Rohan Michael Scott Spirala 2 Bramy południa

Michael Scotta Rohan



BRAMY POŁUDNIA


Cykl: Spirala tom 2

przełożył: Piotr Lewiński

Tytuł oiyginału THE GATES OF NOON


Marise, Phiłipowi i Lucy

Między podestami Nocy i Poranka Między śmiercią szkarłatną i świetlistą żądzą Bez słowa radości czy też ostrzeżenia Czuwa wielka warta przy Ognistym Moście

Flecker, Ognisty Most



Rozdział pierwszy


Zbyt rozgniewany, by czekać na skrzypiącą windę, zbiegłem z hałasem zakurzonymi schodami tak szybko, że wyprzedziłem Dave’a. Przemierzyłem wyniośle niewielki hol, ignorując wypowiadane cichym głosem uprzejmości recepcjonisty, i zatrzymałem się, by wziąć głęboki oddech dopiero wypadłszy prosto na zalaną słońcem ulicę. Nie był to najlepszy pomysł. Wieść głosi, że zawartość tlenu w powietrzu należy tu do najniższych na świecie, a z dala od klimatyzowanego cienia biura agenta spedycyjnego wibrowało ono pod uderzeniami promieni słonecznych z intensywnością mosiężnego gongu. Ogarnął mnie miejski huk, warkot samochodów zmieszany z niższym od niego pokasływaniem autobusów, wysokim sykiem małych motorowych riksz tuk-tuk i pyrkoczących motorowerów. Moje nozdrza uderzyła wiązanka smrodów: dymu, spalin, korzeni, brudu ulicy, potu i wszystkich innych zatęchłych woni ludzkości. Były tu one bardzo mocne, biura znajdowały się w dzielnicy o niskich czynszach nie opodal nadrzecznych przystani. To przecież tylko nędzna spółka, która w normalnych warunkach walczyłaby zaciekle o możliwość prowadzenia interesów z taką światową agencją jak nasza. W normalnych warunkach.

Dosłownie trząsłem się z wściekłości i urazy. Dość miałem tego miejsca. Chciałem przejść się, odejść gdzieś, gdzie jest mniej upalnie, mniej śmierdzi, a ludzie są bardziej skłonni do współpracy. Obróciłem się na pięcie i pogrążyłem w płynącym w przeciwną stronę tłumie. Morze głów sięgało mi ledwie do ramion. Musiałem zmagać się z uczuciem, że powinienem zacząć płynąć. Lecz mimo całego zgiełku i tłoku, wiecznego trąbienia muzyki pop z japońskich radiomagnetofonów, nie było tu ani rozdzierającej uszy paplaniny Hongkongu, ani ustawicznego zderzania się typowego dla zachodniego tłumu. Ludzie wszędzie wokół byli uprzejmi, rozmawiali przyciszonymi głosami. Tylko okrzyki dzieci i śpiew kapel rockowych przebijały się przez odgłosy ulicznego ruchu. Z drugiej strony uświadomiłem sobie, że raz po raz zwinne palce obmacują moją marynarkę, cieszyłem się więc, że umieściłem wszystko w zapinanych na zamki błyskawiczne wewnętrznych kieszeniach. Po prostu była to taka właśnie dzielnica. Tłum przerzedził się nieco, więc Dave zrównał się ze mną.

- W porządku - rzekłem ponuro. - Mówiłeś mi o tym. Gdzieś jeszcze? Czy to już wszystko?

- Już nigdzie - odparł, równie ponuro. - Słuchaj, chciałem tylko, żebyś sam się przekonał, tylko tyle, jasne? Jestem nowy w tym fachu, nie chciałem, abyś sądził, że nie potrafiłem tego załatwić. Niełatwo ci dorównać na stanowisku, które zajmowałeś. Szczególnie kiedy to tobie składam raport.

Pędziłem naprzód, wciąż zbyt zagniewany, by docenić komplement. Stukanie butami o płyty chodnika odpowiadało memu nastrojowi.

- Do cholery, Dave! Przecież to pospolita transakcja. Kilka zwykłych przesyłek do Indonezji, to wszystko!

- Tak. Tak zwykłych, że nikt ich nie chce.

- Ale na Boga, dlaczego? - Odskoczyliśmy w tył, gdy sznur motorowerów ruszył na światłach bryzgając odpadkami z rynsztoka, po czym przeszliśmy ulicę z ludzką ławą, nim następne zdołały się przebić. - Chodzi mi o to, że nie mogliśmy, u licha, załatwić tego prościej, no nie? Dla poważnego przewoźnika to jedna, najwyżej dwie przesyłki, ale możemy wysyłać to po jednym kontenerze naraz, jeśli będzie trzeba. Więc dlaczego nikt z nich nie chce się tego podjąć? Ani olbrzymy, ani karły, ani nawet tamte cholerne męty! Powietrzem, lądem czy morzem, jak byśmy nie kombinowali, tylko dotąd możemy dotrzeć. To już jest dość rudne, ale dalej to jakbyśmy próbowali przebić jakiś pieprzony mur! - Utkwiłem w nim spojrzenie. - Wiem cholernie dobrze, jakie mieliśmy tu chody! Więc jak ci się udało zmienić to w ciągu tygodnia?

- To nie jest fair - rzekł cicho Dave. Śmignął pod papierosem złotą zapalniczką, osłaniając ją ciemnymi palcami, potem wsunął ją ostrożnie do wewnętrznej, zapinanej kieszonki. Miało to podkreślić, że on też nie jest tu nowicjuszem. - Słuchaj, przez cały czas wysyłam frachty na Wschód, bez problemów - wiedziałbyś o tym, gdybyś przejrzał moje zestawienia z tego miesiąca. Wszystkie kontrakty idą gładko. Żadnych kłopotów. Tylko ten jeden. I to całkiem groszowy interes, przynajmniej tak mówisz. Więc skąd całe to zamieszanie? Nie robimy na boku jakiegoś drobnego handelku, co? Broń? Narkotyki?

- Na litość boską, Dave! Wiesz cholernie dobrze, że nigdy bym... - opanowałem się, zrozumiawszy, że kpi sobie ze mnie. - Słuchaj, przepraszam cię, w porządku? Wiem, że potrafisz załatwić, co trzeba, dajesz sobie radę w dziale kontraktów nie gorzej niż ja kiedyś. To dlatego nie byłem w stanie uwierzyć, że mogłeś sfuszerować taką groszową, jak sam powiedziałeś, sprawę. Mimo że poleciałeś osobiście. Dlatego sam tu przyjechałem.

- Tak. Kiedy ja nie potrafiłem tego załatwić. A teraz ty też nie potrafisz. Więc możesz już chyba zdradzić sekret. Dlaczego ta nieistotna transakcja jest tak ważna, że przygnało aż tutaj naszego nowego zastępcę dyrektora?

- No cóż...

- Och, daj spokój. Pamiętaj, że pracuję dla ciebie. Czemu jesteś tym tak zainteresowany, ty osobiście?

Wzruszyłem ramionami i wbiłem ręce w kieszenie lekkiej, jedwabnej marynarki.

- Słuchaj, to nic takiego. Nic wielkiego, jasne? To tyłko przysługa. Nasz wkład w Słuszną Sprawę, do czego namówił mnie jeden z moich kumpli ze świata polityki. To brzemię, jakie trzeba podjąć od czasu do czasu, by wzbudzić zaufanie do firmy. Sam wiesz! Byłoby niezręcznie, gdyby sprawa nie wypaliła. Zepsułoby nam opinię. Tylko tyle.

Nastąpiła krótka chwila ciszy, którą natychmiast wypełnił pracowity zgiełk, jak zwykle w Bangkoku, tej bryle betonu rruconej w sercu Azji.

- Nie zapominaj, że jesteśmy starymi kumplami - oznajmił Dave, wracając do swego rzekomo ulicznego żargonu. Niedbale wypuścił w stronę ulicy smugę dymu. - Daj spokój, Fisher, nie nabierzesz mnie. Wiem, jaki jesteś, przynajmniej w pracy. Wiem, ile trudu zadałbyś sobie przy danej sprawie w normalnych warunkach. I jak bardzo byś się zdenerwował. Wcale nie tak bardzo. To jest coś, co sam chcesz przeprowadzić, i nie tylko z powodu swoich drogich kolesiów ze sfer politycznych. To tobie na tym zależy. I to też jest do ciebie podobne, że tak cholernie się martwisz. - Wzruszył ramionami. - Och, nie przejmuj się. Podoba mi się to. Lubię patrzeć, jak zapominasz, że składasz się z kółek zębatych, sprężyn i tranzystorów, i angażujesz się od czasu do czasu na rzecz rasy ludzkiej. Pasuje to do ciebie. Dave zaskoczył mnie nieco, jak to się często zdarzało.

- No cóż... Nie ująłbym tego w ten sposób. Robisz ze mnie jakiegoś altruistę czy kogoś takiego.

- Jasne. Mogłoby ci to zepsuć reputację.

- Dziękuję. Chodzi mi o to, że powierzono mi tę sprawę przypadkiem - na przyjęciu w klubie rotariańskim, prawdę mówiąc. Ktoś zasugerował, że można by wspomóc fundację, z którą jest związany. Znajomy znajomego, takie rzeczy. Więc przyjrzałem się temu uważniej i poniekąd... przemówiło mi to do wyobraźni. Barry i ja zgodziliśmy się. Coś z naszej działki, dziecinnie łatwa sprawa, którą można załatwić na deser przez dziesięć minut, więc czemu nie? Po cenie kosztów. Nic na tym nie stracimy.

- Toteż wysłałeś kierownika działu kontraktów w podróż odrzutowcem na drugi koniec świata, a potem przygnałeś za nim sam? Rany, naprawdę nie masz litości. Ale nie martw się, nie zdradzę sekretu, gdybyś kiedykolwiek zdradził go mnie!

Zawahałem się. Nie dlatego że nie chciałem mu powiedzieć, ale pomeważ dotknął zawsze czułego miejsca, zadając pytanie, które sam sobie stawiałem od pewnego czasu. Dlaczego byłem tym tak zainteresowany? Nie tylko dlatego że była to działalność dobroczynna. Każda firma zostaje od razu takimi sprawami zawalona i szybko uczy się nie mieć litości. Gdybyśmy odpowiadali na wszystkie prośby, zbankrutowalibyśmy w ciągu miesiąca i nikomu nie oddalibyśmy już żadnej przysługi. Więc dlaczego ta właśnie sprawa? Nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi - chyba że, jak podejrzewałem, w grę wchodziła jedna bardzo szczególna przyczyna, do czego sam nie chciałem się przyznać. Nawet przed samym sobą.

Mój wściekły marsz został nagle zahamowany. Nawet mając zamknięte oczy, zawahałbym się przed ścianą fetoru, soczystszego niż wszystkie inne miejskie smrody razem wzięte, na jaką się raptem natknąłem. Dave zmarszczył nos.

- Au. Spróbuj przebić się przez to skrzyżowanie, a znajdziesz się w naprawdę głębokim...

Ulica urywała się dochodząc do dość wąskiego klongu, jednego ze słynnych miejskich kanałów, które ciągle służąca mieszkanie, trasę szybkiego ruchu, zbiornik wody i ściek - niekoniecznie w tej kolejności - sporej części uboższej ludności. Łódź spacerowa przemknęła pozostawiając za sobą spienioną smugę, turyści stanowiący jej ładunek filmowali bezceremonialne zachowanie mieszkańców położonych przy brzegach prymitywnych domostw na palach. Dobrze świadczyło o owych mieszkańcach to, że nie tylko nie utopili hurtem turystów, lecz nawet uśmiechali się ciekawie w stronę ich wszystkożernych obiektywów, kiedy przemykali obok. Do nas też szczerzyli zęby, choć skłonni byli spoglądać zezem na Dave’a. Afrykańczycy należeli w tym regionie do rzadkości, nie wspominając już o Afrykańczykach w garniturach z surowego jedwabiu, mówiących po angielsku z akcentem absolwenta elitarnej uczelni. Dave niedbale cisnął pozłacany ustnik papierosa do skłębionej brązowej wody, która wchłonęła go z lekkim, oleistym beknięciem.

- Niezłe - zauważył.

- Rzeczywiście niezłe - przyznałem. - A jednak o to właśnie chodzi, tutaj i gdzie indziej. O wodę.

- Mówisz, że to woda?

- W wielu miejscach byłaby na wagę złota. W dzisiejszych czasach cieszyliby się z niej może nawet w Kalifornii. I na Bali. Wiesz, na tej wyspie...

- Która, jak się akurat składa, jest punktem docelowym naszej przesyłki. Jeszcze jeden bujny tropikalny raj, do którego mnie nigdy nie wysyłano.

- Ja też tam nie byłem. Jeszcze nie. Ale ty urodziłeś się w takim miejscu.

- Przedmieście Kano tropikalnym rajem?

- Raj to pojęcie względne. Podobnie jak bujność. Rzecz w tym, że na Bali źródeł wody nie ma wcale bądź prawie wcale, i o to idzie w całym interesie. Wszystko zależy głównie od wody deszczowej, która spływa z pogórza centralnego, a i tej nie jest za wiele. To, czy życie będzie sielanką czy ciągłym głodem, zależy od jej sprawiedliwego podziału. Tak było od wieków, toteż stworzyli dosyć złożony system nawadniający, związany nierozerwalnie ze strukturą społeczeństwa i religią. Są tam społeczności zwane subak, które opiekują się wspólnymi polami ryżowymi, takie „świątynie wody”, z kapłanami-sędziami, którzy nimi zarządzają, posługując się skomplikowanym kodeksem prawnym. Jest to swego rodzaju demokracja, przy tym funkcjonuje sprawnie. Jak dotąd.

Dave skinął głową.

- Mieliśmy u nas coś podobnego w paru miejscach. Był to zresztą system dość swobodny: wódz, szaman albo starszyzna rozstrzygali spory pod drzewem figowym, takie rzeczy. Albo naczelnik okręgu, po tym jak przejęliście władzę. To wydaje się bardziej złożone.

- I jest. Skomplikowane jak diabli. A na Bali zachodzą zmiany, jak wszędzie indziej.

- Pewnie, boom turystyczny lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Gwiazdy rocka brały tam śluby.

- Nie tylko to. Liczba mieszkańców Bali zwiększa się z powodu wyższego poziomu higieny i opieki lekarskiej, jak to zwykle. A rozkład opadów atmosferycznych zdecydowanie ulega zmianie, nie wiadomo, czy przyczyną jest globalne ocieplenie, wycinanie lasów, cykle naturalne czy jeszcze coś innego. Na gorsze. System subaków odchodzi do przeszłości. Klian subakowie, kapłani, nie dają już sobie rady albo wkrótce przestaną sobie radzić. Ludzie z amerykańskiej uczelni, którzy parę lat temu stworzyli pewien projekt, sądzili, że podtrzymają ten cholerny system ucząc ich zarządzać nim przy pomocy domowych komputerów, ale teraz trzeba wprowadzić jakieś poważniejsze zmiany, i to szybko. Wiem, że rząd jest bardzo zamepokojony. Wyspa potrzebować będzie całkiem nowego systemu, kilku stacji odsalania wody, jak te, które mają w Zatoce Perskiej. Pomyśl, ile to kosztuje! Potrzebują również bardziej wydajnych metod gromadzenia, przechowywania i dystrybucji wody, kierowanych przez scentralizowaną sieć komputerową. Muszą wykorzystać każdą kroplę wody.

- Czy życie będzie sielanką czy głodem... - powtórzył Dave w zamyśleniu. - To straszne. A jak, u licha, zamierzają za to zapłacić?

- Zwykłymi sposobami. Kredyt z Banku Światowego, pomoc krajów Zatoki Perskiej, Wspólnoty Europejskiej, z różnych źródeł. Ale przy istniejącym zadłużeniu trudno o pieniądze, wszystkie fundusze przeznaczone są na stacje odsalania, a te zaczną funkcjonować może za dziesięć lat. Tymczasem będą musieli radzić sobie jakoś z obecnym systemem nawadniania, a to może oznaczać osiem czy dziewięć lat kryzysowych. Może nawet wielki głód. Cholernie dużo cierpień. Większa śmiertelność dzieci, zniszczenie środowiska, może nawet epidemie. W najlepszym wypadku spowoduje to kompletny upadek turystyki, a to oznacza mniej twardej gotówki, rząd centralny będzie mniej chętnie inwestował. Dostrzegasz ciąg przyczynowy?

- Owszem - odparł ponuro Dave. On wiedział, dorastał podczas wielkiego głodu w Nigerii. - Czy ktoś coś robi?

- Zajęła się tym jedna z amerykańskich fundacji uniwersyteckich. Opracowali projekt, skombinowali nieco więcej pieniędzy z państwowych i prywatnych źródeł. Mają dobrą prasę, stąd możliwości. Kupują w Stanach i w Europie najdroższy sprzęt: system komputerowy oraz urządzenia otwierające śluzy, i rekrutują pracowników. Lecz nawet u nich w końcu krucho z pieniędzmi. To projekt ekologicznie czysty, jednak świat Gnansów nie jest tym zainteresowany, ponieważ nie można się spodziewać wielkich zysków. Mieszkańcy wyspy skorzystają, rząd też, o ile wiemy, nie wiążą się z tym żadne problemy polityczne. Ale przez cały czas są jakieś kłopoty.

Dave poruszył lekko głową.

- Teraz mi powiesz? Zmieszałem się.

- Nie sądziłem, że może to mieć na nas wpływ, tylko tyle. Sam nie do końca to zrozumiałem, nie od początku. Powiedziano mi tylko, że fundacja miała piekielne kłopoty z transportem sprzętu. Kiedy dowiedziałem się, ile są w stanie zapłacić, bez trudności zrozumiałem dlaczego. Więc odkurzyliśmy nasze aureole i powiedzieliśmy: po cenie kosztów albo i mniej. I oto jesteśmy.

- Taa. Równie dobrze moglibyśmy tkwić po szyję w tym cholernym klongu. Wygląda na to, że potem dowiedziałeś się nieco więcej o tajemniczych kłopotach.

- Nie, wcale nie, do cholery! Wiem tylko to, co wymknęło się wszystkim naszym tutejszym znajomym i wspólnikom, naszym stałym wspólnikom, kiedy odmawiali współpracy. Tylko przy mnie, ciebie nie znają jeszcze tak dobrze. Niejasne burknięcia, pełne zakłopotania pomrukiwania, nic konkretnego. Ale wszystkie uwagi skutecznie sugerowały, że coś jest nie tak. A ty sam nic więcej nie słyszałeś?

Zatrzymaliśmy się przy jakichś barakach i skręciliśmy z roztargnieniem za róg, oddalając się od klongu. Dave zamyślił się.

- Cóż, teraz, kiedy o tym wspomniałeś... Wtedy nawet tego nie skojarzyłem. Ale stary Lee Wang Ji z Taiwan Star napomykał coś w rozmowie, że walki partyzanckie mogą się rozprzestrzenić z Jawy na Bali. Nie dodał nic więcej.

- Tak, cóż, Boonserb z Pacific C dodał. Wspomniał, że terroryści mogą chcieć pokrzyżować plany Projektu. Ale dostarczał towar prosto do Dżakarty w czasie ostatniego wielkiego powstania przed paru laty, także do Sulawesi. Nie zatrzymały go walki, nie bał się. Wyszukałem informacje o incydentach na Bali, to ledwie kilka akcji partyzanckich. Nie powiesz mi, że przestraszyli się tych drobnych starć!

Przechadzaliśmy się w milczeniu, głęboko zamyśleni. Wreszcie Dave zatrzymał się i wydobył papierosy.

- Tak więc spedytorzy szukają po prostu wymówki. Jako człowiek, który odebrał paskudne wychowanie w Trzecim Świecie, powiedziałbym, że blokada tak całkowita musi mieć przyczyny polityczne. Powinna mieć. Może jakieś inne rządy w tym regionie...

Poczułem, jak wzbiera we mnie fala bezradności. Był to temat, który wałkowałem w myślach od kilku dni.

- Które, na litość boską? Cóż mógłby zyskać którykolwiek z nich rujnując Projekt? Bali to najspokojniejsze miejsce w Indonezji. Pokój, piękno przyrody, doskonale zagospodarowana ziemia, dobre warunki do uprawiania surfingu. Nie stanowi zagrożenia dla nikogo, ale też nie ma powodu, by dokonać tam inwazji... - Westchnąłem i kopnąłem kamyk, wzbijając tuman kurzu. - Dave, sam nie wiem... Nie jestem chyba paranoikiem, co?

- No cóż, my obaj... - Skończył zapalać papierosa i wydmuchał z rozdrażnieniem kłąb kosztownego dymu. I wtedy dopiero spostrzegliśmy, że nie wędrujemy już po chodniku. Cholera! Gdzieśmy zaszli, u licha?

Rozejrzeliśmy się wokół. Zatłoczone uliczki rozpłynęły się gdzieś, a my staliśmy w jakimś zaułku, gołym, brudnym i, co niezwykłe, bezludnym. Otaczające nas ściany budziły zdumienie kontrastem: rzędy gnijących brązowych desek, połatanych bambusem i przerdzewiałą blachą falistą, wznosiły się obok eleganckich murów ze starego kamienia, spękanych i pożłobionych. Pokruszony, pastelowy tynk odpadał płatkami od otaczającego nas muru z lichej żółtej cegły, tu i ówdzie wchłaniając brudną wilgoć z pękniętej rury odpływowej, gromadzącą się w cuchnących bajorkach u jego podstawy. Schodki przeciwpożarowe zwieszały się z okien, przeważnie zakrytych tekturą, najeżonych odłamkami brudnego szkła. Jako dziecko oglądałem zafascynowany podobne okna w starych, na wpół opuszczonych kamienicach czynszowych, gdy poruszane silnym wiatrem szklane zęby klekotały cichutko chłodną muzyką sopli lodowych. Raz na jakiś czas obluzowany odłamek spadał z trzaskiem na brudne podwórze, nie wzbudzając zainteresowania mieszkańców. Tutaj, poruszane łagodniejszym wietrzykiem, który czuliśmy na karkach niczym gorący oddech, falowały w rytmie bardziej egzotycznej muzyki.

Odwróciliśmy się. Za nami w drżącym powietrzu widniał labirynt krętych uliczek, pełnych błota i odpadków, pokrytych bajorkami nagromadzonych nieczystości. Dave wpatrywał się z przerażeniem w swoje eleganckie buciki.

- Czyżbyśmy rzeczywiście przeszli przez to? Nie zwróciwszy uwagi?

- Pewnie przeszliśmy bokiem - zauważyłem i skręciłem za róg. - To musiało być...

Wszedłem prosto w ścianę mgły. Właśnie tak, nie były to pasma ani kłęby, po prostu zwarta ściana, jak ta, w którą wpaść można z piskiem hamulców na trasie szybkiego ruchu, w nocy, kiedy ma się zbyt wiele kilometrów na prędkościomierzu. Jeszcze przed chwilą spacerowałem w świetle późnego popołudnia, teraz potykałem się w ciemności, w której nawet dźwięki rozbrzmiewały odmiennie, a sterty odpadków, jakie niedawno uważnie omijałem, zniknęły gdzieś. Było ciepło, lepko, oddychałem z trudem. Nawet moje kroki brzmiały inaczej.

- Dave? Jesteś tam?

- Gdybym wiedział, gdzie jest „tam”, mógłbym ci odpowiedzieć! Z pewnością gdzieś jestem.

- Widzisz coś? Co masz pod nogami?

- No, ziemię... nie, czekaj chwilę. Kamień?

- Resztki starszej budowli, być może. Do cholery, jest nawet jakaś kolumna, właśnie ją tu widziałem... do licha, zniknęła teraz.

- Gdzie „tu”?

Odpowiedział sam sobie, wpadłszy na mnie. Zatoczyliśmy się na kolumnę. Mgła była tu rzadsza, więc spojrzawszy w dół, dostrzegłem, że słup spoczywa na nierównych kawałkach szarego kamienia, a jego powierzchnia jest lekko popękana i miejscami omszała, wyrżnięty na niej motyw przypominał girlandy listowia. Uniosłem wzrok. Przez woal mgły mogłem dostrzec niewyraźne zarysy innych kolumn - wysokie, zwężające się ku górze cienie, które zdawały się stać samotnie, wspierając tylko ulotne sploty mgieł. Właśnie miałem coś powiedzieć, gdy Dave chwycił mnie za ramię. Nie musiał nic pokazywać. Pomiędzy dwiema kolumnami pojawił się teraz trzeci cień, ledwo uformowany i zmienny.

Dopiero po chwili uprzytommłem sobie, że to sylwetka człowieka, zwracającego się to tu, to tam, przygarbionego, jakby czegoś wypatrywał. Przez moment zbliżał się ku nam, a ja stałem w milczeniu, z zapartym tchem, w rozpaczliwej nadziei, że nas nie dostrzeże. Potem zniknął we mgle, wciąż skulony.

To on przede wszystkim zrobił na mnie wrażenie. Narastało we mnie, szerząc się niby chłodny liszaj, potworne uczucie, że ktoś na mnie poluje. Czułem już kiedyś coś podobnego, pączkujący w kościach niepokój - ale gdzie? Spojrzałem na Dave’a. Jego skóra przybrała szarawy odcień, jakby dostała się pod nią mgła. „Zjeżdżamy stąd!” - rzuciłem bezgłośnie, a on przytaknął żarliwie. Powoli, cicho, trzymając się mocno za ramiona, wycofaliśmy się za kolumnę. Inne widniały przed nami, a że nie mijaliśmy żadnych po drodze, wydawało się, że cofając się odnajdziemy wyjście. O ile reguły z normalnej codzienności tu obowiązywały, było to...

Dlaczego tak pomyślałem? A kiedy i gdzie nie obowiązywały?

Coś poruszyło się w moich wspomnieniach, coś bezkształtnego jak cień we mgle. Coś, co wciąż budziło mnie w nieprzyjemnie chłodnych godzinach przed świtem, zaniepokojonego, rozbitego, wstrząsanego fajerwerkami uczuć. W ciągu ostatnich kilku lat zdarzało się to coraz rzadziej, lecz pewnej nocy, jeszcze nie tak dawno temu, pewna dziewczyna dotknęła dłonią mojej twarzy, gdy siedziałem, dysząc, na łóżku.

- Jesteś cały mokry! Jak w gorączce! I... - wykrzyknęła zdziwiona. Czy ta głupia dziewczyna musiała to mówić głosem tak pełnym zdumienia? - Steve, ty krzyczałeś!

Parę lat wcześniej wyrzuciłbym ją może z miejsca, nawet tej nocy kusiło mnie, by to zrobić. Ale najsilniejsze było poczucie braku, tylko czego? Czegoś określonego, lecz jednocześnie czegoś, z czym walczyłem, nie chcąc nadać mu kształtu. Moje ogromne jak stodoła mieszkanie pogrążone było w mroku, lecz w salonie, poniżej galerii służącej mi za sypialnię, mogłem dostrzec promień światła, który zdawał się wisieć w próżni. Wstałem, miękkim krokiem zszedłem po schodach, depcząc ubranie rozrzucone tam przez dziewczynę - zawsze był to zły znak. Światło było tylko odbiciem wpadających przez otwarte okno promieni księżyca na kominku z portlandzkiego wapienia i wiszącym nad nim starym mieczu o szerokiej klindze. Projektant wnętrz wylewał nad nim gorzkie łzy, zupełnie nie pasował do jego pełnej szkła, post-modernistycznej wizji. Większość moich gości przyznawała mu rację, ale nie chciałem się z nim rozstawać. Dotknąłem ostrza, chłodnego i doskonale gładkiego niczym tafla wody. Instynktownie przyłożyłem do niego rozpalone czoło, wydało mi się, że przyniosło mi to uspokojenie. Potem przygotowałem drinki i zaniosłem je do łóżka. Miała dość taktu, by nie wypytywać mnie, więc spędziliśmy przyjemnie czas czekając na wschód słońca... Ale mrok tego na wpół uformowanego snu pozostał. A teraz, tutaj, jakby przypominając sobie dawno zapomniany smak czy zapach, wyczuwałem w jakiś sposób, że wszystko to wynurzyło się właśnie z tamtej ciemności.

Wycofywaliśmy się pospiesznie, mając przed sobą kolumny, rzucając spojrzenia to tu, to tam, za każdym razem gdy gwałtowne poruszenie mgieł budziło w nas strach przed nieznanym. Przyszliśmy zza rogu, więc jeśli wrócimy...

Nagle, jak za naciśnięciem guzika, znów ogarnęło nas światło, to samo ciepłe światło, z którego wyszliśmy, ta sama miękka ziemia pod stopami, ta sama mieszanka smrodów. Po tamtej bezkształtnej pustce powitaliśmy niemal z radością brudne mury, wspaniałe w swej solidności i znajomej regularności form.

- W porządku, to ta uliczka! - uśmiech Dave’a wyrażał ulgę. - A teraz, do diabła...

Ale skręciwszy raz jeszcze, ujrzeliśmy, że zaułek nie jest już pusty. Jeszcze przed minutą z radością powitałbym towarzystwo ludzi, jakichkolwiek, ale ci...

Byli niżsi ode mnie, nawet od Dave’a, ale było ich wielu. Azjaci, lecz dziwnie nieokreśleni, ich twarze wyglądały niczym groźnie wykrzywione maski z jasnego brązu, i nawet ich matki musiałyby przyznać, że to brzydkie oblicza, poznaczone szramami i bliznami, o połamanych nosach i odsłoniętych zębach. A ich staromodne, workowate niebieskie piżamy, przewiązane ciężkimi czarnymi pasami, choć porwane i brudne, w niemiły sposób kojarzyły się z mundurami. Podobnie długie sztylety, o dziwnych falistych klingach, które trzymali w dłoniach. Przechyliwszy szyderczo głowy, posuwali się naprzód w milczeniu, śmigając ostrzami w pełnych ekspresji i groźnej siły gestach. Cofaliśmy się z Davem’em równie cicho, dostrzegłem pot lśniący na jego twarzy, czujemy go pod własnym kołnierzykiem. Podchodzili, pewni i bezlitośnie, spychając nas w kąt zaułka.

- Nie możeszczegoś zrobić? - syknął Dave.

- Czemu ja?

- Ty, znakomity lider drużyny. Zasłałeś podłogę członkami zespołu ochrony, wszyscy mówią, że taki z ciebie zawadiaka.

- Tak, z cholernym pistoletem na naboje z farbą! Nawet jego tu nie mam!

- Mamy moją zapalniczkę! Może pomyślą...

- Zamierzasz im ją sprezentować? Jakoś nie sądzę, by taki płomyk zmartwił tych gości. Potrzebowalibyśmy, cholera, karabinu maszynowego...

Ale kiedy to mówiłem, nie pojawił się w moim umyśle obraz karabinu. Tylko tamtego miecza. Mógłbym go użyć, prawda? Faktycznie, robiłem to kiedyś. Jakoś, gdzieś - gdzie, u licha, znalazłem tę broń? Czyż to nie tam, w dokach? Prawie osiem lat temu...

Doki!

W czasie letniej burzy ujrzałem falę wznoszącą się wysokim łukiem ponad obwałowaniem nabrzeża. Wydawała się tylko kłębem wodnego pyłu, lecz opadła z hukiem na ulicę pełną sklepów i zaparkowanych samochodów, a kiedy zasłona wody cofnęła się, pozostawiła za sobą potrzaskany chaos. Odżyły wspomnienia, zagłuszając moje myśli, wywołując splątane obrazy bitew morskich i ponurego przerażenia, gwiazd, dryfujących obłoków i żagli; morza ognia i zgrzytu klingi i klingę, dotknięcia kobiety, które paliło od wewnątrz, i mroku, w którym rękojeść miecza sama wskoczyła mi do ręki. Wszystko to wydarzyło się kiedyś. Wydarzyło się, wbrew rozumowi, ponad wszelką wątpliwość. Pewność ta jaśniała we mnie, twarda niczym kamień szlachetny, płonąc tym samym wewnętrznym ogniem diamentu. A z niej rodziła się świadomość...

Prowadzący nożownik skoczył z piskliwym wrzaskiem, podrywając ostrze, by spuścić je na moje gardło. Nie miałem czasu, żeby się bać. Uniosłem instynktownie ramiona w skazanej na niepowodzenie próbie obrony, lecz czułem tylko gniew, wściekły gniew, że przeszkodzono mi teraz, właśnie teraz, gdy zrozumiałem, co powinienem zrobić. Zapłonął mroczny ogień. Zostać powstrzymanym albo zabitym teraz, teraz - to się nie może zdarzyć. Pojawiła się we mnie nagła, wszechogarniająca potrzeba odparcia ataku, która wessała mnie niczym wezbrany kanał.

Mroczna czerwień głodu tlenowego zahuczała mi w głowie, sczerniała. Drobny punkcik światła mignął w ciemności przed moimi oczami, mignął i urósł na tle wirującego półmroku, krążąc powolnym ruchem po wielkim okręgu. Obracająca się smuga światła, iskrząca rozpaczliwie przed moimi zamkniętymi powiekami, coraz bliższa, jaśniejsza, większa... Otworzyłem oczy. Nie upłynęła nawet chwila. Postać nożownika majaczyła wciąż przede mną, z rozwartymi ustami, uniesiony z rozmachem nóż zawisł w powietrzu i opadł na dół. A w moją wyciągniętą dłoń plasnęło coś z piekącą siłą.

Uderzone palce zgięły się, zacisnęły chwytając mocno. Opadające ostrze noża szczęknęło o masywną klingę, którą osłoniłem pierś, przesunęło się po niej uderzając o jelec. Skręciłem gwałtownie ciężkie ostrze, wydzierając broń z uchwytu napastnika z siłą, która obróciła nim, rzucając twarzą w błoto. Nóż upadł z brzękiem obok. Skoczyłem z okrzykiem naprzód, depcząc mu po plecach, i opuściłem klingę ze świstem tuż przed płaską mordą kolejnego nożownika. Uderzyła w błoto, rozpryskując krople. Wyrwałem ją i rzuciłem się jeszcze raz do przodu, omiatając przestrzeń przed sobą szerokimi, kolistymi cięciami - strasznie niezręcznie, ale stary miecz śmigał i zawodził śpiewnie. Pozostali bandyci skoczyli w tył, znów w tył, cofając się przy każdym ciosie, aż dotarli do końca zaułka. Wtedy zaatakowałem, wrzasnąwszy głośno, i jednym potężnym cięciem rozproszyłem ich po jego mrocznych zakątkach.

- Dave?

- Tak?

- Uciekaj, do diabła!

Tak też zrobił, choć obejrzał się raz, by upewnić się, że podążam tuż za nim.

Niedługo tak było. Był młodszy i lżejszy, i gdyby nie przerażenie, nie mógłbym dotrzymać mu kroku. Bez wątpienia strach uskrzydlał i jego. Z pewnością sprawił, iż zapomnieliśmy, że nie mamy pojęcia, dokąd tak pędzimy. Każdy zaułek bez mgły i bandytów wydawał nam się wtedy całkiem przyjemny. A ja nie mniej obawiałem się miecza trzymanego w dłoni i równie ostrych i zabójczych wspomnień, które roiły się w mojej głowie. Wspomnień, które bardzo starałem się usunąć z moich myśli w czasie ostatnich kilku lat, lecz mimo to nie miałem dość zdolności czy odwagi, by zapomnieć o nich zupełnie. Kiedy ostatni raz wracałem myślami do Tawerny? Trzy lata temu? A może cztery?

Sapiąc i dysząc w cuchnącym siarką wilgotnym powietrzu skręciłem za następny róg - i niemal przebiłem Dave’a, który zatrzymał się jak skamieniały na mojej drodze. Był to ponury zakątek, dwa małe zaułki i ślepo zakończony ściek pełen szumowin i nieczystości, nad którymi wznosiły się koślawe budynki, stykające się niemal dachówkami. Gdy tropikalny półmrok zasnuwał niebo, pod łukiem, jaki tworzyły, cienie wisiały w parnym powietrzu, czarniejszym niż nadchodząca noc. A wśród tych cieni, ponad naszymi głowami, coś się poruszało.

Maska, jakiej używa się w czasie procesji wszędzie na Wschodzie - potworna zwierzęca twarz, trójkątna, o wydatnych szczękach, podobna nieco do tygrysiego pyska o wyłupiastych oczach. Układ kolorów był bardziej naturalny niż w przypadku większości dzieł sztuki Wschodu, brak było krzyczącej czerwieni i żółci, odznaczała się za to bogactwem odcieni od jesiennej brunatnej czerwieni do połyskliwej zieleni liści, równoważonymi szkarłatem wywalonego jęzora i lśniącymi kłami koloru kości słoniowej, ale inkrustowany złotem ornament zdobił rozwartą paszczękę i rzadką srebrzystą grzywę. Widok ten zdumiewał bogactwem, mimowolnie jąłem się zastanawiać, kto w tej parszywej dzielnicy mógł wywiesić takie kosztownie wyglądające i wibrujące życiem dzieło sztuki.

Wtedy wytrzeszczone oczy zwęziły się, szczęki bryznęły śliną, którą szkarłatny jęzor zlizał z pożółkłych tygrysich zębów. Pozłota zaszeleściła i brzęknęła, gdy potworna głowa rzuciła się groźnie. Powietrze zadrgało od cichego pomruku, przypominającego tygrysie kaszlnięcie i jeszcze bardziej przerażającego. Dla mnie i Dave’a, wciąż roztrzęsionych z powodu mgły i ataku nożowników, było tego za wiele. Wrzasnęliśmy jak jeden mąż, obróciliśmy się na pięcie i pomknęliśmy jak szaleni. Zagłębiłem się w bocznej uliczce na lewo, śliskiej od rozkładających się śmieci i jeszcze gorszych rzeczy, a za rogiem zastawionej skrzynkami pustych butelek i jaskrawymi pojemnikami po żywności. Znalazłem się naprzeciw ściany pokrytej kruszącym się cementem, ślepej, z wyjątkiem jednych drzwi, wąskich, niskich i wzmocnionych płatem cynkowanej blachy, powgniatanej, pordzewiałej od deszczu, ale bardzo, bardzo solidnej.

Chwyciłem za klamkę, obróciła się swobodnie, lecz drzwi pozostały zamknięte. Uderzyłem w nie pięścią, blacha załomotała. Nikt nie otwierał.

- Nie ma sensu, Dave... - wydyszałem, ale już odwracając głowę wiedziałem, że go nie ma, więc nie może mnie słyszeć. Uliczka za moimi plecami była pusta; pusta i cicha, rozbrzmiewał tylko mój urywany oddech. Nastawiwszy uszu, usłyszałem w oddali wyraźnie miękkie, ciche kroki, chlupiące ostrożnie w stęchłym błocie. Już miałem zawołać, gdy spostrzegłem w tym dźwięku coś dziwnego. Zacisnąłem szczęki, pot lał się ze mnie strużkami.

Cokolwiek szło tamtędy, miało cztery nogi. Jak szalony jąłem teraz walić w drzwi, kopiąc je tak, że na metalu pozostawały ślady, a płaty cementu odpadały ze ściany obok, i stukałem w nie rękojeścią miecza. Miałem przynajmniej miecz. Dave pewnie pobiegł w przeciwną stronę, nic mu nie będzie. Prawdopodobnie. Lepiej że to poszło za mną, powiedziałem sobie i odwróciłem się powoli, opierając plecami o nieustępliwe drzwi, by stawić temu czoło.

Drzwi otwarły się na zewnątrz tak nagle, że zachwiałem się, odepchnięty. Jakaś dłoń pociągnęła mnie, chwyciwszy moje młócące ramię. Skierowałem się bezradnie w stronę mrocznego wnętrza, a drzwi zamknęły się za mną z głośnym hukiem. Pozostawiono mnie opartego o nie i dyszącego w ciemnościach. Rozległ się cichy, tępy odgłos przekręcanego klucza i ostrzejsze trzaśniecia zaskakujących na górze i dole rygli. Potem zapadła cisza. Na poły spodziewałem się uderzenia łapy o metal albo cichego, ciekawskiego drapania, ale nie było nic słychać. Wtedy długie paznokcie przesunęły się po mojej dłoni i podskoczyłem gwałtownie. Palce, które zacisnęły się na moich, należały zdecydowanie do kobiety. Odciągnęły mnie od drzwi. Znajdowałem się najwyraźniej w ciemnym jak grób korytarzu, wyłożonym miękkimi matami. Ciepłe powietrze ciężkie było od stęchłej, mdlącej woni perfum. Tuż przede mną cienkie nitki światła wyznaczały zarys uchylonych drzwi. Dłoń na moim ramieniu skierowała mnie w ich stronę. Smukłe ramię zalśniło, otwierając je delikatnie. Smukła sylwetka przesłoniła na chwilę różowawe światło i bez słowa wciągnęła mnie za sobą.

Drzwi zamknęły się cicho, a zasłona z paciorków zagrzechotała o nie. Pokój w głębi...

Zamrugałem oczami. Był niski i odrapany, ozdobiony przesadnie na modłę tanich chińskich restauracji, wyłożony sztuczną laką, plastikowymi „płaskorzeźbami” i odklejającą się bambusową tapetą. Z tym że owe płaskorzeźby nie przydałyby wdzięku żadnej normalnej restauracji, było to oczywiste na pierwszy rzut oka. Ani obrazki na ścianach. Ciężki zapach maskował słabą zwierzęcą woń zabarwioną lekko piżmową słodyczą zepsucia.

- Jesteś tu bezpieczny - odezwał się łagodny głos. - Nie musisz bać się pościgu. Może usiądziesz, by odpocząć?

Doskonały angielski, z ledwo dostrzegalnym wschodnim staccato. Odwróciłem się, a słowa, które zamierzałem wypowiedzieć, utknęły mi w gardle. Już sama jej uroda zapierała dech, lecz było w tym coś więcej. Być może dostrzegła, że moje wargi wymawiają imię, bo wyciągnęła przed siebie rękę w dziwnie namaszczonym, uprzejmym geście, składając głęboki ukłon. Oniemiałem jeszcze bardziej. Przez chwilę zdawało mi się, że wezwałem z przeszłości jeszcze jedno wspomnienie, jakby dobry duch moich studenckich dni wkroczył, by mnie wybawić.

Twarz delikatna, o orientalnych rysach, miękkich, lecz wyrazistych, skóra o jasnobrązowym, miodowym odcieniu opalonej Europejki, a okalająca twarz grzywa włosów - popielatoblond, jej subtelny idealnie równy odcień na pewno nie był wynikiem farbowania. Nawet mocne szczupłe ramiona i gładkie krągłości ciała pod luźną batikową szatą tworzyły taką samą dziwną mieszankę Wschodu i Zachodu, niezwykłą, uroczą i kuszącą. Mogłaby to być dziewczyna, którą kiedyś znałem, która obudziła we mnie uczucia najbliższe miłości i którą porzuciłem z powodów, nad którymi nawet teraz nie chciałem się zastanawiać. To jej nazwisko, choć nie byłem pewny, czy to naprawdę o nią chodziło, rzuciło mi się w oczy na liście pracowników w prospekcie Projektu Bali, wciągając mnie w ten cały obłąkańczy interes.

Ale choć nie wyobrażałem sobie, że ktoś mógłby być aż tak do niej podobny, nie była to Jacąuie. Dziewczyna przypominała ją tak bardzo, że poruszyła mnie do głębi, cofając mnie o - ile to było? - piętnaście albo szesnaście lat. Moja krew zaczęła żywiej krążyć, oddech stał się płytki, a kołnierzyk o wiele za ciasny. Niepokojąca, kusząca. Lecz nie ona.

Twarz dziewczyny miała nieco bardziej brązowy odcień, rysy drobniejsze, czystsze, mniej chińskie, ale zupełnie nie europejskie. Jednak nie była też Tajką. Łagodne oczy lśniły tą samą przenikliwą inteligencją, choć ukłon ujawnił, że pod szatą odziana była, czy też rozdziana, w czarne bikini, które stanowiło w praktyce codzienny uniform dziewczyn z barów Bangkoku. Powtórzyła propozycję, a ja odzyskałem wreszcie głos.

- To... uprzejmie z twojej strony. Bardzo uprzejmie. - Te angielskie zwroty brzmiały śmiesznie i koturnowo. - Wybawiłaś mnie z prawdziwych tarapatów. Były tam te... indywidua z nożami, a potem...

Jakże mogłem jej powiedzieć, co to było, skoro sam nie wiedziałem?

Przerwała mi kolejnym uprzejmym gestem.

- Tak. Cieszę się. Czasami znajdują w tych zaułkach zamordowanych ludzi. Miło mi, że ci pomogłam. Nie zechcesz usiąść? Napijesz się czegoś? Whisky?

Uświadomiłem sobie, jak bardzo drżą mi nogi. Oparłem miecz o ścianę, nawet na niego nie spojrzała.

- T... tak. Dziękuję. Poproszę, bardzo chętnie. Uśmiechnęła się, a jej dłoń spoczywająca na moim ramieniu skierowała mnie ku zniszczonemu tapczanowi z rotangu, nad którym wisiał obraz w ramie o fałszywych złoceniach. Przedstawiał nocną scenkę, wymalowaną fluoryzującymi barwami na czarnym aksamicie. Oczywista imitacja klasyki chińskiej, ilustracji erotycznej z epoki Ming, ale nagie postacie były prymitywnie nowoczesne, bardzo europejskie i wyraziste. Jeden mężczyzna i trzy kobiety tworzący nienaturalną plątaninę kończyn, głów i kroczy, która wyglądała nie tylko na mało przyjemną, lecz wręcz niewykonalną. Dziewczyna podążyła spojrzeniem za moim wzrokiem, podając mi podwójną porcję żółtawego płynu, i uśmiechnęła się z zażenowaniem. Wypiłem łyk i stwierdziłem ze zdziwieniem, że jest to zwykła wódka - nawet nie chivas, zwyczajowy napój towarzyski w tym rejonie. Odetchnąłem z wdzięcznością.

- Dobre jak cholera!

Znów się uśmiechnęła i usiadła obok mnie, wyciągając nogi tak, że poły szaty się rozchyliły. Spojrzała na mnie, jakby czekała na coś.

- Ee... jestem Steve, tak w ogóle. Steve Fisher.

- A ja Rangda. - Obcięła ostatnią sylabę, błysnąwszy śnieżnobiałymi zębami w uśmiechu, który zaćmił wszystkie poprzednie.

Spojrzałem na nią uważniej.

- Piękne imię. Pasuje do ciebie. Ale to nie tajskie, prawda? Spuściła wzrok.

- Nie.

Teraz ja mogłem oczekiwać wyjaśnień, ale nic nie dodała. Już miałem spytać, skąd pochodzi, gdy zachichotała nagle, chwyciła moją szkocką i napiła się. Zrozumiałem: nie pytaj.

- Mogę? - zapytała.

Nie miałem pewności, czego dotyczyło pytanie, póki nie zaczęła gładzić mnie po włosach. W tej części świata głowa uważana jest za świętość, której nie powinno się dotykać bez pozwolenia, ale dlaczego dziwka miałaby się tym przejmować, i to z Europejczykiem? Stanowczo była kimś niezwykłym. Nic iw JeJ wyglądzie nie pozwalało określić wieku, lecz wydawała się starsza niż rozchichotane nastolatki z barów na Trzech Ulicach, przeważnie pochodzące ze wsi i wcześnie dojrzewające w mieście.

Rozejrzałem się, poprawiłem niezgrabnie na ekstrawagancko kwiecistych poduszkach. Były w dotyku lekko tłustawe, tak że miałem chęć spalić swój garnitur, a ogarniające mnie sprzeczne uczucia sprawiły, że poczułem się naprawdę niezręcznie. Bardzo wyraźnie uświadomiłem sobie jej intymną obecność, ciepło jej skóry, otaczający ją zapach, ciężki i oszałamiający niczym woń dzikich orchidei, o wiele świeższy i mocniejszy niż ponury odór wyczuwalny w tle. Otoczenie było na swój sposób podniecające, lecz była to krzykliwa zmysłowość na pokaz, typowa dla barów Phatphongu. Z dziewczyną było... inaczej. Emanowała zmysłowością, nawet przystępnością, ale zupełnie innego rodzaju, trudniej uchwytną. Nie wiedziałem, za kogo ją uważać. Najbliższe prawdy wydawało się określenie, że taki pokój można znaleźć w burdelu, a o takiej dziewczynie można marzyć, że się tam ją znajdzie. Nie należała chyba do tego świata.

- Czy ty... pracujesz tutaj? Uniosła ironicznie brew.

- Kiedy mi to odpowiada. - Znów się wyciągnęła, a szata rozsunęła się jeszcze bardziej. - Nie jestem... związana z tym miejscem. Przychodzę i odchodzę, kiedy zechcę. - Przechyliła się, podsuwając mi do ust szklankę szkockiej. - Iz kim zechcę. Nie... koniecznie... - zrobiła małe przedstawienie, wymawiając trudne dla cudzoziemców angielskie słowo, oboje zachichotaliśmy. - Niekoniecznie dla interesu.

Oparła czoło o moją głowę, blond włosy ocierały się o moje ramię, wargi o moje ucho.

- Ale tu jestem u siebie. Zostań, ile zechcesz. Nikt nam nie przeszkodzi.

Skierowała moją dłoń ku pasowi ściskającemu jej szatę. Ciepły brzuch drżał chwilę pod moimi palcami, i pas zsunął się, a szata rozchyliła. Niemal bezwiednie otoczyłem jej talię ramieniem, przyciągnąłem do siebie. Niemal, gdyż choć moje serce pędziło szaleńczo, tak samo pędziły moje myśli. Kółka zębate, sprężyny i tranzystory, powiedział Dave. Inni mówili gorsze rzeczy, szczególnie kobiety, i może aż tak bardzo się nie mylili. Czasem jednak takie usposobienie okazywało się pożyteczne, pozwalało zachować cyniczne spojrzenie, ostrożny krok i nieufność w stosunku do złudzeń - głównie moich własnych. Nigdy nie miałem trudności ze zdobywaniem kobiet, ale wiedziałem doskonale, że nie jestem aż tak atrakcyjny. Ona jednak chciała, bym uwierzył, że jestem. Nie dla pieniędzy być może, w takim razie musiała jednak chcieć czegoś innego, a po wszystkich szokujących przeżyciach nie byłem pewny, czy dam sobie z nią radę. Nie cierpiałem, gdy ktoś manipulował moimi uczuciami, bez względu na to jakimi metodami, z pomocą siły, pieniędzy, seksu czy czegoś jeszcze. Nienawidziłem wszelkich form owładnięcia człowiekiem. A z pewnością w jakiś sposób właśnie do tego chciała doprowadzić.

Martwiłem się też o Dave’a. Gdzie był? Czy ktoś mu pomógł?

- Nie - szepnąłem, gdyż wciąż jeszcze oddychałem z trudem, i przesunąłem dziewczynę delikatnie na poduszkę. - Nie... teraz. Nie powinienem tu zostawać.

- Och, ależ proszę! - wyszeptała namiętnie, podczas gdy zwykła dziewczyna z baru zajęczałaby nazywając mnie „kochasiem”. - Zostań, proszę! Potrzebuję cię, chcę...

Usiłowałem odsunąć się delikatnie, ale jakoś nie mogłem się poruszyć.

- Był tam mój przyjaciel - też miał kłopoty...

Wydęła niecierpliwie wargi i opadła na plecy rozchylając szeroko szatę, rozsuwając nogi i kładąc udo na moim, by mnie powstrzymać. Chwyciła moją dłoń i przesunęła po śliskim bikini między swoje uda. Przez cienką połyskliwą tkaninę wyczuwałem każdy szczegół, promieniujące, przejmujące dreszczem ciepło ii zapowiedź wilgotności. Przycisnęła moją rękę swoją, wijąc się cała. Jej druga ręka... Przełknąłem ślinę. Był to ordynarny gest ladacznicy, lecz mimo to miał w sobie jakąś moc, nęcił przemożną pokusą rzeczy głębszych niż rozum czy samodyscyplina. Kółka zębate, sprężyny i tranzystory - i puls, który walił mi poniżej ucha z szyderczym łomotem. Przyciągnęłem dziewczynę do siebie, miażdżąc w ekstazie pożądania i gniewu, gniewu wywołanego wystawieniem moich sił na taką próbę, a także tym, że prawie mi ich nie starczyło, i tym, że jednak miałem ich dosyć.

- Nie! - wyskrzeczałem raz jeszcze, pragnąc, bym mógł myśleć inaczej.

- Ty... ja też cię chcę. Nie domyślasz się nawet, jak bardzo... Ponieważ nie wiesz, jak bardzo przypominasz Jacąuie.

- Ale nie teraz. Chciałbym... ciebie. Całą. Jesteś piękna... ale nie mogę. Nie powinienem.

Uwolniła mnie raptownie, skacząc na równe nogi tak szybko, że aż wzdrygnąłem się sądząc, że zrobi wściekłą scenę albo wezwie chłopców z baru. Zamiast tego obejrzała się tylko, powoli i beznamiętnie, i otuliła połami szaty.

- Gdybyś tak myślał - powiedziała niespiesznie - wróciłbyś tu.

- Wrócę! - wysapałem, czując ogromną ulgę i wsuwając pospiesznie koszulę w spodnie.

- Wiele mi zawdzięczasz. Może nie?

- No cóż, tak! Oczywiście! - Powstrzymała gestem moją dłoń, gdy sięgałem po portfel.

- Nie dla interesu. Nie zawsze. Otworzyłam ci drzwi. Uczyniłam cię moim, a ty obiecasz i ta obietnica zatrzyma cię. Przyrzeknij, że wrócisz. Wkrótce. - Znów się uśmiechnęła i delikatnie poprawiła mi krawat. - Widzisz? Nie zobowiązuję cię co do dnia i godziny. Nie jest to... konieczne. Czuję, że mnie potrzebujesz. Mogę ci wiele ofiarować, a ty mnie. Otworzysz się na mnie. Przyrzeknij!

Wpatrywałem się w nią, pomieszany i niepewny. Jak wiele mogła wyczytać z mojej duszy? I jakim sposobem? Lecz miała rację, jakaś część mnie należała do niej, ona to sprawiła.

- Winien ci jestem więcej niż obietnicę - powiedziałem. - Dobrze, wrócę tu. Wkrótce. Przyrzekam. Czy to wszystko, czego chcesz ode mnie?

Uśmiechnęła się i pokręciła wstydliwie głową.

- Ale dość już na razie. Pokażę ci inne wyjście. Na ruchliwą ulicę.

Ujęła mnie za ramię i doszliśmy już niemal do drzwi, gdy przypomniałem sobie o mieczu.

- Jeszcze to - powiedziałem ze skrępowaniem i wzdrygnąłem się. Spojrzenie, którym mnie obrzuciła, było niecierpliwe, prawie nieżyczliwie. - Nie mam teraz czasu na wyjaśnienia, ale nie mogę tak wyjść z tym na ruchliwą ulicę. Gdybyś miała coś, w co mógłbym go zawinąć...

Rozejrzała się, po czym zdjęła z oparcia krzesła długą, cienką szarfę czy szal i owinęła tym klingę.

- Dzięki. Oddam ci potem.

Skinęła głową, jakby było to stwierdzenie, a nie obietnica. I może tak było.

Wyprowadziła mnie na zaciemniony korytarz, dalej schodami, w górę i w dół, przez skrzypiący mostek ponad cuchnącym podwórkiem, gdzie czarna świnia pochrząkiwała w zagrodzie, przez wąskie drzwi i znów korytarzem rozjaśnionym nieco światłem wpadającym przez okienka z szybkami z natłuszczonego papieru. Pod jednym z nich leżał pochrapując ciemnoskóry mężczyzna. Wydęła karcąco wargi i kopnęła go, przechodząc obok, z nieoczekiwaną siłą. Zza mijanych drzwi dobiegały czasem jakieś odgłosy, lecz poza tym nie dostrzegłem po drodze nikogo, póki nie znaleźliśmy się w przestronnym, brudnym holu, niewiele szerszym niż zwykły korytarz, w którym pulsowała i dudniła sztampowa muzyka disco. Hol kończył się ciężkimi drzwiami, ale przez łukowate przejście, osłonięte tylko zasłoną z wąskich pasków plastiku, widać było szeroką, pogrążoną w półmroku przestrzeń pełną lóż i stolików, i leżącą za nimi niewielką scenę, na której wirowały i podrygiwały brązowoskóre postacie. Płynął stamtąd mocny odór potu, skwaśniałego piwa i tanich papierosów, zmieszany z zapachem środka dezynfekcyjnego.

- Bar - oznajmiła Rangda, gdy przechodziliśmy obok. Jej plastikowe sandały klekotały na popękanej winylowej podłodze. - Kosztowne drinki, tanie dziewczynki. Zbyt wiele jednego sprawia, że kupujesz drugie. Tak czy owak, dostajesz mdłości. Wrócisz, zapytasz o mnie, wypijesz ze mną.

Spojrzałem na nią raz jeszcze.

- Kiedy tu będziesz? Zaśmiała się krótko.

- Przyjdziesz, zapytasz, znajdziesz mnie. Teraz idź. Idź!

Z tą samą zaskakującą siłą otworzyła drzwi jednym szarpnięciem i wypchnęła mnie na zewnątrz. Mrugając oczami i łapiąc z trudem gorące powietrze zatoczyłem się prosto na grupę chichoczących turystów, prawie przewracając tłustego Europejczyka w różowych szortach, trzymającego kamerę wideo.

- Sauvertriinkener! - warknął, pryskając śliną i potem. Obejrzałem się, by zobaczyć, co filmuje. Wokół drzwi i nędznej fasady imitującej pagodę umieszczone były różowe afisze z prymitywnymi rysunkami dziewcząt o rozsuniętych udach. Ten sam motyw pojawiał się na różowym neonie zdobiącym gzyms dachu i na umieszczonym w metalowych ramkach zestawie nieprzyzwoitych fotografii. Dziewczęta wyglądały na czternaście lat.

BAR CABARET - SEX SHOW U PUCHATEGO JIMA* [*Użyty w oryginale termin używany jest także na określenie zupełnie innej, bynajmniej nie męskiej puchatości (przyp. tłum.).]

Większość seks-barów i domów publicznych miasta skupiona jest na małej przestrzeni wyznaczanej przez trzy ulice i łączące je soi, wszystkie należą do jednego potentanta, od którego przezwiska pochodzi nawet nazwa rejonu Phatphong. Ten dom był jednym z nielicznych wyjątków. Stał przy małej uliczce, jak na Bangkok prawie wyludnionej, jeśli nie liczyć tych cholernych turystów. Nie był aż taką ruiną, jak się spodziewałem, ale był stary, wręcz starodawny, z tradycyjnym, wznoszącym się przyczółkiem, i nic nie wskazywało na to, że mieściło się tam kiedykolwiek coś innego niż dom uciech, wszystko zaś świadczyło o tym, że mieścił się on tam od bardzo dawna. Być może dlatego tolerowano jego obecność, oraz dlatego że stał na uboczu, w pobliżu przystani. Przemknąłem się między turystami, niezdolny udawać pewności siebie, czując wciąż na palcach lepkość poduszek i posyłając całe miasto do diabła;

I oczywiście wszyscy znów spojrzeli na mnie, kiedy Dave wrzasnął i podbiegł, przepychając się przez gapiów.

- Steve! Steve, do licha! - Chwycił mnie za ramiona. - Skurczybyku, nic ci nie jest! A co się stało, do diabła? To znaczy, byliśmy tam, potem było... no, ty draniu, poszedłeś sobie i znów spadłeś na cztery łapy, co? - Pociągnął w górę zwisający koniec szarfy, którą mi dała Rangda, i gwizdnął, widząc wzór. Sam nie zwróciłem na niego dotąd uwagi. Przedstawiał fryz świątynny z Angkor Wat czy skądś tam, pełen postaci wijących się radośnie w akrobatyczno-erotycznych i niezliczonych kombinacjach. Dave uniósł go ku szerokim nozdrzom i pociągnął z uznaniem nosem.

- Ho, ho, cóż za zapach! Pełen orientalnych obietnic, zwaliłby z nóg konia pociągowego! Hej, ciekaw jestem, skąd go wytrzasnąłeś! Ja tam biegam po tych cholernych uliczkach, na pół oszalały z niepokoju, a ty przez ten czas rekompensowałeś sobie przeżycia z nawiązką. No, gadaj, jaka ona jest?

Wyrwałem mu szarfę z ręki i owinąłem ściślej wokół miecza. Zwykle nabijał się ze mnie w ten sposób, ale teraz miałem tego po dziurki w nosie.

- Cóż, wiedziałbyś, gdzie jestem - warknąłem - gdybyś nie spieprzył zostawiając mnie z tym... no nie?

- Ach, dajże spokój! - zaprotestował Dave. - Kiedy widziałem cię po raz ostatni, byliśmy razem! Razem zmykaliśmy, zgadza się? - wzdrygnął się i przyłożył dłoń do skroni, jakby powróciło nieprzyjemne i mroczne wspomnienie. Znów wziął górę jego normalny akcent.

- To jedyne, co mogliśmy zrobić. Jedyna rozsądna rzecz. Nie wiedziałem, że pozwalają tu tygrysom biegać luzem. Nie powinniśmy komuś o tym powiedzieć?

Nie wydawał się przekonany do tego pomysłu. Tygrysa - powtórzyłem. - Sądzisz, że to tygrysa widzieliśmy?

- No... tak. Tygrysa. W swego rodzaju uprzęży, jak u zwierząt cyrkowych, ale... - Zmagał się ze sobą. - Chryste, ale miałem stracha! Ja... wszystko mi się zatarło. I wiesz co? Zupełnie mi to odpowiada. - Wyszczerzył nagle zęby w uśmiechu. - A co z tobą? Tylko mi nie mów, że się nie bałeś!

Nie mogłem złościć się dłużej, czułem taką ulgę widząc go całego i zdrowego.

- Czyżbyś sugerował, że twój zwierzchnik jest śmierdzącym tchórzem?

- Nie, tylko rozsądnym człowiekiem. Słuchaj, nie uwierzysz w to. To znaczy, wiem, jak to brzmi, ale... przybiegłem na tę uliczkę i wtedy zdałem sobie sprawę, że nie ma cię ze mną. Wtedy wróciłem po ciebie. A raczej próbowałem to zrobić. Ale, wiem, że to zabrzmi idiotycznie, ale... - Pokręcił głową. - O cholera. Nieważne, nigdy byś nie uwierzył.

- Wypróbuj mnie - rzekłem. Coś w moim tonie musiało sprawić, że spojrzał na mnie ostro.

- Nie mogłem wrócić. Po prostu... nie mogłem. Za każdym razem okazywało się, że to nie ten róg, nie ta ulica. Zacząłem już rwać sobie włosy z głowy... Tamte zaułki. To było tak jakby... jakby one w ogóle nie istniały.

Rozejrzałem się wokół i ruszyłem w stronę głównej ulicy, byle dalej od tych turystów. Słońce zachodziło, zaciągając zasłonę kurzu i brudu nad rozpalonym powietrzem. Bolało mnie gardło i byłem bardzo zmęczony, a jednak przez cały ten czas gdzieś w głębi duszy pielęgnowałem rodzącą się myśl. Pragnąłem odpoczynku, chwili spokoju i ciszy, by usiąść i przemyśleć to, wydobyć ze skłębionych, niezdrowych wspomnień. Ale przede wszystkim chciałem się czegoś napić.

- Och, one rzeczywiście istniały. Pięćdziesiąt, może sto lat temu. Zanim wojna wietnamska sprowadziła tu chyba wszystkich amerykańskich żołnierzy na urlopy, zmieniając burdelowe herbaciarnie w bary. Zanim sprowadzono w to pieprzone miejsce wszystkie dobrodziejstwa zachodniej cywilizacji. Ale one nigdy nie zniknęły. Ciągle są tutaj. Szukałeś w świetle, Dave. Powinieneś był szukać wśród cieni.

W pewnym momencie otworzył usta, by coś powiedzieć. Teraz stał z opuszczoną szczęką. Zamknął ją, stuknąwszy zębami, ale nic nie rzekł. Mogłem go zrozumieć. Parę lat wcześniej zrobiło to na mnie takie samo wrażenie. Ale nie miałem ochoty na wyjaśnienia. Zatrzymałem na rogu przejeżdżającego samlora i rozpocząłem nieuniknione i nużące targi o opłatę za przejazd. Wgramoliliśmy się do środka i opadliśmy na siedzenia pod niewielkim daszkiem, przytłoczeni dusznym upałem zmierzchu. Zawinięty miecz brzęknął o ozdobne metalowe boczne oparcie, a mały, żylasty kierowca spojrzał na mnie dziwnie.

- To pamiątka - wyjaśniłem. W istocie była to pamiątka, z miejsc o wiele dziwniejszych niż to.

Taksówkarz wysadził nas przed położonym na tarasie, dobrze ocienionym barem hotelowym. Zatrzymaliśmy się w nim. Siedzieliśmy, popijając, i dopiero kilka godzin i parę ginów z sokiem cytrynowym później podnieśliśmy zmęczone kości z trzcinowych foteli i powlekliśmy się do holu wejściowego.

- Apartament 405? Ach tak, pan Fisha - powiedział z amerykańskim akcentem recepcjonista i wydobył kopertę z telegramem. - Przyszło do pana w tej chwili - dodał.

- Tylko mi nie mów, że centrala znalazła nam przewoźnika - odezwałem się do Dave’a i rozerwałem kopertę. Była to jednak wiadomość od firmy zarządzającej wieżowcem, w którym mieszkałem. Podobno ktoś uruchomił alarm przeciwwłamaniowy wybijając okno.

- Przecież ty mieszkasz w tej cholernej stratosferze! - zaprotestował Dave. - Wybito okno w mansardzie na czternastym piętrze?

- Cóż, piszą, że opiekun domu i strażnik stwierdzili, iż nie ma żadnych innych szkód. I nic nie zginęło.

Zamrugałem w nagłym olśnieniu. Wciąż ciągnąłem za sobą tę niezwykłą szarfę dziewczyny - ku ogromnej uciesze personelu hotelowego, jak sobie uświadomiłem, potrafiąc już rozszyfrować pokerowe twarze Tajów. Wisiała mi w ręku lekka niczym piórko, zwyczajny pasek zadrukowanego jedwabiu. Rozejrzałem się nagle przerażony. Riksza - czyżbym go upuścił? Albo bar - zostawiłem go tam? Ale pamiętałem aż nazbyt wyraźnie, jak gramoliłem się z nim z taksówki, opierałem o fotel i wydobywałem wstając. Dave także wpatrywał się w szarfę. Najrozmaitsze emocje malowały się na przemian na jego ruchliwej twarzy. W końcu przybrała wyraz gniewnego zdumienia. Na mocy milczącego poruzumienia popijając drinki starannie unikaliśmy wzmianek o ostatnich wydarzeniach, ale nie mogło to trwać długo. Zwinąłem szarfę, wsadziłem ją do kieszeni i ruszyłem ku windom.

- Bandyci - rzekł Dave zgrzytając lekko zębami i śpiesząc za mną. - Staroświeccy dakaici czy jak ich tam nazywają...

- To birmańskie słowo. Oznacza indyjskich bandytów przestrzegających pewnych specyficznych obyczajów.

Dave ledwo się opanował, wydając ledwo słyszalny pomruk.

- Jest wystarczająco dobre! Bandyci. Tygrysy. Seks-bary. Zaułki, które nagle pojawiają się znikąd, a potem - fiuu! - znów znikają. Wśród cieni, jak utrzymujesz. Sto lat w przeszłość. Albo więcej. Ty wiesz o nich wszystko. I ty, kurwa mać, raczysz tylko śmiać się ze mnie! Dobra, dość tego, słyszysz? Należą mi się jakieś wyjaśnienia i Bóg mi świadkiem uzyskam je.

Rozumiałem jego nastrój. Gdyby ich nie uzyskał, mógłbym znów potrzebować tego miecza. Nie martwiłem się o broń. Opiekun domu wiedział, jak wygląda mój miecz, rzucał się w oczy na tle grzybowoszarej farby. Gdyby zniknął, opiekun zauważyłby to. Wiedziałem, że kiedy wrócę, będzie tam wisiał nad kominkiem, tak samo nie pasujący do otoczenia jak zawsze.

- Nie śmieję się - powiedziałem. - Chodźmy do mego pokoju. Bez świadków. Zanim pójdziemy na obiad. Jeśli trzeba będzie, każę coś przysłać na górę.

- Ty wiesz! - powtórzył Dave, bynajmniej nie ułagodzony. Wydawało się, że czuje się urażony, wpatrywał się we mnie z agresywnym sceptycyzmem. - Co chcesz mi tu wcisnąć, historię o duchach czy coś takiego?

Potrząsnąłem głową.

- Coś takiego.

Drzwi windy rozsunęły się z westchnieniem. Wkroczyliśmy na grubą wykładzinę pochłaniając nieunikniony ładunek statyczny, który miał przepłynąć z nas na pierwszy metalowy przedmiot, jakiego dotkniemy.

- Coś takiego - powtórzyłem, wkładając w otwór zamka kartę magnetyczną. - Coś, co zdarzyło mi się przed laty. Niełatwo to wytłumaczyć ani w to uwierzyć, toteż wiem, jak się czujesz.

Za szerokimi przeszklonymi drzwiami balkonu zapadł już zmrok. Przemierzyłem pokój trzema długimi krokami i otworzyłem te drzwi energicznie na oścież. Powiewy znad rzeki rozproszyły rozpalone powietrze dnia, a gęste kłęby spalin nie docierały tak wysoko. Na czarnym szklistym niebie migotały gwiazdy, ramię Drogi Mlecznej wznosiło się ponad miastem wielkim łukiem niczym pas przejrzystego jedwabiu. Ramię galak-tyki spiralnej, pomyślałem, i nagle poraziło mnie wrażenie, że widzę, nałożoną w moim umyśle na tamten budzący cześć obraz, inną, o ileż potężniejszą, niematerialną Spiralę przestrzeni i czasu. Ten wirujący rezerwuar bytu, którego nasza własna rzeczywistość, stała i uregulowana, jest stałym Jądrem. Ale na jego ramionach mieściły się wszelkie jego nieskończone kombinacje, które mogą zrodzić się w ludzkim umyśle, i wiele, wiele innych. A wśród tych przestworzy cienia mieszkały moce zdolne igrać ludzkością niby zabawką. Przemierzając te przestrzenie w pozaczasowych podróżach mógł człowiek stać się kimś więcej niż człowiekiem, być bardziej wiernym sobie, by w końcu - jeśli przeżyje - wznieść się, by dorównać tym mocom, wznieść się, tak jak one musiały to kiedyś uczynić.

Wznieść się - albo pogrążyć. Widziałem jedno i drugie. I dygotałem z podziwu i zgrozy, widząc jakich szczytów dosięgły i jak jestem beznadziejnie bezbronny w obliczu jednych i drugich. Przez długie lata wizja ta przygniatała mnie swoim rozmiarem, nęciła jednak wspomnieniami szarpiącymi moją najbardziej wewnętrzną istotę, duszę, której niegdyś pozwoliłem skarleć dla pożądanego przeze mnie sukcesu. Starałem się tłumić te wspomnienia - niezbyt usilnie, gdyż rodziły się poza Jądrem, w którym nie znajdowały oparcia. Ale wiedziałem teraz, dlaczego budziłem się po tamtych snach z twarzą zalaną łzami.

Okazawszy słabość, zostałem odpędzony. Starałem się wziąć sobie do serca to ostrzeżenie, lecz teraz najwidoczniej ramię Spirali znów wyciągnęło się ku mnie, i to w mało przyjazny sposób. Próba oparcia się temu nauczyła mnie czegoś nowego - sposobu, w jaki mogłem wykorzystać możliwości Spirali. Wezwanie miecza było drobiazgiem, przyznaję, ale gdybym przyswoił sobie tę sztuczkę, może stać by mnie było na więcej. I to w dobrej sprawie, to ważne w sferze, gdzie tak naprawdę liczą się intencje. Będzie mi potrzebna pomoc, ale wiedziałem, jak ją znaleźć, a w każdym razie tak mi się wydawało.

To, co jedni zwali Spiralą i Jądrem, inni, zwykle pochodzący z wcześniejszych epok, określali mianem Koła i Piasty. No cóż, może mógłbym w końcu sprawić, by Koło obróciło się nieco w moją stronę. Uniosłem ramiona ku tej wizji, jakbym chciał uścisnąć ją, wirującą tam nade mną. Zdałem sobie sprawę z obecności Dave’a, obserwującego mnie w milczeniu, jakbym był człowiekiem, którego widzi pierwszy raz w życiu.

- Teraz pora na wyjaśnienia, Dave. Nie będzie to łatwe. Lecz jeśli pomyślisz, że jestem obłąkany, skup się na tym, co dzisiaj widziałeś, znajdź jakieś inne wytłumaczenie! Ale trzymaj się faktów, nie dokonuj racjonalizacji, nie oszukuj się. Nie... wycofuj się. Wspomnienia tego rodzaju, jak sam zauważysz, umykają o wiele łatwiej niż inne. A będziesz ich potrzebował, Dave, gdyż być może, mimo wszystko, otworzy się jakaś droga dla naszych kontenerów!



Rozdział drugi


Słuchaj, brachu! - Dave pokiwał mi palcem przed nosem. - Nie uda ci się, powtarzam, nie uda pozbyć mnie tak łatwo. Zapiąłem pasy bezpieczeństwa.

- Powinienem był zostawić cię na Dalekim Wschodzie! Dave, wiem, że jesteś wysportowany, ale będziesz musiał biec naprawdę szybko, by dotrzymać mi kroku.

Uśmiechnął się z samozadowoleniem.

- Aha. - Zadyndał mi przed nosem jakimś brzęczącym przedmiotem i cofnął szybko rękę, gdy próbowałem go pochwycić. - Wysportowany kieszonkowiec, oto kim jestem. Kiedy zjeżdżaliśmy windą.

Walnąłem pięścią w kierownicę.

- Słuchaj, ty głupi draniu! Oddaj mi te klucze! Nie w tym rzecz, że nie chcę zabrać cię ze sobą!

No, powiedziałem sobie, niezupełnie. Prawdę mówiąc, byłem trochę zazdrosny o Tawernę, ludzi z nią związanych i wszystko, czego była symbolem. Było to dla mnie ważne, reprezentowało zupełnie inny wymiar mego życia, całkowicie odmienny od zimnego, suchego świata międzynarodowego handlu z jego łudzącą pozorami fasadą. A rzadko zdarzali się ludzie bardziej przywiązani do pozorów niż Dave. Choć bardzo go lubiłem, nie chciałem, by mieszał się w sprawy tamtego, odnalezionego przeze mnie świata. Obawiałem się, że z nim świat ten wyda mi się mniejszy, nędzniejszy, nie tak wspaniały. Nawet gdyby nie drwił z niego - a potrafił robić to bardzo zręcznie, kiedy lepsza strona jego duszy nie była górą - sama jego obecność, jego marynarki Isse Miyaki i papierosy z Burlington Arcade mogłyby pozbawić Tawernę ciepła i barw, uwydatnić jej nędzę i brud. Sam oczywiście miałem dżinsy Calvina Kleina, a samochód, który prowadziłem, trudno było nazwać tanim, ale to inna sprawa. I miałem na głowie bardziej naglący problem.

- To jest... pamiętasz, jak nie potrafiłeś znaleźć drogi z powrotem do tych zaułków? Równie trudno będzie znaleźć to miejsce!

- Ale mówiłeś, że wracałeś tam po tej pierwszej... przygodzie na Spirali.

- Tak. Ale przed wielu laty. Nie zaprzestałem właściwie prób, ale... było coraz trudniej. Na każdy raz, kiedy tam docierałem, przypadło dziesięć, kiedy nie mogłem odnaleźć drogi, błąkałem się sprawdzając uliczkę po uliczce, samochodem albo pieszo, próbując tylko całymi godzinami. To straszne uczucie. Czasami dostrzegasz ją nawet, lub podobny budynek, gdzieś w oddali, w bocznej ulicy. Cofasz się, szukasz i okazuje się, że to jakiś tandetny skład farb czy coś takiego... Zaczynasz myśleć, że jesteś szalony. Naprawdę szalony. Zaczynasz wątpić we wszystko.

- Myślałeś kiedyś, że oszalałeś? Dobra, dobra - rzucił szybko, wycofując się w popłochu. - Widziałem zaułki, widziałem tygrysa czy cokolwiek to było, widziałem bandytów, w porządku, jeśli ty jesteś pomylony, ja też jestem, widzisz, oto kluczyki, piękne kluczyki, prawda? Tylko - dodał, kiedy wykonałem szybki ruch ręką ponad drzwiami samochodu, by mu je wyrwać - tylko wysłuchaj najpierw dwóch drobnych uwag, zgoda?

- Słucham.

Odegrał małą pantomimę, wycierając czoło jedwabną chusteczką.

- Hej, ślicznie wyglądasz, kiedy jesteś zły, czy ktoś ci to już powiedział? Po pierwsze, sam mówiłeś, że ta cała Spirala wyszła ci teraz naprzeciw. Może to zrobić jeszcze raz, no nie? Moje towarzystwo może ci się przydać. Po drugie, jeśli będziemy mieć prawdziwe kłopoty z dostaniem się tam, ręczę słowem honoru, że pozwolę się wysadzić w dowolnym miejscu, skąd wrócę do domu, a ty będziesz mógł próbować dalej. A teraz powiedz, czy jesteś w stanie zbić moje argumenty? Oparłem się znowu o siedzenie.

- Być może będę miał tylko jedną szansę. Ale... - patrzyłem jak stał tam w wilgotnym powietrzu wieczoru, promieniując butną swobodą i pewnością siebie. Znałem go na tyle dobrze, by dostrzec inteligencję za jego pozami, lecz nigdy nie miałem go za człowieka odważnego. Żartował sobie z mojego zamiłowania do wspinaczki, a ostatnio także do szermierki i żeglarstwa, twierdząc, że przemawiają one do instynktów jaskiniowca. Sam lubił sporty zespołowe jak piłka nożna czy koszykówka, by nie wspomnieć o biegach płaskich. W tamtych zaułkach wystraszył się jak nigdy w życiu, a mimo to wpraszał się teraz, chcąc zmierzyć się z czymś, co prawie na pewno zagrażało tylko mnie. - Do diabła. Wsiadaj, chłopie. I raz przynajmniej zapnij pasy.

- Słucham i wykonuję, o mój zastępco dyrektora. Czeka nas tej nocy dość piekielnie ryzykownych przygód.

Wyprowadziłem gładko morgana z biurowego parkingu, skręciłem w prawo w stronę obwodnicy, wykręciłem ostro długą maską na rondzie i skierowałem się na prawy pas. Najlepszą porą były ostatnie chwile przed zachodem słońca, a cała ta gadanina mogła opóźnić mnie za bardzo. Przycisnąłem trochę pedał gazu, choć musiałem być ostrożny, ten wóz o wiele bardziej zwracał uwagę wyglądem i dźwiękiem motoru niż wygodne, sportowe sedany, jakimi zwykle jeździłem, nie do rozpoznania, jeśli nie dostrzegło się tablicy rejestracyjnej. Dobrze jednak było mieć odkryty samochód. Nawet na szosie powietrze było chłodne i świeże, z radością powitałem pierwsze krople deszczu. Czułem, jak moja wyschnięta skóra rozpręża się, chłonąc wilgoć, którą wyprażył z niej Bangkok. Ruch przerzedził się, zmieniłem bieg i docisnąłem pedał gazu, szczerząc zęby w stronę Dave’a. Nie wydawał się uszczęśliwiony, siedział wciśnięty w fotel, przytrzymując na piersi blezer, z krawatem powiewającym mu przed twarzą w wirze, jaki tworzył się wokół przedniej szyby. Zimne powietrze podziałało na mnie pobudzająco, z przyjemnością pochwyciłem pierwszy słaby podmuch od strony morza. Raz przynajmniej miałem zawsze zielone światło, a choć nie starczało mi czasu na patrzenie w chmury, kątem oka dostrzegłem pierwszą słabą zapowiedź na niebie zachodu, niby wspomnienie odległego krajobrazu wśród szczytów i otchłani przestworzy. Z nagłym podnieceniem zmieniłem bieg podrywając wóz do przodu i na lewy pas. Wyskoczyłem z niego na obszerne rondo przy końcu Harbour Walk, a stamtąd na cienisty wjazd w Danube Street. Noc już zapadła pomiędzy jej masywnymi murami, lecz popękane szyby na wyższych piętrach magazynów odbijały pomarańczowe i karmazynowe płomienie oświetlonych zachodzącym słońcem obłoków, jakby naśladując lampy gazowe, które tam niegdyś płonęły. Dobrze znane dudnienie kół mówiło mi, że kocie łby były tam nadal tak samo jak - kiedy?

Byłem tam ostatni raz trzy, nie, cztery lata temu, chyba tak. „Nie zapomnij doków i Danube Street. A nade wszystko Tawerny!” - Tak mi radził pilot Jyp. A ja próbowałem. Szukałem Tawerny wiele razy, lecz rzadko znajdowałem. Najczęściej starałem się ją znaleźć w chwilach stresu i cierpienia, w czasie życiowych kryzysów. Czasami mi się udawało. Czasami znajdowałem w Tawernie spokój, jadło, napitki i dobrą kompanię, opowieści, jakich nigdy nie słyszeliście, a miałem też jedną własną do opowiedzenia. Zacząłem wtedy wierzyć, że ma to coś wspólnego ze stanem mego umysłu, że dotrę tam, gdy będę tego naprawdę potrzebował.

Ale czasem bywało też inaczej. Wtedy niczego nie znajdowałem, nawet zaryglowanych drzwi. Co najwyżej posępne ściany wiktoriańskiego składu i faktorii lub zasypane śmieciami puste place, jakie po nich pozostały; ponure uliczki upstrzonych przez muchy kawiarenek i wegetujących sklepików albo czczą elegancję odnowionych budynków - odremontowane i upiększone fasady, przesłodzoną mieszankę dyskotek, sklepów z upominkami, barów i bistr o fałdzistych storach i butelkach w plecionkach ze słomy, równie eleganckich, barwnych i pozbawionych życia co motyl z dmuchanego szkła. Jednak i te chwile, a przynajmniej większość z nich, nie były ani trochę mniej znaczące niż te, kiedy udawało mi się dotrzeć do celu - a przynajmniej takie odnosiłem wrażenie. Czy dotarcie do Spirali było tylko kwestią przypadku? Mój instynkt mówił mi, że nie, a tam nauczyłem się ufać instynktowi, gdy wszystko inne jest chaosem. Lecz wciąż nie byłem w stanie pojąć, od czego to zależało.

Skręcając teraz powoli w Tampere Street, poczułem, jak rośnie we mnie wewnętrzne napięcie. Prawie nic się nie zmieniło, taka sama postrzępiona gazeta wirująca w porywach bryzy w stronę rynsztoka, taki sam porwany płat polietylenu ślizgający się wzdłuż ulicy ze złowieszczym, przeciągłym sykiem.

- To ma być ten twój szaleńczo romantyczny port? - zapytał Dave, przerywając długie milczenie.

Zbyt byłem zajęty lustrowaniem uliczek i podwórzy.

- Patrz na dachy - pouczyłem go i skręciłem w lewo w obiecująco wyglądającą ulicę.

- A czego mam szukać?

- Jak zobaczysz, będziesz wiedział.

Znów w prawo, bliżej morza, wydawało się to rozsądne. Miałem wrażenie, że znam tę ulicę i opuszczoną faktorię wznoszącą się po drugiej stronie skrzyżowania w kształcie litery T, kolejny dobry znak. Okrzyki mew, odbijające się echem w nieruchomym chłodnym powietrzu, brzmiały ostro i nagląco. Drugie wieczorne cienie rozpościerały się w bocznych uliczkach niczym leniwe koty, równie gładkie i enigmatyczne co one. W którą stronę skręcić? Nie mogłem się zdecydować. Nikt za mną nie jechał, więc zwolniłem maksymalnie, rozglądając się wokół.

- Jak na razie niewiele - odezwał się Dave znudzonym tonem. - Nudne jak flaki z olejem. Równie dobrze mogliby tu zwijać chodniki z nadejściem wieczoru. Nic dziwnego, że ludzie tak oglądają telewizję.

- Jak to?

- Wszystkie te anteny. Spójrz tylko na nie. Życie tutaj musi być cholernie nudne.

Zahamowałem ostro i spojrzałem w górę z rozdziawionymi ustami.

- Hej! Teraz wiem, dlaczego kazałeś mi zapiąć te cholerne pasy! - skarżył się Dave. - Prawie wyrzuciłeś mnie przez przednią szybę! I zgniotłeś mi szlugj!

- Zawsze coś spartaczysz!

Przerzuciłem biegi i pomknąłem przez kocie łby w stronę skrzyżowania widocznego w głębi i dalej w prawo. Tam ujrzałem kolejną przecznicę, a na niej kolczasty cień, przypominający ogromną pajęczynę.

- Dave, ty idioto! Czy to wygląda na anteny telewizyjne, to?

- No cóż, to musi być tam, w dokach... Jakiś radar?

- Anteny! - wybuchnąłem głośnym śmiechem, niemal pijany z podniecenia i doznanej ulgi. Wziąłem ostatni zakręt i ruszyłem z rykiem silnika w dół ku morzu. Teraz sam mógł zobaczyć, a gdy zaświtało mu, co to takiego, nie odezwał się słowem, tylko opadł na siedzenie z rozdziawionymi ustami i ogłupiałymi, szeroko otwartymi oczami. Nawet ja, choć wiedziałem, czego się spodziewać, zwalniałem bezwiednie i zahamowałem, gdy deski rozległej przystani zadudniły mi pod kołami. Podnieśliśmy się obaj bez słowa i przechyleni przez przednią szybę wpatrywaliśmy się w niemym podziwie w starodawny basen portowy, w pejzaż, który wydawał się odległy o dwa stulecia. Ogarnęła mnie gwałtowna radość, wiedziałem, że nie był iluzją, nie był fantazją, którą nosiłem w sobie przez tak długi czas, ten potężny las bez liści i korzeni, z których by wyrastał, mający tylko smołowane liny i wyblinki za listowie, ta kolumnada masztów potężnej flotylli żaglowców rejowych widoczna na tle płomiennego archipelagu wśród obłoków zachodu.

Setki rozmaitych kadłubów, aż tyle przycumowano ich burta w burtę, wznosiło się, opadało i szorowało o sznurowe barierki na łagodnej fali niczym ogromne zwierzęta morskie, ocierające się leniwie bokami. Wybrzuszona obłość kogi graniczyła ze smukłym, rekinim kadłubem klipra, wysokie wieżyce galeonu rysowały się ponad płaskim pokładem kutra. W większości jednak statki, które mieliśmy przed sobą, były rejowymi żaglowcami z epoki królów Jerzych, konstrukcjami zbudowanymi między końcem XVII a połową XVIII stulecia, ukształtowanymi w czasie ostatniego wielkiego rozkwitu wieku żagli. Umieszczone wzdłuż burt smukłych okrętów korsarskich rzędy furt działowych wpatrywały się chciwie w pękate statki kupieckie, a tu i ówdzie ciemne, płaskie sylwetki wielkich okrętów wojennych wznosiły się władczo i groźnie ponad mmejszymi jednostkami. Statki te przybyły ze Spirali do portów na obrzeżach Jądra, wioząc niezwykłe ładunki, których przeznaczenia można się było często tylko domyślać. Nawet okręty bojowe trudniły się kupiectwem, choć może nie drogą uczciwego handlu wymiennego czy konwojowania transportów zdobywały swe towary. I do Spirali miały powrócić, gdyż pozostawanie zbyt długo w jednym miejscu groziło niebezpieczeństwami. Tymczasem jednak ich załogi miały się rozejść w poszukiwaniu rozrywki, a my będziemy mogli podążyć ich śladem.

Wyszczerzyłem zęby w stronę Dave’a, wiedząc doskonale, że podobnie jak ja bym to robił, aż dotąd asekurował się, powstrzymywał z wydaniem ostatecznych sądów, nie wierząc w ani jedno słowo z tego, co mu opowiedziałem, bez względu na to, co zapamiętał z przygód w Bangkoku.

- Jakieś komentarze, panie Oshukwe?

Wzdrygnął się, choć wiała tylko łagodna bryza. Jego głos, pozbawiony impertynenckiej afektacji, brzmiał teraz słabo i głucho.

- Nie wiedziałem, co o tym sądzić. Ciągle nie wiem. Wiem, że to widzę, lecz nie twierdzę jeszcze, że nie jesteś pomylony. Sam po prostu nie jestem siebie pewien.

- Czułem się tak samo. Ale czyż nie jest to fantastyczne? Czyż nie jest wspaniałe?

- Wspaniałe? Jezu! Czy to, co nas spotkało w Bangkoku, było wspaniałe? - Potarł usta grzbietem dłoni. - Sądziłem dotąd, że potrafię dać sobie radę w życiu, poradzić sobie ze światem. Ale jeśli to wszystko czeka na mnie tuż za niewłaściwym rogiem, to czego jeszcze mogę się spodziewać? Co może mi się przytrafić w domu, w Kano? Albo po drodze z biura? Jak to przewidzieć? Jak się na to przygotować? Wiedziałem, Steve, że dziwny z ciebie gość, ale jeżeli widząc to siadasz po prostu i podziwiasz, to jesteś, cholera, o wiele dziwniejszy, niż sądziłem.

Uśmiechnąłem się.

- Dzięki za referencje! Przywykniesz do tego. Ale nie sam. Potrzebna nam pomoc i jej przyjechaliśmy tu szukać.

Lustrowałem wiekowe, ceglane ściany budynków przystani, na których blakły i łuszczyły się pod wpływem słonego powietrza dawno wymalowane napisy. Na kruszącej się, ozdobnej tablicy z czerwonego piaskowca widniał ledwo dający się odczytać napis piękną kursywą PRZYSTAŃ PARAMARIBO.

- Tej nie znam. O ile pamiętam, musimy znaleźć ulice leżące naprzeciw Przystani Melrose i Gdańskiej, to gdzieś tutaj. Chodź, znajdźmy jakiś szyld albo spytajmy kogoś.

Dave wysiadł z wozu z najwyższą niechęcią, wzdrygnąwszy się, kiedy jego stopy dotknęły zniszczonych belek przystani, jakby spodziewał się, że znikną rzucając go w tłustawą wodę poniżej. Cóż, miał zapewne zbyt bujną wyobraźnię. Powiedziano mi kiedyś i to nie jako komplement, że to dlatego iż nigdy nie wysilałem zbytnio własnej wyobraźni, łatwiej mi było zaakceptować to, co niewyobrażalne.

Może i tak, lecz spoglądając w głąb mrocznych uliczek, gdzie prawie nie docierało światło dnia, nietrudno było poczuć się nieswojo. Wokół nie było nikogo. Statki wydawały się opuszczone, ale na pokładach pozostawiono prawdopodobnie wartowników. Mimo to nie chciałem ryzykować spotkania z nimi. A nuż wybrałbym okręt Wilków albo i gorszy. Mówiono mi, że są rzeczy gorsze, znacznie gorsze, ale jakie - trudno mi było sobie wyobrazić. Teraz, gdy minęła pierwsza euforia, zacząłem się zastanawiać, czy nie dostaliśmy się tu trochę za łatwo. Zwykle niemądrze było ufać pozorom na tych dziwnych i pełnych cieni peryferiach normalności.

Schodki oddzielające przystań od sąsiedniej, zwanej zdaje się Przystanią Callao, wiodły do niższej kei, gdzie mogły przybijać szalupy okrętowe i podobne jednostki. Były pokruszone, pokryte szlamem i morską trawą. Za nimi otwierał się kolejny mroczny zaułek, niezbyt daleko w jego głębi dostrzegłem ze zdziwieniem mdłe odblaski w kałużach. Bez wątpienia oświetlone okna, choć niezbyt jasno, rzucające posępne, czerwone światło na kołyszący się powyżej ze skrzypieniem niczym szubienica szyld.

- Cholera jasna! - mruknął Dave, gdy ruszyliśmy w tamtą stronę. - Wygląda gorzej niż stacja obsługi na autostradzie.

- W dzień wolny. Chyba jednak nie zaszkodzi zapytać, co?

- Sam nie wiem - wymamrotał, obchodząc oleistą kałużę przed progiem. - Niedobrze mi się tu robi.

Pchnąwszy drzwi, skłonny byłem przyznać mu rację. Zapach, jaki się stamtąd wydobywał, identyfikowało się w pierwszej chwili jako woń taniego tytoniu i tłustej sameżeniny, póki nie wyczuło się, błogosławiąc dym, przymieszek smrodu skwaśniałych trunków, nie mytach ciał, wymiocin i jeszcze gorszych rzeczy. Ciasne i mroczne wnętrze oświetlone było okopconymi latarniami na świece, powieszonymi na niskich krokwiach. Pokryty sadzą pułap wchłaniał ich światło. Mężczyźni siedzieli w cieniu, zgarbieni przy stołach. Jedni byli czarni, inni białoskórzy, poza tym jednak nie mógłbym o nich nic powiedzieć, dostrzegałem tylko blask ich oczu, które zwróciły się ku nam. Rozmowy przycichły przechodząc w pomruk. Jakiś potężny, gburowaty typ o wydatnym brzuchu, odziany w obdartą koszulę i spodnie do kolan ściągnięte czarnym pasem, poderwał się od najbliższego stolika i spojrzał na nas, mierząc nas wzrokiem.

- Que ąuereis? - mówił po hiszpańsku nie lepiej ode mnie, tonem takim, jakby pluł nam w twarz.

Rozłożyłem ręce okazując tyle łagodnej godności, na ile mnie było stać.

- Perdóneme, senor, ąueremos descubrir la Taverna Ittyrica, por favor?

Mimo słabego oświetlenia, mógłbym przysiąc, że zbladł.

- No se! - warknął z pełną agresji siłą człowieka walczącego z własną słabością.

Ku memu zdumieniu wyciągnął przed siebie dwa rozstawione palce w geście odczyniania uroku i splunął na mój but. W innych okolicznościach zapewne odwróciłbym się na pięcie i wyszedł, ale krew we mnie zagrała na widok tamtych okrętów na tle zachodu słońca i pod wpływem wspomnień, jakie obudziły. Wyrzuciłem do przodu stopę z dość znaczną siłą, wycierając but o jego portki. Ryknął, podskoczył i sięgnął ręką do pasa. Po nóż, jak sądziłem.

Chwyciłem go za koszulę i cisnąłem nim o stół. Wtedy dopiero odwróciłem się na pięcie. Dave złapał mnie za kurtkę i dosłownie wywlókł za drzwi.

- Chryste, co w ciebie wstąpiło? Zbierajmy się stąd, zanim podetną nam gardła. Albo i co innego! Jak mogłeś zrobić coś takiego?

- Nie uciekaj - powiedziałem. - To tylko ich zachęci. Zachowaj pewność siebie.

Patrząc na brudną szybę okna naprzeciw ujrzałem, jak drzwi tej speluny otwierają się za nami, ukazując podświetloną na czerwono sylwetkę - nie, dwie albo trzy. Ale nie wychodzili. Obejrzałem się spokojnie. Jeden z nich zamachał drwiąco:

- Buenos noches, senor! Nos respetamos a los bultós! Trzasnęły drzwi.

- Paskudny hiszpański - rzucił Dave lekko tylko drżącym głosem. - Gorszy niż mój. Dlaczego mamy przekazać wyrazy uszanowania tym... to słowo oznacza tłumok, prawda?

- Nie są to Hiszpanie, to pewne. Ciekawe, dlaczego sądzili, że my jesteśmy? - Obejrzałem się na szyld. - Den... Vijnkeller coś tam. Chyba Marowijnse. Wygląda na holenderski. A Niderlandy należały kiedyś do Hiszpanii, także część ich kolonii. Więc może dla tych ciemnych typów już samo odezwanie się po hiszpańsku jest obrazą. A bultós... Podejrzewam, że to znaczy „tłumoki”. Bóg jeden raczy wiedzieć, o co chodzi. Prawdopodobnie była to kolejna obraza. Chodź, znajdźmy jakieś gościnniejsze miejsce.

Lecz kiedy szliśmy do przystani wśród gęstniejącej ciemności, uprzytomniłem sobie, że wiedziałem coś o tym. Tłumoki... Słyszałem to słowo, czy jakieś podobne. Od Jypa? Być może, i to wypowiadane bez lekceważenia. Coś groźnego. I właśnie wtedy usłyszałem ten chichot w ciemnościach przed nami.

Chichot, podobny do ludzkiego, ale wysoki, piskiliwy; i miękkie powłóczenie nogami, jakby ktoś poruszał się ukradkiem, i suchy, słaby szelest, który przywodził na myśl owada. Dave także to słyszał. Jego szept był ledwo słyszalny na tle szumu morza.

- Jeśli to znów ci cholerni bandyci...

- Nie sądzę - szepnąłem. - Kto by to nie był, jest między nami a nabrzeżem - lecz tylko po zacienionej stronie ulicy. Jeśli uda nam się prześlizgnąć bokiem, umkniemy do samochodu.

Poruszając się cicho i szybko daliśmy nura na drugą stronę uliczki, w cień pod przeciwległą ścianą. Przebiegając, dostrzegliś-my, tylko przez moment, na tle niknącej łuny zachodu, to co na nas czyhało. Najpierw pomyślałem, że to człowiek, masywna postać na cienkich nogach - bardzo cienkich - odziana w strój zakrywający głowę i ramiona. Jednak potem, gdy zakołysała się wypatrując, zorientowałem się, że nie widzę głowy i ramion, tylko strzępy cienkiej tkaniny trzepoczącej, gdy istota się poruszała, niczym poły staroświeckiego surduta z surowego płótna. Potem podeszła do niej następna, taka sama postać. Usłyszałem, jak zgrzytają zaciśnięte zęby Dave’a. Jeszcze kilka kroków i miniemy ich.

Piekielny chichot rozległ się znowu, tuż przy moim uchu.

- Uciekaj! - wrzasnąłem, ale mogłem oszczędzić sobie fatygi. Dave już wystartował, a ja dysząc ruszyłem za nim, słysząc za sobą gwałtowny tupot pędzących stóp, ten sam, który słyszałem wcześniej. Skręciliśmy za róg i popędziliśmy do przystani, do samochodu. Pierwszej nocy kiedy odwiedziłem to miejsce, coś podążało za mną do samochodu - wlokło się za mną, potem ruszyło biegiem. Nie wiedziałem, co to było, ale wydawało takie same odgłosy. Dopadliśmy wozu, przeskakując zamknięte drzwi z efektownym lekceważeniem dla pracy lakiernika. Nastąpił straszliwy moment, kiedy szukałem kluczyków, a potem ciszę rozdarł ryk silnika. Skręciłem kierownicę, kierując samochód wąskim łukiem ku nabrzeżu.

- Hej, zaczekaj! - wrzasnął Dave. - Nie wracasz chyba... Zewnętrzne koła wjechały na belki obrzeża, ledwo mieszcząc się w zakręcie, potem opadły. Włączyłem przednie światła i omiotłem nimi przystań. Nie było nikogo. Uśmiechając się ponuro zmieniłem biegi i ruszyliśmy podskakując wzdłuż przystani.

- Nie sądziłem, by odważyły się zaatakować samochód. - Wyszczerzyłem zęby, wtedy minęliśmy wylot wąskiej uliczki, a one wyskoczyły kłębiąc się za nami. Koszmarne, bezkształtne istoty, owinięte jak mumie sznurem i szeleszczącą tkaniną, skaczące ze straszliwą energią na nogach tak chudych i żylastych, że wydawały się jeszcze mniej ludzkie, niż były w istocie. Rzucały się i podskakiwały wokół samochodu, wpadając na niego z impetem, który sprawiał, że wóz skręcał gwałtownie na boki. Jeden wskoczył na wąski stopień z taką siłą, że omal nie wywróciliśmy się i nie wpadliśmy do głębokiego basenu portowego, lecz Dave uniósł się na siedzeniu i wymierzył potężnego kopniaka, który posłał potworną istotę w stronę jej towarzyszy. Z tak bliska można było dostrzec, że wewnątrz spowijającej ją tkaniny coś wydymało się, poruszało i młóciło, jakby miało rozsadzić przegniłe okrycie, być może głowy lub kończyny, wyglądało to jednak niezbyt normalnie, za to bardzo złowróżbnie. Wysypały się z zaułków, uderzając o wóz niczym ćmy o lampę, więc nie mogłem nabrać prędkości. Przednia szyba roztrzaskała się, wybiłem ją pięścią, w samą porę, bo mało brakowało, a nie dostrzegłbym następnej grupy, która zamajaczyła przede mną. Skręciłem gwałtownie kierownicę, zarzucając tyłem wozu tak, że uderzył w potworki rozpraszając je na boki. Jedno koło zagwizdało przez moment w powietrzu, a potem ruszyliśmy podrygując i trzęsąc się, w głąb wąskiej uliczki.

- Robi się coraz ciaśniej, Steve! - Podniesiony histerycznie ton Dave’a zawtórował moim własnym obawom. Jeśli będziemy musieli zatrzymać się - jeśli nas dopadną - czy te poszarpane tłumoki pękną? Czy ich kłębiące się wnętrze odsłoni się naszym oczom? A co się wtedy stanie?

Dave wrzasnął, wskazując coś. Na lewo otwierała się kolejna wąska uliczka, a w głębi lśnił punkt stopionego złota. Skręciłem kierownicę, opony zapiszczały na kocich łbach - w najmniej właściwym momencie uderzyła nas z boku gromada tych istot. Błotnik wgiął się, samochód zakołysał, podskoczył gwałtownie, po czym opadł z hukiem na zawieszeniu i ruszył naprzód. Patrzyłem z uwagą przez strzaskaną szybę lawirując w wąskiej uliczce. Jedna z istot została przyparta do muru, przygwożdżona, rozwleczona - w pękniętym lusterku bocznym zobaczyłem, jak sznury pękają, płótno eksploduje na zewnątrz. Może to i lepiej, że właśnie wtedy Dave chwycił mnie za ramię i straciłem okazję bliższego przyjrzenia się temu, co się wylało.

- Tam! - wrzasnął. - To tam?

Czerwone drewno, białe ściany, ozdobny szyld i ciepło rozjarzone okna...

- Nie widzisz? - krzyknąłem, niesłusznie oburzony, że w ogóle przyszło mu do głowy pytać. - Jasne, że to tu!

Po drugiej stronie drogi majaczyła boczna ściana Tawerny Iliryjskiej. Prosząc Boga, by nie było już nikogo na drodze, dodałem gazu i wykręciłem ze straszliwym piskiem opon tuż przed schodki. W chwili gdy szarpnąłem ręcznym hamulcem, ciężkie drzwi otworzyły się z hukiem. W przejściu stanęła, przytrzymując okrywającą ją szkarłatną pelerynę, dziewczyna, którą znałem jako Katjkę. W jednej ręce trzymała ciężką okrętową latarnię, a kiedy zahamowaliśmy gwałtownie naprzeciw schodów, uniosła ją wysoko z głośnym okrzykiem i otwarła z brzękiem sztormową osłonę.

Płomień oświetlił ją z góry. Może nie był równie jasny co błysk magnezji czy łuk acetylenowy, nie aż tak, jednak przyćmił wszystkie inne światła. Oczy dziewczyny zalśniły w blasku kołyszącej się latarni, a na wargach pojawił się dziwny uśmiech.

- Uważaj, Katjka! - krzyknąłem, i okrzyk zamarł mi na ustach.

Wiedziała, że jesteśmy ścigani, rozumiała. Jej lśniące spojrzenie utkwione było w przeciwległej uliczce i skupionych tam istotach. Ale one się nie zbliżały.

Zeszła stopień niżej, jej sylwetka rysowała się teraz w stożku ostrego blasku, który rzucał na jej twarz głębokie cienie, nadając rysom twardość bladej, szklistej maski.

Zrobiła kolejny krok. Peleryna wirowała i jarzyła się niczym tańczący płomień, a istoty wybuchnęły bojaźliwym chichotem.

Jeszcze jeden krok. Jej oczy, zwykle szare, rozbłysły dziką zielenią niby oczy lisicy, a zaciśnięte usta wykrzywiły się w grymasie odsłaniając ostre zęby.

Uniosła jedną stopę z ostatniego schodka. Rozległy się przenikliwe histeryczne okrzyki i tupot pędzących stóp.

Zatrzymała się spoglądając w dół z krzywym uśmiechem. Stała na najniższym stopniu, a istoty umknęły.

Zręcznym skrętem nadgarstka zamknęła latarnię. Spojrzeliśmy na siebie.

- Devre nacz, Stefan! - rzekła cicho. - Rada jestem, że wróciłeś. Dobrze wyglądasz. Tylko trochę starzej.

- Dawnośmy się nie widzieli, Katjko. Bardzo dawno. Uśmiechnęła się lekko, wzruszyła ramionami.

- Ach tak? Nie zaszkodziły ci te lata.

Peleryna zsunęła jej się z ramion. Miałem wrażenie, że oczy Dave’a wyjdą zaraz z orbit. Jej czerwona, pleciona kamizelka i ozdobiona gałązkowym wzorem niebieska tyrolska spódnica były aż za bardzo krzykliwe, a dolina między piersiami zbyt przepaścista. Kiedy spotkałem ją po raz pierwszy, wziąłem ją za ladacznicę z tawerny, i nie za bardzo się myliłem. Jednak o Katjce powiedzieć by się dało wiele rzeczy, lecz na pewno nie to, że jest nieskomplikowana.

- To chyba dobrze, że nie czekałeś dłużej. Bultós, plugawe kreatury! Dlaczego cię ściągały?

- Nie wiem. - Spojrzałem na nią z zakłopotaniem. Nigdy nie widziałem jej takiej. Nigdy nie wydawała się tak groźna. - Nawet nie wiem, kto to był. Ale nie byli pierwsi.

Uniosła szyderczo brew.

- W takim razie lepiej wejdź do środka, zanim przyjdą inni! I przedstaw mi swego przyjaciela.

Byłem nieco zakłopotany perspektywą przedstawienia Da\e’a Katjce, z różnych powodów. Ale typowa dla niego maniera bezlitosnego snucia seksualnych aluzji opuściła go widocznie, nigdy bym się nie spodziewał, że obecność Katjki wywrze taki skutek. Podał jej rękę, uśmiechnął się, ale w jego zachowaniu wyczułem nagle rezerwę, jego zwykle szeroko otwarte, wesołe oczy zwęziły się. Jeśli jego spojrzenie wyrażało cokolwiek w chwili, gdy prowadziła nas po schodkach do wnętrza, był to trwożny podziw i bardzo głęboka nieufność.

Wpatrywał się w przytulne, mroczne wnętrze głównej sali Tawerny, jakby była to głęboka studnia, lecz pozwolił się zaprowadzić do loży przy kominku. Ledwo zdążyliśmy opaść na wyściełaną poduszkami ławę, gdy pojawił się gospodarz Myrko we własnej osobie, by uścisnąć nam dłonie swymi twardymi łapskami i powitać mnie znowu jak dawno utraconego syna. Gdy wymaszerował raźno po jadło i napitki dla specjalnych gości, poczułem, że opada ze mnie przerażenie wywołane ostatnimi przygodami. Dave rozglądał się wokół siebie po innych lożach, lecz choć tej nocy pełno było gości, nie sposób było dostrzec ich wyraźnie. Odpowiadało im to, a Myrko troszczył się, by tak było zawsze. Cienie, których nie rzucał żaden przedmiot, wisiały pod pułapem niczym draperie, wchłaniając ciepłe złote światło oliwnych lamp, lecz nie miały w sobie nic złowieszczego. Po chłodnym mroku ulic zdawały się przytulne i miękkie jak aksamit. Rozparłem się wygodnie i delektowałem się widokiem starej sali z jej poczerniałymi od dymu krokwiami, szynkami i kiełbasami, butelkami trunków w słomianych plecionkach, bel przedziwnych korzeni i suszonych niezwykłości z odległych mórz.

- Zadomowiony tu jesteś, co? - odezwał się cicho Dave.

- To takie miejsce - zgodziłem się. - Tacy ludzie. Wiele dla ciebie zrobią, jeśli tylko im pozwolisz. O co chodzi? Nie podoba ci się tu? Nie podoba ci się Katjka?

Poskrobał palcem zniszczony blat, pełen wgnieceń po spiesznie rzucanych mieczach i pistoletach, workach twardych monet i nieco dziwniejszych środków płatniczych, poplamiony trunkami rozchlapanymi w przypływie dobrego humoru, a czasem, choć rzadziej, rozlanymi w gniewie.

- To miejsce, i ona, Chryste, Steve! To znaczy, ona jest ci bliska, naturalnie... ale czy nie czujesz w niej tego?

- Czego? Wzdrygnął się.

- Czegoś niesamowitego... - tylko tyle zdążył wyszep-tać. Katjka pojawiła się znowu, niosąc na tacy dwulitrowe kufle piwa i małe flaszki tujiki znanej lepiej jako śliwowica i klapnęła między nami z głębokim westchnieniem.

- Uff! Teraz pijcie! Pijcie i opowiadajcie, co was tu sprowadza z takimi demonami depczącymi wam po piętach.

- Demonami? A któż to właściwie był? Skąd pochodzą?

- Tamci? Nie słyszałeś o nich? To bultós, pochodzą zza oceanu. Upiory cmentarne z górskich regionów, gdzie szybują kondory. Pogańscy kapłani obawiali się ich, uważali, że to duchy zmarłych, którym zakłócono po śmierci spokój. Może i tak jest.

Wzdrygnąłem się, przypomniawszy sobie opatulone mumie z inkaskich grobowców.

- Z Ameryki Południowej? - zapytał ochryple Dave, odstawiając piwo. - Co oni tu robią?

Spojrzała na niego ponuro.

- A cóż robi zło gdziekolwiek? Jakiś chciwy dureń przeszmug-lował je tutaj, by dla własnych celów wykorzystać przerażenie, jakie sieją. Tak jak pewnego dupiah z Karaibów, o którym Stefan może ci więcej opowiedzieć. Choć tamten był o wiele potężniejszy.

- Nie tutaj - rzekłem czując, jak jeżą mi się włosy na karku. - Nie teraz. Sądziłem, że macie... hmm, środki zaradcze przeciw takim istotom.

Skinęła głową, krzywiąc się.

- Owszem, Nadzorcy schwytali tego błazna. I większą część jego stadka, ale kilka umknęło niczym szczury i nawiedzają teraz mroczne zaułki wokół mniejszych przystani. Rzadko w takiej liczbie, rzadko tak śmiało, chyba że czyjaś wola stara się je pobudzić. Łatwo je odstraszyć za pomocą prostych środków. Wyczułam ich obecność nawet tutaj i wyszłam cię poszukać. Myrko prześle wiadomość, że Mumie znów się gromadzą, będzie polowanie i czyszczenie.

- Mumie? Tak, do licha. Jyp ostrzegał mnie przed nimi, teraz sobie przypominam. Ale nie powiedział, kim są, nie chciał wystraszyć mnie jeszcze bardziej, kiedy to wszystko było dla mnie nowe, jak sądzę. - Rzuciłem ukradkowe spojrzenie na Dave’a, który zapijał piwem już drugą czy trzecią śliwowicę. - Katjka, kochanie, muszę pomówić z Jypem. Albo z Mail. Potrzebuję ich, a przynajmniej ich rady.

Pokręciła głową.

- Dwoje takich włóczęgów, czyż można ich często spotkać w jednym Porcie? Nie ma ich teraz ani nie będzie w przewidywalnej przyszłości.

Upadłem na duchu. Kiedy Katjka mówiła „przewidywalna”, miała dosłownie to na myśli. Mogli nie pojawić się tutaj przez całe lata.

Uśmiechnęła się, przechyliła ku mnie i pogładziła czule po udzie.

- Nie martw się tak, Stefanie! Prześlę im słówko, wszelkimi drogami. Oczywiście może to trochę potrwać. Ale ja zawsze tu jestem, Stefanie. Zawsze jestem twoim przyjacielem.

Spojrzała na mnie z przejęciem szeroko otwartymi oczami. Jej dłoń nie poruszała się już, lecz spoczywała lekko na moim udzie, jak niezobowiązująca obietnica. Może ona mogłaby pomóc, choć była taka dziwna, przynajmniej dać jakąś radę, skontaktować mnie z kimś. Spojrzałem na Dave’a, lecz teraz był już wyraźnie nieobecny duchem. Szok i śliwowica zrobiły swoje, siedział popijając piwo i wpatrując się w dal, i nie zwracał uwagi na nas czy cokolwiek innego.

- No cóż - zacząłem. - Chodzi o to...

Nie pominąłem niczego, z wyjątkiem incydentu z dziewczyną o imieniu Rangda. Nie żeby Katjka rościła sobie do mnie jakieś pretensje, ale wydawało się to mądrzejsze. Pewnie, w oczach Katjki błysnęło złośliwe rozbawienie, gdy opowiedziałem, jak wyratowała mnie z opresji pewna dziewczyna. Wysłuchała mnie jednak poważnie, uśmiechnęła się tylko, kiedy wspomniałem o telegramie, zawsze wydawała się rozbawiona wzmiankami o nowoczesnych środkach komunikacji, choć nigdy nie mogłem pojąć dlaczego.

- A ten twój dziwny pomysł? Przygryzłem z wahaniem paznokieć.

- Taak... to. Cóż... Słuchaj, może dostaję paranoi, lecz jeśli rzeczywiście natrafiliśmy na jakąś nieoficjalną blokadę, to może... może po prostu... bylibyśmy w stanie ją ominąć. Niezwykłą blokadę niezwykłą drogą.

Skinęła głową, czujna jak lisica.

- Tak. Poprzez...

- Tak. Poprzez Spiralę. Wioząc ładunek na wschód od zachodu słońca. Poza normalnym czasem. Czeka nas mnóstwo kłopotów, może nawet niebezpieczeństw - lecz jeśli się uda przeprawić sprzęt komputerowy i mechanizmy do obsługi śluz i resztę poprzez...

Zanim zdążyłem skończyć, wydobyła pudełko kart, które jak się wydaje zawsze nosiła przy sobie, ciepłe i jedwabiste jak jej skóra, i zaczęła rozkładać karty na stole. Zdziwiła się wyraźnie, widząc trzy karty, jakie odwróciłem, po jednej z każdego koloru, z wyjątkiem pików. Przetasowała jeszcze raz i podała mi talię. Przekładałem, tak jak mi kazała, raz za razem, i podskoczyłem, kiedy przycisnęła je do moich ust. Czuć je było zapachem jej ciała, może nie nieprzyjemnym, ale mocnym. Nigdy nie ośmieliłem się pytać Katjki, skąd pochodzi, jednak miałem powody sądzić, że skądś gdzie zażywanie kąpieli należy do rzadkości, a mydło jest luksusem. Kiedyś podarowałem jej trochę eleganckiego,.Wortha” jako część większego prezentu. Była zachwycona, lecz podejrzewałem, że taki rzadki skarb spoczywał, pokrywając się kurzem, w jej sypialni, wysoko na poddaszu, jako rzecz zbyt cenna, by jej rzeczywiście używać.

