LESZEK KO艁AKOWSKI
Bajki r贸偶ne
Opowie艣ci biblijne
Rozmowy z diab艂em
Projekt ok艂adki, strony tytu艂owej i ilustracje: Andrzej Dudzi艅ski
Bajki r贸偶ne; Opowie艣ci biblijne; Rozmowy z diab艂em
(Stones for Children; Biblical Tales-The Key to Heaven; Conversations with the Devil)
ISBN 0 906601 40 1
Published by Aneks Publishers 61,Dorset Road London W5 4HX
Pierwsze wydanie w j臋zyku polskim:
13 bajek 7 kr贸lestwa Lailonii dla du偶ych i ma艂ych.
Czytelnik, Warszawa 1966
Trzy bajki o identyczno艣ci. Zapis nr 8, Warszawa 1978 Klucz niebieski albo Opowie艣ci buduj膮ce z historii 艣wi臋tej zebrane ku pouczeniu i przestrodze. PIW, Warszawa 1964 Rozmowy z diab艂em, PIW, Warszawa 1965
Wszystkie prawa zastrze偶one
Zezwolenie na przedruk lub t艂umaczenie nale偶y uzyska膰 zwracaj膮c si臋 do Wydawnictwa Aneks
漏 Leszek Ko艂akowski, 1987
All rights reserved
Permission for reprint, translations or reproductions must be obtained m writing from Aneks Publishers
Spis tre艣ci
13 bajek z kr贸lestwa Lailonii dla du偶ych i ma艂ych
Jak szukali艣my Lailonii
Garby
Opowiadanie o zabawkach dla dzieci
Pi臋kna twarz
Jak Gyom zosta艂 starszym panem
O s艂awnym cz艂owieku
Jak b贸g Maior utraci艂 tron
Czerwona 艂ata
Wojna z rzeczami
Jak rozwi膮zano spraw臋 d艂ugowieczno艣ci
Oburzaj膮ce dropsy
Opowie艣膰 o najwi臋kszej k艂贸tni
Opowie艣膰 o wielkim wstydzie
Trzy bajki o identyczno艣ci
Bajka syryjska o wr贸blu i 艂asiczce
Bajka koptyjska o w臋偶u logiku
Bajka perska o sprzedawcy os艂a
Klucz niebieski albo Opowie艣ci buduj膮ce Z historii 艣wi臋tej zebrane ku pouczeniu i przestrodze
B贸g czyli Sprzeczno艣膰 mi臋dzy motywem i skutkami czyn贸w
Lud Izraela czyli Skutki bezinteresowno艣ci
Kain czyli Interpretacja zasady ka偶demu wedle zas艂ug
Noe czyli Pokusy solidarno艣ci
Sara czyli Konflikt og贸lnego i jednostkowego w moralno艣ci
Abraham czyli Smutek wy偶szych racji
Ezaw czyli Stosunek filozofii do handlu
B贸g czyli Wzgl臋dno艣膰 mi艂osierdzia
Balaam czyli Problem winy obiektywnej
Kr贸l Saul czyli Dwa typy konsekwencji 偶yciowej
Rachab czyli Samotno艣膰 prawdziwa i udawana
Job czyli Antynomie cnoty
Kr贸l Herod czyli N臋dza moralist贸w
Ruth czyli Dialog mi艂o艣ci i chleba
Jael czyli Bezdro偶a bohaterstwa
Salomon czyli Ludzie jak bogowie
Salome czyli Wszyscy ludzie s膮 艣miertelni
Rozmowy z diab艂em
Wielkie kazanie ksi臋dza Bernarda
Apologia Orfeusza, 艣piewaka i b艂azna, rodem z Tracji, syna kr贸lewskiego
Modlitwa Heloizy, kochanki Piotra Abelarda, kanonika i teologa
Spostrze偶enie dialektyczne Artura Schopenhauera, metafizyka, mieszczanina gda艅skiego
Stenogram z metafizycznej konferencji prasowej Demona w Warszawie dnia 20 grudnia 1963
Rozmowa z diab艂em doktora Lutra w Wartburgu 1521
Kuszenie 艣wi臋tego Piotra aposto艂a
Demon i p艂e膰
13 bajek
z kr贸lestwa Lailonii dla du偶ych i ma艂ych
Jak szukali艣my Lailonii
Stracili艣my razem z moim bratem mn贸stwo czasu na odkrycie, w jakiej stronie 艣wiata le偶y pa艅stwo Lailonia. Najpierw pytali艣my wszystkich znajomych: gdzie le偶y Lailonia? Nikt nam nie umia艂 powiedzie膰. Potem nawet zaczepiali艣my nieznajomych ludzi na ulicy i zadawali艣my to samo pytanie. Ale wszyscy wzruszali ramionami i m贸wili, 偶e nie wiedz膮. Potem zacz臋li艣my wysy艂a膰 listy do r贸偶nych m膮drych ludzi, kt贸rzy pisz膮 ksi膮偶ki, wi臋c powinni wiedzie膰, gdzie jaki kraj le偶y. Wszyscy odpowiadali nam bardzo grzecznie i 偶a艂owali, 偶e nie mog膮 nam pom贸c, ale naprawd臋 nikt z nich nie mia艂 poj臋cia, gdzie si臋 znajduje Lailonia. Praca ta zaj臋艂a nam du偶o czasu, ale postanowili艣my nie da膰 za wygran膮. Zacz臋li艣my kupowa膰 wszystkie globusy i mapy, jakie nam uda艂o si臋 zdoby膰: stare i nowe, pi臋kne i brzydkie, szczeg贸艂owe i mniej szczeg贸艂owe. Siedzieli艣my po ca艂ych dniach nad mapami, szukaj膮c Lailonii, a gdy nie uda艂o si臋 nam znale藕膰, wychodzili艣my na miasto w poszukiwaniu nowych map. W ko艅cu w naszym mieszkaniu by艂o tyle album贸w geograficznych, globus贸w i map, 偶e nie mo偶na by艂o si臋 ruszy膰. Mieszkanie mieli艣my wygodne, ale malutkie i nie starcza艂o miejsca na tyle papier贸w i globus贸w. Zacz臋li艣my wi臋c wynosi膰 meble, 偶eby zrobi膰 miejsce dla nowych map, bo przecie偶 musieli艣my w ko艅cu dowiedzie膰 si臋, gdzie le偶y naprawd臋 Lailonia. Wreszcie w mieszkaniu nie by艂o ju偶 nic opr贸cz map i globus贸w, mi臋dzy kt贸rymi my sami z bratem przeciskali艣my si臋 z najwi臋kszym trudem; brali艣my te偶 r贸偶ne lekarstwa, 偶eby schudn膮膰 i zajmowa膰 troch臋 mniej miejsca w mieszkaniu, aby mo偶na by艂o sprowadzi膰 wi臋cej map. Obaj schudli艣my bardzo i jadali艣my coraz mniej, zar贸wno dlatego, 偶e musieli艣my mie膰 miejsce na mapy, jak i dlatego, 偶e nie mieli艣my pieni臋dzy na jedzenie, bo wszystko wydawali艣my na ksi膮偶ki geograficzne, globusy i mapy. By艂a to naprawd臋 ci臋偶ka praca, kt贸ra zaj臋艂a nam wiele lat. Nie robili艣my nic innego, tylko szukali艣my Lailonii.
Wreszcie, po wielu latach, kiedy obaj zestarzeli艣my si臋 znacznie i byli艣my prawie ca艂kiem siwi, szcz臋艣liwy traf zdawa艂o si臋, wynagrodzi艂 nam nasze trudy. Na jednej z wielu tysi臋cy map znale藕li艣my nazw臋: LAILONIA. Ucieszyli艣my si臋 tak bardzo, 偶e zacz臋li艣my obaj ta艅czy膰 z rado艣ci, podskakiwa膰 i 艣piewa膰, a potem szybko wybiegli艣my na ulic臋 i w pobliskiej cukierni zjedli艣my ciastka z herbat膮. Rozmawiali艣my d艂ugo o naszym sukcesie i bardzo zadowoleni wr贸cili艣my do domu, 偶eby lepiej jeszcze zbada膰 swoje odkrycie. I tu znowu spotka艂o nas straszne nieszcz臋艣cie. Widocznie w czasie tego ta艅ca i podskakiwania porozrzucali艣my nasze ksi膮偶ki i papiery, kt贸re pomiesza艂y si臋 tak bardzo, 偶e mimo d艂ugich wysi艂k贸w nie uda艂o nam si臋 odnale藕膰 mapy, gdzie by艂a zaznaczona Lailonia. Szperali艣my po ca艂ym mieszkaniu wiele dni i tygodni, przetrz膮sali艣my ka偶dy papierek - na pr贸偶no. Mapa jakby si臋 pod ziemi臋 zapad艂a. Zapewniam was, 偶e nie zaniedbali艣my niczego i poszukiwania prowadzili艣my z najwi臋ksz膮 skrupulatno艣ci膮, na jak膮 by艂o nas sta膰. Mimo to nie uda艂o si臋 nam powt贸rnie odnale藕膰 naszej mapy.
Byli艣my ju偶 bardzo zm臋czeni i zniech臋ceni, bo wszystko przemawia艂o za tym, 偶e nigdy nie uda nam si臋 osi膮gn膮膰 celu. Brat zrobi艂 si臋 siwy jak go艂膮bek, a ja wy艂ysia艂em prawie ca艂kowicie. Nie mieli艣my si艂 na dalsze poszukiwania i skar偶yli艣my si臋 na los, co nas tak marnie oszuka艂. Ju偶 prawie stracili艣my nadziej臋, 偶e kiedykolwiek odszukamy Lailoni臋, kiedy nowy przypadek przyszed艂 nam z pomoc膮. Zjawi艂 si臋 pewnego ranka w naszym mieszkaniu listonosz i przyni贸s艂 ma艂膮 przesy艂k臋. Odebrali艣my j膮 i dopiero po wyj艣ciu listonosza spojrzeli艣my na nadawc臋. Wyobra藕cie sobie nasze wra偶enie, kiedy na stemplu pocztowym przeczytali艣my najwyra藕niej: LAILONIA. Stan臋li艣my os艂upiali i na chwil臋 odj臋艂o nam mow臋. Ale zaraz m贸j brat, kt贸ry jest bardzo roztropnym cz艂owiekiem, wykrzykn膮艂: 鈥P臋d藕my za listonoszem, on musi wiedzie膰, gdzie jest Lailonia, skoro dosta艂 przesy艂k臋!鈥 Pobiegli艣my bez tchu za listonoszem i uda艂o nam si臋 go z艂apa膰 jeszcze na schodach. Nieszcz臋艣liwy cz艂owiek my艣la艂, 偶e chcemy go pobi膰, tak gwa艂townie rzucili艣my si臋 na niego. Ale szybko wyt艂umaczyli艣my mu, o co chodzi.
鈥 Niestety, panowie - powiedzia艂 listonosz - nie wiem,
gdzie le偶y Lailonia. Ja dostaj臋 tylko przesy艂ki do rozniesienia i znam si臋 tylko na geografii kilku ulic, a ju偶 wi臋cej to nie. Ale mo偶e naczelnik poczty b臋dzie wiedzia艂.
鈥 Bardzo trafnie - krzykn膮艂 m贸j brat. 鈥 Idziemy do naczelnika poczty!
Do naczelnika poczty dostali艣my si臋 bez trudu. Przyj膮艂 nas mi艂o i przyja藕nie, ale na nasze pytanie roz艂o偶y艂 bezradnie r臋ce.
鈥 Nie, prosz臋 pan贸w, nie wiem absolutnie, gdzie le偶y Lailonia. Znam tylko geografi臋 swojej dzielnicy. Ale dam wam rad臋. Id藕cie do Jeszcze Wi臋kszego Naczelnika poczty, kt贸ry dostaje listy i paczki z zagranicy. On musi wiedzie膰.
Poszli艣my wi臋c do Jeszcze Wi臋kszego Naczelnika. Tu ju偶 nie posz艂o tak 艂atwo, poniewa偶 Jeszcze Wi臋kszy Naczelnik mia艂 mn贸stwo pracy, by艂 bardzo zaj臋ty i nie m贸g艂 nas przyj膮膰 od razu. Musieli艣my si臋 d艂ugo stara膰, zabiega膰 i prosi膰, telefonowa膰, chodzi膰 po r贸偶ne przepustki i sk艂ada膰 podania. Trwa艂o to d艂ugo, wiele tygodni, ale w ko艅cu nasze starania spotka艂 sukces. Jeszcze Wi臋kszy Naczelnik zgodzi艂 si臋 nas przyj膮膰. Wyznaczy艂 nam spotkanie o pi膮tej rano, bo by艂 bardzo zaj臋ty. Dlatego, boj膮c si臋 zaspa膰 (a nie mieli艣my zegark贸w, kt贸re zosta艂y sprzedane na zakup map), nie spali艣my z bratem ca艂膮 noc i id膮c do urz臋du, byli艣my nie wyspani i zm臋czeni. Mimo to nadzieja i rado艣膰 wype艂nia艂a nam serce, bo teraz wiedzieli艣my prawie na pewno, 偶e wreszcie nasze trudy si臋 sko艅cz膮.
Jeszcze Wi臋kszy Naczelnik by艂 tak偶e bardzo mi艂y i 偶yczliwy. Pocz臋stowa艂 nas herbat膮 i piernikiem, a pro艣by naszej wys艂ucha艂 cierpliwie. Potem pokiwa艂 g艂ow膮.
鈥 Ach, moi panowie - powiedzia艂. 鈥 Rozumiem dobrze wasze zmartwienie. Ale widzicie, panowie, ja mam na g艂owie tyle pracy, 偶e nie mog臋 pami臋ta膰 o wszystkim. Na 艣wiecie jest bardzo du偶o kraj贸w i ja nie mog臋 wszystkich spami臋ta膰. Nie wiem, niestety, gdzie le偶y Lailonia.
Ju偶 zacz臋艂a mnie ogarnia膰 rozpacz, 偶e znowu wszystko na nic, kiedy nagle m贸j brat, kt贸ry naprawd臋 jest bardzo m膮dry, zawo艂a艂:
鈥 Ale w takim razie, szanowny Jeszcze Wi臋kszy Naczelniku, kt贸ry艣 z pana podw艂adnych musi wiedzie膰, bo oni przecie偶 maj膮 mniej spraw na g艂owie i ka偶dy ma tylko kilka kraj贸w do za艂atwienia.
鈥 Dobra my艣l - powiedzia艂 Jeszcze Wi臋kszy Naczelnik. - Zaraz zadzwoni臋 do swoich czterech zast臋pc贸w i zapytam, kt贸ry z nich ma w swoim resorcie Lailoni臋.
Potem zdj膮艂 s艂uchawk臋 telefoniczn膮 i powiedzia艂: 鈥Prosz臋 mnie po艂膮czy膰 z kierownikiem od spraw Po艂udnia鈥. A kiedy go po艂膮czono, zapyta艂: 鈥Panie kierowniku, czy na Po艂udniu znajduje si臋 pa艅stwo Lailonia?鈥 鈥Stanowczo nie - odpowiedzia艂 kierownik 鈥 to musi by膰 gdzie indziej鈥. Kierownik od spraw P贸艂nocy odpowiedzia艂 po chwili to samo, a to samo odpowiedzia艂 kierownik od spraw Wschodu. Wtedy ju偶 byli艣my pewni, 偶e o Lailonii b臋dzie wiedzia艂 kierownik od spraw Zachodu, bo przecie偶 gdzie艣 musi le偶e膰 Lailonia. Ale kierownik od spraw Zachodu na pytanie Jeszcze Wi臋kszego Naczelnika powiedzia艂: 鈥Nie, stanowczo Lailonia nie le偶y na Zachodzie. To musi by膰 gdzie indziej鈥.
Jeszcze Wi臋kszy Naczelnik roz艂o偶y艂 r臋ce. 鈥Niestety, widzicie panowie, 偶e o Lailonii nie mo偶e powiedzie膰 偶aden z moich kierownik贸w鈥.
鈥 Ale skoro dostali艣my przesy艂k臋 z Lailonii 鈥 powiedzia艂em (bo ja te偶 jestem troszeczk臋 m膮dry, chocia偶 nie tak m膮dry, jak brat) 鈥 to musia艂 kto艣 t臋 przesy艂k臋 przywie藕膰, a wi臋c kto艣 musi wiedzie膰, gdzie le偶y Lailonia.
鈥 Bardzo mo偶liwe - odpowiedzia艂 Jeszcze Wi臋kszy Naczelnik 鈥 bardzo mo偶liwe, 偶e kto艣 wie. Ja jednak tego kogo艣 nie znam.
Bardzo nam by艂o smutno, ale brat spr贸bowa艂 chwyci膰 si臋 jeszcze jednej mo偶liwo艣ci. 鈥Panie Jeszcze Wi臋kszy Naczelniku -spyta艂 鈥 a mo偶e jest jeszcze Bardzo Najwi臋kszy Naczelnik, kt贸ry musi wiedzie膰 o wszystkim?鈥
鈥 Bardzo Najwi臋kszy Naczelnik 鈥 powiedzia艂 Jeszcze Wi臋kszy Naczelnik 鈥 na pewno by wiedzia艂, gdzie le偶y Lailonia, ale niestety wyjecha艂.
鈥 A kiedy wr贸ci Bardzo Najwi臋kszy Naczelnik?
鈥 Bardzo Najwi臋kszy Naczelnik ju偶 nigdy nie wr贸ci - powiedzia艂 ze smutkiem Jeszcze Wi臋kszy Naczelnik. 鈥 Wyjecha艂 na zawsze.
鈥 Wi臋c ju偶 nie ma 偶adnej rady? - zapytali艣my z rozpacz膮. - Ju偶 nikt, absolutnie nikt nie wie, gdzie le偶y Lailonia?
鈥 Nie umiem panom pom贸c - powiedzia艂 Jeszcze Wi臋kszy Naczelnik i da艂 znak, 偶e audiencja si臋 sko艅czy艂a.
Wyszli艣my zap艂akani i nawet nie mieli艣my w kieszeni chusteczek do nosa, bo wszystkie chusteczki wyrzucili艣my z domu dawno, aby zrobi膰 wi臋cej miejsca na mapy i globusy. Szli艣my do domu ocieraj膮c 艂zy r臋kawem i dopiero przed samymi drzwiami m贸j brat nagle przystan膮艂.
鈥 S艂uchaj no 鈥 powiedzia艂. - Jeszcze Wi臋kszy Naczelnik pyta艂 po kolei czterech kierownik贸w. Ale przecie偶 mo偶liwe, 偶e ma pi臋ciu kierownik贸w pod swoj膮 w艂adz膮 i po prostu o jednym zapomnia艂.
鈥 Wzywa艂 kierownik贸w od Po艂udnia, P贸艂nocy, Wschodu i Zachodu 鈥 odpowiedzia艂em na to. 鈥 Czy my艣lisz, 偶e s膮 jeszcze jakie艣 strony 艣wiata?
鈥 Nie wiem - powiedzia艂 brat. - Nie wiem dok艂adnie. Nie jest wykluczone, 偶e jest pi臋膰 stron 艣wiata albo wi臋cej.
鈥 A wi臋c musimy wr贸ci膰 do Jeszcze Wi臋kszego Naczelnika i jeszcze raz si臋 upewni膰.
Znowu s艂abiutka nadzieja za艣wita艂a nam w sercu. Szybko pobiegli艣my z powrotem do urz臋du. Ale okaza艂o si臋, 偶e Jeszcze Wi臋kszy Naczelnik jest zaj臋ty i nie mo偶e nas przyj膮膰. Nie by艂o rady, trzeba by艂o od nowa zacz膮膰 te same starania o audiencj臋. Trwa艂o to bardzo d艂ugo, znowu podania, znowu telefony, przepustki, pro艣by. Ale tym razem si臋 nie uda艂o. Jeszcze Wi臋kszy Naczelnik o艣wiadczy艂, 偶e ma bardzo du偶o pracy, 偶e ju偶 raz nas przyj膮艂 i zrobi艂, co m贸g艂, a wi臋cej nie mo偶e.
Teraz ju偶 naprawd臋 nie by艂o wyj艣cia. Wszystkie drogi by艂y zamkni臋te, wszystko co mo偶liwe by艂o ju偶 wypr贸bowane. Nawet nie chcia艂o nam si臋 wi臋cej szuka膰 w mapach, tylko siedzieli艣my w swoim mieszkaniu i p艂akali艣my cichutko.
Teraz jeste艣my ju偶 bardzo starzy. Na pewno nigdy nie dowiemy si臋, gdzie le偶y Lailonia i na pewno nigdy jej nie zobaczymy. By膰 mo偶e jednak kto艣 z was b臋dzie mia艂 wi臋cej szcz臋艣cia, mo偶e komu艣 uda si臋 trafi膰 kiedy艣 do Lailonii. Jad膮c tam, oddajcie w naszym imieniu kwiatek nasturcji kr贸lowej Lailonii i powiedzcie jej, jak bardzo chcieli艣my si臋 tam dosta膰 i jak nam si臋 to nie uda艂o.
Ale zapomnia艂em jeszcze powiedzie膰, co by艂o w tej przesy艂ce. Oczywi艣cie, rozpakowali艣my j膮 natychmiast. Przesy艂ka zawiera艂a kr贸ciutki li艣cik, w kt贸rym pewien mieszkaniec Lailonii nazwiskiem Ibi Uru donosi艂 nam, 偶e dowiedzia艂 si臋, i偶 interesujemy si臋 Lailoni膮 i wobec tego przesy艂a nam zbiorek najmniejszych opowiada艅 starych i nowych, kt贸re s膮 znane w tym kraju. Zbiorek ten by艂 do艂膮czony do listu. Nasz korespondent zapomnia艂 niestety napisa膰, gdzie le偶y Lailoni膮 i nie poda艂 bli偶szego adresu, a wi臋c nie mogli艣my mu odpisa膰. Wzi臋li艣my tylko 贸w zbiorek opowiada艅 i chcemy go wszystkim pokaza膰, aby wszyscy mogli si臋 dowiedzie膰 chocia偶 troszeczk臋 o Lailonii, kraju, kt贸rego nie uda艂o si臋 nam znale藕膰 na mapie.
Garby
Kiedy Ajio, kamieniarz, pracuj膮cy przy budowie dr贸g, zachorowa艂 na garb, zebra艂o si臋 czterech lekarzy, aby radzi膰 nad jego chorob膮. Nie nale偶y wcale przypuszcza膰, 偶e w Lailonii zawsze tak si臋 zdarza艂o, 偶e ilekro膰 jaki艣 kamieniarz zachorowa艂, zbiera艂o si臋 czterech lekarzy; nie, przewa偶nie nie zbiera艂 si臋 ani jeden. Tym razem by艂o ich a偶 czterech nie dlatego, 偶e Ajio zachorowa艂, ani tym bardziej, 偶e by艂 kamieniarzem. Po prostu choroba Ajio by艂a dziwna, a lekarze ch臋tnie ogl膮daj膮 dziwne rzeczy, podobnie jak wszyscy ludzie. Dziwno艣膰 choroby, z kolei, nie polega艂a na garbie, bo garb nie jest wcale dziwny, ale bardzo zwyczajny. Polega艂a na tym, 偶e nie by艂 to w艂a艣nie garb zwyczajny, ale garb-dziwol膮g, garb-osobliwo艣膰, garb-jaki-tylko-raz-na-sto-osiem-lat-zdarza-si臋-w-ca艂ej-Lailonii-a-mo偶e-nawet-rzadziej. Mianowicie, garb, rosn膮c i p臋czniej膮c, zacz膮艂 obrasta膰 w r贸偶ne nadzwyczajne odro艣le i rozga艂臋zienia, kt贸re z biegiem czasu j臋艂y si臋 upodabnia膰 do r贸偶nych cz臋艣ci cia艂a - r膮k, n贸g, g艂owy, szyi, brzucha i pupy. (By艂 to, trzeba doda膰, tak zwany garb kryptogenny; nazwa ta oznacza pewn膮 szczeg贸ln膮 w艂a艣ciwo艣膰 garbu, polegaj膮c膮 na tym, 偶e lekarze nie maj膮 poj臋cia, sk膮d si臋 wzi膮艂.)
Lekarze wi臋c zebrali si臋 i radzili nad tym, czy mo偶na uleczy膰 Ajio z garbu. Kiedy zebrali si臋 razem w specjalnym gabinecie (Ajio by艂 tam, oczywi艣cie, nieobecny), jeden stary lekarz powiedzia艂:
鈥 Panowie, przyznajmy otwarcie, 偶e medycyna jest bezsilna w tym przypadku. Sto osiem lat temu nasz wielki poprzednik, chirurg G艂owa-biada opisa艂 zupe艂nie podobny przypadek i te偶 nie m贸g艂 go wyleczy膰. A je艣li nie wyleczono tego garbu sto osiem lat temu, to tym bardziej, rzecz jasna, my go nie mo偶emy wyleczy膰. Wtedy bowiem ludzie byli m膮drzejsi.
鈥 A wi臋c, co mamy robi膰? 鈥 spyta艂 m艂ody lekarz. - Musimy bowiem co艣 robi膰, inaczej b臋dziemy uchodzi膰 za nieuk贸w.
鈥 Jak to, co? 鈥 zdziwi艂 si臋 stary lekarz. 鈥 Leczy膰 chorego!
鈥 Ale skoro nie mamy 偶adnych widok贸w...
鈥 Leczenie chorego, drogi przyjacielu, nie ma nic wsp贸lnego z widokami na uzdrowienie 鈥 powiedzia艂 lekarz starszy. -Jest to g艂贸wna zasada naszej sztuki. Celem leczenia jest leczy膰, podobnie jak celem 艣piewania jest 艣piewa膰, a celem grania - gra膰.
鈥 Ja uwa偶am, 偶e mogliby艣my wyleczy膰 chorego cz臋艣ciowo -powiedzia艂 trzeci lekarz. - Mam na my艣li, 偶e nie mo偶emy wprawdzie usun膮膰 garbu, ale mo偶emy przeszkodzi膰 jego dalszemu ro艣ni臋ciu; w tym celu trzeba garb w艂o偶y膰 w gips, wtedy nie b臋dzie mia艂 miejsca do powi臋kszania si臋 i zostanie, jaki by艂. A 偶e ludzie sto osiem lat temu byli m膮drzejsi ni偶 dzi艣 - to rzecz niepewna.
鈥 Ja uwa偶am to za oburzaj膮ce - krzykn膮艂 czwarty lekarz. 鈥 Skoro nie mo偶emy wyleczy膰 garbu ca艂kiem, stanowczo nie powinni艣my w og贸le go leczy膰!
鈥 Ale偶 dlaczego?
鈥 Przecie偶 to jasne! W艂a艣nie dlatego, 偶e nie mo偶na go wyleczy膰.
鈥 Ca艂kiem nie mo偶na, ale mo偶na cz臋艣ciowo.
鈥 To znaczy, 偶e nie mo偶na. Garb i tak zostanie, wi臋c nie powinni艣my si臋 艂udzi膰, 偶e mo偶na go wyleczy膰.
Lekarze debatowali w ten spos贸b bardzo d艂ugo. Tymczasem garb r贸s艂 i r贸s艂 coraz szybciej. R贸偶ne cz臋艣ci cia艂a, kt贸re z niego odrasta艂y, formowa艂y si臋 coraz wyra藕niej i nabiera艂y kszta艂t贸w. G艂owa garbu zacz臋艂a porasta膰 w艂osami, pojawi艂y si臋 oczy, uszy, nos i usta; r臋ce wyd艂u偶y艂y si臋, a nogi niebawem si臋gn臋艂y ziemi. Ani si臋 obejrzano, jak z garbu zrobi艂a si臋 pe艂na posta膰 ludzka. Posta膰 ta, by艂 to po prostu drugi Ajio, kubek w kubek podobny do pierwszego. By艂 przyro艣ni臋ty do pierwszego Ajio plecami, a poza tym wygl膮da艂 dok艂adnie tak samo jak on. Od razu te偶 zacz膮艂 m贸wi膰.
Pierwszy Ajio, ten w艂a艣ciwy, od pocz膮tku martwi艂 si臋 swoj膮 chorob膮, bo nikomu nie jest przyjemnie z garbem. Kiedy jednak zobaczy艂, 偶e wyr贸s艂 mu na plecach jego w艂asny sobowt贸r, Ajio by艂 naprawd臋 przera偶ony i nie wiedzia艂, co ma robi膰. Ajio by艂 to cz艂owiek spokojny i rzetelny, sumienny robotnik, og贸lnie lubiany i szanowany. Teraz, kiedy wyr贸s艂 mu sobowt贸r, ludzie nie mogli ju偶 odr贸偶ni膰, kt贸ry Ajio by艂 pierwszy, a kt贸ry powsta艂 z garbu.
Ale, co gorsza, sobowt贸r okaza艂 si臋 wprawdzie zupe艂nie podobny do Ajio 鈥 tak 偶e nawet w艂asna 偶ona Ajio nie mog艂a ich odr贸偶ni膰 - ale by艂o to podobie艅stwo zupe艂nie zewn臋trzne. Natomiast drugi Ajio mia艂 zupe艂nie inny charakter ni偶 pierwszy. Gdy tylko zacz膮艂 m贸wi膰, krzycza艂 i irytowa艂 si臋 o byle co, i pomstowa艂 na wszystkich, a w szczeg贸lno艣ci na pierwszego Ajio. Nie chcia艂 te偶 wcale pracowa膰, wszystkich obra偶a艂 i skar偶y艂 si臋, 偶e pierwszy Ajio nie pozwala mu chodzi膰. By艂o to prawd膮 o tyle, 偶e obaj byli zro艣ni臋ci plecami, a wi臋c mieli nogi zawsze skierowane w przeciwn膮 stron臋 i kiedy jeden szed艂 naprz贸d, drugi musia艂 posuwa膰 si臋 do ty艂u. By艂o to nies艂ychanie niewygodne.
Ale nie to by艂o najgorsze. Najgorsze by艂o to, 偶e drugi Ajio, kiedy tylko wyr贸s艂 zupe艂nie i kiedy ju偶 nie mo偶na go by艂o odr贸偶ni膰 od pierwszego, zacz膮艂 g艂o艣no wo艂a膰, 偶e on w艂a艣nie jest tym prawdziwym Ajio, tym, kt贸ry by艂 na pocz膮tku, a tamten by艂 w艂a艣nie tym garbem i w og贸le nie jest prawdziwym cz艂owiekiem.
鈥 Utnijcie mi ten przekl臋ty garb! - wo艂a艂 w艣ciek艂y do lekarzy i do kogo m贸g艂. 鈥 Dlaczego mam wiecznie nosi膰 na plecach t臋 wstr臋tn膮 naro艣l! Co za nieuczeni ci lekarze! Nic nie umiej膮 zrobi膰.
Znajomi, kt贸rzy spotykali Ajio, dziwili si臋. - Czy ty naprawd臋 jeste艣 Ajio? 鈥 pytali garbu, a garb wrzeszcza艂 na ca艂y g艂os: 鈥Oczywi艣cie, 偶e jestem Ajio! A kim mam by膰! Co wy, oczu nie macie! Chyba widzicie, 偶e jestem Ajio, znacie mnie przecie偶 od lat! A tamto, to jest garb, kt贸ry mi wyr贸s艂. Takie nieszcz臋艣cie!鈥
Znajomi na wszelki wypadek pytali jednak pierwszego, a wi臋c prawdziwego Ajio, chc膮c si臋 dowiedzie膰, czy si臋 nie myl膮: 鈥A ty, kto w艂a艣ciwie jeste艣?鈥
鈥 Ja jestem Ajio - odpowiada艂 tamten, ale cicho, bo by艂 cz艂owiekiem skromnym i nie艣mia艂ym.
Kiedy drugi Ajio to s艂ysza艂, wybucha艂 szyderczym 艣miechem i g艂o艣no wykrzykiwa艂:
鈥 Patrzcie go, garb chce by膰 cz艂owiekiem! A to ci heca! Nie, czego艣 takiego jeszcze nie widzia艂em! Bezczelny garb chcia艂by wm贸wi膰 ludziom, 偶e wcale nie jest garbem! A czym jeste艣, ty worku sk贸rzany?! Ludzie kochani, przecie偶 to si臋 w g艂owie nie mie艣ci! Garb m贸wi, 偶e on jest Ajio! Nie, ja nie wytrzymam! Utnijcie mi ten garb, bo p臋kn臋 z oburzenia! Milcz, ty garbie parszywy! Ludzie kochani, nie dajcie m贸wi膰 temu potworowi! I tak, na ka偶de nie艣mia艂e odezwanie si臋 Ajio, kt贸ry rozpaczliwie zapewnia艂, 偶e on jest tym Ajio prawdziwym, garb wybucha艂 stekiem obelg i wymys艂贸w i tak g艂o艣no i tyle razy kl膮艂 si臋 na wszystko i przysi臋ga艂, 偶e w ko艅cu ludzie, nawet lekarze, nawet przyjaciele Ajio, nawet jego 偶ona - wszyscy najpierw w ogol臋 potracili g艂owy, a wreszcie uwierzyli, 偶e prawdziwy Ajio to ten, kt贸ry g艂o艣niej krzyczy, 偶e jest prawdziwym Ajio. Natomiast prawdziwy Ajio, coraz bardziej zrozpaczony i zal臋kniony, coraz bardziej niepewny, m贸wi艂 jeszcze cichutko o sobie, ale j膮ka艂 si臋 coraz bardziej i w ko艅cu przestali go s艂ucha膰. Nowy Ajio by艂 bezczelny, krzykliwy, k艂贸ci艂 si臋 o byle co.
鈥 Ale偶 ten Ajio si臋 zmieni艂 - m贸wili zmartwieni znajomi. -Pozna膰 go nie mo偶na. Dawniej by艂 taki dobry i wszyscy go lubili, a dzisiaj wytrzyma膰 z nim nie spos贸b.
鈥 C贸偶 chcecie! - odpowiadali drudzy. Garb mu wyr贸s艂. Takie nieszcz臋艣cia bardzo ludzi zmieniaj膮, nie mo偶na si臋 dziwie.
Po czym rozmowa schodzi艂a na wypadki r贸偶nych ludzi, kt贸rzy w艂a艣nie bardzo si臋 odmieniali pod wp艂ywem nieszcz臋艣膰 i c o-r贸b, a 偶e ka偶dy zna艂 wiele takich wypadk贸w, wi臋c rych艂o zapominali o Ajio.
Jednocze艣nie, przez ca艂y czas lekarze pracowali. Pracowali bardzo pilnie dzie艅 i noc, 艣l臋czeli i badali, a偶 w ko艅cu po wielu miesi膮cach wymy艣lili lekarstwo na garb. By艂 to pewien proszek, kt贸ry nale偶a艂o za偶ywa膰 trzy razy dziennie i kt贸ry powodowa艂 zanik garbu w ci膮gu kilku dni. Proszek by艂 gorzki i bardzo niesmaczny, ale kt贸偶 by tam na to zwa偶a艂, kiedy sz艂o o wyleczenie garbu. Lekarze wypr贸bowali sw贸j 艣rodek na kilkunastu garbatych, takich ze zwyczajnymi garbami i stwierdzili, 偶e na og贸艂 dzia艂a bardzo dobrze. Ludzie pozbywali si臋 garb贸w i bardzo byli zadowoleni z nowego leku.
Wreszcie lekarze postanowili zastosowa膰 sw贸j wynalazek do choroby Ajio. Kiedy przyszli do niego, Ajio - ale nie ten prawdziwy, tylko ten drugi, ten garb - zacz膮艂 natychmiast g艂o艣no si臋 skar偶y膰 i krzycze膰, jak zwykle, 偶e on ju偶 nie mo偶e tego znosi膰 i 偶e 偶膮da, aby go natychmiast wyleczy膰. Lekarze zaraz uspokoili go i powiedzieli, 偶e w艂a艣nie wynale藕li 艣wietny 艣rodek na garby. Pierwszy Ajio, ten prawdziwy, zacz膮艂 p艂aka膰 cicho i m贸wi膰, 偶e on przecie偶 jest cz艂owiekiem, a tamten drugi to tylko choroba; nikt jednak nie bra艂 tego powa偶nie pod uwag臋, bo drugi Ajio za-krzycza艂 go natychmiast i obrzuci艂 wyzwiskami. Tylko ma艂y synek Ajio p艂aka艂 g艂o艣no i wo艂a艂, 偶e to jest jego tatu艣, a tamten jaki艣 obcy pan, ale nikt go nie s艂ucha艂, bo ma艂e dzieci nie maj膮 tyle rozumu, 偶eby lepiej od doros艂ych odr贸偶nia膰, co jest prawdziwe.
Tak wi臋c lekarze, po kr贸tkiej naradzie, dali swoje nowe proszki choremu, to znaczy dali je drugiemu Ajio, temu garbowi. Drugi Ajio 艂apczywie schwyci艂 proszki i zacz膮艂 je je艣膰. Krzywi艂 si臋, bo by艂y gorzkie, i z tego powodu nawymy艣la艂 lekarzom, 偶e powinni byli wymy艣li膰 s艂odkie proszki albo o smaku pomara艅czowym.
I sta艂o si臋 tak, jak nale偶a艂o oczekiwa膰. Kiedy tylko drugi Ajio zacz膮艂 za偶ywa膰 proszki, pierwszy Ajio zacz膮艂 si臋 kurczy膰 i male膰, a偶 w ko艅cu zmieni艂 si臋 w prawdziwy garb na plecach drugiego Ajio; poniewa偶 jednak proszki dalej dzia艂a艂y i ten garb pocz膮艂 si臋 zmniejsza膰, a偶 wreszcie drugi Ajio, ten, co najpierw by艂 garbem, stan膮艂 zupe艂nie wyprostowany i zadowolony, nic nie maj膮c na plecach. Pierwszy Ajio znik艂 zupe艂nie. Wszyscy lekarze i znajomi byli przekonani, 偶e tym samym znik艂y w膮tpliwo艣ci; 偶e skoro tamten Ajio zmieni艂 si臋 w garb, a w ko艅cu znik艂 ca艂kiem, to nie m贸g艂 by膰 od pocz膮tku czym innym, jak tylko garbem. I tylko ma艂y synek Ajio p艂aka艂 gorzko, 偶e mu zabrali tatusia. Natomiast nowy Ajio bi艂 go rzemieniem i wo艂a艂, 偶e on jest jego ojcem i 偶eby ma艂y nie odwa偶a艂 si臋 gada膰 g艂upstw.
Po tej historii Ajio sta艂 si臋 s艂awnym cz艂owiekiem, bo w ko艅cu nie ka偶demu co艣 takiego si臋 przydarza. Ludzie go nie lubili, bo by艂 z艂o艣liwy i szkodzi艂, komu m贸g艂, ale jednocze艣nie bali si臋 go, a to z tego samego powodu.
Ale Ajio nie poprzesta艂 na tym, 偶e zwyci臋偶y艂 w walce. Zacz膮艂 si臋 zachowywa膰 bardzo dziwnie. Kiedy spotyka艂 znajomych, pyta艂 ich ni st膮d, ni zow膮d: 鈥Kiedy wreszcie pozb臋dziesz si臋 swego garbu? Przecie偶 teraz s膮 takie doskona艂e 艣rodki na leczenie garbu! Powiniene艣 zaraz p贸j艣膰 do lekarza!鈥
鈥 Ale偶 ja wcale nie jestem garbaty 鈥 m贸wi艂 ten lub 贸w znajomy, kt贸ry to s艂ysza艂.
Ale Ajio wybucha艂 szyderczym 艣miechem.
鈥 Nie jeste艣 garbaty?! 鈥 wo艂a艂. 鈥 Tak ci si臋 tylko zdaje! Jeste艣 garbaty i to jak jeszcze! Wszyscy s膮 garbaci, rozumiesz?! Wszyscy! Tylko ja jeden, ja - tu uderza艂 si臋 po bokach r臋kami - ja jeden nie mam garbu. Wszyscy ludzie s膮 potwornie garbaci i tylko z g艂upoty nie chc膮 si臋 leczy膰.
Kiedy tak Ajio przemawia艂 po kolei do wszystkich ludzi w miasteczku, strach i groza pad艂y na ludno艣膰. Wszyscy z przera偶eniem ogl膮dali si臋 w lustrze, aby si臋 upewni膰, czy czasem nie rosn膮 im garby, a cho膰 widzieli, 偶e garb贸w nie ma, to jednak nie mogli si臋 uspokoi膰 i po chwili zn贸w zagl膮dali do lustra. Nikt w ko艅cu nie by艂 pewien, czy nie jest naprawd臋 garbaty. Zapanowa艂 powszechny strach. Ludzie unikali si臋 wzajemnie, przemykali si臋 chy艂kiem pod 艣cianami i co chwila badali i sprawdzali na nowo, czy jednak nie s膮 garbaci. Tylko Ajio chodzi艂 pewny siebie, dumny jak paw i bez przerwy powtarza艂: 鈥Wszyscy jeste艣cie garbaci! Wszyscy macie potworne garby! Jak偶e mo偶ecie tego nie widzie膰! Chyba jeste艣cie 艣lepi!鈥
Po pewnym czasie Ajio stopniowo zmieni艂 metod臋. Zacz膮艂 m贸wi膰 ludziom, 偶e nie o to chodzi, 偶e s膮 po prostu garbaci, tak jak si臋 rozumie zwyczajnie, ale 偶e sami s膮 po prostu garbami, 偶e kiedy艣 wyro艣li na plecach swoich sobowt贸r贸w, kt贸rym zdarzy艂o si臋 to samo, co jemu kiedy艣; on jednak pozby艂 si臋 swego garbu dzi臋ki cudownym proszkom, a inni tego nie zrobili, wskutek czego doprowadzili do tego, 偶e garby ich zjad艂y. Teraz, poza nim jednym, chodz膮 po 艣wiecie same garby, a nie prawdziwi ludzie. 鈥Jeste艣 garbem 鈥 sycza艂 do ka偶dego spotkanego cz艂owieka 鈥 rozumiesz? Jeste艣 garbem, a nie 偶adnym cz艂owiekiem! Udajesz cz艂owieka, a naprawd臋 zjad艂e艣 cz艂owieka i sam, garbie, zosta艂e艣, 偶eby mnie oszukiwa膰. Tylko ja jestem prawdziwym cz艂owiekiem!鈥
Tak to powtarza艂, tak krzycza艂 i sycza艂, tak wszystkim wmawia艂, 偶e s膮 garbami, tak si臋 puszy艂 i tak g艂o艣no zapewnia艂, 偶e on jeden jest prawdziwym cz艂owiekiem, a偶 w ko艅cu ludzie zacz臋li wierzy膰, 偶e s膮 garbami i 偶e powinni natychmiast co艣 zrobi膰, 偶eby przywr贸ci膰 do istnienia prawdziwych ludzi, bez garb贸w. Ludzie zacz臋li si臋 wstydzi膰 i bardzo im by艂o przykro, 偶e pope艂nili tak膮 niesprawiedliwo艣膰.
Wreszcie, coraz wi臋ksza ilo艣膰 mieszka艅c贸w zacz臋艂a sobie my艣le膰, 偶e skoro Ajio tak skutecznie pozby艂 si臋 garbu, to mo偶e warto spr贸bowa膰 proszk贸w, kt贸rych on za偶ywa艂 i mo偶e co艣 z tego wyjdzie. Wszyscy wi臋c j臋li masowo kupowa膰 sobie cudowne proszki i 艂yka膰 je nawet w wi臋kszych ilo艣ciach, ni偶 to by艂o potrzebne. Robili to nawet ci, kt贸rzy przedtem byli garbaci i w艂a艣nie pozbyli si臋 garb贸w dzi臋ki proszkom.
Ale poniewa偶 nikt z tych ludzi nie mia艂 prawdziwego garbu, wi臋c nie m贸g艂 te偶 garbu straci膰. Natomiast, o dziwo, natychmiast po pierwszym okresie za偶ywania proszk贸w, wszyscy zauwa偶yli z niepokojem, 偶e dzieje si臋 co艣 odwrotnego, ni偶 mia艂o si臋 dzia膰: wszystkim mianowicie zacz臋艂y wyrasta膰 garby na plecach. Garby ros艂y i robi艂o si臋 z nimi to samo, co dzia艂o si臋 kiedy艣 w przypadku Ajio: garby j臋艂y obrasta膰 stopniowo w r贸偶ne cz臋艣ci cia艂a i coraz bardziej upodabnia膰 si臋 do ludzi, kt贸rzy je nosili na plecach. Okaza艂o si臋 mianowicie, 偶e te same proszki, kt贸re likwiduj膮 garby garbatym, powoduj膮 wyrastanie garb贸w u prostych. Kiedy to ludzie spostrzegli, by艂o ju偶 za p贸藕no. Wszystkim wyros艂y na plecach garby-sobowt贸ry, kt贸re natychmiast, tak samo jak w przypadku Ajio, zacz臋艂y g艂o艣no wrzeszcze膰, 偶e one s膮 prawdziwymi lud藕mi, a tamci garbami.
Ajio promienia艂. Mia艂 teraz pe艂no kole偶k贸w, takich samych jak on, chocia偶 jeszcze po艂膮czonych z dawnymi lud藕mi-sobowt贸rami. Wszystkie garby by艂y te偶 pod tym wzgl臋dem podobne do Ajio, 偶e wszystkie by艂y k艂贸tliwe, bezczelne, krzykliwe i wszystkie natychmiast chcia艂y pozby膰 si臋 swoich garb贸w - to znaczy prawdziwych ludzi, kt贸rych one og艂osi艂y za garby. Za to mi臋dzy sob膮 garby by艂y w dobrych stosunkach i gdy si臋 spotka艂y, razem szydzi艂y bezlito艣nie z ludzi, kt贸rych jakoby nosi艂y na plecach jako w艂asne garby.
Wreszcie garby o艣wiadczy艂y, 偶e do艣膰 maj膮 tego, 偶e nie chc膮 by膰 wi臋cej garbate i same zacz臋艂y za偶ywa膰 cudowne proszki.
W ten spos贸b w Lailonii powsta艂o miasto garb贸w, w kt贸rym nie by艂o jednak ani jednego garbatego. Dalsza historia tego miasta nie zosta艂a opisana. O ile wiemy, istnieje dotychczas.
Ma艂y synek Ajio, kt贸rego te偶 chciano zmusi膰 do za偶ywania proszk贸w, 偶eby i jego zmieni膰 w garb, nie da艂 si臋 jednak. Uciek艂 z miasta, 偶eby nie zosta膰 garbem, a kiedy艣, jak doro艣nie, wr贸ci膰 do miasta i rozprawi膰 si臋 z garbami. By艂o mu jednak bardzo smutno.
Opowiadanie
o zabawkach dla dzieci
Kupcy Lailonii prowadzili dawnymi czasy o偶ywiony handel z Babilonem. Wywozili oni do Babilonu g艂贸wnie specjalne ochraniacze na widelce do jedzenia mi臋sa ba偶ant贸w, natomiast przywozili najcz臋艣ciej grzebienie do czesania wielb艂膮d贸w. Pow贸d tego importu by艂 taki, 偶e w Lailonii w og贸le prawie nie wyrabiano grzebieni do czesania wielb艂膮d贸w; ta ostatnia okoliczno艣膰 wynika艂a po cz臋艣ci st膮d, 偶e w Lailonii nigdy w og贸le nie by艂o wielb艂膮d贸w. (Nie by艂o i ju偶.) Ale nie zag艂臋biajmy si臋 zbyt daleko w przyczyny. Opisujmy fakty.
Ot贸偶 faktem by艂o, 偶e stary kupiec Pigu (nosi艂 takie przezwisko, poniewa偶 mia艂 du偶y zakrzywiony nos z czterema kropkami - 偶贸艂t膮, czerwon膮, pomara艅czow膮 i czarn膮, z koniuszkiem lekko zwisaj膮cym ku do艂owi i upodabniaj膮cym w艂a艣ciciela nieco do jastrz臋bia; ot贸偶 trzeba wiedzie膰, 偶e du偶y zakrzywiony nos z takimi w艂a艣nie czterema kropkami, z koniuszkiem lekko zwisaj膮cym ku do艂owi i upodabniaj膮cym nieco w艂a艣ciciela do jastrz臋bia nazywa艂 si臋 鈥濸igu鈥 w j臋zyku starolailo艅skim; w j臋zyku nowolailo艅skim nos taki nosi ju偶 inn膮 nazw臋; ale nie wchod藕my w szczeg贸艂y) uprawia艂 w艂a艣nie handel z Babilonem. Je藕dzi艂 tam co sze艣膰 miesi臋cy zawo偶膮c poka藕ny zapas ochraniaczy na widelce do jedzenia mi臋sa ba偶ant贸w (ba偶anty uchodzi艂y w Babilonie za najwi臋kszy przysmak, mo偶e dlatego, 偶e pojawia艂y si臋 tam niezmiernie rzadko; mniej wi臋cej raz na trzydzie艣ci lat w ca艂ym Babilonie udawa艂o si臋 upolowa膰 jednego ba偶anta, kt贸ry zab艂膮ka艂 si臋 nie wiadomo sk膮d) i wracaj膮c przywozi艂 ogromne ilo艣ci grzebieni do czesania wielb艂膮d贸w, kt贸re to grzebienie mieszka艅cy Lailonii rozchwytywali natychmiast p艂ac膮c s艂one ceny. Jako偶 kupiec Pigu, w wyniku tych woja偶y, zgromadzi艂 znaczny maj膮tek, z kt贸rego wybudowa艂 pi臋kn膮 will臋 dla swojej c贸rki imieniem Memi (鈥濵emi鈥 w j臋zyku starolailo艅skim jest to czasownik oznaczaj膮cy: 鈥je藕dzi膰 brawurowo na ma艂ym r贸偶owym s艂oniu bez ucha, potrz膮saj膮c zarazem chor膮giewk膮 bladoniebiesk膮 z jedwabnej wst膮偶ki i kr臋c膮c m艂ynka palcami krwi艣cie polakierowanymi鈥; 艣liczna Memi bawi艂a si臋 cz臋sto w ten spos贸b i st膮d jej przezwisko).
Pewnej wiosny, kiedy kwit艂y w艂a艣nie obficie sady rumiankowe (w Lailonii rumianek jest ogromnym drzewem dochodz膮cym do sze艣ciu ponin贸w wysoko艣ci; ponin to miara d艂ugo艣ci, kt贸ra wynosi mniej wi臋cej tyle, co wielko艣膰 rog贸w czteroletniego daniela), a strumienie mir偶owe p艂yn臋艂y na wszystkie strony (strumienie mir偶owe w Lailonii p艂yn膮 tylko na wiosn臋, 偶艂obi膮c sobie koryta poprzez miasta, burz膮c ulice i domy; ludzie nie przejmuj膮 si臋 tym zbytnio, bo wiosn膮 mo偶na mieszka膰 byle gdzie, latem za艣 strumienie mir偶owe znikaj膮, a domy i ulice odrastaj膮 szybko z powrotem), kupiec Pigu wraca艂 w艂a艣nie z podr贸偶y po korzystnych transakcjach handlowych, bardzo zadowolony. Zanim wr贸ci艂 do w艂asnego mieszkania, chcia艂 zajrze膰 do willi swojej Memi. Nie zasta艂 jej jednak w domu, wi臋c usiad艂 w salonie i wyj膮艂 sw贸j przyrz膮d do dziurawienia globus贸w. (Kupiec Pigu bardzo lubi艂 to zaj臋cie; lailo艅ska fabryka przyrz膮d贸w do dziurawienia globus贸w sprzedawa艂a mu swoje wyroby po zni偶onej cenie, poniewa偶 Pigu robi艂 jej reklam臋 w Babilonie dziurawi膮c tamtejsze globusy.) Bawi艂 si臋 chwil臋, czekaj膮c na c贸rk臋, kt贸ra podjecha艂a po chwili na ma艂ym r贸偶owym s艂oniu bez ucha i ju偶 z daleka wita艂a go machaj膮c r臋kami. Przywita艂a si臋 i od razu zacz臋艂a prosi膰: 鈥Ach, papo, nie gniewaj si臋 na mnie!鈥
鈥 Za c贸偶 mia艂bym si臋 gniewa膰 na ciebie, c贸reczko? - spyta艂 Pigu.
鈥 Papo kochany, zrobi艂am sobie pewn膮 przyjemno艣膰, ale ty b臋dziesz musia艂 za ni膮 zap艂aci膰.
Kupiec Pigu zatroska艂 si臋 nieco, poniewa偶 wiedzia艂, 偶e 艣liczna Memi bywa bardzo rozrzutna. Jednak spyta艂 spokojnie: 鈥A c贸偶 to takiego?鈥
鈥 Kaza艂am sobie zrobi膰 globus naturalnej wielko艣ci, powiedzia艂a Memi. (Trzeba tu zaznaczy膰, 偶e dziurawienie globus贸w by艂o ulubion膮 rozrywk膮 w rodzinie kupca Pigu, jak zreszt膮 w ca艂ej Lailonii. Starzy i m艂odzi oddawali si臋 ca艂ymi dniami temu pasjonuj膮cemu zaj臋ciu, dlatego mi臋dzy innymi w Lailonii dziury w globusach by艂y bardzo tanie.)
Kupiec Pigu zamy艣li艂 si臋. Nie wiedzia艂 dok艂adnie, co to jest naturalna wielko艣膰, i pomy艣la艂, 偶e chyba wszystkie rzeczy na 艣wi臋cie s膮 naturalnej wielko艣ci, to znaczy maj膮 tak膮 wielko艣膰, jak膮 im natura da艂a. Na wszelki wypadek poprosi艂 Memi o bli偶sze wyja艣nienia.
鈥 To znaczy, globus takiej wielko艣ci, jak ca艂a ziemia. Rachunek kaza艂am odes艂a膰 ci do zap艂acenia. O, ju偶 nios膮 gotowy globus - zawo艂a艂a wygl膮daj膮c przez okno.
Ale kupiec Pigu ze strachu nie chcia艂 wyjrze膰 przez okno. Gor膮czkowo rozmy艣la艂, ile te偶 musi sprzeda膰 grzebieni do czesania wielb艂膮d贸w, aby zarobi膰 pieni膮dze na taki globus. Nie m贸g艂 obliczy膰 i spoci艂 si臋 ca艂y ze strachu. Tymczasem na dworze ch艂opcy sklepowi ustawiali ju偶 globus. Wreszcie Pigu wyjrza艂 przez okno i wprawnym okiem kupieckim oceni艂 od razu op艂akany stan rzeczy: by艂 to istotnie globus naturalnej wielko艣ci i kupiec Pigu przez ca艂e 偶ycie nie m贸g艂by sprzeda膰 tylu grzebieni do czesania wielb艂膮d贸w, aby na taki globus zarobi膰. Szybko powzi膮艂 surow膮 decyzj臋. Wyjrza艂 przez okno i krzykn膮艂: 鈥Prosz臋 zabra膰 ten globus z powrotem. Nie b臋d臋 za niego p艂aci艂. Jest 藕le wyko艅czony!鈥
Ch艂opcy sklepowi wzruszyli ramionami, wzi臋li globus na plecy i ponie艣li z powrotem. Ale 艣liczna Memi wybuchn臋艂a gorzkim p艂aczem: 鈥Ach, papo, niedobry papo! 呕al ci kilku groszy, nie chcesz zrobi膰 przyjemno艣ci swojej Memi. Naprawd臋, papo, zrobi艂e艣 si臋 na staro艣膰 chorobliwie sk膮py. Nawet zabawka dla twojego dziecka 鈥 i to ci jest za drogie!鈥 I tak d艂ugo robi艂a mu wyrzuty.
Kupiec Pigu mia艂 mi臋kkie serce i przykro mu by艂o s艂ucha膰 tych 偶al贸w, ale nie m贸g艂 przecie偶 zad艂u偶a膰 si臋 na ca艂e 偶ycie. Usi艂owa艂 wyt艂umaczy膰 c贸rce, 偶e naprawd臋 nie ma pieni臋dzy na tak kosztowne prezenty. Obiecywa艂, 偶e mo偶e kiedy艣 p贸藕niej, jak jeszcze si臋 dorobi. (Mia艂 nadziej臋, 偶e przez ten czas Memi doro艣nie i zrozumie niew艂a艣ciwo艣膰 swojego 偶膮dania.) Ale Memi nie chcia艂a go s艂ucha膰 i p艂aka艂a gorzko. Kupiec Pigu nie m贸g艂 ju偶 wytrzyma膰 tego p艂aczu. My艣la艂 szybko, jak by tu wynagrodzi膰 c贸rce tak膮 przykro艣膰. Nagle za艣wita艂o mu co艣 w g艂owie.
鈥 C贸reczko 鈥 powiedzia艂 - dostaniesz taki sam globus, jeszcze lepszy. Kaza艂em odes艂a膰 tamten, bo by艂 藕le zrobiony. Ale masz przecie偶 prawdziwy globus, po prostu kul臋 ziemsk膮. Mo偶esz j膮 przecie偶 podziurawi膰!
Ma艂a Memi nie by艂a g艂upia. Poj臋艂a w lot propozycj臋. Kaprysi艂a troch臋, m贸wi艂a, 偶e tamten globus by艂 z dobrej firmy i znacznie lepszy, ale w ko艅cu uspokoi艂a si臋, gdy wyci膮gn臋艂a od ojca zapewnienie, 偶e p贸jdzie z ni膮 jutro na obiad z pomara艅czowych perliczek. Da艂a si臋 ub艂aga膰. Szybko wybieg艂a na dw贸r, porywaj膮c sw贸j przyrz膮d do dziurawienia globus贸w i zabra艂a si臋 do zabawy.
Skutki nie da艂y d艂ugo na siebie czeka膰. Pod wiecz贸r ca艂a ziemia by艂a dziurawa i ze wszystkich kraj贸w zacz臋艂y nap艂ywa膰 do Lailonii depesze z pytaniami: kto w艂a艣ciwie dziurawi ziemi臋 w tak okropny spos贸b? Niestety, by艂o za p贸藕no. Ma艂a Memi podziurawi艂a prawie wszystko, zanim si臋 spostrze偶ono. Ziemia by艂a w dziurach i prawie nie nadawa艂a si臋 do u偶ytku.
Ci臋偶kie czasy przysz艂y teraz na kupca Pigu. Musia艂 odpowiada膰 za swoj膮 c贸reczk臋 i za偶膮dano od niego olbrzymich odszkodowa艅 dla wszystkich pa艅stw. Nie mia艂 pieni臋dzy na zap艂acenie i poszed艂 do wi臋zienia za d艂ugi, podczas gdy Memi bawi艂a si臋 dalej. Siedzia艂 tam bez ko艅ca (zapewne zreszt膮 siedzi nadal), rozmy艣laj膮c ze smutkiem o tym, 偶e nie nale偶y sk膮pi膰 pieni臋dzy na zabawki dla dzieci.
Pi臋kna twarz
Nino by艂 czeladnikiem piekarskim, znanym ze swojej pi臋knej twarzy. By艂a to istotnie najpi臋kniejsza twarz w okolicy i wszystkie dziewcz臋ta odwraca艂y wzrok, kiedy Nino przechodzi艂 ulic膮 鈥 tak przyci膮ga艂a je pi臋kna twarz m艂odego piekarza.
Niestety, Nino pracowa艂 przy piecu, w wilgotnej i gor膮cej piekarni, to za艣, jak wiadomo, niedobrze wp艂ywa na pi臋kne twarze. Pr贸cz tego miewa艂 niekiedy zmartwienia, jak wszyscy ludzie, a wiadomo, 偶e zmartwienia szkodz膮 pi臋kno艣ci. W rezultacie Nino przegl膮daj膮c si臋 w lustrze stwierdza艂 ze smutkiem, 偶e na pi臋knej twarzy 偶ycie zaczyna powoli 偶艂obi膰 sw贸j 艣lad. Mimo to, by艂a ona nadal niezwykle pi臋kna i Nino rad by艂 ustrzec to pi臋kno przed z艂o艣liwo艣ci膮 czasu. Wybra艂 si臋 tedy do miasta Lipoli, gdzie sprzedawano specjalne kuferki do przechowywania twarzy. Kuferek taki by艂 kosztowny i Nino musia艂 po偶yczy膰 pieni膮dze od s膮siad贸w, aby za niego zap艂aci膰. Uwa偶a艂 jednak, 偶e sprawa jest na tyle wa偶na, i偶 warto si臋 zad艂u偶y膰. Kupi艂 tedy kuferek i schowa艂 swoj膮 twarz w bezpiecznym schronieniu.
Kuferek poza tym, 偶e by艂 drogi, mia艂 jeszcze jedn膮 wad臋; trzeba go by艂o stale nosi膰 przy sobie i nie rozstawa膰 si臋 ani na chwil臋, bo przecie偶 gubi膮c go, traci艂o si臋 zarazem twarz. Ale Nino tak ceni艂 sobie pi臋kno swojej twarzy, 偶e zdecydowa艂 si臋 na t臋 niewygod臋. Schowa艂 twarz i nosi艂 kuferek bez przerwy ze sob膮 -do pracy, do spaceru i do spania. Coraz bardziej dba艂 o to, 偶eby twarz si臋 nie zniszczy艂a. Przez pierwsze tygodnie wyjmowa艂 twarz ostro偶nie z kuferka i ubiera艂 j膮 w dni 艣wi膮teczne. Ale zauwa偶y艂 niebawem, 偶e r贸wnie偶 w dni 艣wi膮teczne zdarzaj膮 si臋 cz艂owiekowi zmartwienia i k艂opoty i twarz mo偶e ulec zniszczeniu. Postanowi艂 tedy nie wyjmowa膰 jej z kuferka w og贸le i odt膮d nikt ju偶 nie m贸g艂 ogl膮da膰 pi臋knej twarzy Nino. Dziewcz臋ta przesta艂y na niego zwraca膰 uwag臋, bo Nino bez twarzy nie interesowa艂 ich wcale. Ludzie, kt贸rzy dawniej pokazywali sobie palcami jego pi臋kn膮 twarz, przechodzili teraz oboj臋tnie obok cz艂owieka bez twarzy. Nino za艣 tak si臋 l臋ka艂 o swoj膮 urod臋, 偶e przesta艂 nawet zagl膮da膰 do kuferka, aby nie wystawia膰 pi臋knej twarzy na wilgo膰, s艂o艅ce czy wiatr.
Mieszka艅cy miasta zapomnieli niebawem, jak wygl膮da twarz pi臋knego Nino i on sam, poniewa偶 przesta艂 zagl膮da膰 do kuferka, nie pami臋ta艂 ju偶 prawie, jak wygl膮da. Mimo to, nies艂ychanie by艂 dumny, kiedy sobie przypomnia艂, 偶e jest najpi臋kniejszym m艂odzie艅cem w okolicy. By艂 istotnie najpi臋kniejszy, ale nikt tego nie m贸g艂 zobaczy膰 na w艂asne oczy.
Pewien znany uczony lailo艅ski imieniem Kru przeje偶d偶a艂 kiedy艣 przez miasteczko i z艂e pogody zmusi艂y go do zatrzymania si臋 na kilka dni w miejscowej ober偶y. Dowiedzia艂 si臋 z rozm贸w go艣ci o wypadku Nino i zapragn膮艂 go pozna膰. Uda艂 si臋 przeto do domku, gdzie mieszka艂 pi臋kny m艂odzieniec i wda艂 si臋 z nim w rozmow臋.
鈥 M贸wi膮 鈥 zagadn膮艂 Kru - 偶e jeste艣 najpi臋kniejszym ch艂opcem w okolicy.
鈥 To prawda - powiedzia艂 Nino.
鈥 Czy m贸g艂by艣 mi tego dowie艣膰?
鈥 Owszem m贸g艂bym - powiedzia艂 Nino. Zaraz jednak przysz艂o mu do g艂owy, 偶e musia艂by w tym celu ubra膰 swoj膮 twarz i wyci膮gn膮膰 j膮 z kuferka; tymczasem wiatr i kurz mog艂yby uszkodzi膰 pi臋kne oblicze. Doda艂 wi臋c szybko: m贸g艂bym, ale nie chc臋, poniewa偶 mam twarz schowan膮.
鈥 Wi臋c wyjmij j膮 ze schowka i poka偶.
鈥 Nie mog臋, bo mog艂aby si臋 zniszczy膰. Musz臋 oszcz臋dza膰 swoj膮 twarz.
鈥 A dlaczego w艂a艣ciwie nie u偶ywasz swojej twarzy?
鈥 呕eby j膮 mie膰 d艂u偶ej nie zniszczon膮.
鈥 To znaczy, 偶e w przysz艂o艣ci b臋dziesz jej u偶ywa艂?
Nino zamy艣li艂 si臋. W艂a艣ciwie nie rozwa偶a艂 dot膮d tej sprawy dok艂adnie. S膮dzi艂, 偶e musi oszcz臋dza膰 twarz, ale nie wiedzia艂 jasno, czy w przysz艂o艣ci b臋dzie j膮 jeszcze kiedy艣 nak艂ada艂: 鈥Nie wiem 鈥 powiedzia艂. 鈥 W艂a艣ciwie nie wiem, po co mia艂bym jej u偶ywa膰. Do艣wiadczenie moje mnie uczy, 偶e mo偶na doskonale 偶y膰 bez twarzy鈥.
鈥 Owszem, mo偶na 鈥 potwierdzi艂 uczony Kra. 鈥 Wielu ludzi 偶y艂o bez twarzy. Ale czy tak 偶yje si臋 lepiej?
鈥 No, nie - odpar艂 Nino. - Ale twarz si臋 nie niszczy.
鈥 Wi臋c zachowujesz j膮 jednak na przysz艂o艣膰?
鈥 Chc臋, 偶eby by艂a wiecznie pi臋kna.
鈥 Dla kogo?
鈥 Dla nikogo. W og贸le 偶eby by艂a pi臋kna.
鈥 Boj臋 si臋 鈥 powiedzia艂 Kru - 偶e chcia艂by艣 rzeczy niemo偶liwej. To powiedziawszy, po偶egna艂 si臋 z Nino i odszed艂 lito艣ciwie kiwaj膮c g艂ow膮.
Tymczasem dawno ju偶 min臋艂a pora, kiedy Nino mia艂 sp艂aci膰 d艂ug zaci膮gni臋ty na kupno kuferka. Ale czeladnik piekarski zarabia ma艂o i Nino nie mia艂 pieni臋dzy. Jego s膮siad-wierzyciel domaga艂 si臋 stanowczo zwrotu po偶yczki, gro偶膮c s膮dem i wi臋zieniem. Nino wpad艂 w rozpacz. Nikt nie chcia艂 mu ju偶 udzieli膰 po偶yczki, skoro wiadomo by艂o, 偶e poprzedniej nie sp艂aci艂. A w Lailonii karze si臋 wi臋zieniem za nie sp艂acone d艂ugi.
Po d艂ugich walkach wewn臋trznych i bezskutecznych pr贸bach zdobycia pieni臋dzy Nino zdecydowa艂 si臋 odsprzeda膰 kuferek w sklepie i ubra膰 swoj膮 twarz ponownie. Pojecha艂 do miasteczka Lipoli i uda艂 si臋 do sklepu, gdzie niegdy艣 kupi艂 sw贸j kuferek.
鈥 Chcia艂bym odsprzeda膰 sw贸j kuferek 鈥 powiedzia艂.
鈥 Kiedy go kupi艂e艣? - spyta艂 sprzedawca.
鈥 Pi臋tna艣cie lat temu 鈥 powiedzia艂 Nino. Dopiero w tym momencie uprzytomni艂 sobie, 偶e ju偶 pi臋tna艣cie lat nosi swoj膮 twarz w kuferku i to go pocieszy艂o, 偶e jednak o tyle lat d艂u偶ej zachowa艂 swoje m艂ode i 艣wie偶e oblicze.
Ale sprzedawca u艣miechn膮艂 si臋 z politowaniem. - Pi臋tna艣cie lat - powiedzia艂. - Sp贸jrz na ten kuferek. Jest ca艂y wytarty, obszarpany, obt艂uczony i zu偶yty. Nikt nie kupi ode mnie takiego kuferka po raz drugi. Nie sprzedam go nawet za dziesi膮t膮 cz臋艣膰 pierwotnej ceny. Nie, m贸j drogi Nino, nie odkupi臋 tego kuferka.
鈥 Ale偶 - wyj膮ka艂 Nino przera偶ony 鈥 ja nie mog臋 teraz zwr贸ci膰 pieni臋dzy, kt贸re po偶yczy艂em na zakup kuferka. Co mam zrobi膰?
鈥 Nie wiem, co masz zrobi膰, m贸j drogi Nino. Ja nie mog臋 p艂aci膰 twoich d艂ug贸w. Ka偶dy p艂aci sam swoje d艂ugi i powinien si臋 dobrze namy艣le膰, nim po偶yczy pieni膮dze.
Nino wyszed艂 zgn臋biony i wystraszony. Widzia艂 przed sob膮 perspektyw臋 wi臋zienia i 偶aden pomys艂 nie przychodzi艂 mu do g艂owy. Wr贸ci艂 do domu, gdzie czeka艂 ju偶 na niego stra偶nik, kt贸ry kaza艂 mu nazajutrz po po艂udniu stawi膰 si臋 na rozpraw臋 s膮dow膮. Nino rozmy艣la艂 ca艂膮 noc. Rano powzi膮艂 decyzj臋 i pojecha艂 zn贸w do miasteczka Lipoli.
Tym razem uda艂 si臋 do lombardu, gdzie po偶yczano pieni膮dze pod zastaw warto艣ciowych przedmiot贸w.
鈥 Chcia艂bym uzyska膰 po偶yczk臋 w wysoko艣ci trzystu patronat贸w 鈥 powiedzia艂. (Patronat jest to z艂ota moneta lailo艅ska; tyle w艂a艣nie kosztowa艂 kiedy艣 kuferek.)
鈥 Co mi chcesz da膰 w zastaw? 鈥 spyta艂 w艂a艣ciciel lombardu.
鈥 Daj臋 ci 鈥 powiedzia艂 Nino 鈥 daj臋 ci w艂asn膮 pi臋kn膮 twarz, nie tkni臋t膮 przez czas oraz kuferek niezmienno艣ci.
鈥 Zaraz sprawdz臋 鈥 powiedzia艂 w艂a艣ciciel. Zdj膮艂 z p贸艂ki ksi膮偶k臋, gdzie zapisane by艂y ceny wszystkich twarzy ludzkich. Otworzy艂 kuferek i zbada艂 pod lup膮 twarz Nino. By艂a istotnie m艂oda i prawie nie naruszona. Nino wzruszy艂 si臋 nieco, bo sam widzia艂 j膮 po raz pierwszy od wielu lat. Nast臋pnie w艂a艣ciciel zbada艂 jeszcze kuferek i po d艂ugich ogl臋dzinach o艣wiadczy艂:
鈥 Za twarz razem z kuferkiem mog臋 ci po偶yczy膰 dwie艣cie patronat贸w i ani grosza wi臋cej. Za p贸艂 roku wykupisz wszystko ode mnie za trzysta patronat贸w.
By艂y to ci臋偶kie warunki i Nino zawaha艂 si臋; zreszt膮 proponowana suma by艂a jeszcze ni偶sza od jego d艂ugu. Jednak偶e w okolicy nie by艂o innego lombardu i zreszt膮 by艂o rzecz膮 w膮tpliw膮, czy gdzie indziej dano by mu wi臋cej.
鈥 Dobrze, zgadzam si臋 - powiedzia艂 Nino, bo c贸偶 mu innego pozosta艂o? Zostawi艂 kuferek z twarz膮, wzi膮艂 dwie艣cie patronat贸w i uda艂 si臋 do swojego miasteczka, gdzie pobieg艂 natychmiast do s膮siada-wierzyciela. Odda艂 mu dwie艣cie patronat贸w i przyrzek艂 reszt臋 zwr贸ci膰 niebawem. Nie wiedzia艂, co prawda, w jaki spos贸b zdob臋dzie t臋 sum臋, ale nic innego nie m贸g艂 przecie偶 powiedzie膰. S膮siad zgodzi艂 si臋 wycofa膰 skarg臋 do s膮du, ale zapowiedzia艂, 偶e na reszt臋 nie b臋dzie czeka艂 d艂u偶ej ni偶 p贸艂 roku.
Nino zosta艂 w rozterce i przygn臋bieniu. Nie grozi艂o mu chwilowo wi臋zienie, ale d艂ugi mia艂 znowu wielkie, a twarzy nie by艂o.
Min臋艂o sze艣膰 miesi臋cy, w ci膮gu kt贸rych Nino czyni艂 bez przerwy gor膮czkowe starania o zdobycie jakich艣 pieni臋dzy w celu op艂acenia s膮siada i wykupienia swojej twarzy z lombardu. Wszystko na pr贸偶no. Min臋艂y jeszcze trzy miesi膮ce i zniecierpliwiony s膮siad z艂o偶y艂 zn贸w skarg臋 do s膮du. Odby艂a si臋 rozprawa i Nino zosta艂 zamkni臋ty w wi臋zieniu za d艂ugi.
W艂a艣ciciel lombardu w Lipoli czeka艂 d艂ugo na Nino, kt贸ry mia艂 wykupi膰 sw贸j kuferek z twarz膮. Nie doczeka艂 si臋 jednak. Znudzony, doszed艂 do wniosku, 偶e nic ju偶 z tego nie wyjdzie. Wyci膮gn膮艂 twarz Nino z kuferka i da艂 j膮 dzieciom do zabawy. Dzieci z twarzy Nino zrobi艂y sobie pi艂k臋 i gra艂y ni膮 w siatk贸wk臋. Po kr贸tkim czasie nikt ju偶 nie m贸g艂by si臋 domy艣le膰, 偶e stara pi艂ka by艂a kiedy艣 pi臋kn膮 twarz膮 m艂odego Nino.
Ale Nino nic o tym nie wie. Siedzi w wi臋zieniu i ma przynajmniej jedn膮 pociech臋. Wszystkim, z kt贸rymi rozmawia, opowiada, 偶e ma pi臋kn膮, bardzo pi臋kn膮 twarz, kt贸rej nic nie zepsuje. 鈥Mam naprawd臋 najpi臋kniejsz膮 twarz w okolicy - opowiada. 鈥 Jest pi臋kniejsza, ni偶 wszystko, co mo偶ecie sobie wyobrazi膰. Jest zamkni臋ta w specjalnym kuferku, gdzie nie mo偶e si臋 zniszczy膰. Zobaczycie j膮 jeszcze. Zobaczycie, jaka jest pi臋kna!鈥
Tak pociesza si臋 Nino w wi臋zieniu. Siedzi tam ci膮gle i jest pewien, 偶e ma najpi臋kniejsz膮 twarz na 艣wiecie.
W miasteczku wielu ludzi go 偶a艂uje. Uwa偶aj膮, 偶e Nino jest nieszcz臋艣liwy, chocia偶 sam jest winien swojemu nieszcz臋艣ciu, bo przecie偶 powinien by艂 wiedzie膰, 偶e tylko bardzo bogaci ludzie mog膮 sobie pozwoli膰 na kuferki, w kt贸rych pi臋kna twarz daje si臋 przechowa膰 bez skazy.
Tymczasem dzieci w艂a艣ciciela lombardu bawi膮 si臋 na podw贸rzu pi艂k膮, kt贸ra z dnia na dzie艅 robi si臋 coraz gorsza i coraz mniej zdatna do zabawy.
Jak Gyom zosta艂 starszym panem
Gyom by艂 sprzedawc膮 lod贸w malinowych w mie艣cie Batum. By艂 jeszcze m艂odym cz艂owiekiem, a jego 偶ona Mek-Mek by艂a jeszcze m艂odsza. Jednak偶e Gyom uwa偶a艂, 偶e ludzie m艂odzi nie maj膮 szans na dobre posady w Lailonii. Postanowi艂 tedy zosta膰 starszym panem i obmy艣la艂 wszystkie 艣rodki, jakie s膮 do tego potrzebne.
鈥 Mek-Mek - powiedzia艂 do 偶ony - postanowi艂em zosta膰 starszym panem.
鈥 Ani mi si臋 wa偶! - krzykn臋艂a Mek-Mek. - Nie chc臋 wcale mie膰 m臋偶a starca.
鈥 Zapuszcz臋 sobie d艂ug膮 brod臋 i w膮sy - m贸wi艂 Gyom.
鈥 Wykluczone! -powiedzia艂a Mek-Mek stanowczo.
鈥 B臋d臋 nosi艂 parasol.
鈥 Nigdy si臋 na to nie zgodz臋!
鈥 B臋d臋 nosi艂 melonik.
鈥 Wypraszam sobie stanowczo!
鈥 B臋d臋 nosi艂 kalosze.
鈥 Po moim trupie!
鈥 B臋d臋 nosi艂 okulary.
鈥 Nie ma mowy!
鈥 Ale偶 Mek-Mek, b膮d藕 rozs膮dna. Wiesz przecie偶, 偶e starsi panowie w Lailonii maj膮 lepsze posady i wi臋cej zarabiaj膮.
鈥 Nie chc臋 偶adnych posad i nie pozwalam ci absolutnie zostawa膰 starszym panem.
鈥No to nie 鈥 powiedzia艂 Gyom. Ale w duchu pomy艣la艂 sobie, 偶e znajdzie spos贸b na przekonanie Mek-Mek albo przynajmniej tak j膮 oszuka, 偶e zostanie starszym panem, a Mek-Mek wcale tego nie zauwa偶y.
Rzeczywi艣cie, nast臋pnego dnia Gyom zrobi艂 kilka prostych zabieg贸w. Kupi艂 du偶膮 ilo艣膰 r贸偶owego plastra i zaklei艂 nim ca艂膮 doln膮 cz臋艣膰 twarzy, gdzie ro艣nie broda i w膮sy: postanowi艂 bowiem, 偶e broda i w膮sy b臋d膮 ros艂y pod plastrem i jego 偶ona nic nie zauwa偶y. Kupi艂 tak偶e parasol, ale 偶eby nosi膰 go niepostrze偶enie kupi艂 jednocze艣nie pusty futera艂 do kontrabasu i wsadzi艂 parasol do 艣rodka. Kupi艂 melonik, ale 偶eby go ukry膰 nasadzi艂 ponadto na g艂ow臋 du偶e blaszane pud艂o na 艣miecie; by艂o to do艣膰 niewygodne, ale za to melonik by艂 niewidoczny. Odzia艂 si臋 wreszcie w kalosze, a na nie na艂o偶y艂 du偶e wyplatane koszyki, pomalowane na czerwono dla niepoznaki i przymocowa艂 je sznurkami do n贸g. Wsadzi艂 te偶 okulary i schowa艂 je pod mask膮 gazow膮, w kt贸rej oberwa艂 doln膮 cz臋艣膰, bo by艂a niepotrzebna.
Teraz Gyom by艂 bardzo zadowolony. Chodzi艂 sobie po mie艣cie z twarz膮 zaklejon膮 plastrem na dole i z kawa艂em maski gazowej na g贸rze, z blaszanym pud艂em na g艂owie, wyplatanymi koszami na nogach i z futera艂em od kontrabasu w r臋ku. Mek-Mek nie zauwa偶y艂a wcale, 偶e Gyom j膮 oszuka艂, spacerowa艂a z nim po mie艣cie i my艣la艂a, 偶e Gyom jest nada艂 m艂odym cz艂owiekiem, tymczasem Gyom by艂 w rzeczywisto艣ci brodaty i chodzi艂 w okularach, z parasolem, w kaloszach i w meloniku.
Jednak偶e rych艂o wysz艂o na jaw, 偶e Gyom nie osi膮gn膮艂 celu, o kt贸ry chodzi艂o. Mek-Mek nie zauwa偶y艂a wprawdzie jego przemiany w starszego pana, ale inni ludzie tak偶e nie mogli tego zauwa偶y膰, bo r贸wnie偶 nie widzieli jego brody, melonika, kaloszy, okular贸w i parasola; wszystko przecie偶 by艂o ukryte. Dlatego, kiedy Gyom szed艂 ulic膮, nikt nie my艣la艂, 偶e to idzie starszy pan, ale wszyscy uwa偶ali go za zwyczajnego m艂odego cz艂owieka. Tylko niekt贸rzy znajomi m贸wili mu, 偶e troch臋 jakby przyblad艂 ostatnio. Tak wi臋c Gyom mimo stara艅 nie dosta艂 lepszej posady, bo gdziekolwiek si臋 zwr贸ci艂 po inne zaj臋cie, m贸wiono mu: 鈥Ale偶 jest pan jeszcze m艂odym cz艂owiekiem, nie mo偶e pan obj膮膰 takiego stanowiska. Gdyby pan mia艂 brod臋, okulary, parasol, melonik - wtedy co innego. Ale tak?鈥
Sprawa przedstawia艂a si臋 tedy niedobrze i Gyom nadal, jak przedtem, sprzedawa艂 lody malinowe. Jednak偶e nie ustawa艂 w wysi艂kach, 偶eby zosta膰 starszym panem i wpad艂 na nowy pomys艂. Zrobi艂 sobie dwie du偶e tabliczki blaszane z napisem 鈥濻TARSZY PAN鈥 i zawiesi艂 jedn膮 na plecach, a drug膮 na brzuchu, aby ka偶dy, kto go zobaczy z kt贸rejkolwiek strony, wiedzia艂 od razu, z kim ma do czynienia. Niestety, i to si臋 nie uda艂o. Wprawdzie ludzie czytali tabliczki, ale gdy spogl膮dali na Gyoma zaraz m贸wili: 鈥Ale偶 to nie jest 偶aden starszy pan! To m艂ody cz艂owiek! Nie ma ani brody, ani okular贸w, ani melonika, ani kaloszy, ani parasola. Nie, przyjacielu, nie oszukasz nas, jeste艣 zwyczajnym m艂odym cz艂owiekiem!鈥
Gyom gryz艂 si臋 bardzo swym niepowodzeniem i tak mu si臋 przejad艂y te bezskuteczne starania, 偶e postanowi艂 zdoby膰 si臋 na odwag臋. Zerwa艂 sobie plastry, pod kt贸rymi tymczasem wyros艂a ju偶 broda i w膮sy, zrzuci艂 mask臋 gazow膮, zdj膮艂 blaszane pud艂o z g艂owy i kosze z n贸g, wyj膮艂 parasol z futera艂u od kontrabasu i tak brodaty, w okularach, meloniku, kaloszach i z parasolem pokaza艂 si臋 pewnego ranka swojej 偶onie Mek-Mek.
Mek-Mek, kiedy go zobaczy艂a, krzykn臋艂a z przera偶enia.
鈥 Gyom, co艣 ty z siebie zrobi艂 - zawo艂a艂a. - Wygl膮dasz jak dziwad艂o! Zrobi艂e艣 si臋 starszym panem! A ja ci臋 b艂aga艂am, 偶eby艣 tego nie robi艂! -I zap艂aka艂a gorzko.
鈥 Mek-Mek, uspok贸j si臋, kochanie - pociesza艂 j膮 Gyom. -Zrobi艂em to dla ciebie, bo chodzi mi o to, 偶eby dosta膰 lepsze zaj臋cie i wi臋cej zarabia膰. W ten spos贸b b臋d臋 m贸g艂 ci kupi膰 znacznie wi臋cej wody kolo艅skiej i szminki do malowania.
Mek-Mek jednak p艂aka艂a dalej tak d艂ugo, 偶e Gyom zmartwiony poszed艂 na miasto, bo nie chcia艂 d艂u偶ej s艂ucha膰 jej p艂aczu. Pogniewali si臋 na siebie i przez trzy dni wcale ze sob膮 nie rozmawiali. Gyom nawet troch臋 偶a艂owa艂 swojego kroku, ale ju偶 by艂o za p贸藕no; wszystko ju偶 si臋 sta艂o i nic nie mo偶na by艂o zrobi膰: ju偶 mia艂 brod臋, okulary na nosie, kalosze na nogach, parasol w r臋ku i melonik na g艂owie. Tego ju偶 nie da艂o si臋 naprawi膰.
Gyom zosta艂 wi臋c starszym panem i tak go traktowali wszyscy przechodnie na ulicach. Zdj膮艂 nawet tabliczki z plec贸w i z brzucha, bo ju偶 by艂y niepotrzebne, skoro ka偶dy i tak wiedzia艂, 偶e Gyom jest starszym panem. Zacz膮艂 szuka膰 nowej posady i rzeczywi艣cie uda艂o mu si臋 niebawem zosta膰 w wielkim hotelu wyj-mowaczem kwiat贸w z wazon贸w. Teraz zarabia艂 lepiej, cieszy艂 si臋 powszechnym szacunkiem i by艂 zadowolony. 呕eby przekona膰 Mek-Mek o korzy艣ciach tej przemiany, kupi艂 jej rzeczywi艣cie bardzo du偶o szminki i Mek-Mek mog艂a teraz chodzi膰 wymalowana szmink膮 od st贸p do g艂贸w, a nie tylko, jak przedtem, karminowa膰 sobie wargi. Widz膮c to, Mek-Mek przekona艂a si臋 jednak, 偶e Gyom dobrze zrobi艂, bo dzi臋ki temu chodzi艂a po mie艣cie ca艂a w czerwieni i wszyscy wiedzieli, 偶e nie jest byle kim, ale 偶on膮 wyjmowacza kwiat贸w z wazon贸w w bardzo wielkim hotelu.
Jednak pewnego dnia zdarzy艂o si臋 nieszcz臋艣cie. Gyom przed prac膮 poszed艂, jak to nieraz czyni艂, wyk膮pa膰 si臋 w basenie. Zostawi艂 na brzegu sw贸j parasol, melonik, okulary i kalosze, a sam wskoczy艂 do wody. Wr贸ciwszy po chwili, zobaczy艂 ze zgroz膮, 偶e wszystko kto艣 mu ukrad艂. Gyom wpad艂 w rozpacz, ale musia艂 ju偶 p贸j艣膰 do pracy i poszed艂 bez melonika, parasola, okular贸w i kaloszy. Pociesza艂 si臋, 偶e broda mu jednak zosta艂a. Ale dyrektor hotelu, gdy tylko go zobaczy艂, bardzo si臋 zdziwi艂: 鈥Gyom - powiedzia艂. - Zosta艂 pan m艂odym cz艂owiekiem, jak widz臋. A przecie偶 wie pan, 偶e na odpowiedzialnym stanowisku wyjmowacza kwiat贸w z wazon贸w nie mo偶emy w naszym hotelu zatrudnia膰 m艂odych ludzi, ale tylko starszych pan贸w. Zwalniam pana z pracy!
鈥 Ale偶 ja mam brod臋 i w膮sy 鈥 powiedzia艂 Gyom z rozpacz膮.
鈥 Broda i w膮sy nie robi膮 jeszcze starszego pana - odrzek艂 dyrektor stanowczo. - Dopiero melonik, okulary, kalosze i parasol! Bez tego nie ma starszego pana.
Gyom wyszed艂 w艣ciek艂y. Tak go rozz艂o艣ci艂a ta przygoda, 偶e poszed艂 do fryzjera i kaza艂 sobie zgoli膰 brod臋 i w膮sy. Postanowi艂, 偶e zn贸w zostanie m艂odym cz艂owiekiem. Ale kiedy wr贸ci艂 ogolony do domu, Mek-Mek za艂ama艂a r臋ce. 鈥Gyom 鈥 zawo艂a艂a surowo 鈥 widz臋, 偶e zosta艂e艣 z powrotem m艂odym cz艂owiekiem! Czy my艣lisz, 偶e ja si臋 na to zgodz臋?鈥
鈥 Ale偶, Mek-Mek 鈥 powiedzia艂 Gyom 鈥 przecie偶 nie chcia艂a艣 przedtem, 偶ebym by艂 starszym panem.
鈥 Ale musz臋 mie膰 dosy膰 szminki, 偶eby si臋 ca艂a ur贸偶owi膰. A jako m艂ody cz艂owiek nie b臋dziesz zarabia艂 tyle, 偶eby mi kupowa膰 szmink臋.
Potem Mek-Mek o艣wiadczy艂a stanowczo, 偶e nie chce mie膰 m艂odego cz艂owieka za m臋偶a. Opu艣ci艂a Gyoma i wysz艂a za m膮偶 za pewnego starszego pana, kt贸ry du偶o zarabia艂, poniewa偶 czesa艂 jamniki w zak艂adzie fryzjerskim dla piesk贸w i s艂yn膮艂 jako najlepszy czesacz jamnik贸w w ca艂ej Lailonii. Gyom zosta艂 sam i z powrotem zacz膮艂 pracowa膰 jako sprzedawca lod贸w malinowych.
Na tym historia mog艂aby si臋 zako艅czy膰, gdyby nie pewne dodatkowe wydarzenia. W kilka tygodni potem, kiedy Gyom zosta艂 ponownie m艂odym cz艂owiekiem, policja z艂apa艂a z艂odzieja, kt贸ry ukrad艂 kiedy艣 melonik, parasol, kalosze i okulary nale偶膮ce do Gyoma. Okaza艂o si臋, 偶e z艂odziej mia艂 te rzeczy u siebie, a policja odnalaz艂a je i zwr贸ci艂a w艂a艣cicielowi. Gyom uradowany w艂o偶y艂 kalosze, okulary i melonik, wzi膮艂 w r臋k臋 parasol i uda艂 si臋 do dyrektora hotelu, w kt贸rym kiedy艣 pracowa艂. Chcia艂 poprosi膰, aby przyj臋to go z powrotem do dawnej pracy, bo ju偶 znowu jest starszym panem. Ale dyrektor bardzo by艂 zdziwiony jego 偶膮daniem.
鈥 Ale偶, Gyom - powiedzia艂 鈥 przecie偶 nie ma pan brody ani w膮s贸w.
鈥 Ale przecie偶 mam melonik, kalosze, okulary i parasol.
鈥 Melonik, okulary, kalosze i parasol nie robi膮 jeszcze starszego pana - powiedzia艂 dyrektor stanowczo. - Dopiero broda i w膮sy! Bez tego nie ma starszego pana.
Gyom wyszed艂 bardzo zmartwiony, 偶e znowu nie uda艂o mu si臋 zosta膰 starszym panem. Po艣pieszy艂 jeszcze do Mek-Mek prosz膮c, 偶eby wr贸ci艂a do niego, bo ju偶 jest znowu starszym panem (nie by艂 naprawd臋, ale tak m贸wi艂). Mek-Mek jednak zauwa偶y艂a od razu oszustwo i wy艣mia艂a go powiadaj膮c, 偶e nie mo偶e mie膰 za m臋偶a kogo艣, kto nie ma ani brody, ani w膮s贸w i tylko udaje starszego pana. Gyom wr贸ci艂 smutny do domu i przez cztery godziny usilnie zapuszcza艂 w膮sy i brod臋. Jednak wynik贸w nie by艂o. Tymczasem przysz艂a nowa kl臋ska. Powiedziano mu, 偶e nie mo偶e ju偶 pracowa膰 na stanowisku sprzedawcy lod贸w malinowych, poniewa偶 na tej posadzie zatrudnia si臋 tylko m艂odych ludzi, tymczasem nie jest pewne, czy Gyom nie jest czasem starszym panem: nosi przecie偶 melonik, okulary, kalosze i parasol, a cho膰 nie ma brody i w膮s贸w, to jednak ca艂a sprawa wygl膮da dwuznacznie.
Nie maj膮c pracy. Gyom postanowi艂, 偶e zostanie niemowl臋ciem, bo przecie偶 musi mie膰 co je艣膰, a niemowl臋ciem ka偶dy si臋 zajmie. Po艂o偶y艂 si臋 w parku na pieluszce, macha艂 r臋kami i nogami i udawa艂 podrzutka, licz膮c na to, 偶e kto艣 go zabierze i nakarmi. Niestety, zdradzi艂 go melonik, kt贸ry zapomnia艂 zdj膮膰, chocia偶 wyrzuci艂 okulary, kalosze i parasol. Policjant, kt贸ry go znalaz艂 w parku, zauwa偶y艂 wi臋c od razu, 偶e Gyom nie jest wcale niemowl臋ciem, i przykaza艂 mu surowo, 偶eby przesta艂 udawa膰. Gyom wr贸ci艂 do domu i ze z艂o艣ci zacz膮艂 zjada膰 w艂asny melonik, kt贸ry tak haniebnie zdradzi艂 go przed policjantem. Nie pomog艂y pro艣by i p艂acze: melonik zosta艂 zjedzony w ci膮gu kilku minut.
Od tego czasu 偶ycie Gyoma sta艂o si臋 m臋czarni膮. Bez przerwy si臋 zmienia艂 i usi艂owa艂 zosta膰 raz starszym panem, raz m艂odym cz艂owiekiem, raz niemowl臋ciem. Ale za ka偶dym razem czego艣 tam brakowa艂o, podst臋p si臋 wykrywa艂 i r贸偶ni ludzie jeszcze krzyczeli na Gyoma i grozili mu. Nic nie wychodzi艂o z tych przemian i Gyom do dzi艣, mimo niepowodze艅, przedzierzga si臋 ci膮gle i przebiera to tak, to owak.
Gyom jest naprawd臋 bardzo biedny. Dlatego, je艣li zdarzy wam si臋 na przyk艂ad zobaczy膰 w parku krzycz膮ce niemowl臋, to nawet gdyby by艂o w meloniku albo w kaloszach, musicie si臋 nim zaopiekowa膰. Jest to w艂a艣nie Gyom, kt贸ry chce, 偶eby kto艣 si臋 nim zaj膮艂 i kto艣 go nakarmi艂.
