ZAJMUJĄCE CZYTANKI-Nr. 10
SYN RYCERZA
OPOWIADANIE
Z CZESKIEGO OPRACOWAŁ
ARTUR LUBICZ
WYDAWNICTWO
M. ARCTAW WARSZAWIE
ZAMEK TOPORZEC.
Było to za czasów króla Ludwika węgierskiego, który, spokrewniony przez matkę z Piastami, po śmierci ostatniego króla z ich rodu zasiadł na tronie w Krakowie.
Jeszcze za życia Kazimierza Wielkiego Ludwik zaprzysiągł uszanować wszystkie przywileje szlachty i miast, a gdy w roku 1370 wstąpił na tron, powtórzył swą przysięgę. Jednak z rodu i wychowania Węgier, widział niechętnie wzrost Polski, zazdrościł i nie lubił Polaków. Przy sposobności oddawał dobra koronne i stołowe Węgrom z pominięciem szlachty polskiej.
Szlachta niezadowolona sarkała głośno, król jednak umiał zjednać dla siebie możne rody To- porczyków, Grzymalitów, Porajów z Kurozwęk i innych, a przy ich poparciu nie tylko że nie dbał o szlachtę, ale nawet, wbrew zaprzysiężonej umowie, wzywał rycerstwo polskie do pomocy przeciw sąsiadującej z Węgrami dzikiej Woło- szy i Mołdawianom, napadającym często Węgry.
I teraz oto przysłał król wezwanie, by możnerodziny, którym nie szczędził łask i urzędów, wysłały na Węgry kilka zbrojnych chorągwi.
Możni panowie wiedzieli, że szlachta nie da się nakłonić do służby poza granicami kraju, liczyli więc tylko na swych krewnych i powinowatych, jak również na szlachtę, siedzącą na ich ziemiach. Więc Porajowie z Kurozwęk rozesłali wezwanie do przyjaciół i krewnych, by zbrojno i konno stawili się pod Krakowem. Umyślili oni na czele swej chorągwi postawić znanego z odwagi rycerza Bolka z Topor ca, pana na zamku, położonym na podgórzu karpackiem.
Słońce miało się ku zachodowi, złocąc lasy i góry ostatniemi promieniami, odbijając się jaskrawo w bystrej rzeczułce, szemrzącej po kamieniach tuż pod murem zamkowym, który miał jedną tylko bramę, opatrzoną silną, czworokątną basztą. Obronny ten zamek wznosił się na skale, co czyniło go jeszcze mniej dostępnym; zbudowany był z kamienia i otoczony potężnym murem, posiadał też obszerny taras, skąd roztaczał się śliczny widok na krajobraz górski, piękny swą dzikością.
Na tarasie siedział w tej chwili Bolko obok żony i oboje przypatrywali się z zajęciem zabawie swych dzieci.
Najstarszy, dwunastoletni syn, Władysław, uzbrojony w szabelkę, gotował się do zdobycia twierdzy z krzeseł, w której zamknęli się nieprzyjaciele: dwie jego młodsze siostry, Anna i Teofila. Właśnie podniósł szabelkę, by rzucić się na mur obronny, gdy z baszty wjazdowej roz-legł się przeciągły głos trąbki strażnika, oznajmiający przybycie nieznanej osoby pod mury Toporca.
Wkrótce zgrzytnęły wrzeciądze i na podwórzec zamkowy wjechał mąż zbrojny z kopją, zdobną w chorągiewkę z herbem Porajów. Spieniony koń świadczył, że jeździec śpieszył się i że przybywa ze stron odległych.
Spojrzał Bolko na herb i rzekł do żony:
— To od Dobiesława, wojewody krakowskiego, goniec umyślny.
Po chwili klasnął w dłonie i wchodzącemu pokojowcowi wydał rozkaz:
—• Dowiedz się, czy goniec ma pismo, czy też ustne polecenie. Pismo przynieś tutaj.
Oczekiwanie nie trwało długo; pokojowiec przyniósł zwój papieru, opatrzony wielką woskową pieczęcią, wiszącą na sznurku, którym związany był papier.
Bolko spojrzał uważnie na pieczęć, badając całość herbu, rozciął sznurek i czytał. W czasie czytania twarz jego, ogorzała od słońca i wiatru, zachmurzyła się, a gdy skończył, spojrzał ze współczuciem i miłością na milczącą żonę i dzieci, które, zaciekawione gońcem i pismem, stanęły blisko matki, porzuciwszy zabawę.
— Czy możecie mi powiedzieć, Bolku, co pisze wojewoda Dobiesław? — spytała żona.
— Przysyła mi wezwanie, bym z chorągwią Porajów szedł na Węgry — odpowiedział mąż chmurno.
—• Wszak niedawno wróciliście z wyprawytatarskiej i znów was wzywają? I nie pisze wojewoda, dokąd i przeciw komu wyprawa, ani jak długo potrwa?
— Owszem, pisze, iż król jegomość prosi Porajów o chorągiew, aby uspokoić napastniczą Wo- łoszę. Dobiesław mnie wybrał na wodza chorągwi.
— Toż to wielki zaszczyt dla was, Bolku, i Dobiesławowi nie możecie się przeciwić.
— Wiem to i ja, Agnieszko, ale żalu mi nie umniejsza ani troski o was nie usunie, żem wodzem chorągwi.
— Cóż złego stać się nam może? Zostawcie mi załogę, zamek obronny, wrogów przecież nie mamy.
— Jest jeden wróg — odezwał się mały Władysław.
— Jaki? — zwróciła się do niego matka.
— Arpad Forgacz z Urycza.
— Skądże ty wiesz o nim? — zapytał ojciec, trochę zdziwiony.
— Wczoraj, gdy Wojsław uczył mnie strzelać z łuku, nadszedł klucznik Bożymir i opowiadał, że Forgacz nie daruje doznanego upokorzenia.
— Ach, Bolku, zaczynam się bać tego Forga- cza! W pierwszej chwili zapomniałam o nim, ale teraz ogarnia mnie lęk; jeżeli ten Węgier pokusi się o zdobycie zamku w waszej nieobecności, kto nas obroni?