Tym razem musiałem wybrać, na chybił trafił, trzy karty. Znów się zasępiła, gdy pojawił się król treflowy, potem królowa karo. Wytężyłem wzrok, kiedy upadła druga karta, bo wydało mi się, że wizerunki twarzy jakoś się zmieniły, jęły wibrować życiem, nabrały nowego wyrazu. A wyraz ten nie spodobał mi się - robiło to wrażenie, jakby zmagały się swymi wymalowanymi spojrzeniami, nieruchomymi, wrogimi, nieubłaganymi. Przyjrzałem im się, mrugnąłem, a wtedy w jakiś sposób spojrzenia te skierowały się na zewnątrz, przerażająco świadome, utkwione we mnie...

Katjka plasnęła o nie dłonią.

- Jeszcze jedną - poleciła łagodnie.

Wyjąłem kartę, znów była to figura, walet pikowy. Przeszedł mnie zimny dreszcz, już raz wyciągnąłem kiedyś waleta z talii Katjki, waleta karo, i ujrzałem w nim straszliwą wizję wroga, któremu musiałem stawić czoło, co omal nie stało się przyczyną mego upadku. Lecz ten był tylko jowialną, tępawą figurą na karcie. Czy aby na pewno? Przypominał, nie wiedzieć dlaczego, uchylone drzwi, zasłonę, spod której wystają czyjeś stopy, kwintesencję ukrytej, szyderczej groźby. Pokój pozostaje tylko pokojem tak długo, aż się nie dowiemy, że pod deskami podłogi leżą ukryte zwłoki, wtedy wszystko w nim się zmienia, choć nie poruszyła się nawet drobina kurzu. Tak samo było z tą kartą, póki Katjka nie wsunęła jej między inne i z powrotem do pudełka.

- Nie dostajesz paranoi, Stefanie - powiedziała cicho. - Rzeczywiście w tym niebezpiecznym przedsięwzięciu zgromadziły się wokół ciebie potężne moce.

Oparłem się z westchnieniem o stół.

- Wiedziałem o tym! W takim razie któż to jest, u licha? Konkurenci? Rządy?

Poderwała głowę, zdziwiona.

- Ty o to pytasz? Nie, Stefanie! Nie mam pewności, ale nie sądzę. Nikt z twoich ziemskich wrogów, bo tych dawno byś rozpoznał z pomocą tajemnych sztuk, których jesteś mistrzem.

- Więc... kto? Skąd?

Jej odpowiedź była niepokojąca. Uniosła wzrok ku ocienionemu pułapowi, a jej otwarta dłoń zakreśliła powoli w powietrzu łuk ponad naszymi głowami. Dave wyprostował się na siedzeniu, wyrwany z otępienia, tłumiąc przekleństwo. Rozumiałem go. Wydawało się, że gest ten przywołał nagle cały niewidzialny świat.

- Nie mam pewności, mam takie przeczucie. Ataki na ciebie mogą mieć rozmaite przyczyny albo też nie mieć żadnej konkretnej. Lecz według mnie twoi wrogowie pochodzą stamtąd, z zewnętrznych cieni. To ktoś ze Spirali wzniósł przed tobą tę zaporę.

- O Jezu...

Opadłem na wysokie oparcie ławy, czując jak cienie gromadzą się wokół mnie, nie było mi już tak dobrze. Uświadomiłem sobie, że było to coś, czego na poły obawiałem się przez cały czas, lecz zawsze odsuwałem od siebie tę myśl, pokrzepiając się twierdzeniem, że po prostu nie ma to sensu. Dlaczego siły z odległych sfer czasu i przestrzeni miałyby interesować się, w dobrych czy złych zamiarach, moimi drobnymi codziennymi sprawami? Jednak wydawało się, że tak właśnie jest. Chwyciłem Katjkę za ramię.

- Ale kto? Albo co? I, na litość boską, dlaczego?

- To już przekracza moje siły. Wiem tylko, że siła ta jest potężniejsza na Wschodzie, bo tam widzę rzeczy mniej wyraźnie. Siła albo siły, bo może ich być więcej niż jedna. Wyciągałeś po trzy karty.

- Sugerujesz... - strzeliłem palcami - że to dlatego zdołałem przetransportować ładunki tylko do Bangkoku, a nie dalej? Ponieważ dalej na zachód moce nie mają dość sił, by mi przeszkodzić?

Skinęła głową.

- Może tak być. Ale, Stefanie, mogą zrobić jeszcze inne rzeczy.

Wtedy pojawiło się jedzenie. Przypominająca życzliwą ropuchę twarz Myrka promieniała ponad ogromną tacą pełną potraw. Dave ożywił się nieco, gdy ich zapach połechtał jego nozdrza, i jął nagarniać na swój talerz ryż i całą porcję owoców morza.

- Hej, nie chcesz trochę tego? - przypomniał sobie poniewczasie, z wypchanymi policzkami. - To fantasztyczne!

- Nie, Dave - odparłem łagodnie, patrząc, czym się tak obżera. Nałożyłem sobie nabitą na szpikulec porcję Husarjenspijtz i nieco pikantnych jarzyn. - Nie przeszkadzaj sobie. - Ostatecznie pokpiwał ze mnie czasem, że nie jadam ślimaków, więc powinien być absolutnie uszczęśliwiony jedząc strzykwę w galarecie. Ale jakoś nie miałem serca powiedzieć mu tego.

Tak czy inaczej miałem inne tematy do rozmyślań, kiedy przywykłem do mocnych wrażeń, jakich dostarczało mi pieprzne jedzenie.

- Więc tak - zwróciłem się żałośnie do Katjki. - Sądząc z tego, coś mi powiedziała, wydaje się, że ten cały mój pomysł jest po prostu cholernie głupi.

Wygięła brwi w łuk.

- Czyżby?

- No cóż - skoro wszystkie te kłopoty są dziełem sił ze Spirali, czy przesłanie towaru tą drogą nie byłoby po prostu, hmm, oddaniem się w ich ręce? To znaczy, kiedyś wydawało mi się to znakomitym pomysłem, lecz nie jest to bezwzględnie jedyna alternatywa. Moglibyśmy wyczarte-rować na własną rękę zwykły statek handlowy i przesłać ładunek bezpośrednio. Będzie to zapewne horrendalnie drogie, lecz jeśli wynajmiemy przewoźnika z kraju Trzeciego Świata, rząd zwróciłby część kosztów... Moglibyśmy nawet wysłać ładunek partiami drogą powietrzną, choć będzie to jeszcze droższe.

- To znaczy: przez Piastę? Przez Jądro? - Katjka pokręciła ponuro głową. - Czy nie chcesz już zobaczyć swego statku lub swego... samolotu? - Wymawiała każdą sylabę bardzo uważnie, jakby słowo to było dla niej niezwykłe. - I brać odpowiedzialność za życie członków załogi. Zbyt wiele przygód może spotkać samotny statek na pełnym morzu. Albo latającą maszynę.

- Chyba że nie zdołaliby odnaleźć towaru. Możemy go zamaskować, zamącić tak, by nie wiadomo było, kto jest ostatecznym odbiorcą, są na to sposoby, ludzie trudniący się handlem bronią robią tak zawsze i z niezłym skutkiem. Nie byłoby żadnych wpadek, gdybym popłynął z ładunkiem.

- Nyej! Njevecz! - Potrząsnęła głową, zupełnie przerażona, tak mocno, że jej blond włosy poderwały się z ramion. - Nie-nie-nie! Tego nie powinieneś robić, tego przede wszystkim! Nie wewnątrz Piasty! Nie samotnie! - W jej szarych oczach zamigotały płomyki niepokoju. - Owszem, jesteś starszy, dojrzałeś, lecz wciąż nosisz w sobie otchłanie, puste przestrzenie, które czynią cię tak wrażliwym na... działanie sił zewnętrznych. A nie posiadasz jeszcze tarczy sztuki czy mądrości, którymi mógłbyś się przed nimi osłonić. Dowiedli już, że mogą uderzyć wewnątrz Piasty lub na jej granicach. Skoro mogą sięgnąć tak daleko, odnajdą twój ładunek, nawet dobrze ukryty. Ty... - Zawahała się. - Jak by to powiedzieć? Gdybyś wyruszył z ładunkiem, stałbyś się celem, skupiłbyś na sobie ich ataki. Opuściła mnie odwaga.

- Tak jak to było z Wilkami? Boże. Sądziłem, że rodzaj ataku, jakim się posłużyli, jest czymś niespotykanym...

- Taki otwarty, rzucający się w oczy? Rzeczywiście. Wydaje się bardziej prawdopodobne, że podejdą cię w nocy, potajemnie, chytrze, w jakimś ustronnym miejscu, gdzie zewnętrzne granice Piasty są najcieńsze, i w nocy. Ale przyjdą i będzie to... straszne. - Zamyśliła się wpatrując w płomienie kominka, jakby przywoływały wspomnienie jakiejś dawnej choroby. - Nie, nie na morzu i niebie Piasty można szukać bezpieczeństwa, nie teraz. Tam na zewnątrz, owszem, potencjał ich mocy będzie większy, lecz będą musieli ogarnąć rozleglejszą przestrzeń, by odnaleźć ofiarę, więc siła będzie dalece słabsza. Trzeba będzie strzec twego ładunku przez całą drogę, ale to nic niezwykłego. A co najważniejsze, tu na Spirali istnieją siły ochronne, trzeba tylko umieć je odnaleźć. Będziesz potrzebował rady i pomocy potężnego i przebiegłego umysłu...

Spojrzałem na nią.

- Czy nie znalazłem już takiego?

Katjka często się uśmiechała, lecz śmiała rzadko. Jej śmiech zabrzmiał teraz nerwowo, jakbym rzucił jej jakieś wyzwanie.

- Nie, dano mi, być może, pewne siły, lecz płyną one w innych kierunkach. Niewiele wiem o Wschodzie. Ktoś bieglejszy ode mnie...

Pomyślałem o starej istocie, którą wynalazł Jyp.

- Może Le Stryge?

- Nyej! - Objęła dłońmi własne ramiona i zadygotała gniewnie.

- Wiem, że to stary łajdak, morderca. I trochę cuchnie, w porządku, bardzo. Ale na Boga, stać go na takie rzeczy...

- Nie! Stefanie, powtarzam ci sto razy, a ty wyraźnie wciąż nie zdajesz sobie sprawy, jaka to niebezpieczna istota! W każdym razie nie ma go tutaj, a gdyby był, nie pomógłby.

- Mógłbym mu zapłacić. Dobrze.

- Wiem. Ale nie monetą, na której stratę mógłbyś sobie pozwolić! Wtedy pomógł ci, spłacając dług wobec Jypa, a także dlatego że czuł się zagrożony na własnym polu. Tobie nic nie zawdzięcza, raczej odwrotnie. Tak bym to widziała. Stefanie, może zechce odebrać należność. Gotów jesteś stawić mu czoło? Podumałem przez chwilę, po czym golnąłem potężny łyk śliwkowej brandy.

- Więc tak - rzekła cicho. - Usuń z umysłu wspomnienie starego demona, bo ściągniesz go na siebie. On zresztą też niewiele wie o sprawach Wschodu. Potrzeba ci kogoś, kto je zna. Lecz tacy wielcy mistrzowie rzadko kiedy przybywają na Zachód. - Siedziała przez chwilę rozmyślając. - Jest jeden, którego rady moglibyśmy zasięgnąć. Zawinął tu kliprem z Wysp Korzennych przed paroma miesiącami. Był tu już kiedyś raz. Trzyma się na uboczu i polega na sobie, ale wydaje się dość miły jak na człowieka takiego pokroju. Ci, którzy wiedzą, dobrze o nim mówią. - Uśmiechnęła się kwaśno. Co oznaczało prawdopodobnie, że jest mniej potężny niż tacy giganci jak Stryge. Lecz także mniej niebezpieczny.

- Zaprowadzisz mnie więc do niego? Znów objęła dłońmi ramiona i wzdrygnęła się.

- Niepokojenie w jego siedzibie nawet jednego z mniej potężnych jest i tak dość ryzykowne. Ale... - Zamknęła oczy, jakby zmagała się sama z sobą. - Dla ciebie, Stefanie, odważę się na to. Pojedziemy go poszukać. Twoim samochodem.

Kiedy wyszliśmy z Tawerny, Dave stanął ostrożnie na najwyższym schodku, rozglądając się po pustej ulicy, zanim zszedł nieśmiało do samochodu. Z dość żałosną miną popatrzyłem na wgnieciony błotnik i podrapany lakier, zastanawiając się, co jeszcze mogło ucierpieć od wstrząsu, jednak miałem być nieobecny przez tydzień czy dwa, wystarczająco długo, by oddać wóz do przeglądu. Drzwi za nami stuknęły i Katjka zeszła powoli, by do nas dołączyć. Wytarty, spięty paskiem trencz i beret, które miała teraz na sobie, oraz pociągłe, lisie rysy jej twarzy sprawiały, że wyglądała niby dziewczyna stojąca pod latarnią na filmie z lat czterdziestych. Ona też rozejrzała się niespokojnie.

- Zimno jest - stwierdziła, choć wieczór wydawał się dosyć ciepły. - Mógłbyś podnieść dach?

Zrobiwszy to, wykręciłem samochodem zgodnie z jej wskazówkami. Siedzący na tylnym siedzeniu Dave wydał okrzyk zdziwienia i ulgi, kiedy wyprowadziła nas powtórnie na Danube Street. Oddalaliśmy się od Harbour Walk w kierunku szybko się rozwijającego rejonu Wharfside.

- Czy to daleko? - spytałem jej.

- Dla mnie tak - powiedziała tylko głosem cichym i pełnym napięcia. Spojrzawszy na nią, zobaczyłem, że siedzi wtulona w fotel, twarz ma bladą jak pergamin, a rysy ściągnięte w blasku mijanych latarni.

- Dobrze się czujesz? - spytałem, przypomniawszy sobie dwuznaczny stosunek Jypa do nowoczesnych samochodów. - Mam zwolnić?

- Im szybciej, tym lepiej. Ja... niezbyt często wychodzę. Nie opuszczam Tawerny. - Zniżyła głos do szeptu i spoglądała obojętnie na krzykliwie odnowione witryny małych sklepików i bistr, które mijaliśmy, jakby starała się ujrzeć je znów w ich pierwotnych wcieleniach. Nie odzywała się, tylko czasem rzucała rzeczowe wskazówki, ale wyczuwałem, że przytłacza ją ciężar świata podległego upływowi lat. Nie zaszły w niej żadne dostrzegalne zmiany, lecz wydało mi się, że wieki, które przeżyła, rozsnuwały się wokół niej niczym zasłony pokrytej kurzem pajęczyny. Pomyślałem zrazu, że to po prostu szok kulturowy, widok wszystkich tych zmian, które czas wywołał w świecie, odkąd ostatni raz zanurzyła w nim stopy - a Bóg jeden wiedział, kiedy to było. Zaszokowałoby to również mnie i przygnębiło, przynajmniej w pierwszym momencie. Zacząłem jednak podejrzewać, że idzie tu o coś więcej, kiedy wymamrotała ostatnią wskazówkę tak niewyraźnie, że przeoczyłem zakręt i musiałem objechać kwartał domów. Znaleźliśmy się na ulicy ocienionej przez wysoki i ponury mur, niewyraźne, czerwone plamki latarń przypominały zamglone oczy w posępnym mroku. Katjka rzuciła na zewnątrz jedno długie spojrzenie, po czym dosłownie zapadła się w sobie, nie chcąc podnosić wzroku czy odpowiadać nawet na łagodnie zadawane pytania.

- Tutaj? Teraz to tylko muzeum. - Dave odezwał się nieproszony. - Oczywiście było tu kiedyś więzienie, przed trzema wiekami. - Zachichotał. - Wieszali tam na dziedzińcu czarownice!

Katjka wyprostowała się na siedzeniu z nieoczekiwaną energią.

- Daj! A na placu przed więzieniem sprzedawano niewolników! - odpaliła mu.

Wzdrygnąłem się. Dave sam o to prosił, ale był, co zrozumiałe, drażliwy na punkcie pewnych tematów. Uzmysłowiłem sobie nagle, że wywodzi się z kultury o długiej tradycji polowania na czarownice. Tym razem jednak poprawił się tylko na siedzeniu i nic nie odrzekł.

Być może zdziwiony był, podobnie jak ja, stwierdziwszy, że wskazówki Katjki kierowały nas w stronę znanego nam rejonu którego centrum stanowił dworzec kolejowy. Stare budynki wyburzono tu w latach sześćdziesiątych i zastąpiono nowymi z jasnego betonu. Cały teren był teraz obrzydliwie brudny, kruszący się i odrapany, ale trudno mi było wyobrazić sobie, by któryś z tych gmachów mógł służyć za siedzibę jakiemuś orientalnemu mędrcowi. Zdziwiłem się jeszcze bardziej, kiedy jej zwięzłe instrukcje zaprowadziły nas na ulice leżące naprzeciw placów przeładunkowych.

Ponad połowa tej rozległej, edwardiańskiej enklawy była teraz zupełnie opuszczona. Przejeżdżaliśmy w cieniu starych, nie używanych już parowozowni, okrągłych fortec z poplamionej żółtej cegły. Jedną z tych budowli niczym wagon nowojorskiego metra wciąż pokrywały krzykliwe plakaty i rzekomo psychodeliczne graffiti. Pamiętałem ten budynek. Przez krótki czas mieścił się tam teatr, potem centrum kulturalne grup etnicznych, póki dyrektorzy nie zagarnęli wszystkich pieniędzy przeznaczonych na jego działalność. Na tym skończyły się próby wykorzystania dawnej stacji przetokowej. Teraz cały opuszczony teren czekał, aż znajdzie się wystarczająco zdesperowany przedsiębiorca budowlany, a zabita deskami parowozownia niszczała jak wszystkie inne. Mogłem sobie wyobrazić, że Le Stryge czai się w takim właśnie miejscu, może tu powinniśmy go szukać.

Lecz Katjka kazała nam wyjechać na otwartą ulicę na skraju terenów kolejowych. Szeroka jezdnia była marnie oświetlona przez stojące w dużych odstępach latarnie. Po jednej stronie znajdowały się tylko brudne pudła biurowców ze szkła i betonu, po drugiej zarośnięte przy ziemi trawą, zwieńczone drutem kolczastym ogrodzenie z drucianej siatki oddzielało nas od bocznic kolejowych, nie używanych od tak dawna, że pokryły się rdzą. Katjka zlustrowała ogrodzenie i zamachała nagle, byśmy się zatrzymali.

- To tu - rzekła i zamknęła na chwilę oczy. Wyłączyłem silnik i rozejrzałem się. Bocznice, biura, nic więcej. Ale gdy wygramoliliśmy się z wozu, zobaczyłem, że dziewczyna patrzy na ogrodzenie, na miejsce gdzie powyginaną siatkę wokół wyrwanej w niej dziury naprawiono płaskim kawałkiem drobniejszej siatki, bardzo już przerdzewiałej. Gdy przycisnęła łatę, dość nerwowo, ręką, ustąpiła odsłaniając przejście. Spojrzałem na Dave’a i uniosłem brwi. Obejrzał się.

- Teren kolejowy - stwierdził. - Kiedy byłem małym chłopcem, nie pozwalano mi bawić się na torach. A właśnie - jestem wcale pewny, czy chciałbym dowiedzieć się jeszcze czegoś o tym wszystkim. Myślę, że jeśli nie macie nic przeciwko temu, zostanę tu w samochodzie, oddając się nabożnym rozmyślaniom. Katjka skinęła głową.

- Prawdopodobnie tak będzie najlepiej. - Zgodziła się obojętnie.

Dave nie byłby sobą, gdyby odmówił sobie ostatniego słowa.

- W końcu - dodał gramoląc się z powrotem do samochodu - ktoś będzie musiał wpłacić za was kaucję. Albo zidentyfikować szczątki. Bawcie się dobrze!

Bardzo ostrożnie, unikając sterczących ułamanych drutów, przeleźliśmy przez dziurę. Tory po drugiej stronie były jeszcze gorzej oświetlone niż jezdnia, wyglądały niczym migoczące smugi w szarym, prowadzącym w noc korytarzu. Jedynym wyróżniającym się obiektem były szczątki starego ceglanego wiaduktu, stojącego w miejscu, gdzie dawno nie funkcjonujące linie miejskie przecinały drogę dojazdową. Nie używana droga była teraz zamknięta, a dźwigary mostowe usunięto. Pozostały tylko dwie skarpy wspierające, odosobnione na skraju terenów kolejowych w małej, zapomnianej wysepce drzew i krzewów. Przeżarte rdzą kawały szyn i dźwigarów, powyginane i poszarpane, porośnięte powojem i głogiem, ukryte wśród kęp pokrzywy i szczawiu, sterczały niby kolumny jakiejś starożytnej, przerażającej ruiny, na poły pochłoniętej przez dżunglę. A za nimi dwie ceglane skarpy stały naprzeciw siebie niby pilastry rozpadłej bramy, strzegące przejścia do tajemnicy ukrytej za zasłoną zieleni.

Ostrożnie przemykaliśmy się między torami w tamtą stronę. Mnie też nie pozwalano w dzieciństwie bawić się w pobliżu torów kolejowych, ale raz czy dwa zdarzyło mi się to robić, zwykle za zachętą kolegów. Pamiętałem żwir zgrzytający mi pod stopami, stare i zbutwiałe podkłady, czerwone od rdzy szyny i łubki, lśniące na zwrotnicach. Pamiętałem też, jak bawiłem się tam i skakałem przez nie, wyobrażając sobie, że nagłe przesunięcie unieruchamia mi stopę, w powietrzu rozlega się słabe dudnienie, a wibracje metalu wzmagają się do wstrząsającego ziemią, wszechogarniającego huku. Czułem delikatne mrowienie pokrytej potem skóry pod kołnierzykiem, choć wiedziałem, że te zwrotnice nigdy już się nie poruszą, przynajmniej do chwili kiedy zostaną wyrwane i sprzedane na złom. Lecz to nie nagłego ukazania się pociągu spodziewałem się teraz, tylko czegoś, co czyhało w mojej wyobraźni, ogromne i bezkształtne, budzące chorobliwe przerażenie. Widziałem dosyć, by wiedzieć, że Katjka nie wyolbrzymiała niebezpieczeństwa zakłócania spokoju. Komu?

Istniało na to tylko jedno określenie, którego wolałem unikać. Słowo, z którego jeszcze parę dni temu mógłbym się śmiać, pozwoliwszy uprzednio, by wszystko, co widziałem kiedyś, uległo zapomnieniu, ukryte pod strumieniem bardziej ziemskich myśli. Tutaj i teraz nie miało ono w sobie nic nierzeczywistego. Wydawało się tak samo twarde, ciemne i niebezpieczne jak te szyny.

Czarownikowi.

Gdy przekroczyliśmy ostatnie szyny, Katjka zawołała łagodnym głosem i czekała na odpowiedź. Nie było żadnej. Zawahała się, klasnęła w dłonie i poszła dalej. Doszedłszy do skraju zarośli, zawołaliśmy jeszcze raz, razem, lecz usłyszeliśmy tylko odległy turkot i stukot pociągu przetaczanego powoli na używanej wciąż części terenów kolejowych. Coś pachniało tu niezbyt przyjemnie, ale znaleźliśmy drogę wśród śmieci i weszliśmy z wahaniem w zarośla. Były rzeczywiście bardzo gęste, gałęzie głogu i kolcolistu zahaczały o moje dżinsy, liście paproci pryskały wodą na gołe nogi Katjki. Przed nami majaczyły dwa boki niepełnego łuku. Zawołała ostatni raz i wkroczyliśmy pomiędzy...

W ścianę mgły. Nagle. Znów.

Tyle że teraz ktoś krzyknął obok nas, jedno wyraźne słowo.

- Ayang!

Podskoczyliśmy omal nie tracąc się wzajemnie z oczu. Jak oszalały wyciągnąłem ręce.

- Katjka!

Jej koścista dłoń zacisnęła się na mojej.

- Cicho!

Mgła rozwiała się i znów patrzyłem w jej szare oczy - pełne teraz energii, żywe i młode, jakby znużenie z niej opadło.

- Czy to przytrafiło ci się na Wschodzie?

- Na to wygląda! A co...

Coś przeleciało ponad mgłą, łukowata barwna smuga, która gwizdnęła nam koło uszu, nim zdążyłem się poruszyć, a co dopiero zdać sobie sprawę, co to takiego. Mgła na drodze, którą przebyła, zawirowała, a potem coś uderzyło o kamień z głośnym brzękiem i roztrzaskało się. Strzała, długa strzała, zadry grotu ozdobione były lśniącymi piórami...

- W tył! - krzyknąłem i szarpnąłem Katjkę za rękę. Ale z której strony jest tył? Następne strzały zaświstały we mgle, już nie tak blisko. Mgła wokół nas kłębiła się, odsłaniając w zwodniczych przebłyskach szare kamienie i przyćmione bure niebo i przesłaniając je, nim zdołaliśmy się zorientować w położeniu.

Równomierne oświetlenie nie dawało żadnych wskazówek, a bryza - gdzie się podziała? Co się stało z łagodnym wieczorem? Było teraz gorąco, nawet duszno i nieprzyjemnie wilgotno. W Bangkoku nie dostrzegłem tego kontrastu, lecz tutaj był uderzający. A potem wydało mi się, że kamień pode mną podskoczył, jakby rzucono jakiś znaczny ciężar, worki z ziemniakami powiedzmy, albo ktoś postawił bardzo ciężką stopę. Zawirowało mi w głowie ze strachu i gniewu, lecz kiedy odwróciłem się, żeby uciec, Katjka mnie powstrzymała.

- Nie wolno! - rozkazała łagodnie. - Nie zrobiliśmy nawet trzech kroków, wyjście nie może być daleko. Ale jeśli się poruszysz, nigdy go nie odnajdziemy!

- A jeśli się nie ruszymy, do cholery? Mam już tego potąd... Spróbowałem przekonać sam siebie, że potrzebuję miecza - naprawdę - i to teraz!

Nic się nie stało, tylko znów sypnęło strzałami. Ktoś musiał strzelać na chybił trafił, ale jedna przeleciała nieprzyjemnie blisko. Kamienie zazgrzytały mi pod stopami. Schyliłem się i podniosłem jeden, który pasował mi do ręki, ku memu zdumieniu okazało się, że trzymam fragment płaskorzeźby z wizerunkiem szyderczo wykrzywionej twarzy. Nieważne, będzie niezłą bronią przeciw jakimkolwiek ludzkim żartownisiom. Wtedy uderzenie powtórzyło się raz jeszcze, i jeszcze. Jezu, to rzeczywiście były czyjeś kroki.

Ponad mgłą wyłoniła się, kołysząc się na boki powolnym, ociężałym ruchem, potężna, przygarbiona postać, pokryta lśniącymi metalowymi łuskami i przypominającymi fantastyczne chorągwie paskami błyszczącej tkaniny. Katjka zobaczyła ją i zawahała się, podnosząc grzbiet dłoni do ust, potem krzyknęła machając ramionami. Wypowiedziała jakieś słowa, ale dźwięki nie przypominały jej dziwnej, słowiańskiej mowy, były raczej potoczyste i zaokrąglone niż syczące, przywodziły na myśl włoski czy łacinę. Mgła zafalowała gwałtownie, jakby poruszona jakąś potężną dłonią, przez chwilę widziałem kamienne płyty spękane, poplamione i omszałe, szare ściany pokryte zawiłymi płaskorzeźbami, a ponad nimi błysk posępnej zielem. A potem biel przykryła nas i ogarnęła niczym morska fala.

Coś wystrzeliło z niej pionowo w dół. Nie była to kolejna strzała, lecz para ramion. Ujmując rzecz delikatnie, każde z nich było dwa razy dłuższe niż ramię normalnego człowieka, masywne, owłosione i pokryte różowawą skórą. Wyciągnęły się ku nam potężne dłonie o kostkach jak kule bilardowe i chwyciły nas mocno. Nim zdołaliśmy się zdobyć na najmniejszy choćby protest, uniosły nas za ramiona w samo jądro mgły, mimo naszej szaleńczej szamotaniny i kopniaków.

Potem wypuściły nas. Wylądowałem częściowo na Katjce, co nie było takie złe - dla mnie, w każdym razie - a częściowo...

Mgła nad naszymi głowami rozbłysła różowo i coś eksplodowało ze stłumionym łomotem. Mgła zniknęła, przed oczami miałem ciemność. Obmacałem teren wokół. Trawa. Wilgotna ziemia. Coś jakby kawałki cegieł. Ani śladu kamienia. Uniosłem wzrok i ponad falującymi krzewami ujrzałem poprzez mrok bocznice kolejowe - a po moich obu stronach największą parę butów, jaką zdarzyło mi się kiedykolwiek widzieć. Przed nami wznosiła się, przesłaniając niebo i żółte światła sodowe stacji przetokowej i ulicy, niezwykła postać - zwalista, kanciasta i przygarbiona. Stała nad nami w rozkroku, trzymając ramiona ponad nami, masywne ramiona, jak te, które nas pochwyciły, lecz odziane w ciężki płaszcz. W potężnych dłoniach trzymała płasko dwa długie, proste pręty, na których końcach tańczyły blade różowawe płomyki, które zadrgały i zgasły na moich oczach.

Na moment zapanowała cisza, po czym postać z ciężkim pomrukiem zdjęła ręce z tego, co, jak sobie uświadomiłem, było jednym długim kijem, trzymanym niczym nosidło na zaokrąglonych barkach.

- Dood ok ondergangi - warknął głucho. - To nauczy skurczybyków moresu. Pozwalają sobie na coś takiego na progu mojej siedziby? - Wydając kolejny rubaszny pomruk ugiął barki pozwalając, by kij zsunął się na ziemię. Upadł z hukiem, jakby zrobiony był z ołowiu. Ręce, które wyciągnął, by pomóc nam się podnieść, były stanowczo tymi samymi, które chwyciły nas we mgle, ale okryte były ubraniem, którego przecież nie miał kiedy włożyć.

- Proszę - zagrzmiał głos. - Toż to mała Kat! Cóż cię sprowadza aż z Tawerny, ha? - Palcem nie większym od przeciętnego banana szturchnął ją żartobliwie w żebra. - A... kto to jest?

Miał na myśli mnie.

- Dobry człowiek - odparła Katjka trochę drżącym głosem. - Przyjaciel. Potrzebuje twojej rady. Ręczę za niego.

- Człowiek? Wygląda raczej jak stojak na ubrania. - Palec zahaczył mój krawat, uniósł go z admiracją, a potem nawinął jak spaghetti. - Ostatni raz widziałem takie kolory, gdy ktoś wywrócił wóz z melonami!

- Jest malowany ręcznie - odezwałem się dość sztywno, odzyskawszy go. Byłem z niego bardzo dumny. - Przez Howarda Hodgkina.

- Czy on na pewno używa ręki? Do licha, sądzę, że innej części tego Hodgkina. Ach, odłóż to i chodź. Chodź!

Kiedy wyprostowałem się otrzepując z kurzu, ujrzałem ze zdziwieniem, że jego masywna postać nie jest wcale tak olbrzymia. W rzeczywistości nawet stojąc prosto nie dorównywałby mi wzrostem, jego barki były tak pochylone, że ledwo sięgał mi głową do ramienia, a poruszał się jak starzec. Wspierając się na kiju poprowadził nas przez bramę starego mostu w kierunku małego zagajnika. Odsunął przed nami kijem większe gałęzie, my przecisnęliśmy się przez gąszcz na bardziej otwarty teren - kilka małych osłoniętych drzewami polanek pośrodku lasku. Wyglądało to tak, jakby uprawiał rośliny w sposób planowy, niektóre kawałki były wypielone i obsadzone młodymi roślinami, oznaczonymi małymi przywieszkami, podczas gdy przestrzeń pod drzewami osłonięta była plątaniną gałęzi tworzących rodzaj solidnego dachu. Pod ten dach przywleczono kilka zdezelowanych siedzeń i kuszetek z wagonów kolejowych, mających widać służyć jako łóżka i krzesła, a w kręgu poczerniałych kamieni płonęło małe ognisko. Obok leżała sterta pniaków i wiązka chrustu. Całość wyglądała dość porządnie, nie znać było typowego dla obozowisk włóczęgów brudu i bałaganu.

W blasku ognia wyraźniej zobaczyłem człowieka, który szedł posapując tuż za nami. Kogo się spodziewałem? Starego sensei, surowego i wysuszonego; przymilnegu guru czy mandaryna o ostrym spojrzeniu; a może opata Shangri-la. Nie mógłby być mniej podobny do któregokolwiek z nich. Trudno było orzec, ile ma lat, lecz nawet w kwiecie młodości z pewnością nie był piękny, a teraz wyglądał na twardego gościa. Kołyszący krok był po części przyzwyczajeniem marynarza, po części zaś rezultatem posiadania krótkich, pałąkowatych nóg. I nie nosił szafranowej szaty ani płaszcza z pawich piór. Miał na sobie zniszczony strój żeglarski: wyblakły pasiasty trykot z natłuszczanej wełny, spłowiałe od soli płócienne spodnie do kolan i rodzaj marynarskiego płaszcza czy sukiennej kurty. Do tego szpiczastą czapeczkę z niebieskiego płótna - niczym żeglarz, który stał się włóczęgą, tyle że czysty. Był jednocześnie podobny i niepodobny do Le Stryge’a.

- Domek ciasny, ale własny - zachichotał wykonując dłonią szeroki gest, po czym raptem zwrócił się do mnie. - Cóż, „dobry człowieku”? Katjkę znam, ale ty nie przedstawiłeś się jeszcze. Jak się nazywasz?

- Stephen. Stephen Fisher.

Przyglądał mi się przez chwilę, jakby niepewny czy zaskoczony, lecz potem skinął głową i odwróciwszy się, dorzucił do ognia wiązkę chrustu.

- Moje nazwisko - rzekł - o ile chcesz wiedzieć, brzmi Pendek. Ale możesz mi mówić Małpolud, jak wszyscy.

Patrząc tam na niego w blasku ognia, uznałem, że nie sprawi mi to trudności. Miał wielką głowę, twarz o bladożółtej cerze, zadartym nosie i obwisłych policzkach - tyle mogłem zobaczyć, gdyż ruda szczeciniasta broda porastała wydatną, agresywną szczękę aż do kości policzkowych, a bujne rude włosy kłębiły się koło obwisłych uszu. Do tego, by wyglądał jak prawdziwa małpa, brakowało tylko wydatnych łuków brwiowych, ale tych nie było. Splątany rudy lok wisiał nad czołem, które wznosiło się pochyło, lecz równomiernie ponad krzaczastymi brwiami. Trudno było orzec, skąd pochodzi, wystarczyło jednak spojrzeć na oczy poniżej tych brwi, by się czegoś o nim dowiedzieć. Były duże, osłonięte wąską mongolską fałdą, z powodu której ludzie Zachodu biorą takie oczy za skośne, i głębokie niczym sadzawka w dżungli, migotała w nich iskierka chłodnej inteligencji. A więc kolejny Eurazjata, jakże różny jednak od Jacąuie czy dziewczyny z Bangkoku. Robił groźne wrażenie.

Podprowadził nas do ławek.

- Weźcie łaskawie swe tyłki i posadźcie je na krzesłach! Tak? Ha!

Gdy mnie mijał, doleciał mnie jego zapach, nie czuć go było aż takim brudem jak Le Stryge’a. Silny zwierzęcy odór zmieszany z jeszcze silniejszym zapachem tytoniu fajkowego wcale nie był taki nieprzyjemny - czego nie można było rzec o starym Stryge’u.

Wieczorna bryza niosła także inne wonie, zupełnie niepodobne do metalicznych zapachów terenów kolejowych, nawet powietrze wydawało się tu łagodniejsze, jakby słońce już dawno nie przestało go ogrzewać. Wyczułem aromaty korzeni i dymu drzewnego bardzo różnego od tego, który unosił się nad małym ogniskiem. A kiedy połechtały one moje nozdrza, dotarły do mojej świadomości także inne słabsze wrażenia. Wydawało mi się, że dobiegają mnie jakieś dźwięki na granicy słyszalności, jakieś głosy - jakbym w każdej chwili mógł, rozsunąwszy te drzewa, ujrzeć nie posępne linie szyn, lecz dym unoszący się ponad odległymi chatami i usłyszeć przenikliwy szczebiot bawiących się dzieci.

Miałem wrażenie, że Małpolud zauważył moją reakcję. Wyszczerzył się, jego broda rozdzieliła się ukazując garnitur zębów dość mocnych, by miażdżyć orzechy włoskie. Wydobył krótką, osmoloną fajkę, wcisnął ją między zęby i potrząsnął głową.

- Jesteśmy sami. - Zapalił fajkę płonącą gałązką, kwaśny odór tytoniu zagłuszył wszystkie inne wonie. - No więc - cóż ci każe szukać tu rady Małpoluda, mój Dobry Człowieku Fisher?

Opowiedziałem mu całą historię, szczegółowo, tak jak Katjce. Początkowo, gdy usłyszał, kim jestem i co to za Projekt, uniósł ze zdziwieniem krzaczaste brwi. Nie odzywał się, kiedy mówiłem, pykał tylko spomiędzy zaciśniętych zębów, ale wyczuwałem niemal fizycznie, że atmosfera między nami się ochładza. Ognisko żarzyło się, płomień wygasł, tylko węgle fajki jaśniały ponad osłaniającym je kciukiem, a w cybuchu bulgotały soki roślinne. Kiedy wspomniałem o groźnej masce, wyprostował się, strzyknął w żar ciemnym strumieniem śliny, lecz się nie odezwał. Na koniec opowiedziałem, jak Rangda pomogła mi uciec, a także o tym, co Katjka zobaczyła w kartach. Nic nie powiedział, tylko pyknął jeszcze dwa razy. Potem stuknął nagle fajką o obcas i przydeptał iskry, które spadły na ziemię.

- Nie rozumiem, dlaczego, u diabła, przychodzisz do mnie - rzekł marszcząc brwi. - Wszystkie te projekty pomocy, do diabła z nimi. Uitlander przeszkadzający, wtrącający się do spraw, których nie rozumieją, robiący jeszcze gorszy bałagan. Zawsze jest w nich zysk dla kogoś, zawsze też ktoś inny na tym traci. Najczęściej ludzie, którym mają pomóc. Ale nie te opasłe koty, nie chłopcy z urzędów, o nie. Im łagodniej wyglądają, im piękniejsze wypowiadają frazesy, tym więcej zagarniają dla siebie. Więc Mynheer Dobry Człowieku, odpowiedz mi na to: jaki ty masz w tym interes? I podaj mi choć jeden powód, dla którego miałbym kiwnąć palcem, by ci pomóc.

Gdybym łatwo tracił panowanie nad sobą, nie byłbym profesjonalnym negocjatorem.

- Zgoda. W tym, co mówisz, jest trochę racji. Niektóre programy pomocy narobiły tylko gorszego zamieszania, na przykład wielkie hydroelektrownie. Ale tu jest inaczej. Jasno widzę, jakie są alternatywy i jak pomnożą one nędzę mieszkańców wyspy. I moja odpowiedź brzmi: nikomu nie przyniesie to żadnego zysku z wyjątkiem Balijczyków. A już najmniej mnie. Taka jest goła prawda.

Potężny mężczyzna chrząknął ironicznie, nabił tylko do połowy fajkę i zabrał się do jej zapalania.

- Ach, jawel\ Człowiek twojego pokroju pracuje dla pieniędzy, szybkich wozów i pięknych ubrań, i dla dziewczyn, nie?

Człowiek pusty, dla tych, którzy mają dość przenikliwy wzrok, przez którego myśli i uczucia przechodzą niby przez szkło, nie pozostawiając wiele ciepła. A tu nagle przepełnia go współczucie dla ubogich i potrzebujących, na tyle, by rzucić się na łeb, na szyję pomiędzy niebezpieczeństwa, które ledwo rozumie. Erg moeilijk te geloofen, knul! Zabierz go stąd, Kat, zanim stracę cierpliwość.

Roześmiałem się, chyba dość paskudnie, bo Katjka położyła mi ostrzegawczo dłoń na ramieniu. Ale nie potrzebowałem tego. Miałem gotową odpowiedź.

- W porządku! - rzekłem ostro. - W porządku! Tak się składa, do cholery, że masz aż za bardzo rację. Mam w tym osobisty interes. Może nawet więcej niż jeden. Po pierwsze, prawie na pewno jest w to zaangażowany ktoś, kogo znałem, ktoś, komu dobrze życzę. Ktoś, komu... zawdzięczam coś, że tak powiem. Ale to nie wszystko. Byłem tym zainteresowany, zanim zobaczyłem jej... tamto nazwisko. - Katjka obrzuciła mnie aż nazbyt przenikliwym spojrzeniem. Małpolud chrząknął, wypuścił kłąb dymu, ale nic nie odrzekł. Utkwiłem w nim spojrzenie. - Pusty, rzuciłeś mi to w twarz, no nie? Sądzisz, że jesteś pierwszy? Ze nie musiałem znosić tego od większych od ciebie adeptów? Cóż, znalazłoby się parę rzeczy, które i o nich mógłbym powiedzieć. Ale może masz rację. Odniosłem w swoim zawodzie sukces, wielki sukces. Niewielu ludzi w moim wieku zajmuje kierownicze stanowiska, a co dopiero stanowisko zastępcy dyrektora. Więc może zapłaciłem za to niedorozwojem w innych dziedzinach. Znam facetów, którym zdarzyło się coś podobnego. Może jestem tylko egocentrycznym pracoholikiem jak oni. Ale nie chcę, by tak było dalej! Ale odrzucić po prostu wszystko, co zrobiłem, wszystkie umiejętności, które zdobyłem - to także nie ma sensu. To marnotrawstwo. Więc może znalezienie zastosowania dla moich umiejętności pomoże mi wydobyć się z tego. Zaangażowanie, zastosowanie tego, co umiem, dla dobrej sprawy, cholernie dobrej sprawy!

- Brayje! - przyklasnęła łagodnie Katjka.

Spojrzałem na jego zwalistą postać, przykucniętą niczym wynędzniały Budda pod drzewem bo.

- Kto wie? Ty też mógłbyś tego popróbować! Zamiast siedzieć tylko na tłustym dupsku i szukać dziury w całym!

Katjka chwyciła mnie za rękaw, ale Małpolud nic nie odparł. A jednak wyczuwałem jakoś, że był teraz niepewny, niezdecydowany. Raz jeszcze pyknął z fajki, potem pogrzebał koło siebie i wychylił się w stronę ogniska, jakby chciał dorzucić jeszcze jeden pniak.

Z jego dłoni posypały się drobiny czegoś, co wyglądało jak biały piasek. Drobne płomyki skoczyły na spotkanie, rozbłyskując z hukiem w górę i na boki jak ręka wyciągająca się między nami. Czubki traw zbrązowiały, liście na niższych gałęziach trzaskały i skwierczały, ich więdnące tchnienie paliło mi policzki, poczułem pierwszy nikły powiew smrodu palonych włosów. Poderwałem się, lecz siedząca bez ruchu Katjka przyciągnęła mnie z powrotem na miejsce przygarniając do siebie. A kiedy opadłem na ławę, płomień przygasł, potem znów wybuchnął z trzaskiem, eksplodując oślepiającym światłem, zrazu białym niczym flesz, lecz pełnym zmiennych odcieni, niknących nim zdążyłem je określić. Polanka zmieniła się w posępny, koszmarny świat kontrastów, ostro zarysowanego światła i falujących, zmiennych cieni. Rysy siedzącej obok Katjki zamazały się, przypominała teraz małą dziewczynkę o jasnych, delikatnych włosach i szeroko rozwartych oczach - potem stały się wyraziste, pogłębiły, aż każda drobna zmarszczka wyglądała jak wyrzeźbiona drutem czasu i doświadczenia, włosy wydawały się w tym lodowatym blasku rzadkie i bezbarwne, a ona zmieniła się w wiekową, spopielała staruszkę. Potem płomienie zamigotały, przygasły, ona zaś stała się zniszczoną życiem dwudziestoparolat-ką. Lecz w chwilę później światło znów nabrało intensywności, jej ciało nie mogło go powstrzymać i prześwietliło ją na wylot, skórę i kości, jak figurkę z mlecznego szkła. A z wyrazu jej utkwionych przez cały czas we mnie oczu wnosiłem, że takie same zmiany zachodzą we mnie.

Płomień zadrżał przez moment, a Małpolud siedział jak przedtem na swoim miejscu z utkwionym w nas spojrzeniem przenikliwych, ciemnych oczu. Tylko on wydawał się nieporuszo-ny grą świateł. Potem spojrzał nagle na korony drzew ponad moją głową. To samo uczyniła Katjka, a ja wyczułem raczej niż usłyszałem, jak zapiera jej dech w piersiach. Kiedy ciepły wiatr poruszył pniami drzew, na których rysował się w blasku ogniska mój cień, rozszczepił się on na dwa ogromne, groźnie majaczące cienie, zwarte i nieruchome mimo dzikich poruszeń płomieni. A pomiędzy nimi hasał, kołysząc się raz tu, raz tam, trzeci, mniejszy i nie tak wyraźny. Był przygarbiony i kanciasty jak Małpolud - ale on przecież siedział za źródłem światła, nie mógł więc rzucać cienia...

Znów poruszył gwałtownie ramieniem, wyrzucając niczym siewca trochę drobinek proszku. Gdy wpadły do ogniska, trzaskanie umilkło, a płomień zgasł. Powietrze stało się znów ciepłe, a bryza przyniosła słabą woń korzeni.

Fajka Małpoluda wygasła. Usunął nie dopalony tytoń, stuknąwszy nią o obcas, po czym skierował na mnie ponure, skoncentrowane spojrzenie.

- Widzę to samo, co widziała Kat - zagrzmiał. - A nawet więcej. Istotnie, pewna moc ze Spirali działa przeciw tobie, przeciw Projektowi. W rzeczywistości nawet dwie. Bardzo potężne, niezależne od siebie, lecz łączące swe siły, by zablokować drogę na Wschód. Jedna z nich jest tu bardzo ograniczona, ale druga... - Pokręcił ponuro głową. - Jest dość potężna, by rozsnuwać przed tobą te zasłony mgieł, by zwabić cię do samego centrum jej siedziby, gdzie będzie mogła zniszczyć cię bez pośpiechu. Lecz nie jest w stanie utrzymywać mgieł zbyt długo ani zbyt często, bo inaczej napotykałbyś je za drzwiami za każdym razem, gdy idziesz się odlać, ha! Starała się nie dopuścić do naszego spotkania. Nie powiodło jej się. Ale będąc tak potężną, może przypuścić prawdziwy atak, w samym Jądrze. Być może posiada odpowiednie środki. Próbowano ostatnio przeszmuglować siły ze Wschodu, za plecami Nadzorców, neel

- Ale z pewnością bez powodzenia! - wykrzyknęła Katjka. - Zawsze znajdzie się jakiś idiota, który próbuje podobnych rzeczy. To, co było, złapano i... rozłożono. Nie ma na Drogach żadnych nowych niebezpiecznych istot. Tylko Mumie, Rezurekcjoniści, priculij, Ani oto, Kanalarze. Oni byli i wcześniej!

- Może jednak coś się przedostało i trzymane jest w ukryciu, w gotowości do specjalnego ataku.

Gwizdnąłem cicho, by odegnać wspomnienie dreszczu przeżytej ongiś grozy.

- Tak jak dupiahl Dał mi znak głową.

- Co właściwie o nim wiesz?

- To długa historia. Pomogłem wykryć jednego. I załatwić... człowieka, który go sprowadził.

Spojrzał na Katjkę szukając potwierdzenia i przytaknął z pełnym zdziwienia uznaniem.

- Właśnie! Coś bardzo podobnego. Ale mniej niebezpiecznego i potężnego jak sądzę, niezdolnego działać na własną rękę. Bo Nadzorcy usunęliby je, uprzedzeni wcześniej. Małe łatwiej ukryć. Ale w nocy, w samotności, kiedy jesteś zmęczony i chwiejny, wtedy nawet małe może być groźne, jeśli nie jesteś gotów na spotkanie z nim.

Podniósł się niezgrabnie, grzebiąc w kieszeniach, i wydobył woreczek z pokrytej łuską skóry. Każda z łusek była większa niż paznokieć mego kciuka. Roztarł dłońmi tytoń, nabił fajkę i pochylił się, sapiąc, by znów ją zapalić.

- Był jeszcze trzeci cień - odezwała się Katjka. Wyprostował się szybko, wypuszczając kłąb dymu.

- Widziałaś go? Więc co o nim powiesz? Katjka zastanowiła się.

- To trzeci potężny nieprzyjaciel, Stefanie - powiedziała wreszcie miękkim głosem. - Jest chyba bliżej ciebie niż tamci. Jest raczej z tego świata, z Piasty, a w każdym razie jest mu bliższy. A mimo to jakby mniej groźny, na razie. Nie należy o nim zapominać.

- Niektórzy podejrzewają, że grożą nam ataki terrorystów - przypomniałem sobie. - Choć terrorystów właściwie tam jeszcze nie ma. Czy to mogą być...?

- To możliwe - rzekł ponuro Małpolud. - Bardzo możliwe.

Zakląłem siarczyście, zaciskając pięści.

- Tylko tego mi trzeba, do kurwy nędzy! Czy uda mi się kiedykolwiek przewieźć cały ten sprzęt bez pomocy?

- Prawdopodobnie nigdy - odparł po prostu Małpolud. - Więc co powiesz na moją pomoc, ha?

Spojrzałem na niego ze zdziwieniem.

- Twóją pomoc?

- Juist - potwierdził. - Jaki by nie był ten Projekt, ty, jak sądzę, jesteś szczery. Może będę mógł doradzić ci coś, może więcej, zobaczymy. Pogadamy o różnych sztuczkach, tochl.

Rozsiedliśmy się na ławach i rozmawialiśmy. Małpolud zanieczyszczał ciepłe powietrze wieczoru fajkowym dymem i kreślił zrogowaciałymi palcami na długiej trawie dziwne figury.

- Zgadzam się z Katje - zagrzmiał. - Ta blokada kosztuje twoich wrogów wiele sił, wiele mana. Gdy się ją raz przełamie, nie będą w stanie utrzymać jej dłużej. Upadnie jak kutas.

- Słucham?

- W balonie, knuR Najlepsze, co możesz zrobić, to nie starać się przepchać z całym ładunkiem naraz. Bądź ostrożny, weź trochę i przetrzyj szlak.

- Jeden kontener to praktycznie najmniejsza możliwa ilość. Może ten ze sprzętem komputerowym. Już załadowany, czeka na dostawcę. Mimo wszystko to cholerny ciężar. Całe tony.

- Tym trudniej z nim umknąć, neel - Przeciągnął w zamyś-leniu łapskiem po brodzie. - Największe niebezpieczeństwo grozi w dwóch miejscach. Tu, w tym kraju, ponieważ wiedzą, że tu jesteś, i ponieważ tu jest kontener. Niewykluczone, że o nim też wiedzą albo przynajmniej podejrzewają, że zostanie tu przywieziony. Może już przygotowują uderzenie, w jednym lub obu miejscach. A jeśli nie lub jeśli im się nie powiedzie, sądzę, że zaczekają, aż ładunek znajdzie się na Wschodzie, gdzie są bardziej potężni. Aż do Bangkoku.

- Czy nie spróbują zniszczyć tego... kontenera po drodze? - zapytała Katjka.

Małpolud obnażył potężne zęby.

- Nie, jeśli ukryję go przed ich wzrokiem! I umieszczę przy nim zapory, które odegnają je od niego! Ale nie mogę robić tego bez końca, nie w ich własnym królestwie, gdzie są najbardziej potężni. Im dalej w głąb ich domeny, tym łatwiej będą mogli wyśledzić obecność ładunku, tym skuteczniej działać będą ich sztuczki. Ale nie jestem także w stanie ustrzec kontenera w Jądrze, gdzie wszystkie moce są słabsze. Mogą go wyśledzić, zanim do niego dotrę. Powtarzam więc, tu grozi pierwsze wielkie niebezpieczeństwo. Musimy prześlizgnąć się między nimi, ziuuu! jak tłusty węgorz, nee? Tu tracą go z oczu. Wtedy wysyłamy go do Tajlandii, ale nie specjalną drogą. Tak żeby był ukryty wśród mnóstwa podobnego towaru. Możesz to zrobić, joengerft I w ten sam sposób przechowywać go po przywiezieniu? Żeby potrzebowali dużo mocy i czasu dla odnalezienia go?

- Owszem, z łatwością. Na tej trasie przewozi się bardzo dużo ładunków. Jeden kontener wśród setki czy więcej, w ładowni statku lub na pokładzie samolotu, to zwykła sprawa.

- Jazeker. Nie ma szans, by go wykryli, tak długo jak nie będziesz z nim, czy choćby w pobliżu. Najlepiej nie załatwiaj nawet tego osobiście.

- Daj multito! - wykrzyknęła Katjka. - Czy nie mówiłam? Musisz podróżować oddzielnie, w bezpieczny sposób.

- A potem? Kiedy dotrzemy do Tajlandii, co wtedy?

- Wtedy dopiero, przyjacielu, twój pomysł okaże się dobry! Wtedy wyszukamy statek Cieni i prześlizgniemy się nim przed ich nosem, kiedy najmniej się będą tego spodziewać! - Jego potężne ramię mignęło jak błyskawica, a dłoń ścisnęła mnie za ramię z szokującą siłą, niewzruszonym uchwytem niemowlęcia zwielokrotnionym przez dojrzałość. - Ale aż do tego czasu, ha! Pierwsza sprawa dla ciebie to wydostać w całości ładunek, i siebie samego całego i zdrowego. Czuję w kościach, że ta pierwsza moc zaatakuje. Tego, co się dla ciebie gotuje, nie życzyłbym nawet psu najgorszego wroga. Czy to twoje zaangażowanie wytrzyma aż takie niebezpieczeństwa?

Czas na bohaterską odpowiedź, wystająca szczęko. Myśl o tym, że przez całą drogę na wschód czyhać na mnie będą wszystkie te nie nazwane okropności, nie wprawiała mnie w euforię, delikatnie mówiąc. Mówiąc mniej delikatnie, robiło mi się słabo. Nie był to mój świat, i wiedziałem teraz, dlaczego opuściłem go, zrobiwszy kilka kroków w tył. Ale teraz wpadłem. Wiedziałem, jak ważne jest dla mnie to wszystko - dalece ważniejsze, niż przyznawałem się przed Dave’em, Małpoludem czy nawet samym sobą. Bo tylko ja wiedziałem, jakim w rzeczywistości byłem bankrutem.

W ciągu ostatnich paru lat awansowałem bardzo szybko, i nawet zazdrośnicy i obmówcy nie mogli zaprzeczyć, że na to zasłużyłem, ale były takie poranki, że z trudnością patrzyłem w lustro przy goleniu, i stawały się one coraz częstsze. Pusty, chłodny, egocentryczny - musiałem widzieć się takim, kiedy po raz pierwszy usiłowałem znaleźć drogę poprzez Spiralę. Świadczył o tym sposób, w jaki potraktowałem Jacąuie, i wszystkie te lata, które potem nastąpiły. Gdybym został tam, opuszczając swój przytulny i pewny świat, mógłbym rozpocząć pracę nad moimi wadami, ale powrót do dawnego życia wtłoczył mnie z powrotem w starą formę. A ponieważ stworzyłem ją dla siebie, pasowała aż za dobrze. Ukształtowała mnie, bym odnosił sukcesy na jednym polu, w mojej karierze zawodowej, a we wszystkich innych dziedzinach, w stosunkach z ludźmi, była ona straszliwym ograniczeniem. Nie byłoby to może takie ważne, ale nie dopisywało mi także szczęście. Krótki romans z Clare zakończył się dość szybko, choć pozostaliśmy kolegami i do pewnego stopnia przyjaciółmi. Okropności, dzięki którym się rozpoczął, które zadzierzgnęły między nami prawdziwe więzy, nie pamiętała wcale. W ciągu ostatnich paru lat miałem także inne przygody, raz czy dwa pojawiły się nawet wzmianki o małżeństwie, ustatkowaniu się, ale za każdym razem coś stawało na przeszkodzie. Pech - czy poczucie winy?

Tak więc byłem jeszcze bardziej samotny, bardziej izolowany niż przedtem. Pocieszenie znajdowałem tylko w roli zimnego, twardego kierownika, a poczucie spełnienia dawały mi tylko praca i kariera. Ta sprawa, ten sposób niesienia pomocy był jedyną otwartą dla mnie drogą zaangażowania emocjonalnego, które nie wiązało się z osobistym zyskiem - jedyną terapią przeciw upośledzeniu tak podstawowemu, że ludzie mogli go wcale nie zauważyć. Po części, przyznać muszę nie bez irytacji, dlatego że mogła być w to zaangażowana Jacąuie. Ale osobą, która rzeczywiście potrzebowała pomocy, byłem ja sam.

Kiedyś, dawno temu, przemierzyłem Ziemię i gwiazdy na skrzydłach nocy, by ratować Clare. Stawiałem czoło niebezpieczeństwom, staczałem walki, i przywiozłem ją z sobą z powrotem. Teraz czekało mnie zadanie jeszcze trudniejsze: uratowania kogoś, komu groziło być może niebezpieczeństwo innego rodzaju, lecz - na swój sposób - jeszcze większe.

Kiedyś wyruszyłem na poszukiwanie tej, która mogła stracić życie. Teraz zdany na łaskę przypadku wśród morza nieskończoności byłem ja sam.

- Zaryzykuję - odrzekłem.

Małpolud wypuścił mnie tak raptownie, że niemal upadłem.

- Goed don! - Nie rozluźnił zmarszczonych brwi, ale miałem wrażenie, że mu się spodobałem. - Więc nie będziesz robił tego sam. Pomogę ci.

- Ty? - Tego się nie spodziewałem. - Skoro jesteś tego pewien... To cholernie wiele zmieni!

- Może trochę. Masz potężnych wrogów, jongetje. Może potężniejszych niż my obaj razem wzięci. Interes, który tu miałem, już załatwiłem. Najwyższy czas ruszać do domu. Odbędę z tobą przynajmniej część drogi. Może całą. A ty - wskazał mnie palcem - zapłacisz za mój przejazd. Tylko tyle żądam. I upewnij się, że dotrzemy na Bali przed waszym trzecim maja. Muszę tam być w tym czasie. - Spojrzał z żalem na swój ogródek. - Muszę popędzić tę fasolę. Szkoda.

Spojrzałem na Katjkę. Objawiała to samo zaskoczenie, które ja czułem. Wiedziałem, że powinienem być zachwycony, że lepiej, bym takie robił wrażenie. Ale pamiętając Le Stryge’a, nie byłem tego taki pewny. Małpolud w najmniejszym stopniu nie był tak ohydny jak tamten, ale pokazał już, że jego towarzystwo może być dość niewygodne.

- A co będzie, kiedy dotrzemy do Bangkoku? - zapytałem.

- Załatwimy dobry statek, porządnego szypra. Możesz za to zapłacić? Dobrze. Zapamiętaj, że musi być w złocie...

- Wiem. Robiłem to przedtem.

- Też dobrze. A wtedy wypływamy, na wschód od wschodu słońca, ha?

To także robiłem już wcześniej. Na myśl o tym czułem rozpierającą mnie radość, tak wielką, że czułem już niemal wiatr pod stopami.

- Świetnie! - rzekłem. - Ale jak ich znajdziemy? Gdzie szukać? Nie mam najmniejszego pojęcia, komu zaufać!

Małpolud szarpnął głową charakterystycznym ruchem, jaki często obserwowałem na Wschodzie, choć nie w Indonezji. Był to odpowiednik potrząśnięcia głową.

- Może i nie jest tak. Ale ja ci pomogę. Może zanim tam dotrzemy, może już na miejscu. Lecz najpierw musimy umknąć z tym twoim kontenerem przed pierwszym atakiem. A to trzeba zaplanować, neel.

Wróciliśmy poprzez pas zieleni na jałowe i nagie tereny kolejowe drżąc w ochłodzonym nagle nocnym powietrzu. Obejrzałem się przez ramię na kołyszące się na wietrze drzewa. Nic nie wskazywało, kto czy co ma wśród nich swą siedzibę. Zadumałem się nad innymi wysepkami leżącymi wśród industrialnej pustyni. Czy trolle wciąż mieszkały wśród szwedzkich kopalń żelaza, a duchy przodków Delawarów na hałdach hutniczych miasteczek Pittsburga? Pytając wiedziałem, że tak jest, a wiele innych istot mieszka w innych miejscach. Bo nawet świat, który sami stworzyliśmy, nie jest nigdy całkowicie nasz.

Dave podskoczył na siedzeniu samochodu, gdy zanurkowaliśmy przez ogrodzenie.

- Masz lekki sen - powiedziałem mu. - Nie byliśmy zdenerwowani, co?

- Sen? Do diabła, Steve, nie miałem czasu na sen. Nie było was tylko ile? Dziesięć minut.



Rozdział trzeci


Jakieś trzy tygodnie później znów patrzyłem na te drzewa, lecz z odległego krańca terenów kolejowych. Ich korony, kołyszące się na rześkim wietrze, jakby na powitanie następnej ulewy, były jedynym śladem żywej zieleni, widocznym z rampy przeładunkowej, na której czekałem. Był to niezwykle wilgotny miesiąc, mleczne kłębki bladych obłoków ślizgały się po burym, grzmiącym niebie, zwiastującym kolejne opady. Wtedy wagon towarowy ruszył ze zgrzytem naprzód, powoli, przetaczany na boczny tor, gdzie miał oczekiwać na formowanie pociągu, a wielki szary kontener, który na nim jechał, zasłonił drzewa przed moimi oczami. Kierowca TIR-a podbiegł do mnie z dokumentami po ostatnie podpisy.

- Dobra, czysta robota przy rozładunku - pochwaliłem go. - Chciałbym, żeby z naszymi towarami zawsze obchodzono się tak dobrze.

Uśmiechnął się jak spiskowiec.

- No cóż, proszę pana, gdyby stał pan nad każdym z taką miną, może by tak było. Może tak.

Odpowiedziałem uśmiechem. Wiedziałem, że pracuje dla dobrej firmy, dlatego korzystaliśmy z ich usług, ale mimo to przez cały czas patrzyłem mu na ręce.

- Trafna uwaga. To tak jakby pan pracował z toksycznymi czy żrącymi substancjami, no nie? W każdym razie należy się coś ekstra. - Chowając portfel zapytałem zdawkowo: - Nie było po drodze jakichś kłopotów? Nic niezwykłego?

Jego okrągłe, błyszczące oczy zwęziły się.

- A miały być?

- Tak tylko pytam. Wzruszył ramionami.

- Chmury przez całą drogę, parę razy ulewy, całkiem spore, nawet trochę grzmiało. Oczywiście według prognozy miało być słonecznie, no nie? Gość ze stacji benzynowej mówił, że zanim przyjechałem, było w porządku. Pewnie ciągnie się to za mną!

Zachichotałem.

- Jak zaczniemy dostarczać pogodę, podpiszemy z wami kontrakt, ale nie jesteśmy jeszcze gotowi.

- Ciągle macie problemy? Informujcie nas na bieżąco. Dobra, muszę lecieć. Dzięki!

Wydałem ciche westchnienie ulgi. Był to pierwszy kontener. Małpolud uważał, że prawie na pewno zostanie wykryty po drodze z zakładów elektronicznych, ale twierdził, że w ciągu dnia przejedzie bezpiecznie. Mnie nie podobał się jednak deszcz, zanotowałem sobie w pamięci, by go o to zapytać.

Mieliśmy łącznie do przewiezienia około trzydziestu kontenerów z różnych punktów Europy. Pozostałe zawierały głównie specjalne wrota śluz, serwomechanizmy i inne urządzenia sprzęgające, liczniki do mierzenia poziomu wody i wszystko, czego nie można było wyprodukować w Indonezji. Niektóre nie były jeszcze przygotowane, a resztę, czternaście, na razie przechowywano w miejscu produkcji, ale nie mogły tak czekać w nieskończoność. Jeśli nie zdołamy przesłać ich w ciągu miesiąca czy dwu, Projekt nie tylko będzie obciążony kosztami sprzętu, którego nie mógł wykorzystać, i pensjami personelu, który siedział czekając bezczynnie, lecz będzie też tracić spore pieniądze na opłaty za składowanie, wynajem i przetrzymywanie kontenerów, ubezpieczenia - nie mogliśmy sobie na to pozwolić. I choć moja firma nie była bezpośrednio odpowiedzialna za żadne straty, mogło się wydawać, że to właśnie my ponosimy winę. Nieważne, że nikt inny nie mógł zrobić nic lepszego. Nie w ten sposób buduje się reputację przedsiębiorstwa. Musieliśmy szybko z czymś wystartować.

Uznaliśmy z Małpoludem, że zabieranie całej przesyłki pierwszym kursem byłoby idiotycznie ryzykowne i ograniczałoby wybór statku do największych jednostek. Zdecydowaliśmy się na pojedynczy ładunek. Blokada tego rodzaju była wydarzeniem bez precedensu. Musiała powodować straszliwe zużycie energii nawet u boskich mocy Spirali, nawet działających w parze. Istniała szansa, że po jakimś przełamaniu załamie się całkowicie. Trudno było przewidzieć, co zrobią potem, ale na pewien czas będziemy ich mieli z głowy.

Wybór padł oczywiście, jak się spodziewałem, na wyposażenie komputerowe. Lekki sprzęt i zwyczajną elektronikę, stanowiące resztę ładunku, można będzie w krytycznym momencie wysłać jako coś innego albo z papierami wskazującymi fałszywego odbiorcę, choć nie było pewne, jak długo uda się w ten sposób zwodzić naszych wrogów. Ale technologia komputerowa wciąż podlegała ścisłej międzynarodowej kontroli. Całość znakomicie mieściła się w jednym małym standardowym kontenerze wraz z dostateczną ilością specjalnych opakowań, by wytrzymać wszystko z wyjątkiem eksplozji nuklearnej. Ładunek taki mógł podróżować niemal każdym znanym człowiekowi środkiem transportu. Za radą Małpoluda kontener miał być wysłany drogą powietrzną, lecz ja nie miałem lecieć z nim ani nawet załatwiać formalności. Trudność stanowiło dostarczenie go na lotnisko. Zdecydowaliśmy się na transport koleją, i to z ochroną. Miotały mną sprzeczne uczucia - poczucie bezpieczeństwa i podejrzliwość. W ciągu minionych tygodni nie było już żadnych incydentów, żadnych nieoczekiwanych bram otwierających się na mgły Spirali, lecz nie mogłem pohamować wzrastającego napięcia, wewnętrznego mrowienia. Być może zbliżała się burza.

Kiedy wagon z kontenerem zatrzymał się i został odłączony od lokomotywy, podbiegł do mnie przywitać się, wymachując przenośnym komputerem, kierownik stacji przeładunkowej, wysoki, pełen entuzjazmu Pakistańczyk.

- Pan jest reprezentantem przewoźnika, prawda? Dzień dobry! Jestem Jamal Adhan.

Podaliśmy sobie ręce.

- Stephen Fisher, witam.

- O mój Boże! Dyrektor, prawda? Tak, oczywiście, widziałem pana w „Business Week”. Wypowiadał się pan też w imieniu lobby kolejowego, to było doskonałe! Ależ to niespodzianka, proszę pana, widzieć tu pana osobiście w związku z takim drobnym ładunkiem. I przyjemność. Mam nadzieję, że wszystko w porządku?

- W jak najlepszym. Nawiasem mówiąc, jestem zastępcą dyrektora. To drobny interes, ale szczególnie mnie interesuje.

- Proszę, proszę. Może pan być pewien, że dla pana będziemy się tym zajmować z największą pieczołowitością. - Bazgrał coś jak szalony na ekranie komputera. Może stoimy u progu epoki nie znającej papieru, ale formularze są wciąż jeszcze ciałem i duszą tego interesu, nawet jeśli stały się elektronicznymi duchami zaklętymi w ciekłych kryształach. - Załatwimy formalności przekazania ładunku? Może w takim razie wpadłby pan do biura na filiżankę kawy? Nie tej strasznej lury, wie pan, ja zapraszam.

Rzuciłem okiem na kontener. Wciąż było jeszcze sporo ludzi w tej części stacji. Niewiele mogłem zrobić stojąc tam.

- Brzmi zachęcająco. Dzięki.

Kawa była wyjątkowo dobra. Siedzieliśmy przy starym, syczącym kominku gazowym, przerzucając arkusze wielostronicowego wydruku. Opowiedziałem mu o Projekcie, który wyraźnie go zainteresował. Wyraził współczucie z powodu biurokratycznych trudności, na jakie zapewne natrafiamy w Trzecim Świecie.

- Przynajmniej - zauważył - dzięki nam będzie pan miał dobry początek: bezpośredni pociąg, prosto jak strzelił z A do B, żadnych szans na to, że kontener zostanie zapomniany gdzieś na bocznicy. Nie żeby się to często zdarzało, oczywiście! - dodał pospiesznie. - Lecz kiedy ładunek jest ważny, Sodoma i Gomora, co?

- Racja. I nie musi czekać za długo na końcu trasy, więc nie mogą go zagubić. Zgraliśmy czasy bardzo skrupulatnie.

- Jak można było się spodziewać po pana firmie, panie Fisher. Teraz proszę tu podpisać... i tu... znakomicie. To już wszystko. Więc jeśli wypił pan kawę...?

Wyszliśmy znów na rampę przeładunkową. Postanowiłem rzucić ostatnie szybkie spojrzenie na kontener. W rzeczywistości nie miało być ostatnim, ale on nie musiał o tym wiedzieć. Wyszczerzył zęby, widząc moje zatroskanie.

- Z największą pieczołowitością, zapewniam pana. Z największą pieczołowitością.

Wtedy skręciliśmy za róg.

Kontener znajdował się tam nadal. Rzucał się w oczy aż za bardzo. W szarym świetle chmurzącego się nieba był najbardziej widocznym obiektem na całej stacji przeładunkowej. Kierownik nie oniemiał całkowicie, ale był tak wściekły, że wyrzucał z siebie raz po raz pierwsze słowo, wybuchając niby zewnętrzny silnik małej motorówki.

- Co... co... co-co-co?

Zdobyłem się tylko na bezgłośny chichot niedowierzania. Wyglądało to zupełnie tak, jakby w krótkim czasie, kiedy kontener stał na bocznicy, opadły go zmasowane oddziały wandali. Od góry do dołu, łącznie z klamrami, z pomocą których przymocowany był do podwozia wagonu, pokryty został farbami w sprayu o ognistych barwach tak zadziwiającą ilością zygzaków i zakrętasów, że aż oczy bolały. Rezultat przypominał skrzyżowanie dyskoteki w stylu revival z lat sześćdziesiątych i wagonu nowojorskiego metra, z nieznacznym dodatkiem zawijasów malajskiego alfabetu. Złapałem się na tym, że szukam okularów przeciwsłonecznych.

Kierownik wydał z siebie ryk w urdu - nie znalem tego języka, ale miałem niejakie pojęcie o paru nader wyrazistych bluźnierstwach. Odzyskał wreszcie mowę.

- Co-co za małe skurwiele, jaja im za to powyrywam! Cholerne dzieciaki z okolicy! Ich rodzice powinni płacić kary za to, że pozwalają im biegać bez opieki! Jak nie kradzieże, to kawałki betonu na szynach i piłki na przewodach trakcyjnych! Aaagh! I rasistowskie slogany skinheadów na bramach! Obedrę ich ze skóry... - Wtedy przypomniał sobie o mnie. - O mój łaskawy panie, co za hańba, co za hańba! Ale proszę się nie martwić, proszę się nie martwić, o nie! Zaraz zadzwonię do policji kolejowej, każę im przyjechać z zespołem roboczym i galonami, bezwzględnie galonami rozpuszczalnika. Opóźni to pana pociąg co najwyżej o parę minut...

Zdołałem wtrącić parę słów.

- Nie, nie. Zupełnie nie ma potrzeby! Niech pan posłucha, sądzę, że rozumiem, co się stało. To nie dzieciaki. Proszę...

Steve Fisher - specjalność: wymyślanie bezwstydnych łgarstw w ciągu dwóch sekund.

- Pamięta pan ten Projekt, o którym panu opowiadałem? Więc byli tu ci ludzie, którzy, mm, pracują dla niego, wypiliśmy drinka i obiecali, że opatrzą kontener specjalnym balijskim błogosławieństwem na pożegnanie, i, hmm, nie rozumiałem tak właściwie, o co chodzi, ale to musiało być to... - straciłem wątek. - Musieli się wślizgnąć i zrobić to wszystko. Jako niespodziankę.

Wygląd pana Adhana wyrażał głęboką dezaprobatę.

- Niespodziankę - odezwał się wreszcie. - Cóż, i tak możemy kazać to usunąć.

- Och, nie sądzę, by było to konieczne - rzekłem radośnie. - To znaczy, przecież to nic nie szkodzi, prawda? Z góry przykryje się plandeką, tylko po bokach będzie widać. To byłoby nieładnie rozczarować ich, zmywając od razu wszystko, nad czym się tak napracowali.

- Panie Fisher - zaprotestował, wykręcając z udręką ręce - prosi mnie pan, bym pozwolił temu jechać moim czystym, schludnym pociągiem?

- No cóż, przynajmniej graffiti nie są obsceniczne, prawda?

- Skąd pan wie? Potrafi je pan odczytać?

- Cóż... nie, ale skoro my nie potrafimy, prawdopodobnie nikt inny też nie. W każdym razie niech to będzie na moją odpowiedzialność, zgoda?

Uspokoiłem go wreszcie.

- Dobrze, że to nocny pociąg - powiedział z wdzięcznością - I nie staje po drodze. - Jeszcze przez parę chwil kontemplował krzykliwe widziadło. - Błogosławieństwo? To ma być błogosławieństwo?

- Balijskie - przypomniałem.

- Hmm. - Nie wydawał się przekonany. - Ale oni tam w Indonezji są muzułmanami, prawda? Tak jak ja?

Pogrzebałem w pamięci.

- Owszem, ma pan rację. Ale z tego, co mi wiadomo, Bali jest ostatnią enklawą starodawnych religii. Buddyzm, hinduizm, wierzenia rodzime, wszystko wymieszane razem. Jak w tyglu.

- Tak - rzekł nader wieloznacznie - No cóż, panie Fisher. Jeśli to jest błogosławieństwo, to mogę tylko powiedzieć, że nie chciałbym nigdy zobaczyć ich przekleństwa. Żegnam pana.

Było to raczej chłodne pożegnanie.

- Będziemy musieli to jakoś załagodzić, Dave.

- Jasne. Musimy utrzymać tutejszych chłopców w dobrym humorze. Jak zwykle?

- List z przeprosinami, tak, twoja sekretarka przygotuje go na jutro. Ale bez zwyczajowej butelki szkockiej, jasne?

- Och, racja. Co wysłać zamiast tego?

- Sam nie wiem. Kto w biurze jest dobrym muzułmaninem? Yilderim? Spytaj go, czy ma jakiś pomysł.

- Nie, zapytam Rafiego. Znasz Yilderima, wybierze jakieś cholerne rachatłukum - to by dopiero było!

- Oj, byłoby...

Pociąg ruszył z wolna niczym ogromna szaro-brązowa gąsienica z jednym jaskrawym paskiem. Wrzuciłem bieg wozu Dave’a i ruszyliśmy powoli z cichym pomrukiem, trochę przed pociągiem, ale w tym samym tempie.

- Czy wszystko idzie tak, jak powiedział twój kumpel?

- Na to wygląda. Nie martwiłem się na zapas.

- Nie martwiłeś się, a ja tak. On robi na mnie wrażenie stukniętego. Wszyscy oni są stuknięci, a tamta pinda, kelnerka jest najgorsza z nich. W jaki sposób taki rozsądny facet jak ty spiknął się z taką zgrają wyrzutków, nigdy nie zrozumiem. Karty, liście herbaciane, wirujące stoliczki, cholerny newage’owy chłam. Prawdopodobnie skończy się to tym, że zamkną cię za tańczenie nago wokół ogniska. Już widzę te nagłówki. Albo tym że te cholerne indywidua, które nas ścigały, rozwalą ci łeb!

Spojrzałem na Dave’a z mieszaniną zdziwienia i zachwytu. Obserwowałem na żywo proces, przed którym kiedyś ostrzegał mnie Jyp, uprzedzając, że doświadczę tego na sobie, jednak jakoś nigdy to naprawdę nie nastąpiło. W ciągu tygodnia, jaki upłynął od jego pierwszych przypadkowych wędrówek po granicach Spirali, Dave zdołał jakoś usunąć ze wspomnień wszystkie elementy ponadnaturalne, wszystko co nie miało solidnych korzeni w Jądrze. O tym, co nie pasowało, zapomniał zupełnie. Cała przygoda zmieniła się w wędrówkę po pubach, Mumie w gang dziwnych zbirów, i wkrótce nawet to stanie się zatartym wspomnieniem. Przypomniały mi się moje własne pierwsze przeżycia, kiedy budziłem się nazajutrz oszołomiony i niezdrów - ze swego rodzaju kacem rzeczywistości. Nie będąc w stanie zaakceptować własnych wspomnień czułem, że blakną, zacierają się, ulegają racjonalizacji, a jednak w jakiś sposób czepiałem się ich. Jakbym wyczuwał podświadomie, że jest w nich coś, czego potrzebuję, może wręcz rozpaczliwie, i czego nie wypuszczę, podczas gdy Dave i ludzie jemu podobni, którzy nie potrzebowali niczego z tych przeżyć bądź nie byli w stanie z nich skorzystać, robili po prostu krok w tył, psychicznie, i zapominali o nich. A ja...

Nagłe zrozumienie uderzyło mnie niby struga zimnego deszczu. Uświadomiłem sobie, jak bliski byłem zapomnienia, jak omal pozwoliłem umknąć z mego życia ostatniej, być może, szansie jego odmiany.

Przyspieszyłem, wysforowałem się przed pociąg i skręciłem w boczną, już z wiejska wyglądającą ulicę, pustą o tej nocnej godzinie. Przed nami majaczył zarys mostu. Zahamowałem i zjechałem na pobocze.

- Na razie, Dave! - Zabrałem z tylnego siedzenia owinięty w tkaninę pakunek. - Dzięki za podwiezienie!

- Nie ma sprawy. I słuchaj, uważaj na siebie wśród tych wszystkich pomyleńców, dobra?

Roześmiałem się.

- O co się martwisz, do diabła? Zajmiesz moje miejsce. Jesteś oczywistym kandydatem!

Potrząsnął głową.

- Nie w ten sposób! Wolę poczekać, aż dostaniesz stanowisko Barry’ego. Potrzebujemy cię, chłopie! Wracaj szybko! - Klepnął mnie po ramieniu, przesunął się na siedzenie kierowcy i odjechał, żegnając mnie wysokim sygnałem klaksonu. Obejrzałem się za nim. Nie każdemu podwładnemu można zaufać w takiej sprawie, bez względu na to, czy ją rozumie czy nie. Nawet nie każdemu przyjacielowi. Ale nie miałem już chyba wiele czasu. Przerzuciłem pakunek przez zardzewiałe ogrodzenie przy końcu wiaduktu, wgramoliłem się sam na drugą stronę i ruszyłem ostrożnie w dół przez wysoką trawę obok podpory. Wyglądała dość nieapetycznie - usiana plastikowymi butelkami i śmieciami, ale nie mogłem pohamować dreszczu emocji.

Pod wspinaczkowym anorakiem miałem mocny strój piracki, który leżał dotąd zapomniany w głębi mojej szafy na ubrania. Był to kiedyś najlepszy strój Jypa, ale darował mi go na pamiątkę. Zapomniałem już dotyku tej gładkiej czarnej skóry, grubej, lekko mechatej, niezmiernie mocnej, ciepłej lub chłodnej, kiedy było trzeba, lecz przepuszczającej powietrze lepiej niż wszystkie patentowane, porowate tkaniny mego anoraka. Jyp powiedział, że jest to skóra morskonia. W tamtych czasach miałem ochotę zapytać kogoś, co to takiego ten morskoń, u licha. Z każdym krokiem napływały wspomnienia, które zatarły się już i zbladły - grzmot bitwy morskiej, szum lasu w czasie nocnej burzy, głosy i twarze przyjaciół. Biuro wydało się odległe o milion mil. Usłyszałem suchy chichot Jypa, poczułem na ustach wargi Mail - i piekące ukąszenie jej miecza. Znów czułem, że żyję.

Lecz tu byłem sam. Strasznie mi ich brakowało. Może i żyłem, ale zdany na własne siły. Nawet Katjka nie chciałaby, a może nie mogła opuścić Tawerny na dłużej. Więc będę tylko ja i Małpolud. I on był właśnie jedyną niewiadomą. Wydawał się miły, lecz jednocześnie niepokojący jak wszyscy tacy czarownicy. Pomagał mi, ponieważ mu to odpowiadało, ale miałem wrażenie, że gdybym zrobił kiedyś fałszywy krok, gdyby w związku z Projektem wyszły na jaw jakieś nieczyste sprawki, wtedy mógłby równie łatwo zwrócić się przeciwko mnie. Katjka uważała, że jest mniej potężny niż Stryge - ale nie byłem tego taki pewien. Może mniej złośliwy. Może.

Za zakrętem szyn przede mną ukazał się pociąg. Tuż przed mostem tory rozdzielały się, semafor włączony był na „powoli”, tak jak przewidywał Małpolud. Elektrowóz zwalniał, widziałem, jak w słabo oświetlonej kabinie maszynista mówi coś z ożywieniem do umieszconego przed nim mikrofonu. Skulony w trawie pozwoliłem przejechać lokomotywie i ciemnym segementom węża, które stukotały za nią, lecz kiedy ujrzałem wagon z kontenerem, stężałem, pomknąłem w dół zbocza, wrzuciłem pakunek na pomost i sam skoczyłem przez żwir. Wylądowałem tuż ponad buforem, obijając się o pokryte smarem metalowe części i szukając rozpaczliwie uchwytu dla rąk. Żuraw z uchwytem z ludzkich palców sięgnął z góry i podciągnął mnie bez wysiłku na wąską przestrzeń pozostawioną obok kontenera przy końcu platformy. Przysadzista postać usiadła z powrotem z westchnieniem zadowolenia i głuchym brzękiem. Spojrzałem ponuro na mnóstwo puszek sprayu wysypujących się z plecaka Małpoluda i wypychających kieszenie jego kurty.

- Czy to wszystko było naprawdę konieczne? - zapytałem. Małpolud spojrzał na mnie wydając warkot z głębi gardła.

- Po północy może się dowiesz - wyjaśnił.

- Na litość boską, mówiłeś, że zrobisz to, by kontener nie rzucał się w oczy! Wyróżnia się teraz jak jakaś platforma karnawałowa!

Przysadzisty mężczyzna parsknął pogardliwie.

- Nie rzucał się w oczy inne niż twoje, knuR A nawet tego nie jest chyba dosyć.

- Nie chciałbym już nigdy więcej być zmuszony wyjaśniać czegoś podobnego! Tak czy inaczej, odeszliśmy tylko na parę minut - jak zdołałeś zrobić to wszystko?

Na tle powolnego stukania szyn rozległ się chichot.

- To proste, jongetjel Wykorzystałem swój czas.

Nic nie odrzekłem i zająłem się odwijaniem pakunku. Uwolniony miecz szczęknął o ściankę kontenera, a ja odłożyłem na bok tobołek z flaszką i kanapkami. Pociąg rozpędzał się teraz na głównej linii, nabierając prędkości. Podniosłem się trochę niepewnie, i znalazłszy oparcie dla stóp, śmigałem dla wprawy mieczem, który błyskał rozcinając cienie. Małpolud spojrzał z zainteresowaniem.

- Świetna broń! - zauważył. - Gdzie go kupiłeś, ha?

- Nie kupiłem go, ha. Zdobyłem go. W zamian za topór abordażowy, który zostawiłem u poprzedniego właściciela miecza. Był to cholernie ważny pirat Wilków.

- Jeśli o mnie chodzi, poskąpiłbym takiemu nawet topora.

- Ja nie! Zostawiłem go w jego głowie.

Małpolud wydał odgłos mogący uchodzić za pomruk aprobaty.

- O ja? W takim razie może był to dobry interes! Bo to nie jest robota Wilków. Jest stary, stary i mocny wiekiem. - Ale znów powrócił jego sceptycyzm. - Nawet najświetniejsza broń nie jest mocniejsza niż ramię, które ją dzierży, ani bardziej zręczna. Czy taki chłopak jak ty potrafi nią władać?

Przełknąłem urazę.

- Uczono mnie. Zacząłem ćwiczyć szermierkę przed paru laty, chociaż ostatnio trochę to zaniedbałem. Ale pierwsze lekcje pobierałem u kogoś ze Spirali. Moja nauczycielka wycisnęła ze mnie siódme poty, nie zapomnę w zamieszaniu tego, czego mnie nauczyła. - Wziąłem zamach i ściąłem gałązkę z ciężkiego od deszczu konaru, rozpryskując krople. - A ty potrafisz zatroszczyć się o siebie, nie wątpię. Co mnie naprawdę martwi...

- Tak?

Wpatrzyłem się w noc. Było pochmurno, lecz tu i ówdzie światło prześwitywało przez cieńszą warstwę chmur.

- To atak czysto materialny. Środkami Jądra. Twierdziłeś, że damy sobie radę, jeśli te tajemnicze siły przypuszczą atak, zgadzam się z tym. Ale rozumowaliśmy w kategoriach mocy magicznych, zaklęć i podobnych rzeczy. Lecz skoro mają aż taką moc, dlaczego nie mieliby zorganizować ataku ziemskimi środkami? Wynajęci bojówkarze, nawet terroryści, ex-Stasi czy inna tajna policja. Aż nadto teraz takich najemników. Całkiem głupio byśmy wyglądali w takiej sytuacji: z mieczem, nawet takim, przeciwko uzi. Jeśli wiesz, co to jest.

- Pewnie, że wiem - odrzekł spokojnie Małpolud. - Nie zaufają takiej formie ataku. Ale nawet gdyby, byłbym w stanie się obronić, ty może też. Taka klinga byłaby pewnie skuteczniejsza, niż sądzisz. We właściwych rękach.

To także przełknąłem. Miał skurczybyk słuszność.

- Wiem, co masz na myśli. Widziałem raz, jak kobieta, która mnie uczyła, rozpłatała w powietrzu kulę. Ale był to pojedynczy strzał z pistoletu skałkowego. Uzi czy ingram nastawiony na ogień ciągły to istny strumień ołowiu. Nie wiem, czy nawet Mail albo Jyp zdołaliby stawić czoło takiej sile ognia. - Przykucnąłem, obejmując ramionami kolana. - Przydaliby mi się tutaj, któreś z nich albo oboje.

- Mail? - zapytał Małpolud. - To ona cię uczyła?

- Jasne. Szalona Mail Frith. Dość dobrze znana, jak mniemam. Nauczyłem się też sporo od pilota Jypa. Pomagając mu zostałem w to wszystko wciągnięty. O Boże, jakże mi ich brak.

Małpolud parsknął.

- Niewiele wiesz! Uważaj się za szczęśliwca, skoro jedno z nich darzyło cię przyjaźnią nawet przez krótki czas, nie wspominając już o obojgu! Trudno takich znaleźć, nie wpada się na nich na rogu ulicy!

Roześmiałem się.

- Śmieszne, że tak to ująłeś. Bo akurat w taki sposób ich spotkałem, jedno po drugim!

Wyczułem w mroku, jak Małpolud pochyla się, aż poczułem na twarzy jego oddech. Nie był to przyjemny moment, choć nie czułem się zagrożony.

- Ach tak? - wymamrotał. - Ach tak? I to dla takiego jak ty...

- Wiem, wiem! Pusty. Niespełniony. Niepełny. Nie musisz mi mówić. Czułem, jak to jest być pełnym człowiekiem. Przez krótki czas.

- Więc czułeś więcej niż wielu innych przez całe swoje życie - rzekł poważnie. - Ale nie to miałem na myśli. To coraz bardziej fascynujące... I mało prawdopodobne, jako zbieg okoliczności. Czy ci twoi przyjaciele nie powiedzieli ci choć tyle? Nie sugerowali, że jest w tobie coś szczególnego?

Zastanowiłem się.

- Cóż... być może. Raz czy dwa. Nie zwracałem wtedy na to zbytniej uwagi, miałem inne zmartwienia. Le Stryge wspominał o czymś, ale on wciąż powtarzał mi, co jest ze mną nie w porządku.

- On by to zobaczył - powiedział Małpolud i raz przynajmniej to, co mówił, nie brzmiało tak butnie. - O inne rzeczy mniej by się troszczył, chyba że krzyżowałyby mu plany. A może też być w tobie coś jeszcze, o czym sam dotąd nie wiesz. Jak pożyjesz dłużej, może się dowiesz.

Pociąg pędził przez noc stukocząc, wyznaczoną trasą. Półmrok powlekał niebo, lecz lśniący błękit dusiła szeroko rozpostarta dłoń chmurnej czerni, która wyciągała się znad horyzontu przed nami. Tylko pomiędzy czubkami jej tępych palców prześwitywało jaśniejsze tło, tak że zdawała się szybować w przestworzach oświetlonych czerwono przez światła miasta, zaciągając szare zasłony ulewy ponad ponurymi wzgórzami. Pod nią ciemne pasemka umykały gonione wiatrem, jakby w obawie, że zostaną pochwycone i wyżęte. Przesłaniając wschodzący księżyc lśniły wątłym, niesamowitym, różowawym blaskiem, jakby starały się udawać, że są żywe. Czas upływał powoli, szyny stukały, kiedy przejeżdżaliśmy przez posępne stacyjki z paroma zaledwie postaciami widocznymi na mdło oświetlonych peronach. Potem dawaliśmy nura w mrok, trzęsąc się, a wiktoriańskie zegary i elektroniczne ekrany informowały nas, jak wolno upływają godziny. Nadeszła i minęła północ, ciężkie czarne chmury mknęły ponad naszymi głowami, zakrywając lśniące tło nieba. Osuszyłem do ostatniej kropli moją flaszkę kawy, delektując się brandy, która opadła na dno, kanapki z serem o smaku śmietankowym i łososiowym dawno już zostały zjedzone. Chłód i monotonia podróży osłabiły moją czujność, lecz nie sposób było choć na chwilę zdrzemnąć się na wąskiej platformie. A potem zaczęło lekko mżyć.

Poczułem, jak pociąg zwalnia, lecz zegarek mówił mi, że od końca podróży dzielą nas całe godziny, to tylko kolejna, lokalna stacja. Patrzyłem, jak przesuwa się obok nas, pusta i pozbawiona wyrazu. Kilka latarni otoczonych w mroku rozmazanymi aureolami mżawki, odbijało się na gładkim, lśniącym peronie. Nigdzie żadnych ruchów, z wyjątkiem odległego końca peronu, gdzie pod błyskającym światłem wisiał wielki wór z pocztą. Usłyszałem miękkie uderzenie, kiedy został automatycznie przerzucony na ostatni wagon.

- To pierwsza rzecz, jaką załadowano na ten pociąg odkąd wsiedliśmy - powiedziałem do Małpoluda, który siedział pożerając orzechy miażdżone między palcami.

- Co takiego? - wymamrotał.

- Cholernie wielki worek z pocztą, w wagonie służbowym. Dopiero co.

Małpolud mruknął bez zainteresowania. A potem nagle bryznął fontanną przeżutych orzechów podrywając się na równe nogi.

- Co ty pierniczysz! Ten pociąg nie wiezie żadnej poczty. I jaki znów wagon służbowy? Nie ma takiego! Tylko drugi motorowóz! I nie ładuje się już poczty automatycznie!

Nasze spojrzenia się spotkały. A potem odwróciliśmy się obaj i spojrzeliśmy wzdłuż przyśpieszającego teraz pociągu.

Widziałem to niewyraźnie - ogromna, spłaszczona masa oblepiająca dach i boki ostatniego wagonu, podobna do opadłego, na pół przegniłego owocu. Bardzo podobna, gdyż zdawała się kipieć i rozpuszczać na brzegach, wyrzucając małe fragmenty, które odpełzały od niej poruszając się szybko wzdłuż wagonów.

Małpolud dostrzegł być może więcej, bo wciągnął ze świstem powietrze ruchliwymi wargami.

- Kuro-i! Het smaakt slecht, joengen!

- A co to jest, do licha?

Zdobył się tylko na ciche parsknięcie.

- Kłopoty! Chciałbyś wiedzieć więcej?

- To znaczy, czy to istoty ludzkie, czy...?

- Jeśli nie jesteś zbyt wybredny, to swego rodzaju ludzie. Małe, złośliwe stinkeners. Odpowiedni słudzy dla wielkiego przeciwnika.

- Jak sądzisz, co zrobią?

Spojrzał na zbliżające się istoty. Pierwsze były już tylko dwa wagony od nas, pędziły bez wysiłku po metalowej krawędzi wagonu.

- Coś mi się zdaje, że zmierzają na górę. Więc tak! Spróbują odczepić kontener, by można go było porwać...

- Co, z pędzącego pociągu? Małpolud warknął.

- Zamierzasz stać tu i dyskutować, podczas gdy one zrobią nam to przed samym nosem? A nas zmiotą przy okazji? Na górę, jongetjel Wtedy zobaczymy, czyś naprawdę wart tego żądła Wilków. Nee? Ha!

Na górę - łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Nie było wygodnych bocznych drabinek, jakie zobaczyć można na filmach, tylko żebrowane ściany kontenera. I nie był to szczególnie równy fragment trasy, pociąg kołysał się jak galopujący koń, a na każdym zakręcie i zwrotnicy rzucało nami i trzęsło z boku na bok. Ale istoty podpełzały coraz bliżej, niby liszaj po gałęzi, a myśl o tym, że zaczną spadać mi na głowę jak pająki, była prawie nie do zniesienia. Wsunąłem miecz za pasek pod bezpiecznym kątem, chwyciłem śliski metal ostatniego żebra osłaniającego drzwi kontenera, jeszcze mokra farba Małpoluda ułatwiła mi zadanie, i wyrzuciłem stopę wysoko w górę, by oprzeć ją o krawędź. Zbyt wysoko - zakołysało pociągiem, ciężar mego ciała opadł na zgiętą nogę, moje mięśnie napięły się rozpaczliwie, tak że omal nie krzyknąłem. Wtedy wagon przechylił się na drugą stronę, więc korzystając z okazji podciągnąłem się prostując jednocześnie nogę w najlepszym wspinaczkowym stylu. Dzięki temu moja głowa znalazła się na poziomie dachu, zaczepiłem ramieniem niby hakiem o śliski plastik plandeki i chwyciłem gwałtownie jedno z dalszych żeber. Gdybym nie był alpinistą, a raz nawet obserwatorem na bo-cianim gnieździe, pewnie by mi się to nie udało, znów zarzuciło pociągiem i przez moment zawisłem niczym na topie masztu z nogami dyndającymi ponad bezdenną otchłanią. Potem pocąc się i drżąc podciągnąłem się na górę, wyjąłem miecz, nim zdążył uszkodzić coś ważnego, i wpełzłem na śliski od deszczu plastik, by podać rękę Małpoludowi.

Powinienem był to przewidzieć. Wspiął się po prostu po jednym z pasów mocujących z płynnością, która uczyniłaby z niego mistrza sportowej wspinaczki, jego szeroko uśmiechnięta twarz pojawiła się ponad brzegiem kontenera bez widocznego wysiłku. Podciągnął się w górę na jednej ręce, w drugiej trzymając coś, co wyglądało na krótką laskę. Wyprostowałem się, z trudem łapiąc równowagę na kołyszącej się powierzchni i mając nadzieję, że po drodze nie będzie żadnych tuneli ani nic innego zbyt nisko. Starałem się nie uchylać zbyt gwałtownie przed plątaniną przewodów trakcyjnych ponad moją głową, widząc jak kolektory ślizgowe na początku i końcu pociągu ślizgają się po nich wyrzucając snopy iskier i roztaczając wokół zapach ozonu. Ponad nimi, wysoko w przestworzach, dostrzegłem dwa czy trzy ptaki kołujące niczym kruki, które wietrzą walkę i trupy. Miały w sobie coś niesamowitego, ale z takiej odległości nie mógłbym powiedzieć, co właściwie. Może coś nie tak z perspektywą? Możliwe...

Ale ostry okrzyk Małpoluda sprowadził mnie z powrotem na ziemię.

- Jezu! - Zupełnie wyschło mi w ustach, a wypita kawa pobudziła do pracy moje nerki.

Na dachu następnego wagonu rosła sterta kuro-i. Dosłownie sterta. Gramoliły się szczebiocząc, jedne na drugie, jak to często robią lemury, które zresztą dosyć przypominały - zarówno upiornie wyglądający nocny gatunek naczelnych, jak i starożytne greckie demony. Ich kostropate oblicza bardziej przywodziły na myśl ogromne orzechy włoskie niż ludzkie twarze. Z maniacką intensywnością wpatrywały się w nas wyłupiastymi oczami. Miały na sobie bezkształtne kurtki z jakiejś surowej tkaniny, w ich rękach zobaczyłem wiązki włóczni czy oszczepów i coś jakby kamienne topory, wyglądające równie groźnie co pszczele żądła. Roześmiałbym się, gdyby nie te drażniące spojrzenia wytrzeszczonych oczu. Wywołały one u mnie nagły wybuch gniewu.

- No co?! - krzyknąłem. - Nie spodziewaliście się nas tu, co? No już, zabierajcie się stąd! Zwiewajcie! Nic tu dla was nie ma! Spieprzajcie!

Małpolud mruknął z aprobatą, nie przestając kręcić swą laską, nie, raczej krótką pałką. Kuro-i nie zwróciły na to uwagi. Wpatrywały się dalej z szeroko otwartymi oczami. Mrugnęły, wszystkie równocześnie, raz jeden - robiło to strasznie niepokojące wrażenie. Ich czarne wargi odsłoniły pożółkłe zęby gryzoni - delikatne, sterczące niby wąsy włoski w kącikach ust poruszyły się - i wydały wszystkie przeszywający okrzyk, głośny i zawodzący niczym pisk szczura, po którym znieruchomiałem na miejscu. Potem wydało się, że powietrze ożyło nagle od małych oszczepów, a kuro-i skoczyły naprzód.

Pierwszą włócznię zbiłem na bok, druga omal mnie nie trafiła, trzecia drasnęła mnie w ucho tak delikatnie, że prawie nie poczułem żądła. Wahałem się, czy używać miecza w walce z tymi groteskowymi stworkami, więc wymierzyłem kopniaka pierwszemu, który wylądował na kontenerze, by go odrzucić. Ale to małe bydlę ześlizgnęło się po krawędzi niczym żywe srebro i zawisło tam na krótkim ramieniu, podczas gdy inne chwyciło mnie za stopę z siłą, o jaką nigdy bym go nie posądzał. Usiłował zatopić zęby w mojej kostce, ale w chwili gdy je zaciskał, Małpolud wymierzył mu w głowę cios kijem, po którym ten zwalił się w pustkę wrzeszcząc i podskakując. Kij świsnął raz jeszcze, zaskakując dwóch kuro-i w pół skoku i zgarniając ich na bok niby piłki golfowe, ale trzech następnych, zanurkowawszy pod uderzeniem, chwyciło Małpoluda za nogę wywracając na brzeg kontenera. Zaroiły się na nim wznosząc włócznie o krzemiennych ostrzach, które naraz przestały wyglądać tak zabawnie. Mój miecz świsnął, włócznie poszły w drzazgi, ci, którzy je dzierżyli, polecieli z krzykiem w mrok-lecz mało brakowało, a poleciałbym za nimi, ześlizgnąwszy się z dachu po zbitej masie wrzeszczących, drapiących i cuchnących małych demonów.

Pozbyłem się dzięki temu zahamowań. Rozpaczliwie rąbałem i siekłem, rozdzierałem i dławiłem, bojąc się, że któryś z przelatujących strzępów może być kawałkiem mego ciała, którego braku jeszcze nie dostrzegłem. Ale wyszedłem z tego nietknięty, podciągnąłem do góry zwisające nogi i rozejrzałem się, rozpaczliwie szukając Małpoluda. On też był w tarapatach, małe bestie kłębiły się na nim niby mrówki na mrowisku, uderzając toporami i łańcuchami, tak że nie mógł zrobić nic więcej, jak tylko zedrzeć z siebie jednego, zanim zastąpił go następny. Rzuciłem się w środek strumienia wywijając mieczem, i to dało mu sekundę wytchnienia, której potrzebował. Kiedy małe bestie opadły mnie, skoczył w tył, wyrzucił swoją laskę do góry - i złapał długi kij, z którym widziałem go wcześniej.

Rozejrzał się, następnie dotknął jednym z zaokrąglonych złotych końców oleistej plamy na plandece. Nastąpiła głucha eksplozja, rozległ się głośny szum, a on machnął ku górze końcem kija z płonącą na nim ognistą kulą. Ciął na prawo i lewo wywijając kijem jedną ręką z niezmierną siłą, przecinając ognistymi smugami wyjący wokół nas wiatr. Płomienie uderzały z hukiem w kuro-i, a one rozpierzchły się z krzykiem. Płomień błysnął na prawo i lewo ode mnie, byłem wolny.

- Powstrzymam je przy skoku! - ryknął Małpolud. - Wyduś te, które przejdą!

Łatwiej ryknąć, niż zrobić. Niektóre przechodziły wzdłuż boku platformy i w górę po uchwytach. Jedna z małych bestii odskoczyła, by zahaczyć mnie cepem, ściąłem ją i ujrzałem, jak inna umieszcza smukły oszczep na długi, zaopatrzony w rowek kij. Zamachnął się nim w tył przez ramię - potem ostro w dół.

Rozmyta smuga przecięła ze świstem powietrze i coś szarpnęło moim anorakiem, dźgając mnie w bok. To woomera, atl-atl - niemal tak szybkie jak łuk i strzała, we właściwych rękach. Gdybym nie widział kiedyś na filmie miotacza oszczepów, może nie uchyliłbym się dość szybko i pocisk trafiłby w serce, i tak brakowało tylko paru cali. Moje uderzenie nie dosięgło przeciwnika, umkną) po dachu. Zatrzymał się, znów wycelował, po czym zniknął w ryczącym strumieniu płomieni, który zdmuchnął go w dół niczym meteor. Kamienne ostrze topora rzuconego zza krawędzi kontenera ześlizgnęło się po mojej skroni, inne omal nie trafiło mnie w nogę, ale trzonek otarł się tylko boleśnie o moją goleń. Ciąłem i rąbałem na prawo i lewo, zapomniawszy o wszystkich moich umiejętnościach technicznych, młóciłem tę zbitą masę, jakbym usiłował odpędzić zły sen, ślizgając się na posoce i strzępach ciał, kiedy wagon przechylał się na bok, starając się rozpaczliwie utrzymać na nogach, bo gdybym raz upadł, spadłoby na mnie setki małych ostrzy i grotów i nie zdołałbym już wstać. Moja krew popłynęłaby, a wnętrzności rozlałyby się między depcące stopy. A co z Małpoludem?

Przelotne spojrzenie w bok okazało się błędem. Jakaś twarda głowa rąbnęła mnie w krocze i omal nie zemdlałem - zemdlałbym, gdyby lepiej celował. Zgiąłem się wpół, oniemiały, i chwyciłem potworka za gardło. Jego zęby zagłębiły się w moim udzie. Oderwałem go od siebie i trzymałem, kopiącego i wrzeszczącego, niby tarczę, osłaniając się przed jego kamratami, wsparty na mieczu, nim wróciłem do siebie. Ledwo zdążyłem, bo włócznie kłuły go obok mego ramienia, a topory waliły w jego ciało wokół moich palców, wszystko w nadziei na szczęśliwe trafienie. Kopał i wrzeszczał, uderzyłem więc nim niczym pałką jego morderczych krewniaków, a potem posłałem go za nimi. Prąd powietrza wciągnął jego ciało między wagony i rzucił o metalowy zbiornik z donośnym brzękiem. Złośliwe karzełki skoczyły w tył, jakby był to umówiony sygnał, oglądając się przez ramię i umknęły.

Ogień sunął w ślad za nimi, jego cienkie jak pajęcza nić rozpryski przywierały wijąc się do wszystkiego, na co padły. Uderzając się i drapiąc wzajemnie, kuro-i skakały i umykały drobnymi kroczkami w tył, a ja opadłem sapiąc na kolana na zbryzganą plandekę.

Na moje ramię spadła ciężka dłoń i blask słabego płomyka, który tańczył na końcu dużo już krótszego kija.

- Wycofują się, chwilowo, jak sądzę. Nie jesteś ranny, neel Zdusiłem w sobie gniewną odpowiedź i pokręciłem tylko głową. Zanim się odezwałem, musiałem wziąć głęboki oddech.

- Dwa cale dalej i już nigdy nie zagrałbym na wiolonczeli. Poza tym w porządku.

- Grasz na wiolonczeli?

- Nieważne. Reszta to tylko draśnięcia i potłuczenia... - Coś mnie zaszczypało między żebrami, w lewym boku. Sięgnąłem pod mój żałośnie podarty anorak i wyszarpnąłem oszczep, którym mnie trafiono. Łopoczący materiał osłabił uderzenie na tyle, że prymitywne zadziory nie wbiły się do końca.

Małpolud spojrzał na niego, potem odrzucił.

- Nie jest zatruty! Zwykle to robią, ale deszcz zmyłby część, nie wystarczyłoby, żeby zabić. Bardziej trzeba się obawiać ich plugawych ugryzień!

- Świetnie. Mam ich sporo. Twierdziłeś, zdaje się, że to istoty ludzkie!

- Więc jesteś wybredny! Ty, przedstawiciel gatunku Homo sap, do którego one nie należą. Czyżbyś sądził, że to jedyny ludzki gatunek?

- No nie. Wilki to mutacja...

- Tak samo wiele innych! Przodkowie tych tam byli członkami groźnego plemienia łowców głów. Ich sąsiedzi, straciwszy cierpliwość, połączyli siły i wygnali ich w samo serce dżungli. Tam wiele wycierpieli, może trochę skarleli, bo warunki życia były ciężkie. Lecz było tam też coś jeszcze i wyprowadziło ich z Jądra do Spirali. A wrócili... - wykonał palcami płynny, formujący gest - ...odmienieni.

- Boże. Tak jak Wilki?

- Nie tacy zepsuci, ale strasznie złośliwi, trudno ich utrzymać na wodzy. Prawdziwi ludzie boją się kuro-i, którzy nienawidzą ich i dręczą z upodobaniem. Łatwo skłonić ich, by zwrócili się przeciwko wrogom Tych, których darzą szacunkiem... - Jego głos brzmiał teraz głucho i ponuro, jakby raptem stał się o wiele mniej pewny siebie. Podparłem się, gdy wagon zakołysał się pod nami na zakręcie, wystawiając na światło księżyca boki następnych.

- Idą już - rzekłem, a w moim głosie czuć było rozpaczliwe wyczerpanie.

Małpolud warknął, spoglądając tu i tam na zbryzganą plandekę.

- Nie widzisz gdzieś benzyny? Nee? Verdom!

- Przecież taka plama nie mogłaby podtrzymać tylu płomieni...

- Jesteśmy w Jądrze! Potrzebne mi podobne, by zrodzić podobne, moc, by zrodzić moc! Już niewiele zostało, muszę mieć więcej. Liczyłem na to, że użyję puszek z farbą, dobrze się pali, ale wypadły, reszta jest pusta.

Rozejrzałem się po plandece.

- Prawie nas zalali ostatnim razem. Zrobiliby to, gdyby na górze było więcej miejsca. Nie mogli pochwycić nas dość szybko, kiedy stałeś w przejściu. Ale to ogień nas uratował. Trzeba znaleźć coś innego!

- Są tylko mokre wnętrzności - rzekł ponuro, rozglądając się - ale tego nie mogę spalić. Gotuj się, joengenl Zrobimy, co trzeba!

I wtedy deszcz rozpadał się na dobre. Zdawało się, że kurtyna szarego mroku kłębi się ponad ścianą wykopu, w który wjeżdżaliśmy. Szczękając niby stalowy łańcuch spadł na pociąg, skwiercząc i parując na kolektorach, łomocząc o wagony z koksem, bębniąc o metalowe zbiorniki. Chłostał nam plecy niczym skórzane baty, gnąc je po swym ciężarem. Pył wodny wznosił się jak dym, a poprzez niego pędziły dziko chichocząc kuro-i.

Małpolud obracał kijem w mocarnych palcach ze zręcznością, jakiej pozazdrościłby mu każdy tamburmajor. Kij uderzał demoniczne istoty w powietrzu i rzucał je w dół na szyny, podczas gdy mój miecz pchał sztychem i siekał te, które przemknęły się pomiędzy ciosami Małpoluda. Te, które podchodziły od dołu, cofały się przed spadającymi ciałami, zyskaliśmy w ten sposób chwilę wytchnienia. Deszcz wyszorował plandekę do czysta, to także działało na naszą korzyść. Ciemna posoka spływała po rysunkach Małpoluda.

- Farba wodoodporna! - warknął. - Tamten! Tam! Łap go!

Kuro-i kopał i warczał na ostrzu mego miecza, gdy wzniosłem go wysoko, tłumiąc mdłości, by go odrzucić. Uchyliłem się gwałtownie, w samą porę. Gdy pociąg wyjechał z wykopu, jakiś cień wynurzył się z mroku, osłaniając nas przed deszczem. Ogromne skrzydło omal nie zmiotło mnie z niedbałą łatwością. To tamte ptaki - ale ledwo mogłem uwierzyć w to, co widziałem, ciemne upierzenie rozjarzyło się nagle tęczowym, kipiącym światłem, pełne gniewu kamienie szlachetne błyszczały ponad okrutnym hakiem dzioba. Ogień Małpoluda zamigotał i potwór wzniósł się w górę, z kraczącym okrzykiem przypominającym skrobanie kredą po tablicy zwielokrotnione dziesięciokrotnie.

- To już koniec! - warknął.

Inne czekały, leniwymi uderzeniami olbrzymich skrzydeł utrzymując tę samą prędkość co pociąg, tak że wydawały się unosić w powietrzu niczym przydrożne pustułki. W chwili gdy te małe skurwiele odczepią kontener...

- To nie do wiary! - wrzasnąłem. - Są rozmiarów jakiegoś cholernego odrzutowca!

Małpolud roześmiał się nieprzyjemnie.

- To garudal Są na Spirali rzeczy jeszcze gorsze i trudniejsze do uwierzenia niż to!

- Wiem, do cholery. Wiele widziałem! Tam, to jasne, spodziewałbym się wszystkiego! Ale skoro jesteśmy w Jądrze, to w jaki sposób istoty tej wielkości mogą latać?

Małpolud wpatrywał się we mnie przez chwilę. Wywołało to kolejną inwazję fali karłowatych okropności na nasz wagon, które cofnęły się jednak, kiedy na nie uderzył. Był to raczej tylko pozorowany atak, by nas zająć. Większość kuro-i trzymała się z dala, wisząc po bokach wagonu, drżąc i wpatrując się w nas, podczas gdy coraz większa ich liczba napływała z tyłu pociągu, by do nich dołączyć. Zaatakowały za wcześnie, ale w takiej ilości mogłyby nas, pozbawionych ognia Małpoluda, zalać niby fala przyboju. Mój towarzysz przykucnął, przypatrując się ptakom.

- Do licha, masz rację! Skoro one mogą latać, musimy być na samej granicy Jądra i Spirali! Strasznie trudno utrzymać je tak blisko, ale daje to potworom energię, by latać!

- Więc nic nie możemy zrobić? Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Nie przejmuj się, joengen! Im one są bliżej mnie, tym ja jestem bliżej nich! Ja także jestem ze Spirali, a tam gdzie ona sięga, i dla mnie jest więcej energii! - Jego uśmiech przygasi. - Ale-wciąż-muszę-mieć-m o c! - wybębnil te słowa na lśniącym trzonku kija.

W ustach wyschło mi bardziej niż kiedykolwiek, a nerki pracowały pełną parą.

- Wszędzie wokół ciebie jest moc - powiedziałem. - Jeśli tylko masz siłę, by się nią posłużyć. - Pokazałem i szczęka mu opadła ze zdumienia.

Niewiele miał czasu. Kuro-i wciąż były w odległości nie pozwalającej miotać oszczepów. Za to teraz zaświszczały ich ciężkie, wygięte łuki i bambusowe strzały, które leciały na nas z furkotem. Małpolud ryknął, skoczył na równe nogi i uniósł wysoko swój kij, kiedy straszliwa fala ruszyła naprzód. W ostatniej chwili zrozumiałem, co zamierza zrobić, i krzyknąłem:

- Nie w dół! Nie do ziemi! Bo usmażysz nas na amen! Do kol...

Ostatnie słowo zagłuszył hałas, ogłuszające trzeszczące skwierczenie i pisk, kiedy iskrzący ładunek przeskoczył z drutów ponad nami na złoty koniec kija Małpoluda. A kij śmignął w jego tłustych palcach tak, że okrągłe okucie na jego drugim końcu zakreśliło w powietrzu łuk, dokładnie na wysokości pędzących kuro-i.

Wyładowanie elektryczne, które przepłynęło wzdłuż pociągu, przypominało deltę rzeki mocy, rozwidlało się na milion cienkich jak nitki strumyków niosących promienistą energię, a na jego drodze znalazły się kuro-i. Uderzyło w sam ich środek przerażającą, niepowstrzymaną pajęczyną białoniebieskiego ognia, który spływał do ziemi po tylnym kolektorze. Sam nie wiem, jak to się stało, że nie przepaliły się wszystkie bezpieczniki w pociągu. Zobaczyłem, jak światła w kabinie maszynisty migają gwałtownie, a dym bucha z nadwerężonego kolektora. Ale dla naszych małych napastników uderzenie było nieskończenie bardziej niszczące. Wiły się, wrzeszczały, skakały lub padały rozpłaszczone w tym piekielnym błysku, tańcząc jak obrzydliwe marionetki na sznurkach z raniących iskier. Jeszcze bardziej piekielne było chwilowe oślepniecie, jakiego potem doświadczyłem, huczący piec zatrzymanych w umyśle obrazów, smród dymu i pieczonego mięsa, i strach, że niektóre mogłyby się przebić i rzucić na nas, oślepionych.

Ale nic się nie stało. To pojedyncze wyładowanie złamało atak, a kiedy odzyskałem wzrok, mrugając, łzawiąc i mrużąc z bólu oczy, ujrzałem popalony i dymiący dach sąsiedniego wagonu, wolny od pełzających istot, z wyjątkiem kilku przycupniętych na przeciwległym końcu i obserwujących nas z bezsilną nienawiścią. W czasie wyładowania i w walce z nami musiała zginąć ponad połowa kuro-i, a pozostałe wycofały się wystraszone i ponure, na bezpieczne pozycje na tylnych wagonach.

Ale tym samym...

Małpolud nie zmienił się we frytkę. Nie był ani trochę poparzony. Stał tam mocno na nogach, dysząc jak dymarka, i ściskał swój kij gotów rzucić kolejny piorun, jeśli będzie to konieczne. Spojrzałem na niego zdjęty lękiem.

- Więcej energii! - wydyszałem. - Nie żartowałeś sobie tylko, co?

Ale on wciąż wydawał się ponury.