O s艂awnym cz艂owieku
Tat bardzo chcia艂 zosta膰 s艂awnym cz艂owiekiem. Ale nie po prostu s艂awnym - chcia艂 by膰 kim艣 najwi臋kszym na 艣wiecie. Po namy艣le jednak doszed艂 do przekonania, 偶e nie mo偶na by膰 najwi臋kszym we wszystkim jednocze艣nie i 偶e trzeba sobie wybra膰 jaki艣 rodzaj zaj臋cia albo umiej臋tno艣ci, w kt贸rym zdob臋dzie si臋 mistrzostwo. Tat d艂ugo zastanawia艂 si臋 nad tym, na jakim to polu m贸g艂by si臋 wybi膰 tak, aby by膰 najlepszym na 艣wiecie. Nie m贸g艂 ju偶 zosta膰 najwy偶szym cz艂owiekiem 艣wiata, a nie m贸g艂 te偶 zosta膰 najni偶szym, albowiem by艂 wzrostu 艣redniego. Wydawa艂o mu si臋 tak偶e, 偶e nie ma szans, aby by膰 najlepszym na 艣wiecie muzykiem albo najwybitniejszym skoczkiem w dal. Na pocz膮tek spr贸bowa艂 by膰 w艂a艣cicielem najd艂u偶szych spodni 艣wiata i kaza艂 sobie uszy膰 spodnie trzydziestometrowej d艂ugo艣ci. Przez dwa dni usi艂owa艂 w nich chodzi膰, jednak偶e okaza艂o si臋 to dosy膰 niewygodne, spodnie za bardzo si臋 pl膮ta艂y i przeszkadza艂y w chodzeniu. Zacz膮艂 wi臋c studiowa膰 inne mo偶liwo艣ci. Mia艂 przyjaciela, kt贸ry by艂 prawie 艂ysy; prawie - ale jednak kilka w艂osk贸w zosta艂o mu na g艂owie. W zwi膮zku z tym Tat pomy艣la艂, 偶e by艂oby mo偶e dobrze zosta膰 naj艂ysszym cz艂owiekiem 艣wiata i kaza艂 si臋 ogoli膰 do ostatniego w艂oska. Niestety, wkr贸tce zobaczy艂 kogo艣, kto by艂 tak samo 艂ysy jak on, a nie maj膮c ju偶 nic wi臋cej do golenia, Tat nie m贸g艂 go prze艣cign膮膰 w 艂ysinie. Potem pr贸bowa艂 cz臋艣ciej ni偶 wszyscy ludzie zmienia膰 na sobie krawaty i zas艂yn膮膰 w ten spos贸b jako najwi臋kszy zmieniacz krawat贸w na 艣wiecie; doszed艂 do tego, 偶e zmienia艂 krawaty sze艣膰dziesi膮t razy dziennie, ale jako艣 nie przynios艂o mu to s艂awy. P贸藕niej przysz艂o mu do g艂owy, 偶eby zosta膰 najm艂odszym z wszystkich ludzi starszych od siebie, a zarazem najstarszym z wszystkich ludzi od siebie m艂odszych. Ale kiedy zacz膮艂 o tym opowiada膰, wiele ludzi nie rozumia艂o o co mu chodzi i Tat doszed艂 do przekonania, 偶e jego ambicje nie przynios膮 mu poklasku z uwagi na ludzk膮 g艂upot臋. Zabra艂 si臋 do upieczenia najwi臋kszego p膮czka na 艣wiecie, jednak偶e p膮czek pokruszy艂 si臋 w czasie wypiekania i ca艂a praca sze艣ciu tygodni posz艂a na marne.
Zacz膮艂 teraz rozmy艣la膰 nad rodzajem czynno艣ci, kt贸r膮 m贸g艂by wykonywa膰 lepiej ni偶 wszyscy inni ludzie na 艣wiecie. W zwi膮zku z tym bada艂 swoje uzdolnienia. Mia艂 zawsze du偶o plam na ubraniu, bo by艂 brudasem i pomy艣la艂 sobie, 偶e mo偶e na tym polu co艣 zyska; postanowi艂 zosta膰 najwi臋kszym plamiarzem 艣wiata i robi膰 na ubraniu tyle plam, 偶eby nikt go nie m贸g艂 prze艣cign膮膰. Uda艂o mu si臋 to istotnie, ale s艂awa jego by艂a kr贸tkotrwa艂a. R贸wnie偶 wy膰wiczy艂 si臋 w szybkim nawlekaniu nitki na ig艂臋 i chcia艂 zas艂yn膮膰 jako najlepszy nawlekacz nitek na ig艂y. Potem nauczy艂 si臋 szybko za艣ciela膰 艂贸偶ko i liczy艂 na to, 偶e b臋dzie najwi臋kszym s艂aczem 艂贸偶ek. P贸藕niej jeszcze przysz艂a kariera najlepszego wyci膮gacza kork贸w z butelek, najlepszego wydzieracza kartek z nowych ksi膮偶ek, najwybitniejszego 艂amacza zapa艂ek i najznakomitszego wyciskacza pasty do z臋b贸w z tubki. By艂 jeszcze najlepszym zapalaczem 艣wiec, najwi臋kszym rozbijaczem talerzy i najlepszym zapinaczem guzik贸w przy kamizelkach. Osi膮gn膮wszy tyle r贸偶nych wybitnych umiej臋tno艣ci, Tat uzna艂, 偶e dzieje mu si臋 wielka niesprawiedliwo艣膰, bo w tylu rzeczach jest ju偶 najwi臋kszy na 艣wiecie, a mimo to s艂awa jego by艂a bardzo niewielka; a przecie偶 niekt贸rzy inni ludzie byli znacznie bardziej s艂awni, chocia偶 tylko jedn膮 rzecz robili najlepiej na 艣wiecie: jeden najwy偶ej skaka艂 w g贸r臋. inny podnosi艂 najwi臋kszy ci臋偶ar, inny najszybciej p艂ywa艂, a jeszcze inny mia艂 najwi臋cej pieni臋dzy. Wszyscy byli s艂awni, a Tat, kt贸ry ca艂e mn贸stwo rzeczy umia艂 ju偶 najlepiej, cieszy艂 si臋 tylko podziwem kilku znajomych i ma艂o kto poza nimi s艂ysza艂 o jego wyczynach. Tat uwa偶a艂 wi臋c, 偶e 艣wiat musi by膰 bardzo 藕le urz膮dzony, skoro tak niesprawiedliwie rozdziela s艂aw臋 i uznanie.
Zmartwiony Tat uda艂 si臋 po porad臋 do pewnego przyjaciela mieszkaj膮cego w s膮siednim domu. Szed艂 do niego dwa dni, poniewa偶 w艣r贸d innych umiej臋tno艣ci zosta艂 by艂 tak偶e najpowolniejszym piechurem 艣wiata. Wyk艂ada艂 te偶 bardzo d艂ugo swoj膮 kwesti臋, poniewa偶 dawno ju偶 postanowi艂 zosta膰 najwi臋kszym na 艣wiecie j膮ka艂膮, st膮d ka偶de s艂owo wypowiada艂 co najmniej godzin臋, nawet w艂asne imi臋, kt贸re by艂o dosy膰 kr贸tkie. W ko艅cu jednak uda艂o mu si臋 wy艂o偶y膰 przyjacielowi swoj膮 trosk臋, a zarazem spyta膰 go o rad臋: co zrobi膰, 偶eby zosta膰 bardzo s艂awnym?
Przyjaciel powiedzia艂 mu, 偶e jest to ca艂kiem proste. Trzeba mie膰 bardzo du偶o pieni臋dzy. Ka偶dy cz艂owiek, kt贸ry ma bardzo du偶o pieni臋dzy, mo偶e szybko zdoby膰 s艂aw臋.
鈥 Oczywi艣cie, oczywi艣cie, oczywi艣cie 鈥 powiedzia艂 Tat. (Powt贸rzy艂 to s艂owo jeszcze wielokrotnie, bo w艣r贸d innych swoich umiej臋tno艣ci by艂 on tak偶e cz艂owiekiem, kt贸ry najcz臋艣ciej na 艣wiecie powtarza艂 s艂owo 鈥oczywi艣cie鈥.) - Ale sk膮d wzi膮膰 bardzo du偶o pieni臋dzy?
鈥 Och, to jest ca艂kiem proste - powiedzia艂 przyjaciel. -Trzeba zdoby膰 wielk膮 s艂aw臋. Ka偶dy cz艂owiek bardzo s艂awny z 艂atwo艣ci膮 mo偶e mie膰 du偶o pieni臋dzy.
鈥 Oczywi艣cie 鈥 przyzna艂 Tat. - Ale jak zosta膰 s艂awnym
cz艂owiekiem?
鈥 Przecie偶 ci powiedzia艂em - odpar艂 przyjaciel zniecierpliwiony. - Trzeba mie膰 bardzo du偶o pieni臋dzy.
Tat uzna艂, 偶e rada przyjaciela jest dobra, ale nie wiedzia艂, jak j膮 wykona膰, a przyjaciel nie potrafi艂 obja艣ni膰 go bli偶ej. Wobec tego Tat nadal si臋 trapi艂 niesprawiedliwo艣ci膮 i nawet my艣la艂, czy nie dobrze by艂oby umrze膰 w najm艂odszym wieku na 艣wiecie, ale doszed艂 do wniosku, 偶e to chyba mu si臋 nie uda. Na wszelki wypadek kaza艂 sobie jeszcze zrobi膰 najd艂u偶szy na 艣wiecie o艂贸wek i najwi臋ksz膮 na 艣wiecie spink臋 do koszuli (wa偶y艂a ona cztery tony). Przesta艂 tak偶e jada膰 w og贸le truskawki i og艂osi艂, 偶e jest cz艂owiekiem, kt贸ry jada najmniej truskawek na 艣wiecie.
Ostatecznie Tat doszed艂 do wniosku, 偶e mo偶na r贸wnie偶 zosta膰 bardzo wybitnym cz艂owiekiem robi膮c co艣 w艂a艣nie najgorzej na 艣wiecie i 偶e to mo偶e przynie艣膰 mu s艂aw臋. Nauczy艂 si臋 najgorzej na 艣wiecie je藕dzi膰 na rowerze, pisa膰 najgorsze na 艣wiecie wiersze i szy膰 najgorsze na 艣wiecie majteczki k膮pielowe. Pracuj膮c nad sob膮 w tym kierunku, wpad艂 wreszcie na znakomity pomys艂, kt贸ry, gdyby by艂 wcze艣niej przyszed艂 mu do g艂owy, m贸g艂 mu naprawd臋 zaoszcz臋dzi膰 wiele trud贸w. Oto postanowi艂 zosta膰 najmniej s艂awnym cz艂owiekiem 艣wiata. Spostrzeg艂, 偶e w tym celu musi opu艣ci膰 swoje miasto i uda膰 si臋 do jakiego艣 miejsca, gdzie absolutnie nikt nie m贸g艂by o nim s艂ysze膰.
Tak te偶 zrobi艂. Pewnego dnia Tat znikn膮艂 zupe艂nie. Znikaj膮c, liczy艂 oczywi艣cie na to, 偶e szybko zdob臋dzie wielk膮 s艂aw臋 jako najmniej s艂awny cz艂owiek na 艣wiecie. Znik艂, a przyjaciele jego przez kilka dni zastanawiali si臋 nad tym, co te偶 mog艂o si臋 sta膰 z Tatem. Po kilku dniach rozwa偶a艅 zapomnieli o nim i w ten spos贸b Tat osi膮gn膮艂 sw贸j cel. Zosta艂 najmniej s艂awnym cz艂owiekiem 艣wiata. O Tacie nie wie absolutnie nikt. My r贸wnie偶 nic o nim nie wiemy i dlatego w艂a艣nie nie mo偶emy w og贸le napisa膰 opowiadania o Tacie.
Jak b贸g Maior utraci艂 tron
Nad miastem Rum sprawowa艂 w艂adz臋 surowy b贸g Maior. B贸g Maior wyda艂 w艂asne prawo, kt贸rego wszyscy musieli s艂ucha膰. W rozporz膮dzeniach boga by艂y mi臋dzy innymi takie oto
rzeczy:
1. Trzeba wiedzie膰, 偶e to wszystko, co dla ludzi znajduje si臋 na dole, dla boga znajduje si臋 na g贸rze - i odwrotnie - to, co dla ludzi znajduje si臋 na g贸rze, dla boga jest na dole.
2. Kto by przeczy艂 temu, 偶e u boga wszystko jest na dole, co dla ludzi znajduje si臋 na g贸rze 鈥 i odwrotnie 鈥 zostaje wtr膮cony do piek艂a. Kto uznaje poprzednie prawo, p贸jdzie do nieba.
3. Kto si臋 nie pomyli艂 na ziemi, ten si臋 nie mo偶e pomyli膰 po 艣mierci, a kto si臋 na ziemi pomyli艂, ten po 艣mierci nie mo偶e si臋 ju偶 poprawi膰.
B贸g Maior wyda艂 jeszcze inne rozporz膮dzenia, ale te trzy by艂y najwa偶niejsze. Wszystkim ludziom zosta艂y one oznajmione, aby nikt nie m贸g艂 si臋 potem t艂umaczy膰, 偶e nie wiedzia艂. Prawie wszyscy ludzie te偶 g艂o艣no m贸wili, 偶e to, co dla nich jest na g贸rze, znajduje si臋 dla boga na dole i odwrotnie; nikt przecie偶 nie chcia艂 by膰 wtr膮cony do piek艂a. Trzeba by艂o zreszt膮 zaznacza膰 mo偶liwie cz臋sto, 偶e si臋 wie o tym, aby przypomnie膰 si臋 bogu. Kiedy wi臋c, na przyk艂ad, nauczyciel m贸wi艂 w szkole dzieciom, 偶e strumienie p艂yn膮 z g贸ry w doliny, to od razu dodawa艂: ,,Ale dla boga p艂yn膮 one z doliny w g贸ry鈥. A kiedy kto艣 oznajmia艂, 偶e zejdzie z mieszkania na d贸艂 kupi膰 zapa艂ki, dodawa艂 zaraz, 偶e dla boga zejdzie on w g贸r臋. M贸wi膮c, 偶e ptaszek polecia艂 w g贸r臋, nale偶a艂o zaznaczy膰, 偶e dla boga polecia艂 on na d贸艂 itd. Ludzie przyzwyczaili si臋 do tego sposobu m贸wienia i byli nawet zadowoleni, bo ilekro膰 zaznaczali te rzeczy w mowie, byli tym mocniej prze艣wiadczeni, 偶e b贸g Maior przygarnie ich po 艣mierci do siebie.
W mie艣cie Runi 偶yli dwaj bracia 鈥 Ubi i Obi. 呕yli w wielkiej przyja藕ni, jaka niecz臋sto bywa mi臋dzy bra膰mi i nigdy si臋 nie k艂贸cili. Obaj zarabiali na 偶ycie wyrobem ma艂ych kauczukowych kulek, kt贸re do niczego nie by艂y potrzebne i kt贸re dlatego mieszka艅cy Runi kupowali bardzo ch臋tnie, aby che艂pi膰 si臋 przed innymi swoim bogactwem; bogactwo w tym mie艣cie poznawa艂o si臋 bowiem po tym, 偶e kto艣 ma du偶o niepotrzebnych rzeczy. A偶eby nikt nie musia艂 si臋 m臋czy膰 nad szukaniem r贸偶nych rzeczy zb臋dnych, ustalono, 偶e wszyscy, kt贸rzy chc膮 pokaza膰 swoje bogactwo, b臋d膮 gromadzili kauczukowe kulki. Dlatego w mie艣cie Runi by艂o mn贸stwo rzemie艣lnik贸w, kt贸rzy robili wy艂膮cznie kauczukowe kulki dla bogaczy. Ubi i Obi w艂a艣nie nale偶eli do takich ludzi.
Obaj bracia, podobnie jak inni mieszka艅cy miasta Runi, zachowywali ustawy boga. Kiedy Ubi m贸wi艂 na przyk艂ad m艂odszemu bratu, 偶eby przyni贸s艂 z do艂u z piwnicy materia艂 na kulki, zaraz dodawa艂: 鈥Ale dla boga przyniesiesz materia艂 z g贸ry鈥, a kiedy Obi patrzy艂 przez okno i m贸wi艂, 偶e w g贸rze zbieraj膮 si臋 chmury, uzupe艂nia艂 natychmiast: 鈥Ale dla boga chmury zbieraj膮 si臋 w dole鈥.
Nagle, zupe艂nie nieoczekiwanie, zdarzy艂o si臋 co艣 bardzo dziwnego. Obi zauwa偶y艂 kiedy艣 w rozmowie z bratem, 偶e zrobi艂a si臋 dziura w g贸rnej cz臋艣ci nogi sto艂owej. Powiedzia艂 tyle i nic wi臋cej. Ubi, nie przywi膮zuj膮c do tego wagi i s膮dz膮c, 偶e brat zapomnia艂 po prostu o zwyczajowym dodatku, sam dorzuci艂: 鈥Ale dla boga dziura zrobi艂a si臋 w dolnej cz臋艣ci nogi sto艂owej鈥. Obi zastanowi艂 si臋, przez chwil臋 milcza艂 i nagle wykrzykn膮艂: 鈥濿cale nie w dolnej, tylko w g贸rnej!鈥
鈥 Jak to w g贸rnej! 鈥 zawo艂a艂 Ubi. 鈥 Przecie偶 powiedzia艂em: dla nas w g贸rnej cz臋艣ci, a dla boga w dolnej!
鈥 Jak to w dolnej! Tu jest dolna cz臋艣膰 - pokaza艂 - a tu g贸rna. Dziura zrobi艂a si臋 w g贸rnej cz臋艣ci.
Ubi oniemia艂 z przera偶enia. - Co ty m贸wisz! - krzykn膮艂 surowo. - Dla boga...
鈥 Dla boga, nie dla boga - powiedzia艂 Obi stanowczo -dziura jest w g贸rnej cz臋艣ci i ju偶! Nic nie chc臋 s艂ysze膰 o dolnej cz臋艣ci, bo dziura jest w g贸rnej!
鈥 Obi, czy jeste艣 chory na umy艣le?! - wrzasn膮艂 brat. 鈥 Czy zdajesz sobie spraw臋, co m贸wisz? Mo偶e masz gor膮czk臋?!
鈥 Wcale nie mam gor膮czki. M贸wi臋, 偶e dziura jest w g贸rnej cz臋艣ci, bo widz臋. A takie powiedzenie, 偶e dla boga jest w dolnej, jest g艂upie i ja w og贸le tego nie rozumiem.
鈥 On oszala艂, oszala艂 - zacz膮艂 wo艂a膰 Ubi histerycznie. Wybieg艂 z domu i j膮艂 wo艂a膰 s膮siad贸w na pomoc. Ludzie si臋 zbiegli, patrzyli na Obi z przera偶eniem, litowali si臋 albo gniewali. Ale Obi siedzia艂 na pod艂odze i z uporem powtarza艂: 鈥W g贸rnej cz臋艣ci, w g贸rnej cz臋艣ci鈥 i nie chcia艂 nikogo s艂ucha膰. Zbiegowisko trwa艂o jaki艣 czas, wreszcie wszystkim si臋 znudzi艂o i poszli, bo Obi ci膮gle powtarza艂 to samo. Ubi by艂 prawie siwy ze zmartwienia i przesta艂 rozmawia膰 z bratem. Obi za to nie poprawi艂 si臋 wcale w swoich b艂臋dach, ale jeszcze brn膮艂 dalej. Powiedzia艂, 偶e nie b臋dzie robi艂 kulek kauczukowych, bo to do niczego nie s艂u偶y i zaj膮艂 si臋 wyrobem zielonych peruk; mia艂y si臋 one przyda膰 tym, kt贸rzy chcieli 艂owi膰 ptaszki: ludzie tacy b臋d膮 si臋 mianowicie odt膮d ubiera膰 w zielone peruki i przyczaja膰 si臋 nieruchomo na skraju lasu, a ptaszki b臋d膮 im siada膰 na g艂owie zwabione 艣wie偶膮 zieleni膮; wtedy 艂owcy 艂atwo je ju偶 z g艂owy pozdejmuj膮. Jednocze艣nie wyrabia艂 tak偶e spodnie dla kanark贸w.
Teraz wi臋c ka偶dy z braci pracowa艂 osobno. Ale Obi nied艂ugo wykonywa艂 sw贸j nowy zaw贸d. Ca艂e miasto by艂o oburzone na jego g艂upi up贸r i wszyscy z gniewu zaopatrywali si臋 w peruki u innych majstr贸w. Obi nie mia艂 komu sprzedawa膰 swoich wyrob贸w i wkr贸tce umar艂 ze zgryzoty. Mimo to wcale si臋 nie przyzna艂 do swoich b艂臋d贸w i do ko艅ca 偶ycia powtarza艂: 鈥Co na dole, to na dole! Co na g贸rze, to na g贸rze! I ju偶! Jak na dole, to nie na g贸rze! Jak na g贸rze, to nie na dole! I ju偶!鈥 Takie miewa艂 r贸偶ne g艂upie powiedzonka i nikogo nie chcia艂 s艂ucha膰.
Kiedy Obi umar艂, poszed艂 na s膮d, kt贸ry sprawowa艂 b贸g Maior. Obi by艂 bardzo przestraszony, bo dopiero teraz uprzytomni艂 sobie, co go czeka za pogwa艂cenie ustaw. Rozprawa by艂a kr贸tka, bo nie by艂o w膮tpliwo艣ci.
鈥 M贸wi艂e艣 nieprawd臋 - powiedzia艂 surowy b贸g Maior -opowiadaj膮c, 偶e co na dole, to na dole. Tymczasem wszyscy wiedz膮, 偶e co dla ludzi na dole, to dla mnie na g贸rze i odwrotnie. A wi臋c przekroczy艂e艣 moje ustawy.
鈥 Ja si臋 poprawi臋 - b膮kn膮艂 Obi nie艣mia艂o, bo bardzo si臋 ba艂.
鈥 Gdyby艣 si臋 poprawi艂 - krzykn膮艂 b贸g - to jeszcze raz z艂ama艂by艣 moje ustawy. Bowiem ustawa g艂osi, 偶e kto si臋 pomyli艂 na ziemi, ten nie mo偶e si臋 poprawi膰 po 艣mierci.
W ten spos贸b sprawa by艂a za艂atwiona i Obi zosta艂 skazany na piek艂o. Piek艂o by艂o to wielkie, zimne b艂oto, gdzie nie by艂o nikogo i gdzie si臋 chodzi艂o bez ko艅ca w ch艂odzie, zm臋czeniu i samotno艣ci. Tam w艂a艣nie dosta艂 si臋 Obi i gorzko p艂aka艂.
Ubi bardzo si臋 gryz艂 losem m艂odszego brata, ale nic nie m贸g艂 poradzi膰. Mia艂 on jednak taki zwyczaj, 偶e gdy nie m贸g艂 na co艣 nic poradzi膰, martwi艂 si臋 jeszcze wi臋cej. I tak umar艂 ze zmartwienia wkr贸tce po swoim bracie.
Jednak偶e Ubi nie przeczy艂 temu, 偶e co dla ludzi jest na dole, dla boga znajduje si臋 na g贸rze. Dlatego te偶 b贸g Maior przyj膮艂 go 艂askawie i poleci艂 uda膰 si臋 zaraz do nieba. W niebie by艂o mn贸stwo ludzi i Ubi zaraz odnalaz艂 prawie wszystkich swoich nie偶yj膮cych znajomych. W niebie by艂o sucho i ciep艂o, wszyscy byli bardzo szcz臋艣liwi, i stale powtarzali: 鈥Bardzo jeste艣my szcz臋艣liwi, bardzo jeste艣my szcz臋艣liwi. W niebie ka偶dy jest szcz臋艣liwy i niczym si臋 nie martwi, za to w piekle jest okropnie; wi臋c radujmy si臋, 偶e jeste艣my tacy dobrzy i b贸g Maior wzi膮艂 nas do nieba鈥. Wszyscy tak powtarzali w k贸艂ko i nic innego nie robili.
Ubi z pocz膮tku usiad艂 ko艂o innych i zacz膮艂 razem z nimi powtarza膰: 鈥Bardzo jeste艣my szcz臋艣liwi, bardzo jeste艣my szcz臋艣liwi鈥. Powtarza艂 tak bardzo d艂ugo i chwilami s膮dzi艂, 偶e naprawd臋 jest bardzo szcz臋艣liwy, bo nic mu w艂a艣ciwie nie brakuje. Ale po pewnym czasie przypomnia艂 sobie brata Obi i 艣cisn臋艂o mu si臋 serce. Wyobrazi艂 sobie, 偶e brat Obi znosi w piekle okropne m臋ki i zrobi艂o mu si臋 strasznie przykro. Zamilk艂 na chwil臋. Siedz膮cy obok stary szklarz, kt贸rego zna艂 kiedy艣 na ziemi, szturchn膮艂 go w bok:
鈥 Dlaczego przesta艂e艣 m贸wi膰, Ubi? - zapyta艂.
鈥 Bo sobie przypomnia艂em brata Obi.
鈥 No to co?
鈥 M贸j brat Obi jest w piekle i jest nieszcz臋艣liwy.
鈥 Ale ty jeste艣 w niebie i jeste艣 szcz臋艣liwy.
鈥 W艂a艣nie nie wiem.
鈥 Jak to, nie wiesz?! 鈥 oburzy艂 si臋 szklarz. 鈥 B贸g Maior tak zarz膮dzi艂 i musisz by膰 szcz臋艣liwy.
Ale Ubi nagle rozp艂aka艂 si臋 na ca艂y g艂os.
鈥 Nie musz臋, nie musz臋! Wcale nie jestem szcz臋艣liwy, jak m贸j biedny brat si臋 m臋czy艂
Zrobi艂o si臋 poruszenie, wszyscy prawie byli nies艂ychanie zgorszeni tym wybrykiem,
鈥 Ubi, opami臋taj si臋 鈥 wo艂a艂 surowo szklarz. 鈥 Tw贸j brat zosta艂 zas膮dzony sprawiedliwie, bo z艂ama艂 ustawy!
鈥 Sprawiedliwie, ale to m贸j brat - m贸wi艂 Ubi ze smutkiem.
鈥 Nic nie poradzisz!
鈥 Ale ja wcale nie jestem szcz臋艣liwy!
鈥 To niemo偶liwe, s艂yszysz, niemo偶liwe! W niebie wszyscy s膮 szcz臋艣liwi!
鈥 A ja nie jestem, a ja nie jestem! 鈥 krzycza艂 Ubi. 鈥 Wcale nie jestem, bo mam brata w piekle i jemu jest bardzo niedobrze!
Ubi wcale nie zauwa偶y艂, 偶e dzieje si臋 z nim co艣 podobnego, jak z jego bratem na ziemi, kiedy to Obi dosta艂 sza艂u i nie chcia艂 nikogo s艂ucha膰. Teraz wszyscy przekonywali Ubi, t艂umaczyli mu i namawiali, 偶eby si臋 opami臋ta艂; na pr贸偶no. Ubi upiera艂 si臋, wbrew oczywisto艣ci, 偶e wcale nie jest szcz臋艣liwy, bo jego brat siedzi w piekle.
B贸g Maior, kt贸ry wszystko wiedzia艂, natychmiast wpad艂 na trop ca艂ej afery i zacz膮艂 dudni膰 tak g艂o艣no, 偶e w niebie wszyscy zamilkli ze strachu, a biedny Obi w piekle by艂 ju偶 ca艂y czarny od b艂ota, kt贸re rozpryskiwa艂o si臋 na wszystkie strony od tego dudnienia. Pr贸bowa艂 si臋 umy膰, ale opr贸cz b艂ota nic nie by艂o do mycia.
鈥 Ubi! - wrzeszcza艂 b贸g Maior na ca艂y g艂os 鈥 Ubi, opami臋taj si臋!
鈥 Ja chc臋 by膰 razem ze swoim bratem - upiera艂 si臋 Ubi. -Razem z bratem!
鈥 To niemo偶liwe! - rykn膮艂 b贸g - tw贸j brat nie mo偶e si臋 poprawi膰, bo taka jest ustawa.
鈥 To ja chc臋 p贸j艣膰 do niego do piek艂a! - wo艂a艂 Ubi.
鈥 To niemo偶liwe. 鈥 B贸g ju偶 tupa艂 nogami - niemo偶liwe! Kto si臋 nie pomyli艂 na ziemi, ten ju偶 nie mo偶e zb艂膮dzi膰 po 艣mierci. Taka jest ustawa. Kto jest w niebie, ten ju偶 nie mo偶e p贸j艣膰 do piek艂a.
I wtedy sta艂a si臋 rzecz straszna. Wszyscy oniemieli ze zgrozy, widz膮c, jak Ubi nagle stan膮艂 i zacz膮艂 z艂o艣liwie wo艂a膰 na ca艂y g艂os: 鈥Co na dole, to na dole, co na g贸rze, to na g贸rze! I ju偶! Jak na dole, to nie na g贸rze, jak na g贸rze, to nie na dole! I ju偶!鈥 By艂y to dok艂adnie te same s艂owa, za kt贸re jego brat Obi dosta艂 si臋 kiedy艣 do piek艂a.
B贸g Maior os艂upia艂 i zaniem贸wi艂 na chwil臋. Ale to by艂 dopiero pocz膮tek. Kilku 艣mielszych mieszka艅c贸w nieba zach臋conych przyk艂adem Ubi a te偶 maj膮cych w piekle swoich braci albo swoje siostry, albo dzieci, albo rodzic贸w, albo narzeczone, albo przyjaci贸艂, zacz臋艂o nagle podtrzymywa膰 Ubi i krzycze膰 razem z nim: 鈥Wcale nie jeste艣my szcz臋艣liwi! Wolimy do piek艂a! Co na dole, to na dole!鈥 Trwa艂o to jaki艣 czas, a do ch贸ru przy艂膮czali si臋 coraz nowi. Wreszcie prawdziwy sza艂 ogarn膮艂 niebo, bo wszyscy sobie przypomnieli, 偶e maj膮 w piekle jakich艣 przyjaci贸艂 albo krewnych i ca艂e miasto jednym ch贸rem zacz臋艂o powtarza膰: 鈥Co na dole, to na dole, co na g贸rze, to na g贸rze! I ju偶!鈥
B贸g Maior usi艂owa艂 przekrzycze膰 t艂um i wo艂a艂: 鈥S艂uchajcie! Wy nie mo偶ecie wcale robi膰 tego, co robicie! Bo ustawa m贸wi, 偶e kto si臋 nie pomyli艂 na ziemi, ten nie mo偶e ju偶 zb艂膮dzi膰 w niebie. A wi臋c wy robicie co艣, co jest niemo偶liwe! Niemo偶liwe!鈥
Ale nikt go nie s艂ucha艂 i wszyscy nadal krzyczeli jednym g艂osem, a偶 do ochrypni臋cia: 鈥濩o na dole, to na dole, co na g贸rze, to na g贸rze! I ju偶!鈥
Wtedy wysz艂o na jaw, 偶e sytuacja jest w og贸le niemo偶liwa. B贸g Maior mia艂 ochot臋 wszystkich pos艂a膰 do piek艂a, ale nie m贸g艂 tego zrobi膰, bo ustawa m贸wi艂a, 偶e kto si臋 raz dosta艂 do nieba, ten nie mo偶e ju偶 zb艂膮dzi膰. Pomy艣la艂, czyby tych z piek艂a nie sprowadzi膰 do nieba, ale i tego nie m贸g艂 zrobi膰, bo ustawa m贸wi艂a, 偶e to niemo偶liwe. Ale nie m贸g艂 te偶 zostawi膰 rzeczy tak, jak s膮, bo ustawa m贸wi艂a, 偶e kto wypowiada takie blu藕nierstwa, musi i艣膰 do piek艂a.
B贸g Maior zrozumia艂, 偶e znalaz艂 si臋 w sytuacji bez wyj艣cia. Ale raczej 鈥 co, jak wiedzia艂, na jedno wychodzi - 偶e tylko jedno wyj艣cie jest mo偶liwe. Stan膮艂 na sto艂ku i gdy t艂um uciszy艂 si臋 nieco na chwil臋, oznajmi艂 ze smutkiem i gniewem: 鈥Og艂aszam dymisj臋! Abdykuj臋 i nie b臋d臋 wi臋cej wami rz膮dzi艂. Rad藕cie sobie sami!鈥
Wtedy nast膮pi艂o wielkie pomieszanie. Niebo by艂o na g贸rze, a piek艂o na dole. Tak by艂o dla ludzi, a dla boga by艂o wprawdzie na odwr贸t, jednak偶e dop贸ki by艂 b贸g, jaki艣 porz膮dek si臋 utrzymywa艂. Teraz, na skutek tego, 偶e b贸g abdykowa艂, ca艂e niebo zacz臋艂o powoli opada膰 (to znaczy, dla boga, podnosi膰 si臋 w g贸r臋), natomiast piek艂o j臋艂o wzbija膰 si臋 wzwy偶 (to znaczy, dla boga, zni偶a膰 si臋 ku do艂owi). Niebo i piek艂o spotka艂y si臋 w po艂owie drogi i zacz臋艂y z wolna w siebie przechodzi膰. To, co powsta艂o z tego zamieszania, nie by艂o ju偶 piek艂em ani niebem; by艂o tam sporo b艂ota, ale by艂y te偶 suche wysepki; by艂o miejscami zimno, miejscami ciep艂o. Nikt nie wiedzia艂, co to jest w艂a艣ciwie, bo na tak膮 rzecz nie by艂o nazwy w ustawach boga Maiora. Ale naraz wszyscy zacz臋li si臋 spotyka膰 - ci z piek艂a i ci z nieba. Wszyscy odnajdywali swoich braci, przyjaci贸艂, rodziny i znajomych, kt贸rych ju偶 nie widzieli od niepami臋tnych czas贸w i nigdy nie mieli zobaczy膰. Rych艂o Ubi i Obi spotkali si臋 i rzucili si臋 sobie w obj臋cia.
Odt膮d 偶yj膮cy i nie偶yj膮cy mieszka艅cy miasta Runi musieli sami sobie radzi膰. Co by艂o na dole, to by艂o na dole, a co na g贸rze, to na g贸rze. Najpierw troch臋 im si臋 miesza艂o w g艂owach, ale potem przywykli do nowego porz膮dku.
Tak to b贸g Maior utraci艂 w艂adz臋 nad mieszka艅cami miasta Ruru.
Czerwona 艂ata
鈥 艁adna pogoda 鈥 powiedzia艂 Etam.
鈥 Masz 艂at臋 na spodniach -. rzek艂a Nita surowo,
鈥 Nie mam 艂aty!
鈥 Masz 艂at臋!
鈥 Nie mam 艂aty!
鈥 Masz 艂at臋!
Etam odszed艂 obra偶ony. Mia艂 czerwon膮 艂at臋 na spodniach, ale uwa偶a艂, 偶e Nita nie powinna mu tego wypomina膰, poniewa偶 podar艂 sobie spodnie chodz膮c po drzewie s膮siada, gdzie zrywa艂
dla niej niedojrza艂e gruszki.
Ale, co gorsza, 艂ata ros艂a. Rano by艂a wielko艣ci 艣liwki, w po艂udnie wielko艣ci du偶ego pomidora, a pod wiecz贸r mia艂a rozmiar sporej dyni. Etam obserwowa艂 z niepokojem powi臋kszanie si臋 艂aty i zjawisko to wyda艂o mu si臋 troch臋 dziwne. Uda艂 si臋 do przyjaciela nazwiskiem Syso, kt贸ry wszystko wiedzia艂. Syso przygl膮da艂 si臋 uwa偶nie rosn膮cej 艂acie, po czym o艣wiadczy艂, 偶e to Etam jest winien, bo niepotrzebnie zrywa艂 gruszki w ogrodzie s膮siada. Etam zn贸w si臋 obrazi艂 i o艣wiadczy艂, 偶e Syso jest g艂upi i nie wie wcale, dlaczego 艂ata ro艣nie. Ko艂o p贸艂nocy ca艂e spodnie zamieni艂y si臋 w jedn膮 czerwon膮 艂at臋. Na poz贸r mog艂o to by膰 wyj艣cie, ale jako艣 tak si臋 dzia艂o, 偶e ka偶dy, kto spojrza艂 na spodnie, od razu wiedzia艂, 偶e to 艂ata, nie czerwone spodnie, albo, inaczej, 偶e s膮 to spodnie z laty, a nie spodnie prawdziwe. Innych spodni Etam nie mia艂. Teraz nie mia艂 spodni w og贸le, tylko 艂at臋.
Co gorsza, Syso w p贸艂 godziny po wyj艣ciu Etama zauwa偶y艂, 偶e sam ma czerwon膮 艂at臋 na spodniach, chocia偶 wcale nie zrywa艂 gruszek z drzewa s膮siada. Po prostu, jak si臋 okaza艂o, zarazi艂 si臋 od kolegi. Pobieg艂 do innego przyjaciela podzieli膰 si臋 wiadomo艣ci膮 i z kolei tamtego zarazi艂. Nast臋pnego dnia rano wszyscy ch艂opcy we wsi mieli czerwone 艂aty na spodniach, bo wszyscy si臋 od siebie pozara偶ali. 艁aty ros艂y i pod wiecz贸r nikt ju偶 nie mia艂 spodni, tylko ka偶dy chodzi艂 w czerwonej 艂acie.
Sytuacja sta艂a si臋 gro藕na. Nie mo偶na przecie偶 chodzi膰 bez spodni. Czerwona 艂ata 鈥 to by艂a rzecz o艣mieszaj膮ca i niebezpieczna. Wszyscy ch艂opcy zebrali si臋, aby wsp贸lnie om贸wi膰 po艂o偶enie i podj膮膰 jakie艣 艣rodki. Pierwszy przem贸wi艂 Syso:
鈥 Uwa偶am 鈥 powiedzia艂 鈥 偶e Etam jest wszystkiemu winien. On nas zarazi艂 艂at膮, kt贸rej si臋 nabawi艂 zrywaj膮c gruszki od s膮siada. Teraz powinien nam wszystkim kupi膰 nowe spodnie.
鈥 A ja uwa偶am 鈥 powiedzia艂 inny ch艂opiec 鈥 偶e to Nita jest wszystkiemu winna, bo Etam na jej 偶膮danie zrywa艂 gruszki. A wi臋c Nita powinna nam kupi膰 nowe spodnie.
Etam wsta艂 i o艣wiadczy艂: - Ch艂opcy, bardzo mi przykro, 偶e zarazi艂em was 艂at膮. Niestety, nie wiedzia艂em, 偶e tak si臋 stanie i nie mog艂em tego przewidzie膰. A spodni wam nie kupi臋, bo wiecie, 偶e nie mam za co. Nawet sobie samemu nie mam za co kupi膰 spodni.
Powiedzia艂 tyle i usiad艂. Sprawa upad艂a, bo wszyscy przecie偶 wiedzieli, 偶e ani Etam, ani Nita nie maj膮 pieni臋dzy i nie mog膮 nikomu kupi膰 spodni.
鈥 No wi臋c co b臋dziemy robili? - krzykn膮艂 Syso. - Nie mo偶emy przecie偶 chodzi膰 bez spodni!
鈥 Rodzice nam kupi膮 鈥 powiedzia艂 jaki艣 ch艂opiec.
鈥 Bzdury - wrzasn膮艂 Syso. - Kto kiedy widzia艂, 偶eby rodzice kupowali spodnie? Nic z tego. Musimy t臋 spraw臋 sami za艂atwi膰.
W tym momencie Nita przysz艂a na zebranie. W艂a艣ciwie nikt jej nie prosi艂, ale nie chcieli jej te偶 wyrzuca膰. Nita by艂a bardzo 艂adna i ch艂opcy lubili na ni膮 patrze膰. Teraz czekali od niej rady, bo uwa偶ali, 偶e ona jednak do pewnego stopnia odpowiada za 艂aty i brak spodni. 鈥No, porad藕 co艣, porad藕鈥 鈥 zacz臋li wo艂a膰.
鈥 Ja mam pomys艂 - powiedzia艂a Nita. - B臋dziemy uwa偶ali 艂aty za spodnie.
鈥 Co to znaczy?
鈥 Po prostu. Og艂osimy, 偶e to, co nosicie, to nie s膮 艂aty, ale zwyczajne spodnie czerwonego koloru.
鈥 Ale ka偶dy widzi, 偶e to nie spodnie, tylko 艂aty.
鈥 Nic podobnego. Ka偶dy wie, 偶e to 艂aty, bo pami臋ta, jak 艂aty przedtem ros艂y. Ale kiedy nazwiemy 艂aty spodniami, nikt nie zauwa偶y.
Pomys艂 Nity spodoba艂 si臋 ch艂opcom, zw艂aszcza, 偶e nie by艂o innego. Og艂osili, 偶e we wsi wszyscy ch艂opcy nosz膮 czerwone spodnie i nikt nie ma 偶adnych 艂at. I rzeczywi艣cie, uda艂o si臋. Starsi ludzie uznali szybko, 偶e ch艂opcy chodz膮 po prostu w czerwonych spodniach i ca艂a sprawa posz艂a w zapomnienie.
Ale by艂 to w艂a艣nie koniec wakacji i ch艂opcy musieli wr贸ci膰 do szko艂y. Zjawili si臋 wi臋c i usiedli w swoich 艂awkach. Przyszed艂 nauczyciel, spojrza艂 na nich i os艂upia艂 z przera偶enia.
鈥 Ch艂opcy! 鈥 krzykn膮艂. - Co to ma znaczy膰?! Przyszli艣cie do szko艂y bez spodni!
鈥 Ale偶 jak to? 鈥 zacz臋li wo艂a膰 po kolei. 鈥 Wszyscy mamy spodnie. Nowe czerwone spodnie!
鈥 Wstyd藕cie si臋 鈥 powiedzia艂 nauczyciel surowo. 鈥 Nikt z was nie ma na sobie ani kawa艂eczka spodni. Nosicie 艂aty, przecie偶 dobrze widz臋. Spodni ani 艣ladu. Marsz do domu i prosz臋 natychmiast wraca膰 w spodniach. Nie b臋d臋 uczy艂 ch艂opc贸w bez spodni, poniewa偶 to uw艂acza mojej godno艣ci nauczycielskiej.
To powiedziawszy, wyszed艂 z klasy. Wybuch艂a wielka wrzawa, wszyscy ch艂opcy zacz臋li krzycze膰 i zastanawia膰 si臋, w jaki spos贸b nauczyciel rozpozna艂, 偶e nie maj膮 spodni, ale chodz膮 w samej 艂acie.
鈥 Co艣 musi by膰 w tych spodniach - martwi艂 si臋 Etam - 偶e wida膰 po nich, 偶e s膮 zrobione z 艂aty i nie s膮 prawdziwymi spodniami.
鈥 Ba, ale co?
鈥 Ja mam pomys艂 - zawo艂a艂a Nita.
Znowu wybuch艂a wrzawa. Ch艂opcy nie chcieli s艂ucha膰 Nity, bo przedtem da艂a im z艂膮 rad臋 i teraz okaza艂o si臋, 偶e sytuacja wcale si臋 nie poprawi艂a. Ale poniewa偶 sami nie mieli 偶adnego pomys艂u, zgodzili si臋 wys艂ucha膰 Nity.
鈥 M贸j pomys艂 jest taki - powiedzia艂a Nita. - Ostatnio nikt nie chodzi艂 po drzewach, bo bali艣cie si臋 sobie podrze膰 spodnie. Ale kto艣 musi wej艣膰 na drzewo i zrobi膰 sobie dziur臋, a potem przyszy膰 艂at臋. Przedtem zarazili艣cie si臋 艂at膮, ale teraz zrobi si臋 艂at臋 w 艂acie i to b臋d膮 spodnie. Potem zarazicie si臋 od siebie spodniami, tak jak przedtem 艂at膮 i b臋dziecie mieli spodnie z powrotem.
鈥 Spr贸bujmy 鈥 powiedzia艂 Syso zgn臋biony. 鈥 Nie mamy innego wyj艣cia. Ale kto wejdzie na drzewo?
鈥 Jak to kto? Oczywi艣cie Etam!
Tak postanowiono. Etam wszed艂 na drzewo i zrobi艂 sobie wielk膮 dziur臋. Za艂ata艂 j膮 zaraz byle czym, a potem ch艂opcy siedzieli razem i czekali, a偶 si臋 pozara偶aj膮 od siebie. Czekali, czekali, ale nic z tego nie wychodzi艂o. Byli w艣ciekli na Nit臋, 偶e znowu da艂a im niedobr膮 rad臋. Nikt si臋 nie zarazi艂.
W艂a艣nie kiedy tak siedzieli nad stawem, przeje偶d偶a艂 listonosz na rowerze. Wiadom膮 jest rzecz膮, 偶e listonosze s膮 bardzo m膮drymi lud藕mi, w艂a艣ciwie najm膮drzejszymi na 艣wiecie. Ch艂opcom przysz艂o wi臋c do g艂owy, 偶e mo偶e on im poradzi co艣 rozs膮dnego. Poprosili, 偶eby si臋 zatrzyma艂, i wy艂o偶yli mu ca艂膮 spraw膮 od pocz膮tku.
Ale listonosz zacz膮艂 si臋 艣mia膰 z ich niewiedzy. 鈥 Ale偶 ch艂opcy - powiedzia艂 - musicie si臋 uczy膰 lepiej. Chyba wam w szkole powiedzieli, 偶e mo偶na si臋 zarazi膰 tylko 艂at膮, ale nie mo偶na si臋 zarazi膰 spodniami?
Ale ch艂opcy nic o tym nie wiedzieli. Dopiero teraz poznali t臋 prawd臋. Niestety, nic im z tego nie przysz艂o. Listonosz powiedzia艂, 偶e zaraz b臋dzie deszcz i odjecha艂.
Poniewa偶 rady nie znale藕li, a ju偶 by艂o i tak wszystko jedno, wszyscy ch艂opcy pow艂azili na drzewa, czego od kilku dni nie robili. Oczywi艣cie, wszyscy porobili sobie od razu wielkie dziury. Ale teraz by艂o im wszystko jedno. Ka偶dy za艂ata艂 dziur臋 byle czym i nast臋pnego dnia rano wszyscy udali si臋 do szko艂y w tych samych - jak to nazywali - czerwonych spodniach, ale bardzo mocno po艂atanych.
Przyszed艂 nauczyciel i rozejrza艂 si臋 po klasie. Ch艂opcy czekali ze strachem, co te偶 powie, bo przecie偶 sytuacja by艂a jeszcze gorsza, ni偶 wczoraj: mieli te same niby-spodnie, kt贸re wcale nie by艂y spodniami, ale do tego by艂y jeszcze podziurawione i po艂atane.
Ale, o dziwo! Nauczyciel przyjrza艂 si臋 uwa偶nie klasie i z uznaniem pokiwa艂 g艂ow膮. 鈥No, ch艂opcy - powiedzia艂. - Widz臋, 偶e wzi臋li艣cie sobie do serca to, co m贸wi艂em. Macie wreszcie spodnie鈥.
Ch艂opcy nie mogli wyj艣膰 z podziwu. Etam, kt贸ry by艂 najodwa偶niejszy, wsta艂 i powiedzia艂: 鈥Panie profesorze, my wszyscy mamy na sobie to samo, co wczoraj, tylko porobili艣my dziury i po艂atali艣my je byle czym鈥.
Nauczyciel u艣miechn膮艂 si臋 tylko. 鈥Moi ch艂opcy 鈥 powiedzia艂. 鈥 Wczoraj nikt z was nie mia艂 spodni, tylko 艂aty. Uwa偶ajcie 鈥 mieli艣cie 艂aty, a nie po艂atane spodnie. Dzisiaj macie po艂atane spodnie. Nie bywaj膮 przecie偶 po艂atane laty, a wy jeste艣cie po艂atani. Musicie wi臋c mie膰 spodnie. O to mi tylko chodzi艂o. Nie m贸wi艂em wam przecie偶, 偶eby艣cie byli bez 艂at, 偶膮dam po prostu, 偶eby艣cie za艂o偶yli spodnie, takie, jakie macie. Teraz macie spodnie i wszystko jest w porz膮dku鈥.
Potem zacz臋艂a si臋 lekcja, w kt贸rej nauczyciel m贸wi艂 o tym, jak zbudowane s膮 skrzela rybie. Ch艂opcy byli zdumieni i nie wiedzieli, co maj膮 s膮dzi膰 o o艣wiadczeniu nauczyciela. Nic jednak nie wymy艣lili, ani w czasie lekcji, ani potem. Wr贸cili do domu i chodzili w po艂atanych spodniach czerwonego koloru.
Od tego czasu Nita uchodzi za bardzo m膮dr膮 osob臋, poniewa偶 dzi臋ki jej radom ch艂opcy odzyskali spodnie. Wprawdzie 艂atane, ale zawsze lepiej mie膰 spodnie 艂atane ni偶 偶adne. Dlaczego mo偶na si臋 zarazi膰 艂at膮, a nie mo偶na si臋 zarazi膰 spodniami - o tym nauczyciel obieca艂 opowiedzie膰 im dopiero p贸藕niej, jak nieco podrosn膮. Teraz bowiem 鈥 wyja艣ni艂 鈥 nie mogliby jeszcze zrozumie膰 nale偶ycie tej sprawy.
Droga dziatwo! To opowiadanie, prawdziwe we wszystkich szczeg贸艂ach, jest dla was tak偶e bardzo po偶yteczne. Uczy ono, 偶e nie powinni艣cie nigdy zrywa膰 niedojrza艂ych gruszek z drzewa s膮siada, albowiem powoduje to niepotrzebne komplikacje ubraniowe. A wi臋c nie zrywajcie gruszek z drzewa s膮siada.
Wojna z rzeczami
Nale艣niki z konfitur膮 maj膮 przewa偶nie niedobry charakter. Zachowuj膮 si臋 tch贸rzliwie, a zarazem podst臋pnie i dla g艂臋bszych spraw nie maj膮 zrozumienia. Cz臋sto p艂acz膮 (a wiadomo, 偶e nie ma nic gorszego, jak p艂acz膮cy nale艣nik), a gdy si臋 tylko odwr贸ci膰 鈥 艣miej膮 si臋 z艂o艣liwie. Robi膮 te偶 wiele nieoczekiwanych psot, kt贸re ludziom psuj膮 humor.
Dlatego Ditto z pewn膮 ulg膮 obserwowa艂, jak nale艣niki, ura偶one jego niech臋tn膮 min膮, zerwa艂y si臋 z p贸艂miska i po kolei wysz艂y z pokoju. Jednak偶e po chwili wesz艂a Lina i ujrzawszy pusty p贸艂misek zdziwi艂a si臋 nieprzyjemnie.
鈥 Ditto 鈥 powiedzia艂a - dlaczego zjad艂e艣 wszystkie nale艣niki i nic mi nie zostawi艂e艣?
鈥 Nie zjad艂em ani jednego - odpar艂 Ditto.
鈥 Wi臋c co? Chcesz mi mo偶e powiedzie膰, 偶e nale艣niki posz艂y sobie na spacer?
鈥 Tak, w艂a艣nie to chc臋 ci powiedzie膰.
鈥 呕e tak sobie zesz艂y z p贸艂miska i wysz艂y?
鈥 Tak, po prostu zabra艂y si臋 z p贸艂miska i wysz艂y.
鈥 Jeste艣 wstr臋tnym 艂akomczuchem, Ditto - powiedzia艂a Lina z p艂aczem. 鈥 Przez ciebie nie b臋d臋 jad艂a obiadu.
鈥 Ale偶, Lino, zastan贸w si臋, ja te偶 nie jad艂em obiadu.
鈥 Nie jad艂e艣, nie jad艂e艣! A gdzie nale艣niki?
鈥 Przecie偶 wysz艂y, powtarzam ci.
鈥 No to id藕 i przyprowad藕 je z powrotem!
Ditto wybieg艂 z domu w pogoni za nale艣nikami. Nie trwa艂o to nawet d艂ugo, bo nale艣niki, jak wiadomo, chodz膮 niezbyt szybko; uda艂o si臋 wi臋c dogoni膰 je w niewielkiej odleg艂o艣ci do domu. Ditto zdyszany rzuci艂 si臋 na nie, chc膮c je zebra膰 i zanie艣膰 z powrotem do domu. Nale艣niki z piskiem wymyka艂y mu si臋 z r膮k i rozbiega艂y si臋 na wszystkie strony, a Ditto nie wiedzia艂, kt贸rego 'goni膰. Po p贸艂godzinnym uganianiu si臋 zdo艂a艂 wreszcie schwyta膰 wi臋kszo艣膰 nale艣nik贸w, ociekaj膮cych konfitur膮; upcha艂 je, gdzie m贸g艂 po kieszeniach, i z wielkim tryumfem pobieg艂 do domu, gdzie czeka艂a obra偶ona Lina.
鈥 No co? - spyta艂a z przek膮sem - mo偶e dogoni艂e艣 nale艣niki?
鈥 Owszem, dogoni艂em - powiedzia艂 Ditto. - Paru nie uda艂o mi si臋 schwyta膰, ale wi臋kszo艣膰 z艂apa艂em. - To m贸wi膮c, zacz膮艂 wyci膮ga膰 z kieszeni postrz臋pione, rozwrzeszczane, lepkie nale艣niki. Cale ubranie mia艂 zawalane konfitur膮 i Lina patrzy艂a na niego z przera偶eniem.
鈥 Ditto 鈥 powiedzia艂a 鈥 ca艂e ubranie na nic!
鈥 Przecie偶 chcia艂a艣, 偶ebym goni艂 nale艣niki. Trudno, masz je tutaj. Ale nie m贸w mi przynajmniej o ubraniu.
鈥 Jeste艣 k艂amczuch, Ditto - krzykn臋艂a Lina. - Kupi艂e艣 nale艣niki w sklepie, a teraz opowiadasz mi, 偶e to te same, kt贸re rzekomo wysz艂y na spacer
鈥 Ale偶, Lino, zapytaj sama nale艣niki, niech ci opowiedz膮, jak to by艂o.
Lina zapyta艂a wi臋c jednego nale艣nika, czy to prawda, 偶e one tu by艂y na p贸艂misku i posz艂y sobie na spacer. Ale nale艣nik, poniewa偶 zrozumia艂, o co chodzi, powiedzia艂 na z艂o艣膰, 偶e nic podobnego, 偶e nigdy tu nie by艂, 偶e przed chwil膮 Ditto kupi艂 go w cukierni. Wszystkie nale艣niki po kolei opowiada艂y to samo, a Ditto ze w艣ciek艂o艣ci膮 s艂ucha艂 ich k艂amstw, wiedz膮c, 偶e teraz ju偶 Lina nigdy mu nie uwierzy. Kiedy Lina chcia艂a co艣 powiedzie膰, przerwa艂 jej szybko i zawo艂a艂:
鈥 Ale偶, Lino, chyba nie b臋dziesz bardziej wierzy艂a tym wstr臋tnym nale艣nikom, ni偶 mnie! Przecie偶 wiesz, 偶e nale艣niki k艂ami膮!
鈥 Sam k艂amiesz! - krzykn臋艂a Lina. - Sk膮d nale艣niki mog艂yby sobie wymy艣le膰 tak膮 histori臋?!
Ditto westchn膮艂 i wyszed艂, zostawiaj膮c Lin臋, kt贸ra z kwa艣n膮 min膮 zabra艂a si臋 do jedzenia nale艣nik贸w. Poszed艂 do 艂azienki i oburzony niegodziwo艣ci膮 nale艣nik贸w postanowi艂 zawrze膰 jaki艣 sojusz, kt贸ry by pom贸g艂 mu w 偶yciu. Przysz艂a mu do g艂owy pasta do z臋b贸w, kt贸ra, wedle jego do艣wiadcze艅, mia艂a charakter 艂agodny i mi艂y. Pr贸bowa艂 wszcz膮膰 z ni膮 rozmow臋, ale gdy tylko otworzy艂 tubk臋, pasta z sykiem wyp艂yn臋艂a z tubki pieni膮c si臋 艂agodnie. Ditto by艂 przera偶ony, a kiedy Lina wesz艂a do 艂azienki i zobaczy艂a wyci艣ni臋t膮 past臋, min臋 mia艂a surow膮.
鈥 Ditto, znowu robisz psoty? - spyta艂a.
鈥 Ale偶 nie, pasta sama wycisn臋艂a si臋 z tubki.
鈥 Ditto, jeste艣 niepoprawny - powiedzia艂a Lina ze smutkiem. 鈥 Mo偶e mam spyta膰 past臋, kto j膮 wycisn膮艂 z tubki.
Ale pasta nie czekaj膮c na pytanie od razu sykn臋艂a, 偶e w艂a艣nie Ditto wypu艣ci艂 j膮 z tubki. T艂umaczenia Ditta nie zda艂y si臋 na nic. Zosta艂 winowajc膮, a z艂o艣liwo艣膰 pasty wzbudzi艂a w nim zniech臋cenie do wszystkiego.
Ale od tej pory wszystkie rzeczy sprzysi臋g艂y si臋 jakby przeciw Ditto i usi艂owa艂y go skompromitowa膰. Kiedy le偶a艂 na 艂贸偶ku, poduszka rozpruwa艂a si臋 z trzaskiem, wypuszczaj膮c ob艂oki pierza, kt贸re zasypywa艂y powid艂a w艂a艣nie przygotowywane przez Lin臋. Potem poduszka skar偶y艂a si臋 bezwstydnie, 偶e Ditto naumy艣lnie j膮 rozpru艂. Gw贸藕d藕 wylatywa艂 ze 艣ciany zostawiaj膮c wielk膮 dziur臋, kt贸rej nie udawa艂o si臋 zaklei膰, a potem wo艂a艂, 偶e Ditto go wyci膮gn膮艂. Szyba nie dotkni臋ta nawet palcem sama t艂uk艂a si臋 na kawa艂ki i szcz臋kaj膮c opowiada艂a Linie, 偶e Ditto zbi艂 j膮 艂okciem. Guziki od spodni i palta zacz臋艂y umyka膰 i chowa膰 si臋 w niewiadome miejsca, a je艣li kt贸ry zosta艂, to tylko po to, aby donie艣膰 Linie, 偶e to Ditto oberwa艂 pozosta艂e i zgubi艂 albo przegra艂 w cymbergaja. Buty specjalnie dziurawi艂y si臋 we wszystkich miejscach, chusteczki do nosa nieustannie gubi艂y si臋 z艂o艣liwie, koszula nabiera艂a celowo t艂ustych plam nie daj膮cych si臋 wyczy艣ci膰, a atrament z pluskiem zeskakiwa艂 ze sto艂u, 偶eby rozla膰 si臋 po ca艂ej pod艂odze.
Ditto poj膮艂 w贸wczas, 偶e 偶ycie polega na ci臋偶kiej walce z rzeczami, ale zarazem pomy艣la艂, 偶e jest to w艂a艣ciwie walka beznadziejna, bo Lina nigdy nie uwierzy jemu, a zawsze b臋dzie wierzy艂a rzeczom. Lina za艣, istotnie, wierzy艂a 艣lepo rzeczom, a Ditto by艂 bezbronny. K艂贸cili si臋 ze sob膮, ale ostatecznie jedno drugiego nigdy nie potrafi艂o przekona膰: Ditto widzia艂 z艂o艣liwo艣膰 rzeczy i widzia艂, jak robi膮 swoje sztuczki, natomiast Lina by艂a pewna, 偶e Ditto specjalnie na z艂o艣膰 wszystko niszczy i gubi. Tymczasem w jej obecno艣ci nigdy nic takiego si臋 nie dzia艂o i rzeczy zachowywa艂y si臋 spokojnie, jakby uwa偶aj膮c Lin臋 za przyjaci贸艂k臋.
Co wi臋cej, nawet rzeczy, kt贸re jakby by艂y cz臋艣ciami samego Ditto, zacz臋艂y mu robi膰 brzydkie figle. W艂osy mu wypada艂y z g艂owy, a Lina twierdzi艂a, 偶e Ditto specjalnie 艂ysieje. Serce bi艂o mu coraz s艂abiej, a Ditto nie m贸g艂 z nim doj艣膰 do porozumienia. Jedno ucho zrobi艂o si臋 wielkie i nieforemne, a Lina krzycza艂a, 偶e Ditto sam sobie kaza艂 tak przerobi膰 ucho, 偶eby jej zrobi膰 na z艂o艣膰.
Poznawszy przewrotno艣膰 rzeczy, Ditto doszed艂 do wniosku, 偶e mo偶e jeszcze spr贸bowa膰 dw贸ch mo偶liwo艣ci: albo samemu zamieni膰 si臋 w jak膮艣 rzecz, albo ca艂kowicie uwolni膰 si臋 od rzeczy. To ostatnie po namy艣le odrzuci艂, nie wiedzia艂 bowiem, w jaki spos贸b m贸g艂by, na przyk艂ad, pozby膰 si臋 rzeczy, kt贸re nale偶a艂y do niego bezpo艣rednio, jak nogi, r臋ce czy g艂owa. 鈥Gdybym jednak - pomy艣la艂 鈥 sam si臋 zmieni艂 w jak膮艣 rzecz, to m贸g艂bym albo pokaza膰 Linie prawdziw膮 z艂o艣liwo艣膰 rzeczy, albo mo偶e wychowa膰 inne rzeczy i doprowadzi膰 do tego, 偶eby przesta艂y robi膰
brzydkie kawa艂y鈥.
Ditto przebra艂 si臋 wi臋c za nale艣nik z konfiturami, a to dlatego, 偶e nale艣niki w艂a艣nie dokuczy艂y mu na pocz膮tku najbardziej. Nie by艂o 艂atwo wytrzyma膰 w tym przebraniu, ale ostatecznie do wszystkiego mo偶na przywykn膮膰. Kiedy Lina zrobi艂a sobie nale艣niki z konfitur膮, Ditto w przebraniu wskoczy艂 na p贸艂misek. Najpierw przem贸wi艂 do nale艣nik贸w, usi艂uj膮c je zawstydzi膰 i wyja艣ni膰, 偶e psoty, kt贸re robi膮, s膮 bardzo nieprzyzwoite. Ale nale艣niki natychmiast rozpozna艂y, 偶e maj膮 do czynienia z przebiera艅cem, a nie z prawdziwym nale艣nikiem, i nie chcia艂y go s艂ucha膰. Ditto spr贸bowa艂 wi臋c drugiej taktyki: zacz膮艂 sam namawia膰 nale艣niki do psot i radzi艂, 偶eby wyskoczy艂y z p贸艂miska i poplami艂y konfitur膮 sukienk臋 Liny; mia艂 nadziej臋, 偶e w ten spos贸b przynajmniej przekona Lin臋 o z艂o艣liwo艣ci rzeczy. Ale nale艣niki nie mia艂y zamiaru go s艂ucha膰 i da艂y si臋 zje艣膰 bez oporu, a Ditto w ostatniej chwili umkn膮艂 niepostrze偶enie z p贸艂miska.
Nieudana pr贸ba jeszcze go nie zniech臋ci艂a. Chcia艂 spr贸bowa膰 szcz臋艣cia na innym polu i przebra艂 si臋 za guzik, przyszyty do palta Liny. I zn贸w powt贸rzy艂o si臋 to samo: zosta艂 przez inne guziki natychmiast rozpoznany jako fa艂szywy guzik i nie uda艂o mu si臋 nak艂oni膰 innych guzik贸w do 偶adnych psot przeciwko Linie. Pr贸bowa艂 sam si臋 oderwa膰 od palta i zgubi膰 z艂o艣liwie, ale nie mia艂 wprawy i 偶adnych wynik贸w nie osi膮gn膮艂.
Ditto poj膮艂 wreszcie, 偶e sprawa jest beznadziejna: po prostu rzeczy walczy艂y z nim, a nie chcia艂y w og贸le walczy膰 z Lin膮. Wobec Liny zachowywa艂y si臋 przyja藕nie i pozwala艂y jej robi膰 ze sob膮, co chcia艂a. Natomiast wobec niego by艂y niegodziwie z艂o艣liwe i 偶adne namowy ani 艣rodki wychowawcze nie dawa艂y wyniku.
Ditto przybra艂 wi臋c z powrotem w艂asn膮 posta膰. Zrozumia艂, 偶e rzeczy nie mo偶na wychowa膰 ani zmieni膰, ale trzeba si臋 z nimi obchodzi膰 surowo i twardo, aby je zmusza膰 do pos艂usze艅stwa. Ale jak to robi膰? Na pocz膮tku Ditto pr贸bowa艂 bezwzgl臋dnie t臋pi膰 rzeczy: ku oburzeniu Liny kraja艂 nale艣niki na drobne kawa艂ki i wyrzuca艂 na 艣mietnik, wypuszcza艂 past臋 z tubki do zlewu, odrywa艂 gwa艂townie guziki od ubra艅 i ciska艂 je gdzie popad艂o, wylewa艂 atrament na ulic臋, a szklanki t艂uk艂 na schodach. Lina krzycza艂a, p艂aka艂a, tupa艂a. Ditto robi艂 tak czas jaki艣, ale widzia艂, 偶e rzeczy 鈥 pot艂uczone, pogniecione, podarte i poniszczone, zachowywa艂y si臋 oboj臋tnie, jak martwe, i w og贸le nie reagowa艂y na jego wybryki. Zda艂 sobie te偶 spraw臋, 偶e nigdy nie uda mu si臋 rozprawi膰 z wszystkimi rzeczami i 偶e walka jest beznadziejna.
Wtedy Ditto doszed艂 do wniosku, 偶e po prostu przegra艂 wojn臋. Zwyczajnie podda艂 si臋 i o艣wiadczy艂, 偶e uznaje si臋 za pokonanego. Wszystkie wysi艂ki jego okaza艂y si臋 daremne. Ka偶da wojna musi si臋 jako艣 sko艅czy膰 - wygran膮, przegran膮 albo rozej-mem. Wojna sko艅czy艂a si臋 wi臋c przegran膮 Ditto i wi臋cej nie mo偶na by艂o nic doda膰. Zgodnie z obyczajem 贸wczesnych barbarzy艅skich czas贸w, kiedy to zwyci臋偶eni zostawali niewolnikami zwyci臋zc贸w, Ditto popad艂 w niewol臋 u rzeczy.
Dlatego, kiedy Lina przynios艂a na st贸艂 nale艣niki z konfitur膮 i wysz艂a na chwil臋 do kuchni, Ditto patrzy艂 bez ruchu, jak jeden nale艣nik po drugim spe艂za wolno z talerza i ze z艂o艣liwym u艣mieszkiem wychodzi z pokoju.
Jak rozwi膮zano spraw臋 d艂ugowieczno艣ci
Dawno temu Lailonia graniczy艂a z niewielkim kr贸lestwem Gorgola. Dawno temu 鈥 zapytacie - a dzi艣? Ot贸偶 to w艂a艣nie! Dzi艣 granica ta przesta艂a istnie膰, a przyczyny dziwnych wydarze艅, kt贸re doprowadzi艂y kr贸lestwo Gorgola do zag艂ady, zachowa艂y si臋 w kronikach lai艂o艅skich, kt贸re zdaj膮 spraw臋 z ca艂ej historii.
W Gorgola rz膮dzi艂 w swoim czasie bardzo m膮dry kr贸l Hanuk. By艂 to naprawd臋 w艂adca dobrotliwy, kt贸ry ze wszystkich sil chcia艂 przyczynia膰 si臋 do szcz臋艣cia swoich poddanych, a rzecz to by艂a w owym czasie niecz臋sta. Kr贸l Hanuk doszed艂 do wniosku, 偶e w pa艅stwie Gorgola ludzie 偶yj膮 zbyt kr贸tko i postanowi艂 w jaki艣 spos贸b temu zaradzi膰. Pomy艣la艂 sobie, 偶e je艣li najt臋偶sze g艂owy w pa艅stwie wezwie do pomocy, to z pewno艣ci膮 uda si臋 opracowa膰 艣rodki, kt贸re pozwol膮 wszystkim ludziom 偶y膰 znacznie d艂u偶ej, ani偶eli do tej pory bywa艂o.
Na szczycie samotnej wie偶y w mie艣cie Pambruk 偶y艂 astrolog Majoli. By艂 to wielki mistrz najlepiej na 艣wiecie znaj膮cy si臋 na gwiazdach. W dzie艅 spa艂, a noce sp臋dza艂 przy lunecie i bada艂 gwiazdy. Mia艂 trzech uczni贸w, kt贸rzy pod jego kierunkiem wykszta艂cili si臋 na wybitnych astrolog贸w i tak偶e niema艂o przys艂ug oddali ludziom badaj膮c ruchy gwiazd i 艣ledz膮c wszystko, co si臋 dzia艂o na niebie. Jeden z tych uczni贸w, imieniem Dronk, pracowa艂 w nocy, z okiem przylepionym do drugiej lunety, 艣ledz膮c poruszenia gwiazd. Dw贸ch pozosta艂ych, nosz膮cych imiona Mino i Klepo, pracowa艂o w dzie艅. Ci z kolei badali niebo w czasie dnia, w szczeg贸lno艣ci s艂o艅ce i chmury. Astrolog Majoli i jego ucze艅 Dronk pracowali wi臋c w nocy, natomiast Mino i Klepo prowadzili studia w dzie艅; dlatego te偶 nie widywali si臋 ze sob膮, bo zawsze tak si臋 sk艂ada艂o, 偶e kiedy dwaj pierwsi byli przy pracy, dwaj drudzy spali i odwrotnie. (Trzeba bowiem zaznaczy膰, 偶e w kr贸lestwie Gorgola dzie艅 i noc nigdy nie wyst臋powa艂y razem; kiedy by艂 dzie艅, noc jeszcze nie przychodzi艂a, a zanim noc odesz艂a, dzie艅 si臋 nie chcia艂 pojawi膰. Taki ju偶 by艂 porz膮dek w tym pa艅stwie i nikomu nie udawa艂o si臋 tego zmieni膰.)
Ot贸偶 kr贸l Hanuk pomy艣la艂, 偶e astrolog Majoli, razem ze swymi uczniami, potrafi mo偶e powiedzie膰, w jaki spos贸b wszystkim mieszka艅com kr贸lestwa zapewni膰 d艂ugowieczno艣膰. Poleci艂 im odby膰 studia nad t膮 spraw膮 i obieca艂 sowite wynagrodzenie. Astrolog Majoli, kt贸remu pochlebi艂a, oczywi艣cie, pro艣ba kr贸lewska, kaza艂 wszystkim swoim uczniom wszcz膮膰 odpowiednie badania i obieca艂, 偶e najp贸藕niej po siedmiu latach udzieli wszystkich potrzebnych wiadomo艣ci.
Jednocze艣nie w pa艅stwie Gorgola 偶y艂 s艂awny medyk imieniem Ipo. Ten mia艂 dw贸ch uczni贸w 鈥 Ramo i Najna. Byli to naprawd臋 wielcy uczeni, kt贸rzy umieli zaradzi膰 wszystkim chorobom. Sp臋dzali dnie przy sto艂ach pe艂nych rozmaitych flaszek, rurek, palnik贸w oraz innych przyrz膮d贸w i za pomoc膮 sobie tylko znanych sztuk wymy艣lali ci膮gle nowe lekarstwa, kt贸re uzdrawia艂y nawet najci臋偶ej chorych. Do nich r贸wnie偶 zwr贸ci艂 si臋 kr贸l Hanuk z 偶膮daniem, aby wynale藕li jakie艣 艣rodki na d艂ugowieczno艣膰, a medyk Ipo ch臋tnie zgodzi艂 si臋 na kr贸lewski rozkaz, liczy艂 bowiem na to, 偶e kiedy uda mu si臋 przed艂u偶y膰 偶ycie wszystkim ludziom, zyska tak wielkie uznanie i s艂aw臋, i偶 stanie si臋 drug膮 osob膮 po kr贸lu w ca艂ym pa艅stwie. Powiedzia艂 jednak, 偶e musi mie膰 tak偶e siedem lat na swoje studia, kt贸re b臋dzie prowadzi艂 razem z oboma uczniami.
Tak wi臋c, czterech astrolog贸w i trzech medyk贸w zabra艂o si臋 do wyt臋偶onej pracy, w wyniku kt贸rej, po siedmiu latach, mieli ujawni膰 ludziom 艣rodki przed艂u偶ania 偶ycia. Siedem lat to du偶o -ale na tak wielkie dzie艂o trzeba by艂o naprawd臋 co najmniej tyle czasu. Kr贸l Hanuk nie mia艂 te偶 pretensji do uczonych, wiedzia艂 bowiem, 偶e w kr贸tszym czasie nie mogliby dokona膰 dzie艂a takiej miary.
Siedem lat to du偶o 鈥 ale nawet siedem lat w ko艅cu kiedy艣 mija. Min臋艂o istotnie - dok艂adnie po siedmiu latach. W oznaczonym dniu wielki teatr kr贸lewski by艂 pe艂en go艣ci; elita kraju zjecha艂a si臋 na sensacyjne zgromadzenie: siedmiu uczonych mia艂o przedstawi膰 wyniki swoich bada艅, kt贸re zapewni膮 ludziom d艂ugowieczno艣膰. Zainstalowano megafony na mie艣cie, aby wszyscy mieszka艅cy stolicy, kt贸rzy nie mie艣cili si臋 w teatrze, mogli od razu s艂ucha膰 przem贸wie艅. Bo te偶 kr贸l Hanuk by艂 bardzo dobrotliwym w艂adc膮.
Kiedy wi臋c sam kr贸l zapowiedzia艂 pojawienie si臋 astrologa Majoli, burzliwe oklaski rozleg艂y si臋 w teatrze. Wielki astrolog wszed艂 na trybun臋, postarza艂y o siedem lat i wyg艂osi艂 kr贸tkie przem贸wienie, gdzie poda艂 najwa偶niejsze wyniki swoich studi贸w.
鈥 Wynalaz艂em spos贸b przed艂u偶enia 偶ycia wszystkich ludzi sze艣ciokrotnie, o艣wiadczy艂 od razu Majoli, a szmer uznania pop艂yn膮艂 przez sal臋 jak wiatr. Spos贸b prosty i niekosztowny - ci膮gn膮艂 - a przy tym niezawodny. Zbudowa艂em mianowicie zegarek, kt贸ry porusza si臋 sze艣膰 razy szybciej, ni偶 zegarki u偶ywane obecnie. Przypu艣膰my, 偶e wedle dawnej rachuby czasu zbieramy si臋 tutaj za rok. Przez ten czas, wedle nowego zegarka, minie nie jeden rok, ale sze艣膰 lat. Je艣li kto艣 ma umrze膰, na przyk艂ad, za dziesi臋膰 lat, umrze on w rzeczywisto艣ci za lat sze艣膰dziesi膮t. Dziecko dzi艣 urodzone, kt贸re mia艂oby prze偶y膰 sze艣膰dziesi膮t lat, prze偶yje ich naprawd臋 trzysta sze艣膰dziesi膮t. Czy mam t艂umaczy膰 wszystkie korzy艣ci mego systemu? Ka偶dy widzi, 偶e problem d艂ugowieczno艣ci zosta艂 rozwi膮zany!
Astrolog Majoli, powiedziawszy tyle, pog艂adzi艂 brod臋 i usiad艂. Cz臋艣膰 sali burzliwie oklaskiwa艂a jego przem贸wienie, a偶 do chwili, kiedy astrolog Dronk ze z艂o艣liwym u艣miechem wszed艂 na trybun臋.
鈥 Przykro mi, panowie - powiedzia艂 astrolog Dronk - 偶e jestem zmuszony wyst膮pi膰 przeciwko wywodom mojego czcigodnego nauczyciela Majoli. Jednak偶e system przez niego proponowany nie nadaje si臋, wedle moich bada艅, do niczego. Zegarki b臋d膮 szybciej chodzi膰, to prawda, ale c贸偶 z tego? Jedna godzina pozostanie jedn膮 godzin膮, cho膰by wskaz贸wki zegara przesz艂y w tym czasie sze艣膰 godzin. M贸j system nie ucieka si臋 do takich sztuczek. M贸j system zapewni naprawd臋 d艂ugowieczno艣膰 wszystkim mieszka艅com kr贸lestwa razem z najmi艂o艣ciwiej nam panuj膮cym kr贸lem Hanukiem. A oto w skr贸cie istota tego systemu: bogowie wyznaczyli ka偶demu cz艂owiekowi dzie艅 i godzin臋 narodzin i 艣mierci, wobec tego my, pos艂uszni ksi臋gom 偶ywota, b臋dziemy inaczej mierzy膰 czas. Zbudowa艂em ja zegar, kt贸ry w przeciwie艅stwie do bezu偶ytecznego i 艣miesznego zegara mojego nauczyciela porusza si臋 sze艣膰 razy wolniej ni偶 zegary u偶ywane obecnie. Sporz膮dzi艂em tak偶e kalendarz, z kt贸rego b臋dzie si臋 oddziera膰 tylko jedn膮 kartk臋 na sze艣膰 dni. W zwi膮zku z tym przewidziany dzie艅 i godzina, w kt贸rej ka偶dy cz艂owiek musi opu艣ci膰 ziemi臋, aby wej艣膰 do kr贸lestwa cieni, przypadnie w rzeczywisto艣ci sze艣膰 razy p贸藕niej, ni偶 mia艂oby to by膰 wedle obecnej rachuby czasu. Ka偶dy b臋dzie 偶y艂 tak d艂ugo, jak to przewiduj膮 ksi臋gi 偶ywota, kt贸rych zmieni膰 nie mo偶na, a jednocze艣nie ka偶dy b臋dzie 偶y艂 w rzeczywisto艣ci sze艣膰 razy d艂u偶ej. Oto m贸j system, panowie!
Astrolog Dronk usiad艂, a cz臋艣膰 sali znowu oklaskiwa艂a g艂o艣no jego przem贸wienie. Czekano na nast臋pnego m贸wc臋.
Uczony astrolog Mino rozpocz膮艂 teraz sw贸j wyk艂ad.
鈥 Panowie - powiedzia艂 - sami mogli艣cie si臋 zorientowa膰, 偶e wywody moich przedm贸wc贸w s膮 bez sensu. Astrolog Dronk pokaza艂 wam ju偶, 偶e system astrologa Majoli jest niedorzeczny. Ale jego system jest r贸wnie g艂upi i, co wi臋cej, blu藕nierczy, albowiem polega na projekcie oszukiwania bog贸w. Bogowie jednak oszuka膰 si臋 nie dadz膮, a wam, panowie, nigdy nie przyjdzie do g艂owy, 偶eby podj膮膰 dzie艂o tak przewrotne. M贸j system jest zupe艂nie inny. Nie chodzi o to, 偶eby na zegarku lub kalendarzu czas p艂yn膮艂 wolniej; chodzi o to, 偶eby p艂yn膮艂 wolniej naprawd臋. 'Jak to zrobi膰? Bardzo proste. Codziennie rano nowe s艂o艅ce wynurza si臋 na horyzoncie zza las贸w i codziennie wieczorem ginie na horyzoncie po drugiej stronie, ton膮c w morzu. Trzeba to zmieni膰. Tam gdzie s艂o艅ce wynurza si臋 od wschodu, trzeba pos艂a膰 ptasznik贸w z sieciami, kt贸rzy dotr膮 a偶 do horyzontu i nad lasem, w miejscu, gdzie s艂o艅ce wstaje, zarzuc膮 sieci przytrzymuj膮c s艂o艅ce i nie dopuszczaj膮c do jego wzej艣cia. Po drugiej stronie, na morzu, b臋d膮 czuwali rybacy ze swoimi sieciami, kt贸rzy s艂o艅cu z poprzedniego dnia nie pozwol膮 opa艣膰 w wod臋. Czas tych prac obliczy si臋 w ten spos贸b, aby dzie艅 trwa艂 sze艣膰 razy d艂u偶ej i sze艣膰 razy d艂u偶sza by艂a noc. Po prostu 偶ycie nasze, kt贸re obejmuje zawsze pewn膮 ilo艣膰 dni i nocy, zostanie przed艂u偶one sze艣ciokrotnie. Oto, panowie, w艂a艣ciwy system przed艂u偶ania 偶ycia!
Co powiedziawszy, usiad艂. I znowu burza oklask贸w zerwa艂a si臋 w cz臋艣ci sali, gdy reszta sali wydawa艂a niech臋tne pomruki. Ostatni z astrolog贸w, Klepo, wyst膮pi艂 teraz ze swoj膮 propozycj膮.
鈥 呕al mi was, panowie - zacz膮艂 - 偶e ka偶dy nowy projekt, kt贸ry dot膮d s艂yszeli艣cie, okazywa艂 si臋 jeszcze g艂upszy od poprzedniego. Wstrzymywa膰 s艂o艅ce w biegu? Zgoda, ale dlaczego mia艂oby to przed艂u偶a膰 偶ycie? B臋dziemy 偶yli tak samo d艂ugo, jak przedtem, tylko 偶e w naszym 偶yciu b臋dzie sze艣膰 razy mniej dni i nocy, a za to b臋d膮 one sze艣膰 razy d艂u偶sze. Nie, panowie, takie projekty mog膮 s艂u偶y膰 tylko do tego, 偶eby zam膮ci膰 wam w g艂owie. Ale wy sobie w g艂owie m膮ci膰 nie dacie, nieprawda偶? Ja przedstawi臋 wam wreszcie spos贸b, kt贸ry opiera si臋 na prawdziwych g艂臋bokich studiach i nie ma nic wsp贸lnego z szalbierczymi sztuczkami moich poprzednik贸w. Badaj膮c spraw臋 d艂ugowieczno艣ci, podj膮艂em najpierw trud przekonania si臋, dlaczego ludzie 偶yj膮 tak kr贸tko. Odkry艂em przyczyn臋 i jestem got贸w ods艂oni膰 j膮 przed wami. A oto tajemnica naszej kr贸tkowieczno艣ci: ludziom si臋 nudzi. Nudno jest na 艣wiecie, panowie, st膮d umieramy. Aby 偶y膰 d艂u偶ej, trzeba sprawi膰, by 艣wiat przesta艂 by膰 nudny. Ale dlaczego w艂a艣ciwie jest on nudny? Oto przyczyna: 艣wiat jest nudny, bo niebo ma zawsze ten sam kolor. Tymczasem niebo stanowi tak ogromn膮 cz臋艣膰 widoku, jaki mo偶emy wzrokiem ogarn膮膰, 偶e najoczywi艣ciej jednostajno艣膰 tej p艂achty, kt贸ra wisi nad nami, musi przyprawia膰 nas o znudzenie nieustaj膮ce. 呕yjemy kr贸tko, panowie, bo niebo ma tylko jedn膮 barw臋. Ale na to jest rada. Wy艣lemy do nieba balony, w kt贸rych zasi膮d膮 robotnicy z beczkami i sikawkami. W beczkach zamiast wody znajdowa膰 si臋 b臋d膮 r贸偶ne farby. Dojechawszy do nieba, robotnicy puszcz膮 sikawki w ruch i przemaluj膮 strop niebieski na sze艣膰 r贸偶nych kolor贸w. Jedna cz臋艣膰 zostanie niebieska, z pozosta艂ych natomiast jedna b臋dzie karminowa, inna seledynowa, nast臋pna czarna, jeszcze nast臋pna 偶贸艂ta, ostatnia wreszcie srebrna. Zamiast nudzi膰 si臋 ogl膮daniem wiecznie tej samej barwy i szybko ze znudzenia umiera膰, b臋dziemy cieszy膰 oczy widokiem sze艣ciobarwnego nieba i przez to 偶ycie nasze sze艣ciokrotnie powi臋kszy swoj膮 d艂ugo艣膰. Oto, panowie, m贸j pomys艂, kt贸ry, jak wierz臋, zyska w waszych oczach uznanie, na jakie zas艂uguje.
Cz臋艣膰 s艂uchaczy nie omieszka艂a i tym razem zamanifestowa膰 偶ywej sympatii dla 艣mia艂ego projektu astrologa. Owacja trwa艂a jednak kr贸tko, bo ju偶 nowy uczony sta艂 na trybunie. Tym razem by艂 to s艂awny medyk Ipo, kt贸ry o艣wiadczy艂:
鈥 Wys艂uchali艣cie tu, panowie, takiej ilo艣ci absurd贸w, 偶e nie zdziwi艂bym si臋 wcale, gdyby艣cie teraz znu偶eni opu艣cili sal臋, w kt贸rej nie spodziewacie si臋 us艂ysze膰 偶adnego rozs膮dnego zdania. A jednak, panowie, prosz臋 was o cierpliwo艣膰, albowiem chodzi tu o wasz膮 d艂ugowieczno艣膰, a wi臋c o spraw臋, kt贸rej wagi nie musz臋 wam t艂umaczy膰. Ale ja rozwi膮za艂em ten problem, rozwi膮za艂em go, mam nadziej臋, raz na zawsze. Prowadz膮c swoje badania naukowe, zastanawia艂em si臋 nad tym, kt贸re ze stworze艅 偶yje najd艂u偶ej, aby stwierdzi膰, jakim to 艣rodkom zawdzi臋cza si臋 d艂ugowieczno艣膰. Okaza艂o si臋, 偶e najd艂u偶ej 偶yj膮cym zwierz臋ciem jest 偶贸艂w. Tak, panowie, 偶贸艂w 偶yje sze艣膰 razy d艂u偶ej ni偶 cz艂owiek. A c贸偶 robi 偶贸艂w? Nosi skorup臋, czo艂ga si臋 po ziemi powoli i macha ogonem w umiarkowanych rozmiarach. C贸偶 maj膮 ludzie czyni膰, aby d艂u偶ej 偶yli? Upodobni膰 si臋 do 偶贸艂wi! Oto m贸j spos贸b, kt贸rego korzy艣ci i prostot臋 zrozumiecie od razu. Trzeba nam, panowie, od razu teraz zaopatrzy膰 si臋 w du偶e skorupy, odpowiednie do naszych rozmiar贸w, przesta膰 chodzi膰 na dw贸ch nogach i przyzwyczai膰 si臋 do pe艂zania powoli na czworakach, trzeba, dalej, przyprawi膰 sobie ogony i macha膰 nimi w umiarkowanych ilo艣ciach. Przyzwyczaimy si臋 艂atwo do tego 偶ycia, tym bardziej gdy cel tak wznios艂y b臋dzie nam przy艣wieca艂. Wierzcie mi, panowie, jest to jedyna rozs膮dna odpowied藕 na nasz problem.
Wiwaty i oklaski rozpocz臋艂y si臋 znowu z cz臋艣ci sali, a ju偶 oto medyk Najna podni贸s艂 r臋k臋 na znak, 偶e b臋dzie przemawia艂.
鈥 Panowie, mogli艣cie sami oceni膰 ca艂膮 n臋dz臋 projektu, kt贸ry, wstyd mi powiedzie膰, przedstawi艂 wam przed chwil膮 m贸j szanowny nauczyciel Ipo. Chce nas zamieni膰 w 偶贸艂wie, w bezmy艣lne czworonogi pe艂zaj膮ce po ziemi! Mamy by膰 zwierz臋tami, panowie! Kt贸偶 mo偶e nam co艣 podobnego przedk艂ada膰, je艣li sam uprzednio nie zamieni艂 si臋 w zwierz臋! Ale zarzu膰my zas艂on臋 milczenia na ten niesmaczny incydent, zapominaj膮c o nim tak samo jak o wynurzeniach astrolog贸w, kt贸re wyg艂osili tu, pewien jestem, nie b臋d膮c w pe艂ni w艂adz umys艂owych. Chcecie przecie偶 pozna膰 tajemnic臋 d艂ugowieczno艣ci! Wolno mi bez przechwa艂ek powiedzie膰, 偶e pozna艂em t臋 tajemnic臋 i zdziwicie si臋 s艂ysz膮c, jak bardzo jest prosta i jak niewiele od was wymaga. Zawiera si臋 w jednym s艂owie: szpinak! Tak, panowie, szpinak! Badania moje, prowadzone gorliwie i z po艣wi臋ceniem przez siedem lat, dowiod艂y niezbicie, 偶e trzeba jada膰 du偶o, niezmiernie du偶o szpinaku, a 偶ycie nas wszystkich przed艂u偶a膰 si臋 b臋dzie bez granic. To szpinak w艂a艣nie sprawi, 偶e ko艣ci nasze b臋d膮 twarde, a mi臋艣nie nie b臋d膮 wiotcza艂y, to on wzmocni nam serce, on nas wyleczy z 艂ysiny i reumatyzmu. Szpinak, szpinak i jeszcze raz szpinak! Od tej pory, zamiast zasiewa膰 nasze pola zbo偶em, b臋dziemy na nich zbiera膰 wielkie stosy szpinaku, kt贸ry mile zazieleni nasze sto艂y, przywracaj膮c wszystkim zdrowie i d艂ugie 偶ycie. Jak偶e to proste panowie! Od偶ywiamy si臋 po prostu szpinakiem i w ten spos贸b rozwi膮zujemy najwa偶niejsze nasze problemy.
Wrzawa entuzjastyczna podnios艂a si臋 w cz臋艣ci sali i g艂osy 鈥瀞zpinak, szpinak!鈥 da艂y si臋 s艂ysze膰 ze wszystkich stron. Ale oto stan膮艂 na trybunie ostatni m贸wca, medyk Ramo. R臋ce mu si臋 trz臋s艂y z oburzenia, gdy rozpoczyna艂 mow臋, ale uspokoi艂 si臋 rych艂o.
鈥 Nie pomyl臋 si臋 panowie 鈥 oznajmi艂 鈥 przypuszczaj膮c, 偶e te obra藕liwe kpiny 鈥 bo tylko tak mo偶na to nazwa膰 - jakie艣my us艂yszeli od mojego przedm贸wcy, potraktujecie tak, jak na to jedynie zas艂uguj膮, to znaczy nie wspominaj膮c o nich w og贸le ani s艂owem. Doprawdy, panowie, czy zdarzy艂o si臋 wam widzie膰, jak dzieci karmione szpinakiem odnosz膮 si臋 do tego jad艂a? Odwracaj膮 si臋 ze wstr臋tem od tej potrawy i trzeba je zmusza膰 do jedzenia, albowiem zdrowa natura m贸wi im, 偶e 偶adnego po偶ytku nie odnios膮 ze spo偶ywania tego obrzydliwego zielska. Ha, ha, szpinak! Powiedzia艂bym wam co艣 wi臋cej na ten temat, ale przecie偶 mamy m贸wi膰 o d艂ugowieczno艣ci! Nie tra膰my wi臋c czasu, nawet wiedz膮c o tym, 偶e czasu b臋dziemy ju偶 mieli rych艂o pod dostatkiem. B臋dziemy go mieli pod dostatkiem, powtarzam, je艣li tylko zastosujecie si臋 do radykalnego 艣rodka, zapewniaj膮cego d艂ugowieczno艣膰, a odkrytego przeze mnie po d艂ugich dociekaniach i do艣wiadczeniach. Prostota tego 艣rodka przewy偶sza wszystko, co mo偶na sobie wyobrazi膰. Ot贸偶 zdradz臋 wam, panowie, tajemnic臋 d艂ugowieczno艣ci. Ludzie gin膮 zbyt wcze艣nie dlatego, 偶e cz臋sto choruj膮 na katar. Katar - oto g艂贸wne 藕r贸d艂o kr贸tko艣ci naszego 偶ywota! Katar, jak wiecie, jest to choroba nosa. I tu od razu nasuwa wam si臋 rozwi膮zanie: gdzie nie ma nosa, nie mo偶e by膰 r贸wnie偶 kataru. Panowie, jakie偶 to proste! Ucinamy sobie wszyscy nosy, w ten spos贸b raz na zawsze pozbywamy si臋 kataru, a tym samym mamy zapewnione d艂ugie 偶ycie. Ucina膰 nosy, powiadam, nosy ucina膰!
M贸wi膮c to, medyk Ramo wyj膮艂 brzytw臋 i chcia艂 pokaza膰, w jaki spos贸b najlepiej uci膮膰 sobie nos; nie zd膮偶y艂 jednak, poniewa偶 w艣r贸d s艂uchaczy wszcz膮艂 si臋 tumult i zgie艂k, kt贸ry rych艂o przerodzi艂 si臋 w powszechn膮 b贸jk臋. Dopiero teraz okaza艂o si臋, 偶e sala by艂a podzielona na obozy. Jedni krzyczeli: 鈥瀞zpinak, szpinak!鈥 Inni: 鈥瀞zybkie zegarki!鈥 Inni jeszcze: 鈥瀢olne zegarki!鈥 Inni: 鈥nosy ucina膰!鈥 I tak, zwolennicy ka偶dego z proponowanych 艣rodk贸w d艂ugowieczno艣ci zacz臋li krzycze膰 na siebie i wszcz臋li b贸jk臋, w kt贸rej nawet g艂os kr贸la Hanuka, wzywaj膮cego do opami臋tania, ton膮艂 w powszechnej wrzawie.
Co wi臋cej, wszystkie przem贸wienia by艂y ju偶 znane w ca艂ym mie艣cie, gdzie s艂yszano je przez megafony. W jednej chwili stolica by艂a tak samo podzielona na siedem stronnictw, jak uczestnicy zebrania w teatrze i walka sta艂a si臋 powszechna.
Tego偶 dnia wojna domowa ogarn臋艂a ca艂y kraj. Siedem stronnictw walczy艂o ze sob膮 bezlito艣nie. Ciekawe by艂o, 偶e zwolennicy ucinania nos贸w biegali z brzytwami, staraj膮c si臋 uci膮膰 nos komu mo偶na z przeciwnych oboz贸w, ale sami nie zd膮偶yli sobie wcale poobcina膰 nos贸w i mieli je wszyscy na w艂a艣ciwym miejscu.
Walka sta艂a si臋 powszechna. Gdziekolwiek w kraju Gorgola by艂o cho膰by siedmiu ludzi, w najmniejszej wiosce rozgorza艂 b贸j. Sprawa by艂a przecie偶 donios艂a, wszyscy ludzie chc膮 by膰 d艂ugowieczni i nie mo偶na si臋 dziwi膰, 偶e tak zawzi臋cie wyst臋puj膮 w obronie tej sprawy. Nieraz wi臋c, na przyk艂ad, szed艂 kto艣 ulic膮, wo艂aj膮c 鈥瀞zpinak, szpinak鈥, a zaraz rzuca艂o si臋 na niego kilku innych z okrzykami 鈥niebo malowa膰!鈥, 鈥nosy ucina膰!鈥, 鈥偶贸艂wie!鈥, 鈥瀞zybkie zegarki!鈥, 鈥s艂o艅ce!鈥 i brali go w obroty. Ale gdy tylko sko艅czyli, zaczynali si臋 bi膰 mi臋dzy sob膮 i trwa艂o to tak d艂ugo, a偶 tylko jeden zostawa艂 na placu po艣r贸d powalonych przeciwnik贸w.
D艂ugowieczno艣膰 to nie jest b艂aha sprawa. Jako偶, w wyniku zaci臋tej wojny, topnia艂y szeregi walcz膮cych we wszystkich obozach. Poszczeg贸lne stronnictwa sta艂y si臋 wreszcie tak nieliczne, 偶e zacz臋艂y zawiera膰 sojusze mi臋dzy sob膮 i 艂膮czy艂y swoje has艂a po dwa albo trzy naraz. Tak wi臋c wykrzykiwano teraz has艂a podw贸jne: 鈥瀦egarki i szpinak!鈥, 鈥niebo malowa膰 i nosy ucina膰!鈥, 鈥偶贸艂w i s艂o艅ce!鈥
Mordercza walka ci膮gn臋艂a si臋 tak d艂ugo, a偶 z ca艂ego kr贸lestwa Gorgola pozosta艂o tylko dw贸ch ludzi. Byli to medyk Ramo i medyk Najna, dawni przyw贸dcy dw贸ch spo艣r贸d walcz膮cych stronnictw. Spotkali si臋 na gruzach stolicy wycie艅czeni wojn膮, s艂aniaj膮cy si臋 na nogach. Spojrzeli na siebie wrogo; jeden szepn膮艂 ochrypni臋tym g艂osem 鈥瀞zpinak鈥. Drugi pisn膮艂 cienko: 鈥nosy ucina膰鈥. Ale nie mieli ju偶 si艂, aby walczy膰 ze sob膮. Byli zreszt膮 jedynymi ocala艂ymi mieszka艅cami kr贸lestwa Gorgola. Dlatego postanowili zgodnie, 偶e zaprzestan膮 wojny i wypr贸buj膮 swoje oba 艣rodki jednocze艣nie. Szybko uci臋li sobie nosy i usiedli nad wielk膮 mis膮 szpinaku. Byli ospali i zniech臋ceni, ale w ko艅cu sprawa d艂ugowieczno艣ci jest naprawd臋 niezmiernie wa偶na.
