Gorki Maksym BAŚNIE WŁOSKIE

MAKSYM GORKI

BAŚNIE WŁOSKIE

Nie ma baśni piękniejszych nad te, któ­re tworzy samo życie.

Andersen

W Neapolu za strajkowali pracownicy tramwa­jów: wzdłuż Wybrzeża Chiaia* wyciągnął się łań­cuch pustych wozów tramwajowych, a na placu Zwycięstwa zebrał się tłum konduktorów i mo­torniczych — sami weseli i rozgadani, ruchliwi jak żywe srebro neapolitańczycy. Nad' ich głowa­mi, nad ogrodzeniem parku, błyszczy w powietrzu cienki jak szpada strumień fontanny, a dokoła otacza ich wrogi tłum ludzi, którym wypadło je­chać za interesami na różne ¡krańce olbrzymiego miasta, i wszyscy ci subiekci, rzemieślnicy, drobni handlarze, szwaczki gniewnie i głośno potępiają strajkujących. Padają ostre słowa, uszczypliwe drwiny, bez przerwy migają ręce, którymi neapo­litańczycy mówią tak samo dobitnie i wymownie jak i nieokiełznanym językiem.

Od morza wieje leciutka bryza, olbrzymie pal­my miejskiego parku łagodnie kołyszą wachlarza­mi ciemnozielonych liści, ich pnie są zadziwiająco

podobne do niezgrabnych nóg potwornych słoni. Chłopcy — półnagie dzieci jieapolitańskich ulic— skaczą niby wróbelki napełniając powietrze dźwięcznymi krzykami i śmiechęm.

Miasto, podobne do starego sztychu, zalane go­rącym słońcem, całe śpiewa jak organy; niebies­kie fale zatoki biją w kamienie nadbrzeża wtóru­jąc narzekaniom i krzykom rozgłośnymi uderze­niami — jakby bęben* huczał.

Strajkujący cisną się do siebie poriuro, prawie nie odpowiadając na okrzyki rozdrażnionego tłu­mu wspinają się na ogrodzenie parku i niespokoj­nie patrzą w ulicę ponad głowami ludzi; podobni są do stada wilków osaczonych przez psy. Wszys­cy dobrze rozumieją, że ci ludzie w jednakowych uniformach związani są ze sobą niezłomnym po­stanowieniem, aby nie ustąpić, i to jeszcze bar­dziej rozdrażnia tłum. Ale wśród tłumu są też fi­lozofowie: ci spokojnie paląc papierosa powścią­gają zbyt porywczych przeciwników strajku;

Ech, signor! A co robić, jeśli nie wystarcza na makaron dla dzieci?

Grupkami po dwóch i po trzech stoją elegancko umundurowani funkcjonariusze policji municypal­nej, pilnując, aby tłum nie tamował ruchu pojaz­dów. Zachowują przy tym ścisłą neutralność, z jednakowym spokojem patrzą na karcących i karconych i dobrodusznie -pokpiwają sobie z tych i z tamtych, kiedy gesty i krzyki stają się zbyt zapalczywe. Na wypadek poważniejszych za­mieszek stoi w wąskiej uliczce oddział karabinie­rów uzbrojonych w krótkie i lekkie/strzelby. Ta grupa ludzi w trójkątnych kapeluszach, króciut­

kich pelerynkach i spodniach z czerwonymi jak krew lampasami sprawia wrażenie dosyć zło­wieszcze.

Kłótnie, kpiny, wymówki i upominania — wszy­stko nagle cichnie, nad tłumem przelatuje jakiś nowy, jakby uspokajający podmuch, strajkujący skupiają się, a wzrok ich staje się jeszcze bar­dziej ponury; wśród tłumu rozbrzmiewają okrzy­ki:

Wojsko!

Słychać drwiące i triumfalne gwizdanie pod adresem strajkujących, rozlegają się okrzyki po­witania, a jakiś grubas w lekkim, szarym ubraniu i w panamie zaczyna tańczyć tupiąc nogami w kamienną jezdnię. Tramwajarze powoli przeciska­ją się przez tłum, idą do wozów, niektórzy wcho­dzą na platformy — ogarnia ich jeszcze większa desperacja i w odpowiedzi na okrzyki tłumu od­cinają się ostro, zmuszając do ustępowania im z drogi. Gwar cichnie.

Z bulwaru Santa Lucia idą lekkim o tanecznym krokiem szare żołnierzyki, miarowo stukają noga­mi i z mechaniczną jednostajnością wyrzucają le­we ręce. Wydają się zrobieni z blachy i łamliwi jak sprężynowe zabawk,i. Prowadzi ich przystoj­ny» wysoki oficer z nachmurzonymi brwiami, z pogardliwym grymasem na ustach; obok niego biegnie w podskokach otyły człowiek w cylindrze i nieustannie coś mówi przecinając powietrze nie­zliczonymi gestami.

Tłum cofnął się od tramwajów; żołnierze, niby szare paciorki, rozsypują się wzdłuż wozów, za­

trzymują się przy platformach, a na platformach .stoją strajkujący.

Człowiek w cylindrze i jeszcze jacyś poważni panowie, którzy go otaczają, gwałtownie wyma­chują rękami i krzyczą:

Po raz ostatni.« Ultima vólta! Słyszycie? Oficer, znudzony, schylił głowę i podkręca wą­siki. Podbiega do niego człowiek w cylindrze i krzyczy coś ochrypłym głosem. Oficer spojrzał na niego z ukosa, wyprężył się, wypiął pierś i — zabrzmiały słowa komendy.

Wtedy żołnierze zaczęli wskakiwać na platfor­my wozów, na każdą po dwóch, a jednocześnie wysypali się stamtąd konduktorzy i motorniczo­wie.

Tłumowi wydało się to śmieszne — rozległy się ryki, śmiech, gwizdanie, ale od razu zgasły, i lu­dzie w milczeniu, z wydłużonymi, pobladłymi "twarzami, wytrzeszczając .zdumione oczy, zaczę­li odchodzić od' wozów posuwając się całą masą ku pierwszemu.

I zobaczyli, że o dwa kroki od jego1 kół leży w poprzek szyn, zdjąwszy czapkę z siwej głowy, mo­torniczy o żołnierskiej twarzy, leży piersią do gó­ry, a jego wąsy sterczą groźnie ku niebu. Obok niego rzucił się na ziemię mały, zwinny jak mał­pa chłopak, a za nim bez pośpiechu kładą się na ziemi coraz to nowi ludzie...

Tłum huczy głucho, słychać głosy lękliwie wzy­wające imienia Madonny; niektórzy klną ponuro, kobiety lamentują i jęczą, a mali chłopcy, oszoło­mieni tym niezwykłym widowiskiem, skaczą jak gumowe piłki.

Człowiek w cylindrze wrzeszczy coś rozpaczli­wym głosem, oficer patrzy na niego i wzrusza ra­mionami — ma zastąpić motorniczych swoimi żoł­nierzami, ale nie otrzymał rozkazu, by walczyć ze strajkującymi:

Wtedy cylinder, otoczony jakimiś usłużnymi ludźmi, rzuca się w stronę karabinierów — już ruszyli, podchodzą do leżących na szynach, schy­lają się i usiłują ich podnieść.

Powstał tumult, wałka, lecz nagłe cały szary, zakurzony tłum widzów zakołysał się, zawył i ru­nął na szyny: człowiek w panamie zerwał z głowy kapelusz, podrzucił go do góry i pierwszy poło­żył się na ziemi obok strajkującego, klepnąwszy go po ramieniu i krzycząc mu w twarz pełnym otuchy głosem.

A za nim zaczęli padać na szyny — jakby im nogi podcięto ■*— jacyś weseli, rozgadani ludzie — ludzie, których-tutaj nie było dwie minuty przed­tem Rzucali się na ziemię, ze śmiechem stroili do siebie .komiczne miny i wołali na oficera, który machał rękawiczkami przed nósem człowieka w cylindrze, coś do niego mówił uśmiechając się i potrząsając swoją piękną głową.

A na szyny wciąż sypali się ludzie, kobiety rzucały swoje koszyki i jakieś tobołki, chłopcy, rozswawoleni, zwijali się w kłębek niczym zzięb­nięte psy, a jacyś przyzwoicie ubrani panowie ta­czali się z boku na bok, brudząc się w kurzu.

Pięciu żołnierzy z platformy pierwszego wozu patrzyło w dół na stos ciał pod kołami *— śmieli się trzymając się drążków, balansując na nogach,

odrzucając w tył głowy — teraz nie byli już po­dobni do blaszanych sprężynowych zabawek.

...W pół godziny później po całym Neapolu zgrzytając i skrzypiąc mknęły tramwaje, na plat­formach stali wesoło się uśmiećhając zwycięzcy i oni też chodzili wewnątrz wOzów pytając grzecz­nie:

Biglietti?!

Ludzie podawali im czerwone i żółte papierki, mrugali porozumiewawczo, śmieli się i dobroduszr nie zrzędzili.

II

W Genui na małym placu przed dworcem ze­brał się zwarty tłum ludzi'-^ przeważnie robot­nicy, ale dużo też przyzwoicie ubranych, dobrze odżywionych ludzi. Na czele tłumu — przedsta­wiciele municypalności; nad ich głowami kołysze się ciężki, kunsztownie wyhaftowany jedwabiem sztandar miasta, ą obok niego powiewają różno­barwne sztandary organizacji robotniczych. Bły­szczy złoto chwastów, frędzli i sznurów, błyszczą ostrza na drzewcach, szeleści jedwab, a nastrojona uroczyście gromada ludzka huczy niby śpiewający półgłosem chórv Ponad nią na wysokim piedestale' postać Ko­lumba, marzyciela, który wiele wycierpiał za to, że wierzył, i zwyciężył dlatego, że wierzył. I te­raz patrzy w dół na ludzi, jakby mówił marmu­rowymi ustami:

Zwyciężają tylko ci, co wierzą”.

8

Bk:

U jego nóg, dokoła piedestału, muzykanci po­rozkładali mosiężne trąby; mosiądz błyszczy w Słońcu niczym złoto.

Wklęsłym półkolem stoi ciężki, marmurowy gmach dworca, roztoczył sikrzydła, jakby chciał objąć ludzi. Z portu dolatuje ciężkie sapanie pa­rostatków, głucha praca śruby pod wodą, brzęk łańcuchów, gwizdki i krzyki — na placu cicho, duszno, wszystko jest zalane palącym słońcem. Na balkonach1 i w oknach domów — kobiety z kwia­tami w rękach,. świątecznie przyodziane figurki dzieci, podobne do kwiatów.

Gwiżdże zbliżając się do stacji lokomotywa — tłum drgnął, niby stado czarnych ptaków wyle­ciało w górę kilkanaście pogniecionych kapeluszy, muzykanci podnoszą trąby, jacyś poważni starsi panowie poprawiają fryzury i ubrania, wychcdzą naprzód, zwracają się twarzą do tłumu i coś mó­wią wymachując rękami na prawo i na lewo. v

Tłum rozstąpił się ociężale i bez pośpiechu, ro­biąc szerokie przejście do ulicy.

Kogo witają? A' y

- Dzieci z Parmy.

Tam w Parmie — strajk. Pracodawcy nie chcą ustąpić; sytuacja robotników stała, się bardzo trudna, więc zebrali swoje dźieci, które już zaczę­ły chorować z głodu, i Avysłali je do towarzyszy w Genui.

Zza kolumnady dworca wychodzi ładnie ufor­mowana procesja malutkich ludzi; wszyscy są .na pół ubrani i w swoich łachmanach wydają się ku­dłaci jak jakieś dziwne zwierzątka. Idą trzyma­jąc się'za ręce, po pięcioro w szeregu — bardzo

maleńcy, zakurzeni i najwyraźniej zmęczeni. Twa- ‘ rzyczki mają poważne, ale oczy błyszczą żywo. i jasno, i kiedy muzyką zaczyna, grać na ich po­witanie marsza Garibaldiego —uśmieeh zadowo­lenia przebiega wesołą falą po tych mizernych, szczuplutkich, wygłodzonych buziach.

Tłum wita ludzi przyszłości ogłuszającym krzy­kiem; chylą się przed nimi sztandary, ryczą mo­siężne trąby ogłuszając i oślepiając dzieci; trochę je oszałamia to przyjęcie, na sekundę cofają się w tył i nagle jakoś od razu się prężą, wyrastają, zwierają w jedno ciało i setkami ust, ale głosem jednej piersi, wznoszą okrzyk:

, Viva Italia!

Niech żyje młoda Parma! —• huczy tłum cis­nąc się ku nim.

Evviva Garibaldi! — krzyczą dzieci, szarym klinem wrzynając się w tłum i ginąc w nim.

W oknach hoteli, na dachach domów jak białe ptaki trzepocą chustki, sypie się stamtąd na gło­wy ludzi deszcz kwiatów i wesołe, gromkie woła­nia.

Wszystko nabrało świątecznego wyglądu, wszy­stko ożyło i szary marmur zakwitł jaskrawymi plamami.

Kołyszą się sztandary, lecą kapelusze i kwiaty, nad głowami dorosłych łudzi wyrosły małe dzie­cięce główki, migają drobne, ciemne łapki chwy­tając kwiaty i machając nimi na powitanie i cią­gle brzmi w powietrzu nieprzerwany potężny okrzyk:

# — Viva U Socialismo/

Evviva Italia!

Prawie wszystkie dzieci rozchwytano; siedzą na ramionach dorosłych, przytulone do szerokich piersi jakichś surowych wąsatych ludzi; muzykę ledwo słychać wśród hałasu, śmiechu i krzyków.

W tłumie kręcą się kobiety, zabierają resztę przybyszów. Wołają jedna do drugiej:

Bierzesz dwoje, Annito?

' . —- Tak. Ty też?

*— I dla beznogiej Małgorzaty jedno.«

Wszędzie wesołe podniecenie, odświętne twarze, wilgotne dobre oczy; dzieci strajkujących już tu i ówdzie żują chleb.

Za naszych czasów nikt o tym nie myślą1! — mówi starzec z ptasim nosem i czarnym cygarem w zębach.

A to takie proste...

Tak! I proste, i mądre.

Starzec wyjął cygaro z ust, popatrzył na jego kóiiiec, westchnął i strząsnął popiół. A potem uj­rzawszy koło siebie dwoje dzieci z Parmy, najwi­doczniej braci, zrobił groźną minę, naczupurzył się — one patrzyły na niego poważnie nacis­nął ¡kapelusz na oczy, rozłożył ręce —- dzieci przy­tuliły , się do siebie zachmurzyły, cofnęły — sta­rzec nagle przykucnął i' głośno, bardzo udatnie, zapiał jak kogut. Dzieci roześmiały się tupiąc go­łymi piętkami w kamienie, a on wstał, poora wił kapelusz i najwidoczniej uznając, że zrobił wszy­stko, co trzeba, odszedł niepewnym i chwiejnym krokiem.

Siwa, garbata ^kobieta, z twarzą Baby Jagi ł twardymi szarymi włosami na kościstym pod-

bródfku, stoi przy kominku Kolumba i płacze ocie­rając zaczerwienione, oczy końcem wypłowiałej chustki. Ciemna i poczwarna, kobieta owa jest dziwnie samotna wśród tłumu podnieconych lu­dzi...

Tanecznym krokiem idzie czarnowłosa genuen- ka prowadząc, za rączkę siedmioletniego czło­wieczka w drewnianych bucikach i szarym kape- .luszu do ramion. Chłopiec potrząsa głowiną, żeby zrzucić kapelusz na plecy, ale ten wciąż mu się zsuwa na twarz; kobieta zrywa kapelusz z maleń­kiej główki i machnąwszy nim wysoko, śpiewa coś i śmieje się, a chłopiec patrzy na nią z zadar­tą głową, rozweselony, potem podskakuje, żeby złapać kapelusz, wreszcie oboje znikają.

Wysoki człowiek w skórzanym fartuchu, z wiel­kimi, obnażonymi rękami, trzyma na ramieniu dziewczynkę, może sześcioletnią, szarą jak mysz­ka, i mówi do kobiety, która idzie obok niego pro­wadząc za rękę malca rudego jak ogień: i

Rozumiesz, jeśli to się przyjmie... trudno nas będzie zwyciężyć, co?

I głośno, triumfalnie śmiejąc sie niskim głosem, podrzuca swój maleńki ciężar w błękitne po­wietrze i woła:

Evviva Parma-a!

Ludzie się rozchodzą prowadząc z sobą lub nio­sąc na rękach dzieci; na placu zostają pomięte kwiaty, papierki od cukierków, wesoła grupka facchino * i ponad nimi szlachetna postać czło­wieka, który odkrył Nowy Świat.

A z ulic, niby z olbrzymich trąb, płyną piękne, wesołe okrzyki ludzi idących na spotkanie nowego życia.

III ' '

Dusznepołudnie, gdzieś tam dopiero co wypa­liła armata ■— dziwny, miękki dźwięk* jakby pęk­ło olbrzymie zgniłe jajo. W powietrzu, którym wstrząsnął wybuch, ostre zapachy miasta dają się jęszęze bardziej odczuwać, mocniej pachnie oli­wą, czosnkiem, winem i nagrzanym kurzem.

Gorący zgiełk południowego dnia, pochłonięty ciężkim westchnieniem armaty, na sekundę przy­lgnął do rozgrzanych kamiennych kostek jezdni, lecz zaraz wzbił się ponad ulicami i popłynął do morza mętną, szeroką rzeką.

Miasto jest odświętnie pstre i olśniewające jak bogato wyhaftowany ornat duchownego; w jego ¡namiętnym ŁirzyikiU, jęku i drganiach śpiew życia dźwięczy jakby modlitewną nutą. Każde miasto jest świątynią wzniesioną pracowitymi rękami lu­dzi, wszelka praca -¿-^modlitwą do Przyszłości.

Słońce stoi w zenicie, rozpalone, błękitne niebo Oślepia, z każdego jego punktu pada jakby na ziemię, na morze, ognistobłęjkitny promień i wbi­ja się głęboko w kamienie miasta i w wodę. Mo­rze połyskuje niczym jedwab gęsto wyszywany srebrem i ledwo dotykając nadbrzeża sennymi ruchami ciepłych, zielonkawych fal, cichutko nu­ci mądrą pieśń o źródle życia i szczęścia — słoń-

Zakurzeni, spotniali ludzie, nawołując się weso- . ło i hałaśliwie, biegną na obiad; niektórzy śpieszą na brzeg i szybko zrzuciwszy szare ubrania ska­czą do morza —« smagłe ciała wpadając do wody stają się od razu śmiesznie małe niby drobne pył­ki kurzu w wielkiirrpucharze wina.

Jedwabiste strugi wody, radosne okrzyki orzeź­wionego ciała, głośny śmiech i pisk dzieciarni, tęczowe wytryski morza rozbitego skokami lu­dzi — wszystko to wznosi się ku słońcu jak skła­dana mu radosna ofiara.

