed dużą tarczą echolotu, odwrócił się ku wchodzącym i stanął na baczność zobaczywszy, Ganieszyna. Ganieszyn uśmiechnął się znowu; jakoś zupełnie nie mógł przywyknąć do pełnej szacunku postawy towarzyszy pracy. Tutaj, w warunkach pokojowych, wydawało mu się to zupełnie zbędne.

Róbcie swoje, miczmanie! – Ganieszyn zdjął płaszcz nieprzemakalny, sudwestkę i wyjął fajkę.

Zmieszany miczman odpowiedział cicho:

Ja... ja, właściwie, po prostu cieszyłem się nim.

Aha, więc podoba się wam nasz nowy echolot? – Ganieszyn spojrzał życzliwie na młodzieńca. – A pod jakim względem, waszym zdaniem, jest lepszy niż ostatni model Hughesa?

Jakże można porównywać! – wykrzyknął miczman. – Po pierwsze zasięg głębinowy. Nasz bierze każdą głębokość niezależnie od kąta pomiaru; ma wielką czułość, bardzo dokładne automatyczne uwzględnianie poprawek, a co najważniejsze: natychmiastowy wykres echografu i kursu na taśmie.

Bardzo dobrze... Widzę, że już całkowicie poznaliście nasz przyrząd.

Towarzysz Sokołów jest entuzjastą pomiarów głębinowych – wtrącił się kapitan Szczytów. – Jednak może by zobaczyć te „ząbki”, zanim taśma ucieknie.

Ganieszyn wyjął z ust fajkę i ruszył do dużej tarczy, pośrodku której paliło się pomarańczowe oko i drżała cienka strzałka, otoczona potrójnym pierścieniem podziałek i cyfr. Był to głębinowy wskaźnik echolotu, pod nim w czarnej czworokątnej ramce, za błyszczącym szkłem wolno, prawie niedostrzegalnie pełzła błękitnawa taśma echografu – przyrządu nieprzerwanie wykreślającego profil dna drogi, którą przebywał okręt.

Fale dźwiękowe dużej częstotliwości, wychodzące z dna okrętu, biegły w dół, w niedostępne głębiny oceanu i powracając przez skomplikowany system wzmacniaczy wprawiały w ruch strzałkę wykreślającą linię profilu. Miczman wskazywał odpowiednie miejsce taśmy. Tutaj, między grubą linią oznaczającą dno okrętu i ukośnymi znakami przebytej odległości i zmian kierunku, biegła płynna linia pochyłego dna, przerwana nagle silnym załamaniem: zaostrzony podwodny szczyt wznosił się na wysokość dwóch kilometrów z czterokilometrowej płaskodennej wklęsłości oceanu. Ganieszyn uśmiechnął się z zadowoleniem.

Czternaście już takich „ząbków” znaleźliśmy w czasie rejsu. Nie na darmo wybrałem się z wami...

Przyznaj się szczerze – zwrócił się komendant okrętu do Ganieszyna – te podwodne „ząbki” są ci potrzebne do nowego przyrządu?

Zgadłeś! – Ganieszyn wziął za rękę Szczytowa. – Siądźmy, bo już ze dwadzieścia pięć kilometrów przemaszerowałem po okręcie. Mój przyrząd ma już za sobą wszystkie próby i sprawdzimy go razem przy pracy, gdy powrócimy. Mogę już teraz opowiedzieć; nie robimy tajemnicy z zasad budowy przyrządu! Przyrząd mój zrobiony jest po to, aby widzieć pod wodą, w największych głębinach, na zasadzie telewizora. Największa trudność zadania polega na oświetleniu wystarczająco dużych przestrzeni, aby z powodu ogromnego pochłaniania promieni świetlnych w obfitującej w tlen wodzie, telewizor nie przypominał oka krótkowidza. Dobre rezultaty osiągnąłem dzięki temu, że stworzyłem „nocne oko” – przyrząd tak czuły na promienie świetlne, że wystarczy mu bardzo niewiele światła, aby otrzymać obraz. Następnie zastosowałem podwójny projektor z dwoma równoczesnymi snopami promieni: jeden o czerwonych i podczerwonych promieniach, drugi z fioletowymi i ultrafioletowymi. Wiadomo, że woda pochłania najszybciej czerwone, długofalowe promienie. Promienie krótkofalowe idą znacznie głębiej: ultrafioletowe dochodzą do tysiąca metrów od powierzchni oceanu. Natomiast mętna woda rozprasza światło i wskutek tego łatwo pochłania promienie krótkofalowe, gdy długofalowym pozwala przejść głębiej. Odpowiednia kombinacja najdłuższych i najkrótszych fal promieni w snopie światła mego projektora stosowana jest w różnych warunkach, jakie można spotkać w głębiach oceanu. Aparat spuszczony w głębię za pomocą fal elektrycznych przesyła kablom w górę obraz, który zostaje wyświetlony na specjalnym ekranie. Kąt oświetlenia i kąt widzenia mego aparatu są bardzo duże: podwójne obiektywy, rozsuwane jak w dalmierzu, dają obraz stereoskopowy. Przyrząd ten widzi szerzej i wyraźniej niż oczy ludzkie... Cóż to masz taką rozczarowaną minę? – uśmiechnął się Ganieszyn. – Myślałeś, że mój wynalazek jest innego rodzaju?

Nie, nie – ze skruchą zaczął się usprawiedliwiać Szczytów. – Ja tylko nie zupełnie rozumiem, co możemy dzięki niemu zrobić w dużych głębinach. Przy wszelkiej akcji ratowniczej takie oko jest ważne, rzecz prosta, ale wówczas głębia jest niewielka i aparat zanadto skomplikowany... Opuściliśmy go, zobaczyliśmy jakąś skałę czy rybę – i to wszystko.

Na początek to dużo.

No tak, ja dalej?

A dalej „ręce”.

Co takiego? – nie zrozumiał kapitan.

Najpierw „oczy”, a potem i „ręce” – powtórzył Ganieszyn. – Na razie jeszcze w planie...

Ehe – ucieszył się Szczytów. – Dobrze jest mieć takie „jabłko topowe” 28 na karku!...

Nie wiem, mój drogi, czasem jest ciężko... – odpowiedział w zamyśleniu Ganieszyn wstając i przeciągając się. – Kiedy trzeba się męczyć całymi latami nad spełnieniem... Obmyślić – to jedna sprawa, ale zrealizować, gdy jakieś głupstwo po prostu rozum odbiera! No, pójdę do siebie – Ganieszyn narzucił płaszcz.

Chwileczkę – zatrzymał go kapitan. – Już wkrótce Wyspy Bliźniacze, a chciałeś przecież zawadzić o zachodni kraniec aleuckiej głębiny. Wyspa Agattu już blisko. Dokąd skręcić?

Nie pamiętam już – pomyślawszy odpowiedział Ganieszyn – gdzie oni mają latarnię morską, chyba na cyplu Dog? Jej zasięg?...

Osiem mil – powiedział Szczytów.

No to blisko. Na jakieś dwadzieścia pięć mil przed Agattu położymy się na północny zachód do końca aleuckiej zapadliny. A potem znów wzdłuż południka, o pięćdziesiąt mil na zachód od Attu, leżącej na samym brzegu Bliźniaczych, od trawersu Komandorskich... Jak daleko jesteśmy teraz od Agattu?

Prawie siedemdziesiąt mil – odezwał się miczman.

Tak, linia naszego kursu idzie bardziej na zachód. Więc do punktu zwrotnego – czterdzieści mil. Dobrze. Obudźcie mnie, gdy będziemy zawracać.