— Ja zastrzelę tego przybłędę! — zawołał Władek głośno. — Już umiem strzelać i trafię go w samo serce.— Za młody jesteś i za słaby — uśmiechnął się ojciec. — Ale uspokójcie się, zostawię wam Wojsława na zamku, ten was obroni.
— Wojsława?! — rzekła żona. — Przecież to wasz najlepszy towarzysz, Bolku.
— I dlatego zostawię go na straży; gdyby nie on, nie miałbym chwili spokojnej.
— Ojcze, za co mści się ten Forgacz? — zapytał nagle Władek.
— Kiedyś będziesz i ty rycerzem, — odpowiedział ojciec — więc nauka ci się przyda. I począł opowiadać: — Jechałem samotrzeć tej wiosny traktem duklańskim, gdy wtem posłyszałem w pobliskim lesie płacz i krzyk; pobiegłem wskok i ujrzałem pachołków Forgacza, dobierających się do wozów jakiegoś kupca. Sam Forgacz siedział na koniu, a przed nim klęczał kupiec, prosząc o darowanie życia. Wkrótce rozpędziliśmy Węgrów, a Forgacza zmusiłem do ucieczki. Stąd gniew, zawiść i zemsta.
—- I nietylko z tego powodu — dorzuciła żona. — Twój ojciec, Władku, jest bogaty, a Forgacz chciwy, więc pożąda pieniędzy ojca.
— A gdzież są te pieniądze? Ja ich nie widziałam — odezwała się Anna.
— A to ciekawą mam córeczkę, — odpowiedział Bolko — ale jesteś zbyt mała, abyś wiedziała, gdzie moja skrytka. Są one głęboko pod ziemią schowane bezpiecznie.
—
r
To
za każdym razem ojciec kopie ziemię, aby grzywnę dostać? —■
dziwiła się Teofila.— Nie, moja córko, kopać nie potrzebuję,
dotknę się tylko palcem i pieniądze już są.
— A dużo ich? — dopytywała się Anna.
— Ho, ho, aż pięć baryłek — zaśmiał się Bolko.
— I na te pieniądze łakomi się to Węgrzy- sko? — spytała Anna.
— Nie tylko na pieniądze, — tłumaczył Władysław — ale i na zbroje, na konie, na łuki; wszystko zabierze, nawet was.
—• Cicho, dzieci! — zawołała matka — o złem nie trzeba mówić pod wieczór, bo się jeszcze sprawdzić może. Kiedy wyjedziecie, Bolku?
— Dobiesław żąda pośpiechu, więc, gdy tylko zbiorę drużynę, natychmiast ruszę do Krakowa.
Wtem wszedł pokojowiec i rzekł:
— Wieczerza podana!
Wszyscy zatem ruszyli do komnaty jadalnej.
*
* *
W kilka dni później rojno i gwarno było na podwórcu zamkowym. Z bliższych i dalszych stron przybyli zbrojni na rozkaz Bolka i wszyscy konno ustawili się w szeregu, czekając przeglądu. ;. |
Wyszedł z zamku Bolko, ubrany jak rycerz do bitwy. Na głowie miał hełm stalowy, ozdobiony pióropuszem, a na łosiowy kaftan wdział pancerz żelazny, chroniący od strzał i ciosów miecza. W lewej ręce trzymał grube rękawice, a prawą muskał wąsy i krótką czarną brodę.Spojrzał na zebranych, dosiadł konia siwego i skinął na Wojsława.
— Ilu masz ludzi? — spytał.
— Trzydziestu, wasza miłość —• odpowiedział Wojsław, człek niemłody już, ale krzepki, zahartowany na wichrze, słocie i niewygodach obozowych.
— Każ im wystąpić i wybierz piętnastu co najdzielniejszych.
Wojsław dał znak trębaczowi i tuż przed Bolkiem żołnierze zaczęli przejeżdżać stępa. Co lepszych, sprawniejszych i wierniejszych Wojsław ustawiał na prawo, a mniej zdatnych na lewo. Po skończonym przeglądzie wjechał Bolko pomiędzy dwa oddziały i rzekł głośno:
— Wy, co stoicie na prawo, uważani jesteście przeze mnie i Wojsława za najlepszych i najdzielniejszych; wam też powierzam, co mam najdroższego na ziemi, bo moją żonę, dzieci i zamek rodzinny.Waszym wodzem i panem mianuję Wojsława; wszystkie jego rozkazy pod karą gardła musicie spełniać natychmiast i bez wahania. Tobie zaś, mój stary towarzyszu, Wojsławie, nakazuję spełniać każdą wolę, każde słowo mej żony: ona tu panią, a tyś jej pierwszy sługa. Gdy wrócę z wojny, a zastanę wszystko w porządku, nie będę szczędził nagród dla was, ale biada temu, kto zawini. Choćby się schował pod ziemię, i tam go znajdę, a ukarzę przykładnie. Zrozumieliście i przyrzekacie posłuszeństwo i wierność?
— Przyrzekamy! Tak nam, Panie Boże, dopomóż! — krzyknęli wszyscy.f ~
— Idź, poproś panią, z dziećmi — rozkazał Bolko pachołkowi.
Gdy weszła żona, zwrócił się do niej:
— Tobie oto, Agnieszko, żono moja, zostawiam Wojsława z piętnastu zbrojnymi, których sam wybrałem jako najsprawniejszych. Wojsław winien ci posłuszeństwo zupełne; co każesz, musi spełnić bez wahania. A teraz, gdym opatrzył zamek, pozostaje mi jeszcze chwila na pożegnanie ciebie, żono, i naszych dzieci.
Zwracając się zaś na lewo, zawołał:
— Hej, wy piętnastu z lewicy, gotujcie się! Za godzinę ruszymy po zwycięstwo lub śmierć!
Zsiadł z konia i wraz z żoną poszedł na ucztę pożegnalną do zamku.
