Iwan Jefremow
Biały Róg
Przełożyła Maria Kowalewska
1958
BIAŁY RÓG
Po skwarnym, bladym niebie powoli krążył sęp szeroko rozpostarłszy skrzydła. Unosił się
bez żadnego wysiłku, wisząc nieruchomo na olbrzymiej wysokości.
Usolcew z zazdrością patrzył, jak sęp wzbijał się coraz wyżej, ginąc prawie w
oślepiającym, rozżarzonym błękicie, to znów opadał błyskawicznie o setki metrów niżej.
Usolcew przypomniał sobie to, co słyszał o zadziwiającym wzroku sępów. Ten też
wypatruje zapewne jakiejś padliny. Mimo woli drgnął; niedawno przeżyty śmiertelny strach
tkwił w nim jeszcze. Umysł uspokoił się już, ale każdy mięsień, nerw każdy ślepo pamiętał
przeżyte niebezpieczeństwo i drżał jeszcze ze strachu. Tak, ten sęp mógłby już siedzieć na
jego trupie i rozrywać zgiętym dziobem zniekształcone, rozbite ciało...
Dolina zasypana odłamkami kruszących się skał, rozpalona była jak piec. Ani wody, ani
drzewka czy trawki – tylko kamień, na dole drobny i ostry, u góry skupiony w ponurych
urwistych masach. Nielitościwie palone słońcem, pocięte szczelinami skały.
Usolcew podniósł się z kamienia, na którym siedział, i czując w kolanach obrzydliwą
słabość, poszedł po skrzypiącym żwirze. W pobliżu, w cieniu skalnego występu, stał koń.
Rudy kaszgarski
1
jednochodziec
2
nastawił uszy witając swego pana cichym, krótkim rżeniem.
Usolcew odwiązał go, pieszczotliwie poklepał po szyi i wskoczył na siodło.
Dolina wkrótce rozwarła się przed nim. Wyjechał na otwartą przestrzeń. W oddali równy,
kilkukilometrowej szerokości występ podgórza opadał stromo na bezkresny step, przesłonięty
mgłą pyłu i kłębiących się fal nagrzanego powietrza.
Tam daleko, za szarożółtą linią horyzontu, leżała dolina rzeki Iii.
Wielka, bystra rzeka niosła z Chin swe kawowe wody między zaroślami kolczastej
dżiddy i kwitnących irysów. Tutaj, w tym stepowym królestwie ciszy, nie było wody. Suchy,
gorący wiatr szeleścił w cienkich łodygach czija
3
.
Usolcew zatrzymał konia i podniósłszy się w strzemionach spojrzał za siebie. Stroma
szarobrunatna ściana szczelnie stykała się z płaszczyzną. Ściana była pocięta krótkimi,
suchymi dolinami dzielącymi jej grzbiet na rząd ostrych, nierównych zębów. Pośrodku niby
główna baszta twierdzy rysowała się stroma góra. Jej poszarpana wypukła pierś wystawiona
była na palące wiatry szerokiego stepu, a na samym wierzchołku sterczał zupełnie biały ząb, z
lekka wygięty i wyszczerbiony. Odcinał się ostro swą jaskrawą bielą na ciemnym tle reszty
gór. Góra ta była znacznie wyższa od innych, a jej ostry, biały wierzchołek podobny był do
1
Kaszgaria (chiński Turkiestan) – południowa część chińskiej prowincji Sin-Tsiang. Graniczy z Tadżycką SRR i Kirgiską SRR.
2
Jednochodziec – koń lekko chodzący pod siodłem, stąpający od razu przednią i zadnią prawą oraz przednią i zadnią lewą nogą.
3
C z i j – roślina pustyń i suchych stepów.
wrzynającego się w niebo olbrzymiego rogu.
Dręczony wstydem, Usolcew długo wpatrywał się w niedostępną górę. On, badacz,
geolog, drżąc ze strachu ustąpił właśnie w chwili, w której zdawało się, że już był bliski
powodzenia. I to on, o którym mówiono jako o niestrudzonym badaczu Tien Szanu! Jak to
dobrze, że pojechał sam, bez pomocników! Nikt nie był świadkiem jego strachu. Usolcew
mimo woli obejrzał się dokoła, ale rozpalony przestwór był bezludny – tylko wiatr szerokimi
falami szedł po zarośniętym czijem stepie i liliowa mgła wisiała bez ruchu nad rozwijającym
się ku wschodowi łańcuchem gór.
Koń przestępował niecierpliwie z nogi na nogę.
– Cóż, Rudy, czas do domu! – rzekł cicho geolog do konia, który jak gdyby rozumiejąc
te słowa, wygiął szyję i ruszył w dół występem. Małe, ostre kopytka wystukiwały drobny
truchcik po twardej ziemi. Szybka jazda uspokajała wzburzonego geologa.
Ze stromego zbocza Usolcew zobaczył obóz swego oddziału ekspedycyjnego. Na brzegu
małego strumyka, pod wątpliwą ochroną filigranowych, srebrzystych gałązek zarośli dżiddy
rozpięte były dwa namioty i unosił się ledwo dostrzegalny słupek dymu. Dalej, już na granicy
stepu, gruby karagacz
4
uginał się pod ciężarem swego bujnego listowia. Pod nim rozłożył się
jeszcze jeden wysoki namiot. Usolcew spojrzał na niego i z uczuciem powracającego smutku
odwrócił się szybko.
– Chłopaki nie wróciły jeszcze, Arsłan?
Stary robotnik, Ujgur
5
, mieszający pilaw w wielkim kotle podbiegł do konia.
– Sam go rozsiodłam, jeszcze ci się płow przypali... Nie chce mi się jeść, gorąco...
Wąskie, ciemne oczy Ujgura uważnie spojrzały na Usolcewa.
– Pewnie znów Ak-Miunguz jeździł?
– Nie... – Usolcew zaczerwienił się leciutko. – W tamtą stronę, ale obok.
– Starcy mówią: Ak-Miunguz nawet orzeł nie siądzie, ostry on jak szemszyr
6
– ciągnął
Ujgur.
Usolcew nie odpowiedział, rozebrał się i ruszył do strumyka. Chłodna, przejrzysta woda
rozbijała się o ostre kamienie i z daleka wyglądała jak wstęga zmiętego białego aksamitu. Po
martwych, rozpalonych dolinach, po szeleście wichru jej dźwięczny, rozlewny szum niósł mu
ulgę. Odświeżony wodą Usolcew ułożył się w cieniu pod płótnem, zapalił papierosa i zaczął
rozmyślać.
4
Karagacz albo kara-agag – dosłownie po turecku znaczy „czarne drzewo”, gatunek wiązu.
5
U j g u r z y lub Kaszgarczycy – południowo-wsehodnl szczep narodów tureckich. Mieszkają w Kazachskie] SRR oraz we
wschodnim Turkiestanie.
6
'Szemszyr – miecz.
Świadomość porażki zatruwała mu wypoczynek; zachwiana została jego wiara w siebie.
Usolcew starał się uspokoić sumienie myślą o stwierdzonej niedostępności Białego Rogu, ale
to mu się nie udawało. Głęboko dotknięty swym niepowodzeniem, mimo woli począł myśleć
o tej, która od dawna była jego wiernym przyjacielem, co prawda tylko w marzeniach.
Dzisiejsze niepowodzenie osłabiło wolę. Wbrew postanowieniu Usolcew wstał i wolno
poszedł ku wysokiemu namiotowi pod karagaczem. Przypomniał sobie słowa niedawnej
rozmowy.
„Cóż za sens mówić o tym? – powiedziała. – Wszystko to stare dzieje, przysypane
pyłem...” – „Pyłem?” – spytał gniewnie Usolcew i odszedł nie powiedziawszy ani słowa.
Postanowił nigdy już tu nie wracać.
Praca nieoczekiwanie zetknęła ich znowu: spotkał ją jako kierowniczkę oddziału,
badającego teren jego zdjęć.
Już przeszło dwa tygodnie namioty obu oddziałów stoją obok siebie. Ale dla niego jest
ona wciąż tak samo daleka i nieosiągalna jak... Biały Róg. A on, unikający zbędnych spotkań,
wymieniający z nią tylko konieczne słowa, idzie teraz do jej namiotu. Jeszcze jedna klęska,
jeszcze jeden objaw słabości – ale niech tam!...
Na skrzynce przed namiotem siedziała pulchna dziewczyna w okrągłych okularach zajęta
szyciem. Przyjaźnie powitała Usolcewa.
– Czy Wiera Borysowna w namiocie? – spytał geolog.
– Tak, czyta dziś bez pamięci, cały dzień!
– Wejdźcie – dał się słyszeć z namiotu miękki, lekko drwiący głos – poznałam was po
krokach.
– Po krokach? – zdziwił się Usolcew i odrzucił płachtę namiotu. – Co szczególnego
znaleźliście w nich?
– Ponure tak jak wy!
Usolcew chciał coś powiedzieć, ale opanował się i nieśmiało zajrzał w jej surowe, szare,
ze złocistymi iskierkami oczy.
– Czy się co stało?
– Nic się nie stało – szybko powiedział Usolcew. – Wkrótce odjeżdżacie, przyszedłem
więc zobaczyć się z wami i pożegnać.
– A ja dziś miałam dzień czarującego lenistwa. Moi pojechali do Podgórnego na pocztę.
Kierownictwo już w zeszłym tygodniu zawiadomiło o zmianie dalszego planu. Powinni
przysłać szczegółowe instrukcje. Tu robota już skończona, więc jesteśmy na odlocie. Mam
teraz śliczną książkę, przysłano mi ją pocztą, czytałam cały dzień. Jutro znów odpoczynek, a
potem – nowe miejsce, najprawdopodobniej Kegen. Szkoda, że tu właściwie nic się nie
udało. Znaleźliśmy kilka kryształów kasyterytu
7
... to wszystko. A złoża, które tu były kiedyś
7
Kasyteryt – tlenek cyny tworzący żyły w skałach granitowych.
na wierzchu, dawno zostały zmyte!
– Tak, gdyby zachowały się wyższe szczyty – zgodził się Usolcew.
– Tylko Biały Róg – westchnęła Wiera. – Ale ten jest niedostępny, a z góry nic się nie
sypie: widocznie to bardzo twarda skała. Moja rada, to poprosić o armatę i z jej pomocą
odłupać kawałek Rogu, inaczej źle będzie z wami. Tajemnica pozostanie nie rozwiązana –
zakończyła wesoło.
Usolcew sięgnął po książkę leżącą na walizce.
– „Wejście na Everest”, tym się przez cały dzień zaczytujecie.
– Cudowna książka! Na jej stronicach leży jak gdyby odblask himalajskich wiecznych
śniegów! Porwał mnie nie sam atak na Everest, ale stopniowe doskonalenie się wewnętrzne,
które po swojemu przeżywa w duszy każdy z głównych uczestników tego ataku. Rozumiecie?
Walka człowieka o to, aby zwyciężyć samego siebie.
– Rozumiem, o co wam chodzi – odpowiedział Usolcew. – Ale przecież oni nie dotarli
do samego szczytu Everestu.
Oczy Wiery pociemniały.
– Tak, wy to oceniacie jako klęskę. Oni sami też to przyznawali: „Dla nas nie ma
usprawiedliwienia, zostaliśmy pokonani w tej honorowej potyczce, pokonani przez wysokość
góry i rozrzedzenie powietrza” – przeczytała Wiera Borysowna wziąwszy książkę z rąk
Usolcewa. – Czyż to mało: wybrać sobie wysoki, nieprawdopodobnie trudny cel, nawet może
przerastający nasze możliwości? I oddać całego siebie, by go osiągnąć... Tak wyraźnie widzę
Everest. Złowroga, naga, skalista góra. Szalone wichry na niedostępnych wyżynach: nawet
śnieg nie może się utrzymać. Dokoła straszne przepaści. Osuwają się lodowce, toczą lawiny.
A ludzie uparcie pną się w górę, wciąż naprzód... Gdybyśmy częściej mogli stawiać sobie
cele podobne do zdobycia Everestu!
Usolcew słuchał w milczeniu.
– Ale przecież tylko jednostki zdolne są do takiego bohaterstwia. A Everest jest tylko
jeden na świecie.
– Nieprawda, nieprawda! Każdy może mieć swoje Everesty. Czyż muszę przytaczać
przykłady z naszego życia? A wojna? Czyż nie zrodziła bohaterów, którzy dokonywali
czynów przerastających ich siły?
– Ale ten prawdziwy Everest jest niewątpliwy dla wszystkich i dla każdego – nie
poddawał się Usolcew. – A w wyborze swego Everestu można się przecież pomylić.
– O, toście dobrze powiedzieli! – krzyknęła młoda kobieta. Drwiąco popatrzyła na
Usolcewa. – Rzeczywiście, wyobraźcie sobie: dajecie z siebie wszystko, aby ten Everest
osiągnąć, a okazuje się, że to maleńki pagórek, ot, w rodzaju tych naszych. Jakiż żałosny
koniec!
– W rodzaju tych naszych? – drgnął Usolcew i w tejże chwili ze wstrząsającą
wyrazistością przypomniał sobie, jak zaledwie kilka godzin temu leżał rozpłaszczony na
stromym kamienistym zboczu, po którym jak śrut toczyły się małe, kanciaste odłamki
piargów. Aby utrzymać się, całym ciałem przylgnął do stromego zbocza. Czuł, że przy
najmniejszym ruchu, w dół czy w górę, nieuchronnie zwali się ze stumetrowego urwiska.
Jakże wolno płynął czas, gdy zebrawszy całą swą wolę walczył ze sobą, aby wreszcie
zdecydowanie jednym pchnięciem rzucić się w bok, potoczyć się, przewrócić i zawisnąć,
wczepiając się zagiętymi palcami w szczeliny kamienia.
Samotna, milcząca walka w śmiertelnym strachu... Usolcew otarł pot, który mu wystąpił
na czoło, i odszedł bez pożegnania...
Cztery głowy pochyliły się nad przyciśniętą kamyczkami mapą. Palec kierownika robót
drapał papier złamanym paznokciem.
– Dziś doszliśmy wreszcie do północno-wschodniej granicy naszego terenu. O, tutaj, ta
dolina, Olegu Siergiejewiczu. Tam znów uskok, a tuż obok są starożytne dioryty. A więc
koniec naszej wysepki pokładu metamorficznego, ostatni punkt.
Kierownik robót zaczął rozwiązywać woreczki chcąc przed zmrokiem pokazać swe
zbiory.
Usolcew wciąż studiował zbadaną do najdrobniejszych szczegółów mapę. Za zakrętami
warstwic, strzałkami, za barwnymi plamami pokładów i linii tektonicznych rysowały się
przed geologiem dzieje tej okolicy.
Zupełnie niedawno – cóż znaczy milion lat w skali geologicznej – niskie, równe
płaskowzgórze rozszczepiło się, powstały olbrzymie szczeliny, wzdłuż których poruszały się,
to opuszczając, to wznosząc się, wielkie kawały skorupy ziemskiej. Na północy wytworzyła
się wyrwa; płynie tam teraz w kotlinie rzeka Iii i rozpościera się szeroki step. Na południe od
miejsca, gdzie stoją ich namioty, stopniami, niby gigantyczne schody, wznosi się grzbiet
górski. Na najwyższych kondygnacjach praca wody, wiatru i słońca zniszczyła równe stopnie,
tworząc nieregularne skupienie wierzchołków górskich. Górne ich warstwy uległy
zniszczeniu. Rozsypały się i w postaci gliny i piasku zaległy dno niskiej kotliny. Ale ten
pierwszy występ musi kryć w sobie pod warstwą odsypu takie pokłady, które znikły już w
górach: jego powierzchnia nie uległa rozmyciu. Gdyby tak przebić górną warstwę tego
występu rozkopem lub szybem... nie ma więcej jak trzydzieści metrów grubości! Aby jednak
wykonać tak kosztowną robotę, trzeba wiedzieć chociaż w przybliżeniu, co obiecuje zmyta z
wierzchołków górna warstwa. Odpowiedź na to pytanie może dać jedynie Biały Róg: na jego
niedostępnym szczycie ocalała maleńka wysepka górnych warstw. Granica między ciemną
metamorficzną skałą a zagadkowym
białym ostrzem jest widoczna zupełnie wyraźnie – opada w kierunku uskoku. Pewne jest
więc, że w obsuniętej części ta biała skała zachowała się w całości! A góra sterczy jak
zaczarowana: ileż czasu szukał u jej podnóża, w osypisku i w piargach zwietrzałych skał,
choć odrobiny, najmniejszego kawałka z Rogu... Z jakiejś wiecznotrwałej, nieskruszonej
skały utworzone jest jego zębisko. Ale przecież właśnie u podnóża Ak-Miunguza znaleziono
dwa ogromne kryształy kasyterytu – kamienia cynowego...
Tak, tajemnicę Białego Rogu należy odgadnąć za wszelką cenę. Tylko na tej wyżynie
leży klucz do skarbów kopalnych, pogrzebanych w dole! Cyna! Jakże jest potrzebna naszemu
krajowi. Jako geolog zdaje sobie z tego jasno sprawę. A jeżeli tak, to on, geolog, powinien
dokonać tego, czego nie potrafią inni! Ci, którzy nie pojmują całej wagi możliwego odkrycia!
Znużeni męczącym dniem pomocnicy Usolcewa prędko zasnęli. Czyste, chłodne
powietrze płynęło z nieba na rozgrzaną ziemię. Światło księżyca zielonkawymi strugami
sączyło się po brunatnych urwiskach. Usolcew leżał nieco dalej od namiotów; wystawiał na
wiatr rozpaloną twarz. Starał się zasnąć.
Znowu przeżył nieudaną próbę zdobycia Białego Rogu. Uważał za cud swe dzisiejsze
ocalenie od nieuniknionej śmierci, a jednocześnie wiedział, że jeszcze raz próbę powtórzy.
– Jeszcze teraz, o świcie! – zdecydował. – Nim księżyc zajdzie, trzeba wydostać klamry.
Usolcew wstał, ostrożnie. przełazi między sznurami namiotów do skrzynki z
ekwipunkiem i zaczął w niej grzebać starając się nie robić hałasu.
Z dalszego namiotu dolatywał cichy śpiew. Usolcew wsłuchał się – śpiewała Wiera.
„Poznasz, mój kniaziu, tęsknotę i biedę, i pracę ogromną, i żal...” – cicho płynął głos po
wysrebrzonym blaskiem księżyca stepie.
Usolcew zatrzasnął skrzynkę i wrócił na swoje miejsce.
– Nie, poczekam, aż pojedzie. Jeżeli się zabiję, gotowa pomyśleć nie wiadomo co. Niby
że to z jej powodu tam polazłem... I jeszcze ta rozmowa o Evereście. Nie ma co – ładny
Everest! Trzysta metrów wysokości!
– Dokąd dziś pojedziemy? – spytał Usolcewa kierownik robót
– Nigdzie, nasz odcinek mapy skończył się. Daję wam dwa dni na doprowadzenie do
porządku mapy terenu i kolekcji. Później pojedziecie do Kirgiz-Saj pa furmankę.
– Więc przesuniemy się bliżej ku granicy?
– Tak, do Takyr-Aczinocho.
– To dobrze, tam o wiele lepiej: góry wyższe, są gaje – nie to, co tutejsze piekło. A wy
dziś odpoczywacie?
– Nie, przejadę się wzdłuż głównego osuwiska.
– Do Ak-Miunguza?
– Nie, trochę dalej.
– Wiecie, zapomniałem wam powiedzieć! Gdy byłem w Ak-Tamie, opowiadał mi
naczelnik oddziału pogranicznego, że alpiniści starali się zdobyć Ak-Miunguz. Przyjeżdżali
jacyś spece z Ałma-Aty...
– I co? – z niecierpliwością przerwał Usolcew.
– Nic z tego nie wyszło. Biały Róg uznano za całkowicie niedostępny.
Obłok pyłu unosił się za rudym konikiem. Usolcew jechał badać swego niezwyciężonego
przeciwnika... Biały Róg zawisnął nad nim całym swym wysuniętym w step ogromem niby
potworny byk, który stara się podnieść z zatapiających go fal kamiennego morza. Do s,amego
podnóża góry wiatr przygnał kłębki suchych, kolących roślin. Tutaj właśnie była niegdyś
szczelina, tu tarły się o siebie dwa przesuwające się masywy górskie. Ślady tego tarcia
pozostały na piersi skały, połyskując wypolerowanym kamieniem. Ciemnoszare i
czekoladowe łupki metamorficzne, pocięte cienkimi żyłami kwarcu, pochylone były do
wewnątrz góry i tworzyły drobnowarstwową powierzchnię urwiska, podobną do ściany
zbudowanej z cienkich, ciasno ułożonych płytek. Usolcew z natężoną wyobraźnią badał
wzrokiem skałę. Nie, nigdzie z tej strony nie było najmniejszej możliwości wspięcia się na
Ak-Miunguz choćby na wysokość pięćdziesięciu metrów. Wschodnie zbocze góry tworzyło
grzebień ostry jak nóż i wyszczerbiony w środku. Nie, jedyna możliwa droga leżała od strony
południowo-zachodniej, z doliny oddzielającej Biały Róg od innych wierzchołków, z której
już raz wspiął się Usolcew prawie na sto metrów, pokonując trzecią część strasznej góry. Do
szczytu pozostało mu jeszcze dwieście metrów, a każdy z nich był nie do przebycia.
Odrzuciwszy w tył głowę Usolcew patrzył na białe ostrze góry.
Gdyby mieć odpowiedni ekwipunek, haki, liny, doświadczonych towarzyszy! Ale skąd
wziąć to wszystko? Nawet alpiniści nie mają odwagi wspinać się na Biały Róg.
Usolcew zawrócił konia i objechał dokoła Ak-Miunguz, do ujścia suchej doliny.
„Everest, Makalu, Kanczidżanga – najwyższe szczyty Himalajów – myślał. – Cóż
Himalaje! Zupełnie blisko stąd świeci błękitem Chan-Tengri i diamentowymi zębiskami –
Siarydżas. Piękne, groźne śnieżne szczyty. Świat przejrzystego powietrza, czystego światła.
Wszystko to mimo woli pobudza do czynu. A tu? Niskie, ponure, osypane piargami góry;
mętne, liliowe od skwaru niebo, pył i rozedrgane stepowe miraże... Nie, nie należy przesadzać
– i ten wietrzny, rozpalony przestwór jest także piękny, i w tych piargach – okruchach gór,
kryje się osobliwy, smętny czar. Nawet w wiszących nad horyzontem białych, zwykłych
obłokach jest piętno suchej, smutnej Azji, krainy nagich kamieni i wysokiego, czystego
nieba”.
Cienie tego, co tu przeżył, omotały dusze razem z dławiącym żarem doliny. Oto słup żyły
pegmatytowej, podobnej do poszarpanego mięsa i przecinającej ciemną masę łupków... Po
występach tego słupa, upstrzonego srebrnymi zwierciadełkami miki, dostał się wówczas do
idącej ukośnie drugiej żyły. Ale dalej – dalej nie było już drogi. Wijąc się jak robak, usiłował
pełznąć po stromej skale. Zbocze pokryte było drobnym piargiem, który obsuwał się pod nim
nie dając ciału żadnego zaczepienia. Tam właśnie o mało nie doszło do katastrofy.
Usolcew prędko przejechał na przeciwległe zbocze doliny. Nie, nie ma rady! Nie uda się
obejść stromej skały. Gdyby można było przebyć północno-zachodni grzbiet, miałoby się
stamtąd prawie do samego Rogu równą powierzchnię zbocza. Ale jak utrzymać się na
grzbiecie? Kto spuści liny z samego szczytu? Usolcew powiódł wzrokiem po linii
wyimaginowanego sznura i nagle zauważył u nasady białego zęba niewielką półkę, raczej
mały występ niższej czarnej skały łączącej się ze stromą białą ścianą. Powierzchnia półki
pochylała się w stronę zęba i z dołu była prawie niewidoczna.
„Dziwne, że wcześniej nie zauważyłem tej półki. Chociaż właściwie teraz nie ma ona
znaczenia. Dostać się do niej, to znaczy dostać się do zęba”.
Usolcew zmęczył się długim staniem. Znalazł wygodny występ, siadł i nie spuszczał oczu
z góry.
– Jaki miły chłodek wieczorny! – Kierownik robót rozłożył się leniwie na wojłoku i
czekał na herbatę.
– Tak bywa podczas pełni księżyca – objaśnił Arsłan. – Potem przez pięć dni wieje
stamtąd silny wiatr – Ujgur machnął ręką w stronę Iii. – Bywa zupełnie zimno.
– Odpoczniemy od upału przed odjazdem. Prawda?
Usolcew w milczeniu kiwnął głową.
– Towarzysz naczelnik zmienił się ostatnio, siedzi i milczy. Dlaczego dawniej był inny?
– Ujgur zachichotał, ale jego oczy pozostały poważne: – Ja rozumie, naczelnik lubi Ak-
Miunguz. Prędko jechać Aczinocho, jak to rzucać? Baba lepsza – można ze sobą taszczyć.
Ak-Miunguz – nie można!...
Młodzież roześmiała się; nawet Usolcew uśmiechnął się mimo woli. Arsłan, ośmielony
powodzeniem żartu, ciągnął dalej:
– U nas jest stary baśń, jak jeden batur
8
wszedł na Ak-Miunguz.
– Czemuż nam o tym wcześniej nie opowiedziałeś, Arsłan? Mów! – z zainteresowaniem
zawołał kierownik robót.
– Herbatę zrobię, potem będę opowiadać – zgodził się Arsłan.
Stary Ujgur postawił czajnik na wojłoku, wyciągnął piały, placki, usiadł skrzyżowawszy
nogi i popijając herbatę zaczął swą opowieść.
Mimo, że Ujgur mówił łamanym rosyjskim językiem, mało mu znanym, a więc ubogim,
Usolcew słuchał go chciwie, z największą uwagą. Jego wyobraźnia dodawała legendzie
jaskrawych gorących barw. Taką też zapewne była naprawdę u poetycznych mieszkańców
„Siedmiorzecza”.
Usolcewa uderzyła okoliczność, że według słów Ujgura miało się to zdarzyć stosunkowo
niedawno, zaledwie jakieś trzysta lat temu. Legenda ta odpowiadała jego własnym zamiarom.
Toteż geolog nie przestał myśleć o niej nawet wtedy, gdy wszyscy udali się już na spoczynek.
Sen nie przychodził. Leżąc pod niskim niebem usianym błyszczącymi gwiazdami
Usolcew przypomniał sobie opowiadanie Arsłana i w wyobraźni dodawał nowe szczegóły.
Całym krajem władał niegdyś potężny i dzielny chan. Jego koczowniczy naród posiadał
wiele stad, które wciąż powiększały się dzięki zwycięskim napadom na sąsiadów. Pewnego
razu chan wybrał się z dużym oddziałem w daleką podróż i dotarł do Talasu. W pobliżu
starożytnych ścian Sadyr-Kurhanu chan natknął się na całą hordę okrutnych dżete
9
,
8
Batur – rycerz
9
Dżete – większe oddziały albo plemiona rozbójnicze w starożytnej Azji.
Rozpoczęła się krwawa walka. Dżete zostali pobici i ratowali się ucieczką. Chanowi
przypadła bogata zdobycz. Ale największą radość sprawiła mu jedna branka, kobieta
niezwykłej urody, ukochana pokonanego dowódcy. Została ona kiedyś porwana przez dżete w
dolinie fergańskiej. Jechała wówczas z jakiegoś dalekiego kraju do swego ojca, który służył
na dworze potężnego władcy Kokanda. Jej piękność, zupełnie odmienna od urody kobiet
tamtejszych, czarowała i rozpalała serca mężczyzn. Chan przywiózł brankę do gór ojczystych
i zatrzymał ją jako nałożnicę swoją i dwóch starszych synów.
Minęły dwa lata. Śniegi pokryły już wysokie zbocza gór, gdy chan rozbił swe namioty na
skraju zielonej płaszczyzny doliny karkalińskiej. Przyjeżdżali tam na uczty władcy sąsiednich
zaprzyjaźnionych plemion. Coraz więcej jurt wyrastało w dolinie.
Aż kiedyś przybył nieoczekiwanie do chana wysoki, ponury rycerz. Przyjechał zupełnie
sam, nie na koniu, ale na olbrzymim białym wielbłądzie o krótkiej i jak jedwab miękkiej
sierści. Dziwny też był strój wojownika; twarz przewiązana czarną chustą, na głowie płaski
pozłacany hełm ze strzałą i szeroka kolczuga spadająca prawie do kolan. Kolana miał nagie,
przepasane tylko czarnymi rzemieniami. Uzbrojony był w miecz, dwa kindżały, małą okrągłą
tarczę i wielki topór na długiej rękojeści. Przybysz zażądał, aby go zaprowadzono do chana.
Bez pośpiechu złożył swą zbroję na biały wojłok, opuścił na szyję chustę osłaniającą twarz i z
szacunkiem, lecz bez lęku skłonił się przed władcą.
Jego surowe oblicze nosiło ślady długiej i ciężkiej drogi życia, drogi wojownika i władcy,
drogi śmiałka niezdolnego do czynów niskich. Chan mimo woli uległ czarowi cudzoziemca.
– Wielki chanie – powiedział przybysz – przyjechałem do ciebie z dalekiego kraju, gdzie
straszny płomień słońca wypala martwe piaski na brzegach gorącego, czerwonego morza.
Trudne były moje poszukiwania. Cały rok błądziłem wśród gór i dolin od Kokanda do
błękitnego Issyk-Kulu, zanim wieści i opowiadania nie przyprowadziły mnie do ciebie.
Powiedz, czy znajduje się u ciebie dziewczę zwane przez was Sejdiurusz, odebrane od dżete
Talasu?
Chan skinął twierdząco głową, a wojownik ciągnął dalej.
– Ta dziewczyna była mi przeznaczona na żonę i przysiągłem, że żadne siły nieba i piekła
nie rozłączą nas. Trzy lata wojowałem na granicach Indii i w strasznej pustyni Tar, a po
powrocie dowiedziałem się, że krewni nie doczekawszy się mnie posłali ją do ojca. Udałem
się więc znów w daleką i niebezpieczną podróż, walczyłem, konałem z pragnienia i głodu,
przeszedłem wiele obcych krajów, i oto stoję przed tobą. Szybko mknie rzeka czasu po
kamieniach życia. Nie jestem już młody, ale moja miłość do niej jest wciąż bezgranicznie
silna. Powiedz, o chanie, czyż nie zasłużyłem na nią swą ciężką drogą? Zwróć mi ją, potężny
władco! Ja wiem, inaczej być nie może! Ona też czekała bardzo długo na godzinę mego
powrotu.
Lekki uśmiech przemknął po groźnym licu chana. Powiedział:
– Szlachetny wojowniku, bądź mym gościem. Pozostań na uczcie, zasiądź na honorowym
miejscu. A później, wieczorem, przyprowadzą cię do mnie i stanie się to, co Allach
przeznaczył.
Ponury rycerz przyjął zaproszenie. Wesołość ucztujących rosła. Wreszcie zjawili się
pieśniarze. Po ulubionej pieśni chana o orle górskim rozbrzmiała pieśń na cześć Sejdiurusz,
ukochanej chana i jego synów. Chan obserwował wówczas ukradkiem cudzoziemca i widział,
jak twarz wojownika stawała się coraz bardziej ponura. Gdy stary pieśniarz, chluba całego
narodu, zaśpiewał o tym, jak Sejdiurusz kocha i pieści swoich panów, obcy wojownik zerwał
się i krzyknął do starca:
– Zamilcz, stary kłamco! Jak śmiesz oczerniać tę, u której stóp nie godzien jesteś pełzać!?
Szmer oburzenia zakołysał tłumem gości. Starsi wystąpili w obronie znieważonego
śpiewaka. Krewkich młodzieńców oburzyła pogardliwa duma wojownika. Dwóch dżigitów
zapalczywie rzuciło się na wojownika. Silną, nie znającą litości ręką odrzucił on dwóch
napastników i oto na uczcie chana błysnęły miecze. Wojownik olbrzymim skokiem rzucił się
do swej broni, chwycił tarczę i długi topór. Oparł się plecami o ścianę i odpierał nacierający
tłum, który rozbił się o niego jak fala o kamienny brzeg, odpłynął i natarł znowu. Dwóch,
trzech, pięciu – upadło brocząc krwią, a wojownik stał nietknięty. Z błyskawiczną szybkością
ciął na prawo i lewo, raniąc najlepszych dżigitów. Coraz groźniejsze stawało się jego oblicze,
coraz straszniejsze były uderzenia topora. Wtem chan władczym okrzykiem wstrzymał
nacierających.
Rozjuszony tłum z zaciśniętymi w dłoniach mieczami odstąpił niechętnie. Cudzoziemiec
też opuścił topór i stał w obliczu wrogów nieruchomy i straszny, purpurowy od krwi.
– Czego żądasz, ty, którego zuchwała pycha wywołała taki rozlew krwi? – gniewnie
spytał chan.
– Prawdy – odpowiedział wojownik.
– Prawdy? Dobrze. Poznaj więc ją. Ja, który nigdy nie skłamałem ani jednym słowem,
powiem ci, że wszystko, co śpiewali pieśniarze, jest najszczerszą prawdą!
Cudzoziemiec drgnął, upuścił topór i tarczę. Oblicze jego stało się stare i zmęczone.
– Więc jakże? Prosisz w dalszym ciągu, by ci ją oddać? – spytał chan.
Wojownik błysnął okiem i wyprostował się tak, jak wyprostowuje się zgięty arabski nóż.
– Tak, chanie – odpowiedział głucho. Okrutny uśmiech obnażył zęby chana.
– Dobrze, oddam ci ją, ale zapłacisz wysoką cenę.
– Jestem gotów – odpowiedział nieulękły wojownik.
Chan zamyślił się.
– Teraz mamy rok byka – zwrócił się do gości. – Czy pamiętacie proroctwo wypisane
nad wejściem do starożytnej budowli, która stoi w pobliżu Ak-Miunguza? „Kto w roku byka
położy miecz swój na róg byka z kamienia, ten na tysiące lat utrwali ród swój”. Zginęło już
wielu śmiałków pragnących dokonać tego czynu, ale Ak-Miunguz pozostał niedostępny. Oto
cena, bohaterze! – zwrócił się chan do zasłuchanego, nieruchomego wojownika: – Wejdź na
Ak-Miunguz i złóż mój złoty miecz na jego szczycie, spełnij stare proroctwo, a wówczas daję
ci słowo, że otrzymasz tę kobietę.
Radość i przerażenie zapanowały wśród obecnych. Rozkaz chana brzmiał niczym wyrok
śmierci.
Ale cudzoziemiec nie drgnął nawet. Jego ponure oblicze zajaśniało dumnym uśmiechem.
– Rozumiem cię, chanie, i spełnię twą wolę. Ale wiedzcie, ty, władco, i wy, jego poddani!
Niezależnie od tego, jaki będzie koniec sprawy, robię to nie dla swej ukochanej, nie dla
Sejdiurusz. Idę, aby oczyścić splamiony przez nią honor mej dumnej ojczyzny, aby
przywrócić w oczach waszego narodu sławę mego dalekiego kraju. Miłość Boga
wszechmocnego poprowadzi mnie do tego wysokiego, wspaniałego celu!
Na rozkaz chana giermkowie przynieśli jego słynny złoty miecz, aby na wieki pozostał na
szczycie Ak-Miunguza. Oblano wilczym sadłem pochwę, zawinięto w przepojoną smołą
tkaninę. Tłumy ruszyły pod Ak-Miunguz. Droga trwała cały dzień i dopiero pod wieczór chan
i jego goście zsiedli ze zmęczonych koni na szerokim występie u podnóża strasznej góry.
Chan rozkazał cudzoziemcowi wypocząć, rycerz przespał więc spokojnie noc pod strażą
wojaków chana.
Nazajutrz dzień wstał ponury i wietrzny, jak gdyby samo niebo rozgniewane było
zuchwalstwem śmiałka. Wiatr z jękiem i świstem bił w niedostępne urwisko Ak-Miunguza.
Cudzoziemiec rozebrał się i prawie nagi przywiązał sobie do grzbietu miecz chana, a na
wierzch zarzucił swój biały burnus.
I oto dokonał tego, czego nie dokonał nikt od czasu istnienia Ak-Miunguza: położył
miecz na szczycie Rogu i spuścił się z powrotem w dolinę. Chwiejąc się stanął przed chanem,
obdarty i pokrwawiony. Chan dotrzymał słowa. Przyprowadzono Sejdiurusz, która na widok
cudzoziemca cofnęła się przerażona. Ale wojownik władczo przyciągnął ją ku sobie, odsłonił
jej prześliczną twarzyczkę i wpił się w nią ponurym wzrokiem. Potem błyskawicznie
wyciągnął schowany za pasem ostry nóż i przebił serce swej narzeczonej. Z dzikim jękiem
rzucili się ku cudzoziemcowi synowie chana, ale chan wstrzymał ich gniewnie:
– Zapłacił za nią największą dla człowieka cenę, jego więc jest. Niech odejdzie w
spokoju. Zwróćcie mu broń i wielbłąda.
Cudzoziemiec dumnie skłonił się chanowi i wkrótce potem jego wysoki, biały wielbłąd
skrył się za dalekim odnóżem Ketmania.
Usolcew kołysał się w siodle; końskie kopyta ślizgały się po kamieniach. Obłoki płynęły
szybko po niebie pędzone silnymi porywami wiatru. Góry pozbawione jaskrawego
oświetlenia wydawały się jeszcze surowsze.
Usolcew zsiadł z konia, pieszczotliwie pogładził go i pocałował w miękki pysk. Potem
odepchnął głowę jednochodźca i klepnął go po zadzie. Rudy koń odszedł na bok i wygiąwszy
szyję patrzał na swego pana.
– Idź, paś się! – surowo przykazał koniowi Usolcew, czując jak wzruszenie dławi mu
gardło.
Geolog zdjął zbędną odzież i przywiązał do ręki młotek. Na twardym zrębie Białego
Rogu młotek był bezużyteczny. Potrzebny był jednak do wbijania klamer i potem – jeśli się
uda...
Usolcew zrzucił obuwie. Ostre kamienie wkrótce potną nogi, ale wiedział, że wejść tam
może tylko boso. Powiesił sobie na piersi torbę z klamrami i ruszył ku czerwonemu słupowi
żyły pegmatytowej.
Świat otaczający i czas przestały istnieć. Wszystkie fizyczne i duchowe siły Usolcewa
skupiły się w tym zabójczym ostatecznym wysiłku, którego sukces rzadko kiedy staje się
udziałem człowieka. Upłynęło kilka godzin. Wstrząsany dreszczem napięcia Usolcew
zatrzymał się i przylgnął do stromej, kamiennej piersi urwiska; znajdował się już znacznie
wyżej od tego miejsca, z którego skręcił w prawo przy pierwszym wejściu. Od głównej żyły
odchodziła cieniutka gałąź drobnokrystalicznego pegmatytu, przecinająca ukośnie zbocze i
wznosząca się w górę, na lewo. Jej twarda górna krawędź wystawała ledwo dostrzegalnie
wśród łupków, tworząc występ o szerokości dwóch czy trzech centymetrów. Po tej żyłce
można by posunąć się do przecięcia zachodniej krawędzi góry, tam gdzie się załamywała i
przechodziła w zwrócone do stepu główne północne urwisko Białego Rogu. Wyżej skała była
stosunkowo mniej stroma i można było przypuszczać, że uda się wejść na nią dość wysoko.
Usolcew zamierzał wbić w szczeliny łupków, powyżej cienkiej żyłki, kilka klamer i z ich
pomocą utrzymać się na gzymsie.
Tymczasem przywarłszy do ściany na wysokości stupięćdziesięciu metrów geolog
zrozumiał, że nie może oderwać od skały nawet jednej ręki na znikomą część sekundy.
Sytuacja wyglądała beznadziejnie: aby obejść wysuniętą grań i stanąć na występie, trzeba
było uchwycić się za coś, a klamer wbić nie mógł.
Rozpłaszczony na skale geolog z lękiem w sercu wpatrywał się w zwisający nad nim
występ. W głąb duszy zaczął mu się już sączyć lodowaty strumyczek rozpaczy. W tej samej
chwili olśniła go myśl: A ten wojownik z baśni? Wiatr... tak, rycerz wdrapał się w taki sam
wietrzny dzień... – Usolcew posunął się nagle w bok, przerzucając swe ciało przez występ
skalny, wczepił się jednocześnie palcami w gładką ścianę i... zakołysał się w tył. Dla
powstrzymania upadku napięły się w strasznym, rwącym bólu mięśnie brzucha. W tej samej
chwili łagodny poryw wiatru zza krawędzi pchnął lekko Usolcewa w plecy. Ciało,
pozostające w śmiertelnym skurczu, otrzymawszy nieoczekiwane poparcie, wyprostowało się
i przylgnęło do ściany. Usolcew był na występie. Tutaj, za krawędzią, dął silny wiatr. Jego
napór podtrzymywał geologa i Usolcew poczuł, że może poruszać się po występie żyły, choć
szła ona w górę. W ten sposób wzniósł się jeszcze o pięćdziesiąt metrów wyżej, dziwiąc się
wciąż, że nie spada. Wiatr coraz silniej dął w pierś góry i Usolcew zrozumiał nagle, że może
się wyprostować i iść prosto po zboczu, które stało się mniej strome. Powoli stawiając
okrwawione stopy Usolcew obmacywał nimi skałę i odsuwał na bok sypiącą się w dół
pulchną nawierzchnię. Wolno, wolniutko wznosił się coraz wyżej. Wiatr wył i świstał,
osypujący się żwir skrzypiał, a Usolcewa ogarnęła dziwna wesołość. Szedł, niby szybując na
wyżynach, niemal nie opierając się o skałę, a wiara w osiągnięcie celu dodawała mu nowych
sił. Wreszcie dotarł do gładkiej, stromej ściany wysokiego cokołu. Na tym cokole, wciąż
jeszcze wysoko, wznosiła się ku obłokom ostra iglica Rogu. Usolcew zauważył z bliska na
białej powierzchni Rogu pstrokaciznę dużych, czarnych plam. Wrażenie to jednak zatarte
zostało radością na myśl o tym, że nie zużył żadnej ze swych dwunastu klamer. Skała na
wysokości dziesięciu metrów była zupełnie jednolita i stroma, dlatego żadna siła nie mogłaby
mu pomóc w przezwyciężeniu tej przeszkody. Doświadczony wzrok geologa z łatwością
wyszukiwał słabsze punkty kamiennego pancerza, szczeliny w płaszczyznach skalnych.
Usolcew wbijał tam klamry głębiej. Wziął ze sobą tylko najcieńsze, lekkie klamry i
wystarczyłoby, żeby jedna z nich złamała się, a...
Wspiąwszy się po klamrach geolog musiał przejść na południową stronę kamiennej
baszty. Głowice warstw tworzyły małe występy, po których można było wznosić się wyżej.
Tutaj wiatr, który dotąd był wiernym sprzymierzeńcem, stał się niebezpiecznym wrogiem.
Przed upadkiem od silnych uderzeń wiatru chroniła Usolcewa jedynie osłona skały. Geolog
kilkakrotnie obsuwał się na rumoszu
10
występu skalnego i długo wisiał na rękach oblewając
się zimnym potem, gorączkowo szukając punktu oparcia palcami nóg. Coraz więcej
grożących śmiercią metrów pozostawiał w dole, za sobą. Wreszcie ostatnimi rozpaczliwymi
wysiłkami, dwukrotnie ześlizgując się i dwukrotnie żegnając się z życiem, zdołał przerzucić
się na zachodnią stronę wierzchołka i znów podtrzymywany przez wiatr, uczepił się półki u
nasady Rogu. Nie myśląc o zwycięstwie, z uczuciem zupełnej pustki w głowie, jak ogłuszony
podciągnął się na rękach i upadł na pochyloną do wewnątrz równą powierzchnię, wielkości
małego stołu. Leżał długo, zmordowany wieloma godzinami śmiertelnej walki, słysząc
jedynie jednostajny, przenikliwy świst wiatru, przecinanego ostrzem Rogu. Potem do
świadomości jego dotarły płynące nisko nad szczytem obłoki. Podniósł się na kolana i obrócił
twarz ku zagadkowej białej skale. Była teraz tuż przed nim, dotykała jego ramienia, wznosiła
się jeszcze kilka metrów wyżej. Można ją było dotknąć ręką, odłupać dowolną ilość próbek.
Wystarczyło jednego spojrzenia, aby poznać, że biała skała to greisen – zmieniony przez
procesy o wysokiej temperaturze granit zawierający kamień cynowy, tak zwany kasyteryt. W
czystej, białej masie, bezładnie porozrzucane i zmieszane, srebrzyły się płatki muskowitu –
białej miki, błyszczały tłuste krople topazów, podobne do czarnych pająków „słońca”
turmalinu
11
i wreszcie jego główny cel – wielkie, masywne, brunatne kryształy kasyterytu.
10
R u m o s z – drobne odłamki skał.
11
„Turmalin – kamień półszlachetny, układający się często promieniście w tzw. „słońca”.
Ten greisen miał szczególne właściwości, nie znane dotąd Usolcewowi: nie pozostało tam
prawie nic z granitu, jego miejsce zajął mleczno-biały kwarc, bardzo ścisły i twardy.
„To wygląda na całkowicie zmienioną intruzję warstwową
12
– pomyślał Usolcew. –
Jeżeli tak, to złoża kryjące się pod stepem, w dole, mogą być ogromne”.
Geolog spojrzał w dół. Góra opadała stromo, a podnóże jej tonęło w skłębionym całunie
unoszonego przez wiatr pyłu. Usolcew stał niby na słupie niewiarogodnie wysokim, z
uczuciem bezgranicznej samotności.
Wydawało mu się, że między nim a światem tam w dole zerwane zostały wszelkie więzy.
W rzeczywistości między nim a życiem wciąż jeszcze leżała owa śmiertelna krawędź: zejście
było niebezpieczniejsze od wejścia. Wówczas pomyślał o tym, że jeżeli sądzony mu jest
powrót do życia – wróci inny, niż był dotąd. Nadludzki wysiłek, który doprowadził go do
celu, zmienił jego duszę.
Z trudem oderwawszy się od rozmyślań Usolcew przystąpił do wypełniania swych
zawodowych czynności. Wiele pracy kosztowało odkrycie cienkich jak nitki szczelin w
skalistym spoiwie kwarcu. Następnie pod cierpliwymi uderzeniami młotka z łoskotem
potoczyły się w dół duże kawałki białej skały. Usolcew uważnie patrzył, jak spadały:
podskakiwały na krawędziach góry i z gwizdem leciały w dolinę. Zaznaczał miejsca ich
upadku na planie naszkicowanym w notatniku, a następnie dokładnie zapisał, z jakich
minerałów składa się wierzchołek skały, nakreślił kontury przypuszczalnych złóż i dodał
kilka słów o kierunku poszukiwań.
Otworzył pierwszą stronę i napisał na niej wyraźnie dużymi literami: „Uwaga! Tu są dane
o odkrytych przeze mnie złożach Białego Rogu”, następnie włożył notes do kieszeni, którą
zapiął na guzik. Przez chwilę mignął mu obraz: oto obracają jego zdruzgotane ciało,
przeszukują kieszenie...
Usolcew miwo woli zmrużył oczy. Rozwinął wziętą ze sobą linę. Krótka, ale powinna
wystarczyć do spuszczenia się wzdłuż prostopadłej podstawy Rogu aż do miejsca, gdzie były
wbite klamry.
„Ale gdzie umocować linę? Czy na tym występie? Lepiej byłoby niżej, na samej półce...”
Szukając szczeliny geolog zaczął rozrzucać młotkiem cienką warstwę rumoszu. Wiatr
wył coraz silniej, a porywane przezeń odłamki uderzały w twarz i ręce Usolcewa. Nagle
młotek brzęknął o metal i ten cichy dźwięk wprawił geologa w osłupienie. Spod piargów
wyciągnął Usolcew długi, ciężki miecz o lśniącej złotem rękojeści. Zetlałe łachmany
rozwiewały się dokoła pochwy. Usolcew zdrętwiał. Obraz rycerza – zwycięzcy Białego Rogu
z ludowej legendy – stanął przed nim jak żywy. Widmo przeszłości, poczucie
nieśmiertelności ludzkich osiągnięć oszołomiły Usolcewa. Ale wkrótce poczuł przypływ
nowych sił w zmęczonym ciele. Tak jakby tu, na tej dla nikogo niedostępnej wyżynie,
12
Intruzja warstwowa – wtargnięcie płynnej lawy między warstwy skał osadowych.
posłyszał głos przyjaciela ze słowami otuchy. Usolcew zarzucił pętlę liny na niewielki występ
białej skały. Uniósł ostrożnie drogocenny miecz, mocno przywiązał go na plecach i z
uśmiechem położył na występie swój młotek geologiczny.