Drzwi zatrzasnęły się za Ganieszynem. Szczytów i miczman pozostali sami. Upłynęła prawie godzina. Taśma echolotu pełzła bez pośpiechu. Dno obniżało się stopniowo, głębokość pod kilem wynosiła już pięć kilometrów. Mechanicy ze ścisłością zegarków utrzymywali równy chód okrętu, gdyż od jego równomierności zależała dokładność otrzymywanego profilu dna.

Czy tytoń był zbyt mocny, czy też Szczytów za wiele palił, dość że wkrótce poczuł znany ból w piersi i wyszedł na mostek. Deszcz wciąż jeszcze padał; uderzenia wiatru nadal porywały i pieniły grzebienie fal. Nagle wydało się Szczytowowi, że daleko na przedzie, prosto przed dziobem jego okrętu coś błysnęło i natychmiast zgasło. Prawie jednocześnie dał się słyszeć ochrypły głos kogoś z wachty:

Światło na kursie!

Trzeba było jeszcze dobrych pięciu minut, aby słabe migotanie zamieniło się w jasną gwiazdkę spotkanego statku. Upływały minuty, a nie było żadnego znaku świateł pozycyjnych. Zaledwie dwie mile dzieliły zbliżające się statki, gdy Szczytów zakomenderował:

Uwaga, przed nami światło rufowe!

Wyminiemy, towarzyszu kapitanie? – spytał pomocnik wachty.

Naturalnie, tamten ledwo sunie.

A jak z kursem?

Nie ma zmartwienia, weźmiemy pewne odchylenie...

Statki zbliżały się ku sobie będąc wciąż w smudze kilwateru. Pomocnik ujął za łańcuch syreny. Dwa krótkie, niskie i silne dźwięki rozległy się nad ciemnym morzem. Załomotał napęd sterowy i dziób okrętu zatoczył się w lewo.

...W obszernej kajucie Ganieszyna paliła się mała lampka nocna. Ganieszyn zdjął kurtkę, buty i położył się na otomanie. Nie chciało mu się rozbierać i pakować do łóżka – prędko trzeba będzie wstawać. Myślał o swym nowym aparacie. Telewizor głębinowy jest gotów. Wynalazca nie miał obaw co do rezultatu ostatecznych prób. W ten sposób wypełnił pierwszą część postawionego sobie kiedyś zadania. Kilka lat temu stary uczony, który nie żyje już dzisiaj, mówił o zwycięstwie nad oceanem, o atolu Fakaofo. Mówił nie tylko o „oczach”, ale i o „rękach”. Teraz więc przyszła kolej na „ręce”. Ganieszynowi ukazał się obraz skomplikowanego, telemechanicznie kierowanego aparatu, wwiercającego się jak świder w dno oceanu pod okiem telewizora. Jego podstawowym założeniem byłaby praca bez żadnych hermetycznych zamknięć; dawno już wynaleziono niskowoltowe, wysokoamperowe silniki, wspaniale pracujące w wodzie. Woda powinna być dla tych mechanizmów równie naturalnym środowiskiem jak powietrze dla naszych ziemnych maszyn: wówczas nie będzie straszne olbrzymie ciśnienie – oto w czym leży tajemnica powodzenia!

Urywane głosy syreny wprawiły w drżenie przegródkę. Ganieszyn machinalnie zasłuchał się w nie: dwa krótkie – zwrot w lewo. „Omijamy kogoś”. Spotkanie na pełnym morzu zawsze porusza duszę marynarza. Ganieszyn zerwał się i zaczął naciągać buty.

Na mostku Szczytów z pomocnikiem zobaczyli czerwone światło pozycyjne, a powyżej światła topowego jakieś silne czerwone światło.

Trawler – niezbyt głośno powiedział pomocnik. – To nie było światło rufowe, ale topowe i wyżej trójkolorowa latarnia...

Widzę, widzę – odezwał się Szczytów. – A czy to widzicie? Wachta! Sygnalistę do mnie!

Na niewidocznym jeszcze pokładzie nieznanego statku zabłysły światła: krótkie błyski przeplatane były ostrymi, długimi promieniami, sprawiającymi wrażenie przeciągłego krzyku: „aaaa”...

Wywołują nas – burknął Szczytów. – Ehe, o to chodzi. – Trzy krótkie błyski, potem jeden długi: wśród nocnej ciemności biegła prośba o pomoc.

Na mostku zjawił się zadyszany sygnalista z sygnałową latarnią. Jednocześnie wyszedł na mostek Ganieszyn.

Powiedzcie, aby Sokołów zatrzymał echolot! – wydał rozkaz kapitan.

Wśród nocy oceanu dwa okręty wymieniały między sobą sygnały świetlne: „Recovery”, San Francisco, „Ametyst”, Władywostok...

Mamy kilometr lin kablowej konstrukcji – burknął do Ganieszyna Szczytów. – Czy można im pożyczyć?

Bardzo dobrze, zbliżymy się, może jeszcze w czymś im pomożemy.

Projektor! – zakomenderował Szczytów.

Na pokładzie zatupotały zwinne nogi. Przed sekundą napotkany statek rzucił ostanie sygnały świetlne: „Naukowa ekspedycja oceanograficzna”. Potężny projektor „Ametystu” przebił w ciemności szeroką, jasną drogę. W jej końcu ukazał się czarny, niski statek z daleko w tył odchylonym kominem.

Niech stoi w miejscu, ja będę podchodzić – pomyślał kapitan. – Nie wiem, jaka jest ich zwrotność... – Projektor zgasł. Sygnalista szybko wypełnił zlecenie. Następnie „Ametyst” zapalił znowu światło i zaczął zbliżać się do pozornie niezdarnego ,,Amerykanina”.

Ciekawe: też oceanografowie jak i my – z ożywieniem powiedział Ganieszyn. – Co też tam się im stało?

Ametyst” podpłynął do amerykańskiego statku o tyle, o ile mu pozwalały fale, usadowił się bokiem i dobrze mówiący po angielsku Ganieszyn wziął tubę. Z urywanych słów, tłumionych pluskiem fal bijących o burtę i świstem wiatru, radzieccy marynarze szybko odtworzyli sobie cały tragizm tego, co się stało. Duża batysfera – stalowa kula, zbudowana niedawno dla zbadania wielkich głębin, z powodzeniem opuszczała się już kilka razy. Przy ostatnim opuszczeniu się urwała się lina wyciągowa razem z kablem elektrycznym i stalowa kula pozostała na głębokości trzech tysięcy metrów, największej, na jaką była obliczona. Batysfera zaopatrzona w parafinowy pływak powinna była sama wypłynąć przy zerwaniu się kabla, gdy tylko przerwany został prąd zasilający elektromagnesy. Magnesy przestają przyciągać ciężki żelazny balast i batysfera wypływa. Teraz jednak nie wypłynęła. Znajduje się w niej dwóch ludzi: jej konstruktor, inżynier John Mills, i uczony zoolog, Norman Noors. Mieli zapas powietrza na sześćdziesiąt godzin. Czterdzieści osiem godzin trwają już bezowocne próby namacania batysfery i zaczepienia hakami o specjalnie wmontowane w nią klamry. Jeżeli kula jest cała i badacze w niej żyją, to pozostało im powietrza zaledwie na dwanaście do piętnastu godzin.

Marynarze radzieccy w milczeniu stali na mostku. Duży bom ładunkowy amerykańskiego statku, wystający za burtę, kiwał swym nokiem29, jak gdyby wskazując na fale, które pochłonęły stalową kulę.

Zdaje się, że źle z nimi – cicho powiedział Szczytów do Ganieszyna. – Czyż namaca się ich na przestrzeni trzech kilometrów głębokości, na pełnym morzu: bez brzegów – na nic pelengowanie. Tak, nie chciałbym być tam...