Na czas oznaczony jeźdźcy byli gotowi; do wielkich ładownych wozów, pełnych zapasów śpiżarnianych i potrzebnych narzędzi, zaprzężono konie i czekano na pana. Wyszedł wreszcie w otoczeniu rodziny i, uścisnąwszy żonę, rzekł:
— Żegnaj mi, Agnieszko, niech Bóg Najwyższy ma cię w swej opiece.
— Matka Boska niech was prowadzi, Bolku! — zawołała żona ze łzami. — Będę codziennie gorąco modlić się o wasze życie i zdrowie.
— Bywaj zdrów, mój Władku; nie płacz, bądź dobry i posłuszny, tern pocieszysz matkę. I wy, dziewczątka moje, bywajcie mi zdrowe i wesołe.
. Dzieci płakały cichemi łzami, a żona, po
wstrzymując łkanie, odezwała się do Bolka:
— Wracaj nam, wracaj rychło zdrów i pełen chwały!— Jak Bóg da! Wojsławie, tobie powierzam rodzinę i zamek!
—• Nie zawiodę zaufania waszej miłości!
Bolko dosiadł konia, skinął ręką i cały orszak wyruszył za bramę wjazdową. Dopóki widać było Toporzec, rycerz oglądał się, żegnając rodzinę, stojącą na baszcie.
— Nie płacz, mamo! — rzekł Władek. — Będę czuwał i nie damy zamku Forgaczowi!
II.
ARPAD FORGACZ.
O kilka mil od Toporca, głębiej w Karpatach, niedaleko granicy węgierskiej, wznosił się zamek Urycz, nadany przez króla Ludwika wraz z przyległą ziemią Węgrowi, Arpadowi Forgaczowi.
Zamek właściwy był skałą wyniosłą, w której kiedyś przed wiekami wykuto dwie pieczary w dole, a dwie mniejsze w górze, mniej więcej na wysokości drugiego piętra dzisiejszych kamienic.
Tę z natury obronną miejscowość późniejsi właściciele otoczyli murem, wykopali głęboką studnię, na piętrowe izby poprowadzili schody i w ten sposób ze skały zrobiono obronny zamek, zwany Uryczem.
W jednej z obszernych izb dolnych mieściła się stajnia, drugą zamieszkiwali zbrojni i dzicy pachołkowie Forgacza.Siedzieli właśnie około ogniska, spoglądając łakomie na sarnią pieczeń, obracaną wolno nad ogniem.
— Teleki! — odezwał się wielki chłop z czarną brodą, twarzą śniadą, o jednem oku, gdyż drugie, jak świadczyła szeroka blizna, utracił w bitwie — wczoraj przybiegł goniec z Węgier naszych. Co przywiózł?
— Zapytaj się Arpada Forgacza, gdyś taki ciekawy — odpowiedział zagadnięty, wysoki, szczupły mężczyzna, i w uśmiechu odsłonił z pod wąsów białe, wielkie, ostre jak u wilka zęby. — Ty, Zichy, chcesz utracić drugie oko, dopytując się tajemnic naszego pana.
— Nie o tajemnice mi chodzi, ale pomyśl, Teleki, ten goniec był z Węgier, a już mi tak tęskno do naszych puszt, że chyba łeb o skałę rozbiję.
— A nam czy nie tęskno? —• odezwał się inny. —- Lecz służba nie drużba! Król kazał, Arpad kazał, więc musimy pilnować tych słowiańskich psów!
— O! — zaśmiał się Zichy. — Już ty ich najlepiej pilnowałeś, uciekając, jak szarak, przed Bolkiem z Toporca.
— I ty zmykałbyś! — zawołał Teleki.
— Zginąłbym na miejscu, a nie dałbym pieniędzy kupca!
— Kiedyś taki śmiały, to zdobądź Toporzec! Tam beczki złota i srebra stoją w komorze, a co zbroi, futer, koni! Hej, hej, pohulać tam byłaby rozkosz!Na te słowa Telekiego zaśmiali się towarzysze i wykrzyknęli głośno:
— Hej! Pohulać z tym rycerzem!
Gawędząc tak, nie spostrzegli, że tuż przy
w
ejściu
stał od kilku chwil sam Arpad Forgacz. Wysoki, kościsty, ubrany w
łosiowy kaftan, trzymając obuszek w ręku, przysłuchiwał się
rozmowie. Na wzmiankę o Bolku z Toporca zabłysły mu dziko czarne
oczy, przygryzł wargi niemal do krwi, odrzucił krucze kędziory,
spadające mu na czoło, i krzyknął:
— To pohulamy, chłopcy! Pozna Bolko, co to znaczy drażnić nas, Węgrów!
— Sława ci, panie! — odkrzyknęli.
— Teleki i Zichy niech pójdą za mną.
Wyszedł, a tuż za nim szli obaj wezwani.
Wschodzące słońce zaledwie złociło szczyty gór, gdy w dolinach panował jeszcze półmrok. Niedaleko studni przystanął Forgacz i rzekł:
— Najmiłościwszy nasz pan i król wezwał mnie na Węgry, by ukarać niewolników mołdawskich, ale jakże nam się stawić w ojczyźnie, gdy nas zhańbił Bolko z Toporca? Jak przyjechać do kraju, gdy kiesy są puste, a zbroja la- dajaka?
— Zemsta mu! Zemsta mu!
— Słuchajcież! Zanim pojedziemy do ojczyzny, Toporzec musi być nasz! Rozgłaszajcie wokoło, że wszyscy ruszamy do Węgier; wysłać dziadów i młodzieniaszków^ Toporca na zwiady, niechaj doniosą tam o naszym wyjeździe.
— Panie nasz! — zaczął Zichy — pozwól twe-
^ *mu słudze pójść do Toporca i zbadać mury. Nazwiesz mnie nie Zichym, lecz zającem, gdybym nie znalazł wejścia.
— Idź, ale pilnuj się, bo o śmierć tam łatwo. Wiem ja, że i Bolko jedzie na Węgry i zabiera ludzi z sobą. Pozostanie pewno niewielka garstka, której czujność uśpi nasz wyjazd i bezpieczeństwo obronnych murów; ale do czasu ostrożnie!