M贸wi膮c szczerze, nie wiadomo, co si臋 sta艂o potem. Nie wiadomo, jak d艂ugo obaj ocaleni gorgolanie siedzieli bez nos贸w nad mis膮 ze szpinakiem. Po prawdzie nie jest pewne, czy nie siedz膮 nad ni膮 dotychczas, zw艂aszcza je艣li kt贸ry艣 z tych 艣rodk贸w okaza艂 si臋 skuteczny i bardzo przed艂u偶y艂 im 偶ycie. Ale kr贸lestwo Gorgola przesta艂o istnie膰, bo c贸偶 to za kr贸lestwo, gdzie jest tylko dw贸ch obywateli z uci臋tymi nosami, jedz膮cych szpinak?
W ten spos贸b granica mi臋dzy Lailoni膮 a kr贸lestwem Gorgola przesta艂a istnie膰. Sprawa d艂ugowieczno艣ci nie zosta艂a ostatecznie rozstrzygni臋ta na skutek ca艂kowitego upadku kr贸lestwa Gorgola. Nie jest jednak wykluczone, 偶e kiedy艣 uda si臋 wreszcie rozwi膮za膰 ten problem, nad kt贸rym biedzi艂o si臋 siedmiu tak wybitnych uczonych.
Oburzaj膮ce dropsy
Gia lubi艂 pali膰 poobiednie cygaro siedz膮c w fotelu z pi贸ropuszem na g艂owie. Taki ju偶 mia艂 zwyczaj i nie by艂o w tym w艂a艣ciwie nic dziwnego. Ludzie maj膮 r贸偶ne przyzwyczajenia i nie powinno si臋 nad tym wydziwia膰; Gia na przyk艂ad mia艂 brata Pepi, kt贸ry nie m贸g艂 zje艣膰 艣niadania, zanim nie upolowa艂 co najmniej czterech kormoran贸w, drugi jego brat Kaku 艂yka艂 obr臋cze od beczek, siostra Heja nosi艂a dwadzie艣cia order贸w na plecach, a druga siostra Hipa 艂owi艂a szympansy na lasso i gra艂a na loterii. Ka偶dy wi臋c ma, jak z tego wida膰, pewne drobne dziwactwa i trzeba wszystkich zostawi膰 w spokoju.
Tymczasem w艂a艣nie Gia nie m贸g艂 zazna膰 spokoju. Kiedy tylko usiad艂 po obiedzie w fotelu, zapali艂 cygaro i w艂o偶y艂 pi贸ropusz na g艂ow臋, natychmiast zbiega艂a si臋 ca艂a rodzina; jeden brat, d艂awi膮c si臋 po艂ykanymi obr臋czami, z oburzeniem krzycza艂 na Gia, drugi potrz膮sa艂 gro藕nie r臋kami, w kt贸rych trzyma艂 upolowane w艂a艣nie kormorany, siostra brz臋cz膮c orderami na plecach wyrzuca艂a mu surowo nieprzyzwoito艣膰 takiego zachowania, a druga siostra, z szympansem uwieszonym na lasso i z p臋kiem bilet贸w loteryjnych w drugiej r臋ce wo艂a艂a, 偶e ona nigdy si臋 na to nie zgodzi, 偶eby jej rodzony brat tak si臋 wyg艂upia艂.
鈥 Wi臋c czego chcecie? - 偶ali艂 si臋 Gia. 鈥 呕ebym k艂ad艂 cygaro na g艂ow臋 i pali艂 pi贸ropusz?
鈥 By艂oby to przynajmniej uczciwsze - zawyrokowa艂 starszy brat.
鈥 I mniej kompromituj膮ce 鈥 doda艂a siostra.
鈥 Ale ja z tego nie mia艂bym 偶adnej przyjemno艣ci - t艂umaczy艂 Gia.
鈥 No to co! 鈥 krzykn臋li wszyscy razem. 鈥 Cz艂owiek nie 偶yje tylko dla przyjemno艣ci! Jeste艣 egoist膮 i my艣lisz tylko o sobie!
Gia zrezygnowany zdejmowa艂 pi贸ropusz i wyrzuca艂 cygaro. I tak mniej wi臋cej powtarza艂o si臋 codziennie, a Gia nie mia艂 chwili, kiedy by m贸g艂 spokojnie odda膰 si臋 swemu ulubionemu zaj臋ciu. W ko艅cu mia艂 dosy膰 i 偶eby nie nara偶a膰 si臋 na ci膮g艂e docinki zacz膮艂 po obiedzie pali膰 fajk臋, a zamiast pi贸ropusza k艂ad艂 na g艂ow臋 zwyk艂y zielony cylinder. Rodze艅stwo da艂o mu spok贸j.
Po pewnym czasie Gia zauwa偶y艂 jednak, 偶e niekt贸re obyczaje jego braci i si贸str zacz臋艂y go nies艂ychanie dra偶ni膰. Po prostu wytrzyma膰 nie m贸g艂 z irytacji widz膮c, jak starszy brat po艂yka obr臋cze od beczek. Powstrzymywa艂 si臋 d艂ugo, a偶 wreszcie wybuchn膮艂.
鈥 Nie znios臋 wi臋cej 鈥 krzycza艂 - 偶eby艣 bez przerwy 艂yka艂 te
obr臋cze. To jest haniebne!
Kiedy Gia to powiedzia艂, natychmiast, o dziwo, reszta rodze艅stwa, kt贸ra dawniej tak gani艂a obyczaje Gia, popar艂a go i zacz臋艂a wyrzuca膰 drugiemu z kolei bratu jego niesmaczne nawyki. Tamten broni艂 si臋 znowu jaki艣 czas, a偶 wreszcie uleg艂 pod wp艂ywem tych krzyk贸w. Rzuci艂 obr臋cze i zacz膮艂 艂yka膰 po prostu spr臋偶yny, kt贸re wyci膮ga艂 z kanapy. Wtedy dali mu spok贸j.
Ale teraz przysz艂a kolej na m艂odszego brata, kt贸ry co dzie艅 przed 艣niadaniem 艂owi艂 kormorany. Okaza艂o si臋, 偶e rodze艅stwo i tego nie mo偶e wytrzyma膰, szczeg贸lnie obaj bracia. M艂odszy brat za艂ama艂 si臋 pod naciskiem ich wym贸wek, z 偶alem porzuci艂 kormorany i wychodzi艂 tylko rano polowa膰 na ibisy. Przynosi艂 codziennie cztery ibisy do domu i w ten spos贸b rodze艅stwo by艂o zadowolone.
Sprawa ci膮gn臋艂a si臋 dalej. Zmuszono jedn膮 siostr臋, 偶eby przesta艂a nosi膰 ordery na plecach, bo brz臋czenie tego 偶elastwa tak nies艂ychanie irytowa艂o braci i m艂odsz膮 siostr臋, 偶e dali wreszcie wyraz swemu oburzeniu. Ordery posz艂y w k膮t, a Heja, 偶eby si臋 pocieszy膰, zacz臋艂a k膮pa膰 si臋 systematycznie w kisielu 偶urawinowym oraz studiowa膰 pewne nigdy nie istniej膮ce i nikomu nie znane j臋zyki wschodnie.
Przysz艂a wreszcie kolej na m艂odsz膮 siostr臋. Wszyscy bracia i siostra o艣wiadczyli jej, 偶e wystawia ich na po艣miewisko tym 艂apaniem szympans贸w i gr膮 na loterii i 偶e oni maj膮 stanowczo do艣膰 tych zabaw. Krzyczeli tak d艂ugo, a偶 Hipa z westchnieniem porzuci艂a dotychczasowe zaj臋cie. Kupi艂a sobie puzon i za jego pomoc膮 puszcza艂a ba艅ki z myd艂a, a zamiast gra膰 na loterii, zacz臋艂a gra膰 na gie艂dzie. Zadowoli艂o to wreszcie rodze艅stwo i sprawa ucich艂a.
Jaki艣 czas by艂 spok贸j i wszyscy przestali sobie wypomina膰 z艂e obyczaje. Ale niebawem okaza艂o si臋, 偶e w gruncie rzeczy sprawy nie zosta艂y za艂atwione. Nowe obyczaje ka偶dego z rodze艅stwa zacz臋艂y szybko tak szalenie denerwowa膰 wszystkich pozosta艂ych, 偶e atmosfera w domu sta艂a si臋 okropna. K艂贸cili si臋 ci膮gle i ka偶dy 偶膮da艂 od wszystkich pozosta艂ych, aby natychmiast przestali si臋 zajmowa膰 tym lub owym, bo oni ju偶 nie mog膮 wytrzyma膰.
Sytuacja by艂a niebawem nie do zniesienia. Przedtem przynajmniej wszyscy byli po kolei przeciwko jednemu, teraz ka偶dy by艂 jednocze艣nie przeciwko wszystkim. K艂贸tnie i wyzwiska wype艂nia艂y im ka偶d膮 chwil臋, kiedy si臋 razem spotkali. A poniewa偶 wszyscy byli na siebie obra偶eni, wi臋c ka偶dy z osobna jeszcze cz臋艣ciej i w bardziej widoczny spos贸b stara艂 si臋 uprawia膰 swoje zaj臋cia, 偶eby innym na z艂o艣膰 zrobi膰.
D艂ugo to trwa艂o, a偶 w domu nast膮pi艂a nieoczekiwana zmiana. Z innego miasta przyjecha艂a do rodze艅stwa najm艂odsza siostra Kiwi i zamieszka艂a z bra膰mi i siostrami. Kiwi by艂a m艂od膮 osob膮, kt贸ra nikomu nie chcia艂a zawadza膰. Pozwala艂a bez s艂owa swemu rodze艅stwu polowa膰 na ibisy, puszcza膰 puzonem ba艅ki mydlane, 艂yka膰 spr臋偶yny i k膮pa膰 si臋 w kisielu. Sama natomiast lubi艂a jada膰 dropsy. Po prostu kupowa艂a sobie w sklepiku dropsy i jada艂a je ch臋tnie.
I te dropsy dopiero doprowadzi艂y sp贸r domowy do ostateczno艣ci. Tego ju偶 naprawd臋 nikt nie m贸g艂 wytrzyma膰. Kiedy tylko Kiwi wraca艂a do mieszkania i wyci膮ga艂a paczk臋 drops贸w, najstarszy brat Pepi zrywa艂 si臋 z fotela i pokazuj膮c w jej stron臋 palcem, wykrzykiwa艂 z oburzeniem:
鈥 O, o, dropsy! Ona je dropsy!
艢redni brat Gia natychmiast przybiega艂 z drugiego pokoju i zaczyna艂 tupa膰 nogami ze z艂o艣ci.
鈥 Co ja widz臋? Dropsy! - grzmia艂 na ca艂y g艂os. - Ona je dropsy!
Obie siostry, Heja i Hipa, niezw艂ocznie pojawia艂y si臋 obok Kiwi, a m艂odszy brat Kaku by艂 ju偶 tak偶e na miejscu. Zbiegali si臋 wszyscy, obst臋powali Kiwi ze wszystkich stron, prze艣cigali si臋 nawzajem w g艂o艣nych wyrazach oburzenia i wo艂ali jeden przez
drugiego:
鈥 Kiwi! Opami臋taj si臋! Dropsy! Czy zdajesz sobie spraw臋 z tego, co robisz?
鈥 Kiwi! Chyba jeste艣 nieprzytomna! Dropsy!
鈥 Kiwi! Ty zwariowa艂a艣! Dropsy!
鈥 Kiwi! Chcesz zgubi膰 ca艂膮 rodzin臋! Dropsy!
鈥 Kiwi! Gdzie twoja moralno艣膰?! Dropsy!
鈥 Dropsy! Dropsy! Dropsy!
A kiedy tak krzyczeli, coraz bardziej si臋 podniecali tym krzykiem i coraz wi臋ksze wzbiera艂o w nich oburzenie, a przez to jeszcze g艂o艣niej krzyczeli; a kiedy krzyczeli g艂o艣niej, jeszcze wi臋cej si臋 podniecali i jeszcze wi臋ksze ros艂o w nich oburzenie, skutkiem czego znowu dono艣niej krzyczeli.
Biedna Kiwi, zastraszona, 艂yka艂a dropsy ze 艂zami i nic nie m贸wi艂a, bo ba艂a si臋 jeszcze bardziej rozgniewa膰 swoich braci i siostry. Sta艂a wi臋c na 艣rodku pokoju, wytykana palcami, zakrzyczana, sp艂akana i jad艂a dropsy. Krzyki trwa艂y tak d艂ugo, a偶 Kiwi zjad艂a wreszcie dropsy, a bracia i siostry tak si臋 zm臋czyli krzykiem, 偶e prychaj膮c z oburzenia wracali do swoich pokoj贸w.
Taka scena znowu powtarza艂a si臋 codziennie, ale Kiwi, jak si臋 okaza艂o, by艂a nieuleczalna. Z p艂aczem wys艂uchiwa艂a krzyk贸w, ale co dzie艅 nadal przynosi艂a swoje dropsy i jad艂a je na 艣rodku pokoju.
W wyniku nast膮pi艂a w domu istotna zmiana. Oburzenie na niegodziwe praktyki Kiwi przes艂oni艂o rodze艅stwu wszystkie inne sprawy. Nie mieli ju偶 si艂y ani ochoty irytowa膰 si臋 wzajemnie na siebie, poniewa偶 wszyscy razem irytowali si臋 na Kiwi. Irytuj膮c si臋 za艣 na Kiwi wszyscy byli w zgodzie i ostatecznie przestali si臋 ca艂kowicie ze sob膮 k艂贸ci膰. I tak w domu zapanowa艂a harmonia i zgoda, kt贸r膮 zak艂贸ca艂y jedynie te okropne dropsy Kiwi.
Kiedy rodzina zebra艂a si臋 razem, Pepi, po艂ykaj膮c swoje spr臋偶yny, wzdycha艂 ci臋偶ko i m贸wi艂:
鈥 Ach, ta Kiwi! Tak mi艂o 偶y艂oby si臋 razem, gdyby nie te straszne dropsy!
鈥 Co艣 okropnego - j臋cza艂a Heja ze swojej wanny wype艂nionej kisielem 偶urawinowym. - Naprawd臋 co艣 okropnego! Ta Kiwi to prawdziwa zaka艂a naszej rodziny!
鈥 Wstyd, po prostu wstyd! 鈥 wt贸rowa艂 Gia w zielonym cylindrze. - Zupe艂nie nie rozumiem, sk膮d w艣r贸d nas, zgodnego i kochaj膮cego si臋 rodze艅stwa wzi臋艂a si臋 ta k艂贸tliwa Kiwi, kt贸ra nam zatruwa 偶ycie swoimi dropsami.
鈥 Ja tego nie rozumiem, moi kochani 鈥 skar偶y艂a si臋 Hipa wymachuj膮c puzonem nad bali膮 z mydlinami. - Ja naprawd臋 nie rozumiem. Wyobra藕cie sobie, 偶e ta Kiwi ci膮gle je dropsy! Wszystkim nam dobrze ze sob膮 i nagle taka okropna historia!
鈥 Do艣膰, trzeba z tym sko艅czy膰 鈥 m贸wi艂 surowo Kaku. 鈥 Nie mo偶emy pozwoli膰, 偶eby Kiwi zatruwa艂a nam ca艂e 偶ycie! Ostatecznie jeste艣my bra膰mi i siostrami i musimy si臋 kocha膰 wzajemnie. Nie mo偶e by膰 w domu wiecznych awantur przez te okropne dropsy!
Tak wszyscy narzekali zgodnie, tak kiwali g艂owami, tak lamentowali i wydziwiali, tak si臋 skar偶yli na sw贸j los, a偶 w ko艅cu doszli do wniosku, 偶e trzeba spraw臋 postawi膰 stanowczo. Powiedzieli Kiwi: 鈥Trudno, musisz si臋 wyprowadzi膰 z naszego domu. Nie mo偶emy pozwoli膰 na to, 偶eby mie膰 偶ycie bez przerwy zatrute twoimi dropsami. Musisz sobie znale藕膰 inne mieszkanie鈥.
Kiwi nic nie powiedzia艂a, bo i c贸偶 mog艂a powiedzie膰? Zabra艂a si臋 z domu i posz艂a szuka膰 innego mieszkania. I rzeczywi艣cie, zaraz po jej wyj艣ciu zrobi艂o si臋 w domu cicho i przyjemnie.
鈥 No, co, nie m贸wi艂em? 鈥 powiedzia艂 Pepi, z przyjemno艣ci膮 siadaj膮c na fotelu. 鈥 Teraz mamy spok贸j i zgod臋.
鈥 Zgod臋, przyja藕艅 i harmoni臋 鈥 doda艂 Kaku.
鈥 I nie ma ju偶 tych przekl臋tych drops贸w 鈥 dorzuci艂a Heja.
鈥 Bardzo przykro 鈥 powiedzia艂a Hipa 鈥 ale nie mogli艣my inaczej. Nie mo偶na mie膰 piek艂a w domu przez jedn膮 Kiwi z jej dropsami.
Gia kiwa艂 tak偶e g艂ow膮 i potakiwa艂 z aprobat膮. Panowa艂a powszechna zgoda i mi艂y nastr贸j. Nagle Gia co艣 sobie przypomnia艂. Poszed艂 cicho do drugiego pokoju, gdzie w k膮cie le偶a艂 zakurzony i nie u偶ywany od dawna pi贸ropusz, a obok niego nie dopalone cygaro. Wyci膮gn膮艂 jedno i drugie, otrzepa艂 z kurzu i wracaj膮c do jadalni natkn膮艂 si臋 na Pepi, kt贸ry w艂a艣nie cicho znosi艂 ze strychu stare obr臋cze od beczek. Z drugich drzwi wyjrza艂a g艂owa Heji, nios膮cej lasso na szympanse, a zza drzwi, gdzie w艂a艣nie znik艂a Hipa, rodze艅stwo dos艂ysza艂o brz臋k metalowych order贸w.
Opowie艣膰 o najwi臋kszej k艂贸tni
Eino byl najstarszym z braci, powa偶nym i rozs膮dnym. Ano by艂 艣redni - ten wiecznie by艂 niezadowolony i wiecznie co艣 mu si臋 nie podoba艂o, od dzieci艅stwa te偶 nie chcia艂 s艂ucha膰 starszych. Najm艂odszy by艂 Laje, kt贸ry nie wiedzia艂 dok艂adnie, czego chce i 艂atwo si臋 dawa艂 przekona膰 ka偶demu, kto powiedzia艂 co艣 ostatni.
Trzej bracia wybrali si臋 w podr贸偶, kiedy z艂y bogaty s膮siad zabra艂 im rodzinn膮 ziemi臋 i nie mieli ju偶 z czego 偶y膰. S艂yszeli, 偶e w mie艣cie znajdzie si臋 prac臋, ale nie wiedzieli dok艂adnie, gdzie takie miasto le偶y. Nie by艂o wtedy map ani kolei. Poszli wi臋c drog膮 w nadziei, 偶e gdzie艣 na koniec dojd膮.
Po dw贸ch dniach podr贸偶y natrafili na rozwidlenie drogi, ot takie: + . Nie by艂o 偶adnych napis贸w i nikt z nich nie wiedzia艂, jak nale偶y i艣膰 dalej. Najstarszy Eino powiedzia艂: 鈥濱dziemy prosto鈥.
鈥 A ja uwa偶am 鈥 powiedzia艂 stanowczo Aho, 艣redni - 偶e powinni艣my p贸j艣膰 na prawo. Przeczuwam, 偶e tam w艂a艣nie czeka nas szcz臋艣cie.
鈥 Ja my艣l臋 鈥 powiedzia艂 nie艣mia艂o Laje, najm艂odszy - 偶e chyba najlepiej b臋dzie p贸j艣膰 na lewo.
鈥 Prosto 鈥 upiera艂 si臋 Eino.
鈥 Na prawo - krzycza艂 Aho.
鈥 Na lewo 鈥 szepn膮艂 Laje.
鈥 No dobrze 鈥 powiedzia艂 Aho. - Skoro ka偶dy z nas chce i艣膰 gdzie indziej, to prosz臋 bardzo. Niech ka偶dy idzie w swoj膮 stron臋 osobno i zobaczymy, jak si臋 ka偶demu uda.
鈥 Tak, tak - przy艣wiadczy艂 Laje. - Ka偶dy p贸jdzie w inn膮 stron臋.
鈥 G艂upi jeste艣cie - powiedzia艂 Eino powa偶nie. - Wszystkie trzy drogi id膮 przez lasy. W lasach s膮 nied藕wiedzie, w臋偶e i tygrysy. Je艣li ka偶dy p贸jdzie osobno, na pewno zaraz padnie ofiar膮 zwierz膮t. Jakkolwiek by by艂o, musimy i艣膰 razem, bo inaczej nikt z nas nie dojdzie.
Obaj m艂odzi bracia zastanowili si臋. 鈥No dobrze 鈥 powiedzia艂 Aho 鈥 idziemy razem. Ale dok膮d idziemy?鈥
鈥 Jak to, dok膮d? Oczywi艣cie, prosto 鈥 powiedzia艂 Eino.
鈥 P贸jdziemy prosto - przytakn膮艂 Laje.
鈥 Ale dlaczego prosto? - upiera艂 si臋 Aho. - Zgadzam si臋, 偶e bezpieczniej i艣膰 razem, ni偶 w pojedynk臋. Ale trzeba uzgodni膰 dok膮d. Z tego, 偶e mamy i艣膰 razem, jeszcze nie wynika, 偶e mamy i艣膰 prosto. Ja uwa偶am, 偶e powinni艣my p贸j艣膰 na prawo.
鈥 P贸jdziemy na prawo - powiedzia艂 Laje.
Teraz brat Eino bardzo si臋 zniecierpliwi艂. - Postanowili艣my, 偶e p贸jdziemy razem, tak? - zapyta艂. - Skoro tak, nie mo偶ecie i艣膰 na prawo, bo przecie偶 powiedzia艂em, 偶e idziemy prosto.
鈥 Ale dlaczego mamy p贸j艣膰 prosto, a nie na prawo? - spyta艂 Aho.
鈥 Dlatego, 偶e musimy i艣膰 razem, przecie偶 powiedzia艂em.
鈥 Wi臋c chod藕my razem na prawo.
鈥 Ale nie mo偶emy i艣膰 razem na prawo.
鈥 Dlaczego?
鈥 Bo razem trzeba i艣膰 prosto.
K艂贸tnia ci膮gn臋艂a si臋 d艂ugo, 偶e wreszcie Eino wpad艂 na pomys艂. 鈥Musimy i艣膰 prosto - bo ja jestem najstarszy鈥.
鈥 P贸jdziemy wi臋c prosto - powiedzia艂 Laje.
鈥 Dobrze 鈥 zgodzi艂 si臋 w ko艅cu Aho. 鈥 P贸jdziemy prosto. Ale pami臋tajcie, 偶e was uprzedza艂em: id膮c na prawo, doszliby艣my do wielkiej fortuny i szcz臋艣cia. Jestem pewien, 偶e tam w艂a艣nie znajduje si臋 wielkie i pi臋kne miasto, gdzie wszyscy s膮 szcz臋艣liwi i nikomu niczego nie braknie. Je艣li nigdzie nie dojdziemy, to b臋dzie twoja wina, Eino.
I poszli prosto. I by艂o tak, jak Eino zapowiedzia艂. Szli brzegiem lasu, a po drodze n臋ka艂y ich r贸偶ne bestie: tygrysy, nied藕wiedzie, wilki i w臋偶e. Bracia nauczyli si臋 walczy膰 i przy wielkich wysi艂kach uda艂o im si臋 pokona膰 napastnik贸w. Ale widzieli wyra藕nie, 偶e nie mogliby ich pokona膰, gdyby ka偶dy szed艂 w pojedynk臋. Dzi臋ki temu, 偶e byli razem, mogli ocale膰. Eino tryumfowa艂 i co chwila wypomina艂 im ich nierozs膮dek: 鈥A m贸wi艂em, widzicie - powtarza艂. - Gdyby艣my szli pojedynczo, dawno by nas te zwierz臋ta schrupa艂y. A wi臋c s艂usznie zrobili艣my id膮c prosto鈥.
鈥 S艂usznie zrobili艣my id膮c razem - odpowiedzia艂 Aho. 鈥
Ale czy s艂usznie zrobili艣my id膮c prosto, tego nie wiadomo.
Szli bardzo d艂ugo. Mija艂y tygodnie, bracia byli znu偶eni i g艂odni. 呕ywili si臋 czasem jak膮艣 ryb膮, kt贸r膮 uda艂o im si臋 z艂owi膰 w strumyku, czasem jakim艣 owocem z napotkanego drzewa, czasem znowu korzeniem. Ale nie by艂o to dobre jedzenie. Opadli z si艂 i czuli si臋 coraz s艂absi. Min臋艂o wiele tygodni niebezpiecznej i m臋cz膮cej w臋dr贸wki. I nagle, jak to nieraz bywa, kiedy ju偶 niemal nie mieli nadziei, 偶e dotr膮 gdziekolwiek, zobaczyli przed sob膮 miasto, ut臋sknione miasto, gdzie mo偶na zarobi膰 na chleb. Nadzieja doda艂a im si艂 i szybko jak wiewi贸rki przeskoczyli ostatnie mile. Byli w mie艣cie.
Miasto by艂o bardzo bogate, ale wi臋kszo艣膰 ludzi w nim by艂a biedna. By艂o du偶o pa艂ac贸w, ale jeszcze wi臋cej biedak贸w, kt贸rzy ledwo mieli czym zaspokoi膰 g艂贸d. Du偶o takich miast jest na 艣wiecie. Trzej bracia szukali miejsca, gdzie mo偶na prac膮 zarobi膰 na chleb. Najpierw d艂ugo ich wysi艂ki by艂y daremne, w ko艅cu jednak uda艂o im si臋 dosta膰 prac臋 przy kopaniu ziemi, na kt贸rej mia艂 stan膮膰 nowy pa艂ac kr贸la. Kopali ziemi臋, nosili kamienie i 偶wir, by艂o im bardzo ci臋偶ko. Jednak zarabiali tyle, 偶eby zaspokoi膰 g艂贸d i ostatecznie jako艣 偶yli.
鈥 Widzicie, widzicie - wykrzykiwa艂 z tryumfem Eino - m贸wi艂em, 偶e tak trzeba by艂o p贸j艣膰. Pracujemy ci臋偶ko, to prawda, ale g艂odu ju偶 nie cierpimy.
鈥 Prawda, prawda - przytakiwa艂 Laje. - Dobr膮 obrali艣my drog臋.
Ale Aho nie m贸wi艂 nic. To znaczy, d艂ugo nic nie m贸wi艂, ale w ko艅cu wybuchn膮艂 i zaczaj si臋 skar偶y膰. 鈥No tak - powiedzia艂 -dostajemy codziennie swoj膮 straw臋 za ci臋偶k膮 prac臋. Ale przecie偶 ja m贸wi艂em, 偶e gdy p贸jdziemy na prawo, b臋dziemy dostawali lepsz膮 straw臋, a pracowa膰 b臋dziemy mniej. Mieliby艣my lepsze jedzenie, lepsze mieszkanie, lepsze odzienie i nie m臋czyliby艣my si臋 tak bardzo鈥.
鈥 Nie, nie m臋czyliby艣my si臋 - popar艂 brata Laje.
鈥 Jeste艣 prawdziwym os艂em - krzykn膮艂 Eino - i do tego niepoprawnym. 鈥M贸wi艂em, m贸wi艂em鈥 - powiadasz. No i co z tego, 偶e m贸wi艂e艣! Przecie偶 nikt nie wie, co by艂o na prawo, a wszyscy wiemy, co si臋 okaza艂o na mojej drodze. Mamy zup臋 i mamy kawa艂ek chleba. A tam co? Na jakiej podstawie m贸wisz, 偶e tam czeka艂by nas lepszy los? Zmy艣lasz sobie i gadasz od rzeczy!
鈥 Od rzeczy gadasz 鈥 oburzy艂 si臋 Laje 鈥 naprawd臋 od rzeczy!
Aho usiad艂 zgn臋biony, bo nie wiedzia艂, co ma teraz powiedzie膰. Ale po chwili zawo艂a艂: 鈥A ja wam poka偶臋, 偶e mia艂em racj臋! P贸jd臋 z powrotem do tamtego miejsca, p贸jd臋 t膮 drog臋, kt贸r膮 wskaza艂em i dojd臋 w ko艅cu do znacznie lepszego miasta!鈥
鈥 Lepszego miasta, tak, lepszego miasta 鈥 pisn膮艂 Laje.
Eino tylko za艣mia艂 si臋 z艂o艣liwie. - Spr贸buj, spr贸buj - powiedzia艂. Przecie偶 wiesz, 偶e po drodze po偶r膮 ci臋 dzikie zwierz臋ta i nigdzie nie dojdziesz. Jest ju偶 za p贸藕no, 偶eby si臋 cofa膰, rozumiesz? Za p贸藕no, 偶eby si臋 cofa膰!
鈥 Za p贸藕no 鈥 przytakn膮艂 Laje powa偶nie.
鈥 A ja p贸jd臋 鈥 upiera艂 si臋 Aho.
I rzeczywi艣cie Aho poszed艂. Na pocz膮tku walczy艂 dzielnie ze zwierz臋tami, ale w ko艅cu one by艂y silniejsze. Dziki nied藕wied藕 zadusi艂 Aho i po偶ar艂 go w mgnieniu oka. I tak Aho nigdy nie dosta艂 si臋 do lepszego miasta, o kt贸rym marzy艂.
Obaj bracia dowiedzieli si臋 o smutnym losie Aho od znajomych ptak贸w. Zmartwili si臋, ale nic nie mo偶na by艂o poradzi膰. Eino powiedzia艂 tylko: 鈥Przecie偶 m贸wi艂em鈥.
Laje zmartwi艂 si臋 niezmiernie, bo kocha艂 swojego brata Aho i bardzo si臋 czu艂 pokrzywdzony jego 艣mierci膮. Pracowali wi臋c razem, w trudzie i ub贸stwie, a偶 nagle Laje nieoczekiwanie kt贸rego艣 dnia powiedzia艂: 鈥Id臋鈥.
鈥 Dok膮d?! 鈥 krzykn膮艂 Eino.
鈥 Id膮 tam, gdzie Aho - powiedzia艂 Laje. - Szuka膰 lepszego miasta.
鈥 Chyba zwariowa艂e艣! 鈥 wrzasn膮艂 Eino. 鈥 Chcesz 偶eby i ciebie nied藕wied藕 zadusi艂?!
鈥 Nie chc臋, 偶eby mnie nied藕wied藕 zadusi艂 鈥 powiedzia艂 Laje. 鈥 Chc臋 znale藕膰 lepsze miasto.
鈥 Ale wiesz, co si臋 sta艂o z Aho!
鈥 Wiem. Ale mo偶e mnie si臋 uda.
鈥 Nie uda ci si臋! Co ci strzeli艂o do g艂owy?! Zawsze przecie偶 przyznawa艂e艣 mi racj臋!
鈥 A teraz chc臋 i艣膰 szuka膰 lepszego miasta. 鈥 Nied藕wied藕 ci臋 po偶re!
鈥 Mo偶e po偶re, a mo偶e nie po偶re. Przecie偶 musi by膰 jakie艣
lepsze miasto na 艣wiecie.
鈥 Jeste艣 wariatem - krzykn膮艂 Eino - Nic mnie to nie obchodzi.
I Laje poszed艂 w drog臋. Niestety, na tym urywaj膮 si臋 nasze wiadomo艣ci. Nie wiemy, czy Laje dotar艂 do lepszego miasta, czy te偶 pad艂 ofiar膮 zwierz膮t, jak Aho. Nic w og贸le nie wiemy wi臋cej w tej sprawie. Gdyby kto艣 z was wiedzia艂, niech nam doniesie.
Opowie艣膰 o wielkim wstydzie
Muria by艂a c贸rk膮 rybaka ze wsi Kleo. By艂a prze艣liczna i mn贸stwo m艂odych, a tak偶e starych m臋偶czyzn zabiega艂o o ni膮. Muria mia艂a nieco sko艣ne oczy, w艂osy kasztanowe z miedzianym odcieniem, rz臋sy d艂ugie i czarne. Rio kocha艂 Muri臋 i wiedzia艂 o tym, 偶e jest ona naprawd臋 najpi臋kniejsza na 艣wiecie.
Muria lubi艂a troch臋 Rio, ale go nie kocha艂a. I nie martwi艂a si臋 bardzo, kiedy Rio wyjecha艂. Rio natomiast by艂 zrozpaczony. Musia艂 opu艣ci膰 wiosk臋, poniewa偶 wezwano go do s艂u偶by wojskowej. S艂u偶ba w wojsku jest ci臋偶ka i wyczerpuj膮ca. Prze艂o偶eni Rio nie byli okrutni, ale byli surowi 鈥 jak to w wojsku. Rio by艂 zaj臋ty od 艣witu ci臋偶k膮 s艂u偶b膮, kt贸ra ko艅czy艂a si臋 dopiero o zmierzchu. My艣la艂 o Murii bez przerwy i przez to zaniedbywa艂 si臋 w obowi膮zkach, 艣ci膮gaj膮c na siebie gniew zwierzchnik贸w i kary. Najlepiej by艂o w nocy, bo Muria przychodzi艂a do niego czasem we 艣nie, a we 艣nie kocha艂a go i by艂a dla niego lepsza ni偶 naprawd臋. Dlatego Rio wola艂 na og贸艂 sny od 偶ycia.
W wojsku 偶o艂nierze lubi膮 opowiada膰 sobie o dziewcz臋tach. Jeden z koleg贸w imieniem Pau zapyta艂 raz Rio: 鈥Powiedz mi, jak wygl膮da twoja dziewczyna?鈥
Rio zawaha艂 si臋. Pomy艣la艂, 偶e, 艣ci艣le bior膮c, Muria nie jest jego dziewczyn膮. Ale przysz艂o mu do g艂owy, 偶e Pau nie okre艣li艂 dok艂adnie, czy chodzi mu o dziewczyn臋 ze snu czy z 偶ycia. Ot贸偶 Muria ze snu by艂a jego dziewczyn膮. Dlatego Rio powiedzia艂: 鈥Jest bardzo pi臋kna鈥.
鈥 A jaki ma kolor oczu? - pyta艂 dalej Pau.
Teraz Rio chcia艂 odpowiedzie膰 i przywo艂a艂 w pami臋ci obraz Murii, aby przypomnie膰 sobie kolor jej oczu. I nagle ogarn臋艂o go przera偶enie. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e nie wie, jaki jest kolor oczu Muni. Na pr贸偶no wyt臋偶a艂 pami臋膰, na pr贸偶no si臋 skupia艂 鈥 nie wiedzia艂. M贸g艂, oczywi艣cie, odpowiedzie膰 .byle co, ale wyobrazi艂 sobie, 偶e by艂oby to nie艂adne wobec Murii, gdyby powiedzia艂 o niej co艣 nieprawdziwego. Dlatego my艣la艂 d艂ug膮 chwil臋, a Pau czeka艂 na odpowied藕. Wreszcie, czerwony ze wstydu, Rio szepn膮艂: 鈥Zapomnia艂em鈥.
Pau wybuchn膮艂 艣miechem. Nie by艂 on mo偶e ch艂opcem z艂ym, ale by艂 niem膮dry, a to przewa偶nie na jedno wychodzi. Dlatego natychmiast zacz膮艂 opowiada膰 g艂o艣no wszystkim kolegom, 偶e Rio zapomnia艂 koloru oczu swojej dziewczyny. Wszyscy 艣miali si臋 z Rio i powtarzali sobie t臋 wiadomo艣膰, a w ko艅cu zacz臋li uk艂ada膰 r贸偶ne wierszyki o Rio i Murii. Mieli z tego mn贸stwo uciechy, a Rio nie艣mia艂y i smutny, nie umia艂 odpowiada膰 na ich docinki i coraz bardziej si臋 gn臋bi艂. Bez przerwy my艣la艂 o tym, jaki jest kolor oczu Murii i w 偶aden spos贸b nie m贸g艂 sobie przypomnie膰. M臋czy艂 si臋 okropnie, wstydzi艂 i rozpacza艂, bo mu si臋 wydawa艂o, 偶e skoro kocha Muri臋, to powinien o takich rzeczach pami臋ta膰. Po pewnym czasie usiad艂 i napisa艂 taki list.
Moja mi艂a Muriol Kocham ci臋 bardzo, tak samo jak zawsze. I bardzo si臋 wstydz臋, okropnie si臋 wstydz臋, bo zapomnia艂em, jaki masz kolor oczu. Jest mi bardzo smutno, bo mo偶e sobie pomy艣lisz, 呕e ci臋 zapomnia艂em, albo 偶e ci臋 nie kocham naprawd臋. Ale ja ci臋 kocham naprawd臋 i pami臋tam doskonale, jak wygl膮dasz, tylko nie wiem, jaki masz kolor oczu. Bardzo ci臋 prosz臋, Murio, Murio, napisz mi, jaki masz kolor oczu, bo nie mog臋 wytrzyma膰 ze zmartwienia.
Napisa艂 ten list i chcia艂 go wys艂a膰, ale w ostatniej chwili pomy艣la艂 sobie, 偶e jednak by艂by to za wielki wstyd - przyzna膰 si臋 Murii, 偶e nie pami臋ta jej oczu. Podar艂 wi臋c list i wyrzuci艂. Potem m臋czy艂 si臋 znowu i, co gorsze, ilekro膰 Muria przychodzi艂a do niego we 艣nie, zapomina艂 przyjrze膰 si臋 dok艂adnie jej oczom, a potem rano ju偶 nie pami臋ta艂. Kupi艂 sobie farby i chcia艂 namalowa膰 z pami臋ci portret Murii, my艣l膮c, 偶e wtedy uda mu si臋 przypomnie膰 sobie jej oczy. Mia艂 trzysta barw w swoich farbach i wszystkie po kolei ogl膮da艂, ale doszed艂 do przekonania, 偶e 偶aden z tych kolor贸w nie jest kolorem oczu Murii. Portret 偶aden mu si臋 nie uda艂, mimo wielu pr贸b, bo Rio nie umia艂 malowa膰. Trapi艂 si臋 coraz wi臋cej i przez to coraz gorzej pe艂ni艂 swoj膮 s艂u偶b臋, a prze艂o偶eni coraz surowiej go karali. Rio ma艂o zwraca艂 na to uwagi, bo wszystkie inne rzeczy, poza kolorem oczu Murii, przesta艂y go obchodzi膰.
Dowiedzia艂 si臋, 偶e w miasteczku, gdzie przebywa艂 jego garnizon, mieszka wr贸偶ka, kt贸ra za pieni膮dze potrafi pokazywa膰 ka偶demu obraz ukochanych os贸b. Rio wybra艂 si臋 do wr贸偶ki i powiedzia艂, 偶e nie ma wcale pieni臋dzy, ale bardzo j膮 prosi, 偶eby wywo艂a艂a dla niego obraz ukochanej dziewczyny, powiedzia艂, 偶e zrobi wszystko co mo偶liwe, aby wynagrodzi膰 wr贸偶k臋 za jej prac臋.
Wr贸偶ka zapyta艂a z niech臋ci膮: 鈥濧 kiedy ta twoja dziewczyna
umar艂a?鈥
鈥 Ale偶 ona wcale nie umar艂a! - krzykn膮艂 Rio. - 呕yje w naszej wiosce.
鈥 G艂upi ch艂opcze - powiedzia艂a wr贸偶ka zniecierpliwiona. 鈥
Czy ci nie powiedziano, 偶e ja wywo艂uj臋 tylko obrazy umar艂ych?
鈥 Nie 鈥 szepn膮艂 Rio przera偶ony. - Nikt mi nie powiedzia艂. Ale dlaczego? Przecie偶 艂atwiej pokaza膰 偶ywego ni偶 umar艂ego.
鈥 Jeste艣 g艂upi jak but - sykn臋艂a wr贸偶ka. - Wr贸偶ki maj膮 w艂adz臋 nad umar艂ymi, ale nie nad 偶ywymi. 呕ywi pokazuj膮 si臋 sami, kiedy chc膮, a kiedy nie chc膮, nie pokazuj膮 si臋. Umarli ani chc膮 czego, ani nie chc膮, dlatego my, wr贸偶ki, mo偶emy nimi kierowa膰.
鈥 I na to nie ma rady?
鈥 Na to nie ma rady.
鈥 Wi臋c co mam zrobi膰, a偶eby sobie przypomnie膰 kolor oczu Murii?
鈥 Jak to, ty durniu, nie pami臋tasz, jak wygl膮da twoja ukochana?
鈥 Ale偶, pami臋tam doskonale - wo艂a艂 Rio - nie pami臋tam tylko koloru jej oczu.
鈥 A jaki ma kolor w艂os贸w?
Rio stan膮艂 os艂upia艂y. Usi艂owa艂 sobie przypomnie膰 kolor w艂os贸w Murii i nie m贸g艂. Znowu daremnie nat臋偶a艂 pami臋膰 - nic nie wychodzi艂o.
Wr贸偶ka 艣mia艂a si臋 szyderczo. 鈥艁adnie j膮 kochasz, nie wiesz nawet jaki ma kolor w艂os贸w. To powiedz, jaki ma kszta艂t nosa?鈥
Teraz okaza艂o si臋, 偶e Rio i tego nie wiedzia艂. Nie wiedzia艂 tak偶e, w jakich sukniach Muria chodzi, czy nosi kolczyki w uszach, jakie ma d艂onie... W og贸le nic nie wiedzia艂. Wr贸偶ka 艣mia艂a si臋 coraz g艂o艣niej, a Rio kurczy艂 si臋 i mala艂 ze wstydu i robi艂 si臋 coraz mniejszy. Zapewnia艂, 偶e doskonale pami臋ta, jak Muria wygl膮da i rzeczywi艣cie z najwi臋ksz膮 艂atwo艣ci膮 przywo艂ywa艂 jej wyra藕ny obraz w pami臋ci, a mimo to nie m贸g艂 sobie przypomnie膰 偶adnego szczeg贸艂u. Wreszcie krzykn膮艂 rozpaczliwie: 鈥Kocham Muri臋, kocham Muri臋!鈥 - i wybieg艂 od wr贸偶ki. Okaza艂o si臋 jednak, 偶e wstyd go tak skurczy艂, i偶 mia艂 teraz wielko艣膰 zaledwie palca doros艂ego cz艂owieka. Z pocz膮tku wi臋c bieg艂 ulic膮 nie dostrzegany, ale po jakim艣 czasie kto艣 spostrzeg艂 male艅kiego cz艂owieka i ca艂y t艂um zacz膮艂 go ogl膮da膰 i dziwowa膰 si臋 nad jego wzrostem.
Jeszcze nikt nie najad艂 si臋 tyle wstydu naraz - i to tylko za to, 偶e przedtem si臋 tak zawstydzi艂. Rio z trudem wydosta艂 si臋 wreszcie spo艣r贸d t艂umu gapi贸w i wpad艂 do koszar, gdzie ca艂a kompania zacz臋艂a si臋 pok艂ada膰 ze 艣miechu na widok takiej przemiany. Przybieg艂 oficer i zobaczywszy, co si臋 dzieje, kaza艂 zamkn膮膰 Rio do aresztu. Boj膮c si臋, 偶eby nie uciek艂 ze zwyk艂ego aresztu przez szpar臋 w drzwiach, zrobiono mu specjalny areszt w pude艂ku po konserwach owocowych. By艂o tam okropnie lepko i brudno, ale Rio by艂 tak nieszcz臋艣liwy, 偶e nie zwr贸ci艂 na to uwagi. Wydobyli go nast臋pnego dnia i postawili przed s膮dem, z艂o偶onym z dwudziestu oficer贸w. Rio sta艂 sam jeden, male艅ki jak palec przed dwudziestoma oficerami, a oficerowie byli do tego bardzo wysocy, stosownie do swojej rangi. Pokazywali sobie palcami ma艂ego wi臋藕nia, kpili z niego i mierzyli linijk膮. Potem zacz臋li go s膮dzi膰.
鈥 Dlaczego jeste艣 taki ma艂y? 鈥 zapyta艂 go surowo s臋dzia.
鈥 Jestem ma艂y, bo zmala艂em 鈥 powiedzia艂 Rio. 鈥 Przedtem by艂em du偶y.
鈥 A dlaczego zmala艂e艣?
鈥 Zmala艂em ze wstydu 鈥 powiedzia艂 Rio.
鈥 Dlaczego si臋 wstydzi艂e艣?
鈥 Wstydzi艂em si臋, bo nie wiedzia艂em, jaki kolor oczu ma Muria.
鈥 No to co? 鈥 powiedzia艂 s臋dzia. 鈥 Ja te偶 nie wiem, jaki Muria ma kolor oczu, a wcale si臋 nie wstydz臋.
鈥 Ale pan s臋dzia nie kocha Murii, a ja kocham 鈥 powiedzia艂 Rio.
鈥 A czy znasz regulamin wojskowy? Czy wiesz o tym, 偶e w paragrafie dwunastym regulaminu powiedziane jest, 偶e 偶o艂nierzowi nie wolno si臋 wstydzi膰, bo mo偶e wtedy si臋 zmniejszy膰 i tym samym os艂abi膰 swoj膮 zdolno艣膰 bojow膮?
鈥 Xak 鈥 przyzna艂 Rio ze skruch膮 鈥 wiem o tym. Rio wiedzia艂, bo rzeczywi艣cie by艂 taki paragraf w regulaminie i nauczono go tego w wojsku.
鈥 Wi臋c w tej chwili przesta艅 si臋 wstydzi膰!
鈥 Nie mog臋 鈥 powiedzia艂 Rio - bo teraz ju偶 coraz bardziej si臋 wstydz臋.
鈥 Czego si臋 teraz wstydzisz?
鈥 Teraz si臋 wstydz臋, 偶e jestem taki ma艂y, a wstydz膮c si臋, robi臋 si臋 coraz mniejszy. I tak bez ko艅ca.
S臋dziowie popatrzyli na niego. Rio rzeczywi艣cie w ci膮gu tego przes艂uchania zmniejszy艂 si臋 jeszcze bardziej i teraz by艂 prawie niewidoczny. S臋dziowie odbyli kr贸tk膮 narad臋 i uroczy艣cie og艂osili wyrok:
鈥 呕o艂nierz Rio jest skazany na zanik przez zawstydzenie!
Wyrok nie podlega apelacji.
Rio, kiedy us艂ysza艂 ten wyrok, zawstydzi艂 si臋 tak bardzo, 偶e zacz膮艂 male膰 w przy艣pieszonym tempie i po kilku minutach znik艂 z oczu s臋dziom. Kto艣 szybko wyci膮gn膮艂 lup臋 i zacz臋li go szuka膰 na stole, ale nie znale藕li. Przynie艣li mikroskop i dalej szukali, ale te偶 bez wyniku. W ko艅cu dali spok贸j. Rio zmala艂 do ko艅ca.
Dziwna historia Rio roznios艂a si臋 szybko po kraju i niebawem trafi艂a do rodzinnej wioski Rio. Przyjaciele i koledzy powtarzali sobie wiadomo艣膰. Wkr贸tce dowiedzia艂a si臋 i Muria. Przyjaci贸艂ka powiedzia艂a jej, 偶e Rio zupe艂nie zmala艂 ze wstydu i nikt go ju偶 nigdy nie zobaczy. Muria bardzo si臋 zdziwi艂a i podnios艂a oczy na przyjaci贸艂k臋. Mia艂a du偶e oczy niebieskiego koloru.
Trzy bajki o identyczno艣ci
Bajka syryjska o wr贸blu i 艂asiczce
Wr贸bel 艣ciga艂 si臋 z 艂asiczk膮: kto szybciej przebiegnie drog臋 od strumyka do drzewa, dostanie trzy orzechy od drugiego zawodnika. Wr贸bel skaka艂 i 艂asiczk膮 skaka艂a. Wr贸bel przybieg艂 pierwszy. 艁asiczk膮 w krzyk:
鈥 Nie uznaj臋 tego wy艣cigu, oszuka艂e艣 mnie!
鈥 Jak偶e ci臋 mog艂em oszukiwa膰 - odpar艂 wr贸bel 鈥 skaka艂em na oczach wszystkich! (a by艂 tam tak偶e nietoperz i zaj膮c).
鈥 Oszuka艂e艣 mnie - upiera艂a si臋 艂asiczk膮, - bo jeste艣 ma艂y, a nikt nie m贸g艂by uwierzy膰, 偶e taki ma艂y mo偶e tak szybko skaka膰!
鈥 Chod藕my do s臋dziego - powiedzia艂 wr贸bel.
Poszli. S臋dzi膮 by艂 stary wielb艂膮d. Wys艂uchawszy stron, powiedzia艂: - Nie by艂o oszustwa, bo oszustwo polega na tym, 偶e si臋 m贸wi co艣 nieprawdziwego, a wr贸bel nic nieprawdziwego nie powiedzia艂. A wi臋c wr贸bel ma racj臋 i powinien dosta膰 trzy orzechy.
艁asiczk膮 jednak nie by艂a zadowolona i upiera艂a si臋, 偶e trzeba znale藕膰 innego s臋dziego. Wr贸bel, pewny swego, zgodzi艂 si臋, cho膰 szydzi艂 g艂o艣no z g艂upoty 艂asiczki.
Drugim s臋dzi膮 by艂a sowa. Wys艂uchawszy stron, powiedzia艂a: - Wielb艂膮d ma racj臋 w przes艂ance, ale konkluzj臋 fa艂szywie wyci膮gn膮艂. Bo to prawda, 偶e si臋 oszukuje przez to, i偶 si臋 co艣 nieprawdziwego m贸wi, ale m贸wi si臋 nie tylko s艂owami, ale innymi znakami. Ot贸偶 wr贸bel jest ma艂y, a 艂asiczk膮 jest du偶a. Przez to wr贸bel daje zna膰, 偶e nie mo偶e skaka膰 tak szybko, jak 艂asiczka, czyli 偶e 艂asiczk膮 by艂a oszukana wygl膮dem wr贸bla, czyli wygl膮d wr贸bla oszuka艂 艂asiczk臋, czyli wr贸bel oszuka艂 艂asiczk臋, czyli 艂asiczk膮 ma racj臋, czyli 艂asiczk膮 wygra艂a, czyli wr贸bel powinien jej da膰 trzy orzechy. Trzy orzechy. - Tak powiedzia艂a sowa.
Teraz wr贸bel by艂 niezadowolony i j膮艂 si臋 k艂贸ci膰. - Nie dam orzech贸w - powiedzia艂 - bo przybieg艂em pierwszy!
鈥 Ale oszuka艂e艣 艂asiczk臋 - krzykn臋艂a sowa.
鈥 Nic nie powiedzia艂em - k艂贸ci艂 si臋 wr贸bel.
鈥 Oszuka艂e艣 j膮 wygl膮dem 鈥 powt贸rzy艂a sowa.
鈥 Taki si臋 urodzi艂em 鈥 odpar艂 wr贸bel 鈥 i nie odpowiadani za sw贸j wygl膮d.
鈥 Odpowiadasz czy nie, to nie ma znaczenia - hukn臋艂a sowa, ju偶 bardzo zdenerwowana zuchwalstwem wr贸bla - do艣膰, 偶e masz wygl膮d jaki masz, a ten wygl膮d oszuka艂 艂asiczk臋!
鈥 Mo偶e m贸j wygl膮d oszuka艂 艂asiczk臋, ale ja nie oszuka艂em 艂asiczki 鈥 krzycza艂 wr贸bel, czerwony ze z艂o艣ci, - bo ja nie jestem swoim wygl膮dem!
鈥 A kto jest twoim wygl膮dem? - zapyta艂a sowa z艂o艣liwie, ju偶 uspokojona, bo widzia艂a, 偶e wr贸bel pl膮cze si臋 w odpowiedziach.
鈥 Nikt nie jest - powiedzia艂 wr贸bel, ale ju偶 niepewnie.
鈥 Je艣li nikt nie jest, to znaczy, 偶e nikt nie oszuka艂 艂asiczki, czyli 偶e 艂asiczka nie zosta艂a oszukana. Ale ju偶 si臋 zgodzi艂e艣, 偶e zosta艂a oszukana!
Wr贸bel nie wiedzia艂 ju偶, co ma powiedzie膰. Musia艂 da膰 艂asiczce trzy orzechy, a na dobitk臋 za oszustwo skazano go na dwadzie艣cia pi臋膰 lat wi臋zienia.
Wydaj膮c wyrok sowa powiedzia艂a: - Nie wygl膮daj na s艂abszego ni偶 jeste艣, chyba 偶e nie ma s臋dziego w pobli偶u.
Bajka koptyjska o w臋偶u logiku
艢wi臋ty Tomasz aposto艂 w臋drowa艂 przez pustyni臋 i spotka艂 w臋偶a i zdumia艂 si臋. - Czy w膮偶 mo偶e 偶y膰 na pustyni?
鈥 Mo偶e - powiedzia艂 w膮偶 - skoro 偶yje; jak wiadomo, to, co
jest, mo偶e by膰.
鈥 A czy w膮偶 mo偶e 偶y膰 bez wody? - zapyta艂 艣wi臋ty.
鈥 Mo偶e, skoro 偶yje - powiedzia艂 w膮偶 i doda艂 z艂o艣liwie -
moja odpowied藕 na pierwsze pytanie zawiera艂a w spos贸b oczywisty odpowied藕 na pytanie drugie, czyli pytanie drugie zada艂e艣, drogi przyjacielu, zupe艂nie zbytecznie, czyli by艂o ono redundantne, czyli etc.
鈥 Co chcesz powiedzie膰 przez zwrot 鈥瀍tc鈥? - spyta艂 艣wi臋ty.
鈥 Chc臋 powiedzie膰, 偶e nie jeste艣 bardzo m膮dry 鈥 wyja艣ni艂 w膮偶.
鈥 Dlaczego wi臋c u偶y艂e艣 s艂贸w 鈥瀍tc鈥 zamiast s艂贸w 鈥nie jeste艣 bardzo m膮dry鈥?
鈥 Bo nie chcia艂em ci臋 urazi膰 m贸wi膮c 鈥nie jeste艣 bardzo m膮dry鈥, a nie chcia艂em, bo jestem osobnikiem o wytwornych manierach.
鈥 Ale w ko艅cu powiedzia艂e艣 鈥 upiera艂 si臋 艣wi臋ty.
鈥 Bo si臋 tego domaga艂e艣 - odpar艂 w膮偶.
鈥 Czyli ju偶 nie jeste艣 osobnikiem o wytwornych manierach!
鈥 Owszem, jestem, bo powiedzia艂em, 偶e nie jeste艣 bardzo m膮dry tylko dlatego, 偶e tego chcia艂e艣.
鈥 Ale偶 wcale nie chcia艂em, by艣 mi to powiedzia艂, ale tylko, by艣 mi wyja艣ni艂 sens s艂贸w 鈥瀍tc鈥.
鈥 Ale taki by艂 w艂a艣nie sens tych s艂贸w.
鈥 Ale ja tego nie wiedzia艂em uprzednio, czyli nie mog艂em chcie膰 tego, by艣 mi powiedzia艂, 偶e nie jestem bardzo m膮dry. A je艣li osobnik o wytwornych manierach nie m贸wi takich rzeczy -jak twierdzisz 鈥 to nie m贸wi ich w 偶adnych okoliczno艣ciach.
鈥 Czyli k艂amie w razie potrzeby? - spyta艂 w膮偶.
鈥 W艂a艣nie tak - odrzek艂 艣wi臋ty. - A wi臋c nie jeste艣 osobnikiem o wytwornych manierach.
鈥 Mo偶e nie - powiedzia艂 w膮偶 po namy艣le - ale mam racj臋.
鈥 Nie masz racji, bo powiedzia艂e艣 przedtem, 偶e jeste艣 osobnikiem o wytwornych manierach, a teraz sam si臋 z tego wycofa艂e艣.
鈥 Ale mam racj臋 we wszystkich innych sprawach - zapewni艂 w膮偶 (zacytowa艂 przy tym pewien werset z Ewangelii, nie wiadomo jednak jaki).
鈥 je艣li nie masz racji w jednej, to we wszystkich innych sprawach jeste艣 podejrzany - odpar艂 艣wi臋ty - w szczeg贸lno艣ci w kwestii, czy ja jestem bardzo m膮dry, czy nie.
Wtedy w膮偶 ugryz艂 艣wi臋tego i powiedzia艂: - W膮偶 dowodzi gryzieniem, 偶e ma racj臋. A kto umrze od uk膮szenia w臋偶a, nie ma racji, bo nie偶ywi z definicji racji nie maj膮!
艢wi臋ty wszelako nie umar艂 i kulej膮c doszed艂 do Indii. Tam przekona艂 wielu ludzi, 偶e mia艂 racj臋, chocia偶 w innych sprawach ni偶 te, o kt贸re k艂贸ci艂 si臋 z w臋偶em.
Bajka perska o sprzedawcy os艂a
Pewien bardzo ubogi handlarz imieniem ibn Amad mia艂 r贸wnie ubogiego os艂a, kt贸rego u偶ywa艂 do przewo偶enia swoich r贸wnie ubogich towar贸w. Popad艂 wszelako w tak膮 bied臋 (z przyczyn, kt贸rych rozwa偶a膰 nie b臋dziemy), 偶e nie mia艂 ju偶 czym handlowa膰, tym samym osio艂 by艂 mu ju偶 niepotrzebny. Na pocz膮tku przesta艂 go karmi膰 鈥 bo po c贸偶 karmi膰 niepotrzebne zwierz臋? - potem jednak postanowi艂 go sprzeda膰. Osio艂 by艂 wychudzony, chory, nieszcz臋艣liwy i ledwo na nogach si臋 trzyma艂. Handlarz jednak zaprowadzi艂 go na targ i krzycza艂 g艂o艣no: - Sprzedaj臋 os艂a, sprzedaj臋 os艂a! Krzycza艂 d艂ugo, a偶 w ko艅cu pewien urz臋dnik imieniem Firu kupi艂 od niego os艂a za male艅k膮 sum臋, kt贸ra wystarcza艂a ledwo na zakup miseczki ry偶u. W chwili jednak, gdy urz臋dnik wr臋cza艂 zap艂at臋, osio艂 doszed艂 do wniosku, 偶e 偶ycie mu zbrzyd艂o i zdech艂. Handlarz w tej偶e chwili wyrwa艂 owe grosze z r臋ki urz臋dnika i szybko odszed艂, daj膮c do zrozumienia, 偶e sprawa jest za艂atwiona. Urz臋dnik jednakowo偶 nie da艂 za wygran膮, dogoni艂 go z wrzaskiem i za偶膮da艂 zwrotu pieni臋dzy, a gdy handlarz odmawia艂, uda艂 si臋 do s臋dziego, aby wymusi膰 zwrot got贸wki.
鈥 Sprzeda艂e艣 zdech艂ego os艂a 鈥 powiedzia艂 s臋dzia surowo do handlarza - a zdech艂y osio艂 nie jest os艂em. A wi臋c krzycz膮c 鈥sprzedaj臋 os艂a鈥 pope艂ni艂e艣 oszustwo!
鈥 Jak偶e to zdech艂y osio艂 nie jest os艂em? - zapyta艂 handlarz.
鈥 Nie jest i ju偶 鈥 stwierdzi艂 s臋dzia - ka偶dy to po艣wiadczy.
鈥 S臋dzia wybaczy, ale to sensu nie ma, co s臋dzia m贸wi 鈥 powiedzia艂 handlarz bezczelnie, chocia偶 spokojnie. - Je艣li s臋dzia m贸wi 鈥zdech艂y osio艂鈥, to s臋dzia zak艂ada, 偶e przymiotnik 鈥zdech艂y w pewien spos贸b kwalifikuje rzeczownik 鈥osio艂鈥, czyli 偶e zdech艂y osio艂 jest pewnym rodzajem os艂a, podobnie jak 鈥瀖艂ody osio艂鈥, 鈥m膮dry osio艂鈥, 鈥zdrowy osio艂鈥.
Sam jeste艣 pewnym rodzajem os艂a! - wrzasn膮艂 s臋dzia i kaza艂 zuchwalca o膰wiczy膰. W czasie ch艂osty handlarz, rzecz jasna, zmieni艂 pogl膮d i uzna艂, 偶e zdech艂y osio艂 nie jest rodzajem os艂a. Nadal jednak upiera艂 si臋, 偶e nale偶膮 mu si臋 pieni膮dze, gdy偶 sprzeda艂 zw艂oki os艂a, i sprawa zn贸w znalaz艂a si臋 przed obliczem s臋dziego.
鈥 A c贸偶 to s膮 zw艂oki os艂a? - zapyta艂 s臋dzia handlarza, bardzo os艂abionego bastonad膮.
鈥 Jest to rzecz, kt贸ra by艂a os艂em.
鈥 Ale ju偶 nie jest os艂em?
鈥 W艂a艣nie.
鈥 Teraz m贸wisz ogromne g艂upstwa - rzek艂 s臋dzia. - Je艣li pewna rzecz nie jest os艂em, to nigdy te偶 os艂em nie by艂a, gdy偶 m贸wi膮c, 偶e ta w艂a艣nie rzecz by艂a os艂em, zak艂adasz nadal, 偶e jest to ta sama rzecz, czyli 偶e ta sama rzecz mo偶e by膰 czym艣 i tym samym zarazem nie by膰, a mimo to by膰 t膮 sam膮 rzecz膮. Popadasz przeto w sprzeczno艣膰 i za to zostaniesz wych艂ostany powt贸rnie!
Drugiego bato偶enia handlarz jednak nie wytrzyma艂 i umar艂, po czym uda艂 si臋 na s膮d po艣miertny pod przewodnictwem archanio艂a imieniem Kezef. Archanio艂 zbadawszy spraw臋 doszed艂 do wniosku, 偶e wymaga ona wi臋kszych kompetencji i w艂adzy, i odes艂a艂 j膮 do archanio艂a wy偶szej rangi, ten za艣 zn贸w wy偶ej j膮 przekaza艂, a偶 w ko艅cu musia艂 j膮 wzi膮膰 w swoje r臋ce sam wielki serafin. Widoczne by艂o bowiem, 偶e rzecz wymaga subtelnych odr贸偶nie艅 filozoficznych, serafin za艣, inaczej ni偶 archanio艂, antycypowa艂 odr贸偶nienia, kt贸re nie by艂y jeszcze znane na rynku perskim.
鈥 Wszystko zale偶y od tego - t艂umaczy艂 handlarzowi - czy b臋dziemy interpretowa膰 sp贸r wedle zasad kartezja艅skich, czy raczej arystotelesowskich. W kartezja艅skiej interpretacji zw艂oki os艂a s膮 istotnie by艂ym os艂em, chocia偶 popsutym pod wieloma wzgl臋dami, a zdech艂y osio艂 jest pewnym rodzajem os艂a (jak twierdzi艂 handlarz), chocia偶 nie nadaje si臋 do u偶ytku takiego, jaki zwykle z os艂a bywa czyniony. Podobnie zepsuta uprz膮偶 konia jest nadal uprz臋偶膮, tyle 偶e niesprawn膮 i bezu偶yteczn膮. To ostatnie odr贸偶nienie wszelako - sprawny i niesprawny - jest techniczne, nie metafizyczne. Cia艂o os艂a jest maszyn膮, kt贸ra mo偶e si臋 zepsu膰 i przestaje dzia艂a膰, niemniej ci膮g艂o艣膰 jej fizycznego bytu nie doznaje przerwy. Inaczej natomiast w (s艂usznej, jak dowiedziono) interpretacji hylemorficznej: zw艂oki os艂a nie s膮 by艂ym os艂em, ady偶 cia艂o os艂a jest cia艂em os艂a tylko tak d艂ugo, jak d艂ugo o偶ywia je dostosowana do艅 specyficznie dusza animalna. Tym samym s臋dzia w drugiej fazie rozprawy mia艂 racj臋 i ch艂osta numer dwa ma wyra藕ne uzasadnienie. Z drugiej strony, przy tym za艂o偶eniu s臋dzia nie powinien by艂, w pierwszej fazie rozprawy, u偶ywa膰 wyra偶enia 鈥zdech艂y osio艂鈥, gdy偶 sugerowa艂 tym samym -jak handlarz trafnie zauwa偶y艂 - 偶e 贸w zew艂ok jest pewnym rodzajem os艂a, a to by艂 b艂膮d. St膮d s臋dzia w pierwszej fazie rozprawy, w tym sensie pob艂膮dzi艂, i偶 nie m贸g艂 nale偶ycie wyroku swego uzasadni膰 (cho膰 wyrok sam by艂 s艂uszny i by艂by prawomocny, gdyby s臋dzia potrafi艂 go nale偶ycie uzasadni膰); przez to s臋dzia pierwsz膮 ch艂ost臋 sam swoim b艂臋dem inwalidowa艂. Ale druga ch艂osta by艂a przyczynowo zale偶na od pierwszej, a wprowadziwszy na pocz膮tku konfuzj臋 poj臋ciow膮, s臋dzia nie m贸g艂 oczekiwa膰 nale偶ytego przebiegu procesu. Dlatego, chocia偶 handlarz winien jest karygodnego trzymania si臋 b艂臋dnej doktryny kartezja艅skiej (jak nale偶y wnosi膰 z jego argument贸w), to jednak s臋dzia te偶 nie jest bez winy, albowiem nie odr贸偶ni艂 obu doktryn wyra藕nie, mimo 偶e intencja jego by艂a trafna. W sumie zatem, za brak rozeznania, s臋dzia otrzyma ch艂ost臋 z r膮k archanio艂贸w, gdy tylko opu艣ci rejon sublunarny.
Handlarz obieca艂, 偶e skorzysta z pobytu w raju, aby uzupe艂ni膰 swoje wykszta艂cenie i zrozumie膰 ten wyrok, z kt贸rego poj膮艂 na razie tylko tyle, 偶e r贸wnie偶 s臋dziego ch艂osta czeka. Ta ostatnia wiadomo艣膰 uradowa艂a go, z czym nieopatrznie zdradzi艂 si臋 przed serafinem, kt贸ry go surowo upomnia艂, i偶 nie nale偶y cieszy膰 si臋 z cudzych niepowodze艅, cho膰by przez ofiar臋 zawinionych, i 偶e handlarz zas艂u偶y艂 zn贸w na baty, kt贸re mu tylko dlatego b臋d膮 darowane, 偶e baty ziemskie nie by艂y w sensie legalnym porz膮dnie uzasadnione. Co si臋 za艣 tyczy urz臋dnika, to sprawa jego zosta艂a od艂o偶ona sine die.
Klucz niebieski
albo
Opowie艣ci buduj膮ce z historii 艣wi臋tej zebrane ku pouczeniu i przestrodze
1. B贸g czyli Sprzeczno艣膰 mi臋dzy motywem i skutkami czyn贸w
B贸g uczyni艂 艣wiat dla chwa艂y swojej. Wiadomo艣膰 ta - z punktu widzenia Pisma 鈥 nie pozostawia w膮tpliwo艣ci, i co wi臋cej, nale偶y do najbardziej przyst臋pnych naszemu zrozumieniu. 艁atwo poj膮膰 w istocie, 偶e wielko艣膰, kt贸rej nikt nie mo偶e ogl膮da膰, czuje si臋 nieswojo. W艂a艣ciwie w tych warunkach nie ma si臋 ochoty by膰 wielkim - wielko艣膰 marnuje si臋 i niczemu nie s艂u偶y; nie warto by膰 wielkim w samotno艣ci raz na zawsze utrwalonej. W zupe艂nym osamotnieniu wolimy raczej grzeszy膰 i bez przeszk贸d spe艂nia膰 swoje zachcianki - ale i grzechu wtedy nie ma, na czym偶e bowiem mo偶e polega膰 grzech jednostki absolutnie i beznadziejnie izolowanej? Wynika st膮d, 偶e nie ma r贸偶nicy mi臋dzy grzesznikiem i 艣wi臋tym, je艣li 贸w jest jedynym, kt贸ry na 艣wiecie istnieje. 艢wi臋to艣膰 i ka偶da wielko艣膰 mo偶e si臋 realizowa膰 tylko w jakim艣 otoczeniu - 艣wi臋to艣膰 ludzka mo偶e istnie膰 cho膰by tylko ze wzgl臋du na Boga, ale 艣wi臋to艣膰 Boga samotnego? Dlatego najmniejsza szczypta pr贸偶no艣ci 鈥 a kt贸偶 jej nie ma? 鈥 wystarczy艂aby, 偶eby B贸g zapragn膮艂 艣wiat stworzy膰. Stworzy艂 go te偶 stosownie do swoich mo偶liwo艣ci i dopiero wtedy naprawd臋 sta艂 si臋 wielkim, bo zdoby艂 kogo艣, kto m贸g艂 go podziwia膰 i z kim m贸g艂 si臋 por贸wna膰 - jak偶e korzystnie! Nie dziwmy si臋; samotno艣膰 jest wynalazkiem okrutnym i sytuacj膮 bardziej stosown膮 dla piek艂a ni偶 dla owego miejsca, gdzie znajdowa艂 si臋 B贸g przed stworzeniem 艣wiata - miejsca niedok艂adnie nam wprawdzie znanego, ale uchodz膮cego w opinii powszechnej za nader korzystne. Samotno艣膰 tak膮 trudno nam zreszt膮 sobie wyobrazi膰, zwa偶ywszy, 偶e najdalej posuni臋ta samotno艣膰 ludzka jest zawsze samotno艣ci膮 od czego艣, co istnia艂o - jest pozbawieniem si臋 rzeczywisto艣ci istniej膮cej uprzednio i znanej; samotno艣膰 Boga przed stworzeniem 艣wiata nie mia艂a nawet wspomnienia, nie mog艂a wi臋c znale藕膰 pociechy w wyobra藕ni, w pami臋ci 鈥 ba! 鈥 w samym poczuciu osamotnienia, kt贸re przecie偶 wymaga 艣wiadomo艣ci w艂asnego przeciwie艅stwa czy dystansu wobec 艣wiata. Je艣li 艣wiat nie istnieje i nigdy nie istnia艂, nie ma r贸wnie偶 tego dystansu; nie ma w艂a艣ciwie samotno艣ci, bo nie ma wobec czego by膰 samotnym. Rozwa偶aj膮c spraw臋 z tego punktu widzenia, nie mo偶emy mie膰 w艂a艣ciwie pretensji do Boga o stworzenie 艣wiata, skoro by艂 to dla niego jedyny spos贸b wyrwania si臋 z przekl臋tego pustkowia.
Ale 鈥 przypominamy 鈥 chodzi艂o nie tylko o samotno艣膰. Chodzi艂o r贸wnie偶 o zaspokojenie 偶膮dzy chwa艂y. 呕膮dza chwa艂y nie cieszy si臋 dobr膮 opini膮 w艣r贸d publiczno艣ci o艣wieconej, a w ka偶dym razie manifestowanie jej nazbyt wyra藕ne uchodzi za rzecz nieeleganck膮. Ale sta艂o si臋. B贸g stworzy艂 艣wiat dla chwa艂y swojej i po艣pieszy艂 ludziom oznajmi膰 swoje motywy. Brak skromno艣ci skompensowa艂 godn膮 uznania szczero艣ci膮.
I c贸偶 鈥 powiecie mo偶e 鈥 motyw by艂 ma艂o chwalebny, a rezultaty pracy nieszczeg贸lnie zach臋caj膮ce. Nie mog臋 si臋 na to zgodzi膰. Nie twierdz臋, 偶e 艣wiat tak stworzony jest dzie艂em szczeg贸lnie udanym, a w ka偶dym razie mniemanie, 偶e zosta艂 zbudowany przez istot臋 absolutnie m膮dr膮 i wszechmocn膮, wydaje si臋 mocno przesadzone. A jednak 艣miem twierdzi膰, 偶e nawet taki - nosi on na sobie pewne pi臋tno wielko艣ci, nie waham si臋 nawet powiedzie膰: geniuszu. Jest 鈥 podobnie jak wiele produkt贸w ludzkich 鈥 dzie艂em chaotycznym, bez my艣li przewodniej, ma r贸wnie偶 fragmenty kiczowate, nieudolne, bez smaku; obcowanie z nim bywa cz臋sto niemile. A jednak - powtarzam - jest naprawd臋 wielkim, imponuj膮cym dzie艂em. Dowod贸w na to jest du偶o i jestem got贸w przedstawi膰 je w stosownej chwili. Faktem jest w ka偶dym razie - co jest spraw膮 g艂贸wn膮 przy ocenie 鈥 偶e 艣wiat nadaje si臋 do pewnej naprawy i 偶e przy olbrzymich wysi艂kach olbrzymiej masy ludzi mo偶na na nim dokona膰 malutkich zmian na lepsze; historia, wbrew wszystkiemu, daje pewne 艣wiadectwa przemawiaj膮ce za takim pogl膮dem.
Jaki st膮d mora艂? Ten oto i przera藕liwie banalny: warto艣ciowe wyniki mo偶na niekiedy osi膮gn膮膰 dzia艂aj膮c z niskich pobudek.
Czy bywa i odwrotnie? Owszem. 艢wiadczy o tym nast臋puj膮ca historia stosunk贸w mi臋dzy Bogiem a ludem Izraela.
2. Lud Izraela czyli Skutki bezinteresowno艣ci
Deklaruj膮c wielokrotnie swoj膮 szczeg贸ln膮 mi艂o艣膰 do ludu Izraela, B贸g w pewnej chwili o艣wiadczy艂 mniej wi臋cej tak (Deuter. 7.7.8.): Nie dlatego sprzymierzy艂em si臋 z wami w艂a艣nie, a nie z kim innym, 偶e jeste艣cie liczniejsi od pozosta艂ych narod贸w - przeciwnie, jeste艣cie, jak powszechnie wiadomo, liczebnie najs艂absi. Sprzymierzy艂em si臋 z wami dlatego, 偶e was sobie upodoba艂em.
Jest to jasne i jedynie rozs膮dne postawienie sprawy. Mi艂o艣膰 nie wymaga uzasadnienia. Czasem pr贸buje si臋 j膮 racjonalizowa膰, m贸wi si臋, 偶e kocha si臋 kogo艣, poniewa偶 jest taki, a nie inny, poniewa偶 to lub owo w tym kim艣 si臋 ceni, poniewa偶 ma te lub inne zalety itd. S膮 to zwyk艂e, niezr臋czne i zreszt膮 niepotrzebne usprawiedliwienia. Autentyczne upodobanie nie musi si臋 t艂umaczy膰 - wystarczy je stwierdzi膰; co艣 si臋 podoba dla niczego, bez 偶adnej racji, bezinteresownie. B贸g, moim zdaniem, post膮pi艂 uczciwie o艣wiadczaj膮c to swojemu ludowi. Wi臋cej jeszcze 鈥 wyjawiaj膮c swoje upodobanie bezinteresowne i ch臋膰 opieki niczym niezas艂u偶on膮 - podj膮艂 wobec swojego ludu pewne zobowi膮zania, kt贸re rych艂o mia艂y si臋 spe艂ni膰. W powiedzeniu tym B贸g zab艂ysn膮艂 -wyznajemy, 偶e zdarza艂o mu si臋 to tylko wyj膮tkowo - wielk膮 cnot膮 bezinteresowno艣ci.
I c贸偶 z tego? - zapytacie. Ot贸偶 to w艂a艣nie! C贸偶 z tego! Deklaracja by艂a wprawdzie z艂o偶ona ju偶 po wyzwoleniu z Egiptu, ale za to przed cesarstwem rzymskim, inkwizycj膮 hiszpa艅sk膮, spraw膮 Dreyfusa, Trzeci膮 Rzesz膮, ONR-em i kilkoma innymi okoliczno艣ciami podobnej natury.
Rozwa偶aj膮c spraw臋 na trze藕wo, trudno nie zauwa偶y膰, 偶e ta mi艂o艣膰 zupe艂nie bezinteresowna i te o艣wiadczenia o szczeg贸lnej opiece, jak膮 lud bo偶y mia艂 by膰 otoczony przez Stw贸rc臋, okaza艂y si臋 w skutkach dosy膰 nik艂ej warto艣ci. Nasuwa si臋 pytanie: czy jest w og贸le rzecz膮 偶yciow膮 liczy膰 na mi艂o艣膰 bezinteresown膮? Motyw by艂 szlachetny 鈥 bez w膮tpienia, albowiem mi艂o艣膰 za nic, upodobanie czyste oraz programowo, rzec mo偶na, pozbawione racji jest z pewno艣ci膮 najwy偶szym rodzajem upodobania. Motyw wi臋c szlachetny, a skutki op艂akane.
Mora艂: nie polegajmy na uczuciach bezinteresownych. Liczmy na wzajemno艣膰, a nie dobroczynno艣膰. Przyjmujmy obietnice tylko wtedy, kiedy obiecuj膮cy wie o tym, 偶e b臋dziemy mogli si臋 odp艂aci膰. Dziesi膮tki filozof贸w 鈥 z Tomaszem Hobbesem na czele - wykaza艂y skuteczno艣膰 tej zasady, nie m贸wi膮c ju偶 o 偶yciu codziennym. Liczmy na to, 偶e we藕miemy tyle, ile damy. 艢wiadczy o tym zreszt膮 samo Pismo, mianowicie historia Abla i Kaina.
3 Kain czyli Interpretacja zasady: ka偶demu wedle zas艂ug
Jak wiadomo, Kain by艂 rolnikiem, Abel natomiast pasterzem trzody. By艂o tedy na poz贸r rzecz膮 naturaln膮, 偶e pierwszy z艂o偶y艂 Bogu ofiar臋 z kukurydzy, lnu, burak贸w i tym podobnych p艂od贸w - drugi natomiast z t艂uszczu, mi臋sa, karaku艂贸w i combr贸w baranich. Ale by艂o, niestety, r贸wnie naturalne, 偶e z punktu widzenia cen rynkowych ofiara Abla stanowi艂a dar niepor贸wnanie wi臋kszy i 偶e ni膮 w艂a艣nie B贸g si臋 zainteresowa艂, a
na prezenty Kaina machn膮艂 wzgardliwie r臋k膮 i mo偶e nawet powiedzia艂 co艣 niezbyt grzecznego; nie ma zreszt膮 powodu s膮dzi膰, 偶e by艂 wegetarianinem 鈥 wtedy, by膰 mo偶e, sprawa przybra艂aby obr贸t zgo艂a przeciwny. W ka偶dym razie sta艂o si臋. Skutki znamy.
Ot贸偶 reakcja Boga na ofiary braci jest najlepsz膮 interpretacj膮 zasady: ka偶demu wedle zas艂ug. Zasada ta bowiem wskutek niefortunnego sformu艂owania by艂a t艂umaczona fa艂szywie. S艂owo 鈥zas艂ugi鈥 sugeruje mylnie, 偶e w rozdzielaniu zap艂aty uwzgl臋dnia si臋 tylko wysi艂ek cz艂owieka, ilo艣膰 pracy w艂o偶onej i dobr膮 wol臋. Przy takim systemie, oczywi艣cie, ofiary obu braci by艂yby r贸wne, bo ka偶dy da艂 to, co posiada艂 w rezultacie ustanowionego podzia艂u pracy: jeden kukurydz臋, drugi barany. Ale tu w艂a艣nie B贸g ujawni艂 istot臋 sprawiedliwo艣ci. Sprawiedliwo艣膰 w rozdziale zap艂aty nie mo偶e rozr贸偶nia膰 obiektywnych warunk贸w, w jakich praca, czy te偶 鈥zas艂ugi鈥 dochodz膮 do skutku - nie mo偶e bra膰 pod uwag臋 tego, 偶e kogo艣 los uczyni艂 rolnikiem, a nie hodowc膮 byd艂a. Uwzgl臋dnia tylko obiektywne rezultaty pracy. Ostatecznie Kain m贸g艂 chyba postara膰 si臋 o Co艣 lepszego; w najgorszym razie m贸g艂 okra艣膰 swojego brata i 艂up z艂o偶y膰 z kolei Bogu w ofierze; nie by艂oby to bardzo chwalebne, ale na pewno znacznie 艂agodniejsze w skutkach ni偶 to, co si臋 sta艂o, a zreszt膮 mo偶na s膮dzi膰, 偶e i B贸g patrzy艂by przez palce na drobne wykroczenie, z kt贸rego w ko艅cu odni贸s艂by sam po偶ytek. Ale Kain - nie! Chcia艂 by膰 uczciwy i przyni贸s艂, co mia艂, a potem nie wytrzyma艂 i nie m贸g艂 znie艣膰 niesprawiedliwo艣ci, jakiej dozna艂 w swoim przekonaniu. W艂a艣ciwie okaza艂 albo niekonsekwencj臋, albo ignorancj臋 i naiwno艣膰. Je艣li wiedzia艂 z g贸ry, na czym polega sprawiedliwo艣膰, a jednak zdecydowa艂 si臋 dzia艂a膰 uczciwie - powinien by艂 wytrwa膰 w tej roli do ko艅ca i nie da膰 si臋 unie艣膰 z艂o艣ci wobec fakt贸w, kt贸re da艂y si臋 艂atwo przewidzie膰. Je艣li nie wiedzia艂 鈥 okaza艂 naiwno艣膰 tak skrajn膮, 偶e w艂a艣ciwie nie warto si臋 nad nim litowa膰.
Mora艂: liczmy na zap艂at臋 wedle ceny rynkowej, a nie wedle tego, ile艣my si臋 natrudzili nad naszymi dzie艂ami. Rzecz dowiedziona przez wielu uczonych - w tym przez Karola Marksa - nie m贸wi膮c ju偶 o 偶yciu codziennym. Nasz przyjaciel lub brat we藕mie mo偶e pod uwag臋 nasz膮 dobr膮 wol臋, starania, wysi艂ki i rzetelne ch臋ci; ale nie przyjaciel i nie brat wymierzy nam sprawiedliwo艣膰, kt贸ra jest dzie艂em spo艂ecznym lub boskim, kt贸ra w ka偶dym razie jest prawem, licz膮cym skutki naszych dzia艂a艅, a nie nasze intencje. Trzymaj膮c si臋 tej zasady, mo偶emy przysporzy膰 sobie niema艂o szcz臋艣cia: ka偶dy grosz niespodziewany ponad cen臋 rynkow膮 b臋dziemy uwa偶ali za nadzwyczajny u艣miech losu; dop贸ki natomiast liczymy z g贸ry, 偶e dostaniemy go wbrew sprawiedliwo艣ci, 偶yjemy w bezustannym rozgoryczeniu, 偶ywimy 偶al do ca艂ego 艣wiata i w ko艅cu mo偶emy w艂asnego brata zamordowa膰 ze z艂o艣ci.
4. Noe czyli Pokusy solidarno艣ci
Kiedy B贸g po偶a艂owa艂 wreszcie poniewczasie, 偶e stworzy艂 by艂 ludzki gatunek, i przera偶ony skutkami w艂asnej lekkomy艣lno艣ci postanowi艂 potopi膰 nieudane swoje podobizny, uzna艂, jak wiadomo, Noego za jedyn膮 figur臋 godn膮 ocalenia. Pope艂ni艂 przy tym jedn膮 nierozwag臋 i jedn膮 niesprawiedliwo艣膰. Nierozwag臋 - bo m贸g艂 byl ju偶 na tyle zna膰 ludzi, aby przewidzie膰, 偶e je艣li cho膰 jedna para ludzka zostanie na ziemi, wszystko si臋 zacznie od nowa i po paru latach wr贸c膮 wszystkie k艂opoty. Niesprawiedliwo艣膰 鈥 bo zez艂o艣ci艂y go tylko ludzkie zbrodnie, wi臋c po co przy okazji wyt臋pi艂 wszystkie zwierz臋ta, kt贸re w ko艅cu nie by艂y winne.
Ale nie wdawajmy si臋 w te roztrz膮sania. Chodzi o co innego. Chodzi o Noego.
Noe by艂 lizusem bez miary. Je偶eli nauczyciel, o kt贸rym sk膮din膮d wiadomo, 偶e jest nader pop臋dliwy, zawistny, m艣ciwy i sk艂onny do z艂o艣ci, rzuca gromy na ca艂膮 klas臋, a tylko jednego ucznia obsypuje pochwa艂ami, mo偶na si臋 domy艣la膰 bez trudu, jakich rozmiar贸w si臋ga s艂u偶alcze lizusostwo tak uprzywilejowanego wychowanka. Ale i Noe mia艂 iskr臋 uczciwo艣ci w sercu. Dop贸ki zatargi z Panem ko艅czy艂y si臋 tylko na krzyku i pogr贸偶kach, wkrada艂 si臋 w jego 艂aski, nadskakiwa艂 mu i pochlebia艂. Ale wreszcie zobaczy艂, 偶e rzecz przybiera obr贸t powa偶ny - chodzi艂o ju偶 o 偶ycie ludzko艣ci. Noe rozmy艣la艂 d艂ugo nad swoj膮 sytuacj膮: z jednej strony elementarna solidarno艣膰 ludzka nie pozwala艂a mu odcina膰 si臋 od swoich braci i si贸str zagro偶onych zag艂ad膮 i korzysta膰 z opieki tego samego tyrana, kt贸ry niszczy ca艂膮 jego rodzin臋 i przyjaci贸艂. 鈥Cz艂owiek uczciwy -m贸wi艂 sobie 鈥 powinien w tej sytuacji p贸j艣膰 razem ze skazanymi i podzieli膰 ich los zamiast przyjmowa膰 s艂u偶b臋 u prze艣ladowcy. Je艣li nawet byli winni, jest nieprzyzwoito艣ci膮 opuszcza膰 ich wszystkich w nieszcz臋艣ciu i ratowa膰 w艂asn膮 sk贸r臋. Mimo wszystko - my艣la艂 - jestem bardziej cz艂owiekiem ni偶 bogiem i obowi膮zuje mnie solidarno艣膰 ludzka. Ale z drugiej strony - ja w艂a艣nie teraz jestem jedyn膮 szans膮 odrodzenia ludzko艣ci鈥. B贸g mu bowiem oznajmi艂 wyra藕nie, 偶e nie zamierza nikogo pr贸cz niego i jego najbli偶szej rodziny (jednak z wy艂膮czeniem braci i si贸str) pozostawi膰 z pogromu. 鈥濿obec tego - m贸wi艂 sobie Noe - je艣li zdecyduj臋 si臋 na 艣mier膰 dobrowoln膮 w imi臋 braterstwa ludzkiego, zniszcz臋 jedyn膮 mo偶liwo艣膰 odrodzenia 艣wiata; a przecie偶, je艣li nie jest to 艣wiat najlepiej urz膮dzony, to jednak warto, 偶eby istnia艂鈥 Oto wi臋c dylemat Noego - pope艂ni膰 zdrad臋 lub spowodowa膰 koniec 艣wiata. Nikt jeszcze nie sta艂 wobec tak okrutnego wyboru; nikomu nie przytrafi艂a si臋 sytuacja taka, i偶 los ludzko艣ci le偶y dos艂ownie w jego mocy, a zarazem i偶 ocali膰 ludzko艣膰 mo偶e on tylko w艂asnym poha艅bieniem moralnym. 鈥Co prawda 鈥 my艣la艂 Noe - je艣li zdecyduj臋 si臋 w ko艅cu na 艣mier膰 dla ocalenia przed sob膮 samym w艂asnej twarzy - nikt nie b臋dzie wi臋cej cierpia艂, bo przecie偶 nie mia艂oby sensu powiedzie膰, 偶e wyrz膮dzam krzywd臋 swoim nie istniej膮cym potomkom z tej racji, 偶e nigdy nie zaistniej膮, a w roku 1749 od stworzenia 艣wiata (taka jest dok艂adna data potopu), czyli 艣ci艣le, w roku 2011 przed narodzeniem Chrystusa, by艂oby naiwno艣ci膮 s膮dzi膰, 偶e czyni臋 co艣 z艂ego tylko dlatego, 偶e w roku 1957 po narodzeniu Chrystusa, to znaczy za lat 3968, nie b臋dzie nikogo, kto by m贸g艂 opowiedzie膰 o moim bohaterstwie. W艂a艣ciwie wi臋c najlepiej b臋dzie zachowa膰 si臋 przyzwoicie i zarazem sko艅czy膰 ju偶 raz z t膮 awantur膮 藕le przemy艣lan膮. Ale z drugiej strony - nie mog臋 si臋 pozby膰 my艣li, 偶e istnienie 艣wiata jest czym艣 warto艣ciowym, celem, kt贸ry sam w sobie jest wart stara艅; nie umiem tego uzasadni膰 i 偶adne rozs膮dne argumenty nie przychodz膮 mi do g艂owy, jest to jednak przekonanie tak we mnie zakorzenione, 偶e nie mam sposobu, aby si臋 go wyrzec鈥.
Po d艂ugich wahaniach Noe postanowi艂, 偶e we藕mie na siebie ha艅b臋 totalnej zdrady ludzko艣ci, je艣li tylko przez to ludzko艣膰 mo偶e by膰 ocalona. W tym czasie, po d艂ugich refleksjach, by艂 cz艂owiekiem zupe艂nie odmienionym. Wstydzi艂 si臋 dawnej postawy lizusowskiej i dobrze rozumia艂 b艂臋dy i niegodziwo艣ci tamtego 偶ycia. Dlatego my艣la艂 szczerze: 鈥O ile偶 ch臋tniej zgodzi艂bym si臋 na ha艅b臋 dla ocalenia 艣wiata, gdyby nie to, 偶e ocalam 艣wiat w swojej w艂asnej osobie i 偶e odnosz臋 korzy艣膰 ze swego czynu. Przecie偶 nie uwierzy mi nikt, 偶e dzia艂am z innych pobudek ni偶 dla ratowania samego siebie - tym bardziej przy zas艂u偶onej opinii, jak膮 sobie wyrobi艂em鈥. Postawa Noego by艂a naprawd臋 bohaterska 鈥 zgodzi艂 si臋 pog艂臋bi膰 swoj膮 ha艅b臋, tym razem 艣wiadomie. Kiedy oznajmi艂 znajomym o swojej decyzji, wszyscy odwr贸cili si臋 od niego z pogard膮 i uwa偶ali, 偶e Noe po prostu pozosta艂 takim, jakim go znali - niepoprawnym lizusem. Nikomu nie przysz艂o do g艂owy, jak bardzo dramatyczna by艂a jego decyzja. Noe zni贸s艂 to w pokorze. Postanowi艂 sobie tylko, 偶e zem艣ci si臋 na Tyranie: wychowa swoje dzieci w ten spos贸b, 偶e ju偶 po kilku pokoleniach wszystkie bunty i nieprawo艣ci poprzedniej epoki zbledn膮 w oczach despoty wobec nowych wydarze艅; jego potomkowie b臋d膮 band膮 krn膮brnych i niepoprawnych rebeliant贸w, notorycznych szyderc贸w i stan膮 si臋 wieczn膮 udr臋k膮 mo偶now艂adcy. Tak si臋 te偶 sta艂o, chocia偶 Noe ju偶 tego nie widzia艂.
Tymczasem wsiad艂 na okr臋t, zdradzi艂 przyjaci贸艂, ojczyzn臋 i braci... Mora艂: wolno czasem ulega膰 s艂u偶alczo mo偶nym i zdradza膰 dla nich w艂asnych przyjaci贸艂 - ale tylko wtedy, gdy wiemy na pewno i bez niejasno艣ci, 偶e jest to jedyny spos贸b ocalenia ca艂ej ludzko艣ci. Jak dot膮d, Noe by艂 jedynym, kt贸ry stan膮艂 wobec takiego dylematu.
5. Sara czyli Konflikt og贸lnego i jednostkowego w moralno艣ci
Kedy Sara zdecydowa艂a si臋 wreszcie oznajmi膰 swojemu m臋偶owi, 偶e w wyniku pewnych defekt贸w przyrodzonych nie mo偶e go uszcz臋艣liwi膰 potomstwem, Abraham siedzia艂 zas臋piony i ponury; rozmowa urwa艂a si臋 w napi臋tym milczeniu, pe艂nym oczekiwania na s艂owo, kt贸re oboje znali, ale kt贸rego przez d艂u偶szy czas 偶adne nie 艣mia艂o na g艂os wypowiedzie膰. Wyrzek艂a je w ko艅cu Sara 鈥 i dlatego, 偶e obowi膮zywa艂a j膮, jako kobiet臋, wi臋ksza odwaga, i dlatego, 偶e ona w艂a艣nie mia艂a w tej sprawie spe艂ni膰 akt wyrzeczenia. Powiedzia艂a: B臋dziesz mia艂 dziecko z Hagar, moj膮 s艂u偶膮c膮. Abraham odetchn膮艂 z ulg膮; nie by艂 on w og贸le cz艂owiekiem wielkiego serca i rad by艂, 偶e nie od niego wysz艂a propozycja. Gdyby by艂 mniej ma艂oduszny, powinien by sam j膮 przedstawi膰, oczekuj膮c przyzwolenia od 偶ony, ale nie nara偶aj膮c jej na upokorzenie pierwszego s艂owa. Nie powinien by艂 ucieka膰 tch贸rzliwie od zarzutu egoizmu, ale pozostawi膰 偶onie przynajmniej przywilej 艣wiadomo艣ci, 偶e sta艂a si臋 ofiar膮 jego brutalnej 偶膮dzy (bo wiedzia艂a, 偶e po偶膮da艂 Hagar od dawna), nie za艣 - 偶e rozgrzeszy艂a go z g贸ry w艂asn膮 inicjatyw膮 i pchn臋艂a do pon臋tnego grzechu. Albowiem Hagar Egipcjanka by艂a najpi臋kniejsz膮 dziewczyn膮 w dolinach Eufratu.