- Nie spodziewałem się tak potężnego przeciwnika, ani w połowie, do licha! Tam, na Spirali, mam własną siłę, nie lubię używać tych iskrzących dziwności, którymi napędzacie wasze brzęczące machiny, są zbyt niebezpieczne! Miałem szczęście, to wszystko. A ty ze mną. I jeszcze nie koniec kłopotów. Z pewnością spróbują czegoś jeszcze. - Spojrzał na ptaki. Czy byłby w stanie usmażyć któregoś z nich równie łatwo? Może tak. Ale z dwoma poszłoby trudniej. Kołowały nad nami co najmniej cztery niby jakieś koszmarne kruki ścierwniki.

Uderzyła mnie nowa fala strachu. Maszyniści byli na tyle daleko w przodzie, że nie mogli słyszeć tego, co się tu działo, ale musieli przecież zauważyć wahania napięcia w tylnym motoro-wozie i spostrzec, że wskaźniki zaczynają wariować przy przerażającym skoku mocy, i podejrzewać awarię sieci albo i coś gorszego - dlaczego nie zatrzymali pociągu? A co by się stało, gdyby to zrobili? Potem odgadłem dlaczego, a rzut okiem na zegarek utwierdził mnie w tym przekonaniu.

- Hej, małym skurwielom zostało już niewiele czasu! Od stacji na lotnisku dzielą nas teraz praktycznie minuty...

Ale kiedy to mówiłem, rozległ się brzęk, a ja zatoczyłem się na bok. Plandeka przesunęła się gwałtownie pod naszymi stopami, poluźniła się i zwisła z żeberkowego dachu kontenera.

- Przecinają liny! - powiedziałem, a może krzyknąłem. Na twarzy Małpoluda dostrzegłem tę samą obawę, którą sam czułem, wizję ciężkiej plastikowej plandeki odciętej nagle, łopoczącej i zawijającej się wokół nas, i porywającej nas do diabła...

- Na dół! - ryknął. - Na dół i zrób z nich bigos! Bo przegramy!

Przygarbiony ze swym kijem, spoglądający groźnie na kuro-i wyglądał rzeczywiście bardzo nieludzko. A kiedy przerzuciłem nogi przez krawędź kontenera, ujrzałem, że ptaki zmieniają szyk i nurkują w dół. Zmartwieliśmy obaj. Dałby sobie radę z ptakami - być może. Ale nikt nie pilnowałby mu tyłów. Ani mnie, na wąskim brzegu platformy. Kuro-i dopadłyby mnie samego.

Nie było wyjścia - dostali nas. Przegrywaliśmy. Nie mieliśmy czasu, by się nad tym zastanawiać. Ptaki spadły na nas z chrapliwym piskiem. Małpolud, wznoszący swój kij do przewodów trakcyjnych, potoczył się po dachu kontenera, zwalony z nóg zakrzywionymi szponami. Skoczyłem na dach, potykając się, gdy pociąg zaczął hamować, i ciąłem w nasadę okrutnego dzioba, który uderzał w Małpoluda. Gorąca krew trysnęła spomiędzy piór i ogromne stworzenie odleciało, wrzeszcząc z bólu. Odetchnąłem z ulgą. To tylko draśnięcie, jeszcze wróci, ale...

Zapomniałem w ogniu walki, że były też inne. Oczy Małpoluda rozszerzyły się, wskazywał coś rozpaczliwie, otwarłszy usta do krzyku, ale choć byłem zmęczony i ociężały, zareagowałem, odwracając się w samą porę, by dostrzec, jak inne czarne skrzydło przesłania rozbłyskujące niebo. Zadało mi w twarz piekące uderzenie, niczym zatrzaskujące się ogromne drzwi. Zwaliło mnie, oszołomionego, z nóg, posyłając prosto z dachu kontenera w pustą przestrzeń.

Wirujący chaos...

Nagły, huczący błysk uderzenia i leżałem rozpostarty w jakimś gąszczu, czując przeraźliwy, piekący ból w plecach i bokach, walcząc szaleńczo o złapanie oddechu. Udało się, przetoczyłem się, starając się stłumić skowyt. Zrobiłem, co mogłem, by wylądować tak, jak mnie uczono na kursie wspinaczki, zwinięty w kłębek, lecz rozluźniony, osłaniając głowę i brzuch. Podszycie było dodatkowym ułatwieniem, ludzie spadali na takie podłoże z samolotu z nie otwartym spadochronem, z wysokości tysięcy stóp i przeżyli.

Ale pociąg! Spodziewałem się, że ujrzę, jak znika w oddali, lecz zamiast tego wagon znajdował się sto jardów dalej, zwolniwszy niemal do tempa ludzkiego marszu. To też musiało uratować mój kark przed skręceniem. Gdy tylko zdołałem poruszyć kończynami, zacząłem szukać po omacku miecza. Znajdowałem się na stromym zboczu, spojrzawszy w dół przez poszycie, dojrzałem, jak błyszczy słabo w szarzejącym świetle, leżąc nieco niżej, nie w gąszczu, lecz na żwirze obok torów. Przełknąłem ślinę. Szczęściem w nieszczęściu, zostałem zrzucony niemal poziomo z dachu wagonu na górną część zbocza. Gdybym spadł z tak wysoka prosto w dół, mogłoby być o wiele gorzej. Ześlizgnąłem się po zboczu, sięgnąłem po miecz, zamachałem nim - nie byłem nawet draśnięty!

Zaczynało świtać. Wielkie skrzydlate cienie krążyły nad pociągiem, ale zobaczyłem, jak wznoszą się nagle i rozpraszają. Pomyślałem o Małpoludzie, wciąż odpędzającym je w pojedynkę. Nie mogłem go tak zostawić. Ściskając się za żebra i widząc gwiazdy przed oczami przy każdym oddechu, ruszyłem za pociągiem kulawym krokiem.

Za łagodnym zakrętem torów otworzył się przede mną rozległy widok. Wykop kończył się, pas żwiru wokół szyn rozszerzał, z obu stron dochodziły inne Unie. Nic dziwnego, że pociąg tak zwolnił. Musieliśmy już być w pobliżu terminalu lotniska towarowego - a on będzie oświetlony, będzie bezpieczny. Gdybyśmy wytrzymali jeszcze minutę dłużej.

- Joengen!

Niemal zderzyłem się z nim, gdy wypadł biegnąc zza zakrętu szyn. Chwycił mnie za ramiona.

- Nie jesteś ranny, neel

- Nee, to znaczy, nie za bardzo! A ty?

- Jakieś zadrapanie, jakieś dziobnięcie, gezondł Nie widziałem, jak upadłeś, byłem zbyt zajęty, ale one odleciały nagle, zobaczyłem, że cię nie ma, zeskoczyłem i drałuję z powrotem sprawdzić, czy cię nie straciliśmy!

- Jak to odleciały? To nie ty je odpędziłeś?

- Gdybym mógł, zrobiłbym to wcześniej!

- Więc... - Dysząc, utkwiłem spojrzenie w pociągu. Rój przysadzistych, małych postaci spływał z niego na tory i dalej ku nam. Małpolud pchnął mnie mocno w krzaki i sam dał nura za mną. Krzyk rozdarł ciszę, wielkie żółte szpony przeczesały zarośla.

- Wstawaj! - warknął Małpolud i nie czekając, aż sam się ruszę, postawił mnie na nogi. - I zwiewaj co sił w nogach, joengerA To nie twoje pudło chcieli dostać, tylko ciebie!

Nie traciłem czasu na dyskusję. Sapiąc, kulejąc i zataczając się gramoliliśmy się po stromej ścianie wykopu, przez głóg, jeżyny i torby potłuczonych butelek, przeważnie na czworakach. Małpolud był w tym niezły.

- Na górę! - krzyknął. - Jeśli dostanę się dość blisko przewodów...

Ale podszycie skończyło się przed brzegiem wykopu. Zawahaliśmy się przez sekundę, potem pomknęliśmy jak szaleni przez otwarty teren - zbyt późno. Wzdłuż krawędzi urwiska pędził szereg małych postaci naciągających łuki i umieszczających oszczepy w miotaczach, a inne przedzierały się od strony torów i przebijały przez zarośla w górę nieco dalej za nami, żeby nas okrążyć. Nie było już dla nas drogi ucieczki. A ponad naszymi głowami, na tle szarych chmur ześlizgiwały się w dół drapieżne kształty.

Małpolud zakręcił kijem w ręku.

- Może coś było w tych butelkach - alkohol, benzyna, nafta. Powinienem był sprawdzić.

- Taa. Przepraszam, że cię w to wciągnąłem, Małpoludzie.

- To ja powinienem przepraszać. Niewiele mogą mi zrobić. Moim zadaniem jest chronić ciebie i twój ładunek, a już nie jestem w stanie tego robić. Gdybyśmy zdołali zatrzymać ich parę minut dłużej...

- To co wtedy? - Zbliżali się teraz, majacząc groźnie na tle bladego, lśniącego nieba.

- Świt. Ale słońca nie ma jeszcze na niebie.

- Małpoludzie, jesteśmy w wykopie!

Zastanowił się przez chwilę, roześmiał głośno - i nagle cisnął swój kij wysoko w przestworza. Kij wzniósł się w górę wirując powolnym ruchem, niby w zwolnionym tempie, a złote końce zamigotały i rozbłysły jak lustra, rozpłomienione pierwszymi szkarłatnymi promieniami słońca wschodzącego za skrajem świata. Same z kolei zapłonęły od tych promieni, a kuro-i wrzasnęły przenikliwie i zachwiały się oślepione, kiedy spadł na nie deszcz promieni rozjarzonych kolorami tęczy w każdej kropli mglistej mżawki.

Nadpłynęły skrzydlate cienie. Uchyliłem się - i spojrzawszy w górę, zobaczyłem, że niebo jest puste. Tylko cztery dryfujące kłębki ciemnych burzowych chmur, podświetlonych czerwono wokół dolnych krawędzi. Odpłynęły gnane świeżym, chłodnym wiaterkiem, przez ogromny archipelag czerni i złota ożywiony świtem pośród chmur. Ani wzdłuż urwiska, ani na torach poniżej, ani na dachach wagonów nie było już śladu demonów - tylko kurzawa czegoś, co wyglądało jak opadłe liście, wyschłe i postrzępione, rozwiewane tym samym wzmagającym się wiatrem.

Wyczerpani powlekliśmy się z Małpoludem wzdłuż torów ku budce sygnalizacyjnej, która miała dostarczyć nam jakiego takiego schronienia, obserwując, jak wagony towarowe suną powoli w stronę terminalu lotniska towarowego. Dave będzie tam czekać, by dopilnować wyładunku kontenera i przyspieszyć formalności.

- Sądzisz, że kontener będzie teraz bezpieczny? - zapytałem. Małpolud skinął głową na swój dziwny, orientalny sposób.

- Bardziej niż kiedykolwiek. Siły ze Spirali wycofają się teraz. Zużyli więcej siły, niż się po nich spodziewałem, i nadaremnie. Będą osłabieni przez dłuższy czas. I wszystko to... - Rzucił mi ostre spojrzenie. - Wszystko to dla ciebie. Żadnej trucizny na włóczniach i strzałach, atakować, ale nie zabijać. Kontener, owszem, jeśli się uda, ale gdy trzeba wybierać, wolą mieć ciebie. Wiesz, o czym to świadczy?

Byłem zbyt zmęczony, by mówić, nie wspominając już o myśleniu.

- Nie mam zielonego pojęcia!

- Sądzą, że dzięki tobie i tak dostaną kontener, a może i więcej. O tym to świadczy. Muszą sądzić, że mają na ciebie jakiś wpływ - że w jakiś sposób będą w stanie skłonić cię do zrobienia tego, co zechcą. Że skoro cię tylko dopadną, będą cię mieć. So!

Dźgnął kijem jeden z poderwanych wiatrem liści przygważ-dżając go do pokrytej żwirem ziemi. Spojrzałem na niego - długi i cienki, wyschnięty na wiór wąski liść ogromnego bambusa.



Rozdział czwarty


Recepcionista hotelu pamiętał mnie z poprzednich wizyt. Zdołał jakoś wykonać sawaddee, elegancki gest powitalny w hinduskim stylu, a jednocześnie położyć moje klucze i wiadomości do mnie na kontuarze, zanim do niego doszedłem. Chuderlawy boy hotelowy przykłusował z wózkiem i jął ładować moje walizki, ale zatrzymałem przy sobie długą, zgrabną paczkę oklejoną nalepkami KRUCHE - ANTYK. Mógłbym mieć spore kłopoty z przeniesieniem miecza przez punkty kontroli bezpieczeństwa i celnej na lotnisku, zadziwiające jednak, jak wiele można przemycić w opakowaniu Harrodsa.

Boy, jak wielu Tajów, był wątły i drobny tylko z pozoru. Zestawił moje walizy, jakby nic nie ważyły, nalał mi drinka, wsunął mi program niebywale obscenicznego kabaretu, dodając z dumą, że dorabia wieczorami w klubie boksu tajskiego, bynajmniej niejako kelner, czy nie zechciałbym przyjść postawić na niego?

Zniknął, otrzymawszy umiarkowany napiwek, a gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, zacząłem przerzucać stertę kopert.

Pozdrowienia od naszych bangkockich agentów - faks z biura, donoszący, że nie zdarzyło się nic, o czym warto by było donosić, raport Dave’a, zawierający te same informacje, które otrzymałem od niego telefonicznie na pokładzie samolotu, potwierdzający bezpieczne przybycie kontenera. Nic więcej. Usiadłem, spojrzałem na piwo, wypiłem je jednym haustem i wyjąłem z barku następne. Wszystko świetnie, ale wiadomości, o którą się najbardziej niepokoiłem, nie było: ani słowa od Małpoluda.

Obstawał, że na pokładzie samolotu będę bezpieczny.

- Stracili kontener z oczu, na razie. Znaczy to, że mogą do niego dotrzeć tylko z twoją pomocą, klopf! Twoja śmierć jest ostatnią rzeczą, na jakiej zależy im w tej chwili. - Zachichotał. - Bezpieczny? Jongetje, twój tyłek owinięty jest w watę. W każdym razie póki nie dotrzesz do Bangkoku.

- Ach, więc tak? - Po tym, jak zeskoczył za mną z pociągu, byłem o wiele bardziej skłonny mu ufać. Ale wciąż zbyt słabo go rozumiałem, nie znałem jego motywów ani prawdziwych rozmiarów jego mocy. - Więc dlaczego nie wybierzesz się ze mną?

Wzruszył ramionami, zrobił, co mógł, by wyglądać na zakłopotanego i przeszedł na holenderski.

- Reis niet so graag met de vliegtuig, hoor, het is niks voor mijl Znajdę statek, którym przebędę część drogi, do Ophiru.

Zamrugałem.

- Ophir?

- Jasne. Koło Tartessos i Ashkełon.

- Oczywiście, to głupio z mojej strony, gdzieżby indziej? Z ładunkiem kości słoniowej, Małpoludów i pawi, jak mniemam.

Małpolud chrząknął spoglądając na mnie z godnością.

- Kość słoniowa, ja, to się zdarza, kły morsa, mamuta, eenhorn. Ale pawie nie, bo ciebie zostawiam.

- Touche - rzekłem z wdziękiem. - A nie będziesz miał kłopotów ze znalezieniem następnego, stamtąd?

- Nee, to uczęszczany szlak handlowy, stamtąd na Wschód. A jak nie, to zawsze mogę zboczyć do Bagdadu, tam z pewnością coś złapię. Chcę się rozejrzeć za jakimś statkiem jeszcze przed Bangkokiem.

Wbrew twierdzeniom pokoleń gawędziarzy i producentów filmowych Bagdad leży setki mil w głąb lądu i nie ma tam ani śladu portu morskiego - przynajmniej ten Bagdad, który znam. Zmilczałem jednak na ten temat. Bagdad, do którego zmierzał Małpolud, był odległym cieniem rzucanym tak przez historię, jak i przez legendy. Mógł zawdzięczać równie wiele rzeczywistości co tradycji - bądź też być źródłem tej tradycji. Prawda rozchodziła się na Spirali w obu kierunkach.

- To daleka droga okrężna - zaoponowałem. - Jak długo będę musiał czekać w Bangkoku?

Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Nigdyś nie słyszał o jonge damie nazwiskiem Bright? Są szanse na to, że będę tam przed tobą, knuP. Rozejrzę się. Ty siedź w hotelu i czekaj. Nie będzie wiadomości, przyjdziesz pod ten adres. I tylko tą drogą. - Wcisnął mi brudny skrawek papieru, drukowaną etykietę sardynek w puszce, nie używaną, o nie przyciętych jeszcze brzegach. Pokryta była pięknie, odręcznie wykonanym napisem. - To miejsce na skraju Spirali, jak Tawerna. Jeśli tam mnie nie będzie - wtedy zacznij się martwić. Ale przede wszystkim trzymaj się z dala od kontenera, hoorl Zupełnie z dala!

Więc tylko tyle miałem do roboty - siedzieć i gapić się na krajobraz. I czekać, aż pojawi się Małpolud, i zastanawiać się, czy w ogóle się pojawi. Snułem się przy panoramicznym oknie mego dyrektorskiego apartamentu - czterdzieste piętro, najlepszy po penthausie - i gapiłem się nostalgicznie na wznoszący się na tle wieczornego nieba las wież ze szkła i betonu, którego monotonię przerywały tylko kopuły pobliskiego Wielkiego Pałacu. Za szybą, nawet na tej wysokości, wisiała w tropikalnym powietrzu mgiełka kurzu i spalin, a żar i zgiełk przenikały nawet do tej klimatyzowanej przystani. Jeszcze parę dni do spotkania z Małpoludem, o ile nie załatwi wszystkiego wcześniej, co robić przez ten czas? Byłem tu już wcześniej tyle razy. Miałem wtedy nawet czas, by zabawić się w turystę, co nieczęsto się zdarzało. Teraz nie miałem nic ciekawego do roboty. Rozważałem nawet, czy nie włączyć telewizora, ale nie byłem jeszcze aż tak zdesperowany.

Moją ponurą zadumę przerwało dyskretne pukanie. Znów ten cholerny boy, z programem lokalu o nazwie Thigh * [* „thigh” - „udo” wymawia się bardzo podobnie do „Thai” - „Taj” (przyp. tłum.).]Bar - jak Thighland, bez wątpienia. Dopiero po chwili, jakby wypadło mu to z pamięci, wręczył mi inną kopertę. Rozerwałem ją skwapliwie, ale nie była od Małpoluda. Na papierze widniał wizerunek Wodnika, logo Projektu. Fundacja dowiedziała się od Dave’a, że tu jestem, przedstawiciel jej tutejszego biura miał się ze mną wkrótce skontaktować, by służyć za oficera łącznikowego no przy załatwianiu transportu morskiego na Bali. Jeśli nie mam nic przeciwko temu, oczywiście.

Westchnąłem. Bardzo uprzejmie z ich strony, ale łącznik byl mi w tej chwili równie potrzebny co drugi nos i uszy. Widziałem już oczami duszy siebie usiłującego wyjaśnić jakiemuś poważnemu pracownikowi, jak właściwie zamierzam przesłać ich drogocenny sprzęt komputerowy - środkiem lokomocji mogło być wszystko, od hiszpańskiego galeonu poczynając, a na ogromnym dwukadłubowym melanezyjskim czółnie kończąc, jak przypuszczałem. Prawdopodobnie będzie to coś o wiele, wiele gorszego. Już na samą myśl o tym pojawiły się u mnie dolegliwości związane ze zmianą stref czasowych. Poczłapałem do sypialni i rozwaliłem się w ogromnym łożu. Jak tak dalej pójdzie, zacznę niedługo oglądać miejscową telewizję.

Poczułem jednak głód. Mogłem zadzwonić, by przyniesiono mi coś z dołu, ale przypomniałem sobie, że lepiej dają jeść w restauracji na parterze. Objedzony wyśmienitym satay i kaeng keow wan kai i opity tajlandzkim piwem zmierzałem właśnie z powrotem do wind, kiedy recepcjonista zwrócił moją uwagę dyskretnym kaszlnięciem i poinformował, że pewni dżentelmeni z Bali proszą mnie o audiencję (tak się wyraził). Czekają teraz we wschodnim saloniku. Więc byli już miejscowi przedstawiciele. Jęknąłem w duchu, lecz przyznałem, że spodziewam się ich. Ciekaw byłem, dlaczego wydał się tym tak zdziwiony. Już miałem prosić, żeby przysłano nam drinki, ale przypomniałem sobie, że mogą być muzułmanami. Wziąłem liść mięty z koszyka na kontuarze, żeby zagłuszyć zapach piwa w oddechu, poprawiłem krawat i wszedłem nonszalancko, jakbym właśnie umierał z pragnienia ujrzenia wścibskich przedstawicieli klienta.

To, co zobaczyłem, sprawiło, że stanąłem jak wryty. Kilku mężczyzn w strojach wykazujących niejakie podobieństwo do hinduskich, którzy podnieśli się, gdy wszedłem, zupełnie nie wyglądało na przedstawicieli międzynarodowego programu. W tej psiarni zachodnich wartości ich ubranie, twarze i reszta wydawały się zupełnie nie na miejscu. Sprawiało to wrażenie, jakby fragment prawdziwego Wschodu przebił się niby sękaty korzeń drzewa przez mahoniowy parkiet. Rzeczywiście sękaty. Wszystko to byli mężczyźni już niemłodzi, o poważnym, odpowiedzialnym wyglądzie, ubrani w kurtki z białej lub ciemnoniebieskiej bawełny i - nie, nie w spodnie, lecz w eleganckie, starannie udrapowane sarongi z bawełny lub jedwabiu. Pod czystymi białymi czapeczkami nie można było dostrzec ani jednego czarnego włosa. Białe lub stalowoszare, były zaczesane ściśle do tyłu, odsłaniając wyraziste płaszczyzny twarzy i czaszki, i związane w krótkie węzły na szczycie głowy bądź na karku. Kilku miało równo przycięte bokobrody lub krótkie bródki, a pewien starzec długie białe wąsiska, które sterczały na jego pomarszczonej twarzy niby nastroszone pióra. Ich skóra była bardziej brązowa niż u Taj ów, twarze krąglejsze. O tak, zgadza się, byli to mieszkańcy Bali.

Wszyscy jednocześnie złożyli ukłon, głęboki i powłóczysty, wyciągając przed siebie prawe ręce, w których wszyscy dzierżyli pod kątem prostym krótkie laski, z takim wdziękiem, że musiałem uczynić to samo. Dało to starszemu dżentelmenowi z wąsami okazję do zapoczątkowania rozmowy.

- Selamat molami Dobry wieczór! Jest pan tuan... - Zawahał się. - Fisza? Zaiste. Jestem i pemangku Wayan Sadja. Wielka dla mnie satysfakcja, tuan, że zechcesz łaskawie nas widzieć.

Wymawiał każde słowo równie dziwnie co moje nazwisko, wiec nie od razu uprzytomniłem sobie, że jego angielski, jakkolwiek niegramatyczny, jest całkiem niezły. Nie mogłem się już teraz wycofać. Wymamrotałem zwyczajowe formułki i zaproponowałem napoje chłodzące. Większość wybrała colę, kilku piwo Singha i whisky mekhong, straszliwy rozpuszczalnik wyrabiany z trzciny cukrowej, a jeden wysoki osobnik z siwą grzywą, siedzący swobodnie na środku kozetki, podczas gdy inni przysiedli malowniczo w fotelach, zamówił guinnessa. Dziękując z ukłonem, spojrzał mi w oczy z ironicznym uśmiechem, będącym indonezyjskim odpowiednikiem plunięcia w nie, i rozwalił się niedbale ze swobodą odpoczywającego lwa. Jego stalowosiwe włosy okalały twarz o mocnych rysach i wysokich kościach policzkowych, równo przyciętym wąsiku, hiszpańskiej bródce i gęstych brwiach ocieniających głęboko osadzone żółtawe oczy. Na pierwszy rzut oka rozpoznałem w nim bramina, a prawdopodobnie także świeckiego arysokratę, jakiegoś krewnego radży albo syna sułtana popisującego się znajomością zachodniego stylu życia i prawie na pewno duchowego przywódcę tej grupy.

Popijając drinki obserwowaliśmy się wzajemnie w pełnym kurtuazji milczeniu. Wreszcie przejąłem inicjatywę.

- No cóż, mm, panowie - nie macie szczególnych powodów, by mi dziękować, ponieważ jak dotąd nie wiem, kim jesteście ani jaki jest cel waszej wizyty.

- Czyż nie jest to oczywiste, tuanl - zapytał ich białowłosy rzecznik. - Jesteśmy kapłanami z naszej wyspy. Przybyliśmy do Bangkoku jako delegacja zgromadzenia kapłanów. Wszystkich kapłanów, nie tylko pedanda, którzy są braminami, lecz także pemangku takich jak ja, którzy służą w świątyniach, i sungguhu będących kapłanami świata podziemi. Także wielu balians usada i dalang, którzy służą prostym ludziom. Ale przede wszystkim wielu klian subak, kapłanów wody.

Skinąłem uprzejmie, choć nie podobał mi się ten ton.

- Słyszałem o nich. Czym mogę służyć? Starzec wyprostował się.

- Zostaliśmy wybrani ze względu na wiek i rangę, ale także dlatego że możemy przemówić do pracowników Projektu Zarządzania Zasobami Wodnymi po angielsku - w języku, który rozumiecie. Prosimy pana, by wysłuchał, co przyjechaliśmy powiedzieć.

Rozłożyłem uprzejmie ręce.

- Dziękuję. Z pewnością wysłucham tego, co macie do powiedzenia. Ale może powinniście panowie skontaktować się ze mną zawczasu, oszczędzilibyście sobie fatygi, już bardzo niedługo sam odwiedzę Bali.

Starzec znów się skłonił.

- Ja dziękuję panu! Jesteśmy tego świadomi. Teraz jest, kiedy pan musi nas wysłuchać. To jest ważne, bardzo, bardzo. To zebranie kapłanów to rzecz przedtem niesłyszana. Tak wielu przyszło razem, żeby ochronić to, co dla nas tak ważne. Ten projekt wodny, za każdą cenę, i przyszliśmy prosić, nie, błagać tuan - za każdą cenę chcemy go powstrzymać!

Nie położył nacisku na te słowa, niemal wyśpiewał je z charakterystyczną płynną intonacją. Ale mimo to huknęły między nami jak rzucone noże i zawisły dygocząc.

Wyprostowałem się. Oparłem się pokusie, by spytać dlaczego. Problem wymagał bardziej dyplomatycznego potraktowania.

- W takim razie, panowie, zupełnie nie pojmuję, dlaczego przyszliście do mnie. Nie jestem członkiem Projektu, moja firma jest tylko jednym z kontrahentów. Wasz rząd, Fundacja, pracownicy samego Projektu...

Starszy pan wykonał ruch laską.

- Wiele, wiele razy apelowaliśmy do rządu Jawy. Udawali, że słuchają, ale nie. Potem do Projektu, do Fundacji, oni słuchali, ale nie zważali na to. Ale słyszeliśmy, że nie mogą sprowadzać teraz swoich maszyn i cieszymy się. Potem pan przyjechał i zawiezie im pan maszyny. Bez pana są bezradni. Więc wybór jest pański.

- Mam wrażenie, że jest inaczej - odparłem żywo, wyrażając sprzeciw w najostrzejszy sposób, jaki jeszcze uchodzi za uprzejmy. - Owszem, moja firma mogłaby się wycofać. Ponosząc straty finansowe, na skutek opłat karnych, choć to nie ma większego znaczenia, bo znacznie bardziej ucierpiałbym na tym ja, moja pozycja, pozycja firmy. A wiem, jak ważne są w waszej kulturze pozycja, honor, twarz, jak by tego nie nazwać, sami panowie rozumiecie. Musiałbym mieć naprawdę ważki powód, by narazić się na taką karę. Jak dotąd nie podaliście mi żadnego. Ani powodu, dla którego jesteście przeciwni samemu projektowi. Zobowiązaliśmy się udzielić pomocy tylko dlatego, że wydawał się słuszny.

Spoglądali po sobie posępnie, wymieniając pod nosem uwagi tak cicho, że nie mogłem nic usłyszeć. Zrozumieli. Twarz starca wykrzywiła się nieszczęśliwie, już się wydawało, że zamierza coś powiedzieć, kiedy wysoki mężczyzna pochylił się ostro do przodu, stukając laską o podłogę. Podobnie jak, jedna czy dwie inne zakończona była małą kulką z jasnego szkła, ale osadzona w bogato zdobionym złotym uchwycie z czterech ostrzy ułożonych w stylizowaną szponiastą łapę. Jego własna ręka również przypominała szpony, miał paznokcie zdumiewającej długości znamionujące człowieka z wyższych warstw, który nie musi pracować. Uświadomiłem sobie, że musi to być pedanda, wysoki kapłan specyficznej formy hinduizmu panującej na Bali, a w dodatku człowiek zamożny. Wayan i reszta zamilkła od razu.

Starzec wstaj, i złożył mi ukłon - sztywny, jakby uważał, że na niego nie zasługuję. A może by mnie trochę nastraszyć. Był mojego wzrostu, bardzo wysoki jak na Balijczyka, a twarz miał bardziej pociągłą niż większość z nich, jakby w jego żyłach płynęła prawie czysta krew pradawnych hinduskich władców Bali. Była to surowa twarz, o długim, mocnym podbródku, wąskim, ostrym nosie; w wielkich uszach, ukrytych do połowy pod związanymi włosami, dyndały niewielkie złote ozdoby, ale zdawało się, że służą raczej celom wotywnym niż dekoracyjnym. Surowa i poważna - bez zmarszczek, nietknięta wątpliwościami czy silnym uczuciem, jakby należała do zwierzęcia - twarz fanatyka.

- Jestem ida pagus Mpu Bharadah - przedstawił się, mówił z silnym akcentem, lecz jego angielski był nawet lepszy niż Wayana, chłodny, ostry i precyzyjny. - Czy mamy rozumieć, że obcy jest panu prawdziwy cel, kryjący się za tą dobrą sprawą, którą pan popiera? Że jest to ni mniej, ni więcej, tylko ruina naszej wyspy?

Mówił spokojnym głosem, okazanie gniewu pociąga za sobą w tej części świata utratę twarzy. Ale czymś równie niezwykłym jest tu bezpośrednia obraza, nawet ze strony radży w stosunku do zamiatacza ulic. Ja sam z trudem zachowywałem uprzejmy ton.

- Tak jak ja to rozumiem, łaskawy panie, jeśli coś zrujnuje waszą wyspę, to właśnie niepowodzenie Projektu. Jedynym jego celem, jaki dostrzegam, jest zapewnienie, że drogocenna woda będzie gromadzona i sprawiedliwie rozdzielona.

- Gromadzona! Sprawiedliwie rozdzielona! - Parsknął. - A jednak twierdzi pan, że słyszał o naszym pradawnym systemie subakówl Jego świątynie utrzymywały na naszej wyspie Boską Równowagę przez nieprzeliczone stulecia, a teraz ma być odrzucony w ciągu roku czy dwu lat dzięki maszynom, które sprowadza pan zza morza! I nie tylko świątynie subak pójdą w zapomnienie, ale razem z nimi wszystko inne! Cały święty system organizacji życia na naszej wyspie, wszelkie nasze związki z bóstwami i świętymi przodkami, wszystko zostanie odrzucone! Wszystko ma być zastąpione kontrolą z zewnątrz, sprawowaną przez skorumpowanych urzędników mianowanych przez obcy rząd, który stara się ukształtować Bali na modłę odszczepieńczej Jawy!

Rozległ się cichy pomruk aprobaty. Był to śliski temat. Jak to powiedział kierownik stacji towarowej, większa część Indonezji - ta, którą znałem - więc i jej rząd centralny były głęboko muzułmańskie. Jak dotąd wykazywano rozsądną tolerancję w stosunku do wierzeń Bali, ale chodziły słuchy, że fundamen-talistyczne grupy nacisku chciały to zmienić. I oczywiście nietolerancja nie cechowała tylko jednej strony. Bardzo ostrożnie dobierałem słowa.

- Przykro mi, jeżeli tak jest, ale nie mam powodów, by się w to mieszać, musi to być załatwione między rządem a wami. Ale czy wam się to podoba czy nie, świat się zmienia. Żeby zachować mieszkańców Bali przy życiu, trzeba dokonać pewnych zmian, musi być miejsce na rzeczy nowe, na postęp...

- Musi? - Nikt inny się nie odezwał. Salonik był przestronny i pusty, ale ten Bharadah zdawał się wypełniać go swoją osobowością, rozpierać ściany. - Wszystko, co nowe, jest złe. Ręce rządu wyciągają się ku nam z kelod, zza morza, miejsca, gdzie rodzi się wszelkie zło. Ich przeklęte szkoły uczą języka bahasa indonesia, tak że młodzi ludzie nie znają już wysokiego i niskiego języka, nie rozróżniają już kast, nie znają właściwych form zwracania się do każdej z nich, używają w najlepszym przypadku bękarciej średniej mowy, która nie zadowala nikogo, a obraża każdego. Uczy się ich zakrywać ze wstydem ciała tam, gdzie kiedyś mogli chodzić lekko odziani bądź nadzy, jak tego wymaga nasz klimat. Uczy się ich zapominać o przodkach i żyć dniem dzisiejszym, pogardzać mądrością przeszłości dla niepewnej nauki współczesnej. Nie znają już swego miejsca, świętość desa, życie społeczności są zagrożone. - Szarpnął pogardliwie głową ruchem jakby skądś mi znanym. Czyżby przypominało mi to kogoś - Małpoluda, być może?

- Dla pana, wychowanego w nieludzkim mieście bez własnego oblicza, może to niewiele znaczy. Ale gdyby odwiedził pan nasz kraj, zanim uznał pan za właściwe wypowiadać się na temat tego co słuszne, a co nie, może poznałby pan większą mądrość. Nasze świątynie to nasz kraj w miniaturze, począwszy od candi bentar, podwójnej bramy, która symbolizuje morza aż do świątyni Gunung Agung na północnym krańcu naszej świętej Wielkiej Góry. Podobnie każda społeczność i każde domostwo w jej obrębie jest makrokosmosem ludzkich ciał, z których się składa. To jest słuszne, to jest właściwe, to przetrwało nie zmienione od pradawnych czasów. - Uśmiechnął się chłodno i przeszedł z godnością do okna, za którym pod gigantycznym pomarańczowym parasolem zachodzącego słońca dymił i gnił Bangkok. Uniósł swą laskę w geście odrzucenia. Szklana gałka pochwyciła promień światła i cisnęła mi w oczy płomieniem. - To tam, to jest nowe, to jest postęp. Czy każe nam pan porzucić pradawne obyczaje dla tego?

- Oczywiście, że nie! - zaprotestowałem, mrugając oczami, by odpędzić ogniste powidoki. - Ale wzrost populacji, turyści, środki masowej komunikacji, klimat... Nie idzie tylko o ten Projekt czy jakikolwiek inny. Świat się zmienia, czy wam się to podoba, czy nie. Potrzebna wam jest ta druga, lepsza strona postępu, by lepiej żyć - nowoczesna medycyna, nowoczesna edukacja, nowoczesna irygacja...

- Nie potrzebujemy niczego!

- Ależ skoro tak, będziecie mieć złe zbiory, głód, choroby! Ludzie będą umierać!

- Ludzi mogą spotkać gorsze rzeczy niż tylko śmierć! - odpalił mi, po czym przypomniał sobie, że powinien zachować godność. Opuścił laskę i zakreślił nią chwiejną linię na parkiecie. - Ongiś morze było tym, czego unikaliśmy, mrokiem, w który spłukiwane było wszystko, co złe z górzystego serca naszego kraju. Odwracaliśmy od niego nasze oczy, kierując je ku wzniosłej czystości, siedzibie naszych bóstw. A teraz, teraz turyści nauczyli nasze dzieci wstydzić się własnych obyczajów tak, że usiłują małpować ich zachowanie, tracąc czas i majątek na ujeżdżanie nieczystych fal.

- Och, surfingowcy? - uśmiechnąłem się. - Tak, słyszałem. Wzorują się na Australijczykach, prawda? Zgoda, to nieco bezmyślne i hałaśliwe, ale z pewnością nie przynosi poważnej szkody...

- Czyżby? Kiedy żebrzą, kradną i sprzedają własne ciała, by móc kupić stare koszulki i zniszczone deski surfingowe od turystów z Ameryki i Australii, i radia, które dla Japończyków są tanim szmelcem? Kiedy wykonują pradawne tańce i ponadczasowe rytuały, niedbale i w sposób niepełny, żeby zadowolić turystów, niby tresowane małpy? Czy to jest życie, z którego można być dumnym, życie ladacznicy tańczącej dla świata? - Wsparł się na lasce, przybierając poważny i surowy wyraz twarzy.

- Czy tuan Fisher wie także, co znaczy słowo puputanl Powiem panu. Niecałe sto lat temu, na początku dwudziestego wieku, kiedy armia orang blanda, Holendrów, najechała Badung, największe z naszych królestw, jego radża wraz z potomstwem, żonami, dworzanami, sługami, ich rodzinami i służbą wyszli im naprzeciw. I na oczach najeźdźcy pozabijali się wzajemnie swymi najświętszymi krisami; sługa pana, ojciec syna, mąż żonę. Wkrótce potem radżowie Tabananu i Klungklungu uczynili to samo. W samym tylko Badungu ponad trzy tysiące pięćset osób zabiło się w ciągu paru godzin. To, to właśnie jest pupułan. Honorowy koniec.

Przerwał, aby słowa wywarły należyte wrażenie.

- Tuan Fisher, istnieją ludzie, istnieją całe społeczności, które wybrałyby raczej taki los od tego, by harmonia pradawnej kultury i uświęcone czasem sposoby zdobywania środków do życia wyrwane zostały z rąk starożytnych bogów Bali i oddane w łapczywe ręce nieżyczliwych urzędników rządowych. Może się to zdarzyć i teraz. - Laska znów błysnęła mi w oczy. - Weźmie pan na siebie odpowiedzialność za takie okropności?

Nikt nigdy nie zarzucał mi, że mam zbyt bujną fantazję, ale jeśli się wiele podróżuje, widzi się różne rzeczy - porozrywane ludzkie członki w rumowiskach po ataku bombowym IRA, przestrzelone serią z automatu ciała na plaży po zamachu stanu w Afryce. Aż nazbyt wyraźnie przypomniałem sobie, jak Wilk z odrąbanym ramieniem runął z krzykiem do mych stóp, ciemną krew chlustającą na szeroki, poczerniały pokład, parującą i szczypiącą moje własne nagie ramiona, gdy przebiliśmy się z okrążenia, rąbaninę i kwiki na dachu kontenera w czasie maniackiej nocnej jazdy. W moim umyśle pojawił się przerażający obraz - potworny stos ciał o rozrzuconych drgających członkach, ociekających krwią, wszelkie okropności, jakie dotąd widziałem, zwielokrotnione sto i więcej razy. A poprzez niego, miażdżąc go niby tryumfalna procesja, jechały ciężarówki ozdobione emblematami Wodnika. Za kierownicą każdej z nich siedziałem ja...

Walnąłem pięścią w poręcz fotela. Pozostali kapłani podskoczyli, jakby także byli pod wrażeniem tej samej wizji. Ten Bharadah okazał się wspaniałym mówcą, ale posługiwał się najbardziej prymitywnym rodzajem emocjonalnego szantażu. Nienawidziłem go w każdej postaci, nienawidziłem jak samego piekła, czy to w reklamie, czy w kazaniach, czy w czasie negocjacji finansowych. Była to swego rodzaju inwazja, próba manipulowania i zdominowania naszych uczuć, niemal zawładnięcia. Czując urazę spojrzałem prosto w oczy kapłana. Z łatwością wytrzymał moje spojrzenie, w jego starych, nieugiętych oczach nie było ani śladu wewnętrznych ogni.

Wymagało to z mojej strony wysiłku, ale odpowiedziałem spokojem na spokój, choć można było niemal wyczuć wibrację powietrza między nami.

- Odpowiedzialność? Cóż to ma znaczyć? Wiem, przed kim ponoszę odpowiedzialność. Przed klientami mojej firmy aż do chwili, gdy będzie pan w stanie udowodnić, że robią oni coś złego. Nawet pan tego nie próbował. Zamiast tego zachwala mi pan hurtem dawne czasy i dawne obyczaje, bez względu na to, czy pozwolą waszemu ludowi utrzymać się przy życiu. Nie okazał pan ani krzty zrozumienia czy woli kompromisu. Wypowiedział się pan w sposób obraźliwy o pobudkach ludzi, którzy pragnęli tylko nieść pomoc, nie przedstawiając jakichkolwiek dowodów. Do tego uciekł się pan do gróźb...

Dosłownie wstrząsnął mną spazm gniewu.

- No cóż, przyjacielu, jeśli zamyśla pan skłonić swój lud do wykonania jakiegoś maniacko podniosłego gestu, odpowiedzialność za to spadnie wyłącznie na pana i na nich, jeśli są na tyle szaleni, by pana posłuchać. Ale proponowałbym, żeby najpierw usiadł pan i naprawdę dobrze się zastanowił. Czy rzeczywiście martwi się pan przede wszystkim o swój lud, czy o fundamenty własnej potęgi? Jeśli rozumie pan, co mam na myśli.

Podniosłem się z fotela, zmagając się z tym żółciejącym spojrzeniem, jakby był to fizyczny nacisk. Spojrzałem na innych kapłanów, ale było tak, jak się spodziewałem, zdali się od początku na starca, który teraz spoglądał niepewnie na Bha-radaha.

- Nie żebym nie rozumiał waszego punktu widzenia - powiedziałem, bardziej do nich niż do niego. - Jest mi w pewnym stopniu dość bliski. Nie zawsze podobają mi się zmiany zachodzące w tym świecie. Ale nie jestem też zwolennikiem głodu i śmierci. I zupełnie nie spieszyłbym się z fundowaniem ich innym ludziom w imię jakichkolwiek wierzeń, bez względu na to jak wartościowych. Mówię to we własnym imieniu. W imieniu firmy mogę dać tylko jedną odpowiedź. Projekt został oficjalnie zaakceptowany. Jest to wobec tego kwestia do rozstrzygnięcia między mieszkańcami wyspy i rządem krajowym. Nie bierzemy niczyjej strony w tym konflikcie. Jednakże warunki kontraktu pozwalają nam wycofać się, jeśli natrafimy na dowody korupcji czy złej woli. Więc proszę przedstawić nam takie dowody, dowody prawne, proszę zauważyć, a my rozważymy je z należytą powagą. Damy to panu na piśmie, jeśli poda nam pan adres jakiejś organizacji prowadzącej kampanię przeciw Projektowi. Dziękuję panom za przedstawienie nam waszych poglądów.

Mpu Bharadah znów nerwowo rzucił głową. Skóra na jego kościach policzkowych napięła się w przypływie wściekłości, a wargi rozsunęły odsłaniając zęby. Ściskał swoją laskę tak mocno, że aż drżała, jakby bliski był tego, by roztrzaskać mi nią czaszkę, a jego długie paznokcie sterczały niby szpony. Teraz już bez żadnych wątpliwości mogłem wyczuć groźny ton w jego głosie.

- Dzieli pan włos na czworo, by poprzeć własne racje. Nie jest pan bezstronny! Opowiada się pan przeciw zgromadzeniu kapłanów i przeciw całemu zdrowemu moralnie ludowi Bali! Niech pan się liczy z konsekwencjami!

- Mpu Bharadah, moją firmę już wcześniej starano się zastraszyć, i tak jak wtedy zrobimy co w naszej mocy, by wypełnić zobowiązania. Ale prywatnie mówiąc, wszystkie te groźby gówno-mnie-obchodzą! - Spojrzawszy na niego raz jeszcze, poczułem, że uśmiech na mych ustach zmienia się w dziki grymas. - Nie więcej niż obchodziłyby pana, z pewnością. Bukan adat kami! To wszystko. Maaf, saya harus pergi sekarang!

Nie zdawali sobie sprawy, że znam bahasa indonesia. Zakładając, że do tej pory nie stracili przy mnie twarzy, teraz kiedy powiedziałem, że muszę odejść, nie mogli już próbować mnie zatrzymywać, nie tracąc jej jeszcze bardziej. Starcy wstali odruchowo i skłonili się uprzejmie, a ja musiałem odkłonić się, ale Bharadah stał dalej, wciąż pełen złości. Nie mogłem odmówić sobie dodania na jego użytek, skoro znał tak dobrze zachodnie obyczaje:

- Selamat siang! - Co znaczy z grubsza: Życzę miłego dnia!

Pomknąłem ku najbliższej windzie. Jak się okazało, była to ta, z której nigdy przedtem nie korzystałem, oszklona, powolna winda zewnętrzna z widokiem na miasto. Nie żebym miał lęk wysokości, po prostu perspektywa ujrzenia panoramy Bangkoku nie wydawała mi się ekscytująca. Zdziwiłem się, widząc ją teraz. Pokryty neonami beton, który budził moją odrazę, zdawał się dominować na pierwszy rzut oka nad horyzontem, przepleciony wiszącymi w poprzek ulic transparentami reklamowymi w tokijskim stylu, ale potem zaczynało się dostrzegać starsze budowle: świątynie z wieżami o białych ścianach i krytych dachówką pozłacanych dachach, sale i pawilony kompleksu Wielkiego Pałacu z pieczołowicie utrzymanymi ogrodami, zwiewną elegancję dziewiętnastowiecznych, wiktoriańskich budynków, „ołtarzyki duchów” przy wejściu do każdego biurowca. Przebijały się przez beton niby korzenie, z początku tylko tu i ówdzie, aż w końcu zdajemy sobie sprawę, ile ich jest i jak powierzchowna jest lśniąca blichtrem nowoczesność. Korzenie czy odrośle? Czy te przeżytki będą rosnąć i rozwijać się, aż popęka skorupa nowoczesności, a one znów rozkwitną?

Świat za szybą wydawał się nieznośnie gorący i straszny. Pył ziemi, której lasy dawno wymarły, gromadził się nad miastem w postaci rzadkich, trujących obłoków. Tu oczywiście klimatyzacja spowijała mnie w kokon chłodnego, czystego powietrza, szkoda, że nie mogła uczynić tego samego z moim umysłem. Stałem, pogrążony w ponurych rozmyślaniach.

Następny bigos: lokalni ajatollahowie sięgają po władzę. Czy w tym, co mówili ci straszni starcy, tkwiło jakieś ziarno prawdy? W Indonezji byłem tylko raz, zanim obecny rząd przejął władzę. Niewiele wiedziałem o polityce wewnętrznej, prócz tego, jak wpływa ona na handel, ale słyszałem, że występują poważne napięcia między rządami lokalnymi i centralnym. Musiały występować, w kraju o jednej z największych w świecie populacji, rosnącej przez cały czas. Czynniki ekonomiczne, czynniki religij-ne... I terroryści, oczywiście. Wbrew mym śmiałym słowom już nieraz gnębiły mnie czarne myśli na ten temat. Czy mogli mieć z nimi jakiś związek? Może nie ze wszystkimi kapłanami, nie z tym starcem, ale ze straszliwym siewcą niezgody jak Mpu Bharadah. Mogli mieć. Ale fakty pozostawały - bez nowego systemu nawadniania na Bali nastąpi straszliwa dekada, a może i dłuższy okres. Wyspa może się już nigdy nie podnieść. Mimo to powinienem omówić to z prawdziwym przedstawicielem Projektu, kiedy się pojawi.

Wróciwszy do apartamentu, zamknąłem drzwi łączące mnie ze światem zewnętrznym z niejaką ulgą. Byłem zbyt zdenerwowany, by usnąć, więc urządziłem najazd na barek i wyszukałem na kanałach satelitarnych coś, co od biedy dawało się oglądać. Po jakiejś godzinie chaotycznego pstrykania przełącznikami zdecydowałem się na staroświecki hollywoodzki przebój z roku 1933. Bohater o pociągłej twarzy i zapadłych policzkach przebijał się właśnie walcząc z nieśmiałością przez scenę miłosną na pokładzie starego frachtowca, kiedy zadzwonił telefon. Rzuciłem się szczupakiem w stronę aparatu. Nie był to jednak Małpolud, ale znów recepcjonista informujący, że jest u niego przedstawiciel Projektu. Jęknąłem w duchu, ale musiałem się z nim spotkać - i to na górze, na wypadek gdyby Chłopcy ze Słonecznej Wyspy kręcili się tam jeszcze na dole. Kazałem recepcjoniście wysłać go na górę. Ciekaw byłem, dlaczego tym razem wydawał się ubawiony. Może należało tu do dobrego tonu zejść po niego samemu, cóż, do diabła z tym. Potrzebowałem czasu, by narzucić marynarkę i krawat, nie wspominając już o zebraniu na chybcika rozrzuconych skarpet i butelek po piwie i wrzuceniu ich do łazienki. Ledwie skończyłem, gdy zapukano do drzwi, ale wróciłem już niemal do siebie. Dopóki ich nie otworzyłem.

W innych okolicznościach - prawie w każdych - byłbym zapewne niemożliwie chłodny. Nieznośnie chłodny, być może. Ale tego wieczoru musiałem sobie poradzić ze skutkami zbyt wielu szoków. Nie sądzę, bym rozdziawił się jak idiota, prawdopodobnie wydawałem się tylko ogłupiały. Z pewnością twarz Jacąuie nie wyrażała niczego. Jej płaskie powieki, jedyny nieeuropejski element rysów jej twarzy, nawet nie zadrgały.

- Dobry wieczór, Stephen - rzekła spokojnie. - Czy mogę wejść?

- Oczywiście - odparłem, czując, jak opadają ze mnie warstwy nagromadzonych niby łuski cebuli przez - ile to było? - szesnaście lat doświadczeń, przemyślnie skonstruowane linie obrony, zasieki z drutu kolczastego, pola minowe, okopy wykopane przez tuzin czy więcej poronionych romansów. Nie wspominając już o kolcach rozrzuconych przez Bóg jeden wie ile przelotnych przygód. A kiedy zniknęły, cóż zostało w środku?

Mamrocząc odruchowo formułki grzecznościowe patrzyłem, oszołomiony, jak przesuwa się obok mnie - ten sam co zawsze swobodny chód, ta sama figura - nie, może trochę pełniejsza albo bardziej wysportowana. Wyglądała dziarsko i rześko, odziana w elegancką marynareczkę koloru węgla drzewnego, być może od Versace’a albo piracka kopia z bazaru Chatuchak, z szeroką krawatką do kremowej jedwabnej bluzki. Żadnych luźnych, powiewnych szat, jakie kiedyś zwykła nosić. Usiadła elegancko na jednym z foteli i oparła wygodnie, zakładając nogę na nogę, obie opięte połyskliwą jedwabistą pajęczyną o upiornym wzorze, śmignąwszy wokół ramion obciętymi na pazia włosami, tą samą popielatoblond grzywą co dawniej, dziś mocno skróconą. Uśmiechnęła się do mnie wyczekująco, a ja przeszedłem już instynktownie do rutynowych uprzejmości proponując drinka, gdy przy całym tym napięciu język poplątał mi się i odmówił posłuszeństwa.

- Jezus Maria, dziewczyno! Tego już za wiele! Uniosła uprzejmie wyskubaną brew.

- Czego?

- Tego! Nie chcesz, bym uwierzył... To znaczy, Chryste, odmawiam, to wszystko! Zjawiasz się w ten sposób! Aż taki zbieg okoliczności!

Zmarszczyła brwi.

- Oczywiście, że nie! - stwierdziła ostro, zabrzmiało to nagle bardzo po chińsku. - Zobaczyłam twoje nazwisko w dokumentach służby informacyjnej, dowiedziałam się, że to ty, i poprosiłam o to, żeby zostać twoim łącznikiem. I tak miałam się spotkać w Bangkoku z paroma darczyńcami. To wszystko.

To oszołomiło mnie jeszcze bardziej.

- Ty poprosiłaś? Jacąuie, mówiąc otwarcie... - Nie mogłem znaleźć właściwszych słów. - Mówiąc otwarcie, dziwi mnie, że chciałaś tego.

Wzruszyła ramionami, złączyła czubkami uniesione ku górze długie palce, prezentując długie powleczone delikatnym brzoskwiniowym lakierem paznokcie.

- Czemu nie? - Możliwie szorstko i rzeczowo. Równie dobrze mogłaby zrywać jakiś drobny kontrakt. Uprzejma, elegancka, w każdym calu równie piękna co wtedy, i ścinała mnie z miejsca. - Rozstaliśmy się jak ludzie dorośli, prawda? Zgodziliśmy się pozostać przyjaciółmi? No więc cóż. Nie zaproponujesz mi drinka? Dla mnie wermut z tomkiem, francuski, poproszę, jeśli w barku hotelowym jest taki.

Przyjaciółmi? Tak to określiliśmy dla zachowania pozorów, okłamując się wzajemnie. Bardzo skutecznie udawałem, że w to wierzę, póki Mail nie pozbawiła mnie złudzeń, uświadamiając mi, że Jacąuie nie dała się oszukać. A może się dała? Zmusiłem swój zmaltretowany umysł do sprawnego działania, na tyle w każdym razie, by sprostać wymaganiom etykiety.

- Chambery? Podają mi go zawsze, kiedy przyjeżdżam. Wiedzą, że to mój ulubiony.

- Cudownie, dziękuję. - Uśmiechnęła się chłodno. - Owszem, pozostaliśmy przyjaciółmi. To wstyd, że nigdy nie postarałeś się wpaść do Singapuru, jak obiecywałeś.

Nalałem sobie solidną porcję ginu z tonikiem.

- Tak, rzeczywiście. Jakoś nigdy nie miałem tam interesów i tak w ogóle.

Ileż to razy byłem w Singapurze, panienko, ale nie przyznam się do tego.

Szok wywołany faktem, że ją spotkałem, był dość dotkliwy, po wszystkich innych, jakich doznałem tego wieczora. Ale spotkać ją taką - opanowaną, nieprzeniknioną osobę, tak niepodobną do żywej, kipiącej humorem, otwartej dziewczyny, jaką znałem - to było straszne. Czas przynosi zmiany, zgoda, lecz co, u licha, mogło zmienić ją tak bardzo? Czy zawsze teraz była taka zamknięta w sobie? A jeśli tak, to co, u diabła, mogło być tego przyczyną?

Ja?

- Wstyd - powtórzyła. Czy była w tym ironia albo gniew skierowany przeciwko mnie? Jacąuie była w jednej czwartej Chinką, w trzech czwartych Skandynawką. I mogła, jeśli chciała, zachowywać się w stu procentach jak każda z nich. - Jednakże nie ma żadnych powodów, byśmy nie mogli teraz współpracować. - Niespiesznie przywołała na twarz opanowany, zdawkowy uśmiech, układny jak malowana maska i równie pozbawiony znaczenia. - A może są?

Opadłem na fotel wpatrując się w szklankę ginu. Za późno, o kurczę, za późno.

- Skądże - powiedziałem i nawet mnie wydało się to całkiem nieprzekonujące.

Jacąuie przechyliła lekko głowę. Odniosłem wrażenie, że w tonie jej głosu zaszła subtelna zmiana.

- Steve, dobrze się czujesz, czy nie? Skrzywiłem się.

- Nie piłem, jeśli to masz na myśli, no, tylko parę piw, by dojść do siebie po podróży. To tylko, cóż, tylko ci cholerni kapłani... - wymamrotałem.

Stłumiła chichot zdziwienia.

- Kapłani?

Nieskładnie, sącząc drinka, opowiedziałem jej całą historię.

- Tak więc ty, Projekt, powinniście widzieć. To pyskate indywiduum jest największym fanatykiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Skoro mówimy o fundamentalistach islamskich - w każdej chwili mógłby śmiało konkurować z każdym ajatollahem!

- Mmmh - przytaknęła z roztargnieniem, jakby pogrążona była w głębokich rozmyślaniach, ale patrzyła na mnie.

- Słuchaj! - obruszyłem się, prostując w fotelu. - Nie zmyśliłem tego, to znaczy w jakimś odurzeniu alkoholowym, czy coś takiego! Więc nie musisz siedzieć tak mierząc mnie wzrokiem jak jakiś pracownik socjalny, jasne?

Uśmiechnęła się i spuściła wzrok przepraszająco.

- Wybacz. Tak, oczywiście, że nie wymyśliłeś tego. Pracuję dla służby informacyjnej, rozmawiałam z nimi dość często, przeważnie z tym małym staruszkiem, Wayanem Sadją. Przemiły, prawda? Ale nie z tym Mpu Bharadahem. Chyba go spotkałam, przypominam sobie nazwisko... - Zbyła rzecz lekkim, pełnym elegancji wzruszeniem ramion. - Nie, przypuszczam, że... cóż, patrzyłam na ciebie. Wiele o tym myślałam przed przyjściem tutaj. Słyszałam co nieco o tobie od twoich kolegów po fachu, którzy z tobą współpracowali. Ciekawa byłam - naturalnie! - jaki się okażesz. Czy się zmieniłeś. I jak bardzo. - Na moment jej uśmiech stał się ludzki, suchy, czujny, zabarwiony nieco cynizmem i czymś jeszcze, ale ludzki. - No więc przyznaj sam! Nie czułeś tego samego?

Przypatrywałem jej się z niejakim zdumieniem.

- Nie wyobrażałem sobie, że się zmieniłaś. Nie mógłbym. Teraz... szczerze mówiąc, nie jestem pewny. Ciekaw byłem, czy będziesz równie piękna. Jesteś. Bardziej niż kiedykolwiek.

Znów pojawił się grzecznościowy uśmiech.

- Zawsze jesteś kupcem. Jesteś taki sam dla wszystkich klientów?

- Nie starałem się ci schlebiać - rzekłem z irytacją. - Mówię tylko, co widzę. To wszystko. Nic w tym złego.

Nie skomentowała, tylko wsparła podbródek na dłoni jakże znanym mi gestem.

- Ty się zmieniłeś - orzekła. - Nie jestem całkiem pewna w jaki sposób. Ale stanowczo się zmieniłeś.

Zdobyłem się na uśmiech.

- W jakiś szczególny sposób?

- Cóż, po pierwsze, kiedy cię znałam... sądzę, że nigdy byś nie pozwolił, by jakaś banda cholernych kapłanów tak cię wkurzyła!

Moja kolej na refleksję. Zniżyła głos, nadając mu niecierpliwy, cięty ton. Naśladując kogoś. Ciekawe kogo?

- Och... Mm. Cóż. Może nie. A ee... ty? Jak się ma twój mąż? Tyle mnie obchodziła ta marna kreatura.

- Nie wiem - odparła obojętnie, znów opanowana i nieprzenikniona. - I niewiele mnie to obchodzi. Więc nie wiesz, że się rozwiedliśmy? Nie. Naturalnie. Dwa lata po ślubie. Na moje życzenie. Dlatego wróciłam na Wschód, do mojej rodziny. I zaangażowałam się w tę pracę. - Spojrzała na swą szklankę i uśmiechnęła się słabo. - Skoro o tym mowa...

- Racja. Racja. Późno się robi. Ee - dolać ci? To samo? Świetnie. Świetnie.

Zmagałem się z myślami w przypływie nagłego zakłopotania. Już miałem otworzyć swą wielce niewyparzoną gębę i wypalić coś, co zabrzmiałoby mdło, nieszczerze czy po prostu trywialnie - jakże mi przykro, coś w tym stylu. Pusty Człowiek znów uderza. Uprzedziła mnie zręcznie, kierując rozmowę ku interesom. Może zrobiła to rozmyślnie, może odpowiadała jej po prostu zmiana tematu. Mimo wszystko...

Mimo wszystko musiałem rozwiązać bardziej naglący problem - jak, u diabła, powiedzieć jej, co właściwie robimy. „Rzeczywiście, ten kudłaty czarownik, z którym współpracuję, zabukował wam ładunek na »Marie Celeste«, ale nie martw się, mamy wspaniałą klauzulę o opóźnieniu dostawy”.

Prawda brzmiałaby niewiele mniej wariacko. A może wszystko zależy od tego, jak się to powie?

- Tak więc, sytuacja przestawia się następująco - zacząłem. - Nie będę ukrywał, mieliśmy te same trudności co inne agencje z tym pierwszym ładunkiem i jeszcze trochę innych. Ale, ee, przeczekaliśmy jakoś i udało nam się to przerzucić. Jest teraz tutaj, przechowywany bezpiecznie w magazynach na Don Muang.

- Aha - przytaknęła. - W nowym kompleksie? Podobno doskonale strzeżony, prawda? Wszystko elektroniczne. A stamtąd? Transport powietrzny?

- E... właściwie nie wygląda na to. Przewieziemy to statkiem, drogą okrężną, powinno to wykluczyć problemy, które mieli inni. Jeden z naszych lokalnych ekspertów właśnie to załatwia, czekam na wiadomość od niego.

- To świetnie. Dasz nam znać, z kim się mamy skontaktować?

- Nie ma potrzeby. Pojadę z tym, przez całą drogę. Rozwarła szeroko oczy.

- Ty? Wielki Szef we własnej osobie? Nie tracimy naszych pieniędzy, prawda? Zdziwiło mnie, że przyjechałeś aż tutaj. Masz pewnie wiele obowiązków.

Wzruszyłem ramionami.

- Nie tak wiele. Biuro może funkcjonować bez opieki przez tydzień czy dwa. A nawet jeśli nie, może się tym zająć Jeszcze Większy Szef, Barry. Tak samo jak ja lubi wracać do dawnych obowiązków. Nie ma nic piękniejszego niż miła morska wycieczka.

Westchnęła ekstatycznie.

- O tak. Kiedy tkwiło się w Bangkoku całymi tygodniami... mmm. - Przeciągnęła się, przymknęła oczy, potem zamrugała i wyprostowała się gwałtownie, jakby uderzyła ją jakaś myśl. - Steve! Chyba można będzie zarezerwować jeszcze jedno miejsce na tym statku? To znaczy, z tym pierwszym kontenerem. Chciałabym popłynąć. Mieć na wszystko oko. - Musiała zobaczyć wyraz, jaki odmalował się na mojej twarzy, bo trajkotała dalej: - Widzisz, i tak muszę wrócić na Bali już niedługo. Zapłaciłabym za podróż i wszystko, oczywiście.

Rozmasowałem kark, miejsce, z którego promieniowała moja migrena. Mieć na wszystko oko? Nie podobało mi się to.

- Słuchaj, to znaczy, nie ma nic... Chciałbym, żebyś popłynęła razem, starzy przyjaciele i te rzeczy, ale... mogą nas czekać ciężkie chwile. Prymitywny parowiec, załoga złożona z zabijaków. Żadnych przytulnych kabin, pokładu do opalania i tak dalej.

Z miejsca obrzuciła mnie lodowatym spojrzeniem.

- Niewiele się zmieniłeś! Sądzisz, że nie plątałam się po różnych całkiem prymitywnych miejscach? W związku z pewnym programem wysłali mnie na trzydniową wycieczkę jakimś cholernie starym galerem z triobriandzką załogą! Mili chłopcy z tych Triobriandczyków. Nigdy nie uważali, że nie jestem w stanie czegoś zrobić. Naprawiałam nawet silnik, kiedy wysiadło zasilanie oleju. Dobra w tym jestem.

A co by zrobiła w obliczu ludzików o ostrych zębach i strzałach z kamiennymi grotami?

- Słuchaj, przepraszam, wyszło to tak, jakbym traktował cię z góry, naprawdę przepraszam. Znałem kobiety, które dałyby sobie radę dziesięć razy lepiej ode mnie! - I omal nie poderżnęły mi gardła, kiedy je pocałowałem. Jedna, w każdym razie. - Ale... cóż, wiele zależy od ludzi, z którymi pertraktuje Małpolud, eee, mój agent. Od tego co powiedzą. Wiesz, że nie ma szans na transport za pośrednictwem zwykłego przewoźnika, wielkiego czy małego. Więc może uciekniemy się do całkiem, ee, niekonwencjonalnych środków.

- Och. - Jej twarz znów przybrała chmurny, nieufny wyraz. - Masz na myśli... przemytników... handlarzy bronią?

- Nic takiego nie powiedziałem. Nic nie wiem. Mój agent... Emanowała chłodnym potępieniem.

- Upewnij się, że można mu ufać. Narkotyki. Wiesz, że tutaj powieszą cię za to?

Rozłożyłem ręce.

- Bardzo cię proszę! Słuchaj, wszystko będzie uczciwie, nie martw się. Tylko... tylnymi drzwiami.

Pokręciła głową z obojętną, uprzejmą troską.

- Bądź ostrożny, Stephen. Pełno tu okropnych typów. Pewna jestem, że kontakty z nimi nie przyniosą Projektowi nic dobrego ani twojej firmie. Zresztą to twoja sprawa, sam wiesz najlepiej. Podasz nam przybliżony czas przybycia, dobrze? Musimy to wiedzieć, bo, hmm, były pewne... groźby.

- Terroryści? Westchnęła i spojrzała w sufit.

- Sam słyszałeś.

- Tylko pogłoski. Ale nietrudno było zgadnąć, widząc ich reakcję tutaj.

- Cóż, przynajmniej wiesz o nich. Och, to nic wielkiego. - Potarła dłonią o udo. Kolejny gest, który cofał mnie o całe lata. Ale wyraźnie nie zauważała mojej reakq’i. - Tylko paru jawajs-kich ekstremistów, usiłujących zdobyć względy wyspiarzy, obrońcy uciśnionych, jak Robin Hood, sam wiesz.

- Obrońcy... - Aż podskoczyłem. - Słuchaj, co jest grane z tym cholernym Projektem? Zbadałem to gruntownie, nie znalazłem żadnego powodu, by ktoś mógł mieć jakieś obiekcje! Potem przyszli ci święci nudziarze, a teraz ty mówisz mi, że jest jakiś powód.

- Nie! - Jej głos stał się nagle natarczywy i wzburzony, maska nieco się zsunęła. - Żadnego! Przynajmniej racjona1nego. W każdym razie nie sądzę, byś go zrozumiał.

- Aaa. Ale ty tak?

Wzruszyła ramionami. W dalszym ciągu był to tylko wystudiowany ruch, ale wydawało mi się, że teraz pod maską wyczuwam prawdziwy niepokój.

- Sama nie wiem. Kiedy zaczęłam się tym zajmować, wszystko wyglądało tak cudownie, pożytecznie, och, ciągle tak jest, w przeciwnym razie wycofałabym się! Ale mówi się, że postęp ma zawsze swoją cenę, prawda? Ci kapłani... nie zgadzam się z nimi, ale mimo to zastanawiam się... Terroryści twierdzą, że Projekt jest tylko fasadą, pozwalającą rozciągnąć władzę rządu centralnego na Bali. To bzdury, oczywiście nie o to chodzi. Ale ostatecznie sama nie wiem. Mam pewne wątpliwości. Mógłby on stworzyć pewne ułatwienia, nie tyle dla polityków, co dla administratorów, biurokratów, dla takich pionków. Prawie wszyscy oni są Jawajczykami. - Gwizdnęła niecierpliwie przez zęby. - Ale, widzisz, nie da się tego uniknąć! Jest susza, upada rolnictwo, brakuje żywności. Będzie coraz gorzej, coraz więcej cierpień, umierające dzieci... - Pokręciła głową, jakby chciała odegnać formującą się wizję.

- Ale wyspiarze nie potrafią tego docenić? Jacąuie zamrugała.

- Nie spodziewałam się, że to zrozumiesz... Owszem. Wzruszyłem ramionami.

- Widziałem już przedtem takie rzeczy. Coś musi dojrzeć. Trzeba na to czasu. - Przeciągnąłem się, westchnąłem. Miałem nadzieję, że pozbędę się ciężaru, teraz odnosiłem wrażenie, że przytłacza mnie jeszcze większy, wzrastający z każdą chwilą. Dość miałem tego. - W każdym razie - powiedziałem stanowczo - to nie mój problem. Robimy to, do czego zobowiązaliśmy się w kontrakcie, prawda? Podam ci czas przyjazdu, jak tylko będę wiedział, no i będę szczególnie ostrożny.

Jacąuie skinęła głową, spojrzała na zegarek.

- O kurczę. Już tak późno. Steve, muszę już lecieć. - Brzoskwiniowe paznokcie zakręciły na stoliku do kawy kartą wizytową. - Możesz się ze mną skontaktować w moim hotelu, kiedy będziesz miał jakieś wieści.

- Dobra, ale słuchaj, zanim się spostrzeżesz, będzie pora obiadowa, a ja ciągle jestem głodny, wpływ różnicy czasów zapewne. Jest kilka świetnych lokali na Sukhumvit albo na Silom Road. - Zobaczyłem, że zawahała się. - Ale mógłbym kazać przysłać coś tutaj...

Uśmiechnęła się - znów ten nieprzenikniony uśmiech - i potrząsnęła głową.

- Naprawdę muszę już iść.

- I pozwolisz, by twój stary przyjaciel jadł samotnie?

- Biedny Stephen! - Zachichotała lekko i dodała wesoło: - Ale ostatecznie jesteś w Bangkoku. Jestem pewna, że nie pozostaniesz samotny na długo.

Poklepała mnie po policzku. Życzliwie. Ciepło? Niespecjalnie.

- Muszę lecieć. Sawaddee kha!

Prześlizgnęła się obok mnie, jakby porwana niewidzialnym prądem. Ciężkie drzwi wyjściowe stuknęły za nią. Przyłożyłem dłonie do ich chłodnego drewna i oparłem między nimi głowę. Rozpaczliwie chciałem coś powiedzieć - ale co? Nie miałem pojęcia. Może czas na to, by w ogóle cokolwiek mówić, minął szesnaście lat temu, cóż to za idiota mieszkał wtedy w moim ciele? Była teraz piękniejsza niż kiedykolwiek, jeśli to w ogóle możliwe, rysy twarzy nabrały bezwiekowego, orientalnego uroku, niedoskonałości młodości wygładziły się. Chyba aż za bardzo, ta jej straszna obojętność... Ale nie była naturalna, czasem opadała jak maska. Musiała ją wypracować świadomie, dlaczego? By odpierać ataki mężczyzn?

Poczułem się nagle, jakbym zaczął tonąć. Powiedziała, że słyszała o mnie od moich kolegów po fachu. Właśnie, mogłem sobie wyobrazić, co oni mówili, dobrzy przyjaciele i zbolali nieudacznicy, jeden z drugim. Może zresztą nie tak bardzo się mylili. Może ich obraz pamięciowy mojej osoby aż za dobrze zgadzał się z wizerunkiem Steve’a Fishera, który zapamiętała. Ciekawiło ją, jaki jestem, była zdenerowana, niepewna. Więc przystroiła się w te wszystkie barwy ochronne, przybrała pozę - wszystko dla mnie, że tak powiem. To fasada, by zrobić na mnie wrażenie, trzymać mnie na dystans, być może. Więc jeśli wydawała się odpychająca, to tylko z mego powodu.

Poczułem się jeszcze gorzej, uświadomiwszy sobie, że gdybym nie znał jej wcześniej, gdybym nie spodziewał się kogoś innego - dałbym się złapać na tę fasadę z rżniętego szkła. I nawet bym się nie domyślał, że we wszystkich ściankach widnieje moje odbicie.

Musiałem się czegoś napić. Ale byłem też głodny. A pierwsze spotkanie z Małpoludem wyznaczone zostało między dziesiątą a jedenastą wieczorem. Skrzywiłem się, spojrzawszy na zegarek, potem narzuciłem kurtkę. Mogłem coś przegryźć w hotelowym snackbarze, nie będzie to nic nadzyczajnego, podobnie jak towarzystwo. Musiałbym jeść z osobą, z którą zupełnie nie miałem ochoty pozostawać sam na sam, to jest z przemiłym samym sobą.

W trakcie posiłku przejrzałem ponownie instrukcję Małpoluda, a im bardziej się w nią zagłębiałem, tym bardziej odnosiłem wrażenie, że jest wszystkim, tylko nie instrukcją. Nie było tam nazw ulic, jedynie opisy zakrętów i budynków, a razem nie tworzyło to żadnej sensownej marszruty. Cóż jednak mogłem zrobić innego, jak zastosować się do tych wskazówek? Nabazgrałem na rachunku numer apartamentu, rzuciłem parę bahtów ekstra ponad zwyczajowy napiwek, i szklane drzwi westchnęły z syntetycznym żalem, kiedy wyszedłem w rozgrzane powietrze nocy.

Nie minęło wiele czasu, gdy moje obawy zaczęły znajdować potwierdzenie. Instrukcja Małpoluda zaprowadziła mnie prosto na środek nocnego ulicznego targowiska, a kiedy jęknąwszy z ulgą wydostałem się z dusznej, przepoconej ciżby, ten cholerny papier kazał mi wrócić tam, pomiędzy popychających się ludzi, kieszonkowców, alfonsów i całą resztę. Nie na darmo wskazówki napisano na etykiecie od sardynek, pomyślałem. Ale tym razem miałem skręcić gdzie indziej. W małą uliczkę, której nie dostrzegłem poprzednio, za wyjątkowo cuchnącym straganem z suszoną rybą. Doskonałe miejsce na napad rabunkowy albo i gorzej. Żałowałem, że nie mam ze sobą miecza, choć sądziłem, że ostrożniej będzie nie obnosić się z nim zbytnio. Może będę w stanie wezwać go ponownie, a może nie. Uzmysłowiłem sobie, że paplanina targowiska zamiera za moimi plecami, uliczka była dość długa, miała mnóstwo wygodnych zakrętów i rogów. Pokazywały mi się mroczki przed oczami, gdy raptem dostrzegłem, jak na ścianie przede mną migocze różowe światło. I nagle przypomniałem sobie czerwonooką maskę i ciężkie powieki, które uniosły się i zamrugały...

Ruszyłem dalej. Szedłem drogą, którą wskazał mi Małpolud, nie miałem żadnej innej. Ale przysunąłem się do ściany - tak mocno, jak było to możliwe, biorąc pod uwagę brud, jaki ją pokrywał, i rozglądałem się uważnie. Ale kiedy zobaczyłem, co to takiego, tamto światło, wybuchnąłem śmiechem. A potem, spojrzawszy ponownie na instrukcję Małpoluda, przestałem się śmiać. Tutaj?

Wydawało się dość naturalne, że na granicach Spirali znajdują się rozmaite przybytki, tak jak przebywali tam rozmaici ludzie. Zgoda, i Tawerna miała swój nieczysty aspekt - wiązało się to i z Katjką. Ale to...

Nawet jak na Bangkok był to nędzny lokal, cholernie nędzny. Nie mogłem tam wyczuć nic ponadczasowego, tylko zastarzały odór grzechu. Oparłem się o kontuar, gdyż był czystszy niż stołki barowe, i wypiłem piwo - nie dlatego iż było tańsze niż wódka, ale ponieważ podawano je w kapslowanych butelkach, które sam otwierałem. Dzielnie odpierałem okazyjne atakich nieletnich barowych dziewcząt, ingorując ich docinki, i starałem się, jak mogłem, nie myśleć o Jacąuie. To co reklamowano żartobliwie jako kabaret - choć nazywanie tego sex showem nie byłoby wiele bardziej precyzyjne - nie pomagało mi. Nawet tłuści, brzuchaci Niemcy w przyciętych dżinsach, hołubiący na kolanach małe hostessy, spoglądali na pokaz z przesytem, szukając jakiejś nowości, nowego ujęcia, nowej sztuczki z papierosem czy bananem. W tej chwili były to ni mniej, ni więcej, tylko żyletki. Wiekowy radiomagnetofon emitował prymitywną muzykę rockową ze zużytych kaset, przepocony tłumek wokół mnie kołysał się z sadystycznym upojeniem, obserwując wyczyny artystek, a ja czułem się oddalony o miliony mil od rasy ludzkiej. Nie najzdrowszy widok, szczególnie gdy myśli miałem zajęte Jacąuie.

A było to dość szalone samo w sobie. Nie myślałem o niej jak o kimś, kogo właśnie spotkałem. Była częścią mej przeszłości, zamkniętym rozdziałem - przeze mnie samego zresztą, i to dość brutalnie. Więc kim była dla mnie teraz? Dlaczego snułem się za nią w ten sposób?

Czyżby szkopuł tkwił w tym, że po niej wszystko szło źle, wszystkie związki okazywały się nieporozumieniem? Tak jakbym przeoczył jakąś ważną sprawę, zagubił klucz otwierający drogę do normalnego życia, zdrowych stosunków z ludźmi. Emanowałem chłodem. Im bardziej wyzute z uczuć, im bardziej czcze było pożądanie, tym bardziej mi odpowiadało, aż wreszcie od jakichś dwu lat pozostały już tylko przelotne przygody na jedną noc. A jaki miał być logiczny finał tego procesu? Może właśnie pobyt tutaj.

Obserwowałem kabaret. Tancerki topless wypełniały czas między kolejnymi aktami wijąc się wokół plastikowych filarów w niezgrabnej parodii podniecenia. Trudno o coś bardziej pustego. Powinno mi się podobać. I mogłem skończyć w ten sposób. Tylko że Mail i Clare sprawiły razem, że w moim życiu znów rozpaliła się iskierka ciepła. Ale Clare i ja od samego początku wiedzieliśmy, że nie będzie to trwać długo. Lubiliśmy się, dobrze nam się razem pracowało, lecz byliśmy za bardzo kolegami, by zostać na dłużej kochankami, a ona nie była wcale głęboka. W pewnym sensie potrafiła być równie pusta i skoncentrowana na karierze zawodowej co ja. Niezależnie od tego, jak intymne było nasze zbliżenie, byliśmy niczym linie równoległe, nigdy się nie stykaliśmy. Z Jacquie było jakoś inaczej. Tyle że było już za późno.

A ja widziałem ją ciągle - a za jej plecami, jak cień, dziewczynę imieniem Rangda, drażniącą i dostępną. Bo to właśnie tutaj, w lokalu, który wybrał Małpolud, spotkałem ją po raz pierwszy, i do tylnych drzwi tego budynku przygnano mnie przed paroma tygodniami.



Rozdział piąty


Skończyłem piwo i zamówiłem następne. Może ukoi ból głowy, rozluźni węzły zaciskające się w moim umyśle. Jeśli Małpolud nie pojawi się tego wieczoru, będę musiał wrócić jutro, pojutrze. Nie wiedziałem, czy to wytrzymam. Rozpoczął się następny akt. Zamknąłem piekące oczy... I otworzyłem je znowu, słysząc nagły wybuch hałasu, nieartykułowane, zwierzęce warknięcia. Do baru wtargnęła grupka mężczyzn, wydając szczekające okrzyki w kierunku sceny, przewracając stoliki, odpychając pijących, chwytając hostessy już zajęte przez klientów. Było ich sześciu czy siedmiu, tęgie chłopy, Australijczycy, sądząc po akcencie. Górowali nad drobnym kelnerem, który podbiegł do nich, protestując, a kiedy nie przestał krzyczeć, jeden z nich zdzielił go pięścią wielkości bochna chleba, posyłając w kąt. Szkło tłukło się, tancerki i hostessy wrzeszczały, tłum wokół mnie cofnął się jak zwierzę gotujące się do skoku.

Zanurkowałem w tył, pod ścianę, i tam się zatrzymałem. Nie była to pierwsza barowa burda, w jakiej się znalazłem. Wygląda to wesoło w telewizji. Lecz w rzeczywistości nie jest wcale takie śmieszne, szczególnie w ciasnym pomieszczeniu. Posypały się pierwsze ciosy, wymierzane bez celu w prawo i w lewo, nieszkodliwe na początku, ale wciągające innych do walki. Stoliki wywracały się, szklanki i butelki piwa szybowały w powietrzu ciągnąc za sobą smugi lepkich trunków, i eksplodowały jak meteory, uderzając o ściany, albo rozpryskiwały z ogłuszającym hukiem lampy stroboskopowe, sypiąc gorącymi odłamkami i wzbudzając kłęby dymu. Inne butelki rozbijano o kontuar, by zamienić je w „tulipany”. Trochę za niebezpieczne narzędzia jak dla mnie - wolę w miarę możności decydować o tym, czy kogoś zabiję, czy nie. Przymierzyłem się do jednego ze stolików - zbyt nieporęczny i łamliwy. Chwyciłem stołek barowy. Skonstruowany, by utrzymać rozlazłe tyłki Europejczyków, będzie doskonale pasował do ich czaszek. Zatoczyła się w moją stronę jakaś wrzeszcząca postać, machnąłem stołkiem, rozległ się trzask, przeciwnik poleciał do tyłu i wessał go wir walki. Ale wtedy ruszył na mnie cały tłum, odcianając mnie od drzwi Zmagająca się bestia rozpostarła bezkształtne macki i wciągnęła mnie do swego kłębiącego się wnętrza.

Zatrzymałem się przed jednym z Australijczyków i doznałem szoku: miał ogromną brodę, ubrany był w surdut, chustkę pod szyją i stłamszony wysoki melonik, jakby wycięto go ze starej fotografii z Jukonu czy Kalgoorlie. Byłby mnie powalił uderzeniem pięści, ale trafił w chromowaną nogę stołka. Zamachnąłem, strzeliłem go w ucho, poprawiłem w żołądek. Melonik pozostał na miejscu, ale facet zawył i padł na podłogę. Przeskoczyłem przez niego, szukając drzwi, lecz były poza moim zasięgiem. Drogę blokował mi szereg drobnych, mrocznych postaci. Obróciłem się szybko wokół własnej osi, wymachując stołkiem, ale stali już obok mnie, za mną, otoczyli, szybko zamykając krąg. Błysnął nóż, inne wyskoczyły w odpowiedzi - ciemne ząbkowane ostrza, pokryte dziwnymi kolistymi wzorami. To nie metal, tylko obsydian, ostre jak brzytwa szkło wulkaniczne. Kuro-i otoczyły mnie błyskawicznie.

Ogarnięty paniką, uderzyłem stołkiem, zanim zdążyłem pomyśleć, trafiłem - powaliłem jednego. Skoczyłem w lukę, ostrze gwizdnęło mi koło brzucha, stołek spadł na pomarszczoną, wyszczerzoną twarz - i już były przy mnie, kopały, chwytały za nogj, zostawiwszy noże, uderzały rękami i gryzły, robiły wszystko, by mnie powalić. Zatoczyłem się, straciłem równowagę i rąbnąłem na tłuste linoleum, przygnieciony tuzinem ciał, nie mogąc złapać oddechu. Zimne, kościste ręce zacisnęły się na moich wyrywających się kończynach. Szerokie nabiegle krwią oczy spoglądały na mnie ze złośliwą radością spod kosmyków gładkich czarnych włosów. Strużki śliny sączyły się spomiędzy wąskich, nie mytych warg i ściekały po rzadkiej brązowej szczecinie, pokrywającej aż po policzki brudne, poznaczone dziobami twarze. Jeden, przysiadłszy mi na piersiach, opuścił ramię i ostry, chłodny odłamek szkła zakreślił na moim jabłku Adama cienką linię. Były w moim życiu dłuższe momenty, ale niewiele.

A potem coś gwizdnęło w powietrzu, ostro i melodyjnie, i złośliwa istota napawająca się moim widokiem zniknęła, jakby zdmuchnął ją huragan. Rozległ się głośny dźwięk przypominający pękanie przejrzałego melona. Jakiś biały kształt prześlizgnął się nade mną niby pędzący obłok, zawirował tu i tam. Inne kuro-i rozpierzchły się przed groźną postacią i wyszczerzoną, przerażającą malowaną maską, jaką miała na twarzy. Wydawała się zrobiona z pokrytego prążkami mahoniu. Maska wywróciła oczami, zamachała wywalonym, malowanym językiem - po czym znów rozległy się świsty, kończące się tępymi uderzeniami, od których robiło mi się słabo. Coś zalśniło - ciemne, połyskujące ostrze, zdobne fantastycznymi arabeskami i otworami. Uniosło się nade mną, nie grożąc, lecz chroniąc, i zobaczyłem w mdłym świetle, jakie wypełniało salę po zakończeniu bójki, że nie jest to właściwie ostrze - raczej pałka z ciemnego drzewa o ostrej krawędzi, pokryta rytymi wzorami i wypolerowana tak, że przypominała rzeźbę. Ale widoczne wzdłuż ostrza ciemniejsze plamy świadczyły o tym, że używano jej często - i to nie tylko do ozdoby. Kuro-i wycofali się, wpatrując się we mnie i warcząc niezrozumiale. Pałka-miecz gwizdnęła cicho, ale groźnie, poruszana tam i z powrotem, a oni umknęli z wrzaskiem.

Wyciągnęła się do mnie ręka. Ogromna dłoń, również wyglądająca jak z mahoniu, pokryta tą samą siatką wężowych tatuaży, które sprawiały, że twarz wyglądała jak maska. Moje dłonie nie są małe, ale zniknęły w niej obie razem, niby w staroświeckiej rękawicy bokserskiej. Bez wysiłku postawiono mnie na nogi. Biała szata zaszeleściła. Była to sztywna, obszerna peleryna narzucona, jak się wydaje, na dżinsy i podkoszulek, ciężki strój marynarski. Jej właściciel był zwyczajnym człowiekiem, jeśli kogoś o takich gabarytach można nazwać zwyczajnym. Przyglądała mi się para ogromnych, wilgotnych i łagodnych jak u krowy oczu.

- Psiakość! Gorąco było, nie powiem! W porządku z tobą, chłopie? Kości nie połamane? - Głos rozbrzmiewał jak we wnętrzu wydrążonej góry, ale same słowa brzmiały dziwnie wysoko i nosowo.

- W porządku, dzięki. Trochę się potłukłem. Dobra, dziękuję! Ale mnie dopadli!

- Ach, nie ma o czym mówić, chłopie! Nie lubię, gdy kogoś tak tłuką. Tak czy inaczej, to moja wina.

Zesztywniałem.

- Twoja wina? Wzruszył ramionami.

- Taa, no, poniekąd. Jesteś Steve Fisher, no nie?

- Nigdy o takim nie słyszałem. Kim jesteś? Jak na Maorysa, zapuściłeś się daleko od domu, co? Nawet takiego z akcentem z Queenslandu?

Wyobraźcie sobie rechot żaby w beczce na deszczówkę, a usłyszycie jego chichot.

- Masz dobre ucho, chłopie. Nazywam się Toa te Kiore. Mów mi Ted, jeśli wolisz - dodał bez entuzjazmu.

- Spróbuję jakoś. Te Kiore?

- Toa te Kiore. Co znaczy Mistrz Szczur Buszu, a zanim pozwolimy sobie na dowcipy, wyjaśniam, że to bardzo zaszczytny tytuł. Oznacza przednią straż wyprawy wojennej, rozumiesz? Tych, którzy potrafią walczyć jak stu diabłów i mieć oczy szeroko otwarte, chodząc na zwiady. I to właśnie miałem robić, mieć cię na oku. Trochę mnie to rozproszyło, ten show, rozumiesz? A potem zadyma. Trzeba być ostrożnym w tej spelunce, nie żeby te kurduple stanowiły jakieś zagrożenie. Jedno machnięcie - bach! - i reszta ucieka jak króliki. He kai na te ahi! - Znów żabi rechot. - Wiesz, co to znaczy? W dawnych czasach zjadłoby się ich!

- Są chyba na to zbyt dojrzali - stwierdziłem, obserwując leżącą u mych stóp stertę jeszcze niedawno żywych demonów. Pałka-miecz Maorysa zrobiła z ich głów straszną miazgę i zupełnie nie było mi ich żal. Ale nie wyjaśniało to, dlaczego całe ich ciała zmieniały się, puchły, rozdymały, przybierały potworny żółtoszary odcień, rozkładając się obrzydliwie szybko.

- Wyglądają na nieco przeterminowanych - przyznał te Kiore. Gdy to mówił, skóra na jednym z ramion pękła, uwalniając pęcherzyk gazu, skoczyliśmy obaj w tył, powstrzymując mdłości. - O Jezu! - klasnął gromko w dłonie. - Hej! Chłopcy! - Przykłusowali drobni, żylaści bramkarze, którzy skończyli właśnie wyrzucać z lokalu Australijczyków, i stanęli jak wryci, wydając okrzyki obrzydzenia. - Usuńcie to, dobra? Tylnymi drzwiami, co? - Wyciągnęli ciała na starym plastikowym obrusie służącym, jak podejrzewałem, specjalnie do tego celu. - Załatwione! Lepiej chodźmy już, co?

Ogromne ramię otoczyło moje barki, ale nie ruszyłem się z miejsca.

- Gdzie? I kto kazał ci szukać m... tego całego Fishera? Palnął się w czoło dłonią, która posłałaby mnie do szpitala.

- O kurczę! To znaczy, psiakość, powinienem ci powiedzieć, no nie? Szyper mi kazał i twój kolega Małpolud. Siedzą tam zajęci arakiem.

- Szyper? Jesteś marynarzem?

- Taa! Potrzebujesz statku, prawda? To właśnie my. No chodźmy już do nich!

Spojrzałem na niego. Na jego twarzy pojawił się grymas, który miał być, zdaje się, zachęcającym uśmiechem, a wyglądał jak drzwi wejściowe w Karnawałowym Pociągu Duchów, mógłby połknąć mnie albo kogokolwiek innego, ale wrażenie robiły głównie tatuaże. Prawdopodobnie uratował mi życie. Gdyby chciał mnie uprowadzić, nie musiałby mnie zwabiać, mógłby po prostu wziąć mnie pod pachę i umknąć.

- Prowadź, te Kiore - rzekłem.

- To mój fach - wyszczerzył zęby, prowadząc mnie w stronę mrocznego zaplecza baru. - Jestem pierwszym matem, nawigatorem i oficerem sygnałowym. A także głównym pacyfikatorem statku.

- Byle nie kucharzem - skomentowałem, a on ryknął śmiechem.

- Tylko kiedy kończą się zapasy, a za nie ty będziesz płacił! Więc nie bądź zbyt skąpy, jasne?

- Bo ktoś, z kim się nie zgadzam, mógłby mnie zjeść? W porządku. Będę miał to na uwadze. - Wyszliśmy na znany mi mroczny korytarz, minęliśmy schody, którymi Rangda sprowadziła mnie na dół, i ruszyliśmy dalej jeszcze ciemniejszym korytarzem, od którego odchodziła, jak się zdawało, nieprzeliczona ilość mrocznych odgałęzień. - Prawdziwy labirynt - zauważyłem.

- Słusznie - mruknął Maorys. Jego sztywna peleryna ocierała się o ściany przy każdym kroku. - Kiedyś obawiałem się, że spotkam samego siebie idącego z powrotem. Ale ze mną nic ci nie grozi, nigdy za bardzo nie zbłądziłem, ani tu, ani gdzie indziej.

- Ach tak? Czyżby Maorys w ciemnym kącie Tajlandii nie był trochę nie na miejscu?

- Niewiele wiesz - rzucił lekceważąco. - Kręciliśmy się trochę po świecie, jeszcze na naszych dwukadłubowych czółnach. Po prostu nigdy nie znaleźliśmy lepszego miejsca niż stara, dobra Nowzela, to wszystko.

- Więc dlaczego ją opuściłeś?

- Za dużo cholernych pakahe, oto dlaczego. Nic osobistego, sam rozumiesz. Spędziłem dwa żałosne lata pasąc owce w rejonie deszczowej Raukumaras, a potem, kiedy miałem szesnaście lat, powiedziałem sobie „do diabła z tym” i uciekłem do Tauranga i dalej na morze.

- I tam nabrałeś akcentu? Zakaszlał lekko.

- No cóż, nie. Wpadłem w tarapaty. Straciłem statek, rozumiesz?

- Na rafie?

- Ja? Skądże! Na popijawie. Zapomniałem, gdzie go zostawiłem, a nawet jak się nazywa. Tak czy owak, odpłynął na pewno, zanim wróciłem do siebie. Nie mogłem dostać się na inny, więc zabrałem swoje manatki i odpoczywałem przez dwa lata w Darling, gapiąc się na parszywe owcze zadki. Następne pięć w Diamantine. Potem jeszcze kilka jako ratownik w Bondi. Tam nabrałem akcentu. Ale nie znoszę krewetek... no, oto jest, szefie!

Nie zwalniając kroku olbrzym otworzył drzwi i zagarnął mnie ramieniem do środka. Zatkało mnie w gęstym od dymu powietrzu, a oczy zaczęły mi łzawić, ale zdołałem dojrzeć, że pomieszczenie jest rodzajem saloniku z barkiem, umeblowanym podobnie jak pokój, który zajmowała Rangda - tanie, pokryte ratongiem meble i orientalne odpowiedniki salonowych dzieł sztuki. Kilku mężczyzn siedziało w czerwonym świetle plastikowego chińskiego lampionu wokół stołu zastawionego pustymi butelkami i cynowymi popielniczkami pełnymi niedopałków cygar. Jeden z nich trzymał buty, ogromne buty, oparte o blat. Odwrócił się na krześle i machnął mi żarzącym się tanim cygarem.

- Dag, jongetje! Widzisz, znów się spotykamy bez problemów, neel

- Jak cholera! - odparłem. - Właśnie skoczyła na mnie cała paczka tych kuro-i tu, w tej strasznej melinie! Twierdziłeś, zdaje się, że nie spróbują mnie zabić, skoro nie wiedzą, gdzie jest kontener! Gdyby te Kiore nie wyciągnął mnie z tego w porę...

Małpolud wydawał się zdziwiony, ale skinął ponuro kudłatą głową.

- Tutaj zabłąkałeś się z Jądra w ich domenę. Łatwiej im uderzyć. Nie sądziłem, że to zrobią, ale nic nie jest pewne. Dlatego wysłałem te Kiore, by cię odnalazł. Zawsze jest ryzyko, no nie? Mówiłem to, nie? Więc tak. Próbowali cię porwać, to wszystko, a nie zabić. Nie mają nic do zyskania...

- Jak cholera! Prawie poderżnęli mi gardło!

Małpolud ściągnął brwi i spojrzał ostro na Maorysa, który skinął głową.

- Nie żartowali, szefie! Ich śmierdzący przywódca przeciągał mu właśnie krisem po krtani. Na szczęście zatrzymał się, żeby dokładnie wykonać zadanie, bo nie dosięgną! go na czas. Pierwszorzędna robota.

Małpolud wydmuchał kłąb gryzącego żółtego dymu.

- To nie ma sensu! Chyba że... - Zasępił się. - Gdyby zabili cię tu, bardzo ostrożnie, mogliby skorzystać z twojej śmierci. Skłonić cię, byś poszukał dla nich kontenera. Nie jestem pewien, ale to dałoby się zrobić.

- To znaczy tak jak zombi... Chryste! - Spotkałem zombi, zbyt blisko by czuć się dobrze, wyschłe powłoki żywych mężczyzn i kobiet, niektórych nawet znałem. Na samą myśl o tym, że mogłoby mi się przytrafić coś takiego, oblewałem się ze strachu zimnym potem.

- Niedobrze - zgodził się Małpolud. - Ale i dla nich. Zbyt ryzykowne, zbyt niepewne, zbyt wiele do stracenia. Tak jakby... prawie jakbyś zrobił coś, co ich obraziło, wyprowadziło z równowagi, pozbawiło pewności siebie. Rozwścieczyło ich tak, że zaryzykowali zabicie cię. W przeciwnym razie nie ma to sensu - powtórzył, przeciągając sękatym kciukiem po brodzie z odgłosem przypominającym łamanie chrustu. Potem wyprostował się.

- Tak czy inaczej - warknął - te Kiore wyciągnął cię, a ja załatwiłem statek, jak obiecałem. - Podsunął mi nogą krzesło. - Siadaj, łyknij trochę araku pod tę okazję. Tuan Batang kiap, mam przyjemność przedstawić mynheer Stephena Fishera, który może nie jest takim wymoczkiem, na jakiego wygląda, i ma bardzo złą opinię u Wilków, między innymi.

Zza stołu wstał drobny starzec o twarzy przypominającej piklowany orzech włoski i spojrzał na mnie podejrzliwie.

- Selamat datang! - zapiszczał.

Kiedy odparłem: - Selamat malaml - i złożyłem głęboki, indonezyjski ukłon, błysnął we wspaniałym uśmiechu garniturem poplamionym betelem zębów, chwycił moją wyciągniętą dłoń na modłę europejską i potrząsnął potężnie. Wcale nie taki stary, zreflektowałem się, masując dyskretnie nadwerężone stawy. Zdziwiłem się jeszcze bardziej, kiedy dodał:

- Jestem zachwycony, że cię widzę, stary chłopie! - całkiem płynnie, ze staroświeckim, oksfordzkim akcentem. - Skoro wojujesz przeciwko Wilkom, jesteś mile widziany w tym gronie. Lubisz arak? - Napełnił ogromną szklanicę i pchnął ją w moim kierunku. Prawdę mówiąc, nie znoszę tego piekielnego trunku, fermentowanego z ryżu z dodatkiem soku palmowego, ale uznałem, że lepiej będzie nie odmawiać. Był to ważny moment nawiązania stosunków.

- Tuan Batang jest bardzo znany - zagrzmiał Małpolud popijając ze swojej szklanki. - To jego miałem nadzieję spotkać. Żegluje po tutejszych wodach na prahu, miejscowych szkunerach...

- Zaczekaj no - przerwałem, odkaszlnąwszy, gdyż arak palił mnie w gardle. - Pamiętaj, że chodzi o kontener standardowych rozmiarów. Żadne prahu z tych, które widziałem, nie mogłoby go pomieścić nie tylko w ładowni, ale i na pokładzie.

- To prawda - wyszczerzył zęby Małpolud. - Ale wszedł w posiadanie większej łajby. - Nachylił się i dodał teatralnym szeptem, który z pewnością słychać było w całym pokoju. - Lepiej nie pytaj, jak właściwie. Kapitan jest Bugisem.

- Co proszę? Te Kiore ryknął:

- Nie znaczy to, że czai się pod łóżkiem*[ Gra słów. „Bogey” znaczy też czart, licho (przyp. tłum.).]! Jest Bugisem, rozumiesz? Słyszałeś kiedy o Bugisach?

Prztyknąłem palcami.

- Tak, na rany Chrystusa! Wyspiarze, świetni żeglarze, kupcy morscy operujący na wodach całego Archipelagu Malajs-kiego. Kupcy i... - urwałem, już miałem dodać: piraci.

- I pirat, owszem! - dodał Batang sen i zachichotał. - Angielscy marynarze boją się nas, straszą nami swoje dzieci. Mawiają: „Bugis cię porwie, jak nie będziesz grzeczny!” - Znów zachichotał i dolał mi trunku. Dobrze się czuł w swojej roli. - Ale żaden Bugis nie ma takiego statku jak ja. Nazywa się „Ikan Yu” - zbudowany w Massachusetts, ożaglowanie szkunera, pomocniczy napęd parowy. Nadto cztery armaty. Solidna ładownia, stalowy dźwig, pomieści jeden, może dwa kontenery. Pierwsza klasa, słowo daję!

Wyglądało to na szkuner z Wielkiej Rzeki, choć bez wątpienia sporo przerobiony. Spojrzałem na Małpoluda unosząc brew. Skinął energicznie głową.

- Wygląda obiecująco. A jakie warunki? Małpolud rzucił mi zatłuszczony kawał papieru.

- Nie masz się o co martwić. Załatwisz tylko ubezpieczenie od wypadku.

Całkiem spore zresztą, ale nawet biorąc pod uwagę, że płaci się tu złotem, całość - podróż i reszta - miała nas kosztować ledwo parę tysięcy, co nie przekraczało naszych możliwości finansowych.

- Świetnie. Gdzie mam podpisać?

Batang sen wstał i skłonił się dwornie, raczej po europejsku niż po indonezyjsku.

- Łaskawy panie, nie jest to konieczne. Jest pan dżentelmenem, zostawi pan blankiet u agenta, co do reszty, obowiązuje dżentelmeńska umowa, nieprawdaż?

Byłem tak zaskoczony, że zdołałem tylko wstać i odpowiedzieć ukłonem, choć byłem tak potłuczony, że ruszałem się z trudem.

- To bardzo uprzejmie z pana strony, tuan kiap. To mi pochlebia. To pan jest dżentelmenem.

Znów się ukłonił i dolał mi araku.

- Służyłem ongiś pod rozkazami wielkiego anglijskiego dżentelmena, radży Sarawaku. U niego nauczyłem się tak wspaniale po angielsku.

- Radży... Racja, oczywiście! - Znów zamrugałem. - To musiał być, jak mu tam, Augustus Brookes? - Nawet jeśli służył jako dziecko, musiał mieć dobrze po osiemdziesiątce. Ostatni z rodu Brookesów, „białych radżów” Sarawaku, musiał rządzić w czasie drugiej wojny światowej.

Potrząsnął głową, mrugając.

- Nie Augustus. Tuan Harry. Pierwszy, nie ostatni. Połknąłem arak jednym haustem. Harry Brookes założył dynastię gdzieś w połowie dziewiętnastego wieku, więc... Wyjaśniało to w każdym razie w pewnym stopniu wiktoriańskie wyrażenia, których używał Batang sen. Ale na Spirali przywyka się do takich rzeczy. Przynajmniej wszyscy powtarzali mi, że do tego przywyknę. Sam nie byłem tego taki pewny.

- Goeid dan - zagrzmiał Małpolud. - Załatwisz transport kontenera do przystani nadrzecznych, pod ten adres, jutro wieczorem, koło zachodu, słyszysz?

- Równie dobrze co poprzednio. A co ty będziesz robił?

- Idę osłonić statek, na ile się da. Ktoś może rzucić złe spojrzenie.

- Świetnie. A co ze mną?

- Z powrotem do Jądra, błyskawicznie! Gdy już stąd wyjdziesz, będą mieli mniej siły, by ci szkodzić, i nic do zyskania. Idź do hotelu drogą, którą ci opisałem, przeczekaj tam noc, nikt już nie powinien cię atakować. Te Kiore, odprowadź go do drzwi, dobra? Daj znać, jak będą kłopoty. I rozejrzyj się dobrze wokół, zanim go wypuścisz na zewnątrz!

- Nie ma sprawy! - Olbrzym podniósł się, a sztywna peleryna owinęła mu się wokół ramion. - Skończyłeś arak, kolego?

Jakiś ślepy demon męskiej dumy kazał mi łyknąć jednym haustem ostatnią szklankę. Nie posłużyło mi to po tych wszystkich piwach i wstawszy, musiałem dobrze się wysilać, żeby utrzymać równowagę.

- Ś-świetnie - rzekłem, czując jak palą mnie wnętrzności. Przynajmniej moje potłuczenia zostały należycie znieczulone. Zdobyłem się jeszcze na jeden chwiejny ukłon w stronę szypra. - Więc do zobaczenia jutro. Ss... Selamat tidur!

Te Kiore, zanim mnie wyprowadził, wyjrzał na korytarz, odrzucając pelerynę z jednego ramienia, by odsłonić pałkę-miecz, która wisiała mu u pasa.

- Ani żywej duszy! - rzekł wesoło. - No chodź, spływamy. Powlekliśmy się z powrotem ciemnymi korytarzami starego burdelu. Te Kiore ani razu nie zawahał się, niezależnie od tego, jak były zagmatwane, wydawał się dokładnie wiedzieć, dokąd idzie. Może był urodzonym nawigatorem jak mój stary przyjaciel, pilot Jyp, mój pierwszy przewodnik i anioł stróż na niebezpiecznych ścieżkach Spirali. Prawdę mówiąc, przypominał mu Jypa, choć Maorys był ociężały, a Jyp ruchliwy. Miał ten sam ciepły i bezpośredni sposób bycia. Od czasu do czasu powstrzymywał mnie potężnym ramieniem, kiedy przed nami dały się słyszeć jakieś głosy, ale ani razu nie spotkaliśmy nikogo. Raz jednak szarpnął mnie gwałtownie w tył, w cień schodów, i stał tam sztywno, nakazując mi milczenie, prawie wstrzymując oddech. Nastąpił moment mrożącej krew w żyłach ciszy. Ktoś szedł w naszym kierunku, rozległ się lekki dziewczęcy krok, a za nim bardziej powolny, cięższy, prawie człapiący. Kiedy przechodzili, usłyszeliśmy perlisty śmiech, potem głuche burknięcie. A potem wszystko ucichło. Te Kiore skinął na mnie. Ale w poprzek naszej drogi widniała ciągnąca się z jednego ciemnego korytarza do drugiego wilgotna smuga, czuć było zapach stęchłej wody morskiej, jak na brudnej plaży. Wyraźnie można było rozróżnić ślady mokrych, kobiecych stóp, a obok inne, dwa razy większe, szerokie, prawie trójkątne z okrągłymi śladami pazurów z przodu. Chwyciłem te Kiore za ramię i wskazałem je, ale on potrząsnął tylko ostro głową, wzdrygnął się i pociągnął mnie dalej. Kiedy skręciliśmy za róg, zmieniłem temat.

- Ładna peleryna - zauważyłem cicho. Póki nie dotknąłem, sądziłem, że to wełna... Czy to prawdziwe pióra? Wszystkie? Całość?

- Słusznie - odparł już weselej. - Musiałem dobyć daleką drogę, żeby zdobyć tę pelerynę. To prawdziwe tanaraki, tam robią najlepsze.

- Co to jest? Pióra kiwi czy coś takiego?

- Prawie zgadłeś. Pióra moa, albinosa, na podkładzie z woskowanej taniko. Prima sort.

- Moa? Ależ one już wymarły...

- Słusznie! Nie można już złapać moa - stęknął i wyszczerzył zęby. - Mówiłem, że musiałem odbyć daleką drogę. Nie zgadłbyś, jak daleką.

Dotarliśmy do frontowych drzwi. Otworzył je ostrożnie i rozglądał się przez dłuższą chwilę, wpatrując się w najmniejsze cienie, zanim mnie wypuścił.

- Nikogo nie ma - rzucił radośnie. - Ale słuchaj, kolego marynarzu, ja na twoim miejscu zwiewałbym jak diabli. Coś mi się zdaje, że twój kumpel Małpolud jest trochę zbyt pewny siebie. Ten, kto cię ściga, może prowadzić subtelniejszą grę, niż on sobie wyobraża.

Spojrzałem na niego. Rzadko się zdarza, bym kogoś szybko polubił, ale teraz poczułem instynktowną sympatię do tego olbrzyma. Naprawdę przypominał Jypa, może takie usposobienie jest typowe dla ludzi, którzy posiadają dobrą zdolność orientacji w terenie. A kiedy był w stosunku do czegoś nieufny, lepiej go było słuchać. Miał o wiele więcej rozumu, niż można się było spodziewać patrząc na niego. Może ten człowiek także.

- Dlaczego tak uważasz?

- No cóż, zdecydowali się na taki napad na ciebie... to nie ma sensu, jak powiedział Małpolud, chyba że mogą coś zyskać. Albo też... chcieli przeszkodzić komuś innemu. Łebski gość z tego Małpoluda, ale nie pomyślał o tym.

- Do czego zmierzasz, u licha?

- No, niewiele nam powiedział, ale mówił, że ugania się za tobą więcej niż jeden nieprzyjaciel. - Rozejrzał się pospiesznie.

Może nie przepadają oni wzajemnie za sobą. Więc przypuśćmy, że jedna partia uważa, że ma na ciebie jakiegoś haka, że znaleźli sposób zdobycia kontenera z twoją pomocą, czy wtedy ci drudzy nie byliby na tyle zdesperowani, by cię zabić? Żeby tamtych powstrzymać, rozumiesz? Jak pies ogrodnika?

Nagle poczułem suchość w ustach, całe ciało miałem obolałe. Ujrzałem złowieszcze cienie rzucone przez niezwykłe ognisko Małpoluda, dłuższe teraz, obejmujące pół ziemi. Tamta tajemnicza trzecia moc - o co jej szło? Kto brał w jej imieniu udział w tej mrocznej grze?

- Ciekawy pomysł - rzekłem. - Masz talent. Mrugnął.

- Mam to w genach, rozumiesz? Najuczciwszą rzeczą, jaką mógł w dawnych czasach zrobić maoryski wojownik, było zaproszenie wrogów na ucztę pojednania. Broń zostawiało się u wrót i tak dalej... A potem rozwalić im głowy przy pierwszym daniu. Nie żartuję, Al Capone mógłby się od nich uczyć. Więc gdzieś głęboko w duszy rozumiem, co to może być za gra.

- No cóż, dzięki - rzekłem. - Znikam teraz, na chwilę. Ale płynę z tobą - naprzeciw piekłu, burzom, bandytom czy półludzdom!

Te Kiore kiwnął głową.

- W porządku, kolego! Więc do jutra wieczór, mam nadzieję! - Żaba znów zarechotała w beczce i drzwi zamknęły się za nim.

Stałem przez chwilę, wyczekując, gotów skoczyć z powrotem w bezpieczny otwór drzwi. Nikogo nie było w pobliżu, tylko tłuste opakowania po hamburgerach i śmieci poruszane ciepłym wiatrem. Te Kiore nie brał pod uwagę trzech czy czterech dziewcząt w głębi ulicy, i kilku innych, stojących przy straganie z colą dla rikszarzy lub spacerujących tam i z powrotem pod latarniami. To było w porządku. Znałem ten rodzaj niebezpieczeństwa. Pogrzebałem, lekko podchmielony, po kieszeniach szukając instrukcji Małpoluda, ale kiedy ją wydobyłem i rozwinąłem, nagły powiew gorącego wiatru wyrwał mi kartkę z ręki i pognał ją wzdłuż brudnego chodnika. Rzuciłem się, niepewnie trzymając się na nogach, za nią, wiedząc, że zwracam na siebie uwagę. I oczywiście usłyszałem zbliżający się stukot obcasów. Chwyciłem papier, wyprostowałem się - i znalazłem twarzą w twarz z Jacąuie. Tyle że nie była to ona.

- Sawaddee! - Głos był miększy, bardziej chropawy. I rzeczywiście, twarz była ciemniejsza, rysy bardziej orientalne, drob-no niejsze, ale różnica wydawała się mniejsza niż przedtem, zresztą nie tylko jeśli chodzi o twarz, także otaczająca ją ciężka blond grzywa była jakby bardziej podobna. Smukłe ramiona, pełne piersi, gładkie biodra, lekko arogancki sposób trzymania głowy. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak uderzające jest podobieństwo.

- Dobry wieczór, Stephen! - odezwała się Rangda. - Cieszę się, że znów cię widzę w mieście. Przyszedłeś dotrzymać danej mi obietnicy?

Ujęła moją dłoń rękami odzianymi tylko w ażurową czarną koronkę. Oniemiałem. To była Jacąuie. Nawet otaczający ją aromat był tak podobny - a może to tylko zwykłe perfumy plus jej zapach? Miała na sobie chiński cheongsam z czarnego jedwabiu, zupełnie niepodobny do eleganckiej marynareczki Jacąuie. Tkanina lśniła i migotała jak woda basenu portowego pod krzykliwymi neonami, ale uwydatniało to tylko podobieństwo. Była to Jacąuie, ale Jacąuie dostępna, Jacąuie chętna, Jacąuie mogąca stać się moją zabawką jak każda inna panienka z tego cholernego kabaretu. Tak długo, jak długo starczy mi pieniędzy, być może, ale cóż z tego? Jaka to różnica teraz, kiedy prawdziwa Jacąuie była dla mnie stracona? Czy ta Jacąuie należała do mego świata wartości?

Zachwiałem się pijacko. To tamtej prawdziwej pragnąłem, to jej obraz dręczył mnie przez cały wieczór w czasie tej zwierzęcej trawestacji sex showu. A jakie miałem szanse? Jak mogłem naprawić błąd sprzed szesnastu lat? Porzuciłem wówczas Jacąuie z powodów, które wtedy wydawały mi się ważne. Rozstaliśmy się nie gwałtownie czy okrutnie, tak sobie mówiłem, ale kulturalnie, jak ludzie dojrzali, bez awantur i łez. Było to gładkie i stopniowe ochłodzenie, powolne rozluźnienie stosunków. Nie bez żalu, zapewne, ale tak miało być lepiej. A potem, po latach pewna kobieta, kobieta wspaniała i straszna wyrwała mnie z tego snu, tak jak może to zrobić światło księżyca, które padnie nagle na nasze oczy, i pokazała mi z przerażającą jasnością, kim naprawdę byłem i co naprawdę zrobiłem.

Ale pozwoliła mi odkryć samemu jedną rzecz, najgorszą, najdziwniejszą - że tak naprawdę wcale nie chciałem tego zrobić. Że choć skrzywdziłem ją bardzo, siebie skrzywdziłem o wiele bardziej. I wszystkie sukcesy świata i żadna męska duma nie mogły tego zatuszować, wszystkie drinki świata nie mogły tego wymazać. A powody? Młodzieńcze, nadęte, egocentryczne bzdury - zupełnie nieistotne dla mego życia, jak sam to powinienem sobie uświadomić. Zachowałem się jak cholerny histeryk.

Potłuczony, podpity, miotany żalem, wstydem i zwykłym głupim pożądaniem, pozbyłem się oporów i zahamowań, poczułem, jak opadają ze mnie jak stos luźnych cegieł. Żadnych nadziei czy środków obrony, tylko sieć gorzkiego wyobcowania, która oplotła mnie w tamtym kabarecie. Skoro się oszukiwałem, skoro pozostały mi tylko żałosne resztki tego, co mogło być, skoro nie mogłem wyrwać się z tych odmętów emocji, w które wtrąciła mnie pokazując się u mnie, skoro nie mogłem mieć Jacąuie, więc może mogłem wygnać jakoś wszystkie te demony.

- Sawaddee krup, Rangda - odrzekłem i wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. - Miałaś rację, to był marny show. O wiele lepiej spotkać ciebie.

Odpowiedziała rozmarzonym uśmiechem.

- Chyba powinniśmy wypić razem drinka. Żeby uczcić okazję. - Ciągle się uśmiechając, ujęła moją rękę, zarzuciła ją sobie na ramiona i pociągnęła mnie do drzwi baru. Nie byłem aż tak pijany.

- Rangda... nie tam!

Znów się uśmiechnęła trochę smutno, i spojrzała na mnie dużymi, mądrymi oczami, w których znękany kłopotami mężczyzna mógł się cały zatopić. Położyła sobie moją dłoń między piersiami i oparła się o mnie delikatnie.

- Rangda, nie! - Zaprotestowałem ochrypłym głosem. - Muszę wracać do hotelu... - Otoczył mnie ten oszałamiający zapach. - Ale możemy tam wypić drinka. Gdybyś zechciała pójść ze mną..

Przytuliła się do mnie i przeciągnęła mi delikatnie palcem po wargach, jakby oznaczała miejsce do pocałunku. Lakier na jej paznokciach nie był subtelnie brzoskwiniowego odcienia, lecz lśniący, krwistoczerwony.

Wyczarowała taksówkę nie wiadomo skąd, normalny, kryty samochód, a nie żadnego samlora, i popędziliśmy do hotelu, pieszcząc się i tuląc na tylnym siedzeniu jak para nastolatków, niezdolnych utrzymać ręce przy sobie. Rozgrzała się od razu, miała mniej zahamowań niż jakakolwiek znana mi dziewczyna. Wiła się jak dzikie zwierzę w moich spragnionych dłoniach, dotykając mnie swoimi, raz delikatnie i pieszczotliwie, raz gwałtownie i mocno. Wsunąłem jej palce pod kolano, przebiegałem dłońmi tam i z powrotem, za każdym razem trochę wyżej, pnąc się po śliskiej kolumnie, aż...