— I ja — odezwał się Teleki — poszedłbym też z Zichym na zwiady.
— Mogą cię poznać, bo byłeś przy wozach kupca; zostań, znajdę pracę dla ciebie.
— A kiedy, wasza miłość, pojedziemy do kraju? — spytał nieśmiało Zichy.
— Głuchy byłeś? — krzyknął Forgacz. — Wszak mówiłem, po zajęciu zamku Toporca natychmiast wyruszymy.
— Dobrze, wasza miłość; Toporzec będzie nasz — odpowiedział ponuro Zichy. Ubielił sobie włosy i brodę i ubrał się w łachmany.
W kilka godzin później Zichy, przebrany za dziada, ale uzbrojony w łuk i oszczep, w towarzystwie małej, dziewięcioletniej córki swej, prowadzącej go jako ślepca, szedł w stronę Toporca.
Nieprzejrzane i nieprzebyte były jeszcze wówczas puszcze leśne. Od czasu do czasu odzywał się wśród gąszczów ryk niedźwiedzia, tura albo żubra, pomruk odyńca, wycie wilków lub przejmujący pisk orła w chmurach, ale Zichy, wziąwszy córkę na ręce, śpieszył szybko przez gęstwiny, chcąc przed zachodem słońca stanąć podrrrurami Toporca. Istotnie, zanim słońce pożegnało ziemię, już Zichy piął się w górę drogą ku baszcie zamkowej. Oszczep i łuk schował w dziuplę drzewa przydrożnego i, podpierając się jedną ręką na koszturze, drugą podał swej córeczce, by go wiodła jak niewidomego.
Ujrzawszy go, strażnik z baszty zatrąbił i wnet zjawił się Wojsław, a wkrótce i żona Bolka w towarzystwie dzieci.
— Puśćcie mnie, puśćcie do zamku. Jestem stary, ślepy, biedny, a w lesie są niedźwiedzie, dziki, wilki; litość miejcie nad moją małą córeczką! — jęczał żałośnie Zichy.
Wojsław spojrzał bystro na żebrzącego, a spostrzegłszy bliznę, powziął podejrzenie i rzekł:
— O pół mili od zamku stoją nasze zagrody wiejskie, idźcie tam, dziaduniu, przyjmą was i ugoszczą.
— Wielmożny panie, miejcie litość nad ma- łemi nóżkami tego dziecka... Cały dzień idziemy i nikt nas nie chce przyjąć... Byliśmy w zamku sąsiednim, ale pusty, bo pan ina wojnę wyjechał daleko, daleko, za góry i za lasy.
Te słowa przypomniały Agnieszce tak żywo jej męża Bolka, że zwróciła się do Wojsława:
— Czy taki nędzarz może być nam szkodliwy?
Równocześnie obie dziewczynki zaczęły prosić, żeby wpuszczono starca i małą jego córkę.
— Jeżeli wasza miłość każe, wpuszczę tego dziada, chociaż jego mina zdradza, że był na wojnie i bił się dobrze, gdyż szrama na oku pochodzi inie od kija, lecz od szabli.— Ach, to on nam rozpowie o wojnie! — zawołał z radością, Władek.
— Puśćcie go, Wojsławie! — rozkazała pani.
I wszedł Zichy do Toporca. Wywiedział się
w rozmowie o wszystkiem, na drugi dzień obejrzał dokładnie zamek, policzył obrońców, powiedział im o wyjeździe Arpada Forgacza i suto obdarzony we dwa dni później śpieszył do Urycza, aby zawiadomić Arpada Forgacza o wyjeździe Bolka na Węgry.
Forgacz, któremu dano znać o powrocie Zi- chego, zszedł z górnej izby po krętych, drewnianych schodkach, które można było łatwo odjąć, i kazał zawołać przybyłego.
— Mów, co widziałeś?
—■ Toporzec warowny i mocny, murem dokoła opasany i jedno ma tylko wejście, opatrzone basztą. Rozbić bramę trudno, bo cała kowana i obrońców ma dosyć, gdyż pozostało piętnastu zbrojnych pod dowództwem Wojsława, człeka, ostrożnego i odważnego.
— Strach cię obleciał — zaśmiał się szyderczo Forgacz.
— Wasza miłość wie, że strach nie ma do mnie przystępu, ale mówię sprawiedliwie, co widziałem.
—• A cóż ty myślisz o zdobyciu tego gniazda?
— Zamek zdobędziemy tylko mocą, podstępnie, gdy obrońcy usną. W jednem miejscu mur naprawiają, tam przez drabinę dostać się można, a zejdziemy do zamku po rusztowaniu. Jest nas dwudziestu, damy Więc radę im piętnastu.— Cóż więcej? — spytał Forgacz. — Sąż tam takie bogactwa, o jakich gadają,? Są konie?
— Bogactwa tam wiele, bo ludzie ubrani po rycersku, jedzą mięso codziennie i miodem zapijają. Żona Bolka, dobra niewiasta, ma troje dzieci: dwie dziewczynki i czupurnego chłopaka.
— Kiedy radzisz uderzyć?
— Zostawić im dwa, trzy dni, niech się uspokoją wyjazdem waszej miłości, a potem nocą, chyłkiem ubiegniemy zamek.
— Dobrze. Ty, Zichy, poprowadzisz nas, ale jeżeli się nie uda, śmierć twoja — rzekł Forgacz surowo.
— Tak będzie, jak wasza miłość rzekł — odpowiedział Zichy, schyliwszy głowę pokornie.
III.
ZDOBYCIE ZAMKU.
W noc bezksiężycową, cichą dwudziestu Węgrów z Arpadem Forgaczem na czele, pod przewodem Zichego, stanęło pod murami Toporca.
Zamek zdawał się być uśpiony głęboko, tylko chichoty puszczyków i hukania sów przerywały ciszę. Zichy wskazał miejsce dostępne, o którem wspomniał Forgaczowi; tam przystawiono drabinę i on pierwszy wdrapał się na mur. Obznaj- miony z miejscem, odszukał łatwo rusztowanie i wkrótce Węgrzy znaleźli się wewnątrz zamku. Wokoło było ciemno, tylko w izbie strażniczej gorzał niewielki ogień.