U podstawy prostopadłej skały Białego Rogu geolog zatrzymał się wybierając dalszą
drogę. Obłok pędzony wiatrem płynął wprost na Usolcewa. Było coś niewymownie
swobodnego i śmiałego w tym locie unoszącej się w powietrzu białej chmury. Gorąca wiara
we własne siły ogarnęła Usolcewa. Wystawiwszy piersi na wiatr i szeroko rozłożywszy ręce
zaczął szybko spuszczać się po zboczu w pozycji stojącej, utrzymując równowagą jedynie
dzięki pomocy wiatru, opanowany radosnym uczuciem lotu. I wiatr nie zawiódł człowieka: z
wyciem i świstem podtrzymywał go, a człowiek, stąpając bosymi nogami i plamiąc zbocze
krwią, spuszczał się coraz niżej. Z nieprawdopodobną, zadziwiającą lekkością dotarł Usolcew
do wąskiego gzymsu i minął go. Tutajs wiatr ustał, zatrzymany występem sąsiedniego
szczytu, i znowu zaczęła się rozpaczliwa walka. Usolcew ślizgał się po zboczu rozdzierając
ciało, łamiąc paznokcie; przewracał się, zatrzymywał, znowu pełzał. Świadomość
otaczającego świata znikła zupełnie, pozostało tylko uczucie konieczności czepiania się,
czepiania się ze wszystkich sił każdego występu kamiennej ściany, gorączkowego szukania
pod sobą jakiegoś punktu oparcia. Z lękiem straceńca przylgnął do kamienia w walce z
odrywającą go od skały, bezlitośnie ciągnącą w dół siłą. Później nie mógł już sobie nigdy
Usolcew uprzytomnić tego ostatniego etapu zejścia z Ak-Miunguza. W pamięci pozostała
tylko ostatnia chwila. Nie miał już wtedy ani sił, ani woli.
Usolcew opuścił poranione ręce, dotknął nogami ostrego kamiennego występu, zakołysał
się w tył i spadł.
Otworzył oczy i zobaczył nad sobą złote, poranne niebo. Po niebie zupełnie nisko, tak
nisko, że można było zobaczyć rozpostarte pióra skrzydeł, krążył wielki sęp.
Usolcew długo patrzył na ptaka, zanim zrozumiał, że sęp tym razem opuszcza się wprost
na niego. Nie! Nie tylko nie zginął, ale zdobył Biały Róg i sęp nie będzie pastwił się nad jego
ciałem!
Usolcew spróbował usiąść. Coś mu w tym jednak przeszkadzało. Namacał przywiązany
do pleców miecz, uwolnił się od niego i usiadł. Opanowały go od razu przeżycia dnia
wczorajszego. Zakręciło mu się w głowie. Z przerażeniem zobaczył teraz swe zeszpecone,
poczerniałe od krwi nogi i ręce, podarte i powalane krwią ubranie. Zrobił kilka ruchów i
przekonał się, że kości, ma całe. Wówczas nie zwracając uwagi na przejmujący ból stóp
geolog wstał. Usłyszał przyjazne rżenie swego konia i znowu stracił przytomność.
Zimna woda lała mu się na czoło, trafiała do ust.. Usolcew łykał ją bez końca, gasząc
nienasycone pragnienie. Otworzywszy oczy zobaczył tym razem nad sobą błękitne niebo,
dyszące dziennym skwarem i wystraszoną twarz starego Ujgura.
Geolog podniósł się na kolana. Ujgur cofnął się z pełnym szacunku lękiem.
– Czegóż się boisz, Arsłan? Jestem żywy.
– Gdzie byłeś, naczelniku? – spytał Arsłan.
– Tam! – Usolcew uniósł rękę ku niebu. Nad doliną wznosił się czarny od swej cienistej
strony występ Ak-Miunguza. – Patrz! – wyciągnął do Ujgura miecz ze złotą rękojeścią.
Połowa pochwy odpadła przy spuszczaniu się i spod rozłażącej się brunatnej skórki zabłysła
drogocenna błękitna stal – stal legendarnych płatnerzy perskich, której tajemnica wyrobu
dawno zaginęła.
Stary upadł na kolana nie dotknąwszy miecza.
– Cóż tak patrzysz? – niecierpliwie powtórzył geolog.
– Nie – potrząsnął głową Ujgur – żaden człowiek nie może wziąć do ręki taki szemszyr,
tylko batur, jak ty...
Dwa wielkie, kuliste karagacze, wachlarzowato rozchodzące się z jednego korzenia, rosły
na skraju osiedla. Za nimi wznosił się zaciągnięty błękitnawą mgiełką walketmeńskiego
grzbietu. Koń Usolcewa minął ostatnie porośnięte piołunem wzgórze. Wąziutka stepowa
ścieżka utonęła w miękkim pyle wyjeżdżonej drogi. Droga skręcała w lewo, u krańca
zielonych sadów łączyła się z drogą idącą na południe i omijała podmyte przez rzekę urwiska
czerwonej gliny. Unosił się nad nią obłoczek żółtego pyłu – to przykryta płótnem furmanka
toczyła się z Podgórnego. Ktoś jadący konno brzegiem drogi nagle zawrócił konia i pomknął
z powrotem, aby przeciąć drogę Usolcewowi. Geolog ściągnął lejce. Podjechała ku niemu
Wiera Borysowna.
– Poznałam was z daleka. – Przyjrzała mu się uważnie. – Dokąd jedziecie?
– Jadę do kierownictwa. Trzeba niezwłocznie przeprowadzić szczegółowe badania Ak-
Miunguza.
Usolcew po raz pierwszy patrzył na nią śmiało i swobodnie.
– Zrozumiałam, że was dobrze nie znam... – cicho powiedziała Wiera przytrzymując
tańczącego konia. – Widziałam waszego Arsłana... – Pomilczała chwilę. – Gdy jesienią
spotkamy się w zarządzie, poproszę, abyście opowiedzieli mi szczegółowo o Białym Rogu i...
złotym mieczu. No, moi już daleko – spojrzała na oddalającą się furmankę. – Do widzenia...
batur!
Młoda kobieta spięła konia ostrogami i pomknęła. Geolog odprowadził ją wzrokiem,
targnął konia i wjechał do osiedla.
LEJ DIAMENTOWY
Rozdrażniony dyrektor Centralnego Zarządu odsunął pełną niedopałków popielniczkę i z
oburzeniem spojrzał na rozmówcę.
Tamten, chudy, drobny, siwobrody, podkurczywszy nogi tonął w wielkim, skórzanym
fotelu. Zza okularów nieugiętym uporem błyszczały jego oczy.
– Ekspedycja tunguska pracuje już trzeci rok i nic! Żadnych rezultatów! – rzucił
dyrektor.
– Jak to żadnych? A kimberlity
13
?
– O właśnie, kimberlity! Czy wiecie, że profesor Czerniawski wydał o nich opinię
ujemną? Nie uznaje tych skał za kimberlity. A w ogóle, Siergieju Jakowlewiczu, dla mnie
osobiście wszystko to jest jasne. Przecież to ogromna, prawie niezbadana kraina. Ekspedycja
drogo kosztuje, zwłaszcza od czasu, gdyście do niej dodali oddział geofizyczny. A tu żadnych
rezultatów. Stanowczo nalegam na przerwanie prac. Nasz instytut ma znacznie pilniejsze
zadania i wydawanie dużych sum na tego rodzaju poszukiwania jest ze szkodą dla spraw
bieżących. Na tym skończymy.
Dyrektor Centralnego Zarządu ze zmarszczką niezadowolenia rzucił papierosa. Siedzący
w fotelu dyrektor instytutu, profesor Iwaszencew, wyprostował się gwałtownie.
– Przerywacie prace, które powinny przynieść krajowi milionowe dochody: nie tylko
oszczędności, ale bezpośrednio dochód z eksportu.
– Jak dotąd sprawa ta przyniosła same rozczarowania. Zresztą już powiedziałem, że
wszystko jest dla mnie jasne. Moja decyzja jest ostateczna.
Dyrektor wstał. Profesor wydawał się obok niego maleńki i bezbronny. W milczeniu
podniósł się z fotela i poprawił okulary. Potem mruknął coś niezrozumiale i podał
naczelnikowi okrągły kamień.
– Widziałem to już – oschle powiedział tamten. – Rzeka Mojero, rzeka Mojero, słyszę to
przez trzy lata! I tę grikwaitową
14
skałę też jużeście mi pokazywali.
Profesor zgarbił się nad teczką zamykając nieposłuszny zamek.
Dyrektorowi żal się zrobiło uczonego. Podszedł do Iwaszencewa.
– Siergieju Jakowlewiczu, musicie mi przyznać rację. Nie rozumiem waszego uporu w tej
sprawie.
– Każdą pracą łatwiej kierować – przerwał Iwaszencew – gdy się jest bezstronnym w
13
Kimberlit – skala, w której występują diamenty, nazwa pochodzi od miasta Kimberley.
14
Grikwait – skała głębinowa, mieszanina granatu i oliwinu, towarzyszy złożom diamentów. Nazwa pochodzi od Grikwa – kraju w
Afryce Południowej.
stosunku do niej. A ja nie mogę być bezstronny. Zrozumcie tylko, jestem najgoręcej, z całej
duszy pewny tej sprawy. Tylko olbrzymie, niezbadane, niedostępne przestrzenie stoją między
teoretycznymi wnioskami a dowodem realnym. Powiecie naturalnie, że tego wystarczy, aby
sprawa upadła. Tak, wiem, wiem: państwowe pieniądze i tak dalej – rozgniewał się profesor,
chociaż dyrektor nie myślał odpowiadać czy protestować. – Znacie żelazne prawo
ekonomiczne? Żeby wydobyć milion, trzeba wydać siedemset tysięcy. A my przecież
spodziewamy się dziesiątków milionów!
Z tymi słowami ruszył ku drzwiom.
Dyrektor odprowadził go wzrokiem i pokręcił głową.
Po powrocie do instytutu profesor Iwaszencew kazał sekretarzowi wezwać natychmiast
do siebie naczelnika oddziału produkcji.
– Jakie macie ostatnie wiadomości od Czurilina? – spytał profesor, gdy naczelnik wszedł
do gabinetu.
– Ostatnie wiadomości mieliśmy miesiąc temu.
– Wiem o tym, a nowych nie ma?
– Nie, jak dotąd – żadnych.
– Gdzie, waszym zdaniem, mogą być teraz?
– Czurilin komunikował o przyjściu nad jezioro Cziringda, do faktorii. W dół po
Cziringdzie przedostali się na rzekę Chatangę, a stamtąd powinni byli przekroczyć górny bieg
Mojero. Zapewne przeszli już tę trasę i znajdują się obecnie na turskiej bazie naukowej,
przynajmniej taki był plan. Ale plan sobie, a tajga sobie...
– O tym wiem dobrze. Dziękuję.
Gdy profesor pozostał sam, opadł na oparcie fotela i zamyślił się. Oczyma wyobraźni
widział mapę olbrzymich przestrzeni między Jenisjejem i Leną. Gdzieś tam pośrodku, w
chaosie niewysokich gór, poprzecinanych niezliczonymi rzeczkami i pokrytych jednolitym,
bagnistym lasem, znajdowała się ekspedycja, którą posłał po... marzenie. Profesor wyjął z
teczki kamień, który pokazywał naczelnikowi zarządu. Mały kawałek ciemnej skały był
twardy i ciężki. Na jego gruboziarnistej powierzchni drobnymi kroplami błyszczały liczne
kryształy piropu – czerwonego granatu – i czystą, świeżą zielenią mienił się oliwin
15
.
Kryształy te występowały jaskrawo na jasnym, błękitnawozielonym tle diopsydu
chromowego. Gdzieniegdzie połyskiwały bławatkowe ogniki dystenu
16
. Kamień czarował
oko pstrokacizną czystych barw. Profesor odwrócił kamień na drugą stronę, gdzie na białym
paseczku emalii był napis:
„Rzeka Mojero, południowy stok Gór Anaońskich, ekspedycja Tołmaczowa, 1915”.
15
O 1 i w i n – odmiana krzemianu.
16
Diopsyd chromowy, dysten – odmiany krzemianów.
Iwaszencew westchnął: przecież to typowy grikwait Afryki Południowej. Ani w Górach
Anaońskich, ani w dolinie Mojero nie udało się odkryć nawet śladu podobnych skał. I w tym
roku znowu niepowodzenie. Czurilin milczy. Marzenie nie spełnia się.
Iwaszencew przez chwilę ważył kamień w ręku, potem zamknął go w dolnej szufladzie
biurka i zdecydowanym ruchem podniósł słuchawkę wewnętrznego telefonu.
– Wyślijcie depeszę do Czurilina: „Brak rezultatów likwidujcie ekspedycję, wracajcie
natychmiast”. Tak, sam ją podpiszę, inaczej nie usłucha. Dokąd? Do turskiej placówki. No,
naturalnie, drogą radiową, przez Dickson.
Brzęknęły widełki telefonu ucinając rozmowę i wszystkie możliwości urzeczywistnienia
dawnych marzeń. Iwaszencew zdjął okulary i ukrył twarz w dłoniach.
Profesor marzył, aby chociaż u schyłku życia doczekać się rozpoczęcia badań głębokich
warstw skorupy ziemskiej drogą wiercenia szczególnie głębokich szybów. Ale nawet
pierwsze ku temu kroki – pogoń za marzeniem ukrytym w lasach i bagnach płaskowzgórza
Środkowej Syberii – nie udały się. Widocznie życie niczego nie nauczyło profesora i po
piątym krzyżyku pozostał wciąż marzycielem dążącym do zbyt wielkiego rozmachu w
poszukiwaniach.
Fale radiowe podążyły z Moskwy na północo-wschód, nad tundrę, nad zimne przestworza
Oceanu Lodowatego i dosięgły wysokich masztów stacji radiowej na nagiej wyspie, w świetle
nieprzerwanego dnia polarnego. W dwie godziny później nowe fale popłynęły stąd na
południe, minęły grzbiet Byrranga, błota rzeki Piasiny i pomknęły nad nieskończone lasy. Na
turskiej stacji radiowej zastukał aparat i fale utrwaliły się w krótkim zdaniu napisanym
wyraźnie na niebieskim blankiecie.
– Masz tam kogoś z korwunczańskich Ewenków, Wasia?
– A bo co?
– Pilna depesza do ekspedycji Czurilina. Są teraz na szczycie Korwunczanu.
– Korwunczańskich nie ma, ale Innokientij jedzie jutro do siebie na Bugarichtę. Dobry
chłopak, zrobi jeszcze te pięćdziesiąt kilometrów, zwłaszcza jeżeli ty mu powiesz.
– Chodźmy razem poszukać go, zaraz mu dam depeszę.
Na szeroką dolinę rzeczki Niukuorak, w odległości trzystu kilometrów od turskiej
placówki, spływał zmierzch.
W dole ponuro czerniały pochyłe zbocza, najeżone świerkowym lasem. Na płaskim
pagórku, zatarasowującym od północy okrągłe bagno górnych źródeł, było jeszcze zupełnie
widno.
Wśród rzadkich modrzewi stały cztery ciemnozielone namioty, a przed nimi, na polance
porosłej jasnoszarym mchem reniferowym, paliło się ognisko. Ognia prawie nie było widać.
Gęsty, brunatny dym z ostrym, odurzającym zapachem rosnącego tu bagna unosił się w
powietrzu. Z prawej strony polanki wznosiła się sterta juków, skrzynek, tobołów i siodeł.
Chmura muszek i komarów wisiała dokoła ogniska za plecami ludzi. Siedzący przy ognisku
starali się trzymać głowy na granicy dymu i czystego powietrza, co dawało im możność
oddychania, a jednocześnie chroniło przed włażącymi do oczu, nosa i uszu owadami.
– Herbata gotowa! – odezwał się czarny, przesiąknięty na wskroś dymem człowiek i
zdjął z ognia wielkie wiadro, napełnione ciemnobrunatnym płynem.
Każdy z siedzących u ogniska trzymał w rękach pojemną filiżankę i wielki tunguski
placek, ciężki i twardy, swoisty „koncentrat” chlebowy. Drobne muszki szarym nalotem
pokrywały powierzchnię herbaty. Trzeba je było zdmuchiwać z pełnych filiżanek. Ludzie z
rozkoszą pili herbatę wymieniając między sobą krótkie zdania.
W rzadkie pobrzękiwanie końskiej uprzęży wplótł się jakiś miarowy daleki dźwięk.
– Słuchajcie, towarzysze, czyżby nasi szli?
Młodzież rzuciła się po strzelby do namiotów. Spotkanie oddziałów tej samej ekspedycji
po dłuższej rozłące jest zawsze momentem uroczystym w życiu badaczy tajgi. Zmierzch nie
zdążył jeszcze zapaść, gdy na dużej polanie północnego zbocza działu wodnego pojawił się
sznur chudych, strudzonych koni, ociężale wspinających się pod górę. Podarte juki, związane
postrzępionymi sznurkami, świadczyły o długiej drodze wśród gęstych zarośli.
Zagrzmiały wystrzały. Przybysze odpowiedzieli bezładną salwą. Do namiotu podjechał
Samarin, ponury, krępy człowiek, naczelnik wydziału geofizycznego. Ciężko zlazł z konia.
Szyja jego była niedbale owinięta brudnym bandażem. Zdjął z twarzy czarną siatkę i ruszył na
spotkanie naczelnika ekspedycji, Czurilina, wysokiego, gładko wygolonego człowieka.
– Witajcie, towarzyszu Czurilin – głucho odpowiedział geofizyk na przyjazne powitanie
naczelnika.
– Dobrzeście trafili, akurat na herbatę. No, cóż tam ciekawego?
– Jest coś niecoś, ale było ciężko. Zachorowałem, straciliśmy trzy konie...
– Cóż wam się stało?
– Jakieś paskudztwo, muszka, ugryzło... no i zapalenie...
– Drapaliście się?
– Jakże można się nie drapać? – gniewnie warknął geofizyk odpowiadając na pełne
wyrzutu spojrzenie Czurilina. – Mam skórę nie tak zgrubiałą jak wy. Nie wiem, jak teraz
pójdę na następną wyprawę.
Czurilin polecił wydać każdemu po szklaneczce z cennego zapasu spirytusu. Przybysze
ułożyli się też przy ognisku. Donośne, wesołe głosy, przerywając sobie nawzajem,
opowiadały o najróżniejszych przygodach. Naczelnik ekspedycji usiadł obok geofizyka, który
po wypiciu herbaty i zjedzeniu przekąski nieco złagodniał i z wolna przychodził do siebie.
– Czekam z niecierpliwością na wasze sprawozdanie!
Samarin opowiedział o odbytej wyprawie, szerokim kątem obejmującej rejon od rzeki
Dżeromo do szczytu Wiluczanu. Na tej trasie zrobił przeszło dwadzieścia pomiarów siły
ciążenia.
– Wszędzie dość znaczne anomalie dodatnie, sześćdziesiąt, osiemdziesiąt. A w jednym
miejscu zrobiłem nawet trzy kolejne pomiary na niewielkiej odległości. Otrzymaliśmy... –
Geofizyk zrobił pauzę.
– Nie męczcie mnie, towarzyszu – szybko powiedział Czurilin.
Geofizyk uśmiechnął się z zadowoleniem i ciągnął:
– Otrzymaliśmy dwieście....
– Oho!
– Czekajcie: dwieście siedemdziesiąt i trzysta pięć!
– Gdzie? – wykrzyknął podniecony Czurilin.
– Amnunnaczi... Wielkie, niskie płaskowzgórze, jednolite bagna, na zachód od
Mojerokanu.
– Mojerokanu!! Otóż macie!
Rozmowy u ogniska przycichły. Przybysze poszli spać. Tylko współpracownicy
Czurilina, wypoczęci po czterodniowym postoju, pozostali przy ognisku z zaciekawieniem
przysłuchując się rozmowie naczelnika z geofizykiem.
– No, zamęczyłem was zupełnie – powiedział Czurilin. – Wybaczcie mi, idźcie jak
najprędzej wypocząć. Myśmy się tu już odpaśli i wcześniej niż o północy spać nie chodzimy.
Geofizyk podniósł się niechętnie i klęcząc skręcał ostatniego papierosa. Czurilin jakiś
czas wpatrywał się bacznie w jego zmęczoną, spuchniętą twarz.
– Dobrze być geofizykiem – powiedział. – Ścisłe zadania, jasne odpowiedzi, jak na
przykład u was.
– Macie też czego zazdrościć!
Twarz Czurilina była poważna.
– Porównywałem badania wasze z moimi. Jestem zachwycony potęgą geofizyki. Sam
jestem złym fizykiem i jeszcze gorszym matematykiem. Może dlatego praca wasza, jak każda
nieznana dyscyplina naukowa, wydaje mi się dużo ważniejsza od mojej. Spójrzcie
bezstronnie: ustawia się przyrząd Stuckardta na oznaczonym punkcie. W jego wnętrzu
miarowo kołyszą się dwa ciężkie wahadła zaopatrzone w lustra odbijające światło maleńkich
lampek. I to wszystko. Później już tylko trzeba obserwować synchronizację okresów
kołysania się wahadła z astronomicznym zegarkiem-chronometrem. Zresztą, oczywiście –
poprawił się Czurilin – trzeba jeszcze do tego starannie sprawdzić przyrząd, przeprowadzić
obserwację gwiazd dla sprawdzenia zegarka. Ale w ogóle jakie to genialnie proste! Wahadło
kołysze się i ledwo dostrzegalnie reaguje na zwiększenie czy zmniejszenie siły ciążenia w
danym miejscu. A w rękach geofizyka jest to czarodziejski miecz, niewidzialnie rozcinający
na kilka kilometrów w głąb pokłady skał, jest to oko zaglądające w niedostępne podziemne
głębiny.
Samarin rzucił niedopałek do ogniska i uśmiechnął się.
– A ja, odwrotnie, jasno zdaję sobie sprawę z całej bezradności geofizyki, z mnóstwa
nierozwiązanych zagadnień, z niedoskonałości jej metod. Wasza geologia wydaje mi się
nauką jaśniejszą, potężniejszą, mającą do dyspozycji większą ilość faktów. No, idę już spać.
Po odejściu geofizyka przy ognisku zapanowało milczenie. Wieniec gwiazd otaczał u
góry słup płomienia, ledwo dysłyszalnie syczały papierosy i dokuczliwie brzęczały komary. Z
doliny w dalszym ciągu dochodziło pobrzękiwanie końskiej uprzęży.
– Słuchajcie, czy naprawdę geofizyka może z łatwością rozwiązać to, nad czym my się
tak długo męczymy? – ostrożnie spytał młody geolog.
Czurilin uśmiechnął się niewesoło.
– Nie w tym sensie mówiłem o potędze geofizyki. Szukamy złóż diamentowych.
Dlaczego szukamy ich właśnie tutaj? Pięć lat temu nasz dyrektor pierwszy zwrócił uwagę na
niezwykłe podobieństwo geologiczne tych okolic do Afryki Południowej. Płaskowzgórze
Srodkowo-Syberyjskie i Południowo-Afrykańskie mają uderzająco podobną budowę
geologiczną. I tu, i tam kolosalne wybuchy wyrzuciły na powierzchnię magmę – ciężkie
skały głębinowe. Siergiej Jakowlewicz utrzymuje, że wybuchy te zdarzają się jednocześnie u
nas i w Afryce Południowej, gdzie zakończyły się wyrzuceniem nagromadzonych na
olbrzymiej głębokości głazów. Wybuchy te przebiły w pokładach skalnych wiele wąskich
lejów, zawierających diamenty. Na przestrzeni od Cap do Kongo odkryto setki takich lejów, a
wiele ich jeszcze kryje się niewątpliwie pod piaskami pustyni
Kalahari. Starczyłoby tych diamentów dla całego świata, a wiecie przecież, jak bardzo
potrzebne są w przemyśle i do naszych prac wiertniczych. Wielkie kampanie skupiły
wszystkie złoża. Z dziesiątków bogatych złóż eksploatuje się zaledwie pięć; pozostałe
otoczone są drutami wysokiego napięcia i chronione przez specjalne warty. To jasne: zacząć
eksploatację wszystkich złóż, to znaczy gwałtownie obniżyć wartość diamentów. W naszym
kraju nie odkryto dotąd złóż diamentowych większej wartości, więc jeślibyśmy odnaleźli
takie leje, pomyślcie, jakie byłoby to ważne! Tutaj wszystko, z wyjątkiem diamentów,
dziwnie przypomina Afrykę Południową: i platyna, i żelazo, i nikiel, i chrom – te same typy
minerałów znajdują się na naszym Środkowo-Syberyjskim płaskowzgórzu. Siergiej
Jakowlewicz zauważył, że okolice w Afryce Południowej, gdzie odkryto złoża diamentów,
wyróżniają się dodatnimi anomaliami siły ciążenia. Jest tam ona większa od normalnej
wskutek podniesienia się z głębin ku powierzchni olbrzymiej masy twardych ciężkich skał –
perydotytów
17
i grikwaitów. Anomalie dochodzą do stu dwudziestu. A tu, w pierwszym roku
pracy z wahadłem, od razu uchwyciliśmy anomalię od czterdziestu do stu, a teraz... teraz
odkryliśmy anomalię do trzystu jednostek. Mamy więc tu wielkie nagromadzenie skał
głębinowych. Ale do rozwiązania zadania jeszcze daleko. Wahadło ustaliło jeszcze jedną
cechę podobieństwa do Afryki Południowej i dało pośrednio wskazówki, w jakich okolicach
mogłyby być złoża diamentowe. Mówię „mogłyby być”, ale przecież jest tyleż samo szans, że
ich nie odkryjemy. Łatwo szukać w Afryce Południowej, gdzie są wysokie, suche stepy,
17
Perydotyty – magmowe skały głębinowe, składające się z oliwinu i piroksenu.
prawie pozbawione roślinności, silnie rozmyte. Pierwsze diamenty znaleziono właśnie w
rzekach. A tu, u nas – morze lasów, bagien, odwieczna marzłoć osłabiająca rozmycie.
Wszystko ukryte. I dotąd po trzech latach pracy mamy to, od czego zaczęliśmy: tajemniczy
kawałek grikwaitu, znaleziony w kamieniu z rzeki Mojero. Ta mieszanina granatu, oliwinu i
diopsydu znajduje się jedynie w lejach diamentowych, w formie zaokrąglonych kawałków w
niebieskawej glince, zwanej „blue-ground” i zawierającej diamenty. A my – przeszliśmy całą
górną część rzeki, zbadaliśmy mnóstwo źródeł i dopływów...
Milczenie zapanowało przy dogasającym ognisku. Ludzie jeden po drugim rozchodzili się
cicho. Czurilin siedział głęboko zamyślony. Ostatnie migotliwe płomyki rzucały czerwone
blaski na jego suchą indiańską twarz. Naprzeciwko niego siedział wsparty łokciami o
skrzynkę i spokojnie pykał fajkę czarnobrody, podobny do Cygana, pomocnik Czurilina,
Sułtanów.
Wóz Wielkiej Niedźwiedzicy przechylił się na czarnym niebie, nadchodziła głucha noc.
„Do końca sezonu mamy nie więcej niż miesiąc – myślał Czurilin – jeszcze jedna krótka
wyprawa... I jeżeli znów nam się nie uda, prace na pewno zostaną przerwane. W tych
nieogarniętych zalesionych górach potrzeba dziesiątków oddziałów i dziesiątków lat
poszukiwań. Ale w każdym razie trzeba zatrzymać ekspedycję możliwie najdłużej, trzeba
podzielić ją na małe grupki, aby zdążyć zrobić możliwie najwięcej wypraw”.
Na południowym stoku wzgórza posypały się drobne kamienie. Czurilin i jego pomocnik
wytężyli słuch. Niewyraźne odgłosy zbliżały się. Wreszcie z ciemności w jasny krąg ogniska
wsunął się psi łeb ze spiczastymi, sterczącymi uszami i dał się słyszeć ciężki oddech
wierzchowego renifera. Do ogniska podjechał uzbrojony Ewenk. Lekko zeskoczył z renifera,
który natychmiast się położył. Okrągła twarz Ewenka była uśmiechnięta. Stwierdziwszy, kto
jest naczelnikiem, oddał Czurilinowi kopertę z wielką, lakowaną pieczęcią.
Czurilin podziękował posłańcowi, zaprosił do jedzenia i obiecał mu dwie cegiełki
herbaty. Podsyciwszy ognisko Czurilin otworzył kopertę, rozwinął kartkę niebieskiego
papieru i przeczytał ją. Oczy zwęziły mu się i zapłonęły niedobrym ogniem.
Sułtanów spojrzał na niego uważnie i spytał półgłosem:
– Złe wiadomości?
Czurilin bez słowa podał mu kartkę. Sułtanów przeczytał i zakaszlał krztusząc się
zaciągniętym dymem. Obaj milczeli. Wreszcie Sułtanów odezwał się cicho, patrząc ponad
ognisko w ciemną noc.
– Coż, to koniec...
– Zobaczymy! – odpowiedział Czurilin. – Tylko nic nikomu nie mówcie!
Czurilin wziął depeszę i rzucił ją w ogień, po czym obaj usiedli znów przy ognisku.
Sułtanów wyciągnął kartkę papieru i zaczął robić jakieś obliczenia. Przygotowane na noc
drwa już się skończyły, gdy Czurilin i Sułtanów odeszli od dogasającego ogniska.
Było jeszcze ciemno, gdy następnego dnia przed świtem Czurilin obudził wszystkich.
Dwie karawany rozeszły się w różne strony. Jedna z nich, złożona z dwudziestu ośmiu koni,
rozciągnęła się długim łańcuchem wśród świerków doliny Niukuoraka, z wesołym śpiewem
dążąc ku południowi, do domu. Pozostali czterej – Czurilin, Sułtanów, robotnik Piotr i
przewodnik Nikołaj, z pięcioma końmi, objuczonymi do ostatnich granic, dali dwie
pożegnalne salwy, popatrzyli kilka minut za odchodzącymi i zaczęli schodzić ze wzgórza na
stronę przeciwną. Tam za łańcuchami zamglonych gór czerniały limby syberyjskie wysokiego
płaskowzgórza u szczytu Luluktakanu...
Wędrówka objuczonej karawany wśród tajgi, przechodzenie przez niezbadane okolice,
„białe plamy” map geograficznych! Zdawałoby się, że nie ma nic bardziej romantycznego niż
pokonywanie nieznanych przestrzeni. W rzeczywistości zaś tylko niezwykle sprawna
organizacja i żelazna dyscyplina mogą zapewnić powodzenie takiej wyprawy. Znaczy to, że
nie mogą się tam dziać rzeczy nieprzewidziane; dzień w dzień trwa systematyczna,
monotonna, ciężka praca, obliczona dla każdej godziny na długi czas naprzód. Jeden dzień
różni się od drugiego przeważnie tylko ilością pokonanych przeszkód i ilością przebytych
kilometrów. W ciężkim marszu dusza śpi, wrażenia z nowych miejsc prześlizgują się obok
człowieka, ledwo zahaczając o uczucia i mechanicznie odbijając się w pamięci. Potem,
podczas łatwiejszych dni albo po wieczornym wypoczynku, a zwłaszcza po wyprawie,
powstaje w pamięci całe pasmo nabytych wrażeń. Przeżyte zbliżenie z naturą wzbogacając
badacza każe mu szybko zapomnieć wszystkie trudy i znowu woła, i wabi ku sobie.
Nastąpiły gorące dni. Słońce lało ciężki, znojny żar na miękką, mszystą powierzchnię
błot. Blask jego był zmącony wilgotnymi oparami gnijącego mchu. Ostry zapach bagna
przypominał zapach sfermentowanego, korzennego wina. Jednak upał nie potrafił oszukać.
Wyostrzone długim obcowaniem z naturą zmysły odgadywały zbliżanie się krótkiej,
północnej jesieni. Jej ledwo uchwytny cień leżał na wszystkim: na lekko pożółkłych
modrzewiach, na smętnie opuszczonych gałęziach brzóz i jarzębin, na czapkach grzybów
drzewnych, które utraciły już swą aksamitną świeżość.
Komary znikły prawie zupełnie, natomiast muszki, jak by przeczuwając nadchodzącą
zgubę, szalały zbijając się w migotliwe rudawoszare chmurki.
Mała karawana Czurilina długo już brnęła przez wielkie bagna Chorpiczekanu.
W sercu tajgi panuje duszny bezruch. Wiatr, odpędzający dokuczliwe owady, jest tu
rzadkim i upragnionym gościem. W czasie pochodu muszki nie są jeszcze straszne, suną
obłokiem za podróżnymi. Ale wystarczy tylko zatrzymać się dla obejrzenia jakiejś skały,
zanotowania obserwacji albo podniesienia konia, który upadł, aby muszki błyskawicznie
oblepiły spotniałe twarze ludzi, włażąc do oczu, nosa, uszu, za kołnierz. Dostają się nawet
pod ubranie, wgryzają się w skórę w pasie, w zgięcia kolan, kostek, do łez doprowadzając
ludzi nerwowych i niecierpliwych. Wskutek tego stają się pewnego rodzaju „poganiaczami”,
którzy przyśpieszają tempo pracy w czasie przypadkowych postojów i dzięki którym skracane
są do minimum wszelkie popasy. Tylko w czasie dłuższego odpoczynku dym ogniska i
rozbity namiot pozwalają spokojnie rzucić okiem na przebytą drogę.
Dudniły kopyta koni, skrzypiały rzemienie i obręcze juków przy siodłach. Niezmierzone
bagna, otulone zielonkawą mgiełką oparów, kryły się przed podróżnymi. Nad suchotniczymi
świerkami pochylały się uschłe pnie modrzewi. Skupione milczenie, panujące w oddziale, od
czasu do czasu przerywane było apatycznymi wymysłami pod adresem jakiegoś konia.
Zresztą konie, oswojone w ciągu lata z tajgą, nie sprawiały kłopotu. Szły łańcuchem, z
pochylonymi głowami, bez żadnego kierowania. Ewenk, Nikołaj, w miękkich mokrych
łapciach, z kijem w ręku i berdanką na ramieniu dreptał szybko na przedzie, dziwnie
rozstawiając zgięte w kolanach nogi.
Z tyłu szedł Sułtanów z planem. Na jego otwarty notes padały krople potu, do którego
przylepiały się muszki, pozostawiając na kartkach rozlewające się, różowa-we plamki krwi.
– Daleko jeszcze do Chorpiczekanu? – zadał Czurilin przewodnikowi nieodzowne
wieczorne pytanie. Chłodna noc skupiła wszystkich blisko ogniska rozłożonego na małej
suchej kępie.
– Nie wiem. Naszy tu nie chodzić – odpowiedział przewodnik. – Ja myśleć, jego prędko
daleko nie ma.
Czurilin z Sułtanowem zamienili spojrzenia.
– Dwadzieścia dni kręcimy się już dokoła Amnunnaczi – cicho powiedział Sułtanów. –
Właściwie Chorpiczekan to ostatnia rzeczka.
– Tak – zgodził się Czurilin – dalej nie ma już żadnego punktu oparcia. Całe
Amnunnaczi to jednolite bagno, niskie równinne płaskowzgórze. Jeżeli Chorpiczekan nic nie
ujawni, trzeba będzie wracać z niczym. I tak możemy stracić konie... Zima nas zaskoczy...
Dopiero następnego dnia doszli do tajemniczego Chorpiczekanu, zwykłej rzeczki o
ciemnej wodzie, szybko płynącej między krętymi brzegami. Z wysokich podmytych brzegów
niemal do samej wody zwisały szorstkie wiechcie gęstej trawy. Przy trzymetrowej zaledwie
szerokości rzeczka była stosunkowo bardzo głęboka.
Polana wierzby i czeremchy źle się paliły; ognisko syczało i dymiło odstraszając muszki.
Ten niewygodny postój miał być decydujący. Ale cóż im mogła dać głęboka, błotnista
rzeczka pozbawiona zupełnie odkrytych skał głębinowych? Na grząskim, ilastym dnie nie
można było nawet znaleźć otoczaków, a to by pomogło zorientować się co do rodzaju skał u
źródeł rzeki.
Księżyc nie oświetlał tego wieczora ponurego bagna, przybycie nad Chorpiczekan
zbiegło się ze zmianą pogody. Rzadkie zamglone gwiazdy zapalały się i gasły, na chwilę
tylko ukazując ruch niewidocznych obłoków. Około północy milczące bagna ożyły:
zaszumiał wiatr, zaczęły padać rzadkie krople deszczu.
Rankiem chłodna mgła szybko uniosła się do góry zwiastując niepogodę. Bez słońca
smutna okolica stała się jeszcze bardziej ponura, rudawa powierzchnia błot poszarzała, a
wody Chorpiczekanu stały się zupełnie czarne.
– Trzeba będzie nurkować – Sułtanów długim drągiem dotknął dna. Namacawszy płytsze
miejsce, w którym kij przez rzadki ił dosięgał jakichś kamieni na dnie, Czurilin pierwszy
rozebrał się i dał nurka w lodowatą wodę.
- Macie trzy kamienie! – krzyknął wyłażąc na brzeg. – Biegnę do namiotu ubijać się, bo
muszki mnie zjedzą. Rozbijajcie!
– Łupek i diabaz
18
– powiedział Sułtanów zajrzawszy po pewnym czasie do namiotu. –
Ciągle to samo.
– Nie, nie mogę rzucić zaczętej roboty! – Czurilin spojrzał na Sułtanowa. – Pójdziemy w
górę Chorpiczekanu, do serca Amnunnaczi. Mam jakieś przeczucie. Tutaj coś jest, albo
wszystkie nasze trudy – to pogoń za złudą... W drogę, nie tracąc czasu!
– Uff, to się już sprzykrzyło! – zaśmiał się Sułtanów przewiązując zwinięty namiot. –
Pomyślcie, który to już miesiąc. Wieczorem rozwiązywać, stawiać, a rano składać i znów
wiązać! I tak co dzień!...
Skraplana nieustannym kapuśniaczkiem, karawana szła sześć dni w kierunku północno-
wschodnim. Znikły ślady ludzkie, pozostałości koczowniczych zimowisk Ewenków, nie
spotykało się już żadnego zrąbanego drzewa. Źródła Chorpiczekanu kryły się w zwartej
gęstwinie młodego świerkowego lasu. Przed wejściem w zarośla Czurilin obejrzał się i
zobaczył za sobą niemal całą drogę ostatnich dwóch dni. Rozpogodziło się trochę, w
powietrzu drżały wilgotne opary nadające tej całej wielkiej, błotnistej przestrzeni jakiś
widmowy charakter.
Czurilin i jego towarzysze znieruchomieli: bagno przemierzały dwa wielkie łosie. Szły
spokojnie, nie widząc ludzi. Długie nogi zwierząt poruszały się bez pośpiechu, ale szeroki
krok niósł szybko i lekko ich potężne ciała po cienkiej, grząskiej, przepojonej wodą warstwie
mchu. Łoś idący na przedzie odrzucił w tył swe olbrzymie rogi, podniósł głowę i z jakąś
pogardą ogarnął wzrokiem podległe mu przestrzenie bagien. Zwierzęta skryły się za
nierównym, szarym grzebieniem uschłych modrzewi.
– Złość bierze patrzeć – rzucił Sułtanów. – Dla takich długich nóg żadne błoto nie jest
straszne. Po dwieście kilometrów dziennie można robić! – Z rozgoryczeniem spojrzał na
swoje nogi w ciężkim obuwiu.
Czurilin roześmiał się, a przewodnik rozpłynął się cały w uśmiechu, chociaż nie bardzo
rozumiał, o co chodzi.
- Mięso tu będzie! – powiedział wesoło Ewenk.
Uczucie trwogi nie opuszczało Czurilina. Właściwie nie było już czasu na robotę.
Posuwali się wciąż jeszcze naprzód, chociaż powinni byli już wracać. Mały oddział wdzierał
się coraz głębiej w oddalone od większych rzeczek bezludne bagna.
Centrum Amnunnaczi było równiną, pozbawioną zupełnie lasów, pokrytą kępkami suchej
18
Diabaz – skała krystaliczna zasadowa.
trawy, wśród której ciemniały polanki mchu. Równina obniżała się stopniowo, a na
horyzoncie okolona była ledwo widocznym niskim lasem. Las tylko – po lewej stronie
horyzontu ciemniał równym pasmem – widocznie pochyłość była tam bardziej spadzista – a
w oddali widniały góry. Wkrótce niebo pokryło się ołowianą zasłoną i znów zaczął padać
deszcz. Olbrzymie przestrzenie nieprzebytych bagien, w których błąkało się teraz czterech
ludzi, nasuwały myśli o ograniczoności ludzkich sił. Żeby nie wiem jak chciało się stąd
wyrwać, jedynie całe tygodnie, całe miesiące monotonnej drogi i męki mogły wyswobodzić
człowieka z tej niewoli. Nic dziwnego, że Sułtanów pozazdrościł łosiom: najsilniejszy
człowiek, najwprawniejsze nogi mogą przejść w jeden dzień po miękkim dywanie mchu,
chlupiącym błocie, czepiającej się trawie i bagnie, nie więcej niż trzydzieści tysięcy kroków.
A jeżeli trzeba ich zrobić pół miliona, aby wyjść z tych błot – nie pomogą żadne rozpacze,
miotania się, wołania – nie pomoże nic. Pół miliona kroków, z których ani jeden nie może
być fałszywy! Bo jeżeli noga zapadnie między kępki i korzenie, w szczeliny kamiennych brył
– trzaśnie krucha kość. Wówczas zguba!
Karawana skręciła w lewo pod kątem prostym, ku odległej dolinie Mojero. Przez siatkę
deszczu nie było widać nic dokoła; całymi dniami kierowano się jedynie przy pomocy
kompasu. Czurilin i Sułtanów nie rozmawiali prawie wcale, robotnik i Ewenk milczeli także.
Nocą smętnie pobrzękiwały uprzęże głodnych koni, które skupiały się blisko namiotu.
Czasem rozlegał się ochrypły, krótki ryk łosia – to zaczynał się okres jesiennych walk
samców.
Czurilin zobaczył, że karawana zatrzymała się u skrętu niedawno udeptanej ścieżki.
Konie zbiły się w gromadę.
– Maksymie Miehajłowiczu, chodźcie prędzej! Wrony nadział się! – krzyknął Piotr z
przerażeniem w głosie.
Czurilin zbliżył się. Młody wrony koń był już oswobodzony od juków i siodła i stał na
boku. Pod skórą biegało mu silne drżenie, tylne nogi uginały się.
– Potknął się od razu na obie nogi i brzuchem na pień! – ponuro wyjaśnił Sułtanów.
Krew szerokim strumieniem płynęła po lewej tylnej nodze Wronego. Koń zachwiał się i
upadł.
– Co robić? – spytał Czurilin obejrzawszy ranę.
– Cóż tu można zrobić? – Sułtanów odwrócił się i odszedł na bok. – Tylko że ja nie
mogę...
Silne uczucie litości nad biednym zwierzęciem owładnęło Czurilinem, ale karawana
czekała. Czurilin pobladłszy z lekka, wziął berdankę i szczęknął zamkiem. Lufa podniosła się
wolno do ucha Wronego. Piotr, zastygły dotąd w żałosnym bezruchu, zerwał się z miejsca i
chwycił berdankę. Łzy płynęły mu po policzkach.
– Nie strzelajcie! Mówię wam, Wrony wyzdrowieje, sam pójdzie za nami...
Na prośbę Piotra Czurilin chętnie ustąpił. Ciężar, niesiony dotąd przez Wronego
rozdzielono między trzy inne konie, siodło załadowano na czwartego. Wrony leżał z
wyciągniętą szyją i patrzał na ginącą w oddali karawanę.
Po prawej stronie z jasnej, błotnistej mazi, spod okrągłego wzgórka wypływał mały
strumyczek.
– Kamienie – Sułtanów wskazał Czurilinowi niewielką wyniosłość pośrodku strumyka.
Przez wodę prześwitywały duże okrągłe otoczaki z czerwonawym nalotem żelaza.
– Zobaczę – Czurilin ruszył ku strumykowi – a wy powiedzcie Nikołajowi, że dziś
będziemy iść do zupełnego mroku.
Sułtanów poszedł do przewodnika. Ewenk, wysłuchawszy zlecenia, posępnie kiwnął
głową i oświadczył, że sam wie. Trzeba się śpieszyć!
Od strumyka dobiegł głos Czurilina.
– Czekajcie!
Serce Sułtanowa zabiło szybciej. Rzucił się naprzód. Czurilin wymachiwał kawałkiem
kamienia i ze wzruszenia nie mógł wymówić ani słowa. Milcząc podał Sułtanowowi rozbity
kamień, a sam zaczął gorączkowo, jeden za drugim, wyrzucać na brzeg oślizłe głazy.
Sułtanów spojrzał na świeżo rozbity kamień i drgnął radośnie. Krwistoczerwone kryształki
piropu występowały na pstrej powierzchni zmieszane z oliwkową i błękitnawą zielenią ziaren
oliwinu i diopsydu.
– Grikwait! – krzyknął Sułtanów i geologowie zabrali się do bezlitosnego rozbijania
wyrzuconych przez Czurilina kamieni.
Twarda, mocna skała z trudem poddawała się uderzeniom młotka. Każdy nowy przełom
ukazywał taką samą pstrą, gruboziarnistą powierzchnię. Sułtanów wlazł do strumyka po nowe
kamienie i dopiero wtedy, gdy uzyskał przełom innego typu, o ciemnej, prawie czarnej
powierzchni z zielonymi punktami – Czurilin wyprostował się i otarł pot z twarzy.
– Uff – westchnął Sułtanów – otoczaki prawie jednolicie grikwaitowe! A to? Chyba
kimberlit?
– Myślę, że tak – potwierdził Czurilin – z nie zniszczonej części intruzji
19
.
Ręce Czurilina drżały przy skręcaniu papierosa.
– To nie jest otoczak – powiedział cicho i triumfująco. – Głazy te są zbyt duże jak na tak
mały strumyczek.
– Więc strumyk rozmył... – Sułtanów zatrzymał się niezdecydowany.
– Eluwialne pokłady grikwaitowe! – dokończył kategorycznie Czurilin. – Przypomnijcie
sobie, przecież grikwaitowe odłamki spotyka się i w afrykańskich lejach w postaci głazów
zaokrąglonych podczas wybuchu.
Po raz pierwszy od wielu dni Czurilin uśmiechnął się szeroko i radośnie.
– Ta-a-k... – ciągnął Sułtanów. – Więc musimy iść w górę strumienia ku świerkowej
19
'Intruzja – masy skał magmowych wciskające się w swe otoczenie skalne.
kępie... Zawracaj – zawołał do zbliżających się Nikołaja i Piotra.
Ewenk, przymrużywszy oczy, uważnie przyglądał się radosnym twarzom swych
zwierzchników, a Piotr klepnął Bułanka po zadzie:
– Do Wronego wracamy, głupi łbie!...
Z trzaskiem runęła zrąbana jodła, za nią upadła druga... W milczącym, ciemnym lesie
rozlegały się donośne uderzenia topora.
Zmęczeni ludzie usiedli, aby zapalić.
– Nasz Wrony się poprawia, tylko jeszcze kuleje – zawiadomił Piotr, który wrócił od
koni. – A nie mówiłem? Tylko że głodują koniki, chudną, wszystka trawa już wyschła.
Opadająca wieczorem mgła do rana pokryła wszystko jednolitą warstwą szronu. Błoto
skrzyło się i błyszczało. Tylko pod świerkami było jak dawniej ciemno. W mroku piętrzyły
się zwalone pnie pokryte grzybnymi naroślami. Grzyby falami i festonami sterczały na pniach
i korzeniach, kwitły wszelkimi odcieniami czerwonych, zielonych i żółtych barw, wydzielały
zapach zgnilizny, a nocami świeciły ledwo dostrzegalnym fosforycznym blaskiem. Wzgórze
było siedliskiem sów. Wypukłookie, ciekawskie ptaki zasiadały o zmroku na gałęziach koło
obozu i przechyliwszy na bok głowy przyglądały się ludziom jaskrawymi, żółtymi ślepiami.
Nocą ich krzyki przygnębiająco brzmiały w gęstwinie gałęzi, mieszając się z płynącym
od błot porykiwaniem łosi.
Ludzie grzebali się wciąż w ziemi, ledwo pozwalając sobie na sen i jedzenie, i zawzięcie
kuli oskardami twardą, lepką glinę. Brakowało narzędzi. Wiecznie zmarznięta ziemia nie
chciała się poddać, więc pomagano sobie przez rozpalanie ognisk w rozkopach. A wówczas z
kolei zjawiał się nowy wróg – woda. Dwa rozkopy trzeba było porzucić; trafiono na źródła
podskórne, które od razu zalały je wodą.