Ganieszyn nie odpowiadał i chmurnie spoglądał na „Recovery” .

Fiodorze Grigorjewiczu, dajcie mi szalupę – powiedział nieoczekiwanie.

Szczytow zauważył jego ciężkie, uparte spojrzenie.

Amerykanie zobaczywszy tańczącą na falach szalupę, szybko spuścili drabinkę. Ganieszyna otoczyła na mostku grupa ludzi.

Jego spokojne, zdecydowane spojrzenie spod daszka czapki wojskowej, przykrytej żółtym kapturem, pokrzepiło wymęczonych bezpłodną walką ludzi.

Kto jest komendantem? – cichym głosem spytał Ganieszyn.

Zastępca komendanta, kapitan statku Penland – przedstawił się stojący naprzeciwko Ganieszyna Amerykanin. – Komendant – tam... – I Penland wskazał na morze.

Pozwolicie, że zadam kilka pytań – ciągnął Ganieszyn. – Wybaczcie mi zwięzłość, ale trzeba się śpieszyć, jeżeli chcemy...

Chcecie nam pomóc? – spytał jakiś dźwięczny głos.

Tak, ale nie przerywajcie mi – sucho uciął Ganieszyn – rozmawiam z komendantem.

Słucham – z pośpiechem odpowiedział amerykański kapitan.

Ile macie lin trałowych?

Dwie, z waszą – trzy.

Jakiej długości lina pozostała na batysferze?

Na tym polega nieszczęście, sir, że tam w dole jest lina przeszło milowej długości, ale batysfera posiada urządzenie, które przy oberwaniu się oddziela zaraz linę w miejscu jej przymocowania. Nie można więc liczyć na to, aby się zaczepiło za linę; pozostałyby nam tylko klamry.

Czy w baty sferze jest radio?

Jest, ale widocznie nieczynne: zasilane było tylko przez kabel.

Według waszych obliczeń mają jeszcze powietrza na dwanaście godzin?

Na dwanaście do piętnastu. To wszystko, co mogą wyciągnąć przy największej oszczędności.

Tak, sytuacja poważna... A co chcecie dalej robić?

Dalej szukać przy pomocy tych samych środków – nic więcej nie zrobimy. Do zatoki Macdonalda na Agattu przylecą dwa samoloty. Będą tu rano i przywiozą ulepszone przyrządy chwytakowe. W dniu katastrofy wezwaliśmy przez radio okręt zaopatrzony w elektromagnetyczne urządzenie, aby tym sposobem poszukiwać batysfery. Okręt ten dąży z największą szybkością i zapewne jutro tu będzie. To właściwie nasza ostatnia nadzieja – zakończył kapitan Penland zniżając głos i zbliżając się do Ganieszyna. – Razem z nami trałowały jeszcze dwa okręty, teraz odpłynęły do zatoki Macdonalda.

Dziękuję, kapitanie. Mam nadzieję, że pomogę wam. Bądźcie uprzejmi pokazać mi wasze windy i przyrządy podnoszące.

Ganieszyn i Penland zeszli na duży pokład, zawalony kręgami zwiniętych lin z olbrzymią windą pośrodku. Kołysząca się razem z masztem lampa elektryczna oświetlała nagromadzone tam najróżniejsze przedmioty.

Wydaje mi się, że sytuacja jest beznadziejna, sir – powiedział szybko kapitan Penland, zaledwie oddalili się od mostku. – Osądźcie sami: potworna głębia, otwarte morze, żadnych możliwości czy pelengowania, czy zarzucenia boi. Robię wszystko, co można. Przez dwie doby nie zszedłem z pokładu. Tam, na mostku, jest żona Millsa, hydrochemik naszej ekspedycji. Nie chciałem wypowiedzieć przy niej swego zdania.

Czy to ona mnie pytała? – I otrzymawszy odpowiedź twierdzącą pożałował, że wtedy tak ostro zareagował. – Wyznaczymy z mostku przypuszczalny rejon przebywania batysfery i będę wam wdzięczny za szczegółową informację... I jeszcze zapytam, kapitanie – po chwili milczenia odezwał się Ganieszyn, gdy przeciskali się ostrożnie wśród zawalonego pokładu – dlaczego wasi badacze postanowili opuszczać się tutaj, na otwartym morzu?

Tutaj jest jedno z rzadkich miejsc, gdzie znajduje się wiele stromych skał podwodnych i skały magmowe są tu oczyszczone z osadów. Jednym z naszych zadań jest zbadanie skał magmowych w głębinach oceanu, ale dotąd jakoś źle idzie...

Ganieszyn nic nie odpowiedział. Wbiegł lekko po stopniach na mostek.

Teraz zabierzemy się do poszukiwań. Postawimy boje.

Jak to boje? – odezwało się naraz kilka głosów.

Zobaczycie – lekko uśmiechnął się Ganieszyn. Jakaś mała rączka dotknęła jego rękawa. Marynarz odwrócił aię i zobaczył ogromne błyszczące oczy.

Panie kapitanie, proszę mi powiedzieć szczerze, czy jest jakaś nadzieja ocalenia ich?... Czy potrafi pan to zrobić?

Ganieszyn odpowiedział:

Nadzieja jest, jeżeli batysfera nie uszkodzona.

Boże!... – krzyknęła Amerykanka, ale Ganieszyn łagodnie przerwał:

Proszę mi wybaczyć, czas nie czeka. – I zwrócił się do zebranych na mostku: – Radziecki okręt hydrograficzny „Ametyst” przystąpi niezwłocznie do akcji ratowniczej. To naturalnie nie wyklucza waszej pracy, ale prosiłbym, żebyście na razie, jeżeli macie do nas zaufanie, odpłynęli z miejsca pogrążenia batysfery. Rozporządzam narzędziami niezmiernie w danym wypadku przydatnymi. Jednak najważniejszy przyrząd znajduje się we Władywostoku. Sprowadzę go samolotem pośpiesznym, ale to potrwa nie mniej niż pięć do sześciu godzin: odległość jest zbyt duża. Przez ten czas postaramy się odszukać batysferę i oznaczyć miejsce boją, przez to ułatwimy pracę ratowniczą po przybyciu samolotu, gdy pozostanie nam zaledwie jakieś siedem godzin. Wam pozostawimy wyciąganie batysfery, bo nie mamy tak potężnych wind i lin. To wszystko... Dajcie sygnał naszemu okrętowi, aby zgasił reflektor i zapalcie swój. Wracam do siebie.

Niewidoczny poprzednio wskutek rzucanego przez siebie światła, teraz w promieniach reflektora „Recovery” zabłysnął nagle „Ametyst” swą śnieżnobiałą krasą. Wyraźna sylwetka okrętu, lekkość nadbudowań harmonizowały z potęgą odgiętych w tył kominów, znamionujących siłę maszyny.

To ma być okręt hydrograficzny? – krzyknął kapitan Penland. – Ależ to łabędź!

Istotnie, biały, błyszczący światłami okręt podobny był do olbrzymiego łabędzia na wodzie, przygotowanego do lotu.

To jest okręt hydrograficzny marynarki wojennej – podkreślił Ganieszyn, podniósł rękę do czapki i zszedł z mostku. Jego szalupa szybko pomknęła szerokim korytarzem świetlnym. Amerykańscy marynarze w milczeniu śledzili ją wzrokiem, nieco zaskoczeni nagłym zjawieniem się Ganieszyna i jego stanowczymi zleceniami.

To musi być jakaś ważna figura u Rosjan, sir – przemówił wreszcie pierwszy oficer. – I jeżeli potrafi uratować batysferę...

Nie wiem, czy potrafi – odpowiedział Penland. – Ale spójrzcie na ich okręt!

