Philip M. Margolin
Nierozerwalne Więzy
(Ties that bind)
Przełożył Sławomir Studniarz
Triumf Młodości
Grudzień 1970
Pedro Aragon leżał nagi na białym piasku w ramionach śniadej kobiety o jędrnym ciele, pachnącej hibiskusem. Nad splecionymi w uścisku kochankami kołysały się liście palmy, rzucające zbawczy cień. Fale z łoskotem biły o brzeg. Byłaby to wymarzona chwila, gdyby nie brzęczenie muchy.
Próbował zignorować natrętnego owada. W końcu pacnął ręką, lecz brzęczenie przybrało tylko na sile. Otworzył oczy i skąpana w słońcu plaża przeobraziła się w wąski tapczan z brudną pościelą. Odgłos fal zastąpiło bębnienie deszczu o umazane szyby klitki, którą Pedro wynajmował za grosze. Przepadła też słodka woń chińskiej róży. Jej miejsce zajął stęchły zapach potu, zwietrzałego piwa i niedojedzonej pizzy.
Pedro przekręcił się na bok, spojrzał na terkoczący budzik, który przerwał mu rozkoszny sen, i przez chwilę żałował, że go nastawił. Lecz zaraz przypomniał sobie, co ma się stać dziś wieczorem, i wygramolił się z łóżka. Zbyt wielu widział rozleniwionych facetów, którzy przegapili życiową szansę; on swojej nie zmarnuje.
Kiedy Pedro miał czternaście lat, wyrwał się ze slumsów Mexico City i postanowił szukać szczęścia w Stanach Zjednoczonych, gdzie podobno pieniądze leżą na ulicy. Był szczupłym młodzieńcem z zębami jak perły, roziskrzonymi oczami i wypielęgnowanym wąsem, przysłaniającym usta skore do uśmiechu. Patrząc na niego, trudno byłoby uwierzyć, że potrafi zadawać ból, a jeszcze trudniej – że potrafi zabijać. W jednej chwili wesoły, w następnej wpadał z zabójczy szał, i właśnie ta nieprzewidywalność czyniła go niezwykle groźnym, odstręczając potencjalnych przeciwników.
Jesus Delgado, przedstawiciel meksykańskiego kartelu w Portlandzie, odkrył drzemiące w chłopcu możliwości i przygarnął go pod swoje skrzydła. Pod jego okiem Pedro wyrósł na podporę narkotykowego podziemia stworzonego przez Delgada. Dwa miesiące wcześniej na polecenie szefa potraktował pilą łańcuchową niesfornego handlarza, który odprowadzał część zysków do własnej kieszeni. W nagrodę Pedro otrzymał stanowisko po nieboszczyku. Zwykle sprzedawał narkomanom na głodzie pojedyncze działki heroiny, ale dzisiaj wieczorem miało się zjawić po grubszy towar trzech studencików i już widział tę forsę oczami wyobraźni.
Klientów załatwiał w opuszczonym budynku w zaniedbanej dzielnicy, gdzie sąsiedzi mieli dość rozumu, żeby nie skarżyć się glinom – zakładając, że w ogóle odezwaliby się do gliniarzy. Trawnik przed niszczejącym domem był zapuszczony, szara farba odłaziła piatami od murów, daszek nad gankiem w każdej chwili groził zawaleniem. Osłaniając się przed deszczem, Pedro zapukał do frontowych drzwi, które natychmiast się otworzyły.
– Que pasa? – spytał uzbrojonego strażnika.
– Slaby ruch w interesie.
– Jeszcze się rozkręci.
Clyde Hopkins, atletyczny kowboj mający powiązania z gangsterami z Las Vegas, przywitał się z Pedrem i poprowadził go korytarzem w głąb budynku. Weszli do małego pomieszczenia na tyłach, w którym szczupły okularnik przekazywał pozującej na Janis Joplin ćpunce porcję białego proszku w zamian za garść pogniecionych banknotów. Dziewczyna wyszła w pośpiechu, nawet nie zaszczyciwszy Pedra spojrzeniem. Wiedział, że pochłonięta myślą o upragnionym strzale w żyłę, nie zauważyłaby nawet samego Księcia Ciemności.
– Witaj, Benny – zwrócił się Pedro do okularnika siedzącego za rozklekotanym stolikiem, na którym rozłożone były torebeczki z heroiną. Za plecami handlarza stal uzbrojony osiłek z ponurą miną.
– Kiepski dzisiaj ruch – odparł Benny, wskazując zwitek wymiętych banknotów.
Pedro przeliczył utarg z całego dnia. Był marny, lecz on się tym nie przejął. O wpół do jedenastej przyjadą te kujony i poprawią wynik.
Chłoptasie przybyli punktualnie. Pedro obserwował przez okno, jak wysiadają z czerwonego jaguara, i zanosił się śmiechem.
– Widzisz to samo co ja? – spytał Clyde’a, który stał obek.
– Jak oni się tutaj uchowali? – zdziwił się kowboj, potrząsając głową. Wjazd eleganckim wozem do tej zakazanej dzielnicy był jak zaproszenie dla złodziei; równie dobrze mogliby wymachiwać transparentem z napisem: „Prosimy, obrabujcie nas”.
Na oko wyglądali na rówieśników Pedra, osiemnastolatków, ale wychowujący się na ulicy Meksykanin szybko zmężniał, podczas gdy ci trzej sprawiali wrażenie... niedojrzałych. Tak, wydawali się miękcy, dziecinni, ich odkarmione buzie wciąż szpecił trądzik. Strach i niedostatek nie wyryły na nich piętna. Pedro pamiętał, jak się zachowywali poprzedniego wieczoru w „Penthousie”, ekskluzywnym lokalu striptizowym należącym do Jesusa Delgada. Pełen szpan, na luzie, w co drugim zdaniu hiszpański zwrot wyniesiony z liceum, żeby pokazać, że są „w porząsiu”. Zwracali się do Pedra per amigo i „brachu”.
Ubrani byli w mundurki spełniające rolę znaków rozpoznawczych, tak jak barwy gangów: szkolne blezery, niebieskie koszule i swetry z półgolfem. Pierwszy, ze sterczącą jasną czupryną, miał sylwetkę futbolisty, ale był rozlazły, pulchny. Bobas – osądził Pedro – który jeszcze nie spalił dziecięcego tłuszczyku. Następny, wzrostu Pedra, metr siedemdziesiąt pięć, wyglądał jak dzieciak i nikt by go nie wziął za studenta: chudy, w okularach w rogowych oprawkach, z cienkimi czarnymi włosami sięgającymi ramion. Ostatni z nich, potężnie zbudowany, krótko ostrzyżony, mógłby występować w zapasach w wadze półciężkiej . Z całej trójki tylko on wydawał się groźny. Ale Pedro nie spodziewał się z ich strony zagrożenia; spodziewał się gotówki, mucho clinero, jak wyrazili się chłoptasie, przedstawiając mu propozycję rozprowadzania prochów w miasteczku studenckim. Pedro wysłuchał ich uprzejmie, wiedząc, że nie ma nic do stracenia. Zedrze z nich skórę, jeśli okaże się, że go kantują; albo uda mu się podbić nowy rynek zbytu, na którym panuje ogromny popyt na towar i gdzie będzie można zarobić kupę forsy.
– Pedro! Siemasz, stary! – zawołał Bobas.
– Amigo – odparł Pedro, podając mu rękę w powitalnym geście, który wymyślił na poczekaniu. – Mi casa es su casa.
– Otóż to! – podchwycił z zapałem Bobas, rozpromieniony, podczas gdy jego dwaj koledzy rozglądali się lękliwie. Ich spojrzenie padło na kałasznikowa, leżącego na stoliku obok sfatygowanej kanapy, i trzech drabów rozstawionych w pomieszczeniu.
– To co? Robimy interes? – spytał Pedro, siląc się na ciężki latynoski akcent, którego właściwie zdołał już się pozbyć po czterech latach pobytu w Stanach.
– Si, amigo, interes. Gruby interes.
– Co macie dla mnie?
– Powoli, powoli. To zależy od tego, co ty przygotowałeś dla nas – odparł przezornie Bobas, a wzrok jego kompanów nadal wędrował od jednego uzbrojonego ochroniarza do drugiego.
– Dla was mam towar ekstra, lepszego nie znajdziecie – oznajmił Pedro, szczerząc zęby w uśmiechu. – Chodźcie, pokażę wam.
Już się odwracał, lecz zastygł w miejscu, gdy do pokoju wpadł strażnik pilnujący drzwi frontowych. Po jego wzorzystej koszuli spływała krew. Ktoś poderżnął mu gardło. Strażnik osunął się na podłogę, a za nim ukazał się zwalisty czarnoskóry mężczyzna z szopą kręconych włosów, z olbrzymią spluwą w ręku. Chłoptasie wybałuszyli oczy, a Clyde rzucił się po kałasznikowa.
– Odradzam, kolego – odezwał się potężny Murzyn, dwukrotnie naciskając spust.
Skoszony Clyde runął na podłogę, a do pokoju wtargnęła grupa uzbrojonych po zęby bandziorów. Zabójca opuścił lufę. Dwóch jego kolesiów ostrożnie posuwało się w stronę pomieszczenia na zapleczu.
– Ty pewnie jesteś Pedro – stwierdził spokojnie przywódca napastników, a nie doczekawszy się odpowiedzi, dodał, chichocząc: – Zaraz przejdziesz do historii, kolego.
Gdy Pedro główkował zawzięcie, jak uratować skórę, usłyszał huk wystrzałów i wrzask dochodzący z zaplecza. Przywódca uśmiechnął się szeroko.
– Moi chłopcy chyba dobrali się do twoich cennych zapasów – zwrócił się do Pedra. Potem spojrzał na białych małolatów, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z ich obecności.
Na twarzach studentów malowało się przerażenie. Wyciągnęli do góry ręce, jakby westernowi bandyci, którzy napadli na dyliżans, rozkazali im właśnie dosięgnąć palcami nieba.
– No i kogo tu spotykamy? Abdul, jak to się mówi o takich milutkich chłopcach, którzy ładnie śpiewają na akademiach, co? – spytał, spoglądając przez ramię na oprycha z wyraźną blizną, biegnącą zygzakiem przez cały policzek.
– Towarzystwo śpiewacze.
– No właśnie, towarzystwo śpiewacze. Wy, chłopcy, należycie do takiego towarzystwa? – spytał, odwracając się do nich, po czym nagle znów przeniósł uwagę na Pedra. – Czy ja coś pochrzaniłem? Powiedz mi, Pedro. Doszły mnie słuchy, że sprzedajesz prochy na cudzym terenie, przejmujesz moich klientów, ale gotów jestem przeprosić, jeśli źle zrozumiałem. Szykowaliście się tu, żeby odśpiewać Cichą noc!
Pedro milczał.
– Tak myślałem. Żadni z was śpiewacy, zasrańcy – stwierdził.
– Ty handlujesz prochami na moim terenie. – Skierował lufę w stronę Pedra, po czym, biorąc na muszkę trójkę studentów, dodał: – A wy dajecie temu latynoskiemu skurwielowi forsę, która powinna trafić do mojej kieszeni. To znaczy, że wszystkich was zaraz rozwalę.
– Proszę pana – wyjąkał dzieciak w okularach z rogowymi oprawkami. – Niech pan nas wypuści. Nikomu nie piśniemy ani słowa. Przysięgam.
Murzyn zrobił minę, jakby brał ich propozycję na serio.
– Przysięgasz, tak?
– Tak, proszę pana. Myśmy nie wiedzieli, że pan kontroluje ten rynek. Możemy kupować towar od pana. Mamy mnóstwo pieniędzy.
Czarnoskóry uśmiechnął się i skinął głową.
– To brzmi rozsądnie – oświadczył, po czym zwrócił się do swego towarzysza z tyłu: – Abdul, ty też uważasz, że to rozsądna propozycja?
– Wyglądają na porządnych białych chłopców – odparł Abdul.
– Jesteście porządnymi chłopcami? – spytał przywódca napastników.
– Tak, proszę pana. – Dzieciak w okularach skwapliwie pokiwał głową. – Wszyscy mamy dobre stopnie.
– Coś takiego! Jak myślisz, Abdul, chyba możemy uwierzyć im na słowo? Nie wyśpiewają glinom, że wytłukliśmy całą załogę i zgarnęliśmy towar?
– Jasne – przyznał Abdul, posyłając chłopcom złowrogi uśmiech.
– Ale obiecacie nam, nie? Słowo skauta?
Jego wesoły nastrój nagle się ulotnił, gdy wolno uniósł lufę, mierząc prosto w złocisty emblemat, przyszyty do blezera dokładnie na wysokości serca trzęsącego się chłopaka.
– Mam pieniądze – dukał dzieciak – mnóstwo pieniędzy.
Gdy sięgał do tyłu po portfel, na jego spodniach pojawiła się mokra plama, a na podłodze, w miejscu, gdzie stał, rozlała żółta kałuża. Herszt bandy roześmiał się na ten widok. Czarni napastnicy wbili wzrok w przesiąknięte moczem spodnie chudzielca.
– Widzieliście? Zlał się ze strachu.
Wciąż zanosili się śmiechem, gdy chłopak wyszarpnął spod blezera pistolet i zaczął strzelać. Gangsterzy znieruchomieli, potem próbowali odpowiedzieć ogniem, lecz Zapaśnik i Bobas już pruli do nich jak do kaczek. W powietrzu fruwały kawałki tynku i odłamki szkła z rozbitych szyb. Pedro skoczył po kałasznikowa. Pocisk zarył w ścianie tam, gdzie stał jeszcze przed sekundą. Chwyciwszy karabin, Meksykanin przeturlał się za kanapę i poderwał, naciskając spust. Dwóch napastników wybiegających z zaplecza osunęło się na podłogę, ugodzonych w pierś.
– Przestań! – krzyknął Zapaśnik, przykładając rozgrzaną lufę pistoletu do skroni Pedra. – Odłóż broń, Pedro. Opamiętaj się. Nie chcemy, żeby któryś z nas oberwał w tym zamieszaniu.
Pedro zastanowił się nad swoim położeniem. Lufa boleśnie wrzynała mu się w czaszkę. Wypuścił karabin z rąk.
– Dobrze – powiedział Zapaśnik, cofając się.
Pedro rozejrzał się po pokoju. Wszyscy nie żyli, z wyjątkiem jego, trzech studentów i przywódcy napastników, który postrzelony w brzuch wił się na podłodze.
– O rany, ale jazda! – wyszeptał z przejęciem dzieciak w okularach z rogowymi oprawkami.
– Na piątkę, kurwa – zgodził się Bobas. – Szczególnie twoje obszczane spodnie.
– Chwileczkę, przecież skupili na nich całą uwagę, nie? – odparł z uśmiechem Okularnik.
Bobas głośno wciągnął nosem powietrze, machając przy tym ręką.
– Teraz też nie da się tego nie zauważyć – stwierdził.
– Odczep się – roześmiał się Okularnik, po czym przybił piątkę Zapaśnikowi, a Pedro przyglądał im się osłupiały. Potem Okularnik podszedł do jęczącego z bólu Murzyna i wyszczerzył zęby. – Mogę skrócić twoje męki.
– Pieprzę cię – wykrztusił ranny.
– W tym stanie chybaby ci się to nie udało – skomentował Okularnik, wzbudzając wesołość Bobasa.
– Dobij go – powiedział Zapaśnik, wyraźnie spięty. – Musimy się stąd wynosić.
– Spokojna głowa – odparł tamten i podśpiewując pod nosem, zaczął krążyć wokół swojej ofiary; lufą trącał różne części jej ciała.
– Przestań się zgrywać.
– Ale z ciebie nudziarz! – Okularnik strzaskał rzepkę rannemu, który wrzasnął przeraźliwie. – Potrafisz wyciągać wysokie dźwięki – stwierdził z uśmiechem, lecz nagle spoważniał i spojrzał Murzynowi w oczy. – Należałeś do chóru szkolnego, dupku?
– Na miłość boską! – zniecierpliwił się Zapaśnik, oddając dwa strzały w głowę krzyczącego mężczyzny. – Skończ z tymi wygłupami. Zwijamy się.
Pedro próbował opanować strach. Jeśli miał zginąć, umrze, jak przystało na mężczyznę.
– Zabierz towar – zwrócił się do niego Zapaśnik.
W pierwszej chwili Pedro myślał, że się przesłyszał.
– Musimy wiać. Zaraz przyjadą gliny.
Nie chcieli go zabić! Pedro nagle odzyskał władzę w nogach. Pobiegł na zaplecze. Benny leżał rozciągnięty na podłodze, pośrodku jego czoła ział otwór po kuli. Pedro spojrzał na zwłoki ochroniarza w kącie, potem wepchnął cały zapas heroiny do walizki i ruszył w kierunku wyjścia.
– Nasza zdobycz! – krzyknął na jego widok Bobas.
– Wciąż mamy forsę – oświadczył dzieciak. – Możemy dobić targu.
Pedro wahał się, gubił się w tym wszystkim.
– Jesteś naszym dłużnikiem, amigo – powiedział Bobas. – Gdybyśmy się z nimi nie rozprawili, już byś gryzł piach.
– Sam nie wiem, człowieku – odparł Pedro, patrząc na zaparkowanego jaguara. – Będą was ścigać. Gliny namierzą wóz.
Studenci spojrzeli po sobie i wybuchnęli śmiechem.
– Nie martw się, brachu. To kradziona bryka.
Pedro był przekonany, że nic go już w życiu nie zdziwi, ale ci chłopcy okazali się niesamowici. Bobas położył mu rękę na ramieniu. Jeden rzut oka na jego twarz upewnił Pedra, że wszystko, co zaszło tutaj i poprzedniego wieczoru w „Penthousie”, zostało starannie wyreżyserowane. Nagle ogarnęło go większe przerażenie niż wtedy, gdy w oczy zaglądała mu śmierć.
– Moglibyśmy cię sprzątnąć i przejąć towar – oznajmił pulchny chłopak cicho, lecz dobitnie. – Ale to byłby z naszej strony przejaw krótkowzroczności. Chodzi nam o układ korzystny dla obu stron, dzięki któremu wszyscy zbijemy kupę forsy.
– Jeśli nie jesteś zainteresowany, to zjeżdżaj. Krzyżyk na drogę – wtrącił Okularnik, wzruszając ramionami.
– Co ty na to, Pedro? – spytał Zapaśnik. – Chcesz zarobić trochę pieniędzy?
Pedro przypomniał sobie kobietę ze snu i bielutką plażę.
– Jedźmy gdzieś to obgadać – powiedział.
BŁYSKAWICA
Senator Chester Whipple, republikanin z Karoliny Południowej i zagorzały obrońca wiary, był abstynentem, czego w tej chwili żałował, krążąc nerwowo po frontowym pokoju swego domu w Georgetown. Dochodziła druga w nocy; Jerry Freemont, jego wywiadowca, spóźniał się już trzy godziny, a on nie potrafił ukoić nerwów samą modlitwą.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Senator wybiegł na korytarz, lecz gdy otworzył drzwi wejściowe, ujrzał w progu, zamiast swojego wysłannika, elegancko ubranego mężczyznę w krawacie z herbem uczelni, w której sam kiedyś się kształcił. Nieznajomy uśmiechnął się. Był średniego wzrostu, dobrze zbudowany, lśniące płowe włosy nosił zaczesane do tyłu; na rzymskim nosie miał okulary w drucianych oprawkach. Whipple, chłopak z wiejskiej szkoły, który otrzymał stypendium na naukę w Harvardzie, nie znosił swoich kolegów wywodzących się z bogatych domów, ale też nie czuł się przez nich zagrożony. W istocie senatorowi trudno było napędzić strachu: posiadał krzepę człowieka, który sam uprawiał ziemię, a mężnego ducha zawdzięczał niezłomnej wierze.
– Senatorze, przepraszam za najście o tak późnej porze – powiedział przybysz, wręczając mu wizytówkę. Można było z niej wyczytać, że J. Stanton Northwood II jest wspólnikiem w znanej miejscowej firmie prawniczej. Whipple miał się wkrótce przekonać, że firma ta nikogo o takim nazwisku nie zatrudniała.
– Czego pan sobie życzy? – spytał senator; mimo że był autentycznie zaintrygowany tą wizytą, pragnął pozbyć się nieproszonego gościa, zanim zjawi się Jerry.
– Obawiam się, że przynoszę złe wieści – oświadczył gość ponuro. – Nie zaprosi mnie pan do środka?
Whipple zawahał się, potem poprowadził Northwooda do salonu i wskazał mu fotel. Prawnik rozsiadł się wygodnie, zakładając nogę na nogę.
– Chodzi o pana Freemonta. Niestety, nie stawi się na spotkanie – oznajmił, wprawiając senatora w konsternację.
– Był świetnym wywiadowcą – ciągnął Northwood z poważną miną. – Znalazł dowód na to, że kilka koncernów biotechnologicznych przeznaczyło miliony dolarów na tajny fundusz, z którego pomocą Harold Travis stara się zapobiec uchwaleniu ustawy zakazującej klonowania. Pan Freemont zdobył również materiały dźwiękowe i wideo, które mogłyby się stać podstawą do postawienia w stan oskarżenia senatora Travisa oraz kilku innych osób. Tak się jednak niefortunnie dla pana składa, że obecnie my jesteśmy w posiadaniu tych dowodów.
Whipple był oszołomiony. Nie miał pojęcia, w jaki sposób Northwood dowiedział się o zadaniu, które on powierzył Jerry’emu Freemontowi.
– Zabiłem panu ćwieka, co? Spodziewa się pan przybycia swojego wysłannika z materiałami, które przesądzą o pańskiej kandydaturze na prezydenta z ramienia Partii Republikańskiej, a tymczasem zjawiam się ja. – Mówiąc to, skłonił głowę z udanym ubolewaniem. – Ale nie sądził pan chyba, że moi mocodawcy będą patrzeć z założonymi rękami, jak pan puszcza ich w odstawkę?
Protekcjonalny ton prawnika wyprowadził senatora z równowagi. Był przecież człowiekiem władczym, budzącym postrach; nie da sobą w ten sposób pomiatać.
– Gdzie jest Jerry Freemont? – spytał groźnie, zrywając się na równe nogi.
Jego potężna postura nie wywarła na Northwoodzie żadnego wrażenia.
– Radzę panu usiąść – odparł przybysz. – Niech się pan przygotuje na silny wstrząs.
– Słuchaj, ty nędzny adwokacino, jeśli zaraz mi nie powiesz, co się stało z Jerrym, wyduszę to z ciebie gołymi rękami.
– Coś panu pokażę – oświadczył Northwood, wyciągając z kieszeni zdjęcie i kładąc je na ławie, która oddzielała go od senatora. – Dzielnie się trzymał, naprawdę. Chcę, żeby pan o tym wiedział. Dopiero po kilku godzinach zdołaliśmy go przekonać, żeby zdradził nam, gdzie przechowuje dowody.
To, co było na fotografii, poraziło senatora. Widniał na niej mężczyzna, w którym z trudem dało się rozpoznać Jerry’ego Freemonta; nadgarstki nad głową skrępowane miał łańcuchem, który podtrzymywał go w powietrzu. Odsłonięte belki i spadzisty dach wskazywały, że zdjęcie zrobiono w stodole. Na nagim torsie Freemonta wyraźnie były widoczne głębokie nacięcia i oparzenia.
– Przykry widok – westchnął Northwood. – Ale musi pan wiedzieć, że moi zwierzchnicy nie żartują, kiedy mówią, że nie cofną się przed niczym, byle dopiąć swego.
Whipple nie mógł oderwać oczu od fotografii. Jerry Freemont, twardy chłop, zahartowany w policyjnej służbie, był dla niego bliskim druhem, towarzysząc mu wiernie od początku jego dwudziestoletniej kariery politycznej. Senator zawrzał gniewem, sprężył się, gotowy do skoku, lecz zamarł. Northwood celował do niego z rewolweru.
– Siadaj – polecił.
Whipple ociągał się. Northwood rzucił na stół kolejne dwa zdjęcia. Twarz senatora zrobiła się blada jak płótno.
– Pańska żona to urodziwa kobieta, a wnuczka wygląda tu jak prawdziwy aniołek. Ile ma lat? Pięć?
– Co z nimi... ?
– Ależ nic. Mają się świetnie. Jeśli się dogadamy, nie będzie żadnych powodów do niepokoju.
Whipple zacisnął pięści, ale nie ruszał się, kipiąc z bezsilnej złości.
– Niech pan mnie nie zmusza do pociągnięcia za spust, senatorze. To niczego nie rozwiąże. A na pewno nie ocali pan w ten sposób swoich bliskich. Jeśli myśli pan, że po pańskiej śmierci damy im spokój, to jest pan w błędzie.
Whipple poczuł, jak opuszczają go siły, ulatuje z niego cały gniew. Opadł ciężko na fotel.
– Jeśli nas pan posłucha, nic się nie stanie ani panu, ani pańskiej rodzinie.
– Czego ode mnie chcecie? – spytał Whipple głosem człowieka przegranego.
– Długo brał pan czynny udział w życiu politycznym. Dwadzieścia lat to szmat czasu – powiedział Northwood, wstając. – Warto byłoby się wreszcie wycofać, żeby poświęcić więcej czasu rodzinie. Może też pan przysłużyć się ludzkości, jeśli sprawi, że ustawa zakazująca klonowania nie wyjdzie z pańskiej komisji. Wykorzystując technologię klonowania, w laboratoriach kilku wiodących firm pracuje się nad wynalezieniem leków na rozmaite choroby. Niech pan tylko pomyśli, ilu ludziom będą w stanie pomóc te firmy, a na pewno zmieni stanowisko w sprawie tej ustawy. – Rozumiemy się, senatorze? – spytał na koniec, wsuwając zdjęcia do kieszeni.
Whipple w milczeniu wpatrywał się w blat ławy. Po chwili skinął głową.
– Cieszę się – odparł Northwood z autentyczną radością w głosie. – Dobranoc panu.
Buty głośno stukały o parkiet, gdy przybysz szedł korytarzem do wyjścia. Whipple usłyszał trzask zamykanych drzwi frontowych – odgłos ten obwieścił mu krach marzenia jego życia.
Amanda Jaffe młóciła wodę ramionami, czując, jak jej ciało gładko sunie naprzód. Pokonywała właśnie ostatnie pięćdziesiąt metrów kolejnego dwustumetrowego odcinka, jakie wyznaczała sobie, ćwicząc na pływalni YMCA. Wytężała wszystkie siły i przez chwilę miała wrażenie, że wręcz ślizga się po powierzchni. Wtem wyrosła przed nią ściana basenu i Amanda wyrzuciła ciało w górę, robiąc jednocześnie obrót. Zanurzyła się w pędzie, by przemierzyć końcowe dwadzieścia pięć metrów. Była wysoką kobietą o szerokich, umięśnionych ramionach, które niosły ją po wodzie z rozmachem i wdziękiem. Po kilku sekundach dobiła do ściany i łapiąc powietrze, wypłynęła na powierzchnię.
– Nieźle.
Spojrzała do góry, wystraszona. Na krawędzi basenu przykucnął mężczyzna ze stoperem w ręku. Kasztanowe włosy sterczały mu na wszystkie strony: wyglądał na trzydzieści kilka lat – był mniej więcej w jej wieku. Po sylwetce rozpoznała w nim rasowego pływaka. Chociaż pogodnie się uśmiechał i miał miłą powierzchowność, odsunęła się od niego na bezpieczną odległość.
– Chcesz poznać swój czas?
Amanda starała się ignorować przeszywający strach. Jeszcze nie odzyskała oddechu, więc nieśmiało skinęła głową. Nie mogła uwierzyć, kiedy usłyszała swój wynik. Tak szybko nie pływała od lat.
– Toby Brooks – przedstawił się mężczyzna, wskazując ręką na pierwsze dwa tory, po których raźno sunęli pływacy w różnym wieku. – Jestem z drużyną Masters.
– Amanda Jaffe – wykrztusiła, walcząc z ogarniającym ją lękiem.
– Miło mi cię poznać.
Brooks sprawiał wrażenie zaintrygowanego. Nagle strzelił palcami.
– Jaffe. Zgadza się!
Amanda była pewna, że zaraz wspomni jakąś głośną sprawę, której broniła.
– Mistrzostwa uniwersyteckie, Berkeley, dziewięćdziesiąty trzeci rok?
Nie posiadała się ze zdumienia. Jednocześnie poczuła ulgę, że rozmówca nie każe jej wracać myślą do niedawnej przeszłości.
– Dokładnie dziewięćdziesiąty drugi, ale i tak nieźle. Skąd wiesz?
– Pływałem wtedy w barwach UCLA. Wygrałaś na dwieście metrów w stylu dowolnym, tak?
– Ależ masz pamięć! – odparła Amanda, uśmiechając się mimowolnie.
– Pokonałaś moją dziewczynę w tej konkurencji. Mocno to przeżyła. Popsułaś mi plany na wieczór.
– Przykro mi.
Bliskość Brooksa sprawiała, że czuła się nieswojo.
– Niepotrzebnie – odparł, uśmiechając się szeroko. – I tak nam się nie układało. Jak dalej potoczyła się twoja kariera pływacka?
– Doszłam do mistrzostw krajowych. Potem dałam sobie spokój. Ostatni rok studiów mnie wykończył. Przez pięć lat omijałam basen z daleka.
– Ze mną było podobnie. Biegałem trochę, ale zaczęły mi dokuczać stawy. Do pływania wróciłem niedawno.
Urwał i Amanda domyśliła się, że czeka, aż ona się odezwie.
– Pracujesz tutaj, w YMCA? – spytała, żeby podtrzymać rozmowę.
– Nie. Jestem doradcą inwestycyjnym w banku.
– Ach, tak! – odparła zawstydzona. – Myślałam, że trenujesz tę drużynę.
– Jestem zawodnikiem, czasami tylko wyręczam trenera. Akurat dzisiaj nie przyszedł do pracy, bo jest chory. A propos: nie bez powodu mierzyłem ci czas. Myślałaś kiedyś o tym, żeby znów wziąć udział w zawodach pływackich? Program, w którym uczestniczymy, nie jest zbyt obciążający. Mamy dobrą obsadę w różnych grupach wiekowych – od trzydziestolatków do staruszków po osiemdziesiątce. Przydałby się w zespole ktoś z takim doświadczeniem.
– Dzięki, ale zawody mnie nie pociągają.
– Dałbym się nabrać, widząc, jak śmigasz te ostatnie dwieście metrów.
Amanda wiedziała, że Brooks stara się po prostu być miły, ale krępował ją swoją obecnością. Odetchnęła z ulgą, kiedy spojrzał w stronę zgromadzonych pod przeciwległą ścianą zawodników.
– Obowiązki mnie wzywają – oświadczył, podnosząc się. – Naprawdę cieszę się, że cię poznałem, Amando. Jeśli zmienisz zdanie i zechcesz się przyłączyć do drużyny, daj mi znać. Z radością cię przyjmiemy.
Kiedy Brooks odszedł do swoich zadań, Amanda zanurzyła się w wodzie, oparła głowę o krawędź basenu i zamknęła oczy. Patrząc na nią, można by pomyśleć, że odpoczywa po wysiłku, ale tak naprawdę próbowała zapanować nad lękiem. Tłumaczyła sobie, że Brooks starał się po prostu okazać jej życzliwość, że nie ma powodu do obaw, lecz mimo to targał nią niepokój.
Rok wcześniej o mało nie przypłaciła życiem rozwiązania tajemnicy serii morderstw, popełnionych przez chirurga z Ośrodka Medycznego Świętego Franciszka. Jeszcze nie doszła do siebie po tych okropnych przejściach. Przedtem pływanie niezawodnie ją odprężało, ale teraz, po sprawie Cardoniego, nie zawsze przynosiło upragniony skutek. Naszła ją myśl, żeby przepłynąć w ostrym tempie następne dwieście metrów, lecz zupełnie opadła z sił, fizycznych i psychicznych. Wyczerpało ją spotkanie z Brooksem.
Firma cateringowa zbierała się do drogi, a zespół muzyczny już odjechał, kiedy Harold Travis żegnał się z gośćmi, którzy nie należeli do ścisłego grona specjalnych ofiarodawców. Ci ostatni odpoczywali w zacisznym gabinecie, paląc kubańskie cygara i sącząc porto Taylor Fladgate rocznik 1934. Towarzyszyły im wynajęte na ten wieczór panie, mające spełnić wszelkie ich erotyczne zachcianki w podzięce za nielegalne fundusze, przekazane na finansowanie kampanii wyborczej człowieka, który niebawem z ramienia Partii Republikańskiej będzie się ubiegał o urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Przyjęcie dla sponsorów odbywało się w ustronnej posiadłości w okolicy Portlandu, w ośmiokątnym domu o powierzchni pięciuset metrów kwadratowych, jednym z czterech należących do prezesa zarządu kalifornijskiego koncernu biotechnologicznego. On sam zabawiał się właśnie w sypialni ze ślicznotką o eurazjatyckich rysach. Gdy tylne światła furgonetki z obsługą przyjęcia zniknęły w mroku, Travis dał głową znak jednemu z ochroniarzy, czuwających dyskretnie przez cały wieczór nad bezpieczeństwem gości. Strażnik wyjął telefon komórkowy, a Travis odszedł w stronę basenu. Rozsiadł się na leżaku, wpatrzony w odbijające się w ciemnej wodzie światła domu, które niczym zjawy pląsały na lekko wzburzonej przez wietrzyk powierzchni. Po raz pierwszy od wielu godzin wreszcie był sam, napawając się ciszą i spokojem .
Teraz, kiedy Chester Whipple wypadł z gry, wszyscy najważniejsi sponsorzy Partii Republikańskiej ustawiali się w kolejce do niego. Prasę zaskoczyła nagła decyzja senatora z Karoliny Południowej o wycofaniu się z polityki, natomiast sposób, w jaki storpedował ustawę zakazującą klonowania, którą wcześniej tak żarliwie popierał, wywołał wręcz burzę w środowisku dziennikarskim. Zwolennicy Whipple’a musieli teraz opowiedzieć się za Travisem, jeśli chcieli zyskać jakiekolwiek wpływy w Białym Domu. Travis ułatwiał im zadanie. Po cichu zwalczał ustawę zakazującą klonowania, wysługując się figurantami, którzy odwalali brudną robotę. Sam natomiast wyrażał zdecydowanie konserwatywne poglądy w kwestiach drogich jego poplecznikom.
Travis przymknął oczy i wyobrażał sobie, jak wygrywa listopadowe wybory. Demokraci byli w rozsypce. Nie potrafili nawet wyłonić mocnych kandydatów w poszczególnych stanach, a co dopiero wysunąć swojego pretendenta, który zagroziłby mu w wyborach powszechnych. Prezydenturę Travis miał w zasięgu ręki.
– Nadjeżdżają, senatorze.
Tak był pochłonięty myślami, że nie usłyszał nadchodzącego ochroniarza. Ruszył za nim na dziedziniec przed domem. Zza ostatniego zakrętu długiego podjazdu wyjeżdżało właśnie czarne porsche. Travis podniecił się na myśl o tym, co go czeka, i nawet nie dostrzegł Ally Bennett, brunetki w skąpej czarnej wieczorowej sukience, która z progu śledziła wzrokiem nadjeżdżający samochód.
Gdy porsche się zatrzymało, strażnik otworzył drzwi po stronie pasażera i z auta wysiadła Lori Andrews, szczupła blondynka. Rozejrzała się lękliwie. Fala gorąca spłynęła senatorowi w okolice krocza; poczuł się jak napalony nastolatek, który zaraz ma przelecieć pierwszą w życiu dziewczynę.
Kierowcą był Jon Dupre, przystojny młodzieniec w dżinsach i czarnej obcisłej koszulce, na którą włożył białą jedwabną marynarkę. Wysiadłszy z samochodu, przywitał się z senatorem. Z drugiej strony podeszła do niego Ally Bennett, uśmiechając się do Lori.
– Specjalna dostawa na życzenie, senatorze – oznajmił Dupre, szczerząc się chełpliwie.
– Dziękuję ci, Jon.
Na widok Travisa Lori pobladła. Mała i drobna, wyglądała, jakby niedawno weszła w okres dojrzewania, chociaż była dwudziestokilkuletnią matką samotnie wychowującą dziecko. Rodzice, surowi farmerzy, wygnali ją z domu, kiedy zorientowali się, że jest w ciąży. Nie ukończyła nawet szkoły średniej, nie grzeszyła rozumem, jej jedynym atutem była uroda. Dupre ściągnął ją z ulicy, doprowadził do porządku, nakarmił i zatrudnił w swojej agencji. Wiedział, że dziewczyna poświęci się, byle tylko zapewnić bezpieczne schronienie i utrzymanie córeczce Stacey. Strach i konieczność zmuszały Lori do uległości wobec Jona, ale to miało się wkrótce zmienić. Niebawem ona i jej córeczka odzyskają wolność. Ale nim nadejdzie ta chwila, musi być posłuszna i robić to, co Jon każe; nigdy jednak nie przeszło jej przez myśl, że Dupre znów wyśle ją do senatora, zwłaszcza po tym, co się zdarzyło ostatnim razem.
– Proszę cię, Jon – zaklinała stręczyciela, łapiąc go za rękaw.
– O co chodzi? – spytała Ally Bennett, wkładając Dupremu do ręki miniaturową kasetę. Jon wetknął ją szybko do kieszeni.
– To właśnie ten – powiedziała Lori.
Ally przez chwilę wyglądała na zbitą z tropu, lecz zaraz się domyśliła i zagrodziła Dupremu drogę.
– Nie możesz jej tego zrobić, Jon – odezwała się błagalnym tonem.
– Nic na to nie poradzę – odparł Dupre.
– Ty sukinsynu!
Dupre zmieszał się, lecz zanim zdążył coś odpowiedzieć, wtrącił się Travis.
– Dlaczego się tu kręcisz? Wracaj do gabinetu. Zabierz ją stąd – dodał, dając znak ochroniarzowi.
Strażnik chwycił Ally za łokieć i zaczął ją prowadzić w stronę domu.
– Puść mnie – rozeźliła się Ally. Próbowała się wyrwać, ale ochroniarz mocno ją trzymał. – Tak mi przykro! – zawołała jeszcze od progu do Lori i zaraz zniknęła w głębi domu.
– Podobno miałeś przywieźć swoje najlepsze dziewczyny – warknął Travis.
– Ally jest świetna – zapewnił go Dupre. – W łóżku żadna jej nie dorówna.
– Oby to była prawda – rzekł Travis i skinął głową na mężczyznę, który palił spokojnie papierosa na stronie.
Przywołany wyszedł z cienia. Był to ciemnoskóry, silnie umięśniony mężczyzna w koszuli z krótkimi rękawami. Krzepkie ramiona pokrywały groźne tatuaże. Miał płaską, dziobatą twarz i pozbawione wyrazu brązowe oczy. Nad górną wargą rysował się wąsik.
– Buenas noches, Lori – przywitał się słodkim głosem, zupełnie nieprzystającym do jego powierzchowności oprycha. – Po raz kolejny będę twoim szoferem, mała.
Lori przesłoniła usta ręką.
– Pozwól ze mną, chiquita.
Dziewczyna spojrzała błagalnie na Duprego, ale ten odwrócił wzrok.
– Może weźmie pan inną dziewczynę – zasugerował nieśmiało Jon z lekkim drżeniem w głosie.
– Mało masz zmartwień, chłopcze? Musisz jeszcze mnie wkurzać? – odparł gniewnie Travis, po czym odwrócił się do niego plecami i wszedł do domu.
– Manuel – zwrócił się Dupre do mężczyzny stojącego obok Lori. – Zrób coś.
– A kim ja jestem, żeby stawać na przeszkodzie prawdziwej miłości?
– Ten facet to zboczony świr – powiedział Dupre, zniżając głos tak, że słyszeli go tylko Manuel i Lori.
– Mała się rozkleja, to wszystko. Harold stanie na czele FBI, CIA, DEA i nie wiem jakich jeszcze liter alfabetu, które mogą nam zdrowo dopieprzyć. Z takim człowiekiem nie warto zadzierać.
Dupre odzyskał poczucie rzeczywistości i głośno przełknął ślinę. Odwrócił się do Lori, próbując podnieść ją na duchu.
– Przykro mi, dziecino. Mam związane ręce.
Lori wyglądała tak, jakby miała za chwilę zemdleć. Manuel wziął ją pod rękę i zaprowadził do samochodu. Kiedy rozpłynęli się w ciemności, Dupre wymacał kasetę schowaną w kieszeni. Musiał przyznać Manuelowi rację. Został zwolniony za kaucją, a jego adwokat nie byt pewny, jak sprawa się rozstrzygnie. Dupre potrzebował wysoko postawionych przyjaciół, a nie było wyższego urzędu od prezydenta USA.
Harold Travis rozwarł zaciśnięte w pięści dłonie i dostrzegł na nich krew. Jak do tego doszło? Dziewczyna uciekła mu z sypialni. Szybka była. Wciąż widział jędrny tyłeczek i drobne piersi, podrygujące, gdy przeskakiwała przez łóżko. Odczekał chwilę, żeby dać jej nadzieję, że mu się wymknie, po czym dopadł ją w salonie. Pamiętał tylko, że jednym susem przesadził sofę i szarpnął dziewczynę za włosy, ale to, co zaszło później, zacierało się we wspomnieniach. Lori leżała teraz rozciągnięta na podłodze, jej głowa, w otoczce krwi, skręcona była pod nienaturalnym kątem. Szkoda.
Zamknął oczy i oddychał powoli, głęboko. Uniósł powieki już spokojniejszy, zdolny do oceny sytuacji. Nie ma co rozdzierać szat – wmówił sobie. Po prostu zdarzył się tragiczny wypadek. Najwyraźniej dziewczyna rąbnęła głową o listwę i skręciła sobie kark. Wypadki chodzą po ludziach. To nie jego wina, że spotkał ją taki los. Samo to określenie brzmiało kojąco. Właśnie to się stało: „spotkał ją los”. Ta mała blondynka była w salonie i los też był w salonie; spotkali się ze sobą, i tyle. On nie brał w tym udziału.
Uchwycił swoje odbicie w lustrze i przeraził się. Od krwi czerwieniły mu się gęste czarne włosy na piersi i policzki. Czoło też miał umazane. Ale się upaprał!
Co robić? Co robić? Wziąć prysznic, oczywiście, ale co z ciałem? Sam nie wyniesie zwłok; ktoś może go przyłapać, a nie wolno mu ryzykować. Czyli znów zajmie się tym człowiek Pedra Aragona, Manuel. Najpierw się obmyć czy zadzwonić po Manuela? – oto pytanie. Na słuchawce mogą zostać ślady krwi. Travis wybrał więc rozwiązanie pośrednie. Skierował się do kuchni. Przyjemnie było paradować po domu nago. Dobiegał pięćdziesiątki, ale ciało wciąż miał prężne, mocne. Lubił czuć się silny i jurny.
Myjąc ręce nad zlewem, rozważał dalsze posunięcia. Manuel świetnie się spisał ostatnim razem. Oczywiście wtedy wystarczyło zabrać dziewczynę do szpitala, postraszyć ją trochę i dorzucić forsy na otarcie łez. Nie wchodziło w grę ani pozbycie się trupa, ani uprzątnięcie bałaganu. Poza tym posłużenie się zaufanym Aragona miało pewną wadę: Manuel zamelduje swojemu szefowi, a ten powiadomi pozostałych. Trudno. Na pewno wezwą go do siebie na poważną rozmowę, jak poprzednio. Uśmiechnął się, wspominając, jak go besztali, a on zwiesił głowę i udawał skruszonego, lecz w głębi ducha grał im na nosie. Niech triumfują, niech myślą, że mają nad nim władzę. On był senatorem Stanów Zjednoczonych, a niebawem zostanie prezydentem.
Tim Kerrigan, ze wzrokiem wlepionym w ekran monitora, szukał po omacku kubka z kawą. Napił się i skrzywił z niesmakiem. Nie dość, że kawa w biurze smakowała paskudnie, to na dodatek zdążyła już wystygnąć. Ile czasu trzeba, żeby gorąca kawa zmieniła się w zimną lurę? Pierwszy zastępca prokuratora okręgowego spojrzał na zegarek i zaklął siarczyście. Było już wpół do ósmej, a jego opinia miała trafić na biurko sędziego Lernera najpóźniej do dziewiątej.
Posterunkowy Myron Tebo, pełniący służbę w policji zaledwie od sześciu tygodni, zatrzymał Claude’a Digby’ego niemal na gorącym uczynku, gdy ten stał nad zmasakrowanym ciałem Elli Morris, mieszkającej samotnie osiemdziesięciopięcioletniej staruszki. Nastoletni włamywacz przyznał się do zabójstwa, ale wczoraj, tuż przed końcem rozprawy, obrońca Digby’ego ostro przyparł Myrona do muru, dopytując się o okoliczności, w jakich ten uzyskał od delikwenta obciążające go zeznanie. Pierwszy raz występujący w sądzie młody policjant, wzięty w krzyżowy ogień pytań, pękł, przez co Kerrigan musiał cały wieczór spędzić w bibliotece sądowej, próbując ustalić, co dokładnie mówi prawo na temat okoliczności przyznania się przestępcy do winy.
Jego żona Cindy obraziła się, kiedy oświadczył, że nie wróci do domu na kolację. Natomiast Megan, pięcioletnia córeczka, nie mogła zrozumieć, dlaczego tatuś woli pisać sprawozdanie dla sędziego niż przeczytać jej na dobranoc kolejny fragment Alicji w Krainie Czarów. Tim chciał jej wytłumaczyć, jakie znaczenie ma dla niego praca, ale był zbyt zmęczony, żeby się na to zdobyć. Cindy nie odezwała się do niego, kiedy o wpół do szóstej rano zwlókł się z łóżka, żeby pojechać do biura i tam dokończyć pismo. Od szóstej piętnaście rozpaczliwie szukał słów, które zdołałyby przekonać zasadniczego sędziego, że nieco zmieniona wersja, w jakiej umundurowany żółtodziób w stanie silnego wzburzenia emocjonalnego przekazał aresztowanemu przysługujące mu prawa, nie powinna być motywem podważenia przyznania się do winy.
– Jesteś zajęty?
Kerrigan podniósł wzrok. W progu gabinetu stała Maria Lopez. Do dolnej wargi miała przyklejone okruszki pączków, które wcinała niemal bez przerwy. Po roku pracy w wydziale do spraw wykroczeń niedawno awansowała na stanowisko zastępcy prokuratora w wydziale ścigania zbrodni na tle seksualnym, napadów i innych przestępstw. Tim jako pierwszy zastępca był przełożonym Marii. Przeszkadzała mu w pilnej pracy, ale nie okazał jej irytacji.
– Co się dzieje? – spytał, zerkając na zegarek.
Zajęła krzesło naprzeciwko niego. Kostium, który miała na sobie, był zmięty. Pasma długich czarnych włosów wysunęły się z przytrzymującej je spinki. Przekrwione oczy wskazywały na brak snu.
– Prowadzę dochodzenie przeciw Jonowi Dupremu.
– Sutenerstwo, tak?
– Nakłanianie do nierządu i czerpanie korzyści – odparta, kiwając głową. – Facet prowadzi ekskluzywną agencję towarzyską.
– Handluje też narkotykami, tak?
– Sprzedaje małolatom kokainę i ecstasy. Moja sprawa dotyczy wyłącznie agencji towarzyskiej. Wszystko zależy od zeznania jednej z dziewczyn Duprego, którą przymknęliśmy.
Maria przesunęła się na krześle; była wyraźnie spięta.
– No i co? – zachęcił ją Kerrigan.
– Przepadła. Stan Gregaros nie może jej znaleźć.
– Myślicie, że uciekła? – zapytał z przejęciem. Wprawdzie Dupre nie był grubą rybą w miejscowym środowisku przestępczym, ale nie był też płotką.
– Nie wiadomo. Dziecko Lori przebywa u sąsiadki...
– Lori?
– Lori Andrews. To ona jest tym świadkiem.
– Mów dalej – powiedział Kerrigan, ukradkiem spoglądając na zegarek.
– Andrews dogadała się z sąsiadką. Zostawia Stacey pod jej opieką, kiedy wychodzi do pracy. Sęk w tym, że nie zgłosiła się po córkę.
– Czy wyglądała na matkę, która porzuciłaby własne dziecko?
– To ze względu na córkę zgodziła się zeznawać – odparła Maria, potrząsając głową. – Zgarnęliśmy ją za posiadanie i sprzedaż narkotyków. Zdawała sobie sprawę, że odbiorą jej prawa rodzicielskie, jeśli trafi do więzienia.
– Myślisz, że Dupre maczał w tym palce?
– Nie wiem. Mógł jej coś zrobić. Potrafi być brutalny, gdy któraś z jego dziewczyn się znarowi.
– A jeśli Stan jej nie odszuka?
Maria poruszyła się niespokojnie i wbiła wzrok w podłogę.
– Kiedy sformułowaliśmy akt oskarżenia, przekonaliśmy sędziego Robarda, żeby potraktował naszego świadka jako tajnego i wiarygodnego informatora. W ten sposób Dupre nie dowiedziałby się, kto przeciw niemu zeznaje.
– Dlaczego jej gdzieś po prostu nie ukryliście do czasu rozprawy?
Maria oblała się rumieńcem.
– Nie mów mi, że nie chciała stracić klientów – powiedział Kerrigan, prostując się na krześle.
– Do sprawy wmieszali się federalni. Wypuścili ją, żeby doprowadziła ich do prywatnego archiwum Duprego.
Kerrigan opanował się. To nie była wina Marii. Agenci FBI umieli wymuszać posłuch, a ona, od niedawna w wydziale, chciała pójść im na rękę. Przypomniał sobie, jaki on czuł się ważny, kiedy po raz pierwszy oskarżał w sprawie na tyle znaczącej, że zwróciła uwagę FBI.
– Rozprawa odbędzie się dziś po południu, a bez Andrews nic nie zdziałam – dodała smętnie Maria.
– Poproś o odroczenie.
– Dwukrotnie występowaliśmy o odroczenie, żeby federalni mogli wycisnąć ze świadka, ile się da. Adwokat Duprego wściekł się za drugim razem i sędzia Robard oświadczył, że trzeciego odroczenia nie będzie.
– Nie możesz się obyć bez tej kobiety, tak?
Lopez skinęła głową.
– Jeśli powołacie ławę przysięgłych, a ona nie stawi się na rozprawie, Dupre zostanie uniewinniony?
– Robard nie będzie miał wyboru.
– W takim razie wnieś o oddalenie sprawy, bo w momencie zaprzysiężenia ławników będzie miało zastosowanie prawo mówiące, że nie wolno ścigać za przestępstwo w przypadku, gdy już raz zapadł wyrok uniewinniający.
– Adwokat Duprego zamierza domagać się oddalenia z przesądzeniem. Wtedy nie będziemy mogli ponownie wnieść oskarżenia.
Kerrigan zamyślił się.
– Robard się nie zgodzi, to stary wyjadacz – stwierdził. – A nawet jeśli wyda takie orzeczenie, jest szansa, że sąd wyższej instancji uwzględni waszą apelację.
– Chcę przyskrzynić tego faceta – oświadczyła Maria, zaciskając ręce.
– Jeszcze go dorwiesz. Takim jak Dupre zawsze w końcu powinie się noga. Wierz mi. To tylko kwestia czasu.
Kiedy Tim Kerrigan pchnął wahadłowe drzwi i wszedł do sali, gdzie odbywała się rozprawa, której przewodniczył sędzia Ivan Robard, wiele głów odwróciło się w jego stronę. Co prawda powitało go mniej spojrzeń niż przed czterema laty, gdy podjął pracę w prokuraturze, ale i tak było ich wystarczająco dużo, żeby poczuł się skrępowany. Woźny sądowy, strażnicy i inni starzy bywalcy przywykli do jego widoku, ale wśród publiczności zawsze trafiali się tacy, którzy posyłali w stronę Tima przejęte spojrzenia i szeptali coś między sobą.
Rozgłos, jaki wciąż mu towarzyszył, stanowił dla niego utrapienie. Tim czuł się jak na wystawie. Przeklinał też swój wygląd, którym wyróżniał się z tłumu. Miał metr osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, jasne kręcone włosy i zielone oczy. Niejeden raz marzył o tym, żeby wejść do sali sądowej niezauważony. Zazdrościł Marii Lopez. Jej nikt się nie przyglądał, nie zaczepiał na ulicy, nie nagabywał w restauracji o autograf. Ale Tim był pewny, że z ochotą zamieniłaby się z nim miejscami i została znaną osobistością. On bez namysłu pozbyłby się tego ciężaru i nawet by jej nie ostrzegł, żeby dobrze przemyślała, w co się pakuje.
Zajął miejsce w tylnym rzędzie i zaraz potem do sali wkroczył Jon Dupre w ciemnym garniturze szytym na miarę, pusząc się pod spojrzeniami, które tak drażniły Kerrigana. Dupre był wysoki, opalony, przystojny i dobrze zbudowany. Poruszał się z nonszalancką swobodą, właściwą wszystkim rozpieszczonym i wychowanym w zbytku smarkaczom. W uchu miał złoty kolczyk w kształcie krzyża, mieniący się w świetle podobnie, jak wiele innych drogich błyskotek, którymi był obwieszony.
Za nim dreptał Oscar Baron, jego obrońca, niski, drażliwy mężczyzna, o którym krążyły słuchy, jakoby część adwokackiego honorarium pobierał od klienta w postaci dziewczyn i narkotyków.
Na widok Duprego Lopez podniosła wzrok znad akt sprawy, lecz oskarżony nie zwrócił uwagi na panią prokurator i zajął miejsce przy stole obrony, za to Baron zatrzymał się, żeby ściszonym głosem zamienić kilka słów ze swoją przeciwniczką. Gdy woźny zastukał laską, obrońca szczerzył się od ucha do ucha, a Maria miała ponurą minę osoby, która poniosła porażkę.
Do sali wszedł sędzia Robard i wszyscy powstali z miejsc. Oczy większości zebranych zwróciły się w jego stronę, lecz Kerrigan nie odrywał wzroku od Duprego, który rozmawiał z kobietą siedzącą za nim w części przeznaczonej dla publiczności. Na początku zasłaniał ją Timowi inny widz, ale ten przesunął się nieco, wstając na znak szacunku dla sędziego. Kerriganowi zabrakło tchu w piersi.
Zdarza się co jakiś czas, że mężczyzna ujrzy kobietę, której uroda poraża jego zmysły. Wyzywający seksapil nieznajomej oszołomił Kerrigana. Jej trójkątną twarz okalały lśniące kruczoczarne włosy. Miała oliwkową cerę, duże brązowe oczy i wydatne kości policzkowe. Woźny po raz drugi zastukał laską i kiedy wszyscy z powrotem usiedli, kobieta zniknęła Timowi z oczu, lecz on jak zaklęty wpatrywał się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała.
– Niezła dupa, co? – szepnął Stanley Gregaros, detektyw z obyczajówki, przydzielony do sprawy Duprego.
– Co to za jedna? – spytał Kerrigan, czując, jak oblewa go fala gorąca.
– Ally Bennett – odparł Gregaros, zajmując miejsce obok niego. – Pracuje dla Jona. W pewnych kręgach znana jako Jasmine.
– Nie wygląda na zwykłą dziwkę.
– On zatrudnia tylko laski z klasą. Wykształcone, bystre, wygadane. Świadczą usługi zamożnym i wpływowym klientom. Kongresmani czy prezesi nie wybulą tysiąca lub dwóch za pospolitą kurwę.
– Proszę zapowiedzieć sprawę – nakazał sędzia i woźny posłusznie odklepał nazwę i numer sprawy.
Maria Lopez wstała z miejsca.
– Pani prokurator jest gotowa? – spytał sędzia.
– Wysoki Sądzie, wystąpił pewien problem. Proszę o odroczenie.
– Zgłaszam sprzeciw, Wysoki Sądzie – oświadczył Oscar Baron, zrywając się na równe nogi. – Już po raz trzeci oskarżyciel wnosi o odroczenie. Ostatnim razem...
Sędzia Robard uciszył go gestem ręki; nie wyglądał na szczęśliwego.
– Co jest podstawą pani wniosku? – spytał.
– Nasz kluczowy świadek przepadł bez śladu. Jeszcze dwa dni temu byliśmy z nią w kontakcie. Otrzymała wezwanie do stawienia się w sądzie i zapewniła nas, że się pojawi.
– Ale się nie zjawiła?
– Niestety, nie, Wysoki Sądzie. Wysłaliśmy oficera śledczego, żeby ją doprowadził, ale nie zastał jej w domu.
– Kiedy ostatnim razem przychyliłem się do pani wniosku, zapowiedziałem, że nie zgodzę się na kolejne odroczenie. Czy może pani podać mi choć jeden słuszny powód, który wpłynąłby na zmianę mojej decyzji?
Lopez spojrzała z napięciem na Jona Duprego, na którego twarzy malowało się śmiertelne znudzenie.
– Oskarżony od czasu ustanowienia kaucji przebywał na wolności. Znany jest ze znęcania się nad kobietami...
– To oburzające! – krzyknął Oscar Baron. – Pan Duprc stanowczo zaprzeczył tym bezpodstawnym oskarżeniom. Wcale mnie nie dziwi, że świadek nie przybyła na rozprawę. Zapewne nie chciała popełnić krzywoprzysięstwa. A sugerowanie, jakoby mój klient miał coś wspólnego z jej zaginięciem...
– Panie Baron, niech pan daruje nam te przemowy – przerwał mu sędzia Robard, po czym zwrócił się do Marii Lopez: – Czy oskarżenie opiera się wyłącznie na zeznaniu tego nieobecnego świadka?
– Jest ono nieodzowne dla sprawy, Wysoki Sądzie.
– Więc wygląda na to, że znalazła się pani w kropce. Sprawa musi zostać rozpatrzona, pan Dupre ma do tego prawo. Wyznaczyliśmy rozprawę na dzisiaj, więc albo się odbędzie, albo sprawa zostanie oddalona.
Maria Lopez złożyła wniosek o oddalenie, a obrońca Dupre – go o oddalenie z przesądzeniem. Kiedy się sprzeczali, Kerrigan zwrócił się do detektywa:
– Jak myślisz, Stan, co się stało?
– Nie mam pojęcia – odparł zagadnięty, potrząsając głową. – Andrews wydawała się w porządku. Ale Dupre potrafi być groźny. Może obleciał ją strach.
Uwagę Kerrigana znów skupił na sobie sędzia Robard.
– Po zapoznaniu się z okolicznościami – oznajmił – ogłaszam, że na wniosek prokuratora okręgowego oddalam sprawę. Wpłacona kaucja będzie zwrócona.
– Czy sprawa zostaje oddalona z przesądzeniem. Wysoki Sądzie?
– Nie, panie Baron. Sąd zakończył obrady.
Wszyscy zebrani powstali z miejsc, gdy sędzia opuszczał salę. Kerrigan wychylił się lekko, żeby dojrzeć Ally Bennett. Na chwilę odwróciła się w jego stronę i poczuł skurcz żołądka. Ubrana była w czarny żakiet, włożony na kremową jedwabną bluzkę. Jej smukłą szyję opinał naszyjnik z pereł. Krótka czarna spódniczka podkreślała zgrabne i opalone nogi.
Przygnębiona Maria Lopez wetknęła akta do teczki i ze zwieszoną głową ruszyła do wyjścia. Kerrigan i Gregaros dołączyli do niej.
– To nie twoja wina. – Tim starał się pocieszyć nieszczęśliwą koleżankę. – Sam przez to przechodziłem, tak jak niemal każdy prokurator w naszym biurze.
– Znajdziemy tę Andrews – zapewnił ją Gregaros. – Wtedy przymkniesz tego zarozumiałego kutasa.
W drzwiach Kerrigan obejrzał się, żeby jeszcze raz popatrzeć na Ally Bennett, która zawzięcie dyskutowała o czymś z Duprem. Wyglądała na wzburzoną. Drzwi zamknęły się i Kerrigan stracił ich z oczu.
Tego wieczoru, ku niezadowoleniu żony i rozczarowaniu córki, Tim Kerrigan znów został po godzinach w biurze, ale tylko udawał, że pracuje. Wprawdzie miał sporządzić kilka sprawozdań i opinii, ale był zbyt rozkojarzony, żeby się skupić. O szóstej ślęczało jeszcze nad papierami kilku najwytrwalszych. Kiedy wszyscy zastępcy z jego sekcji i ich sekretarki wreszcie rozeszli się do domów, Kerrigan odnalazł biurko Marii Lopez. Sprzątaczki robiły już porządek w biurze, ale nimi się nie przejmował, a na wypadek, gdyby nakrył go ktoś z pracy, miał przygotowaną wymówkę.
Segregatory z materiałami zgromadzonymi w sprawie Duprego leżały równo jeden na drugim w rogu biurka. Drżącą ręką Kerrigan otworzył segregator położony na wierzchu. Zawierał raporty policyjne z dochodzenia. Kerrigan wertował je, aż trafił na to, czego szukał. Zapisał na kartce adres i numer telefonu Ally Bennett i wrócił do swojego gabinetu.
Kiedy zamykał za sobą drzwi, czuł, jak dziko pulsują mu skronie. Usiadł i spoglądał na litery i cyfry nabazgrane rozdygotaną ręką na białym papierze. Na biurku stała oprawiona fotografia Cindy i Megan. Kerrigan zacisnął powieki. W uszach huczała mu krew.
Sięgnął po telefon i wybrał numer Ally Bennett. Słuchawka parzyła go w rękę. Rozległ się sygnał połączenia, raz, drugi. Kerrigan mocniej splótł palce. Już zamierzał odłożyć słuchawkę.
– Słucham? – odezwał się ochrypły kobiecy glos. – Słucham?
Kerrigan odłożył słuchawkę na widełki, zamknął oczy i odchylił głowę do tyłu. Co on wyprawia? Serce biło mu w piersi jak oszalałe. Zaczerpnął głęboko powietrza. Po chwili zadzwonił na inny numer. Odebrała Megan.
– Cześć, skarbie. Udało mi się wyrwać – oznajmił. – Powiedz mamusi, że zaraz przyjadę.
– Będziesz tak mila i przejrzysz to dla mnie? – zapytał Frank Jaffe, stając w progu gabinetu córki.
Ojciec Amandy, zwalisty mężczyzna po pięćdziesiątce, miał ogorzałą cerę i kręcone czarne włosy z pasemkami siwizny. Złamany w młodości nos nadawał mu wygląd zawadiaki, bardziej odpowiedni dla dokera niż dla prawnika.
– Właśnie kończyłam – odparła Amanda, zerkając na zegarek. – Wybieram się dziś na randkę.
– Nie zajmie ci to dużo czasu – zapewnił ojciec, wręczając jej opasłą teczkę. – To w związku z moją nową sprawą, morderstwem w Coos Bay. Przeprowadzono rewizję w letnim domu Eldrige’a, a ja chcę zasięgnąć twojej opinii. W środku znajdziesz wykaz zagadnień, które mnie interesują. Sam bym to zrobił, ale wyjeżdżam na przesłuchanie do Roseburg.
– Nie możesz wziąć się do tego jutro z samego rana?
– Jutro rano muszę już podjąć pewne decyzje. Poratuj ojca.
– Naprawdę potrafisz zaleźć za skórę – westchnęła Amanda.
– Ja też cię kocham – odparł z szerokim uśmiechem Frank. – Muszę być w sądzie o dziewiątej, więc zadzwoń do mnie do motelu około siódmej. Numer przypięty jest do akt.
Amanda otworzyła teczkę zaraz po jego wyjściu. Gdy wyciągała plik policyjnych sprawozdań, na biurko wypadły zdjęcia z miejsca zbrodni. Na jednym z nich widniało kobiece ciało rozciągnięte na plaży w miejscu, gdzie wyrzucił je na brzeg przypływ. Zbliżenia nabrzmiałej i poszarpanej twarzy ofiary dobitnie ukazywały, jakich spustoszeń dokonał w niej morski żywioł pospołu z mieszkańcami głębin.
Naraz opadły Amandę potworne wspomnienia. W jednej chwili, zupełnie niespodziewanie, znów biegła naga w ciemności, ze związanymi rękami; czuła dźgający ją w plecy nóż. Dusiła się, chwytała spazmatycznie powietrze, jak tej pamiętnej straszliwej nocy w tunelu. Przez moment zdawało się nawet, że owionął ją zapach wilgotnej ziemi. Wepchnęła pięść do ust, żeby stłumić krzyk. Rzuciła się na podłogę i skulona, z kolanami pod brodą i zamkniętymi oczami, wcisnęła się w kąt pokoju. Krew odpłynęła jej z twarzy, serce łomotało w piersi.
Dobrze pamiętała swoją reakcję na oglądane po raz pierwszy w życiu zdjęcie z sekcji zwłok. Dopiero co ukończyła Wydział Prawa na Uniwersytecie Nowojorskim, gdzie należała do wyróżniających się studentów, i dostała pracę w Sądzie Apelacyjnym dla Dziewiątego Rejonu. Pewnego ranka sędzia Buchwald poprosił, żeby zapoznała się z aktami sprawy zakończonej wyrokiem śmierci. Amanda wyczytała, że żona skazanego zmarła wskutek szoku po tym, jak postrzelił ją w ramię. Tuż przed przerwą na lunch uwagę Amandy zwróciła niewinnie wyglądająca brązowa koperta, przykryta plikiem papierów. Zaciekawiona, otworzyła ją i wyjęła znajdujące się w środku zdjęcia. Odwróciła pierwsze z brzegu, spojrzała i o mało nie zemdlała. Z perspektywy czasu ta czarno-biała fotografia kobiety leżącej na stole sekcyjnym wydawała. się dość umiarkowana pod względem siły wyrazu. Ofiara została zraniona tylko w ramię. Na pozbawionej barw fotografii Amanda z trudem rozpoznała obrażenia i okaleczenia, mimo to do końca dnia była oszołomiona i rozstrojona.
W następnych latach oglądała zdjęcia przedstawiające wszelkie możliwe akty okrucieństwa, jakich można się dopuścić w stosunku do ludzkiej istoty. Niebawem zobojętniała nawet na najbardziej makabryczne widoki, uwiecznione na fotografiach. Wtedy w jej życie wtargnął chirurg, sadystyczny zbrodniarz. Osoby postronne często posądzają policjantów i lekarzy sądowych o gruboskórność, gdy słyszą, jak ci ostatni, pochyleni nad trupem, sypią dowcipami, ale ludzie na co dzień mający do czynienia z ofiarami brutalnych mordów muszą odgradzać się od potworności, z jakimi się stykają, żeby dalej wykonywać swoje zadania. Psychiczny uraz, jakiego doznała Amanda, doszczętnie zniszczył jej tarczę ochronną.
Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła, że siedzi w kącie. Nie pamiętała, że się tam ukryła. Nie miała pojęcia, jak wylądowała na podłodze.
Amanda zostawiła samochód w podziemnym garażu magazynu z czerwonej cegły, położonego w Pearl District i przerobionego na dom mieszkalny, i pojechała windą na swoje poddasze. Zajmowało ono powierzchnię stu dziesięciu metrów kwadratowych, miało podłogi wyłożone drewnem, wysokie ściany i wielkie okna, z których rozciągał się widok na stalowe łuki Freemont Bridge, zbiornikowce sunące po rzece Willamette i ośnieżone zbocza Mount St. Helens.
Dwa razy przekręciła klucz w zamku i sprawdziła mieszkanie. Przypuszczenie, że ktoś mógł się tu na nią zaczaić, było zupełnie bezpodstawne, ale wiedziała, że nie odetchnie, dopóki nie upewni się, że jest sama. Wróciła myślami do równie irracjonalnego lęku, jaki odczuwała w obecności Brooksa. Musi przestać się tak wszystkiego bać. Przecież nie każdy, kogo spotyka na swej drodze, jest zwyrodnialcem.
Przebrała się w dres i podeszła do barku. Zdjęcia z oględzin wytrąciły ją z równowagi i wciąż nie mogła dojść do siebie. Potrzebowała czegoś na wzmocnienie. Wzdrygnęła się na dźwięk dzwonka. Kto... ? Nagle przypomniała sobie. Spojrzała na zegarek. Jakim cudem zrobiło się już tak późno? Zerknęła przez wizjer. Przed drzwiami stał Mike Greene z bukietem kwiatów. Do diabła! I co teraz?
Mike, jako zastępca prokuratora okręgowego, był oskarżycielem w sprawie przeciw Cardoniemu, a po jej dramatycznym finale Amanda umówiła się z nim kilka razy. Mike, obdarzony niedźwiedzią posturą, miał czarne kręcone włosy i sumiasty wąs. Nigdy nie uprawiał wyczynowo sportu, mimo to wyglądał na futbolistę czy zapaśnika. W istocie był łagodnym człowiekiem; po godzinach grał na saksofonie tenorowym w miejscowym kwartecie i uwielbiał szachy. Amanda wiedziała, że mu na niej zależy, ale od czasu przygody z chirurgiem nie potrafiła zaangażować się emocjonalnie w żaden związek.
– Cześć – przywitał ją Mike, kiedy otworzyła drzwi. Dopiero potem spostrzegł, jak jest ubrana.
– Przepraszam. Zapomniałam, że jesteśmy na dzisiaj umówieni.
Greene nie krył rozczarowania. Amandzie zrobiło się go żal.
– Źle się czuję – oświadczyła, co tylko w połowie było kłamstwem. Zupełnie opadła z sił i wiedziała, że nie da rady przetrzymać tej randki.
Greene opuścił ramiona. W bezwładnej ręce wciąż ściskał kwiaty.
– Co się dzieje, Amando?
Wbiła wzrok w dywan na podłodze; nie mogła spojrzeć mu prosto w oczy.
– Powinnam cię wcześniej uprzedzić.
– Myślałem, że zapomniałaś o naszym spotkaniu.
– Nie bądź taki dociekliwy – burknęła, zła, że przyłapał ją na kłamstwie. – Nie jesteśmy w sądzie.
– To prawda – odparł Mike spokojnie. – W sądzie obowiązują reguły. Ludzie muszą ich przestrzegać. Natomiast ty, gdy chodzi o nas, postępujesz według swoich własnych zasad, których nie potrafię rozgryźć.
– Przechodzę... trudny okres. Ja po prostu... – urwała i ruszyła w stronę okna.
Zapatrzyła się w strumień świateł samochodowych, przetaczający się przez Freemont Bridge.
– Posłuchaj, Amando, wiem, że wiele wycierpiałaś, i staram się okazywać ci zrozumienie. Lubię cię. Pragnę pomóc.
– Wiem, Mike. Ja po prostu nie mogę...
Potrząsnęła głową, nadal zwrócona do niego plecami. Czekała, aż on się odezwie, ale Mike milczał i chyba stał w bezruchu; w każdym razie ona nic nie słyszała. Kiedy się odwróciła, zobaczyła, że położył kwiaty na ławie.
– Jeśli mogę ci w czymś pomóc, zadzwoń. Będę na ciebie czekać.
Wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.
Amanda usiadła na kanapie. Czuła się okropnie. Mike był taki miły i dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Ciekawe, czy właśnie to ją w nim pociągało, pomyślała. Przed oczami stanął jej Toby Brooks. O ile Mike kojarzył się z misiem, o tyle Brooks II przypominał kota. Przypominał jeszcze kogoś innego. Znów ogarnęło ją to samo uczucie co w biurze. Przytłoczona strachem, z trudem zachowywała spokój. Nagle zaczęła żałować, że odprawiła Mike’a. Potrzebowała towarzystwa. Nie chciała być teraz sama.
W czwartek, kilka minut po trzeciej, Tim Kerrigan spotkał się z detektywami prowadzącymi dochodzenie przeciw szajce podejrzanej o rozpowszechnianie pornografii dziecięcej. Potem z innym zastępcą prokuratora naradzał się, jak postąpić z kłopotliwym wnioskiem o niedopuszczenie do przewodu sądowego pewnych dowodów. Po wyjściu kolegi spojrzał na zegarek. Było już po piątej i za trzy kwadranse miał przyjechać Jack Stamm, prokurator okręgowy, i zabrać go na inaugurację zjazdu Krajowego Stowarzyszenia Prawników Sądowych.
Tim nie miał najmniejszej ochoty brać udziału w tej gali. Położył nogi na biurku i zamknął oczy. Potarł powieki i odpłynął w dal. Jego myśli krążyły wokół wymiętej karteczki w portfelu, na której zapisał numer telefonu Ally Bennett. Stan Gregaros mówił, że w pracy Bennett używa pseudonimu „Jasmine”. Kerrigan wymówił to imię, przeciągając głoski. Poczuł łaskotanie w brzuchu i gorąco poniżej pasa.
Korzystał wcześniej z usług prostytutek, ale przeczuwał, że z Jasmine będzie inaczej – inaczej niż ze wszystkimi kobietami, z jakimi dotąd spał. Jej piersi okażą się doskonałe, pośladki rozkoszne, a usta dokonają cudów. „Jak mogę cię zadowolić?” – zapyta, a on wyjawi najskrytsze pragnienia, z jakich nigdy nie zwierzyłby się Cindy.
Ktoś zastukał we framugę. Tim otworzył oczy. W progu stała Maria Lopez. Wyglądała tak, jakby właśnie utraciła najlepszą przyjaciółkę. Kerrigan zdjął nogi z biurka. Nagle dotarł do niego dzwonek telefonu i szmer rozmów prowadzonych w innych pomieszczeniach.
– Mogę zająć ci chwilkę?
Tim przemógł się i skinął głową. Maria siadła naprzeciw niego.
– O co chodzi? – spytał młodszą koleżankę.
– Lori Andrews znaleziono martwą w Washington Park.
– Paskudnie.
– To Dupre ją załatwił.
– Masz na to dowody?
Potrząsnęła głową.
– Ale wiem, że to on – odparła, pocierając czoło. – Widziałam zdjęcia, Tim. Była naga. Została ciężko pobita, a potem wyrzucona jak worek ze śmieciami. – Przerwała na chwilę; sprawiała wrażenie zdruzgotanej. – Jej mała na pewno pójdzie do adopcji.
– Nie zadręczaj się tak. Wszyscy popełniamy błędy – stwierdził bez przekonania, myśląc o własnym przewinieniu.
Silvio Barbera, starszy wspólnik w dużej firmie prawniczej z Wall Street i obecny prezes Krajowego Stowarzyszenia Prawników Sądowych, spoglądał na gości zebranych w sali balowej hotelu „Hilton” z podium przygotowanego dla mówcy, który miał uświetnić swoim wystąpieniem dzisiejszy wieczór.
– Całe życie pasjonuję się futbolem – wyznał. – Pamiętam wyśmienite podanie, którym Doug Flutie rzucił na kolana Miami, i cudowne wyłapanie Franca Harrisa. Ale najwspanialsze chwile przeżyłem osiem lat temu, kiedy Oregon walczył z Michigan o zwycięstwo w rozgrywkach Rose Bowl. Pamiętacie ten mecz? Obie drużyny nie odniosły wcześniej porażki, a stawką było mistrzostwo kraju. Kiedy rozpoczęła się ostatnia ćwiartka, Michigan prowadził dwudziestoma punktami i na Oregon Ducks komentatorzy postawili krzyżyk. I wtedy drużyna Oregonu zaczęła odrabiać straty w sposób, który przeszedł do historii uniwersyteckiego futbolu. Po pierwszym zagraniu od wznowienia znakomity running back Oregonu pokonał sześćdziesiąt pięć jardów i Oregon przegrywał już tylko trzynastoma punktami. Siedem minut przed końcem Michigan nie trafił do bramki. Dwa zagrania później ten sam running back przeciął obronę Michigan i zmniejszył prowadzenie przeciwnika do sześciu punktów. Obie drużyny strzeliły po golu. Kiedy Oregon rozpoczął ostatnią serię na własnych dziesięciu jardach, do końca pozostały zaledwie czterdzieści trzy sekundy. Rozgrywający Oregonu miał potężny rzut. Wszyscy się spodziewali, że będzie podawał pod strefę przyłożeń i modlił się o cud. Lecz on znów oddał piłkę running backowi. Dziewięćdziesiąt jardów później Oregon był mistrzem. Nikt nie miał wątpliwości, komu należy się w tym roku Nagroda Heismana dla najlepszego zawodnika ligi uniwersyteckiej. Dzisiaj młodzi ludzie, którzy zdobywają Nagrodę Heismana, zarabiają miliony dolarów, przechodząc na zawodowstwo. Ale ten młodzieniec był ulepiony z innej gliny. Podjął studia prawnicze. Jak powszechnie wiadomo, absolwenci wydziału prawa na ogół zatrudniają się w firmach podobnych do tej, którą sam prowadzę, ale ten młodzieniec okazał się człowiekiem z charakterem. – Barbera umilkł na chwilę, gdy słuchacze wybuchnęli śmiechem. – Znów wzgardził bogactwem i wybrał pracę w prokuraturze, tu w Portlandzie, gdzie na dobre poświęcił się służbie publicznej. Kiedy dowiedziałem się, że tegoroczny zjazd odbędzie się w Oregonie, ani chwili nie wahałem się z wyborem mówcy na dzisiejszą uroczystość. Należy on do najwspanialszych futbolistów, jakich kiedykolwiek wydała liga uniwersytecka, jest świetnym prokuratorem, ale przede wszystkim, jako człowiek o nieposzlakowanej uczciwości, stanowi wzór dla nas wszystkich. Dlatego z ogromną przyjemnością zapowiadam naszego mówcę, Tima Kerrigana!
Tim nie potrafił powiedzieć, ile razy już wygłosił „przemowę”. Występował w ośrodkach dla młodzieży, na zebraniach rotarian, na obozach sportowych i w kościołach. Dzięki honorariom za te występy zdołał opłacić studia prawnicze i dokonać przedpłaty na swój pierwszy dom. Za każdym razem „przemowa” spotykała się z entuzjastycznym przyjęciem. Potem każdy chciał uścisnąć mu rękę, żeby później pochwalić się tym przed znajomymi. Niekiedy ludzie wyznawali, że odmienił ich życie. A Tim stał, uśmiechał się i kiwał głową, choć w głębi duszy cierpiał katusze.
Próbował się wykręcić, kiedy Jack Stamm przekazał mu propozycję Barbery. Prokurator okręgowy mylnie zrozumiał niechęć z jego strony jako przejaw skromności. Podkreślał, jaki to zaszczyt dla okręgu, gdy miejscowy prawnik zostaje wyznaczony na głównego mówcę na dorocznym zjeździe. Gdyby nie whisky, którą Tim w siebie wlał przed przybyciem na uroczystość i którą popił paroma głębszymi przy kolacji, chyba nie zdołałby przez to wszystko po raz kolejny przebrnąć.
Jak zwykle po przemówieniu otoczył go tłumek. Kerrigan uśmiechał się na pokaz najbardziej czarująco, jak potrafił, i słuchał z udawanym entuzjazmem, co mają mu do powiedzenia jego sympatycy. Kiedy sala balowa niemal już opustoszała, wypatrzył Hugh Curtina, samotnie biesiadującego przy stole niedaleko mównicy. Ich spojrzenia spotkały się i Hugh wzniósł szklankę niby w toaście za jego zdrowie.
Nietrudno się domyślić, dlaczego byłego skrzydłowego drużyny All-American nazywano Wielkoludem. Po czterech latach robienia wyłomów dla Kerrigana Curtin rozpoczął karierę zawodową w szeregach Giants. Wskutek urazu kolana musiał ją, niestety, przerwać po trzech sezonach, ale traktował futbol wyłącznie jako sposób na szybkie zabezpieczenie się pod względem finansowym. Jeszcze kiedy występował w lidze NFL, zaczął studiować prawo. Niedawno awansował na wspólnika w Reed, Briggs, Stephens, Stottlemeyer and Compton, największej kancelarii adwokackiej w Portlandzie.
Gdy tylko wyszedł ostatni admirator, z twarzy Kerrigana zniknął uśmiech. Tim opadł ciężko na krzesło obok Curtina, który czekał na niego z porcją szkockiej w wysokiej szklance. Hugh uniósł swoją.
– Za Błyskawicę! – powiedział, nawiązując do przezwiska, jaki nadały Kerriganowi gazety w trakcie wyborów laureata Nagrody Heismana.
Tim w odpowiedzi pokazał mu obraźliwy gest i wypił od razu niemal całą zawartość szklanki.
– Nienawidzę tego przezwiska i nienawidzę wygłaszania tej pieprzonej przemowy.
– Ludzie ją chłoną jak gąbki. Poprawia im samopoczucie.
– Nawet facet z jedną nogą przebiegłby te dziewięćdziesiąt jardów, mając przed sobą korytarz, jaki dla mnie wyłamaliście. Nie było chyba lepszej linii ataku w całej historii uniwersyteckiego futbolu. Ilu chłopaków wsławiło się potem w rozgrywkach zawodowych!
– Byłeś dobry, Tim. Sam byś się o tym przekonał, gdybyś przeszedł na zawodowstwo.
– Chrzanisz. Nic by z tego nie wyszło. Brakowało mi szybkości i techniki. Ośmieszyłbym się tylko.
Zawsze w ten sposób usprawiedliwiał swą rezygnację z kariery zawodowego gracza. Powtarzał to tak często, aż w końcu sam w to uwierzył.
– Toczymy tę dyskusję za każdym razem, kiedy się rozklejasz – odparł Hugh, przewracając oczami. – Zmieńmy temat.
– Masz rację. Nie mogę tak się wypłakiwać na twojej piersi.
– Słusznie. Jesteś na to za brzydki.
– I tak byłbym najlepszą cizią, jaką kiedykolwiek miałeś – odciął się Kerrigan.