Czurilin liczył, że trafi na twardą skałę w odległości 2 – 3 metrów pod powierzchnią. Ale
i tę niewielką głębię osiągano z wielkim trudem.
Zrobiono jeszcze jeden rozkop na samym szczycie wzgórza. Dym z ogniska wypełnił cały
lasek świerkowy, słał się nad omszałymi gałęziami, długim błękitnawym językiem wypełzał
na błoto i mieszał się w oddali z chłodną wilgotną mgłą.
Przewodnik przyniósł na plecach jeszcze jeden suchy świerk, rzucił go w ognisko i
zdecydowanym krokiem podszedł do Czurilina.
– Naczelniku, trzeba mówić. Konie szybko przepaść, my też przepaść. Mąka koniec,
masło koniec, poluj nie można, pracuj trzeba. Żle, bardzo źle, trzeba wracać szybko!
Czurilin milczał. Przewodnik wypowiedział jego własne nie sprecyzowane myśli.
– Towarzyszu Czurilin! – nagle zaproponował Sułtanów. – Niech on z Piotrem zabiera
konie, a my zostaniemy i wykończymy ten rozkop. Narzędzi i tak mamy tylko na dwóch. A
potem spłyniemy rzeką, na tratwie...
Czurilin podszedł szybko do swego pomocnika, uważnie spojrzał w jego wychudłą,
zarośniętą czarną brodą twarz, oczy nabiegłe krwią od dymu i bezsenności i odwrócił się...
– Pójdziecie z całym ładunkiem prosto na Sottyr – w kilka minut później mówił
spokojnie Czurilin do przewodnika i sposępniałego nagle Piotra. – Tam w osiedlu oddacie
konie. Wszystko omówiłem jeszcze wiosną z naczelnikiem stacji polarnej. Dam list, aby was
zaopatrzono w produkty, a Piotra odesłano do Dżergałachu. Tam niech przygotuje łódź i
czeka na nas. Może zdążymy spłynąć Chatangą do lotniska. Nikołaj otrzyma w Sottyrze
produkty, pieniądze dam zaraz; mech wraca do siebie. Gdy dojdziecie do Mojero, zostawcie z
produktów, co będziecie mogli, na widocznym miejscu. Drogę znaczcie nacięciami,
pójdziemy waszym śladem. Ile stąd do Sottyru?
– Nie wiem – Ewenk pokręcił głową – chyba będzie trzysta kilometrów.
– No, a do Mojero pięćdziesiąt.
– Nie-ee, tu tobie do Mojero nie można iść; szybko duży kamienie wiele. Przez góry, tą
stroną iść, będzie mały kamienie.
– No co, sto kilometrów?
– Sto albo będzie sto dwadzieścia...
Na świerkowym wzgórzu zrobiło się bardzo cicho i samotnie. Namiot zabrano, a zamiast
niego stanął szałas ze świerkowych gałęzi. Rozłożone przed nim ognisko, skraplane
deszczem, ledwo dymiło.
Nocny chłód obudził Sułtanowa. Całe ciało miał obolałe. Wstawanie było męką, nawet
ruch ręki wydawał się po prostu niemożliwy. Z ogromnym wysiłkiem podniósł się i obudził
Czurilina. Ten wstał szybko, wypił filiżankę herbaty i zaczął szukać w ciemności, po omacku,
leżącego gdzieś przy ognisku krótkiego, rozkopowego kilofa.
Płomień ogniska zachwiał się podsycony nową porcją suchych drew. W rozkopie, na
głębokości blisko dwóch i pół metra, było zupełnie ciemno. Czurilin tłukł kilofem na chybił
trafił, wygrzebywał grudy gliny i garściami wrzucał do wiadra, które Sułtanów co pewien
czas wyciągał na lince. Bojąc się zatopienia geologowie nie stosowali ogrzewania i woleli
męczącą, długą, ale pewniejszą pracę w zamarzłej ziemi. Mimo to mieli już ćwierć metra
wody na dnie i każdemu uderzeniu kilofa towarzyszył głośny plusk.
Czurilinowi chwilami wydawało się, że już wiele lat pracuje zgięty w tym ciasnym,
wilgotnym dole i że przez całe życie słyszy tylko głuchy dźwięk skały, brzęk wiadra, że przez
całe życie grzebie poranionymi, opuchłymi palcami w lodowatym rzadkim błocie.
– Dosyć, już dwadzieścia pięć wiader nakopaliście! Teraz moja kolej! – krzyknął z góry
Sułtanów właśnie w chwili, gdy Czurilin poczuł, że już zupełnie nie może unieść kilofa.
Wylazł z rozkopu, opierając się o jego ściany nogami i rękoma, i ciężko opadł na mokrą glinę.
Sułtanów zniknął w dole i zaraz dał się stamtąd słyszeć jego przytłumiony głos:
– Coś podobnego! Ależ macie siłę! Zostało tylko ćwierć metra, już pobrzękują małe
kamyki. Nie! Dalej znów glina.
Lecz w tej samej chwili Sułtanów poczuł, że glina jest inna: twarda była, jak dotąd, ale
odpadała teraz wielkimi kawałami. Zginęła jej nieustępliwa lepka ciągliwość.
Czurilin wyciągał wiadro za wiadrem i górka gliny wciąż rosła. Długa, jesienna noc miała
się już ku końcowi, gdy Sułtanów słabym, ochrypłym głosem krzyknął z rozkopu:
– Zaczęły się kamienie! Jest jeden duży, ciągnijcie!
Ostatnie wiadro wydało się Czurilinowi niewiarogodnie ciężkie. Wyciągnął lepki,
chłodny, ciężki kawałek skały i rozbił go młotkiem u ogniska. Ciemna, matowa skała w
migotliwym blasku płomieni nie różniła się niczym od uprzykrzonych już w czasie całej
wyprawy diabazów.
– No co? – niecierpliwie spytał z dołu Sułtanów.
– Nie wiem, ciemno – nie chcąc zmartwić towarzysza odpowiedział Czurilin i rzucił
kawałki kamienia na kupę wykopanej gliny – wyłaźcie, trzeba pospać. Już szósta, wkrótce
świt.
Chciało się długo, długo spać. Ale czas płynął nieubłaganie i o godzinie dziewiątej obaj
geologowie byli już na nogach i przygotowywali skąpe śniadanie.
– Mimo ciężkiej pracy musimy jednak zmniejszyć porcje – ponuro stwierdził Czurilin –
w worku już jest bardzo mało mąki.
Sułtanów uśmiechnął się w milczeniu... Potem podniósł filiżankę herbaty i uroczyście
zadeklamował:
Straszliwe czekają nas męki...
Mąż zimny, o sercu kamiennym
Nas wiedzie na takie udręki...
– A jeszcze straszniejsze jest to, że nikt nas nie wiedzie. Nie ma na kogo się skarżyć.
– Tak, diabli wiedzą, kto nas tu właściwie trzyma? – cicho powiedział Sułtanów
spuściwszy głowę.
Towarzysze wolno powlekli się do rozkopu. Nagle Sułtanów wpił się palcami w łokieć
Czurilina:
– Żółta ziemia!
Na szczycie wzgórka gliny leżała kawałkami jakaś szczególnie ziarnista, a jednocześnie
zbita glina rudawożółtej barwy. Czurilin podniósł natychmiast rozbity nocą kamień. Był to
ciężki, tłusty w dotyku, sinoczarny kawałek skały. Zewnętrzna warstwa kamienia była
bardziej miękka, o jaśniejszej sinoszarej barwie.
– Wody, Arsenij, więcej wody – wyszeptał Czurilin. – Weźmiemy z zatopionego
rozkopu. Wylejcie herbatę, do diabła z nią! Potrzebne drugie wiadro. Zacznijcie przemywać
żółtą warstwę, zróbcie to w korytku, a ja zajmę się odłamkami kamieni.
– Czyżby... – zaczął Sułtanów.
– Czekajcie! – gwałtownie przerwał Czurilin. Bez pośpiechu, jak by zupełnie nie
przejmując się, zaczął przemywać wszystkie drobne kawałki twardej czarnej skały,
oczyszczając je z miękkich grudek i błota.
Geologowie zajęci swą pracą zapomnieli o całym świecie. Nagle Czurilin wydał głuchy
okrzyk i szybkim ruchem wyjął z kieszeni składaną lupę. Sułtanów rzucił korytko i podbiegł
do niego. Na sinoczarnym tle niewielkiego kawałka skały tkwiły obok siebie trzy
przezroczyste kryształki wielkości ziarenek grochu. Trójkątne płaszczyzny ich krawędzi nie
były zupełnie gładkie, ale mimo to silnie błyszczały. Każdy z kryształków tworzył dwie,
połączone podstawami, czterograniaste piramidki. Geologowie nie odrywali oczu od
kryształków. W głębokiej ciszy lasu słychać było tylko urywany oddech ludzki.
– Diamenty, diamenty! – Gardło Sułtanowa ścisnął spazm wzruszenia.
– Tak, typowe ośmiościany, jak w Afryce Południowej – powiedział Czurilin. – Czystej
wody, chociaż nie błękitne. Według tamtejszej nomenklatury – drugi gatunek wyższej klasy,
tak zwany Pierwszy Kap. To wszystko, Arsenij, zrobiliśmy swoje... To wy... – Czurilin nie
dokończył i uścisnął zabrudzoną gliną rękę Sułtanowa. A ten opadł bezsilnie na zabryzgane
błotem, zmięte gałązki bagna.
– Ta właśnie ruda glina jest ową „yellow ground”, żółtą ziemią afrykańskich kopalń –
mówił Czurilin – to najbardziej zwierzchnia, zawsze bogata w diamenty pokrywa
diamentowego leja. Kilka metrów głębiej musi być niebieska ziemia „blue ground”, której
kawałki znaleźliśmy w żółtej ziemi. Jest to mniej zniszczona, mniej kwaśna skała
kimberlitowa. A nasze świerkowe wzgórze niewątpliwie okala granicę diamentowego leja.
Wzgórza takie w Afryce Południowej często pomagają do wykrycia złóż diamentowych,
wskazując występującą na powierzchnię, ale ukrytą pod glebą, rozszerzoną część leja. I
przypomnijcie sobie, mój drogi, zasadnicze przykazanie afrykańskich poszukiwaczy
diamentów: gdzie jeden lej, tam szukaj jeszcze kilku. One nigdy nie pojawiają się samotnie!
Teraz musimy przepłukać starannie całą wydobytą żółtą ziemię i oddzielić okazy. Aby je
zabrać ze sobą, trzeba będzie zrezygnować z części żywności. Pozostawimy tu wysoki znak
sygnalizacyjny, słup z napisem, i o świcie odchodzimy stąd: życie nasze jest teraz szczególnie
cenne.
Sułtanów ostatni raz potrząsnął korytkiem i wysypał na kartkę czystego papieru to, co
zostało po przepłukaniu całej tony żółtej ziemi. Na białym papierze rozsypały się drobne
kryształy – słupkowate, pryzmatyczne, wielokątne – czerwonego, brunatnego, czarnego,
niebieskiego, zielonego koloru. Były to: ilmenit, piroksen, oliwin i inne twarde minerały,
towarzyszące diamentom. A wśród nich, podobne do kawałków szkła, a jednak różniące się
od nich, skrzyły się silnym blaskiem małe kryształki diamentów. Były tam białe kamienie
czystej wody ale były też inne, pokryte chropawą brunatną korą. Niektóre kryształy miały
odcień różowawy albo zielonkawy.
– Patrzcie, oprócz ośmiościanów są i dwunastościany romboidalne – Czurilin oddzielił
zapałką zielony dwunastościan. – Ten rodzaj diamentu cechuje niezwykła nawet dla tego
kryształu twardość. W Afryce takie diamenty znajdowano przeważnie w leju Foorsped. A to
jest „bort” – wskazał zapałką na okrągłe ziarenko czarnego koloru – zrost maleńkich
kryształków diamentowych. Zmierzyłem średnicę naszego wzgórza. Ten lej diamentowy nie
należy do najmniejszych, ma nie mniej niż ćwierć kilometra średnicy. Prawda, że w Afryce
Południowej bywają większe, na przykład Dewtoytspan ma prawie siedemset metrów. To już
nie lej, lecz cały krater wulkaniczny.
Sułtanów patrzał zamyślony na wzgórze. Starał się wyobrazić sobie olbrzymi lej,
biegnący prostopadle niemal w głąb ziemi na przestrzeni kilku kilometrów i wypełniony
cenną, czarnoniebieską skałą z diamentami. I to było tutaj, pod grząską ponurą równiną, pod
tym mchem i błotem ledwo przykrywającym pancerz odwiecznej marzłoci.
Czurilin też milczał. Zsypał diamenty do woreczka, napisał etykietki dla kawałków skał,
starannie zawinął, te próbki i zabrał się do rysowania szczegółowego planu złóż. Geolog robił
to wszystko bez żadnego zapału, tak jak by teraz, gdy osiągnął wreszcie cel, nagle znikły
wszystkie kierujące nim dawniej dążenia. Znużenie było zbyt wielkie.
Sułtanów obciosał wysoki pień i do czerwoności rozżarzywszy kilof wypalił na tym
słupie kilka liter i cyfr. Wkrótce był też gotów reper
20
, wysoki świerk ze zrąbanymi sękami i
poprzeczną belką u wierzchołka...
Droga wprost przez góry wcale nie była łatwa. Przecinając wiele małych dolinek, trzeba
było przebywać około piętnastu przełęczy dziennie. Geologowie kroczyli jak automaty, bez
słów i myśli. Znikome porcje żywności nie wystarczały na pokrycie tak olbrzymiego wysiłku.
Wędrówka zaczynała się o wczesnym świtaniu, a kończyła późno po północy. Opadły
jaskrawożółte igły modrzewi, las był mokry od nieustannego deszczu, przechodzącego
czasem w śnieg. Wielkie krople spływały z gałęzi, watowane kurtki geologów prędko
przemakały na wskroś i wieczorem parując, długo suszyły się przy silnym ogniu, aby
następnego ranka, znów przemoknąć już w czasie pierwszej godziny marszu. Na bagnach
woda podniosła się pokrywając niemal czwartą część wysokich kępek; skacząc z jednej na
drugą ludzie zapadali się po pas przy jakimś fałszywym kroku. Cienka skorupka lodu
trzaskała pod przemoczonymi butami. W drodze nie spotykało się żadnej zwierzyny, góry
były niby wymarłe i strzelba bezużytecznie ciążyła kolejno obu towarzyszom.
Rankiem czwartego dnia marszu Czurilin i Sułtanów wspinali się na strome zbocze. Na
szczycie przełęczy przerzedził się przed podróżnymi rudawoszary dymek mgły i otwarło się
rozległe, pochyłe zejście pokryte całe ostrymi głazami i pozbawione roślinności. W oddali,
niby ciemnoniebieska ściana z rudymi plamami, wznosiło się przeciwległe zbocze doliny
dużej rzeki.
– Nareszcie Mojero! – Czurilin przycupnął na kamieniu i wywrócił kieszenie w
poszukiwaniu ostatnich okruszyn machorki. – Jak oni mogli przejść tędy z końmi? Ich ostatni
znak jest na szczycie, a dalej już nic nie widać.
20
Reper – tutaj: znak na drzewie, określający stałą wysokość nad poziomem morza.
– Zejdziemy prosto po głazach w dolinę i pójdziemy w dół rzeki – zaproponował
Sułtanów – a potem wrócimy w górę, musimy w jakimś miejscu przeciąć ich ślady.
Naczelnik oddziału produkcji instytutu wszedł do gabinetu Iwaszencewa i w milczeniu
opadł na fotel.
– Poważnie boję się o Czurilina – z troską powiedział profesor – to człowiek zbyt
uparty, aby być ostrożnym. Samarin wrócił już miesiąc temu, a Czurilin i Sułtanów pozostali
w tajdze. Trzeba na wszystkie strony rozesłać depesze z zapytaniami: do Sottyru, na Turę,
Chatangę, czuryngdyńską bazę Centrali Futrzarskiej...
Znowu z wysokich masztów stacji radiowej wyspy Dickson popłynęły nad tajgę fale
eteru. Rwąc się i dalej płynąc niosły wciąż jedno i to samo pytanie: „Chatanga Sottyr Tura
odpowiedzcie natychmiast czy są wiadomości od ekspedycji inżyniera Czurilina”.
Fale radiowe dotarły nawet do wysokiego kamienistego zbocza, ale obaj geologowie nie
wiedzieli i nie czuli, że cała przestrzeń jest przepełniona pytaniami o ich los. Lawirując
ostrożnie na śliskich, pokrytych porostami olbrzymich kamiennych bryłach przeskakiwali
głębokie szczeliny, wdrapywali się na ostre krawędzie i żebra.
Głazy te leżały na przestrzeni kilku kilometrów, tworząc niewiarogodny chaos, jednolite
martwe pole, zawalone szarymi kośćmi gór. Wyglądało to jak wielkie pobojowisko po
strasznej walce, w której starły się wszystkie siły skorupy ziemskiej rozbijając, przewracając i
niszcząc szczyty gór, które upadły wreszcie tutaj jak pokiereszowane szkielety, wystawiając
swe obnażone, ostre żebra...
– Siergieju Jakowlewiczu! Odpowiada Sottyr: wczoraj przybyli robotnik i przewodnik z
końmi. Geologowie pozostali w tajdze. Oto depesza.
Profesor z wściekłością huknął pięścią w stół.
– Wiedziałem! Zginą nie wiadomo po co! Telegrafujcie do Sottyru... Zresztą... kto im to
zaniesie? Trzeba by nowej ekspedycji...
Wzburzony Iwaszencew zaczął przerzucać papiery na biurku.
– A co najważniejsze – ten upór na nic się nie zda: jeżeli przez trzy lata nic nie znaleźli,
to i w ten jeden miesiąc nic nie zrobią.
– Zobaczcie, zrobili tratewkę z suchych świerkowych gałęzi. Zuchy! A żywności jest
mniej więcej na tydzień. Nie ma zmartwienia: rzeka bystra, dobrze poniesie. No, bierzemy:
raz dwa!
Maleńka tratwa zakołysała się na wodzie, skręciła i kierowana drągami szybko popłynęła
środkiem rzeki. Mojero nie była tu jeszcze głęboka; pod tratwą szybko migały na dnie
wydłużone gładkie otoczaki. Obaj geologowie pierwszy raz po wielu ciężkich dniach poczuli
radosną ulgę. Plecaki nie ciążyły już utrudzonym ramionom, starte w rozłażącym się obuwiu
nogi rozkoszowały się odpoczynkiem, a rzeka niosła tratwę z szybkością nie mniejszą niż
sześć kilometrów na godzinę. To właśnie było chyba główną przyczyną ich radości: siedzieć,
spokojnie paląc zostawioną przez Nikołaja machorkę, od czasu do czasu pchnięciem drąga
nakierować tratwę, a jednocześnie mieć świadomość tego, że się posuwa naprzód, że z każdą
godziną maleje ta droga bez końca.
Można już było pozwolić sobie na rozkosz przypomnienia i pomyślenia o tym, że istnieje
inny świat. Plusk wody, jej szmer, gdy przelewała się przez wąskie kamieniste mierzeje,
szybkie drgania drobnych fal – wszystko pełne było wesołego życia po przygniatającym
milczeniu, monotonii i nieruchomym powietrzu ogromnych bagien.
Mojero wiła się kreśląc ostre zakrętasy. Obok nich uciekały niskie brzegi. Minęli szerokie
rozlewisko, potem las podszedł prosto ku rzece i ścisnął jej koryto ciemnymi wysokimi
ścianami. Tratwa płynęła korytarzem gęstych świerków. Niektóre drzewa, podmyte przez
rzekę, stromo chyliły się ku wodzie. Leśny korytarz w oddali zwężał się niby, a wierzchołki
pochylonych z obu brzegów drzew krzyżowały się nad wodą, która traciła swój żywy blask i
wyglądała ponuro i chłodno.
Olbrzymi, niedawno zwalony świerk leżał w poprzek rzeki, prawie dotykając swym
jeszcze zielonym wierzchołkiem szerokiej mielizny lewego brzegu. Geologowie podpłynęli
trawtą do brzegu, skoczyli do wody i przeciągnęli tratwę po kamieniach. Jeszcze kilka razy
spotkali takie drzewa bardzo hamujące bieg tratwy, ale wszystko to wydawało się Czurilinowi
i Sułtanowowi drobiazgiem, dopóki nie usłyszeli zza ostrego zakrętu rzeki głośnego szumu i
plusku silnych uderzeń.
– Do brzegu! Prędzej do brzegu! – krzyknął Czurilin. – Na przedzie zapora z drzew!
Ale już było za późno. Tratwa płynęła zbyt szybko. Drąg, wparty w dno rzeki, złamał się
z trzaskiem i tratwa wparła się ślepo w wysoką zaporę z pni drzewnych przegradzających
rzekę.
Z prawej strony, gdzie pnie leżały rzadziej, woda z głośnym bulgotaniem przedostawała
się pod zaporę. Witki i gałęzie wyprężały się i wirowały pod naporem wody, wydając
charakterystyczny plusk, podobny do uderzeń olbrzymiego wałka.
Sułtanów i Czurilin rzucili się w tył tratwy i pochwycili cenne worki, topór i strzelbę. W
tej samej niemal chwili tratwa dała nurka pod zaporę, zatrzymała się, zaczęła wznosić się
pionowo, idąc coraz głębiej pod wodę. Silne pchnięcie rzuciło ludzi naprzód, mimo to zdążyli
jeszcze skoczyć na zaporę. Woda z szumem spadła wielką falą na tratwę tarasującą część
wąskiego przejścia. Nie tracąc ani chwili Czurilin i Sułtanów zabrali się do kolejnego rąbania
pni jedynym toporem. Po dwóch godzinach ciężkiej pracy można było oswobodzić tratwę i
przeciągnąć ją na lince bliżej do brzegu, gdzie u krańca zapory woda była po pas. Walcząc ze
zbijającą z nóg lodowatą wodą, geologowie podciągnęli wyżej tratwę i przewlekli ją przez
wyrąbany wyłom, po grubych śliskich pniach, leżących pod wodą u podstawy zapory. Dalej
droga była wolna, ale niestety na przestrzeni zaledwie półtora kilometra! Później znowu
wyrosła przed tratwą druga naturalna zapora leśna, będąca jeszcze większym skupiskiem
białych, odartych z kory pni, wśród których groźnie sterczały ostrza grubych sęków i korzenie
drzew zarytych głęboko w kamieniach.
Na piaszczystej białawej mierzei płonęło wielkie ognisko. Tratwa stała oparta o brzeg.
Czurilin i Sułtanów siedzieli twarzami do rzeki, zwróciwszy ku ognisku parujące, mokre
plecy. Za piaskiem wznosił się stromy brzeg; sucha trawa złociła się na nim w silnym słońcu,
które przebudziło chmary odrętwiałych już muszek.
Sułtanów nagle wstał i chwiejnym krokiem odszedł na bok. Mdliło go, żołądek nie chciał
przyjmować zjedzonego przed chwilą pokarmu. Czurilin patrzył na niego z niepokojem. Sam
też czuł się źle. Serce, wycieńczone nadmierną pracą, złym odżywianiem i bezsennością, to
omdlewało i biło ciężko i rzadko, to drgało przyśpieszonym słabym pulsem domagając się
odpoczynku i długiego spokoju.
Posępny strach przed chwytliwymi sidłami leśnej pustyni napełnił duszę geologa.
Pozostawało im jeszcze do przepłynięcia czterysta kilometrów... A już drugi dzień
przedzierają się przez zapory i przez te dwa dni przepłynęli zaledwie siedem kilometrów. Po
ograniczeniu porcji do minimum, pozostało im żywności zaledwie na cztery dni. A ileż pracy
ponad siły czekało ich jeszcze, gdy zanurzeni powyżej pasa w zimnej wodzie będą musieli
rąbać grube pnie, podnosić i przeciągać tratw. Brakło już sił. Nie wiadomo, czy wytrzymają
jeszcze chociaż jeden dzień! Kto wie, ile przed nimi jeszcze zapór – jedna czy sto?!
Sułtanów wrócił do ogniska i położył się na piasku. Czurilin ukląkł przy nim i podsunął
mu torby pod głowę.
– Poleźcie sobie, ja pójdę naprzód. – Wskazał na lewo, gdzie za szeroką mielizną i
błyszczącą w promieniach słonecznych wodą wznosiła się masa zwalonych szarych pni.
Sułtanów usiadł.
– Wiecie co... – zaczął z wahaniem. – Jeżeli rozchoruję się na dobre, idźcie sami. Musi,
koniecznie musi ktoś z nas ocaleć. Mówię poważnie, bez żartów! – Sułtanów rozgniewał się
widząc uśmiech Czurilina.
– Dajcie spokój, kochany! Odpoczniecie i wszystko przejdzie. Jeżeli jakoś wyjdziemy
stąd – to obaj! – głośno powiedział Czurilin zdając sobie równocześnie sprawę, że jego głos
nie jest wystarczająco stanowczy. – No, idę! – I podniósłszy strzelbę powlókł się wolno po
piasku i chrzęszczącej kamienistej mieliźnie, aby przeciąć stromą pochyłość. Czurilin chciał
przejść dalej w dół rzeki, aby obejrzeć dolinę poniżej zapory.
Opanowujący go strach nie ustępował, mimo że wszelkimi siłami starał się go pokonać.
Jakże bardzo pragnął wrócić do swego zwykłego świata map, książek, badań naukowych,
jakże pragnął oddać do dyspozycji swemu krajowi bogactwa ukryte pod mchami i
zamarzłymi bagnami Amnunnaczi i mieć czas na ciche, spokojne rozmyślania nad
mikroskopem, na gawędy z towarzyszami! Czyżby już nigdy nie mieli wrócić tam, gdzie nie
ma muszek, wiecznie przemoczonych ubrań, gryzącego dymu i bezustannej pogoni naprzód,
wciąż naprzód?!
Czurilin przeciął pochyłość i skręcił w dół brzegu...
Idąc myślał o Sułtanowie: ,,Co skłania ludzi do takich niesłychanych wysiłków? Jeżeli się
stąd wydostaniemy, czyż ktokolwiek się dowie o nieugiętym bohaterstwie tego człowieka?
Przeżyte chwile zatrą się szybko, pójdą w niepamięć, będą się wydawać ciężkim snem, a któż
poważnie opowiadać zechce o snach? Jeżeli nie wydostaniemy się – to też nikt się nie dowie.
Co gorzej, powie się, żeśmy zginęli przez niedołęstwo czy nieostrożność... A tam, w
odległym o tysiące kilometrów świecie, czeka Sułtanowa życie, szczęście, ukochana kobieta
wypatrująca go od dawna z trwogą i niecierpliwością”.
Po prawej stronie, na przeciwległym brzegu rozległ się hałas. Trzeszczały kamienie, cicho
szeleściła zeschła trawa. Czurilin ocknął się z zamyślenia, spojrzał i serce zabiło mu
gwałtownie.
Pod występem nadbrzeżnym, zanurzywszy kopyta w wodzie, stał olbrzymi łoś – samiec.
Jego potężne ciało z daleka wydawało się zupełnie czarne. Wielkie rogi, niby dłonie olbrzyma
z rozcapierzonymi ostrymi palcami, były jasne, a wśród nich, obrócone ku Czurilinowi,
sterczały duże uszy. Łoś wpatrywał się w zastygłego na miejscu geologa. Wreszcie pochylił
głowę, wystawił rogi i wydał ochrypły ryk „uoop”. Czurilin nie drgnął, aż do bólu zaciskając
w garści rzemień strzelby.
Łoś odwrócił się i od razu zrobił się inny – chudy, garbaty, na cienkich nogach. W
naturze zwierzęcia czuło się natychmiastową gotowość do gwałtownego pędu, ukrytą energię
napiętej sprężyny. Potężna głowa z garbatym nosem uniosła się do góry, na szyi rozcapierzyła
się szorstka czarna broda, stromy kark uwydatnił się jeszcze wyraźniej. Potem łoś rozstawił
nogi, dotknął nosem wody i wszedł w rzekę. Czurilin zerwał strzelbę z ramienia. Łoś
odwrócił się błyskawicznie. Szczęknął odbezpieczony zamek i Czurilin posłał kulę w wysoki
kark wyskakującego na brzeg zwierzęcia. Łoś potknął się, upadł, znów się zerwał. Huk
drugiego wystrzału rozległ się po rzece i zwierzę skryło się w zaroślach. Na pół przytomny
rzucił się Czurilin do wody unosząc wysoko swą strzelbę. Prąd zbijał go z nóg, ale Czurilin
dał sobie z nim radę i wkrótce znalazł się na przeciwległym brzegu. W odległości dziesięciu
metrów od niego w wysokiej trawie leżało czarnobrunatne cielsko. Czurilin podszedł
ostrożnie i przekonał się, że zwierzę jest martwe. Łoś leżał z odrzuconą, opartą na rogu
głową, ze zgiętymi w kolanach przednimi nogami. Czuło się wspaniałą siłę zwierzęcia nawet
w tym nieruchomym ciele.
Czurilin nie był prawdziwym myśliwym. Przyklęknąwszy na jedno kolano z żalem
pogładził pysk łosia. W każdym razie prawie trzysta kilogramów doskonałego mięsa
zasadniczo zmieniało los geologów.
Czurilin stanął, oparł się o strzelbę i rozejrzawszy się zobaczył na rzece jeszcze jedną
zaporę, niżej, w odległości ćwierć kilometra. Dalej koryto rzeki ginęło w gęstej szczecinie
lasu. W jednym miejscu szczecina ta obniżała się i widać tam było górskie zbocze
podchodzące do samej rzeki.
„Jeżeli rzeka wejdzie w szczelinę górską, będą porohy, ale zapory skończą się” –
pomyślał Czurilin. Szybko wypatroszył łosia, wziął pysk, serce, kawał mięsa, zaznaczył
miejsce wysoką żerdzią i przeprawił się przez rzekę po górnej zaporze, obejrzawszy ją przy
tym uważnie.
Obfite jadło chwilowo jeszcze bardziej osłabiło podróżnych, ale na drugi dzień rano
Czurilin i Sułtanów wyraźnie nabrali otuchy.
Za ostatnią zaporą z prawej strony wpadała do Mojero spora rzeczka. Dolina zwężała się,
odnogi czarnych, poplamionych żółtymi, jesiennymi modrzewiami gór opuszczały się ku
rzece, której bieg stawał się coraz szybszy. Mętna, ołowiana powierzchnia wody, jak gdyby
dysząc, płynnie unosiła się i opadała. Jak wały forteczne wznosiły się kamieniste mierzeje.
Szybko uciekały mielizny, drzewa, czarne wypłuczyska. Potem skały przesunęły się zupełnie
blisko, zaszumiały fale, cała rzeka pokryła się bruzdami strug i ostrymi grzebykami piany.
Woda zalewała płynącą tratwę. Po kilku minutach, pełnych trwogi, tratwa wypłynęła na
miarowo falującą przestrzeń wód.
Szybki ruch dodawał otuchy wycieńczonym ludziom. Dopiero teraz mogli się w pełni
cieszyć odniesionym zwycięstwem.
Upłynie nieco czasu i tysiące ludzi przyjdą tam, gdzie męczyli się ci dwaj w więzach
lasów i błot. Potęga pracy potnie drogami nieprzebyte przestrzenie, oczyści lasy, osuszy
bagna. Turkot maszyn i jaskrawy blask światła elektrycznego wedrą się w ciemną ciszę tajgi.
– Siergieju Jakowlewiczu! Depesza z Chatangi! Pewnie od Czurilina.
– Co? Dawajcie prędzej! – Profesor szybko rozerwał i przeczytał depeszę. Wypadła mu z
rąk. – Nic, nic, sam podniosę... Idźcie, z nimi wszystko pomyślnie. Wracają.
W samotności Iwaszencew ponownie przeczytał krótką treść: „Wszystko czegośmy
szukali znalezione wracamy samolotem zdrowi Czurilin i Sułtanów”.
Profesor Iwaszencew wstał i skłonił się nisko przed blankietem telegraficznym ułożonym
troskliwie na stole.
OBSERWATORIUM NUR-I-DESZT
W hamulcach zasyczało głośno powietrze, równomierny stukot kół przeszedł w
nieprzerwane dudnienie. Obłok śnieżnego pyłu uniósł się za oknem wagonu.
Rozmowa urwała się i podpułkownik spojrzał w okno, zaróżowione promieniami
niskiego, zachodzącego słońca. A pociąg nabierał szybkości i bez ustanku mknął, niosąc
podróżnych na spotkanie nowych wojennych losów nowego 1943 roku.
Jeden z rozmówców, marynarz, wyszedł na korytarz i siadł na opuszczonej ławeczce
myśląc o tym, jak surowe piętno wyciska na wszystkim wojna.
Obok niego stanął sąsiad z przedziału, młody, wysoki major artylerii. Przy pierwszym już
z nim spotkaniu uderzyła marynarza hamowana energia płynąca z całej zgrabnej, kształtnej
postaci majora. Oczy, które robiły wrażenie szczególnie jasnych przy bardzo opalonej twarzy,
były dziwnie spokojne, ale w ich głębi tkwiła jakaś moc, którą marynarz na samym początku
określił jako objaw upartej radości życia, tłumionej nabytym opanowaniem.
Major wyciągnął rękę do marynarza.
– Lebiediew – przedstawił się. – Słyszałem waszą rozmowę z sąsiadami i ich atak na
was. Spodobało mi się, że głosicie prawo człowieka do radości. Myślę, że wasi przeciwnicy
mają rację. Ale, oczywiście, rację macie także i wy. Taka jest dialektyka życia. Uczucie
radości rzadziej niż jakiekolwiek inne uczucie nawiedza teraz ludzi... Tym bardziej, że radość
ludzka zależy czasem od zupełnie na pierwszy rzut oka nie wyjaśnionych powodów.
Po chwili wahania dodał:
– Opowiem wam ciekawy wypadek, który zdarzył się niedawno i który dotyczy również
mnie samego.
Ściemniło się. Weszli do przedziału i zajęli swe miejsca na górnych półkach. Szczelne
rolety nadawały oświetlonemu jedyną lampką przedziałowi szczególnie przytulny wygląd.
Marynarz leżał na górnej półce, naprzeciwko majora, i słuchał opowiadania, które tak bardzo
kontrastowało z otoczeniem, że świadomość chwilami rozdwajała się ulatując w daleki,
słoneczny, rozległy kraj...
– Zostałem powołany w trzecim miesiącu wojny – opowiadał major Lebiediew. –
Przeszedłem ciężką drogę cofając się wśród nieprzerwanych walk. Przez siedem miesięcy
kule i odłamki pocisków oszczędzały mnie. Nie warto opowiadać o wszystkim, co się
przeżyło... Przed wojną byłem geologiem – miłośnikiem naszej nieposkromionej przyrody,
marzycielem. Dla cichej duszy przytłaczająco ciężkie jest żniwo wojny; ruiny, bestialstwa
najeźdźców, których terenem stała się moja ojczyzna, omal nie złamały mnie. Ale
opanowałem się wreszcie i wkrótce stałem się odporny na zło, podobny do setek moich
bojowych towarzyszy. Zdawało się już, że moje marzycielstwo opuściło mnie na zawsze.
Stałem się szorstki, mrukliwy. W duszy pozostała jakaś dręcząca pustka, pustka, którą
wypełniały tylko bojowe starcia z wrogiem, tylko pomyślne ataki moich baterii.
W marcu byłem poważnie ranny i na kilka miesięcy wyszedłem z szeregów.
Po wyjściu ze szpitala otrzymałem urlop i zostałem skierowany na odpoczynek do
uzdrowiska w Azji Środkowej. Protestowałem, uzasadniałem konieczność natychmiastowego
powrotu na front, mówiłem, że jestem zupełnie samotny – nic nie pomagało.
Słowem, w końcu lipca znalazłem się w pociągu unoszącym mnie przez rozległe stepy
Kazachstanu na spotkanie gorącemu słońcu.
Nocami stawałem często przy otwartym oknie. Łagodnie owiewał mnie wówczas suchy,
świeży wiatr, pachnący piołunem. Lekki stepowy mrok podkreślał prastare odludzie równiny.
A ja – ja byłem całą duszą daleko, na zachodzie.
Jednak odwieczny spokój natury zrobił swoje i pod koniec mojej tygodniowej podróży
jakoś złagodniałem wewnętrznie, a przede wszystkim zacząłem z dużym zainteresowaniem
przyglądać się otaczającemu światu.
Po minięciu Arysji zaduch w rozgrzanym wagonie stał się nie do zniesienia, toteż z
zadowoleniem wysiadłem późną nocą na niewielkiej stacyjce. Autobus z sanatorium miał
nadejść dopiero rano. Nie chciałem zamieniać miłego chłodku południowej nocy na nocleg w
budynku stacji. Usiadłem na walizce pod słupem latarni i oddychając świeżym, nocnym
powietrzem rozglądałem się dokoła. Pociąg jeszcze nie odszedł. Pasażerowie spacerowali w
świetle latarń po skrzypiącym żwirze. Paląc papierosa przyglądałem się im.
Dziewczyna, która parę razy przeszła przez peron, zwróciła moją uwagę pięknym
zestawieniem barw zielonej sukni, czerwonawobrązowej opalenizny i jasno-popielatych
włosów.
Było w niej coś, co ją wyróżniało z otaczającego tłumu. Dotąd pamiętam swe pierwsze
wrażenie: była to chyba radosna świeżość przepełniająca całą jej istotę.
Niewątpliwie szukała kogoś. Przystanęła, potrząsnęła krótką czuprynką i podniósłszy ku
latarni swą okrągłą twarzyczkę zabawnie wydęła usta. Gdy poczuła na sobie mój uporczywy
wzrok, otwarcie spojrzała na mnie, odwróciła się i poszła z powrotem.
Pociąg odszedł; czerwone światełko tylnego wagonu zagubiło się wśród ciemnych
wzgórz; latarnie na peronie, z wyjątkiem dwóch, zgasły. Czas jakiś jeszcze posiedziałem tak
na swej walizce w mroku cichej stacji. Po raz pierwszy od dłuższego czasu było mi jakoś
spokojnie na duszy – czy od orzeźwiającej ciemności panującej dokoła, czy też od poczucia
przestrzeni nocnego stepu.
Zrobiło mi się zimno i niechętnie poszedłem ku stacji. Maleńka salka była słabo
oświetlona. Za niską drewnianą przegrodą, w oddziale dla rannych, nie było nikogo. Przez
otwarte okno swobodnie wpadał wiatr. Położyłem się na ławce, ale nie chciało mi się spać. W
na pół ciemnej salce rozległy się lekkie kroki. Odwróciłem się i poznałem spotkaną na
peronie dziewczynę. Popatrzała na zajęte przez śpiących Uzbeków ławki i niezdecydowanie
podeszła do przegrody mego oddziału. Podniosłem się i zaproponowałem jej miejsce na
pustej ławce. Dziewczyna podziękowała i usiadła na ławce odrzuciwszy w tył głowę i mocno
ścisnąwszy kolana. Od chwili jej pojawienia się miałem wrażenie, że ta zagubiona w stepie
stacyjka stała się mniej pusta. Dziewczyna widocznie nie zamierzała spać. Zdecydowałem się
zadać jej kilka zwykłych w podróży pytań, na które odpowiedziała krótko i niechętnie. W
końcu jednak powoli rozgadaliśmy się. Tatjana Nikołajewna albo po prostu Tania była
aspirantką w Instytucie Języków Wschodnich w Taszkiencie i towarzyszyła ekspedycji
znakomitego profesora-archeologa. Profesor badał ruiny starożytnego obserwatorium
astronomicznego, wybudowanego około tysiąca lat temu w podgórzach grzbietu w odległości
jakichś dwustu kilometrów od stacji. Do obowiązków Tani należało odtwarzanie i
tłumaczenie napisów arabskich znajdujących się na murach i głazach ruin.
– Czy wam się nie wydaje śmieszne po pobycie na froncie i po tym... – lekko dotknęła
mej ręki na temblaku – że ludzie zajmują się teraz takimi sprawami?
Z zakłopotaniem spojrzała na mnie.
– Nie, Taniu – odpowiedziałem. – Byłem geologiem i wierzę w doniosłe zadania nauki.
A jeżeli wy macie możność zajmowania się swoimi, dalekimi od wojny sprawami, świadczy
to tylko o tym, że ja i moi towarzysze dobrze bronimy kraju.
– Tak myślicie? – uśmiechnęła się Tania i umilkła pogrążywszy się w rozmyślaniach.
– Mówicie, że obserwatorium jest daleko w stepie. Jakeście się tu dostali? – powróciłem
do przerwanej rozmowy.
Tania dość szczegółowo opowiedziała mi o ekspedycji do starożytnego obserwatorium.
Ekspedycja była nieliczna: profesor, Tania i jej piętnastoletni brat, zatrudniony jako rysownik
planów. Bardzo było trudno o robotników. Mimo szczerej chęci przyjścia z pomocą
ekspedycji najbliższy kołchoz dał tylko dwóch staruszków. Ale po dwóch tygodniach pracy
staruszkowie powrócili do swego kołchozu. Inni odmówili pomocy i praca nad
oczyszczaniem ruin musiała być przerwana. Profesor napisał list do swego instytutu z prośbą
o przysłanie im tego asystenta, który obecnie przebywa w Taszkiencie dla przygotowania
pracy naukowej. Tania wyjechała właśnie na spotkanie nowego towarzysza. Przeszły już dwa
pociągi, ale nikt nie przyjechał. Tania wysłała do Taszkientu depeszę z zapytaniem i
spodziewa się rano odpowiedzi.
– Oto wszystko – powiedziała dziewczyna tłumiąc ciężkie westchnienie. – Tak się nam
nie udaje! A żebyście wiedzieli, jaka to ciekawa praca i jakim cudownym miejscem jest Nur-
i-Deszt! Nur-i-Deszt to nazwa ruin obserwatorium. I znaczy: „Światło pustyni”.
– Jeżeli to takie cudowne miejsce, jak mówicie, dlaczego staruszkowie uciekli?
– Zdarzają się tam wstrząsy podziemne, dość silne i częste. Wówczas wszystko dokoła
drży, a gdzieś głęboko w ziemi rozlega się silny huk, ziemia i drobne kamienie sypią się z
murów ruin. Robotnicy nasi uważają wstrząsy za zapowiedź dużego trzęsienia ziemi, podczas
którego zginęliby wszyscy...
Zamyśliłem się nad jej słowami, a gdy chciałem znów zwrócić się do niej z jakimś
pytaniem, zobaczyłem, że Tania spokojnie śpi pochyliwszy głowę na ramię.
Ostrożnie podsunąłem zwinięty płaszcz pod bok Tani, a sam położyłem się na sąsiedniej
ławce i zasnąłem...
Gdy się obudziłem, dziewczyny już nie było. W salce przybyło ludzi, którzy pstrymi
chałatami i dźwiękiem obcej mowy wypełnili małą przestrzeń.
Umyłem się i poszedłem spytać o autobus. Nie powiedziano mi nic pocieszającego:
autobus spóźnił się i można go było oczekiwać dopiero po obiedzie. Udałem się więc na
spacer po stacji mając nadzieję, że spotkam gdzieś Tanie.
Obszedłem budynek dokoła, wyszedłem w step, ale słońce, które zaczęło silnie
przypiekać, zapędziło mnie w cień stacyjnego ogródka. Już z daleka, przy wejściu do
telegrafu, dostrzegłem zieloną suknię Tani. Dziewczyna siedziała zamyślona na ganku pod
akacją.
– Dzień dobry! Dostaliście depeszę? – zapytałem.
– Dostałam... Siemionow poszedł do wojska, to znaczy, że nikt do nas nie przyjedzie. Co
ja powiem Matwiejowi Andriejewiczowi? Tak liczył na niego...
– A któż to jest Matwiej Andriejewicz?
– Mój zwierzchnik, profesor. Opowiadałam wam o nim wczoraj – z ledwo
dostrzegalnym zniecierpliwieniem powiedziała dziewczyna.
Nagle olśniła mnie myśl, od której zrobiło mi się od razu wesoło.
– Słuchajcie, Taniu, weźcie mnie na pomocnika! – powiedziałem. – Chyba nie będę
gorszy od waszych .staruszków...
Tania ze zdumieniem spojrzała na mnie.
– Was?... Ale wy przecież musicie się leczyć... A poza tym... – dziewczyna zawahała się
zatrzymując wzrok na mej wiszącej na temblaku ręce.
Zrozumiałem jej spojrzenie, wyjąłem rękę z temblaka i zrobiłem nią kilka energicznych
ruchów.
– Nie bójcie się, Taniu. Moja ręka już zdrowa, a jest na temblaku po to, aby nie puchła.
Nie może być długo opuszczona w dół – wyjaśniłem. – Ja przecież nie jadę .się leczyć, ale
na rekonwalescencję. Więc czyż nie wszystko jedno dokąd? Sami przecież chwalicie, jakie to
cudowne miejsce ten wasz Nur-i-Deszt.
Dziewczyna zawahała się. Jej szare oczy poweselały.
– Wszystko będzie dobrze – ciągnąłem żartobliwie – jeżeli ten wasz profesor nie będzie
mnie trzymał o chlebie i wodzie.
– Skądże! Żywności mamy dużo! Jakże jednak będzie z tym waszym sanatorium? Droga
też do nas trudna...
– Trudna? A wy już czwarty raz zamierzacie ją odbyć.
– Nie sądźcie mnie tylko według mego wzrostu. Nie jestem wysoka, ale silna –
odpowiedziała Tania. – Wiecie, jak się tam jedzie? Stąd do sowchozu imienia Mołotowa
chodzą auta, sto dwadzieścia kilometrów. Z sowchozu dają nam zazwyczaj konia do osiedla
Tuz-Kul – taki mały kołchoz – droga do niego potworna, .kamienie i piasek. A z Tuz-Kul
trzeba brać wielbłąda i wędrować trzydzieści kilometrów przez bezwodne piachy. Nie cierpię
jazdy na wielbłądach: siedzi się niby na olbrzymiej beczce i kiwa się tam i z powrotem jak
wahadło. A wiecie? Wielbłąd przechodzi akurat cztery kilometry na godzinę, nie mniej i nie
więcej.
Przekonywanie Tani nie trwało długo. Jeszcze przed zachodem słońca pusta trzytonówka,
podskakując na wybojach, unosiła nas na południo-wschód od błękitnej linii śnieżnych gór, w
przeciwną od sanatorium stronę. Siedzieliśmy na podłodze koło szoferki rozglądając się
wesoło. Nie można było rozmawiać, bo przygryzłoby się język, więc patrzyliśmy tylko. Rudy
obłok gęstego kurzu wzbijał się za autem, potem rozpełzał się i przysłaniał wzgórza, za
którymi pozostała stacja. Po trzech godzinach drogi ciemne pasmo topoli, majaczące na
horyzoncie, rozsunęło się przed nami odsłaniając dwa szeregi białych domków, rozdzielonych
szeroką jak plac, prostą ulicą. Piramidalne topole wznosiły w górę regularne rzędy zielonych
wieżyczek, a na prawo i lewo zbiegały ku osiedlu spadziste zbocza, jeżące się jasno-żółtymi
krzaczkami czija.
Samochód zatrzymał się u szemrzącego aryka, niedaleko od biura sowchozu. Dotąd
jeszcze miło wspominam prostą, serdeczną gościnność w tym dalekim sowchozie.
Zdecydowaliśmy się odjechać stąd możliwie najpóźniej: chłodek nocy to najlepsza pora do
jazdy. Zobaczywszy na drodze obszerny tarantas, Tania zaśmiała się cicho.
– Jesteście wygodnym pomocnikiem. Widzicie, z jakim szacunkiem nas odwożą,
tarantasem.
Agronom, jadący też do kołchozu, wziął na siebie obowiązki woźnicy, my z Tanią
rozsiedliśmy się wygodnie i ruszyliśmy z lekkim wiaterkiem dmącym nam w twarz. Otoczył
nas ciemny step pod niskimi, płonącymi gwiazdami.
Wkrótce poczułem, że ramię Tani zaczęło często dotykać mojego. A potem jej
kędzierzawa główka spokojnie ułożyła się na mym ramieniu. Czas płynął. Wiaterek
początkowo łagodny, zaczął teraz wysuwać swe zimne macki. Chłód przed świtem nie
pozwolił nam zasnąć.