Na chodniku w cieniu dużego domu siedzą szy­kując się do obiadu czterej brukarze — suche, szare i krzepkie głazy. Siwy starzec, okryty ku­rzem jakby obsypany popiołem, zmrużywszy bys­tre, drapieżne Oko, kraje nożem podługowaty bo­chenek chleba zważając piilmie, aby jeden kawa­łek nie był mniejszy od drugiego. Na głowie ma czerwoną szydełkową czapeczkę z chwaścikiem, który mu spada na twarz; starzec potrząsa długą apostolską brodą i sapie przez długi, papuzi nos, aż mu się nozdrza rozdymają.

Obok niego na ciepłych kamieniach leży pier­sią do góry brązowy i czarny jak chrabąszcz mło­dzieniec; okruchy chleba spadają mu na twarz, a on leniwie mruży oczy i śpiewa coś półgło­sem — jakby przez sen. A jeszcze dwaj siedzą oparci plecami o białe ściany domu i drzemią.

Zbliża się do nich cł^opczyk z flaszką wina w jednej ręce i niedużym węzełkiem w drugiej; idzie z podniesioną głową i krzyczy dźwięcznie jak ptak, nie widząc, że poprzez słomę? którą jest

\ opleciona flaszka, kapią na ziemię ciężkie krople gęstego wiąa skrząc się niczym rubiny.

Starzec zauważył to, położył chleb i nóż na piersi młodzieńca i trwożnie1 machając ręką, woła do chłopca:

- — Prędzej, ślepaku! Uważaj na wino!

Chłopczyk podniósł flaszkę do poziomu twarzy, wydał okrzyk przestrachu i szybko podbiegł do robotników — wszyscy się poruszyli i pokrzyku­jąc z niepokojem, obmacywali flaszkę, a chłop­czyk pomknął jak strzała w głąb podwórza i rów­nie szybko wyskoczył stamtąd z dużą, żółtą mis­ką w rękach.

Miskę postawiono na ziemi i starzec uważnie wlewa do niej żywy, czerwony płyn —- cztery pa­ry oczu patrzą z zachwytem na grę wina w słoń­cu, suche wargi ludzi drgają pożądliwie.

.Idzie kobieta w bladoniebieskiej sukni; na czar­nych włosach ma złocisty koronkowy szal; głośno stukają wysokie obcasy brązowych bucików. Pro­wadzi za rękę małą dziewczynkę o kędzierzawych włosach; dziewczynka wymachuje prawą ręką, w której trzyma dwa czerwone goździki; idąc koły­sze się i nuci sobie:

O ma, o ma, o mia ma^a.n

Stanąwszy za plecami starego brukarza umilkła, podniosła się na palcach i przez ramię starca pa­trzy z powagą, jak płynie wino do żółtego naczy­nia, płynie i dźwięczy* jakby podchwyciło jej pio­senkę.

Dziewczynka uwolniła rączkę z ręki kobiety, oderwała płatki kwiatów i wysoko podniósłszy

rączkę, ciemną jak skrzydełko wróbla, rzuciła czerwone kwiatki do naczynia z winem.

Czterej ludzie drgnęli, gniewnie poderwali za­kurzone głowy — dziewczynka klaskała w dłonie i śmiała się przytupując malutkimi nogami; zmie­szana matka chwytała jej rękę, coś mówiła wy­sokim głosem; chłopczyk śmiał się do rozpuku gnąc się we dwoje; a w misce na ciemnym winie niby różowe łódeczki pływały płatki kwiatów.

Starzec wydostał skądsiś szklankę, zaczerpnął wina razem z kwiatami, dźwignął się z klęczek i zbliżając szklankę do ust. powiedział uspokaja­jąco, poważnie:

To nic; signora! Podarunek dziecka tojpoda- runek Boga... Za pani zdrowie, piękna damo, i za twoje też, córeczko! Bądź tak piękna jak twoja matka i dwakroć szczęśliwsza.

Wsadził siwe wąsy w szklankę, zmrużył oczy i powolnymi łykami, cmokając, ruszając krzywym' nosem,. wysączył ciemny płyn.

Matka ukłoniła mu sję z " uśmiechem i odeszła prowadząc dziewczynkę za rękę, a dziewczynka kołysała się idąc, szurgała nóżkami po kamie­niach, mrużyła qczy i podśpiewywała sobie:

O ma-a... o mia tna-a...

Brukarze ociężale obracają głowy, patrzą to na wino,, to za oddalającą się dziewczynką; patrzą, uśmiechają się i coś do siebie mówią szybką mó^ wą południowców.

A w misce na powierzchni ciemnoczerwonego wina kołyszą się czerwone płatki kwiatów.

Śpiewa morze, huczy miasto, a słońce oślepia­jąco błyszczy tworząc baśnie.

Błękitne, gładkie jak lustrzana tafla jezioro w głębokiej ramię gór uskrzydlonych wiecznym ^śniegiem; ciemna koronka sadów bujnymi fał­dami opuszcza się ku wodzie; z brzegu patrzą w wodę białe domy, zda się, zbudowane z cukru; wszystko dokoła wygląda jak ciche senne marze­nie dziecka.

Ranek. Od gór napływa subtelny zapach kwia­tów; słońce wzeszło dopiero; na liściach drzew, na łodygach traw jeszcze połyskuje rosa. Szara wstę­ga drogi rzucona w cichy wąwóz górski; droga ta jest brukowana kamieniami, ale wydaje się mięk­ka jak aksamit — chciałoby się pogładzić ją ręką.

Przy stosie żwiru siedzi czarny jak żuk robot­nik; twarz ma śmiałą i łagodną, na piersi — me­dal.

Położył brążowe dłonie na kolanach, podniósł głowę, patrzy w twarz przechodnia stojącego pod kasztanem i mówi mu:

To jest medal za pracę w Tunelu Simploń- skim, signor.

I spuściwszy oczy na pierś uśmiecha się dobro­tliwie do błyszczącego kawałka metalu.

E, każda robota jest trudna do czasu, dopóki się jej nie polubi, a potem podnieca i staje się lżejsza. Ale tam rzeczywiście było ciężko!

Lekko pokiwał głową uśmiechając się do słoń­ca; nagle ożywił się, machnął ręką, jego czarne oczy zabłysły.

—■ Chwilami było nawet strasznie. Przecież i ziemia musi ooś odczuwać, czy nie tak? Kiedyś-

my weszli w nią głęboko, wyciąwszy w skale tę ranę, ziemia tam, wewnątrz, przyjęła nas surowo. Tchnęła na nas gorącym oddechem, od którego zamierało serce, głowa stawała się ciężka i bolac ły kości — prawie wszyscy tego doznawali! Potem zrzucała na ludzi kamienie i oblewała nas gorą­cą wodą; to było doprawdy straszne! Niekiedy przy ogniu woda nabierała czerwonej barwy. Wtedy ojciec mówił do mnie: „Zraniliśmy zie­mię, a ona zatopi nas teraz, poparzy wszystkich' swoją krwią, zobaczysz!” Oczywiście była to fan­tazja, ale kiedy się takie słowa słyszy w głębi ziemi, pośród dusznego mroku, żałosnego chlupa­nia wody i zgrzytów żelaza o kamień — zapomi­na się o fantazjach. Tam wszystko było fanta­styczne, signor; my — ludzie — tacy mali i ona —? ta góra — wysoka aż do nieba, góra, której świ­drowaliśmy łono... Trzeba to widzieć, aby zrozu­mieć! Trzeba widzieć wyżłobioną przez nas czar­ną czeluść i maleńkich ludzi wchodzących do niej rano o wschodzie słońca, które patrzy ze smut­kiem za tymi, co znikają we wnętrzu ziemi; trze­ba widzieć* maszyny, posępne oblicze góry, sły­szeć stłumioną wrzawę w jej głębi i odgłosy wy­buchów, podobne do śmiechu szaleńca.

Obejrzał swoje ręce, poprawił medal na grana­towej kurtce i cicHo westchnął.

Człowiek umie pracować! — ciągnął dalej z dumą. — O signor, człowiek, mały człowieczek, kiedy chce coś zrobić, jest siłą nie do zwycięże­nia! Niech mi pan wierzy: w końcu ten mały czło­wieczek dokona wszystkiego, co zechce. Mój ojciec z początku nie wierzył w to.

Przebić górę na wylot z jednego kraju do dru­giego — mówił — to się sprzeciwia woli Boga, który rozdzielił ziemię ścianami gór. Zobaczycie, że Madonna nie będzie nam sprzyjała!” Ojciec się mylił: Madonna sprzyja Wszystkim, którzy ją ko­chają. ¡Później ojciec zaczął myśleć podobnie, jak ja to teraz mówię panu, bo się poczuł wyższy, mocniejszy od góry; ale był czas, kiedy siedząc w święto przy stole nad butelką wina, przekonywał i mnie, i innych:

Dzieci boże — zwracał się do nas w te słowa, gdyż był człowiekiem dobrym i religijnym — dzieci boże, tak nie można wojować z ziemią; zie^* mia odpłaci zemstą za swoje rany i pozostanie niezwyciężona! Zobaczycie, prześwidrujemy górę do serca, a kiedy go dotkniemy, spali nas ono, rzuci w nas ogniem, bo serce ziemi jest ogniste,

o tym wie każdy! Uprawiać ziemię — tak, to co innego; pomagać jej rodzić — to mamy przykaza­ne; ale szpecić jej oblicze, jej kształty — nie, tego nam robić nie wolno! Patrzcie, im dajej wdziera­my się <Jo wnętrza góry, tym powietrze staje się bardziej gorące i tym trudniej jest oddychać...” Człowiek roześmiał się cicho, podkręcając wąsy palcami obu rąk.

Nie on jeden tak myślał i Ikryło się w tym dużo prawdy: im dalej w głąb, tym goręcej było w tunelu, tym więcej ludzi chorowało i umiera­ło. I coraz mocniej biły gorące źródła, osuwały się głazy, a dwóch naszych, z Lugano, wpadło w obłąkanie. - Nocami w barakach wielu z nas bre­dziło, jęczało i zrywało się z pryczy w dziwnym przerażeniu...

Czy nie mam racji? — mówił ojciec z bo jaźnią w oczach i coraz częściej wstrząsał nim głuchy kaszel. — Czy nie mam racji? — mówił Ziemi się nie zwyciężyć.

I wreszcie legł, żeby już nie wstać nigdy. Krzepki był ten mój staruszek; przeszło trzy ty­godnie walczył ze śmiercią, uparcie, bez skarg i narzekań, jak człowiek, który zna swoją war­tość.

Skończyłem już swoją pracę, Paolo — powie­dział mi pewnego razu w_ nocy. — Uważaj na sie­bie i wracaj do domu, niech się Madonna tobą opiekuje!” Potem długo, leżał w milczeniu, z za­mkniętymi oczami, oddychając z trudem. „Człowiek wstał, spojrzał na górę i przeciągnął się z taką siłą, że aż mu kości w stawach za­trzeszczały.

Wziął mnie za rękę, przyciągnął do siebie i mówi — święta prawda,. signor! Saj mówi tak: „Wiesz, Paolo, synu mój drogi, ja jednak myślę, że to się spełni: my i‘tamci, co idą z drugiej stro­ny, znajdzijemy się wzajemnie we wnętrzu góry, spotkamy się — wietrzysz w to?” Powiedziałem, że wierzę. „Dobrze, mój synu! Tak właśnie trzeba: wszystko trzeba robić z wiarą w pomyślny skutek U w Boga, który za wstawiennictwem Madonny sprzyja dobrym poczynaniom. Proszę cię, synu, jeśli to się stanie, jeśli się ludzie spotkają —- przyjdź do mnie na mogiłę i powiedz: «Ojcze, zrobione!» Żebym wiedział!”

To było piękne, signor, i przyrzekłem to ojcu. Umarł w pięć dni później, a na dwa dni przed śmiercią prosił mnie i innych, żeby go pochować

tam, na miejscu, gdzie pracował, w tunelu, bardzo prosił, ale myślę, że to już chyba było majacze­nie...'

My i tamci, co szli z dsugiej strony, spotkaliś­my się we wnętrzu góry pO upływie trzynasty ty­godni od śmierci ojca. Tego dnia ogarnęło nas szaleństwo, signor! O, kiedyśmy tam, pod ziemią, w ciemnoęci usłyszeli zgiełk innej pracy, wrzawę ludzi idących na na&ze spotkanie pod ziemią — niech pan zrozumie, signor -l||pod olbrzymim cię­żarem ziemi, która mogłaby wszystkich zmiażdżyć w manieniu oka!

Przez wiele dni wsłuchiwaliśmy się w tę dźwię­ki, taicie donośne, z każdym dniem coraz wyraź­niejsze, coraz bardziej zrozumiałe; ogarniało nas radosne uniesienie zwycięzców — pracowaliśmy jak szatani, jak bezcielesne istoty, nie odczuwając zmęczenia, nie żądając wskazówek. To było pięk­ne, signor, piękne jak taniec w słoneczny dzień, daję słowo! I wszyscy stali się dobrzy i łagodni jak dzieci. Ach, gdyby pan wiedział,-jakie silne, jakie nieodparcie namiętne jest pragnienie: spot­kać człowieka w ciemnościach pod ziemią, którą wszyscyśmy przez długie miesiące ryli jak krety.

Robotnik aż się zapłonił z przejęcia, podszedł ■blisko do słuchającego i zaglądając mu w oczy swoimi głębokimi, ludzkimi oczyma, cicho i radoś­nie mówił w dalszym ciągu:

'' A kiedy wreszcie runęła ostatnia przegroda, kiedy w otworze błysnął czerwony płomień po­chodni i ukazała się czyjaś czarna, zalana łzami twarz, a potem jeszcze pochodnie i twarze, i roz­legły się okrzyki triumfu, okrzyki radości — o,

to był najpiękniejszy dzień w moim życiu i wspo­minając go czuję, że nie na darmo żyłem! To by­ła praca, moja praca, święta praca, signor, powia­dam panu!

I kiedyśmy wyszli spod ziemi na słońce, wielu z nas kładło się piersią na ziemi, całowało ją i płakało — i to było tak piękne jak w bajce! Tak, całowaliśmy zwyciężoną górę, całowaliśmy ziemię — tego dnia stała się ona szczególnie blis­ka memu sercu i zrozumiała, signor, i pokochałem tę ziemię tak, jak się kbcha kobietę!

^Oczywiście poszedłem do ojca, o tak! Oczywiś­cie, chociaż wiem, że umarli nic nie mogą usły­szeć, poszedłem jednak: trzeba przecież szanować życzenia tych, którzy pracowali dla nas i nie mniej od nas cierpieli, prawda?

Tak, tak, poszedłem do niego na mogiłę, zastu­kałem nogą w ziemię i powiedziałem — tak jafe sobie życzył:

Ojcze, zrobionel Ludzie zwyciężyli- Zrobione^ ojcze!”

ś

V

Na małej stacyjce pomiędzy Rzymem i Genuą konduktor otworzył drzwi przedziału i przy po­mocy umorusanego smarownika nieledwie wniósi do nas małego, jednookiego starca.

Stary bardzo! —7 powiedzieli razem i uśmiechnęli się dobrodusznie.

Ale starzec okazał się rześki. Gestem pomar­szczonej ręki podziękował tym, co mu pomagali.

grzecznie i wesoło uchylił z siwej głowy pognie­cionego kapelusza, bystrym okiem obejrzał ławki i spytał:

Czy można?

Zrobiono mu miejsce, usiadł, westchnął z ulgą, położył ręce na spiczastych kolanach i uśmiech­nął się bezzębnymi ustami.

Daleko, dziadziu? spytał mój towarzysz.

O, tylko trzy stacje! — chętnie odpowiedział Jednooki. — Jadę na wesele wnuka—

I po kilku minutach gadatliwie opowiadał pod stukot kół pociągu, chwiejąc się, jak nadłamana gałąź w niepogodny dzień:

Pochodzę z Ligurii; my, Liguryjczycy, wszys­cy jesteśmy krzepcy. Ja na przykład mam trzy­nastu synów i cztery córki, mylę się już, kiedy li­czę wnuki; to drugi wnuk się żeni — ładnie, prawda?

I dumnie popatrzył na wszystkich wyblakłym, ale jeszcze wesołym okiem, zaśmiał się cichutko i powiedział:

;■ 7'-M* Proszę, ile dałem obywateli ojczyźnie i kró­lowi.

Jak straciłem oko? O, to się zdarzyło dawno, byłem wtedy jeszcze małym chłopcem, ale już pomagałem ojcu. Ojciec rozbijał ziemię w winni-: cy; mamy trudną, kamienistą ziemię, wymaga wiele zachodu. Kamień wyprysnął spod motyki ojca i uderzył mnie w oko; nie pamiętam już bó­lu, ale przy obiedzie oko mi wypadło — straszne to było, signori!... Wsadziłem je z powrotem i obłożyłem ciepłym chlebem, ale oko umarło!

Starzec, mocno potarł zwiotczały brunatny po-

liczek i znowu uśmiechał się wesoło i dobrodusz­nie.

Wtedy nie było talk dużo doktorów i ludzie żyli głupiej, o tak! Może jednak byli lepsi? Co?

Teraz jego skórzana twarz o jediiym oku, cała pokryta zmarszczkami i zielonawoszarymi niczym pleśń włosami,, nabrała wyrazu chytrego i trium­falnego.

' *— Kiedy się żyje tak długo jak ja, można mó­wić o ludziach śmiało, nieprawdaż?

Znacząco podniósł do góry ciemny, wykrzywio­ny palec, jakby komuś grożąc.

Opowiem panom coś niecoś o ludziach...

Kiedy ojciec umarł, miałem trzynaście lat — a

i teraz widzą panowie, jaki jestem mały? Ale by­łem zręczny i niestrudzony w robocie — to wszy­stko, co mi ojciec zostawił w spadku, bo nasza ziemia i' dom poszły na licytację za długi. I tak żyłem, z jednym okiem i dwoma rękami, pracu­jąc wszędzie gdzie się dało... Trudno mi było, ale młodość nie boi się trudności, prawda?

Kiedy ¿kończyłem dziewiętnaście lat, poznałem dziewczynę, którą sądzone mi było pokochać. Dziewczyna, tak samo biedna jak ja, ale roślejsza i silniejsza ode mnie, mieszkała z matką, chorą staruszką, i jak ja — pracowała, gdzie mogła. By­ła nie bardzo ładna, ale dobra i rozumna. I głos miała przepiękny, o! Śpiewała jak artystka, a to już jest bogactwo! I ja też nie najgorzej śpiewa­łem.

Pobierzemy się?” — powiedziałem do niej. | „To będzie śmieszne, bo jesteś jednooki!— od-

powiedziała niezbyt wesoło. — Oboje nic nie mar* my, więc jakże będziemy żyli?*

Święta prawda: ani ja, ani ona nie mieliśmy nic! Ale czego potrzeba "młodym, kiedy się kocha­ją? Wszyscy panowie wiecie, jak mało .potrzeba. Nalegałem i zwyciężyłem.