— Ciemno, choć oko wykol! — zaklął Teleki, potykając się o belkę.
— Wkrótce zaświecisz sobie nożem — odpowiedział Zichy.
Czy w izbie śpią wszyscy strażnicy? — zapytał Forgacz.
— Dziesięciu zazwyczaj w izbie, a pięciu strzeże zamku dolnego, baszty i muru.
— Prowadź, Zichy, — szepnął Teleki — ręka mnie świerzbi do bójki.
I sunęli coraz bliżej ku izbie strażniczej. Wtem krzyknął ktoś z głębi wjazdowej bramy:
— Kto tam? — Czy to wy, Mirosławie?
— Zdusić go! — szepnął Teleki do swych towarzyszów.
Po krótkiej chwili pasowania dało się słyszeć chrapanie duszonego i znów zaległa cisza.
Wreszcie Zichy domacał się drzwi do izby słabo oświetlonej ogniskiem pieca. Na ławie z odkrytą głową siedział jeden ze strażników, a słysząc otwieranie drzwi, leniwo zwrócił twarz ku wchodzącym, pytając:
— Już po drugich kurach, Bożymirze?
—• Będzie po ostatnich! — krzyknął Zichy, wpadając z gołą szablą.
Walka była krótka, śpiących, ledwo rozbudzonych, porznęli Węgrzy prawie bez oporu, jednak taką przytem podnieśli wrzawę, że Wojsław się przebudził. Zobaczywszy zbójów, zwołał trąbką czterech pozostałych obrońców i stanął we drzwiach zamku.
Dla rozświetlenia ciemności Węgrzy zapalili
drwa i rusztowanie ma podwórcu zamkowym
i rozpoczęła się walka.
Wkrótce pięciu Węgrów tarzało się już we krwi na podwórcu, ale i z obrońców dwóch było także niezdolnych do boju.
Wreszcie udało się Węgrom rozbroić Wojsława i drzwi, do zamkowych komnat prowadzące, stanęły otworem. Pierwszy wszedł Arpad For- gacz, zastrzegając sobie nienaruszalność pokojów zamkowych. Drzwi jedne po drugich, parte siłą i podrąbywane toporami, padały na ziemię. Forgacz szukał żony Bolka. Na piętrze w małej izbie sklepionej skryła się matka z wylękłemi córkami, tylko Władysław, uzbroiwszy się w puginał ojca, stał obok matki bez łez i drżenia.
Wreszcie wywalono i te drzwi ostatnie; wszedł Forgacz i, ukłoniwszy się, rzekł z ironją:
— Ptak uciekł, ale oto mam w mojej mocy matkę z pisklętami, więc i ptaka dostanę!
To mówiąc, zbliżył się; wówczas Władek wyskoczył z puginałem w ręku i zawołał:
— Nie dotykaj się mej matki, bo zginiesz!
— Ho, ho, ho! — zaśmiał się Forgacz — jaki to dzielny rycerz! Uspokój się mały, bo ci uszy obetnę.
Zręcznie pochwycił rękę Władka i wyrwał mu oręż, a gdy chłopiec szarpał się, drapał i kąsał, krzyknął Forgacz:
— Hej, Teleki! Związać to szczenię i rzucić do lochu!
Porwano Władka, a trzem silnym ludziom łatwo udało się związać chłopca. Widząc to, matka rzuciła się na kolana, prosząc:— Arpadzie Forgaczu, nie czyń mu nic złego! Przecież to dziecko!
— Uspokójcie się, nic mu nie będzie, chleb i woda poskromią, tego młodzieniaszka. Ot, lepiej powiedzcie, gdzie są pieniądze?
— Nie wiem.
— Hm... Tortury wymogłyby łatwo zeznanie, wystarczyłoby obcięcie nosów tym oto dziewczynkom, wszak to córki Bolka?
— Panie, panie, ulituj się nad dziecinami!
— Nie płaczcie, pani, wymyśliłem rzecz lepszą: oto przysięgniesz mi na Mękę Zbawiciela, że nie wiesz, gdzie są pieniądze, to mi wystarczy.
Agnieszka powstała z trudem i, położywszy rękę na krzyżu, wykonała żądaną przysięgę z czystem sumieniem, gdyż istotnie nie wiedziała, gdzie znajduje się skrytka.
— Wierzę, że nie zechcesz dla pieniędzy gubić swej duszy, — rzekł Forgacz — ale ja muszę dostać złoto i srebro wasze, więc pojedziesz na mój zamek do Urycza, a Bolko cię z moich rąk wykupi. Hej, Teleki! Rankiem zawieziesz tę kobietę z córkami do Urycza, zaprowadzisz do wyższej izby, schody odejmiesz i na sznurze będziesz im podawał żywność. Jeżeli głowa ci miła, nie rozmawiaj z nią nigdy i o niczem... A teraz zobaczymy naszą zdobycz!
Wtem Władek odezwał się:
— Zbóje tak postępują, jak ty, Arpadzie Forgaczu !
— On jeszcze tutaj? Wszak kazałem rzucić go do lochu.Mimo oporu, wyniesiono Władka z komnaty. Lecz chłopiec u drzwi jeszcze krzykną,!:
— Mamo! Bądź o mnie spokojna, nie zapomnę, że jestem synem rycerza!
— O, mój biedny synu! — zapłakała matka.
Forgacz skinął na jednego ze swych pachołków i rzekł:
— Ty będziesz pilnował tej kobiety.
Do uwięzionej zaś zwrócił się ze słowami:
— Siedź cicho i nie kuś się o ucieczkę, gdyż czy ci się ona uda, czy nie, oczy twoich córek rzucę wówczas krukom na pastwę.
Poczem szedł dalej, oglądając w każdej komnacie meble, skóry, zbroje. Gorsze darował swym pachołkom, lepsze zabrał dla siebie. Gdy przechodził przez podwórze, spostrzegł leżącego w więzach Wojsława.