Kołchoz Tuz-Kul nie wydał mi się miejscem przyjemnym. Na nagim wzgórzu wśród
rzadkich, niedawno zasadzonych topól, rozsiane były niziutkie domeczki, wysmarowane
czerwonobrunatną gliną. O szóstej wieczorem w towarzystwie przewodnika, z wielbłądem
objuczonym żywnością wyruszyliśmy w piaski. Za przykładem Tani postanowiłem pójść
pieszo, obok niej. Niskie pagórki piasku porośnięte były jakąś kolczastą rośliną błękitnawej
barwy. Trudno było iść, toteż podziwiałem wytrzymałość mojej towarzyszki. Nogi grzęzły w
sypkim gruncie, duszny żar płynął od piasków; łatwo można sobie było wyobrazić, jakby się
tu szło w upalne godziny dnia. Po krótkim popasie, przy blasku zorzy wieczornej, weszliśmy
w zarośla saksaułu. Fosforyzująca tarcza mego zegarka wskazywała kwadrans na pierwszą,
gdy piaski skończyły się i nogi poczuły z ulgą twardy grunt kamienistego, porosłego
piołunem stepu.
W oddali na wyżynie błyszczał czerwonawy płomyk, otoczony obłokiem złocistego
świetlnego pyłu.
– To ognisko na placyku przed namiotami – objaśniła Tania. – Nasi jakoś długo nie śpią,
widocznie czekają na mnie.
W mroku rozległ się dźwięczny, chłopięcy głos:
– Matwieju Andriejewiczu, Tania przyjechała!
Z profesorem zapoznałem się przy świetle ogniska. Był to mały, okrągły człowieczek, o
kwadratowej twarzy. Jego rozumne oczy kryły się za dużymi szkłami okularów. Zatrzymałem
się nieco, chcąc podpędzić bliżej do ogniska ociągającego się wielbłąda. Profesor po
przywitaniu z Tanią zwrócił się do mnie:
– Pokażcie się, Siemionow! Gdzież się tam chowacie? Opowiadajcie, co słychać w
Taszkiencie.
Wyszedłem na oświetlony ogniskiem krąg. Profesor cofnął się, poprawił okulary i
spojrzał na Tanie.
– Kto to?... A gdzie Siemionow?
– Siemionow nie przyjechał – skruszonym głosem odpowiedziała Tania.
– Nic nie rozumiem. Cóż to za żarty – zaczął złościć się profesor.
Wówczas podszedłem do niego i wyciągnąwszy rękę przedstawiłem się. Następnie
wyjaśniłem krótko przyczynę mego zjawienia się tutaj...
– Skądże? Jakże tak można? Wy, major, ranny, odznaczony orderami... Jakoś to nie
bardzo w porządku, mój drogi – burczał profesor gniewnie spoglądając na Tanie.
Tania milczała.
– A wreszcie wasza ręka... Czyż potrafilibyście pracować? Nie spodziewałem się
doprawdy, Taniu, takiej lekkomyślności!...
Roześmiałem się, chwyciłem zdrową ręką ciężki wór zdjęty z wielbłąda i bez wysiłku
uniosłem go nad głową. Tania klasnęła w ręce. Profesor zmiękł nieco.
– No, no, cóż mam z wami robić?
– Wypróbujcie w pracy. Przepędzicie, jeżeli się nie nadam – zaproponowałem potulnie.
Tania parsknęła. Skierowane na mnie okulary profesora błysnęły.
– Och, te dziewczęta! Wiecznie te same... Wszystko dobrze, ale niech zjawi się
sympatyczny wojak – już gotowe. No, pięknie! Pijcie herbatę, rozgośćcie się, a potem
zobaczymy.
W końcu jakoś się ułożyło. Gdy profesor dowiedział się, że jestem geologiem, a więc
archeologia nie jest mi obca, zupełnie zapomniał o mym niespodziewanym przybyciu.
Rankiem obserwatorium Nur-i-Deszt wydało mi się istotnie zadziwiająco miłym
miejscem. Na wysokim kamienistym wzgórzu wznosił się półkolisty mur z występującą po
jego tylnej stronie małą, niską basztą. Krawędzie muru pokryte były dwoma masywnymi
sklepieniami, wspartymi na grubych sześciennych podstawach. Między sześcianami zachował
się piękny arabski portyk, na którym pozostały jeszcze ślady złotej arabeski liter na
turkusowym tle. Między małą basztą a sklepieniami wykopany był w ziemi głęboki lej,
wyłożony tufem
21
. Większą część leja wypełniał wgięty w dół, regularny marmurowy łuk
astronomicznego kwadrantu, opadający i znów wznoszący się dwoma pasami, z wgłębieniem
w środku. Na bocznych ściankach łuku wyryte były jakieś znaki i podziałki. Równolegle do
łuku opuszczały się w dół drobne, starannie wyciosane małe stopnie.
Profesor nie ograniczał się do obserwatorium.
– Tutaj już wszystko zbadaliśmy – powiedział do mnie. – Miejsce naszej obecnej pracy
będzie tam dalej. – Wskazał ręką w stronę krańca prawego skrzydła muru, koło którego
sterczały resztki zwalonych sklepień i wznosiła się cienka, ostro zakończona mała wieżyczka.
– Budynek dla obserwacji astronomicznej zachował się, jak widzicie, dobrze. No, oczywiście
brązowe części łuku kwadranta i inne przyrządy zostały dawno rozgrabione podczas
najazdów Mongołów. A tu, gdzie będziemy teraz przeprowadzali badania, była zapewne
składnica instrumentów, map gwiezdnych i książek, a może i mieszkania astronomów. Część
pomieszczeń jest wyciosana w skale. Są tu jakieś przejścia, studnie i podziemia, których
przeznaczenie musimy jeszcze zbadać. Górna nadbudówka runęła. Masy żwiru i piasku
zatarasowały dolne przejścia i nie mam dotąd jasnego wyobrażenia o tej budowli. Przypomina
to raczej małą fortecę niż obserwatorium. No, cóż? Zaczynamy... – Z tymi słowami profesor
dał nurka pod przysypane pyłem i pokryte zeschłą trawą sklepienie. Wszyscy troje
podążyliśmy za nim.
W półmroku kwadratowej komórki pod sklepieniem panował miły chłód. Uzbrojony w
kietmeń – narzędzie w rodzaju szerokiego siekacza – zabrałem się według wskazówek
profesora do odgrzebywania zwałów ziemi, odłamków muru i kamieni, które nagromadziły
się tu przy osiadaniu następnego sklepienia. Pracowałem ze wszystkich sił; pot strumieniem
spływał ze mnie, a grudy odwalonej ziemi rosły szybko po obu stronach komory. Bardzo
zadowolony profesor kazał mi odpocząć i chwycił za kietmeń. Potem kopała Tania, a później
znów ja. Spotniali i zakurzeni grzebaliśmy się jeszcze długo, póki wreszcie nie dotarliśmy do
niskiej, dużej piwnicy, słabo oświetlonej przez szczeliny między kamieniami w górze, pod
sklepieniem. Uwagę profesora i Tani pochłonęły od razu jakieś tafelki z gładkiego kamienia
złożone na stertę w kącie. W tej ciemnej, pustej piwnicy nie interesowało mnie nic, zacząłem
więc oglądać połączone z nią inne pomieszczenia. Wąskie jak szczeliny otwory bez drzwi
łączyły jeszcze trzy dalsze piwnice, w których sufity były wyższe niż w pierwszej. Wszystkie
były zupełnie puste i tylko w końcu drugiej piwnicy wznosiła się jakaś budowla w kształcie
grubego walca, złożonego ze ściśle spojonych ze sobą szarych kamieni. Po zewnętrznej
stronie walca wiły się w górę częściowo zrujnowane wąskie schodki, których koniec ginął w
21
T u 1 – skamieniały, porowaty popiół wulkaniczny.
chaosie gruzu zasypującego kwadratową lukę. W niższej części walca czerniały miniaturowe
okienka, przez które nawet szczur nie mógłby się przedostać.
Zajrzałem do jednego z nich i długo wpatrywałem się w czarny mrok, póki nie wydało mi
się, że widzę tam jakiś słaby odblask. Popatrzyłem i znów zobaczyłem ledwo widoczne
światło. Zawołałem profesora. Niechętnie porzucił oglądanie tafelek i poszedł za mną.
Zwróciłem jego uwagę na walcowatą budowlę, ale profesor nie zainteresował się tym.
– Patrzcie, Taniu – powiedział do idącej z tyłu dziewczyny – to cokół zewnętrznej małej
wieżyczki, tej, co ma kształt minaretu. Ta jedna tylko ocalała: zbudowana z najtwardszego
diabazu.
Na moją uwagę o jakimś świetle wewnątrz profesor odpowiedział:
– No, cóż tam może być? Pewnie wpadła jakaś kafelkowa płytka. Na wieżyczkę
wchodziło się po zewnętrznych schodach, a pustka wewnątrz powstała wskutek oszczędności
materiału, do wewnątrz wejścia nie ma.
Zawrócił już z powrotem, ale naraz zatrzymał się.
– Oho! To jest naprawdę ważne! – i profesor wskazał na zawaloną ścianę piwnicy za
występem szczelinowych drzwi. Spod zwalisk ledwie wystawał mały stopień, zapewne
początek schodów wiodących gdzieś w dół.
– Widzicie, Taniu, mówiłem wam, że jeszcze musi być trzecie piętro, najniższe. To jest
pierwsze, odkryte tu przez nas, zejście w dół. Tutaj będziemy kopać. Która godzina,
towarzyszu majorze? – opamiętał się nagle profesor.
– Dochodzi piąta.
– Oho, to dlatego tak mi się jeść chce. Chodźmy prędzej.
Na górze weszliśmy w suchy skwar i oślepiający blask, który po mroku w piwnicach raził
oczy. Przepuściłem naprzód Tanie i profesora i zatrzymałem się, aby lepiej obejrzeć okolicę z
wysokości pagórka obserwatorium. Na równym placyku na lewo od pagórka stały nasze dwa
namioty. I pagórek, i placyk znajdowały się na płaskim wierzchołku rozłożystego,
kopulastego wzgórza. Wzgórze to wznosiło się w środku grupy złożonej z ośmiu innych
podobnych wzgórz, pokrytych rzadką, ostrą trawą, zupełnie niepodobną do wesołej zieleni
naszych traw. Przez jej szczecinę prześwitywały kanciaste krawędzie czarnych kamieni,
przysypanych grubym piachem. Kamienie, wystające spod cienkiej warstwy gleby na tym
wzgórzu, gdzie stało obserwatorium, były innej, jaśniejszej barwy. Dlatego też nasze wzgórze
wyróżniało się barwą wśród swych czarnych towarzyszy.
Dziewięć wzgórz stłoczyło się na brzegu bezkresnej, stopniowo obniżającej się ku
południowi równiny, a z zachodu, po prawej stronie, prawie u samego horyzontu, widniało
zębate pasmo dalekich, śnieżnych gór. W tej samej stronie przecinała równinę wąziutka,
połyskująca srebrzyście wstęga; spływająca z gór rzeczułka okrążała wzgórze obserwatorium
i wyginając się na wschód ginęła w piaskach. W dole dokoła obserwatorium słał się żółty
step, pocętkowany krzaczkami srebrzystego piołunu i niebieskich kolczastych roślin. Dalej na
północ step okalało ciemne pasmo zarośli saksaułu na brzegu piasków.
Spokój, przestrzeń, czyste górskie powietrze, ciężki upalny błękit nad głową...
Jak dobrze się stało, że los skierował mnie tutaj! Czegóż mi jeszcze potrzeba do
szczęścia? Ogarnęło mnie radosne uczucie wewnętrznego pogodzenia się z sobą, harmonii z
otaczającą naturą.
– Towarzyszu majorze! – rozległo się wołanie Wiaczyka, brata Tani. – Obiad!
– Gdzieście się podziewali!? – wołała Tania. – A ja miałam cudowną kąpiel, którą
chciałam i wam zaproponować. Teraz chodźmy na obiad, a kąpiel odłożymy na wieczór.
Po obiedzie i krótkim odpoczynku poszliśmy znowu kopać i odgrzebywać odkryte przez
profesora schody. Prowadziły one do szerokiego wgłębienia wyciosanego w piaskowcu i
zawalonego olbrzymią masą gruzu. Sądząc po tym, jak wolno posuwała się robota, trzeba
było kilku dni wspólnych wysiłków, aby odkopać schody.
Po skończonej pracy przypomniałem Tani o jej obietnicy. Poprowadziła mnie wąską
ścieżynką, brzegiem w dół rzeczki do podnóża drugiego pagórka. Milcząc szedłem za nią,
wsłuchany w jednostajny szmer bystrej wody rozpylającej w drobne strugi słoneczny blask. U
skrętu rzeczki Tania zatrzymała się.
– Siądźcie i poczekajcie tu na mnie. Zrobiliśmy tamę z Wiaczykiem, więc woda jest do
pasa.
Tania zawróciła i szybko zniknęła za zakrętem brzegu. A ja ułożyłem się w szorstkiej
trawie wystawiając twarz na świeży powiew lekkiego wiaterku. Szmer rzeki sprowadzał
drzemkę.
– Usnęliście? Chodźcie prędzej. Tak cudownie!
Świeża i wesoła stanęła Tania przede mną – nieskazitelne piękno młodości na tle wody i
słońca. Zerwałem się i zbiegłem pod wysoki brzeg, gdzie znalazłem maleńką tamę
naprzeciwko miniaturowej piaszczystej plaży. Dwa krzywe drzewa niby wartownicy strzegły
tej prymitywnej kąpieli od strony niskiego prawego brzegu. Szybko zanurzyłem się w
chłodnej wodzie walcząc z prądem. Kąpiel znakomicie mnie odświeżyła.
Przed namiotem czekał nas już profesor i Wiaczyk z herbatą.
– Jak kąpiel? – spytał profesor. – Ale, ale! Wystawimy geologa na próbę! Niczegoście w
rzeczce nie zauważyli? Nie? No, mój drogi majorze, wojowaliście i wszystkoście zapomnieli!
Starożytna nazwa tej rzeczki, przechowana w kronikach, brzmi: „Echik”, co znaczy
krwawnik. Wśród otoczaków rzeczki trafiają się często piękne kamyczki – zobaczcie przy
okazji.
Odkopywanie niższego piętra było bardziej skomplikowane niż przypuszczaliśmy.
Prowadzony pochyło w dół wykop wciąż zasypywała ziemia i żwir. Już cztery dni
pracowałem od rana do późnego wieczora. Mięśnie nabrały nowych sił. Z wolna, nieznacznie
zachodziła we mnie dziwna przemiana. Jak gdyby z nie znanych mnie samemu zakątków
duszy napływały nowe, świeże jak wiosenna zieleń uczucia, tak samo nieskończenie spokojne
i jasne jak otaczająca natura. Owładnęła mną mocno ugruntowana radość życia. Zapomniałem
niemal, co to znaczy zmęczenie i niezadowolenie. Ciało, tak jak powinno być u każdego
idealnie zdrowego człowieka, po prostu nie istniało dla mnie, nie dając niczym znać o sobie,
poza rozkoszą płynącą z nadmiaru życiowej energii.
Analizując teraz, rozkładam te odczucia na oddzielne czynniki, ale wtedy wszystko było
inaczej i wyrażało się po prostu we wzmożonym uczuciu zachwytu nad okolicą, w której
znajdowały się ruiny Nur-i-Deszt. Łamałem sobie głowę starając się zrozumieć tajemnicę
czaru tych pustynnych wzgórz i smutnych ruin w gorącym pierścieniu płaskiego stepu i
piasków. Podzieliłem się swymi wrażeniami z Tanią i profesorem. Zgodzili się ze mną.
– Przyznam się, że nic nie rozumiem – powiedział Matwiej Andriejewicz. – Wiem tylko,
że nigdzie nie czułem się tak dobrze jak tu.
– To mało: dobrze! – podchwyciła Tania. – Mnie przepełnia po prostu jakaś promienna
radość. Wydaje mi się, że to starożytne obserwatorium jest świątynią, nie umiem jasno
wyrazić, czego: ziemi, nieba, słońca i jeszcze czegoś niewiadomego i pięknego,
przenikającego nieuchwytnie oały ten przestwór. Widziałam wiele znacznie piękniejszych
miejsc, ale żadne z nich nie posiadało tak potężnego czaru jak te pozornie zwyczajne ruiny.
...Jeszcze jeden ciężki dzień pracy skończył się o późnym zmroku, ale nie chciało się
spać.
Nadeszła noc. Ułożyliśmy się przy ognisku. W zenicie czarnej kopuły błyszczała nad
nami błękitna Wega; na zachodzie, jak sowie oko, płonął złoty Arktur. Gwiezdny pył Drogi
Mlecznej skrzył się srebrem.
Tam, nisko nad horyzontem, płonie krwawy Antares, a bardziej na lewo widnieje
przyćmiony Strzelec. Tam jest środek gigantycznego gwiezdnego koła Galaktyki – centralne
„słońce” naszego wszechświata. Nie ujrzymy go nigdy. Olbrzymia czarna zasłona kryje oś
Galaktyki. Tam, w tych ciemnych światach, na pewno także istnieje życie, obce, różnorodne,
inne. Tam w znacznie większej ilości żyją istoty podobne do nas, posiadające potęgę myśli,
tam w dali, niedostępnej nawet dla naszej wyobraźni... A ja, niczego nie podejrzewając,
patrzę stąd na te światy z tęsknotą i wzruszeniem, jedynie w przeczuciu wielkiego losu, jaki
przeznaczony jest rodowi ludzkiemu. Wielkiego losu, tak, jeżeli uda się pokonać ciemne
zwierzęce siły panujące jeszcze na ziemi, które tępo, bydlęco burzą i niszczą cenne
osiągnięcia ludzkości.
– Czy śpicie, towarzyszu majorze? – zabrzmiał głos profesora.
– Nie, patrzę na gwiazdy... Są tu szczególnie jasne i bliskie.
– Tak, obserwatorium umieszczono z sensem; powietrze jest tu niezwykle czyste. Zresztą,
prawie w całej Azji Środkowej powietrze jest jasne, przejrzyste.
Nic dziwnego, że tutejsze narody – to dobrzy badacze gwiazd. Wiecie? Kirgizi nazywają
gwiazdę Polarną – Srebrnym Gwoździem Nieba. Do tego Gwoździa przywiązane są trzy
konie. Za końmi gonią wciąż wkoło cztery wilki i ani rusz nie mogą dogonić. A gdy dopędzą
– będzie koniec świata. Czyż to nie jest poetyczne przedstawienie obrotu Wielkiej
Niedźwiedzicy?
– Jakie to dziwne! Pamiętam, że czytałem gdzieś o niebie półkuli południowej. Wysoko,
tam gdzie lśni Krzyż Południowy, wśród Drogi Mlecznej znajduje się jaskrawy obłok
gwiezdny, a obok niego zupełnie czarna plama – olbrzymie nagromadzenie ciemnej materii,
mającej kształt gruszki. Pierwsi żeglarze nazywali to Workiem Węgla. Starożytna legenda
australijska nazywa tę plamę ziejącą jamą, wyrwą w niebie, a inna legenda mówi, że jest to
ucieleśnienie zła w postaci australijskiego strusia – emu. Emu leży u stóp drzewa
utworzonego z gwiazd Krzyża Południowego i czyha na oposa chroniącego się w gałęziach
tego drzewa. Gdy emu pochwyci oposa, nastąpi koniec świata.
– Tak, podobne, tylko zwierzęta zupełnie inne – potwierdził leniwie Matwiej
Andriejewicz.
– Powiedzcie mi, proszę, profesorze, kto i kiedy wzniósł Nur-i-Deszt, to „z sensem
umieszczone” obserwatorium i dlaczego właśnie w tak pustynnym miejscu?
– Pracowali tu astronomowie ujgurscy, uczniowie mędrców arabskich. No, a miejsce to
stało się pustynne po najazdach mongolskich. Tutaj wszędzie dokoła są ruiny, ślady osiedli.
Siedemset lat temu była tu na pewno bogata, ludna okolica. Aby zbudować takie
obserwatorium, trzeba dużo umieć i wiele posiadać.
Profesor urwał. Coś się stało. Tylko że na razie nie wiedziałem co. Drugi wstrząs wyjaśnił
mi, że to zakołysała się ziemia pod nami, jak gdyby po jej powierzchni przeszła kamienna
fala. Prawie jednocześnie posłyszeliśmy daleki huk, idący skądś z głębin, pod naszymi
nogami. Naczynia w skrzynce zadźwięczały, głownie w ognisku rozsypały się. Wstrząsy
następowały jeden po drugim.
To wszystko skończyło się równie nagle, jak się zaczęło. W ciszy, która nastąpiła, słychać
było łoskot toczących się po zboczu kamieni i osypywanie się czegoś w ruinach
obserwatorium.
Gdy rano przyszliśmy na miejsce naszej codziennej pracy, spotkały nas tam
nieoczekiwane zmiany, które powstały w nocy podczas wstrząsów ziemi. Podkopana od dołu
po lewej stronie ziemna zapora osiadła i rozsypała się odsłaniając w prawej ścianie płytką
niszę, uwieńczoną ostrym, strzelistym łukiem. W głębi niszy, spod pyłu i oblepiających grud
ziemi, wystawała kamienna tablica z wyrytym, zupełnie niezrozumiałym dla nieobeznanego
oka splotem znaków arabskiego kufickiego pisma
22
. Uradowani tym odkryciem i
jednocześnie zmartwieni ponownym zasypaniem schodów, szybko oczyściliśmy napis, ukryty
przez tyle wieków pod suchym pyłem ziemi. Na gładkiej niebieskawej tafli litery były
wgłębione i pokryte jakby pomarańczową emalią wpadającą w odcień zielonkawy. Tania i
profesor zajęli się odszyfrowaniem napisu, a ja i Wiaczyk znowu zabraliśmy się do
22
K u f i c k i e pismo – starożytne pismo arabskie.
odkopywania schodów.
Matwiej Andriejewicz wyprostował plecy i westchnął głośno:
– Szkoda! Nic ważnego! Jest to potwierdzenie zachowanych w historii wiadomości...
Napis głosi, że według edyktu z takiego a takiego roku, w miesiącu Kowus – to po arabsku
Strzelec, Taniu?
– Tak.
– A więc w listopadzie ukończono budowę w miejscowości Nur-i-Deszt, nad rzeczką
Echik, na wzgórzu – jak tam, Taniu?
– Niezupełnie rozumiem tę nazwę. Coś w rodzaju Świecącego Pucharu.
– Jakaż poezja! Na wzgórzu Świecącego Pucharu, na miejscu dawnych kopalni
królewskich barwników... Aha, to z waszej dziedziny, majorze... Ale gdzież tu ślady jakiejś
eksploatacji i co tu można było wydobywać?
– Nie wiem, nie zauważyłem żadnych śladów kopania.
– Ale byliście przecież ongiś geologiem? – żartobliwie oburzył się profesor.
– Czekajcie, niech tylko odkopię wam schody, a wówczas zwolnicie mnie na kilka
godzin, abym mógł się powłóczyć. Może i geolog się przyda! Bo dotąd moja codzienna trasa
była wciąż ta sama: rzeczka – piwnica, rzeczka – namiot.
– Aha! – roześmiał się profesor. – Spróbujcie znaleźć się w skórze archeologa, z nosem
wciąż w ziemi!... Ale macie rację, trzeba ogłosić dzień wypoczynku. Jutro nie będziemy
kopać, pochodźcie więc, zbadajcie. Tania, naturalnie, zajmie się praniem... Nie? Więc co?
Aha, też się powłóczy, pozna trochę geologię? Hm...
– A cóż tam dalej jest napisane? – przerwałem profesorowi.
– Dalej następuje: Na pamiątkę wielkiego dzieła wyryty został ten napis i zamurowana
starożytna waza z opisem budowli.
– Ależ, profesorze! Przecież znalezienie tej wazy miałoby ogromne znaczenie przy
badaniu całego obserwatorium!
– Oczywiście, ale nie napisano, gdzie jest zamurowana. To jasne, że w fundamentach. Jak
ją tam znaleźć? Nawet schodów nie możemy odkopać.
Nazajutrz rano pożyczyłem od Wiaczyka śrutową strzelbę, mając nadzieję upolowania
jakiejś zwierzyny. Odprowadzani przez profesora żartobliwym błogosławieństwem,
wyruszyliśmy z Tanią na zwiedzenie wzgórz Nur-i-Deszt. Okazało się, że nikt z członków
maleńkiej ekspedycji nie oddalił się dotąd od ruin – praca pochłaniała cały czas.
Dzień był przedziwnie upalny i cichy. Najmniejszy wiaterek nie łagodził suchego żaru,
płynącego od kamienistej ziemi. Długo chodziliśmy po wzgórzach, wdrapując się na ich
zbocza, póki nie zmęczyło nas pragnienie. Wówczas zeszliśmy w dół, do rzeczki, napiliśmy
się do syta i zaczęli w niej brodzić boso. Duże kamyki usuwały się spod nóg. W
przezroczystej wodzie wśród czarnych i szarych otoczaków z rzadka występowały jaskrawo
różnobarwne, wygładzone przez wodę kawałeczki opalu i chalcedonu
23
. Polowanie na ładne
kamyki pochłonęło nas oboje i dopiero gdy nogi zdrętwiały zupełnie, wyszliśmy na brzeg i
wygrzewaliśmy się na ciepłych kamieniach sortując nasze łupy.
– Czerwone kładźcie tutaj, Taniu. To krwawnik, kamień w starożytności bardzo ceniony,
podobno posiadający cudowną siłę.
– Czerwonych najwięcej. Ach, patrzcie, jakie cudo! – krzyknęła dziewczyna. – Czy wy
to znaleźliście? Przezroczysty i mieni się perłowo.
– Gialit, najcenniejszy rodzaj opalu. Możecie zrobić sobie z niego broszkę.
– Nie lubię broszek, pierścionków, kolczyków, niczego, z wyjątkiem bransoletek. Ale
jeśli mi go tak po prostu darujecie... dziękuję... A dlaczego wzięliście te trzy kamienie, mętne,
nieładne?
– Jak to, Tianiu! Jak można tak lekceważyć mój najcenniejszy łup? Patrzcie! – i
zanurzyłem nieefektowny biały otoczak w wodę. Kamyk stał się przezroczysty i zaczął się
mienić błękitnawą barwą.
– Jakie to ładne! – zdziwiła się dziewczyna.
– Aha, nieładny kamień stał się czarodziejski. Za taki uważano go też w starożytności. To
hydrofan, nazywany też „okiem świata”. Jest bardzo porowaty i dlatego nieprzezroczysty w
stanie suchym. Przezroczysty i piękny robi się dopiero wtedy, gdy w jego pory wejdzie woda.
Wszystko to są rodzaje kwarcu. Jest ich wiele, w różnych odcieniach, rozmaitej piękności i
ceny.
– Cóż wam dała nasza dzisiejsza wycieczka? – spytała Tania.
– Mam teraz pojęcie o geologicznej budowie całej tej okolicy. Nie znalazłem, co prawda,
nic szczególnego... starożytne granity i pokłady czarnych kwarcytów pociętych żyłami
kwarcu. Wzgórze, na którym stoi obserwatorium, różni się nieco od innych: jest utworzone z
kwarcytów niezmiernie twardych, szklistych. Piękne kamienie w korycie rzeczki są
pozostałością rozmytych kwarcytów, w żyłach, próżniach i naciekach szczelin powinno być
dużo chalcedonu i opalu.
– A gdzież jest ta kopalnia, o której mówi napis?
– Właśnie nie wiem. Sami widzicie, że nigdzie nie ma najmniejszych śladów. Może kryją
się pod ruinami obserwatorium.
– To źle, znowu profesor będzie kpić! – zakończyła Tania. – Trzeba wracać. Patrzcie,
słońce zachodzi. I tak już dobrniemy po ciemku.
Na czerwonym tle zachodu wyraźnie rysowały się zaokrąglone grzbiety wzgórz. Zupełny
brak wiatru podkreślał głuchą ciszę piasków. Gdyśmy doszli do wzgórza obserwatorium, ma
zachodzie zgasły już ostatnie blaski zorzy wieczornej.
Ledwo widoczne w blasku gwiazd ruiny powitały nas milczeniem. Tylko gdzieś w oddali
23
Chalcedon – rodzaj krzemionki podobny do opalu.
lelek słał swój dźwięczny zew. Nocą bywało tu niemiło; ogarnęło nas niejasne poczucie
niebezpieczeństwa, szliśmy więc na palcach i mówili szeptem jak by bojąc się obudzić coś, co
drzemie wśród ponurych ruin.
Nagle poczułem, że moje całodzienne zmęczenie ustępuje miejsca napływającej energii.
Suche, nieruchome powietrze, mimo gorąca promieniującego, z rozgrzanych murów,
wydawało się niezwykle orzeźwiające. Miłe, ledwo odczuwalne igiełki od czasu do czasu
przebiegały po skórze.
– Wcale się nie zmęczyłam – szepnęła mi Tania przysuwając się tak blisko, że niemal
dotknęła mnie ramieniem. – Tu jest coś w powietrzu.
– Tak, sądzę, że takie powietrze jest w pobliżu dynamomaszyny. Dotknijcie swych
włosów, Taniu, dziwnie się jakoś nastroszyły!
Tania przesunęła ręką po włosach, starając się przygładzić je, a wówczas rój maleńkich,
błękitnych iskierek pojawił się pod jej palcami.
– Jak przed burzą – powiedziała Tania – tylko że niebo jasne i wcale nie jest duszno,
przeciwnie.
– Dziwne. W ogóle jest w tym miejscu wiele rzeczy niejasnych... – zacząłem i nagle
zobaczyłem słabe zielonkawe światło, które zabłysło gdzieś w wyłomie muru...
Podchodziliśmy już do głównego budynku z łukiem kwadrantu. Przypatrzyłem się i
dostrzegłem, że kilka liter napisu na wewnętrznej ścianie portyku świeci słabym, ledwo
dostrzegalnym blaskiem.
– Patrzcie, Taniu! – podprowadziłem moją towarzyszkę do rozwalonego muru. W
nieprzejrzanym mroku sklepień wyraźnie występowały wijące się litery, oprowadzone
zielonkawożółtym blaskiem.
– Co to takiego? – wyszeptała poruszona dziewczyna. – Tu są przecież wszędzie dokoła
napisy, ale nie świecą.
– Te wszystkie napisy są, zdaje się, złote? Prawda?
– Tak – potwierdziła Tania.
– A to... chwileczkę... – ostrożnie wśliznąłem się do portyku i zapaliłem zapałkę.
Zagadkowy blask na chwilę znikł. Zwietrzały mur ślepą ścianą stanął przede mną. Zdążyłem
jednak dojrzeć ocalały kawałek kaflowej płytki, pokryty gładką glazurą z wyrysowanymi na
niej pomarańczowozielonymi literami. – To jest pisane nie złotem, ale taką samą emalią jak
przy schodach, w piwnicy.
– Chodźmy prędko, zobaczymy – żywo zaproponowała Tania.
– Chodźmy – zgodziłem się i spytałem: – Byliście kiedy nocą w obserwatorium? Wy
albo profesor?
– Nie, ani razu.
– Więc zrobimy tak: pójdziemy najpierw do obozu, ale na razie nie mówcie o niczym
profesorowi. Zjemy kolację, a gdy wszyscy zasną, jeżeli chcecie, pójdziemy na wyprawę.
Jeżeli jesteście zmęczeni, wybiorę się sam.
– Ale skąd! Jakie tam zmęczenie! Wszystko jest takie ciekawe, tajemnicze!
– Wspaniale. Tylko umawiamy się, Taniu: ani słówka profesorowi. Sam jeszcze nic nie
rozumiem, ale jeżeli razem znajdziemy jakieś wyjaśnienie – toż to będzie poranna
niespodzianka dla profesora.
Ciepła, silna ręka dziewczyny uścisnęła mocno moją dłoń. Szybko zeszliśmy ze wzgórza
na placyk, gdzie zazwyczaj płonęło niewielkie ognisko. Pogderawszy na nas za spóźnienie się
na kolację, profesor zaczął wypytywać o rezultaty wyprawy. Według przepowiedni Tani
posypały się na moją biedną głowę dobroduszne kpinki profesora, gdy tylko dowiedział się,
że nie znalazłem nigdzie śladu wydobywania barwników.
– Niech tam! Lepiej już nie pytać, coście razem z Tanią po ciemku znaleźli! No, no, nie
gniewajcie się. Pokażcie wasze kamyczki... Jak dużo krwawników! Gdyby tak popracować
parę dni, można by zebrać cały worek. Teraz krwawnik nie jest tak ceniony; jeszcze jeden z
wielu przykładów zapomnianej z wiekami mądrości doświadczenia ludzkiego. Dawniej w
całej Małej Azji kamień ten był jednym z najbardziej cenionych. Robiono z niego bransolety,
naszyjniki, klamerki. I wierzono, że krwawnik chroni człowieka od wielu chorób. A
najciekawsze, że ta wiara jest czymś więcej niż prostym zabobonem. Dowiedziałem się
niedawno... – Profesor umilkł patrząc w zamyśleniu na oświetlony ogniskiem czerwony
kamień.
– Czegoście się dowiedzieli? Powiedzcie – prosiła Tania.
– Ach, bardzo proste. Medycy podejmują próby leczenia krwawnikiem. Okazuje się, że
prawie zawsze jest on promieniotwórczy, chociaż minimalnie, znikomo, zaledwie w tym
stopniu, co organizm ludzki. Ale właśnie dzięki tej minimalnej radioaktywności działa on
dodatnio na system nerwowy przywracając mu równowagę czy też bo ja wiem co...
– „Rad!” – wstrząsnął mną mglisty domysł, a w głowie zawirowiały myśli o
wyładowaniach elektrycznych, świecących napisach, pomarańczowozielonych farbach.
Poderwałem się niecierpliwie, ale natychmiast opanowałem się i z pośpiechem wyjąłem
papierosy.
– Cóż to? Ukłuło was coś? – spytał zdziwiony profesor. – Chyba czas już spać. Jeżeli się
jutro wcześnie zabierzemy do pracy, na pewno odkopiemy wejście. Wy jak tam sobie chcecie,
ale my z Wiaczykiem idziemy spać.
Zostaliśmy we dwoje z Tanią. Paliłem nerwowo, czekając aż profesor zaśnie i będzie
można wziąć świece na nocną wyprawę dla zbadania tajemnic obserwatorium Nur-i-Deszt.
Wreszcie Tania zdobyła dwie świece, a ja wyciągnąłem ze sterty narzędzi potężny łom.
– A to po co? – zdziwiła się dziewczyna.
– Przyda się, a nuż trzeba będzie odwalić kamień, wybić jakąś płytę.
W dole, w murowanych piwnicach, panował zupełny mrok. Szliśmy po omacku znaną
sobie dobrze drogą, nie zapalając światła. Skręciliśmy na prawo w szczelinowe wejście,
dostaliśmy się do niszy schodów.
Tanie krzyknęła. Wielka tablica świeciła bardzo słabo, ale jednak wyraźnie, splotami
kufickich liter. Tak samo świeciło złociste pasemko biegnące po występie łuku schodów.
– Tak, rozumiem – rozmyślałem głośno – tu w dzień jest mało światła.
– No, więc co z tego? – niecierpliwie spytała Tania.
– Teraz nie pytajcie mnie, zanim nie rozwiążę całej zagadki. Chodźmy w górę, do
kwadranta. Z pewnością znajdziemy tam jeszcze resztki świecących napisów. Stop, dajcie
świecę! Zajrzyjmy i tu.
Przypomniałem sobie zagadkowy odblask wewnątrz cokołu wieżyczki astronomicznej,
gdy zajrzałem tam pierwszego dnia, postanowiłem dostać się do wnętrza cokołu. Zacząłem
ostrożnie podważać łomem ściśle spojony z innymi kawałek kamienia, leżący nad wąską
szczeliną wentylacyjną.
Kamień ustępując pod naciskiem zachybotał się. Nacisnąłem silniej i pociągnąwszy
gwałtownie ku sobie wyważyłem kamień. Z drugim poszło łatwiej. Powstał otwór
wystarczający, aby przesunąć przezeń głowę i rękę ze świecą. Płomień świecy rozjaśnił
ciasne wnętrze baszty, okrągłe, wysoko w górze ginące w mroku. Po lewej stronie,
naprzeciwko wybitej przeze mnie dziury, znajdował się wielki ociosany kamień, a na nim
stało pokryte grubą warstwą kurzu duże naczynie o szerokiej szyjce, mglisto świecące
zakurzoną glazurą.
– Waza, Taniu, waza! – wykrzyknąłem i ustąpiłem dziewczynie miejsca u wyłomu.
– Nie przejdziemy! Jak się tam dostać? – spytała Tania tłumiąc radosne westchnienie.
– Zaraz! – podniecony odkryciem podważyłem prędko jeszcze dwa kamienie. Zaledwie
przedostałem się do wnętrza wieżyczki, pośpiesznie cofnąłem się w tył; na prawo i z tyłu za
kamieniem, na którym stała waza, ziała ciemnością otchłań studni. Do tej studni schodziły w
dół wąskie stopnie, które wyżej kręciły się spiralnie w górę ku jakiemuś występowi
wewnętrznej części baszty. Podałem Tani wazę przez wyłom i oświadczyłem:
– Poczekajcie na mnie, Taniu. Zejdę na dół.
– Nie, nie, jak też pójdę z wami: kto wie, co tam... – umilkła zmieszana. Oczy nasze
spotkały się i ja... No, jednym słowem, zszedłem opierając się rękami o ściany studni i
pomogłem zejść Tani.
Studnia nie była głęboka. Zresztą okazało się, że to wcale nie była studnia, ale nierówne,
nieco pochyłe przejście, wybite w skale. Poczuliśmy chłód poprzez nasze lekkie ubrania,
jednak nie był to chłód zatęchły, piwniczny, lecz świeży, przypominający bogate w ozon
powietrze górskie. Na głębokości kilku metrów przejście rozszerzało się w nieregularną dużą
pieczarę o skopanych ścianach, porytą idącymi w różnych kierunkach bruzdami. Wiedziałem
już, czego szukać! Gdzieniegdzie w szczelinach łupków krzemionkowych i kwarcytów, na
dnie bruzdek, pozostały niewielkie ślady ochry cytryno-wożółtego i pomarańczowego koloru.
– Oto kopalnia barwników, Taniu! Ale to nie są zwykłe barwniki!
Wróciliśmy na górę. Nie usłuchałem protestów Tani i popełniłem świętokradztwo: nie
czekając dnia zabrałem wazę. Przyciskałem mocno do piersi ciężkie naczynie i stąpałem
ostrożnie bojąc się potknąć. Koło portyku zostawiliśmy cenną zdobycz i powoli obeszliśmy
całą budowlę. Miałem rację. Jeszcze w kilku miejscach odkryliśmy jakieś świecące znaki.
Świecące linijki były też na łuku kwadranta.
Zszedłszy do rzeczki, ostrożnie zdjęliśmy pokrywę wazy. Wewnątrz niej nie było nic
prócz pyłu. Wówczas obmyliśmy wazę z wierzchu, cicho przenieśliśmy do namiotu i
postawiliśmy ją u wezgłowia profesora, ciesząc się z góry jego jutrzejszym zdumieniem i
wstrząsem.
– No, a teraz opowiadajcie! – prosto w ucho szepnęła mi Tania. – I tak nie zasnę, póki
się wszystkiego nie dowiem.
Odeszliśmy od namiotu i położyliśmy się na brzegu rzeczki, która z melodyjnym
szmerem płynęła w ciemny step.
– To wszystko jest bardzo proste, Taniu: tu są pokłady rud uranowych, a więc jest i rad.
Te żółte plamy – to ochra uranowa. Stosuje się ją w ceramice dla otrzymania bardzo trwałej
emalii o mocnych, czystych barwach: pomarańczowej, żółtozielonej, oliwkowej. Rudy
uranowe spotyka się w szczelinach kwarcytów. Były wydobywane już w starożytności, ale
rad, rad! Oprócz uranu jest rozsiany zapewne w minimalnej ilości w krzemionkowej masie
jasnych kwarcytów. Myślę, że całe wzgórze obserwatorium, utworzone z tych kwarcytów
promieniuje emanacją radu. Kwarcyty są widocznie nieco radioaktywne. Sole radu,
zmieszane z innymi minerałami, dają niezwykle trwałe świecące barwniki. Szczególnie teraz,
w czasie wojny, te świecące mieszanki mają szerokie zastosowanie. Okazuje się, że starożytni
astronomowie znali ten sekret i może nawet sama nazwa Nur
r
i-Deszt – „Światło Pustyni” –
jest też związane z dziwnymi zjawiskami w obserwatorium. Rad jest jeszcze mało zbadany.
Wiemy, że jonizuje powietrze, gromadzi elektryczność i ozon, zabija bakterie, unieszkodliwia
trucizny. Teraz rozumiem, na czym polega radosny, podniecający wpływ tej miejscowości:
olbrzymia masa radioaktywnych kwarcytów, nie przykrytych z wierzchu innymi pokładami,
tworzy wielkie pole słabego radoczynnego promieniowania, widocznie w najkorzystniejszych
dla ludzkiego organizmu dawkach. Pamiętacie, co mówił profesor o krwawniku? Dziś nie ma
wiatru i dzięki temu nagromadziło się tu większe niż kiedykolwiek skupienie emanacji radu.
Zauważyliśmy to oboje dzisiejszej nocy. Jakież ciekawe i nieoczekiwane odkrycie, prawda?
– Położyłem swą rękę na ręce dziewczyny.
– Tak, ciekawe – obcym głosem powiedziała Tania i szybko wstała. – No, trzeba iść
spać, już późno...
Pozostałem na brzegu, nieco zaskoczony nagłym chłodem Tani. Wszystkie moje myśli
krążyły dokoła nieoczekiwanego odkrycia. W dalszym ciągu wyszukiwałem coraz więcej
faktów potwierdzających moje przypuszczenie i długo jeszcze leżałem w ciemnościach.
Zaplątawszy się wreszcie w labiryncie chemii powlokłem się na swe posłanie.
Obudziły mnie głośne okrzyki profesora wzywające nas wszystkich. Waza została
wyniesiona na świat. Deseń błyszczącej emalii aksamitnej, zielonoczarnej barwy wił się
wśród jaskrawych pomarańczowych, brązowych i oliwkowych pasm. Takie przepiękne tony
glazury mogą dać jedynie połączenia uranu. Nowe potwierdzenie nocnego odkrycia w
oślepiającym blasku dnia!
Opowiedziałem profesorowi wszystkie moje rozważania na ten temat. Trzeba było
widzieć radosne podniecenie uczonego! Dodałem jeszcze, że promieniowanie radu
zwiększało przezroczystość powietrza tuż nad obserwatorium.
– No, to już może za daleko idziecie... – oświadczył profesor. – A co do naszych spraw,
zupełnie zgadzam się z wami. Ta okolica jest nie tylko miejscem światła ale i radości. Ale
dlaczegóż to Tania taka dziś smutna? Co się stało?
– Nie, skądże, nic mi nie jest...
Po powtórnym zwiedzeniu kopalni powróciliśmy do roboty na schodach. Pod koniec dnia
udało nam się oczyścić nieduży otwór, przez który przedostaliśmy się wszyscy kolejno. Były
tam piwnice składające się z kilku izb. Nie wiem, czego mógłby się tam dopatrzyć archeolog,
bo dla mnie piwnice te były równie puste jak wszystkie poprzednie.
O zachodzie wiatr pomknął po stepie, różowy pył kłębił się nad stalowym dywanem
piołunu. Profesor z Wiaczykiem szli przodem, a zamyślona Tania zwolniła kroku i pozostała
w tyle. Dopędziłem dziewczynę i delikatnie ująłem jej rękę.
– Co wam jest, Taniu? Taka zawsze wesoła, ożywiona i nagle... Wydaje mi się, że ta
zmiana nastąpiła po naszym wczorajszym odkryciu.
Dziewczyna bacznie spojrzała mi w twarz.
– Nie wiem, czy mnie zrozumiecie, ale powiem... Nur-i-Deszt jest naprawdę miejscem
radości. Myślałam, że radość ta jest we mnie, pochodzi ode mnie, że jestem silna, swobodna,
wesoła. Nagle zjawiacie się tutaj – dziewczyna zacięła się – surowy, zamknięty w sobie,
zahartowany w ogniu wojny. I także stajecie się jasny, radosny... Aż tu nagle okazuje się, że
przyczyną tego jest rad, tylko rad... Więc, gdyby nie było radu... – głos dziewczyny zniżył się
niemal do szeptu – nie byłoby cudownego uroku tych dni przy starożytnym obserwatorium.
Tania odwróciła się, wyrwała rękę i zbiegła w dół po zboczu wzgórka.
Powoli poszedłem za nią. Stanąłem i obejrzałem się na ruiny Nur-i-Deszt.
„Światło Pustyni”, tak, niewątpliwie także i światło dla pustyni mojej duszy. Nie minie,
pozostanie na zawsze radość tych dni spędzonych w obserwatorium Nur-i-Deszt.
Znów, jak dawniej, siedzieliśmy z Tanią u dogasającego ogniska. Obok mas
promieniowała złocistym światłem starożytna waza, świecąca czasza dawno minionych, ale
niezgasłych nadziei ludzkich.
– Taniu droga – mówiłem – tutaj odżyła moja dusza i otworzyła się na... twoje
spotkanie. Kto wie, może dzięki dalszym postępom nauki wpływ substancji
promieniotwórczych będzie poznany jeszcze głębiej. A któż zaręczy, że nie działają na nas w
tej chwili jakieś inne promienie – no, chociażby promienie kosmiczne? Oto tam – wstałem i
wskazałem na gwiaździste niebo – są może potoki najrozmaitszej energii, płynące z czarnych
głębin przestworzy... cząsteczki dalekich, gwiezdnych światów.
Tania wstała i gwałtownie zbliżyła się ku mnie. W jasnych oczach dziewczyny odbijał się
popielaty gwiezdny blask.
A wysoko nad nami, przecinając świetlne obłoki Drogi Mlecznej, błyszczał rozpostarty
Łabędź wyciągając swą długą szyję w wieczystym locie w przyszłość.
CIEŃ PRZESZŁOŚCI
No, nareszcie! Wiecznie się spóźniacie! – wesoło zawołał profesor, gdy do jego gabinetu
wszedł Siergiej Pawłowicz Nikitin, młody, ale już sławny z powodu swych odkryć
paleontolog. – Miałem dziś gości. Prosto z wystawy rolniczej – dwóch wielkich czabanów
ze wschodnich stepów. Oto prezent od nich, wyraz szacunku dla uczonych; popatrzcie:
melon, olbrzymi, żółty. A jak pachnie! My go tu zaraz... tego... za zdrowie dzielnych
pasterzy!
– Czy po to wezwaliście mnie, profesorze?
– Zanadtoście niecierpliwi, młody człowieku. Odwróćcie się w lewo, do tego stoliczka.
Nikitin szybko podszedł do małego stolika w rogu gabinetu. Na nim, na szarym kartonie,
leżały porządnie ułożone gładkie, ciemnobrązowe szczątki dużych kości wykopaliskowych.
Paleontolog wziął jedną z nich, postukał w nią paznokciem i odwrócił na drugą stronę.
Kolejno obejrzał wszystkie osiem kawałków; były ciężkie, mocne, przepojone krzemieniem i
żelazem.
Wieloletnia praktyka w dziedzinie anatomii kośćca pozwoliła Nikitinowi uzupełnić w
myśli i odtworzyć brakujące części kości; z ich charakterystycznych kształtów powstał w jego
wyobraźni cały szkielet wymarłego zwierzęcia.
– No, teraz rozumiem wszystko. Kości mają ciemną wypolerowaną skórkę, ogorzałość
pustynną. Czabanowie zebrali je wprost z powierzchni pustyni... Wasiliju
Pietrowiczu, przecież to dynozaury. Tak dobrze zachowane – to pierwsze tego rodzaju
odkrycie w naszym kraju! Należy jakoś odwdzięczyć się czabanom.
– Ach, myślicie może o jakiejś nagrodzie? Ale przecież oni, mój drogi, bogatsi są od nas
wszystkich! Pytali, czy nie potrzebujemy czegoś z ich kołchozu. Nie, to bezinteresowny kult
dla nauki. Jutro znów tu przyjdą, pragną się z wami spotkać. Chcieli przynieść jeszcze jakiś
silan
24
. No, przetnijcie melonik i spokojnie porozmawiajmy.
Z kawałkiem aromatycznego melona w ręku Nikitin kucnął przed olbrzymią mapą,
wiszącą na ścianie gabinetu, wpatrując się w jej dolny lewy kąt upstrzony drobnymi
punktami, oznaczającymi niebezpieczne piaski. Stary uczony przechylił się przez poręcz
fotela wodząc wzrokiem za palcem Nikitina.
– To olbrzymie pole kości dynozaurów znajduje się mniej więcej tu – mówił młody
paleontolog. – Trzysta pięćdziesiąt kilometrów od źródeł Tałdy-saj. W pobliżu studni
Bissekty. Trzeba będzie jechać piaskami do wzgórz Lajili, a dalej – to już kamienna pustynia
i miejscami step.
24
Silan – przyjacielski prezent, podarunek w Azji Środkowej.