Decyzja Sary nie by艂a zgo艂a 偶ywio艂owym odruchem serca. Nie by艂a r贸wnie偶 wynikiem wspania艂omy艣lno艣ci. Wynika艂a wy艂膮cznie ze skromnej wiedzy, jak膮 posiad艂a na temat poj臋cia rodziny. Sara wiedzia艂a, 偶e istnieje og贸lna zasada przepisana przez Boga, na mocy kt贸rej powo艂aniem cz艂owieka jest przed艂u偶a膰 swoje istnienie w dzieciach. Je艣li ta zasada nie zostaje zrealizowana, rodzina nie istnieje, nie realizuje swojej istoty.
Chodzi艂o zatem o uzgodnienie istoty i istnienia, og贸lnej natury rodziny z konkretem jednostkowym, jaki stanowi艂a para: Abraham-Sara. Sara wiedzia艂a ponadto, 偶e Abraham bezdzietny stanie si臋 w ko艅cu po艣miewiskiem znajomych i przedmiotem wzgardy publicznej, 偶e jego spo艂eczna pozycja mo偶e si臋 zachwia膰 wskutek tej nienormalnej sytuacji. Ale nie powodowa艂a si臋 nawet obaw膮 przed o艣mieszeniem m臋偶a. Kierowa艂a ni膮 czysta 艣wiadomo艣膰 og贸lnego obowi膮zku, czysta potrzeba zado艣膰uczynienia normie og贸lnej i poczucie niepokoju wobec faktu, 偶e istnienie nie spe艂nia istoty, 偶e jej rodzina nie urzeczywistnia og贸lnej zasady rodziny: p艂odzenia. W ten spos贸b og贸lne odnios艂o zwyci臋stwo nad jednostkowym.
Nieruchoma i bez jednej 艂zy 偶alu Sara le偶a艂a na trawie w ch艂odn膮 noc, wpatrzona w gwiazdy, obok namiotu, gdzie jej m膮偶, nieprzytomny z rozkoszy, bra艂 w posiadanie niezr贸wnane cia艂o Hagar. Noc by艂a d艂uga, bez ko艅ca, ale Abraham nie odczu艂 jej trwania, podczas gdy Sara postarza艂a si臋 znacznie.
A potem sta艂o si臋 to, co by艂o do przewidzenia. Hagar by艂a dziewczyn膮 dobr膮, ale naiwn膮 i nieco pr贸偶n膮. Nie rozumia艂a zadania, do kt贸rego los j膮 dopu艣ci艂. Noc sp臋dzona z Abrahamem i powt贸rzona jeszcze kilkakrotnie by艂a dla niej tylko noc膮 rozkoszy, a nie noc膮 obowi膮zku - jak dla Sary (Abraham zachowa艂 postaw臋 dwoist膮 - spe艂nia艂 obowi膮zek -ale dlaczeg贸偶 by mia艂 przy okazji nie wykorzysta膰 jego uroczych stron?). W systemie spe艂niania prawa Hagar by艂a tylko biernym narz臋dziem, pozbawionym 艣wiadomo艣ci swej roli; jej 艣wiadomo艣膰 by艂a wolna od wiedzy og贸lnej, korzysta艂a z prawa, 偶eby zakosztowa膰 rado艣ci bezpo艣redniej, jej motywy by艂y jednostkowe i zwi膮zane z chwil膮 bie偶膮c膮.
Ale Hagar wiedzia艂a, 偶e dobrze jest mie膰 dzieci. Dlatego, zamiast skromnie spe艂ni膰 swoj膮 rol臋, obnosi艂a si臋 dumnie z rosn膮cym brzuchem i na pokaz wystawia艂a, gdzie mog艂a, spodziewane macierzy艅stwo. Przy pomocy drobnych aluzji i gest贸w dawa艂a r贸wnie偶 odczu膰 swoj膮 przewag臋 nieszcz臋艣liwej pani, kt贸rej po艣wi臋cenie by艂o eksponowane na coraz wi臋ksz膮 pr贸b臋. Abraham z pocz膮tku chodzi艂 dumny, jakby dokona艂 nader trudnego wyczynu, ale rych艂o atmosfera domowa sta艂a si臋 niezno艣na - zacz膮艂 ucieka膰 z domu, 偶eby si臋 nie anga偶owa膰 w kobiece swary.
Na koniec z艂o艣膰 i rozgoryczenie Sary wybuch艂y otwarcie. W nap臋dzie d艂ugo hamowanej w艣ciek艂o艣ci i 偶膮dzy zemsty za偶膮da艂a od Abrahama satysfakcji.
Abraham, jak wszyscy ci, o kt贸rych m贸wi膮: 鈥prawdziwy m臋偶czyzna鈥 - by艂 sko艅czonym tch贸rzem. Mia艂 tylko mam膮 odwag臋 wymachiwania mieczem, kiedy znajdowa艂 si臋 w sfanatyzowanym t艂umie walcz膮cych, ale nigdy nie umia艂 stawia膰 czo艂a konfliktom 偶ycia i trwo偶liwie unika艂 wszelkiej inicjatywy, staraj膮c si臋 zawsze tak czyni膰, 偶eby kto inny podejmowa艂 za niego trudne decyzje. Zachowa艂 si臋 te偶 zgodnie ze swoim charakterem. Na bolesne krzyki 偶ony, na furi臋 jej rozj膮trzonej nienawi艣ci odpowiedzia艂 po艣piesznie: 鈥Ale偶 Hagar jest twoj膮 s艂u偶膮c膮, mo偶esz a. ni膮 robi膰, co ci si臋 podoba, nie mam zamiaru si臋 wtr膮ca膰, nic mnie nie obchodzi, co si臋 z ni膮 stanie鈥.
Sara tylko czeka艂a na to przyzwolenie. Wieczorem tego偶 dnia ci臋偶arna Hagar, obrzucona b艂otem okrutnych wyzwisk, posiniaczona i poha艅biona, z g艂o艣nym p艂aczem uciek艂a z domu swoich chlebodawc贸w. W ten spos贸b odruch serca wzi膮艂 na koniec g贸r臋 nad prawem, istnienie zbuntowa艂o si臋 przeciw istocie, jednostkowe odnios艂o zwyci臋stwo nad og贸lnym. Abraham wr贸ci艂 do domu, kiedy ju偶 by艂o po wszystkim, i by艂 raczej kontent z obrotu sprawy; lekkie wyrzuty sumienia, kt贸re sprawia艂a mu my艣l o wyp臋dzonej kochance, zag艂uszy艂y rych艂o zadowolenie i ulga, 偶e ca艂a historia wreszcie si臋 sko艅czy艂a, a on w艂a艣ciwie jest w porz膮dku, bo nikogo palcem nie tkn膮艂 i nie podj膮艂 偶adnej decyzji. Jak wszyscy tch贸rze, by艂 przekonany, 偶e nic nie robi膮c, nie jest za nic odpowiedzialny i 偶e najlepiej si臋 nie anga偶owa膰: zap艂odni艂 Hagar z polecenia 偶ony, nie bra艂 udzia艂u w ich babskich k艂贸tniach, a na koniec powiedzia艂 tylko, 偶e Hagar jest s艂u偶膮c膮 Sary, kt贸ra te偶 ma prawo post臋powa膰 jak zechce - nie by艂o to nic wi臋cej ni偶 proste stwierdzenie faktu. A jednocze艣nie m臋cz膮ca sytuacja rozwi膮za艂a si臋 sama. Dalszy ci膮g tej historii jest mniej interesuj膮cy.
Mora艂 pierwszy: sytuacja Sary. Je艣li prawo okazuje si臋 naprawd臋 nie do zniesienia i za bardzo gwa艂ci nasz膮 natur臋, nie jest win膮 go nie spe艂nia膰, a spe艂nia膰 - jest zas艂ug膮. Innymi s艂owy: naturam expelles furca... etc.
Mora艂 drugi: sytuacja Sary. Je艣li jednak wzi臋li艣my na siebie brzemi臋 wype艂niania prawa, jest ju偶 win膮 nie wytrwa膰 do ko艅ca, bo inaczej kto艣 inny zap艂aci za nasz膮 niekonsekwencj臋.
Mora艂 trzeci: sytuacja Hagar. Ponosi si臋 zas艂u偶one kary za niezas艂u偶one przewagi.
Mora艂 czwarty: sytuacja Abrahama. Tch贸rzostwo mo偶e si臋 urz膮dzi膰 korzystnie w zetkni臋ciu z najwi臋kszymi nami臋tno艣ciami.
Mora艂 pi膮ty: sytuacja Abrahama. Nie 艂ud藕my si臋, 偶e nie podejmujemy decyzji, je艣li tylko stwierdzamy fakty.
Mora艂 sz贸sty: sytuacja tr贸jk膮ta. Co za monstrualna historia: mie膰 kochanka w tym celu, 偶eby mie膰 dzieci! Ale trzeba si臋 zdecydowa膰, o co chodzi przede wszystkim.
6. Abraham czyli Smutek wy偶szych racji
istoria Abrahama i Izaaka zosta艂a filozoficznie zinterpretowana przez S漏rena Kierkegaarda i jego nast臋pc贸w jako problem trwogi: Abraham ma po艣wi臋ci膰 syna na rozkaz Boga, ale sk膮d pewno艣膰, 偶e to rozkaz Boga, a nie pokusa szata艅ska, z艂udzenie lub ob艂臋d? Sk膮d pewno艣膰, 偶e trafnie t艂umaczy sobie rozkaz? Innymi s艂owy: za艂o偶eniem egzystencjalnej interpretacji sprawy Izaaka jest pogl膮d, 偶e ostateczna decyzja le偶y w r臋ku Abrahama, 偶e nie mo偶e on posi膮艣膰 niezachwianej pewno艣ci co do 藕r贸d艂a rozkazu ani jego tre艣ci, 偶e miotany jest l臋kiem, bo, by膰 mo偶e, po艣wi臋ca 偶ycie syna na darmo. Abraham wyst臋puje jako uosobienie trwogi ludzkiej wobec sytuacji, w kt贸rej istnieje przymus wyboru mi臋dzy wielkimi warto艣ciami i brak racji zewn臋trznych dla jego dokonania.
Wyznaj臋, 偶e mam ochot臋 rozwa偶a膰 spraw臋 Izaaka w spos贸b znacznie prostszy i bardziej zwi膮zany z poprzednimi kolejami 偶ycia Abrahama. Zak艂adam, 偶e Abraham nie m贸g艂 mie膰 w膮tpliwo艣ci co do boskiego pochodzenia rozkazu, mia艂 on bowiem niezawodne sposoby porozumiewania si臋 ze Stw贸rc膮, dzisiejszym ludziom nie znane, obcowa艂 z nim cz臋sto i nawet spoufali艂 si臋 do pewnego stopnia ze Zwierzchnikiem. Bior臋 r贸wnie偶 pod uwag臋 s艂awn膮 obietnic臋, jak膮 od niego otrzyma艂 uprzednio: 偶e uczyni ze艅 nar贸d wielki, otoczony szczeg贸lnym b艂ogos艂awie艅stwem i obdarzony wyj膮tkow膮 pozycj膮 w 艣wiecie. Warunek by艂 tylko jeden: absolutne pos艂usze艅stwo w艂adzy. Gdyby Abraham nie by艂 pewien, czy B贸g naprawd臋 do niego przemawia, zamiar Boga by艂by bez sensu: pragn膮艂 on bowiem wypr贸bowa膰 wierno艣膰 poddanego, musia艂 wi臋c zapewne znale藕膰 艣rodki, aby doprowadzi膰 do jego umys艂u niez艂omne przekonanie, 偶e taki w艂a艣nie rozkaz uzyska艂 od Zwierzchnika; w przeciwnym razie cel przedsi臋wzi臋cia by艂by chybiony - miast zastanawia膰 si臋, czy spe艂ni膰 rozkaz, Abraham musia艂by rozmy艣la膰, czy w og贸le rozkaz otrzyma艂.
Innymi s艂owy: na Abrahamie ci膮偶y odpowiedzialno艣膰 za racj臋 stanu. Przysz艂y los ludu i wielko艣膰 pa艅stwa zale偶膮 od skrupulatnego wype艂niania rozkaz贸w bo偶ych, ale B贸g 偶膮da, aby po艣wi臋ci艂 w艂asne dziecko. Abraham mia艂 natur臋 kaprala i przywyk艂 do 艣cis艂ego trzymania si臋 instrukcji z g贸ry - nie by艂 jednak nieczu艂y na los rodziny. B贸g, kiedy poleci艂 mu ofiarowa膰 syna na ofiar臋 ognia, nie uwa偶a艂 za stosowne uzasadnia膰 swoich rozkaz贸w. Nie jest wszak偶e zwyczajem autokrat贸w - t艂umaczy膰 si臋 subalternom ze swoich polece艅. Istota rozkazu boskiego polega bowiem na tym, 偶e winien on by膰 wykonany dlatego, 偶e jest rozkazem, nie za艣 dlatego, 偶e jest rozs膮dny, skuteczny, przemy艣lany; nie ma potrzeby, 偶eby wykonawca rozumia艂 cel rozkazu - ka偶dy inny system prowadzi nieuchronnie do anarchii i bez艂adu. Wykonawca, kt贸ry pyta o racje otrzymywanych zlece艅, jest siewc膮 nieporz膮dku i demaskuje si臋 jako bezp艂odny rezoner, pysza艂kowaty m臋drek, w istocie rzeczy wr贸g zwierzchno艣ci, 艂adu spo艂ecznego i systemu.
Ale kiedy rozkaz opiewa: zabij w艂asnego syna?
Konflikt Abrahama jest zwyk艂ym konfliktem 偶o艂nierskim. Abraham ma 艣wiadomo艣膰, 偶e znalaz艂 si臋 w sytuacji nienaturalnej; dowodem na to jest okoliczno艣膰, 偶e kiedy zbli偶y艂 si臋 do miejsca ofiary, kaza艂 s艂ugom pozosta膰, sk艂ama艂, 偶e udaje si臋 z synem odprawia膰 mod艂y, i po艣pieszy艂 w samotno艣ci dokona膰 okrutnej rozprawy. Nie zdradzi艂 r贸wnie偶 synowi celu wyprawy. Nie chcia艂, by jedyny syn by艂 艣wiadom, 偶e pada ofiar膮 w艂asnego rodzica.
Kiedy przyszli na miejsce, Abraham d艂ugo i z oci膮ganiem uk艂ada艂 stos z przyniesionych polan 偶ywicznych. Stos nie bardzo chcia艂 si臋 zbudowa膰, drwa rozsypywa艂y si臋 po trawie i parokrotnie trzeba by艂o zaczyna膰 od nowa. Izaak nie bra艂 udzia艂u w tej pracy, przypatrywa艂 si臋 ojcu zal臋kniony, pyta艂 czasem o co艣 nie艣mia艂o, ale otrzymywa艂 odpowiedzi mrukliwe i niech臋tne.
Wreszcie nie mo偶na by艂o d艂u偶ej przeci膮ga膰. Abraham nie chcia艂 do ko艅ca u艣wiadomi膰 syna co do jego losu; to nie by艂o zawarte w rozkazie, m贸g艂 wi臋c oszcz臋dzi膰 dziecku przera偶enia. Chcia艂 go u艣mierci膰 b艂yskawicznym ciosem od ty艂u, wypr贸bowanym ciosem, przy kt贸rym nikt nie ma czasu u艣wiadomi膰 sobie, 偶e ginie.
Ale to w艂a艣nie si臋 nie uda艂o. Izaak wdrapa艂 si臋 na stos, gdzie ojciec kaza艂 mu poprawi膰 jaki艣 nieznacz膮cy szczeg贸艂. W tej chwili Abraham podni贸s艂 ci臋偶ki br膮zowy miecz, kt贸rym zwyk艂 ubija膰 wo艂y od jednego ciosu. I w tej samej chwili rozleg艂 si臋 stanowczy okrzyk anio艂a: 鈥Zatrzymaj si臋!鈥 Zaraz po nim drugi okrzyk grozy i przera偶enia: to Izaak odwr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂 ojca zastyg艂ego ze wzniesion膮 broni膮, z b艂yskiem brutalnej determinacji w oczach, z zaci艣ni臋tymi ustami i wyrazem zaci臋tej stanowczo艣ci na twarzy. Wyda艂 przeci膮g艂y krzyk i upad艂 zemdlony.
B贸g u艣miechn膮艂 si臋 dobrodusznie i poklepa艂 Abrahama po plecach. Dobrze si臋 sprawiasz - powiedzia艂 z uznaniem. - Teraz wiem, 偶e na m贸j rozkaz nie oszcz臋dzisz w艂asnego syna鈥. Po czym powt贸rzy艂 dawn膮 obietnic臋 rozmno偶enia jego ludu i okazania pomocy w zgnieceniu wrog贸w: 鈥albowiem us艂ucha艂e艣 mego g艂osu鈥.
Na tym historia si臋 ko艅czy. Jednak mog艂a ona mie膰 dwa zako艅czenia r贸偶ne. Gdyby Izaak nie by艂 odwr贸ci艂 g艂owy w ostatniej chwili, m贸g艂by w og贸le nie spostrzec, 偶e co艣 si臋 sta艂o. M贸g艂 zej艣膰 po chwili ze stosu i zobaczy膰 ojca ju偶 z mieczem wbitym w ziemi臋, jak oprawia baranka. Wtedy ca艂a historia rozegra艂aby si臋 poza 艣wiadomo艣ci膮 Izaaka i zamkn臋艂aby si臋 bez dalszych skutk贸w jako sprawa mi臋dzy Abrahamem a Bogiem. By艂aby ilustracj膮 pewnego typu wychowania. Jednak Izaak zobaczy艂. Abraham by艂 zadowolony, bo zaskarbi艂 sobie uznanie Boga, pewno艣膰 wielkiego pa艅stwa w przysz艂o艣ci i ostatecznie syna zachowa艂. Wszystko sko艅czy艂o si臋 dobrze i w rodzinie by艂o du偶o 艣miechu. Izaakowi pozosta艂a tylko drobna dolegliwo艣膰: od tej pory chwia艂 si臋 na nogach i dostawa艂 md艂o艣ci na widok ojca. Ale w ko艅cu 偶y艂 d艂ugo i pomy艣lnie.
Mora艂: jaki艣 zniewie艣cia艂y inteligent, histeryczny p艂aksa powie mo偶e, 偶e czy Abraham zabi艂 syna, czy tylko podni贸s艂 miecz w zamiarze zabicia i kto艣 go powstrzyma艂 - to z punktu widzenia moralnego wszystko jedno. My jednak wraz z Abrahamem jeste艣my przeciwnego zdania - my, prawdziwi m臋偶czy藕ni. My oceniamy wyniki i wiemy, 偶e wszystko jedno -chcia艂 zabi膰 czy nie chcia艂 zabi膰 - skoro w ko艅cu nie zabi艂. Dlatego 艣miejemy si臋 do rozpuku z fajnego kawa艂u Pana Boga. Ostatecznie sami widzicie, 偶e to morowy ch艂op.
7. Ezaw czyli Stosunek filozofii do handlu
Kilka pokole艅 potomk贸w Abrahama mia艂o, jak on, chronicznie niep艂odne 偶ony; dziwn膮 t臋 prawid艂owo艣膰 prze艂amywa艂a prawid艂owo dzia艂aj膮ca interwencja Boga, kt贸ry za ka偶dym razem tak jako艣 urz膮dza艂 spraw臋, 偶e dzieci si臋 rodzi艂y. By艂 to najpierw przypadek Rebeki, 偶ony Izaaka. Z pomoc膮 bo偶膮 urodzi艂a ona bli藕ni臋ta - okrytego w艂osem, mocnego Ezawa oraz g艂adkiego Jakuba.
Ezaw, ulubieniec ojca, wyr贸s艂 na ch艂opaka zas臋pionego i ma艂om贸wnego; dnie sp臋dza艂 na 艂owach, unika艂 ludzi i wstydz膮c si臋 swojej brzydoty, pog艂臋bia艂 j膮 jeszcze abnegacj膮; pracowa艂 ci臋偶ko ca艂ymi dniami poluj膮c lub orz膮c. Inaczej Jakub: g艂adki, przystojny, dobrze uczesany, wesolutki i gadatliwy, umia艂 roz艣miesza膰 偶artami towarzystwo, czas sp臋dza艂 g艂贸wnie na spacerach i grach, niekiedy z oci膮ganiem pomaga艂 w domu mamie, kt贸rej by艂 synkiem ulubionym.
Kiedy razu pewnego Jakub ugotowa艂 sobie kolacj臋, Ezaw, kt贸ry w艂a艣nie by艂 wr贸ci艂 z pracy zziajany i wyczerpany, prosi艂 go o jedzenie. Odby艂 si臋 s艂awny na ca艂y 艣wiat handel: Jakub zaproponowa艂 bratu, 偶e odda mu sw贸j posi艂ek w zamian za odst膮pienie pierwor贸dztwa. Ezaw, kt贸ry wskutek z艂ych manier oraz rzadkiego obcowania z lud藕mi mia艂 sk艂onno艣ci i zdolno艣ci filozoficzne, zacz膮艂 w贸wczas rozmy艣la膰: 鈥C贸偶 to jest pierwor贸dztwo? Fakt, 偶e urodzi艂em si臋 pierwszy - co prawda tylko o minut臋, ale pierwszy. Fakt ten nale偶y do przesz艂o艣ci. Odst膮pi膰 zatem pierwor贸dztwo 鈥 to zmieni膰 przesz艂o艣膰. Ot贸偶 to jest niemo偶liwe; co za g艂upiec zechcia艂by p艂aci膰 za obietnic臋 zmiany przesz艂o艣ci? A jednak znalaz艂 si臋 taki. Na zdrowy rozum rzecz jest oczywista: je艣li mog臋 co艣 dosta膰 za to, 偶e przesz艂o艣膰 odmieni si臋 w czyjej艣 艣wiadomo艣ci, warto wzi膮膰 nawet misk臋 soczewicy. Ale przecie偶 naprawd臋 nie b臋dzie tak, 偶e oka偶e si臋, i偶 to, co si臋 sta艂o faktycznie, nie by艂o si臋 sta艂o faktycznie w wyniku p贸藕niejszej decyzji, opartej na mocy naszej transakcji. (Ezaw by艂 bowiem wyznawc膮 realizmu epistemologicznego i wierzy艂 stanowczo w nieodwracalno艣膰 stosunk贸w czasowego nast臋pstwa, to znaczy w jednokierunkowo艣膰 czasu oraz w nieuchronno艣膰 przesz艂o艣ci.) A zatem fakt mojego pierwor贸dztwa pozostanie rzeczywisto艣ci膮 nieodmienn膮, a zmiana ca艂a b臋dzie polega艂a na tym, 偶e Jakub b臋dzie m贸wi艂, i偶 to on jest pierworodny. P艂ac膮 mi zatem za przemian臋 fikcyjn膮, czysto biurokratyczn膮, a wi臋c nie si臋gaj膮c膮 istoty rzeczy. Filozofa interesuje jednak istota, nie nazwa, ergo - mog臋 spokojnie dokona膰 wymiany鈥.
Jednak Jakub, kt贸ry te偶 by艂 filozofem, ale wskutek nier贸bstwa sta艂 si臋 idealist膮 i pragmatyst膮, rozumowa艂 inaczej. 鈥Co to znaczy - my艣la艂 -przesz艂o艣膰 sama w sobie? Samo poj臋cie przesz艂o艣ci zak艂ada, 偶e jest to co艣, co tylko by艂o, a wi臋c co by膰 ju偶 przesta艂o, czyli czego nie ma zgo艂a. Je艣li gdziekolwiek przesz艂o艣膰 istnieje, to tylko w mojej lub czyjej艣 艣wiadomo艣ci. M贸wi膰, 偶e istnieje jaka艣 przesz艂o艣膰 bez wzgl臋du na to, czy kto艣 wie o niej, czy nie 鈥 nie ma sensu; przesz艂o艣膰 jest relatywna wobec 艣wiadomo艣ci i nie ma poza ni膮 samodzielnego bytowania. A zatem przesz艂o艣膰 mo偶na zmienia膰 - wystarczy zmieni膰 艣wiadomo艣膰 przesz艂o艣ci, a przesz艂o艣膰 r贸wnie偶 ulegnie zmianie. Wystarczy zatem, 偶e ja oraz pewna ilo艣膰 innych ludzi uwierzy w moje pierwor贸dztwo, a stan臋 si臋 n a-prawd臋 synem pierworodnym. Nie jest to bynajmniej zmiana nazwy, ale w艂a艣nie zmiana istoty rzeczy, albowiem nie ma r贸wnie偶 芦istoty禄 rzeczy samej w sobie, s膮 tylko skutki, jakie poci膮ga za sob膮 przyj臋cie przeze mnie takiej lub innej istoty rzeczy. Je艣li skutki naszej umowy b臋d膮 takie, jak gdybym by艂 rzeczywi艣cie pierworodnym, to powiedzenie, 偶e 芦w istocie禄 pierworodnym jak Ezaw, a tylko we wszystkich przejawach realnych owej istoty pierworodnym jest Jakub - by艂oby godne najbardziej t臋pego scholastyka. Nie ma istoty, kt贸ra si臋 nie przejawia - nawet Hegel niebawem tego dowiedzie, nie m贸wi膮c ju偶 o wszystkich pozytywi-stach 艣wiata, od Buridana do Hume'a i Milla. Przecie偶 to 艣mieszne twierdzi膰, 偶e wszystko dzieje si臋 na 艣wiecie tak, jakbym ja by艂 pierworodnym, chocia偶 gdzie艣 tam, w niewidzialnej i nie wywieraj膮cej 偶adnych skutk贸w 芦istocie禄 rzeczy pierworodny jest Ezaw. Zaprawd臋, ja nie ku-puj臋 nazwy, ja si臋 staj臋 pierworodnym, i to za cen膮 niewyg贸rowan膮鈥.
Poniewa偶 wychodz膮c ze sprzecznych przes艂anek obaj bracia doszli jednak do wniosk贸w zgodnych i ka偶dy uwa偶a艂, 偶e robi dobry interes, transakcja szybko dosz艂a do skutku. Jakub zadowolony doda艂 nawet bratu kawa艂 chleba, okaza艂 wi臋c nie tylko rzetelno艣膰 handlow膮, ale i wspania艂omy艣lno艣膰.
Na tym zako艅czy艂 si臋 teoretyczny aspekt ca艂ej historii. Jednak偶e okaza艂a ona swoje praktyczne konsekwencje. Jakub zagarn膮艂 maj膮tek ojca, zosta艂 wielkim wodzem i pod zmienionym imieniem Izraela sta艂 si臋 ojcem ca艂ego narodu. Nie m贸wi臋 ju偶 o tym, 偶e sta艂 si臋 przodkiem Dawida, a za jego po艣rednictwem przodkiem J贸zefa, a za jego po艣rednictwem 鈥 przodkiem samego Boga. A wszystko za misk臋 soczewicy. Naiwny realista Ezaw okaza艂 si臋 nierozumnym marzycielem, idealista Jakub za艣 鈥 cz艂owiekiem nad wyraz praktycznym. Kiedy pierwsze skutki handlu zacz臋艂y wychodzi膰 na jaw, Ezaw podni贸s艂 krzyk i zacz膮艂 si臋 skar偶y膰, 偶e brat go podszed艂 i oszuka艂. Oczywi艣cie nie mia艂 racji i wszyscy go s艂usznie wy艣mieli. Transakcja by艂a jawna we wszystkich szczeg贸艂ach i obaj kontrahenci doskonale wiedzieli, co sprzedaj膮 i co kupuj膮. Nie by艂o 偶adnych tajemnic. Ezawa oszuka艂 nie Jakub; Ezaw oszuka艂 sam siebie w艂asn膮 filozofi膮, kt贸ra nie wytrzyma艂a pr贸by 偶ycia w starciu z filozofi膮 Jakuba. Pociesza艂 si臋 wprawdzie, 偶e filozofia jego zosta艂a ocalona, bo jej 鈥瀒stota鈥 pozosta艂a nietkni臋ta, a tylko praktyczne skutki okaza艂y si臋 niekorzystne; nie b臋d膮c wszak偶e pragmatyst膮, nie m贸g艂 r贸wnie偶 filozofii ocenia膰 pragmatycznie 鈥 to znaczy przez badanie po偶ytku, jaki przynosi przyj臋cie takiej lub innej doktryny. Dlatego nie zachwia艂 si臋 w swoim pogl膮dzie na 艣wiat, ale to mu nie zwr贸ci艂o maj膮tku. Odwrotnie Jakub: umocni艂 si臋 w wierze w sw贸j system filozoficzny, poniewa偶 oceni艂 jego warto艣膰 przy pomocy kryteri贸w w nim samym za艂o偶onych: przez u偶yteczno艣膰. Tak to sytuacje 偶yciowe dziwnie kszta艂tuj膮 pogl膮dy filozoficzne.
Mora艂贸w w tej historii jest wiele, ale przytoczmy tylko najwa偶niejsze i najbardziej rzucaj膮ce si臋 w oczy.
Mora艂 pierwszy: jest du偶o przesady w pogl膮dzie, 偶e wg艂臋biaj膮c si臋 w 鈥istot臋 rzeczy鈥 dobrze na tym wychodzimy.
Mora艂 drugi: z ma艂ej zmiany przesz艂o艣ci mo偶na wyci膮gn膮膰 du偶y profit.
Mora艂 trzeci: nie przesz艂o艣膰 okre艣la przysz艂o艣膰, ale odwrotnie.
Mora艂 czwarty: idealizm nie jest wrogiem handlu.
8. B贸g czyli Wzgl臋dno艣膰 mi艂osierdzia
Ta historyjka jest bardzo kr贸tka i niezawi艂a; zawiera tylko osnow臋, pytanie i mora艂.
osnowa: Psalmista powiada o Bogu (Ps. 136, 10.15): kt贸ry porazi艂 Egipt z jego pierworodnymi; albowiem na wieki mi艂osierdzie jego.
I wyrzuci艂 Faraona z wojskiem jego w Morze Czerwone; albowiem na wieki mi艂osierdzie jego.
pytanie: Co my艣l膮 Egipt i Faraon
o mi艂osierdziu Boga?
mora艂: Mi艂osierdzie i dobroczynno艣膰 nie mog膮 by膰 dla wszystkich. U偶ywaj膮c tych s艂贸w, dodajmy zawsze: dla kogo. A kiedy czynimy dobroczynno艣膰 narodom, pytajmy je r贸wnie偶, co my艣l膮 na ten temat. Przyk艂adem Egipt.
9. Balaam czyli Problem winy obiektywnej
Balaam, syn Boera, przedsi臋wzi膮艂 podr贸偶 s艂u偶bow膮 z polecenia Boga w wa偶nych sprawach pa艅stwowych, a jecha艂 na o艣licy. Jednak偶e Bogu nie podoba艂a si臋 droga przeze艅 obrana, wys艂a艂 tedy anio艂a, 偶eby Balaama powstrzyma膰. Ali艣ci sprawi艂 zarazem, 偶e anio艂 z wielkim mieczem widzialny by艂 tylko dla o艣licy - co zreszt膮 nieraz si臋 zdarza. Widz膮c przeszkod臋, o艣lica zachowa艂a si臋 racjonalnie i zboczy艂a z drogi; Balaam, kt贸ry anio艂a nie widzia艂, zachowa艂 si臋 r贸wnie偶 racjonalnie i ok艂ada艂 j膮 kijem, chc膮c zmusi膰 do powrotu na trakt. Rzecz powt贸rzy艂a si臋 trzy razy, a偶 wreszcie B贸g u偶yczy艂 daru mowy o艣licy, kt贸ra wrzasn臋艂a g艂o艣no:
鈥 Za co mnie bijesz?
Balaam nie zdziwiony specjalnie jej mow膮 - bo nie takie rzeczy si臋 dzia艂y w tych czasach 鈥 odpar艂 z gniewem:
鈥 Natrz膮sasz si臋 ze mnie! Szkoda, 偶e nie mam miecza, bobym ci臋 zad藕ga艂!
Jednak偶e B贸g, przemawiaj膮cy paszcz臋k膮 niewytworn膮 pokornego zwierza, nie m贸wi艂 przez d艂u偶szy czas je藕d藕cowi, o co w艂a艣ciwie chodzi, i przekomarza艂 si臋 z Balaamem, kt贸ry a偶 sinia艂 ze z艂o艣ci. Wreszcie ulitowa艂 si臋 nad obojgiem i uczyni艂 anio艂a widzialnym dla Balaama, a ten natychmiast zrozumia艂 sytuacj臋. Anio艂 od razu skoczy艂 na niego z wymy艣laniem:
鈥 Dlaczego bi艂e艣 niewinne zwierz臋? Ta o艣lica - krzycza艂 鈥 uratowa艂a ci 偶ycie, bo gdyby jecha艂a dalej, rozp艂ata艂bym ci臋 bez lito艣ci tym 偶elazem, a j膮 bym zostawi艂 przy 偶yciu.
鈥 Ale偶, 艂askawy panie - broni艂 si臋 Balaam - przecie偶 ci臋 nie widzia艂em, bo mi si臋 nie objawi艂e艣.
鈥 Nie pytam ci臋, czy mnie widzia艂e艣, czy nie - krzycza艂 anio艂 tupi膮c -pytam ci臋, dlaczego bi艂e艣 niewinne zwierz臋?
鈥 Ale偶, dobrodzieju - m贸wi艂 Balaam zacinaj膮c si臋 - bi艂em j膮, bo mi si臋 sprzeciwia艂a, ka偶dy by tak zrobi艂 na moim miejscu.
鈥 Nie zwalaj winy na 鈥ka偶dego鈥 - hukn膮艂 anio艂 - mowa o tobie, a nie o 鈥ka偶dym鈥. Sprzeciwia艂a ci si臋, bo tak jej kaza艂em, a ty bij膮c j膮 sprzeciwia艂e艣 si臋 mnie, kt贸ry jestem twoim zwierzchnikiem, a przez to i Bogu, kt贸ry mnie wys艂a艂, a kt贸ry jest jeszcze wi臋kszym zwierzchnikiem.
鈥 Ale偶, czcigodny, wielebny, szanowny Panie - j臋cza艂 Balaam - przecie偶 ci臋 nie widzia艂em, wi臋c jak mog艂em...
鈥 Znowu gadasz nie na temat - przerwa艂 mu anio艂 prychaj膮c ze z艂o艣ci. 鈥 Wszyscy jeste艣cie tacy sami. Ka偶dy grzeszy i m贸wi, 偶e 鈥nie wiedzia艂鈥; trzeba by piek艂o zamkn膮膰 na k艂贸dk臋, gdyby s艂ucha膰 takich wykr臋t贸w. Zgrzeszy艂e艣 obiektywnie, rozumiesz? Obiektywnie, sprzeciwi艂e艣 si臋 Bogu.
鈥 Rozumiem - powiedzia艂 Balaam ze smutkiem, ju偶 spokornia艂y. Sta艂 na drodze, ma艂y, t艂usty, nieszcz臋艣liwy, i ociera艂 pot z 艂ysej g艂owy. 鈥 Rozumiem ju偶 dobrze. Jestem obiektywnym grzesznikiem, a wi臋c w og贸le jestem grzesznikiem. Zgrzeszy艂em raz, bo ci臋 nie widzia艂em. Zgrzeszy艂em drugi raz, bo bi艂em niewinne zwierz臋. Zgrzeszy艂em trzeci raz, bo chcia艂em jecha膰 dalej wbrew zakazowi Boga. Zgrzeszy艂em czwarty raz, bo si臋 z tob膮 k艂贸ci艂em. Jestem naczyniem grzechu, padalcem nieczystym, dla kt贸rego piek艂o by艂oby jeszcze dobrodziejstwem. Zgrzeszy艂em bardzo, Panie. Miej lito艣膰, Panie. Wszystko si臋 bierze z tej przekl臋tej pop臋dliwo艣ci.
鈥 No, do艣膰, przesta艅 si臋 zn贸w usprawiedliwia膰 - fukn膮l anio艂, ale ju偶 spokojnie, udobruchany. - Jed藕 teraz dalej.
鈥 W kt贸r膮 stron臋, Panie? - spyta艂 Balaam.
鈥 W t臋 sam膮, gdzie jecha艂e艣 - odpar艂 anio艂.
Balaam j臋kn膮艂 i zaszlocha艂. - Przecie偶 w艂a艣nie chcia艂e艣 mnie zatrzyma膰, Panie!
鈥 Ju偶 ci臋 zatrzyma艂em, a teraz mo偶esz jecha膰 dalej 鈥 odpowiedzia艂 anio艂.
鈥 Wi臋c po co mnie zatrzyma艂e艣, Panie?
鈥 Przesta艅 m臋drkowa膰, grzeszniku! B贸g tak chcia艂.
Balaam zrezygnowany wsiad艂 na o艣lic臋, kt贸ra ruszaj膮c mrukn膮艂a:
鈥 No tak, w rezultacie ja wysz艂am na tym najgorzej; m贸j pan poni贸s艂 tylko przykro艣膰 moraln膮, ale mnie grzbiet boli do tej chwili.
Potem oddali艂a si臋 powoli razem z je藕d藕cem.
Mora艂贸w z tej opowie艣ci te偶 jest wiele, ale nie wszystkie wymienimy. Warto zauwa偶y膰, 偶e gdyby anio艂 ujawni艂 si臋 tylko Balaamowi, ten zawr贸ci艂by o艣lic臋, kt贸ra z pewno艣ci膮 pos艂usznie zjecha艂aby z drogi. Ale wtedy nie mia艂by okazji do zas艂ugi -bo c贸偶 to za zas艂uga wymin膮膰 widzialn膮 przeszkod臋? Zas艂ug膮 jest wymin膮膰 niewidzialn膮, ale tego w艂a艣nie nie chcia艂 uczyni膰.
Mora艂 pierwszy: nie lekcewa偶my g艂osu bydl臋cia, bo ono czasem wie lepiej.
Mora艂 drugi: niewiedza jest grzechem, a t艂umacz膮c si臋 niewiedz膮 dodajemy tylko nowy grzech do starych.
Mora艂 trzeci: jest przeciwne zdrowemu rozumowi u偶ywa膰 zdrowego rozumu do k艂贸tni z rozumem absolutnym.
Mora艂 czwarty: od winy obiektywnej nawet Pan B贸g nas nie wyzwoli.
Mora艂 pi膮ty: oto skutki, kiedy dwoje zachowuje si臋 racjonalnie, ale ka偶de ma inne przes艂anki rzeczowe.
Mora艂 sz贸sty: takie jest 偶ycie.
10. Kr贸l Saul czyli Dwa typy konsekwencji 偶yciowej
Natura rzadko kojarzy w jednej osobie si艂臋 charakteru i si艂臋 intelektu. Jest to przezorno艣膰 dobrze uzasadniona i mog艂aby znakomicie usposabia膰 do podziwu dla m膮dro艣ci Stw贸rcy, gdyby nie liczne inne zasady, na kt贸rych 艣wiat zosta艂 przeze艅 urz膮dzony. Tu jednak chodzi nam o t臋 w艂a艣nie, kt贸r膮 pochwalamy. Jej poszczeg贸lnym przypadkiem jest fakt, 偶e natura wyj膮tkowo tylko kojarzy talenty wojskowe z rozleg艂o艣ci膮 horyzont贸w umys艂owych i inteligencj膮 og贸ln膮. Rzecz zrozumia艂a, bo te偶 s膮 to zalety sprzeczne. 艁atwo zauwa偶y膰 w istocie, 偶e cnota dow贸dcy wojskowego polega na tym, aby wykaza膰 samodzielno艣膰 tylko w granicach rozkazu. Rozkaz ka偶dy zostawia pewne puste miejsca dla okoliczno艣ci nieprzewidzianych, a dow贸dca ma je wype艂ni膰 mo偶liwie najsprawniej, by cel g艂贸wny rozkazu zosta艂 osi膮gni臋ty. Ale dow贸dca jest zgubiony, je艣li zechce zastanawia膰 si臋 nad czym艣, co le偶y poza rozkazem, na przyk艂ad nad celem og贸lniejszym, kt贸remu rozkaz s艂u偶y, jego warto艣膰 polega na umiej臋tno艣ci ograniczania swojego pola widzenia. Oficer zbyt inteligentny, kt贸remu kazano stoczy膰 drobn膮 potyczk臋, zechce przy okazji wygra膰 ca艂膮 wojn臋 lub zgo艂a zbawi膰 ludzko艣膰: w rezultacie przegrywa drobn膮 potyczk臋. Inteligencja ma bowiem naturaln膮 sk艂onno艣膰 do sta艂ego przekraczania granic, kt贸re sama sobie narzuca lub kt贸re narzucaj膮 jej inni; d膮偶y do konfrontacji r贸偶nych punkt贸w widzenia, do rozwa偶ania racji przeciwnych decyzjom czy powzi臋tym rozkazom; 藕le znosi subordynacj臋 i porz膮dek, a chodzenie w nog臋 ma sobie za despekt. W wyniku mo偶e prowadzi膰 do tych samych skutk贸w, co s艂aby charakter: 艂atwo rodzi dezerter贸w. Do natury i talentu wojskowego nale偶y zdolno艣膰 dok艂adnego ograniczania cel贸w, jakie chce si臋 osi膮gn膮膰.
Jest to g艂贸wny mora艂, jaki wynika z dziej贸w wielko艣ci i upadku kr贸la Saula 鈥 jednego z najbardziej przejmuj膮cych rozdzia艂贸w historii 艣wi臋tej. Saul by艂 na poz贸r wojskowym idealnym. Syn ubogiego pasterza z pokolenia Beniamin, wyniesiony zrz膮dzeniem Opatrzno艣ci do godno艣ci kr贸lewskiej, d艂ugo wyszydzany z racji prostackiego obej艣cia i ch艂opskich manier, zaskarbi艂 sobie w ko艅cu og贸lne uznanie dzi臋ki swojej skromno艣ci, wytrwa艂o艣ci i 偶elaznej woli. Kilka udanych operacji wojennych zyska艂o mu s艂aw臋 艣wietnego stratega, a powszechny podziw narodu wzbudzi艂 fakt, 偶e Saul skaza艂 na 艣mier膰 w艂asnego syna, kiedy ten swoim grzechem przyczyni艂 si臋 do przej艣ciowego niepowodzenia w walce; dopiero g艂os ludu wybawi艂 m艂odego Jonatana od surowo艣ci ojcowskiej. Nieskazitelny dow贸dca Saul wiedzia艂, 偶e ca艂y 艣wiat jest podporz膮dkowany wykonaniu ka偶dorazowo otrzymanego rozkazu - a otrzymywa艂 je od Boga za po艣rednictwem Samuela, m臋偶a wielkiej m膮dro艣ci i starszego ode艅 wiekiem. Maj膮c rozkaz, Saul, cz艂owiek prosty, nie zna艂 strachu i nie zna艂 skrupu艂贸w: by艂 szcz臋艣liwy, 偶e ma wyznaczone 艣cis艂e granice dzia艂ania, w ramach kt贸rych wszystko jest dozwolone, ale kt贸rych przekroczy膰 nie wolno.
Ot贸偶 B贸g przypomnia艂 sobie razu pewnego, 偶e kilka wiek贸w wcze艣niej ksi臋stwo Amalekit贸w stan臋艂o na drodze jego ludowi przy wyj艣ciu z Egiptu; w ludzkim wspomnieniu rzecz si臋 zatar艂a, ale B贸g w takich sprawach mia艂 pami臋膰 zadziwiaj膮c膮. Nie zaspokojony 贸wczesn膮 pora偶k膮 wroga, zechcia艂 go raz jeszcze pogn臋bi膰 i kaza艂 Saulowi napa艣膰 na miasto oraz wyr偶n膮膰 bez lito艣ci wszystkich mieszka艅c贸w co do jednego -m臋偶czyzn, kobiety, dzieci, oseski, wo艂y, owce, wielb艂膮dy i os艂y.
Saul ra藕no zabra艂 si臋 do dzia艂ania i by艂by je wykona艂 bez zarzutu, gdyby nie drobna przeszkoda. Mianowicie Samuel, jego wychowawca, chcia艂 przedtem koniecznie podnie艣膰 jego poziom umys艂owy i zarazi艂 jego umys艂 filozofi膮. Wbi艂 mu tedy w g艂ow臋, opr贸cz konkretnych rozkaz贸w, r贸wnie偶 艣wiadomo艣膰 og贸ln膮, 偶e ma dzia艂a膰 dla dobra swego ludu, dla pomna偶ania jego dobrego imienia i pot臋gi materialnej. Zepsu艂 go tedy doktryn膮, a wi臋c tak膮 og贸ln膮 zasad膮, z kt贸rej nic nie wynika konkretnie, bo ka偶dy j膮 interpretuje na sw贸j spos贸b. Zaszczepi艂 kr贸lowi ambicje filozofa, kt贸re sta艂y si臋 jego kl臋sk膮.
Kiedy bowiem wojacy Saula wybili ca艂膮 ludno艣膰 amalekick膮, przyprowadzili do艅 偶ywcem schwytanego ksi臋cia imieniem Agag. Wtedy Saul zacz膮艂 m臋drkowa膰: 鈥Zabi膰 ksi臋cia - rzecz 艂atwa, skoro mam go w r臋ku. Ale jest sam, wi臋c niegro藕ny. Ot贸偶 zadaniem moim jest dzia艂a膰 dla dobra ludu. Je艣li oszcz臋dz臋 schwytanego wroga, dam swojemu ludowi s艂aw臋 wielkoduszno艣ci i mi艂osierdzia, kt贸ra jest wi臋cej warta ni偶 偶ycie jednego ksi臋cia鈥. Oszcz臋dzi艂 tedy Agaga w imi臋 zasady og贸lnej dobra ludu a wbrew rozkazowi Boga. Zarazem pope艂ni艂 drugi grzech. Lud Izraela wyniszczony ci膮g艂ymi wojnami sta艂 bardzo kiepsko pod wzgl臋dem gospodarczym: trzody by艂y zdziesi膮tkowane, a perspektywy hodowli na najbli偶sze lata jak najgorsze. 鈥Dla dobra mojego ludu - pomy艣la艂 Saul - ka偶臋 ocali膰 najwarto艣ciowsze sztuki zwierz膮t - barany, wo艂y, os艂y - i przez to zasil臋 pot臋偶nie nasz膮 hodowl臋鈥. Tak te偶 uczyni艂 i po raz drugi przekroczy艂 swoje prawa w imi臋 og贸lnej zasady, kt贸r膮 mu wpoi艂 nauczyciel. Uczyni艂 tak zreszt膮 pod naciskiem samego ludu i w imi臋 jego oczywistych interes贸w. Zreszt膮 spor膮 cz臋艣膰 zdobycznego byd艂a przeznaczy艂 na ofiar臋 Bogu. Wtedy wybuch艂a wielka heca. B贸g sro偶y艂 si臋 na Samuela, jakby to on by艂 winien, a Samuel odbija艂 na Saulu swoje upokorzenie.
鈥 B贸g woli pos艂usze艅stwo ni偶 ofiary - powiedzia艂 twardo 鈥 i 偶膮da, 偶eby wype艂nia膰 konkretne rozkazy, a nie na w艂asn膮 r臋k臋 interpretowa膰 og贸lne zasady.
鈥 Ust膮pi艂em przed g艂osem ludu i chcia艂em mu si臋 przys艂u偶y膰 - t艂umaczy艂 si臋 Saul niepewnie.
Samuel tylko za艣mia艂 si臋 gorzko. Kaza艂 sprowadzi膰 ocalonego ksi臋cia Agaga i ostrym mieczem pooddziela艂 przestrzennie poszczeg贸lne fragmenty jego cia艂a 鈥 nogi, r臋ce, palce, brzuch, g艂ow臋 鈥 wskutek czego Agag sta艂 si臋 nie przystosowany do kontynuowania 偶ycia na tym 艣wiecie i przeni贸s艂 si臋 na inny, gdzie mo偶na 偶y膰 b臋d膮c nawet rozdzielonym na atomy. Potem Samuel kaza艂 wybi膰 ocalone byd艂o.
Samuel nie podj膮艂 si臋 z lekkim sercem tej pracy. Wiedzia艂, 偶e jego ulubiony ucze艅 przekre艣li艂 swoj膮 karier臋; on sam nie mia艂 nawet usposobienia szczeg贸lnie okrutnego. Wiedzia艂 tylko, czym jest rozkaz wojenny, i mia艂 jasn膮 艣wiadomo艣膰, 偶e zmieni膰 rozkaz dla jakich艣 racji filozoficznych oznacza to samo, co oznajmi膰 Najwy偶szemu Zwierzchnikowi, 偶e lepiej od niego zna si臋 za艂o偶enia filozoficzne i taktyk臋. A jednak wola Najwy偶szego Zwierzchnika jest jedynym 藕r贸d艂em filozofii, a zatem pogwa艂ci膰 w imi臋 filozofii rozkazy jest tym samym, co w imi臋 woli Zwierzchnika sprzeciwi膰 si臋 woli Zwierzchnika, czyli popa艣膰 w sprzeczno艣膰 wewn臋trzn膮. Kr贸l Saul sta艂 si臋 tedy przedmiotem wewn臋trznie sprzecznym, czyli w og贸le bytem niemo偶liwym, czyst膮 fikcj膮. Sam siebie unicestwi艂 i nic dziwnego, 偶e przesta艂 istnie膰 jako kr贸l. Samuel d艂ugo rozpacza艂 po tej kl臋sce, bo w wychowanie Saula w艂o偶y艂 mn贸stwo wysi艂ku i zapa艂u 鈥 rozumia艂 jednak, 偶e ten koniec by艂 nieuchronny. Nikt nie zniszczy艂 Saula: zniszczy艂 si臋 sam pr贸buj膮c przekroczy膰 granice swego dzia艂ania w imi臋 tych samych zasad, na mocy kt贸rych te granice zosta艂y mu narzucone; wprawi艂 w ruch mechanizm sprzeczno艣ci, kt贸ry go zmia偶d偶y艂.
Mora艂 tej historii zosta艂 ju偶 sformu艂owany. Mo偶emy go uj膮膰 tak jeszcze: mo偶na dzia艂a膰 wedle konsekwencji rozkazu lub wedle konsekwencji doktryny, nie zawsze jednak wedle obu zarazem.
11. Rachab czyli Samotno艣膰 prawdziwa i udawana
Ksi臋ga Jozuego zdaje spraw臋 ze znanej afery szpiegowsko-muzyczno-obyczajowo-rze藕niczej, jaka odby艂a si臋 w mie艣cie Jerycho. Jozue otrzyma艂 mianowicie zapewnienie od Boga, 偶e zdob臋dzie miasto Jerycho 鈥 a tak偶e inne ziemie. Jednak偶e nie wiadomo dlaczego, nie poprzesta艂 na tej obietnicy - cho膰 m贸g艂 si臋 po艂o偶y膰 spa膰, maj膮c ju偶 pewno艣膰 zwyci臋stwa 鈥 ale nim przyst膮pi艂 do obl臋偶enia, pos艂a艂 na wszelki wypadek dw贸ch agent贸w wywiadu zaopatrzonych suto, jak zawsze w tej sytuacji, w tamtejsz膮 walut臋. Byli to m艂odzi ch艂opcy, ca艂kiem bystrzy, ale nieco lekkomy艣lni. Ledwo weszli do miasta, postanowili zakosztowa膰 r贸偶nych uciech cywilizacji, kt贸rych d艂ugo nie zaznali w s艂u偶bie wojskowej; maj膮c w kieszeni niema艂o got贸wki pu艣cili si臋 przeto wieczorem po ulicach w poszukiwaniu dom贸w z czerwon膮 latarni膮, a by艂o kilka takich w owym mie艣cie, s艂awnym z wysokiego poziomu kulturalnego. Rych艂o znale藕li 偶膮dany obiekt i wiedzeni natchnieniem nieziemskim trafili do pewnej pani imieniem Rachab. By艂a to osoba marnej konduity, bo w艂a艣nie zarabia艂a na 偶ycie sprzeda偶膮 swoich urok贸w fizycznych. Niestety, uroki te gas艂y stopniowo i t臋ga Rachab by艂a ju偶 osob膮 podstarza艂膮, pracowa艂a na niskiej taryfie dla ubo偶szej klienteli i zarabia艂a coraz skromniej. Jednak obaj ch艂opcy po trudach obozowych nie przebierali tak bardzo i wi臋dn膮ca hetera przypad艂a im do gustu. Atoli gdy tylko podpili sobie troszeczk臋, zachcia艂o im si臋 popisywa膰 i rych艂o zdradzili przed ni膮 swoje szpiegowskie zadania. Kiedy si臋 zreflektowali, by艂o ju偶 za p贸藕no: Rachab mia艂a ich w r臋ku. B艂agali j膮 o lito艣膰, ale osoby tego zawodu same za rzadko doznaj膮 lito艣ci, aby mia艂y j膮 do rozdawania bli藕nim. Rachab my艣la艂a szybko: 鈥Jest prawie pewne, 偶e miasto zostanie zdobyte przez wroga, bo wiem o tym, 偶e maj膮 Boga za sprzymierze艅ca. Oto przes艂anka. A teraz alternatywa: albo wydam szpieg贸w policji, a wtedy zas艂u偶臋 si臋 u ksi臋cia i oka偶臋 wierno艣膰 miastu, ale za to zgotuj臋 sobie zgub臋 po wkroczeniu nieprzyjaciela, albo ukryj臋 ich u siebie, a wtedy za偶膮dam opieki od okupant贸w, ale do czasu ich przyj艣cia nara偶am 偶ycie. Co prawda, chowaj膮c wroga zdradzam miasto i ksi臋cia, ale naprawd臋 mog臋 sobie darowa膰 te skrupu艂y: nie jestem wiele d艂u偶na rodzinnemu miastu, kt贸re zawsze plu艂o mi w twarz i kt贸re, nawet gdyby ocala艂o, ka偶e mi umrze膰 z g艂odu za par臋 lat. I tak jestem tu zupe艂nie samotna jak w pustym mie艣cie. Zostawiaj膮c tedy na boku urojenia moralist贸w, mam do wyboru: narazi膰 si臋 na 艣mier膰 w膮tpliw膮 w ci膮gu najbli偶szych paru tygodni lub na 艣mier膰 pewn膮 po zdobyciu miasta. Nie tak 艂atwy wyb贸r, bo 艣mier膰 pewna ma t臋 przewag臋, 偶e si臋 odwlecze, a na 艣mier膰 w膮tpliw膮 nara偶am si臋 ju偶 w tej chwili. Mi臋dzy niepewnym z艂em tera藕niejszym a pewnym z艂em przysz艂ym nie mo偶na rozstrzyga膰 racjonalnie. Wybieram na 艣lepo: ocal臋 szpieg贸w. Par臋 tygodni strachu, ale potem 鈥 co za 偶ycie! Futra, klejnoty, cha艂wa na co dzie艅, jazdy do opery - a mo偶e kt贸ry艣 z ich wodz贸w o偶eni si臋 ze mn膮? Jeszcze jestem za dobra dla tych dzikus贸w鈥.
Po tych deliberacjach Rachab zawar艂a ze szpiegami umow臋: ukryje ich, a potem u艂atwi ucieczk臋 w zamian za ocalenie jej i rodziny po zdobyciu miasta przez wojska Jozuego. Ustalono znaki rozpoznawcze i tak si臋 zako艅czy艂a szpiegowsko-obyczajowa cz臋艣膰 historii.
Potem zacz臋艂a si臋 cz臋艣膰 muzyczna. Plan obl臋偶enia miasta przygotowa艂 dok艂adnie B贸g, a Jozue skrupulatnie wykona艂 instrukcje. Zamiast, jak by doradza艂 zdrowy rozs膮dek, pos艂u偶y膰 si臋 machinami obl臋偶niczymi i dzia艂ami, zorganizowa艂 on orkiestr臋 d臋t膮, z艂o偶on膮 z samych kap艂an贸w, kaza艂 jej obchodzi膰 mury miejskie i gra膰 marsze wojskowe; z ty艂u niesiono ark臋 przymierza, a z przodu maszerowa艂y oddzia艂y wojskowe. Kap艂ani d臋li w tr膮by codziennie przez siedem dni, s艂aniali si臋 z wyczerpania, a wi臋kszo艣膰 dosta艂a rozedmy p艂uc i zapalenia krtani - bo kap艂ani te偶 ludzie. Wojska oblegaj膮ce szemra艂y s膮dz膮c, 偶e w贸dz ka偶e im si臋 wyg艂upia膰. Jerycho艅czycy na murach 艣miali si臋 z wrog贸w my艣l膮c, 偶e powariowali. Ale ten si臋 艣mieje, kto si臋 艣mieje ostatni. Si贸dmego dnia orkiestra zad臋艂a z ca艂ych si艂, a偶 oczy wysz艂y na wierzch kap艂anom, a jednocze艣nie ca艂a armia na rozkaz wrzasn臋艂a tak g艂o艣no, 偶e mury miasta cudownym sposobem run臋艂y na ziemi臋 i rozsypa艂y si臋 w proch.
Teraz zacz臋艂a si臋 rze藕nicza cz臋艣膰 historii: wojacy na rozkaz Boga wdarli si臋 do miasta i wyr偶n臋li tam, jak opowiada Pismo, 鈥m臋偶czyzn, kobiety, dzieci i starc贸w, wo艂y, owce i os艂y鈥. Znalezione skarby zabrali sobie kap艂ani, a ca艂e miasto spalono, z wyj膮tkiem jednego domu. By艂 to dom Rachab. Armia dotrzyma艂a s艂owa ladacznicy, ocali艂a jej mieszkanie, meble i rodzin臋. Paru oficer贸w targn臋艂o si臋 na jej cnot臋, ale Rachab skargami w dow贸dztwie wymog艂a od nich zap艂at臋.
Potem cale wojsko odesz艂o, a Rachab rzuci艂a si臋 z p艂aczem na ziemi臋. Zosta艂a w bezludnym mie艣cie, w jedynym ocala艂ym domu, po艣r贸d gruz贸w, trup贸w, kurzu i zapachu spalenizny, sama, bez przyjaci贸艂, opieki, klient贸w. Nie by艂o futer, nie by艂o klejnot贸w, ani cha艂wy, ani opery, ani m臋偶a-wodza. Nie by艂o nic, tylko samotne, ja艂owe 偶ycie na pustkowiu. I to by艂 koniec.
Jedno jest w tej historii zastanawiaj膮ce: fizycznie jest rzecz膮 niemo偶liw膮, aby miejski mur upad艂 od krzyku i siedmiu tr膮bek, a wi臋c pewne jest, 偶e by艂o to zdarzenie cudowne. Ale skoro B贸g i tak musia艂 uczyni膰 cud, to po co w艂a艣ciwie kaza艂 ca艂ej armii m臋czy膰 si臋 i b艂a藕ni膰 przez ca艂y tydzie艅, a kap艂anom nie tylko zniszczy膰 zdrowie, ale i straci膰 autorytet w艣r贸d ludu 鈥 bo kt贸偶 b臋dzie szanowa艂 kap艂an贸w z d臋tej orkiestry? Po co? 鈥 pytam i znajduj臋 dwa mo偶liwe wyja艣nienia: albo tak nies艂ychanie lubuje si臋 w marszach wojskowych, 偶e chcia艂 si臋 ich nas艂ucha膰 do woli, albo by艂 to po prostu acte gratuit, czysty 偶art surrealistyczny, kt贸rym chcia艂 zakpi膰 z podw艂adnych. W tym drugim wypadku okaza艂by spore poczucie humoru, ale znaj膮c jego charakter podejrzewam, 偶e chodzi o to pierwsze. Niestety... takie upodobania przy takich mo偶liwo艣ciach wp艂ywu! I rzeczywi艣cie - robi艂 potem wszystko, 偶eby m贸c wys艂uchiwa膰 jak najwi臋cej marsz贸w wojskowych, i do tej chwili si臋 nie znudzi艂.
A oto niekt贸re mora艂y wynikaj膮ce z tej historii:
Mora艂 pierwszy: sytuacja Rachab. 呕eby ocali膰 g艂ow臋 w艣r贸d wielkiego starcia, nie wystarcza zajmowa膰 si臋 prostytucj膮 w sensie fizycznym.
Mora艂 drugi: sytuacja szpieg贸w. Palec Opatrzno艣ci mo偶e prowadzi膰 cz艂owieka w r贸偶ne dziwne miejsca, ale jest w tym zawsze jaki艣 ukryty cel, wa偶ny dla dobra ludzko艣ci.
Mora艂 trzeci: sytuacja Rachab. Nie udawajmy pochopnie, 偶e jeste艣my 鈥samotni w艣r贸d t艂umu ludzi鈥 - kiedy b臋dziemy samotni naprawd臋, zrozumiemy t臋 r贸偶nic臋.
Mora艂 czwarty: sytuacja powszechna. Tr膮bmy, tr膮bmy, a mo偶e jaki cud si臋 stanie.
12. Job czyli Antynomie cnoty
Historia pobo偶nego Joba mia艂a sw贸j 鈥濸rolog w niebie鈥 艂udz膮co podobny do 鈥濸rologu w niebie鈥 z Fausta Goethego. Odby艂 si臋 on nast臋puj膮co:
W najwy偶szej sferze niebios mie艣ci艂 si臋 wytworny bar, gdzie Jehowa zwyk艂 wys艂uchiwa膰 sprawozda艅 z ziemi od swoich wys艂annik贸w i gdzie tak偶e Szatan si臋 zjawia艂. Bar ten nosi艂 figlarne miano 鈥瀋ocom鈥, co by艂o skr贸tem od szeregu nazw, oznaczaj膮cych r贸偶ne stopnie wzajemnych stosunk贸w mi臋dzy dwoma konkurentami: Coexistence - Cooperation - Friendship - Love - Identity. Jehowa siedzia艂 tam razu pewnego popijaj膮c sw贸j ulubiony nap贸j: solank臋 ciechoci艅sk膮. Wszed艂 Szatan i skin膮wszy lekko g艂ow膮 poprosi艂 barmana o koniak. Przez chwil臋 palii papierosa oparty o kontuar i niby przez nieuwag臋 puszcza艂 k艂臋by gryz膮cego dymu w twarz Jehowy, kt贸ry krztusi艂 si臋, czerwony ze z艂o艣ci; potem powiedzia艂 do barmana z udan膮 oboj臋tno艣ci膮:
鈥 A wie pan, przechadza艂em si臋 par臋 lat po ziemi i przynios艂em pomy艣lne wiadomo艣ci. No, pomy艣lne z mojego punktu widzenia - doda艂 niedbale.
鈥 Hm - mrukn膮艂 barman, kt贸ry by艂 neutralist膮.
鈥 Tak - ci膮gn膮艂 Szatan - ca艂kiem pomy艣lne. Pewien pobo偶ny kap艂an zdradza swoj膮 偶on臋 systematycznie i wygl膮da na to, 偶e b臋dzie naszym klientem.
Jehowa poruszy艂 si臋 niespokojnie i odstawi艂 szklank臋.
鈥 M艂ody przewo藕nik znad brzeg贸w Tygru - kontynuowa艂 Szatan -zar膮ba艂 ojca i matk臋, po czym jad艂 wieprzowin臋 popijaj膮c mlekiem. Pewna zdobycz.
Jehowa waln膮艂 pi臋艣ci膮 w stolik i a偶 zadygota艂 ze z艂o艣ci.
鈥 Stara 偶ona rybaka 鈥 m贸wi艂 Szatan w przestrze艅, udaj膮c, 偶e nie widzi zdenerwowania swojego rywala - blu藕ni艂a Bogu po stracie syna i przeklina艂a zrz膮dzenia Jehowy. J膮 te偶 w艂a艣ciwie mamy w kieszeni.
Jehowa nie wytrzyma艂. Przewr贸ci艂 z ha艂asem stolik, wsta艂 i posinia艂y z gniewu hukn膮艂:
鈥 A Joba widzia艂e艣?
Szatan odwr贸ci艂 si臋 z wyrazem grzecznego zdziwienia na twarzy. Stali przed sob膮 - Jehowa wielki, barczysty, z bujn膮 czupryn膮, ubrany z ch艂opska i prosto, Szatan niski, elegancki, o szczup艂ej twarzy intelektualisty, b艂yskaj膮cy brylantem na palcu.
鈥 Joba? 鈥 spyta艂 z pob艂a偶liwym ugrzecznieniem. - Owszem, widzia艂em. Poczciwy kmiotek, cho膰 niezbyt rozgarni臋ty.
鈥 Mo偶e i na niego masz chrapk臋 - szydzi艂 Jehowa - no? Kog贸偶 on znowu zamordowa艂? A mo偶e blu藕ni艂?
Szatan u艣miechn膮艂 si臋 i uk艂oni艂.
鈥 Jest to tw贸j s艂uga doskona艂y, 贸w Job. Wz贸r pobo偶no艣ci bez skazy. yTrz臋sie si臋 ze strachu przed tob膮, a w naszym skromnym zak艂adzie jego konto jest zupe艂nie puste. Nie robi nic z艂ego, bo nie ma powod贸w: wiedzie mu si臋 znakomicie 鈥 ma olbrzymi maj膮tek i sp臋dza dnie na ucztach absolutnie koszernych. Po c贸偶 mia艂by ci blu藕ni膰?
鈥 No widzisz - triumfowa艂 Jehowa, dla kt贸rego ironia Szatana by艂a nazbyt subtelna - a che艂pisz si臋, jakby艣 ju偶 ca艂y 艣wiat zawojowa艂.
Przez twarz Szatana przemkn膮艂 cie艅 niesmaku.
鈥 Wyja艣nijmy sytuacj臋 鈥 powiedzia艂 spokojnie 鈥 Przyznaj臋, 偶e podzieli艂e艣 ludzi mi臋dzy siebie i mnie w spos贸b wysoce dla siebie niekorzystny, a wi臋c z maksimum szlachetno艣ci. Odda艂e艣 praktycznie do mojego rozporz膮dzenia ca艂膮 ludzko艣膰 poza jednym narodem, kt贸ry sobie wybra艂e艣, a temu narodowi kaza艂e艣 t臋pi膰 pozosta艂e, wskutek czego cz艂onkowie owych innych narod贸w szybko i t艂umnie przenosz膮 si臋 do lepszego... hm... lepszego 艣wiata i zaludniaj膮 moje hotele. Co wi臋cej, ulepi艂e艣 ludzk膮 natur臋 w ten spos贸b, 偶e dobro膰 jest na og贸艂 skojarzona z powodzeniem, a ci臋偶kie warunki 偶yciowe pchaj膮 do wyst臋pk贸w, jednocze艣nie jednak stworzy艂e艣 ludziom najgorsze w艂a艣nie warunki istnienia, jakie mo偶na sobie pomy艣le膰, a wi臋c praktycznie olbrzymia wi臋kszo艣膰 grz臋藕nie po uszy w oszustwach, z艂odziejstwach, zawi艣ci, intrygach i 艣lepych 偶膮dzach, nie m贸wi膮c ju偶 o cudzo艂贸stwie, kt贸re prawie si臋 nie liczy na tle reszty grzech贸w. Zauwa偶, 偶e nie oceniam tej konstrukcji 艣wiata i nie wnikam w to, czy powsta艂a ona z zamiaru, czy z nieudolno艣ci - stwierdzam fakt. W tej sytuacji znikoma cz膮stka ludzko艣ci, kt贸ra ma szans臋 wej艣cia do twoich uroczych ogrod贸w warzywnych, pachn膮cych mlekiem, kukurydz膮 i pe艂nych d藕wi臋ku fujarek 鈥 ot贸偶 cz膮stka ta sk艂ada si臋 z tych, kt贸rzy s膮 tak zaspokojeni, 偶e nie maj膮 powod贸w do grzechu, oraz tych, kt贸rzy ze strachu przed tob膮 nie maj膮 odwagi ryzykowa膰 wyst臋pk贸w. Poza nielicznymi wyj膮tkami twoi ludzie sk艂adaj膮 si臋 wi臋c z tch贸rzy i sytych. Job jest syty i nie w膮tpi臋, 偶e p贸ki nim b臋dzie, pozostanie ci wierny. Odbierz mu dobrobyt, a dodasz jedn膮 dusz臋 do moich rejestr贸w.
Jehowa, kt贸ry s艂ucha艂 z czujn膮 podejrzliwo艣ci膮, poj膮艂 z ca艂ej przemowy Szatana ostatni膮 propozycj臋 i natychmiast zawo艂a艂 z udan膮 pewno艣ci膮 siebie:
鈥 Prosz臋 bardzo! R贸b, co chcesz z jego maj膮tkiem, rodzin膮 i domem 鈥 tylko jego samego nie ruszaj. Zobaczysz, 偶e nic nie zachwieje jego wierno艣ci.
鈥 Doskonale - odpar艂 Szatan weso艂o i wypi艂 czwarty kieliszek koniaku. 鈥 Pod warunkiem, 偶e ty mu nie b臋dziesz pomaga艂.
W ten spos贸b umowa zosta艂a zawarta, Jehowa wr贸ci艂 do swojego stolika, a Szatan na ziemi臋. Zabra艂 si臋 do pracy i z najwi臋ksz膮 艂atwo艣ci膮 uczyni艂 w ci膮gu jednego dnia rzeczy nast臋puj膮ce:
Sprawi艂, 偶e Sabejczycy porwali os艂y i wo艂y Joba, a jego niewolnik贸w wyr偶n臋li. Sprawi艂, 偶e Chaldejczycy porwali mu wielb艂膮dy i wyr偶n臋li dalsz膮 cz臋艣膰 niewolnik贸w.
Spali艂 piorunami owce Joba i reszt臋 niewolnik贸w.
Wymordowa艂 wszystkie dziesi臋cioro dzieci Joba.
Jehowa przygl膮da艂 si臋 z g贸ry tym poczynaniom i u艣miecha艂 si臋 chytrze.
鈥 Dobrze zagra艂em - mrukn膮艂.
Bo te偶 Job po tych wydarzeniach pok艂oni艂 si臋 Bogu i b艂ogos艂awi艂 jego imi臋. Opowiada艂 te偶 g艂o艣no o mi艂osierdziu Jehowy.
Nazajutrz w barze 鈥濩OCOFLI鈥 odby艂a si臋 nast臋pna rozmowa. Jehowa p臋cznia艂 od poczucia triumfu i ha艂a艣liwie wola艂:
鈥 No prosz臋! A m贸wi艂em! Gdzie teraz twoje g艂upie teoryjki, kt贸rych zreszt膮 i tak nikt nie rozumie? Gdzie masz swojego Joba, cha, cha? Fig臋 masz, nie Joba! A偶 milo spojrze膰, jak m贸j Job mnie b艂ogos艂awi. Nie, nie, m贸j panie, przeliczy艂e艣 si臋! Wierno艣膰 to wierno艣膰 - nie ma gadania. Mo偶esz p臋ka膰 ze z艂o艣ci, a Job jest m贸j.
鈥 Jak ju偶 zauwa偶y艂em - powiedzia艂 Szatan z wyrazem znu偶enia na twarzy - moje do艣wiadczenie uczy, 偶e poza nielicznymi wyj膮tkami twoi ludzie sk艂adaj膮 si臋 z sytych i tch贸rzy. Job by艂 ci wierny jako syty, teraz jest nadal wierny jako tch贸rz. Boi si臋 ciebie za bardzo, aby blu藕ni膰. Przyznaj臋, 偶e nie doceni艂em si艂y jego tch贸rzostwa. Ale i ta resztka cierpliwo艣ci pry艣nie, je艣li zabierzemy si臋 wprost do jego sk贸ry.
鈥 Prosz臋 bardzo - zawo艂a艂 Jehowa zacieraj膮c r臋ce, po czym waln膮艂 w stolik tak mocno, 偶e przewr贸ci艂 kubek z solank膮. 鈥 R贸b z nim dalej, co chcesz, by艂e艣 go na razie nie zabija艂.
Szatan wr贸ci艂 i niezw艂ocznie zarazi艂 Joba przykr膮 chorob膮 sk贸rn膮, a tak偶e doda艂 mu liczne niezno艣ne dolegliwo艣ci przewodu pokarmowego, nerek, serca, p艂uc, staw贸w i kr臋gos艂upa. Job le偶a艂 na pogorzelisku w艂asnego domu skr臋cony z b贸lu, na dnie nieszcz臋艣cia i rozpaczy, chwal膮c imi臋 Bo偶e. 呕ona sta艂a przy nim i wyrzuca艂a mu krzykliwie bezmy艣ln膮 pobo偶no艣膰:
鈥 Masz swojego Jehow臋 - wo艂a艂a. - Jeszcze go b艂ogos艂awisz! Zaraz umrzesz, a wiesz dobrze, 偶e wszystkie opowiadania o drugim 艣wiecie to bajka. Zreszt膮, je艣li drugi 艣wiat istnieje, to na pewno nie jest lepszy od tego. Dosy膰! Nablu藕nij przynajmniej Bogu do syta!
鈥 G艂upia jeste艣 鈥 j臋kn膮艂 Job, z trudem unosz膮c g艂ow臋. 鈥 Ca艂a nasza moralno艣膰 polega na tym, 偶eby dzi臋kowa膰 Bogu nie tylko za dobro, ale r贸wnie偶 za z艂o, jakie nam zsy艂a. Inaczej nie mieliby艣my 偶adnej zas艂ugi: by膰 wdzi臋cznym za dobrodziejstwa potrafi ka偶dy ch艂ystek. Ja - przeciwnie, szczyc臋 si臋 tym, 偶e chwal臋 Boga za to, 偶e jestem nieszcz臋艣liwy. Nie b臋d臋 blu藕ni艂; dotrzymam swojemu Panu wierno艣ci, do kt贸rej si臋 zobowi膮za艂em.
鈥 Ale po co? 鈥 krzykn臋艂a 偶ona.
鈥 Powiedzia艂em ju偶: aby dotrzyma膰 zobowi膮zania.
鈥 A je艣li Jehowa, kt贸remu przysi膮g艂e艣 wierno艣膰, okaza艂 si臋 z艂y, to dochowuj膮c mu wierno艣ci, pomagasz z艂u.
鈥 To niewa偶ne - odpar艂 Job. - Dochowuj臋 wierno艣ci nie po to, aby sprawia膰 dobro, ale po to, aby dochowa膰 wierno艣ci. 艢rodek i cel s膮 tu identyczne.
Szatan przys艂uchiwa艂 si臋 tej rozmowie ze smutnym u艣miechem i wr贸ci艂 do baru, gdzie czeka艂 na niego Jehowa rozpromieniony i tryskaj膮cy rado艣ci膮.
鈥 A widzisz, a widzisz! - pokrzykiwa艂, wymachuj膮c r臋kami. - M臋drkujesz, filozofujesz, ale prosty cz艂owiek wie lepiej, co ma robi膰, i nie s艂ucha twojego g艂upiego gadania.
鈥 Na poz贸r przegra艂em zak艂ad 鈥 powiedzia艂 Szatan spokojnie 鈥 ale twoje zwyci臋stwo jest nader w膮tpliwej pr贸by. Wida膰 to z trzech okoliczno艣ci:
Po pierwsze, nie podwa偶a ono mojej doktryny, powiedzia艂em bowiem, 偶e istniej膮 nieliczne wyj膮tki, kt贸re s膮 ci wierne dla samej zasady wierno艣ci. Ale m贸j racjonalizm ka偶e mi, oczywi艣cie, nie zadowoli膰 si臋 stwierdzeniem, 偶e istniej膮 wyj膮tki, lecz wyt艂umaczy膰 ich pochodzenie.
Ludzie zachowuj膮 si臋 normalnie w spos贸b irracjonalny; powiniene艣 wiedzie膰 o tym, skoro sam ich skonstruowa艂e艣. Jednak ich zachowanie podlega pewnym prawom i w wi臋kszo艣ci wypadk贸w daje si臋 przewidzie膰: reaguj膮 na wydarzenia zgodnie z po偶膮daniami swojego cia艂a. Um贸wmy si臋, 偶e takie zachowanie b臋dziemy w艂a艣nie nazywali 鈥 nie艣ci艣le, oczywi艣cie - racjonalnym: my艣l臋 - zachowanie adekwatne do sytuacji 偶yciowych. W tym sensie 鈥 przyznaj臋 to ch臋tnie 鈥 przeceni艂em racjonalno艣膰 ludzkiego post臋powania w wypadku Joba. Okaza艂 si臋 on bardziej bezmy艣lny, ni偶 s膮dzi艂em, i dzi臋ki tej jego bezmy艣lno艣ci odnios艂e艣 sw贸j 偶a艂osny sukces. Job uwierzy艂 w 偶elazn膮 moc zasady wierno艣ci i postanowi艂 by膰 wiemy dawnemu opiekunowi r贸wnie偶 wtedy, gdy ten zamieni艂 si臋 w kata. Moim zdaniem, jest to szczyt zachowania skrajnie irracjonalnego -ale moja znajomo艣膰 艣wiata przewiduje tak膮 mo偶liwo艣膰. Pope艂ni艂em omy艂k臋 w stosunku do tego jednostkowego przypadku, nie musz臋 jednak zmienia膰 swojego obrazu rzeczywisto艣ci.
Po drugie, skromn膮 satysfakcj臋 odnios艂em z faktu, 偶e cho膰 Job pozosta艂 ci wierny, to jednak pozyska艂em jego 偶on臋, kt贸ra, jak wiesz, obrzuci艂a ci臋 lawin膮 niegodziwych blasfemii. A wi臋c w ka偶dym razie jedna dusza pozyskana.
Po trzecie wreszcie, nie dotrzyma艂e艣 warunk贸w umowy, poniewa偶 pomog艂e艣 skrycie wytrwa膰 swojemu s艂udze w cierpliwo艣ci i cnocie.
鈥 Jak to? - krzykn膮艂 Jehowa - ja pomaga艂em?
鈥 Oczywi艣cie 鈥 powiedzia艂 Szatan. - Twierdz膮c inaczej popadasz w herezj臋 pelagianizmu lub molinizmu, kt贸ra sk膮din膮d uchodzi za moje dzie艂o. Teologicznie jest rzecz膮 pewn膮, 偶e bez twojego udzia艂u cnota jest niemo偶liwa. Je艣li nawet nie przekona ci臋 o tym dzie艂o 艣wi臋tego Augustyna O wolnej woli, kt贸re jest bardzo dwuznaczne, to we藕 z p贸艂ki uchwa艂y soboru trydenckiego, rozdzia艂 De iustificatione, i zechciej sprawdzi膰.
鈥 Nie bardzo znam si臋 na teologii - wyzna艂 Jehowa niepewnie - i, prawd臋 rzek艂szy, nie rozumiem dobrze tych wszystkich spor贸w. Oczywi艣cie, nie chc臋 popa艣膰 w herezj臋. Ale zreszt膮, je艣li nawet mu pomaga艂em, to ty robi艂e艣 to samo w przeciwnym kierunku.
鈥 O, nie - odpar艂 Szatan. - Ja tylko organizowa艂em zewn臋trzne okoliczno艣ci, kt贸re mia艂y Joba przywie艣膰 do grzechu. Ale warto艣膰 cnoty i zas艂uga na tym w艂a艣nie polega, 偶e si臋 praktykuje cnot臋 we wszystkich okoliczno艣ciach zewn臋trznych. Pozorna 艂atwo艣膰 mojego zadania w 艣wiecie polega na tym, 偶e stwarzani tylko sytuacje obiektywne, w kt贸rych wyniku ludzie grzesz膮 ju偶 moc膮 w艂asnych sk艂onno艣ci; pozorna trudno艣膰 twojej roli tkwi w tym, 偶e ty ich musisz uodporni膰 od wewn膮trz, 艣rodkami duchowymi, przeciwko presji ich zewn臋trznych warunk贸w. Ale w rzeczywisto艣ci jest nieco inaczej. Moje zadanie jest trudniejsze, poniewa偶 dzia艂am w 艣rodowisku rzeczy materialnych po to, by sprawia膰 z艂o w 艣wiecie duchowym 鈥 a wi臋c musz臋 zna膰 dobrze prawid艂owo艣ci przyczynowego oddzia艂ywania mi臋dzy rzeczywisto艣ci膮 cielesn膮 a duchow膮, aby t臋 ostatni膮 urabia膰 przez po艣rednie wp艂ywy. Ty natomiast dzia艂asz wprost w duszach, a wi臋c masz styczno艣膰 bezpo艣redni膮 z tworzywem, kt贸re obrabiasz. Je艣li mimo to odnosz臋 takie sukcesy i je艣li, jak sam zauwa偶y艂e艣 w jednym ze swoich pism, droga zatracenia, to jest droga do mojego kr贸lestwa, jest szeroka i rozleg艂a, a 艣cie偶ka zbawienia w膮ska i ma艂o komu dost臋pna 鈥 to 艣wiadczy to, 偶e nie藕le wykonuj臋 swoje rzemios艂o. A przecie偶 ty urz膮dza艂e艣 艣wiat, nie ja. Ch臋tniej zreszt膮 przypisuj臋 swoje sukcesy raczej twojej wspania艂omy艣lno艣ci w stosunku do mnie ni偶 twojej nieudolno艣ci, a tym bardziej - ni偶 moim w艂asnym umiej臋tno艣ciom pracy. Dlatego nie m臋cz臋 ci臋 d艂u偶ej i bez 偶alu zostawiam ci dusz臋 Joba, maj膮c a偶 nadto rekompensaty w艣r贸d pozosta艂ej ludzko艣ci. Tym bardziej 鈥 doda艂 ju偶 niedos艂yszalnie 鈥 偶e spory teoretyczne mi臋dzy nami s膮 beznadziejne. Dodam nawiasem, 偶e nie musisz wcale zna膰 si臋 na teologii, skoro jeste艣 jej przedmiotem. Tak samo ska艂a nie zna si臋 na petrografii.
鈥 Znowu ta dialektyka - j臋kn膮艂 Jehowa zniech臋cony - kto ci臋 tego nauczy艂? Ja tam wiem jedno - dusza Joba ocalona, zak艂ad wygra艂em, a wasza scholastyka niewiele mnie obchodzi.
鈥 Mi艂o mi uzna膰 si臋 za pokonanego - powiedzia艂 Szatan dwornie i z uk艂onem opu艣ci艂 wytworny bar 鈥瀋ocofli鈥, zostawiaj膮c Jehow臋 w zadumie.
Jest mn贸stwo mora艂贸w wynikaj膮cych z ca艂ej tej historii, kt贸ra stanowi tylko prolog do sprawy Joba. Niekt贸re z nich s膮 bardzo proste; tak na przyk艂ad mora艂, i偶 nale偶y zrewidowa膰 przys艂owie g艂osz膮ce, 偶e gdzie si臋 dw贸ch k艂贸ci (np. Jehowa z Szatanem), tam trzeci korzysta; r贸wnie偶 drugi mora艂, i偶 ludzie pro艣ci maj膮 powody, by si臋 wystrzega膰 przyjacielskich swar贸w mi臋dzy mo偶nymi; r贸wnie偶 trzeci mora艂, i偶 cnota wierno艣ci za wszelk膮 cen臋 nie wymaga wcale wybitnego umys艂u.
S膮 r贸wnie偶 mora艂y bardziej skomplikowane; oto niekt贸re z nich:
Mora艂 czwarty: wierno艣膰 jest cnot膮 sprzeczn膮 wewn臋trznie, bo uprawiana dla nadziei korzy艣ci przestaje by膰 cnot膮, a uprawiana dla niej samej cz臋sto ka偶e si臋 godzi膰 na z艂o, a wi臋c r贸wnie偶 cnot膮 by膰 przestaje.
Mora艂 pi膮ty: Jehowa jest dobry, a wi臋c o ile przejawia swoj膮 istot臋, czyni dobro; cz艂owiek chwal膮c go chwali dobro, kt贸rego dozna艂 鈥 co nie jest 偶adn膮 zas艂ug膮. A wi臋c prawdziwy triumf Jehowy przejawia si臋 tam, gdzie bywa chwalony za z艂o, to znaczy, gdzie dzia艂a wbrew swojej istocie, czyli Jehowa o tyle odnosi zwyci臋stwa, o ile ukazuje si臋 innym, ni偶 jest naprawd臋. 呕eby je stale odnosi膰, musi stale wyst臋powa膰 w roli z艂oczy艅cy, st膮d ludziom p艂ytko my艣l膮cym zdaje si臋, 偶e Jehowa urz膮dzi艂 艣wiat bardzo mamie. W rzeczywisto艣ci urz膮dzi艂 go m膮drze: mno偶y nieszcz臋艣cia ludzkie, bo przez nie dost臋puje moralnych zwyci臋stw; gdyby ludzie byli szcz臋艣liwi, Szatan mia艂by ma艂e sukcesy, ale B贸g 偶adnych. Wida膰 tedy, 偶e po to, aby furtka niebios otwiera艂a si臋 dla jednostek, miliony musz膮 p臋dzi膰 przez bramy piekielne. Jest to propozycja nowej teo-dycei, bardziej zgodnej z ludzkim do艣wiadczeniem ni偶 teodycee tradycyjne.
Mora艂 sz贸sty: z Szatanem 艂atwo jest przegra膰 w teoretycznej dyskusji, bo ma wiele argument贸w racjonalnych - ale mo偶na przecie偶 po prostu go nie s艂ucha膰.
Mora艂 si贸dmy: gdyby Job s膮dzi艂, 偶e jego nieszcz臋艣cia s膮 dzie艂em Szatana, stara艂by si臋 je zwalcza膰 zamiast siedzie膰 bezczynnie, na przyk艂ad poszed艂by do dermatologa. Dlatego po偶ytecznie jest wierzy膰, wbrew prawdzie, 偶e z艂o, kt贸re nas spotyka, jest zawsze dzie艂em z艂ej si艂y.
13. Kr贸l Herod czyli N臋dza moralist贸w
Wielki astrolog kr贸la Heroda z艂o偶y艂 mu o艣wiadczenie nast臋puj膮ce:
鈥 Ten, kt贸ry napoi艂 si臋 wod膮 z tajemnej rzeki Hyphasis, kt贸ry oddycha艂 powietrzem stubarwnego wzg贸rza Athanor, kt贸remu oddaj膮 us艂ugi Nisroch i Nahema, i Adramelech, i sam Belial, przekazuje ci mow臋 gwiazd: z udzia艂em Saturna, ojczyzny o艂owiu, planety nieszcz臋艣cia i upadku, narz臋dzia grozy i kl臋ski, a tak偶e z udzia艂em Wencry, kt贸ra kojarzy zimno i wilgo膰, narodzi艂 si臋 w dniu wczorajszym kto艣, kto jest twoj膮 zgub膮 艣mierteln膮. Saturn, kt贸ry kr膮偶y po si贸dmym niebie i za kt贸rego spraw膮 rodz膮 si臋 ludzie ubodzy, wyrobnicy, wie艣niacy i kupcy, i kt贸ry odwiecznie zsy艂a na nasz kraj, strze偶ony w艂adz膮 Barana, choroby i 艣mier膰, z艂o艣liwy Satum czarnej barwy 鈥 kt贸rego najstarsze ksi臋gi ka偶膮 si臋 obawia膰, chroni on bowiem tylko z艂odziei, fa艂szerzy pieni膮dza i wi臋藕ni贸w - powo艂a艂 wczoraj do 偶ycia kr贸la 偶ydowskiego. W艂adza twoja jest zagro偶ona. O tym m贸wi ci mowa gwiazd
Kr贸l Herod powsta艂 i powiedzia艂 cichym g艂osem, w kt贸rym czai艂a si臋 zimna furia satrapy:
鈥 Mo偶esz mi oszcz臋dzi膰 bezustannego powtarzania swoich m膮dro艣ci. Obchodz膮 mnie konkluzje. Gdzie si臋 narodzi艂?
鈥 W miasteczku Betlejem.
鈥 Powiedzia艂e艣, 偶e narodzi艂 si臋 kr贸l, a zarazem, 偶e sta艂o si臋 to pod znakiem, kt贸ry rodzi wyrobnik贸w i kupc贸w. Sprzeczno艣膰.
鈥 Nie jest kr贸lem z urodzenia, lecz z nominacji astralnej. Urodzi艂 si臋 w rodzinie rzemie艣lniczej.
鈥 Rzemie艣lnik kr贸lem? - parskn膮艂 Herod pogardliwie. - No dobrze, mo偶esz odej艣膰.
Tego偶 dnia odby艂a si臋 w gabinecie Heroda narada, w kt贸rej bra艂o udzia艂 czterech najwy偶szych dostojnik贸w pa艅stwa. Kr贸l oznajmi艂 na wst臋pie:
鈥 Otrzyma艂em wiadomo艣膰, 偶e narodzi艂 si臋 kr贸l 偶ydowski. Niestety, informacje gwiazd s膮 nader og贸lnikowe i okre艣laj膮 tylko miejsce i przybli偶ony czas urodzin, wyznaczaj膮 zatem ca艂膮 do艣膰 liczn膮 klas臋 ewentualnych pretendent贸w do mojego tronu. Skoro nie mo偶na ustali膰, kt贸re indywiduum tej klasy jest osob膮, o kt贸r膮 chodzi, i skoro jest pewne, 偶e nale偶y nie dopu艣ci膰 do utraty w艂adzy, jedynym sposobem dzia艂ania jest zniszczenie ca艂ej klasy. Innymi s艂owy 鈥 nale偶y wyr偶n膮膰 wszystkie dzieci narodzone w mie艣cie Betlejem w czasie wyznaczonym przez gwiazdy.
Czterech doradc贸w zamy艣li艂o si臋. Po d艂ugim milczeniu odezwa艂 si臋 pierwszy, kt贸ry by艂 fatalist膮 stoikiem:
鈥 Wybacz, kr贸lu, ale projekt tw贸j uwa偶am za niew艂a艣ciwy. Skoro przeznaczenie chcia艂o, aby narodzi艂 si臋 kr贸l, to 偶adne ludzkie wysi艂ki nie sprawi膮, aby oszuka膰 przeznaczenie. Gwiazdy m贸wi膮 o tym, co si臋 stanie nieuchronnie, a nie o tym, co tylko mo偶e si臋 sta膰. Cokolwiek poczniemy, los musi si臋 spe艂ni膰. Proponuj臋 zaniecha膰 wszelkich krok贸w w tej sprawie, poniewa偶 s膮 bezskuteczne. Przypomnij sobie histori臋 Edypa i wr贸偶b臋, jak膮 otrzyma艂 jego ojciec. Cz艂owiek jest bezsilny wobec przeznaczenia. Uwa偶am, 偶e nale偶y pozostawi膰 niemowl臋ta w spokoju. Je偶eli jakakolwiek zmiana przeznaczenia jest mo偶liwa, to tylko B贸g mo偶e j膮 sprawi膰. Zostaw Bogu doprowadzenie sprawy do ko艅ca.
鈥 Stanowisko twoje uwa偶am za defetystyczne i panikarskie - powiedzia艂 Herod spokojnie, ale stanowczo. - Co dalej?
鈥 Nie zgadzam si臋 z wywodem szanownego kolegi - odezwa艂 si臋 drugi doradca, kt贸ry by艂 moralist膮 epikurejczykiem. - Przede wszystkim nie wierz臋 w przeznaczenie nieuchronne; jego fikcyjno艣膰 zosta艂a dosy膰 jasno okazana w pismach filozofa, kt贸rego jestem wyznawc膮. Ale nawet stoj膮c na stanowisku mego kolegi, nie widz臋 powod贸w do takiej interpretacji. Gwiazdy oznajmi艂y, 偶e narodzi艂 si臋 kr贸l. Jednak nie oznajmi艂y one wr臋cz, 偶e ten, kto si臋 narodzi艂, b臋dzie kr贸lem. By膰 mo偶e sens przepowiedni jest tylko taki: narodzi艂 si臋 kto艣, kto ma dyspozycje duchowe do zostania kr贸lem lub kto w sprzyjaj膮cych okoliczno艣ciach mo偶e nim zosta膰. A zatem akcja przeciwko usuni臋ciu ewentualnego wroga mo偶e by膰 skuteczna.
鈥 Popierasz wi臋c m贸j projekt? - spyta艂 Herod.
鈥 Nie. Nie zgadzam si臋 z poprzednim uzasadnieniem, ale zgadzam si臋 z wnioskiem. Nie nale偶y podejmowa膰 akcji przeciwko niemowl臋tom, bo cho膰 akcja ta mo偶e by膰 skuteczna, jest jednak niemoralna - niemoralne jest bowiem zwalczanie osobnik贸w s艂abych i bezbronnych, kt贸rych mo偶na zniszczy膰 nie nara偶aj膮c si臋 samemu na niebezpiecze艅stwo.
鈥 Wyst膮pienie twoje - odpar艂 Herod ch艂odno - traktuj臋 jako dziecinny wyskok naiwnego moralisty, kt贸ry chcia艂by podporz膮dkowa膰 polityk臋 moralno艣ci. Do艣wiadczenie uczy, 偶e s膮 to pr贸by beznadziejne. M贸g艂bym ci darowa膰 twoje utopijne mrzonki, gdyby nie to, 偶e obiektywnie prowadz膮 one do tych samych wynik贸w, co fatalistyczne wywody twojego przedm贸wcy, kt贸ry nawo艂uje nas do kwietyzmu i bezczynno艣ci. Moralizatorstwo i defetyzm s膮 w gruncie rzeczy t膮 sam膮 dzia艂alno艣ci膮 wywrotow膮, godz膮c膮 w porz膮dek pa艅stwowy. Panowie si臋 zapominacie. Rzecz idzie o w艂adz臋. Tu nie ma 偶art贸w. S艂ucham dalej.
鈥 M贸j pogl膮d jest odmienny 鈥 odezwa艂 si臋 trzeci doradca, kt贸ry by艂 moralist膮 religijnym. - Nie wierz臋 r贸wnie偶 w fatalno艣膰 losu, podobnie jak m贸j kolega epikurejczyk. Ale nie wierz臋 tak偶e w 偶adne bezwzgl臋dne regu艂y post臋powania moralnego. Wyniszczenie niemowl膮t mo偶e by膰 skuteczne i doprowadzi膰 do zag艂ady konkurenta. Je偶eliby mo偶na by艂o zapewni膰 sobie w tej sprawie bezkarno艣膰, nale偶a艂oby nie waha膰 si臋 ani chwili. Jednak trzeba obliczy膰, czy rzecz si臋 op艂aca na d艂u偶sz膮 met臋. Skuteczno艣膰 ca艂ej akcji jest prawdopodobna, ale nie jest pewna. Natomiast p贸藕niejsza kara ze strony Boga jest pewna, albowiem, je艣li dobrze sobie przypominam, masowe mordowanie niemowl膮t nie jest przez Boga dobrze widziane. Ratuj膮c w艂adz臋, nara偶asz si臋, kr贸lu, na kary po艣miertne, wobec kt贸rych blednie przykro艣膰 utraty w艂adzy. Odradzam ci ten krok nie w imi臋 nieskuteczno艣ci ani w imi臋 moralno艣ci bezwzgl臋dnej, ale w imi臋 prostego rachunku strat i zysk贸w.