Tak, może i masz rację — powiedziała wresz­cie Ida. — Jeżeli Matka Boska pomaga tobie i mnie teraz, kiedy mieszkamy oddzielnie, to chy­ba łatwiej jej będzie pomagać nam, kiedy za­mieszkamy razem!”

Poszliśmy do księdza.

To jest szaleństwo! mówił ksiądz — Czy Liguria mało ma nędzarzy? Nieszczęśni ludzie, po^ winniście walczyć z pokusami diabła, bo inaczej drogo zapłacicie za waszą słabość!”

Młodzież gminy kpiła sobie z nas, a starzy nas potępiali. Ale młodość jest uparta i po swojemu mądra! Nastał dzień ślubu, a my do tego dnia nie staliśmy się bogatsi i nawet nie wiedzieliśmy, gdzie się położymy spać pierwszej nocy.

Pójdziemy na pole! — powiedziała Ida. — Cóż w tym złego? Matka Boska wszędzie jest jedna­kowo dobra dla ludzi”.

Takeśmy postanowili: ziemia niech będzie na­szym łożem, a niebo niech nas okryje!

Od tej chwili zaczyna się druga historia, pano­wie; proszę o uwagę jest to najpiękniejsza hi­storia w moim długim życiu. Wczesnym rankiem w przeddzień ślubu stary . Giovanni, u którego długo pracowałem, powiedział mi, ot tak, przez zęby — przecie chodziło o drobiazg!

Może byś, Ugo, oczyścił stary chlewik owczy

i posłał tam słomy. Sucho tam wprawdzie i owce przeszło rok już w chlewiku me stały, al« trzeba dobrze uprzątnąć pomieszczenie, jeśii chcesz■ tam zamieszkać z Idą”.

No i mamy domf

Pracuję, śpiewam, a we drzwiach stoi stolarz Constanzio. Pyta mnie:

To tu będziesz mieszkał z Idą? A gdzież ma­cie łóżko? Przyjdź do mnie, jak skończysz, to ci dam, bp mam jedno zbędne”.

A kiedy szedłem do niego, pyskata Maria sfcle- pikarka zawołała;

Żenią się, nieszczęśnicy, a nie mają ani prze­ścieradła, ani poduszki,, nic f Wariat jesteś, jedno­oki! Przyślij do mnie swoją narzeczoną!...”

A beznogi* połamany reumatyzmem, zamęczony febrą Ettore Viano krzyczy do niej z progu swego domu:

Spytaj go, czy dużo wina przygotował dla gośr- ci, bę.? Ach, czy może być ¡ktoś bardziej lekko­myślny niż ta para! ”

Na policzku starca w głębokiej zmarszczce za­błysnęła wesoła Łza;, odrzucił głowę w tył i za­śmiał się cichutko, wymachując po dziecinnemu' rękami, i tylko trzęsła mu się wystająca grdyka i zniszczona skóra drgała na- twarzy.

O, signori, signori — mówił śmiejąc się i krztusząc — na dzień ślubu mieirśmy wszystko^, co potrzeba dla domu: figurkę Matki Boskiej, na­czynia, bieliznę, meble — wszystko, przysięgam' wam* Ida śmiała się i płakała, ja również; i wszy-

Bcy się ¿mieli, bo niedobrze jest płakać w dnia wesela; i wszyscy nasi Indzie śmieli się z nasL.

Signori! To diablo przyjemnie mieć prawo po­wiedzieć o ludziach: nasi! I jeszcze o wiele przy­jemniej czuć, ze to są swoi, bliscy i drodzy ludzie, dla których człowiek nie jest byle czym, a jego szczęście — nie jakąś tam kpiną!

I wyprawiliśmy wesele, ech! Był to niezwykły dzień! Cała gmina patrzyła na nas i wszyscy przyszli do naszego chlewa, który nagle stał się zamożnym d-omem... Mieliśmy wszystko: wino, owoce, mięso, chleb, i wszyscy jedli, i wszyscy się cieszyli... Bo to, proszę panów, nie ma więk­szej radości niż wtedy, kiedy się czyni ludziom dobrze; wierzcie mi, panowie, że nie ma nic pięk­niejszego i radośniejszego niż taki uczynek!

Przyszedł też ksiądz. „Oto — mówił surowym ł pięknym głosem oto ludzie, którzy pracowa­li na was wszystkich, i wyście się zatroszczyli

0 to. żeby było im lepiej w tym dniu, który jest najpiękniejszym dniem ich życia. Tak powinniś­cie byli postąpić, gdyż oni pracowali dla was, a praca więcej znaczy niż miedziane i srebrne pie­niądze, praca jest zawsze więcej warta od płacy, którą się za nią daje! Pieniądze znikają, a praca zostaje... Ci ludzie są weseli i skromni; żyli w ciężkich warunkach i nie skarżyli się; będzie im może jeszcze ciężej*; a nigdy nawet nie jękną — pomożecie im w trudnej chwili. Mają dobre ręce

1 jeszcze lepsze

Dużo powiedział takich pochwalnych rzeczy mnie, Idzie i ludziom z naszej gminyL.

Starzeć triumfująco popatrzył na wszystkich swoim odmłodniałym okiem i spytał:

To właśnie, signori, coś niecoś o ludziach — to bardzo przyjemne, prawda?

VI

Wiosna. Słońce świeci oślepiającym blaskiem. Ludziom jest wesoło i nawet szyby w oknach starych kamienic uśmiechają się ciepło.

Ulicą małej mieściny barwnym potokiem pły­nie odświętnie ubrany tłum. Jest tu całe miastom robotnicy, żołnierze, mieszczanie, księża, urzędni^ cy, rybacy, wszyscy; podnieceni wiosennym chmielem, głośno mówią, dużo się śmieją, śpie­wają i wszystkich. ■—i jak jedno zdrowe ciało ? przepełnia radość życia.

* Różnobarwne parasolki, kapelusze kobiet czer­wone i błękitne balony w rękach dzieci — niby fantastyczne kwiaty, -i wszędzie, niby drogie, ka­mienie na wspaniałym płaszczu .baśniowego kró­la, migają, śmiejąc się i ciesząc, dzieci, radośni władcy ziemi.

Bladozielone listki drzew jeszcze się nie roz­winęły, skręcone w bujne kłębusżki chciwie piją ciepłe światło- słońca. W oddali gra muzyka, wabi ku sobie.

Ma się wrażenie, że ludzie przecierpieli swoje itieszęzęścia, że wczorajszy vdzień był ostatnim dniem ich ciężkiego życia, które wszystkim doku­czyło, a dzisiaj wszyscy się obudzili radośni jak dzieci, z niezachwianą, pogodną wiarą w siebie —

w niezwyciężoność swojej woli, przed którą wszy­stko się powinno ugiąć, i oto teraz pewnym

i zgodnym krokiem idą (ku przyszłości.

I wśród tego ożywionego tłumu dziwny, przy­kry i udręczający był widok smutnej twarzy: pod rękę z młodą kobietą przeszedł wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna; z pewnością miał nie wię­cej niż trzydzieści lat, ale —siwe włosy. Trzy­mał kapelusz w ręce, jego okrągła głowa wyglą­dała jak srebrna; na szczupłym, zdrowym obli­czu malował się spokój i — smutek. Duże, ciem­ne, osłonięte rzęsami oczy patrzyły tak, jak pa­trzą tylko oczy człowieka, który nie może zapo­mnieć o ciężkim doznanym bólu.

Zwróć uwagę na tych dwoje ludzi — rzekł do mnie mój towarzysz — zwłaszcza na niego: przeżył jeden z tych dramatów, które coraz częś- cej rozgrywają się w środowisku robotniczym w północnych Włoszech.

I opowiedział mi, co następuje:

Ten człowiek to socjalista, redaktor miejsco­wego robotniczego pisemka, sam też robotnik, malarz. Jedna z tych natur, dla których wiedza staje się wiarą, a wiara jeszcze bardziej rozpala żądzę wiedzy. Zacięty i mądry antyklerykał — zauważ, jakim wzrokiem spoglądają nań księża!

Pięć lat temu, będąc propagandystą, poznał w jednym ze swoich kółek dziewczynę, która od ra­zu zwróciła jego uwagę. Tu kobiety nauczone są wierzyć po cichu i niezłomnie'— księża rozwijali w nich tę zdolność w ciągu wielu wieków i osiąg­nęli to, co chcieli; ktoś słusznie powiedział, że koś­ciół katolicki zbudowany jest na piersiach (kobie­

ty. Kult Madonny jest nie tylko pogańsko pięk­ny, to przede wszystkim mądry kult. Madonna przystępniejsza jest niż Chrystus, bliższa sercu; nie ma w niej sprzeczności, nie grozi piekłem, lecz kocha, lituje się, przebacza; łatwo jej zdobyć ser** ce kobiety na całe życie.

I oto nasz propagandysta trafia na dziewczynę, która umie mówić; potrafi zadawać pytania, a w pytaniach jej wyczuwa zawsze, obok naiwnego podziwu dla jego idei, nie ukrywaną nieufność do niego, a często lęk i nawet odrazę. Włoch-pro­pagandysta musi dużo mówić o religii, ostro ga­nić księży i papieża; ilekroć mówił o tym, wi­dział w oczach dziewczyny pogardę i nienawiść; jeśli zaś ona pytała o coś -7- jej słowa brzmiały; wrogo, a łagodny głosik był przepojony jadem. Widać było, ie dziewczyna jest obeznana z lite­raturą katolicką, wymierzoną przeciwko socjaliz­mowi, i że w tym kółku jej zdanie ma nie mniej­szą wagę niż zdanie jego.

Tutaj stosunek do kobiety jest mniej skompli­kowany i bardziej brutalny niż w Rosji, zresztą Włoszki — do ostatnich czasów ;— dawały dużo powodów po temu; nie interesują się niczym prócz kościoła i są w najlepszym razie obce zaintere­sowaniom kulturalnym mężczyzn, nie rozumieją ich znaczenia.

Jego męska ambicja była zadraśnięta, sława «ręcznego propagąndysty cierpiała w starciach z tą dziewczyną; dawał się ponosić nerwom, kil­ka razy udatnie ją wyśmiał, ale i oną płaciła pięknym za nadobne, mimo woli wzbudzając w nim szacunek i zmuszając go do szczególnie sta-

I. yj * .9

r " '• u-’ - ; '•' .. ' • ' ■'' ■■ : ’ ■ '•■>; ■. •■.

rannego przygotowywania się do wykładów w kółku, do którego należała.

Ale jednocześnie spostrzegał, że za każdym ra­zem, kiedy mu wypadało mówić o haniebnej rze­czywistości, o tym, jak ta rzeczywistość uciska człowieka pacząc jego ciało i duszę, kiedy malo­wał obrazy życia w przyszłości, która przyniesie człowiekowi zewnętrzną i wewnętrzną wolność — widział dziewczynę jakby odmienioną: chłonęła jego opowieść z gniewem silnej i mądrej kobiety, znającej ciężar kajdanów życia, z ufnym zacie­kawieniem dziecka słuchającego czarownej bajki, która jest w harmonii z jego tak samo czarownie skomplikowaną duszą.

I to budziło w nim przeczucie zwycięstwa nad nieprzyjacielem, który może się stać wspaniałym towarzyszem

Prawie rok trwały te zapasy nie wywołując w nich Chęci zbliżenia się I podyskutowania sam na sam; wreszcie on pierwszy podszedł do niej.

Signorina jest moją stałą oponentką — po­wiedział. *r- Czy nie sądzi pani, że byłoby to z korzyścią dla sprawy, gdybyśmy się poznali bli­żej?

Chętnie przyznała mu rację i niemal od* pierw­szych słów rozpoczęli ze sobą walkę: dziewczyna zawzięcie broniła kościoła jako miejsca, gdzie umęczony człowiek może duchowo odpocząć, gdzie przed obliczem do-brej Madonny wszyscy są równi

i wszyscy jednakowo godni litości mimo różnicy w ubraniu; on na to odpowiadał, że ludziom po­trzebny jest nie odpoczynek, lecz walka, że nie­możliwa jest równość obywatelska bez równości

dóbr materialnych i że za plecami Madonny kry^- je się człowiek, który ma z tego korzyść, gdy lu­dzie są nieszczęśliwi i głupi.

Od tego czasu owe dysputy wypełniły im całe życie, każde spotkanie było dalszym ciągiem tej samej gwałtownej rozmowy i z każdym dniem co­raz wyraźniej ujawniało się fatalnie nieprzejed­nane przeciwieństwo ich poglądów.

Dla niego życie było walką o wzbogacenie wie­dzy, walką o podporządkowanie tajemnych sił przyrody woli człowieka; wszyscy ludzie powinni być jednakowo dobrze uzbrojeni do tej walki, po której czeka nas wolność i triumf rozumu —- naj­potężniejszej ze wszystkich sił i jednej siły na świecie, która działa świadomie. A dla niej życie było męczeńskim składaniem człowieka w ofierze niewiadomemu, podporządkowaniem rozumu wo­li, której prawa i cele zna tylko ksiądz.

Zdumiony, pytał:

Po cóż więc pani chodzi na moje wykłady, czego pani oczekuje od socjalizmu?

I»—- Tak, wiem, że grzeszę i przeczę sama so­bie! — przyznawała ze smutkiem. — Afe tak do­brze jest słuchać pana i marzyć o możliwości szczęścia dla wszystkich ludzi!

Dziewczyna była niezbyt ładna — szczupła, o rozumnej twarzyczce i dużych oczach, których spojrzenie mogło być łagodne i gniewne, życzli­we i surowe; pracowała w fabryce jedwabiu, mieszkała z matką staruszką, beznogim ojcem i młodszą siostrą, która chodziła do szkoły rze­mieślniczej. Czasami bywała wesoła, nie hałaśli­wie, ale czarująco wesoła; lubiła muzea i stare

kościoły, zachwycała się obrazami, pięknem róż­nych rzeczy i patrząc na nie mówiła:

Jakie to wydaje się dziwne, kiedy się po­myśli, że te przepiękne rzeczy kiedyś były za­mknięte w domach, prywatnych osób i ktoś sam tylko miał prawo z nich korzystać! To, có piękne, powinni oglądać wszyscy; tylko wtedy żyje ono!

Często mówiła tak dziwnie; wydawało mu się, że te słowa płyną z jakiegoś niepojętego bólu w jej duszy, przypominały mu jęki rannego. Wi­dział, że ta dziewczyna kocha życie i ludzi głębo­ką, pełną niepokoju i współczucia miłością mat­ki; czekał cierpliwie, kiedjjr jego wiara rozpłomie­ni jej serce i ciche uczucie przeobrazi się w na­miętność; zdawało mu się, że .dziewczyna coraz uważniej słucha jego słów, że w sercu już się z nim zgadza. I coraz goręcej mówił jej o koniecz­ności nieustannej walki o uwolnienie człowieka, narodu, .ludzkości ze starych łańcuchów, których rdza wżarła się w dusze i pogrąża je w mroku, zatruwa.

Pewnego razu, odprowadzając ją do domu, po­wiedział jej, że ją kocha, chce, żeby lpyła jego żo­ną, i przestraszył się wrażenia, jakie wywarły na niej jego słowa: zachwiała się, jakby ją uderzył, otwarła szeroko oczy, zbladła, oparła się pleca­mi o ścianę, schowała ręce i patrząc na niego prawie z przerażeniem, rzekła:

Domyślałam się, że tak jest, niemal czułam to, bo sama dawno kocham pana, ale, mój Boże, ćo teraz będzie?

Rozpoczną się dni naszego szczęścia, dni na­szej wspólnej pracy! — zawołał.

Nie — odparła dziewczyna schyliwszy gło­wę. — Nie! Myśmy nie powinni mówić o miłości.;

Dlaczego?

Weźmiesz ślub w kościele? — spytała cichos.

Nie!

Więc żegna]!

I szybkim krokiem odeszła od niego.

Dogonił ją, namawiał; wysłuchała go w milcze­niu, nie^jponując, a potem powiedziała:

I ja, i moja matka, i mój ojciec jesteśmy wierzący i jako tacy umrzemy. Slub w merostwie nie jest dla mnie ślubem; wiem, że dzieci zrodzo­ne z takiego małżeństwa będą nieszczęśliwe. Tyl­ko ślub kościelny uświęca miłość, tylko taki ślub daje szczęście i spokój.

Zrozumiał, że prędko nie ustąpi, a on, rzecz prosta, ustąpić nie mógł. Rozstali się; przy po­żegnaniu dziewczyna powiedziała:

Nie dręczmy' się nawzajem, nie staraj się mnie spotykać! Ach, gdybyś stąd wyjechał! Ja

-nie mogę, jestem biedna...

' — Nic nie obiecuję... — odrzekł.

I zaczęła się walka dwojga mocnych ludzi: spo­tykali się, rzecz prosta, nawet częściej niż przed­tem — spotykali się, gdyż szukali po temu okazji, żywiąc nadzieję, że któreś z nich nie wytrzyma męki nie zaspokojonego i wciąż potężniejącego uczucia. Spotkania ich pełne były rozpaczy i smut­ku; po każdym spotkaniu on czuł się rozbity i bezsilny, a ona, tonąc we łzach, szła się spowia­dać. On wiedział o tym i wydawało mu się, że czarny mur ludzi w sutannach staje się z każdym

dniem coraz wyższy, coraz bardziej nie do zdoby­cia, rośnie i rozłącza ich na śmierć.

Któregoś świątecznego dnia przechadzając się z nią po polu za miastem powiedział jej — nie grożąc, tylko po prostu myśląc na głos:

Wiesz, zdaje mi się czasami, że mógłbym cię zabić...

Zbyła to milczeniem.

Słyszałaś, co ci powiedziałem?

Spojrzała na niego z miłością i odrzekła:

Tak.

I zrozumiał, że umrze, ale mu nie ustąpi. Przed owym «tak» obejmował i całował ją niekiedy; opierała mu się, ale jej opór słabł i on już ma­rzył o tym, że kiedyś mu ustąpi i wtedy jej ko­biecy instynkt pomoże mu ją zwyciężyć. Ale te­raz zrozumiał, że to byłoby nie zwycięstwo, tylko ujarzmienie, i odtąd przestał budzić w niej ko­bietę.

3Dak przebywał z nią w ciemnym kręgu jej wy­obrażeń o życiu, zapalał przed nią wszystkie og­nie, jakie mógł zapalić, ale ona — jak ślepa — słuchała go z marzącym uśmiechem i cnie wierzy-*, ia mu.

Pewnego razu rzekła:

Czasami dochodzę do wniosku, że wszystko,

o czym mówisz, to prawda, ale zdaje mi się, że to dlatego, iż cię kocham! Wszystko rozumiem, ale ||p nie wierzę, nie mogę! I kiedy odchodzisz, wszystko, co twoje, odchodzi z tobą.