Oślepiający blask słoneczny raził nie przyzwyczajone oczy odbijając się od białych
murów niskich budynków. Nikitin szedł po miękkim kobiercu żółtego pyłu przez obszerne
podwórze stacji towarowej.
Trzy nowiutkie auta wyjechały już za bramę i stanęły gęsiego na brzegu drogi, czekając
na naczelnika. Wysoko wznosiły się ich białe, brezentowe budy. Błyszczący lakier wozów był
już pokryty czerwonawym pudrem kurzu. Wzdłuż drogi, po dużych kamieniach szerokiego
aryku, szemrząc płynęła czysta woda, jak gdyby kpiąc sobie ze znoju i kurzu. Cicho warczały
na małych obrotach zapuszczone motory aut.
Nikitin siadł do szoferki stojącego na przedzie auta, drzwiczki zatrzasnęły się; ukośnym
słupem wzniósł się i wyzłocił kurz. Samochody ruszyły ku białym domom i zielonym ulicom
miasta rozrzuconego u północnych stoków spalonych słońcem wzgórz.
Wracając późno z posiedzenia Nikitin szedł wolno wzdłuż cicho szemrzącego aryku. W
domach, w cieniu gęstych liści drzew, było już ciemno.
Przed nim z cienia alei, lekko przeskoczywszy aryk, wyszła na drogę dziewczyna w białej
sukni. Jej gołe, opalone nogi zlewały się niemal z ginącą w ciemności drogą i wskutek tego
wydawało się, że dziewczyna płynie nie dotykając ziemi. Dwa grube, czarne warkocze, ostro
kontrastujące z białą suknią, ciężko opadały na jej plecy i rozplecionymi końcami opuszczały
się do połowy bioder.
Nikitin stanął, poddając się przez chwilę mimowolnej zadumie, a potem ruszył szybciej i
wkrótce znalazł się przed wielką bramą z desek wiodącą do domu, który udzielił gościny
ekspedycji.
Na dużym podwórzu, oświetlonym elektrycznością, zobaczył Nikitin członków
ekspedycji zebranych przy autach. Wszyscy śmieli się z czegoś wesoło; nawet ponury starszy
szofer uśmiechał się dobrodusznie.
Do Nikitina podbiegła czarnooka Marusia, preparator ekspedycji, która w tych dniach
wybrana została na organizatora partyjnego.
– Gdzie przepadacie, towarzyszu Nikitin! Postanowiliśmy zrobić zebranie, a was nie ma.
Czekaliśmy, czekaliśmy i jakoś samo się zaczęło.
– Wesołe zebranie! – uśmiechnął się Nikitin.
– A wszystko z powodu nazw aut! – wyjaśniła Marusia.
– Jakich nazw?
– Wiecie, postanowiliśmy, że auta będą współzawodniczyły. A Martyn Martynowicz
zaproponował, aby dla wygody nazwać każde auto.
– I coście postanowili?
Do rozmowy wtrącił się Martyn Martynowicz, Łotysz, starszy człowiek, w okrągłych
okularach, specjalista od wykopalisk.
– Wasze nazwaliśmy „Błyskawicą”, a dwa inne „Niszczycielem” i „Dynozaurem”.
Donośny głos trąbki o trzech tonach rozległ się na ulicy, we wrotach zapłonęły i znowu
przygasły latarnie czarnego ZIS-a.
Nikitin poszedł na spotkanie sekretarka komitetu obwodowego, z którym rozmawiał już
kilkakrotnie w sprawach ekspedycji.
– Urządziliście się nieźle – obejrzał się dokoła sekretarz. – No, kiedyż w drogę?
– Pojutrze.
– Wspaniale, towarzyszu Nikitin! A właśnie mam prośbę do was. – Sekretarz zrobił
pauzę. – Jadę wprost z zebrania. Okazało się, że przy Bissekty są pokłady asfaltu, trzeba je
zbadać. Moi geologowie naciskają. Po prostu trzeba zabrać pracownika Urzędu
Geologicznego.
Nikitin zakłopotał się i zachmurzył. Sekretarz wziął go pod rękę i obaj odeszli w głąb
podwórza.
– Chyba wszystko?
– Wszystko, towarzyszu Nikitin. Możemy zacząć ładować auto do drogi.
– Róbcie to razem z Matrynem Martynowiczem. Na naszą „Błyskawicę”, która pójdzie
pierwsza – benzynę i instrumenty. Na „Dynozaura” – benzynę, deski i namioty. Na
„Niszczyciela” – wodę, żywność i gumę.
Przez niskie otwarte drzwi wdzierał się upalny oddech dnia. Nikitin zbierał to torby
rozrzucone na stole papiery śpiesząc do urzędu telegraficznego.
– Czy można? – dał się słyszeć miękki kobiecy głos.
W oślepiająco jasnym czworoboku drzwi pojawiła się w aureoli światła zgrabna sylwetka
w białej sukni. Dziewczyna pochyliła się z lekka, wpatrując się w półmrok izby, i przed
Nikitinem mignęły wczorajsze czarne warkocze...
Serce Nikitina zabiło w niespokojnym przeczuciu czegoś dobrego. Wstał na spotkanie
dziewczyny trzymającej w ręku małą walizeczkę i znajomość została zawarta.
– Miriam, a jak dalej? – spytał paleontolog.
– Taszmuradowa, ale Miriam wystarczy – uśmiechnęła się dziewczyna.
– Więc nie przeraża was, że ekspedycja jest trudna i daleka?...
Czarne oczy dziewczyny błysnęły drwiąco:
– Nie, nie przeraża. Wasza ekspedycja jest tak dobrze wyposażona... Wczoraj kierownik
oświadczył mi, że ta wycieczka może zastąpić wyjazd do miejscowości kuracyjnej...
– No, dobrze – Nikitin wyciągnął do niej rękę – wybierajcie sobie auto, jakie się wam
podoba.
– Chciałabym, jeżeli można, w „Niszczycielu”, z Marusią – poprosiła Miriam.
– O, już zdążyłyście się dogadać? – roześmiał się paleontolog wychodząc na podwórze
razem z Miriam. – Tak – nagle stwierdził – właściwie poznałem was już wczoraj.
Wieczorem na ulicy Engelsa...
Ukłonił się i poszedł ku bramie, a dziewczyna patrzała za nim zdumiona.
Auta jechały gęsiego, kołysząc się i podskakując po bezdrożach. Szary, płaski step,
porosły piołunem, wypalony był żarem wysokiego słońca. Monotonne i bezbarwne było
wyblakłe, groźne niebo bez najmniejszej chmurki, zwisające ciężko nad równiną. Od czterech
dni wieczorami i rankami miarowo warczały motory. Mimo niewielkiej szybkości aut,
ekspedycja odjechała już czterysta kilometrów od białego miasta i kolei.
Na przestrzeni czterystu kilometrów ukazywały się i znikały z oczu barchany, skaliste
wzgórza, równy step porosły piołunem, białożółte sołonczaki.
Ponuro zgrzytały tryby przekładni, głośno warczały motory, czarne kierownice ślizgały
się w spoconych, zmęczonych rękach szoferów i leciały, leciały błękitnawym dymkiem w
bezkresny step setki litrów drogocennej benzyny.
Raz tylko w ciągu tej całej drogi późnym wieczorem wyjrzała zza wysokich wzgórz miła
łuna elektrycznych świateł – fabryka siarki. A później z rzadka trafiały się okrągłe
wojłokowe jurty – czasowe schroniska ludzkie tu, gdzie wieczna była jedynie niezmienna,
pozbawiona wyrazu pustynia.
Minąwszy fabrykę długo jechali wykorzystując blask księżyca i ostatni odcinek dobrej
drogi. Gładkie takyry
25
w księżycowym świetle błyszczały jak niezliczone małe jeziorka.
Auta zwiększyły szybkość na ich twardej powierzchni. Step wydawał się nocą tajemniczy i
przyjazny.
Nikitin wydał polecenie zatrzymania się na nocleg dopiero wtedy, gdy auta znów zaczęły
podskakiwać na wybojach, podnosząc gęsty kurz na pagórkowatej powierzchni pulchnej
gliny.
Biwak został jasno oświetlony elektrycznymi lampkami, przyczepionymi z tyłu do aut,
ale miejsce na nocleg było bardzo niemiłe. Nogi tonęły niby w głębokim śniegu w nierównej,
miałkiej ziemi, z której gdzieniegdzie sterczały kruche, gołe źdźbła jakiejś wyschłej trawy. Na
przedzie ledwo dostrzegalne w osłonie księżycowego światła majaczyły wzgórza Lajili –
początek najbardziej bezwodnej, kamienistej pustyni, ukrywającej gdzieś w swej głębi
cmentarzysko wykopaliskowych potworów.
Odcięcie od świata szczególnie dało się odczuć za bezkresnymi rzędami wzgórz
pokrytych szarym żwirem. Ekspedycja zagubiła się, jak gdyby odeszła w niebyt w
niezliczonych skrętach, objazdach, zjazdach i wspinaniach się. Trzy szare auta minęły
wzgórza i wjechały na martwą bezkresną równinę, pokrytą cienką warstwą drobnego piasku.
Nad pustynią drżała mgiełka rozgrzanego powietrza, którego powiewy nieco łagodziły
niemiłą rzeczywistość.
Przed uczestnikami ekspedycji pojawiały się kuszące błękitne jeziora, cudowne gaje,
połyskujące w oddali szczyty śnieżnych gór. Czasem morze pluskało zupełnie blisko, tuż
przed tępymi nosami aut. Lekkie, owiane mgłą fale unosiły białą pianę. Po kilku minutach
zamiast morza zjawiły się białe domy ocienione gęstymi drzewami, domy podobne do tych,
25
T a k y r – przestrzeń pokryta wyschniętą, gładką i twardą gliną, pozbawiona roślin.
które pozostały daleko na południu, za piaskami. Nawet sylwetki aut, ostre i wyraźne,
rozpływały się, to wydłużając się do niewiarogodnych rozmiarów, to na odwrót, rosnąc
wzwyż i wydymając się niby jakieś słonie-olbrzymy.
Zapadał mrok. Po raz ostatni w purpurowych promieniach zachodu ukazały się wysokie
błękitne i zielone baszty złudnego zamku i znikły.
„Błyskawica”, podnosząc słupy kurzu i daleko oświetlając równinę swymi mocnymi
latarniami, prowadziła kolumnę. Na tym odcinku drogi można było jechać i nocą. „Dynozaur”
z „Niszczycielem” pozostały w tyle, żeby nie tonąć w kurzu, jak to się zawsze zdarzało, gdy
przejeżdżali przez okolicę pełną pyłu.
Równo warczał motor sprowadzając sen. Nikitin zdrzemnął się siedząc w szoferce, ale
prędko obudził go dźwięk głośnych sygnałów idącego za nim „Dynozaura”. „Błyskawica”
zatrzymała się. Wolno nadjechały dwa dalsze auta.
– Co się stało? – spytał Nikitin kierowcę „Dynozaura”.
– Nie mogę jechać, towarzyszu naczelniku – z zakłopotaniem odparł szofer – jawią mi
się jakieś widziadła.
– Cóż takiego?
– To prawda, towarzyszu Nikitin – poparł szofera Martyn Martynowicz. – W dzień
miraże ukazują się w oddali, a teraz po prostu przed nosem. Aż strach bierze...
– A ja sobie jadę i nic! – powiedział starszy szofer, kierowca „Błyskawicy”.
– Ty, Wołodia, jedziesz na przedzie – wtrącił się pochodząc bliżej szofer „Niszczyciela”
– a my za twoim kurzem. Latarnie oświetlają kurz i diabli wiedzą, co się majaczy. Niesposób
jechać...
– Głupstwa gadacie – rozgniewał się starszy szofer. – Wiem, że czasem majaczy coś w
kurzu. Ale żeby aż nie można było jechać...
– Sam spróbuj... Pozwól, niech ja pojadę pierwszy! – krzyknął dotknięty kierowca
„Dynozaura”
– Dobra, jedź!... – ponuro zgodził się starszy szofer. Każdy wszedł do swej szoferki;
zadźwięczały startery. „Dynozaur” kołysząc wysokim nadwoziem, powoli minął
„Błyskawicę” i zniknął w chmurze pyłu, nabierając szybkości. Kierowca „Błyskawicy”
poczekał, aż kurz osiądzie, i dopiero, gdy rzadkimi pyłkami zaczął się złocić w świetle latarni,
ruszył za nim.
Zaciekawiony Nikitin, przetarłszy zakurzone szyby, przyglądał się drodze. Kilka
kilometrów przejechali jak by nigdy nic i szofer zaczął coś ironicznie mruczeć pod nosem.
Auto szło równo, napięcie uwagi słabło, gdy naraz Nikitin poczuł, że szofer gwałtownie
skręcił kierownicę. Auto wykręciło się. Na przedzie widać było wyraźnie olbrzymi okrągły
dół, wyłożony białymi kaflami. Zdumiony Nikitin przetarł oczy. Dalej, z obu stron świetlnego
korytarza utworzonego przez blask latarni, w wirujących pyłkach wyrosły rzędy wysokich
domów.
Zjawa miała takie pozory rzeczywistości, że paleontolog drgnął. W tej samej chwili
usłyszał wściekłe „tfu!” szofera. Domy znikły i step rozłożył się deseniem czarnych i żółtych
pasm, a obok auta ziała czarna rozpadlina. Zacisnąwszy zęby szofer wparł się w kierownicę
chcąc przezwyciężyć złudzenie wzroku. Po kilku minutach na przodzie wydymał się
niewiarogodnie stromy zwodzony most, widoczny zupełnie wyraźnie i do tego stopnia realny,
że Nikitin lękliwie obejrzał się na szofera. Ale ten już hamował wóz. Z tyłu rozległy się
uporczywe sygnały „Niszczyciela”. Zatrzymawszy auto szofer zapalił papierosa, przemył
oczy, podniósł szybę i z uporem ruszył dalej. Znów tuż przed autem powstawały coraz to
nowe miraże, przerażająco bliskie i realne. Nerwowe napięcie rosło. „Błyskawica”,
hamowana i kierowana w bok, starała się ominąć nie istniejące przeszkody, aż wreszcie
szofer, jęknął i splunął; zatrzymał auto i zaczął dawać sygnały „Dynozaurowi”. Gdy kurz
opadł, podjechał „Niszczyciel”, który stał już kilka minut.
Na postojach świat miraży znikał. Noc rozsuwała horyzont w ciemną nieskończoność;
wielkie gwiazdy świeciły spokojnie i znane gwiazdozbiory radowały swą niezmiennością. A
w dzień wśród warkotu motorów i kołysania aut znowu migotały i mieniły się barwne,
fantastyczne widziadła. I wszystko znów wydawało się nierealne.
Nikitin bardzo się ucieszył, gdy zza mieniącej się zasłony kolejnego mirażu wzniosły się
nagle ponure, czarne kontury gór Arkarły. Najpierw szczyty ich długo tkwiły na poziomie
maski auta, następnie zaczęły rosnąć zakrywając na północo-zachodzie cały horyzont.
Przewodnik wskazał upstrzoną szczelinami górę, której strome przednie zbocze miało kształt
regularnego trapezu. „Błyskawica” skierowała się prosto na nią. Grunt stawał się znowu
nierówny wznosząc się kamiennymi tarasami coraz wyżej i wyżej. Aż wreszcie, chyląc się na
bok, „Błyskawica” zrobiła obrót, zazgrzytały hamulce i auto powoli zjechało na szeroką
równinę – na dno olbrzymiej, starożytnej, śródgórskiej zapadliny.
Od strony zachodniej ponuro sterczały ciemne urwiska, w stromych stokach wschodnich
wzgórz występowały jaskrawoczerwone piaskowce. Nad równiną krążyły wolno dwa orły.
Według wskazówek przewodnika ekspedycja ruszyła wzdłuż czerwonych urwisk ku
północy. Tam, w miejscu zetknięcia się czarnych skał z czerwonymi, powinno znajdować się
źródło Bissekty z wykopaną w niepamiętnych czasach studnią.
Równina powierzchni doliny poryta była gdzieniegdzie płytkimi wypłuczyskami i obficie
usiana gładkimi otoczakami pokrytymi pustynną ogorzałością. Otoczaki te nadawały
gruntowi nienaturalnie ciemną barwę, na której tle miliardami iskier skrzyły się w słońcu
kryształy przezroczystego gipsu, rozsiane wśród otoczaków.
– Stój, stój! – krzyknął nagle Nikitin i wyskoczył szybko z auta. Za nim, widząc kości,
rzucili się jego wierni pomocnicy.
Na lewo od aut leżały ułożone do siebie pod pewnym kątem dwa olbrzymie pnie
skamieniałych drzew. W jaskrawym słonecznym blasku wyraźnie rysowały się słoje drewna i
ślady sęków. Dokoła pni i dalej na zachód rozrzucone były olbrzymie kości o ciemnej,
błyszczącej powierzchni.
Zachwyceni badacze rozsypali się po równinie. Radośnie ożywieni odnajdywali coraz
więcej okazów. Wspaniale zachowane kości olbrzymich jaszczurów zajmowały większą
część doliny. Paleontologowie z radosnymi okrzykami rzucali się to w tę, to w inną stronę.
Szoferzy i robotnicy, porwani ich entuzjazmem, wzięli udział w oględzinach, rozradowani i
zdziwieni niezwykłym widowiskiem.
Zaledwie część kości leżała swobodnie na powierzchni. Inne znajdowały się w ciemnym
piaskowcu i otoczakach. Kości sterczały wszędzie; były w wypłuczyskach, zalegały obnażone
na wzgórkach skały, gromadziły się wielkimi skupiskami.
Dzielni czabanowie mieli rację – odkryli niebywałej wielkości cmentarzysko olbrzymich
wymarłych jaszczurów, gdzie zgromadziły się szczątki setek tysięcy różnych zwierząt.
Dziwne wrażenie wywierała ta rozpalona, czarna, martwa dolina zawalona kośćmi
olbrzymów. Mimo woli przychodziły na myśl starożytne legendy o walkach smoków, o
mogiłach wielkoludów, o chmarach zatopionych podczas potopu olbrzymów. Jasne stawało
się od razu pochodzenie tych legend, mających niewątpliwie swe źródła w odnajdywanych
skupiskach olbrzymich kości.
– Nie przybyło?
– Nie, nie przybyło.
– Trzeba kopać głębiej.
– Głębiej nie można, tam już jest skała.
– Skała? – Nikitin rzucił notatki, zerwał się i podszedł do źródła.
Upewniwszy się co do słuszności słów Łotysza, paleontolog poczuł, jak serce ściska mu
się z niepokoju. Kryjąc lęk Nikitin powoli oddalił się od obozu, idąc ku górom, aby namyślić
się w samotności. W drugiej dobie pobytu w dolinie zrobili straszne odkrycie: ilość wody w
źródle Bissekty była niewystarczająca. To, co wystarczało dla dwóch, trzech podróżnych z
wielbłądami, nie wystarczało dla dużej ekspedycji. Może źródło dobre było sto lat temu, ale
teraz już wysychało. Trzeba było napocząć żelazny zapas wody. Ale skąd wziąć wody na
drogę powrotną? Trzeba rzucić wszystko i możliwie najprędzej przedostać się na wschód –
tam w odległości dwustu kilometrów są na pewno dobre studnie. Gdyby tak przywieźć
stamtąd wodę? Ale wówczas nie starczy benzyny na powrót.
Oszołomiony niespodziewanym ciosem uczony jaskrawo odczuł całą swą niemoc wobec
bezlitosnych sił natury. Cóż może zrobić on i cała jego tak wspaniale wyposażona ekspedycja
– bez wody? Skąd ją tu wziąć, wśród rozpalonych słońcem głazów, gdzie nie ma nic, prócz
tego maleńkiego źródełka starożytnej studni?
Próby oczyszczenia źródła do niczego nie doprowadziły. Czyżby to niespodziane
nieszczęście mogło zburzyć tak starannie zorganizowaną ekspedycję, przekreślić jej dorobek,
zagrozić ludziom?
Pogrążony w ciężkich myślach Nikitin zabrnął w góry. Szedł wolno niewielką rozpadliną,
głęboko werżniętą w czarne zbocza siodła górskiego. Rozpalone czarne skały ziały dusznym
upałem. Nikitin zatrzymał się i zobaczył Miriam. Dziewczyna siedziała na kamieniu
podkurczywszy nogi i przegiąwszy smukłą kibić. Na kolanach miała otwarty notatnik i była
tak zamyślona, że nie usłyszała kroków Nikitina. Zdawało się, że ciężkie warkocze
przygniatają pochyloną głowę Miriam, twarz jej była zwrócona ku mglistej gorącej dali. Cały
wygląd dziewczyny i jej poza nagle uderzyły paleontologa harmonią z otaczającą naturą.
Nikitin po raz pierwszy poczuł, że Miriam jest dziecięciem swego kraju. Płynęła od niej
stanowczość, ukryta pod maską spokoju. Nikitin zastygł w miejscu bojąc się przestraszyć
Miriam.
Kraina rozpalonych, martwych przestrzeni, gdzie nic nie przychodzi łatwo. Tylko
uporczywy wysiłek wielu pokoleń przynosi zwycięstwo nad okrutną przyrodą tego kraju. Nie
można iść przebojem, w porywie zapału – taka droga nie doprowadzi tu do celu. Trzeba
wolno, cierpliwie i pewnie posuwać się naprzód. Być zawsze przygotowanym na coraz to
nowe trudności, siłą woli tłumić właściwe każdemu człowiekowi pragnienie cudownego,
nieoczekiwanego szczęścia.
Dziewczyna, poczuwszy wzrok Nikitina, spojrzała, zerwała się, i podeszła do niego.
Badawczo zajrzała w oczy młodego uczonego.
– Co wam jest, towarzyszu Nikitin? – spytała jak zwykle powoli.
Nikitin odczuł szczerą troskę w jej głosie. Z bezwiedną potrzebą szczerości w stosunku
do niej opowiedział o klęsce oczekującej ekspedycję. Dziewczyna wysłuchała go w milczeniu
i dopiero w drodze powrotnej, przy samym obozie, zakłopotana powiedziała jak by do siebie.
– Słyszałam, że w zeszłym roku przy robotach na Diurtkyrze udało się zwiększyć
wydajność źródeł... – Miriam zrobiła pauzę – przy pomocy dynamitu. Więc, gdybyśmy
mieli...
– Do diabła, przecież mamy ammonal! – krzyknął Nikitin. – Można wysadzić w
powietrze źródło strugi, to nie zawsze pomaga, ale czasem udaje się. Zupełnie to
przeoczyłem. Zaraz spróbujemy. – Paleontolog poweselał i przyśpieszył kroku. –
Zaryzykujemy największy nabój.
Grom wybuchu wstrząsnął martwymi górami. Wysoki słup pyłu wzniósł się nad źródłem,
a w kilka sekund później coś się oberwało w górach ze strasznym hukiem. Wszyscy
uczestnicy ekspedycji rzucili się do źródła, w milczeniu zaczęli usuwać zaporę skalną i
odkopywać je. W obozie zapanowała naprężona cisza, gdy Nikitin z Miriam zaczęli mierzyć
dopływ wody. Nagle naczelnik ekspedycji wyprostował się.
– Dziękuję, Miriam!
Pochwycił rękę dziewczyny i mocno ją uścisnął.
– W górę ją! – rozległ się przyjazny okrzyk. Dziewczyna jak strzała pomknęła szukać
ratunku za plecami starszego szofera. Ten rozpostarł potężne ramiona i groźnie oświadczył:
– Nie dam!
– Jak tam wasz asfalt, Miriam? – spytał wesoło Nikitin.
– Tu są bardzo ciekawe pokłady. To nie asfalt, ale jakaś szczególna, bardzo twarda smoła.
– Pokażcie mi ją jutro, dobrze? A dziś radzę zaznajomić się z naszymi zdobyczami.
Cała równina pokryta była wzgórkami skopanej ziemi. Z ogniska, na którym gotowano
rzadki klej stolarski, unosił się lekki dymek. Martyn Martynowicz w spodenkach
kąpielowych, opalony na czarno, gorliwie nasycał tym klejem kruche kości. Bliżej ku
środkowi równiny pracowało kilku ludzi. Duża płaszczyzna oczyszczonej z wierzchu skały
okopana była głębokimi rowami. Dwóch robotników ostrożnie dłubało długimi nożami w
kruchym piaskowcu, dzieląc okopany głaz na trzy części. Marusia kończyła oczyszczanie
czaszki przesycając klejem uszkodzone części. Nikitin przyprowadził Miriam do głazu i
zdumiona dziewczyna zobaczyła na jego powierzchni rozpostarty szkielet ogromnego
jaszczura. Jaszczur leżał na boku podwinąwszy długi ogon i skrzyżowawszy ciężkie tylne
łapy. Na kręgach, żebrach, nawet na kopytach – wszędzie widniały wyraźnie napisane cyfry.
Czaszka potwora, mająca około dwóch metrów długości, przechodziła na karku w olbrzymi
kostny kołnierz, wysadzany tępymi kolcami. Nad oczyma sterczały dwa długie skierowane
skośnie ku przodowi rogi; trzeci róg tkwił na nosie, a pysk zakończony był długim dziobem
– To „triceratops”, trójrogi trawożerny dynozaur, dobrze uzbrojony przeciwko
drapieżcom – objaśnił Nikitin. – Szkielet zachowany jest całkowicie; podzielimy go na trzy
części i wprawimy w mocne ramy – paleontolog wskazał przygotowane belki – zalejemy
gipsem i przewieziemy w postaci ciężkich monolitów, aby dopiero na miejscu, w
laboratorium, ostatecznie oczyścić ze skały.
– Jakież musiały istnieć drapieżniki, skoro przeciw nim trzeba było mieć takie
uzbrojenie? – spytała Miriam.
– Drapieżniki? – wykrzyknął paleontolog. – Macie przykład – wybrał z koszyka płaski
ząb długości około piętnastu centymetrów z zagiętym wierzchołkiem i z nacięciami w
kształcie piły po obu brzegach. – To tyranozaur, władca jaszczurów, olbrzym chodzący na
tylnych łapach.
– Niedługo przejdziemy z wykopaliskami w same góry – ciągnął Nikitin. – Tam Martyn
Martynowicz znalazł trzy szkielety pancernych dynozaurów o kościanych pancerzach
wysadzanych kolcami. Prawdziwe czołgi, tylko że w odróżnieniu od współczesnych, bez
armat; współczesne czołgi są bronią natarcia, a losem trawożernego stworzenia jest bierna
obrona. Chowa się za swą tarczę albo wystawia rogi – samo nie napada.
Nie dochodząc do wschodniej rozpadliny Miriam skręciła w lewo i poprowadziła Nikitina
wzdłuż podnóża góry, między rozrzucone kamienne głazy.
Przed paleontologiem i jego towarzyszką nieoczekiwanie wyrosła potężna ściana
czerwonawoczamej skały. Przecinało ją wąskie przejście, jak gdyby została przecięta
uderzeniem olbrzymiego miecza. Po obu stronach tej kamiennej szczeliny wznosiły się dwie
skalne baszty, zaopatrzone w wysoko u góry zwisające nad przejściem występy. Wąska
szczelina była prosta jak lufa strzelby, z gładkimi, wypolerowanymi ścianami. Przeszedłszy
kilkadziesiąt kroków Miriam i Nikitin znaleźli się w sporej dolince zamkniętej ze wszystkich
stron stromymi skałami. Ściana naprzeciw przejścia wyginała się regularnym półkolem, w
którego środku występował ogromny sześcian bardzo twardego brunatnego piaskowca.
Podnóże sześcianu tonęło w kupie płaskich, zapewne niedawno wywróconych głazów; na
przedniej, ukośnej powierzchni połyskiwało ogromne czarne lustro. Paleontolog ze
zdumieniem rozglądał się dokoła.
– Pokłady asfaltu – przemówiła Miriam – a raczej stwardniałej smoły. Smoła tworzy
regularne warstwy w twardych piaskowcach, osadzonych ongiś według wszelkiego
prawdopodobieństwa przez wiatr, coś w rodzaju starożytnych diun. Gdyśmy wysadzili źródło
w powietrze – tutaj runęła skała i odsłoniła świeżą warstwę smoły kopalnej. Jej gładka
powierzchnia, jeszcze nie zniszczona przez proces wietrzenia, błyszczy jak lustro.
– Kiedy utworzyła się waszym zdaniem ta smoła i piaskowiec? – szybko spytał
paleontolog.
– Jest zapewne współczesna kościom dynozaurów – odpowiedziała Miriam. – Wszystkie
te pokłady gromadziły się tu, w dolinach starożytnych gór, i od tamtych czasów pozostały
niemal nienaruszone.
Nikitin z aprobatą kiwnął głową i usiadł na grubym, skrzypiącym piachu. Dziewczyna
usadowiła się naprzeciw niego w swej ulubionej pozycji – z podwiniętymi nogami.
W zamkniętej ze wszystkich stron dolince było jakoś niezbyt gorąco. Dokoła panowała
przedziwna cisza. Ledwo dosłyszalnie, niby dalekie kryształowe dzwoneczki, dźwięczały
suche trawy rosnące na dnie tej naturalnej sali górskiej. Nikitin pierwszy raz w życiu usłyszał
ich szeleszczące, smutne wołanie i ze zdumieniem spojrzał na Miriam. Dziewczyna pochyliła
głowę i położyła palec na ustach. Wkrótce w ten słaby, niemal nierzeczywisty zew, wplotły
się jakieś równie dalekie akordy niskich tonów – głosy krzewów rosnących u podnóża
pierścienia skał.
Nikitin pogrążył się w głębokim zamyśleniu słuchając tej ledwo dosłyszalnej muzyki
milczącej pustyni.
Trawy dzwoniły, jak by nawoływały do zajrzenia w głąb natury – mówiły o tym, co jest
ukryte, co zazwyczaj mija niepostrzeżone przez naszą świadomość, przytępioną
zakorzenionymi przyzwyczajeniami i tylko w rzadkich chwilach życia reagującą z prawdziwą
wrażliwością.
Nikitin myślał o tym, że natura jest bardziej bogata niż wszelkie nasze o niej
wyobrażenia, ale poznanie jej tajemnic wiele kosztuje. W bliskim obcowaniu, w ciągłej walce
z przyrodą człowiek podchodzi bardzo blisko do jej ukrytych skarbów. Ale wówczas trzeba,
aby dusza jego była jasna i czysta, podobna do czułego instrumentu muzycznego, wówczas
odpowie na zew natury. Nikitin powoli podniósł wzrok i zobaczył wpatrzone w siebie oczy
Miriam. Dziewczyna spokojnie badała jego twarz nie spuszczając oczu. Nikitin wstał
niezręcznie i głosem, który jemu samemu wydał się ochrypły i niski, zagłuszył delikatne
szepty traw.
– Trzeba już wracać, Miriam.
Dziewczyna podniosła się w milczeniu. Przed odejściem raz jeszcze Nikitin z
zadowoleniem rzucił okiem na pełną spokoju dolinkę.
– Czemu wcześniej nie powiedzieliście mi o tym uroczym miejscu? – zwrócił się z
wyrzutem do dziewczyny.
– Tak byliście pochłonięci swą pracą... – odpowiedziała cicho Miriam.
– Zaraz jutro przeniosę obóz do podnóża kamiennych baszt – zdecydował Nikitin. –
Zresztą główne wykopaliska będą teraz tuż obok.
Martyn Martynowicz pewnym, eleganckim uderzeniem wbił ostatni gwóźdź w długą
skrzynię.
– Koniec, towarzyszu Nikitin! – wesoło zawołał, zagłuszył delikatne szepty traw.
– Koniec! – odkrzyknął Nikitin. – Jutro odpoczynek i przygotowania do drogi, a
wieczorem jazda – uczony zrobił pauzę – do domu!... Dłużej nie możemy tu tkwić.
– Towarzyszu Nikitin – z prośbą w głosie wtrąciła się Marusia – dawno obiecywaliście
opowiedzieć nam o tych – dziewczyna wskazała na leżące wszędzie skrzynie – zwierzętach,
ale nigdy nie mieliście czasu. Może dziś... jest dopiero trzecia.
– Dobrze, zjemy obiad i pójdziemy do dolinki – zgodził się Nikitin.
Uczestnicy ekspedycji uważnie słuchali swego naczelnika. Nikitin mówił dobrze,
porywająco. Opowiedział, jak w zamierzchłych epokach rozwoju życia na powierzchni ziemi
wolno, w ciągu milionów pokoleń, doskonalił się organizm zwierzęcy, jak pojawiały się
wówczas fantastyczne, dziwne kształty zwierząt czworonożnych: gadów i płazów. Jak w
walce o byt, w przezwyciężaniu wpływów otaczającej przyrody, ginęły wszystkie mniej
doskonałe, mniej aktywne gatunki – ostry grzebień doboru naturalnego czesał potok pokoleń
odrzucając wszystko, co słabsze i niepotrzebne. Na początku ery mezozoicznej, około stu
pięćdziesięciu milionów lat temu, na dawnych lądach rozmnożyły się gady. Od nich pochodzą
najdoskonalsze ze wszystkich stworzeń – ssaki, rozwijające się w surowych warunkach
końca ery paleozoicznej. Potem zaś, ostry i suchy klimat zmienił się wszędzie na wilgotny i
gorący, a obfita, wspaniała roślinność pokryła lądy. Warunki stały się lżejsze, lepsze i
wówczas po całej ziemi rozmnożyły się olbrzymie gady. Zapanowały one na lądzie, w
powietrzu i w wodzie, doszły do wielkich rozmiarów i liczby.
Roślinożerne olbrzymy, w obronie przed drapieżnymi, miały cudaczne rogi albo pancerze
z kostnymi kolcami i tarczkami.
Inne, nie chronione pancerzem, dochodzące do dwudziestu pięciu metrów długości i
sześćdziesięciu ton wagi, kryły się w wodzie przybrzeżnych lagun morskich czy jezior. W
powietrzu unosiły się latające jaszczury, które ze wszystkich latających stworzeń miały
największą rozpiętość skrzydeł i dzięki temu były najlepszymi lotnikami. Olbrzymie
zwierzęta drapieżne chodziły na tylnych nogach podpierając się grubym ogonem. Ich
przednie łapy zamieniły się w słabe, prawie niepotrzebne wyrostki; głównym orężem w walce
była olbrzymia głowa z wielkimi, ostrymi zębami. Były to trzynożne potwory, dochodzące do
ośmiu metrów wysokości, bezmózgie maszyny bojowe o strasznej sile i bezlitosnym
okrucieństwie.
Wśród jaszczurów-olbrzymów żyły pierwotne ssaki – maleńkie zwierzątka, podobne do
naszych jeży czy szczurów. Gady w korzystnych warunkach ery mezozoicznej zgniotły tę
postępową grupę zwierząt i z tego punktu widzenia mezozoid był epoką reakcji trwającej
około stu milionów lat i wstrzymującej postęp w świecie zwierzęcym. Lecz gdy tylko zaczęły
się zmieniać warunki klimatyczne, nastąpiły zmiany wśród roślin i źle się zaczęło dziać
ogromnym jaszczurom. Roślinożerne olbrzymy wymagały obfitego, lekkostrawnego
roślinnego pożywienia.
Zmiana żywności stała się katastrofą zarówno dla roślinożernych jak i dla drapieżców.
Naturalny stan „zaludnienia” uległ gwałtownej zmianie. Nastąpiło masowe wymieranie
gadów i szybki rozwój ssaków, które stały się panami ziemi i wreszcie dały istotę myślącą –
człowieka.
– Wyobraźcie sobie przez chwilę nie kończący się łańcuch pokoleń żywych istot, który
przez te setki milionów lat przemijał bez jednej jedynej myśli, wyobraźcie sobie tę
nieogarniętą liczbę ofiar doboru naturalnego na ślepej drodze ewolucji...
Uczony zamilkł. Wysoko, na pociemniałym już niebie, rozległ się głos orła... i
Słuchacze siedzieli cicho, wpatrzeni w paleontologa.
Nikitin uśmiechnął się w zadumie i znów zaczął:
– Tak, wielkość mojej nauki polega na nieogarniętych perspektywach czasu. Pod tym
względem paleontologia może być porównywana jedynie z astronomią! Ale paleontologia ma
jedną słabą stronę – bardzo słabą, męczącą ludzi, którzy dążą do głębokiego poznania:
niekompletność materiału. Zaledwie bardzo mała część dawniej żyjących zwierząt zachowała
się w różnych warstwach skorupy ziemskiej, a to, co się zachowało – też stanowi tylko
niekompletne szczątki. Przykładów nie trzeba daleko szukać. Choćby nasze wykopaliska –
wydostaliśmy tylko kości. Co prawda na podstawie tych kości możemy odtworzyć
zewnętrzny wygląd zwierząt, ale tylko do pewnego stopnia. Najgorsze jest to, że nigdy nie
dowiemy się szczegółów wewnętrznej budowy zwierzęcia i nie będziemy go sobie mogli
wyobrazić żywego. W ten sposób nigdy nie sprawdzimy ścisłości naszych wyobrażeń, nie
ustalimy naszych błędów. Niewzruszone są prawa natury. Siła umysłu ludzkiego polega na
tym, aby im spojrzeć prosto w twarz i nie dać się omamić bajkom.
Głęboki smutek zadrgał w głosie uczonego i udzielił się słuchaczom.
Paleontolog podniósł się z żywością.
– Ale to nic, dla was, nie obciążonych wiedzą, pozostaje swobodna i potężna fantazja
pisarzy. Oni barwnie i przekonywająco wskrzeszają wymarły świat zwierzęcy, nie krępowani
więzami ścisłych faktów. Radzę przeczytać „Świat zaginiony” Conan Doyle'a i „Walkę o
ogień” Rosny-Ojca. – To mój ulubiony pisarz. Nawet na paleontologa może on podziałać
potęgą wyobraźni, wspaniałym obrazem pradawnego życia, uchwyconym cieniem
przeszłości. – Z zapałem zaczął cytować: – „Wraz z gęstniejącym mrokiem ukazał się
mglisty cień przeszłości i po stepie płynął czerwony złowrogi potok”.
Lekki okrzyk Marusi przerwał uczonemu i kazał mu się odwrócić. W chwilę potem
zamarł wstrząśnięty do głębi.
Nad mieniącą się szafirem płytą smoły kopalnej, z jej czarnej głębi podnosiło się
olbrzymie zielonoszare widmo. Olbrzymi dynozaur stał nieruchomo w powietrzu nad górnym
brzegiem skalistego urwiska, unosząc się na dziesięć metrów nad głowami osłupiałych ludzi.
Potwór wznosił wysoko swoją głowę o garbatym nosie; wielkie oczy smętnie i ponuro
spoglądały gdzieś w dal; szeroka paszcza bez warg obnażała długi rząd zagiętych w tył
zębów. Kark zwierzęcia stromo opadał przechodząc w nieprawdopodobnie potężny ogon,
podtrzymujący dynozaura z tyłu. Olbrzymie, zgięte w stawach tylne łapy były potężne jak
ogon, podobne do dwóch kolumn i miały szeroko rozpłaszczone palce z krzywymi,
olbrzymimi pazurami. Niemal pod samą szyją, na pochyło zwisającej nad ziemią części
tułowia, nieporadnie i bez sensu sterczały dwie cienkie, szponiaste przednie łapki, bardzo
maleńkie w porównaniu z olbrzymim tułowiem i głową. Poprzez to widmo przeświecały
czarne urwiska gór, a jednocześnie można było odróżnić najmniejsze szczegóły ciała
zwierzęcia. Upstrzony drobnymi kostnymi blaszkami grzbiet potwora, jego chropowata skóra,
zwisająca miejscami w ciężkich fałdach, dziwna narośl na gardle, pagórki olbrzymich mięśni,
nawet szerokie fioletowe pasmo wzdłuż boku – wszystko to stwarzało zdumiewające pozory
rzeczywistości. Nic więc dziwnego, że piętnaście osób oniemiało z wrażenia i oczarowani,
pochłaniali wzrokiem olbrzymi cień – tak rzeczywisty, a jednocześnie widmowy.
Upłynęło kilka minut. W nieuchwytnych ruchach promieni słonecznych zjawa dynozaura
roztopiła się, zgasła. Przed ludźmi nie było nic oprócz czarnego lustra, które utraciło
błękitnawy odcień i połyskiwało teraz kolorem miedzi.
Głośne westchnienie wydarło się jednocześnie z kilku piersi. Nikitin zwilżył wyschłe
wargi.
Długi czas nikt nie mógł wymówić ani słowa. Nie-wiarogodne ukazanie się widma
potwora zburzyło wszystkie utarte, ustalone wyobrażenia; każdy czuł, że w jego życie
wtargnęło coś niezwykłego.
Najbardziej wstrząśnięty był sam Nikitin, uczony, przywykły do analizowania i
wyjaśniania zagadek natury.
Nie przychodziło mu do głowy żadne rozsądne wyjaśnienie tego, co się stało. Wszyscy
gubili się w domysłach. W obozie do późnej nocy panował gwar, dopóki wreszcie Nikitin nie
uspokoił wzburzonych namiętności oznajmieniem, że w tej krainie dziwów miraż dy-nozaura
nie jest znów widowiskiem tak bardzo zadziwiającym. Widmo to, według określenia Nikitina,
nie mogło być niczym innym jak tyranozaurem.
Warczały sprawdzane przed daleką podróżą motory. Błękitnawy dymek rozpełzał się po
brunatnych otoczakach równiny. Nikitin spojrzał na zegarek i szybko podążył do wąskiej
szczeliny wśród skał.
Czarne lustro spojrzało na niego głęboko i obojętnie. Nie było już tu dawnej ciszy w tym
przybytku spokoju – zza skalnych ścian dochodził odgłos motorów. Niejasne uczucie czegoś
na zawsze utraconego owładnęło Nikitinem. Czekał na ukazanie się wczorajszego widma, ale
widmo nie zjawiało się.
Widocznie Nikitin nie zapamiętał dokładnie momentu pojawienia się widma i przyszedł
za późno...
Bolejąc nad zaniedbaniem i jednocześnie dziwiąc się rozmiarom swego żalu, Nikitin
długi czas stał przed kupą kamieni tworzących podstawę lustra. Za nim rozległ się skrzyp
piasku, Miriam szybko podeszła ku niemu.
– Martyn Martynowicz mówi, że już można jechać. Powiedziałam, że pójdę po was,
chciałabym jeszcze raz spojrzeć... – urywanie i szybko zaczęła mówić zdyszana dziewczyna.
– Zaraz idę – niezdecydowanie powiedział paleontolog i po chwili milczenia dodał –
zaczekajcie, Miriam!
Dziewczyna z uległością podeszła i zaczęła razem z nim wpatrywać się w czarne lustro.
– Co będziecie robić, Miriam, po powrocie? – nagle spytał Nikitin.
– Pracować, uczyć się – krótko odpowiedziała dziewczyna. – A wy?
– Też będę pracować na tymi dynozaurami. – Uczony zająknął się i niespodziewanie
gwałtownie zakończył: – I myśleć o was...
Miriam pochyliła głowę, milczała chwilę.
– Gdybym była na waszym miejscu, poświęciłabym wszystkie siły na rozwiązanie
zagadki widma dynozaura. Przecież to nie zwyczajny miraż – dodała po chwili.
– Sam wiem, że to nie miraż – zawołał zniechęcony Nikitin – ale jestem tylko
paleontologiem, gdybym był fizykiem...
Nikitin urwał rozmowę i z niewytłumaczonym gniewem na samego siebie podszedł do
warstwy zadziwiającej, skamieniałej smoły. Długo wpatrywał się w jej czarną, niemą głębię i
nieznośne, dzikie pragnienie narastało w jego duszy. Na jedną sekundę otworzyła się
nieprzenikniona, niedostępna dla człowieka zasłona czasu. Wśród wszystkich ludzi – jedynie
jemu i jego towarzyszom było dane zajrzeć w przeszłość. A z nich wszystkich tylko on jeden
był wystarczająco uzbrojony w wiedzę i doświadczenie pracy naukowej. Miriam ma rację.
Nikitina opanowało silne pragnienie odkrycia tej tajemnicy przyrody.
Nagle Nikitin zauważył jakieś srebrzyste cienie wypływające jak gdyby z czarnej głębi.
Paleontolog zaczął się w nie wpatrywać natężając uwagę i wzrok. Rozrzucone części szybko
złożyły się w niejasny, ale pełny obraz. Był on podobny do źle wywołanego zdjęcia
olbrzymich rozmiarów. W środku wystąpiła odwrócona postać wczorajszego tyranozaura,
jednak silnie zmniejszona, a z lewej strony widniała grupa olbrzymich drzew, zaś za nimi i w
dole ukazały się mgliste zarysy jakichś skał.
Wyciągnąwszy notes Nikitin przywołał Miriam i zaczął pośpiesznie szkicować złudne
widziadło. Oboje wpatrywali się chciwie w srebrzystopopielate cienie, ale zjawa nie stawała
się wyraźniejsza. Oczy zmęczyły się wreszcie od natężenia, zaczęły przed nimi krążyć i
migać jakieś świetlne plamy i znów głęboka czerń stała się ślepa i bez wyrazu.
Nikitin z trudem zmusił się do odejścia od tajemniczego lustra. Zdawał sobie sprawę z
tego, że należałoby tu zostać jeszcze kilka dni dla obserwacji lustra. Rzadki kaprys losu
pozwolił mu zetknąć się z zupełnie wyjątkowym zjawiskiem. Bardzo prędko, może już za
kilka dni, słońce i wiatr zniszczą gładką powierzchnię warstwy smoły i na zawsze przepadnie
zawarta w niej tajemnica, niezrozumiała mimo wszystko dla Nikitina. Obowiązkiem
uczonego – i żeby to tylko obowiązkiem – całą racją jego istnienia! – jest nie wypuścić z
rąk tego odkrycia, przekazać je ludziom. A wbrew temu wszystkiemu trzeba będzie porzucić
cudowne okno w przeszłość, zostawić je w dalekich, niedostępnych górach. Brak czasu!
Niebezpieczne było odkładanie powrotu, a dla dobra wykopalisk ekspedycja i tak pracowała
do ostatniego dnia. Przed nimi ciężka droga powrotna w przeciążonych autach. Czyż mógł
narażać powierzone mu życie ludzkie z racji niewyjaśnionego mirażu?... Oczywiście, że nie!
Nikitin szybko, prawie biegnąc, wrócił do aut. Podszedłszy do „Błyskawicy” jeszcze raz
obejrzał się na Miriam nieruchomo stojącą przy „Niszczycielu”, obróconą ku wejściu do
szczeliny. To było ostatnie wrażenie paleontologa, które wywoził ze sobą opuszczając to
zagadkowe miejsce.
– Jazda! – krzyknął głośno i zatrzasnąwszy drzwiczki szoferki zaczął się przyglądać, jak
migały uciekające spod skrzydła auta iskry gipsu w dolinie kości.
Szybko gasło pochmurne, ołowiane niebo. Przez podwójne okna widać było czarny,
pokryty lodem dach z białymi plamami śniegu. Gwałtowne podmuchy wiatru rwały dym
unoszący się z komina.
Nikitin odsunął książkę i wyprostował się w fotelu: gnębił go głuchy smutek.
Uparty umysł uczonego nie chciał się poddać, ale gdzieś głęboko w duszy dojrzewało już
gorzkie poczucie bezsilności.
Ze smutkiem uprzytamniał sobie Nikitin, że tylko nieskazitelna opinia ocaliła go od
jawnych żartów, a nawet podejrzeń o chorobę umysłową. Pomoc, o którą się zwrócił do
fizyków, wyraziła się z ich strony w formie drwiącego zdumienia: czyż mało bywa różnych
złudzeń optycznych, miraży, halucynacji? I rozważając rzecz z ich punktu widzenia Nikitin
nawet nie mógł wziąć im tego za złe.
Jeszcze tam, w górach, na cmentarzysku dynozaurów zrozumiał, że gładka powierzchnia
czarnej smoły kryła w sobie coś w rodzaju zdjęcia fotograficznego, w niepojęty sposób
odbijającego się w powietrzu. A jak mogło powstać zdjęcie bez kliszy fotograficznej, bez
wywołania, bez utrwalenia? A najważniejsze – zwyczajne rozproszone światło nie stworzy
żadnego obrazu, potrzebna jest do tego ciemnia fotograficzna, to jest ciemna kamera z wąską
szczeliną lub otworem; przechodzące przez ten otwór promienie światła dają odwrócony
obraz tego, co się znajduje w ognisku soczewki. I tyranozaur w głębi czarnego lustra też był
odwrócony, ale...
Potrzeba było niebywałego entuzjazmu, namiętnego natężenia umysłu i woli w dążeniu
do tego jedynego celu. Potrzeba było natchnienia, ale natchnienie nie przychodziło, tu, w
warunkach jednostajnego, zwykłego bytowania. Co więcej – coraz bardziej oddalało się
wszystko to, co się zdarzyło tam, w odległości czterech tysięcy kilometrów, za stepami i
wzgórzami rozpalonych piasków. Czyż można to komukolwiek opowiedzieć? Czy można
uwierzyć w złudną zjawę tu, w bladym, trzeźwym świetle chłodnego zimowego wieczoru?... I
Miriam... Czyż nie odeszła także z jego życia stając się takim samym zgasłym mirażem?...