Dym. Gorąco. Stłoczone ciała, falujące kończyny. Żyletki...

Odegnałem z umysłu tę wizję, zacisnąłem palce na wilgotnej bawełnianej koronce, masując ją, podczas gdy jej uda napierały na moją dłoń, potem wycofałem ją i wsunąłem pod spód. Jej palce, zajęte moimi udami, zacisnęły się, poruszyły niczym palce flecistki, zacisnęły ponownie. Zanurzyłem twarz w jej szyi, zobaczyłem, jak jej sutki rysują się pod czarnym jedwabiem. Kiedy dojeżdżaliśmy do hotelu, byliśmy półprzytomni, przeszliśmy zataczając się przez pusty hol, przed nosem ostentacyjnie nic nie widzącego recepcjonisty i napieraliśmy na siebie z miażdżącą siłą w mknącej do góry windzie. Ręce drżały mi tak bardzo, że ledwo byłem w stanie umieścić kartę w otworze elektronicznego zamka. Ale drzwi otworzyły się w końcu i wpadliśmy do środka, rozrywałem rękami napięty jedwab jej stroju. Odepchnęła mnie z siłą pantery, schyliła się i wyprostowała jednym wijącym, wężowym ruchem, odrzucając jednocześnie czarny jedwab niczym skórę. Odziana była teraz w skrawki przepoconej koronki, będące tam tylko po to, bym je zerwał.

Stałem naprzeciw niej, niemal przepełniony czcią. Świat wokół mnie rozpadł się, zdawało mi się, że istnieję tylko dla tej wizji. Zrobiłem krok w przód, poczułem jej szpony na ubraniu. Jej oczy stały się teraz podobne przejrzystym zielonym sadzawkom. Kosztowałem świeżości jej ust, pragnąc pogrążyć się w nich, utonąć, i do diabła ze wszystkim innym. Całowałem jej piersi, ukryłem głowę między jej udami w namiętnym hołdzie, znajdując tam zapomnienie, jak w deszczu na zielonych liściach. Opadliśmy na czyste, chłodne prześcieradło, zanurzyłem się w niej głęboko, przyciągnąłem ją do siebie tak, jak chciała, objąłem mocno, aż nasze skóry zdawały się topnieć i zlewać jak topiony wosk. W ostatnim przebłysku świadomości ujrzałem ją pochyloną nade mną bez tchu; szepcącą, gdy nasze splecione uda znów natarły na siebie niespiesznie. - Moje imię, kochany, moje prawdziwe imię, moje imię brzmi Kala’narang!

Reszta była aksamitem. I szponami.

Ale gdy otworzyłem oczy, cały świat był tyko zgrzebnym płótnem i popiołem, płótnem z paroma piekącymi nitkami bólu, i wciąż jeszcze żarzącym się popiołem. Bolały mnie oczy. W głowie waliło mi tak, że skronie pulsowały z bólu, a przynajmniej takie odnosiłem wrażenie. W ustach miałem obrzydliwy smak wymiocin, jakbym wielokrotnie tłumił mdłości. Byłem sztywny, skostniały z zimna, mięśnie rwały mnie przy najmniejszym ruchu. Ale było zbyt zimno, bym mógł tak leżeć, a ten hałas...

Wwiercał mi się w mózg jak młot pneumatyczny. Zmusiłem się do otwarcia jednego oka. W koszmarnym szarym świetle ujrzałem, że szerokie środkowe skrzydło okna stoi otworem, wbrew wszystkim napomnieniom dotyczącym korzystania z klimatyzacji. A przez nie, nawet tu, na czterdzieste piętro, docierały coraz intensywniej wszystkie wrzaski, ryki i smrody Bangkoku. Jęknąłem, chwyciłem się za głowę i spróbowałem spojrzeć na zegar. Wpół do szóstej. Cudownie...

Potem zaświtało mi. Leżałem rozwalony na całym łóżku, ale nie dotykałem innego ciała. Uniosłem trochę głowę. Mogłem w ten sposób zajrzeć do łazienki - nie było nikogo. Przewróciłem się na bok. Drzwi do saloniku także były otwarte. Dziewczyna mogła leżeć na kanapce albo stać z boku, ale wiedziałem jakoś, że jej tam nie ma. Apartament robił takie wrażenie, panował w nim spokój wymowniejszy niż sama cisza.

- Jacąuie... - zakrakałem, a potem poprawiłem się, przerażony: - Rangda? - Ale wiedziałem, że nadaremnie.

Spróbowałem unieść się na łokciach. Zawyłem i opadłem. Kiedy minęła udręka, jaką to spowodowało, odkryłem, że są otarte do krwi, pokryte wtartym brudem czy ziemią, wyglądały tak jak wtedy, kiedy jako dziecko spadłem z roweru. Było to okropne - być w takim stanie i nic nie rozumieć. Boże, co ja robiłem ostatniej nocy? Pamiętałem tylko zwierzęcą intensywność tego wszystkiego. Pozostał mi po niej jeszcze inny, paskudny ból. Czułem się zużyty, nadużyty, wypluty, nadwerężony. Zużyty i zdegradowany - czy tak się czują dziwki? A jej nie było nawet w pobliżu...

W nagłym przypływie gniewu przemogłem słabość. Sięgnąłem do stolika przy łóżku, wyjąc z bólu, jaki ten ruch wywołał. Mały stosik foliowych paczuszek był rozrzucony, więc zostało mi jeszcze trochę zdrowego rozsądku. Leżał tam też mój zegarek, wart o wiele więcej niż zawartość portfela. Portfel? Przetoczyłem się i znów zawyłem. Kolana były w takim samym stanie co łokcie, albo i w gorszym. Ale na prześcieradle prawie nie było śladów krwi - dziwne. Wychyliłem się dygocząc z łóżka i sięgnąłem po rzuconą niedbale na podłogę kurtkę. Portfel był, gotówka i karty kredytowe na swoim miejscu, pod spodem książeczka czekowa i paszport. Miałem wrażenie, że niczego nie brakuje. Byłem zadowolony, o ile można być zadowolonym w tym stanie, ale i trochę zaintrygowany. Po prostu wstała i wyszła, nie zabierając niczego.

Moja skóra była lśniąca i napięta od zaschniętego potu i innych wydzielin, a wnętrzności, delikatnie mówiąc, nieustabilizowane. Powietrze zaczynało się już robić ciepłe i niezdrowe.

Łóżko śmierdziało, pokój śmierdział. Ja śmierdziałem. Nie było szans na to, że zasnę, nie w tym stanie. Kołysząc się i chwiejąc, opuściłem stopy na podłogę i wstałem. Do okna było za daleko, ale może uda się dojść do łazienki, niepewnym krokiem, opierając się o ścianę. Po zaspokojeniu najbardziej naglących potrzeb zdołałem uruchomić prysznic, i, gdy minął ból wywołany przemywaniem ran, poczułem się nieco lepiej. Pozwoliłem ciepłej wodzie zmyć i wyparzyć całe zmęczenie i brud, na zewnątrz i wewnątrz.

I oczywiście, gdy zacząłem dochodzić do siebie, zadzwonił telefon. Klnąc sięgnąłem po słuchawkę. Jeśli to żarty recepcjonisty... Telefon był z miasta, podniecony tajski głos bełkotał po angielsku.

- Khun Fisher? - Z trudem go rozumiałem. - Tu kapitan Souvanaphong, z ochrony lotniska Don Muang! Ten kontener przeznaczony do tranzytu? Był zarejestrowany przez pana firmę? - Wydukał nieskończenie długi numer przesyłki.

- Tak - zacząłem i dodałem: - Co to znaczy „był”?

- Khun, proszę przyjechać tu od razu, samochód jest już w drodze po pana! Khun, skradziono go!

Zatoczyłem się i zakląłem, jakby telefon mnie uderzył, potem wróciłem chwiejnym krokiem pod prysznic, poszukać ręcznika. Nie filtrowane powietrze oblepiało mnie całego, skoczyłem do okna. Na parapecie były plamy i ślady wleczenia. Na litość boską, chyba nie robiliśmy tego tutaj? Na czterdziestym piętrze? Ale miałem teraz inne sprawy na głowie. Rangda? Czy mogła ukraść mi coś, jakiś dokument, którym ktoś mógłby się posłużyć, żeby odebrać kontener? Ale nie miałem nic takiego. Wszystkie szczegóły były w pamięci komputera w biurze naszej agencji w mieście, nikt nie mógł po prostu przyjść i zażądać czegoś, niezależnie od tego, jaki by miał dokument... Głowa bolała mnie tak, jakby pracował w niej młot pneumatyczny.

I nie przestała jeszcze dwie godziny później, na lotnisku. Przejażdżka tam wcale mi nie pomogła, syrena wyła przez cały czas, a dwu chudych, ponurych funkcjonariuszy w prostych mundurach zasypywało mnie pytaniami o kontener, jego zawartość, Projekt i resztę. Nosili mundury Policji Turystycznej, ale już po chwili pewien byłem, że to tylko fasada mająca wytłumaczyć ich dobrą znajomość angielskiego. Sytuacji nie poprawiło też to, że poleciłem w nagłych wypadkach zwracać się do biura Projektu. Kiedy wlokłem się z zaczerwienionymi oczami do dowództwa ochrony, zajechała tam mała, bzycząca taksówka. Wyskoczyła z niej Jacąuie, ubrana w dżinsy, bawełnianą kurtkę i pasiastą bluzkę, i zaatakowała mnie kolejną serią pytań, co oczywiście pobudziło tylko gliniarzy.

Znaleźliśmy się w końcu w biurze kapitana. Siedział przy biurku, a za nim wisiał na ścianie groźny napis POLICJA TURYSTYCZNA.

- Nasz system jest jednym z najlepszych na świecie - zaprotestował spoglądając na mnie. - Rząd kładzie nacisk na ochronę handlu, jak i na zwalczanie handlu narkotykami. Dziś rano o trzeciej osiemnaście nasz scentralizowany system monitorowania zarejestrował zakłócenia. Nie mogę wyjawić szczegółów, ale noktowizor ujawnił jakiś niewyraźny kształt, zapewne człowieka. Uzbrojonemu strażnikowi magazynu polecono natychmiast przez radio, by zbadał sprawę, a kiedy podniósł alarm, dołączył do niego funkcjonariusz policji. Policjant został pozbawiony przytomności uderzeniem z tyłu i niczego nie widział. Kiedy przybyli następni, drzwi były wyłamane, a kontener zniknął, tylko ten jeden. Prawie nic nie przemieszczono, musieliśmy sprawdzić manifesty, żeby się upewnić, że rzeczywiście coś zabrano. Strażnik... - zawahał się. - Chyba też został uderzony, choć nie odniósł poważnych obrażeń. Ale wydaje się zdezorientowany, zszokowany. Bełkocze o jakichś fantastycznych wizjach... dziwnych istotach, sam nie wiem o czym.

Znów odniosłem wrażenie, że tonę. Źle rozpuszczona neska z mlekiem w proszku w papierowym kubku nie zdołała poprawić mego stanu po przeżyciach nocy. Bóg jeden wie, jakie robiłem wrażenie.

- Ten strażnik, czy on mówi po angielsku? Chciałbym sam usłyszeć tę historię. Mogę go zobaczyć?

Kapitan zabębnił palcami po biurku.

- Na razie skończyliśmy przesłuchania, on wymaga leczenia. Ambulans jest w drodze. - Wstał. - Ale czemu nie? Może przypomni sobie jakieś szczegóły. Proszę ze mną.

Wyjął mały magnetofon i poprowadził nas korytarzem. Pokój wyglądał na izbę chorych, ale drzwi pilnował policjant, a drugi siedział w mdło oświetlonym wnętrzu. Na kozetce leżał ktoś skulony w pozycji embrionalnej. Kapitan potrząsnął nim delikatnie.

- Tran!

Jęknął w odpowiedzi.

- Mów po angielsku, Tran! Pan, który jest właścicielem skradzionych towarów, chciałby, żebyś mu opowiedział, co ci się przytrafiło...

Pochyliłem się nad leżącym.

- Jeśli to nie będzie zbyt wielkim wysiłkiem...

Rzucił głową. Utkwił we mnie spojrzenie. Miał pianę na ustach i wyszczerzone zęby. Przypomniałem sobie nagle wszystko, co słyszałem o wpadnięciu w amok.

Wydał z siebie mrożący krew w żyłach pisk.

- Poo ‘chai farang!Farang bpleuay bah! - i skoczył jednym susem z łóżka do okna. Ale funkcjonariusz chwycił go i przycisnął do żaluzji, płaczącego, bełkoczącego i szlochającego.

- Europejczyk! - powiedziała cicho Jacąuie, patrząc na mnie. - To znaczy „szalony goły Europejczyk”!

- Rzeczywiście - przyznał ponuro kapitan, kiedy znów usiedliśmy u niego w plastikowych fotelach. - Sens jego idiotycznych bredni sprowadza się do tego, że pojawił się tu szereg upiorów i widm, prowadzony przez jakiegoś Europejczyka. Bladego, sztywnego jak chodzący nieboszczyk. Och tak, całkiem gołego. Te istoty zaatakowały go i pochwyciły, jak twierdzi, podczas gdy Europejczyk operował urządzeniami w magazynie, ładując kontener na jakąś starą skrzypiącą ciężarówkę czy rodzaj platformy. Kiedy wyszli, pobiegł za nimi...

Jak dla mnie był całkiem dzielnym człowiekiem.

- ...ale za zakrętem zgubił się we mgle. To międzynarodowe lotnisko, khun Fisher. Tej nocy nie było mgły. Tylko tyle nam powiedział. Ale rzeczywiście dodał jeszcze jeden szczegół.

- To jest?

- Rozpoznał Europejczyka, khun Fisher, w panu. Następne parę godzin trudno było nazwać szczęśliwymi.

Oczywiście byłem pierwszym Europejczykiem, którego widział od wypadku, przyznał kapitan, ale mimo to, jedynie dla dobra śledztwa, czy nie zechciałbym łaskawie wyjaśnić, co robiłem w tym czasie...

Agenci policyjni włączyli się do rozmowy, Jacąuie siedziała tam, emanując gorzką nieufnością i jak najgorszą opinią o moim charakterze i motywacji. Gdyby wskazała mnie palcem, krzycząc: - Jesteś w to zamieszany dla jakiś brudnych interesów! - nie zachęciłaby ich bardziej. A ja wyglądałem jak jakiś ludzki wrak, zdolny do popełnienia takich rzeczy. Padło mnóstwo bardzo krępujących pytań, i już widziałem, jak wloką mnie na przesłuchanie w kajdankach i pod pałkami, aż ktoś wpadł na pomysł, żeby sprawdzić w moim hotelu.

Sytuacja zmieniła się diametralnie. Owszem, recepcjonista zauważył, jak khun Fisher wracał do hotelu około północy, trochę, eee, podekscytowany - i samotny. Owszem, poszedł na górę do pokoju i, owszem, pozostał tam. Czy mogą być pewni? Bezwzględnie. Po północy utrzymywane są specjalne środki bezpieczeństwa. Kamery przez cały czas rejestrują wszystkich wchodzących i wychodzących. Khun Fisher nie wychodził ani nie wracał po północy.

- Chyba że - zatrzeszczała słuchawka - zszedł po ścianie z czterdziestego piętra, ha, ha!

- Ha, ha, ha! - ryknęli gliniarze, czując nagłą ulgę, że nie będą musieli wydobywać zeznań z tego wpływowego cudzoziemskiego biznesmena, co mogło spowodować poważne scysje międzynarodowe.

- Ha, ha - dołączyłem się, mając przed oczami wizję samego siebie pełznącego o szarym świcie po zewnętrznej ścianie hotelu. Mój Boże, może nawet głową w dół! I z powrotem! King Kong w wersji obdartego ze skóry królika. Pot zaszczypał mnie pod plastrami oblepiającymi moje łokcie i kolana.

Kapitan pokręcił głową.

- Przepraszam bardzo, khun. Musi pan zrozumieć... - Rozłożył ręce. - Ale widocznie ten człowiek majaczył, był w zupełnym szoku. I oczywiście wy, Europejczycy, jesteście do siebie tak podobni. Był dobrym pracownikiem. Miejmy nadzieję, że wróci do siebie na tyle, że odzyska zmysły. W międzyczasie będziemy kontynuować śledztwo.

- Niech tak będzie - zgodziłem się. - Starał się ochronić naszą przesyłkę. Chciałbym, żeby zapewniono mu jak najlepszą opiekę. I zajęto się rodziną, jeśli ma jakąś. Moja spółka pokryje koszty. Proszę to dziś załatwić z naszym agentem.

Kapitan podziękował skinieniem głowy.

- To bardzo wspaniałomyślnie z pana strony. No cóż, khun, nie pozwoliliśmy panu zjeść śniadania, nie wspominając o innych rzeczach. Każę odwieźć pana samochodem do hotelu...

- Wezmę taksówkę, mimo to dziękuję. Muszę spotkać się z moim, eee, głównym współpracownikiem w tej sprawie, natychmiast. Jeśli znajdę go przed ustalonym terminem spotkania.

- Oczywiście - odparł i zwrócił się do Jacąuie: - A pani, pani Kven-Svensen?

Wstała zaciskając usta.

- A ja - oświadczyła - pójdę z panem Fisherem. Jesteśmy jego zleceniodawcami i też mamy tu coś do powiedzenia. A jak dotąd nie jestem w najmniejszym stopniu usatysfakcjonowana. Gdziekolwiek pójdzie, z kimkolwiek będzie się komunikował, idę z nim, a panów biorę na świadków, na wypadek gdybym z jakichś powodów nie wróciła. Słyszysz mnie, Stephen? Należą mi się jakieś wyjaśnienia.

Niewiele mogłem na to odpowiedzieć. W żaden sposób nie byłem teraz w stanie niczego jej wyjaśnić, a już najmniej tego, że jej towarzystwo może mi uniemożliwić spotkanie kogokolwiek. Obecność Dave’a nie przeszkodziła, ale mógł to być czysty przypadek albo pamiętałem intuicyjnie drogę. Tutaj nie mogłem na to liczyć ani na nic innego. Ranek i wieczór to najlepsza pora, żeby przedostać się z Jądra do Spirali, z Piasty do Koła. Zapewne dlatego że w półmroku jesteśmy mniej dogmatyczni w kwestii tego, co powinniśmy widzieć, a czego nie, ale to tylko racjonalizacje. Tak czy inaczej był teraz środek dnia i już sam powrót do miasta sprawiał trudności, nie wspominając już o bardziej niezwykłych przeprawach. Po dwóch godzinach kosztownego kluczenia nie udało mi się odnaleźć tego baru, a taksówkarz nigdy o nim nie słyszał. Postanowiłem, że wrócę, by odpocząć i posilić się, i spróbuję później piechotą.

Przez cały ten czas Jacąuie siedziała jak milczący grzmot, moją propozycję posiłku przyjęła nieznacznym skinieniem głowy. Kiedy wspomniałem, że chciałbym wrócić do hotelu i położyć się trochę, wypaliła: - Jadę z tobą! - a spojrzenie, jakim mnie obdarzyła, kiedy zachichotałem, było jak policzek. Powlokła się ze mną do mego apartamentu, w którym przywrócono nienaganny porządek, i pokręciwszy się trochę, gapiąc się na wszystko, oznajmiła, że odpocznie w saloniku, podczas gdy ja mogę skorzystać z łóżka. Leżałem tam, patrząc w sufit, raz po raz zapadając w drzemkę. Byłem śmiertelnie zmęczony, ale niepokój i zamęt w mojej głowie nie pozwoliły mi zasnąć na dobre.

Na szczęście stosik opakowań został usunięty. Niepokoił mnie on. Nie mogłem być aż tak nieprzytomny - więc dlaczego nic nie pamiętałem? Recepcjonista utrzymywał, że do hotelu wróciłem sam, i nie był po prostu taktowny. Założyłbym się, że właśnie to zarejestrowała kamera, wracałem zataczając się i obejmując ramieniem kogoś, kogo tam nie było. Dobrze, że nie było kamer na zewnątrz budynku. Co zmusiło mnie do zrobienia czegoś, co było prawie niemożliwe, a już na pewno nie było normalne? I dlaczego czułem się taki chory? Przypominało to nie tyle skutki przepicia, ile jakiegoś zatrucia, tak psychicznego, jak i fizycznego - nie jakąś subtelną truciznę działającą na układ nerwowy, ale elżbietańską, gwałtowną, żrącą i palącą. Jakby wypalono mi połowę wnętrzności, pozostawiając mnie pustym jak dziurawy ząb. Wypłukanym jak wtedy...

Usiadłem na łóżku. Ostatni raz czułem się w ten sposób, kiedy Ktoś opanował w pewnym stopniu moje ciało, dzielił je ze mną, można by rzec, zawładnął nim. Ostrzegano mnie kiedyś, że może mi wciąż grozić coś podobnego, jeśli powrócę do Spirali. Czułem się po tym kiepsko, ale nie aż tak. Ale wtedy niemal skłonny byłem poddać się temu zawładnięciu, wydobyło mnie ono z diabelnie trudnego położenia. A tu zmuszono mnie, bym działał wbrew mej woli, wbrew zdrowemu rozsądkowi, instynktowi samozachowawczemu i wszystkiemu, czego chciałem. Wzdrygnąłem się, żołądek podszedł mi do gardła. Nic dziwnego, że recepcjonista jej nie widział. Wróciła tu ze mną ostatniej nocy jakaś siła ze Spirali, działająca dla rozmaitych celów, głównie swoich własnych. Zwabiła mnie, uwiodła - czytała we mnie jak w otwartej księdze, igrała z moimi najgorszymi słabościami. A uwodząc mnie, przeniknęła do mego wnętrza. Znów opadłem na chłodne poduszki. Wszystko z powodu seksu. Czułem się zużyty, wykorzystany. W gruncie rzeczy, zostałem zgwałcony.

Drzwi otworzyły się. Stała w nich Jacąuie.

- Co takiego? Co mówiłeś? Mrugałem patrząc na nią.

- Wydawało mi się... - powiedziała powoli. - Wydawało mi się, że słyszałam, jak krzyczysz... - Spojrzała na mnie, widziałem, że myśli intensywnie. Nie, przymilni kanciarze, jak Stephen, nie krzyczą. Znów zamknęła drzwi, potem jeszcze raz je otworzyła, słysząc jak gramolę się z łóżka. - Gdzie ty się wybierasz?

- Wziąć następny prysznic! - rzekłem zwięźle, gdyż stałem tam całkiem nagi. Widziała to wszystko dawno temu, ale cenię sobie intymność. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu.

Zatkało ją.

- Twoje ręce... i nogi... - Spojrzała na opatrunki poznaczone tu i ówdzie śladami krwi. Potem na okno. Potem znów na mnie otwierając szeroko oczy. Czterdzieści pięter. Przymilni kanciarze także tego nie robią zbyt często.

- Jeśli zależy ci na wyjaśnieniach - powiedziałem - będziesz musiała uwierzyć w rzeczy zupełnie niemożliwe. Pierwszą z nich jest to, że nie robię żadnych kantów.

Parsknęła śmiechem.

- Może tak ci się wydaje. To dla ciebie po prostu dobry interes, jak sądzę. O co chodzi, o narkotyki? Nie, to dla ciebie za ryzykowne, zbyt jawnie nielegalne. Więc może ubezpieczenie. Chytre zagranie, będziesz mógł chwalić się tym kumplom przy kieliszku. Chyba nie powinnam cię winić, to tak jakby winić głuchego za to, że nie słyszy. Nie jesteś w stanie dostrzec, że kogoś może to naprawdę obchodzić, prawda?

- I tak właśnie sądzisz, co?

Poszła za mną do łazienki, gapiąc się na mnie.

- Powinnam była powiedzieć im to, kiedy zobaczyłam twoje nazwisko: skoro on się tego podjął, gdy nikt inny nie chciał, musi mieć jakiś powód, widzi w tym jakąś korzyść. Ale pomyślałam, czemu nie, o ile tylko wykona robotę? Czemu nie miałby zarobić na boku, Bóg z nim. To w jego stylu, a są i gorsi - pomyślałam. Nic nie powiedziałam, cóż mogłam powiedzieć? - Odkręciłem prysznic do oporu i wszedłem pod strumień wody, drżąc z niecierpliwości. - Myślałam, że może się trochę zmieniłeś, byłam ciekawa. A jeśli nie, pomyślałam, no cóż, lepiej będzie, jeżeli będę go miała na oku, pomyślałam. A kiedy cię zobaczyłam, wydałeś się o wiele... - Pokręciła głową. - Niemal uwierzyłam, że się zmieniłeś. Ale gdybym zdała sobie sprawę, że wcale nie zamierzasz dostarczyć tego sprzętu...

Urwała, gdy wyskoczyłem spod prysznica w kłębach pary i chwyciłem ją za ramiona. Gorąca woda rozluźniła opatrunki, a wraz z nimi moją samokontrolę.

- Posłuchaj mnie, dobrze? Wszystkie te twoje przypuszczenia, jakie masz na to dowody? - Potrząsnąłem nią, wykonałem dłonią poziomy gest. - Żadnych! Czy masz, do cholery, chociaż jakieś argumenty, masz? Że rzuciłem cię w ten sposób przed laty? Historyjki, jakie o mnie słyszałaś od kolegów po fachu? Chryste, mógłbym ci opowiedzieć kilka o nich! Nie musiałem przesadzać! A jednak ty... - Zabrakło mi słów. Znów nią potrząsnąłem. A potem spojrzałem jej w twarz i zobaczyłem straszliwą mieszankę uczuć, jaka się na niej malowała, wściekłość, niepewność, troskę. Być może rzeczywiście nie wiedziałem, co to znaczy martwić się o coś w ten sposób.

- Wszystko, co robię - powiedziałem już łagodniej - robię tylko w jednym celu - żeby odzyskać kontener i sprzęt komputerowy i dostarczyć go na wyspę, w miarę możliwości terminowo. I wszystkie następne. Być może nie wierzysz mi teraz, ale uwierzysz, mam nadzieję. Pilnuj mnie, jasne, ale spróbuj mi zaufać, a przynajmniej pozbądź się podejrzeń. Tak będzie łatwiej. - Spojrzałem przez okno na słońce. - Jest popołudnie. Nie mogę nic zrobić aż do wieczora. Mamy czas na dobry obiad. - Cienka strużka czerwieni pojawiła się wśród spływających z moich ramion mydlin. Wzdrygnąłem się. - A jak wyjdę spod prysznica, chcę zmienić te cholerne bandaże. To potrwa.

- Nie tak długo - powiedziała Jacąuie - jeśli pomogę. Rozejm udało się chwilowo uratować. Tamten papier był wciąż w mojej kurtce, Rangda nie zauważyła go albo nie dbała o niego. Poszedłem tam znów z Jacąuie, inną drogą niż ta, którą wróciłem.

Tak jakby stosunki przestrzenne były stałe, a to, co je wypełnia, nie...

- Co, u licha? - zapytała Jacąuie.

A może dlatego że byłem z kimś, kto nie widział potrzeby, żeby tam wracać? Kto nie uwierzyłby w to?

- Tak tylko mówię - odparłem, wyszukując przejście między zalegającymi krętą uliczkę nieczystościami. - To powinno być gdzieś tutaj...

- Au - odezwała się ironicznie - pochwalam dobry gust twego przyjaciela. To znaczy, nie wygląda to na miejsce, gdzie można spotkać oszustów, co?

- Daruj sobie. Wejdźmy do środka.

Ale już po chwili zacząłem się zastanawiać, czy Jacąuie była kluczową postacią w moim życiu. Bar wyglądał równie podle co zwykle, choć o tej porze dnia na scenie zamiast programu stanowiącego specjalność lokalu, można było zobaczyć znudzone tancerki. Cienie na zapleczu były tylko cieniami, drzwi zamknięto. Próby wydobycia informacji z barmana nie doprowadziły do niczego, nie chciał nic mówić, nawet kiedy oferowałem mu bezwstydnie wysokie łapówki.

- Zamknięta gęba to najlepsze ubezpieczenie zdrowotne w tych stronach - przyznał się sam.

Zmęczywszy się czekaniem, wyszliśmy, by pokręcić się po dokach. Wszędzie udzielano mi tej samej odpowiedzi, chyba że pytałem o Batanga sena. Sądząc po reakcjach, mógłbym równie dobrze pytać o Latającego Holendra. A Jacąuie, oczywiście, coraz bardziej zaczynała się niecierpliwić, na swą kwaśną, chińską modłę. Spróbowałem poszukać wśród prahu, było tam wiele łodzi Bugjsów, zgrabnych małych jednostek o długich bukszprytach i ciężkich żaglach; szybkich i białych jak mewy, ślizgających się po burzliwych wodach ujścia rzeki. Ale nie było ani śladu większych szkunerów, nie wspominając już o typie z Wielkiej Rzeki, zdolnych pomieścić jeden czy dwa kontenery.

- Wszystko to bardzo ciekawe - zauważyła Jacąuie. - Ale pozwól, że ci przypomnę: zbliża się wieczór, a po zmroku nie jest to najbezpieczniejsza dla Europejczyka część miasta, a nawet dla takiego jak ja mieszańca! Więc czemu nie wrócimy do twego czystego, wygodnego hotelu, gdzie mógłbyś mi udzielić paru wyjaśnień, co?

Rozejrzałem się po opustoszałym chodniku z desek na skraju doków prowadzącym do starych drewnianych pirsów. Słońce dotykało już horyzontu śląc długie promienie równolegle do powierzchni wody i pogłębiając cienie. Tu i ówdzie zapalały się światła portowe, a małe łodzie płynęły ostro pod wiatr.

- Z powrotem do tego cholernego baru! Powiedziałem, że będę miał ten kontener, a nie mam! Muszę ich znaleźć, wyjaśnić, co się stało, poprosić o pomoc - skuteczną pomoc!

Jacąuie zamknęła oczy, starając się nie tracić cierpliwości.

- Steve... - zaczęła i znów je otworzyła, patrząc na coś za moimi plecami. Odwróciłem się i zobaczyłem trzech młodych mężczyzn, którzy pojawili się niczym widma z bocznej uliczki. Uśmiechali się, a ich szczęki poruszały się powoli. Żuli gumę. Mieli na sobie wojskowe, amerykańskie albo włoskie szorty i koszule. Jeden z nich wyciągnął rękę, jakby chciał mi coś podać, ale kiedy otworzył dłoń, rozległ się trzask i błysnęło ostrze.

Wybrał niewłaściwy moment i zbytnio liczył na to, że przerażę się widząc nóż, jak by to zrobił przeciętny turysta. Tego już było za wiele. Chwyciłem go za nadgarstek i walnąłem pięścią w twarz, wkładając w to uderzenie całą furię i frustrację. Nóż upadł na chodnik. Pozostali rzucili się na mnie, ale jeden podskoczył i zachwiał się, wyjąc z bólu, kiedy Jacąuie kopnęła go w piszczel, a potem wymierzyła dwa szybkie uderzenia w usta. Nie miała mojej wagi, ale kiedy zatoczył się, grzmotnąłem porządnie trzeciego, a potem chwyciłem ich, jednego po drugim, za kołnierz i siedzenie spodni i cisnąłem w wodę przy ujściu klongu. Upadli ze stłumionym plaśnięciem.

Pierwszy zerwał się z ziemi jak rugbysta i pociągnął mnie po chodniku na wąskie zbocze poniżej. Chwyciłem go za gardło, wykręciłem się i wcisnąłem mu twarz w błoto na brzegu.

- Kiap Batang sen! - warknąłem chwytając go za włosy. - Gdzie mogę go znaleźć? Tu? Mów!

Nie mógł, wypuszczał tylko bąbelki powietrza. Już miałem go zostawić, kiedy spojrzałem przed siebie, gdzie taplali się w wodzie jego kamraci. Słońce zachodziło i przez moment, choć niebo pełne było jeszcze złotawych odcieni, światła portowe ukazały się na tle papierowej szarości. A wśród chmur ciągnących się w nieskończoną dal, ujrzałem szczyt i przylądek, półwysep i wysepkę lśniących chmur o złocistych obrzeżach przypominających błyszczące plaże i szare korony poszarpanych skał - archipelag w morzu ognia. Ognia, który wylewał się poprzez morze ku nam niby gładka smuga na lustrzanych falach, rozpraszająca się w końcu w drobnych zmarszczkach, jakie pozostawiali za sobą wlokący się na brzeg wyczerpani napastnicy. Ale w półmroku po obu stronach ciemne lustro morza odbijało, coraz jaśniej i jaśniej, światła portowe.

Wypuściłem wyrywającego się napastnika, podniosłem się, chwyciłem Jacąuie za rękę i pociągnąłem za sobą. Biegliśmy, nasze kroki stukotały na drewnianym chodniku, a wieczorna mgła gęstniała. Deski wydawały się coraz bardziej chropawe, przegniłe, jakby nigdy nie odnawiano tej części doków. Już niedaleko, tylko kilka pirsów dalej, zatrzymałem się przed na wpół zrujnowaną bramą i wskazałem ręką.

- Co... - wydyszała, jej głos był suchy, drżący i niepewny. - Czy oni nas gonili? Czy było ich więcej?

- Nie! Oni? Nie uciekałem przed nimi! Patrz! Patrzyła nie tam, gdzie pokazywałem, ale na mnie.

- Co... co ty widzisz, Steve?

- Nie na mnie! Co widzisz tam, na wodzie? Odbite w basenie? Wpatrywała się zaintrygowana.

- Sama nie wiem - chyba światła... Zbyt wiele świateł, jakby odbijały się w czymś wysoko ponad wodą, ale nie ma...

- Jest! Nie, nie patrz w górę, jeszcze nie! Popatrz w wodę, skup się bardziej! Widzisz to?

- Coś... dwa, trzy... nie mogę rozróżnić. I światła.

- Ja mogę! Dwa maszty... nie, trzy... a może to komin? Takielunek, latarnie... rany, zobacz, jakie wysokie! To to! Chodź!

Wyszedłem, ciągnąc ją za sobą, przez rozwartą bramę na molo. Ale moje stopy trafiły nie na stoczone przez robaki drewno, lecz na dźwięczące, kamienne płyty. Usłyszałem, jak Jacąuie krzyczy, pociągnęła mnie za ramię, ale zniknęła mi z oczu w gęstym wirze białej mgły, która zakłębiła się wokół nas.



Rozdział szósty


Otoczyła nas zasłona milczenia. Słyszałem tylko urywany oddech dyszącej Jacąuie. Złapałem ją mocno za ramię i syknąłem ostrzegawczo.

- Cokolwiek zamierzasz zrobić, nic nie...

- Puść mnie! - rzuciła i wymierzyła mi precyzyjne, paraliżujące uderzenie w biceps, jakiego uczą na kursach samoobrony. Nie odstraszyłoby ono może gwałciciela, ale nie spodziewałem się go. Wyrwała ramię z moich drętwiejących palców, we mgle rozległy się jej kroki.

Ruszyłem za tym dźwiękiem, klnąc - nie ją, siebie. Nie winiłem jej za to, że tak zareagowała. Dałem jej już dość powodów, by sądziła, że oszalałem albo i gorzej, a teraz znowu to. Oczywiście pomyśli, że miałem z tym coś wspólnego. Uciekała tam, gdzie ja bym uciekał, w lewo - zmyliło to nas oboje, ponieważ mgły wcale nie rzedły, a pod stopami mieliśmy wciąż kamień. Serce skoczyło mi do gardła, gdy usłyszałem stłumione stuknięcie i okrzyk, wkrótce jednak rozległo się szuranie stóp, potknęła się o coś. Wtedy ja omal nie zrobiłem tego samego - był to stopień, szeroki kamienny stopień, wklęsły i śliski od wilgoci. Schody! Mogą nas wyprowadzić ponad mgłę - albo skończyć się pustką. Wspinałem się ostrożnie, z wyciągniętą przed siebie ręką, mając nadzieję, że Jacąuie też będzie uważać. Nie odważyłem się krzyknąć, pamiętając o strzałach, a ją mogłoby to odstraszyć.

Stopnie były strome i nie upłynęło wiele czasu, gdy zacząłem dostrzegać schody przede mną, ciemne smugi we mgle, a wokół majaczyły nade mną ogromne cienie przypominające kolumny i kopuły. Potem, całkiem niespodziewanie, wynurzyłem się jak pływak ponad oślepiające morze mleka. I spojrzawszy w górę, zamarłem w podziwie. Schody wznosiły się ku wieżom i galeriom widocznym na tle palącego błękitu nieba, szczytom pokrytym płaskorzeźbami ze zniszczonego brązowawego kamienia, przypominającym dzwony kopułom z kamiennych krat otaczających mroczne rzeźby, spowitych słupami pary - słońce w zenicie wypalało pokrywającą kamienie wilgoć niby ofiarę. Tak, w zenicie, a jego żar przygniatał nam karki niczym ciężka dłoń. Jeden krok, jedna brama przeniosła nas z wieczoru w południe.

Wyżej na schodach stała Jacąuie, nieruchoma jak posągi wokół niej, patrząc w dal, nic nie wskazywało na to, że mnie w ogóle widzi. Wciąż zanurzony po kolana we mgle, odwróciłem się i spojrzałem tam gdzie ona, i podobnie jak ona zostałem porażony.

Mgły podnosiły się. Tylko wokół tej wielkiej cienistej budowli z chłodnego kamienia, pokrytego patyną wieków i liszajem, unosiły się tak gęsto. Powyżej niej mgła zamiemła się w upiorne pasemka, które snuły się między koronami drzew ogromnego płata dżungli, niezmierzonego oceanu lśniącej zieleni, który roztaczał się nieprzerwany i spokojny, jak daleko dało się okiem sięgnąć w tym przejrzystym powietrzu, aż po horyzont sfalowanych wzgórz.

Odwróciłem się i pobiegłem w górę po stopniach. Jacąuie cofnęła się, lecz tylko krok czy dwa, powoli, z otwartymi ustami, i oczami rozbieganymi między mną i nieprawdopodobnym krajobrazem.

- To nie ja! - wydyszałem, chwytając ją za ramię. - To nie moja wina! To ktoś, komu nie podoba się Projekt, jak sądzę. Ale nie pytaj jak! Ani dlaczego, ani gdzie...

Jacąuie strząsnęła moją dłoń z roztargnieniem, odwracając się, by rozejrzeć się wokół. Za nami wznosiła się kolejna galeria. Jacąuie wskazała nagle szerokie rzeźbione fryzy.

- Patrz!

Były stylizowane i zniszczone erozją, ale mimo to mogłem zobaczyć, co zrobiło na niej takie wrażenie. Poprzez poczerniały ze starości kamień, przypominający szeroki ekran kinowy, biegła opowieść w odcinkach o życiu doskonałej ludzkiej postaci, oplatanej walczącą masą potwornych istot, kłów i wytrzeszczonych oczu. Przypomniała mi się tamta maska i zadrżałem. Jak na świątynię był to dziki wizerunek, ale zdawał się fascynować Jacąuie.

- Znam to! - stwierdziła oszołomiona. - Patrz tam, to opowieść o Buddzie! Atakują go armie demona Mary! A tam na dole, pod spodem to dżataka, buddyjska legenda, ta jest o królu małp, coś jak Hanuman z Ramajany...

- To znaczy, z tego eposu? Nie wiem, skąd to wszystko znasz.

- Och, czytałam to wszystko przed laty. - Uśmiechnęła się oszołomiona. - Szukałam moich orientalnych korzeni. A historię życia Buddy i Ramajanę spotyka się wszędzie, gdzie buddyzm i hinduizm wspohstnieją. To częste motywy w tańcach, teatrze lalek i tak dalej.

- I na ścianach świątynnych. A nie przypominasz sobie przypadkiem, które świątynie w okolicy Bangkoku mają płaskorzeźby ze scenami z życia Buddy wokół budynku?

Roześmiała się.

- Och, nie ma nic tej skali w pobliżu Bangkoku... - Podniosła dłoń do ust. - O mój Boże...

- Owszem.

- Chyba zbzikowałam. Nie sądziłam...

- Byłaś po prostu w cholernym szoku, ot co. - Wpatrywałem się w te płaskorzeźby, jakby coś mi mówiły. Ale nie mówiły. - Nie robię ci wyrzutów. Dla mnie też było to ciężkim ciosem. Zdarza mi się to, odkąd zająłem się tym cholernym Projektem.

- Tobie? Już przedtem? Ale... gdzie jesteśmy?

Rozległ się jakiś dźwięk, wstrząs słaby, ale wyraźny, od którego zadrżały kamienie.

- Tam gdzie, jak sądzę, nie powinniśmy się kręcić... Zszedłem stopień niżej i stanąłem jak wryty. W morzu mgieł poniżej nas coś płynęło niby gigantyczna ryba, błyskając łuskami pod powierzchnią. Wznosiło się powoli coraz wyżej, w stronę schodów, wysoki kształt przypominający płetwę rekina wynurzył się na powierzchnię. Kiedy się zakołysał, zdałem sobie sprawę, że to jest to samo lśniące wzniesienie, które dojrzałem wcześniej ponad mgłą. Kształt na jego grzbiecie był szeroki i solidny niby wieżyczka. To nie ryba, raczej łódź podwodna ze stożkową nadbudówką. Wtedy całość uniosła się na najniższym stopniu i jakaś głowa ukazała się wyraźnie ponad mgłą. Lśniąca, kołysząca się powoli masa pokrytego łuską, zdobnego inkrustacjami pancerza, a ponad nią trzepotały szare kształty rzeczywiście przypominające płetwy. Nie były to jednak płetwy, lecz uszy, zaś poniżej pancerza coś się kołysało, a dwa wielkie wygięte białe kły, zakończone ząbkowatymi stalowymi ostrzami, sterczały do przodu niby gigantyczne włócznie. Ponad wygiętym grzbietem błyszczał jeszcze jeden pancerz, ząbkowany naplecznik opadający kaskadą zaostrzonych, haczykowatych łusek i ciężką ozdobną kolczugą dzwoniącą i szczękającą w rytm wstrząsających kamieniami kroków potężnych nóg. Przedmiot na grzbiecie okazał się klatką z metalowych płyt, ośmiokątnych, pokrytych wąskimi otworami, zwieńczoną zwisającą chorągiewką.

Słoń bojowy. Najpotężniejsza broń hinduskich zdobywców południowej Azji - największy słoń, jakiego dotąd widziałem, olbrzym przewyższający wzrostem każdego pobratymcę z zoo, w pełnym bojowym rynsztunku. Wynurzył się jak zmora z mgły zmierzając w naszym kierunku, wachlując uszami, które też osłonięte były kawałkami srebrnej siatki, a z nich, dyndając i podskakując, zwisały kolczyki w kształcie ozdobionych klejnotami czaszek. Był niezrównany jako fantastyczny symbol bogactwa i mocy, w swoim uroczystym majestatycznym marszu bardziej przerażający niż czołg. A z opancerzonej wieżyczki na jego grzbiecie wylatywały ze świstem i odbijały się o kamienie wokół nas długie strzały ozdobione jaskrawymi piórami.

Jedna zajęczała mi koło ucha, niezbyt blisko, ale niepokojąco. Gdyby nie to, mógłbym stać tam dalej, oszołomiony, aż byłoby za późno. Co się działo? Z takiej odległości powinni już byk’ naszpikować nas strzałami. Chybiali z wyrachowania, chcąc nas przygwoździć do ziemi i wziąć żywcem. Zaryzykowałem spojrzenie w górę schodów. Był tam przynajmniej jeszcze jeden taras, ale wydawało mi się, że dostrzegam jakieś poruszenia między kopułami. I natychmiast następna strzała bzyknęła nam nad głowami i roztrzaskała się na stopniach poniżej. Zrozumiałem: mogą przestać strzelać obok celu. Tak czy inaczej, wydawało się prawdopodobne, że droga wyjścia stamtąd znajdowała się gdzieś wśród tych mgieł. Za poruszającym się naprzód słoniem wznosiły się i opadały długie włócznie, a tu i ówdzie łuk. Myśliwi gromadzili się, by odciąć drogę powrotu ofierze. Zostało nam tylko jedno wyjście i musieliśmy się pospieszyć. Jacąuie stała z wytrzeszczonymi oczami i otwartymi ustami, łapiąc dużymi haustami powietrze, jak tonąca. Balansowała na granicy wybuchu histerii, i nic dziwnego. Chwyciłem ją za ramię, a ona spojrzała na mnie.

- Na dół! - krzyknąłem, czy może wrzasnąłem. Ciągnąc ją za sobą, puściłem się w dół po schodach tak szybko, że niemal straciłem równowagę. Pędziliśmy na łeb, na szyję, ryzykując w każdej chwili upadek. Tylko to mogło nas uratować, łucznicy działali szybko, a strzały sypały się i pękały na stopniach tuż za nami. Uciekając w dół znaleźliśmy się w jedynym miejscu, w które nie mogli celować - dokładnie naprzeciw słonia. Był jednak dobrze wyćwiczony i przygotowany na takie sytuacje. Masywna głowa schyliła się, by poszerzyć pole ostrzału, zwieńczone zadrami kły poruszyły się groźnie, trąba wzniosła wyzywająco. Jeszcze stopień - dwa - jeden, i skręciłem ostro w bok, ciągnąc Jacąuie. Zachwiała się - potem krzyknęła i dała nura za mną. Trąba przeleciała koło jej głowy i uderzyła w bok w schodek, długie ostrza zalśniły na potężnej okutej nodze, kiedy wzniosła się i stąpnęła, rzucając całe cielsko w bok, by nas pochwycić i zmiażdżyć. Ale myśmy umknęli, unikając włóczni ciśniętej przez mahouta z jego gniazda. Mężczyzna począł okładać słonia kijem o zakrzywionym końcu, ale na schodach te sztywne jak kolumny nogi nie pozwalały mu obrócić się dość szybko. Wojownik zaczął wrzeszczeć, zwierzę ryknęło gniewnie, a my daliśmy nura w mgłę. Jakaś niewyraźna postać pojawiła się na naszej drodze, wykrzykując coś wyzywająco i zniżając ostrze włóczni, ale byłem już zbyt blisko, puściłem Jacąuie i zaatakowałem pięściami majaczącą przede mną twarz. Odkręcił się na pięcie i spadł z krzykiem i brzękiem na schody, ktoś inny przewrócił się na niego. Stopnie skończyły się, pod stopami mieliśmy tylko płaskie płyty. Inny mężczyzna popędził na górę, rzucił się na mnie i poleciał dalej wpadając na podstawę schodów z rozpaczliwym jękiem. Za moimi plecami Jacąuie podskakiwała, przygryzając wargę. Podstawiła mu nogę.

- Dobra robota! - pochwaliłem, przygarnąłem ją ramieniem i pognałem szybko na taras, w stronę, z której, jak się wydawało, przybyliśmy. Krzyki i wrzaski poniżej były coraz głośniejsze.

Ale niemal natychmiast pojawił się przed nami inny potężny kształt, wysoki i kanciasty w wirującej chmurze, tak blisko, że niemal wpadliśmy na niego. Przez pełen grozy moment zdawało mi się, że szara płaska powierzchnia to następny opancerzony słoń, ale dotknąwszy jej wyciągniętymi dłońmi zobaczyłem, że są one pokryte łuszczącą się farbą. Moment zrozumienia był jeszcze gorszy.

- To ten cholerny kontener! - krzyknąłem głośno. Umieszczono go na powgniatanej, zniszczonej platformie starej ciężarówki, pordzewiałego reliktu lat dwudziestych dwudziestego wieku, sądząc z wyglądu. Nigdy takiej nie widziałem. Wydawało się niemal nieprawdopodobne, by była w stanie przewieźć taki ciężar. Podbiegłem do szoferki i otworzyłem drzwi.

- Nie ma kluczyków! I Bóg jeden wie, jak uruchomić coś takiego, nawet nie wiem, czy ma elektryczny zapłon!

- C... co zrobimy?! - krzyknęła Jacąuie.

- Co możemy zrobić? Nie zdołamy podnieść tego sami, nawet te cholerne bestie nie mogłyby tego zrobić! - I jak na wezwanie poczułem, jak płyty wibrują od odległych stąpnięć, prawie biegu, o ile słoń może biegać. Zlokalizowali nas.

- Zostaw! - krzyknąłem wyciągając rękę, by pociągnąć za sobą Jacąuie.

Strząsnęła moją dłoń i pobiegła sama, wokół kontenera i prosto w rzednącą mgłę. Spodziewałem się, że lada chwila wpadnę między drzewa i poczuję uderzenia i smagnięcia liści i pnączy, i korzenie zahaczające moje stopy, przytrzymując mnie na drodze tej groźnej bestii. Ale zamiast tego poczułem coś innego - sprężyste, rezonujące podłoże, które nie było podmokłą ziemią, pod naszymi stopami stukotały i trzaskały deski chodnika. W tym samym momencie mgłę rozświetlił oślepiający różowy blask, rozległ się głośny syk i trzask, jakby kłoda drzewa rozpękła się w gigantycznym ognisku. Chwyciłem Jacąuie za rękę, potknąłem się i upadłem pociągając ją za sobą, staczając po spękanym drewnie. Nad głową, tam gdzie jeszcze przed chwilą prażyło ponad mgłą słońce południa, miałem pogodne niebo pełne gwiazd. Na ich tle wznosiła się kolumna, ale drewniana, pokryta ruszczącą się farbą i strzaskana u szczytu na wióry, które dymiły i tliły się różowym żarem. Była to resztka starego łuku, jego drzazgi kłuły mnie w ręce. Spojrzałem w bok, po drugiej stronie konstrukcja też była zmiażdżona i spalona. Z belki poprzecznej nie zostało ani śladu. Brama została zniszczona prawie do szczętu.

Jacąuie uniosła się na łokciu, mrugając oczami. Małpolud podszedł do nas po drewnianym chodniku, z kijem na ramieniu.

- Do licha! - ryknął. - Są koloru stęchłego advocaata.

- C... co?

- Wasze parszywe twarze!

Wziąłem głęboki, swobodny oddech. Nie słyszałem eksplozji, ale powietrze wciąż rozbrzmiewało jeszcze pogłosem.

- Głowa do góry - pocieszyłem Jacąuie. - On jest po naszej stronie.

- Boże, to pocieszające - odparła sucho. Robiła, co mogła, by sprawić wrażenie opanowanej, ale drżały jej kąciki ust. - A która właściwie jest nasza strona?

Wziąłem kolejny głęboki oddech, ale wtedy podszedł Małpolud, wykrzywiony groźnie i promieniujący źle skrywaną furią.

- Nou, Mynheer Idioot? Więc co teraz zrobisz, kiedy zaprzepaściłeś wszystkie nasze wysiłki, ha? A na dodatek sam wpakowałeś się w ich szpony. - Parsknął gromko a pogardliwie, jak koń pociągowy. - Znalazłem cię zupełnie przypadkowo, wiesz o tym? Nie zjawiłeś się, ani kontener! Martwię się, idę na brzeg poszukać i co znajduję? - Odchrząknął i splunął obficie, aż deski zadrżały. - Wręczyłeś im go na tacy i siebie na deser! Może powinienem pozwolić ci wypić piwo, którego sobie nawarzyłeś! Może następnym razem tak zrobię!

- Dość tego! - wrzasnęła Jacąuie rwącym się głosem. - To nie jest wina Steve’a!

Spojrzałem na nią. Jej ton był teraz zupełnie inny niż ten, w który uderzała przez cały dzień. Małpolud przechylił głowę, taksując ją spojrzeniem:

- Wat - spytał obelżywie - is deze? Pohamowała się.

- To jest Jacąuie - wyjaśniłem pospiesznie. - Jest pracownikiem Projektu...

Małpolud złagodniał nieco.

- Ach tak - rzekł z namysłem. Uniósł potężny zrogowaciały palec do linii skłębionych włosów. - Dag, mevrouv. Mówisz, że to nie jego wina, ale jest w to jakoś zamieszany. Sądzę, że należą się wyjaśnienia, nie? - Machnął kijem i pojedynczy błysk światła strzelił w niebo. - Te Kiore i jego ludzie też szukają, zawołam ich z powrotem. Idziemy na statek i wypijemy szklaneczkę albo kilka, wygląda na to, że dobrze wam zrobi.

- Statek? - zapytała podejrzliwie Jacąuie, która doszła już do siebie.

Małpolud wskazał ręką. Odwróciła się i zaparło jej dech. Port wyglądał jak rozjarzona kurtyna kolorowych świateł, odbitych w spokojnej, ciemnej wodzie, ale ponad nimi wznosiły się maszty i reje wielkiego statku. Chwyciła moje ramię tak samo gwałtownie, jak wyrwała je jeszcze przed chwilą.

- To... - zaczęła. - To widziałeś... kiedy ja nie mogłam... czy zdawało mi się, że...

- Jak mówi, później będzie czas na wyjaśnienia. Pokręciła głową, wyrażając tym zdziwienie, nie sprzeciw, a kiedy oparła się na mnie, poczułem, jak przebiega ją dreszcz. Spojrzała na mnie szeroko rozwartymi oczami i skinęła głową. Wiedziałem, jak się czuje. Tak samo jak ja, tak samo jak Dave, przestąpiła próg prowadzący do innego świata i czuła chłodny dreszcz podziwu w samej głębi swej istoty.

- Tak - rzekła głosem tylko trochę drżącym. - Niech tak będzie. Ale najpierw...

- Co?

- Te drinki.

Potem spojrzała mi przez ramię i twarz jej stężała. Te Kiore maszerował chodnikiem z pałką-mieczem kołyszącą się u boku, wymachując rękami i wykrzykując różne zupełnie niezrozumiałe pozdrowienia. Nie miał peleryny z piór, dzięki czemu wzory na jego szyi i piersi jeszcze bardziej rzucały się w oczy. W mdłym świetle latarni portowych, rozmieszczonych rzadko i palących się nierówno, tatuaże zmieniały go w mroczny, ażurowy gargulec mówiący z akcentem z Ocker.

- Psiakość, kolego, wywróciliśmy spelunkę do góry nogami szukając ciebie! Nieźle nas wystraszyłeś, nie powiem! A jak tam ta twoja przerośnięta blaszanka, co? - Spostrzegł Jacąuie i pohamował się. - Och, ach! Ejże! Cóż to za piękna dama, co? Witam panią, pani wchodzi z nami na pokład? Świetnie. Mam tu barkas przy nabrzeżu, wskakujcie, zawieziemy was migiem!

- Zróbcie te drinki - zażądała ze znużeniem Jacąuie. Wielonarodowa banda trajkoczących zabijaków odprowadziła nas do łodzi i wniosła, mniej lub bardziej, na pokład. Ale zauważyłem, że mimo groźnego wyglądu zasiedli do wioseł bez zbędnego zamieszania, i w chwili gdy te Kiore odcumował łódź i wskoczył na pokład, odbili sprawnie.

- Stare wygi - zauważyłem, kiedy barkas ruszył pozostawiając za sobą ślad torowy na spokojnej, ciemnej wodzie basenu portowego.

Przyglądał mi się przez chwilę.

- Racja! Ty sam też nie jesteś prosto z kei, co? - Odwrócił się w stronę dziobu. - No, oto statek! Czyż nie piękny?

Kiedy skręcaliśmy łukiem, żeby podpłynąć równolegle do burty, majaczący przed nami cień zaczął powoli przybierać konkretny kształt. Stojącej obok mnie Jacąuie wyrwał się urywany chichot.

- Nie do wiary!

Sam byłem porządnie zaskoczony. Dawny staloryt zszedł z karty książki. Oceniłem statek na sto trzydzieści stóp. Miał długi, smukły kadłub przypominający starodawne klipery, płaski, prawie równy pokład, jeśli nie liczyć podniesionej rufy, budki sternika i dużego luku, który przykrywał zapewne ładownię - na tyle pojemną, że z łatwością pomieściłaby kontener. Trzy maszty miały osprzęt typowy dla staroświeckiego szkunera, ale między fok - i grotmasztem było dość miejsca na czwarty, który może i stał tam kiedyś. Tyle że teraz zamiast niego wznosił się wysoki smukły komin, lśniąco czarny, z wężowymi złotymi liniami, zwieńczony nieprawdopodobnym, orientalnym kapitelem jak pierwsze lokomotywy. A tuż obok niego równą linię kadłuba zakłócała niska, zaokrąglona pokrywa, przypominająca błotnik staroświeckiego samochodu, osłaniająca coś, co wyglądało jak koło młyńskie o wielu łopatkach.

- To łopatkowiec! - szepnęła Jacąuie. - Boże, czy on jest bezpieczny? Musi mieć ze sto lat!

- Nie byłbym taki pewny. I nie jest to właściwie parowiec, łopatki są za małe. To tylko napęd pomocniczy, obok żagli. Racja, te Kiore?

- Pewnie! - zgodził się. - Lubimy to, stary Batang i ja. Wiatr jest za darmo, opał nie. Statek nie pomknąłby po falach tylko dzięki tym starym kołom młyńskim, ale pozwalają wyprowadzić go z portu bez holownika, popchnąć w czasie martwej ciszy czy podtrzymać na wzburzonym morzu. Albo pomóc prześcignąć barkas piracki. A w naszym fachu to równie cenne jak złoto.

Jacąuie znów pokręciła głową z niedowierzaniem.

- Ale... koła łopatkowe? Para? Dlaczego nie użyć diesla, śruby?

Tatuaże te Kiore skurczyły się wesoło.

- Ponieważ nie ma agenqi diesla w Tir nan Og, Arkadii, na Terra Australia czy w Tar-shish. Ponieważ nurkowie Księdza Jana nie mogą odkręcić złamanej śruby, a najbliższe miejsce, gdzie je naprawiają, może być w Nibelheim czy w kuźniach Cyklopów, a ich ceny mogą być za wysokie. Ale nową łopatkę łatwo zrobić i umocować w ciągu paru godzin, własnymi rękami, na wschód czy zachód od zachodu słońca. Oto dlaczego, ślicznotko.

Jacąuie spoglądała dziko to na mnie, to na niego.

- Arkadia? Ksiądz Jan? Cyklopi, na litość boską, czy wy chcecie wpuścić mnie w maliny? Bo jeśli tak, skurczybyki, możecie...

- Wyjaśnienia! - rzekłem ostro. Łódź podpłynęła pod kadłub statku, którego wdzięczna obłość zupełnie nie przypominała brzuchatych kształtów, na które wspinałem się ongiś, czasem pod ogniem nieprzyjacielskim. - Czy ci się to podoba czy nie, Jacąuie, świat ten jest o wiele dziwniejszy i rozleglejszy, niż wyobraża sobie większość ludzi, nie mówiąc już o tym co widzi. - Na okrzyk te Kiore opadł ze skrzypieniem długi trap. - Otworzył się kiedyś przede mną, raz, przed wielu laty. Od tego czasu znów był dla mnie niedostępny. Ale dobrze to czy źle, nic już nie było potem takie jak poprzednio.

Pomogłem jej wejść na platformę trapu, który wyglądał wręcz zbytkownie, polerowany mahoń i mosiężne barierki, jak z wiktoriańskiego jachtu, skąd zresztą mógł pochodzić.

- Nic - powtórzyłem.

Obejrzała się na mnie, raz jeden, i na brzeg. Nie byl daleko, ale rozmył się w mgiełkę rozproszonych świateł, stał się nierzeczywisty, nieosiągalny. Następnie już bez słowa weszła na trap.

Widok salonu „Ikan Yu” był dla mnie szokiem. Spodziewałem się surowego komfortu malajskich piratów, ale zamiast tego ujrzałem Batang sena siedzącego wygodnie w ogromnym fotelu pokrytym kosztownym czerwonym brokatem i palącego długą niemiecką fajkę opartą o srebrną podpórkę. Na zniszczonym stoliku z różanego drzewa naprzeciw stały karafka z ciętego szkła pełna araku i miedziana czara z owiniętymi w liście orzechami betelu z wapnem. Na podłodze leżał wytarty perski dywan, a bankowe draperie pokrywały piękną klonową boazerię, która wydawała się pochodzić z okolic New Port w stanie Rhode Island. Na ścianie wisiała też smętna głowa rogacza, mały i zakurzony wypchany krokodyl i kilka wyblakłych pejzaży. Lampy z cyzelowanego srebra kołysały się lekko w rytm fal, a olej, który w nich płonął, pachniał słodkimi ziołami. Ich światło nadawało złocisty odcień włosom Jacąuie, która bujała się powoli w wytartym, ale eleganckim krześle hamakowym, zrobionym, być może, dla żony jakiegoś kupca z Indii Wschodnich albo jednego z jego kapitanów, obracając w długich palcach drugą już szklaneczkę koktajlu z ginem. A koktajle były również doskonałe, steward Batang sena mógłby niejednego nauczyć barmanów z renomowanych lokali. Ale nie odzywała się, nuciła tylko pod nosem, nie patrząc na nic konkretnego.

Martwiło mnie to. Spróbowałem opowiedzieć jej o Spirali i po paru minutach milczącej bądź gniewnej nieufności wydawało się, że przyjęła to w końcu do wiadomości. Jednak pamiętałem jeszcze, jak to wszystko wpłynęło na Clare wtrącając ją w stan rozmarzonej beztroski i doprowadzając do tego, że robiła rzeczy szokująco niezgodne z jej ukształtowanym w Anglii charakterem - przynajmniej pozornie. Jacąuie była oczywiście starsza i prawdopodobnie wiele bystrzejsza, ale wydarzenia dnia musiały być dla niej piekielnym wstrząsem. Ja sam byłem nimi wykończony, choć orientowałem się, co się dzieje.

A teraz ona słuchała, jak tłumaczę wszystko Małpoludowi, co nie było dla mnie najprzyjemniejszą rzeczą. W jej obecności starałem się w miarę możności bagatelizować incydent z Rangdą.

- To zwykła dziewczyna z baru, to wszystko. Spotkałem ją tam pierwszy raz po bójce z bandytami.

Małpolud znów parsknął.

- I nigdy w twoim kurzym móżdżku nie zrodziła się myśl, że ona może być przynętą?

- Nie! W każdym razie byłem... rozstrojony. Pobito mnie, kapłani zasiali we mnie wątpliwości co do całego tego interesu, trochę sobie podchmieliłem i... były inne naciski. Byłem rozstrojony.

- Więc wyszukałeś kawałek taniej dupy! - orzekł Małpolud bez litości. - Ułatwiłeś im to, równie dobrze mogłeś wręczyć im klucze!

- Nie szukałem niczego ani nikogo! Po prostu tam była, to ona mnie wybrała! Nie sądzisz chyba, że idę za pierwszą lepszą małą dziwką, co? Ona... - urwałem.

- Ja? - podchwycił Małpolud. - Co takiego? Co w niej takiego było? Dlaczego zapomniałeś o wszelkich środkach ostrożności?

Spojrzałem na niego.

- Żebyś mógł się nabijać! Walnął sękatą dłonią w stół.

- Ja? Z niczego się nie nabijam, a najmniej z tego! Staram się zrozumieć, co się z tobą stało! Żebym mógł nas przed tym obronić, a może nawet odnaleźć to, co tak głupio straciłeś! Więc mów! Bo umyję ręce od tego wszystkiego i od ciebie również!

Cofnąłem się, widząc wściekłość w tych dziwnych, skośnych oczach.

- W porządku! W porządku! Spotkałem ją wcześniej, była dla mnie miła. Wiedziałem, że jej się podobam, albo udawała, że tak jest. Ale przede wszystkim dlatego że, no, ona... była podobna do kogoś, to wszystko. - Rzuciłem ukradkowe spojrzenie na Jacquie, ale ta wciąż wpatrywała się w dal, nucąc pod nosem. Żadną miarą nie mogłem powiedzieć otwarcie: „Pragnąłem tej kobiety, ponieważ wyglądała jak Jacąuie, a jej nie mogłem mieć”, ale taka była prawda. - Do kogoś, kogo znałem. Kogoś, kogo zaczęło mi brakować, jak sobie zdałem sprawę, bardzo. Pojawiła się ona, a sądziłem, że kontenerowi nic nie grozi.

- A ty go nie ostrzegłeś - dodał te Kiore.

- Nie powiedziałem mu także, żeby nie wkładał głowy do maszynki do mięsa - odciął się Małpolud. - Ani niczego innego! Choć mogłem! - Przeczesał serdelkowatymi palcami włosy i uspokoił się. - Ale tyle muszę wiedzieć. Miała jakieś dojście do twego umysłu, tamta dziewczyna, do tej części, która jest wciąż pusta. Otworzyła to przejście i Coś wpłynęło, napełniło cię, naginając twój rozum, całą twoją istotę do swojej woli. Czymkolwiek jest istota, której służy ta dziewczyna, użyła ciebie do zdobycia kontenera. - Wyciągnął rękę i dźgnął mnie w pierś twardym paznokciem. - No więc, na rozkaz tej siły wewnątrz ciebie, owszem, zszedłeś nago po ścianie z czterdziestego piętra, tak, i z powrotem na górę. Owszem, poprowadziłeś hordę nie wiadomo jakich istot, pomniejszych mocy czy czegoś jeszcze gorszego. Ten strażnik widział cię, mówił prawdę. Zawładnięto tobą.

Wstrząsnęły mną mdłości. Poczułem się, jakby w moich żyłach krążyły ślimaki, a wnętrzności pełne były gorzkiego szlamu.

- Powinienem był wiedzieć! Ta mała dziwka...

- Może nie taka ludzka - zauważył Batang sen i pyknął z fajki.

- Zawładnięto! - wychrypiałem z dłonią przy ustach, starając się stłumić mdłości. - Chryste, sama myśl o tym budzi nienawiść, mdło mi się robi...

- Zgadza się - przytaknął Małpolud. - Tych, którzy nie są na to narażeni, niewiele to obchodzi. Zdarzyło ci się to kiedyś, co?

- Nie wbrew mej woli! Niecałkowicie.

- Żeby pomóc innym, tak? - Jego głos stał się mniej cięty. - Ale tego także chciałeś, choć nie wiedziałeś o tym. Wykorzystano właśnie tę pustkę, którą czujesz w życiu, i tę samotność. - Za moimi plecami krzesło skrzypnęło krótko. - Ma do ciebie dostęp za pośrednictwem twoich pragnień. Zaspokajając je, przełamuje twoje zahamowania, twoją obronę. - Westchnął. - To prawda, nie sądziłem, że mają nad tobą taką władzę, bo byłbym ostrożniejszy. Dziwką to ona nie jest, ta dziewczyna. Raczej ladacznicą trojańską, dla Bóg wie jakich mocy! Ale teraz nie ma sposobu, żeby się tego dowiedzieć.

- Intryguje mnie jedno - zauważył te Kiore, przerywając grzmiącą ciszę, która potem nastąpiła - dlaczego te bydlaki użyły jakiejś cholernej ciężarówki, żeby wywieźć kontener. Chodzi mi o to, że skoro mają te ptaki garuda i wszystko inne, co?

Małpolud wydawał się równie odległy i beznamiętny co Jacąuie.

- Ptaki? To był inny atak, z innego źródła. Pamiętajcie, że stoi tu przeciw nam więcej niż jedna moc. Jednej nie udaje się zabrać nam kontenera siłą. Druga, subtelniejsza, woli podstępy. - Wzruszył potężnymi ramionami. - I wygląda na to, że ma rację.

Bardzo ostrożnie postawiłem pustą szklankę na stole, bojąc się, że ją zmiażdżę. Wstrzymałem mdłości, na ich miejsce pojawił się gniew, aż załomotało mi w skroniach, a wzrok przesłoniła czerwona mgiełka.

- Powiem ci jedno, Małpoludzie! Jakie by to nie były moce, nawet gdyby wszystkie moce piekieł stanęły mi na drodze, dostanę ten kontener z powrotem!

- Brawo! - huknął te Kiore i klasnął w ogromne dłonie. Ale Batang sen poruszył się na krześle, pochylił i strzyknął strumieniem szkarłatnej od betelu śliny do stojącej obok ozdobnej srebrnej spluwaczki.

- Tuan Stephen - rzekł z powagą, a jego zniszczona od słońca i wiatru twarz skurczyła się niespokojnie. - Zawarłeś z nami umowę, płacąc złotem, a my nie jesteśmy niegodziwcami, żeby się wycofać. Stawię czoło temu, czemu ty chcesz z nami stawić czoło. Ale skoro mówisz o wszystkich mocach piekła, to z tym właśnie, ni mniej, ni więcej, możemy mieć do czynienia.

Jacquie poruszyła się.

- Och, po cóż się tak chełpić, Steve? Wiesz, że mogą rozwalić ten kontener, zanim my albo ktokolwiek inny zdoła go odzyskać. Co ich powstrzyma?

Małpolud obnażył nagle potężne zęby aż po dziąsła.

- Ja, Mevrouv, ja! Nie mogą go uszkodzić, póki są na nim moje zaklęcia. Nawet transport sprawia trudności! Myślę, że dlatego użyli ciężarówki. I dlatego zostawili kontener na miejscu, żeby mgły i deszcze świętego miejsca zmyły je po trochu. Aż do tego czasu, nawet jeśli wrzucą go do morza, wypłynie i można go będzie znaleźć! Za pomocą sposobów, które znam, jeśli nie innych! - Patrzył na mnie spod zjeżonych brwi. - Mówisz serio, wciąż chcesz się z nimi zmierzyć? Dobrze, może dam ci jeszcze jedną szansę! Steward!

Na jego ryk przybiegł mały, tłusty Hindus. Małpolud kopnął spluwaczkę kapitana.

- Przynieś mi drugą taką, jakąś wazę, nawet nocnik, byle czysty! I wody, dużo! Maar en schiet op, we hebben hast! Albo szybko odrodzisz się jako parszywy pawian!

Steward mrugnął na nas porozumiewawczo i oddalił się drobnym kroczkiem, widocznie nie brał pogróżek Małpoluda zbyt poważnie. Pojawił się z powrotem z nieprawdopodobnie ozdobną srebrną wazą na poncz na równie kwiecistej tacy, i ciężkim dzbanem. Napisu na wazie nie sposób było odczytać z wyjątkiem słów „Quedagh Merchant”, prawdopodobnie nazwy statku, sądząc po kroju liter pochodziła z osiemnastego wieku. Spojrzałem na kapitana, który uśmiechał się anielsko.

- To prezent od bardzo starego przyjaciela, dziś już nieżyjącego.

- Mogę sobie wyobrazić, hej! - Potężne palce Małpoluda chwyciły mnie za nadgarstki.

- Na pewno dotykałeś kontenera? - zagrzmiał.

- Tak, wciąż mam farbę za paznokciami, spójrz! Więc? Skinął głową.

- Więc ty nam powiesz, gdzie się znajduje!

Nadal trzymając mnie za ręce, nalał do wazy trochę wody i przez dłuższą chwilę wykonywał nad nią jakieś gesty i mruczał coś.

- Ty, o co mu chodzi? - szepnęła Jacąuie zza jego pleców.

- Sam nie wiem. Widziałem, jak pewien starzec, Le Stryge, próbował czegoś takiego, ale niezupełnie...

- Ćśś! - rzucił ostro Małpolud i znów wykonał dziwny gest. Pociągnął moje dłonie ponad wazę i, chwyciwszy drugą ręką dzban, dodał: - Teraz pomyśl! O tym gdzie byłeś, o tym co tam najpierw zobaczyłeś i o kontenerze! - Wypowiadając łagodnie jakieś syczące słowo zaczął powoli wylewać resztę wody na moje palce. Myślałem usilnie, starając się przypomnieć sobie szok, jakiego doznałem rozpoznając kontener, uderzenie mgły. Przez moment nic się nie działo, potem Małpolud skłonił się z niecierpliwym warknięciem i dmuchnął mocno w wodę. Zawrzała natychmiast. Para unosiła się nad jej powierzchnią i nagle pomyślałem o tamtej groźnej bezforemnej bieli, która nas połknęła. - Mocniej! - Wydyszał Małpolud, jego czoło pokryło się potem. - Wysil mózgownicę! Mocniej!

Miałem wrażenie, że walczę z czymś, aż całe moje ciało drżało z napięcia, jakbym był naczyniem, w którym zmagają się przeciwstawne energie, przeważając na zmianę.

Kropla potu kapnęła mi zza ucha prosto do parującej wody. Coś przebiegło przez nią, jakby rozprzestrzeniająca się plama oleju, mgła przerzedziła się i ujrzałem wyraźnie nie dno wazy, ale kołyszące się wierzchołki drzew, dymiące teraz pod ulewnym deszczem, a na samym skraju ciemnoszarego kamienia woda spływała z wylotu gargulca. Strumyk zimnej wody spływający po moich plecach zmienił się raptem, stał się piekąco gorący, płonął pochyło, jakby niewidoczny wiatr spychał go na bok. Opadał teraz tuż przy brzegu wazy, ciągle pod tak samo nieprawdopodobnym kątem, uderzył o srebrny brzeg naczynia i zasyczał zmieniając się w parę.

Obraz zniknął. Małpolud wypuścił moje ręce, odepchnął mnie i sam opadł na fotel. Kłąb pary wystrzelił ponad wazę i uderzył w sufit. Kiedy się rozproszył, zajrzałem ostrożnie do naczynia. Było suche i puste.

- Ostrożnie! - wykrzyknęła Jaoąuie. - Musi być rozpalona! Małpolud wyszczerzył zęby w uśmiechu w jej stronę. Chwycił mnie za nadgarstek mocnym uściskiem i przycisnął moją dłoń do brzegu wazy. Była przyjemnie chłodna. Obrócił ją wokół palcami, w jednym miejscu na krawędzi widać jeszcze było kropelki. Spojrzał na te Kiore.

- Tam. Z tamtej strony. No, nawigatorze, co powiesz? Południowo-południowy wschód?

Te Kiore wzruszył ramionami.

- Raczej południowy wschód. Indonezja. Może nawet Bali. Nie mógłbyś określić dokładniej?

Małpolud wypuścił moją rękę.

- Zapytaj mynheer Stephena. On to czuł. Oni walczą zawzięcie, żeby odwrócić wścibskie spojrzenia. Ale nie dość zawzięcie tym razem.

- Taa, poniekąd zauważyłem to - przyznał Maorys, spoglądając na mokrą plamę na suficie salonu. - Nie wróżysz też z wnętrzności, co? Południowy wschód to najdokładniejsze określenie, na jakie mnie stać. Co, u licha, jest na tym kursie, co odpowiadałoby temu opisowi? Pełno tu świątyń.

- Nie takich jak ta - upierała się Jacąuie, marszcząc w skupieniu brwi. - Była taka wielka i izolowana... pomyślałam o Angkor Wat, ale byłam tam, jest zupełnie niepodobna, nawet jeśli chodzi o styl. Na południowy wschód...

Zaakceptowała wszystko, co zobaczyła - wróżby, magię. Weszła w ich ducha tak, jak nie potrafili tego zrobić ani Dave, ani Clare. Co ona zrobi ze Spiralą, albo Spirala z nią?

Batang sen zgramolił się z fotela i podszedł do szafki przy ścianie salonu. Wrócił niosąc coś, co wyglądało jak para kijów zakończonych rzeźbionymi główkami, i rozpostarł to jednym ruchem na stole. Rozwinęła się przed nami ogromna, naklejona na płótno, mapa morska Azji Południowo-Wschodniej, z holenderskimi napisami. Wszyscy pochyliliśmy się nad nią. Na południowy wschód od Bangkoku...

Trzy głosy rozległy się jednocześnie nieskładnym chórem - pisk Jacąuie, huknięcie te Kiore i pełen zadowolenia pomruk Małpoluda. Trzy palce wskazały punkt na mapie, drobna dłoń dziewczyny obok dwu potężnych łapsk. Spojrzeli po sobie i orzekli unisono:

- Jawa!

- Wiele świątyń - przytaknął Batang sen. - Świątynia Buddy, świątynia Siwy, Borobodur, Prambanan, Ratu Boku...

- Borobodur! - powiedziała Jacąuie. - Wzgórze świątynne! To może być to! Czytałam o nim, ale nigdy go nie widziałam. To może być to. Była ogromna, to się zgadza. I miała stupę, wiecie, to taka dzwonowata budowla, w środku są przeważnie statuetki Buddy. Ale była otoczona dżunglą... Nie, to nie może być to. Niech to licho porwie. Nie ma dzisiaj na Jawie takich lasów.

- Dzisiaj? - zawtórował Małpolud. Jego gardłowy głos zmiękł do niesamowitego, śpiewnego pomruku. - Dzień dzisiejszy trwa krócej niż życie ważki, a cała przeszłość jest jednością. Przez długie wieki las otaczał stupę na wzgórzu, zanim została odnaleziona i odnowiona przez cudzoziemców. Więc las otacza ją wciąż, jej istotę, wieczną jaźń, drugi cień, jaki rzuca daleko w głąb Spirali. Las... i nie tylko. Borobodur zawsze otaczają mgły. Często nawet w południe. Jacąuie znów podniosła wzrok.

- Czekajcie chwilę. Borobodur, Jawa... - Jej głos brzmiał trochę niepewnie. - Jawa to wyspa. W Indonezji. Setki mil stąd - w połowie drogi na Bali albo i dalej, prawda? Mówicie, że parę godzin temu my po prostu... wstąpiliśmy tam? I z powrotem?

Skinąłem głową.

- Na to wygląda.

Cofnęła się od stołu, opadła ciężko na fotel. Palce, które przyłożyła do ust, drżały lekko.

- Czy ktokolwiek... może to zrobić? Przenieść tak...?

- Nie. Małpolud mówił, ile do tego trzeba mocy. - Przechyliłem się nad oparciem fotela, kołysząc ją delikatnie i przeciągnąłem dłonią po jej włosach. Prawie tego nie dostrzegła. - Jednak on prawdopodobnie mógłby.

Małpolud podniósł kudłatą głowę.

- Nie wierz w to! Borobodur to miejsce o wielkiej... - wykonał gest zamkniętą pięścią i wydał pomruk głęboko z brzucha - mmmph! To ostatnia ostoja starych religii poza Bali. Hinduizmu, buddyzmu, a także zawartych w nich starych wierzeń, wiary przodków. Z istotami, które odważają się czynić taki użytek ze Wzgórza Świątynnego, nie można lekko sobie poczynać, ich mmph! musi być bardzo wielkie. Ale nawet one nie mają dość siły, by zabrać was po prostu z miejsca, gdzie jesteście, muszą dla was otworzyć bramy, przez które moglibyście przejść. Bramy, które już są bramami, i nie mogą tego robić zbyt często. Całkowicie przekracza to moje siły. - Wygląda! ponuro. - Są ograniczeni. Tak w przestrzeni, jak i w czasie. Musimy działać szybko.

Znów pochylił się nad mapą. Złapałem się na tym, że zastanawiam się, jakie są w istocie ograniczenia Małpoluda. Wszyscy twierdzili, że Le Stryge jest potężny, lecz jeśli porównać wróżby jego i Małpoluda, te ostatnie robiły większe wrażenie. I nigdy nie widziałem, by Le Stryge zrobił coś równego zburzeniu tamtej bramy. Skłonny byłem podejrzewać, że Małpolud jest (potężnym czarownikiem, prawie takim jak Stryge. A może Le Stryge nigdy nie ujawnił pełni swych możliwości? Znów się wzdrygnąłem.

- Działać szybko? Ale... co zrobimy? - zapytała Jacąuie.

- Oczywiście udamy się tam - odparłem. - I zwyczajnie zabierzemy ten cholerny kontener.

Szarpnęła podejrzliwie głową.

- My, to znaczy ty? Plus oczywiście ja? Małpolud rzucił nam gniewne spojrzenie.

- Ja, jeśli zbrzydło wam życie! Teraz mają kontener, do czego im potrzebny żywy mynheer Fisher? Nikt im już nie bruździ przy blokadzie, jeśli się da, zabiją go teraz. Pac! Rozpłaszczą jak muchę.

- Rany, to brzmi zachęcająco - powiedziałem. - Co jeszcze się zmieniło?

- Steve - wtrąciła ostro Jacąuie. - On mówi poważnie!

- Pewnie że tak! I nie tylko jego. Lepiej zostaw to, haastens. Ciebie, pracownika Projektu, też zabiją, jeśli spotkają cię razem z nim.

Jej powieki zadrgały, patrzyła przez chwilę na blat stołu.

- Nie obchodzi mnie to.

- Jacąuie, słuchaj...

- Nie obchodzi mnie to! Dołączyłeś do Projektu parę miesięcy temu i wciąż nie wiem, co spodziewasz się przez to osiągnąć...

- Osiągnąć?

- ...aleja pracowałam przy nim przez ostatnie półtora roku! Byłam na Bali i kocham tę wyspę, i mam własny rachunek do wyrównania po tym ostatnim incydencie. Jeśli masz powody, by ryzykować swoje cenne życie, to tym bardziej ja powinnam je mieć, prawda? No więc?

- Wiatr się wzmaga, co? - rzucił te Kiore w dźwięczącą ciszę. Nie poskutkowało.

- Więc tak - warknęła Jacąuie. - Jeśli mamy tam dostać się szybko, lepiej, żeby ktoś zaczął czynić praktyczne przygotowania! Dowiem się, czy można załatwić rezerwację na samolot, co? Albo wyczarterować małą maszynę - mogłabym nawet załatwić tearjeta z Kai Tak. Jeśli stawka, o którą grasz, jest na tyle wysoka, że stać cię na takie wydatki, Steve?

- Co za cholerna stawka? Och, skończ z tym, Jacąuie! - Raz poparcie, potem znów cyniczna zgryźliwość. Nie mogłem jej zrozumieć, a teraz nie byłem już w stanie znieść więcej. - Nie rozumiesz. Ani mnie, ani tego wszystkiego, jeszcze nie. To - tupnąłem nogą - to jest najszybszy środek, by dotrzeć na Jawę. Od razu!

Poczułem się nagle zmęczony i nieco przestraszony. Zwróciłem się do kapitana.

- Tuan Batang, powiedziałeś, że będziesz z nami współpracować. A w umowie przewidziane były kłopoty, to prawda. Ale żeby odzyskać kontener, trzeba będzie zejść na ląd, robić poszukiwania. I są szanse na to, że zakończy się to walką, może całkiem krwawą.

Batang uśmiechnął się jak mądry wąż i strzyknął szkarłatną śliną do spluwaczki.

- Nie pierwszy to raz, stary chłopie. Umowa to umowa.

- A załoga? Co z nimi?

- Banda cholernych desperatów - wtrącił się wesoło te Kiore. - Zapłacisz im odpowiednio, załatwią cokolwiek. Albo kogokolwiek. Obetną sobie głowy za dziesięcioprocentową premię. Żadnych dyskusji.

Wyszczerzyłem zęby.

- Na to jestem przygotowany! Mój przyjaciel Dave poczynił na rynku handlu złotem pewne zakupy, jest w tym całkiem niezły. Z tym, co mi zostawił w sejfie hotelowym, stać nas będzie na więcej niż dziesięć procent.

- Powiedz im to - poradził Maorys. - Pokaż im, z jakiego kruszcu jest twoja zapłata. Nic tak nie podnieci starej wiary! Ale lepiej zrób to szybko. Jeśli mamy dorwać tych bydlaków, musimy chwycić w żagle poranny wiatr, racja, panie szyper?

Wstałem.

- Więc lepiej odstawcie nas na brzeg. Tam skąd będziemy mogli przedostać się z powrotem do Jądra bez większych kłopotów. I żadnych cholernych Bram! Wrócę do hotelu i pokażę się znów na brzegu za jakieś cztery godziny, dobra? Chodź, Jacąuie, wysadzimy cię po drodze.

Wstała powoli, jej oczy zwęziły się, wargi zacisnęły. Mówiła chłodnym, pewnym głosem i wyglądała cholernie orientalnie.

- Powiedziałam ci już, Stephenie Fisher, może nie? Będę z tobą, póki nie odzyskasz tego kontenera. Niezależnie od tego, w jaki dziwny świat zawędrowałeś i z kim masz do czynienia - z bogami, demonami, czarownikami i jakakolwiek jest twoja własna gra. Bo znałam cię kiedyś, i wciąż cię znam, i wiem, że zawsze prowadzisz jakieś gierki!

Nieoczekiwanie zatkało ją na chwilę, wargi jej zadrżały.

- Może ta gra jest uczciwa, a może nie. Albo jej część. Albo przynajmniej nieszkodliwa. Albo tylko tak uważasz. Ale teraz toczymy grę o życie mieszkańców całej wyspy, o ich kulturę. A ja odpowiadam w Projekcie za informację, jestem tylko małą płotką, ale tutaj reprezentuję Projekt. I będę z tobą, póki me odzyskamy naszej własności! Zgoda, panie Fisher?

- A teraz słówko do ciebie, kolego! - odezwał się przyjacielsko te Kiore, zmierzając ku drzwiom kabiny. - Posłuchaj mojej rady, nie mów ani słowa więcej i zrób to, co ci każe ta dama. Załoga łodzi! Do wioseł, kangurzy pomiocie! Dwoje schodzi na brzeg! - Wyszczerzył zęby, odwracając się przez ramię, w głębokim cieniu rzucanym przez lampę jego twarz wyglądała jak upiorna maska. - I jeśli mnie przeczucie nie myli, dwoje wraca!

Noc była znów gorąca i wilgotna, a latarnie świeciły w gęstniejącej mgiełce, kiedy samotna taksówka jechała ulicą wzdłuż doków, pobrzękując na nierównej nawierzchni poluźnioną rurą wydechową. Kierowca odwrócił głowę, wyszczerzając twarz w grymasie, który nie byt uśmiechem.

- Pan nie chcieć, ja jechać szybciej? Tu niebezpiecznie! Przesunąłem niezgrabną torbę lotniczą, która tamowała mi krążenie krwi w nogach.

- To już niedaleko. Nie chciałbym przegapić tego miejsca. Potem może pan jechać tak szybko, jak pan chce.

Plasnął jedną ręką o kierownicę i machnął drugą gestem wyrażającym gwałtowny protest.

- Pan nie wyjeżdżać stąd? Pan turysta, pan nie wiedzieć! Tu bandyci, narkomani, wszyscy! Ja żyć uczciwie, nie chodzić tutaj. Tu nie ma dziewczyny, nie ma hazard, nie ma muzyka, nic nie ma! Ja wziąć pana ładne miejsce, bardzo bezpiecznie! Prowadzić moi przyjaciele, nie zedrzeć z pana, nie tak bardzo...

- Tutaj - powiedziałem. - W tę ulicę, tutaj. Zahamował ostro, ale chwycił mnie za ramię, kiedy wręczałem mu stosowny banknot.

- Khun, ja mówię serio! Ja mieć żona, dziecko! Jak pójść spać, zostawić pana i panią w tym okropnym miejscu? Ja zawieźć pana wszędzie, za darmo, co?

Wyraźnie mówił poważnie, wzruszyło mnie to. Jacąuie także, sądząc po wyrazie jej twarzy.

- Wiemy, co robimy - odparła. - Ale mimo to dzięki. Proszę jechać do domu i nie martwić się o nas.

- W porządku - powiedziałem. - Nie, reszty nie trzeba. Damy sobie radę.

Zawahał się, zamrugał oczami, pełen wątpliwości.

- Tu nie tylko ludzie - rzekł niechętnie i drgnął, jakby spodziewał się, że wybuchniemy śmiechem. - Inne rzeczy także, bardzo złe!

Uśmiechnąłem się i sięgnąłem do torby. Wsunąłem palce pod papier długiej paczki i wydarłem miecz jednym szarpnięciem. Wydobyłem go, zalśnił jaśniej niż odległe latarnie, zalśnił i błysnął chłodnym blaskiem gwiazd, które nigdy nie świeciły na tutejszym niebie. Jacąuie spojrzała na niego i wciągnęła z sykiem powietrze, jakby dotknęła lodu, a taksówkarz uniósł wzrok w niemym podziwie.

- Słyszałeś, co mówiła pani - dodałem łagodnie i machnąłem wielką klingą raz i drugi z cichym melodyjnym świstem. - Wiemy, co robimy. To nasze miejsce, choć pewnie nie mógłbyś pojąć dlaczego.

Ku memu zdumieniu wydawał się rozumieć. Jego szczęka opadła na chwilę, ale wyraz jego oczu był spokojny i nieobecny, jakby wpatrywał się w dal albo wrócił do dawno zapomnianych wspomnień. Skinął nagle ze zrozumieniem.

- Wracaj do żony i dziecka - powiedziała mu Jacąuie. - Śpij spokojnie. Nie martw się. Sawaddee kha!

Znów skinął głową, wrzucił bieg i odjechał pobrzękując rurą wydechową. Obejrzeliśmy się za nim. Zastanawiałem się, jakie dawno wyblakłe wspomnienia obudziliśmy w nim, o jakich to niezwykłych pasażerach, których odwoził w jeszcze dziwniejsze miejsca, i o których zapomniał wkrótce, czując tylko czasem słaby, lecz niemiły niepokój. Wtedy Jacąuie spojrzała w stronę mrocznej uliczki za nami.

- Cóż, powiedzieliśmy mu - odezwała się lekko tylko drżącym głosem - że wiemy, co robimy. Dobra, więc róbmy to.

Zabraliśmy nasze niewielkie bagaże i rozglądając się bardzo uważnie, gotowi skoczyć w tył przy pierwszym natknięciu się na gęstą mgłę, wkroczyliśmy w duszny mrok zaułka. Pasek naładowanej torby lotniczej wrzynał mi się w ramię przy każdym ruchu, miałem nadzieję, że wytrzyma. Ogarnęły nas kloaczne wyziewy, usłyszałem, jak Jacąuie krztusi się, ale wyraźnie myślała o czymś innym.

- Ty... kiedy trzymałeś ten miecz...

- Tak?

- Wyglądałeś... sama nie wiem. Właściwie, nie żeby inaczej. Raczej tak jakbyś był bardziej sobą. Tak jakbyś naprawdę był tym, na kogo wyglądałeś... mistrzem. Hmm, paladynem.

Teraz to mnie zatkało. Nazwałem kiedyś w ten sposób, półżartem, pewną kobietę, którą nagle zacząłem podziwiać, która mnie pociągała. Uznała, że bardzo jej to pochlebia. Słyszeć to o sobie i to z ust... Ale intensywność tego wrażenia sprawiła, że wolałem zlekceważyć tę uwagę.

- Dzięki za mile słowa, panienko.

- Och. - Niemal widziałem, jak wykrzywia niecierpliwie wargi. - Nie martw się. Wiem, że to tylko pozory. Ale miło by było, gdybyś do nich dorastał od czasu do czasu... Czy to nie port?

Nie był to port, ale raptem wydało się, że jest. A może po prostu patrzyłem nie dość intensywnie. Na granicach Jądra i Spirali zdarzają się takie dziwne zjawiska. Ciemności w głębi uliczki pozornie nie zmieniły się, nie nastąpiło gwałtowne przejście między mrokiem a światłem. Było raczej tak, jakby punkty przed naszymi oczami, zamazane migotanie wilgoci okazało się jednocześnie odległymi światłami i falowaniem przesłoniętej mgiełką wody. Może i tak, trudno było teraz to stwierdzić. W sekundę później poczuliśmy pod stopami drewniany chodnik, a na końcu mola ujrzeliśmy czekającą łódź. Od strony wody dobiegł nas słaby odgłos, a między masztami statku pojawił się mdły blask podświetlonego czerwono dymu. „Ikan Yu” oddawał salwę honorową.

Krzyknęliśmy na łódź i w parę chwil nasze bagaże wrzucono fachowo na jej pokład, a po nich nas samych. Bosman Batanga, ogromny Nowogwinejczyk imieniem Walan, spojrzał czujnie na mój wyciągnięty miecz i w głąb mrocznej kei.

- Były jakieś kłopoty, kiapl

- Nie. Ale lepiej być gotowym.

- Słusznie. Ej tam, odbijać! - Sunęliśmy bezgłośnie, jakby owinięto czymś pióra wioseł, przez szare wody ku ciemniejszemu konturowi statku.

Te Kiore i Batang czekali już na pokładzie rufowym, kiedy wspięliśmy się po trapie. Wciągnięto go za nami, a łódź uniosła się płynnie w górę na wyciągu. Kapitan, wciąż palący fajkę, stał wsparty o ciężką, zwieńczoną mosiężną pokrywą szafkę ze sterem, kompasem i megafonami i telegrafem do maszynowni, zaś Maorys podniósł się z ławy sternika i przeszedł ciężkim krokiem przez pokład, by nas powitać.

- W samą porę, kolego! Już się zastanawialiśmy, czy nie kazać staremu Małpoludowi wywróżyć, gdzie jesteście! - Podszedł bliżej i dodał cicho: - Cieszę się, że nie musieliśmy. Twój kumpel coś nie w sosie. Nawet bardzo.

- Małpolud? A co mu może być?

- Och, nic takiego. Po prostu, hmm, jest w kiepskim humorze. Przygnębiony i zniecierpliwiony zarazem, jakby miał coś ważnego do zrobienia i nie mógł się do tego zabrać, i to go gryzie. Gdyby był aborygenem, powiedziałbym, że to psychoza wędrowania. Czują potrzebę zmiany miejsca. A jeśli się zdarzy, że nie mogą tego robić, siedząc w więzieniu czy coś takiego, zapadają na zdrowiu. - Pokręcił głową. - Wielu aborygenów umiera w więzieniach białych. Nie żeby twój kumpel umierał czy coś takiego. Tylko... - Wzruszył potężnymi ramionami.

- Zaraz z nim pogadam. Kiedy wypływamy?

- Niedługo! - wtrącił się kapitan, wąchając jak pies wilgotne powietrze. - Wkrótce świt! I pani Ushas obdarzy nas wiatrem.

- Czy mamy dość czasu, żeby zgromadzić wszystkich ludzi? Te Kiore spojrzał na kapitana.

- Jasne! - Podniósł mosiężny megafon i ryknął: - Wszystkie ręce! Wszystkie ręce na rufę! Ruszać się, bando zawszonych paralityków! Bo wysmołuję wam końce i będę nimi palił w lampach! Na rufę!

Marynarze, których widziałem wcześniej, wyglądali na twar-dzieli. Teraz, żartując i popychając się wzajemnie pod relingiem pokładu rufowego, wyglądali wręcz przerażająco. Jacąuie wzdrygnęła się widząc, na jakim statku się znalazła, i nie winiłem jej za to. Byli tu Malaje w kolorowych koszulach i workowatych spodniach, o włosach związanych czym się dało, od szmat poczynając, a na złotych opaskach kończąc, byli Polinezyjczycy w lavalava i członkowie rozmaitych plemion indonezyjskich w sarongach, błyskający spiłowanymi zębami, było wielu Nowo-gwinejczyków jak Walan, ciemnoskórych i kędzierzawych, ubranych we wszystko, od ozdobnych koszul i spodni o osiemnastowiecznym kroju aż po spódniczki z trawy. Byli Hindusi w przepaskach na biodra, obwieszeni złotymi ozdobami, Japończycy w ubraniach z tanich drukowanych tkanin, nawet kilku białych, choć trudno ich było rozróżnić, gdyż ich ogorzała skóra nabrała odcienia ciemnego dębu, a stroje stanowiły przedziwną mieszankę stylów. Ale każdy z nich posiadał przynajmniej jeden miecz i u pasa kolekcję noży, wokół których błądziły wciąż ich ręce. Niektórzy mieli małe chińskie kusze przewieszone przez plecy, pewien siwy Europejczyk stał oparty o długi łuk, a spoza ramienia wystawał mu pęk strzał. Kilku Nowogwinejczyków trzymało ciężkie dzidy, a tu i ówdzie widać było jakiś dziwny garłacz czy pistolet skałkowy, choć broń palną podobnie jak silniki parowe trudno było naprawiać w labiryntach Spirali, gdzie słabo rozwijał się przemysł.

Ale niezależnie od tego, czy twarze ich były białe czy czarne, brązowe czy żółte, miały podobny wyraz. Nie za bardzo mi się on podobał. Ich groźne oblicza, poznaczone szramami i bliznami, pamiątkami najgorszych przygód, aż za dobrze pasowały do ich broni. Podobnie charakterystyczny krok człowieka gotowego rzucić się do ataku albo odskoczyć w tył. Dokładnie zgadzało się to z określeniem te Kiore - banda cholernych desperatów. Rad byłem, że są po naszej stronie i wolałem, żeby pozostali, nie byłbym w stanie ugłaskać takiej ekipy. A gdyby tak zaczęli rozrabiać? I strzelać?

Ale potrzebni mi byli właśnie tacy. Ryzykowali życie, jednak było to nieodłącznym elementem tutejszej sztuki walki o przetrwanie. Można żyć długo, lecz trzeba coś jeść, a każda forsa kiedyś się kończy. Więc skoro ryzykowali, lepiej, żeby wiedzieli dlaczego i za co. Jak się dobrze zastanowić, była to po prostu kwestia odpowiedniego kierowania ludźmi, taka sama jak umotywowanie do pracy urzędników czy komiwojażerów. Niewiele wie o drapieżnikach człowiek, który nie przebywał w pokoju pełnym agentów działających dla uzyskania prowizji.

Na dany przez Batanga znak wystąpiłem naprzód. Miecz trzymałem wciąż w ręce, a kiedy oparłem go o reling, zgiełk ucichł.

- Tak! - odezwałem się głośno. - Czeka nas walka. Jakiś skurwysyn ukradł ładunek, który mieliście transportować, ładunek, który zadecyduje o życiu i śmierci ludzi, wyspiarzy jak wielu z was. A kradnąc go zrobił ze mnie głupca! Odzyskanie tego ładunku to kwestia mego słowa, mego honoru. Ale będę potrzebował pomocy, waszej pomocy! Nie będzie to łatwe. Mamy potężnych wrogów. Będziemy musieli stawić czoło zaklęciom i mieczom. Nie było tego w umowie, którą zawarłem z waszym szyprem, więc każdy, kto popłynie z nami, dostanie coś ekstra. Premię! - Zanurzyłem rękę w torbie lotniczej, rozerwałem umieszczoną w środku paczkę i przepuściłem z melodyjnym brzękiem między palcami monety, które się z niej wysypały, cekiny i talary, korony i floreny, hiszpańskie uncje i małe chińskie sztabki. - W złocie!

Nasilający się pomruk podniecenia przebiegł przez tłumek, który przysunął się ku mnie.

- Podwajam udział każdemu, kto pomoże nam w tym przedsięwzięciu! Każdemu, od szypra po prostego marynarza! - Głuchy pomruk rozległ się po tych słowach, a podekscytowane szepty towarzyszyły następnym. - A jeśli go odzyskamy - zagrzmiałem - i dostarczymy bezpiecznie na miejsce, wtedy dołożę drugie tyle. Patrzcie tutaj!

Chwyciłem dwie garście nieprawdopodobnie ciężkich monet, wartych ze dwa tysiące albo i więcej, i uniosłem ponad głowę niczym ofiarę. Być może została przyjęta, bo zobaczyłem, jak w oczach załogi rozbłyskuje nagle płomieniem, utwardza ich umysły i rozpala serca i wnętrzności, nie tylko dla jej wartości, ale z powodu wyzwania i nagrody, które sprawiają, że długie życie nabiera wartości. Monety błysnęły i zapłonęły w moich wyciągniętych rękach niczym jasna latarnia morska, chwytając pierwszy promień zwiastujący szybki, tropikalny świt.

- Ushas! - wykrzyknął Batang sen i złożył sękate dłonie jak do modlitwy, unosząc je ku górze tak jak ja uniosłem moje. Potem opuścił, uderzając jak gong mosiężną obudowę kompasu i wykrzykując rozkazy chrapliwym głosem. - Wszyscy na stanowiska, na Jowisza! Panie mat, podnosić kotwicę! Pełna para!

- Obsługa kabestanu! - ryknął te Kiore, maszerując przez mostek. - Do podnoszenia kotwicy! Obserwatorzy na górę, palacze na dół, żywo! Albo wsadzę was do kotłów i będę smażył ryż na waszym tłuszczu. Chwytać handszpaki, a żywo! Żywo, do diabła! Chwytać i pchać! Pchać!

Hałas był przerażający, wykrzykiwano rozkazy, stopy dudniły po wyszorowanych do białości deskach, pokład pod naszymi stopami drżał i wibrował. Łańcuch kotwiczny sunął brzękając i brzęcząc po dźwigarze kotwicy. Smukły komin brzęknął i wyrzucił kłąb sadzy i popiołu tak wysoko, że wzmagająca się bryza pochwyciła go i uniosła znad pokładu. Odezwał się brzęczyk i przesunęła się strzałka telegrafu maszynowni.

- Pełna para, panie szyper! - huknął te Kiore. Batang sen krzyknął coś, chwycił talrep i pociągnął. Syrena na koronie komina odezwała się przeraźliwie. Jacąuie zachwiała się przyciskając dłonie do uszu i omal nie upadła, kiedy pokład się zakołysał. Chwyciłem ją i podtrzymałem. Dobrze mi było, kiedy miałem ją obok siebie, a pokład pod stopami, czułem, że wraca mi radość życia. Dudnienie zmieniło nagle ton, przechodząc w niskie, powolne buczenie, a mgła obok statku zawirowała i zakłębiła się, gdy koło łopatkowe najpierw po lewej, a potem po prawej burcie zaczęło się obracać i zagarniać wodę. Słyszałem, jak śmigają i młócą wodę, ale ich wynurzające się łopatki wyrzucały tylko pióropusze wodnego pyłu. Wielki szkuner poruszył się, powoli i niezgrabnie, obracając się dziobem do światła i ruszając ku wschodzącemu słońcu, jakby wypływał na redę.

Przytuliłem Jacąuie, stojącą plecami do mnie, otoczywszy ramionami jej szczupłą talię. Nasze ciała wibrowały zgodnie w rytmie pulsowania kół napędowych. Gdy wypłynęliśmy z basenu portowego, dziób statku zanurzył się i uniósł, zanurzył głębiej i uniósł wyżej na bezkresnej fali, poddając się wiecznym rytmom mórz tego i tamtego świata. Zwróciliśmy się dziobem w stronę otwartego oceanu, tego wielkiego, bezgranicznego Przestworza, które obejmowało wszystkie inne, a tam gdzie spotykały się niebo i morze, udzielały sobie wzajemnie swej barwy, niby lustro odbite w lustrze, aż granice między nimi zatarły się w blasku poranka.

A potem ponad dziobem, bo żagle ciągle były jeszcze zrefowane, ujrzałem wyraźnie otwierające się przed nami niebo, aleję wśród obłoków, na styku morza i nieba, archipelag wysp i płonące kanały blasku między nimi. Nie był to ten sam archipelag ani te same wyspy, wśród których żeglowałem niegdyś, te były bledsze, jaśniejsze, mniej szare, palący oczy szafirowy blask mienił się tuzinami pastelowych, tropikalnych odcieni. Złociste światło okalało ich brzegi złotawymi plażami, o które uderzały białe fale, a ponad nimi szybowały i krzyczały w zachwycie morskie ptaki. Owiewające nas bryzy były cieplejsze, powiewy niosły bardziej różnorodne i intensywne aromaty cedru i cynamonu, kardamonu i goździków, pieprzu, imbiru, turmeryku i tamaryndy, omdlewające, piżmowe wonie orchidei, ostry zapach pylistych dróg i spękanej ziemi. Jacąuie zesztywniała w moich ramionach, przecierając oczy w oszołomieniu i podziwie. Przypomniałem sobie, jakie poruszenie ogarnęło mnie na ten widok, gdy ujrzałem go po raz pierwszy, zniechęcający bezmiar rzeczy, ekscytacja nieograniczonymi możliwościami, chłodny wiatr gdzieś w nieskończoności, przeszywający do szpiku kości, ale budzący znękanego śpiącego do nowego życia. Przypomniały mi się słowa, które wykrzyknął Jyp. Powtórzyłem je, a za mną te Kiore i inni członkowie załogi. Bo nawet żyjąc nie wiedzieć jak długo, żaden człowiek nie może zobojętnieć na czar tej chwili, kiedy pokład pod stopami zaczyna unosić się wyżej, aby już nie opaść, unoszony na falach światła szlakami wschodu słońca na lazurowe morze w nieskoń-czność Spirali.

- Ponad porankiem! Nad wiatrami Ziemi! Jesteśmy w drodze.

Jakby w odpowiedzi na to, żagle na fok - i grotmaszcie opadły, zakłębiły się i napięły z szarpnięciem, które wstrząsnęło całym statkiem. Gafel na bezanmaszcie uniósł się, a trójkątny żagiel pomocniczy wyskoczył na zewnątrz, jego biel lśniła na tle strumienia dymu, który płynął ponad nim, aż rozwiał go wiatr. Czułem się tak lekki, tak niematerialny, jakby bryza mogła zdmuchnąć mnie z pokładu, ale obok siebie czułem ciężar Jacąuie, kości i mięśnie poruszające się przy każdym głębszym oddechu, delikatną solidność korala spowitego w jedwab. Rzuciła się nagle jak broniący się kot, wyswobodziła, odciągając moje ręce. Oparła się dysząc o reling rufowy. Już miałem jej dotknąć, gdy jakaś ciężka dłoń wylądowała na moim ramieniu.

- Ukłony od szypra dla was obojga - zagrzmiał te Kiore. - Wpadlibyście wypić szklaneczkę za pomyślną podróż, kiedy steward wskaże wam kajuty?

Wymieniłem z Jacąuie spojrzenie i skinąłem głową. Ceremonie i rytuały wiele tu znaczyły, a dobre maniery jeszcze więcej.

Uśmiechnęła się słabo.

- Powiedz mu, że będziemy radzi, za chwilkę. Dobrze mi to zrobi. Tylko nie arak, jeśli nie macie nic przeciwko temu! - poprawiła koszulę, podciągnęła dżinsy, przygładziła włosy, unikając mego spojrzenia. Nie nalegałem. Mieliśmy sobie wiele do powiedzenia, ale nie tu i nie teraz.

Składany stolik ustawiono na przewieszonej galerii na rufie. Siedzieli tam Batang i Maorys, a z nimi Małpolud. Wstali, kiedy pojawiła się Jacąuie, wstali i skłonili się, Batang ceremonialnie, po malajsku, te Kiore na modłę wiktoriańską, tak że zacząłem się zastanawiać, gdzie odebrał edukację, za to Małpolud ledwo podniósł wzrok, mruknął tylko coś, chyba po holendersku. W jego zachowaniu tak brakowało zwykłej szorstkiej energii, że z początku pomyślałem, iż cierpi na chorobę morską. Kiedy jednak Jacąuie wydała się tym stropiona, ożywił się na tyle, by nie robić wrażenia chorego.

- Gezond bin ik! Czas nadchodzi, to wszystko. Mój czas, w którym muszę powrócić, tak jak mówiłem.

- Zawieziemy cię tam - powiedziałem. - Nie martw się. Skinął głową.

- Wiem. Ale myślę o tym coraz częściej, jaki będzie ten powrót do domu. Nie było mnie zbyt długo, a tam też czeka na mnie pewne zadanie. Nie mam wyboru, muszę się o to martwić.

Nie chciał powiedzieć nic więcej, ale od tej pory czynił wysiłki, by się ożywić, i wkrótce zapomnieliśmy o jego mrocznym nastroju. Wkrótce, gdyż Jacąuie spojrzała nagle w górę, uniosła dłoń do ust i wykrzyknęła:

- Ściemnia się!

Te Kiore wskazał kciukiem za rufę.

- Tak to jest, o ile mi wiadomo, kiedy słońce zachodzi. Zażalenie proszę składać stosownym władzom.

- Och... Oczywiście... kiedy... ale właśnie był świt... niecałą godzinę temu... znów się ze mnie nabijacie!

- Tak samo było ze mną - zachichotałem. Nie mogłem się powstrzymać. Batang chichotał jak terminujący wampir i nawet Małpolud parskał i prychał w brodę. - Mnie też wszyscy dawali taką samą odpowiedź. Na wschód od słońca, na zachód od księżyca, pamiętasz? Na wskroś świtu w kolejną noc. Nie było sensu mówić ci tego, póki nie zobaczysz na własne oczy. Nie uwierzyłabyś bardziej niż ja wtedy.

Jacąuie wypiła resztę koktajlu jednym haustem, po czym wstała powoli i z wielką godnością.

- Mam chyba migrenę. Pójdę więc do kajuty położyć się. A niezależnie od tego, po której stronie wschodu słońca się znajdujemy, jesteście typową bandą cholernych, zadowolonych z siebie samców. To wszystko, co mam do powiedzenia w tej kwestii. - Jej ramionami wstrząsnęła tłumiona czkawka, z największą ostrożnością zeszła z pokładu rufowego. Poszedłem za nią, w obawie, żeby nie spadła ze schodów, ale kroczyła już przez salon. Drzwi do kabiny gościnnej zamknęły się z trzaskiem, który uraził pewnie bardziej ją niż mnie.

- Cóż - zauważył te Kiore, przeciągając się - ale mnie załatwiła. Jeszcze jednego? Steward!

- Przynajmniej będzie jej wygodnie. Te wasze kabiny...

- Niezłe, co? Gość, który to budował, musiał sporo zabulić. Nie są za duże, ale naprawdę luksusowe, te marmurowe toalety i tak dalej. Ale dobrze zrobił wydające te pieniądze.

- A to dlaczego?

Batang wyszczerzył zęby w uśmiechu, który nie za bardzo mi się podobał.

- Te Kiore nauczył mnie jednego z waszych powiedzonek. „Nie można tego zabrać ze sobą do grobu”! Jasne!

- Och - odparłem zamyślony. Bardzo zamyślony. - Jasne. Wraz z zapadnięciem nocy wzmógł się wiatr i po chwili odłączono koła napędowe, a silnik zamilkł. Płynęliśmy szybko, a Batang oszczędzał paliwo na później. Nie miałem ochoty iść spać. Zbyt mnie zajmowało rozkoszowanie się tym wszystkim, śpiewem naprężonych lin, gwiazdami ponad głową, niezwykłymi formacjami obłoków wokół nas, tonących w cieniu pod jasnym księżycem. A pod kadłubem rozciągało się aż po nieskończony horyzont morze nierzeczywiste niczym wizja, spokojny falujący bezmiar mgieł. Pod nim być może była gładka jak szkło tafla wody, może naprawdę byliśmy pod wiatrami Ziemi. Widok ten nie wprawiał mnie już w takie pomieszanie jak niegdyś. Tak jakby tu i teraz wszystkie moje wątpliwości i niewiara przeniosły się na Jacąuie a mnie pozostało tylko zaakceptować realność rzeczy, które zblakły niczym wspomnienie ongiś ulubionej książki. Była to noc, która kryła się za każdym świtem, cień każdego nowego dnia, który ciągnął się za nim wokół świata, cień wszystkich dni, który można przekroczyć, gdy się ma dość umiejętności. Był to cień samego czasu, nieskończony szlak morski Spirali.

Stojący przy sterze Walan śpiewał cicho pieśń z Wysp Triob-riandzkich, jak wyjaśnił, o legendarnej matce ich rasy Imdedui.

Imdeduya, Imdeduya, kwanuwedi bakenu Avila yokwai e! yegu Yolina Laula o la Neamu, laula o la nebwogegu Newa wegu kesaie, nemtamata wowogu Imdeduya, Imdeduya!

O Imdeduja, pozwól mi lec na twych piersiach

Jestem Słońcem Północy

Smaganym morskimi falami

Ja ginę

Dniem i nocą pragnę cię, o Imdeduja!

Oparłem się o reling i dumałem o tym, co mogło się wydarzyć, o tym, jak mogłem pozostać w Spirali i wrócić do domu później lub wcale, o tym, kim mógłbym się tam stać. Byłem tak pogrążony w rozmyślaniach, że aż drgnąłem zaskoczony, kiedy ktoś oparł się o reling tuż obok mnie.

- Och - rzekłem inteligentnie - to ty. Nie spodziewałem się ciebie tutaj.

Jacąuie westchnęła.

- To te cholerne koła! Z początku nie mogłam przez nie zasnąć. W końcu jakoś przywykłam do hałasu, uśpiło mnie to. A potem je wyłączyli, prawda? I teraz już nie mogę usnąć.

- Przyjemniej jest tutaj, na świeżym powietrzu. Pięknie, prawda?

Jej westchnienie zabrzmiało teraz zupełnie inaczej.

- Och tak. Ale niepokojąco. Trudno mi uwierzyć, że ktoś taki jak ty... nie, to nie fair. Ja tylko... nie sądziłam, że potrafisz docenić coś takiego. Nie sądziłam, że jesteś takim człowiekiem.

- Ani ja. Ale widać jestem, w głębi duszy.

- Zastanawiałam się... - zaczęła zadziwiająco nieśmiałym tonem. - Słuchaj, Steve, to prawdopodobnie grupie, ale... mówiłeś, że tam, poza Piastą czy Jądrem, czy jak to się nazywa, jest pełno cieni rozmaitych miejsc?

- Można to tak nazwać, cienie albo też projekcje, obrazy rzucane przez Jądro w ponadczasowość. Często nałożone jedno na drugie tak, że można się natknąć na różne epoki leżące obok siebie albo zamieszane. Żeglowałem kiedyś z siedemnastowiecznym kapitanem, który potrafił prowadzić samochód, a w każdym razie tak twierdził.

Pokręciła głową.

- Wygląda to dziwnie. Takie pomieszane.

- Z tego, co mi wiadomo, nie. Mówiono mi, że często cień wydaje się bardziej realny niż rzeczywistość.

- To znaczy, bardziej prawdziwy?

- Zrozumiałaś to szybciej niż ja kiedyś. Owszem, to tak jakby oddestylowano ich esencję. To, co czyni je tym, czym są. Ideą, archetypem miejsca. Nawet takiego, które nigdy nie istniało.

- Zgadza się - rzekła z namysłem. - Widzisz, zastanawiałam się, czy to odnosi się także do nas? Do ludzi, którzy stamtąd wrócili? Ty? Widzę w tobie coś takiego. Jesteś może najbardziej cynicznym skurczybykiem...

- Wiem. Nie wypominaj mi tego. To było wiele lat temu. Nie jestem już tą samą osobą, tak samo jak ty.

- To znaczy, nie tylko w stosunku do mnie. Ale to nie byłeś nigdy cały ty, bo jak, u licha, mogłabym zakochać się wtedy w tobie? To ciebie tam widziałam, ale jakby innego pod pewnym względami... Och, kurczę. - Oparła się łokciami o reling i wsunęła podbródek w dłonie. - To nie tak, to nie takie proste. Ale im bardziej staram się to uchwycić...

Uniosłem brwi.

- In Spirala veritas!

Prawie uderzyła mnie włosami po twarzy.

- No proszę. Tam, w domu, mógłbyś powiedzieć coś takiego, tyle że po prostu by ci się nie chciało.

- Nie byłbym taki pewny - zauważyłem, czując przebiegające przez statek dziwne drżenie, jakby koła znów zaczęły się obracać. - Zmieniłem się, wiem, odkąd się... Cholera. Odkąd cię rzuciłem. Ale to naturalne, minęło już - ile to było? - szesnaście lat, kto by się nie zmienił? Choć może to i racja, że to dzięki Spirali wszedłem na właściwą drogę, zacząłem troszczyć się bardziej o innych. Ale to właśnie przede wszystkim dlatego, że mi na kimś zależy, znalazłem się tutaj.

Jej włosy zafalowały srebrzyście w świetle księżyca. Spojrzała na mnie z ukosa.