Ciągnęło się to prawie dwa lata i oto dziew­czyna zachorowała. On rzucił pracę, przestał się zajmować sprawami organizacji, narobił długów

i unikając spotkań z towarzyszami, chodził koło 'jej mieszkania albo siedział przy jej łóżku obser­wując, jak ona się spala, jak się staje z każdym dniem przezroczystsza i jak coraz jaskrawiej pło­nie w jej oczach ogień choroby*

Mów mi o przyszłych czasach — prosiła go.

Mówił o teraźniejszości, mściwie wyliczając

wszystko, co nas gubi, przeciwko czemu on zaw­sze będzie walczył, co trzeba wyrzucić z ludzkie­go życia jak ciemne, brudne, znoszone łachmany.

Słuchała, a kiedy ból stawał się nie do zniesie­nia, przerywała mu dotykając jego ręki i błagal­nie patrząc mu w oczy.

' — Czy ja... umieram? — spytała go pewnego razu w wiele, dni potem, kiedy dowiedział się. od doktora, że ma ona galopujące suchoty i stan jej jest beznadziejny.

Nic jej nie odrzekł, tylko spuścił oczy.

Wiem, że wkrótce umrę — powiedziała. —< Daj mi rękę.

A kiedy wyciągnął do niej dłoń, ona ucałowa­ła ją gorącymi wargami i rzekła:

H — Przebacz mi, zawiniłam wobec ciebie, po­pełniłam błąd i zamęczyłam cię. Widzę teraz, kie­dy śmierć się do mnie zbliża, że moja wiara to tylko strach przed tym, czego nie mogłam zrozu­mieć mimo własnych wysiłków i twojej pomocy. To był strach, ale mam ten strach we krwi, uro­dziłam się z nim. Mam swój — albo twój — ro­zum, ale cudze serce, przyznaję ci rację, zrozu­miałam to, ale serce nie mogło się z tobą zgo­dzić.«

Po kilku dniach umarła, a on osiwiał w czasie

jej agonii —■ osiwiał mając dwadzieścia siedem lat.

Niedawno ożenił się z jedyną przyjaciółką tej dziewczyny, swoją uczennicą. To oni właśnie idą na cmentarz, do tamtej — chodzą tak co niedzie­la, aby położyć kwiaty na jej mogile.

On nie wierzy w swoje zwycięstwo; sądzi, że mówiąc: «przyznaję ci rację» — dziewczyna skła­mała, żeby go pocieszyć. Jego żona myśli tak sa­mo; oboje najserdeczniej czczą jej pamięć i ta tra­giczna historia klęski pięknego człowieka potęguje ich siły pragnieniem pomszczenia go, czyni ich wspólną pracę wytrwałą i nadaje jej szczególnie piękny, nieosobisty charakter”.

Płynie w słońcu żywy, odświętnie barwny po­tok ludzi; wesoły pogwar towarzyszy jego nurto­wi; dzieci śmieją się i krzyczą; nie wszystkim oczywiście lekko jest i wesoło; mroczny smutek i ból na pewno ściska niejedno serce i niejeden umysł szarpany jest przeciwnościami, ale wszyscy idziemy ku wolności, ku wolności!

A im zgodniej, tym szybciej będziemy szli!

VII

Chwała kobiećie-Matce, która jest niewyczer­panym źródłem zwycięskiego życia!

Będzie tu mowa o żelaznym Timur-Lengu, ku­lawym lamparcie, o Sahib-i-Kirani — szczęśli­wym zdobywcy, o Tamerlanie, jak go nazwali niewierni, o człowieku, który chciał zburzyć wszystko, co było na ziemi,

Pięćdziesiąt lat chodził po ziemi; jego żelazna- stopa miażdżyła grody i państwa jak noga sło­nia — mrowiska; czerwone rzeki krwi płynęły szlakiem jego marszów; budował wysokie wieże z fcości zwyciężonych narodów; niszczył życie mierząc się siłami ze Śmiercią; mścił się na niej za to, że mu zabrała syna jego, Dżihangira; ten straszny człowiek chciał jej odebrać wszystkie ofiary — niechaj zdechnie z głodu i bezsilnej złości!

Od tego dnia, kiedy umarł syn jego Dżihangir i ludność Samarkandy powitała zwycięzcę okrut­nych Dżatów ubrana w czarne i błękitne suknie, z głowami posypanymi pyłem i popiołem — od te­go dnia i aż do chwili spotkania ze Śmiercią w Otrarzę, gdzie go pokonała — przez lat trzydzieści Timur nie uśmiechnął się ani razu; żył tak, ści­snąwszy wargi, przed nikim nie schylając głowy, i serce jego było zamknięte dla współczucia przez trzydzieści latl

Chwała kobiecie-Matce, jedynej potędze, przed którą ulegle skłania się Śmierć! Opowiemy tu prawdę ó Matce, o tym, jak się przed nią ugiął sługa i niewolnik Śmierci, żelazny Tamerlan, krwawy bicz ziemi.

A było to tak.

. Ucztował Timur-Beg w pięknej dolinie Kanigu- la, pokrytej obłokami róż i jaśminu—\w dolinie, którą poeci Samarkandy nazwali ,»Miłością kwia­tów” i skąd widać było błękitne minarety wiel­kiego miasta, błękitne kopuły świątyń.

Piętnaście tysięcy okrągłych szatrów rozbito w dolinie szerokim wachlarzem; wszystkie wygląda-

2y jak tulipany — błyszczą nad każdym setki jed­wabnych proporczyków niczym żywe kwiaty.

A pośrodku namiot Guruhana-Timura króluje nad inymi. Czworoboczny, każdy bok długi na sto kroków,, a na trzy kopie wysoki; środek wsparty na dwunastu złotyęh kolumnach grubości czło­wieka; na szczycie błękitna kopuła złożona z czar­nych, żółtych i błękitnych pasków jedwabiu; pięć­set czerwonych sznurów przymocowało ją do zie­mi, żeby nie uleciała do nieba; w czterech kątach namiotu cztery srebrne orły, a pod kopułą, na podwyższeniu, piąty — sam niezwyciężony Timur- -Guruhan, król królów.

Ma na sobie obszerną suknię modrego koloru, obsypaną ziarnami pereł nie więcej niż pięć tysięcy dużych ziaren, tak! Na strasznej siwej głowie — biała czapka z rubinem na ostrym wierzchołku chwieje się, chwieje, a krwawe oko błyska oglądając świat.'

Oblicze Kulawego jest jak szeroki nóż pokryty rdzą od krwi, w której pogrążał się tysiące razy; oczy Timura są wąskie, ale widzą c wszystko, i blask ich jest podobny do blasku caramuta, ulu­bionego kamienia Arabów, co to go niewierni na­zywają szmaragdem i który zabija padaczkę. A w uszach króla — kolczyki z cejlońskich rubinów

o barwie pięknych dziewczęcych ust.

Na ziemi na kobiercach, jakich już teraz nie ma — trzysta złotych dzbanów z winem i wszyst­ko, co potrzeba do królewskiej uczty; z tyłu za Tunurem siedzą muzykanci, obok niego — nikt; u jego stóp — krewni, królowie i książęta, i na­czelnicy wojsk, a najbliżej Timura — pijany po­

eta Kesrmani, ten, który pewnego razu, zapytany przez burzyciela świata: „Kermani! Ile byś dal za mnie, gdyby mnie sprzedawano?”, odpowiedział siewcy śmierci i przerażenia: „Dwadzieścia pięć askerów”.

Ależ to tylko cena mojego pasa!” — zawołał zdziwiony Timur.

Właśnie chodzi mi tylko o pas — odrzekł Ker­mani— tylko o pas, gdyż sam nie jesteś wart ani grosza !”

Tak rozmawiał poeta Kermani z królem królów, człowiekiem zła i grozy, niechaj więc sława tego poety będzie dla nas po wsze czasy wyższa nad sławę Timura.

Chwała poetom, dla których jedynym bogiem pięknie wypowiedziane, nieustraszone słowo praw­dy. Prawda to ich bóg f— po wsze czasy!

I oto w godzinie wesela, hulatyki, dumnych wspomnień o bitwach iv zwycięstwach, wśród zgiełku muzyki i ludowych zabaw, przed namio­tem króla, gdzie skakało wielu pstro odzianych błaznów, walczyli siłacze, wyginali się linoskocz­kowie wywołując wrażenie, że w ich ciałach nie ma kości, fechtowali ,się żołnierze współzawodni­cząc z sobą, który z nich zręczniej umie zabijać, i odbywało się widowisko z udziałem słoni poma­lowanych na czerwono lub zielono, przez co jed­ne z nich stały się straszne, a inne budziły śmiech — w tej radosnej godzinie Timurowych ludzi, pijanych strachem przed nim i dumą z je­go sławy, zmęczonych zwycięstwami i odurzonych winem i kumysem — w. tej szalonej godzinie na­raz przez gwar powszechny, niby piorun przez

Chmurę, do uszy tego, co zwyciężył sułtana Baja- zeta, doleciał krzyk kobiety, dumny krzyk orlicy, głos dobrze znany i bliski jego skrzywdzonej du­szy — skrzywdzonej przez Śmierć i dlatego tak okrutnej dla ludzi i życia.

Kazał się dowiedzieć, kto tam krzyczy bezrados- nym głosem. Powiedziano mu, że zjawiła się ja­kaś kobieta, cała w kurzu i łachmanach; wydaje się szalona, mówi po arabsku i żąda — tak, żą­da! — aby ją dopuszczono do niego, władcy trzech części świata.

Przyprowadźcie ją! — powiedział król.

I stanęła przed nim kobieta — bosa, w strzę­pach wypłowiałego na słońcu odzienia; jej czarne włosy były rozpuszczone, żeby zasłonić gołe pier­si; twarz jej — jak z brązu, a oczy — rozkazują­ce; i ciemna ręka, wyciągnięta do Kulawego, ani drgnęła.

To ty zwyciężyłeś sułtana Bajazeta? — spy­tała kobieta,

. Tak, ja. Zwyciężyłem wielu, zwyciężyłem i jego, i jeszcze się nie czuję zmęczony zwycię­stwami. A cóż ty powiesz o sobie, kobieto?

Słuchaj!^- rzekła.— Żebyś nie wiem co zrobił, jesteś tylko człowiekiem, a ja Matką! Ty służysz śmierci, a ja — życiu. Zawiniłeś wobec mnie, więc przyszłam, żądać, abyś odkupił swoją winę; powiedziano mi, że twoim hasłem: „siła w sprawiedliwości”; nie wierzę W to, ale w stosun­ku do mnie powinieneś być sprawiedliwy, gdyż jestem —^ Matką!

Król był dość mądry na to, by za zuchwal­stwem słów poczuć ich siłę. Powiedział:

Siądź i mów, chcę cię wysłuchać!

Siadła — jak tego wymagały okoliczności —» pomiędzy królami na kobiercu i opowiedziała, co następuje.

Jestem spod Salemo. To daleko we Wło­szech, nie wiesz gdzie! Mój ojciec był rybakiem, mąż — tak samo. Mąż był piękny jako człowiek szczęśliwy, bo ja go poiłam szczęściem! I miałam także syna — najpiękniejszego chłopca na ziemi.-

Jak mój Dżihangir — powiedział cicho stary wojownik.

Najpiękniejszy i najmądrzejszy chłopiec to mój syn! Skończył już sześć łat, kiedy do nas na wybrzeże wtargnęli „ piraci, Saracenowie, zabili mojego ojca, męża i wielu innych, a chłopca po­rwali, i oto już od czterech lat szukam go po ca­łym świecie. Teraz znajduje się u ciebie, wiem

o tym* gdyż wojownicy Bajazeta ujęli piratów, a tyś zwyciężył Bajazeta i zabrał mu wszystko. Musisz wiedzieć, gdzie jest mój syn, musisz mi go oddać?

Wszyscy się roześmieli; i wtedy rzekli królo­wie — królowie zawsze się uważają za mądrychi

Ta kobieta jest szalonaf — rzeikli, a przyja­ciele Timura, książęta i dowódcy jego wojska, wszyscy się śmieli.

Tylko Kermani patrzył na kobietę poważnie, a Tamerlan — z wielkim zdumieniem.

Ta ¡kobieta jest szalona jak Matka i ■ozwał się cicho pijany poeta Kermani; a król, wróg ćwiata, powiedział:

Kobieto! Jakżeś ty przyszła z tej nie znanej mi krainy, przez morza, rzeki i góry, przez lasy?

Dlaczego zwierzęta, jak również ludzie, którzy częstokroć gorsi są od najgorszych zwierząt, nie tknęli cię, choć szłaś nie mając nawet oręża, je­dynego przyjaciela .bezbronnych, który nie zdra­dza ich, dopóki silne są ich ręce. Muszę to wszy­stko wiedzieć, żeby dać wiarę twoim słowom i że­by podziw dla ciebie nie przeszkodził mi cię zro­zumieć!

Chwała kóbiecie-Matce, której miłość nie wie, co to przeszkody, której piersią wykarmiony jest cały świat! Wszystko, co w człowieku jest piękne, pochodzi z promieni słońca i z mleka Matki. Oto co nas napełnia miłością do życia!

Kobieta odrzekła Timur-Lengowi:

Spotkałam jedno tylko morze; było na nim ■dużo wysp i rybackich łodzi, a przecież jeśli się szuka tego, kogo się kocha, zawsze wieje pomyśl­ny wiatr. Rzeki z łatwością przepłynie ten,. kto się urodził i wychował nad brzegiem morza. Gó­ry? Nie zauważyłam gór.

Pijany Ker mani powiedział wesoło:

Kiedy kogoś prowadzi miłość, góry zamie­niają się w doliny!

Trafiały mi się lasy po drodze, owszem! Spo­tykałam dziki, niedźwiedzie, rysie i straszliwe ba­woły z łbem opuszczonym ku ziemi, i dwa razy patrzyły na mnie lamparty oczami podobnymi do twoich. Ale przecie każdy zwierz ma serce; roz­mawiałam z nimi jak z tobą; wierzyły, że jestem

Matką, i odchodziły wzdychając tak im było

mnie żal! Czy nie wiesz, że zwierzęta również ko­chają dzieci i umieją walczyć o ich życie i wol­ność nie gorzej niż ludzie?

Tak, kobieto! ■— powiedział Timur. |—-I nie­raz, wiem o tym, zwierzęta kochają mocniej, wal­czą uporczywiej niż ludzie!

Ludzie —ciągnęła dalej’ jak dziecię, bowiem każda Matka jest po stokroć dzieckiem w głębi duszy — ludzie — ciągnęła — to zawsze dzieci swoich matek, bo każdy ma swoją Matkę, każdy jest czyimś synem; nawet i ciebie, starcze, wiesz

0 tym, urodziła kobieta; możesz się wyrzec Bo­ga, ale matki się nie wyrzekniesz nawet ty, starcze.

Tak kobieto! zawołał nieustraszony poeta Kermani. — Tak, ze stada byków nie będzie cie­ląt, bez słońca nie zakwitną kwiaty, bez miłości nie ma szczęścia, bez kobiety nie ma miłości,; a bez Matki — nie ma ani poety, ani bohatera!

I powiedziała kobieta:

Zwróć mi moje dziecko, gdyż jestem jego Matką i kocham je!

Oddajmy chwałę kobiecie — ona urodziła Moj­żesza, Mahometa i Wielkiego proroka Jezusa, któ­ry został uśmiercony' prżez złych ludzi, ale zmar­twychwstanie — jak powiedział Saffar-Eddin —•/

1 przyjdzie, aby sądzić żywych i umarłych; w Da­maszku to będzie, w Damaszku!

Oddajmy chwałę Tej, która niestrudzenie rodzi nam wielkich. Jej synem jest Arystoteles i Fir- dusi, i słodki jak miód Saadi, i Omar Chajjam, podobny do wina zmieszanego z trucizną, Iskan- der i ślepy Homer — wszystko to Jej dzieci, wszyscy oni pili Jej mleko i każdego Ona wpro­wadziła w świat za rękę, kiedy wzrostem nie

przewyższał tulipana. Wszystko, co stanowi chlu­bę świata, jest od Matek! .

I zamyślił się siwy burzyciel grodów, kulawy tygrys Timur-Guruhan, i długo milczał, a potem rzekł do wszystkich:

| Men tangri kuli Timur! Ja, sługa boży Ti- mur, mówię co potrzeba! Żyłem oto i już od’daw­na ziemia jęczy pod moją stopą, i już od lat trzy­dziestu niszczę żniwo Śmierci tą moją ręką — niszczę dlatego, żeby się na Śmierci zemścić za syna mojego, Dżihangira, za to, że zgasiła słoń­ce mojego serca! Walczono ze mną o królestwa i grody, ale nikt nigdy nie walczył o człowieka, więc człowiek nie miał ceny w moich oczach i nie wiedziałem, kto zacz i po co staje mi na drodze. To ja, Timur, rzekłem do Bajazeta, kiedy go zwyciężyłem: „O Bajazecie, jak widać, wobec Bo­ga nic nie znaczą państwa i ludzie, bowiem daje władzę nad nimi ludziom takim jak my: tobie, ślepemu na jedno oko, i mnie, kulawemu!” Tak do niego rzekłem, kiedy go przyprowadzono do mnie w łańcuchach i nie mógł stać pod ich cięża­rem; tak rzekłem patrząc na niego w godzinę je­go nieszczęścia i uczułem gorzki smak życia, gorz­ki jak piołun, co rośnie na ruinach!

Ja, sługa boży Timur, mówię, co potrzeba! Oto siedzi przede mną kobieta, jakich jest mnóstwo nieprzeliczone, i ta kobieta wzbudziła we mnie uczucia, których nie znałem. Mówi do mnie jak do równego ^sobie i nie prosi, tylko żąda. Widzę, rozumiem, dlaczego tak silna jest ta kobieta — jest silna, gdyż kocha, i miłość dopomogła jej uświadomić sobie, że jej dziecko to iskra życia, od

której może rozgorzeć płomień na długie wieki. Czyż wszyscy prorocy nie byli niegdyś dziećmi, a bohaterowie czyż nie byli słabi? O Dżihangir, płomieniu moich oczu, może tobie sądzone było rozgrzać ziemię, zasiać ją szczęściem, a ja ją ob­ficie polałem krwią, więc stała się żyzna!

Znów długo myślą) „bicz narodów”, aż wreszr cle rzekł:

Ja, sługa boży Timur, mówię, co potrzeba! Trzystu jeźdźców wyruszy natychmiast na wszy­stkie krańce mojej ziemi, by znaleźć syna tej ko­biety. A ona będzie tu czekała i ja będę czekał razem z nią. Ten zaś, co wróci z dzieckiem na siodle swego konia, będzie szczęśliwy — to mówi Timur! Tak, kobieto?

A ona odrzuciła z twarzy czarne włosy, uśmiechnęła się do niego, kiwnęła głową i powie­działa:

Tak, królu I

Wtedy powstał ten straszny starzec i w milcze­niu pokłonił się kobiecie, a wesoły poeta Kerma- ni mówił jak dziecko, z wielką radością:

Co milsze od pieśni o kwiatach i gwiazdach?

Każdy zaraz powie: pieśni o miłości!

Co milszo od słońca w majowe południe?