Milczenie znów zapanowało na „Recovery”. Jednak ogólny nastrój był już inny. Wierzono podświadomie, że ten przepiękny biały okręt, który tak nieoczekiwanie wypłynął z nocy oceanu, i ten człowiek o rozumnym, stanowczym wzroku, wyciągający do nich przyjacielską dłoń – naprawdę potrafią im pomóc.

Ganieszyn nie tracąc czasu, razem ze Szczytowem udali się do radiokabiny. Zawyła przetwornica, zabłysły ognie neonowych lamp i ponad tysiącami kilometrów oceanu pomknęły wezwania umowne. Długo, długo trwało wystukiwanie, zanim radiotelegrafista zwrócił ku oficerowi spoconą twarz.

Władywostok odpowiada.

No, zaraz rozstrzygnie się los tych dwóch biedaków – zwrócił się do Szczytowa Ganieszyn. – Jeżeli uda się wywołać admirała... A jeżeli jest właśnie w drodze?...

Aparat stukał, milkł, w odpowiedzi słyszało się charakterystyczne trzaski Morse'a; znowu radiotelegrafista pracował nad aparatem i znowu Ganieszyn z natężeniem wsłuchiwał się w jego suchy język.

W sztabie oświadczono, że admirał znajduje się na morzu na swym okręcie. Znowu więc pomknęły w niezmierną dal wezwania do nowego potężnego liniowca i gdzieś w przestrzeni znalazły antenę groźnego okrętu.

– „Marszałek” odpowiada – zakomunikował radiotelegrafista, z przyzwyczajenia skracając nazwę linio wcb.

Nareszcie! – odetchnął z ulgą Ganieszyn. Aparat zwięźle, ściśle i jasno wystukał prośbę i umilkł.

Kilka minut oczekiwania w napięciu; w stuku kresek i kropek marynarze usłyszeli: „Daję rozkaz, życzę powodzenia”.

Szczytów poprowadził swego „Ametysta” na przeciwległy kraniec rejonu, w którym przypuszczalnie zatopiona była batysfera.

Przygotować boję, dwa tysiące siedemset metrów! – zakomenderował oficer.

Natychmiast zaczepiono hak i wyrzucono za burtę mętnie połyskujący nabój, podobny do bomby lotniczej. Marynarz targnął liną i bomba prawie bez plusku znik-nęła w zielonkawej czerni morza. Po upływie kwadransa i pięćdziesięciu sekund, według sekundnika pierwszego oficera, wyskoczył nad fale w świetle reflektora „Ametysta” z lekka dymiący przedmiot i otworzył się niby parasol; maleńka biała kopułka ułożyła się na wodzie i zakołysała na falach. Radziecki okręt zasygnalizował „Amerykaninowi” prośbę utrzymania się na wypuszczonej w pion kotwicy i zatrzymania maszyny.

Chcę uniknąć najlżejszego rezonansu ich śrub – wyjaśnił Ganieszyn miczmanowi stając przy echolocie i wolno operując skalami i regulatorami.

Czy mógłbym zadać pytanie – nieśmiało zaczął miczman, ale przyjazna uwaga Ganieszyna dodała mu otuchy, więc zakończył: – Czyżbyście zamierzali na-macać baty sferę?

Naturalnie. Czyż tego nie wiecie, że jeszcze przedwojenne czułe echoloty odkrywały zatopione okręty? Echolot Hughesa, na przykład, wykreślił przy pomocy echografu kontury „Lusitanii” – uzyskało się nawet zarys rozmieszczenia nadbudówek i to na głębokości pięćdziesięciu „fathom”30. Rozmiary batysfery, podane mi przez Amerykanów, oczywiście nie dadzą się porównać z „Lusitanią”. Kula – trzy metry, u góry pływak w kształcie grzyba dwumetrowej wysokości. Ale przecież nasz echolot jest znacznie bardziej czuły i polaryzuje.

A głębokość? – ostrożnie podsunął miczman.

A dokładność regulatorów? – tym samym tonem odpowiedział mu żartobliwie Ganieszyn i znowu pochylił się nad aparatem zaglądając do tablic przekrojów oceanograficznych.

Amerykanie, przyglądający się bez przerwy radzieckiemu okrętowi, widzieli, jak się pojawiał w pasie światła, to znów znikał, ukazując czerwone albo zielone światło.

Patrzcie, ustawiają boje – odezwał się z ożywieniem pierwszy oficer, gdy za drugim powrotem „Ametystu” przed dziobem „Recovery” zakołysał się biały grzyb.

Widocznie wynaleźli boje głębinowe; takie sztuki dawno stosowano w walkach podwodnych; cała rzecz polegała na wytrzymałości lin. Osiągnęli taką wytrzymałość – to wszystko, i to bardzo proste.

Wszystko jest proste, gdy się już wie, jak robić – mruknął w odpowiedzi swemu kapitanowi pierwszy oficer.

Godzina za godziną przemierzał biały okręt niewielką przestrzeń morza między czterema ustawionymi na krzyż bojami. Wiatr ucichł, powierzchnia wody stała się oleista, gładka. Zamknięci w batysferze ludzie mieli powietrza już tylko na dziesięć godzin... Znowu ciężar beznadziejności zawisł nad amerykańskim statkiem, a wszyscy co do jednego ludzie, zebrani na mostku i na pokładzie, nie odrywali oczu od „Ametystu”, jak gdyby sama ich obecność i gorące życzenie mogło mu pomóc w poszukiwaniach. Teraz „Ametyst” ukazał zielone światło, znowu zawrócił do „Recovery” i przeszedł lewym krańcem wytyczonej bojami przestrzeni. Okręt radziecki zbliżał się wciąż, jego ostry dziób rósł. Jeszcze sto metrów – i znów beznadziejny zwrot ku północy. Ledwo dostrzegalny szum maszyny nagle ucichł; w milczeniu nocy dał się nawet słyszeć dzwonek telegrafu i zabrzmiał donośny głos kapitana wydającego jakiś rozkaz. W obcej płynności mowy rosyjskiej zrozumiałe było tylko słowo: „boja”.

Znaleźli! Oni znaleźli! – wykrzyknęła cała drżąca żona inżyniera Millsa.

Na statku amerykańskim wszczął się zamęt. Nieokreślone oczekiwanie łatwiej się znosi niż uświadomioną już sobie porażkę; świadczyło o tym najlepiej ożywienie, jakie zapanowało wśród śmiertelnie zmęczonych ludzi. Ale zaraz ten sam głos z „Ametystu” spokojnie odezwał się przez megafon:

Batysfera odnaleziona!

Kilkadziesiąt głosów z pokładu „Recovery” odpowiedziało radosnym okrzykiem.

W nawigacyjnej Ganieszyn nabijał fajkę zamknąwszy zmęczone z wytężenia oczy. W ciągu czterogodzinnych poszukiwań taśma echografu pokryła się serią kolejnych krzywych w odwróconej postaci, ale ani jeden występ nie skaził gładkiej linii skalnego profilu. Okręt poruszał się bardzo wolno, monotonia otrzymywanych rezultatów usypiała uwagę, którą przez cały czas należało podtrzymywać całą siłą woli. W pobliżu kolejnego zakrętu, idące dotąd płynnie pióro echografu nagle podskoczyło i nad równą linią ledwo, ledwo zarysował się malutki łuk.

Jest! – krzyknął radośnie Ganieszyn. Pierwszy oficer jak strzała rzucił się na mostek. Dwa razy brzęknął telegraf – stop i z powrotem. Szczytów zawołał:

Boja, dwa tysiące osiemset metrów! – i ciężka bomba runęła z lewej burty.