- Wiesz co, Steve, kochanie, nie mam najmniejszego pojęcia, o czym ty pleciesz.

Wziąłem głęboki oddech.

- O czym ja... Może masz rację. Ludzie zmieniają się tu, cechy ich charakteru intensyfikują się, stają się oni bardziej sobą. Widziałem, jak to się dzieje, w obie strony. Więc skoro tak, może uwierzysz mi, kiedy ci coś powiem. Coś, czego nie powiedziałbym przy innej okazji.

Wzruszyła ramionami.

- Nie zaszkodzi spróbować.

- Więc dobrze! Ja... - przełknąłem ślinę. No dawaj, chłopie, mów! - Musiałem chyba zwariować, że cię rzuciłem. Od dawna to wiedziałem, może zawsze. Ale nigdy nie chciałem się do tego przyznać, bojąc się, że wydam się sobie kompletnym idiotą. Więc tłumaczyłem to sobie racjonalnie, jak sądzę. Aż w końcu wykluczyłem ze swego życia wszelkie uczucia. Wypaczył mi się charakter. Stałem się oziębły. Zrobiłem ci straszną krzywdę i sparzyłem sobie palce. Stałem się prawie nieczuły.

Wciąż opierała się o reling, odwrócona ode mnie. Schyliła głowę, kryjąc twarz we włosach. Wyciągnąłem odruchowo rękę, żeby ją pogłaskać.

- Nie proszę o przebaczenie, skądże znowu. Co się stało, to się nie odstanie. Ale... - Moja dłoń przesunęła się, znów odruchowo, po jej gładkich włosach na kark, łopatki i plecy. Wyprostowała się nagle, a moja ręka opadła na jej talię. Pozwoliła przyciągnąć się bliżej, już drugi raz tego dnia, stojąc teraz twarzą do mnie, patrząc mi w oczy, mając usta przy moich ustach. Jasne włosy, jasna skóra, biała jedwabna koszula, w bajecznym świetle robiła wrażenie lśniącej rzeźby ze śniegu. Ale jej piersi naciskały delikatnie moją pierś, ciepło jej ciała przeniknęło mnie poprzez mój strój z niezwykłej skóry. Obejmowałem teraz ramieniem jej talię, przyciągnąłem ją do siebie, drugą ręką odgarniając pasemka włosów z jej twarzy, z rozchylonych warg. Przytuliłem jej uległe, poddające się uściskowi smukłe ciało, zaś jej ramiona otoczyły powoli moją szyję. Przycisnąłem usta do jej ust, poczułem drganie jej języka...

- Hej tam, na pokładzie! Widać statek! Statki! Odskoczyliśmy od siebie, poruszeni, rozglądając się wokół.

Ale nie było czasu na wyjaśnienia, ludzie wysypywali się na pokład. Natarczywość tego głosu była irytująca.

- Co to znaczy, statki?! - krzyknął Walan.

- Idą naszym śladem! Trzy statki, może cztery! Jeszcze jeden!

- A niech mnie, ma rację! - rzekł z napięciem te Kiore. Poruszył nieznacznie lunetą. - Dostrzegam stąd przynajmniej dwa, może jeszcze jeden. Widać wyraźnie w tym świetle. Dwa maszty, ożaglowanie keczowe z topslami, trzy kliwry - psiakość, już ja wiem, co to znaczy! Co pan na to, panie szyper?

- No chyba! Parszywy pech! - warknął stary Batang, bardziej śpiewnie niż zawsze. - Widzicie? Pinisi!

- E... co?! - krzyknęła Jacąuie.

- Pinisi! - powtórzył wściekle Batang wywijając jej lunetą przed nosem. - Bugisi! Pinisi!

Te Kiore kaszlnął.

- Chodzi mu o to, że te okręty za rufą to tutejsze szkunery, prahu. Ale niezwyczajne, to wszystko prahu Bugisów, szybkie jednostki zwane pinisi, jasne?

- Och - odparła Jacąuie z ulgą. - Trochę mnie to zmartwiło. Ale Bugisi to ziomkowie kapitana, prawda?

- Słusznie! I w tym właśnie problem! Po pierwsze, większość z nich to muzułmanie, a Batang trzyma się starych obyczajów, sprzed sześciuset lat. Jest wciąż hinduistą.

- Wielki, wielki problem! - przytaknął Batang. - Może być krewny, może być przyjaciel. Może być pirat, pieski syn. Albo jedno i drugie. Na wschód od wschodu słońca mogą też być starzy Bugisi ze złego czasu. To, że płyną za mną, może być przypadkiem. Albo i nie.

- Ależ to niewielkie jednostki w porównaniu z nami - zaoponowałem. - Nie mógłbyś po prostu przegonić ich albo rozgromić, jeśli zajdzie potrzeba?

- Mają może duże załogi, wiele armat.

Skinąłem głową, dygocząc od zwiększonej dawki adrenaliny.

- A nie można ich odstraszyć wystrzałem, co? Sprawdziwszy najpierw...

Przez świst wiatru przebił się stłumiony huk.

- Może właśnie to zrobiliśmy.

Coś wystrzeliło w powietrze z głośnym trzaskiem, daleko od nas, od sterburty.

- To raca! - warknął Batang.

- Wołanie o pomoc? - spytał ze zdziwieniem te Kiore.

- Ahoj, na pokładzie! - rozległ się okrzyk z bocianiego gniazda. - Wezwanie pomocy, od sterburty! To pinisi, nie statek!

Teraz, wiedząc gdzie są, mogliśmy ich niemal dostrzec gołym okiem, białą plamkę rzuconą na tle szarzejącego pustego nieba.

- Pozostali musieli wyruszyć na pomoc! - krzyknęła Jacąuie.

- Na to wygląda! - przyznał te Kiore.

- Ale my jesteśmy bliżej - nie moglibyśmy dostać się tam szybciej?

- Taa, uruchamiając silnik. Zastanawiałem się tylko... panie szyper?

Kapitan cmoknął niecierpliwie.

- Małpolud? Jesteś chytry, ty poproś!

Małpolud wgramolił się na górę, stękając i narzekając, że wyrwano go ze snu. Kiedy powiedziałem mu o prahu, wbił wzrok w mgistą ciemność i wciągnął powietrze jak węszący pies.

- Jest w nich coś dziwnego - ale oni też podróżują na wschód od wschodu słońca, należy się tego spodziewać. Żadnej potężnej magii. Więcej nie mogę powiedzieć.

Batang namyślał się, ale tylko przez chwilę. Chwycił tubę i położył rękę na dźwigni telegrafu.

- Pełna para. Dobra, zobaczymy. Ostrożnie!

Kiedy koła łopatkowe znów ożyły, Walan powoli obrócił ster, a ponad, głowami zaskrzypiały reje, kołysane chłodną poranną bryzą. Jacąuie i ja staliśmy znów blisko siebie, prawie bez słowa, opleceni pajęczyną wewnętrznych uczuć i zewnętrznych kłopotów, przypatrując się rosnącemu w oczach uszkodzonemu prahu. Rzeczywiście, wyglądało na to, że mieli problemy. Przechylony ciężko na bok kadłub ze skrzywionym masztem kołysał się mimo słabej fali, jakby miał niestabilny balast albo nabierał wody. Robiło się coraz jaśniej i przypomniałem sobie nagle z niezwykłą wyrazistością to dziwne, ulotne przejście, tę lukę między statkiem, kiedy pod stopami zdawała się otwierać nieskończoność, a potem było tylko morze.

Mój niepokój wzrastał, aż w końcu przesunąłem dłonią po łopatce Jacąuie, prosząc by zaczekała, i zszedłem pod pokład. Miałem po temu dwa powody. Potrzebowałem miecza, ale to nie było wszystko. Na tym statku kajuty gościnne miały prywatne toalety, luksusowe, choć nieco podniszczone, jak wszystko inne. Gdy wracałem z mieczem obijającym się pokrzepiająco o udo, spotkałem te Kiore z pałką-mieczem przy boku. Wymieniliśmy nieco zawstydzone uśmiechy, jak dwóch gości na przyjęciu szukających tylnego wyjścia.

- Tylko drobna niedyspozycja żołądkowa - usprawiedliwił się. - Nigdy nie zaszkodzi pozbyć się trochę ciężaru, no nie?

Przyznałem mu rację i wspięliśmy się z powrotem na pokład. Robiło się coraz jaśniej, niebo szarzało, mgła podnosiła się wirując w długich, poszarpanych pasemkach. Widzieliśmy teraz wyraźnie inne statki. Ciężkie żagle przypominające płetwy rekina halsujące szybko w naszym kierunku. Jedyną osobą, która nie wyglądała na podnieconą, był Małpolud. Siedział wciąż na pokładzie, wsparty o reling, z nogami skrzyżowanymi w lotosie tak, że ogromne buty spoczywały na kolanach, niby jakaś prostacka i włochata parodia Buddy, ale jego rudobrązowa broda drżała od bynajmniej nie medytacyjnych pochrapywań. Batang stał osobiście przy kole sterowym, rzucając niezrozumiałe rozkazy. Wyglądało na to, że podchodzi szerokim zakolem, opływając z wiatrem uszkodzoną jednostkę. Kołysało ją straszliwie, a postacie uczepione nadburcia i uwieszone na linach machały i wykrzykiwały coś w naszą stronę, kiedy podpływaliśmy bliżej.

Batang wydał jakiś rozkaz, koła zwolniły, a ludzie podbiegli z linami, ale potem powiedział coś jeszcze i poczułem pod stopami dobrze znane dudnienie.

- Co to? - zapytała nerwowo Jacąuie.

Wskazałem pokład pod nami. Długą lawetę, zieloną w jaskrawe czerwono-żółte płomienie odtaczano od relingu - lufa była z zaśniedziałego brązu pokrytego złotymi łuskami, miała dwa uchwyty przypominające skrzydła i wylot szeroko rozwarty jak paszcza gada. Obsługa krzątała się wokół.

- Nie liczy na to, że to jego krewni, prawda?

- Najprawdopodobniej sądzi ich według siebie. Cóż, zbliżamy się. Ale dlaczego od nawietrznej? No już, trzymaj się!

Unieśliśmy się niezgrabnie na fali. Marynarze zaczęli kołysać obciążonymi kotwiczkami. I nagle rozpętało się piekło. Hałas był ogłuszający. Myślałem przez chwilę, że to armata wystrzeliła przedwcześnie, potem zobaczyłem, że leży przewrócona na bok, przygniatając wrzeszczących marynarzy, a kłęby dymu buchały z pokładu przed nami. Ludzie, którzy jeszcze przed chwilą dyndali bezradnie na linach, skoczyli nam na pokład z demonicznymi okrzykami, linki z ich statku leciały ze świstem na nasz, ludzka fala zalewała nad od burty ze szczękiem stali i hukiem pistoletowych wystrzałów. Atak Bu-gjsów, nagły koszmar.

Jacąuie krzyknęła, te Kiore zawył jakieś przedziwne przekleństwo, ja chyba też coś wrzasnąłem, a kiap Batang szarpnął talrepem syreny. Ale zrobił też coś innego, obrócił koło sterowe, mocno, i statek zakołysał się. Chwyciwszy watr w żagle, ruszyliśmy naprzód, uniósłszy się na fali oderwaliśmy się na dobre od statku-przynęty, rwąc liny i sprawiając, że połowa atakującej hordy wypadła w pół skoku za burtę. Było to błyskotliwe posunięcie, kapitan musiał planować je podpływając od nawietrznej. Okrzyki bojowe zmieniły się we wrzaski przerażenia, kiedy Bugisi lecieli - gdzie? Nad bezmiarem rozmigotanego błękitnego morza wokół nas wstawał świt, jak okiem sięgnąć ani śladu mgły. Koła łopatkowe, które ruszyły już z pełną szybkością, wyrzucały kłęby wodnego pyłu. Bez tego decydującego posunięcia napastnicy przytłoczyliby nas samą liczbą w ciągu paru minut albo przynajmniej zajęliby nas, póki nie dołączyłyby pozostałe okręty. Na pokładzie tamtego prahu musiała być z setka Bugjsów, dość by spowodować ten jakże przekonywający przechył, gromadząc się wzdłuż jednej burty. Ale została nam jeszcze połowa, wiec na pokładzie wybuchła zażarta walka.

- Jeśli przetną wanty albo zagwożdżą koła, koniec z nami! - krzyknął de Kiore. - Chodź!

Popędziliśmy we dwójkę do relingu rufowego, ale roiło się tam już od Bugisów pukających na chybił trafił z pistoletów. Wrzasnąłem do Jacąuie, by zeszła na dół, ciąłem mieczem zrzucając trzech z relingu, a potem schyliłem się i począłem uderzać w głowy poniżej. Te Kiore dotarł do schodni i przecierał sobie drogę szerokimi uderzeniami. Wzmocniony kamieniem brzeg jego pałki-miecza roztrzaskiwał po prostu każdą lżejszą metalową broń, o którą uderzył, wzbudzając snopy iskier. Maorys dotarł na pokład, Bugisi cofnęli się, a ja przesadziłem reling i wylądowałem, tnąc, pchając i uderzając sztychem, w miejscu, które zwolnili. Nie było to rozsądne, ale zrobiło na nich cholerne wrażenie. Te Kiore wbił się między nich, wymierzając potężne, dudniące ciosy, które miażdżyły członki i rozłupywały czaszki, odgarniał ich kordelasy niby trawę i torował sobie drogę przez pokład. Rycząc i grzmiąc zgromadził wokół siebie rozproszonych członków załogi, którzy szli za nim klinem niby ślad torowy, a do nich, po drodze, przyłączali się inni. Strzały z pistoletów mogłyby go powstrzymać, ale wszystkie kule wystrzelono w czasie pierwszego szaleńczego ataku, a nie było teraz czasu na nabijanie. Prąc do przodu u jego boku, siekąc i pchając sztychem w obie strony, zobaczyłem Bugisa, który wspiąwszy się na liny, celował z góry z pistoletu, ale spadł ze swego gniazda ugodzony śmigłą strzałą. Wysoki łucznik gramolił się po drabince na pokład rufowy, szukając dla siebie innego celu, ale zgiął się wpół, gdy jakiś Bugjs zatopił z wrzaskiem topór w jego brzuchu.

Wtedy zobaczyłem, że Jacąuie stoi wciąż na pokładzie, z pistoletem w każdej ręce i celuje do zbliżającego się z toporem napastnika. Oba pistolety wypaliły, wyrywając jej się z rąk, ale tunika pirata eksplodowała, zakręcił się wokół własnej osi i upadł. Usłyszałem cienki chichot Batanga. Ku memu przerażeniu, Jacąuie schodziła po drabince, potrząsając obolałymi dłońmi, prosto w środek kłębowiska walczących. Obróciłem się, by biec za nią, ale jakiś Bugis zaatakował mnie kordelasem. Sparowałem cios raz i drugi, kopnąłem go w rzepkę i ciąłem przez gardło. Jacąuie podnosiła łuk.

- Zostaw to, ty idiotko! - wrzasnąłem. - Nie można z tego strzelać jak z pistoletu...

Urwałem. Jednym płynnym ruchem nałożyła strzałę, oparła ją o kciuk, naciągnęła cięciwę do podbródka i zwolniła. Jakiś pirat zwalił się z luku ładowni z bulgocącym okrzykiem i lotkami wystającymi z gardła. Inny ruszył na dziewczynę, ale ciąłem go przez nogi. Następny chciał uciekać, ale padł trupem, rażony kolejną strzałą.

Wtedy te Kiore i jego ludzie obeszli luk i ruszyli w przeciwną stronę, spychając piratów ku sterburcie tak, że za sobą mieli tylko reling i morze. W ten sposób można ich było wyłapać, tu na pokładzie rąbaliśmy ich na kawałki. Większość korzystała z pierwszej okazji, by oderwać się od nas i skoczyć za burtę, ratując życie.

Szkoda tylko, że zapomnieli o kołach łopatkowych, których dźwięk zmienił się, wrzaski urwały się z tępym łomotem, a potem słychać było to samo co przedtem, równe, mocne dudnienie. Jacąuie wzdrygnęła się, wypuściła łuk i nagle tam, gdzie stała, dostała ataku torsji.

Odciągnąłem ją w tył, starałem się przytulić. Potrząsnęła głową, ale nie puściłem jej.

- Jacąuie! Nic ci nie jest? Nie jesteś ranna? Ty... nie wiedziałem, że potrafisz strzelać z łuku!

- Nie robiłam tego od lat - odparła głosem stłumionym, oddech miała kwaśny od strachu i odrazy. - Strzelałam dotąd zawsze tylko do tarczy. To było niecałe dziesięć jardów, nie mogłam chybić. W ten sposób, w jego gardle... - Pokręciła głową, jakby ogarnęła ją panika, ale przytuliłem ją mocno. Przymknęła na chwilę oczy i wstrząsnął nią dreszcz. Wydawała się sztywna i lekka niby rzeźba z balsy, ledwo oddychała.

Jakieś ciężkie dłonie chwyciły nas za ramiona i rozdzieliły.

- Przykro mi, że muszę przerwać tak miłe spotkanie - odezwał się te Kiore. - Piękna robota z tą jednostronną harfą, panienko. Możesz ją zatrzymać. Staremu Gamble Goldowi już się na nic nie przyda. A tobie może. Jeszcze się nie wydostaliśmy z tarapatów. Widzicie tam z tyłu?

Trzy jednostki o wysokich masztach i ogromnych białych żaglach w kształcie płetwy rekina płynęły prosto na nas. Oddalając się łukiem znaleźliśmy się w ich zasięgu. A na „uszkodzonym” szkunerze stawiano pospiesznie maszt, by do nich dołączyć. Nagle schyliliśmy się wszyscy, kiedy coś zawyło miedzy masztami, a podmuch potargał nam włosy. Coś huknęło i zaskwierczało w oświetlonej słońcem wodzie.

Te Kiore zaklął straszliwie.

- Już nas namierzyli! Obsługa działa!

Ale nie było już żadnej obsługi działa. Porcja kartaczy wystrzelona w górę z bliskiej odległości z pokładu pirackiego okrętu strzaskała lawetę, rozerwała na strzępy działonowego i część załogi po jednej stronie i rzuciła działem w resztę. Wyciągano ich teraz, zakrwawionych i połamanych, ale nawet biorąc pod uwagę dostępne na Spirali moce lecznicze, ich widoki nie przedstawiały się różowo. Ogarnęło mnie nagle zwątpienie. Oto ludzie cztery, pięć czy nawet więcej razy starsi ode mnie rozrzuceni byli po pokładzie jak ochłapy, i to dlaczego? Dla mnie, dla dobrego imienia firmy? Dla pól ryżowych Bali, zielonych lasów i pradawnej kultury, którą podtrzymywały.

- Dobra! - krzyknął Maorys. - Czterech ludzi! Podtoczyć działo burtowe, umocować przy furcie działowej przy bezan-maszcie!

- Działo burtowe? Macie tylko jedno? A ja sądziłem, że „Definace” był słabo uzbrojony!

Te Kiore spojrzał na mnie.

- Jesteśmy statkiem towarowym, a nie jakimś cholernym okrętem pirackim! Dwie dwunastofuntówki i po jednym dziale pościgowym na dziobie i rufie to i tak dużo w tych stronach. Te prahu muszą być wyładowane po burty! Tak czy inaczej, damy im popalić! - Wezwał do siebie paru marynarzy. - Wutai - tak, ty! Będziesz działonowym! I Kurdupel Chen, 0’Nails Sakiewka, Rukuni... jeszcze jeden...

- Hej! - spróbowałem. - Byłem parę razy w obsłudze działa...

- U starego Pierce’a? Ekstra, wchodzisz. To nie stójcie tam, kurze móżdżki! Lećcie, strzelajcie, ile się da, i nie bawcie się w formalności! Marynarze na maszty, rozwinąć żagle! Bosman, zejdź na dół, wydostań muszkiety! Biegiem, wy zasyfiałe cholerne zarazy!

Nie trzeba nam było dwa razy powtarzać, kule gwizdały na prawo i lewo, a kartacze uderzały o żagle nad rufą jak grad. Pędząc po pokładzie chwyciłem wycior i jeszcze zanim ustawiono działo w pozycji, wepchnąłem naderwany ładunek w rozdziawione smocze gardło, potem tampony z grubej tkaniny, ktoś wrzucił grzechoczącą kulę. Jeszcze przybitka, i żylasty, stary Chińczyk - działonowy - wycelował działo w pierwszy ze ścigających nas okrętów, otworzył róg z prochem i właśnie sypał jego ziarenka do panewki, kiedy nagle zakręcił się wokół własnej osi i padł w poprzek lufy. Zdążyłem pochwycić róg w locie, zobaczyłem, jak Chińczyk szarpie sobie pierś, kaszląc krwią, z wiatrem doszedł nas jakiś słaby trzask.

- Muszkiety! - mruknął korpulentny Europejczyk zwany 0’Nails Sakiewka, chwytając wycior.

- Z takiej odległości?

- Jeśli mają snajperów. A nie tylko oczami celują, jak ich znam! Pochylić głowy, chłopcy!

Stoczek Wutaja, spory kawał iskrzącego się lontu, potoczył się po pokładzie. Chwyciłem go, rozdmuchałem i zacząłem wywijać, by podtrzymać żar. Ile jeszcze prochu dosypać? Spojrzałem na innych, ale nikt nie pchał się na ochotnika. Dosypałem mały stożek prochu, wstrzymałem oddech, usiłując wyczuć moment, kiedy oba wznoszące się i opadające na fali statki znajdą się na jednej linii, i bardzo ostrożnie przytknąłem lont do panewki.

Płachta ognia, która strzeliła do góry, niemal opaliła mi rzęsy. Raczej wyczułem, niż usłyszałem huk działa, wstrząs powietrza, ale będąc oślepionym nie dojrzałem lotu kuli. Potem od strony rufy dobiegł grzmot, jakby ogromna dłoń walnęła o drzwi stodoły, wybuchł gwałtowny aplauz i zobaczyłem niejasno, jak odcięty żagiel opada z fokmasztu prahu. Żółtawa jednostka skręciła ostro z łopoczącymi luźno żaglami, niczym przynęta, płynąca tuż za nią, wyminęła ją zbaczając z kursu i wyprzedziła. Ale prawie natychmiast złapano i wciągnięto z powrotem trafiony żagiel i znów szli naszym śladem. Rozległ się gwizd, trzask i strzeliła fontanna drewnianych szczap. Chen upadł z wrzaskiem, trafiony jedną w nogę, reszta z nas odskoczyła, kiedy działo uwolnione z zaczepów przetoczyło się przez pokład, nabierając prędkości, w stronę brzegu ładowni. 0’Nails rzucił się na linę do przeciągania działa, ja poszedłem w jego ślady i obaj wleczeni byliśmy po pokładzie wraz z innymi, którzy się nas uczepili. Jeśli taki ciężar wpadnie do pustej ładowni...

Walan chwycił porzucony wycior i wcisnął go między lawetę a koło, jak hamulec wozu, i działo zatrzymało się ze zgrzytem przy zrębnicy, jadąc już zbyt wolno, by móc się przebić. Wyrwało nam się westchnienie ulgi. Statkiem rzuciło i ledwo zdołaliśmy usunąć się z drogi działa, które przetoczyło się z powrotem. Inni marynarze podbiegli z klinami, ale ja miałem dość. Zatoczyłem się i skoczyłem na pokład rufowy.

- Jeśli jeszcze raz wypalimy z tego, wyleci prosto przez sterburtę! - krzyknąłem do kapitana i te Kiore. - Albo przez dno!

Maorys spojrzał na kapitana.

- Ile zajmie założenie nowych sworzni?

- Do wielokrążka działa? Dwie godziny, na Boga! - Batang przygryzł wąsa. - A nie mamy ani jednej! Zobacz, zbliżają się!

- No proszę! - mruknął te Kiore. - Następny ubaw! Tylko tym razem, cholera, z obu stron! I mają wsparcie tuż za sobą! Szkoda, że nie jestem człowiekiem-gumą.

- A to dlaczego? - zapytała Jacąuie, wciąż trzymająca łuk.

- Mógłbym na pożegnanie pocałować się w dupę. Mam pustkę w głowie.

Batang powiedział coś, co, jak podejrzewałem, było zupełnie nieprzyzwoite.

- Nie chcecie się chyba poddać?! - krzyknęła Jacąuie. - Musi być jakaś droga wyjścia, może ktoś potrafi coś wymyślić...

Ktoś zachrapał przeciągle, głośno i z ukontentowaniem.

Obróciliśmy się jak jeden mąż. Za naszymi plecami siedział w lotosie Małpolud, spokojny jak dziecko, mamrocząc coś pod wąsem. Jacquie skoczyła ku niemu z okrzykiem i potrząsnęła nim, a te Kiore chwycił go za ramiona z wojskową precyzją i pociągnął do góry. Ten nie przestał bynajmniej chrapać, kanonada i jatka na pokładzie nie zbudziły go. Batang podniósł z nieoczekiwaną energią stojącą obok steru beczułkę z wodą i chlusnął całą jej zawartością w szeroką twarz Małpoluda, który uniósł powieki odsłaniając oczy utkwione w punkcie między brwiami i wyszczerzył złośliwie zęby w straszliwym grymasie, jaki spotkać można na hinduskich dziełach sztuki. Ugiął ramiona i obaj z te Kiore polecieliśmy na pokład, choć byliśmy wyżsi od niego.

- Dook ok ondergang! - ryknął. - Dlaczego wy, parszywe dupne pijawki...

- Nie! - krzyknęła Jacąuie. - Patrz! Z tyłu!

Oczy Małpoluda rozszerzyły się, dojrzał jednocześnie zbliżające się żagle, strzaskane burty i zbryzgany krwią pokład.

- Więc tak - wymamrotał. - I czego spodziewacie się po mnie w tej sytuacji?

- Nie mógłbyś zabrać im wiatru z żagli albo coś w tym rodzaju? - zapytałem.

Spojrzał na mnie.

- A zechcecie mi powiedzieć, jak mam to zrobić?

- Le Stryge tak robił! Ale może on był prawdziwym czarownikiem!

- Prawdziwe guzik prawda! - parsknął. - Chcesz jego, idź po niego! Ja robię wszystko po swojemu! - rzekł i obróciwszy się na pięcie, zszedł spokojnie po schodni, zostawiając nas z rozwartymi ze zdumienia oczami.

Z salonu dobiegły odgłosy potykania się, przewracania foteli i ochrypłe przekleństwa, a wreszcie coś, co przypominało ryk zadowolenia. Pochyliłem się niespokojnie nad lukiem i zajrzałem do środka. Rozległ się nagle odgłos kroków, stukot stóp na schodach i zwaliste ciało Małpoluda wyskoczyło z luku jak oszalały hipopotam, odtrącają mnie po prostu na bok. Upadłem na plecy, a on pognał na rufę, rycząc z podnieceniem i wymachując czymś nad głową. Wyglądało to tak, jakby zamierzał stawić czoło napastnikowi sam jeden, uzbrojony tylko - w co? Zanim wymruczał coś i cisnął czymś do wody za rufę, zdążyłem tylko dostrzec, że jest to jakiś brązowy, pomarszczony przedmiot. Obawiałem się, że skoczy w ślad za nim, ale stał tylko ściskając reling rufowy, wychylony głęboko i pogrążony w intensywnym oczekiwaniu. Oczywiście podbiegliśmy do niego, a potem uchyliliśmy się, kiedy kule muszkietowe uderzyły z trzaskiem i gwizdem o drewno wokół, przy akompaniamencie kocich wrzasków i ironicznych okrzyków. Tylko Małpolud stał nieporuszony, z włosami rozwianymi na wietrze, a potem wyciągnął spokojnie długie ramię wskazując coś.

W kłębiącej się zielonej wodzie na granicy naszego śladu torowego coś się unosiło tuż pod spienionymi grzywami fal. Coś długiego, bardzo długiego, o ostrej, postrzępionej krawędzi, która błyskała raz po raz ponad powierzchnią wody. Coś, co poruszało się leniwym, śrubowym ruchem, nasuwającym przypuszczenie o ogromnej sile. Z pierwszego prahu widać to było lepiej niż z naszego pokładu. Rozległy się okrzyki paniki, a wysokie maszty pochyliły się, kiedy obrócono mocno koło sterowe w desperackiej próbie zboczenia z kursu. Próba była udana, ale nie do końca.

Kiedy ostry dziób uderzył z boku w znajdujący się w wodzie przedmiot, nastąpił wyraźny wstrząs, maszty wygięły się, przez płótna żagli przebiegło drżenie, deski poszycia zadudniły zgrzyt-liwie. Pod powierzchnią coś się zakłębiło, a poruszające się śrubowym ruchem zakończenie uniosło się jak bicz, już nie leniwie bynajmniej, i smagnęło odsłonięty bok kadłuba, który go uderzył. Trzaski łupanego drewna były tak głośne, że nie było miejsca na wątpliwości. Woda musiała wdzierać się przez szpary miedzy strzaskanymi deskami, niepowstrzymana jak rwący strumień, wypełniając zęzy w ciągu paru chwil. Prahu zakołysało się przez moment, pochylając się, tym razem naprawdę. Ale pod pełnymi żaglami kadłub nie mógł dłużej utrzymywać się pod tym kątem, ożaglowanie uderzyło o wodę i zanurzyło się, wywracając cały statek. Ludzie wpadali, wyjąc i wrzeszcząc, między spienione fale, niemal na monstrualną istotę, która przedziurawiła bok kadłuba. Zanurzyła się ona teraz między nimi, szeroka szpiczasta paszcza ziewnęła i zamknęła się, a ciało przekręciło, młócąc i uderzając miotających się w wodzie piratów i ubijając ją na różowawą pianę. Dopiero wtedy zobaczyliśmy wyraźnie, co to jest.

- Bujang Senang! - wykrzyknął Batang sen. - Bujang Senang Raja! - Jego zniszczona słońcem i wiatrami twarz przybrała barwę sera. Padł na kolana i zaczął bić czołem o pokład.

Marynarze na następnej ścigającej nas jednostce, pozostającej nieco w tyle, nie widzieli, co się stało. Być może sądzili, że trafiliśmy przodownika w kadłub, bo skręcili ster, usiłując wyminąć wrak, prawdopodobnie w nadziei, że prześlizgną się obok niego i zdołają użyć dział. Wtedy zobaczyli, co się dzieje w wodzie i doznawszy szoku, skręcili pod wiatr, dla żaglowca jest to najszybsza i najłatwiejsza metoda wytracania prędkości. Ale płynęli tak szybko, że niewiele mogli zrobić, pędzili unoszeni siłą bezwładu prosto na scenę straszliwego spektaklu, ku nieuniknionej kolizji z tonącym kadłubem. Wstrząs musiał zaalarmować stworzenie już będące we wściekłej furii, gdyż rzuciło się naprzód z przerażającą szybkością, z paszczęką otwartą jak potrzask. Uderzenie wstrząsnęło drugim prahu, jego fokmaszt śmignął i trzasnął, jakby go odstrzelono, i zsunął się po pokładzie wrzucając wrzeszczących ludzi do zbrukanej wody. Gdzieś na rufie trzaskały muszkiety, ale był to stanowczo błąd, ołowiane kule mogły tylko rozwścieczyć zwierzę o twardych, pokrytych brodawkami łuskach. Monstrualne szczęki rozwarły się i zamknęły, rozległo się przeraźliwe, rozdzierające chrupnięcie, zwierzę poruszyło niedbale głową i odgryzło ogromny kawał pokładu i poszycia kadłuba. Tym razem zobaczyłem, jak woda wdziera się kipiąc do środka. Drugie prahu zaczęło tonąć.

- Nie mogę w to uwierzyć! - Była to najinteligentniejsza uwaga, na jaką mogłem się zdobyć. Łatwiej by było zaakceptować węża morskiego niż tego wijącego się i kłapiącego potwora.

- Spróbuj, kolego - rzekł niepewnie te Kiore. - Spotyka się słońca na tych wodach, sam widziałem parę sztuk. Ale nigdy takich rozmiarów!

- Słońca? - zapytałem słabym głosem.

- To Crocodylus porosus - wyjaśniła chrapliwie Jacąuie. - Krokodyl słonowodny. Spotyka się je wszędzie między północną Australią a Sarawakiem. W zeszłym roku jeden odgryzł pokładnik konchy łodzi rybackiej z wybrzeża Queenslandu. Miał osiemnaście stóp, czytałem o tym. Ale największy mierzył czterdzieści, a z pewnością dorastały do większych rozmiarów, kiedy jeszcze nie musiały konkurować z ludźmi i bronią palną.

- Wierzę ci - rzekłem. - Naprawdę. - Oddalaliśmy się teraz, a trzecie prahu podpływało ostrożnie do miejsca wydarzeń, czwarte szło za nim. Albo rzeczywiście niepokoili się losem kamratów, albo radzi byli, że mają pretekst, by nie wikłać się w walkę z ofiarą, która potrafi wyzwolić takie siły.

- Ale jak ci się udało wezwać go tak szybko? - zapytała Jacąuie Małpoluda. - Albo... już wiem! Przez cały ten czas udawałeś, że śpisz, a tak naprawdę wzywałeś go?

Małpolud wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu.

- Zoals je segt, mevrouv. Dokładnie tak jak mówisz. Drugi okręt kołysał się, przechylony teraz coraz bardziej, choć ktoś miał dość zdrowego rozsądku, by obciąć reje, zanim przewrócą go dnem do góry. Starali się teraz spuścić szalupę, ale podobnie jak przynęta mieli na pokładzie zbyt wielu ludzi. Walczyli o miejsce w łodzi pięściami, nożami i zębami, jak się wydawało, a kiedy łódź odbiła chwilę potem, była tak przeciążona, że wywróciła się na pierwszej fali. Wzdrygnąłem się, gdy wrzeszczący Bugisi wpadli hurtem do zbrukanego morza, tłusta plama rozszerzała się, a działały tam już chyba i inne drapieżniki. Jak wszystkie większe jednostki zgromadziliśmy wokół siebie grupę rekinów, a inne ostre płetwy pędziły ku nam ze wszystkich stron. Rad byłem, że oddalamy się tak szybko.

Nagły huk przetoczył się ku nam przez wodę, i jeszcze jeden. Strzeliły w górę pióropusze dymu, uchyliliśmy się instynktownie. Ale strzały padały z dala od nas. Pozostałe prahu trzymały się na dystans ostrzeliwując potwornego krokodyla.

- To go wykończy - odezwała się ponuro Jacąuie.

- Sądzisz? - Te Kiore pokręcił głową. - Stawiam na krokodyla. Cholernie trudno zabić takiego skurczybyka. Dziesięć do jednego, że zanurzy się dużo wcześniej, nim stanie się worem mięsa.

- Nie przyjmuję - odparłem. - Tak czy inaczej, wszystko zależy od tego, kiedy woda dostanie się do wiórów.

- Do czego? - spytała Jacąuie.

- Do wiórów - powtórzyłem. - Przyjmuję oczywiście, że to wióry. Może też być słoma, zdarza się kapok, ale o ile sobie przypominam, zwykle używają tu wiórów.

Jacąuie pokręciła głową.

- O czym ty mówisz? Do czego używają?

- Do wypychania krokodyli, oczywiście. Tego z salonu na dole. Bo to jego wrzucił do wody Małpolud. Nie rozpoznałem go od razu. Dlatego powiedziałem, że nie mogę w to uwierzyć.

- O Boże - powiedziała słabo Jacąuie. - Ale on miał tylko dwie stopy długości. To był młody! Nie twierdzisz chyba, że on... on... zrobił z tym...

- Może po prostu wezwał jakiegoś, jak powiedziała - zasugerował te Kiore.

- Używając małego jako symbolu? Nie sądzę.

Te Kiore spojrzał na Batang sena, który wciąż walił czołem o deski bełkocząc coś.

- Coś mi mówi, że on ma rację. Prawie się z nim zgadzam. Zerknąłem na Małpoluda, siedzącego wciąż pod relingiem i nucącego pod nosem, monotonnie i ponuro.

- Było to zdumiewające jak cholera, Małpoludzie. Jeszcze raz dzięki. Ale co ty...

Parsknął. Zmarszczki na jego twarzy pogłębiły się, jego wygląd i głos świadczyły o tym, że jest przygnębiony.

- Zapytaj Le Stryge’a następnym razem, kiedy wpadniesz na niego - rzekł cicho. - Ale gdybym był tobą, choć dzięki Bogu nie jestem, jongetje, odkładałbym to spotkanie, jak długo się da. Wszyscy teraz zadowoleni?

I nie czekając na odpowiedź, zszedł przygarbiony, powłócząc nogami po schodach. Nikt za nim nie poszedł. Ale później, kiedy zgramoliliśmy się na dół, wyczerpani czyszczeniem i łataniem statku, zobaczyliśmy, jak siedzi znów wygodnie na środku stołu w salonie z butami na udach i różowymi dłońmi zwróconymi do góry i opartymi o kolana, pochrapując.



Rozdział siódmy


W tej wilgotnej mgle wszystko wydawało się groźne. Wszystko zdawało się wyskakiwać na nas nagle, zawieszony niebezpiecznie nad naszymi głowami pień na wpół wywróconego drzewa, dyndająca liana czy pnącze kołyszące się jak wąż na naszej ścieżce.

Tak to wyglądało. Przez całą drogę tutaj zaczepialiśmy się i potykali o rośliny podszycia. Teraz, kiedy czołgaliśmy się, niemal z radością oplatały nas. Idąc na czworakach, ramię przy ramieniu, na wpół ukryci w wilgotnej zieleni, musieliśmy zaniechać torowania sobie drogi uderzeniami parangów. Zbyt łatwo można było obciąć ciężką maczetą coś innego niż tylko dziwne pnącze. Piekielnie trudno było posuwać się naprzód, pociliśmy się bardziej niż przedtem, a mżawka przenikała przez każde ubranie i ziębiła nasze ciała. To zdumiewające, jak zimno może być człowiekowi nawet w takiej parującej mgle. Otrzymana od pewnego Dajaka maść, którą się posmarowaliśmy, stopiła się i ściekła lepkimi strużkami każdą fałdą i zmarszczką skóry - nieprawdopodobnie przykre uczucie. Po świeżym morskim powietrzu niemal nie sposób było oddychać tą ciężką, wilgotną zupą. Ale nie było na to rady, zbliżaliśmy się do celu, tak przynajmniej twierdził te Kiore, i musieliśmy zachować ostrożność.

- Spróbujcie dojrzeć także jasne strony! - szepnął Maorys, pełznąc ochoczo, by pomóc Jacąuie odgarnąć cierniste pnącze. Kiedy spostrzegł, że nie sypiamy w jednej kajucie, zaczął okazywać jej z taktem niedźwiedzia swoje zainteresowanie. Starałem się nie denerwować tym. W końcu niby dlaczego miałbym? Otoczył ją masywnym ramieniem pozornie po to, by odczepić roślinę. - Przynajmniej jest zbyt chłodno, by pokazały się moskity.

- Owszem - mruknęła z irytacją Jacąuie i z taka samą irytacją odsunęła ramię. - Mają więcej szarych komórek. A co z pijawkami?

Te Kiore nie wydawał się zbity z tropu.

- Ach, nie ma sprawy, nie spotyka się ich tak nisko. W tej części świata zaczynają dokuczać powyżej tysiąca stóp. Tak czy inaczej głowę dam, że ten dajacki smar je załatwi. I wszystkie inne ziemne skurczybyki, pasożyty skóry i resztę.

Kiedy dotknęła mnie ramieniem, poczułem, jak przebiega ją lekki dreszcz.

- Lawa migrans? Zapobiega im? Co w tym jest?

- Nie pytaj. Może wolałabyś pijawki. Hej! Zaintrygowani cichym okrzykiem, wstaliśmy, zapominając o pijawkach i larwach, i spojrzeliśmy przed siebie. Przez chwilę, kiedy staraliśmy się skupić spojrzenie na jednolitej bieli, wydawało się nam, że coś mu się przywidziało. Potem zaczęliśmy powoli rozróżniać w jej środku szarawe kontury. Problem tkwił w tym, że było to za duże. Spodziewaliśmy się budowli, nawet dużej budowli, ostatecznie wchodziliśmy na nią po schodach. Ale kiedy szuka się budowli, a znajduje spore wzgórze, łatwo to przeoczyć. Powolna cyrkulacja mgieł pozwalała nam ujrzeć czasem wieżę, stożkową i pokrytą płaskorzeźbami, czasem narożnik z kamiennych bloków, strzaskaną stupę, na poły zarośniętą pnączami, zniszczony fragment fryzu czy bezręką statuę. Wynurzały się z szarych obłoków, raz tu, raz tam, w odległości setek jardów, jakby jakiś upiorny żartowniś wysuwał na chybił trafił luźne fragmenty, by nam zamącić w głowie. Ale kiedy uświadomiliśmy sobie, że wszystkie one stanowią elementy jednej budowli, zaczęliśmy dostrzegać symetrię konturu i jego wielkość. To było to wzgórze.

Borobodur objawiło nam się w tak mgliście bezpośredni sposób. Najniższy taras był niewidoczny, a ogromna bryła poczerniałego kamienia zdawała się unosić we mgle niby jakaś bajeczna wyspa. Wieże i wieżyczki wyrastały z niej jak drzewa na naturalnym wzgórzu, symetryczny las kamieni prowadzący spojrzenie w górę ku niknącemu w chmurach, cienkiemu jak igła szpicowi centralnego szczytu. Budowla przygniatała nas swym ogromem, jakby w każdej chwili jej groźny cień mógł zsunąć się na nas, przywalić swym ciężarem, strącając w zapomnienie w jednym miażdżącym momencie. A jednak mimo masywności ciężkiego kamienia sama w sobie nie była groźna, nie stworzono jej po to, by grozić. Nie przytłaczała lśniącym ogromem World Trade Center czy brutalną prostotą krem-lowskich murów. Panowała tam obojętna, kontemplacyjna, niebiańska cisza, boska pogoda ducha kamiennych buddów spoglądających z góry na morze wirującej bieli. Miałem wrażenie, że to my sami mogliśmy rozbić się, roztrzaskani własną energią, o ten skamieniały spokój niby nadgorliwa fala, rzucając się z naszym niepokojem, obawami i drobnymi troskami na obojętność nirwany. Świątynię tę zbudowano, by budziła cześć, nabożną cześć, i takie wywarła na nas wrażenie. Nawet gdyby nie groziło nam niebezpieczeństwo, ściszylibyśmy rozmowy, wytężając wzrok. Miejsce to emanowało mocą. Spojrzałem na Jacąuie i szepnąłem jej do ucha:

- To jest to, prawda? To tu nas uprowadzili.

- Tak. Tak! Sądziłam, że to tu, teraz jestem pewna. Ta atmosfera...

- Taa, słusznie! - wtrącił ropuszym szeptem te Kiore. - Rozpoznajcie jakieś miejsce? Jakieś punkty orientacyjne?

Wodziłem spojrzeniem tam i z powrotem, wypatrując najmniejszych ruchów, lecz nawet jeśli była tam jakaś żywa istota, czekała w ukryciu.

- Może. Trudno mieć pewność w takiej mżawce. Mogliśmy być po drugiej stronie, prawda?

- Nie. Mówiliście, że przed wami rozciągała się płaska dżungla, no nie? Po drugiej stronie są wzgórza. Więc to gdzieś tutaj.

- Racja. Zbiegaliśmy wąskimi schodami, żeby ominąć słonie. Dalej był szeroki taras, szerszy niż te wyżej, a potem większe schody, bardzo szerokie.

- Aha. A nad nimi był łuk, z rzeźbą w kształcie twarzy na górze?

- Nie zauważyłem. Ale w tej mgle...

- Taa. Wygląda to na główną bramę, to będzie tam. Lepiej nie błąkać się po omacku, jeśli jak mówicie, posiadają taką siłę. Za parę chwil będziemy mogli zobaczyć...

- Ale wtedy było południe - zauważyła niepewnie Jac-quie. - I nie padało.

- Niewiele brakuje do południa - rzekł te Kiore. - A kiedy szliśmy, deszcz wyraźnie zelżał. Powinno przestać padać za jakiś kwadrans. Poczekamy chwilę w ukryciu, mając na wszystko oko.

Skupiliśmy się blisko siebie, przyglądając się ogromnej budowli i usiłując odgadnąć, w której jej części się znajdujemy. Ale każde poruszenie mgieł zdawało się odsłaniać kolejny fragment labiryntu tarasów, następny ciąg schodów, wszystko symetryczne, wszystko podobne, z wyjątkiem miejsc, gdzie plama zieleni znaczyła zarośnięty brzeg zwalonego tarasu albo jakiś krzew przebijał się przez szparę w pękniętej płaskorzeźbie. Szare płaty liszaju znaczyły wszędzie powierzchnię gładkiego kamienia, lśniącą w deszczu. Jednak tu i ówdzie na płaskorzeźbach dostrzegałem jaskrawe, kolorowe plamy, żółte, karmazynowe i bladopurpurowe - były kiedyś pomalowane. Przypomniały mi się barwne napisy na kontenerze, jak długo przetrwają? A może zaklęcia Małpoluda zostały już przełamane?

Jacquie, zmieszana, pokręciła głową.

- To wszystko - nie potrafię nawet połączyć tego z tym, co czytałam. Budowla została odbudowana przed laty, ale to?

- Pamiętaj, że to esencja tego miejsca. Bezczasowa jaźń, jego cień. Tak jak Surabaja, do której zawinęliśmy, nie jest dzisiejszą...

Drewniana keja, pyliste, nie brukowane ulice, wysokie ściany z cegieł z suszonej gliny i tylko kilka różowych twarzy prócz naszych, pompatyczne holenderskie małżeństwo w europejskim powozie przeciskające się przez rozgadany tłum na targowisku i kręcące nosami na ożywione kobiety w jaskrawych sarongach, o nagich piersiach. I żadnych europejskich elementów w architekturze, od kamiennych świątyń poczynając na drewnianych chatach kończąc. Jednak solidny, ciągnięty przez woły furgon, który wynajęliśmy, choć prymitywny, miał stalowe osie i swego rodzaju wygięte wsporniki, prymitywne, ale użyteczne, a jarzmo, choć ozdobione podobnie jak lalki teatru Wayang, wykonano bez wątpienia na modłę europejską. Mieszały się tu i spotykały stara i nowa Jawa, łącząc się w istotę ich obydwu, a możliwe, że gdybym wiedział, gdzie się zwrócić, znalazłbym też ślady Jawy, która kiedyś zaistnieje.

Jacąuie skinęła głową.

- Tak. Dziwne. Sądziłam... że będzie jeszcze nienaruszona. Ale porzucono ją tuż po zakończeniu budowy. Więc to jest jej prawdziwa jaźń, całkiem zarośnięta. Albo i gorzej, mam wrażenie, że tu...

Nie dokończyła.

- Tak?

Zwróciła na mnie chińskie oczy.

- Nie śmiej się. Mam wrażenie, że tu straszy.

- Nie śmieję się, wierz mi. A kiedy właściwie to zostało zbudowane? I przez kogo?

- Kiedy? Och, w dziewiątym wieku. Przez książąt Sakendra, buddystów, którzy wprowadzili nową wiarę obok hinduizmu, nasiąkniętego już lokalnymi wierzeniami. W tym samym czasie, kiedy przodkowie mego ojca żeglowali ze Szwecji, żeby gwałcić i plądować na wybrzeżu brytyjskim. - Uśmiechnęła się nagle. - I, być może, wyrzynali twoich pod Lindisfarne.

- Być może mojej matki. Przodkowie mego starego mieszkali wtedy gdzieś na cywilizowanym brzegu Renu. Najprawdopodobniej sprzedawali zapasy butów bez pary i powgniatanych zbroi armii Karola Wielkiego. Przybyli z Niemiec wraz z Jerzym Pierwszym, a może wcześniej.

- Oo! Nie wiedziałam o tym. Nie budowali nic takiego w czasach Karola Wielkiego, prawda? Wielkie katedry pojawiły się później. I nie były aż takie duże jak ta.

Uśmiechnąłem się pod wąsem. Jacąuie niewiele się zmieniła, zawsze zachwalała przy każdej okazji Orient, jakby chciała podkreślić swe azjatyckie pochodzenie.

- Nie. Nie takie widmowe! Ale nasze katedry służyły nam przez cały czas, prawda? Dlaczego ci książęta pozwolili temu miejscu popaść w taką ruinę? Zbudowanie tego musiało kosztować fortunę.

- Nie wiadomo. Po prostu porzucili je.

Myśl ta spadła na nas jak zasłona milczenia. Słychać było tylko syk i plusk mżącego deszczu. Woda skapywała gargulcami jeszcze brzydszymi niż typowo europejskie na zniszczony i poplamiony kamień, działo się tak od wieków.

Jakieś upiorne wici przesunęły się we mgle po moich policzkach. Czy to ruchy powietrza? Wreszcie mżawka prawie ustała. Nagle coś poruszyło się nerwowo w gąszczu. Wywijając chudymi kończynami z impetem biegnącego pająka pojawił się obok nas Batang. Tam, na drodze zastanawiałem się, jak ktoś tak stary i kruchy zniesie taką wycieczkę, ale teraz, z nastroszonym wąsem i lśniącymi czarnymi oczkami wydawał się dziesięć razy świeższy ode mnie.

- Wiatr się zmienia! - syknął. - Małpolud mówi, że jest coś w pobliżu, coś dziwnego! Uważaj, stary chłopie!

Skinąłem z napięciem głową. Małpolud stanowił naszą tylną straż, na wypadek przykrych niespodzianek. My wszyscy byliśmy uzbrojeni po zęby, ale on nie miał nic - z wyjątkiem, bez wątpienia, swojej dziwnej laski. Co do wiatru, miał słuszność. Mgły kołysały się teraz uwodzicielsko jak gibka tancerka, wirując i odsłaniając najwyższy rejon świątyni, koliste tarasy stanowiące środek planu mandali i wysoką stupę w jej sercu. Cienki szpic wieńczący najwyższą wieżę stał się nagle widoczny jakieś czterdzieści metrów ponad równiną, a za nim ukazała się na moment plama rozpalonego błękitu nieba. Potem ciężkie masy mgieł zakłębiły się i przesłoniły je, ale jednocześnie unosiły się na chwilę ponad niższe tarasy. Zobaczyłem wtedy miejsce, przez które przebiegaliśmy, kałuże wody i gładkie płyty kamienne. Ponad schodami wznosił się na wpół rozpadły łuk, tak że wyszczerzona zwierzęca twarz ponad nim zdawała się wisieć w próżni niczym uśmiech kota z Cheshire.

- To kala, żarłoczny demon! - wykrzyknęła Jacąuie. - Ta brama to jego paszcza, połyka cię, kiedy przez nią przechodzisz! Byś mógł odrodzić się duchowo...

- Ach tak? A tamtędy wybiegaliśmy, kiedy Małpolud rozwalił bramę! Więc to jest po drugiej stronie! Tam!

Luka we mgle odsłoniła stojącą ledwie paręset metrów od nas na zapadłych kamiennych płytach opuszczoną i nie pasującą do otoczenia, staroświecką, powgniataną platformę ciężarową. Na niej zaś spoczywał wciąż jeszcze jaskrawy mimo powłoki wilgoci, pokryty smugami i łuszczącą się już farbą, nasz kontener.

Umówiliśmy się, że najlepiej będzie wykonać szybką akcję - wpaść, złapać kontener i wyciągnąć go jak najszybciej na leśne ścieżki z dala od samej świątyni. Cokolwiek się tam kryło, powinno mieć mniej sił poza jej obrębem, jak to wykazała nasza ucieczka, a nam łatwiej byłoby bronić zdobyczy. Jeśli nie uda nam się uchronić ciężarówki, może uda się przyprząc do niej woły. Ale gdy znaleźliśmy się naprzeciw tej budzącej nabożną cześć, emanującej niezwykłą mocą budowli, nikt nie kwapił się, by wykonać pierwszy ruch. Batang przykucnął, marszcząc brew i przygryzając wściekle wąsy, te Kiore spoglądał, krzywiąc się, to na mnie, to na niego, to na Jacąuie. Właśnie zbierałem się na odwagę, by wydać rozkazy, gdy nagle wszyscy podskoczyli i obejrzeli się, słysząc trzaski wśród drzew za plecami. Mięśnie napięły się, dłonie chwyciły za broń. Wtedy zobaczyliśmy, że to Małpolud. Okazał się godny swego przezwiska, zmierzał ku nam to biegnąc, to znów przenosząc swe ciało potężnymi rzutami ramion poprzez splątaną roślinność, jakby było to tylko kłębowisko pajęczyn.

- No i? - prawie krzyczał. - Na co czekacie? Aż się samo zrobi? Vorwaerst! Ayang!

Wpadł między nas jak kosmata kometa, jedną ręką chwycił za kołnierz mnie, drugą te Kiore i potężnym szarpnięciem pchał nas naprzód. Polecieliśmy obaj wymachując ramionami. Gdyby po drodze była przepaść, nie zdążylibyśmy się zatrzymać. Gdybyśmy spróbowali, upadlibyśmy prawdopodobnie na własne miecze, więc biegliśmy, by pozwolić stopom znaleźć oparcie. Inni, zelektryzowani przerażającą energią Małpoluda, skoczyli na nogi i pognali za nami, wrzeszcząc i pohukując. Między nimi podskakiwał i chichotał Batang. Nic tak nie przyspiesza wydzielania adrenaliny jak groźba niebezpieczeństwa. Przebyliśmy te sto jardów w rekordowym czasie, zrzucając po drodze kamienie i zatrzymaliśmy się, z trudem łapiąc oddech, przed ciężarówką.

- Psiakość, to stary holden! - wydyszał te Kiore, wskakując do szoferki. - To wozy mego dzieciństwa! Korba, gdzie jest ta cholerna korba? - Była na swoim miejscu, wystawała z osłony chłodnicy. Spróbowałem zakręcić, prawie naciągnąłem sobie krzyż, ale usłyszałem tylko, jak silnik kaszlnął, parsknął i zamilkł. Powtórzyłem operację, z tym samym skutkiem. Te Kiore odepchnął mnie, zakręcił tak, że omal nie przewrócił ciężarówki. Silnik sapnął astmatycznie i znów zamilkł. Maorys kopnął osłonę chłodnicy.

- Dobra! Odczepić to!

Ręce wyciągnęły się, by odszukać zaczep holowniczy, głownią kordelasu i pałką wybito bolec. Z piskiem protestu przyczepa się odłączyła. Umocowano wokół niej hny, mężczyźni naparli z całych sił i ciężka masa poczęła oddalać się od szoferki, by ruszyć przez dżunglę ku wolności. Kiedy zafurkotała po kamieniach, mgły poruszyły się nagle, niemal zadrgały w gwałtownej konwulsji, po plecach przeszedł mi zimny dreszcz. Wszyscy to poczuliśmy, wszyscy poderwaliśmy się jak przyłapani na gorącym uczynku i wszyscy, nawet Małpolud, spojrzeliśmy w górę, jakbyśmy się spodziewali, że uderzy grom. Ale ukazał się tylko palący promień słońca, który kłębiące się mgły zdawały się ogniskować i naprowadzać, oszczep światła, który padł na kamień centralnej stupy, ześlizgnął się po niej na wciąż zacienioną fasadę świątyni, i dalej przez taras i po schodach w stronę płyt, na których staliśmy.

Promień słońca, ale równie dobrze mogłaby to być jakaś przerażająca superbroń, cienka jak włos wiązka promieni laserowych albo strumień cząstek, który byłyby w stanie przeciąć skałę nie zostawiając śladów, bez strat materiału i dymu. Bo kiedy prześlizgiwał się przez środek rozległej budowli, biegła za nim linia światła, nić, szew, który przecinał wieże, schody i bramę dokładnie na pół, wzdłuż płaszczyzny medialnej całego kompleksu świątyni. Rozległ się krótki dźwięk, ostry trzask pękającego kamienia. A potem zapadła cisza.

Z pompatycznym majestatem bram piekielnych cała przednia ściana świątyni pękła wzdłuż tego cięcia, równo, dokładnie, i rozsunęła się na boki. Linia światła się poszerzyła. Nie zdziwiłbym się ani trochę, gdyby buchnął stamtąd ogień, by nas pochłonąć. Ale z tamtych mrocznych głębin błyszczało jaskrawe światło dnia, światło innego świata, innego nieba, jasnego i bezchmurnego, bez najmniejszej smużki mgły.

Z wyjątkiem jednego miejsca ponad odległym, widocznym jak przez mgiełkę purpurowym zboczem, z którego pobielonego szczytu unosiła się cienka, nitkowata smużka dymu. Znałem to zbocze, choć widziałem je tylko na fotografii. Sądząc po stłumionym okrzyku Jacąuie, znała je także. Było słynne, bez wątpienia. Dla tubylców stanowiło świątynię, dla ambitnych turystów - pokusę i pokutę. Gunung Agung, Pępek Świata, święta góra i uśpiony wulkan. Ale nie tu, nie w tym rejonie, nie w pobliżu. Nawet nie na tej wyspie. Gunung Agung leżała w sercu miejsca naszego przeznaczenia, do którego dostępu tak zawzięcie nam wzbraniano, była świętą górą wyspy Bali. A Bali leżała dobre dwieście mil stąd. Mimo to Gunung Agung i wszystkie ziemie wokół niej rozciągały się poza rozwartą bramą Borobodur.

W szoku wywołanym tym niewiarygodnym widokiem szaleńcze nadzieje wystrzeliły wirując w górę, jak suche liście z ogniska, by spłonąć i opaść w mgnieniu oka. Nie mogliśmy mieć nadziei, że sforsujemy tę bramę. Otworzyła się przed nami jak pokusa, obelga i wyzwanie. Za nią, wysoko ponad odległą ziemią rozciągał się inny kamienny taras. A na nim stawały szeregi przerażające potęgą, jak fale mocy rozlewające się wzdłuż stopni. Tamto jasne słońce oświetlało teraz długie jedwabne chorągwie, wywoływało oślepiające błyski na ostrzach włóczni i napierśnikach, ozdobnych hełmach i malowanych tarczach. Dowódcy w demonicznych maskach z nastroszonymi białymi wąsikami, lustrujący szeregi swych oddziałów, najeżony włóczniami mur tarcz, gotowi do strzału łucznicy dzierżący lekko naciągnięte łuki ze strzałami ozdobionymi piórami, a w pierwszym rzędzie grupki dakaitów z falistymi krisami, odzianych w przepasane czerwonymi pasami szaty z surowej błękitnej tkaniny. A ponad szeregami żołnierzy osłonięte tarczami wieżyczki kołysały się na opancerzonych grzbietach wielkich słoni bojowych, których trąby kręciły się między zbrojnymi w ostrza kłami, rzucając wzgardliwe wyzwanie.

- Znam te chorągwie! - sapnął obok mnie Małpolud. - Mataram! I Warmadewa! Starożytne linie krwawych radżów Jawy i Bali. Wojna i tyrania, które kiedyś ogarnęły wyspę - to ich krwiożercze duchy, przebudzone i spragnione krwi, wróciły, by walczyć! - W jego głosie wyczuwało się wzbierającą wściekłość. - Kto to robi? Kto ośmiela się to robić?

Aleja prawie go nie słyszałem. W pierwszym szeregu dakaitów dostrzegłem pewną postać, drobną i jasnowłosą, nieznaczną, prawie niedostrzegalną na tle pełnej groźby panoramy. Wysunęła się nieco i mimo tak znacznej odległości nasze spojrzenia się spotkały. Była to Randga.

Chwyciłem Małpoluda za ramię.

- To ona! Ta mała dziewczyna z baru! Ich przynęta! Te skurwysyny wystawiły ją w pierwszym szeregu.

Powoli - niechętnie, jak mi się wydało - wystąpiła przed otaczających ją mężczyzn, jej spojrzenie było nieruchome, twarz beznamiętna. Jej widok sprawił, że mimo szalonego napięcia zacząłem nieco szybciej oddychać. Włosy jej migotały, a skóra połyskiwała złotawo w słońcu, bo nie miała na sobie nic prócz skąpego sarongu z prostej tkaniny, ciężkiego naszyjnika z pereł, którego pętle opadły jej między nagimi, twardymi piersiami aż na brzuch i białej przepaski na szyi. Słyszałem gdzieś, że w czasie rytualnych zabójstw, puputanu, a nawet mordów dokonanych po zamachu stanu w 1965 roku, tak ofiary, jak i zabójcy wkładali ceremonialne białe szaty. A kim była ona?

Doszło mnie z boku głośne sapnięcie.

- To? To jest ona? Dziewczyna z baru, którą... - Jacąuie spoglądała to na mnie, to na nią. Rumieniec gniewu wystąpił jej na twarzy, wymierzyła mi jeden siarczysty, piekący policzek. - No nie, ty... ty obmierzły, skończony bydlaku...

W college’u Jacąuie dorabiała pozując jako modelka - co było jednym z powodów naszej kłótni. Widziała siebie nie tylko w lustrach, była oglądana, analizowana szczegółowo i rejestrowana oczami dziesiątek artystów i fotografów. Lepiej niż większość z nas wiedziała, jak wygląda.

A kiedy widziało się je obie razem, patrząc to na jedną, to na drugą w tym samym ostrym, jaskrawym świetle, podobieństwo wydawało się niesamowite, niepokojące. Inni też je dostrzegli i gapili się teraz na obie dziewczyny. Ale Małpolud, nie spuszczając oczu z tamtej, chwycił mnie za kołnierz z ogromną siłą, patrząc spode łba jak szaleniec.

- To jest ta twoja kutjel To? To?

Dosłownie dławiłem się, usiłując rozewrzeć jego palce, aż krew zadudniła mi w uszach. Równie dobrze mógłbym rozwierać stalowy uchwyt.

- T... tak! T... to co? To co, do cholery? T... to zbrodnia? Rozluźnił uchwyt. Zaśmiał się głucho, tylko raz.

- Nigdy bym nie pomyślał, że to możliwe! W jaki sposób? Idioot, nie wiesz, kto to jest?

- Wiem, jak się nazywa...

- Nic nie wiesz! Niks! Ona jest z Bali, choć nie stamtąd pochodzi. Mówisz, że to dziewczyna z baru? To księżniczka - niegdyś zwała się Mahendradatta, zdobywczyni, którą ocean wyrzucił na brzeg Bali jak wszelkie inne zło. Waleczna księżniczka na czele najeźdźców! Królowa czarownic, wojownicza, niszcząca siła pradawnych czasów! No tak! - Jego oczka zwęziły się. - Ale teraz przynajmniej jest człowiekiem!

- O czym ty mówisz? Księżniczka? Człowiekiem? Oczywiście, że jest człowiekiem!

- Chcesz wiedzieć, kim jest? - Jego ściszony do szeptu, napięty głos był słaby i jednostajny. - Wygnano ją na dzikie pustkowie, do zbrukanego złem oceanu! Ona jest tym wszystkim co wyniszcza, jest złem, tym co burzy porządek i karmi się nieładem, tym co pożera i umniejsza. Jest duchem ziemi! Jest płytkami suchego błota z koryta wyschłej rzeki! Suchymi liśćmi na drzewie, gorącym podmuchem, który zrywa je z gałęzi! Jest ostatnim tchnieniem umierających dzieci!

- Oszalałeś!

Oczy Małpoluda zalśniły.

- Czyżby? Może. Ale ja nie śpię w jednym łóżku z tym! Dawno temu przestała być częścią tego, co jest, stała się częścią tego, co może być. Zwała się Mahendradatta, nim postawiła pierwsze kroki na drodze Spirali idąc od złości do Zła i jeszcze dalej. To Kala’narang, czarodziejka! To Rangda!

- Tak! - wydyszałem gniewnie. - Powiedziała mi, jak się nazywa. I co z tego?

Małpolud wzdrygnął się gwałtownie.

- Więc nauczyła się mówić ci prawdę! Nauczyła się i zmądrzała, bo prawda daje wielką moc, podczas gdy kłamstwo małą! Wiedz to, synu tego świata: spośród mocy zgromadzonych wokół ciebie, ona jest z pewnością największą!

Krzyczał teraz, tak głośno, że mogła go usłyszeć. Zobaczyłem, jak rzuciła głową, rozbawiona, czy może połechtana w swej próżności.

- Jest panią świata podziemi, księżniczką żywych trupów, córką samego pana Siwy Niszczyciela! Jest Strażniczką Grobów! Jest Królową Nocy! To ona, białowłosa demonica o białych kościach!

Dopiero teraz mi zaświtało, jakie wrażenie robiły na Azjatach takie popielatoblond włosy. Ale Rangda odrzuciła tylko w tył głowę i zaśmiała się, wydając cienki, przenikliwy chichot. Też bym się roześmiał do wtóru, porwany tym śmiechem, gdyby nie to, że słyszałem już kiedyś, jak z gardła innej kobiety dobywał się taki śmiech, i czułem moc, jaka się za nim kryje. Nikt jej nie zawtórował, ani w jej szeregach, ani w naszych. Nasi ludzie stali oszołomieni, z przerażeniem malującym się w ich szeroko rozwartych oczach. Ten nieziemski śmiech odbijał się od kamiennych stup, wibrował wśród ozdobnych tarasów odgłosem tłuczonego szkła, rósł i potężniał, aż w końcu wydawało się, że nie może wydobywać się z tego wątłego gardła. Szklane odłamki kłuły nas w uszy ostrzami palącej udręki tak, że zatykaliśmy uszy dłońmi, potrząsaliśmy głowami i trzęśliśmy się, niezdolni myśleć czy działać. Przykuci do miejsca tym pulsującym, ponurym śmiechem, ujrzeliśmy, jak ciało drobnej dziewczyny o blond włosach zaczyna się przeobrażać.

Zaczęła rosnąć. Nie rozciągała się, nie puchła, rosła jak każdy żywy organizm, zachowując proporcje. Gdyby dziecko przybierało szybko postać człowieka dorosłego, mogłoby tak rosnąć, ale przecież nic nie rośnie aż tak szybko, nie w tak dziwny sposób jak ona, jakby ściśnięta do nienaturalnie małych rozmiarów, rozprężała się teraz do swego normalnego, ogromnego wzrostu. Kiedy wystrzeliła w górę, pukle jasnych kręconych włosów opadły na jej ciało wijąc się po jego krągłościach i przesłaniając jej twarz. Otaczający jej biodra sarong ześlizgnął się, skurczył, zbiegł do rozmiarów skąpej przepaski ledwo kryjącej kilka pasemek jasnych włosów poniżej gładkiego brzucha. Ciemna skóra napięła się na mocnych ścięgnach, smukłe nogi naprężyły się i rozsunęły jak u tancerki. Żyły wystąpiły na ramionach, a palce zacisnęły. Sznury pereł zagrzechotały głucho, odbijając się od jej napiętych piersi. Były to stare, pożółkłe ludzkie czaszki, wciąż jeszcze pokryte płatami wyschłego, łuszczącego się ciała, ale rzemień, na który je nanizano, lśnił od świeżej, lepkiej krwi - zrobiono go z jelit.

Stała tam ze zwieszoną głową i ukrytą twarzą, dwa razy wyższa niż normalny człowiek, lecz wciąż smukła i piękna, jak tamta dziewczyna z baru - a jednak tak potężna i groźna, że zadrżało mi serce. Modliłem się gorąco, by nie pokazywała twarzy i nie otwierała oczu. Ale kurtyna jasnych włosów poruszyła się i uniosła, a ujrzawszy to, co odsłoniła, doznałem szoku. Nie była to twarz w normalnym znaczeniu tego słowa. Spod zasłony włosów wystawał długi, zwierzęcy pysk o jasnej skórze, a widoczne ponad nim oczy były ogromne, nieruchome, nabiegłe krwią, miały ciemne obrzeża i wielkie matowoczarne źrenice - zupełnie nie przypominały ludzkich. Usta też były zwierzęce. Czarne wargi odsłaniały żółte zęby, a spomiędzy nich zwisał długi i czerwony, zwężający się ku końcowi jęzor.

Miałem ochotę krzyczeć, skakać, walić głową o drzewa, by wymazać z pamięci ten obraz. Rangda! Ta istota, ta cholerna, poroniona istota! Ale najbardziej straszliwe w tej twarzy było jej podobieństwo do ludzkiej, przypomnienie pokrewieństwa. Najbardziej przypominała mi ai-ai, nocne lemury z Madagaskaru o upiornych pyskach. Nieziemska, jędzowata, ale nie potworna - miała w sobie jakiś swoisty wdzięk, usprawiedliwiający jej istnienie, a nawet pewne podobieństwo do ludzkiej. Było to straszne, jakby wyrażała pewną prawdę o nas samych, ukazywała pewną potworną skłonność doprowadzoną do ekstremum.

Ale przede wszystkim miała w sobie moc - promieniującą, przykuwającą uwagę i władczą. Bo nic innego nie mogłoby mnie tam powstrzymać, gdy moje trzęsące się ciało wyrywało się do biegu, kiedy byłem w stanie zapanować tylko nad zwieraczami, a i co do tego miałem wątpliwości. Nikt z nas nie krzyczał. Nikt nie uciekał. Tamto spojrzenie przygważdżało nad do miejsca. Stała tam na szeroko rozstawionych nogach, wsparta pod boki, w postawie miejscowej tancerki, i nagle rozwala zaciśnięte pięści. Błysnęły długie, lśniące paznokcie jak srebrne sprężyny i błysnęły w słońcu Bali jak sztywne i drżące metaliczne szpony. A potem istota ta zrobiła długi krok naprzód, występując z jasnego światła, wiecznego południa, i jeszcze jeden. Taras pod jej stopami zadudnił i zatrząsł się, jakby kamień uderzył o kamień. Słonie rzuciły głowami i zatrąbiły wystraszone, a chorągwie za nią się pochyliły.

Istota zbliżała się jak tancerka, kołysząc się na rozstawionych nogach w rytm niesłyszalnej muzyki. Ale kamień dźwięczał pod jej stopami, jej kroki były głośniejsze niż stąpnięcia słoni, a stopnie pękały i rysowały się. Za nią ruszyły klinem szeregi wojska, z wahaniem, jakby w obawie, że podejdą zbyt blisko. Metaliczne szpony u jej stóp krzesały iskry na kamieniach stopni. Statua Buddy spadła ze stupy, uderzając o ziemię uśmiechniętą twarzą. Nie mogłem pohamować dreszczu strachu, gniewu, przerażenia wywołanego samą jej obecnością. To ona mnie zwabiła, uwiodła, zawładnęła mną - na myśl o tym omal nie zwymiotowałem. Czułem się skalany wewnętrznie i zewnętrznie, upokorzony, odczłowieczony pod każdym względem. Zbliżała się do kontenera. Czy zaklęcia Małpoluda były już dostatecznie spłukane i starte? Może i tak. Wtedy mogłaby po prostu podnieść ładunek i umknąć z nim - albo zniszczyć go gołymi rękami. Strzaskać ściany, wydobyć cenny sprzęt elektroniczny z chroniących przed wstrząsami opakowań i rozrzucić go po ziemi. A zniszczone resztki zrzucić w dół na moich oczach. Albo w oczy, jak sobie uświadomiłem z chłodnym dreszczem przerażenia, bo gdyby zniszczyła kontener, tylko my stalibyśmy jej na drodze. I to też udałoby się jej dzięki mnie.

Myśl ta wywołała u mnie falę niekłamanej wściekłości, która przemogła strach. Gdybym mógł w tym momencie dostać w swoje ręce kłamliwą Rangdę, z miejsca ukręciłbym jej głowę. Rozpoznawałem aż za dobrze to ciało, którym zwiodła mnie szyderczo, upodobniając się do Jacąuie. Myśl o tym, że jest istotą ludzką, ograniczoną, skończoną, wręcz kruchą, pozwoliła mi się rozluźnić. Taką ją kiedyś znałem, może kiedyś naprawdę taka była. Drobna, zgrabna, delikatna jak motyl, i nie bardziej od niego niebezpieczna, i nie trudniej byłoby ją rozgnieść...

Nieruchome oczy przesunęły się na mnie. Ale spóźniły się. Otrząsnąłem się już z ich uroku, jeszcze parę minut wcześniej zwyczajnie dałbym nogę, ale teraz krzyczałem z wściekłości i odrazy. Wyrwałem miecz zza pasa i skoczyłem między nią a kontener, wyzywając ją do walki, tnąc wściekle mieczem powietrze i migoczące kpiarsko promienie słoneczne.

Można było odnieść wrażenie, że rzeczywiście przeciąłem coś, co pękło bezgłośnie ze sprężystością i siłą napiętej stalowej liny, aż jęknęło i zadrżało powietrze. Tuż za mną Jacąuie upadła z krzykiem na kolana. Małpolud zachwiał się, przecierając oczy, jakby go coś oślepiło. Członkowie załogi, nie wyłączając te Kiore, wydali okrzyki trwogi. Wiedźma rzucająca się na nas z hordami setki razy liczniejszymi od nas, to było po prostu zbyt wiele. Zaczęli się wycofywać, chowając za platformę ciężarówki, gotowi ciąć i uciekać. Nie mogłem ich za to winić. Małpolud zgromił ich, jakby miał oczy z tyłu głowy.

- He! Waar zouden ju ‘ggan, hoor? Jeśli chcecie przed kimś umykać, do wszystkich diabłów, załatwię wam to, ja sam! Do króćset!

- Aduh! Orang bebal! - krzyknął Batang, ciągnąc mnie za ramię. - Czyś ty rozum postradał? Nie możesz walczyć! Nie z tym!

- Musisz go stamtąd zabrać! - odezwał się chrapliwie te Kiore. - Nie ma sensu, by stał tam czekając, aż zrobią z niego mokrą plamę! I dziewczynę! A ty też chodź! No chodź!

- Nie! - warknęła równie chrapliwie Jacąuie. - To nasza ostatnia szansa! Nie możemy po prostu...

- Stać! - rozkazał Małpolud, jego głos zabrzmiał nagle głośniej niż kiedykolwiek przedtem. Nawet chorągwie na schodach ponad nami załopotały gwałtownie, jakby wiatr zmieniał kierunek. Raptem wystrzelona z szeregów, ozdobiona pękiem piór strzała pomknęła ze świstem zwodniczo leniwym łukiem - nie, nie ku mnie, ku Małpoludowi. Nim otworzyłem usta, by go ostrzec, była już przy nim. Wyrzucił w górę rękę - ruch był tak szybki, że tylko tyle dostrzegłem - wymówił jakieś chrapliwie brzmiące słowo i coś zakręciło mu się w dłoni. Strzała odbiła się jak promień światła od lustra i pomknęła z powrotem w stronę pierwszych szeregów. Rozległ się hałas przypominający brzękanie garnkami i jakieś ciało sturlało się ze schodów za plecami Rangdy - jeden z odzianych w zbroję dowódców. Rozrzucił kończyny, które odrywały się jedna po drugiej i staczały niezależnie od siebie, zbroja rozpadła się na kawałki, a w końcu, kiedy roztrzaskała się u podstawy schodów pod stopami wiedźmy, odskoczył, wlokąc za sobą kilka pęczków włosów, jego hełm, a z niego wypadła wyschła czaszka i potoczywszy się kawałek znieruchomiała, szczerząc zęby w upiornym uśmiechu.

Małpolud zachichotał.

- Niet zo gezond, te twoje kohordy, Księżniczko! Hę? W nie najlepszym stanie, co? Powinnaś, do cholery, lepiej ich karmić!

Ogromnie podniesiony na duchu wybuchnąłem mimowolnie śmiechem. Usłyszałem, jak inni marynarze przyłączają się do mnie, szczękając mieczami i parangami.

- Wszystko to takie umarlaki? - zapytał te Kiore.

- Im bardziej myślisz o nich w ten sposób! - odparł cicho Małpolud. - Kim byli, Ona wam pokazuje! Czym się stali, musimy sami zobaczyć!

Wytężyłem wzrok, wpatrując się w świetliste szeregi, usiłując dojrzeć plamy rdzy na zbrojach czy kość dzierżącą drzewce chorągwi. Dostrzegłem twarze o pustych oczodołach w tych groźnych maskach, ostatni, zamarły uśmiech w wykrzywionych grymasem ustach. Nawet słonie widziałem jako przegniłe klatki kości, niezdolne unieść przerdzewiałe pancerze i żałosne szczątki, których spokoju nie powinno się zakłócać...

I dojrzałem zachodzące w nich zmiany. Błyszczące chorągwie stały się wyblakłe, zbutwiałe i przetarte. Ale widziała to też Rangda, musiała działać szybko. Z ohydnym piskiem machnęła szponiastą ręką i wszystkie potężne siły pradawnej mocy ruszyły w dół po schodach ku nam, niczym fala przyboju. Pordzewiałe strzały zostały nałożone kościstymi palcami na pokryte pleśnią łuki, naciągnięto cięciwy i wypuszczono je z łopotem wstęg. Włócznie oparto o wyschłe boki. Te Kiore ryknął komendę i marynarze otoczyli nas zwartym kręgiem, na chwilę zanim spadła na nas pierwsza fala.

Gdyby byli cali i żywi, nie byłoby żadnej walki, uleglibyśmy w ciągu paru sekund. Ale te kościane strachy na wróble nie były wojownikami, mimo całej przegniłej elegancji, wielu rozpadło się przy pierwszym dotknięciu albo rąbało się wzajemnie w pełnym niepewności pośpiechu. Lecz inni byli solidniejsi i musieliśmy toczyć zażartą walkę, siekąc i kłując, by nie pozwolić się zepchnąć przytłaczającym siłom wroga. Wokół nas gromadziły się fragmenty ciał, ale raz po raz zardzewiała włócznia albo wyszczerbiony topór bojowy znajdował cel w naszych szeregach i ktoś padał na ziemię. Odciągaliśmy albo odsuwaliśmy nogami rannych w pierwszej wolnej chwili, bo z pewnością podusiliby się w tej gnijącej masie. Ale im więcej widzieliśmy strzaskanych czaszek i na wpół zgniłych członków, tym łatwiej było nam w to uwierzyć i przeciwnicy stali się coraz słabsi. Skrzyżowałem miecze z dowódcą, który jeszcze przed paroma minutami prezentował się świetnie w tylnych szeregach. Teraz walczył jak nakręcona zabawka, uderzał i pchał sztychem bez siły, a pordzewiałe brzegi jego napierśnika gięły się i wgniatały nawet przy moich najlżejszych ciosach. Skrzyżowanie mieczy, cięcie z prawej, sparowanie - i wyrżnąłem gardą miecza w demoniczną maskę. Wgięła się, a on zachybotał się i zapadł w sobie jak kupa zeschłych liści. Inny, wyglądający nieco świeżej, przeskoczył przez niego kręcąc buzdyganem, ale nim zdążyłem zareagować, ujrzałem, jak Jacąuie występuje naprzód, a jego głowa odskakuje wirując od jednego uderzenia jej paranga. Nie mogło być wątpliwości, zwyciężaliśmy. Albo tak nam się przynajmniej chwilowo wydawało.

Pomiędzy masami żywych trupów prześlizgiwali się dakaici. Musieli to być ludzie niedawno zmarli. A może nawet żywi? Wykazywali więcej inicjatywy, rzucało się to w oczy. Nie pędzili prosto przed siebie, ale kryli się za starymi oddziałami. Małpolud chwycił za ramię mnie i Batanga.

- Uważajcie na siebie! To jej ludzie, jej zwolennicy, jak dzisiejsi terroryści, ale dalece bardziej niebezpieczni. Nadchodzi czas, by uderzyć na Nią samą! Bądźcie gotowi do ataku, gdy dam znak!

Wyciągnął rękę, zakręcił krótkim prętem w palcach - i nagle w jego rękach pojawił się kij długi na dobre dwanaście stóp, a na jego końcach lśniły okrągłe złote okucia. Zakręcił nim w dłoni aż gwizdnęło i rąbnął nim pędzącego ku nam wojownika, który niemal eksplodował przy uderzeniu. Małpolud zrobił krok naprzód, występując z kręgu, jakiś dakait ruszył ku niemu, ale poleciał w tył, trafiony końcem wirującego kija. Wtedy ten machnął ramieniem ponad głową, złote okucie zahaczyło o jedno ze splątanych drzew keneri na skraju lasu i oderwało fragment gałęzi. Ale nie był to przypadek. Małpolud chwycił gałąź, przyłożył ją do ust i ze zdumiewającą siłą cisnął nią w Rangdę. Poleciała jak dziryt, ale spadła z grzechotem u jej stóp. Zawahałem się, rozczarowany, ale Małpolud raz jeszcze machnął kijem powolnym łukiem i uderzył kamienne płyty przed sobą.

Przez chwilę sądziłem, że wezwał na pomoc plagę węży, robactwa czy coś podobnego. Z każdej szczeliny, z każdego wgłębienia między zniszczonymi kamieniami coś wystrzeliło w górę, wijąc się. W tym samym momencie zobaczyłem, co to było - pędy i siewki buchnęły w górę z nieprawdopodobną prędkością, wzdłuż prostej linii między Małpoludem a stopami Rangdy, gdzie upadła gałąź. Sama gałąź dosłownie skoczyła w powietrze, korzenie, gałązki i wąsy wystrzeliły z niej jak sprężyny. Znalazła się tuż przed Rangdą, w chwilę potem jej listowie spowiło ją ciasno, dalej się rozrastając, a ona krzyczała i wyrywała się.

- Teraz! - wrzasnął Małpolud, a jego kij otworzył nam przejście. Pełen morderczych myśli pognałem, wyprzedzając go po drodze, za mną pędzili Batang, te Kiore i inni, odrzucając na bok słabnących napastników i otaczając kręgiem naszą oplataną przeciwniczkę. Ale kiedy zbliżyłem się do niej, ujrzałem, jak rozwiera zwierzęce szczęki i wywiesza jęzor i ogarnął mnie podmuch lodowatego powietrza, tak zimnego, że ledwo zdążyłem osłonić dłonią oczy. Oddech zamarzł mi na sopel na górnej wardze. Potem zimno ustąpiło, uniosłem wzrok i ujrzałem, jak srebrzyste pazury rwą usidlające ją listowie, szare teraz i kruche jak matowe szkło, pobrzękujące soplami. Zmroziła je swoim oddechem.

Wyswobodziwszy jedną rękę, zerwała z szyi długą białą szarfę, która zafalowała nade mną jak dym na wietrze. Ujrzałem, sam nie wiem jak, wymalowane na białym tle dziwne znaki. Ale kiedy szarfa rozwinęła się na całą długość, trzasnęła jak bicz i zdawało się, że trzaśniecie to wstrząsnęło światem.

Miałem wrażenie, że miecz, który trzymam w ręku, oszalał - szarpał się, obracał i wykręcał jak żywe stworzenie, chcąc się wyrwać z mego uchwytu. Uskoczyłem pospiesznie, gdy omal nie ciął mnie w piszczel. Zatoczyłem się, zmagając się z nim, i jak przez mgłę dostrzegłem, że inni mają podobne kłopoty. Pole widzenia wypełniło mi błyskające niebezpieczeństwo, oddalone o długość ramienia, walczące o to, by wyzwolić się spod mego panowania. Czułem się, jakbym miał przy gardle kobrę, rozwścieczoną kobrę. Tyle że oczy mówiły mi, iż miecz, sztywny i prosty jak zawsze, w ogóle się nie porusza, to moje palce wywijały nim, jakby uniezależniły się ode mnie.

Miecz obrócił się niespodzianie w moich rękach, jakby przez cały czas manewrował tylko, by zająć dogodną pozycję. Albo one się obróciły, choć nie odniosłem takiego wrażenia. Po prostu wykręcił się i skierował w moją pierś. Gdyby stał naprzeciwko mnie jakiś niewidzialny przeciwnik, nie mógłby uczynić z tego szybciej i zręczniej. Ledwo mogłem utrzymać miecz w wyciągniętych rękach opierając dłonie o rękojeść, ale był dłuższy niż moje ramiona już zagłębiał ostrze w mojej piersi. Chwila nieuwagi i przeszyje mnie bez trudu. Zataczałem się na boki, usiłując zwalczyć siłę, która nim kierowała, strząsnąć niewidzialną rękę - bez skutku. I nic dziwnego. Nic dziwnego, że moje ramiona trzęsły się z napięcia, mięśnie kurczyły się i drżały. Bo jednocześnie ciągnęły i pchały. Krzyknąłem głośno z rozpaczy, kiedy to zrozumiałem. Walczyłem z samym sobą.

Kiedy uświadomiłem to sobie, ogromna, biała, kłębiąca się zasłona przesłoniła mi świat zewnętrzny, a nawet część mnie samego. Zagubiony, izolowany waliłem w bezkształtną ścianę ze ślepą, szaloną nienawiścią. Gdzieś za nią, po drugiej stronie, był ten skurwiel, który wpakował mnie w to wszystko...

...który wplątał mnie w tę straszliwą sieć niebezpieczeństw...

...który zmarnotrawił połowę mego życia, a reszcie odebrał sens...

...który doprowadził mnie do ruiny, zrobił ze mnie pół-człowieka, wypranego z uczuć kalekę...

...który serwował mi tani, okazjonalny seks i płytkie sukcesy zawodowe zamiast prawdziwych związków uczuciowych...

...który wprowadził mnie na ścieżkę niepowodzenia...

Gdzieś tam.

I pozostało mi tylko jedno pragnienie - uderzyć go, zabić. Gdzieś tam była część mnie samego, fasada, za którą się kryłem; słabości, które ona osłaniała, wszystko to, z czego szydziłem, dostrzegając to u kogoś innego. Wiedziałem, że to ja, i chciałem to przebić, skaleczyć, zabić, uciszyć to, czym gardziłem, czego unikałem, na co plułem; zdeptać to i wyszorować podeszwę buta...

Słyszałem własny krzyk i głosy innych. Miotałem się jak szalony, by strząsnąć z siebie tę falującą biel, która przecinała mój mózg na pół. Coś uderzyło mnie boleśnie w plecy i moje spojrzenie nabrało ostrości. To jakiś marynarz wpadł na mnie, krzycząc chrapliwie po malajsku i walcząc z ostrzem paranga, które starało się poderżnąć mu gardło. Jedna ręka przyciągała je, drżąc z wysiłku, druga powstrzymywała gołą dłonią, z której tryskała krew. Inny członek załogi opadł na kolana, z kordelasem wbitym głęboko w brzuch i zgiął się wpół, wymiotując. Batang wbił swój kordelas w drzewo, ale wyglądało na to, że stara się je wyszarpnąć. Te Kiore kołował w koszmarnym tańcu odbijając ręką ciosy wirującej pałki-miecza, która uderzała go w twarz i pierś, czasami trafiając. Jacąuie tarzała się po kamiennych płytach, krzycząc ze strachu i gniewu, a jej parang, który zaciskała w obu dłoniach, wyrywał się krótkimi szarpnięciami, usiłując trafić ją w gardło. Małpolud skoczył naprzód, niewzruszony, i wybił jej broń z rąk uderzeniem kija. Niegroźne już ostrze odskoczyło z brzękiem, ale jej puste dłonie wciąż dźgały gwałtownie. Nikt nie zaczarował kling, robiliśmy to sami sobie.

Jakiś cień przesłonił słońce. Ponad nami rysowała się groźnie postać Rangdy, wolna teraz od oplatających ją gałęzi. Zdawała się górować nawet nad starodawnym wzgórzem wzniesionym ludzką ręką. Małpolud, zaskoczony znienacka, machnął kijem, ale przechwyciła cios szponiastą dłonią. Siła uderzenia rzuciła ją w tył, ale on doskoczył obracając się wokół własnej osi. Zdes-perowany usiłowałem odwrócić od siebie ostrze miecza, ale omal nie straciłem przy tym panowania nad sobą. Moje ręce zadrżały konwulsyjnie i ostrze pogrążyło się w mojej piersi na grubość palca. Wrzasnąłem z bólu i przerażenia, wyrwałem je i oklapłem, czując jak tryska ze mnie gorąca krew. Miecz brzęknął o kamień, ale nie miałem już sił, by go podnieść. Osłabiony wstrząsem, upadłem u stóp Rangdy. Przestąpiła przeze mnie wysoka na jakieś czternaście stóp, nie obdarzając nawet spojrzeniem, jakbym był tylko jeszcze jednym żyjącym w dżungli ziemskim insektem. Lecz kiedy mnie mijała, w swej przerażającej postaci, wciąż widziałem szczupłe ciało dziewczyny z baru, pochylonej nade mną owej nocy zamglonych i złudnych wspomnień. Zawyłem głośno, czując jak mieszają się we mnie w dziwny sposób udręka tego wspomnienia, pragnienie i ekstaza, wstyd i przerażenie.

Tylko Małpolud stał teraz między nią a kontenerem, na szeroko rozstawionych nogach, naprężony, kręcąc kijem w potężnych palcach, jakby była to lekka niczym piórko laseczka. Rangda zawahała się na chwilę, obracając dziwnie głową, jakby go lustrowała. Natychmiast rzucił się do ataku. Lecz choć był szybki, jej ogromna dłoń poruszała się jeszcze szybciej. Różowy płomień rozbryznął się po kamieniach, deszcz gorących iskier spadł z sykiem na drzewa, srebrzyste paznokcie rozbłysły ogniście. Ale nie umniejszona siła ciosu uderzyła z powrotem w Małpoluda, zbijając go z nóg, i cisnęła nim tak, że przeleciał ponad brzegiem ciężarówki. Spadł z hukiem między krzaki jak ogromny meteor.

Chwyciłem miecz i podniosłem się na kolana. Gniew przezwyciężył skutki wstrząsu, ale wciąż drżałem. Jeden atak, jedno uderzenie - gdybym tylko mógł się na nie zdobyć. Podniosłem się, z ociężałymi powiekami, ale ona była już prawie przy kontenerze. Wtedy ukazała się zza niego jeszcze jedna postać. Przez chwilę myślałem, że to Małpolud tak szybko wrócił do siebie, potem zobaczyłem kto to taki i otworzyłem ze zdumienia oczy. Wysoki starszy pan, ubrany schludnie w białą koszulę i spodnie. Starannie utrzymana bródka i wąsik, stalowe włosy związane w równy węzeł - a w ręku laska o kryształowej gałce, którą potrząsał w hotelu. Rangda zamarła, patrząc na starszego pana. Mpu Bharadah, bo tak się nazywał, uniósł trzymaną w szponiastych palcach laskę, a ja wzdrygnąłem się, spodziewając się, że zostanie zmieciony jednym ciosem.

Ale wykonał tylko ten gest. Ostry niedwuznaczny gest „Wracaj! Zostaw to!”

I nic więcej. Po przerażeniu i histerii ostatnich paru chwil gest ten robił niesamowite wrażenie. A jeszcze większe jego dziwne szarpnięcie głową, podobne jak u Małpoluda. Na Wschodzie wyrażało ono odmowę, zaprzeczenie, ale było w tym coś więcej, coś agresywnego i stanowczego zarazem. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że zapadła cisza, w której urywane oddechy umęczonych ludzi brzmiały nienaturalnie głośno. Klingi broni już nie walczyły z jej właścicielami, a wojownicy i dakaici nie pędzili już po kamieniach.

Rangda wciąż się nie poruszała, ale ja tak. Podniosłem się, kulejąc, prawie upadłem, i złożyłem się do potężnego cięcia. Uskoczyła, a ja chybiłem i zachwiałem się, rozpaczliwie usiłując odzyskać równowagę, zanim strąci mi głowę z ramion. Nawet nie próbowała. Zamiast tego wydała okrzyk wściekłości i zawodu, obróciła się na pięcie i pognała wielkimi krokami po schodach, między szeregami swych zwolenników, roztrącając ich jak plewy. A oni pobiegli za nią, niby mrówki wracające do mrowiska. Pędzili strumieniem po schodach, zrzucając zerodowane fragmenty płyt i wzniecając tumany kurzu, a kamienie pod ich stopami skrzypiały i dudniły. Rozsunięte flanki Borobodur poruszyły się raz jeszcze, powoli, lecz nieodwołanie, gasząc południowe słońce Bali niby zdmuchniętą świeczkę, zgrzytając cicho, jakby przesuwały się na ciężkich marmurowych rolkach, i zamknęły jak otwarta rana. Obie połowy zetknęły się i zwarły z taką siłą, że ostatnie strzępy mgły zakłębiły się na mglistym jawajskim niebie. Na szarych murach nie pozostała żadna szczelina, żadne pęknięcie.

Byliśmy sami.

Staliśmy tam, na starodawnych kamieniach Borobodur, w jasnym świetle dnia. Stosów gnijących zwłok już nie było, sterty zbroi i broni zniknęły. Buddowie uśmiechali się ze stup ponad nami - wszyscy z wyjątkiem jednego, który leżał twarzą do ziemi, jakby pokutował za gwałt, jaki się tam dokonał. Marynarze leżeli wokół, pojękując, zapewne byli poważnie ranni. Co najmniej dwóch leżało nieruchomo, jeden z rękojeścią kordelasa wystającą makabrycznie z tułowia. Prawie wszyscy krwawili z drobniejszych ran, nie wyłączając mnie i Jacąuie. Ale ona pozbierała się dość wesoło i pokuśtykała do kontenera, po którego zniszczonych i powgniatanych bokach spływały resztki magicznych znaków Małpoluda.

- No cóż - rzekła rozpromieniona - odzyskaliśmy go.

Wciąż jeszcze wszystko kłębiło mi się w głowie. Ta istota... Noc, którą spędziłem z tym... Nie, z nią - czy kim tam.

O bogowie, z kim albo z czym kochałem się tamtej nocy? Chryste, co ja z tym wyrabiałem? Ledwo pamiętałem, ale wystarczyło mi te parę fragmentów. Spoceni, splątani, owinięci wokół siebie. Słony, zmysłowy smak na języku. Co ja właściwie robiłem? Poczułem, jak oblewam się z przerażenia zimnym potem. Chyba nie mogła wyrządzić mi jakieś trwałej szkody? Może powinienem iść jak najszybciej do lekarza? Prawie błogosławiłem rwący ból w piersi, który odwracał moją uwagę od tych myśli. Byłem ranny, ale mogło być gorzej, żebra zatrzymały uderzenie - gdyby trwało to dłużej, nie zdołałyby - okropny skrzep pokrywał teraz ranę.

- A jak inni? - zapytałem te Kiore. Symetrię jego tatuaży psuł napuchły siniak pod okiem.

- Dwóch zginęło. Jeszcze dwóch może nie dożyć udzielenia pomocy. Około piętnastu wymaga poważnego cerowania i łatania, nie wyłączając ciebie, rzekłbym.

- Nie jest tak źle, jak wygląda. Cholera! Cholera! Wzruszył ramionami.

- Odzyskaliśmy wasze pudło, co? I większość ludzi wyszła z tego obronną ręką. Czymkolwiek była ta szarfa, której przeciw nam użyła, wytrzymali to całkiem nieźle.

- To anteng - zagrzmiał jakiś głos za naszymi plecami. Małpolud wychodził kuśtykając zza kontenera, bardzo ostrożnie obmacując szyję i szczękę, i masując potężne siedzenie.

- Nieźleś oberwał! - wykrzyknął współczująco te Kiore. - To szczęście, że nie rozpadłeś się na kawałki, co? Mówisz, że co to było?

- Anteng. - Małpolud roześmiał się chichotliwie, wydając niesamowity, lecz wcale niewesoły odgłos. - To jedyna broń, którą posługuje się sama Rangda. Niepotrzebna jej żadna inna. To łamacz umysłów, jądro wszystkich zaklęć. Nazwa oznacza tylko dziecięcą procę.

- Ładne mi dziecko - mruknął Maorys. - Łamacz umysłów, he? Ciekawe. Umysły tych dwóch, którzy zginęli, już wcześniej musiały być podzielone. Mieli problemy. A ci ciężej ranni także. To czarne konie, faceci, którzy nigdy nie są zadowoleni. Można by powiedzieć, że są swymi najgorszymi wrogami. - Skinął mi kpiarsko głową. - Tobie też się dostało, co? A pannie Jacąuie chyba też. Zabawne, co? Reszta wyszła z tego z paroma draśnięciami. Szyper był na tyle szczwany, że z miejsca wbił klingę w drzewo. A stary Małpolud wcale się tym nie przejmował. Jak już mówiłem, ciekawe. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu, choć wyraźnie sprawiło mu to ból. - No dobra, uszy do góry! Nie czyń sobie wyrzutów! Wszyscy wiedzieliśmy, czego się spodziewać, gotowi byliśmy na rozróbę. Gold ma świetną maść na zadraśnięcia, a mają tu też leki, jakich nie dostaniesz w domu. Musimy tylko wrócić na statek. - Zasępił się patrząc na ciężarówkę. - Nie sądzę, by był sens prosić Jej Wysokość o kluczyki, co?

- Nie. Damy radę pociągnąć platformę za wozem?

- Jest za ciężka. Ciężarówka i ładunek - to zajęłoby tydzień. Będziemy musieli użyć podnośnika. Większość z nas nie będzie tu miała nic do roboty. Wszyscy, prócz naprawdę ciężko rannych, będą musieli pedałować piechotą do Yogja. Osiemnaście mil.

- Albo możemy wysłać kogoś po środki transportu. - Strzeliłem palcami. - Ten kapłan. Musiał tu jakoś przyjechać. Może ma wóz albo powóz czy coś takiego! Dokąd on poszedł?

- Jaki kapłan? - zapytał te Kiore.

- Ależ... nie widzieliście go? Miejscowy kapłan, w prostym bawełnianym stroju. Ten, który odwiedził mnie w hotelu, by mi grozić. Pojawił się raptem naprzeciw Rangdy i nie dopuścił jej do kontenera - przegnał ją! Chciałbym wiedzieć jak, u licha?

- Sądziłem, że to ty! - odparł. - Albo ta sztuczka Małpoluda. Że Rangda myślała, że on zamierza to powtórzyć i zwinęła żagle. Patrzyłem uważnie, wziąłem się już wtedy w garść. Nie widziałem żadnego kapłana!

- Ależ... - Spojrzałem na Jacąuie, Batanga i Małpoluda. Oczy Małpoluda były zapadnięte, wpółprzymknięte, czujniej-sze niż zwykle. Ale wzruszył tylko ramionami.



Rozdział ósmy


Noc była jak lepka, ciężka zasłona zawieszona tuż przy twarzy. Człowiek dławił się, lecz każdy oddech wymagał wysiłku. Moskity zaprzestały swych ataków od pewnego czasu, ale cykady grały w każdej kępie traw wokół przystani, a niezwykłe ćmy uderzały wciąż o mdło świecące latarnie. Brzegu nie było widać, pomost pogrążony był w cieniu, z którego dobiegały słabe i dziwne odgłosy niby strzępy starych wspomnień. Jeszcze dziwniejsze dobywały się z ładowni, gdzie Małpolud zajęty był odnawianiem starych i dopisywaniem nowych zaklęć ochronnych na kontenerze. Napływały też stamtąd niezwykłe zapachy, a od czasu do czasu różowawy błysk rozświetlał maszty i liny i sprawiał, że skuleni wartownicy zrywali się, chwytając za rusznice i kusze. Mieliśmy odpłynąć o świcie, ale do świtu było jeszcze parę godzin.

Pragnąłem, by nastąpił jak najszybciej. Wtedy mógłbym uniknąć towarzystwa Jacąuie, ale teraz nie mogłem znieść myśli o mojej dusznej kajucie czy pełnym dymu salonie. Ostrzeżono nas, byśmy nie oddalali się od statku, przede wszystkim dlatego że moglibyśmy nie wrócić na czas - nie trzeba mi było tego mówić. Mogłem się spodziewać, że jeżeli pójdę na górę, ona podąży za mną, a tam będziemy mieli jeszcze mniej miejsca do manewru. Więc snuliśmy się tam i z powrotem po pokładzie, kłapiąc na siebie zębami jak rekiny. Jacąuie była równie rozdrażniona co ja i nie mogła mi tamtego darować.

- Ty! - syknęła. - A ja sądziłam, że się zmieniłeś! Jesteś takim samym przymilnym, egocentrycznym bydlakiem jak piętnaście lat temu! I wydawałeś mi się wtedy taki cudowny! O kur... - Urwała w pół słowa, przyciskając gniewnym ruchem dłoń do ust, i skrzywiła się. Wtedy też go nie znosiła. - Zraniłeś mnie, wiesz o tym?

Starałem się nic nie odpowiadać, ale nie mogłem powstrzymać, by jej nie odpalić.

- Jak? Jak cię zraniłem? Tym razem? Daj spokój, dziewczyno! Minęło piętnaście lat, jak sama mówiłaś. A gdybym teraz spytał, z kim sypiałaś przez ten czas? To nie twój zasrany interes, odpowiedziałabyś, i miałabyś do tego prawo! Nie należymy do siebie teraz, nic nas nie łączy, tak byś powiedziała! Może nie?

- Tak! - wybuchła. - I nie węszyłabym za kimś, kto wygląda tak jak ty, prawda?

- Skąd, u licha, miałem wiedzieć? Nie szukałem tej dziewczyny, to ona mnie znalazła, i teraz wiem dlaczego! To nie była moja wina!

- No, mogłabym się założyć, że nie uciekałeś, wrzeszcząc i krzycząc!

- A wiesz co? Właśnie tak zrobiłem za pierwszym razem.

- Za pierwszym razem! Za pierwszym razem? Raz nie wystarczyło, co? I mówisz, że nie chciałeś tego? Rany, niełatwo się zniechęcasz, prawda?

- Słuchaj, poszedłem z nią do łóżka raz, tylko raz, rozumiesz? I zdzieram sobie gardło, tłumacząc ci, iż zrobiłem to tylko dlatego, że byłem pijany. - Widząc jej uśmieszek, zrozumiałem, jak kulawo to zabrzmiało. - Pijany, skołowany, zszokowany i... właściwie to ona mnie poderwała.

- Ja myślę! A ty walczyłeś z nią przez całą drogę, co? - Zaśmiała się, cicho i metalicznie, bardzo po chińsku. - Już to widzę! Oo, tak!

Odwróciłem się nagle ku niej, chwytając ją za ramiona.

- Nie! Oczywiście, że nie, do cholery! Nie jestem pewien, co się właściwie wydarzyło, ale z pewnością seks też był tego częścią!

Znów ten szaleńczy śmiech.

- A ona uderzyła na ciebie z zaskoczenia!

- A jeśli tak? A jeśli tak, do cholery? Spaskudziłem ci życie, nawet bardzo, owszem, przykro mi z tego powodu, ale nie daje ci to żadnych praw do mnie w tej chwili! Nie muszę ci się tłumaczyć! Nie teraz!

Spojrzała na mnie statecznie w półmroku.

- Pocałowałeś mnie.

- Potem, do cholery! Potem! Kiedy poczułem... że ty... kiedy...

- Potem. Kiedy dostałeś, coś chciał, od niej. Ale dostałeś więcej, niż się spodziewałeś, co?

- Oo, na... to nie było tak! Słuchaj, być może wciąż mnie trochę pociągałaś. Czy usłyszałem od ciebie choć słowo zachęty, wzmiankę, że nadal nie jestem ci obojętny? Jesteś tu tylko dlatego, że robię jakieś matactwa przy okazji tego cholernego Projektu! Może nie? Żeby nie spuszczać mnie z oczu, jak powiedziałaś! Cokolwiek robiłem później, robiłem wiedząc tylko tyle, racja?

Wzruszyła ramionami, kopnęła leżący na pokładzie koniec liny.

- Chyba tak. Więc dało ci to prawo, byś zachowywał się tak, jak to zrobiłeś, byś spodziewał się, że dziewczyna, którą usunąłeś ze swego życia szesnaście lat temu, padnie przed tobą plackiem, gdy tylko cię zobaczy?

- Jacąuie...

- Upiłeś się na smutno, ponieważ czułeś się taki odrzucony i rozstrojony, biedactwo! Biedactwo!

- Jacąuie, wyciągasz pochopne wnioski...

- Lepsze to niż to, co ty wtedy wyciągnąłeś, mój chłopcze! A co gorsza poszedłeś tam i... poradziłeś sobie z tym w taki sposób, bo ja nie chciałabym się z tobą przespać!

- Nigdy cię nie poprosiłem!

- Bo to to samo! Dla ciebie! - wrzasnęła. Potem westchnęła i wciągnęła energicznie powietrze przez zęby, wydając typowo orientalny świst dezaprobaty i wzgardy. - Żeby... użyć w ten sposób innej dziewczyny... Uczynić z niej namiastkę... pojemnik... Używając mnie! O Boże, tak jak faceci używają tych cholernych wkładek z czasopism z nagimi dziewczynami.

Ogarnęła mnie zimna wściekłość. Dosłownie czułem, jak krew odpływa mi z twarzy, pozostawiając uczucie chłodu. Miałem wrażenie, że moja skóra opina kawałki lodowatego metalu, a nie moje kości policzkowe.

- Powinnaś była o tym wiedzieć. - Odparłem z brutalnym spokojem. - Twoje zdjęcia były na niejednej z nich.

Założyłem ramiona na piersi, spodziewając się, że znów spróbuje mnie spoliczkować. Ale nie zrobiła tego. Powiedziała tylko z nagłym skrępowaniem.

- Jedno. Reszta miała inne twarze. Wiesz, ja sądziłam, że będziesz z tego dumny. - A potem nagle odeszła, omijając mnie, nim zdążyłem zareagować. Rozległ się stłumiony okrzyk czujek. Lekko i bezszelestnie wskoczyła na pomost i jak kometa, z rozwianym jasnym włosem, przebiegła przez niego i znikła w mroku. Zawołałem ją. Miękkie kroki umilkły w ciemnościach.

- Nie bądź idiotką! - krzyknąłem. Cisza.

Stałem sztywno przez chwilę, urażony. Ostrzegano ją. Niech poniesie konsekwencje... Potem mój upór zelżał. Uprzedzano ją, że może nie zdążyć z powrotem na czas, ale w tym momencie mogło jej to w ogóle nie obchodzić. Ale nikt się nie bawił w wyjaśnienia, że grożą tam także inne niebezpieczeństwa, w końcu komu trzeba było tłumaczyć takie rzeczy? Mnie na pewno nie, po pewnej długiej nocy w Nowym Orleanie. Nikomu prócz niej. I to ja, jeśli nie ktokolwiek inny, powinienem o tym pamiętać.

Rozejrzałem się zrozpaczony i pobiegłem na molo. Stojący na czatach marynarze lustrowali nabrzeża.

- W którą stronę?! - krzyknąłem. Wzruszyli ramionami. Pobiegłem do końca pomostu, stanąłem na chwilę niezdecydowany, obejrzałem się dręczony wątpliwościami. Różowy błysk w ładowni omal mnie nie oślepił. Przez oświetlone okno salonu widać było jakąś kołyszącą się postać. Okrzyki, wyjaśnienia - zajęłoby to zbyt wiele czasu! Gdybym poszedł za nią od razu, byłyby szanse... a to nie był Nowy Orlean. Wiedziałem, co robię. Miałem miecz. Znałem trochę język. Rozległy się okrzyki czujek, kiedy zeskoczyłem z pomostu niknąc w mroku, ale zignorowałem je. Jeśli cokolwiek czyhało na nią, musiało najpierw spróbować szczęścia ze mną.

W mroku nocy substancja i cień łączą się, granice między Jądrem i Spiralą zacierają. Wysoka fala bezczasowości uderza o brzeg stałego czasu spłukując odpryski tego i tamtego świata to w jedną, to znów w drugą stronę. Biegłem prosto przed siebie, gdzie jak sądziłem, znajdowała się Jacąuie, a nie wzdłuż przystani, i tak było lepiej. Mogła w ten sposób dostać się z powrotem do Jądra, gdzie będzie bezpieczniejsza. Zagubiona, bez pieniędzy, dokumentów czy wytłumaczenia swej podejrzanej sytuacji, owszem, ale mimo to bezpieczniejsza niż tu. Biegłem lekko w kierunku, który wydawał mi się najbardziej prawdopodobny, tam gdzie skupiały się światła i głosy nowoczesnego miasta, to z pewnością ją przyciągnie. Tu i ówdzie dostrzegałem w stojących kałużach albo szybach okien starych tynkowanych budynków odbicia wyższych gmachów, rzęsiście oświetlonych okien, a raz nawet neon. Pod stopami coraz częściej miałem bruk, nie drewniane deski chodnika. W bocznej uliczce dostrzegłem blask samotnej latarni, skręciłem tam, tak jak musiała to zrobić Jacąuie, przyciągnięty jak ćma. Nasze codzienne przyzwyczajenia mają na nas wielki wpływ. Kiedy ujrzałem blask neonów i jasno oświetlone witryny sklepowe, usłyszałem hałasy ruchu ulicznego, poczułem jednocześnie radość i przerażenie, doznałem rozdzierającego wrażenia, jakby coś ciągnęło mnie gwałtownie w obie strony.

Przystanąłem u wylotu uliczki, wahając się. Nabrałem powietrza w płuca i krzyknąłem:

- Jacąuie! Jacąuie!

Kilka mijających mnie uczennic skupiło się razem w odruchu obronnym i zachichotało obrzucając mnie badawczym spojrzeniem. Mogłem się domyślić, kogo widziały - jednego z tych wędrujących Europejczyków, którzy budzą wśród Indonezyjczyków jednocześnie fascynację i pogardę. Gdzie indziej hipisi są gatunkiem wymierającym, ale na Indonezji wciąż ich pełno. A ja stałem tam, nie ogolony, w stroju z ciemnej skóry, mając na czole otrzymaną niegdyś od Mail złocistą, brokatową opaskę, od której jeżyły mi się wilgotne włosy. Miałem też miecz, ale były szanse na to, że nie dostrzegą go, jeśli nie zwrócę na niego ich uwagi.

- Jacąuie! Chodź tu! To niebezpieczne! Chodź, do cholery! Przepraszam!

Ale uliczka była zatłoczona, odezwały się klaksony samochodów. Jakiś mijający mnie przechodzień wpadł na innego. Tamten wypuścił paczkę, której zawartość się rozsypała. Zaczęli trajkotać gniewnie, wskazując na mnie. Przyciągnęło to uwagę kierowców, samochody omijały ich gwałtownie, rozległy się okrzyki i przekleństwa. Ludzie zaczęli podchodzić, by zobaczyć, o co idzie. Chodnik się zapełniał. Przynajmniej górowałem nad większością z nich wzrostem, łatwo mnie było dostrzec.

- Jacąuie! - krzyknąłem raz jeszcze, ale nie było odpowiedzi, za to w głębi ulicy pojawił się policjant w jasnym mundurze khaki. Zbliżał się, by przerwać sprzeczkę na temat tego, kto ma przejechać pierwszy, ale wszyscy w samochodach wskazywali na mnie. Kiedy mnie ujrzał, otworzył szeroko migdałowe oczy, a potem ruszył żywo w moją stronę na skos przez jezdnię, bębniąc palcami o kaburę pistoletu. Szaleni Europejczycy nie cieszyli się uznaniem miejscowych władz. Czując się pokonany, odwróciłem się na pięcie i dałem nura z powrotem w cienisty zaułek. Jeśli ten gliniarz zapuści się za mną zbyt daleko, mogą go spotkać tej nocy nader dziwne przygody.

Ta sama historia powtarzała się wszędzie, gdzie pokazałem się wychodząc z cienia, wszędzie, gdzie pytałem o blond Euro-azjatkę. Paru typów zaofiarowało się, że pokażą mi miejsce, gdzie będę mógł znaleźć mnóstwo młodych dziewcząt o dowolnym kolorze włosów, ale odmówiłem. Abstrahując od wszystkiego innego, wydawało się to najłatwiejszym sposobem natknięcia się znowu na Rangdę. Ale było to cholernie deprymujące. Nawet jeśli Jacąuie rzeczywiście tędy przechodziła, nikt jej nie pamiętał. Surabaja to kipiące życiem, nowoczesne miasto portowe liczące ponad milion mieszkańców, i Euroazjatki, nawet piękne blondyny, nie były tu czymś niezwykłym. To, że wynurzałem się z mroku, też mogło być nie bez znaczenia. Żadnych wskazówek, a bez nich w miejscu tak ludnym mogłem szukać miesiącami. Nie chciałem zbytnio oddalać się od portu, bo wtedy nawet gdybym ją znalazł, żadne z nas nie mogłoby powrócić. Łamałem sobie głowę, co robić, ale ryki i światła ruchu ulicznego i wesoły harmider wieczornego tłumu mi przeszkadzały. Natknąwszy się na jakąś cichą, chłodną uliczkę, niezbyt hałaśliwą, wróciłem nią, krocząc bardzo ostrożnie. Ku memu zdziwieniu, wychodziła na rząd drewnianych budyneczków, to były stajnie w zupełnie europejskim - holenderskim najpewniej - stylu, podobnie jak stare Jembathan Merah. Były opuszczone, a hałas miejski dochodził tam jako ledwo słyszalne buczenie. Oparłem się o ozdobne ogrodzenie, czując jak chłodne żelazo dotyka tyłu mojej udręczonej głowy i starając się zebrać myśli.

Nie nasuwały mi się żadne pomysły, za to po chwili w jednostajnym szumie miejskiego ruchu zacząłem rozróżniać ciche i rytmiczne, metaliczne buczenie i wyższe dzwoniące, melodyjne dźwięki. Z początku pomyślałem, że to warsztat samochodowy albo jakiś zakład mechaniczny, ale kiedy moje uszy pochwyciły rytmicznie powtarzające się sekwencje dźwięków, zdałem sobie sprawę, co to jest, i błysnęła mi pierwsza iskierka nadziei. Wyszedłem spomiędzy stajni na otwartą ulicę, wzdłuż której wznosiły się duże budynki zdecydowanie holenderskie w stylu, sądząc po wysokich, ozdobnych ścianach szczytowych. Źródło dźwięku wydawało się tu bliższe, ale nie bliskie, tak jakby dobiegał on ponad dachami domów. Krótki spacer, skręt w lewo - miałem wrażenie, że skręciłem do czyjegoś ogrodu, stałem między rosnącymi w rzędzie drzewami, europejskimi, o szerokich, rozłożystych koronach. Za nimi wznosiły się następne budynki, jeszcze większe, niektóre nieco zaniedbane, lecz wciąż wyglądając statecznie i dostojnie. Na wspartych o kolumienki porte-cochere kilku z nich widać było maszty ze zwisającymi nieruchomo w bezwietrznym powietrzu flagami, których nie mogłem zidentyfikować. Budynki wznosiły się wzdłuż długiej ulicy, a za drzewami dostrzegłem następny, równoległy ich rząd. Musiała to być dość luksusowa dzielnica, pełna oficjalnych rezydencji, konsulatów, a nawet pomniejszych ambasad - stąd maszty flagowe. Nawet w Indonezji nie mogło być hałaśliwego warsztatu w pobliżu takiego miejsca. Zatrzymałem się, nasłuchując, dobiegły mnie salwy przenikliwego śmiechu. Upewniło mnie to, że mam rację. Liście dalszych drzew jarzyły się, podświetlone od dołu mdłym, żółtawym światłem. Stamtąd właśnie dochodziły te dźwięki, więc ruszyłem żywo w tamtą stronę.