Zakochany powie: ta, którą uwielbiam!

Ach, piękne są gwiazdy na niebie północy —- wiem!

I piękne jest słońce w wiosenne południe — wiem! Oczy mojej miłej piękniejsze niż kwiaty — wiem!

A jej uśmiech żywszy niż promienie słońca — wiem! Lecz nikt nie wyśpiewał najpiękniejszej pieśni. Pieśni o początku wszystkiego, co żyje,

O tym sercu świata, czarodziejskim sercu.

Tej, którą my, ludzie, Matką nazywamy!

I powiedział Timur-Leng swojemu poecie:

Tak, Kermani! Bóg się nie omylił wybiera» jąc twoje usta na to, by wieściły jego mądrość!

E! Bóg sam jest niezgorszym poetą! —* od­parł pijany Kermani.

A kobieta uśmiechała się i uśmiechali się wszys­cy królowie i książęta, dowódcy wojska i wszyst­kie inne dzieci, patrząc na nią — Matkę!

Wszystko to — prawda; wszystkie słowa tu­taj są prawdziwe; wiedzą, o tym nasze matki; spy­tajcie ich, a wytłumaczą wam:

Tak, wszystko to wieczysta prawda; jesteś­my silniejsze od śmierci, my, które nieustannie dajemy światu poetów i bohaterów, my, które siejemy w nim wszystko, co stanowi jego chwałę.

VIII

O Matkach można opowiadać do nieskończo­ności.

Już od kilku tygodni miasto było otoczone cias­nym pierścieniem wrogów zakutych w żelazo. Nocami dokoła zapalały się stosy i ogień patrzył spośród czarnego mroku na mury miasta mnós­twem czerwonych ślepi, które płonęły jakby zło­śliwą radością — i te przyczajone ognie budziły w oblężonym mieście posępną zadumę.

Z murów widziano, jak coraz mocniej zaciska się pętla napastników, jak wokół ognisk migają ich czarne sylwetki; słychać było stamtąd rżenie sytych koni, dolatywał szczęk oręża, głośny śmiech, rozlegały się wesołe pieśni ludzi pewnych

zwycięstwa — a cóż jest bardziej męczące od słu­chania śmiechu i pieśni wroga?

Wszystkie strumyki, zasilające miasto wodą, wrogowie pózarzucali trupami, spalili winnice wzdłuż murów, zdeptali pola, wycięli sady — miasto było odsłonięte ze wszystkich stron i nie­mal codziennie armaty i muszkiety nieprzyja­cielskie zasypywały je żelazem i ołowiem.

Po wąskich ulicach miasta ponuro stąpały gru­py żołnierzy utrudzonych walką, wycieńczonych głodem. Z okien domostw płynęły jęki rannych, krzyki majaczących, modlitwy kobiet i płacz dzie­ci. Przygnębieni ludzie rozmawiali cicho, prawie szeptem, i przerywając sobie nawzajem wpół sło­wa, z zapartym tchem słuchali, czy nieprzyjaciel nie ruszył do szturmu.

Życie stawało się szczególnie trudfre do zniesie­nia pod wieczór, kiedy wśród ciszy jęki. i płacz brzmiały wyraźniej i obficiej, kiedy z. wąwozów odległych gór wypełzały czarnogranatowe cienie i zakrywając wraże obozowisko szły ku na poły zrujnowanym murom, a nad czarnymi zębami skalnych szczytów ukazywał się księżyc — jak zgubiona tarcza pogięta uderzeniami mieczów.

Znikąd nie oczekując pomocy, wyczerpani wal­ką i głodem, z każdym dniem coraz bardziej tra­cąc nadzieję na ocalenie, ludzie ze strachem pa­trzyli na ten księżyc, na ostre, zębate wierzchołki gór, ciemne paszcze wąwozów i gwarne obozowis­ko wroga — wszystko przypominało im o śmierci i ani jedna gwiazda nie błyszczała dla nich po­cieszająco.

W domach obawiano się zapalić światła, gęsty

mrok zalewał ulice, a wśród tego mroku, niby ryba w głębinie rzeki, przemykała cicho kobieta od stóp do głowy okryta czarnym płaszczem.

Ludzie ujrzawszy ją, zapytywali jeden dru­giego:

. — To ona?

Ona!

I chowali się we wnękach bram albo ze wzro­kiem utkwionym w ziemi, nie mówiąc nic, prze­biegali obok niej. pośpiesznie, a dowódcy patroli ostrzegali ją surowo:

Kgg Znowuście na ulicy, monno Marianno? Uwa­żajcie, bo może was kto zabić, a sprawcy nikt nie będzie szukał...

, Kobieta prostowała się, czekała, ale patrol po­dążał dalej, nie chcąc lub może nawet brzydząc się podnieść na nią rękę. Zbrojni ludzie omijali ją jak trupa, ona zaś zostawała sama w ciemnoś­ciach nocnych i znowu szła dokądś wolno, samot­nie, błąkając się z ulicy' na ulicę, niema i czarna, niby wcielenie wszystkich nieszczęść miasta, a za nią żałośnie pełzły zewsząd smutne pogłosy: jęki, płacz, modlitwy i ponure słowa żołnierzy, któ­rych opuściła wiara w zwycięstwo.

Ona zaś, obywatelka i matka, rozmyślała o sy­nu i ojczyźnie: dowódcą ludzi burzących miasto "był jej syn — piękny, wesoły a bezlitosny mło­dzian. Tak niedawno -jeszcze, spoglądała na niego z dumą jako na swój bezcenny dar dla ojczyzny, jako na dobrą siłę, której dała życie i która mia­ła być oparciem dla ludzi tego miasta — tego gniazda, gdzie ona sama przyszła nźt świat, gdzie urodziła i wykarmiła swe dziecko. Setki nierozer-

4 — Baśnie włoskie

walnych nici wiązały jej serce z prastarymi ka­mieniami, z których jej przodkowie pobudowali domostwa i wznieśli mury obronne, z ziemią, w któcrej leżały kości jej bliskich, z legendami, pie­śniami i nadziejami ludzi — a teraz to serce tra­ciło najbliższego mu człowieka i płakało: było jak waga, ale kładąc na szale miłość do syna i miłość do miasta, kobieta nie mogła sobie uprzytomnić, co przeważa.

Chodziła tak nocami po ulicach, a ludzie nie poznając jej wpadali w przestrach — brali czarną postać za uosobienie śmierci czyhającej na wszy­stkich; poznając zaś — w milczeniu odsuwali się. od tej, która była matką zdrajcy.

Aliści pewnego razu w głuchym zakątku koło miejskich muirów ujrzała inng kobietę. Klęcząc nad trupem jakiegoś mężczyzny, nieruchoma jak: bryła ziemi, kobieta owa modliła się zwróciwszy zbolałą twarz ku‘gwiazdom, a nad jej głową na murze rozmawiali po cichu strażnicy i zgrzytał oręż zawadzając o kamienne blanki.

Matka zdrajcy spytała:

Mąż?

Nie.

Brat?

Syn. Mąż został zabity trzynaście dni temu, a syn'— dzisiaj.

I podniósłszy się z klęczek matka zabitego po­wiedziała z pokorą:

Madonna wszystko widzi, o wszystkim wie, a ja składam Jej dzięki.

Za co? — spytała pierwsza.

Tamta odrzekła:

Teraz, kiedy zginął z honorem walcząc za ojczyznę, mogę wyznać, że jego postępki budziły we mnie strach. Był lekkomyślny, nazbyt lubił wesołe życie; bałam się, by nie zdradził swego miasta,, tak jak to zrobił syn Marianny, wróg Bo­ga i ludzi, przywódca naszych nieprzyjaciół, któ­ry niech będzie przeldęty i niech będzie przeklę­te łono, które go nosiło!... .

Zasłoniwszy twarz Marianna poszła dalej, a na­zajutrz rano stanęła przed obrońcami miasta i po­wiedziała:

Albo mnie zabijcie za to, że mój syn stał się waszym wrogiem, albo otwórzcie mi bramę, że- byin mogła pójść do niego...

Odrzekli:

Jesteś człowiekiem' i powinnaś miłować oj­czyznę. Twój syn jest takim samym wrogiem two­im jak i każdego z nas.

Jestem matką. Kocham go i czuję się winna teinto; że stał się taki, jaki jest.

Wtedy zaczęli się naradzać, co z .nią uczynić, ł oznajmili:

Prawdę mówiąc, nie możemy cię zabić za zbrodnie twego syna. Wiemy, że nie byłaś zdolna go skłonić, by tak straszliwie zgrzeszył, i domy­ślamy się, jak bardzo musisz cierpieć. Ale nie je­steś miastu potrzebna nawet jako zakładniczka: twój syn nie dba o ciebie. Sądzimy, że ten diabeł zupełnie o tobie zapomniał, i to niech będzie dla- ciebie karą, jeśli mniemasz, żeś na nią zasłużyła! Nam się to wydaje straszniejsze niż śmierć.

Tak — powiedziała. — To jest straszniejsze.

Otworzyli przed nią bramę, wypuścili ją z mias­

ta i długo patrzyli z murów, jak szła po ziemi ojczystej, obficie zroszonej krwią przelaną przez jej syna. Szła powoli, z wielkiin trudem odry­wając stopy od tej ziemi, chyląc głowę przed tru­pami obrońców miasta, ze wstrętem odpychając nogą połamany oręż: matki nienawidzą oręża słu­żącego do napaści, uznają tylko taki, którym bro­ni się życia.

Kobieta jak gdyby niosła w rękach pod płasz­czem czarę napełnioną płynem i bała się, żeby go nie rozlać. Odchodząc coraz dalej, z każdą chwilą stawała się mniejsza, a tym, którzy patrzyli na nią z murów, wydawało się, iż razem z nią opusz­cza ich smutek i beznadziejność.

Widać było, jak zatrzymała się w połowie dro­gi i odrzuciwszy z głowy (kaptur płaszcza długo patrzyła na miasto, a tam w obozowisku wrogów: zauważono ją samotną wśród pola i bez pośpie­chu, ostrożnie ruszyły ku niej czarne jak ona po­stacie.

Podeszli i spytali, kim jest i dokąd idzie.

Wasz T^ódz jest moim synem powiedziała i żaden z żołnierzy nie wątpił o prawdzie jej słów. Szli koło niej, z uznaniem mówiąc o\ tym, jak mądry i mężny jest jej syn. Ona słuchała ich pod­niósłszy dumriie głowę i nie dziwiła się: jej syn musiał być właśnie taki!

I oto znalazła się przed obliczem człowieka, któ­rego znała dziewięć miesięcy wcześniej, nim się narodził, przed tym, którego nigdy nie przestała nosić w sercu. Stał przed nią •— w jedwabiu i ak­samicie. Oręż jego połyskiwał drogimi kamienia­mi. Wszystko było tak, jak być powinno: właśnie

takim widziała go wielekroć w snach — boga­tym, sławnym, uwielbianym.

Matko! — mówił, całując jej ręce. — Przy­szłaś do mnie, to znaczy, że mnie zrozumiałaś; więc jutro zdobędę to przeklęte miasto!

W którym się urodziłeś — przypomniała mu.

Upojony swoimi czynami, oszalały od żądzy

jeszcze większej sławy, przemawiał do niej w zu­chwałym porywie młodości:

Przyszedłem na świat i dla świata, żeby go porazić zdumieniem. Oszczędzałem to miasto je­dynie przez wzgląd na ciebie, ono jest jak drzaz­ga w mojej nodze i nie pozwala mi iść ku sławie tak szybko, jak tego pragnę. Ale teraz, jutro, zniszczę to gniazdo upartych!

Gdzie każdy kamień zna cię i pamięta dziec­kiem — powiedziała.

Kamienie są nieme, jeśli człowiek nie zmusi ich, żeby przemówiły. Niech góry zaczną o mnie mówić, tego pragnę!

Hb A— ludzie? — spytała.

O tak, pamiętam o nich, matko! h oni są mi potrżebni, gdyż tylko w ludzkiej pamięfei żyją nie­śmiertelni bohaterowie.

Matka rzekła:

., Bohaterem jest ten, kto życie tworzy na przekór śmierci, kto zwycięża śmierć!...

§|gii| Nie! -— zaprzeczył. — Ten, co burzy, jest równie sławny jak ten, co wznosi miasta. Zważ tylko, przecie nie wiemy, kto zbudował Rzym — Eneasz czy Romulus, ale dokładnie znane nam są imiona Alaryka i innych bohaterów, którzy znisz­czyli to miasto...

Które przeżyło wszystkie imiona —■ przy­pomniała matka.

Tak z nią rozmawiał do zachodu słońca; ona coraz rzadziej przerywała jego szaleńcze wywody i coraz niżej schylała swą dumną głowę.

Matka ■— tworzy, Matka —ochrania. Mówić przy niej o niszczeniu, to znaczy mówić przeciw­ko niej, a on nie rozumiał tego i przeczył treści jej życia.

Matka staje zawsze przeciwko śmierci. Ręka, która wprowadza śmierć do ludzkich domów, jest wroga i nienawistna Matkom — a jej syn tego nie wiedział, oślepiony zimnym blaskiem sławy, zabijającym serce.

I nie wiec -dał, że Matka staje się zwierzęciem równie przezornym i nielitościwym jak i nieustra­szonym, kiedy chodzi o życie, które ona, Matka, tworzy i ochrania.

Siedziała pochylona i przez otwói/ w płótnie wspaniałego namiotu wodza spoglądała na miasto, gdzie po raz pierwszy uczuła słodki dreszcz po­częcia i bolesne skurcze przy rodzeniu dziecka, które teraz chce być siewcą zniszczenia.

Purpurowe promienie słońca oblewały mury i wieże miasta krwią, szyby w oknach połyskiwa­ły złowieszczo, całe miasto było jakby zranione, a przez jego niezliczone rany wyciekał czerwony sok życia. Czas upływał. Miasto zaczęło czernieć jak trup i niby świece pogrzebowe, zapaliły się nad nim gwiazdy.

Kobieta widziała tam — w ciemnych domach, gdzie obawiano się zapalić światła, by nie zwró­cić uwagi nieprzyjaciół, na ulicach pełnych mro­

ku, zapachu trupów, przytłumianego szeptu lu­dzi oczekujących śmierci — widziała wszystko i wszystkich. To, co było jej tak dobrze znane i tak drogie, stało przed idą blisko, czekając w milczeniu na jej postanowienie. I czuła się matką wszystkich ludzi swojego miasta.

Z czarnych wierzchołków gór zbiegały w dolinę chmury i niby konie skrzydlate pędziły ku ska­zanemu na zagładę miastu.

Pewno wkrótce już uderzymy do szturmu — mówił jej syn — jeśli noc będzie dostatecznie ciemna. Niewygodnie jest zabijać, kiedy słońce razi w oczy i blask oręża je oślepia; zawsze się przy tym zdarza wiele chybionych ciosów — do­dał oglądając miecz.

Matka powiedziała do niego:

Chodź tutaj, złóż mi głowę na piersi, odpocz­nij, przypomnij sobie, jak wesołym i dobrym by­łeś dzieckiem i'jak wszyscy cię kochali.

Posłuchał, przytulił się do jej kolan i zamknął oczy mówiąc:

Kocham tylko sławę i ciebie *-*■ za to, że urodziłaś mię takim, jakim jestem.

A... kobiety? — spytała nachylając się nad nim.

Jest ich dużo, szybko stają się nudne — jak wszystko, co nazbyt słodkie.

I spytała go jeszcze po raz ostatni:

A czy nie chciałbyś mieć dzieci?

Po co? Żeby je zabito? Ktoś podobny do mnie pozbawi je życia, a ja będę cierpiał, za sta­ry i za słaby, żeby je pomścić.

Jesteś piękny, ale bezpłodny jak błyskawi­ca — rzekła z westchnieniem.

A on powtórzył radośnie;.

■— Tak, jak błyskawica!—

I zasnął na matczynej piersi jak dziecko.

Wtedy ona, okrywszy go swym czarnym płasz- cziem, wbiła nóż w jego serce, a on drgnął i od razu skonał: dobrze przecież wiedziała, gdzie tętni serce jej syna. I zrzuciwszy trupa ze swych ko­lan do nóg zdumionej straży, rzekła^zwracając się ku miastu:

■— Jako człowiek — zrobiłam dla ojczyzny wszystko, co mogłam, jako matka — zostanę ze swoim synem. Za późno już, abym urodziła dru­giego. Życie moje nikomu nie jest potrzebne.

I ten sam nóż, jeszcze ciepły od jego krwi —- jej krwi —stanowczą ręką'wbiła w swoją pierś i też niechybnie trafiła: przecież łatwo jest trafić w serce, które boli.

IX

Dzwonią cykady.

W gęstwinie drzew oliwnych wiszą jakby ty­siące metalowych strun; wietrzyk rusza chropa­we liście, liście dotykają strun i owe lekkie, nie­przerwane dotknięcia napełniają powietrze ciep­łym, oszałamiającym dźwiękiem. To jeszcze nie jest muzyka, ale wydaje się, że niewidzialne rę­ce stroją setki niewidzialnych arf i człowiek w ciągłym naprężeniu czeka, aż wreszcie przyjdzie królika chwila ciszy, a potem nagle wszystkie

struny zabrzmią potężnym hymnem do słońca, nieba i morza.

Wietrzyk wieje, drzewa się kołyszą i niby scho­dzą w dół ku morzu, potrząsając koronami. Fale -miarowo i głucho biją w nadbrzeżne kamienie. Morze jest usiane żywymi, białymi plamami, jak gdyby niezliczone stada ptaków opadły na jego modrą powierzchnię. Wszystkie płyną w jednym kierunku, co chwila znikają w głębi, znowu się ukazują i ledwo dosłyszalnie szemrzą. I jakby ciągnąc je za sobą, na widnokręgu kolebią się, podniósłszy wysoko trzypiętrowe żagle, dwa stat­ki — szare ptaki morskie. Wszystko to przypo­mina dawno już prześniony, na wpół zapomniany sen, niepodobny do rzeczywistości.

Przed nocą będzie dobrze wiało — mówi stary rybak siedząc w cieniu głazów na malutkiej plaży pokrytej brzękliwymi kamyczkami.

Przypływ rzucił na kamienie całe stosy pachną­cej trawy morskiej ***•■ rudej, złocistej i zielonej. Trawa schnie na słońcu i na rozgrzanych kamie­niach. Słone powietrze nasiąkło cierpkim zapa­chem jodu. Na plażę jedna po drugiej wbiegają czubate fale.

Stary rybak podobny jest do ptaka — ma drob­ną, wąską twarz, zakrzywiony nos i niewidoczne w ciemnych fałdach skóry, okrągłe — z pewnoś­cią bardzo bystre — oczy. Palce rąk haczykowa­te, mało ruchliwe i suche.