Hugh odchylił głowę do tyłu i roześmiał się. Mimo woli Timowi udzielił się jego nastrój. Curtin był najlepszym przyjacielem, opoką, na której mógł się wesprzeć. Ilekroć się czymś zadręczał, Hugh zabierał go w podróż w czasie, wyczarowywał przed nim studenckie lata, szaleństwa i popijawy z drużyną. W jego obecności Kerrigan zapominał o brzemieniu winy, przytłaczającym go niczym dwutonowa kotwica.
– Może wybierzemy się do „Hardball” na piwo? – zaproponował Curtin.
– Nie mogę. Obiecałem Cindy, że zaraz po tym spędzie wrócę do domu – skłamał Kerrigan.
– Jak uważasz. Zresztą jutro z samego rana muszę być w sądzie.
– Niedługo to nadrobimy, Wielkoludzie – odparł Kerrigan bełkotliwie. – Niedługo to nadrobimy.
– Jesteś w stanie prowadzić? – spytał Hugh, patrząc na przyjaciela badawczo.
– Jasne. Błyskawica nie wpadnie za jazdę po pijanemu.
– Na pewno sobie poradzisz?
Kerriganowi łzy zakręciły się w oczach. Przysunął się do przyjaciela i objął go w geście pijackiej wylewności.
– Zawsze się o mnie troszczyłeś.
Curtin, zawstydzony, oswobodził się i wstał.
– Czas do domu, kolego, zanim na ten ładny obrus poleją się Izy.
Wyszli na parking. Cały wieczór padało. Zimne powietrze nieco otrzeźwiło Kerrigana. Curtin jeszcze raz zapytał, czy jest w stanie siąść za kierownicą, i zaproponował, że go odwiezie, ale Tim zbył przyjaciela machnięciem ręki. Wsiadł do samochodu i czekał, aż Hugh odjedzie. Wcale nie czul się dobrze i nie chciał wracać do domu. Miał ochotę na coś innego.
Megan pewnie już spała i na myśl o niej niemal odstąpił od swego zamiaru. Wszedł z powrotem do hotelu i poszukał publicznego automatu. Wyjął z portfela kartkę z numerem Ally Bennett i wygładził, aby odczytać to, co tam napisał. Czuł do siebie obrzydzenie, wykręcając numer, ale to było silniejsze od niego. Telefon zadzwonił dwukrotnie.
– Słucham? – odezwał się zaspany kobiecy głos.
– Czy to... Jasmine? – spytał Kerrigan, któremu serce podeszło do gardła.
– Tak?
Teraz, gdy wymienił jej pseudonim zawodowy, nadała głosowi ochrypłe, uwodzicielskie brzmienie.
– Polecił mi ciebie znajomy – powiedział Kerrigan. – Chciałbym się z tobą spotkać.
Brakowało mu tchu. Z zamkniętymi oczami czekał na odpowiedź.
– Późno już. Nie planowałam na dzisiejszy wieczór żadnego wyjścia.
Dawała mu do zrozumienia, że jest gotowa zmienić zdanie.
– Przepraszam. Nie... nie mogłem się zdecydować... Powinienem zadzwonić wcześniej.
Plątał się z wrażenia. Za wszelką cenę starał się opanować.
– W porządku, kotku. Sprawiasz wrażenie... miłego faceta. Może zdołasz mnie przekonać, żebym wstała z ciepłego łóżka, ale to będzie kosztowało.
Urwała. Słyszał jej oddech po drugiej stronie linii.
– Będzie kosztowało, ale jestem tego warta. Zobaczysz – dokończyła.
Kerrigan był sztywny z pożądania, łupało mu w skroniach.
– Ile... ile sobie liczysz?
– Jak się nazywasz?
– Po co pytasz?
– Lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia. Przecież nadano ci jakieś imię, prawda?
– Frank. Frank Kramer.
Posłużył się zmyślonym nazwiskiem, przygotowanym na tego rodzaju okazje.
– A twój znajomy, Frank? Kto to taki?
Była ostrożna. Kerrigan domyślał się, że to z powodu śledztwa prowadzonego przeciw Dupremu. Dokładnie zapoznał się z aktami Ally Bennett, zawierającymi wykaz jej klientów, z nazwiskami i numerami telefonów. Przed sześcioma miesiącami do miasta przyjechał na zjazd pewien facet z Pensylwanii.
– Randy Chung z Pittsburgha. Zrobiłaś na nim ogromne wrażenie.
– Naprawdę? Było mu dobrze ze mną?
– O tak!
Zapadła głucha cisza.
– Nie musisz zostawać na całą noc – mówił Kerrigan. – Wiem, że jest późno. Umówmy się na godzinę.
– Zgoda, ale wezmę za to pięćset dolarów.
– Pięćset? To...
– Wybór należy do ciebie.
Znał motel, w którym nocni portierzy nie zadawali zbędnych pytań i przywykli do tego, że klienci wynajmują pokój na noc i wyjeżdżają po godzinie. Ally też w nim bywała. Rozłączyli się. Kerriganowi kręciło się w głowie. Wzbierały w nim mdłości. Idąc do samochodu, starał się oddychać wolno i głęboko. W co on się pakuje? Powinien oddzwonić i odwołać spotkanie, a potem jechać do domu. Ale samochód już ruszył.
Jezdnia była niemal pusta. Kerrigan zamyślił się. Podawał się za kogoś innego, ale co będzie, jeśli Ally odkryje jego prawdziwą tożsamość? Czy ta możliwość dodawała przygodzie pikanterii? Czy chciał siebie w ten sposób zgubić?
Przeklęty końcowy bieg przez dziewięćdziesiąt jardów! Dlaczego nie zatrzymał go wtedy w polu żaden zawodnik Michigan? Podczas tych trzech pamiętnych biegów w finale Rose Bowl nie mógł się do niego zbliżyć żaden z przeciwników, ponieważ nie dopuszczali ich jego koledzy z drużyny. Rozmawiając z Hugh, powiedział prawdę. Ale cała chwała przypadła właśnie jemu. A potem wypadki potoczyły się na podobieństwo lawiny.
Jakiś samochód dał znak kierunkowskazem, że wjeżdża na jego pas. Kerrigan zmusił się, żeby patrzeć na drogę, ale nie na długo się na niej skupił. Przed oczami ciągle stawała mu Ally Bennett, Ally w sądzie, Ally taka, jak ją sobie wyobrażał nago. Była niesamowita, oszałamiająca, a on będzie z nią za niecałą godzinę. Trąbienie przywołało go z powrotem do rzeczywistości i Tim mocniej ścisnął kierownicę. Niewiele brakowało. Z najwyższym trudem skoncentrował się na prowadzeniu. Mimo to nie zauważył czarnego samochodu, który podążał jego śladem od samego hotelu.
Postawił wóz w cieniu na parkingu. Znów się rozpadało i krople deszczu bębniły o dach. Ten odgłos przeniósł go w myślach do pewnej nocy niedługo przed finałem Rose Bowl. Wtedy też siedział w samochodzie, a na zewnątrz padał deszcz. Potrząsnął głową, żeby odpędzić to wspomnienie. Czuł, że ma przyspieszone tętno; musi się opanować. W końcu wziął się w garść i puścił pędem w kierunku biura motelu.
Kilka minut później powiesił przemoczony prochowiec w szafie w wynajętym pokoju. Włączył lampkę na stoliku przy łóżku i zgasił górne oświetlenie. Podał Ally przez telefon numer motelowego pokoju, potem usiadł na fotelu. Było mu niedobrze; czekając na jej przyjazd, odczuwał lęk i wstręt do samego siebie. Dwa razy zbierał się do wyjścia, ale pod drzwiami zawracał. Zastanawiał się, czy Ally w ogóle przyjedzie do motelu, i jakaś jego cząstka miała nadzieję, że jednak się nie pokaże.
Przestraszyło go pukanie do drzwi. Czuł się, jakby połknął rozżarzony węgiel. Kiedy otworzył drzwi, ujrzał ją tak piękną i zmysłową, jak ją zapamiętał.
Mężczyzna w czarnym samochodzie obserwował z parkingu Kerrigana, stojącego w progu naprzeciw swego gościa.
– Nie zaprosisz mnie do środka, Frank? – spytała Ally, uśmiechając się uwodzicielsko.
– Ależ proszę, wejdź – zreflektował się Kerrigan i odsunął się od drzwi.
Minęła go, rozglądając się badawczo po pokoju; potem zmierzyła wzrokiem klienta. Kerrigan przekręcił klucz w zamku. W gardle mu zaschło, rozsadzało go pożądanie.
– Oto nasz układ, Frank: ty zapłacisz mi moją stawkę, a ja spełnię twoje marzenia. Jak uważasz? Czy to uczciwa wymiana?
Miała na sobie spódniczkę, która odsłaniała nogi po uda, i koszulkę, pod którą rysowały się wypukłości piersi. W rzeczywistości jej głos był bardziej ochrypły niż przez telefon. Samo jego brzmienie wywołało u Tima erekcję. Nie odrywając od niej wzroku, wyjął z kieszeni pieniądze i wyciągnął rękę.
– Przynieś mi te banknoty, Frank – oświadczyła Ally, od razu ustalając, kto tu rządzi.
Właśnie tego Kerrigan oczekiwał i wykonał polecenie, z przyjemnością podporządkowując się jej woli.
Przeliczyła banknoty i schowała je do torebki. Potem ściągnęła bluzkę i rozpięła spódnicę. Stała teraz przed nim ubrana tylko w czarne koronkowe stringi. Był to widok zapierający dech w piersi; pod Kerriganem ugięły się nogi. Gdyby było w jego mocy wymyślić i stworzyć kobietę, stworzyłby ją na obraz i podobieństwo tej, którą miał właśnie przed oczami.
– Powiedz mi, Frank, jak mam cię zadowolić? Zdradź mi swoje marzenia.
Wbił wzrok w podłogę. Wyszeptał swoje życzenie.
– Nieśmiały z ciebie chłopiec, co, Frank? – stwierdziła z uśmiechem. – Mówiłeś tak cicho, że nie dosłyszałam. Powtórz.
– Chcę... chcę, żebyś mnie ukarała.
Cindy zapaliła nocną lampkę, gdy Tim wślizgnął się do sypialni.
– Jest druga w nocy.
– Przepraszam. Spotkałem na kolacji Hugha Curtina. Ma kłopoty i musiał z kimś pogadać.
– Ach, tak – odparła chłodno. – A jak się miewa Hugh?
– W porządku. Wiesz, jaki on jest.
Cindy usiadła, oparta plecami o wezgłowie małżeńskiego łoża. Zsunęło się jej ramiączko jedwabnej koszuli nocnej, odsłaniając krągłość lewej piersi. Miała popielate włosy i śliczną brązowawą cerę. W opinii większości mężczyzn była piękna i ponętna.
– Megan tęskniła za tobą – oznajmiła, wiedząc, że wzbudzi u niego poczucie winy. Nie mógł unikać żony, nie unikając jednocześnie córeczki, którą kochał.
– Tak mi przykro. Wiesz, że chciałem wrócić wcześniej – odparł, rozbierając się do snu.
– Na czym właściwie polegają kłopoty Hugha? – spytała Cindy tonem, który wskazywał, że nie dała się nabrać na jego kłamstwa.
– Chodzi o pracę. Inaczej wyobrażał sobie stosunki w kancelarii po awansie na wspólnika – odpowiedział wykrętnie, wkładając piżamę. – To dość skomplikowana sprawa.
Cindy popatrzyła na niego z pogardą, ale nie drążyła dalej tematu. Poszedł do łazienki. Usłyszał pstryknięcie wyłącznika. Pomyślał o żonie, która leżała tam w ciemnej sypialni, dotknięta i obrażona. O mało zaraz do niej nie wrócił, ale opamiętał się. Domyśliłaby się wszystkiego. A gdyby, nie daj Boże, przytulanie i głaskanie miało doprowadzić do zbliżenia, Tim nie stanąłby na wysokości zadania. Wyczerpał swe pokłady męskości na tę noc. Oczywiście prawdopodobieństwo nagłego wybuchu namiętności w łóżku było nikłe. W ich pożyciu małżeńskim seks już dawno temu zszedł na bardzo daleki plan.
Niedługo po ślubie Tim uprzytomnił sobie, że wcale nie ożenił się z Cindy z miłości. Poślubił ją z tego samego powodu, dla którego wybrał studia prawnicze. Małżeństwo i uczelnia prawnicza stanowiły dla niego schronienie – ostoję normalności pośród tej histerii rozpętanej wokół jego osoby przez środki masowego przekazu, kiedy otrzymał Nagrodę Heismana, a potem zrezygnował z zawodowej kariery w futbolu. Gdy spłynęło na niego to objawienie, jakby szara wata otuliła jego serce.
Rodzicami Cindy byli Winston Callaway i Sandra Driscoll. Driscollowie, Callawayowie i Kerriganowie należeli do śmietanki towarzyskiej Portlandu. To znaczyło, że znał Cindy praktycznie od zawsze. Zaczęli ze sobą chodzić dopiero w ostatniej klasie liceum. Kiedy ona, w ślad za Timem, podjęła studia na Uniwersytecie Oregońskim, dalej się spotykali i wzięli ślub w ten sam weekend, kiedy Tim otrzymał Nagrodę Heismana.
Miał nadzieję, że pokocha żonę, gdy urodzi im się dziecko, ale nic z tego nie wyszło, podobnie jak nic nie wychodziło z podejmowanych raz po raz rozpaczliwych prób wykrzesania z siebie uczuć do Cindy. Udawanie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę wyssało z niego siły żywotne. Cindy nie była głupia. Tim dziwił się, dlaczego jeszcze od niego nie odeszła; przecież doznawała z jego strony samych przykrości i upokorzeń. Brał pod uwagę rozwód, ale nigdy nie zdobył się na porzucenie Cindy, a teraz była jeszcze Megan. Drżał na myśl, że mógłby ją stracić czy skrzywdzić.
Wsunął się na swoją połowę łóżka i wrócił myślami do wieczoru spędzonego z Jasmine. To nie pragnienie rozkoszy pchnęło go ku niej. Pociągała go obietnica swobody. Nagi w obskurnym pokoju motelowym, uwolnił się wreszcie od oczekiwań, jakie żywili wobec niego inni. Klękając przed Jasmine, czuł, jak ulatuje z niego krępujący nimb bohatera. Pieszcząc ją ustami, oddawał się perwersji, nie świecił przykładem; nie był idolem, lecz zboczeńcem, łotrem. Pragnął, aby wszyscy, którzy go podziwiali i stawiali za wzór, zobaczyli go w tej chwili, jak leży z zamkniętymi oczami w zabrudzonej pościeli i błaga dziwkę, żeby go poniżyła. Odwróciliby się od niego z odrazą i raz na zawsze diabli by wzięli tę jego podszytą kłamstwem sławę.
Harvey Grant, prezes Sądu Okręgowego powiatu Multnomah, szczupły mężczyzna średniego wzrostu, z włosami przyprószonymi siwizną, żył w starokawalerskim stanie. Przyjaźnił się z Williamem Kerriganem, ojcem Tima – niestrudzonym przedsiębiorcą i perfekcjonistą, którego trudno było zadowolić. Od chłopięcych lat jego jedyny syn zwierzał się ze swoich myśli i przeżyć „wujkowi” Harveyowi, a kiedy podjął decyzję o studiowaniu prawa, uczynił z niego kogoś w rodzaju przewodnika.
Zazwyczaj mało kto dostrzegał sędziego, kiedy ten nie miał na sobie togi. Teraz jednak przygotowywał się do ważnego uderzenia i wszyscy pozostali gracze bez reszty skupili na nim uwagę. Grant lekko uderzył piłkę, która potoczyła się w kierunku osiemnastego dołka na polu golfowym klubu „Westmont”. Zdawało się, że dobrze przyłożył kij, lecz piłka zatrzymała się na krawędzi dołka. Sędzia Grant zwiesił ramiona, Tim Kerrigan, jego partner w drużynie, z sykiem wypuścił wstrzymywany oddech, a Harold Travis przeciął pięścią powietrze. Grant grał fatalnie i zależało mu na tym, żeby na koniec trafić i odzyskać dobre imię.
– Wygląda na to, panowie, że jesteście winni Haroldowi i mnie po pięć dolarów – oznajmił Frank Jaffe Grantowi i Kerriganowi.
– Tobie zapłacę, Frank – odparł Grant zrzędliwie, wręczając wraz z Timem graczom drużyny przeciwnej banknoty z podobizną Lincolna – ale Harold nie powinien dostać ani grosza, bo wniósł znikomy udział w wasze zwycięstwo. Ale jak ty, Frank, wybrnąłeś z tej przeszkody na siedemnastym, pozostanie dla mnie na zawsze tajemnicą.
Travis roześmiał się i poklepał Granta po plecach.
– Żeby pokazać wam, jaki jestem wspaniałomyślny, stawiam pierwszą kolejkę – oświadczył.
– To jedyna miła rzecz w całej grze, jaka mi się dziś przydarzyła – odparł Tim.
– Chodzi mu tylko o twój głos, o nic więcej – zakpił dobrodusznie Grant.
– Jaki głos? – spytał z udawanym zdziwieniem Travis.
Klub „Westmont” był najbardziej elitarnym przybytkiem tego rodzaju w Portlandzie. Początkowo mieścił się w niewielkim budynku, wzniesionym w 1925 roku z polnych kamieni, wokół którego – w miarę jak rosła ranga klubu i prestiż członkostwa – stawiano następne, coraz okazalsze budowle. W drodze do stolika, gdzie pod zielonym parasolem czekał Carl Rittenhouse, sekretarz senatora, mężczyźni kilkakrotnie przystawali na wyłożonym kamiennymi płytami dziedzińcu, żeby zamienić kilka słów z innymi członkami klubu.
– Jak poszło? – spytał Rittenhouse senatora.
– Frank odwalił całą robotę, a ja się pod niego podczepiłem – odpowiedział Travis.
– Tak jak podczepiłeś się pod prezydenta podczas ostatnich wyborów – zażartował Grant, wywołując ogólną wesołość.
Kelnerka przyjęła zamówienia. Grant, Kerrigan i Jaffe wspominali golfową rozgrywkę, natomiast Travis zapatrzył się w dal.
– Jesteś dzisiaj małomówny – zwrócił się Jaffe do senatora.
– Przepraszam. Martwię się moją ustawą o produkcji rolnej. Dwóch senatorów zagroziło, że nie wypuszczą jej z komisji, jeśli nie zagłosuję przeciw zamknięciu bazy wojskowej.
– Praca sędziego ma swoje dobre strony – stwierdził Grant. – Jeśli ktoś daje mi popalić, nie przejmuję się i posyłam go do więzienia.
– Zazdroszczę ci – skwitował Travis. – Ale nie jestem przekonany co do więzienia. Bardziej odpowiednie dla niektórych moich kolegów byłoby odosobnienie.
– Można odnieść wrażenie, że służba senatorska przypomina trochę pobyt w luksusowym zakładzie dla obłąkanych – zawtórował Rittenhouse.
– Chyba nie udałoby mi się wybronić polityka, powołując się na niepoczytalność, Carl – odparł Jaffe. – Są przebiegli, nie pomyleni.
– Owszem – zgodził się sędzia. – Popatrzcie tylko, jak Harold za naszym przyzwoleniem dobrał sobie do pary Franka.
– Wyczytałem gdzieś, że nie wszyscy socjopaci zostają wielokrotnymi zabójcami – oznajmił Jaffe. – Wielu z nich robi karierę w biznesie albo w polityce.
– Pomyślcie, jaką zaletą byłby u biznesmena czy polityka brak sumienia – zauważył Kerrigan.
– Twoim zdaniem sumienie jest wrodzone czy nabyte? – spytał Travis.
– Co kształtuje człowieka: natura czy środowisko? – odezwał się Jaffe, wzruszając ramionami. – To odwieczne pytanie.
– Uważam, że zdolność do odczuwania winy zaszczepił w nas Bóg – stwierdził Grant. – To decyduje o naszym człowieczeństwie.
Harvey Grant był gorliwym katolikiem. Chodził do tego samego kościoła co rodzice Tima i nie zdarzyło mu się opuścić niedzielnej mszy.
– Ale seryjni mordercy, zatwardziali przestępcy czy, jak zauważył Frank, również niektórzy politycy i biznesmeni pozbawieni są sumienia. Jeśli mamy je, gdy przychodzimy na ten świat, to co się z nim dzieje później? – zastanawiał się Kerrigan.
– A jeśli Boga nie ma? – spytał Travis.
– Uwaga – wtrącił Rittenhouse z udawanym przestrachem – proszę tego nie mówić zbyt głośno. Jeszcze tylko brakuje nam nagłówka na pierwszej stronie „Oregoniana”: SENATOR TRAVIS KWESTIONUJE ISTNIENIE BOGA.
Ale Travis jeszcze nie skończył.
– Jeśli Boga nie ma, to moralność staje się względna. Zasady ustala ten, KTO rządzi.
– To, że sędzia spudłował na osiemnastym, dowodzi ponad wszelką wątpliwość, że Bóg nad nami czuwa, Haroldzie – stwierdził Frank.
Wszyscy buchnęli śmiechem.
– Panowie, w tym wesołym nastroju muszę się z wami rozstać – oświadczył Travis, podnosząc się. – Dziękuję za grę. To była przyjemna odskocznia od codziennego nawału zajęć.
– Nam też było miło – odparł Grant. – Daj znać, kiedy znów będziesz mógł się wyrwać. Chcę się odegrać.
Frank Jaffe również wstał.
– Dzięki za zaproszenie, Harvey. Macie tu wspaniałe pole.
– Chcesz wstąpić do klubu? Mogę cię wprowadzić.
– Słuchaj, Harvey, ja jestem tylko skromnym prawnikiem. To dla mnie za wysokie progi.
– Wynoś się stąd, Frank, zanim zabrudzisz nam cały dziedziniec – zażartował sędzia.
Travis, Jaffe i Rittenhouse udali się do szatni.
– Haroldowi dopisywał dziś humor – zauważył Tim, kiedy zniknęli z pola widzenia.
– A czym miałby się martwić? Niedługo zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych – odparł Grant, dając kelnerce znak, żeby przyniosła im jeszcze po drinku. – A co u ciebie, Tim?
– Mam mnóstwo pracy.
– A jak Megan? Dawno jej nie widziałem.
– Przecież nie musisz czekać na zaproszenie, żeby nas odwiedzić. – Kerrigan się uśmiechnął. – Megan pyta o ciebie.
– Może wpadnę do was w następną niedzielę.
– Jest taka bystra. Co wieczór czytam jej do snu, ostatnio Alicję w Krainie Czarów. Kilka dni temu widziałem, jak siedzi nad książką i sama składa głoski.
– Odziedziczyła po rodzicach dobre geny.
Kerrigan zatęsknił nagle za córką i zapragnął jechać do domu. Zastanawiał się przez chwilę, czy wypada zostawić sędziego, któremu, jak podejrzewał, musiała czasami doskwierać samotność, mimo że udzielał się towarzysko i często wydawał u siebie przyjęcia. Z drugiej jednak strony Tim też czuł się samotny, chociaż był żonaty i miał cudowną córkę. Może sędziemu odpowiadało życie starego kawalera. Praca dawała mu zadowolenie; cieszył się powszechnym szacunkiem w środowisku prawniczym. Poza tym cechowała go nieposzlakowana uczciwość. Kerrigan wpatrywał się w rozległe trawiaste pole golfowe i rozmyślał o tym, jak by to było, gdyby mógł to samo powiedzieć o sobie.
– Panie senatorze, proszę pamiętać o przyjęciu dla sponsorów dziś wieczór o siódmej trzydzieści – przypomniał swojemu szefowi Carl Rittenhouse, gdy wyszli z budynku klubu.
– U Schumanów?
– Tak. Przyjadę po pana o siódmej.
– W takim razie do siódmej.
Rittenhouse ruszył w stronę wyjścia, żeby tam zaczekać na swój samochód. Pracownik obsługi właśnie podstawił dżipa senatora Travisa, włożył do bagażnika sprzęt do gry w golfa. Senator wręczył mu hojny napiwek i chłopak oddalił się w podskokach. Travis, z uśmiechem na twarzy, podszedł do drzwi dżipa od strony kierowcy. Wszystko świetnie się układało. Ostatni sondaż przeprowadzony przez CNN wskazywał, że Travis ma poparcie o czternaście procent większe od kandydata nominowanego przez demokratów, i środki na wsparcie jego kampanii prezydenckiej napływały nieprzerwanym strumieniem.
Z rozmarzenia wyrwał senatora pisk opon, gdy Jon Dupre gwałtownie zahamował tuż obok niego. Z rozmachem otworzył drzwi i wyskoczył ze swojego porsche, nie wyłączając silnika.
– Lori nie żyje! – krzyknął.
– Ciszej – burknął Travis, wystraszony, że ktoś może go usłyszeć.
– Będę trzymał gębę na kłódkę, tak jak na procesie. Mogłem ci narobić sporych kłopotów, gdybym opowiedział prokuratorowi, co o tobie wiem.
– Jestem ci wdzięczny, Jon – odparł senator, za wszelką cenę starając się go uspokoić. Nie mógł dopuścić do tego, aby przyłapano go na kłótni ze znanym stręczycielem.
– Nie wątpię. Mogę też się założyć, że prokuraturę bardzo zainteresowałaby informacja o tym, co łączyło cię z kobietą, którą niedawno zatłuczono na śmierć.
– Kiedy Lori ode mnie wychodziła, była cała i zdrowa. Nie wiem, co się jej później przytrafiło.
– Cholera, już ty dobrze wiesz, co się jej stało – oburzył się Dupre, oskarżycielsko mierząc w niego palcem. – Posłuchaj, Harold, nie będę owijał w bawełnę. Potrzebuję forsy.
– To szantaż? – spytał z niedowierzaniem Travis.
– Szantaż? – powtórzył Dupre z drwiącym uśmieszkiem. – To zabronione przez prawo. Nigdy bym się do tego nie posunął. Nie, Harold, proszę cię o przysługę. Ja też ci pomogłem. Gliny węszą wokół mnie. Na jakiś czas muszę zawiesić działalność. Dostarczałem ci Lori oraz inne dziewczyny, chociaż wiązało się to dla mnie z ogromnym ryzykiem.
– To nie jest odpowiednie miejsce na takie rozmowy – stwierdził Travis głosem ściśniętym z wściekłości.
– Tylko tutaj mogę cię złapać. Nie podnosisz słuchawki, kiedy do ciebie dzwonię.
– Zadzwoń jutro – powiedział Travis, rozglądając się niespokojnie. – Załatwimy to, obiecuję.
– Oby tak było. Tylko nie próbuj nasyłać na mnie Manuela ani innych siepaczy Pedra.
Dupre podał mu kopię kasety, którą przekazała mu Ally Bennett, gdy przywiózł Travisowi Lori.
– Co to jest?
– Taśma z nagraniem twoich kolegów, chwalących się, jak za pomocą ich nielegalnego funduszu utrąciłeś w Senacie ustawę zakazującą klonowania. Wystarczy, że panienka obciągnie im druta, i zaraz zaczynają gadać.
Travis zbladł.
– Zatrzymaj ją – powiedział Dupre. – Mam oryginał. Jeśli szybko nie dobijemy targu, wyślę to nagranie do telewizji, gdzie na pewno przyjmą je z otwartymi rękami.
Wtem Travis spostrzegł nadchodzącego Carla Rittenhouse’a.
– Zjeżdżaj stąd, zanim zobaczy cię mój sekretarz.
– Nie będę tu robił zamieszania – odparł Dupre. Wskoczył do samochodu i ruszył, nie czekając na Rittenhouse’a.
– Wszystko w porządku, senatorze? – spytał sekretarz, śledząc wzrokiem odjeżdżający samochód.
– Nic się nie stało – odpowiedział Travis, ale głos mu drżał.
– Kto to był?
– Nie martw się, Carl. To sprawa bez znaczenia.
– Na pewno?
– Poradzę sobie.
Niemniej zajście to zaniepokoiło Rittenhouse’a na tyle, że pożegnawszy się z senatorem, zapisał na odwrocie swojej wizytówki numery rejestracyjne porsche. Tymczasem Travis zatrzymał się w bocznej uliczce niedaleko klubu „Westmont” i sięgnął po telefon komórkowy. Zlany potem, trzęsącą się ręką wprowadził numer.
– Mamy kłopoty – oznajmił, kiedy osoba pod drugiej stronie odebrała połączenie.
Dwa lata temu Amanda broniła Alana Ellisa, bankowca fałszywie oskarżonego przez przybraną córkę o napastowanie seksualne. Zarzuty w końcu oddalono, ale do tego czasu Ellis stracił pracę, żonę i niemal wszystkie oszczędności. Amanda wyczuła, że jej klient nosi się z zamiarem odebrania sobie życia, więc przeprowadziła wywiad i znalazła mu psychiatrę, który łączył w sobie fachowość i współczucie.
Gabinet Bena Dodsona mieścił się naprzeciwko biblioteki na trzecim piętrze siedmiopiętrowego ośrodka medycznego. Dodson był szczupłym mężczyzną o smagłej cerze, który nie wyglądał na swoje czterdzieści dwa lata. Nosił włosy niemal do ramion i okulary, które powiększały jego niebieskie oczy. Na widok Amandy wchodzącej do jego przytulnego gabinetu zerwał się z miejsca i uśmiechnął serdecznie.
– Cieszę się, że wpadłaś. Co słychać u Alana?
– Kiedy ostatnio go widziałam, pracował w banku na Rhode Island – odparła, siadając na krześle. – Naprawdę mu pomogłeś.
– Nie chciałbym doświadczyć nawet jednej dziesiątej tego, co ten biedak musiał wycierpieć – powiedział Dodson, potrząsając głową. – Więc co cię sprowadza? Chcesz mi podrzucić następnego klienta?
Przećwiczyła swoją przemowę w mieszkaniu, w biurze i po drodze do gabinetu Dodsona, ale teraz słowa uwięzły jej w gardle. Dodson dostrzegł udrękę Amandy i uśmiech zniknął z jego twarzy.
– Nic ci nie jest?
Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Na pewno nie zwariowała, właściwie czuła się dobrze. Może niepotrzebnie zwracała się do psychiatry.
– Głupie pytanie, co? – powiedział Dodson. – Gdyby nic ci nie było, nie przychodziłabyś do mnie. Powiesz, co cię trapi?
– To... to w sumie błahostka – wyksztusiła, unikając jego spojrzenia.
– Ale skłoniła cię do przejścia połowy miasta w deszczu podczas przerwy na lunch. Więc chętnie posłucham.
Amanda pomyślała o Tobym Brooksie, o nocnych koszmarach i powracających wspomnieniach z tunelu. W gabinecie Dodsona to wszystko wydawało się śmieszne. Każdy miewa lęki, a przecież nie bez powodu śniły jej się te okropieństwa.
– Marnuję tylko twój czas.
– Nie szkodzi. I tak nic w tej chwili nie robię.
Czuła, jak na policzki występują jej gorączkowe wypieki. Nie wstydziła się tak mocno od czasu, kiedy zbłaźniła się, po raz pierwszy występując w sądzie.
– Tydzień temu byłam na pływalni YMCA, często tam trenuję, i kiedy pływałam, zagadnął mnie pewien facet, całkiem przystojny, mniej więcej w moim wieku. Wydawał się sympatyczny.
Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Dodson czekał cierpliwie, aż dojdzie do siebie.
– Wpadłam w panikę. Byłam przerażona. Nie potrafiłam oddychać.
Umilkła. Czuła się jak ostatnia idiotka.
– Czy zdarzało ci się to wcześniej? – spytał Dodson tonem łagodnym i wyrozumiałym.
Nie miała pojęcia, co odpowiedzieć.
– Czy umiesz jakoś wytłumaczyć swoje przerażenie? – odezwał się po chwili Dodson.
Amandę znów ogarnął popłoch. Miała ochotę uciec z gabinetu.
– Amando?
– Chyba tak.
– Możesz mi powiedzieć? – spytał cicho Dodson.
– Pewnie słyszałeś o tym, co przeżyłam rok temu!
– Obiło mi się o uszy. Czytałem w gazetach, podawali to też w telewizji. Dręczył cię ten chirurg, oprawca kobiet.
W gabinecie Dodsona nagle zrobiło się duszno i gorąco. Amandę opadło wspomnienie tunelu.
– Muszę już iść – oświadczyła, wstając.
Dodson też zerwał się na równe nogi.
– Chcę ci pomóc, Amando, i domyślam się, jak mogę to zrobić.
Zastygła.
– Skąd możesz wiedzieć? Przecież nic ci nie powiedziałam.
– Usiądź, proszę. Porozmawiamy.
Opadła na krzesło. Czuła zawrót głowy.
– Przyniosę ci coś do picia, dobrze?
Skinęła głową. Dodson wyszedł na chwilę i wrócił ze szklanką wody. Usiadł i zaczekał, aż Amanda się napije.
– Przedstawię ci moje domysły, jeśli nie masz nic przeciwko temu – powiedział.
Nieśmiało przytaknęła.
– To, co osiągnąłem z Alanem Ellisem, znalazło twoje uznanie. Mam rację?
– Tak.
– I zwróciłaś się do mnie, bo wiesz na przykładzie Ellisa, że potrafię pomóc udręczonym ludziom.
Amanda miała ściśnięte gardło, łzy napłynęły jej do oczu. Czuła się słaba i żałosna, próbując odzyskać panowanie nad sobą. Nienawidziła poczucia bezsilności i bezradności.
– Ale przede wszystkim, zgłosiłaś się do mnie, ponieważ mi ufasz, ponieważ wiesz, że cokolwiek mi wyznasz, pozostanie między nami, i ponieważ wiesz, że chcę ci pomóc i zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby udało ci się przezwyciężyć te ataki paniki.
Runęła tama i Amanda zaczęła bezgłośnie szlochać. Wepchnęła pięści do oczu, żeby powstrzymać napływające łzy, ale na próżno. Dodson pozwolił jej się wypłakać. Kiedy przestała się trząść, podsunął pudełko z chusteczkami, które trzymał na biurku.
– Opowiedz mi teraz o swoich przejściach z tym psychopatą – zaproponował, kiedy się nieco uspokoiła.
Mówiła ze zwieszoną głową, unikając wzroku Dodsona. Mówiła beznamiętnie, jakby streszczała fabułę filmu, który obejrzała jakiś czas temu. Występowała w tym filmie rozebrana do naga, ręce miała wykręcone do tyłu i skrępowane, usta zaklejone taśmą, a na głowę nasunięty kaptur. Musiała biec w tunelu, brakowało jej powietrza, a ostrze noża, dźgające w pośladki, ponaglało ją do jeszcze szybszego biegu. Oprawca tymczasem roztaczał przed nią swoje zamiary i zastanawiał się na głos, jaki ogrom cierpień może wytrzymać taka wysportowana kobieta, zanim umrze lub postrada rozum.
– Co czułaś, będąc w rękach tego zwyrodnialca? – zapytał psychiatra.
– Strach – odparła Amanda. Wyczerpał ją nawet tak krótki pobyt w gabinecie Dodsona i ponad wszystko pragnęła zwinąć się teraz w kłębek na jego dywanie i zasnąć. – Byłam... byłam pewna, że zginę.
– A pod względem fizjologicznym?
– To znaczy?
– Jak oddychałaś?
– Z trudem. Miałam zaklejone usta, kaptur naciśnięty na twarz. Czasami wydawało mi się, że zaraz zemdleję.
– A tętno?
– Przyspieszone. Serce tłukło w piersi, byłam zlana potem.
– Czy później, kiedy już nabrałaś pewności, że nic ci nie grozi, występowały u ciebie podobne objawy?
– Tak.
– Dobrze. A co czułaś, kiedy wyrwałaś się na wolność?
– Z początku nie zdawałam sobie sprawy, że jestem wolna. Po prostu pędziłam przed siebie i bałam się, że w każdej chwili mnie dogoni. Potem natknęłam się na brygadę antyterrorystyczną. Przez chwilę czułam uniesienie, byłam podekscytowana.
– Jednak chirurg im się wymknął, prawda?
Amanda skinęła głową.
– Co czułaś, wiedząc, że jest na wolności?
– Byłam przerażona. Przydzielono mi ochronę, ale i tak podrywałam się na każdy odgłos, wciąż sądząc, że ktoś mnie śledzi.
– A jak zareagowałaś na wiadomość, że twój oprawca nie żyje?
– Byłam wtedy u ojca. Prowadzący śledztwo detektyw, Sean McCarthy, przyjechał osobiście mnie o tym powiadomić. Pamiętam, że najpierw w ogóle nie rozumiałam tego, co mówił. To było jak we śnie – kiedy widzisz, że ktoś porusza ustami, ale nie dochodzi do ciebie żaden dźwięk. Chyba nie okazałam wtedy po sobie żadnych uczuć. Jakbym nie do końca w to wierzyła. Kiedy wreszcie przyjęłam do wiadomości to, co przekazał mi Sean, ulga o mało nie zwaliła mnie z nóg.
– Wróciło poczucie bezpieczeństwa?
– Na krótko.
– Kiedy znów poczułaś się zagrożona?
Amandę ogarnął niepokój, gdy przypomniała sobie, w jakich okolicznościach powrócił do niej ten koszmar.
– Napij się wody – zachęcił ją Dodson. – Poczekam, aż będziesz gotowa o tym opowiedzieć.
– To naprawdę śmieszne.
– Przekonajmy się – odparł psychiatra, uśmiechając się wyrozumiale.
– Byłam sama w domu. Oglądałam telewizję, jakiś film kryminalny. Po prostu włączyłam telewizor i akurat go nadawali. To był film o seryjnym mordercy.
Nerwowo oblizała wargi i pociągnęła łyk wody.
– Porwał kobietę na parkingu i wsadził ją do swojej furgonetki. Kobieta wrzeszczała i waliła w drzwi. Jechali przez środek miasta, ale nikt nie zauważył, że ona jest uwięziona w samochodzie. Nagle oblałam się potem. Tak jakbym znów znalazła się w tym tunelu i walczyła o życie.
– Co było dalej?
– Chyba na krótko straciłam świadomość, bo ocknęłam się na podłodze i nie pamiętałam, jak się tam znalazłam. Pobiegłam do łazienki. Ochlapałam twarz zimną wodą. Kilka razy zaczerpnęłam głęboko powietrza. Przez cały wieczór nie mogłam dojść do siebie. W nocy długo nie zmrużyłam oka.
– Czy te nawroty występowały też w innych okolicznościach?
– Tak.
Zrelacjonowała mu ostatni atak paniki w biurze na widok zdjęć z oględzin miejsca zbrodni.
– Miewam też koszmary.
– Co czujesz podczas takiego nawrotu?
– Mam wrażenie, że znów jestem w tym tunelu. Czasami czuję nawet zapach wilgoci i ziemię pod stopami. Jakbym... traciła zmysły.
– Wróćmy do tego zdarzenia na pływalni. Chcę poznać szczegóły.
Amanda opowiedziała mu o tym, jak Toby Brooks próbował ją zwerbować do drużyny pływackiej Masters.
– Zachowałam się głupio. To zupełnie normalne, że poprosił mnie, bym do nich dołączyła. To było z jego strony miłe. Wydawał się życzliwy. Był wobec mnie życzliwy. A ja się przeraziłam.
– Co czułaś, kiedy z nim rozmawiałaś?
– Jak mogłam coś czuć? Przecież go nie znam.
– Ale przyznałaś się, że wpadłaś w panikę, kiedy cię zagadnął. Że czułaś się wyczerpana emocjonalnie i nie byłaś w stanie dalej pływać.
– To prawda.
– Dlaczego tak zareagowałaś?
– Nie wiem.
– Nie ufałaś mu?
– Ja... – urwała na chwilę. – Sama nie wiem. Chyba nie – dodała szeptem, spuszczając wzrok.
– Trudno ci obdarzyć kogoś zaufaniem?
– Nie wiem.
– Zastanów się. Masz przyjaciół, prawda?
Skinęła głową.
– Od tego wypadku często się z nimi widywałaś?
– Raczej nie. Przestałam czuć się swobodnie w ich towarzystwie.
Nagle przypomniała sobie, jak potraktowała Mike’a Greene’a. Poczuła się paskudnie.
– Umawiam się od czasu do czasu z pewnym mężczyzną. Jest naprawdę miły. Tego wieczoru, kiedy oglądałam te zdjęcia i wpadłam w panikę, mieliśmy razem wyjść. Ale byłam tak wstrząśnięta, że zupełnie zapomniałam o spotkaniu. Gdy się zjawił, odprawiłam go. Bez słowa wyjaśnienia. Na pewno go wtedy zraniłam, a on zawsze był dla mnie taki wyrozumiały.
Zwiesiła głowę i otarła łzy chusteczką.
– Wiele cię kosztowało to, że przyszłaś i otworzyłaś się przede mną. Myślę, że na tym dzisiaj skończymy. Ale zanim się rozstaniemy, chcę, byś uważnie wysłuchała, co mam ci do powiedzenia. Pomyśl o tym zwłaszcza wtedy, kiedy znów nastąpi nawrót. Po pierwsze, wcale nie zwariowałaś. W gruncie rzeczy twoje doznania są tak powszechne, że zyskały nawet własną nazwę. Zespół zaburzeń pourazowych, tak się fachowo określa nękającą cię przypadłość. W czasie pierwszej wojny światowej nazywano ją wstrząsem psychicznym w następstwie ostrzału artyleryjskiego, ponieważ najsilniej dotknięci nią byli żołnierze walczący na linii frontu. Występowała też powszechnie u żołnierzy powracających z Wietnamu. Ale nie tylko wojna może być przyczyną zaburzeń pourazowych. Takie same skutki pociągają za sobą wyniszczające psychicznie przeżycia, niemieszczące się w ramach zwykłego ludzkiego doświadczenia. Wywołać je może katastrofa samolotu, tortury, trzęsienie ziemi, porwanie – każde zdarzenie budzące skrajny lęk, poczucie zagrożenia i bezradności. Objawy są jeszcze ostrzejsze i bardziej uporczywe, gdy do urazu psychicznego dochodzi w okolicznościach zaaranżowanych przez człowieka, jak w twoim wypadku. Zespół zaburzeń pourazowych najczęściej przejawia się w tym, że poszkodowany na nowo przeżywa w koszmarach i nawrotach wspomnień zdarzenie będące pierwotną przyczyną wstrząsu. W dzień przypadający dokładnie w rok, dwa lub trzy lata po tym incydencie może odczuwać niepokój czy lęk; te same reakcje może wywołać u niego coś, co kojarzy się z tamtymi przejściami, na przykład film o seryjnym mordercy czy spotkanie z kimś, kto przypomina mu oprawcę.
– Jak Toby Brooks.
Dodson skinął głową.
– Nie chcę teraz wdawać się za bardzo w szczegóły. Najważniejsze, byś wiedziała, że twoje stany są uzasadnione.
– Dlaczego nie wystąpiły zaraz po tym, jak zostałam napadnięta? Dlaczego minęło tyle czasu, zanim zaczęły mnie nękać te koszmary i nawroty?
– Słuszne pytanie. Z początku, kiedy wiedziałaś, że chirurg wciąż jest na wolności i może ci zagrozić, przestawiłaś się na samozachowawczy tryb działania, żyłaś w stanie podwyższonej czujności i stłumiłaś wszystkie uczucia, żeby poradzić sobie z niebezpieczeństwem. Lecz gdy poczułaś się bezpieczna, rozluźniłaś się i wtedy doszły do głosu twoje lęki i wątpliwości. Opuściłaś gardę. W zetknięciu z bodźcem w rodzaju zdjęć z oględzin czy w postaci Toby’ego Brooksa siłą rzeczy przypomniało ci się pierwotne zdarzenie, a nie miałaś czasu się na to przygotować. Zaczęłaś myśleć, czy to może się powtórzyć.
– Jak mogę się od tego uwolnić? – spytała Amanda głosem zniżonym niemal do szeptu. – Tylko ty możesz mi w tym pomóc. Chcę, żeby to się skończyło. Kiedyś byłam szczęśliwa.
Jej oczy znów zaszły łzami. Osuszyła je chusteczką.
– Chcę znów czuć się szczęśliwa – dodała.
Dodson pochylił się w jej stronę i przemówił stanowczym, pokrzepiającym tonem:
– Jesteś niezwykle silną osobą, Amando. To, że zgłosiłaś się po poradę, świadczy o twej woli. Nie ręczę, że kiedyś znów się poczujesz jak dawniej, przed napaścią, ale zapewniam cię, że inni zdołali przezwyciężyć stany, które obecnie cię prześladują. W tej chwili radziłbym po prostu nadal robić to, co sprawia ci przyjemność, przebywać wśród ludzi, których lubisz i darzysz zaufaniem.
– A co z pracą, Ben? Przecież jestem obrońcą w sprawach kryminalnych. Na co dzień mam do czynienia z zabójstwami i gwałtami. Jak sobie z tym poradzić?
– Na to pytanie nie potrafię ci teraz odpowiedzieć. Oboje musimy się poważnie zastanowić.
ZNOWU W SIODLE
Tim Kerrigan skończył czytać córce do poduszki kolejny rozdział Alicji w Krainie Czarów i właśnie otulał ją kołdrą, kiedy usłyszał dzwonek telefonu.
– Jeszcze jeden rozdział, proszę, tato – błagała go Megan.
– Starczy na dziś.
– Ale dlaczego?
– Jeśli przeczytam ci następny rozdział, szybciej dojdziemy do końca książki i będzie ci smutno, ponieważ nie spotkasz się już z Alicją i Białym Królikiem.
– I tak kiedyś książka się skończy i będzie mi smutno.
– Ale ta chwila nastąpi później.
– I będę mogła się znów z nimi spotkać, gdy zaczniemy czytać od początku.
– Nie bądź taka cwana, moja panno – odparł Kerrigan, całując córkę w nosek.
Megan uśmiechnęła się i postanowiła wykorzystać zdobytą przewagę.
– Jeszcze jeden rozdział. Proszę.
Kerrigan gotów był ustąpić, kiedy do sypialni weszła Cindy.
– To do ciebie. Richard Curtis – oznajmiła.
Richard Curtis był bezpośrednim przełożonym męża. Cindy wyglądała na zgaszoną, jak zawsze, kiedy dzwonili do niego z prokuratury do domu.
– Odbiorę w gabinecie. Przykro mi, serduszko – powiedział, zwracając się do Megan.
Pocałował ją, uściskał i pożegnał się. Potem zniknął w swojej samotni.
– O co chodzi, Dick?
– Przykro mi, że wyrywam cię z rodzinnych pieleszy, ale właśnie rozmawiałem przez telefon z Seanem McCarthym. Jest na miejscu przestępstwa. Chcę, żebyś pojechał tam z ramienia prokuratury.
– Dlaczego akurat ja?
– Chodzi o Harolda Travisa.
– Żartujesz! Co z nim?
– Ktoś zatłukł go na śmierć.
Kerrigan zamknął oczy. Pamiętał, jak żegnał się z Travisem w klubie „Westmont”.
– Nie mogę, Dick. Ja go znałem.
– Każdy go znał.
– Grałem z nim w golfa w sobotę. Poślij Hammonda albo Penzlera. Daliby sobie obciąć prawą rękę, żeby tylko ich nazwisko trafiło na pierwsze strony gazet.
– Posłuchaj, Tim. Śmierć senatora Stanów Zjednoczonych zostanie rozdmuchana przez media. Ty wiesz, jak sobie radzić z dziennikarzami. Potrzeba mi kogoś, kto nie będzie się popisywał przed kamerami.
Kerrigan zamyślił się. Harold Travis był martwy, a on nie miał ochoty oglądać trupa znajomej osoby.
– Tim?
– Daj mi jeszcze chwilę.
– Jesteś potrzebny.
Tim wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. Kręciło mu się w głowie. Zamknął oczy i wypuścił z sykiem powietrze.
– Dobrze. Pojadę.
Gdy wyjeżdża się z Portlandu, miejska zabudowa w mgnieniu oka przechodzi w pustkowia. Po piętnastu minutach jazdy znikły uliczne latarnie; drogę oświetlał jedynie sierp księżyca. Kerrigan bał się, że przeoczy miejsce zbrodni, lecz w pobliżu właściwego zjazdu z głównej drogi stał radiowóz. Policjant tkwiący tam na posterunku nie przepuszczał osób postronnych. Prokurator machnął mu przed oczami legitymacją i wjechał na wąską polną drogę.
Samochód toczył się naprzód po wybojach i koleinach. W głośnikach ryczała muzyka rockowa, którą Tim włączył zaraz po wyjeździe z miasta, żeby zagłuszyć myśli. Teraz jednak, po przejechaniu kilkuset metrów, na widok światełek błyskających pośród drzew wyłączył radio. Gdy wyjechał zza zakrętu, zobaczył rząd służbowych pojazdów, zaparkowanych przed wąskim domkiem o spadzistym dachu. W środku zapalone były chyba wszystkie światła i blask bił na trawnik, sięgając samochodu Kerrigana.
W domkach tego rodzaju wygodnie mogła mieszkać samotna osoba lub co najwyżej bezdzietne małżeństwo. Tim odczekał kilka minut w ciemności, w pełni świadomy, że odwleka to, co nieuniknione, po czym ruszył w stronę domu. Mdliło go trochę i był rozkojarzony niczym żałobnik na pogrzebie bliskiej osoby.
Drzwi frontowe otwierały się na kamienny przedsionek. Kerrigan ujrzał przed sobą barek z dwoma wysokimi stołkami, oddzielający przedsionek od wąskiej kuchni. Po lewej ręce miał salonik, w którym teraz tłoczyli się dochodzeniowcy i technicy policyjni. Jeden z nich rozmawiał z Seanem McCarthym, detektywem z wydziału zabójstw, o rudych włosach przetykanych siwizną i alabastrowej cerze, która wyglądała tak, jakby nigdy nie była wystawiona na słońce. Tim niejeden raz współpracował z McCarthym podczas śledztwa i odkąd pamiętał, chudy jak szczapa detektyw zawsze wyglądał na zmęczonego. McCarthy dostrzegł Kerrigana i na migi pokazał, że zaraz się nim zajmie.
Tim czekał przy niskiej ściance, odgradzającej salonik od kuchni. Błysk flesza zwrócił jego uwagę na antresolę nad salonikiem. Prowadziły tam politurowane drewniane schody, które spostrzegł już wcześniej za kuchnią. Domyślił się, że na górze znajduje się sypialnia. Spojrzał na podłogę i zobaczył smugę rozmazanej krwi, biegnącą od strony schodów przez kuchnię do saloniku. Wzdłuż tego śladu po obu stronach rozciągnięto taśmę, aby nikt na niego przypadkiem nie nadepnął. Koniec krwawej smugi ginął Timowi z oczu, zasłonięty przez grupkę mężczyzn zebranych w odległym końcu saloniku.
– Wiem, że jesteś wrażliwy na takie widoki, więc się przygotuj – oświadczył McCarthy, podchodząc do Tima. – Ten jest naprawdę paskudny.
Kerrigana ścisnęło w żołądku.
– Czujesz się na siłach? – spytał McCarthy, zaniepokojony widmową bladością oblicza prokuratora.
– Tak. Dam sobie radę.
Między Kerriganem a zwłokami stał fotograf policyjny. Skończył już pracę i usunął się z drogi. Tim zacisnął powieki, po czym powoli zaczął je rozwierać, stopniowo dopuszczając do siebie obraz, jaki ukazał się jego oczom. Senator leżał rozciągnięty na podłodze. Wyglądał jak szmaciana lalka z nogami i rękami dziwacznie wykręconymi, głową nienaturalnie odchyloną w bok. Ubrany był w dżinsy i koszulkę, ale na nogach nie miał ani butów, ani skarpet. Stopy zostały rozbite na krwawą miazgę. Ktoś zadał sobie trud zmiażdżenia każdego palca z osobna. Łydki i kolana również były pogruchotane. Kerrigan przypuszczał, że morderca zaczął od stóp i posuwał się do góry, kończąc na głowie. Twarz senatora była zmasakrowana.
Musiał stamtąd wyjść. McCarthy zauważył, że prokurator się zachwiał, i szybko wyprowadził go na świeże powietrze. Kerrigan poszedł na tyły domku i stanął przed skarpą, której dół ginął w mroku. Owiał go zimny wiatr. Tim skupił się na widocznym w oddali, oświetlonym sznurem świateł obiekcie, który sunął po czarnej wstędze dzielącej dolinę na pół, kierując się rzeką Kolumbia w głąb lądu, do portu w Portlandzie.
– Czy żona Harolda już wie? – zapytał Kerrigan, jak tylko odzyskał oddech.
– Ściągnęliśmy ją z konferencji medycznej w Seattle. Jest już w drodze.
– Kurwa, to potworne.
Detektyw milczał; wiedział, że prokurator nie oczekuje od niego komentarza.
– Znaleźliście narzędzie zbrodni?
– Nie, ale uważamy, że sprawca posłużył się kijem baseballowym lub czymś podobnym – odparł McCarthy.
– Wyglądał jak... – Kerrigan urwał, potrząsając z niedowierzaniem głową.
– Dick dzwonił do nas, zanim przyjechałeś. Podobno go znałeś.
– W sobotę graliśmy razem w golfa.
– Czy domyślasz się, kto mógłby nienawidzić Travisa do tego stopnia, żeby tak go zmasakrować?
– Nie byliśmy sobie na tyle bliscy. Powinieneś zwrócić się do jego sekretarza, Carla Rittenhouse’a. On na pewno bardziej ci pomoże.
– Masz na niego namiary?
– Nie, ale sędzia Grant będzie znał jego numer. Cholera, on i Harold znali się jak łyse konie. Travis był u niego w biurze na praktyce jeszcze jako student prawa.
Podszedł do nich mężczyzna w granatowej wiatrówce.
– Mamy gościa z wiadomej instytucji z siedzibą w stolicy – oznajmił Alex DeVore, partner McCarthy’ego, wskazując kciukiem dom za swoimi plecami.
– Zastanawiałem się, ile czasu zajmie federalnym przybycie na miejsce. Czy to ktoś znajomy?
– Nazywa się J. D. Hunter. Pierwszy raz widzę go na oczy.
– Mówi ci coś to nazwisko, Tim?
Prokurator potrząsnął głową.
– Chodźmy przywitać naszego gościa.
Ruszyli w ślad za McCarthym w stronę frontowego wejścia. W progu stał potężnie zbudowany mężczyzna i bacznie obserwował ekipę uwijającą się w saloniku.
– Agencie Hunter?
Zagadnięty odwrócił się do nich. Miał czarną jak heban skórę i okulary w rogowych oprawkach, wsunięte na mały, szeroki nos. Detektyw przywitał się i przedstawił starszego zastępcę prokuratora.
– Pan chyba nie jest z miejscowego oddziału? – spytał Tim.
– Ponieważ ofiarą jest senator, Waszyngton przydzielił sprawę agentowi z centrali. Względy polityczne – wyjaśnił Hunter, wzruszając ramionami. – W każdym razie, panowie, byłbym wdzięczny, gdybyście zapoznali mnie z wynikami dotychczasowego śledztwa.
– Jasne, tylko że niewiele dotąd ustaliliśmy – zastrzegł McCarthy. – Sprzątaniem domu zajmują się wynajęci ludzie. Mieli przyjechać po południu. Zwłoki znalazła jedna ze sprzątaczek około piątej i zaraz zawiadomiła policję.
– Czy senator tutaj mieszkał? – spytał Hunter.
– Nie – odpowiedział Tim. – Ma posiadłość w Dunthorpe.
– Więc do kogo należy ten dom?
– Nie wiadomo. Sprzątanie zleca agencja nieruchomości. O tej porze nikogo nie ma tam w pracy, więc dopiero rano się dowiemy, kto jest właścicielem.
– Nie trafiliście w domu na żadną wskazówkę? – naciskał Hunter.
McCarthy potrząsnął głową.
– Będzie można coś ustalić dopiero na podstawie wyników badań krwi i odcisków palców, ale na to trzeba poczekać. Szuflady w sypialni są puste, nie znaleźliśmy żadnych rachunków w kuchni. Za to odkryliśmy w barku alkohol i kokainę...
– Kokainę! – wykrzyknął Kerrigan.
– Zdjęliśmy odciski palców z torebki i niedługo będziemy wiedzieli, kto jej dotykał.
– Oby to nie był Harold – mruknął pod nosem Kerrigan.
– Co jeszcze ustaliliście? – spytał Hunter.
– Ciało Travisa odkryto w saloniku, ale ślady krwi prowadzą do sypialni. Uważamy, że zabójca zaatakował go na górze, a potem ścigał po schodach i wykończył na dole. Jeden z techników znalazł pod łóżkiem kolczyk, zloty krzyżyk. Travis nie nosił kolczyków. Mamy nadzieję, że należał do zabójcy.
– To byłby przełom w śledztwie – przyznał Hunter.
– Zawsze twierdzę, że im łatwiej, tym lepiej – wtrącił DeVore z uśmiechem.
– Chciałbym obejrzeć zwłoki, jeśli wam to nie przeszkadza – zwrócił się Hunter do McCarthy’ego.
– Proszę bardzo.
Odprowadzając wzrokiem agenta FBI, Kerrigan uzmysłowił sobie, że coś nie daje mu spokoju, ale nie potrafił określić co.
Cindy czekała na niego w domu.
– Słyszałam, jak wracasz – powiedziała, podsuwając mu szklankę whisky. Kostki lodu zabrzęczały niczym dzwoneczki, uderzając o ściankę. – Pomyślałam, że przyda ci się coś na wzmocnienie.
Tim wziął szklankę, wdzięczny żonie za troskliwość.
– Strasznie było?
– Pierwszy raz zamordowano kogoś z moich znajomych. Cała scena wydała mi się nierzeczywista. Dopiero co graliśmy w golfa. – Powtarzał to zdanie przez cały wieczór, jak gdyby nie mógł się pogodzić z tym, że zginął ktoś, kogo widział zaledwie kilka dni wcześniej.
Wypił od razu całą whisky i odstawił szklankę.
– Debora wie? – zapytała Cindy.
– Wyjechała do Seattle, ale już wraca.
– To musi być dla niej okropne. Nie potrafię postawić się w jej sytuacji – oświadczyła.
– Jutro muszę z nią porozmawiać. To nie będzie przyjemne – wyznał.
Cindy z wahaniem oplotła go ramionami. Tim przez chwilę się wzbraniał, potem ją objął. Cindy złożyła głowę na jego piersi. Świeżo umyte włosy pachniały jak kwiaty. Spojrzała mu w oczy. Jej wzrok i delikatny uścisk dłoni wyrażały zaproszenie do łóżka. Od tak dawna się nie kochali. Cindy, spięta, oczekiwała odmowy. Wiedział, że zraniłby ją dotkliwie, gdyby się teraz odsunął. Lecz zdał sobie sprawę, że wcale nie chce jej odtrącić, przeciwnie, pragnie zaznać ukojenia i pociechy w jej ramionach. Pocałował żonę w policzek. Czuł, jak ulatuje z niej napięcie. Pocałował ją jeszcze raz i coś między nimi zaiskrzyło. Cindy wzięła go za rękę i poprowadziła do sypialni.
Dunthorpe było elitarną dzielnicą willową. Okazałe domy stały z dala od ulicy, w cieniu porastających posesje drzew, i na ogól nic nie zakłócało panującego tam spokoju. Lecz nazajutrz po morderstwie senatora Sean McCarthy z trudem przedarł się samochodem przez tarasujące wąską uliczkę wozy transmisyjne, reporterów i gapiów czatujących przed domem Harolda Travisa, dworkiem w stylu Tudorów, osłoniętym od ulicy wysokim żywopłotem.
Kiedy McCarthy błysnął służbową odznaką policjantowi pilnującemu zapory na końcu podjazdu, ten odsunął barierki, przepuszczając detektywa, a po nim prokuratora. Drzwi otworzyła im pokojówka i weszli do środka. Wnętrze holu wyłożone było boazerią, pod sufitem wisiał kryształowy żyrandol. Lśniącą drewnianą podłogę przykrywał perski dywan.
Carl Rittenhouse wybiegł im na spotkanie i ścisnął prokuratorowi dłoń, ledwo Tim przestąpił próg. Sekretarz był pulchnym mężczyzną, z rzedniejącymi włosami, które sprawiały wrażenie nieuczesanych. Spoglądał na Kerrigana szeroko rozwartymi oczami przez grube szkła w szylkretowych oprawkach.
– To straszne, Tim. Po prostu, kurwa, straszne.
– A jak Debora?
– Trzyma się dzielnie, w przeciwieństwie do mnie. Jest tam – dodał, wskazując ręką w kierunku salonu. – To twarda sztuka, nie daje po sobie niczego poznać. Obawiam się, że jak tylko wszyscy się wyniosą i nie będzie musiała zachowywać pozorów, zupełnie się rozklei.
Kerrigan przedstawił detektywa znękanemu sekretarzowi Travisa.
– Posłuchaj, Carl. Przed rozmową z Deborą musimy omówić z tobą kilka rzeczy. Nie chcę poruszać przy niej pewnych spraw. Możemy tu gdzieś w spokoju pogadać?
Rittenhouse poprowadził ich wąskim korytarzem, obwieszonym wykonanymi piórkiem i tuszem szkicami paryskich bulwarów. Dwie ściany zacisznego gabinetu, do którego weszli, zastawiono regałami z książkami. Niemal całą ścianę naprzeciwko drzwi zajmowało wielkie okno. Widoczne przez nie niebo było szare i posępne.
– Domyślasz się, kto go zabił? – spytał Tim.
– Nie.
– Travis miał ubiegać się o urząd prezydenta USA. Nie można zajść tak wysoko, nie przysparzając sobie przy okazji wrogów.
– Jasne, ale nie przychodzi mi na myśl nikt, kto tak bardzo go nienawidził, że aż zatłukł go na śmierć.
– A dom, w którym zginął Travis? – spytał McCarthy. – Do kogo należy?
Rittenhouse zaczerwienił się.
– Nie możesz przed nami niczego ukrywać.
– To dom senatora, ale on chyba utrzymywał to w tajemnicy przed żoną.
– Dlaczego? – zdziwił się Tim.
– Daj spokój, Tim – odparł Rittenhouse, wyraźnie zmieszany. – Czy mam ci tłumaczyć jak dziecku? Harold ją zdradzał.
– Wiesz, dlaczego wczoraj się tam zjawił? – spytał McCarthy.
– To mogło mieć związek z kłótnią na parkingu przed klubem w ten dzień, kiedy grał z wami w golfa.
Opowiedział im o tym zajściu.
– Rozpoznałeś mężczyznę, który zaczepił Travisa? – dopytywał się detektyw.
– Nie, ale wyraźnie go widziałem i zapamiętałem jego wygląd.
– Świetnie – stwierdził Tim.
– Zapisałem też numery rejestracyjne samochodu.
Rittenhouse pokazał im, co zanotował na odwrocie swojej wizytówki.
– Co mogła mieć wspólnego kłótnia na parkingu z przyjazdem Travisa do tego domku? – zapytał Kerrigan, gdy detektyw, dzwoniąc z telefonu domowego senatora, podawał centrali numer rejestracyjny.
– Zebraliśmy się tam w szerszym gronie, żeby opracować strategię wyborczą. Odkąd Whipple wypadł z gry, poświęcaliśmy na to sporo czasu. Byliśmy przejęci, bo senator ostatnio wypadł naprawdę... – Rittenhouse urwał i zagryzł wargi, żeby powstrzymać napływające łzy. – Niech to cholera!
– Może wody?
– Nie trzeba – odparł, potrząsając głową. – Narada skończyła się o wpół do dziewiątej – podjął przerwany wątek, kiedy już się opanował. – Harold oświadczył, że boli go głowa. Kazał mi odwołać wszystkie spotkania zaplanowane na następny ranek. Powiedział, że jest zmęczony i musi trochę odsapnąć. Kiedy zostaliśmy tylko we dwójkę, zapytałem go o to zajście przed klubem. Zareagował dziwnie, był podniecony, jakby w ogóle się tym nie przejmował. Powiedział, że nie ma powodów do niepokoju: „Jon” wynagrodzi mu to dziś wieczorem. Zachowywał się tak, jakby nie pamiętał, że przecież boli go głowa.
– Myślisz, że to był pretekst, by się was pozbyć?
– Tak przypuszczałem.
– I później tego wieczoru mógł spotkać się z tym facetem?
– Powiedziałem wam wszystko, co wiem.
Kerrigan chciał mu zadać kolejne pytanie, ale ubiegi go McCarthy.
– Tablica rejestracyjna wystawiona jest na niejakiego Jona Duprego, Hawthorne Terrace 10346, Portland – oznajmił.
– Opisz mężczyznę, który zaczepił senatora na parkingu w „Westmont” – poprosił Kerrigan, wyraźnie zaskoczony.
– Młody, dwadzieścia pięć- trzydzieści lat, przystojny.
– Wzrost?
– Z metr osiemdziesiąt. Był wyższy od Harolda.
– Kolor włosów?
– Hmm... chyba brązowe.
– Nosił jakieś ozdoby?
Rittenhouse w zamyśleniu zmarszczył brwi. Naraz twarz mu się rozjaśniła.
– Chyba miał kolczyk.
– Pamiętasz jaki? – spytał Kerrigan z ledwie hamowanym podnieceniem.
– O ile się nie mylę, to byt krzyżyk. Tak, złoty krzyżyk.
Kerrigan przypomniał sobie nagle przesłuchanie w sprawie Duprego. Oskarżony kroczył wtedy dumnie środkiem sali, a od całej jego postaci biła pycha, równie klująca w oczy jak blask jego złotych ozdób. Kerriganowi utkwiła w pamięci jedna z nich – kolczyk w kształcie krzyża.
– Sean, dzwoń do Staną Gregarosa. Niech zaraz przygotuje zestaw zdjęć Jona Duprego i przyjedzie do nas, migiem. Ma się przyłożyć tak, jakby stawał do konkursu fotograficznego.
– Kim jest ten facet, Tim? – spytał Rittenhouse.
– Prowadzi ekskluzywną agencję towarzyską, która stanowi przykrywkę dla stręczycielstwa. Wnieśliśmy przeciw niemu oskarżenie na podstawie zeznania jednej z jego panienek. Ale sprawa została oddalona, kiedy okazało się, że ktoś zatłukł ją na śmierć.
Rittenhouse pobladł.
– Tak jak senatora – stwierdził.
– Tak jak senatora – powtórzył za nim Kerrigan.
Kerrigan i McCarthy zastali doktor Deborę Cable w salonie, otoczoną wianuszkiem przyjaciół. Na widok detektywa i prokuratora ucichły wszelkie rozmowy i goście zmierzyli przybyszów wzrokiem. Debora wstała. Tim podszedł i przytulił ją. Żona senatora była tęgą kobietą o siwiejących brązowych włosach, śmiałą i energiczną w sposobie bycia, lecz dziś wyglądała na znużoną i oszołomioną.
– Żałuję, że akurat mnie przypadła w udziale ta sprawa – oświadczył Tim, kiedy już przedstawił jej detektywa Seana McCarthy’ego.
– Żałuję, że stało się to, co się stało – odparła Debora.
– Możemy porozmawiać na osobności? – Kerrigan spojrzał wymownie na pocieszycieli.
Debora zamieniła szeptem kilka słów ze swoimi towarzyszami, którzy przed odejściem jeszcze ją objęli lub uścisnęli jej dłoń.
– Kiedy wróciłaś? – zapytał, gdy zostali we troje.
– Przyleciałam w nocy. Carl odebrał mnie z lotniska. Całe szczęście, że udało się to utrzymać w tajemnicy przed dziennikarzami. To, co się dzieje przed domem, to istny obłęd.
Usiadła na kanapie. Mężczyźni przysunęli sobie krzesła.
– Powiedz mi, jak zginął Harold – poprosiła, kiedy zajęli miejsca naprzeciwko niej.
Kerrigan zawahał się.
– Jestem lekarzem, Tim, neurochirurgiem. Krwawe szczegóły nie robią na mnie wrażenia.
Wyprostowała się i splotła dłonie na podołku niczym grzeczna uczennica. Kiedy Tim przedstawił jej pierwsze wyniki oględzin miejsca zbrodni, nawet nie drgnęła, tylko mocniej zacisnęła ręce.
– Muszę cię zapytać o kilka rzeczy, które mogą nam pomóc w schwytaniu sprawcy.
– Możesz mówić bez ogródek, Tim.
– Dobrze. Czy domyślasz się, kto nienawidził Harolda do tego stopnia, żeby zamordować go w tak brutalny sposób?
– Nie, ale w życiu Harolda na pewno było wiele spraw, o których nie miałam pojęcia. – Mówiąc to, doktor Cable wpatrywała się w Kerrigana dużymi brązowymi oczami. – Ja pracuję tu, a Harold zwykle przebywał w stolicy. To oznacza, że rzadko się widywaliśmy. Zresztą od kilku miesięcy unikaliśmy się nawzajem celowo.
– To smutne.
– Nie przejmuj się – odparła Debora, przywołując na twarz znużony uśmiech. – Mnie to nie martwiło. Nasze małżeństwo już na samym początku okazało się niewypałem, ale oboje byliśmy zbyt pochłonięci studiami, a potem karierą, żeby to dostrzec. Kiedy w końcu zastanowiłam się nad naszym pożyciem, uświadomiłam sobie, że właściwie wcale Harolda nie znam.
Na chwilę spuściła wzrok. Kiedy podniosła oczy, Tim dojrzał w nich hardość.
– Dowiedziałam się też, że zdradza mnie z kim popadnie. Pewnie robił to, odkąd się poznaliśmy.
– Dlaczego od niego nie odeszłaś?
– Nie wiem. Przypuszczam, że nasz związek trwał siłą bezwładu. Poza tym byłam zbyt zajęta pracą i nie miałam czasu na rozwód, który zaszkodziłby Haroldowi w karierze. Nie chciałam do tego dopuścić. Nie czułam do niego nienawiści. Za mało się znaliśmy, żeby żywić do siebie silne uczucia, namiętność lub nienawiść.
– Czy przychodzi ci na myśl cokolwiek, co mogłoby nas naprowadzić na ślad zabójcy?
– Przykro mi, Tim, ale nie jestem w stanie ci pomóc. Nie znam nazwisk jego kochanek. Wiem jednak, że przez cały ostatni tydzień Harold był dość wzburzony. Pytałam go, czy coś się stało, ale odpowiadał mi wymijająco. Przypisałam jego stan przedwyborczej gorączce – był już o krok od uzyskania nominacji.
– Czy twoim zdaniem ktoś mu groził?
– Nigdy o czymś takim mi nie mówił, ale raczej nie zwierzaliśmy się sobie. Poza tym jako senator USA miał do dyspozycji potężne środki. Na pewno zawiadomiłby FBI, gdyby czuł się zagrożony.
– Więc nie ma pani pojęcia, z czego wynikało wzburzenie męża? – odezwał się McCarthy.
– Nie.
– Czy wiadomo pani, że domek, w którym zamordowano senatora, stanowił jego własność? – dopytywał się detektyw.
Debora poczerwieniała, ale odpowiedziała opanowanym głosem, że po raz pierwszy słyszy o jego istnieniu.
– Czy Harold wspominał kiedykolwiek o niejakim Jonie Dupre? – zapytał Tim.
– Czy on jest w to wmieszany?
– Znasz go?
– Tylko ze słyszenia. Jego rodzice, Clara i Paul Dupre, należą do klubu „Westmont”.
– Nie spotkałem ich dotąd – odparł Tim, marszcząc brwi.
– Nic dziwnego. Są dużo starsi ode mnie i Harolda. Jon urodził im się dość późno. Mówimy sobie dzień dobry, to wszystko.
– Harold znał Jona?
– Na pewno o nim słyszał, ale nigdy nie widziałam ich razem.
– Sean? – zwrócił się Tim do detektywa.
– Nie mam więcej pytań.
– W takim razie nie będziemy cię dłużej męczyć. Zadzwoń do mnie, jeśli coś ci się przypomni albo po prostu będziesz chciała porozmawiać.
Kiedy Sean McCarthy wraz z Kerriganem wyszli z salonu, Carl Rittenhouse ruszył w ich stronę; widać było, że rozsadza go ciekawość. Przyjaciele Debory ponownie zebrali się u jej boku.
– Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza – oświadczył Tim. – Chodźmy na dwór.
Czuło się nadchodzącą jesień. Wiatr szeleścił złotymi i czerwonymi liśćmi zalegającymi trawnik. Timowi było chłodno w samym garniturze, bez płaszcza, ale po dusznej atmosferze panującej w domu Travisa ziąb działał orzeźwiająco.
– Dowiedzieliście się czegoś od Debory? – spytał Carl.
Nim Kerrigan zdążył odpowiedzieć, na podjazd zajechał samochód. Wyskoczył z niego Stan Gregaros, który z daleka pomachał im łapą wielką jak bochen chleba, po czym przyczłapał do nich na potężnych nogach antycznego zapaśnika.
– Oto zdjęcia – powiedział, wręczając prokuratorowi brązową kopertę.
– Przejdźmy w jakieś ustronne miejsce, Carl – zaproponował Kerrigan.
Dom Jona Duprego, z widokiem na rozległą połać falistych wzgórz i niskich wzniesień biegnących wzdłuż wybrzeża oceanu, wznosił się na skraju skarpy, odgrodzony od przyległych posiadłości dwoma pasami lasu. Front tej ultranowoczesnej willi pokrywała gruba warstwa płowego szlachetnego tynku, natomiast tył niemal w całości był przeszklony, by w pełni wykorzystać walory rozciągającej się za oknami wspaniałej panoramy.
Za nieoznakowanym autem Seana McCarthy’ego stanęły na podjeździe dwa radiowozy. McCarthy i Gregaros ruszyli w stronę domu, ubezpieczało ich kilku umundurowanych policjantów. Gregaros wyszczerzył zęby i odchylił połę marynarki, odsłaniając służbowy pistolet.
– Jon na pewno nie ucieszy się na mój widok – wyznał McCarthy’emu i z całych sił nacisnął dzwonek u drzwi, raz, drugi, trzeci.
Otworzyła im blondynka w skąpym kostiumie kąpielowym, której Stan machnął przed oczami odznaką. Była to czysta formalność, bo dziewczyna od razu go poznała. W jej oczach błysnęła wściekłość.
– Zastaliśmy gospodarza? – spytał Gregaros.
– Odwal się, Stanley.
Zatrzasnęłaby im przed nosem drzwi, ale Gregaros zdążył je zablokować nogą.
– Aleś ty dzisiaj cięta, Muriel – zażartował.
Blondynka odwróciła się do nich plecami i odeszła bez słowa.
– Urocza młoda dama – oznajmił McCarthy’emu, podnosząc głos, żeby usłyszała to też dziewczyna. – Naprawdę nazywa się Muriel Nussbaum, a w branży znana jest jako Sapphire. Te blond włosy to dla picu, ale w robieniu loda jest prawdziwą mistrzynią.
Muriel ani słowem, ani gestem nie zareagowała na zaczepki Gregarosa, tylko niewzruszenie zmierzała po puszystym dywanie w kierunku suwanych drzwi, za którymi wznosił się rozległy drewniany podest. Gregaros odtrącił ją na bok, gdy stanęła przy drzwiach. Jon Dupre w towarzystwie brunetki o szklistych oczach zażywał właśnie gorącej kąpieli z bąbelkami. Gdy dojrzał Gregarosa, twarz mu stężała w wyrazie zapiekłej nienawiści. Na niskim szklanym stoliku leżał telefon komórkowy. Dupre wyskoczył z wanny, dopadł do telefonu i w pośpiechu wybrał numer. Nie odrywał wzroku od nadchodzącego Gregarosa.
McCarthy przyjrzał się dokładnie Dupremu. Jego zgrabna, umięśniona sylwetka wskazywała na to, że często bywał w siłowni. Nosił krótkie, starannie ułożone włosy. Detektyw dalby głowę, że robi sobie manicure. Przeniósł spojrzenie na jego ucho; tkwił w nim diamentowy kolczyk.
– Ten skurwiel wdarł się do mojego domu – obwieścił Dupre przez telefon, hamując kipiący w nim gniew. Gdy Gregaros zbliżył się do niego na odległość wyciągniętej ręki, podał mu komórkę. – Mój prawnik ma z tobą do pogadania.
– Jasne – odparł Stan, uśmiechając się życzliwie.
Telefon prześlizgnął mu się między palcami.
– Ale ze mnie niezgrabiasz – zmartwił się Gregaros, odprowadzając wzrokiem komórkę opadającą na dno wanny. – A taką miałem ochotę pogawędzić z panem Baronem.
– Ty gnoju – warknął Dupre, prężąc mięśnie.
– Jesteś aresztowany, Jon, mój chłoptasiu – oznajmił Gregaros, przybrawszy nagle urzędowy ton.
– A niby za co? – spytał napastliwie Dupre.
– Za zabicie senatora Harolda Travisa, gnido.
McCarthy przysiągłby, że wiadomość ta wywołała u Duprego autentyczny wstrząs, ale dość już się w życiu napatrzył na cwanych krętaczy, potrafiących na zawołanie pozorować wszelkie możliwe uczucia.
– Ja tego nie zrobiłem – oburzył się alfons.
– I w kłótnię w „Westmont” też się z nim nie wdałeś, tak?
Dupre już miał odpowiedzieć, ale zacisnął zęby. Gregaros bezceremonialnie chwycił go za ramię i obrócił, a umundurowany policjant założył mu z tyłu kajdanki. Dupre miał na sobie tylko mocno wycięte kąpielówki.
– Nie mogę tak się pokazać w mieście. Pozwól mi się najpierw ubrać.
– Boisz się, że w celi znajdzie się amator na twój tyłek? Dziwne, że cię nie obchodzi, kiedy w ten sposób posuwają twoje panienki. Czas przekonać się na własnej skórze, co wtedy czują.
Gregaros rozmyślnie szukał zwady z aresztowanym. Widząc, że Dupre już rwie się do bójki, do akcji wkroczył McCarthy.
– Nie ma żadnych przeszkód, Stan, żeby pan Dupre się ubrał – oświadczył ze spokojem, rozdzielając detektywa i stręczyciela.
Gregaros poczerwieniał z wściekłości, ale ugryzł się w język.
– Proszę odprowadzić pana Duprego do pokoju i pozwolić mu coś na siebie włożyć – polecił McCarthy policjantowi. – Nie spuszczać z niego oka, potem zakuć go z powrotem.
Zaraz po ich odejściu Gregaros natarł na detektywa.
– Nie próbuj mi więcej włazić w paradę – zagroził.
– Wiem, że chętnie byś mu dokopał – odparł beznamiętnie McCarthy – ale i tak dość już narozrabiałeś, upuszczając telefon do wanny. Takie zagrywki to woda na młyn jego obrońcy.
– Posłuchaj...
– Nie, to ty posłuchaj, Stan – przerwał mu McCarthy, a w jego głosie po raz pierwszy zabrzmiał szorstki ton. – Ja prowadzę tę sprawę. Zabrałem cię ze sobą, bo dużo wiesz o podejrzanym. Ale nie dopuszczę do tego, żebyś załatwiał przy okazji osobiste porachunki. Jeśli Dupre zamordował senatora Travisa, chcę, żeby trafił na krzesło, a nie z powrotem do gorącej kąpieli, bo ty musiałeś się wyładować.
Kiedy strażnik wprowadził Jona Duprego do pokoju rozmów w więzieniu, ten ział taką nienawiścią, że Oscarowi Baronowi przypomniał się szop, który kiedyś przez przypadek zatrzasnął się w jego garażu. Adwokat z ulgą odnotował obecność przegrody z betonu i szklą kuloodpornego, oddzielającej go od aresztanta.
– Cześć, Jon. Dobrze cię tu traktują? – spytał przez telefon, przymocowany do ściany po jego prawej ręce.
– Wyciągnij mnie stąd, kurwa.
– To nie takie proste, Jon. Oskarżają cię o zamordowanie...
– Nikogo nie zabiłem. Ten zarzut to jedna wielka bzdura. Na pewno maczał w tym palce ten dupek Gregaros. Wnieś przeciw niemu sprawę o bezpodstawne aresztowanie i napaść.
– Wolnego. Dopóki to się nie wyjaśni, nie będziemy się z niczym wyrywać.
– No to wyjaśniaj. Dowiedz się, ile wynosi kaucja, i załatw, żeby mnie wypuścili.
– Powtarzam, to nie takie łatwe. W sprawach o morderstwo jest inaczej, nie mają obowiązku wyznaczać kaucji. Powinna się odbyć rozprawa. A na to trzeba czasu.
– Musisz mnie uwolnić. Nie chcę tkwić w pierdlu z bandą skretyniałych wykolejeńców.
– Ba, ja też ci tego nie życzę, ale obowiązują pewne procedury i należy się do nich dostosować. Nie mogę tak po prostu cię stąd zabrać. Poza tym musimy jeszcze uzgodnić jedną kwestię – moje honorarium.
Na skroni Duprego uwidoczniła się nabrzmiała żyłka.
– Co ty mi tu pieprzysz, Oscar! Przecież zawsze dostawałeś swoją zapłatę.
– Oczywiście, Jon, ale wybronienie oskarżonego o morderstwo to coś zupełnie innego – odparł Baron, zachowując rzeczowy ton. – To trudne zadanie i pociąga za sobą koszty. Na pewno wniosą o karę śmierci, a to oznacza, że obrońca będzie musiał mocno się napocić. Dlatego powinniśmy dojść do porozumienia w sprawie mojej stawki, zanim się tego podejmę.
– A jaka stawka wchodzi w grę?
Baron z trudem zdobył się na chłodny ton. Zamierzał zażądać niesłychanie wygórowanego honorarium i liczył na to, że Dupre przyjmie jego warunki finansowe.
– Trzeba będzie wynająć prywatnego detektywa, może nawet dwóch, znaleźć wiarygodnych świadków...
– Do rzeczy.
Oscar Baron nerwowo skinął głową.
– Dobrze. Powiedzmy, że na początek jakieś dwieście pięćdziesiąt.
– Dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów?
– To zadatek. Nie wiadomo, jak długo będzie ciągnąć się proces, a to wpływa na koszty...
– Skąd mam wytrzasnąć te dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów? – zaśmiał się Dupre.
– Człowieku, chyba nie będziesz się targował? Tu chodzi o twoje życie.
– Nie jestem w stanie zebrać takiej sumy.
– Myślałem, że twoja agencja jest dochodowa, nie mówiąc o innej działalności.
– Od kiedy przyczepiły się do mnie gliny, przestała być dochodowa. Na kilka miesięcy musiałem przyhamować z panienkami i wstrzymać inną działalność. Poza tym nie wszystko idzie do mojej kieszeni. Są pewni ludzie, którym, no wiesz...
Dupre celowo wyrażał się ogólnikowo w obawie przed podsłuchem.
– A ile możesz uzbierać? – spytał Baron.
– Teraz? Z pięćdziesiąt kawałków.
– W takiej sprawie to nie wystarczy nawet na początek, Jon.
– Na pewno ci zapłacę. Nigdy cię nie wykiwałem.
– Kiedy prokurator domaga się kary śmierci, obrona słono kosztuje. Nie możesz zwrócić się do rodziców? Przecież mają forsę.
– Wiadomość, że siedzę w więzieniu, pewnie ich ucieszy. Wyrzekli się mnie, kiedy wyleciałem ze studiów.
– Przemyśl to sobie dobrze, Jon, i zadzwoń – poradził Baron. Gdy zorientował się, że raczej nie wyciśnie z niego żądanej sumy, nagle zaczął spieszyć się do wyjścia.
– Przestań pieprzyć – odparował Dupre, piorunując go wzrokiem. – Nie możesz zostawić mnie na lodzie, ty chciwy sukinsynu.
Baron zerwał się na równe nogi i spojrzał na niego groźnie; odwagi dodawała mu zapora z betonu i szkła, która sprawiała, że Dupre był nieszkodliwy.
– Ten chciwy sukinsyn dopiero co wygrał dla ciebie sprawę, niewdzięczny gnoju.
Dupre starał się zatrzymać Barona. Musiał wydostać się z więzienia za wszelką cenę.
– Ej, człowieku, przepraszam. Nie denerwuj się. Duszę się w tym pierdlu i trochę mnie poniosło.
Prawnik usiadł, udając, że robi to wbrew swojej woli. Dupre celowo mógł tak szarżować, żeby skłonić go do obniżenia honorarium, ale wypowiedziane po chwili słowa rozwiały resztki nadziei Barona.
– A jeśli nie zdobędę tej forsy?
– Powiedz to sędziemu. Wyznaczy ci adwokata.
– Obrońcę z urzędu! – Dupre posiniał z wściekłości. – Mam powierzyć swoje życie jakiemuś adwokacinie?
– Ejże, Jon, nie przesadzaj. Nie przydzielą sprawy o morderstwo byle komu. – Baron spojrzał na zegarek. – O kurczę, ale się zasiedziałem. W biurze czeka na mnie klient. Postaraj się wytrzasnąć skądś pieniądze. Potrzebny ci fachowiec, a lepszego niż ja tak łatwo nie znajdziesz.
Dupre zacisnął dłoń na słuchawce.
– Jeszcze do ciebie wpadnę – rzucił Baron na odchodne.
Gdy tylko wyszedł na korytarz, odetchnął z ulgą. Nie cierpiał użerać się ze wzburzonymi klientami, zwłaszcza takimi narwańcami jak Dupre, którym różne rzeczy mogą strzelić do głowy. Jeśli byli w stanie mu zapłacić, to oczywiście zmieniało postać rzeczy, ale tutaj na to raczej się nie zanosiło. Szkoda, bo ćwierć miliona dolarów to ładna sumka.
Raz w miesiącu Tim, Cindy i Megan Kerriganowie spotykali się na obiedzie z ojcem Tima i jego czwartą żoną w wyłożonej dębową boazerią sali klubu „Westmont”. Dla Tima spotkania te były udręką, ale upierała się przy nich Cindy, uważała bowiem, że William Kerrigan jest czarujący. Znalazła też wspólny język z Francine, młodszą od męża o dwadzieścia lat. Jak przystało na stałą bywalczynię luksusowych ośrodków wypoczynkowych, Francine miała napiętą, wyprażoną na słońcu skórę i szczupłą sylwetkę, którą zawdzięczała głodowej diecie.
Tym razem, jak się okazało, ojciec pozwolił sobie zaprosić do towarzystwa kilku innych gości. Za stołem siedzieli Harvey Grant oraz Burton Rommel, zamożny biznesmen i wpływowy działacz Partii Republikańskiej, wraz ze swoją małżonką Lucy.
William Kerrigan, ładnie opalony przez okrągły rok, nosił bujną jak na swój wiek siwiuteńką czuprynę i dbał o kondycję, ćwicząc pilnie w urządzonej w domu sali gimnastycznej. W okresie dorastania Tim rzadko widywał ojca. Energię i uwagę Williama Kerrigana pochłaniała założona przez niego firma, Sun Investments, niemniej bywał w domu dostatecznie często, by dać odczuć swemu jedynemu potomkowi, że zawiódł pokładane w nim nadzieje. Nie krył, na przykład, przed Timem ogromnego niezadowolenia, kiedy ten, zamiast pójść w ślady ojca i kształcić się na Uniwersytecie Pensylwanii, wybrał zwykłą „uczelnię państwową”. Oburzyła go decyzja Tima o rezygnacji z kariery w zawodowym futbolu, która mogła mu przynieść wielomilionowe dochody, a na wieść o tym, że syn postanowił podjąć nisko płatną pracę w prokuraturze okręgowej, William po prostu osłupiał. Niesnaski między ojcem i synem starała się łagodzić matka. Po jej śmierci Tim zdany był na ojca, z którym widywał się jeszcze rzadziej niż przedtem, i kolejne, coraz młodsze macochy, w ogóle niezainteresowane jego losem.
Podczas wspólnych obiadów w „Westmont” William na ogół nie zaniedbywał sposobności wskazania synowi dziedzin rokujących ogromne zyski, które trafiłyby do jego portfela, gdyby tylko odszedł ze służby państwowej. Tim za każdym razem uśmiechał się uprzejmie i obiecywał, że wszystko rozważy, modląc się zarazem w duchu, żeby ktoś zmienił temat. Tego wieczoru ojciec był bardziej powściągliwy niż zwykle, ale w rolę duszy towarzystwa bez trudu wszedł Harvey Grant, zabawiając panie pikantnymi ploteczkami, wyciągając z panów barwne opowieści o ich wyczynach na polu golfowym i zagadując Megan, żeby nie czuła się zaniedbana wśród dorosłych.
– Dziś rano urządziliśmy sobie herbatkę – oznajmiła Megan sędziemu. – Jak Alicja i Kapelusznik.
– A ty byłaś Kapelusznikiem?
– Oczywiście, że nie.
– To w takim razie Susłem?
– Nie – roześmiała się Megan.
Grant podrapał się po głowie i zrobił zakłopotaną minę.
– No to kim?
– Alicją!
– Przecież Alicja była uroczą małą dziewczynką, a ty jesteś olbrzymia. Jak mogłaś być Alicją?
– Nie jestem olbrzymia – zaperzyła się Megan z uśmiechem. Wiedziała, że „wujek” Harvey droczy się z nią i przekomarza.
Kiedy nadeszła pora deseru, ojciec Tima zaproponował, aby panowie wyszli na dziedziniec zaczerpnąć świeżego powietrza.
– To potworne, co przydarzyło się Travisowi – wyznał. Nigdy nie poruszał nieprzyjemnych tematów przy obiedzie.
– Ten Jon Dupre zawsze był niepoczytalny. Nie macie pojęcia, co przeszli jego rodzice – powiedział Burton Rommel, szczupły i wysportowany mężczyzna, który mimo pięćdziesięciu dwóch lat wciąż miał kruczoczarne włosy bez śladu siwizny.
– Dobrze ich znasz? – spytał Tim.
– Dość, żeby wiedzieć, ile z jego powodu wycierpieli.
– Śmierć Travisa wstrząsnęła wszystkimi – stwierdził Harvey Grant.
– Podobno gubernator na miejsce Harolda powołał Petera Coultera – odparł William.
– Coulter jest chyba trochę za stary na senatora – zdziwił się Tim.
– No właśnie, Tim. Tylko zagrzeje miejsce, nie zajmie go na stałe. To nagroda za zasługi dla partii – wyjaśnił ojciec. – Peter pobędzie senatorem przez rok, potem się wycofa. Można na nim polegać, z niczym szalonym nie wyskoczy, a w jego nekrologu znajdzie się chlubna wzmianka o senatorskiej służbie.
– Posłuchaj – zwrócił się Burton Rommel do Tima, patrząc mu prosto w oczy. – Wprosiłem się na dzisiejszy obiad nie bez powodu. To, co się stało, to prawdziwa tragedia, ale nie możemy jej rozpamiętywać w nieskończoność. Straciliśmy kandydata na prezydenta i nie chcemy dopuścić do utraty miejsca w Senacie. Partii do przyszłorocznych wyborów potrzebny jest ktoś o nieposzlakowanej reputacji.
Dopiero po chwili Tim domyślił się, o co chodzi.
– Chcecie, żebym ubiegał się o stanowisko senatora? – spytał z niedowierzaniem.
– Zdziwiłbyś się, jakie masz poparcie.
– Czuję się zaszczycony, Burt. Nie wiem, co powiedzieć.
– Nikt nie oczekuje od ciebie natychmiastowej decyzji. Wybory odbędą się za rok. Przemyśl to. Obgadaj z Cindy. I daj mi znać.
Tim poczuł ogromną ulgę, kiedy Harvey Grant zmienił temat i zaczął mówić o uniwersyteckim futbolu, a Rommel i William Kerrigan zapalili cygara. Uznawszy, że pora wracać do pań, Rommel i Grant weszli do budynku. Tim ruszył za nimi, ale zatrzymał go ojciec.
– Zaczekaj, Tim. Takiej okazji się nie przepuszcza. Wybrałeś służbę publiczną. Pomyśl, ile można zdziałać dla kraju, będąc w Kongresie.
– Nie znam się na polityce, tato. To dla mnie za głębokie wody.
– Nauczysz się.
– To oznaczałoby rozłąkę z Megan.
– Nie bądź śmieszny. Cindy i Megan przeniosłyby się do Waszyngtonu razem z tobą. Na pewno im się tam spodoba. To twoja życiowa szansa. Nie zmarnuj jej – rzeki ojciec, pozostawiając w domyśle: „tak jak zaprzepaściłeś wszystkie dotychczasowe sposobności”.
– Wezmę to pod uwagę, naprawdę – odparł Tim, żeby ugłaskać ojca. – To po prostu poważny krok.
– Oczywiście. Taka gratka drugi raz ci się nie trafi, pamiętaj.
Na chwilę pogrążyli się w milczeniu. Wtem ojciec położył synowi rękę na ramieniu. Ten niezwykły przejaw czułości zaskoczył Tima.
– Nie zawsze nam się ze sobą układało – przyznał William Kerrigan. – Ale chciałem dla ciebie jak najlepiej. Jeśli staniesz do wyborów, użyję wszystkich wpływów, żebyś wygrał, i dopilnuję, żeby nie zabrakło ci pieniędzy na kampanię.
Tim był oszołomiony. Od dawna ojciec nie okazał mu tyle uczucia.
– Doceniam twoją dobrą wolę.
– Przecież jesteś moim synem.
Wzruszenie ścisnęło Tima za gardło.
– Wykorzystaj tę szansę – mówił ojciec. – Będziesz miał jedyną i niepowtarzalną sposobność przysłużenia się ojczyźnie. Stać cię na wiele, Tim. Wiem, z jakiej gliny jesteś ulepiony. Stać cię na wiele.
Cindy położyła Megan spać i wróciła do sypialni. Tim właśnie wieszał w szafie ubranie.
– Nie masz mi nic do powiedzenia? – spytała z szelmowskim uśmiechem.
– O czym?
– Kiedy wyszliście na dziedziniec, Lucy Rommel zdradziła mi, że macie do omówienia w męskim gronie jakąś ważną sprawę.
– Chcą, żebym startował z ramienia partii w wyborach do Senatu.
Cindy rozpromieniła się.
– Och, Tim! To niezwykłe wyróżnienie!
– Niby tak, ale sam nie wiem...
– Czego nie wiesz?
– Ta cała sprawa mnie przytłacza. Nie jestem do tego przekonany.
– Chyba nie mówisz poważnie? Nie stanąłbyś do wyborów?
Tim poznał po głosie Cindy, że jest tym pomysłem zachwycona, i poczuł nagle bolesne kłucie w żołądku.
– Nie wiem, czy dałbym sobie radę.
– Na pewno. Jesteś mądry, mądrzejszy niż Travis. To nasza życiowa szansa. Pomyśl o Megan, będzie z ciebie dumna. Pomyśl o tym, w jakich kręgach będziemy się obracali.
– To wspaniała okazja, zdaję sobie sprawę. Muszę po prostu oswoić się z tą myślą. Na to trzeba czasu.
Cindy objęła go i przylgnęła do jego piersi.
– Jestem z ciebie taka dumna. – Dotknęła dłońmi twarzy męża i pocałowała go. – Wierzyłam, że dokonasz czegoś wielkiego.
Naraz odsunęła się i chwyciła Tima za ręce. Wejrzała mu głęboko w oczy. W jej wzroku wyczytał lęk.
– Kocham cię, Tim, ale wiem... były takie chwile, kiedy czułam, że ty nie darzysz mnie takim samym uczuciem.
– Cindy...
– Pozwól mi dokończyć. – Zaczerpnęła głęboko powietrza. – Zawsze cię kochałam, nawet wtedy, gdy byłam wobec ciebie oschła. Ten chłód, te dąsy wynikały ze strachu. Bałam się, że cię tracę. Wiem, że kochasz Megan. Wiem, że przechodziliśmy trudny okres. Jeśli masz mi coś do zarzucenia, powiedz. Zmienię się, obiecuję.
Ścisnęła mu mocniej ręce, widać było, że targają nią gwałtowne uczucia.
– Chcę, żeby nasze małżeństwo było udane. Chcę, żebyś osiągnął to, do czego jesteś powołany, i chcę ci w tym pomóc. – Jej uścisk zelżał nieco. – Wiem, że nachodzą cię okresy zwątpienia w siebie samego, kiedy myślisz, że nie zasługujesz na to dobro, które cię spotkało w życiu.
Tim rozwarł oczy ze zdumienia. Nie miał pojęcia, że Cindy domyśla się, jakie obawy i rozterki go dręczą.
– Ale mylisz się co do swojej osoby, Tim. Jesteś porządnym, wartościowym człowiekiem, godnym uznania. Przyjmij tę propozycję, stań do wyborów. Nigdy więcej nie trać wiary w siebie i wiedz, że na mnie możesz polegać zawsze.
Kochali się, a potem Cindy, wyczerpana, zapadła w głęboki sen. Tim jednak długo nie mógł zasnąć. W wyobraźni widział siebie w Waszyngtonie, jak przechadza się po przybytkach władzy. Tim Kerrigan, senator Stanów Zjednoczonych – brzmiało to niewiarygodnie i na myśl o ubieganiu się o senatorski fotel przejmował go paniczny strach. Niemniej, zajmując tak wysokie stanowisko, mógłby zrobić wiele dobrego dla ludzi, wynagrodzić Cindy ból, jaki jej sprawił. Uczestniczyłaby w wykwintnym życiu towarzyskim stolicy. Żony senatorów wydawały przyjęcia, ucztowały z ambasadorami i generałami. Występowały w telewizji, udzielały wywiadów. Do tej roli Cindy była wręcz stworzona.
Ale senator nie może niczego ukrywać. A gdyby wyszło na jaw, co zdarzyło się tamtej pamiętnej nocy w parku niemal w przededniu Rose Bowl? Tim był prawie pewny, że nikt nie zdołałby ujawnić jego pilnie strzeżonego sekretu, ale z drugiej strony nigdy dotąd nie miał do czynienia z potężną machiną czołowej partii politycznej.
Przewrócił się na bok. Nie wiedział, co robić. Bał się. Ale przecież strach nigdy go nie odstępował.
Gmach Sprawiedliwości, piętnastopiętrowy budynek ze szkła i betonu, był oddalony od siedziby Sądu Okręgowego o jedną przecznicę. Mieściło się w nim więzienie, które zajmowało piętra od trzeciego do dziewiątego, a ponadto komenda główna policji w Portlandzie, wydział prokuratury, a także kilka sal rozpraw. W przeszklonym holu tłum reporterów oczekiwał przybycia Wendella Hayesa. Adwokat z daleka rzucał się w oczy z racji swej postury; tusza i wzrost szły u niego w parze.
– Może pan wyjaśnić, dlaczego sędzia Grant wyznaczył pana do obrony Jona Duprego? – spytał jeden z dziennikarzy.
– Czemu wbrew swoim zwyczajom przyjął pan powołanie na obrońcę z urzędu?! – krzyknął inny.
Hayes przywitał się z reporterami i sapiąc jak parowóz, obszedł kręte schody prowadzące do sal rozpraw na drugim piętrze. Zmierzał w stronę punktu kontroli osób wchodzących w celach służbowych do więzienia. Był tęgim, rozlazłym mężczyzną i przejście piechotą krótkiego odcinka z budynku Sądu Okręgowego do Gmachu Sprawiedliwości przyprawiło go o zadyszkę. Nawet najwyższa sztuka krawiecka nie potrafiła zamaskować jego otyłości. Hayes wyjął chusteczkę i otarł pot z zarumienionej pucołowatej twarzy. Stał zwrócony szerokimi plecami do dwóch zastępców szeryfa, którzy ze swych stanowisk przypatrywali się widowisku. Kamerzyści włączyli lampy. Ich jaskrawe światło padało na Hayesa, rażąc przy tym w oczy stojących na posterunku stróżów prawa. Reporterzy obiegli adwokata, ponawiając pytania.
Hayes uśmiechnął się promiennie do braci dziennikarskiej. Tyle jej zawdzięczał. To właśnie prasowe doniesienia o wspaniałych wyczynach na sali sądowej rozsławiły jego imię. On sam zatem nigdy nie zbywał dziennikarzy i pozwalał się ciągnąć za język, bez skrupułów ujawniając fakty, jeśli tylko służyło to jego interesom.
Uniósł rękę i reporterzy się uciszyli.
– Jak wiecie, rzadko przyjmuję powołanie na obrońcę, ale tym razem się zgodziłem, ponieważ prosił mnie o to sędzia Grant. To mój stary przyjaciel i człowiek, któremu trudno odmówić.
– Dlaczego sędzia Grant nie wybrał obrońcy z sądowej listy?
– Jack Stamm będzie się domagał kary śmierci, a to ogranicza wybór do adwokatów uprawnionych do obrony w przypadku, gdy oskarżenie wnosi o najwyższy wymiar kary. Sędzia nie chciał stwarzać podstaw do zarzutu, że sprawa pana Duprego nie zostanie rzetelnie rozpatrzona, dlatego że ofiarą zabójcy jest tak znamienita osoba jak senator Travis.
– Jaki kierunek przyjmie obrona? – spytała reporterka z „Oregoniana”.
– Grace – uśmiechnął się Hayes – jak mogę odpowiedzieć na to pytanie, skoro jeszcze nie rozmawiałem z klientem? Mam zamiar właśnie to uczynić, więc jeśli państwo wybaczą...
Hayes obrócił się do jednego ze strażników, potężnego, rudowłosego mężczyzny, który niemal dorównywał mu wzrostem.
– Mac, pomóż mi opędzić się od tej zgrai, co?! – zawołał donośnym głosem, wywołując wesołość dziennikarzy; kilku nawet się roześmiało.
– Nie ma sprawy, panie Hayes.
Hayes już podawał zastępcy szeryfa swoją legitymację adwokacką, ale ten odsunął jego rękę.
– Muszę jednak przejrzeć pańską aktówkę – oświadczył.
Droga do windy prowadziła przez bramkę z wykrywaczem metalu. Hayes przekazał teczkę i wyjął z kieszeni klucze, monety i mały scyzoryk. Potem zdjął marynarkę i podał ją strażnikowi razem z metalowymi przedmiotami.
– Co sądzisz o ostatnim nabytku Blazers? – spytał Hayes strażnika, który położył marynarkę na ladzie i pobieżnie sprawdzał zawartość aktówki.
– Nic nie wiem o tym chorwackim napastniku. Wolałbym, żeby wzięli Drake’a.
– Tego z Teksasu? – upewnił się Hayes, przechodząc przez bramkę. – To kawał chłopa, ale nie trafia do kosza.
– Być może, ale świetnie blokuje rzuty, a obrona Blazers kuleje. – Mac oddał mu wszystko prócz scyzoryka. – Przykro mi, ale to muszę zatrzymać.
– Odbiorę przy wyjściu – powiedział Hayes, wkładając marynarkę. – A teraz mnie teleportuj.
Adwokat zawsze wypowiadał tę kwestię, a Mac niezmiennie reagował uśmiechem, tak jak teraz, gdy podszedł do pulpitu sterowniczego windy i wystukał numer piętra, na którym trzymano w areszcie Jona Duprego.
Do zadań Adama Buckleya jako strażnika więziennego należało odprowadzanie adwokatów do dźwiękoszczelnych pokoi odwiedzin, w których mogli spotkać się z klientami twarzą w twarz i swobodnie porozmawiać. Idąc korytarzem, Buckley widział, co dzieje się w trzech pokojach odwiedzin na jego poziomie, ponieważ każdy zaopatrzony był w ogromne okno. Korytarz kończył się masywnymi stalowymi drzwiami z okienkiem u góry. Za nimi ciągnął się następny, na który wychodzili wysiadający z windy goście.
– Przyszedłem zobaczyć się z Jonem Duprem – oświadczył Wendell Hayes, gdy Buckley otworzył drzwi.
– Wiem, panie Hayes. Umieściłem go w dwójce.
– Dzięki – odparł adwokat i spojrzał przez szybę w pokoju numer jeden na kobietę w kostiumie i czarnoskórego chłopaka, pochylonych nad plikiem raportów policyjnych.
Gdy doszli do następnego pokoju odwiedzin, Buckley, otwierając stalowe drzwi, wpuścił adwokata do środka. Z tyłu pomieszczenia znajdowały się drugie drzwi, przez które doprowadzano aresztantów. Jon Dupre, w pomarańczowym kombinezonie więziennym, siedział w niedbałej pozie na plastikowym krzesełku za okrągłym stołem, przytwierdzonym bolcami do posadzki. Hayes wysunął się przed Buckleya, który wskazał ręką czarny przycisk interkomu, zamontowanego w żółtej betonowej ścianie.
– Tym przyciskiem może wezwać pan pomoc – oznajmił, chociaż wiedział, że adwokat obeznany jest z procedurą.
Ledwo Buckley zamknął za sobą drzwi na klucz, odezwała się jego krótkofalówka. Dyspozytor powiadomił go, że na górę jedzie kolejny adwokat. Strażnik poczłapał do drzwi i zerknął przez okienko. Z windy wysiadł mężczyzna o znękanym obliczu, studiujący po drodze policyjne sprawozdanie. Buckley rozpoznał go i otworzył drzwi.
– Witam, panie Buckley. Mam się spotkać z Kevinem Hochem.
– Już go prowadzą.
Przechodzili obok drugiego pokoju odwiedzin, gdy w ogromne okno gruchnął nagle cielskiem Wendell Hayes.
– Co, do...
Buckley nie dokończył, rozdziawiając ze zdumienia usta, gdy Wendell przekręcił głowę: z lewego oczodołu lała się krew, mażąc szybę. Nowo przybyły adwokat wydał zduszony jęk; odskoczył od okna jak oparzony i przywarł do przeciwległej ściany. Tymczasem Hayes odbił się od okna i ruszył na Duprego, który dźgnął go kilkakrotnie jakimś ostrym narzędziem. Na widok tryskającej krwi i padającego na podłogę Hayesa Buckley ocknął się z odrętwienia. W pierwszej chwili chciał wparować do środka, ale się opamiętał. Gdyby otworzył drzwi, miałby naprzeciw siebie uzbrojonego więźnia i naraziłby na niebezpieczeństwo również pozostałe osoby przebywające na tym piętrze.
– Groźna napaść, groźna napaść w dwójce – meldował przez krótkofalówkę, podbiegając do okna. – Jeden poszkodowany.
Przylgnął do szyby, żeby dokładniej przyjrzeć się sytuacji. Dupre zamierzył się na strażnika trzymanym w ręku przedmiotem z zębatym ostrzem. Buckley odruchowo odskoczył, chociaż wiedział, że oddziela go szyba ze wzmocnionego szkła.
– Przyślijcie wsparcie! – krzyknął. – Doszło do użycia broni.
Dupre kopnął okno. Szyba zadrżała, ale nie pękła.
– W jakim stanie jest poszkodowany? – spytał dyspozytor.
– Mocno krwawi, wiem tylko tyle.
Dupre pognał do drzwi z tyłu pomieszczenia i grzmotnął w nie rękami: stalowa zapora ani drgnęła. Więzień miotał się po pokoju, złorzecząc pod nosem.
– Kto jeszcze przebywa na tym poziomie?
– W jedynce jest adwokat z aresztantem i inny adwokat na korytarzu – tłumaczył Buckley, gdy Dupre podchodził do drugich drzwi.
– Opróżnić poziom. Zaraz zjawią się posiłki.
– Proszę wyjść, natychmiast! – nakazał adwokatowi, otwierając drzwi na sąsiedni korytarz.
Zamknąwszy je z powrotem, otworzył drzwi do jedynki i polecił obrończyni opuścić pokój. Jej klient patrzył na niego cielęcym wzrokiem.
– Nagły wypadek – wyjaśnił więźniowi Buckley, starając się zachować spokój. – Za chwilę zabierze cię strażnik.
Kobieta zaczęła protestować i w tej samej chwili rozległ się huk, gdy Dupre z całej siły walnął krzesłem w okno. Szyba była gruba, ale Buckley miał wątpliwości, czy wytrzyma.
– Jazda! – wrzasnął, łapiąc ją za rękę i siłą wywlekając na korytarz.
Więzień zerwał się na równe nogi.
– Moje dokumenty – burzyła się prawniczka.
Dupre znów rąbnął krzesłem w okno. Na widok umazanej krwią szyby obrończyni przycisnęła rękę do ust. Buckley zablokował drzwi do jedynki i wypchnął kobietę na prowadzący do windy korytarz. Już nie stawiała oporu. Zamknął za nią drzwi. Nawet jeśli Dupre roztrzaska okno, nie wydostanie się z korytarzyka biegnącego wzdłuż pokoi odwiedzin.
Nagle odezwał się głos w krótkofalówce Buckleya.
– Tu sierżant Rice. Jak wygląda sytuacja?
– W jedynce jest więzień. Właśnie zabezpieczyłem pomieszczenie. Nie wiem, czy do trójki zdążyli już doprowadzić Kevina Hocha. Jestem z dwójką adwokatów w korytarzu z windami. Wendell Hayes chyba nie żyje. – Słychać było, jak rozmówca Bukleya głośno wciągnął powietrze. – Jest zamknięty w dwójce z Jonem Duprem. Aresztant dźgnął go kilkakrotnie ostrym narzędziem, przypuszczalnie nożem.
– W porządku, proszę pozostać na stanowisku. Więzienie zostało odcięte. Pomoc dotrze do was za minutę. Chłopaki z ZTR i ja wedrzemy się przez tylne drzwi.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi windy. Wyskoczyło z niej dziesięciu członków Zespołu do Tłumienia Rozruchów, w kamizelkach kuloodpornych i osłonach na twarzach. Wyposażeni byli w broń obezwładniającą w rodzaju gazu łzawiącego, trzech niosło tarcze z pleksi wielkości dorosłego człowieka.
– Buckley?! – zawołał jeden z nich i strażnik skinął głową. – Jestem sierżant Miller. Jak wygląda sytuacja?
Buckley powtórzył mu to, co wcześniej przekazał sierżantowi Rice’owi.
– Wchodzimy – oświadczył Miller. Buckley otworzył drzwi na korytarz biegnący wzdłuż pokojów wizyt. Z krótkofalówki dochodził głos sierżanta Rice’a rozmawiającego z aresztantem.
– Panie Dupre, mówi sierżant Rice. Stoję za tymi drzwiami z piętnastką uzbrojonych ludzi. Jeśli wyjrzy pan na korytarz, zobaczy pan drugi oddział gotowy do akcji.
Dupre obrócił się w stronę okna. Na jego twarzy malowała się desperacja. Na obu rękach miał krwawiące rany, ściskał w garści lśniący przedmiot. Wendell Hayes leżał rozciągnięty na podłodze, gardło i twarz zalane były krwią.
– Nie zrobimy panu nic złego – przemawiał do osaczonego więźnia sierżant Rice. – Niech pan rzuci broń i odda się w nasze ręce, a zakujemy pana w kajdanki i odprowadzimy do celi. Ale nie gwarantuję panu bezpieczeństwa, jeśli będzie pan stawiał opór.
Wzrok Duprego prześlizgnął się po mężczyznach stojących w pogotowiu na korytarzu. Wyglądali groźnie w czarnych mundurach i w pełnym rynsztunku bojowym.
– Namyślił się pan? – spytał spokojnie sierżant Rice.
– Trzymajcie się ode mnie z daleka! – krzyknął Dupre.
Na chwilę zapadła cisza. Wtem tylne drzwi runęły wyłamane i do środka wparowało czterech mężczyzn, zasłaniając się tarczami. Wąski pokój ograniczał swobodę ruchów więźnia, który próbował opędzić się od napastników nożem, lecz wkrótce został przyparty do ściany. Jeden z atakujących prysnął mu gazem łzawiącym w oczy. Dupre zawył. Dwie pary silnych rąk uwięziły mu nogi i powaliły go na podłogę, inne wyszarpnęły nóż z ręki. Niecałą minutę później aresztant był już skuty i pod ścisłym nadzorem stróżów prawa. Buckley patrzył, jak do bezwładnego Hayesa podbiega zastępczyni szeryfa, sprawdza mu puls, po czym przecząco kręci głową.
Rozprawa dobiegła końca dość wcześnie, więc Amanda postanowiła poćwiczyć trochę na pływalni w ośrodku YMCA. Myśl, że może tam natknąć się na Toby’ego Brooksa, przyprawiała ją o niepokój. Co gorsza, Brooks wciąż stawał jej przed oczami. „Przecież to głupota – skarciła siebie na głos. – To normalny facet. Nic mi z jego strony nie grozi”. Nagle ogarnął ją smutek. Kiedyś, zanim na jej drodze stanął Cardoni, cieszyłaby się na spotkanie z kimś takim jak Toby Brooks. Wskutek tych koszmarnych przejść najbardziej ucierpiała jej ufność do ludzi.
Amanda przebrała się szybko w szatni, wzięła okulary, wsunęła długie włosy pod czepek i ruszyła do wyjścia. Dochodząc do obrotowych drzwi, poczuła, że brakuje jej tchu, i zawstydziła się. Brooks pewnie dzisiaj nie trenuje. A nawet jeśli ćwiczy, to zajęty pływaniem wcale do niej nie podejdzie.
Okazało się, że Toby jest na treningu. Gdy dostrzegł Amandę, uśmiechnął się szeroko i pomachał.
– Może zmieniłaś zdanie i chcesz dołączyć do drużyny? – zapytał.
– Nie – zdołała wykrztusić. – Przyszłam popływać.
– Szkoda. Za kilka miesięcy są krajowe mistrzostwa seniorów, a potem mistrzostwa świata. W tym roku odbywają się w Paryżu.
– Paryż w oparach chloru. Jakie to romantyczne! – odparła, siląc się na uśmiech.
Toby roześmiał się. Jego podopieczni ukończyli kolejną rundę i odpoczywali w grupkach przy ścianie basenu.
– Muszę ich rozruszać. Miłego pływania.
Brooks odwrócił się do pływaków i wyznaczył im następne zadanie, a Amanda chwyciła z ułożonego na poboczu basenu stosu pierwsze z brzegu płetwy. Kiedy je wkładała, przysiadłszy na krawędzi przy swoim ulubionym pasie, zobaczyła wychodzącą z szatni Kate Ross, wysoką i silnie umięśnioną dziewczynę w błękitnej koszuli, skórzanej kurtce i obcisłych dżinsach, która kierowała się w jej stronę, trzymając w ręku buty i skarpetki. Kate, dwudziestoośmioletnia była policjantka, specjalizująca się w przestępstwach komputerowych, miała śniadą cerę, duże brązowe oczy i czarne kręcone włosy. Kilka miesięcy wcześniej, jeszcze jako pracownica największej kancelarii prawniczej w Portlandzie, poprosiła Amandę, żeby podjęła się obrony Daniela Amesa, nowo zatrudnionego przez firmę adwokata, oskarżonego o morderstwo. Amandzie udało się ocalić jego dobre imię. Za jej wstawiennictwem Ames został przyjęty do spółki adwokackiej Jaffe, Katz, Lehane i Brindisi. Niedługo potem ściągnęła do firmy również Kate.
– Przyszłaś popływać? – spytała. Jej dobry humor nagle się ulotnił, obecność Kate na basenie oznaczała bowiem, że dzisiejszy trening diabli wzięli.
– Nie lubię się moczyć.
– Co się stało?
– Przysłał mnie twój ojciec. Sędzia Robard próbował cię odszukać na sali procesów, ale zwiałaś. Oczekuje cię w swoim gabinecie.
Amanda zasępiła się. Sędzia Robard dopiekł jej podczas kilku procesów, w których miała nieszczęście uczestniczyć pod jego przewodnictwem. Pociechę stanowił fakt, że tak samo dawał się we znaki stronie oskarżającej. Teraz pozbawiał jej jedynej przyjemności. Niestety, nie mogła odmówić sędziemu rejonowemu, który wzywał ją w trybie pilnym, ponieważ groziło to przekreśleniem jej prawniczej kariery.
– Przebiorę się i zaraz do niego pojadę – westchnęła. – Wracaj do ojca, zamelduj mu, że wykonałaś zadanie.
– Jest u siebie. Gotuje dla ciebie obiad i chce, żebyś wpadła do niego po rozmowie z Robardem.
Sędzia Ivan Robard, mężczyzna słusznego wzrostu, miał bzika na punkcie tężyzny fizycznej, a jego ulubioną formę wypoczynku stanowił bieg maratoński. Wegetariańskiej diecie oraz intensywnym ćwiczeniom zawdzięczał to, że próżno było szukać na nim choćby grama tłuszczu. Jego zapadnięte policzki i głębokie oczodoły przywodziły Amandzie na myśl spreparowaną ludzką główkę, oglądaną w nowojorskim muzeum. Uważała, że sędzia byłby znacznie milszy, gdyby więcej jadł, a mniej ćwiczył.
Kiedy poproszono Amandę do środka, Robard siedział za biurkiem i pisał orzeczenie. Ściany gabinetu obwieszone były fotografiami sędziego, biegnącego ulicami Bostonu, Nowego Jorku oraz innych miast, w których urządzano maratony, zdobywającego górskie szczyty, unoszącego się na lotni, uprawiającego skoki bungee, pokonującego spienione odmęty. Od samego patrzenia na te fotografie można było się zmęczyć.
– Nareszcie – odezwał się Robard, nie odrywając wzroku od akt.
– Koleżanka zgarnęła mnie z pływalni – oznajmiła Amanda. Jeśli spodziewała się, że ta informacja wzbudzi współczucie u sędziego, miłośnika sportu, to się zawiodła.
– Przykro mi – odparł sędzia bez przekonania, układając w schludny stos dokumenty, nad którymi pracował, i zaszczycając w końcu Amandę spojrzeniem – ale mamy problem.
Przypomniała się jej nagle puenta starego dowcipu: „Jacy my , biały człowieku?”, ale zatrzymała ją dla siebie.
– Słyszała pani, co się stało z Wendellem Hayesem?
– O niczym innym ostatnio się nie mówi.
– Co pani wiadomo o jego zabójcy, Jonie Duprem?
– Tylko to, co wyczytałam z gazet.
– To stręczyciel, do tego handluje narkotykami. Postawiono go przed sądem za nierząd, ja przewodniczyłem rozprawie.
Amanda domyśliła się, dlaczego Robard wezwał ją tak nagle, i wcale jej to nie ucieszyło.
– I jak się zakończyła rozprawa?
– Musiałem oddalić oskarżenie. Główny świadek się nie stawił. Zaraz potem dziewczynę znaleziono martwą. W każdym razie Harvey Grant wpadł na wspaniały pomysł, żeby przydzielić mi to zabójstwo, ponieważ przewodniczyłem tamtej rozprawie. Więc, jak mówiłem, mamy problem. Zgodnie z konstytucją muszę wyznaczyć Dupremu obrońcę, ale ten cudowny dokument nie mówi, co mam robić, kiedy każdy adwokat, do którego się zwracam, oświadcza mi, że nie podejmie się obrony człowieka, który zadźgał swojego poprzedniego obrońcę.
Amanda doskonale wiedziała, czego oczekuje od niej Robard, ale postanowiła nie ułatwiać mu zadania. Milczała, zmuszając go, żeby jasno wyartykułował swój zamiar.
– Co pani na to? – spytał, wyraźnie rozdrażniony.
– Na co?
– Bez wykrętów, proszę. Niech pani nie udaje takiej niedomyślnej. Poprosiłem panią, ponieważ ma pani w sobie więcej ikry niż ci wszyscy adwokaci razem wzięci, a do tej sprawy potrzebny jest ktoś z ikrą.
Amanda zrozumiała aluzję do przeprawy z Cardonim i miała ochotę odpowiedzieć, że jej życiowy zapas odwagi wyczerpał się w zeszłym roku.
– Powinna pani słyszeć ich wymówki – ciągnął Robard. – Banda mięczaków.
– Myślałam, że Duprego stać na wynajęcie adwokata. Gazety podawały, że ma bogatych rodziców.
– Wyrzekli się go, kiedy został usunięty z uczelni i wziął się do stręczycielstwa i rozprowadzania narkotyków.
– A ten, który go bronił w tamtej sprawie?
– Oscar Baron? Wolne żarty. Jest w strachu, jak wszyscy pozostali. Twierdzi, że Dupre nie jest w stanie zapłacić mu jego stawki. I ma rację. Tylko milionerzy mogą sobie pozwolić na wynajęcie adwokata, kiedy oskarżenie wnosi o najwyższy wymiar kary. Poza tym nie wszyscy obrońcy mają odpowiednie uprawnienia. Więc jaka jest pani odpowiedź?
– Czuję się nieco oszołomiona tą propozycją, panie sędzio. Potrzebuję czasu, żeby ją przemyśleć. Chciałabym omówić to z ojcem.
– Rozmawiałem już z Frankiem – odparł sędzia z chytrym uśmieszkiem. – Zapewniam cię, że całym sercem popiera ten zamysł.
– Ach, tak! Ciekawe dlaczego? Proszę dać mi czas do namysłu albo z całym szacunkiem będę zmuszona odrzucić pańską propozycję spędzenia następnych kilku miesięcy w towarzystwie maniakalnego zabójcy.
– Czas nagli, panno Jaffe.
Amanda westchnęła ciężko.
– Dziś wieczór jem obiad z ojcem. Zadzwonię do pana jutro rano.
– To uczciwe postawienie sprawy – stwierdził sędzia, kiwając głową. – Zwykle zaczynam pracę o siódmej. Oto mój bezpośredni numer – podał jej wizytówkę. – Sekretarka przychodzi dopiero o ósmej.
Matka Amandy Jaffe zmarła przy porodzie i rodzicielskie obowiązki spadły na ojca. Za młodu Frank był lekkoduchem, zawadiaką i hulaką, święcie przekonanym, że pilnowanie domowego ogniska jest życiową rolą kobiety. Ani mu się nie śniło, że będzie samotnie wychowywał małą dziewczynkę. Lecz po śmierci żony poświęcił się temu zadaniu bez reszty. Ponieważ nie miał pojęcia, na czym polega jego rola jako rodzica, na wszelki wypadek nie zaniedbywał niczego. Kupował córce lalki i posyłał ją na lekcje baletu, ale jednocześnie nauczył obchodzić się z bronią, zachęcał do podnoszenia ciężarów i spływów górskimi rzekami. Kiedy objawiła talent pływacki, dzielnie ją wspierał, chwaląc, kiedy wygrywała, i oszczędzając wymówek w razie niepowodzenia.
Sześć lat temu Amanda długo się namyślała, kiedy ojciec zaproponował jej pracę u siebie w firmie. Rozważała, czy chciał ją zatrudnić ze względu na umiejętności, czy dlatego, że była jego córką. W końcu przyjęła propozycję, odrzucając kilka innych, ponieważ najbardziej odpowiadało jej prawo karne, a Frank Jaffe należał do najlepszych w całym kraju specjalistów w tej dziedzinie. Obecnie Amanda renomą niewiele ustępowała ojcu i w jej życiu zawodowym rzadko zdarzały się chwile, kiedy Frank zachowywał się jak rodzic, a nie jak partner. Gdy jednak do tego dochodziło, przywoływała go do porządku, i to właśnie zamierzała zaraz uczynić, zajeżdżając samochodem przed zbudowany w wiktoriańskim stylu dom, w którym dorastała.
Frank nie był mistrzem patelni, ale osiągnął doskonałość w przyrządzaniu specjałów swojej matki: zupy z kuleczkami z macy i placków ziemniaczanych. Kiedy Amanda była mała, przygotowywał jej te dania w nagrodę. Widząc ulubione potrawy na kuchennym blacie, domyśliła się, że ojciec ma wobec niej wyrzuty sumienia.
– Myślałam, że dobrze dogadujemy się ze sobą w pracy, i nie słyszałam, żeby firma cierpiała na przerost zatrudnienia – powiedziała, rzucając płaszcz na krzesło. – A może posyłasz mnie na śmierć z jakiegoś innego powodu?
– Amando, posłuchaj...
– Zapewniłeś czcigodnego Ivana Robarda, że zgodzę się bronić pogromcę prawników?
– Nic podobnego. Stwierdziłem tylko, że nadajesz się do tego zadania.
– Ty też. Jak to się stało, że sam nie zgłosiłeś się na ochotnika, żeby ratować biedaczynę?
– Nie mogę wziąć tej sprawy. Znałem Travisa osobiście. W zeszłym tygodniu graliśmy w golfa.
– To wszystko wyjaśnia. Nie możesz zostać męczennikiem, ponieważ Travis był twoim partnerem do golfa. Ale ja nie grywam w golfa, więc mnie można rzucić na pożarcie. Co ty sobie ubzdurałeś?
– Zasugerowałem Ivanowi, żeby zwrócił się do ciebie, z kilku powodów. Ogólnie mówiąc, każdy oskarżony zasługuje na jak najlepszego obrońcę i gryzie mnie to, że żaden adwokat ze strachu nie chce podjąć się tej sprawy. Ale nie dlatego chcę, żebyś broniła Duprego.
Frank umilkł na chwilę. Kiedy się odezwał, z jego oblicza biła głęboka troska.
– Masz za sobą straszliwe przejścia. Wiesz, że jestem z ciebie dumny, bo świetnie sobie z tym poradziłaś, ale widzę, że od tamtego czasu wyraźnie unikasz spraw związanych z przemocą fizyczną. Pomyślałem, że może uwolnisz się od przeszłości, jeśli wrócisz do tego, co robiłaś przedtem, i znów mocno usadowisz się w siodle.
Amanda musiała przyznać, że od czasu Cardoniego zaangażowała się tylko w kilka procesów dotyczących morderstwa czy pobicia i z wyjątkiem sprawy Daniela Amesa ograniczała swój udział do pomocy w zbieraniu dokumentacji lub opracowaniu wstępnych ustaleń. Po prostu nie chciała mieć do czynienia z przemocą. A dla kogoś, kto zajmuje się prawem karnym, taka niechęć stanowi poważną przeszkodę.
– Masz rację, tato. Od sprawy Cardoniego chodzę jak błędna.
Przypomniała sobie nagranie wideo z Mary Sandowski i przeszedł ją dreszcz.
– Naprawdę jest mi ciężko – dokończyła.
– Wiem, dziecino. Wcale bym się nie zdziwił, gdybyś poszukała sobie czegoś nowego, zajęła się inną dziedziną prawa. Ale jeśli zostaniesz przy prawie karnym, musisz stawić czoło dręczącym cię lękom. Wybór należy do ciebie. Będę cię wspierał, cokolwiek postanowisz. Lecz jeśli chcesz nadal bronić w sprawach karnych, nadarza się świetna sposobność próby sił.
– Zastanowię się nad tym.
– Dobrze, ale o pustym żołądku kiepsko się myśli. Zostawmy na razie prawo. Zapraszam do stołu.
DOMNIEMANIE NIEWINNOŚCI
Tuż przed końcem pracy Jack Stamm wezwał do swojego gabinetu Tima Kerrigana. Kiedy pierwszy zastępca stanął w progu, prokurator okręgowy wskazał mu krzesło i dał znak sekretarce, żeby zamknęła za sobą drzwi. Stamm, człowiek o wesołym usposobieniu, tym razem miał zafrasowaną minę.
– Ta historia z Wendellem Hayesem! Nie mieści mi się w głowie. I to w więzieniu, tuż pod naszym nosem! Ten Dupre wystawił nas na pośmiewisko.
Przeczesał palcami rzedniejące brązowe włosy. Oczy miał mocno podkrążone i przekrwione. Kerrigan domyślił się, że zabójstwo Hayesa spędza mu sen z powiek.
– Chcę, żebyś się tym zajął. Chcę, żeby Dupre wylądował w celi skazańców za zamordowanie Wendella Hayesa i Harolda Travisa.
Nie tego życzył sobie teraz Kerrigan. Sprawa będzie głośna, a on musiał mieć na uwadze Ally Bennett. Co prawda do tej pory nie dała mu do zrozumienia, że wie, komu świadczyła usługi w motelu, ale jeśli zostanie oskarżycielem w procesie Duprego, jego twarz pojawi się na ekranach telewizyjnych i pierwszych stronach dzienników. Nie wiadomo, czego się po niej spodziewać. Jeśli jego tożsamość wyjdzie na jaw, zastępca prokuratora łatwo może stać się przedmiotem szantażu.
– Nic wolałbyś zlecić tego komuś innemu? – spytał.
Stamm był wyraźnie zaskoczony tym, że Kerrigan wzbrania się przed przyjęciem zadania, które niechybnie przyniosłoby mu rozgłos.
– Twoja sekcja już raz stawiała Duprego przed sądem pod zarzutem stręczycielstwa – odpad prokurator okręgowy. – A ty przecież prowadzisz sprawę Travisa.
Kerrigan potrzebował czasu do namysłu, więc skierował rozmowę na inne tory.
– Czy w ogóle warto ścigać Duprego za zabicie senatora? – zapytał. – Dowody są skąpe. Nie widziano go w pobliżu miejsca zbrodni...
– Mamy kolczyk. Wiemy, że w przededniu morderstwa pokłócił się o coś z Travisem. Poza tym ilość dowodów nie jest tu tak istotna. Przepchniemy sprawę senatora. Najpierw rozpraw się z Duprem za zabicie Hayesa. To dziecinnie proste. Powołamy naocznego świadka. Dupre był zamknięty w jednym pomieszczeniu z Wendellem. Ten skurwiel przemycił do pokoju odwiedzin narzędzie zbrodni. Udowodnienie morderstwa z premedytacją pójdzie jak z płatka.
– Jeśli to takie łatwe, to dlaczego zwracasz się do mnie? Nawet początkujący oskarżyciel w tych okolicznościach przeforsowałby karę śmierci dla brutalnego stręczyciela.
– To delikatna kwestia. – Stamm pochylił się ku niemu. – Dzwoniły do mnie pewne bardzo wpływowe osoby. Dowiedziałem się, że złożono ci propozycję objęcia senatorskiego fotela po Travisie.
Kerrigan zmełł w ustach przekleństwo. Mógł się tego spodziewać.
– Jako oskarżyciel w tym procesie wybijesz się i twoje nazwisko będzie na ustach wszystkich. A, jak sam mówiłeś, sprawa Hayesa jest banalnie prosta – nawet nowicjusz doprowadziłby do zasądzenia najwyższego wymiaru kary. Nie ma lepszego sposobu na wylansowanie swojej osoby. Będą o tobie trąbić na cały kraj.
Kerrigan chciał się wykręcić, ale jak wytłumaczyłby odmowę Jackowi Stammowi? Przecież nie powie mu o Ally Bennett.
– Można by uniknąć procesu – zauważył. – Sprawa jest z góry przegrana. Obrońca Duprego zaproponuje przyznanie się do winy w zamian za dożywocie.
– Ugoda nie wchodzi w grę – odparł Stamm, potrząsając głową. – Ten śmieć zabił senatora. A potem miał czelność zamordować jednego z naszych czołowych adwokatów. I to gdzie? W samym więzieniu, cholera jasna! Ten skurwysyn podniósł na nas rękę w naszym własnym domu. Zapłaci życiem i ty tego dopilnujesz.
Ledwo Tim wrócił do swego gabinetu po spotkaniu z prokuratorem, a już zajrzała do niego Maria Lopez. Mało kto pracował jeszcze w biurze o tej porze; za oknem zaczynało zmierzchać.
– Możemy pogadać? – spytała.
– Jasne.
– Krążą pogłoski, że będziesz oskarżycielem w procesie przeciw Jonowi Dupremu.
– To nie pogłoski – westchnął Kerrigan. – To prawda.
Maria przyglądała się mu z natężeniem.
– Dopuść mnie do sprawy jako oskarżyciela posiłkowego. Nie chcę, żeby Dupre wylądował w celi skazańców bez mojego udziału.
– Sam nie wiem...
– Jako źródło informacji o Duprem jestem niezastąpiona. Doradzę ci, kogo najlepiej powołać na świadka, podpowiem, gdzie szukać dowodów, które wykażą, że oskarżony stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa publicznego. Wszystko już jest tutaj, gotowe do użycia. – Postukała się w skroń. – Komu innemu zdobycie tej wiedzy zajęłoby wiele godzin, a ja służę pomocą od zaraz.
Maria miała rację, ale z drugiej strony brakowało jej doświadczenia w prowadzeniu spraw, w których oskarżenie występowało o najwyższy wymiar kary. Wniosłaby jednak cały swój zapał i gotowa była harować szesnaście godzin dziennie przez siedem dni w tygodniu, bo tyle trzeba z siebie dać, gdy się domaga od władz stanowych uśmiercenia człowieka.
– Dobra – powiedział w końcu. – Załatwione. Jesteś oskarżycielem posiłkowym.
Na twarzy Marii Lopez pojawił się szeroki uśmiech.
– Nie pożałujesz, szefie. Dupre nam się nie wywinie, ręczę za to. Dobierzemy mu się do tyłka.
Kilka minut po siódmej Tim Kerrigan zadzwonił do Hugh Curtina. Hugh był samotnym pracoholikiem, wolnym od obowiązków wobec rodziny, i Tim wiedział, że na pewno chętnie się z nim napije piwa, wszędzie i o każdej porze, pod warunkiem że nie umówił się akurat zjedna ze swych licznych przyjaciółek. Na miejsce spotkania wybrali „Hardball”, piwiarnię w pobliżu stadionu baseballowego, ponieważ jej bywalcy, na ogół robotnicy fizyczni, nie wtykali nosa w cudze sprawy, a szansa przypadkowego natknięcia się tam na znajomych była raczej nikła.
Tim odczekał, aż jego wzrok przyzwyczai się do panującego wewnątrz półmroku, i rozejrzał się po sali. Niemal natychmiast wypatrzył Hugh, siedzącego w ustronnym miejscu za długą ławą. Ten zaś, gdy tylko zobaczył przyjaciela, nalał mu po brzegi piwa z pękatego dzbanka. Tim dosiadł się do niego i od razu opróżnił kufel do połowy. Kiedy postawił kufel na ławie, Hugh dolał mu do pełna.
– Powiesz mi wreszcie, dlaczego oderwałeś mnie od filmu z moim ulubieńcem Jessem Venturą, który zresztą oglądałem po raz enty? – spytał Curtin.
– Potrzebuję przyjacielskiej rady.
– Oczywiście.
Curtin opróżnił dzban i pokazał kelnerowi na migi, żeby przyniósł następny. Tim pamiętał z lat studenckich, że Hugh bez mrugnięcia potrafił wychylić taki dzban do dna.
– Jak co miesiąc spotkałem się z ojcem na obiedzie w „Westmont”.
– I przeżyłeś.
Tim kiwnął głową.
– Tym razem zaprosił jeszcze Burtona Rommela i Harveya Granta. – Umilkł na chwilę. – Chcą, żebym z ramienia partii startował w następnych wyborach do Senatu.
Curtin zastygł z kuflem na wysokości ust.
– Żartujesz.
– Uważasz, że się nie nadaję? – zaniepokoił się Kerrigan.
– Pewnie, że się nadajesz. Popatrz tylko na tych półgłówków, którzy odsłużyli swoje w Kongresie. Zaskoczyłeś mnie, to wszystko. Jasna dupa! Będę musiał się do ciebie grzecznie odnosić, kiedy zostaniesz senatorem, bo napuścisz na mnie skarbówkę, żeby prześwietliła moje zeznania podatkowe.
Kerrigan uśmiechnął się.
– Pytanie tylko, czy powinieneś się tego podjąć? – ciągnął Hugh. – To na pewno ogromny zaszczyt i okazja, żeby zdziałać wiele dobrego. Ale to praca przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wciąż w rozjazdach. Megan będzie za tobą tęsknić. Nie będziesz widział, jak dorasta. Ale z drugiej strony perspektywa senatorskiego fotela... To ciężki orzech do zgryzienia. Czego oczekuje od ciebie Cindy?
– Żebym stanął do wyborów.
– Rozumiem, że zdanie twojego starego się nie liczy?
– Chce, żebym wyruszył po złote runo. Myślałem, że mało nie pęknie, widząc brak zachwytu z mojej strony.
– Ale obiecałeś mu, że to przemyślisz?
– Jasne. Nie chciałem przyprawić go o atak serca.
– Byłby z ciebie dumny. Tim.
– Tak. Mógłby się chwalić na lewo i prawo, że ma senatora w rodzinie.
– Chce jak najlepiej dla ciebie.
– Chce jak najlepiej dla Williama Kerrigana.
– Surowo go osądzasz.
– Bo on zawsze był surowy wobec mnie. Nigdy nie zadowalały go moje osiągnięcia, zawsze było mu za mało. Nawet zdobycie pucharu się nie liczyło. Kiedy zrezygnowałem z zawodowstwa i przekreśliłem swoje szanse na zrobienie dużej forsy, mój puchar stał się dla niego tylko blaszanym naczyniem. – Tim pociągnął łyk i mówił dalej ze wzrokiem utkwionym w serwetę. – Gdy mama umierała na raka, nie było go u jej boku. Podejrzewałem, że spędza miło czas w damskim towarzystwie. To zawsze przekraczało moje pojęcie. Matka dogorywa, a on zabawia się z panienką.
– Nie masz pewności.
– Nie mam. Ale faktem jest, że pospieszył się z drugim małżeństwem.
Timowi nigdy nie chciało przejść przez usta imię kobiety, która zastąpiła jego matkę w roli pani domu.
– Może się mylę, może jestem wobec niego niesprawiedliwy, ale ciekawe, jakie nie cierpiące zwłoki interesy załatwiał, że nie mógł ich przełożyć, chociaż umierała jego żona? Na miłość boską! Wiedział, że dni matki są policzone. I nie chciał z nią spędzić ostatnich chwil?
– Więc Cindy chce, żebyś stanął do wyborów – stwierdził Hugh, żeby oderwać przyjaciela od czarnych myśli. – Ojciec chce, żebyś stanął do wyborów, i partia też tego chce. A jak ty się na to zapatrujesz?
– Nie wiem, czy nadaję się na to stanowisko – odparł, a w jego oczach malowała się udręka. – Dlaczego właśnie ja?
– Odpowiem ci, ale to, co usłyszysz, nie przypadnie ci do gustu.
– Pytam, bo wiem, że zawsze jesteś ze mną szczery.
– Zwrócili się do ciebie, ponieważ uważają, że możesz zwyciężyć, a tylko to się liczy w polityce. A uważają tak dlatego, że jesteś Błyskawicą. Pora, żebyś pogodził się z faktem, że stanowi to nieodłączną cząstkę twojej osoby, cokolwiek byś o tym myślał. Od zdobycia Nagrody Heismana minęło prawie dziesięć lat. Wiem, że w twoim własnym mniemaniu na nią nie zasłużyłeś, ale mnóstwo ludzi, ze mną włącznie, jest przeciwnego zdania. Już czas najwyższy, żebyś przyjął to do wiadomości i przestał się zadręczać. Spójrz na to z tej strony. Masz szansę zacząć wszystko od nowa, zrobić coś dobrego, sprawdzić swoją wartość. I myślę, że właśnie to cię przeraża. Martwisz się, że wygrasz w wyborach i nie staniesz na wysokości zadania. Pamiętasz, jak przy różnych okazjach cytowałem Olivera Wendella Holmesa? „Życie to pasja i czyn, i każdy człowiek musi odpowiedzieć pasją i czynem na wyzwania epoki pod groźbą zaprzepaszczenia swego istnienia”. Podpisuję się pod tym obiema rękami. Chowałeś się dotąd w prokuraturze niczym w mysiej norze, ale musisz w końcu pokazać się światu. Podejmiesz ryzyko, stary. Rzucisz wszystko na jedną szalę. Ale, kto wie, może sam siebie zadziwisz.
Przez całą noc nękały Amandę koszmary; obudziła się zlana potem na godzinę przed dzwonkiem budzika. Czuła się wymęczona i lekko ją mdliło. Zwykle zaczynała dzień od gimnastyki, potem raczyła się naleśnikami w pobliskiej kawiarence, lecz tego ranka poprzestała na lodowatym prysznicu, obwarzanku i herbacie.
Idąc szybkim krokiem, mogła pokonać w piętnaście minut odległość dzielącą jej mieszkanie w Pearl, dawnej dzielnicy magazynów i hurtowni, od biura. Zostawiła samochód w garażu, mając nadzieję, że chłodne powietrze i lekki wysiłek ukoją jej nerwy. Czekało ją spotkanie oko w oko z brutalnym zabójcą, ale – jak sobie powtarzała – nie będzie to ten osobnik, za którego sprawą nawiedzały ją okropne sny. Tamten już nie żyje. Jon Dupre będzie miał na rękach kajdanki, a w pokoju rozmów będzie jej towarzyszyć Kate Ross. Z logicznego punktu widzenia nie było powodu do obaw, lecz Amandzie wciąż lekko kręciło się w głowie, kiedy dotarła do siedziby spółki adwokackiej Jaffe, Katz, Lehane i Brindisi. W pracy strach nie odstępował jej ani na chwilę – czuła zimne macki zaciskające się na żołądku, niezależnie od tego, jak bardzo starała się o tym nie myśleć.
Czekały już na nią akta sprawy Travisa i Hayesa, które Kate Ross odebrała z prokuratury. Najpierw Amanda przestudiowała raporty policyjne. Odsunęła na bok zdjęcia z miejsca zbrodni i sekcji zwłok, odwlekając chwilę, kiedy będzie musiała je obejrzeć. W końcu jednak rozłożyła na biurku fotografie zwłok obu ofiar, modląc się, żeby nie wywołały u niej ataku paniki. Tłumaczyła sobie, że oglądanie takich zdjęć to jej obowiązek – przykry, lecz nieunikniony. Zapoznała się ze sprawozdaniami z przebiegu autopsji i przejrzała zdjęcia. Potem wepchnęła fotografie do teczki i spostrzegła, że drżą jej ręce. Zamknęła oczy, opadła na oparcie krzesła i spróbowała się odprężyć. Najgorsze co prawda już minęło – obejrzała zdjęcia i nie wpadła w panikę – ale wciąż miała wątpliwości, czy słusznie zrobiła, podejmując się obrony Duprego.
Amanda i Kate zjawiły się w Gmachu Sprawiedliwości o dziesiątej trzydzieści. Kiedy okazały strażnikowi dowody tożsamości, Amanda przedstawiła cel wizyty. Strażnik sięgnął po telefon. Kiedy skończył rozmawiać, oznajmił, że chce się z nią widzieć naczelnik więzienia, Matthew Guthrie. Po chwili do stanowiska kontrolnego przyczłapał zwalisty mężczyzna po pięćdziesiątce, z rysującym się typowym dla piwosza brzuszkiem. Guthrie był jasnookim, szpakowatym Irlandczykiem.
– Dzień dobry, Amando – rzekł na powitanie.
– Dzień dobry, Matt. Chciałeś się ze mną spotkać w celach towarzyskich?
– Niestety, nie. Zabraniam wszelkich bezpośrednich kontaktów z Duprem. Chciałem ci to zakomunikować osobiście, bo wiedziałem, że narobisz rabanu.
– I masz rację. Nie będę rozmawiać z moim klientem przez kuloodporną szybę, jakby był dzikim zwierzęciem.
– W tym właśnie sęk – odpowiedział spokojnie Guthrie. – Dupre to zwierzak. Ostatnim razem, kiedy pozwoliliśmy mu na bezpośredni kontakt z obrońcą, dźgnął go w oko i poderżnął gardło. Nie chcę, żeby znów do tego doszło. I zaznaczam: zabraniam nie dlatego, że dyskryminuję kobiety. Kiedy wydawałem ten zakaz, nie wiedziałem, komu przypadnie w udziale wątpliwy zaszczyt obrony tego drania.
– Słuchaj, Matt, doceniam troskę o moje bezpieczeństwo, ale muszę spotkać się z Duprem twarzą w twarz, inaczej nie pozyskam jego zaufania. Bardzo wiele zależy od tego pierwszego spotkania. Jeśli pomyśli, że się go boję, nic z niego nie wydobędę.
– Nie zmienię swojego postanowienia. Wystarczy nam jeden zabity adwokat.
– Przecież możesz go zakuć. Jest ze mną Kate. To była policjantka, potrafi nas obie obronić.
Guthrie potrząsnął głową.
– Przykro mi, Amando. Albo spotkanie bez bezpośredniej styczności z więźniem, albo nic z tego.
– Mogę postarać się o nakaz sądowy.
– Będziesz musiała.
Amanda zrozumiała, że nic nie wskóra. Wiedziała też, że Guthrie ma na względzie jej dobro.
– Trudno. Biorę to, co mi dają, ale potem pójdę do sędziego Robarda.
– Tak przypuszczałem – odparł, kiwając głową. – Chyba nie masz mi tego za złe?
– To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że jesteś tępym reakcjonistą. – Amanda się uśmiechnęła.
– I bardzo sobie to chwalę – odciął się Guthrie, po czym dodał poważniejszym tonem: – Uważaj na tego sukinsyna. Nie daj mu się omamić, ani na chwilę nie trać czujności. To niezwykle groźny bandzior.
– Nie obawiaj się, Matt. Wiem, z kim mam do czynienia.
– W porządku. Pozdrów ode mnie ojca – powiedział, wyciągając ogromną dłoń.
Amanda ścisnęła ją serdecznie.
Guthrie wrócił do swoich zajęć. Amanda przekazała aktówkę strażnikowi i przeszła przez bramkę z wykrywaczem metalu. Czekając po drugiej stronie na Kate, stwierdziła w duchu, że mimo wszystko czuje ulgę na myśl, że od Jona Duprego będzie oddzielać ją zapora z betonu i kuloodpornego szkła.
Klitka służąca do rozmów była tak wąska, że Kate Ross musiała stanąć za plecami Amandy, wciśnięta niemal w drzwi. Amanda usiadła na szarym metalowym krzesełku i położyła notatnik oraz akta na półce zamontowanej w ściance działowej na wprost niej. Szyba kuloodporna była zarazem dźwiękoszczelna, więc porozumiewać się można było wyłącznie za pośrednictwem telefonów wiszących na ścianie po obu stronach przegrody.
Otworzyły się drzwi za szklaną zaporą i strażnik wepchnął do środka Jona Duprego. Przystojny i potwornie spięty – takie było pierwsze wrażenie, jakie Amanda odniosła na widok swego nowego klienta. Więzień powłóczył spętanymi nogami. Spojrzał jej prosto w oczy świdrującym wzrokiem. Amandzie zrobiło się trochę nieswojo; wyczuwała u niego strach na równi z agresją. Kiedy się przybliżył, zobaczyła, że ma czerwone, podpuchnięte oczy i posiniaczoną twarz.
Strażnik siłą posadził aresztanta na krześle i wyszedł. Dupre ubrany był w więzienny kombinezon z krótkimi rękawami. Kiedy oparł skute kajdankami ręce o metalową półkę, Amanda dostrzegła przez szybę rząd szwów na jego prawym przedramieniu i nacięcia na palcach obu rąk.
Z wymuszonym uśmiechem podniosła słuchawkę i pokazała Dupremu, żeby sięgnął po swoją.
– A ty coś za jedna, do kurwy nędzy? – spytał.
– Amanda Jaffe, obrońca przydzielony ci przez sąd.
– Jezu, przysyłają jakąś cipę, żeby mnie broniła. Niech lepiej od razu wstrzykną mi truciznę.
Amanda przestała się uśmiechać.
– Przysyłają cipę, żeby pana broniła, bo żaden fiut ze strachu nie chciał wziąć pańskiej sprawy.
– A ty się nie boisz? – odparł Dupre, stukając słuchawką w szybę.
– Naczelnik więzienia nie zgodził się na spotkanie twarzą w twarz. Ale mam zamiar zdobyć zezwolenie sądu na rozmowę w warunkach bezpośredniej styczności.
– To twój ochroniarz? – spytał Dupre, wskazując Kate słuchawką.
– Nie, panie Dupre. To wywiadowca i pracuje dla pana. Przestanie mnie pan wreszcie sprawdzać? Możemy przystąpić do rzeczy? Muszę zadać panu kilka pytań. Jest pan w poważnych tarapatach. Zabił pan znanego prawnika i grozi panu wyrok śmierci.
Dupre zerwał się na równe nogi, przytrzymując się półki, żeby nie stracić równowagi. Przytłoczona jego nagłym wybuchem wściekłości, Amanda odruchowo odsunęła się od dzielącej ich przegrody.
– Nikogo nie zabiłem i nie potrzebuję, żeby mnie broniło jakieś popychadło! Spieprzaj stąd!
– Panie Dupre! – krzyknęła Amanda.
Dupre roztrzaskał słuchawkę o szybę, pokuśtykał do stalowych drzwi i grzmotnął w nie zakutymi w kajdanki rękami. Natychmiast się otworzyły. Stojący w progu strażnik cofnął się i więzień wyszedł na korytarz prowadzący do celi. Amanda osunęła się na krzesło.
– Co za dureń! – skwitowała Kate.
Amanda zebrała dokumenty, wciąż wpatrzona w drzwi, za którymi zniknął jej klient.
– I co teraz? – spytała Kate, otwierając Amandzie drzwi.
– Dam mu czas, żeby ochłonął, i wystaram się o nakaz. Potem spotkam się z nim twarzą w twarz. Mam nadzieję, że wypadnie trochę lepiej.
– Powodzenia.
– A my obie opracujemy w tym czasie taktykę na rozprawę.
Kate przywołała windę.
– Powinnyśmy się skupić głównie na tym, jak powstrzymać ławę przysięgłych przed wydaniem wyroku skazującego Dupre – go na śmierć. Czytałam policyjne raporty. Zanosi się na to, że ustalenie winy nie zabierze zbyt wiele czasu.
– To czarnowidztwo – odparła Amanda ze znużonym uśmiechem. – Tego w naszej firmie się nie praktykuje.
– Ależ ja jestem dobrej myśli. Mam nawet kilka pomysłów na obronę. Dupre zaciukał Hayesa pod wpływem potężnych strumieni myślowych wysłanych przez kosmitów. Można też zasugerować opętanie przez złe duchy, niedawno oglądałam taki film. W razie czego mogę wystąpić do jego twórców, żeby udostępnili nam swoje materiały źródłowe.
Zjechały windą na parter. Drzwi otworzyły się, ukazując reporterów kłębiących się przed stanowiskiem kontrolnym.
– Cholera! – zaklęła Amanda. – Musieli dostać skądś cynk.
Amanda i Kate ruszyły w stronę wyjścia. Dziennikarze zaczęli wykrzykiwać pytania pod adresem prawniczki. Amanda przystanęła w holu i zmrużyła oczy, oślepiona blaskiem lamp kamery telewizyjnej.
– Podobno podjęła się pani obrony Jona Duprego?
– Spotkała się pani z nim twarzą w twarz?
Amanda podniosła rękę i dziennikarze umilkli.
– Sędzia Robard zwrócił się do mnie, żebym zajęła się tą sprawą. Wracam właśnie ze spotkania z moim klientem...
– Bała się pani?! – krzyknął ktoś.
– Czy Dupre przyznał się do zamordowania senatora Travisa?
Amanda czekała cierpliwie, aż reporterzy dadzą jej dojść do głosu.
– Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że w moim przekonaniu tak poważne kwestie należy rozstrzygać na sali rozpraw, a nie na łamach gazet. Dlatego nie będę w tym gronie omawiać sprawy, a już na pewno nie ujawnię tego, czego dowiedziałam się od klienta.
Nadal padały pytania. Amanda odczekała spokojnie, aż wrzawa ucichnie.
– Nie udzielam prasie żadnych wyjaśnień. Przykro mi, ale takie jest moje stanowisko. Chodźmy, Kate.
Amanda i jej współpracownica zostawiły dziennikarzy i wyszły z Gmachu Sprawiedliwości. Zaraz za drzwiami natknęły się na Tima Kerrigana, który w tej samej chwili wbiegał po schodach prowadzących z ulicy. Przypatrywał się Amandzie, jakby próbował sobie przypomnieć, skąd ją zna, i uśmiechnął się, kiedy mu się to udało.
– Witaj, Amando. Dawno się nie widzieliśmy.
– Całe dwa lata, od sprawy Harrisona.
– Którą zresztą wygrałaś, i to w wielkim stylu, o ile dobrze pamiętam.
– Moją współpracownicę, Kate Ross, chyba znasz?
– Jasne. Występowałaś w sądzie podczas procesu Daniela Amesa.
– Zgadza się – odparła Kate.
Dziennikarze i kamerzyści, którzy odchodzili od wyjścia, dostrzegli nagle Kerrigana rozmawiającego na zewnątrz z Amandą. Rzucili się w ich stronę niczym zgraja wygłodzonych wilków.
– Skąd tu tylu reporterów?
Amanda obejrzała się i skrzywiła z niesmakiem.
– Jestem obrońcą Jona Duprego.
– To coś nas łączy. Ja jestem w jego sprawie oskarżycielem. Może teraz wyrównamy rachunki.
– To się okaże – odpowiedziała Amanda bez większego przekonania.
– Panie prokuratorze – odezwał się głos za jej plecami.
– Zostawiam cię twoim wielbicielom.
– Niezmiernie się cieszę – powiedział Kerrigan.
Reporterzy obiegli prokuratora, a Amanda i Kate pognały schodami w dół.
– To ten sportowiec, tak? – spytała Kate.
– Nie byle jaki sportowiec. Dziesięć lat temu zdobył Nagrodę Heismana.
Kate gwizdnęła z uznaniem.
– A jak wypada w sądzie?
– Świetnie. Jest bystry i pracowity – odparła Amanda i wzdychając, dodała: – Ale teraz, niestety, wszystko wskazuje na to, że nie będzie musiał się przemęczać.
Kancelaria Oscara Barona mieściła się na siedemnastym piętrze nowoczesnego biurowca ze stali i szkła. Gustownie urządzona poczekalnia stwarzała wrażenie, że Baronowi powodzi się w interesach, ale Amanda wiedziała, że wystrój jest zasługą firmy, od której adwokat po prostu wynajmuje pomieszczenia. Recepcjonistka przez interkom zawiadomiła Barona o przybyciu gościa. Po pięciu minutach Amanda sięgnęła po numer „Time’u”. Oscar Baron wpadł do poczekalni piętnaście minut później.
– Przepraszam – powiedział, wyciągając rękę. – Musiałem obgadać z prawnikiem z Nowego Jorku sprawę, którą wspólnie prowadzimy.
Amanda udawała przejętą współpracą Barona z nowojorskim prawnikiem, kiedy szli korytarzem do średniej wielkości gabinetu z widokiem na rzekę.
– Więc Robard wcisnął ci sprawę Duprego – stwierdził Baron, kiedy usiedli.
– Uznałam to za wyróżnienie, ponieważ nikt inny nie czuł się na siłach podjąć jego obrony. Dziwi mnie, że ty nie występujesz w jego imieniu. Głośno byłoby o tobie w mediach.
– O tak! Już to widzę. – Baron zrobił z palców ramkę niczym fotograf sprawdzający kadr. – KLIENT OSCARA BARONA SKAZANY NA KRZESŁO.
Roześmiał się.
– Albo OBŁĄKANY STRĘCZYCIEL ZABIJA KOLEJNEGO PRAWNIKA. Właśnie takiego rozgłosu mi potrzeba. Poza tym nie stać go było na mnie. – Baron pochylił się w stronę Amandy i dodał ciszej: – Tak między nami, dziękuję za to Bogu. Biedny Wendell.
Patrzył na rozmówczynię wzrokiem niewiniątka.
– Pomyśleć tylko, tak mało brakowało! Mówię ci, ten sukinsyn śni mi się po nocach. Przecież to ja mogłem być na miejscu Hayesa.
– Myślisz, że Dupre rzuciłby się na ciebie z nożem?
– Kto wie, do czego zdolny jest ten wariat.
– Groził ci kiedykolwiek, gdy dla niego pracowałeś?
– Nie wprost. Ale to narwaniec. Przez cały czas miałem wrażenie, że zaraz wybuchnie. Na szczęście obyło się bez wypadku. A wy jak się ze sobą dogadujecie?
– Na razie wzajemnie się badamy. Wiesz, jak to jest.
– Pewnie. Na tym etapie nie ufają obrońcy i go okłamują. Potem nabierają zaufania i nadal okłamują.
Baron parsknął śmiechem. Amanda udała rozbawienie.
– Długo byłeś jego adwokatem? – spytała.
– Duprego broniłem tylko w tej jednej sprawie, ale kilka razy ratowałem tyłek jego panienkom.
– Masz na myśli dziewczyny, które zatrudniał w swojej agencji towarzyskiej?
Baron skinął głową.
– Opowiedz mi o tej działalności Duprego.
– Bez jego zgody nie wolno mi ujawniać żadnych poufnych informacji.
– Jasne, ale chodzi mi o fakty powszechnie znane. To, co zostało ujęte w policyjnych raportach. I tak będę musiała cię poprosić o skopiowanie akt. Pomyślałam, że teraz zapoznasz mnie w skrócie z ich treścią.
– Oczywiście, słusznie. Ale wiesz co? – Baron urwał na chwilę. – To opasłe tomy. Zrobienie kopii będzie sporo kosztować.
– Pokryjemy twoje wydatki, nie martw się, Oscar.
Baron przyjął to zapewnienie z wyraźną ulgą.
– A wracając do agencji towarzyskiej, chcę wiedzieć, jak to wygląda w praktyce.
– Działalność Exotic Escorts opiera się na prostej zasadzie. Jon werbuje dziewczyny...
– W jaki sposób?
– Widziałaś go przecież. To prawdziwy ogier, a do tego potrafi czarować. Odwiedza kluby, w których zbierają się młode dziewczyny. Upodobał sobie studentki, szczególnie z pierwszego roku, które dopiero co wyrwały się spod rodzicielskich skrzydeł. Podrywa taką, potem rżnie ją u siebie, faszeruje kokainą i pławi się z nią w tej ogromnej wannie. Panienka traci dla niego głowę i wtedy Jon zwierza się jej, że jest w tarapatach. Opowiada, że prowadzi agencję towarzyską i że tego dnia zajechał do miasta ważny klient, a panienka, która miała się nim zająć, nagle się rozchorowała. Wmawia dziewczynie, żeby potraktowała to jako randkę w ciemno, mami ją biżuterią i markowymi ciuchami, które na siebie włoży – wszystko oczywiście kradzione.
– Czy ona jest świadoma tego, że będzie musiała pójść z klientem do łóżka?
– Jon zawsze z wielkim zakłopotaniem informuje dziewczynę o tej części programu. Uprzedza, że facet prawdopodobnie będzie się domagał seksu, ale zapewnia, że decyzja należy do niej. Wspomina przy tym, ile mogłaby zarobić dodatkowo, wyświadczając tę przysługę.
– I to skutkuje?
– Oczywiście nie zawsze. Ale sprawdziło się tyle razy, że Jon dorobił się już okazałej świty panienek. Wiąże je ze sobą perspektywą łatwej forsy albo prochami. Sprytnie sobie to wykombinował: żadnej nie posyła za często w kurs, chyba że dziewczyna w tym zasmakuje.
– A one dają się nabrać? Nie widzą, że je wyzyskuje?
– Gdy któraś przejrzy na oczy, pozwala jej w spokoju odejść, jeśli tylko nie zamierza mu bruździć. Wobec niepokornych potrafi być brutalny.
– Więc prokurator może powołać na świadków zastęp panienek gotowych zeznać, że Dupre się nad nimi znęcał?
Baron wzruszył ramionami.
– Jak daleko się posuwał? – drążyła Amanda.
– To wszystko jest w raportach. Ale to zwykłe dziwki. Przygwoździłbym je na przesłuchaniu przed sądem.
– W jaki sposób Dupre pozyskuje klientów?
– Zwyczajnie. Dogadał się z portierami w elegantszych hotelach w mieście. Nigdy nie płaci im z góry, co najwyżej czasami użycza swojego towaru za darmo.
Baron uśmiechnął się porozumiewawczo do Amandy. „Ciekawe, jak często ty sam próbowałeś tych darmowych łakoci” – pomyślała.
– A tak poważnie: odpala portierom dolę za każdego skierowanego przez nich klienta. Takie same układy ma z barmanami w nocnych klubach. Oczywiście najskuteczniejszą formą reklamy jest osobiste polecenie, ale Jon zamieszcza też ogłoszenia w czasopismach dla facetów: „Pragniesz spędzić noc z dziewczyną twoich marzeń?”, i tym podobne. Dla zachowania pozorów dodaje zastrzeżenie: „Tylko porady prawne”, ale obok jest fotka rozebranej dziewczyny w kuszącej pozie, wymowniejsza od tysiąca słów. Klienci przeważnie chcą się umówić z dziewczyną ze zdjęcia. A to są modelki – wystawione na wabia. Jedna z dziewczyn Duprego, Ally Bennett, odbiera telefony i urabia klientów. Ma niesamowity głos, od samego słuchania można się zdrowo napalić.
– To jego wspólniczka?
– Jon działa w pojedynkę. A na pewno nie wziąłby do spółki kobiety. Uważa je za niższe istoty, gardzi nimi. Dziwne, że w ogóle zgodził się na obrońcę w spódnicy.
Amanda uśmiechnęła się tylko.
– Więc jak traktuje Ally Bennett?
– To jego prawa ręka. Przyjmuje zgłoszenia, wysyła dziewczyny i ściąga należność.
– Musi mieć do niej zaufanie.
– Jon mało komu ufa – odparł Baron, wzruszając ramionami. – Ally zajmuje się też grubymi rybami wśród klientów Jona.
– Na przykład?
– I tu wkraczamy w nasze poufne sprawy. Jon sam ci powie, jeśli zechce. Pewne nazwiska mogłyby cię wprawić w zdumienie.
– Ile kosztuje ta przyjemność jego klientów?
– Klient płaci trzysta dolców na dzień dobry za samo zamówienie dziewczyny do pokoju. Jon celowo ustalił tak wysoką stawkę, żeby odstraszyć drobnych ciułaczy. Kiedy dziewczyna zjawia się w pokoju, obowiązuje cennik usług, za taniec erotyczny czy pozowanie. Potem dziewczyna prosi o napiwek – to dla klienta znak, żeby określił swoje życzenia. I wtedy wchodzi w grę zupełnie inny cennik.
– Wygląda na to, że suma może wzrosnąć wielokrotnie.
– Faktycznie. Ale, jak mówiłem, działalność Jona obliczona jest na wysokie sfery: zysk większy, a kłopotów mniej. Gliniarze niechętnie będą nękać senatora czy sędziego, więc Jon mało ryzykuje. A jeśli jakiś stróż prawa mimo to się wyrwie i go pozwie, to co będzie na niego miał? Ally nagrywa wszystkie rozmowy z klientami i udowodni sędziemu, że dziewczyny z agencji Exotic Escorts nie puszczają się za pieniądze.
– Przecież one same mogą zeznawać przeciw alfonsowi.
– Jasne, ale jakoś tego nie robią. Kiedy trafiają do pudła, Jon załatwia im obronę na swój koszt. Poza tym, kary za prostytucję nie są surowe i panienki po pewnym czasie wychodzą na wolność.
– Więc jakim cudem prokuratura postawiła Duprego przed sądem?
– Dzięki Lori Andrews. Lori samotnie wychowywała córkę i gliniarze postraszyli, że odbiorą jej prawa rodzicielskie.
– To ta, która została zamordowana, tak?
– Tak. To potworne – stwierdził Baron bez cienia wzruszenia w głosie. – Kiedy nie stawiła się na rozprawę, sąd musiał oddalić sprawę. Oczywiście po tym, co spotkało Hayesa, Kerrigan nie będzie potrzebował rzeszy świadków, żeby przeforsować karę śmierci. Z drugiej strony może uda ci się zebrać ławę przysięgłych złożoną z ludzi, którzy nie cierpią prawników. Oto moja rada: powołując ławników, opowiadaj kawały o adwokatach i wybieraj tych, którzy będą się najgłośniej śmiać.