Nikitin przymknął oczy. Na chwilę znikło ciemne okno, śnieg i chłód... W wyobraźni
Nikitina, w nużącym niesamowitym słońcu jeden za drugim powstawały obrazy. Oślepiająco
białe mury, ciemna, przetykana gorącym złotem zieleń liści, szemrzące aryki, rude kłęby
kurzu...
I znów kołysząc się szły auta w takt miarowego warkotu motorów, wśród drżącego,
nagrzanego powietrza, przecinając błękitne łańcuchy przedziwnych miraży. Przez mgłę
fantastycznego, wymykającego się światła, zawisłego nad bezgranicznie wypaloną równiną,
coraz wyraźniej występowała znajoma postać dalekiej Miriam. Paleontolog zerwał się, z
hałasem odsuwając fotel.
„Jak mogłem od razu tego nie pojąć, czemuż jej wtedy tego nie powiedziałem? – myślał
chodząc po pokoju. – Ale przecież można jeszcze teraz pojechać, napisać!” – Nikitin
denerwował się – zbliżało się ku niemu coś potężnego, żądającego niezwłocznej decyzji.
Pojedzie do niej, powie wszystko... natychmiast... Nikitin niezręcznie machnął ręką i trącił
kręg dynozaura, leżący na brzegu stołu. Ciężka kość z hałasem upadła na podłogę i rozleciała
się na kilka kawałków. Uczony natychmiast opamiętał się i rzucił do zbierania rozsypanych
odłamków. Ogarnął go męczący wstyd, jak gdyby jego najtajniejsze marzenia podpatrzone
zostały przez kogoś obcego. Obejrzał się pośpiesznie i wówczas to, co go otaczało, znowu
nieubłaganie opanowało jego duszę. To był jego świat – zwyczajny, spokojny i jasny,
chociaż może czasem zbyt wąski. Wysoka, oszklona szafa kryje w swych szufladach jeszcze
wiele niezbadanych skarbów – szczątków pierwotnego życia. A poza tym wszystkim wielka
zagadka cienia przeszłości! Czyż to dla niego małe zadanie, dla niezręcznego, powoli
myślącego, wiecznie spóźniającego się chłopca, jak mówił dawny nauczyciel. Z Miriam też –
spóźnił się, beznadziejnie się spóźnił z wyznaniem jej wszystkiego tam, w górach Arkarły, w
dolinie dźwięczących traw. A teraz, aby zdobyć Miriam, trzeba temu poświęcić wszystkie
myśli, wszystkie swe siły... właśnie teraz, kiedy tak wielkiego wysiłku wymaga zagadka
cienia przeszłości. Czyż da radę temu wszystkiemu?... I skąd ta pewność, że Miriam gotowa
go pokochać? A jeżeli już kocha innego?
Nikitin nagle uspokoił się i usiadł w fotelu.
Rozum ludzki nie mógł opuścić swych potężnych skrzydeł przed czymś niepojętym –
widmo dynozaura musiało mieć jakieś wytłumaczenie!
Nieugięta wola wobec najtrudniejszych zadań, protest przeciwko ślepej wierze – to są
właśnie najbarziej charakterystyczne cechy ludzkiego umysłu...
Wszystkie myśli Nikitina mimo woli powracały wciąż do ekspedycji w pustyni.
Przypominał sobie nawet najdrobniejsze szczegóły, zwłaszcza ostatnie dni przed powrotem
do Moskwy.
Chwytliwa pamięć przyrodnika nieoczekiwanie oddała mu wielką przysługę. Nikitin
przypomniał sobie, jak w dniu odjazdu z białego miasta czekał w hotelu na samochód.
Wyciągnął się na szerokim, niskim tapczanie. Okno białego pokoju wychodziło na
szeroką ulicę, zalaną silnym południowym słońcem. Okiennice były zamknięte; w półmroku
pokoju przez szpary okiennic wdzierał się słaby promień światła. Na ścianie naprzeciwko
okna przemknęły jakieś cienie. Mimo woli idąc za nimi wzrokiem Nikitin nagle zobaczył
wyraźny, odwrócony obraz przeciwległej strony ulicy. Ostro rysowały się nagie gałęzie kilku
topoli, przysadzisty dom z nowym dachem, krata żelaznej bramy. Oto przeszedł szybko
człowiek rozwiewając poły chałata – zabawny, maleńki, odwrócony do góry nogami. Niby
ożywczy wiatr przez głowę Nikitina przeniknęła szybka myśl. Maleńka, zamknięta, ocieniona
skalnymi nawisami zapadlina w górach Arkarły... Wąska szczelina – przejście do obszernej
równiny i dokładnie naprzeciwko niej zwierciadlane warstwy smoły... Przecież to ogromna
naturalna kamera, której ogniskową można ściśle obliczyć! Teraz jasne już jest, w jaki sposób
mógł powstać ów obraz. Ale najważniejsze nie jest jeszcze wciąż zrozumiałe: jak mogło
utrwalić się takie zdjęcie, jak mogła przetrwać w ciągu tysięcy wieków przelotna gra świateł i
cieni?! Fotografia nie dała dotąd żadnej odpowiedzi. A!... czekaj!... Nikitin zerwał się i zaczął
chodzić po pokoju – obraz był barwny! Trzeba uważnie przejrzeć teorię fotografii
kolorowej!...
Przez cały następny dzień, zapominając o wszystkim, Nikitin studiował grubą książkę o
fotografii kolorowej.
Zdążył już zapoznać się z teorią barw i analizą ludzkiego wzroku, a teraz przeglądał
ostatni rozdział. – „Szczególne metody fotografii kolorowej”. Tu natrafił na list pisany przez
Niepce'a do Daguerre'a w trzydziestych latach ubiegłego wieku:
„Okazało się, że lakierowanie (smoła asfaltowa) płytki zmieniało się pod wpływem
światła, co dawało w przechodzącym świetle coś podobnego do obrazu na diapozytywie i
wszystkie odcienie barw występowały niezmiernie wyraźnie”...
Nikitin krzyknął mimo woli. Ścisnąwszy skronie, jakby chcąc przytrzymać uciekające
myśli, czytał dalej.
„Gdy na otrzymany obraz z rzuconym nań światłem patrzy się pod pewnym określonym
kątem, uzyskuje się piękny i ciekawy efekt. Zjawisko to należałoby związać z newtonowskim
zjawiskiem kolorowych kręgów. Możliwe, że jakaś część widma działa na smołę
uwydatniając najdelikatniejsze różnice w grubości warstw”.
Cenna nić całkowitego wyjaśnienia widma tyranozaura wiodła przez stronice książki. Na
początku cienka i wątła, im dalej – tym mocniejsza i pewniejsza.
Nikitin dowiedział się, że pod działaniem tzw. stojących fal światła zmienia się struktura
powierzchni klisz, że te fale stojące dają określone barwne odbicie, niezależnie od
normalnego czarnego obrazu, otrzymywanego jako rezultat chemicznego działania światła na
bromek srebra kliszy. Te odbicia interferencji fal świetlnych, zupełnie niewidzialne nawet
przy silnych powiększeniach, ujawniają się tylko w jednej okoliczności – gdy odbijają
światło tylko jednej określonej barwy, przy oświetleniu obrazu pod jednym, ściśle
określonym kątem. Suma tych odbić daje cudowne obrazy w barwach naturalnych.
A więc w przyrodzie istnieje bezpośrednie działanie światła na niektóre materiały i
wystarcza do otrzymania obrazu bez pomocy rozkładanych przez światło związków srebra.
To właśnie było punktem zaczepienia, którego brakowało dotąd uczonemu.
Z odtajałych dachów padały rzadkie krople. Nikitin przyśpieszył kroku. Podniecony dążył
do instytutu. Trzy miesiące pracy nie poszły na marne. Wiedział, czego i gdzie szukać, i
obecnie pomoc optyków, fizyków i fotografów ogromnie posunęła naprzód rozwiązanie
zagadnienia. Oto dziś po raz pierwszy zdecydował się wystąpić przed światem nauki.
Temat wykładu i nazwisko Nikitina ściągnęły liczne audytorium. Zaledwie paleontolog
opowiedział o nie-wiarogodnym wypadku z widmem tyranozaura, natychmiast zauważył
wesołe ożywienie słuchaczy. Nikitin nachmurzył się, lecz ciągnął powoli i dobitnie:
– Ta świeżo odsłonięta warstwa smoły kopalnej kryła widocznie w sobie świetlne odbitki
– zdjęcie jednego momentu z okresu kredowego. Promienie słoneczne, odbijając się od
czarnego lustra pod określonym kątem rzuciły, niby latarnia projekcyjna, na jakieś tworzące
miraż strumienie powietrza olbrzymi widmowy obraz tyranozaura już nie w odwróconej
postaci. Powstało swoiste połączenie odbitego obrazu z mirażem, dzięki czemu nastąpiło
powiększenie świetlnej odbitki. Nie ulega wątpliwości, że potrzebne było duże naświetlanie
dla uzyskania takiej odbitki w smole. Ale możliwe, że siła światła słonecznego w tamtych
czasach, w warunkach klimatu zwrotnikowego, była nieco większa, a może też dynozaury
mogły całymi godzinami stać bez ruchu. Współczesne wielkie gady – krokodyle, żółwie,
węże, duże jaszczurki – po kilka godzin trwają bez ruchu nie zmieniając pozycji. Nie można
ich porównywać z kipiącymi energią ssakami. Dlatego zupełnie możliwe wydaje mi się,
nawet w warunkach długiego naświetlania, uzyskanie zdjęć żywych jaszczurów, czego
dowodzi ujrzany przeze mnie obraz. Określiłem miejsce, z którego było uchwycone zdjęcie –
uczony wskazał na duży plan miejscowości, przypięty do tablicy – znajduje się ono tu, w
odległości stu trzydziestu dziewięciu metrów od podnóża kamiennych baszt. Czy to dzięki
silnemu oświetleniu, czy też szczególnemu układowi obłoków, czy wskutek jakichś innych
okoliczności otrzymane zdjęcie zostało niezwłocznie przykryte naciekami dalszych warstw
smoły asfaltowej i dzięki temu uchronione przed zniszczeniem. Wstrząs przy wybuchu
oddzielił wszystkie górne warstwy obnażając zdjęcie na asfalcie.
Nikitin na chwilę umilkł starając się opanować przeszkadzające mu wzburzenie.
– Ważne ostatecznie jest zresztą – ciągnął dalej – nie samo cudowne zdarzenie, nie to, że
kilku ludzi, po raz pierwszy na świecie, zobaczyło żywy obraz wykopaliskowego zwierzęcia.
Olbrzymie znaczenie opisanego przed chwilą odkrycia polega na stwierdzeniu realnego
istnienia świetlnych odbitek najdawniejszych epok, utrwalonych w pokładach skał i
pozostających tam dziesiątki, a może nawet setki milionów lat. Są to realne cienie przeszłości
powstające z takich głębin czasu, których nie możemy nawet objąć rozumem. Nie
podejrzewaliśmy ich istnienia; nikomu nie przychodziło do głowy, że natura może się sama
fotografować. Dlatego nie szukaliśmy nigdy tych świetlnych odbitek. Fotografie przeszłości
wymagają, rzecz prosta, takich nadzwyczajnych zbiegów okoliczności, że mogą zdarzać się i
zachowywać jedynie w nieprawdopodobnie rzadkich wypadkach. Ale w ciągu fantastycznie
olbrzymich okresów minionego czasu liczba takich wypadków też może być bardzo duża.
Czyż każdy wypadek zachowania się kości wykopaliskowych nie wymaga także wielu
szczęśliwych trafów? A mimo to znamy już obecnie wiele wymarłych zwierząt i liczba ich
wzrasta bardzo szybko w miarę rozwoju badań paleontologicznych.
Świetlne odbitki, zdjęcia przeszłości, mogą się tworzyć i zachowywać nie tylko na smole
asfaltowej. Możemy ich szukać bez wątpienia i w śladach działania promieni świetlnych na
niektóre rozpowszechnione minerały: sole tlenku żelaza, tlenku żelazowego, manganu i
innych metali. Znane jest od dawna fotografowanie metodą płowienia, drogą niszczenia
barwy światłem i otrzymywania barw dopełniających w odpowiednich miejscach obrazu.
Wiedząc to wszystko, możemy już pewnie szukać, łowiąc dawne odbitki świetlne w
najrozmaitszych wypadkach ich utrwalenia i uważnie badając najlżejsze zmiany materii pod
wpływem światła. Gdzie należy szukać tych obrazów przeszłości? W złożach minerałów, tam
gdzie możemy przypuszczać bardzo szybkie nawarstwienie na powietrzu albo w bardzo
płytkiej wodzie. Obnażając bez uszkodzenia nawarstwioną powierzchnię i łowiąc odbitki
świetlne przyrządami zapewniającymi możność ich zobaczenia, powinniśmy nauczyć się
odczytywania tych śladów fal świetlnych minionych czasów.
Wreszcie mamy prawo przypuszczać, że natura fotografowała sama siebie nie tylko przy
pomocy światła. Przypomnieć tu należy niewyjaśnione jeszcze ostatecznie przez naukę
zdjęcia, jakie pozostawia czasem błyskawica na deskach drewnianych, szkle, na skórze
porażonych piorunem ludzi. Można więc sobie wyobrazić utrwalenie obrazu za pomocą
wyładowań elektrycznych albo niewidzialnych promieniowań, w rodzaju emanacji radu.
Zdajmy sobie tylko jasno sprawę z tego, czego szukamy, a będziemy wiedzieć, gdzie należy
szukać i – znajdziemy!
Nikitin skończył wykład. W toku dyskusji odezwały się głosy pełne sceptycyzmu.
Szczególnie protestował jeden znany geolog, który z właściwym sobie krasomówstwem
scharakteryzował wystąpienie Nikitina jako porywającą, ale z naukowego punktu widzenia
grosza nie wartą „paleofantazję”.
Jednak paleontolog nie czuł się dotknięty tymi wszystkimi napaściami. Miał już od dawna
mocną, ugruntowaną pewność.
Metaliczne uderzenia rozbrzmiewały donośnie w ogromnej sali. Nikitin zatrzymał się u
wejścia. W stojących naprzeciw siebie gablotkach przyziemne jaszczury szczerzyły czarne
zębiska. Duża, wolna przestrzeń podłogi za gablotkami zawalona była krawędziakami,
żelaznymi rurami, nitami i narzędziami. Pośrodku, na skrzyżowanych belkach, wznosiły się
dwa wysokie pionowe słupy, główne podstawy olbrzymiego szkieletu dynozaura. Do tylnego
słupa były już wmontowane skomplikowane, wygięte żelazne szyny. Dwaj preparatorzy
ostrożnie przymocowywali do nich ogromne kości tylnych łap potwora. Nikitin przebiegł
wzrokiem po opływowej linii wygięcia rury, najeżonej miedzianymi suwakami i okalającej
rusztowanie u góry. Tu, według nakreślonego zarysu drapieżnie wygiętego karku,
przymocowane zostaną osiemdziesiąt trzy kręgi grzbietu tyranozaura.
U przedniego słupa uwijał się na chwiejnej drabince Martyn Martynowicz z wielkim
francuskim kluczem w ręku. Drugi preparator – ponury i chudy, w luźnym fartuchu
roboczym – wdrapywał się z długą rurą w rękach po przeciwnej stronie drabiny.
– Nic z tego nie będzie! – krzyknął paleontolog. – Ostrożnie. Ostrożnie. Nie leńcie się i
przesuńcie rusztowanie!
– Po co marudzić, towarzyszu – wesoło odpowiedział z góry Łotysz. – Tak też damy
radę. Stara szkoła.
Nikitin wzruszył ramionami. Ponury preparator wstawił nacięcie rury w górne
zakończenie słupa. Martyn Martynowicz energicznie obrócił klucz. Rura – podpora
masywnej szyi – przekręciła się i pociągnęła za sobą ponurego preparatora. Obaj z Łotyszem
zderzyli się ze sobą pierś o pierś, na wąziutkiej górnej platformie drabinki i runęli w różne
strony. Hukowi padającej rury towarzyszył brzęk rozbitego szkła i okrzyk przerażenia.
Martyn Martynowicz zmieszany podniósł się z podłogi, pocierając guz na łysej głowie.
– A taki upadek, czy to też stara szkoła? – ze śmiechem zapytał paleontolog.
– A jakże! – podchwycił sprytny Łotysz. – Inni by się pokaleczyli, a tu głupstwo, zbiła
się jedna szyba, do tego nie lustrzana. Rusztowanie trzeba przesunąć, bo tak to niedobrze –
jak gdyby nigdy nic zakończył Martyn Martynowicz.
Nikitin włożył fartuch i przyłączył się do pracujących. Najbardziej żmudna część roboty
– przybliżone zestawienie szkieletu i przygotowanie żelaznego rusztowania – była
zakończona. Teraz, gdy rusztowanie było gotowe, pozostało zmontować i przymocować do
spojonych już i przyśrubowanych podpór, suwaków i nitów ciężkie kości, które były także
rezultatem wielomiesięcznej pracy preparatorów oczyszczających je z części skalnych,
przyklejających najdrobniejsze obtłuczenia i odpryski, wstawiających gips i drzewo na
miejsce brakujących kawałków.
Rusztowanie było dobrze ustawione; poprawki przy montowaniu szkieletu nieznaczne.
Uczeni i preparatorzy pracowali z entuzjazmem do późnej nocy – wszyscy bowiem chcieli
jak najprędzej odtworzyć w naturalnej i groźnej pozie wymarłego potwora.
Po tygodniu ukończono pracę. Szkielet dynozaura stanął w całej okazałości. Jego tylne
łapy, podobne do nóg olbrzymiego drapieżnego ptaka, zastygły w półkroku; długi
wyprostowany ogon wlókł się daleko z tyłu. Na wysokości pięciu i pół metra od podłogi
znajdowała się olbrzymia ażurowa czaszka. Na wpół otwarta pod ostrym kątem paszcza
przypominała piłę o wielkich, rzadkich zębiskach. Szkielet stał na niskim dębowym
pomoście, pokrytym z wierzchu błyszczącą czarną politurą, podobnym do wielkiego
fortepianu. Ukośne promienie wieczornego słońca przenikały przez wysokie sklepione okna,
igrając czerwonymi odblaskami na lustrzanych szybach gablot i tonąc w czerni polerowanej
podstawy.
Nikitin stał oparty o gablotę i po raz ostatni oglądając badawczo szkielet starał się znaleźć
jakieś nie zauważone przedtem uchybienie przeciwko surowym prawom anatomii.
Nie, chyba wszystko jest wystarczająco ścisłe. Olbrzymi dynozaur, wyciągnięty z
pustynnego cmentarzyska potworów, stoi tu teraz, dostępny dla tysięcy zwiedzających. A już
przygotowuje się rusztowanie dla kilku rogatych i pancernych dynozaurów – wspaniałego
dorobku ekspedycji.
Blask słońca na czarnym pokryciu postumentu żywo przypomniał paleontologowi
smołowe lustro w górach Arkarły... Tak, naturalnie, szkielet ustawiony został przez niego w
tej samej pozie, w jakiej utrwaliło się na zawsze w pamięci widmo żywego tyranozaura. I
poza ta robi wrażenie zupełnie naturalnej, czego nie można powiedzieć o montażu w innych
muzeach.
„Gdyby moi szanowni koledzy wiedzieli, czym się kierowałem! – uśmiechnął się do
siebie Nikitin. – Zresztą, zwycięzców nie sądzi się”.
Myśli uczonego znowu, niby strzałka kompasu, zwróciły się ku cieniowi przeszłości.
Widmo przestało być zagadką, zjawisko było już jasne dla uczonego. Znikło też napięcie
myśli, wzburzenie umysłu wobec niepojętej tajemnicy natury. Bieg myśli stał się spokojny,
chłodny i głęboki.
Uczony rozumiał dobrze, że dopóki nie pokaże światu naprawdę istniejących świetlnych
odbitek przeszłości, dopóty pracować będzie samotnie.
Nie będzie miał ani specjalnych środków, ani czasu – wszystko będzie musiał robić
mimochodem, poza swą zasadniczą pracą.
Olbrzymie zadanie ponad siły! I tu ma przeciw sobie geologię: w procesach tworzenia się
skał osadowych, tj. tych warstw, które mogły przyjmować odbitki świetlne, niesłychanie
rzadkie są wypadki szybkiego ułożenia się warstw jedna na drugiej. Zwłaszcza w świetle
dziennym, na powierzchni, a nie w głębinach jezior i mórz! Nawarstwienie musi być
dostatecznie szybkie, aby obraz nie został uszkodzony przez dalsze działanie światła. I
powinno się to zbiec z istnieniem w tym samym miejscu warunków choć trochę
przybliżonych do ciemni fotograficznej, aby na powierzchnię warstwy padało nie zwykłe,
rozproszone światło, ale obraz świetlny. A ileż utworzonych już zdjęć może później zginąć
przy zgęszczeniu, zmianach w krystalizacji albo innych przemianach chemicznych skał
osadowych!
Jakież ma szansę, aby wśród nieskończenie wielkiej liczby nawarstwień znaleźć właśnie
tę powierzchnię, która jedyna wśród miliona podobnych sobie zachowała zdjęcie
przeszłości?...
Czyż głębiny czasu na zawsze pozostaną dla nas nieme i niedostępne? Nie, właśnie ta
nieskończona, bezdenna głębina przeszłości powinna nam pomóc. Rzadki wypadek może się
zdarzyć raz na tysiąc lat i nie ma żadnych szans zobaczyć go właśnie. Ale jeżeli przeszły
miliony tych tysiącleci, to milion wypadków może być zupełnie wystarczającą liczbą dla
wielu badań. I liczba ta zwiększa się jeszcze dzięki dużym rozmiarom powierzchni ziemi.
Związek Radziecki to setki milionów kilometrów kwadratowych, olbrzymia rozmaitość skał i
minerałów, które tworzyły się w najróżniejszych warunkach. Mając do czynienia z wielkimi
liczbami, należy zerwać z wąskimi, zrodzonymi z życiowych doświadczeń wyobrażeniami.
„Terenem dla poszukiwania przeszłości jest cała moja ojczyzna – myślał Nikitin. – Gdzież
są większe szansę odkrycia zdjęć przeszłości, jak nie na jej nieograniczonych
przestrzeniach?”
Całkowita pewność, dążenie do nowych poszukiwań, do nowej walki zmartwychwstały
znowu w duszy Nikitina.
Przede wszystkim potrzebny jest aparat do chwytania odbitego od skalnych warstw
światła. Może kamera z bardzo jasnym szerokokątnym obiektywem? Ważne jest bardzo
prawidłowe ustalenie kąta odbicia. Dobrze, zrobimy pryzmat obrotowy!
Nikitin nie spojrzawszy już nawet na szkielet tyranozaura pośpieszył do swego gabinetu.
– Nie, nie tędy, towarzyszu profesorze! – Brodaty kołchoźnik o surowym obliczu
zatrzymał idącego w zamyśleniu Nikitina. – To dróżka dla konnych, a my musimy skręcić na
lewo, do wąwozu.
– A czy daleko jeszcze do czerwonych urwisk? – spytał jeden z pomocników Nikitina.
– Jeżeli zejść wąwozem do rzeki – z kilometr, a brzegiem – cztery kilometry! – I
przewodnik ruszył naprzód.
Olbrzymie, grube świerki zwęziły ścieżkę. W przerwach pomiędzy szarozielonymi
pniami i ukośnymi, omszałymi, dolnymi gałęziami, głęboko w dole, przebłyskiwała rzeka.
Powietrze przepojone było słodkawym zapachem świerkowej żywicy, łagodniejszym i
bardziej mdłym niż zapach sosny. Wąwóz, zarośnięty olchą, przypominał długi kryty
korytarz, wysłany grubą warstwą brunatnych, starych liści. Liście stawały się coraz
ciemniejsze i bardziej mokre; chlupotała pod nimi woda. Wąwóz skończył się. Poszukiwacze
znaleźli się na brzegu bystrej, chłodnej rzeki, której wąskie koryto leżało wśród stromych
brzegów. Każdy skręt rzeki i spokojne mielizny błyszczały z daleka silnym blaskiem słońca,
natomiast nurt był mętny i wydawał się przez to jeszcze ciemniejszy i chłodny.
W pobliżu widać było strome urwiska ciemnopurpurowej gliny obramowane u góry
zielonymi łukami górnego brzegu zbocza. Wkrótce mały oddział dotarł do urwisk i robotnicy
przystąpili do pracy. W sprawnych rękach błysnęły łopaty i oskardy, glina wielkimi grudami z
hałasem toczyła się do rzeki niczym deszcz orzechów. Ostrożnie podbijając kliny robotnicy
obnażyli gładką, błyszczącą powierzchnię warstwy gliny. Warstwa ta leżała lekko pochylona i
Nikitin wydał polecenie zbudowania pomostu, aby można było umieścić aparat wysoko nad
odsłoniętą warstwą. Skończywszy swą pracę robotnicy odeszli. Pomocnicy Nikitina udali się
z wędkami brzegiem w górę rzeki. Paleontolog został sam.
Mijały godziny. Nikitin dyżurował przy aparacie i tylko bardzo rzadko pozwalał sobie na
przymknięcie zmęczonych oczu. Uczony nie denerwował się nawet, będąc zupełnie pewny
jeszcze jednego niepowodzenia.
Już wiele razy w różnych miejscach ustawiał Nikitin swój aparat i w męczącym
oczekiwaniu wpatrywał się w martwą, gładką powierzchnię kamienia. Zdenerwowanie i
oczekiwanie na nowe odkrycie stopniowo słabło, gasła nadzieja, lecz uczony z uporem
prowadził dalej swe badania we wszystkich odpowiednich według jego mniemania miejscach.
Teraz także prawie obojętnie, związany jedynie dobrowolnie wziętym na siebie ciężkim
obowiązkiem, siedział Nikitin przy aparacie nad świeżo odkrytą stwardniałą warstwą
purpurowej gliny.
Słońce zmieniało wolno kąty oświetlenia, potężne świerki lekko kołysały swymi
wierzchołkami, ledwo dawał się słyszeć plusk wody z przybrzeżnego sitowia i nagle w
jednolitym, równym świetle pojawiły się rzadkie, ciemne plamy, które stały się wyraźniejsze i
pokryły całą odsłoniętą warstwę. Dobierając nachylenie odbicia przy pomocy pryzmatu
obrotowego, Nikitin uzyskał wreszcie dobrą widoczność. Miał przed sobą brzeg niezwykle
przezroczystego zielonego morza. Płaszczyzna srebrzystobiałego piasku nieznacznie
przechodziła w szmaragdową wodę, długie proste grzebienie maleńkich fal zastygły w swym
porywie, pokreśliwszy jasną jak kryształ powierzchnię wody jaskrawymi szafirowozielonymi
pasmami. Na dalszym planie pasma te rozbijały się na trójkąty; zaostrzone wierzchołki fal
zawracały w dół ukazując błyski olśniewająco białej, srebrzącej się piany. W przeczystej
zieleni wody dal wydawała się błękitna, czuło się niezwykłą przejrzystość powietrza i
uderzającą siłę światła. Niemal ze strachem patrzył Nikitin na ten kawałek
niewypowiedzianie świetlanego, jasnego świata, zdając sobie sprawę z tego, że grzebienie fal
zastygły w promieniach słońca świecącego przeszło czterysta milionów lat temu, był to
bowiem brzeg morza sylurskiego.
Zjawisko znikło momentalnie przy minimalnej zmianie kąta promieni słonecznych.
Dziwne światło, wywołujące zjawisko, samo gasiło je nie dając możliwości uruchomienia
aparatu fotograficznego.
Nikitin pozostał na noc pod pomostem. Dopiero dnia następnego o tej samej godzinie
słońce znów mogło powołać do życia widmowe cienie. Niepotrzebnie jednak narażał się
uczony na nocną wilgoć i dokuczliwe komary. Zmienne jest lato północne: pochmurny ranek
skończył się deszczem. W przejmującej mgle z rozpaczą widział uczony, jak cieknie woda po
gładkiej powierzchni gliny, jak strugi deszczu stopniowo czerwienieją i jak wreszcie zdjęcie
cudownego sylurskiego morza zmienia się w lepkie, brunatne błoto.
Po raz drugi zdarzyło się Nikitinowi zobaczyć cień przeszłości. Pozwolił mu zniknąć,
przez jedną chwilę tylko zachwyciwszy się cudownym widzeniem. Skoro jednak
poszukiwania udały się – należy próbować i próbować dalej.
Nikitin postanowił teraz szukać zdjęć przeszłości na ścianach pieczar, w naturalnych
ciemniach fotograficznych. Zdjęcie przeszłości będzie tam chronione przed kaprysami
pogody, przed zmianami oświetlenia słonecznego. Nauczony smutnym doświadczeniem
będzie teraz wcześnie przygotowywać aparat fotograficzny, przed rozpoczęciem obserwacji.
Przeszłość nie wyśliźnie mu się wówczas tak łatwo. Należy szukać w niezbyt głębokich
pieczarach, gdzie w naciekach wapnia znajdują się substancje ulegające zmianom pod
wpływem światła.
Nad gęstą, oleistą wodą pełzła szara mgła. Brzegi błyszczały od szronu, a ostro opadające
zbocza czerniały ponuro, odtajałe pod promieniami wznoszącego się słońca. Tępy dziób
niezgrabnego karbasa przykryty nasmołowanym brezentem był skierowany ku dalekiemu
stromemu, skalistemu urwisku wznoszącemu się w poprzek potężnej rzeki.
Szeroka odnoga ziała przenikliwym zimnem płynąc szybko i bez szmeru. Z daleka
dobiegał grzmiący, potężny ryk. Nikitin stał na oślizłych deskach sterowego pomostu obok
locmana mocno trzymającego się drewnianych kołków wbitych w kłodę sterowego wiosła.
Locman potarł niezgrabną rękawicą poczerwieniały nos.
– To Bołłoktas ryczy – powiedział ochrypłym głosem, zbliżając się do Nikitina –
najstraszniejszy poroh.
– Za skrętem? – powoli spytał Nikitin.
Locman chmurnie skinął głową.
– Czy tam właśnie jest pieczara? – pytał dalej Nikitin. – Na lewym brzegu?
– Naprawdę chcecie lądować? – trwożnie zachrypiał locman.
– Tak, innego wyjścia nie ma, brzegiem po urwiskach nie można przejść – odrzekł
twardo uczony.
Powierzchnia wody pęczniała długimi, płaskimi falami. Karbas – ciężkie pudło o płaskim
dnie i trójkątnym dziobie – zaczął powoli kołysać się i zanurzać. Pod dziobem chlupnęła
woda. Ryk zbliżał się wciąż narastając i odbijając się od wysokich skał. Zdawało się, że tak
groźnie wyją same kamienie uprzedzając przybyszów o grożącej im nieuchronnej zgubie.
Locman wydał komendę. Wioślarze poruszyli ciężkimi wiosłami. Karbas skręcił
zanurzając się. Rzeka wtłaczała się w wąską rozpadlinę, która dławiła jej potężny rozmach.
Olbrzymie urwiska o wysokości czterystu metrów wznosiły dumnie swe czoła zbliżając się
coraz bardziej ku sobie. Koryto rzeki miało kształt szerokiego trójkąta, którego spiczasty
wierzchołek ginął w zakręcie rozpadliny. U podstawy trójkąta wysoki pokryty pianą wał
określał miejsce samotnego wielkiego kamienia, a za nim trójkąt przecięty był rzędem ostrych
jak kły czarnych kamieni wśród wzburzonej wody. W oddali rozpadlina pieniła się wysokimi,
spiczastymi falami, jakby cały tabun rozpędzonych białych koni runął ku stromym, ciemnym
ścianom. Po lewej stronie wrzynała się w kamienną ścianę szeroka półkolista zatoka i tam
właśnie uderzył główny nurt rzeki wznosząc słup migotliwych bryzgów.
Chcąc pomóc locmanowi Nikitin opuścił lornetkę i chwycił za ster. Na ich spotkanie
pędził w ogłuszającym ryku wody środkowy kamień. Jeżeli karbas przejdzie z bezpiecznej
lewej strony, wówczas niepokonana siła wody odrzuci go ku kamiennemu pasmu i... do
pieczary będzie się można dostać dopiero w następnym roku. To znaczy – nigdy, bo prace
ekspedycji były już ukończone. Należało śpieszyć się z powrotem.
– Mocniej! Mocniej! – wrzasnął locman.
Kjarbas uniósł się na grzbiecie wysokiej fali. Za kamieniem woda wpadała w głęboką,
ciemną jamę. Karbas runął tam wraz z falą. Rozległ się tępy stuk dna o kamień. Szarpnięcie
steru o mało nie zrzuciło Nikitina i locmana z mostku. Ale obaj wparli się mocno w kłodę i
statek, z lekka skręciwszy, pędził teraz pod kątem rozwartym ku brzegowi, chyląc się ku
groźnym kamiennym kłom. Karbas drżał cały, skacząc na wysokich falach, zalewany wodą i
pianą.
– Wiosłuj – poganiał locman.
Przemoknięci i spotniali wioślarze, robotnicy i pracownicy ekspedycji Nikitinia, z całych
sił ciągnęli nieposłuszne wiosła. Mniej doświadczeni z lękiem oczekiwali rozbicia
spoglądając na upartego naczelnika. Twarz jego, obramowana ciemną bródką, wyglądała
groźnie.
Nikitin stał na dygocącym pomoście szeroko rozstawiwszy nogi i w myśli mierzył i
obliczał odległość od białej pienistej linii – granicy prądu wstecznego. Locman zacisnął
wargi i patrzył w tę samą stronę. Karbas zwolnił biegu, potem znów rzucił się naprzód, prosto
w kotłującą wodę. Chciało się zmrużyć oczy, zwinąć w kłębek; jeszcze chwila – i statek
niewątpliwie rozbije się o skały. Jednak karbas znów zaczął zwalniać biegu, przy silnym
pchnięciu stanął, potem pochwycony prądem wstecznym, poszedł na głęboką, czarną wodę,
cicho pluszczącą u stóp stromych gnejsowych urwisk. Nikitin nie mógł powstrzymać
westchnienia ulgi. Przecież ryzykowne badanie pieczar Bołłoktasu wcale nie wchodziło w
zakres prac jego ekspedycji. Cóż by to było, gdyby w tej pogoni za cieniem przeszłości
zdarzyło się jakieś nieszczęście?... Ale karbas już przybił, miękko stuknąwszy o skały. Jeden
z pracowników ekspedycji skoczył na występ skalny i przymocował do kamienia linę
cumowniczą.
– Gratuluję! Udało się, towarzyszu naczelniku! – locman zgiął się przed Nikitinem w
żartobliwym ukłonie.
– Chwackoście przeszli! – z uznaniem odezwał się uczony.
– Po rosyjsku: „choć niewygodnie, lecz niezawodnie!” – odparł Locman.
Strome zbocza wznosiły się na przeszło sto metrów nad karbasem. Wyżej zbocze
tworzyło szeroki występ – długą platformę, półkolem otaczającą brzeg. Nad tą platformą
zbocze góry bardzo spłaszczało się, a u jego podstawy czerniało dziewięć otworów – wejść
do pieczar. Całe zbocze porosłe było małymi kędzierzawymi sosenkami i bielało suchym
mchem reniferowym.
Nikitin i jego towarzysze bez szczególnych trudności przenieśli wyżej potrzebny
ekwipunek. Resztę dnia paleontolog spędził w pieczarach, dopóki się nie przekonał, że jego
przypuszczenia były słuszne.
Na płaskiej tylnej ścianie pieczary cienkie, gładkie warstwy szły regularnie jedna za
drugą. Skała miała mocną żółtozieloną barwę. Nikitin spodziewał się, że domieszka soli
żelaza i chromu, zmieniając się pod wpływem światła, mogła zatrzymać w którejś z warstw
świetlnych obraz epoki, gdy biły tu gorące źródła i nie wygasła jeszcze całkowicie działalność
wulkanów, a więc około sześćdziesięciu tysięcy lat temu.
Pomocnicy uczonego oczyścili wejście; okrągły otwór oświetlał tylną ścianę. Pieczara
istotnie przypominała wnętrze aparatu fotograficznego.
Z ogromną cierpliwością i starannością zabrał się Nikitin do swojej pracy. Zdejmując
warstwę za warstwą oświecał powierzchnię każdej z nich specjalnie skonstruowaną lampą
magnezjową.
Uczony obracał to lampę, to pryzmat, zmieniając kąty padania i odbicia, ale nie
dostrzegał w szkłach aparatu żadnego śladu wskazującego na to, że zobaczy coś z minionych
epok.
Ponad dziesięć cienkich warstw odbito ze ściany i obejrzano. Pozostawała jeszcze bardzo
cienka skorupka pokładu. Nikitin pracował przez całą noc, ale zdenerwowany kolejnymi
niepowodzeniami nie czuł zmęczenia. Tylko w oczach ćmiło mu się od silnego światła lampy.
Wkrótce zauważył, że zapas magnezjowej mieszanki ma się ku końcowi.
Czyżby jeszcze jedno zmarnowane lato, teraz, gdy jest już dostatecznie uzbrojony, aby
złowić cień przeszłości?
Jedenasta warstwa wydała się Nikitinowi bardziej gładka niż wszystkie poprzednie.
Uczony zapalił znowu lampę magnezjową. Kilka obrotów kulistą główką – i w aparacie
pojawił się duży mglisty obraz. Szary niewyraźny cień w prawym kącie podobny był do
zgiętej postaci ludzkiej. Z lewej strony pomieszane plamy tworzyły coś zaokrąglonego i
niezrozumiałego. Nikitin regulował aparat, ale obraz nie stawał się wyraźniejszy.
Uczony wiedział, że znów ma przed sobą nową fotografię przeszłości, ale tak niewyraźną,
że trudno by ją było nawet opisać, nie tylko sfotografować. Nikitin wsypał nową porcję
mieszanki magnezjowej, zwiększył do ostatnich granic światło lampy. Tak, to niewątpliwie
ludzka postać... Wszystko więc zależy od siły światła. Światło magnezji daje widmo zbliżone
do słonecznego, ale siła jego jest nie wystarczająca. Tylko potężne słońce może przywrócić
życie stworzonym przez siebie widmom. Czułość aparatu Nikitina też jest nie wystarczająca.
Ten odtwarzający ciemnię fotograficzną aparat jest zbyt prosty...
Przepalona lampa, zapłonąwszy ostatni raz, zgasła. W mroku pieczary wyraźnie
zarysował się okrągły otwór wejścia. Światło! Zwykły spokój opuścił uczonego. Z
wściekłością walnął pięścią w niewinny aparat obsypując go przekleństwami. W pieczarze
brak mu było powietrza. Rzucił się do wyjścia i uderzywszy głową o sklepienie otworu upadł
na kolana. Uderzenie opamiętało go nieco. Ale złość nurtująca go nie znikła. Zmrużywszy
oczy obejrzał zwisający nad wejściem głaz. Tak, jego lampa jest do niczego! Ale zobaczymy
cień przeszłości w świetle słonecznym! Miał zawsze przy sobie ammonal, żeby w razie
potrzeby móc szybko obnażyć potrzebną warstwę przez wysadzenie leżących na niej
pokładów.
Nikitin obejrzał zbocze nad pieczarą i zauważył długie pionowe szczeliny przecinające
głazy gnejsu. Zwalenie tej kamiennej zasłony było drobiazgiem. Uczony zaczął spuszczać się
do brzegu, gdzie ulokowali się na nocleg jego towarzysze, ale rozmyślił się i wrócił do
pieczary. Określił kąt, pod którym padało na powierzchnię kamiennej warstwy światło jego
lampy, i za pomocą kompasu sprawdził kierunek. Doskonale, słońce będzie tam między
godziną drugą a trzecią. Można więc wyspać się porządnie, bo oczy tak są zmęczone, że
nawet w słońcu nic nie zobaczą. Dobrze, że ranek zwiastuje pogodny dzień!
Ledwo rozproszył się pył od wybuchu, gdy Nikitin zaczął z pośpiechem ustawiać aparat
balansując na usypiskach kamiennych odłamków. Gładka zielonkawa ściana, nie uszkodzona
wybuchem, błyszczała wilgotną powierzchnią w jasnym świetle dnia.
Nie, teraz nie będzie już tak mało przewidujący – przygotowaną kasetę mocno trzymał w
ręku. Gdy tylko mignie w przyrządzie zrodzony słońcem obraz, gdy tylko uchwycona
zostanie najlepsza widoczność – kaseta zaraz zostanie wstawiona w aparat. Nikitin dowiedzie
wszystkim istnienia, więcej nawet – możliwości uchwycenia cienia przeszłości. To będzie
decydujący przełom na jego trudnej drodze. Dalej nie pójdzie już samotnie. Cóż znaczą
wysiłki jednostki w porównaniu z harmonijną pracą wielu ludzi – o tym wie każdy, kto starał
się torować nowe drogi w nauce czy technice.
Nikitin spojrzał na zegarek: godzina druga minut dwadzieścia trzy. Przylgnął do szkła
trzymając obrotową śrubkę pryzmatu. Znowu wolno płynął czas, ale teraz oczekiwanie było
pełne świadomego napięcia. Uczony wiedział, że zobaczy cień przeszłości.
Wolno, bardzo wolno zmieniało się położenie słońca na niebie. Nikitin zapomniał o
wszystkim...
Oto szary, zgięty cień po prawej stronie stopniowo zarysował się wyraźnym konturem
ludzkiej postaci. Krzywa linia stała się oszczepem.
Człowiek siedział z głową wciągniętą w szerokie bary; mięśnie jego były napięte;
wysunął naprzód długi oszczep. Szeroka, poorana zmarszczkami twarz była częściowo
zwrócona do Nikitina, ale oczy patrzyły na błękitniejącą dal porosłych lasami gór, otwierającą
się za urwiskiem platformy. Nikitin zdążył zauważyć gęste, skołtunione włosy ocieniające
dość wysokie czoło, wystające kości policzkowe, potężne szczęki. Uczonemu wydało się, że
twarz człowieka wyraża niepokój, skupienie, pragnienie rozwiązania zagadki przyszłości. To
wszystko zauważył Nikitin w ciągu kilku chwil. Bez względu na zainteresowanie wieloma
innymi szczegółami odkrytego obrazu, paleontolog nie mógł sobie pozwolić na dłuższe
wpatrywanie się w aparat – musiał zrobić zdjęcie. Szybko wstawił w kasetę i już chciał
naświetlić kliszę, gdy nagle zamarł w miejscu i nie zrobił potrzebnego ruchu. Blask gładkiej
ściany raptem zgasł, ściemniało i Nikitin obejrzawszy się zobaczył ciężką,, dużą chmurę
wolno nasuwającą się na słońce. Za nią zwartą masą osiadając na szczytach okolicznych
wzgórz, wypełzły zza gór niskie ołowiane obłoki o złowieszczym fioletowym odcieniu, który
zapowiada wielkie opady śnieżne.
Z rozpaczą w duszy wpatrywał się uczony w niebo Jeżeli będzie śnieg, to nic się tu więcej
nie zobaczy, nieodwołalnie starte zostaną delikatne odbitki świetlne.
Zachowując jeszcze cień nadziei Nikitin przykrył aparat płaszczem, pozostawiwszy go
tam do następnego dnia, i apatycznie powlókł się do namiotów. Niefortunny przypadek, nowe
niepowodzenie załamały go, pozbawiły sił.
Towarzysze Nikitina przycichli patrząc na swego przybitego, milczącego naczelnika.
Rozmawiali półgłosem jak u łoża ciężko chorego.
W skałach żałośnie zawył wiatr, zawirowały duże płatki śniegu.
Nikitin nalał spirytusu, wypił i kazał przynieść z góry aparat. Nie tylko utracona została
wszelka nadzieja powtórnego zobaczenia obrazu przedhistorycznego człowieka, ale nie mogli
już zwlekać ani godziny dłużej... Trzeba było wziąć się w garść. Opóźnienie mogło sprawić,
że karbas ugrzęźnie w zamarzniętej rzeczce poniżej porohów, wśród bezludnej tajgi.
Nazajutrz rano, gdy tylko wyraźniej zarysowały się na niebie szczyty wzgórz, ludzie
zaczęli się krzątać pakując rzeczy.
Lina cumownicza, cicho plusnąwszy, zanurzyła się w wodę, karbas ledwo dostrzegalnie
ruszył ku pienistej granicy głównego nurtu. Nagle jakby jakaś potworna, miękka łapa uniosła
statek. Karbas rzucił się naprzód i pomknął ku szczelinie, w której znikł, skacząc jak drzazga,
wśród wycia i piany wielkich fal.
Stojąca lampa z głębokim kloszem rzucała krąg światła na zawalony książkami stół. W
dużym gabinecie panował półmrok. Nikitin siedział przy stole rozmyślając z natężeniem.
Od trzech lat nie ma spokoju... Jego poprzednia praca wydaje mu się teraz tak spokojna,
jasna, tak wabi, aby całkowicie znów jej się poświęcić. A on nie może i miota się między
pracą starą i nową, stara się uczciwie wypełniać swoje dawne zadanie, a jednocześnie całą
duszą jest w pogoni za cieniem przeszłości. W ciągu tych trzech lat dwukrotnie miał go w
ręku – dwa razy widział to, co nie było dane ujrzeć nikomu. A jest tak samo odległy od
wypełnienia zadania jak w niezapomnianym momencie w górach Ar karły. I jego aparat jest
do niczego. Za mało precyzyjny.
Widocznie zrobił błąd w przeszłości. Człowiek nie powinien być samotny.
Nikitin zapalił górne światło i zaczął zbierać rozrzucone na stole papiery. Rzucił okiem na
swój przyrząd stojący na oddzielnym stoliku, obtarty i podrapany w podróżach. Mimo woli
porównał z nim siebie, uśmiechnął się gorzko i wyszedł.
Gabinet Nikitina znajdował się przy końcu ogromnej sali pełnej gablotek i szkieletów
wymarłych zwierząt. Po wyjściu z oświetlonego pokoju Nikitin jak gdyby oślepł. Znał
przejścia między gablotami, ale wiedział również że gdzieniegdzie sterczą rogi i
wyszczerzone paszcze szkieletów. W ciemnościach łatwo było uderzyć się lub co gorsza stłuc
kruche kości zwierząt.
Uczony poczekał, póki oczy nie przywykły do mroku. Oto ledwo dostrzegalnie zabłysły
szyby gablot, ale ciemne kości szkieletów zlewały się z ciemnym tłem sali, która wskutek
tego robiła wrażenie pustej. Dziwne uczucie opanowało paleontologa: wydało mu się, że sala
jest przepełniona niewidzialnymi widmami.
Nikitin ruszył naprzód, mrucząc coś na temat niedoskonałości własnych oczu. Wie o
wszystkim, co się tu znajduje, wie, gdzie co stoi i nic nie widzi. Tak jak cienia przeszłości!
Szkielety istnieją, ale są niewidoczne – za mało światła... I nagle zatrzymał się – porównanie
z cieniem przeszłości uderzyło go.
Jakiż był naiwny, opierając się jedynie na własnym wzroku! Dlaczegóż nie brał pod
uwagę tego, że najdelikatniejsze odbicia fal świetlnych w olbrzymiej większości wypadków
mogą odbijać jedynie nieznaczną ilość światła – ilość nieuchwytną dla ludzkiego wzroku.
Dlatego też sztuczne oświetlenie nie mogło wywołać nawet zupełnie wyraźnie utrwalonego
obrazu przeszłości. A ileż słabszych odbitek mogło mu się wymknąć.
Nikitin zawstydził się. On, uczony, budował swój aparat jak zwykły rzemieślnik, po
dyletancku! Zapomniał o potędze współczesnej techniki operującej przyrządami wrażliwymi
na najmniejszą ilość światła.
Paleontolog szedł wolno przez ciemną salę muzeum i z każdym krokiem coraz wyraźniej
rysowała mu się wizja nowej konstrukcji aparatu. Znowu zwróci się do fizyków i techników.
Musi otrzymać percepcję odbitego od zdjęcia światła nie bezpośrednio, ale przez cały system
czułych fotoelementów, musi zmienić światło w prąd elektryczny, wzmocnić go i znów
zamienić w światło już widzialne dla oka.
Trudność będzie polegała na ścisłym oddaniu barw, ale to się jakoś skombinuje. Można
dać wzmocnienie konturów, a barwę otrzymać z bezpośredniego odbicia. Nikitin zawadził
ramieniem o gablotę i odskoczył w bok.