Przed laty pięćdziesięciu, signor — mówi sta­rzec pod ton szemrzących fal i rozdzwonionych cykad — zdarzył się razu pewnego taki sam we­soły i gwarny dzień, kiedy wszystko śmieje się

i śpiewa. Mój ojciec miał wtedy czterdzieści lat, a ja — szesnaście. Byłem zakochany: tego prze­cie nie można uniknąć, kiedy się ma szesnaście? lat, a słońce tak pięknie świeci.

Pojedziemy, Guido, łowić pezzoni” — powie­dział ojciec.

Pezzoni, signor, to bardzo delikatne i smaczne ryby z różowymi płetwami. Noszą też nazwę ryb koralowych, ponieważ przebywają zazwyczaj tam, gdzie są korale — bardzo głęboko. ’Łowi się je dobrze obciążonym haczykiem, »stojąc na kotwicy. Ładne ryby.

Pojechaliśmy niczego się nie spodziewając, prócz obfitego połowu. Mój ojciec był silnym mężczyzną, doświadczonym rybakiem, a'le na krótko przedtem chorował na płuca, a palce u rąk miał powykręcane przez reumatyzm, zwykłą cho­robę rybaków.

To bardzo podstępny i zły ten wiatr, co teraz tak łagodnie wieje na nas z brzegu i jakby lekkoi popycha do morza — tam dopiero podchodzi nie­postrzeżenie i nagle rzuca się na pana, jakby go pan obraził. Kotwica od razu się urywa, łódź po­myka z wiatrem, czasami nawet wywrócona do góry dnem, a pan — moknie w wodzie. Wszystko odbywa się błyskawicznie. Nie zdąży pan zakląć albo się przeżegnać — a już panem fale kołują, niosą łódkę w dal. Zbój uczciwszy jest od tego wiatru. Zresztą ludzie są zawsze uczciwsi od ży­wiołów.

Tak więc właśnie uderzył w nas ten wiatr o cztery kilometry od brzegu — zupełnie blisko, jak pan widzi; uderzył znienacka jak tchórz i zdrajca.

Guido! — krzyknął ojciec chwytając znie­kształconymi rękami za wiosła. — Trzymaj się! Bierz kotew! Żywo!”

Ale podczas gdy ja wybierałem kotwiczny łań­cuch, ojciec dostał uderzenie wiosłem w pierś — wyrwało mu wiosła z rąk. Zwalił się na dno ło­dzi, stracił przytomność. Nie miałem czasu go ra­tować: każdej chwili mogło nas wywrócić. Z po­czątku wszystko się odbywa szybko: kiedy się wziąłem do wiosłowania, już mknęliśmy dokądś w chmurze wodnego pyłu. Wicher ścinał wierz­chołki fal i kropił nas jak ksiądz, tylko z większą gorliwością i nie po to, żeby nas obmyć z grze­chów.

Tu nie ma żartów, mój synu — rzekł ojciec, kiedy odzyskał przytomność i spojrzał w stronę lądu. —i Nieprędko się to skończy, mój drogi”.

Kiedy się jest młodym — niełatwo uwierzyć w niebezpieczeństwo. Próbowałem wiosłować, zrobi­łem wszystko, co trzeba robić na wodzie podczas sztormu, kiedy ten wiatr z piekła rodem kopie panu-łaskawie tysiące mogił i bezpłatnie wyśpie­wuje requiem.

Siedź spokojnie, Guido — upomniał mnie oj­ciec, uśmiechając się i strząsając wodę z włosów. — Co ci z tego przyjdzie, że będziesz dłubał w mo­rzu zapałkami? Oszczędzaj siły, bo inaczej na próżno będą w domu czekali na twój powrót”.

Zielone fale ciskają naszą maleńką łodzią jak dzieci piłką, zaglądają do nas przez burty, wzno­szą się nad głowami, ryczą, chluszczą, a my wpa­damy w głębokie doły, wylatujemy w górę na pieniste grzbiety, a brzeg ucieka od nas coraz da-

.lej i również tańczy jak nasza łódź. Wtedy ojciec [powiada znowu:

Ty może wrócisz na ląd, ale ja — nie! Posłu­chaj, co ci powiem o rybach i o robocie...”

I zaczął mi opowiadać wszystko, có wiedział o zwyczajach tych i owych ryb — gdzie, kiedy i jak najlepiej je łowić.

Może byśmy się lepiej pomodlili, ojcze” — za­proponowałem, kiedy stało się dla ninie jasne, że grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo: byliśmy jak dwa króliki pośród' stada białych psów, ze­wsząd szczerzących na nas zęby.

Bóg przecie wszystko widzi odpowiedział ojciec. *— Więc chyba widzi i to, że dwaj ludzie, stworzeni do życia na ziemi, giną w odmętach morskich i że jeden z nich, nie mając nadziei na ocalenie, musi przekazać synowi całą swoją wie­dzę. Praca potrzebna jest ziemi i ludziom. Bóg to rozumie”.

I opowiedziawszy mi wszystko, co wiedział o pracy, ojciec zaczął mówić o tym, jak trzeba żyć z ludźmi.

Czy teraz pora na naukę? |®| przerwałem mu. — Na lądzie nigdy tego nie robiłeś”.

Na lądzie nie czułem śmierci tak blisko”.

Wiatr wył jak zwierz, fale huczały. Ojciec pod­nosił głos aż do krzyku, żebym go mógł usłyszeć; I krzyczał:

Zawsze postępuj tak, jakby nie było nikogo lepszego i nikogo gorszego od ciebie' ~ tak bę­dzie najsłuszniej. Szlachcic czy prosty rybak, żoł­nierz czy kapłan — to jedno ciało i ty jesteś taką samą niezbędną jego cząstką jak wszystkie in-

<—60 ¿¿śj

S»^: lv.

ne. Nigdy nie zbliżaj się do człowieka z myślą, że jest w nim więcej złego niż dobrego; ufaj, że do­broć w nim przeważa — i tak na pewno będzie! Ludzie dają z siebie to, czego się od nich żąda”.

Ojciec, rzecz prosta, nie od razu to wszystko wypowiedział, raczej tak, wie pan, jakby rzucał krótkie, urywane rozkazy: huśtało nami z fali na falę i słowa jego docierały do mnie przez pienis­tą zasłonę wodną to z góry, to z dołu. Wiele słów unosił wiatr, zanim zdołałem je usłyszeć, wielu nie. mogłem zrozumieć — czy pora się uczyć, si- gnor, kiedy każda chwila może przynieść zagła­dę? Ogarnęło mnie przerażenie: po raż pierwszy w życiu widziałem morze tak rozszalałe i po raz pierwszy czułem się wobec niego taki bezsilny. I trudno mi stwierdzić, czy już wtedy, czy dopie­ro później,, kiedym wspominał, owe chwile, dozna­łem uczucia, (które do dziś dnia żyje w moim ser­cu.

Jaikby to było teraz widzę mego ojca: siedzi na dnie łodzi, rozłożjnvszy schorowane ręce, wczepiony palcami w burty — kapelusz woda z niego zmyła — fale rzucają mu się na głowę, na ramiona, z prawa i z lewa, biją w n,iego wściekle, od przodu i od tyłu, a on potrząsa głową, parska i od czasu do czasu krzyczy do mnie. Zmoczony do suchej nitki, stał się jakiś maleńki, tylko oczy ogromnie rdKszerzyły mu się ze strachu, a może z bólu. Myślę, że raczej z bólu.

Słuchaj! — krzyczał do mnie. — Hej, sły­szysz?"

Niekiedy odpowiadałem mu:

\ „Słyszę!”

Pamiętaj, wszystko, co dobre, pochodzi od człowieka”.

Potakiwałem głową na znak, że rozumiem.

Na lądzie nigdy w ten sposób nie rozmawiał ze mną. Był wesoły, dobry, ale zdawało mi się, że patrzy na mnie kpiąco i nieufnie, że jestem dla niego jeszcze tylko dzieckiem. Chwilami obraża­ło mnie to — młodość jest ambitna.

Jego krzyki pomagały mi opanować strach; dla­tego pewnie tak dobrze wszystko pamiętam.

Starzec zamilkł, popatrzył na białawe morze, uśmiechnął się i rzekł, mrugnąwszy do mnie po­rozumiewawczo:

Gdy się przyjrzałem ludziom, wiem'na pew­no, signor, że pamiętać — znaczy to samo, co ro­zumieć, a im więcej się rozumie, tym więcej się widzi dobrego. Tak już jest, niech mi pan,wierzył Otóż właśnie — pamiętam jego drogą dla mnie, mokrą twarz i wielkie oczy, które patrzyły na mnie z powagą i miłością i tak, że wiedziałem wtedy: nie jest mi przeznaczone zginąć tego dnia. Bałem się, ale wiedziałem, że nie zginę.

Łódź naszą oczywiście wywróciło do góry dnem. Zanurzyliśmy, się w kipiącej wodzie, w pianie, która nas oślepiała. Fale miotają naszymi ciała­mi, tłuką nimi o kadłub — jeszcze przedtem przy­wiązaliśmy do ławek wszystko, co można było przywiązać — ściskamy w rękach lii?^, nie daje­my' się oderwać od łodzi, póki sił nam starcza, ale trudno utrzymać się na powierzchni wody. Kilka razy to -ojca, to mnie fala rzuciła na kii i natychmiast zmyła stamtąd. Najgorsze jest jed­nak to, że człowiek dostaje zawrotów ¿Iowy, a

przy tym głuchnie i ślepnie — uszy i oczy ma za­lane wodą i mimo woli dużo jej łyka.

Ciągnęło się to długo, chyba z siedem godzin. Potem wiatr nagle zmienił kierunek, gwałtownie powiał do brzegu. Zaczęło nas pędzić w stronę lądu. Ucieszyłem się i zawołałem:

Trzymaj się, ojcze!’*

Ojciec też coś krzyknął. Zrozumiałem tylko jed­no słowo:

...rozbije...”

Myślał o kamieniach. Kamienie były jeszcze da­leko; więc mu nie uwierzyłem. On jednak lepiej ode mnie widział niebezpieczeństwo. Pędziliśmy pomiędzy górami wody, przylgnąwszy jak ślima­ki do naszej karmicielki, porządnie o nią potłucze­ni, bezsilni już i oniemiali. Trwało to dość długo, ale kiedy stał się widoczny ciemny masyw nad­brzeżnych skał wszystko potoczyło się z nie­prawdopodobną szybkością. Rozkołysane posuwa­ły się ku nam, nachylały się nad wodą, gotowe w Każdej chwili runąć na nasze głowy. Spienione fale raz po raz rzucają naszymi ciałami, łódź na­sza trzeszczy jak orzech pod obcasem buta — już jestem oderwany od niej, widzę wygięte, czarne żebra głazów, ostre jak noże, widzę głow^ ojca wysoko nade mną, a wreszcie — wzniesioną gdzieś wysoko ponad te diabelskie szpony.

Wyłowiono go w dwie godziny później — z przełamanym kręgosłupem i rozbitą czaszką. Ra­na na głowie była olbrzymia. Część mózgu wy­płynęła, ale pamiętam w ranie, szarą, czerwono prążkowaną masę, podobną do marmuru albo do piany zmieszanej z krwią. Zeszpecony był okrop-

nie, cały w siniakach i guzach, tylko twarz miał czystą, spokojną, a oczy mocno i szczelnie za­mknięte.

Ja? Tak, też byłem porządnie potłuczony. Na brzeg wyciągnięto mię nieprzytomnego. Rzuciło nas na ląd koło Amalfi. Obce niby strony, ale lu­dzie oczywiście tacy sami jak my — też rybacy. -Podobne wypadki wcale ich nie dziwią; owszem, czynią ich właśnie dobrymi: ludzie, którzy stale narażają życie, zawsze są dobrzy.

Myślę, że nie potrafiłem panu opowiedzieć o moim ojcu tak, jak czuję, i wyrazić tego, co przez< pięćdziesiąt jeden lat mam ukryte w sercu. Wy­magałoby to szczególnych słów, może nawet pieś­ni, a myśmy ludzie prości jak ryby i nie umiemy mówić tak pięknie, jak byśmy chcieli. Człowiek zawsze więcej czuje, i rozumie, niż zdoła wyrzec.

- Chodzi w gruncie rzeczy ó to,.że mPJ ojciec w godzinie śmierci wiedząc, że musi zginąć, nie zląkł się, nie zapomniał o mnie, swoim synu, i -do­był z siebie tyle siły*~i* znalazł tyle czasu, by mi -przekazać wszystko, co uznawał za ważne. Prze­żyłem sześćdziesiąt siedem lat i mogę powiedzieć, że wszystko, co we mnie wpoił 'jest słuszne.

Starzec zdjął swą trykotową czapeczkę, nie­gdyś czerwoną, a obecnie brunatną, wydostał z niej fajkę i pochyliwszy gołą, brązową czaszkę wyrzekł mocnym głosem:

- — Wszystko prawda, signor! Ludzie są tacy, jakimi chce pan ich widzieć. Niech pan patrzy na nich dobrymi oczyma, a będzie panu dobrze, im — •też. Staną się dzięki temu jeszcze lepsi, pan tajk- że. Bardzo prosta sprawa!

%

Wiatr dmuchał coraz silniej, fale robiły się co­raz wyższe, ostrzejsze i bielsze. Na morzu wyro­sły nowe stada ptaków — coraz szybciej płyną w dal, a dwa statki o trzypiętrowych żaglach już znikły za granatową smugą widnokręgu.

Strome brzegi wyspy kąpią się w morskiej pia­nie, coraz zacieklej chluszcze niebieska woda 1 niestrudzenie, namiętnie dzwonią cykady.

X

W dniu, kiedy -się to zdarzyło., wiał sirocco, wil­gotny wiatr z Afryki. "Obrzydliwy to wiatr — rozdrażnia nerwy i wprawia w zły nastrój. Dla­tego właśnie pokłócili się ze sobą dwaj woźnice — Giuseppe Cirotta i Luigi Meta. Kłótnia, wynikła nie wiadomo kiedy; trudno się było zorientować, kto pierwszy ją wywołał; ludzie widzieli tylko, jak Luigi rzucił się na Giuseppa usiłująć chwy­cić go za gardło, a tamten, wtuliwszy głowę w ramiona, ukrył swoją grubą, czerwoną szyję i wy­stawił czarne, mocne pięści.

Natychmiast ich rozdzielono i spytano:

O co chodzi?

Siny ż gniewu Luigi krzyknął:

Niechaj ten byk powtórzy tu przy wszyst­kich, co powiedział o mojej żonie!

Cirotta chciał odejść, schował swoje maleńkie oczy w zmarszczkach pogardliwego grymasu i ki­wając okrągłą, czarną głową, wzbraniał się po­wtórzyć obelgę. Wówczas Meta powiedział głoś-

Mówi, że poznał słodycz pieszczot mojej żo­ny!

Ehei — orzekli ludzie. — To nie żarty, to wymaga poważnego zastanowienia. Spokój, Luigi! Jesteś tu obcy, ale twoja żona to nasz człowiek, znamy ją wszyscy od dziecka i jeśli czujesz się przez nią skrzywdzony, jej wina spada na nas wszystkich, bądźmy szczerzy!

Zabrano się do Cirotty.

Powiedziałeś to? j&

No, tak — potwierdził.

Ł,»— I to prawda?

Czy ktoś kiedy zarzucał mi kłamstwo?

Cirotta tó porządny człowiek, dobry ojciec ro­dziny; sprawa przybierała bardzo niemiły obrót, ludzie, stropieni tym wszystkim, zamyślili się, a Luigi poszedł do domu i krótko rozmówił się z Concettą:

Wyjeżdżam! Ńie chcę cię znać, jeśli nie do­wiedziesz, że słowa tego niikczemńika są potwa- rzą.

Concettą'oczywiście płakała, ale przecie łzy nie stanowią usprawiedliwienia; Luigi -odtrącił ją i oto została sama, z dzieckiem na rękach, bez chleba i Ipez pieniędzy.

Wdały się w to kobiety — przede wszystkim Caterina, handlarka jarzyn, mądra liska, taki, wiecie, stary worek; mocno wypchany mięsem i kośćmi i gdzieniegdzie dobrze pomarszczony.

Signore — powiedziała — słyszałyście już, że tu chodzi o honor naś wszystkich. To nie figiel podszepnięty przez noc księżycową; narażone są na szwank losy dwóch matęk, czy nie tak? Biorę

Concettę do siebie; będzie mieszkała u mnie aż do czasu, kiedy wyświetlimy prawdę.

Tak też drobiono; a potem Caterina i ta chuda wiedźma Lucia, kr^ykaczka, której glos słychać na trzy mile, wzięły się do nieszczęsnego Giusep- pa: zawołały go i dalejże szarpać mu duszę jak starą ścierkę:

No, poczciwcze, gadaj, wiele razy brałeś Concettę?

'Gruby Giuseppe wydął policzki, pomyślał I rzekł:

: Raz.

To można było powiedzieć nawet bez namy­słu zauważyła głośno Lucia, ale jakby mówiąc do siebie.

Czy się to zdarzyło wieczorem, w nocy, czy rano? —r pytała Caterina zupełnie jak sędzia.

Giuseppe nie namyślając się wybrał wieczór.

-7- Czy było jeszcze widno?

Tak — odpowiedział głuptas.

Aha! To znaczy, że widziałeś jej ciało? t Ano, naturalnie!

- Więc nam odpowiedz, jak ono Wygląda!

Tu zrozumiał do czego zmierzają te pytania, i otworzył usta jak wróbel, który się udławił ziarnkiem jęczmienia, zrozumiał i zaczął bełkotać i złościć się tak, że aż mu wielkie uszy napłynęły krwią i zsiniały. *

Cóż ja — mówi —- mogę opowiedzieć? Prze­cie jej nie badałem jak doktor!

•— Jesz owoce nie znajdując przyjemności w ich oglądaniu? — spytała Lucia. — Może jednak zauważyłeś pewną Właściwość Concettiny? — wy-*

pytuje go dalej i filuternie mruży jedno oko, żmija.

• — Wszystko sie stało tak szybko Wg próbuje się tłumaczyć Giuseppe ,— że doprawdy nic nie za­uważyłem.

- To znaczy, że jej nie miałeś! — zawyroko­wała Caterina. Dobra z niej starucha, ale kiedy- trzeba, umie być surowa. Słowem, tak go uwik­łały baby w_ sprzecznościach, że chłop wreszcie pochylił swoją durną głowę i przyznał się:

Nic nie było, powiedziałem to ze złości.

Staruchy wcale się tym nie zdziwiły.

- — Takeśmy myślały — rzekły i puściwszy go z Bogiem, oddały sprawę do osądzenia mężczyz­nom.

Po upływie jednego dnia zebrała się nasza gro­mada robotników. Cirotta stanął przed - nimi, oskarżony o zniesławienie kobiety, i stary Giaco- mo Fasca, kowal, powiedział całkiem niezgorzej-:

Obywatele, towarzysze, dobrzy ludzie!' Żą­damy sprawiedliwości dla nas, więc musimy być sprawiedliwi pomiędzy sobą; niech wszyscy wie­dzą, że znamy wysciką cenę tego, co nam potrzeb­ne, i że sprawiedliwość nie jest dla nas pustym dźwiękiem jak dla naszych pracedawców. Oto człowiek, który . rzucił oszczerstwo na kobietę, znieważył towarzysza, rozbił jedną rodzinę, a przyniósł nieszczęście drugiej, skazując 'swoją żonę na to, aby cierpiała ze wstydu i zazdrości. Powinniśmy się odnieść do niego z całą surowoś­cią. Co proponujecie?