Chodnik był nierówny, a płyty popękane i nieregularne. Wygodniej mi było iść po sprężystym mchu pod drzewami. A przy tym pozostawałem w cieniu, co mi odpowiadało. Ambasady miały zwykle strażników, a mogłem im się nie spodobać w obecnym stanie. Przemykałem się bezszelestnie pod drzewami, jak ćmy przyciągany tym ciepłym światłem i cichym, nieprzerwanym dźwiękiem. Jakiś wysoki, cienki głos zatrylował, inne - głosy dorosłych i dzieci - odpowiedziały śmiechem. Był to dźwięk tak swojski, że zaskoczyło mnie to, co nastąpiło potem. Poczułem skurcz w gardle, serce skoczyło mi gwałtownie, w centrum tego żółtego blasku coś podskoczyło, szybko jak kobra, i wydało mi się, że spada na mnie z nieprawdopodobną szybkością jakaś bezkształtna istota o cienkich jak u szkieletu kończynach.

Skoczyłem, chwytając za miecz, potknąłem się o korzeń i podparłem kolanem, z trudem łapiąc oddech. Następna pajęcza postać zerwała się i wykonała kilka gwałtownych ruchów, wysoki głos zawył, dzwonienie wzmogło się, zakołatały drewniane klocki, rozległy się piski zachwytu. Dusiłem się wprost ze śmiechu, myśląc o swoim zmieszaniu sprzed paru chwil. Rozpoznałem już dźwięki gamelanu, indonezyjskiej orkiestry perkusyjnej. To, co usłyszałem na początku, było pulsującym buczeniem podwójnego gongu, a dzwonienie brązowych ksylofonów demung i talerzy kutek wziąłem za odgłosy kucia. I miałem ku temu powody. Nie był to spokojny, wyrafinowany koncert gamelanu, jaki słyszałem dotąd. Ta muzyka chrypiała dramatycznie, wznosząc się w szybkich kulminacjach, podkreślanych uderzeniami w bęben ke-dung, i nic dziwnego, tego się nie spodziewałem. Był to akompaniament do przedstawienia wayang kulit, niezwykle popularnego lalkowego teatru cieni, a żółte światło rzucała sycząca latarnia ciśnieniowa na rozwieszoną luźno między drzewami tkaninę stanowiącą ekran.

Nigdy dotąd nie widziałem przedstawienia wayang i zauroczyło mnie ono żywością postaci-cieni, wykonanych z cienkich pasków skóry i poruszanych za pomocą cienkich prętów z rogu bawołu. Paplając i okładając się pięściami marionetki wykazywały zadziwiającą indywidualność. Operujący nimi wyśpiewywał kwestie wysokim, koturnowym głosem, używając języka tak archaicznego, że byłem w stanie uchwycić tylko pojedyncze słowa. Podobnie Jawajczyk z powierzchowną znajomością angielskiego mógłby starać się zrozumieć Szekspira. Ale była to sztuka bardziej popularna niż Szekspir. Dorośli i dzieci siedzieli wspólnie przykucnięci wokół małego półkola złotego światła, śmiejąc się i bawiąc wyczynami bohaterów sztuki.

Pozostałem w cieniu na zewnątrz kręgu, oparty o grube, stare drzewo i przyglądałem się. Miałem ku temu kilka powodów. Im więcej myślałem o Jacąuie, tym mniej prawdopodobne wydawało mi się, że w nastroju, w jakim się znajdowała, da się przyciągnąć jasnym światłom miasta. Może i tam zajrzała, ale uświadomiła sobie, jak bardzo jest tam nie na miejscu. Oczami duszy widziałem, jak wraca w cień, szukając samotności. Głośną muzykę gamelanu teatralnego słychać pewno w całej okolicy, jak sam się o tym przekonałem. Jeśli zgubiła się i wędrowała gdzieś tutaj, trudno było sobie wyobrazić, że przedstawienie nie przyciągnęło jej uwagi.

A poza tym był to wspaniały spektakl.

Z początku zupełnie nic nie rozumiałem, ale potem odniosłem wrażenie, że zaczynam orientować się w akcji. Mimo komiksowej stylizacji marionetek byłem w stanie odróżnić przystojnych bohaterów maszerujących dziarskim krokiem od poruszających się z groźną ociężałością demonów. Musiała to być jedna z epopei Wschodu - nie miałem nigdy czasu czytać takich rzeczy, ale Jacąuie z namaszczeniem opowiadała mi o nich, in extenso, przed wielu laty. Przypomniawszy sobie o tym, rozpoznałem nagle jednego z bohaterów, szczególnie lubianego przez dzieci, które z radością witały każde jego pojawienie się - przygarbioną, długoręką postać o kołyszącej się głowie, ogonie i kołyszącym się, podskakującym kroku. Jego akrobatycznym wyczynom towarzyszył chichot i bełkot operującego lalkami. Więc musiała to być Ramajana z jej bohaterami - pobudliwym Ramą i cnotliwą Sita, jego małżonką, porwaną przez ich demonicznych przeciwników Rakashów. A oto ich nieprawdopodobny sprzymierzeniec Hanu-man, król małp, który poświęcił swój ogon, żeby podpalić twierdzę demonów. Dałem się porwać sympatiom publiczności, dzieliłem ich radość z jego łobuzerskich figli, drżałem z przerażenia na widok potwornych postaci Rakashów. Są to archetypy, wśród których wzrasta każdy Indonezyjczyk, symbole równie brzemienne w znaczenie i znane co James Bond czy Superman na Zachodzie. Stojąc tam w półmroku wieczoru czułem, jak moce gromadzą się wokół tej pradawnej walki między dobrem a złem, strasznej mimo z góry ustalonego zakończenia.

Choć i mnie wciągnęła rozgrywająca się na ekranie akcja, zacząłem sobie uświadamiać coś jeszcze. Ciemne powietrze nocy wydawało się pełne owadów, muzyki, śmiechu, a także zapachu korzeni i potu. A w chwilę potem dała się odczuć obecność czegoś jeszcze, określonego i potężniejącego - niczym czyjeś spojrzenie na karku. Tyle że w tym przypadku nie miałem najmniejszej ochoty odwracać się, bez względu na konsekwencje. Bałem się poruszyć, choć powtarzałem sobie, że nie może być nic gorszego, niż nie wiedzieć, co tam jest. Byłem o tym przekonany, ale moje ciało nie. Czułem się, jakby owiewał mnie lodowaty oddech, dostałem gęsiej skórki na karku i ramionach. Mięśnie pleców drżały mi i kurczyły się lekko, jakby chciały wyrwać się spod wpływu czegoś, co znajdowało się o parę cali za nimi. Rękę miałem przy pasie, przy głowni miecza. Nie chciałem oczywiście atakować. Miałem dość zdrowego rozsądku. Lecz gdybym mógł tylko - gdybym zdołał zebrać siły i obrócić się, i wyciągnąć go jednym ruchem...

Zdobyłem się tylko na spojrzenie kątem oka. Na prawo ode mnie stał ktoś jeszcze. Ktoś kogo znałem. Jego widok był dla mnie szokiem. Serce waliło mi tak, że nie mogłem złapać tchu. Mój gwałtowny wdech przełamał czar albo zmniejszył jego intensywność. Odwróciłem się w stronę stojącej tam postaci, wspartej na lasce o szklanej gałce i obserwującej spektakl bystrym i krytycznym okiem.

- Podziwia pan przedstawienie, tuan Fisher? Nie sądziłem, że jest pan koneserem.

Znów odetchnąłem. Ale minęła chwila, nim się odezwałem, gdyż bardzo starannie dobierałem słowa.

- Nie jestem, Mpu Bharadah. Nigdy tego przedtem nie widziałem. Ale owszem, to dobre przedstawienie. Pełne życia.

Jego cienkie wargi rozchyliły się w suchym uśmiechu.

- Podobnie jak większość rzeczy we właściwym miejscu i czasie. Spektakl jest dobry, na swój sposób. Ale u nas, na Bali, można zobaczyć lepsze. W wielu dziedzinach jesteśmy lepsi.

Zamiast uśmiechu wyszedł mi krzywy grymas.

- Nie wyłączając całej masy problemów. - Korciło mnie, by dodać do ich listy jego nazwisko, ale coś w jego chłodnym spojrzeniu powiedziało mi, że odczytał moją myśl. - Wie pan, co tam w Borobodur...

- Tak, tuan...

- Widziałem, jak odegnał pan Rangdę, tak to przynajmniej wyglądało. Niech pan nie sądzi, że nie jestem wdzięczny, ale... dlaczego? Dlaczego pana to obeszło? Czy nie zamierzała zrobić akurat tego, na czym panu zależy? Tego, czym pan mi groził?

Spodziewałem się, że pedanda wyprze się gróźb, choćby po to by nie tracić twarzy. Ale pokręcił głową zupełnie po europejsku.

- Nie. Ona chciała dostać w swoje ręce urządzenia zawarte w pana metalowym pojemniku i... skalać je. Opanować je dla własnych celów, tak jak opanowała pana owej nocy, kierując panem jak tymi marionetkami wayang. Kto kontroluje rozdział wody, włada całą piękną wyspą Bali, a to jest zamiarem Rangdy od wielu wieków.

- A pan? Jakie są pana zamiary? A może nie powinienem pytać?

Nieporuszony, przeciągnął Bharadah kościstym palcem po stalowoszarym, przyciętym po wojskowemu wąsiku.

- Naturalnie, że może pan zapytać. Przez wszystkie te stulecia ja i mnie podobni walczyliśmy z nią, podobnie jak pan to robił. Ona jest istotą z kelod, z wybrzeża, z morza, do którego spływa wszelkie zło. I zawsze drogą morską sprowadza zło na ziemie, których pragnie. Niegdyś Bali była tylko częścią jej imperium lub... jej pożądań. Wszystkie wyspy tego rejonu miały być jej podnóżkiem, złoto wschodu słońca jej skarbem, a szkarłat zachodu jej ozdobą. Żeby spełnić swe nieumiarkowane pragnienia, zawsze sprowadzała na Bali cudzoziemców, Brytyjczyków, Holendrów, Japończyków, którzy ją okupowali, zawsze na nasze nieszczęście, a często i na jej. Ale to jej nie powstrzymywało. Ciągle pragnie mieć własne dominium.

Spojrzałem na niego cynicznie.

- Pan oczywiście pragnie czegoś zupełnie innego, prawda? Zgromił mnie, obrzucając spojrzeniem, które kazało mi się cofnąć.

- Czego ja chcę? Ty nieświadomy niczego barbarzyńco, ty śmiesz sądzić, że wiesz, czego ja chcę? Nie jesteś nawet w stanie domyślić się tego! Ja, synu marnotrawnego Zachodu, pragnę powrotu dni, które minęły, i obyczajów, które je wypełniały, snu pradawnej krainy nie przerywanego zamieszaniem, nie zagrożonego upływem czasu. Jeśli pragnę władzy, to dla dobra ludzkości, dla sposobu życia, który ewoluował wśród przyrody i w harmonii z nią. - Przyglądał mi się z ironicznym sceptyzmem, a jego głos złagodniał. - Tuan, zadał mi pan pytanie. Teraz ja zadam jedno panu. Jest pan tak zwanym kapitalistą, co pan woli: porządek rzeczy, który ewoluował w sposób naturalny albo poprzez konsensus, czy zmiany, które wymuszane są z zewnątrz? - Uśmiechnął się anielsko, ale wciąż patrzył mi w oczy.

Utkwiłem w nim spojrzenie. Było to śliskie pytanie dla każdego kandydata na polityka - ale właśnie dlatego powinienem dać sobie z nim radę. A coś mi mówiło, że lepiej dla mnie będzie, jeżeli to zrobię. Ale na mityngach partyjnych nie było takiego upału, prawda? Nie stałbym tam tak zmęczony i głodny, nie słyszałbym dzwonienia gamelanu ani pełnego entuzjazmu paplania operatora marionetek. Nie spodziewałem się tutaj, teraz, wyzwania intelektualnego.

- No cóż... więc kapitalizm kontra marksizm, zgadza się? Albo socjalizm? Nikt nigdy nie usiadł i nie wydumał systemu zwanego kapitalizmem, takie są po prostu reguły gry w świecie, podobnie jak w kulturze. Ale zgoda, czasami zawodzi on, jak wszystkie inne formy ludzkich zachowań, albo dochodzi do absurdu, lub podlega wpływom. Wtedy trzeba utrzymywać równowagę siłą. Od wewnątrz, jeśli to możliwe, tak jest zawsze lepiej. A jeśli się nie da, zmiany...

- A jeśli to nie ci, którzy żyją wewnątrz systemu, mają go zmieniać? Jeśli te zmiany grożą upadkiem całego systemu?

- No cóż... - brnąłem dalej, czując, jak strużki potu spływają mi po karku, szczypiąc nieprzyjemnie. Nie zostawił mi czasu na uporządkowanie moich zarzutów, atakował dalej z gniewną pasją, potrząsając głową, by podkreślić ważniejsze stwierdzenia, ale nie przestając patrzeć mi w oczy.

- Zmiany, poprawki, uzupełnienia, to jedno. Anarchia to co innego. Naturalnie rozwinięty porządek, pradawny sposób życia, mimo braków, zawsze są lepsze od niej, prawda? Więc zmiany należy ograniczać, planować i rozważać starannie, biorąc pod uwagę szkody, jakie mogą przynieść. Czyż nie tak?

Z gniewem złapałem się na tym, że kiwam głową, jakby do rytmu z hałaśliwymi dźwiękami gamelanu, i opanowałem się. To, co mówił, brzmiało rozsądnie, ale nie chciałem przyznać mu racji, nie żebym się z nim nie zgadzał, raczej obawiałem się niebezpiecznych dla mnie podtekstów.

- Ale pan odpowie - nieprawdaż? - skłonił uprzejmie głowę - że czasami pewna doza zmian jest nieunikniona. Z pewnością, żeby uniknąć katastrofalnych przeskoków kulturowych, lepiej przeprowadzać zmiany stopniowo, pod kontrolą przedstawicieli starego systemu.

Potrząsnąłem głową z dezaprobatą, ale nic nie odpowiedziałem. Miałem ochotę odparować mu wieloma argumentami - dotyczącymi stagnacji, rytualizmu, rozkładu obyczajów, represji. Lecz byłem zmęczony, skołowany i wcale niemało przerażony obecnością tej chłodnej, opanowanej istoty. Jakoś nie mogłem ubrać swych myśli w słowa. Postawił wreszcie na swoim.

- Z pewnością lepiej, żeby ci, których tradycyjne obyczaje są zagrożone, sami decydowali o sobie? Z pewnością, jeśli są dość mądrzy, by zrozumieć, że zmiany są konieczne, najlepiej środki... oddać w ich ręce?

Przełknąłem ślinę. Trudno z tym polemizować - ale wnioski... Poczułem, że zostałem przyparty do muru, przytakiwałem bez przekonania. Jego twarz przybrała życzliwy wyraz.

- Proszę nie myśleć, że nie rozumiem pana, tuan - rzekł poważnie - jest pan w sytuacji nie do pozazdroszczenia, otoczony siłami, o których nic pan nie wie. Bo skąd miałby pan wiedzieć? Nigdy nie zaznał pan harmonii, jaką stworzyliśmy, by żyć w zgodzie z naturą, ze sobą nawzajem, a nade wszystko ze swą własną najgłębszą jaźnią. Czy wasz dobrobyt materialny, rozległa wiedza pozwoliły wam tam na Zachodzie osiągnąć równowagę? A to ona właśnie pozwoliłaby zwalczyć zło, które was gnębi - niezadowolenie, strach, niezaspokojną tęsknotę za wewnętrzną harmonią, pustkę uczuciową. - Jego głos przeszedł w szept, a osadzona w złocie kryształowa kula błysnęła między jego palcami. - Jeden z was też zadał to pytanie: „Cóż bowiem pomoże człowiekowi, choćby cały świat pozyskał, a na duszy swojej szkodę poniósł?” *

Patrzył mi prosto w oczy. Tony gamelanu wirowały mi

* Św. Mateusz, 16, 26, przekł. J. Wujek w głowie, niby robaczki świętojańskie, a na dodatek wielki nietoperz kołował i nurkował sennymi spiralami między gałęziami. Światła przygasły, przedstawienie stało się jakby bardziej odległe, głosy i śmiechy mniej wyraźne. W cieniu drzewa byliśmy tylko ja i zawzięty starzec, blask jego spojrzenia, pełna energii precyzja jego głosu.

- Wyczuwam, jak bardzo w pana życiu brakuje harmonii. Całe życie poświęcił pan pracy zawodowej, i dokąd to pana doprowadziło? Jest pan samotny, znużony, odniósł pan sukces w oczach świata, ale w duszy, prywatnie poniósł pan dotkliwą porażkę. Nie ma pan żony, dzieci, rodziny, wśród naszego ludu uchodziłby pan za osobę godną litości, człowieka bez kończyn i rozumu. Sądzi pan, że miał pan szczęście, ale nie w pełni rozumie pan, jak wielkie. Nie mógłby pan, nie chciałby pomagać tym, którzy chcą zniszczyć nasze obyczaje. Nie otworzyłby się pan przed nami, przede mną, by doznać oświecenia?

- Steve?

Był to głos Jacąuie.

Przebił się przez noc, przez to zniewalające spojrzenie, przez moje myśli. Cały świat drgnął. Nastąpił przeskok, wstrząsający rozziew, brutalne przebudzenie. Nie spierałem się grzecznie ze starym kapłanem, stałem przyparty do drzewa, dyszałem ciężko, pot zalewał mi oczy. Obiema rękami ściskałem uniesiony nad głową miecz, którym usiłowałem powstrzymać nieubłagany nacisk zwieńczonej kryształem laski. Nieco dalej stała Jacąuie, oświetlona z jednej strony złocistym światłem jakby bardziej teraz odległego ekranu wayang, przerażona, z szeroko rozwartymi oczami. Ale przerażenie, które zrodziło się we mnie, było o wiele większe, gdzieś w głębi duszy czułem wstrząsające mną mdłości, aż za dobrze mi znane. Świętej pamięci, nieodżałowany don Pedro usiłował zrobić to ze mną, wykorzystując moje ambicje handlowe, usiłował, ale poniósł porażkę. Rangda posłużyła się seksem i powiodło jej się, do pewnego stopnia, a może dotknęła jakiegoś innego, głębiej ukrytego wrażliwego punktu? A teraz ten stary diabeł starał się znaleźć do mnie dostęp za pośrednictwem mojej wiary - i mojej słabości. Prawdziwy diabeł, bo można było mieć wątpliwości, czy ktoś mający jeszcze ludzkie cechy mógłby starać się zawładnąć mną w taki sposób. Ale w przypadku don Pedra otrzymałem pomoc, która pozwoliła mi bronić się jednocześnie na dwóch poziomach, i miałem wrażenie, że wciąż pamiętam jak. Doznałem nagłego olśnienia - to dlatego zmienił formę ataku i stał się taki miły i rzeczowy! Tylko na tym poziomie byłem wrażliwy.

- Ty bydlaku! - wrzasnąłem na tyle głośno, że dźwięki gamelanu przycichły, a zawodzący operator marionetek zająknął się. Wyprostowałem się, czując, jak ściska mi się gardło z odrazy, i w pełni już teraz świadomy, wymierzyłem mu potężny cios kolanem w brzuch. Kopnięcie cisnęło go na sąsiednie drzewo z taką siłą, że zatrzęsły się liście, a laska wypadła mu z ręki i poleciał w krzaki. Odskoczył od pnia i schylił się, by ją podnieść. Z nieartykułowanym okrzykiem wściekłości wymierzyłem w niego potężny, dwuręczny cios. Klinga wbiła się głęboko w pień starego cedru, a ja zatoczyłem się w tył.

Jakiś głos syknął tuż przy moim uchu:

- Berhati hati, orang pemboros! Strzeż się, niszczycielski marnotrawco! Nie stoisz jeszcze u granic mego królestwa, a strzegą ich liczne bariery! - Ale kiedy rozejrzałem się dziko wokół, nie było widać nikogo. Bharadah rozwiał się jak dym.

Jacąuie podbiegła do mnie, szurając nogami po opadłych liściach, objęła mnie i przywarła mocno. Zdołała tylko wydyszeć moje imię, a ja jej, ale na tym skończyła się uporządkowana rozmowa. Drżeliśmy oboje w uścisku, ja od wstrząsu spowodowanego niedawnym doświadczeniem, a ona po swoich wędrówkach.

- ...chciałam się tylko oderwać...

- ...dotknęłaś mnie do żywego...

- ...chciałam tylko przejść się trochę...

- ...nie miałem zamiaru...

- ...zapamiętałam drogę, ale ona się zmieniła! Zmieniła się...

- ...czułem, że doprowadziłem cię...

- ...szukałam cię...

- ...szukałem cię...

- ...minęły godziny i sądziłam...

- ...cholerny głupiec...

- ...przebaczysz mi?...

- Mnie, mówię mnie... Mnie!

- No cóż... mnie też...

Staliśmy tam, podtrzymując się wzajemnie, a straszne brzemię psychicznych osadów i uprzedzeń nagromadzonych przez szesnaście lat opadało z nas w mroku. Ciemności sprzyjały nam, maski były zbędne, wszystkie koty są czarne, a wszystkie twarze jednakowo ukryte. Wyczuwaliśmy się tylko doty-kiem, gorący policzek Jacąuie przy moim, jej wargi ocierające się o moje ucho. Schyliłem się i pocałowałem delikatnie wklęśnięcie między barkiem a szyją, poczułem nagłe naprężenie naszych ciał.

Jacąuie pierwsza odzyskała trzeźwy praktycyzm.

- Lepiej chodźmy stąd - wymamrotała. Rozejrzałem się w popłochu. Spektakl trwał jeszcze, ale przedstawienia wayang ciągną się czasem przez całą noc.

- Racja - wydyszałem. - Tędy... wydaje mi się... - Ciągle drżący, ciągle wsparci o siebie wzajemnie, powlekliśmy się przez mały park. Rozglądałem się za miejscami, gdzie listowie było gęstsze, szukając uliczki, którą przyszedłem, świadom tego, że niczego nie mogę być pewien. Znów otoczyły nas cienie, a dźwięki sepktaklu dobiegały z oddali. Noc była cicha, tak cicha, że na otwartym terenie szelest naszych kroków wydawał się ogłuszający. Raptem coś wyskoczyło nam spod nóg z przenikliwym, kraczącym okrzykiem i zatrzepotało między listowiem - jakiś ptak, ale dla naszych zszarganych nerwów równie dobrze mogłaby to być kobra. Przywarliśmy do siebie mocno, czując przebiegające nasze ciała dreszcze, tuląc się, pieszcząc i szepcąc słowa pocieszenia. Ale szok szybko minął, a my jakoś nie przestaliśmy tego robić, dopóki pewne niedwuznaczne reakcje nie uświadomiły nam, co właściwie robimy.

- O mój Boże! - wykrzyknęła zdyszana Jacąuie, ale nie przestała. Moje dłonie wsunięte pod jej zmiętą koszulę obmacywały jej klatkę piersiową, wspinały się do jej piersi, a jej błądziły poniżej mego paska.

- Nie możemy! - powiedziałem zupełnie przerażony. - To znaczy... nie tutaj... moglibyśmy...

- No więc nie rób tego! - wymamrotała. - Och, Boże, nie rób tego!

Przestałem to robić. Napierała na mnie tak mocno, że nie miałem wyboru.

- To ty przestań! - wysapała. Przestała, ale nie puściła mnie. - Muszę się o ciebie opierać - wymamrotała. - Nie utrzymam się na nogach...

Przesunąłem dłonie ku dołowi, by ją podtrzymać. Znalazły się one w końcu na jej pośladkach, i cóż w tym złego? Ostatecznie nie byliśmy nastolatkami, postoimy tu jeszcze trochę i wrócimy lada chwila na statek. Jej dżinsy przeszkadzały mi, więc właściwie niczego to nie zmieni, jeśli... Pasek był zbyt ciasny. Objąłem ją nieco wyżej, pogrzebałem przy pasku odpinając go, poczułem jak przestępuje z nogi na nogę, a oddech jej rozchylonych ust grzał mi piersi przez koszulę. Zamek błyskawiczny nie wytrzymał napięcia, dżinsy zsunęły się, a moje palce prześlizgnęły się po majteczkach z mocnej, praktycznej bawełny. Czułem jej ciepło i zapach, przesunąłem dłonie w dół, krążyłem nimi wyczuwając zagłębienia napiętych mięśni, i znów w dół, aż natrafiłem na delikatne pasemka włosów. Krzyknęła cicho, rozluźniła się, jakby nogi odmawiały jej posłuszeństwa, ale skoro była tak cholernie bezradna, jak mogła to robić z moimi spodenkami - i gdzie, u diabła, jest mój miecz, jeśli tak dalej pójdzie, skończy się na tym, że upadniemy na niego... Poszło dalej, ale właściwie nie upadliśmy. Nie padała, raczej ciągnęła mnie na siebie, a wilgotne liście okazały się cudownie miękkie, kiedy osunęliśmy się na nie spleceni i na wpół rozebrani. Idący do głowy koktajl dawnych wspomnień i kryjące wszystko ciemności pozbawiły nas zahamowań, nie myśleliśmy o własnym bezpieczeństwie. Pogrążyliśmy się w sobie, zapominając o wszystkim. Dla mnie świat wydawał się pełen Jacąuie, zanurzyłem się w ciepłej miękkości obejmujących mnie kończyn, nic poza nią nie istniało, nie miałem się czegoś obawiać. Raz tylko wynurzyliśmy się na powierzchnię, i to właściwie celowo, żeby opanować podniecenie, opóźnić spełnienie, przed ostatecznym skokiem.

- Czy było... tak dobrze... wtedy... przed laty? - wydyszała w noc.

Wykręciłem się, żeby pocałować jej łydki, które znalazły się w tym momencie po obu stronach mojej głowy.

- Nie. - Tylko tyle zdołałem powiedzieć. - Nie wiedziałem wtedy... możliwe... tak się zapomnieć... - Opadłem na nią całym ciężarem, a jej paznokcie wbiły się w moje biodra, i ciemności eksplodowały roziskrzonym światłem.

Wtedy, dopiero wtedy, odsunęliśmy się od siebie i oczywiście ekstaza się skończyła. Okazało się, że jesteśmy obolali, śliscy i lepcy od potu, tu i ówdzie, w nader krępujących i niewygodnych miejscach, mieliśmy kawałki zeschłych liści, a inne miejsca były otarte i zaczerwienione. Miałem podrapane łokcie, niesmak w ustach, a skórę na lewym kolanie przeciąłem sobie równo na ostrym kamieniu.

- I ty sądzisz, że masz problemy - zadygotała Jacąuie. - Nie biorę pigułek ani nic takiego.

- Oo. Mm. Słuchaj...

- Nie twoja wina. Nie martw się, wszystko będzie w porządku. Jak sądzisz, czemu nie spieszyłam się z kolejnym zamęściem? Nie daje to wielkich perspektyw.

- Oo - powtórzyłem i przytuliłem ją.

- Dzięki - rzekła. - To mi nie przeszkadza, w każdym razie. Nie za bardzo.

Znów ogarnęła nas depresja. Posiedzieliśmy w milczeniu jeszcze parę minut. Nikły blask księżyca przesączał się teraz przez listowie, przydając naszej białej skórze chorobliwego połysku. Jej bok, dotykający mego, był zupełnie zimny, wstrząsnął nią dreszcz.

- Już nie jest tak ciepło - poskarżyła się.

- Nie. Mam wrażenie, że zmienia się kierunek wiatru. - Urwałem. Wiatr! I księżyc! Warstwa chmur rzedła. Skoro zbliżał się świt... - Jezu! Musimy wracać na statek!

Jęknęła i spróbowała wstać, zaplątała się w dżinsy, w których wciąż jeszcze tkwiła jedna z jej łydek, i upadła na mnie. Ponieważ ja zrobiłem niemal dokładnie to samo, wylądowaliśmy, klnąc, na ziemi.

- Jak jakieś cholerne nastolatki! - warknąłem, usiłując wciągnąć spodnie. Wolałbym nie nakładać ubrania na skórę, która przypominała w dotyku podłogę nowojorskiej taksówki. - Odbiło nam chyba...

- Boże! Napalić się na siebie w ten sposób! Jak para podwórzowych kotów i, i... o cholera, mam w ustach smak... i włosy między zębami...

- Ja też! - Zawahaliśmy się nagle, nieruchomiejąc. Potem poczułem, jak niepewnie kładzie mi rękę na ramieniu. Nie powiedziałem już nic więcej, przytuliłem ją tylko.

- A jednak było to głupie - stwierdziła, rozglądając się. - Gdyby on wrócił, tamten starzec, i znalazł nas...

- Doznałby szoku. Ale nie wrócił. A wiesz, tu na Spirali uczucie to siła równie potężna jak wiele innych, jeśli tylko jest dość silne. Tak mi w każdym razie mówiono. Miłość sama w sobie może stanowić skuteczną obronę.

- Miłość?

Chwilowo nic nie odpowiedziałem, rozglądając się za mieczem. Już miałem go wsunąć za pasek, ale rozmyśliłem się i zatrzymałem go w ręku.

- Powinniśmy skręcić. Tam, widzisz te dachy? To chyba tam.

- Więc poprzednio szedłeś w złym kierunku. Spojrzałem na nią, ale nie mogłem nic wyczytać z jej twarzy.

- Słuchaj, idziesz czy nie? Rozległ się krótki chichot.

- Jeszcze nie. Zgoda, to miłość. Choć Bóg jeden wie, jakiego rodzaju, Steve. Chodźmy.

Wziąłem ją za rękę i kołysałem nią, idąc, zamaszystym ruchem, tak jak to robiłem, kiedy byliśmy studentami. A może nie? Bardzo się wtedy wystrzegałem takich dziecięcych gestów, by nie skalać swego image’u pewnego siebie, zimnego drania.

- Jakiego rodzaju? Miłość z drugiej ręki. Odświeżona. Odremontowana.

Roześmiała się.

- Wyrównana. Wygładzona. Odmalowana. Nie widać śladów naprawy. - Westchnęła lekko. - Tylko że to niemożliwe, prawda? Zawsze można dostrzec łaty.

- Co tylko świadczy o tym, że komuś zależało na tym, by ją naprawić. Zamiast wyrzucać.

Nie odpowiedziała. Ale trzymała mnie za rękę przez cały czas, gdy szliśmy długą aleją i dalej małą uliczką, która powinna doprowadzić nas do drewnianych stajni. Jednak nie doprowadziła. Wyszhsmy na następną aleję, biegnącą wyraźnie pod kątem prostym do tamtej.

- Może ją minęliśmy - powiedziałem, starając się ukryć niepokój. - To któraś z wcześniejszych uliczek...

- Pospieszmy się lepiej - odparła Jacąuie bezbarwnym głosem. - Patrz, księżyc już właściwie zaszedł. Niewiele już brakuje do świtu.

- Sam wiem! Sam wiem!

Krążyliśmy, wracając do wylotów uliczek, które już minęliśmy. Wszystkie wyglądały podobnie - a kiedy tamtędy przechodziłem, było ciemniej - ale czy to ta czy następna? A może tamta dalej?

- Tak samo było ze mną - stwierdziła Jacąuie, w jej głosie wyczuwało się zdenerwowanie. - Nie chciałam iść zbyt daleko. Starałam się dokładnie zapamiętać drogę, ale ona się zmieniła! Zmieniła!

- Wiem! - odparłem z roztargnieniem, lustrując boczną uliczkę w poszukiwaniu jakiejś wskazówki. - Zdarzyło mi się to już kiedyś. Gdzie indziej.

- Tak? - wyszeptała. - Sądziłam, że ja... Jak się... wydostałeś, czy jak to nazwać?

- Udzielono mi pomocy. Ale i tak dałbym sobie radę. A może nie.

- Steve, co oni zrobią, Małpolud i reszta? Odpłyną tak po prostu i zostawią...

Jej palce zacisnęły się mocno na mojej dłoni, krzyknęła cicho. Nie potrzebowałem ostrzeżenia. Widziałem je już - ogromne, powykręcane cienie przesuwające się po tynkowanej ścianie zaułka, wysokie na dobre trzy piętra. Bryłowate, powykrzywiane ciała, potworkowate i upiorne, skradające się i czyhające tam. Nie takiej wskazówki oczekiwałem.

- W tył! - rozkazałem. - Między drzewa, szybko! Diabli wiedzą, co... - Ruszyłem biegiem. Wtedy poczułem, jak wzbiera we mnie śmiech. Jacąuie spojrzała na mnie. - No popatrz na nie! - wybełkotałem. - One nie są materialne, widzisz? A jak poruszają kończynami! To spektakl \vayang\ To tylko cienie marionetek rzucone na ścianę! To tylko dziurkowana i pomalowana skóra! Gdzieś tam musi się odbywać przedstawienie!

Jacąuie zachichotała z lubością.

- Tak, oczywiście! Tylko że... - Rozejrzała się. - A muzyka? Z tak bliska powinniśmy słyszeć gamelan\ I głos dalanga...

Miała rację. Przystanęliśmy, nasłuchując. Panowała niesamowita cisza. A potem jedna z potwornych postaci zwróciła się ku nam i wyciągnęła rękę. Było to rzeczywiście pajęcze ramię marionetki wayang, zgoda, ale nie dostrzegłem ani śladu podtrzymującego je pręta. Wtedy zrozumiałem - istota odwróciła się! Cień poruszył się wyraźnie, zmieniając kształt i wygląd. Nie był to podziurkowany i rozciągnięty kawał pergaminu z wołowej skóry. Choć wydawało się to nieprawdopodobne, była to istota trójwymiarowa, materialna, a do tego niemal tak wysoka jak drzewa wokół nas.

Jacąuie też to zobaczyła. Wymieniliśmy krótkie, przerażone spojrzenia, i już mieliśmy zgodnie rzucić się do ucieczki. Tyle że inne cienie, ogromne i drżące, niejasno rysujące się w świetle zachodzące księżyca, padły na spękany tynk frontowych ścian domów za nami, w tyle uliczki. Przybliżały się ku nam, choć nie dostrzegaliśmy niczego, co mogłoby je rzucać.

A potem rozległ się głos.

- Nie musicie biec. Kala poruszają się szybko, mimo ich rozmiarów. - Był to głos starego kapłana, Mpu Bharadah, ale dziwnie zmieniony. Nie był to krzyk, ale zdawał się dobiegać z oddali, a jednocześnie spod naszych stóp, z dziwnym pogłosem, jakby kapłan przemawiał spod ziemi albo poprzez nią. - Nie znajdziecie schronienia także pośród gałęzi. Bo jam jest Banaspati Radża, Pan Lasu.

Gałęzie przed nami zaszeleściły i poruszyły się gwałtownie, jakby przesunęło się między nimi coś ogromnego. Ale nie mogłem dostrzec niczego, tylko konary i najczarniejszy cień, zaciągający się wokół nas niby sieć, w miarę jak zachodził księżyc.

- Nie bój się. Musisz mi tylko powiedzieć, gdzie ukryłeś wasz pojemnik z urządzeniami i jak go chronisz, i puszcze cię natychmiast, ciebie i dziewczynę, nie czyniąc wam krzywdy.

- A jak nie powiemy? - odezwała się Jacąuie, przekrzykując wzmagający się wiatr. - Zabicie nas nie powstrzyma Projektu!

- Ale pomoże go zdezorganizować i opóźnić. I wystraszy innych podobnych wam, godne pogardy indywidua, które obrastają tłuszczem kosztem tych, którym mają pomóc!

Groźba i obraza jednocześnie, tego już było za wiele. Spojrzałem na Jacquie ryzykującą życie, by pomagać ludziom, których prawie nie znała. Pomyślałem o tym, że mógłbym bez problemu siedzieć teraz w swoim biurze, poświęcając me wysiłki bezpiecznym, łatwym transakcjom, o tym jak cenny dla spółki jest mój czas. Czułem pokrzepiający ciężar miecza, ale w walce z tymi potworami wydawał się równie użyteczny co szydełko. Żywica, która przylgnęła do jego klingi, roztaczała cedrową woń - ten ostry aromat podsunął mi pewien pomysł. Każdy argument ma dwa końce, a mocy można przeciwstawiać chytry blef.

Odkrzyknąłem w szumiącą wokół nas noc:

- Mieszkasz wśród drzew, jak się wydaje, ale do diabła z Panem Lasu! Wiesz, kto jest prawdziwym władcą każdego lasu, jaki tylko wymienisz? Człowiek, oto kto! Czyli ja! Tu i teraz! Wszędzie w świecie, odkąd stanęliśmy na dwóch nogach, stawialiśmy czoło naturze! Owszem, i rabowaliśmy ją! Ja też dysponuję mocą, kapłanie. Nazywasz mnie kapitalistą, więc pomyśl o tym. Pomyśl! O cuchnących chemikaliach ogołacających z liści twoje cenne drzewa! O wyjących piłach mechanicznych obcinających ich konary, o ogromnych traktorach ciągnących je do tartaków, rozdzierając ziemię! O brązowej glebie, wysychającej i rozwiewanej wiatrem, aż przyjdziemy umieścić w niej korzenie ze stali i zalać betonem! No i co, kapłanie? Czy wszystkie twoje groźby powstrzymają to?

Nikt nie odpowiedział. Toporne cienie przysunęły się bliżej. Jacąuie spojrzała na nie, potem na mnie, nie odzywając się słowem. Myślałem rozpaczliwie, przypominając sobie wszystkie dziwne i złowrogie rzeczy, które przy mnie robiono, próby, przez które inni przechodzili, sposoby przywoływania pomocy. Le Stryge zabrał wiatr z żagli wrogiego statku za pomocą zaklęcia - jego brutalność jeszcze dziś mnie szokowała...

Wziąłem zamach i uderzyłem mieczem w drzewo obok mnie. Ostrze zagłębiło się w pomarszczonej korze starego cisu z cichym, melodyjnym stuknięciem. Wyrwałem je, uderzyłem jeszcze raz w tym samym miejscu, robiąc małe nacięcie w pniu drzewa, jakbym zamierzał ściąć je natychmiast.

- Słyszysz mnie, kapłanie?!-wrzasnąłem, starając się usilnie, by mój głos nie załamał się z rozpaczy. Znów uderzyłem. - To drzewo albo każde inne, to i wszystkie inne! Wszystkie drzewa na tej twojej cuchnącej wysepce! - Zrobiłem krok w tył i wymierzyłem cios w listowie ponad głową. Zamierzałem tylko strącić trochę liści i gałązek, nic poza tym, ale poczułem, że ostrze zgrzytnęło o grubą gałąź. Trzask, szum, gwałtowny ruch i ledwo zdążyłem odskoczyć, gdy ogromny konar spadł z łoskotem na ziemię między mną a Jacąuie. Wiejący między koronami drzew wiatr stracił nagle gwałtowność, a oni szeptali i szczebiotali wśród gałęzi.

Przerażona Jacąuie otworzyła usta, by coś powiedzieć. Uciszyłem ją i wskazałem cienie. Nie zbliżały się już. Chwyciwszy gałąź, machnąłem nią, na ile mi starczyło sił, i wykrzyknąłem słowa wyzwania:

- Hej, demony, giganci, kimkolwiek jesteście! Jesteście duchami drzew, prawda? Więc musicie upaść wraz z nimi! I upadniecie jak diabli, jeśli nie cofniecie się zaraz!

Uniosłem miecz, trzymając go przed twarzą, i mamrotałem coś, tak jak robił to kiedyś Le Stryge i inni - różne dziwne bzdury plus kilka wierszy poematu o pierwszej wojnie światowej, który zwrócił kiedyś moją uwagę, gdy przeglądałem parę tygodni wcześniej „Timesa”, a teraz wydał mi się odpowiedni.

Potem uniosłem klingę do uderzenia, zamierzając się w kierunku drzewa.

- Słyszysz?! - krzyknąłem. - To drzewo, wszystkie drzewa...

- Przestań! - Usłyszałem dwa głosy, jeden spod ziemi, a drugi Jacąuie. Cienie skurczyły się nagle, jakby ich ciemna substancja wypłynęła z nich. Wiatr gwizdnął i ucichł, fala czerni przetoczyła się ponad wierzchołkami drzew i zniknęła. Ściany znów były gładkie, a wylot uliczki pusty. Chwyciłem Jacąuie za nadgarstek.

- Uciekamy!

Przez pierwsze parę kroków niemal wlokłem ją za sobą, potem wpadła w rytm i strząsnęła moją rękę. Ślizgając się i potykając wypadliśmy na ulicę, pobiegliśmy dalej do drewnianych stajni i wzdłuż nich, obijając się o siebie przebyliśmy wąski zaułek i znaleźliśmy się w końcu na zacienionej, ale pozbawionej drzew bocznej uliczce. Nie zatrzymywaliśmy się, póki nie skręciliśmy za róg, który zapamiętałem. Tam oparliśmy się o ścianę, ciężko dysząc.

- Powinniśmy dotrzeć dalej... - wykrztusiłem.

- Minutkę - sapnęła, zgięta wpół jak sprinter na olimpiadzie. - Albo zostanę tu...

- Nawet o tym nie wspominaj!

Wyprostowała się, masując bok, oparta o ścianę obok mnie.

- Coś ty tam zrobił? - zapytała, na poły z ulgą, na poły oskrży cielsko.

- Skąd, u licha, mam wiedzieć?

- Nie zamierzałeś chyba naprawdę... nie mogłeś... Wybuchnąłem.

- Wydostałem nas, zgadza się? Dobra - dodałem, uspokoiwszy się. - Nie jestem z siebie za bardzo dumny. Ale miałem tak cholernie dosyć ciągłego obwinienia mnie o to, że jestem spekulującym oszustem, rabusiem środowiska naturalnego czy kim tam jeszcze... Na litość boską, jestem agentem spedycyjnym! Nie wymyśliłem tego cholernego Projektu, staram się tylko pomóc!

- Wiem - rzekła łagodnie Jacąuie.

- No to miło. Dobra, więc pomyślałem, że może warto zablefować w ten sposób, udając kogoś, kto włada magią. Ten cały kapłan skłonny był uwierzyć, że wszystkie jego najgorsze obawy znajdą potwierdzenie. Oczywiście nie zamierzałem tego robić! Lubię drzewa, do cholery! Nawet sponsorowałem posadzenie jednego na chodniku przed biurem. I nie mógłbym uczynić im żadnej szkody, mimo iż tak mówiłem, prawda? Nie jestem Małpoludem, no nie? Ani jakimś cholernym czarownikiem!

Jacąuie przygarbiła ramiona.

- Tamta gałąź... dlaczego spadła? Wzruszyłem ramionami.

- Musiała być nadłamana albo co. A może po prostu nie potrafię ocenić własnej siły.

- Może nie - rzekła cicho. - Nie przyjrzałeś się tej gałęzi. Liście miała zielone, jeszcze przed chwilką musiała być żywa. Ale koniec był przegniły aż do kory, prawie płynny.

Nie powiedziałem już nic więcej. Spieszyliśmy naprzód, oglądając się często za siebie, choć już nic nas nie ścigało. Ulice otwierały się przed nami, zupełnie jakby rade były nas się pozbyć. Wszędzie leżały jeszcze głębokie, mroczne cienie. Aż podskoczyliśmy, słysząc chrapliwy okrzyk. Ale przed nami na rogu stal tylko Małpolud z te Kiore i paczką najtwardszych marynarzy. Kiedy pospieszyliśmy ku nim, ujrzeliśmy w oddali światła szkunera.

- Tylko dotąd doszedłem, do stu piorunów! - zagrzmiał Małpolud. - Dalej bym się nie zapuścił, mając takich wrogów na karku. Mam więcej zdrowego rozsądku! Wy... - Parsknął na nas. - Brak mi czasu, by powiedzieć, co o tym myślę. Słów także mi brak. Ale jeśli ktoś z was zejdzie choć na krok z pokładu tego statku bez mego zezwolenia, umywam ręce! I znajdę sobie inną godną sprawę, której bojownicy mają więcej niż dwie szare komórki w głowie, za to dużo mniej między nogami, goed begripten? Goed zo. No, a teraz mówcie, co się stało?

Opowiedzieliśmy całą historię, wracając na statek. Przerywały nam gwałtowne przekleństwa te Kiore i załogi. Kiedy wspomnieliśmy o zjawach, mat dosłownie podskoczył do góry.

- Kala? Do stu tysięcy diabłów! - Obejrzał się tak szybko, że prawie zwichnął sobie kark, a marynarze skupili się wokół nas.

- Ty pewny oni iść nie za nami? - wymamrotał bosman Dajak. - Oni bardzo nędzne matkojeby, oni zdeptać cię płasko, ty widzieć nie. Oni iść nie za nami?

- Oni iść nie, to znaczy, tfu, nie idą, na pewno.

- Czułabym to - wtrąciła Jacąuie bardzo cichym głosem.

- Więc jak, do pioruna, umknęliście im? - ryknął Małpolud. Nie miałem ochoty mu odpowiadać, póki nie znaleźliśmy się bezpieczni na pokładzie. Wysłuchał mnie w milczeniu, przykucnięty pod relingiem, ale pocierał dłonią tępą szczękę i drapał się po brodzie, a wyraz jego twarzy stawał się coraz bardziej mroczny i ponury.

- Dook ok ondergang! - mruknął, kiedy skończyłem. - Czy ja mówiłem, że obawiam się tamtych mocy? Ciebie, joengen, takich jak ty boję się tysiąc razy bardziej.

- Co jest, nie słuchałeś mnie czy co? Dwa razy mówiłem! Nigdy nie miałem zamiaru zrealizować tej groźby, nawet gdybym był w stanie...

- Chyba że uznałbyś to za konieczne? - podsunął cicho Małpolud. - I być może w najlepszych intencjach. Czy przestałeś myśleć, ty, który nazywasz to blefem, koniecznym do uratowania jakże cennego życia? Nie myślisz już o tym, że możesz tak naprawdę zrobić, wspomagając cały ten cholerny Projekt?

Spojrzałem na niego zdziwiony.

- Małpoludzie, sądziłem, że pozbyłeś się już swoich uprzedzeń do tej sprawy. W końcu pomagałeś nam przez cały czas!

Błysnął w moim kierunku głęboko osadzonymi oczami, rzucając mi niepokojące spojrzenie.

- Bo lepiej, żeby potencjał, jaki przedstawia to pudełko z cudeńkami, pozostawał w rękach ludzi Projektu niż w mocy walczących ze sobą sił z Bali. Teraz wiem, kto wam się przeciwstawia, a są oni bardzo niebezpieczni, oboje. To duchy tej ziemi, niegdyś wszystkich tych wysp i pradawnych wierzeń i religii, które na nich wyznawano, i choć wycofały się teraz pod naporem obcej wiary na jedną tylko wyspę, ich pozycja na innych jest jednak wciąż mocna, bo wizerunek pozostaje w sercach ludu. Niegdyś dawno temu, być może długo przedtem, zanim bogowie hinduscy zaczęli ze śmiechem pędzić po ziemi na swych lśniących rydwanach, zanim uprowadzono Sitę i rozegrano fatalną partię kości, siły te były kobietami i mężczyznami. I teraz z łatwością przybierają te postacie. Mówi się, że Rangda była wtedy złą księżniczką Mahendradattą, inni twierdzą, że wiedźmą Kalon Arang, jeszcze inni, że Drugą, małżonką samego Pana Siwy. Być może jest którąś z nich. Albo wszystkimi, bo w wirach Spirali mieszać się mogą nawet jaźnie i dusze.

- Nie musisz mi tego mówić - wzdrygnąłem się, przypomniawszy sobie, jakie plany miał w stosunku do mnie don Pedro.

- Tak. Ale kimkolwiek byli, dawno temu zabłąkali się do sfer Krawędzi, i tam się zmienili. Albo zmieniły ich zewnętrzne siły sięgające do wnętrza duszy. Jak by nie było, pochodzą z tej ziemi, i z nią wzrośli, ich rywalizacja ją ukształtowała, a napięcie między nimi daje jej stabilność. To uzupełniające się czynniki jej równowagi, gwałtowny i anarchiczny przeciw kontemplacyjnemu i zachowawczemu. Wciąż jeszcze księżniczka przeciw kapłanowi, być może.

- Kelod i Kaja - wtrąciła cicho Jacąuie. - To ich balijskie określenia. Od nich zależy kierunek ustawienia świątyni, domostwa, odprawiania modłów czy nawet sposób ułożenia się w łóżku. O wszystkim decyduje woda, płynąca z serca kraju ku morzu. Napływ jest zły, odpływ dobry. Woda, zawsze woda!

- Agama tirta - przytaknął Małpolud. - Religia wody, tak sami nazywają swą wiarę. Ale równowaga nie może być doskonała. Więcej musi wypływać, niż wpływa. Spokojniejsza strona musi być silniejsza, ale gwałtowna jest bardziej żywotna. Aż tu nagle pojawia się cały ten wielki i szlachetny Projekt i co wtedy? Wtedy przepływ może być skierowany w jedną albo drugą stronę, niezależnie od woli miejscowych subaków, ale na rozkaz myślących maszyn zza morza. Obie strony starały się oczywiście nie dopuścić maszyn. Ale kiedy stało się to niemożliwe, co wtedy? Co wtedy? Wtedy każdy chce przejąć nad nimi kontrolę. Niech jedna ze stron dostanie w swoje szpony kontrolę nad maszynami, wtedy będzie potężniejsza niż kiedykolwiek przedtem. Użyje swej siły przeciw drugiej stronie, nie może zrobić nic innego, jest niewolnikiem systemu stworzonego dawno temu. A cóż może zrobić druga strona, niż wziąć odwet, prędzej czy później? I tak w sercach ludzi rozpęta się wojna domowa i przyszłość wyspy będzie zagrożona. Ci bandyci, partyzanci pokazali się teraz na Bali, gdzie ich nigdy przedtem nie było, czyż to nie pierwszy znak?

Jacąuie dosłownie wykręcała sobie ręce.

- Ależ nikt z Projektu tego nie chce! Niczego podobnego! My... chcielibyśmy tylko pomóc, to wszystko! Pomóc starszym i dzieciom, którzy byliby pierwszymi ofiarami suszy... Czyż nie ma jakiegoś sposobu, by użyć systemu dla dobra ludzi?

Małpolud wstał, z wyprostowanymi ramionami okazał się nagle niewiele niższy ode mnie.

- Ja nie potrafię wymyślić żadnego. Żadnego nie można wymusić! Nawet gdyby nam się powiodło. Jeśli przełamiemy blokadę, jeśli utrzymamy sprzęt poza zasięgiem tamtych bliźniaczych sił, nastąpią zmiany. Nowe maszyny przejmą kontrolę, dawne obyczaje okażą się bezwartościowe i młodzi wyrzekną się ich. Rozprzestrzeni się inna kultura, i w ten sposób wyspa odsunie się od swego odwiecznego cienia, który czyni ją tym, czym jest. Zapadnie się głębiej w tę zbitą masę ludzkiego przeznaczenia, które nazywasz Jądrem, z którego coraz mniej się wyłania, do którego coraz mniej wpływa. Wyspa oddali się jeszcze bardziej od dobra i zła, a barwy jej życia, dawne i mocne, zbledną i zszarzeją. Z czasem upodobni się do innych miejsc, czyż nie widzieliście już podobnych rzeczy? Jej ludowi będzie się lepiej powodzić, będą mieć maszyny z obcych krain, które myją talerze, samochody, piorą i może nawet podcierają tyłki, będą zdrowsi niż teraz i nie będą oddawać czci wodzie. Będzie im lepiej pod względem materialnym, ale duchowo, pfuj! - fatalnie. Odcięci będą od pradawnej gry sił, które czynią ich tym, czym są, która nadaje im tożsamość i własne przeznaczenie, tak w Jądrze, jak i poza nim, na transcendentnych ramionach Spirali. Wtedy dzielić będą tylko cudze. - Wydął ruchliwe wargi i prychnął pogardliwie, po czym wydał głębokie, bulgoczące westchnienie. - Ale mimo to jest to lepsze niż głód czy rozdarcie wojną domową. Skoro musi tak być, niech będzie.

- Ale czy rzeczywiście musi się to odbyć na jeden z tych dwóch sposobów? To są krańcowe przypadki! Ludzie znajdowali przedtem sposoby przystosowania się do zmian, czy nie można znaleźć jakiegoś i w tym wypadku?

Małpolud wzruszył ze znużeniem ramionami.

- Już ci mówiłem, nic mi nie przychodzi do głowy. Niewiele wiem o tych waszych nakręcanych mózgach, co mogą zrobić, a czego nie. Rozwiązanie leży w rękach ludzi, którzy to wiedzą. O ile mi wiadomo, to twoje ręce.

Obruszyłem się.

- Moje? Do licha, dlaczego moje? Nigdy tam nawet nie byłem! Jezu! Dlaczego ma to spaść na mnie? Zupełnie się do czegoś takiego nie nadaję! Z takim upodobaniem powtarzasz mi, kim jestem, powinieneś to wiedzieć! Więc dobrze, powiedz mi, co robić! Czy cały ten mój wysiłek przyda się do czegokolwiek? Czy powinienem zablokować Projekt, jak robili to inni? Jeśli o to chodzi, to rzeczywiście zależy ode mnie! Czy mamy po prostu wyrzucić kontener za burtę, w głębiny morza, i wrócić do domu?

Twarz Jacąuie wydała się nagle brzydka i zacięta. Zrozumiałem, że powstrzymuje łzy, i odwróciłem się.

- Może powinniśmy. Może powinniśmy! Jeśli to wszystko... te wszystkie nadzieje i ciężka praca, wszystkie pracujące z poświęceniem zespoły - jeśli doprowadzi to do walk na wyspie i tak czy inaczej biedni balijczycy zostaną zniszczeni... Pierniczę to! Pierniczę to wszystko, pierniczę inżynierów, informatyków i zespoły budowlane! Niech odwrócą się na pięcie, jadą do domu i zajmują się swoimi sprawami, niech już nigdy nie próbują pomagać komukolwiek!

- Cultivons notre jardin! - zacytował nieoczekiwanie Małpolud i jeszcze bardziej nieoczekiwanie położył jej swą ogromną dłoń na ramieniu. - Ależ nie, na to się nie zgadzam.

Podniosła wzrok.

- Nie?

- Wełnie. Po co miałbym płynąć z wami tak daleko, gdyby było inaczej? Bali to wyspa tak w czasie, jak i w przestrzeni, ale strumień nie będzie płynął przez nią wiecznie. Prędzej czy później muszą nastąpić zmiany. Lepiej by nastąpiło to pod naszą kontrolą niż żywiołowo pod wpływem wielkich cierpień.

Od strony mostka dobiegł jakiś okrzyk, pokład zadudnił pod uderzeniami pędzących stóp. Spojrzeliśmy w górę. Nagie topy masztów rysowały się ponuro na tle szarzejącego nieba, obojętnego i bezbarwnego, świata bez różnic, niesprawiedliwości. Wciągnięto pomost, a my zerwaliśmy się na nogi, by natychmiast uchylić się przed przelatującym nad naszymi głowami bomem grotżagla. Małpolud klepnął Jacąuie delikatnie po ramieniu.

- Wal naprzód. Podążaj tak, jak musisz za swoją wizją dobra, bo zawiera ona pewną dozę prawdy. Ale tylko na Spirali znajdziesz wcielenie absolutnego dobra i zła, a i to niewiele, bo to niewłaściwe towarzystwo dla zwykłych ludzi. W Jądrze zawsze trzeba dokonywać wyborów, o mniejszym lub większym znaczeniu. Dokonałaś właściwego wyboru, biorąc pod uwagę okoliczności. Broń go tak jak dotąd, a my też będziemy to robić. Lecz to może nie wystarczyć. Musimy walczyć, znaleźć jeszcze lepsze rozwiązanie - albo wziąć na siebie odpowiedzialność za to, co nastąpi. - Odwrócił się i spuścił na dół po schodach ze zręcznością godną jego przezwiska.

Chwyciliśmy wiatr. Żagle trzasnęły, wydając piorunujący odgłos, który zabrzmiał jak głos przeznaczenia. Dziób uniósł się, gdy wiatr odepchnął nad od przystani i wszelkich niebezpieczeństw lądu, ale nie poprawiło to mego humoru. Mieliśmy przeciw sobie dwie zwalczające się wzajemnie moce - a co z tą tajemniczą trzecią? Rozejrzałem się, by spytać Małpoluda, ale zszedł już na dół. Szarość nieba zniknęła, gdy świt rozbłysnął tropikalną czerwienią. Wielki archipelag rozpostarł się przed nami w kaskadach świateł, ale każda z wysp wydała mi się otoczona nie złotymi plażami, lecz krwistoczerwonymi brzegami, a w jej centrum płonął ogień. Nie tylko ja kiepsko się czułem, bo stojąca obok mnie Jacąuie dała wyraz podobnym zwątpieniom.

- Jak sądzisz, Steve, jak to będzie? Kiedy wrócimy do wygodnego biura na drugim końcu świata i przeczytamy w porannej gazecie o jeszcze jednej wojnie domowej? Tylko że tym razem będziemy wiedzieć, że mogliśmy jakoś - jakoś! - jej zapobiec?



Rozdział dziewiąty


Niebezpieczeństwo było tuż-tuż. Z Surabąja do Bali nie jest daleko, niewiele ponad sto mil. Ale Batang sen nie chciał ryzykować. Wiedział, że wiele oczu, ludzkich i innych, zauważy, że wypływamy, i wziął kurs szerokim łukiem na Morze Jawajskie, wokół północnego wybrzeża Madury, w nadziei, że wyprowadzi w pole swoich bugiskich ziomków czy jakiekolwiek inne indywidua o złych intencjach, które mogłyby czaić się w pobliżu. Niestety nie każdy błyskotliwy pomysł okazuje się skuteczny.

- A to małe skurwiele! - rzucił te Kiore w stronę widocznych żagli pinisi. - Czy nigdy nie zrezygnują? Musieli czekać przy wejściu do portu! Przez cały czas, cholera jasna!

- Albo mają czarowników na pokładzie! - wymamrotał znacząco Batang, spoglądając na Małpoluda, który siedział z długimi ramionami na kolanach, milczący i ponury, wsparty o obudowę kompasu. - Czarownicy mówią wiele pożytecznych rzeczy. Czasami.

Jacąuie ustawiła zręcznie mosiężny teleskop te Kiore.

- Spójrzcie na nich! Musi być przynajmniej tuzin!

Mat skinął głową.

- Coś mi się zdaje, że ktoś podwyższył nagrodę za nasze głowy. Może tamta wiedźma albo ten nasz Charlie Chan.

- Na to wygląda. Albo ta nieznana trzecia siła. - Przeciągnąłem dłonią po wygładzonej ze starości barierce. - Odcinają nam drogę.

Te Kiore spojrzał na Batang sena.

- No cóż, może i tak - rzekł z powątpiewaniem. - Moglibyśmy spróbować ominąć ich, płynąc dalej na północ...

- W kierunku wylotu Cieśniny Makasarskiej - sprzeciwił się Batang - na południe od Sulawesi. To moje strony rodzinne. To morze Bugisów. Spotkamy ich tam dziesiątki, spotkamy setki. Strasznie dobry pomysł!

- Och, znakomicie. Więc co zrobimy z tym wszystkim? Maorys zamyślił się.

- Dobra, może uda nam się im umknąć. Popłyniemy naprzód i wrócimy przez Cieśniny Sundajskie, okrążając wyspę od południa. Będzie o wiele dalej, ale może się uda.

- O ile dotrzemy tam w ciągu trzech tygodni! - dobiegł z pokładu ponury zaśpiew Małpoluda. Nikt nie zwrócił na niego większej uwagi.

Batang odsłonił poplamione zęby.

- Walka jest zajęciem mężnych. Spojrzałem na niego.

- Mieliśmy dość kłopotów z trzema czy czterema prahu. Jak mamy stawić czoło tuzinowi?

Jego przypominająca orzech włoski twarz rozpękła się w szerokim uśmiechu.

- Mówię mężnych, a nie przebiegłych. Ja wolę być przebiegły, do pioruna. Słusznie! - Zwrócił się do stojącego przy sterze bosmana. - Sebelah kanon kapali Walimy jak cholera!

Jacąuie zamknęła z trzaskiem osłonę teleskopu.

- Ma specyficzny sposób wyrażania się, prawda? Zgodnie z planem wzięliśmy kurs nie na Bali, lecz pomiędzy Madurę i Jawę, ale nagle skręciliśmy z powrotem na zachód wokół Tanjung Pangkak i popłynęliśmy dalej wzdłuż brzegu, zmieniając kierunek raz w jego stronę, a raz ostro ku otwartemu morzu - zawsze niespodzianie, by zgubić idące naszym śladem groźne żagle. Wiele razy traciliśmy ich z oczu, ale zawsze pojawiali się znowu, czasem po godzinie, czasem po kilkunastu, pnąc się po linii horyzontu. W nocy, kiedy staraliśmy się zgubić ich wśród nieskończonego oceanu Spirali, ich żagle migotały w świetle księżyca tropików, wśród fal bezmiaru mgieł uderzających o brzegi miriad rzeczywistości, ale o wschodzie zawsze widzieliśmy ich, często płynących ostrzej pod wiatr, niż my mogliśmy sobie na to pozwolić, mknących naszym śladem jak blade płetwy rekinów.

W końcu ujrzeliśmy wyspę Teluk Banten i przylądek Merak i prześlizgnęliśmy się między nimi jak ścigany lis do swej nory, obok zielonych zboczy Selat Sunda. Przemknęliśmy między grotem Sumatry i tarczą Jawy, kierując się na rozległe przestrzenie Oceanu Indyjskiego. Wiatr wieje tak samo na Spirali jak i w Jądrze, a teraz mieliśmy go przeciw sobie, musieliśmy lawirować powoli, często poprzez niebezpieczne płycizny albo pomiędzy ostrymi skałami, by posuwać się jak najszybciej. Przez pewien czas wydawało się, że białe żagle zniknęły na dobre, ale następnego poranka pojawiły się znowu, zabarwione na wierzchołkach płomienną czerwienią jak zabójcze groty strzał, i przekleństwa załogi posypały się w ich kierunku. Wtedy Batang zagrał ostatnim atutem, jaki mu pozostał - rozmiarem i zdolnością do podróży dalekomorskich „Ikan Yu”. Wypadliśmy spomiędzy wysepek, ujrzeliśmy, jak niknie za nami Tanjung Waton, i popłynęliśmy daleko na południowy zachód, na błękitne wody z dala od brzegu. Mieliśmy nadzieję, że jeśli pinisi mają liczne załogi, nie starczy im zapasów żywności albo po prostu samozaparcia. Ale byli tam zawsze, a wkrótce zobaczyliśmy, że zbliżają się, powoli, lecz pewnie dopędzając nas, niknąc nam z oczu tylko w szarym półmroku zmierzchu i świtu. A z każdym dniem oddalaliśmy się od miejsca przeznaczenia.

Małpolud zdawał się odczuwać to najbardziej dotkliwie. Rzadko zjawiał się na posiłkach, a czasem zapomniał nawet zjeść i wypić to, co mu zaniesiono. Zdarzało się, że znikał w swojej kajucie, ale większość czasu spędzał w swoim ulubionym miejscu na rufie, kontemplując ponuro własne stopy lub coś równie interesującego, na przykład szpary w pokładzie. Czasem spoglądał na słońce, w nocy długimi godzinami wpatrywał się w gwiazdy, a jego twarz wyrażała niewysłowione pragnienie. Można było usłyszeć, jak pozostawiony samemu sobie nuci dziwne pieśni, w towarzystwie pozostawał milczący, zagłębiony w sobie i ponury.

Odwiedziłem go w jego kącie w porze obiadowej drugiego dnia, przynosząc mu osobiście tacę z posiłkiem. Podziękował mi, na swój sposób, ale nie był wcale rozmowny.

- Daj spokój! - zagadnąłem wesoło. - Co cię gryzie? Te bugijskie dranie są za daleko, by się nimi zamartwiać! Och, wiem, że chciałbyś wrócić do domu, ale przecież dzień czy dwa nie ma znaczenia...

- Znaczenia! - wybuchnął z taką goryczą, że aż mnie to zaskoczyło. - Skąd taki jak ty może wiedzieć, czy coś ma znaczenie czy nie? Albo gdzie podróż się zaczyna czy kończy? - Złapał mnie za kaftan ogromną dłonią i posadził siłą na pokładzie. - Słuchaj, synu skończonego świata, stałego horyzontu! Pewnego razu Pan Amatreja chwyta mnie, jak ja chwytam ciebie. Tylko byłem przy nim mniejszy, tak! Jak jajo muchy! Wbija we mnie surowe spojrzenie, więc boję się, uciekam. Aż na krańce istnienia umykam przed tym spojrzeniem, poprzez obłoki Spirali i oceany nocy. Po długim mozole, po wielu przygodach docieram do samych kolumn wspierających wszechświat i nikt już nie śmie mnie ścigać. Kpię sobie z Buddy, a na najwyższej kolumnie gryzmolę swoje imię węglem drzewnym i szczam na jej podstawę. Potem odwracam się, by odejść, i tam, wśród nieskończonych przestrzeni, twarz Buddy spogląda na mnie nadal. Więc miotam się i wykrzykuję obelgi, bo czyż nie wzniosłem się ponad Jego naganę i gniew? Czyż nie mogę zawsze obejść Jego i Jego głupich, ograniczających praw? A wtedy On potrząsa powoli głową i patrząc na wskroś mnie, unosi dostojną Dłoń. I uśmiecha się uśmiechem łagodnym i strasznym, i choć spędziłem tysiąclecie spętany we wnętrzu góry, nie znam gorszych chwil niż ta właśnie. Bo na Jego środkowym palcu, tuż ponad dłonią, wymalowane są znaki mego istnienia. A poniżej na dłoni widać małą kałużę moich szczyn. Przemierzając z takim nakładem czasu i środków rozległe przestrzenie egzystencji, przenoszę się jedynie z jednego krańca tej mocarnej Dłoni na drugi.

Parsknął i podniósł się ciężko na nogi.

- Więc nie mów mi o przyjazdach, odejściach i powrotach. Jest się tam, gdzie się przynależy, gdzie jest się potrzebnym, bez tego wszystkie miejsca wydają się takie same. Bo jak daleko by się nie uciekło, własne przeznaczenie... jemu nie można umknąć.

Pozostawiwszy mnie zdumionego, poczłapał przez pokład ku schodni i własnej kajucie. Nie niósł ze sobą tacy, byłem tego pewien, lecz kiedy przypomniałem sobie o niej, nie znalazłem jej. Nie spałem pół nocy, usiłując rozwikłać jego przypowieść, ale nad ranem nie byłem ani trochę mądrzejszy. Po tym incydencie przestałem próbować go pocieszać.

Dzień później sam potrzebowałem pocieszenia. Byliśmy już na pełnym morzu i białe ogary szły za nami coraz bliżej, rysując Śę ciężko i ponuro w lustrzanym świetle. Widziałem, jak dziób prowadzącej jednostki unosi się i opada za nami i już wyobraziłem sobie, jak celują z działa w naszą rufę.

- Ta gonitwa do niczego nie prowadzi! - narzekałem.

- To dlatego że wiatr cichnie! - odparł te Kiore, który miał wachtę. - Wieje coraz słabiej już od wschodu.

- Świetnie. I co z tego wyniknie?

Plastyczny gest te Kiore był wystarczającą odpowiedzią. Włos mi się zjeżył na głowie.

- No nie - nie można ich jakoś wymanewrować?

- Masz jakieś błyskotliwe pomysły? - warknął Maorys. - Z rozkoszą ich wysłuchamy. Na przykład jak przechytrzyć dwanaście okrętów, kiedy każdy z nich może stanąć z nami do walki, a najlepsze cztery czy pięć połknęłyby nas żywcem. - Zmrużył oczy i nastawił teleskop. - A może i trzynaście. Z tyłu widać jeszcze jeden okręt, i to duży, może tak duży jak nasz. Kapitan nie podejmie walki w takich warunkach, ja też nie!

- Ale ich jednostki są mniejsze, lżejsze. Jeżeli będziemy starali się im wymknąć, a wiatr osłabme, nie oderwiemy się od nich!

- Taa! Wystarczy, że zrobimy jeden fałszywy ruch, a rzucą się na nas. Nie czas teraz na wydziwianie! Módl się do każdego, po kim spodziewasz się, że cię wysłucha, żeby wiatr się utrzymał.

Być może był to czysty przypadek, ale właśnie w tym momencie wiatr ucichł.

- Tylko mi powiedz, komu oddajesz cześć - mruknął te Kiore - a pójdę i napluję do chrzcielnicy.

- Stań w kolejce - odparłem. - Ale może to być chwilowa cisza, nie sądzisz?

- Może - zaczął olbrzym, ale Jacąuie przerwała mu ostro.

- Niemożliwe! Spójrzcie przed nami!

- Coś tam znalazła, co? - wyszczerzył zęby Maorys. - Góry lodowe? - Potem mruknął coś okropnego i chwycił za teleskop. Nastawił ostrość, znieruchomiał, po czym pobiegł tupocząc nogami zawołać Batang sena, który drzemał w rozwieszonym na pokładzie hamaku.

- Kapten! Juragan Batem! Ara-ara i to szybko, do cholery! Mgła się podnosi!

Przy akompaniamencie okrzyków przestrachu chwyciłem teleskop i wpatrzyłem się w horyzont przed nami. Nie mogło być i wątpliwości, że ponad coraz bardziej szklistą powierzchnią oceanu wnoszą się wężowym ruchem kłębiaste i rozdęte wiry mgieł.

Musieliśmy coś zrobić, by nie wpaść w nie i nie stracić z trudem utrzymywanego prowadzenia. Biel przed nami i biel za nami, jedna z nich odda nas w ramiona drugiej. A za nią - jeszcze coś białego?

- Przynajmniej im już to nie pomoże - westchnęła Jacąuie, przebierając nerwowo palcami po brzuchu. - Wiatr zamiera zbyt szybko. Patrzcie, podchodzą bliżej, ale nie mogą nas doścignąć.

- Owszem, ale zbliżyli się już na odległość strzału armatniego. To nie wszystko! Spójrzcie w tył, za nami! Ta ukośna smuga. Ponad ostatnim masztem, z tym dużym żaglem. Obserwowałem go, to musi być żagiel pomocniczy. Nie zrobi im różnicy, czy będzie wiać czy nie. Nie poznajcie? Nasi przeciwnicy podnieśli stawkę. Puścili za nami parowiec!

Batang zesztywniał i utkwił wzrok w horyzoncie za rufą. Jego starcze oczy były zaczerwienione i zmętniałe, ale nie skorzystał z własnego teleskopu. Spojrzał na mnie i skinął głową.

- To parowiec, owszem, tuan Fisher. I to potężny, jak sądzę, skoro tak dymi. Nie mamy wyboru. - Wskazał głową zbliżający się obłok. - To już nie wróg, to dobry przyjaciel. Panie bosman, naprzód! - Chwycił powgniatany megafon. - Wszystkie ręce do luzowania żagli!

Te Kiore odetchnął spokojnie.

- Tak, to wszystko co możemy zrobić, rzucić się prosto w kłęby mgły i spróbować wymknąć się Bugisom. Ale wcale mi się to, cholera, nie podoba.

- Dlaczego nie? - spytała Jacąuie. - Czy to niebezpieczne wody? Są tam płycizny czy coś takiego?

Objął dłońmi własne ramiona, masując tatuaże, kiedy dotknął nas pierwszy chłodny pocałunek zbliżającej się mgły.

- Nie, na mapie nic nie ma, szyper nie jest w końcu wariatem! Ale może tu być parę dziwnych rzeczy, których nie naniesiono, bo żaden biedak nie przeżył, by o nich opowiedzieć!

- Podwodne skały czy coś w tym rodzaju?

- Taak, być może. Ale nie zapominaj, że to Spirala. Taki obłok może skrywać o wiele więcej niż tylko skały.

Batang rzucał wokół spojrzenia, wyraźnie coś kalkulując. Strzelił palcami na te Kiore i krzyknął:

- Panie mat!

- Aye, aye, panie szyper! - odkrzyknął Maorys i chwycił powganiatany megafon. - Wszystkie ręce! Kendur lajar! Do żagli! Tukang api! Palacze na dół i do szufli! Pięć minut na rozpalenie w kotłach albo was do nich wrzucę! Jeśli - dodał posępnie - zostało nam jeszcze pięć minut. Bo przechodzimy cholernie blisko.

Patrzyliśmy w milczeniu, jak wiszące w powietrzu cienkie wstęgi grubieją, wijąc się i kręcąc wokół want, kłębiąc między żaglami, jakby wciągały statek, niby anemon chwytający mackami rybkę. Marynarze czekali bez słowa na linach, nie było słychać zwykłych pogawędek. Z dołu dobiegały rytmiczne dzwonienia i skrobania szufel palaczy, którym akompaniował prymitywny śpiew przerywany głębokimi pomrukami, jakby nie starczało im tchu na więcej, i szczęk szufli o brzeg paleniska.

- Ile paliwa mamy na pokładzie, te Kiore? - zapytała Jacąuie.

- Miałem nadzieję, że nikt nie postawi tego pytania. Trochę więcej niż zwykle, ponieważ wieziemy tylko kontener, ale mimo to nie za wiele.

Znów zapadła cisza. Batang buczał pod nosem jakąś niesamowitą melodię i bębnił rytmicznie palcami o reling. Powietrze było teraz zupełnie nieruchome, żagle obwisły, a na mosiężnej obudowie kompasu pojawiły się kropelki rosy. Nagle poczerniały komin zionął nieregularnym kłębem dymu, drgnął, zatrząsł się, kaszlnął i znów wypuścił smugę dymu, która wznosiła się prosto w górę w gęstniejącym powietrzu.

- Trochę to kłopotliwe - mruknął te Kiore. - Zobaczą to... Jeszcze nie skończył tych słów, gdy rozległa się dudniąca eksplozja, nie z dołu, lecz z tyłu, i to ze zgrzytliwym poświstem wystrzału. Stężeliśmy, wpatrując się w mrok, jakbyśmy mieli nadzieję wyśledzić jakoś nadlatującą z niego z gwizdem śmierć. Potem rozległo się śmiesznie ciche pluśniecie gdzieś za nami, i rozluźniliśmy się, śmiejąc się z zażenowaniem, jak ludzie, których zjednoczył strach. Batang uciszył nas ruchem dłoni. Posłuchaliśmy natychmiast. Z mgły w oddali wynurzyły się jakieś ciemnoszare kontury. Dobiegły nas stłumione ciężkim, wilgotnym powietrzem przenikliwe, gniewne okrzyki, turkotanie wielokrążka i skrzypienie wioseł - to załogi prahu usiłowały zapanować nad nimi przy nagłym braku wiatru. Ale nikt nawet nie myślał o strzelaniu i okręty przeciwnika odpłynęły w tempie tak powolnym, że mogło doprowadzić patrzącego do obłędu. Jeśli nie było innych bliżej nas, jeśli któraś nie wyłoni się nagle z mgieł i nie uderzy nas dziobem...

Batang postukiwał stopami o pokład z wyrafinowaną obojętnością ludzi Wschodu. Lecz kiedy tuba z maszynowni gwizdnęła i zagadała i odezwał się mosiężny dzwonek telegrafu, podskoczył tak samo jak i my wszyscy. Jakaś głowa wynurzyła się z luku i znów coś zagadała. Batang ryknął coś w odpowiedzi przez tubę i uderzył dłonią o telegraf maszynowni. Statek zadrżał, a zza burt dobiegło powolne pluskanie koła łopatkowego. Te Kiore wrzasnął na marynarzy, sprawnie zwinęli żagle, tak by przy pierwszym podmuchu można je było rozwinąć ponownie, pozostawiając tylko bezan.

- Psiakość, tak to lepiej! - szepnął, kiedy koła pchnęły nas na nowy kurs, a marynarze zjechali lekko w dół. - Teraz mamy szansę umknąć!

- Kiedy będziemy mieć pewność, że ich zgubiliśmy? - spytała Jacąuie.

Maorys wzruszył posągowymi ramionami.

- Będziemy musieli trochę pokluczyć, pewnie z godzinkę. Są szanse, że wyprzedzimy ich trochę, a od wschodu będziemy mieć otwarte morze. Jeśli te trutnie nas nie wyśledzą. Albo nie dopadnie nas tamten parowiec.

Była to długa godzina. Małpolud spędził ją jak wszystkie inne, rozmyślał skulony niby kudłata sterta przy relingu rufowym. Batang zapalił jakieś cuchnące cygaro i wypuszczał kłęby dymu, jakby chciał zagęścić mgłę. Te Kiore, wyraźnie coraz bardziej zniecierpliwiony, rozpoczął nagle milczące haka na pokładzie rufowym, tańcząc i przybierając pozy, wywracając oczami, wykrzywiając twarz w klasycznym maoryskim tańcu wojennym i wymachując ogromnym, tatuowanym językiem. W innych okolicznościach mogłoby to wyglądać śmiesznie, ale teraz, w tej chłodnej mgle, przy podążających naszym śladem łodziach pełnych Bugisów, taniec ten miał w sobie coś pierwotnego, niepokojącego, co wcale nie wydawało się zabawne. Jacąuie i ja oddaliliśmy się do salonu, by trochę odpocząć. Ciągle jeszcze nie nadrobiliśmy zaległości tamtej nieprzespanej nocy. Po niespokojnej półgodzince spędzonej w wibrujących od bezlitosnego pulsowania silnika parowego fotelach, bez słowa podnieśliśmy się i wróciliśmy na pokład. Oparliśmy się o reling, tuż obok siebie, gdyż choć nie dotykaliśmy się, nie trzymaliśmy za ręce ani nic takiego, działało to na nas ogromnie pokrzepiająco.

Te Kiore wciąż był podekscytowany, ale Batang pozostał równie spokojny co wody oceanu. Usadowił się obok steru i nasłuchiwał, od czasu do czasu dając znak wyszczerzonemu bosmanowi, by wykręcił kołem w jedną czy drugą stronę. Nasz napęd parowy, mimo iż słaby, dawał nam w tej martwej ciszy przewagę prędkości i mobilności, ale słychać nas było tak bardzo, że nie odważyliśmy się sterować prostym kursem w obawie, że ktoś zacznie strzelać na chybił trafił w stronę źródła hałasu.

I właśnie w chwili, gdy uznaliśmy, że jesteśmy wolni, kiedy upłynęło już tyle czasu, że rozluźniliśmy się nieco, zobaczyłem, że do nas strzelają. We mgle rozbłysło nagle czerwone światełko, a w chwilę później rozległ się huk, jakby ktoś otworzył drzwiczki pieca i zatrzasnął je natychmiast. Coś przeszyło ze świstem mgłę, może pięćdziesiąt jardów od naszego dziobu - niezły rozrzut.

- Namierzyłem go! - mruknął złośliwie te Kiore. - Panie szyper? Moglibyśmy puścić im kulę prosto w lufę...

- Nie! - Batang potrząsnął głową. - Nie strzelać! Odpowiemy, wskażemy naszą pozycję. Tego chcą. Jasne?

- Aye, aye, panie szyper - przyznał speszony mat. Miał właśnie coś dodać, kiedy jeszcze jeden punkt czerwieni błysnął we mgle, i jeszcze jeden, a podmuch wystrzałów wywołał gwałtowne wiry w leniwej mgle. A potem rozległ się głośny trzask i histeryczne tym razem okrzyki. Znów błyski, znów huk wystrzałów, od rufy, ale świszczące kule nie docierały już blisko nas.

Batang wybuchnął złośliwym chichotem i zaczął przestępować z nogi na nogę.

- Chi, chi, chi! Cholerny głupiec! Cholerny głupiec! Strzelają sami do siebie, strzelają sami do siebie!

Rozległ się gwałtowny ryk, naprawdę straszny trzask i jeden wysoki, przerażający okrzyk.

- Cholera jasna! - wykrzyknął te Kiore, przerywając w pół kroku następny taniec wojenny. - To nie pukawka Bugisów! To osiemastofuntówka, kilka sztuk, albo jestem pana te pakahel

- Parowiec! - wykrzyknął ochryple Walan.

- Dzięki Bogu, że nie trafiło w nas! - odezwała się żarliwie Jacąuie.

Kapitan przytaknął ponuro, zerknął na kompas i rzucił bosmanowi krótki rozkaz. Ten zakręcił kołem i odgłosy walki we mgle za nami stały się coraz cichsze.

Sunęliśmy teraz na wschód, ale mgła nie rzedła. Albo był to niezwykle szeroki pas, albo poruszała się wraz z nami. Nie podobała mi się żadna z tych możliwości. Ja i Jacąuie poszliśmy spać i, mimo pewnej dozy wzajemnego pojednania w wąskim korytarzu, wciąż oddzielnie. W każdym razie byliśmy nieludzko zmęczeni i straszliwie niepewni wielu rzeczy, przede wszystkim samych siebie.

Mimo to oboje spaliśmy źle i już po pięciu godzinach coś mnie zbudziło - zmiana w tonie silnika, być może. Wydawało się, że pracuje bardzo powoli, a powietrze pod pokładem, które nigdy nie było zbyt świeże, zaczęło pachnieć jak w pralni. Naciągnąłem ubranie i wyszedłem po omacku na górę. Okazało się, że mgła jest równie gęsta co przedtem, a pokład wyglądał, jakby dokonano tam masakry, zmęczeni marynarze leżeli wszędzie wokół w pozach nieboszczyków. Szyper i te Kiore naradzali się niespokojnie na pokładzie rufowym, i nawet Małpolud wykazywał pewne zainteresowanie. Między głównym lukiem a burtą rozciągał się długi wąż, w którym pulsowała wypompowywana woda. Z dołu buchały kłęby pary.

- Co się dzieje? - zapytałem.

- Wszystko się pierdoli - brzmiała odpowiedź te Kiore. - Łącznie z parą. Kończy nam się koks, ożebrowanie kadłuba przegrzewa się, palacze ledwo trzymają się na nogach, a kocioł aż się trzęsie - przecieka jak zardzewiałe owcze koryto. Jest tylko tyle ciśnienia, by utrzymać łopatki w ruchu. Ale trafiłeś akurat na kawę. Masz, łyknij sobie. - Podrapał się z namysłem po plecach. - Och, tak, i jest oczywiście jeszcze jeden drobiazg - mgła. Umknęliśmy zgrabnie przed jednym niebezpieczeństwem, ale to staje się niebezpiecznie samo w sobie, jeśli tak dalej pójdzie. Nie mamy zielonego pojęcia, gdzie jesteśmy. Przydałby się nam teraz ten twój kumpel, pilot Jyp.

- A czy ty sam nie jesteś przypadkiem także nawigatorem? - zapytałem nietaktownie. Olbrzym spojrzał na mnie groźnie, po czym oklapł.

- No cóż, taa. Mam pewną wiedzę, świetnie, i może też trochę intuicji. Ale tu, gdzie nic nie widać, trzeba mieć instynkt. Pokaż mi coś, jakiś kawałek lądu, od którego mógłbym zacząć, wtedy poprowadziłbym cię w takie miejsca, że gały wyszłyby ci na wierzch. Ale teraz... - Wypił kawę i dolał sobie do kubka z powygniatanego srebrnego dzbanka. - Szyper nie wie. Twój kumpel nie wie. A ja jestem na tyle dobrym nawigatorem, by się zacząć niepokoić. Nie tu chcieliśmy się znaleźć. Ale w którą stronę powinniśmy się zwrócić... - Wzruszył ramionami. - Zostań tu, czuję, że nadchodzi bryza, chyba że się mylę. Może wtedy coś zobaczymy.

- Świetnie - tylko na tyle mogłem się zdobyć. Kawa miała smak parzonego płótna. Powietrze też. Ja czułem tylko tyle. Wytężyłem wzrok, ale niewiele mogłem wypatrzyć na otaczającym nas morzu. - Prawdopodobnie wpadniemy na mieliznę w Shan-gri-la - wymamrotałem bezlitośnie.

- Byłby to spory wyczyn nawigacyjny. - Usłyszałem za plecami suchy głos Jacquie. - Pamiętaj, że Shangri-la to góra.

- Mimo wszystko, biorąc pod uwagę obecną sytuację, nie byłbym zdziwiony. - Wskazałem gestem kierunek, gdzie powinno być widać wodę. - Spójrz na to! Dwadzieścia jardów od statku, a równie dobrze mogłaby to być nieskończoność. Najprawdopodobniej.

- Wiem. Spirala. Dlaczego wszyscy tak to nazywają?

- Nie wszyscy. W niektórych filozofiach nazywa się to Kołem, z Piastą w centrum, a nie Jądrem. Obracającym się Kołem. Słyszałem, że jeszcze inni ujmują to w kategoriach sfer, koncentrycznych. Środkowa jest Jądrem, inne mają wspólny z nią środek, ale są bardziej rozlegle i rozmyte, gdy podróżuje się na zewnątrz, albo do wewnątrz, w innych wersjach. Aż dotrze się do sfery wartości absolutnych, Krawędzi czy jak tam, ale wtedy nie jest się już tym samym człowiekiem. Nie słyszałem, by ktoś dotarł do jej krańca - nikt z tych, którzy powrócili, w każdym razie. Ale wszystkim koncepcjom wspólna jest, jak się wydaje, ta idea ruchu. Spirala nie jest tworem statycznym. Im więcej się podróżuje, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że zostanie się wessanym z powrotem do Jądra. - Westchnąłem. - Czasami sądzę, że odpowiadałoby mi to.

Jacąuie objęła mnie ramieniem. Roztaczała aromat, konkurujący z wonią wilgotnego powietrza, zapach snu, ciała, delikatnych włosów, zapach kobiety, która właśnie wstała z łóżka. Czułem we włosach lekkie podmuchy. Wyglądało na to, że te Kiore miał rację.

- Przeziębisz się - powiedziałem.

- Ty też.

- Nie sądzę. Nie tam, gdzie idę. Te Kiore! Mówiłeś, że palacze są wyprani z sił!

- Jak jasna cholera! A co, chcesz się dołączyć?

- Nie mam teraz nic innego do roboty.

- Taak, ani ja, ale zaczekaj chwilę! Czujesz to?

Nie można było teraz mieć najmniejszych wątpliwościach - zaczynało wiać, w dobrą stronę. Widać to było, gdy patrzyło się na mgłę. Bryza zakręciła nią najpierw jak płynem w poruszanym dzbanku, a potem zagarniała ją dosłownie wielkimi kawałami, odrywając od powierzchni wody i wzbudzając na jej spokojnej powierzchni drżące zmarszczki. Nagły podmuch wydął obwisły żagiel, który załopotał cicho, statek zakołysał się, a senny bosman zaklął, kiedy koło sterowe szarpnęło mu się w rękach, ożywając po wielu godzinach. Podbiegłem do niego i pomogłem mu założyć pętle z grubej liny na rączki koła, by unieruchomić ster.

Wyszczerzył w uśmiechu spiłowane zęby i poruszał nozdrzami, węsząc wiatr.

- Aduh! Ostry! Trudno go ujarzmić, wiecie, jak rozdrażnionego słonia!

- Ładna metafora! - roześmiała się Jacąuie. - Nie chciałbyś pracować w dziale informacji?

Wszystkim poprawiły się humory, tak jakby tamta mgła nas dławiła. Tylko Małpolud wydawał się nieporuszony, choć nie pogrążał się już w rozmyślaniach. Rozglądał się żywo, jakby coś słyszał, a kapitan szarpnął nagle głową, przerywając zapalanie drugiego cygara, jakby on też nasłuchiwał. Rzucił mi spojrzenie, bardzo czujne.

- Słyszysz to? Coś jak bębnienie? Powolne bębnienie?

- Teraz, kiedy o tym mówisz... - Dźwięki przetaczały się niemal na granicy słyszalności, tak były głębokie i ciche, powolne dudniące uderzenia rozbrzmiewały na tle szumu morza. Jacąuie też słuchała, kiwając głową. Niemal instynktownie przysunęła się do mnie, ujęła mnie za ramię. - Ej - powiedziałem. - Czekajcie chwilę. Czy to nie... fale?

- Taa - odparł te Kiore. - Tak sobie pomyślałem. Takie dudnienie... Ale nie ma tego szumu, jaki słychać na plaży.

- Nie. Możliwe, że uderza o rafę.

Staliśmy przez chwilę w milczeniu, czując gwałtowne powiewy wiatru na plecach, i nagle mgła zniknęła. Białe ściany zostały za nami, a statkiem szarpnęło do przodu na pierwszej fali.

Te Kiore gwizdnął. Batang przygryzł koniec cygara i kaszlnął gwałtownie. Nie wiem, kto pierwszy wykonał ruch, ale objęliśmy się z Jacąuie, by podtrzymać się na duchu. Ujrzeliśmy przed sobą ląd, cały krajobraz, tak nagle, jakby wynurzył się przed chwilą z otchłani morza. Stanął przed nami jak wartownik albo zwiadowca, alarmująco wielki - i alarmująco bliski. Nie był to zwykły krajobraz - był rozległy, dominujący, zbyt szeroki by objąć go pierwszym, zaskoczonym spojrzeniem.

Kiedy mgła się uniosła, odgłosy fal wydały się nagle znacznie bliższe. Widzieliśmy je teraz, smugi bieli pomiędzy nami a wyspą, tryskające niczym Lewiatan pióropuszami wodnego pyłu. Batang warknął jakiś rozkaz, bosman zsunął pętle z koła sterowego. Z całego serca przyznałem mu rację. Rafa była za blisko, żebyśmy mogli czuć się bezpiecznie, a wiatr wiał wciąż zbyt nierównomiernie, by statek słuchał steru. Popychał nas jednak w jej stronę. Poza tym mieliśmy jeszcze koła łopatkowe. Zwieńczona mgłą górska panorama przesunęła się przed dziobem, kiedy zmieniliśmy nagle kurs, potem wróciła, już wolniej, na dawne miejsce. Bosman rzucił wiązankę przekleństw i unieruchomił ster.

- Już za późno! - krzyknęła nieco drżącym głosem Jacąuie. - Chyba statek już zawraca, prawda?

Batang cisnął cygaro na pokład i przydeptał. Wyrzucił z siebie potok rozkazów, te Kiore ryknął, chwycił mosiężny młotek dyndający przy dzwonie okrętowym i uderzył w niego wściekle... W mgnieniu oka bezwładne ciała na pokładzie zerwały się i zdyscyplinowany tłum rzucił się na wanty. Patrzyłem, jak forsztaksel sunie w górę na tle mglistego nieba.

- Zawraca cholernie wolno. Może będziemy mogli... - Wtedy zobaczyłem to, co dostrzegł kapitan. - Nie, do licha. Ściąga nas na bok! Musi tu być jakiś prąd!

Te Kiore biegł przez pokład.

- Chciałeś nam pomóc, kolego...

- Już idę!

- Ja też! - wydyszała Jacąuie, galopując za nami po schodni.

- Ty? - te Kiore stanął jak wryty. - Żadną miarą, panienko! To znaczy, dzięki, ale chodzi tu o ciężką robotę!

- No i? - spytała Jacąuie. - Ćwiczyłam podnoszenie ciężarów! Nawet jeśli wytrzymam tylko pięć minut, zawsze będzie to pięć minut, no nie?

Te Kiore już miał sprzeciwić się gwałtownie, ale spostrzegł mój ostrzegawczy grymas.

- No cóż, dobra! - jęknął. - Nie ma czasu na spory! Chcesz nabrać wprawy, zanim pójdziesz do piekła, panienko, trafiłaś w dobre miejsce!

Kiedy spojrzeliśmy na dół, schodząc po drabince, zrozumieliśmy, co miał na myśli. Na statku nie było właściwej maszynowni, tylko zaopatrzona w ścianki platforma umocowana do ożeb-rowania i zawieszona bezpośrednio nad zęzami, w miejscu gdzie znajdowała się tylna ładownia.

Zęzy były dość suche, lecz mimo to wnosiły swój wkład do mroku, jaki unosił się wraz z kłębami pary. Jedynym źródłem światła na dole był pulsujący czerwienią otwór pieca, przy którym schylały się i mozoliły jakieś postacie o skórach pokrytych potem i pyłem, przypominające akolitów składających ofiarę głodnemu bóstwu. Para buchała z podziurawionych węży, kołyszących się między wręgami, usuwając pył, który mógłby zająć się ogniem. Raz po raz któraś z postaci pędziła pod ciurkający strumień wody i, pobrykawszy przez chwilę, łapała za szuflę i brała się do roboty. Jednym słowem, obrazek ten mógłby stanowić doskonałą wizję piekła.

- Manawa-nui! - ryknął te Kiore gramoląc się na dół. - Ale musimy mieć więcej pary, szybko!

Czterech mężczyzn spojrzało na mnie, gdy schodziłem za Maorysem, i dosłownie wytrzeszczyło oczy, widząc Jacąuie. Wszystkim wyrwał się jęk protestu, ale te Kiore usunął ich z drogi, mniej lub bardziej delikatnie, i rzucił nam szufle. Chwyciliśmy je i upuściliśmy, dysząc i kaszląc, kiedy ogarnął nas następny strumień syczącej pary. Potężne ramiona te Kiore pochylały się i uginały ciskając kopiaste szufle koksu i kiepskiego węgla brunatnego w otwór paleniska, a ja robiłem, co mogłem, by dotrzymać mu kroku. Jacąuie nie próbowała tego, ale wrzucała mniejsze porge dużo szybciej, swobodniejszymi, kolistymi ruchami, które pozwalały jej wykonywać niemal taką samą pracę. Po chwili sam zacząłem ją naśladować.

- Przyznaję, że zostałem pokonany! - sapnął Maorys. - Niektóre vahine z moich stron rodzinnych... potrafiły podnieść większy ciężar niż niejeden mężczyzna. Moja stara Ma miała ramiona jak Tarzan, mogła...

Kiedy kocioł podskakiwał, ogarniały nas fale gorąca, a czasem parzące chmury popiołu zmuszały nas do odwrotu w stronę węża z wodą. Koszula Jacąuie przywierała jej do ciała, krępując ruchy, więc zawiązała ją poniżej piersi, odsłaniając zachwycającą talię tak bardzo, że te Kiore poruszył brwiami i językiem w nieprawdopodobnie odrażającym grymasie. Nic na to nie powiedziałem, nie mogłem, skurczybyk doskonale o tym wiedział. Pomimo pary każdy oddech palił mi gardło, a słona woda nie pomagała. Przez cały czas kocioł trząsł się i dygotał przy każdym zrywie silnika, strużki pary tryskały nieoczekiwanie z rozmaitych szczelin i zakamarków. Zdwoiliśmy wysiłki, ale strzałka manometru opadała z drżeniem coraz niżej. Rafa, skalista czy koralowa, rosła w mojej wyobraźni, sięgając niczym potworne zęby rekina kruchego boku statku kilka stóp od mojej głowy. W końcu te Kiore rzucił szuflę z nieartykułowanym przekleństwem.

- Ten cholerny kocioł jest całkiem pojebany! - oznajmił. - Palimy trzy razy więcej koksu, by dostać cztery razy mniej pary! Musi przeciekać za paleniskiem! - Ryknął na szefa palaczy. - Ibrahim! Zostaw to palenie, polej wężem te drzwiczki, ale nie sam kocioł, uważaj! Abdullah, rusz dupsko na górę i powiedz szyprowi!

- Ale co możemy z tym zrobić? - zapytałem.

Mat pogrzebał w stojącej w kącie ogromnej skrzynce na narzędzia i wrócił tryumfalnie niosąc wielki kłąb usmarowanych olejem szmat, które rozwinął, ukazując jakąś ohydną masę przypominającą kit.

- Wystarczy? Wejdę szybko do środka i wepchnę to, ot co!

- Do środka? Do paleniska? Czyś ty na głowę upadł, chłopie? Znów wykrzywił się w tym straszliwym grymasie.

- Czyżby, pakahel Pójdziesz ze mną?

Nim się zorientowałem, co się dzieje, pozostali palacze zawijali nas już w kawały wilgotnych, cuchnących szmat - zmoczonych wodą z zęzy, sądząc po zapachu. Ale tylko na tyle wilgotnych, by nie zajęły się ogniem, gdyby były zbyt mokre, zbytnio by się nagrzały. Potem powiesiwszy wąż nad szerokim otworem paleniska, długimi szuflami odgarnęli płonące węgle na boki. Zdziwiłem się, widząc, że ogień płonął na dość wąskiej przestrzeni, sięgającej nie dalej niż połowa komory, dalej panował mrok, z którego dobywała się tylko para i ciche skwierczenie.

- Co wam mówiłem? - warknął te Kiore podrzucając kit w palcach. - Spryskajcie podłogę, chłopcy... o tak!

Na początku woda ślizgała się po rozpalonym metalu w kropelkach, które jednak wkrótce znieruchomiały i wyparowały. Te Kiore obwinął buty ostatnimi kawałkami szmat i strzelił palcami. Powlekliśmy się do otworu paleniska. Jacąuie obserwowała nas, przygryzłszy wargę, napięta i przygarbiona. Wiedziałem, że jeśli któryś z nas upadnie (a szczególnie ja, nie mogłem odmówić sobie tej nadziei) wpadnie tam do środka jak błyskawica.

- Gotowy? - spytał te Kiore. - Wchodzimy, znajdujemy przeciek, wychodzimy. Któryś upadnie, drugi go wyciąga, ale nie dotykaj metalu! Miło mieć cię ze sobą - dodał, podrzucając klajstrowatą substancję w ogromnej dłoni. - Inaczej trochę bym się denerwował. Pięć minut i nie ma nas tam, załatwione czy nie, jasne?

Palacz Abdullah zbiegł po drabince.

- Nie macie pięciu minut! Szyper mówi, że jak nie ruszymy kół w pięć minut, w dziesięć będziemy na rafie.

Te Kiore spojrzał na mnie, wzruszył ramionami i bez dalszych ceregieli dał nura w otwór paleniska. Ze środka dobiegł straszny syk, a Ibrahim puścił za Maorysem strumień wody. Podniosłem szuflę i wkroczyłem do środka poprzez wodę, ale nie zwróciłem na to uwagi. Pod stopami zachrzęśały mi parujące węgle, zachwiałem się niepewnie, czując jak gorąco otacza mnie w sposób niemal namacalny.

W środku było więcej miejsca, żarzące się węgle dawały trochę światła, nie musieliśmy się tak schylać. Ale nie wyprostowaliśmy się, choć obaj byliśmy wysocy, bo wiedzieliśmy, że jedno muśnięcie metalowego sufitu wystarczy, by zapalić nam włosy. Zraszani z tyłu wodą z węża, weszliśmy, zataczając się na wilgotnej stercie węgli w tyle komory. Wszystkie były tylko nadpalone. Te Kiore skinął z napięciem głową, po czym uchylił się gwałtownie, kiedy szopa jego kręconych włosów musnęła nitowane spojenie i zasyczała alarmująco. Prysnąłem na niego wodą, zmrużył oczy i wskazał ręką tylną część sterty. Zanurzyłem w niej szuflę i odrzuciwszy parę porcji węgla zauważyłem, że węgle z lewej strony są zupełnie czarne i mokre. Usunąłem jeszcze szuflę, oczyściłem powierzchnię grzewczą i dostrzegłem, że z górnej jej krawędzi wydobywa się z sykiem, znikając natychmiast, cieniutkie pasemko pary.

To wystarczyło. Te Kiore oderwał grudkę z kuli kitu, spłaszczył ją nieco dwoma ruchami potężnych palców i, gdy odgarnąłem jeszcze trochę węgla, plasnął nią z ogromną siłą w przeciekającą szczelinę. Czekaliśmy przez moment ze wstrzymanym oddechem. Maorys zacisnął dłoń na spowijających go wilgotnych szmatach, ale nie było już widać więcej pary. Te Kiore dał mi znak głową, nagarnąłem węgle z powrotem, po czym odwróciliśmy się i odskoczyliśmy. Mój towarzysz, idący przede mną, poślizgnął się na skraju sterty węgla, wyprostował odruchowo, schylił, by nie dotknąć sufitu, i upadł na kolana. Rozległ się głośny syk jego owijaczy i okrzyk bólu. Cisnąłem szuflę przez otwór, chwyciłem go za kołnierz i siedzenie grubego ubrania i podniosłem do góry. Byłem tak przestraszony, że prawie nie czułem ciężaru, dotarliśmy do drzwiczek jednym skokiem, klnąc i bełkocząc. Czyjeś ręce sięgnęły z zewnątrz, by wyciągnąć jego, a potem mnie. Ale już w chwili gdy moje buty znalazły się za progiem komory, a brzeg spowijających mnie szmat zajął na chwilę ogniem, inne ręce cisnęły do środka wiadro pieczołowicie odłożonych żarzących się węgli i nagarnęły inne z boków paleniska.

- Trzy minuty! - wrzasnął z triumfem Abdullah. - Pełna para! Pełna para!

Ibrahim polał z węża nogi te Kiore, a Jacąuie zrywała owijające je szmaty. Nie tracili czasu na gaszenie moich. Na poły spodziewałem się, że jego rzepki odejdą wraz z ostatnią warstwą płótna, lecz nie było aż tak źle, zwykłe poparzenie parą, potwornie bolesne, ale uleczalne. Inni marynarze zanieśli go na pokład, podczas gdy palacze wrócili do pracy. Po chwili dołączyłem do nich, ale trząsłem się tak, że zawartość pierwszej szufli rozrzuciłem wokół siebie, omal nie zabijając nią samą Ibrahima. Jacąuie kazała mi iść na górę, musiała mi przy tym pomóc. Na pokładzie omal nie upadłem, przeraziłem się widząc, jak blisko nas wznosi się potężna góra. Cienie na jej zerodowanych zboczach zaczęły się jawić memu przegrzanemu mózgowi jako ogromna wyszczerzona czaszka, tak że rafy mogły być także jej zębami.

Ku memu zdziwieniu, te Kiore nie stracił przytomności, leżał na górnym podeście schodni pokładu rufowego, a marynarze smarowali i bandażowali mu nogi. Zamachał mi radośnie.

- Nie jest źle, Stevie, mój chłopcze! Jest przejście w rafie! Można, zdaje się, przez nie przepłynąć! Jeszcze trochę i przeciś-niemy się przez nie nienaruszeni jak dziewica!

W tym momencie brzęknął telegraf, a łopatki znów ożyły z niepewnym kaszlnięciem. Oczywiście wszystkim poprawił się humor. Walan kręcił kołem tam i z powrotem krótkimi łukami, pogwizdując bezgłośnie przez zęby. Statek zanurzał się i podskakiwał walcząc z prądem, by płynąć naprzeciw falom. Fontanny wodnego pyłu wznosiły się tuż przy dziobie i opadały na bok, gdy kolejna ściana zielonkawej wody pędziła pod kadłubem, unosząc go do góry i obracając. Zbliżaliśmy się akurat do pierwszej linii raf i wokół rozlegał się grzmiący łoskot, o tym, co słychać było pod pokładem, wolałem nie myśleć. Nagle morze zmieniło się w spokojne zwierciadło głębokiej wody, a my sunęliśmy ku wściekłej bestii, która miotała się i ryczała z nieokiełznaną energią, uderzając o niegdyś żywe skały oddzielające ją od lądu.

Fala uderzyła o nasz dziób, rozbiła się z ogłuszającym hukiem, spryskując pokład pyłem wodnym. Potem znaleźliśmy się w kanale, koła obracały się coraz szybciej, zgarniając szaleńczo wodę, kiedy przemykaliśmy się między skałami. Przerwa w rafie była całkiem szeroka, słuchający steru statek przebyłby ją z łatwością, ale my mogliśmy tylko żonglować niezręcznie kołami łopatkowymi, włączając któreś z nich albo oba w przód lub w tyl, by wspomóc ster. Przypominało to nieco jazdę czołgiem po wąskiej, wiejskiej drodze albo po górskiej ścieżce, grożącej w każdej chwili katastrofą. Raz po raz słyszeliśmy, jak koralowy paznokieć drapie po smukłych bokach kadłuba, a Batang sen wzdrygał się, jakby to jego ciało nacinano. Ale zachowywał zimną krew i posuwaliśmy się do przodu, chwilami cal po calu.

W tym co się zdarzyło, nie było jego winy, i nikt nie mógł temu zapobiec. Coraz gwałtowniejsze porywy wiatru wzburzały powierzchnię wody. W krytycznym momencie, gdy dziób statku mijał właśnie lukę w rafie, nastąpił szczególnie silny podmuch. Niska ściana zielonkawej wody uderzyła o skały za nami z taką siłą, że przelała się ponad nimi porywając nas ze sobą. Statek przechylił się i okręcił gwałtownie. Jedno koło uniosło się w górę, młócąc szaleńczo powietrze, drugie, które zdążyliśmy zatrzymać, zanurzyło się głęboko, obracając kadłubem. Potem fala opadła, rzucając nas prosto na zęby rafy.

Rozdzierający trzask. Straszne głuche cmoknięcie. Następnie fala cofnęła się, a kadłub pociągnięty własnym ciężarem zsunął się ze skał. Statkiem zakręciło wokół dziobu i następna fala popchnęła nas w stronę laguny.

- Wypuścić parę, panie szyper! - wrzasnął te Kiore. - Jeśli ta woda wedrze się do maszynowni...

Ale ku memu zdumieniu kapitan potrząsnął gwałtownie białą głową i z okrzykiem wściekłości przerzucił rączkę telegrafu z „wstecz” na „naprzód” z donośnym brzęknięciem. Bóg jeden wiedział, co pomyśleli w tej chwili palacze, ale ktoś miał tam dość rozumu, by go posłuchać. Koła zakręciły się z rykiem, popychając nas do przodu po znów spokojnej tafli morza. Na głębszej, wzburzonej wodzie podobne sztuczki spowodowałyby zanurzenie dziobu, ale tutaj udało się. Kapitan wykręcił ostro sterem, tak że uszkodzony bok kadłuba uniósł się ponad wodę, i popłynęliśmy prosto na plażę. Parę sekund - minuta, dwie - i rzuciłem Jacąuie na pokład, padając na nią. Ledwo zdążyłem. Kąt nachylenia dna był mniejszy, niż sądziłem, więc wbiliśmy się w piasek spory kawałek od brzegu.

Pokład zadygotał, szczeliny między deskami pogłębiły się, olinowanie brzęknęło jak struny gitary, stenga strzeliła i spadła na pokład jak ogromny dziryt, ciągnąc za sobą plątaninę lin i takielunku. Batang przywarł do tuby i krzyknął coś w dół - domyśliłem się co. Potworny gwizd na dole, przechodzący stopniowo w gwałtowny syk, przekonał mnie, iż miałem rację. Powierzchnia wody obok burty zapieniła się, z luku tylnej ładowni wydobywały się kłęby pary, a za nimi Ibrahim i palacze.

Byli bohaterami chwili, lecz nie czekali na gratulacje, prosto z nadburcia skoczyli w chłodną wodę laguny. Z dołu dobiegł głośniejszy, głębszy syk i potężny zgrzyt i huk, jakby jakiś olbrzym miażdżył zbroję, to kocioł implodował, gdy woda morska dotknęła jego rozpalonych boków. Ale przynajmniej nie rozerwało go na strzępy, a statku razem z nim. Niewzruszona postawa Batang sena w obliczu niebezpieczeństwa przyniosła rezultaty, wyprowadził statek na brzeg, a jednocześnie zdążył wypuścić parę. Bardzo ostrożnie podniosłem się z Jacąuie. Wyciągnęła ręce oddychając z ulgą. Pomogłem jej przejść do zrębnicy pokrywy głównego luku, gdzie mogła pozostać, i ruszyłem niepewnie na pokład rufowy. Batang wyciągnął chudą dłoń, by pomóc mi wejść na górę po przechylonej schodni.

- W porządku? - zapytałem staruszka, a on uznał oczywiście, że chodzi o statek.

- Niedobrze - odparł zwięźle. Podciągnął się do relingu bakburty i dał mi znak, bym sam spojrzał. Statek osiadł na płyciźnie głębokiej na jakieś osiem stóp albo i mniej, a dzięki przechyłowi uszkodzona część kadłuba znalazła się tuż ponad powierzchnią, tak że względnie niewielka ilość wody dostawała się do środka. Na smukłym kadłubie widniała paskudna wyrwa, dwa rzędy szerokich na stopę desek poszycia zostały zerwane na długości około ośmiu stóp, a drewno wokół było potrzaskane i spękane.

Spojrzałem na szypra.

- Chyba da się to załatać? Potrwa to z tydzień, co?

- Bez wątpienia, jeśli dostaniemy deski. Ale skąd?

Te Kiore siedział obmacując kark z miną człowieka, który nie jest pewien, czy głowa mocno się trzyma szyi.

- A nawet jeśli tak - dodał - ściągnięcie statku z płycizny nie będzie taką błahostką, skoro mamy tylko żagle. Wygląda na to, że będziemy musieli skorzystać z pomocy, o ile ją znajdziemy.

Małpolud, równie nieporuszony co zawsze, wspiął się na wanty, by obejrzeć ląd przed nami.

- Co to za miejsce? - Usłyszałem, jak mamrocze.

- Jakiekolwiek by było - oparłem - jesteśmy na nie skazani.

Obrócił się i spojrzał na mnie tak, iż pożałowałem, że się odezwałem.

- Lepiej by było, żebym się wcale w to nie mieszał - rzeki ponuro, a jego głos drżał przy każdym słowie od powstrzymywanego gniewu. - To twój zasrany interes. Lepiej by było, gdybym sam popłynął na wyspę. Teraz pozostało już tylko parę dni. Jak się tam teraz dostaniemy tak szybko?

Rozłożyłem bezradnie ręce.

- Przykro mi, Małpoludzie. Zrobiłeś już dla nas tyle. Gdybym mógł ci jakoś pomóc, kiedy wydostaniemy się stąd... - A wtedy ten krajobraz zwrócił i moją uwagę, utkwiłem w nim spojrzenie, zafascynowany.

- Co to za miejsce? - powtórzył Małpolud, ciekawość przemogła w nim gniew. - Verbaast me... nie znam go zupełnie...

- Przecież nie możesz znać każdej wyspy, prawda? - odezwała się ze schodni rozbawiona Jacąuie.

Jego tępa twarz wykrzywiła się groźnie.

- Owszem, na tych wodach mogę. Ale nie słyszałem nigdy o czymś takim... z taką górą, powinienem ją znać...

- Wiesz co - zaryzykowałem. - To dziwne, ale... prawie mam wrażenie, że chyba to kiedyś widziałem.

- Byłeś na Jawie - zasugerowała Jacąuie. - Więc może to ta wyspa. Steve, kochany, słuchaj, to bardzo dzielnie z twojej strony, że rzuciłeś się na mnie w ten sposób, ale szczerze mówiąc, nie było to lepsze niż... To znaczy, czułam się, jakby mi pękło kilka żeber...

- Przepraszam - rzekłem z roztargnieniem. - Nie. Nie widziałem tego ostatnio na Jawie. Praktycznie byłem tam tylko w miastach.

- Więc może na zdjęciu? Jakaś inna wyspa?

- Hoezo? To nie Jawa - stwierdził niecierpliwie Małpolud. - Ani Timor czy Sulawesi, żadna z większych wysp. I żadna z mniejszych., ale podobna jest nieco do Flores, i Komodo... Zupełnie nie rozumiem dlaczego. Żadna z nich nie ma pośrodku takich gór, takich skał... przypominają twarz, twarz nieboszczyka. Hoe kan dat nou? Wat freemd, freemd... - wymruczał po holendersku i pokręcił ostro głową. Wydawał się jednocześnie zafascynowany i zaniepokojony, a co dziwniejsze, ja także.

- Mam wrażenie, że kiedyś tu byłem - rzekłem powoli. - Dawno temu... może nawet jako dziecko.

- Kiedy studiowałeś w college’u, nigdy nie jeździłeś dalej niż do Francji czy Hiszpanii - wtrąciła ostro Jacąuie. - Może wiele o niej czytałeś, tak jak o Borobodur? - Spojrzała na szczyty i kołujące nad nimi ogromne morskie ptaki, chyba albatrosy. Nawet to wydawało mi się skądś znane.

- Nie - powiedziałem, dziwnie pewny siebie. - Mam wrażenie, że byłem tu osobiście. A mimo to masz słuszność. To po prostu niemożliwe.

- Tyle że - zauważyła ponuro - jak mi to ciągle przypominasz, jesteśmy na Spirali... - Jej drżący szept umilkł nagle.

- No dobra. - Aż podskoczyliśmy, słysząc teKiore. Opierał się o dolny reling, wpatrując się w brzeg. - Przykro mi, że muszę przerwać zgadywanki, ale trzeba zabrać się do rzeczy bardziej praktycznie. Nie polatamy i nie ściągniemy stąd naszej „dziewuszki” * bez pomocy, a możemy jej poszukać tylko w jednym miejscu - na brzegu.

- Tak sądzisz?

- Tak przypuszczam. - Wskazał kciukiem brzeg i wyszczerzył zęby. I oczywiście, kiedy pokazano nam palcem, dostrzegliśmy, na tle ciemnego pasma lasu u podnóża góry i długiej linii skał ponad nim, proste belki dachów i strzechy z suchych, żółtozielonych liści.

- Mam nadzieję, że nie jest to tylko banda pomalowanych dzikusów - dodał te Kiore, wymachując tatuowanym ażurowo językiem.

Czułem się pochlebiony, by nie powiedzieć zaskoczony, kiedy Batang zasugerował, bym poprowadził wycieczkę na ląd, ale doznałem też ogromnej ulgi, gdy Małpolud zgodził się pójść z nami. Nie powstrzymywano też Jacąuie, choć jedynym usprawiedliwieniem jej udziału w wyprawie miała być nader szczątkowa znajomość paru wyspiarskich dialektów, którą zdobyła pracując w terenie. Wiedziałem, że lepiej się nie sprzeciwiać, przypomniałem jej tylko, by wzięła łuk. Przeraziła się jednak, gdy w czasie, kiedy spuszczaliśmy z wysiłkiem łódź, przykuśtykał te Kiore, uważający widać, że jego udział jest sprawą oczywistą. Uważałem, że nie powinien nawet wstawać, ale wiedziałem, co można osiągnąć stosowanymi tutaj metodami leczenia, a nie chciałem też spierać się z wysokim na siedem stóp Maorysem, nawet mającym sztywne nogi. Więc wszedł z naszą pomocą do łodzi, klnąc wesoło. Daliśmy mu wiosło sterowe, żeby go czymś zająć, i mając na podorędziu pistolety i parangi odbiliśmy od przewieszonego relingu, zanurzając wiosła w spokojnych wodach laguny. W mglistym świetle popołudnia wyglądały tak spokojnie, że zdziwiłem się widząc, jak te Kiore rozgląda się czujnie wokół, patrząc raczej na wodę niż na brzeg.

- Czyżbyś spodziewał się czegoś?

- Cóż, chyba nie. Ale w podobnych lagunach wokół wysp Aru, na morzu Arafura - a więc praktycznie całkiem niedaleko - widziałem morskonie.

- Morskonie? - Spojrzałem na swój niezwykle mocny kaftan i spodnie. Uszyto je ze skóry morskonia. - Są niebezpieczne?

* „Statek” w języku angielskim jest rodzaju żeńskiego (przyp. tłum.).

Wzruszył ramionami.

- Cóż, są wielkości kaszalota, tyle że mają bardziej nerwowe usposobienie. Długa szyja, mniejsze szczęki, oczywiście. Zbudowane są jak foki, więc naturalnie płycizny nie są dla nich przeszkodą.