Tim Kerrigan usłyszał odgłos szybko przybliżających się kroków, niosących się echem po wyłożonym marmurem korytarzu budynku sądowego. Zaraz potem ktoś go zawołał po nazwisku. Gdy Tim się odwrócił, zobaczył J. D. Huntera, agenta FBI, z którym po raz pierwszy zetknął się w domku letniskowym senatora Travisa.
– W biurze powiedziano, że tu pana zastanę – oznajmił J. D. Hunter. – Cieszę się, że pana złapałem.
– Właśnie skończyłem uzasadnianie wniosku.
– I co? Przeszedł?
– Z trudem.
– Napije się pan kawy? Dochodzi trzecia. W moich stronach o tej porze robi się przerwę na kawę.
– Dziękuję, ale jestem zawalony robotą i muszę wracać do biura.
– Mogę pana odprowadzić?
– Jasne. O co chodzi?
– O Jona Duprego. O zabójstwo Wendella Hayesa.
– Dlaczego interesujecie się tą sprawą? To nie jest przestępstwo ścigane przez prawo federalne.
– Zgadza się, ale Dupre może być powiązany z handlarzem narkotyków, finansującym terrorystów. Sprawa Duprego ma dla nas znaczenie marginesowe, ale na wszelki wypadek sprawdzamy ten trop.
– Jak się nazywa ten handlarz? Może trafię na coś przypadkiem.
– Mahmud Hafnawi. To Palestyńczyk, ale mieszka w Bejrucie. Proszę dać mi znać, jeśli Dupre o nim wspomni.
– Będę pamiętał.
– A swoją drogą ten Dupre to dziwny facet – stwierdził Hunter, potrząsając głową.
– Dlaczego pan tak uważa?
– Zarżnął swojego obrońcę. Jaki mógł mieć motyw?
– Wszyscy zadajemy sobie to pytanie.
– Czy Hayes i Dupre znali się wcześniej? Skakali sobie do oczu z jakiegoś powodu?
– Hayes był znajomym rodziców Duprego. Z naszych dotychczasowych ustaleń wynika, że tylko to ich ze sobą łączyło. Dupre nawet go nie wynajął. Hayes podjął się jego obrony na życzenie prezesa sądu.
– Myślałem, że Dupre ma swojego adwokata.
– Miał. Oscar Baron, bo tak się ten gość nazywa, wystawił go do wiatru. Zaśpiewał sumę, której Dupre nie byt w stanie zapłacić.
– Są jakieś wątpliwości co do winy Duprego?
– Jeśli chodzi o zabicie Hayesa, żadnych. Wendell zginął w pokoju odwiedzin w więzieniu. Byli zamknięci w jednym pomieszczeniu. Sprawa jest właściwie przesądzona.
Hunter milczał. Po chwili znów potrząsnął głową.
– Biorąc pod uwagę jego położenie, nie mieści się w głowie, że wykończył swojego obrońcę.
– A czy wiadomo, co takim jak on może strzelić do głowy?
– Ma pan rację. Ale Hayes był prawdziwym asem, tak?
Tim skinął głową.
– Można by się więc spodziewać, że Dupremu będzie na rękę, jeśli prawnik pokroju Hayesa zajmie się jego obroną, zasieje wątpliwości w sercach ławników, uratuje go przed krzesłem. Na miejscu Duprego raczej chuchałbym i dmuchał na Wendella Hayesa, zamiast go zabijać.
– A on go zabił. Mamy naocznego świadka, strażnika więziennego. Widział całe zajście. Tak nim to wstrząsnęło, że musieliśmy wysłać go na przymusowy urlop.
– Nie dziwię mu się. Przyglądać się bezradnie, jak na naszych oczach kogoś patroszą... Jakim narzędziem posłużył się Dupre?
– Kawałkiem ostrego metalu – wyjaśnił Tim. – Wygląda na dźwigienkę służącą do otwierania i zamykania otworów wentylacyjnych w więzieniu. Została odpowiednio oszlifowana.
– Skąd on to wziął?
Kerrigan wzruszył ramionami.
– To typowy więzienny nóż, wykonany domowym sposobem. Sprawdzamy celę Duprego i pozostałe więzienne pomieszczenia. Staramy się ustalić, czy sam go zrobił, ale nie można wykluczyć, że po prostu go kupił.
Doszli do wind. Tim wdusił przycisk ze strzałką w górę, Hunter ze strzałką w dół. Pierwsza przyjechała winda wezwana przez Kerrigana.
– Wraca pan do Waszyngtonu? – spytał, kiedy rozsunęły się drzwi windy.
– Niebawem.
– Życzę szczęśliwej podróży.
– Chwileczkę, byłbym zapomniał – powiedział Hunter, wręczając prokuratorowi wizytówkę. – W razie czego proszę zadzwonić.
Uśmiechał się tajemniczo, kiedy się rozstawali. Kerrigan miał co do niego wątpliwości, których jednak nie potrafił sprecyzować. Pamiętał, że podobne uczucie naszło go, gdy spotkali się po raz pierwszy w domku letniskowym Travisa. Nagle uzmysłowił sobie, co nie dawało mu spokoju. Kiedy Richard Curtis zadzwonił i kazał mu jechać na miejsce zbrodni, od chwili odkrycia zwłok minęło zaledwie kilka godzin. Hunter oświadczył, że przydzielono go do sprawy Travisa, ponieważ FBI chciało, żeby w dochodzeniu badającym okoliczności morderstwa popełnionego na osobie senatora brał udział agent z Waszyngtonu. Ale jakim cudem Hunter tak szybko znalazł się w Portlandzie? Trzeba czasu, aby wiadomość o śmierci senatora dotarła do Waszyngtonu. Nawet gdyby Hunter przyleciał do Portlandu odrzutowcem FBI, i tak zjawiłby się w domu Travisa dużo później, niż to miało miejsce.
Kerrigan wciąż roztrząsał tę kwestię, gdy wszedł do holu prokuratury okręgowej i natknął się na Carla Rittenhousa. Nieogolony, z przekrwionymi oczami, sekretarz wyglądał znacznie gorzej niż podczas ich ostatniego spotkania. Tim odniósł wrażenie, że nieszczęśnik nie może dojść do siebie po śmierci chlebodawcy.
Na widok Kerrigana Rittenhouse zerwał się na równe nogi.
– Możemy chwilę porozmawiać? – spytał żałosnym głosem.
– Jasne, Carl – odparł Tim i ruszył w stronę gabinetu, pokazując rozmówcy, żeby szedł za nim.
– Mówiłeś wczoraj – zaczął Rittenhouse, gdy tylko Kerrigan zamknął drzwi – że ten Dupre prowadzi agencję towarzyską i że zginęła jedna dziewczyna.
– Zgadza się – potwierdził Tim. Odłożył akta i usiadł za biurkiem naprzeciw Carla.
– Już wtedy chciałem ci powiedzieć, ale nie miałem pewności. Znalazłem artykuł w gazecie na temat tego morderstwa... ze zdjęciem ofiary. – Carl zwiesił głowę. – To ta sama dziewczyna.
– Nie rozumiem.
– Widziałem ją wcześniej. Zawiozłem Lori Andrews do tego domku.
– Domku letniskowego senatora? – Kerrigan pochylił się ku Rittenhouse’owi. – Kiedy to miało miejsce? W noc zabójstwa?
– Nie, kilka miesięcy wcześniej. Przyjechaliśmy do Portlandu, mieliśmy tu zaplanowaną serię spotkań połączonych ze zbieraniem funduszy. Harold wysłał mnie po nią. To wszystko. Nigdy więcej jej nie spotkałem.
– Dlaczego mi o tym mówisz?
– A jeśli do kłótni Duprego z senatorem, wtedy przed klubem, doszło z powodu Lori Andrews? A Travis był zamieszany w jej śmierć?
Na Rittenhouse’a wystąpiły siódme poty.
– Czy wcześniej dowoziłeś senatorowi panienki, Carl?
– Raz czy dwa. To wstydliwa sprawa, wolałbym o tym zapomnieć.
– Na jakiej podstawie podejrzewasz Travisa o udział w zabójstwie Lori Andrews? Czy zdarzyło mu się już kiedyś skrzywdzić jakąś dziewczynę?
Rittenhouse spuścił wzrok.
– Raz, po przyjęciu w ambasadzie w Waszyngtonie – mówił, wyłamując sobie palce. – Zadzwonił do mnie w środku nocy. Odstawiłem wtedy dziewczynę do domu. Miała podbite oko i sińce.
– Travis ją pobił?
– Twierdził, że to był wypadek.
– A poszkodowana?
– Milczała jak zaklęta. Była mocno przerażona, nie chciałem wypytywać. Harold dał mi dla niej pieniądze, pięćset dolarów. Przekazałem jej. Nigdy do tego drażliwego tematu nie wracaliśmy.
Kerrigan zadał Carlowi jeszcze kilka pytań, uprzedził, że umówi go z Seanem McCarthym na złożenie oficjalnego zeznania, i podziękował za pomoc w śledztwie. Zaraz po wyjściu Rittenhouse’a sięgnął po raporty policyjne z oględzin miejsca zbrodni. Na stronie siódmej sprawozdania technika z laboratorium kryminalistycznego była wzmianka o śladach krwi znalezionych na listwie przypodłogowej w saloniku. Ślady te nie wyglądały na świeże. Kerrigan zadzwonił do laboratorium, zlecając autorowi raportu przeprowadzenie badań DNA zebranej tam próbki i porównanie otrzymanych wyników z danymi dotyczącymi krwi Lori Andrews.
Kiedy Amanda wróciła do biura po spotkaniu z Oscarem Baronem, w aktach z prokuratury odszukała adres Ally Bennett. Czterdzieści minut później wraz z Kate Ross stanęła przed drzwiami mieszkania z ogrodem w dzielnicy Beaverton.
Nigdy dotąd nie miała okazji zobaczyć z bliska luksusowej prostytutki i wygląd Ally Bennett nieco ją rozczarował. Krótko ostrzyżone czarne włosy okalały jej twarz, całkiem ładną, ale nie uderzająco piękną. Odpowiedni makijaż i strój na pewno nadawały jej pociągający wygląd, ale dziś, bez makijażu, w grubych skarpetkach, dżinsach i koszulce, sprawiała wrażenie przemęczonej studentki kującej do egzaminu.
– Amanda Jaffe – przedstawiła się prawniczka, podając swoją wizytówkę.
Ally popatrzyła na wizytówkę, lecz nie wzięła jej do ręki.
– I co z tego?
– Jestem adwokatem. To moja współpracownica, Kate Ross. Zostałam wyznaczona przez sąd na obrońcę Jona Duprego. Chciałabym o nim porozmawiać.
Urwała, czekając na oddźwięk ze strony Ally, lecz się nie doczekała.
– Grozi mu kara śmierci – mówiła dalej niezrażona. – Kate i ja chcemy go ratować, ale potrzebujemy informacji. W tej chwili mało o nim wiem. Dlatego tu przyjechałyśmy.
Ally uchyliła szerzej drzwi i wpuściła Amandę i Kate do małego, starannie posprzątanego pokoju. Podłogę przykrywał dywan, ściany ozdabiały oprawione reprodukcje obrazów Moneta i van Gogha. Meble były niedrogie, lecz gustowne. Gospodyni siadła na krześle, z rękami założonymi na piersi; język jej ciała dawał do zrozumienia, że nie ufa Amandzie.
– Co chce pani wiedzieć? – zapytała.
– Prokuratura oskarża go o zamordowanie Wendella Hayesa, prawnika wyznaczonego przede mną na jego obrońcę, oraz senatora Harolda Travisa. Interesuje nas wszystko, co pani wiadomo na temat powiązań Jona z tymi osobami, a co mogłybyśmy wykorzystać do jego obrony.
– Nie znam Hayesa, za to o Travisie mogę wam wiele powiedzieć – odparła Ally gniewnym tonem. – Prasa robi z niego świętego, a to był zwyczajny bydlak.
– Dlaczego pani tak uważa?
Oczy Ally zaszły mgłą.
– To on zabił Lori.
Wytrawni prawnicy sądowi uczą się nie okazywać uczuć, kiedy zdarza się coś nieoczekiwanego, więc Amanda zdołała ukryć zdziwienie.
– Ma pani na myśli Lori Andrews? – upewniła się Kate. – Kobietę, której ciało znaleziono w Washington Park?
Ally skinęła głową.
– Policja uważa, że to Dupre zamordował Lori Andrews, bo nie chciał, żeby zeznawała przeciw niemu w sądzie – powiedziała Kate opanowanym głosem.
– Tej nocy, kiedy zginęła Lori, Travis zażyczył sobie właśnie jej. Kazał jednemu z ludzi Pedra Aragona zawieźć ją gdzieś, gdzie miał się z nią później spotkać.
– Skąd pani wie? – spytała Kate.
– Byłam przy tym. Travis urządził za miastem imprezę dla ważniaków, którzy mieli przekazać forsę na jego fundusz wyborczy. Zamówił u Jona na tę noc kilka dziewczyn. Miałyśmy obsłużyć specjalnych gości, kiedy pozostali odjadą.
– Czyli pójść z nimi do łóżka? – spytała Amanda.
– A co pani myśli? – odparła Ally, przewracając oczami.
– Co się stało z Lori?
– Ja i trójka innych dziewczyn kręciłyśmy się wśród gości przez cały wieczór. Wiedziałyśmy, kogo mamy później zabawiać, ale krążyłyśmy dla niepoznaki od jednego gościa do drugiego, żeby nikt się nie połapał, że prawdziwe przyjęcie dopiero się zacznie. Kiedy niewtajemniczeni rozjechali się do domów, Jon przywiózł Lori. Wtedy Travis kazał zaufanemu Pedra Aragona zabrać ją w umówione miejsce...
Ally urwała, po chwili dokończyła łamiącym się głosem: – Lori była śmiertelnie przerażona. Próbowałam powstrzymać Jona, ale... – Potrząsnęła bezradnie głową.
– Dlaczego Pedro Aragon miałby zajmować się życiem erotycznym senatora Travisa?
Ally wzruszyła ramionami.
– Wiem tylko, że Travis był już wcześniej z Lori. Straszliwie ją wtedy pobił. Kazał komuś z obstawy odwieźć dziewczynę na pogotowie. Ten człowiek zagroził, że zabije ją i Stacey, jeśli zawiadomi policję.
– Jeśli Travis się nad nią znęcał, dlaczego zgodziła się z nim pójść? – spytała Amanda.
Ally zrobiła udręczoną minę.
– Zanim dojechała na to przyjęcie, nie wiedziała, co planuje Jon. A potem było już za późno.
– Dlaczego Jon naraził Lori na takie niebezpieczeństwo?
– Potrzebował pieniędzy. Policja deptała mu po piętach i interesy kiepsko szły. Domyślam się, że Travis słono zapłacił za tamten wieczór.
– Senator wiele ryzykował, zadając się ze stręczycielem postawionym w stan oskarżenia – stwierdziła Kate. – Prasa mogłaby to rozdmuchać.
– Lori pracowała dla Jona, a Travis miał na jej punkcie bzika. Była drobna i delikatna, wyglądała bardzo młodo. Kazał jej udawać niegrzeczną dziewczynkę. Potem wymierzał karę. – W oczach Ally zakręciły się łzy. – Pewnie sądził, że ujdzie mu to na sucho. Miał przecież zostać prezydentem. Wydawało się, że nie ma na niego mocnych.
Umilkła na chwilę, jej twarz nagle nabrała hardego wyrazu.
– Każda z nas nieraz oberwała, klienci czasami traktują nas dość brutalnie, ale to, jak obszedł się z Lori... Odebrałam ją wtedy ze szpitala. Szkoda, że nie widziała pani, w jakim była stanie.
Zatrzęsła się.
– Przypuszczam, że nie poszła na policję – odezwała się Kate.
– Tylko mnie jednej w zaufaniu o tym opowiedziała. Bała się, ludzi Aragona, ale tak samo przerażała ją myśl, że jeśli wyjdzie na jaw, czym się trudni, straci prawo do opieki nad córką. Poza tym kto by dał wiarę jej zeznaniom? Przecież była dziwką, a Travis szychą.
– Lubi pani Jona? – spytała Kate.
Ally wydawała się zaskoczona.
– A co ma piernik do wiatraka?
– W sądzie oskarżyciel może zapytać panią o wszystko, byle tylko wykazać, że ma pani powód osłaniać Jona – wyjaśniła Kate.
Ally zastanawiała się przez chwilę. Potem wyprostowała się i splotła ręce. Widać było, że jest spięta.
– Nieważne, czy go lubię. Mam wobec niego dług.
– Dlaczego?
– Moja matka zmarła przed kilku laty, a ojciec... potrzebował kobiety. – Jej głos przepajała gorycz. – Ja akurat byłam pod ręką. Wyrwałam się z domu przy pierwszej okazji i na koniec wylądowałam w wynajętym mieszkaniu, mając Lori za sąsiadkę. Ledwo starczało mi na utrzymanie, kiedy przedstawiła mnie Jonowi. To była łatwa forsa – stwierdziła, wzruszając ramionami. – A ja jestem w tym dobra – dodała z naciskiem. – Ale Jon dostrzegł też we mnie inne zalety. Zorientował się, że jestem bystra. On jedyny się na mnie poznał. Najpierw tylko przyjmowałam telefony, potem nauczył mnie rachunkowości.
Opuściła głowę. Kiedy podniosła wzrok, z całej jej postawy biła siła, jakiej Amanda do tej pory w niej nie widziała.
– Jon ma do mnie zaufanie. Dzięki niemu zyskałam poczucie własnej wartości. Zapisałam się nawet na wieczorowy kurs szkoły średniej w Portland Community College. Jon to popierał.
– Jesteście kochankami?
– Kochankami? – zaśmiała się Ally. – Spaliśmy ze sobą, ale nie to nas łączy. Jon posuwa też inne dziewczyny, zabawia się z nimi, ale ufa tylko mnie jednej. To mnie posyła, kiedy jakaś gruba ryba zażyczy sobie panienki. Nikt inny nie potrafi tak sprawnie prowadzić tego interesu. Gliny próbowały mnie zastraszyć, żebym sypnęła Jona, ale kazałam im się odpieprzyć. Nie, nie jesteśmy kochankami, ale Jon jest dla mnie kimś ważnym.
– Ally, miałam nadzieję, że pomożesz mi uporać się z pewnym problemem. Być może do ciebie Jon ma zaufanie, ale mnie przy pierwszym spotkaniu całkowicie olał. W całym stanie jestem jedynym prawnikiem, który chce go bronić, a to znaczy, że jestem jedynym prawnikiem, który może go uchronić od celi skazańców. Musisz się z nim rozmówić, przekonać do współpracy ze mną. Zrobisz to?
– Porozmawiam z Jonem. Przekonam go.
Wiedział, że go dopadną. To była tylko kwestia czasu.
Po zabiciu Wendella Hayesa Jon Dupre został przeniesiony do ciasnej pojedynczej celi, której całe wyposażenie stanowiły: metalowe łóżko przymocowane do ściany, ubikacja i umywalka. To nic, że celę na noc zamykano na siedem spustów: i tak nie mógł zmrużyć oka, bo bał się, że dopadną go właśnie w nocy. Tak czy siak, był już stracony.
Tej nocy walczył z sennością, aż w końcu wyczerpanie złamało jego wolę. Lecz nawet gdy pogrążony był we śnie, pierwotne pokłady jego mózgu czuwały, łowiąc odgłosy zwiastujące niebezpieczeństwo. Kiedy więc w drzwiach szczęknął zamek, natychmiast się poderwał, zaciskając pięści, gotowy do walki.
Do celi wszedł rosły czarnoskóry mężczyzna, zatrzaskując za sobą drzwi. Na twarzy Duprego malowało się śmiertelne przerażenie. Oddech miał płytki i nierówny.
– Spokojnie, Jon – odezwał się przybysz.
J. D. Hunter od razu rozpoznał u więźnia reakcję „uciekaj lub walcz”, a w celi nie było dokąd uciec. Wyciągnął przed siebie otwarte dłonie, wiedząc, że w razie potrzeby zdąży je zacisnąć w pięści, zanim Dupre do niego doskoczy.
– Bez obawy, mam pokojowe zamiary – mówił Hunter niskim, opanowanym głosem. – Jestem agentem, który nakłonił Lori, żeby poszła na współpracę. Ale to wcale nie ciebie chcieliśmy zgarnąć, uwierz. Pomóż mi, a ja pomogę tobie. W twojej sytuacji każda pomoc jest nieoceniona.
Dupre wciąż był napięty jak struna. Kołysał się, nie odrywając wzroku od Huntera.
– Kto cię nasłał? – spytał głosem ochrypłym i zdławionym przez strach.
– Jestem z FBI.
– Chrzanisz!
Hunter powoli sięgnął do kieszeni marynarki po wizytówkę, potwierdzającą, że jest tym, za kogo się podaje.
– Wynoś się – powiedział Dupre.
– To twoja jedyna szansa, Jon.
– Ani kroku dalej!
– W porządku. Jeśli tego sobie życzysz, zostawię cię w spokoju.
Hunter zastukał w drzwi, które natychmiast się otworzyły. Nim wyszedł, rzucił wizytówkę na więzienną pryczę.
– Zadzwoń do mnie, to w twoim interesie.
– Spadaj!
Drzwi zatrzasnęły się i zgasły światła. Dupre padł na pryczę i złapał się za głowę. Drżał jak galareta. Po chwili uspokoił się i położył na wznak. Musnął palcami wizytówkę agenta. Była na niej wytłoczona pieczęć FBI i nazwisko: „J. D. Hunter”. W pierwszym odruchu Dupre chciał ją porwać na strzępki – ale jeśli Hunter naprawdę pracował w FBI i mógł mu pomóc? Przybliżył wizytówkę do oczu, aby przyjrzeć się jej w ciemności. Wyglądała na autentyczną, lecz to jeszcze o niczym nie świadczyło. Już miał ją zgnieść, ale pohamował się i wsunął do kieszeni więziennego kombinezonu. Nie był w stanie myśleć, taki był roztrzęsiony. Jeśli się trochę prześpi, rano, z wypoczętym umysłem, na pewno coś wykombinuje.
Amandzie lepiły się ręce i szumiało w głowie, kiedy czekała, aż strażnik wprowadzi ją do pokoju odwiedzin, w którym Jon Dupre zamordował Wendella Hayesa. Sędzia Robard zgodził się podpisać nakaz sądowy, zobowiązujący dyrekcję aresztu do umożliwienia obrończyni spotkania twarzą w twarz z Duprem, ale pod warunkiem, że Amanda przystanie na środki bezpieczeństwa podjęte przez Matta Guthriego. Wiedziała więc, że za jednymi i drugimi drzwiami czuwać będą strażnicy, a aresztant będzie miał na rękach i na nogach kajdany. Mimo to była niespokojna. Naczelnik nalegał, aby podczas spotkania towarzyszyła jej Kate Ross, ale w tej kwestii Amanda była nieugięta. Musiała rozmówić się z Duprem bez świadków, żeby odbudować w oczach klienta swój wizerunek, nadszarpnięty podczas pierwszej rozmowy przez kuloodporną szybę.
Amanda przemogła chęć ucieczki, kiedy strażnik zamknął za nią drzwi.
– Dam sobie radę – powtarzała. – Dam sobie radę.
W pomieszczeniu nie było żadnych śladów po zabójstwie Wendella Hayesa, ale Amanda widziała zdjęcia policyjne: siedziała zwrócona plecami do miejsca, w którym skonał jej poprzednik. Żeby zająć czymś myśli, wyjęła notatnik i akta. Kiedy rozkładała je na okrągłym stoliku, w tylnych drzwiach szczęknął zamek i strażnik wpuścił do pokoju Jona Duprego. Więzień patrzył na nią przez chwilę, potem przyczłapał do stolika i rozsiadł się na krześle.
– Będziemy na zewnątrz – oznajmił strażnik, wskazując kolegę zaglądającego z korytarza przez okno.
Amanda zmierzyła wzrokiem swego klienta. Z jego twarzy biły wściekłość i bunt jak za pierwszym razem, ale teraz wydawało się jej, że dostrzega coś jeszcze – desperację.
– Witaj, Jon – powiedziała, kiedy zostali sami.
Dupre tylko rozparł się na krześle. Amanda postanowiła omówić podstawowe zasady współpracy, w nadziei, że wzbudzi w nim jakiś odzew i sama nieco się przy tym uspokoi.
– Zanim przejdziemy do sprawy, chciałabym się upewnić, że rozumiesz, na czym polegają stosunki między obrońcą i klientem.
– Przerabiałem te bzdety z Oscarem Baronem.
– Może się okazać, że moje podejście do prawa jest trochę inne, więc zrób mi tę przyjemność i posłuchaj, dobrze?
Dupre wzruszył ramionami.
– Po pierwsze, wszystko, co mi przekazujesz, jest poufne, a to znaczy, że bez twojej zgody nie ujawnię treści naszych rozmów nikomu, z wyjątkiem prawników z mojej firmy zaangażowanych w sprawę i Kate Ross, naszego detektywa. Po drugie, możesz kłamać na potęgę, ale wiedz, że na podstawie uzyskanych od ciebie informacji podejmuję decyzje w twojej obronie. Jeśli sprytnie zamydlisz mi oczy i zrobię błąd, w wyniku którego przegramy sprawę, pamiętaj, proszę, że ty wylądujesz w celi skazańców, a ja pójdę do domu oglądać telewizję. Po trzecie, nie dopuszczę, żebyś kłamał pod przysięgą. Jeśli powiesz mi, że zabiłeś senatora Travisa, nie pozwolę ci zeznać, że kiedy zginął senator, bawiłeś w Idaho. Nie doniosę na ciebie, bo obowiązuje mnie tajemnica zawodowa, ale się wycofam. Chodzi mi o to, że jestem osobą uczciwą i etyczną. Powinieneś to wiedzieć już na samym początku, żeby w przyszłości nie doszło między nami do nieporozumień. Są pytania?
– Tak. Co ty z tego masz? Obrońcy z urzędu gówno zarabiają. Chyba cienko przędziesz, bo inaczej nie brałabyś roboty za takie marne pieniądze.
– Rozprawa o zabójstwo ma szczególną wagę. Niewielu adwokatów jest uprawnionych do obrony oskarżonego, któremu grozi kara śmierci. Sędzia Robard zwrócił się do mnie z prośbą, żebym wzięła twoją sprawę.
– A niby dlaczego właśnie do ciebie?
– Będę z tobą szczera, Jon. Poprosił mnie z dwóch powodów: jestem świetnym adwokatem, a poza tym inni uprawnieni adwokaci po prostu się ciebie boją.
– A ty nie? – odparł Dupre z kpiącym uśmieszkiem, unosząc zakute w kajdanki ręce i odsłaniając przy tym blizny na rękach i przedramieniu.
– Nie wiesz, ile trudu kosztowało mnie uzyskanie zgody na spotkanie z tobą w warunkach bezpośredniej styczności.
– O tak – prychnął Dupre. – Już widzę, jak się rwiesz do spotkania ze mną bez tych łańcuchów. Trzęsiesz się ze strachu.
– Uważasz, że nie mam powodu? Zauważ, proszę, że jestem gotowa walczyć o ciebie ze wszystkich sił, mimo że zarżnąłeś swojego pierwszego obrońcę.
Dupre skoczył na równe nogi. Pałał wściekłością.
– Chrzań się, suko! Mówiłem ci, że nikogo nie zamordowałem. Po cholerę obrońca, który mi nie wierzy?!
Gdy tylko zaczął krzyczeć, jedne i drugie drzwi natychmiast się otworzyły.
– Proszę... – próbowała wyjaśnić Amanda, gdy strażnicy chwycili więźnia pod ręce, ale została zagłuszona.
– Wyprowadźcie mnie stąd! – wrzasnął.
Strażnicy spełnili jego życzenie.
Drzwi zatrzasnęły się, pozostawiając Amandę sam na sam z jej myślami. Nic z tego nie wyjdzie; Dupre to wariat. Zabił dwoje ludzi i spotka go zasłużona kara. Nagle Amanda uzmysłowiła sobie, że Duprego doprowadziło do furii stwierdzenie, iż zamordował Wendella Hayesa. Przypomniała sobie, że również podczas pierwszego spotkania wpadł w szał, kiedy wspomniała, że jest winny podwójnego morderstwa. Dupre upierał się, że jest niewinny, co w świetle dowodów zakrawało na absurd. Jednak teraz Amandę uderzyło coś, co wcześniej, w zamęcie wydarzeń, umknęło jej uwagi, coś, co przez cały czas ją nurtowało – i dawało podstawy do przypuszczenia, że Dupre mówi prawdę.
Sekretarka powiadomiła Oscara Barona, że niejaki Jon Dupre dzwoni do niego na koszt abonenta. Baron wahał się, czy przyjąć rozmowę, ale tamten mógł się jeszcze okazać przydatny.
– Cześć, Jon. Jak ciebie tam traktują? – spytał beztroskim tonem, jakby nie wiedział, że Dupre wypatroszył jego kolegę po fachu.
– Kurewsko. Zamknęli mnie w przeklętej izolatce i wyznaczyli jakąś pipę na obrońcę. Suka boi się zostać ze mną sam na sam.
– Amanda Jaffe, tak?
– Skąd wiesz?
– Była u mnie.
– Po co?
W głosie Duprego brzmiało oburzenie. Przez twarz Barona przemknął uśmiech.
– Wyluzuj się. Chciała, żebym udostępnił jej raporty policyjne z akt twojej sprawy.
– Nic nie dawaj, Oscar. Pozbędę się jej, gdy tylko będę mógł.
– Zebrałeś forsę na honorarium dla mnie?
– Nie, tyle nie jestem w stanie wytrzasnąć.
– To radzę ci trzymać się Amandy Jaffe. Jest niezła.
– „Niezła” to za mało. Tu chodzi o moje życie, do jasnej cholery!
– Rozpracowała psychopatę i wybroniła adwokata z kancelarii Reeda i Briggsa. Zna się na rzeczy.
– Posłuchaj, nie zadzwoniłem do ciebie po to, żebyś mi zachwalał Amandę Jaffe. Musisz coś dla mnie zrobić.
– Mianowicie?
– To nie jest sprawa na telefon. Przyjedź do więzienia. I nie martw się o swoje honorarium. Ally zaraz dowiezie ci kasę. Powinno wystarczyć na zadanie, które dla mnie wykonasz.
Firma Oregon Forensic Investigations miała siedzibę w dzielnicy przemysłowej nad rzeką Kolumbia. Po południu, nazajutrz po nieudanym spotkaniu z Jonem Duprem, Amanda kluczyła wąskimi uliczkami wśród magazynów i hurtowni, aż natrafiła na kompleks, w którym pracował Paul Baylor. Po betonowej rampie wchodziło się na pomost prowadzący do biur firmy budowlanej i importowo-eksportowej. Ostatnie drzwi otwierały się na mały przedpokój. Stały w nim dwa krzesła i przysunięty do ściany stolik, na którym piętrzył się stos czasopism naukowych. Amanda nacisnęła przycisk dzwonka dla interesantów i po chwili w przedpokoju ukazał się Paul Baylor, szczupły czarnoskóry mężczyzna o wyglądzie intelektualisty. Baylor zrobił dyplom z medycyny sądowej i kryminalistyki, a po dziesięciu latach pracy w stanowym laboratorium kryminalistycznym założył własną firmę. To jemu Amanda zlecała ekspertyzy sądowo-lekarskie, ilekroć zachodziła taka potrzeba.
Baylor wprowadził gościa do skromnie umeblowanego gabinetu. Na biurku rozłożone były sterty dokumentów, regały uginały się od książek z dziedziny kryminalistyki.
– Chciałam ci zadać kilka pytań w związku z moją nową sprawą – oznajmiła Amanda, otwierając aktówkę i wyjmując brązową kopertę.
– Chodzi o zabójstwa Travisa i Haycsa?
– Trafiłeś za pierwszym razem. – Uśmiechnęła się.
– Nietrudno było się domyślić. Bez przerwy natykam się na twoją twarz w mediach. Chyba poproszę cię o autograf.
– Żebyś go sprzedał za grube pieniądze i przeszedł na emeryturę? Do kogo wtedy zwracałabym się o opinię?
Baylor roześmiał się, a Amanda wręczyła mu plik zdjęć, które wyjęła z koperty.
– Pracownicy więzienia zrobili je zaraz po tym, jak Wendell Hayes został zadźgany. Co sądzisz o tych skaleczeniach?
Baylor przekładał fotografie w ręku, niektórym przyglądając się dokładniej.
– To rany odniesione podczas obrony – orzekł po namyśle. – Kiedy ofiara zostaje zaatakowana nożem, rany są długie lub głębokie, a ich rozmieszczenie jest chaotyczne. Takie obrażenia zazwyczaj powstają na rękach, palcach, dłoniach i przedramionach, ponieważ zaatakowany odruchowo podnosi ręce, żeby się zasłonić, albo próbuje wyrwać nóż. Właśnie to widać na tych zdjęciach. Długa, głęboka rana cięta na przedramieniu, rozpłatany fałd między palcami, skaleczenia na dłoniach i palcach.
– Czy takie obrażenia mogłaby odnieść osoba uzbrojona w nóż?
– Pewnie. Gdyby biła się na noże i w czasie walki straciła nóż. Te rany zadano komuś, kto się bronił.
– To ciekawe.
– Jak dla kogo. Dokładnie tego rodzaju rany spodziewałbym się znaleźć na rękach Wendella Hayesa.
– Ach, rozumiem. Tylko że na zdjęciach widać ręce Jona Duprego.
Frank Jaffe zajmował przestronny, umeblowany po staroświecku gabinet narożny, którego wystrój w zasadzie nie zmienił się od czasu, kiedy zaraz po ukończeniu studiów prawniczych założył tę firmę, czyli od ponad trzydziestu lat. Kiedy Amanda zastukała we framugę drzwi do jego gabinetu, Frank podniósł wzrok.
– Masz wolną chwilę, tato?
Odłożył pióro i rozsiadł się wygodnie.
– Dla ciebie zawsze.
Amanda opadła na krzesło stojące przed ogromnym biurkiem i opowiedziała ojcu o gwałtownej reakcji Duprego na posądzenie o zamordowanie Hayesa i Travisa oraz o przypuszczeniu Ally Bennett, że to Travis był odpowiedzialny za śmierć Lori Andrews. Zapoznała go też z przebiegiem rozmowy z Paulem Baylorem.
– Jakie zajmiesz stanowisko? – spytał Frank córkę.
– Niepokoją mnie te rany. Opatrzono je Dupremu zaraz po tym, jak został obezwładniony w pokoju odwiedzin.
– Może sam je sobie zadał – zasugerował Frank.
– Po co by się ciął?
– Żeby mieć argument przemawiający za obroną konieczną. To jedyny sposób na wygranie tej sprawy.
– Kto by dał temu wiarę?
– Nikt. I z tym właśnie musisz się liczyć, jeśli będziesz próbowała wcisnąć tę historyjkę ławie przysięgłych. Można logicznie wytłumaczyć powstanie tych ran: Dupre zabrał ze sobą broń do pokoju odwiedzin, a Hayes wyrwał nóż napastnikowi i zranił go, działając w obronie własnej. Żeby przekonać ławników, że Dupre został napadnięty, najpierw musisz udowodnić, że Hayes przemycił do więzienia nóż, co stanowi odrębny problem. Jaki powód mógł mieć Hayes, żeby zaatakować Duprego?
– A jaki powód miał Jon, żeby zabić swego obrońcę? – odparowała Amanda. – Nie zapominaj o tym, w jakim trudnym położeniu jest Dupre. Za zabójstwo senatora grozi mu dożywocie albo śmiertelny zastrzyk. Wendell Hayes był świetnym prawnikiem sądowym. Po co zabijać kogoś, kto może uratować życie?
– Racja. Ale oskarżyciel, niestety, nie musi udowadniać motywu.
– Tak, wiem – zasępiła się Amanda. – Jeszcze jedna rzecz mnie nurtuje. Jeśli Dupre wniósł nóż do pokoju rozmów, żeby zabić Hayesa, to musiał wiedzieć, że właśnie on został wyznaczony na jego obrońcę. Tymczasem Hayes zjawił się w więzieniu tuż po tym, jak został powołany.
– W takim razie trzeba ustalić, kiedy Dupre dowiedział się, że Wendell będzie jego obrońcą.
– Słusznie. Jeśli Jon nie miał pojęcia, kogo zastanie w pokoju odwiedzin, po co zabierałby ze sobą nóż?
– Może obawiał się zagrożenia ze strony innych więźniów?
– Wiedział, że nóż zostanie wykryty podczas rewizji osobistej. Nie podjąłby takiego ryzyka.
– A jeśli planował zabicie pierwszego lepszego adwokata, jaki się pokaże, żeby powołać się na niepoczytalność?
– To dlaczego nie zachowuje się jak wariat ani nie mówi tak o sobie?
– No i jeszcze te rany... – mruknął pod nosem Frank.
– Co ci wiadomo o Wendellu Hayesie?
– Niewiele. Spotykaliśmy się na zjazdach Stowarzyszenia Prawników Sądowych, Izby Adwokackiej i tym podobnych imprezach. Zasiadaliśmy obaj w tych samych komisjach. Kilka razy z nim piłem.
– Obiło ci się kiedyś o uszy coś, co rzucałoby cień na Hayesa?
– Jeśli adwokat często podejmuje się obrony w sprawach o handel narkotykami, siłą rzeczy krążą na jego temat plotki.
– Na przykład?
– Podejrzewano go o przyjmowanie brudnych pieniędzy, o tego rodzaju rzeczy. Ale to nie tłumaczy zamachu na twojego klienta.
– Prawda. Jednak jeśli Hayes miał na sumieniu różne matactwa, łatwiej będzie dowieść usiłowania zabójstwa.
– Wendell rozpoczął karierę w wielkim stylu, od obrony Blantona, a potem jakiegoś płatnego mordercy... nie pamiętam nazwiska. Sprawy ułożyły się całkowicie po jego myśli.
– To znaczy?
– Prokurator miał praktycznie wygraną sprawę Blantona, ale nieoczekiwanie naoczny świadek odwołał zeznania, a jeśli chodzi o tę drugą sprawę, to z depozytu policyjnego zginęły kluczowe dowody rzeczowe. Powszechnie uważano, że Hayesowi dopisało szczęście, ale w prokuraturze nie brakowało takich, którzy dopatrywali się w tym czegoś więcej niż pomyślnego zbiegu okoliczności.
– Później Hayes nie zajmował się już prawem karnym, tak?
– Od czasu do czasu podejmował się obrony w głośnych sprawach, ale przeważnie trudnił się doradztwem. Pomagał majętnym osobom w rozwiązywaniu problemów.
– Jakich problemów?
– Firmie Burtona Rommela załatwił lukratywne zamówienie rządowe, dla innych inwestorów budowlanych wystarał się o przyjęcie planów zagospodarowania przestrzennego, które zapewniły im wielomilionowe kontrakty.
– Do tego trzeba potężnych wpływów politycznych.
Frank skinął głową.
– O to akurat Wendell nie musiał się martwić. Należał do tutejszej elity, starej finansjery Portlandu. Od urodzenia pozostawał w zażyłych stosunkach z ludźmi, którzy trzęsą tym stanem.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę. Ponieważ oboje zamierzali tego dnia pracować do późna, postanowili, że za godzinę wyjdą razem na szybki obiad. Amanda wróciła do swego gabinetu, żeby przez ten czas podsumować wszystko, co dotąd udało jej się ustalić w sprawie Duprego. Zastanawiała się nad nakreślonym przez Ally Bennett portretem Harolda Travisa, tak bardzo odbiegającym od jego prasowego wizerunku. Niestety, na potwierdzenie swoich słów Ally mogła przytoczyć jedynie to, co wyznała jej Lori Andrews, a zasłyszane historie nie miały w sądzie wartości dowodowej. A nawet gdyby udało się udowodnić, że Travis był zwyrodnialcem, to i tak nie oczyściłoby to Duprego z zarzutu zamordowania senatora. Nowe okoliczności wniesione do sprawy przez Ally mogłyby mu wręcz zaszkodzić. Jeśli Travis mimo wcześniejszych ostrzeżeń Duprego pobił jedną z jego panienek, nietrudno byłoby wykazać motyw zbrodni.
Z drugiej strony gdyby Tim Kerrigan postanowił przedstawić dowody w sprawie morderstwa Lori Andrews’ na procesie Jona, to zeznania obciążające senatora mogłyby się przydać. Amanda główkowała, jak zmienić pogłoski zasłyszane od Ally w prawomocny materiał dowodowy, kiedy przypomniała sobie o kokainie znalezionej w domku letniskowym Travisa. Ciekawa była, czy laboratorium zdołało ustalić, do kogo należały odciski palców na woreczku z narkotykiem. Sięgnęła po raport policyjny, w którym wyczytała, że odciski zdjęte z opakowania były zbyt rozmazane i nie nadawały się do badań porównawczych. Rozczarowana postanowiła w inny sposób sprawdzić, czy Travis zażywał kokainę, i odszukała sprawozdanie z sekcji zwłok. Testy toksykologiczne nie wykryły w ciele obecności kokainy, ale okazało się, że we krwi senatora występowały śladowe ilości alprazolamu. Amanda nie wiedziała, co to za środek, i już brała się do poszukiwania informacji na jego temat, gdy ojciec zawiadomił ją przez interkom, że jest gotowy do wyjścia. Amanda była zmęczona i umierała z głodu. Zanotowała w pamięci nazwę tego środka, wzięta płaszcz i wyszła z gabinetu.
Oscar Baron tracił cierpliwość. Nie uśmiechało mu się wcale sterczenie w tym cholernym zimnie na opuszczonej stacji benzynowej o drugiej w nocy. Przecież był prawnikiem, na miłość boską! To on kazał ludziom na siebie czekać, a nie odwrotnie. Gdyby Jon Dupre nie zgodził się na wyśrubowaną stawkę, jakiej zażądał, dawno już by się stąd ulotnił. Mimo że bezwstydnie złupił Duprego, zaczął mieć wątpliwości, czy warto było tak się poświęcać dla sprawy.
Najpierw musiał znosić tę zarozumiałą sukę, Ally Bennett. Godzinę po jego rozmowie telefonicznej z Jonem przyniosła do biura obiecaną forsę i materiały, które stanowiły kartę przetargową Duprego. Baron zaproponował, żeby obciągnęła mu po starej znajomości dla uczczenia faktu, że z powrotem przejmuje sprawę, a ona miała czelność go spławić, jakby nie był jej godny.
Potem wysłuchiwał złorzeczeń Duprego w więzieniu. Jezu, facetowi po prostu nie zamykała się gęba! Ale on uodpornił się na bluzgających klientów, a za sumę, jaką zapłacił, Dupre mógł pleść najbardziej niestworzone brednie.
A jakby tego było mało, zgodził się na kretyńskie spotkanie na tym zadupiu. Dupre uparł się, żeby Baron skontaktował się z agentem FBI nazwiskiem Hunter, więc zadzwonił do miejscowego oddziału policji federalnej i zostawił swój numer. Hunter oddzwonił do niego do domu i wyznaczył mu spotkanie na tyłach opuszczonej stacji benzynowej na mało uczęszczanym odcinku autostrady nad oceanem. Kiedy Oscar zwrócił mu uwagę, że jest pierwsza w nocy i że już się położył do łóżka, agent odparł, że muszą spotkać się w takich okolicznościach ze względów bezpieczeństwa. Baron posłałby go do wszystkich diabłów, gdyby Dupre nie obiecał mu sporej premii za dobicie targu.
Na tyły stacji zajechał samochód i adwokat zdusił niedopałek papierosa. Nareszcie! Wysiadł z wozu i podniósł kołnierz płaszcza z wielbłądziej wełny, żeby osłonić twarz przed wiatrem. Oziębiło się i temperatura spadła niemal do zera. Samochód zatrzymał się obok niego. Kierowca pochylił się i otworzył drzwi od strony pasażera. Wyglądał na Latynosa, miał płaską, dziobatą twarz i nikły wąsik. Coś tu nie pasowało. Dupre twierdził, że Hunter jest Murzynem, a ten był śniady. Ach, wszystko jedno. Za taką forsę Baronowi nie przeszkadzałoby nawet, gdyby facet był zielony.
– Pan Baron? Agent Hunter nie mógł się stawić. Otrzymał pilne wezwanie w innej sprawie. – Podsunął mu wizytówkę. – Agent Castillo, przyjechałem w zastępstwie.
– Przecież niedawno do mnie dzwonił.
– Zirytowało go to tak samo jak pana, ale służba nie drużba. Nie mogę wdawać się w szczegóły. Rozumie pan chyba?
– Wiem tylko, że facet wyrwał mnie z łóżka w środku nocy – burknął Oscar, siadając obok kierowcy.
– Gdyby nie chodziło o pańskie bezpieczeństwo, sam wylegiwałbym się teraz w ciepłej pościeli.
– No dobra, załatwmy to wreszcie, bo sobie odmrożę klejnoty.
– Czego żąda pan Dupre?
– Wolności.
– To może okazać się trudne. Zabił senatora Stanów Zjednoczonych...
– On temu zaprzecza.
– Do tego dochodzi drobna kwestia zabójstwa pana Hayesa, co jest przestępstwem stanowym i nie podlega jurysdykcji FBI. Poza tym nie jestem przekonany, czy w ogóle powinniśmy z panem pertraktować. Słyszałem, że obrońcą pana Dupre jest Amanda Jaffe.
– Widzi pan tu Amandę Jaffe? To adwokat z urzędu. Jon jej nie ufa. Tylko do mnie ma zaufanie.
– Więc ona nic nie wie o tych pertraktacjach?
– Absolutnie nic. A teraz przejdźmy do rzeczy, bo spieszy mi się do domu. Wykombinujcie sposób, żeby wydobyć Jona z więzienia, a on pomoże wam złowić kilka grubych ryb.
– Na przykład?
– Pedra Aragona między innymi...
– Proszę mówić dalej.
Castillo powiedział to bezbarwnym tonem, jakby informacja nie wywarła na nim wrażenia, ale język jego ciała mówił coś przeciwnego.
– Mój klient rozpracował siatkę narkotykową Pedra Aragona. Może wam pokazać, jak jego ludzie rozprowadzają towar, narysować strukturę organizacyjną...
– Dużo już na ten temat wiemy, panie Baron.
– A potraficie to udowodnić? Jon potajemnie nagrywał rozmowy z ludźmi Aragona; to jego zabezpieczenie na wypadek, gdyby znalazł się właśnie w takiej sytuacji jak teraz. Z dowodami dostarczonymi przez Jona wsadzicie do pudła paru groźnych oprychów. Może sypną Aragona. Ale Jon ma coś jeszcze – rozbicie siatki Aragona to przy tym małe piwo.
– O! A cóż to takiego?
– Tego mi nie zdradził. Kazał mi tylko przekazać, że ma prawdziwą bombę.
Baron wyjął z kieszeni płaszcza magnetofon i położył na siedzeniu.
– Zademonstruję wam próbkę materiału obciążającego Aragona.
Włączył odtwarzanie i taśma zaczęła się przesuwać. W połowie nagrania odpłynął gdzieś myślami. Nagranie miało wartość jako dowód, ale było piekielnie nudne – dwóch facetów ględzących o jakości narkotyku i cenie. Rozmowa mogła zostać nagrana gdzieś pod gołym niebem, na przykład w komisie z używanymi samochodami. Baron ocknął się dopiero wtedy, gdy Castillo mignął przednimi światłami.
– Co jest grane? – spytał adwokat i w tej samej chwili ktoś silnym szarpnięciem otworzył z zewnątrz drzwi z jego strony. Zwalisty drab chwycił go za kołnierz płaszcza i zaczął wyciągać z samochodu.
Oscar złapał się tablicy rozdzielczej. Kolba rewolweru zmiażdżyła mu palce; wrzasnął z bólu. Leżał powalony na ziemię, kiedy dotarło do niego, że to Castillo pogruchotał mu dłoń. Lufa innego rewolweru rozwarła mu wargi i rąbnęła w zęby, nim zdążył zaprotestować. Próbował krzyknąć, ale dławiła go lufa. Osiłek, który wywlókł go z samochodu, wepchnął mu ją głęboko do ust. W polu widzenia Barona pojawił się Castillo.
– Jeśli chociaż piśniesz, wepchniemy ci tego gnata do gardła i się udusisz. Kiwnij głową na znak, że rozumiesz.
Oscar energicznie skinął głową. Z trudem tłumił odruch wymiotny; twardy metal drażnił mu podniebienie. Na znak Castilla osiłek wyjął rewolwer z jego ust i Oscar zaczął łapczywie chwytać powietrze.
Castillo kucnął przy nim, wykręcając mu ucho. Oscar skrzywił się, ale nawet nie jęknął, taki był przerażony.
– Powiedziałeś, że ta taśma to tylko próbka? Gdzie są pozostałe?
– Aaaaa... proszę. Reszta jest u mnie w sejfie.
Castillo puścił jego ucho.
– Jesteś zdany na naszą łaskę. Nikt ci nie przyjdzie na ratunek. To, czy przeżyjesz, zależy wyłącznie od twojej woli współpracy. Rozumiemy się?
Oscar skinął głową.
– Dobrze. Założyliśmy ci podsłuch, a wczoraj, kiedy byłeś w więzieniu, zainstalowaliśmy ukryte mikrofony w domu i biurze. Śledziliśmy każdy twój krok. Dlatego wiedzieliśmy, że kontaktowałeś się z FBI. Więc nie próbuj wciskać mi kitu.
– W porządku.
– Podasz nam szyfr otwierający sejf i przekażesz klucze do domu i do biura. Zabierzemy cię w bezpieczne miejsce. Jeśli będziesz wobec nas uczciwy, nie spadnie ci włos z głowy. Jeśli się okaże, że nas okłamałeś, czekają cię tortury. Jasne?
Baron kiwnął głową. Wszystko było jasne. Rozpoznałby porywaczy, więc musi zginąć. Jedyne, co mu pozostało, to nadzieja, że jeśli będzie posłuszny, śmierć nastąpi szybko.
Dzień wcześniej Jon Dupre zadzwonił z więzienia do Ally Bennett i podał jej szyfr do sejfu ukrytego w domu położonym na odludziu nad rzeką Willamette, kilkanaście kilometrów na południe od Portlandu. Tę posiadłość nabył pod przybranym nazwiskiem i czasami woził tam „specjalnych” klientów, aby mogli się zabawiać bez ryzyka, że zostaną zauważeni choćby przypadkiem. W sejfie przechowywana była gotówka oraz koperty z kasetami wideo i audio. Ally zabrała stamtąd część pieniędzy i kilka kaset dla Oscara Barona. Jon nie zdradził jej, co jest na tych taśmach, ale był pewien, że dzięki nim odzyska wolność.
Oprócz honorarium przewidzianego dla adwokata Ally wzięła też trochę pieniędzy dla siebie. Trudno jej było związać koniec z końcem po tym, jak gliny skasowały Exotic Escorts, i musiała dorabiać jako barmanka w knajpie. Nie znosiła tej pracy, ale trzeba było jakoś zarobić na życie. Właśnie wracała do siebie z nocnej zmiany i już dojeżdżała do zespołu domów, w którym było jej mieszkanie, kiedy w wiadomościach radiowych padło nazwisko Oscara Barona.
„...został brutalnie zamordowany w swoim domu. W oświadczeniu dla prasy rzecznik policji powiedział, że Baron przed śmiercią był torturowany, a do zabójstwa doszło przypuszczalnie na tle rabunkowym”.
Ally natychmiast przyhamowała. Nie wierzyła w zbiegi okoliczności; morderstwo musiało mieć związek z taśmami, które przekazała adwokatowi. Zmroziła ją myśl, że przecież Oscar znał jej nazwisko. A jeśli podał je zabójcom? Jeśli dowiedzieli się, gdzie ona mieszka?
Nagle powrót do siebie wydał się jej nierozsądnym pomysłem. Wyłączyła przednie reflektory i powoli zawróciła. Kiedy wyjeżdżała z parkingu, w przeciwległym końcu zapaliły się światła samochodu. Ally nacisnęła pedał gazu do oporu i śmignęła w poprzek ruchliwej ulicy. Na pierwszym skrzyżowaniu skręciła w prawo i zaczęła kluczyć bocznymi uliczkami. Zwolniła trochę, ale sprawdzała co chwila w lusterku wstecznym, czy ktoś ją śledzi. Po kilku minutach poczuła się głupio. Czyżby ta brawurowa ucieczka podyktowana była manią prześladowczą? Niewykluczone, ale uznała, że lepiej dmuchać na zimne. Wyjęła z torebki naładowaną trzydziestkęosemkę, z którą nie rozstawała się od czasu, kiedy zdrowo oberwała od jednego klienta, i położyła ją na siedzeniu obok. Samochód z parkingu zniknął i Ally skierowała się w stronę autostrady.
Na tyłach domu, w którym znajdował się sejf, zbudowano taras z widokiem na rzekę. Na dworze panował ziąb i Ally otuliła się szczelnie płaszczem. Musiała zaczerpnąć świeżego powietrza i pomyśleć w spokoju. Zapaliła papierosa. Jej myśli krążyły wokół taśm, które przekazała Baronowi. Skoro Jon był przeświadczony, że dzięki nim uratuje skórę, chociaż oskarżano go o zabicie senatora USA, musiały kryć w sobie iście wybuchową treść. W sejfie zostało jeszcze sporo innych kaset. Ally zgniotła niedopałek i weszła do domu.
Sejf stał w pomieszczeniu przeznaczonym na pralnię, dla niepoznaki przykryty brezentową płachtą. Ally otworzyła go i przeliczyła przechowywaną w nim gotówkę; w sumie było tam dwadzieścia tysięcy dolarów. Wystarczyłoby zgarnąć forsę i zwiać, zwłaszcza że nie czuła się bezpiecznie. Ale nie mogła uciec, zostawiając na łasce losu Stacey, córeczkę Lori Andrews. Gryzła ją myśl, że mała będzie się tułać po cudzych domach. Gdyby tak zdobyć więcej forsy...
Przetrząsnęła dokładnie sejf. Zauważyła księgi handlowe. Przejrzała je: zawierały nazwiska, numery telefonów i adresy klientów agencji towarzyskiej Jona, z odsyłaczami do konkretnych kaset. Ally wybrała kilka na chybił trafił. W pokoju obok stał wielki telewizor. Ally włączyła go, wsunęła pierwszą taśmę do magnetowidu i nacisnęła klawisz odtwarzania. Nie zaskoczyło jej to, co zobaczyła na ekranie. Podstarzały, otyły mężczyzna, w którym rozpoznała wpływowego miejscowego polityka, obmacywał nagą dziewczynę o azjatyckich rysach, Joyce Hamadę. Po chwili zmieniła kasetę. Ujrzała te same sceny, tyle że w innym wykonaniu. Coś tu się nie zgadzało. Te taśmy na pewno zainteresowałyby policję, ale nie były warte aż tyle, by przynieść Jonowi wolność. Jego kartą przetargową musiało być coś, co cholernie różniło się treścią od tych erotycznych igraszek. Przypomniała sobie nagle kasetę, którą wsunęła Jonowi do kieszeni na przyjęciu wydanym przez Travisa na cześć sponsorów.
Wypełniając polecenie Jona, zaraz po przyjeździe na miejsce umieściła wtedy w gabinecie i w sypialniach miniaturowe magnetofony, które zabrała nad ranem wraz z kasetami. Dziewczyny za każdym razem miały skłaniać klientów do zwierzeń i rozmieszczanie sprzętu do nagrywania nie było dla Ally pierwszyzną. Chociaż dostawała od Jona premię za każdą udaną „sesję nagraniową”, nie wtajemniczał jej w swoje zamiary co do tych taśm. Ale domyślała się, że jeśli zostały na nich zapisane jakieś pikantne szczegóły, wykorzystywał je do szantażu, a na imprezie u Travisa roiło się od prominentów.
Ally ponownie zajrzała do sejfu. Kasety z przyjęcia dla sponsorów były maleńkie i nie od razu je znalazła. Ale nagrania okazały się dużo ciekawsze od oglądanych wcześniej orgietek.
Jon Dupre znów miał skute ręce i nogi, kiedy Amanda stanęła przed nim w pokoju odwiedzin, jednak tym razem wcale nie wydawał się agresywny ani spięty. Siedział zgarbiony, ściskając rękami pochyloną głowę. Jego postawa zdradzała wyczerpanie i zniechęcenie.
Amanda usiadła naprzeciwko klienta, podminowana, ale nie tak przerażona jak poprzednio. Dupre podniósł wzrok. Był nieogolony, oczy miał nabiegłe krwią.
– Cieszę się, że zgodziłeś się na to spotkanie.
– Potrzebna mi twoja pomoc – odparł.
Wiedziała, że socjopaci potrafią doskonale udawać szczerość – wielokrotnie została wyprowadzona w pole – ale na razie nic nie budziło jej podejrzeń.
– Już dawno chciałam ci pomóc.
– Tak, wiem. Przepraszam.
– Po prostu puśćmy w niepamięć nasze pierwsze spotkania. Powiedz mi, jak nabawiłeś się tych ran na rękach i przedramieniu.
Ta prośba wyraźnie zbiła go z tropu.
– Dlaczego chcesz wiedzieć?
– Myślałam, że w końcu mi zaufasz.
Dupre wiercił się na krześle.
– Jon?
– I tak mi nie uwierzysz.
– Przekonajmy się.
Dupre unikał jej wzroku.
– Wiesz, po co tu przyszłam – tłumaczyła spokojnie Amanda. – Jestem jedynym adwokatem, który zgodził się ciebie bronić, jedyną osobą, która chce ci pomóc. Ale nie mogę działać w próżni.
Dupre spojrzał jej w oczy. W końcu przemówił, ważąc każde słowo.
– Wendell Hayes tak mnie pochlastał.
– Tym nożem?
– Tak.
– A skąd go miał? – spytała Amanda. – Wyrwał ci z ręki?
– Hayes przyniósł go ze sobą, to był jego nóż. Rzucił się na mnie. To ja się broniłem, a nie odwrotnie. Wiem, że to brzmi niewiarygodnie, ale tak właśnie było. – Dupre potarł czoło zakutymi w kajdanki rękami. – To jakiś koszmar.
– Jak udało mu się przejść z nożem przez bramkę do wykrywania metalu?
– Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że zaraz po wyjściu strażnika Hayes na mnie napadł. – Więzień pokazał szwy na przedramieniu i skaleczenia na rękach. – Poharatał mnie, kiedy się zasłaniałem. Przeżyłem, bo rąbnąłem go pięścią w gardło. Miałem szczęście. Hayes wypuścił nóż, a ja go podniosłem i dziabnąłem drania w oko.
– Dlaczego na tym nie poprzestałeś?
Dupre spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Facet próbował mnie zarżnąć. Byłem z nim sam na sam w zamkniętym pomieszczeniu. To kawał chłopa i mógł mieć przy sobie jeszcze inną broń. Musiałem go wykończyć.
– Będę z tobą szczera, Jon. To wydaje się nieco... naciągane. Jaki powód miał Wendell Hayes, żeby pragnąć twojej śmierci?
Dupre spuścił wzrok i potrząsnął głową.
– Znaliście się? Widywaliście się, zanim sędzia Grant powołał go na twojego obrońcę? – spytała Amanda.
– Raczej nie. Moi rodzice go znali, ale nie byli z nim zaprzyjaźnieni. Kilka razy spotkaliśmy się w „Westmont”, zanim wykluczyli mnie z klubu.
Amanda pokręciła głową.
– Nic z tego nie wyjdzie.
– Myślisz, że kłamię? – obruszył się Dupre.
– Tego nie powiedziałam. Zasięgnęłam nawet rady eksperta, a on potwierdza twoją wersję.
Opowiedziała mu, do jakiego wniosku doszedł Paul Baylor po obejrzeniu zdjęć zrobionych w więziennym szpitalu.
– Niestety, jego oświadczenie nie wystarczy, żeby uwolnić cię od zarzutu morderstwa – stwierdziła. – Masz jakiś pomysł na to, by udowodnić, że to Hayes zaatakował ciebie?
– Nie.
– No właśnie. Na tym polega nasz problem. Samo twoje zeznanie nie przekona ławników, że wybitny adwokat nastawał na życie klienta, którego ledwo znał. Jaki miałby motyw? Jak odeprzemy argument, że Hayes nie mógł przemycić noża przez bramkę do wykrywania metalu? Ty tamtędy nie przechodziłeś, a narzędzie zbrodni to typowy, wykonany amatorskim sposobem więzienny nóż.
– Mogą mnie poddać badaniu wykrywaczem kłamstwa.
– Sąd nie uznaje wyników tego badania.
Dupre odchylił się do tyłu i uderzył pięściami w stół. Strażnik za szybą już zmierzał do drzwi, podnosząc krótkofalówkę do ust, ale Amanda pokazała na migi, że nic się nie dzieje.
– Zostawmy na chwilę Hayesa. Opowiedz mi o Travisie.
– Nie zabiłem go.
– O co się pokłóciliście w przeddzień jego zabójstwa?
– Spędził noc zjedna z moich dziewczyn, a potem ona zaginęła.
– Lori Andrews?
Dupre skinął głową.
– Ostatnim razem mocno ją pobił. Chciałem się dowiedzieć, co się z nią stało.
– Czy Travis przyznał, że ma coś wspólnego z zaginięciem Lori Andrews?
– Nie. Twierdził, że nic jej nie zrobił. Aleja mu nie uwierzyłem.
– Dziwne, że tak się przejąłeś losem tej dziewczyny. Jej zniknięcie było ci na rękę. Dzięki temu twoja sprawa została oddalona.
– Ucieszyłem się, kiedy Lori nie stawiła się w sądzie, ale nie życzyłem jej śmierci.
– Policja znalazła kolczyk na miejscu zbrodni w domku letniskowym Travisa. Podobno taki sam miałeś w uchu podczas kłótni z senatorem.
– Znalazła kolczyk?
– Nic o tym nie wiesz?
– Nie. Jak wyglądał?
– Złoty, w kształcie krzyża.
– To chyba mój, ale nie mam pojęcia, skąd się wziął w domu Travisa. Nigdy tam nie byłem.
– Rozmawiałeś z senatorem po tej kłótni?
– Nie.
– Nie dzwoniłeś do niego wieczorem w dniu zabójstwa?
– Ależ skąd!
Amanda zapisała coś w notatniku.
– Czy ktoś był u ciebie wieczorem tego dnia, kiedy zginął Travis?
– Zaprosiłem kilka dziewczyn. Popiłem sobie i urwał mi się film. Kiedy rano oprzytomniałem, byłem sam.
– Potrzebna mi lista wszystkich kobiet, które wtedy ci towarzyszyły, żeby Kate Ross mogła je sprawdzić.
– Była u mnie Joyce Hamada. Ona studiuje na Uniwersytecie Stanowym w Portlandzie. I Cheryl... Cheryl Riggio, tak. Pogadajcie z nimi.
– Dobrze. Jutro odbędzie się wstępna rozprawa. Ale nie rób sobie wielkich nadziei. Sąd nie ma obowiązku wyznaczać kaucji, kiedy w grę wchodzi najwyższy wymiar kary.
– Tak, wiem – mruknął Dupre, nagle osowiały. – Oscar mi mówił.
– Słuchałeś wiadomości?
Więzień skinął głową.
– Znasz szczegóły jego śmierci?
– Wiem tyle, ile podały gazety i radio.
– Torturowali go?
– Tak słyszałam.
– To sprawka włamywaczy?
Amanda skinęła głową.
– Trudno w to uwierzyć. Jeszcze kilka dni temu rozmawiałam z nim o tobie.
– Tak – zgodził się Dupre. – Trudno w to uwierzyć.
Kiedy w tysiąc dziewięćset czternastym roku ukończono budowę Sądu Okręgowego powiatu Multnomah, jego siedziba zajmowała cały kwartał w śródmieściu Portlandu, między Main, Salmon oraz Czwartą i Piątą Aleją, i była największym budynkiem sądowym na Zachodnim Wybrzeżu. Betonowa fasada była toporna i raczej posępna, ale westybul odznaczał się dostojną elegancją, dopóki nie zeszpeciły go liczne stanowiska kontrolne i bramki do wykrywania metalu.
Amanda i Kate siłą musiały torować sobie drogę przez ciżbę reporterów, którzy na widok znanej obrończyni zaczęli wykrzykiwać pytania. Wbiegły na okazałe schody z marmuru, w nadziei, że objuczonych sprzętem kamerzystów i prowadzących siedzący tryb życia dziennikarzy odstraszy forsowna wspinaczka na trzecie piętro, gdzie mieściła się sala rozpraw, którym przewodniczył sędzia Robard. Kilku wytrwałych żurnalistów podążało jednak za nimi i ciężko sapiąc, zarzucało Amandę pytaniami, ta jednak udawała, że nie słyszy.
Przed wejściem do sali kłębił się tłum widzów, którzy chcieli dostać się do środka. Musiały stanąć w kolejce i przejść przez kolejną bramkę z wykrywaczem metalu. Kiedy Amanda okazała swoją legitymację, strażnik wpuścił obie panie do środka. Nasunęła się jej myśl, że wnętrze sali, z wysokim sklepieniem, marmurowymi korynckimi kolumnami i ozdobną sztukaterią, stanowiło odpowiednią oprawę dla sędziego o tak wygórowanym mniemaniu o sobie.
Niemal wszystkie ławki dla publiczności były zajęte. Tim Kerrigan siedział już za stołem przeznaczonym dla strony oskarżającej; u jego boku Amanda dostrzegła młodą kobietę o latynoskich rysach, której dotąd nie miała okazji poznać. Kerrigan zauważył poruszenie na sali sądowej, jakie wywołało wejście Amandy, i odwrócił się w stronę drzwi. Szepnął coś do ucha koleżance i oboje wstali.
– Miło mi was widzieć – przywitał nowo przybyłe. – Amanda, Kate, to oskarżyciel posiłkowy w tej sprawie, Maria Lopez.
Skinęły jej głową, po czym Kate usiadła za stołem przeznaczonym dla obrony.
– Nie będziesz chyba domagać się pełnej rozprawy o ustalenie kaucji? – spytał prokurator Amandę.
– Owszem, będę.
– Robard nie zgodzi się na kaucję.
– Więc okaże się, że mój trud poszedł na marne.
Kerrigan roześmiał się.
– Wiedziałem, że będzie z tobą utrapienie.
– Zaraz, zaraz. Na tym polega moja praca.
Tim już otwierał usta, ale nie zdążył nic powiedzieć, gdyż na salę sądową wprowadzono oskarżonego w kajdanach na rękach i na nogach. Koleżanka Kerrigana syciła wzrok widokiem drepcącego powoli więźnia. Amanda przypomniała sobie, że prokuratorem skarżącym wcześniej Duprego w sprawie o stręczycielstwo była właśnie Maria Lopez.
– Proszę zająć miejsce obok obrońcy – nakazał jeden ze strażników, Larry McKenzie.
– Nie rozkujecie go? – spytała Amanda, widząc, że McKenzie nie zamierza zdjąć Dupremu kajdan.
– Takie jest zarządzenie. Więzień ma być skuty.
– To się jeszcze okaże.
– Nie wściekaj się na mnie. Ja tylko wykonuję rozkazy.
– Wybacz, Mac – powiedziała pojednawczo Amanda.
– Nie ma sprawy, ale na twoim miejscu nie upierałbym się wcale, żeby go rozkuć. Miałem dyżur na stanowisku kontrolnym tego dnia, kiedy Wendell Hayes przyszedł do więzienia i już nie wyszedł żywy. Nie mogę przeboleć, że go wtedy nie ostrzegłem. Gdyby zachował czujność, to kto wie...
Amanda wysunęła krzesło dla więźnia i pomogła mu usiąść, po czym siadła obok niego. Woźny zastukał laską i na salę wkroczył sędzia Robard.
– Proszę usiąść – nakazał. – Niech woźny zapowie sprawę.
– Odbędzie się rozprawa o ustalenie kaucji w sprawie wytoczonej przez stan Oregon Jonathanowi Edwardowi Dupremu.
Kiedy woźny skończył, Kerrigan wstał i oznajmił sędziemu gotowość przystąpienia do rozprawy.
– Amanda Jaffe, w imieniu pana Duprego. Wysoki Sądzie, zanim zaczniemy, żądam, aby mojego klienta rozkuto. To...
Robard uciszył ją, podnosząc rękę.
– Nie wyrażę na to zgody, pani Jaffe. Ale proszę zgłosić wniosek, zostanie zaprotokołowany i będzie mogła się pani na niego powołać przed sądem apelacyjnym. Naradziłem się z naczelnikiem więzienia, który uważa, że pan Dupre stanowi zbyt wielkie zagrożenie dla bezpieczeństwa publicznego, żeby przebywać na sali sądowej bez kajdan.
– Wysoki Sądzie, ta rozprawa ma na celu rozpatrzenie możliwości zwolnienia pana Duprego z aresztu za kaucją. Decyzja o zastosowaniu wobec oskarżonego takich środków wskazuje na z góry powzięty osąd i w związku z tym wnoszę, aby sędzia zrzekł się przewodniczenia tej rozprawie.
Robard zdobył się na uśmiech, chociaż wcale nie było mu wesoło.
– Sprytne zagranie, ale nic z tego. Ze względów bezpieczeństwa podsądny pozostanie w kajdanach. Taką samą decyzję podjąłby na moim miejscu każdy inny sędzia. Jeszcze nie zapoznaliśmy się z dowodami. Jeśli oskarżyciel nie przedstawi ważnych powodów, dla których należałoby zatrzymać pani klienta w areszcie, wtedy porozmawiamy o kaucji. Więc zaczynajmy. Panie Kerrigan – zwrócił się do prokuratora – zarzuca się panu Dupremu, między innymi, dokonanie podwójnego brutalnego morderstwa. Zgodnie z kodeksem karnym stanu Oregon muszę przychylić się do wniosku o zwolnienie oskarżonego, chyba że przekona mnie pan, iż za winą pana Duprego przemawiają niezbite dowody albo zachodzi uzasadnione domniemanie jego winy.
– Wysoki Sądzie, w sprawie przeciw panu Dupremu o zamordowanie Wendella Hayesa zamierzam powołać naocznego świadka. Jego zeznania powinny przekonać sąd o zasadności domniemania, że oskarżony jest winny zarzucanego mu czynu. Wysoki Sądzie, wzywam na świadka Adama Buckleya.
Adam Buckley, jak na strażnika więziennego przystało, był potężnym mężczyzną, ale wskutek ostatnich przejść mocno schudł. Zbyt obszerny płaszcz wisiał na nim jak na kołku. Mężczyzna szedł przygarbiony, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Amanda przeczytała wcześniej zapis jego przesłuchania i wiedziała, że nieszczęśnik nie może się otrząsnąć po tragedii, jaka rozegrała się na jego oczach, i przebywa na przymusowym urlopie. Wiedziała, że cierpi, i szczerze mu współczuła.
– Panie Buckley – zaczął prokurator, kiedy świadek został już zaprzysiężony – czy znał pan Wendella Hayesa?
– Tak.
– Jak zawiązała się wasza znajomość?
– Pan Hayes przychodził do więzienia na rozmowy ze swoimi klientami. Ja wpuszczałem go i wypuszczałem.
– W dniu jego śmierci wpuścił go pan osobiście do pokoju odwiedzin w więzieniu w Gmachu Sprawiedliwości?
– Tak.
– Z kim miał się tam spotkać?
– Z Jonem Duprem.
– Czy dostrzega pan Jona Duprego pośród nas na tej sali?
Buckley zerknął na więźnia i szybko odwrócił wzrok.
– Tak.
– Czy może pan go wskazać?
– To mężczyzna siedzący za stołem z dwiema kobietami – odparł Buckley, nie patrząc w stronę obrony.
– Czy pan Dupre przebywał w pokoju odwiedzin, kiedy wprowadził pan do środka pana Hayesa?
– Tak.
– Widział go pan?
– Wszedłem do pokoju odwiedzin razem z panem Hayesem. Dupre siedział na krześle. Poinformowałem pana Hayesa, że w razie potrzeby może wezwać pomoc, naciskając guzik na ścianie, a potem zamknąłem ich obu w pokoju.
– Czy znajdował się tam ktoś jeszcze?
– Nie, tylko pan Hayes i podsądny.
– Czy pan Dupre był zakuty w kajdany tak jak dziś?
– Nie, miał całkowitą swobodę ruchów.
– Dziękuję. A teraz niech pan nam powie, czy potem widział pan jeszcze obu tych mężczyzn.
Buckley pobladł.
– Tak – odpowiedział drżącym głosem.
– Niech pan nam opisze, co pan widział.
– Pan... pan Hayes... był przyciśnięty do szyby. – Buckley urwał na chwilę. – To straszne – rzekł, potrząsając głową, jakby chciał wyrzucić z niej wspomnienie tego zajścia. – Szyba była umazana krwią lejącą się z oka pana Hayesa.
– Co zobaczył pan później?
– Ten mężczyzna – wskazał na więźnia – dźgał pana Hayesa.
– Dostrzegł pan narzędzie, jakim się posługiwał?
– Nie, pchnięcia były zbyt szybkie.
– Wysoki Sądzie, pani Jaffe zgodziła się, aby dla celów tej rozprawy przyjąć, iż dowód rzeczowy numer jeden jest narzędziem, którym posługiwał się sprawca.
– Czy to prawda? – spytał Robard.
– Owszem, Wysoki Sądzie – odparła Amanda.
– Panie Buckley, czy widział pan, jakie obrażenia spowodował u pana Hayesa atak pana Duprego?
– Tak, panie prokuratorze. Pan Hayes obficie krwawił.
– Czy pan Dupre zwrócił się też przeciw panu?
– Zamachnął się na mnie nożem kilka razy, kiedy przywarłem do szyby, żeby zobaczyć, w jakim stanie jest pan Hayes.
– Gdzie wówczas znajdował się pan Hayes?
– Leżał na podłodze.
– Wysoki Sądzie, pani Jaffe zgodziła się, aby dla celów tej rozprawy przyjąć, iż pan Hayes zmarł w wyniku ran zadanych mu przez pana Duprego dowodem rzeczowym numer jeden.
– Przyjmuję do wiadomości. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania, panie Kerrigan?
– Nie.
– A pani? – spytał Amandę.
– Mam kilka pytań – odpowiedziała, wstając z miejsca i podchodząc do strażnika. – Panie Buckley, gdzie pan spotkał pana Hayesa?
– Po wyjściu z windy zadzwonił po mnie, żebym otworzył mu drzwi do holu prowadzącego do pokoi odwiedzin.
– A potem wpuścił go pan do pomieszczenia, w którym czekał pan Dupre?
– Tak.
– Czy przedtem zrewidował go pan?
To pytanie zaskoczyło Buckleya.
– Nigdy tego nie robię. Adwokatów obszukują strażnicy na dole, zanim wyślą ich do nas.
– Zatem pańska odpowiedź oznacza, że pan nie zrewidował pana Hayesa?
– Zgadza się. Tak.
– Czy od chwili, kiedy zamknął pan w środku pana Hayesa, miał pan jego i więźnia przez cały czas na oku?
– Nie.
– Dlaczego?
– Następny adwokat przyjechał windą na rozmowę z więźniem i wpuściłem go do środka.
– Ile czasu upłynęło od momentu, kiedy stracił pan z oczu pana Duprego i pana Hayesa, do momentu, kiedy zobaczył pan, że ze sobą walczą?
– Nie wiem. Minuta, może dwie.
– Więc nie ma pan pojęcia, co się działo w pokoju odwiedzin od momentu, kiedy zamknął pan w nim pana Hayesa, do momentu, kiedy zobaczył pan, że ze sobą walczą?
– Nie, pani mecenas.
– Z mojej strony to już wszystko.
– Z mojej strony również – oświadczył Kerrigan. – Oskarżenie nie powołało więcej świadków, Wysoki Sądzie.
– A obrona?
– Chcemy wezwać na świadka pana Larry’ego McKenziego.
– Co takiego? – zdziwił się nowy świadek.
Sądząc po wyglądzie, Kerrigan i sędzia również byli zaskoczeni, ale Robard szybko się otrząsnął i przywołał rudowłosego strażnika o sylwetce kulturysty. Przechodząc obok Amandy, McKenzie spojrzał na nią groźnie, ale ta, skupiona na swoich notatkach, nic nie zauważyła.
– Panie McKenzie – zaczęła, kiedy strażnik został zaprzysiężony – tego dnia, kiedy zginął Wendell Hayes, pełnił pan dyżur na stanowisku kontrolnym, prawda?
– Tak.
– Proszę nam opisać stanowisko kontrolne więzienia i odprawę, jaką muszą przejść adwokaci udający się na spotkanie z klientem.
– Do naszego stanowiska dochodzi się przez główny hol Gmachu Sprawiedliwości. Trzymamy posterunek za biurkiem, przy którym stoi bramka do wykrywania metalu, oddzielająca poczekalnię od wind zawożących gości do więzienia.
– Dobrze. Załóżmy, że chcę odwiedzić więźnia i zgłaszam się u pana. Co dalej?
– Proszę, żeby okazała pani legitymację adwokacką, i sprawdzam pani tożsamość.
– A potem?
– Wyjmuje pani z kieszeni wszelkie metalowe przedmioty, a jeśli ma pani ze sobą teczkę, oddaje ją do przeszukania. Następnie przechodzi pani przez bramkę do wykrywania metalu.
– O której godzinie stawił się u pana Wendell Hayes?
– Około pierwszej, jak sądzę.
– Był sam?
– Zjawił się z całą świtą – prychnął McKenzie. – Oblegali go dziennikarze, kamerzyści kręcili... istny cyrk.
– Czy pan Hayes urządził tam konferencję prasową?
– Odpowiedział na kilka pytań, ale reporterzy tak na niego napierali, że w końcu zwrócił się do mnie, bym go wyratował.
– Czyli wpuścił na teren więzienia?
– Zgadza się.
– I co pan zrobił?
– To co zawsze. Wylegitymowałem go i kazałem mu przejść przez bramkę.
– Czy pan Hayes miał ze sobą aktówkę?
– Miał, przeszukałem ją.
– Czy sprawdził pan zawartość aktówki wykrywaczem metalu?
Strażnik już chciał coś powiedzieć, ale się zawahał.
– Nie, chyba nie. Po prostu ją przeszukałem – odezwał się po chwili.
– Co robił w tym czasie pan Hayes?
– Hmm... niech pomyślę. Już wiem, rozmawialiśmy wtedy.
– O czym?
– O drużynie Blazers.
– A pan w tym czasie przeszukiwał teczkę?
– Twierdzi pani, że nie dopełniłem obowiązków?
– Nic podobnego. Wiem, że starał się pan należycie wykonać swoje zadanie, ale przecież nie miał pan powodów przypuszczać, że Wendell Hayes spróbuje przemycić coś na teren więzienia, prawda?
– Hayes niczego nie przemycił.
– Czy sprawdził pan wykrywaczem metalu cale jego ubranie?
McKenzie zadarł głowę, usiłując odtworzyć w myślach przebieg tamtych wydarzeń. Kiedy spojrzał na Amandę, miał niewesołą minę.
– Zdjął marynarkę... złożył ją i podał mi razem z aktówką i metalowymi przedmiotami, kluczami i scyzorykiem. Scyzoryk zatrzymałem.
– Dokładnie przeszukał pan marynarkę?
– Obmacałem ją i oddałem – odparł McKenzie, wyraźnie zbity z tropu.
– Przed stanowiskiem kontrolnym kłębili się dziennikarze?
– Tak. ę – Panował zgiełk?
– Tak.
– Oglądałam w telewizji ujęcia Hayesa przechodzącego przez bramkę z wykrywaczem metalu. Czy kamerzyści filmowali go, kiedy pan przeszukiwał jego teczkę i marynarkę?
– Tak myślę.
– Więc te jaskrawe lampy były przez cały czas włączone, a oprócz nich pana uwagę rozpraszały jeszcze inne czynniki?
– Tak, ale wszystko dokładnie sprawdziłem.
– Niech pan się mocno zastanowi, panie McKenzie. Czy zwrócił pan Wendellowi Hayesowi marynarkę i aktówkę, zanim przeszedł przez bramkę z wykrywaczem metalu czy też później?
– Później – rzekł strażnik po chwili namysłu.
– Czy w takim razie jest możliwe, że Wendell Hayes wniósł coś na teren więzienia w marynarce lub w aktówce, kiedy pana zagadywał, a pańską uwagę dodatkowo rozpraszały jaskrawe reflektory i wrzawa reporterów?
– Na przykład co?
– Na przykład dowód rzeczowy numer jeden.
McKenzie rozdziawił usta, Kerrigan spojrzał z niedowierzaniem na Amandę, a widownia zaszemrała. Sędzia Robard zastukał laską.
– Nic takiego nie miało miejsca – upierał się strażnik.
– Ale mogłoby się zdarzyć?
– Wszystko jest możliwe. Ale Hayes nie przeszmuglował noża, a nawet gdyby, to pani chłoptaś go zamordował.
– Wnoszę o skreślenie ostatniej odpowiedzi świadka z protokołu, Wysoki Sądzie – powiedziała Amanda. – Nie mam więcej pytań.
– Przychylam się – odparł sędzia Robard – ale nie rozumiem, do czego pani zmierza. Mniemam, że mnie pani oświeci, przedstawiając linię obrony.
– Oskarżenie nie ma pytań do świadka – oznajmił Tim Kerrigan, na którego twarzy malowało się rozbawienie.
– Czy są jeszcze jakieś dowody w sprawie?
– Nie – odpowiedzieli zgodnie obrończyni i prokurator.
– Teraz proszę przedstawić stanowisko oskarżenia, panie Kerrigan.