—• Hej, Zichy! Weź go i zmuś po naszemu do zeznania, gdzie są pieniądze Bolka. Kości mu nie łam, życia nie pozbawiaj, ale pobaw się nim! Wiem, że to potrafisz — zaśmiał się wesoło.
Stało się według rozkazu Forgacza.
Żonę Bolka z córkami wywieziono do Ury- cza; Władka zamknięto w podziemnym lochu, w małej celce pod murami; Wojsława wzięto na tortury, ale nic się nie dowiedziano, gdyż i on nic nie wiedział o skrytce.
Ciała pozabijanych wywieziono w głąb boru na pożarcie wilkom, poczem Forgacz odjechał, zostawiwszy w Toporcu na straży sześciu zbrojnych, a w Uryczu czterech, przykazując pilno-
wać życia więźniów, za których spodziewał się dostać okup sowity.
Sam zaś w towarzystwie pozostałych pięciu zbrojnych udał się na Węgry.
IV.
UCIECZKA.
Przez kilka dni Władek siedział spokojnie w swej celce, rozmyślając nad zaszłemi wypadkami. Na myśl o matce, uwięzionej w Uryczu, żal ściskał mu serce; bolał nad ojcem, gdy przy- jedzie z wojny i zastanie takie straszne zmiany. Ciągle przemyśliwał mad ucieczką. Zaczajał się u drzwi wchodowych, by w chwili, gdy mu przynoszono chleb i wodę, uciec z więzienia.
Istotnie, raz udało mu się wybiec na podwórzec zamkowy, skąd popędził wprost do bramy, którą jednak zastał zamkniętą. Naturalnie, schwytano go, obito i znów uwięziono. Dowiedział się tylko tyle, że zamku broni i strzeże sześciu Węgrów. Od tej pory był bardziej pilnowany, a siedząc w samotności, przypominał sobie różne dawne opowiadania, zasłyszane od sług dworskich.
Przypominał też sobie, że w każdym obronnym zamku znajduje się tajemne wyjście. Zaczął tedy obstukiwać ściany, badając odgłosy. Jakże się ucieszył, gdy jeden kamień dał głuchy odgłos, znamionujący próżnię. Silił się przez długi czas ruszyć ten kamień z miejsca, ale na-próżno. Dopiero w kilka dni spostrzegł przy bla- dem świetle więziennego okienka malutki krzyżyk, wykuty w kamieniu. Nacisnę,! silnie i o dziwo! kamień bez żadnego hałasu obrócił się około swej osi. Już Władek chciał się rzucić w ciemny otwór, gdy przypomniał sobie, iż był to czas dostarczania mu posiłku. Troskliwie więc zakręcił kamieniem, zasłonił wejście i czekał:
Niebawem nadszedł jeden z Węgrów, niosąc dzban wody i chleb.
— Smakuję ci te marcepany? — spytał drwiąco.
— Bodajeś i ty innych nie jadł! — odpowiedział mu chłopiec oburzony.
— Jeszcze szczekasz!? O, twarde masz życie, ale już my ci poradzimy.
Władek udał, że nie słyszy i usiadł na słomie, służącej mu za łóżko i krzesło.
Dozorca wyszedł. Władek nasłuchiwał kroków oddalającego się i szybko poskoczył do kamienia. Wszedł w otwór, a potem spuścił się w ciemny, wilgotny, wąski chodnik i jakiś czas posuwał się nim dalej. Wtem przypomniał sobie, że otwarte wyjście zdradzi go, więc wrócił, się, zasunął otwór i dla bezpieczeństwa nasypał kamieni ze strony chodnika. Uspokojony szedł śpieszniej naprzód. Jak długo trwało przejście, nie wiedział, lecz nagle poczuł świeże powietrze, a uszu jego doleciał szum boru.
— Jestem wolny! — zawołał wesoło.
Dokładnie obejrzał miejsce wyjścia, naznaczył sobie pobliskie drzewo i pobiegł do lasu.Narazie bał się pogoni. Istotnie, tegoż dnia wieczorem dozorca więzienny, wszedłszy do celi, by znowu drwić i żartować z uwięzionego, zdziwił się niezmiernie, zastawszy celę pustą. Był przekonany, że Władek umknął przez półotwarte drzwi, gdy wchodził, natychmiast więc dał znać swym towarzyszom o zniknięciu chłopca. Zaczęły się poszukiwania, a jeden z dozorców przygotował pęk łoziny, by wychłostać krnąbrnego więźnia. Przetrząśnięto cały zamek, ale na- próżno. Pocieszano się, że chłopiec gdzieś się przyczaił i w nocy trudno go odszukać, ale w dzień łatwo go znajdą i obiją po węgiersku, cucąc z omdlenia posypywaniem ran papryką. Tymczasem nie znaleziono chłopca i w dzień, oprawcy zaś ani w dzień zniknięcia, ani później nie wpadli na myśl tajnego chodnika.
Przez kilka godzin szedł Władek borem bez wytchnienia, aż wreszcie, zmęczony, postanowił wypocząć. Obawiając się napadu wilków, wlazł na świerk rozłożysty i tam siedział do rana. Gdy rozedniało, zlazł, poszukał owoców leśnych, zjadł je i szedł dalej. W końcu dnia szczęśliwie trafił na trakt handlowy. Umyślił trzymać się go stale, ale iść bokiem, by w razie niebezpieczeństwa skryć się w gęstwinę.
Po czterech dniach podróży, chłodu i głodu zobaczył w dolinie wielki i piękny dwór, cały otoczony ostrokołem. Nad bramą powiewała chorągiew z herbem Porajów, znanym mu z domu.
Zbliżył się do bramy i młotkiem, przytwier-dzonym na łańcuszku do drzwi, zastukał. Zaraz górnym otworem wyjrzał odźwierny, a widząc chłopca zbiedzonego i obdartego, wpuścił go zaraz.
— Do kogo należy ten dwór? — zapytał Władek nieśmiało.
— Do Mieczysława z Jaworza.
— Czy pan jest w domu?
— Młodszy, Zbigniew, poszedł na Węgry, jest tylko starszy pan.