Hura! Udało się! – stuknął w kilka minut później Szczytów fajeczką w ściankę.

No, nie tak bardzo – zmęczonym głosem odezwał się Ganieszyn: – kręciliśmy się cztery godziny. Zostało już mało czasu, ale trzeba czekać. Polezę tu na kanapie, zanim samolot...

Czy można, towarzyszu kapitanie? – w drzwiach stanął pierwszy oficer. – Amerykanie zapytują, czy nie powinni by teraz próbować zaczepienia batysfery?

Szczytów spojrzał na Ganieszyna, który nie otwierając oczu odpowiedział:

Naturalnie, w tej sytuacji nie należy zaniedbywać żadnej szansy.

Ametyst” ustąpił swego miejsca u boi amerykańskiemu statkowi. Odpłynąwszy o kilka kabli kołysał się lekko jak by odpoczywając. Zmęczeni marynarze porozchodzili się do kajut; obaj komendanci pozostali w nawigacyjnej. Tylko marynarze z wachty obserwowali amerykański statek. Słychać było z niego szczęk wind, świst pary i zgrzyty lin: Amerykanie pracowali znowu natchnieni powodzeniem marynarzy radzieckich.

Ganieszyn i Szczytów ocknęli się jednocześnie, przebudzeni warkotem samolotu.

Nie, to nie nasz – zdecydował oprzytomniawszy szybciej Szczytów.

Świtało. Wilgoć i chłód przenikały pod ubranie, otrzeźwiając niewyspanego kapitana. Z mostku morze wydawało się niezmiernie ożywione: koło burt „Recovery” kołysały się dwa hydroplany, a nieco dalej stały dwa okręty – długi, szary, wysokodzioby krążownik i przysadzisty okręt patrolujący.

Przyrost ludności – uśmiechnął się Ganieszyn. – Zaraz powinni być i nasi. Przejadę się do Amerykanów, zobaczę, co i jak...

Tym razem, już wówczas gdy płynęła szalupa, rozległy się powitalne okrzyki. Jednak twarze ludzi, którzy spotkali Ganieszyna, były poszarzałe i smutne. W ciągu trzech godzin wysiłków nie udało się uchwycić batysfery. Nie udało się nawet ani razu zaczepić o nią liny. Na ratowanie znajdujących się w głębi oceanu ludzi pozostało tylko siedem godzin.

Statek z elektromagnesowym urządzeniem jeszcze nie przyszedł – oznajmił Ganieszynowi kapitan Pen-land – ale teraz przy waszej nadzwyczajnej pomocy jest on już mniej potrzebny. Jak uchwycić batysferę na tej przeklętej, niewyobrażalnej głębokości? Widocznie liny odchylają się wskutek jakichś prądów w głębokich warstwach wody. Boja też przecież ściśle nie określa miejsca.

Może się odchylić – potwierdził Ganieszyn zerknąwszy na zbliżającą się ku nim żonę Millsa. Zwrócił się ku młodej kobiecie i zasalutował:

Oczy Amerykanki, patrzące spod zmarszczonych cierpieniem brwi, spotkały jego wzrok z wyrazem takiej nadziei, że Ganieszyn nachmurzył się.

Cały czas pracowaliśmy... – łzy i ból zadźwięczały w słowach młodej kobiety. – Ale ta potworna głębia jest silniejszy od nas. Teraz liczę tylko na waszą pomoc. – Westchnęła ciężko. – Kiedy oczekujecie waszego samolotu?

Ganieszyn podniósł rękę, żeby spojrzeć na zegarek i naraz powiedział głośno i wesoło:

Samolot? Już jest!

Wszyscy podnieśli głowy do góry. Istotnie, samolot, którego z powodu hałasu pracującej windy nie mogli usłyszeć, zniżał się teraz, poruszając niebo i morze narastającym warkotem motorów.

Pikuje dla pośpiechu”, zrozumiał Ganieszyn.

Wąska maszyna o wysokich skrzydłach uniosła wodny pył, zawróciła i wkrótce spokojna i milcząca kołysała się obok „Ametystu”.

Niby wystraszona samolotem rozpłynęła się poranna mgła. Wysoko wzniosło się błękitne sklepienie nieba. Słońce zagrało na ociężałych, oleistych falach, oświetliło śnieżnobiały „Ametyst”, zamigotało setkami ogni na jego częściach z miedzi. Ganieszyn przeniósł wzrok z samolotu na „Ametyst”, jak by po raz pierwszy zobaczył ten piękny okręt, uśmiechnął się i powiedział do Amerykanów:

Zaraz zobaczymy batysferę.

Amerykanka tłumiąc okrzyk podeszła do Ganieszyna, który zgadując jej myśli dodał:

Jeżeli pani chce, z wielką przyjemnością pokażę pani swój aparat. Zaraz pojedziemy.

Ganieszyn poprosił kapitana Penlandia, aby poczekano na zainstalowanie telewizora, a po odnalezieniu batysfery natychmiast zbliżono się do radzieckiego okrętu i działano według jego sygnałów.

W tym czasie na „Ametyście” wymachujący kluczem mechanik wygłosił mowę do maszynistów i monterów.

Od szybkości zmontowania przywiezionej maszyny – mówił – zależy ocalenie ludzi, którym pozostało powietrza zaledwie na sześć godzin. A do tego, jeżeli ich ocalimy, będzie to cud sprawiony rękoma marynarzy radzieckich.

Chyba że cud! Pracowałem jako nurek, więc rozumiem, co to znaczy wydostać takiego „żuczka” z głębokości trzech kilometrów – odezwał się jeden z maszynistów. – Myślę, że damy radę.

Kapitan Szczytów nie był zdziwiony przybyciem gościa. Zaproszono panią Mills do nawigacyjnej i Szczytów odkomenderował zaraz do jej towarzystwa, znającego dobrze język angielski, miczmana. Żona inżyniera Millsa z roztargnieniem słuchała jego objaśnień i często spoglądała w okno nawigacyjnej, skąd było widać wrącą na pokładzie pracę: ześrubowywano jakieś podstawy, przeciągano przewody, wyładowywano jakieś skrzynki z samolotu.

Na chwilę zajrzał do nawigacyjnej Ganieszyn i młoda kobieta natychmiast rzuciła się na jego spotkanie.

O, proszę mi darować, ale przyrząd pana wydaje mi się tak skomplikowany. Mogą nie zdążyć zmontować go... – i milcząc wskazała na duży zegar umocowany w przegródce.

Mamy do dyspozycji jeszcze sześć i pół godziny – odpowiedział Ganieszyn. – Przyrząd jest rzeczywiście skomplikowany, ale nasi marynarze potrafią prędko zrobić tę, nie ukrywam, że niewiarygodnie trudną pracę. Niech pani zaufa naszym marynarzom, mistress Mills, może pani im wierzyć.

Młodej kobiecie zaczęło się znowu dłużyć męczące bezczynne oczekiwanie. Gdybyż mogła pomagać w przygotowaniu tego tajemniczego aparatu!

Czas uciekał. Nagle ogłuszył ją straszny ryk. Tego już było za wiele dla wyczerpanej nerwowo młodej kobiety.

Boże, co to takiego? – I bezsilnie oparła się o przegródkę.

Syrena. Nasza jest istotnie bardzo silna – rzeczowo wyjaśnił miczman. – „Ametyst” daje sygnał, że aparat gotów i poszukiwania się rozpoczynają.

Miczman nie mylił się. Zaraz nadszedł Szczytów i poprosił żonę Millsa na dół. Telewizor ustawiony był chwilowo w ciemnym laboratorium przy lewej burcie okrętu. Głębokowodna część aparatu kołysała się na wysuniętym za burtę bomie, olbrzymi bęben liny i kabla wstawiony był do windy. Okręt szedł wolno w kierunku boi oznaczającej miejsce batysfery.