Sześćdziesiąt siedem języków powiedziało jak .Jeden:

Wyrzucić go z gminy!

A piętnaście języków uznało taką karę za na­zbyt ciężką'i wywiązał się spór. Krzyczano okrop­nie— przecie chodziło o los człowieka, i to nie jednego: wszak jest żonaty, ma troje dzieci — cóż winna żona i dziatki? Posiada winnicę, dom, parę koni, cztery osły - dla cudzoziemców — wszystko to zarobione jego ciężką pracą. Biedaczysko Giu­seppe sterczał w kącie sam jak diabeł pośród dzieci; siedział na stołku, zgarbiony, ze spuszczo­ną głową, i miętosił w ręku kapelusz; zdarł już z niego wstążkę i po trochu odrywał rondo, a pal­ce jego rąk tańczyły mu jak skrzypkowi. I kiedy go spytano, co ma do powiedzenia, odrzekł, z tru­dem wstając i prostując ciało:

. — Proszę o wyrozumiałość! Przecie nikt nie jest bez grzechu. Wypędzić mnie z ziemi, na której żyłem więcej niż trzydzieści lat, gdzie pracowali moi przodkowie^S- to nie będzie sprawiedliwie!

Kobiety też były przeciwne wypędzeniu; wresz­cie Fasca zaproponował takie załatwienie spra­wy:

Myślę, moi drodzy, że to będzie dobra kara dla niego, jeśli mu każemy utrzymywać żonę Lui- gina i. jej dziecko niech jej płaci połowę tego, co zarabiał Luigino!

Wiele jeszcze debatowano, na tym jednak wreszcie stanęło i Giuseppe Cirotta bardzo był zadowolony, że się tak tanio wymigał; wszystkich to zresztą zadowoliło: sprawa nie doszła ani do sądu, ani do noża, ale została rozstrzygnięta we własnym kółku. Bardzo nie lubimy, signor, kiedy

o naszych sprawach pisze się w gazetach języ-

Ikiem, w którym zrozumiale słowa są rzadkie jak zęby w ustach starca, albo kiedy sędziowie, ci ob­cy nam ludzie, którzy niewiele tam wiedzą o ży­ciu, rozprawiają o nas takim tonem, jakbyśmy byli dzikusami, a oni — aniołami, co to nie zna­ją smaku wina i ryb i nawet nie dotykają kobie­ty! Myśmy ludzie prości i patrzymy na życie pros­to.

Talk więc postanowiono: Giuseppe Cirotta bę­dzie utrzymywał Concettę i jej dziecko. Ale spra­wa nie skończyła się na tym. Kiedy Luigino do­wiedział się, że słowa Cirotty były kłamliwe, a jego srgnora niewinna, i kiedy zapoznał się z treścią naszego wyroku, zawezwał żonę do siebie, pisząc krótko:

Wracaj do mnie i będziemy znowu żyli szczę­śliwie. Nie bierz ani centesima od tego człowieka* a jeżeli już wzięłaś — rzuć mu te pieniądze w twarz! Ja się nie czuję winny wobec ciebie, bo czy mogłem pomyśleć, że człowiek Marnie w ta­kiej sprawie jak miłość!”

A do Cifotty napisał inny list:

Mam trzech braci i razem z nimi przysiągłem, że cię zarżniemy jak barana, jeśli kiedy zejdziesz z wyspy na ziemię w Sorrento, Castel'lamare, Tor­re albo gdzie indziej. Jak się tylko dowiemy, to cię zakatrupimy, pamiętaj! To taka sama prawda jak i to, że ludzie z twojej gminy są porządnymi, uczciwymi ludźmi. Twoja pomoc nie jest potrzeb­na mojej żonie; nawet moja Świnia zrzekłaby się. twojego chleba. Żyj nie schodząc I wyspy, dopóki ci nie powiem —• można!”

Podobno Cirotta chodził z tym listem do nasze­

go sędziego i pytał, czy nie można skazać tego, co list pisał, za pogróżki. I podobno sędzia powie­dział:

Można, oczywiście. Ale przecież wtedy jego bracia na pewno już was zabiją, przyjadą tutaj i zabiją. Radzę poczekać! Tak będzie lepiej. Gniew to nie miłość, nigdy nie trwa długo...

Sędzia mógł tak powiedzieć, to jest porządny człowiek, bardzo mądry i układa ładne wiersze, ale nie wierzę, aby Girotta chodził do niego i po­kazywał mu ten‘‘list. Nie, Cirotta jest mimo wszy­stko przyzwoity chłopak i nie popełniłby jeszcze jednego nietaktu: przecie by go za to wyśmiano.

Myśmy prości ludzie, signor, robotnicy; mamy własne życie, własne pojęcia i własne zdanie; ma­my prawo budować życie tak, jak chcemy i 'jak jest dla nas lepiej.

Socjaliści? O, mój przyjacielu, robotnik rodzi się socjalistą — tak myślę — i chociaż robotnicy nie czytają książek, ale ^prawdę czują po zapa­chu — przecie prawda mocno pachnie i zawsze jednakowo — spoconym, spracowanym ciałem!

XI

Przy drzwiach białej gospody, ukrytej pośród grubych rózeg starego winogradu, w cieniu rzu­conym przez daszek z tychże winorośli, przeple­cionych powojem i drobnymi chińskimi-różami, siedzą za stołem przy karafce wina Vincenzo, malarz, i Giovanni, ślusarz. Malarz — maleńki, kościsty, czarny; w jego ciemnych oczach świeci

pełen zadumy, łagodny uśmiech marzyciela; przez wygoloną skórę policzków i górnej wargi przebi­ja granatowy cień zarostu —Ł twarz od tego uśmie­chu wydaje się dziecięca i naiwna. Ma ładne, małe usta jak dziewczyna; ręce — długie; obraca w żywych palcach złoty kwiatek róży i przycis- Ikając go do pulchnych warg, zamyka oczy.

Być może, nie wiem, być może! — mówi ci­cho, kiwając spłaszczoną w skroniach głową; ru­dawe kosmyki spadają mu na wysokie czoło.

Tak, tak! Im dalej na północ, tym ludzie są wytrwalsi! — twierdzi Gievanni, barczysty chło­pak o dużej głowie i czarnych kędziorach; twarz ma miedzianoczerwoną, nos opalony od słońca i pokryty białą łuską popękanego naskórka; oczy — wielkie, poczciwe jak u wołu; u lewej rę­ki brak mu dużego palca. Jego mowa jest rów­nie powolna jak ruchy rąk, przesyconych smara­mi i żelaznym pyłem. Ściskając szklankę wina w ciemnych palcach z ębłamanymi paznokciami, ciągnie dalej basem:

Mediolan, Turyn f— oto doskonałe warszta­ty, gdzie się formują nowi ludzie, rośnie nowy mózg! Poczekaj trochę,, a ziemia stanie się uczci­wa i rozumna!

Tak! — powiedział malutki malarz. Podniósł szklankę do góry i łowiąc winem promień słoń-- ca, przyśpiewuje:

O, jaka ziemia ciepła na naszych dni zaraniu,

A ledwo zmężniejemy — już zimno nam jest na niej!

Im dalej na północ, mówię, tym lepsza ro­bota. Już Francuzi żyją nie tak leniwie jak my,

dalej Niemcy i wreszcie Rosjanie — to są ludzie!

Tak!

Pozbawieni praw, zagrożeni utratą wolności i życia, dokonali olbrzymiego dzieła — przecie to dzięki nim obudził się do życia cały Wschód!

Kraj bohaterów! — .powiedział chyląc głowę malarz. — Chciałbym żyć wśród nich...

Ty? — zawołał ślusarz i sztorcem dłoni ude­rzył we własne kolano. — Po tygodniu zrobiłby się z ciebie sopel lodu!

Obaj roześmiali się dobrodusznie.

Dokoła nich kwitną niebieskie i złote kwiaty, w powietrzu drgają wstęgi słonecznych promie­ni, w przezroczystym szkle karafki i szklanek płonie almandynowe* wino; z dala napływa jed­wabny szelest morza.

Lf!T* Słuchaj no, mój zacny Vincenzo — mówi ślusarz uśmiechając się od ucha do ucha — opo­wiedz wierszem, jak stałem się socjalistą. Chyba wiesz o tym!

Nie — odrzekł malarz nalewając do szkla­nek wina i uśmiechając się do czerwonej strugi — nigdy mi o tym nie mówiłeś. Ta skóra tak dohrze przylega do twoich kości, jakbyś się w niej uro­dził, mógłbym przysiąc!

Urodziłem się goły i głupi jak ty i wszyscy inni ludzie, w młodości, marzyłem o bogatej żo­nie, będąc w wojsku uczyłem się, żeby zdać egza­min na stopień oficerski. Miałem dwadzieścia trzy lata, kiedy poczułem, że nie wszystko jest na śmiecie dobre i że żyć jak dureń to wstyd!

Malarz oparł się o stół łokciami i zaczął się wpatrywać w górę, na której szczycie stoją ko­łysząc gałęźmi olbrzymie sosny.

Nas, czyli moją Jsompanię, wysłano do Bolo­nii; zbuntowali się tam chłopi; jedni żądali obni­żenia czynszu dzierżawnego, drudzy krzyczeli o konieczności podwyższenia zarobków. I ci, i tamci, według mnie, nie mieli racji. „Obniżyć czynsz dzierżawny za ziemię, podwyższyć płacę, co za

'bzdury! — myślałem — przecie to zrujnuje wła­ścicieli majątków...” Takiemu mieszczuchowi jak ja wydawało się to głupie i bezsensowne. Więc. bardzo się gniewałem, a sprzyjał temu upał, nie­ustanne przemarsze z miejsca na miejsce i noęna służba wartownicza — te zuchy, wyobraź sobie, rozbijali maszyny obszarników i byli również po­chopni do palenia zboża i niszczenia wszystkiego, co nie należało do nich.'

Wypił wino małymi łykami i coraz bardziej się ożywiając ciągnął dalej:

Chodzili po polach kupą jak owce, ale w milczeniu, groźni, zafrasowani, rozpędzaliśmy ich pokazując bagnety, czasami szturchając kolbami, a oni nie okazując strachu i bez pośpiechu roz­chodzili się i zbierali znowu. Było to nudne jak t nabożeństwo i ciągnęło się z dnia na dzień jak febra. Luoto, nasz podoficer, zuch co się zowie,

z Abruzzów, też chłop, strasznie się męczył: zżółkł,

schudł i nieraz powtarzał: S »

Bardzo źle, moje dzieci! Ani chybi trzeba bę­dzie strzelać, niech mnie licho porwie!”

Jego krakanie, rozstrajało nas jeszcze bardziej, a tu wyobraź sobie, zza każdego węgła, wzgórza

i drzewa wystarczają uparte głowy chłopów, ob­macują cię ich gniewne oczy — ci ludzie, rzecz prosta, odnosili się do nas niezbyt przyjaźnie.

Pij! — powiedział mały Vincenzo, życzliwie przysuwając przyjacielowi pełną szklankę.

Dziękuję niech żyją wytrwali ludzie! — za­wołał ślusarz, wypił, otarł dłonią wąsy i ciągnął dalej:

Pewnego razu stałem na niewielkim wzgó­rzu obok gaju oliwnego, żeby pilnować drzew, gdyż chłopi je psuli, a u stóp wzgórza pracowało dwóch robotników — stary i młody, kopali jakiś rów. Upał, słońce piecze jak ogień, człowiek chciałby być rybą. Nuda. Przypominam sobie, jak ze złością patrzyłem na tych ludzi. W południe przestali pracować, wyjęli chleb, ser, dzbanek wi­na. „Niech was diabli wezmą” — myślę sobie. Na-- gle stary, (który dotąd ani razu nie spojrzał na mnie, coś powiedział -do młodzieńca, tamten od­mownie potrząsnął głową, a stary krzyknął:

Idź!” — Krzyknął bardzo surowo.

Młodzieniec idzie'do mnie z dzbankiem w ręku, podszedł i mówi tak, wiesz, nie bardzo chętnie:

Mój ojciec myśli, że panu. się chce pić, i przy­syła trochę wina!”

Było mi głupio, ale przyjemnie;, odmówiłem kiwnąwszy staremu głową na znak podzięki, a on mi odpowiada, patrząc w niebo: .

Proszę wypić, signor, proszę wypić! Proponu­jemy to człowiekowi, a nie żołnierzowi. Wcale nie liczymy na to, że żołnierz stanie się lepszy od na­szego Wina”.

Nie bądź taki dowcipny, do diabła!” — pomy­

ślałem, wypiłem ze trzy łyki i podziękowałem, a oni tam w dole zaczęli jeść; przyszła zmiana — na moje miejsce stanął Ugo, salerneńczyk. Powie­działem mu po cichu, że ci dwaj wieśniacy to do­brzy ludzie. Tego samego dnia wieczorem, kiedy stałem przy drzwiach baraku, gdzie były prze­chowywane maszyny, z dachu spadła na moją głowę gliniana dachówka, uderzyła anię niezbyt mocno, ale druga —- o wiele mocniej, trafiając kantem w ramię, tak że lewa ręka zwisła bez­władnie.

Ślusarz roześmiał się, szeroko otwierając usta i przymrużając oczy.

Dachówki, kamienie, kije — mówił przez śmiech — w owym czasie i w tamtej miejsco­wości działały samoczynnie i ta samoczynność przedmiotów martw3rch tworzyła na naszych gło­wach dość duże guzy. Idzie żołnierz albo stoi a tu nagle skacze na niego kij czy też kamień spada i nieba. Złość nami trzęsła oczywiście!

Oczy małego malarza przybrały wyraz smutku, twairz zbladła, powiedział cichutko:

-— Aż wstyd bierze, kiedy się słyszy takie rze­czy...

Cóż robić! Ludzie mądrzeją stopniowo. A więc dalej: wezwałem pomocy, odprowadzono mię do domu, gdzie już leżał jeden, zraniony kamie­niem w twarz. Kiedy go spytałem, jak mu się to przytrafiło, odrzekł z niezbyt wesołym uśmie­chem:

Starucha, kolego, stara siwa wiedźma uderzy­ła mnie i zaproponowała, żebym ją Zabił!”

Aresztowano ją?”

Powiedziałem, że to ja sam upadłem i uderzy­łem się. Dowódca nie uwierzył, widać to było z ‘ jego oczu. Ale przyznasz chyba/ że to jakoś głupio wyjawić, że cię zraniła stara baba! Niech to dia­bli! Ciężko im i zrozumiała rzecz, że nas nie lu­bią”. :

Tak!” — myślę sobie. A tu przychodzi doktor i dwie damy -r- jedna bardzo przystojna, blon­dynka, najwidoczniej wenecjąnka; drugiej nie pa­miętam. Oglądają moje potłuczenie; oczywiście — dcrobiazg; przyłożyli mi kompres i poszli.

Ślusarz nachmurzył się, umilkł i mocno zatarł ręce; jego towarzysz znowu nalał wina do szkla­nek—.nalewając, wysoko podnosił karafkę i wino drżało w powietrzu żywą, czerwoną strugą.

Siedliśmy obaj pod Oknem — ciągnął da­lej , ponurym głosem ślusarz — siedliśmy tak, żeby nas nie widziało słońce, i oto słyszymy deli­katny głosik owej blondynki: właśnie szła z przy­jaciółką i doktorem przez ogród i mówiła po fran­cusku, a ja po francusku wszystko rozumiem.

Zauważyli państwo, jakie on ma oczy?;-*- mó­wi- blondynka. — To oczywiście również chłop i kiedy zdejmie mundur, będzie może'takim sa­mym socjalistą jak wszyscy tutaj. Ludzie z taki­mi oczami chcą podbić cały świat, przebudować całe życie, wypędzić nas i zniszczyć, a wszystko po to, żeby zapanowała jakaś ślepa, nudna spra­wiedliwość !” #

Głupie chłopaki -|f|powiedział doktor — półr- dzieci, pół-zwierzęta!”

Ł „Zwierzęta, owszem! Ale cóż jest w nich dzie­cinnego?”

A te marzenia o powszechnej równości...” „Pomyśleć tylko, że mam być równa takiemu chłopakowi o wołowych oczach albo temu drugie­mu o ptasiej twarzy; my wszyscy — pan, ja i on — mamy się zrównać z nimi, z tymi ludźmi

o chamskiej krwi! Z ludźmi, których można wzy** wać po to, żeby bili im podobnych, takie siame zwierzęta jak oni...”

Mówiła dużo i zapalczywie, a ja słuchając my­ślałem: „Tak, signora!” Widziałem ją nie po raz pierwszy, a wiesz przecie, że nikt nie marzy o ko­biecie goręcej niż żołnierz. Oczywiście wyobraża­łem sobie, że jest dobra, mądra, o zacnym sercu — w tym czasie wydawało mi się, żę szlachta .to lur dzie szczególnie mądrzy.

Pytam ¡{colegę: „Rozumiesz ten język?” Nie, nie rozumiał. Wtedy streściłem mu słowa blondyn­ki. — chłopak się rozzłościł diabelnie i zaczął ska­kać po pokoju błyskając okiem —jedno oko miał zabandażowane.

To to tak! — mamrotał. — To tak! Posługuje eię mną, ale nie uważa za człowieka! Ja ze wzglę­du na nią pozwalam szarpać swoją godność oso­bistą, a ona tej godności we mnie nie uznaje! Po to, żeby ona nic nie straciła ze swego majątku, ja ryzykuję zaprzepaszczeniem duszy...”

Był to niegłupi chłopak i poczuł się głęboko dotknięty; ja też. I następnego dnia rozmawialiś­my o tej damie głośno, bez ceregięli. Luoto tyl­ko mruczał i radził nam:

Ostrożniej, moje dziatki! Nie zapominajcie, że służycie w wojsku, gdzie obowiązuje dyscyplina!” Nie, nie zapomnieliśmy o tym. Ale wielu

z nas — właściwie mówiąc wszyscy — staliśmy się głusi i ślepi, a te zuchy, chłopi, bardzo zręcz­nie wykorzystywali naszą głuchotę i ślepotę. I wygrali. Odnosili się do nas bardzo dobrze; ■blondynka mogłaby u nich wiele skorzystać: na przykład doskonale by ją nauczyli, jak należy szanować porządnych ludzi. Kiedyśmy stamtąd odchodzili, dokąd przyszliśmy z zamiarem przela­nia krwi, wielu z nas żegnano kwiatami. Kiedyś­my maszerowali ulicami wsi, rzucano w nas już nie kamieniami i dachówką, ale kwiatami, mój drogi! Myślę, że zasłużyliśmy na to. Można za­pomnieć o niemiłym przywitaniu, kiedy człowieka mile żegnają!