- Naturalnie - powtórzyłem głucho.

- Ale o ile ich nie wystraszysz, zostawią cię w spokoju. Oczywiście łatwo je wystraszyć. Muszą mieć się na baczności ze względu na taniwha...

- Na co?

- Ogromne ośmiornice. Sam wiesz - wyjaśnił, naśladując gestami ruchy macek i zaskoczył mnie dodając: - Architeuthis monachus. Bystre dranie, największe mogą dochodzić do trzydziestu ton, oczy takie, że można wejść do środka. W czasie wysokiej fali zaczajają się w głębokiej wodzie na zewnątrz kry i wysuwają macki usiłując pochwycić drzemiące morskonie. Czasami zobaczyć można pierwszorzędne pojedynki.

Przełknąłem ślinę. Nie wiedziałem, czy nabija się ze mnie, czy nie. Nagle dziwnie poczułem się w swoim ubraniu, zrobionym ze skóry sześćdziesięciostopowego lwa morskiego czy jak mu tam. Podsunęło mi to pewien pomysł.

- Morskonie - założyłbym się, że nie nadano im jeszcze nazwy systematycznej, prawda?

- Przegrałbyś - odparł łagodnie. - To Halshippus olai-magni Heuvelmans. Cóż, oto i brzeg.

- Racja - rzekłem z wdzięcznością, otrząsając się z przerażających wizji. - Wy trzej, mierzcie z muszkietów w drzewa przed nami, ale nie strzelajcie, jeśli nie dam wam znaku, jasne? Reszta, gotować się do lądowania. - Spojrzałem w dół, kontrolując głębokość wody i jakość dna, po czym zeskoczyłem przez dziób do płytkiej już wody i, stanąwszy na nogi, pociągnąłem, w miarę możliwości, łódź za sobą na piach. Marynarze poszli gromadnie moim śladem, mierząc z pistoletów w barierę lasu przed nami. Każdy ptak, który poderwałby się zbyt gwałtownie, ryzykowałby, że zostanie rozerwany na strzępy. Ale nie było żadnych ruchów, więc machnąłem na drugą łódź. Gdy tylko dobiła do brzegu, Małpolud podbiegł wielkimi krokami do mnie i Jacąuie.

- Żadnych śladów życia? Odgarnąłem wiszące nad brzegiem gałęzie.

- Jest ścieżka. Od dawna używana, jak się wydaje.

- Ale już trochę zapuszczona - przytaknął Małpolud. - Być może ci ludzie rzadko schodzą do morza.

- Taa, tak jak Balijczycy - zgodził się te Kiore, kuśtykając przez piasek.

- Chyba powinniśmy dać im znać, że tu jesteśmy - postanowiłem. - Tak, wiem, że to ryzykowne, ale podkradanie się do nich bez uprzedzenia może być jeszcze bardziej niebezpieczne.

- Raq*a - zgodził się te Kiore. - Krzyknę do nich, dobra? Bez dalszych ceregieli przyłożył dłonie do ust i wydał z siebie przeraźliwy, jodłujący okrzyk, który odbił się echem w rzednącej mgle. Nastąpił moment przerażającej ciszy, a potem spośród drzew odpowiedział mu wybuch straszliwych wrzasków i po-krakiwań, kiedy stadko różnobarwnych ptaków zerwało się w panice do lotu. I to wszystko. Czekaliśmy, ale nie było żadnych odpowiedzi, nawet poruszenia.

- Wcale mnie to nie dziwi - zauważyła oschle Jacąuie. - Pewnie jeszcze uciekają po tym małym popisie solowym.

Wyszczerzyłem zęby.

- W każdym razie wygląda na to, że nie spieszą z powitaniem. Czterech ludzi, zostać przy łodziach, w porządku, ty nie, te Kiore. I tak nie mam łańcuchów, by cię unieruchomić. Reszta, ustawić się w szyku, gęby na kłódkę i mieć oczy szeroko otwarte. Zamki pistoletów zamknięte, nie, odwiedzione do połowy, ale nie strzelać bez potrzeby. Pamiętajcie, że przybywamy tu w przyjacielskich zamiarach...

- No tak - zauważył w chwilę później te Kiore - chyba nie wszyscy tak robili. - Spojrzałem smutno na strzaskaną stertę, która blokowała ścieżkę. Nietrudno było stwierdzić, co to takiego: w poprzek dróżki leżało ożebrowanie dachu miejscowego domostwa, słupy wspierające dach i pęczki przegniłych liści palmowych stanowiących niegdyś jego poszycie.

Spojrzałem na Maorysa i Małpoluda.

- Co o tym sądzicie, wy dwaj? Tajfun?

- Prawdopodobnie - rzekł mat. - Ale nie tylko to zwalił. Patrzcie tu! - Odgarnął pożółkłe liście, ukazując upiorny widok. Kilku marynarzy odskoczyło w tył, czyniąc magiczne gesty i mrucząc przekleństwa. Przełknąłem ślinę. Jacąuie wzdrygnęła się i odwróciła wzrok. Pod długim pniem leżały jakieś ciała, najprawdopodobniej dwu mężczyzn. Byli to ciemnoskórzy Mela-nezyjczycy, w typie papuaskim, i choć mrówki i inni padlinożercy napoczęli już zwłoki, były one w nieprzyjemnie dobrym stanie. Wolałbym same kości. Było aż nazbyt jasne, jak zginęli ci dwaj. Jeden leżał połamany pod belką dachową, drugi został dosłownie spłaszczony. Bardzo ostrożnie, obawiając się, że natkniemy się na jeszcze jakieś zwłoki, sforsowaliśmy przeszkodę i doszliśmy do wioski.

Widok był przygnębiający. Musiała to być całkiem spora osada, nie tylko parę domostw. Skupiska tubylczych chat rozrzucone były na sporej przestrzeni. Wyglądały bardzo przyzwoicie, przewiewne i przestronne, większość zbudowano na umieszczonych na wysokich palach platformach, przypominały domostwa Dajaków, lecz były bardziej prymitywne. Teraz jednak nad całym terenem zalegał wilgotny zaduch opuszczenia i panowała tam przygnębiająca cisza. Przyczyny tego były oczywiste.

- Oo... Chryste! - krzyknęła Jacąuie. - Ci biedacy! - Ująłem ją za rękę. Mną także wstrząsnęła nagła fala współczucia.

Przez sam środek osady ciągnął się pas zniszczeń, szeroki korytarz destrukcji, w którym drzewa wyrywano z korzeniami, dachy połamano i rozrzucono, zmiażdżono ściany, a rusztowania zmieciono jak domki z kart. Zniszczono w ten sposób pół wioski, a kto wie, ilu ludzi zginęło? Ile ciał o potrzaskanych kościach leżało tam nie pogrzebanych?

Pod jednym pozbawionym ścian rusztowaniem, prawdopodobnie zaczątkiem nowego domostwa, ujrzeliśmy kilka ciał, a na otwartym terenie obok rozrzucone szczątki jeszcze jednego. Padlinożercy byli tu bardziej aktywni, ale wciąż można było dostrzec resztki strojów, spódniczek z trawy, wysokie korony z piór i naszyjniki z muszelek. Skurczoną skórę zdobiły wymalowane farbami wzory. A tu i ówdzie wystawały spomiędzy belek strzaskane włócznie.

- To byli wojownicy - zauważył zamyślony te Kiore. - Tak jakja.. Zupełnie jakby zginęli wspinając się po rusztowaniu - po co? Żeby walczyć? Z czym? Z pogodą? Nie, to idiotyczne. - Nagle spojrzał na mnie.

Skinąłem głową.

- Do ciebie też dotarło, co? Też o tym pomyślałem. Musiałby to być całkiem dziwny tajfun, żeby wygnieść taki pas przez sam środek wioski. I pozostawić resztę nietkniętą.

- I drzewa wokół! - wtrącił te Kiore, gdy ruszyliśmy ostrożnie naprzód.

Jacąuie wyglądała na zaintrygowaną.

- Ale... czy nie mogła tego zrobić trąba powietrzna? Jakaś mała? Czasami zdarza się, że...

- Być może. Ale wciąż nie wydaje mi się to...

- Hej! Spójrzcie tam! - przerwał mi te Kiore.

Jeszcze jeden szkielet - mniej więcej. Leżał na poły zanurzony w błocie, obok którejś z większych chat. Wgnieciony, choć nie strzaskany, i w dużo gorszym stanie niż pozostałe.

- Biedaczysko! A co z nim?

- Jezu, właśnie mówię, spójrz na niego! Czy tak wyglądał za życia? Spójrz na jego żebra! Są zupełnie zmiażdżone! Wygląda na to, że połamano mu wszystkie kości!

Przełknąłem ślinę.

- Dzięki za pokazanie. No więc?

- Więc kto to zrobił? Nic tu na niego nie spadło. Żadnych belek czy czegoś takiego.

- Może zwiało je z niego? - zasugerowała smętnie Jacąuie. Spojrzałem na nią.

- I nie zniszczyło chaty?

- Cóż... może spadł z niej? Nie, to głupie. Nie mógł aż tak się potłuc. Ale w takim razie... co?

- Wiesz co - rzekłem. - Mam wrażenie, że cokolwiek się tu zdarzyło, nie miało to zupełnie nic wspólnego z tajfunami.

- Więc co? - spytała Jacąuie.

- Nie wiem. Ale wciąż mam wrażenie, że gdzieś to już widziałem. Śmiej się, jeśli chcesz.

- Nie śmieję się - odparła cicho. - I mnie... też się zaczyna tak wydawać.

- A mnie - oznajmił te Kiore - zaczyna cholernie boleć dupa! Jakby samych kolan nie było dosyć. Dlaczego nie pójdziemy poszukać kogoś i zapytać?

Rozejrzałem się.

- To musiało się zdarzyć dość dawno. Mamy niewielkie szanse, ale spróbujemy.

Brnęliśmy dalej przez to rumowisko, zaglądając skrzętnie do każdej chaty, która nadawała się do użytku, ale nie znaleźliśmy niczego prócz kilku kur o jaskrawym upierzeniu, dziobiących i gdaczących wokół zniszczonych kojców. Wszędzie wokół poniewierały się różne połamane i porzucone przedmioty. Niektóre z nich musiały przedstawiać dla swych właścicieli sporą wartość, jak wielkie malowane gliniane dzbany czy ozdoby z kutej miedzi, paski cienkiej barwionej kory.

- Wiesz, ile czasu trzeba, żeby to zrobić? - zapytał te Kiore. - Ci ludzie odeszli stąd w cholernym pośpiechu. Jestem pewien, że nie ma tu nikogo, bo wróciliby po to. To warte majątek! To tak jakby ktoś wybiegł z banku, zostawiając otwarty sejf.

- Porzucone! - mruknął krótko Małpolud, rozglądając się ze wzgardą. - Ze strachu!

- Pomyślałem, że z powodu choroby - przytaknąłem. - Ale epidemie nie miażdżą domów. Ani kości. To musiało być ze strachu. Ale... przed czym? My też tu jesteśmy. Wolałbym wiedzieć.

Małpolud wzruszył obojętnie ramionami. Nie podobało mi się to. Pamiętałem, jak zawsze łajał mnie za gruboskórność. I tak się teraz zachowywał? Nieważne, pomyślałem.

- Mogli się przenieść w jakieś inne miejsce na wyspie - zasugerowałem. - Może gdybyśmy weszli na jakieś wzniesienie, zobaczylibyśmy coś, dym na przykład. Na te skały za wioską, może spróbujemy?

Ale na tej wsypie nic nie było tym, na co wyglądało. Im bardziej się zbliżaliśmy, idąc przez mgłę, tym bardziej stawało się oczywiste, że nie są to wcale skały czy twór przyrody. Znów przypomniało mi się Borobodur. Wyglądało to równie odstręczająco. Był to ogromny mur, ciągnący się przez całą szerokość tej odnogi wyspy, wysoki na jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt stóp.

- No nie! - wykrzyknęła z goryczą Jacquie. - Tylko tego nam było trzeba!

Rozumiałem, co ma na myśli. Jakby nie dosyć było samego muru, w jego środku widniała ogromna brama. Już na sam widok bramki na stacji metra włos zjeżyłby mi się na głowie, ale te wrota były naprawdę przerażające - niemal tak wysokie jak sam mur, z podestami na jakieś piętnaście stóp po obu stronach. Niegdyś, zamknięte i zaryglowane, musiały być nie do przebycia. Teraz potężne odrzwia zwisały na poły wyrwane ze starodawnych, żelaznych zawiasów, wypaczone i strzaskane przez tę samą, jak się wydaje, siłę, która przetoczyła się z tak niszczącym skutkiem przez środek wioski. Potężny skobel, który je blokował, z grubsza ociosany pień drzewa, umieszczany na podestach, leżał pod nimi na ziemi przełamany na pół.

- A niech to licho porwie! - zagrzmiał te Kiore. - Kto to zrobił? Stado słoni?

Wizje tajfunów zblakły w moim umyśle. Wyobraziłem sobie teraz jakąś średniowieczną machinę oblężniczą, ogromny niepowstrzymany pojazd poruszany siłą całej armii. Tyle że do bramy wiodły szerokie schody, których przebycie wycisnęłoby z kan-dydata na mistrza boksu siódme poty. Jak machina miałaby po nich zjechać? A nawet jeśli, to gdzie teraz jest?

Kiedy wspięliśmy się na pierwsze stopnie, także ten pomysł wydał mi się nieprawdopodobny. Po drugiej stronie wrót panowała ciemność. Była tam dżungla, gęstsza i bardziej urozmaicona niż las po tej stronie, splątane kłębowisko otaczające podnóże góry. Żadna machina, żadna armia nie przechodziła tamtędy od dawna, więc co? Zupełnie jakby ta sama góra wyciągnęła kamienną mackę, by zetrzeć z powierzchni ziemi u podnóża ludzką inwazję...

Ale mur wyglądał tak, jakby był w stanie powstrzymać nawet taki atak. Wzniesiono go z potężnych bloków skalnych, wyciętych równo i dopasowanych, był niezmiernie gruby, na trzydzieści stóp w świetle bramy, gdzie wystawały podesty. Nawet gdyby była to ubita ziemia obłożona kamieniami, jak w przypadku murów inkaskich, robiłaby wrażenie - ale budowlę wzniesiono z solidnego kamienia, mogłaby konkurować z piramidami. Z gigantycznego kamienia szczytowego wieńczącego bramę łypała na nas maska o wytrzeszczonych oczach i wyszczerzonych zębach, ze słabo zarysowaną grzywą - na tyle podobna do tamtej lwiej maski, że pobudziło mnie to do myślenia. Jacąuie nie była tego taka pewna.

- Przypomina rzeźby południowoamerykańskie, te same tępe rysy, mocno zarysowane linie ukośne. - Zachichotała. - Może mimo wszystko Heyerdahl miał rację w kwestii Wyspy Wielkanocnej i podróży Inków przez Pacyfik?

- Pewnie że tak! - wtrącił te Kiore.

- Większość antropologów nie zgodziłaby się z tym - stwierdziła Jacąuie.

- Pieprzę antropologów - zauważył przyjaźnie Maorys. - Nigdy nie zrobili tego, co trzeba, no nie?

- To znaczy?

- Nie przejechali się z tymi cholernymi Inkami. Kaszlnąłem.

- A co tam jest na górze? Ta niby szubienica? Jacąuie wyciągnęła szyję.

- Jakiś gong?

- Taa - zgodził się te Kiore. - Dziwne miejsce na dzwonek. - Przyjrzał się zwalonym rusztowaniom z drewnianych drągów na podestach. - To były jedyne drogi wejścia na górę po tej stronie, bo po cóż by je budowano? Może po drugiej stronie...

- Czekaj! - warknąłem. - Nie zapominaj, że to brama. Małpoludzie, sądzisz, że to bezpieczne?

Spojrzał na mnie ostro, jakbym go wyrwał z zadumy, po czym wciągnął niechętnie powietrze grubymi nozdrzami, zawahał się chwilę i wzruszył ramionami.

- Nic się tu nie czai, na ciebie w każdym razie. Istnieje może jakieś niebezpieczeństwo, ale nie tego rodzaju. Co to jest... trudno powiedzieć. Prócz tego, że jest stąd... wiąże się z tym miejscem.

- Rozumiem, w porządku. Będę się miał na baczności. - Spojrzałem w górę, kiedy przechodziliśmy pełni niepokoju pod wyszczerzonym kamieniem szczytowym. Chwyciłem Jacquie za rękę. - Zaczynam czuć się naprawdę dziwnie.

- Ja też. - Rozmawialiśmy szeptem, jakby na mocy niemego porozumienia. - A Małpolud też, sądząc po wyglądzie!

Zdecydowanie tak było. Rozglądał się wokół, mrucząc coś cicho pod nosem, zaciskając i rozluźniając na przemian ogromne pięści. Bardzo ostrożnie wysunęliśmy głowy przez bramę, bo wciąż nie do końca ufaliśmy jego słowom, ale nie otoczyła nas zasłona mgieł. Na skraju polany po drugiej stronie dostrzegliśmy tylko niewielkie, zarośnięte wzniesienie, zwieńczone paroma cienkimi łodygami wybrzuszenie zwietrzałego szarego kamienia z dziwnymi białymi plamkami. To na nie patrzył teraz Małpolud z niesamowitym wyrazem twarzy. Wtedy i mnie ukazały się szczegóły, jakbym prześwietlił to promieniami Roentgena, i poczułem chłód w sercu. Kilka schodków, platforma, wyższa niż wzrost człowieka, kolumna - nie, dwie, jedna była złamana - wszystko z tego zwietrzałego kamienia, pokryte zygzakowatymi nacięciami. Inaczej białe fragmenty - to były czaszki. Jedna wciąż jeszcze szczerzyła zęby z wgłębienia w kamieniu, objedzona do czysta, o wiele starsza niż kości wszystkich innych ofiar. Widząc plątaninę lin wiszącą na obu kolumnach na wysokości jakichś pięciu stóp i kołki od ich umocowania, zrozumiałem, do czego służyły, i zadrżałem.

- Jest jakaś ścieżka! - zawołał te Kiore. - Wydeptana przez zwierzęta, ale szeroka. I często używana. Może tubylcy...

Odetchnąłem głęboko, oglądając się na innych marynarzy idących za nami.

- Może tak, a może nie. Rzucimy tylko okiem, nic więcej. Ale tym razem, chłopcy, trzymajcie lepiej palce na cynglu.

Nie trzeba im było tego mówić. Opuściliśmy polankę, idąc z początku krok za krokiem, niby zwierzęta morskie, gotowe rzucić się z powrotem na skały. Kurki były odwiedzione, sam miałem za pasem parę pistoletów, ale ich nie wyjmowałem. Wolałem miecz, który obijał mi się o udo, miałem do niego większe zaufanie. Jacąuie założyła strzałę na cięciwę łuku - dość żałosny środek obrony przeciw przytłaczającej potędze tego lasu, masy zielem tak gęstej i ciemnej, że wydawała się jednolicie czarna. Wziąłem ze sobą naprzód dwóch ludzi obytych z dżunglą, niskich i groźnych, Ukitę nazwiskiem 0’Halloran - była to cała historia - i Ibana pokrytego jeszcze gęstszą siatką tautaży niż te Kiore, do tego mającego nieprawdopodobnie rozciągnięte płatki uszne. Oni też nigdy nie byli w podobnym miejscu. Maorysa umieściłem na końcu grupy, z kilkoma krzepkimi zuchami, którzy mogliby przenieść go w razie jakichś kłopotów, wcale się temu nie sprzeciwiał. Małpolud wlókł się gdzieś w środku, ale myślami był o mile stąd.

Szliśmy tą ścieżką, lekko pochyleni, napięci jak cięciwy łuku Jacąuie. Droga była dość szeroka, znów przyszło mi na myśl oszalałe stado słoni. Znawcy lasu wskazywali połamane gałęzie i potrzaskane młode drzewka, ale zniszczenia wyglądały na dość dawne. Jedyną niezwykłą rzeczą, jaką znaleźliśmy, było szerokie, lecz płytkie wgłębienie w wyschłym błocie, jakby odpoczywało tam jakieś ogromne zwierzę. Poza tym było śmiertelnie nudno, nie * dobiegały żadne dźwięki, prócz szeleszczenia drobnych zwierząt w zaroślach i kraczących okrzyków jakichś zupełnie niemuzykalnych ptaków. Pięliśmy się w górę wolno, lecz systematycznie, a przez rzadkie prześwity w baldachimie lasu dostrzegałem zbocze góry i spływający po nim wodospad. Nic nie wskazywało na to, by ktoś tam mieszkał albo też dżungla miała się przerzedzić. Już chciałem zarządzić odwrót, ale uległem pokusie, by przejść za następny zakręt. Wyszliśmy na swego rodzaju polankę - a 0’Halloran i Iban zatrzymali się tak nagle, że cała reszta wpadła na nich. Jacąuie omal nie nadziała mnie na swoją strzałę, a ja przestraszyłem się, że któryś z pistoletów wypali, ale byłem za to dość wysoki, by móc patrzeć ponad głowami naszych zwiadowców, więc wybaczyłem im wszystko. Nie musieli szarpać mnie za ramię i szwargotać, bym zrozumiał, co znaleźli.

Sądziłem z początku, że to pozostałości następnych chat, a wśród nich klatka z gołych prętów. Ale było inaczej. Całość została rozwleczona przez padlinożerców, ale środkowe kości leżały tam, gdzie musiały upaść, po bokach, połączone suchymi pasemkami ścięgien. Była to klatka, owszem, ale klatka piersiowa. Mógłbym przejść przez nią, nie schylając się - co nie znaczy, że miałem na to ochotę. Bardzo ostrożnie wsunąłem miecz w stertę rozrzuconych wokół kości, poruszyłem kilkoma. Trudno było uwierzyć, że wszystkie są częściami jednego szkieletu. Były tam ogromne płyty i szpikulce, wielkie krezy z kości rozmiarów blatu stołu i skrawki wyschłej skóry pokrytej kostropatymi guzkami. Patrząc na krzaki, gdzie runęła bestia, i poczerniałą trawę w miejscu, gdzie uległa rozkładowi, wciąż jeszcze można było oszacować jej rozmiary, była niemal tak długa jak sama polana.

- Co to było? - zapytałem prawie szeptem. - Bóg raczy wiedzieć, co to za potwór. Masz jakieś pomysły, Małpoludzie?

Kontemplował ten widok w skupieniu, dziwnie oszołomiony - nie tylko kości, lecz całą scenę. Kiedy powtórzyłem pytanie, potrząsnął tylko głową i mruknął coś niecierpliwie. Te Kiore wzruszył ostentacyjnie ramionami i ścisnął sobie nos. Jacąuie przepuszczała pasemka włosów między palcami.

- Te płyty kostne - sama nie wiem. Widziałam już coś takiego. Mógłby to być jakiś... hmmm, dinozaur. Stegozaurus. Tyle że jest o wiele za duży.

- Za duży? Ale sądziłem, że one... nieważne. Dinozaur. Jest dość duży, by wyrządzić wszystkie te szkody w wiosce.

- On - zauważyła Jacąuie - albo coś, co go zabiło... Poczułem dobrze znany chłód, jakby wrzucono mi za kołnierz kostkę lodu. Już miałem coś powiedzieć, gdy spostrzegłem, że Małpolud patrzy na nas ostrzej niż zwykle. Na widok tej bestii włosy nie zjeżyły mi się na głowie, lecz na widok jego spojrzenia, owszem. Postąpiłem krok ku niemu, ale jego wzrok ani drgnął. Wpatrywał się tylko w Jacąuie.

- Małpoludzie! - odezwałem się poirytowanym szeptem. - O co chodzi? Czy ty... czujesz coś?

Ten pokręcił z wahaniem głową, potem znów spojrzał na dżunglę, jakby dręczony fascynacją i niepewnością.

- Coś mnie przyciąga - bąknął. - Jakby to miejsce rościło sobie do mnie jakieś prawa, jakbym był z nim związany albo tak uważano...

- No, coś tu jest nie tak! - warknąłem. Zaczynałem mieć tego dosyć. - Ja tu dowodzę i, czy coś cię przyciąga czy nie, wracamy. Sądzisz, że znajdziemy jakichś tubylców, kiedy coś takiego wałęsa się po okolicy?

Małpolud rzucił mi ponure spojrzenie.

- Więc idź! Ja... zostanę.

- Zwariowałeś? - syknął te Kiore.

- Wszystko wskazuje na to, że jest tu niebezpiecznie! - upierałem się, biorąc go za ramię. - Nie możesz zostać...

- Wcale nie chcę zostać! - Niedbale odtrącił moją rękę, ale poczułem palące uderzenie, a wykrzywił się przy tym tak groźnie, że wszyscy cofnęli się pospiesznie. Ryknął na nas z furią w oczach i sztywnym karkiem. Stał wyprostowany, nie garbiąc się, prawie dorównywał mi wzrostem... - Ja... muszę się dowiedzieć, o co chodzi! Coś mnie przyciąga. Coś mnie przynagla, mówi, że jestem tu potrzebny. Mam tu do spełnienia jakiś inny obowiązek, anders die erg belangrijk ist...

W miarę jak rosło jego podniecenie, mówił coraz mniej wyraźnie, aż w końcu z trudem mogłem zrozumieć, co mówi.

- Co to znaczy, coś ważniejszego? O co chodzi? Tu jest niebezpiecznie, tylko to jest ważne! - Szarpnął pogardliwie głową i odwrócił się. Chwyciłem go za ramię. - Czy nie rozumiesz, co mówię, do cholery? Nie belangrijk, za to piekielnie gevarlijk, idioto!

Zamachnął się na mnie. Gdyby uderzył tak jak w pociągu, leżałbym już na ziemi, ale było to niedbałe, choć wymierzone w złych zamiarach uderzenie pięścią, przed którym uchyliłem się z łatwością. Źle wymierzył, jakby sądził, że ma dłuższe ramię - choć w tym przymglonym świetle wydawał się dość potężny.

- Laat me met rust - warknął odsłaniając zęby. - Muszę to zgłębić... - Spojrzał na nas groźnie, oddychając ciężko, wcisnąwszy podbródek w baryłkowatą pierś i odsłoniwszy potężne zęby. Już sam gniew bijący z tej twarzy był przerażający, ale gdy pomyślałem, do czego jest zdolny... Marynarze wyraźnie pamiętali o tym, cofnęli się ścieżką. Przypomniał mi się Le Stryge, ale dotrzymałem pola.

- Nie możemy zostawić cię tu samego! Do licha, Małpoludzie, co w ciebie wstąpiło? To do ciebie niepodobne!

Warknął coś niewyraźnie i znów klepnął mnie dłonią, a potem odesłał nas ruchem ręki, odwrócił się i ruszył ciężko ścieżką. Wciąż coś mamrotał. „Na górze, missichen...”

- Małpoludzie! - krzyknąłem. - Pozwól mi przynajmniej iść z sobą! Tyle ci zawdzięczam! Doprowadziłeś nas tak daleko...

Odwrócił się i przez chwilę sądziłem, że rzuci się na mnie. Potem jego wąskie oczy rozszerzyły się, zerknął w bok.

- Ty... - mruknął. - Nie! Ty... ty możesz iść! - Wpatrywał się w Jacąuie. - Może będę musiał... porozmawiać...

- Jeszcze czego! - wybuchnąłem. Zignorował mnie, podszedł do niej. Uskoczyła, lecz wyciągnął rękę szybko i nieoczekiwanie daleko, i zacisnął potężną dłoń na jej ramieniu. Chyba po raz pierwszy, odkąd ją znałem, usłyszałem, jak krzyczy. Rzuciłem się na niego, ale warknął tak, że znieruchomiałem w pół skoku. Znów wymierzył niedbały, lekceważący cios, niemal zwykłe uderzenie na odlew, ale tym razem mnie trafił.

Gdyby uderzył w szyję, mógłby mnie zabić, lecz grzmotnął mnie tylko w pierś, zbijając z nóg i posyłając w sam środek strasznej sterty. Leżałem między kośćmi, potłuczony i bez tchu, wymachując ramionami, usiłując się podnieść, chwycić za miecz, na wypadek gdyby znów zaatakował. Ale zamiast tego popędził wielkimi susami, ściskając jedną dłonią oba nadgarstki Jacąuie. Wrzeszczała i kopała, ale równie dobrze mogłaby powstrzymywać dzikie konie. Te Kiore zrobił kilka chwiejnych kroków, ale inni stali jak osłupiali, z szeroko rozwartymi oczami. Małpolud rzucił się na ścieżkę i zniknął łamiąc gałęzie w szaleńczym pędzie.

Chwyciłem jakiś kamień, usiłując się podnieść, ale obrócił się w trawie i okazało się, że to czaszka, ogryziona do czysta, monstrualna czaszka, jak u konia, albo i większa, choć nie wydawała się dość duża, by należeć do takiej bestii. A ponad ogromnym oczodołem widniała równa okrągła dziura, za nią, tuż przy kłykciu potylicznym kość była strzaskana. Niewątpliwie wlot i wylot kuli, która ugodziła w mózg.

Patrzyłem przez chwilę na czaszkę, a potem, przerażony, na ścieżkę przed nami.

- Musimy go powstrzymać! - wrzasnąłem. - Jeśli dostanie się na szczyt tej góry, nie da mu rady cała armia!

Te Kiore spojrzał na mnie.

- Mówisz, że wiesz, dokąd poszedł?

Wyrwało mi się to tak spontanicznie, że musiałem się dobrze zastanowić, co właściwie powiedziałem i co to oznacza. Wtedy dopiero pojąłem grozę sytuacji.

- Wynoście się! - krzyknąłem do niego. - Uciekajcie! Z powrotem do wioski! To miejsce, Chryste, tu jest niebezpiecznie! Nawet nie możecie sobie wyobrazić jak bardzo! - Oczywiście stali tylko i gapili się. Podniosłem się na nogi, choć czułem się, jakbym miał ogień w piersi. - Pójdę za nimi! Nie słyszycie, co mówię, głupie sku... syny! Wracać za mur i czekać! Uciekać, do cholery!

Teraz na mnie z kolei wytrzeszczyli oczy. Wziąłem głęboki oddech, jęknąłem z bólu i pobiegłem za Małpoludem.

Nie robiłem żadnych wycieczek, odkąd przestałem być skautem, ale nie trzeba było być geniuszem, żeby podążać jego śladem. Biegł nieprawdopodobnie ciężkim krokiem, zostawiając głębokie ślady, które podeszły błotnistą wodą. Pędził prosto przed siebie, jak oszalała kosiarka, przez paprocie, gałęzie, zwisające pnącza, które musiały smagać go jak bicze. Albo miał niezwykle grubą skórę, albo zupełnie nie przejmował się zadraśnięciami. Dostrzegłem po drodze kilka plamek krwi, miałem tylko nadzieję, że nie była to krew Jacąuie. Tu i ówdzie dziewczyna zostawiała wyraźne ślady, powłócząc nogami po miękkiej, podmokłej ziemi, a w oddali słyszałem jej piski i wrzaski. To było coś jakby zachęta. Skoro krzyczy, to znaczy, że żyje. Lecz jeśli miałem rację - a mimo pewności, jaką miałem, nie byłem w stanie trzeźwo myśleć - już wkrótce będę musiał myśleć o obronie jej życia. Ponieważ było bardzo prawdopodobne, że w najbliższej przyszłości Małpolud wpadnie w poważne tarapaty, a nie będzie dość silny, żeby się z nich wykaraskać. Nie do końca. Jeszcze nie.

Gdy znalazłem się na szczycie wzniesienia, dojrzałem ich w korycie małego strumienia poniżej. Na poły ciągnął ją teraz, na poły niósł, a ona kopała go po nogach i uderzała w głowę i ramiona gołymi pięściami, gałęziami, wszystkim, co wpadło jej po drodze w ręce. Instruktorzy z kursu samoobrony byliby dumni z jej zachowania, załatwiłaby każdego normalnego gwałciciela, ale na nim, o ile dobrze widziałem, nie robiło to żadnego wrażenia. Chwytała za gałęzie i krzaki i opierała się, spowalniało to nieco jego marsz, lecz wlókł ją niemal bez wysiłku, zbiegając na dół. Gdy pędziłem za nim, dysząc ciężko, zaświtało mi, że prawie na pewno nie wie, że go ścigam, a nawet gdyby wiedział, nie przejąłby się tym. Nie uciekał przede mną czy czymkolwiek innym, posuwał się w takim tempie, ponieważ przywykł do tego albo spodziewano się tego po nim.

Szamotali się na dnie doliny, a je biegłem wielkimi susami korytem strumienia. Powinienem czuć zmęczenie, ale być może coś oddziaływało tu także i na mnie.

Uporczywe bębnienie w uszach, śpiewne pojękiwanie krwi w skroniach i oddechu w gardle brzmiały teraz jak przynaglająca, pobudzająca muzyka. Ale oni byli teraz prawie na szczycie, gdzie ścieżka przechodziła przez wcięcie w grzbiecie. Dalej wznosiły się groźnie drzewa, jeszcze gęstsze niż tutaj, poprzetykane upiornymi chorągiewkami mgły. Małpolud dotarł do krawędzi, powalczył jeszcze chwilę z Jacąuie, po czym uniósłszy ją, wierzgającą nogami, do góry, zniknął po drugiej stronie wzniesienia.

Wbiegłem na górę, zachwiałem się, łapiąc równowagę, gdy grunt zaczął się pode mną obsuwać. Bryłki ziemi i kamyki poleciały w dół zbocza ku widocznemu w oddali szaremu bagnisku. Drzewa były tu nawet wyższe, niż mi się wydawało, rosły bowiem na stromym zboczu płytkiej doliny leżącej między dwiema odnogami góry - doliny pełnej mgieł. Za nimi dostrzec można było upiornie lśniącą powierzchnię wody w kałużach, bajorach i jakimś większym jeziorku, dolatywała stamtąd ciężka, wilgotna, cuchnąca woń bagna. Wspomnienia pobudziły mnie do działania. Rzuciłem się w dół po tym zdradliwym, śliskim od błota zboczu, mrok ogarnął mnie jak mokra peleryna. Robiło się coraz niebezpieczniej. Małpoludowi mogło się udać przebrnąć przez to bagno, ale byłem całkiem pewny, że mnie nie. Tak jak się spodziewałem, za drzewami teren tworzył zarośnięte kołyszące się trzcinami trzęsawisko, pełne zwalonych pni drzew, zatęchłe i obrzydliwe. A dalej widać było coś, co przypominało jezioro, gładkie jak lustro i nieruchome z wyjątkiem kilku błędnych ogników tańczących tu i ówdzie. W którą stronę udał się Małpolud? Usłyszałem, jak Jacąuie krzyczy coś, ale we mgle trudno mi było ustalić kierunek. Wziąłem głęboki oddech, tłumiąc mdłości.

- Jacquie! - odkrzyknąłem. - Powstrzymaj go! Powstrzymaj na miejscu! Jeszcze choć minutę...

Mój głos obudził grzmiącą kakofonię gulgotów, wrzasków, szczebiotań i szyderczych pohukiwań, jakby wszystkie drobne stworzenia tej wyspy rzucały mi w twarz krzykliwe wyzwanie. A w tle dały się słyszeć niższe, ohydne odgłosy, syczące porykiwania, buczące i rezonujące, jakby dobywały się z gardzieli wielkich jak groty i płuc jak piece hutnicze. Daleko na jeziorze wynurzył się na powierzchnię garbaty grzbiet, połyskując szaro jak wilgotny łupek, a długa łabędzia szyja, ociekająca lśniącymi kropelkami, uniosła się. Patrząc na nią, dostrzegłem nagle Małpoluda, brodzącego niezgrabnie przez brejowate kałuże, nie tak daleko jak się obawiałem, gdyż Jacąuie wciąż walczyła z nim jak szalona. Pognałem za nim przeskakując przez splątane trzciny, krzaki i zwalone konary, bryzgając cuchnącym błotem i płosząc po drodze drobne zwierzęta. Sądzę, iż dopiero wtedy zaświtało mu, że go ścigam. Kiedy podbiegłem do niego, spojrzał przez ramię, po czym odwrócił się w moją stronę. Już sam jego widok sprawił, że omal się nie przewróciłem.

Dokonała się w nim straszna zmiana. Nie było to złudzenie wywołane mgłą. Urósł, stał się ogromny, miał siedem stóp albo i więcej, i wydawało się, że powiększał się, jakby napełniała go wściekłość widoczna na jego twarzy. Ramiona mu potężniały, muskuły rozsadzały szwy kurty. Rudobrązowy wiecheć okalający twarz ściemniał, rysy zgrubiały, a groźny grymas pogłębił się, odsłaniając garnitur potężnych żółtawych zębów, nieludzko długich i mocnych.

Jacąuie rzuciła na niego spojrzenie, zakrztusiła się i zaczęła krzyczeć, a ja niemal jej zawtórowałem. Szok opóźnił moją reakcję. Jego ogromna, szponiasta łapa puściła Jacąuie i pomknęła ku mnie. Zdążyłem się uchylić, tak że przeleciała mi na głową, chwyciła złamaną gałąź, wyrwała ją z bagna i cisnęła nią. Poleciałem zataczając się na kępę trzcin. Z pomrukiem zadowolenia Małpolud odwrócił się, wyprostował i drugą ręką, którą wciąż trzymał Jacąuie, uniósł ją w powietrze, wrzeszczącą i kopiącą. Już miał wejść prosto w wodę, gdy z kolei dziewczyna uderzyła go rozczapierzonymi palcami prosto w oczy. Zdezorientowany, zahaczył o coś stopą i potknął się, a ja znalazłem się już przy nim.

Wyciągnąłem miecz i zamachnąłem się. Małpolud wydał grzmiący ryk i usiłował zbić klingę dłonią i wyrwać mi ją z ręki, ale zamierzałem użyć broni w zupełnie inny sposób. Wykonałem kilka cięć pod różnymi kątami, aż stracił orientację, po czym strzeliłem go złotą gałką rękojeści miecza prosto w wielką, cofniętą szczękę.

Aż gruchnęło. Uderzenie o takiej sile powaliłoby każdego normalnego człowieka. On tylko wrzasnął i zatoczył się. Wzdrygnąłem się wewnętrznie, ująłem inaczej miecz i poprawiłem elegancko poniżej ucha. Wywrócił oczami, zakołysał się, zachwiał, a ja wymierzyłem uważnie i uderzyłem raz jeszcze, oburącz. Popatrzył na Jacąuie starając się zogniskować spojrzenie, a ona, choć dyndała w powietrzu, wymierzyła mu zgrabne kopnięcie w bok głowy. Spojrzał błędnymi oczami i upadł na twarz z głuchym pomrukiem. Ona upadła wraz z nim, ale podtrzymałem ją i przez rozkoszną chwilę staliśmy tak bez tchu, przytuleni i objęci mocno, przyciskając do siebie podrapane i płonące policzki. Potem odsunąłem ją dysząc ciężko.

- Nie jesteśmy jeszcze bezpieczni! To może wciąż działać na niego, mimo że jest nieprzytomny!

- Co może? - zapytała drżącym głosem. - Nie sądzę. Zanim zacznę bełkotać i rwać włosy z głowy i tak dalej, czy nie mógłbyś wyjaśnić mi pokrótce...

- To miejsce! - Coś plusnęło w jeziorze, dość głośno, obejrzałem się nerwowo. - A Bóg jeden wie, co mogą nam ściągnąć na głowę wszystkie te hałasy! Tamte pnącza i twój pasek...

W szalonym pośpiechu skrępowaliśmy mu ręce i nogi wszystkim, co się do tego nadawało. A potem oglądając się nieustannie przez ramię na jezioro i zarośla, ruszyliśmy niosąc go w górę zbocza. Niemal upadaliśmy pod jego ciężarem, więc przez prawie cały czas raczej wlekliśmy go, niż nieśliśmy. Rzadko byłem tak szczęśliwy jak w chwili, kiedy dotarliśmy do wcięcia na grzbiecie i umieściliśmy go po drugiej stronie. Nie wyszliśmy jeszcze z lasu, ale musieliśmy odpocząć teraz chwilę, dysząc i pojękując, przed zniesieniem go w dół. Poszło to całkiem nieźle, nie mieliśmy już żadnych kłopotów, ale gdy dotarliśmy na polankę ze szkieletem, byliśmy bardzo zmordowani. Te Kiore i reszta posłuchali mego rozkazu, ale jeden z nich wspiął się po drzewie na mur, by obserwować okolicę, więc gdy nas zauważył, przybiegli wszyscy. Umieściliśmy wciąż nieprzytomnego Małpoluda pod osłoną muru, po czym zamknęliśmy jedno skrzydło bramy, a pozostały otwór zastawiliśmy drugim, zapewniając sobie przynajmniej złudzenie bezpieczeństwa.

- A teraz, marynarska wiaro - odezwał się te Kiore mocnym, opanowanym głosem, kiedy zwaliliśmy nasze postękujące brzemię przy małym ognisku, które rozpalili. - Czy nie zechcielibyście powiedzieć mi, co tu się właściwie, do kurwy nędzy, dzieje?

- Nie patrz na mnie - jęknęła Jacąuie.

- Wyciągnęliśmy go w samą porę - sapnąłem. - To miejsce podziałało na niego, zaczął się zmieniać, rosnąć, zadziwiająco szybko, mógł już nieść Jacąuie. Ale musiał przebyć pospiesznie to bagno, a to było niebezpieczne! A potem zwyciężyć coś, coś wielkiego i groźnego, o ile pamiętam. Jak ta bestia na polanie, tylko jeszcze gorszego, a nie był jeszcze dość potężny. Choć biorąc pod uwagę szybkość z jaką...

Zawahałem się. Zobaczyłem wyraz ich twarzy. Zamrugałem.

- To znaczy... żaden z was... nie wiecie? No cóż... Właśnie zastanawiałem się, od czego zacząć, kiedy pojawiły się kolejne problemy. Powietrze zadrżało i rozległ się pojedynczy tępy łomot, niby odgłos kroku potężnej stopy. Ale dobiegało nie z bliska, nie spoza bramy, lecz od strony morza. Poderwaliśmy się. Stojąc, mogliśmy dojrzeć rafę i biały pas wody znaczący wejście do laguny. Pojawił się w nim właśnie smukły, ciemny kształt wielkiego parowca, o wysokim dymiącym kominie i bijących wodę potężnych kołach łopatkowych, a od sterburty unosił się dym wystrzału z dużego działa.

- Do stu tysięcy piorunów! - ryknąłem. - Chodźmy!

Musimy znieść Małpoluda na plażę. Może tam wyzdrowieje i będzie w stanie coś zrobić, zanim wylądują! To nasza jedyna nadzieja.

- Masz rację! - warknął te Kiore. - Wstawać i na nich, chłopcy!

Na plażę dotarliśmy kłusem, Jacąuie słaniała się pomiędzy nami, ja byłem w niewiele lepszym stanie, te Kiore kulał, a wciąż postękujący Małpolud niesiony był na zaimprowizowanych noszach, choć wracał już powoli do siebie. Sytuacja nie wyglądała jednak tak, jak się spodziewaliśmy. Kiedy wielki parowiec dotarł do końca kanału, załoga nie czyniła żadnych widocznych prób lądowania czy podejmowania walki. Statek kołysał się na głębokiej wodzie, tuż za osiadłym na płyciźnie szkunerem, górując nad nim. Jego smukły i groźny kadłub miał ze trzysta stóp, może więcej. Mogli stamtąd ostrzelać nasz statek albo plażę kartaczami, ale nic nie wskazywało na to, by zamierzali to robić albo też spuszczać łodzie. Zamiast tego otwarła się kolejna furta działowa, rozległ się huk, buchnął kłąb, lecz nie było słychać świstu wystrzału, tylko jakiś zniekształcony głos mówiący przez megafon poprawnym angielskim. No, względnie poprawnym.

- Ahoj, tam na lądzie! W co wy tam, chłopcy, pogrywacie? Wynocha stąd, do cholery, słyszą? Do łodzi i won, palanty! Toż to najczystsza trucizna. Tamta wyspa!

- Chcą ściągnąć nas do łodzi, żeby łatwiej było celować! - mruknął buntowniczo te Kiore.

- Nie - sprzeciwiłem się. - Nie sądzę. A wierz mi, że każda minuta dłużej na tej wyspie, to jedna za dużo! Do łodzi!

Pierwszy znalazłem się na brzegu. Wsiadłem ostatni, spychając dziób łodzi na głębszą wodę i przeskakując burtę.

- No i? - zapytał siedzący przy sterze te Kiore. - Z powrotem na szkuner?

- Hmmm. Steruj na parowiec.

Wioślarze poderwali się, pierwszy raz groził mi bunt. Te Kiore wrzasnął, by ich uspokoić, a potem huknął na mnie:

- Na ten cholerny parowiec, Chryste, nie zamierzasz chyba dokonać abordażu, co?

- Nie, oczywiście, że nie. Ale... słuchaj, załatwili nas na cacy, no nie? Więc co możemy zrobić innego? A może nie jest aż tak źle, jak sądzisz. Ten okrzyk nie brzmiał właściwie wrogo, prawda?

- Jeśli jest tak źle, jak sądzę, to koniec z nami - odparł. - Ale ty tu rządzisz, kolego. Ja już straciłem grunt pod nogami, jednak mam dziwne wrażenie, że ty nie.

- Nie - przyznałem z rosnącym zdziwieniem. - Dlaczegoś... nie wydaje mi się. To chyba pierwszy raz, tu, na Spirali, kiedy... Odbijać! No jazda, płyniemy!

Szemrali, starzy twardziele, ale spełnili rozkaz. Sunąc po lagunie raz-dwa znaleźliśmy się w cieniu wielkiego kadłuba. Parowiec był równie piękny, na swój sposób, co i szkuner, i nawet przypominał go nieco, choć był dłuższy i wyższy. Dziób miał ostry i wysoki, poszycie burt wzmocnione pasem metalu. Pokład był płaski, niskie maszty i żagiel pomocniczy wydawały się ustępować miejsca potężnemu kominowi, pomalowanemu lśniącą granatową farbą i ukoronowanemu złotym szpicem. Niska nadbudówka z odkrytym mostkiem umieszczona była nieco z tyłu za wielkimi osłonami kół łopatkowych, które wyrastały naturalnie z kadłuba, a nie były do niego przyczepione, jak w naszym szkunerze.

- Ślicznotka! - mruknął z zazdrością te Kiore, kiedy podpłynęliśmy. - Łopatki piórowe, widzisz? Można regulować kąt ustawienia łopatek w wodzie. Zmniejsza to wstrząsy i czyni napęd bardziej efektywnym. To dopiero szybka łajba!

Osłony kół pomalowane były tak samo jak komin i pokryte ozdobnymi złotymi listwami, a reling galerii biegnący wokół obudowy kół był tak ozdobny jak balkony Nowego Orleanu i także pozłacany. Jakaś postać wspierała się o ten ponad nami i kiedy przybyliśmy, zjechała na dół z brzękiem sznurowa drabinka o mosiężnych stopniach.

- Mamy też na pokładzie trap! Ale nie wyglądacie na takich, którym potrzebne poręcze, moje dzielne zuchy! Nawet ty, mój panie, chyba żeś zapomniał, jak się niegdyś wspinałeś po burcie! Znakomicie ci to szło, jak na pierwszy raz, ale czy wciąż to potrafisz, bez armaty za plecami albo mojej klingi?

Siedziałem tam w łodzi z rozdziawionymi ustami, gapiąc się na wysoką postać, czarno odzianą tak jak ja, z nagimi ramionami, równie szerokimi co moje i burzą opadających na nie blond loków - a jednak po kobiecemu gibką i dziką.

- Mail? - wychrypiałem. Odpowiedział mi szyderczy wesoły okrzyk:

- Dalibóg, a to mi młokos rzadkiej bystrości! Dojrzy kamień młyński i zakrzyknie „na tym się goliłem o poranku!” Cóż, mój panie, czy stawisz mi wreszcie czoło?

Już miałem złapać za drabinkę, gdy spojrzawszy poza dziewczynę na mostek, dostrzegłem wysoką postać w szamerowanym złoto mundurze opartą o zewnętrzny reling. Pamiętając o dobrych manierach krzyknąłem:

- Wachta! Możemy wejść na pokład, sir?

Oficer zasalutował zamaszyście. Wyszczerzyłem zęby do moich towarzyszy:

- W porządku, chłopcy. Wchodźcie za mną, ty pierwsza, Jacąuie. Dasz radę, te Kiore?

- Kpisz sobie, kolego? - zapytał. - Co tu się właściwie dzieje?

- Niech mnie szlag, jeżeli sam to rozumiem. Dowiedzmy się. Pomogłem Jacąuie wejść na drabinkę, ale dalej wspięła się z typową dla niej pełną wdzięku sprężystością, ani razu nie poślizgnęła się na szczeblu, czego nie można było powiedzieć o mnie. Mail obserwowała nas z rozbawionym uśmiechem. Podciągnęła Jacąuie przy końcu drabinki, a mnie niemal podniosła za kołnierz. Stanęliśmy tam prawie nos w nos, szczerząc do siebie zęby, aż mi zaparło dech.

- No więc - rzekła Mail - jak ci się powodzi, ty marynarzu w zarękawkach, co?

- A tobie, ty...

- Tak?

- Nieważne. Tak będzie bezpieczniej. Ale co...

- A cóż to za białogłowę przywlokłeś ze sobą, biedaczkę?

- Ach - odparłem. Mail już dawno z aksamitną delikatnością wyciągnęła ze mnie historię moich romansów, że tak powiem. - Ee... to jest Jacąuie.

Oczywiście aż uniosła brwi.

- Tamta Jacąuie? Och, ho, ho, więc stąd wiatr wieje. No pewnie, pewnie. - Jacąuie wyglądała, jakby lada chwila miała wybuchnąć, ale Mail nieoczekiwanie objęła ją za ramiona. - Moja panno, to brutal bez krzty delikatności. Rzekł mi jeno, żeś jest piękna, lecz nie złożył pochwał w sonet, jak na to zasługujesz. Witam serdecznie! - Cmoknęła ją w policzek. - A teraz chodźmy, bo nawet na statku lepiej nie przebywać tu zbyt długo! Wy tam, na dole, wchodźcie bez obawy i pokrzepcie się.

Poprowadziła mnie i lekko oszołomioną Jacąuie przez galerię na pokład, gdzie szczerzący zęby marynarze w turbanach pod-taczali właśnie beczułkę - niechybnie czegoś pokrzepiającego.

- Przyłączymy się nawet do was z oficerem wachtowym - rzekła Mail. - Bardzo pragnie cię zobaczyć.

- Mail - powiedziałem z zapałem - twój widok to balsam na moje rany, ale jak, u diabła...

- Nie tak jak sądzisz - odezwał się z górnego pokładu schodów wiodących na mostek cedzący słowa głos. - Nawet dla mnie to zbyt daleko od stałych szlaków.

Spojrzałem na schludnego mężczyznę w ciemnoniebieskim mundurze o złotych szamerowaniach i guzikach, i wbiegłem na górę po schodkach, by uścisnąć wyciągniętą dłoń.

- Jyp! Jyp, ty stary skurczybyku! Tego już naprawdę za wiele! A cóżeś się tak odstawił jak na psie wesele? I czy ktoś mi wyjaśni, skąd się tu wzięliście, wy oboje, czy też chcecie, żeby mnie rozerwało na środku waszego ślicznego, czyściutkiego mostka?

Szczupła, poorana zmarszczkami twarz Jypa wykrzywiła się w uśmiechu.

- No cóż, co się tyczy munduru, to mówisz z nawigatorem i pierwszym oficerem uzbrojonego statku handlowego Jej Królewskiej Mości „Sapphire of Hangchow”, a szyper życzy sobie, żeby jego oficerowie wyglądali w ten sposób. Wielki służbista, baahdzo, baahdzo bhytyjski, przez całą dobę musisz być w pełnej gotowości, no, powiedzmy, w prawie pełnej. - Zauważył mój wyraz twarzy i zamrugał oczami. - A co do reszty, Steve, czyż nie spodziewałeś się nas, do licha? W końcu prosiłeś Katjkę o przesłanie nam wiadomości.

Rozłożyłem ręce, pokonany.

- No tak, owszem, ale byliście daleko i... to już tak dawno temu...

- Ależ wiesz chyba, mój Stephenie - wtrąciła się Mail, a oczy jej zalśniły - że wstalibyśmy nawet z grobu, gdybyś to ty nas wezwał?

Jyp zachichotał.

- Chytra sztuczka, chętnie bym się jej nauczył. Ale poza tym, Steve, ona ma rację. Po tym cośmy razem przeszli, nie moglibyśmy cię zawieść. W końcu zawdzięczamy ci życie, może nie?

Zaniemówiłem, widział to.

- Tak czy inaczej - ciągnął dalej - nie było z tym wielkiego ambarasu. Pływaliśmy tu po wschodnich morzach, a ja zmierzałem w stronę domu, więc Mail zamustrowała się i uzgodniliśmy z szyprem, że zboczy nieco z kursu. Nietrudno było zorientować się, o co idzie, po twoich wyczynach w Bangkoku, ale ze złapaniem cię było gorzej. Spóźniliśmy się o włos w Surabaja, usłyszeliśmy, że włóczy się tam banda Bugisów, przeprowadziliśmy wywiad i popłynęliśmy za nimi. Ale byliście szybcy, a oni też, podeszliśmy na odległość strzału dopiero, gdy zniknęliście w tej mgle.

Jacąuie stała z rozdziawionymi ustami, gapiąc się na nich, aż raptem wybuchła:

- Więc to wy strzelaliście?

- Jasne, madam. - Jyp wyszczerzył zęby. - Poniekąd zniechęciliśmy ich poważnie. Z działa i taranem. Pewnie wciąż jeszcze zmykają! - Pomyślałem sobie o tym groźnie wznoszącym się, ostrym dziobie i przeraziłem się nieco, ale nie za bardzo. - Tak więc - zakończył - jesteśmy tutaj.

Wciąż ledwo byłem w stanie mówić.

- Ja... nie wiem, jak wam dziękować... zbłądziliśmy, zgubiliśmy drogę, a wy...

- Zbłądziliśmy - powtórzył Jyp i uśmiech przygasł na jego twarzy. - To na pewno. Spróbujemy wam pomóc, na ile się da. - Podrapał się kciukiem po brodzie. - Najlepiej będzie, jeśli porozmawiamy o tym z szyprem, właśnie gawędzi sobie z waszym kapitanem. W obecnym stanie rzeczy możemy poświęcić trochę czasu, by wam pomóc, ale nie za wiele. Płyniemy z Kitaju do Lyonesse z ładunkiem pięciokorzenia, łusek loonga i hmm, powiedzmy, produktów łatwo się psujących. - Wzruszył z niesmakiem ramionami. - Mamy to wyładować w Rye, a tak między mną, tobą a grotmasztem, stary druhu, port Rye przywita go z radością. Wręcz owacyjnie. Tak więc...

Jacąuie chwyciła go za ramię.

- Przepraszam panie, ee, Jyp, ale nie wydaje mi się... to znaczy, Rye? - Zachichotała histerycznie. - Warto by to było zobaczyć! To znaczy, jak tam wpływacie. Miasto leży cale mile od wybrzeża.

Wyszczerzyłem zęby i przedstawiłem ją Jypowi, który przywitał ją z czarującym uśmiechem.

- Tak czy inaczej - dodałem - jesteśmy na Spirali, nie zapominaj o tym! Rye był jednym z większych portów Europy za czasów Mail albo trochę wcześniej.

- Tak jest - przytaknęła Mail omiatając blond grzywą okazały dekolt. - A jego cień rozciąga się dalej, niż można by sądzić. Rye, do którego zmierzamy, już jest portem o wielkim znaczeniu! - Plasnęła dłonią o głownię miecza, odrzuciła w tył głowę i zaśmiała się cicho. Śmiech Mail, nawet stłumiony, brzmiał równie niepokojąco co zawsze.

- Znów? - dopytywała się Jacąuie. - Znów? Ale cóż mogło sprawić, że morze sięgnęło aż do Rye?

Wzruszyłem z zażenowaniem ramionami.

- Nie wiem! Podniesienie poziomu wody? Zapadnięcie się lądu? Mail, jak daleka przyszłość wchodzi w grę?

Lecz Mail uśmiechnęła się tylko.

- Globalne ocieplenie! - upierała się Jacąuie. - Stopnienie lodowców. To mogłoby być przyczyną. Może Małpolud potrafiłby...

- Małpolud! - wykrzyknęliśmy oboje jednocześnie.

- Małpolud? - zawtórowali Jyp i Mail.

- Boże - rzekłem żałośnie. - Zostawiliśmy go związanego w łodzi!

Dopadliśmy relingu mostka i odetchnęliśmy z ulgą. Te Kiore ruszy! głową. Małpolud siedział oparty o barierkę, wciąż związany, ale wyraźnie wracający do siebie.

- Kto to jest? - zapytała Jyp.

- Ee... czarownik. Jak Le Stryge, tyle że - dodałem - nie taki straszny. Poleciła mi go Katjka.

Jyp spojrzał na Mail. Wzruszyła ramionami.

- Zna się na rzeczy, mała wiedźma. Któż może wiedzieć wszystko?

- Dobra, ale dlaczego go związaliście? - zapytał Jyp.

- Coś mu się stało na wyspie... Słuchaj, powinniśmy zejść na dół i...

- Jasne. I chyba pójdziemy z wami, ja i Mail. Te Kiore usłyszał, jak schodzimy po schodkach.

- Hej, rum pierwsza klasa, mój panie! - zwrócił się do Jypa unosząc głowę i wyciągnął ku górze kciuk. - Łyknął trochę grogu - nie za dużo. Ale sądziłem...

- Słusznie - powiedziałem i przykląkłem przy skulonym i postękującym czarowniku. Po krótkiej chwili wahania rozciąłem mu więzy na nadgarstkach. Gdyby znów zaczął zachowywać się dziwnie, było nas dosyć, by dać sobie z nim radę, a Mail prawdopodobnie poradziłaby sobie sama. Wydawał się mniej więcej tego samego wzrostu co zwykle, spojrzenie też miał normalne, tylko nieco dzikie i błędne. Uniósł uwolnione ręce, spojrzał na nie, otworzył usta, jakby chciał na mnie krzyknąć, po czym chwycił się z udręką dłońmi za skronie.

- Waat is... heb je... - Dokończył ochrypłym szeptem: - Na wszystkie bramy piekła, co się tu działo?

- No cóż... - zacząłem. Oczy Małpoluda rozszerzały się, w miarę jak opowiadałem mu o wszystkim, za to Mail tupała nogą o pokład, a Jyp wyglądał zupełnie jak człowiek, którego dusi za ciasny kołnierzyk, twarz mu spurpurowiała, prawie siniał. Ale zaczekał, aż skończę, i dopiero wtedy wybuchnął.

- No nie, na wszystkich... - Odebrawszy surowe wychowa-nie w przedwojennym, to znaczy sprzed wojny hiszpańsko-amerykańskiej, Kansas, Jyp unikał wypowiadania nawet najłagodniejszych bluźnierstw, ale był już tego bliski. - Czego się spodziewaliście? Co wam się, do... cholery, roiło, kiedyście tam lądowali? - Wskazał wściekłym gestem wznoszącą się przed nami wyspę. Uniósłszy wzrok, zobaczyłem z drżeniem, że mgły odsłoniły górę, ukazując kopulasty wierzchołek i zarys zbocza z wgłębieniami, które wyglądały naprawdę jak puste oczodoły i otwór nosowy gołej czaszki. - Na Wyspie Czaszki? Właśnie na niej?

- Wyspie Czaszki? - Wszyscy oprócz mnie zareagowali z zaskoczeniem.

- Czy nikt z was, do cholery, nie był na tym w kinie? - zapytał Jyp in extremis.

- Nie znoszę tego - zagrzmiał te Kiore. - Głowa mnie boli od czytania tych cholernych napisów.

- Raz to widziałem - przyznałem. - Kiedy miałem dziewięć lat. Wydał mi się cudowny, potem już go nigdy nie oglądałem, bo uznałem, że jest dziecinny. Wymazałem go właściwie z pamięci. - Zobaczyłem, jak Jacąuie dziwnie mi się przygląda. - Byłem takim poważnym chłopcem, rozumiecie. To dlatego nie od razu mi zaświtało. Ale masz rację, Jyp. Ostrzegałeś mnie kiedyś. Jak to mówiłeś? Że jest tu wszystko, co wyobraził sobie człowiek. Ale nigdy przez myśl mi nie przeszło, że w grę może wchodzić także to.

Małpolud znów złapał się za głowę i jęknął.

- To bardzo popularny bioskoop, prawda?

- Bardzo - przytaknął Jyp, obrzucając go zimnym i podejrzliwym spojrzeniem. - Oglądały go miliony ludzi na całym świecie.

- Nakręcono go siedemdziesiąt lat temu - dodałem - i wciąż go wyświetlają.

- Do pewnego stopnia oparty jest na faktach autentycznych - podjął Jyp. - Faceci, którzy go zrobili, nie byli podróżnikami z Hollywood. Sami żeglowali.

Jacąuie rozwarła oczy tak szeroko, jak to było możliwe, pstryknęła palcami wydając cichy okrzyk zdziwienia.

- To ten film? Racja! Mówiłeś, że przypomina ci Komodo, ale nie wiesz dlaczego. Bo to Komodo i Flores oraz ogromne jaszczurki nasunęły producentom filmowym ten pomysł!

Małpolud jęknął, raczej z powodu upokorzenia niż z bólu.

- To archetyp. Een hele nieuwe arketyp... Może powinienem był go znać? Istnieje w milionach umysłów, a ja o nim nie słyszałem. I oto leży przed nami, opuszczony. - Warknął z odrazą. - Po prostu czekał na mnie, aż wejdę! Po prostu czekał! - Na ciebie i wszystkich innych, stary wygo. Gdyby dłużej tam przebywali, każdy wszedłby w rolę, która najbardziej do niego pasuje. I wszystko stanęłoby w miejscu. - Jyp obserwował go, opierając się biodrami o reling z pełnym rezerwy uśmiechem. - No cóż, przynajmniej poza wyspą będziesz bezpieczny. Ale mój panie, ja na twoim miejscu trzymałbym się z dala od Nowego Jorku. Naprawdę z dala! I od jakichkolwiek wysokich budynków. - Pokiwał długim palcem. - A jeśli już koniecznie będziesz musiał wejść do któregoś z nich, weź windę, do cholery, słyszysz?



Rozdział dziesiąty


Kapitan, sir Augustine Langley Ferris, baronet, były oficer dowodzący okrętem liniowym Jej Królewskiej Mości „Demi-phóon” o siedemdziesięciu czterech działach, złączył długie, kościste palce - istna arachnodaktylia - i spojrzał na nas. Miał chłodne niebieskie oczy osadzone w długiej, końskiej twarzy, wykazującej wcale niemałe podobieństwo do czaszki, podkreślone jeszcze przez przerzedzone włosy i bladą cerę. Tylko kilka zuchwałych piegów znaczyło cienki nos i wysokie kanciaste kości policzkowe. Zapadłe policzki kryły się w cieniu ogromnych faworytów, gęstych i starannie utrzymanych, które wyginały się łukiem niby dwa bliźniacze wodospady, lecz przycięte były z matematyczną precyzją równo z linią wąskich, prostych ust. Kościsty podbródek odznaczał się lśniącą gładkością, jaką daje tylko doskonale wyostrzona brzytwa, tę samą właściwość posiadał jego głos, kiedy przekazywał mi złe wiadomości - nie było w nim ani śladu emocji.

- Odbyłem szczegółową naradę z kapitanem Batangiem i zgadza się on ze mną. Z prawdziwym żalem muszę poinfor-mować pana, że nia ma żadnych widoków na to, by mógł pan osiągnąć swój cel.

Jakby mi kto w pysk dał.

- Chce pan powiedzieć, że „Ikan Yu” trzeba spisać na straty? Z pewnością nie jest aż tak źle!

Potrząsnął głową.

- Och, nie. Uszkodzenie kadłuba da się łatwo naprawić. Ale statek stracił stengę i kilka głównych rej, a grotmaszt jest pęknięty. Nie mają wystarczającej ilości elementów omasztowania, gdyż wiozą ładunek. A my oczywiście dysponujemy tylko bomem do żagla pomocniczego. Drzewa rosnące w pobliżu raczej nie nadadzą się do tego celu, nawet zakładając, że ktoś odważyłby się po nie wrócić na brzeg.

- Wcale się tam nie spieszę. - Spojrzałem na Jypa. - O ile sobie przypominam, żeglowało się niegdyś na całkiem podłym prowizorycznym omasztowaniu!

Zabębnił z powagą palcami po szczęce.

- Taak, ale którędy płynęliśmy?

Mail, oparta o futrynę otwartych drzwi kabiny nawigacyjnej, westchnęła żałośnie.

- Zaczynam dostrzegać węzeł gordyjski! Ani jedno, ani drugie?

- Dokładnie, oficerze sygnałowy. Raz wypłynąwszy na morze, będziecie mogli zabrać tylko najlepszy osprzęt. I oczywiście nie możemy pomóc w naprawie zbiornika na parę...

- Chodzi mu o kocioł - przytłumaczył Jyp.

- Racja - rzekłem żałośnie. - I tak był nieszczelny. Będzie nam potrzebny nowy.

- Z którego znalezieniem będziecie tu mieć spore trudności - przypomniał mi Jyp. - Pamiętaj, że poza Jądrem prawie nie rozwija się przemysł. Wszystko robi się ręcznie. To dlatego Batang sen dopuścił do tego, że kocioł był w takim stanie, nie miał wyboru.

Ferris skinął głową.

- Dokładnie takie problemy pojawiają się od czasu do czasu na „Sapphire”. Jak dotąd mieliśmy szczęście. Ale nie wydaje mi się, byście mogli znaleźć potrzebnych rzemieślników w tej okolicy. Więc musi pan dokonać wyboru. Naprawa kadłuba potrwa kilka dni, posiadamy pewien nadmiar zapasowych desek, pakuł i wszystkiego co potrzebne, a co będziemy mogli wam odstąpić. Nadto, oczywiście, ofiaruję pomoc mojej załogi w każdym zakresie. Więc ściągnięcie was z płycizny będzie sprawą prostą.

Wygłosił tę kwestię z takim spokojem, że minęła spora chwila, zanim zrozumiałem, co miał na myśli.

- Kapitanie Ferris - powiedziałem, z trudem łapiąc oddech - pańska uprzejmość jest zdumiewająca... już dotąd tyle pan dla nas zrobił.

- Och, nie ma o czym mówić, zapewniam pana. To zwykła marynarska przysługa. Życzyłbym sobie, doprawdy, byśmy mogli więcej dla was zrobić. Będziecie mogli, zredukowawszy powierzchnię żagli, dopłynąć do jakiegoś portu na Jawie, dopasować nowe reje, wzmocnić porządnie kadłub, co zajmie przynajmniej dwa dni, a potem udacie się na Bali. Albo też możecie popłynąć bezpośrednio na Bali na prowizorycznym omasztowaniu, co potrwa tyle samo, albo i dłużej. Tak czy inaczej nie widzę sposobu, byście zdołali tam dotrzeć przed trzecim maja, jak tego pragniecie.

- Nie pragniemy! - odezwał się gwałtownie Małpolud, jakby wyrwano go nagle ze snu. - Musimy!

Ferris uniósł rzadkie brwi.

- Ale poprzez Spiralę... - zaprotestowałem. Kapitan złączył palce i potarł nos.

- Nawet gdybym pozwolił wam skorzystać z niezrównanych umiejętności nawigacyjnych pana, ee, Jypa, nie zdołałby on znaleźć szlaku wiodącego przez morza, ee, Spiraculum Majorem, którym dotarlibyście tam na czas. Może zechciałby on potwierdzić nasze słowa.

Jyp przeciągnął dłonią po rozłożonych mapach, z błyszczącymi oczami, jakby linie i symbole w każdym punkcie mapy mówiły o pewnej nowej prawdzie, a jednocześnie potwierdziły jakąś niewzruszenie pewną oczywistość.

-** Tak - stwierdził lakonicznie. - Przykro mi, Steve. Oto i cała prawda. Gdybyś mógł wypłynąć w tej godzinie i bezpośrednio tam, może dałbym radę. Ale zawiniecie do portu oznacza powrót do Jądra, pod wiatr czasu. A ile dni zajmie potem naprawa? Nie ma sposobu, bym mógł nadrobić te dni, które stracisz. Musiałbyś zastosować jakąś natychmiastową metodę, jak na przykład tamte Bramy.

- Nawet mi o nich nie wspominaj. Lecz gdybyśmy zrezygnowali z napraw...

- Wtedy byłby pan szczególnie narażony na szkody wywołane burzliwą pogodą oraz dalsze ataki pana wrogów.

- Kapitan ma rację - zgodził się Jyp. - Z pewnością skręcą ci kark.

- Więc... jesteśmy pokonani? - Poczułem się, jakby zawisł nade mną ogromny ciężar, obracający się, mogący upaść w każdej chwili.

- Nie! - wykrzyknęła Jacąuie. - Projekt nie zażąda opłat karnych, porozumiem się z nimi w tej sprawie! Czy dzień albo dwa cokolwiek znaczy?

- Wszystko! - warknął Małpolud ze straszną siłą. - Jeśli ten kontener nie dotrze do północy na miejsce przeznaczenia, a ja z nim, cała sprawa będzie zagrożona. Wtedy przystąpią do działania inne siły, inne moce obejmą władze. Przed nimi nie będę już mógł was osłonić, kiedy nadejdzie ta noc. Kiedy zapadną ciemności. Będziecie w stanie uchronić się także przed ich karą?

Jacąuie odwróciła się, milcząca i wstrząśnięta, nigdy nie widziałem, by była tak bliska wybuchnięcia nie kontrolowanym płaczem. Desperację zastąpił peine forte et dure chłodnego zrozumienia. Ferris wstał i przeszedł przez wyłożoną dębową boazerią kabinę nawigacyjną, dotykając od niechcenia przyrządów w mosiężnych obudowach i zdobiących ściany tubylczych dzieł sztuki.

- No cóż - rzekłem - mimo to będziemy się spieszyć. Tylko tyle możemy zrobić. Okazał nam pan każdą możliwą pomoc.

- Niekoniecznie - wtrącił raptem Ferris. Usiadł z powrotem na swym obitym skórą obrotowym fotelu, wziął ze stołu długi ołówek kreślarski i począł obracać nim w palcach. - Na naszym statku nie ma wolnej przestrzeni w ładowniach... - Nagle zamieszanie na pokładzie zagłuszyło jego słowa.

Wciągano na pokład gig kapitana, którym składał wizytę Batang senowi. Woda ściekała z kadłuba na plandekę pokrywającą luk głównej ładowni, pod którą coś żywego szurało, szeleściło, trzaskało, łomotało i skrobało, wydając zupełnie niesamowite piski. Brzmi to może zabawnie, ale bynajmniej tak nie wyglądało. Ciężkie przykrycie dygotało i podskakiwało, a załoga rozpierzchła się na wszystkie strony.

Ferris skoczył na równe nogi, ale Mail już pędziła po schodni na pokład, pobrzękując złotymi ozdobami.

- Cicho, cicho, moje aniołki - zamruczała nad przykryciem luku. - Zmykajcie ogniste koguciki, zmykaj, Sowter, zmykaj Tray! Żeby mi tu nie było więcej żadnej kotłowaniny! - Odpowiedziały jej oszalałe piski, a plandeka znów podskoczyła. Wymierzyła jej potężnego kopniaka. - Zamknąć mi się, parszywe małpie bękarty! Spokój tam, bo wam oczy powykłuwam! Spokój, zasyfiałe jełopy! Mówi do was Mail z Turmy!

Nagły wybuch histerycznego sklamrzenia przeszedł w martwą ciszę.

- Aa! - zamruczała Mail. - A to mi wesołe potworki, słowo daję, wszystko pojmują! - Opuściła plandekę i naciągnęła przytrzymujące ją powrozy.

Twarz Jypa wykrzywiła się. Widziałem go parę razy, kiedy był zdenerwowany - nie za często, ale wiedziałem, jak wtedy wygląda.

- To - wyjaśnił ponuro - jest nasz cenny ładunek „łatwo się psujący”. A im szybciej sczezną, tym lepiej, jeśli chodzi o moje zdanie. Tylko ona i kapitan ośmielają się zbliżać do nich bez obawy.

Mail wbiegła do nas na górę, wyszczerzyła zęby i dźgnęła go między żebra.

- No, chłopie, sam je czasem karmisz!

- Taa, wyobraź sobie, jaki jestem tym uszczęśliwiony. Ferris kaszlnął dyskretnie.

- Dziękuję, oficerze sygnałowy. Obecnie - jak już zauważyłem - nasza ładownia jest zajęta. Lecz gdyby wasz kontener był całkowicie wodoszczelny...

- Do dwudziestu sążni, jeśli chodzi o ten model - wyjaśniłem zaskoczony. - A tak czy inaczej, zawiera tyle opakowań, że unosiłby się na wodzie. Mógłby tak pływać całym miesiącami. Dlaczego pan pyta?

- To mnie zadowala. - Uwydatniał każdą myśl stuknięciem ołówka. - Więc moglibyśmy z łatwością, ee, zabrać go jako ładunek pokładowy. - W jego lśniących, lodowatych oczach pojawiły się podejrzane błyski. - Skoro nasz znamienity nawigator sprowadził nas tak umiejętnie z kursu, nie będzie od niego wymagać zbyt wiele wysiłku sprowadzenie nas nieco dalej na manowce. Powiedzmy... aż na Bali?

Jyp wydal buntowniczy okrzyk, ja wyprostowałem się gwałtownie na krześle. Tak samo Jacąuie. Sądzę, że nigdy nie zdawała sobie sprawy, iż jej anioł-stróż ma ogromne faworyty.

- Chciałbym jeszcze dodać - rzekł kapitan niemal nieśmiało - że znajdzie się też jakaś kajuta dla tak dostojnych jak wy osób. Więc jeśli zechcecie uczynić mi ten honor...

Zamrugałem oczami.

- Sam nie wiem, co odpowiedzieć...

- A to czemu? - wycedziła Mail. - Czyżby „tak” już wyszło z mody?

- Nie, nie znaczy to, że nie jestem wdzięczny, ale nie chcę zostawić Batang sena i te Kiore, statek ma uszkodzone maszty, a Bugisi i Bóg wie kto jeszcze siedzą im na karku. Ferris skinął głową.

- Wspomniałem już o tym pomyśle pana kapitana i przywitał go z zadowoleniem. I ma ku temu powody. Łowcy szukają pana i pana ładunku. Jeśli nie będzie pana na „Ikan Yu ”„, z pewnością zostawią go w spokoju, to nas będą ścigać.

- A jeśli naprawdę będą mieć pecha, może nas złapią! - Mail błysnęła zębami i objęła z ukontentowaniem własne ramiona. - Oby tak się stało!

Skąpy uśmiech kapitana rozlał się dobrotliwie aż po końce faworytów.

- Nie zdołałbym ująć tego bardziej, ee, wyraziście, oficerze sygnałowy. Ufam, że pozbył się pan swych wątpliwości, panie Fisher?

- O ile przyrzeknie pan, że zgodzi się przyjąć należytą opłatę za przewóz...

Kapitan kiwnął z rozbawieniem głową, stając się prawie podobnym do człowieka.

- Zapewniam pana, że już dawno zdołałem pozbyć się tego rodzaju uprzedzeń. Więc uzgodnione? Tak? W takim razie, panie Jyp, czy zechciałby pan przekazać kapitanowi Batang senowi wyrazy uszanowania i poprosić, by zechciał zaszczycić nas swą obecnością w czasie kolacji, w której, mam nadzieję, wszyscy państwo weźmiecie udział...

Kiedy wróciliśmy na szkuner, członkowie zespołów roboczych z obu statków krzątali się przy nim niczym mrówki w mrowisku. Naszą ofertę pomocy odrzucono uprzejmie, acz stanowczo. Snuliśmy się wśród krzątaniny rozbrzmiewającej odgłosami piłowania i stukania, czując, że jesteśmy tylko zawadą, a nad nami złowieszczo wznosiła się górzysta wyspa. Najlepszą rzeczą, jaką mogliśmy zrobić, było spakowanie manatków i powrót na „Sapphire”. Posiadał on trzy kajuty dla pasażerów, ale dziwnym trafem bagaże moje i Jacąuie wylądowały razem w podwójnej kabinie na rufie, i żadne z nas nie czuło się na siłach, by wszczynać zamieszanie w celu zmiany tego stanu rzeczy. Byliśmy tak wyczerpani, że ochlapaliśmy się tylko w chłodnej wodzie i padliśmy na łóżko. Zdejmując ubrania, prawie nie patrzyliśmy na siebie. Mijała noc, a my leżeliśmy, oddychając z trudem w tropikalnym upale i pocąc się pod cienkim przykryciem. Dobiegły do nas, nie pozwalając zasnąć, odgłosy skrobania i brzęki, zmieszane z nieziemskimi okrzykami z głębi wyspy.

Ręka Jacąuie odnalazła moją, chwyciła ją przyciskając dłoń do wilgotnej dłoni. Spojrzałem w bok, na tle blado oświetlonych iluminatorów rysował się wyraźnie jej profil, rozchylone i drżące wargi. Przewróciłem się na bok, dotknąłem ich dłonią i przesunąłem nią po jej szczęce, szyi, obojczyku, aż natrafiłem na wierzchołek lewej piersi. Jacąuie chwyciła moją dłoń, przycisnęła mocno i przyciągnęła mnie do siebie. Co to miało oznaczać, dokąd zmierzaliśmy, tego nie wiedziałem ani nie chciałem wiedzieć. Kierowaliśmy się chwilą i tak było dobrze, to wystarczało.

Lecz gdy leżeliśmy potem przytuleni, wciąż upojeni i dyszący, przemknęła mi przed oczami wizja Mail - stała wysoka i straszna na tle gwiazd, a wiatr wichrzył jej włosy w świetle księżyca. Przypomniałem sobie, jak wyglądała sterując owej nocy, kiedy to pozwoliła mi zobaczyć z upiorną jasnością, w jaki sposób traktowałem Jacąuie, odsłoniła przede mną moje złudzenia i racjonalizacje oraz wewnętrzną pustkę, która je zrodziła. Może i było to wspomnienie, lecz w jej zmiennych oczach, w których wtedy malowała się pogarda, błysnęło teraz coś innego - może złośliwa figlarność, a może czułość, ale jeśli tak, to bardzo dzika. A nade wszystko owe niepokojące iskierki wesołości. Wizja zniknęła i wreszcie usnęliśmy.

Na pokład wyszliśmy późnym rankiem. Do tego czasu odsłonięto już spory fragment ożebrowania bakburty kadłuba „Ikan Yu”, który otoczony zygzakowatym konturem poszycia przywodził teraz na myśl pacjenta w czasie operacji. Marynarze wzmacniali nadwerężone wręgi, sprawdzali mniej uszkodzone fragmenty poszycia i przycinali deski, by zastąpić zniszczone, a pompy wypluwały pulsujący strumień cuchnącej wody z zęz. Wciskano w szczeliny i ubijano drewnianymi młotkami pakuły, w maszynowni gotowano w garnkach smołę - nikt nie chciał ryzykować zejścia na plażę, zestrugiwano heblami kawałki desek, by dobrze do siebie pasowały. Mail, jako oficer sygnałowy „Sapphire”, odbywała poranną wachtę przy kole sterowym. Kiedy pojawiliśmy się na schodkach, obrzuciła nas spojrzeniem, w którym mieszały się, jak zwykle, zuchwałość i łagodna ironia. Na jej twarz wypłynął leniwy, sardoniczny uśmieszek, wskazała kciukiem krzątających się marynarzy.

- Szlachetna rzecz, praca rąk ludzkich. Już sam jej widok mnie pokrzepia. - Przeciągnęła się jak kotka w wilgotnym powietrzu. - I wy robicie wrażenie dobrze pokrzepionych. Mieliśmy spokojną noc, jeno kołysało nas trochę na kotwicy, jak przy dużej fali. Zaiste, można by przysiąc, że ktoś igra! na dole w pościeli! Ale któż by oddawał się takim zberezieństwom?

Jacąuie zrobiła się czerwona jak burak, a ja chyba też.

- Nie twoja sprawa, do cholery, panno Frith! - pouczyłem ją surowo, gdy wtem pewna myśl sprawiła, że się zawahałem. - A może twoja? Mail, o co ci szło tej nocy? Nie starałaś się przypadlciem mieszać w nie swoje sprawy? Wzmacniając dawne skłonności czy coś takiego?

Przewróciła oczami z wyrazem urażonej niewinności.

- Mistrzu Stephenie! Ja?

- Daj spokój, Mail! Znam cię przecież!

Spuściła wzrok, wzruszyła ramionami i trochę niezgrabnie szurnęła stopą o pokład. Mail nigdy nie robiła niczego niezgrabnie, chyba że tego chciała, miała w sobie wdzięk stuleci.

- Ach, biada mi... - przyznała się. - Czyż można mnie winić za to, że mnie to interesuje? W samej rzeczy, przyznaję, dopilnowałam, żeby wasze torby podróżne złożono razem w dużej kabinie. Ale to wszystko! Wszystko! Jeśli przytrafiło wam się coś, to już wasze dzieło, wąs obojga. Połączonych...

- W porządku! - wrzasnęła Jacąuie. - Zrozumiałam! Mail, niezależnie od tego, jakie były twoje zamiary, jesteś wulgarną, wścibską, mieszająca się w nie swoje sprawy krową, jesteś po prostu nieznośna! A skoro już rozpaplałaś po całym pokładzie, co robiłam w nocy, chciałabym zjeść śniadanie, jeśli łaska. I Mail...

- Tak, siostrzyczko? - spytała pokornie Mail.

- Bardzo ci dziękuję! - wyrzuciła szybko Jacąuie i umknęła.

Przez cały dzień zespoły robocze kursowały między dwoma statkami, lecz my nie mieliśmy nic do roboty. Ludzie, od których roiło się w otworze w boku szkunera i obok, posiadali umiejętności doskonalone przez całe życie albo i dłużej, opóźnialibyśmy tylko robotę. Małpolud znalazł sobie inny kąt na pokładzie, by medytować siedząc w kucki, i nie przejawiał zainteresowania dalszym przebiegiem wydarzeń. Siedzieliśmy podziwiając szybkość, z jaką łatano i uszczelniano dziurę w poszyciu, wznoszono na pokładzie nowe maszty i mocowano reje, na których tkano od nowa pajęczynę lin. I rozmawialiśmy. O sobie, o tym co się wydarzyło i o tym co mogło się w przeszłości wydarzyć, ale o przyszłości żadne z nas nie ośmieliło się powiedzieć ani słowa. Ja dlatego że się bałem, motywów Jacąuie mogłem się tylko domyślać.

Wczesnym wieczorem wyrwę w poszyciu załatano, a z pomp zęzowych ciurkała już tylko cienka strużka wody. Zespoły robocze wróciły na pokład „Sapphire”. Sądziłem, że na tym zakończy się praca tego dnia, ale Ferris mimo apatycznej aparycji był człowiekiem czynu. Niezadługo wysoki komin wznoszący się ponad naszymi głowami wyrzucił pierwsze czarne kłęby sadzy, a ogromne koła łopatkowe zaczęły się obracać, młócąc wodę. Zakręciły kadłubem wokół liny kotwicznej, aż wzniósł się niby klif ponad osiadłym na płyciżnie szkunerem.

- Odwrócić łopatki i zatrzymać koła, bardzo proszę! - rozkazał Ferris przez megafon. Kadłub „Sapphire” podpłynął do burty szkunera powoli jak usta zbliżające się do pocałunku i uderzył o nią delikatnie. - Wachta pokładowa! Dźwig, proszę!

Żelazne ramię uniosło się ponad pochylonym pokładem z turkotem i szczękiem, a gdy odblokowano kołowrót, wypluło do ładowni przez otwartą pokrywę luku grzechoczącą masę łańcucha.

Przez parę minut dobiegały z dołu szczękanie i przekleństwa, potem rozległ się okrzyk i kołowrót parowy poruszył się z sapnięciem. Łańcuchy napięły się z brzękiem i ku ogromnej radości obu załóg, kontener uniósł się skokami w górę w mdłym świetle, ociekający wodą, ale wciąż solidny i nietknięty, a magiczne znaki Małpoluda lśniły jaśniej niż światła na wiejskiej dyskotece. Pozbawiony ciężaru kontenera kadłub szkunera uniósł się wyraźnie do góry i wyrównał przechył, kołysząc się łagodnie, a spod niego dobiegły jakieś gulgotania i plaskania. To piaszczyste dno zwalniało uchwyt.

Kontener zaskrzypiał uniesiony do góry, uchyliliśmy się, kiedy popłynął na pokład „Sapphire”, kołysząc się i chlapiąc wodą. Marynarze podbiegli, by go ustabilizować, tak że opadł na pokład powodując tylko lekki wstrząs i stuknięcie - choć oczywiście sprowokowało to wybuch pisków „łatwo się psujących” i przekleństwa Mail. Żebrowane ściany kontenera wyglądały znakomicie, a zamek był nienaruszony. Tylko zaklęcia Małpoluda ucierpiały - farba rozmyła się, zabrudziła i zniszczyła, ale on sam nie wykazywał zainteresowania ani nimi, ani czymkolwiek innym. Marynarze tłoczyli się wokół odczepiając łańcuchy i mocując je do przytwierdzonych do pokładu metalowych kół. Inne odwinięto z kołowrotów kotwicznych i przymocowano do rufy szkunera.

Kapitanowie ryknęli na siebie raz jeszcze, łopatki „Sapphire” poruszyły się i statek powoli odsunął się od osiadłego na brzegu kadłuba, kołysząc skierowanym w stronę laguny dziobem. Lina holownicza wynurzyła się za jego rufą ociekając wodą i zadźwięczała jak napięta struna gitary, telegraf maszynowni dzwonił nieustannie, żądając więcej mocy, łopatki ubijały przejrzystą wodę na piwną pianę. Nastąpił moment napięcia, kiedy wydawało się, że stoimy w miejscu - a potem sekundy pełne panicznego przerażenia.

Z obscenicznym plaskającym cmoknięciem dziób szkunera wyrwany został z piasku i statek wyrzuciło rufą do przodu na wody laguny. Wzdrygnęliśmy się wszyscy, kiedy pędził ku nam jak torpeda, ale Feris miał się na baczności. Wykręcono sterem, zwolniono linę holowniczą i szkuner prześlizgnął się lekko obok nas, nabierając pędu, aż znów zakołysał się na mglistych wodach laguny. Z trudem łapiąc oddech zeszliśmy z Jacąuie na obudowę koła, „Sapphire” przesuwał się teraz wzdłuż burty szkunera.

Te Kiore zajęty był zakładaniem nowego holu, tym razem na dziobie. Maorys kroczył już po pokładzie całkiem sprawnie. Batang stał u steru, kręcąc kołem, by przetestować ich działanie po ściągnięciu statku z płycizny. Wszystko odbywało się teraz niezwykle szybko, a ja uświadomiłem sobie, że nie chcę w ten sposób rozstawać się ze szkunerem i zabijakami stanowiącymi jego załogę, zbyt wiele razem przeszliśmy. Krzyknąłem na nich.

- Hej, te Kiore! Jak się czuje?

Jego twarz rozpękła się w uśmiechu niczym dynia.

- Wszystko gra. Szczelny jak małża, nawet komar by tyłka nie zamoczył!

Batang podniósł wzrok i zamachał ręką.

- Selamat berjaian, tuan! Po prostu śliczna wycieczka! Sama radość, no nie? Wszystkiego najlepszego! Spotkamy się znowu wkrótce, ha?

- Tak - rzekłem. - Śliczna. Uważajcie teraz na siebie! Roześmiał się.

- To żaden problem! To ty będziesz miał problemy! No cóż, buzi-buzi i na razie, ha, tuan. I pilnuj swego derierul

- Racja! - roześmiał się Maorys. - No więc do zobaczenia za tydzień na Bali, jak umówione, odpoczniemy porządnie, co? Łykniemy parę piwek. - Przesłał Jacąuie całusa.

- Jesteśmy umówieni - powiedziałem. - Jest tylko jeszcze jedna sprawa...

Spojrzał na trzymaną przeze mnie paczkę.

- Dla nas? Dobra, rzuć to tutaj.

- Jest cięższa, niż się wydaje! - Napiął mięśnie i roześmiał się. - Spadnie to na twoją głowę! - przestrzegłem go i rzuciłem paczkę.

Złapał ją, owszem, lekceważąco, jedną ręką - i padł na plecy. Torba pękła z tępym brzękiem z jednej strony, a na pokład potoczyły się strumieniem małe lśniące krążki. Moje obawy okazały się płonne. Ta banda korsarzy miała odruchy warunkowe wykształcone przez długie lata życia, żadna moneta nie poleciała dalej niż na trzy stopy. Pohukiwali, szwargotali i tańczyli w koło po pokładzie, śpiewając stare hymny plemienne, a może pieśni łowców głów, podczas gdy te Kiore siedział wpatrując się w stertę monet, a Batang zbiegł na dolny pokład w szaleńczym tempie.

- Połowa tego starczyłaby, żeby odkupić starą „dziewuszkę”! - stwierdził oszołomiony Maorys.

- Na koszt firmy! - odkrzyknąłem ze śmiechem. - Będzie jeszcze premia, zasłużyliście na nią jak cholera, bando rekinów! No to - na Bali!

Wywołało to jeszcze większą radość. Głos kapitana Ferrisa zahuczał przez tubę:

- Czy zakończyliście interesy, panowie? Doskonale. Panie Jyp? Bądź pan tak dobry i zasygnalizuj gotowość do holowania. - Syrena ryknęła ogłuszająco dwa razy, odpowiedziano okrzykiem. - Zechce pan stanąć przy sterze i wyprowadzić nas, panie Jyp? Jedna czwarta naprzód, proszę. Bardzo dobrze.

Nie miałem pojęcia, dlaczego było tak dobrze. Kanał wydawał się teraz szerszy, gdyż statek miał większe możliwości manewrowania niż nasz szkuner, ale morze poza rufą nie było już spokojne. Nadbiegające fale pieniły się i burzyły przed dziobem. Ale ręce Jypa poruszały sterem ze spokojna pewnością, a za rufą, na podskakującym pokładzie „Ikan Yu” widziałem Batang sena w podobnej pozie, wysoką postać te Kiore na dziobie i marynarzy z długimi drągami, gotowych odepchnąć statek od przekraczających drogę skał. Mimo to było kilka mrożących krew w żyłach momentów. Przy przeciwnym wietrze i braku własnego napędu „Ikan Yu” nigdy nie przebyłby kanału o własnych siłach. A tak wpłynęliśmy po paru minutach, a może było to stulecie, na falujące i burzące się wody oceanu. Za nami, gdy wiatr zakołował, mgła zaciągnęła się niby kurtyna ponad sceną, kryjąc przed naszymi spojrzeniami trupie oblicze góry i wszystko, co się z nią wiązało. Grzmiące dudnienie fal ucichło za rufą, milknąc tak szybko, że wydawało się to nienaturalne. Ale złapałem się na tym, że zastanawiam się - niemal z jakąś nieziemską tęsknotą - co jeszcze czaiło się za tą wyspą. Jakie jeszcze rafy i płycizny ludzkiej imaginacji kryły się w niezgłębionych przestworzach Spirali?

Niedługo potem nawet mgła zniknęła, a przed i ponad nami rozpostarł się, wśród radosnych porywów odświeżającego wiatru, lśniący błękit Pacyfiku. Kapitan Ferris zadarł swój długi nos w stronę wiatru i wciągnął dyskretnie powietrze.

- Panie Jyp! Proszę dać znak, by zwolniono hol. Rykom syreny odpowiedziały okrzyki na pokładzie szkunera.

Ledwo lina obwisła, szeregi ludzi rzuciły się na maszty, mknąc po drabinkach z przerażającą prędkością, tak że niemal natychmiast żagle rozkwitły ponad statkiem. Nawet okaleczony, przedstawiał piękny widok, jak mozaika, gdzie nowe białe płótna błyskały na tle starych i pożółkłych. Ferris przyłożył tubę do ust.

- Wachta pokładowa, podnieść banderę! Obsługa dział, przygotować się do oddania salwy pożegnalnej! Na mój rozkaz: ognia!

Ciemny węzeł wzbił się w górę na maszcie flagowym na rufie „Sapphire” i eksplodował czerwoną banderą. Pięć osiemnas-tofuntówek na sterburcie zagrzmiało kolejno, kołysząc statkiem. Pukawki „Ikan Yu” zadymiły w odpowiedzi, obie załogi wydały ochrypłe okrzyki. A potem szkuner popłynął swobodnie, uwolniony od zasadzek i pościgów, w które go wciągnąłem, bryknął na naszym odkosie jak rozkiełznany koń, kierując się na wschód ku bezpiecznym portom Jawy. Patrzyliśmy z Jacąuie w milczeniu, jak odpływa, aż pióropusz żagli skurczył się na horyzoncie do pojedynczej białej płetwy.

Wykonał swoje zadanie, a co czekało nas?

Sapphire” był szybką jednostką, Jyp twierdził, że jedną z najszybszych na tych zewnętrznych akwenach, i nietrudno mi było w to uwierzyć. Osiągał prawie granice możliwości dostępnych tu na Spirali, gdzie prawie nie rozwijał się przemysł, a poziom techniki zależał od przemyślności rzemieślników. Nie było tu ani standardowych części zamiennych, ani urządzeń do ich produkcji. Kiedy jakiś element zużył się albo zepsuł, trzeba go było wytworzyć ręcznie, przy fantastycznym nakładzie czasu i pieniędzy.

- Tak samo było w Jądrze, kiedy wprowadzono maszyny parowe - powiedział, opierając się o barierkę w maszynowni, by przyjrzeć się pracy ramion zamachowych. Ich powolne, systematyczne, syczące ruchy wydawały się dziwnie ciche w porównaniu z sykiem silników spalinowych czy wyjących turbin okrętów wojennych. - Nie może być tak dalej, ani tu - ani tam. Ile czasu zajmie staremu Batang senowi znalezienie nowego kotła, jak sądzisz? Ma tę twoją forsę, więc będzie mu łatwiej, ale musi znaleźć rzemieślników zdolnych wykonać tę pracę. Założę się, że do Bali płynąć będą tylko na żaglach, a i długo potem także. A to samo czeka „Sapphire”, o ile wcześniej nie zatonie. Może trzeba też będzie wymienić maszty i żagle albo wpaść do Jądra na małe naprawy, ryzykując, że nigdy się stamtąd nie wróci. Wyszczerzy zęby.

- I nie sądź, że będę wtedy na jego pokładzie. Znałem facetów, którzy tak postąpili. Z jednym pływałem wiele razy z Nowego Amsterdamu na Hesperydy. Zszedł kiedyś na ląd w porcie macierzystym, zadurzył się w pewnej laluni i pozostał tam. Wpadłem kiedyś na niego dziesięć lat później, nie miał włosów ani zębów, a mnie w ogóle nie kojarzył. Trajkotał jak najęty o tym, jak nudne jest jego życie, że nigdy nigdzie nie był i nic nie widział. On, który napotkał na morskim szlaku powracającą do domu nawę Argonautów i widział powiewające na jej maszcie Złote Runo i krew na jej rufie! On, który polował na słonie na wschód od gór Catskill, na długo zanim zobaczyli je czerwonoskórzy! Nawet nie pamiętał, że wyjeżdżał z domu. - Westchnął głęboko i pokręcił głową.

Jacąuie ujęła mnie za ramię, ale nic nie powiedziała, a wyraz jej twarzy był jeszcze bardziej nieprzenikniony niż zwykle. Mail parsknęła wzgardliwie.

- To te rozgrzane ramiona ze stali ściągają wasze myśli ku Piaście! Wróćcie pod otwarte niebo i odetchnijcie swobodnie! - Popędziła nas przed sobą w górę po drabince, bacząc bym szedł razem z Jacąuie, tak jakby nawet niewielkie zakłócenie mogło zerwać kruche więzy, jakie nas łączyły. Może i miała rację. Sami nie byliśmy pewni, czym było owo nagłe nasilenie uczuć - odrodzeniem dawnej miłości czy też całkowicie nowym związkiem między dwojgiem zupełnie innych ludzi. Ale żadne z nas nie przejmowało się tym zbytnio. Być może Jacąuie udzieliła się nieco owa beztroska euforia, jaką wyzwala u niektórych ludzi Spirala - poczucie, że skoro wszystko może się wydarzyć, to czemu z tego nie korzystać? Może i mnie także, gdyż zadowolony byłem, mogąc pławić się w zachwycie, jakie we mnie budziła, i cieszyć towarzystwem dwojga starych przyjaciół, co do których nie miałem nigdy pewności, czy ich jeszcze spotkam. Przyjaciele również nie skłaniali nas do zbytniej zadumy. Mail, pamiętająca bez wątpienia, jak łajała mnie z powodu Jacąuie, spoglądała na nas ironicznie, lecz życzliwie, Jypowi cała sprawa wydała się po prostu dość zabawna. Ale dla mnie ten parodniowy rejs był idyllą, z którą nie mogło się równać żadne przeszłe doświadczenie.

Prawie nic jej nie zamąciło - żadnych myśliwych, żadnych przeszkód. Martwiła mnie przyszłość, ale tylko ta najbliższa - przybycie na Bali. Jyp i Mail nie mogli pozostać, by mnie wspomóc, Ferris i tak aż nadto szedł im dotąd na rękę, a nie byli ludźmi, którzy by go zawiedli. Minie wiele dni, zanim dołączą do nas te Kiore i reszta. Zostawał tylko Małpolud, a w chwili obecnej nie budził zbytniego zaufania, wyciszony, owinięty kocem, medytował albo drzemał na tyle mostka. Prawie nic nie jadł ani nie pił, a jego małe oczka były zaczerwienione i zmęczone. Lepiej było, że podróż dobiegała już końca.

Za dnia płynęliśmy po pustym oceanie, w nocy obłoki Spirali kłębiły się pod kadłubem, a żagiel pomocniczy wypełniał się światłem księżyca. Niezawodne oko Jypa przenikało zasłony możliwości, by wyznaczyć kierunek żeglugi, a silne dłonie Mail utrzymywały statek na kursie. Lecz choć rad byłem mogąc budzić się u boku Jacąuie, doskonalić się w fechtunku z Mail czy słuchać, jak jej skrzypki wyczarowują tony, które nie były już młode w czasach Szekspira, żartować z Jypem po wyśmienitym obiedzie rijsttafel, uczestniczyć w palących podniebienie posiłkach i wstrząsających pokładem tańcach marynarzy z dziobówki albo popijać zwykłą wódkę i śpiewać hymny z MacAndrew, głównym mechanikiem - czy też arteefeecerem, jak sam się nazywał - czułem palące pragnienie, by mogło to trwać wiecznie. Nawet towarzystwo kapitana posiadającego nieco akademickie zainteresowania wydawało mi się zadziwiająco przyjemne. Jego pasją była biologia morza, stanowił istną skarbnicę niezwykłych opowieści o życiu w głębinach. Niektóre z nich sprawiały, że człowiek oglądał się z niepokojem na boki. Znał też niegdyś dziadka mego szefa Barry’ego, założyciela naszej firmy, i z podziwem słuchał o tym, jak się rozwinęła. Gawędziliśmy o interesach grając w bilard aż do bladego świtu, i wkrótce uznałem, że dawni przemytnicy nie mogliby się niczego nauczyć od swych współczesnych kolegów po fachu. Dowiedziałem się po raz pierwszy o paru niezłych sztuczkach, myślałem o tym, by po powrocie do domu wzmóc kontrolę ładunków przewożonych przez naszą firmę.

Była to jeszcze jedna czarna chmura na horyzoncie. Powrót do domu był czymś, czego wolałbym uniknąć. Wiązał się z wymaganiami, podejmowaniem decyzji i rozterkami pochłaniającymi cenne sekundy przyznanych mi minut, godzin i dni życia. Powrót do domu oznaczał też samotność, o której nie chciałem tutaj nawet myśleć. A może udało mi się w końcu znaleźć na nią lekarstwo? Leżałem w ciemnościach naszej ostatniej wspólnej nocy, zbyt niespokojny by usnąć, zbyt ociężały by czuwać, aż dotarło do mojej świadomości natarczywe stukanie, a potem ostry głos stewarda.

- Ukłony od kapitana, sir. Widać już ląd. Czy przynieść teraz państwu gorącej wody?

Wciąż jeszcze było ciemno. Wstawaliśmy pojękując, rozprostowując zdrętwiałe kończyny, czując wspólny dla nas obojga zapach nie mytych ciał. Bez słowa, prawie ignorując wzajemnie swą nagość, wymyliśmy gąbkami obolałe ciała, wciągnęliśmy ubrania i wyszliśmy na pokład. Jyp powitał nas, machając ręką w stronę dziobu i morza przed nim. Z początku niczego nie widziałem, potem spostrzegłem błyski światła gwiazd na smużce dymu. Unosiła się z najwyższego punktu poszarpanego konturu, przypominającego ząb w skamieniałej szczęce jakiegoś potwora.

- To Gunung Agung - wyjaśniła cicho Jacąuie. - Święta Góra.

- I nie tylko! - Wszyscy podskoczyliśmy, słysząc szorstki głos Małpoluda. Przez całą podróż prawie nie ruszał się ze swego miejsca przy relingu ani nie odzywał. Teraz stał jak ściana cienia z utkwionym w dali spojrzeniem. - To wierzchołek kaja, ścieżki dobra prawej ręki, tak jak kwintesencją kelod, ścieżki zła lewej ręki, jest morze. Zło przybywa do Bali od strony morza. A co wy przywozicie?

- Najlepsze, co mogą - dobiegł nas od strony steru cichy głos Mail. - Czy ktoś z nas mógłby uczynić więcej? Mówi się, że nawet ci, którzy żyją na krańcach Obrzeża, nie są zdolni dojrzeć wszystkich nici losu i przeznaczenia, jakie wiążą się z danym uczynkiem.

- Więc czy nie lepiej powstrzymać się od działania? - zagrzmiał Małpolud, choć w jego zmętniałych oczach coś się poruszyło i zabłysło. - Nie lepiej wykorzenić pragnienie działania, pozwolić tym niciom plątać się dalej?

Mail parsknęła.

- Czy Sita nie spoczywałaby dotąd u boku sturamiennego Rawany? Weź sobie do serca słowa Kriszny, mój Stephenie, i działaj, tak jak musisz.

- Jak muszę? - Powietrze poranka miało jakiś gorzki posmak. Wydawało się przez chwilę, że jakieś potężne moce pędzą z tą łagodną bryzą, a ogromna oś, którą poruszyć może nawet najlżejszy powiew, wisi w ciemnościach nad naszymi głowami. - Jeśli Projekt upadnie, nadejdą głód i śmierć. Jeśli powiedzie nam się, sprowadzimy...

Z gardła Małpoluda dobył się pomruk.

- Coś gorszego niż śmierć. - Jego długie ramiona zadrgały konwulsyjnie, barki się przygarbiły. - Mężczyźni umierają. Kobiety umierają. Dzieci umierają. Nawet te najdalsze siły, których wzywacie, będą mieć swój koniec, tak jak miały swój początek. Lecz gdy spojrzy się z dystansem, życia są jak liście w piecu - puuf! - zadygocą i zginą. Ale ogień płonie dalej, przychodzą następni, by go podtrzymać. Cóż nadaje sens ich życiu i umieraniu, cóż karmi ten ogień, jeśli nie obyczaje, które przekazali im przodkowie?

- Wszelako pomyśl o tym - westchnęła Mail, łagodnie i smutno. - Czy ty, sir Małpoludzie, skarbnico mądrości, karmicielu ognia, czy rzeczesz dziecięciu, które płacze o ziarnko ryżu, by ulżyć wzdętemu z głodu brzuszkowi, że uratowano dzięki jego cierpieniu obyczaje ojców? Czy rzeczesz to matce łkającej nad grobem wygrzebanym w wyschłej ziemi? No i? - urwała z nagłym gniewem, i choć spowijała nas aksamitna ciemność, przez chwilę wydawało mi się, że widzę ją wyraźnie, jak stoi na szeroko rozstawionych nogach, z odrzuconą w tył głową, jakby rzucała wyzwanie majaczącej przed nią groźnie postaci Małpoluda.

- Nie rzeknę - odparł krótko. Zwiesiwszy głowę, robił wrażenie niższego. - Nie wiem, co odpowiedzieć, a siły, które chcą powstrzymać tych dwoje i Projekt... Więc pomagam, jak mogę. Ale pytam: jakie jest rozwiązanie?

- To nie jest fair! - zaprotestowała Jacąuie. - Mamy znaleźć to, czego nie potraficie znaleźć ani ty, ani tamte, tamte siły?

- Może łatwiej wam będzie niż im, moja panno - wtrąciła Mail. - Bo oni widzą jeno plątaninę nici, lecz nie tkwią wewnątrz niej. Wy możecie spleść je, by je wzmocnić albo odszukać tę, z której się odplotły, i połączyć razem.

Przed nami buchnął nagle punkt czerwieni, przez szum orzeźwiającego wiatru dotarł do naszych uszu cichy, dudniący dźwięk, a wyczuwalne raczej niż słyszalne drżenie przebiegło przez deski kadłuba i wodę.

- Gunung Agung jest niespokojna - rzekł cicho Małpolud. Uświadomiłem sobie wtedy, jak bardzo pojaśniało niebo. Ale świat wokół wciąż był jednolicie ciemny.

I pozostał taki, kiedy „Sapphire” wpływał na płytkie wody zatoki Padangbai, wymieniając pozdrowienia sygnałem syreny z jakimś promem zmierzającym wcześnie rano na którąś z dalszych wysp. Nawet jeśli komuś na pokładzie promu wpływająca jednostka wydała się dlaczegos niezwykła, przypisał to zapewne ciemnościom i zapomniał o tym. Pół godziny wcześniej minęliśmy chińską dżonkę z epoki Ming, w każdym porcie można ujrzeć dziwne rzeczy o świcie i zmierzchu, kiedy zmysły działają mniej sprawnie, a wrota między Jądrem a Spiralą stoją otworem. Podpłynęliśmy gładko do wysokiego pirsu, gdzie cumują zwykle liniowce pasażerskie, i kiedy nasze odbijacze skrobały o betonowe pale, przygotowywano już dźwig.

Niebo szarzało jeszcze, kiedy kontener uniósł się w górę, jego bryłowaty, złowieszczy kształt popłynął w powietrzu i opadł ze zgrzytem i szuraniem na zapylone betonowe molo stanowiące najbardziej wysuniętą odnogę pradawnego królestwa Bali. Setny już chyba raz spojrzałem na zegarek - był czwartek, trzeci maja, godzina 2.47 rano czasu wschodniego. Żadnych okrzyków powitalnych ani ceremonii. Blokada została przełamana, wykonaliśmy swe zadanie.

- Przykro mi, że zostawiam wam tak mało czasu na pożegnania - powiedział Ferris, wyjmując z kieszonki kamizelki ogromny zegarek z dewizką. - Lecz jeśli mamy złapać poranny wiatr...

- Zrobił pan już dla nas aż nadto - rzekłem mu. - I wy oboje!

Jyp klepnął mnie szczupłą dłonią po ramieniu.

- Nigdy nie jest dosyć! Ale na Jozafata, Steve, fajnie było zobaczyć cię znowu. I moje najlepsze łachy! Wyglądasz teraz, jakbyś się w nich urodził! W nich i dla nich. Być może poszukam cię wkrótce znowu.

- Sądzisz, że tak będzie mądrze? Poprzednio kazałeś mi odejść!

- Owszem - rzekła krótko Mail. - Dojrzewasz, mistrzu Stephenie. Stałeś się pełniejszy niż ongiś. I nie wolno cię teraz powstrzymywać, czy skończy się to dobrze czy źle. Ja nie wróżę z gwiazd, lecz także poszukam cię niezadługo. Atoli bacz na każdy swój krok! Bo nawet gdy nikt ci nie grozi, zawsze jest ktoś, kto czyha na ciebie na każdym kroku, by cię przywieść do upadku. Stephenie, strzeż się Stephena! - I raptem wyciągnęła ramiona i chwyciła mnie, przyciągnęła do siebie, niemal owinęła się wokół mnie, tak że znów poczułem jej gibkość i dziką energię życia, która w niej płonęła. Jej usta dotknęły moich, lecz nie był to pocałunek, raczej wymiana oddechów między naszymi uchylonymi wargami. A gdy potem wypuściła mnie równie szybko, poczułem się, jakby płynny ogień rozlał się po moich nerwach.

- A ty, moja panno - rzekła z taką mocą, że krzywy uśmieszek przybladł na wargach Jacąuie - bacz na niego i na siebie. Bo kto wie, może i twój los skieruje cię na Wielkie Drogi nieba i morza, i krain legend i cieni. Byłoby lepiej, gdyby tak rzadki kwiat urody nie padł ofiarą natrętnego tyrana Czasu, a takie głębie serca i umysłu nie zmarniały z niedostatku doświadczeń. Będę nasłuchiwać i twoich kroków. - Ją także objęła, pocałunek był wyrazem siostrzanych li tylko uczuć, a muśnięcie piersi dłońmi, kiedy ją wypuszczała z uścisku, zwykłą niezgrabnością. Bez żadnych dalszych ceregieli odeszła pomostem i zniknęła nam z oczu. Jacąuie zamrugała oszołomiona. Jyp uśmiechnął się cynicznie i ucałował jej dłoń z szarmanckim ukłonem.

- Pokorny sługa, panno Jacąuie - rzekł. - I proszę uważać na siebie, dobrze?

- Ja., chyba uczę się tego - odparła. Dotknęła łuku schowanego w marynarskiej płóciennej torbie. - Mam nadzieję, że zobaczę wkrótce was oboje.

- Ja tym bardziej, madam. No to, Steve...

Nikt nie pożegnał Małpoluda. Przysiadł, owinięty w koc, dla ochrony przed chłojlnym powietrzem poranka, pod ścianą kontenera, niby jakaś niepokojąca parodia Buddy. Pył wodny opryskał go, kiedy ruszyły koła napędowe, ale nawet nie podniósł wzroku. Morze i niebo powlokło się teraz jednostajną szarością, dzieliła je tylko ledwo dostrzegalna linia, i ku niej skierował się dziób „Sapphire”. Patrzyliśmy w milczeniu, jak w ciągu paru minut sylwetka statku sama staje się cieniem o zatartych szczegółach - tylko na rufie wyraźnie odznaczała się jakaś postać emanująca wewnętrznym światłem. Wiatr rozwiewał blond włosy, uniesione ramię pomachało nam na pożegnanie i machało tak długo, aż świetlista postać sama stała się odległym punktem, a inny, jaśniejszy pojawił się na horyzoncie. Świecił z krańca świata, pasmo obłoków ponad nim przybrało kształt szarych wysp na tle oślepiającego morza blasku, złocistego jak droga ciągnąca się przed nami na oceanie poniżej, zmieniając burtę parowca w czarny kontur. Ich blade granice stały się złotymi brzegami omywanymi przez białe grzywy fal, a kłębiące się środki kołyszące się w ciepłym wietrze wierzchołkami drzew.

Niebo pełne było wysp, cieni jakiegoś odległego archipelagu, a zarys statku, którym żeglowaliśmy, uniósł się tym lśniącym szlakiem ku nim, ginąc w oddali, w bezmiarach nieba.

Przytuliliśmy się do siebie, widząc go tam, przepełnieni czcią i pokorą, niby małe zwierzęta na granicy swojskiego lasu, widząc po raz pierwszy niepojęte przestrzenie pól rozciągających się poza nią.

- Jak sen - rzekła cicho Jacąuie.

- Nie dla mnie.

- Nie tamto. To. Jakbym tylko raz w życiu była w pełni przytomna.

Aż podskoczyliśmy, słysząc nagle przenikliwy dźwięk, przypominający gniewne brzęczenie olbrzymiego owada.

- To z twojej torby! - wydyszała Jacąuie.

Gmerałem już wściekle w torbie, rozbebeszając aż do dna rzeczy starannie spakowane przez stewarda. Z tryumfalnym pomrukiem namacałem wibrującą obudowę, wyłowiłem ją na wierzch, rozsypując po pomoście skarpetki i slipy, i otworzyłem z trzaskiem.

- Steve? Halo, Steve? Jezus Maria, chłopie, czy to ty?

- Tak, Dave - rzekłem z rezygnacją, przykładając głośnik do ucha. - Wszyscy obecni. Wszystko w porządku.

- Obecni gdzie, ty sukinsynu? Gdzie jest kontener? Gdzie jest ta pinda z Projektu, która miała z nim tańcować? Nie wiesz, że dziś mija termin kontraktu?

- Jestem na Bali, Dave. Z kontenerem.

- Iz pindą - wtrąciła mi przez ramię Jacąuie i pocałowała mnie w ucho.

Nastąpił moment martwej ciszy.

- Obiecałeś, że dasz mi znać w momencie, gdy tylko przybędziesz na miejsce, ty pieprzony draniu.

- Właśnie teraz jest ten moment, tumanie. Wiesz, która jest tu teraz godzina? Koło czwartej trzydzieści rano, właśnie słońce wzeszło. - Rozejrzałem się po rzędach opuszczonych budek ze lśniącego aluminium. - Nie ruszyliśmy się nawet z tego cholernego nabrzeża Padangbai, wszystko pozamykane, urząd celny, imigracyjny i cala reszta. Słuchaj, skoro jesteś na linii, ten urzędnik, który ma nas stąd zabrać...

Rozległ się odgłos podejrzanie zbliżony do zgrzytania zębami.

- Ehe, oficer łącznikowy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Owszem, rozmawiałem z nim.

- Więc mam nadzieję, że powtórzyłeś mu to, co ci powiedziałem - że przywiozę kontener okrężną drogą i wezmę go dzisiaj, jak przyjadę.

- Nie wydawał się uszczęśliwiony. Nie podziela mojej życzliwej wiary w ciebie. Sam chciał dostać twój numer telefonu.

- Jakoś nie wydaje mi się, żeby mógł się ze mną połączyć.

- Właśnie to mu powiedziałem. Słuchaj, gdzieś ty właściwie był? Nie ma tam połączeń satelitarnych, to pewne. Za każdym razem gdy próbowałem cię złapać, były same pomyłki, zupełnie wariackie, nie uwierzyłbyś!

- Jacyś żartownisie zapewne - zasugerowałem, zastanawiając się z kim zdołał się połączyć. - Sam wiesz. Hackerzy.

- No chyba. W każdym razie umówiliśmy się, że facet z ministerstwa przyjedzie tam najwcześniej dzisiaj. Chciałem zostawić ci maksymalnie dużo luzu.

Westchnąłem.

- Nieźle pomyślane. Ale znaczy to, że będziemy musieli czekać ładne parę godzin.

- Nie powinno być tak źle. Miał załatwić miejsce w jakimś nowym hotelu, będziesz mógł wziąć prysznic, zjeść coś i tak dalej. Upewnił się też, że chłopcy z portu będą czekać na ciebie i zajmą się wszystkim, dopóki sam się nie zjawi. Chłopiec dobrze się spisał, co? Co?

- Tak. Tak, dzięki, Dave. Zadzwonię do ciebie później. Jestem teraz trochę zmęczony.