鈥 Niestety, panowie - powiedzia艂 Herod - zauwa偶am ze zdumieniem, 偶e dot膮d jeszcze nie uda艂o si臋 wam zrozumie膰 istoty w艂adzy. Nie ma rzeczy wa偶niejszej od w艂adzy, a powiedzenie, 偶e nale偶y si臋 pogodzi膰 z utrat膮 w艂adzy za kilka lat po to, 偶eby nie dozna膰 przykro艣ci za lat kilkadziesi膮t, wydaje mi si臋 majaczeniem. S艂ucham dalej.
鈥 Moja opinia - zauwa偶y艂 czwarty i ostatni doradca, kt贸ry by艂 politykiem - r贸偶ni si臋 zasadniczo od wszystkich tu wyg艂oszonych. Poprzednicy moi, wyj膮wszy ostatniego, obalili ju偶 sami swoje racje, wypada艂oby mi wi臋c tylko obali膰 racje ostatniego m贸wcy. Ale wr贸c臋 na chwil臋 do argumentacji moralizatorskiej. Ot贸偶 nie jest prawd膮 - gdyby艣my nawet uznali jakie艣 zasady bezwzgl臋dnej moralno艣ci - i偶by zabijanie niemowl膮t by艂o niemoralne. Powo艂ywanie si臋 na to, 偶e niemowl臋ta s膮 bezbronne, nie ma sensu; ilekro膰 bowiem zabijamy jakiegokolwiek wroga, cho膰by by艂 dojrza艂ym m臋偶em, uzbrojonym od st贸p do g艂贸w, to skoro uda艂o nam si臋 go zabi膰, oznacza to, 偶e wbrew pozorom okaza艂 si臋 bezbronny. Innymi s艂owy - w ka偶dej walce zwyci臋偶a si臋 tylko bezbronnych albo samemu jest si臋 zwyci臋偶onym. Nie widz臋 z tego punktu widzenia 偶adnej r贸偶nicy mi臋dzy niemowl臋tami a hufcami opancerzonych wojak贸w Pomys艂, i偶 niemoralnie jest walczy膰, nie b臋d膮c samemu wystawionym na niebezpiecze艅stwo, uwa偶am za r贸wnie absurdalny. Wynika艂oby z niego ze w walce nie wolno robi膰 niczego, by ponosi膰 samemu mo偶liwie ma艂e straty, ze natomiast trzeba jak najbardziej si臋 na me nara偶a膰, to znaczy - ze w walce nale偶y robi膰 wszystko aby przegra膰 Panowie chyba chcieli艣cie sobie zakpi膰? Prosz臋 zdoby膰 si臋 na szczypt臋 konsekwencji je偶eli dopuszczamy w ogol臋 walk臋 i niszczenie przeciwnika - a chyba nie ma w膮tpliwo艣ci, ze walki samej w sobie nikt nie mo偶e pot臋pia膰 鈥 to aprobujemy r贸wnie偶 wszystkie sposoby walki kt贸re s膮 najskuteczniejsze. Czy w czasie wojny wolno nam zakra艣膰 si臋 do obozu wroga i ukra艣膰 lub zniszczy膰 jego sk艂ady broni? Wolno. Ale przez to czynimy wroga bezbronnym. Tym lepiej 鈥 powiadam. Wi臋c jednak, je艣li w og贸le wolno walczy膰, to wolno walczy膰 r贸wnie偶 z bezbronnymi. A w takim razie dlaczego nie z niemowl臋tami?
Ostatni z wypowiedzianych tu pogl膮d贸w jest r贸wnie偶 dziecinny. Powiadacie ze B贸g b臋dzie si臋 gniewa艂 za zabijanie niewinnych? Albo za stosowanie zasady odpowiedzialno艣ci zbiorowej? Nonsens. Nie musz臋 wam chyba przypomina膰, ile razy - zgodnie z histori膮 艣wi臋t膮 - B贸g dawa艂 swoim wojskom jednoznacznie brzmi膮ce rozkazy mordowania ca艂ych miast i kraj贸w z podkre艣leniem, ze r贸wnie偶 niemowl臋ta podpadaj膮 pod ten rozkaz. Wypadki takie co krok opisuje Pismo 艣wi臋te Ale po c贸偶 takie argumenty? Prosz臋 sobie przypomnie膰 histori臋 grzechu pierworodnego. Z powodu grzechu Adama, kt贸ry jest oddalony od nas o kilkadziesi膮t pokole艅, ka偶dy z nas jako noworodek - jako noworodek, podkre艣lam 鈥 d藕wiga na sobie ci臋偶ar jego winy. A wi臋c grzech Adama obci膮偶a ka偶de niemowl臋 i przyprawi艂 dot膮d, jak wiadomo o niezliczone nieszcz臋艣cia miliony ludzi. Zasada odpowiedzialno艣ci zbiorowej jest wi臋c naturalnym sposobem dzia艂ania Boga i zwyk艂y akt u艣miercenia kilkuset niemowl膮t w艣r贸d kt贸rych znajduje si臋 jeden wr贸g, jest po prostu niczym, jest 艣mieszn膮 b艂ahostk膮 w por贸waniu z histori膮 grzechu pierworodnego, z powodu kt贸rego umieraj膮 ci膮gle miliony - bo zjawisko 艣mierci, jak uczy Pismo, jest w艂a艣nie rezultatem niepos艂usze艅stwa Adama i Ewy. Oto moje racje. Mam nadziej臋 ze s膮 dostatecznie przekonuj膮ce?
鈥 Dzi臋kuj臋, narada sko艅czona - oznajmi艂 kr贸l - Wywody pan贸w przekona艂y mnie w zupe艂no艣ci. Skoro panowie opowiadacie si臋 za wyniszczeniem niemowl膮t, uwa偶am, ze musz臋 podporz膮dkowa膰 si臋 waszemu zdaniu. Prosz臋 przygotowa膰 wszystko do akcji.
Dalszy ci膮g tej historii jest znany. Niemowl臋ta wymordowano, jednak, jak mia艂o si臋 okaza膰, akcja by艂a nieskuteczna - w艂a艣ciwy cel wymkn膮艂 si臋 mieczom 偶andarm贸w. Nie jest jednak znane dot膮d zako艅czenie historii, ujawnione dopiero przez ostatnie badania A oto ono.
Po latach kilkudziesi臋ciu Herod spotka艂 swoich czterech doradc贸w w czelu艣ciach piek艂a. Wszyscy znajdowali si臋 w warunkach op艂akanych kt贸re nie nadaj膮 si臋 do szczeg贸艂owego opisu ze wzgl臋du na sw贸j drastyczny charakter. Wszyscy ponadto 鈥 zgodnie z obyczajem piekie艂 - nosili na piersiach sentencje swojego wyroku z uzasadnieniem. Te uzasadnienia szczeg贸lnie okaza艂y si臋 interesuj膮ce, bo Najwy偶szy S臋dzia sam je spisa艂.
Herod i doradca polityk, jedyny, kt贸ry popar艂 mordowanie niemowl膮t, nosili napisy jednobrzmi膮ce.鈥漐a mordowanie dzieci鈥 Uzasadnienie wyroku: Quod licet lovi non licet bovi. Z tego ze B贸g stosuje zasad臋 zbiorowej odpowiedzialno艣ci i zabija niemowl臋ta za cudze winy nie wynika, ze byle kr贸l mo偶e robi膰 to samo. Przeciwnie 鈥 jest to wzbronione w imi臋 moralno艣ci bezwzgl臋dnej鈥
Moralista stoik nosi艂 na piersi napis nast臋puj膮cy 鈥1 Za wyznawanie heretyckich nauk fatalizmu 2 Za kuszenie Pana Boga. Uzasadnienie wyroku: Cz艂owiek, kt贸ry siedzi bezczynnie i innych do tego samego namawia oraz wierzy b膮d藕 w to, ze B贸g wszystko za niego zrobi, b膮d藕 te偶, 偶e wszystko jest wyznaczone w spos贸b fatalny nie tylko g艂osi herezj臋, ale kusi Boga oraz sieje defetyzm, kt贸ry w skutkach spo艂ecznych musi prowadzi膰 mi臋dzy innymi do os艂abienia walki o spraw臋 bo偶膮 na ziemi. Gloryfikacja bezczynno艣ci jest pot臋piona w imi臋 moralno艣ci bezwzgl臋dnej鈥.
Moralista epikurejczyk, kt贸ry tez odrzuci艂 projekt Heroda nosi艂 taki oto napis: 鈥Za lekcewa偶膮cy stosunek do sprawy w艂adzy. Uzasadnienie wyroku: W艂adza kr贸l贸w pochodzi od Boga i jest ustanowiona jego zrz膮dzeniem dla zapewnienia porz膮dku i spokoju na ziemi. Kto si臋 odnosi beztrosko do sprawy w艂adzy, godzi si臋 na rozk艂ad spo艂ecze艅stwa i anarchi臋. Jest to pot臋pione w imi臋 moralno艣ci bezwzgl臋dnej鈥.
Moralista religijny nosi艂 tablic臋, na kt贸rej czytamy 鈥Za niewiar臋 w moralno艣膰 bezwzgl臋dn膮 i g艂oszenie fa艂szywej moralno艣ci, opartej na rachunku. Uzasadnienie B贸g 偶膮da, aby czynie dobro dla samego dobra i dla mi艂o艣ci bezinteresownej Boga, nie za艣 dlatego, ze to si臋 op艂aca. W przeciwnym wypadku traktuje si臋 Boga jako handlarza, co jest obra藕liwe i pot臋pione w imi臋 moralno艣ci bezwzgl臋dnej鈥.
Przeczytawszy wzajemnie swoje napisy, pi臋ciu wi臋藕ni贸w pokiwa艂o smutnie g艂owami.
鈥 Wszyscy mieli艣my racj臋 - powiedzia艂 Herod a reszta powt贸rzy艂a za nim jak echo.
鈥 Wszyscy mieli艣my racj臋.
Jednak Herod w pewnej chwili zacisn膮艂 pi臋艣ci i krzykn膮艂:
鈥 Wi臋c kto w ko艅cu jest winien?!
W tym momencie ujrzeli, jak zbli偶a si臋 ku nim dziwna posta膰: cz艂owiek, kt贸ry j臋cza艂 g艂ucho i ugina艂 si臋 pod olbrzymim stosem ksi膮偶ek, papier贸w i broszur. By艂 to astrolog. Nosi艂 na piersi wielki napis: 鈥Za podawanie nie艣cis艂ych wiadomo艣ci, maj膮cych zgubne nast臋pstwa. Uzasadnienie: Astrolog powiedzia艂 kr贸lowi, 偶e narodzi艂 si臋 kr贸l 偶ydowski. Zapomnia艂 jednak doda膰 鈥 z ignorancji lub lekkomy艣lno艣ci, co na jedno wychodzi 鈥 偶e kr贸l 贸w nie zagra偶a艂 wcale w艂adzy Heroda, albowiem sam mia艂 oznajmi膰, 偶e kr贸lestwo jego nie jest z tego 艣wiata. Podaj膮c fa艂szyw膮 informacj臋, astrolog spowodowa艂 艣mier膰 kilkuset niemowl膮t, kt贸re wyr偶ni臋to niepotrzebnie dla ochrony w艂adzy kr贸lewskiej. Gorsz膮ca i oburzaj膮ca niefrasobliwo艣膰, godna pot臋pienia w imi臋 moralno艣ci bezwzgl臋dnej鈥. Jak si臋 okaza艂o, stosy ksi膮偶ek i papier贸w, kt贸re astrolog nosi艂 na plecach, by艂y to r贸偶ne materia艂y, kt贸re s艂yn膮 ze 艣cis艂ych informacji i kt贸rych mia艂 on uczy膰 si臋 bez przerwy na pami臋膰: kolejowe rozk艂ady jazdy, ksi膮偶ki telefoniczne, roczniki statystyczne, r贸偶ne wykazy, tabele, mapy i plany.
鈥 To on winien wszystkiemu! - krzykn膮艂 Herod i wszyscy rzucili si臋 na astrologa, ok艂adaj膮c go pi臋艣ciami.
鈥 Przez ciebie siedzimy w piekle! - krzyczeli i obrzucali go wyzwiskami, kt贸re uchodzi艂y za nieprzyzwoite nawet w tym miejscu, gdzie w zasadzie wszystko ju偶 jest przyzwoite.
鈥 Panowie - j臋kn膮艂 astrolog przywalony stosem papier贸w 鈥 ja jeden z nas wszystkich siedz臋 tutaj niewinnie. Wy wszyscy zostali艣cie ukarani za zbrodnicze intencje, ale ja naprawd臋 nie mia艂em innych informacji i poda艂em te, kt贸re otrzyma艂em. Moje intencje by艂y czyste, a przecie偶 zasadniczo B贸g karze za intencje, a nie za skutki czyn贸w. Sam nie rozumiem, dlaczego mnie tu wpakowano.
Przechodz膮cy obok Szatan u艣miechn膮艂 si臋 z艂o艣liwie:
鈥 Oczywi艣cie, dobrze wiedzie膰, 偶e warto jest podawa膰 艣cis艂e informacje - powiedzia艂. - Ale ta wiedza i tak wam si臋 nie przyda. Przychodzi za p贸藕no, kiedy ju偶 nic zrobi膰 nie mo偶na. Zostawcie w spokoju biednego astrologa, kt贸ry nic nie jest winien. Powinni艣cie pami臋ta膰, 偶e w sprawach moralnych - a o te chodzi w naszym zak艂adzie - ka偶da wiedza przychodzi za p贸藕no; mo偶ecie ocenia膰 zar贸wno wasze czyny, jak wasze intencje dopiero wtedy, kiedy wszystko ju偶 si臋 sta艂o i nic odrobi膰 nie mo偶na. Moralna strona ka偶dego dzia艂ania 鈥 w przeciwie艅stwie do strony technicznej - jest absolutnie nieprzewidywalna i daje si臋 zrozumie膰 i oceni膰 dopiero po fakcie. Okoliczno艣膰 ta jest g艂贸wn膮 i niemal jedyn膮 si艂膮 naszej skromnej instytucji, w kt贸rej dlatego mo偶ecie spotka膰 wszystkich swoich znajomych bez wyj膮tku.
14. Ruth czyli Dialog mi艂o艣ci i chleba
Przez dziesi臋膰 lat Ruth Moabitka dzieli艂a 艂o偶e ma艂偶e艅skie z Chelionem cudzoziemcem, z Chelionem Judejczykiem, synem Elimelecha. Przez dziesi臋膰 lat dochowywa艂a wierno艣ci m臋偶owi, kt贸ry uszed艂 ze swojej ziemi zn臋kanej g艂odem i znalaz艂 przytu艂ek w jej ojczy藕nie. I umar艂 na ziemi Moabit贸w Chelion, syn Elimelecha, z dala od miasta rodzinnego, i pozosta艂a 偶ona jego Ruth, sama na ziemi ojczystej, kt贸ra na zawsze zabra艂a jej m臋偶a.
I powiedzia艂a Ruth: Mia艂am cudzoziemca za m臋偶a, a kiedy moja w艂asna ziemia przyj臋艂a go na wieczne mieszkanie, przesta艂a by膰 przez to moj膮 ziemi膮. Albowiem odszed艂 ode mnie Chelion, syn Elimelecha, i zdradzi艂 mnie, i z艂膮czy艂 si臋 z ziemi膮 moabsk膮 i nie zobacz臋 go wi臋cej. I niemi艂a mi ta ziemia, z kt贸r膮 zdradzi艂 mnie m膮偶 m贸j. Odejd臋 przeto z owej ziemi smutnej i ciemnej i p贸jd臋 do ziemi Judejczyk贸w, z kt贸rej wyszed艂 ongi m贸j m膮偶, 偶eby mnie tutaj odnale藕膰.
I razem z matk膮 m臋偶a swojego, Noemi, opu艣ci艂a Ruth swoj膮 dawn膮 ojczyzn臋, i posz艂a do ziemi Judejczyk贸w. A by艂a ju偶 wolna ta ziemia od posuchy i g艂odu, i by艂a ciep艂a i pe艂na 偶ycia, jak pami臋膰 o Chelionie, synu Elimelecha. Przyby艂a tedy do niej Noemi ze swoj膮 synow膮 Ruth, kt贸ra opu艣ci艂a lud sw贸j i miasto swoje, i Boga swojego, i ojca swojego i matk臋, i siostry, i braci, aby lud swego m臋偶a uczyni膰 swoim ludem, a jego miasto 鈥 swoim miastem, a jego Boga - swoim Bogiem.
I zamieszka艂a Ruth ze 艣wiekr膮 swoj膮 Noemi w mie艣cie Betlejem na ziemi judejskiej, i cierpia艂y g艂贸d i udr臋czenie. Nie by艂o, kto by im rozpali艂 ognisko i przyni贸s艂 straw臋 do domu i ochroni艂 przed wyciem szakali. I mieszka艂y zal臋knione i smutne, same w mie艣cie Betlejem, i czeka艂y mi艂osierdzia bo偶ego lub 艣mierci 鈥 a wiedzia艂y, 偶e jedno i drugie cz臋sto nie r贸偶ni si臋 od siebie.
A kiedy bardzo udr臋czy艂 je g艂贸d, powiedzia艂a Ruth do swojej 艣wiekry: Patrz, 偶niwiarze zbieraj膮 j臋czmie艅 z pola. P贸jd臋 za nimi i b臋d臋 zbiera艂a k艂osy na polu i odnajd臋 偶e艅ca, co mi pozwoli u艣mierzy膰 g艂贸d.
I posz艂a Ruth, wdowa po Chelionie, zbiera膰 k艂osy j臋czmienne na polu Booza, krewniaka swojego m臋偶a i swojej 艣wiekry. A Booz pozwoli艂 jej zbiera膰 k艂os贸w, ile zapragnie, i okaza艂 jej niezwyczajn膮 艂askawo艣膰. By艂 to bowiem cz艂owiek dobry z natury i niesk膮py, ale nadto mi艂o mu by艂o okaza膰 Ruth swoj膮 szczodro艣膰, a to z dw贸ch powod贸w. Ruth spodoba艂a mu si臋 bardziej ni偶 wszystkie kobiety z miasta Betlejem i zapragn膮艂 jej gwa艂townie; nadto podoba艂o mu si臋, 偶e opu艣ci艂a sw贸j kraj i posz艂a szuka膰 schronienia w jego ojczy藕nie - dopatrzy艂 si臋 w tym chluby swego narodu i swego Boga. Powiedzia艂 jej tedy, 偶e czuje si臋 w obowi膮zku okaza膰 jej wdzi臋czno艣膰 za takie potraktowanie jego ojczyzny, i okaza艂 t臋 wdzi臋czno艣膰, jak zawsze bywa, w nadziei, 偶e sam z kolei na jej wdzi臋czno艣膰 zas艂u偶y. I Ruth unios艂a w sercu wdzi臋czno艣膰 dla swego dobroczy艅cy razem z workiem ziarna, kt贸re zebra艂a na polu. I obie z Noemi nasyci艂y sw贸j g艂贸d plackami j臋czmiennymi.
Potem Noemi powiedzia艂a:
鈥 Dzi艣 w nocy Booz przesiewa j臋czmie艅 na polu. Id藕 tam i gdy znajdziesz 艣pi膮cego, zbud藕 go i pozosta艅 na polu, a przyniesiesz do domu chleb, kt贸rym b臋dziemy si臋 jutro 偶ywi艂y.
I tak si臋 sta艂o. Ruth posz艂a noc膮 na pole i zbudzi艂a Booza 艂agodnym dotkni臋ciem i do 艣witu nie spa艂a mi臋dzy snopami j臋czmienia. A rano przynios艂a ziarno na chleb i placki, kt贸rymi 偶ywi艂y si臋 obie z Noemi.
A potem Ruth powiedzia艂a do Noemi:
鈥 Dr臋czy mnie my艣l, czym si臋 nie sta艂a jako dziewka sprzedajna, i偶 noc膮 nawiedzi艂am m臋偶a, abym chleb przynios艂a do domu.
Ale Noemi powiedzia艂a:
鈥 Nic z艂ego nie uczyni艂a艣, c贸rko. Czy Booz obszed艂 si臋 z tob膮 nie艂a-skawie? Nie - obdarzy艂 ci臋 hojnie, nim odda艂a艣 mu swoj膮 mi艂o艣膰, i da艂 ci nasyci膰 g艂贸d. Czy nie nale偶y mu si臋 wdzi臋czno艣膰 od ciebie za jego dobro膰? A czym偶e mo偶na okaza膰 wdzi臋czno艣膰 lepiej jak nie mi艂o艣ci膮, a czym mi艂o艣膰, jak nie oddaniem tego, co si臋 najbardziej ceni? Im bardziej przeto cenisz sobie w艂asn膮 godno艣膰 kobiety, tym wi臋kszy dar przynosisz w podzi臋ce temu, kto ci臋 nakarmi艂, kiedy oddajesz mu to, co jest w tobie kobiet膮. Dziewka sprzedajna nie przez to po prostu zas艂uguje na wzgard臋, 偶e oddaje si臋 temu, od kogo przyjmuje chleb, ale przez to, 偶e skrycie sama sob膮 pogardza i 偶e to, co daje, nie ma dla niej warto艣ci. Ale dla ciebie ma to warto艣膰 wielk膮, najwi臋ksz膮 - i dlatego w艂a艣nie mog艂a艣 okaza膰 wdzi臋czno艣膰 najwi臋ksz膮 i prawdziw膮.
鈥 Ale czy偶 nie odda艂am swojej mi艂o艣ci za chleb? - spyta艂a Ruth.
鈥 Czy jest mi艂o艣膰, kt贸ra naprawd臋 niczego nie wymaga? - spyta艂a z kolei Noemi. 鈥 Je艣li jest taka, zas艂uguje na cze艣膰, ale w艣r贸d ludzi rzadko si臋 j膮 spotyka. Mi艂o艣膰 偶膮da co najmniej mi艂o艣ci wzajemnej. A ty pragn臋艂a艣 tylko chleba, kt贸ry nawet na tym 艣wiecie, gdzie chleba jest zawsze za ma艂o, jest przecie偶 w wi臋kszej obfito艣ci ni偶 mi艂o艣膰 i dobro膰. A i bardziej przecie偶 potrzebny jest ludziom chleb ni偶 mi艂o艣膰, i najpierw trzeba nasyci膰 g艂贸d, nim serce zacznie wo艂a膰 o straw臋. A ty przyj臋艂a艣 tylko chleb.
鈥 Ale da艂am swoje cia艂o.
鈥 Da艂a艣 je jako znak swojej wdzi臋czno艣ci za chleb, kt贸ry przyj臋艂a艣. Okaza艂a艣 wdzi臋czno艣膰 najlepiej, jak to by艂o w twej mocy w艂a艣nie dlatego, 偶e swoj膮 godno艣膰 kobiety cenisz sobie wysoko. A zatem przyj膮wszy dobro s艂u偶膮ce tylko podtrzymaniu twego codziennego 偶ycia, odda艂a艣 w zamian dobro nier贸wnie cenniejsze, bo cz膮stk臋 w艂asnej duszy, okaza艂a艣 tedy wspania艂omy艣lno艣膰 i hojno艣膰, kt贸re przynosz膮 ci zaszczyt. Nie tylko nie splami艂a艣 si臋 偶adn膮 niegodziwo艣ci膮, ale da艂a艣 dow贸d cnoty, za kt贸r膮 nale偶y ci si臋 szacunek.
Rozmowa 艣wiekry z synow膮 toczy艂a si臋 a偶 do chwili, kiedy przysz艂a wie艣膰 od Booza, 偶e pragnie poj膮膰 za 偶on臋 Ruth Moabitk臋. W ten spos贸b Booz pokaza艂, 偶e ceni sobie cnot臋 Ruth; wysz艂o te偶 na jaw, 偶e s艂usznie Noemi oceni艂a spraw臋.
W historii tej nie ma niczego, co by zas艂ugiwa艂o na 艣miech lub oburzenie, lub pogard臋. Przeciwnie, jest ona dowodem tego, 偶e 艣miech nasz bywa cz臋sto bezmy艣lny, oburzenie - fa艂szywe, a pogarda - ob艂udna i g艂upia, je艣li 艣cigamy ni膮 kogo艣 tylko dlatego, 偶e jest got贸w okaza膰 komu innemu swoj膮 wdzi臋czno艣膰 za chleb, kt贸rym nasyci艂 g艂贸d, a wdzi臋czno艣膰 okazuje mi艂o艣ci膮. Chwalmy raczej szczodro艣膰 tej, kt贸ra oddaje swoj膮 najlepsz膮 cz膮stk臋 za kawa艂ek chleba - albowiem, jak s艂usznie zauwa偶y艂a Noemi, nawet w dolinie g艂odu - a mo偶e zw艂aszcza w dolinie g艂odu -艂atwiej o chleb ni偶 o wdzi臋czno艣膰 za chleb.
15. Jael czyli Bezdro偶a bohaterstwa
Jest to historia dw贸ch kobiet i jednego m臋偶czyzny, kt贸rzy wszak偶e 艂膮cznie nie stanowili jeszcze tr贸jk膮ta, historia Debory, Jael i Sysary. Pierwsze dwie by艂y kobietami, a Sysara 鈥 m臋偶czyzn膮. Rzecz za艣 mi臋dzy nimi tak si臋 mia艂a:
Jehowa wypracowa艂 sobie szczeg贸lny, ale konsekwentnie stosowany system opieki nad swoim ludem. Ilekro膰 mianowicie ten zaniedbywa艂 przestrzegania jakich艣 przepis贸w przeze艅 ustanowionych, bywa艂 oddawany w r臋ce wrog贸w, kt贸rzy za pomoc膮 wojennych podboj贸w zamieniali lud judejski w niewolnik贸w i pastwili si臋 nad nim do woli. Ilekro膰 tedy nar贸d dostawa艂 si臋 w niewol臋, wiedzia艂 tym samym, 偶e z艂ama艂 jakie艣 przykazania boskie, co z kolei budzi艂o w nim skruch臋 i sk艂onno艣膰 do poprawy, dzi臋ki kt贸rej m贸g艂 si臋 oswobodzi膰 ponownie; 贸w mechanizm samoreguluj膮cy dzia艂a艂 niezawodnie i sprawnie jak m贸zg elektronowy.
Tak by艂o i tym razem. W wyniku w艂asnych przewinie艅 synowie izraelscy dostali si臋 pod w艂adz臋 Chananejczyk贸w. Tych ostatnich kr贸lem by艂 Jabin - posta膰 w niniejszej historii drugorz臋dna - wodzem wojskowym zasi臋 Sysara. Sprzymierze艅cem Jabina by艂 Heber, a jego 偶ona, Jael, by艂a przyjaci贸艂k膮 Sysary w najlepszym sensie tego s艂owa. U Izraelczyk贸w natomiast urz膮d s臋dziego sprawowa艂a Debora, niewiasta stanowcza i dzielna.
Debora by艂a t膮, kt贸ra zainicjowa艂a rebeli臋 Izraela przeciw panowaniu Chananejczyk贸w i doprowadzi艂a j膮 do zwyci臋skiego ko艅ca. Debora by艂a kobiet膮 siln膮 i energiczn膮, kt贸ra w rzadko spotykanej jedno艣ci 艂膮czy艂a gwa艂town膮 nami臋tno艣膰 ze zdolno艣ciami stratega. Ona w艂a艣nie, 偶arliwa prorokini, s臋dziwa furia narodu, wyg艂asza艂a p艂omienne przem贸wienia wzywaj膮ce do walki or臋偶nej przeciwko ciemi臋zcy, ona wlewa艂a odwag臋 w zniewie艣cia艂e serca, ona lud upodlony dwudziestoletni膮 niewol膮 natchn臋艂a do powstania. Ona, nieustraszona s臋dzini, wezwa艂a do siebie dwunastu m臋偶贸w, w艣r贸d nich Baraka z pokolenia Neftalim, i w sercu ich u艣mierci艂a wahania i tch贸rzliwo艣膰, niegodne m臋偶贸w.
鈥 Jak d艂ugo jeszcze - wo艂a艂a z rozwianym w艂osem - jak d艂ugo b臋dziecie znosi膰 obce jarzmo? Oto mija drugie dziesi臋ciolecie, od kiedy kornie zginacie karki przed zaborc膮. Czy ju偶 ca艂kiem serca ludu waszego obros艂y t艂uszczem podda艅stwa? Czy ju偶 ani jedna iskra honoru nie mo偶e zap艂on膮膰 w piersi wojownik贸w? Czy ju偶 nie zdo艂acie wykrzesa膰 z siebie nadziei i wiecznie zgodzicie si臋 nosi膰 ha艅bi膮ce pi臋tno niewolnik贸w? Chcecie wi臋c d藕wiga膰 biernie sw贸j los niczym wo艂y w zaprz臋gu i schyla膰 bez ko艅ca ot艂uszczony grzbiet pod biczem waszego pana?
Odpowiedzia艂 jej Barak z pokolenia Neftalim:
鈥 Powiedzia艂a艣, niewiasto, 鈥瀐onor鈥 i powiedzia艂a艣 鈥瀗adzieja鈥. Bacz, co m贸wisz, i s艂贸w nie rzucaj na wiatr. Czy chcesz, by艣my podj臋li walk臋 w imi臋 honoru czy w imi臋 nadziei? R贸偶ne to sprawy, bo mo偶na ocali膰 honor wbrew nadziei. Je艣li tego od nas 偶膮dasz, zgodzimy si臋 na to. M贸wi臋 鈥瀖y鈥 - dwunastu m臋偶贸w z dwunastu pokole艅 narodu. Gotowi jeste艣my zgin膮膰, ale b臋dzie nas dwunastu. Jednak lud nie walczy wbrew nadziei - ka偶dy dow贸dca wie o tym dobrze. Lud walczy o wolno艣膰 lub chleb i mo偶e zdzia艂a膰 cuda, je艣li spodziewa si臋 zwyci臋stwa. Je艣li jednak ka偶esz mu walczy膰 po to, 偶eby ocali艂 honor w bitwie z g贸ry przegranej - odwr贸ci si臋 od ciebie. Dwunastu m臋偶贸w odda swoje g艂owy w beznadziejnej walce, ale udzia艂em ich b臋dzie tylko po艣miewisko i wzgarda. Pami臋taj, 偶e ka偶da konieczno艣膰 staje si臋 cnot膮, a kiedy niewola jest konieczno艣ci膮, niewolnicy musz膮 czyni膰 z niej cnot臋, je艣li maj膮 zachowa膰 racj臋 istnienia. Pami臋taj i o tym, 偶e zawsze jest dosy膰 kap艂an贸w konieczno艣ci, kt贸rzy potrafi膮 wm贸wi膰 ludziom, 偶e zaszczytem jest d藕wiga膰 p臋tl臋 na gardle, skoro niepodobna jej zdj膮膰. Pami臋taj, 偶e ka偶dy pragnie wierzy膰, i偶 dzia艂a powodowany wol膮 szlachetn膮, i 偶e do ka偶dej sytuacji mo偶na dorobi膰 teori臋, kt贸ra j膮 otoczy nimbem wielko艣ci. Nie ma rzeczy, kt贸rej nie da艂oby si臋 u艣wi臋ci膰, skoro istnieje. A i 艣wi臋to艣膰 sama 艂atwiej przylgnie do czego艣, co ju偶 istnieje, ni偶 do czego艣, co ma si臋 sta膰, albowiem 艂atwiej jest trwa膰 w swoim stanie ni偶 podj膮膰 wysi艂ek przemiany, a ka偶dy woli 艣wi臋to艣膰 艂atwiej zdobyt膮, ka偶dy wi臋c woli uwierzy膰 w 艣wi臋to艣膰 czego艣, o co ju偶 nie musi si臋 stara膰. Dlatego przewaga materialna 艂atwo zyskuje przewagi moralne, dlatego 艣wiat realno艣ci ma tyle przewag duchowych nad 艣wiatem mo偶liwo艣ci. Ale czasem 艣wiat mo偶liwo艣ci zwyci臋偶a. Zastan贸wmy si臋 tedy: czy chcesz nam ukaza膰 艣wiaty mo偶liwe, czy tylko 艣wiaty czcigodne? Perspektyw臋 zwyci臋stwa czy tylko perspektyw臋 chwa艂y pokonanych?
Us艂yszawszy te s艂owa, Debora wybuch艂a jak stos podlany oliw膮;
鈥 Ma艂ej wiary m臋偶owie, wi臋c i wasze serca, ojc贸w narodu, po偶era robak zw膮tpienia? Wi臋c i wy, co macie zagrzewa膰 do walki, m臋drkujecie jak mu艂y nad pustym korytem? Trzeba wam z g贸ry pewno艣ci wygranej, 偶eby艣cie si臋 zgodzili zmy膰 ha艅b臋 z w艂asnych twarzy! Ale c贸偶 za zas艂uga pozbywa膰 si臋 ha艅by, skoro ju偶 wiadomo, 偶e wygracie? Co za zas艂uga, pytam, i艣膰 na pewne zwyci臋stwo? G艂upie s膮 wasze pytania i l臋kliwe serca. 鈥濰onor鈥 czy 鈥瀗adzieja鈥, pytacie. A jaka偶 r贸偶nica? Honorem waszym jest 偶ywi膰 nadziej臋, a nadziej膮 wasz膮 jest ocali膰 honor. W艂asnym tch贸rzostwem chcecie obci膮偶y膰 lud, miast mu dodawa膰 odwagi! Czekacie na nadziej臋 zwyci臋stwa? A gdzie偶 ona, je艣li nie w was samych? Na co czekacie, 偶eby zwyci臋stwo by艂o mo偶liwe? Ono jest zawsze mo偶liwe, je艣li jest wiara, a je艣li wiary nie ma - kl臋ska jest pewna. Ale je艣li odmawiacie, sama wezw臋 nasz lud i ku waszemu poha艅bieniu wyprowadz臋 go z ziemi niewoli!
Dwunastu m臋偶贸w sk艂oni艂o g艂owy. Debora sta艂a przed nimi jak s艂up ognisty, wolna od zw膮tpienia, wielka i niezwyci臋偶ona, pe艂na natchnienia i wiary. Dwunastu m臋偶贸w uwierzy艂o Deborze. Pod jej wodz膮 i pod wodz膮 Baraka z pokolenia Neftalim m臋偶owie Izraela ruszyli do walki.
U st贸p g贸ry Tabor dope艂ni艂o si臋 wielkie zwyci臋stwo wojsk Izraela. Armia chananejska zosta艂a wyci臋ta w pie艅. W ostatniej chwili Sysara, hetman Chananejczyk贸w, uciek艂 tch贸rzliwie z pobojowiska, zmyli艂 po艣cig i z rozpacz膮 w sercu pod膮偶y艂 na pole, gdzie sta艂y namioty jego przyjaci贸艂 鈥 Hebera i Jael.
Jael wysz艂a z namiotu powita膰 przyjaciela i ujrzawszy Sysar臋 nie potrzebowa艂a ju偶 pyta膰 o nic. Zakurzony, bez tchu, s艂aniaj膮cy si臋 z wyczerpania, Sysara spojrza艂 na ni膮 b艂agalnie i spu艣ci艂 oczy.
Ale Jael u艣miechn臋艂a si臋 偶yczliwie i smutno:
鈥 Porzuci艂e艣 sw贸j miecz na polu? - spyta艂a spokojnie. Sysara zakry艂 twarz i zap艂aka艂.
鈥 Uciek艂em z bitwy - wyj膮ka艂 z trudem. - Zgubi艂em miecz. Sta艂o si臋 najgorsze, co mog艂o si臋 sta膰. W贸dz armii ocala艂 sam jeden w starciu. Skoro wrogom nie uda艂o si臋 pozbawi膰 mnie 偶ycia, musz臋 to sam uczyni膰. Moja ha艅ba jest nieodwracalna.
Jael nie powiedzia艂a nic, u艣miechn臋艂a si臋 znowu, wzi臋艂a Sysar臋 za r臋k臋 i wprowadzi艂a do swojego namiotu. Tam wspi臋艂a si臋 na palce, zarzuci艂a mu r臋ce na szyj臋 i poca艂owa艂a w usta.
鈥 Kochany 鈥 powiedzia艂a ledwo dos艂yszalnie 鈥 zostaniesz u mnie. Sysara sta艂 zmieszany, a przygaszony wzrok zab艂ysn膮艂 na chwil臋 艣wiate艂kiem nadziei.
鈥 Jak to 鈥 spyta艂 niepewnie 鈥 wi臋c nie wyrzek艂a艣 si臋 mnie, okrytego ha艅b膮 tch贸rzostwa?
Jael kaza艂a mu usi膮艣膰 i d艂ugimi palcami g艂adzi艂a go po g艂owie.
鈥 Sysaro 鈥 m贸wi艂a 艂agodnie 鈥 kocham ci臋 nie wbrew twojej ucieczce, ale dlatego, 偶e si臋 na ni膮 zdoby艂e艣. Od lat 偶yj臋 w t艂umie nieustraszonych. Uczucie l臋ku jest u nas rzadko艣ci膮. To, co rzadkie, ceni si臋 bardziej; skoro tyle jest dooko艂a odwagi, zdolno艣膰 do l臋ku i ucieczki zas艂uguje na wyr贸偶nienie. Jeste艣 po prostu czym艣 niezwyk艂ym i wyj膮tkowym i r贸wnie偶 dlatego godnym mi艂o艣ci.
Sysara podni贸s艂 na ni膮 oczy zdziwione i niepewne.
鈥 Jak to? Wi臋c sama rzadko艣膰 mo偶e by膰 藕r贸d艂em mi艂o艣ci? Pokocha艂aby艣 garbusa tylko za to, 偶e nosi garb mi臋dzy prostymi?
鈥 Oczywi艣cie, nie tylko chodzi o rzadko艣膰, Sysaro. R贸wnie偶 o tre艣膰 tego, co rzadkie. Okaza艂e艣 si臋 s艂aby, bo nie wytrzyma艂e艣 na polu a偶 do 艣mierci. Dlaczego w艂a艣ciwie mia艂abym sobie ceni膰 si艂臋, kt贸ra polega na gotowo艣ci umierania? Wielu widzia艂am g艂upc贸w i n臋dznik贸w, kt贸rzy nara偶ali si臋 na 艣mier膰, ale nikt mnie nie ol艣ni艂 takim bohaterstwem. Rozumn膮 ucieczk臋 ceni臋 sobie bardziej ni偶 bezrozumne nadstawianie g艂owy.
鈥 Nie uciek艂em rozumnie, Jael - szepn膮艂 Sysara zawstydzony. -Uciek艂em ze strachu, a nie z wyrachowania.
鈥 Zdoby艂e艣 si臋 wi臋c na to, by ulec raczej obawie 艣mierci ni偶 obawie ha艅by. Czy i ty wierzysz w 贸w g艂upi slogan: raczej 艣mier膰 ni偶 ha艅ba! Sysaro, zastan贸w si臋, m贸j mi艂y. Ucieczka przed jednym i przed drugim jest tak samo powodowana nami臋tno艣ci膮 - pierwsza pragnieniem 偶ycia, druga pr贸偶no艣ci膮. C贸偶 to jest bowiem ha艅ba? Pewna opinia, jak膮 inni maj膮 o tobie. Przek艂adaj膮c 艣mier膰 nad ha艅b臋 ulegasz bezwolnie g艂osowi cudzej opinii, bo przecie偶 cz艂owiek zupe艂nie samotny nie mo偶e si臋 zha艅bi膰 niczym, ale cz艂owiek zupe艂nie samotny mo偶e ba膰 si臋 艣mierci. 艢mier膰 mo偶e nas dotkn膮膰 na pustyni, ale ha艅ba tylko w艣r贸d ludzi. Broni膮c si臋 艣mierci膮 przed ha艅b膮 nie jeste艣 sob膮, tracisz w艂asn膮 osobowo艣膰 na rzecz l臋ku przed w艂asnym odzwierciedleniem w cudzych oczach. Broni膮c si臋 przed 艣mierci膮 jeste艣 sob膮, autentycznym i prawdziwym - to znaczy s艂abym, skoro s艂abo艣膰 jest twoj膮 natur膮. Ale mi艂o艣膰 wymaga od drugiego cz艂owieka, 偶eby pozosta艂 takim, jakim jest naprawd臋 - nic nie ma takiego, co by bardziej by艂o zro艣ni臋te z mi艂o艣ci膮 i lepiej j膮 wyra偶a艂o. Nie kocha si臋 naprawd臋 cz艂owieka przez jakie艣 jego w艂asno艣ci lub przymioty okre艣lone, ale przeciwnie - przez niego kocha si臋 jego w艂asno艣ci i przymioty. Naprawd臋 przecie偶 kocham ciebie, Sysaro, a nie twoj膮 si艂臋 lub s艂abo艣膰. Gdyby艣 by艂 silny, kocha艂abym twoj膮 sil臋, skoro jeste艣 s艂aby - twoj膮 s艂abo艣膰. Kocham ciebie, a wi臋c kocham to, co do ciebie nale偶y, jakiekolwiek jest, a chc臋 tylko, 偶eby艣 by艂 sob膮. Ale ludzie wykazuj膮cy odwag臋 艣mierci rzadko bywaj膮 sob膮, albowiem odwaga 艣mierci rzadko jest dzie艂em natury, a najcz臋艣ciej rodzi si臋 wbrew niej. Stch贸rzywszy przed 艣mierci膮 by艂e艣 sob膮 naprawd臋, tym bardziej wi臋c mog臋 ci臋 kocha膰.
鈥 Dziwne jest to, co m贸wisz, Jael. Ale s艂ucham ci臋. bo dajesz mi nadziej臋, kt贸r膮 straci艂em ju偶, zdawa艂o si臋, bezpowrotnie. Wiem i o tym, 偶e ch臋tnie przyznam ci s艂uszno艣膰, skoro podajesz racje na rzecz czego艣, co ju偶 uczyni艂em, a wi臋c 鈥 co jest we mnie nieodwracalne. Moja ucieczka jest przesz艂o艣ci膮, a przesz艂o艣膰 szuka swoich racji moralnych i czepia si臋 ka偶dej, jak膮 znajdzie. Dlatego przyjmuj臋 to, co m贸wisz, Jael. Jak偶e jeste艣 inna ni偶 Debora, kt贸ra zach臋ca艂a m臋偶贸w swojego narodu do wystawienia si臋 na 艣mier膰 w imi臋 zrzucenia ha艅by.
Jael u艣miechn臋艂a si臋 znowu tkliwie i smutno.
鈥 Debora - powiedzia艂a - czyni艂a to wtedy, kiedy nar贸d m贸g艂 mie膰 nadziej臋 zwyci臋stwa. A ty ju偶 nie mo偶esz jej mie膰. Tobie potrzebna jest tylko obrona przed rozpacz膮.
鈥 Jak to, Jael? Wi臋c ty sama nie wierzysz we w艂asn膮 filozofi臋, kt贸r膮 mi wy艂o偶y艂a艣?
鈥 Dlaczego s膮dzisz, 偶e w ni膮 nie wierz臋?
鈥 M贸wisz przecie偶, 偶e jest potrzebna po to, aby broni膰 si臋 przed rozpacz膮, a filozofia Debory - 偶eby podsyca膰 nadziej臋. Wi臋c obie filozofie s膮 prawdziwe? To niemo偶liwe. Chc臋 wiedzie膰, jak jest naprawd臋.
鈥 Dla chwili, w kt贸rej oto 偶yjesz, Sysaro, naprawd臋 jest tak, jak powiedzia艂am.
鈥 Ale poza t膮 chwil膮? Og贸lnie, zawsze i wsz臋dzie, co jest prawd膮?
鈥 Za艣nij, Sysaro, jeste艣 zm臋czony - powiedzia艂a Jael cicho. - Nie czas teraz na rozmowy.
鈥 Ale powiedz mi tylko, czy naprawd臋 uwa偶asz, 偶e nie musz臋 odbiera膰 sobie 偶ycia.
鈥 Nigdy nie zrobisz tego, Sysaro, i nie ma najmniejszej potrzeby. 艢pij teraz.
Sysara zasn膮艂 kamiennym snem.
Jael cicho podesz艂a w k膮t namiotu, wyj臋艂a d艂ugi i mocny gw贸藕d藕. Przy艂o偶y艂a gw贸藕d藕 do skroni 艣pi膮cego i z rozmachem uderzy艂a we艅 ci臋偶kim miotem. Sysara skona艂 spokojnie nie wydaj膮c nawet westchnienia.
Wtedy Jael us艂ysza艂a czyje艣 glosy za p艂贸tnem namiotu. Wysz艂a i zobaczy艂a, 偶e zbli偶a si臋 ku niej Barak, dow贸dca zwyci臋skiej armii Judejczyk贸w. Jael powita艂a go z u艣miechem i zach臋caj膮cym gestem uchyli艂a zas艂on臋 namiotu.
Motywy Jael s膮 nieznane i historycy gubi膮 si臋 w domys艂ach. Istniej膮 cztery wersje tej historii, z kt贸rych 偶adna nie jest zadowalaj膮ca: wersja barokowa, wersja romantyczna, wersja naturalistyczna i wersja zdrowego rozs膮dku.
Wedle wersji barokowej, ma艂o prawdopodobnej, Jael sta艂a d艂ugo nad 艣pi膮cym i m贸wi艂a do niego tak oto: 鈥Biedny Sysaro! Wszystko, co powiedzia艂am, jest prawd膮, prawd膮 jest r贸wnie偶, 偶e nie musisz odbiera膰 sobie 偶ycia. Ja ci je odbior臋. Kocham ci臋 bardzo i dlatego uchroni臋 ci臋 od ha艅by. Bo ha艅ba jest, niestety, rzeczywisto艣ci膮, od kt贸rej si臋 nie ucieka. Gdyby艣 nawet ocali艂 偶ycie, by艂oby ono nie do zniesienia, bo musia艂by艣 偶y膰 w艣r贸d innych, bo inni s膮 nasz膮 rzeczywisto艣ci膮. Najlepsze, co mog臋 zrobi膰 dla ciebie, to sprawi膰, by艣 umar艂, nie wiedz膮c o tym. A ja? Mog臋 偶y膰, bo nie grozi mi ha艅ba. Grozi mi tylko m臋czarnia 艣wiadomo艣ci, 偶e ciebie zabi艂am. Czy mam j膮 znosi膰? Chyba po to, 偶eby ukara膰 siebie za to, co zrobi臋 za chwil臋 i co zrobi膰 musz臋. Co prawda, je艣li tak trzeba - po c贸偶 kara膰 sam膮 siebie? Za co? Czy za to, 偶e nie umiem ci臋 ocali膰? Nikt tego nie umie. Ale te偶 nikt nie jest do tego zobowi膮zany, a ja jestem, poniewa偶 ci臋 kocham. Dlatego zostan臋 przy 偶yciu. 呕eby to uczyni膰, musz臋 udawa膰, 偶e zabi艂am ciebie jako sojuszniczka twoich wrog贸w, i przed nimi chlubi膰 si臋 twym zab贸jstwem. Dopiero wtedy dotkn臋 dna nieszcz臋艣cia鈥.
Zdaniem naszym wersja ta, cho膰 daje sp贸jny obraz ca艂o艣ci, jest w z艂ym smaku i psychologicznie ma艂o prawdopodobna.
Wersja romantyczna jest inna. Zak艂ada, 偶e Jael by艂a od pocz膮tku po stronie Judejczyk贸w, a wszystkie jej wywody mia艂y na celu uspokojenie Sysary i nak艂onienie go do snu, w czasie kt贸rego mog艂aby go u艣mierci膰. Zab贸jstwo jest wtedy zrozumia艂e, ale ca艂a poprzednia rozmowa jest z kolei psychologicznie nieprawdopodobna.
Wersja naturalistyczna: Jael by艂a szczera w rozmowie, ale nast臋pnie przestraszy艂a si臋, 偶e zostanie zabita przez wrog贸w razem z kochankiem, i u艣mierci艂a go po prostu z tch贸rzostwa. Tu z kolei by艂aby trudna do usuni臋cia sprzeczno艣膰 mi臋dzy sum膮 odwagi potrzebn膮 do zab贸jstwa a stopniem tch贸rzostwa, kt贸re mia艂o by膰 motywem tego偶 czynu.
Wersja zdrowo-rozs膮dkowa: Jael nie zamierza艂a wcale zabija膰 Sysary, ale Jehowa, kt贸ry by艂 sprzymierze艅cem Izraela, w ostatniej chwili odmieni艂 jej serce cudownym sposobem - co by艂o dla niego b艂ahostk膮 鈥 lub mechanicznie kieruj膮c jej ruchami, u偶y艂 jej jako narz臋dzia zbrodni. Za t膮 wersj膮 jest sporo argument贸w, ale i ona nie usuwa wszystkich w膮tpliwo艣ci. Przede wszystkim spos贸b dzia艂ania by艂by tu, jak na normalne funkcjonowanie Jehowy, zbyt subtelny i wyrafinowany.
Jakkolwiek by by艂o, kwestia ca艂a jest os艂oni臋ta tajemnic膮, kt贸rej wyja艣nienie dopuszcza wiele interpretacji. Zale偶nie od interpretacji mora艂y wynikaj膮ce z ca艂ej opowie艣ci s膮 zgo艂a r贸偶ne. A jednak s膮 takie, kt贸re zachowuj膮 wa偶no艣膰 we wszystkich interpretacjach. Oto niekt贸re z nich:
Mora艂 pierwszy: s膮dzi si臋 czasem, 偶e bohaterstwo jest jak膮艣 szczeg贸ln膮 afirmacj膮 indywidualno艣ci. Rzecz ma si臋, oczywi艣cie, przeciwnie: indywidualno艣膰 dochodzi do g艂osu w tch贸rzostwie, kt贸re jest natur膮 ludzk膮 uniwersaln膮. Bohaterstwo zatraca jednostk膮 bez reszty i roztapia j膮 w wierzeniach, przes膮dach i ocenach jej 艣rodowiska: bo tylko przez odniesienie do warto艣ci uznanych w jakim艣 spo艂ecze艅stwie mo偶na by膰 bohaterem. Odwrotnie, tch贸rzem jest si臋 wy艂膮cznie na w艂asny u偶ytek. Dlatego tch贸rz bywa cz臋sto osobisto艣ci膮 wyj膮tkow膮, wyrastaj膮c膮 znacznie ponad poziom otoczenia i 艂ami膮c膮 jego nawyki.
Mora艂 drugi: w ka偶dej walce kto艣 musi si臋 zha艅bi膰. A jednak 艣wiat toczy si臋 dalej.
Mora艂 trzeci: nie ma filozofii 偶yciowej, kt贸rej cz艂owiek rozs膮dny nie umia艂by uzasadni膰 przekonuj膮co.
Mora艂 czwarty: tak niedobrze i tak niedobrze. Wszystko niedobrze.
16. Salomon czyli Ludzie jak bogowie
Dzia艂o si臋 to w czasie, kiedy panowa艂 jeszcze obyczaj wypowiadania sobie wzajem wojen. Obyczaj ten jest dziwaczny i zawiera sprzeczno艣膰 wewn臋trzn膮, albowiem wypowiedzie膰 komu艣 wojn臋 to oznajmi膰 mu, 偶e pragnie si臋 go zniszczy膰; jednak偶e w ten spos贸b ostrzega si臋 zarazem przeciwnika i u艂atwia mu obron臋 przed zniszczeniem, czyli zaczyna si臋 czynno艣膰 niszczenia od stawiania samemu sobie przeszk贸d.
Dlatego je艣li samo rozpocz臋cie wojny mo偶e uchodzi膰 za akt wrogo艣ci, to wypowiedzenie wojny jest przejawem nie tylko kurtuazji, ale przyja藕ni; jest donosem na samego siebie z艂o偶onym w r臋ce wroga, a wi臋c aktem monstrualnej zgo艂a niekonsekwencji. Nic dziwnego, 偶e z post臋pem cywilizacji i wzrostem nawyk贸w my艣lenia logicznego zwyczaj ten ca艂kowicie obumar艂.
M贸wimy jednak o czasach, kiedy - powtarzamy - zwyczaj ten by艂 w mocy i praktykowany bywa艂 cz臋sto zar贸wno przez ludzi, jak przez bog贸w. Jehowa nie stanowi艂 pod tym wzgl臋dem wyj膮tku, a czyn jego, kt贸ry pragniemy opisa膰, polega艂 w艂a艣nie na wypowiedzeniu wojny swojemu wiernemu s艂udze -Salomonowi.
Salomon bowiem poczyna艂 sobie lekkomy艣lnie i martwi艂 Jehow臋 nad wyraz. By艂 to cz艂owiek o nader rozwini臋tym libido; okoliczno艣膰 ta poch艂ania艂a mu mas臋 czasu i pieni臋dzy. Jak donosz膮 ksi臋gi kr贸l贸w, Jerozolima karmi艂a w贸wczas siedem setek 偶on i trzy setki konkubin kr贸lewskich; r贸偶nica mi臋dzy tymi dwiema kategoriami by艂a zreszt膮 wielce subtelna i trudna do wyja艣nienia. Faktem jest, 偶e okr膮g艂y tysi膮c kobiet zaspokaja艂 po偶膮dliwo艣膰 w艂adcy i 偶ywi艂 si臋 z jego dochod贸w. Jehowa by艂 wyrozumia艂y i umia艂 wczuwa膰 si臋 w ludzkie s艂abo艣ci 鈥 je艣li s艂abo艣ci膮 mo偶na nazwa膰 偶ycie z tysi膮cem 偶on jednocze艣nie. Ale w ko艅cu przebra艂a si臋 miarka. Salomon rozzuchwali艂 si臋 do tego stopnia, 偶e zacz膮艂 ulega膰 swoim 偶onom w materiach religijnych - a trzeba wiedzie膰, 偶e by艂y to w wi臋kszo艣ci osoby cudzoziemskiego pochodzenia i zaprzyja藕nione z zupe艂nie innymi bogami, z kt贸rymi Jehowa z kolei by艂 notorycznie na stopie wojennej. Salomon jednak, jak niejeden m臋drzec, mia艂 s艂aby charakter i 艂atwo ulega艂 r贸偶nym podszeptom. W chwilach s艂abo艣ci obiecywa艂 r贸偶ne rzeczy swoim 偶onom, a potem wstyd mu by艂o wykr臋ca膰 si臋 od przyrzecze艅. 呕ony za艣 偶膮da艂y bez przerwy r贸偶nych 艣wiadcze艅 na rzecz swoich bog贸w. Trudno im si臋 dziwi膰 鈥 ka偶dy ch臋tnie przyczynia chwa艂y w艂asnemu bogu, tym gorliwiej, je艣li mo偶e to zrobi膰 na cudzy koszt. W ten to spos贸b dosz艂o do rzeczy okropnych. Jerozolima roi艂a si臋 od 艣wi膮ty艅 kapi膮cych z艂otem, a wystawionych na cze艣膰 rozmaitych bog贸w; powsta艂 zupe艂ny chaos; wierni nie wiedzieli sami, dok膮d si臋 uda膰, najwstr臋tniejsze sekty krzewi艂y si臋 bezkarnie w 艣rodku stolicy, obcy kap艂ani panoszyli si臋 na kr贸lewskim dworze, skarb pa艅stwowy topnia艂 jak 艣nieg wiosenny. Wiadomo, ile pieni臋dzy trzeba wyda膰 na kult jednego boga 鈥 c贸偶 dopiero dwudziestu czy trzydziestu. A tu Moloch, Ozyrys, Astaroth, Chamos - ca艂e gromady bog贸w u艣miecha艂y si臋 bezwstydnie ze z艂oconych pos膮g贸w i oddycha艂y woni膮 kadzide艂 palonych na ich wy艂膮czn膮 cze艣膰.
Jehowa kipia艂 ze z艂o艣ci. Obserwowa艂 z rozpacz膮, jak konkurenci, kt贸rzy ju偶 gonili resztkami i kt贸rych spodziewa艂 si臋 lada dzie艅 ostatecznie pogr膮偶y膰, nagle nabierali rumie艅c贸w, obrastali t艂uszczem i przejawiali coraz wi臋ksz膮 偶ywotno艣膰. On sam natomiast chud艂 i markotnia艂, pozbawiony ofiar i serc wiernych, czu艂 si臋 coraz gorzej i cierpia艂, a widok obcych 艣wi膮ty艅, wystawionych jak na ur膮gowisko w 艣rodku jego w艂asnej stolicy, przyprawia艂 go o ataki niepohamowanej furii, gro藕ne dla zdrowia jego i wszystkich mieszka艅c贸w kuli ziemskiej.
Salomon zdawa艂 sobie spraw臋 ze swej dwuznacznej sytuacji i czu艂 si臋 troch臋 nieswojo. Pr贸bowa艂 czasem protestowa膰, kiedy 偶ony zmusza艂y go do ci膮gle nowych ekspens贸w na rzecz obcych b贸stw, ale ko艅czy艂o si臋 to zawsze pora偶k膮. Z westchnieniem podpisywa艂 czeki. My艣l o Jehowie nie dawa艂a mu spokoju. 鈥B贸g jest niesko艅czenie mi艂osierny鈥 - powtarza艂 sobie czasem zdanie wyuczone w katechizmie. Ale w g艂臋bi duszy, oczywi艣cie, sam w to nie wierzy艂.
Sko艅czy艂o si臋, jak by艂o do przewidzenia, wielk膮 awantur膮. Najpierw by艂a tylko kr贸tka depesza do Salomona: 鈥Natychmiast sko艅czy膰 z ba艂wochwalstwem. Jehowa鈥. Po czym odpowied藕: 鈥濪obrze, dobrze. Salomon鈥. Po czym, oczywi艣cie, 艣wi膮tynie nieczystych bo偶k贸w wyrasta艂y nadal w stolicy jak grzyby po deszczu, wypieraj膮c skutecznie prawdziwy kult.
Nast膮pi艂a nowa wymiana depesz w formie ultymatywnej: 鈥Zdaje si臋, 偶e uwa偶asz moj膮 cierpliwo艣膰 za niesko艅czon膮. Jehowa鈥. Odpowied藕 przysz艂a niezw艂ocznie: 鈥濼ak. Salomon鈥. I znowu replika: 鈥W takim razie przyjmij do wiadomo艣ci, 偶e nadu偶y艂e艣 jej niesko艅czenie. Jehowa鈥.
Teraz sprawa stan臋艂a na ostrzu no偶a. Do Jerozolimy przyby艂 wys艂annik Jehowy, rudy cherubin w binoklach, i wszed艂 bez pukania do sali audiencyjnej kr贸la. Rozpar艂 si臋 w fotelu i oznajmi艂 bez wst臋pu g艂osem stanowczym:
鈥 Jehowa 偶膮da zlikwidowania kultu fa艂szywych bo偶k贸w w ci膮gu dwudziestu czterech godzin. W przeciwnym razie, o艣wiadczy艂, ca艂膮 odpowiedzialno艣膰 za rezultaty sporu poniesie kr贸l Salomon.
Salomon by艂 cz艂owiekiem, w kt贸rym ambicja i strach stale walczy艂y ze sob膮 i ka偶de po kolei bra艂o g贸r臋 w jego zachowaniu. Tym razem rozdra偶ni艂y go pogr贸偶ki pos艂a i ambicja przewa偶y艂a. Powiedzia艂 tedy z udanym zdziwieniem:
鈥 Jehowa? A na jakiej偶 to zasadzie ocenia on pewien kult jako fa艂szywy, a inny jako prawdziwy? I co w og贸le mam przez to rozumie膰?
Cherubin zaniem贸wi艂 na chwil臋 wobec tej bezczelno艣ci. Korzystaj膮c z jego os艂upienia Salomon pyta艂 dalej:
鈥 Wi臋c do tego ju偶 dosz艂o, 偶e nie wolno mi oddawa膰 czci, komu mi si臋 podoba? A dlaczeg贸偶 w艂a艣ciwie Jehowa s膮dzi, 偶e jemu jednemu mam si臋 k艂ania膰? Mo偶e chcia艂by mi wm贸wi膰, 偶e Ozyrys, Astaroth i inni bogowie, kt贸rych lud nasz postanowi艂 czci膰, w og贸le nie istniej膮?
W ten spos贸b sprawa sta艂a si臋 jasna. Cherubin opanowa艂 si臋 szybko i z jadowit膮 uprzejmo艣ci膮 wyja艣ni艂:
鈥 M贸j zwierzchnik nie poleci艂 mi toczy膰 dyskusji na temat istnienia lub nieistnienia pa艅skich bo偶k贸w. Nie uwa偶a on, 偶eby sporami metafizycznymi da艂o si臋 zaciemni膰 istot臋 sprawy. Od siebie mog臋 doda膰, 偶e istnienie lub nieistnienie tych figur jest oboj臋tne dla sprawy. Czy jest pan 艣wiadom, 偶e Jehowa jest pa艅skim przyjacielem, kt贸ry nie pragnie niczego opr贸cz pa艅skiego dobra?
鈥 Czy偶by Jehowa lepiej ode mnie wiedzia艂, na czym polega moje dobro? - spyta艂 Salomon. 鈥 B臋d臋 oddawa艂 cze艣膰 tym bogom, kt贸rzy mi przynosz膮 wi臋cej korzy艣ci.
Tu cherubin za艂ama艂 si臋 i obejrza艂 si臋 bezradnie. Takiego cynizmu nie zdarzy艂o mu si臋 spotka膰, st膮d nie potrafi艂 ju偶 podj膮膰 wobec Salomona 偶adnej taktyki konsekwentnej. Powiedzia艂 tylko z gorycz膮:
鈥 Pa艅ski ojciec, Dawid, zupe艂nie inaczej zachowywa艂 si臋 wobec swego Boga.
Salomon wzruszy艂 ramionami.
鈥 Post臋p ludzko艣ci polega mi臋dzy innymi na tym, 偶e synowie post臋puj膮 inaczej ni偶 ojcowie - wyrecytowa艂 zdanie, kt贸re us艂ysza艂 kiedy艣 od pewnego ateisty.
鈥 Taak 鈥 mrukn膮艂 cherubin zbity z tropu. Milcza艂 chwil臋, potem wykrzykn膮艂 rozpaczliwie: - Ale to jest ba艂wochwalstwo! Tamte kulty s膮 fa艂szywe!
鈥 Co to znaczy; fa艂szywe? - spyta艂 Salomon. - R贸偶ni bogowie ubiegaj膮 si臋 o wzgl臋dy u ludzi; ka偶dy chce kultu dla siebie 鈥 post臋puj膮 wi臋c wedle zasady w艂asnej korzy艣ci. Co do mnie, jak wiadomo z Pisma, jestem stworzony na obraz i podobie艅stwo bo偶e. Wobec tego dzia艂am wedle tej samej zasady. Oddaj臋 kult temu z bog贸w, kt贸ry mi wi臋cej obiecuje. Kult nie bywa prawdziwy ani fa艂szywy, ale mniej lub bardziej korzystny. M贸wi膮c szczerze, Jehowa jest niezno艣ny, sk膮py, m艣ciwy, zazdrosny, okrutny. Nie wiem dlaczego, je艣li mi si臋 tak spodoba, nie mia艂bym przej艣膰 na s艂u偶b臋 do kogo艣 innego.
鈥 Poniewa偶 tylko on jest Bogiem pana i pa艅skiego ludu.
鈥 A dlaczeg贸偶 to, je艣li 艂aska?
鈥 Dlatego, 偶e w istocie rzeczy jeste艣cie w przyja藕ni.
鈥 Co to znaczy? - parskn膮艂 Salomon. - To s艂owo nic nie t艂umaczy.
鈥 Bardzo proste. Znaczy to, 偶e wasze interesy s膮 zbie偶ne, a interesy pana i tych innych bog贸w s膮 sprzeczne.
鈥 S膮 sprzeczne wtedy, kiedy pozostaj臋 wiernym czcicielem Jehowy. Kiedy zaczynam czci膰 tamtych, sytuacja si臋 odwraca.
鈥 O, tu w艂a艣nie tkwi pa艅ski b艂膮d - powiedzia艂 cherubin. - Ostatni podr臋cznik monoteizmu transcendentnego, poprawione wydanie, wyja艣nia ten problem zupe艂nie jasno. 鈥 Cherubin poszpera艂 w teczce, wyci膮gn膮艂 z niej zat艂uszczony tomik i znalaz艂szy odpowiedni rozdzia艂 pod ty-ty艂em Jedno艣膰 immanencji i transcendencji, przeczyta艂 fragment nast臋puj膮cy: - 鈥Na czym polega przyja藕艅 Jehowy z narodem Izraela? Przyja藕艅 Jehowy z narodem Izraela polega na tym, 偶e ich interesy s膮 zbie偶ne. A na czym polega sk艂贸cenie mi臋dzy wszystkimi innymi bogami a narodem Izraela? Sk艂贸cenie mi臋dzy wszystkimi innymi bogami a narodem Izraela polega na tym, 偶e ich interesy s膮 sk艂贸cone. Niekt贸rzy pytaj膮: czy interesy Jehowy i narodu zawsze s膮 zbie偶ne, czy te偶 niekiedy bywaj膮 rozbie偶ne? Takie pytanie to dziecinada. Monoteizm transcendentny uczy, 偶e trzeba dok艂adnie odr贸偶nia膰 istot臋 rzeczy od powierzchni zjawisk. Rozd藕wi臋k mi臋dzy wszystkimi innymi bogami a narodem Izraela tkwi w samej istocie rzeczy; nie mo偶na go usun膮膰, poniewa偶 z samej istoty rzeczy w stosunkach mi臋dzy nimi brak harmonii. Natomiast stosunki mi臋dzy Jehow膮 a narodem Izraela z istoty opieraj膮 si臋 na przyja藕ni. Czy jednak nie mog膮 mi臋dzy nimi pojawi膰 si臋 sk艂贸cenia? Na poz贸r owszem, mog膮. Ale je偶eli nie zatrzyma膰 si臋 na powierzchni zjawisk i si臋gn膮膰 do istoty, okazuje si臋, 偶e w istocie s膮 oni w przyja藕ni. Na czym polega w tym wypadku r贸偶nica mi臋dzy istot膮 rzeczy a powierzchni膮 zjawisk? R贸偶nica mi臋dzy istot膮 rzeczy a powierzchni膮 zjawisk polega w tym wypadku na tym, 偶e sk艂贸cenia pojawiaj膮 si臋 na powierzchni zjawisk, ale w istocie rzeczy pozostaje przyja藕艅. Przyja藕艅 t臋 nale偶y rozwija膰 i umacnia膰, aby m贸c lepiej i艣膰 naprz贸d. Ci, kt贸rzy nie rozumiej膮 r贸偶nicy mi臋dzy istot膮 rzeczy a powierzchni膮 zjawisk, nigdy nie b臋d膮 prawdziwymi monoteistami transcendentnymi. Ludzie ci musz膮 si臋 jeszcze sporo poduczy膰鈥.
Przeczytawszy te s艂owa, cherubin zamkn膮艂 ksi膮偶k臋 i potrz膮sn膮艂 ni膮 z tryumfem.
鈥 A widzi pan - zawo艂a艂 - widzi pan, jak si臋 rzecz przedstawia! Mam nadziej臋, 偶e wszystko jest jasne. Ksi膮偶ka ta, arcydzie艂o stylu i arcydzie艂o jasno艣ci, daje odpowied藕 na wszystkie pa艅skie w膮tpliwo艣ci. Istota rzeczy i powierzchnia zjawisk - oto gdzie le偶y sedno sprawy!
Salomon potar艂 czo艂o i spojrza艂 niepewnie na m臋偶a bo偶ego.
鈥 Zdaje si臋, 偶e to co艣 z filozofii - powiedzia艂 zgn臋bionym g艂osem. -Musz臋 powiedzie膰, 偶e w szkole zawsze mia艂em dw贸jk臋 z tego przedmiotu. Czy nie m贸g艂by pan wyja艣ni膰 mi przyst臋pnie, o co chodzi?
鈥 Bardzo prosz臋. Chodzi o to, 偶e przyja藕艅 mi臋dzy Jehow膮 a pa艅skim ludem zostanie w ka偶dym razie przywr贸cona, poniewa偶 tego domaga si臋 istota rzeczy.
鈥 Ale praktycznie, jak mam to rozumie膰?
鈥 Praktycznie chodzi o to, 偶e Jehowa postanowi艂 zniszczy膰 pana i ca艂e pa艅stwo, kt贸rym pan rz膮dzi. Przys艂ano mnie w艂a艣nie po to, 偶eby to panu oznajmi膰.
鈥 Teraz ju偶 rozumiem. Wi臋c Jehowa wypowiada mi wojn臋?
鈥 W艂a艣nie. Bardzo trafne spostrze偶enie.
Salomon podni贸s艂 si臋 z fotela, lekko poblad艂y, i zapyta艂 jeszcze:
鈥 I co mi pan radzi w艂a艣ciwie w tej sytuacji?
鈥 Nic panu nie radz臋. - Cherubin u艣miechn膮艂 si臋 dobrodusznie. - Sprawa jest przes膮dzona. W tej chwili nie ma mowy o 偶adnych pertraktacjach. Pa艅stwo b臋dzie zniszczone, a jedena艣cie z jego dwunastu cz臋艣ci zostanie odebrane.
鈥 Je偶eli rzecz jest przes膮dzona, to po co ta cala rozmowa? M贸g艂 mi pan to samo powiedzie膰 od razu, zamiast uczy膰 mnie filozofii.
鈥 Jehowa nie podejmuje 偶adnych krok贸w bez naukowego uzasadnienia. Trzeba, 偶eby pan r贸wnie偶 rozumia艂 teoretyczne podstawy w艂asnego upadku.
鈥 Nie rozumiem tylko jednego. Je偶eli pa艅stwo b臋dzie rozbite, nast膮pi wojna, tysi膮ce ludzi wygin膮 - dlaczego w艂a艣ciwie to si臋 nazywa d膮偶eniem do przyja藕ni?
Cherubin pokr臋ci艂 g艂ow膮 z dezaprobat膮.
鈥 Bardzo s艂abo pan si臋 orientuje w teorii - powiedzia艂 stanowczo. -Powiedzia艂em przecie偶, 偶e chodzi o umocnienie przyja藕ni mi臋dzy pa艅skim ludem a Jehow膮. Sk艂贸cenia mi臋dzy wami pojawiaj膮 si臋 tylko na powierzchni zjawisk, ale istota rzeczy to przyja藕艅. Trzeba j膮 przywr贸ci膰. To w艂a艣nie czyni Jehowa.
鈥 I na to ju偶 nie ma ratunku?
鈥 Nie. Prawa bytu s膮 nieub艂agane. Przyja藕艅 wasza musi by膰 przywr贸cona. To chyba wszystko, co mam do powiedzenia. Aha, zapomnia艂em. Jehowa prosi艂 doda膰, 偶e oka偶e panu 艂askawo艣膰 przez wzgl膮d na pa艅skiego ojca Dawida. W zwi膮zku z tym pozwoli panu umrze膰 spokojnie, a przywr贸cenie przyja藕ni nast膮pi zaraz po pa艅skiej 艣mierci przy pomocy r贸偶nych wojsk, kt贸re zrobi膮 najazd na wasze pa艅stwo.
鈥 Innymi s艂owy - m贸wi艂 powoli Salomon, zacinaj膮c si臋 - przyja藕艅 mi臋dzy narodem a Bogiem, zak艂贸cona z mojej winy, zostanie przywr贸cona bez mojej kary, ale przez wymordowanie cz臋艣ci mojego ludu. Czy znajduje pan, 偶e to wyj艣cie jest rozs膮dne?
鈥 Sprawiedliwo艣膰 bo偶a jest niepoj臋ta - odpar艂 cherubin wznosz膮c oczy ku niebu.
鈥 A, to co innego. W takim razie wszystko jest wreszcie jasne.
Teraz rozmowa zako艅czy艂a si臋 w atmosferze wzajemnego zrozumienia. Jej dalszy ci膮g napisa艂a ju偶 historia.
Opowie艣膰 ca艂a zawiera wiele problem贸w, z kt贸rych trzy s膮 g艂贸wne: problem wypowiedzenia wojny, problem sk艂贸cenia i przyja藕ni, problem ukarania ludu za winy kr贸la. Ka偶dy problem znajduje odpowied藕 w postaci odpowiedniego mora艂u.
Mora艂 pierwszy: wykazali艣my na pocz膮tku, 偶e wypowiedzenie wojny jest aktem przyja藕ni. Tak jest istotnie, i to dowodzi raz jeszcze, 偶e w istocie rzeczy stosunki mi臋dzy Jehow膮 a Salomonem opiera艂y si臋 na przyja藕ni: albowiem Jehowa wypowiedzia艂 mu wojn臋. Z drugiej strony, w tym w艂a艣nie przypadku wypowiedzenie wojny nie mog艂o przeszkodzi膰 Jehowie w doprowadzeniu sprawy do ko艅ca; skoro i tak jest on wszechmocny, wi臋c nie nara偶a艂 si臋 na nic owym aktem wielkoduszno艣ci. Mimo wszystko jednak by艂 to czyn kurtuazyjny i d偶entelme艅ski. Wida膰 st膮d, 偶e silni mog膮 sobie pozwoli膰 na prawdziwie przyjacielskie utrwalanie przyja藕ni 鈥 jednak tylko niesko艅czenie silni.
Mora艂 drugi: okazuje si臋, co wi臋cej, 偶e nie tylko wypowiedzenie wojny jest aktem przyja藕ni, lecz i same dzia艂ania wojenne 鈥 o ile zmierzaj膮 do jedno艣ci. Ale one zawsze zmierzaj膮 do jedno艣ci, nie ma bowiem lepszego 艣rodka na zapewnienie jedno艣ci ni偶 wojna. W tym sensie rozpocz臋cie wojny jest niemal zawsze aktem przyjacielskim. Nie ma za艣 doktryny, kt贸ra bardziej pragnie jedno艣ci ni偶 wiara w jednego Boga. Dlatego cywilizacja militarna kwitnie w obr臋bie religii monoteistycznych.
Mora艂 trzeci: da膰 spokojnie umrze膰 kr贸lowi, a za jego winy kara膰 nar贸d - wydaje si臋 na poz贸r niezupe艂nie sprawiedliwe. Ale u Boga jest to sprawiedliwo艣ci膮, albowiem ma on jeszcze w rozporz膮dzeniu kary po艣miertne, kt贸rymi kr贸lowie ziemscy nie dysponuj膮. A sprawiedliwo艣膰 polega na tym, 偶eby nie zostawi膰 winnego bez kary, nie za艣 na tym 鈥 by nie kara膰 niewinnego. To ostatnie nie ma znaczenia: przecie偶 i tak wszyscy s膮 ukarani. Inaczej sens 偶ycia by艂by niezrozumia艂y.
Jest jeszcze refleksja bez mora艂u. Ludzie walcz膮 mi臋dzy sob膮 o to, kt贸remu bogu maj膮 okazywa膰 pos艂usze艅stwo. Bogowie wojuj膮 mi臋dzy sob膮 o ludzi, kt贸rzy maj膮 ich s艂ucha膰. Jednak jedno i drugie - b贸jki bog贸w mi臋dzy sob膮 i ludzi mi臋dzy sob膮 - ostatecznie dokonuj膮 si臋 r臋kami ludzi. Tej sytuacji nie uda艂o si臋 dot膮d odwr贸ci膰. Ale nie tu le偶y newralgiczny punkt stosunk贸w wzajemnych mi臋dzy ziemi膮 a niebem. Najwa偶niejsze jest to, 偶e bogowie ci膮gle 偶膮daj膮 od ludzi zupe艂nie jednoznacznego deklarowania si臋 po jednej lub drugiej stronie i nie znosz膮 sytuacji niejasnych. W ten spos贸b, przez swoj膮 presj臋, wprowadzaj膮 do 偶ycia ziemskiego godny po偶a艂owania alternatywny charakter wyboru i odbieraj膮 istnieniu cz艂owieka ow膮 mi艂膮 dwuznaczno艣膰, kt贸ra nale偶y do g艂贸wnych urok贸w 偶ycia.
17. Salome czyli Wszyscy ludzie s膮 艣miertelni
Salome, pi臋knej tancerce kr贸la Heroda, napisano rzeczy r贸偶ne. Po艣wi臋ci艂 jej jeden ze swoich 艣licznych wierszy Guil-laume Apollinaire:
Pour que sourie encore une fois Jean-Baptiste
Sire je danserais miewc que les seraphins...
O Salome 鈥 ksi臋偶niczce o srebrnych stopach - napisa艂 sztuk臋 Oskar Wilde. O Salome napisa艂 hymn Jan Kasprowicz:
Salome, k艂臋by w艂os贸w rozwiawszy miedziane Jako krwawi膮ce si臋 po偶ar贸w 艂uny...
Twarz Salome namalowa艂 r贸wnie偶 jeden z uczni贸w Leonarda 鈥 Luini. Namalowa艂 j膮 z wyobra藕ni, bo nie m贸g艂 jej ju偶 ogl膮da膰 bezpo艣rednio. Nie wierzymy te偶, 偶eby namalowa艂 j膮 zupe艂nie wiernie. Salome na tym obrazie ma twarz spokojn膮, lekko tylko zamy艣lon膮, ale zaciekawion膮, a spojrzenie jej zdradza, obok ciekawo艣ci, pewn膮 osch艂o艣膰 i zoboj臋tnienie czy nawet nie艣wiadome okrucie艅stwo. Jest inna ni偶 w sztuce Wilde'a, inna ni偶 w wierszu Apollinaire'a, inna te偶, ni偶 my j膮 przedstawiamy.
Wszyscy pami臋tamy histori臋 Salome tak, jak opowiedzieli j膮 autorzy Ewangelii. Sugeruje ona, 偶e kr贸l Herod (wszak偶e nie ten, kt贸ry kaza艂 urz膮dzi膰 rze藕 niemowl膮t, ale jego nast臋pca) by艂 cz艂owiekiem okrutnym, ale waha艂 si臋 w swoim okrucie艅stwie; 偶e jego kochanka utrzyma艂a stanowczo艣膰 w okrucie艅stwie i chcia艂a go sk艂oni膰 do zabicia proroka Jana; 偶e za jej namow膮 c贸rka jej Salome za偶膮da艂a od kr贸la g艂owy proroka, kiedy kr贸l pozwoli艂 jej, zachwycony jej ta艅cem, za偶膮da膰, czego zapragnie; 偶e 偶膮danie to zosta艂o spe艂nione, a g艂ow臋 proroka przynie艣li s艂udzy na tacy.
Historia ta jest w g艂贸wnych punktach (jednak nie we wszystkich) autentyczna, staje si臋 jednak niezrozumia艂a wskutek pomini臋cia przez kronikarza szeregu szczeg贸艂贸w istotnych dla sprawy. W szczeg贸lno艣ci sugeruje, 偶e Herodiada by艂a przyczyn膮 艣mierci Jana, a Salome - jej bezwolnym narz臋dziem. Sugestia fa艂szywa. W rzeczywisto艣ci rzecz si臋 mia艂a tak oto:
Pi臋kna tancerka Salome zakocha艂a si臋 w proroku Janie. Prorok Jan trzymany by艂 w wi臋zieniu w ogrodzie kr贸lewskim pod stra偶膮 uzbrojonych 偶andarm贸w, cz臋sto jednak wychodzi艂 do ogrodu w miejsca strze偶one. Kiedy Salome wychodzi艂a rankiem z mieszkania, przechodzi艂a obok wi臋藕nia, kt贸ry sta艂, wsparty o wysok膮 pini臋, wysoki, brodaty i mocny, z r臋kami za艂o偶onymi do ty艂u. Nieruchomy, spogl膮da艂 na ni膮 zielonymi oczyma, w kt贸rych Salome poznawa艂a, jak bardzo pewien by艂 prawdy, kt贸r膮 g艂osi艂, i jak bardzo nic go nie mog艂o poruszy膰. Sta艂 tak godzinami jak pos膮g, wpatrzony w przestrze艅, milcz膮cy, pe艂en pogardliwego pob艂a偶ania dla ludzi, kt贸rzy go otaczali. Stra偶nicy z nud贸w wszczynali z nim niekiedy rozmow臋, a na ich pytania Jan odpowiada艂 kr贸tko i bez wahania.
鈥 Czy wiesz, Janie - pytali - 偶e grozi ci 艣mier膰?
鈥 Wiem, bracia - odpowiada艂 Jan, a s艂owo 鈥瀊racia鈥 wymawia艂 w taki spos贸b, 偶e cho膰 mia艂o go zr贸wnywa膰 z 偶o艂nierzami, ka偶dy czu艂, jak bardzo jest nim zaszczycony.
鈥 Jeszcze jeste艣 m艂ody, Janie 鈥 m贸wili 偶o艂nierze 鈥 czy warto ci tak umiera膰, nie wiadomo za co?
鈥 Warto, bracia - m贸wi艂 Jan. - I wiadomo za co.
鈥 A za c贸偶 to umierasz?
鈥 Za prawd臋, bracia.
鈥 A c贸偶 to takiego ta prawda? - pytali dalej 偶o艂nierze, bo im si臋 bardzo nudzi艂o.
鈥 Prawda, bracia, polega na tym, 偶e cz艂owiek umiera tylko raz. Wtedy 偶o艂nierze kiwali g艂owami z politowaniem i m贸wili:
鈥 Za tak膮 prawd臋, o kt贸rej wie ka偶de dziecko, za tak膮 prawd臋 umierasz? Ech, Janie, w g艂owie ci si臋 pomiesza艂o!
Potem odchodzili na bok, grali w ko艣ci, k艂贸cili si臋 i pili wino. Byli to ludzie dobrzy, nieuczeni i spokojni. Pilnowali Jana, bo im kazano, ale nie mieli do niego nienawi艣ci.
Salome, wytworna Salome, przechodzi艂a codziennie ko艂o proroka w 艂achmanach i czasem zatrzymywa艂a si臋 z boku, 偶eby pos艂ucha膰 tych rozm贸w. Patrzy艂a jak urzeczona w oczy Jana, a on rzuca艂 na ni膮 niekiedy wzrok oboj臋tny, bez u艣miechu.
Wiele dni przechodzi艂a Salome, urocza tancerka, ko艂o wi臋藕nia i ka偶dego dnia o chwil臋 d艂u偶ej przystawa艂a przy jego drzewie. A kiedy艣 wreszcie odwa偶y艂a si臋 przem贸wi膰 do niego:
鈥 Powiedzia艂e艣, proroku, 偶e cz艂owiek tylko raz umiera. Ale przecie偶 wszyscy o tym wiedz膮, c贸偶 to za nauka?
鈥 Nikt z was o tym nie wie - odpowiedzia艂 Jan. - Gdyby艣 o tym wiedzia艂a, Salome, dawno przesta艂aby艣 si臋 u艣miecha膰.
鈥 Nie wiem, co m贸wisz, proroku. Ale gdyby nawet tak by艂o, to c贸偶 mi z prawdy, od kt贸rej si臋 przestan臋 u艣miecha膰?
鈥 Nic wi臋cej, Salome, Salome. Nic wi臋cej. Na prawdzie zyskuje si臋 tylko to, 偶e si臋 j膮 posiada. Nic wi臋cej, Salome, Salome.
Wtedy tancerka powiedzia艂a tak cicho, 偶eby nie us艂yszeli jej stoj膮cy obok stra偶nicy:
鈥 Czy chcesz mnie nauczy膰 swojej prawdy, Janie?
鈥 To nie jest moja prawda, Salome; jest ona r贸wnie偶 twoja, chocia偶 o tym nie wiesz, jest prawd膮 o nas wszystkich. Naucz臋 ci臋 jej, ale przez to nie b臋dziesz szcz臋艣liwsza. Naucz臋 ci臋 jej, bo ludzie powinni zna膰 swoj膮 prawd臋.
Od tego dnia codziennie przychodzi艂a Salome do proroka Jana, a on codziennie, g艂osem nieco osch艂ym i jednostajnym, niemal usypiaj膮cym, uczy艂 jej wielkiej prawdy. Ocala艂y tylko strz臋pki z pami臋tnika Salome, w kt贸rym notowa艂a ona swoje rozmowy z Janem. Czytamy tam ledwie urywki zda艅, tak oto brzmi膮ce: 鈥...poniewa偶 wszystko, co sko艅czone, cho膰by bardziej ogromne ni偶 droga do nieba, jest r贸wn膮 nico艣ci膮...鈥; i drugi fragment: 鈥...je艣li ka偶da sko艅czono艣膰 jest 藕r贸d艂em rozpaczy, to o ile偶 bardziej to, co niesko艅czone鈥 i trzeci: 鈥...a kiedy zrozumiesz, nie zaznasz spokoju, ale noc膮 porzucisz sw贸j dom i swoje miasto, bo nie nale偶ysz do niego, i swoich rodzic贸w, bo nie nale偶ysz do nich, i swoje dzieci, bo nie nale偶ysz do nich, i wyruszysz na poszukiwanie, i b臋dziesz chcia艂a tylko jednego: wiecznie zaprzecza膰 temu, co jest, a gdy tylko zaprzeczysz, w艂asnemu zaprzeczeniu zaprzeczy膰, a偶 wreszcie...鈥
Codziennie Salome chodzi艂a na nauk臋 do Jana proroka i codziennie u艣miech gas艂 na jej twarzy, ale codziennie lepiej i pi臋kniej ta艅czy艂a przed kr贸lem; ta艅czy艂a ledwo dotykaj膮c ziemi stopami, a wszystkim patrz膮cym wydawa艂o si臋, 偶e nie Salome ta艅czy, ale wspomnienie po niej, bo tylko we wspomnieniu zdarzaj膮 si臋 rzeczy tak pi臋kne.
I pokocha艂a Salome proroka, i Jan tkwi艂 w jej pami臋ci nieprzerwanie i bole艣nie, i 偶ywi艂 si臋 jej pami臋ci膮, jak paso偶yt 偶ywi si臋 drzewem.
I prorok Jan pokocha艂 Salome tancerk臋 i codziennie z ut臋sknieniem wyczekiwa艂 chwili, kiedy pojawi si臋 w jego wi臋zieniu, dok膮d wpuszczali j膮 stra偶nicy z uk艂onem, bo by艂a c贸rk膮 kochanki kr贸lewskiej. I napoi艂 j膮 Jan swoj膮 m膮dro艣ci膮, a Salome z trudem d藕wiga艂a ci臋偶ar jego smutnej wiedzy.
A偶 przyszed艂 dzie艅, kiedy powiedzia艂a:
鈥 Nauczy艂e艣 mnie wszystkiego, Janie. I co dalej? A Jan odpowiedzia艂:
鈥 Jestem wi臋藕niem kr贸lewskim, Salome, a wi臋藕niowie nie maj膮 jutra, tylko dzie艅 dzisiejszy. Nie wyjd臋 nigdy z mego wi臋zienia a偶 do dnia, kiedy wynios膮 st膮d moje martwe cia艂o; a to b臋dzie, gdy si臋 spodoba kr贸lowi.
鈥 Janie, Janie, jak偶e wi臋c b臋dzie? Trzeba nam zaprzeczy膰 temu, co jest, a mo偶emy temu zaprzeczy膰 tylko przez to, 偶e zaprzeczymy w艂asnemu 偶yciu, bo nasze 偶ycie nie mo偶e by膰 inne, ni偶 jest.
鈥 Tak, Salome, tylko 艣mierci膮 mo偶emy mu zaprzeczy膰. Ale wi臋藕niowie nie maj膮 prawa do 艣mierci, musz膮 je zdoby膰. Zdob膮d藕 je dla mnie i dla siebie, Salome.
鈥 Zrobi臋 to, Janie. A kiedy nas tu nie b臋dzie, czy jeszcze b臋dziemy razem, Janie? Dok膮d si臋 umiera, Janie?
Ale Jan nie odpowiedzia艂 na to pytanie.
Tego dnia wieczorem Salome ta艅czy艂a w ogrodzie kr贸lewskim, a ta艅czy艂a pi臋kniej ni偶 kiedykolwiek w 偶yciu, a patrz膮cym zdawa艂o si臋, 偶e ob艂ok wiruj膮cej mg艂y wznosi si臋 i opada na ziemi臋. A kiedy sko艅czy艂a w burzy oklask贸w, zapyta艂 j膮 kr贸l zachwycony, czym mo偶e j膮 uszcz臋艣liwi膰 za sztuk臋 tak niezwyczajn膮. I zanim zd膮偶y艂a s艂owo powiedzie膰, matka szepn臋艂a jej do ucha zduszonym g艂osem: Popro艣 o g艂ow臋 proroka Jana. Albowiem kochanka kr贸lewska nienawidzi艂a proroka Jana najbardziej, a przy tym by艂a zdania - by膰 mo偶e s艂usznie - 偶e 艣mier膰 jest najwi臋kszym z艂em, jakie mo偶na wyrz膮dzi膰 cz艂owiekowi. I Salome powiedzia艂a g艂o艣no i d藕wi臋cznie:
鈥 Ka偶 mi przynie艣膰, kr贸lu, g艂ow臋 proroka Jana.
Szmer zgrozy przeszed艂 po sali, a kr贸l zas臋pi艂 si臋 i milcza艂 chwil臋; nie zdecydowa艂 si臋 dot膮d u艣mierci膰 Jana - troch臋 z boja藕ni przed wi臋zionym prorokiem, a troch臋 z szacunku. Ale powiedzia艂 po chwili 偶o艂nierzom g艂osem niepewnym i troch臋 zniech臋conym:
鈥 Przynie艣cie g艂ow臋 proroka na misie. Wtedy nasta艂a cisza.
A kiedy 艂oskot topora oznajmi艂 wszystkim, 偶e oto spe艂ni艂a si臋 ziemska w臋dr贸wka proroka Jana, drgn臋li wszyscy i mro藕ny wicher przeszed艂 przez sal臋 kr贸lewsk膮. I wszyscy jakby unieruchomili si臋 w dr偶eniu do chwili, kiedy kat wni贸s艂 na misie g艂ow臋 ociekaj膮c膮 krwi膮. Kobiety dygoc膮c gryz艂y chustki, a m臋偶czy藕ni starali si臋 patrze膰 w bok, chocia偶 widok m臋cze艅skiej g艂owy przyci膮ga艂 ich nieodparcie.
Salome sta艂a na 艣rodku sali z nieznacznym u艣miechem; ona jedna nie dr偶a艂a, nie odwraca艂a g艂owy. Patrzy艂a wprost na krwawy 艣lad czego艣, co by艂o przedtem prorokiem Janem, na szklane oczy zakl臋te hipnoz膮 艣mierci.
A kiedy go艣cie, obudzeni z odr臋twienia, w po艣piechu opuszczali sal臋, zosta艂a w niej Salome. Sta艂a d艂ugo bez ruchu, a potem posz艂a do swojego pokoju i wyj臋艂a cienki sztylet. Ale ledwo go wydoby艂a, wspomnienie g艂osu proroka zad藕wi臋cza艂o jej w uszach: 鈥...偶e cz艂owiek umiera tylko raz鈥. Zawaha艂a si臋, a sztylet wypad艂 jej z r臋ki i z piskliwym zgrzytem p臋k艂 na posadzce. I jeszcze dono艣niej zad藕wi臋cza艂o w uszach Salome milczenie Jana, kiedy go zapyta艂a: 鈥濪ok膮d si臋 umiera?鈥 Potem powiedzia艂a do siebie: 鈥Razem z Janem mieli艣my zaprzeczy膰 temu, co jest, a tylko 艣mierci膮 mogli艣my temu zaprzeczy膰 i pokona膰 to, co nieuchronne: a przecie偶 艣mier膰 jest najbardziej nieuchronna ze wszystkiego na 艣wiecie. I oto nie ma wi臋cej proroka Jana. Czy przez to samo ju偶 nie zaprzeczyli艣my temu, co jest i co jest sko艅czone? I skoro nie ma ju偶 Jana, czy razem z nim nie umar艂a jego wiedza? A je艣li tak - po c贸偶 mam si臋 zabija膰 dla wiedzy, kt贸rej ju偶 nie ma, kt贸ra by艂a wa偶na tylko do chwili, kiedy on 偶y艂鈥.
Potem Salome usiad艂a przy stole i w swoim pami臋tniku zapisa艂a sze艣膰 prawd, kt贸rych nauczy艂a si臋 tego dnia:
鈥Pierwsza: Nasze za艣lubiny z prawd膮 nie mog膮 trwa膰 d艂u偶ej ni偶 za艣lubiny z cz艂owiekiem, kt贸ry j膮 przyni贸s艂.
Druga: W艂asn膮 艣mierci膮 mo偶na w艂asne 偶ycie tylko potwierdzi膰, ale zaprzeczy膰 mu nie mo偶na, poniewa偶 nasza 艣mier膰 czyni dopiero nasze 偶ycie ostatecznie nieodmiennym.
Trzecia: Prorok Jan nie mia艂 racji m贸wi膮c, 偶e tylko raz si臋 umiera. Bo nikt nie umiera dla siebie samego, skoro nie mo偶e prze偶y膰 w艂asnej 艣mierci; umiera si臋 tylko dla drugich, a dla drugich mo偶na umrze膰 wielokrotnie.
Czwarta: Zobowi膮za艂am si臋 milcz膮co wobec proroka Jana, 偶e razem z nim umr臋. Czy wi膮偶e mnie obietnica, skoro go ju偶 nie ma? Czy mo偶e wi臋c istnie膰 wi臋藕 mi臋dzy mn膮 a nico艣ci膮? Skoro Jana 艣mier膰 istnieje dla mnie, a nie dla niego, i skoro po 艣mierci istnieje on tylko dla mnie, nie dla siebie 鈥 to jest to wi臋藕 moja ze mn膮 sam膮, kt贸r膮 mog臋 zerwa膰 w dowolnej chwili. Nie mo偶na zawini膰 wobec nico艣ci. Ergo...鈥 etc.
Pozosta艂ych prawd nie uda艂o si臋 w r臋kopisie Salome odcyfrowa膰.
Pozostaje pytanie: czy Salome jest winna 艣mierci Jana? Oczywi艣cie nie, skoro doprowadzi艂a do jego 艣mierci kieruj膮c si臋 jego w艂asnymi zasadami, a przy tym w uzgodnieniu z nim. Mia艂a sama zada膰 sobie 艣mier膰. To prawda, ale przez to nie staje si臋 winna czego艣, czego nie by艂aby winna, gdyby by艂a sobie 艣mier膰 zada艂a, bo ani 艣mier膰 nie zwalnia od winy, ani powstrzymanie si臋 od 艣mierci nie czyni winnym. Wi臋c w og贸le jest niewinna? - zapytacie. G艂upie pytanie. Gdyby艣my umieli na nie odpowiedzie膰, nasz 艣wiat przypomina艂by od dawna tabliczk臋 mno偶enia. A wtedy zobaczyliby艣cie, o ile by艂by gorszy od istniej膮cego.