Opuszczać? – spytał Szczytów schodzącego na pokład Ganieszyna.

Chyba czas już.

A nie boisz się?

Czego?

No, chyba jest czego: aparat dopiero co złożony, zmontowany w pośpiechu, może zawieść. Nawet ja się denerwuję...

Nie, był wiele razy wypróbowany, doświadczony. Spuszczaj śmiało, szybciej!

Telewizor szybko skrył się w falach, a kabel długo jeszcze biegł przez licznik bębna dopóki cudowne „oko” nie dosięgło wreszcie potrzebnej głębokości. Linę podłączono do amortyzatora łagodzącego kołysanie się okrętu i w tym samym momencie w ciemności laboratorium Ganieszyn włączył prąd. Żona Millsa, na wpół przytomna ze zdenerwowania, patrzyła na owalną płytkę ekranu, która z czarnej stała się teraz przepojona błękitnym blaskiem. Ganieszyn rzucał Szczytowowi urywane, niezrozumiałe dla Amerykanki, słowa: rozkazy szły dalej na pokład, do windy.

Gdy telewizor dotarł do głębokości piętnastu metrów nad dnem, Ganieszyn nacisnął dwa białe guziczki z prawej strony ekranu. Tam, w dole, wprawione zostały w ruch maleńkie śruby obracające aparat. W błękitnym świetle ekranu ukazał się czarny cień i wówczas od razu stało się zrozumiałe, że ten świecący błękit – to przezroczysta woda głębinowa, w której najlżejsze zmącenie osadu unosiło się chmarą mikroskopijnych srebrzystych punkcików, odbijając i rozpraszając światło. Niezwykły był widok dna oceanu na ekranie telewizora. Zapewne tak samo oszołomiony i niezdolny do zrozumienia tego, co widzi, czułby się człowiek, gdyby nagle został (przeniesiony na inną planetę. Ganieszyn, oswojony z widokiem głębin oceanu przy doświadczeniach swego „oka”, ostrożnie nastawiał aparat. Czarny, lekko skłębiony wskutek zmącenia garb z lewej strony był płaskim występem skalistego dna. Dialej ku północy dno widocznie obniżało się nieco, gdyż czerwonawy jego odblask na przedzie ginął, ucięty tym samym błękitnawosrebrzystym blaskiem.

Manipulując różnymi sprężynkami Ganieszyn zmieniał granice wyraźnego obrazu, obracając jednocześnie powoli przyrząd i zależnie od tego zmieniając obraz na ekranie. Najpierw pojawiła się w oddali czarna ściana, nabierająca czerwonego odcienia pod wzmocnionym światłem reflektora, a następnie zaczęły się w niej rysować szczegóły: wielka ukośna szczelina, wypukły występ. Ale tu telewizor obrócił się i ponure skały utonęły w lśniącym błękicie poprzedniego oświetlenia. W głębi ekranu ukazały się zamglone ostre „zęby”. Odległe, ale coraz wyraźniejsze, tonęły swą podstawą w błękitno-czarnym mroku dalszego planu.

Reflektor o zasięgu prawie całego kilometra – wyjaśnił Ganieszyn.

Wysokie zęby podwodnego, kamienistego łańcucha patrzały groźnie i ponuro ledwo rysując się w wiecznej ciemności i chłodzie podwodnego świata.

Telewizor zatoczył pełne koło: wszędzie rozpościerało się pagórkowate, skalne dno przykryte warstwą iłu błyszczącego w promieniach reflektora jak proszek aluminiowy. Widok głębin oceanu sprawiał wrażenie czegoś wrogiego, co taiło się w głębokim mroku otaczającym pole widzenia telewizora. Był to obcy powierzchni ziemi, groźny świat milczenia, mroku i chłodu, nieruchomy, niezmienny, pozbawiony nadziei i urody.

Batysfery nigdzie nie było widać.

Czyżbyśmy tak bardzo spudłowali z boją? – przemknęło przez głowę Ganieszyna. – O pół kilometra! Ależ to jasne! Powinna leżeć tu, w tym zagłębieniu!”

Zaczął kierować w dół obiektyw aparatu. Na brzegu ramki ukazała się zamglona ciemna plama. Ganieszyn szybko przekręcił tarczę. Plama przesunęła się na środek, zbliżyła i wyciągnęła. Jej niewyraźnie zarysowane brzegi nabrały ostrości, czarna barwa znowu zaczęła wydawać się czerwona. Młoda kobieta za plecami Ganieszyna wydała słaby okrzyk i zaraz zatkała usta ręką. Pośrodku ramki, która wydawała się teraz przezroczystym szkłem, stał pochylony jajowaty aparat. Ostrość obrazu była tak silna, że widać było wyraźnie grube pętle klamer ratunkowych i odblask na okrągłym iluminatorze, patrzącym na marynarzy jak błyszczące zagadkowe oko ciemnoczerwone i przezroczyste.

Batysfera ma iluminatory ze wszystkich czterech stron... Więc widzą już nas – wyjaśnił Qanie'szyn żonie Millsa. – Teraz najważniejsze: zobaczmy, czy żyją... – Ganieszyn poprawił się szybko. – Spróbujmy mówić z nimi.

Pstryknął czymś i położył na guziku swe długie palce. Zależnie od ruchu palców ekran to gasł, to znów rozświetlał się. Obecni zrozumieli, że gasząc i zapalając reflektor, Ganieszyn przesyłał ku oknu batysfery sygnały świetlne Morse'a. Powtórzywszy wielokrotnie jedno i to samo pytanie Ganieszyn wyłączył światło i oczekując odpowiedzi zastygł przed zgasłym ekranem. Wszyscy zgromadzeni w ciasnej kajucie wstrzymali oddech. Ekran był wciąż czarny. Upłynęła minuta. I wówczas w ciemności ekranu zabłysnął jasny, turkusowy ogieniek, zgasł, zabłysnął silniej i rozpłynął się szerokim szafirowym kręgiem – milcząca odpowiedź przyniesiona przez światło z dna oceanu.

Żyją! Zawiadomcie „Recovery”, niech podchodzi, żeby zaczepiać liny do batysfery! – zawołał radośnie Ganieszyn. W tej chwili niebieskie światło zamigotało, jak latarnia sygnalizacyjna – Mówią... – zwrócił się Ganieszyn do żony Millsa, ale usłyszał tylko westchnienie, a potem miękki upadek ciała.

Odnieście do nawigacyjnej! Lekarza! – wydał Szczytów polecenie nadbiegającym ludziom. – Nie wytrzymało biedactwo, prawie trzy doby czekała, męczyła się... No, cóż tam? – zwrócił się do Ganieszyna.

Zawiadamiają, że obaj są żywi, oszczędzają tlenu, jak mogą, ale dłużej niż dwie godziny nie wyciągną. Batysfera w porządku, balast nie oderwał się... – czytał Ganieszyn migające na ekranie znaki świetlne. – „Nie możemy zrozumieć, jak...” Nie zrozumiecie, poczekajcie – powiedział na głos marynarz.

Odezwała się syrena amerykańskiego statku. Rozpoczęto już opuszczanie lin z uchwytami. Znikł szafirowy krąg z ekranu, a zamigotał reflektor telewizora. Ganieszyn zawiadomił zamkniętych w batysferze ludzi, że przystąpiono do ratowania ich.

Znowu minęła godzina na nieustannej obserwacji okna telewizora. Nad morzem rozbrzmiewały gwizdki, krzyki do megafonu, szum maszyny amerykańskiego statku, świst pary i zgrzyty wind. Ludziom zamkniętym w batysferze pozostawała zaledwie godzina życia – sześćdziesiąt minut. Już prawie sześćdziesiąt godzin trwały bezowocne wysiłki stu ludzi.