– Wysoki Sądzie, sąd musi rozstrzygnąć kwestię, czy stan Oregon, działający za pośrednictwem prokuratury, spełnił nałożony na niego przez kodeks karny obowiązek wykazania, iż za winą pana Duprego przemawiają niezbite dowody albo zachodzi uzasadnione domniemanie jego winy. Jeśli sąd uzna, że tak, oskarżony nie może zostać zwolniony. Pan Buckley zeznał, że w pokoju odwiedzin znajdowały się tylko dwie osoby – ofiara, czyli Wendell Hayes, oraz podsądny. Przebywali oni razem w pomieszczeniu zamkniętym na klucz. Pan Buckley zeznał również, że widział, jak pan Dupre zadaje panu Hayesowi ciosy ostrym narzędziem. Uzgodniliśmy, że narzędziem zbrodni jest dowód rzeczowy numer jeden. Wysoki Sądzie, nie spotkałem chyba w mej karierze bardziej przekonywających dowodów winy.
Prokurator usiadł. Amanda wstała z miejsca.
– Przejdźmy od razu do rzeczy – oświadczył sędzia. – Obstaje pani przy swoim przekonaniu, że Wendell Hayes przemycił do więzienia dowód rzeczowy numer jeden?
– Przeciw temu stanowisku nie przemawiają żadne dowody.
Robard uśmiechnął się i odchylił do tylu głowę.
– Zawsze uważałem, że ze swą inteligencją i polotem jest pani chlubą stanowej adwokatury, i dzisiejsze pani wystąpienie to potwierdza. Z chęcią wysłucham dalszej argumentacji.
– Jeśli Wendell Hayes przemycił do więzienia nóż, mój klient działał w obronie koniecznej, a to przekreśla uzasadnienie winy przedstawione w wypowiedzi pana prokuratora.
– Owszem, ta teza byłaby do przyjęcia, lecz, niestety, nic nie wskazuje na to, że Wendell Hayes zaatakował pani klienta. Z zeznań wynika, że to pan Dupre wymachiwał nożem. Groził nawet strażnikowi.
– Pan Buckley nie widział przecież, co się działo w krytycznym okresie od zamknięcia adwokata w jednym pomieszczeniu z podsądnym do chwili, kiedy ujrzał, jak mój klient zadaje rany Wendellowi Hayesowi.
Robard parsknął śmiechem.
– Należy się pani piątka, nie, piątka z plusem za pani wysiłek. Odmawiam zwolnienia w sprawie o zabójstwo Wendella Hayesa i ustalam kaucję w wysokości miliona dolarów w sprawie o zabójstwo senatora Travisa. Jeśli nie ma innych wniosków, ogłaszam, że niniejsza rozprawa dobiegła końca.
– Jak grochem o ścianę – stwierdził rozgoryczony Dupre.
– Nie liczyłam, że cokolwiek u niego wskóram.
– Więc już po mnie?
– Ależ skąd! Powołany przez nas biegły zezna na procesie, że twoje obrażenia są typowymi ranami odniesionymi podczas obrony i mogły powstać tylko w sytuacji, gdy zostałeś zaatakowany nożem.
– Dlaczego nie powiedziałaś o tym sędziemu?
– To nie przekonałoby takiego zarozumialca jak Robard. Poza tym chcę mieć w zanadrzu kilka niespodzianek. Sprawdzamy też kilka innych tropów, więc nie trać nadziei.
Naradzali się przez chwilę, po czym Amanda dała znak Larry’emu McKenziemu, żeby odprowadził jej klienta do więzienia.
– Nie podoba mi się, że tak łatwo dajesz się podpuścić tej gnidzie – powiedział strażnik, szarpiąc jednocześnie za łańcuchy, żeby postawić więźnia na nogi.
– Wybacz, że cię nie powiadomiłam wcześniej, ale już w trakcie rozprawy wpadłam na pomysł, żeby wezwać cię na świadka.
– Nie mam do ciebie żalu – zapewnił ją McKenzie, ale Amanda nie do końca mu uwierzyła.
– Dałaś nam dzisiaj przedsmak nachodzących atrakcji, Amando – odezwał się Kerrigan, kiedy strażnik odprowadził Duprego.
– Naszą dewizą jest bawić – odparła.
– Nie zamierzasz chyba udowadniać, że Dupre zabił Wendella Hayesa w obronie własnej, co?
– Pożyjemy, zobaczymy.
– Powodzenia.
Amanda składała akta i upychała je do teczki, kiedy do niskiej barierki oddzielającej widownię od stołów zajmowanych przez obrońców i oskarżycieli podeszła Grace Reynolds, szczupła brunetka dobiegająca trzydziestki, reporterka dziennika „Oregonian”. Grace dwukrotnie przeprowadzała wywiad z Amandą, a raz, gdy niezależnie od siebie umówiły się z prawnikami z tej samej firmy, spędziły wspólny wieczór na mieście.
– Cześć – przywitała ją Grace. – Sędzia był tobą zachwycony. Nie pamiętam, żeby Iwan Groźny tak się uśmiechał, odkąd wydał swój ostatni wyrok śmierci.
– Czy ta rozmowa ma cel czysto towarzyski, Grace?
– Chyba nie spławisz starej kumpeli swoim słynnym „bez komentarza”, co?
– Obawiam się, że tak.
– Liczyłam na to, że dostanę od ciebie wyłączność na reportaż o krwiożerczym stręczycielu.
– Nie zamierzacie go chyba tak nazwać? – skrzywiła się Amanda.
– Rozważymy to na najbliższym zebraniu redakcji. Oczywiście mogłabym zgłosić weto, gdybyś przekonała mnie, że to zniesławienie. I nie próbuj wciskać mi tej historyjki, którą przedstawiłaś na rozprawie.
– Widocznie tracę dar perswazji.
– Albo rozum. Nie spotkałam równie naciąganej linii obrony od sprawy Twinkiego.
– Czy nie zakończyła się wygraną?
– Nie pamiętam. Więc dasz mi wyłączne prawa do tego reportażu?
– Nic z tego, przynajmniej na razie. Ale będę miała cię na uwadze, kiedy nadejdzie właściwa chwila, o ile odpowiesz mi na jedno pytanie.
– Pytaj.
– Byłaś w Gmachu Sprawiedliwości tego dnia, kiedy zginął Hayes, tak?
– Tak, na dole – odparła i potrząsając głową, dodała: – Makabra.
– Dzwoniłam do kancelarii Harveya Granta. Grant wyznaczył Wendella Hayesa na obrońcę Duprego przed pierwszą tego samego dnia. Powołał go za zamkniętymi drzwiami, prasa nie została zaproszona. Hayes dotarł do Gmachu Sprawiedliwości pól godziny później. Więc skąd wiedzieliście, że on wybiera się do więzienia?
– Dostaliśmy cynk.
– Od kogo?
– Gość się nie przedstawił.
– Pozostałym też?
– Nie wnikałam w to.
– Dobra, dzięki.
– Co jest grane, Amando?
– Obiecuję, że ty pierwsza się dowiesz, kiedy to rozgryzę.
– Może wybierzemy się kiedyś na piwo albo do kina? – zaproponowała Grace. – Nie będziemy mówić o sprawach zawodowych.
– Jasne.
– Dlaczego tak cię to intryguje? – spytała przysłuchująca się tej rozmowie Kate, kiedy Grace wyszła z sali.
– Tylko sędzia Grant, jego sekretarz i Wendell Hayes wiedzieli, kogo Grant wyznaczy do sprawy. Gdyby Hayesowi zależało na tym, żeby rozproszyć uwagę strażnika i przemycić na teren więzienia nóż, wystarczyło ściągnąć zgraję wrzeszczących reporterów z oślepiającymi reflektorami i narobić wokół siebie zamieszania.
Na korytarzu przed salą rozpraw Tim Kerrigan natknął się na czekających na niego dziennikarzy. Widzowie rozeszli się już do domów, ale prokurator dostrzegł młodą blondynkę w okularach przeciwsłonecznych, w dżinsach, koszulce i skórzanej kurtce; oparta o marmurową kolumnę, przyglądała mu się badawczo. Kamerzysta na chwilę zasłonił mu widok. Kiedy znów się odsunął, dziewczyny już nie było.
Zaraz po konferencji prasowej do Tima Kerrigana i jego koleżanki podeszli Stan Gregaros i Sean McCarthy.
– I jak wypadła rozprawa? – spytał Kerrigan detektywów.
– Wygrana jest pewna – odparł Gregaros. – Będzie ubaw na procesie, jeśli Jaffe pozostanie przy swojej bzdurnej teorii, że Dupre działał w obronie koniecznej.
– Przeciw Dupremu można wykorzystać jeszcze inne dowody – odezwał się McCarthy. – Pamiętasz, co mówił nam Rittenhouse? Że ponoć Jon miał Travisowi „wszystko wynagrodzić” tej nocy, kiedy go zabito?
Prokurator skinął głową.
– Dostałem wykaz rozmów prowadzonych z aparatu Duprego. W noc zabójstwa ktoś dzwonił od niego do domu Travisa w Dunthorpe.
– Następny gwóźdź do trumny chłoptasia – stwierdził Gregaros.
Oskarżyciele rozmawiali jeszcze przez chwilę z detektywami, po czym pojechali windą do siedziby prokuratury okręgowej.
– Muszę teraz popracować nad inną sprawą – oznajmił Kerrigan Marii. – Może zbadałabyś te kwestie dowodowe, które omówiliśmy, i jutro rano zapoznała mnie z postępami?
– Zaraz się do tego wezmę.
Maria odeszła i prokurator zamknął się w swoim gabinecie. Rzucił akta na biurko i powiesił marynarkę na wieszaku. Kiedy poluzowywał krawat, przypomniała mu się blondynka, która mignęła mu w sądzie. Wydawała mu się znajoma.
Zabrzęczał wewnętrzny telefon Kerrigana.
– Panna Jasmine na drugiej linii – poinformowała sekretarka.
Prokurator zamarł i w tej samej chwili znów stanęła mu przed oczami tajemnicza blondynka; tym razem bez trudu rozpoznał w niej Ally Bennett.
Tim podniósł słuchawkę.
– Witaj, Frank – usłyszał znajomy ochrypły głos.
– To chyba jakaś pomyłka – odparł ostrożnie.
– Czyżby, Frank? Mam zwrócić się do dziennikarzy, żeby to sprawdzili?
– W ten sposób nic nie zdziałasz.
– Myślisz, że nie zainteresuje ich wiadomość, że prokurator oskarżający stręczyciela jednocześnie uprawia perwersyjny seks z dziwką z jego haremu?
Kerrigan zamknął oczy i z najwyższym wysiłkiem się opanował.
– Czego ode mnie chcesz?
– To nie jest rozmowa na telefon. Proponuję spotkanie znów w tym samym miejscu. O ósmej. Tylko się nie spóźnij, Frank, bo Jasmine się na ciebie pogniewa.
Na wspomnienie tamtej orgii Kerrigan poczuł w sobie wzbierającą namiętność. Ogarnęło go szaleńcze pragnienie pójścia z Jasmine do łóżka, mimo że wiedział, iż może go to doprowadzić do zguby.
I wtedy pomyślał o Cindy. Więź między nimi ostatnio nieoczekiwanie się wzmocniła. Stali się sobie bliżsi, odkąd Cindy przytuliła go owej pamiętnej nocy, gdy wrócił do domu z oględzin miejsca zbrodni. Kiedy kochał się z żoną, nie rozpierała go energia, którą odczuwał z Bennett, a która była skutkiem wzajemnego potęgowania się występnej rozkoszy, żądzy i wstydu.
Lecz po wyjściu z motelu czul się zbrukany i dopiero w ramionach Cindy doznał ukojenia.
Przez chwilę miał ochotę się zbuntować, ale zabrakło mu odwagi. Ally mogła mu zaszkodzić na wiele sposobów; mogła donieść na niego prasie, jego szefowi albo, co gorsza, powiadomić Cindy. Stał na straconej pozycji. Prostytutka kazała mu znów przyjechać do motelu, a on, mięczak i tchórz, już biegł posłusznie na spotkanie.
TOWARZYSTWO ŚPIEWACZE Z VAUGHN STREET
Nietrudno było wyłowić Joyce Hamadę z tłumu studentów, wysypującego się ze Smith Hall po skończonych zajęciach. Kate Ross znalazła jej zdjęcie w aktach przekazanych przez Oscara Barona, ale nie oddawało ono w pełni urody dziewczyny. Workowate dżinsy i obszerna bluza z nadrukiem uczelni tylko trochę maskowały jej bujne kształty. Sięgające do pasa kruczoczarne włosy lśniły w popołudniowym słońcu jak wypolerowane. Duże migdałowe oczy spoglądały bystro z twarzy, która mogłaby zdobić okładki magazynów mody.
Kate, zachowując odstęp, ruszyła za dziewiętnastolatka w stronę wielopoziomowego parkingu. Dziewczyna weszła po schodach na trzeci poziom i rzuciła podręczniki na tylne siedzenie wysłużonej mazdy. Wtedy Kate ją dogoniła.
– Joyce Hamada?
Dziewczyna odwróciła się w popłochu, patrząc na nieznajomą szeroko otwartymi oczami. Kate pokazała jej legitymację.
– Przepraszam, nie chciałam cię wystraszyć. Jestem Kate Ross, współpracuję z obrończynią Jona Duprego. Możemy porozmawiać?
– Zwraca się pani do niewłaściwej osoby. Nie znam nikogo o tym nazwisku.
– Zaczepiłam cię tutaj, a nie na oczach kolegów i koleżanek, żeby oszczędzić ci zakłopotania.
– Robi się późno. Muszę jechać – oświadczyła dziewczyna, otwierając drzwi samochodu.
– Trzy miesiące temu zostałaś aresztowana za prostytucję, ale zarzut wycofano. Jon Dupre wniósł kaucję i opłacił adwokata. Dziwne jak na kogoś, kto jest ci obcy, nie uważasz?
Studentce wyrwało się przekleństwo, opuściła bezradnie ramiona.
– Nie zrobię ci nic złego. Nie obchodzą mnie twoje dawne sprawki. Chcę porozmawiać z tobą o rzeczach, które mogą okazać się istotne dla sprawy Jona.
Joyce westchnęła ciężko. Wsiadła do samochodu i zaprosiła Kate do środka.
– Proszę pytać – powiedziała, kiedy ta zamknęła drzwi.
– Może najpierw opowiesz mi, w jakich okolicznościach poznałaś Jona?
Dziewczyna roześmiała się, ale jej oczy nie wydawały się wesołe.
– Przyjechałam na studia z małej mieściny, byłam pierwszy raz sama, i do tego w wielkim mieście. Nie mieści się w głowie, co? Dwa tygodnie po rozpoczęciu roku akademickiego wybrałam się z koleżankami do nocnego klubu. Jon przystawiał się do mnie, a ja byłam jak odurzona. Starszy o parę lat, cholernie przystojny, świetnie ubrany, gładki w zachowaniu, nie świrował jak pierwszoroczni. Ledwo się spostrzegłam, wylądowałam w tym jego domu zupełnie jak z filmu. Byłam naćpana kokainą, a on mnie posuwał na całego. Myślałam, że umarłam i po śmierci trafiłam do Hollywood.
– W jaki sposób pozyskał cię do swojej agencji?
– Wolałabym o tym nie mówić. Skończyłam z tym, kiedy go przymknęli. – Urwała na chwilę i pokiwała głową. – Pomyśleć, że zamiast tego prawnika mogłam oberwać ja.
– Jon cię bił?
– Tak – odparła dziewczyna i zwiesiła głowę.
– Dlaczego z nim nie zerwałaś?
Zaśmiała się drwiąco.
– Myśli pani, że łatwo jest uwolnić się od kogoś takiego jak Jon?
– On twierdzi, że w noc zabójstwa ty i jeszcze jedna dziewczyna byłyście u niego w domu.
– I co z tego? – spytała hardo.
– Byłaś u niego?
– Tak.
– Pamiętasz, czy dzwonił tej nocy do kogoś?
– Jon bez przerwy wisiał na słuchawce. Nie zwracałam na to uwagi.
– Czy wspominał przy tobie o senatorze Travisie?
– Nie, ale nie siedzieliśmy przez cały czas w jednym pokoju. Poza tym nie zostałyśmy tam do rana.
– Dlaczego?
– Jon przyćpał coś i urwał mu się film. Ally nas przepędziła.
– Ally Bennett?
– Zgadza się. Czasami zachowywała się jak kwoka w stosunku do Jona. Udawała ważniaczkę.
– Nie lubiłyście się?
– Proszę mnie źle nie zrozumieć. Gdy w grę wchodził Jon, odzywał się u niej instynkt opiekuńczy. Ale potrafiła być miła.
– Prokurator może wezwać na świadków dziewczyny, które pracowały dla Jona, żeby przekonać ławę przysięgłych o jego brutalności. Gdybyś ty miała zeznawać, co byśmy usłyszeli?
– Sponiewierał mnie raz, kiedy nie zgodziłam się pójść z klientem. Właściwie bardziej wystraszył, niż stłukł. Ale kiedy go posłuchałam, znów był wobec mnie w porządku.
– Przychodzi ci do głowy coś, co przemawiałoby na korzyść Jona?
– Raczej nie. W sumie cieszę się, że siedzi w więzieniu. Chciałam rzucić tę robotę, lecz on mi groził. Nienawidziłam tego, tych sprośnych, śliniących się grubasów. Zawsze potem brałam długi prysznic. Czasami to nie skutkowało. Miałam wrażenie, że wciąż czuję na sobie ich zapach.
– Czy tylko ze strachu przed Jonem nie odeszłaś wcześniej?
– Zarabiałam kupę forsy. Moja rodzina nie jest zamożna, a to naprawdę mi pomogło. Ale w sumie jestem szczęśliwa, że wreszcie mogłam się z tego wycofać.
Zaraz po rozmowie z Joyce Hamadą Kate udała się do mieszkania Ally Bennett. Musiała ustalić, o której Ally wyszła od Jona Duprego tej nocy, kiedy zginął Travis. Jeśli bowiem była wówczas u Jona, mogła zapewnić mu alibi. Kate nie pamiętała, czy lekarz sądowy podał przybliżony czas zgonu senatora.
Zaparkowawszy przed domem Ally, podeszła do jej drzwi. Były uchylone. Zapukała. Żadnego odzewu.
– Ally?! – zawołała, otwierając drzwi na całą szerokość.
Mieszkanie wyglądało jak po przejściu rozszalałego cyklonu. Reprodukcje van Gogha i Moneta, ze stłuczonym szkłem, leżały na podłodze, siedzenia i oparcie sofy porwane były w strzępy, wszędzie walały się książki, jeden regał został wywrócony.
Kate skierowała się do sypialni, żywiąc cichą nadzieję, że nie natknie się tam na zwłoki gospodyni. Sypialnię spotkał ten sam los co salon, wszędzie ślady tornada: prześcieradła i koce rozrzucone po całym pokoju, materac rozpruty, wszystkie szuflady wyszarpnięte z komody, garderoba Ally przetrząśnięta.
Zajrzawszy do kuchni i łazienki, których również nie oszczędziło zniszczenie, Kate wyszła, zamykając za sobą drzwi i wycierając swoje odciski palców z klamki. Potem zajechała na parking pobliskiego supermarketu i dopiero stamtąd zadzwoniła do Amandy.
– Jak myślisz, co tam się wydarzyło? – spytała Amanda, kiedy Kate zapoznała ją z przebiegiem rozmowy z Joyce Hamadą i wizyty w mieszkaniu Ally Bennett.
– Nie mam pojęcia, ale najważniejszą sprawą jest teraz dotarcie do tej dziewczyny.
– Jeśli może dać Jonowi alibi na tę noc, kiedy został zamordowany Travis, spróbowałabym wpłynąć na prokuratora, żeby wycofał to oskarżenie.
– No to biorę się do poszukiwań.
– A ja zadzwonię do Sally Grace i spytam, czy ustaliła czas zgonu senatora.
– Dobrze. Daj mi znać, jeśli się czegoś dowiesz.
– Na pewno do ciebie przekręcę. Od czego zaczniesz?
– Sprawdzę w komputerze, czy Ally Bennett posługiwała się ostatnio kartą kredytową. Porozmawiam z jej sąsiadami. A może koleżanki z Exotic Escorts wiedzą, czy dorabia gdzieś teraz, kiedy agencja zawiesiła działalność. Zobaczę.
– To brzmi rozsądnie.
Rozłączyły się i Amanda zaczęła rozmyślać. Po co ktoś zdemolował mieszkanie Ally Bennett? Dziewczyna pewnie nie żyła. Albo ciężko wystraszona, wzięła nogi za pas. Oby Kate udało się ją odnaleźć, całą i zdrową!
Matka Amandy zmarła przy porodzie, ale pozostał wspaniały ojciec, który zapewnił jej beztroskie dzieciństwo. Amanda zawsze uważała się za niesamowitą szczęściarę, ponieważ spotkało ją w życiu tyle dobrego. Nagle zadrżała. Dorastanie u boku seksualnego drapieżcy, jakim był ojciec Ally Bennett, oddawanie się za pieniądze, żeby przetrwać... Pomyślała o psychicznym urazie, jakiego sama doznała w wyniku starcia ze zwyrodniałym chirurgiem. A jeśli czyjeś życie składa się właśnie z takich chwil jak te, które ona spędziła ze swoim oprawcą?
Miała nadzieję, że Ally wymknęła się prześladowcom, a ze względu na Jona chciała, żeby Kate udało się do niej dotrzeć. Wprawdzie świadectwo prostytutki nie jest doskonałym alibi dla oskarżonego stręczyciela, ale na bezrybiu i rak ryba.
Tim zostawił samochód na parkingu przed motelem. Powiedział Cindy, że wybiera się na spotkanie z opornym świadkiem, ale nie miał pewności, czy mu uwierzyła. Kiedy wcześniej ją okłamywał, czuł się po prostu nieswojo, ale tym razem miał wrażenie, jakby tracił cząstkę siebie. Jego poprzednie przygody z prostytutkami były stosunkowo bezpieczne, jednak Ally Bennett stanowiła poważne zagrożenie, i to nie tylko dla jego kariery. Dotarto do niego w końcu, jak bardzo może na tym ucierpieć rodzina. Co on sobie wyobrażał? Jeśli Bennett zawiadomi prasę, Megan będzie dorastać w cieniu ojcowskiej hańby, a Cindy... To będzie dla niej straszliwy cios.
Ally czekała na niego w środku, ubrana w czarny golf i dżinsy. Paliła papierosa i oglądała telewizję. Wyłączyła telewizor, kiedy wszedł i zamknął drzwi. Siedziała w fotelu, jedynym w tym pomieszczeniu, ukryta w półmroku.
– Proszę się rozgościć, prokuratorze – powiedziała, wskazując krzesło przy biurku. Odsunął je i usiadł. Biurko stało w przeciwległym końcu pokoiku. Z ulgą odnotował fakt, że oddziela ich łóżko.
– Czego chcesz? – spytał.
– Walisz prosto z mostu, co? Widzę, że nie masz ochoty na grę wstępną.
Kerrigan milczał.
– Cindy lubi grę wstępną?
– Nie mieszaj jej do tego – odparował gniewnie, zrywając się na równe nogi.
Ally sięgnęła po swoją trzydziesrkęósemkę.
– Usiądź – nakazała.
Po chwili wahania Tim opadł na krzesło.
– No właśnie, Timmy. Jeśli będziesz grzecznym chłopcem i zrobisz, co mówię, nie stanie ci się krzywda.
Kerrigan zacisnął pięści, ale nie śmiał się poruszyć. Ally położyła broń na stoliku przy fotelu.
– Wielu ciekawych rzeczy dowiedziałam się o tobie. Gwiazda futbolu, wielki chojrak, to dopiero niespodzianka – kpiła z niego. – Ostatnim razem, kiedy byliśmy ze sobą, na chojraka raczej nie wyglądałeś.
– Musisz mieć w tym jakiś cel, Ally, więc przejdź do rzeczy. Chodzi o pieniądze, tak?
– Owszem, ale mam też inne żądania.
– Jakie?
– Chcę, żebyś wycofał oskarżenie przeciw Jonowi Dupremu.
– To niemożliwe.
– Ale zrobisz to, jeśli zależy ci na pracy, na rodzinie i na reputacji.
– Nawet gdybym chciał, nie mogę wycofać oskarżenia. Prokuratorem okręgowym jest Jack Stamm. Ja mu podlegam. Prokuratura zaniechałaby ścigania Duprego, gdybym podał Stammowi ważny powód; jeślibym jednak chciał to przeprowadzić na własną rękę, prokurator okręgowy unieważniłby moją decyzję.
– Więc podaj mu ważny powód.
– Na przykład?
– Dupre nie zabił senatora Travisa.
– Nie wierzę w to, ale nawet gdyby to była prawda, nie ulega wątpliwości, że zamordował Wendella Hayesa.
– Powiedz swojemu szefowi, że Jon zabił go w obronie własnej. Tak uważa Amanda Jaffe.
– Nie ma żadnych dowodów, które by potwierdzały, że Dupre działał w obronie koniecznej. Byłaś na sali sądowej, kiedy zeznawał strażnik?
Ally skinęła głową.
– Więc słyszałaś, co powiedział.
– Wszystkiego przecież nie widział.
– Niestety, w żaden sposób nie mogę pomóc Dupremu.
– A więc cię zniszczę.
Cała wojowniczość nagle uleciała z Kerrigana. Zwiesił bezradnie głowę.
– Chcesz poznać prawdę? Niewiele już zostało do zniszczenia. Masz przed sobą urzędasa i niewiernego męża.
– Jeśli szukasz litości, to nie u mnie – oświadczyła, wstając z fotela. – Skup się na tym, jak wyciągnąć Jona z więzienia. I pomyśl, skąd wytrzasnąć dla mnie pięćdziesiąt kawałków. – Jej słowa wyraźnie wstrząsnęły Kerriganem. – Nie dam się nabrać na gadaninę o biednym urzędniku. Masz bogatą żonę i tatusia. Wyduś z nich tę forsę albo zdobądź ją gdzie indziej, ale zdobądź.
Wyjęła z kieszeni miniaturową kasetę.
– Rozchmurz się, Timmy. Jestem warta swojej ceny. Sam się o tym przekonałeś.
Uniosła kasetę.
– Dostaniesz ją, kiedy przekażesz mi forsę. Z jej pomocą wysoko się wybijesz.
– Co jest na tej kasecie?
– Nagranie rozmowy na przyjęciu senatora Travisa dla sponsorów. Rzuca interesujące światło na to, jak została odrzucona w Senacie ustawa zakazująca klonowania. Dzięki tej taśmie zabłyśniesz tak, że wszyscy zapomną o sprawie Duprego. Do rychłego zobaczenia.
Kierując się do drzwi, Ally mierzyła do Kerrigana z rewolweru.
– Jak się z tobą skontaktować? – spytał.
– Nie martw się. Sama do ciebie zadzwonię.
Po jej wyjściu Kerrigan długo się nie ruszał. Twarde krzesło było niewygodne, ale on jakby tego nie czuł. Przed oczami mignął mu obraz rozsypującego się domku z kart.
Podczas ich ostatniego spotkania w motelu Jasmine zapytała, jakie ma życzenia, a on odpowiedział, że chce, by go ukarała. Bardziej na miejscu byłaby odpowiedź, że należy mu się kara, że zasługuje na karę.
Zamknął oczy i odchylił do tyłu głowę. Jest prokuratorem. Jego praca polega na ściganiu przestępstw i pilnowaniu, żeby winowajcy odpowiedzieli przed sądem za swoje czyny. On sam jednak tak długo uchylał się od odpowiedzialności za swój najgorszy postępek, że w zaślepieniu sądził, iż kara nigdy go nie dosięgnie. Ale tym razem będzie chyba inaczej.
Tygodnie poprzedzające finał Rose Bowl zlewały się w jego wspomnieniach w jedną całość. Nie mogli się opędzić od dziennikarzy, ciężko trenowali, a zamieszanie dodatkowo potęgowały dyskusje z Cindy o małżeństwie. Nie mógł znaleźć spokojnego kąta, żeby posiedzieć w samotności i pomyśleć. Wszyscy o coś go nagabywali, a Cindy domagała się, żeby spędzał z nią każdą wolną chwilę. Tim, wspólnie z Hugh Curtinem i dwoma innymi zawodnikami, mieszkał w wynajętym domu, gdzie ledwo kończyła się jedna impreza, zaraz zaczynała się następna.
W zimny, deszczowy czwartkowy wieczór, dziesięć dni przed meczem, Tim wymknął się do knajpy, w której zbierali się chlejący ostro robotnicy. Chociaż położona była niedaleko autostrady stanowej, niecałe pięć kilometrów od miasteczka uniwersyteckiego, swoją atmosferą odstraszała studencką brać, która nigdy tam nie zaglądała. Było to wymarzone miejsce dla znanego running backa, który chciał się dyskretnie napić.
O drugiej w nocy Tim siedział wpatrzony w puste szklaneczki, ustawione w długi szereg na porytym drewnianym stole. Był już mocno wstawiony, ale ani o krok bliżej rozwiązania swoich osobistych problemów. Cindy oczekiwała, że się z nią ożeni, ale czy jemu w ogóle spieszyło się do żeniaczki? Był jeszcze młody, miał przed sobą całe życie. Skąd mógł wiedzieć, czy Cindy jest tą jedyną, z którą spędzi resztę życia? Jednego byt pewien – jeśli zerwie zaręczyny, Cindy będzie zdruzgotana. Ale czy nie lepsze to niż unieszczęśliwiać się na cale życie?
Już dawno minęła godzina powrotu do domu, ustalona przez trenera drużyny Uniwersytetu Oregonu. Gdyby go przyłapał – nieważne, w jakim stanie, trzeźwego czy nie – odsunąłby go od gry. Tim rozejrzał się wokół. Knajpa powoli pustoszała, a on jeszcze nie podjął żadnej decyzji. Świeże powietrze dobrze mu zrobi.
Dźwignął się i ruszył w stronę drzwi. Podmuchy zimnego wiatru szczypały go w policzki. Jego samochód stał na parkingu, ale Tim miał dość rozumu, żeby nie siadać za kierownicą. Jutro rano przyjedzie tu z Hugh i zabierze auto. Idąc pieszo, ochłonie trochę i zbierze myśli.
Kiedy tak maszerował, w pewnej chwili przejeżdżający obok samochód przyhamował i tocząc się wolno naprzód, dotrzymywał mu towarzystwa. Był to nowy i drogi wóz – takimi rozbijała się złota młodzież Portlandu. Boczna szyba opuściła się bezszelestnie.
– Hej, Tim! – zawołał dziewczęcy głos.
Tim pochylił się, żeby zajrzeć do środka, i zobaczył samotną dziewczynę za kierownicą.
– To ja. Melissa Stebbins.
Od razu ją skojarzył. Należała do tego samego koła żeńskiego na uczelni co Cindy. Znana była z tego, że brała prochy, piła i puszczała się na prawo i lewo.
– Wskakuj – powiedziała.
Tim w pierwszym odruchu chciał odmówić, ale na deszczu otrzeźwiał na tyle, by uświadomić sobie, że jest przemoczony i zziębnięty. Kiedy otworzył drzwi, na krótko zapaliło się oświetlenie kabiny i Melissa mogła przyjrzeć się jego bladej twarzy i przekrwionym oczom, Tim zaś zdążył zwrócić uwagę na jej piersi, rysujące się wyraźnie pod obcisłym swetrem. Kiedy siadał, czuł już narastające podniecenie.
– Gdzie ty się włóczysz po nocy? – spytała Melissa. – Przecież o tej porze nie wolno zawodnikom wychodzić.
– Musiałem coś załatwić. Trener mi pozwolił.
Wionęło od niego alkoholem, zdradzał go też pijacki wygląd.
– Jasne – parsknęła, lecz widząc niepokój malujący się na jego twarzy, dodała: – Nie bój się. Nie doniosę na ciebie.
Samochód nagle skręcił, o mało nie zjeżdżając z drogi.
– Niezdara ze mnie – zaśmiała się i wyprowadziła wóz na środek jezdni.
Tim spostrzegł, że nie tylko on jest urżnięty i że Melissa wcale nie wiezie go do domu.
– Ja mieszkam na Kirby – powiedział.
– Pieprzyć Kirby – prychnęła.
– Dobrze się czujesz? Może ja poprowadzę?
Nie odpowiedziała. Wjechała do parku, kierując się w stronę gęsto zadrzewionej części, od czasu wynalezienia czterokołowego pojazdu znanej jako Zakątek Kochanków. Uśmiechnęła się znacząco do Tima. Wszystko było jasne. Gdyby nie był tak zalany, miałby pietra, ale pod wpływem buzującej w żyłach gorzały wyzbył się wszelkich hamulców.
Gdy tylko się zatrzymali, zanim zdążyli się pocałować, Melissa już wsunęła mu rękę między nogi, drażniąc członek. Zwarli się w pocałunku, a kiedy się odsunęła, Tim odnotował jej szklisty wzrok, lecz poza tym niewiele dostrzegał.
– Chcesz jedną?
Podsunęła mu garść tabletek. Nawet w stanie ograniczonej świadomości wiedział, że od prochów powinien trzymać się z daleka. Potrząsnął głową. Melissa wzruszyła ramionami. Włożyła tabletki do ust i popiła zawartością butelki, której wcześniej nie zauważył. Jej ręka z powrotem powędrowała do jego krocza, rozpięła rozporek. Tim wsłuchał się w bębniące o dach krople deszczu. Przez myśl przemknęła mu Cindy. I wtedy poczuł na sobie usta Melissy i o niczym już nie myślał. Zamknął oczy. Pośladki naprężyły mu się mimowolnie i czuł, że zbliża się wytrysk, lecz ona bezceremonialnie oderwała usta.
Rozwarł powieki i zobaczył wywrócone białkami do góry oczy. Chwilę później dziewczyna zaczęła gwałtownie podrygiwać i tłuc w boczne drzwi. Tim wcisnął się w siedzenie, oszołomiony i przerażony, całkowicie bezradny. Melissa wita się w konwulsjach. Wiedział, że trzeba działać, ale nie miał pojęcia, co się w takich przypadkach robi. Wtem dziewczyna runęła na podłogę, drgnęła raz jeszcze i zamarła w bezruchu.
– O mój Boże! Melissa! Melissa!
Przemógł się i pochylił nad Melissa. Dotknął jej szyi, sprawdzając puls. Skóra wydawała się zimna i lepka. Szybko cofnął rękę. Nie był pewny, czy wyczuł u niej tętno, ale ponad wszystko inne chciał wydostać się z samochodu.
Na dworze wciąż padało. Tim zapiął spodnie. Co teraz? Powinien chyba zadzwonić na pogotowie i na policję. Ale co się stanie z nim? Był pijany, mimo zakazu trenera włóczył się po nocy, pozwolił się uwieść dziewczynie nafaszerowanej Bóg wie czym. Czy gliny będą podejrzewać, że to od niego dostała prochy?
Lepiej się stąd ulotnić, powiedział sobie. Puścił się biegiem. Potem przystanął. Musi to zgłosić. Jeśli zostawi ją na łasce losu, a ona umrze... Wzdrygnął się na samą myśl.
Nagle coś sobie uświadomił: odciski palców. Naoglądał się dość filmów kryminalnych, żeby wiedzieć, że sprawdzą cały samochód. Czego dotykał? Gdzie mógł zostawić odciski? Od tamtej nocy, ilekroć próbował usprawiedliwić się przed sobą ze swojego postępku, przed oczami stawał mu obraz jego samego, starannie wycierającego klamki i tablicę rozdzielczą samochodu.
Deszcz już powoli przechodził, kiedy Tim wybiegi z parku. Do siebie miał niecałe cztery kilometry. Po drugiej stronie ulicy stały domy, ale ich okna były ciemne. Powinien załomotać do drzwi, postawić na nogi mieszkańców, powiedzieć im o Melissie.
Mógł zmyślić na poczekaniu, że... no właśnie, co? Spacerował po parku o trzeciej nad ranem, pijany? Poza tym poznaliby go. Był sławny. Gdyby gliny zawiadomiły trenera, że się urżnął, ten wywaliłby go z drużyny. Nie miał wyboru.
Biegł dalej. W pobliżu jego domu był sklep całodobowy. Tim okrążył go i sprawdził, czy na parkingu stoją samochody. Dostrzegł w środku sprzedawcę. Zaczekał, aż pójdzie na zaplecze, a wtedy doskoczył do aparatu i zadzwonił na policję, nie podając nazwiska. Odłożył słuchawkę, gdy tylko się upewnił, Że gliniarze wiedzą, gdzie szukać Melissy.
W domu nie paliły się żadne światła. Nie budząc nikogo, otworzył drzwi kluczem i pomknął do swego pokoju. Melissa pewnie z tego wyjdzie, pocieszał się. Tak, po prostu straciła przytomność. Miała już dość. Poza tym nic jej nie było.
Położył się do łóżka, ale nie zasnął. Jak tylko zamykał oczy, zaraz ukazywała mu się twarz Melissy, jej oczy z wywróconymi do góry białkami, zaślinione wargi. Kiedy wytrzeźwiał, rozpłakał się, lecz nie wiadomo, czy bardziej żal mu było jej, czy siebie.
Następnego dnia na treningu dowiedział się, że Melissa nie żyje. Gazety pisały o wadzie serca, przedawkowaniu narkotyków i alkoholu. Nie wspominały nic o osobie towarzyszącej dziewczynie. Dręczyło go pytanie, czy Melissa przeżyłaby, gdyby natychmiast sprowadził pomoc. Czy konała, kiedy on uciekał w popłochu? Czy lekarze zdołaliby ją odratować?
Co gorsza, zmarnował tyle czasu, wycierając odciski palców, zatroskany o własne bezpieczeństwo. Czy te stracone minuty przesądziły o śmierci Melissy? Czy przeżyłaby, gdyby został przy niej, czekając na przyjazd karetki?
Przez cały tydzień Tim spodziewał się aresztowania. Niekiedy wręcz pragnął, żeby do drzwi zapukali policjanci, dając mu sposobność przyznania się do winy, zrzucenia z siebie przytłaczającego brzemienia. Ale nikt się nie zjawił. To tyle, jeśli chodzi o sprawiedliwość. Zamiast trafić do więzienia, Tim zwyciężył z drużyną w finale i otrzymał nagrodę dla najlepszego zawodnika uniwersyteckiej ligi futbolu. Stał się bohaterem. Tylko on jeden znał prawdę o sobie.
Billie Brewster pomachała Kate Ross z głębi sali „Junior’s Cafe”, gdzie serwowano mocną czarną kawę, a nie cappuccino, i tradycyjną szarlotkę zamiast tiramisu. Brewster, szczupła, krótko ostrzyżona Murzynka, pracowała w wydziale zabójstw miejscowej policji. Kate zaprzyjaźniła się z nią jeszcze w czasach, kiedy sama była policjantką, a później zbliżyła je sprawa Daniela Amesa.
– Co u ciebie? – spytała Kate, gdy złożyła zamówienie przy ladzie i dosiadła się do Billie.
– Bywało lepiej. Komisja do spraw Zwolnień Warunkowych dziś rano odrzuciła podanie mojego braciszka.
– Pojechałaś do więzienia na przesłuchanie?
– Nie. Za bardzo mnie to dołuje.
– Współczuję ci.
Od szesnastego roku życia, kiedy ojciec się ulotnił, a matka, żeby związać koniec z końcem, zaczęła pracować na dwóch etatach, Billie zmuszona była zajmować się wychowaniem młodszego brata. Obwiniała siebie o to, że brat zszedł na złą drogę. Właśnie odsiadywał wyrok za napad z bronią w ręku.
– Kiedy znów zbierze się komisja? – spytała Kate.
– Nieważne. To jego trzecie wykroczenie i tak szybko nie wyjdzie na wolność. – Billie upiła trochę kawy. – Może to i dobrze. Kiedy go wypuszczają, zawsze rozrabia. – Potrząsnęła głową. – Ale dość tego jęczenia. Co się kryje za tym tajemniczym spotkaniem?
– Nie mogłam przez telefon wdawać się w szczegóły. Właściwie sprawdzam różne tropy.
– Sprawdzaj, ile chcesz, dziewczyno, ale stawiasz mi tę kawę i ciastko.
– Wiesz, że Amanda broni Jona Duprego?
– Wszystkie wróble o tym ćwierkają.
– Słyszałaś o jej wystąpieniu na rozprawie o wyznaczenie kaucji?
– Jasne. – Billie roześmiała się, odchylając do tyłu głowę. – Dziewczyna ma tupet. Obrona konieczna, ha-ha!
– To miłe, że możemy wnieść trochę radości do twego życia.
Billie znów parsknęła śmiechem.
– Chyba ty w to nie wierzysz, Kate? Taka mądra dziewczyna, absolwentka CalTech... Tylko mi nie mów, że dostałaś się tam, bo dobrze grałaś w futbol!
Kate nie odzywała się.
Billie przyglądała się jej i po chwili stwierdziła: – Ty naprawdę tak uważasz.
– Wiem, że to wydaje się mocno naciągane – odparła Kate – ale mamy dowody potwierdzające wersję Duprego.
– Chciałabym je zobaczyć.
– We właściwym czasie. Ale przestań mnie wypytywać. Za tę wygórowaną sumę, jaką tu na ciebie wydaję – wskazała jej kawę i ciastko – to ja mam prawo ciągnąć cię za język.
– Nie krępuj się.
– Czy o Wendellu Hayesie krążyły jakieś kompromitujące plotki? Obiło ci się coś o uszy?
Billie delektowała się ciastkiem, zastanawiając się nad odpowiedzią.
– Nie prowadzono przeciw niemu oficjalnego śledztwa. Ale oczywiście budzi podejrzenia policji, kiedy prawnik często podejmuje się obrony handlarzy narkotykami, a Hayes bronił ludzi z siatki Pedra Aragona. Sama pewnie słyszałaś różne pogłoski, kiedy pracowałaś w wydziale narkotyków.
– Za krótko tam byłam – wyjaśniła Kate, starając się ukryć rozgoryczenie.
Została zwerbowana do pracy w policji zaraz po studiach w CalTech, gdzie ukończyła informatykę. Zajmowała się zwalczaniem przestępstw komputerowych, ale to ją znudziło i poprosiła o przeniesienie do wydziału narkotyków. Podczas tajnej operacji, w której brała udział, w centrum handlowym wywiązała się strzelanina. Zginęło kilku cywilów i kluczowy dla sprawy informator. Wina za to spadła na Kate, która została usunięta z policji.
– Nic więcej nie przychodzi mi do głowy, chyba że zainteresuje cię coś, co można sklasyfikować jako miejską legendę.
– Wal.
– Słyszałaś kiedyś o Towarzystwie Śpiewaczym z Vaughn Street?
– Nie.
– To historia sprzed siedmiu lat. Wtedy jeszcze nosiłam mundur i pierwsza zjawiłam się w domu znanego bankiera, Michaela Israela, kiedy popełnił samobójstwo. Klasyczny przypadek. Facet palnął sobie w łeb, zostawiając list, w którym przyznał się do zabicia Pameli Hutchinson. W liście tym oświadczył, że dziewczyna zaszła z nim w ciążę.
– Rzeczywiście doszło do tej zbrodni?
– Tak. Osiem lat wcześniej. Hutchinson pracowała w banku Israela i faktycznie była w ciąży. Przeprowadziliśmy ekspertyzę balistyczną rewolweru, z którego zastrzelił się Israel. Okazało się, że do zabicia dziewczyny użyto tej samej broni.
– Czy podejrzewano Israela, że miał coś wspólnego ze śmiercią Hutchinson?
– Ani przez chwilę. Został poddany rutynowemu przesłuchaniu, to wszystko. Zresztą rozmawialiśmy ze wszystkimi pracownikami banku. Nie mieliśmy podstaw do podejrzeń. Facet był żonaty, wywodził się z wpływowej rodziny. Ciało dziewczyny znaleziono na parkingu, kilka kilometrów od banku. Została pobita i zastrzelona. Zginęła jej torebka. Wszystko wskazywało na napad rabunkowy.
– Jaki to ma związek z Hayesem?
– Cierpliwości – powiedziała Billie, biorąc do ust kawałek ciastka. – W tym samym roku, kiedy awansowałam na detektywa, Urząd do Zwalczania Narkotyków aresztował Sammy’ego Corteza, Meksykanina z siatki Pedra Aragona. Przyskrzynili go za przynależność do organizacji zajmującej się handlem narkotykami na dużą skalę i groziło mu dożywocie bez możliwości skrócenia odsiadki. Cortez zaczął sypać w nadziei, że uda mu się coś wytargować. Twierdził między innymi, że zna prawdziwe okoliczności śmierci pewnego bankiera z Portlandu.
– Israela?
Billie skinęła głową.
– Mówił, że za śmiercią Israela kryje się spisek wpływowych i bogatych ludzi, którzy upozorowali jego samobójstwo. Według Corteza ci ludzie i Aragon znali się od dawna.
– Czy Hayes też był w to zamieszany?
– Cortez nie wymienił żadnych nazwisk, bez umowy nie chciał ujawniać żadnych szczegółów. Powiedział tylko, że to sprzysiężenie zostało zawiązane wiele lat temu i miało nawet swoją nazwę: Towarzystwo Śpiewacze z Vaughn Street.
Kate popatrzyła na Billie z niedowierzaniem.
– Co mogło łączyć Aragona z Towarzystwem Śpiewaczym?
– Nie mam pojęcia. Cortez też nie potrafił tego wyjaśnić. Wiedział jedynie, że ta nazwa to żart, zrozumiały tylko dla wtajemniczonych. W każdym razie Urząd do Zwalczania Narkotyków uznał opowieści Corteza za brednie, lecz na wszelki wypadek nas o tym powiadomił. Ponieważ znałam sprawę Israela, wybrałam się do więzienia federalnego, żeby osobiście pogadać z Cortezem. Po przybyciu dowiedziałam się, że przede mną odwiedził Corteza prawnik, który spędził z nim pół godziny. Kiedy przyprowadzili Corteza do pokoju odwiedzin na rozmowę ze mną, facet sprawiał wrażenie śmiertelnie przerażonego i milczał jak zaklęty. Zgadnij, jak się ten jego prawnik nazywał?
– Wendell Hayes?
Billie skinęła głową.
– Wiedziałam to i owo o Cortezie, bo wcześniej prowadziliśmy przeciw niemu dochodzenie. To był prawdziwy twardziel, ale równocześnie silnie związany uczuciowo ze swoją rodziną. Coś mnie tknęło i sprawdziłam, co się dzieje z jego żoną i ośmioletnią córką. Tego dnia, kiedy Corteza odwiedził Hayes, podobnie jak poprzedniego, córki nie było w szkole; zjawiła się dopiero wtedy, kiedy Cortez odmówił dalszej współpracy. Chciałam porozmawiać z dziewczynką, ale matka mnie do niej nie dopuściła.
– Myślisz, że porwali ją, żeby uciszyć Corteza? Żeby przestał paplać o tym tajnym towarzystwie?
– Być może, choć niewykluczone, że Cortez plótł coś od rzeczy. Z pewnością jednak mógł sporo powiedzieć federalnym na temat struktury siatki Aragona. Pewnie dlatego zamknęli mu usta. Zresztą powodów nie brakowało.
– Cortez wciąż siedzi w więzieniu?
– Cortez smaży się w piekle. Został zadźgany na dziedzińcu więziennym, ledwo rozpoczął odsiadkę.
Tim Kerrigan rozpaczliwie potrzebował wsparcia, i to ze strony kogoś, kto posiadał władzę i rozlegle znajomości. Najlepszym przyjacielem Tima był Hugh Curtin, ale co Wielkolud mógł zdziałać w sprawie Ally Bennett? William Kerrigan posiadał władzę i rozległe znajomości, lecz przyznanie się przed ojcem do żałosnej przygody z prostytutką tylko utwierdziłoby go w przekonaniu, że syn nie sprostał pokładanym w nim nadziejom. Po namyśle Tim doszedł do wniosku, że jest tylko jedna osoba, do której może zwrócić się po pomoc.
Harvey Grant mieszkał samotnie, za wysokim kamiennym murem, w ustronnej dzielnicy położonej na górujących nad miastem West Hills. Tim zatrzymał się przed żelazną bramą broniącą dostępu do posiadłości sędziego i zameldował się przez czarny bramofon. Odpowiedział mu Victor Reis, emerytowany policjant po pięćdziesiątce, który spełniał jednocześnie rolę kamerdynera, ochroniarza i sekretarza sędziego. Po chwili brama rozsunęła się i Tim wjechał na długi podjazd prowadzący do dwupiętrowego domu z cegły, zaprojektowanego w stylu epoki federalistów.
Tego dnia niemal wszystkie okna były ciemne, choć dom ten często tętnił życiem, jaśniał i rozbrzmiewał gwarem. Sędzia słynął bowiem z hucznych przyjęć i kameralnych spotkań w węższym gronie. Zabiegano o zaproszenia na wieczorki urządzane przez sędziego Granta, ponieważ udział w nich świadczył o przynależności do śmietanki towarzyskiej Portlandu.
Tim zaparkował przed cofniętym portykiem, w którym czekał już na niego Harvey Grant.
– Chodźmy do gabinetu – zaproponował z troską w głosie. – Kiepsko wyglądasz, potrzeba ci czegoś na wzmocnienie.
– Zachowałem się jak skończony dureń – wyznał Kerrigan, kiedy szli bocznym korytarzem do wyłożonego drewnem gabinetu.
– Opowiesz mi, jak trochę ochłoniesz – odparł Grant, sadzając Tima na fotelu przy rozpalonym kominku z rzeźbioną półką z wiśniowego drewna.
Tim rozsiadł się wygodnie, chłonąc bijące od kominka ciepło. Gdy tylko przymknął oczy, poczuł straszliwe znużenie.
– Proszę – powiedział Grant.
Kerrigan ocknął się gwałtownie. Nie zdawał sobie sprawy, ile sił kosztowało go spotkanie z Ally Bennett. Sędzia wcisnął mu do ręki chłodną szklaneczkę i pociągnął łyk ze swojej.
Tim podziękował mu i od razu wlał w siebie połowę zawartości szklaneczki.
Grant uśmiechnął się życzliwie. Kerrigana zawsze zdumiewała zimna krew, którą wykazywał się jego duchowy ojciec. Nawet podczas najzagorzalszych sporów, jakie wybuchały na sali rozpraw, Harvey Grant zachowywał olimpijski spokój i przywoływał do porządku zwaśnione strony opanowanym, pokrzepiającym głosem rozsądku.
– I jak samopoczucie? Trochę lepiej?
– Niestety, panie sędzio. Szklaneczka whisky nie wystarczy, żeby rozwiązać dręczący mnie problem.
– Powiedz mi, co się stało.
Opowiadając Grantowi o tym, co zaszło między nim i Ally w motelu tego wieczoru, kiedy wygłosił przemowę na zjeździe, oraz o opłakanych skutkach tego wyskoku, Kerrigan nie mógł się zdobyć na to, żeby spojrzeć rozmówcy w oczy. Sędzia sączył whisky i słuchał jego relacji z niewzruszoną powagą na twarzy. Po tym wyznaniu Timowi zrobiło się lżej na duszy. Wiedział, że podejmuje ryzyko, zwierzając się pracownikowi wymiaru sprawiedliwości, ale był pewny, że Grant nie zawiedzie okazanego mu zaufania, i liczył na to, że znajdzie jakieś wyjście z tej sytuacji.
– Czy taki wybryk zdarzył ci się tylko ten jeden raz? – zapytał Grant.
– Nie – odparł Kerrigan, zwieszając głowę. – Ale zawsze byłem ostrożny. A z Ally... sam nie wiem, co mnie podkusiło. Byłem pijany, przygnębiony...
Urwał. Jego usprawiedliwienia brzmiały żałośnie i nieprzekonywająco.
– Cindy to dobra dziewczyna, Tim.
Kerrigan podniósł wzrok, oczy zaszły mu łzami.
– Wiem. Nienawidzę siebie za to, że ją zdradzałem. Czuję się obrzydliwie.
– Nie wolno ci też zapominać o Megan – powiedział Grant.
Kerrigan zdławił wzbierający w nim szloch. Wszystko wokół niego się waliło. Grant milczał, pozwalając mu się wypłakać.
– Rozmawiałeś z ojcem o Ally Bennett? – spytał sędzia, kiedy Tim doszedł do siebie.
– Ależ skąd! Jemu nie mógłbym tego powiedzieć. Wie pan, jakie panują między nami stosunki.
– Więc przyjechałeś z tym prosto do mnie?
Tim skinął głową.
– Czy twoim zdaniem ta kobieta zachowała całą rzecz w tajemnicy?
– Nie wiem, ale gdyby zdradziła komuś, że się z nią przespałem, straciłaby nade mną przewagę.
– Co by się stało, gdyby to rozgłosiła, a ty byś zaprzeczył jej pomówieniom?
– Chodzi o to, czy jest w stanie udowodnić, że spędziłem z nią noc w motelu?
Grant skinął głową. Kerrigan potarł czoło. Próbował odtworzyć w myślach przebieg wydarzeń tamtego pamiętnego wieczoru.
– Zameldowałem się pod przybranym nazwiskiem, ale recepcjonista może mnie rozpoznać. Dziś wieczorem znów tam pojechałem. Pewnie zostawiłem w pokoju odciski palców. Odciski utrzymują się długo, a w tym motelu raczej nie sprzątają dokładnie.
– Ale gdyby przyszło co do czego, ludzie musieliby uwierzyć albo jej słowom, albo twoim, tak?
Kerrigan coś sobie przypomniał.
– Wykaz rozmów telefonicznych. Dzwoniłem do Ally Bennett z biura tego wieczoru, kiedy po raz pierwszy ją zobaczyłem, i z aparatu publicznego w hotelu, w którym odbywał się zjazd. Nie można udowodnić, że to właśnie ja rozmawiałem przez telefon w jednym i drugim przypadku, ale wykaz rozmów stanowić będzie silny dowód pośredni jej prawdomówności. Poza tym jakie znaczenie ma to, czy jest w stanie udowodnić, że z nią spałem? Takie pomówienie prześladuje człowieka przez całe życie, bez względu na to, jak przedstawia się prawda.
– Masz rację, Tim. Gdyby to wyszło na jaw, stałoby się prawdziwe nieszczęście. Przekreśliłoby twoje szanse na fotel senatorski.
Grant zamilkł i pociągnął whisky ze szklaneczki. Na czole zarysowała mu się pionowa bruzda.
– Co sądzisz o tej historii z kasetą?
– Dupre prowadził luksusową agencję towarzyską. Wiemy, że z jej usług korzystali politycy i zamożni biznesmeni. Bennett miała możliwość dokonania obciążających nagrań, które mogły posłużyć Dupremu do szantażu.
Grant pokiwał głową i znów popadł w zamyślenie. Kerrigan czekał, wyczerpany, wdzięczny za chwilę oddechu. W końcu sędzia przemówił, tonem zrównoważonym i zatroskanym.
– Postąpiłeś bardzo nierozważnie, Tim, i naraziłeś siebie oraz swoją rodzinę, ale może znajdę na to jakąś radę. Zajmę się tym, a ty teraz pojedziesz do domu. Jeśli Ally Bennett się odezwie, graj na zwłokę. Obiecaj jej, że zrobisz, czego żąda, ale powiedz, że potrzebujesz czasu, by wymyślić najlepszy sposób na spełnienie jej żądań. Zadzwonię do ciebie, kiedy dowiem się czegoś więcej.
Grant podniósł się, Tim również. Wstawanie okazało się trudne niczym wspinaczka. Ciało ciążyło jak ołów i był tak przybity, że odechciało mu się żyć.
– Dziękuję, panie sędzio. Nie wie pan, jak wiele dala mi sama rozmowa z panem.
– Ty tego nie dostrzegasz, Tim – odparł Grant, kładąc mu rękę na ramieniu – ale masz wszystko, o czym może marzyć mężczyzna. Nie pozwolimy, żebyś to utracił.
Amanda położyła się spać wcześnie i znów pół nocy wierciła się w łóżku, przekręcając z boku na bok, aż zmogło ją wyczerpanie i zapadła w niespokojny sen. Śniło się jej, że wybrała się w podróż statkiem. Nie miała pojęcia, dokąd płynie, ale morze wydawało się gładkie, a niebo czyste. Mimo to nurtował ją bliżej nieokreślony lęk, jakby przeczuwała, że lada chwila pogoda może się zmienić.
Korytarze na statku wiodły donikąd, Amanda czuła się samotna i zagubiona. Szukała kogoś, ale nie wiedziała kogo. Doszła do kabiny, która wyglądała znajomo. Dotknęła drzwi, a one ustąpiły w zwolnionym tempie, odsłaniając postać zwróconego do niej tyłem mężczyzny. Nieznajomy zaczął się powoli odwracać w jej stronę, lecz nim Amanda zdążyła ujrzeć jego twarz, przebudziła się.
Przez chwilę nie była pewna, czy leży w łóżku, czy płynie statkiem. Dostrzegła jarzące się czerwono cyfry zegara i zrozumiała, że jest w domu. Zegar wskazywał piątą. Amanda bez przekonania próbowała znów zasnąć, ale szybko dała za Wygraną. Sen wytrącił ją z równowagi. Stawało się dla niej jasne, że chyba nie obędzie się bez zażywania środków nasennych. Postanowiła, że poruszy tę kwestię podczas dzisiejszej wizyty u Bena Dodsona.
Pływalnia YMCA już otworzyła podwoje dla rannych ptaszków. Amanda miała nadzieję, że ostry trening pomoże jej odzyskać jasność myślenia. Pokonując kolejne długości basenu, rozmyślała o tym, co łączyło ją z Mikiem Greene’em. Lubiła go, w jego towarzystwie czuła się dobrze, ale w ich związku brakowało namiętności.
W czasie studiów w Berkeley Amanda rzadko bywała w Portlandzie, a jeśli przyjeżdżała, to tylko na krótko. Kiedy wróciła do rodzinnego miasta, żeby podjąć pracę w kancelarii adwokackiej ojca, przekonała się, że większość jej koleżanek i kolegów ze szkoły średniej przeniosła się gdzie indziej. Pozostali pozakładali rodziny albo mieli stałych partnerów i podczas spotkań towarzyskich Amanda czuła się jak piąte koło u wozu. Kilka przyjaciółek zamiast zamążpójścia wybrało kariery zawodowe, ale kiedy wychodziła z nimi na kolację lub na drinka, często rozmawiały o mężczyznach. Amanda uwielbiała swoją pracę, lecz zazdrościła szczęśliwym mężatkom i przebywanie w ich towarzystwie na ogół działało na nią przygnębiająco.
Mike, kiedy osiadł w Portlandzie, miał już za sobą burzliwy rozwód w Los Angeles. Amanda domyślała się, że żywi wobec niej poważne zamiary. Ceniła go, choć w głębi serca czuła w ich związku pewien niedosyt. Mike był jak bezpieczna przystań. Ale poczucie bezpieczeństwa to za mało – Amanda pragnęła wyjść za mąż z miłości.
Prosto z pływalni pojechała do śródmieścia. Na piątek miała przygotować sprawozdanie dla sądu apelacyjnego, a w biurze mogła liczyć na spokój, zanim o ósmej przyjdzie sekretarka i rozdzwonią się telefony. W drodze do Stockman Building odwiedziła kafejkę przy Nordstrom, gdzie kupiła na wynos babeczkę i cappuccino. Zmierzając do swego gabinetu, minęła pokój, w którym pracował Daniel Ames.
Życie Daniela nie było usłane różami. Jako nastolatek uciekł z domu, od matki pijaczki i przybranych „ojców”, którzy się nad nim znęcali. Mieszkał na ulicy, dopóki nie zaciągnął się do wojska, upatrując w tym dla siebie ostatniej deski ratunku. Po skończonej służbie, ciężko pracując, kształcił się dalej i ukończył studia prawnicze z wynikiem, który zwrócił na niego uwagę największej firmy prawniczej w Portlandzie.
Daniel sprawdzał coś właśnie w fachowym tekście medycznym, zapoznając się ze stosem orzeczeń do rozprawy poświęconej błędowi w sztuce lekarskiej. Podniósł na chwilę wzrok i spostrzegłszy Amandę, uśmiechnął się promiennie. Był przystojnym, postawnym mężczyzną. Patrząc teraz na niego, trudno było wyobrazić go sobie zaszczutego i zdesperowanego – takiego, jakiego Amanda ujrzała podczas pierwszego spotkania w więzieniu okręgowym. Został wrobiony w morderstwo starszego wspólnika firmy, ale udało się go wybronić. Umiejętności adwokackie Amandy pomogły mu odzyskać dobre imię; od tamtego czasu Daniel żył w udanym związku z Kate.
– Nie wiedziałem, że szefostwo przychodzi do pracy tak wcześnie – zażartował.
– Trzeba patrzeć podwładnym na ręce.
– Kate jest u siebie. Chciała z tobą porozmawiać.
Amanda zaniosła cappuccino i torebkę z babeczką do ciasnego gabinetu koleżanki, w którym z reguły panował bałagan.
– Masz coś dla mnie? – spytała, odgarniając na bok szpargały na biurku Kate i stawiając swoje śniadanie na wygospodarowanej w ten sposób powierzchni.
Wysłuchała relacji Kate ze spotkania z Billie Brewster, pogryzając babeczkę i sącząc cappuccino.
– Co o tym sądzisz? – zapytała, kiedy Kate skończyła.
– Jeśli Towarzystwo Śpiewacze z Vaughn Street istnieje naprawdę i Hayes do niego należał, to całkiem możliwe, że mogli go wysłać do więzienia, by wykończył Duprego.
– Ale po co?
Kate wzruszyła ramionami.
– Cholera wie. Czy Dupre domyśla się, dlaczego Hayes rzucił się na niego z nożem?
– Nie.
Amanda schrupała ostatni kęs babeczki i popiła go cappuccino.
– Co planujesz?
– Umówiłam się z Sally Grace – odparła Kate. – Przejrzę z nią raport z sekcji zwłok Michaela Israela. Może trafimy na jakiś ślad sugerujący zabójstwo.
– Daj mi znać, jeśli na coś wpadniesz – powiedziała Amanda, wstając z krzesła.
– Jasne, natychmiast.
Amanda pokiwała głową.
– Im dalej w las, tym więcej drzew.
Wizyty u Bena Dodsona wciąż wprawiały ją w zakłopotanie i wstydziła się przyznać nawet własnemu ojcu, że chodzi do psychiatry.
– Czytałem o tobie w gazetach – oznajmił na wstępie Dodson, kiedy Amanda rozgościła się w jego gabinecie.
– Dziennikarze nie dają mi spokoju – odparła skrępowana.
– Jak sobie radzisz z presją?
– Pierwsze dwa spotkania z Jonem Duprem to była udręka. Okropnie się bałam – wyznała Amanda.
– To uzasadniona reakcja, biorąc pod uwagę, że zabił twojego poprzednika. – Dodson się uśmiechnął. – Wierz mi, ja sam trząsłbym się ze strachu, gdybyś kazała mi pobyć z Duprem sam na sam.
Amanda roześmiała się. Czuła, że napięcie powoli mija.
– Chyba masz rację.
– Zrozum, strach nie zawsze jest reakcją irracjonalną.
– Nie pozwoliłam, żeby strach mną zawładnął – oświadczyła z dumą Amanda. – Chociaż byłam śmiertelnie przerażona, zdobyłam się na to, żeby przebywać w jednym pomieszczeniu z Jonem Duprem.
– To dobrze. Chciałbym wiedzieć, czy doznałaś nawrotów wspomnień? Czy znów wystąpiły u ciebie te niespodziewane stany?
– Zdjęcia zwłok Travisa i Wendella Hayesa zupełnie mnie rozstroiły. A przecież stykam się z takimi obrazkami na co dzień w pracy.
Dodson posłał Amandzie uśmiech, który dodał jej otuchy.
– W każdym razie te zdjęcia sprawiły – ciągnęła Amanda – że na myśl o spotkaniu z Duprem ogarniał mnie strach, silniejszy niż niepokój, jaki zwykle odczuwam, stając twarzą w twarz z groźniejszymi klientami.
– Ale uporałaś się z tym.
Amanda skinęła głową.
– Podczas pierwszej wizyty u mnie wyraziłaś wątpliwość co do możliwości kontynuowania praktyki adwokackiej. Jak teraz się na to zapatrujesz?
– Chyba zmieniłam zdanie – odparła i urwała na chwilę. – W sprawie Duprego jest coś, czego nie potrafię rozwikłać. Nie znam jeszcze prawdy...
– Oczywiście.
– ... ale możliwe, że Jon jest niewinny. Dzięki temu uświadomiłam sobie, dlaczego w ogóle /wybrałam tę profesję – żeby chronić ludzi, którzy sami nie potrafią się ochronić. Więc praca nad sprawą Duprego przekonuje mnie o słuszności tego, co robię.
– Świetnie. A co z koszmarami? Jak ci się ostatnio śpi?
– Nie najlepiej. Nadal męczą mnie koszmary, ale już nie co noc, tylko kilka razy w tygodniu. Z trudem zasypiam. Przypuszczam, że po prostu boję się zasnąć w obawie przed koszmarami. To wszystko wyczerpuje moje siły.
– Może pomogłyby ci środki nasenne.
– Nie wiem – odparła Amanda, chociaż wcześniej sama chciała poruszyć ten temat. Nie wiadomo dlaczego, krępowała ją myśl o zwróceniu się do Dodsona z prośbą o zapisanie leków.
– Zastanów się. Kiedy spotkamy się następnym razem, powiesz mi, co postanowiłaś.
Jadąc na dół windą, Amanda myślała o Towarzystwie Śpiewaczym z Vaughn Street. Spisek wysoko postawionych ludzi, uknuty wiele lat temu – to brzmiało fascynująco, ale mało wiarygodnie. Dopatrywanie się związku między śmiercią Israela a sprawą Duprego wydawało się grubą przesadą.
Drzwi windy rozsunęły się i Amanda wysiadła. Nagle przystanęła. Powiązania... no właśnie. Spiski, z natury rzeczy, oznaczały zgodne działanie kilku czy kilkunastu ludzi. Sammy Cortez twierdził, że Pedro Aragon od długiego czasu był w zmowie z tymi tajemniczymi osobnikami. Czy łączyło z nimi coś także Wendella Hayesa, jeszcze zanim rozpoczął karierę prawniczą? Amanda wyszła z budynku, w którym mieścił się gabinet Dodsona. Po przeciwnej stronie ulicy wznosił się gmach będący siedzibą Biblioteki Publicznej powiatu Multnomah. Nagle przyszedł jej do głowy pomysł. Ruszyła w kierunku biblioteki.
Budowla w stylu georgiańskim, z fasadą z szarego wapienia u dołu i z czerwonej cegły w górnych partiach, rozpościerała się na cały kwartał. Amanda weszła po szerokich granitowych schodach prowadzących do wejścia i od razu skierowała się do działu historycznego na drugim piętrze, gdzie znalazła katalog osobowy: rzędy topornych szafek z drewnianymi szufladkami. Zalatujące stęchlizną karty, ułożone w kolejności alfabetycznej, zawierały odsyłacze do artykułów prasowych, w których pojawiły się wzmianki o konkretnych osobach. Amanda wyciągnęła odpowiednie szuflady i wertując ich zawartość, natrafiła na kilka kart poświęconych Pedrowi Aragonowi. Zapisała w notatniku dane wszystkich artykułów, w których o nim wspomniano. Podobnie postąpiła w przypadku Wendella Hayesa. Na koniec sporządziła osobną listę doniesień prasowych, przywołujących oba te nazwiska.
Zbiory czasopism mieściły się na pierwszym piętrze. Amanda postanowiła zacząć od pozycji najbardziej odległych w czasie, a najwcześniejszą wzmiankę o Aragonie i Hayesie zamieścił „Oregonian” w 1971 roku. Artykuły sprzed trzydziestu lat dostępne były tylko na mikrofilmach. Odszukała właściwą rolkę. Założyła ją na szpulę czytnika i włączyła urządzenie. Prędkość przesuwu mikrofilmu regulowało się ręcznie pokrętłem. Z początku strony wyświetlane na ekranie migały tak szybko, że Amanda o mało nie dostała oczopląsu, więc zaraz zmniejszyła prędkość. W końcu dotarła do działu kroniki miejskiej w numerze „Oregoniana” z siedemnastego stycznia 1971 roku. U dołu kolumny podano najnowsze wyniki śledztwa w sprawie krwawej jatki, do której doszło w grudniu 1970 roku w północnej dzielnicy Portlandu. O udział w tych zajściach podejrzewano Pedra Aragona. Artykuł donosił o odnalezieniu na wysypisku na przedmieściach Portlandu trzech sztuk krótkiej broni palnej. Badania wykazały, że strzelano z niej podczas grudniowej masakry. Broń pochodziła ze zbiorów Miltona Hayesa, miejscowego zamożnego prawnika, który zgłosił jej kradzież po tym, jak nieznani sprawcy włamali się do jego domu w dniu strzelaniny. W artykule można też było znaleźć odpowiedź na pytanie, w jaki sposób włamywaczom udało się wedrzeć do domu Hayesa. Otóż jego syn, Wendell, student Uniwersytetu Georgetown, przybyły do domu na święta, zapomniał włączyć alarm, gdy wychodził z kolegami na świąteczne przyjęcie.
Amanda odnalazła mikrofilm z grudnia 1970 roku i odszukała doniesienie o krwawej jatce w melinie narkotykowej. W opuszczonym domu w zakazanej dzielnicy Portlandu trup słał się gęsto. Większość ofiar zginęła od kuli, a mężczyzna znaleziony martwy w korytarzu miał poderżnięte gardło. W kilku pomieszczeniach wykryto ślady heroiny. Policja ustaliła tożsamość większości zabitych – część należała do murzyńskiego gangu, którego korzenie sięgały Los Angeles, a pozostali, Latynosi, byli ludźmi Jesusa Delgada, podejrzanego o powiązania z meksykańskim kartelem narkotykowym. Pedro Aragon, członek siatki Delgada, został aresztowany nazajutrz po masakrze, ale wypuszczono go, ponieważ policji nie udało się podważyć jego alibi.
Czy Hayes i Aragon brali udział w strzelaninie w melinie narkotykowej? Amandzie trudno było sobie wyobrazić chłopca z dobrego domu, wycinającego w pień uzbrojonych po zęby bandziorów w zakazanej dzielnicy Portlandu, ale z drugiej strony mógł się tam znaleźć, chcąc kupić narkotyki albo wymienić ukradzioną ojcu broń na prochy.
Amanda zastanawiała się, z kim Hayes zadawał się w grudniu 1970 roku. Jego kolesie prawdopodobnie towarzyszyli mu tej nocy, kiedy nastąpiło włamanie do domu ojca. Warto byłoby przejrzeć raporty policyjne, które na pewno zawierały nazwiska chłopców przebywających wtedy z Hayesem.
Amanda zrobiła sobie przerwę w oglądaniu mikrofilmów i odszukała nekrolog Wendella Hayesa. Ukończył Liceum Katolickie Portlandu w czerwcu 1970 roku, tego samego, w którym doszło do krwawej jatki w melinie narkotykowej. Potem studiował prawo na Uniwersytecie Georgetown. Amanda zapytała bibliotekarkę, gdzie może znaleźć księgę pamiątkową Liceum Katolickiego Portlandu. Odszukała ją i zaniosła do stolika, żeby przejrzeć.
W ostatnim roku nauki Hayes był zastępcą przewodniczącego klasy, a Harvey Grant – przewodniczącym. Wertując album Amanda natrafiła na inne znajome nazwiska. Burton Rommel i William Kerrigan, ojciec Tima, należeli z Hayesem do szkolnych drużyn, futbolowej i zapaśniczej. Amanda przypomniała sobie, że Grant również jest absolwentem prawa Uniwersytetu Georgetown.
Amanda sprawdziła notki biograficzne Burtona Rommela i Williama Kerrigana. Ani jeden, ani drugi nie studiował na tej samej uczelni co Hayes i Grant. Rommel kształcił się dalej w Kolegium Notre Damę, a Kerrigan uzyskał stopień magistra w Wharton School Uniwersytetu Pensylwanii.
Wróciła do projektora i założyła następną rolkę, zawierającą wczesne wzmianki o Pedrze Aragonie. Ciekawiło ją, jak zwykły gangster, zawiadujący meliną narkotykową w Portlandzie, mógł się tak wybić, żeby sięgnąć po władzę nad wielkim meksykańskim kartelem. Po godzinie wiedziała już, że tak błyskawiczny awans Aragona stal się możliwy wskutek serii morderstw, którą w 1972 roku rozpoczęło zabójstwo Jesusa Delgada, bezpośredniego przełożonego Aragona, na parkingu supermarketu w Portlandzie.
Zapoznała się z artykułami, w których wymienione były obok siebie nazwiska Aragona i Hayesa, ale przeważnie dotyczyły one spraw sądowych, w których Hayes podejmował się obrony kogoś z otoczenia Aragona.
Amanda oddała mikrofilm i pojechała do biura. Kiedy wchodziła do biblioteki, tak naprawdę nie dawała wiary historyjce Corteza o Towarzystwie Śpiewaczym z Vaughn Street, ale jeden szczegół, na który się natknęła w relacjach prasowych, dal jej wiele do myślenia: melina narkotykowa, w której doszło do masakry, mieściła się przy Vaughn Street.
Dochodziła piąta. Tim Kerrigan i Maria Lopez od godziny omawiali strategię przed zbliżającą się rozprawą. Prokurator już dawno zdjął marynarkę i mocno poluzował krawat. Lopez miała rozczochrane włosy, ponieważ nieustannie przeczesywała je palcami; jej żakiet przewieszony był przez oparcie krzesła.
– Jaffe zgłosiła wniosek, żeby wyłączyć ze sprawy Hayesa dowody zebrane w związku z morderstwem Travisa – powiedział Kerrigan. – Jakie jest twoje zdanie? Czy mamy wykorzystać te dowody przeciw Dupremu na rozprawie o zabicie Hayesa?
– Zgodziłabym się na jej propozycję – odparła Maria. – Po co ryzykować kasację wyroku? Sprawę Hayesa łatwo wygramy. Powinna się rozstrzygnąć w ciągu tygodnia od powołania ławy przysięgłych. Przedstawienie oskarżenia zajmie nam dzień, góra dwa dni. Jeśli Jaffe będzie się upierać przy obronie koniecznej, co moim zdaniem jest bzdurą, może narobić szumu, ściągnąć na salę dziennikarzy, odegrać szopkę z przechodzeniem przez bramkę z wykrywaczem metalu. Ale i tak uważam, że sprawa jest przesądzona. Kiedy już zapadnie wyrok skazujący, możemy się nim posłużyć, żeby podważyć wiarygodność Duprego, gdy stanie przed sądem za zabicie senatora.
– Słusznie rozumujesz, ale...
Zadzwonił telefon. Tim z widoczną irytacją podniósł słuchawkę.
– Właśnie odbywamy naradę. Lucy. Prosiłem, żeby mi nie przeszkadzać.
– Wiem, ale niejaka panna Bennett domaga się widzenia z panem. Czeka w recepcji.
Kerriganowi odpłynęła krew z twarzy. Ally Bennett dzwoniła wcześniej kilkakrotnie, ale on kazał sekretarce powiedzieć, że nie ma go w biurze. Zerknął na młodszą koleżankę. Byłaby wpadka, gdyby dostrzegła jego udrękę. Ale ona przeglądała swoje notatki.
– Dobrze, połącz mnie z recepcją – polecił.
Po chwili usłyszał w słuchawce Ally.
– Świetnie, że pani przyszła – rzucił szybko. – W tej chwili jestem zajęty, ale chętnie się z panią spotkam.
– Tak myślę – odparła Ally. – Będzie lepiej dla ciebie, jeśli się spotkamy.
– Zadzwonię do pani, kiedy skończy się narada. Powiedzmy, za godzinę?
– Czekam na telefon. Będę strasznie, strasznie zawiedziona, jeśli się nie odezwiesz.
Rozłączyła się. Kerrigan czuł na czole spływający kropelkami pot. Nigdy by mu przez myśl nie przeszło, że ona pokaże się w prokuraturze. Maria znała Ally z widzenia. A jeśli zauważyła ją w recepcji?
– Nic ci nie jest?
Maria przypatrywała mu się badawczo. Uśmiechnął się z wysiłkiem.
– Chyba mnie bierze jakieś choróbsko. Może skończymy na dziś?
– Oczywiście – zgodziła się Maria, wstając i zbierając papiery. – Mam nadzieję, że szybko wydobrzejesz.
– Dzięki. Wspaniała z ciebie dziewczyna.
Maria Lopez zarumieniła się. Wyszła z gabinetu, zamykając za sobą drzwi. Kerrigan wykręcił wewnętrzny numer sędziego Granta.
– Bennett tu przyszła. Była w recepcji – wyrzucił z siebie, gdy tylko Grant podniósł słuchawkę.
– Kto mógł ją zobaczyć?
– Nie mam pojęcia, kto się wtedy kręcił w okolicy recepcji.
– I co zrobiłeś?
– Poprosiłem, by mnie z nią połączono.
– Więc nie widziano was razem?
– Nie. Spławiłem ją obietnicą, że odezwę się za godzinę. Za pięćdziesiąt minut, licząc od tej chwili.
– Dobrze. A teraz weź się w garść.
– Ale co ja mam jej powiedzieć?
Na chwilę zapadła cisza. Kerrigan czekał ze ściśniętym żołądkiem, spocona dłoń lepiła się do słuchawki.
– Powiedz tej Bennett, że uda ci się wszystko załatwić do końca tego tygodnia.
– W jaki sposób?
– Powiedz, że już zebrałeś prawie całą sumę, i daj jej do zrozumienia, że pracujesz z detektywem, który jest ci winien przysługę, więc postara się, żeby dowody zaginęły. Nie wdawaj się w szczegóły.
– A jeśli w przyszłym tygodniu Dupre nadal będzie siedział w więzieniu?
– Nad tym zastanowimy się dziś wieczorem u mnie.
Przed spotkaniem z Harveyem Grantem Kerrigan pokrzepił się szkocką. Wyglądał, jakby spał w ubraniu. Victor Reis otworzył drzwi, zanim Tim zdążył nacisnąć dzwonek. Na pobrużdżonej twarzy ochroniarza pojawił się uśmiech. Kerrigan był pewny, że Victor od razu zauważył jego opłakany stan, tyle że wstrzymał się od jakiegokolwiek komentarza.
– Proszę wejść. Sędzia jest w gabinecie. Chce pan coś przekąsić?
– Nie jestem głodny. Sam trafię. Dzięki.
Kerrigan skierował się do pokoju, w którym ostatnio przyjął go Harvey Grant. Sędzia miał na sobie spodnie koloru khaki, koszulę w szkocką kratę i obszerny sweter. Nieopodal leżała książka o historii angielskiej wojskowości. Gospodarz uśmiechnął się serdecznie i wskazał Timowi miejsce.
– Jak to wszystko znosisz? – spytał.
– Fatalnie – odparł Tim, opadając na fotel.
– Nalać ci drinka?
Kerrigan potrząsnął głową.
– Już jestem po kilku głębszych.
– Od jak dawna właściwie cię znam, Tim? – spytał sędzia z nagłą zadumą.
– Odkąd przyszedłem na świat.
Grant skinął głową.
– Byłem obecny przy twoim chrzcie, na pierwszych urodzinach. Patrzyłem, jak przystępujesz do komunii. Zawsze napawałeś mnie dumą.
Kerrigan spuścił wzrok. Oczy zaszły mu mgłą, z trudem wydobył z siebie głos.
– Przykro mi, że sprawiłem panu taki zawód.
– Nie zawiodłeś mnie, synu. Błądzić jest rzeczą ludzką.
– To coś więcej niż zwyczajny błąd.
– Wcale nie. To tylko mała przeszkoda, która wyrosła na twojej drodze. Tobie wydaje się teraz ogromna, ale my się nią zajmiemy. Za rok nawet nie będziesz pamiętał, jak bardzo się tym przejmowałeś.
Kerrigan spojrzał na niego z nadzieją.
– Ufasz mi, Tim?
– Tak.
– I wiesz, że mam na sercu wyłącznie twoje dobro?
Kerrigan pragnął wyznać sędziemu, że jest mu bliższy od rodzonego ojca, ale nie zdołał tego z siebie wydusić.
– Twój problem da się rozwiązać – oświadczył Grant. – Ta kobieta to kurwa, nędzna szmata. Nie dopuścimy do tego, żeby ktoś taki zrujnował ci życie.
Tim nachylił się do sędziego. Chciwie chłonął każde jego słowo.
– Pamiętasz rozważania Harolda Travisa na temat istnienia Boga? Tego dnia graliśmy w golfa, a potem usiedliśmy razem na tarasie w „Westmont”?
– Wtedy ostatni raz widziałem go żywego.
– Zadam ci pytanie, Tim. Czy sądzisz, że Bóg istnieje? Najwyższa Istota, która widzi wszystkie nasze uczynki i karze nas, kiedy postąpimy źle?
Tim nie potrafił odpowiedzieć. Wpojono mu wiarę w Boga w dzieciństwie i zdarzały się chwile, kiedy życie samo w sobie wydawało się cudem. Pamiętał, jak umocniły w nim to przekonanie narodziny Megan, i niekiedy dostrzegał w świecie tyle piękna, że musiał to przypisać boskiemu zamysłowi. Ale na ogół nie zgadzał się z tym, że wszystko przebiega zgodnie z boskim planem. Trudno było wierzyć w istnienie miłościwego Boga, kiedy miało się do czynienia z maltretowanym dzieckiem o twarzy wypranej z wszelkich uczuć, na którego ciele wyryło bolesne ślady życie przepełnione cierpieniem i rozpaczą. To, z czym stykał się na co dzień jako prokurator, nie sprzyjało religijnym uniesieniom.