Rozmowy z diab艂em
Wielkie kazanie ksi臋dza Bernarda
Najmilsi moi, och, najmilsi moi, o wielkiej rzeczy traktowa膰 dzisiaj b臋dziemy - a mo偶e zreszt膮 nie wielkiej wcale, co m贸wi膮, pewnie, 偶e niewielkiej, ma艂ej, male艅kiej, najmniejszej na 艣wiecie, to jasne, bo je艣li Stw贸rca jest najwi臋kszy, to ten, co najbardziej mu si臋 sprzeciwia, musi by膰 najmniejszy, najmniejszy, dobrze m贸wi臋, a wi臋c me o 偶adnej wielkiej rzeczy m贸wimy, ale o zupe艂nie male艅kiej, o najmniejszej, o tym, co jest prawie nic, prope nihil, w艂a艣nie dlatego, 偶e najbardziej Bogu przeciwny. A i kt贸偶 to albo c贸偶 to najbardziej jest Stw贸rcy przeciwne, zapytacie, najmilsi moi, a ja odpowiem: sami to wiecie, kochani, znacie imi臋 tego, co najbardziej si臋 Bogu i wielko艣ci jego swoj膮 male艅ko艣ci膮 ohydn膮 sprzeciwia, ho, ho, dobrze jego imi臋 znacie, powiedzia艂bym nawet, 偶e je艣li w og贸le co艣 znacie, to znacie to w艂a艣nie albo tego w艂a艣nie - tego ma艂ego, chytrusa, podleca, prze艣miewc臋, szyderc臋, okrutnika, znacie go, znacie, powtarzam, a jak znacie, to po c贸偶 wam o nim opowiada膰? Ale b臋d臋 opowiada艂, b臋d臋, kochani moi, bo wy go znacie, ale naprawd臋 nie znacie, bo k艂aniacie mu si臋 w pas i s艂u偶b臋 mu odprawiacie, najmilsi, codziennie, co godzina 鈥 co m贸wi臋, co minuta, stale, bez przerwy odprawiacie mu s艂u偶b臋 鈥 wi臋c niby go znacie, a jednak, bracia moi, siostry moje, nie wiecie naprawd臋, kto on zacz i czemu on tak膮 si艂臋 ma, to znaczy w艂a艣nie si艂y 偶adnej nie ma, bo on nie sil膮 swoj膮, ale bezsi艂膮 okropn膮, niemoc膮 straszliw膮 sprzeciwia si臋 Bogu i sile jego, a wi臋c czemu w艂a艣nie w sid艂a jego bezsi艂y okrutnej wpadacie, czemu go na ramionach nosicie, piastujecie, ho艂ubicie, najmilsi, pie艣cicie, czemu to, czemu...
Alem si臋 zm臋czy艂, kochani, zasapa艂, dech straci艂, ale to nic, kochani, to nic, ja wam zaraz o tym wielkim, o tym male艅kim, chcia艂em powiedzie膰, wi臋c o tym male艅kim zaraz wam powiem wszystko, co trzeba, a to po to, najmilsi, 偶eby艣cie odt膮d wiedzieli, jak si臋 ze sztuczkami jego rozprawia膰, jak wykr臋ty jego przenika膰, jak sid艂a i wnyki obchodzi膰, chytro艣ciom si臋 nie dawa膰, ciosy parowa膰, podst臋py odpiera膰, k艂amstwa jego na 艣wiat艂o wywleka膰, oszuka艅stwa wykrywa膰, z艂o艣ci wszystkie bez mi艂osierdzia t臋pi膰.
A i gdzie偶 to wszystko si臋 mie艣ci, te podst臋py czarcie, te oszuka艅stwa i z艂o艣ci, gdzie偶 ich szuka膰, jak im rad臋 dawa膰, najmilsi, gdzie siedlisko szata艅skie wykry膰 i w samym gnie藕dzie wroga na zawsze ugodzi膰 鈥 oto w艂a艣nie, co przedmiot stanowi kazania dzisiejszego, oto o czym, bracia moi i siostry, m贸wi膰 wam b臋d臋 albo raczej ju偶 m贸wi臋, ju偶 w艂a艣nie m贸wi臋, s艂uchajcie, s艂uchajcie tego, co i tak wiecie wszyscy, ale co nie wystarczy, 偶eby艣cie wiedzieli, bo musicie jeszcze wiedzie膰, 偶e i ja to wiem, ja, pasterz wasz i opiekun, doradca i obro艅ca wasz przed diabelskim gniewem. Jako偶 nie gdzie indziej piekielnik okrutny siedlisko obra艂, jeno w was samych, tak jest, w duszy waszej i w trzewiach waszych, tam on, tam sobie pa艂ace znalaz艂 wygodne, tam schronisko bezpieczne, stamt膮d ku zgubie waszej spiskuje, na niewinno艣膰 wasz膮, kochani, czyha, stamt膮d chytro艣ci swoje wypuszcza i jady, w was samych, tak, tak, to wy go w sobie nosicie, w 艣rodku, jak Jonasz wieloryba w brzuchu nosi艂, to znaczy wieloryb Jonasza, chcia艂em powiedzie膰, albo mo偶e nie chodzi tu w og贸le o Jonasza ani o wieloryba, bo to niewa偶ne, to znaczy Jonasz wa偶ny, bo by艂 m膮偶 Bo偶y, ale wieloryb niewa偶ny, bo nie by艂 m膮偶 Bo偶y, wi臋c nie chodzi tu o wieloryba, a jak nie ma wieloryba, to nie ma Jonasza, wi臋c zostawmy w og贸le Jonasza z wielorybem, bo przecie o co innego chodzi, wi臋c, wracaj膮c do rzeczy, co to ja chcia艂em, o, w艂a艣nie, wi臋c, 偶e wy tego zdrajc臋 w sobie w 艣rodku, w samym 艣rodeczku nosicie, i to nie w jednym kawa艂ku cia艂a, nie w g艂owie tylko albo w nogach tylko, ale wsz臋dzie, wsz臋dzie, w ka偶dej odrobinie tego waszego cia艂a plugawego i tej duszy plugawej, najmilsi moi, ukochani, nosicie czartowsk膮 zaraz臋, si艂臋 diabelsk膮 albo raczej bezsi艂臋, jakem ju偶 powiedzia艂, tak, tak, w g艂owie waszej on siedzi, kusiciel, m贸zg p臋ta, i w brzuchu siedzi, w 偶o艂膮dku, ob偶artuch, i w cz艂onkach wstydliwych do rodzenia zdatnych, bracia moi i siostry - tu dopiero, ho, ho, jak siedzi, rozpustnik nienasycony, i w w膮trobie waszej, kochani, siedzi, gniewem i 偶贸艂ci膮 parskaj膮c, i w sercu waszym, gdzie my艣li nieczyste si臋 l臋gn膮, i w krwi mieszka do okrutnych was pod偶egaj膮c niegodziwo艣ci, i w r臋kach niewstydliwych siedzi i bezece艅stwa nimi wyprawia, i w kiszkach siedzi, a jak偶e, i w oczach, w oczach siedzi, po偶膮dliwie na 艣wiat zerkaj膮c, i w uszach ciekawych nowinek, i na j臋zyku - ho, ho, jak on na j臋zyku siedzi mow膮 oszczercz膮 zion膮c i blu藕nierstwem, i k艂amstwem, i herezj膮, wsz臋dzie, wsz臋dzie, najmilsi, od st贸p do g艂贸w, po ca艂ym ciele waszym snuje si臋 z艂o艣liwiec nieczysty, wszystkie cz艂onki do grzechu podnieca, jak kuk艂膮 wodzi wami, do z艂a kusi, namawia, obiecuje, okropno艣ci robi膰 ka偶e, a wy, najmilsi moi, wy mu pos艂uch dajecie, w szpony okrutne wpadacie, rady mu da膰 nie mo偶ecie, wszyscy pod w艂adz臋 jego bez nadziei wpadacie, kobiety i m臋偶czy藕ni, dziewcz膮tka i ch艂opcy, starcy i staruszki, dzieciny nawet ledwo od ziemi odros艂e, co m贸wi臋 - niemowl臋ta, oseski, noworodki, ale偶! 鈥 p艂ody jeszcze z 艂ona matczynego nie wysz艂e, ledwo pocz臋te, wszyscy, wszyscy, och, jaka to rozpacz, najmilsi, jaki smutek, tak was ogl膮da膰, przez wroga zniewolonych, do s艂u偶by haniebnej przymuszonych, na po艣miewisko wydanych, 艂upem Bo偶ego gniewu pa艣膰 maj膮cych, bo przecie, kochani, przy艂o偶ona jest ju偶 siekiera do korzenia, iam enim securis ad radic膰m arborum estposita...
Och, przyjaciele moi kochani, gdyby艣cie tak uwa偶nie na swoje dusze popatrzyli, przyjrzeli si臋, poskrobali igie艂k膮 sumienie wasze, nie daj Bo偶e, co by艣cie tam odkryli, co by si臋 pokaza艂o waszym oczom, nie daj Bo偶e, powtarzam, i to nie tym najgorszym z was, nie tym, co to bez wstydu wdowy i sieroty p艂acz膮ce uciskaj膮, m臋偶贸w zabijaj膮, sodomi膮 spro艣n膮 鈥 Bo偶e uchowaj 鈥 cia艂o i dusz臋 kalaj膮, nie tym, powiadam, ale tym najlepszym, tym najczystszym, tym, co sami my艣l膮, 偶e w bieli nieskalanej przed obliczem Pa艅skim chodz膮, i co innym tacy si臋 zdaj膮, tym w艂a艣nie, powiadam, tym dopiero groza ca艂a piekielna i ohyda duszy w艂asnej ods艂oni艂aby si臋 niczym otch艂a艅 straszliwa, pe艂na w臋偶贸w, ci dopiero, Bo偶e nie dopu艣膰, zobaczyliby, jak to w niby-czysto艣ci swojej co godzina Zbawiciela naszego w duszy swojej krzy偶uj膮, m臋ki mu zadaj膮c najstraszliwsze, bok w艂贸czni膮 przebijaj膮c i 偶贸艂ci膮 poj膮c, ci by dopiero, przera藕liwe ciemno艣ci swoje dojrzawszy, od w艂asnej duszy ucieka膰 precz musieli, jakby szczura dotkn膮wszy albo padalca tam, gdzie si臋 aksamitu albo jedwabiu spodziewali, och, jaka偶 to groza, najmilsi, jaka zdrada okrutna, jaki podst臋p szatana, biada, biada... Pomy艣l, pomy艣l, bracie m贸j i siostro, ile to chytro艣ci diabelskiej si臋 kryje 鈥 nie m贸wi臋 w nieczysto艣ci, ale czysto艣ci twojej, w dobroci twojej, w mi艂o艣ci i poczciwo艣ci, pomy艣l, jak to piekielnik zuchwa艂y na zgub臋 twoj膮 wieczn膮 czyhaj膮c najsubtelniejsze sid艂a zastawia i wsz臋dzie si臋 wciska, wsz臋dzie w艣lizguje, w najpoczciwsze twoje my艣li i s艂owa, i uczynki jad zab贸jczy s膮czy, s膮czy, pomy艣l, jak to delikatnie, aby tym 艂acniej ci臋 uwie艣膰, nie do z艂ego ci臋 pcha, ale do dobrego, a to dobro ca艂e tak膮 swoj膮 z艂o艣ci膮 przyprawi, tak nieczysto艣ci膮 swoj膮 splugawi, tak poha艅bi, jakby nie przymierzaj膮c do wina przedniego naszcza艂, i cieszy si臋 potem, i raduje, i z weso艂o艣ci chichocze, 偶e tak ci臋, bracie m贸j mi艂y i siostro, oszuka艂 n臋dznie, i偶 sam nie widzisz, jak to ca艂a twoja wiara jednym wielkim blu藕nierstwem g贸rze, jak to trze藕wo艣膰 twoja pija艅stwem jest najobrzydliwszym przed Bogiem, czysto艣膰 twoja -rozpust膮 wyuzdan膮, pokora twoja - pych膮 najniegodziwsz膮, m臋stwo twoje - tch贸rzostwem 艣mierdz膮cym, hojno艣膰 twoja - chciwo艣ci膮 bezwstydn膮, a prawdom贸wno艣膰 twoja 鈥 k艂amstwem pomsty do nieba wo艂aj膮cym, pomy艣l tylko, najmilszy, wniknij w siebie, a obaczysz w nago艣ci ohyd臋 w艂asn膮 i zbrodnie okrutne, i zgni艂o艣膰 ostateczn膮. Bo cho膰by艣 i m臋cze艅stwo najsro偶sze dla wiary poni贸s艂, to po c贸偶 ty je, dlaczeg贸偶 ty je znosisz, czeg贸偶 ty si臋 w g艂臋bi duszy spodziewasz, jak nie tego, 偶e korona 艣wi臋to艣ci w niebia艅skim przybytku b臋dzie ci dana, 偶e u podn贸偶ka boskiego tronu pysznie zasi臋dziesz i che艂pi膰 si臋 b臋dziesz 艣wi臋to艣ci膮 swoj膮, a wi臋c powiedz, powiedz naprawd臋, o co ci chodzi? O siebie samego, o tego jednego ci chodzi, kt贸rego mi艂ujesz prawdziwie, za nic maj膮c cze艣膰 bosk膮 i chwa艂臋 Zbawiciela, i m臋k臋 Jego przenaj艣wi臋tsz膮; a kiedy hojnie ja艂mu偶n臋 rozdajesz, po co to czynisz, bracie m贸j i siostro, jak nie po to, 偶eby przed lud藕mi i przed Bogiem pr贸偶n膮 zas艂ug膮 zab艂ysn膮膰, komu ty, najmilszy, grosz tu dajesz, jak nie sobie samemu, w nadziei, 偶e za ka偶dy miedziak z艂oty talar ci zwr贸c膮? A kiedy w czysto艣ci 偶yjesz niepokalanej, a kiedy cia艂o dr臋czysz postem i biczem, po co to wszystko, robaczku ty umi艂owany, po co to, je艣li nie po to w艂a艣nie, 偶eby tym cielskiem swoim do woli si臋 cieszy膰 i napawa膰 po cia艂 zmartwychwstaniu, 偶eby mu, nie daj Bo偶e, co si臋 z艂ego nie przydarzy艂o w czy艣膰cowej pokucie albo w piekielnych m臋kach? Ale marne twoje rachuby, bracie m贸j, liche twoje kalkulacje, bo pozna si臋 B贸g na szata艅skich podst臋pach i ani si臋 obejrzysz, jak w siarce gorej膮cej p艂on膮cy albo w lodowisku zatopiony po wiek wiek贸w za t臋 czysto艣膰 twoj膮 i umartwienia twoje, i sprawiedliwo艣膰, i wiar臋 okrutnie wyp艂aca膰 si臋 b臋dziesz, kochany m贸j, bo nic takiego zrobi膰 nie potrafisz ani takiej czcigodno艣ci nie wymy艣lisz, 偶eby za ni膮 diabelskie podszepty nie sta艂y, to ja ci powiadam, go艂膮bku, 偶e cho膰by艣 w proch si臋 roztar艂 z pokory twojej, to z tego prochu w膮偶 pychy po wiek wiek贸w l臋gn膮膰 si臋 b臋dzie, i cho膰by艣 g贸ry podnosi艂 m臋stwem swoim, to spod tych g贸r tch贸rzliwe zaj膮ce skaka膰 b臋d膮, i cho膰by艣 艣wiat zadziwi艂 sprawiedliwo艣ci膮 swoj膮, to na wylot przejrzy j膮 Ten, co nerki i serca bada, i niesprawiedliwo艣膰 najstraszliwsz膮 w niej wytropi - niesprawiedliwo艣膰, powiadam, bo nie ma wi臋kszej niesprawiedliwo艣ci i wi臋kszej krzywdy Stw贸rcy wyrz膮dzonej ani偶eli siebie samego nad jego wielko艣膰 przek艂ada膰, a to ty w艂a艣nie robisz, bo dla ciebie samego ta sprawiedliwo艣膰 twoja ma by膰 opok膮, bo tobie tylko s艂u偶y膰 ma, bo o sobie i o sobie tylko, a o nikim innym nie my艣lisz; bo艣 jest odwa偶ny z tch贸rzostwa - i偶 pomsty Bo偶ej si臋 boisz, bo po艣cisz z ob偶arstwa - i偶 nie chcesz, by wyrok Bo偶y jad艂a twemu ka艂dunowi odm贸wi艂 w dzie艅 S膮du Ostatecznego, bo z lenistwa pracujesz - i偶 sobie my艣lisz, 偶e ci臋 w godzin臋 pomsty Bo偶ej od pracy na wieki uwolni膮, bo z nienawi艣ci okrutnej mi艂ujesz bli藕niego - i偶 nie chcesz, 偶eby kto inny przed tob膮 zasiada艂 w chwale niebieskiej, bo z zawi艣ci twoja wielkoduszno艣膰 p艂ynie, a z ob艂udy szczero艣膰 twoja. Rozejrzyj si臋 tylko, bracie, zapu艣膰 wzrok w siebie, a taka ci臋 zgroza przejmie, 偶e na wieki ten obraz w duszy ci si臋 odci艣nie. A czy to tw贸j obraz? Tw贸j i nie tw贸j, tw贸j niechybnie, bo膰 to ty sam jeste艣, a nie tw贸j, i偶 szatan to, w duszy twojej rz膮d sprawuj膮cy, uka偶e ci si臋 w ca艂ej obrzydliwo艣ci swojej, i wtedy to poznasz, poznasz, rybe艅ko, jak to jedno jeste艣 z kusicielem twoim, jak to ju偶 was odr贸偶ni膰 si臋 nie da, jak to zza twoich 艣wi臋to艣ci z臋by szczerzy demon z艂o艣liwy, jak to ani takiego u艂amka, ani w艂osa nie ma na twoim ciele, co by jadem szata艅skim nie przesi膮k艂, jak to cho膰by艣 na nie wiedzie膰 ile cz膮stek cia艂o i dusz臋 swoj膮 podzieli艂, a potem ka偶d膮 z tych cz膮stek na milion cz膮steczek najdrobniejszych jeszcze pokraja艂, a z tych cz膮steczek znowu ka偶d膮 jeszcze na milion mniejszych - to w ka偶dej tej najmniejszej cz膮steczce jeszcze truj膮cy wyziew piekie艂 na tysi膮c mil nawet i kura beznosa zw臋szy, nawet 艣lepy nietoperz zobaczy, nawet niema ryba krzykiem grozy powita. Tak to jest, bracia moi najmilsi i siostry, tak to jest i rady na to nie ma, bo艣cie do szpiku ko艣ci diabelstwem prze偶arci, bo subtelnymi sztuczkami ju偶 was bez reszty nienawistnik do siebie przyku艂, przywi膮za艂, sp臋ta艂, w niewol臋 zabra艂, i cho膰by艣cie nie wiem jak si臋 szarpali i ze sk贸ry wyskakiwali, tak b臋dziecie ta艅czy膰, jak on zagra, tak m贸wi膰 b臋dziecie, jak on przyka偶e, tak robi膰, jak on podpowie, i zguba, ach, zguba okrutna nad ka偶dym wisi, bo s膮d Bo偶y sprawiedliwy, bo grzech nie pomszczony nie b臋dzie, a w was ju偶 nic krom grzechu nie zosta艂o, a modlitwa wasza blu藕nierstwem jest okropnym, a dzi臋kczynienie wasze - zel偶ywo艣ci膮 niewstydliw膮, a cze艣膰 wasza - szyderstwem jest bolesnym z m臋ki Zbawiciela naszego, i ka偶da my艣l wasza, i s艂owo wasze zbo偶ne, i uczynek mi艂osierny - wszystko to razy krwawe bicza, co na cia艂o Jego um臋czone spadaj膮 spokoju mu nie daj膮c, o kaci wy okrutni, oprawcy niegodziwi, oto, oto, najmilsi moi, obraz wasz, oto konterfekt wierny, wy pie艅ki spr贸chnia艂e, p艂贸tno zetlale, 艣cierw na drodze le偶膮cy, 艂ajno baranie, tak to, bracia moi, bracia kochani... I tak si臋 frasuj臋 serdecznie, bracia moi, tak si臋 trapi臋 i zamartwiam, po nocach nie sypiam, 艂zy gorzkie wylewam, j臋cz臋, j臋cz臋 i o艣wiecenia b艂agam, tak mi to serce frasunkiem bolesnym zaros艂o, chleb m贸j z p艂aczem mieszam, a ko艣ci moje na skwarki wysch艂y, bo tak my艣l臋 i my艣l臋, i deliberuj臋, kochani, jak te偶 wy sobie z onym nieczystym rad臋 dacie, jak te偶 si臋 wyrwiecie ze szpon贸w zakrzywionych, kiedy on was dusi i dusi, i pier艣 kolanem w艂ochatym d艂awi, i k艂y szczerzy, i kr膮偶y, i szuka, kogo by po偶ar艂, wi臋c ja od tego zmartwienia jako gr贸b pobielany, co z wierzchu pi臋kny si臋 wyda, a w 艣rodku pe艂en jest ko艣ci umar艂ych - nie, nie o to mi chodzi, to nie ja gr贸b pobielany, to wy, bracia moi, wy艣cie groby pobielane, duchem zatruci, do cna jadem czartowskim prze偶arci, na wskro艣 zbrodniarza z艂o艣ci膮 przenikni臋ci 鈥 wi臋c jak偶e wy sobie rad臋 dacie, kto was podeprze, kto r臋k臋 poda, kto szczud艂a mi艂o艣ci kalekim cz艂onkom waszym podstawi, kto, pytam, bo przecie 艣lepy chromego prowadzi膰 nie mo偶e, a i wy sami d艂o艅 pomocn膮 odtr膮cacie, bo艣cie do rozkoszy diabelskiej przywykli, dobrze si臋 w niej macie, w tym gnoju, alians okropny z szatanem sobie chwalicie, bagno wasze b艂ogos艂awicie, a w 艣lepocie waszej nie widzicie, jako szykuje on wam zgub臋 wieczn膮, i nie s艂yszycie w g艂uchocie waszej g艂osu Bo偶ego, a w niemocie waszej usta wasze chwali膰 Boga ju偶 nie umiej膮, jeno zion膮 plugastwem i k艂amstwem i nic, nic, kochani, nic, nic was uratowa膰 nie mo偶e.
Nie mo偶e? A jednak, bracia moi, szukajmy ratunku, szukajmy gor膮czkowo, spiesznie, bez wytchnienia, bo chwila bliska, bo czasu nie ma, bo dzie艅 Pa艅ski jako z艂odziej, bo chwili nie ma do stracenia, szukajmy pr臋dko, natychmiast, lekarstwa, medycyny, pomocy, laski dla chromych, 艣wiat艂a dla 艣lepc贸w, szukajmy nie zwlekaj膮c, mo偶e si臋 znajdzie, mo偶e co艣, mo偶e jako艣, bracia, od zguby ratujmy si臋 wzajem, bo tam b臋dzie za p贸藕no, tylko 偶al okrutny i rozpacz k膮sa膰 b臋dzie, tam robak nie umiera, a wi臋c, kochani, drodzy moi, ratunku, ratunku szukajmy, pomocy wo艂ajmy co pr臋dzej, dr贸偶ki w ciemnym lesie, biegajmy, gdzie mo偶na, po wod臋, bo po偶ar ca艂e miasto ogarn膮艂, ca艂e pa艅stwo, 艣wiat ca艂y, wody, wody...
Tak to, tak, najmilsi, kr贸lestwo demon贸w w duszy nosicie, ka偶dy z osobna i wszyscy razem, kr贸lestwo ciemno艣ci, i jak偶e nam walczy膰 z kr贸lestwem ca艂ym, s艂abym ludziom, jak偶e przem贸c si艂臋 wra偶膮 piekielnych z艂o艣ci, demona do pos艂uchu przymusi膰? Ale jest rada, jest na to rada, kochani, tylko uwa偶a膰 trzeba pilnie, s艂owa Ewangelii gorliwie czyta膰, ratunku tam szuka膰, otuchy i pocieszenia, i przeciw rozpaczy lekarstwa, i przeciw chytro艣ci diabelskiej, a wszystkie balsamy tam pomieszczone znajdziecie, wszystkie, byle艣cie pilnie zwa偶ali, ale po co ja to m贸wi臋, wy przecie zwa偶a膰 nie b臋dziecie, bo nie takie rzeczy wam w g艂owie, gdzie wam do Ewangelii, gdzie wam do prorok贸w, gdzie do czytania, kiedy wam do z艂odziejstwa pilno, do cudzo艂贸stwa, do jedzenia i picia, chciwcy przekl臋ci, rozpustnicy i ladacznice, 偶ar艂oki i zab贸jcy, zawistne potwory, nic wam po Ewangelii, och, 艂otry, 艂otry jeste艣cie, najmilsi, gdzie偶 ja dla was ratunek znajd臋, a przecie偶 musi by膰 ratunek jaki艣, a pomy艣lcie, co to za rado艣膰 w niebiosach, kiedy cho膰 jeden si臋 nawr贸ci, wieprze nieczyste, cudzo艂o偶nicy, och, bracia moi kochani, nie odtr膮cajcie r臋ki pomocnej, bo to ju偶 ostatnia chwila, ostatnia, s艂uchajcie, s艂uchajcie, to przecie Ewangelia m贸wi, to g艂os Zbawiciela, Mateusz, 贸smy rozdzia艂: 鈥a je艣li szatan szatana wygania, sam przeciw sobie jest rozdzielony, jako偶 si臋 tedy ostoi kr贸lestwo jego?...鈥
A no tak, nie m贸wi艂em? Nie m贸wi艂em? Jest ratunek, jest, jest! M贸wi Zbawiciel, jak to kr贸lestwo szatana rozwali膰, jak Nieczystego pogr膮偶y膰, z demonem na wieki si臋 rozprawi膰, och, jaka to rado艣膰, kochani, a wi臋c dobrze, dobrze, ju偶 wiemy, wszystko wiemy, przecie偶 o to w艂a艣nie chodzi, tak dok艂adnie, 偶eby nie osta艂o si臋 kr贸lestwo szatana, kt贸re w nas jest, to znaczy w was, kochani, najmilsi, 偶eby to kr贸lestwo przepo艂owi膰, jak pi艂膮 rozer偶n膮膰, jak robaka zadusi膰, tak, tak, a teraz ju偶 wiemy, jak to
zrobi膰...
Teraz ju偶 wiecie, moi najmilsi, 偶e nie tylko szata艅skie podst臋py zwalczy膰 mo偶ecie, ale 偶e ca艂kiem 艂atwa to sprawa, 艂atwa - co m贸wi臋 - naj艂atwiejsza w 艣wiecie, b艂ahostka, rzecz 艣mieszna, bez trudu najmniejszego, bez wysi艂ku, kochani bracia, palcem kiwn膮膰 wystarczy, a pada w proch piekielna machina i wal膮 si臋 rachuby nieczystej si艂y, jak偶e to 艂atwe, jak偶e proste, dziatki moje, jak偶e on s艂aby, 贸w mocarz ciemny, i偶 dziecko ledwie urodzone pyszne jego chytro艣ci powali膰 mo偶e, bro艅 z r臋ki wytr膮ci膰, byle tylko wiedzie膰, byle wiedzie膰 dobrze, go艂膮beczki, jak si臋 do sprawy zabra膰. Ale my ju偶 wiemy, ale wy ju偶 wiecie, najmilsi, na czym rzecz ca艂a polega, gdzie sedno le偶y, jakim or臋偶em wroga w perzyn臋 obr贸ci膰 鈥 oto w s艂owach Zbawiciela wszystko powiedziane zosta艂o - kiedy szatan szatana wygania, nie ostoi si臋 jego kr贸lestwo, a wi臋c ten tylko, ten jeden b臋dzie na szatana spos贸b skuteczny, a nie inny 偶aden - szatana szatanem wyp臋dzi膰, w艂asn膮 broni膮 na ziemi臋 go zwali膰, z艂o z艂em wyniszczy膰, truj膮ce ziele jego w艂asn膮 trucizn膮 zakazi膰, oto, najmilsi, 艣rodek, oto ratunek, oto wybawienie, oto droga kr贸lewska 偶ywota wiecznego, droga ku jasno艣ci niebia艅skiej, oto piekie艂 poha艅bienie, ach, jakie偶 to szcz臋艣cie, najdro偶si, 偶e nam B贸g ten 艣rodek objawi艂, a z niewstydliwej demona paszcz臋ki wyrwa膰 si臋 pozwoli艂, jakie szcz臋艣cie, jakie wesele przednie, uciecha wielka, jakby z choroby 艣miertelnej podniesienie, francy uleczenie, z topieli grz膮skiej wydobycie, z mu艂u morskiego wy艂owienie... Tak tedy, bracia moi, diab艂a diab艂em wyp臋d藕my, odpoczynku mu nie dawaj膮c, zamieszanie w szeregach piekielnych czyni膮c, szyki demonom psuj膮c, jednego czarta przeciw drugiemu obracaj膮c, a drugiego na pierwszego podszczuwaj膮c i taki w kr贸lestwie z艂o艣ci zam臋t czyni膮c, 偶e w艂asn膮 z艂o艣ci膮 strawione w proch si臋 rozleci. Ale c贸偶 to znaczy w艂a艣ciwie, zapytacie mo偶e, diab艂a diab艂em wyp臋dza膰, biesa na biesa podszczuwa膰, c贸偶 to znaczy? A ja wam odpowiem, zaraz odpowiem, najmilsi, a偶 wszystko jasne i 艂atwe si臋 stanie, a偶 wstydem sp艂oniecie, 偶e艣cie dot膮d tej rzeczy najprostszej nijak dostrzec nie mogli. A przecie偶 tylko o to chodzi - je艣li w og贸le o cokolwiek chodzi, a czy chodzi czy nie chodzi, w to ju偶 wnika膰 nie b臋dziemy - a wi臋c o to tylko, ukochani moi, 偶eby si臋 m膮drze przyczai膰 i na ka偶d膮 pokus臋 diabelsk膮 tak膮 ripost臋 mie膰 w pogotowiu, i偶by jako policzek siarczysty w kusiciela ugodzi艂a, pewnie, pewnie, przyjaciele moi, skutecznie, niezawodnie, sprawnie - na ka偶dego diab艂a innego wypu艣ci膰, na nic nie bacz膮c, a jeno w pa艅stwie z艂o艣ci zam臋t czyni膮c, jako to, dla przyk艂adu podaj膮c, kiedy ci臋, serde艅ko moje, rozpacz ogarnia, a rozpacz znak widomy diabelskiego kuszenia, czym偶e ty rozpacz pokonasz? Jasna to rzecz, kochaneczku - rozpust膮 j膮 pokonasz, tak jest, rozpust膮 okropn膮, wyuzdan膮, bezwstydn膮, gorsz膮c膮, straszn膮, nie do opisania; a kiedy znowu innym razem do rozpusty w艂a艣nie kusiciel ci臋 namawia, zwodnicze rozkosze p艂ci obiecuje, a n臋ci, a s艂odkie obrazy maluje, a lubie偶ne ognie rozpala - ty go, rybe艅ko, innym grzechem w te rozpustne podszepty ugodzisz - pija艅stwem takim wielkim, 偶e niemoc zupe艂n膮 na wszystkie cz艂onki sprowadza i jako parali偶 dusz臋 i cia艂o p臋ta; a kiedy on znowu, bies nieczysty, do pija艅stwa namawia - ty w niego grzechem sk膮pstwa jako pociskiem 艣miertelnym ugodzisz, a tak ca艂y z opresji wyjdziesz. A kiedy znowu ciekawo艣膰 zdro偶na w sercu si臋 zal臋gnie, 偶膮dza wiedzy bezbo偶na, co boski majestat obra偶a - jak偶e j膮 wyt臋pisz, jak偶e kusiciela odegnasz? O, jaka 艂atwa to bro艅, braciszkowie, jaka 艂atwa! Grzech lenistwa do roboty zaprz臋gasz i na nic zaraz pokusa diabelska idzie, lenistwo ka偶d膮 偶膮dz臋, cho膰by najwi臋ksz膮, z duszy precz wygna, a ty znowu, jak przedtem, w czysto艣ci pozostajesz, a diab艂a na po艣miewisko wystawisz. Lenistwo znowu zawi艣ci膮 wyp臋dzaj, a zawi艣膰 pych膮, a pych臋 pr贸偶no艣ci膮, a pr贸偶no艣膰 chciwo艣ci膮, a chciwo艣膰 z powrotem rozpust膮 i tak ka偶de kuszenie czartowskie precz zmieciesz czartowsk膮 miot艂膮.
A mo偶e to za trudna jeszcze sprawa, go艂膮bku, dla ciebie, mo偶e pracy za wiele, za wiele namys艂u, nie martw si臋, nie martw, kochany, prostsze my znamy sposoby na sid艂a piekielne, daleko prostsze, tylko uwa偶nie s艂uchaj, tylko ucha nadstawiaj, tylko zwa偶aj bacznie, a dowiesz si臋 zaraz, jako najprostszy na diab艂a spos贸b na tym si臋 zasadza, 偶eby z艂o pokusy ziem uczynku precz wygna膰 i tak czartowskie fortele na 艣miech wyda膰, jako to, kiedy ci臋 w艂a艣nie do rozpusty kusiciel namawia, ty zaraz, ani chwili nie czekaj膮c, w rozpust臋 najokropniejsz膮 si臋 rzucasz i w ten spos贸b pokusy nie ma wi臋cej, nie ma, powiadam, bo przecie to rzecz wiadoma, 偶e p贸ki pokusa dzia艂a, poty czynu nie ma, a kiedy czyn jest, pokusa ju偶 ustaje, ty wi臋c, najmilszy m贸j bracie i siostro najmilsza, ani chwili pokusy cierpie膰 nie b臋dziesz, ale natychmiast wszystko wykonasz, co ci bies szepce, a tak kuszenie jego w niwecz obr贸cisz: kiedy z艂odziejstwo - z艂odziejstwo, kiedy zab贸jstwo - zab贸jstwo, kiedy gniew - gniew. O jaki偶 to 艂atwy, bracia, na szatana spos贸b, jaki skuteczny - si艂臋 pokuszeniu jego odbiera膰 pokusy niezw艂ocznie wykonuj膮c. Nie jest偶e to kr贸lestwa szata艅skiego przemy艣lne rozdwojenie, czarta czartem pokonanie, nie jest偶e to, powtarzam, wielkie duszy nad chytro艣ci膮 piekieln膮 zwyci臋stwo, wielka wiktoria, nad kt贸r膮 ch贸ry serafinowe pienia zachwycone wie艣膰 b臋d膮? O bracia moi, wielkie wam rzeczy powiadam, od wielkich nieszcz臋艣膰 zbawi膰 pragn臋, d艂o艅 pomocn膮 podaj臋, najmilsi moi, uwierzcie s艂owom moim, uwierzcie, b艂agam, bo tu o wieczn膮 szcz臋艣liwo艣膰 idzie.
A i c贸偶 tak na mnie patrzycie, kochani, i czemu偶 si臋 przygl膮dacie? Co to was dziwi? Dziwi was co? 呕em pociemnia艂 troch臋, mo偶e o to chodzi? Czy o te ro偶ki na g艂owie wam chodzi, co艣cie je zobaczyli? A i c贸偶 tu dziwnego? Ro偶ki jak ro偶ki, dla ozdoby nosz臋, dla parady, a zreszt膮 nie ca艂kiem dla parady, bo przecie musz臋 si臋 broni膰, jakby mnie kozio艂 na drodze napad艂 i b贸艣膰 zacz膮艂, albo inne zwierz臋... Ale mo偶e o ten ogonek wam chodzi, ale dlaczego wam ten ogonek przeszkadza, nosz臋 przecie ogonek, bo potrzebny, bo czym si臋 b臋d臋 inaczej od much ogania艂, musz臋 mie膰 przecie ogonek, nieprawda, musz臋! Ale wy pewnie nie tak, wy sobie co innego my艣licie, ho, ho, ja ju偶 wiem, co wy sobie my艣licie, w tych waszych g艂owach g艂upich, w tych 艂bach bezmy艣lnych, wiem ja, co si臋 tam l臋gnie, jakie my艣li poczwarne, jakie g艂upoty, jakie 艣wi艅stwa. Bo wy przecie偶, wiem ja, wiem dobrze, wy sobie wyobra偶acie, 偶e te ro偶ki i ten ogonek, i wszystko - 偶e to diabelskie znamiona, 偶e ja sam tu do was, pasterz wasz, opiekun wasz i nauczyciel, z piekielnych czelu艣ci przyszed艂em, 偶e sam nie kto inny jestem, jak czart w ziemskie szaty przebrany, ha, ha, no powiedzcie, powiedzcie, tak sobie my艣licie, co? Tak my艣licie, tak wam si臋 w g艂owie roi, he? A ja wam powiem, biedni wy moi, najmilsi, czemu偶 ukrywa膰, co tu jest do ukrywania? A wi臋c powiem wam, tak, tak! A jak偶e, dlaczego nie? Owszem, owszem, stamt膮d w艂a艣nie przyszed艂em, od braci mojej czartowskiej do was pos艂any, a jak偶e... A po co przyszed艂em, pytacie, jaki w tym cel by艂 tajemny, zamiar jaki? A i to powiem, bo czemu bym nie mia艂 powiedzie膰? A wi臋c s艂uchajcie uwa偶nie, pilnie, wszystkiego si臋 dowiecie. Ku waszemu zbawieniu ja tu przyszed艂em, wielk膮 nauk臋 przynie艣膰 wam pragn臋, pomoc okaza膰... A wy sobie pewnie my艣licie, 偶e jak diabe艂, to ju偶 nic innego, jeno na zgub臋 wasz膮 czyha. O jak偶e srodze si臋 mylicie, najmilsi, jaki okropny to b艂膮d, jaka pomy艂ka straszna! A ja przecie, kochani moi, z mi艂o艣ci ku wam, tylko z mi艂o艣ci wielkiej diab艂em si臋 sta艂em, bom wiedzia艂, 偶e 偶aden anio艂, cho膰by moce, cho膰by ksi臋stwa, cho膰by trony, cho膰by cherubiny, cho膰by serafiny same, 偶adne wam nie powiedz膮 tej tajemnicy najwi臋kszej... Bo przecie anio艂 dobrem jest samym, wy to wiecie, najmilsi, nieprawda偶? A skoro tak, to jak偶eby wiedzia艂, dobrem b臋d膮c, jak si臋 ze z艂em obchodzi膰, jak je zwalcza膰, jak jego podst臋py wykrywa膰? Nie wie on tego, kochani, i wiedzie膰 nie mo偶e, bo dobro ze z艂em styka膰 si臋 nijak nie mo偶e, a wi臋c i zwalczy膰 nie mo偶e z艂a, a tylko z艂o, z艂o samo, diabe艂 鈥 on jeden diab艂a pokona膰 potrafi. I ja te偶, bracia i siostry, z mi艂o艣ci ku wam przeciw boskiemu majestatowi si臋 zbuntowa艂em, a偶eby, w diabelskim zasiadaj膮c ch贸rze, nad z艂em panowa膰, z艂o rozdawa膰 i tak przeciwko z艂u walczy膰. Po to tylko, po to jedynie, ukochani, zszed艂em w piekielne czelu艣cie, 偶eby tu do was przyj艣膰, 偶eby wam bro艅 skuteczn膮 poda膰 przeciwko z艂u, 偶eby diabelstwem diabelstwo wyp臋dza膰, a tak diabelskie w艂adanie rozbija膰 鈥 jak to Zbawiciel uczy. Nie dziwcie si臋 tedy, nie dziwcie si臋, powtarzam, tej sk贸rze mojej, ro偶kom tym i ogonkowi, i nawet gdyby p艂omyczki po mojej sk贸rze lata艂y, te偶 si臋 nie dziwcie, i w og贸le niczemu nie dziwcie si臋 nigdy, bo je艣li anio艂 m贸g艂 z mi艂o艣ci do was na wieczne m臋ki z dobrej woli si臋 wyda膰 i diab艂em si臋 sta膰 鈥 to ju偶 zaiste niczemu si臋 dziwi膰 niepodobna. A przecie偶 tak w艂a艣nie, tak dok艂adnie rzecz si臋 mia艂a, a ja tu do was po to jeno przychodz臋, 偶eby do z艂ego was namawiaj膮c, z艂em tym inne z艂o od was przep臋dza膰, skoro tylko z艂em od z艂a broni膰 si臋 mo偶na.
Teraz ju偶 wszystko wiecie, kochani, teraz ju偶 nic nie jest wam tajne, teraz ju偶 wiecie, kto jestem i po com przyby艂 do was, i czego was nauczy膰 pragn臋; teraz ju偶 wiecie, jak si臋 z diabelskich zasadzek wyrwa膰, jak plany chytre biesa krzy偶owa膰, teraz ju偶 wszystko wiecie. Tylko upad艂y, najmilsi, mo偶e z upad艂ym si臋 zmaga膰, bo膰 trzeba w tej samej przepa艣ci siedzie膰, aby wojn臋 prowadzi膰, tylko wi臋c anio艂 upad艂y upad艂ego anio艂a pokona膰 mo偶e, jaka偶 wielka prawda, mili moi, jaka偶 to nauka subtelna, jaka pociecha dla dusz waszych strapionych, jakie 艣wiat艂o na zagubionym waszym go艣ci艅cu...
A ja widz臋, bracia kochani, widz臋 po was, 偶e jeszcze czego艣 wam nie dostaje, co艣 doskwiera, co艣 wam si臋 jeszcze w g艂owie majaczy, a to to, a to owo, jako艣, co艣, gdzie艣, mo偶e by tak, owak, och, bracia kochani, widz臋 ja dobrze, o co wam chodzi, przejrza艂em ja m臋ty smutne dusz waszych i tego robaka widz臋, co wam serce gryzie, a jak偶e, gryzie, wiem ja, co to za robak, co to za my艣l przewrotna, bo wy przecie 鈥 no powiedzcie, czy nie tak? - wy sobie my艣licie, 偶e jak jednego diab艂a drugim diab艂em wyp臋dzicie, to膰 zawsze przecie z diab艂em zostaniecie, to ci膮gle d艂ugonosego za towarzysza mie膰 b臋dziecie, a wy co? Wy by艣cie chcieli, 偶eby ju偶 ca艂kiem 偶adnego diabelstwa, 偶eby nic, 偶eby - och, zuchwa艂a my艣l! 鈥 偶eby z grzech贸w oczyszczonym do nieba wam poszybowa膰 przysz艂o, na prawicy Ojca niebieskiego zasi膮艣膰, rozkoszy odpocznienia wiecznego przy tronie Pa艅skim za偶y膰, na gody wiekuiste inwitacj臋 dosta膰, tego, tego by艣cie chcieli, na mi艂y B贸g, nie m贸wcie, 偶e nie, bo o to wam chodzi, o to w艂a艣nie, o nieszcz臋艣ni, jakie straszne zuchwalstwo, jaka pycha z艂owroga, niesko艅czona, zawrotna, szata艅ska! Bracia moi, to wy tego si臋 spodziewacie, takich si艂 chcieliby艣cie doby膰 z n臋dznych waszych duszyczek, co niby jab艂uszka sparszywia艂e w ogrodzie Pa艅skim str膮cane s膮 wiatrem, z nich to spodziewacie si臋 doby膰 bezgrzeszno艣膰 zupe艂n膮, grzechu pierworodnego skutki straszliwe wymaza膰, nieskalanymi, 艣wi臋tymi zosta膰? Tego si臋 spodziewacie, bracia? Ale偶 to grzech straszny, grzech najwi臋kszy na ziemi, grzech pychy bezwstydnej, majestatowi boskiemu niesko艅czenie uw艂aczaj膮cy, wart piek艂a m臋czarni najsro偶szych, to偶 to grzech nieopisany, i wy za ten grzech w艂a艣nie najgorszy nagrody wieczystej si臋 spodziewacie? O jaka偶 zgnilizna, jaki upadek, ha艅ba jaka, g贸rze, g贸rze! Najmilsi moi, kto na 艣wi臋to艣膰 liczy, kto zbawienia pragnie, gorsze sobie m臋ki szykuje, ni偶 gdyby najohydniejsze zbrodnie co chwila od kolebki do grobu czyni艂, albowiem ponad grzech pychy gorszego nie masz
1 za ten grzech w艂a艣nie str膮cone zosta艂y w otch艂a艅 zbuntowane anio艂y. Zastan贸wcie si臋, pomy艣lcie, rozwa偶cie, czego wy si臋 od Stw贸rcy waszego domagacie, na co liczycie, a wnet ujrzycie, jak gniew Pa艅ski rozpalacie ku sobie, kt贸ry was niczym s艂om臋 na popi贸艂 mamy wypali... Pot臋pienia wiecznego pragn膮膰 musicie, z ca艂ego serca i o nie Stworzyciela prosi膰, b艂aga膰, 偶eby wam wedle miary grzeszno艣ci waszej wyp艂aci艂, a przecie grzeszno艣膰 wasza ko艅ca nie ma i dna nie ma, a wi臋c i kara ko艅ca ani dna mie膰 nie mo偶e. B艂agajcie o pot臋pienie wieczne, pro艣cie w pokorze, aby na wieczno艣膰 str膮ci艂 was B贸g w piekielne otch艂anie, i偶by spe艂ni艂a si臋 sprawiedliwo艣膰 wielka. Je艣li na zbawienie liczycie, je艣li za zgnilizn臋 dusz waszych nagrod臋 偶ywota wiecznego otrzyma膰 chcecie - niechybnie odepchnie was r臋ka Bo偶a sprawiedliwa i stanie si臋 wam wedle miary pychy waszej. A je艣li o pot臋pienie b艂aga膰 b臋dziecie n臋dz臋 swoj膮 przejrzawszy, najmilsi, wys艂ucha Pan waszego wo艂ania; je艣li tedy szatana w pokorze we藕miecie za towarzysza, je艣li w pokorze grzeszno艣膰 swoj膮 grzechem pog艂臋bia膰 b臋dziecie, grzech do grzechu codziennie dodaj膮c, co godzina, co chwila, je艣li z艂o ze z艂em wi臋kszym kojarzy膰 b臋dziecie, och, kochani moi, najmilsi moi, bracia moi i siostry - i wtedy stanie si臋 wam wedle miary grzeszno艣ci waszej. Wielkie tu rzeczy wam powiedzia艂em, dobrze pami臋tajcie, kochani, bo膰 przecie bra膰mi jeste艣my wszyscy, wsp贸lnym zbratani losem, na wieki, na wieki. Amen.
Apo艂ogia Orfeusza, 艣piewaka i b艂azna, rodem z Tracji, syna kr贸lewskiego
Sp贸jrzcie na mnie. Czy wygl膮dam na cz艂owieka, kt贸ry wr贸ci艂 ze 艣wiata podziemnego? Sp贸jrzcie uwa偶nie, przyjrzyjcie si臋, mo偶e zauwa偶ycie jaki艣 niewielki 艣lad, jak膮艣 drobn膮 zmian臋 na twarzy albo na d艂oniach, jaki艣 nieznaczny szczeg贸艂 odmieniony, jak膮艣 rys臋 albo skaz臋, albo plamk臋 popielat膮, albo blizn臋 niedu偶膮... Widzicie? Nie, nie widzicie. Nie widzicie nic, bo te偶 nie ma nic do obejrzenia. Koniec, nie ma i ju偶. Nic si臋 nie zmieni艂o, wszystko jest tak samo, nawet w艂osy na skroni prawie nie posiwia艂y wi臋cej. Te buty st膮pa艂y po schodach piek艂a, te oczy patrzy艂y w twarz boga podziemi, te r臋ce dotyka艂y 艣cian wiecznego grobu. I nic? Nic. Buty zdar艂y si臋 troch臋, jak zwykle przy chodzeniu, oczy mam dobre i bystre, jak zawsze, r臋ce zgrabne, zdatne do gry na cytrze i innych rzeczy, jak dawniej. Wszystko jak dawniej.
Co za艣 do samej cytry 鈥 waham si臋, jak to powiedzie膰 鈥 nie, w艂a艣ciwie te偶 si臋 nie zmieni艂a, nie ma zreszt膮 powodu, niby dlaczego, ona nie widzia艂a nic, to rzecz martwa, oboj臋tna. Chwilami jednak wydaje mi si臋, jakby jedna struna przyg艂uch艂a nieco albo mo偶e zesztywnia艂a troch臋. Nieznacznie, ca艂kiem nieznacznie, bo s艂uchacze nie zauwa偶aj膮, s艂awa mojej gry nie os艂ab艂a ani na chwil臋, ale ja sam czasami zauwa偶am jak膮艣 trudno艣膰 w strunie, jak gdyby d藕wi臋k wygasa艂 nieco szybciej, ni偶 powinien, jakie艣 drobne zesztywnienie w艂a艣nie, ledwo s艂yszalne, utrata gi臋tko艣ci, no, ale wa偶ne, 偶e s艂uchaczom to nie przeszkadza, wi臋c i mnie nie powinno, prawda? No powiedzcie co艣, potwierd藕cie, 偶e nie zauwa偶acie zmiany, przys艂uchajcie si臋 tej strunie, jak d藕wi臋czy, o, nic, prawda, nic? Wi臋c nie ma o czym m贸wi膰.
Mo偶emy wi臋c zacz膮膰 koncert. Gra na cytrze, 艣piew i deklamacje mistrza Orfeusza, rodem z Tracji, syna kr贸lewskiego. To zabawne, ze syn kr贸lewski wyst臋puje jako aktor, komediant, grajek, 艣piewak estradowy. Dawniej nie do pomy艣lenia, ale czasy si臋 zmieniaj膮, aktorstwo nie ha艅bi, zaw贸d taki sam dobry jak ka偶dy inny, mo偶e lepszy ni偶 zaw贸d kr贸lewicza. W ka偶dym razie nie gorszy. Mamy ju偶 sz贸sty wiek przed Chrystusem, ile zmian! Nie 艂ud藕my si臋, panowie, zbli偶aj膮 si臋 czasy demokracji i zr贸wnania ludzi w prawach, to s膮 rzeczy nieodwracalne, nieuchronne, ludzko艣膰 pragnie r贸wno艣ci i b臋dzie j膮 mia艂a! Trzeba i艣膰 z post臋pem!
Co, wydaje si臋 wam, 偶e be艂koc臋 co艣, 偶e gadam od rzeczy, 偶e powtarzam liche frazesy podw贸rzowych demagog贸w? Mo偶e i tak, przepraszam, nie jestem retorem ani politykiem, jestem tylko aktorem, powiedzia艂em przecie偶, grajkiem jestem i 艣piewakiem. Zaraz zaczynam wyst臋p, niech tylko palce mi si臋 ogrzej膮 odrobin臋, zmarz艂em bardzo, by艂em w takich zimnych, zimnych stronach, to nie to, co Tracja, nasza kochana Tracja. Co, byli艣cie pa艅stwo w Tracji? Kto艣 z was widzia艂, znacie Chersonez, mo偶e kto艣 przep艂ywa艂 Hellespont? Ile偶 razy go przep艂ywa艂em wp艂aw, bez obawy, raz nawet w burz臋, ech, mia艂em ramiona silne jak p贸艂b贸g, dzi艣 ju偶 nie to, ale palce, palce zosta艂y dobre, prawda? Zaraz zobaczycie, us艂yszycie raczej moje palce, ju偶 si臋 rozgrzewaj膮, chwileczk臋. Oczywi艣cie, przyznaj臋, Egipt jest cieplejszy ni偶 Tracja, na pewno. By艂 kto z pa艅stwa w Egipcie? Ja by艂em, d艂ugo, d艂ugo, zreszt膮 wszyscy to wiedz膮, nie ma o czym m贸wi膰, napatrzy艂em si臋 tam r贸偶no艣ci, nauczy艂em si臋 sporo, chcieliby艣cie wiedzie膰 dok艂adnie, prawda? Nie, nie mog臋, to wiedza tajemna, zamkni臋ta, dla wybranych. Och, nauczy艂em si臋 ja, nauczy艂em magicznych zakl臋膰, znak贸w boskich, pisma tajnego, ale nie pora na te rzeczy, mam przecie偶 zacz膮膰 wyst臋p.
Przy drodze r贸s艂 niepotrzebnej Niepotrzebny tymianku kwiat. Po ten kwiatuszek szed艂em Trzydzie艣ci i dziewi臋膰 lat.
Szcz臋艣liwy by艂em bez granic Trzydzie艣ci i dziewi臋膰 lat, Potem odda艂em go za nic Albo rzuci艂em na wiatr.
Nic, 偶e ko艣ci zd膮偶y艂y zardzewie膰, 呕e skronie w艂os pokry艂 siwy, Przez lat trzydzie艣ci i dziewi臋膰 By艂em jak b贸g szcz臋艣liwy.
艁adne, prawda? Ale to nic, to tak na pr贸b臋, 偶eby wam pokaza膰, 偶e cytra dobra, 偶e nie straci艂a ani troch臋 swojej d藕wi臋cznej si艂y, jasno艣ci swojego brzmienia, widzicie teraz, kto m贸wi艂, 偶e mam palce zgrabia艂e od mrozu? Nic podobnego, s膮 subtelne i zr臋czne, to palce mistrza. A g艂os?
Nie chrypi ani troch臋, nawet je艣li si臋 nieco przezi臋bi艂em, by艂em w ch艂odnym miejscu, diabelnie ch艂odnym, ale ju偶 si臋 wyleczy艂em, g艂os jak dzwon, co? Do 艣piewu, prosz臋 pa艅stwa, g艂os musi by膰 bez skazy, tu nie ma stopni czysto艣ci, albo si臋 ma g艂os doskona艂y, albo nie ma go wcale, najmniejszy b艂膮d, cho膰by niedostrzegalny, leciutki, male艅ki fa艂sz psuje od razu wszystko, z g艂osem nie ma 偶art贸w, 艣piew jest mow膮 bosk膮 albo nie ma 艣piewu.
Wybaczcie pa艅stwo, zaraz zaczynam. To prawda, czasem m贸j komentarz bywa przyd艂ugi, od czasu, kiedy nie mam 偶ony, nie ma komu mnie pilnowa膰. Nie mam, nie mam, no tak, opowiada艂em przecie偶. Nie, nie opowiada艂em? Ale偶 to znana historia, w gazetach pisali o tym bez ko艅ca. To w臋偶a sprawka, tak, w臋偶a. Wiecie, jak to bywa z w臋偶em, 偶yli艣my w raju, dos艂ownie w raju, a tu w膮偶. Raj i w膮偶, stara historia. W膮偶 j膮 ugryz艂 i umar艂a biedaczka. Gdyby by艂y surowice przeciw jadom, ale tak?
Orfeusz, rodem z Tracji, syn kr贸lewski, straci艂 偶on臋 przez w臋偶a... W膮偶 soki z ziemi czerpie albo i spod ziemi, strach powiedzie膰, czym si臋 偶ywi, wiecie, 偶e w Egipcie - ale, prawda, wy艣cie nie byli w Egipcie - tam si臋 boj膮 w臋偶a. B贸g nieszcz臋艣cia u偶ywa go do pos艂ug, Tyfon si臋 nazywa (b贸g, nie w膮偶). 呕eby nie ten Egipt, mo偶e bym unikn膮艂 nieszcz臋艣cia. No musia艂em, musia艂em przecie偶 pokuma膰 si臋 troch臋 z w臋偶em, jak偶e inaczej? One znaj膮 mow臋 tajemn膮, skryto艣ci wszystkie ziemi i ksi臋偶yca, znaki sekretne, wiadomo艣ci okropne, od kt贸rych w艂os si臋 je偶y, w臋偶e wszystko wiedz膮. Chcia艂em by膰 nie艣miertelny, kto, je艣li nie w膮偶, nauczy mnie sztuki nie艣miertelno艣ci, sztuki m艂odo艣ci wiecznej, w膮偶 nie艣miertelny, samoodnowca, ustawicznie sk贸r臋 zmieniaj膮cy, pod ziemi臋 si臋 kryj膮cy i spod ziemi w nowej sk贸rze wype艂zaj膮cy, 艣wie偶y, nowiutki, pi臋kny i bez staro艣ci, jak ksi臋偶ycowy rogalik.
J臋zyczku w臋偶owy, M贸wco ksi臋偶ycowy, Niestety, niestety, Lubisz ty kobiety.
Tak膮 piosenk臋 u艂o偶y艂em. 艁adna, prawda? Mo偶e macie mi za z艂e znajomo艣膰 z w臋偶em, ale powiedzcie, powiedzcie szczerze, chcecie by膰 nie艣miertelni? Chcecie, co tu gada膰, chcecie wszyscy, wi臋c dlaczego mi wymy艣lacie, dlaczego mnie m臋czycie z tym w臋偶em, co? Dobra znajomo艣膰 i ju偶. Przecie偶 nie mog艂em wiedzie膰, 偶e to bydl臋 j膮 ugryzie...
No tak, no dobrze, wi臋c niech b臋dzie, owszem, no tak by艂o, nie ma si臋 czego zapiera膰, by艂o tak, zdradzi艂a mnie z w臋偶em... No wi臋c, nie mog艂em tego przewidzie膰!! Zacina艂 deszcz, drobny i zimny, w b艂ocie grz臋z艂em, by艂em zmoczony jak pies, kiedy mnie zdradzi艂a z w臋偶em. Posz艂a z nim do ziemi, pod ziemi臋, a wi臋c do podziemi, zabra艂 j膮 uwodziciel, gad plugawy. A ja by艂em jak pies zmoczony. No czego si臋 艣miejecie, o co chodzi, 偶em grajek, b艂azen, 偶e by艂em zmoczony? Jestem synem kr贸lewskim, z Tracji! Prosz臋 o powag臋.
Teraz ju偶 rozumiecie, 偶e musia艂em tam p贸j艣膰, rozumiecie, nie? Sprawa by艂a, powiem ca艂膮 prawd臋, nie sentymentalna, ale honorowa. 呕em 艣piewak, komediant, to nie my艣lcie, 偶e ju偶 nie mam honoru, trudno, tu nie sz艂o o uczucia, musia艂em spraw臋 rozegra膰 po m臋sku, nie? W膮偶, kobieta, 艣wiat podziemny, wr贸ci膰 do raju przez 艣wiat podziemny, dobra historia, co? Ale nie, ja wiedzia艂em, 偶e do raju nie wr贸c臋, zdradzi艂a mnie z w臋偶em, nie mo偶na zrzuci膰 sk贸ry i tak wr贸ci膰, jakby nigdy nic. M贸wi臋 przecie偶, 偶e chodzi艂o o honor, m臋ska sprawa, musia艂em si臋 rozprawi膰 z gadzin膮, zna艂em ja jego sekrety, sztuczki chytre tego parszywca, podst臋py wszystkie.
Jak tam szed艂em, kt贸r臋dy, du偶o by o tym gada膰, nie miejsce na to ani pora. Poszed艂em, za偶膮da艂em, syn kr贸lewski jestem, nie? Tak i tak, m贸wi臋, syn kr贸lewski jestem, 偶on臋 prosz臋 odda膰. Krzycza艂em, g艂o艣no by艂o, pop艂aka艂em si臋 potem, na cytrze zagra艂em, niedobrze zagra艂em, bo zimno by艂o, uch, jak zimno, poj臋cia nie macie. 呕eby tylko zimno, ale ta wilgo膰, to mnie dobija艂o, by艂em wyko艅czony, ale nic, m臋ski honor, sprawa 偶ycia i 艣mierci, 偶e tak powiem w przeno艣ni, zaci膮艂em si臋, na cytrze gra艂em, prosi艂em, straszy艂em, b贸g wie co...
To si臋 tak m贸wi, prosz臋 pa艅stwa, Styks, Tartar, Hermes, ale co wy o tym wiecie, bajki znacie, nic wi臋cej.
Ksi臋偶yc si臋 pok艂贸ci艂 z jajkiem. Kto z nich ciszej milcze膰 umie. 呕em by艂 w piekle zacnym grajkiem. Ucierpia艂em na rozumie.
Com zarobi艂 prac膮 w piekle, To straci艂em przedtem w raju. B臋d臋 艣piewa艂 coraz pi臋kniej O ksi臋偶ycu i o jaju.
Bajki znacie, powtarzam. Mo偶e przeci膮gali was kiedy przez ucho igielne? Albo przenicowali was, to nie znaczy sk贸r臋, ale was samych, no zwyczajnie, na odwr贸t, jakby艣cie wy byli sk贸r膮, nie? Albo mo偶e kto z was patrzy艂 uchem i s艂ucha艂 okiem? Nie, to nie to, ja wam tego nie powiem, to nie na moj膮 g艂ow臋, opowiedzie膰 o piekle, nie o piekle w艂a艣ciwie, ale o tej granicy, jak si臋 przechodzi, ech, nie mam ja s艂贸w na t臋 powie艣膰, ale tu czas ucieka, mamy zacz膮膰 koncert, wi臋c tylko kr贸tko wspomn臋, co i jak, 偶eby nie by艂o potem gadania i dezinformacji.
Sam nie wiem, s艂owo honoru, jak to ja ich zako艂owa艂em w podziemiu, 偶e zgodzili si臋 odda膰 mi 偶on臋. Tak jako艣 krzycza艂em, gra艂em, zagada艂em ich, zam臋czy艂em, grozi艂em, 偶e jak nie, to ja si臋 st膮d nie rusz臋. Sam nie wiem, sk膮d mi ta 艣mia艂o艣膰 przysz艂a, bo z natury jestem nie艣mia艂y, skromny cz艂owiek, co? Grajek, komediant, ale trudno, upar艂em si臋, m臋ska sprawa, honoru nie sprzedam. Tak sobie teraz my艣l臋, 偶e jakby chcieli, to mogli powiedzie膰, no to zosta艅 i ju偶. Bo to ma艂o maj膮 takich jak ja? No to zosta艅 sobie, kochasiu, z Bogiem, czemu nie, mogli powiedzie膰, 偶yj sobie na zdrowie, ha, ha, na zdrowie, dobry kawa艂, w takiej wilgoci i po ciemku, mr贸z trz臋sie, a tu m贸wi膮 - na zdrowie. Ale nie, wcale nie powiedzieli, sam nie wiem, co bym wtedy zrobi艂, no, jak my艣licie, co bym wtedy zrobi艂? Zosta膰, nie zosta膰, my艣l臋 sobie, to znaczy, teraz my艣l臋, bo nie zosta膰 i samemu wr贸ci膰 to niby honor stracony, a zosta膰 znowu, to niby 偶on臋 z powrotem dostaj臋, ale co mi po 偶onie na mrozie, w wilgoci, i zreszt膮 co po honorze, nie? Honor dobry, jak jest ciep艂o i sucho, a z go艂ym honorem pod ziemi膮 gni膰, co mi z tego, nie? Reumatyzm szalony, ju偶 mnie w ko艣ciach zacz臋艂o 艂upa膰, wszystko boli, nawet takie miejsca, co wcale nie wiedzia艂em, 偶e je mam w ciele, nawet nie podejrzewa艂em, gdzie tam, jakie艣 dziwne miejsca, moje, a nie moje, ale mniejsza o to, w ko艅cu wcale mi nikt nie powiedzia艂, 偶ebym zosta艂, wi臋c co b臋d臋 teraz g艂ow臋 sobie 艂ama膰, tak czy tak, honor mie膰 czy reumatyzm, wam si臋 zdaje, 偶e to betka, co, ale jakby艣cie poczuli t臋 wilgo膰, ten mr贸z, to ju偶 honor by wam wylecia艂 z g艂owy, jak 偶贸艂tko z dziurawego jaja, ale co ja ci膮gle o tym jaju, dajmy pok贸j, przecie偶 m贸wi臋, no m贸wi臋, 偶e tak mi si臋 uda艂o, ach, jak si臋 uda艂o, wygra艂em na ca艂ego, mia艂em, co chcia艂em, to cytra, cytra moja pomog艂a...
Co? M贸wi艂em, 偶e niedobrze gra艂em, mo偶e i niedobrze, ale co tam, na tak膮 wilgo膰, taki ch艂贸d to by艂o jeszcze za dobrze, wszystko jest wzgl臋dne, prosz臋 pa艅stwa, relatywne, trzeba uwzgl臋dnia膰 okoliczno艣ci, sytuacj臋, trzeba na tle ca艂o艣ci, no widzicie, jeszcze nie ca艂kiem zg艂upia艂em, umiem ja nauki r贸偶ne, dialektyk臋 te偶 umiem. Teraz to sobie my艣l臋 o tej cytrze, tak mi przysz艂o do g艂owy, czy ona aby od tej wilgoci si臋 nie popsu艂a, bo wiecie, jak to jest, najpierw si臋 moczy materia艂, 偶eby potem suszy膰, ale jak ju偶 suchy, to potem moczy膰 niedobrze, tylko na pocz膮tku si臋 moczy, to ju偶 taka technika, tak samo ze wszystkim, cz艂owiek si臋 rodzi, 偶eby umrze膰, ale potem drugi raz si臋 urodzi膰, to ju偶 niedobrze, dialektyka, co? A mnie to si臋 w艂a艣nie zdarzy艂o, ale mniejsza o to. Cytra zwilgotnia艂a, tak, rozumiem, to przez to przyg艂uch艂a troch臋, ja te偶 jakby przyg艂uch艂em od tej cholernej wilgoci.
Ale wygra艂em, wygra艂em, postawi艂em na swoim, po mojemu wysz艂o, jak cz艂owiek stanowczo si臋 we藕mie do sprawy, jak si臋 postawi, to wszystko si臋 uda, tylko chodzi o stanowczo艣膰, nie ust臋powa膰, sta膰 twardo przy swoim, nie da膰 si臋 zastraszy膰 ani przekupi膰, o, ja te rzeczy potrafi臋, sprawa honoru, nie ma 偶art贸w. No i tak, uda艂o si臋, jak m贸wi臋, postawi艂em na swoim. Oddali mi 偶on臋. Tak by艂o.
Oddali, nie oddali. W艂a艣ciwie to jej nie widzia艂em. 鈥Odwr贸膰 si臋鈥 -m贸wi膮. Wi臋c si臋 odwr贸ci艂em. 鈥Nie odwracaj g艂owy鈥. Nie odwraca艂em. 鈥Ona stoi za tob膮 鈥 powiedzieli - ale ty nie patrz鈥. Nie patrzy艂em. Powiedzia艂em tylko: 鈥濫urydyko, to ty?鈥 Nic, cisza. Jeden z tamtych powiada: 鈥Odzyska g艂os, jak wyjdziecie na g贸r臋, nic si臋 nie martw, dobrze jest鈥. Teraz idzie ta znana historia, ale czasem zmy艣laj膮 bajki o tym, wi臋c tylko przypomn臋. 鈥Id藕 naprz贸d - m贸wi膮 - tak, jake艣 przyszed艂. Dop贸ki nie dojdziesz do jeziora, 偶eby艣 g艂owy nie odwraca艂. Jak odwr贸cisz, wszystko przepad艂o, ona wraca do nas i koniec. Wi臋cej rozm贸w nie b臋dzie鈥. Dobrze, m贸wi臋, niech tak leci. Idziemy, to znaczy ja id臋, a z ty艂u tylko szmer. Kt贸r臋dy tam si臋 idzie, nie daj bo偶e nikomu ogl膮da膰. W臋偶e, ogie艅, 偶elazo, bagniska, syczenie, zgrzyty, robaczki 艣wi臋toja艅skie, potworno艣ci, nietoperze, znana sceneria, ale mniejsza o to. Ju偶e艣my byli niedaleko jeziora, to znaczy, ja by艂em. Mia艂em przej艣膰 przez k艂adk臋, by艂a w膮ziutka, nad w膮wozem, przepa艣膰 bez dna. Wchodz臋 ostro偶niutko, a偶em si臋 ze strachu w sobie skurczy艂, id臋 kroczek, dwa, ale widocznie deszcz pada艂, 艣lisko by艂o, po艣lizn膮艂em si臋, zachwia艂em, omal nie upad艂em, zdrada, tylko krzycz臋 - Eurydyko! - bo si臋 ba艂em, 偶eby nie spad艂a, wi臋c krzykn膮艂em, g艂ow臋 odwr贸ci艂em i ju偶. Pusto.
Tak. Pusto. Nic nie widzia艂em. Tylko jeden przylecia艂 i m贸wi: 鈥Same艣 sobie winien, sz艂a za tob膮, odwr贸ci艂e艣 si臋, przepad艂a, koniec pie艣ni鈥, i tak dalej. I zwia艂. Teraz by艂o ca艂kiem pusto.
W艂a艣ciwie to tyle. A ja stoj臋 i tak my艣l臋: a jaki ja mam dow贸d, 偶e ona w og贸le tam by艂a? Dow贸d prosz臋! Nie ma. Kto widzia艂? Oni m贸wili, ale sk膮d ja mam wiedzie膰? Nie widzia艂em, nie s艂ysza艂em. To mo偶e oni ba-lona ze mnie zrobili? No bo jaki dow贸d? To znaczy, 偶e za frajera mnie mieli, no i 偶eby tak prawd臋 powiedzie膰, to偶em na frajera wyszed艂.
No dobrze, my艣l臋 sobie, dajmy na to, 偶e mnie tak do wiatru wystawili i 偶e tam nic nie by艂o, rozumiecie? Nic nie by艂o, dajmy na to. Ale przecie sk膮d wiedzieli, diab艂y zafajdane, 偶e ja si臋 odwr贸c臋? A jakbym si臋 nie odwr贸ci艂, to co? Musieli co艣 takiego mie膰, 偶ebym ja si臋 musia艂 odwr贸ci膰, bo inaczej wszystko by si臋 wyda艂o, ca艂e oszuka艅stwo, a to im znowu nie pasuje, bo to niby bogowie, takie syny. No wi臋c, co oni takiego zrobili? 艢liska k艂adka niby, ale to te偶 ryzyko, no bo jakbym lepiej uwa偶a艂, to-bym si臋 nie po艣lizn膮艂, i co wtedy? A ju偶 koniec by艂 blisko.
Tak mi to wszystko po g艂owie chodzi i 偶eby tak prawd臋, sam ju偶 nie wiem, tak mnie zako艂owali, czartowskie nasienie. No wi臋c by艂a czy nie by艂a? Raz tak my艣l臋, raz tak, kombinuj臋 na wszystkie strony, nie wychodzi.
Wy to, prosz臋 pa艅stwa, powiecie sobie, co za r贸偶nica, by艂a, nie by艂a, jake艣 si臋 zagapi艂, to koniec, tak czy tak, co si臋 sta艂o, to si臋 sta艂o, nie ma ratunku, co tu g艂贸wk臋 wyt臋偶a膰, kropka. No tak, wy to sobie mo偶ecie, ale ja? Dla mnie to r贸偶nica. Bo tak. Albo nie by艂a, to znaczy, 偶e da艂em z siebie balona zrobi膰, czyli frajer jestem, naiwniak, facet nieprzytomny, ale znowu wina nie moja. Albo by艂a, to znaczy, 偶e ja, ja sam j膮 z powrotem wkopa艂em w to plugastwo. No, to jest r贸偶nica, wy mi nie m贸wcie, to jest, prosz臋 pa艅stwa, tak zwany prawdziwy problem Orfeusza. Reszta mnie guzik obchodzi, raj, w膮偶, raj utracony, powr贸t przez piek艂o, takie tam gadki, mitologia, odwieczny symbol, tra la la. M贸wmy jasno. Co jazem w艂a艣ciwie zrobi艂? No co? No bo tak sprawa stoi, nie ma co owija膰 w bawe艂n臋. Teraz to jeszcze nic, ale potem? cz艂owiek musi mie膰 twarz, nie? To te偶 sprawa honoru. Poszed艂em, to znaczy honorow膮 spraw臋 za艂atwi艂em, wyszed艂em i teraz jak? A potem, m贸wi膮, no tak m贸wi膮, ja nie wiem, ale m贸wi膮, 偶e tam wr贸c臋. To z jak膮 twarz膮 ja si臋 tam poka偶臋? Ona posz艂a z w臋偶em, dobrze, jej sprawa, posz艂a z w臋偶em, wi臋c sama chcia艂a do piek艂a. A ja? Za samo frajerstwo do piek艂a nie id膮, uch, jak tam zimno, cz艂owiek sinieje, i ten wiatr, ale nie o to chodzi. A za taki kawa艂, 偶e niby mog艂em j膮 wyprowadzi膰 z tego gnoju, o, to ju偶 inna sprawa, mog艂em, a nie zrobi艂em, no tak, nie chcia艂em nic z艂ego, mo偶esz m贸wi膰, ale tak czy owak wkopa艂em j膮 z powrotem, potem t艂umacz si臋, cz艂owieku, to ju偶 za p贸藕no, wi臋c nie ma t艂umaczenia, wi臋c do piek艂a.
Wszystko razem - sprawa zbawienia wiecznego. A cho膰by i nie wiecznego! Zaraz zaczynam koncert, ju偶 si臋 jakby troch臋 ogrza艂em. W艂a艣ciwie to ju偶 nie wiem, mo偶e to wszystko lipa, pic na dr膮偶ku, jak m贸wi膮, przecie偶 jej nie widzia艂em. Mo偶e jej tam wcale nie ma. Bo jaki dow贸d? Ale nawet tak, to jest sprawa zbawienia. A ja jestem syn kr贸lewski.
Najbardziej to si臋 boj臋 nie tamtych, ale jej. Bo przypu艣膰my, 偶e jej nie by艂o, dobrze, jak nie by艂o, to znowu na dwoje mo偶e by膰. Albo jej wcale nie by艂o, a wtedy kropka, mnie te偶 nie b臋dzie. Albo by艂a, ale mnie wykiwali, wtedy ja nie winien, do piek艂a nie wracam. Tak czy owak, ja jej ju偶 nie zobacz臋, to dobrze. (Wy rozumiecie, co ja m贸wi臋? Nie zobacz臋 jej, to dobrze? Wy rozumiecie, co ja m贸wi臋?) Ale jak by艂a? By艂a, m贸wi臋, to znaczy ja wracam i tam spotkanie. B臋dzie o czym m贸wi膰, co? Uch, co za ch艂贸d, zdaje si臋, 偶e znowu marzn臋, mo偶e ogrza膰, jak tu zimno...
No i co wy na to? Wam to gwizda膰, panowie i panie.
Szanowni pa艅stwo, Orfeusz, syn kr贸lewski, rodem z Tracji, zaczyna koncert.
Ach, m贸wi臋 wam, to prawdziwa przyjemno艣膰 wraca膰 do dobrej gry po tamtych warunkach. W og贸le cz艂owiek nie wie, co ma, dop贸ki nie straci. S膮 i przys艂owia o tym, wiecie. Ja sam w raju 偶y艂em, ale w艂a艣ciwie to co z tego, kiedy nie wiedzia艂em, 偶e 偶yj臋 w raju. Mia艂em wszystko, co chcia艂em, ju偶em si臋 tego szcz臋艣cia na艂yka艂 bez miary, no powiedzcie - cz艂owiek m艂ody, s艂awny, zr臋czny, na cytrze gra, 艣piewa, syn kr贸lewski, bogaty, 偶on臋 ma pi臋kn膮, kochaj膮c膮, jeszcze si臋 wiedzy sekretnej nauczy艂, czego jeszcze mo偶na chcie膰 od 偶ycia? Ja te偶 si臋 nie skar偶y艂em, nie m贸wi臋, ale 偶ebym tak docenia艂 to te偶 nie. I tu masz 鈥 w jednej chwili wszystko stracone, nie ma 偶ony kochaj膮cej, nie ma m艂odo艣ci, cytra przy-g艂uch艂a, reumatyzm, honor w ruinie, zdrada, os艂awa, nie, przesadzam, nie wszystko przepad艂o, jeszcze gra mi idzie, no nic, cytra si臋 naprawi, teraz - 艣mieszne, co? - teraz to jakby mi ta jedna struna ca艂kiem wr贸ci艂a do zdrowia, tobym si臋 bardziej cieszy艂 ni偶 przedtem z ca艂ego tego szcz臋艣cia. A to wszystko ten gad parszywy.
Dam ci, dam ci, kochanie, M贸j pa艂ac na mieszkanie, Per艂y niepospolite Oraz kruka-wr贸偶bit臋, Lejce do konnej jazdy, Kubek miodu i gwiazdy.
B臋dziemy si臋 kochali, Razem jedli i spali, Na puchu bardzo mi臋kkim, Na p艂贸tnie bardzo cienkim, Przy s艂o艅cu i po ciemku B臋dziesz u mnie na r臋ku.
A potem b臋dzie ciemniej, Coraz ciemniej i senniej, Potem ciemno zupe艂nie, Ciemno-senno-艣miertelnie, I b臋dzie niebo spania, Wszystko z tego kochania.
Zamknijcie okna, zimno, zamknijcie okna, m贸wi臋. Tak, dobrze. A mo偶e ten ch艂贸d ja mam w 艣rodku? Ale mniejsza o to.
Ja rozumiem, 偶e gdybym wam potrafi艂 opowiedzie膰 o geometrii tych podziemnych zygzak贸w, to by was bardziej interesowa艂o, bezinteresownie interesowa艂o, 偶e tak powiem. Ale nie potrafi臋, wi臋c m贸wi臋 o w艂asnym zawrocie g艂owy, to was nie obchodzi, a jeszcze irytuje, bo jeste艣cie zmuszeni u偶ala膰 si臋 nad moim losem, a nic gorszego, jak da膰 sobie wepchn膮膰 lito艣膰, by膰 do lito艣ci zmuszonym. Ja zreszt膮 nie 偶膮dam, nie narzucam, tylko, jak to si臋 m贸wi, stwarzam sytuacj臋, a potem ju偶 dzia艂a konwencja obyczajowa - uczone s艂owo, co? - i wy sobie wyobra偶acie, 偶e ten m贸j zawr贸t g艂owy i to zimno, i ta struna przy膰miona, i ta 偶ona stracona (鈥struna przy膰miona - 偶ona stracona鈥 - rym, mo偶e by z tego jak膮艣 piosenk臋, rym gramatyczny, ale w piosence ujdzie), 偶e to wszystko was zmusza do lito艣ci, bo lito艣ci nie wolno odmawia膰, wi臋c wy tu w艣ciekli siedzicie, 偶e niby ja was nak艂uwam tymi swoimi nieszcz臋艣ciami i z tych nak艂u膰 wyciskam lito艣膰, ale ja gwi偶d偶臋 na lito艣膰, dajcie spok贸j, sied藕cie sobie jak g艂azy, nie o to chodzi.
Tak zwany problem Orfeusza. Prawdziwy problem Orfeusza. To nie wo艂anie w przepa艣膰 i nas艂uchiwanie echa. Ja tam w 偶adn膮 przepa艣膰 nie wo艂am, wo艂anie w przepa艣膰 to idylla, a w og贸le aktorstwo. Niby ja te偶 jestem aktorem, nie m贸wi臋 nic z艂ego o aktorach, nie, chlubi臋 si臋, prosz臋 bardzo 鈥 aktor, b艂azen, grajek, czemu nie? - ale jak zaczn臋 koncert, to b臋dzie aktorstwo, mog臋 wtedy wo艂a膰 w przepa艣膰, na razie nie wo艂am, nie o to chodzi. Orfeusz ma problem honorowy, a nie sentymentalny, powtarzam, chc臋, 偶eby艣cie dobrze zrozumieli, wo艂anie w przepa艣膰 to rzecz sentymentalna, nie o to chodzi.
Sk膮d tu tak wieje? Dawniej nigdy nie wia艂o. Mo偶e naprawd臋 si臋 zestarza艂em, mo偶e mi ten reumatyzm wlaz艂 do ko艣ci, ale mniejsza o to, zreszt膮 to niemo偶liwe, patrzcie, przyjrzyjcie si臋, to s膮 kostki u n贸g, stawy ruszaj膮 si臋 艣wietnie, a kolana? Patrzcie, co? Pierwsza klasa, nie ma mowy o chorobie. A te golenie, g艂adkie, 艣wietne, to nogi biegacza, a uda, biodra? Patrzcie, wszystko pr臋偶ne i gi臋tkie jak ci臋ciwy 艂uku, a偶 przyjemno艣膰 spojrze膰, to s膮 biodra m臋偶czyzny, stworzone do mi艂o艣ci. A tu, pier艣? Jak kamie艅, jak si臋 zapomnie膰, to mo偶na 偶ebra po艂ama膰 komu艣, kobiecie, oczywi艣cie, m贸wi臋. A ramiona, mi臋艣nie? Patrzcie, jak liny okr臋towe. A tu, dalej, szyja, szcz臋ki, z臋by jak u wilczycy, czaszka z metalu, oczy or艂a, w艂osy ledwo mu艣ni臋te siwizn膮, jeszcze nic, a palce? Palce s膮 do cytry i do mi艂o艣ci, i do znak贸w sekretnych, wi臋cej ju偶 nie maj膮 zastosowa艅, ale bagatela! Co za zastosowania! Te trzy rodzaje u偶ytk贸w to ju偶 prawie wszystko, co na 艣wiecie istnieje, to znaczy wszystko, co jest co艣 warte, my艣l臋, dla m臋偶czyzny. Ach, tu?... Przeguby u r膮k? By艂y zas艂oni臋te, tak. Te znaki, te 艣lady? Blizny, nie, jeszcze nie blizny, jeszcze prawie otwarte. To by艂o wczoraj. No wiecie, brzytwa. Trudno, musia艂em. Krew posz艂a prawie ca艂a. Kto艣 tam ratowa艂, ale by艂o za p贸藕no, trudno. Zreszt膮 ja nie taki, 偶ebym si臋 wyg艂upia艂 i da艂 si臋 odratowa膰. Koniec. No wi臋c czemu si臋 dziwicie? Wczoraj, ju偶 wczoraj.
Moi drodzy, kochani, przyjaciele, nie m贸wcie nic, widzicie, 偶e p艂acz臋, ulitujcie si臋, wejd藕cie w moje po艂o偶enie, nie m贸wcie nic z艂ego, ja was kocham, u偶alcie si臋 nade mn膮, taki sam jestem. To by艂o wczoraj. Musia艂em.
Musia艂em. Sprawa honorowa. Sytuacja si臋 zrobi艂a bez wyj艣cia. A ja jestem syn kr贸lewski... syn kr贸lewski... syn kurewski... syn kr贸lewski... syn kurewski... syn kr贸lewski...
Modlitwa Heloizy, kochanki Piotra Abelarda, kanonika i teologa
Bo偶e, kt贸ry艣 jest mi艂o艣ci膮, dlaczego艣 sprawi艂, 偶e mi艂o艣膰 jest grzechem? Ach, s艂ysz臋, m贸wisz, 偶e nie zawsze, 偶e nie ka偶da? Ale tej mi艂o艣ci bezgrzesznej, ile偶 jej dopu艣ci艂e艣 wobec tej, nad kt贸r膮 zawiesi艂e艣 groz臋 pot臋pienia wiecznego? Mi艂o艣膰 dozwolona jest jak kropla w morzu mi艂o艣ci grzesznej, kt贸rej tak偶e z Twojego dopuszczenia do艣wiadcza膰 musimy. M贸wi膮, 偶e dopuszczasz j膮 tylko, ow膮 grzeszn膮 mi艂o艣膰, ale nie zsy艂asz jej przecie, 偶e to szatan, za nieprawo艣ci nasze do dzia艂ania na nasze dusze dopuszczony, pod偶ega w nas ogie艅 nieczysty. Ale jak偶e si臋 to dzieje, 偶e moce diabelskie mi艂o艣膰 rodz膮? Mozeli z艂o w mi艂o艣ci z艂o艣膰 swoj膮 objawia膰, skoro Ty 藕r贸d艂em jeste艣 mi艂o艣ci wszelkiej? A gdyby i tak by膰 mia艂o, 偶e to na pokaranie naszych grzech贸w szata艅ska moc przyst臋p dosta艂a do dusz naszych, to jak偶e wyrozumienie posi膮艣膰 tej sprawy, skoro kar膮 za grzechy ma by膰 grzech nowy? Mo偶e to by膰, Bo偶e mi艂o艣ci, 偶e za grzech mi艂o艣ci nieprawej prarodzic贸w pomst臋 otrzymujemy tak膮, 偶e sami ku nieprawo艣ci nowej jeste艣my pod偶egani? Jak偶e kar膮 za grzech ma by膰 grzech nowy? Abyssus abyssum invocat, powiadaj膮, otch艂a艅 drug膮 otch艂a艅 echem wzywa i 艂a艅cuch grzechu, kiedy raz go zawi膮偶膮, bez ko艅ca i bez kresu ci膮gn膮膰 si臋 b臋dzie. Jak偶e tedy? Ty, Bo偶e, 艣wiat ten stworzy艂e艣 i take艣 go urz膮dzi艂, 偶e grzech si臋 sko艅czy膰 nie mo偶e, ale nowy grzech ci膮gnie za sob膮 niczym anio艂 zarazy. Gdzie偶 tedy, Bo偶e, mi艂osierdzie Twoje? Gdzie偶 grzech贸w odpuszczenie, je艣li wina ka偶da miast skruch臋 rodzi膰 i tak drog臋 ku zbawieniu otwiera膰, now膮 i zwi臋kszon膮 win膮 si臋 odzywa, a ta now膮 jeszcze, a ta nowsza jeszcze nowsz膮 i tak bez ko艅ca?
O, jaki zam臋t w g艂owie, jaka rozpacz okrutna! Jak偶e mam wierzy膰, Bo偶e mi艂o艣ci, 偶e 艣wiat nasz Twoim jest dzie艂em, skoro bezlito艣nie ka偶de jego z艂o rodzi膰 musi z艂o nowe i wi臋ksze? Jak偶e mam wierzy膰, 偶e 艣wiat stworzy艂e艣, je偶eli w nim mi艂o艣膰 z grzechem si臋 skojarzy艂a w臋z艂em nierozerwalnym? Mi艂o艣膰 jest grzechem, a grzech jako 偶ywio艂 ognisty sam si臋 pomna偶a i sam siebie nieustannie podsyca. Oto Tw贸j 艣wiat, Bo偶e, oto dzie艂o Twoje. Kim偶e Ty jeste艣?
Nie, jedno z dwojga musi by膰 prawd膮. Albo k艂ami膮 ci, co Ci臋 zw膮 Bogiem mi艂o艣ci - bo gdyby艣 wtedy 艣wiat stworzy艂, nie m贸g艂by艣 pragn膮膰, aby mi艂o艣膰 ci膮gn臋艂a nas w d贸艂, jak kamie艅 u szyi na dno jeziora, albo Ty, Bo偶e, Ty nie stworzy艂e艣 tego 艣wiata, ale on bez Ciebie i przeciw Tobie zosta艂 pocz臋ty. Albo tedy nie masz w sobie mi艂o艣ci, albo si艂y nie masz, by 艣wiat stworzy膰, z艂ym jeste艣 Bogiem albo bezsilnym, wybieraj teraz, wybieraj, za co mam Ci臋 trzyma膰.
Jezu Chryste, c贸偶 ja powiedzia艂am, i c贸偶 ja powiedzia艂am? Z艂ym, powiedzia艂am, jeste艣 Bogiem albo bezsilnym. Je艣li z艂ym, Bogiem zgo艂a nie jeste艣, je艣li bezsilnym, stokro膰 bardziej nie jeste艣 Bogiem, ale bratem naszym, tak jak i my sp臋tanym niemoc膮 i rozpacz膮. Mo偶e wi臋c nie ma Ci臋 wcale, Bo偶e, Bo偶e, a tylko Syn Tw贸j na ziemi, Syn-nie-Syn, Syn bez ojca, cz艂owiek niemocny, mi艂uj膮cy, ale bez si艂y, prawdziwie istnieje?
Ach, s艂ysz臋, s艂ysz臋 Tw贸j g艂os, s艂ysz臋, jak m贸wisz: pycha, pycha przewrotna tob膮 targa, chcia艂aby艣 zg艂臋bi膰 艂ad 艣wiata w m膮dro艣ci mojej pocz臋ty, w g艂臋bi rozumu mego, do kt贸rego 艣miertelni zbli偶y膰 si臋 nie mog膮, ale zaledwie z daleka obejrze膰, niczym zamek we mgle. Pycha, m贸wisz, pycha? Nazywasz tedy pych膮 pragnienie moje, by porz膮dek Tw贸j rozumie膰 i wielbi膰, nazywasz grzechem obrzydliwym mi艂o艣膰 moj膮, a w艂asny Tw贸j grzech nazywasz mi艂o艣ci膮? Kim偶e tedy jeste艣? M膮drze, m贸wisz, urz膮dzi艂e艣 ten 艣wiat, a tak m膮drze, 偶e biedni my ludzie m膮dro艣ci tej przejrze膰 nie mo偶emy. Niech偶e i tak b臋dzie! Ale czy nie starczy艂o Ci m膮dro艣ci na to, aby tak m膮drze urz膮dzi膰 艣wiat, i偶by nie tylko Tobie, ale i nam m膮dro艣膰 Twoja w nim si臋 objawia艂a? Jest偶e to wi臋ksza m膮dro艣膰 m膮dry 艣wiat stworzy膰, ale na t臋 m膮dro艣膰 mieszka艅c贸w jego o艣lepi膰, ani偶eli m膮drym 艣wiat uczyniwszy m膮dro艣膰 jego ludziom ujawni膰? Gdzie偶 mam szuka膰 艣wiadk贸w m膮dro艣ci Twojej i mi艂o艣ci Twojej? A wszak偶e chcesz, aby niebiosa i morze, kamienie i woda, zwierz le艣ny i trawa polna chwa艂臋 Twoj膮 opiewa艂y. Kamie艅 i woda j膮 opiewa, a cz艂owiek, stworzenia korona, w dniu sz贸stym z bezdusznego mu艂u ku 偶yciu przez Ciebie powo艂any i rozumem natchniony, on w艂a艣nie nierozum bolesny we w艂asnej kondycji jeno ogl膮da, jakoby nie ku chwale Twojej, ale na po艣miewisko stworzenia by艂 uczyniony!
Ach, oto znowu mi m贸wisz: pokory, pokory, pokory! Ale kt贸偶 mi pokor臋 nakazuje, je艣li nie ten sam, co w rozumie kaza艂 si臋 ub贸stwia膰? I kt贸偶 mi艂o艣ci ode mnie 偶膮da, je艣li nie ten, co mi艂o艣膰 pomst膮 艣ciga jak rozpalonym 偶elazem? Wszak偶e, je艣li dzie艂u Twojemu si臋 przyjrze膰, a tym bardziej na w艂asnym ciele i na w艂asnym sercu do艣wiadczy膰 okow贸w Twojego 艂adu, wyda膰 si臋 mo偶e 艂acno, 偶e nie w winnicy wszechmocnego 艂ask i dobrodziejstw wszechmocy Jego za偶ywamy, ale raczej sami siebie za sen z艂o艣liwego demona musimy uwa偶a膰!
Ara to hosion, hti hosion esti, fileitai hypo ton theon, e, hoti fileitai, hosion estin? Czy dlatego bogowie to, co 艣wi臋te, mi艂uj膮, 偶e 艣wi臋te, czy te偶 dlatego co艣 艣wi臋te, 偶e przez bog贸w umi艂owane? M臋drzec z pogan najwi臋kszy tak si臋 pyta艂, a c贸偶 mu odpowiesz? Je艣li 艣wi臋te jest to, co Ci si臋 podoba, tyranem jeste艣, nie ojcem, bo nie dopuszczasz, by艣my dobro kochali dla dobra, ale bez pytania rozkaz go艂y ka偶esz wype艂nia膰, racji nie docieka膰 i cho膰by niegodziwo艣膰 wszelk膮 uczyni膰, gdyby艣 nakaza膰 raczy艂, i cho膰by dzi艣 jedno, a jutro drugie nazwa膰 dobrem lub z艂em, gdyby si臋 odmieni艂y zamys艂y Twoje... A je艣li to, co dobre, kochasz dlatego, 偶e jest dobrem, daj nam moc poznania, by艣my wiedzieli, gdzie dobro i gdzie z艂o. A przecie偶 nie ma rozeznania, je艣li 艣wiat nasz przeciw m膮dro艣ci Twojej 艣wiadczy. Albo tedy tyranem jeste艣, skoro nie ma na 艣wiecie dobra poza Twoim rozkazem, albo dobra nam pozna膰 nie dajesz, a wi臋c tak偶e jeste艣 tyranem.
S艂ysz臋, s艂ysz臋 Ciebie i teraz, jak m贸wisz, 偶e droga ku Tobie us艂ana jest cierniami i 偶e trzeba gwa艂t sobie zada膰, aby w winnicy Twojej za偶ywa膰 god贸w. Ale kt贸偶 to ciernie owe rozes艂a艂? Nie Ty, Bo偶e, nie Ty, powiadaj膮, ale pierwsi rodzice, i偶 Tobie za w臋偶ow膮 namow膮 sprzeciwi膰 si臋 艣mieli. I czym偶e si臋 sprzeciwili? Mi艂o艣ci膮 przecie, nie inaczej, najpierw mi艂o艣ci膮 rozumu, kt贸ry im da艂e艣, potem drug膮 mi艂o艣ci膮 ku sobie, kt贸rej ich nie nauczy艂e艣. A gdyby nie 贸w grzech okrutny, co na wieki cia艂a i dusze nasze ku piek艂u ci膮gnie, powiedz偶e. Bo偶e, gdyby nie 贸w grzech, jak偶eby mi艂o艣膰 narodzi膰 si臋 mia艂a mi臋dzy pierwszymi rodzicami, skoro nie znali jej przecie od Ciebie, skoro dopiero z raju wygnany, a owocem drzewa poznania nasycony, pozna艂 Adam 偶on臋 swoj膮? A gdyby nie narodzi艂a si臋 owa mi艂o艣膰, nie rozmna偶a艂by si臋 r贸d cz艂owieczy na ziemi i razem z dwojgiem pierwszych wr贸ci艂oby do ziemi ca艂e plemi臋 nasze i wygas艂o, i unios艂o ze sob膮 chwa艂臋. Twojego stworzenia. Wi臋c tylko grzech sprawi艂, 偶e 偶yjemy tu wszyscy, i ten偶e grzech sprawi艂, 偶e ka偶da chwila naszego 偶ycia grzechem by膰 musi. Przez grzech 偶yjemy na 艣wiecie, przez ten sam grzech umieramy i przez ten sam grzech na wieczne skazujesz nas pot臋pienie, a grzech ten to mi艂o艣膰 w艂a艣nie, kt贸ra z Ciebie p艂ynie, bo Ty艣 si臋 Bogiem mi艂o艣ci mianowa艂. Z Ciebie to p艂ynie tedy mi艂o艣膰 owa, kt贸ra nas rodzi po to, by str膮ci膰 w otch艂anie ciemno艣ci i wyda膰 na 艂up demona. Mo偶na-偶e znale藕膰 gorsze poha艅bienie, gorsze szyderstwo, gorsz膮 n臋dz臋? A Ty powiadasz, 偶e w mi艂o艣ci i m膮dro艣ci, i wszechmocy 艣wiat urz膮dzi艂e艣! Powiadasz tak, s艂ysz臋 Tw贸j g艂os, ale sk膮d偶e mam wiedzie膰, 偶e to Tw贸j g艂os, a nie szata艅skie kuszenie albo omam czarci?