Zwycięstwo przyszło nagle i niepostrzeżenie: ogromne chwytaki, opuszczone według wskazówek Ganieszyna, zaczepiły o boczną klamrę. Ryknęła głośno syrena „Ametystu” i w tejże chwili maszynista „Recovery” przestawił sprzęgła windy na wsteczny bieg. Wolno zaczęła nawijać się ogromna lina grubości ręki; bęben zaskrzypiał z natężenia: giętki stalowy sznur, spleciony z dwustu dwudziestu dwóch drutów, ważył razem z batysfera sześćdziesiąt ton – trzy razy więcej niż dopuszczalny ładunek.

Liny wytrzymały. W błękitnym świetle ekranu telewizora batysfera zakołysała się, wyprostowała i szarpnięta ku górze, zaczęła powoli unosić się. Ganieszyn manipulując obiektywami obserwował ją jakiś czas, dopóki nie znikła, a potem wyłączył prąd, zapalił światło w laboratorium i poczekawszy chwilę, aby przyzwyczaić oczy, wyszedł na pokład. Telewizor był już niepotrzebny. Cała uwaga skupiła się teraz na olbrzymiej windzie „Recovery”, wyciągającej powoli z głębiny niezmierny ciężar. Kapitan Penland nie odrywał oczu od równo układających się na bębnie zwojów, obliczając w myśli szybkość wyciągu – pozostało już tylko czterdzieści minut do fatalnego terminu.

Nie zdążymy! Uduszą się...”

Biorąc na siebie śmiertelne ryzyko Penland kazał przyśpieszyć wyciąg. Wśród napiętego milczenia winda załomotała szybciej – bęben zaczął obracać się prędzej. Upłynęło jeszcze kilka minut. Nagle ostry świst pary przeciął monotonny stukot windy. Winda zrobiła kilka szybkich obrotów. Pobladły maszynista błyskawicznie zatrzymał ją.

Lino!.. – krzyknął ktoś z przestrachem.

Na obu okrętach przykuci przerażeniem do miejsc ludzie wyciągali szyje i wpatrzyli się w wodę za burtą. Zimny pot oblał Penlanda, w gardle mu zaschło, nie mógł zebrać myśli. Nie mógł wydać żadnej komendy, ale też i nie wiedział, co tu zakomenderować. Aż naraz z wolno kołyszących się fal wyskoczył olbrzymi, niebieski,, jajowaty przedmiot, znikł w słupie brzyzgów, a po chwili kołysał się już miarowo w białym kręgu piany.

To nieoczekiwanie oderwał się balast batysfery, która szarpnęła się wówczas w górę powodując automatyczne otwarcie się chwytaków, które oswobodziły aparat od ciężaru liny. Wybuchły zwycięskie okrzyki ludzi, stłumione natychmiast potężnym rykiem czterech syren. To statki rzucały w przestrzeń oceanu wieść o nowym zwycięstwie ludzkiego rozumu i woli.

Ganieszyn stał na szeroko rozstawionych nogach i wpatrywał się uporczywie w ocaloną przez siebie batysferę. Szczytów położył swą ciężką dłoń na jego ramieniu.

Leonidzie Stiepanowiczu, admirał zapytuje o rezultaty.

Zaraz idę, a ty zarządź wyciąganie telewizora... Jak tam nasz gość?

Odesłałem ją z powrotem, tam jest potrzebniejsza – uśmiechnął się Szczytów. – Rozglądała się tylko na wszystkie strony, widocznie szukała ciebie, chciała dziękować.

Ganieszyn lekko machnął ręką i udał się do radiokabiny. Batysferę holowano już do „Recovery”.

Wychodząc z radiokabiny Ganieszyn znów zobaczył Szczytowa.

Chcę ci coś powiedzieć – surowo i poważnie odezwał się Szczytów. – Na temat twojego telewizora... Niesłusznie wymyślałem na niego... – dalsze słowa zagłuszył warkot motorów, wznoszącego się w górę radzieckiego samolotu.

Ganieszyn mocno uścisnął wyciągniętą ku niemu rękę przyjaciela.

Co robimy dalej? – spytał Szczytów.

- Jak to, co? – zdziwił się Ganieszyn. – Wyciągniemy telewizor i pójdziemy swoją drogą.

A czyż nie pojedziesz tam, do nich? – ze zdumieniem zawołał kapitan. – Nawet nie pozwoliłem podnieść szalupy...

Nie, nie pojadę.

Co za dziwy! Czyż nie jesteś ciekaw tych ocalonych? Nie chcesz wypytać ich? Oni też badają dno...

Pewnie, żem ciekaw. Ale rozumiesz... – Ganieszyn zmarszczył się żartobliwie. – Będą podziękowania. Żona inżyniera patrzała takimi oczyma... A my tymczasem w nogi i umkniemy!

Ludzie na statku (amerykańskiej ekspedycji, zajęci podnoszeniem i otwarciem batysfery, nie zauważyli, że biały okręt radziecki szybko podniósł szalupę i telewizor. „Ametyst” zapytał o zdrowie ocalonych, a otrzymawszy odpowiedź, że „osłabieni, ale poza niebezpieczeństwem”, zaczął odchodzić. Amerykanie ze zdumieniem patrzyli na czynności „Ametystu”, ale dopiero gdy na flaglinach radzieckiego okrętu pojawił się sygnał tradycyjnego pożegnania – zrozumieli, o co chodzi. Sygnalista z „Recovery” rozpaczliwie zatrzepotał chorągiewkami, ale „Ametyst” zwiększył szybkość i tylko potężny głos syreny oraz powiewające czapki marynarzy przesyłały przyjacielskie pożegnanie. Ocaleni badacze, oficerowie i marynarze, wszyscy jak jeden mąż stali wpatrzeni w biały okręt, który stawał się coraz mniejszy i mniejszy w słonecznej dali. Nagle donośny, huk dział rozległ się nad zielonymi falami. To krążownik żegnał salwą oddalający się „Ametyst”. Znowu zagrzmiały działa. Na „Ametyście” opuszczono banderę z czerwoną gwiazdą, a potem zakołysały się na maszcie gwiazdy i pasy Ameryki.

Okręt radziecki, jakby nigdy nic, szumiał swymi śrubami tnąc fale Oceanu Spokojnego. Ganieszyn pilnował uporządkowania telewizora marząc o miękkim łóżku. Niemało kosztowało go ocalenie amerykańskiej batysfery. Z mostku rozległ się głos Szczytowa:

Leonidzie Stiepanowiczu, chodź, Amerykanie wzywają. – W słowach kapitana dźwięczała przyjacielska kpina. – Technika i tak cię wszędzie dosięgnie, nawet w głębi oceanu.

Amerykanie wywoływali „Ametyst” z imienia, bez zawezwania i nazwa drogocennego kamienia dźwięczała uparcie w eterze. Radio przekazało serdeczne słowa podziękowania, prośbę o podanie nazwiska komendanta dowodzącego akcją ratunkową, zachwyt nad bezprzykładną pracą rosyjskich marynarzy i nad cudownym wynalazkiem. W suche trzaski radia z „Recovery” wmieszały się nagle ostre dźwięki wezwań „Ametystu”, charakterystyczne dla potężnej stacji nadawczej nowego liniowca. Radiotelegrafista wystukał odpowiedź, a Ganieszyn wysłuchał wyraźnych sygnałów, ślących pozdrowienie dla ekspedycji amerykańskiej i dla załogi „Ametystu”. Szczególne zadowolenie wyrażał admirał Ganieszynowi. Odpowiedziawszy admirałowi Ganieszyn wydał polecenie radiotelegrafiście:

Zakomunikujcie „Recovery”, naczelnikowi amerykańskiej ekspedycji oceanograficznej Miilsowi: „Admirał floty radzieckiej Oceanu Spokojnego przekazał wam w tej chwili gratulacje z powodu ocalenia i życzenie dalszych powodzeń w waszej odważnej pracy”.