– To naturalne, że wahasz się z odpowiedzią na tak zasadnicze pytanie – oświadczył Grant. – Wyćwiczony w posługiwaniu się logiką umysł wzbrania się przed uznaniem, bez dowodów, istnienia czegokolwiek, a tym bardziej nadprzyrodzonej i wszechwiedzącej istoty. To jeden z minusów wykształcenia prawniczego, jak sądzę.
– A czy pan wierzy w Boga?
– Harold uważał, że pojęcie Boga wymyślono po to, aby utrzymać w ryzach hołotę – odparł wymijająco Grant. – Przemawiał przez niego cynizm, ale gdyby tak miał rację? Gdyby nędzarze nie wierzyli w zadośćuczynienie w życiu pośmiertnym, czy spokojnie znosiliby swój doczesny los, czy też powstaliby przeciw bogaczom? Harold wyznawał pogląd, że Boga i Prawo wymyśliła elita, aby łatwiej sprawować władzę nad masami. Uważał, że moralność jest względna.
– Istnieją pewne zasady, panie sędzio. Moralność nie jest rzeczą względną. Serce mówi nam, kiedy źle postępujemy. – Kerrigan zwiesił głowę. – Znam to z własnego doświadczenia.
– To poczucie winy, które nas ogarnia, kiedy wierzymy w ustanowione przez Boga reguły postępowania. A gdybyś tak wiedział na pewno, że Boga nie ma, a reguły ustalasz ty sam? Wówczas byłbyś wolny, ponieważ prysłyby wszelkie hamulce, powstrzymujące cię przed spełnieniem pragnień.
– Jaki to ma związek z Ally Bennett?
– Jeśli Bóg nie istnieje, elita gra według własnych zasad. Jeśli nie ma boskiego potępienia, to Ally Bennett przestaje stanowić dla ciebie przeszkodę.
– To znaczy, że można ją zabić?
– Usunąć, Tim. Tak jak wymazałbyś kłopotliwe stwierdzenie ze sprawozdania dla sądu albo rozgniótł bzyczącego ci nad uchem komara.
– Ale przecież obowiązują nas zasady, prawa.
– Nie każdego. Harold to wiedział.
– Do czego zmierza ten wywód? Nie rozumiem pana.
– Boisz się zrozumieć, a to różnica. Odpowiedz mi na jedno pytanie: co byś zrobił, gdybym zagwarantował ci, że nie poniesiesz żadnych konsekwencji, jeśli usuniesz ze swojego życia Ally Bennett?
– Nie może pan mi dać takiej gwarancji, ani pan, ani nikt inny.
– Załóżmy, że mógłbym.
– Ja... nie potrafiłbym odebrać życia drugiemu człowiekowi, nawet gdybym wiedział, że ujdzie mi to na sucho.
– A jakby ktoś włamał ci się do domu i na twoich oczach próbował zabić Megan? Chyba mi nie powiesz, że przyglądałbyś się bezczynnie?
– To co innego. To byłaby samoobrona.
– A czy w tym przypadku również nie chodzi o samoobronę? Czy ta kobieta nie zagraża tobie i twoim najbliższym? Wyobraź sobie, że jesteś senatorem. Masz to w zasięgu ręki, Tim. A teraz wybiegnij myślą jeszcze dalej naprzód. Widzisz siebie jako prezydenta Stanów Zjednoczonych, najpotężniejszego człowieka świata?
Kerrigan rozdziawił usta, ale zaraz się roześmiał.
– Niech pan na mnie popatrzy. Czy to materiał na prezydenta? Pijak i dziwkarz, częsty bywalec moteli wynajmujących pokoje na godziny.
– To ty tak siebie postrzegasz, ale zapytaj kogokolwiek w tym stanie, co sądzi o Timie Kerriganie, a usłyszysz w odpowiedzi, że to człowiek z charakterem, który zamiast bogactwa i sławy wybrał służbę społeczeństwu. Tylko jedna osoba może dowieść czegoś przeciwnego. Tylko jedna osoba może zniszczyć twoje małżeństwo i twój obraz w oczach Megan. Tylko jedna osoba staje na przeszkodzie twoim marzeniom i twemu rodzinnemu szczęściu.
– I kto to mówi? Nie mieści mi się w głowie. Przecież pan wierzy w Boga. Jest pan praktykującym katolikiem.
Grant nie odezwał się, tylko pociągnął łyk swojej whisky.
– Chyba nie rozważa pan na poważnie zabójstwa Ally Bennett? – ciągnął Tim. – Nabiera mnie pan, tak? Proszę powiedzieć.
Grant nadal siedział w milczeniu. Kerrigan wyobraził sobie, że Ally Bennett nie żyje. Wszystkie jego problemy nagle by zniknęły, a on spróbowałby naprawić dawne krzywdy i ratować małżeństwo, żyć w taki sposób, żeby Megan była dumna ze swego ojca. Ale myśl o córce sprowadziła go na ziemię.
– Znam cię właściwie od zawsze, Harvey – powiedział, po raz pierwszy od długiego czasu zwracając się do sędziego po imieniu. – Nie mogę uwierzyć, że byłbyś w stanie z zimną krwią zamordować człowieka, ja zresztą też nie mógłbym tego zrobić. Jak potem spojrzałbym w oczy Megan? Zadręczyłbym się na śmierć.
Kerrigan wstał i zaczął chodzić po pokoju.
– Poza tym rozważania o Bogu i moralności i tak nic nie wnoszą do sprawy, bo jako prokurator okręgowy nauczyłem się, że zbrodnia nie popłaca, każdego w końcu dosięga kara.
– Przemawia przez ciebie strach, Tim. To zrozumiałe. Ale zobaczyłbyś wszystko w innym świetle, gdybyś wiedział, że ten czyn nie pociągnie za sobą żadnych następstw... – sędzia dramatycznie zawiesił głos – a to mogę ci zagwarantować.
– Jakim cudem możesz ręczyć za to, że nie zostanę złapany?
– Masz wielu przyjaciół, więcej, niż myślisz. Oni w ciebie wierzą i gotowi są ci pomóc.
– Kim oni są?
– Ludźmi, którzy dobrze ci życzą. Na razie nie mogę nic więcej ujawnić. Będą czuwać nad przebiegiem śledztwa, pracują w policji, w prokuraturze...
Tim poderwał głowę.
– Tak, tak, nawet w twoim biurze, Tim. Będziesz kryty. Kiedy Ally Bennett zginie, odzyskasz wolność. Pomyśl o tym. Pomyśl, ile to będzie znaczyło dla Megan.
Grant uniósł książkę i wyjął leżącą pod nią kopertę.
– To nie powinno ci sprawić zbytnich trudności. Od lat postępujesz według własnych zasad. Ten wniosek nasuwa się automatycznie, ponieważ byłeś przekonany, że unikniesz konsekwencji.
Wręczył mu kopertę. Tim otworzył ją – na wierzchu było zdjęcie Ally Bennett, wchodzącej do pokoju motelowego tej nocy, kiedy oddawał się z nią występnej rozkoszy. Koperta zawierała też inne zdjęcia, przedstawiające go z Ally w różnych pozycjach seksualnych. Pod nimi były fotografie Tima z innymi kobietami, w innych miejscach. Uwieczniały jego przygody z dziwkami sprzed kilku lat. Niektóre ukazywały, jak zażywa kokainę albo pali marihuanę. Jawne naruszenie prywatności, o jakim świadczyły te fotografie, powinno wywołać w nim wściekłość, ale Tim doznał jedynie otępiającego wstrząsu.
– Jak... ?
– Wiedzieliśmy o tym od pewnego czasu. To właśnie przekonało nas o drzemiącym w tobie potencjale.
Kerrigan osunął się bezwładnie na fotel i złapał za głowę.
– Traktuję cię jak syna, Tim. Chcę ci pomóc wybrnąć z ciężkich tarapatów. To wszystko brzmi dla ciebie zupełnie nowo, szokująco. Wiem, że trzeba czasu, by się z tym oswoić. Ale wkrótce, jak się przekonasz, moje słowa nabiorą sensu; zobaczysz, że kieruje mną troska o twoje dobro.
– Nie zabiję jej. Nie mogę. Podam się do dymisji. Złożę oświadczenie dla prasy, przyznam się do... do związku z Ally Bennett. Nie jestem mordercą.
– Spodziewałem się tej reakcji, Tim. Wiem, że pierwszy krok jest najtrudniejszy. Jedź do domu, prześpij się. Jutro rano będziesz w stanie myśleć o wiele trzeźwiej. Zobaczysz, że zabicie tej kobiety to jedyne racjonalne rozwiązanie twojego problemu. Musisz dokonać wyboru między życiem tej dziwki a bezpieczeństwem rodziny. Chcesz zaprzepaścić przyszłość drogich sercu osób w imię źle pojętej litości?
W połowie drogi do domu Kerrigan zatrzymał się na poboczu, otworzył drzwi samochodu i zwymiotował. Postawił nogi na ziemi i włożył głowę między kolana. Siedział tak dłuższą chwilę, potem otarł usta i wyrzucił chusteczkę. Było zimno, około zera, i powietrze szczypało go w policzki. Spojrzał w górę. Miał nad sobą czyste, rozgwieżdżone niebo, ale świat wydawał się dziwnie rozedrgany.
Harvey Grant, człowiek, któremu zawierzyłby życie, człowiek, którego szanował bardziej niż własnego ojca, od lat znał jego głęboko skrywane żałosne sekrety, śledził i utrwalał postępującą degrengoladę, dzielił się tą wiedzą z ludźmi, z którymi Tim zapewne stykał się na co dzień. Ilu z nich traktowało go, jakby był porządnym obywatelem, przedstawiając go sobie jednocześnie w najbardziej poniżających pozach, jak błagalnie dopomina się kary i delektuje własnym upadkiem?
Jeśli Harvey Grant nie kłamał, to światem, który Tim – jak mu się przynajmniej dotąd wydawało – dobrze znał, rządziła z ukrycia klika osób stawiających siebie ponad prawem, gotowych bez mrugnięcia zabić dla osiągnięcia swoich celów i jemu nakazujących to samo.
Kerrigan nie mógł się z tym zwrócić ani do policji, ani do innego prokuratora; to było wykluczone. Jeśli klika skupiała takie figury jak Harvey Grant, prezes sądu i jeden z najbardziej wpływowych ludzi stanu Oregon, to potencjalnie mógł do niej należeć każdy, nawet najbardziej szanowany obywatel.
A FBI? Wprawdzie znał kilku agentów w centrali w Waszyngtonie, ale co by im powiedział? Cała historia zakrawała na obłęd. A sędzia Grant był w posiadaniu zdjęć, które doszczętnie zniszczyły wiarygodność Kerrigana.
Oczywiście pozostawało jeszcze samobójstwo. Tim otarł oczy. Wszyscy w końcu umieramy. Równie dobrze można odejść już teraz i oszczędzić sobie cierpień. Spaprał własne życie, więc dlaczego nie miałby ze sobą skończyć? Perspektywa ukojenia w objęciach śmierci wydała mu się kusząca.
Kerriganowi przyszły wtedy na myśl niektóre wypowiedzi Harveya Granta. Sędzia zapewniał go, że może całkowicie bezkarnie pozbawić Ally Bennett życia. Gdyby zdecydował się na to jedyne, straszliwe rozwiązanie, zniknęłyby dręczące go problemy i przyszłość, o jakiej nawet nie śnił, stanęłaby przed nim otworem. Z początku sugestia prezydentury, jaką wysunął Grant, wydawała się niedorzeczna, ale po obiektywnym rozważeniu ten pomysł wcale nie był taki absurdalny.
Łatwo było sobie Kerriganowi wyobrazić zwycięstwo w wyborach do Senatu. Wyglądał na senatora, był sławny i lubiany w całym stanie. I nietrudno było sobie przedstawić objęcie urzędu prezydenta USA po zdobyciu fotela senatorskiego. Każdy senator teoretycznie mógł się ubiegać o tę najwyższą godność państwową.
Tim pamiętał, z jakim podnieceniem Cindy przyjęła wiadomość, że to właśnie jemu, jako pewnemu zwycięzcy w wyborach do Senatu, zaproponowano stanowisko po Travisie. Megan odczułaby, że jej ojciec jest ważną osobistością. Otworzyłyby się przed nią różne możliwości. Tim zyskałby może nawet szacunek swojego ojca.
Już nie dokuczało mu zimno. Zatracił poczucie miejsca. Miał wrażenie, jakby znalazł się na krawędzi, a przed nim rozpościerał się nowy świat, całkowicie odmienny od znanego mu dotąd. Jeden krok, i pokona granicę dzielącą go od nowej rzeczywistości, w której nie obowiązują żadne zakazy, w której bez lęku będzie mógł robić, co mu się żywnie podoba.
Sędzia miał pod wieloma względami rację. Ally Bennett była dziwką – dziwką, która zyskała nad nim władzę. I jaki czyniła z niej użytek? Zamierzała zrujnować mu życie. Domagała się od niego, żeby uwolnił zatwardziałego mordercę. Tim w żaden sposób nie mógł spełnić jej żądań. A to oznaczało, że Ally Bennett go zniszczy, skaże jego śliczną, niewinną córeczkę na życie w przytłaczającym cieniu ojcowskiej hańby.
Spojrzał w górę. Świat nie wydawał się już rozedrgany, gwiazdy świeciły wyraźnie, jego wzrok nabrał bystrości, umysł się rozjaśnił. Nie pytał już siebie, czy powinien zabić Ally Bennett. Zastanawiał się nad nową kwestią: czy zdołałby zabić Ally Bennett?
W poniedziałek rano Ben Dodson przyjechał do pracy w dobrym nastroju. Co prawda, terminarz spotkań przewidzianych na ten dzień był szczelnie wypełniony, ale sekretarka powiadomiła go, że pacjent zapisany na czwartą po południu odwołał wizytę, w związku z czym będzie można urwać się do domu wcześniej. Gdy psychiatra podchodził do szafy z kartoteką, żeby wyciągnąć akta pierwszego pacjenta, zauważył leżący na podłodze, wystający spod biurka świstek. Podniósł go i rozpoznał własnoręcznie sporządzoną notatkę na temat Amandy Jaffe. Zmarszczył brwi. Miejsce tej karteczki było w aktach Amandy. Jakim cudem trafiła na podłogę?
Odnalazł i otworzył teczkę Amandy. W środku panował porządek. Dołączył notatkę do akt i odłożył je do szafy. Wyjął kartę pacjenta zapisanego na dziewiątą i zaczął się w nią wczytywać. Po kilku minutach przerwał – nie dawała mu spokoju myśl o świstku, który wypadł z teczki Amandy. Zachował w pamięci wyraźny obraz tego, jak po spotkaniu wsuwa tę notatkę do akt i odkłada je na miejsce. Zapytał przez interkom sekretarkę, czy wyjmowała teczkę Amandy z szafy. Nie wyjmowała.
Dodson był pewny, że nie przeglądał jej akt od czasu ostatniej wizyty, po której właśnie sporządził tę notatkę. Czy to możliwe, że ta karteczka leżała na podłodze od piątku, a on jej nie dostrzegł? Innego wytłumaczenia nie było, chyba że dopuściłby możliwość, że ktoś włamał się do jego gabinetu.
Z samego rana, gdy tylko siadła za biurkiem, Amanda zadzwoniła do Komendy Policji w Portlandzie, prosząc o połączenie z komórką, która zajmuje się udostępnianiem na życzenie policyjnych sprawozdań. Głos nagrany na taśmę poinformował ją, że wszelkie wnioski o wydanie raportów należy kierować na piśmie, i podał numer telefonu do archiwów. Odebrała kobieta.
– Nazywam się Amanda Jaffe. Jestem adwokatem i próbuję dotrzeć do starych sprawozdań policyjnych z początku lat siedemdziesiątych.
– Ojej, przechowujemy tutaj dokumenty tylko z ostatnich dwudziestu pięciu lat. U nas raczej nie znajdzie pani tych raportów.
– Nawet ze spraw o zabójstwo?
– To zmienia postać rzeczy. Tych raportów nie niszczymy, bo w takich przypadkach nie obowiązuje przedawnienie przestępstwa.
– Więc mogłabym dostać je do wglądu?
– Owszem, ale ja ich pani wydać nie mogę. Trzymane są pod kluczem. Tylko technicy mają do nich dostęp.
– Mogłabym z nimi porozmawiać? – spytała Amanda.
– Jasne, ale oni też ich pani nie wydadzą. Muszą dostać upoważnienie.
– A kto może ich upoważnić?
– Detektywi prowadzący śledztwo.
– Nie sądzi pani, że ci od dawna są już na emeryturze?
– No, tak.
– I co wtedy się robi?
– Pod nieobecność właściwego detektywa upoważnienie na wydanie raportu może wystawić jakikolwiek detektyw z wydziału zabójstw.
– Dzięki.
Amanda zadzwoniła do wydziału zabójstw i poprosiła Seana McCarthy’ego.
– Jak się miewa mój obrońca uciśnionych? – spytał detektyw.
– Jakoś się trzyma.
– Dzwonisz w sprawie Duprego?
– Sherlock Holmes się do ciebie nie umywa, Sean.
McCarthy roześmiał się.
– W czym mogę ci pomóc?
– Próbuję dotrzeć do kilku raportów policyjnych z początku lat siedemdziesiątych. Archiwum nie chce mi ich wydać bez upoważnienia detektywa, który prowadził dochodzenie, albo innego detektywa z wydziału zabójstw, jeśli ten właściwy jest nieosiągalny.
– Czy te sprawozdania mają związek ze sprawą Duprego?
– To możliwe. Ale muszę je przeczytać, żeby się upewnić.
– Co spodziewasz się w nich znaleźć?
– Wolałabym o tym nie mówić, dopóki nie zdecyduję się ich wykorzystać.
– W takim razie nie mogę dać upoważnienia.
– To złożę wniosek o udostępnienie wyników dotychczasowego śledztwa. Po co każesz mi puszczać w ruch całą tę procedurę?
– Sprawę prowadzi Kerrigan. To do niego powinnaś się zwrócić. Jeśli się zgodzi, osobiście dopilnuję, żeby wydano ci te raporty, ale decyzję pozostawiam jemu.
Amanda łudziła się, że Sean udostępni te sprawozdania, nie wnikając, po co jej są potrzebne, ale spodziewała się odmowy. Nic nie przychodzi łatwo.
Przez cały weekend Kerrigan przeżywał katusze. Chwile spędzone w domu zatruwała mu myśl, że zadzwoni Ally Bennett, a gdy nie zamartwiał się telefonem od szantażystki, to zadręczał się wyborem, jakiego musiał wkrótce dokonać.
W niedzielę zabrali Megan do ogrodu zoologicznego. Wycieczka okazała się dla Tima wybawieniem. Psoty Megan tak go pochłonęły, że zupełnie zapomniał o problemach. Położywszy Megan do łóżka, zamknął się w gabinecie, pozorując pracę. Kiedy kładł się spać, wiedział już, co zrobi. Tej nocy kochał się z Cindy z nieprawdopodobną namiętnością.
Kiedy w poniedziałek rano stawił się w biurze, był wyczerpany brakiem snu. W tym stanie mógł co najwyżej wziąć się do przeglądania poczty. Jedna z przesyłek, z laboratorium kryminalistycznego, zawierała wyniki analizy próbki krwi znalezionej w domku letnim Travisa. Grupa krwi była taka sama jak u Lori Andrews. O tym, czy zamordowana prostytutka była gościem Travisa i pod jego dachem doznała obrażeń, rozstrzygnąć miało dopiero badanie DNA. Gdyby jednak okazało się, że senator skatował dziewczynę na śmierć w trakcie brutalnego aktu seksualnego, wykorzystanie dowodów w sprawie morderstwa Lori Andrews w celu przekonania ławy przysięgłych, że to Dupre ją zabił, byłoby sprzeczne z etyką. Udowadnianie zaś, że Dupre zamordował Travisa, żeby pomścić prostytutkę, nie miało sensu z punktu widzenia strategii. Wywołałoby u ławników odruch współczucia dla stręczyciela, pogrążając zarazem senatora. Kerrigan wciąż się zastanawiał, co zrobić z tym świadectwem perwersji Travisa, gdy zabrzęczał interkom.
– Amanda Jaffe do pana – oznajmiła recepcjonistka.
Nie miał ochoty na rozmowę z obrończynią Jona Duprego, ale wyglądałoby podejrzanie, gdyby jej nie przyjął; poza tym ważne było, aby teraz, kiedy już powziął postanowienie, zachowywał się naturalnie.
– Amanda – przywitał ją, ledwo przestąpiła próg gabinetu. – Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?
Kerrigan był człowiekiem schludnym i zadbanym, ale dziś miał szklisty wzrok i sińce pod oczami. Jego włosy wyglądały tak, jakby rozczesał je w pośpiechu, nie troszcząc się o rezultat, a luźno zawiązany krawat odstawał od białego kołnierzyka koszuli. Amanda wychwyciła też dziwne dla niego drżenie głosu.
– Słyszałam, że masz ostatnio mało pracy – zażartowała, żeby pokryć zaskoczenie. – Nie chciałam, żebyś się obijał, więc wymyśliłam ci zajęcie.
– O rany! Jak cię cieszę! – odparł prokurator z wymuszoną wesołością.
Wręczyła mu wniosek o udostępnienie wyników śledztwa, który napisała zaraz po rozmowie z Seanem McCarthym. Kerrigan szybko prze wertował pismo. Amanda chciała uzyskać wgląd we wszelkie zgromadzone w toku śledztwa materiały, które mogłyby dowodzić niewinności jej klienta. Zastanawiał się, czy ma statutowy, czy też konstytucyjny obowiązek ujawnić otrzymane właśnie wyniki badań laboratoryjnych. Znalezienie śladów krwi Lori Andrews w domku Travisa mogło posłużyć za argument przemawiający na korzyść Duprego w sprawie o zabicie prostytutki, ale czy w jakikolwiek sposób przyczyniłoby się do obalenia ciążących na nim zarzutów zamordowania Travisa i Hayesa?
Pod ogólnym wnioskiem wymienione były szczegółowe życzenia, które Kerrigan przejrzał pobieżnie, ponieważ pragnął jak najszybciej zostać sam. Przebiegł wzrokiem listę i dotarł niemal do samego dołu, gdy jeden z wcześniej zauważonych punktów kazał mu się cofnąć. Amanda domagała się wydania policyjnych sprawozdań z początku lat siedemdziesiątych. Korciło go, żeby zapytać, w jaki sposób wiążą się ze sprawą Duprego, ale ugryzł się w język.
– Rozpatrzę ten wniosek i dam znać, jeśli pojawią się trudności.
– Świetnie – powiedziała Amanda, przyglądając się uważnie Kerriganowi. – Nic ci nie jest?
– Chyba bierze mnie jakieś choróbsko – odpowiedział, nadrabiając miną.
Zaraz po jej wyjściu wezwał do siebie Marię Lopez. Kiedy weszła do gabinetu, od razu przekazał jej wniosek Amandy.
– Dostałem to od Amandy Jaffe – wyjaśnił. – Mam dla ciebie dwa zadania. Jedno z nich pokrzyżuje ci nieco szyki.
Maria Lopez słuchała zaintrygowana.
– Może się okazać, że to nie Jon Dupre wykończył Lori Andrews.
– W takim razie kto... ?
– Senator Travis gustował w brutalnym seksie i był już wcześniej z Lori Andrews.
Kerrigan zapoznał koleżankę z wynikami analizy krwi odkrytej w domku Travisa.
– To jeszcze nie wszystko – ciągnął. – Carl Rittenhouse, jego sekretarz, wyznał mi, że kilka miesięcy temu sprowadził Lori Andrews do domku, w którym zginął senator. Opowiedział mi też o podobnym zajściu w Waszyngtonie; Travis pobił tam kiedyś jakąś kobietę.
– Możliwe, że Travis znęcał się nad Lori, ale to nie znaczy, że Dupre jest niewinny – upierała się Maria. – Dupre mógł ją zabić później, żeby nie zeznawała przeciw niemu.
– Teoretycznie tak – zgodził się Kerrigan. – Teraz jednak musimy ustalić, czy w świetle prawa jesteśmy zobowiązani zapoznać Amandę Jaffe z wynikami śledztwa w sprawie Lori Andrews.
– Sprawdzę to.
– I jeszcze jedno. Amanda domaga się wszystkich policyjnych sprawozdań dotyczących strzelaniny w melinie narkotykowej w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku oraz zabójstwa handlarza narkotyków w siedemdziesiątym drugim.
– Po co jej to?
– Tego właśnie musisz się dla mnie dowiedzieć. Zdobądź te raporty i wytłumacz mi, co takiego wnoszą do sprawy Duprego. Jeśli Amandzie tak na nich zależy, muszą w sobie kryć coś, z czego na pewno wynikną dla nas kłopoty.
Biuro stanowego biegłego lekarza sądowego mieściło się w zacienionym drzewami dwupiętrowym domu z czerwonej cegły, bardziej przypominającym siedzibę pośrednictwa w handlu nieruchomościami niż kostnicę. Kate Ross zostawiła samochód na parkingu z boku budynku, przecięła wypielęgnowany trawnik i weszła na ganek. Oznajmiła dyżurnej, że chce się zobaczyć z Sally Grace, zastępcą biegłego stanowego, i już po chwili znalazła się w jej gabinecie.
Doktor Grace, szczupłą kobietę o czarnych kręconych włosach, cechowały uszczypliwy dowcip i żywa inteligencja, co czyniło z niej doskonałego świadka. Kate kilkakrotnie widziała ją, jak zeznaje przed sądem, i parę razy rozmawiała z nią w toku dochodzenia.
– Sprawdziłam akta Michaela Israela – oświadczyła doktor Grace, kiedy przebrnęły przez zwyczajowe uprzejmości. – Sekcję zwłok przeprowadził Norman Katz, ale on już u nas nie pracuje.
– I stwierdził, że Israel popełnił samobójstwo?
– Tak brzmi oficjalne orzeczenie.
Kate wyłapała wahanie w głosie lekarki.
– Pani się z nim nie zgadza?
– Pewnie sama też doszłabym do takiego wniosku, niemniej jest parę niejasności. Wprawdzie nie na tyle silnych, by podważyć orzeczenie wydane przez Normana – mówiła doktor Grace – ale poprosiła mnie pani przez telefon, żebym zwróciła uwagę na wszystko, co mogłoby sugerować, że Israel nie zginął śmiercią samobójczą.
– I co pani odkryła?
– Dwie rzeczy. Przede wszystkim we krwi Israela wykryto temazepam o stężeniu sześciuset nanogramów na mililitr. Handlowa nazwa tego specyfiku to „Restoril”. Przypomina valium, a jego dawka lecznicza mieści się w granicach od stu dziewięćdziesięciu do pięciuset nanogramów na mililitr, więc poziom stwierdzony u Israela był wysoki.
– Czyżby ktoś go odurzył, a następnie upozorował samobójstwo? – spytała Kate.
– Niewykluczone, ale z drugiej strony zażycie środka otępiającego ma swój sens. Może Israel potrzebował czegoś na uspokojenie nerwów, żeby wykrzesać odwagę i palnąć sobie w łeb. Wprawdzie stężenie sześciuset nanogramów na milimetr jest wysokie, ale nie tak wysokie, by budzić podejrzenia, że ktoś go odurzył. Po prostu mógł wziąć za dużą dawkę.
– W porządku. Wspomniała pani o dwóch niepokojących rzeczach. Na czym polega ta druga nieprawidłowość?
Doktor Grace wyjęła kolorowe zdjęcie martwego Israela, zrobione w jego gabinecie, z twarzą w kałuży krwi, która zabarwiła na czerwono leżący na biurku bibularz. Wskazała czerwoną plamę na skroni denata.
– To jest rana wlotowa. Dostrzega pani wokół niej czarną otoczkę, którą tworzą pozostałości prochu strzelniczego?
Kate skinęła głową. Wyglądały jak idealne okręgi wykreślone za pomocą cyrkla.
– Kiedy ktoś chce się zastrzelić, zwykle wkłada sobie lufę do ust albo przystawiają do skroni. Przy strzale w skroń lufa wrzyna się w skórę, więc należałoby się spodziewać w tym miejscu mocnego otarcia, a nie takich kręgów prochu. Tutaj natomiast wszystko wskazuje na to, że podczas strzału lufa nie stykała się ze skórą na skroni. Sześćset nanogramów temazepamu na milimetr mogło nie wystarczyć do tego, by całkowicie unieszkodliwić Israela. Nawet jeśli stracił przytomność, to przy tak niewielkiej dawce mógł się ocknąć. Być może podano mu ten środek, włożono do ręki broń i przyłożono ją do skroni, a wtedy on drgnął i odsunął się, co tłumaczyłoby brak otarcia skóry. Oczywiście to tylko domysły. Israel mógł odsunąć się sam z siebie, zanim pociągnął za spust.
– Jest pani pewna, że się zastrzelił?
– Jestem pewna, że trzymał w ręku broń, kiedy wypaliła.
Grace wskazała na fotografii prawą rękę Israela. Kciuk, palec wskazujący i łączący je fałd były osmalone.
– Takie ślady powstają na ręce, jeśli strzeli się z trzymanego w niej rewolweru.
Kate potrzebowała dłuższej chwili, żeby przetrawić słowa doktor Grace.
– Gdyby miała pani wybrać – samobójstwo czy zabójstwo – na co by pani postawiła?
Lekarka podsunęła Kate kopię listu pożegnalnego, który wyjęła z akt Israela.
List był następującej treści:
Pamela Hutchinson była ze mną w ciąży. Kiedy nie zgodziłem się na małżeństwo, zagroziła, że mnie zdemaskuje. Zastrzeliłem ją z rewolweru, którym zaraz pozbawię się życia. Upozorowałem morderstwo tak, żeby wyglądało na bandycki napad na tle rabunkowym. Nikt mnie nie podejrzewał, ale nigdy nie zapomnę swego czynu i nie mogę dłużej znieść poczucia winy. Może Bóg mi wybaczy.
– I co pani o tym sądzi? – spytała doktor Grace, kiedy Kate skończyła czytać.
– Brzmi dość oschle. Oczekiwałabym w pożegnalnym liście więcej uczucia. Ale z drugiej strony... – Kate urwała i dodała po chwili: – To samobójstwo.
– Ja też tak uważam. I tylko jednoznaczny dowód mógłby mnie skłonić do zmiany zdania. A właściwie dlaczego odgrzebujecie tę starą historię?
– Bo wierzymy w bajki. Wierzymy w bajki.
Tim Kerrigan zajechał przed dom Harveya Granta. Była ósma wieczór i padał ulewny deszcz. Prokurator przebiegł odległość dzielącą go od zbawczego portyku i niecierpliwie nacisnął dzwonek u drzwi.
– Zadzwoniła do mnie do domu! – krzyknął Kerrigan, gdy tylko gospodarz otworzył. Przybysza czuć było alkoholem. – Do mojego domu! Cindy odebrała.
– Wejdź, proszę, Tim.
Kerrigan przecisnął się obok sędziego i ruszył w stronę gabinetu, przeczesując włosy palcami. Wzrok miał błędny, wyglądał, jakby za chwilę zamierzał popełnić jakiś szalony czyn.
– Rozumiem, że podjąłeś decyzję – powiedział Grant, kiedy Kerrigan spoczął w fotelu, ze szklanką szkockiej w rozdygotanej ręce.
Prokurator wbił wzrok w podłogę.
– Nie pozostawiła mi wyboru. Zagroziła, że jeśli nie wycofam oskarżenia, w przyszłym tygodniu pójdzie na policję. Próbowałem jej wyjaśnić skomplikowaną procedurę związaną z umorzeniem sprawy, ale nie chciała słuchać. Nie... nie można jej przemówić do rozumu, więc...
Nie dokończył. Upił tęgi łyk ze szklanki.
– Powziąłeś słuszne postanowienie, Tim.
Kerrigan złapał się za głowę.
– W co ja się wpakowałem?
Grant położył mu rękę na ramieniu.
– Przeżyjesz i wyjdziesz z tego jeszcze silniejszy. Teraz targa tobą rozterka, odczuwasz strach. Lecz kiedy Bennett będzie martwa, ujrzysz przed sobą świetlaną przyszłość.
– Wyląduję w piekle.
– Piekła nie ma, Tim, ani wiecznego potępienia. Po śmierci Bennett nastanie dla ciebie era wolności. Twoja rodzina będzie bezpieczna. Zostaniesz senatorem Stanów Zjednoczonych i będziesz mógł zdziałać wiele dobrego.
– Co mam teraz robić?
– Nie gorączkuj się. Musisz nabrać dystansu do swoich poczynań. Tylko w ten sposób poradzisz sobie z presją. Musisz zachować spokój. Nie wolno ci ani na chwilę zapomnieć, że robisz to dla swoich bliskich.
Tim zaczerpnął głęboko powietrza. Przymknął oczy.
– Obmyśliłeś już sposób? – spytał Grant.
– Przypomniałem sobie niektóre sprawy, w których oskarżałem. Jakie błędy popełniali przestępcy. Nie chcę wpaść tak jak oni.
– Jasne.
– Główną przeszkodę stanowi to, że nie wiem, gdzie mieszka Bennett. Zdobyłem jej adres... był w raportach policyjnych dołączonych do akt Duprego... i zadzwoniłem do zarządcy domu. Wyprowadziła się w środku nocy i wykiwała go z czynszem.
– Ona się do ciebie odezwie, Tim. Potrzebuje tych pieniędzy. Zabijesz ją, kiedy się spotkacie.
– Tak. Wtedy... wtedy ją sprzątnę.
– Nie omówiliśmy jeszcze jednej sprawy – oświadczył Grant, a Tim nastawił ucha. – Bennett wspominała o jakichś taśmach.
– Żąda za nie pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Sędzia uśmiechnął się.
– Pamiętasz, jak mówiłem ci o ludziach, którzy przejmują się twoim losem, przyjaciołach, którzy chcą cię chronić, którym zależy na tym, żeby ci się powodziło?
Tim skinął głową.
– Pieniądze to żaden problem. Zostaną jej przekazane w takiej postaci, jakiej sobie panna Bennett zażyczy.
– Panie sędzio, ja...
Grant uciszył go, podnosząc rękę.
– Te pieniądze są niczym wobec twojego szczęścia i szczęścia twojej rodziny. Ale Bennett ich nie dostanie, dopóki nie odda ci tych taśm. Czy to jasne?
– Oczywiście.
– Te taśmy są dla nas bardzo cenne.
– Odzyskam je.
– Wiem. Mam do ciebie ogromne zaufanie. Kiedy panna Bennett zadzwoni, natychmiast daj mi znać.
– Oczywiście.
– I przestań się gryźć, Tim. Nie jesteś sam. Czuwają nad tobą przyjaciele. Nikt ci teraz nie zagrozi.
– Chciałbym w to wierzyć.
– Zapewniam cię, że tak jest – odparł Grant, poklepując go po ramieniu. – W pojedynkę jesteś tylko zwykłym śmiertelnikiem, ale kiedy znajdziesz się pod naszą ochroną, nikt cię nie pokona. A teraz jedź do domu, do Megan i Cindy.
Sędzia odprowadził Kerrigana do wyjścia i zaczekał, aż gość odjedzie. Kiedy samochód Tima zniknął w mroku, wrócił do gabinetu i zadzwonił.
– Załatwione – oznajmił, kiedy zgłosił się rozmówca.
– Myślisz, że postąpi jak należy?
– Nie ma innego wyboru. Ale opracowałem plan awaryjny na wypadek, gdyby nawalił.
– To dobrze.
– Pojawił się jednak nowy problem, który chciałem z tobą omówić – powiedział Grant. – Amanda Jaffe złożyła wniosek o udostępnienie wyników śledztwa.
– Tak?
– Domaga się policyjnych sprawozdań ze strzelaniny w melinie narkotykowej Pedra w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym i raportów dotyczących zabójstwa Jesusa Delgada.
– Sądzisz, że wpadła na ślad naszego towarzystwa? – W głosie rozmówcy zabrzmiała troska.
– Nie wiem, ale moim zdaniem nie powinniśmy ryzykować.
– Chcesz ją sprzątnąć?
– Nie. Jej następca natknąłby się na ten wniosek, mógłby pójść dalej tym tropem. Poza tym nie wiadomo, czy Jaffe nie wtajemniczyła w to kogoś z firmy. – Grant zaśmiał się smętnie. – Przecież nie możemy wybić wszystkich.
– Więc co proponujesz?
– Trzeba tę Jaffe ujarzmić – oświadczył Grant. – Odkąd podjęła się obrony Duprego, kazałem ją śledzić. Leczy się u psychiatry z dawnych urazów, jeszcze z czasów, kiedy broniła Cardoniego. Mam w domu kopię jej akt. Myślę, że da się ją zastraszyć i zmusić w ten sposób do wycofania wniosku i zrzeczenia się obrony Duprego.
Amanda aż do kwadrans po siódmej przygotowywała wniosek o niedopuszczenie do przewodu sądowego pewnych dowodów. Mogłaby jeszcze nad nim popracować, ale była zmęczona, a poza tym chciała zdążyć do domu na Świadka oskarżenia według Agaty Christie, który miał być w telewizji o ósmej. Zamknęła biuro i ruszyła w stronę wielopoziomowego parkingu, na którym zostawiła samochód. Padał zimny deszcz i ulice opustoszały. Amanda skuliła się pod parasolem. Dotarła do budynku i wsiadła do windy, a tuż za nią wszedł szczupły mężczyzna. Był bez parasola i w jego długich czarnych włosach perliły się kropelki wody. Uśmiechnął się do niej. Skinęła mu uprzejmie głową i nacisnęła guzik szóstego poziomu. Mężczyzna wdusił siódemkę.
Po górnych poziomach hulał wiatr i przeniknął Amandę na wskroś, ledwo wyszła z windy. Wokół nie widać było żywej duszy i zostało zaledwie kilka samochodów. Poczuła niepokój, serce zabiło mocniej w piersi, co często jej się przytrafiało w odludnych miejscach od czasu pamiętnego starcia z Cardonim.
Usłyszała odgłos kroków. Podążał za nią mężczyzna z windy. Amanda walczyła z ogarniającą ją paniką. Powtarzała sobie, że nieznajomy po prostu szuka swojego samochodu, ale kiedy zwolniła blokadę pilotem dołączonym do kluczyków, na wszelki wypadek ścisnęła je w dłoni tak, że między palcami wystawały ostre końce.
Przyspieszyła. Z ulgą odnotowała, że mężczyzna za nią idzie miarowym krokiem. Dzieląca ich odległość zwiększyła się i Amandzie zrobiło się trochę lżej na duszy. Wtem z cienia wyszło dwóch innych mężczyzn, zagradzając drogę do samochodu. Jeden spojrzał na depczącego jej po piętach typa, a drugi się uśmiechnął. Amanda obróciła się i nieprzytomna ze strachu rozorała kluczami twarz stojącego za nią osobnika. Ten wrzasnął, a Amanda śmignęła obok niego, kierując się do wyjścia na schody. Gdyby udało jej się zbiec na dół, zawołałaby o pomoc, ale prześladowcy byli tuż za nią. Nie zdąży nawet otworzyć stalowych drzwi. Zmieniła zamiar i skręciła w prawo, na stromy zjazd. Już pędziła w dół, gdy jeden z napastników natarł na nią barkiem, ścinając ją z nóg. Wyrzuciła przed siebie ręce, próbując złagodzić upadek. Klucze poszybowały w powietrzu, a ona grzmotnęła kolanami o betonową nawierzchnię. Poderwała się, nie zważając na ból, ale ten, który ją przewrócił, ścisnął jej ramiona od tyłu, tak by nie mogła wyprowadzić ciosu. Naraz wyrośli przed nią dwaj pozostali. Jeden, trafiony kluczami, krwawił. Ukląkł przy niej. „Ty suko” – powiedział i rąbnął ją pięścią w twarz. Głowa Amandy odbiła się od posadzki. Uderzenie ją oszołomiło.
Zraniony bandzior znów zamierzył się do ciosu, lecz trzeci złapał go za połę płaszcza i szarpnął do tyłu. Amanda przyjrzała się płaskiej, dziobatej twarzy tego trzeciego. Napotkała utkwione w niej spojrzenie i krzyknęła. Któryś z napastników zatkał jej usta. Dziobaty wyjął z kieszeni szmatkę i buteleczkę z jakimś płynem. Poczuła przypływ adrenaliny i niemal udało się jej wyrwać z uścisku. Dłoń zatykającą usta zastąpiła nasączona szmatka. Amanda wstrzymywała oddech, lecz opary i tak wdzierały się jej do nosa. Po chwili straciła przytomność.
Nie od razu poczuła na ciele wilgoć i chłód, bijące od ubrania przesiąkniętego wodą z kałuży, w którą ją ciśnięto.
– Śpiąca Królewna się budzi – odezwał się jakiś głos.
Zwróciła głowę w stronę, skąd dochodził. Poraził ją nagły ból. Skrzywiła się. Po jej twarzy spływały krople deszczu.
– Przerżniemy ją teraz? – spytał ten z rozoraną twarzą.
– Cierpliwości – odparł dziobaty, najwyraźniej ich szef.
– Chcę usłyszeć, jak krzyczy. Zobacz, co zrobiła z moją twarzą.
Przywódca trącił Amandę butem.
– I co ty na to, señorita? Chcesz, żebyśmy ci dogodzili? To będzie niezapomniane przeżycie. Jesteśmy w tym mistrzami.
Amandę ogarnęły mdłości. Przetoczyła się na bok. Bała się okazać słabość.
– Chyba się jej nie podobamy – zwrócił się przywódca do mężczyzny, który ją przewrócił. – Ale to nie ma najmniejszego znaczenia, prawda, Amando?
Dopiero po chwili dotarło do niej, że znają jej imię. Podniosła wzrok na ich szefa.
– To, czy coś ci się podoba, czy nie, w ogóle się nie liczy. Teraz należysz do nas. Możemy cię rżnąć, katować, pokrajać ci buźkę i oszpecić tak, że nikt już nie będzie chciał się z tobą pieprzyć. Jesteśmy twoimi panami.
Strach wyostrzył zmysły Amandy. Rozejrzała się dokoła. Wywieźli ją do lasu. Wysoko nad nią wznosiły się czarne zarysy drzew. Dźwignęła się do pozycji siedzącej. Ruch sprawiał jej ból.
– Jeśli myślisz o ucieczce, wybij to sobie z głowy. Za próbę ucieczki zdrowo oberwiesz. Chcesz oberwać?
Amanda bez słowa wpatrywała się w oprawcę. Ten pochylił się, złapał ją za włosy i poderwał jej głowę. Zacisnęła zęby.
– Wyjaśnijmy sobie jedno, moja panno. Od tej chwili nie masz już wolnej woli. Rozumiesz? Robisz to, co ci każemy. Kiedy zadajemy pytanie, ty odpowiadasz. Czy chcesz oberwać?
– Nie – wysapała Amanda.
Dziobaty puścił jej włosy. Kiedy opadła na mokrą ziemię, zdjęło ją przerażenie. Wymknęła się sadyście w lekarskim fartuchu, a teraz znów stała się bezsilną ofiarą. Lecz tym razem zdana była tylko na siebie, nie mogła liczyć na ratunek.
– Co to jest?
Amanda skupiła wzrok na przedmiocie dyndającym jej przed oczami.
– Moje klucze.
– Zgadza się. Mamy klucze do twojego mieszkania, do domu twojego ojca, do twojego biura. Nie masz gdzie się przed nami schronić. Możemy zaraz wpaść do twojego mieszkania i zniszczyć wszystko, co tam zgromadziłaś. Możemy wparować do domu twojego ojca i poderżnąć mu gardło. I nic nie stanie nam na przeszkodzie. Rozumiesz?
Skinęła głową.
– A teraz wstawaj.
Podniosła się z trudem. Wciąż była osłabiona i rozkojarzona po środku odurzającym. Ręce i nogi miała jak z waty, bezwładne.
– Rozbierz się.
Amandzie łzy napłynęły do oczu, zagryzła wargę, ale nie była w stanie ruszyć żadną kończyną. Dziobaty grzmotnął ją w splot słoneczny. Zgięła się i osunęła na kolana. Tym razem nie zdołała powstrzymać wymiotów. Porywacze przyglądali się w milczeniu. Podparła się rękami i znów zwymiotowała. Kiedy skończyła, podsunęli jej chusteczkę. Tę samą, którą nosiła w torebce.
– Masz. Wytrzyj się – powiedział szef.
Otarła usta.
– Spróbujemy jeszcze raz – zaczął znów cierpliwie. – Wstań i zdejmij ubranie.
Amanda podniosła się z wysiłkiem i zrzuciła płaszcz. Miała na sobie spódnicę i bluzkę; kiedy rozpinała guziki, plątały jej się palce. Przywódca przyglądał się beznamiętnie, ale dwaj pozostali zdradzali podniecenie. Gdy zdjęła spódnicę i bluzkę, zatrzęsła się z zimna. Lodowaty deszcz i wiatr przenikały ją do szpiku kości. Mokre, zlepione kosmyki włosów opadały jej na oczy.
– Ściągaj resztę.
Amanda wykonała polecenie. Łzy spływające po policzkach mieszały się z kroplami deszczu. Spoglądała na ciemny las, unikając wzrokiem oprawców.
– Dobrze. Zrobiłaś, co kazaliśmy. Teraz odpowiesz na jedno pytanie. Jesteś gotowa?
Amanda ze strachu nie mogła wydobyć z siebie głosu. Skinęła głową.
– Co możemy z tobą zrobić?
– Słucham?
Przywódca kiwnął głową i mężczyzna z rozharataną twarzą boleśnie szarpnął jej prawy sutek. Krzyknęła. Zbir jeszcze raz szarpnął jej sutek. Kiedy podniosła rękę, zdzielił ją w żebra. Upadła na ziemię, nie mogąc złapać tchu. Porywacze odczekali, aż dźwignie się na kolana, potem ich szef kopnął ją w bok i Amanda znów zwaliła się w błoto.
– Nie podnoś się – rozkazał. – W takiej pozycji łatwiej nam będzie cię zerżnąć, jeśli znów przegapisz pytanie. Słuchaj uważnie. Co możemy z tobą zrobić?
– Co... co wam się podoba.
– Słusznie, ale za mało dokładnie.
– Z-gwałcić mnie.
– Zgadza się. Co jeszcze?
– Pobić.
– Jeszcze coś?
Amanda cała dygotała z zimna i z przerażenia.
– Zabić.
– Dobrze. Ale zapomniałaś o jednej rzeczy, jeszcze straszniejszej.
Amandzie nagle coś zaświtało, ale słowa nie chciały jej przejść przez gardło.
– O nie – zaszlochała.
– Chyba się domyśliłaś, co? Możemy cię zaprowadzić w ciemne, zimne i odcięte od świata miejsce, gdzie nikt nas nie znajdzie, i tam sprawdzić twoją wytrzymałość na ból.
Nagle Amanda przeniosła się do tunelu. Wtedy też była naga, a zwyrodniały chirurg podsycał w niej strach, roztaczając przed nią wizję eksperymentów, sprawdzających jej wytrzymałość na ból. Zwinęła się w kłębek.
– Kapujesz, suko? Dotarło do ciebie?
Oniemiała ze zgrozy. Spięła się w oczekiwaniu kary, ale tym razem nikt jej nie uderzył.
– Posłuchaj mnie teraz, a dowiesz się, jak możesz się uratować.
Patrzyła przed siebie.
– Powiem ci, co zrobisz. Jeśli będziesz posłuszna, nic złego się nie stanie. Jeśli nie, osoby, które kochasz, zginą, a ciebie czeka śmierć w męczarniach, bardzo powolna śmierć. A teraz zapytaj mnie, jak możesz się uratować.
– Jak... jak mogę się uratować? – spytała.
Tak mocno szczękała zębami, że z trudem artykułowała głoski.
– Zrzekniesz się obrony Duprego i dopilnujesz, żeby został uznany za winnego i skazany na śmierć. Posłuchaj mnie, a przeżyjesz. Jeśli dalej będziesz węszyć wokół tej sprawy, wiesz, co cię czeka. Ubieraj się.
Myślała, że się przesłyszała, ale na potwierdzenie swoich słów zbir cisnął jej w twarz majtki. Były przemoczone i zabłocone, ale wciągnęła je na siebie. Przekręciła się na bok i zebrała resztę swoich rzeczy. Kiedy się ubierała, rzucili jej pod nogi kluczyki.
– Idź prosto przed siebie. Kilkaset metrów stąd jest leśna droga, tam znajdziesz swój samochód.
Odwrócili się do niej plecami i roztopili w mroku.
Amanda z trudem włożyła buty i podniosła się. Targały nią silne dreszcze. Chciała jak najszybciej dotrzeć do samochodu i włączyć ogrzewanie, ale bata się, że w lesie czatują porywacze, że obudzili w niej nadzieję tylko po to, by zaraz doszczętnie ją zburzyć. Z dzwoniącymi zębami, dygocąc przeraźliwie na całym ciele, zmusiła się, żeby postawić pierwszy krok. Zaczęła biec. W zwykłych okolicznościach przebiegnięcie kilkuset metrów zabrałoby jej niewiele ponad minutę, ale teraz potykała się o własne nogi. Wreszcie las się skończył i wybiegła na leśną drogę. Porywaczy nigdzie nie było widać, a samochód stał na poboczu. Amanda łkała spazmatycznie, lecz tym razem z ulgą. Wsiadła do wozu i zablokowała drzwi. Ręka tak jej się trzęsła, że nie mogła trafić kluczykiem do stacyjki. Wreszcie uruchomiła silnik i nastawiła ogrzewanie na maksimum. Wentylator zaczął tłoczyć do kabiny gorące powietrze. Ruszyła, pochlipując pod nosem. Co dalej? Myśl o samotności była nie do zniesienia. Chciała pojechać do ojca, ale kto wie, czy jej nie śledzili? By dowieść swej potęgi, mogliby zabić przy niej Franka. Mieli rację. Nic nie stało im na przeszkodzie.
Zatrzymała się na parkingu przed domem, w którym mieścił się jej apartament, ale nie wysiadła od razu. Wyobrażała sobie, że oprawcy czają się w ciemności, żeby znów ją uprowadzić i dokończyć swego okrutnego dzieła. W końcu zdobyła się na odwagę i wyszła z samochodu; zamiast windy wybrała schody, a zanim pobiegła do drzwi mieszkania, zlustrowała dokładnie korytarz. Znalazłszy się w środku, zamknęła się na cztery spusty, potem cal po calu przeszukała poddasze. Kiedy się upewniła, że nie ma niepożądanego towarzystwa, poszła do łazienki i zrzuciła z siebie ubranie. Pod gorącym prysznicem zmywała z siebie brud, a ze strugami wody mieszały się łzy upokorzenia i frustracji.
Straciła rachubę czasu. Nie potrafiła też określić, który z kolei raz namydliła całe ciało. Wreszcie wyszła z kabiny, wytarła się, włożyła dres i grube skarpety. Umyła ciało, ale czuła się zbrukana, pusta wewnętrznie. Położyła się na kanapie i spoglądała przez okno na nocne światła Portlandu. Co miała zrobić? Jeśli dopuści do skazania i stracenia Jona Duprego, będzie morderczynią. Z kolei jeśli nie wypełni poleceń porywaczy, zginą niewinni ludzie, jej ojciec i inni. Wolała nawet nie myśleć o tym, co wtedy stanie się z nią samą.
Skrzyżowała ręce na piersi. Czuła się bezradna, i to właśnie wydawało się najgorsze. Lecz taka była prawda. Ci ludzie dobrze wiedzieli, jak zmusić ją do uległości. Sprawili, że na nowo przeżyła chwile grozy, jakich doznała za sprawą sadystycznego chirurga, i grozili, że zabiją ojca – osobę droższą jej nad wszystko na świecie. Ale kim byli oprawcy?
Do tej pory była tak roztrzęsiona, że nawet nie przyszło jej do głowy, żeby się nad tym zastanowić. Lecz kiedy już odzyskała jasność myślenia, odpowiedź nasunęła się sama. Towarzystwo Śpiewacze z Vaughn Street nie było czczym wymysłem.
OKO ZA OKO
O wpół do dwunastej Amanda dowlokła się do sypialni, lecz daremnie próbowała zasnąć. Ilekroć zamknęła oczy, w wyobraźni powracała do lasu. Ułożyła się w pozycji embrionalnej. Pomimo grubej pościeli przeszywały ją dreszcze. Po drugiej przysnęła wyczerpana, lecz uporczywe koszmary sprawiały, że budziła się zlana potem. Kiedy ocknęła się na dobre, za oknami było jeszcze ciemno. Deszcz tłuki jednostajnie o szyby. Nie miała siły na poranną gimnastykę. Poszła do kuchni, ale zdołała przełknąć jedynie herbatę i grzankę. Czekając, aż zagotuje się woda, rozpłakała się.
Nawet nie próbowała wyjść z domu. Oprawcy mogli czyhać na nią za drzwiami albo na parkingu. O dziewiątej zadzwoniła do biura i powiedziała, że nie przyjdzie do pracy, bo źle się czuje. Poprosiła Daniela Amesa, żeby zastąpił ją po południu w sądzie. Wróciła do łóżka, ale nie mogła zasnąć. Sięgnęła po książkę, nie była jednak w stanie skupić się na czytaniu. Prześladowało ją wspomnienie niedawnych potworności.
Włączyła telewizor. Z zainteresowaniem oglądała stary film, ale w połowie nagle wybuchnęła płaczem. W południe zmusiła się, żeby przyrządzić sobie lunch, ponieważ potrzebowała jakiegoś zajęcia. Kiedy przygotowywała kanapkę, zadzwonił telefon. Tak się wystraszyła, że wypuściła z ręki nóż, który z łoskotem uderzył o podłogę. Nie odebrała, czekając, aż rozmówca nagra się na automatyczną sekretarkę. Dopiero gdy usłyszała głos Kate, podniosła słuchawkę.
– Jak się czujesz? – spytała Kate.
– Kiepsko.
– To przeziębienie?
– Taa, i to dość mocne.
– Cóż, mam dla ciebie wiadomość, która powinna poprawić ci samopoczucie.
Zrelacjonowała Amandzie przebieg wizyty u Sally Grace i zapoznała ją z ustaleniami w sprawie śmierci Michaela Israela. Jeszcze wczoraj odkrycia Kate wprawiłyby Amandę w zachwyt, ale dzisiaj czuła tylko odrętwienie.
– Po tej rozmowie zaczęłam szukać w archiwach przypadków podobnych samobójstw – mówiła Kate. – Znalazłam tylko jeden, ale nader ciekawy. Pamiętasz Alberta Hammonda? Dwanaście lat temu pracował w sądzie rejonowym w naszym okręgu.
– Ojciec bronił u niego w jakiejś głośnej sprawie o morderstwo, kiedy chodziłam do liceum. Jeśli się nie mylę, Hammond popadł w konflikt z Radą Adwokacką.
– I to w ostry konflikt. Został aresztowany za jazdę po pijanemu i czynną napaść na funkcjonariusza, Dennisa Pixlera. Groziło mu cofnięcie uprawnień adwokackich. W oświadczeniu dla prasy Hammond stwierdził, że policjant został przekupiony i wszystko to zaaranżował. Miesiąc później Pixler się zastrzelił. W liście pożegnalnym oczyścił sędziego z zarzutów. Podobno handlarze zapłacili za wrobienie Hammonda, chcąc się na nim zemścić za wydany wyrok. Policja przesłuchała handlarzy, ale ci wyparli się wszelkich związków z Pixlerem, czemu raczej nie należy się dziwić. Ten Pixler był ubezpieczony, lecz towarzystwo nie chciało honorować jego polisy, kiedy lekarz sądowy orzekł samobójstwo. Wdowa po Pixlerze nie zgodziła się z tym orzeczeniem i podała towarzystwo ubezpieczeniowe do sądu. Do przewodu dopuszczono jako dowód wyniki sekcji zwłok. W żyłach Pixlera wykryto sześćset mililitrów temazepamu. Ten sam środek miał we krwi Michael Israel, nawet ilość się zgadza.
– To ciekawe, Kate, ale Robard nie pozwoli nam wykorzystać tych materiałów na rozprawie.
– Zgoda, ale to naprawdę daje do myślenia. Jest jeszcze coś. Pamiętasz, co się stało z Hammondem?
– Chyba zaginął.
– Przepadł bez śladu półtora roku później – powiedziała Kate. – A wcześniej narobił sobie poważnych kłopotów. Znów został aresztowany za prowadzenie w stanie nietrzeźwym, ale tym razem znaleziono w samochodzie kokainę, a do tego był w towarzystwie pewnej młodej damy. Hammond przysięgał, że to ona podłożyła mu narkotyki. Utrzymywał, że po prostu zabrał autostopowiczkę, zatroskany o jej bezpieczeństwo. Tylko że kobieta notowana była za prostytucję. Oświadczyła, że Hammond kłamie w sprawie kokainy i że kiedy zatrzymała ich policja, błagał ją, by wzięła winę na siebie.
– I co dalej? – spytała Amanda, czując się w obowiązku podtrzymywać rozmowę.
– Hammond został zwolniony za kaucją i tyle go widziano. Zniknął, a w niecały tydzień później jego żona zginęła w wypadku samochodowym, spowodowanym przez nieznanego sprawcę. Natomiast syn i synowa sędziego zostali zamordowani przez bandytów, którzy wtargnęli do ich domu.
– Coś podobnego.
– Kilka dni po samobójstwie Israela jego żona i dziecko spłonęli żywcem w pożarze domu. Niezwykły zbieg okoliczności, co?
– Chciałabym wierzyć, że trafiłyśmy na ślad potężnego spisku – stwierdziła w końcu Amanda – ale może to tylko mrzonki. Tyle lat dzieli śmierć Israela od zaginięcia Hammonda.
– Gdyby udało nam się jakoś powiązać Israela, Hammonda i Travisa, odkryć łączące ogniwo...
Sprawozdanie Kate tak zaabsorbowało umysł Amandy, że na chwilę zapomniała o tym, co ją czeka, jeśli porywacze zorientują się, że prowadzi dochodzenie w sprawie Duprego. Kiedy sobie przypomniała, znów ogarnął ją strach.
– Dzięki za informacje – powiedziała – ale naprawdę paskudnie się czuję. Chcę się zdrzemnąć.
– Jasne – odparła Kate. Była wyraźnie urażona brakiem uznania za kawał świetnej roboty wywiadowczej, jaką w swoim przekonaniu odwaliła. – Przepraszam, że zawracam ci głowę, ale pomyślałam, że to cię zainteresuje.
– I słusznie. Wrócimy do tego, kiedy przyjdę do biura.
Amanda odłożyła słuchawkę i spojrzała na kanapkę. W ogóle nie czuła głodu. Poczłapała do kanapy. Na ławie leżał pilot do telewizora. Przerzucała kanały, ale nic nie zdołało przykuć jej uwagi. Była wyczerpana. Gdyby tak mogła porządnie się wyspać! Ben Dodson na pewno zapisałby jej coś na sen, ale musiałaby się ruszyć z mieszkania. Jakie jest prawdopodobieństwo, że na zewnątrz ktoś na nią czyha? Był środek dnia, wokół pełno ludzi. Kiedy powtarzała sobie, że nic jej nie grozi, cała drżała, a oczy zachodziły łzami.
Ubrała się w bluzę z kapturem, dżinsy i adidasy. Nasunęła kaptur na głowę i włożyła ciemne okulary, żeby zamaskować sińce. Nikt nie czatował na nią przed drzwiami, w windzie też na nikogo się nie natknęła. Bała się zejść do garażu, więc pojechała trolejbusem. Mimo że obecność otaczających ją zewsząd ludzi dodawała otuchy, bez przerwy wypatrywała zagrożenia.
Kiedy recepcjonistka wprowadziła Amandę do gabinetu, Ben Dodson na jej widok doznał wstrząsu. Wyglądała jak bezdomna, a ciemne okulary nie zdołały zasłonić purpurowozółtych krwiaków.
– Co ci się stało? – spytał, spoglądając na jej posiniaczoną twarz.
Amanda spuściła wzrok.
– Nic mi nie jest – wymamrotała.
– Na pewno?
– Proszę cię, Ben, zostawmy ten temat.
Dodson otworzył usta, ale nic nie powiedział. Amanda była jego pacjentką i nie chciał wywierać na nią nacisku.
– Co cię do mnie sprowadza? – zapytał. – Nie byliśmy na dziś umówieni.
– Powiedziałeś, że możesz mi zapisać środek nasenny. Ja... ja potrzebuję czegoś na sen, naprawdę.
Stłumiła szloch. Dodson posadził ją na krześle.
– Czy stało się coś, co pogorszyło twój stan? – sondował.
– Proszę, Ben. Daj coś, co pomoże mi zasnąć. Możesz to dla mnie zrobić bez zadawania pytań?
– Owszem, mogę ci zapisać alprazolam.
Nazwa leku wywołała u Amandy nieoczekiwany oddźwięk.
– Co to za środek?
– Zwalcza stany lękowe. Na rynku znany jest pod handlową nazwą „Xanax”. Pewnie o nim słyszałaś. Dlaczego pytasz?
– Podczas sekcji zwłok senatora Travisa badanie toksykologiczne wykryło obecność alprazolamu. Nie wiedziałam, co to za środek, i miałam zamiar zapytać kogoś, kto się na tym zna, ale zapomniałam. Czy twoim zdaniem jest coś podejrzanego w tym, że Travis brał ten lek?
– To zależy, jaką ilość wykryto.
– Nie pamiętam, ale mogę zadzwonić do biura i się dowiedzieć.
– Czuj się jak u siebie.
Amanda zadzwoniła do swojej sekretarki i kazała jej sprawdzić dawkę w aktach sprawy Duprego. Gdy przekazała odpowiedź Dodsonowi, ten nie kryl zdziwienia.
– Na pewno sekretarka niczego nie przekręciła? – upewniał się.
– Na pewno. Zresztą sama przypominam sobie teraz tę liczbę. Nie ma mowy o pomyłce. Coś jest nie tak?
– Takie stężenie we krwi nie mogłoby wystąpić po spożyciu zalecanej przez lekarza dawki.
– Dlaczego?
– Ktoś, kto wziąłby na raz tyle alprazolamu, byłby otumaniony jak cholera.
– To znaczy?
– Trzymałby się na nogach, ale poruszałby się z trudem i miałby zmącony umysł.
– Po co Travis doprowadzałby się do takiego stanu?
– Nie mam pojęcia. Może zażył podwójną dawkę albo zwyczajnie się pomylił.
Kiedy Amanda roztrząsała w myślach to, co usłyszała od Kate o środkach uspokajających wykrytych w zwłokach Israela i Pixlera, Dodson przyglądał się uważnie jej posiniaczonej twarzy.
– Zostałaś wciągnięta w jakąś niebezpieczną intrygę? – zapytał.
Podniosła wzrok. Dodson dojrzał w jej oczach strach.
– Skąd takie przypuszczenie?
– Twoja twarz mówi sama za siebie, ale... wydarzyło się coś jeszcze.
– Coś związanego ze mną?
Była przerażona. Czyżby grozili Benowi? Jej oprawcy zwrócili się teraz przeciw niemu?
– Może się mylę, ale chyba ktoś włamał się do mojego gabinetu i szperał w twoich aktach.
Dodson szczegółowo opisał okoliczności, w jakich znalazł pod biurkiem karteczkę, która musiała wypaść z teczki Amandy.
– Moja sekretarka nie przeglądała twojej kartoteki i jestem przekonany, że poprzedniego wieczoru jeszcze jej tam nie było, bo pamiętam, że upuściłem na podłogę pióro i kiedy się po nie schylałem, musiałbym ją zauważyć.
Amanda puściła mimo uszu jego ostatnie słowa. Prześladowcy czytali jej akta i dowiedzieli się, że cierpi na zespół zaburzeń pourazowych, jak zdiagnozował ją Dodson. Ten dziobaty użył nawet wyrażenia „wytrzymałość na ból”. Cardoni, kiedy uwięził Amandę, dręczył ją, zapowiadając, że zostanie poddana wyrafinowanym eksperymentom, które określą próg wrażliwości na ból. Rozebrał ją do naga i dlatego porywacze też kazali jej zdjąć ubranie. Strach, który w niej tak skutecznie wzbudzili, nagle ustąpił miejsca wściekłości. Te bydlaki z rozmysłem grały na jej uczuciach, zmusiły ją, żeby na nowo przeżyła grozę zniewolenia.
– Amando?
Głos Dodsona wyrwał ją z zamyślenia.
– Nie chciałem cię przestraszyć, ale uznałem, że mam obowiązek o tym powiedzieć.
– Jestem ci ogromnie wdzięczna – stwierdziła tonem, którego nieoczekiwana twardość zaskoczyła Dodsona. – Bardzo mi pomogłeś.
Amanda weszła do gabinetu ojca i zamknęła za sobą drzwi. Na widok jej twarzy Frank zerwał się z krzesła.
– Boże, Amando... Co się stało?
– Zostałam napadnięta wczoraj wieczorem. Trzech oprychów uprowadziło mnie z parkingu.
Frank wyszedł zza biurka.
– Nic ci nie jest? Czy oni...
– Przyłożyli mi kilka razy, ale poza tym nic nie zrobili. Fizycznie czuję się dobrze. Po prostu jestem przerażona i o to właśnie im chodziło. Ale jestem też wściekła.
– Dzwoniłaś na policję?
– Nie, to nie wchodzi w rachubę. Zrozumiesz, kiedy wszystko ci opowiem. Usiądź, tato. To trochę potrwa.
Amanda zaczęła od samobójstwa Michaela Israela i zapewnień Sammy’ego Corteza, człowieka Aragona, że tak naprawdę bankier został zamordowany na polecenie potężnych wspólników Aragona, którzy nazwali się Towarzystwem Śpiewaczym z Vaughn Street.
– Cortez gotów był sypnąć Aragona i jego kolesi, ale kiedy Wendell Hayes odwiedził go w więzieniu, nagle nabrał wody w usta. Billie Brewster uważa, że aby uciszyć Corteza, ludzie Aragona porwali jego córkę, a Hayes odegrał rolę posłańca.
– Pierwszy lepszy adwokat mógłby doradzić klientowi, żeby nie gadał z glinami.
– Hayes nie był pierwszym lepszym adwokatem. Pamiętasz, co Paul Baylor powiedział mi na temat ran Duprego na rękach i przedramieniu?
Frank skinął głową.
– Dupre twierdzi, że Hayes przemycił do więzienia nóż i rzucił się na niego.
– Sam nie wiem, Amando. To brzmi mało prawdopodobnie.
– Jon Dupre dostarczał senatorowi Travisowi panienki, między innymi Lori Andrews, którą znaleziono martwą w Forest Park. Travis miał coś wspólnego z Aragonem. A ja odkryłam powiązania między Aragonem i Hayesem, sięgające jeszcze lat siedemdziesiątych.
Opowiedziała Frankowi o krwawej jatce w melinie narkotykowej i o broni, z której tam strzelano, skradzionej wcześniej z domu Hayesa.
– A teraz prawdziwa niespodzianka, tato: dom, w którym doszło do masakry, mieścił się przy Vaughn Street. Uważam, że Towarzystwo Śpiewacze istnieje naprawdę. Uważam, że zawiązało się w tej melinie, kiedy Aragon i Hayes byli jeszcze małolatami.
– Trudno mi w to uwierzyć, Amando. Ja znałem tych ludzi.
– Jak blisko ich znałeś, tato? Sam mówiłeś, że z Hayesem raczej nie utrzymywałeś kontaktów towarzyskich. Grałeś w golfa z Travisem krótko przed jego śmiercią, ale co tak naprawdę o nim wiedziałeś?
– Niewiele – przyznał Frank i zamilkł. Kiedy się odezwał, w jego głosie słychać było wzburzenie. – Musisz zrzec się obrony Duprego.
– Nie mogę. Jeśli się wycofam, narażę nas na niebezpieczeństwo, a oni wezmą w obroty następnego obrońcę. Poza tym wyniki naszego dotychczasowego dochodzenia coraz bardziej przekonują mnie o niewinności Duprego.
– Musimy znaleźć jakieś rozwiązanie – powiedział Frank, waląc pięścią w poręcz fotela.
– Niestety, nic mi nie przychodzi do głowy. Wygląda na to, że z tej sytuacji nie ma wyjścia.
Frank zaczął chodzić po pokoju. Dodała jej otuchy świadomość, że ma u boku ojca, na którego radę i wsparcie może liczyć.
– Wyjaśnij mi jedno – przemówił w końcu. – Nie da się doprowadzić do uniewinnienia Duprego z zarzutu zamordowania Hayesa, prawda? Nawet jeśli uwzględnić tę teorię spisku?
– Bez przekonywających dowodów sędzia Robard nie pozwoli mi nawet powołać się na istnienie sprzysiężenia, a ja nie mam nic na poparcie tej teorii.
– No właśnie. Więc co chcieli tą napaścią osiągnąć? W ten sposób utwierdzili cię jedynie w przekonaniu, że towarzystwo rzeczywiście istnieje – Frank umilkł na chwilę. – Musiałaś ich czymś porządnie wystraszyć, skoro zdecydowali się przed tobą ujawnić.
– Wiem, że ten sam środek uspokajający wykryto w ciałach dwóch samobójców, ale są to przypadki odlegle w czasie i nie ma podstaw, żeby je ze sobą łączyć. Poza tym skąd znaliby wyniki śledztwa prowadzonego przez Kate? Ja sama dowiedziałam się o tym dopiero dziś rano.
– Coś innego musiało ich skłonić do działania.
– Na podstawie orzeczenia Paula Baylora, że obrażenia Jona są ranami odniesionymi w trakcie obrony, mogłabym argumentować, że to Hayes próbował zamordować Duprego, ale to chyba nie powód, dla którego mieliby mnie zabijać.
– Co powiedziałaś?
– Nie przychodzi mi do głowy nic, czym mogłabym ich sprowokować do zamachu na moje życie.
– Oni cię nie zabili – stwierdził Frank, strzelając palcami.
– Nie rozumiem.
– Gdyby chcieli cię wykończyć, już byś nie żyła. Najwyraźniej przedstawiasz dla nich większą wartość żywa niż martwa.
– Zażądali, żebym odpuściła sobie obronę Duprego.
– Ta sprawa jest właściwie przesądzona. Tu nie chodzi o to, żeby cię od niej odsunąć. Nie... zrobiłaś coś nieodwracalnego. Musiałaś zostawić wyraźne wskazówki, za którymi, gdybyś zginęła, poszedłby twój następca. Boją się, że nowy obrońca Duprego dostrzegłby coś, co za wszelką cenę próbują zataić.
– Czyli co? Nie przychodzi mi do głowy ani jedna rzecz, która mogłaby stanowić dla tych ludzi poważne zagrożenie. Do cholery, przecież nie możemy nawet udowodnić ich istnienia.
– Nie chodzi im o to, co wiesz, lecz o coś innego... Składałaś coś do sądu?
– Wnioski, pytania na selekcję ławników, różne pisma...
– Cokolwiek napędziło im takiego strachu, trafiło już pewnie do sądu rejonowego. W przeciwnym razie kazaliby ci przynieść papiery. Ale twoje pisma zostały zarejestrowane przez sąd, przekazane sędziemu i do prokuratury. Nie mogą usunąć wszystkich kopii złożonych dokumentów. A każdy wyznaczony na twoje miejsce prawnik od razu zapozna się z pismami, które wystosowałaś. Przejrzyj swoje podania. Musiałaś się natknąć na coś niezwykle dla nich groźnego. Musisz się dowiedzieć, czemu zawdzięczasz to, że nadal żyjesz.
– A ty co zamierzasz zrobić?
– Jeszcze nie wiem – odparł Frank, chociaż miał już pewien pomysł; nie chciał jednak wtajemniczać Amandy, zanim dopracuje szczegóły.
Frank nalegał, żeby Amanda przeniosła się do niego, dopóki nie obmyślą jakiegoś planu działania. Początkowo sprzeciwiała się temu nieśmiało, podkreślając, że na pewno śledzą każdy jej krok, a przeprowadzka będzie świadczyć o tym, że wyznała ojcu, co się przydarzyło. Ale Frank uparcie trwał przy swoim zdaniu i Amanda ustąpiła bez większego oporu.
Frank towarzyszył jej w drodze do mieszkania i czekał na dole, aż się spakuje. Po powrocie do domu od razu zaopatrzył córkę w krótkolufową trzydziestkęósemkę i nakazał nigdy się z nią nie rozstawać. Kiedy jeszcze Amanda była dziewczynką, woził ją na strzelnicę, toteż umiała się obchodzić z bronią. Wzdragała się tylko na myśl, że może będzie musiała zastrzelić człowieka, ale po tym, co przeszła, wiedziała, że jest gotowa zabić w obronie własnej. Żałowała, że była bezbronna, kiedy na nią napadli na parkingu.
Frank przyrządzał obiad, a Amanda w tym czasie rozgościła się w swoim dawnym pokoju. Na pólkach wciąż stały zdobyte przez nią niegdyś nagrody, a na ścianach wisiały oprawione doniesienia prasowe ojej sukcesach pływackich. Świadomość, że otaczają ją znajome, stare kąty, dodawała otuchy, ale Amanda nie łudziła się, że ta noc minie beztrosko.
Choć nie odczuwała głodu, zmusiła się, żeby przełknąć łososia z ryżem. Podczas posiłku oboje niewiele mówili. Potem Frank poszedł do swojego gabinetu zadzwonić.
– Wychodzę na spotkanie z klientem – oznajmił, kiedy do niej wrócił. – Nie martw się, nie powinno mi to zająć dużo czasu. Pozamykaj się i trzymaj pod ręką broń.
– W porządku – odparła Amanda, pewna, że ojciec coś przed nią ukrywa. Nie chciała być teraz sama, ale wiedziała, że Frank nie zostawiałby jej bez ważnego powodu.
Z wnętrza „Rebel Tavern”, knajpy, w której zbierali się miłośnicy motocykli, dobiegała tak głośna muzyka, że Frank słyszał ją już na wysypanym żwirem parkingu. Kiedy dochodził do drzwi, wytoczył się z nich otyły brodaty mężczyzna w kurtce motocyklisty, uczepiony mocno wytatuowanej kobiety w czarnej skórze i obroży na szyi.
Frank przez chwilę przyglądał się parze, która chwiejnym krokiem zmierzała w stronę ogromnego harleya, po czym wszedł do środka. Wewnątrz panował straszliwy zgiełk. Wytężył wzrok i przez opary gęstego dymu dojrzał Martina Breacha, siedzącego samotnie za czarną ławą. W pobliżu rozstawieni byli trzej jego ochroniarze.
Breach miał na sobie jadowicie zielone spodnie z poliestru, jaskrawą marynarkę w kratkę i kwiecistą koszulę. Najwyraźniej nie wyrobił w sobie smaku estetycznego od czasu, kiedy Frank wraz z Amandą spotkali się z nim w jego lokalu striptizowym, by porozmawiać o sprawie Cardoniego. Był krępym, przysadzistym mężczyzną z rzedniejącymi płowymi włosami. Cerę miał białą jak papier, ponieważ mało przebywał na świeżym powietrzu. Pomachał do prawnika, który wiele razy podejmował się obrony jego kompanów.
– Witaj, Frank! – powiedział Breach, szczerząc zęby, kiedy Frank dosiadł się do niego.
– Cieszę się, Martin, że zgodziłeś się ze mną spotkać.
– Piwo? Coś mocniejszego? Nie krępuj się. Na koszt firmy – zaproponował Breach, który był właścicielem „Rebel Tavern”.
– Chętnie napiję się piwa – odparł Frank i nalał sobie z dzbanka stojącego na środku ławy.
Breach miał przyklejony do twarzy głupawy uśmieszek i często sprawiał wrażenie sennego czy nierozgarniętego. Pod tym mało obiecującym wyglądem, podkreślonym jeszcze krzykliwym, niegustownym strojem, krył się jednak bystry umysł i naprawdę psychotyczna osobowość. Wielu jego przeciwników odkrywało to poniewczasie, tuż przed gwałtowną śmiercią.
Frank długo się zastanawiał, czy powinien zwrócić się o pomoc do Breacha. Od ponad trzydziestu lat miał do czynienia z różnymi przestępcami i nie żywił złudzeń co do jego charakteru. Wchodzić w układy z tym człowiekiem to niemal tak, jakby paktować z diabłem. Ale Frank zaprzedałby duszę samemu szatanowi, żeby ratować Amandę.
– Więc w czym mogę ci pomóc, Frank?
– Pamiętasz moją córkę, Amandę?
– Jasne. Dziewczyna jak malowana, i do tego z ikrą.
– Teraz broni Jona Duprego.
– Tak?
Frank pochylił się do przodu.
– Nikt nie może się o tym dowiedzieć, Martin, bo Amanda... Naraziłbym ją na poważne niebezpieczeństwo, gdyby...
– Słucham cię, Frank.
– Zeszłej nocy porwali ją trzej faceci. Kazali jej się rozebrać. Grozili, że mnie zabiją, a ją będą torturować, jeśli się nie wycofa.
– Dlaczego przychodzisz z tym do mnie? – spytał Breach beznamiętnie.
– Mówi ci coś nazwa Towarzystwo Śpiewacze z Vaughn Street?
Na mgnienie oka na twarzy Breacha odbiło się zaskoczenie.
– Mów dalej.
– Amanda podejrzewa, że właśnie ono kryje się za jej porwaniem. Ma to jakiś związek ze sprawą Duprego.
Breach oparł się plecami o wysokie oparcie. Jego oblicze nie zdradzało strachu czy niepokoju, tylko czujność.
– Amanda potrzebuje pomocy, Martin.
– Porwanie zazwyczaj zgłasza się policji.
– Przypuszczamy, że mocodawcy porywaczy mają tam swoją wtyczkę, i to pewnie niejedną.
Breach czekał, aż Frank wyraźnie sformułuje, czego od niego chce. Ten zawahał się, wiedząc, że to ostatnia chwila, żeby zawrócić znad krawędzi. Odważnie rzucił się w przepaść.
– Czy możesz wpłynąć na tych ludzi, żeby zostawili Amandę w spokoju?
– Nie mogę pomóc ci wprost, Frank. Chciałbym. Lubię twoją córkę. Ale nie mogę z nimi zadzierać. Masz rację co do policji, ale na tym się nie kończy. Oni mogą mi mocno nabruździć. Nawet nie wiem dokładnie, co to za jedni. Jestem pewny, że Wendell Hayes z nimi trzymał. Słyszałem pogłoski o senatorze Travisie i wiem na pewno, że mają powiązania z Pedrem Aragonem. Zawarliśmy pokój, Pedro i ja. Robimy swoje i nie wchodzimy sobie nawzajem w paradę. Jeśli to jego ludzie porwali Amandę, ja nie mogę się do tego mieszać.
Frank nagle posmutniał. Co on sobie obiecywał po rozmowie z Breachem? Zaczął zbierać się do wyjścia.
– Siadaj. Powiedziałem, że ja nie mogę ci pomóc. Ale znam kogoś, kto potrafi zapewnić Amandzie ochronę.
– Masz na myśli obstawę?
– Coś w tym rodzaju. Facet pracuje na własny rachunek. To były komandos. Sporo sobie liczy za usługi, ale jest najlepszy w swoim fachu.
– Daj mi jego numer.
Breach potrząsnął głową.
– Załatwimy to inaczej. Zajmij się swoimi sprawami i czekaj. On sam nawiąże z tobą kontakt. Na imię ma Anthony.
Frank podał mu rękę. Breach uścisnął ją.
– Jestem ci dozgonnie wdzięczny.
– Od czego są przyjaciele? – odparł Breach, a Frank zadał sobie pytanie, w co też się wpakował.
Dopiero po dłuższej chwili dotarło do jego świadomości światło migające w lusterku wstecznym i minęło następnych kilka sekund, zanim Tim się domyślił, że samochód policyjny nakazuje mu się zatrzymać. Zjechał na pobocze krętego odcinka drogi w West Hills, gdzie zwykle panował słaby ruch. Kiedy jadący za nim wóz stanął, Kerrigan zorientował się, że pojazd nie jest oznakowany. Wysiadł z niego Stan Gregaros. Tim ściskał kurczowo kierownicę i walczył z ogarniającą go paniką. Czy to możliwe, że detektyw dowiedział się o jego zamiarze zabicia Ally Bennett i zaraz go aresztuje?
Gregaros podszedł do drzwi od strony pasażera i zapukał w szybę.
– Stan! – zawołał Kerrigan podejrzanie głośno, opuściwszy szybę. – Chyba nie przekroczyłem dozwolonej prędkości, co?
– Nie, Tim – odparł detektyw. – Sprawa jest znacznie poważniejsza. Otwórz drzwi.
Kerrigan zwolnił blokadę i Gregaros siadł obok niego z aktówką na kolanach.
– O co chodzi? – spytał Tim, starając się zachować spokój.
– Witamy w naszym towarzystwie – oświadczył Gregaros, uśmiechając się szeroko.
– W jakim towarzystwie? Nic nie...
Detektyw roześmiał się.
– Nie bój się, Tim. Przecież Harvey wspominał o przyjaciołach, którzy pomogą ci się uporać z tą Ally Bennett. Między innymi miał na myśli mnie.
Kerrigan przymknął oczy i wtulił się w fotel; z jego postawy można było odczytać niewymowną ulgę. Gregaros otworzył aktówkę i wyjął dwie kartki papieru, sztywną podkładkę i plastikową torebkę z rewolwerem w środku. Spojrzenie Tima padło na broń. Rewolwer wydał mu się dziwnie znajomy. Rozpoznał w nim dawny dowód rzeczowy.
– To rewolwer, który był dowodem w sprawie Madigana?