- Ja myślę. Tak czy inaczej, jest to kolejny tryumf StephAia Fishera, czarownika spedycyjnego. Jak on to robi, niczego w rękawach i żadnego zwierciadła w polu widzenia. Ukłony dla pin... pani. Sayonara!

Chłopcy z portu oczekiwali nie tylko na nas, lecz także na nasz statek. Nie byli zbyt zachwyceni faktem, że przypłynął i odpłynął bez ich wiedzy. Nasze powiązania z Projektem zapewniły nam z miejsca status VJP-ów. Dostaliśmy też oczywiście wizy służbowe, co pozwoliło nam uniknąć całodziennych zmagań z biurokratami z Kantor Imigrasi. Małpolud zaprezentował staroświecki paszport jawajski na nazwisko Pendek Dewa, data urodzenia nieznana. Żadnemu z urzędników nie spodobało się to, że statki mogą zawijać i odpływać nie zauważone i nie sprawdzone, wysadzając na brzeg cudzoziemców, na dokładkę. Synhbandar, czyli kapitan portu, oraz szef Kantor Imigrasi, obaj Jawajczycy, byli bliscy apopleksji. Przy obecnym zagrożeniu atakami terrorystycznymi cała sprawa mogła ich narazić na nader niebezpieczne konflikty z wojskiem.

Lecz Jacąuie wyjaśniła dyplomatycznie, że podróżowaliśmy na statku Bugisów.

- No, w każdym razie część trasy.

Uspokoili się znacznie. Zdejmowało to z nich odpowiedzialność. Wypatrywali nowoczesnego statku, ale czego można się spodziewać po Bugjsach? Pływali wszędzie, w najlepszym razie stanowili prawo sami dla siebie, lecz wydawało się zupełnie nieprawdopodobne, by przewozili terrorystów.

- Pchły, zatrute jedzenie, adal - żartował facet z Kantor Pemeriksaan, drapiąc się leniwie po spasionym tyłku, przybijając jednocześnie na każdej stronie grubego na cal pliku naszych formularzy celnych gumowe pieczęcie równie jaskrawe co zaklęcia Małpoluda. Inni litowali się nad nami, za to Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Kantor Gubernoran zarezerwowały naszej grupie pokoje w dobrym nadmorskim hotelu w stylu zachodnim. Będziemy tam mogli odpocząć, a facet z ministerstwa wpadnie do nas później.

Kiedy? Wiedziałem, że nie ma sensu pytać. W tych stronach im ważniejszy był urzędnik - albo chciał za takiego uchodzić - tym mniej mu się spieszyło. Nazywano to jam karet - „gumowy czas”. Powiedzieliby nam co najwyżej „berapa jamP’, za parę godzin, co mogło oznaczać po południu bądź wieczorem. Kapitan portu każe w tym czasie uzbrojonym strażnikom strzec kontenera. Perspektywa znalezienia się w hotelu wydawała się nader kusząca, lecz Małpolud nie skorzystał z zaproszenia. Wolał pozostać przy kontenerze, ze strażnikiem czy bez, choć w świetle dnia nic nie powinno zagrażać naszemu ładunkowi. Nie chciał nic jeść, kiedy nalegałem, pozwolił sobie kupić na straganie przy nabrzeżu kubek buijgur, rzadkiego budyniu ryżowego z mlekiem kokosowym, ale zaraz potem powlókł się z powrotem na swoje miejsce.

- Wydaje się chory - stwierdziła z niepokojem Jacąuie, oglądając się na niego.

- Powiedziałabym raczej... stary. Ale gdybyś widziała go wtedy na wagonie! Co go tak zmieniło?

Jacąuie wzdrygnęła się.

- Coś musi na niego oddziaływać, jakieś inne prawo. Mówił coś o tym, o dzisiejszej nocy, że potem nie będzie w stanie nam pomóc... - Zwróciła się do Pujawana, młodego człowieka, który z polecenia kapitana portu pomagał nam nieść bagaże. - Ma af! Czy dzisiaj odbywa się tu coś szczególnego? Albo jutro?

Wyszczerzył zęby.

- Nie wiecie państwo? Jutro rozpoczyna się wielkie święto. Cała wyspa będzie obchodzić uroczystości. Nazywa się Galungan. - Ujął inaczej moją torbę, by wysunąć kciuk w uprzejmym balijskim geście wskazywania. - Ci tam już świętują. Niedobrze.

Grupka młodych ludzi, od kilkunastu do dwudziestu kilku lat, wysiadła przy nabrzeżu z porannego promu, przy akompaniamencie nieprawdopodobnego hałasu. Kilku z nich niosło na ramieniu wielkie radiomagnetofony, włączone przez cały czas na pełny regulator, z których każdy grał co innego, tak że słychać było tylko jeden wielki, pełen krzykliwych dysonansów jazgot. Ich tanie szorty i koszulki surfingowe, pomarszczone i wyblakłe, usiane były niedorzecznymi angielskimi sloganami jak „Hip”, „Szalony!”, czy „Zuchwały!”, choć jeden czy dwóch z dumą obnosiło napisy w rodzaju „Bali zwycięży!” Na wytartych czapeczkach widniały logo drużyn baseballowych albo nazwy sieci balijskich hoteli. Kilku niosło deski surfingowe, na jednej pod farbą wciąż prześwitywał napis BALI HAYTT, SANUR. Większość z nich wyglądała w porządku, po prostu hałaśliwi młodzieńcy szczerzący głupawo zęby po zbyt wielu piwach. Jednak paru z nich miało charakterystyczny wygląd wspólny dla przedstawicieli różnych grup na całym świecie - widziałem takich wśród żebraków z Berkeley, polskich skinheadów, rasistów moskiewskich ze stowarzyszenia „Pamiat”, awanturniczych kibiców piłki nożnej z Glasgow czy sutenerów z Times Sąuare, którzy potrafią ciąć dziewczynę nożem sprężynowym przez policzek. Nieśli deski przed sobą niby lemiesze buldożera, torując sobie w ten sposób drogę. W sumie wyglądali jak tanie i kiepskie imitacje wszystkiego co najgorsze na Zachodzie, chodzące przykłady ofiar szoku kulturowego. Mijając nas wrzasnęli coś, poczułem kwaśny zapach palonych przez nich skrętów z narkotykami. Pujawan patrzył prosto przed siebie.

- O co chodziło? - zapytałem, ale wydawał się nie słyszeć.

- Nabijali się z niego - wyjaśniła cicho Jacąuie. - Że nosi Europejczykom bagaże.

To już Pujawan usłyszał doskonale.

- Lupakan saja! - rzekł łagodnie. - Proszę się nimi nie przejmować! To nicponie. Nie warto.

- Nawet jeśli - powiedziałem, czując się niezręcznie, swoim kulawym malajskim. - Mógłbym...

Nie dał się zagadać, nikt nie wygra pojedynku na uprzejmości z Balijczykiem.

- Nieważne! Ja niosę torby raz, to dla mnie zaszczyt. Oni żyją z cudzoziemców przez cały czas. Niech najpierw dostaną pracę, a potem ze mnie kpią!

Jednak przytrzymałem mu drzwi w hotelu, a kiedy zameldowaliśmy się, poprosiliśmy go, napił się z nami kawy. Dopiero wtedy poczuliśmy się lepiej.

- Co za nędzne kreatury! - stwierdziła z goryczą Jacąuie, kiedy odszedł.

- Wiesz co, ten cały kapłan, ten pedanda, ostrzegał mnie przed surfingowcami.

- Może nie wszyscy są tacy.

- Nie, niektórzy nie wyglądali tak źle, ale zaczynam rozumieć jego racje. Panowała tu kiedyś idylla. Jeśli wszystko zmieni się w ten sposób... Nawet ten hotel. Mieszkałem kiedyś w innym z tej samej sieci, na Seszelach, był dokładnie taki sam. Gdyby nie te maski o wytrzeszczonych oczach wiszące na ścianach, nawet byś nie poznała, że jesteśmy na Bali.

- Masz rację. Ale jesteśmy tu, Steve, na dobre czy na złe. Pobiliśmy ich oboje, pedandę i tamtą kobietę, kimkolwiek czy czymkolwiek jest.

- My. Ty, ja, te Kiore, Batang, Jyp i Maił wielu ludzi, i mieliśmy wiele szczęścia.

- Ale ty tym kierowałeś - dodała żywo. Zmieniła nieco ton. - Niewielu ludzi zdobyłoby się na coś takiego. Teraz należy ci się odpoczynek. Jesteś półżywy ze zmęczenia.

- Goręcej tu niż na Jawie. Nie jestem przyzwyczajony.

- Poczekaj, aż nadejdzie południe. Zostanie z ciebie mokra plama. Weź prysznic, póki jeszcze możesz się ruszać.

Na szczęście facet z ministerstwa bardzo się cenił. Pokazał się dopiero tuż przed szóstą. Odpoczęliśmy już wtedy w klimatyzowanym pokoju, a dzięki morskiej bryzie pobyt na dworze znów wydawał się do zniesienia. To znaczy, dopóki nie przybył w kłębach kurzu jego konwój ze zbrojną eskortą. Wtedy na zacienioną werandę, gdzie siedzieliśmy, wpadł tryskający energią korpulentny niski człowieczek w nieskazitelnym garniturze safari prosto od Abercrombie and Fitcha.

- Pan Fisher? Jestem doktor Jusuf Pasaribu! A to pani Kang-Svensen - witam państwa!

Następny Jawajczyk, o islamskim imieniu, lekko zaakcentował tytuł doktora - ekonomii, jak się dowiedzieliśmy - płynnie mówił po angielsku. Zbyt płynnie, po prostu trajkotał. Boże, jak trajkotał. Dosłownie promieniował energią charakterystyczną dla ludzi idących przebojem. Najchętniej wsadziłbym go do worka - a przywykłem do takich typów. Sam taki byłem, skoro o tym mowa, w każdym razie czasami. Wypił drinka, którego mu zaproponowaliśmy - whisky z lodem, prawdopodobnie by pochwalić się brakiem islamskich przesądów - i wydawszy warkliwe rozkazy tak personelowi hotelowemu, jak i własnym ludziom, po pięciu minutach zabrał bez ceremonii nas i nasze rzeczy. Żołnierze wysypali się z ciężarówki, by zasalutować, a on poprowadził nas do swego samochodu, warknął na kierowcę i odjechaliśmy do portu.

W ciągu paru minut załatwił wszystkie pozostałe formalności, kazał załadować kontener na wchodzącą w skład konwoju platformę ciężarową, pomalowaną na taki sam buropiaskowy kolor co kryta brezentem ciężarówka z żołnierzami. Sam jechał wielkim i lśniącym dwutonowym japońskim wozem z napędem na cztery koła, klimatyzacją i żaluzjami we wszystkich oknach. Wzdrygnął się lekko, kiedy przedstawiliśmy mu Małpoluda, zapylonego i wymęczonego czuwaniem, i ostentacyjnie wskazał mu zapasowe siedzenie w tylnej części samochodu przeznaczonej na bagaże. Przyjął widocznie, że jest on jakimś przypadkowym tłumaczem, którego zabraliśmy ze sobą, i nie będziemy go już potrzebować. Sam nawet nie zapytał, czy znamy język, wychylił się tylko do nas z tylnego siedzenia i trajkotał nieustannie. Przerywał tylko, by warknąć coś do kierowcy albo wysłuchać naszej odpowiedzi. Nie znaczy to, że je słyszał. Nasze uwagi przelatywały mu mimo uszu i ginęły w fali jego entuzjazmu. Wyraźnie nie zauważał naszych reakcji. Podobnie jak dla wielu Azjatów wyraz twarzy Europejczyka, nawet mieszanej krwi jak Jacąuie, był dla niego trudny do odczytania - praktycznie wręcz niezgłębiony. Najprawdopodobniej wcale mu to nie przeszkadzało.

Krajobraz wyspy przesuwał się za oknami, a my rozmawialiśmy o niej, jakbyśmy byli niczego nieświadomymi, składającymi krótką wizytę turystami. Miejskie budynki, sympatycznie zaniedbane, wyblakłe od słońca i pokryte łuszczącą się farbą, z jaskrawymi szyldami sklepowymi, ustąpiły miejsca roślinności - płaskim polom ryżowym, lśniącym w zachodzącym słońcu zielenią wodorostów, po których konwój przejeżdżał przez wysokie groble obrzeżone niskimi krzakami. Kwiaty jaśniały na polach niby rozrzucone klejnoty, falując od podmuchu po przejeździe ciężarówki - nagietki, hibiskusy, bugenwille, czerwone, białe i różowe jaśminy, ciemnoniebieskie groszki i kwiaty posiadające tylko miejscowe nazwy - kapaka i manori - o odcieniu lawen-dowoniebieskim oraz pomarańczowe dadak. Na zboczu wzgórz utworzono równe tarasy, których faliste brzegi i jaskrawa, niemal nienaturalna zielona barwa nasuwały myśl, że cały ten krajobraz jest ogromnym modelem konturowym pokrytym malowanymi kłaczkami. Wąskimi, obramionymi kamieniami kanałami płynęła mętna, brązowa jak kawa woda, która nawadniała pola i służyła mieszkańcom rozrzuconych wzdłuż drogi małych wiosek złożonych z domków o białych ścianach.

Przypomniało mi się to, co mówił stary kapłan, a potem Jacąuie. Dla Balijczyka wioska jest żywą istotą, ciałem jak jego własne, nazywa ją Desa, obdarzając tym samym uprzejmym tytułem, jakiego oczekuje, by używano w stosunku do niego - podobnie każde domostwo, którego głową jest kaplica rodzinna, ramionami pokoje, nogami i stopami kuchnia i spiżarnia, a dół na odpadki - siedzeniem. To życie wewnątrz otaczającego go życia. Każdy dom, wioska, świątynia jest żywą istotą, złożoną ze swoich elementów, a sama wyspa jest uświęconą istotą, makro-kosmosem z systemem kanałów, którymi płynie blada, lecz nieodzowna krew życia. Ja też to czułem, poruszył mnie ten pierwszy widok tego, co było przedmiotem działań Projektu, ideał, który mnie tu sprowadził, wizja, którą bałem się utracić. I nie rozczarowałem się. Ścisnąłem rękę Jacąuie, a ona moją, z błyszczącymi oczami.

A wtedy on zaczął o tym mówić. Mówił tak, jakbyśmy byli tu zupełnie obcy, nawet Jacąuie. A im więcej mówił, tym bardziej obnażał swój sposób myślenia, i bez wątpienia także swoich mocodawców. Szybko udało mi się wtrącić pytanie dotyczące święta Galungan, a on parsknął tylko w odpowiedzi.

- Och, panie Fisher! Przez połowę dni w roku na tej wyspie są jakieś uroczystości. Mają nawet specjalny kalendarz cykliczny, by nie pogubić się w tych świętach, jedno bardziej zabobonne niż drugie. Cykl trzydziestotygodniowy, uwierzy pan? Galungan jest najgorsze, to coś w rodzaju Bożego Narodzenia. Tylko jeden dzień, a obchody trwają całe dziesięć dni i kończą się następnym świętem, Kuningan, a sądzi pan, że można coś załatwić w tym czasie? Marne szanse. Wszystkie biura, sklepy i szkoły zamknięte na głucho, wszystkie drogi zapchane, niech Bóg broni, jeżeli wydarzy się wypadek, pożar czy coś takiego. Wszyscy wracają do wiosek rodzinnych. Wie pan, ci Balijczycy mają naturę wieśniaków, nawet mieszkańcy miast. Wie pan, to dzień Zstąpienia Przodków, uważają, że pradawne moce znów przejmują władzę nad wyspą. To dlatego wyznaczono ostateczny termin kontaktu - i dlatego tak się cieszę, że państwo zdążyli. Od dzisiejszej północy będzie tu istny dom wariatów.

Obejrzałem się ostro na Małpoluda, ale wydało się, że spał tam w tyle, z zamkniętymi oczami i wpół otwartymi ustami, pochrapując cicho.

- Nie żeby przedbiegj były lepsze - dodał pogardliwie Pasaribu. - Uważają, że poprzedzające święto tygodnie to okres niepomyślny, kiedy kala i buta - to znaczy miejscowe duchy, wampiry i długonogie potwory - przybywają ze świata podziemi i dręczą wszystkich. Więc też zamykają wszystkie ważniejsze placówki! Uwierzy pan w to?

- Po podróży, którą odbyłem - wtrąciłem - chyba bez trudu. - Ale on mnie nie słuchał.

- Wie pan, na tym najbardziej mi zależy - mówił w upojeniu. - Na tym, by wykorzenić wreszcie wszystkie te bzdurne balijskie nonsensy. To skamieliny, w gruncie rzeczy, prymitywny hinduizm. Przetrwał w naszym kraju tylko w tym zacofanym zakątku. Demony, wampiry, Bóg wie co jeszcze, nie można nawet przejść przez ulicę, nie wybrawszy pomyślnego dnia w kalendarzu - nie lepiej tu niż w Tybecie, Nepalu czy podobnych miejscach. I ta cholerna, wszechobecna etykieta! Trzeba używać innego języka, kiedy mówi się z kimś z wyższej lub niższej warstwy. W naszych czasach to po prostu feudalne zbytki!

- A pan nie mówi w odmienny sposób do swego szefa? - zapytała cicho Jacąuie. - Albo do prezydenta? Czy hadżiego?

- Och, pewnie, ale to co innego! - roześmiał się, jakby powinno to być oczywiste. - Dlatego wiele spodziewani się po Projekcie. Tyle zmieni na wyspie, za jednym zamachem.

- Nakarmi ją - podsunąłem, wyglądając poprzez żaluzje. Pięliśmy się teraz po zboczu doliny. Prawie cała była pokryta polami, tylko dziwna kępa drzew na miedzy mogła w tym rejonie świata otaczać jakąś świątynię czy kaplicę z szarego kamienia, naśladowała barwą widoczną w tle niebiesko-zieloną masę gór. - Zabezpieczy przed suszą. Pozwoli ludziom zapewnić sobie środki utrzymania bez dalszego rujnowania środowiska.

Uśmiechnął się protekcjonalnie.

- No oczywiście, pewnie, to bardzo dobrze. Ale dzięki Projektowi będzie można osiągnąć o wiele więcej - to ostry miecz w rękach postępu, jak mawiał Ho Szi Min. Przede wszystkim władza nad opanowanymi przez kapłanów wioskami przejdzie w ręce demokratycznie wybranego rządu, który ma do niej prawo.

- Wybranego przez mieszkańców całej Indonezji, a nie Bali - wymamrotała Jacąuie.

- Bezwzględnie! I co wtedy nastąpi? Będą musieli przywyknąć do tego, że ich zasobami dysponuje władza centralna. Zobaczą, że efektywnie kontrolujemy rozdział wody za pomocą komputerów i sprzętu elektronicznego, i coraz mniej myśleć będą o kapłanach, świątyniach i prymitywnych bóstwach. Znajdzie się wtedy miejsce na bardziej oświeconą religię - żadnego fundamentalizmu, oczywiście - dodał tonem usprawiedliwienia. - Całkowita tolerancja i tak dalej. Ale pozwoli to krok po kroku wykorzenić przesądy, tak jak Zachód wykorzenia kulturę.

Mrugnął na mnie porozumiewawczo, ruch ten był tak obcy indonezyjskiemu sposobowi bycia, że musiał chyba wyuczyć się go świadomie.

- I muszę przyznać, że Projekt zrobi też wiele dobrego dla administrowania wyspą. Da mu nowy impuls. Dla niektórych departamentów Bali była dotąd czymś w rodzaju syberyjskiej placówki, ale teraz wszystko się zmienia. Projekt zapoczątkuje rozwój. Jako biznesmen orientuje się pan zapewne, jakie możliwości otwiera przed sektorem prywatnym rozwój sektora publicznego.

- Chyba zaczynam to rozumieć - mruknąłem. - Ma pan na myśli budownictwo, wykorzystanie ziemi, rozwój infrastruktury turystycznej, a nawet przemysłu, prawda?

- Właśnie! - uśmiechnął się zachwycony, że tak szybko kojarzę. - Któż mógłby temu zaprzeczyć?

- Pewnie! - Odpowiedziałem uśmiechem. Kiedy swój trafi na swego, szczerzą do siebie zęby...

Nie zwróciłem na to dotąd uwagi, ale teraz wydało mi się oczywiste, a sądząc po błyskach w oczach Jacąuie, ona także to zrozumiała. Woda stanowi klucz do wykorzystania ziemi. Jeśli tereny uprawne staną się nagle mniej dochodowe, na przykład dlatego że nawodnienie będzie zbyt dużo kosztować, trzeba ją będzie wykorzystać w inny sposób, prawda? Wieśniacy będą musieli sprzedać ją, niekoniecznie po korzystnych cenach. Albo nastąpi wykup przymusowy, leżący w gestii... W kraju gdzie korupsi stanowi podstawowe źródło dochodów rządu, gdzie nawet dziecko nie może przejść do następnej klasy, jeśli nauczyciel nie dostanie upominku, zyski byłyby ogromne.

- Ale cała reszta, walka z przesądami i tak dalej... Przypuszczam, że taka jest polityka rządu?

Znów się uśmiechnął. Rozmawialiśmy jak równy z równym, praktycznie byliśmy sojusznikami, obaj działaliśmy na tym samym wzniosłym, wyrafinowanym poziomie.

- Oczywiście moi polityczni mocodawcy nie mogą sobie pozwolić na tak otwarte stawianie sprawy, nie w tych... - wzruszył ramionami - ...drażliwych czasach. Jako znający świat Europejczyk wie pan zapewne, że rządy krajów Trzeciego Świata są nieustannie na łasce partii mniejszościowych mających nieproporcjonalnie duże wpływy, i oczywiście nawet wśród członków rządu są ludzie czułostkowi. To na nas, administratorach, spoczywa brzemię codziennego zarządzenia wyspą, to my natykamy się na te bariery, przeszkody hamujące postęp, więc to my musimy je usuwać. - Zachichotał. - Wiemy w końcu, że nie istnieją takie miejsca jak Shangri-la, prawda?

- Nie byłabym taka pewna - stwierdziła jadowicie Jacąuie, ale na szczęście właśnie podskoczyliśmy na wyboju, a on odwrócił się, by nawymyślać kierowcy. Potem znów zwrócił się ku nam i dalej opowiadał o tym, że klasy wykształcone muszą wziąć na siebie obowiązek kierowania ludźmi.

- ...i ciągnąć, jeśli zajdzie taka potrzeba, tych czarujących, nie przeczę, lecz leniwych wyspiarzy ku realiom nowej epoki!

I dla mnie było już tego za wiele.

- Jak ta subkultura używanych desek surfingowych? Uśmiechnął się krzywo.

- Oni? To jeszcze jeden sposób bezmyślnego spędzania czasu. Jednak nie zniechęcamy ich właściwie, taki luźny sposób bycia jest dobry dla turystyki. Pomaga podtrzymać obraz tropikalnego raju. Rząd zepsuł go trochę, zmuszając wieśniaczki, by się przyzwoicie ubierały i zrezygnowały z tradycyjnego stroju topless, i kąpieli nago. To przyciągało jankesów i Australijczyków. Surfingowcy wyglądają przynajmniej przyzwoicie. Może zimnej wody mineralnej? - Wydobył spod fotela puszki i rzucił je nam. - Przepraszam, że nie mam nic mocmejszego. W każdym razie to, co jest dobre dla turystyki, jest dobre dla nas, w pewnych granicach, oczywiście. Wymiana walut, tanie usługi pozwalające większej liczbie ludzi zetknąć się z bardziej wyrafinowanymi obyczajami. Surfingowców też możemy przycisnąć, kiedy nadejdzie czas. Wszystko to się łączy. - Wypił potężny łyk pepsi, zakrztusił się, kiedy kierowca wziął zbyt szybko zakręt, i znów zaczął na niego wrzeszczeć.

- Mam nadzieję, że przycisną - szepnęła Jacąuie, chwytając mnie kurczowo za ramię. - Wszystko się łączy, bydlaki! Na baczność! Steve, ty nie możesz brać udziału w tym... tym...

- To twój Projekt - szepnąłem. Pasaribu zajęty był dyskusją o poprawie stanu nawierzchni drogi.

- Nie! Nie, nie jest mój! Nikt z naszych ludzi nie myśli o tym w tych kategoriach! Oni chcą tylko pomóc! Nikt nigdy nie mówił otwarcie w ten sposób! To musi być chora wyobraźnia tego... tego gnoja!

Pokręciłem głową, mówiąc kątem ust jak Bogart grający rolę więźnia.

- Nie zapominaj, że jesteśmy wszyscy idealistami! Więc rozmawiali z wami jak z idealistami - mówili wam to, co jak wiedzieli, chcieliście usłyszeć. Ale on teraz sądzi, że rozmawia z kimś znaczącym, kimś, kto mu może pomóc nawiązać kontakty. Prawdopodobnie zaklasyfikował cię jako ubóstwianą sekretarkę.

Miała z wściekłości łzy w oczach.

- Ale... ty byś nie... prawda? Nie pomógłbyś? Skrzywiłem się, kryjąc za puszką.

- Jak cholera. Ale jest wielu takich, którzy weszliby w to. W miarę jak nabieraliśmy wysokości, pojawiało się coraz więcej drzew, pierzastych palm, tworzących czasem małe plantacje, dostarczające orzechów kokosowych i kopry; lśniących akacji; stojących w rządach mimoz, których słodki zapach dostawał się do wozu dzięki klimatyzacji. Tu, na południu wyspy, niektóre drzewa same w sobie stanowią świątynie, u ich stóp składano ofiary, a nawet spowijano konary i pnie kawałkami tkaniny. Dało to naszemu opiekunowi okazję do wygłoszenia paru zjadliwych uwag. Prawie nie zwracałem na nie uwagi, mój umysł pracował na zredukowanych obrotach. Dzieje się tak zwykle wtedy, kiedy ogarnia mnie gniew, a teraz po prostu buzowałem wewnątrz, podbechtywany jeszcze przez siedzącą obok Jacąuie.

- Mógłbym zablokować Projekt - przypomniałem jej cicho. - To jest najistotniejszy ładunek...

- Ale on już go przyjął!

- Podpisał tylko dokumenty zezwalające na wwóz i transport. Faktycznie kontener jest wciąż pod opieką naszej firmy, dopóki nie zostanie dostarczony do siedziby Projektu. Teoretycznie rzecz biorąc, mogę w każdej chwili wysłać go z powrotem, jeśli uznam to za stosowne.

- Ale żołnierze! - syknęła Jacąuie, spoglądając na jadącą przed nami ciężarówkę.

- Teoretycznie rzecz biorąc. Ale żołnierze czy nie, mógłbym im urządzić piekło. Dworskie intrygi, coś w tym stylu. Wstrzymywać każdą dostawę, aż im się tego odechce albo uda się nam zorganizować jakieś skuteczne przeciwdziałania. Cholera, może to jest rozwiązanie, które mam znaleźć.

- Nie, to niemożliwe. To by tylko doprowadziło Projekt do ruiny i pozostawiło wyspę na pastwę głodu...

- Może częściowo tak jest. Muszę wypracować jakąś strategię. Bądź cicho i pozwól mi myśleć!

Zagłębiliśmy się teraz w teren prawdziwie górski, w miarę jak zapadał wieczór, wioski stawały się coraz rzadsze. Droga wiła się przez gęstą, pochylającą się nad nią dżunglę, niby pylista szrama, niczego nie można było dostrzec przez plątaninę zieleni. Lecz ponad nią wznosiły się rozległe szaroniebieskie zbocza gór, przybliżające się z każdą minutą, a poprzez prześwity w dżungli można było dostrzec za nimi od czasu do czasu koronę wulkanicznego dymu lśniącą złociście w promieniach zachodzącego słońca. Gdy mijaliśmy jeden z nich, ciężarówka ochrony zahamowała gwałtownie. Wyciągnąłem szyję, by mieć lepszy widok, i wtedy dostrzegłem barykadę z pni palmowych ułożoną w poprzek drogi. Powietrzem wstrząsnęła seria eksplozji. Plandeka ciężarówki zadrgała i wydęła się. Podskoczyliśmy, kiedy maska naszego wozu wgięła się, a przednia szyba została strzaskana.

- Perushu! PKI! - wrzasnął Pasaribu.

Terroryści, zupełnie o nich zapomnieliśmy. Żołnierze wystawili lufy swoich AK 47 ponad skrzynią ciężarówki odpowiadając ogniem na serie z automatów omiatające naszą małą kolumnę. Hałas był nieprawdopodobny. Facet z ministerstwa otworzył drzwi z bezpiecznej strony, wystawił głowę, nisko pochylony, i ryknął coś do nich i tych z ciężarówki jadącej z tyłu. Jej kierowca wrzucił bieg i osłaniany przez siedzącego obok i strzelającego przez okno kaprala, zjechał na pobocze i wyminął nas. Kule przelatywały ze świstem obok bryły kontenera, ale my byliśmy osłonięci. Oficer dowodzący żołnierzami wrzasnął jakiś rozkaz i kilku z nich skoczyło na przejeżdżającą obok ciężarówkę. Jadąc na przyśpieszonych obrotach ogromny pojazd staranował barierę, tłukąc przednie światła i wgnia-tając atrapę chłodnicy, a pniaki potoczyły się na boki niczym ołówki. Nasz kierowca wcisnął gaz i ruszyliśmy za kontenerem, zygzakiem, by uniknąć gradu kul z automatów. Na drodze za nimi wykwitł z ogłuszającym hukiem karmazynowy kwiat-rakieta przeciwczoł-gowa, bazooka, Karl Gustaw czy coś takiego, celowo w ciężarówkę. Na karoserii naszego wozu pojawiła się seria dziur, a moje siedzenie wybuchło o cale ode mnie - i oba pojazdy oddaliły się, pozostawiając eskortę, by zajęła się terrorystami. Pędziliśmy drogą, wzbudzając tumany kurzu, wymijając gwałtownie wyboje i czekając na ponurą śmierć. Pasaribu wygramolił się z podłogi i obejrzał na nas ukazując bladą, zmęczoną twarz.

- Terroryści! - objaśnił niepotrzebnie, przełykając z trudem ślinę. - Nie spodziewałem się tego - ale wojsko da sobie z nimi radę. Tak czy inaczej to gęsto zaludniona wyspa, następna wioska jest niedaleko, a te bydlaki nie walczą w pobliżu osad, by wieśniacy nie zwrócili się przeciwko nim. Proszę zaczekać, przejedziemy bardzo szybko!

Nie czekaliśmy długo, tuż za następnym zakrętem omal nie wpadliśmy na ciężarówkę z kontenerem, która zahamowała gwałtownie. Na rozłożonych w poprzek drogi matach siedzieli ze skrzyżowanymi nogami, w trzech rzędach, gawędząc i uśmiechając się do siebie, mężczyźni i kobiety, zupełnie przeciętni Balijczycy, odziani przeważnie w tradycyjne sarongi i kraciaste chusty na głowach. A za nimi, na polanie między drzewami, wznosiły się budynki zupełnie zwyczajnej wioski, równie spokojnej jak wszystkie inne, które mijaliśmy po drodze. Mogłem dostrzec wszystkie charakterystyczne budowle, o jakich wspominała mi Jacąuie, zgrabne kampungi, gospodarstwa rodzinne skupione wokół wyższych dachów budynków publicznych, banjar, czyli pawilon rady, oraz trzy świątynie - niebiańską, pura puseh, ziemską, pura desa, i demoniczną, pura dałem - bo nawet ciemne siły muszą otrzymać to, co im się należy, żeby równowaga nie została zachwiana.

I wydawało się, że nic jej tu nie zakłóca - nic z wyjątkiem szeregów ludzi siedzących w poprzek drogi. Na lewo od niej rosły drzewa i gęste zarośla, a za nimi wznosiły się tarasami zatopione w błocie pola ryżowe, podobnie na prawo, tamtędy płynął też główny kanał nawadniający, u którego ujścia stała świątynia wody, subak. Nie było innej drogi przejazdu. A za plecami wieśniaków, z zacienionego siedziska u stóp alun-alun, drzewa banianu rosnącego w środku placu, podniosła się wysoka postać kapłana Mpu Bharadaha. Prześlizgnął się między szeregami ludzi, wspierając na lasce. Zatrzymał się przed nimi szarpnąwszy głową znanym mi ruchem, i stał tak nieporuszony.

Pasaribu wychylił się i krzyknął na niego, a żołnierze jadący na platformie ciężarówki zeskoczyli na ziemię, trajkocząc coś gniewnie. W łagodnym świetle wieczoru, otoczony mężczyznami mierzącymi do niego z nowoczesnej broni, kapłan wydał się nagle mniej groźny. Pasaribu rozejrzał się gniewnie, drapiąc się po głowie. Usłyszałem, jak pyta żołnierzy, co to za cholerna dziura, nie przypomniał sobie takiego miejsca na tym odcinku drogi - o ile była to wciąż właściwa droga!

Nie odpowiedzieli, więc krzyknął na kapłana w sposób jeszcze bardziej obelżywy, ale starzec uśmiechnął się tylko ponuro i poinformował go swoim chłodnym angielskim.

- Ta wioska? - powtórzył. - To każda z nich albo wszystkie razem. Cień wszystkich wiosek, obraz tego, czemu najbardziej zagrażasz.

Pasaribu zakrztusił się, słysząc taką impertynencję, ale ja zadrżałem. Żeby sięgać tak otwarcie w głąb Jądra jeszcze za dnia, ten kapłan bądź ktoś, kto stał za nim, musiał posiadać wiele śmiałości lub mocy - albo jednego i drugiego.

Rzeczywiście tak było. Kapłan wyciągnął laskę, odsunął na bok oniemiałego Pasaribu i zwrócił się w moją stronę. Przechyliłem się przez oparcie fotela do tyłu, gdzie siedział rozglądając się wokół zaczerwienionymi oczami Małpolud, i otworzyłem z furią swoją torbę. Wydobyłem zawinięty w skórę miecz i, trzymając go w jednym ręku, dotknąłem policzka Jacąuie i wyskoczyłem z wozu.

- No i co, tuan Fisher? - rzekł starzec, gdy ruszyłem naprzód. W jego głosie dźwięczała twarda jak stal groźba, lecz także jakieś dziwne tony rezygnacji czy nawet smutku. - Sądziłeś w swej bucie, że jesteś teraz bezpieczny, otoczony narzędziami mocy metalu i kamienia. Jedziesz teraz przez moje królestwo i mam cię w ręku. Moce kamienia, których wzywasz, nie będą ci tu służyć. Stawiasz czoło mocy, która za mna stoi, potędze, która sprawia, że moje zielone lasy wyrastają aż pod chmury.

Uniósł laskę, jakby chciał strzaskać mi czaszkę. Pasaribu nie musiał wrzeszczeć na swoich żołnierzy, pół tuzina kałasznikowów przecięłoby starca na pół, lecz w chwili gdy nacisnęli palcami na spusty, kryształowa kula rozbłysła blaskiem zachodzącego słońca. Drewniane kolby wyginały się i wykręcały w rękach żołnierzy, jakby usiłowały przyjąć kształt drzew, z których je wycięto. Jeden u automatów szarpnął w górę i wystrzelił dwie serie bez szkody dla nikogo, zanim wykręcające się drewno nie wygięło się blokując mechanizm. Kolby wyrywały się żołnierzom z rąk i wiły się w pyle wypuszczając gałązki, a nawet Uście, nie przypominały już żadnej broni. A wtedy ruszyli się wieśniacy, ze dwudziestu chłopa albo więcej, i rzucili się na żołnierzy wywijając pięściami. Gdy kurz opadł, zobaczyłem ich unieruchomionych żylastymi ramionami wieśniaków, z poznaczonymi wgłębieniami ostrzami krisów przy gardłach. Pasaribu wychylił się z samochodu, trzymając w pulchnej ręce pistolet automatyczny. Kapłan zmienił po prostu kąt, pod jakim trzymał laskę, błysnął promień słońca, a urzędnik krzyknął i wypadł przez drzwi, przyciskając dłoń do oczu. Pistolet upadł w pył drogi.

- To moi ludzie, choć głupcy - rzekł cicho kapłan. - Nawet tego łączą ze mną więzy krwi, choć wyznaje inną wiarę, a zdradza wszystkie. Nie uczynię im krzywdy. Lecz jeśli chodzi o ciebie i twoich przyjaciół zza morza - nie zawaham się. - Promień słońca znów musnął jego laskę i nagle platforma pod kontenerem zamigotała jak niebo w letnie południe. Kierowca i drugi żołnierz wypadli z wrzaskiem przez krzaki na pola ryżowe. Szyby popękały, farba odchodziła w pęcherzach, z opon buchnęły kłęby cuchnącego dymu. Tylko poznaczone smugami boki kontenera pozostały nienaruszone, choć farba powinna spłonąć i złuszczyć się jak ta z platformy.

- Dość! - wrzasnąłem. - Bo nastąpi eksplozja!

Gałka nieznacznie zmieniła położenie, tak jak się spodziewałem, mierząc w stronę samochodu, w którym wciąż siedzieli Małpolud i Jacąuie. Mpu Bharadah pokręcił głową.

- Nie sprawi mi to przyjemności - rzekł posępnie i byłem skłonny mu wierzyć. - Lecz jeśli zetrze pan resztki zaklęć z tego przeklętego metalowego kufra...

- Nie - odparłem. Coś mi zaskoczyło, coś o czym mówił Małpolud. - Mógłbym teraz - ale nie dla pana. Nie tylko dla pana. To by tylko pogorszyło sytuację, zakłóciło pradawną równowagę w sposób równie szkodliwy, prawda?

Nigdy bym nie przypuszczał, że stary potwór może rozdziawić usta z zaskoczenia, ale tak się stało, nawet laska zadrżała lekko. Potem opamiętał się, pokręcił głową.

- Równowaga nie ma już znaczenia. Nie czyń z niej parawanu dla swych działań! Tylko ja mogę ochronić mój kraj, jak to robiłem przez piętnaście stuleci i wcześniej. Przyroda w rękach człowieka, to moja jedyna moc.

- A ta druga siła, to tylko przyroda, tak? Człowiek jako jeszcze jedno zwierzę kierujące się instynktem, a nie rozumem? - Mój chichot zabrzmiał gorzko. - Nic dziwnego, że znalazła do mnie dostęp.

Starzec skłonił głowę.

- Widzę, że zaczyna pan rozumieć. Proszę więc przyjąć do wiadomości, że moja droga jest jedyną. Widział pan przyszłość mego kraju.

- Jak to?

- Widział pan próżniaków z deskami surfingowymi. Siewców terroru, którzy napadli na was parę minut temu. Widział pan jego. - Wskazał żółtym, szponiastym paznokciem Pasaribu. - Rzecz nie tylko w tym, że surfingowcy są wulgarni, terroryści tchórzliwi i okrutni mimo idealistycznych sloganów, a on skorumpowany. Idzie o to, że nic sobą nie przedstawiają. Oni są nędznymi imitacjami Amerykanów, Australijczyków i północnych Koreańczyków, a on swoich mocodawców. Są jeszcze zbyt ograniczeni, by to zrozumieć, ale pewnego dnia przejrzą, gdy znajdą się na śmietniku historii. Nie mogę na to pozwolić. Wie pan może więcej, niż podejrzewałem, ale bez względu na to, jakie są pana intencje, przyczynia się pan do upadku tego ludu. Mówię to, gdyż żałuję tego, co będę musiał zrobić. - Wciągnął głęboko powietrze, jego oczy zamigotały zielono ponad wysokimi kośćmi policzkowymi, wąsy zjeżyły się na boki, sękate dłonie zakrzywiły, jakby chciał rozszarpać mnie z miejsca. - Zawładnę nią albo zniszczę, ale będę miał tę maszynerię!

Powinienem zachwiać jego pewność siebie, lecz wiedziałem, że się nie odważę. Wszystko, co się stanie, będzie nieodwołalne. Przez cały czas manipulowałem mieczem, powoli, delikatnie, by ująć go pod odpowiednim kątem. Tak, aby wyrywając go z opakowania wymierzyć cios.

Klinga świsnęła tak, jak planowałem, płynnym łukiem w górę, prosto w laskę starca, ścinając jej koniec, trzaskając szklaną kulę, a także, ponieważ nie mogłem jej zatrzymać, zadając mu paskudne cięcie w ramię. Szklane odłamki zadzwoniły o ubitą żółtą ziemię - a na nie bryznęła krew. Lecz kiedy dotknęła ziemi, zasyczała, zadymiła się i buchnęła płomieniem. Oczy starca zwęziły się z bólu, usta otworzyły, a spomiędzy pożółkłych zębów wydobył się ryk, potężny grzmiący ryk, zupełnie nieprawdopodobny u człowieka tak drobnej budowy. I rzeczywiście, w miarę jak potężniał, potężniał też sam kapłan, rósł, rozdymał się tak jak niegdyś Rangda. Jakby ogromna moc skupiona w ludzkiej postaci wyzwalała się radośnie. Błyskając klingą uniosłem miecz, gotów uderzyć raz jeszcze. Wieśniacy wrzasnęli przerażeni, najbliżej stojący mężczyźni rzucili się na mnie z pianą na wargach, wymachując krisami. Coś gwizdnęło w powietrzu, rozległ się łomot przypominający uderzenie siekierą o drzewo i pierwszy z nich stanął w miejscu, upuścił nóż i chwycił strzałę, która utkwiła mu w ramieniu.

- Pergilah! - krzyknęła Jacąuie i posłała zza samochodu kolejną strzałę w nogi napastnika. - Pergi! - Zawahali się, a ona wyszła zza swojej osłony i podbiegła do mnie. Ale ja nie stałem w miejscu. Zatoczyłem się w tył, do samochodu, odpędzając ją ruchem reki. Za zasłoną płomieni istota, która była dotąd kapłanem, potężniała i ryczała w koszmarnej wizji, przy-bierając formę jeszcze bardziej potworną niż prawdziwy kształt Rangdy. Nie miała w sobie nic ludzkiego - była to chuda, włochata bestia o futrze połyskującym złociście wśród płomieni. Przypominała tygrysa, nawet tygrysa z Sumatry, tyle że była rozmiarów konia pociągowego. Ale rysy twarzy o groźnych zębach, choć zwierzęce, nie były tygrysie, widziałem je przedtem. Była to maska, która wisiała nade mną i Dave’em w zaułku Bangkoku. To ta bestia ścigała mnie zapędzając do tamtej pierwszej Bramy, do miejsca gdzie można mnie było zniszczyć albo pozbyć się mnie. Miała ogromne oczy, szablaste zęby. Utkwiła we mnie złowrogie spojrzenie i rzuciła bujną grzywą niesamowicie swojskim ruchem.

- To Barong! - Krzyk Jacąuie przebił się przez nieustanny ryk.

- Co? Co takiego?

- Barong Keket! - wybełkotał Pasaribu, pełzając u naszych stóp. - Banaspati Raja, Pan Lasu, Obrońca Człowieka! Wybacz mi, wybacz!

- Barong! - powtórzyła oszołomiona Jacąuie. - Powinnam była wiedzieć, powinnam się była tego spodziewać - ale wydawał się taki ludzki - Małpolud mówił o Równowadze! - Wpatrywała się we mnie. - Cały czas tłumaczył nam, o co tu chodzi, gdybyśmy tylko pomyśleli! Rangda to postać legendarna. W tańcach zawsze przegrywa, nigdy nie zwycięża, gdyż inny potężny duch staje po stronie ludzi!

- Właśnie! Właśnie! - Łzy tryskały z na wpół oślepionych oczu Pasaribu, który pełzał, wpatrując się z pobladłą twarzą w bestię ryczącą i potężniejącą na naszej drodze. Bełkotał do nas w niesamowitej mieszaninie angielskiego i indonezyjskiego. - Pan Lasu, Pan Pól! Pan zbiorów i urodzajów! Pan olbrzymich drzew i kuro-i żyjących w gęstwinie i wszystkich pomniejszych duchów barong\ Bojownik życia, obrońca płodności. - Jego głos drżał histerycznie, mówił wysokim, monotonnym tonem zawodowych gawędziarzy, jakby odtwarzał opowieść, którą usłyszał w dzieciństwie. - Wiedźma przybrała postać pięknej wdowy Kalon Arang i starała się oczarować i zdeprawować radżę. Więc on też stał się człowiekiem, mądrym doradcą Mpu Bharadahem. I złamał jej moc, i przegnał ją w mrok i do morza. Mpu Bharadah, Barong Keket, Banaspati Raja, jangan memarahkan kepada sahaja\ Cóż on ze mną uczyni po tym wszystkim, co zrobiłem?

Lada chwila mieliśmy poznać odpowiedź na to pytanie. Transformacja już się dokonała. Bestia wpatrywała się w nas kołysząc straszną głową, poruszała paszczą, która mogłaby chyba połknąć dobrze wyrośniętego cielaka, a spomiędzy szablastych kłów ciekła jej ślina. Smagając się po bokach ogromnym ogonem, wygięła się jak kot, gotujący się do skoku.

Jednak gruchocząc laskę Baronga, powstrzymując jego moc, nieświadomie wyzwoliłem inne siły. Zrozumiałem to, widząc jak wieśniacy, którzy rzucili się na kolana na widok Baronga, zrywają się i wskazują za siebie, wydając okrzyki trwogi. Spokojne lustra pól ryżowych zmętniały nagle, cenne rośliny wygięły się i poruszyły gwałtownie, drzewa zakołysały. Barong odwrócił wielką głowę rozwierając paszczę i ryknął w dal. Ponad ziemią przetoczył się chłodny powiew wiatru, a wraz z nim doleciał zapach morza, którym ci ludzie brzydzili się, i którego się bali. Do naszych uszu dobiegły też huk i trzaski strzelaniny, okrzyki, niezbyt odległe, poczuliśmy słabą woń gryzącego dymu.

Wiatr potrząsnął konarami baniana, wygiął je, aż zaskrzypiały, wyrwał z ziemi ich płożące się odroślą, unosząc je w powietrze. Zawirował wokół świątyni wioski, przewracając naczynia, rozsypując ofiary, rozrywając girlandy i kawałki tkanin, którymi udekorowano je przed zbliżającym się świętem. Lecz kiedy dotknął szczytu małej pura dałem, świątyni świata podziemi, rozległ się raptem huk, znacznie głośniejszy niż strzelanina, i powolne zgrzytanie, które słyszałem już wcześniej, w Borobodur. Budyneczek z szarego kamienia rozpękł się od wrót aż po wierzchołek, a obie połowy rozsunęły się majestatycznie na boki. Tym razem ze środka wystrzelił półkolisty białoniebieski płomień, a poprzez niego wyszła, rzucając gigantyczne cienie niby jakieś potworne marionetki teatru wayanf kulit, nieludzka postać.

Rangda, uwodzicielska i potworna zarazem, wcielenie przyrody niszczycielskiej, przyrody nieujarzmionej. U jej stóp gromadzili się zmarli dakaici, a za nimi kroczyły skrzypiące zbroje z minionej epoki, z czasów kiedy Bali skąpana była we krwi, nawet gdyby w ich żyłach popłynęła krew, było już za późno, bo za ich maskami nie dostrzegłem błysku oczu. Wezwała ich zawodzącym okrzykiem, który nie mógłby się dobywać z żadnego ludzkiego gardła, a oni zaroili się wokół niej i popłynęli niby kolumna mrówek w dół po schodach, na plac w środku wioski, dzierżąc w obumarłych dłoniach długie krisy i szable.

Wieśniacy wrzasnęli i popędzili ku nam, a my cofnęliśmy się pospiesznie za samochód, ciągnąc za sobą szlochającego Pasaribu. Tylko Barong dotrzymał pola, szarpnął głową, a z jego paszczęki dobył się potworny ryk, który wstrząsnął ziemią. Ogromna łapa wydrapała w brązowej ziemi głębokie bruzdy, rozrzucając kamienie i wydzierając korzenie. A potem śmignęła w powietrzu, chwytając jednego ze zbliżających się wojowników, i z głuchym trzaskiem zgruchotała go rozrzucając wokół kawałki zbroi i wyschłego mięsa. Barong znowu wydał grzmiący ryk i tym razem wieśniacy otoczyli go, wymachując krisami i sierpami, wywijając cepami i młotami kowalskimi. Nawet my zatrzymaliśmy się, czując jak ten okrzyk bojowy wibruje nam w żyłach, a żołnierze chwycili swą broń i podbiegli do chłopów, stając po stronie Baronga. Tylko Pasaribu został z boku, łkając w pyle, no i my - ludzie z zewnątrz, którzy zakłócili gwałtownie równowagę sił, a teraz, gdy nastąpiła reakcja, sami znaleźli się w potrzasku. Doznałem nagle gorzkiego szoku, dostąpiłem przykrego olśnienia. Czym kierowałem się w głębi duszy, podejmując się tego zadania - pragnieniem niesienia pomocy czy po prostu osiągnięcia sukcesu? Zrozumiałem nareszcie, dlaczego Małpolud zachowywał się tak dwuznacznie, dlaczego nie był pewny, czy rzeczywiście czyni dobro. Znajdując drogę na Bali mimo zawziętego oporu moich przeciwników osiągnąłem tylko jedno, przebiłem się z kontenerem i zawartym w nim zapisanym elektronicznie wzorcem zachodniego sposobu myślenia tam, gdzie nawet aniołowie i im podobni baliby się wkroczyć. Dwóm potężnym siłom, które zjednoczyły się na swój sposób, by mnie powstrzymać, dałem powód do zmagań i coś, o co mogły walczyć. Rozpętałem otwartą wojnę, która mogła zniszczyć wyspę. I wylądowałem, wraz z Jacąuie, Małpoludem i obietnicą bardziej pokojowej przyszłości, w samym jej środku.



Rozdział jedenasty


W chwilę potem stało się to aż nazbyt prawdziwe. Wokół nas rozpętała się walka, falanga wrzeszczących żołnierzy wymieniała ciosy z dakaitami o beznamiętnych twarzach, dźgając i uderzając kolbami i bagnetami, gdyż byli zbytnio stłoczeni, żeby strzelać. Zatoczyłem się odepchnięty, oślepiony kurzem, który wzniecili, a Jacąuie zniknęła mi z oczu. Z piekącymi oczami młóciłem mieczem na prawo i lewo, parując raz uderzenie zadane (krótkim bagnetem kałasznikowa, a raz zardzewiałym krisem, kopiąc, waląc pięścią wolnej ręki, desperacko starając się wydostać z zamieszania. Wreszcie udało mi się, a może kłębowisko walczących przetoczyło się w inną stronę, lecz gdy uskoczyłem w bok, ktoś podstawił mi nogę, rymnąłem twarzą w pył i przetoczyłem się. Któryś z fanatyków pochylił się nade mną, ostrze jego krisa śmignęło ponad moją piersią. Rozległo się matowe puknięcie, ledwo słyszalne wśród wrzawy, a on szarpnął głową, obrócił się na pięcie i padł na ziemię, rozrzucając kończyny. Śmierć zupełnie jak na filmie, żadnej krwi, tylko całkiem rzeczywisty mały krater w jego twarzy. Podniosłem się. To samo zrobiła Jacąuie klęcząca z pistoletem Pasaribu w dłoni. Nogi właściciela broni niknęły właśnie na poboczu drogi po stronie kanału irygacyjnego.

- Ma rację! - krzyknąłem jej do ucha. - Z powrotem do samochodu! Zabierzemy Małpoluda! - Ale gdy przebijaliśmy się ku niemu, waląc bez różnicy dakaitów, wieśniaków i wrzeszczących fanatyków, zobaczyłem, jak stoi przy wozie i rozgląda się wokół. Nie był już apatyczny ani przygnębiony, lecz złowrogi i groźny. Kiedy wpatrywał się w niebo, wiatr przycisnął mu grube włosy do głowy, obnażając ciężkie, pochyłe czoło i masywną szczękę. Nawet na wyspie nie wyglądał tak nieludzko. Ponad nami wyła burza, wstrząsając drzewami, lecz jeszcze głośniej zabrzmiały wojenne okrzyki garudów, bojowych ptaków bogów. Ich czarne pióra lśniły tęczowo w piekielnym świetle, gdy kołowały coraz niżej ponad polem bitwy. Strzępy tkanin tańczyły i wirowały w powietrzu pośród walczących. Ziemia trzęsła się. Istota, która była niegdyś dziewczyną o imieniu Rangda, postąpiła ku nam tak blisko, że czułem jej zapach, tę samą mdlącą woń, piżmową i zwierzęcą. Skuliliśmy się, lecz zignorowała nas, utkwiwszy spojrzenie w swoim przeciwniku. Mąż-bestia i kobieta-bestia obchodzili się wokół, na szeroko rozstawionych nogach, zakrzywiwszy długie, wygięte szpony w pełnym napięcia tańcu nienawiści, sycząc, rycząc, tocząc pianę z pysków, a ich kły ociekały śliną. Ziemia drżała pod ich stopami, a nimi wstrząsało wulkaniczne dudnienie gruntu.

Od strony kanału nawadniającego dobiegł nas dziki wrzask. Pasaribu skoczył jak świerszcz i uciekł stamtąd. Mętna woda zabulgotała nagle, wzdęła się, uniosła i zalała drogę parującą falą. Pył wodny parzył nas, był prawie wrzący, musieliśmy odskoczyć pospiesznie w tył. Spojrzałem na drzewa, szukając schronienia, lecz chaszcze poruszały się, barwne kwiaty odsuwały się na boki lub deptane były stopami kotłujących się cieni, których szczebiotli-we wrzaski odświeżyły nagle wspomnienie tamtej koszmarnej szamotaniny w pociągu. Kuro-i gromadziły się, by wesprzeć swego leśnego pana i pochwycić kontener, którego nie udało im się zdobyć przed paroma miesiącami. Za nimi poruszały się inne postacie, ogromne, kołyszące drzewami, bezkształtności owej nocy w Surabąja, a wyjący morski wiatr wyginał przed nimi konary, chłostając nimi jak biczami, by zamknąć przed nimi przejście. Wysoki samochód kołysał się na resorach, gdy walczący mężczyźni wpadli i uderzali o niego, a wicher potrząsał nim jak zabawką.

- Jeszcze trochę i znajdziemy się w środku bijatyki! - krzyknąłem do Jacąuie. - Do ciężarówki...

Skinęła energicznie głową, by nie tracić sił na mówienie. Chwyciliśmy we dwójkę Małpoluda, który nie stawiał oporu, i popchnęliśmy jego cielsko w stronę nadpalonej ciężarówki z kontenerem. Z szoferki wciąż wydobywał się dym, więc skoczyliśmy za tył wozu, ciężko dysząc. Chwilowo wyrwaliśmy się z zamieszania. Ale gdy przykucnęliśmy za tylnym kołem, wiatr znów zawył, rozległ się łomot upadającego na ziemię ciężkiego ciała, a grunt pod nami wybrzuszył się, jakby jakaś ogromna istota drążyła sobie jamę. Twarda ubita ziemia wzdłuż brzegu kanału pękała, zapadała się, a miejscami obsuwała małymi lawinami na drogę. Jedna z nich osypała się tuż za przednim kołem ciężarówki. Cały pojazd zakołysał się nagle ponad naszymi głowami. Chwyciłem Jacąuie, mając nadzieję, że zdążę z nią uskoczyć, ale ślizgaliśmy się i potykaliśmy na sypkiej ziemi. Platforma z kontenerem ruszyła ciężko na nas. Zza jego przechylonej ściany błysnęła mi przez moment tarcza słoneczna przesłonięta chmurą, kółeczko płynnego złota tonące w falującym wściekle płomieniu - wiedziałem, że może to być ostatnia rzecz, jaką w życiu widzę.

A potem koło utknęło, kontener nie sunął już dalej. Jacąuie, patrząca ponad moim ramieniem, z opadniętą szczęką i wytrzeszczonymi oczami, wyglądała jak wcielone zdumienie. Puściłem ją, gramoląc się w górę, po usuwającej mi się spod nóg ziemi, i wtedy zobaczyłem to co ona. Tuż za nami stał, zagłębiony po kostki w luźnej ziemi, Małpolud. Jedną ręką trzymał od niechcenia krawędź platformy ciężarówki, choć palce miał mocno zaciśnięte. Trzymał go - ten cały cholerny pojazd. Na moich oczach ujął go także drugą ręką i jednym niemal obelżywie niedbałym ruchem pchnął cały ogromny ciężar z powrotem na drogę. A potem zwrócił się w naszą stronę. Pięliśmy się pod górę, lecz kiedy zobaczyliśmy wyraz jego zmrużonych oczu, nogi odmówiły nam posłuszeństwa. W głębinach jego źrenic lśnił ten budzący grozę blask, niby pojedynczy promień słońca przebijający się przez głęboką, podziemną rzekę.

- Het vallt de zon! Nareszcie słońce zachodzi! - powiedział, a mimo gniewnych okrzyków dochodzących zewsząd, jego głos zagrzmiał jak organy. - Rozpoczęło się Zstąpienie Przodków!

Wyciągnął ręce, chwycił nas palcami, tak jak to zrobił na stacji przetokowej, i postawił bez wysiłku na nogi.

- Dzieje się to, czego się obawiałem. Pozostało więc niewiele czasu. Mynheer Stephen Fisher, jeśli masz znaleźć rozwiązanie tego problemu, musisz to zrobić szybko, bardzo szybko!

- Ja?! - wrzasnąłem do niego poprzez tulmut, dławiąc się wirującym wokół pyłem. - Znów ja? Dlaczego ja? Dlaczego zawsze ja? - Poczułem palącą udrękę i gniew z powodu cholernej niesprawiedliwości tego wszystkiego. - Masz czelność powtarzać mi wciąż, że jestem odpowiedzialny za wyspę pełną upiorów, cholernych wariatów i parszywych krwiopijców-biurokratów? Niby dlaczego? Chromolę całą tę bandę, a ciebie razem z nią! Niech sami rozwiązują swoje cholerne problemy, słyszysz? Odwal się ode mnie, zostaw mnie w spokoju, słyszysz?! W spokoju!

Zakrztusiłem się wdychanym pyłem - a może to ze strachu aż tak mi wyschło w gardle?

- Na co mogę się przydać wśród tych wszystkich potworów? Nic o nich nie wiem! O tobie też, skoro o tym mowa! Kimkolwiek jesteś, czarownikiem, cudotwórcą czy tam tam! Przypuśćmy, że mi coś zaświta, sądzisz, że ośmieliłbym się to zaproponować? Na cóż to się zda? Jak wprowadzę to w życie? Mógłbym tylko wielokrotnie pogorszyć sytuację! Prawie nic nie wiem, słyszysz? Nie wiem, do cholery!

- Tak jest. - Głos Małpoluda stał się zaskakująco delikatny. - I dlatego cię tu przywiozłem, byś mógł zobaczyć i usłyszeć. Pytasz dlaczego ty? Pytało o to tak wielu, zaplątanych w sieci tego świata, lecz ty masz szczęście. Dla ciebie jest odpowiedź, oto ona. Zaryzykowałem z tobą, ponieważ znasz arkana swego świata, tak jak ja znam sposoby mego, a w grę wchodzi konflikt między nimi. Z pewnością tylko ten, kto zna jedne i drugie, może znaleźć rozwiązanie. - Oczy znów mu zabłysły, pięści się zacisnęły. - A wiele się nauczyłeś! Napotkałeś duchy władające tym miejscem, panów jego cienia, oba ramiona wagi. Niewielu tego dokonało. Czułeś ich obecność, stawiłeś im czoło. Wymieniłeś z nimi słowa i uderzenia, poznałeś smak klęski z ich ręki i smak zwycięstwa. Czułeś ich w swej duszy. Czy to mała wiedza? Żaden umysł nie może zawładnąć innym, nie pozostawiając w nim części siebie, swego obrazu, swego piętna. Być może wiesz o nich więcej, niż ci się wydaje, gdybyś tylko wniknął w siebie. Wniknął głęboko!

Spojrzałem na niego surowo.

- Dwie moce, a Katjka mówiła o trzech! A ty się zgodziłeś, prawda? Czy nie powinienem wiedzieć czegoś także o niej?

- A nie wiesz? - rzekł łagodnie Małpolud. - Miałem nadzieję, że się dotąd trochę dowiedziałeś. Zamierzałem dać ci więcej dni, byś mógł patrzeć i rozmyślać, tu na wyspie. Nie chciałem błąkać się pośród cieni ludzkich umysłów tak długo, że omal nie zatraciłem własnej tożsamości i osłabłem, kiedy nadszedł czas, tak że przybyłem w ostatnich godzinach. Chciałem znać odpowiedź już teraz, gdyż niewiele czasu zostało. Lecz jeśli doprawdy nie wiesz jeszcze dosyć, możesz się tego dowiedzieć, nawet teraz. Teraz i tutaj, póki mam jeszcze moc i czas. Zużyłem już wiele z tego, co mi pozostało. Wybałuszyłem na niego oczy.

- Co?

- Jeszcze nie pojmujesz? - rzekł gwałtownie. Gdzieś spoza pól wiatr przyniósł trzaski strzelaniny. Wydawały się coraz bliższe. - Jeśli wciąż jeszcze nie masz w sobie dosyć... Owszem, wmuszono to w ciebie. Ale już przedtem, jak sam mówiłeś, wziąłem to na siebie, kierując się instynktem i rozpaczą. Teraz musisz przyjąć to dobrowolnie i świadomie. W przeciwnym wypadku nie będę miał siły. A ty? Czy ty masz odwagę?

- Ty - zadławiłem się. Zaczynałem rozumieć. Spoza naszej osłony dobiegł urywany ryk Baronga i trzask pękających kamieni, a ponad nimi przebijał się zupełnie nieludzki, wysoki, przenikliwy śmiech kuro-i.

Jacąuie otoczyła mnie ramieniem.

- Steve... czego on chce od ciebie? Dlaczego tak patrzysz? Z początku nic nie odpowiedziałem, tylko oparłem się o ciężarówkę, starając się uregulować oddech, zebrać myśli.

- Ja... nie potrafię tego wyjaśnić, Jacąuie. To... coś, czego zawsze najbardziej się obawiałem. - Każdy ma swoje głęboko zakorzenione obawy, przerażenia i fobie. Po przygodzie z Rangdą miałem ich więcej niż kiedykolwiek. Teraz oczywiście wypłynęły z podświadomości, dławiąc mnie.

- Tak, to bolesne! - rzekł Małpolud. - Ale pytasz „dlaczego ja?” To może być twoja odpowiedź. Czyż twój przyjaciel pilot nie powiedział ci, że rzadko Bramy Spirali otwierają się bez przyczyny, dla dobrych czy złych celów? Może po to otworzyły się dla ciebie, może taką cenę musisz zapłacić za poszerzenie świata, w którym żyjesz. Taką albo wiele, wiele wyższą, a to jest tylko jej część. Bo zawsze trzeba zapłacić jakąś cenę!

Dłoń Małpoluda zacisnęła się na moim ramieniu. Choć dotknięcie było lekkie, miałem wrażenie, że siła tych potężnych palców nie ma granic, tak że ledwo mieści się w samym ciele, lecz piecze i wywołuje mrowienie niby jakaś niewidoczna aura, chłodna i uspokajająca.

- Tyle mogę ci dać - zagrzmiał. - Te parę minut przekazu mocy, tylko tyle. Myśl, człowieku! Zapamiętaj! Zwalcz swe obawy! Nie ma nic innego? Nic lepszego?

Oczywiście było. Wspomnienie tego, jak się kiedyś czułem nie będąc już pusty, nie będąc samotny w swym wnętrzu jak wszyscy inni ludzie, zjednoczony z czymś rozleglejszym, większym, wyższym niż ja sam. Wypełniony, spełniony. Nie tylko opanowany, lecz także panujący. Ani Rangda, ani nawet Barong nie mogli tego zatrzeć.

- Ty, boisz się? - szepnęła Jacąuie. - Kiedyś bałeś się, bałeś się wszystkiego, tego co ludzie o tobie pomyślą, tego co stanie się ze wszystkimi twoimi wspaniałymi planami. To dlatego zrobiłeś z naszym związkiem to, co zrobiłeś, wiem o tym, to dlatego mnie zostawiłeś. Ale Steve, to był tylko sen, złudzenie! Zobaczyłam cię teraz takiego, jaki jesteś, jaki jesteś w głębi duszy, zawsze taki mi się wydawało. Cokolwiek by to było, jeśli naprawdę musisz to zrobić, zrobisz to! - Iz jej uścisku spływała na mnie moc, energia jeszcze większa niż Małpoluda, jasny płomień żarzący się jak stal w strumieniu tlenu, który hartował mnie siłą jej wiary. I dlaczego nie? Byliśmy w Spirali, w zewnętrznych rejonach, gdzie takie rzeczy są możliwe naprawdę, podobnie jak istnieją potworne siły, które rozszalały się teraz ponad naszymi głowami.

- Steve! - przynaglała. - Jeśli coś ma tobą zawładnąć, nie może to być strach!

Z ogromnym wysiłkiem, jakby ciemniejące wokół nas powietrze zgęstniało, uniosłem ramiona do góry, objąłem jednym talię Jacąuie i przytuliłem. A drugie wyciągnąłem, mimo straszliwego oporu, zgrzytając zębami z wysiłku, powoli, rozpaczliwie, pokonując dłonią przestrzeń, która wydawała się nieskończona. Włos zjeżył mi się na głowie, czułem mrowienie skóry, jakby potężne energie igrały wokół nas, iskry trzaskały na unoszących się ku górze włosach Jacąuie.

- Jestem gotów! - krzyknąłem, i jednym gwałtownym ruchem, od którego wykręcił mi się boleśnie bark w stawie, chwyciłem Małpoluda za ramię.

Moja ręka weszła w niego jak w dym.

Chwilę później, tuląc do siebie Jacąuie, wznosiłem się wirując niczym liść nad ogniskiem ponad falującymi zielonymi zboczami. A choć nie widziałem Małpoluda, słyszałem jego głos.

- Patrz! Patrz! Jak szaleńczo chyboczą się ramiona wagi w jedną i drugą stronę, poza jakąkolwiek kontrolą! Rangda i Barong walczą wśród cieni, lecz ich zmagania ogarniają już Jądro! Rozpętało się szaleństwo! To puputan! Patrz!

Błyski szkarłatu i złota rozjaśniły zmierzch pode mną. Walka między terrorystami i naszą eskortą rozszerzyła się na pola ryżowe. I wyglądało na to, że posługiwano się ciężkim sprzętem. Obie strony musiały wezwać posiłki, a partyzanci dysponowali wyraźnie większą siłą, niż się spodziewano. Ponad górami parł w stronę pola walki, kołysząc się gwałtownie w porywach wiatru, śmigłowiec szturmowy Iliuszyna, pełne pocisków rakietowych wyrzutnie wisiały mu po bokach jak grona dojrzałych owoców, a działko na dziobie przeczesywało już ogniem las poniżej. Następne unosiły się nad odległymi wzgórzami. Nagle czerwony płomień błysnął na środku pola, to eksplodował jakiś pocisk. Jakby w odpowiedzi, od strony przysadzistego błękitnoszarego wierzchołka Gunung Agung dobiegło dudnienie, a w kraterze złowieszczo zabulgotały trujące gazy dołączając do wznoszących się nad nim kłębów pary i gorącego popiołu. A o mile stamtąd na odległym szczycie Gunung Batur lśniąca tafla wielkiego jeziora kraterowego zadrżała nagle, mętniejąc jak zaparowane lustro, i wyrzuciła w niebo słup wrzącego błota i pary.

- Walcząc ze sobą zmienią wyspę w jałową pustynię! Patrz, Stephenie Fisher, połącz twoje i moje spojrzenie! Patrz i bądź mądry!

Jakby obraz monochromatyczny rozbłysł nagle jaskrawymi barwami...

Jakby płaski obraz rozszerzył się nagle w trzeci wymiar...

Jakby obraz na ścianie roztoczył się nagle wokół mnie...

Jakby potok bełkotliwych dźwięków przekształcił się w wiersz Szekspira, we wzniosły chorał...

Jakby sucha łodyga napęczniała pod moim dotknięciem od soków, obsypała się listowiem i kwieciem, napełniając moje nozdrza jego wonią...

Jakby milion rzeczy urosło, rozlało się, rozprężyło z apokaliptyczną siłą w jednym błysku nabożnego zrozumienia, jakby świat stał się nagle bardziej ogromny, niż sobie wyobrażałem, jakby rozległe obszary zrozumienia otwierały się nagle przed najbardziej przelotną myślą - i jeszcze większe obszary niewiedzy. Bo trzeba posiąść rozległą wiedzę, by zacząć pojmować, ile jeszcze jest do poznania. A niewiedza ta wznosiła się nade mną niby puste łuki opuszczonej katedry, przerażająca, umniejszająca mój żałośnie ciasny, ludzki intelekt, moją fragmentaryczną egzystencję. Odwróciłem się od niej w panice, przywarłem rozpaczliwie do mej własnej jaźni i wbiłem wzrok w wyspę, która znikała pode mną.

I zobaczyłem.

Wszystko, cały makrokosmos, zharmonizowany system, żywą istotę, pojedyncze ciało spoczywające pode mną na tle błękitu oceanu niby zabarwiony preparat na szkiełku mikroskopu. Ciało jak moje własne. Wyspa Bali była żywa. Wizja ta w całej swej cudowności i chwale poraziła mnie niby piorun, sprawiła, że zawirowałem unosząc się tam, po tym jak moje zmącone spojrzenie przemierzyło wszystkie lądy i krainy świata, wszystkie potężne kontynenty pełzające ospale po obliczu planety - wszystkie, wszystkie żywe. Nie była to tylko martwa skała z żyjącymi na niej istotami, bo skąd czerpały swój pokarm, jeżeli nie z tej skały, z tej gleby? Obie pełne były istot, które żyły tam niegdyś, obie pełne będą życia, które powróci do nich w końcu. Martwe było częścią żywego, żywe martwego. Jedno przechodzi w drugie i nie było nigdy między nimi przedziału.

A sama planeta, poruszająca się wśród gwiazd, które wirowały teraz nade mną, też była żywą istotą, organizmem złożonym z żywych kontynentów. A co dalej? Same gwiazdy? A poza nimi?

Odzyskałem stabilność i znów objąłem spojrzeniem Bali. Pomyślałem o Desa, Pani Wiosce, i domostwie rozplanowanym jak ludzkie ciało. Więc był tam naprawdę żywy organizm, nie była to tylko idea nałożona na rzeczywistą, fizyczną Bali, lecz jej nierozłączna, nierozerwalna część, twór ukształtowany wspólnie przez naturę i człowieka. Nieustannie żyjąca, nieustannie umierająca, a żywe stworzenia wyspy, od najprymitywniejszego glonu do najbardziej dostojnego bramina, stanowiły jej komórki składowe. Miała narządy utrzymujące ją przy życiu. Skoro Bali żyła, gdzie leżało serce tego potwora morskiego z kamienia i ziemi, gdzie był jego mózg?

Odpowiedź przyszła natychmiast. Woda była jej krwią, sieć kanałów i strumieni stworzona częściowo przez człowieka, częściowo przez naturę - krwiobiegiem; a sercem, które ją pompowało, był system subaków. Kierowany z kolei przez mózg. Którym była sieć świątyń subak i wszystkich innych, bezustannie nadzorujących i zarządzających wszystkimi sferami życia wyspy, podtrzymujących chwiejną, lecz doskonałą równowagę.

Aż dotąd. Póki nie nastąpiła inwazja obcej kultury, obcych turystów, gwałtowny wzrost populacji, ingerencje rządu centralnego. Wyspa przypominała teraz ciało zainfekowane wirusem, ciało, którego system immunologiczny załamał się, a siły fizyczne wyczerpują. Była chora, niszczona przez zamieszanie, gorączkę, stresy. Zastanawiałem się rozpaczliwie, jak można pomóc człowiekowi, który ma kłopoty z krążeniem, którego serce słabnie. Ja przywiozłem tylko substytut serca, sztuczną namiastkę, nie poddającą się kontroli organizmu, nie mogącą reagować tak jak ono, przyśpieszając bądź zwalniając, w harmonii z miliardami impulsów płynących z całego ciała. Przeszczep, przeciw któremu skierują się siły obronne organizmu - więc trzeba je unieszkodliwić najmniejszym kosztem. Czerwone iskry pocisku smugowego, bluzgające wokół wioski języki ognia mówiły mi, co to mogło oznaczać. A skoro był to cień wszystkich wiosek, jaka przyszłość czeka wyspę? Widziałem, jak wojna i ogień rozlewają się na cały kraj.

- Małpoludzie! - krzyknąłem głośno. - Małpoludzie!

- Słyszę już. Słyszę twoje myśli, kiedy je formułujesz. Nie muszę już zagłębiać się bardziej. Widziałeś. Znasz odpowiedź? Więc powiedz mi! Powiedz!

Wciąż czułem przy sobie Jacąuie, nawet bicie jej serca, lecz nie widziałem jej, nie widziałem też siebie. Pod nami była tylko wyspa, nie oszlifowany zielony klejnot, powoli obracający się na tle pustych przestworzy, nad nami - wirujące w powolnym tańcu gwiazdy tropików. Gdzie byłem, jak mogłem mówić w powietrzu zbyt rzadkim, by nim oddychać, tego nie wiedziałem. Mówiłem nieskładnie, jąkając się i z trudem łapiąc oddech.

- Prawda! Być może! Początek, ale muszę pomyśleć! Nie mogę, nie kiedy wyrzynają się wzajemnie! Małpoludzie, musisz ich powstrzymać!

- To mogę uczynić, resztkami mocy, jaka mi pozostaje w tym cyklu. Lecz wkrótce znowu podejmą walkę, bardziej zawziętą niż poprzednio, a ja będę bezsilny. Chyba że znajdziesz jakąś odpowiedź, którą zaakceptują.

- To możliwe! - wydyszałem. - Wiem to! Brakuje mi tylko ostatniego fragmentu łamigłówki! A nie znajdę go, patrząc na ten holokaust!

Na dole rozległ się suchy okrzyk i trzaski wystrzałów.

- Więc zaufam ci i zaryzykuję. Los wyspy jest w twoich rękach. Sięgnij wraz ze mną, Stephenie, i weź go!

Ujrzałem nagle, jak moje ramię, moja dłoń wyciąga się w pustkę, przebijając niewidoczną barierę. Czy rzeczywiście moja? Wydawała się potężniejsza, cięższa, lecz kiedy poruszyłem palcami, poczułem, wraz z wyostrzeniem świadomości, jak przepływa przez nie siła, mogąca miażdżyć całe światy niczym suche łuski orzechów. A na otwartej dłoni spoczywa jakiś drobny, lecz ciężki, niezmiernie ciężki przedmiot - różdżka, czarna i lśniąca, o złotych końcach. Chwyciłem ją, śmignąłem, zakręciłem jak ołówkiem i zobaczyłem, jak rozszerza się, wydłuża po obu końcach przeobrażając w potężny kij, jakim posługiwał się Małpolud. Dotarły do mojej świadomości słowa, dawne słowa, zagrzebane pod wieloma innymi, i nabrały mocy. Wymówiłem je i ogień błysnął ze złota - lecz już nie różowy. Rozbłysło szkarłatne, rubinowe światło, wcielające już nie moc jednego, lecz dwóch umysłów.

Opuściłem ręce nisko, bardzo nisko, aż do samego serca zielonego klejnotu, gdzie migały punkciki ognia. Miałem wrażenie, że mój wzrok podąża za nimi, przenikając przez chmury gromadzące się wokół szczytu świętej góry. Po jej pogrążonej w mroku nocy bryle pełzły cienkie gąsienice ognia, para buchała wzdłuż cienkich linii, czerwone i szarobiałe nitki znaczyły poszarpane zbocza niby żywa arteria - to strużki lśniącej lawy i parującego błota wyszukiwały drogę ku śmiercionośnym potokom u podnóży, gotowe zalać cały kraj. A noc poniżej rozszalała się światłami. Śmigłowce leciały nad polami jak piekielne owady, przełamany kadłub innego leżał dymiąc na wypalonym doszczętnie niegdyś urodzajnym polu ryżowym. Pociski smugowe wystrzelone z dżungli unosiły się łukiem na tle nieba, a obok nich jaśniejszy ślad pocisku. Śmigłowiec zanurkował gwałtownie, by uniknąć trafienia.

Wioska, którą opuściliśmy, już płonęła. Krokwie dachów były gołe i poczerniałe, wieżyczki świątyń pękały z gorąca. W wąskich uliczkach leżały gęsto powykręcane zwłoki, niektóre z dłońmi zaciśniętymi sobie wzajemnie na gardłach. Drzewo baniami stało się kolumną ognia, rzucającą złowrogie światło na zdeptane trzęsawisko przesycone ludzką krwią, gdzie dwie bezrozumne armie kłębiły się i tłukły wokół masywnych postaci, które się rozdrapywały, warczały i krzyczały, miażdżąc bez różnicy przyjaciół i wrogów, by zapewnić sobie odrobinę dogodniejszą pozycję, ślepe na wszystko z wyjątkiem zwierciadlanego obrazu własnej wzajemnej nienawiści. A na skraju kręgu światła majaczył groźnie niby ucieleśnienie niszczącego przeznaczenia przysadzisty, kanciasty cień kontenera, o który walczono, aby go zniszczyć bądź nim zawładnąć dla własnych celów. Kontenera, który ja sam przywiozłem...

- ME!

Nie byłem w stanie stwierdzić, czy to głos mój czy Małpoluda, a może Jacąuie, czy było to słowo angielskie, czy indonezyjskie tidak. Ale wicher wzburzony wirującym kijem zaryczał ponad polem walki jak grom, zbijając ludzi z nóg, gasząc płonące drzewo jak kopcącą świecę, zdmuchując ogień z płonących krokwi. Uderzyłem w sam środek bitwy niczym piorun, wyzwalając ognie podległe mej woli.

Potężne cielsko Baronga poleciało wirując i tocząc się, niczym pies oderwany od swej ofiary, kopiąc, kłapiąc zębami i warcząc, aż na skraj lasu.

Rangda, pochwycona za wzburzoną masę włosów, wrzeszczała i uderzała na oślep, lecz została uniesiona w powietrze i ciśnięta aż do wodospadu. Upadła z donośnym pluskiem, a woda porwała ją, chcąc znieść aż do morza, lecz ona zaparła się o skałę potężnymi szponami i wdrapała się na brzeg, wytrzeszczając oczy.

W pobliżu ciemnoskórzy mężczyźni pełzali i szlochali, a kikut baniana tlił się i dymił. W naładowanym elektrycznością powietrzu rozbrzmiewały trzaski strzelaniny. Skulony w cieniu zwieszających się gałęzi Barong warknął na mnie, lecz wystraszył się, kiedy zamachnąłem się kijem. Nagle, bez żadnej dostrzegalnej przemiany, wydawał się znów starym kapłanem.

- Dziwny sojusz! - odezwał się, krocząc naprzód. - I jeszcze dziwniejsza zdrada. Lecz twoja moc nie jest wieczna, Pradawny.

Machnąłem kijem ciskając mu pod nogi półkole płomieni, wtedy zatrzymał się.

- Stephenie Fisher! - rzekł nagląco. - Przytrafiło ci się to, czego najbardziej się obawiałeś. Lecz wkrótce będziesz w stanie się od tego wyzwolić. Mogę ci dać to, czego ci najbardziej brakuje! Czyż nie ofiarowywałem tego memu ludowi przez tyle stuleci - zanim twoi ziomkowie zakłócili harmonię? Lecz zaufaj mi, tak jak oni, a wtedy zjednoczymy siły twego i mego świata, odegnamy wszystko to, czego nie chcemy! A ty zaznasz wtedy spokoju, spokoju ducha, którego tak pragniesz, pośród pradawnej harmonii, jaka tu znów zapanuje!

- Harmonii! - Usłyszałem łagodny, zmysłowy głos. - Pradawnej nudy! Rdzy stuleci! Jesteś mężczyzną, Stephenie, a silny mężczyzna szuka czegoś więcej niż bezczasowej wegetacji! Życie jest silniejsze niż śmierć, zmiana jest silmejsza niż zastój, spokój znaleźć można w grobie! Sięgnij tylko, zaufaj mi i weź wszystko, czego mężczyzna pragnie najbardziej!

Znów była to Rangda, znów w ludzkiej postaci - jednak, jakże przemyślnie, niezupełnie, nie do końca. Jej ciało było nadal nieco większe niż ludzkie, skóra ociekająca lśniącymi kropelkami wody lekko perłowa, opalizująca, oczy błyszczące i ciepłe. Była sobą, a potem nagle przeobraziła się w Clare. Stała tam w przepasce na biodrach i naszyjniku z ciężkich pereł, lecz od stóp do głowy wyglądała jak Clare. I nagle zmieniła się w Jacąuie - dziwną, czarowną Jacąuie, uwodzicielską i doskonałą niczym miłosny ideał. A potem stała się przerażająco podobna do Mail - półnagiej Mail otoczonej oślepiającą girlandą ognia świętości. Wyciągnęła do mnie ramiona, postąpiła krok bliżej - a ja zaśmiałem się obrzydliwym, dobywającym się z brzucha śmiechem Małpoluda i jej także rzuciłem płomień do stóp.

- Strzeż się! - wrzasnął Barong. - Nie opóźnisz przebiegu wydarzeń, nie zatrzymasz dla siebie tych urządzeń na zawsze. Musisz je oddać w inne ręce. Czyje? Rządu? Słyszałeś już jego przedstawiciela. Czyż można im zaufać?

Wydawało się, że jest w pełni świadom tego, co działo się w samochodzie, i z mojej reakcji. Zdałem sobie nagle z tego sprawę - czy mógł w bardzo subtelny sposób oddziaływać na Pasaribu, aby kazać mu aż tak się przede mną odsłonić?

- Więc nie w ręce rządu - stwierdził i także się roześmiał, chłodno i drapieżnie. - W czyje w takim razie? W ręce kudłacza? Nie ufałbym mu. Czy nie usiłował cię zabić, równie uparcie co my dwoje? Czyżbyś nie wiedział, że ta trzecia siła, której się obawiałeś - to właśnie on?

Niemal zachwiałem się słysząc te słowa, jakby mnie uderzono. Znów zakłębiły się we mnie moje obawy.

- Małpoludzie! - wrzasnąłem, choć wiedziałem, że słyszy doskonale. - Czy to...

Głos wewnątrz mnie zabrzmiał ponuro.

- To prawda, Stephenie. Udałem się na zachód z tym samym zamiarem co oni, gdyż mogę podróżować dalej niż oni. Bo znany jestem w całym świecie i w wielu krajach mam swoje korzenie. Przyczyniłem ci wiele kłopotów. To ja ściągnąłem na ciebie Mumie. Lecz kiedy ta mała wiedźma przyprowadziła cię do mnie i zobaczyłem, że nie jesteś okrutny ani zdemoralizowany, tylko trochę pusty i nie do końca świadom, w co się wplątałeś... wtedy postanowiłem, że ci pomogę, osłonię cię przed wpływami miejscowych mocy. Bo nie trzeba było być szczególnie przewidującym, żeby zrozumieć, iż taki człowiek, dysponujący wiedzą, której nie posiadam ani ja, ani oni, mógłby być w stanie znaleźć jakieś wyjście z impasu. Człowiek dwóch światów, który wzniósł się wysoko w jednym i szybko znajdował sobie miejsce w drugim. Nieczęsto spotykana mieszanka. Czy miałem rację, Stephenie? Powiedz mi teraz. Miałem rację?

Barong zdawał się słuchać go równie uważnie co ja.

- A jeśli nie? Już raz zmienił front. Czy nie zrobi tego jeszcze raz, jeśli nie będzie zadowolony? Czy można mu zaufać? - szarpnął głową z królewską wzgardą.

Przerwała mu Rangda.

- A tobie, stetryczały i bezpłodny staruchu, kto tobie zaufa?

Czy możesz im ofiarować coś, co sprawi, że ich serca zabiją choć trochę szybciej, lub obiecać jeden dzień odmienny od poprzedniego? Zaufaj mnie, Stephenie! - Kroczyła tam i z powrotem, poza zasięgiem mego kija, jak kot zamknięty w klatce. Barong także chodził i krzyczał, lecz zagłuszał go jej głos, zmysłowy, uwodzicielski i piękny jak sama wyspa Bali. - Tylko ja sprawiam, że krew żywiej krąży, tylko ja mogę ożywić ten grobowiec! Tylko ja i ci, którzy walczą w moim imieniu, mogą trzymać w szachu te rządowe sępy! Ten zapleśniały stary dureń pozwoli im deptać po sobie i nie kiwnie palcem, by nie narazić na szwank własnej godności, a w końcu znajdzie w sobie tylko tyle energii, by sprowokować puputan. Cóż on wie o życiu, miłości czy ulotnej radości chwili! Przypomnij sobie, jak ci było ze mną, Steve, mogłoby to trwać wiecznie, gdybyś mi tylko zaufał. Zaufaj mi! Zaufaj mi! Zaufaj mi!...

Barong wykrzykiwał te same słowa. Ich głosy dobiegały do mnie razem w straszliwym unisono, niby bariera dźwięku. Starałem się myśleć, patrzeć, ciężki kij zadrżał mi w ręku - a oni skoczyli jednocześnie. Lecz działały też we mnie odruchy Małpoluda. Zarzuciłem sobie kij na ramiona, tak jak on to uczynił na stacji przetokowej, i w momencie gdy szponiaste dłonie wyciągnęły się, żeby wyrwać go z mego uchwytu, poczułem przepływ mocy na obu jego końcach. Buchnęły szkarłatne tarcze ognia spowijające ich oboje i wstrząsające nimi, kiedy chwycili za kij. Poruszyłem nim na boki kołysząc ich wiszącymi na końcach ciałami, niby ucieleśnieniami szal wagi, której równowagę pragnęli zakłócić.

- Zaufać wam?! - wrzasnąłem i odrzuciłem ich, wzbudzając snopy trzaskających iskier. - Durne bydlaki! Para cholernych, ślepych idiotów! Któż by wam zaufał? Jesteście tylko parą przerośniętych dzieci zaabsorbowanych własnymi celami, własnymi głupimi, egoistycznymi obsesjami! Wcale nie myślicie o tych ludziach, może nie? Gdybym miał komu zaufać, do diabła, to właśnie im...

Natychmiast zapadła cisza, tak całkowita, że prawie słyszałem bicie własnego serca. Sztuczne serca, transplanty, to były ostateczne środki, jakich chwytali się lekarze, kiedy wszystkie inne zawodziły. Co było lepsze dla ludzkiego organizmu, któryś z nich czy też własne serce, naprawione, wyleczone, wzmocnione?

Przez moment myślałem, że moje własne serce się zatrzyma. A potem że wyrwie się z piersi, tłukąc o żebra, jakby były to pręty klatki drapieżnika. Wciąż dyszałem ciężko pod wpływem wysiłku, niezwykłych wrażeń, jakie wywołały przepływające przeze mnie moce oraz myśli innej istoty czające się na granicy mojej świadomości, pozwalając im zakosztować mrocznej wiedzy i niesłychanych doświadczeń.

Spojrzałem, zobaczyłem i - nie byłem w stanie tego wypowiedzieć. Jąkałem się jak chorobliwe podniecone dziecko.

- Więc odkryj przede mną swe myśli, a ja nadam im formę. Widzę już, widzę, że Projekt jest sercem wyspy...

- Tak! To zbyt ważna rzecz, zbyt istotna jej część, by kierowali nią ludzie z zewnątrz. Chirurg może dokonać operacji, aby uzdrowić serce, lecz nie pompuje za nie krwi, prawda? Wycofuje się jak najszybciej, pozwalając organizmowi przejąć kontrolę nad organem, tylko po to dokonuje się zabiegu! Tak samo musi się to odbyć tutaj. To nie jest sprawa dla rządu centralnego ani dla zagranicznych reformatorów, bez względu na to, jak dobre mają intencje. Owszem, mogą pomóc, ale nie powinni przejmować kontroli. Bo ciało oduczy się swoich funkcji. Nerwy zdegenerują się. Nigdy już nie podejmą swych zadań!

Zakręciło mi się w głowie, ciemności zgęstniały. Czy Jacąuie wciąż była ze mną? Nie czułem jej już, nie czułem niczego, a mimo to wiedziałem jakoś, że ona jest nadal ze mną, choć nie wiedziałem, gdzie sam jestem.

- Więc tak. Lecz komu należy oddać kontrolę?

- Tym, którzy zawsze ją sprawowali! Nie rozumiesz tego? Rząd chciał, by wyszkolić nową generację techników nawadniania. Dobrze, czemu nie? Tyle że poprzez subaki/ To pokolenie klian subaków już używa komputerów, dlaczego następne nie miałoby składać się z w pełni wykształconych specjalistów, posługujących się nowoczesnymi środkami, lecz pod kontrolą rad subaków i pradawnych praw?

- Następne pokolenie? A przedtem? Co zrobić teraz?

- Na razie inżynierowie mogą robić swoje, tak jak dotąd planowali! Lecz ponosząc odpowiedzialność przed radami subaków i klianami, a nie przed rządem! Nie rozumiesz tego, do cholery?! Starsi zgodzą się na to, bo zachowają władzę i prestiż. Tak samo młodzi! Nauczą się nowego zawodu, gdy inżynierowie wybiorą najlepszych do przeszkolenia. Nie będzie się tam wtedy roić od synów urzędników rządowych! I nikt już nie będzie bronił upadku tradycji! Wzmocni to dawne obyczaje, a nie osłabi! Bo kodeksy subaków są sprawiedliwe, nie pozwalają na żadne manipulacje prawami do wody czy inne formy korupcji! Ewoluowały na wyspie, nie zostały narzucone z zewnątrz przez tak zwanych socjotechników, a jeśli wymagać będą poprawek, dokonają ich ci, którzy żyją zgodnie z tymi prawami! To serce wyspy i jej mózg! Znów działać będzie sprawnie! Uleczony!

Czarna ciemność i cisza, straszna cisza. Usłyszałem głos Jacąuie, spokojny, opanowany, rozważny - lecz dało się wyczuć wewnętrzne drżenie.

- Sądzę... mam wrażenie, że Projekt to zaakceptuje. Szeregowi pracownicy na pewno. Jeśli zdołamy przekonać członków zarządu powierniczego, ludzie z uniwersytetu będą musieli się zgodzić, a bez zarządu i uniwersytetu nie ma Projektu. Ale rząd...

Zebrałem siły starając się otworzyć swój umysł, mówiąc w rozległą pustkę wokół nas, w bezgwiezdną i bezksiężycową noc.

- Jeśli Barong i Rangda podtrzymają blokadę, nie dopuszczając kolejnych ładunków, rząd będzie musiał się zgodzić! Nie będą mieli wyboru! Ale zrobią to tak, jak chcemy, albo nic się nie przeciśnie!

Znów cisza. Zebrałem resztki odwagi i przemówiłem jeszcze raz.

- Lecz czy te dwie moce, będąc w takim stanie, czy wezmą pod uwagę to, co mówię? Czy dadzą się przekonać? Bo przecież potrzebujmy ich pomocy, a także pomocy wyspiarzy, a ta trzecia, tajemnicza moc, Małpoludzie? Co ona myśli teraz, kiedy przełamała moją obronę? Czy nie zmieni znów zdania? Czy będzie chciała mnie zniszczyć tak jak tamci? Czy też pomoże mi ich przekonać, w miarę swych możliwości? Przerwie walkę, uspokoi ich, naprawi szkody? Czy zechce? I czy może? Możesz, Małpoludzie?

- Me samotnie! - odezwał się głos wewnątrz mnie. Był to głos Małpoluda, lecz uświadomiłem sobie nagle, że się zmienił. Zmienił się od chwili, kiedy połączyliśmy się duchowo. Zniknął holenderski akcent, jakby posługiwał się nim tylko dlatego, by nie wyszło na jaw, jak bardzo gardłowe są dźwięki, które wydaje, i jak bardzo nieludzkie. Był to pojedynczy głos, lecz pobrzmiewały w nim echa milionów. - Nie samotnie. Bo zbliża się północ, a kiedy nadejdzie, będę musiał stać się tym, czym mnie uczyni, przybrać chwilowo inną postać, by się zregenerować i odświeżyć pośród mego ludu. Bo nadchodzi Godzina Przodków, a ja jestem Przodkiem. Ich Przodkiem. Ja jestem Tym, który wykradł z Raju Brzoskwinię Nieśmiertelności, zdobywając dzięki temu wielkie moce czarnoksięskie i narażając się na jeszcze większą karę. Który odbył pokutę i zdobył wolność pomagając świętemu mężowi szerzyć nową wiarę Indii na Wschodzie. Byłem Hanumanem, który powiódł armię swych ziomków na pomoc Ramie, by uwolnić jego żonę z niewoli demona imieniem Rakashas, który pomknął pierwszy, by podpalić dachy i czyniąc tak, utracił ogon. Strata ta okazała się wielką nagrodą - bo nie byłem już Małpą, lecz Małpoludem. Jestem Przodkiem Przodków, Pierwszym, który przybył do tego zakątka Ziemi i zaludnił go nvymi dziećmi. Który zyskał sobie prawdzie imię nawet w najświętszym języku Zachodu...

- Tak! - szepnęła Jacąuie, przepełniona czcią. - Powinnam była wiedzieć! Od pierwszej chwili kiedy go ujrzałam. To Pithecantrous erectus, Małpolud, który stanął na dwóch nogach. Człowiek Jawajski. Przodek całego Wschodu. Mój przodek. On ma słuszność. On ma moc.

Rozległ się jakiś dźwięk. Rósł, potężniał - to ostre dudnienie bębna wayang, który akompaniował widzianym przeze mnie małpim tańcom.

- Mam. I użyję jej. Bo ty, Stephenie Fisher, wypełniłeś zadanie, dla którego cię sprowadziłem. Twoje rozwiązanie jest właściwe! A moja moc zakończy konflikt, wygoi rany, zmusi ich do posłuchu! Lecz tylko poprzez ciebie, Stephenie Fisher, mogę się nią posłużyć. Tylko ty utrzymujesz mnie w jedności. Teraz musisz mnie uwolnić. Uwolnić! UWOLNIĆ!

W jego głosie można było wyczuć całe posępne znużenie starości, które coraz intensywniej malowało się na jego twarzy w ciągu ostatnich paru tygodni, całe pragnienie wyzwolenia. Bęben dudnił i łomotał niczym niespokojne serce. Pragnął się uwolnić niczym umysł uwięziony w kalekim ciele, niczym motyl w powłoce poczwarki, czułem to wraz z nim. Lecz jak? Jak znaleźć sposób, który pozwoli mu jednocześnie pomagać nam?

Chciałem podrapać się po brodzie, lecz znieruchomiałem przerażony, kiedy jej dotknąłem dłonią, czując szorstki, szczeci-niasty zarost, toporny zarys masywnej szczęki. Nie było podbródka. To twarzy Małpoluda dotknąłem w tym mrocznym świecie. W najwyższym stopniu przerażony utratą własnej tożsamości chwyciłem te włosy, wydarłem je i cisnąłem precz.

Dudnienie bębna nasiliło się, osiągnęło apogeum. Nagle mrok wypełnił się głosami bębnów. Uniosłem kij, w szkarłatnym blasku bijącym z jego końca ujrzałem inne krzepkie cienie tańczące w dziwnym półprzysiadzie kosmiczny, groteskowy taniec, taniec szczęścia, taniec wyzwolenia. A każdy z nich dzierżył kij, i każdy z nich, kiedy wzmogło się dudnienie bębna, wydarł ze swej twarzy pęczek włosów i rzucił go na wiatr. A głos bębna narastał coraz bardziej, aż mrok nie był już mrokiem, lecz stał się jednym opętańczym, rozchichotanym, huczącym tańcem nieskończoności, który porwał mnie i Jacąuie, i kręcił nami w koło i w koło, aż widzieliśmy już tylko błyski...

Tańcem ogarniającym pole bitwy, tańcem przysadzistych postaci skaczących pomiędzy walczącymi, podskakujących groteskowo wokół siekących mieczy i dźgających bagnetów...

Tańcem zmiatającym ostatnie tlące się ognie i wzbijającym kłębiące się, niemal namacalne chmury popiołu...

Tańcem przetaczającym się poprzez pola ryżowe, wśród terrorystów i żołnierzy, którzy biegali, strzelali z ukrycia i zmagali się, tańcem podcinającym im nogi, wykopującym broń z ręki i wdeptującym ją w żyzne błoto, by zardzewiała...

Tańcem spadającym na kobietę i mężczyznę, na czarownicę i półbestię, którzy szarpali i rozrywali się wzajemnie, tańcem skaczącym na nich, szarpiącym za szatę, szczypiącym za przepaskę, ciągnącym za ogon, bujającym się na pasemkach włosów, postukujących o kieł z zuchwałą brawurą, rozrywającym sznury pereł i drażniącym ich właścicielkę rubasznymi, uchybiającymi jej czci gestami...

A potem znów zapanowała cisza, nieporuszona, pusta, cicha. Słyszałem tylko drżący oddech Jacąuie, ale to tylko emocje przyprawiały ją o drżenie. Przemówiła, jakby odpowiadała na zasłyszane pytanie, choć nie do mnie skierowała swoje słowa.

- Więc... więc w porządku? - zapytała. - Zaakceptują pomysł Steve’a?

- Patrz - rzekł głos Małpoluda. Był teraz pełniejszy, jednak bardziej rozmyty, jakby dobiegał z oddali, jakby zlewał się z echem, łącząc się z miriadami innych głosów. - Słuchaj...

Ciemność spowiła wyspę. Porywisty wiatr ustał, dudnienie wulkanicznych szczytów umilkło, depcząc zmiażdżone zwłoki własnych towarzyszy, wrogie oddziały, panowała cisza. Tam gdzie ognie wystrzałów przecinały powietrze ponad spokojnymi tarasami pół ryżowych, wciąż szybowały punkciki czerwieni, leczjakos nie wydawały się już groźne, nie były to straszne łuki serii pocisków smugowych. Z początku sądziłem, że wciąż dobiegają mnie dalekie okrzyki, szczęk metalu i grzechoczące eksplozje, lecz kiedy wytężyłem słuch, okrzyki przeszły w rytmiczny śpiew wielu głosów, a trzaski strzelaniny w delikatne, uporządkowane dźwięki gamelanu.

Staliśmy z Jacąuie objęci w ciemnościach, pod zwisającymi gałąziami drzew. Gorące i wilgotne powietrze tropikalnej nocy oblepiało nas niby wilgotny jedwab, ciężki od intensywnego zapachu jakichś kwiatów - chyba mimozy. Wiszące na liściach kropelki lśniły niby czerwone i żółte klejnoty w świetle ustawionych za drzewami latarń. Przytuliliśmy się do siebie, delektując się chwilą. A kiedy wreszcie musieliśmy odetchnąć, spojrzeliśmy razem w niebo, pogodne teraz i rozjaśnione migoczącymi gwiazdami Południa i ostro świecącym księżycem w pierwszej kwadrze. W ich metalicznym blasku przywarliśmy do siebie w pocałunku, na jak długo, nie wiem, lecz wkrótce ruszliśmy wąską ścieżką, trzymając się za ręce, przyciągani widocznym nie opodal światłem. Przeświecało przez gałęzie starożytnego baniami, na których nie było widać najmniejszych śladów ognia, a ściany świątynek wokół znaczyły tylko plamy porostów i wonnej pasty ofiarnej, którą smarowano je od stuleci.

- Och, tu państwo są! - rzekł Pasaribu, zwracając się ku nam. W ciepłym świetle latarni nawet on wydawał się dobrotliwy. - To była straszna ulewa, prawda? Niezwykłe o tej porze roku, lecz w naszym fachu zawsze mile widziane, co? Z pewnością ich to nie zniechęci. Zatrzymałem się tu w nadziei, że będę mógł pokazać to państwu.

Obserwował - z przyjemnością, jak mi się wydawało - dwie postacie w maskach krążące w powolnym tańcu w rytm gamelanu. Jedna z nich była wiedźmą o groteskowej zwierzęcej twarzy, w białym stroju w czerwone i czarne pasy, niemal całkowicie zakryta bujnymi żółtymi włosami. Miała złowrogo wytrzeszczone oczy, wystające kły i wywieszony do pasa jęzor, a jej palce zaopatrzone były w niezmiernie długie białe paznokcie, które wykrzywiała w groźnych, złowieszczych gestach. Straszna postać, lecz jednocześnie zabawna, reprezentowała wrogość tak skondensowaną, że aż swojską. A naprzeciw niej stała czworonożna bestia, gibka i wspaniała jak tygrys, grana przez dwu aktorów w okazałym pancerzu ze złotych płytek, poprzetykanych pęczkami brązowego włosia. Na jej głowie kołysała się wysoka, szpiczasta korona ozdobiona złotymi kwiatami, a za szerokimi, kocimi uszami wznosił się niby stylizowana grzywa wysoki, lśniący złoto kołnierz. Z otwartego pyska także wyrastały zęby, rzadsze, lecz większe niż miała Randga, a z tyłu chłostał jej boki złocisty ogon. Pasaribu tłumaczył mozolnie, że są to postacie pojawiające się w prawie wszystkich świątecznych tańcach rytualnych, symbolizujące dwie przeciwstawne moce opiekujące się wioską. Barong był, jak się wydawało, bardziej przyjazny, lecz Rangda także miała swoje miejsce.

- Wiecie państwo, to coś jak yin i yang...

Jego glos przycichł. Choć utrzymywał, że to nam chciał pokazać ów taniec, sam był wyraźnie zafascynowany tym ostatnim reliktem kultury, która zmieciona została na Jawie przez najeźdźców i misjonarzy, a mimo to żyła w duszy jego i jego przodków. Otoczyłem ramieniem Jacąuie - co stanowiło tu drobne uchybienie przeciw etykiecie, lecz byłem zbyt szczęśliwy, by się tym przejmować - i szepnąłem jej do ucha:

- Wiesz, może widzieliśmy tam serce i mózg wyspy, lecz ciału potrzeba więcej, prawda? Rangda, Barong i wszystkie pomniejsze duchy rozładowują jej konflikty, utrzymują pokój. Są jej duszą.

- Szkoda, że nie możemy zostać dłużej - rzekł marzycielsko Pasaribu po krótkiej chwili. - Czasami dołączają wieśniacy, w transie, rozumiecie państwo. Uważają, że są opętani, coś w tym rodzaju.

- Tak - potwierdziłem nieco ponuro. - To w stylu Rangdy, nieprawdaż?

- Oo! - wykrzyknął z zaskoczeniem urzędnik. - Pan, ee, pan się interesuje, hmm, folklorem? - zapytał głosem prawie nieśmiałym, zupełnie nie pasującym do jego zwykłego, gładkiego sposobu bycia. Wyraźnie sprawiło mu to przyjemność. - Udają, że ją atakują, odpędzają, rozumie pan? Ona walczy z nimi, sprawiając, że kierują własną broń przeciw sobie, ale to tylko rytuał. Nigdy jej nie ranią ani ona ich. Wszyscy rozchodzą się w pokoju, by wrócić następnego dnia. To wieczna walka. Nikt nigdy nie wygrywa - ale też nikt nie zostaje pokonany. To wszystko czyste przesądy, oczywiście, lecz muszę przyznać, że kiedy traktuje się to jako, ee, wyraz świadomości dawnych pokoleń, nie jest to pozbawione swoistego uroku, mmm? Swoistego uroku - powtórzył, nieco zawstydzony.

Westchnął i spojrzał na zegarek.

- Mam wrażenie, że powinniśmy wkrótce ruszyć dalej. Ee - gdzie jest państwa przyjaciel?

Jacąuie rozejrzała się gwałtownie.

- Właśnie! Gdzie jest Małpolud?

- Nie ma się o co martwić - odparłem. - Powiedział, że, ee, był umówiony z kimś po drodze. Da sobie radę - czuje się tu jak u siebie w domu, zresztą jak wszędzie na tych wyspach.

- Oo? - zachichotał Pasaribu. - Żyje w zgodzie z naturą, co?

- Czasami aż za bardzo - stwierdziła sucho Jacąuie. - Ale to nasz przyjaciel.

Żołnierze z konwoju czekali na nas przy drodze, spokojni, ale czujni, z bronią na kolanach. Wyszczerzyli zęby, kiedy Pasaribu cmoknął, smętnie patrząc na dziury po kulach w karoserii swego wozu.

- Wiecie państwo, ile czasu zajmie mi tutaj położenie nowego lakieru?

Małpolud wyraźnie zapomniał naprawić niektóre szkody - nie bez złośliwej premedytacji, jak podejrzewałem.

- Nie było więcej kłopotów? - zapytałem kaprala siedzącego w szoferce ciężarówki z kontenerem. Roześmiał się.

- Też mi terroryści! Przestraszyli się deszczu! Nawet nie zaczekali na śmigłowiec!

Zza drzew buchnął nagle szyderczy chichot wielu głosów i chór wyśpiewujący jakieś bezsensowne dźwięki, ponad które wybiegło wysokie zawodzenie solisty, bardzo przypominające głos narratora teatru wayang.

- Aa! - wykrzyknął rzewnie Pasaribu. - To kecak, małpi taniec. Z chórem naśladującym gamelan, słyszą państwo? I taniec.

- Przedstawia opowieść z Ramajany, prawda? - zastanawiała się cicho Jacąuie.

- Słusznie! - odparł z zadowoleniem urzędnik. - Lecz prawdziwym bohaterem jest oczywiście Henuman, jeśli wiedzą państwo, kto to...

- Owszem - rzekłem. - Całkiem nieźle. Uśmiechnął się, obejrzał za siebie.

- To warte zobaczenia. Chciałbym... ale nie, lepiej jedźmy. Przynajmniej będzie to miłe pożegnanie.

Przyznałem mu rację. Jego szofer, z obandażowanym ramieniem, ale poza tym wesoły, wyprowadził wóz na drogę i pojechał dalej. Opuściliśmy okno i wsłuchiwaliśmy się w zamierający za nami śpiew. Był tam Małpolud, lecz oboje wiedzieliśmy, że był też gdzie indziej. Wszędzie wokół nas, w sercach, umysłach, duszach jego potomków, jako duch ostatniego ze starożytnych, który udał się na drugi koniec świata, by zapewnić im niezbędną ochronę. Teraz, kiedy Pasaribu nie zgrywał już tak sumiennie kosmopolitycznego światowca, opowiedział mi radośnie wszystko o Zstąpieniu Przodków.

- Oni wierzą, że Przodkowie zostają tu na wyspie przez cały Galungan, przez tydzień czy coś takiego - aż do Kuninganu, końcowego festynu, kiedy otrzymują specjalnie uświęconą ofiarę z żółtego ryżu. Ale tymczasem wszyscy noszą najlepsze ubrania, składają ofiary, dekorują całą wioskę tyczkami penjor niby choinkami wigilijnymi. W ogóle bardzo przypomina to nastrojem Boże Narodzenie. Tyle że świętują dla Przodków. I to jak!

- To dobrze dla Małpoluda - szepnęła cicho Jacąuie, tuląc się do mnie na tylnym siedzeniu. - Zasłużył na to.

- Owszem. - Uśmiechnąłem się do niej. Pasaribu trajkotał dalej zapamiętale, ale wydawało się to teraz całkiem znośne. - A co z nami? Czy nam też się coś należy?

Jacąuie westchnęła.

- Cóż, sama nie wiem. Dzięki tobie będę zawalona robotą przez jakiś czas. Czy zdajesz sobie sprawę, ilu ludzi będę musiała przekonać do twego błyskotliwego pomysłu? Z Projektu, z zarządu, z uniwersytetu, z rządu, z subaków... Boże drogi! I dbać o to, by nie zmienili zdania. Przez cały czas będę musiała robić reklamę. A potem musimy od razu przystąpić do organizowania działań, wyobrażasz sobie, ile to potrwa? - Potarła dłonią moją pierś. - A przez całą drogę tutaj powtarzałeś, ile to zaległej roboty czeka na ciebie w domu.

Przycisnąłem jej dłoń.

- Dave może się tym zajmować jeszcze przez jakiś czas. - Nawet dla mnie zabrzmiało to dość smętnie. Nie chciałem, by to robił, mógłby dawać sobie za dobrze radę, czułbym się wtedy zbędny.

- Więc nie rzucisz tego i nie zostaniesz tu, nawet ze mną, och, nie martw się! - Uśmiechnęła się, gdy zaprotestowałem. - Nie prosiłabym cię o to. Mógłbyś się zgodzić, byłoby to okrucieństwem. Aleja też kocham swoją pracę. Ja nie pojadę, a ty nie zostaniesz.

Smutek opadł na mnie jak kaptur.

- Wydaje mi się, miałem nadzieję...

- Że moglibyśmy znów zacząć, zapominając o przeszłości? Ale ona nie zapomni o nas, Steve. Żyjemy teraz w różnych światach. - Skrzywiła się. - A nie sądzę, żebym mogła stawić czoło twemu.

- Dość długo mieszkałaś na Zachodzie. Cholera, wyglądasz jak Europejka.

- Ale nie czuję się nią. Nie Europę jednak miałam na myśli, lecz twój świat czy światy. Pamiętasz, co mówił Jyp? O ludziach, którzy rzucą przelotne spojrzenie i cofają się z powrotem do swego świata. Spirala... - Poczułem, jak drży. - Budowla, straszliwa ponad wszelkie wyobrażenie! Są tam rzeczy, które pragnęłabym zobaczyć. Ale muszą też być inne. Bo jednej krańcowości odpowiada druga. Absolutnemu pięknu, absolutna ohyda. Nieskończonemu dobru, nieskończone zło. Nie umiem tego zaakceptować, tej możliwości. Jesteś nieprawdopodobnie odważny, jeśli to umiesz.

Poczułem, jak usta wykrzywiają mi się opryskliwie.

- Raczej nieprawdopodobnie pozbawiony wyobraźni. Ktoś to już kiedyś powiedział. Albo po prostu gruboskórny.

- Nie! Możesz mieć więcej fantazji niż większość ludzi, jeśli popuścisz jej wodze.

- Ostrzegano mnie, bym trzymał się z dala od Spirali - rzekłem ponuro. - Bym zapomniał o niej, dla własnego dobra. Prawie mi się to udało. Może powinienem był tak postąpić.

- Mail mówiła, że dałbyś sobie radę. Że ryzyko, iż sobie zaszkodzisz, jest mniejsze.

- Nie sądzę, by to miała na myśli. Wiem, Jacąuie, jak bardzo cię zraniłem. Ale, Chryste, wynagrodziłem ci to teraz. Może też powinienem zapomnieć o tym wszystkim.

Pogładziła mnie po policzku.

- Mam nadzieję, że nie zrobisz tego. Mógłbyś dalej czynić sobie wyrzuty. Cokolwiek zrobiłeś, zrekompensowałeś mi to z nawiązką, przynajmniej o tym pamiętaj. Więc będziemy żyli dalej, każde swoim życiem, nie dźwigając brzemienia przeszłości, jak byśmy to robili, zostając razem. Może nie?

Wzruszyłem ramionami. Ból nie był już tak dotkliwy, naprawdę nie miałem powodu do narzekań. Wplątałem się w to, chcąc spotkać osobę, która mogła być Jacąuie, a także zrobić coś dobrego tanim kosztem. Tanim kosztem! Spodziewałem się... czego? Nie wiedziałem. Ale nie nagrody, to pewne. Kłopot w tym, iż sądziłem, że zdobyłem nagrodę.

- Zyskałeś coś - nalegała łagodnie. - Możliwość powiedzenia „żegnaj” w uczciwy sposób. Nie widzisz tego? Nie jesteś już niewolnikiem przeszłości, naszego związku i naszego rozstania. Steve, to była także moja wina, z wielu różnych powodów. Mogłam starać się odzyskać cię, zostać z tobą, gdybym nie czuła się tak głupio urażona. Otworzyłeś bramy także dla nas. To dobrze. Lecz dobrze także, że znów się zamykają. Rany się zagoiły!

I jakimś cudem, jakby magia Spirali wciąż oddziaływała na nas w tę czarowną letnią noc, czułem, że tak jest. Brzemię, z którego ledwo zdawałem sobie sprawę, zostało zdjęte z moich barków, zupełnie jakbym dźwigał na nich przez całą drogę drugi kontener - przez wszystkie te lata. Pochyliłem się i pocałowałem Jacąuie, długo i namiętnie. I to też było cudowne, zdumiewająco cudowne, wolne w końcu od goryczy i poczucia winy.

- Au! - zachichotała, kiedy puściłem ją, żeby zaczerpnąć oddechu. Przypominała teraz tamtą dziewczynę sprzed wielu lat. - Steve...

- Hmm?

- Co się tyczy tych Bram... chyba nie muszą się jeszcze zamykać, co? Przynajmniej tobie należą się wakacje. W jakimś miłym, spokojnym miejscu.

- Jakimś tropikalnym, wyspiarskim raju? Jak Bali?

- Cudowny pomysł. Też o tym myślałam. Nie wiesz, gdzie można by kupić trochę żółtego ryżu?

Chciałem wskazać kciukiem Pasaribu, ale uwięziła moją dłoń między udami i nie chciała wypuścić.

- On będzie wiedział. Wygląda na to, że wie całkiem sporo. Jakby otarł się o kogoś...

- Mhmm. Steve... wtedy, kiedy mówiłam, że wierzę w ciebie...

- Mhmmm.

- Wierzyłam. Zawsze wierzyłam, nawet wbrew opinii otoczenia. Jeśli kiedykolwiek wydawałeś się pusty, to tylko dlatego że masz wielką duszę. Może musisz pójść dalej niż większość ludzi.

- Co masz na myśli? - Byłem zbyt szczęśliwy, żeby się tym martwić. A jednak w jej słowach było tyle cichego skupienia, że pamiętałem je długo po tym, jak niknąca pod kołami samolotu wyspa Bali stała się tylko jeszcze jednym więcej, choć wyrazistym wspomnieniem.

- To znaczy... może nie jest w twojej mocy trzymać się z dala od tego twego dziwnego świata, niezależnie od tego, czy to niebezpieczne czy nie. Może naprawdę urodziłeś się dla niego, tak jak Jyp i Mail, może twoje życie ma jakiś cel, jak to sugerował Małpolud. Steve, kochanie, sądzisz, że ten świat zostawi cię w spokoju?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
[Rohan Michael Scott] Michael Scott Rohan Chase (Bookos org)
Michael Scott Secrets of the Immortal The Death of Joan of Arc[1]
Rohan Scott Michael Zamki w chmurach
Bakterie spiralne do druk
Trichinella spiralis
Trichinella spiralis
Michaels Leigh Sprzedaj mi marzenie
Michaels Fern Światła Las Vegas 03 Żar Vegas
Michaels Leigh Kim jesteś Święty Mikołaju
Ameryka Południowa rzeki
bramy
ROZDZIAŁ X.1 WYBRANE OBIEKTY POŁUDNIOWEGO SKUPISKA O NIEUSTALONEJ CHRONOLOGII, MAGAZYN DO 2015, Nowe
Narastanie konfliktu polnoc-poludnie w kontekście globalizacji, ★ Studia, Bezpieczeństwo Narodowe, M
OBJAWIENIA W NAJU W KOREI POŁUDNIOWEJ
Dieta South?ach plaż południowych
(odc 13) południowoindyjskie czerwone curry

więcej podobnych podstron