Po upływie następnych pięciu minut Ganieszyn spał już mocno w swej kajucie.

Jesienny deszcz władywostocki lał się nieprzerwanym potokiem i uderzał w wysokie okno gabinetu Ganieszyna. Marynarz odczytywał list od obu ocalonych przed półtora miesiącem uczonych amerykańskich i zabierał się do odpisania im. Domyślni uczeni przesłali list na ręce admirała, z prośbą o przekazanie go ich wybawcy, którego odszukanie nie przedstawiało dla admirała żadnej trudności.

Tylko ten zdolny jest ocenić, coście zrobili, kto spędził sześćdziesiąt godzin w beznadziejnej rozpaczy na niedostępnym dnie oceanu – pisali uczeni. – Przez kilka godzin z całych sił staraliśmy się przy pomocy lewarów śrubowych oderwać przyssany do dna batysfery balast, tracąc oddech i oblewając się potem w lodowatym chłodzie. Trudno opisać, co przeżyliśmy, gdy zapadłszy już w tępą obojętność, w obliczu nieuchronnego losu, nagle zobaczyliśmy światło w iluminatorach i zrozumieliśmy wasze sygnały... Od tej niezapomnianej chwili mamy głęboką wiarę w bezgraniczną siłę człowieka, w jego jasną przyszłość, w to, że nie ma samotności nawet w najśmielszych, niezrozumiałych dla świata poszukiwaniach...”

Przeczytawszy list Ganieszyn zabrał się do odpowiedzi:

Trudno mi odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób doszedłem do takich osiągnięć w opanowaniu głębin oceanu. Najważniejszym było chyba ścisłe wyznaczenie kierunku postawionych sobie zadań i oczywiście olbrzymie możliwości materialne. Kierunek wskazał mi nasz stary uczony, który kilka lat temu wzywał nas, marynarzy, do pomagania nauce w znalezieniu «oczu» i «rąk», które by mogły sięgnąć do dna oceanu. Dał nam też przykład, do czego zdolny jest człowiek w walce z morzem, opowiedziawszy o nadzwyczajnym atolu Fa-kaofo. Środki materialne dała mi ojczyzna.

Rozwinąłem tylko wskazaną ideę, a człowieka, który opuszczał się w głąb oceanu, zastąpiłem aparatem nie wymagającym powietrza i odpornym na straszne ciśnienie. W ten sposób powstał mój telewizor – opuszczone na dno «oko» ludzkie. Moje narzędzia wiertnicze, dzięki którym uzyskamy okazy skał z dna oceanu – to wyciągnięte ręce. Przypomnijcie sobie stworzenia głębokowodne. Niektóre z nich posiadają oczy umieszczone na długich czułkach. Nasunęło mi to ideę telewizora”.

Ganieszyn pisał jeszcze czas jakiś, potem zamyślił się i szybko zakończył:

Dlatego sądzę, że wasza wdzięczność nie powinna być skierowana osobiście do mnie, ale do mojej ojczyzny, do mego narodu. Bo czym byłbym ja albo jakiś inny człowiek bez ojczyzny, bez oparcia o wielką liczbę ludzi? Nawet najmądrzejszy i najwybitniejszy – pozostałby tylko marzycielem i fantastą. A to oparcie, pomoc rządu, ogromnego kolektywu floty, rozmaitych ludzi od uczonego do ślusarza – to wszystko, co jest moją ojczyzną – doprowadziło do osiągnięć, które wydały się wam nadprzyrodzoną potęgą. Ale to jest dopiero początek, bo idziemy wciąż naprzód”.

Ganieszyn skończył list, wstał i podszedł do okna. Po szybach spływały strugi wody, przez które widać było daleki, porośnięty dębami skalisty cypel.

1 Kaszgaria (chiński Turkiestan) – południowa część chińskiej prowincji Sin-Tsiang. Graniczy z Tadżycką SRR i Kirgiską SRR.

2 Jednochodziec – koń lekko chodzący pod siodłem, stąpający od razu przednią i zadnią prawą oraz przednią i zadnią lewą nogą.


3 C z i j – roślina pustyń i suchych stepów.


4 Karagacz albo kara-agag – dosłownie po turecku znaczy „czarne drzewo”, gatunek wiązu.


5 U j g u r z y lub Kaszgarczycy – południowo-wsehodnl szczep narodów tureckich. Mieszkają w Kazachskie] SRR oraz we wschodnim Turkiestanie.


6 'Szemszyr – miecz.


7 Kasyteryt – tlenek cyny tworzący żyły w skałach granitowych.


8 Batur – rycerz

9 Dżete – większe oddziały albo plemiona rozbójnicze w starożytnej Azji.


10 R u m o s z – drobne odłamki skał.


11 „Turmalin – kamień półszlachetny, układający się często promieniście w tzw. „słońca”.


12 Intruzja warstwowa – wtargnięcie płynnej lawy między warstwy skał osadowych.


13 Kimberlit – skala, w której występują diamenty, nazwa pochodzi od miasta Kimberley.


14 Grikwait – skała głębinowa, mieszanina granatu i oliwinu, towarzyszy złożom diamentów. Nazwa pochodzi od Grikwa – kraju w Afryce Południowej.


15 O 1 i w i n – odmiana krzemianu.


16 Diopsyd chromowy, dysten – odmiany krzemianów.


17 Perydotyty – magmowe skały głębinowe, składające się z oliwinu i piroksenu.


18 Diabaz – skała krystaliczna zasadowa.


19 'Intruzja – masy skał magmowych wciskające się w swe otoczenie skalne.


20 Reper – tutaj: znak na drzewie, określający stałą wysokość nad poziomem morza.


21 T u 1 – skamieniały, porowaty popiół wulkaniczny.


22 K u f i c k i e pismo – starożytne pismo arabskie.


23 Chalcedon – rodzaj krzemionki podobny do opalu.


24 Silan – przyjacielski prezent, podarunek w Azji Środkowej.


25 T a k y r – przestrzeń pokryta wyschniętą, gładką i twardą gliną, pozbawiona roślin.


26 Peleng – określony kierunek.


27 'Echolot – przyrząd, który za pomocą dźwięku określa odległość od dna morskiego.


28 Jabłko topowe – kula na szczycie masztu. Tutaj oznacza „głowę na karku”.


29 N o k – przednia, wystająca część bomu.


30 Fathom – miara morska, sześć stóp.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jefremow Iwan Biały róg
jefremow iwan mglawica andromedy by bk1
Jefremow Iwan Mgławica Andromedy
Jefremow Iwan Gwiezdne okrety
Jefremow Iwan Jezioro Ducha Gór
Akrylux bialy EHS
konspekt biały
OGRÓD BIAŁY
DLACZEGO MAŁY RÓG TO PAPIESTWO (DAN 7 i 8)
MarszŻałobny 006 Róg F 3 MUS
Niebezpieczne Amulety i talizmany, Pentagram biały, z wierzchołkiem ku górze
Grzybień biały, Zioła
Symbole-rozdara sosna oraz zoty róg, Szkoła, Język polski, Wypracowania
Orzeł Biały cz3
Biały koniu
Test ze statystyki biały
Prawo konstytucyjne MOSIO ROG, Wspol
4 BIAŁY MIŚ
Biały miś

więcej podobnych podstron