Tak, jest tu nad czym pomyśleć, ale zdaje się, że klucz do rozwiązania zagadnienia już
jest!
„Jeżeli uda się stworzyć taki aparat – snuł swe rozważania uczony – niczego się nie boję.
Robię zasłonę na otwartym powietrzu, daję sztuczne światło. A pod ziemią... Nie ma nawet o
czym mówić. Cień przeszłości trzymamy wówczas w garści! – I paleontolog za cisnął pięść.
– Za pomocą fotoelementów mogę odpowiednio nastrajać aparat, podnosząc albo obniżając
jego czułość na różne promienie widma”.
Wesoły, miody maszynista zbliżył się do inżyniera oprowadzającego po kopalni grupę
zdecydowanie „nadziemnych” ludzi.
– Jak tam ich, towarzyszu? – szeptem spytał. – Z wiaterkiem czy z pasem? –
Maszynista mrugnął znacząco w stronę przybyszów.
– Coś ty! Coś ty! – oburzył się inżynier. – Przecież to znakomity uczony., – Ukradkiem
wskazał na pozostającego w tyle Nikitina. – I aparat im możesz zepsuć... Spróbuj tylko! – z
groźbą zakończył inżynier.
Nikitin, posiadający dobry słuch, dosłyszał tę krótką, niezrozumiałą dla nie
wtajemniczonych rozmowę i pośpieszył wtrącić.
– Możecie i z wiaterkiem i z pasem – zwrócił się głośno do maszynisty – ani mnie, ani
aparatowi nie zaszkodzicie! Lubię przypomnieć sobie dawne czasy! A dla moich ludzi też
dobrze, niech się przyzwyczajają...
Stropiony maszynista ze zdumieniem spojrzał na uczonego, a potem uśmiechnął się
szeroko i ze zrozumieniem kiwnął głową. Winda zaczęła wolno opuszczać się, aż naraz
nieoczekiwanie runęła w dół, jak gdyby liny się urwały. Nogi oderwały się od podłogi, serce
zdawało się podchodzić pod gardło, brakło tchu. Szybkość spadania windy wciąż rosła, gdy
naraz, tak samo nagle, zmniejszyła się. Olbrzymi ciężar przygniótł ludzi do podłogi, jak
gdyby jakieś niewidzialne ręce skrępowały każdego szerokim, bezlitośnie zaciskającym się
pasem. Uczucie to trwało nie dłużej niż sekundę, bo znowu podłoga uciekła spod nóg, ciało
stało się nieważkie, a zamierające serce uciekło do gardła...
– Och! – zawołał asystent Nikitina.
Ale winda stopniowo zmniejszała szybkość i zatrzymała się na jednym z najgłębszych
pokładów.
– Żeby ich licho!... – zaklął asystent usiłując opanować drżenie kolan.
Nikitin wybuchnął śmiechem, ku oburzeniu swych przestraszonych towarzyszy.
Paleontolog spuszczał się do kopalni z niezwykłą pewnością pomyślnego' rezultatu tej
nowej wyprawy. Przyczyną tej pewności był na nowo skonstruowany aparat i to, że górnicy
tutejsi obnażyli warstwę skamieniałej smoły podobnej do czarnego lustra, które po raz
pierwszy ukazało mu widmo dynozaura, a wreszcie przed chwilą otrzymany list... Nikitin
uśmiechnął się powtarzając w myśli jego nieliczne wiersze. Pisała Miriam, która nie
zapomniała ani o nim, ani o cieniu przeszłości.
Pisała, że w ciągu tego roku odwiedziła znowu asfaltowe pokłady. Czarne, lustro było już
zniszczone. Ale nic nie mogło zniszczyć utrwalonego głęboko w jej duszy wrażenia obrazu
dynozaura... Cieniem przeszłości udało się jej zainteresować utalentowanego badacza –
Korżajewa. Prowadzą teraz poszukiwania warstw z zachowanymi odbitkami fal świetlnych.
Nie pisała do niego wcześniej, bo... nie było mu to zapewne potrzebne – tu Nikitin
wyczuł ukryty między wierszami wyrzut. Ale przez cały czas śledziła jego prace i wierzyła,
że doprowadzi je do końca. Teraz znaleźli ciekawe nawarstwienia i proszą, aby do nich
przyjechał... Nikitin nie uświadamiał sobie w pełni znaczenia listu Miriam. Zbyt mało miał
czasu na rozmyślania w przededniu przygotowań do doświadczenia. Ale wróciła lekkość dni
młodości i ta młodość zdumiewała jego otoczenie.
Z długiego, starego korytarza kopalni ziało szczypiącym czadem. Cicho szumiało
powietrze wsysane potężnym wentylatorem. Nikitin przystąpił do doświadczeń od razu po
odpaleniu założonych według jego wskazówek ładunków. Tu, w dawnej kopalni, z dala od
ożywionego ruchu kolejki elektrycznej, stukotu wagonetek, błyskania latarni, było pusto i
cicho. Podziemny, nieprzenikniony mrok, zlewając się z czernią węglowych ścian, ogarnął
idących.
Ledwo dosłyszalnie kapała gdzieś woda, daleko z boku rytmicznie trzaskały kaszty
uprzedzając górników o silnym naporze pokładów.
– Kto znalazł to nadzwyczajne miejsce? – półgłosem spytał Nikitin idącego obok
pomocnika.
Ten wskazał na małego staruszka zamykającego z inżynierem pochód.
– To wybitny mistrz górniczy, zna każdą warstwę we wszystkich sztolniach. Gdyby nie
on, trzeba by wiele lat stracić na poszukiwania w tych wyrobiskach.
Paleontolog z niemą wdzięcznością spojrzał na starego górnika.
Na przedzie zajaśniała gęsta kolumna nowych słupów umacniających. Z ich liczby można
się już było domyślić, że korytarz zakończony jest obszerną komorą. Istotnie, ciemne ściany
rozstąpiły się otwierając dużą, pustą przestrzeń z wysokim pułapem. Pomocnicy Nikitina
zakrzątnęli się przeciągając wielki aparat między słupami. Inżynier wystąpił naprzód,
podnosząc do góry silną latarnię. Poszarpane wybuchami pokłady otoczyły poszukiwaczy
grożąc im palcami swych ostrych kantów i połyskując stalowym błyskiem gładkich zrębów.
Na samym początku komory po obu jej stronach stały lekko pochylone grube,
żłobkowane pnie, wrosłe z jednej strony w masę węglową, od której odróżniały się jedynie
charakterystycznym rysunkiem kory. Na oczyszczonej odstrzałem podłodze, niby ogromne
pająki, rozpostarły się potężne pnie z rozwidlonymi korzeniami, ogołocone z pokrywających
je pokładów. Korzenie wiły się po starożytnej ziemi – glebie dawno minionych czasów.
Wszystkie pnie ścięte były na jednym poziomie – na poziomie wody, która swego czasu
zatopiła ten węglowy las. W ocalałych wielkich pniach ponuro czerniały duże dziuple.
Odcinek martwego, zamienionego w węgiel i wapno lasu przygniatał wyobraźnię swą
głęboką odległością w czasie, jak gdyby nad głowami ludzi wisiał nie dwustumetrowy pokład
skalny, ale niemal namacalna głębia setek milionów lat, które przeszły nad tymi pniami.
W końcu komory sterta zwalonych łupków znaczyła miejsce dokonanego wybuchu. Nad
nią błyszczała czarnobrunatna płyta – stwardniały naciek bitumu. Była to właśnie warstwa
przeznaczona do doświadczenia – osiadła na stromym zboczu niewielkiego wzgórza
wznoszącego się ongiś w lesie okresu węglowego.
Wkrótce ostre białe światło magnezjowej lampy wparło się w płytę. Nikitin ustawił swój
aparat. Kaszlnął zdenerwowany i ochrypłym głosem powiedział:
- Spróbujemy.
Cóż teraz powie ta, tak starannie wybrana powierzchnia warstwy? Paleontolog włączył
fotoelementy i wzmocnił prąd. Przykręciwszy śrubę znowu spojrzał w aparat; skała nie była
już czarna, na przezroczystym, szarym tle występowały niewyraźne linie pionowe.
Uczony cierpliwie i ostrożnie regulował aparat, dopóki z niezwykłą wyrazistością nie
pojawił się czwarty cień przeszłości, cień, który oglądać będą tysiące ludzi.
Nikitin patrzał na polanę w gąszczu zatopionego lasu. Jasnoszare pnie drzew z
ponacinaną w romby korą otoczyły czarną wodę. U góry każde z drzew dzieliło się na dwie,
rozchodzące się pod kątem, grube gałęzie ginące w gęstym cieniu koron. Gruby, pokryty
łuską pień leżał w poprzek wody oparty o małą kępę z lewej strony. Kępa porośnięta była
dziwnymi roślinami, podobnymi do grzybów. Ich wysokie, wąskie, fioletowe kielichy usiały
wilgotną czerwoną ziemię. Mięsiste brzegi górnej krawędzi kielicha każdego grzyba
ukazywały oleiste, żółte wnętrze. Za kępą, pod mocno wygiętymi, grubymi, bezlistnymi
łodygami, prześwitywała mętna, lekko różowa mgła. Na przedzie wynurzał się z mgły jakiś
koślawy, nagi sęk, a na nim siedziało najeżone, z wyciągniętą głową, niepojęte, żywe
stworzenie. Nikitin drgnął – spod fioletowych grzybów, ukrywających cielsko innego
zwierzęcia, wysuwała się szeroka owalna głowa, pokryta śliską liliowobrunatną skórą.
Wielkie wypukłe oczy patrzyły prosto na Nikitina, bezmyślnie, nieustępliwie i złowrogo.
Olbrzmie zęby występowały z dolnej szczęki, obnażone we wgłębieniach u brzegu paszczy.
Mdłe, perłowe światło płynęło z prawej strony, oświetlając cały obraz. Nad ocienioną wodą i
na brzegu lasu powietrze miało barwę czarniawą niby przesycone drobnym czarnym pyłem.
Długo patrzył Nikitin przez czarodziejskie okno w przeszłość – w życie świata epoki
węglowej. Między teraźniejszością a tamtą epoką leżało trzysta pięćdziesiąt milionów lat i
tylko dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności świetlne fale utrwaliły to zdjęcie.
Złowieszcze oczy niesamowitego potwora, fioletowe grzyby, nieruchoma woda i dziwne,
szare powietrze z niezwykłą wyrazistością ukazały się w tej podziemnej ciszy, lekko tylko
mąconej sykiem reflektora i urywanym oddechem kilku osób. Nikitinowi wydało się, że
odchodzi od zmysłów. Odsunął się od aparatu. Rzeczywiste, grubo ciosane ściany węglowe,
starożytne pnie – może resztki tych samych drzew, które teraz żywe i wspaniałe ukazują się
w jego aparacie... Skupione twarze ludzi...
Uczony opanował się, szybko przygotował aparat i zrobił kilka zdjęć.
Na stole piętrzyła się sterta odbitek artykułu Nikitina, a do każdej dodana była barwna
reprodukcja uchwyconego cienia przeszłości. Podpisawszy ostatnią z przeznaczonych do
rozesłania odbitek paleontolog odetchnął z zadowoleniem.
Od dawna nie było mu tak wesoło i lekko na duszy.
Teraz jego drogą pójdzie wielu młodszych od niego, może bardziej utalentowanych.
Otwarta została pierwsza strona tajemniczej księgi przyrody. Skończyła się samotność na
długiej i trudnej drodze! Ale ta samotność dotyczyła jedynie samego poznania. Pomagało mu
wiele dziesiątków ludzi. Nie mówiąc już o współtowarzyszach wypraw – pomagali mu
zupełnie obcy, pozornie najdalej od nauki stojący ludzie.
Wiele znajomych twarzy przesunęło się w myśli uczonego. Oto oni: górnicy, robotnicy
kamieniołomów, kołchoźnicy, myśliwi. Wszyscy z zaufaniem i bezinteresownością, nie
pytając o ostateczny cel, szanując w nim znanego uczonego, pomagali mu znaleźć i uchwycić
cień przeszłości.
Pracował więc, korzystając z ich pomocy, na kredyt. Tak, a teraz spłacił ten dług – stąd
płynie olbrzymia ulga! Nikitin przypomniał sobie, ile razy tęsknił w tym gabinecie, ile razy
wątpił w słuszność swej życiowej drogi. Uczony uśmiechnął się, szybko napisał depeszę do
Miriam zawiadamiając ją o jutrzejszym wyjeździe. Wiara w przyszłość przepełniała go
radością.
Nie, nie popełnił błędu oddając cały swój czas, wszystkie swe marzenia i siły nauce,
ojczyźnie, ludziom!
ATOL FAKAOFO
Nieduża jasna sala była przepełniona. Kapitan marynarki wojennej, Ganieszyn, ze złością
wzruszył ramionami i oparł się o polerowaną kolumnę. Wśród rozmaitych ubrań cywilnych
wyróżniały się granatowe mundury: na sali było wielu marynarzy. Rozejrzawszy się bez
pośpiechu po sali, zauważył Ganieszyn energicznie dawane znaki z dalszego rzędu; znajomi
zapraszali go na wolne miejsce. Ganieszyn z uśmiechem zaczął przeciskać się między
rzędami krzeseł.
– Nawet wy przyszliście! – powiedział kapitan Isaczenko ściskając rękę Ganieszyna. –
Czyżby zbierała się cała flota?
– A bo co? – spytał Ganieszyn.
– Tkaczow występuje z odczytem.
– Jaki to Tkaczow? Czy ten od podnoszenia wraków?
– Odwrotnie, od zatapiania – zażartował Isaczenko – komendant patrolowego okrętu
floty północnej.
– Ach, tak – obojętnie przyjął to Ganieszyn. – A cóż to za wykład?
– Ho! Toście z księżyca spadli! – wykrzyknął Isaczenko, a otaczający ich marynarze
roześmieli się.
– No, no, więc powiedzcie – uśmiechnął się dobrodusznie Ganieszyn.
– Przecież dziś jest końcowe posiedzenie sesji Akademii Nauk, poświęcone sprawom
morskim. No, a Tkaczow wyłowił niezwykłego gada, władze kazały mu podać to do
wiadomości uczonych. Tkaczow jest odważnym komendantem, ale nie jest amatorem
wykładów. Ale już się zaczyna – urwał rozmowę Isaczenko – sami się wszystkiego
dowiecie.
Rozległ się dzwonek przewodniczącego. Na katedrę zdecydowanym krokiem wszedł
jasnowłosy oficer średniego wzrostu, o ostrych rysach twarzy. Order Nachimowa, zdobił jego
starannie odprasowany mundur. Marynarz objął wzrokiem przycichła salę i z lekką tremą
rozpoczął wykład, ostrożnie dotykając wciąż palcami górnej haftki kołnierza.
Wkrótce jednak opanował się i zaczął mówić spokojnie i prosto.
Ganieszyn wiele razy pływał w stronach, o których mówił prelegent, i dlatego słuchał
Tkaczowa ze szczególnym zainteresowaniem. Gdy tylko Tkaczow powiedział: „Okręt mój
pięć dni patrolował na otwartym morzu, około 32 południka, w czwartym rejonie” – przed
oczyma Ganieszyna powstał obraz chmurnego, ołowianego morza. Nie czuło się wodnych
przestworzy w chłodnym, zamglonym wilgocią powietrzu. Horyzont był blisko i dlatego krył
w sobie niebezpieczne niespodzianki. Ukazanie się niemieckiej łodzi podwodnej, idącej na
powierzchni „całą naprzód” – było czymś zupełnie nieoczekiwanym. Widocznie Niemcy nie
spodziewali się radzieckiego okrętu patrolowego tu, tak daleko od brzegów, i nim łódź
zanurzyła się, Tkaczow zdołał podejść do nieprzyjaciela.
Nad morzem rozległy się wystrzały wyrzutni bomb głębinowych, podobne do uderzenia
w olbrzymi bęben. I trochę bardziej z przodu od tego miejsca, gdzie przed sekundą zniknęła
kajuta nawigacyjna łodzi podwodnej, wzniosły się słupy wody z migotem czerwonych
błyskawic i kłębami czarnego dymu. To wybuchały bomby głębinowe, nastawione na niedużą
głębokość. Doświadczony tępiciel łodzi, Tkaczow, od razu określił prawdopodobny odcinek,
na którym mógł się znajdować wróg, i zarzucił go pociskami.
Gdy okręt dopłynął tam, gdzie skryła się łódź podwodna, Tkaczow kazał przerwać
bombardowanie i zatrzymać maszynę. Porucznik Malutin podał Tkaczowowi słuchawki
hydrofonu, obracając jednocześnie ręką tarczę wzmacniacza. Nieokreślony szum morza,
dźwięczący w mikrofonie podwodnym, nie zdradzał obecności podwodnego wroga. Tkaczow
zrozumiał, że łódź dosłyszała przerwanie pracy śrub nad sobą i też zatrzymała maszyny.
Tkaczow dał znak porucznikowi i szarpnął dźwignię telegrafu. Maszyna poszła całą parą,
w hydrofonach śruby zaszumiały niby wodospad. Znów rozległ się dzwonek telegrafu.
Maszyna natychmiast zatrzymała się i w milknących odgłosach ruchu okrętu Tkaczow złapał
wymykający się, jak gdyby bardzo daleki szum śrub łodzi podwodnej.
– Lewo na burtę!
Z głębiny płynął równy, głuchy szum. Tkaczow wyobrażał sobie dokładnie, jak tam w
dole łódź podwodna stara się chyłkiem wymknąć myląc trop i zatrzymując swe silniki. Po
kilku sekundach łódź podwodna znowu zatrzymała maszynę, szum śrub umilkł, ale Tkaczow
wiedział już, jaki jest peleng
26
, przybliżona głębokość i kierunek ucieczki przeciwnika.
Żwawe ręce minierów nastawiły zapalniki hydrostatyczne na dziewięćdziesiąt metrów
głębokości – wybuch ciężkich bomb głębinowych daje większy efekt w kierunku do góry niż
w dół, w głębię. Działo dwulufowe nie było już potrzebne: teraz ciężkie bomby można było
zrzucać bezpośrednio z łoża. Tkaczow nastawił dźwignię telegrafu na „całą naprzód”. Okręt
porwał się z miejsca, potężne maszyny wzniosły za rufą olbrzymi wał piany. Gdy szybkość
okrętu sięgała piętnastu węzłów, Tkaczow zaczął stopniowo naciskać urządzenia spustowe
prawego i lewego łoża. Bomby głębinowe, podobne do benzynowych beczek z wtłoczonymi
dnami, chlupały miękko w spienioną za rufą wodę swym parusetkilogramowym ciężarem. Na
miejsce jednej – dostojnie i wolno toczyła się druga. Po łożu nieprzerwanym łańcuchem
toczyły się coraz to nowe czarne, gładkie beczułki, takie niewinne na pozór....
Okręt patrolowy przesunął się szerokim łukiem, pozostawiając za rufą ciężkie uderzenia i
zielonkawe słupy wody, niższe już i bez ognistych przebłysków. Tkaczow badał
rozmieszczenie wybuchów obliczając rozmiary zasięgu i pola pokrycia. „Jeszcze jedną,
ostatnią, dla pewności – pomyślał naciskając prawy zaczep miotacza bomb. – I tak nigdzie
się nie podzieje, do dna nie dosięgnie, bo tu prawie kilometrowa głębia”.
Porucznik, uważając na sekundnik, ze zdziwieniem wzruszył ramionami. Już minęły
26
Peleng – określony kierunek.
przewidziane na pogrążenie się bomby trzydzieści dwie sekundy, a wybuchu nie było.
Upłynęła minuta – i dalej nic. Tkaczow kazał zawrócić okręt, żeby nasłuchiwać łodzi w
bombardowanej strefie.
– Gawrylenko! – zawołał porucznik do bosmana minierów. – Jak nastawiliście zapalnik
u ostatniej?
– Tak jak u wszystkich, na dziewięćdziesiąt metrów, towarzyszu poruczniku!
– Widocznie zapalnik szwankuje. Dziwne, to mi się zdarza pierwszy raz... – ze
zdumieniem odezwał się Tkaczow.
W tej chwili w odległości pół kabla z prawej strony dziobu pojawiło się niskie wodne
wzniesienie. Z głębi dał się słyszeć bardzo daleki wybuch, natychmiast zagłuszony silnym
pluskiem nalatującej na dziób fali. Okręt zakołysał się.
Tkaczow chwycił za poręcz rzuciwszy krótko:
– Jaki czas, poruczniku?
– Dwie minuty i czterdzieści pięć sekund – odpowiedział Malutin.
– Oho, więc pogrążyła się na głębokość prawie pół kilometra, dlatego wybuch taki słaby.
Jasne, że to wina zapalnika... Aha, wpadli! – krzyknął nagle Tkaczow wlepiając wzrok w
ogromną oleistą plamę rozpływającą się po bokach niedużych fal. Maszyna ucichła i znowu
czułe podwodne uszy hydrofonów zaczęły chwytać odgłosy walki o życie na pokonanej łodzi
wroga. Dał się słyszeć szum śrub, nie tylko nierówny, ale i przerywany. Umilkł, potem znów
się rozległ...
„Dali nurka, widocznie cieknie na nitowaniach” – pomyślał Tkaczow i zarzucił na
nowym pelengu jeszcze dwie bomby, obserwując dalej przez lornetkę spienioną powierzchnię
wody.
– Przedmiot za rufą, na lewo! – rozległ się z tyłu głos marynarza.
Zdumiony rozbieżnością przed chwilą wziętego pelengu z miejscem wypłynięcia,
Tkaczow odwrócił się gwałtownie, skierował lornetkę na niewyraźną czerwoną plamę koło
miejsca upadku ostatniej bomby i prawie że zachwiał się z powodu nieoczekiwanego widoku.
Kryształowy krąg lornetki w opałowej mgiełce zbliżył do jego oczu zarysy olbrzymiego
czerwonawobrunat-nego cielska wśród miarowo kołyszących się fal. Było to jakieś zwierzę
niebywałych rozmiarów i barwy. Wydało mu się, że zwierzę ma wielkie cielsko, olbrzymie
płetwy i potężną okrągłą szyję – głowa i ogon kryły się w falach. Najdziwniejsza była
gładka, mocno czerwona skóra, miejscami poryta zmarszczkami i ciemnobrunatnymi
fałdami..
– Na prawo od dzioba bańki powietrza!
Głos sygnalisty przywołał kapitana do bojowej rzeczywistości i Tkaczow wytężył znów
całą energię, by zwalczyć podwodnego wroga. Tysiączne pęcherzyki powietrzne usiały
powierzchnię fal. Po upływie minuty okręt Tkaczowa stał już nad miejscem wydostawania się
powietrza, wsłuchany w głębię.
Nagle woda zakotłowała się wskutek większej ilości powietrza wychodzącego z głębi.
Jednocześnie w hydrofonach dał się słyszeć krótki, tępy i niezrozumiały hałas. Ludzie patrzyli
w milczeniu. Okręt stracił bieg i stanął burtą do fali. Upłynęło kilka minut. Znikły ostatnie
pęcherzyki powietrza. Żaden dźwięk nie płynął z głębi przez hydrofon. Tylko oleista plama
rozlewała się coraz szerzej, wygładzając zaostrzone grzbiety fal.
Gdzieś daleko w głębinach morskich rozbita łódź, nie mogąca wypłynąć, zapadała coraz
niżej w kilometrową otchłań, a bezlitosne ciśnienie wody wytłaczało z niej powietrze i olej.
Tkaczow dał komendę: „mała naprzód” i podszedł do zdejmującego słuchawki Malutina.
– Zapiszemy, poruczniku, jeszcze jedną. Ale żeby się ostatecznie upewnić, jeszcze trochę
poczekajmy, posłuchajmy... A jak tam potwór? – przypomniał sobie. – Prędko do niego!
W miejscu gdzie wypłynęło nieznane stworzenie, czekało marynarzy rozczarowanie: nie
zobaczono już ani śladu czerwonego potwora. Jak okiem sięgnąć – widniały tylko chłodne
fale.
Tkaczow ze złością potarł załzawione od natężenia oczy. „Czyżby mi się przywidziało?
Ależ nie!...”
– Towarzysze! Kto jeszcze widział tego... no, to zwierzę, które tu wypłynęło? – zwrócił
się do załogi okrętu.
Od razu odezwało się wielu marynarzy, a wśród nich bosman Gawrylenko, który
przysięgał, że to nic innego jak wąż morski ogłuszony pociskiem.
– Nie, nie wąż – zaprotestował sygnalista Epifanow. – Widziałem: cielsko miał grube,
wielkie płetwy też miał. Jaki tam wąż!
– A jednak ani ryba, ani zwierzę morskie, ale podwodny gad – obstawał przy swoim
Gawrylenko.
Gawrylenko uprzedził domysł Tkaczowa, że zwierzę wypłynęło na powierzchnię
ogłuszone albo zabite przez bombę. „Ech, złość bierze, że utonął! Gdyby tak złowić to
dziwo... – pomyślał Tkaczow. – Bo któż nam teraz uwierzy?”
Jak by odpowiadając na nie zadane pytanie kapitana porucznik Malutin odezwał się:
– To gad głębinowy – głębokowodne stworzenie, a zabiła go nasza ostatnia bomba, ta z
zepsutym zapalnikiem. Dotarła do głębokości pięciuset metrów i zwierzę wypłynęło właśnie
w tym samym miejscu. Może teraz utonął, a może po prostu ocknął się. Zresztą i tak
zdążyłem... – i Malutin wyciągnął z kieszeni „łajkę”. – Za jakość nie ręczę, a pstryknąłem
pięć razy. Szczęśliwie, że teleobiektyw założyłem.
Tkaczow był zachwycony pomysłowością porucznika nie przypuszczając, że z powodu
tych zdjęć będzie musiał wystąpić z wykładem w Moskwie.
Specjaliści wywołali zdjęcia porucznika Malutina z największą starannością, a mimo to
nie były one wystarczająco ostre: szary dzień, niedoświetlenie i czerwona barwa stworzenia –
wszystkie te okoliczności nie były sprzyjające.
Tkaczowa wezwano do komandora, któremu musiał opowiedzieć wszystkie okoliczności
towarzyszące niesamowitemu zdarzeniu i pokazać zdjęcia. Otrzymał tam rozkaz wyjazdu do
Moskwy na morską sesję Akademii Nauk.
– To nie jest ważne – odpowiedział komandor na oświadczenie Tkaczowa, że nikt mu i
tak nie uwierzy. – Mamy obowiązek badania morza i powiadamiania uczonych o tak
niezwykłych zdarzeniach. A jeśli uczeni nie uwierzą temu, co widziało dziewięciu uczciwych
marynarzy, wówczas nie można się opierać na ich autorytecie... – Tymi żartobliwymi
słowami admirała, przy akompaniamencie przychylnego szmeru sali, zakończył oficer swój
krótki wykład i przystąpił do demonstrowania zdjęć. Światło zgasło i na wysokim ekranie
ukazał się niewyraźny obraz.
Jasne i ciemne pasma zastygłych na zdjęciu fal przecinały i przykrywały nieokreślone
kontury wypukłego karku, na którym majaczył niski grzebień. Wielkie cielsko leżało ukośnie
w wodzie, a nieco jaśniejszy brzuch przykryty był z wierzchu po jednej stronie dziwacznie
wygiętą płetwą. Szyja zaczynała się bardzo grubą nasadą, pomarszczoną głębokimi
poprzecznymi fałdami, i najwidoczniej była bardzo długa.
Powoli, jedno za drugim, przesunęło się pięć zdjęć, ale Ganieszyn nie mógł jakoś
wyobrazić sobie tego zwierzęcia; wrażenie wymykało się, było trudne do określenia.
Zapalono światło. Dziesiątki ludzi, usiłując określić zwierzę z mglistych zarysów zdjęć,
dzieliło się wrażeniami. Znikł żywy, właściwy wszystkim ludziom czar nieznanego, ale
podniecenie trwało. Według określenia Ganieszyna, uświadomiono sobie realność zdarzenia z
podchwyconej, ale zaraz utraconej tajemnicy morskiej. Ganieszyn zauważył z przyjemnością,
jak młodzieńczo zabłysły oczy siedzących w jego rzędzie poważnych uczonych i surowych
komandorów.
Przy stole prezydialnym zrobił się ruch. Na katedrze zjawił się starzec olbrzymiego
wzrostu z wielką siwą brodą. Sala ucichła – wielu poznało znakomitego oceanografa, który
wsławił rosyjską naukę o morzu.
Uczony pochylił głowę, ukazując dwie głębokie zatoki nad potężnym czołem,
obramowanym srebrem gęstych włosów, i spod oka spojrzał na salę. Następnie położył
wielką pięść na brzegu katedry, jego potężny bas rozległ się donośnie, docierając do
najodleglejszych zakątków sali.
– Oto nasz Gieorgij Maksymowicz! – szepnął Isaczenko do Ganieszyna. – Z takim
głosem można komenderować podczas sztormu na liniowcu, a nie wygłaszać odczyty.
– Toteż on komenderował – rzucił Ganieszyn.
– Towarzysze! – mówił tymczasem oceanograf. – Jestem bardzo rad, że usłyszałem
zdumiewające informacje kapitana Tkaczowa. Trudno, aby bardziej w porę wypadł jego
wykład aniżeli teraz, na końcowym posiedzeniu naszej sesji. Zanadto przyzwyczailiśmy się
do niezbadanych tajemnic morza, wiele zagadnień oceanografii pozostaje dotąd
nierozwiązanych. Myślę, że wszyscy obecni słyszeli o doświadczeniu odważnego
Amerykanina, profesora Beebe'a, który opuścił się na głębokość kilometra w stalowej kuli –
batysferze. Beebe obserwował olbrzymie zwierzęta, przepływające niezliczoną chmarą przed
oknami jego batysfery, zbyt duże w stosunku do małego zasięgu światła reflektora i małego
pola widzenia kwarcowych iluminatorów. Czy wiecie, że tuż przed wojną wyłowiono u
wschodnich brzegów Afryki olbrzymią rybę – latimerię – z gatunku dawno wymarłego na
powierzchni ziemi i uważanego za wymarły już w zamierzchłej epoce geologicznej, jakieś sto
milionów lat temu? A oto teraz odkryty przez kapitana Tkaczowa w morzu Barentsa gad
świadczy znów o istnieniu tajemniczego życia głębin morskich. Jest to zaledwie cień, który
mignął przed nami, ale cień czegoś rzeczywistego, co naprawdę istnieje.
Mimo toczącej się obecnie wojny flota i nasi uczeni w dalszym ciągu pogłębiają wiedzę o
morzu. Ale zwycięstwo już bliskie, towarzysze, i mam nadzieję, że wkrótce zobaczę was na
powojennej sesji morskiej, gdy możliwości nasze niepomiernie wzrosną.
Zwracam się do was w imię nauki, towarzysze marynarze! Flota nasza ma przed sobą
wielką przyszłość. Uzbrojeni techniczną wiedzą i olbrzymią siłą produkcyjną naszej
ojczyzny, po wojnie, w pokojowych warunkach pracy możecie udzielić nauce wielkiej
pomocy.
Uczony zatrzymał się, westchnął donośnie i głos jego zagrzmiał jeszcze silniej niż
poprzednio:
– Wielu myśli, że znamy morze. O, tak, naturalnie, myśmy dobrze zbadali jego
powierzchnię. Tysiące mądrych ludzi przez kilkaset lat badało najróżniejsze odcinki oceanów
świata. Znamy już dokładnie rozmieszczenie prądów, wiatrów, temperatur, zawartość soli,
nawet charakter fal w różnych morzach. Wiemy, na przykład, wszyscy, że Ocean Indyjski ma
fale najbardziej strome. Ocean Lodowaty Południowy wyróżnia się olbrzymimi falami o –
niezwykle długim froncie, a Atlantycki ma najwyższą falę. Nie potrzebuję tu wyliczać
wszystkich osiągnięć oceanografii – znacie je nie gorzej niż ja. Lecz gdy tylko zwracamy się
od powierzchni oceanu ku jego głębinom, od razu odczuwamy naszą słabość. Oczywiście
znamy ogólne rozmieszczenie osadów na dnie oceanu. Wynalazek echolotu
27
silnie pchnął
naprzód badania powierzchni dna morskiego i bliska jest chwila, gdy tę powierzchnię
będziemy znali nie gorzej niż powierzchnię lądu. Ale cała rzecz w tym, że samo dno oceanu,
budowa i skład jego zasadniczych skał – pozostają zupełnie nieznane. Nie przesadzę, jeśli
powiem, że powierzchnię księżyca zbadaliśmy dużo lepiej. Wyobraźcie sobie ocean jako
kamienne naczynie, napełnione wodą, z osadem na dnie. Właśnie tego kamiennego naczynia
nie znamy zupełnie i na razie brak nam sił, aby je zbadać.
Morza i oceany zajmują około siedemdziesięciu jeden procent powierzchni naszej
planety. Dlatego też geologia w swych badaniach skorupy ziemskiej musi się ograniczyć do
badań zaledwie dwudziestu dziewięciu procent tej powierzchni. Nic więc dziwnego, że
najważniejsze, podstawowe zagadnienia geologii, które umożliwią nam osiągnięcie istotnej
27
'Echolot – przyrząd, który za pomocą dźwięku określa odległość od dna morskiego.
władzy nad bogactwami wnętrza ziemi, nie mogą być rozwiązane bez badania dna morskiego
pod względem geologicznym. Potrzebne nam są oczy i ręce w najstraszliwszych głębinach
mórz. Wy, młodzi komandorzy i inżynierowie, pomyślcie nad tym.
Pozwolę sobie jeszcze przez pięć minut zająć waszą uwagę. Pośrodku Oceanu
Spokojnego, na północ od wysp Samoa, znajduje się grupa wysp koralowych – Tokelau,
których część – to niskie atole – pierścieniowate wyspy koralowe, często z laguną pośrodku.
Jest tu wśród was wiele młodzieży, która, jak sądzę, nie widziała prawdziwego atolu. A niski
atol, wyspa bardzo; miało występująca ponad powierzchnię morza, to widok niezapomniany.
Według trafnego określenia jednego ze starych kapitanów, niski atol – to pierścień
nieprzerwanego hałasu, mgły i piany fal, bijących wściekle dokoła. Biały pierścień piany,
nakryty tęczową, błyszczącą czapą załamanych w pyle wodnym słonecznych promieni, jest z
daleka zadziwiająco piękny na lśniącym błękicie morskiej toni. Ale z bliska taki atol wygląda
ponuro, a w czasie przypływu niemal strasznie. Równe fale, unoszące dokoła powierzchnię
oceanu, koło samego atolu nagle rosną i z hukiem toczą się ku wyspie. Ich grzebienie w
jakimś nieuchwytnym momencie pokrywają się oślepiająco białą, nad ciemnymi zboczami,
pianą i ze wstrząsającym hałasem uderzają na atol. A gdybyście się znaleźli na niskich atolach
w czasie huraganu – uzbrójcie się w dużą odwagę. Gęste obłoki zgaszą światło słoneczne, a
morze stanie się od razu ciemne i groźne, pobrużdżone niby zmarszczkami gniewu, czarnymi
rozpadlinami wśród olbrzymich fal. Coraz wyżej wznoszące się fale runą na atol zatapiając i
burząc wszystko na swej drodze. Zaledwie jedno albo dwa ogniwa koralowego pierścienia
pozostaną niezatopione i człowiek na pół uduszony wiatrem, ogłuszony hałasem i oślepiony
bryzgami, będzie na nich szukać ocalenia. Nawet nieulękłe dusze ogarnia strach na widok
wyspy tonącej jak gdyby w strasznej samotności wśród rozszalałego oceanu.
I oto wśród niskich atoli Tokelau jest atol Fakaofo, niewielka wyspa o trzystumetrowej
średnicy, a jednak żyje na niej sześciuset mieszkańców, znacznie więcej niż na wyspach
sąsiednich. W czasie przypływu z Fakaofo wystaje nad powierzchnię morza tylko zwarta,
szarozielona kopuła gęstego lasku palm kokosowych. Atol Fakaofo leży o dziewięć stopni na
północ od równika, na trasie nieustannych huraganów. W tym czasie, gdy huragany zatapiają
sąsiednie wysepki, mieszkańcy Fakaofo czują się bezpieczni. Brunatni, urodzeni ludzie
morza, Polinezyjczycy, otoczyli wyspę murem z dużych odłamków raf koralowych, a w
środku zrobili nasyp podnosząc prawie o pięć metrów nad poziom przypływu powierzchnię
owej wyspy. W ten sposób bez pomocy jakichkolwiek mechanizmów, nie uzbrojeni w
technikę tubylcy stworzyli sobie bezpieczne schronienie. Jaką trzeba mieć odwagę i wiekową,
głęboką znajomość oceanu, aby groźnej potędze żywiołu przeciwstawić słabe siły rąk
ludzkich!
Atol Fakaofo służył mi zawsze za przykład potęgi człowieka i jego władzy nad morzem.
Opowiedziałem o tym atolu, aby pokazać wam, towarzysze, co można uzyskać za pomocą
najprostszych środków. Czyż my, uzbrojeni w całą potęgę współczesnej nauki i techniki, nie
doczekamy się ostatecznego zwycięstwa nad oceanem – władzy nad jego głębinami?
To wszystko, co chciałem powiedzieć. Pozwólcie mi mieć nadzieję, że niektórzy z was
wyniosą stąd chociaż marzenie o pokonaniu głębin oceanu. A marzenie mądrego i silnego
człowieka – to już bardzo wiele.
Grzmiący głos uczonego zamilkł; cisza, jaka zapanowała w sali, wydała się przez kontrast
niezwykle głęboka. Przemówienie porwało marynarzy i fala burzliwej owacji zerwała się już
wtedy, gdy przewodniczący zaczął coś mówić. W wezwaniu uczonego odczuł Ganieszyn
najbardziej swoje, nieraz przemyśliwane i przeżywane wrażenia i doznania, które, odsunięte
daleko w czasie wojny, teraz znów poruszyły jego duszę.
Mżawka pędzona wiatrem falami biła o okręt. Horyzont przybliżał się szybko. Zapadał
zmierzch, jak gdyby w powietrze wytrząśnięto od razu wielką ilość popiołu. Nadchodziła noc.
Okręt kołysał się płynnie, miarowo drgając w rytmie swych maszyn. Jeden z wachty zamykał
okiennice kabiny nawigacyjnej. Silnie zapłonęło światło topowe. Ganieszyn powoli
spacerował po mostku. Ból głowy ustawał jak by rozpuszczając się w wilgotnym chłodnym
wietrze oceanu. Te bóle, skutki ran odniesionych w czasie Wielkiej Wojny Narodowej,
powtarzały się jeszcze teraz, po upływie kilku lat. Ganieszyn oparty o poręcz wpatrywał się w
mrok. W mglistej mieszaninie mroku i słabego światła ogni okrętowych rysowała się biała
nadbudowa okrętu. Stuknęły drzwi. Pokład mostku przecięło szerokie pasmo światła i znikło.
Z nawigacyjnej wyszedł ktoś, wypatrzył w ciemności Ganieszyna i zwrócił się do niego:
– Towarzyszu kapitanie pierwszej rangi, znowu ostra szczerba, chcecie obejrzeć?
– Słuchaj no, Fiodor – przerwał Ganieszyn – dość tego tytułowania, nieraz już to
mówiłem.
– Słusznie, słusznie – roześmiał się Szczytów, komendant okrętu hydrograficznego – ale
to jeszcze przyzwyczajenie z czasów wojny.
Oficerowie weszli do jasno oświetlonej nawigacyjnej, błyszczącej politurą drzewa,
połyskiem narzędzi, lustrzanymi szybami okien. Miłe było to przejście od chłodnego mroku i
morskiej nieskończoności do ciepłego, przytulnego wnętrza. Poczucie przytulności wzmagało
się dzięki cichym dźwiękom skrzypiec płynącym z głośnika znajdującego się w kącie
nawigacyjnej. Miczman stojący przed dużą tarczą echolotu, odwrócił się ku wchodzącym i
stanął na baczność zobaczywszy, Ganieszyna. Ganieszyn uśmiechnął się znowu; jakoś
zupełnie nie mógł przywyknąć do pełnej szacunku postawy towarzyszy pracy. Tutaj, w
warunkach pokojowych, wydawało mu się to zupełnie zbędne.
– Róbcie swoje, miczmanie! – Ganieszyn zdjął płaszcz nieprzemakalny, sudwestkę i
wyjął fajkę.
Zmieszany miczman odpowiedział cicho:
– Ja... ja, właściwie, po prostu cieszyłem się nim.
– Aha, więc podoba się wam nasz nowy echolot? – Ganieszyn spojrzał życzliwie na
młodzieńca. – A pod jakim względem, waszym zdaniem, jest lepszy niż ostatni model
Hughesa?
– Jakże można porównywać! – wykrzyknął miczman. – Po pierwsze zasięg głębinowy.
Nasz bierze każdą głębokość niezależnie od kąta pomiaru; ma wielką czułość, bardzo
dokładne automatyczne uwzględnianie poprawek, a co najważniejsze: natychmiastowy
wykres echografu i kursu na taśmie.
– Bardzo dobrze... Widzę, że już całkowicie poznaliście nasz przyrząd.
– Towarzysz Sokołów jest entuzjastą pomiarów głębinowych – wtrącił się kapitan
Szczytów. – Jednak może by zobaczyć te „ząbki”, zanim taśma ucieknie.
Ganieszyn wyjął z ust fajkę i ruszył do dużej tarczy, pośrodku której paliło się
pomarańczowe oko i drżała cienka strzałka, otoczona potrójnym pierścieniem podziałek i
cyfr. Był to głębinowy wskaźnik echolotu, pod nim w czarnej czworokątnej ramce, za
błyszczącym szkłem wolno, prawie niedostrzegalnie pełzła błękitnawa taśma echografu –
przyrządu nieprzerwanie wykreślającego profil dna drogi, którą przebywał okręt.
Fale dźwiękowe dużej częstotliwości, wychodzące z dna okrętu, biegły w dół, w
niedostępne głębiny oceanu i powracając przez skomplikowany system wzmacniaczy
wprawiały w ruch strzałkę wykreślającą linię profilu. Miczman wskazywał odpowiednie
miejsce taśmy. Tutaj, między grubą linią oznaczającą dno okrętu i ukośnymi znakami
przebytej odległości i zmian kierunku, biegła płynna linia pochyłego dna, przerwana nagle
silnym załamaniem: zaostrzony podwodny szczyt wznosił się na wysokość dwóch kilometrów
z czterokilometrowej płaskodennej wklęsłości oceanu. Ganieszyn uśmiechnął się z
zadowoleniem.
– Czternaście już takich „ząbków” znaleźliśmy w czasie rejsu. Nie na darmo wybrałem
się z wami...
– Przyznaj się szczerze – zwrócił się komendant okrętu do Ganieszyna – te podwodne
„ząbki” są ci potrzebne do nowego przyrządu?
– Zgadłeś! – Ganieszyn wziął za rękę Szczytowa. – Siądźmy, bo już ze dwadzieścia pięć
kilometrów przemaszerowałem po okręcie. Mój przyrząd ma już za sobą wszystkie próby i
sprawdzimy go razem przy pracy, gdy powrócimy. Mogę już teraz opowiedzieć; nie robimy
tajemnicy z zasad budowy przyrządu! Przyrząd mój zrobiony jest po to, aby widzieć pod
wodą, w największych głębinach, na zasadzie telewizora. Największa trudność zadania polega
na oświetleniu wystarczająco dużych przestrzeni, aby z powodu ogromnego pochłaniania
promieni świetlnych w obfitującej w tlen wodzie, telewizor nie przypominał oka krótkowidza.
Dobre rezultaty osiągnąłem dzięki temu, że stworzyłem „nocne oko” – przyrząd tak czuły na
promienie świetlne, że wystarczy mu bardzo niewiele światła, aby otrzymać obraz. Następnie
zastosowałem podwójny projektor z dwoma równoczesnymi snopami promieni: jeden o
czerwonych i podczerwonych promieniach, drugi z fioletowymi i ultrafioletowymi.
Wiadomo, że woda pochłania najszybciej czerwone, długofalowe promienie. Promienie
krótkofalowe idą znacznie głębiej: ultrafioletowe dochodzą do tysiąca metrów od powierzchni
oceanu. Natomiast mętna woda rozprasza światło i wskutek tego łatwo pochłania promienie
krótkofalowe, gdy długofalowym pozwala przejść głębiej. Odpowiednia kombinacja
najdłuższych i najkrótszych fal promieni w snopie światła mego projektora stosowana jest w
różnych warunkach, jakie można spotkać w głębiach oceanu. Aparat spuszczony w głębię za
pomocą fal elektrycznych przesyła kablom w górę obraz, który zostaje wyświetlony na
specjalnym ekranie. Kąt oświetlenia i kąt widzenia mego aparatu są bardzo duże: podwójne
obiektywy, rozsuwane jak w dalmierzu, dają obraz stereoskopowy. Przyrząd ten widzi szerzej
i wyraźniej niż oczy ludzkie... Cóż to masz taką rozczarowaną minę? – uśmiechnął się
Ganieszyn. – Myślałeś, że mój wynalazek jest innego rodzaju?
– Nie, nie – ze skruchą zaczął się usprawiedliwiać Szczytów. – Ja tylko nie zupełnie
rozumiem, co możemy dzięki niemu zrobić w dużych głębinach. Przy wszelkiej akcji
ratowniczej takie oko jest ważne, rzecz prosta, ale wówczas głębia jest niewielka i aparat
zanadto skomplikowany... Opuściliśmy go, zobaczyliśmy jakąś skałę czy rybę – i to
wszystko.
– Na początek to dużo.
– No tak, ja dalej?
– A dalej „ręce”.
– Co takiego? – nie zrozumiał kapitan.
– Najpierw „oczy”, a potem i „ręce” – powtórzył Ganieszyn. – Na razie jeszcze w
planie...
– Ehe – ucieszył się Szczytów. – Dobrze jest mieć takie „jabłko topowe”
28
na karku!...
– Nie wiem, mój drogi, czasem jest ciężko... – odpowiedział w zamyśleniu Ganieszyn
wstając i przeciągając się. – Kiedy trzeba się męczyć całymi latami nad spełnieniem...
Obmyślić – to jedna sprawa, ale zrealizować, gdy jakieś głupstwo po prostu rozum odbiera!
No, pójdę do siebie – Ganieszyn narzucił płaszcz.
– Chwileczkę – zatrzymał go kapitan. – Już wkrótce Wyspy Bliźniacze, a chciałeś
przecież zawadzić o zachodni kraniec aleuckiej głębiny. Wyspa Agattu już blisko. Dokąd
skręcić?
– Nie pamiętam już – pomyślawszy odpowiedział Ganieszyn – gdzie oni mają latarnię
morską, chyba na cyplu Dog? Jej zasięg?...
– Osiem mil – powiedział Szczytów.
– No to blisko. Na jakieś dwadzieścia pięć mil przed Agattu położymy się na północny
zachód do końca aleuckiej zapadliny. A potem znów wzdłuż południka, o pięćdziesiąt mil na
zachód od Attu, leżącej na samym brzegu Bliźniaczych, od trawersu Komandorskich... Jak
daleko jesteśmy teraz od Agattu?
– Prawie siedemdziesiąt mil – odezwał się miczman.
28
Jabłko topowe – kula na szczycie masztu. Tutaj oznacza „głowę na karku”.
– Tak, linia naszego kursu idzie bardziej na zachód. Więc do punktu zwrotnego –
czterdzieści mil. Dobrze. Obudźcie mnie, gdy będziemy zawracać.
Drzwi zatrzasnęły się za Ganieszynem. Szczytów i miczman pozostali sami. Upłynęła
prawie godzina. Taśma echolotu pełzła bez pośpiechu. Dno obniżało się stopniowo,
głębokość pod kilem wynosiła już pięć kilometrów. Mechanicy ze ścisłością zegarków
utrzymywali równy chód okrętu, gdyż od jego równomierności zależała dokładność
otrzymywanego profilu dna.
Czy tytoń był zbyt mocny, czy też Szczytów za wiele palił, dość że wkrótce poczuł znany
ból w piersi i wyszedł na mostek. Deszcz wciąż jeszcze padał; uderzenia wiatru nadal
porywały i pieniły grzebienie fal. Nagle wydało się Szczytowowi, że daleko na przedzie,
prosto przed dziobem jego okrętu coś błysnęło i natychmiast zgasło. Prawie jednocześnie dał
się słyszeć ochrypły głos kogoś z wachty:
– Światło na kursie!
Trzeba było jeszcze dobrych pięciu minut, aby słabe migotanie zamieniło się w jasną
gwiazdkę spotkanego statku. Upływały minuty, a nie było żadnego znaku świateł
pozycyjnych. Zaledwie dwie mile dzieliły zbliżające się statki, gdy Szczytów
zakomenderował:
– Uwaga, przed nami światło rufowe!