— Proszę was, wskażcie mi drogę do waszego pana.
— Do pana chcesz iść? Taki mały i obdarty! A któż ty jesteś? — pytał odźwierny.
— Uciekłem z więzienia, alem syn rycerza.
— Coś mi się nie widzi, byś był w więzieniu, u nas dzieci nie więżą.
— To też mnie Węgrzy zamknęli.
— No, kiedy Węgrzy, to może i prawdę mówisz. Idźże prosto przez ganek do sieni, na prawo komnata pana. .
Z bijącem sercem wszedł Władek do dworu i zwolna otworzył drzwi. W obszernej izbie, chociaż to było lato, palił się ogień na kominku, a niedaleko na łożu leżał starzec z długą, białą brodą. Cała izba wysłana była skórami niedź- wiedziemi, na ścianach wisiały rogi jelenie, żubrze, łby niedźwiedzie i rysie.
Usłyszawszy skrzypnięcie drzwi, starzec obejrzał się, spostrzegł chłopca i spytał łagodnie:
— Czego chcesz, mały?
— Jestem Władysław z Toporca, przyszedłem z prośbą o schronienie i pomoc.
25
— Chodź bliżej... Mówisz, żeś z Toporca, a którego?
— Tam w górach, daleko. Ojciec mój, Bolko • z Toporca, wyjechał na Węgry.
— Toś ty syn Bolka? Znamienity to rycerz, słyszałem o nim dużo... Aleś ty zdrożony, usiądź.
Sięgnął po dzwonek, a po chwili weszła niewiasta w podeszłym wieku.
— Dzwoniłem na pokojowca, —• przemówił starzec: — ale dobrze, żeś przyszła. Jadwigo moja, oto chłopak ten opowiada, że jest synem Bolka z Toporca, w co trudno mi uwierzyć.
— Biedne dziecko! — rzekła pani. — SynJ Bolka lub nie, ale pewno głodny... Właśnie wieczerza na stole, chodź, posil się, biedaku.
Przy wieczerzy opowiedział Władek całą hi- storję napadu i swej ucieczki. Gdy skończył, odezwał się starzec:
— Twoja historja jest tak dziwna, jak bajka... i myślę, że połowę skłamałeś.
Zarumieniony Władek wstał i rzekł:
—■ Jestem synem Bolka z Toporca, synem rycerza i nigdy kłamstwo nie splamiło ust ojca mojego ani moich.
— Za surowo sądzicie to dziecko, Mieczysławie — przemówiła żona.
— Hm... Dobrze powiedziałeś, chłopcze, widać dobrą krew; podobałeś mi się. No, idź, wypocznij teraz, a jutro coś poradzę.
Po kilku dniach Władek swą prawdomównością i szczerością tak pozyskał serce obojga star-
ców, że postanowiono wysłać dziesięciu zbrojnych pod wodzą, Marcina Olszy i w towarzystwie Władka, aby Toporzec z rąk Węgrów odebrać i wyzwolić z niewoli żonę Bolka i dwie jego córki.
V
ODZYSKANIE.
W czasie drogi do Toporca Władek, uzbrojony w łuk i krótki miecz, na karym koniu, darowanym mu przez Jadwigę z Jaworza, ściśle wypełniał rozkazy dowódcy, Marcina Olszy. Lecz gdy się zbliżali do zamku, Władek podjechał do dowódcy i rzekł:
— Pozwólcie mi, abym teraz wskazał wam drogę i podał sposób zdobycia Toporca bez utraty sił i życia ludzi.
— Mówisz o łajnem przejściu, przez które się wydostałeś, ale czy trafisz? Czy Węgrzy go nie odkryli dotąd?
— Zatrzymajcie się więc tutaj, a ja sam pójdę i zbadam.
— Hm... Rada nie jest zła. Zgadzam się; zaczekamy tu pół doby.
Władek powierzył swego konia opiece towarzyszów wyprawy, a sam ruszył w głąb lasu.
Po kilku godzinach wrócił i, stanąwszy przed Marcinem, przemówił:
— Chodnik jest nienaruszony, jednak drzwi celi, w której siedziałem, są zamknięte i, chcąc się dostać do zamku, trzeba je wywalić.— To rozbudzi Węgrów, a w ciasnem miejscu wyduszę, nas.
— Nie tak łatwo! — odparł Władek. — Prze- dewszystkiem ich jest tylko sześciu, a można ich rozdzielić. Trzech z waszych ludzi będzie się dobijało do bramy, więc tam muszę Węgrzy dać straż, muszę również wysłać ludzi na tylne mury z obawy zasadzki; a czterem czy trzem pozostałym damy radę.
— Młodyś, a rozum masz stary, widać, żeś prawdziwy syn rycerza.
Uśmiechnę! się Władek, rad z pochwały i po chwili rzekł:
— Drzwi łatwo wyważyć, gdyż wiem, iż łańcuch od podwórza był odjęty, więc byle strzaskać zawiasy, a przejście wolne.
— To i chodźmy, — mówił Marcin Olsza po chwili — was trzech pojedzie ku bramie, żęda- jęc wpuszczenia, jeden niech potrzyma konie, a my ruszymy za Władkiem z Toporca.
Cicho weszli w chodnik i za radę chłopca czekali dobrę chwilę w celi, nasłuchujęc trębki strażnika bramy, jako znaku, że trzech zbrojnych żęda wpuszczenia. Posłyszeli głosy i wnet ostre topory uderzyły o drzwi dębowe. Padła zapora i, jak Władek przewidział, tylko czterech Węgrów z napiętemi lukami czekało napastników.
— Uskocz! — zawołał Władek, w tej chwili bowiem zafurczały cztery strzały, nie ranięc nikogo.
— W imię Boga! Na nich! — krzyknę! Wła-dek i pierwszy wypadł, trzymając swój mieczyk wpogotowiu.
Kroków Władka pilnował troskliwie Marcin Olsza i dwa razy zasłonił młodego chłopca, jeżeli nie od śmierci, to od ran.