Jak偶e odr贸偶ni膰 mam g艂os Tw贸j, Bo偶e, od g艂osu Twojego wroga, skoro wiem sama, skoro wszyscy wiemy, 偶e dopuszczasz z艂o艣ci szata艅skiej kusi膰 nas i zwodzi膰? M贸wi膮, 偶e mog臋 odr贸偶ni膰 g艂os Tw贸j, bo dobro mi nakazuje, kiedy diabelski do z艂ego pod偶ega. Ale nie wiem ja przecie, co dobro i co z艂o, nim si臋 nie dowiem wcze艣niej, co od Ciebie pochodzi, a co od ksi臋cia ciemno艣ci. Bo i jak si臋 dowiedzie膰? Ogie艅 mi艂o艣ci mo偶e by膰 kuszeniem czartowskim, a wi臋c nie przez mi艂o艣膰 r贸偶nisz si臋 od kusiciela? Czym si臋 wi臋c r贸偶nisz, czym si臋 r贸偶nisz od niego, odpowiedz.
Pami臋tasz偶e jeszcze, Bo偶e mi艂o艣ci, pami臋tasz imi臋 pierwszego cz艂owieka, co by艂 na ziemi zrodzony z niewiasty? Imi臋 jego by艂o Kain. Ten by艂 pierwszy na 艣wiecie pocz臋ty w 艂onie kobiety, 偶eby pokaza膰, i偶 mi艂o艣膰 mi臋dzy dwojgiem, mi艂o艣膰 cia艂a, skoro raz zagorzeje, zbrodni臋 rodzi. Gdyby艣 si臋 by艂 omyli艂 tylko i omy艂k臋 naprawi艂! Ale przez to, i偶 pierwszy cz艂owiek zrodzony z mi艂o艣ci nosi艂 imi臋 Kain, nie po偶a艂owa艂e艣 zgo艂a stworzenia 艣wiata. Min臋艂o dziesi臋膰 pokole艅 i wtedy po偶a艂owa艂e艣, kiedy anio艂owie Twoi ku ziemskim kobietom zap艂on臋li po偶膮daniem. Wtedy to, zdj臋ty zawi艣ci膮, wyg艂adzi艂e艣 r贸d ludzki w potopie. Zawi艣膰 tedy, nie zbrodnia prawdziwa gniew Tw贸j rodzi i pomst臋. A dlaczego z Edenu wygna艂e艣 rodzic贸w naszych? Powiedzia艂e艣 przecie: ecce Adam quasi unus ex nobis factus est, sciens honum et malum; nunc ergo ne forte mittat manum suam, et sumat etiam de ligno vitae, et comedat, et vivat in aeternum. Zawi艣膰 tedy, zawi艣膰 Ci臋 pchn臋艂a, bo艣 si臋 l臋ka艂, 偶e cz艂owiek drzewa 偶ycia po drzewie poznania skosztowa膰 zechce, a tak 偶y膰 b臋dzie wiecznie. Przekl膮艂e艣 tedy zrazu mi艂o艣膰 rozumu, przekl膮艂e艣 mi艂o艣膰 mi臋dzy m臋偶czyzn膮 a kobiet臋, przekl膮艂e艣 wreszcie sam膮 mi艂o艣膰 偶ycia. Na ka偶d膮 mi艂o艣膰 znalaz艂e艣 okrutn膮 odpowied藕: wygnanie, 艣mier膰, m臋k臋. Ciemi臋 i osty kaza艂e艣 rodzi膰 polom naszym, przekl膮艂e艣 prac臋 nasz膮 na ziemi, cierpienie okrutne z艂膮czy艂e艣 z macierzy艅stwem naszym, kt贸re jako kara bolesna ma spada膰 za spraw臋 cielesn膮 mi臋dzy niewiast膮 a m臋偶em. Bogiem zawi艣ci jeste艣, Bo偶e, ale moc Twoja nie jest bez granic. Grozi艂e艣 Adamowi, 偶e tego dnia umrze, kiedy owoc zakazany spo偶yje, a w膮偶 powiedzia艂, 偶e nie umrze. A przecie偶 nie umar艂 dnia tego Adam. Kt贸偶 wi臋c prawd臋 m贸wi艂?
S艂yszysz mnie, Bo偶e? Bo偶e, czy Ty mnie s艂yszysz? M贸wi艂 filozof kt贸ry艣, 偶e艣 Ty g艂uchy i niemy, to jakby Ci臋 wcale nie by艂o. M贸wi艂 inny, 偶e niemy nie jeste艣, ale g艂uchy, 偶e rozkazy nam dajesz, ale mod艂y nasze nie docieraj膮 do Ciebie; inny, na odwr贸t, 偶e g艂uchy nie jeste艣, ale niemy, 偶e wiesz o nas, co trzeba, ale nie m贸wisz, co pocz膮膰 mamy. Ale nasza wiara uczy, 偶e s艂uchasz nas i m贸wisz do nas jak ojciec. Ale czy ka偶dego s艂uchasz? Ale czy do ka偶dego m贸wisz? Kto z Boga jest, s艂贸w bo偶ych s艂ucha, m贸wi Pismo, wiem, a wi臋c trzeba najpierw do Twego ludu nale偶e膰, aby g艂os Tw贸j przedar艂 si臋 przez zas艂ony cia艂a i w duszy zad藕wi臋cza艂. Tak, m贸wi膮, tak, trzeba najpierw oczy艣ci膰 si臋 samemu ze z艂o艣ci, aby g艂os Tw贸j pos艂ysze膰. Ale m贸wi膮 te偶, 偶e nie oczy艣cimy si臋 ze z艂o艣ci bez Ciebie, 偶e plugastwem jeno jeste艣my i marnot膮, 偶e nijak nam samym przeby膰 lodowat膮 pustyni臋, co nas od Ciebie oddziela, 偶e musisz wpierw r臋k臋 wyci膮gn膮膰. Wyci膮gasz, m贸wi膮, do wszystkich r臋k臋, za ca艂y rodzaj ludzki syna pos艂a艂e艣 na m臋ki, na wszystkie dusze rozla艂a si臋 krew jego odkupicielska, a je艣li Ci臋 kto nie znajdzie, jego to wina, i偶 r臋k臋 Twoj膮 wyci膮gni臋t膮 odtr膮ci艂. A wi臋c moja wina? Moja wina? I jeszcze m贸wi膮: p贸ki tchu w piersiach cz艂owieka, zostaje ku nam r臋ka Twoja wyci膮gni臋ta. Corruisti? Surge! Dop贸ki nie wessie nas mg艂a 艣miertelna, dop贸ty, powiadaj膮, a偶 do chwili ostatniej, 艂aska jest gotowa, gody pa艅skie trwaj膮, zastawa w domu gospodarza ze 艣wie偶ym miodem i winem wy-sta艂ym czeka na go艣ci, zbli偶 si臋 a po偶ywaj. Tak m贸wi膮, tak m贸wi膮, a ja r臋kami po omacku szukam biesiadnego sto艂u i w ciemno艣ci jeno o 艣ciany kamienne i ch艂odne obijam si臋 bole艣nie i tylko s艂ysz臋 surowe g艂osy: twoja wina, twoja wina... A wi臋c z艂a jestem zwyczajnie, w szpony niemi艂osierne samolubstwa wpad艂am, a wi臋c s艂aba jestem, jak drewno wysch艂a mi dusza i tylko pami臋膰 w艂asnych grzech贸w zdo艂a na chwil臋 j膮 rozbudzi膰. Z艂a jestem, Bo偶e, wi臋c Ci臋 nie s艂ysz臋, nie znajduj臋, nie s艂ysz臋 Ciebie, wi臋c z艂a jestem podw贸jnie, a przez to znowu podw贸jnie g艂ucha... Tak to znowu widz臋, jak raz w sieci potwora si臋 zapl膮tawszy, uciec nie mog臋, jeno do gorszej sieci, a st膮d do gorszej jeszcze. I tak zaciska si臋 p臋tla na szyi, mocniej, mocniej, a偶 do tej chwili, gdy oczy bielmem zajd膮, a dusza ku wiecznej przepa艣ci bez ratunku runie, bez nadziei.
A teraz m贸wi膮: wystarczy zacz膮膰, jeden ruch, jedno serca drgnienie, jedna chwila prawdziwego wyrzeczenia i tak samo jak przedtem z艂o samo do z艂a si臋 dodawa艂o, teraz dobro samo dobrem obrasta膰 b臋dzie niczym kula 艣niegowa spadaj膮ca ze ska艂y, niczym potok g贸rski, co z niewidocznej stru偶ki w rzek臋 ogromn膮 si臋 rozlewa. Ach, jak dobrze m贸wi膮: tylko zacz膮膰! Ale zacz膮膰 od czego? Nie od rozumu przecie, bo wiara Twoja szale艅stwem jest i g艂upot膮 u 艣wiata. Nie od mi艂o艣ci przecie, bo mi艂o艣膰 ska偶ona jest cia艂em i nijak jej nie oczy艣cisz. Umi艂uj Boga dla niego samego, powiadaj膮, o sobie nie my艣l膮c, nawet zbawienie w艂asne zawieszaj膮c w pami臋ci, umi艂uj Boga nie dla siebie, ale dla Boga, jak matka dziecko mi艂uje. Ale za c贸偶 Ci臋 mam mi艂owa膰, Bo偶e? Za tyle m臋ki, o kt贸rej m贸wi膮, 偶e m臋k膮 nie jest, za tyle trudu, o kt贸rym m贸wi膮, 偶e nietrudny? Nie, ja Ci臋 mam za nic mi艂owa膰, za to tylko, 偶e jeste艣, 偶e Bogiem jeste艣. Ale偶 za to w艂a艣nie mi艂uj臋 kochanka swego, tego na ziemi, kochanka z cia艂a i krwi, za nic, za to, 偶e jest, 偶e jest, jaki jest, nie pytaj膮c o nagrody, o przysz艂o艣膰, o szcz臋艣cie. Tak mam Ciebie mi艂owa膰? Ale kochanek m贸j pozna艂 mnie, widzia艂am jego u艣miech, obejmowa艂 mnie w 艂o偶u, serca jego dotyka艂am, nie szukaj膮c sam mnie znalaz艂, wiem, 偶e jest, czu艂am, 偶e jest. A Ty? Jak偶e Ci臋 mam mi艂owa膰, jak zacz膮膰 to mi艂owanie swoje, kiedy艣 do mnie nie przyszed艂, nie pokaza艂 si臋 pierwej, kiedy nie dosi臋ga Ci臋 rozum, kiedy g艂os Tw贸j nie dociera, kiedy r臋ki Twojej nie widz臋, nie czuj臋? Od czeg贸偶 zaczn臋 mi艂o艣膰 moj膮, sk膮d b臋d臋 wiedzia艂a, 偶e jeste艣, sk膮d wzbudz臋 w sobie t臋 mi艂o艣膰, co ma dopiero rozum o艣wieci膰, ale sama znik膮d o艣wiecenia nie ma?
I tu mi m贸wi膮: nie m臋drkuj, ukorz si臋. padnij na kolana, spr贸buj, oddal my艣li niegodziwe, kusiciela precz odegnaj. Wi臋c mo偶e tak, mo偶e nie od mi艂o艣ci ku Tobie zacz膮膰, ale od nienawi艣ci do wrog贸w Twoich? Tyle-kro膰 艂atwiejsza jest nienawi艣膰, ale mo偶e to by膰, Bo偶e, by od nienawi艣ci zacz膮膰 ku Tobie drog臋? Mo偶e to by膰, skoro艣 kaza艂 nienawi艣膰 do nieprzyjaci贸艂 z serca wyrwa膰? Bo je艣li wrog贸w, jak uczysz, mamy mi艂owa膰, to i szatana, wroga naszego. A wi臋c i ta jedna droga, ona jedna na przek贸r Twojemu przykazaniu si臋 zaczyna. A je艣li ju偶 mo偶na od nienawi艣ci czystej zacz膮膰 drog臋 na gody Twoje, to czemu偶 nie zacz膮膰 od mi艂o艣ci grzesznej, kt贸ra, cho膰 grzeszna, nosi膰 musi na sobie resztki jakiego艣 ciep艂a z Twojego ogniska, gdy nienawi艣膰 samym ch艂odem zionie. Wi臋c niechaj od tej mi艂o艣ci grzesznej rozpoczn臋, ale nie mog臋, bo jej grzech jako obr臋cz mnie do pr臋gierza przykuwa przed ludem Twoim. I tak do pocz膮tku wracam, jak zawsze, do pocz膮tku.
Ju偶 to wydaje mi si臋, na jedno mgnienie, 偶e pozna艂am ku Tobie drog臋, ju偶 to na chwil臋 pu艣ci gard艂o l臋k okrutny i na chwil臋 艂zy przyjd膮 i ulga, i nadzieja. I mija chwila, i znowu jak zwierz w klatce na przemian to miotam si臋 bez ratunku, to w ot臋pieniu siedz臋, bez serca i bez nadziei. I ka偶da chwila, kiedy ju偶, ju偶, zda si臋 przejrza艂am Twoje 艣cie偶ki, sro偶sz膮 jeszcze szykuje n臋dz臋 na drug膮 chwil臋. Tak zawieszona, zmi艂owania czekam, zmi艂owania nie widz臋.
Ufaj, powiadaj膮, ufaj! Ale c贸偶 to znaczy? Mam grzeszy膰 i ufa膰, 偶e mi wybaczysz? Prawda, wybaczy艂e艣 wielkim grzesznikom, a ten, co Chrystusa po trzykro膰 w godzinie 艣miertelnej si臋 zapar艂, ten sta艂 si臋 opok膮, na kt贸rej Ko艣ci贸艂 Tw贸j jest zbudowany. Wielu wybacza艂e艣, ale mo偶e to by膰, aby grzesznik w nieprawo艣ciach brodzi艂 w duszy nadziej臋 hoduj膮c na Twoje mi艂osierdzie niesko艅czone? Wybaczasz wszak偶e grzesznikom, co nie wiedz膮, co czyni膮, wybaczasz tedy tym, co bezwiednie, za porywem nami臋tno艣ci, o grzechu nie my艣l膮c, jak zwierz臋ta grzech sw贸j rozrzutnie siej膮. Wybaczasz zwierz臋tom, ale cz艂owiekowi nie wybaczasz, nie pojednasz si臋 z takim, co grzesz膮c, z g贸ry na lito艣膰 Twoj膮 liczy. On wie, a wi臋c nie ma liczy膰 na przebaczenie, on Ci臋 nie zwierz臋co艣ci膮 swoj膮 obra偶a, ale cz艂owiecze艅stwem swoim, niesko艅czenie Ci臋 tedy obra偶a, bo przez duszy nie艣miertelnej u偶ytek mi艂osierdzie Twoje chcia艂by wy艂udzi膰, niesko艅czenie Ci臋 obra偶a i pomst臋 niesko艅czon膮 poniesie.
Gwiazdo zaranna, co wszystkim 艣wiecisz, dlaczego dla mnie jednej wygas艂a艣?
Or臋downicy 艣wi臋ci, dlaczego mnie jedn膮 bez pomocy zostawiacie? Zbawicielu wszystkich ludzi, dlaczego艣 mnie jednej nie zbawi艂? Przez grzeszn膮 mi艂o艣膰 z owczarni Twojej wyp臋dzona, id臋 za g艂osem mi艂o艣ci, co mnie od Twojej przystani z ka偶d膮 chwil膮 oddala. Daremnie si臋 sprzeciwia膰, kiedy jeden wiatr na morzu dmie, trzeba temu jednemu poda膰 偶agiel. Ty mnie nie wo艂asz, g艂os m贸j pada w studni臋 m膮dro艣ci Twojej i echem pustym powraca. Lodowa pustynia prawa Twojego do nik膮d wiedzie, bo nic nie wida膰 na horyzoncie. Po drugiej stronie ogr贸d ciep艂y, kt贸ry z艂udzeniem nazywaj膮. Niech偶e b臋dzie z艂udzenie. Lepsze 艂udz膮ce ciep艂o ani偶eli ch艂贸d nie 艂udz膮cy.
Pusto na Twoich 艣cie偶kach.
Moje szcz臋艣cie jest kr贸tkie i dobre, i grzeszne.
Gwiazdy mnie ciesz膮, cho膰 ja nie ciesz臋 gwiazd.
Nazywam si臋 Heloiza. Inaczej si臋 nie nazywam.
Non serviam.
Spostrze偶enie dialektyczne
Artura Schopenhauera,
metafizyka, mieszczanina gda艅skiego
I tak przechodzi orszak dobrowolny
Podaj膮c racj臋 swojego istnienia.
Podaj膮c racj臋 rym w艂a艣nie, 偶e idzie,
To jest przechodzi (ko艂o mnie, a zatem
Mnie jest wr臋czona ta racja). Przechodz膮c
Pyszni si臋, che艂pi i nadyma sob膮,
Dumny tak w艂a艣nie z tego, 偶e przechodzi,
A wi臋c - 偶e jest, lub mo偶e te偶 na odwr贸t,
Dumny, 偶e jest, a wi臋c przechodzi. Teraz
Uparcie kr膮偶y. Jak gdyby zapewnia艂
I gor膮czkowo i z naciskiem twierdzi艂.
呕e ma sw膮 racj臋 istnienia, bo przecie偶
Istotnie ma t臋 racj臋, skoro idzie,
Skoro przechodzi, kr膮偶y. Wi臋c naprawd臋
By膰 to mie膰 racj臋 bytu, uprawnienie,
Legitymacj臋? Ale kto w艂a艣ciwie
Legitymacj臋 wydaje? Sam sobie
Ten, co przechodzi (a wi臋c jest)? Lecz w贸wczas
By艂by zapewne nie艣miertelny. Zreszt膮
Mo偶e naprawd臋 i jest nie艣miertelny,
Anty艣miertelny nawet. Skoro bowiem
Istnieje dzi臋ki temu, 偶e przechodzi,
Ale przechodzi na pewno, istniej膮c,
To przechodzenie jego i istnienie
Wzajemnie s膮 racjami, wi臋c wystarczy,
呕eby raz by艂, a b臋dzie wiecznie. Ot贸偶
To w艂a艣nie g艂贸wnie jest zadziwiaj膮ce.
Bo z drugiej strony daje do poznania,
呕e cho膰 tak niesko艅czenie si臋 utwierdza
Swoim chodzeniem, jednak to chodzenie
Nosi w 艣rodku pewne wygasanie,
I nie jest ono wcale utajone,
Ale w chodzeniu zawarte. Co wi臋cej,
Daje ukradkiem mi do zrozumienia,
呕e to chodzenie jest wieczne dlatego,
Czy te偶 dlatego objawia sw膮 wieczno艣膰.
呕e jest na wyga艣ni臋ciu od pocz膮tku.
To jest od kiedy j臋艂o si臋 utwierdza膰
I nieruchomie膰 jako ch贸d niezbity.
Tu wyja艣nienie: w logicznym porz膮dku -
Raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa-trzy-cztery-
Tkwi pewna s艂abo艣膰, a polega na tym.
呕e powtarzanie, a wi臋c utwierdzenie.
Nie ma wieczno艣ci swej, niesko艅czono艣ci,
Nie艣miertelno艣ci i tak dalej - w ka偶dym
Ze swoich cz艂on贸w zawartej, to znaczy.
呕aden z kawa艂k贸w owego chodzenia
(na przyk艂ad: raz-dwa, albo: raz-dwa) nie jest
Sam niesko艅czony, a wi臋c r贸wnie偶 wszystkie,
Bez wzgl臋du na to, ile by ich zebra膰.
Te偶 niesko艅czone nie s膮. Wi臋c 艣miertelno艣膰
Zawarta jest jak pocisk niezawodny
W ka偶dym kawa艂ku z osobna czy w ka偶dym
Kroku orszaku (na przyk艂ad w tym oto:
raz-dwa, a tak偶e w tym: raz-dwa). tym bardziej
Musi by膰 ona zawarta w ca艂o艣ci,
Kt贸ra si臋 sk艂ada z tych 艣miertelnych cz膮stek,
Co wi臋cej -w tej ca艂o艣ci ta 艣miertelno艣膰
Dopiero jest zawarta niesko艅czenie,
I ta niesko艅czono艣膰 dopiero si臋 wtedy
Objawia w spos贸b wr臋cz nieprzyzwoity,
Kiedy te wszystkie kawa艂ki si臋 zbierze
W ilo艣ci niesko艅czonej. Wtedy w艂a艣nie
Sko艅czono艣膰 staje si臋 o艣lepiaj膮co,
Z jawno艣ci膮 zgo艂a bez granic, sko艅czona -
I to jest w艂a艣nie ta wiadomo艣膰, kt贸r膮
Mi przekazuje orszak, gdy przechodzi,
A przekazuje j膮 swoim tupotem,
Kt贸ry si臋 sk艂ada z takich oto cz臋艣ci:
Raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa-trzy-cztery.
Wi臋c utwierdzaj膮c si臋, zarazem smutno, Lecz nieodparcie, bo z wy偶yn swojego Nie艣miertelnego samo-utwierdzania, Podaje mi na d艂oni, 偶e tak powiem, W艂asny sw贸j zanik, rozpocz臋ty wtedy, Kiedy zacz臋艂o si臋 to pierwsze: raz-dwa (kiedy to by艂o, nie pami臋tam), w艂asne Powrotne od-istnienie, rozp艂ywanie, Unicestwianie, niszczenie, topienie, Tajanie, parowanie, wy-bywanie, Nieobecnienie, przeciw-pojawianie, Zniepami臋tnianie, planimetryzacj臋, Niewys艂owione przechodzenie-poza, Ruch ku niczemu, dziurawo艣膰, nieprawd臋, S艂owem - podaje mi sw贸j brak. Ja przeto W tym brakowaniu zadziwiony stoj膮c I zas艂uchany, kiedy zauwa偶am, 呕e ca艂y poch艂oni臋ty tym orszakiem, Sam si臋 ju偶 sta艂em odbiciem orszaku, Tym samym w艂asne swoje zanikanie I wyga艣ni臋cie spostrzegam. A teraz, Skoro ju偶 s艂abo艣膰 i blado艣膰, i jaka艣 Nie-doro艣ni臋to艣膰, jaka艣 nieodzowna Nie-wybuja艂o艣膰 gorsz膮ca orszaku Staje si臋 moim udzia艂em i ro艣nie, I z ka偶d膮 chwil膮 powi臋ksza si臋 jeszcze (to jest ta s艂abo艣膰 i nie-wybuja艂o艣膰), Rosn膮c doprawdy do niesko艅czono艣ci, To ju偶 przerasta moje si艂y. Bo te偶 Jak bym ja m贸g艂, sko艅czonym b臋d膮c ca艂kiem, Walczy膰 z niesko艅czono艣ci膮 swej s艂abo艣ci? I tak znikomo艣膰 owego orszaku, Kiedy si臋 sta艂a moj膮 znikomo艣ci膮, Osi膮ga wreszcie to, o co chodzi艂o. Bo przecie偶 tylko o to tam chodzi艂o, 呕eby mnie zgn臋bi膰 samo-utwierdzeniem. Orszak mnie mia艂 pokona膰 swoim prawem, Legitymacj膮, niesko艅czonym wreszcie Wzrastaniem swego bycia. A 偶e w ko艅cu Nie tak, ale inaczej mnie wygasi艂 (czyni膮c mnie swoim odbiciem, a potem pajac mi udzia艂 we w艂asnym upadku, Kt贸ry okaza艂 si臋 te偶 bezgraniczny), To przecie偶, tak czy tak, wygasam albo Zostaj臋 wygaszony. Wi臋c na pr贸偶no, Orszak zostanie zwyci臋zc膮, poniewa偶. Poniewa偶 w艂a艣nie zostanie zwyci臋zc膮.
Stenogram
z metafizycznej konferencji prasowej
Demona w Warszawie
dnia 20 grudnia 1963
Przestali艣cie we mnie wierzy膰, oczywi艣cie, wiem o tym. Wiem o tym, a rzecz mi jest oboj臋tna. Wierzycie we mnie czy nie wierzycie, to nie moja sprawa, to wasza sprawa i tylko wasza. Rozumiecie, panowie? Jest mi to oboj臋tne bezgranicznie, najzupe艂niej, albo, je艣li zaciekawi czasem, to tak tylko, jak umys艂 badacza bywa poci膮gni臋ty przez jakie艣 curiosa przyrody. Umys艂, powiadam, bo we wszystkim, co czyni臋, we wszystkim, czego do艣wiadczam, rzecz jest bez znaczenia, bez najmniejszego znaczenia. Nie dra偶ni to mojej pr贸偶no艣ci, 偶e odmawiacie mi istnienia, albowiem nie ma we mnie pr贸偶no艣ci, nie chc臋 przecie wyda膰 si臋 wam lepszym, ni偶 jestem, ani nawet takim jakim jestem, bo chc臋 by膰 czym jestem i wi臋cej nic. Wasza niewiara nie narusza 偶adnego z moich pragnie艅, bo wszystkie moje pragnienia s膮 spe艂nione. Nie zale偶y mi na tym, by moje istnienie by艂o uznane, zale偶y mi na tym, by dzie艂o niszczenia nie os艂ab艂o. Wiara albo niewiara w m贸j byt nie wp艂ywa na rozmiar mojej surowej pracy.
Czasem zastanawiaj膮 mnie przyczyny tej niewiary, ot, tak, zwyczajnie, sprawa zatrzymuje na chwil臋 m贸j wzrok, przygl膮dam si臋 waszemu 偶a艂osnemu sceptycyzmowi, jak wy si臋 przygl膮dacie paj膮kowi 艂a偶膮cemu po 艣cianie. Zastanawia mnie 艂atwo艣膰, z jak膮 porzucili艣cie swoj膮 wiar臋, zastanawia mnie tez, 偶e kiedy niewiara posuwa si臋 naprz贸d, ja pierwszy zawsze padam ofiar膮. 鈥Padam ofiar膮鈥 - to si臋 tak m贸wi, 偶eby co艣 g艂adko wyrazi膰, naprawd臋 nie jestem 偶adn膮 ofiar膮 i nie padam, oczywi艣cie, nie padam. Ale niewiara zaczyna si臋 ode mnie. Naj艂atwiej porzuci膰 diabla. Potem przychodz膮 anio艂y, potem Tr贸jca, potem B贸g. Jak gdyby diabe艂 by艂 najwra偶liwsz膮 cz膮stk膮 waszej wyobra藕ni, naj艣wie偶sz膮 i najmniej utrwalon膮 zdobycz膮, najm艂odsz膮 tkank膮 wiary waszej, a mo偶e po prostu jej warstewk膮 wstydliw膮, niemi艂膮, trudn膮 do wspominania, niech臋tnie pami臋tan膮. Ale偶 widz臋, 偶e ci, co wierz膮, gorliwie wierz膮, z zapa艂em, z furi膮 czasem, i ci nawet diab艂a w swojej wierze pomijaj膮, przestali o nim m贸wi膰, niepewnie wzrok odwracaj膮, gdy ich zagadn膮膰, milcz膮, nie wiedz膮 sami, czy porzucili go ca艂kiem, czy mo偶e jaka艣 jedna kom贸rka ich duszy do艣wiadcza jego obecno艣ci, a je艣li i do艣wiadcza, to coraz s艂abiej, kom贸rka wygasa powoli, obumiera, kurczy si臋, stygnie, diabe艂 opada w niepami臋膰. Niech i tak b臋dzie.
Odwiedzam nieraz ko艣cio艂y, s艂ucham kaza艅, uwa偶nie s艂ucham, bez u艣miechu, spokojnie. Rzadko, coraz rzadziej si臋 zdarza, by kaznodzieja jaki, cho膰by ubogi proboszcz wiejski, pami臋ta艂 o mnie na kazalnicy. Ani na kazalnicy, ani w konfesjonale, ani gdzie indziej. I c贸偶 powiecie? Wstydzi si臋! Tak, wstydzi si臋 najzwyczajniej. Ciemniak, powiedz膮, prostak, w bajki wierzy, nie nad膮偶a za duchem czasu, kt贸ry przecie ko艣cio艂a nie mo偶e omin膮膰. Nie mo偶e? Tak, powiadaj膮 teologowie, pod膮偶a Ko艣ci贸艂 za duchem czasu, wyprzedza nieraz, 艣mia艂o idzie, nowo艣ci si臋 nie boi - ale, dodaj膮, tylko w formie swojej, tylko w j臋zyku, tylko w szacie zewn臋trznej, ale nie w rdzeniu mistycznym, nie w wierze, nie w czci boskiej. Jak偶e to, panowie teologowie? A c贸偶 ze mn膮, je艣li tak wolno si臋 upomnie膰, chocia偶, jak powiadam, rzecz sama w sobie jest mi zgo艂a oboj臋tna. Gdzie偶 wi臋c miejsce upad艂ego anio艂a? Czy偶bym nale偶a艂 tylko do j臋zyka, do niewa偶nej formy zdobniczej, kt贸r膮 z niedzieli na poniedzia艂ek jak krawat mo偶na zmieni膰? Jest偶e szatan jeno figur膮 retoryczn膮, lo膮uendi modus, facon de parter? Jest偶e sposobem pobudzania niemrawej wyobra藕ni wiernych, kt贸ry w ka偶dej chwili mo偶na czym innym zast膮pi膰? Czy tez, panowie, jest on rzeczywisto艣ci膮 pe艂n膮, niezaprzeczaln膮, w tradycji uznan膮, w Pi艣mie ujawnion膮, przez Ko艣ci贸艂 od dw贸ch tysi膮cleci opisan膮, dotykaln膮, dojmuj膮c膮, realn膮? Czemu偶 to unikacie mnie, panowie? Boicie si臋 szyderstw niedowiark贸w, boicie si臋, 偶e was w kabaretach wydrwi膮? Od kiedy偶 to wiara l臋ka si臋 prze艣miewek pogan i heretyk贸w? Na jak膮偶 drog臋 wchodzicie? Je艣li od fundament贸w wiary odst臋powa膰 b臋dziecie z boja藕ni szyderstwa, na czym sko艅czycie? Je艣li diabe艂 dzisiaj, B贸g niechybnie jutro padnie ofiar膮 waszej trwogi. Panowie, dali艣cie si臋 op臋ta膰 ba艂wanowi nowoczesno艣ci, kt贸ra boi si臋 spraw ostatecznych i zataja przed wami sam膮 ich mo偶liwo艣膰. Nie dla swojego po偶ytku m贸wi臋 o tym - c贸偶 mnie! - m贸wi臋 do was i dla was, jakby zapominaj膮c na chwil臋 o w艂asnym powo艂aniu, a nawet o powinno艣ci w艂asnej krzewienia b艂臋du. Nie ja jeden to m贸wi臋. Znajdzie si臋 jeszcze tu i 贸wdzie mnich jaki albo kap艂an, co wielkim g艂osem w rozpaczy upomina si臋 o prawa diab艂a, do wiary przywo艂uje, upadek Ko艣cio艂a pi臋tnuje, przypomina naj艣wi臋tsz膮 tradycj臋. Ale kt贸偶 go s艂ucha? Ale ile偶 ich jest, tych g艂os贸w na pustyni wo艂aj膮cych? Og艂uch艂y Ko艣ci贸艂, na wy艣cigi ze swoim czasem biegn膮cy, chce by膰 nowoczesny, post臋powy, higieniczny, funkcjonalny, sprawny, wy膰wiczony, dziarski, zmotoryzowany, zradiofonizowany, naukowy, czysty, energiczny. Gdyby偶 mi zale偶a艂o prawdziwie na waszych losach, panowie, o jak偶ebym umia艂 pokaza膰 wam wasz膮 n臋dz臋, wasze politowania godne zmagania, by sprosta膰 czasom, kt贸re i tak o tysi膮c mil naprz贸d zawsze was wyprzedz膮. Sport, telewizja, ekran filmowy, banki, prasa, wybory, urbanizacja, przemys艂 - i wy chcecie ow艂adn膮膰 tym 艣wiatem? C贸偶 m贸wi臋 - ow艂adn膮膰! - wy chcecie mu si臋 przypodoba膰? W tym to 艣wiecie chcecie by膰 nowocze艣ni, zerwa膰 z bajkami鈥, kroczy膰 na czele ludzko艣ci wch艂aniaj膮cej py艂 atomowy w p艂uca ju偶 poczernia艂e od papieros贸w i spalin? Czeg贸偶 si臋 wyrzec musicie, 偶eby w tym 艣wiecie zdoby膰 uznanie? Diab艂a? Po prostu diab艂a? I wydaje si臋 wam, 偶e na tym si臋 sko艅czy ust臋pstwo? Panowie! Przestali艣cie si臋 ba膰 niewiary, przestali艣cie si臋 ba膰 herezji, nie trwo偶y was diabe艂, a wi臋c B贸g was nie trwo偶y, jednego si臋 tylko boicie - by was kto zacofa艅cami nie nazwa艂, nie zel偶y艂 艣redniowieczem, nie wy艣mia艂 pogardliwie waszej nie-nowoczesno艣ci, nie dowi贸d艂, 偶e艣cie niehigieniczni, nienowocze艣ni, nie-wysportowani, nienaukowi, niebogaci, nieuprzemys艂owieni. Tego, tego jednego si臋 boicie, na odparcie tego jednego zarzutu szykujecie gor膮czkowo swoje drukarnie, swoje banki, swoje partie polityczne, swoje corbusierowskie kaplice, swoje abstrakcyjne witra偶e. Oczywi艣cie, nie ja trac臋 na waszym upadku. Upadajcie, prosz臋, nie ja padam z wami, to wy padacie. W marnej nadziei, 偶e zdo艂acie pochlebstwem i nadskakiwaniem zwabi膰 niedowiark贸w, sami ju偶 gotowi艣cie ca艂e ich niedowiarstwo przyj膮膰, zaprze膰 si臋 wszystkiego, czym 偶yli艣cie dot膮d, i w g艂upocie swojej mniemacie, 偶e przechowali艣cie wiar臋 nieodmienn膮 w tre艣ci i nadali jej tylko 鈥kszta艂t鈥 nowoczesny. A diabe艂 pierwszy pada na o艂tarzu, zawsze pierwszy.
Rzecz to uwagi godna, ale i 艣miechu, 偶e tylko z ust bezbo偶nik贸w s艂ysz臋 czasami swoje imi臋, kt贸re bez za偶enowania wszak偶e wypowiadaj膮, bo nie przyznaj膮 si臋 do tradycji, kt贸ra z imieniem tym wi膮偶e realno艣膰 jak膮. W艣r贸d kukie艂 jarmarcznych jeszcze 鈥diabe艂ek鈥 na 艣miech dzieci bywa pokazywany, a je艣li w teatrze, je艣li w ksi膮偶ce, to ani chybi bezbo偶niczej. Ale w ko艣ciele, ale na kazalnicy? Stare obrazy ze 艣wi膮ty艅 wynosz膮, 偶eby diab艂em nie straszy膰. 鈥濶owoczesne wychowanie鈥, powiadaj膮, tego wymaga. Z wszystkimi, panowie, zawarli艣cie pakt, byle kroku dotrzyma膰 swoim szydercom, z wszystkim si臋 godzicie opr贸cz jednej wiary waszej, opr贸cz tradycji. Szcz膮tki zostawili艣cie z diab艂a, przekle艅stwo bez tre艣ci, zabawk臋 jase艂kow膮 albo wstydliw膮 smug臋 porzuconego mitu, kt贸rej najpr臋dzej trzeba si臋 pozby膰, m臋cz膮cy 艣lad dawno minionego czasu, grat pradziadka w nowoczesnym mieszkaniu - higienicznym i funkcjonalnym. Nazywacie si臋 chrze艣cijanami? Chrze艣cijanami bez diab艂a? Niechaj b臋dzie, nie moja sprawa, nie moja sprawa.
Wol膮 ju偶 wasz膮 niewiar臋, panowie bezbo偶nicy, nie ma w niej udawania, me ma wstydu ani skr臋powania. Nie stawiacie sobie pyta艅 o diab艂a, nie staracie si臋 go pozby膰, bo nie macie si臋 czego pozbywa膰. Przynajmniej tak wam si臋 zdaje. Zostawili艣cie sobie diab艂a do naukowych rozpraw, opisali艣cie go, jak trzeba, w waszej historii, w waszej socjologii, w psychologii albo religioznawstwie, albo psychoanalizie, albo w powie艣ci, albo w dramacie o czarownicach. Za艂atwili艣cie spraw臋, nieprawda偶? Za艂atwili艣cie spraw臋? Co? Za艂atwili艣cie spraw臋? Wydaje si臋 wam, 偶e sko艅czyli艣cie porachunki ze 鈥艣wiatem chtonicznym鈥; jednej rzeczy przynajmniej nauczyli艣cie si臋 od chrze艣cijan: ustawicznego pot臋piania tego, co si臋 kiedy艣 zwa艂o 鈥herezj膮 manichejsk膮鈥. Wysuszy艂 wam m贸zgi chrze艣cija艅ski optymizm, g艂owy macie teraz sterylne jak wata operacyjna. Z艂o nie jest realno艣ci膮, powiadacie, z艂o jest nieszcz臋艣ciem, przypad艂o艣ci膮 艣wiata, czym艣, co si臋 przydarza, oczywi艣cie, ale przydarza si臋 po prostu, jak przydarzaj膮 si臋 czasem dwug艂owe ciel臋ta, nie ma w tym musu 偶adnego, dalsza regulacja 偶ycia przywr贸ci mu jego spontaniczn膮 harmoni臋, z艂o si臋 zwalcza codziennie i mo偶na zwalcza膰 nieograniczenie. S艂owo 鈥z艂o鈥 pasuje tylko do pojedynczych przypadk贸w, dlatego nosi w waszej mowie odcie艅 patetyczny, eksplozywny, na艂adowane jest wasz膮 trosk膮, waszym pragnieniem, zadum膮, ufno艣ci膮 w przysz艂o艣膰.
Ale to nieprawda, panowie. S艂owo 鈥z艂o鈥 nie zawiera w sobie nic patetycznego, 偶adnej grozy ani wznios艂o艣ci, jest rzeczowe i osch艂e, wskazuje dok艂adnie na rzecz, o kt贸r膮 chodzi, zwyczajnie, tak samo, jak s艂owo 鈥kamie艅鈥 i s艂owo 鈥瀋hmura鈥; jest dopasowane 艣ci艣le do przedmiotu, trafia w swoj膮 realno艣膰 nieomylnie, jest precyzyjne, bez polotu. Z艂o jest rzecz膮, zwyczajnie, jak rzecz.
Nie, wy o tym nie chcecie wiedzie膰. W obliczu wszystkich spustosze艅, do ko艅ca 艣wiata b臋dziecie sobie powtarza膰 z maniackim uporem: tak jest, tak si臋 sta艂o, po prostu tak si臋 sta艂o, a mo偶e si臋 sta膰 inaczej; z艂o jest zdarzeniem, zachodzi przypadkiem tu i 贸wdzie, a gdy mu si臋 sprzeciwi膰 z dostateczn膮 energi膮 鈥 nie zachodzi. Koniec 艣wiata zastanie was pogr膮偶onych w pewno艣ci, 偶e koniec 艣wiata jest przypadkiem. Nie wierzycie w diab艂a.
Na widok niepotrzebnego nikomu okrucie艅stwa, na widok bezradosnego niszczenia bez celu 鈥 nie przychodzi wam diabe艂 na my艣l. Macie wszystkie t艂umaczenia i pod r臋k膮 tyle nazw, ile trzeba do za艂atwienia ka偶dej wersji problemu. Macie swojego Freuda, 偶eby m贸wi膰 o pop臋dzie agresywnym i o instynkcie 艣mierci, macie swojego Jaspersa, 偶eby wam opowiada艂 o pasji nocy, w kt贸rej cz艂owiek usi艂uje gwa艂tem jakby wydrze膰 b贸stwu jego sekrety, macie swojego Nietzschego. macie swoich psycholog贸w od 鈥瀢oli mocy鈥. Potraficie rzecz zatai膰 s艂owami pod pozorem jej ods艂oni臋cia.
Ale czy potraficie to zatajenie wasze ostatecznym uczyni膰? Przeszukajcie uwa偶nie sumienia, wy chrze艣cijanie, my艣l臋, i wy, bezbo偶nicy, podkopcie nieco t臋 wystrzy偶on膮 trawk臋 waszej mowy uczonej, waszej metafizyki i waszej psychologii, odgarnijcie ziemi臋, wr贸膰cie do siebie, przywr贸膰cie na chwil臋 s艂owu jego pierwotny cel, jego surowy i nie-patetyczny ruch, zatrzymajcie si臋 w dos艂owno艣ci utraconej. Postarajcie si臋 skupi膰 bodaj na moment przed widokiem najbardziej codziennym, powszednim, a zniekszta艂conym w waszych oczach przez krzywe szkie艂ko mowy filozoficznej. To wystarczy. Zobaczycie mnie. Zobaczycie mnie bez zdumienia i wyda si臋 wam, 偶e znali艣cie mnie zawsze, na przek贸r waszym doktrynom, uka偶e si臋 wam twarz znajoma, spowszednia艂a, a przecie偶 po raz pierwszy prawdziwie widziana. Obejmie was swojski i ch艂odny podmuch si艂y, o kt贸rej nie chcecie pami臋ta膰, chocia偶 na dnie waszego m贸zgu zag艂uszona metafizycznym jazgotem, spychana w nico艣膰 i zadeptana, tli si臋 przecie偶 niezniszczalna o niej wiedza.
Si艂a niszczycielska, kt贸ra niczego innego nie pragnie opr贸cz samego niszczenia. Spotykacie j膮 wsz臋dzie i do艣wiadczacie codziennie jej obecno艣ci 鈥 w waszych pora偶kach i b艂臋dach, w okrucie艅stwie i 艣mierci, w osamotnieniach i w niespe艂nionym pragnieniu. Spotykacie j膮 twarz膮 w twarz, najbardziej obecn膮 - nie tam, gdzie jest niszczycielstwo rozumne, gdzie okrucie艅stwo i z艂o s膮 tylko narz臋dziem, ale tam w艂a艣nie, gdzie same dla siebie s膮 celem.
Kiedy z艂o ma racj臋 - kiedy powstaje z 偶膮dzy mi艂osnej, z l臋ku, z pragnienia bogactw, z pychy, z pr贸偶no艣ci nawet czy z zemsty - m贸j udzia艂 w nim jest niewielki. Z艂o jest usprawiedliwione, racjonalne, chce tylko osi膮gn膮膰 cel, po kt贸ry si臋gni臋to by bez niego, gdyby be偶 niego by艂 osi膮galny. Sama nami臋tno艣膰, sama 偶膮dza czy strach nie od diab艂a pochodz膮, a z艂o, kt贸re s艂u偶y ich zaspokojeniu, s艂u偶y tylko jako narz臋dzie konieczne.
Tam dopiero w pe艂ni objawia si臋 szatan, gdzie niszczenie nie ma poza sob膮 innego celu, okrucie艅stwo dla okrucie艅stwa si臋 spe艂nia, upokorzenie dla upokorzenia, 艣mier膰 dla 艣mierci, cierpienie bez celu - albo gdzie cel jest tylko wt贸rnie przybran膮 mask膮 racjonalizuj膮c膮 g艂贸d niszczycielski. Tam dopiero, cho膰by w nieznacznej pora偶ce bytu, objawia si臋 wam lodowata przemoc, kt贸rej nie potraficie do niczego sprowadzi膰, niczym wyt艂umaczy膰, niczym usprawiedliwi膰. Ona jest, bo jest, bo jest rzecz膮 jak rzecz. To wam dostrzec najtrudniej. Wszelkiemu z艂u, kt贸re ma racje, mo偶ecie jego racje odbiera膰, mo偶ecie 艣wiat inaczej urz膮dza膰. Ale z艂a, kt贸re samo dla siebie jest racj膮 jako z艂o w艂a艣nie - tego z艂a nie potraficie pozbawi膰 偶ywotno艣ci. Daremnie je sprowadza膰 do przejawu tej lub owej si艂y, kt贸ra 鈥瀞ama w sobie鈥 mia艂aby by膰 nieszkodliwa czy dobra, czy ku dobru daj膮ca si臋 pokierowa膰, czy te偶 by艂aby zwichni臋ciem przypadkowym, odchyleniem, aberracj膮, monstrualno艣ci膮 鈥 niekorzystnym przejawem racjonalnego urz膮dzenia w niew艂a艣ciwych warunkach dzia艂aj膮cego. Diabe艂 nie podlega reformie. Diabe艂 nie mo偶e by膰 wyja艣niony, jest dany razem z istnieniem waszym, jest rzecz膮, jest tym, kt贸ry jest. Mo偶e si臋 to wyda膰 dziwaczne, 偶e w 艣wiecie, z kt贸rego tak uporczywie usi艂ujecie wy艂owi膰 (偶e nie powiem: narzuci膰 mu) porz膮dek utajony w amalgamacie przypadkowych wydarze艅, z艂o objawia si臋 wam nadal jako rodzaj faktu albo nieregularno艣ci 鈥 a w ka偶dym fakcie nieodmiennie nieregulamo艣膰 jest zawarta 鈥 偶e odmawiacie mu natury rzeczowej i koniecznej, a wobec tego, miast w艂膮czy膰 go w sw贸j wizerunek ziemskich realno艣ci, odnosicie si臋 do niego z konkretno艣ci膮 estet贸w. Zapewne zreszt膮 nie jest to dziwne, macie powody do owej maskarady, kt贸ra uwalnia was od demona i sprawia tym samym, 偶e wasza energia praktyczna nie znajduje zahamowa艅, jakie musia艂oby jej narzuci膰 przekonanie o pewnych fundamentalnych granicach jej skuteczno艣ci. W ten spos贸b wiedza wasza o 艣wiecie i nadzieja na mo偶liwo艣ci zastosowania owej wiedzy w naprawie 艣wiata mog膮 posuwa膰 si臋 naprz贸d pan passu, w upartym urojeniu, kt贸re pozwala wam z艂o traktowa膰 jako malej膮ce szczeliny faktu wewn膮trz esencjalnie przez dobro porz膮dkowanego 艣wiata.
Ale do艣膰 o tym. Postanowi艂em, 偶e nie b臋d臋 zapuszcza膰 si臋 w obszary metafizyczne, gdzie i tak 偶adn膮 miar膮 nie zdo艂am przezwyci臋偶y膰 waszych chimerycznych przes膮d贸w; tymczasem to i owo niepotrzebnie mi si臋 wymkn臋艂o. Ko艅cz臋 zatem i oczekuj臋 pyta艅, podkre艣laj膮c jeszcze, 偶e wbrew powszechnemu mniemaniu diabe艂 nie dysponuje w 偶adnym stopniu zmys艂em humoru; nie ma on tak偶e inteligencji, je艣li przez inteligencj臋 rozumie膰 stopniowaln膮 umiej臋tno艣膰 sprawnego wy艂awiania ze 艣wiata i porz膮dkowania pewnych jego jako艣ci aktualnie interesuj膮cych - jasne jest bowiem, 偶e nie jest mi potrzebne porz膮dkowanie czegokolwiek i 偶e nie mog臋 mie膰 jako艣ci daj膮cych si臋 stopniowa膰, podobnie jak kamie艅 nie mo偶e by膰 mniej albo bardziej kamienny.
Powt贸rz臋 pytanie pierwsze: skoro demon nale偶y do natury bytu, czy histori臋 upadku anio艂贸w uzna膰 nale偶y za legend臋 i s膮dzi膰 raczej, 偶e rzekomy anio艂 upad艂y jest w rzeczywisto艣ci wsp贸艂-odwiecznym rywalem Boga?
Odpowiadam natychmiast: nie. Historia upadku anio艂贸w jest bezwzgl臋dnie autentyczna, z czego jednak nie nale偶y wnosi膰, 偶e z艂o ma charakter faktu i nie jest strukturaln膮 w艂asno艣ci膮 bytu. Wystarczy艂oby, aby to sobie uprzytomni膰, zwr贸ci膰 uwag臋 na absolutn膮 nieodwracalno艣膰 owego faktu - nie w tym znaczeniu, w jakim ka偶dy fakt zasz艂y jest nieodwracalny, ale w tym, 偶e fakt 贸w, skoro raz zaszed艂, wprowadzi艂 now膮 i nieodmienn膮 struktur臋 艣wiata, wewn膮trz kt贸rej z艂o stanowi czynnik integralny i konstytutywny. Gdyby jednak na tym poprzesta膰, nale偶a艂oby sadzi膰 偶e z艂o wprawdzie jest obecne w 艣wiecie w spos贸b strukturalny, ale samo pochodzenie jego jest czysto faktyczne i przypadkowe. Atoli tak nie jest. 贸w fakt upadku, ogl膮dany z perspektywy p贸藕niejszej, nie mo偶e by膰 niczym innym, jak dokonan膮 w czasie manifestacj膮 czy aktualizacj膮 pewnej potencji bytu bezwzgl臋dnie trwa艂ej i odwiecznej, chocia偶 przez czas jaki艣, by膰 mo偶e, utajonej dla niekt贸rych. M贸wi膮c 鈥瀗iekt贸rych鈥 nie mam na my艣li, rzecz jasna, Boga, dla kt贸rego sprawa musia艂a by膰 jasna od pocz膮tku.
Przechodz臋 do pytania drugiego: czy jako sk艂adnik strukturalny bytu demon akceptuje swoj膮 pozycj臋 w porz膮dku 艣wiata?
艁atwo mi odpowiedzie膰 na to pytanie, nie jestem wszak偶e pewien, czy sens mojej odpowiedzi potraficie r贸wnie 艂atwo uchwyci膰. Albowiem do natury koniecznej demona nale偶y jednocze艣nie i w spos贸b r贸wnie stanowczy, r贸wnie bezwzgl臋dny - akceptacja swojego miejsca i sprzeciw wobec niego. Demon pragnie z艂a, a wi臋c niszczycielsk膮 swoj膮 prac臋 pragnie prowadzi膰 nadal, nie chce odmiany swego umiejscowienia w 艂adzie albo bez艂adzie 艣wiata, a raczej swojego umiejscowienia jako negacji 艂adu wewn膮trz 艂adu. Tym samym godzi si臋 by膰, czym jest. Jednocze艣nie, w艂a艣nie dlatego, 偶e jest tym, czym jest, jest zaprzeczeniem tego偶 porz膮dku, kt贸ry wyznacza mu miejsce jako swojemu negatywnemu sk艂adnikowi. 呕yj膮c z negacji 艂adu, 偶yje tym samym z tego偶 艂adu, kt贸remu przeczy, a kt贸ry, ze swej strony, jest wsp贸艂okre艣lony w swoim istnieniu przez obecno艣膰 owej si艂y negatywnej, jak膮 jest demon. 艢wiat, w kt贸rym dzie艂o demona dokona艂oby si臋 w spos贸b ostateczny, by艂by 艣wiatem bez demona, a wi臋c by艂by demona zaprzeczeniem, jednak偶e demon nie mo偶e r贸wnie偶 istnie膰 inaczej, jak w ruchu, kt贸rego orientacyjnym motywem jest spe艂nienie niszczycielskiego dzie艂a w spos贸b ostateczny. Poniewa偶 tedy sam g艂贸d destrukcyjny tworzy demona, zaspokajanie owego g艂odu wymaga obecno艣ci niszczonego 艂adu, wymaga tedy pewnego zr贸wnowa偶enia obu form bytu sk艂adaj膮cych si臋 na 艣wiat; ot贸偶 mc nie jest mi r贸wnie nienawistne, jak zr贸wnowa偶enie. Trzeba zatem uzna膰, 偶e demon nie jest podmiotem g艂odnym destrukcji, ale samym g艂odem, albowiem podmiot g艂odny mo偶e osi膮gn膮膰 zaspokojenie, ale dla samego g艂odu zaspokojenie podmiotu oznacza wyga艣ni臋cie. W tym sensie istotnie demon uwiesi艂 swoj膮 obecno艣膰 na pewnej szali, kt贸rej nadaje stan r贸wnowagi w stosunku do innej, d膮偶膮c zarazem do naruszenia tej r贸wnowagi w niemo偶liwym i sprzecznym pragnieniu pozostania sob膮 po zniszczeniu swego antagonisty. Tak nale偶y rozumie膰 s艂awny zwrot Goethego - ein Teil von jener Kraft etc. 鈥 kt贸ry wskazuje na nieuchronn膮 sprzeczno艣膰 zawart膮 w samej egzystencji demona, nie za艣, jak t艂umacz膮 p艂ascy katecheci, na to, 偶e z boskiego zarz膮dzenia jakoby dzie艂a demona tak czy inaczej obracaj膮 si臋 w przeciwie艅stwo jego zamiaru, to jest buduj膮 miast niszczy膰. Jednak偶e t臋 sam膮 sprzeczno艣膰, dodam, mo偶na wykry膰 w Bogu, je艣li potraktowa膰 go jako byt, kt贸ry jest wsp贸艂pierwotny wobec demona, nie za艣 jako stw贸rc臋 absolutnego; przy uznaniu tej wsp贸艂pierwotno艣ci jest wszystko jedno, czy potraktujemy demona jako negacj臋 艂adu, czy raczej 艂ad jako negacj臋 demona, albo negacj臋 negacji, a wtedy sprzeczno艣膰, o kt贸rej m贸wi艂em, staje si臋 automatycznie sprzeczno艣ci膮 Boga. Jednak偶e rozumiem pewne obiekcje przeciwko takiej interpretacji i nie b臋d臋 si臋 wdawa艂 w t臋 spraw臋, kt贸rej rozwa偶enie bli偶sze zmusi艂oby mnie do szczeg贸艂owego namys艂u nad sam膮 natur膮 tw贸rczo艣ci boskiej i nad jej negatywnym w istocie charakterem.
Przechodz臋 tedy do pytania trzeciego, kt贸re jest zreszt膮 tylko fragmentem poprzedniego: czy jest to nieodwo艂alnie pewne, 偶e demon nie mo偶e by膰 zbawiony?
Zdaje mi si臋, 偶e rozumiem intencj臋 pytaj膮cego. Post臋powanie Boga wobec upad艂ych anio艂贸w mo偶e w istocie wyda膰 si臋 ra偶膮co niesprawiedliwe, skoro przyr贸wna膰 je do jego post臋powania wobec ludzi. Anio艂y bowiem 鈥 co zreszt膮 jest faktem nigdy nie budz膮cym w膮tpliwo艣ci w艣r贸d angelolog贸w - uzna膰 nale偶y za twory doskonalsze od cz艂owieka, ju偶 cho膰by z uwagi na zasadnicz膮 nieobecno艣膰 substancji zniszczalnych w ich budowie; rzecz jest ewidentna. Dlaczeg贸偶 tedy B贸g zbawi艂 ludzi kosztem cierpie艅 i 艣mierci w艂asnego syna, a nie uczyni艂 tego samego w stosunku do upad艂ych anio艂贸w, kt贸re w艂a艣nie tak znacznie przewy偶szaj膮 ludzi doskona艂o艣ci膮 i zas艂uguj膮 - jak mniema膰 nale偶y - o wiele bardziej na wyci膮gni臋t膮 r臋k臋? Powiem od razu, 偶e przyczyn膮 nie mo偶e by膰 wi臋kszy ci臋偶ar wykroczenia anio艂贸w, albowiem w obu wypadkach grzech polega艂 na niepos艂usze艅stwie, kt贸re z punktu widzenia Boga jest zawsze tak samo grzeszne, bez wzgl臋du na okoliczno艣ci i na rozmiar skutk贸w, i zawsze tak samo wobec niego obel偶ywe. Corruptio optimi pessima? To tylko porzekad艂o, kt贸re nie ma mocy argumentacyjnej i kt贸re zreszt膮, gdyby by艂o prawdziwe, nie mog艂oby nic wyt艂umaczy膰, skoro, powtarzam, niepos艂usze艅stwo jako grzech nie podlega stopniowaniu i zawsze, co wi臋cej, jest tak samo win膮 niesko艅czon膮. A wi臋c? Odpowied藕 mo偶e by膰 tylko jedna: B贸g nie zbawi艂 demona, poniewa偶 nie byt w stanie tego uczyni膰. Jako偶 rzecz膮 jest oczywist膮, skoro pomy艣li si臋 nad natur膮 bosk膮, 偶e B贸g musi pragn膮膰 zbawienia demon贸w, to znaczy zniszczenia ich jako demon贸w po prostu. Je艣li pragnienie jego jest bezskuteczne i ja艂owe to dlatego w艂a艣nie, 偶e upadek anio艂贸w nie by艂 faktem, nie by艂 przypadkiem, ale ujawnieniem si臋 koniecznej struktury 艣wiata, jego skutki tedy s膮 nieodwracalne, bo za艂o偶one w naturze bytu. Niemo偶liwo艣膰 zbawienia demon贸w jest najsilniejszym argumentem na rzecz wspomnianej tezy, kt贸ra interpretuje upadek anio艂贸w jako aktualizacj臋 pewnej jako艣ci bytu niezbywalnej i wobec Boga wsp贸艂odwiecznej. My艣l臋 - argumentem, kt贸ry z waszego punktu widzenia mo偶e mie膰 warto艣膰.
S艂ysz臋, w zwi膮zku z tym, pytanie czwarte: czy wobec tego nale偶y s膮dzi膰, 偶e fundamentalna struktura bytu nie jest rezultatem swobodnej decyzji Boga, ale 偶e on sam uwik艂any jest w pewien uk艂ad niezale偶ny od jego woli?
Odpowiem: tak, tak w艂a艣nie nale偶y przypuszcza膰.
Pytanie pi膮te: By艂y偶by tedy nieprawdziwe nasze katechizmy, kt贸re pouczaj膮, 偶e B贸g jest stw贸rc膮 ostatecznym?
Odpowiadam: nie widz臋 potrzeby rewidowania waszych katechizm贸w. S膮 prawdziwe przy pewnej interpretacji, mianowicie przy za艂o偶eniu, 偶e tw贸rczo艣膰 Boga obejmuje ca艂o艣膰 艣wiata zjawiskowego pozytywnego, a wi臋c og贸艂 poszczeg贸lnych jestestw od niego r贸偶nych. Co do samego Bytu, kt贸ry nie jest to偶samy z tym og贸艂em jestestw poszczeg贸lnych i wykracza poza przeciwie艅stwo dobra i z艂a, katechizmy wasze nie wypowiadaj膮 si臋 wyra藕nie, w moim przekonaniu. Nie widz臋 jednak potrzeby wprowadzania do nich zastrze偶e艅 ograniczaj膮cych, poniewa偶 kwestia Bytu jako takiego nie powinna w og贸le wchodzi膰 w sk艂ad waszych zainteresowa艅, jako 偶e wykracza poza 艣wiat zjawiskowy 鈥 jedyny obszar pyta艅 nadaj膮cych si臋 do dobrego sformu艂owania w waszych j臋zykach. Pora偶ki Parmenidesa, Hegla i Heideggera s膮 pod tym wzgl臋dem pouczaj膮ce.
Pytanie sz贸ste: Czy jednak sprawa ta dla samego demona jest jasna, je艣li nawet nie mo偶e by艣 jasna dla ludzi, czy wi臋c wsp贸艂obecno艣膰 ekwipolentna 艂adu i jego negacji, je艣li zak艂ada Byt, kt贸ry oba te sk艂adniki przekracza i oba wyprzedza, czy wi臋c wsp贸艂obecno艣膰 ta jest w swojej relatywno艣ci dla demona uchwytna? Innymi s艂owy: czy i do jakiego stopnia Byt nie-relatywny jest demonowi dost臋pny?
Odpowiem: jest dost臋pny tylko jako intelektualna nieuchronno艣膰, mniej wi臋cej jako idea w sensie kaniowskim, jako realno艣膰 czysto graniczna pozytywnego wysi艂ku umys艂owego. Pozytywne jej ogarni臋cie nie jest dla demona mo偶liwe - podobnie, przypuszczam, jak dla Boga. Demon wie bardzo wiele, nie jest jednak wszechwiedz膮cy; i to znacie z go. Wola艂bym, aby nie zadawano mi wi臋cej pyta艅 w tej sprawie.
Pytanie si贸dme uwa偶am za dziecinne, jednak odpowiem zwi臋藕le. Brzmi ono tak: czy demon mo偶e cuda czyni膰?
Pytanie to uprzytomni艂o mi, jak 藕le jeste艣cie, panowie zorientowani w sposobach dzia艂ania demona. Demon dzia艂a poprzez zachowania ludzkie, a nie zaskakuj膮ce efekty przyrodnicze, monstrualno艣ci czy sztuczki. Takie rzeczy s膮 okazj膮 do zabawy, ale demon nie jest zabawny. Mo偶e on, oczywi艣cie, jak hipotetyczny demon Descartes'a stworzy膰 iluzoryczn膮 oczywisto艣膰 i nierealnym w istocie faktom nada膰 ci臋偶ar realno艣ci niew膮tpliwej, mo偶e te偶, jak hipotetyczny demon Maxwella, zrealizowa膰 efektywnie pewien stan najoczywi艣ciej nierealny, bo nies艂ychanie ma艂o prawdopodobny. Mo偶e to uczyni膰 o tyle, o ile celem tego dzia艂ania jest b艂膮d, pora偶ka rozumu. Jednak偶e b艂膮d powsta艂y przez akceptacj臋 oczywisto艣ci jawnej nie jest zgodny z naczeln膮 orientacj膮 mojej pracy; b艂膮d taki nie zawstydza bowiem nikogo i r贸wnie偶 wtedy, gdy zostanie uznany za b艂膮d, akceptuje si臋 nadal jego naturalny i nieuchronny niejako charakter. Nikt wszak偶e nie wy艣miewa pokole艅 przed-kopernikowskich z tej racji, i偶 wierzy艂y w nieruchomo艣膰 ziemi, ich spontaniczna i naturalna wiara jest raczej dla was tylko t艂em, na kt贸rym dopiero rysuje si臋 w pe艂nej glorii geniusz Kopernika. Je艣li b艂膮d jest celem demona, to b艂膮d ha艅bi膮cy, b艂膮d nikczemny, b艂膮d, kt贸rego si臋 wstydzi膰 trzeba, innymi s艂owy, b艂膮d 鈥 uwa偶ajcie dobrze 鈥 zawiniony przez ludzi, a przynajmniej taki, i偶 ludzie zmuszeni s膮 uzna膰, 偶e przez nich jest zawiniony i 偶e zaznacza ich pi臋tnem wstydu. Czarodziejskie sztuczki lub 艂udzenie myl膮cymi oczywisto艣ciami nie nale偶膮 do 艣rodk贸w istotnych w pracy demona. Jest to, powiedzia艂em ju偶, praca osch艂a i bez polotu, bez sk艂adnik贸w ludycznych, bez humoru i bez tego, co ludzi zaciekawia. Niszczycielstwo demona ogamia obszary, za kt贸re ludzie s膮 odpowiedzialni, z艂o tedy, kt贸re sprawia, musi ludzi ha艅b膮 smaga膰, aby osi膮gn臋艂o sw贸j cel. Z jednym wyj膮tkiem. Tym wyj膮tkiem jest 艣mier膰 鈥 nie poszczeg贸lny fakt 艣mierci, ale generalny fakt jej nieuchronno艣ci.
I wreszcie pytanie 贸sme: Skoro, jak wysz艂o na jaw, demon nie jest wszechwiedz膮cy, czy mo偶ebne jest, by sam b艂膮d pope艂ni艂, a wobec tego, by na przyk艂ad okaza艂o si臋 prawd膮 co艣, co przez niego si臋 wkrada do 艣wiata jako b艂膮d ha艅bi膮cy?
Odpowiadam: nie jest to mo偶ebne, bo m膮dro艣膰 demona jest na tyle wielka, i偶 zna doskonale w艂asne granice, odmawia tedy prawomocno艣ci pytaniom, kt贸re poza te granice wykraczaj膮. Tym r贸wnie偶 r贸偶ni si臋 diabe艂 od ludzi.
Zadano mi teraz pytanie dziewi膮te: jednak偶e zna膰 doskonale granice, to ju偶 je poznaniem przekroczy膰, dotkn膮膰 granicy, to dotkna膰 tego, co si臋 poza granic膮 znajduje. A je艣li wiedza demona ma naprawd臋 granice, to nie jest mo偶liwe, by byt on wolny od b艂臋du w stawianiu pyta艅, a wi臋c i w odpowiedziach. Tym samym nie mo偶na uzna膰 偶adnych z jego oznajmie艅 za autorytatywne, w szczeg贸lno艣ci r贸wnie偶 oznajmienia co do jego w艂asnego istnienia.
Odpowiadam, 偶e nie jest to 偶adne pytanie, ale 艣mieszna pr贸ba dyskusji. Demon nie wdaje si臋 jednak w dysputy z lud藕mi. Jego istnienie nie wymaga racji ani dowodu, poniewa偶 nie ma natury faktu. Je偶eli ludzie interpretuj膮 jego istnienie inaczej, je艣li na przyk艂ad przypisuj膮 mu czysto kazuistyczny charakter, jest to tylko jedna z wielu postaci ich b艂臋du. Powiedzia艂em ju偶 jednak, 偶e najmniej mi mo偶e zale偶e膰 na tym, aby wierzono w moje istnienie. Ju偶 przed paroma wiekami zauwa偶yli teologowie, 偶e wsp贸lnik贸w diab艂a naj艂atwiej po tym pozna膰, i偶 przecz膮 istnieniu diab艂a. Jest ziarno prawdy w tym powiedzeniu, nieco przesadnym. W istocie bowiem, wracaj膮c do pocz膮tku mojego o艣wiadczenia, niewiara wasza nie tylko nie hamuje mojej pracy, ale sprzyja jej raczej, nale偶y, jako b艂膮d ha艅bi膮cy, do efekt贸w owego upadku, w jaki stacza si臋 tradycja, odzierana powoli z resztek spustoszonego majestatu. Widok ten niesie dobr膮 nowin臋, dobr膮 nowin臋 demona. R贸wnie偶 dlatego wydaje mi si臋 korzystne, aby tre艣膰 tego, co powiedzia艂em, a tak偶e sam fakt mojej deklaracji dzisiejszej zatar艂y si臋 bezpowrotnie w waszej pami臋ci, aby tedy za zmy艣lenie i majak senny poczytane zosta艂o to wszystko, czego 艣wiadkami byli艣cie, panowie, przed chwil膮 i co oto razem z t膮 chwil膮 opada w niepami臋膰 ostateczn膮.
Rozmowa z diab艂em doktora Lutra w Wartburgu 1521
I czeg贸偶 ty chcesz, 艣winio parszywa? Po co艣 przyszed艂? Straszy膰? Nie boj臋 si臋 ciebie, tyle mnie obchodzisz, co krowie 艂ajno na gumnie u ksi臋cia A mo偶e chcesz kusi膰, co? Do grzechu nam贸wi膰, spro艣no艣ci do ucha szepta膰, natur臋 po偶膮dliw膮 podnieci膰, co? Tak by艣 mnie chcia艂 urobi膰, 偶ebym pacho艂ka po pysku pra艂, jak wieprz si臋 spi艂, dziewk臋 folwarczn膮 przymusi艂, i co jeszcze? No, a jak zrobi臋 to wszystko? Pewnie my艣lisz, 偶e ju偶 mnie masz w kosmatych 艂apach, 偶e ju偶 艂a艅cuch na szyj臋 i na dno! Ej偶e, co艣 za szybko, ty nie jastrz膮b, ja nie kurcz臋. Grzeszy膰 bez ciebie potrafi臋, wszystko, co zechc臋, zrobi臋 bez twojego kuszenia, bestio plugawa, a tak! b臋d臋 bez ciebie grzeszy膰 i co mi zrobisz? Nasz Pan na takie grzechy nawet r臋k膮 machn膮膰 nie chce. O, jakby艣 mnie tak do rozpaczy przymusi艂, w Boga zw膮tpi膰 kaza艂, strachem nape艂ni艂, wstyd zada艂 -owszem, przyznaj臋, wtedy twoja wygrana, masz mnie jak kotlet na talerzu. Ale spr贸buj, spr贸buj tylko, krecie, mnie, doktora Lutra, Marcina Lutra, spr贸buj mnie tak urobi膰, 偶ebym w rozpacz wpad艂 albo w strach, albo zawstydzenie. B贸g mocna twierdza. Jazem si臋 schowa艂 w tej twierdzy i siedz臋 spokojnie, r贸b, co chcesz, a takie tam grzechy? 艢miech dla mnie, 艣miech dla Boga, obaj si臋 u艣miejemy i tyle. W Bogu jestem, nogami si臋 zapar艂em, rozumiesz, nie ruszysz. No, uciekaj, czego chcesz, masz co do roboty? Nic nie masz, nic tu po tobie, mo偶esz tak stercze膰 do ko艅ca 艣wiata, no, na co czekasz? Nie tra膰 czasu, m贸wi臋 ci, nie tra膰 czasu, id藕 do s艂abych, doktor Luter nie dla ciebie, zmyli艂e艣 tropy, uciekaj, m贸wi臋!
Jeszcze艣 tu? Patrzysz i nic nie gadasz, co to? Niemow膮 si臋 zrobi艂e艣? Milczysz, mo偶e chcesz mnie milczeniem porazi膰, nic z tego, ja te偶 umiem milcze膰, lepiej od ciebie, jak chc臋 oczywi艣cie, a teraz nie chc臋. A ty patrzysz i milczysz, patrzysz i milczysz.
Co to, w ryb臋 si臋 zamieni艂e艣? W pos膮g? Wyno艣 si臋, bo si臋 zirytuj臋. A, juz wiem, o to ci chodzi, na gniew czekasz, my艣lisz sobie, 偶e m贸j gniew u 禄oga za grzech si臋 policzy. 艢miech mnie chwyta na t臋 g艂upot臋, co ty, nie wiesz, 偶e gniew szlachetny na diab艂a w z艂oto si臋 obr贸ci na s膮dzie?
Zreszt膮, jak ci ju偶 tak zale偶y, mo偶emy nawet porozmawia膰, co tam, mnie to przecie偶 nie zaszkodzi, z kim chc臋, m贸wi臋, mog臋 z Bogiem, mog臋 z czartem, tylko nie wiem, o czym ja mam z tob膮 m贸wi膰. Widzisz te kartki na stole? Wiesz ty chocia偶, szmaciarzu, co to jest? Pismo, Pismo 艣wi臋te, obrona nasza przed twoim szeptaniem, przed ca艂膮 bzdur膮 twoj膮, no popatrz, popatrz, aha, ju偶 wiem, o co ci chodzi! Ty wiesz, 偶e teraz nar贸d ca艂y Pismo b臋dzie czyta艂, tego si臋 boisz, co? Nienawi艣膰 ci臋 zdj臋艂a, furia, no powiedz, powiedz, krzywonosy, co to teraz b臋dzie? A tak, ka偶dy przeczyta, ka偶dy prawd臋 pozna, ch艂opek nawet, wyrobnik, byle liter nauczony, b臋dzie wszystko wiedzia艂, a ty? gdzie si臋 podziejesz ze swoim k艂amstwem, z herezj膮, co? O to ci chodzi, ju偶 rozumiem, tu ci臋 boli, kanalio, tu by艣 chcia艂 co艣 zrobi膰, namiesza膰, przeszkodzi膰, ludziom s艂owo bo偶e odebra膰. Ale nie na mnie te strachy, b臋dzie Pismo dla narodu, dla wszystkich, mo偶esz p臋ka膰 ze z艂o艣ci, a Pismo b臋dzie...
鈥Ojcze nasz, kt贸ry jeste艣 w niebie, 艣wi臋膰 si臋 imi臋 Twoje...鈥
A co? nie zmykasz? A na znak krzy偶a? Apagef Dalej nic? No, ale w 偶o艂膮dku ci臋 zapiek艂o, nie m贸w, 偶e nie, ju偶 ostatkiem gonisz, mord臋 trzymasz nieruchomo, przyznaj臋, ale ten krzy偶 to a trzewia pali, he? No, ale od doktora Lutra ju偶 ty si臋 lito艣ci nie spodziewaj, dla ludzi nie ma, a co dopiero dla ciebie, ojczulku wied藕m. Nudzisz mnie, s艂yszysz? Gapisz si臋 i gapisz, jakby艣 mi chcia艂 dusz臋 przenikn膮膰 i B贸g wie co tam wypatrzy膰. Ale co ty wypatrzysz?! B贸g - tak, ten do dna si臋ga, najtajniejsz膮 my艣l widzi jak miasto w po艂udnie, najskrytsze 偶膮dze grzeszne, ka偶de 艣wi艅stwo, ka偶d膮 ch臋tk臋 brudn膮 wytropi, nic mu nie tajne. A ty co? Ledwo po wierzchu dusz臋 obejrzysz, takie tam najgrubsze grzechy zobaczysz i my艣lisz, 偶e艣 m膮dry? Tak my艣lisz, no powiedz! Ale patrz sobie, ja tam Bogu te偶 pozwalam patrze膰, niech widzi, prosz臋, wszystko na wierzchu, grzechy? a tak, grzechy, a c贸偶 ja? 艣wi臋ty? Nie 艣wi臋ty jestem, grzesznik, ale ba! grzesznik i grzesznik to r贸偶nica, juz ci m贸wi艂em, B贸g nie na te grzechy patrzy, a to, co wa偶ne, w duszy, to jest czyste u mnie jak wyprany obrus na stole.
O co ci chodzi, co tam w艂a艣ciwie widzisz, co te ga艂y wy艣lepiasz? Ob偶arstwo, powiadasz, pija艅stwo? Ano tak! od czeg贸偶 mamy cia艂o, a co jest cia艂o, jak nie 艣cierka z grzechami? Grzesz臋 cia艂em, ob偶arstwu s艂u偶臋, przyznaj臋, co robi膰? Duch ci jest ochoczy, ale cia艂o md艂e. Po偶膮dliwo艣膰 p艂ci? Ale w my艣li tylko, w duchu, nie w uczynku, owszem, te偶 grzech, ktokolwiek by spojrza艂 na niewiast臋, itd. 鈥 Mateusz pi臋膰, dwadzie艣cia osiem -wi臋c grzech, ale co robi膰, brzuch ci ducha nie us艂ucha, co dopiero ni偶ej brzucha!
pycha? O, nie! Do艣膰 tego, tu ju偶 przesadzasz, skarbie, tego nie znajdziesz, ani ty, ani Pan m贸j, pychy we mnie nie ma, ani 艣ladu, za miedziaka nie ma, pokora, i pokora, sama pokora. Co robi臋, nie z siebie robi臋 ale z Boga, co umiem, z Boga umiem. Sam ja nic jestem, proch, ale w Bogu wszystko, Bogu s艂u偶臋, prawd臋 Bo偶膮 g艂osz臋, nie ze swojej si艂y, nie ze swojej m膮dro艣ci, ale z boskiej. Pokora! P贸ki nie staniecie si臋 jako te dziatki, itd. - Marek, dziesi臋膰 - oto tajemnica kr贸lestwa! Znam ja prawd臋 ale nie moja to prawda, ale boska, nie z siebie wzi膮艂em, nic do siebie nie odnosz臋, si艂a Bo偶a we mnie m膮dra, z niej znajomo艣膰, z niej m膮dro艣膰, gdzie tu pycha? Pychy we mnie nie masz, nie masz ani py艂ka.
Lenistwo? O tym ju偶 nie m贸wisz, co? Wstydzi艂by艣 si臋, nawet ty, k艂amco bezwstydny, o lenistwie przy mnie m贸wi膰. Ale szkoda s艂贸w. Zazdro艣膰? Chyba ci 艂eb sko艂owacia艂, stary oszu艣cie, komu ja mam zazdro艣ci膰 i czego? Mam wszystko, co chc臋, rozumiesz, Boga mam, a wi臋cej co mi trzeba? Mo偶e tobie mam zazdro艣ci膰, ale czego? Sztuczek czarnoksi臋skich, mocy magicznej, si艂y zastraszania, zwodzicielstwa, kuszenia? To tyle, co w niebie 偶yj膮c, piek艂a zazdro艣ci膰, g艂upi jeste艣, pr贸偶ne gadanie, dosy膰!
Samego mnie g艂owa rozbola艂a od tej twojej gadaniny, bzdur twoich. Pewnie spa膰 p贸jd臋, do艣膰 pracy na dzisiaj, ca艂y dzie艅 przy stole, a wszystko po co? Jasne, wszystko przeciw tobie, a tak, 偶eby ci te resztki odebra膰, co je u ludzi w 艂apach trzymasz, wszystko w ciebie mierzy, kr臋膰 si臋, pluj, chytro艣ci miotaj, zwierzu, a B贸g cal po calu b臋dzie ci moj膮 w艂asn膮 r臋k膮 grunt odbiera艂 i dobrze tak. Nie na ziemi, nie, tu sobie rz膮d藕, 艣wiat dostaniesz na w艂asno艣膰, mo偶esz si臋 w gronostaje ubra膰 i koron臋 w艂o偶y膰, mo偶esz na wszystkich tronach siedzie膰, razem z papieskim, a przed drzwiami kr贸lestwa bo偶ego jak pies na mrozie b臋dziesz skomla艂, a nie otworz膮 ci. Powiadasz, 偶e nie chcesz? Nie chcesz, bo nie mo偶esz, ot i wszystko. A dlaczego nie mo偶esz? Bo nie chcesz, oczywi艣cie. Nie chcesz, bo nie mo偶esz, nie mo偶esz, bo nie chcesz. Tak powiedzia艂em? I to prawda. Gdyby艣 raz zechcia艂, ju偶 by艣 wszed艂, ale chcie膰 nie mo偶esz, ty musisz chcie膰 w bagnie swoim si臋 tarza膰, nieszcz臋艣cia zbiera膰, m臋czy膰 si臋 i z臋bami zgrzyta膰 z w艣ciek艂o艣ci, a przy tym z tej m臋ki i z tego zgrzytania nie mo偶esz pragn膮膰 wyj艣膰, bo gdyby艣 pragn膮艂, to by znaczy艂o, 偶e resztka dobra w tobie zosta艂a, 偶e mo偶esz jeszcze o zbawieniu my艣le膰, ale figa! Wi臋c ty w udr臋ce 偶yjesz i udr臋ki swojej po偶膮dasz, ale ona udr臋k膮 zostaje, a ty wiesz, 偶e w m臋czarni ustawicznej trwasz i przeciw naturze udr臋k臋 swoj膮 chcesz pomna偶a膰. Dziw to nad dziwy, ale nie takie dziwy Stw贸rca urnie czyni膰.
No i co tak 艣lepiami przewracasz? 呕e ci tw贸j los przypomnia艂em? E, pami臋tasz ty o swoim losie, pami臋tasz, na mgnienie oka ci nie pozwol膮 zapomnie膰, to po to tak si臋 zwijasz i dwoisz, i troisz, dusze ku sobie ci膮gn膮c, 偶eby wi臋cej by艂o m臋ki na 艣wiecie, 偶eby艣 sam nie zosta艂 ze swoj膮 zgroz膮, z czarn膮 trumn膮 twoj膮, gdzie po wiek wiek贸w gni膰 b臋dziesz. Biedny ty, a sprawiedliwie! 鈥濩hleba naszego powszedniego...鈥
Tyle twego, 偶e strachu nie znasz. Pewnie, w 艣mierci 偶yjesz, nadziei nie masz, to i strachu nie masz. Kto nadziej臋 偶ywi, w strachu 偶y膰 musi, ty, pot臋piony bez ratunku, ju偶 si臋 niczego nie boisz.
To tym mnie chcesz zadziwi膰? 呕e strachu nie znasz? W pewno艣ci 偶yjesz? A ja? Ech, ja te偶 w pewno艣ci, ty wiesz o tym, nie? Raz na zawsze w艂asnej woli si臋 zrzek艂em, w pacht wieczysty odda艂em si臋 Bogu, strachu nie znam, bo moja sprawiedliwo艣膰 nie moja, lecz Chrystusowa, wszystko mog臋, nic mi nie straszne, nie w sobie 偶yj臋, bo w sobie 偶y膰 to twojemu ber艂u si臋 podda膰, a w Bogu 偶y膰 to siebie poniecha膰. Powiedzia艂em - masz mnie, Bo偶e 鈥 powiedzia艂em, masz mnie ze wszystkim, co chcesz, to r贸b, a zawsze m膮drze b臋dzie i dobrze. Wi臋cej nie trzeba, nic a nic, reszta ju偶 twoja, kusicielu, bierz sobie, co chcesz, cnoty czy zbrodnie, m膮dro艣膰 czy g艂upot臋, sprawiedliwo艣膰 czy niesprawiedliwo艣膰, wszystko ci oddaj臋.
Popatrz偶e, czym ty rz膮dzisz? Co zechcesz, mo偶esz mie膰, opr贸cz jednego. Chcesz ca艂y 艣wiat posi膮艣膰, bogactwo, w艂adz臋, miasta, pa艅stwa, kr贸l贸w? Masz w mgnieniu oka. Chcesz grzechem rz膮dzi膰? Masz go. Chcesz cnot膮 rz膮dzi膰? I to masz, masz swoje cnoty, swoj膮 uczono艣膰, sprawiedliwo艣膰, swoj膮 czysto艣膰 i swoj膮 ja艂mu偶n臋 鈥 wszystko twoje. A co jeszcze? A ty by艣 chcia艂 tej jednej, jedynej rzeczy - i tej nigdy mie膰 nie mo偶esz. Jedna najmniejsza dusza, kiedy z wiar膮 przed Panem zap艂acze, ju偶 ci w ruin臋 ca艂y tw贸j pal膮c obraca, ju偶 na nic miasta i bogactwo, na nic uczynki dobre i z艂e, na nic Babilon i Rzym. Za t臋 jedn膮 dusz臋, co z wiary stopnia艂a jak wosk przed o艂tarzem Pana, za ni膮 jedn膮 da艂by艣 ziemi臋 ca艂膮 i s艂o艅ce i gwiazdy. A tego nie masz, tego nie dostaniesz.
Ale po c贸偶 ja ci to gadam, kiedy i tak wiesz? Chyba 偶eby czas traci膰, co go nie mam na pr贸偶ne gadanie.
Ten jeden raz, jeden jedyny raz, jak chcesz, mog臋 z tob膮 na ugod臋 p贸j艣膰. Jeden pakt, na dzie艅, na godzin臋, chcesz? Ja na dzisiaj prac臋 nad Pismem od艂o偶臋 鈥 masz ju偶 zysk, bo jak Pismo dzie艅 p贸藕niej drukiem wyjdzie, to ani chybi jedna chocia偶 dusza ju偶 si臋 uratowa膰 nie zd膮偶y i twoja wygrana. B臋dziesz mia艂 zap艂at臋. A za to ja tylko jednego od ciebie chc臋. Na jedn膮 godzin臋 poka偶esz mi twoje mieszkanie, ale ze wszystkim. 呕ebym tam papie偶a zobaczy艂 w siarce wrz膮cej po szyj臋 utopionego, pra艂at贸w rzymskich na ro偶nie jak dziczyzn臋, poet贸w-ci ob艂udnych, twoje plemi臋, w lodowisku na wieczno艣膰 ponurzonych; ot, temu bym si臋 przypatrzy艂, oko nasyci艂. Poka偶esz? dla ciebie to nic, grosza ci臋 nie kosztuje, a zysk pewien, jedna, druga dusza przez Pisma op贸藕nienie ju偶 na marne p贸jdzie. Ale na tyle dusz, co je teraz dla Boga z艂owi臋, nic to - a dla ciebie du偶o. No jak? Idzie handel?
Nie? Nic nie m贸wisz, szmato, milczysz i nic! No dobrze, nie to nie, prosi膰 nie b臋d臋. Ale teraz wyno艣 si臋, a chy偶o, do艣膰 tego, po pr贸偶nicy gadam, a czas leci...
No tak, tym razem wygra艂e艣. Na mgnienie oka, tyle co b艂yskawica przeleci, ale wygra艂e艣. Chcia艂em ci臋 w艂asn膮 si艂膮 wyp臋dzi膰, wol膮 ludzk膮 kusiciela przegna膰, ju偶 to, ju偶 bym uwierzy艂, 偶e moc ludzka z szatanem mo偶e si臋 zmaga膰. Ale pokaza艂 mi Pan bezsi艂臋 moj膮, maledictus 膮ui con-fidit in homine, upokorzy艂 mnie Pan, gratias aeternas, moja wina. Sied藕 tu, demonie, na pokaranie moje.
Taaak... Jest ci w nas korze艅 piek艂a, et est radix infemi in nobis. Tak naprawd臋, to 艂atwa twoja robota, pokrako, oj 艂atwa, 艣wiat艂em pust膮 drog臋 o艣wietli膰 i palcem kiwn膮膰. A ty, cz艂owiecze, tylko nog臋 podnie艣, tylko kroczek zr贸b naprz贸d z w艂asnej woli, ju偶e艣 na drodze szatana, ju偶 pro艣ciutko na d贸艂 jak pi艂ka 艣migasz, ju偶, niczego nie艣wiadom, do bram lucyferowych pukasz.
Tak, dobrze ci dusze 艂owi膰, trud niewielki. Tak to Pan 艣wiat urz膮dzi艂. Dlaczego? Hola, g艂upie pytanie, zapyta膰 - to ju偶 ludzkiej ciekawo艣ci da膰 upust, ju偶 rozum zepsuty podnieci膰, ju偶 diab艂a o pomoc prosi膰. M膮drze B贸g zrobi艂 i ju偶, nie pytajmy, dlaczego. Pismo m贸wi. Cuncta valde bona, valde bona.
Jako i my odpuszczamy... Peccavi...
No i co, teraz ju偶 nie poradz臋, musz臋 ci臋 tu znosi膰, p贸ki Pan nie zechce wygna膰 ci臋 z tego miejsca.
Bo偶e, b膮d藕 mi艂o艣ciw. Niech nie moja, ale twoja wola si臋 stanie. Zabierz st膮d t臋 besti臋 plugaw膮, s臋pa czarnego, zabierz tego po偶eracza padliny, ale nie moja wola niech si臋 stanie, ale twoja.
Pr贸chno i strach, pr贸chno i strach. D艂o艅 moja jest bezsilna jak usch艂a ga艂膮藕, a kiedy Ty j膮 podniesiesz, mocy nabierze i stanie si臋 jako proca Dawidowa. Ty j膮 podniesiesz, Panie, czuj臋, 偶e chcesz tego, przep臋dzisz moj膮 d艂oni膮 niemocn膮 najwi臋kszego mocarza 艣wiata, oto i zaciska si臋 pi臋艣膰, ka艂amarz z inkaustem, tak, niech czemid艂o obluzga m膮dry pysk kusiciela, niech mu poka偶e twoj膮 nienawi艣膰. Moj膮 d艂oni膮, moj膮 d艂oni膮...
Masz, 艣winio brudna, uciekaj!!
Hej, s艂u偶ba, do mnie tu, jest tam kt贸iy?! S艂u偶ba, tu do mnie! Zwierciad艂o, zwierciad艂o rozbite!
Kuszenie 艣wi臋tego Piotra aposto艂a
By艂 tedy kuszony wiosn膮, w ostatniej godzinie Pana, aposto艂 jego, Piotr. I taki by艂 g艂os:
S艂yszysz mnie, Piotrze? Piotrze, czy ty mnie s艂yszysz? Uwa偶aj, uwa偶aj, Piotrze. Zapytaj膮 ci臋 wprost, pytaniem celnym, wprost w ciebie jednego raz na zawsze wymierzonym, zapytaj膮 ci臋 tedy: - By艂e艣偶e razem z Jezusem z Nazaretu, z pod偶egaczem, z nieprzyjacielem zwierzchno艣ci i 艂adu, z tym, co miecz, nie pok贸j przyszed艂 obwie艣ci膰, by艂e艣 z nim, Piotrze? Co odpowiesz, zastan贸w si臋, Piotrze, zastan贸w dobrze, bo膰 to godzina pr贸by najwi臋kszej. By艂e艣 ty z Jezusem Nazarejczykiem, by艂e艣 uczniem jego, pomocnikiem jego w poczynaniach nieprawych?...
Co m贸wisz? Powiesz, 偶e by艂e艣, tak. Nie zaprzesz si臋 Pana swego, pomaza艅ca, syna Bo偶ego, nie zdradzisz nauczyciela w godzinie 艣mierci. Chwa艂a ci, Piotrze, chwa艂a wierno艣ci twojej i m臋stwu twojej duszy, i偶 na m臋cze艅stwo najsro偶sze wydajesz cia艂o twoje, 偶e 偶ycie w udr臋ce okrutnej dasz sobie wydrze膰, twoje 偶ycie i 偶ycie twojej 偶ony, chwa艂a twojej wierno艣ci, Piotrze.
O co pytasz? Ale偶 tak, ani chybi, znasz przecie偶 sw贸j koniec. S艂yszysz ju偶 z g贸ry trzask swoich ko艣ci na d艂oniach, kiedy twardy gw贸藕d藕 roz艂upie je pod ciosem m艂ota. Ju偶 czujesz powolne p臋kanie mi臋艣ni w ramionach i szyi, ju偶 do艣wiadczasz s艂onej wilgoci w艂asnej krwi, kiedy z rozdzieranych p艂uc podejdzie ci do gard艂a. O tak, ju偶 czujesz, jak piersi d艂awi duszno艣膰 bolesna, jak 艂owisz bezsilnie powietrze, niczym ryba na piasku, jak zamykaj膮 si臋 rozd臋te p艂uca. I to 偶elazo w stawach u n贸g, czujesz je, Piotrze? O tak, konopne sznury zedr膮 sk贸r臋 z r膮k, mocne sznury. Czujesz to, Piotrze? I pot zmieszany t krwi膮, j膮k zalewa ci oczy? I sk贸r臋 odbit膮 od cios贸w 偶o艂nierzy i t艂umu? Kolana potrzaskane dr膮giem, twarz poci臋t膮 no偶em? Och, nie, wrzasku widz贸w nie b臋dziesz ju偶 s艂ysza艂 na krzy偶u, nawet na ich kamienie b臋dziesz nieczu艂y. No tak, na pewno b臋d膮 si臋 bawi膰, zawsze lubi膮 rzuca膰 kamieniami w nieruchomy cel. Czy d艂ugo? Och, nie tak d艂ugo, od 艣witu do zmierzchu. Tylko do zmierzchu.
Pytasz, co b臋dzie z twoj膮 偶on膮, Piotrze? No, znasz chyba los kobiety w r臋kach pijanych 偶o艂nierzy. C贸偶 ci opowiada膰?
Ale ty si臋 nie zaprzesz swojego Pana, o nie, Piotrze!
O co ty pytasz, Piotrze? Co si臋 stanie z Ko艣cio艂em Bo偶ym, teraz, kiedy syn Bo偶y odejdzie, a ty za nim pod膮偶ysz? No, c贸偶, ci臋偶kie terminy przyjd膮. Kt贸偶 poprowadzi maluczkich, kto ich uchroni od b艂臋dnych 艣cie偶ek, od powrotu do ba艂wochwalstwa, kto b臋dzie dusze nowe 艂owi艂 dla prawdy? 呕eby na glebie, gdzie dot膮d jeno chwast i krzew kar艂owaty porasta艂, bujna winoro艣l pu艣ci艂a obficie, na to wielkich trzeba robotnik贸w, gorliwo艣ci wi臋cej ni偶 ludzkiej, ofiary niezwyczajnej, pilno艣ci nie lada jakiej, nigdy nie spoczywaj膮cej. Pytasz, kto podejmie 贸w ci臋偶ar godny olbrzyma? I kt贸偶 ci na to odpowie? Trudne czasy przyjd膮, trudne czasy...
Zanim 艣wiat Zbawiciela rozpozna, za swego przyjmie - kt贸偶 wie, co si臋 sta膰 mo偶e? Rzeczone jest, i偶 obietnica pa艅ska nie wygasa, sam przecie powiedzia艂, 偶e nie przemog膮 bramy piekielne Jego kr贸lestwa? Powiedzia艂, powiedzia艂, jeno 偶e kaza艂 baczenie dawa膰, aby ziarno ledwo zasiane kie艂ki pu艣ci艂o, a bez troski robotnika, powiedzia艂, zmarnieje i zemrze nasienie w piasku. Da艂 w twoje r臋ce, Piotrze, motyk臋 i konew, by艣 piel臋gnowa艂 posiew, do zguby nie dopu艣ci艂.
A ty pytasz, Piotrze, co robi膰 masz teraz? Zapytaj偶e sumienia, porad藕 si臋 w duchu Pana swojego, kt贸remu wierny jeste艣 i wierny zostaniesz do dnia s膮du. Co masz uczyni膰? Postanowi艂e艣 przecie, 偶e 偶adna m臋ka, 偶aden b贸l nie zachwieje wierno艣ci twojej. To jest, uwa偶aj, Piotrze, to jest postanowione raz na zawsze, to jest nieodmienne i pewne. A teraz masz o jednym tylko pomy艣le膰: jak ten p艂omie艅 wierno艣ci, co w tobie g贸rze, tak utrzyma膰, 偶eby najwi臋cej ciep艂a z siebie wyda艂, 偶eby najwi臋cej dusz ogrza艂 i s艂odkim swoim 偶arem przenikn膮艂? Tak tedy, nie pytasz, Piotrze, o to, czy masz by膰 Panu swojemu wierny, bo to rzecz jest pewna, i cho膰by piek艂o ca艂e ruszy艂o na ciebie do szturmu, zachwia膰 ci臋 przecie nie zdo艂a. Pytasz o to, jakie b臋dzie s艂owo najgodniejsze dla twojej wierno艣ci.
Ko艣ci贸艂 Bo偶y, Ko艣ci贸艂 Bo偶y... Uczyni艂 ci臋 Pan sternikiem 艣wi臋tej nawy na czas huraganu i ciszy, na czas pokoju i wojny, na czas chwa艂y i pora偶ki, na czas siewu i czas 偶臋cia, na miodu i na 偶贸艂ci spo偶ywanie. Trzymasz za ster, ty, namaszczony prawem pa艅skim.