– Wyminiemy, towarzyszu kapitanie? – spytał pomocnik wachty.
– Naturalnie, tamten ledwo sunie.
– A jak z kursem?
– Nie ma zmartwienia, weźmiemy pewne odchylenie...
Statki zbliżały się ku sobie będąc wciąż w smudze kilwateru. Pomocnik ujął za łańcuch
syreny. Dwa krótkie, niskie i silne dźwięki rozległy się nad ciemnym morzem. Załomotał
napęd sterowy i dziób okrętu zatoczył się w lewo.
...W obszernej kajucie Ganieszyna paliła się mała lampka nocna. Ganieszyn zdjął kurtkę,
buty i położył się na otomanie. Nie chciało mu się rozbierać i pakować do łóżka – prędko
trzeba będzie wstawać. Myślał o swym nowym aparacie. Telewizor głębinowy jest gotów.
Wynalazca nie miał obaw co do rezultatu ostatecznych prób. W ten sposób wypełnił pierwszą
część postawionego sobie kiedyś zadania. Kilka lat temu stary uczony, który nie żyje już
dzisiaj, mówił o zwycięstwie nad oceanem, o atolu Fakaofo. Mówił nie tylko o „oczach”, ale i
o „rękach”. Teraz więc przyszła kolej na „ręce”. Ganieszynowi ukazał się obraz
skomplikowanego, telemechanicznie kierowanego aparatu, wwiercającego się jak świder w
dno oceanu pod okiem telewizora. Jego podstawowym założeniem byłaby praca bez żadnych
hermetycznych zamknięć; dawno już wynaleziono niskowoltowe, wysokoamperowe silniki,
wspaniale pracujące w wodzie. Woda powinna być dla tych mechanizmów równie
naturalnym środowiskiem jak powietrze dla naszych ziemnych maszyn: wówczas nie będzie
straszne olbrzymie ciśnienie – oto w czym leży tajemnica powodzenia!
Urywane głosy syreny wprawiły w drżenie przegródkę. Ganieszyn machinalnie zasłuchał
się w nie: dwa krótkie – zwrot w lewo. „Omijamy kogoś”. Spotkanie na pełnym morzu
zawsze porusza duszę marynarza. Ganieszyn zerwał się i zaczął naciągać buty.
Na mostku Szczytów z pomocnikiem zobaczyli czerwone światło pozycyjne, a powyżej
światła topowego jakieś silne czerwone światło.
– Trawler – niezbyt głośno powiedział pomocnik. – To nie było światło rufowe, ale
topowe i wyżej trójkolorowa latarnia...
– Widzę, widzę – odezwał się Szczytów. – A czy to widzicie? Wachta! Sygnalistę do
mnie!
Na niewidocznym jeszcze pokładzie nieznanego statku zabłysły światła: krótkie błyski
przeplatane były ostrymi, długimi promieniami, sprawiającymi wrażenie przeciągłego krzyku:
„aaaa”...
– Wywołują nas – burknął Szczytów. – Ehe, o to chodzi. – Trzy krótkie błyski, potem
jeden długi: wśród nocnej ciemności biegła prośba o pomoc.
Na mostku zjawił się zadyszany sygnalista z sygnałową latarnią. Jednocześnie wyszedł na
mostek Ganieszyn.
– Powiedzcie, aby Sokołów zatrzymał echolot! – wydał rozkaz kapitan.
Wśród nocy oceanu dwa okręty wymieniały między sobą sygnały świetlne: „Recovery”,
San Francisco, „Ametyst”, Władywostok...
– Mamy kilometr lin kablowej konstrukcji – burknął do Ganieszyna Szczytów. – Czy
można im pożyczyć?
– Bardzo dobrze, zbliżymy się, może jeszcze w czymś im pomożemy.
– Projektor! – zakomenderował Szczytów.
Na pokładzie zatupotały zwinne nogi. Przed sekundą napotkany statek rzucił ostanie
sygnały świetlne: „Naukowa ekspedycja oceanograficzna”. Potężny projektor „Ametystu”
przebił w ciemności szeroką, jasną drogę. W jej końcu ukazał się czarny, niski statek z daleko
w tył odchylonym kominem.
– Niech stoi w miejscu, ja będę podchodzić – pomyślał kapitan. – Nie wiem, jaka jest
ich zwrotność... – Projektor zgasł. Sygnalista szybko wypełnił zlecenie. Następnie „Ametyst”
zapalił znowu światło i zaczął zbliżać się do pozornie niezdarnego ,,Amerykanina”.
– Ciekawe: też oceanografowie jak i my – z ożywieniem powiedział Ganieszyn. – Co też
tam się im stało?
„Ametyst” podpłynął do amerykańskiego statku o tyle, o ile mu pozwalały fale, usadowił
się bokiem i dobrze mówiący po angielsku Ganieszyn wziął tubę. Z urywanych słów,
tłumionych pluskiem fal bijących o burtę i świstem wiatru, radzieccy marynarze szybko
odtworzyli sobie cały tragizm tego, co się stało. Duża batysfera – stalowa kula, zbudowana
niedawno dla zbadania wielkich głębin, z powodzeniem opuszczała się już kilka razy. Przy
ostatnim opuszczeniu się urwała się lina wyciągowa razem z kablem elektrycznym i stalowa
kula pozostała na głębokości trzech tysięcy metrów, największej, na jaką była obliczona.
Batysfera zaopatrzona w parafinowy pływak powinna była sama wypłynąć przy zerwaniu się
kabla, gdy tylko przerwany został prąd zasilający elektromagnesy. Magnesy przestają
przyciągać ciężki żelazny balast i batysfera wypływa. Teraz jednak nie wypłynęła. Znajduje
się w niej dwóch ludzi: jej konstruktor, inżynier John Mills, i uczony zoolog, Norman Noors.
Mieli zapas powietrza na sześćdziesiąt godzin. Czterdzieści osiem godzin trwają już
bezowocne próby namacania batysfery i zaczepienia hakami o specjalnie wmontowane w nią
klamry. Jeżeli kula jest cała i badacze w niej żyją, to pozostało im powietrza zaledwie na
dwanaście do piętnastu godzin.
Marynarze radzieccy w milczeniu stali na mostku. Duży bom ładunkowy amerykańskiego
statku, wystający za burtę, kiwał swym nokiem
29
, jak gdyby wskazując na fale, które
pochłonęły stalową kulę.
– Zdaje się, że źle z nimi – cicho powiedział Szczytów do Ganieszyna. – Czyż namaca
się ich na przestrzeni trzech kilometrów głębokości, na pełnym morzu: bez brzegów – na nic
pelengowanie. Tak, nie chciałbym być tam...
Ganieszyn nie odpowiadał i chmurnie spoglądał na „Recovery” .
– Fiodorze Grigorjewiczu, dajcie mi szalupę – powiedział nieoczekiwanie.
Szczytow zauważył jego ciężkie, uparte spojrzenie.
Amerykanie zobaczywszy tańczącą na falach szalupę, szybko spuścili drabinkę.
Ganieszyna otoczyła na mostku grupa ludzi.
Jego spokojne, zdecydowane spojrzenie spod daszka czapki wojskowej, przykrytej
żółtym kapturem, pokrzepiło wymęczonych bezpłodną walką ludzi.
– Kto jest komendantem? – cichym głosem spytał Ganieszyn.
– Zastępca komendanta, kapitan statku Penland – przedstawił się stojący naprzeciwko
Ganieszyna Amerykanin. – Komendant – tam... – I Penland wskazał na morze.
– Pozwolicie, że zadam kilka pytań – ciągnął Ganieszyn. – Wybaczcie mi zwięzłość, ale
trzeba się śpieszyć, jeżeli chcemy...
– Chcecie nam pomóc? – spytał jakiś dźwięczny głos.
– Tak, ale nie przerywajcie mi – sucho uciął Ganieszyn – rozmawiam z komendantem.
– Słucham – z pośpiechem odpowiedział amerykański kapitan.
– Ile macie lin trałowych?
– Dwie, z waszą – trzy.
– Jakiej długości lina pozostała na batysferze?
– Na tym polega nieszczęście, sir, że tam w dole jest lina przeszło milowej długości, ale
batysfera posiada urządzenie, które przy oberwaniu się oddziela zaraz linę w miejscu jej
przymocowania. Nie można więc liczyć na to, aby się zaczepiło za linę; pozostałyby nam
29
N o k – przednia, wystająca część bomu.
tylko klamry.
– Czy w baty sferze jest radio?
– Jest, ale widocznie nieczynne: zasilane było tylko przez kabel.
– Według waszych obliczeń mają jeszcze powietrza na dwanaście godzin?
– Na dwanaście do piętnastu. To wszystko, co mogą wyciągnąć przy największej
oszczędności.
– Tak, sytuacja poważna... A co chcecie dalej robić?
– Dalej szukać przy pomocy tych samych środków – nic więcej nie zrobimy. Do zatoki
Macdonalda na Agattu przylecą dwa samoloty. Będą tu rano i przywiozą ulepszone przyrządy
chwytakowe. W dniu katastrofy wezwaliśmy przez radio okręt zaopatrzony w
elektromagnetyczne urządzenie, aby tym sposobem poszukiwać batysfery. Okręt ten dąży z
największą szybkością i zapewne jutro tu będzie. To właściwie nasza ostatnia nadzieja –
zakończył kapitan Penland zniżając głos i zbliżając się do Ganieszyna. – Razem z nami
trałowały jeszcze dwa okręty, teraz odpłynęły do zatoki Macdonalda.
– Dziękuję, kapitanie. Mam nadzieję, że pomogę wam. Bądźcie uprzejmi pokazać mi
wasze windy i przyrządy podnoszące.
Ganieszyn i Penland zeszli na duży pokład, zawalony kręgami zwiniętych lin z olbrzymią
windą pośrodku. Kołysząca się razem z masztem lampa elektryczna oświetlała nagromadzone
tam najróżniejsze przedmioty.
– Wydaje mi się, że sytuacja jest beznadziejna, sir – powiedział szybko kapitan Penland,
zaledwie oddalili się od mostku. – Osądźcie sami: potworna głębia, otwarte morze, żadnych
możliwości czy pelengowania, czy zarzucenia boi. Robię wszystko, co można. Przez dwie
doby nie zszedłem z pokładu. Tam, na mostku, jest żona Millsa, hydrochemik naszej
ekspedycji. Nie chciałem wypowiedzieć przy niej swego zdania.
– Czy to ona mnie pytała? – I otrzymawszy odpowiedź twierdzącą pożałował, że wtedy
tak ostro zareagował. – Wyznaczymy z mostku przypuszczalny rejon przebywania batysfery i
będę wam wdzięczny za szczegółową informację... I jeszcze zapytam, kapitanie – po chwili
milczenia odezwał się Ganieszyn, gdy przeciskali się ostrożnie wśród zawalonego pokładu –
dlaczego wasi badacze postanowili opuszczać się tutaj, na otwartym morzu?
– Tutaj jest jedno z rzadkich miejsc, gdzie znajduje się wiele stromych skał podwodnych i
skały magmowe są tu oczyszczone z osadów. Jednym z naszych zadań jest zbadanie skał
magmowych w głębinach oceanu, ale dotąd jakoś źle idzie...
Ganieszyn nic nie odpowiedział. Wbiegł lekko po stopniach na mostek.
– Teraz zabierzemy się do poszukiwań. Postawimy boje.
– Jak to boje? – odezwało się naraz kilka głosów.
– Zobaczycie – lekko uśmiechnął się Ganieszyn. Jakaś mała rączka dotknęła jego
rękawa. Marynarz odwrócił aię i zobaczył ogromne błyszczące oczy.
– Panie kapitanie, proszę mi powiedzieć szczerze, czy jest jakaś nadzieja ocalenia ich?...
Czy potrafi pan to zrobić?
Ganieszyn odpowiedział:
– Nadzieja jest, jeżeli batysfera nie uszkodzona.
– Boże!... – krzyknęła Amerykanka, ale Ganieszyn łagodnie przerwał:
– Proszę mi wybaczyć, czas nie czeka. – I zwrócił się do zebranych na mostku: –
Radziecki okręt hydrograficzny „Ametyst” przystąpi niezwłocznie do akcji ratowniczej. To
naturalnie nie wyklucza waszej pracy, ale prosiłbym, żebyście na razie, jeżeli macie do nas
zaufanie, odpłynęli z miejsca pogrążenia batysfery. Rozporządzam narzędziami niezmiernie
w danym wypadku przydatnymi. Jednak najważniejszy przyrząd znajduje się we
Władywostoku. Sprowadzę go samolotem pośpiesznym, ale to potrwa nie mniej niż pięć do
sześciu godzin: odległość jest zbyt duża. Przez ten czas postaramy się odszukać batysferę i
oznaczyć miejsce boją, przez to ułatwimy pracę ratowniczą po przybyciu samolotu, gdy
pozostanie nam zaledwie jakieś siedem godzin. Wam pozostawimy wyciąganie batysfery, bo
nie mamy tak potężnych wind i lin. To wszystko... Dajcie sygnał naszemu okrętowi, aby
zgasił reflektor i zapalcie swój. Wracam do siebie.
Niewidoczny poprzednio wskutek rzucanego przez siebie światła, teraz w promieniach
reflektora „Recovery” zabłysnął nagle „Ametyst” swą śnieżnobiałą krasą. Wyraźna sylwetka
okrętu, lekkość nadbudowań harmonizowały z potęgą odgiętych w tył kominów,
znamionujących siłę maszyny.
– To ma być okręt hydrograficzny? – krzyknął kapitan Penland. – Ależ to łabędź!
Istotnie, biały, błyszczący światłami okręt podobny był do olbrzymiego łabędzia na
wodzie, przygotowanego do lotu.
– To jest okręt hydrograficzny marynarki wojennej – podkreślił Ganieszyn, podniósł rękę
do czapki i zszedł z mostku. Jego szalupa szybko pomknęła szerokim korytarzem świetlnym.
Amerykańscy marynarze w milczeniu śledzili ją wzrokiem, nieco zaskoczeni nagłym
zjawieniem się Ganieszyna i jego stanowczymi zleceniami.
– To musi być jakaś ważna figura u Rosjan, sir – przemówił wreszcie pierwszy oficer. –
I jeżeli potrafi uratować batysferę...
– Nie wiem, czy potrafi – odpowiedział Penland. – Ale spójrzcie na ich okręt!
Milczenie znów zapanowało na „Recovery”. Jednak ogólny nastrój był już inny.
Wierzono podświadomie, że ten przepiękny biały okręt, który tak nieoczekiwanie wypłynął z
nocy oceanu, i ten człowiek o rozumnym, stanowczym wzroku, wyciągający do nich
przyjacielską dłoń – naprawdę potrafią im pomóc.
Ganieszyn nie tracąc czasu, razem ze Szczytowem udali się do radiokabiny. Zawyła
przetwornica, zabłysły ognie neonowych lamp i ponad tysiącami kilometrów oceanu
pomknęły wezwania umowne. Długo, długo trwało wystukiwanie, zanim radiotelegrafista
zwrócił ku oficerowi spoconą twarz.
– Władywostok odpowiada.
– No, zaraz rozstrzygnie się los tych dwóch biedaków – zwrócił się do Szczytowa
Ganieszyn. – Jeżeli uda się wywołać admirała... A jeżeli jest właśnie w drodze?...
Aparat stukał, milkł, w odpowiedzi słyszało się charakterystyczne trzaski Morse'a; znowu
radiotelegrafista pracował nad aparatem i znowu Ganieszyn z natężeniem wsłuchiwał się w
jego suchy język.
W sztabie oświadczono, że admirał znajduje się na morzu na swym okręcie. Znowu więc
pomknęły w niezmierną dal wezwania do nowego potężnego liniowca i gdzieś w przestrzeni
znalazły antenę groźnego okrętu.
– „Marszałek” odpowiada – zakomunikował radiotelegrafista, z przyzwyczajenia
skracając nazwę linio
WCB
.
– Nareszcie! – odetchnął z ulgą Ganieszyn. Aparat zwięźle, ściśle i jasno wystukał
prośbę i umilkł.
Kilka minut oczekiwania w napięciu; w stuku kresek i kropek marynarze usłyszeli: „Daję
rozkaz, życzę powodzenia”.
Szczytów poprowadził swego „Ametysta” na przeciwległy kraniec rejonu, w którym
przypuszczalnie zatopiona była batysfera.
– Przygotować boję, dwa tysiące siedemset metrów! – zakomenderował oficer.
Natychmiast zaczepiono hak i wyrzucono za burtę mętnie połyskujący nabój, podobny do
bomby lotniczej. Marynarz targnął liną i bomba prawie bez plusku znik-nęła w zielonkawej
czerni morza. Po upływie kwadransa i pięćdziesięciu sekund, według sekundnika pierwszego
oficera, wyskoczył nad fale w świetle reflektora „Ametysta” z lekka dymiący przedmiot i
otworzył się niby parasol; maleńka biała kopułka ułożyła się na wodzie i zakołysała na falach.
Radziecki okręt zasygnalizował „Amerykaninowi” prośbę utrzymania się na wypuszczonej w
pion kotwicy i zatrzymania maszyny.
– Chcę uniknąć najlżejszego rezonansu ich śrub – wyjaśnił Ganieszyn miczmanowi
stając przy echolocie i wolno operując skalami i regulatorami.
– Czy mógłbym zadać pytanie – nieśmiało zaczął miczman, ale przyjazna uwaga
Ganieszyna dodała mu otuchy, więc zakończył: – Czyżbyście zamierzali na-macać baty
sferę?
– Naturalnie. Czyż tego nie wiecie, że jeszcze przedwojenne czułe echoloty odkrywały
zatopione okręty? Echolot Hughesa, na przykład, wykreślił przy pomocy echografu kontury
„Lusitanii” – uzyskało się nawet zarys rozmieszczenia nadbudówek i to na głębokości
pięćdziesięciu „fathom”
30
. Rozmiary batysfery, podane mi przez Amerykanów, oczywiście
nie dadzą się porównać z „Lusitanią”. Kula – trzy metry, u góry pływak w kształcie grzyba
dwumetrowej wysokości. Ale przecież nasz echolot jest znacznie bardziej czuły i polaryzuje.
– A głębokość? – ostrożnie podsunął miczman.
30
Fathom – miara morska, sześć stóp.
– A dokładność regulatorów? – tym samym tonem odpowiedział mu żartobliwie
Ganieszyn i znowu pochylił się nad aparatem zaglądając do tablic przekrojów
oceanograficznych.
Amerykanie, przyglądający się bez przerwy radzieckiemu okrętowi, widzieli, jak się
pojawiał w pasie światła, to znów znikał, ukazując czerwone albo zielone światło.
– Patrzcie, ustawiają boje – odezwał się z ożywieniem pierwszy oficer, gdy za drugim
powrotem „Ametystu” przed dziobem „Recovery” zakołysał się biały grzyb.
– Widocznie wynaleźli boje głębinowe; takie sztuki dawno stosowano w walkach
podwodnych; cała rzecz polegała na wytrzymałości lin. Osiągnęli taką wytrzymałość – to
wszystko, i to bardzo proste.
– Wszystko jest proste, gdy się już wie, jak robić – mruknął w odpowiedzi swemu
kapitanowi pierwszy oficer.
Godzina za godziną przemierzał biały okręt niewielką przestrzeń morza między czterema
ustawionymi na krzyż bojami. Wiatr ucichł, powierzchnia wody stała się oleista, gładka.
Zamknięci w batysferze ludzie mieli powietrza już tylko na dziesięć godzin... Znowu ciężar
beznadziejności zawisł nad amerykańskim statkiem, a wszyscy co do jednego ludzie, zebrani
na mostku i na pokładzie, nie odrywali oczu od „Ametystu”, jak gdyby sama ich obecność i
gorące życzenie mogło mu pomóc w poszukiwaniach. Teraz „Ametyst” ukazał zielone
światło, znowu zawrócił do „Recovery” i przeszedł lewym krańcem wytyczonej bojami
przestrzeni. Okręt radziecki zbliżał się wciąż, jego ostry dziób rósł. Jeszcze sto metrów – i
znów beznadziejny zwrot ku północy. Ledwo dostrzegalny szum maszyny nagle ucichł; w
milczeniu nocy dał się nawet słyszeć dzwonek telegrafu i zabrzmiał donośny głos kapitana
wydającego jakiś rozkaz. W obcej płynności mowy rosyjskiej zrozumiałe było tylko słowo:
„boja”.
– Znaleźli! Oni znaleźli! – wykrzyknęła cała drżąca żona inżyniera Millsa.
Na statku amerykańskim wszczął się zamęt. Nieokreślone oczekiwanie łatwiej się znosi
niż uświadomioną już sobie porażkę; świadczyło o tym najlepiej ożywienie, jakie zapanowało
wśród śmiertelnie zmęczonych ludzi. Ale zaraz ten sam głos z „Ametystu” spokojnie odezwał
się przez megafon:
– Batysfera odnaleziona!
Kilkadziesiąt głosów z pokładu „Recovery” odpowiedziało radosnym okrzykiem.
W nawigacyjnej Ganieszyn nabijał fajkę zamknąwszy zmęczone z wytężenia oczy. W
ciągu czterogodzinnych poszukiwań taśma echografu pokryła się serią kolejnych krzywych w
odwróconej postaci, ale ani jeden występ nie skaził gładkiej linii skalnego profilu. Okręt
poruszał się bardzo wolno, monotonia otrzymywanych rezultatów usypiała uwagę, którą
przez cały czas należało podtrzymywać całą siłą woli. W pobliżu kolejnego zakrętu, idące
dotąd płynnie pióro echografu nagle podskoczyło i nad równą linią ledwo, ledwo zarysował
się malutki łuk.
– Jest! – krzyknął radośnie Ganieszyn. Pierwszy oficer jak strzała rzucił się na mostek.
Dwa razy brzęknął telegraf – stop i z powrotem. Szczytów zawołał:
– Boja, dwa tysiące osiemset metrów! – i ciężka bomba runęła z lewej burty.
– Hura! Udało się! – stuknął w kilka minut później Szczytów fajeczką w ściankę.
– No, nie tak bardzo – zmęczonym głosem odezwał się Ganieszyn: – kręciliśmy się
cztery godziny. Zostało już mało czasu, ale trzeba czekać. Polezę tu na kanapie, zanim
samolot...
– Czy można, towarzyszu kapitanie? – w drzwiach stanął pierwszy oficer. – Amerykanie
zapytują, czy nie powinni by teraz próbować zaczepienia batysfery?
Szczytów spojrzał na Ganieszyna, który nie otwierając oczu odpowiedział:
– Naturalnie, w tej sytuacji nie należy zaniedbywać żadnej szansy.
„Ametyst” ustąpił swego miejsca u boi amerykańskiemu statkowi. Odpłynąwszy o kilka
kabli kołysał się lekko jak by odpoczywając. Zmęczeni marynarze porozchodzili się do kajut;
obaj komendanci pozostali w nawigacyjnej. Tylko marynarze z wachty obserwowali
amerykański statek. Słychać było z niego szczęk wind, świst pary i zgrzyty lin: Amerykanie
pracowali znowu natchnieni powodzeniem marynarzy radzieckich.
Ganieszyn i Szczytów ocknęli się jednocześnie, przebudzeni warkotem samolotu.
– Nie, to nie nasz – zdecydował oprzytomniawszy szybciej Szczytów.
Świtało. Wilgoć i chłód przenikały pod ubranie, otrzeźwiając niewyspanego kapitana. Z
mostku morze wydawało się niezmiernie ożywione: koło burt „Recovery” kołysały się dwa
hydroplany, a nieco dalej stały dwa okręty – długi, szary, wysokodzioby krążownik i
przysadzisty okręt patrolujący.
– Przyrost ludności – uśmiechnął się Ganieszyn. – Zaraz powinni być i nasi. Przejadę się
do Amerykanów, zobaczę, co i jak...
Tym razem, już wówczas gdy płynęła szalupa, rozległy się powitalne okrzyki. Jednak
twarze ludzi, którzy spotkali Ganieszyna, były poszarzałe i smutne. W ciągu trzech godzin
wysiłków nie udało się uchwycić batysfery. Nie udało się nawet ani razu zaczepić o nią liny.
Na ratowanie znajdujących się w głębi oceanu ludzi pozostało tylko siedem godzin.
– Statek z elektromagnesowym urządzeniem jeszcze nie przyszedł – oznajmił
Ganieszynowi kapitan Pen-land – ale teraz przy waszej nadzwyczajnej pomocy jest on już
mniej potrzebny. Jak uchwycić batysferę na tej przeklętej, niewyobrażalnej głębokości?
Widocznie liny odchylają się wskutek jakichś prądów w głębokich warstwach wody. Boja też
przecież ściśle nie określa miejsca.
– Może się odchylić – potwierdził Ganieszyn zerknąwszy na zbliżającą się ku nim żonę
Millsa. Zwrócił się ku młodej kobiecie i zasalutował:
Oczy Amerykanki, patrzące spod zmarszczonych cierpieniem brwi, spotkały jego wzrok z
wyrazem takiej nadziei, że Ganieszyn nachmurzył się.
– Cały czas pracowaliśmy... – łzy i ból zadźwięczały w słowach młodej kobiety. – Ale ta
potworna głębia jest silniejszy od nas. Teraz liczę tylko na waszą pomoc. – Westchnęła
ciężko. – Kiedy oczekujecie waszego samolotu?
Ganieszyn podniósł rękę, żeby spojrzeć na zegarek i naraz powiedział głośno i wesoło:
– Samolot? Już jest!
Wszyscy podnieśli głowy do góry. Istotnie, samolot, którego z powodu hałasu pracującej
windy nie mogli usłyszeć, zniżał się teraz, poruszając niebo i morze narastającym warkotem
motorów.
„Pikuje dla pośpiechu”, zrozumiał Ganieszyn.
Wąska maszyna o wysokich skrzydłach uniosła wodny pył, zawróciła i wkrótce spokojna
i milcząca kołysała się obok „Ametystu”.
Niby wystraszona samolotem rozpłynęła się poranna mgła. Wysoko wzniosło się błękitne
sklepienie nieba. Słońce zagrało na ociężałych, oleistych falach, oświetliło śnieżnobiały
„Ametyst”, zamigotało setkami ogni na jego częściach z miedzi. Ganieszyn przeniósł wzrok z
samolotu na „Ametyst”, jak by po raz pierwszy zobaczył ten piękny okręt, uśmiechnął się i
powiedział do Amerykanów:
– Zaraz zobaczymy batysferę.
Amerykanka tłumiąc okrzyk podeszła do Ganieszyna, który zgadując jej myśli dodał:
– Jeżeli pani chce, z wielką przyjemnością pokażę pani swój aparat. Zaraz pojedziemy.
Ganieszyn poprosił kapitana Penlandia, aby poczekano na zainstalowanie telewizora, a po
odnalezieniu batysfery natychmiast zbliżono się do radzieckiego okrętu i działano według
jego sygnałów.
W tym czasie na „Ametyście” wymachujący kluczem mechanik wygłosił mowę do
maszynistów i monterów.
– Od szybkości zmontowania przywiezionej maszyny – mówił – zależy ocalenie ludzi,
którym pozostało powietrza zaledwie na sześć godzin. A do tego, jeżeli ich ocalimy, będzie to
cud sprawiony rękoma marynarzy radzieckich.
– Chyba że cud! Pracowałem jako nurek, więc rozumiem, co to znaczy wydostać takiego
„żuczka” z głębokości trzech kilometrów – odezwał się jeden z maszynistów. – Myślę, że
damy radę.
Kapitan Szczytów nie był zdziwiony przybyciem gościa. Zaproszono panią Mills do
nawigacyjnej i Szczytów odkomenderował zaraz do jej towarzystwa, znającego dobrze język
angielski, miczmana. Żona inżyniera Millsa z roztargnieniem słuchała jego objaśnień i często
spoglądała w okno nawigacyjnej, skąd było widać wrącą na pokładzie pracę: ześrubowywano
jakieś podstawy, przeciągano przewody, wyładowywano jakieś skrzynki z samolotu.
Na chwilę zajrzał do nawigacyjnej Ganieszyn i młoda kobieta natychmiast rzuciła się na
jego spotkanie.
– O, proszę mi darować, ale przyrząd pana wydaje mi się tak skomplikowany. Mogą nie
zdążyć zmontować go... – i milcząc wskazała na duży zegar umocowany w przegródce.
– Mamy do dyspozycji jeszcze sześć i pół godziny – odpowiedział Ganieszyn. –
Przyrząd jest rzeczywiście skomplikowany, ale nasi marynarze potrafią prędko zrobić tę, nie
ukrywam, że niewiarygodnie trudną pracę. Niech pani zaufa naszym marynarzom, mistress
Mills, może pani im wierzyć.
Młodej kobiecie zaczęło się znowu dłużyć męczące bezczynne oczekiwanie. Gdybyż
mogła pomagać w przygotowaniu tego tajemniczego aparatu!
Czas uciekał. Nagle ogłuszył ją straszny ryk. Tego już było za wiele dla wyczerpanej
nerwowo młodej kobiety.
– Boże, co to takiego? – I bezsilnie oparła się o przegródkę.
– Syrena. Nasza jest istotnie bardzo silna – rzeczowo wyjaśnił miczman. – „Ametyst”
daje sygnał, że aparat gotów i poszukiwania się rozpoczynają.
Miczman nie mylił się. Zaraz nadszedł Szczytów i poprosił żonę Millsa na dół. Telewizor
ustawiony był chwilowo w ciemnym laboratorium przy lewej burcie okrętu. Głębokowodna
część aparatu kołysała się na wysuniętym za burtę bomie, olbrzymi bęben liny i kabla
wstawiony był do windy. Okręt szedł wolno w kierunku boi oznaczającej miejsce batysfery.
– Opuszczać? – spytał Szczytów schodzącego na pokład Ganieszyna.
– Chyba czas już.
– A nie boisz się?
– Czego?
– No, chyba jest czego: aparat dopiero co złożony, zmontowany w pośpiechu, może
zawieść. Nawet ja się denerwuję...
– Nie, był wiele razy wypróbowany, doświadczony. Spuszczaj śmiało, szybciej!
Telewizor szybko skrył się w falach, a kabel długo jeszcze biegł przez licznik bębna
dopóki cudowne „oko” nie dosięgło wreszcie potrzebnej głębokości. Linę podłączono do
amortyzatora łagodzącego kołysanie się okrętu i w tym samym momencie w ciemności
laboratorium Ganieszyn włączył prąd. Żona Millsa, na wpół przytomna ze zdenerwowania,
patrzyła na owalną płytkę ekranu, która z czarnej stała się teraz przepojona błękitnym
blaskiem. Ganieszyn rzucał Szczytowowi urywane, niezrozumiałe dla Amerykanki, słowa:
rozkazy szły dalej na pokład, do windy.
Gdy telewizor dotarł do głębokości piętnastu metrów nad dnem, Ganieszyn nacisnął dwa
białe guziczki z prawej strony ekranu. Tam, w dole, wprawione zostały w ruch maleńkie
śruby obracające aparat. W błękitnym świetle ekranu ukazał się czarny cień i wówczas od
razu stało się zrozumiałe, że ten świecący błękit – to przezroczysta woda głębinowa, w której
najlżejsze zmącenie osadu unosiło się chmarą mikroskopijnych srebrzystych punkcików,
odbijając i rozpraszając światło. Niezwykły był widok dna oceanu na ekranie telewizora.
Zapewne tak samo oszołomiony i niezdolny do zrozumienia tego, co widzi, czułby się
człowiek, gdyby nagle został (przeniesiony na inną planetę. Ganieszyn, oswojony z widokiem
głębin oceanu przy doświadczeniach swego „oka”, ostrożnie nastawiał aparat. Czarny, lekko
skłębiony wskutek zmącenia garb z lewej strony był płaskim występem skalistego dna. Dialej
ku północy dno widocznie obniżało się nieco, gdyż czerwonawy jego odblask na przedzie
ginął, ucięty tym samym błękitnawosrebrzystym blaskiem.
Manipulując różnymi sprężynkami Ganieszyn zmieniał granice wyraźnego obrazu,
obracając jednocześnie powoli przyrząd i zależnie od tego zmieniając obraz na ekranie.
Najpierw pojawiła się w oddali czarna ściana, nabierająca czerwonego odcienia pod
wzmocnionym światłem reflektora, a następnie zaczęły się w niej rysować szczegóły: wielka
ukośna szczelina, wypukły występ. Ale tu telewizor obrócił się i ponure skały utonęły w
lśniącym błękicie poprzedniego oświetlenia. W głębi ekranu ukazały się zamglone ostre
„zęby”. Odległe, ale coraz wyraźniejsze, tonęły swą podstawą w błękitno-czarnym mroku
dalszego planu.
– Reflektor o zasięgu prawie całego kilometra – wyjaśnił Ganieszyn.
Wysokie zęby podwodnego, kamienistego łańcucha patrzały groźnie i ponuro ledwo
rysując się w wiecznej ciemności i chłodzie podwodnego świata.
Telewizor zatoczył pełne koło: wszędzie rozpościerało się pagórkowate, skalne dno
przykryte warstwą iłu błyszczącego w promieniach reflektora jak proszek aluminiowy. Widok
głębin oceanu sprawiał wrażenie czegoś wrogiego, co taiło się w głębokim mroku
otaczającym pole widzenia telewizora. Był to obcy powierzchni ziemi, groźny świat
milczenia, mroku i chłodu, nieruchomy, niezmienny, pozbawiony nadziei i urody.
Batysfery nigdzie nie było widać.
„Czyżbyśmy tak bardzo spudłowali z boją? – przemknęło przez głowę Ganieszyna. – O
pół kilometra! Ależ to jasne! Powinna leżeć tu, w tym zagłębieniu!”
Zaczął kierować w dół obiektyw aparatu. Na brzegu ramki ukazała się zamglona ciemna
plama. Ganieszyn szybko przekręcił tarczę. Plama przesunęła się na środek, zbliżyła i
wyciągnęła. Jej niewyraźnie zarysowane brzegi nabrały ostrości, czarna barwa znowu zaczęła
wydawać się czerwona. Młoda kobieta za plecami Ganieszyna wydała słaby okrzyk i zaraz
zatkała usta ręką. Pośrodku ramki, która wydawała się teraz przezroczystym szkłem, stał
pochylony jajowaty aparat. Ostrość obrazu była tak silna, że widać było wyraźnie grube pętle
klamer ratunkowych i odblask na okrągłym iluminatorze, patrzącym na marynarzy jak
błyszczące zagadkowe oko ciemnoczerwone i przezroczyste.
– Batysfera ma iluminatory ze wszystkich czterech stron... Więc widzą już nas – wyjaśnił
Qanie'szyn żonie Millsa. – Teraz najważniejsze: zobaczmy, czy żyją... – Ganieszyn poprawił
się szybko. – Spróbujmy mówić z nimi.
Pstryknął czymś i położył na guziku swe długie palce. Zależnie od ruchu palców ekran to
gasł, to znów rozświetlał się. Obecni zrozumieli, że gasząc i zapalając reflektor, Ganieszyn
przesyłał ku oknu batysfery sygnały świetlne Morse'a. Powtórzywszy wielokrotnie jedno i to
samo pytanie Ganieszyn wyłączył światło i oczekując odpowiedzi zastygł przed zgasłym
ekranem. Wszyscy zgromadzeni w ciasnej kajucie wstrzymali oddech. Ekran był wciąż
czarny. Upłynęła minuta. I wówczas w ciemności ekranu zabłysnął jasny, turkusowy
ogieniek, zgasł, zabłysnął silniej i rozpłynął się szerokim szafirowym kręgiem – milcząca
odpowiedź przyniesiona przez światło z dna oceanu.
– Żyją! Zawiadomcie „Recovery”, niech podchodzi, żeby zaczepiać liny do batysfery! –
zawołał radośnie Ganieszyn. W tej chwili niebieskie światło zamigotało, jak latarnia
sygnalizacyjna – Mówią... – zwrócił się Ganieszyn do żony Millsa, ale usłyszał tylko
westchnienie, a potem miękki upadek ciała.
– Odnieście do nawigacyjnej! Lekarza! – wydał Szczytów polecenie nadbiegającym
ludziom. – Nie wytrzymało biedactwo, prawie trzy doby czekała, męczyła się... No, cóż tam?
– zwrócił się do Ganieszyna.
– Zawiadamiają, że obaj są żywi, oszczędzają tlenu, jak mogą, ale dłużej niż dwie
godziny nie wyciągną. Batysfera w porządku, balast nie oderwał się... – czytał Ganieszyn
migające na ekranie znaki świetlne. – „Nie możemy zrozumieć, jak...” Nie zrozumiecie,
poczekajcie – powiedział na głos marynarz.
Odezwała się syrena amerykańskiego statku. Rozpoczęto już opuszczanie lin z
uchwytami. Znikł szafirowy krąg z ekranu, a zamigotał reflektor telewizora. Ganieszyn
zawiadomił zamkniętych w batysferze ludzi, że przystąpiono do ratowania ich.
Znowu minęła godzina na nieustannej obserwacji okna telewizora. Nad morzem
rozbrzmiewały gwizdki, krzyki do megafonu, szum maszyny amerykańskiego statku, świst
pary i zgrzyty wind. Ludziom zamkniętym w batysferze pozostawała zaledwie godzina życia
– sześćdziesiąt minut. Już prawie sześćdziesiąt godzin trwały bezowocne wysiłki stu ludzi.
Zwycięstwo przyszło nagle i niepostrzeżenie: ogromne chwytaki, opuszczone według
wskazówek Ganieszyna, zaczepiły o boczną klamrę. Ryknęła głośno syrena „Ametystu” i w
tejże chwili maszynista „Recovery” przestawił sprzęgła windy na wsteczny bieg. Wolno
zaczęła nawijać się ogromna lina grubości ręki; bęben zaskrzypiał z natężenia: giętki stalowy
sznur, spleciony z dwustu dwudziestu dwóch drutów, ważył razem z batysfera sześćdziesiąt
ton – trzy razy więcej niż dopuszczalny ładunek.
Liny wytrzymały. W błękitnym świetle ekranu telewizora batysfera zakołysała się,
wyprostowała i szarpnięta ku górze, zaczęła powoli unosić się. Ganieszyn manipulując
obiektywami obserwował ją jakiś czas, dopóki nie znikła, a potem wyłączył prąd, zapalił
światło w laboratorium i poczekawszy chwilę, aby przyzwyczaić oczy, wyszedł na pokład.
Telewizor był już niepotrzebny. Cała uwaga skupiła się teraz na olbrzymiej windzie
„Recovery”, wyciągającej powoli z głębiny niezmierny ciężar. Kapitan Penland nie odrywał
oczu od równo układających się na bębnie zwojów, obliczając w myśli szybkość wyciągu –
pozostało już tylko czterdzieści minut do fatalnego terminu.
„Nie zdążymy! Uduszą się...”
Biorąc na siebie śmiertelne ryzyko Penland kazał przyśpieszyć wyciąg. Wśród napiętego
milczenia winda załomotała szybciej – bęben zaczął obracać się prędzej. Upłynęło jeszcze
kilka minut. Nagle ostry świst pary przeciął monotonny stukot windy. Winda zrobiła kilka
szybkich obrotów. Pobladły maszynista błyskawicznie zatrzymał ją.
– Lino!.. – krzyknął ktoś z przestrachem.
Na obu okrętach przykuci przerażeniem do miejsc ludzie wyciągali szyje i wpatrzyli się w
wodę za burtą. Zimny pot oblał Penlanda, w gardle mu zaschło, nie mógł zebrać myśli. Nie
mógł wydać żadnej komendy, ale też i nie wiedział, co tu zakomenderować. Aż naraz z wolno
kołyszących się fal wyskoczył olbrzymi, niebieski,, jajowaty przedmiot, znikł w słupie
brzyzgów, a po chwili kołysał się już miarowo w białym kręgu piany.
To nieoczekiwanie oderwał się balast batysfery, która szarpnęła się wówczas w górę
powodując automatyczne otwarcie się chwytaków, które oswobodziły aparat od ciężaru liny.
Wybuchły zwycięskie okrzyki ludzi, stłumione natychmiast potężnym rykiem czterech syren.
To statki rzucały w przestrzeń oceanu wieść o nowym zwycięstwie ludzkiego rozumu i woli.
Ganieszyn stał na szeroko rozstawionych nogach i wpatrywał się uporczywie w ocaloną
przez siebie batysferę. Szczytów położył swą ciężką dłoń na jego ramieniu.
– Leonidzie Stiepanowiczu, admirał zapytuje o rezultaty.
– Zaraz idę, a ty zarządź wyciąganie telewizora... Jak tam nasz gość?
– Odesłałem ją z powrotem, tam jest potrzebniejsza – uśmiechnął się Szczytów. –
Rozglądała się tylko na wszystkie strony, widocznie szukała ciebie, chciała dziękować.
Ganieszyn lekko machnął ręką i udał się do radiokabiny. Batysferę holowano już do
„Recovery”.
Wychodząc z radiokabiny Ganieszyn znów zobaczył Szczytowa.
– Chcę ci coś powiedzieć – surowo i poważnie odezwał się Szczytów. – Na temat
twojego telewizora... Niesłusznie wymyślałem na niego... – dalsze słowa zagłuszył warkot
motorów, wznoszącego się w górę radzieckiego samolotu.
Ganieszyn mocno uścisnął wyciągniętą ku niemu rękę przyjaciela.
– Co robimy dalej? – spytał Szczytów.
- Jak to, co? – zdziwił się Ganieszyn. – Wyciągniemy telewizor i pójdziemy swoją
drogą.
– A czyż nie pojedziesz tam, do nich? – ze zdumieniem zawołał kapitan. – Nawet nie
pozwoliłem podnieść szalupy...
– Nie, nie pojadę.
– Co za dziwy! Czyż nie jesteś ciekaw tych ocalonych? Nie chcesz wypytać ich? Oni też
badają dno...
– Pewnie, żem ciekaw. Ale rozumiesz... – Ganieszyn zmarszczył się żartobliwie. – Będą
podziękowania. Żona inżyniera patrzała takimi oczyma... A my tymczasem w nogi i
umkniemy!
Ludzie na statku (amerykańskiej ekspedycji, zajęci podnoszeniem i otwarciem batysfery,
nie zauważyli, że biały okręt radziecki szybko podniósł szalupę i telewizor. „Ametyst”
zapytał o zdrowie ocalonych, a otrzymawszy odpowiedź, że „osłabieni, ale poza
niebezpieczeństwem”, zaczął odchodzić. Amerykanie ze zdumieniem patrzyli na czynności
„Ametystu”, ale dopiero gdy na flaglinach radzieckiego okrętu pojawił się sygnał
tradycyjnego pożegnania – zrozumieli, o co chodzi. Sygnalista z „Recovery” rozpaczliwie
zatrzepotał chorągiewkami, ale „Ametyst” zwiększył szybkość i tylko potężny głos syreny
oraz powiewające czapki marynarzy przesyłały przyjacielskie pożegnanie. Ocaleni badacze,
oficerowie i marynarze, wszyscy jak jeden mąż stali wpatrzeni w biały okręt, który stawał się
coraz mniejszy i mniejszy w słonecznej dali. Nagle donośny, huk dział rozległ się nad
zielonymi falami. To krążownik żegnał salwą oddalający się „Ametyst”. Znowu zagrzmiały
działa. Na „Ametyście” opuszczono banderę z czerwoną gwiazdą, a potem zakołysały się na
maszcie gwiazdy i pasy Ameryki.
Okręt radziecki, jakby nigdy nic, szumiał swymi śrubami tnąc fale Oceanu Spokojnego.
Ganieszyn pilnował uporządkowania telewizora marząc o miękkim łóżku. Niemało
kosztowało go ocalenie amerykańskiej batysfery. Z mostku rozległ się głos Szczytowa:
– Leonidzie Stiepanowiczu, chodź, Amerykanie wzywają. – W słowach kapitana
dźwięczała przyjacielska kpina. – Technika i tak cię wszędzie dosięgnie, nawet w głębi
oceanu.
Amerykanie wywoływali „Ametyst” z imienia, bez zawezwania i nazwa drogocennego
kamienia dźwięczała uparcie w eterze. Radio przekazało serdeczne słowa podziękowania,
prośbę o podanie nazwiska komendanta dowodzącego akcją ratunkową, zachwyt nad
bezprzykładną pracą rosyjskich marynarzy i nad cudownym wynalazkiem. W suche trzaski
radia z „Recovery” wmieszały się nagle ostre dźwięki wezwań „Ametystu”,
charakterystyczne dla potężnej stacji nadawczej nowego liniowca. Radiotelegrafista wystukał
odpowiedź, a Ganieszyn wysłuchał wyraźnych sygnałów, ślących pozdrowienie dla
ekspedycji amerykańskiej i dla załogi „Ametystu”. Szczególne zadowolenie wyrażał admirał
Ganieszynowi. Odpowiedziawszy admirałowi Ganieszyn wydał polecenie radiotelegrafiście:
– Zakomunikujcie „Recovery”, naczelnikowi amerykańskiej ekspedycji oceanograficznej
Miilsowi: „Admirał floty radzieckiej Oceanu Spokojnego przekazał wam w tej chwili
gratulacje z powodu ocalenia i życzenie dalszych powodzeń w waszej odważnej pracy”.
Po upływie następnych pięciu minut Ganieszyn spał już mocno w swej kajucie.
Jesienny deszcz władywostocki lał się nieprzerwanym potokiem i uderzał w wysokie
okno gabinetu Ganieszyna. Marynarz odczytywał list od obu ocalonych przed półtora
miesiącem uczonych amerykańskich i zabierał się do odpisania im. Domyślni uczeni przesłali
list na ręce admirała, z prośbą o przekazanie go ich wybawcy, którego odszukanie nie
przedstawiało dla admirała żadnej trudności.
„Tylko ten zdolny jest ocenić, coście zrobili, kto spędził sześćdziesiąt godzin w
beznadziejnej rozpaczy na niedostępnym dnie oceanu – pisali uczeni. – Przez kilka godzin z
całych sił staraliśmy się przy pomocy lewarów śrubowych oderwać przyssany do dna
batysfery balast, tracąc oddech i oblewając się potem w lodowatym chłodzie. Trudno opisać,
co przeżyliśmy, gdy zapadłszy już w tępą obojętność, w obliczu nieuchronnego losu, nagle
zobaczyliśmy światło w iluminatorach i zrozumieliśmy wasze sygnały... Od tej
niezapomnianej chwili mamy głęboką wiarę w bezgraniczną siłę człowieka, w jego jasną
przyszłość, w to, że nie ma samotności nawet w najśmielszych, niezrozumiałych dla świata
poszukiwaniach...”
Przeczytawszy list Ganieszyn zabrał się do odpowiedzi:
„Trudno mi odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób doszedłem do takich osiągnięć w
opanowaniu głębin oceanu. Najważniejszym było chyba ścisłe wyznaczenie kierunku
postawionych sobie zadań i oczywiście olbrzymie możliwości materialne. Kierunek wskazał
mi nasz stary uczony, który kilka lat temu wzywał nas, marynarzy, do pomagania nauce w
znalezieniu «oczu» i «rąk», które by mogły sięgnąć do dna oceanu. Dał nam też przykład, do
czego zdolny jest człowiek w walce z morzem, opowiedziawszy o nadzwyczajnym atolu Fa-
kaofo. Środki materialne dała mi ojczyzna.
Rozwinąłem tylko wskazaną ideę, a człowieka, który opuszczał się w głąb oceanu,
zastąpiłem aparatem nie wymagającym powietrza i odpornym na straszne ciśnienie. W ten
sposób powstał mój telewizor – opuszczone na dno «oko» ludzkie. Moje narzędzia
wiertnicze, dzięki którym uzyskamy okazy skał z dna oceanu – to wyciągnięte ręce.
Przypomnijcie sobie stworzenia głębokowodne. Niektóre z nich posiadają oczy umieszczone
na długich czułkach. Nasunęło mi to ideę telewizora”.
Ganieszyn pisał jeszcze czas jakiś, potem zamyślił się i szybko zakończył:
„Dlatego sądzę, że wasza wdzięczność nie powinna być skierowana osobiście do mnie,
ale do mojej ojczyzny, do mego narodu. Bo czym byłbym ja albo jakiś inny człowiek bez
ojczyzny, bez oparcia o wielką liczbę ludzi? Nawet najmądrzejszy i najwybitniejszy –
pozostałby tylko marzycielem i fantastą. A to oparcie, pomoc rządu, ogromnego kolektywu
floty, rozmaitych ludzi od uczonego do ślusarza – to wszystko, co jest moją ojczyzną –
doprowadziło do osiągnięć, które wydały się wam nadprzyrodzoną potęgą. Ale to jest dopiero
początek, bo idziemy wciąż naprzód”.
Ganieszyn skończył list, wstał i podszedł do okna. Po szybach spływały strugi wody,
przez które widać było daleki, porośnięty dębami skalisty cypel.