Czterech Węgrów zabito w tej walce, a dwom pozostałym, którzy się zdali na łaskę luh niełaskę, Władek darował życie, mówiąc:
— Nie godzi się rycerzom zabijać bezbronnych, proszę was, darujcie im życie!
Poparł to żądanie Olsza, poczem dwóch Węgrów zaprowadzono do więzienia, z którego natychmiast wypuszczono Wojsława, chorego i poranionego torturami.
Zobaczywszy Władka, Wojsław rozpłakał się z wielkiej radości i zawołał:
— Tyś syn rycerza i sam już rycerz; zajdziesz wysoko i urośniesz w sławie!
—' Prawdę mówi — potakiwali zdobywcy To- porca.
Gdy na drugi dzień Władek wyszedł rankiem na podwórzec zamkowy, Wojsław spytał go:
— Jakże ci się spało w zamku ojcowskim?
— Całą noc słyszałem płacz matki i siostrzyczek, musimy je uwolnić. Proszę was, Wojsławie, i was, Marcinie, na naradę.
Usiedli trzej w dolnej komnacie pustej, odartej ze sprzętów i ozdób przez Forgacza, i Władek zaczął:
— Matkę muszę uwolnić. Siedzi ona w więT zieniu w Uryczu. Radźcie, co robić?
— Zaczekaj, Władku, ozdrowieję, to pójdzie-
my razem i uwolnimy panią, — odpowiedział osłabiony Wojsław.
— A ja nie znam drogi, ani zamku, ani siły obrony — dorzucił Marcin Olsza.
— Zamek widziałem, drogę znam, —objaśniał Władek — a czekać wyzdrowienia Wojsława nie mogę, bo tam moja matka i siostry cierpią. Każda minuta niewoli jest dla nich wiekiem.
— Uwodzi cię, Władku, miłość synowska; zwolna, rozważnie należy postępować.
— Słyszałem i ja o tych Węgrach, — zaczął Olsza — naród to dziki i okrutny. Gdy ich napadniemy, mogą zagrozić śmiercią twej matce i siostrom. Wtedy co zrobisz?
Władek chmurny siedział i milczał, dopiero po chwili z rozjaśnioną twarzą zawołał:
—• Marcinie Olszo, dacie mi pomoc zbrojną na zdobycie zamku?
—• Naprzód posłucham sposobu, a może i dam.
— Zaczekajcie chwilę, zaraz wrócę.
Wybiegł i stróżowi więziennemu kazał przyprowadzić skrępowanego Węgra.
— Darowałem ci wczoraj życie, — przemówił — teraz mów prawdę, bo zginiesz.
— Pytaj — odmruknął Węgier.
— Ilu was jest w Uryczu? ,
— Mój pan, Arpad Forgacz, zostawił nas sześciu tutaj, a czterech w Uryczu.
— Czy chcesz być wolny i obdarowany?
— Któżby nie pragnął!
— Więc słuchaj. Dziś idziemy do Urycza, ty zażądasz wpuszczenia...
Węgier zaśmiał się ucieszony i odpowiedział:
— Pójdę!
— Ale jest warunek. Ręce będziesz miał skrępowane, na szyi powróz; gdybyś zdradził, zginiesz ty i twój ranny towarzysz, który tu jest.
Węgier spochmurniał i milczał.
— Jeżeli zdobędziemy Urycz, a obrońcy się poddadzą, puszczę wszystkich na wolność, tylko złożycie mi przysięgę, że pójdziecie na Węgry.
— Tyś zwycięzca, ja niewolnik — muszę cię słuchać, ale daj rycerskie słowo, że uwolnisz nas, a my, jak ptacy, polecimy na Węgry nasze.
— Słowo rycerskie! — rzekł Władek i skinął ręką, by wyprowadzono więźnia.
— Rycerski w tobie duch i rozum mędrca! —
zawołał Wojsław uradowany. -
— Prowadź mnie, gdzie chcesz, rycerzyku, bo z tobą wraz idzie zwycięstwo i sława — powiedział Marcin wzruszony.
— Taki młody, a taki rozumny! — zadziwił się jeden z wojaków.
— Ba, toć on syn rycerza! — odparł z dumą Wojsław.
Wieczorem następnego dnia odźwierny bramy Urycza wpuścił bez wahania skrępowanego Węgra, a tuż za nim wpadło sześciu zbrojnych z Władkiem na czele.
Teleki bronił się zawzięcie i padł przeszyty mieczem, trzej pozostali oddali swą broń.
Tymczasem z górnej izby pani z Toporca widziała całą walkę i, upadłszy na kolana, modliła się gorąco o życie ukochanego syna.Sami Węgrzy wskazali schody; natychmiast je przystawiono i pierwszy Władek był na górze, ściskając i całując matkę i siostry.
W Uryczu znaleziono większą część sprzętów i zbroi, zabranych z Toporca, wszystko zaś, co było własnością Arpada Forgacza, oddał Władek Marcinowi Olszy i jego towarzyszom.
Gdy przyszła chwila uwolnienia Węgrów, niezadowoleni rycerze sarkali głośno:
— Puszczać takich zbójów to grzech i obraza Boga i ludzi. Alboż to nie mamy sznurów i gałęzi?
Ale Władek, stanąwszy przed nimi, zawołał:
— Węgrzy są wolni, syn rycerza dotrzymuje danego słowa!
Matka, słysząc to, ucałowała syna i przemówiła do Olszy:
— Puśćcie ich wolno. Syn rycerza, Bolka z Toporca, wyżej ceni dane słowo, aniżeli bezpieczeństwo; wyżej honor, niż życie!
Uradowani Węgrzy pośpiesznie opuścili Urycz, kierując się ku swej ojczyźnie.
Niezadługo Bolko wrócił szczęśliwie do domu, a dowiedziawszy się o czynach swego syna, przyrzekł mu, że weźmie go z sobą na najbliższą Wyprawę wojenną.
Arpad Forgacz nigdy już nie wrócił do Polski, a zamek Urycz wraz z ziemią stał się własnością Bolka, następnie zaś Władysława z Toporca, który miał sobie za najpochlebniejszy tytuł nazwę: Syn Rycerza!