A teraz my艣l, my艣l uwa偶nie, trze藕wo, z odwag膮 tego m臋偶a, kt贸rego wybrano jednego na ziemi ca艂ej. Oto puszczasz ster z d艂oni, aby rzuci膰 si臋 w odm臋t razem z tym, o kt贸rym wiesz, 偶e ju偶 uton膮艂 i 偶e 偶adna moc nie wyniesie go z powrotem z topieli. Wiesz o tym, prawda? Powiedzia艂 ci? Tak by艂o w Pi艣mie przepisane, tak prorocy z natchnienia bo偶ego przepowiadali, tak i Pan rzek艂. Aby spe艂ni艂 si臋 los cz艂owieka, aby odkupiony by艂 grzech okropny Adamowych dziatek, idzie oto samotny w ostatni膮 drog臋 Pan tw贸j, a tobie powierzy艂 owczarni臋 swoj膮. P贸jdziesz偶e za nim i owieczki wypu艣cisz, po to jeno, by w 艣miertelnej chwili razem by膰, a uratowa膰 go nie m贸c, p贸jdziesz偶e, Piotrze? O, ma艂oduszna to odwaga, niewierna to wierno艣膰, tch贸rzliwa to ofiara, 艂atwy gest.
Ale w godzinie 艣miertelnej Pana samemu ku przysz艂ej glorii 艂贸d藕 jego przez wichry prowadzi膰, na miejscu trwa膰 na przek贸r nawa艂nicy, ocale膰, 偶eby innych ocali膰 - chwalebna to rzecz, Piotrze!
Dobrze masz zwa偶y膰 ci臋偶ar, co ci go Pan na ramiona w艂o偶y艂, Piotrze. Wielkie brzemi臋, prawda? Dr臋twiej膮 mi臋艣nie, truchleje serce, ro艣nie pokusa okropna, 偶eby strz膮sn膮膰 go z bark i w rozpaczliwej niemocy rzuci膰 si臋 w zimny d贸艂 艣mierci. Chcesz by膰 wolny, Piotrze, od srogiej pracy sternika, kusi ci臋 艣miertelna bezczynno艣膰, chwalebne pr贸偶niactwo niebia艅skiego odpocznienia. Dobrze by to by艂o tobie, za 贸w jeden dzie艅 b贸lu - od 艣witu do zmierzchu - piecz臋ci膮 wierno艣ci niez艂omnej wspaniale naznaczonemu prosto z synem bo偶ym na gody kr贸lewskie po艣pieszy膰. Ale na trud okrutny w ziemskim bagnie pozosta膰, udr臋k臋 偶ywota znosi膰, goryczy niewdzi臋czno艣ci kosztowa膰, szyderstwa niewiernych i ma艂oduszno艣膰 wiernych cierpie膰 - oto, co ci臋 trwo偶y, Piotrze, oto, czego by艣 chcia艂 si臋 pozby膰 najrychlej. Ech, niemocny duch w tobie, Piotrze, za 艂atwym gonisz, w膮t艂e masz serce, do wielkiej rzeczy niezdatne. Jak偶e to s艂owo Pa艅skie 艣wiat podbije, kiedy ten, co pierwszy z ludzi ma je 艣wiatu przekaza膰, pierzcha oto przed wrogiem w obj臋cia chwalebnej 艣mierci!
Zszed艂e艣 ju偶, Piotrze, na ciemne dno swojego sumienia? Ods艂oni艂e艣 sobie samemu l臋kliwo艣膰 w艂asn膮, kt贸r膮 w pysze swojej wierno艣ci膮 i odwag膮 nazywa艂e艣? Poj膮艂e艣偶e, jakiemu to szata艅skiemu kuszeniu chcia艂e艣 ulec, kiedy艣 postanowi艂 na przek贸r grozie m臋cze艅stwa nie zaprze膰 si臋 Pana swojego i godnie przy jego boku pod pr臋gierzem stan膮膰? Zrozumia艂e艣 ju偶 subteln膮 zdrad臋 kusiciela, co ci臋 mamid艂em m臋cze艅stwa od twardej powinno艣ci odci膮ga, 偶eby tak z 艂odzi Pa艅skiej sternika wytr膮ci膰 i Ko艣ci贸艂 艣wi臋ty prawdziwy na 艂up wichru i fali wydany ku zgubie przywie艣膰? Widzisz ju偶 chytry zamys艂 piek艂a?
C贸偶 tedy zrobisz, Piotrze? Zaprzesz si臋 Pana, tak, zaprzesz si臋 go. Nie raz jeden, nie, to za ma艂o, po trzykro膰 si臋 zaprzesz, zostawisz go w samotno艣ci, ale on wie, on zna dusz臋 twoj膮, na dno sumienia twojego boskim wzrokiem si臋ga, wie, 偶e najci臋偶sze brzemi臋 m臋偶nie wzi膮艂e艣 na barki, aby sprawy wielkiej nie zatraci膰. On ci wybaczy - c贸偶 m贸wi臋! - nic nie ma do wybaczenia, on ci swoj膮 wdzi臋czno艣膰 s艂odk膮 oka偶e z niebia艅skiego tronu. On wie, 偶e艣 zosta艂 najwierniejszym robotnikiem w jego ogrodzie i 偶e tylko po to, by wroga przechytrzy膰, od偶egna艂e艣 si臋 od Jego imienia. Uczy艂 wszak偶e, by艣cie chytrymi byli jako w臋偶owie, bo膰 to zmagania z wrogiem 艣miertelnym, w ciemno艣ci prowadzone po omacku, garsteczk膮 wiernych przeciw t艂uszczy dzikiej. Nie wolno daremnie 偶o艂nierzowi pa艅skiemu na 艂up wroga oddawa膰 偶ycia. Zaprzesz si臋 Pana, Piotrze, tak? Zaprzesz si臋 go po trzykro膰? Chwa艂a ci, Piotrze, chwa艂a twojej odwadze, wielkoduszno艣ci twojej, wierno艣ci twojej...
A teraz, teraz pomy艣l sobie, Piotrze, wolno wszak teraz pomy艣le膰: och, jaka偶 ulga! Nie b臋dzie wi臋c 艣mierci, 偶yj臋 jeszcze, nie b臋dzie m臋czarni, jak偶e to b艂ogo cia艂o nikczemne wyratowa膰 z b贸lu...
Tak to po trzykro膰 zapar艂 si臋 Piotr Pana swojego, a przez to Ko艣ci贸艂 wielki zbudowa艂 i wielk膮 chwal臋 swojego czynu i wierno艣ci swojej odda艂 w r臋ce sukcesorom swoim.
Demon i p艂e膰
1. Dla demona kt贸re wrota najszersze
By艂a to niema艂a zgryzota dla egzeget贸w, 贸w sz贸sty rozdzia艂 Ksi臋gi Rodzaju: 鈥濧 kiedy ludzie j臋li rozmna偶a膰 si臋 na ziemi i nap艂odzili c贸rek, synowie Bo偶y, widz膮c, i偶 pi臋kne by艂y c贸rki ludzkie, brali sobie 偶ony ze wszystkich, jakie wybrali鈥. C贸偶 to za 鈥synowie Bo偶y鈥, kt贸rzy mieli sprawy cielesne z c贸rkami ludzkimi i wydali na 艣wiat 贸w r贸d gigant贸w, w nast臋pnych zdaniach wspomniany? Mieli偶by to by膰 ludzie po prostu, m臋ska cz臋艣膰 rodzaju ludzkiego, jak nauczaj膮 pospolicie w Ko艣ciele? Dla-czeg贸偶 tedy powiada zrazu Pismo, 偶e ludzie si臋 rozmna偶ali, a potem, 偶e Bo偶ych syn贸w zwiod艂a pi臋kno艣膰 ludzkich c贸rek? Wi臋c anio艂owie? Nies艂ychana to po prawdzie rzecz, by duchy bezcielesne w cielesnej mi艂o艣ci 艂膮czy艂y si臋 po偶膮dliwie z grzesznym cia艂em niewie艣cim; i nie przystoi dopuszcza膰 my艣li, by p艂e膰 m臋ska by艂a udzia艂em anio艂贸w, skoro jednomy艣lne zdanie doktor贸w Ko艣cio艂a przeciwnie orzeka. I nikt, zaiste, nie powinien w to w膮tpi膰, komu nieobce jest dzie艂o O Pa艅stwie Bo偶ym, gdzie w ksi臋dze dziewi膮tej, dziesi膮tej, jedenastej i dwunastej 艣wi臋ty Augustyn subtelnie i wnikliwie o tych rzeczach rozprawia. A ju偶 od kiedy 艣wi臋ty Dionizy Areopagita w traktacie O niebia艅skiej hierarchii spraw臋 ca艂膮 z najwi臋ksz膮, jak by膰 mo偶e, jasno艣ci膮 wy艂o偶y艂, w膮tpi膰 w t臋 rzecz by艂oby zaiste nadu偶ywaniem rozumu. A zwa偶ywszy jeszcze, 偶e 艣wi臋ty Tomasz, b艂臋dy Judejczyk贸w i Saracen贸w zbijaj膮c, w 83 i 88 rozdziale ksi臋gi czwartej Sumy przeciw poganom dowodzi, 偶e chocia偶 po cia艂a zmartwychwstaniu wszystkie cz艂onki cielesnej pow艂oki zostan膮 ludziom przywr贸cone, w tym, i te, co na ziemi s艂u偶膮 prokreacji, stosownie do p艂ci, jak膮 na ziemi ka偶dy si臋 cieszy艂, i chocia偶 nawet nie b臋dzie odj臋ta p艂ci niewie艣ciej s艂abo艣膰 przyrodzona, to jednak u偶ytku 偶adnego b艂ogos艂awieni z tych dar贸w czyni膰 nie b臋d膮, bo nie na to utrzymane zostan膮, ale jedynie ad integritatem naturalis corporis restituendam. Skoro tedy, wnioskowa膰 si臋 godzi, nawet zmartwychpowsta艂e ludzkie plemi臋, w pe艂ni cia艂u swojemu przywr贸cone, nie zazna wi臋cej owej 偶膮dzy grzesznej, to o ile偶 mniej mo偶e concupiscentia camis przemieszkiwa膰 w czystych inteligencjach, o kt贸rych w pi臋tnastym rozdziale przytoczonego dzie艂a powiada 艣wi臋ty Dionizy, 偶e je艣li nawet w przeno艣niach l臋d藕wie si臋 im przypisuje, to jeno po to, aby w figurze ludzkie] s艂abo艣ci dost臋pnej ow膮 p艂odno艣膰 pobo偶n膮 przedstawi膰, kt贸ra nic cielesnego nie p艂odzi. Nie mo偶e tedy to by膰, aby p艂e膰 jaka anio艂om by艂a dana, a tak偶e trudno przypu艣ci膰, by dana im by艂a zrazu, a potem dopiero Stw贸rca najwy偶sze swoje kreatury niejako, wstyd powiedzie膰, owalaszy艂, nie godzi si臋 to bowiem nijak z doskona艂o艣ci膮 dzie艂a stworzenia.
A przecie nie艂atwo, z drugiej strony, wyrozumienie posi膮艣膰 w tej偶e opowie艣ci Ksi臋gi Rodzaju, je艣li 贸w domys艂 o anio艂ach odrzuci膰. Co wi臋cej, t臋 sam膮 histori臋 znajdzie ka偶dy w Ksi臋dze Enocha, uzupe艂nion膮 szczeg贸艂ami, kt贸re w rzeczy samej w膮tpi膰 nie pozwalaj膮, 偶e w艂a艣nie o anio艂y chodzi艂o. Prawda, 偶e nie dopuszcza Ko艣ci贸艂, by Ksi臋g臋 Enocha wk艂ada膰 mi臋dzy objawione Pisma, ale skoro - nie m贸wi臋 defekt, ale zagadka jaka w objawionym Pi艣mie si臋 kryje, godzi si臋 mo偶e nieobjawionym si臋 pos艂u偶y膰, by rzeczy lepiej dociec. Jako偶 powiada Ksi臋ga Enocha, ze zwiedzeni pi臋kno艣ci膮 c贸r ziemi i pchani nieprzepartym ku nim po偶膮daniem zst膮pili z nieba anio艂owie na g贸r臋 Armon w liczbie dw贸ch setek i j臋li si臋 艂膮czy膰 cielesn膮 mi艂o艣ci膮 z mieszkankami ziemi; a Samyasa by艂 ich wodzem i razem z wszystkimi przysi臋g臋 z艂o偶y艂, 偶e nigdy nie wyrzekn膮 si臋 tego, co postanowili.
I tak, wedle Ksi臋gi Enocha, ogie艅 p艂ci sprawi艂 upadek anio艂贸w. Tak to z 偶膮dzy po艂膮cze艅 cielesnych zrodzi艂o si臋 pa艅stwo demon贸w, kt贸re od wiek贸w czyha na zatracenie cz艂owieka, a i tak bezwiednie chytro艣ci膮 swoj膮 s艂u偶y temu, by wype艂ni艂y si臋 niepoj臋te wyroki Stworzyciela. Tak to z艂o pierworodne wszech艣wiata, owa zasada szata艅ska, kt贸ra nie przestanie zwodzi膰 艣miertelnych a偶 do dnia S膮du Ostatecznego, z tej jednej sprawy si臋 wzi臋艂a, z tej dwoisto艣ci p艂ci rodzajowi ludzkiemu od pocz膮tku danej (a nie po grzechu dopiero, jak gnostycy nauczali, Orygenes, Eriu-gena i Jakub Boehme). Nic te偶 dziwnego, 偶e przez to w艂a艣nie grzeszne miejsce najcz臋艣ciej diabelska pokusa dost臋p znajduje, jako 偶e tam, gdzie 偶膮dza najwi臋ksza, tam i s艂abo艣膰 najwi臋ksza. I nie przeczy temu wyw贸d 艣wi臋tego Augustyna, kt贸ry w rozdziale 20 ksi臋gi 9 pokazuje, jak to samo imi臋 鈥瀌emon鈥 od wiedzy si臋 wywodzi, z czego okaza膰 si臋 ma, i偶 pycha wiedzy nade wszystko szata艅sk膮 natur臋 wype艂nia. Nie masz tu sprzeczno艣ci, powiadamy, albowiem wie to ka偶dy, i偶 libido setendi i libido sentiendi zawsze sparzone chodz膮. A co z nich pierwsze by艂o, dalej nie pytajmy, skoro wiemy, 偶e we wszystkim pierwszy by艂 Ten, kt贸ry jest.
O sztuczkach i podst臋pach, kt贸rymi pos艂uguje si臋 demon, aby usidli膰 dusz臋, napisano ju偶, od Tertuliana poczynaj膮c, biblioteki ca艂e i mn贸stwo dzie艂, rzadko w tych czasach upadku wznawianych, opisywa艂o wybiegi maj膮ce 艣miertelnik贸w p艂ci obojga pod jarzmo najwi臋kszego wroga rodzaju ludzkiego podda膰. Jako rzecz pewn膮 stwierdzi艂y op臋tania diabelskie synody niekt贸re oraz taka liczba Ojc贸w Ko艣cio艂a, i偶 w膮tpi膰 w tej sprawie co do prawowiernej nauki ko艣cielnej zgo艂a jest niepodobie艅stwem. A studiuj膮c wypadki op臋tania, kt贸rych tyle po wszystkich wiekach si臋 znachodzi, nietrudno zauwa偶y膰, 偶e bodaj nie ma takich, gdzie by w艂a艣nie na tchnieniu owego 偶aru, co p艂e膰 niewie艣ci膮 i m臋sk膮 ku sobie zbli偶a, nie wciska艂y si臋 najcz臋艣ciej w dusze iskry piekielnego ognia.
W czasie, kiedy dopu艣ci艂 B贸g, aby skutkiem grzech贸w ludzkich wkrad艂o si臋 rozprz臋偶enie i nie艂ad mi臋dzy wiernych Ko艣cio艂a, kiedy wielu na zgub臋 swoj膮 uleg艂o zwodniczym podszeptom ju偶 to luterskiej, ju偶 to kalwi艅skiej schizmy, kiedy i bezbo偶nicy po wszystkich krajach i ksi臋stwach g艂ow臋 podnie艣li, w tych to czasach niema艂膮 zyska艂 w艂adz臋 szatan nad duszami. A nie do wszystkich jednakowo si臋 zabiera艂, ale do jednych tymi, do innych tamtymi drzwiami si臋 wciska艂, szuka艂, gdzie najs艂absze miejsca i gdzie najtrudniej pokus臋 przyjdzie zwalcza膰, a tak na tysi膮c sposob贸w i sztuczek chytro艣膰 swoj膮 przejawia艂. Jako偶 bez liku namno偶y艂o si臋 takich, co po jego pomoc si臋 uciekaj膮c, a to magiczne sztuki, a to wieszczbiarstwo gwiezdne, a to czarnoksi臋stwo jakie uprawiali, paktem dusz臋 swoj膮 diab艂u zaprzysi臋gaj膮c, a od Boga ku zatraceniu swemu na wieki odwracaj膮c oblicze. Inni znowu, libertyni i bezbo偶nicy, kt贸rych pe艂no, a najwi臋cej w gallijskiej ziemi naonczas powsta艂o, za podszeptem tego偶 zwodziciela g艂osi膰 pocz臋li, 偶e szatan to wymys艂 pr贸偶ny i czcza gadanina, dla czeladzi podlejszej dobra, niewiast i dzieci; i tak, by si臋 demonom przys艂u偶y膰, zgo艂a zaprzeczali temu, i偶by jakie demony istnia艂y, a to, 偶eby czujno艣膰 zwodzi膰 i tym 艂atwiej w sid艂a zag艂ady wiecznej popycha膰 zb艂膮kane dusze. Najwi臋cej tu medycy r贸偶ni z艂a wyrz膮dzili opowiadaj膮c, 偶e to, co Ko艣ci贸艂 op臋taniem diabelskim mieni, to nic innego, jeno epilep-tyczna albo lunatyczna choroba, si艂ami samej natury na podobie艅stwo innych s艂abo艣ci sprawiona, przyczyn臋 w zatrutych humorach maj膮ca i taka, 偶e ludzka sztuka bez pomocy boskiej i bez egzorcyzm贸w ku takim sprawom ustanowionych uleczy膰 j膮 mo偶e.
Przeciwko takim w艂a艣nie niedowiarkom sporz膮dzi艂 na samym ko艅cu szesnastego stulecia uczony sw贸j Traktat o energumenach sam wielce O艣wiecony i Przewielebny Kardyna艂 de B膰rulle, za艂o偶yciel i pierwszy superior generalny Kongregacji Oratorium Jezusowego, filar prawdziwy Ko艣cio艂a na ziemi Frank贸w w owych czasach ci臋偶kiego dopustu. 鈥Kardyna艂鈥 m贸wimy przez antycypacj臋, bo pisa艂 go w latach m艂odo艣ci, gdy daleko mu jeszcze by艂o do kapelusza, a przecie偶 tak膮 w nim znajomo艣ci膮 rzeczy zab艂ysn膮艂 i tak celnie z niedowiarstwem si臋 rozprawi艂, 偶e 艂acno ujrzysz w tym pi艣mie owego m臋偶a, na kt贸rego krzepkich barkach ca艂y niemal Ko艣ci贸艂 w tym kraju mia艂 si臋 podnie艣膰 z upadku i odrodzi膰.
Jako偶 okazuje w tym pi艣mie czcigodny przyjaciel Karmelu, 偶e od czasu grzechu pierworodnego komunikuje si臋 szatan z cz艂owiekiem (zauwa偶my, jak 艣licznie si臋 godzi wszystko, skoro zwa偶y膰, 偶e obie te rzeczy -wiedzy po偶膮dliwo艣膰 zuchwa艂a i urok zwodniczy cielesnych mi臋dzy p艂ciami obcowa艅 - obie w jednym czynie grzesznym prarodzic贸w tak si臋 zespoli艂y, 偶e zgo艂a w owej jedno艣ci grzesznej nie dojrzysz, kt贸ra pierwsza by艂a albo wt贸ra, a wiesz przecie, jak si臋 obie wzajem wspiera艂y). Z nienawi艣ci ku Bogu 鈥 wywodzi pobo偶ny kardyna艂 鈥 usidla szatan cz艂owieka, kt贸ry na obraz tego偶 Boga stworzony zosta艂, ale grzechem przyst臋p ku sobie diabelskiej mocy otworzy艂. I lubi on, wielce lubi dusz臋 i cia艂o ludzkie zarazem w szpony chwyta膰, bo dobre to miejsce dla tego, przed kt贸rym na zawsze zatrzasn臋艂y si臋 bramy nieba, a w piekle niezno艣nym udr臋kom bywa poddany. A kiedy jako lew rycz膮cy cz艂owieka op臋ta, porz膮dek natury wywraca i czyni, 偶e jakby dwa duchy w jednym ciele przemieszkuj膮 na przek贸r przyrodzonemu prawu. Czemu za艣 B贸g, kt贸ry jest panem i diab艂a, i cz艂owieka, dopuszcza owe zamachy, oto zagadka, przed kt贸r膮 schyli膰 si臋 musi kornie umys艂 sko艅czony, wielbi膮c sprawiedliwo艣膰 i dobro膰 niezg艂臋bionych Jego wyrok贸w. Ale te偶 najmocniejszy to dow贸d przeciwko ateuszom i libertynom, najlepszy instrument konwersji - op臋tania diabelskie, w kt贸rych zar贸wno zgroza piekie艂, jak s艂odycz 艂aski si艂y swoje okazuj膮.
Nie dziwota te偶, powiada kardyna艂, 偶e od czasu tajemnicy Wcielenia niepor贸wnanie cz臋艣ciej demon gwa艂t 贸w naturze czyni; chcia艂by bezwstydnie ma艂powa膰 Stw贸rc臋 i niepoj臋t膮 Boga z cz艂owiekiem uni臋 hipostatyczn膮 w Jezusie Chrystusie na sw贸j spos贸b na艣ladowa膰, upad艂膮 swoj膮 duchowo艣膰 z duchem grzesznym cz艂owieczym 艂膮cz膮c. Nieprawd膮 jest tedy, jak niekt贸rzy lekkomy艣lnie mniemaj膮, i偶 dzie艂o Odkupienia zniszczy艂o ow膮 czynno艣膰; przeciwnie, sam szatan z furi膮 wzmo偶on膮 na dusze chrze艣cija艅skie si臋 rzuca, a i B贸g cz臋艣ciej na takie z艂o zezwala, jako 偶e z obfito艣ci膮 niezwyczajn膮 艂ask, jakich rodzajowi ludzkiemu w dziele Wcielenia udzieli艂, skojarzy艂 odpowiednio wi臋ksze z艂a dopuszczenie. Przez to wszystko wielekro膰 wi臋cej energumen贸w znaj膮 czasy chrze艣cija艅skie, ani偶eli poganie znali.
Najwi臋ksze to z艂o, jakiego na ziemi dozna膰 mo偶na - op臋tanie diabelskie. Poni偶enie natury jest tu r贸wnie wielkie jak tej偶e natury uczczenie w tajemnicy Wcielenia. W tej m臋czarni najsro偶szej - duszy dzia艂anie wszelkie i moc nad cia艂em ustaje; by艂by te偶 cz艂owiek bezbronny przeciw szata艅skiemu okrucie艅stwu, gdyby Stw贸rca w 艂askawo艣ci swej nie byl z艂o偶y艂 w r臋ce Ko艣cio艂a owego pot臋偶nego or臋偶a egzorcyzmu, kt贸rym wy膰wiczony kap艂an potrafi wroga ujarzmi膰 i z nieszcz臋snego cia艂a precz wygna膰. Nie s膮d藕my te偶, i偶 sama wiara mo偶e by膰 na diabelskie op臋tanie lekarstwem, bo przecie i diab艂y wiar臋 maj膮, a diab艂ami by膰 nie przestaj膮. Jeden Ko艣ci贸艂 Powszechny, depozytariusz 艂ask, uwolni膰 nas mo偶e od piekielnych side艂.
Owo przewr贸cenie natury, kiedy to dwa byty pe艂ne w jeden si臋 niejako zlewaj膮 i, co dziwniejsze, nie mi艂o艣ci, ale nienawi艣ci spojone wi臋zi膮, owo prawo okrutne diab艂a na r贸偶ne sposoby i w r贸偶nych stopniach mo偶e si臋 przejawia膰, a tak偶e r贸偶ne miewa przyczyny. Przyczyn膮 ze strony cz艂owieka mo偶e by膰 grzech pierworodny lub grzech aktualny, cho膰by lekki w naszym wyobra偶eniu, a przecie偶 wiele na szali boskiej wa偶膮cy. Jako偶 nawet dzieci臋 drobne bywa tak pora偶one, o czym w ksi臋dze 21 dzie艂a O Pa艅stwie Bo偶ym 艣wi臋ty Augustyn poucza. I nie dlatego, i偶by pow贸d ku temu mia艂 si臋 znajdowa膰 w samej osobie niemowl臋cego energumena, kt贸ry przez male艅ko艣膰 swoj膮 od grzechu aktualnego jest wolny, a przez chrzest od pierworodnego oczyszczony, ale i偶 natura jego trybut oddaje wrogowi.
Mylnie te偶 mniemaj膮 niekt贸rzy, i偶 skutki op臋tania w takich znamionach w cz艂owieku si臋 ujawni膮, jakie oni demonom przypisuj膮, jak to szpetota niezwyczajna albo inteligencja niepospolita. Na r贸偶nych ludzi r贸偶nych 艣rodk贸w pr贸buje nieprzyjaciel, by 艂atwiej ka偶dym ow艂adn膮膰. Wobec pobo偶nych u偶ywa dar贸w swych nadprzyrodzonych, wobec ciekawych 鈥 inteligencji, wobec czarownik贸w 鈥 z艂o艣ci. Wobec Ko艣cio艂a za艣, kt贸ry, jak szatan wie, silniejszy jest od niego, u偶ywa chytro艣ci, nie si艂y i oszuka膰 zamy艣la, nie pokona膰. Dlatego dla cz艂owieka sk贸r臋 lwa nosi, a dla Ko艣cio艂a - lisa. Ale B贸g, cho膰 dopuszcza z艂o, stawia kres jego oszu-ka艅stwu i wykry膰 je Ko艣cio艂owi pozwala.
Nie na darmo pisa艂 uczon膮 swoj膮 rozpraw臋 wielebny kardyna艂, bo te偶 niebawem ju偶, osobliwie po heretyk贸w dopuszczeniu edyktem nantej-skim, po ca艂ej ziemi kr贸la francuskiego mno偶y膰 si臋 j臋艂y zgroz臋 budz膮ce op臋tania diabelskie, w kt贸rych tyle z艂o艣ci przewrotnej piekie艂 na jaw wysz艂o, a zarazem tyle dobroci i 艂askawo艣ci Stw贸rcy, i偶 niejeden szyderca na widok tak jawnego mocy nadprzyrodzonych ujawnienia zasromany umilkn膮膰 musia艂. Ci臋偶kie te偶 przysz艂y terminy na niejednego kap艂ana, kt贸ry boje srogie stacza艂 z w臋偶ow膮 chytro艣ci膮 i cho膰 poniekt贸ry w zmaganiach owych sprosta膰 鈥 nie tyle demonom, ile w艂asnemu zepsuciu - nie zdo艂a艂, to przecie najlepsi zwyci臋sko z walki wyszli, nowym blaskiem star膮 Ko艣cio艂a chwa艂臋 opromieniaj膮c.
2. Czarownika spro艣nego z diab艂em spisek
Ju偶 to nikt chyba w owych czasach takiej zjadliwo艣ci szata艅skiej nie do艣wiadczy艂 i w takich nie bywa艂 opresjach w boju sprawiedliwym, jak Ojciec Surin z Towarzystwa Jezusowego, kt贸ry z najpot臋偶niejsz膮 czarci膮 czered膮 na zgub臋 niewinno艣ci czyhaj膮c膮 bitw臋 stoczy艂, jakiej nie znaj膮 dzieje. I tym wi臋ksza jego zas艂uga, 偶e w owych zapasach s艂awnych najwi臋cej dzia艂a艂 ksi膮偶臋 piekie艂 poprzez te w艂a艣nie najpo艣ledniejsze i najzdradliwsze membra ludzkiej natury, dzi臋ki kt贸rym rozmna偶a si臋 rodzaj cz艂owieczy na ziemi, i w 偶arach cielesnego pragnienia uwie艣膰 zapragn膮艂 ku sobie Bogu oddane dusze niewie艣cie i m臋skie. D艂ugie lata ci膮gn膮艂 si臋 b贸j straszliwy, z kt贸rego Ojciec Surin zda艂 wiadomo艣ci 艣cis艂e, ku przestrodze i pouczeniu wiernych, ku skrusze grzesznik贸w, izby Boga bali si臋 i mi艂owali, co zreszt膮 na jedno wychodzi. I potwierdza si臋 jego opowie艣膰 licznymi 艣wiadectwami os贸b pobo偶nych, co w艂asnymi oczami ogl膮da艂y owe 艣wi臋te zmagania, a wbrew oszczerczej mowie niekt贸rych libertyn贸w, jacy w os艂aw臋 chcieli poda膰 a to Ojca samego, a to nieszcz臋sne jego penitentki. Mia艂 ju偶 lat trzydzie艣ci i cztery Ojciec Surin, kiedy do wielkiej sprawy by艂 powo艂any. Urodzi艂 si臋 bowiem dnia dziewi膮tego w miesi膮cu lutym roku pa艅skiego 1600. W mie艣cie rodzinnym Bordeaux nie tylko u jezuit贸w miejscowych si臋 kszta艂ci艂, ale w obfito艣ci korzysta艂 ze 艣wiate艂, jakie tameczny klasztor karmelitanek rozsiewa艂, ognisko terezja艅skiej reformy. Pobo偶no艣ci by艂 wielkiej, bo ju偶 jako ch艂opi臋 trzynastoletnie 艣lub czysto艣ci z艂o偶y艂. Dziesi臋膰 lat prawie min臋艂o od chwili, gdy w szesnastu leciech w nowicjat Ojc贸w Jezuit贸w wst膮piwszy 艣wi臋cenia kap艂a艅skie otrzyma艂, aby potem wiar臋, swoj膮 i 偶arliwo艣膰 chrze艣cija艅sk膮 jeszcze w studiach teologii 艣wi臋tej w r贸偶nych miejscach rozgrzewa膰, w czym mu fortuna przychylna samego Ojca Ludwika Lallemant da艂a za mistrza i przewodnika. Naon-czas ju偶, zanim wieku Chrystusowego do偶y艂, wielkie okazywa艂 sk艂onno艣ci do owej drogi wewn臋trznej pobo偶no艣ci i wielkie pragnienie 艂ask nadzwyczajnych duchowych, kt贸re mu potem niejeden ze wsp贸艂braci zakonnych ma艂odusznie mia艂 za z艂e, a w kt贸rych on wszak偶e zar贸wno od 艣wi臋tej Teresy bra艂 podniety, jak z Egzercycji 艣wi臋tego Ignacego. Cze艣膰 osobliw膮 od m艂odo艣ci 偶ywi艂 dla J贸zefa 艣wi臋tego, ma艂偶onka Panienki Przenaj艣wi臋tszej, co mu te偶 nieraz w 偶yciu pomoc okaza艂o niema艂膮 i z tej to nabo偶nej czci imi臋 sobie J贸zefa przybra艂, kt贸re by艂 do imienia Jana, na chrzcie 艣wi臋tym otrzymanego, do艂膮czy艂. Wprawy te偶 nabra艂 w kierowaniu i poradach, jakich wielu duszom pobo偶nym udziela艂, osobliwie panien i wd贸w, jako to Pani du Verger, kt贸ra tak by艂a kochaniem niebia艅skim w Zbawicielu rozmi艂owana, 偶e piorun boski 艣ci膮gn臋艂a na siebie z nieba, co j膮 nadziemsk膮 s艂odycz膮 porazi艂; tako偶 dziewica nabo偶na, cia艂am niedoro艣ni臋ta i defektowna, ale 艣wi臋to艣ci niezwyczajnej, imieniem Madeleine Boiret, kt贸ra z hugenockiej familii na wiar臋 prawdziw膮 si臋 nawr贸ci艂a, kiedy Panna Przeczysta nauczy艂a j膮, w jakiej to cenie wielkiej mie膰 nale偶y dziewictwo, rzecz, co j膮 heretycy za nic maj膮. Ju偶 to nieraz w czasie nabo偶nych poucze艅 obaczy艂 Ojciec z艂o艣膰 okrutn膮 i niewstydliw膮 szatan贸w, co penitentki jego na pokuszenie daremnie wie艣膰 chcia艂y; pozna艂 tako偶, ile 偶e po艣r贸d karmelitanek niema艂o przebywa艂, onego Be-hemotha, kt贸ry najbardziej na 艣wi臋tej Teresy wychowanki by艂 zawzi臋ty i okrutnie na nie nastawa艂. Ale nic to, gdy owe pierwsze z czartem potyczki do p贸藕niejszych przyr贸wna膰.
By艂 to za艣 grudzie艅 pi臋tnasty roku 1634, kiedy Ojciec Jan J贸zef do miasta Loudun przyby艂, gdzie go prowincja艂 Akwitanii by艂 pos艂a艂 ku pomocy egzorcystom w ich boju zaciek艂ym z nawa艂膮 diabelsk膮.
Bo te偶 od niejakiego czasu zgroza i dziw na miasto pad艂y za przyczyn膮 owych nies艂ychanych napa艣ci i zgo艂a koniec 艣wiata wr贸偶膮cych eksces贸w, jakie z艂y wyczynia艂.
Pocz膮tek za艣 sprawy by艂 w sporze, kt贸ry dw贸ch kanonik贸w ko艣cio艂a kolegialnego 艣wi臋tego Krzy偶a rozdzieli艂; Ojciec Mignon, cz艂ek zacny i cnoty rzadkiej, mia艂 proces biskupi z ksi臋dzem Grandier, kt贸ry libertyn by艂 niegodziwy i rozpustnik. W j臋zyku obrotny, na wejrzeniu g艂adki, za nic mia艂 sobie stan sw贸j duchowny i jeno w臋szy艂, gdzie by m贸g艂 grzechu bezwstydnego jak zwierz臋 za偶y膰, i na dziewice nastawa艂, wstyd powiedzie膰, aby si臋 sparzy膰 z kt贸r膮. Bardzo te偶 o to zabiega艂, by go za spowiednika urszulanki tameczne wzi臋艂y, u kt贸rych si艂a by艂o dziewic nabo偶nych i nadobnych, Bogu oddanych. Zacne to siostry by艂y i z dobrych rod贸w, osobliwie przeorysza m艂oda, Joanna, nazwiskiem de Berciel, c贸rka barona de Coze, Matk膮 Joann膮 od Anio艂贸w nazywana; obok niej inne Boga chwali艂y, a to siostra Klaudyna, Richelieu samego kuzynka, a to siostra Anna od 艣wi臋tej Agnieszki, a to siostra Marta i siostra Katarzyna.
Upodoba艂 te偶 sobie Urban Grandier w owych siostrzyczkach, jeno nie takie to by艂o mi艂owanie, co w 艣wi臋tobliwym uniesieniu razem przed Stw贸rc膮 si臋 chyli, ale chu膰 obmierz艂a, o kt贸rej wstyd by wspomina膰, gdyby nie o zbudowanie publiczne chodzi艂o. One wszak偶e, niegodziwo艣膰 jego przejrzawszy, dost臋pu mu ku sobie da膰 nie chcia艂y, a Ojca Mignon wzi臋艂y na spowiednika. (Bo to potwarz, co m贸wi膮, i偶 one go chcia艂y i potem w zem艣cie za rekuz臋 o diabelskie praktyki pom贸wi艂y.) Grandier zasi臋 z diab艂ami trzyma艂 i tak si臋 z nimi pokuma艂, 偶e ichniej magii i sztuczek wyuczy艂y go czarnoksi臋skich, i偶by m贸g艂 艂acniej obrzydliwo艣ci swoje i bezece艅stwa uprawia膰. Jako偶 te od bies贸w nauczone chytro艣ci ku pomocy wzi膮wszy, zamy艣li艂 na Ojcu poczciwym si臋 zem艣ci膰; mniema艂, i偶 sztuk膮 ku sobie zakonnice zwabiaj膮c, cielesn膮 z nimi b臋dzie mia艂 spraw臋, a kiedy z kt贸r膮 w grzechu pocznie, na Ojca Mignon spadnie wina, jako 偶e do zakonnic bywa艂 jako konfesor dopuszczany. Tak to kusiciel nieczysty ga艂膮藕 krzewu r贸偶anego do klasztornego ogrodu podrzuci艂, tak sporz膮dzon膮, aby ka偶da, do kt贸rej zapach z tej r贸偶y czarciej doleci, natychmiast w op臋tanie diabelskie popad艂a i gwa艂town膮 zap艂on臋艂a mi艂o艣ci膮 cielesn膮 ku temu偶 Urbanowi. Tak si臋 sta艂o i wszystkim po kolei siostrzyczkom, od Matki Joanny poczynaj膮c, czarownik diab艂a zada艂.
Wielkie teraz padio zgorszenie na klasztor i miasto ca艂e. Op臋tane zakonnice dniami i nocami na ca艂y g艂os przyzywa艂y ku sobie czarownika, o nim jeno my艣la艂y, a diab艂y, co w nich siedzia艂y, najspro艣niejsze im podsuwa艂y obrazy i s艂owa, aby tak je na po艣miewisko wystawia膰. Nieraz te偶, diabelsk膮 moc膮 przez mur klasztorny przeniesiony, pojawia艂 si臋 Grandier w klasztorze i z siostrami, a najwi臋cej z matk膮 przeorysz膮 po nocach si臋 dra偶ni艂 i kusi艂. Siedem diab艂贸w obsiad艂o duszyczk臋 Matki Joanny i tak j膮 dr臋czy艂y, 偶e strach opisa膰. A imiona najg艂贸wniejszych by艂y: Lewiatan, Behemoth, Balaam, Isacaron, Asmodeusz.
Ojciec Mignon pierwszy dojrza艂 diabelsk膮 sprawk臋 w klasztorze. We dw贸ch, z ksi臋dzem Barre, j臋li egzorcyzmami z艂ego do muru przyciska膰, a ten wyzna艂 wreszcie ustami Matki, kiedy pytali, kto go przys艂a艂: Urbanus. Zaraz te偶 posz艂a sprawa do magistrat贸w i niebawem do uszu kr贸la dotar艂a, tudzie偶 kardyna艂a Richelieu, kt贸ry wielce si臋 o to troska艂, aby nie pozwoli膰 demonom wiary prawdziwej nadw膮tla膰. Nie brak by艂o bezbo偶nych, co powiadali, i偶 to s艂awny Ojciec J贸zef, z poduszczenia kapucyn贸w, na Ojca Grandier u kardyna艂a donos z艂o偶y艂, za autora jakowego艣 paszkwilu przeciw kardyna艂owi go podaj膮c, przez co Richelieu w z艂o艣ci na stos kanonika pos艂a艂. Ale o takich wymys艂ach szpetnych nawet si臋 wspomina膰 nie godzi. Kr贸l za艣, jak powiada nabo偶ny pisarz z owego czasu, dzi臋ki nadprzyrodzonej swojej pobo偶no艣ci i 艂agodno艣ci rzecz z najwi臋ksz膮 艂atwo艣ci膮 rozwi膮za艂. Zleci艂 bowiem zbadanie sprawy panu de Laubardemont, kt贸ry w tym czasie w艂a艣nie z kr贸lewskiego rozkazu w Loudun si臋 znajdowa艂, burz膮c miejskie fortyfikacje, 贸w za艣, dzielnie do rozprawy z magikiem si臋 zabrawszy, wyst臋pnego Urbana w wi臋zieniu kaza艂 osadzi膰, zrazu w Angers, a potem w Loudun, w tym samym za艣 czasie biskup wojn臋 demonom wyda艂 i egzorcyst贸w sprowadzi艂, a w艣r贸d nich ojca Laktancjusza, franciszkanina pobo偶no艣ci niepospolitej.
Diab艂u przed Sakramentem Przenaj艣wi臋tszym zaprzysi臋偶onemu k艂ama膰 B贸g nie dozwala艂; jako偶 potwierdzi艂 nieraz przymuszony, 偶e od Urbana by艂 zakonnicom pos艂any. I chocia偶 Urban na spytki wzi臋ty win臋 swoje k艂amliwie chcia艂 ukry膰, to przecie trybuna艂 z czternastu s臋dzi贸w z艂o偶ony przed przewodem pana Laubardemont oszuka膰 si臋 nie da艂. Wiadoma to rzecz, 偶e gdy diabe艂 do cia艂a wejdzie, miejsce takie na ciele, kt贸r臋dy by艂 si臋 dosta艂, na b贸l nieczu艂e zostaje. Jako偶 z polecenia trybuna艂u chirurg zr臋czny d艂ugie igie艂ki we wszystkie partie cia艂a czarownikowi zapuszcza艂, aby zobaczy膰, przy kt贸rym miejscu krzycze膰 nie b臋dzie i tak drog臋 demona wyda. Chirurg to by艂 zacno艣ci wielkiej i ani takiego kawa艂eczka na ciele czarciego s艂ugi nie zostawi艂, gdzie by igie艂ki swej g艂臋boko nie wrazi艂, ale wsz臋dzie si臋 wcisn膮艂; tak to sprawa na jaw wysz艂a, bo mia艂 Urbanus miejsca nieczu艂e na ciele. A co jaki艣 libertyn powiada, 偶e chirurg na rozkaz trybuna艂u specjalnie tego lub owego miejsca nie uk艂u艂 i tak inkulpata do krzyku nie pobudzi艂, k艂amliwy to wymys艂 i niegodziwy. Nawet tedy nie trzeba by艂o paznokci zdejmowa膰, jako jeden s臋dzia 偶膮da艂, aby pod nimi znamion diabelskich szuka膰, bo nikt przy zdrowym rozs膮dku w膮tpi膰 ju偶 w win臋 nie m贸g艂. Snad藕 jednak szatan, w k艂amstwie zatwardzia艂y, wyzna膰 prawdy Urbanowi, s艂udze swojemu, nie pozwoli艂; zapiera艂 si臋 bowiem magik i, cho膰 wszystkimi dowodami przekonany, nie przyzna艂, i偶by z diab艂em obcowa艂 i z艂ego ducha na mniszki nasy艂a艂, a jeno wyzna艂 cynicznie, 偶e traktat sporz膮dzi艂 bezecny przeciwko bez偶e艅stwu kap艂an贸w, kt贸ry te偶 w r臋kopi艣mie u niego by艂 znaleziony. Podlega艂 tedy magik dalej kwestii ordynaryjnej i ekstraordynaryjnej, a s臋dziowie, by go do opami臋tania przywie艣膰 i przez skruch臋 nadziej臋 na 偶ywot wieczny otworzy膰, ko艣ci mu kazali 艣ciska膰 na nogach 鈥 mocno snad藕, bo szpik na wierzch obficie wyp艂ywa艂. Ale nie masz lekarstwa na up贸r diabelski, i nie pokaza艂 czarci najmita chrze艣cija艅skiej skruchy, ani 艂ez nie przela艂, cho膰 go z mi艂o艣ci膮 pobo偶ni s臋dziowie upominali.
Wszystkie te偶 by艂y dowody zebrane przeciw Urbanowi od op臋tanych mniszek, co je egzorcy艣ci badali. Znak to bowiem op臋tania widomy -nieznajom膮 mow膮 m贸wi膰; jako偶 Matka Joanna biegle po 艂acinie odpowiada艂a. A s艂ucha膰 tu nie b臋dziemy gorsz膮cej mowy bezbo偶nika, co powiada, 偶e Matka Joanna po 艂acinie od dziecka by艂a uczona, a gdy j膮 na spotkaniu Urban po grecku zapyta艂, odpowiedzie膰 nie potrafi艂a; wiadomo przecie, ile niegodziwo艣ci wrogowie Ko艣cio艂a nie wymy艣l膮, byle swoich broni膰. A zreszt膮, bywaj膮 demony, co od wie艣niak贸w s膮 g艂upsze, jak sam Ojciec Laktancjusz przy艣wiadczy艂. 呕e zakonnice pad艂y ofiar膮 diabelskiego op臋tania, najoczywi艣ciej i st膮d si臋 okazuje, jak powiada 艣wiadek pobo偶ny, 偶e niemo偶ebna to rzecz, aby dziewice z dobrych dom贸w, edukowane i wychowane pobo偶nie, bez sza艂u diabelskiego takimi blu藕nierstwami i tak膮 ohyd膮 w s艂owach zion膮膰 mog艂y, i偶 偶adne pi贸ro powt贸rzy膰 tego nie zdo艂a - a przecie publicznie w miejscu po艣wi臋canym wykrzykiwa艂y one spro艣no艣ci nies艂ychane i bezwstydne, konwulsjami okropnymi miotane, a cia艂a w skr臋tach si臋 wi艂y takich, 偶e 偶adna przyrodzona umiej臋tno艣膰 dokaza膰 sztuk takich nie potrafi; niepodobna tak偶e pomy艣le膰, by grzech tak straszny na dusz臋 swoj膮 wzi膮膰 dobrowolnie chcia艂y -cz艂owieka niewinnego na 艣mier膰 doprowadzi膰; i st膮d jeszcze, dodaje 贸w 艣wiadek, op臋tanie diabelskie jasno si臋 okazuje, 偶e sam kr贸l i sam kardyna艂, 鈥la premier臋 inteltigence de l'Etaf w op臋tanie nie w膮tpili, a by艂oby wszak偶e zbrodni膮 straszliw膮 mniema膰, i偶 ci dwaj myli膰 si臋 mogli. Owszem, og艂osi艂 niegodziwiec jaki艣 ksi膮偶eczk臋 podl膮, w kt贸rej winie Urbana bezczelnie zaprzecza, opowiadaj膮c k艂amliwie, 偶e siostra Agnieszka, siostra Klara i inne jeszcze zezna艂y, i偶 op臋tane zgo艂a nie by艂y, a Ojciec Laktancjusz i Ojciec Mignon podm贸wili je do fa艂szywego 艣wiadectwa i 偶e pan de Laubardemont zakaza艂 te zeznania do protoko艂贸w s膮dowych wpisywa膰; 艂偶e, powiadam, a je艣li nawet tak by艂o, to tylko nowa sztuczka diabelska op臋tane mniszki zwiod艂a; 艂偶e r贸wnie偶, 偶e Matka przeorysza jedna umia艂a konwulsje pokazywa膰 i j膮 zawsze na pokaz wystawiali, kiedy go艣膰 jaki przyje偶d偶a艂 egzorcyzmy ogl膮da膰. Ale sam sobie ten oszczerca k艂am zadaje, bo na ksi膮偶eczce swojej nikczemnej ze wstydu snad藕 imienia swego nie poda艂 ani miasta, gdzie by艂a wydana; a i drukarz bezbo偶ny imi臋 zatai艂, z czego wida膰, 偶e obaj k艂amstwa swoje znaj膮c bali si臋 ludziom poczciwym na oczy pokaza膰.
A jaka to si艂a przewrotno艣ci czarciej w Urbanie tkwi艂a, 艂atwo si臋 pokazuje st膮d, 偶e nawet w areszcie osadzony praktyk swoich diabelskich nie zaprzesta艂; zezna艂y bowiem mniszki 30 czerwca, 偶e im z zamkni臋cia wyrodek 贸w, wstyd powiedzie膰 - w艂asne nasienie przys艂a艂, i偶by si臋 tak zap艂odni艂y i pocz臋艂y w 艂onie monstra piekielne.
Tak to prawda na 艣wiat艂o wysz艂a i pi臋tnastu s臋dzi贸w, bezstronnie i z mi艂o艣ci膮 spraw臋 zbadawszy, sprawiedliwy na koniec wyda艂o wyrok, i偶by Urbana Grandier 偶ywcem w ogniu spali膰. 18 sierpnia wydany by艂 wyrok i tego偶 dnia zaraz wykonany, jeno przedtem kwestii jeszcze poddano czarciego s艂ug臋, aby wsp贸lnik贸w wyda艂. Potem na plac 艢wi臋tego Krzy偶a go powie藕li (bo chodzi膰 nie m贸g艂, nogi maj膮c przez swoj膮 hardo艣膰 potrzaskane) z g艂ow膮 nag膮, w koszuli, ze sznurem na szyi, a w r臋ku p艂on膮c膮 pochodni臋 trzymaj膮c dw贸ch funt贸w wagi. Jaki bezbo偶nik to by艂, wszyscy widzieli, bo skruchy 偶adnej przed sprawiedliwo艣ci膮 nie pokaza艂, a na dwie godziny przed 艣mierci膮 frywolny madryga艂 艣piewa艂: L'heureux sejour de Parthenie et d'Alidor. A kiedy go wiedli, polewali go obficie z lito艣ci ojcowie wod膮 艣wi臋con膮 po twarzy, i偶 oddycha膰 nie m贸g艂 od wielkiej ilo艣ci tej cieczy b艂ogos艂awionej. A przecie up贸r diabelski zachowa艂 i z min膮 szydercz膮 na w贸zku siedzia艂. Jeszcze go do pala przywi膮zanego nawr贸ci膰 chcieli i skruszy膰, bo nie wyczerpane by艂o mi艂osierdzie pobo偶nych ojc贸w. Mnich jeden 偶elaznym krucyfiksem po twarzy go bi艂, aby si臋 pomiot szata艅ski opami臋ta艂, a ten jeszcze g艂ow臋 odwraca艂, 艣wi臋tego wizerunku Zbawiciela nie chc膮c uca艂owa膰. Jeszcze mu w ostatniej chwili Ojciec Laktancjusz p艂on膮cy wieche膰 s艂omy pod nos podsun膮艂 prosz膮c, aby diabla si臋 wyrzek艂, a przecie czarownik zatwardzia艂y zuchwale odpar艂, 偶e diab艂a nie zna. Wreszcie podpali艂 stos Ojciec Laktancjusz, a wtedy magik krzycze膰 pocz膮艂, 偶e mu obietnicy jakowej艣 nie dotrzymano, i tak w krzyku w p艂omieniach zgin膮艂. Opowiada te偶 Ojciec Surin, 偶e jeszcze w godzinie 艣mierci modli艂a si臋 za dusz臋 grzesznika Przenaj艣wi臋tsza Panienka, a diab艂y w mniszkach siedz膮ce do ko艅ca w trwodze trwa艂y, czy si臋 nie nawr贸ci Urbanus, i na twarzach mniszek niepok贸j sw贸j okazywa艂y; dopiero gdy w ogie艅 run膮艂, wielka by艂a rado艣膰 demon贸w, i偶 dusz臋 do piek艂a z艂owili. Tak to zas艂u偶on膮 wymierzy艂a kar臋 sprawiedliwo艣膰 diabelskiemu s艂udze, a przecie z samym diab艂em nie sko艅czy艂a si臋 wcale rozprawa, jako 偶e w siostrach nieszcz臋snych z艂o艣膰 swoj膮 wywiera艂, sk膮d go dopiero z mozo艂em wielkim wygania膰 musieli Ojcowie.
R贸偶ne tam potem potwarze i niegodziwo艣ci biesy rozpuszcza艂y o procesie: a to, 偶e mnichy zawistne 艣wieckiego kap艂ana zgubi膰 chcia艂y, bo nieprzyja藕艅 mi臋dzy regularnym i sekularnym klerem by艂a, a to, 偶e o mienia konfiskat臋 chodzi艂o, a to, 偶e kardyna艂 na Urbana ze z艂o艣ci nastawa艂 i gorliwo艣膰 chcia艂 chrze艣cija艅sk膮 okaza膰, 偶eby mu Liga fawor贸w dla herezji nie wyrzuca艂a, a to inne k艂amstwa rozpowiada艂y - ot, zwyczajnie, jak czarty.
3. Diab艂a skuteczne wyp臋dzanie
Ojciec Jan J贸zef Surin, kt贸ry d艂ugie lata b贸j z szatanami toczy艂, nie tylko ksi膮偶eczk臋 艣liczn膮 pod tytu艂em Tryumf Bo偶ej mi艂o艣ci o zmaganiach swoich napisa艂, ale drugie dzie艂ko wygotowa艂, gdzie od szatan贸w wydobyte wiadomo艣ci co do ich ukrytych sposob贸w, na jakie dusze pobo偶ne usidlaj膮, przekaza艂. Nazywa si臋 to dzie艂ko bezcenne Do艣wiadczalna nauka o rzeczach innego 偶ywota przez Ojca Jana-J贸zefa Surin nabyta. Dowodnie tam pokazuje, na przek贸r liberty艅skim wymys艂om, i偶 istniej膮 diab艂y i op臋tania diabelskie, i niekt贸re rzeczy, co mu piekielniki przymuszone opowiedzia艂y, spisuje. I nie mo偶e to by膰, i偶by o chorob臋 jak膮 albo ob艂臋d lub hipochondri臋 chodzi艂o, bo nie mog艂a przecie moc ludzka tego sprawi膰, aby matka de Nogeret (co od diabla 艁asa op臋tana by艂a) g艂ow膮 w ty艂 a偶 do ziemi si臋 przegina艂a, pi臋t w艂asnych si臋gaj膮c, albo wielekro膰 z ca艂ej si艂y g艂ow膮 w pier艣 i ramiona si臋 bi艂a tak pr臋dko, i偶 wyobra偶enie przechodzi; tak samo cia艂a zupe艂ne zesztywnienie, j臋zyka twardnienie i wyci膮ganie, oczu gwa艂towne roziskrzenie - wszystko to czarciego op臋tania znamiona. Opowiedzia艂 Ojcu Surin demon Isacaron, egzorcyzmami zakl臋ty, jak to do upadku anio艂贸w dosz艂o (bo kiedy egzorcysta m膮drze i z sercem czystym powinno艣膰 swoj膮 wype艂nia, przymusza B贸g demona, by prawd臋 m贸wi艂). Oto kiedy odkry艂 anio艂om B贸g tajemnic臋 Wcielenia i oznajmi艂, 偶e cz艂owiekiem si臋 stanie, zbuntowa艂a si臋 cz臋艣膰 anio艂贸w, nie chc膮c ludzkiej istocie ho艂du oddawa膰, a Ojciec Niebieski za kar臋 do piek艂a buntownik贸w wtr膮ci艂. A jest tam mi臋dzy nimi hierarchia, stosownie do tego, jak w niebiosach anielskie by艂y ch贸ry. Trzy najg艂贸wniejsze diab艂y od serafin贸w pochodz膮; te s膮 Lucyfer, Belzebub i Lewiatan, kt贸re z trzema osobami Tr贸jcy Przenaj艣wi臋tszej walcz膮. Wy偶sze diab艂y ni偶szymi dowodz膮 i karz膮 je. A cho膰 demon czystym jest duchem, to mo偶e dzia艂a膰 ciele艣nie i zdolno艣ci w tym okazuje niezwyk艂e; mo偶e si臋 bowiem na znaczn膮 d艂ugo艣膰 niczym w膮偶 rozci膮ga膰, stosownie do miejsca w hierarachii: tak demony z serafin贸w na 30 mil d艂ugo艣ci si臋 rozci膮gaj膮, a ni偶sze demony odpowiednio kr贸cej. Jako偶 na takiej przestrzeni mo偶e jeden demon oboma ko艅cami z艂o czyni膰, cho膰 nie po obu stronach to samo; jednego cz艂owieka potrafi m臋czy膰 w Tuluzie, a do drugiego w Bordeaux przemawia膰. I nigdy nie m臋czy si臋 demon w pracy, chocia偶 wielce trudne to dzie艂o z dusz膮 ludzk膮 w op臋taniu si臋 z艂膮czy膰. Ale i偶 przez grzech pierworodny ma szatan do wszystkich ludzi prawo, we wszystkich te偶 godzi, o ich s艂abo艣ci si臋 zaczepiaj膮c. Trzy s膮 rodzaje operacji diabelskich na cz艂owieku: kuszenie, obsesja i op臋tanie; z pierwszym demon na wszystkich ludzi nastaje, drug膮 tylko w niekt贸rych godzi, trzecia wreszcie rzadko mu si臋 udaje, ale te偶 m臋ka to i groza straszliwa, jak przyk艂ad urszulanek nieszcz臋snych okazuje.
Jako偶, kiedy sp艂on膮艂 czarownik i dusz臋 diab艂u odda艂, zacz臋艂y si臋 w mie艣cie Loudun egzorcyzmy z gorliwo艣ci膮 zwi臋kszon膮. Ojciec Laktancjusz do adoracji Przenaj艣wi臋tszego Sakramentu demony przymusza艂, co te偶 w konwulsjach okropnych czyni艂y. Obieca艂 wreszcie zmuszony demon Asmodeusz, 偶e razem z dwoma innymi o porze oznaczonej z Matki Joanny wylezie, a na znak wyj艣cia trzy dziurki na piersi pod sutkiem zostan膮. Tak si臋 i sta艂o, wylecia艂y trzy demony, gorset Matki przebi艂y i trzy dziurki zostawi艂y na piersi. Ze 偶adnego w tym oszustwa nie by艂o, dow贸d najja艣niejszy w tym, 偶e prawdziwie zosta艂a Matka od tych trzech uwolniona. W zem艣cie op臋ta艂y teraz demony Ojca Laktancjusza, kt贸ry te偶 rych艂o ducha wyzion膮艂. Biskup z miasta wyjecha艂, a kr贸l i kardyna艂 postanowili jezuit贸w pos艂a膰 na egzorcyzmy. Tak to Ojciec Surin, kt贸ry chory by艂 wtedy cia艂em i duchem, do Loudun pojecha艂, a lito艣ci膮 na widok op臋tanych si贸str zdj臋ty, postanowi艂 mod艂ami i nauk膮 na drog臋 偶ycia wewn臋trznego je wprowadzi膰 i tak serca i wol臋 odmieni膰, aby czarty do wyj艣cia przymusi膰.
Zaraz potem niemi艂y wypadek diabelskiego oszustwa mia艂 miejsce. Demon Zabulon, kt贸ry siostr臋 Klar臋 op臋ta艂, obieca艂, 偶e mniszk臋 na Bo偶e Narodzenie uwolni, a na znak wyj艣cia imi臋 Jezus na czole jej wypisze. Uwierzy艂 k艂amcy lekkomy艣lnie Ojciec Elizeusz, siostry Klary egzorcysta, chocia偶 demony, co w przeoryszy siedzia艂y, k艂am zada艂y tej obietnicy. W dzie艅 Narodzenia Bo偶ego mn贸stwo ludzi w ko艣ciele, przy mod艂ach, 艣piewach, egzorcyzmach, na znak oczekiwany u siostry Klary wiele godzin czeka艂o, a gdy skutku nie by艂o wida膰, rozeszli si臋, na k艂amliwo艣膰 diab艂a sarkaj膮c.
Inaczej z przeorysz膮, kt贸r膮 Ojciec Surin egzorcyzmowa艂. Osoba to by艂a s艂abego zdrowia, ale nami臋tno艣ci 偶ywych, st膮d mocno op臋ta艂 j膮 demon i pu艣ci膰 nie chcia艂 (chocia偶 powiedzie膰 trzeba, 偶e od m艂odo艣ci pobo偶na by艂a i osiem lat maj膮c ju偶 艣lub dziewictwa z艂o偶y艂a). Najwi臋kszych do艣wiadczy艂a m膮k od Isacarona, kt贸ry by艂 duch nieczysto艣ci cielesnej; ten pokusy na Matk臋 dniem i noc膮 zastawia艂, bezece艅stwa na jej ciele robi艂, noc膮 do pokoju czarownik贸w i czarownice sprowadza艂, kt贸rzy na oczach Matki najbezwstydniejsze spro艣no艣ci czynili, ona za艣 oczu zamkn膮膰 nie mog艂a. Aby nieszcz臋sn膮 na po艣miewisko i ha艅b臋 wyda膰, sprawi艂 demon, i偶 brzuch jej ur贸s艂 i jako ci臋偶arna chodzi艂a, a nawet mleka dosta艂a w piersi; grozi艂 te偶, 偶e jej martwe dzieci膮tko do 艂贸偶ka podrzuci. Nie dopu艣ci艂 wszak偶e B贸g do tej ha艅by, a Panienka Przeczysta zmusi艂a demona, aby ca艂膮 krew zwomitowal, co j膮 w 艂onie matki Joanny by艂 zgromadzi艂.
Och, wielk膮 mia艂 prac臋 Ojciec Surin z demonami, co ich czw贸rka jeszcze w przeoryszy siedzia艂a. Sta艂 w modlitwie pogr膮偶ony, o mi艂osierdzie boskie dla duszy nieszcz臋snej b艂aga艂, op臋tanej do ucha o drodze wewn臋trznej i dobrodziejstwach unii z Bogiem po 艂acinie prawi艂, diab艂y do adoracji 艢wi臋tego Sakramentu przymusza艂, a Isacarona dzielnie my艣lami bil i przez to wielkie mu zada艂 udr臋ki. W tym wszystkim w obfito艣ci z pomocy 艣wi臋tego J贸zefa korzysta艂. Diabe艂 w艣ciek艂o艣膰 swoj膮 na twarzy Matki Joanny pokazywa艂, grozi艂, 偶e ca艂e piek艂o na pomoc wezwie; nie ul膮k艂 si臋 wszak偶e Ojciec dzielny, jeno dalej rozpraw臋 swoj膮 prowadzi艂. Demona Balaama zmusi艂, by mu z Pary偶a trzy hostie konsekrowane przyni贸s艂, kt贸re si臋 w r臋ce magik贸w dosta艂y, co te偶 diabe艂 z wielkim b贸lem uczyni艂, a tak Ojciec Jezusa Chrystusa z r膮k wrog贸w wykupi艂. Matk臋 Joann臋 drogi oczyszczenia, o艣wiecenia i zjednoczenia uczy艂, ruchy 艂aski w niej pilnie 艣ledzi艂, do doskona艂o艣ci wewn臋trznej podnieca艂 i tymi sposobami dusz臋 odmienia艂. Ale gdy zobaczy艂y demony, 偶e nie przelewki, samego Ojca postanowi艂y op臋ta膰 i rych艂o to uczyni艂y. Duch spro艣no艣ci, Isacaron, pierwszy go obsiad艂 i 19 stycznia poczu艂 Ojciec do 艂贸偶ka si臋 k艂ad膮c 贸w ogie艅 nieczysty, co ju偶 by艂 od dawna wygas艂 mu w ciele, a co go szatan na nowo podnieci艂, chc膮c gwa艂tem kap艂ana do sromoty bezecnej przymusi膰. Tak swoje pokusy powtarza艂, w postaci w臋偶a wok贸艂 cia艂a si臋 okr臋ca艂, czysto艣膰 i spoczynek zak艂贸ca艂, przyobleka艂 si臋 w cia艂a niewie艣cie kusz膮ce straszliwie, niewys艂owione katusze po偶膮da艅 zadawa艂, a stale pod 偶o艂膮dkiem siedzia艂 i st膮d z nies艂ychan膮 szybko艣ci膮 w inne cz艂onki si臋 wypuszcza艂 i po ca艂ym ciele rozbiega艂. Dzie艅 i noc prze艣ladowa艂y Ojca te pokusy okrutne, czy sam by艂, czy z przeorysz膮, czy z innymi siostrami. Opiera艂 si臋 nieugi臋cie, z pomoc膮 Panienki Przenaj艣wi臋tszej, tym napa艣ciom, ale m臋czarnie cierpia艂 niewypowiedziane. Szatan umys艂 mu m膮ci艂, my艣l i mow臋 odbiera艂, w ko艅cu za艣 publicznie na ziemi臋 j膮艂 powala膰, pierwszy raz w Wielki Pi膮tek, kiedy to Ojciec w skr臋tach okrutnych wi艂 si臋 dr偶膮cy na pod艂odze, rzuca艂 i r臋ce gryz艂, w obliczno艣ci innych Ojc贸w, kt贸rzy rych艂o op臋tanie rozpoznali. Krzyki okropne, dygotania i skoki w ciele znosi艂, gwa艂towno艣膰 nieodparta pora偶a艂a go i ca艂kiem demon z艂膮czy艂 si臋 z dusz膮 Ojca, tak i偶 dw贸jduch w jednym ciele si臋 zrobi艂, z kt贸rego cz臋艣膰 jednak z Bogiem by艂a zjednoczona, a druga na dnie udr臋ki i n臋dzy odraz膮 ku Bogu zion臋艂a i kaza艂a 艣wi臋ty Sakrament odpycha膰. Demon z b艂yskawiczn膮 szybko艣ci膮 przeskakiwa艂 z cia艂a Matki Joanny do cia艂a Ojca, tak i偶 na przemian obok siebie stoj膮cy do艣wiadczali jego m臋czarni. Lewiatan w艂adze duchowe Ojca wi臋zi艂, b贸le g艂owy okrutne sprawia艂, je艣膰 nie pozwala艂 鈥 a ci膮gle obiecywa艂, 偶e spok贸j mu dadz膮, je艣li tytko prace nad przeorysz膮 porzuci. Od Wielkiej Nocy do Zielonych 艢wi膮tek ci膮gn臋艂y si臋 owe napa艣ci publiczne, chcia艂 bowiem demon sztukami swymi sprawi膰, aby jako ob艂膮kanego usun臋li z miasta Ojca Surin prze艂o偶eni. Nie uda艂 si臋 wszak偶e wybieg, praca nad Matk膮 Joann膮 trwa艂a, a op臋tana z wolna pos艂uch dawa艂a jego s艂owu. Opr贸cz Isacarona, co do lubie偶nych czyn贸w j膮 popycha艂, demon Balaam o przyrodzon膮 sk艂onno艣膰 do weso艂o艣ci i 艣miechu si臋 zaczepia艂 i przed jego to zakusami odzia艂a si臋 przeorysza w pas kolczasty, co dotkliwie cia艂o jej rani艂, a do grzesznego uweselenia nie dopuszcza艂. Nowy wybieg szata艅ski sprawi艂, 偶e Matka Joanna niezwyczajnej pi臋kno艣ci nabra艂a i tysi膮cami obelg i s艂贸w ohydnych obrzuca艂a Ojca egzorcyst臋, kt贸ry dzielnie ataki odpiera艂, policzki t臋gie wymierzaj膮c diab艂u w ciele Matki schowanemu; zaczym cz艂onki rozjuszone przywi膮zuj膮c do 艂awki, na piersi op臋tanej Sakrament k艂ad艂, a tak j膮 do p艂aczu i skruchy z mi艂o艣ci膮 pobudza艂. Ona za艣 na przemian ju偶 to blu藕nierstwami straszliwymi i spro艣-no艣ciami womitowala, krzycz膮c nie swoim g艂osem, ju偶 to za pot臋pion膮 bez nadziei si臋 maj膮c, w rozpacz i szlochy wpada艂a. Uczy艂 j膮 Ojciec cierpliwie sekret贸w 偶ycia wewn臋trznego, nienawi艣膰 i wstr臋t pobo偶ny do samej siebie budzi艂 oraz ukochanie cierpie艅 i upokorze艅. Raz przybra艂 demon 鈥 a sam to by艂 Lewiatan, wr贸g g艂贸wny Chrystusa 鈥 posta膰 ojca Surin i do Matki Joanny si臋 uda艂, a gdy ta rozpozna艂a wybieg po blu藕nierstwach, jakie jej prawi艂, ze w艣ciek艂o艣ci na ziemi臋 j膮 obali艂.
呕eby natur臋 w sobie zniszczy膰 i tak mieszkanie diab艂a nadwer臋偶y膰 i pokarm w duszy w艂asnej demonom odebra膰, coraz to wi臋ksze umartwienia Matka Joanna na siebie bra艂a z porady Ojca, a by艂a zdrowia s艂abego. Na deskach twardych sypia艂a, w艂osiennic臋 odziewa膰 zacz臋艂a, do ognia nie podchodzi艂a, trzy razy dziennie biczowa艂a si臋 pilnie, od pokarmu si臋 wstrzymywa艂a i straszliwy g艂贸d znosz膮c, co go diab艂y nasy艂a艂y, potrawy jad艂a takie, kt贸re w niej obrzydliwo艣膰 budzi艂y i na zdrowie szkodzi艂y, jako to 偶贸艂膰 wo艂ow膮 i inne podobne. Ale i偶 demon o ka偶d膮 s艂abo艣膰 ludzk膮 si臋 zaczepia i wszystkiego w naturze zepsutej szuka, na czym by siedzib臋 swoj膮 zbudowa艂, pr贸bowa艂 Lewiatan przyrodzon膮 jej dum臋 wyzyska膰; bo te偶 by艂a to panna z dobrego domu i w godno艣ci chowana. Tak to za podszeptem subtelnym piekielnika j臋艂a Matka Joanna s艂owa swoje elegancko uk艂ada膰, z g艂ow膮 podniesion膮 si臋 nosi膰 i o koafiur臋 staranie mie膰. 呕eby t臋 dum臋 grzeszn膮 upokorzy膰, sprowadza艂 Ojciec Jan-J贸zef 偶ebrak贸w na egzorcyzmy i po twarzy im kaza艂 op臋tanej depta膰, a gdy si臋 poskar偶y艂a, policzki jej dawa膰, za co te偶 ona dzi臋kowa艂a mu wielce. Na kolanach kaza艂 penitentce swojej kuchark臋 pokornie b艂aga膰, by j膮 r贸zgami wysmaga艂a, co te偶 tamta ochotnie uczyni艂a. Publicznie przed siostrami o grzechach jej rozpowiada艂, jej samej na kolanach winy swoje mniszkom wszystkim wyznawa膰 poleci艂, a gdy spowied藕 szczeg贸艂ow膮 z ca艂ego 偶ycia egzorcy艣cie swemu zda艂a - co miesi膮c si臋 ca艂y ci膮gn臋艂o - 贸w, z jej przyzwolenia wszystko publicznie ujawni艂.
Ale nie by艂by demon demonem, 偶eby 艂atwo z pola ust膮pi膰 na przek贸r trudom nadludzkim, kt贸re Ojciec Surin z mi艂o艣ci Bo偶ej znosi艂. Jako偶 przy konfesjonale powiedzia艂 raz Lewiatan ustami Matki zuchwale, 偶e nie godzi si臋 tak okrutnie dobrze urodzonych panien traktowa膰. Ojciec karami szatanowi zagrozi艂 i na lamenty jego nie bacz膮c, natychmiast rozebra膰 si臋 kaza艂 i w艂asnymi r臋koma obficie si臋 biczem wych艂osta膰. Musia艂 to zrobi膰 demon i pomstowa艂 srodze, ale Matka Joanna zgo艂a biczowania nie czu艂a i ledwo pami臋ta艂a, i偶 zdejmowa艂a odzienie. Dobre skutki tej praktyki ogl膮daj膮c, j膮艂 Ojciec t臋 sam膮 kar臋 innym demonom nak艂ada膰 i wielokrotnie 膰wiczenie to ku utrapieniu diab艂贸w powtarza艂, skomle艅 ich nie s艂uchaj膮c, a bacz膮c, by bez lito艣ci si臋 ch艂osta艂y, a nie oszcz臋dza艂y. Tak i Balaam czyni艂, kt贸ry do weso艂o艣ci op臋tan膮 namawia艂, o grach i piciu opowiada艂; i Tsacaron, co lubie偶ne ognie pod偶ega艂 i p艂ci rozkoszy 偶膮da艂; i Behemoth, co do blu藕nierstwa nak艂ania艂 i komuni臋 艣wi臋t膮 l偶y膰 kaza艂; i Lewiatan, co pych臋 przyrodzon膮 rozpala艂.
Nast臋pn膮 wad臋 trzeba by艂o u op臋tanej przem贸c: lenistwo. Kiedy dojrza艂 Ojciec Jan-J贸zef, jako przeorysza po obiedzie wypoczywa niekiedy albo si臋 k艂adzie, zgani艂 to i wyst臋pkiem mianowa艂. Od razu diabe艂 do g艂owy Matki wskoczy艂 i odpowiedzia艂 zuchwale, 偶e nie wyst臋pek to, ale natura; ali艣ci za chwil臋 przysz艂a do siebie przeorysza i gotowo艣膰 do grzechu zwalczania oznajmi艂a. Odt膮d nie dopuszcza艂 jej Ojciec do odpoczynku, za lenistwo pokutowa膰 i ch艂osta膰 si臋 kaza艂, a tak coraz g艂臋biej natur臋 przezwyci臋偶a艂, by grunt spod n贸g demonom odebra膰.
Teraz now膮 sztuczk臋 diabe艂 wymy艣li艂, sprawiaj膮c, 偶e prowincja艂 jezuit贸w z艂e mniemanie powzi膮艂 o sposobach, kt贸rymi si臋 Ojciec Surin pos艂ugiwa艂; pisma s艂a艂, powiada艂, 偶e Ojciec czas marnuje, 偶e wiar臋 chrze艣cija艅sk膮 na po艣miewisko wystawia, 偶e nie godzi si臋, by egzorcysta piersi mniszki dotyka艂 i bada艂 oraz podobne rzeczy robi艂, a w wyniku innego Ojca na miejsce Surina przys艂a膰 postanowi艂. Ale gdy ten przyby艂, w jego obecno艣ci - pi膮tego lutego 1635 - Ojciec w艂a艣nie z cia艂a przeoryszy Lewiatana wreszcie wyp臋dzi艂, kt贸ry uchodz膮c krwawy krzy偶 na czole op臋tanej zostawi艂. Widomy to by艂 znak woli Bo偶ej, i偶 nie ma Ojciec Surin pracy swojej porzuca膰; jako偶 razem z przyby艂ym Ojcem Deaulup egzorcyzmy dalej prowadzili. Rych艂o Balaam, w zmaganiu pokonany, obieca艂 cia艂o Matki Joanny opu艣ci膰, a wychodz膮c imi臋 J贸zef na jej r臋ce wypisa膰; tak te偶 dwie niedziele po Lewiatanie uczyni艂, i to w obecno艣ci trzech Anglik贸w-heretyk贸w, co egzorcyzmy przyjechali ogl膮da膰; jeden z tych trzech, co dot膮d skrycie katolick膮 wiar臋 wyznawa艂, pojecha艂 potem do Rzymu, gdzie na prawdziw膮 religi臋 si臋 nawr贸ci艂 i kap艂anem zosta艂. Teraz jawnym si臋 sta艂o, 偶e trzeba Ojca Surin na miejscu zostawi膰. Demon Isacaron o艣wiadczy艂, 偶e tylko przy o艂tarzu Panny 艢wi臋tej z Saumur da si臋 wyp臋dzi膰, ale gdy prze艂o偶eni na t臋 podr贸偶 Matki Joanny zgody da膰 nie chcieli, sprawi艂 艣wi臋ty J贸zef, 偶e i bez tego demona wygnano; kaza艂 Ojciec Surin teraz diab艂u imi臋 Maria na r臋ce przeoryszy przy wyj艣ciu wyrzeza膰, co te偶 ten w czasie egzorcyzm贸w w furii uczyni艂, a ci偶ba niema艂a ludzi cudownemu wydarzeniu si臋 przygl膮da艂a. To by艂o 16 stycznia 1636. Tak ju偶 te dwa 艣wi臋te imiona Matka Joanna trwale mia艂a na ciele wypisane, a cho膰 oba potem zaciera膰 si臋 zdawa艂y, to przecie nadprzyrodzonym sposobem przez d艂ugie lata odnawia艂y si臋 stale, osobliwie przy 艣wi臋tach jakich uroczystych. Teraz jeden demon Behemoth zosta艂, kt贸ry tylko na grobie 艣wi臋tego Franciszka Salezego wyj艣膰 chcia艂, a nijak gdzie indziej. Zwierzchnicy za艣 Matki z Ojcem Janem w podr贸偶 do Annecy pu艣ci膰 nie chcieli, powiadaj膮c, 偶e to ekspens znaczny, a wynik niepewny, bo diabe艂 k艂amca. Atoli Behemoth swoje powtarza艂, egzorcyzmom nie ulega艂, a przeorysz臋 dr臋czy艂 okrutnie na ciele i duszy, tak 偶e 艣mierci bliska by艂a.
Ojciec ku ozdrowieniu biczem jej do krwi ch艂osta膰 si臋 kaza艂, co te偶 si艂y jej przywr贸ci艂o. W czasie modlitwy wychodzi艂 jej demon z g艂owy i obok w postaci czarnego psa warowa艂, a kiedy sko艅czy艂a, do g艂owy znowu wskakiwa艂. Ojca Surin do Bordeaux w ko艅cu odwo艂ano, w pa藕dzierniku 1636 roku, bo coraz silniej w jarzmo op臋tania diabelskiego popada艂, a inny egzorcysta do wielkiej choroby Matk臋 Joann臋 przez nieostro偶no艣膰 doprowadzi艂 tak, i偶 by艂aby ju偶 w Panu spocz臋艂a, gdyby jej w ostatniej chwili 艣wi臋ty J贸zef nie uratowa艂. Tak ozdrowiona by艂a cudem, a koszula jej, gdzie dotkni臋cie J贸zefa 艣wi臋tego 艣lad zostawi艂o, przez d艂ugie lata cudown膮 wo艅 wydziela艂a i mn贸stwo ludzi uleczy艂a z chor贸b przer贸偶nych.
Wr贸ci艂 wreszcie Ojciec po o艣miu miesi膮cach, cho膰 chorob膮 okrutn膮 zmo偶ony, by egzorcyzmy wznowi膰 i ostatniego demona wyp臋dzi膰. Oboje z przeorysz膮 艣lub z艂o偶yli, 偶e je艣li B贸g od szatana Matk臋 uwolni, oni na gr贸b 艣wi臋tego Franciszka Salezego udadz膮 si臋 w pielgrzymk臋. Jako偶 w sam dzie艅 Teresy 艣wi臋tej, 10 pa藕dziernika 1637 roku, wielki napad przyszed艂 na Matk臋, i偶 g艂ow膮 a偶 do pi臋t w skr臋tach dotyka艂a, a potem wyszed艂 z niej diabe艂, imi臋 Jezus na r臋ku wypisane zostawiwszy. Tak to trzy 艣wi臋te imiona Jezus, Maria, J贸zef na ciele Matki cudowne dzia艂anie 艂aski okaza艂y i znakiem widomym 艣wiadczy艂y o szata艅skich mocy niezwyczajnym poha艅bieniu i pora偶ce sromotnej. Potem nie do艣wiadcza艂a ju偶 przeorysza na sobie operacji diabelskich, a znaki cudowne na ciele jej wypisane, do kt贸rych jeszcze imi臋 艣wi臋tego Franciszka Salezego si臋 do艂膮czy艂o, mn贸stwo ludzi na dworze w Pary偶u dziwuj膮c si臋 ogl膮da艂o, a w tym kr贸l i kr贸lowa, i kardyna艂, i wiele os贸b przednich. Pielgrzymowa艂 te偶, jako obieca艂, Ojciec Surin do Annecy, a z Lyonu ju偶 razem z Matk膮 Joann膮 drog臋 odbywa艂. Kr贸l, uleczenie cudowne widz膮c, na dalsze egzorcyzmy pieni臋dzy da膰 nie chcia艂, przez co egzorcy艣ci wszyscy Loudun opu艣cili, a reszta si贸str rych艂o do zdrowia wr贸ci艂a.
Tak to zako艅czy艂a si臋 sroga batalia Ojca Jana-J贸zefa z demon贸w przewag膮, tak to z艂o艣膰 i wybiegi wrog贸w Chrystusowych chwalebnie pogn臋bi艂, a trudem wielkim i sercem czystym oraz mi艂o艣ci膮 tryumf Ko艣cio艂a nad wra偶膮 si艂膮 pokaza艂, stosownie do zamiar贸w 艂askawych Opatrzno艣ci Boskiej. Tak te偶 zwyci臋stwo odnios艂a 艂aska nad natur膮 ska偶on膮, 偶膮dze lubie偶ne grzeszne i cia艂a bezwstydne zachcenia, kt贸rymi szatan dusz臋 p臋ta艂, zwyci臋sko w ziemi臋 wdeptuj膮c.
4. Egzorcysta od diab艂a prze艣ladowany. Konkluzja
Ali艣ci, jako si臋 rzek艂o, w pom艣cie okrutnej za ciosy, kt贸re im zada艂, obsiad艂y teraz demony, z cia艂a Matki Joanny wygonione, dusz臋 Ojca Surin i przez lat dwadzie艣cia takie mu zadawa艂y katusze, i偶 ludzkim j臋zykiem niepodobna wyrazi膰. Tak to now膮 wojn臋 z diab艂ami rozpocz膮膰 musia艂, z kt贸rej potem, kiedy ju偶 z 艂aski boskiej zdrowie odzyska艂, kroniki spisa艂. Dziwne i nie do wiary by艂y to rzeczy, jakie z nim demony wyczynia艂y, a najwi臋cej Lewiatan, wr贸g g艂贸wny Ducha 艢wi臋tego. Mow臋 mu pora偶a艂y i my艣li pl膮ta艂y i tak mu si臋 w dusz臋 wczepi艂y, 偶e cho膰 艣wiadom zosta艂, to przecie jakby drugie ja 鈥 wedle tego, co m贸wi 鈥 w nim zrobi艂y, kt贸re cia艂em i organami wszystkimi ow艂ad艂o, kiedy pierwsze i prawdziwe ja bezsilnie na wybryki tego nowego spogl膮da膰 musia艂o.
Ju偶 to my艣li i sentymenty diab艂y mu nasy艂a艂y takie, 偶e nieraz wstyd wyzna膰. Uwierzy艂 Ojciec, 偶e bez nadziei jest pot臋piony przez Boga, i rozpacz膮 to go przej臋艂o niewys艂owion膮, chocia偶 wiedzia艂, 偶e niejeden m膮偶 bogobojny przed nim tych rzeczy do艣wiadcza艂 i opisa艂, jak to Ludwik Blosius i Henryk Suso, i 艣wi臋ty Jan od Krzy偶a, i 艣wi臋ty Ignacy, i 艣wi臋ta Teresa. Pokusy mia艂, by grzesznym samob贸jstwem 偶ywot zako艅czy膰, przez okno skaka艂, a nocami n贸偶 na gardle trzyma艂. Ale nie dopu艣ci艂 B贸g. Potem mu zada艂 demon nienawi艣膰 do Zbawiciela i zawi艣膰 straszliwa go zdj臋艂a, 偶e Jezus Chrystus, nie za艣 on, do unii hipostatycznej od Boga zosta艂 wybrany. Heretyckie opada艂y go my艣li: a to mniema艂, jako Kalwin, 偶e przez wiar臋 przebywa Jezus Chrystus w sakramencie Eucharystii, cia艂em w hostii obecny nie b臋d膮c; a to znowu manichejska herezja go op臋ta艂a, i偶 wsz臋dy dwa principia 鈥 dobre i z艂e - upatrywa艂, nawet w mi臋sie, co je po偶ywa艂. Ale najgorsze ze wszystkich by艂y pokusy nieczysto艣ci cielesnej, kt贸re z tak straszliw膮 si艂膮 go dr臋czy艂y, i偶 z niczym to por贸wna膰 si臋 nie da. Do艣wiadcza艂 tych pokus i 艣wi臋ty Pawe艂, jak w li艣cie drugim do Koryntian zeznaje, a i Grzegorz z Nazjanzu ju偶 w staro艣ci bywa艂 nimi dr臋czony. Mniemaj膮c si臋 by膰 pot臋pionym Ojciec Jan-J贸zef suponowa艂, 偶e powinno艣ci膮 jego jest z艂o wszelkie czyni膰, aby tak wol臋 Boga wype艂ni膰, jak pot臋pionym przystoi, jako 偶e najgorsz膮 zbrodni臋 w tym upatrywa艂, i偶by dobro czyni膰, przez Boga odrzuconym b臋d膮c; 鈥瀗ajstraszliwsza moja zbrodnia 鈥 powiada 鈥 w tym si臋 zasadza艂a, i偶 nadziej臋 jeszcze 偶ywi艂em i dobro pr贸bowa艂em czyni膰鈥. A pochodzi艂o to st膮d, 偶e s艂owa pot臋pienia bez nadziei, jakie w uchu demona rozbrzmiewaj膮 bez przerwy, w dusz臋 op臋tanego padaj膮, kiedy si臋 z ni膮 duch diabelski zjednoczy. Osobliwe przy tym wszystkim rzeczy si臋 dzia艂y. Kiedy raz na tydzie艅 Ojciec koszul臋 zmienia艂, tak straszne mu to m臋ki sprawia艂o, i偶 ca艂膮 noc z soboty na niedziel臋 na tym trawi艂, a ju偶 od czwartku ze strachu dygota艂.
Lata min臋艂y, zanim usta艂y te wszystkie katusze. Ale zdawa艂 si臋 Ojciec we wszystkim na Boga, nic bez pomocy jego nie czyni膮c i w艂asne duszy czynno艣ci zawieszaj膮c. Jako偶 coraz silniej do艣wiadcza艂 w sobie operacji 艂aski nadprzyrodzonej, co go od demon贸w uwalnia艂a. Smak Boga, jako powiada, tak do艣wiadcza艂, jak si臋 smak dyni albo muszkatu czuje. Mi艂o艣膰 niewys艂owiona do Zbawiciela i jego Matki przeczystej go nape艂nia艂a, i偶 nie inaczej, jeno 鈥瀖amo鈥 i 鈥瀙apo鈥 do nich mawia艂. I nie tak czyni艂 jako jeden, imieniem Jan Labadie, co w tym czasie w zakonie b臋d膮c 艂ask nadzwyczajnych do艣wiadcza艂, ale pych膮 i hardo艣ci膮 zdj臋ty pos艂usze艅stwa prze艂o偶onym okaza膰 nie chcia艂, Towarzystwo Jezusowe opu艣ci艂 i na zgub臋 swoj膮 do herezji kalwi艅skiej przysta艂; ale Ojciec Surin nigdy od pos艂usze艅stwa zwierzchno艣ci si臋 nie uchyli], cho膰 mu to nieraz srogich m膮k przyczynia艂o, ile 偶e z rankorami i nie偶yczliwym okiem na 艂aski jego nadzwyczajne r贸偶ni patrzyli, za ekstrawagancje je maj膮c i ob艂膮kanie jakie, a nauki o 偶yciu wewn臋trznym, co je Ojciec spisywa艂, za przeciwne zwyczajom Towarzystwa poczytuj膮c. On wiedzia艂 wszak偶e, 偶e trzeba za wol膮 zwierzchnika 艣lepo i艣膰, cho膰by s膮d w艂asny inaczej m贸wi艂, bo kiedy i myli si臋 zwierzchno艣膰, to i tak palec Bo偶y w tej omy艂ce niechybnie dzia艂a.
Ale do艣wiadczy艂 za to Ojciec takiej 艂ask bo偶ych s艂odyczy, co nimi pyszni uczeni i filozofowie gardz膮 w rozum sw贸j dufni, 偶e 偶adne pi贸ro tego nie opisze. Bo te偶 powiada sam, jak autor Na艣ladowania, 偶e wtedy B贸g do duszy przychodzi, kiedy cz艂owiek tak jest uleg艂y, i偶 ka偶dy jak b艂oto depta膰 go mo偶e. Rzecz dziwna, niebia艅skie to zachwycenie szczeg贸lnie wtedy ogarnia艂o mu dusz臋, kiedy si臋 rozbiera艂 i ubiera艂 i jakikolwiek kawa艂ek nagiego cia艂a ogl膮da艂 鈥 swego albo cudzego. Kiedy na w艂asne cia艂o spogl膮da艂, raczej Jezusa Chrystusa 艣wi臋te cia艂o widzia艂 i wtedy zgo艂a boskie, jak powiada, ol艣nienie przepe艂nia艂o mu dusz臋; 鈥i od tej nocy Wniebowst膮pienia, pisze, lat temu przesz艂o dwadzie艣cia i pi臋膰, nie zdarzy艂o si臋 nigdy, bym przypadkiem jakim cokolwiek nagiego ogl膮da艂, by nie do艣wiadczy膰 owego ogl膮du, co tak by艂 podnios艂y i 艣wi臋ty, 偶e nic podobnego nigdy nie czu艂em... A zjawia艂o si臋 to uczucie nie na widok tylko, ale i przy dotkni臋ciu, skoro potrzeba do tego przymusza艂a鈥. S艂odkie i pobo偶ne to by艂y obrazy, i dzi臋ki nim, jak dalej powiada Ojciec, w tak膮 za偶y艂o艣膰 wszed艂 z Jezusem Chrystusem, i偶 go jako swego ma艂偶onka traktowa艂 i drugie ja. Bo te偶 w zachwyceniach owych taka intymno艣膰 mi臋dzy Bogiem i dusz膮 si臋 rodzi, jak mi臋dzy ma艂偶onkami, o ile przez koniektu-r臋, powiada Ojciec, s膮dzi膰 mo偶e. Dusza jako jedna rzecz z Jezusem Chrystusem si臋 staje, w wielko艣ci, mocy i wznios艂o艣ci jego niezr贸wnanej partycypuj膮c.
Tyle 艂ask od Boga nadzwyczajnych do艣wiadczywszy i tyle krzy偶a od z艂o艣ci szata艅skiej wycierpiawszy, nie mniema艂 Ojciec Jan-J贸zef, by si臋 godzi艂o wszystkie te rzeczy tai膰, ale wiele sporz膮dzi艂 dzie艂, gdzie ku zbudowaniu wiernych arkana dewocji wewn臋trznej, drogi oczyszczenia, o艣wiecenia i zjednoczenia w detalach opisuje. I wiele dusz uzdrowi艂y te dzie艂a pobo偶ne i na prawe 艣cie偶ki ze zb艂膮kania zwr贸ci艂y, chocia偶 tam niekt贸rzy herezj臋 w nich w臋szy膰 chcieli. Jako偶 po dzi艣 dzie艅, wiele lat po tym, jak B贸g Ojca Surin do chwa艂y swojej powo艂a艂 (co si臋 sta艂o 22 kwietnia 1665 roku w Bordeaux), powa偶aniem znacznym ciesz膮 si臋 te pisma, w skarbnicy duchowej Ko艣cio艂a, Matki naszej, przechowane (chocia偶 jedno, wyzna膰 trzeba, w prohibita posz艂o). Pisa膰 o nich wszak偶e nie teraz pora, jako 偶e o to jeno chodzi艂o, aby z historii walki 艣wi臋tej, jak膮 Ojciec Surin z demonem stoczy艂, spraw臋 w kr贸tko艣ci zda膰, na inny czas zostawiaj膮c owe wznios艂e nauki, co z historii tej wynikaj膮.
Tyle tylko, do pocz膮tku opowie艣ci wracaj膮c, powiedzie膰 si臋 godzi, 偶e tak czarownika niegodziwego z diab艂em konszachty, jak si贸str urszulanek 偶a艂osne op臋tanie, jak Ojca Surin dzielne zapasy, w jarzmie demona niewola i uzdrowienie p贸藕niejsze, 偶e wszystko to niezwyczajnej si艂y argument stanowi dla naszej konkluzji, awansem na wst臋pie og艂oszonej: i偶 najwi臋ksza szatan贸w si艂a tam si臋 okazuje, gdzie po偶膮dliwo艣膰 prokreacji niewstydliwa w grzesznym ciele mieszka; a jako 偶e grzechu pierworodnego skutkiem nikt od owej p艂ci dwojga grawitacji zdro偶nej nie bywa wolny, tedy wszyscy艣my od tej strony na pastw臋 czarcich z艂o艣ci wydani i na to najpilniej baczy膰 mamy, aby te wrota, przez kt贸re naj艂atwiej wr贸g si臋 wkrada, gorliwie zawiera膰, przyst臋pu mu nie dawa膰, a tak na 偶ywot wieczny zas艂u偶y膰.
A i偶by nie mniema艂 kto, 偶e do emulacji nier贸wnej z Jaros艂awem Iwaszkiewiczem stawa膰 zamierzamy, kt贸ry opowie艣膰 艣liczn膮 o Matce Joannie od Anio艂贸w by艂 skomponowa艂 i tak imi臋 dziewicy nabo偶nej rozs艂awi艂, zauwa偶y膰 si臋 godzi, 偶e niczego w kronice tu pomieszczonej pisz膮cy od siebie nie doda艂, ale wszystkie detale jeno z ksi膮偶ek rozmaitych i memiuar贸w wiernie spisa艂. Co si臋 tyczy historii magika niegodziwego, kt贸ry mniszkom diab艂a zada艂, pisze o nim Ojciec Jean-Joseph Surin w ksi膮偶ce Triomphe de 1'Amour divin, dopiero w 1829 roku w Awinionie wydanej. Tak偶e w tej sprawie opusculum rarissimum polecamy: Veritable relation de iustes procedures observees au faict de la possession des ursulines de Loudun. Et au proces d'Urbain Grandier... A Poictiers, Par I. Thoreau, et la V膰ufe d'AN. Mesnier, Imprimeurs ordinaires du Roy et de PUniversite. MDCXXXIV. Paszkwil niegodziwy anonima, co w obronie czarownika staje, tytu艂 nosi Remar膮ues et Considera-tions seruans a la lustifica艂ion du Cure de Loudun, autres que celles conte-nues en son Factum. O Urbanie wiele potem pisali, i tak: Legue (Urbain Grandier et les possedees de Loudun), Michelet (La Sorciere), Henry Pensa (Soreellerie et Religion, 1933). O zapasach swoich z demonem pisa艂 detalicznie Ojciec Surin w ksi膮偶ce przytoczonej, nadto w autobiografii i listach, kt贸re w dw贸ch tomach obfitych Louis Michel i Ferdinand Cavallera w 1. 1926-28 w Tuluzie og艂osili, pt. Lettres Spirituelles du P. Jean-Joseph Surin de la Compagnie de Jesus. Inne te偶 dzie艂a Ojca Surm, w wi臋kszo艣ci po jego zgonie wydane i cz臋艣ciami si臋 powtarzaj膮ce, bez nale偶ytego 艂adu og艂oszone, przestudiowali艣my pilnie: Les Fondemens de la vie spintuelle..., 1687. w Pary偶u; Catechisme spirituel, 1663; Le predicateur de 1'amour de Dieu Tournai 1851; La Guide spirituel艂e, 1836; Dialogues spiriluels. Avignon 1821, 2 tomy; Canli膮ues spirituelles, Pary偶 1669. O ojcu Surin autor贸w duchowych znawca Henri Bremond pisa艂 (Histoire htteraire du seniiment religieux, tom V, 1920, a medycznie przypad艂o艣ci jego Jean Lhermitte przestudiowa艂 (Mystiques et faux mvstiques, 1952).