– Zabrałem go z depozytu. Sprawa jest zamknięta, więc nikt nie będzie go szukał. Poza tym użycie broni, która stanowiła dowód rzeczowy w prowadzonym przez ciebie postępowaniu, przyda wiarygodności twojemu oświadczeniu, jeśli będziemy musieli się nim kiedyś posłużyć.
– Jakiemu oświadczeniu? – zdziwił się Tim.
Gregaros wręczył mu notę następującej treści:
Moja śmierć przysporzy cierpień moim bliskim, nad czym szczerze boleję, ale nie mogłem dłużej znieść dręczącego mnie poczucia winy. W czasie gdy prokuratura prowadziła sprawę przeciw Jonowi Dupremu, łączyły mnie intymne stosunki z Ally Bennett, dziewczyną z jego agencji towarzyskiej. Groziła, że ujawni nasz związek, jeśli nie wstrzymam toczącego się postępowania. Zastrzeliłem ją z tego rewolweru. Niech Bóg mi wybaczy.
– Co to jest? – spytał Tim.
– Nasza polisa ubezpieczeniowa. Nie każdy zna ciebie tak dobrze jak Harvey czy ja. Poza tym nawet najlepsi mogą się załamać pod wpływem stresu, dlatego każdy nowy członek musi coś takiego podpisać.
– I ty... ty byś mnie zabił?
– Zdarzyło się raz czy dwa, że zaufaliśmy niewłaściwym osobom. Ale odpowiednio się nimi zajęliśmy, również ich rodzinami i bliskimi przyjaciółmi, którym mogli opowiedzieć o naszym istnieniu.
– To znaczy, że Cindy i Megan grozi śmierć?
Gregaros spojrzał mu prosto w oczy.
– Nie miałbym na to wpływu, Tim, a są wśród nas tacy, co nie znają litości, kiedy w grę wchodzi przetrwanie.
Detektyw przypiął czystą kartkę do podkładki.
– Chcę, żebyś to własnoręcznie przepisał i na końcu złożył swój podpis.
– A jeśli odmówię?
– Byłbyś zdany tylko na siebie, tak jak twoja rodzina. Harvey z pewnością starałby się przekonać pozostałych, że na nas nie doniesiesz, ale wszyscy doskonale wiedzą, w jakim napięciu żyjesz. Chciałbym ci obiecać, że tobie ani twojej żonie i dziecku nic się nie przytrafi, ale nie mogę.
Kerrigan nagle poczuł się uwięziony w samochodzie jak w klatce. Brakowało mu tchu w piersi.
– Popatrz tylko na siebie – powiedział Gregaros. – Obraz nędzy i rozpaczy! A czyja to sprawka? Tej suki Ally. Zobaczysz, jak ci ulży, kiedy zniknie z twojego życia. Tylko w ten sposób zapewnisz sobie bezpieczeństwo, kolego. Ukatrupienie tej dziwki poprawi ci samopoczucie lepiej niż garść prochów.
Detektyw wręczył mu długopis. Timowi trzęsła się ręka, kiedy przepisywał; list wyglądał tak, jakby pisano go w jadącym samochodzie. Kiedy skończył, Gregaros umieścił podpisane przez Tima oświadczenie w plastikowej torebce i razem z przygotowanym wcześniej wzorem pisma schował do aktówki. Potem przekazał Kerriganowi broń.
– Zastrzelisz ją z tego rewolweru. Nie włożysz rękawiczek. Ukryję się gdzieś w pobliżu, żeby w razie potrzeby ci pomóc. Kiedy Bennett będzie martwa, zabiorę broń. Zrozumiałeś?
Kerrigan skinął głową, gdyż w gardle tak mu zaschło, że nie mógł wydobyć z siebie słowa. Gregaros patrzył na niego badawczo, aż nabrał pewności, że Tim rzeczywiście go słucha.
– Zabiłeś już kogoś?
Przed oczami mignęła Timowi twarz Melissy Stebbins, ale potrząsnął przecząco głową.
– Tak myślałem. Ale nigdy nic nie wiadomo. – Gregaros się uśmiechnął. – Powiem ci, jak to zrobić. Pójdzie łatwo, jeśli zastosujesz się do moich wskazówek. Więc słuchaj uważnie.
Od czasu porwania Amanda właściwie nie odczuwała głodu i kiedy tuż przed pierwszą zaczęło jej burczeć w brzuchu, odebrała to jako znak, że powoli dochodzi do siebie. Wybrała się do meksykańskiej restauracji, położonej przecznicę dalej, gdzie zamówiła sałatkę taco. Podczas jedzenia mimo woli zaczęła się zastanawiać nad sprawą Jona Duprego. Pomimo dokonanych odkryć wątpiła, czy zdoła skłonić ławę przysięgłych, żeby uniewinniła jej klienta z zarzutu zamordowania Wendella Hayesa. Tim Kerrigan będzie w stanie wykazać ponad wszelką wątpliwość, że Jon Dupre zabił swego obrońcę, więc jedynym sposobem na wygranie sprawy było przekonać ławników, że działał w obronie koniecznej. Aby tak się stało, ława przysięgłych musiałaby najpierw uznać, że wybitny adwokat, narażając swoją reputację, przemycił do więzienia nóż, aby zamordować kogoś, kogo właściwie nie znał.
Orzeczenie Paula Baylora stanowiło pewien atut, ale wszystko rozbijało się o motyw Hayesa. Przecież Dupremu już wtedy groziła kara śmierci. Po co Hayes tak szaleńczo by ryzykował, skoro wkrótce mogło go w tym wyręczyć państwo?
Amanda zastygła z widelcem podniesionym do ust. Słuszne pytanie. Rozważała je ze wszystkich stron. Jakie okoliczności zmusiły Hayesa do natychmiastowego działania? Przyszła jej do głowy tylko jedna odpowiedź. Hayes niechybnie był przeświadczony, że Jon posiada informacje, które mogą mocno zaszkodzić jemu lub jego wspólnikom. Co takiego wiedział Dupre, że warto było podjąć największe ryzyko, by go uciszyć? Tylko jedna osoba mogła odpowiedzieć na to pytanie. Amanda szybko dokończyła sałatkę i udała się do więzienia.
Jon Dupre musiał się już oswoić z krępującymi ruchy kajdanami, bo tym razem usiadł na krześle całkiem zgrabnie.
– Co w porze lunchu sprowadza do więzienia tak wysoko opłacanego prawnika jak ty? – spytał.
– Obrona nigdy nie odpoczywa, Jon.
Dupre uśmiechnął się. Amanda uzmysłowiła sobie, że po raz pierwszy udało jej się go rozweselić. Może w końcu przebiła się przez jego skorupę ochronną.
– Jakie przynosisz wieści? – zapytał z przejęciem.
– To raczej ja chcę się czegoś od ciebie dowiedzieć.
– Tak?
– Czy Wendell Hayes próbował cię zabić, żeby nie dopuścić do ujawnienia spisku skupiającego miejscowe szychy, do którego należy też Pedro Aragon?
– Co to, kurwa, ma znaczyć? Dla kogo ty pracujesz?
– Dla ciebie, Jon, ale ty nie ułatwiasz mi zadania. Przestań bawić się ze mną w ciuciubabkę.
Dupre spojrzał niespokojnie na strażnika, który przyglądał im się przez szybę. Pochylił się do przodu i zniżył głos tak, że Amanda ledwo go słyszała.
– Nie mieszaj się do tego. Nie pomożesz mi, a jeszcze przy tym zginiesz.
– Jon...
– Posłuchaj – powiedział, usuwając się z pola widzenia strażnika – zasłoń usta, kiedy będziesz mówić.
– Co takiego?
– Nie masz pojęcia, z kim zadzierasz. Mogli podstawić tu swojego człowieka, który czyta z ust.
– Żartujesz.
– Zasłoń usta.
Gwałtowna reakcja Duprego przekonała Amandę, że jej klient naprawdę wierzy, iż grozi im niebezpieczeństwo. Ufała miejscowym strażnikom, ale dla świętego spokoju zrobiła tak, jak sobie życzył.
– Nasłali Hayesa, żeby zatkał mi gębę – wyszeptał Dupre. – Oni są wszędzie. Zamordowali Oscara Barona.
– Baron zginął podczas włamania.
– Upozorowali włamanie. Przekazałem Baronowi pewne dowody dla FBI.
– Za moimi plecami? – oburzyła się Amanda.
– Uspokój się. To było po naszym pierwszym spotkaniu. Nie miałem do ciebie zaufania, więc opłaciłem Oscara, żeby negocjował w moim imieniu. Chciałem cię odprawić, gdy tylko on dogada się z FBI. Ale tamci dopadli go pierwsi i wykończyli. Nie wiem, jak się domyślili.
– Hola, nie tak prędko! Czym chciałeś wkupić się w łaski FBI?
– Nagrywałem potajemnie rozmowy z ludźmi Aragona, od których kupowałem narkotyki. Pomyślałem, że przyda mi się to, kiedy wsadzą mnie za kratki i nie będę mógł się inaczej wywinąć. – Dupre zwiesił głowę. – Kazałem Ally zawieźć je Oscarowi. W gazetach pisali, że był przed śmiercią torturowany. Znając Oscara, domyślam się, że długo nie wytrzymał, więc na pewno zdobyli wszystkie taśmy, które dostał od Ally.
Wyjaśniło się wreszcie, kto splądrował mieszkanie Ally Bennett i czego tam szukał – pomyślała Amanda.
– Ally kontaktowała się potem z tobą? – spytała.
– Nie rozmawialiśmy ze sobą od czasu, kiedy poprosiłem ją, żeby przekazała taśmy Oscarowi.
– Kate Ross zajrzała do jej mieszkania. Ktoś je dokładnie przetrząsnął.
– Nie myślisz chyba... – Dupre, wystraszony, nie dokończył.
– Nie wiem, co o tym myśleć. Jeśli udało jej się ujść z życiem, dokąd mogła uciec?
– Nie mam pojęcia, Amando, naprawdę.
– Jeśli się do ciebie odezwie, każ jej do mnie zadzwonić. Dzięki niej może uda mi się oddalić zarzut zamordowania Travisa.
– Nie rozumiem.
– Kate rozmawiała z Joyce Hamadą. Ona i jeszcze jedna dziewczyna były u ciebie tego wieczoru, kiedy zginął senator. Ally przepędziła je, kiedy się naćpałeś do nieprzytomności. Skoro więc przebywała z tobą pod jednym dachem tej nocy, kiedy zamordowano Travisa, może zeznać to przed sądem. Jeśli przysięgli dadzą jej wiarę, będą cię musieli uniewinnić. Musimy do niej dotrzeć.
– Tutaj nie pozwalają mi zbyt często korzystać z telefonu – wyjaśnił Dupre. – Kiedy ostatnio dzwoniłem na numer domowy Ally, już po śmierci Oscara, nikt nie odbierał. Próbowałem też dodzwonić się na jej komórkę, ale nie odpowiadała.
Amanda zapisała sobie oba numery.
– Jak sądzisz? Czy Hayes próbował cię zabić, żeby chronić Aragona? – spytała.
– Nie wiedzieli o tych taśmach, kiedy posyłali Hayesa do więzienia.
Brzmienie jego głosu dało Amandzie do myślenia. Przyjrzała mu się badawczo, przekrzywiając głowę. Dupre unikał jej wzroku.
– Więc dlaczego Hayes na ciebie napadł? Co pchnęło go do tak szybkiego działania?
– Może się bał, że dogadam się z glinami.
– A co takiego mógłbyś im wyśpiewać?
– Mógłbym opowiedzieć to i owo o Travisie i ludziach, którzy go osłaniają. Senator Travis zdradzał upodobanie do brutalnego seksu. Kiedyś przeholował z jedną z moich dziewczyn, a potem sprowadził zaufanego człowieka Pedra, żeby to jakoś załagodził.
– Masz na myśli Lori Andrews, tak?
Dupre skinął głową.
– Miał świra na punkcie Lori. Myślał, że go do niej nie dopuszczę, więc próbował mnie ugłaskać. Dał do zrozumienia, że może zapewnić ochronę mojej agencji i raz na zawsze uwolnić mnie od upierdliwych glin. Nie wierzyłem mu i wtedy opowiedział o swoich potężnych kolesiach.
– Wymienił jakieś nazwiska?
– Nie, ale wspomniał, że ma wpływy w sądach, w policji, nawet w prokuraturze. Byłem pewny, że buja, ale Hayes z nożem w ręku szybko mnie przekonał, że Travis nie zmyślał.
Coś jednak wciąż nie dawało Amandzie spokoju, coś się w tym wszystkim nie zgadzało.
– Nie mówiłeś Travisowi o taśmach?
– Nie.
– I nie mógłbyś dowieść, że Travis należał do tego spisku?
Dupre skinął głową.
– I nie znałeś pozostałych, tak?
– Wiedziałem tylko o Travisie, ale nie miałem pewności, czy nie blefuje, żebym czasem nie próbował dobrać mu się do skóry.
– Nie wygląda na to, żeby ci ludzie przejmowali się tym, że możesz dobrać im się do skóry. Nie mieli pojęcia o tych taśmach i jeśli nawet dowiedzieli się od Travisa, że wiesz o istnieniu spisku, to wiedzieli również, że nie znasz ich nazwisk, z wyjątkiem Travisa. A ten już nie żył, kiedy Hayes próbował cię uciszyć. Więc dlaczego się na ciebie rzucił? To bez sensu. Co ty przede mną ukrywasz, Jon?
Dupre odwrócił wzrok i oblizał nerwowo wargi.
– Nie baw się ze mną w ciuciubabkę. Jeśli chcesz stąd wyjść, Jon, musisz mi wszystko opowiedzieć. Przecież ja to zachowam dla siebie. Wykorzystaj swoją szansę, póki jeszcze żyjesz.
Dupre zaczerpnął głęboko powietrza.
– Dobrze, powiem ci. Mam jeszcze inne taśmy. Trzymałem to w tajemnicy, bo są moim ostatnim atutem. Chowałem je na czarną godzinę.
– Pozwól, że cię oświecę: twoja czarna godzina właśnie wybiła i będzie też twoją ostatnią godziną, jeśli nie posuniemy się naprzód. Co zawierają te taśmy?
O trzeciej Amanda miała wziąć udział w rozprawie. Jadąc z Gmachu Sprawiedliwości do sądu, zadzwoniła do Kate. Nie zastała jej, więc zostawiła wiadomość, żeby Kate pilnie się z nią skontaktowała. Kiedy przeszła przez stanowisko kontroli, rozejrzała się po głównym holu. Przypatrzyła się wysokiemu mężczyźnie w skórzanym płaszczu, potem drugiemu, szczupłemu, w wiatrówce i czapce z daszkiem, odpoczywającemu na ławce, na koniec odwzajemniła utkwione w niej spojrzenie barczystej kobiety w krótkim dwurzędowym granatowym palcie. Wszyscy wyglądali groźnie.
Amanda ruszyła schodami na czwarte piętro. Na sali ujrzała kilka znajomych twarzy, prawników i pracowników sądu. Nie zabrakło też publiczności, głównie emerytów, którzy woleli rozprawy sądowe niż nadawane o tej porze seriale telewizyjne. Nie dostrzegła nigdzie żadnego z porywaczy.
Przed budynkiem sądu czekał na nią ojciec, który miał odwieźć ją do domu. Dyskretnie wsunął jej do kieszeni broń. Kiedy doszli do parkingu, przywołał windę. Zanim drzwi się zamknęły, Amandzie zdawało się, że widzi postać wbiegającą po schodach. Czy to ten szczupły mężczyzna w wiatrówce i czapce z daszkiem, którego zapamiętała z sądu? Ścisnęła mocniej kolbę rewolweru. Dotarli do samochodu i dojechali do domu bez przygód. Zostawili wóz w podziemnym garażu. Amanda uniosła teczkę i czekała, aż ojciec otworzy drzwi i wprowadzi kod wyłączający alarm. Przeszli przez kuchnię do salonu. Wyjęła broń. W półmroku dostrzegła siedzącego na fotelu mężczyznę w jasnobrązowych spodniach i ciemnym golfie. Lśniące czarne włosy ściągnięte w kitkę, wystające kości policzkowe i śniada cera zdradzały jego indiańskie pochodzenie. Na widok broni wcale się nie przestraszył. Uśmiechnął się, kiedy Amanda w niego wycelowała.
– Jestem George. Przysyła mnie Anthony – oznajmił dźwięcznym, głębokim głosem.
Frank odetchnął z ulgą.
– Odłóż broń, Amando. Nic nam z jego strony nie grozi.
– Kim... ?
– To ochroniarz. Wynająłem go.
George wstał – był wysoki, miał sporo ponad metr osiemdziesiąt wzrostu – i podszedł do nich śmiało.
– Miło mi panią poznać, panno Jaffe – powiedział, uśmiechając się promiennie. – Proszę wybaczyć to wtargnięcie, ale chciałem sprawdzić w ten sposób środki bezpieczeństwa podjęte przez pana Jaffe’a. Jak widać, pozostawiają wiele do życzenia, ale zaraz temu zaradzimy.
– A gdzie Anthony?
– On nigdy zawczasu się nie pokazuje, ale czuwa w pobliżu.
Amanda nadal trzymała w ręku rewolwer.
– Umie pani strzelać? – spytał George.
Amanda skinęła głową.
– Świetnie, ale byłaby wielka szkoda, gdyby trafiła pani któregoś ze swoich sprzymierzeńców. Podczas akcji używamy hasła „czerwony”. Jeśli w trakcie strzelaniny ktoś zawoła „czerwony”, będzie pani wiedziała, że to swój. Proszę do niego nie strzelać. – Mówiąc to, George uśmiechnął się od ucha do ucha. – Obserwowałem was od paru dni. Chciałbym omówić pewne procedury. Postaram się, żeby nie były zanadto uciążliwe, ale musicie się do nich stosować, jeśli mamy zapewnić wam bezpieczeństwo.
– Czy twoja obecność bardzo utrudni nam życie?
– Będę przy was przez cały czas, ale postaram się wtopić w tło.
Amanda spojrzała na niego z powątpiewaniem. George wyróżniałby się w każdym tłumie.
– Wiem – stwierdził z uśmiechem, jakby czytał w jej myślach. – Ale zaletą ochroniarza jest między innymi to, że działa odstraszająco. Osobnicy, z którymi mamy teraz do czynienia, nie dadzą się łatwo zastraszyć, nie zaszkodzi więc, jeśli sobie pomyślą, że stanowię całą waszą obstawę. Moja rola polega na zmyleniu przeciwnika. Moi niewidoczni towarzysze, prawdziwi mistrzowie w swoim fachu, wkroczą do akcji dopiero wtedy, kiedy okaże się to naprawdę konieczne.
Kate wyruszyła do położonego nad rzeką podmiejskiego domu Duprego dopiero po zmroku. W kieszeni miała opis koperty, zawierającej taśmę nagraną podczas przyjęcia urządzonego przez Travisa dla ofiarodawców, oraz otwierający sejf szyfr, który Dupre podał Amandzie w więzieniu. Na siedzeniu obok spoczywała czterdziestkapiątka. Gdyby Kate natknęła się tam na ludzi Aragona, lepiej żeby miała przy sobie zwalającą z nóg broń.
Kilka kilometrów za miastem zjechała z autostrady i przez następne piętnaście minut podążała nieoświetloną dwupasmową szosą, a potem skręciła na nieutwardzoną drogę, prowadzącą prosto do domu Duprego. Już z daleka ujrzała mocno wysunięty taras, a poniżej trawnik ciągnący się aż do rzeki. Postawiła samochód za budynkiem, tak aby nie był widoczny z drogi. Potem poszła na tyły domu, trzymając rewolwer gotowy do strzału. Drzwi były pozamykane, ale zawczasu zaopatrzyła się w zestaw wytrychów, który odebrała pewnemu przestępcy, kiedy jeszcze służyła w policji. Ćwiczyła się w ich użyciu wprawdzie dla zabawy, ale kilka razy naprawdę jej się przydały. Sforsowała tylne drzwi i weszła do sutereny.
Włączyła latarkę i omiotła wzrokiem porządnie wykończone pomieszczenie. W jednym końcu wznosił się mały bar, a pośrodku stał stół do bilardu. Niemal całą ścianę zajmował ekran telewizyjny. Niedawno ktoś przed nim siedział. Zdradzała to puszka po piwie i resztki pizzy, pozostawione na stoliku przy tapczanie.
Sejf był podobno ukryty pod podłogą, w pralni przy schodach. Najpierw jednak Kate postanowiła sprawdzić cały dom, żeby upewnić się, że nie ma towarzystwa. Ślady niedawnej uczty obudziły jej podejrzliwość.
Ostrożnie weszła po schodach i powoli uchyliła drzwi prowadzące do głównej części mieszkalnej. Światła były zgaszone. Nasłuchiwała w bezruchu, ale żaden odgłos nie mącił ciszy. Przeszukała szybko pokoje i dotarła do sypialni. W przeciwieństwie do wcześniej sprawdzonych pomieszczeń, które nie nosiły śladów użytkowania, w sypialni ktoś się ostatnio zadomowił. Kołdra była odsunięta, jakby nieznajomy niedawno wstał z łóżka. Na podłodze obok szafy stała torba z kobiecymi fatałaszkami. W szafie wisiały męskie ubrania, pewnie należące do gospodarza.
Kate zajrzała do łazienki. Na umywalce leżała szczoteczka do zębów, wyciśnięta do polowy tubka pasty i grzebień, a na półce stała czarna saszetka z resztą przyborów toaletowych. Kate pognała z powrotem na dół, żeby odszukać taśmy i wynieść się stąd, zanim powróci tajemniczy lokator.
Sejf schowany był pod podłogą. Kate podważyła i zdjęła luźne płytki. Wprowadziła podany przez Duprego szyfr, cały czas nasłuchując, czy z góry nie dochodzą jakieś odgłosy. Wnętrze sejfu wypełniały po brzegi kasety, grube notesy i dokumenty. Nie zdążyła się w tym wszystkim rozeznać, gdyż nagle trawnik na tyłach domu zalało światło reflektorów samochodowych. Kate wyjęła rewolwer i wytężyła słuch. Po chwili trzasnęły drzwi i ktoś, kto wysiadł z wozu, wszedł od frontu do domu.
Zamknęła sejf i włożyła na miejsce płytki. Zanim dobiegła do tylnego wyjścia, otworzyły się drzwi u szczytu schodów i zapaliły światła. Kate wskoczyła za bar. Na dół zeszli dwaj mężczyźni, zwalisty drab w kurtce narciarskiej i jego kompan, niższy, ubrany w wiatrówkę. Drab ściskał w garści marynarski worek.
– Popatrz na ten telewizor – odezwał się niższy. – Prawie taki wielki jak w klubie.
– Nie przyszliśmy tu gapić się w to pudło. Mamy oczyścić sejf.
– Na ESPN jest transmisja z walki bokserskiej, Chavez kontra Kramer. Fajnie by się oglądało na dużym ekranie.
– Ja mam zadanie do wykonania, a ty rób, co chcesz.
Zwalisty drab wszedł do pralni. Jego kompan pilotem włączył telewizor. Na wielkim ekranie dwaj bokserzy wagi półciężkiej krążyli po ringu. W połowie rundy osiłek wybiegi w pośpiechu z pralni i zasłonił uszy. Rozległ się huk i niższy mężczyzna zerwał się na równe nogi, z bronią gotową do strzału.
– Dlaczego mnie nie uprzedziłeś, że zaraz wysadzisz sejf?! – wrzasnął, wymachując rewolwerem.
– Nie chciałem ci psuć zabawy.
– Odbiło ci, kurwa?! Przez ciebie wystraszyłem się jak jasna cholera.
– Wyłącz to pudło – westchnął duży. – Zbieramy się.
– Oglądam walkę – upierał się mały, chowając broń do kieszeni wiatrówki.
Kilka minut później osiłek wyłonił się z pralni z pełnym workiem. Kate musiała podjąć błyskawiczną decyzję. Nie było mowy o wydostaniu się ukradkiem przez tylne drzwi, a jeśli pozwoli im odejść, przybysze ulotnią się z całą zawartością sejfu. Kate świetnie strzelała i ze swojej kryjówki bez trudu mogła sprzątnąć ich obu, ale nie wiedziała, kim właściwie są. A jeśli to gliny?
Wstała, mierząc do nich z rewolweru.
– Nie ruszać się, policja! – krzyknęła.
Obaj mężczyźni wzdrygnęli się.
– Ty przed telewizorem, wyjmij powoli broń i rzuć na podłogę.
Mały wahał się i Kate roztrzaskała ekran.
– Jezu! – wrzasnął, zasłaniając się ramieniem przed fruwającymi odłamkami szkła.
– Dalej! – ryknęła, celując mu między oczy.
Zrobił to, czego żądała. Potem kazała mu kopnąć broń w jej stronę, pochyliła się, podniosła ją i zatknęła za pasek.
– W porządku, teraz twoja kolej – powiedziała, mierząc w jego kompana. – Oddaj worek i spluwę. I bez wygłupów, jeśli ci życie mile.
Zwalisty drab cisnął w nią workiem i dobył czterdziestkępiątkę. Kate postrzeliła go w kolano ułamek sekundy przedtem, nim worek uderzył ją w ramię i straciła równowagę. Mężczyzna wrzasnął i padł na podłogę, wyrzucając rewolwer w powietrze.
Jego kompan ruszył na nią. Kate trafiła go w biodro. Ranny stęknął i runął jak długi. Tymczasem osiłek, zaciskając zęby z bólu, pełzł w stronę swojego rewolweru.
– Ty głupi skurwielu! – krzyknęła Kate, gdy już prawie sięgał broni. – Tylko jej dotknij, a rozwalę ci łeb!
Ton, jakim wypowiedziała te słowa, sprawił, że mężczyzna zamarł. Podeszła do niego i wymierzyła mu tęgiego kopniaka, wściekła, że zmusił ją do użycia broni. Podniosła rewolwer i worek. Cofając się, wyszła z domu i zamknęła drzwi. Dopiero na autostradzie, kiedy upewniła się, że nikt jej nie śledzi, naprawdę odetchnęła.
Zatrzymała samochód na podjeździe przed domem Franka. Amanda wyszła jej naprzeciw. Widząc ponurą minę przyjaciółki, spodziewała się najgorszego.
– Właśnie postrzeliłam dwóch facetów – oznajmiła Kate. – Mam nadzieję, że nie nadaremnie.
– Nic ci nie jest? – spytała Amanda z troską, ponieważ wiedziała, jakie bolesne przeżycia, związane z podobnymi akcjami, ma za sobą Kate.
– Trzęsę się jak galareta.
Amanda zaprowadziła przyjaciółkę do gabinetu ojca. Podeszła do barku i przyrządziła jej drinka. Kate położyła worek na biurku i usiadła, pochylona, podpierając się łokciami. Brała wcześniej udział w dwóch strzelaninach i za każdym razem kończyło się tak samo. W czasie akcji była spokojna i skupiona, jakby tkwiła w środku hermetycznej kapsuły, odgradzającej ją od emocji i spowalniającej upływ czasu. Kiedy było już po wszystkim, czulą się jak narkoman, który z marszu odstawił prochy, a uczucia, stłumione w sytuacji zagrożenia, zalewały ją ze zdwojoną siłą, napełniając strachem, ponieważ o mało nie zginęła, i obrzydzeniem do samej siebie, gdyż podniecała ją gorączka walki.
– Powiedz, co się stało – poprosiła Amanda, wręczając jej drinka.
Drżącą ręką Kate podniosła szklaneczkę whisky do ust. Odzyskiwała spokój, w miarę jak relacjonowała przebieg zajścia w domu Duprego.
– Domyślasz się, co to za jedni? – spytała Amanda, wysłuchawszy opowieści.
– Nie. Wiem tylko, że interesowała ich zawartość sejfu.
– Zadzwoniłaś na policję?
– Jeszcze nie. Chciałam to uzgodnić z tobą.
– Powinnyśmy zawiadomić policję. Ty miałaś pozwolenie Jona na to, żeby wejść do jego domu i zabrać rzeczy, które przechowywał w sejfie. Ci dwaj to włamywacze. Przebywali tam bezprawnie. Kradli cudzą własność.
– No tak, ale co właściwie kradli? Jeśli wyślemy gliny, będziemy musiały wyjaśnić, po co tam pojechałam. Na pewno będą chcieli się przyjrzeć zawartości worka, a to naszemu klientowi chyba nie wyjdzie na dobre.
– Zobaczmy, co tu mamy – powiedziała Amanda, wysypując rzeczy z worka na biurko.
Taśmy z imprezy dla sponsorów miały być w zwykłej białej kopercie. Amanda odnalazła kilka takich kopert, ale opatrzone były innymi datami. Odtworzyła kasety z magnetofonu, lecz po kilku minutach zorientowała się, że chociaż nagrania były nader interesujące, nie o te taśmy chodziło.
Kate w tym czasie przeglądała notesy Duprego. Raz po raz podnosiła jakąś kasetę wideo i porównywała ją z odpowiednią pozycją w notesie.
– Jeśli wierzyć zapiskom, za pomocą tych taśm mogłybyśmy zwichnąć karierę niejednemu ważniakowi.
– Ci nas teraz nie obchodzą – odparła Amanda. – A taśmy z imprezy dla sponsorów gdzieś zginęły.
W gabinecie stał telewizor. Kate włączyła go i wsunęła kasetę do magnetowidu. Przyglądały się w milczeniu scenom na ekranie.
– Niech mnie diabli! Nie wiedziałam, że można to robić w ten sposób – oświadczyła Kate, patrząc na wygibasy jednej z panienek Duprego i jej partnera.
– A ja nie posądzałam o takie możliwości jego – odparła Amanda. – I nie wiem, czy uda mi się zachować powagę, kiedy następnym razem spotkam się z nim na sali rozpraw.
– Jeśli przekażemy to glinom, oskarżą Jona o wszelkie możliwe przestępstwa na tle obyczajowym, jakie przewiduje kodeks karny – powiedziała Kate. – Wybuchnie ogromny skandal. Więc co robimy?
– Słuszne pytanie – stwierdziła Amanda, która wyglądała na mocno przejętą. – Moim zdaniem nie mamy obowiązku oddawać tych kaset. Nie stanowią dowodu żadnego zgłoszonego przestępstwa. Jutro rano zadzwonię do Rady Adwokackiej i porozmawiam z prawnikiem, specjalistą od etyki zawodowej. Ciekawe, co on nam w tej sytuacji doradzi. Ale musimy zawiadomić policję o strzelaninie – dodała. – Kto wie, może tamci są ciężko ranni. A ty jedź do domu i porządnie się wyśpij.
– Łatwo powiedzieć.
Amanda wzięła przyjaciółkę w ramiona.
– Nie zrobiłaś nic złego, Kate. Po prostu ratowałaś życie. Do zobaczenia jutro.
Siedemnastego lutego 1972 roku pracownik supermarketu, który wyszedł na dwór zapalić papierosa, widział, jak Jesus Delgado zginął z rąk trzech napastników na parkingu przed sklepem. Zapisał numery rejestracyjne poobijanej ciemnoniebieskiej toyoty, którą sprawcy oddalili się z miejsca zbrodni. Chwilę po tym, jak dyspozytor nadał tę wiadomość do wszystkich radiowozów, wspomniany samochód przejechał tuż przed nosem funkcjonariuszowi policji, Stanleyowi Gregarosowi.
Stan był na patrolu sam, ponieważ jego towarzysz zaniemógł wskutek poważnego zatrucia pokarmowego. Młody policjant ruszył za podejrzanymi, którzy klucząc mocno po drodze, zajechali do starego składu w opuszczonym zakątku dzielnicy przemysłowej. Gregaros podkradł się do budynku, spodziewając się zastać w środku szajkę groźnych bandytów. Lecz zamiast nich ujrzał trzech białych młodzieniaszków w blezerach, półgolfach i modnych spodniach. Bardziej przypominali członków studenckiego bractwa niż zabójców. Jednak do tego niewinnego obrazka zupełnie nie przystawały ciśnięte na maskę toyoty automaty, kominiarki i czarne kombinezony.
Gregaros wiedział, że nie powinien w pojedynkę zatrzymywać trzech mężczyzn podejrzanych o morderstwo, nawet jeśli wyglądali tak dziwacznie jak ci, ale bał się, że zanim wezwie posiłki, przestępcy ulotnią się lśniącym czarnym ferrari, stojącym przed budynkiem – takimi właśnie wozami rozbijali się chłopcy z bogatych domów. Wyszedł zza rogu i rozkazał im się zatrzymać.
Spodziewał się, że będą trząść się ze strachu, ale oni, ochłonąwszy po pierwszym szoku, ze spokojem wykonywali jego polecenia – oparli ręce o ścianę i rozstawili szeroko nogi. Kiedy ich obszukiwał, Harvey Grant, najmniejszy z całej trójki, zastanawiał się na głos, co też taki młody policjant zrobiłby z pięćdziesięcioma tysiącami dolarów, gdyby je miał w kieszeni. Bezczelna i absurdalna próba przekupstwa rozbawiła Gregarosa. Pięćdziesiąt tysięcy było ogromną sumą dla kogoś takiego jak Stan, który urodził się w biednej rodzinie, wychowywał w niedostatku i wstąpił do policji po odbyciu służby wojskowej w piechocie morskiej w Wietnamie.
Zapytał Granta, skąd wziąłby tyle pieniędzy, a ten odpowiedział mu pytaniem, czy wie, że na parkingu przed supermarketem został zastrzelony Jesus Delgado. Gregaros cofnął się o krok i przyjrzał się chłopcom raz jeszcze. „Nie, to niemożliwe – wmawiał sobie. – Oni nie mogą mieć powiązań z meksykańskim gangiem”. Potem popatrzył na pistolety automatyczne i kominiarki leżące na masce toyoty.
– Wypuść nas, a my się odwdzięczymy – kusił go Grant. – Kto wie, może nawiążemy współpracę. Przydałby się nam ktoś zaufany w szeregach policji Portlandu.
Gregaros się wahał.
– Uprzedzam, że odrzucenie tej propozycji może się dla ciebie źle skończyć – mówił Grant.
– Czyżby? – zdziwił się Stan.
Grant odwrócił się do niego z uśmiechem. Z wyglądu przypominał Gregarosowi fajtłapę, kibicującego uniwersyteckim rozgrywkom futbolowym.
– Jeśli nas aresztujesz – tłumaczył Grant – przysięgniemy, że przyjechaliśmy tutaj zapalić trawkę i natknęliśmy się na tę toyotę dosłownie chwilę przed aresztowaniem. Ciekawe, komu uwierzą – nam czy tobie? Wiesz, z kim masz do czynienia?
– Z trzema gówniarzami, którzy zaczynają mnie wkurzać.
– Nie zgadłeś – wtrącił Wendell Hayes. – Stoją przed tobą synowie trzech bardzo wpływowych i bardzo bogatych facetów.
– Nasi ojcowie nie dopuszczą do tego, żebyśmy trafili za kratki – powiedział Grant. – Wynajmą nam najlepszych adwokatów, bez względu na koszty, ale oni i tak nie będą nam potrzebni. A wiesz dlaczego?
– Oświeć mnie.
– Bo jedynym świadkiem jesteś ty, a już wkrótce nie będzie cię pośród żywych.
W odpowiedzi Stan rąbnął chłopaka kolbą w twarz. Pod wpływem uderzenia przyszły sędzia osunął się na kolana. Kiedy się podźwignął, z rozbitej głowy spływała mu krew, a usta wykrzywiał złośliwy uśmieszek.
– No, to jestem ofiarą policyjnej przemocy – stwierdził radośnie Grant. – Adwokaci nie zostawią na tobie suchej nitki i szlag trafi twoją wiarygodność w oczach sądu. Wielki bydlak pastwi się nad małym człowieczkiem. Fe! Wstyd i hańba. Napuścimy na ciebie rozjuszonych dziennikarzy i możesz pożegnać się z emeryturą. Zakładając oczywiście, że w ogóle dożyjesz wieku emerytalnego. Czy teraz te pięćdziesiąt tysięcy dolców bardziej do ciebie przemawia?
Gregaros nigdy nie żałował, że puścił wtedy wolno tych trzech chłopaków. Opływał w bogactwa, o jakich mu się przedtem nie śniło, i cieszył się poczuciem władzy, o jakiej nigdy nie śmiał marzyć. Nie przeszkadzało mu zbytnio, że mało kto o tym wiedział.
Służąc w policji, strzegł interesów towarzystwa. W razie potrzeby pozbywał się dowodów i osób, które mogły zaszkodzić jego kompanom. Do zwyczajnego zastraszania wystarczali siepacze Aragona, Stanowi zaś zlecano specjalne zadania, takie jak to dzisiejsze.
Wskutek starań towarzystwa Harold Travis osiągnął wysoką pozycję w życiu politycznym kraju. I kiedy był już o krok od spełnienia największego marzenia potężnych mocodawców, za sprawą swego rozbuchanego „ja” stał im się kulą u nogi. Zaczęło się od kokainy i upodobania do brutalnego seksu, co doprowadziło do śmierci Lori Andrews. A jakby tego jeszcze było mało, przez swą lekkomyślność Travis padł ofiarą szantażu ze strony Jona Duprego.
McCarthy aresztował Duprego, zanim towarzystwo zdążyło dobrać mu się do skóry. Potem Wendell Hayes pokpił sprawę w więzieniu i dał się zadźgać. Kiedy Oscar Baron przywiózł taśmy na spotkanie z Manuelem Castillem, sądzili, że w końcu uśmiechnęło się do nich szczęście, ale okazało się, że wśród nagrań nie ma tych, które mogły przekreślić cały trud włożony w storpedowanie ustawy zakazującej klonowania. Niektórzy członkowie towarzystwa zainwestowali ogromne pieniądze w koncerny biotechnologiczne, przeciw którym wymierzona była ustawa, i w razie wpadki straciliby miliardy dolarów.
Ludzie Pedra, którzy przetrząsnęli mieszkanie Ally Bennett, również nie znaleźli tych taśm, a ona przepadła bez śladu. Nie zdołano jej odszukać, lecz wkrótce sama wyszła z ukrycia, żądając pięćdziesięciu tysięcy dolarów w zamian za nagranie, na którym towarzystwu tak bardzo zależało.
Przed paroma godzinami Tim Kerrigan powiadomił Harveya Granta o swojej decyzji: tego wieczoru zabije Ally Bennett. Sędzia zresztą wiedział o tym zamiarze już pół godziny wcześniej, gdyż Gregaros założył podsłuch na domowy i służbowy telefon Kerrigana, jak tylko ten wyznał Grantowi, że taśma jest w posiadaniu Bennett. Kiedy dziewczyna poinformowała Kerrigana przez telefon, gdzie nastąpi wymiana, udało się ustalić, że dzwoni z podmiejskiego domu Duprego. Stan Gregaros mógłby bez trudu ją tam załatwić, ale dla dobra towarzystwa trzeba było zrzucić tę zbrodnię na barki Kerrigana. Stracili już jedną szansę na to, aby ich człowiek zwyciężył w wyborach prezydenckich. Teraz nadarzała się druga sposobność w postaci Kerrigana jako mocnego kandydata na to stanowisko.
Gregaros sprzątnie Ally Bennett, jeśli prokuratorowi zabraknie odwagi. Jeśli zaś Kerrigan stanie na wysokości zadania, detektyw przekaże jego pisemne przyznanie się do winy oraz narzędzie zbrodni sędziemu, a ten dołączy je do pozostałych eksponatów, które założycielom towarzystwa gwarantują niezachwianą lojalność nowych członków. Chwilę po tym, jak Bennett wyjechała na spotkanie z Kerriganem, Gregaros wysłał do domu Duprego ekipę z zadaniem oczyszczenia sejfu z wszelkich kompromitujących materiałów, które Dupre mógłby wykorzystać przeciw członkom towarzystwa. Po dzisiejszej nocy wszystko znów będzie tak, jak powinno być.
Gregaros ruszył za Ally Bennett nierzucającym się w oczy czarnym chevroletem niemal spod samego domu. Dał się wyprzedzić kilku samochodom i zachowując bezpieczną odległość, podążał za ofiarą. Wszystko szło gładko, dopóki nie zjechali z autostrady. Ledwo przebyli kilometr, kiedy za samochodem Gregarosa pojawił się wóz policyjny. Detektyw zerknął na prędkościomierz, żeby sprawdzić, czy nie jedzie za szybko. Bennett wyprzedziła właśnie jakiś samochód, po czym z powrotem wjechała na prawy pas. Światło na dachu radiowozu zaczęło błyskać. Stan zwolnił i upewnił się, że patrol drogowy każe Ally się zatrzymać. Po prawej zauważył wjazd na parking przed ciągiem sklepów. Wjechał tam i wyłączył światła.
Policjant podszedł do samochodu Bennett i coś do niej powiedział. Wręczyła mu prawo jazdy i dowód rejestracyjny. Funkcjonariusz wrócił do radiowozu, żeby sprawdzić dane w komputerze. Kiedy skończył, oddał jej dokumenty i wskazał ręką lewe tylne światło samochodu. No jasne, przepalona żarówka. Jak Stan mógł tego nie zauważyć? Gliniarz rozmawiał z Ally jeszcze chwilę. Najwyraźniej jedynie ją upomniał.
Stan ruszył za nią, gdy tylko odbiła od krawężnika. Mijając radiowóz, zobaczył policjanta pochylonego nad nadajnikiem radiowym. Po chwili samochód patrolowy zawrócił i odjechał w przeciwnym kierunku. W miarę jak oddalali się od miasta, ruch na drodze słabł. Gregaros starał się zachowywać bezpieczną odległość. Śledzony samochód był ciemnoniebieski, ledwo widoczny w nikłym blasku księżyca, ale pojedyncze tylne światło stanowiło znak rozpoznawczy, dzięki któremu Stan nie gubił tropu. Kiedy Bennett wjechała na dwupasmową szosę prowadzącą do Forest Park, Gregaros wyłączył reflektory i jeszcze bardziej zwiększył dzielący go od niej dystans.
Skręciła w prawo, w wąską drogę. Gregaros wiedział, że wyznaczyła Kerriganowi spotkanie w ustronnym miejscu, na polanie przy krawędzi wąwozu, w pobliżu granicy parku. Detektyw znał ten zakątek, więc nie musiał już tak się pilnować, żeby nie stracić jej z oczu. Bennett wjechała na nieutwardzoną drogę, którą dojeżdżało się do łąki. Nagle Gregarosa oślepiły przednie reflektory ciężarówki ciągnącej przyczepę wyładowaną sprzętem ogrodniczym. Ciężarówka wyjechała z bocznej drogi, a kierowca najwidoczniej nie zauważył nieoświetlonego samochodu Gregarosa. Żeby uniknąć zderzenia, detektyw skręcił na pobocze i modlił się w duchu, aby kierowca czasem na niego nie zatrąbił. Ciężarówka jednak cicho przejechała obok. Gregaros spojrzał na drogę w samą porę, żeby dostrzec pojedyncze czerwone światełko, oddalające się niczym świetlik w stronę polany.
Po jednej stronie polnej drogi rosły zasadzone w równym rzędzie krzewy, zlewające się niemal z ciemnym otoczeniem. Za nimi droga łagodnie skręcała. Tam Gregaros zawrócił i zatrzymał się. Broń leżała na siedzeniu pasażera, przykryta gazetą. Wziął ją i wysiadł z samochodu. Dalej poszedł pieszo, ukrył się wśród drzew na skraju polany i stamtąd śledził rozwój wydarzeń.
Bennett zatrzymała samochód nad krawędzią wąwozu. Wóz Kerrigana stał nieopodal, równolegle do jej wozu. Gregaros widział, jak Tim podchodzi do samochodu Ally; szyba od strony kierowcy była opuszczona. Prokurator niósł teczkę wypełnioną pieniędzmi, które otrzymał od sędziego. Gregaros słyszał głos Bennett, ale nie zrozumiał, co powiedziała. Kerrigan otworzył walizkę, zamknął ją i położył na tylnym siedzeniu w samochodzie Ally. Odwrócił się, żeby zamknąć drzwi, i zasłonił ją plecami. Gregaros usłyszał, że żąda zwrotu taśmy. Bennett coś mu odpowiedziała i Kerrigan wyciągnął lewą rękę, potem schował jakiś przedmiot w lewej kieszeni płaszcza. Wtedy druga ręka prokuratora powędrowała do prawej kieszeni. Kerrigan przystawił rewolwer do głowy Bennett. Błysk z lufy na sekundę rozświetlił kabinę. Kobieta krzyknęła i na przednią szybę trysnęła krew. Prokurator pociągnął za spust jeszcze dwa razy. Bennett przechyliła się gwałtownie i Gregaros stracił ją z oczu.
Kerrigan chwycił teczkę z pieniędzmi, pobiegł do swojego wozu i wrócił z kanistrem benzyny. Spryskał nią dokładnie całą kabinę, po czym wrzucił do środka płonącą zapałkę. Zatoczył się do tyłu, kiedy wnętrze samochodu stanęło w ogniu. Gregaros wyszedł zza drzew. Kerrigan był tak pochłonięty swoim zadaniem, że nie usłyszał jego kroków. Stał, opierając ręce na kolanach, i wzdychał ciężko.
– Dobra robota.
Kerrigan wzdrygnął się i odsunął gwałtownie.
– To ja, Stan.
Opanował nerwy. Gregaros zajrzał do samochodu. Cała przednia szyba w środku zbryzgana była krwią. Bennett leżała dziwacznie wykręcona, z twarzą wciśniętą w siedzenie pasażera, jakby odruchowo rzuciła się w bok, kiedy Kerrigan do niej strzelił. Jej głowa i tułów zalane były krwią, po włosach i rękach pełgały płomienie. Ubranie i tapicerka zajęły się ogniem. Gregaros poczuł swąd palącego się ciała. Żar bijący ze środka był nie do wytrzymania.
– Oddaj mi broń – polecił detektyw, odsuwając się od samochodu.
– Uciekajmy stąd, zaraz nastąpi wybuch – odparł Kerrigan, z niepokojem przyglądając się płomieniom.
– Najpierw broń – upierał się Gregaros i otworzył plastikową torebkę.
Prokurator wyjął rewolwer i wrzucił go do torebki.
– A teraz taśma.
Kerrigan wyciągnął ją z drugiej kieszeni i podał Gregarosowi.
– Świetnie się spisałeś – stwierdził detektyw. – Sędzia będzie z ciebie dumny.
Prokurator nie odezwał się. Nawet w ciemności widać było, że jest blady jak upiór. Detektyw domyślał się, przez co przechodzi teraz Kerrigan. On sam czuł się obrzydliwie, kiedy po raz pierwszy zabił z tak bliska człowieka. Ale następnym razem zrobił to już bez mrugnięcia oka.
Kerrigan pobiegł do samochodu, a Gregaros ruszył do swojego wozu, pozostawionego w lesie. Kiedy do niego wsiadał, Tim przejechał obok. Detektyw skierował się w stronę miasta. Po chwili w lusterku wstecznym zobaczył, jak potężna eksplozja rozjaśnia nocne niebo.
O piątej rano Stan Gregaros załomotał do drzwi sypialni sędziego Granta i nie czekając na zaproszenie, wparował do środka.
– Co się dzieje? – spytał Grant, szukając po omacku okularów.
– Mamy problem.
– Co? Bennett żyje?
– Nie, Bennett przeszła do historii. Kerrigan się o to postarał – odparł detektyw, kładąc na stoliku torebkę z narzędziem zbrodni. – Zdobyliśmy taśmę, ale ponieważ nie wierzyłem, że Bennett odda nam wszystkie nagrania z tej imprezy dla sponsorów, wysłałem dwóch ludzi do domu Duprego. Mieli wyczyścić sejf i przywieźć mi całą jego zawartość. Opróżnili sejf, ale ktoś ich nakrył, postrzelił i przejął taśmy.
– Co to znaczy „ktoś ich nakrył”? Zaczaił się tam na nich? Czyżbyśmy mieli gdzieś przeciek?
– Nie wiem, ale nie sądzę, by był to zwykły zbieg okoliczności. Podejrzewam, że Jaffe maczała w tym palce.
– Amanda Jaffe?
Gregaros skinął głową.
– Ranni ludzie Pedra jakoś dotarli do naszego zaufanego lekarza, a ten zadzwonił do mnie. Powiedzieli, że strzelała do nich kobieta. Współpracownica Amandy Jaffe świetnie umie posługiwać się bronią. Pokazałem im zdjęcie. Od razu ją rozpoznali.
Grant nerwowo chodził po sypialni. Sytuacja była bardzo poważna. Nie wiedzieli dokładnie, co Dupre nagrywał na te taśmy. Możliwe, że Jaffe weszła w posiadanie dowodów, które mogły obrócić wniwecz dzieło całego jego życia.
Jeśli nadal prowadzi dochodzenie w sprawie Duprego, zażąda raportów policyjnych na temat zabójstwa Delgada i masakry w melinie narkotykowej. Raporty te zawierały jedyną wskazówkę, na podstawie której można było ustalić tożsamość założycieli Towarzystwa Śpiewaczego z Vaughn Street – nazwiska chłopców, którzy towarzyszyli Wendellowi Hayesowi tej nocy, kiedy ukradł z zamykanej na klucz szafy trzy pistolety należące do jego ojca.
– Niech Castillo zaraz się tym zajmie – powiedział Grant. – Ma odzyskać taśmy i ukatrupić tę Jaffe.
– Zadzwonię do niego po drodze.
– A gdzie się wybierasz?
– Telefonował do mnie McCarthy. Chce, żebym przyjechał na miejsce, w którym odkryto zwłoki Bennett.
– Po co?
– Nie mam pojęcia.
– Chyba nie podejrzewa cię o udział w zabójstwie?
– Niby na jakiej podstawie? Powiem ci później, co jest grane.
Słońce dopiero wschodziło, gdy Stan Gregaros dotarł na miejsce zbrodni. Technicy robili właśnie odlewy odcisków opon ciężarówki, a dwaj mundurowi, którzy mieli za zadanie nie dopuszczać gapiów, umilali sobie czas pogawędką, ponieważ dotąd nie zjawili się tu żadni ciekawscy. Smugi dymu unosiły się nad wypalonym wrakiem samochodu Ally Bennett, a nozdrza drażnił ostry zapach przywodzący na myśl przypaloną pieczeń, niezawodnie wskazujący na śmierć w płomieniach.
Na widok Gregarosa Sean McCarthy przerwał rozmowę z jednym z dochodzeniowców.
– Prawdziwa radość o poranku, co, Stan?
– O, tak. Nie ma to jak zapach zwęglonego ciała z samego rana. Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?
McCarthy wskazał ręką wrak samochodu.
– Sprawdziliśmy tablice. Należy do Ally Bennett.
– To jedna z panienek Duprego.
McCarthy skinął głową.
– Ciało jest mocno nadpalone, ale to była kobieta odpowiadająca ogólnemu opisowi Bennett.
– Najpierw Lori Andrews, teraz Ally Bennett.
– A do tego Oscar Baron.
– Myślisz, że te zabójstwa coś łączy?
– Dwie panienki Duprego i jego adwokat giną w tak krótkim odstępie czasu... A ty jak uważasz?
– Dupre siedzi w pudle, więc nie mógł zabić Barona ani Bennett.
– Wezwałem cię, bo orientujesz się w sprawach Duprego. Nie wiesz, czy miał wspólnika, kogoś, komu zleciłby usunięcie niewygodnych świadków?
– Nie, działał w pojedynkę. A ja...
– Sean!
Obaj detektywi odwrócili się w stronę Alexa DeVore, nadchodzącego w towarzystwie przysadzistego mężczyzny w zielonym kombinezonie.
– To jest Dmitri Rubin, pracownik obsługi parku. To on wezwał wczoraj w nocy pogotowie – oznajmił DeVore.
– Miło mi pana poznać, panie Rubin – rzekł McCarthy. – Nazywam się Sean McCarthy, a to detektyw Stan Gregaros.
– Właśnie spisałem zeznanie pana Rubina. Niech pan opowie moim kolegom, co pan widział.
– Wczoraj wieczorem, kiedy wracałem ciężarówką do bazy, minąłem samochód. Zapamiętałem go, bo jechał z wyłączonymi światłami. Wyrósł nagle przede mną jak spod ziemi. O mało co doszłoby do zderzenia.
– Może pan opisać ten wóz? – spytał Gregaros, starając się nie okazywać po sobie zdenerwowania.
– Nieee. Pomyślałem sobie, że to dzieciaki... no, wie pan, jadą na polanę pogruchać.
– Co było potem, panie Rubin?
– Kilka minut później nastąpił wybuch. Zatrzymałem się, kiedy usłyszałem huk. Potem zawróciłem na polanę. Kiedy byłem w połowie drogi, z przeciwnej strony nadjechał z ogromną prędkością samochód.
– Ten sam, który widział pan wcześniej? – odezwał się Gregaros.
– Nie, inny. Ale zaraz potem minął mnie ten wóz z wyłączonymi światłami.
– Rozpoznał pan markę albo model?
– Pan Rubin zachował się bardzo przytomnie – wtrącił Alex DeVore – i zapisał część numeru rejestracyjnego pierwszego samochodu, który minął go po wybuchu.
– Nie zdążyłem zapisać całego – tłumaczył się Rubin – bo pędził jak szalony.
– A co z tym drugim, który jechał bez świateł? – spytał Gregaros.
Rubin potrząsnął głową.
– Zapisywałem numer pierwszego i nie patrzyłem na drogę. Kiedy spojrzałem, było już za późno.
– Niech pan nie robi sobie wyrzutów. I tak bardzo nam pan pomógł – pocieszył go McCarthy.
– To dla nas cenna wskazówka – dodał Gregaros, skutecznie maskując ulgę, jakiej doznał na wieść, że pracownik parku nie ma danych jego wozu. Lecz jeśli ten niepełny numer doprowadzi ich do Kerrigana, będą kłopoty.
Godzinę po tym, jak Stan Gregaros odjechał z miejsca zbrodni, do gabinetu Amandy weszła Kate Ross.
– Słuchałaś porannych wiadomości? – spytała.
– Mówili coś o strzelaninie w domu Duprego?
– Nie, ani słowa. Ale zginęła Ally Bennett.
– Co takiego?
– Została zamordowana. Jej zwłoki znaleziono w Forest Park.
Wiadomość ta wyraźnie wstrząsnęła Amandą.
– To Ally nagrała tę taśmę na przyjęciu wydanym przez Travisa dla sponsorów i dostarczyła obciążające Aragona kasety Oscarowi Baronowi. Prawdopodobnie dopadli ją zabójcy Barona.
– Założę się, że to ona nocowała w domku Duprego – oświadczyła Kate.
– Możliwe, że zabili ją ci sami faceci, których wczoraj wieczorem postrzeliłaś. Zostali aresztowani?
– Nie wiem.
– Byli w stanie uciec stamtąd o własnych siłach?
– Niewykluczone. Mocno oberwali, ale ten duży wyglądał na twardziela. Postanowiłaś już, co zrobisz z tymi taśmami z sejfu Duprego?
– Jeszcze nie. Ale jeśli tamci dwaj nawiali, to chyba nie musimy podejmować żadnych kroków w tej sprawie. Poczekajmy na rozwój wydarzeń.
Manuel Castillo żałował, że nie miał więcej czasu na obmyślenie planu, lecz otrzymał polecenie, żeby szybko się rozprawić z Amandą Jaffe. Najpierw wybrał na miejsce ataku parking, z którego wcześniej ją uprowadził, ale ojciec i potężny Indianin nie odstępowali jej na krok. Co prawda, ten Indianin, z kitką i nadmuchanymi mięśniami, bardziej niż na ochroniarza wyglądał na pozera, któremu w ogniu walki na pewno zrzednie mina, ale Castillo nie mógł ryzykować, że Jaffe zginie, zanim odda im taśmy z sejfu Duprego.
Ostatecznie Castillo postanowił napaść na nich w domu. Wedrze się do środka nad ranem, kiedy ludzie są zamroczeni snem. Przerażeni wyjącym alarmem domownicy zerwą się w popłochu, a wtedy on wybije wszystkich z wyjątkiem Amandy. Odzyskawszy zaś worek z taśmami, najpierw trochę sobie z nią poigra, a potem ją uśmierci. Bez ubrania będzie wyglądała apetycznie, poza tym należała jej się nauczka za to, że ośmieliła się sprzeciwić. Kiedy o trzeciej nad ranem kierowca zatrzymał furgonetkę przed domem Franka Jaffe’a, Manuel delektował się wizją Amandy, nagiej, przywiązanej do jego ogromnego łoża i krzyczącej.
Castillo nasunął kominiarkę na twarz i zastukał kolbą w ściankę kabiny. Kierowca miał zostać w furgonetce i grzać silnik, podczas gdy Castillo i jego siepacze będą robić swoje. Wszyscy byli ubrani na czarno i uzbrojeni w pistolety maszynowe. Furgonetka została przemalowana i zaopatrzona w skradzione tablice rejestracyjne.
Księżyc chował się za chmurami, a w domu nie paliły się żadne światła. Castillo przebiegł przez trawnik, chwilę przyglądał się drzwiom frontowym, po czym roztrzaskał zamek. Jeden z jego ludzi kopniakiem wyważył drzwi i wskoczył do środka. Ochroniarz Amandy już na nich czekał i pierwszego napastnika skosił od razu w progu. Castillo rzucił się na ziemię i otworzył ogień. Seria rozpruła George’owi bok i ramię. Następny zbir, który wtargnął do środka, trafił Indianina w brzuch. George osunął się, naciskając spust. Zdążył jeszcze postrzelić napastnika w kolano. Nie zważając na ogólny zamęt, Castillo pognał schodami na piętro. Alarm zawodził tak głośno, że Castillo nie usłyszał, jak trzeci z jego ludzi pada rażony kulą, która przeszyła mu potylicę.
Wycie alarmu zbudziło Amandę, która wyskoczyła z łóżka, zapominając o rewolwerze. W pokoju panowały nieprzejrzane ciemności i przez chwilę czuła się zagubiona. Wtem otworzyły się drzwi.
– To ja! – krzyknął Frank. – Chodź za mną!
Usłyszała strzały i wybiegła na podest. Ostry terkot broni maszynowej na chwilę zagłuszył wycie alarmu. Frank ciągnął Amandę w kierunku wąskich tylnych schodów, prowadzących do kuchni. Już niemal do nich dotarli, kiedy tuż obok świsnęła seria z karabinu. Frank odwrócił się i wygarnął ze swojej strzelby. Błysk wystrzału wydobył z mroku postać mężczyzny w kominiarce, który dał szczupaka do pokoju Amandy.
– Teraz! – wrzasnął Frank.
Amanda dopadła do schodów. Castillo wytknął na korytarz lufę pistoletu maszynowego i pociągnął za spust. W połowie drogi do kuchni usłyszała głośne stęknięcie i odwróciła się. Ze schodów stoczył się Frank, o mało nie zbijając jej z nóg. Wylądował w kuchni, zgięty wpół.
– Tato!
Jego piżama w okolicach ramienia i na nogach zbroczona była krwią. Amanda pochyliła się nad nim.
– Uciekaj stąd! – wysapał. – Pospiesz się!
Amanda szukała wzrokiem strzelby, ale broń wypadła Frankowi z ręki jeszcze na górze, kiedy dostał serię. Przesunęła ojca pod zlewozmywak, w nadziei, że ciemności zdołają go ukryć. Na tle zawodzącego alarmu usłyszała tupot ciężkich, zbliżających się kroków. Naprzeciwko znajdowało się wejście do piwnicy. Szarpnięciem otworzyła drzwi i zbiegła po schodach do ciemnego pomieszczenia.
Przez brudne szyby sączyła się do środka poświata księżyca. Trudno było w tym nikłym świetle coś zobaczyć, ale przecież Amanda wychowała się w tym domu i znała na pamięć każdy jego kąt. Po prawej stronie schodów, pod ścianą, Frank przechowywał polana do kominka. Obok ułożonego w stosy drewna leżała siekiera. Niedaleko wejścia wisiała pod sufitem żarówka. Amanda rozbiła ją w drobny mak. Zostały w piwnicy jeszcze trzy żarówki, które, uwijając się jak w ukropie, też potłukła siekierą. Ledwo skończyła, gdy usłyszała odgłos gwałtownie otwieranych drzwi.
W całej piwnicy rozstawione były w równych odstępach grube drewniane bale, na których wspierał się strop. Amanda ukryła się za słupem nośnym i czekała cierpliwie. Towarzysząc ojcu kilka razy w polowaniach, uczyła się bezszelestnie podkradać do zwierzyny. Teraz próbowała sobie przypomnieć wyniesione stamtąd umiejętności.
Ktoś schodził do piwnicy. Amanda mocniej ścisnęła trzonek siekiery. W półmroku ujrzała mężczyznę z pistoletem maszynowym w ręku. Stanął do niej plecami i uważnie przyglądał się stosom drewna. Kiedy nabrał pewności, że nie ukryła się za nimi, zwrócił się w jej stronę. Twarz zasłaniała mu kominiarka.
– No, wyjdź, ptaszynko.
Rozpoznała głos dziobatego, szefa porywaczy, i zaczęła dygotać ze strachu.
– Jeśli oddasz się w moje ręce teraz, nie będziesz się długo męczyć, obiecuję – mówił, posuwając się w jej kierunku. – Ale jeśli mnie wkurzysz, zabiorę cię do siebie i poużywam do woli. Spędzimy ze sobą długie godziny, dzień po dniu.
Amanda jasno zdawała sobie sprawę, co musi uczynić, żeby ocalić siebie i ojca.
– Czytałem o takim facecie – ciągnął Castillo – który trzymał w pudle pod łóżkiem kobietę, związaną i zakneblowaną. Kiedy miał ochotę pociupciać, wyciągał ją spod łóżka i rżnął. Czasami nawet karmił. Potem chował ją w pudle jak talię kart. Mam ładne łóżko. Zmieści się pod nim wygodna trumna.
Niewiele brakowało, żeby strach całkowicie ją sparaliżował. Siłą woli wyparła ze świadomości głos oprawcy i skupiła się na zadaniu, które miała do wykonania, jak za dawnych czasów przed zawodami pływackimi. Wyobraziła sobie, że unosi siekierę, bierze zamach i uderza raz, drugi, trzeci, tak jak potężnymi, rytmicznymi ruchami ramion pruła wodę, kiedy się ścigała.
Castillo dochodził już do słupa. Słyszała szuranie butów po betonowej posadzce. Gdy tylko zobaczyła przed sobą jego plecy, wyskoczyła z ukrycia i zamachnęła się z całej siły. Ostrze topora z przeraźliwym chrzęstem wbiło się w prawe ramię bandziora. Castillo jęknął i wypuścił pistolet, patrząc na nią z niedowierzaniem. Amanda wyszarpnęła siekierę i znów wzniosła ją do ciosu. Twarz miała umazaną krwią, podobnie jak jasną flanelową piżamę. Całość stanowiła potworny widok.
Ugodziła go w kolano. Castillo wrzasnął. Następne uderzenie rozpłatało mu bok. Z ramienia, kolana i rozprutego boku tryskała krew. Runął jak długi na podłogę; nie był w stanie wyciągnąć ręki, żeby złagodzić upadek. Amanda stanęła nad nim okrakiem, z dzikim okrzykiem raz po raz zatapiając w nim ostrze.
– Nie... – wycharczał Castillo, kiedy siekiera opadła po raz ostatni, wbijając się głęboko w gardło i uciszając go na zawsze.
Zapierając się nogą o jego ramię, Amanda wyrwała ostrze. Chciała uderzyć jeszcze raz, ale odwróciła się na odgłos kroków na schodach. Do piwnicy zeskoczył szczupły mężczyzna w czapce z daszkiem, którego widziała na korytarzu w sądzie i który – jak się zdawało – mignął jej na parkingu. Wymierzył do Amandy z rewolweru i zastygł w miejscu. Uniosła siekierę.
– Czerwony! Czerwony! – krzyknął mężczyzna. – Już po wszystkim, Amando. Nic ci nie grozi.
W morderczym szale Amanda zrobiła krok w jego kierunku. Mężczyzna opuścił broń.
– Twoi wrogowie nie żyją. Nic ci nie grozi – powtórzył łagodnym tonem. – Jestem Anthony.
Amanda ściskała drzewce. A jeśli to podstęp?
– Muszę zadzwonić po karetkę. Twój ojciec jest ranny. Trzeba go przewieźć do szpitala.
Nagle ramiona Amandy się ugięły. Ciężka siekiera wypadła jej z rąk, z hukiem uderzając o posadzkę.
– Musimy wezwać karetkę – stwierdził z naciskiem Anthony, po czym obrócił się na pięcie i pomknął na górę, a Amanda pospieszyła za nim.
Kiedy wykręcał numer pogotowia ratunkowego, usiadła przy ojcu i przygarnęła go do siebie. Przybyli na miejsce policjanci i sanitariusze zastali ją na podłodze przy ojcu, lecz po mężczyźnie w czapce z daszkiem i Indianinie nie było śladu. Amanda próbowała sobie przypomnieć, jak wyglądał Anthony, ale rysy jego twarzy zatarły się w jej pamięci.
Mike Greene zahamował gwałtownie i wyskoczył z samochodu. We wnętrzu furgonetki stojącej przed domem Franka Jaffe’a pracowała ekipa dochodzeniowa. Kiedy przechodził obok, fotograf zrobił zdjęcie i błysk flesza wydobył z mroku postać kierowcy z głową odchyloną do tyłu. Nim na powrót zapadła ciemność, Mike zdążył dostrzec zygzakowatą, poszarpaną linię biegnącą w poprzek szyi denata.
Wokół miejsca, gdzie znaleziono kolejnego trupa, z twarzą wciśniętą w murawę, rozstawiono na trawniku lampy. Zabity ubrany był na czarno. Technik ściągnął mu kominiarkę, odsłaniając zakrzepłą krew. W progu leżały jeszcze dwa trupy, przy których uwijał się fotograf.
– Mike?
Greene podniósł wzrok i zobaczył wchodzących do pokoju Seana McCarthy’ego i Staną Gregarosa.
– Gdzie Amanda, Sean?
– Na górze, z dala od tych okropności.
– Co z nią?
– Jest w szoku. Kiedy przyjechali nasi, siedziała na podłodze w kuchni i kiwała się, obejmując głowę ojca.
– A Frank?
– Oberwał dwa razy i mocno krwawi, ale pogotowie zjawiło się w samą porę. Teraz jest w szpitalu. Lekarze mówią, że się wyliże.
– Dzięki Bogu.
– Jeszcze jedno – powiedział McCarthy. – W piwnicy znaleźliśmy martwego faceta. Amanda zarąbała go siekierą.
– W obronie koniecznej, to nie ulega wątpliwości – wtrącił Gregaros. – Ten zabity to Manuel Castillo, prawa ręka Pedra Aragona.
– Dlaczego Aragon tak się uwziął na Jaffe’ów?
– Amanda była zupełnie roztrzęsiona, kiedy z nią rozmawiałem. Nie chciałem jej dręczyć pytaniami – odparł McCarthy. – Na pewno wszystko nam wyjaśni, kiedy ochłonie.
– Cholera! Tylko tego jej brakowało po tym wszystkim, co przeszła z Cardonim.
– Ona z tego wyjdzie, Mike – powiedział McCarthy.
– Chcę z nią porozmawiać.
Greene ruszył w stronę schodów, ale McCarthy go zatrzymał.
– Amanda potrzebuje teraz bratniej duszy. Dlatego wezwałem ciebie. Ty nie prowadzisz dochodzenia, bo jesteś zaangażowany emocjonalnie. Pociesz ją, ale o nic nie wypytuj. Jasne?
Greene skinął głową, odsunął rękę McCarthy’ego i pobiegł na górę. Technik właśnie robił tam zdjęcia. Amanda wzdrygnęła się, gdy Mike wparował do pokoju. Spojrzał na jej zakrwawioną twarz i piżamę.
– Wszystko w porządku? – spytał.
Skinęła głową, ale malujący się w jej oczach strach mówił mu, że wcale tak nie jest.
– Już skończyłem, Mike – oznajmił fotograf – ale musimy zabrać rzeczy do zbadania.
Przy Amandzie siedziała policjantka.
– Pójdziemy do twojego pokoju. – Zwróciła się do niej. – Zdejmiemy to i spróbujemy cię ogrzać.
Mike ruszył za nimi i zaczekał pod drzwiami, aż Amanda doprowadzi się do porządku. W drugim końcu korytarza technik oglądał ślady krwi rozmazanej na ścianie przy tylnych schodach.
Amanda wyglądała strasznie. Bóg jeden wie, ile znów wycierpiała. Wykazywała wielki hart ducha – Greene widział, jak wystawiła siebie na wabia, żeby mogli zgarnąć tego obłąkanego chirurga – ale była przecież porządną i wrażliwą osobą. Wiedział też, że nawet policjanci, którym zdarzyło się zabić przestępcę w obronie własnej, często nie mogli się potem pozbierać, tak bardzo to doświadczenie odciskało się na ich psychice.
Drzwi otworzyły się i Amanda wyszła do niego, ubrana w luźne spodnie i sweter. Była blada; wzięła szybki prysznic i miała jeszcze mokre włosy. Mike stał niepewnie, nie wiedział, czy ona ma ochotę na czułości.
– Mogę... – zaczął, ale nie dokończył, gdyż Amanda przytuliła się do niego. Objął ją, a ona szlochała w jego ramionach.
– Zabiłam go, Mike. Straciłam panowanie nad sobą.
Greene zapomniał o przestrogach Seana. Cofnął się o krok, położył jej ręce na ramionach i zmusił, żeby spojrzała mu prosto w oczy.
– Nie miałaś wyjścia.
– Nie rozumiesz. Ja chciałam go ukatrupić. Nie mogłam się powstrzymać. Zupełnie mnie poniosło.
– Posłuchaj, Amando. Nie zrobiłaś nic złego. Zabiłaś Manuela Castilla, prawą rękę Pedra Aragona. Od tego zależało twoje życie.
Chciał jeszcze coś dodać, ale w futrynę drzwi zastukał czarnoskóry tęgi mężczyzna, którego Greene nigdy wcześniej nie widział.
– Przepraszam, że panu przerywam, ale chciałbym zamienić kilka słów z panią Jaffe.
– A z kim mam przyjemność?
– Jestem J. D, Hunter, z FBI.
– Czy to takie pilne?
– Podobno pani Jaffe kilka dni temu została porwana przez jednego z napastników, a porwanie to przestępstwo federalne.
Mike spojrzał na Amandę zaskoczony.
– O czym ten facet mówi? – spytał.
– W porządku, Mike. Pozwól mi z nim pogadać – powiedziała Amanda, gładząc go po ramieniu.
– Chciałbym zadać pani Jaffe kilka pytań na osobności, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.
Mike wiedział, że nic tu po nim, ale nie chciał zostawiać Amandy.
– W końcu jestem prawnikiem. Poradzę sobie – powiedziała, posyłając mu zmęczony uśmiech.
Uścisnęła Mike’owi dłoń i gdy odchodził, odprowadziła go wzrokiem.
– Kto pana tu wezwał? – spytała Amanda, gdy tylko za Greene’em zamknęły się drzwi.
– Sean McCarthy – odparł Hunter.
– To dziwne, że tak szybko zawiadomił FBI.
Hunter roześmiał się.
– Nic nie ujdzie pani uwagi, co? Jest pani bystra, dokładnie tak, jak mi mówiono.
– O co tutaj chodzi?
– Tego, niestety, nie mogę wyjawić, przynajmniej na razie. Ale byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby uwierzyła mi pani na słowo, że śledztwo, które prowadzę, może pomóc Jonowi Dupremu.
– Niech pan pyta – oświadczyła Amanda po chwili namysłu.
– Jak doszło do tego porwania?
Zaczerpnęła głęboko powietrza. Jej oprawca był martwy, ale ten fakt jeszcze w pełni do niej nie dotarł.
– Dopadli mnie przed domem, na podziemnym parkingu, kilka dni temu. Wywieźli do lasu, ten, który leży martwy w piwnicy, i ci dwaj zabici w salonie. Grozili mi... różnymi rzeczami.
Pogróżki Castilla nie chciały jej przejść przez gardło.
– Wie pani, dlaczego panią porwali?
Amanda skinęła głową.
– Żądali, żebym odpuściła sobie obronę Duprego.
– Z tego, co słyszałem, jego sprawa jest niemal przesądzona. Po co Pedro Aragon miałby ją ustawiać?
Amanda wahała się z odpowiedzią. Do Towarzystwa Śpiewaczego z Vaughn Street należeli policjanci, prawnicy, sędziowie, a nawet senator. Więc dlaczego nie agent FBI? Zamknęła oczy. Przestała się przejmować. Po tym, co wydarzyło się tej nocy, uznała, że najlepszą obroną będzie ujawnienie wszystkiego, co wie na temat towarzystwa. Przez to, że trzymała język za zębami, o mało nie zginął jej ojciec.
– Wbrew pozorom Jon Dupre nie jest winny stawianych mu zarzutów zamordowania Travisa i Hayesa – oświadczyła. – Moim zdaniem Wendell Hayes został posłany do więzienia z zadaniem zabicia Jona i to on, a nie Jon, przemycił do pokoju odwiedzin nóż.
Ku zdziwieniu Amandy Hunter nie dał poznać po sobie zaskoczenia.
– Jak pani myśli, kto zlecił Hayesowi zamordowanie pani klienta? – spytał agent.
– Słyszał pan o grupie przestępczej zwanej Towarzystwem Śpiewaczym z Vaughn Street?
– Owszem, i jestem pełen uznania, że wpadła pani na jej ślad. Proszę mi powiedzieć, co pani wiadomo na ten temat.
– Myślę, że Pedro Aragon spiknął się z Wendellem Hayesem w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku. Obaj mieli wtedy góra po dwadzieścia lat. Zawarli układ, że będą się nawzajem wspierać. Przypuszczam, że do tego sprzysiężenia należało też kilku bliskich przyjaciół Hayesa. W ciągu następnych lat Hayes i jego kumple urośli w siłę i zwerbowali nowych członków. Jeśli moje domysły są słuszne, w szeregach towarzystwa znajdują się obecnie bankierzy, sędziowie, politycy, prokuratorzy i policjanci. I co pan na to?
– Proszę mówić dalej – odparł Hunter z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
Amanda zapoznała go z dowodami wskazującymi na to, że Lori Andrews zamordował senator Travis. Potem opowiedziała, jak według Jona Duprego doszło do śmierci Hayesa, i przytoczyła potwierdzającą jego wersję opinię Paula Baylora, który orzekł, że to Dupre został zaatakowany nożem.
– Moja współpracownica odkryła dwa przypadki samobójstw sprzed wielu lat, które w rzeczywistości mogły być zbrodniami dokonanymi przez tę grupę. Lecz tak naprawdę chcą mnie uciszyć dlatego, że złożyłam wniosek o udostępnienie raportów policyjnych, dotyczących krwawej jatki w pewnej melinie narkotykowej w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku. A ta melina – co za niespodzianka! – mieściła się przy Vaughn Street.
Na kamiennej twarzy Huntera pojawił się szeroki uśmiech.
– Podczas strzelaniny użyto broni skradzionej z domu Hayesa. Policja doszła do wniosku, że to włamywacze zabrali broń, ale ja uważam, że to sprawka Wendella. Młody Hayes miał alibi na ten wieczór: podobno bawił się na przyjęciu wraz z przyjaciółmi, którzy przyjechali do niego na święta. Mogę się założyć, że w archiwach zachował się zapis przesłuchania tych chłopaków. Myślę, że to oni założyli Towarzystwo Śpiewacze z Vaughn Street, a ten zapis jest jedynym śladem, który do nich prowadzi.
– Jeśli znudzi się pani kiedyś praca adwokata, Federalne Biuro Śledcze przyjmie panią z otwartymi rękami – oświadczył Hunter.
– To znaczy, że mi pan wierzy?
– Oczywiście. Już od pewnego czasu rozpracowuję tę sprawę. Senator Travis gustował w brutalnym seksie i miał szczególną słabość do Lori Andrews. Dupre zaopatrywał się w narkotyki u Pedra Aragona. Kiedy obyczajówka przymknęła Andrews, ta poszła z nimi na współpracę. Miała dostarczyć informacje, które pozwoliłyby posłać Duprego za kratki. FBI od dawna próbowało rozbić siatkę narkotykową Aragona i zainteresowało się Lori Andrews. Podczas przesłuchania dziewczyna wymieniła nazwisko senatora Travisa, więc sprawę skierowano do mnie. Słyszeliśmy pogłoski o powiązaniach Aragona z tutejszymi szychami, znałem też historyjkę Sammy’ego Corteza o Towarzystwie Śpiewaczym z Vaughn Street. Kiedy Hayes o mało nie uśmiercił w więzieniu Duprego, zacząłem te informacje traktować poważnie. A pani dostarczyła mi ostatnią niezbędną wskazówkę.
– Niezbędną do czego?
– Obawiam się, że nie mogę pani tego zdradzić, dopóki nie zacieśnimy pętli. Niemniej mogę panią zapewnić, że wyświadczyła mi pani nieocenioną przysługę, dzieląc się ze mną swoją wiedzą.
– Skoro tak panu pomogłam, niech pan coś teraz zrobi dla mnie.
– O ile to w mojej mocy...
– Niech mnie pan zawiezie do szpitala. Chciałabym zobaczyć się z ojcem.
OSTATECZNA ROZGRYWKA
Harvey Grant zdejmował togę, kiedy do jego gabinetu wparował Tim Kerrigan.
– Musisz mi pomóc – zwrócił się błagalnie do sędziego, osuwając się na krzesło.
– Co z tobą, Tim? – spytał Grant z niepokojem.
Kerrigan wyglądał jak strzęp człowieka. Jeśli się załamie, będzie klęska.
– Mam... mam koszmary. Widzę ją we śnie, jak płonie. Prześladuje mnie obraz jej twarzy. Rozpada się, kiedy pociągam za spust, i wszędzie tyle krwi...
Sędzia usiadł obok niego.
– Cieszę się, że do mnie przyszedłeś, Tim. Pochlebia mi twoje zaufanie. Wiesz, że zawsze możesz liczyć na moją pomoc.
– Tylko z tobą mogę o tym porozmawiać. – Kerrigan ukrył twarz w dłoniach. – Dłużej tego nie zniosę. Nie potrafię tak żyć. Może powinienem pójść na policję. Przyznam się i powiem, że sam wszystko wymyśliłem. Nie będę mieszał do tego ciebie ani pozostałych.
Grant starał się mówić opanowanym głosem. Nie wolno dopuścić do tego, żeby Kerrigan się rozkleił.
– Chyba odjęło ci rozum – powiedział. – To byłby straszliwy cios dla Cindy. I pomyśl o Megan. Straci ojca i zostanie napiętnowana jako córka mordercy. Wiesz, co dzieje się dziećmi, które wzrastają obarczone taką klątwą. W ten sposób unieszczęśliwisz ją na całe życie.
Kerrigan skinął głową.
– Masz rację. Muszę myśleć o Megan. Ale co mam robić? Jestem zupełnie rozbity. Już nigdy nie zaznam spokoju.
– Czas leczy rany. Za dwa lata nie będziesz nawet pamiętał dzisiejszej udręki. Obejmiesz władzę i przeniesiesz się do Waszyngtonu wraz z kochającą żoną i córką u boku. I będziesz miał wrażenie, że Ally Bennett to tylko postać z okropnego snu, a nie ktoś, kto stanął kiedyś na twojej drodze.
Tim spojrzał na niego z nadzieją.
– Naprawdę w to wierzysz?
Grant ścisnął go za ramię.
– Zaufaj mi, Tim. To poczucie winy, ten próżny żal, wszystko to minie. Odzyskasz dobre samopoczucie i życie znów nabierze dla ciebie uroku.
Kerrigan objął Granta.
– Dziękuję ci, Harvey.
Sędzia poklepał go po plecach. Potem podał mu szklankę wody i zaczekał, aż weźmie się w garść. Rozmawiali jeszcze chwilę i Kerrigan wyszedł z gabinetu znacznie spokojniejszy. Gdy tylko za prokuratorem zamknęły się drzwi, Granta nagle opuściły siły.
– Detektyw Gregaros do pana – powiadomiła go sekretarka przez interkom.
– Niech wejdzie.
Gregarosa trudno było wyprowadzić z równowagi, ale dziś prezentował się naprawdę kiepsko.
– Jak poszło? – spytał Grant.
– Castillo spieprzył sprawę. Nie żyje, jego ludzie też.
– A co z Amandą Jaffe?
– To ona go zabiła.
– Cholerna baba – mruknął Grant. – Sprawy biorą coraz gorszy obrót. Przed chwilą był u mnie Kerrigan.
– Minąłem się z nim – odparł detektyw. – Wyglądał, jakby uciekł grabarzowi spod łopaty. Co mu jest?
– Puściły nerwy. Udało mi się go trochę uspokoić, ale martwi mnie ta sytuacja.
– I słusznie. Robi się niewesoło. Pamiętasz, co mówiłem o tym facecie, który zapisał część numeru rejestracyjnego samochodu Kerrigana? Ten pieprzony McCarthy! Sukinsyn jest naprawdę cwany. Wprowadził ten niepełny numer do komputera wydziału komunikacji i zaraz wyłapał na liście trafień nazwisko Kerrigana. Potem sprawdził wykaz rozmów telefonicznych, prowadzonych przez Kerrigana i Bennett. Bennett dzwoniła do niego do domu kilka dni przed śmiercią. I oboje telefonowali do tego samego motelu niedaleko lotniska, a recepcjonista rozpoznał ich na zdjęciu.
– Co zamierza McCarthy?
– Przekonałem go, żeby przyhamował. Powiedziałem, że zrujnuje Kerriganowi karierę, jeśli dobierze się do niego bez niezbitych dowodów winy. McCarthy najpierw omówi to z Jackiem Stammem, a Stamm wyjechał z miasta i wraca jutro. Nie mamy zbyt wiele czasu do namysłu.
Grant zacisnął powieki. Sprawy wymykały się spod kontroli.
– Przyznaję z ciężkim sercem, że popełniłem błąd, wtajemniczając Tima.
– I jak z tego wybrniemy?
– Musimy zawiadomić pozostałych. Moim zdaniem trzeba spisać Kerrigana na straty.
– Tim!
Kerrigan odwrócił się i zobaczył Marię Lopez. Skulona, biegła w jego stronę w ulewnym deszczu. Była bez parasola, gdyż obie ręce miała zajęte – w jednej trzymała teczkę, a w drugiej termos. Mokre włosy posklejały się w kosmyki. Narzuciła na siebie płaszcz przeciwdeszczowy, ale zapomniała zapiąć guziki i miała przemoczoną bluzkę.
– Co się stało? – spytał Tim, osłaniając ją swoim parasolem.
– Dzwoniła jakaś kobieta – odparła Maria, kiedy złapała oddech. – Podobno może dowieść, że Dupre zamordował senatora Travisa. Mamy się z nią spotkać w jego domku letniskowym.
– Kiedy?
– Teraz. Ta kobieta twierdzi, że Travis po kryjomu nagrywał swoje łóżkowe wyczyny. Morderstwo zostało zarejestrowane na taśmie, a kaseta jest w domku. Musimy zaraz ruszać, bo ona dziś wieczorem wyjeżdża.
– Chwileczkę. A kto to w ogóle jest?
– Nie chciała podać nazwiska. Z tego, co mówiła, wywnioskowałam, że to jedna z panienek Duprego, którą kiedyś pobił.
– Coś tu się nie zgadza. Domek został dokładnie przeszukany, nie było tam żadnych taśm.
– Może zabrała ją ze sobą.
Tim zastanawiał się przez chwilę.
– Zadzwonię do Seana McCarthy’ego – oświadczył. – Chcę, żeby jechał z nami.
– Spotkanie ma się odbyć bez udziału policji. Ona zwieje, jeśli zobaczy, że coś jest nie tak.
Tim wahał się.
– Musimy jechać – stwierdziła z naciskiem Lopez. – Nie mamy mocnych dowodów na to, że Dupre zamordował senatora. Ale jeśli ta kobieta mówi prawdę, dzięki tej taśmie go załatwimy.
– No dobrze. Pojedziemy tam. Samochód mam na parkingu.
– Nie, weźmiemy mój wóz. Ta kobieta chciała wiedzieć, jakim samochodem przyjedziemy. Opisałam jej mój. Na widok innego może prysnąć.
– Oby coś z tego wyszło.
– W jej głosie brzmiał autentyczny strach. I po co miałaby nas zwodzić?
– Paskudna pogoda – stwierdził Kerrigan.
Padało tak mocno, że wycieraczki ledwo nadążały ze zgarnianiem wody.
– Dobrze się czujesz? – spytała Maria, która siedziała za kierownicą. – Wyglądasz, jakby ktoś przepuścił cię przez wyżymaczkę.
– Nic mi nie jest. To ze zmęczenia.
– Napij się kawy – zaproponowała. – Na pewno cię rozgrzeje.
– Dobry pomysł.
Nalał sobie z termosu parującej kawy.
– Chcesz łyka? – spytał.
– Nie, dziękuję.
Dopił kawę, kiedy Maria zjeżdżała z szosy na nieutwardzony podjazd, prowadzący do majaczącego za drzewami, pogrążonego w ciemności domku. Kerriganowi przeszło przez myśl, że wyszli na głupców.
– Wygląda na to, że nikogo nie ma – stwierdził, bezskutecznie wypatrując drugiego samochodu.
Maria zatrzymała się przed domkiem. Kerrigan otworzył drzwi i zaczął się podnosić. Z wysiłku zakręciło mu się w głowie i opadł na siedzenie.
– Co ci jest? – spytała Maria.
Potrząsnął głową.
– Nic takiego. Chodźmy.
Podźwignął się i ruszył za Marią. Szła z teczką i termosem w ręku, zupełnie nie zważając na ulewę. Dopiero po chwili dogonił ją przed wejściem. Miał kłopoty ze skupieniem uwagi.
– Pomogę ci – ofiarowała się Maria, biorąc go za łokieć i podtrzymując, kiedy przestępował próg.
– Źle się czuję – oświadczył.
Maria włączyła światło w salonie i poprowadziła go do kanapy.
– To na pewno coś z żołądkiem – stwierdziła, a jej głos brzmiał tak, jakby dochodził z oddali.
Tim podniósł wzrok. Podsunęła mu nakrętkę termosu, która służyła jednocześnie za kubek.
– Napij się jeszcze kawy. To cię postawi na nogi.
Przełknął połowę zawartości kubka. Trochę kawy nakapało przy tym na płaszcz. Zdrętwiały mu wargi.
– Teraz zdejmiemy ten płaszcz – powiedziała Maria, ściągając z niego najpierw jeden, potem drugi rękaw.
Tim rozejrzał się dokoła.
– Nikogo tu nie ma – wydobył z siebie. Mówienie przychodziło mu z trudem.
– Chyba ktoś sobie z nas zakpił – odparła Maria.
Otworzyła teczkę i wyjęła z niej zapisaną kartkę, która wyglądała dziwnie znajomo. Tim tak mocno skupił uwagę na tej kartce, że rewolwer w plastikowej torebce dostrzegł dopiero wtedy, gdy ten z hukiem uderzył o ławę przy leżance.
– A to co... ? – spytał. Próbował się wyprostować, ale nie miał siły. Dokument przypominał oświadczenie, które podpisał i oddał Stanowi Gregarosowi, ale litery rozmazywały mu się przed oczami i nie mógł odczytać treści.
– Szkoda, że nic z tego nie wyszło – westchnęła Maria. – Kto by pomyślał, że tak łatwo się załamiesz?
Dopiero po chwili dotarło do niego znaczenie jej słów. W tym czasie Maria założyła rękawiczki i wyjęła rewolwer z torebki. – Co... co ty... ?
– Pomagam ci rozstać się z życiem. Narkotyk powinien zaraz zadziałać.
Kerrigan pokręcił głową.
– Nic nie rozumiem.
– No pewnie. Wciąż bierzesz mnie za niezbyt bystrą, ale pełną zapału Marię Lopez, młodszego zastępcę prokuratora okręgowego. Przyznaję, że granie ofermy sprawiało mi trudność, ale zapał był szczery. Lubię swoją pracę.
Kerrigan wpatrywał się w nią bez słowa.
– Pora, żebyś poznał moje prawdziwe „ja”. Stoi przed tobą córka Pedra Aragona.
Tim potrząsnął głową, usiłując zebrać myśli. Jego umysł gasł szybko, ale jeszcze się bronił.
– Próżny trud, Tim. Wsypałam do kawy końską dawkę.
Próbował wstać i przewrócił się na bok.
Maria wzruszyła ramionami.
– Twoja sprawa.
Tim pogrążał się w ciemności. Kiedy straci przytomność, Maria wciśnie mu do ręki broń, przystawi lufę do skroni i pociągnie za spust. W końcu powieki opadły. Maria wzięła rewolwer i podeszła do Kerrigana. Sprawdziła mu puls i westchnęła. Naprawdę go lubiła. Był taki męski. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, może nawet zaciągnęłaby go kiedyś do łóżka. Jakby zrzuciła zbędne kilogramy, mogłaby się podobać facetom, a Timowi nie układało się w domu.
Trudno. Przycisnęła lufę do jego skroni.
– Rozkosznych snów – powiedziała.
Poprzedniego dnia w czasie przerwy na lunch Harvey Grant spotkał się z Marią Lopez w parku naprzeciwko sądu. Tam przekazał jej podpisane przez Kerrigana oświadczenie oraz broń, z której ten strzelał do Ally Bennett. Kiedy Maria wiozła Tima do domku Travisa, Grant jadł kolację. Do łóżka położył się o dziesiątej. Spał smacznie, przekonany, że gdy się obudzi, będzie na niego czekała wiadomość o śmierci Tima. Tymczasem rano, za sprawą porannego wydania „Oregoniana”, spotkała go przykra niespodzianka.
Przed wyjściem do pracy sędzia zazwyczaj raczył się obfitym śniadaniem, ale tego dnia artykuł zamieszczony na pierwszej stronie całkowicie odebrał mu apetyt i wywołał w nim uczucie, o którego istnieniu niemal już zapomniał – strach.
ZASTĘPCZYNI PROKURATORA OSKARŻONA
O USIŁOWANIE ZABÓJSTWA
Maria Lopez, zastępczyni prokuratora okręgowego powiatu Multnomah, została wczoraj wieczorem aresztowana przez FBI podczas próby zabicia laureata Nagrody Heismana, Tima Kerrigana, swojego bezpośredniego przełożonego. Zdarzenie miało miejsce w domku letniskowym, w którym wcześniej Jon Dupre, właściciel agencji towarzyskiej Exotic Escorts, zamordował, jak się przypuszcza, senatora USA, Harolda Travisa. Kerrigan i Lopez prowadzą postępowanie przeciw Jonowi Dupremu, którego oskarżają o zamordowanie Harolda Travisa i wybitnego miejscowego adwokata, Wendella Hayesa.
W przygotowanym oświadczeniu agent FBI, J. D. Hunter, przyznał, że agenci Biura śledzili Lopez i Kerrigana w ramach prowadzonego przez nich dochodzenia, którego szczegółów nie mógł ujawnić. Agenci wkroczyli do domku w chwili, gdy Maria Lopez strzelała do Tima Kerrigana. Kobieta została obezwładniona i przewieziona do aresztu śledczego. Agenci odmówili udzielenia informacji na temat stanu zdrowia Kerrigana oraz jego miejsca pobytu.
Na tym artykuł się nie kończył – w dalszej części przypomniano karierę sportową Tima i jego osiągnięcia na stanowisku prokuratora.
Grant chlubił się tym, że potrafi doskonale trzymać emocje na wodzy. Tym razem również nie stracił panowania nad sobą i rozpraszając siłą woli wątpliwości i obawy, dokonał obrachunku swych aktywów i pasywów. Maria Lopez przebywała w areszcie i groził jej długi wyrok – za usiłowanie zabójstwa, jeśli Kerrigan przeżył, albo za zabójstwo, jeśli nie przeżył. Ale Maria będzie milczeć. Jest przecież córką Pedra Aragona, całkowicie oddaną ojcu i towarzystwu. A jeśli pęknie w śledztwie? Samo zeznanie Marii nie wystarczy do udowodnienia mojej winy – rozumował Grant. I wtedy uświadomił sobie, że nie tylko zeznanie Marii świadczyłoby przeciw niemu. FBI posiadało przecież list pożegnalny Kerrigana i broń, z której zabił Bennett. Miało więc na Kerrigana potężnego haka i mogło go zmusić do współpracy, a on na pewno pójdzie na współpracę, kiedy się domyśli, że Maria próbowała go zamordować z rozkazu sędziego.
– Tim wie, że jeśli zacznie sypać, zabijemy Cindy i Megan – zastanawiał się głośno Grant. – Ale jeśli Biuro trzyma go od wczorajszego wieczoru, obie mogły już zostać objęte ochroną.
Sięgnął po telefon i zadzwonił do domu Kerrigana.
– Słucham? – odezwał się w słuchawce niepewny głos Cindy.
– Tu Harvey.
– Dzięki Bogu. – Cindy odetchnęła z ulgą. – Myślałam, że to znowu jakiś dziennikarz. Nękają nas od samego rana, a przed domem rozstawiła sprzęt ekipa telewizyjna.
– Właśnie przeczytałem w gazecie artykuł o Timie. Co z nim?
– Żyje, ale nic więcej nie chcą mi powiedzieć. Ojciec Tima ma się spotkać w jego sprawie z Katherine Hickox.
Tak nazywała się obecna prokurator stanu Oregon.
– Bill na pewno dowie się, co jest grane.
– Tak się martwię o Tima. W gazecie napisali, że kobieta, która próbowała go zabić, pracuje w jego biurze. Jaki mogła mieć motyw?
– W tej chwili nie potrafię ci powiedzieć, bo sam nie wiem, ale porozmawiam z Jackiem Stammem. Może uda mi się coś z niego wyciągnąć. A ty zajmij się Megan. Na pewno przeżywa ciężkie chwile.
– Zadzwoń, proszę, jeśli się czegoś dowiesz. Nawet nie wiem, czy Tim jest ranny, czy...
– Bądź dobrej myśli, Cindy. Gazeta podała, że Lopez jest oskarżona o usiłowanie zabójstwa, więc Tim żyje.
– Boże drogi! Oby tak było.
– Musisz być silna. Kiedy poczujesz, że ogarnia cię panika, pomyśl o córce.
– Dobrze, Harvey. Bardzo ci dziękuję. Mamy w tobie prawdziwego przyjaciela.
Grant odłożył słuchawkę. Cindy i Megan były w domu, a to znaczyło, że Kerrigan dotąd nie poszedł na współpracę. Ale jak długo jeszcze wytrzyma?
Katherine Hickox, członkini klubu „Westmont”, znała obu Kerriganów od lat. Kiedy William i jego prawnik, Peter Schwab, przybyli na umówione spotkanie do gabinetu pani prokurator, zastali ją w towarzystwie nieznanego im mężczyzny. Z prawnikiem Katherine przywitała się szybko, lecz dłoni Kerrigana długo nie wypuszczała z ręki.
– Bill, tak mi przykro z powodu tego, co się stało. Jak to znosisz?
– Trzymam się jakoś, ale na pewno będzie mi lżej, kiedy się dowiem, co z Timem.
Przedstawiła przybyłym swego towarzysza.
– To jest J. D. Hunter, agent FBI, który prowadzi sprawę.
Hunter podał rękę obu panom, a prokurator Hickox usiadła za biurkiem.
– Jak się czuje mój syn?
– Kiedy wdarliśmy się do domku, Maria Lopez trzymała w ręku rewolwer z lufą przystawioną do skroni Tima. Strzeliła w chwili, kiedy się do nas odwracała. Lufa zmieniła nieco położenie, dzięki czemu pański syn doznał jedynie obrażenia głowy, zupełnie niegroźnego. Przebywa w strzeżonym skrzydle szpitala stanowego. Woleliśmy umieścić go w szpitalu niż w areszcie.
– A dlaczego mielibyście zamknąć go w areszcie?
– Jest podejrzany o zastrzelenie prostytutki, której ciało znaleziono w Forest Park kilka dni temu.
Kerrigan, z rozdziawionymi ustami, wpatrywał się w Huntera. Potem odwrócił się do Katherine, a ona skinęła głową.
– Więc to prawda?
– Przykro mi, Bill – odparła.
– Planujecie przenieść Tima do aresztu śledczego, kiedy wydobrzeje? – spytał Schwab.
– Nie, już dzisiaj zostanie zwolniony.
– Dlaczego, skoro jest podejrzany o zabójstwo?
– Nie mogę panom ujawnić powodów. Powiem tylko, że przekazujemy sprawę prokuraturze stanowej. Katherine nie dopatrzyła się tu nigdzie przestępstwa federalnego. Laboratorium przeprowadza jeszcze pewne badania. Jeśli wyniki potwierdzą nasze przypuszczenia, prokuratura postawi Tima w stan oskarżenia.
– Z tego, co wiem, jego sprawa wygląda kiepsko – odezwała się Katherine Hickox.
– Wszyscy wyrażają się jak najlepiej o pańskim synu – powiedział Hunter. – Na pewno działał pod ogromną presją. Chcielibyśmy mu pomóc, a pan może przyczynić się do tego, że otrzyma łagodny wyrok.
– W jaki sposób?
– Zanim wdam się w szczegóły, musi pan przyrzec, że nie ujawni osobom trzecim tego, co ode mnie usłyszy.
– Nie rozumiem.
– A ja nie mogę wyjaśnić, dopóki pan mi tego nie obieca.
Kerrigan naradził się ze swoim prawnikiem, potem odwrócił się do Huntera.
– Daję panu słowo, że dochowam tajemnicy. A teraz proszę mi powiedzieć, jak mogę pomóc Timowi.
– Gdyby pański syn zgodził się współpracować z nami w ramach innego, ważniejszego dochodzenia, akt oskarżenia i późniejszy wyrok mogłyby ulec złagodzeniu, ale, niestety, Tim odmawia współpracy. Jeśli chce pan jego dobra, niech pan jedzie do szpitala i przemówi mu do rozumu. Proszę wierzyć, w jego sytuacji liczy się każda pomoc.
Przed ciężkimi stalowymi drzwiami odgradzającymi strzeżone skrzydło szpitala stanowego trzymał straż uzbrojony policjant. William Kerrigan zgłosił mu swoje przybycie i funkcjonariusz, po sprawdzeniu jego tożsamości, nacisnął ukryty pod blatem guzik. Chwilę potem stalowe drzwi otworzyły się i sanitariusz poprowadził Kerrigana w głąb korytarza wyłożonego linoleum, które pachniało jakimś środkiem odkażającym. Przed pokojem Tima czuwał następny policjant i Kerrigan, zanim został wpuszczony do środka, musiał po raz drugi potwierdzić swoją tożsamość.
Słysząc, że ktoś wchodzi, Tim odwrócił się w stronę drzwi. Był blady i patrzył na ojca martwym wzrokiem. Głowę z prawej strony zakrywał mu gruby opatrunek, a na odsłoniętej powierzchni twarzy widniał ciemny siniak.
– Jak się czujesz? – spytał William Kerrigan.
– Wszystko schrzaniłem, tato. – W oczach Tima stanęły łzy. – Naprawdę schrzaniłem.
William postawił krzesło przy łóżku. Tim odwrócił twarz i otarł oczy.
– Nie martw się, synu. Rozmawiałem z agentem FBI, który prowadzi tę sprawę. Jeszcze dziś wyjdziesz ze szpitala. Załatwimy ci najlepszych adwokatów. Wyciągniemy cię z tego.
– Nie uda się wam. Nawet nie wiesz, co mam na sumieniu.
– Hunter twierdzi, że zabiłeś jakąś kobietę. Ale to nieprawda, co Tim?
– To prawda, zabiłem ją. – Na twarzy syna malowała się udręka. – Niech Bóg mi wybaczy. Zastrzeliłem ją, a potem... potem podpaliłem. – Tim wyraźnie unikał wzroku ojca. – Postąpiłem podle. Cindy i Megan będą przeze mnie cierpieć.
– Hunter powiedział, że ci pomoże, jeśli okażesz dobrą wolę. Nie wiem, czego on właściwie od ciebie oczekuje, ale zapewnił mnie, że możesz wiele zyskać, jeśli zgodzisz się współpracować z FBI.
– Ale ja nie mogę, tato. Gdybym...
– Gdybyś co?
– Nie mogę ci powiedzieć. Nie chcę cię narażać.
– Nie dbam o swoje bezpieczeństwo. Jesteś moim synem. Czego oni od ciebie chcą?
– Nic nie rozumiesz. Cindy i Megan zginą, jeśli zacznę mówić. Oni mogą zwrócić się nawet przeciw tobie.
– Jacy oni?
Tim potrząsnął głową.
– Ludzie, którzy ci grozili, nic nie wskórają, jeśli zajmą się wami władze federalne. Dopilnuję, żeby Cindy i Megan znalazły schronienie.
– Nie możesz zagwarantować im bezpieczeństwa. Nie wiesz, z jakim przeciwnikiem masz do czynienia.
– To mi powiedz.
Tim spoglądał przez okno. Ojciec czekał cierpliwie. W końcu, jak się wydawało, Tim podjął decyzję.
– Może rzeczywiście mógłbyś mi pomóc. Może razem udałoby się nam to rozwiązać.
Zastanawiał się jeszcze chwilę, po czym zaczerpnął głęboko powietrza.
– To Harvey, tato. Harvey Grant. To on mi groził.
William w pierwszej chwili zbaraniał, potem roześmiał się z niedowierzaniem.
– To mój stary przyjaciel. Znamy się jeszcze z liceum. On cię kocha. Jest twoim ojcem chrzestnym.
– Proszę, nie miej mi tego za złe, ale kiedy wpadłem w kłopoty, zwróciłem się do Harveya o pomoc. Nie prosiłem ciebie, bo czułem, że ty... że ja...
– Nie musisz się tłumaczyć, Tim. Rozumiem, dlaczego nie przyszedłeś z tym do mnie. Nie należę do szczególnie uczuciowych osób. Nie potrafię okazywać miłości. Ale kocham cię. Jeśli byłem wobec ciebie surowy, to dla twojego dobra.
– Zawsze myślałem, że nie spełniam twoich oczekiwań i żałujesz, że... jestem twoim synem.
– Co ty pleciesz? Zawsze byłem z ciebie dumny. Powiedz mi wreszcie, o co w tym wszystkim chodzi.
Tim opowiedział ojcu o swojej przygodzie z Ally Bennett i jej próbach zmuszenia go za pomocą szantażu do wstrzymania postępowania przeciw Dupremu. Potem opowiedział o spotkaniu z Harveyem Grantem i o tym, co zdarzyło się w Forest Park.
– To nie do wiary – stwierdził William. – Znam Harveya już tyle lat. Nigdy nie podejrzewałem...
– Niestety, to prawda. Widzisz teraz, dlaczego nie mogę pomóc FBI. Grant kazałby zamordować Cindy i Megan. Ale mam pewien atut, coś, co da się wykorzystać przeciw niemu. Wiem, w jaki sposób można poznać nazwiska uczestników spisku.
– Ciekawe, jak tego dokonasz.
– Kiedy podpisywałem pożegnalny list, Stan Gregaros powiedział mi, że zawsze stosują tę procedurę wobec nowo wtajemniczonych. Ten list to przyznanie się do winy. A na pieczołowicie przechowywanym narzędziu zbrodni pozostają odciski palców. Gdyby te dowody wpadły w ręce policji, zdobyłaby nazwiska wszystkich spiskowców, a udowodnienie, że każdy z nich winny jest morderstwa, poszłoby jak z płatka. Chcę, żebyś w moim imieniu dobił targu z Harveyem. Ja będę ci towarzyszyć. Spotkamy się z nim w miejscu publicznym, tak jest bezpieczniej. „Westmont” doskonale nadaje się do tego celu.
William spojrzał na obandażowaną głowę syna.
– Czujesz się na siłach?
– Nie mamy czasu do stracenia. Nabujałem Hunterowi, że Maria była we mnie zakochana do szaleństwa, ale ją odtrąciłem, i że to ona zabiła Ally Bennett, żeby mnie wrobić. Powiedziałem, że pewnie wsunęła mi broń do ręki, kiedy byłem nieprzytomny, stąd na rewolwerze moje odciski, i że napisała ten list pożegnalny. Ale list już analizują grafolodzy. Lada chwila wyjdzie na jaw, że to mój charakter pisma, i zamkną mnie w areszcie. Dlatego musimy spotkać się z Harveyem jeszcze dziś wieczorem.
– A czego żądasz od Harveya w zamian?
– Ma mi przyrzec, że nie tknie mojej rodziny. Jeśli zostawi wszystkich was w spokoju, nie pójdę na współpracę z FBI. Będę odpowiadał za morderstwo, a jeśli zostanę skazany na śmierć, przyjmę wyrok. Zasłużyłem sobie.
Mówiąc to, Tim zwiesił głowę.
Gdy podniósł wzrok, w jego oczach widać było determinację.
– Harvey musi mi obiecać, że nie skrzywdzi Cindy ani Megan. Jeśli odmówi, zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby go zniszczyć. Powiedz mu to w moim imieniu.
Kiedy William Kerrigan zadzwonił do Granta ze swojego telefonu komórkowego, zastał sędziego w jego gabinecie.
– Jak się czuje Tim? – spytał Grant.
– Wychodzi ze szpitala za pól godziny.
– To świetnie. Martwiłem się o chłopaka.
– Naprawdę, Harvey?
– Oczywiście. W gazecie napisali tylko, że Maria Lopez próbowała go zabić. Nikt nie potrafił mi nic powiedzieć na temat jego stanu.
– Tim ma się dobrze. Zaprasza cię nawet na kolację do „Westmont” dziś wieczór. Ja też tam będę.
– Nie wolałby zostać w domu z Cindy i Megan?
– Wolałby, ale przede wszystkim zależy mu na tym, żeby były bezpieczne.
– Nie rozumiem.
– Wydaje mi się, że dobrze rozumiesz. Odbyliśmy z Timem długą rozmowę. Dowiedziałem się, że ostatnio często u ciebie bywał.
– Ach, tak.
– Nie jest to sprawa na telefon. A ty jak uważasz?
– Zgadzam się z tobą.
– Więc do zobaczenia w „Westmont” o ósmej. I jeszcze jedno: radzę ci nie podejmować żadnych pochopnych działań, dopóki nas nie wysłuchasz. Tim obmyślił sposób na to, żeby zburzyć ten twój misterny domek z kart.
– O czym ty mówisz?
– Tim wyjaśni ci to dziś wieczorem. Wszystkie swoje domysły zawarł w liście, a ja przekażę ten list mojemu prawnikowi zaraz po wyjściu ze szpitala.
– Nigdy bym nie skrzywdził Tima. Traktuję go jak rodzonego syna.
– Cieszę się, Harvey. I niech to przekonanie nigdy cię nie opuszcza.
– W jaki sposób może nam zaszkodzić? – spytał Gregaros, gdy sędzia streścił mu przebieg rozmowy z Williamem Kerriganem.
– Mówiłeś Timowi, że wszyscy nowo przyjęci członkowie podpisują listy pożegnalne?
– Tak.
– Jeśli ich listy i narzędzia zbrodni wpadną w ręce policji, udowodnienie każdemu morderstwa, do którego przyznał się na piśmie, będzie dziecinnie proste. Któryś z nich na pewno pójdzie na ugodę z policją. Wtedy będą mieli na nas nie tylko zeznanie Kerrigana czy Marii.
– Przecież Tim nie wie, gdzie te dowody są ukryte.
– Zdobędą nakaz i przeprowadzą rewizję w moim domu. Zajrzą w każdą dziurę.
– W takim razie musimy się pozbyć dowodów.
– Wykluczone. Jeśli zniszczymy oświadczenia, w których przyznają się do winy, utracimy nad nimi władzę. W posłuszeństwie utrzymuje ich strach. Musimy przenieść dowody w inne miejsce. Nie martw się. Wszystko już obmyśliłem. Czas nagli, więc wywieziemy je dziś wieczorem. W ten sposób wyprzedzimy Kerrigana.
Kilka godzin później wszystkie listy pożegnalne i broń z odciskami palców umieszczone zostały w dużym kartonie, który Victor Reis wyniósł do kuchni. Stamtąd wychodziło się prosto do garażu, więc działania te były ukryte przed wzrokiem postronnych obserwatorów. Reis załadował karton do bagażnika samochodu Granta i zawiózł sędziego do „Westmont” na spotkanie z Kerriganami.
Przy wjeździe na teren klubu stały kamienne słupy, a do budynku prowadził kręty podjazd. Reis zatrzymał cadillaca przed głównym wejściem. Pracownik obsługi skwapliwie otworzył sędziemu drzwi, potem przeszedł na drugą stronę, do kierowcy. Reis już wysiadł z samochodu i przekazał pracownikowi kluczyki od cadillaca. W kieszeni miał drugie, którymi zamierzał posłużyć się później.
Gdy Grant i Reis szli do głównej sali restauracyjnej, natknęli się na Burtona Rommela.
– Musimy coś zrobić w sprawie Tima – oświadczył Rommel. – Doszły mnie słuchy, że ma poważne kłopoty. Trzeba się zastanowić, czy w tej sytuacji może kandydować na senatora.
– Jestem umówiony na kolację z Timem i Billem na dziś wieczór. Wszystko z nimi wyjaśnię.
– To dobrze.
– Zadzwoń do mnie jutro, powiem ci, jak sprawa wygląda.
– Tutaj potrzebna jest szybka decyzja.
– Zgadzam się z tobą całkowicie. Nie wolno nam czekać z założonymi rękami na rozwój wypadków.
– Cieszę się, że jesteśmy jednej myśli.
Kerriganowie zjawili się zaraz po odejściu Rommela.
– Zarezerwowałem dla nas osobną salę – oznajmił Grant.
Na tyły budynku, gdzie mieściły się trzy mniejsze, ustronne pomieszczenia, prowadził wąski korytarz. Grant wcześniej kazał dokładnie sprawdzić, czy w salce wynajętej na ten wieczór nie zainstalowano urządzeń podsłuchowych. Kiedy wszyscy znaleźli się już w środku, zamknął drzwi.
– Zanim zaczniemy rozmawiać, Victor was obszuka. Muszę mieć pewność, że obaj jesteście czyści.
William Kerrigan zjeżył się, lecz Tim go uspokoił.
– Nic nie szkodzi, tato – powiedział, kładąc mu rękę na przedramieniu. – Niech Victor nas sprawdzi, a potem przejdziemy do rzeczy”.
Reis zrewidował ich szybko, lecz starannie. Kiedy skończył, potrząsnął przecząco głową.
– Bądź tak miły, Victorze, i zaczekaj na zewnątrz. Pilnuj, żeby nikt nam nie przeszkadzał. – Gdy Reis zamknął drzwi, sędzia spytał: – Jak się czujesz, Tim?
– Maria wykonywała twoje rozkazy, Harvey – odparł Tim. – Więc daruj sobie te grzeczności.
Z twarzy Granta zniknął uśmiech.
– Czego ode mnie chcesz?
– Zapewnienia, że jeśli będę trzymał gębę na kłódkę, ani Cindy, ani Megan, ani mojemu ojcu nie spadnie włos z głowy.
Zaraz po wyjściu z sali Victor Reis odszukał pracownika obsługi i poprosił go o kluczyki do samochodu, który opisał, oraz o podanie numeru jego stanowiska parkingowego. Zapytał również o numer stanowiska cadillaca Granta. Chłopak bez zbędnych formalności wydał mu kluczyki i udzielił żądanych informacji.
Budynek parkingu wznosił się w pobliżu głównej siedziby klubu. Pokonując ten krótki odcinek drogi, Reis rozglądał się uważnie. Dwóch znanych mu z widzenia członków klubu czekało na swoje samochody. W zasięgu wzroku nie było żadnych obcych wozów.
Cadillac Granta zaparkowany był na pierwszym poziomie. Nim Reis wyjął pudło z bagażnika, upewnił się, że poza nim nikogo na tym poziomie nie ma. Drugi samochód, o który pytał, stał niedaleko. Reis przełożył karton z cadillaca do bagażnika tego wozu. Po minucie oddal kluczyki pracownikowi klubu i wrócił na wyznaczony posterunek przed salą na tyłach.
Pół godziny później odwoził sędziego do domu. Dojeżdżali już niemal do bramy, gdy zadzwonił telefon komórkowy Granta. W tej samej chwili Victor Reis dostrzegł w lusterku wstecznym dwa samochody. Chociaż na dworze było już ciemno, zdziwił się, że nie zauważył ich wcześniej.
Grant wyjął telefon.
– Słucham.
– To ja.
– Po co dzwonisz? – spytał Grant.
– W bagażniku nie było kartonu.
Grant pobladł. Chciał zapytać o coś Victora, ale zobaczył dwa wozy stojące przed bramą. Reis gwałtownie zahamował. Jadące za nimi samochody odcięły im odwrót. Z jednego wyskoczył J. D. Hunter, z pozostałych wysypali się uzbrojeni agenci FBI i otoczyli cadillaca. Hunter przyłożył swoją odznakę służbową do bocznej szyby od strony kierowcy. Za jego plecami stał Sean McCarthy. Reis opuścił szybę.
– Dobry wieczór panom – powiedział Hunter. – Proszę wysiąść z samochodu.
– A o co chodzi? – spytał ostro Grant.
– O współudział w nieudanej próbie zabicia Tima Kerrigana, to na początek, a poza tym – usiłowanie zabójstwa Amandy Jaffe, Franka Jaffe’a i Jona Duprego. Ach, byłbym zapomniał, i zamordowanie senatora USA, Harolda Travisa. Na pewno lista zarzutów będzie znacznie dłuższa, ale te na razie wystarczą.
J. D. Hunter wiedział, że Harvey Grant będzie się hardo stawiał; aby więc trochę zmiękł, kazał mu na siebie czekać godzinę w ciasnym, przegrzanym pokoju przesłuchań. Sztuczki stosowane w śledztwie nie były dla sędziego tajemnicą, dlatego nie poskarżył się agentowi ani na gorąco, ani na długi czas oczekiwania na jego przybycie. Po prostu spojrzał Hunterowi w oczy chłodnym i badawczym wzrokiem.
– Witam, panie sędzio – odezwał się Hunter, gdy drugi agent wtoczył do pokoju stolik z telewizorem i podłączonym do niego magnetowidem. – Pewnie spodziewa się pan z mojej strony podchwytliwych pytań, ale muszę pana rozczarować, gdyż nie mam żadnych. A gumowych pałek, jak słyszałem, już się podczas przesłuchań nie stosuje.
Twarz Granta nie zdradzała żadnych uczuć.
– Nie będziemy urządzać zabawy w dobrego i złego glinę – ciągnął Hunter. – Zamiast tego przygotowaliśmy dla pana pokaz. Proszę rozsiąść się wygodnie i odprężyć. Pana pomoc w dochodzeniu może wypływać jedynie z własnej i nieprzymuszonej woli, ale mam nadzieję, że nie zechce pan współpracować. Zebrane przez nas dowody wystarczą, żeby pana skazać, a ja w tym przypadku nie chciałbym iść na żadne ustępstwa.
Do pomieszczenia wszedł trzeci agent, który zajął stanowisko przy drzwiach, podczas gdy jego kolega upewnił się, że magnetowid działa, i włożył do środka kasetę.
– Obejrzy pan film, ale najpierw chcę, żeby się pan z kimś przywitał. Serce ma pan chyba zdrowe, co?
Grant milczał.
Hunter roześmiał się.
– Wiedziałem, że z pana twarda sztuka.
Na jego znak agent trzymający straż przy wejściu otworzył drzwi i odsunął się na bok. Sędzia pochylił się do przodu. Osłupiał.
W progu stała Ally Bennett.
– Cześć, Harvey – powiedziała. – Nie masz pojęcia, jak się cieszę na myśl, że stanę przed sądem i opowiem o twoich brudnych sprawach.
Hunter skinął głową i Ally wycofała się z pomieszczenia, nie odrywając wzroku od Granta.
– Pani Bennett ma się dobrze, jak widać. To wszystko było ukartowane – wyjaśnił agent.
Mina Granta wyrażała całkowite zagubienie.
– Proszę sobie nie robić wyrzutów, że dał się pan nabrać. Kiedy zależy nam na wywołaniu iluzji, korzystamy czasami z usług magików estradowych. A ten facet jest naprawdę świetny. Oglądałem jego występy w Las Vegas i Los Angeles. W normalnych okolicznościach nie zdradziłbym panu zawodowych tajemnic sztukmistrza, ale chcę, żeby miał pan co opowiadać towarzyszom w celi skazańców w długie zimowe noce, czekając na wykonanie wyroku.
Grant zacisnął zęby, ale w głowie miał mętlik. Hunter dał znak koledze i na ekranie telewizora ukazał się chevrolet Staną Gregarosa, podążający za Ally Bennett w noc jej domniemanego zabójstwa. Hunter wskazał ręką tył samochodu Ally.
– Jedno tylne światło było zepsute, nieprzypadkowo zresztą. Scena z udziałem policjanta, który kazał Ally się zatrzymać, miała ten fakt podkreślić. Stan Gregaros śledził samochód z jednym sprawnym tylnym światłem. Powodzenie całego przedsięwzięcia zależało od podsunięcia mu tego szczegółu jako znaku rozpoznawczego.
Na ekranie widać było teraz nowe ujęcie – samochodu Gregarosa, wjeżdżającego na teren parku i posuwającego się krętą drogą w stronę polany.
– Wcześniej tego dnia wynajęty iluzjonista zbudował tam scenę. Zasłaniał ją gęsty, wysoki żywopłot, który posadziliśmy wzdłuż drogi. Z obu stron sceny umocowaliśmy specjalne czarne zasłony, które sprawiają wrażenie solidnych ścian, ale samochód z łatwością przez nie przejeżdża. Stan nie mógł więc podejrzewać, że polana, na której miało się odbyć spotkanie, to w istocie wzniesiona na poboczu scena. Kierując się umieszczonymi nisko nad ziemią światłami naprowadzającymi, Ally Bennett przedostała się przez zasłonę i zatrzymała samochód za sceną. Czekał tam naszpikowany zmyślnymi urządzeniami wóz, nie do odróżnienia od samochodu, którym przyjechała; tylne światło oczywiście miał też uszkodzone. W środku tego spreparowanego wozu umieściliśmy trupa ubranego tak samo jak Ally. Do głowy przyklejoną miał perukę, a do tułowia z obu stron przyczepione były pojemniki z krwią. Ubranie zakrywało założoną na trupa uprząż, którą w pozycji pionowej podtrzymywał zatrzask magnetyczny, umieszczony w oparciu fotela kierowcy. Zatrzask ten miał w odpowiedniej chwili zostać zwolniony.
Na ekranie telewizora podstawiony wóz jechał w stronę polany.
– Od sceny aż do polany przeciągnęliśmy przewód zdalnego sterowania, który przysypaliśmy grubą warstwą żwiru – tłumaczył Hunter. – Pod przednim zderzakiem zamontowaliśmy urządzenie, umożliwiające ruch pojazdu na całej długości przewodu. Obsługujący je agenci znajdowali się w zamaskowanym domku na drzewie, które rosło przy polanie. Użyty przez nas system zdalnego sterowania przypomina ten, który obecnie wypróbowują na swoich autostradach Niemcy.
Na ekranie ukazała się nagle ciężarówka z włączonymi światłami drogowymi.
– Za kierownicą ciężarówki siedział nasz człowiek – powiedział Hunter. – Następnego dnia w obecności Staną Gregarosa odegrał rolę pracownika parku, który rzekomo zanotował część numeru rejestracyjnego Tima Kerrigana. Ciężarówka na chwilę oślepiła Gregarosa, rozpraszając jego uwagę, wskutek czego nie mógł on zauważyć dokonanej pod osłoną ciemności zamiany. Kiedy zobaczył zmierzający na polanę samochód z jednym tylnym światłem, założył, że to samochód pani Bennett.
Teraz na ekranie widoczna była polana, na której, jak się Gregarosowi wydawało, Tim Kerrigan zastrzelił na jego oczach Ally Bennett. Kamera rejestrująca tę scenę musiała być umieszczona gdzieś wysoko.
– Kiedy Stan dotarł do polany, Tim Kerrigan stał już przy drugim samochodzie, przy szybie od strony kierowcy. Domyślił się pan zapewne, że przez cały czas z nami współpracował?
Grantowi kręciło się w głowie. Żołądek miał ściśnięty.
– W zdalnie sterowanym magnetofonie w spreparowanym samochodzie umieściliśmy kasetę z nagranymi odpowiedziami Ally. Ukryci w domku na drzewie agenci włączali ją w odpowiedniej chwili. Długi mikrofon superkierunkowy zarejestrował wszystko, co mówił Stan. Jeśli pan chce, mogę odtworzyć panu zapis. Pański adwokat na pewno będzie chciał tego posłuchać.
Na ekranie Tim Kerrigan faszerował trupa kulami.
– Pod siedzeniem pasażera zamocowaliśmy napędzaną elektrycznym silnikiem szpulkę, z której odwinęliśmy kawałek cienkiej, przezroczystej przędzy wielowłóknowej, niewidocznej nawet przy świetle dziennym. Przyczepiliśmy ją od środka do dolnej szczęki trupa z lewej strony. Kiedy Tim strzelał do truchła, pojemniki z krwią zostały rozerwane, a ich zawartość rozprysnęła się po całej kabinie. Wtedy zwolniliśmy zatrzask magnetyczny i uruchomiliśmy szpulkę, pociągając ostro w lewo tułów i głowę trupa, i kładąc go na siedzeniu obok, twarzą w dół. Odtworzyliśmy z taśmy krzyk Ally. Tim polał kabinę benzyną i wrzucił do środka płonącą zapałkę. Przednie siedzenie wcześniej zostało nasączone tak, że po zapaleniu buchał od niego ogromny żar, wobec czego Stan nie był w stanie przyglądać się wnętrzu samochodu dłużej niż sekundę. W ciągu tej sekundy zobaczył trupa ubranego jak Ally. Ten widok, strzały, krew, krzyki, wszystko to razem przekonało go, że Tim zamordował Ally Bennett.
Na znak Huntera jego kolega wyłączył magnetowid.
– Przepraszam, że tak długo musiał pan na mnie czekać, ale ten sam pokaz urządziłem najpierw Stanowi. Ja już się z panem żegnam, lecz pan tu jeszcze pozostanie, sam na sam ze swoimi myślami. W ciszy i w skupieniu, należnym tak ważkim zagadnieniom, będzie mógł pan pomedytować nad życiem i śmiercią.
Hunter już zbierał się do wyjścia, lecz nagle coś sobie przypomniał.
– Aha, zapomniałem pana uprzedzić, że ma pan prawo milczeć. Jeśli jednak zdecyduje się pan mówić, wszystko, co pan powie, może być i zostanie użyte przeciwko panu. Ma pan prawo do adwokata. Jeśli nie stać pana na wynajęcie adwokata, zostanie panu przydzielony na koszt państwa obrońca z urzędu.
Hunter umilkł i licząc bezgłośnie na palcach, upewnił się, czy zapoznał aresztowanego ze wszystkimi przysługującymi mu prawami.
– Tak, i to by było na tyle – oznajmił z szerokim uśmiechem. – Do rychłego zobaczenia.
Tim Kerrigan stał obok, gdy J. D. Hunter dzwonił do drzwi frontowych domu jego ojca. Za ich plecami kilkunastu agentów w wiatrówkach z wyszytymi na plecach literami FBI kuliło się na lodowatym wietrze i siekącym deszczu, lecz Tim nie zważał na rozhukane żywioły. Czuł wewnętrzną pustkę i tak dojmujący smutek, jaki nigdy dotąd nie gościł w jego sercu.
Drzwi otworzyły się. Widok syna w towarzystwie agentów FBI zbił Williama z tropu. Po spotkaniu z Harveyem odwiózł Tima do domu, a tu, proszę – syn stoi przed nim w progu.
– Dlaczego nie jesteś z Megan i Cindy?
– Tim przyjechał z nami, żeby nakłonić pana do współpracy. Zastrzegł to sobie w umowie.
– O czym pan mówi?
– Harvey i Stan są za kratkami, tato. Ci ludzie mają cię aresztować, ale agent Hunter i ja chcemy z tobą najpierw porozmawiać. Możesz się nie zgodzić i zażądać adwokata, ale myślę, że zrobiłbyś błąd.
– Pudło z dowodami zbrodni jest w naszym posiadaniu – powiedział Hunter. – Do rana zgarniemy wszystkich pozostałych członków waszej grupy.
U szczytu schodów pojawiła się Francine.
– Kim są ci ludzie, Bill?
Hunter wszedł do środka, wymijając Williama Kerrigana, i z daleka pokazał Francine swą odznakę służbową; Tim i pozostali agenci ruszyli za nim.
– Jesteśmy z FBI, pani Kerrigan – oświadczył Hunter. – Mamy zgodę sądu na przeprowadzenie rewizji w pani domu. Postaramy się zbyt mocno nie nabałaganić. Podczas rewizji będzie pani pod nadzorem naszego człowieka.
– O co chodzi, Bill?
– Niech sobie szukają – odpowiedział żonie Kerrigan.
– Możemy porozmawiać gdzieś na osobności? – spytał Hunter.
Kilku agentów udało się na górę. Francine zawołała coś do męża, ale ten ją zignorował i poprowadził Tima i Huntera korytarzem do swego gabinetu. J. D. zamknął drzwi, które skutecznie stłumiły piskliwe protesty Francine.
– Ally Bennett żyje, tato – odezwał się Tim, gdy wszyscy usiedli.
Na twarzy Williama odmalowało się głębokie zaskoczenie. Po raz pierwszy, odkąd Tim sięgał pamięcią, ojciec wyglądał na wyraźnie wytrąconego z równowagi.
– Przecież powiedział mi pan, że Tim ją zamordował – zwrócił się do Huntera.
– Jej zabójstwo zostało zaaranżowane. Ona żyje, ma się dobrze i jest gotowa zeznawać. Mamy też obciążające Staną Gregarosa nagrania audio i wideo, dokonane na miejscu upozorowanej zbrodni. Jeszcze zanim spotkaliście się z Harveyem Grantem w „Westmont”, zdobyliśmy nakaz sądowy na założenie podsłuchu. Mamy zarejestrowaną pańską rozmowę z sędzią, podczas której powiadomił go pan, że w bagażniku pańskiego samochodu kartonu nie było.
Hunter urwał. William nie odzywał się.
– Nie ciekawi pana, o jaki karton chodzi? – spytał Hunter.
– Nic mi nie wiadomo o żadnym kartonie.
– Czyżby? – odparł Hunter. – Więc po raz pierwszy słyszy pan o pudle, zawierającym pisemne oświadczenia, w których członkowie waszego towarzystwa przyznają się do popełnionych morderstw? O pudle, które Victor Reis miał przełożyć z samochodu Granta do pańskiego? Nadal nic to panu nie mówi?
William Kerrigan nie odzywał się.
– Musieliśmy użyć wybiegu, żeby skłonić sędziego do przeniesienia tych dowodów, ponieważ nie mieliśmy pojęcia, gdzie są ukryte – wyjaśnił Tim. – Powiedziałem ci, że wiem o ich istnieniu i zamierzam powiadomić policje. Spodziewaliśmy się, że zaraz przekażesz tę informację Harveyowi, a on dojdzie do wniosku, że będziemy się starać o nakaz rewizji. To zmusiło go do natychmiastowego działania. Nie mógł oddać dowodów na przechowanie żadnemu z członków, którzy podpisali takie oświadczenie. W ten sposób odpadli wszyscy oprócz samych założycieli. Wendell Hayes zginął, Pedro Aragon przebywał w Meksyku. Pozostałeś tylko ty.
– Kazaliśmy Timowi zaprosić sędziego do „Westmont” na poważną rozmowę, żeby doprowadzić do pańskiego spotkania z Grantem – kontynuował Hunter. – Uznaliśmy, że wykorzystacie nadarzającą się sposobność do przekazania dowodów, które powędrują z samochodu Granta do pańskiego. Ponieważ nie mogliście pozwolić na to, żeby Tim był świadkiem operacji, byliśmy pewni, że zlecicie to Reisowi, który przeniesie pudło z jednego samochodu do drugiego, gdy wasza trójka będzie zajęta rozmową. Kiedy odwiedził pan syna w szpitalu, zbadaliśmy pański samochód i postaraliśmy się o identyczny, zaopatrzony w odpowiednie tablice rejestracyjne i zamek, do którego pasował każdy klucz do mercedesa; to na wypadek, gdyby wręczył pan swoje kluczyki Reisowi. Nad parkingiem czuwał nasz człowiek. Wystarczyło tylko podać detektywowi numer stanowiska, na którym stał drugi, podstawiony mercedes, a ten włożył karton do jego bagażnika. Po odejściu Reisa wyprowadziliśmy nasz samochód i postawiliśmy na jego miejscu pański.
– Przejrzeliśmy te oświadczenia – powiedział Tim. – Przeżyłem wstrząs na widok niektórych nazwisk. Niedobrze mi się robi na myśl, że ufałem tym draniom.
– Zostanie pan oskarżony o współudział w zorganizowaniu zabójstwa Harolda Travisa i zamachów na życie Amandy i Franka Jaffe’ów, Jona Duprego oraz własnego syna – oświadczył Hunter. – Za samo zamordowanie senatora Travisa może pan zostać skazany na śmierć. Zależy nam na pańskiej współpracy. Przydałby się jeden z założycieli Towarzystwa Śpiewaczego z Vaughn Street w roli świadka. Dostałby pan wtedy dożywocie. Ale decyzję musi pan podjąć teraz. Jeszcze nie zaczęliśmy przesłuchiwać Harveya Granta i detektywa Gregarosa, ale obaj wiedzą, że Ally żyje i że zostali przez Tima wystawieni. Obiecałem pańskiemu synowi, że najpierw porozmawiamy z panem.
– Co ty na to, ojcze?
Kerrigan spiorunował syna wzrokiem.
– Powinienem się domyślić, że zabraknie ci odwagi, żeby zabić człowieka.
Tim zwiesił głowę. Ojciec nawet teraz potrafił go zranić.
– A ja uważam, że pański syn zachował się nadzwyczaj dzielnie – oświadczył Hunter. – I bardzo zależało mu na tym, żebyśmy dali panu szansę pójścia na ugodę.
William Kerrigan popatrzył na agenta.
– Nie widzę powodu, dla którego miałbym się z wami układać. Nie wiem, o co posądzacie Harveya Granta i tego detektywa, ale mnie to nie dotyczy.
J. D. Hunter polecił jednemu z agentów odwieźć Tima do domu, a drugiemu odstawić jego ojca do aresztu. Cindy zobaczyła przez okno nadjeżdżający samochód i otworzyła drzwi.
– Wszystko w porządku? – zapytała niepewnie.
Tim nie wtajemniczył jej w swoje sprawy, ale czuła, że dzieje się coś strasznego.
– Megan śpi?
– Jak aniołek.
– Musimy porozmawiać.
Przeszli do salonu.
– Nie będę przed tobą niczego ukrywał. Chcę, żebyś wiedziała, że cię kocham. Nie zawsze tak było, ale wiem, że teraz cię kocham. – Mówiąc to, spuścił wzrok. – Ale po tym, co usłyszysz, może ty przestaniesz mnie kochać.
– Powiedz mi tylko, co się dzisiaj stało – odparła Cindy obojętnym tonem, ale Tim domyślał się, ile wysiłku kosztuje ją trzymanie emocji na wodzy.
– Mój ojciec został aresztowany za współudział w zorganizowaniu morderstwa i zamachów na życie kilku osób, ze mną włącznie.
Cindy wpatrywała się w niego, jakby mówił obcym językiem.
– Harvey Grant też został zatrzymany, a także kilka innych osób, naszych dobrych znajomych.
– Mój Boże! To niemożliwe.
– Mają na sumieniu wiele zbrodni. Są bezwzględni. Nawet nie masz pojęcia, Cindy.
– A ty... ? Miałeś z tym coś wspólnego?
– Nie! Ja współdziałałem z FBI.
Tim znów zwiesił głowę. Czuł się, jakby na jego barkach spoczywał ciężar całego świata.
– To co w takim razie masz mi do powiedzenia? – spytała Cindy.
Zaczerpnął powietrza. Raz kozie śmierć, wreszcie wyzna wszystko, absolutnie wszystko. A potem niech Cindy zadecyduje, co dalej z nimi będzie.
– Nie wiesz, jaki jestem naprawdę. Zrobiłem w życiu wiele złych rzeczy.
Głos uwiązł mu w gardle i przez chwilę nie mógł wykrztusić z siebie słowa. W końcu spojrzał Cindy prosto w oczy i na początek opowiedział jej o tym, jak porzucił w samochodzie umierającą Melissę Stebbins tuż przed finałem rozgrywek Rose Bowl.
Kate Ross odnalazła Amandę w szpitalnej kawiarni, która machinalnie mieszała kawę, a na jej twarzy malowały się powaga i znużenie, podobnie jak na twarzach wszystkich pozostałych gości.
– Co z ojcem? – spytała Kate, siadając naprzeciwko.
– Właśnie go operują. Lekarze uważają, żeby raczej nie doszło do nieodwracalnych uszkodzeń narządów. Niedługo skończą i na pewno dowiem się czegoś więcej.
– A z tobą wszystko w porządku?
– Pod względem fizycznym tak. Miałam szczęście. Ale jestem... – Wzruszyła ramionami, nie kończąc myśli.
– Znam to uczucie, Amando. Człowiek niby cieszy się, że to nie on zginął, tylko ten drugi, a jednocześnie czuje się winny jak cholera, chociaż wie, że nie zrobił nic złego.
Amanda skinęła głową.
– Coś w tym rodzaju. Staram się nie rozpamiętywać tego, co się zdarzyło u nas w domu. Skupiłam się na ojcu. Martwi mnie jego stan.
– Mam dla ciebie wiadomość, która oderwie cię na chwilę od tych rozmyślań. Jack Stamm zadzwonił do kancelarii. Wyznaczył rozprawę na dziś o drugiej. Dupre ma zostać oczyszczony ze wszystkich zarzutów.
– Co takiego?
– Daniel się tym zajmie, nie przejmuj się. I jeszcze jedno, coś, co na pewno poprawi ci samopoczucie: Harvey Grant, Stan Gregaros i ojciec Tima Kerrigana są za kratkami.
– Towarzystwo Śpiewacze z Vaughn Street?
– Tak myślę. Aha, słyszałaś, co spotkało Tima? – spytała Kate.
– W poczekalni na intensywnej terapii ktoś czytał gazetę i widziałam nagłówek. Nie mieści mi się w głowie, że Maria Lopez próbowała go zabić. Wiadomo już, jaki miała motyw?
– Wiem tylko, że przebywa w areszcie. Próbowałam się wypytać, ale moi informatorzy albo o niczym nie mają pojęcia, albo trzymają język za zębami. Ale, tak czy owak, twój klient jest niewinny. Daniel zadzwoni do ciebie po rozprawie. Kazałam mu przeprowadzić mały wywiad, może dowie się, dlaczego prokuratura wycofuje oskarżenie i jaki to ma związek z ostatnimi aresztowaniami. Jest jeszcze jedna sprawa. Zgłosiłam strzelaninę w domu Duprego i policja wysłała tam patrol. Drzwi do piwnicy były szeroko otwarte, znaleźli na dole kilka łusek i ślady krwi, to wszystko.
– Więc tamci dwaj zwiali.
– Na to wygląda.
– W takim razie nie musimy martwić się tym, co zrobić z zawartością worka.
– Chcesz zwrócić wszystkie taśmy Dupremu?
Amanda mieszała kawę, spoglądając w dal. Kate pozwoliła jej w spokoju się zastanowić.
– Mnóstwo ludzi ucierpiałoby, gdyby wyszło na jaw, co jest na tych taśmach – odezwała się w końcu Amanda. – Może zresztą słusznie. Ci ludzie uchodzą za wzór cnót i najgłośniej domagają się surowych kar dla przestępców, zakłamane dranie.
– Masz całkowitą rację, ale nie wiem, czy chciałabym być osobiście odpowiedzialna za ich upadek – stwierdziła Kate. – Może najlepszym rozwiązaniem dla wszystkich zainteresowanych byłoby zniknięcie tych nagrań.
KOŁO FORTUNY
Tim Kerrigan objął ramieniem żonę i przyglądał się Megan, biegającej po plaży w poszukiwaniu muszelek. Przyjaciel Hugh Curtina, były obrońca Cardinals, pożyczył im klucze do swego domu na Maui. Spędzili nad morzem tydzień i został im jeszcze jeden przed powrotem do Portlandu, gdzie Tim, jako główny świadek oskarżenia, miał się stawić na rozprawie przeciw członkom Towarzystwa Śpiewaczego z Vaughn Street. Sielankową scenę psuła jednak obecność uzbrojonych strażników, którzy nie odstępowali Kerriganów na krok.
Tim otrzymał urlop, a jego powrót do pracy w prokuraturze okręgowej stał pod znakiem zapytania. Zanosiło się na to, że nie uda się utrzymać w tajemnicy stosunku łączącego go z Ally Bennett. Będzie musiał zeznać to w sądzie, a rozprawa miała się odbywać przy drzwiach otwartych. Tim nie wątpił, że Harvey Grant ujawni dowody również innych jego przygód z prostytutkami. Niewykluczone, że Jack Stamm będzie musiał go zwolnić. Zresztą Tim wcale nie był pewien, czy nadal chciałby tam pracować.
Hugh miał rację. W biurze prokuratora okręgowego Tim w gruncie rzeczy ukrywał się przed światem. Co dalej ze sobą zrobi, to zupełnie inna historia. Ze swą niesławną przeszłością nie miał już co marzyć o karierze politycznej. Burton Rommel dobitnie mu to uświadomił, kiedy spotkali się kilka dni po wybuchu skandalu. Przez jakiś czas i tak nie będzie mógł podjąć żadnej pracy. Pochłonie go składanie zeznań i odpowiadanie na pytania oskarżycieli. Właściwie było mu to na rękę. Miał teraz więcej czasu dla rodziny, dla Megan i Cindy, i mógł się zająć naprawianiem szkód, jakie im wyrządził.
Tim zawsze zabiegał o uznanie w oczach ojca. Całe życie czuł się przez niego przytłoczony. Teraz, kiedy wiedział, w jakim ojciec tkwił kłamstwie, przestało mu zależeć na jego ocenie i nie szukał już u niego potwierdzenia własnej wartości.
Najtrudniejszą rzeczą, na jaką kiedykolwiek się zdobył, było wyznanie wszystkiego Cindy. Widział rysującą się na jej twarzy udrękę i niedowierzanie, kiedy wstrząśnięta, bez słowa, słuchała, jak opisuje swoje występki. Potem powiedział jej, co okazało się punktem zwrotnym w jego życiu – dzień spędzony wraz z nią i Megan na wycieczce do ogrodu zoologicznego.
– Nabrałem przekonania, że potrafiłbym zabić Ally i uszłoby mi to na sucho, ale wiedziałem, że byłoby to samobójstwo. Już porzucenie Melissy Stebbins o mało mnie nie wykończyło. Gdybym zamordował Ally Bennett, na pewno pogrążyłbym się na amen. Ale nie to mnie powstrzymało. Pomyślałem o Megan. – Głos u wiązł mu w gardle i musiał chwilę odczekać, zanim wznowił swą opowieść. – Ciebie zawiodłem pod każdym możliwym względem, ale w jej oczach wciąż byłem bohaterem. Kiedy spotkałem się z Hunterem, miałem wrażenie, że powtarzam swój pamiętny bieg przez dziewięćdziesiąt jardów, lecz tym razem zdany wyłącznie na własne siły, bez wsparcia ze strony drużyny. Wiedziałem, że wyjdą na jaw wszystkie moje winy, miałem jednak nadzieję, że kiedy Megan dorośnie, to zrozumie i będzie we mnie widzieć... – urwał na chwilę. – Nie bohatera. Nigdy nim nie zostanę. Ale kogoś, kto starał się postąpić słusznie.
Tej nocy on i Cindy spali oddzielnie; Tim był przeświadczony, że ich związek się rozpadnie. Przez następnych kilka dni Cindy zachowywała wobec niego uprzejmą powściągliwość, wydawała się taka odległa. W sumie rzadko się widywali, ponieważ Tim bez przerwy wzywany był do siedziby FBI, do biura prokuratora okręgowego czy do prokuratora stanowego. Pewnego wieczoru jak zwykle wrócił do domu późno i kierując się do pokoju gościnnego, w którym teraz sypiał, przechodził obok małżeńskiej sypialni. Drzwi były otwarte i Cindy zaprosiła go do środka. Kiedy się kochali, z ich strony padło niewiele słów, ale Tim wiedział, że mu wybaczyła i będzie miał szansę rozpocząć wszystko od nowa.
Megan wygrzebała z piasku wyrzucony przez morze patyk i wołała tatę, żeby przyszedł obejrzeć jej znalezisko. Cindy uśmiechnęła się do męża i lekko ścisnęła mu dłoń. Nawet gdyby całą zapłatą za jego udrękę miał pozostać ten serdeczny gest, Tim uznał, że było warto.
Przez dwa tygodnie, począwszy od pierwszej nocy po zabójstwie Manuela Castilla, Amandę nękały przerażające sny. W końcu dala za wygraną i zaczęła brać środki nasenne, przepisane przez Bena Dodsona. Koszmary ustąpiły, ale za to przeszkadzała jej świadomość, że jest „na prochach”. Trzy dni temu odstawiła leki, postanawiając zmierzyć się na trzeźwo z dręczącymi ją zmorami.
To fakt, że zabiła Castilla, ale rozprawiła się z nim w obronie własnej; zresztą nie musiała się wstydzić, że pozbawiła życia tego zwyrodnialca. Dowiedziała się bowiem od policjantów, że uwolniła Portland od psychopatycznego mordercy. Sean McCarthy odczytał jej nawet listę zbrodni przypisywanych Castillowi. Jednak sumienie Amandy w głównej mierze uspokoiło przeświadczenie, że gdyby się wtedy zawahała, ojciec by nie przeżył.
Poprzedniej nocy po raz pierwszy spała spokojnie aż do rana. Śniło jej się coś, ale nie było to nic strasznego. Następnego dnia, podczas cotygodniowej wizyty u Dodsona, oznajmiła, że przestała brać środki nasenne. Doktor wyraził aprobatę, ale też przestrzegł, że jedna jaskółka nie czyni wiosny. Amanda zdawała sobie sprawę, że do całkowitego wyzdrowienia jeszcze jej daleko, ale tak dobrze nie czuła się od wielu miesięcy.
Frank powoli odzyskiwał siły. Przebąkiwał nawet, że za tydzień zamierza wrócić do pracy, choćby na pół gwizdka. Amanda chciała przenieść się z powrotem do siebie, lecz ojciec wciąż wymagał opieki. Lewe ramię miał na temblaku i mocno utykał. Z trudem się poruszał, a o gotowaniu z jedną sprawną ręką w ogóle nie było mowy.
Tydzień wcześniej Amanda wybrała się na pływalnię YMCA, pierwszy raz po tych okropnych przejściach. Zastała tam zawodników z drużyny Masters, rozstawionych w wyznaczonym dla nich sektorze. Kiedy szła w kierunku swojego toru, zaczepił ją Toby Brooks.
– Amando! – zawołał, wychodząc z basenu.
– Cześć.
– Nie mogłem uwierzyć, że to ty, kiedy zobaczyłem cię w telewizji. Co u ciebie? Wszystko w porządku?
– Niezupełnie, ale powoli dochodzę do siebie. Próbuję wrócić do dawnych zajęć.
– I słusznie – stwierdził Brooks, po czym, kiwając głową, dodał: – To musiało być dla ciebie straszliwe przeżycie.
Amanda nie odzywała się. Wolała nie wdawać się w roztrząsanie drażliwego tematu, jakim wciąż był dla niej ten brutalny atak.
– Miałem zamiar do ciebie zadzwonić, zapytać, jak się czujesz – powiedział Toby. – Dwa razy sięgałem po słuchawkę, lecz w ostatniej chwili się rozmyśliłem.
– Dlaczego?
Brooks wzruszył ramionami.
– Nie chciałem zawracać ci głowy. Pomyślałem, że rozmowy telefoniczne pewnie cię męczą. Gdybym był na twoim miejscu, pewnie wolałbym, żeby zostawiono mnie w spokoju.
Zawahał się, po czym spojrzał Amandzie prosto w oczy.
– Poza tym właściwie się nie znamy. Rozmawialiśmy ze sobą dwa razy, i to przez kilka sekund.
Amanda starała się mówić spokojnym głosem, ale serce waliło jej w piersi jak po wyścigu pływackim.
– Następnym razem postaram się wytrzymać całą minutę – oświadczyła.
– To może spróbujemy w ten weekend?
– Muszę uzgodnić to z ojcem. Wyszedł ze szpitala, lecz nie odzyskał jeszcze w pełni sił. Zadzwonię do ciebie, dobrze?
– Zgoda. – Brooks uśmiechnął się szeroko. – A ja w tym czasie obmyślę sposób na to, jak zwerbować cię do drużyny.
– Może dam się przekupić. Wystarczy obiad w eleganckiej restauracji.
– Sprawdzę fundusze przewidziane na łapówki – odparł Toby, zanurzając się. – Nie zapomnij zadzwonić.
Amanda ruszyła w stronę swojego toru. Nawet nie zauważyła, w którym momencie rozmowy z Brooksem przestała się bać.
Starszy kelner poprowadził Amandę, Toby’ego Brooksa, Kate Ross i Daniela Amesa do stolika w głębi zatłoczonej sali. Restauracja „Mephisto’s” w Portlandzie stanowiła próbę doścignięcia tego, co uchodziło za najnowszy nowojorski szyk. Była hałaśliwa i szczelnie wypełniona tłumem modnie ubranych młodych ludzi, wśród których Amanda czuła się jak matrona. Toby wybrał ten przybytek na miejsce ich drugiej randki, bo podobno podawali tu wyśmienite jedzenie, a obserwowanie gości dostarczało znakomitej rozrywki.
Do ich stolika podeszła kelnerka o wyglądzie anorektyczki; zamówili drinki. O mało nie zdarli sobie gardeł, próbując przekrzyczeć nieustającą tam wrzawę.
– Podam cię do sądu, jeśli tu ogłuchnę! – wrzasnęła Amanda do Toby’ego, a on w odpowiedzi wyszczerzył zęby.
– Idę do łazienki! – krzyknęła Kate Amandzie do ucha.
Amanda wyjaśniła Toby’emu, że panie udają się do toalety, i w ślad za koleżanką zaczęła przedzierać się przez tłum. Gdy przechodziły obok baru, otoczonego potrójnym wianuszkiem klientów, ktoś dotknął jej ramienia. Amanda odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z Jonem Duprem.
– Jesteś tu sama? – spytał.
– Nie, w towarzystwie.
– Pokaż, gdzie siedzicie, a przyślę wam butelkę szampana.
– Nie trzeba.
– Jestem innego zdania. To dzięki tobie mogę się tu dzisiaj bawić. Chcę ci się odwdzięczyć – Dupre nagle spoważniał. – Wykonałaś świetną robotę.
– Podziękowania bardziej należą się Ally.
– No właśnie. Wiesz może, gdzie ona się podziewa?
– Słyszałam, że została objęta programem ochrony świadków. Ma nową tożsamość. Jej miejsce pobytu otoczone jest tajemnicą. Wiem tylko, że przyznano jej opiekę nad córką Lori Andrews.
– To wspaniale. Mam nadzieję, że ułoży sobie jakoś życie.
– Zasługuje na to. Gdyby nie ona, zgniłbyś w więzieniu. Podjęła takie ryzyko, żeby cię ratować... Musiała cię bardzo kochać.
Dupre wyglądał na zdziwionego.
– Masz na myśli romantyczne uczucie?
Skinęła głową.
– Chyba coś ci się pomyliło.
Na twarzy Amandy widać było zmieszanie.
Dupre roześmiał się.
– Nic nie wiedziałaś, prawda?
– O czym?
– Ally nie była zakochana we mnie. Kochała Lori. Dlatego zaopiekowała się jej dzieckiem.
– Ale powiedziała mi, że ty i ona...
– Że spaliśmy ze sobą, tak?
Amanda skinęła głową.
– Tylko raz poszliśmy do łóżka – we trójkę, z Lori. Widać było, że dziewczyny pałają do siebie gorącym uczuciem, więc... – Wzruszył ramionami.
Amanda nie słyszała ostatnich jego słów. Ally i Lori były kochankami. Wszystko nagle nabrało sensu.
– Co ci? Źle się poczułaś? – zaniepokoił się Dupre.
– Ally musiała się na ciebie wściec, kiedy oddałeś Lori w ręce Travisa.
– Jezu, jeszcze jak! A kiedy znaleziono ją martwą, dostała białej gorączki.
– Ale w końcu ci wybaczyła, tak? – spytała Amanda.
– Kiedy mnie przymknęli. Przyszła do więzienia i powiedziała, że zrobi wszystko, bym odzyskał wolność. Wygląda na to, że dotrzymała słowa.
Amanda poczuła się jak idiotka. Wtem przez tłum przedarła się mocno umalowana rudowłosa dziewczyna, w obcisłej sukience z głębokim dekoltem, i uwiesiła się ramienia Jona. Amanda zauważyła, że źrenice majak koła wozu drabiniastego. Dupre zorientował się, że prześwietliła jego dziewczynę, i zaczerwienił się.
– Co to za jedna? – spytała podejrzliwie ruda.
– Maggie, przedstawiam ci mojego adwokata, Amandę Jaffe.
Maggie skinęła głową, ale jej spojrzenie jasno dawało do zrozumienia, że nie zamierza z nikim dzielić się Jonem.
– Miło mi cię poznać, Maggie – powiedziała Amanda. – Trzymaj się, Jon.
Kate Ross czekała na przyjaciółkę przed drzwiami do damskiej toalety.
– Czego chciał Dupre? – spytała.
– Przywitać się tylko.
– Jego panienka miała wąsik z białego proszku, kiedy wychodziła z łazienki.
– Nie jesteśmy ich niańkami, Kate.
– Racja.
– Muszę coś z tobą obgadać – oświadczyła Amanda. Przed drzwiami nie było kolejki, ale upewniła się jeszcze, że nikt niepowołany nie podsłucha ich rozmowy. – Dowiedziałam się od Jona czegoś, co mocno dało mi do myślenia. Wiedziałaś, że Ally Bennett i Lori Andrews były kochankami?
– Chrzanisz!
– Może to nie Towarzystwo Śpiewacze z Vaughn Street wykończyło Travisa. Co prawda, mieliby motyw – wymykał się im spod kontroli, narażał ich na zdemaskowanie – ale zwróć uwagę na modus operandi.
– Właśnie. Jest różnica.
– Towarzystwo odurzało swoje ofiary, żeby upozorować samobójstwo. Ale w przypadku senatora nie było wątpliwości, że to morderstwo.
– I do tego brutalne – mruknęła Kate. – Zabójca nienawidził Travisa, to jasne.
Kate zamyśliła się na chwilę.
– Myślisz, że zamordowała go Ally, żeby pomścić Lori Andrews?
Amanda skinęła głową.
– Pamiętasz, co Carl Rittenhouse mówił Kerriganowi o rozmowie telefonicznej Travisa w noc jego śmierci? Jon Dupre podobno obiecał Travisowi, że „wynagrodzi” mu to zajście w „Westmont”. Policja ustaliła, że tej nocy, kiedy zginął Travis, z telefonu Duprego ktoś dzwonił do senatora. Jak wiemy, po wyjściu Joyce Hamady i Cheryl Riggio jedyną przytomną osobą w domu Duprego była Ally Bennett.
– Więc sądzisz, że to ona zadzwoniła do senatora, zwabiła go do domku letniskowego i tam zatłukła na śmierć?
– To całkiem możliwe. Wszystko układa się w sensowną całość. Nawet atak Hayesa na Duprego wydaje się teraz zrozumiały. Hayes i jego kumple byli pewni, że to Dupre zamordował ich człowieka. Może chcieli pomścić śmierć współtowarzysza, członka ich tajnego sprzysiężenia?
– Zaraz, zaraz. A kolczyk należący do Duprego? Znaleziono go przecież na miejscu zbrodni. Jak tam trafił?
– Ally miała za złe Jonowi to, że oddał Lori w ręce Travisa, który już raz mocno ją poturbował. Myślę, że to ona podłożyła tam kolczyk Duprego, żeby skierować na niego podejrzenie. A kiedy został aresztowany, żałowała, że wrobiła go w morderstwo, i próbowała ratować.
– To całkiem prawdopodobne – stwierdziła Kate. – Ale czy potrafisz to udowodnić?
– Nie zamierzam nawet próbować. Moim zadaniem było oczyszczenie Jona z zarzutów. Nie do mnie należy ściganie zabójcy Travisa. Od tego jest policja.
– A tobie nie zależy na tym, żeby go znaleźli, mam rację?
– Travis był skończonym łajdakiem. Zamordował Lori Andrews i spotkała go kara. Wszystko mi jedno, czy za jego śmierć jest odpowiedzialny Jon, czy Ally Bennett, czy też Towarzystwo Śpiewacze. Dla mnie osoba sprawcy może pozostać tajemnicą.
– A jeśli za zabicie Travisa zostanie skazany Grant albo William Kerrigan?
Amanda pamiętała, co czuła, kiedy była zdana na łaskę Castilla i jego ludzi; pamiętała przerażenie, które wtedy w piwnicy niemal ją sparaliżowało. Bandyta wykonywał rozkazy Granta i Kerrigana. Chcieli ją złamać, zniszczyć. Zresztą nie tylko ją. Ilu jeszcze ludzi zginęło na ich polecenie? Jeśli dostaną karę śmierci za zbrodnię, której nie popełnili, to trudno. Sprawiedliwości stanie się zadość, kiedy Towarzystwo Śpiewacze z Vaughn Street przestanie istnieć.
Pedro Aragon wylegiwał się na skąpanym w słońcu patio swej hacjendy, kiedy jeden z jego ludzi przyniósł telefon. U boku Pedra prężyła się młoda dama o śniadej cerze, której cały strój stanowiła przepaska na biodrach. Wyglądała niemal jak wcielenie kobiety ze snu, którym Pedro delektował się przed wielu laty tego dnia, kiedy poznał Harveya Granta, Wendella Hayesa i Williama Kerrigana.
– Dzwoni señor Kerrigan.
Pedro spodziewał się tej rozmowy, ale jednocześnie miał nadzieję, że do niej nie dojdzie. Zasmuciło go, że Bill zdecydował się na ten krok.
– Wiele się u nas ostatnio wydarzyło, Pedro.
– Wiem. Czytam gazety. Biedny Harvey i Stan. Są w niewesołej sytuacji. A co u ciebie?
– Siedzę jak na rozżarzonych węglach. Dotąd mnie nie sypnęli. Maria też trzyma język za zębami. Powinieneś być dumny ze swojej córki. Dzielna dziewczyna.
– Miło mi to słyszeć, Bill.
Pedro czekał. Wiedział, że kompan zaraz przejdzie do rzeczy.
– Powinniśmy się spotkać, i to jak najszybciej – powiedział Kerrigan. W jego glosie wyczuwało się napięcie.
– Jasne. Kiedy możesz tu przyjechać?
– Myślałem, że to ty mnie odwiedzisz.
Pedro zastanawiał się, kto kazał Kerriganowi do niego zadzwonić – FBI, DEA czy policja z Portlandu?
– Tam na północy tylko deszcz i chmury, a u mnie pięknie świeci słońce. Zapraszam do siebie, amigo.
– Z tym będzie kłopot.
– Jest ze mną śliczna młoda kobieta, Bill. Znakomicie przyrządza margaritę. Tobie też znajdziemy taką laleczkę. Jaką wolisz? Rudą, blondynkę? Do wyboru, do koloru.
– Spotkanie na twoim terenie byłoby ryzykowne. Na pewno cię obserwują. Przyjedź do Stanów. Tyle że musisz działać szybko. Na razie mnie nie podejrzewają, ale to się może w każdej chwili zmienić.
Kobieta leżąca obok Pedra obróciła się i położyła na plecach, pokazując swe cudowne piersi. Podobały mu się zwłaszcza jej sztywno sterczące sutki.
– Co mówiłeś? – spytał. Tak się bowiem zapatrzył w biust dziewczyny, że nie dosłyszał ostatniego zdania Kerrigana.
– Możesz przylecieć swoim samolotem. Znasz lądowisko w Sisters. Stamtąd pojedziemy do mojego domku myśliwskiego w Camp Sherman i w spokoju pogadamy. Tam będziemy bezpieczni.
– Dobry pomysł. Sprawdzę, kiedy jestem wolny, i oddzwonię.
– Kiedy będziesz wiedział?
– Nie mamy czasu do stracenia, tak?
– Zgadza się.
– No, to wkrótce się odezwę. Na razie.
Pedro odłożył słuchawkę. Uśmiechnął się z zadumą. Pieprzony Kerrigan! Złodzieje nie mają honoru. Co innego rodzona córka. Maria trzymała się dzielnie. Nagle przestał się uśmiechać. Martwił się o córkę. Adwokaci uprzedzali, że jej widoki są marne, ale jeszcze nie stawiali na niej krzyżyka. Może coś wytargują.
Pedro westchnął. Wstał i poszedł rzucić okiem na swą posiadłość. Przed nim rozciągała się rozległa zielona połać starannie utrzymanej trawy, otaczająca spory basen, a dalej była już tylko dżungla. Uzbrojeni strażnicy przechadzali się wzdłuż ogrodzenia.
Pedro przyglądał się im, lecz ten widok szybko mu się znudził. Odwrócił się i jego spojrzenie znów padło na doskonałe kobiece piersi. Poczuł w sobie wzbierającą namiętność. Trzeba coś z tym zrobić, pomyślał. Klepnął dziewczynę w pośladek i szepnął jej coś do ucha, a ona, chichocząc, podniosła się z leżaka. Kiedy wchodził za nią do domu, dopadła go chwilowa melancholia. Towarzystwo Śpiewacze z Vaughn Street skończyło działalność.
Szybko się rozchmurzył. I tak działało dłużej, niż się spodziewał – o wiele dłużej. Żal mu było Harveya, Wendella i Billa, ale on, wzorując się na Darwinie, wyznawał zasadę przetrwania najlepiej przystosowanych. A kto był lepiej przystosowany od niego? On jeden ich wszystkich przeżyje, a teraz sobie pochędoży, jak przystało na przewodnika stada. Czuł się jak młody bóg.
Panienka występująca pod pseudonimem „Słoneczko” ściągała stringi na głównej scenie klubu striptizowego o nazwie „Jungle”, którego właściciela, Martina Breacha, siedzącego w swoim biurze na zapleczu, ogarnął właśnie filozoficzny nastrój. Swymi głębokimi przemyśleniami dzielił się z jedynym przyjacielem i zarazem człowiekiem od brudnej roboty, Artem Prochaska, olbrzymem o łysej, jajowatej głowie, całkowicie pozbawionym sumienia.
– Poszedłem wczoraj do chińskiej restauracji przy Osiemdziesiątej Drugiej, wiesz do której, Arty.
– „Zielony Smok” czy coś takiego.
– No.
Podsunął kompanowi wąski pasek papieru.
– Wyjąłem to z mojego ciasteczka z wróżbą. Widzisz, co tam jest napisane?
– „Gdy za długo się namyślamy, szansa często umyka nam sprzed nosa” – wydukał Prochaska.
– Otóż to, przyjacielu. Ta wróżba zwróciła moją uwagę na to, że życie obfituje w niespodzianki, które mogą okazać się dla nas korzystne. Weźmy na przykład Jaffe’ów. Wyświadczam przysługę Frankowi, a jego córka odwdzięcza się nam, zarzynając Manuela Castilla. To miła dziewczyna. Kto by pomyślał, że się na to zdobędzie?
– Faktycznie, Marty. To ci dopiero: dziewucha robi z Castilla siekany kotlet.
– Po usunięciu siepaczy Pedra na rynku narkotykowym panuje anarchia – ciągnął Breach.
Prochaska miał jedynie mgliste pojęcie o „anarchii”, więc tylko mądrze pokiwał głową, w nadziei, że Breach nie będzie go o to wypytywał.
– Aragon jest w tej chwili osłabiony; powiązani z nim sędziowie, prawnicy i gliniarze trafili za kratki. – Breach urwał i wpatrywał się swoimi paciorkowatymi oczkami w Prochaskę. – Rozumiesz, do czego zmierzam, Arty? Nadarza się wyjątkowa okazja. Jeśli szybko nie zadziałamy, przegapimy ją. Co o tym myślisz?
Arty zmarszczył brwi, zastanawiając się nad słowami przyjaciela, i wtedy przypomniał sobie przesłanie ciastkowej wróżby, że można wszystko spieprzyć, kiedy się za dużo myśli. Zresztą myślenie nigdy nie należało do atutów Prochaski. Był przecież człowiekiem czynu.
– Co to jest ta „anarchia”? – spytał.
– Totalne zamieszanie, każdy robi, co mu się żywnie podoba. Nie ma porządku.
– A porządek dobra rzecz, nie?
– Jasne. Szczególnie kiedy rządzi właściwy człowiek.
– Pedro nie odda nam swojego terenu bez walki, Marty. Będzie się stawiał.
– Tak – odparł z zadumą Breach. – To chojrak, a tacy jak on zawsze się odszczekują: „Wara od mojego. Po moim trupie”.
Prochaska uśmiechnął się szeroko, a Breach zapatrzył się w ścianę w nabożnym skupieniu.
– Anthony chyba zna hiszpański, co?
– Tak mi się wydaje.
– Nie przejechałby się może do Meksyku, jak myślisz?
Aby nadać mym powieściom jak największą wiarygodność, zawsze zasięgam rad ekspertów z różnych dziedzin. Szczególne podziękowania należą się doktorowi Jimowi Boehnleinowi, doktor Karen Gunson, sierżant Mary Linstrand, Edowi Pritchardowi, Kenowi Lernerowi, Normowi Frinkowi i doktorowi Donowi Girardowi. Jeśli wygląda na to, że znam się na wszystkim, to zasługa tych ludzi. Natomiast błędy są moje.
Dziękuję też Nikoli Scottowi, Laurie Shertz, Jerry’emu, Judy, Joemu, Eleonore, Doreen i Danielowi Margolinom, Helen i Normanowi Stammom, Pam Webb i Jayowi Marguliesowi za czas poświęcony na uważne przeczytanie różnych wersji roboczych tej książki. Zwykle pomaga mi też córka, Ami, ale niedawno wstąpiła do Korpusu Pokoju i wyjechała z kraju.
Mój redaktor, Dan Conaway, podsunął mi kilka znakomitych pomysłów, dzięki którym Nierozerwalne więzy stały się znacznie lepsze. Współpraca z nim to przyjemność, podobnie zresztą jak z całą redakcją wydawnictwa HarperCollins.
Dziękuję również Jean Naggar i wszystkim pracownikom jej agencji. Po prostu są najlepsi w tym, co robią.
I na koniec chciałbym przekazać wyrazy uznania Vince’owi Kohlerowi, bliskiemu przyjacielowi i koledze po piórze, który udzielał mi fachowych uwag w kwestii broni palnej i kosztem własnego czasu, przeznaczonego na pisanie, wczytywał się w moje rękopisy. Vince’a nie ma już wśród nas i bardzo mi go brakuje.