Roześmiał się, potem rzekł:

To właśnie powinieneś opowiedzieć wier­szem-, Vincenzo...

Malarz odrz&kł z pełnym zadumy uśmiechem:

Tak, to się nadaje do poematu! Myślę, że po­trafię stworzyć taki poemat. Kiedy człowiek skoń­czy dwadzieścia pięć lat, staje się kiepskim Ury­wkiem. <

Odrzucił kwiatek już zmięty, zerwał drugi, obejrzał się i ciągnął dalej:

•— Kiedy człowiek przeszedł drogę’ od piersi matki do piersi ukochanej, wtedy powinien iść dalej, ku innemu szczęściu..*

Ślusarz milczał, kołysząc wino w "szklance. Ła­godnie szumi morze tam w dole, poza winnicami; zapach kwiatów rozpływa się w gorącym powie­trzu.

To słońce czyni z nas ludzi zbyt leniwych, za bardzo łagodnych — mruczał ślusarz.

Nie udają mi się już wiersze liryczne, jestem z siebie bardzo niezadowolony |— mówi cicho Vin­cenzo, ściągając cienkie brwi.

Napisałeś coś w tym rodzaju?

Malarz nie ód razu mówi:

Tak, wczoraj, na dachu hotelu „Como”. ’

I czyta śpiewnym półgłosem, w zadumie:

Na brzegu pustynnym, na starych, omszałych kamie­niach

Jesienne słońce blask pożegnalny łagodnie złożyło. Na- ciemne głazy wlatują drapieżne fale I słońca blask zagarniają w chłód niebieskiego morza. Miedziane liście drzew, Odarte przez wiatr jesienny, Migocą skroś piany przypływu jak martwe, barwiste ptaki.

A blade niebo*się smuci, a gniewne morze się kłębi I tylko słońce się śmieje, pokornie dążąc na zachód. .■

Obaj długo milczą; malarz schylił głowę i pa­trzy w ziemię, duży, ociężały ślusarz uśmiecha się i wreszcie mówi:

O wszystkim możr^ powiedzieć pięknie, ale najpiękniejsze jest słowo o dobrym człowieku, pieśń o dobrych ludziach!

XII

Jeżeli życie stało się takie, że człowiek już nie znajduje kawałka chleba na zien&i, użyźnionej kośćmi jego przodków, nie znajduje i gnany bie­dą» wyjeżdża ze ściśniętym sercem do Południo­wej Ameryki, o trzydzieści dni drogi od swojego kraju rodzinnego — jeżeli życie jest takie, to Cze­go panN chce od człowieka?

Ktokolwiek by to był — wszystko jedno! Ten człowiek jest jak dziecko oderwane od piersi mat­ki, wino obczyzny wydaje mu się gorzkie i nie rozwesela mu serca, lecz je zatruwa tęsknotą, czyni je pulchnym jak gąbka i serce to, wyrwa­ne z piersi ojczyzny — niby gąbka wodę — chci­wie wchłania wszelkie zło, rodzi ponure uczucia.

, U nas w Kalabrii młodzi ludzie, zanim wyjadą za ocean, żenią się — być może po to, żeby miłoś­cią do kobiety jeszcze bardziej pogłębić miłość do ojczyzny: przecie kobieta tak samo ciągnie do sie­bie jak ojczyzna i nic nie chroni człotoieka na ob­czyźnie lepiej niż miłość wzywająca go do powro­tu na łono ziemi ojczystej, na łono ukochanej.

Ale te śluby, skazanych przez biedę na wygna­nie, prawie zawsze bywają prologiem do strasz­nych dramatów losu, krwi i zemsty. Oto co się niedawno zdarzyło w Senerchii, gminie położonej na podgórzu Apeninów.

Tę historię, prostą i straszną, jakby była za­czerpnięta ze stronic Biblii, trzeba zacząć od tego, co ją poprzedziło,. a co działo się pięć lat temu, pięć l^at dzielących początki tej historii od jej końca; żyła wtedy w małej wiosce górskiej, zwa­nej Saracena, piękna Emilia Bracco, mąż jej wy­jechał do Ameryki, a ona mieszkała w domu świekry. Zdrowa, zręczna pracownica, miała piękny głos i wesoły charakter — lubiła śmiać się, żartować i troszkę kokietować swoją urodą, dzym wzbudzała gorące pragrfienia w sercach młodzieńców wiejskich i leśników z gór.

Swawoląc słowami, umiała jednak, jako kobie­ta zamężna, strzec swojej czci; jej śmiech budził

wiele słodkich marzeń, nikt jednak nie mógł się pochwalić zdobyciem jej względów.

Pan wie, że nikt na świecie nie jest tak za­zdrosny jak diabeł i stara baba: koło Emilii była świekra, a diabeł zawsze znajdzie się tam, gdzie można wyrządzić zło.

Zanadto ci wesoło bez męża, moja kocha­na — mówiła starucha — chyba mu o tym na­piszę. Pamiętaj, że śledzę każdy twój krok, uwa­żaj, bo twój honor to nasz honor...

Z początku Emilia łagodnie przekonywała świekrę, że kocha jej* syna i nie ma sobie nic do zarzucenia. A tamta coraz częściej i dotkliwiej obrażała ją podejrzeniami i za podszeptem dia­bła zaczęła paplać na prawo i na lewo o tym, że synowa źle się prowadzi.

Emilię strach ogarnął, kiedy to usłyszała; jęja błagać wiedźmę, aby jej nie gubiła swoją gada­niną, że ma czyste sumienie w stosunku do męża

i. nawet w marzeniach nie doświadcza pokusy, aby go zdradzić, ale stara jej nie wierzyła.

Wierni— mówiła — przecie ja też byłam młoda, znam cenę takich przysiąg! Nie, już napi­sałam do syna, żeby prędzej wracał i pomści} swoją hańbę na honorze!

Napisałaś? — spytała cicho Emilia.

Tak.

- Dobrze...

Nasi mężczyźnizazdrośni jak Arabowie, to­też Emilia zrozumiała, czym jej grózi powrót mę­ża.

Nazajutrz świekra poszła do lasu zbierać chrust, a Emilia za nią, z ukrytym pod spódnicą topo­

rem. Piękna kobieta* sama przyszła do karabinie­rów ze znać, że zabiła świekrę.

Lepiej być morderczynią niż uchodzić za rozpustnicę, kiedy się jest uczciwą — powiedzia­ła.

Rozprawa sądowa stała się jej triumfem: prar- wie cała ludność Senerchii przyszła świadczyć za nią; wielu ze łzami mówiło do sędziów:

Ońa jest niewinna, daremnie oskarżona!

Jeden tylko przewielebny arcybiskup Cozzi od­ważył się zabrać głos przeciwko nieszczęśliwej: nie chciał wierzyć w jej czystość, prawił o ko­nieczności podtrzymania wśród ludu odwiecznych tradycji, uprzedzał ludzi, żeby nie popełniali błę­du dawnych Greków, którzy uniewinnili Fryne, olśnieni urodą tej kobiety lekkich obyczajów; po­wiedział wszystko, co powiedzieć było jego obo­wiązkiem, i zapewne dzięki niemu Emilia została skazana na cztery lata zwykłego więzienia.

Taik samo jak i mąż Emilii, inny ęaieszkaniec tej wsi, Donato Guarnacia, przebywał za oceanem, a jego młoda żona, która została w kraju, zmuszo­na była pełnić niewesołą pracę Penelopy — prząść marzenia o życiu i nie żyć.

I otóż przed trzema laty Donato otrzymał list od swojej matki; matka powiadamiała, że jćgo żona Teresa oddała się jego ojcu —^ jej mężowi — i ży­je z nim. Widzi pan, znów stara, baba i diabeł — razem!

Guarnacia-syn kupił bilet na pierwszy parosta­tek do Neapolu i — jakby z nieba spadł — zja­wił się w domu.

Żona i ojciec udali zdziwionych, a on, surowy

i nieufny junak, początkowo zachowywał spokój, chcąc się przekonać o słuszności oskarżenia — znana mu była historia Emilii Bracco. Okazywał żonie dużo czułości i przez pewien czas oboje jak­by znowu przeżywali miodowy miesiąc, miłosną ucztę młodych serc.

,Matka próbowała nalać mu do uszu trucizny, ale on ją powstrzymał:

Dość! Chcę sam sprawdzić twoje słowa, nie przeszkadzaj mi!

Wiedział, żef nie wolno ufać znieważonemu, choćby to była rodzona matka.

Prawie połowa lata przeszła w zgodzie i ładzie; przeszłoby tak może i całe życie, ale gdy syn na krótko wydalał się z domu, jego ojciec znowu zar" czyhał napastować synową, która jak mogła tak się opierała zakusom rozpustnego starca; to go rozzłościło — zbyt raptownie* przerwane zostało jego rozkoszowanie się młodym ciałem —* więc postanowił się zemścić.

Zginiesz marnie — groził.

Ty też — odpowiadała kobieta.

Nasi ludzie wiele nie mówią. .

Następnego dnia ojciec rzekł do syna:

Czy ty wiesz, że twoja żona cię zdradzała?

Syn, blady, patrzy mu prosto w oczy i pyta:

Możesz tego dowieść?

Tak. Ci, którzy korzystali z jej względów, mówili mi, że na podbrzuszu ma znamię — prze­cie to prawda?

Dobrze — powiedział Donato. — Ponieważ ty, mój ojciec, twierdzisz, że ona jest winna, więc umrze!.

Ojciec bezwstydnie przytaknął:

Tak, tak! Rozpustne kobiety trzeba zabijać.

I rozpustnych mężczyzn też — dorzucił Do­nato odchodząc.

Poszedł do żony i położył swoje ciężkie ręce na jej ramionach...

Ppip Słuchaj! Wiem, że mnie zdradzałaś. Przez wzgląd na miłość, która żyła z nami i w nas, przed twoją zdradą i po niej, powiedz — z kim?

Aha! krzyknęła żona. — Mogłeś się o tym dowiedzieć tylko od twojego przeklętego ojca, tylko on jeden...

On? — spytał wieśniak i oczy nabiegły mu krwią.

HEg Wziął mnie siłą, groźbami, ale niech cała prawda ^wyjdzie teraz na jaw.

Dech jej zaparło — mąż potrząsnął nią mocno.

Mów!

*—• Ach, tak, tak, tak — wyszeptała zrozpaczo­na kobieta, żyliśmy z sobą jak mąż z żoną, może trzydzieści," może. czterdzieści razy... x

Donato wpadł do domu, chwycił strzelbę i po­biegł w pole, dokąd odszedł ojciec; .tam powie­dział mu wszystko, co w takiej chwili może po­wiedzieć mężczyzna mężczyźnie i dwOma wystrza­łami pozbawił go życia, a potem splunął na trupa

i kolbą rozbił mu czaszkę. Opowiadano, że długo jeszcze pastwił się nad zabitym, miał mu skoczyć na plecy i tańczyć na- nich swój taniec zemsty.

Potem udał się do żony i rzekł nabijając strzel­bę:

Odejdź na cztery kroki i zmów pacierz...

/

Kobieta płakała prosząc, żeby jej darował ży­cie.

Nie — powiedział. — Postępuję tak, jak ka­że sprawiedliwość i jak ty byś powinna postą­pić ze mną, gdybym ja zawinił wobec ciebie...

Zastrzelił ją jak ptaka, a potem oddał się w rę­ce władz i kiedy szedł ulicą wsi, ludzie rozstępo- wali się przed nim, a wielu z nich mówiło:

Postąpiłeś jak mężczyzna z honorem, Dona­to...

Na rozprawie sądowej bronił się z ponurym za­cietrzewieniem, z niewybrednym krasomówstwem prostackiej duszy.

Biorę kobietę, żeby z jej i mojej miłości mieć dziecko, w którym powinniśmy żyć oboje, ona i ja! Kiedy się kocha, nie ma ojca,, nie ma matki, jest tylko, miłość, która niiechaj trwa wiecznie! A ci, co ją brukają, kobiety i mężczyź­ni, niech będą przeklęci przekleństwem bezpłod­ności, straszliwych chorób i męczącej śmierci...

Obrona domagała się od przysięgłych, żeby uznali zbfodnię Donata za zabójstwo w uniesie­niu i rozdrażnieniu, ale przysięgli uni%winnili go przy hucznych oklaskach publiczności. Donato wrócił do Senerchii w aureoli bohaterstwa, wita­no go jak człowieka, który ściśle dochował sta­rych ludowych tradycji krwawej zemsty za znie­ważony honor.

W niedługim czasie po uniewinnieniu Donata została również uwolniona z więzienia jego ro­daczka Emilia Bracco; była to smutna zimowa po­

ra, zbliżały się święta Bożego Narodzenia; w te dni ludzie szczególnie mocno pragną znajdować się wśród swoich, pod ciepłym dachem rodzinne­go domu, a Emilia i Donato byli samotni — prze­cie ich sława nie była tą sławą, która budzi sza­cunek ludzki, zabójca to bądź co bądź zabójca, można go podziwiać, można uniewinnić, ale czy można pokochać? Oboje mają ręce Zbroczone krwią i ¡rozbite serca, oboje przeżyli ciężki dra­mat sądu nad nimi, toteż nikomu w Senerchii nie wydało się dziwne, że ci ludzie, napiętnowani przez los, zaprzyjaźnili się i postanowili osłodzić sobie nawzajem zwichnięte życie; oboje byli mło­dzi i łaknęli pieszczot.

Cóż tu mamy robić wśród smutnych wspo­mnień o przeszłości? — mówił Donato Emilii po pierwszych pocałunkach.

- Jeżeli wróci mój mąż, zabije mnie, bo teraz przecie naprawdę sprzeniewierzyłam mu się — mówiła Emilia.

Postanowili wyjechać za ocean, skoro tylko za­oszczędzą dosyć pieniędzy na drogę, i może zdo­łaliby znaleźć trochę szczęścia na świeCie i cichy kąt dla siebie, ale w pobliżu znaleźli się ludzie, którzy myśleli tak:

Możemy wybaczyć zabójstwo z namiętności, przyjęliśmy oklaskami zbrodnię w obronie hono­ru, ale czyż teraz ci ludzie nie postępują wbrew tradycjom, w których obronie przelali tyle krwi?*

Te ponure i olkrutne sądy, pogłosy starodawnej surowości, rozlegały się coraz głośniej, aż dotarły dó uszu matki Emilii — Serafiny Amato, kobiety dumnej, mocnej, która mimo swoich pięćdziesię­

ciu lat zachowała do dziś dnia urodę rdzennej gó­ralki.

Z początku nie uwierzyła w pogłoski, które ją znieważały.

To-oszczerstwo — mówiła do ludzi. — Za­pomnieliście, jak moja córka cierpiała za to, że broniła swojej czci!

To nie my, to ona zapomniała o tym od­rzekli ludzie.

. Wtedy Serafina, która mieszkała w innej wsi, przyszła do córki i powiedziała jej:

Nie chcę, żeby mówiono o tobie tak, jak za­częto już mówić. To, co zrobiłaś niegdyś, było uczciwe i czyste, pomimo krwi, trzeba, aby ta­kim pozostało na naukę ludziom.

Córka rozpłakała się mówiąc:

.7— Cały świat jest dla ludzi, ale po cóż istnieją ludzie, jeśli nie dla samych siebie?

Spytaj o to księdza, jeżeliś taka głupia, że tego nie wiesz — odpowiedziała jej matka.

Potem przyszła do Donata i również z całą mo­cą uprzedziła go:

Zostaw moją córkę w spokoju, bo będzie z tobą żle!

Posłuchaj — błagał ją młody człowiek —* przecież na zawsze pokochałem tę kobietę, nie­szczęśliwą tak samo jak i ja! Pozwól mi zawieźć ją pod inne niebo, a wszystko będzie „dobrze!

Dolał tylko oliwy do ognia tymi słowami.

Chcecie uciec? — zawołała z wściekłością

i rozpaczą Serafina. — Nie, to się nie stanie!

Rozeszli się rycząc jak zwierzęta i patrząc na siebie wzajem oczyma nieprzejednanych wrogów.

.... pd. tego dnia Serafina jęła śledzić zakochanych, jak zmyślny pies dziczyznę, co jednak nie prze­szkadzało im widywać się ukradkiem po nocach — przecie i miłość jest sprytna i zręczna jak zwierz.

Ale pewnego razu Serafinie udało się podsłu­chać, jak jej córka i Guarnacia omawiali plan swojej ucieczki — w owej chwili zdecydowała się na straszną rzecz.

W niedzielę tłum ludzi zebrał się w kościele na mszy; na przedzie stały kobiety w barwnych od­świętnych spódnicach i chustkach; z tyłu za ni­mi klęczeli mężczyźni; przyszli również oboje za­kochani, chcieli prosić Madonnę, by zlitowała się nad ich losem.

Serafina Amato zjawiła się w kościele później niż wszyscy, też ubrana po świątecznemu, w ob­szernym, haftowanym kolorową jedwabną włócz­ką fartuchu na spódnicy. A pod fartuchem miała siekierę.

Powoli, szepcząc słowa modlitwy, podeszła do wizerunku świętego Michała Archanioła, patrona Senerchii, uklękła przed nim, dotknęła ręką jego ręki, a potem swoich ust i niepostrzeżenie prze­dostawszy się do klęczącego uwodziciela córki, dwukrotnie uderzyła go w głowę, wyrąbując na niej rzymską piątkę, czyli literę V, co oznacza vendetta ^4- zemsta.

Wicher -zgrozy ogarnął ludzi; z krzykiem

i wrzaskiem rzucili się do wyjścia, wielu upadło bez czucia na kamienną posadzkę, wielu płakało ¡jak dziecina Serafina stała z siekierą w ręce nad biednym Donato i zemdloną córką swoją niczym

wiejska Nemezis, bogini sprawiedliwości prostych

i szczerych natur.

Stała tak dość długo, a kiedy ludzie oprzytom­nieli i chwycili ją, zaczęła się głośno modlić, wzniósłszy ku niebu oczy płonące dziką radością:

Dzięki ci, święty Michale! To ty mi użyczy­łeś tyle siły, żebym mogła pomścić znieważoną cześć kobiety, mojej córki!

Kiedy zaś dowiedziała się, że Guarnacia żyje, że został odniesiony na krześle do apteki, aby mu tam opatrzono straszliwe rany, zdjęło ją przera­żenie i wznosząc do góry obłędne* pełne strachu oczy, rzekła:

Nie, nie, wierzę w Boga, ten człowiek umrze! Przecie zadałam mu ciężkie rany, czuły to moje ręce! Bóg jest sprawiedliwy, ten człowiek musi umrzeć!

Wkrótce mają sądzić tę kobietę i oczywiście ukarzą ją surowo, ale — czego może nauczyć ude­rzenie człowieka, który sam siebie uważa za uprawnionego do zadawania uderzeń i ran? Prze­cie żelazo nie robi się miększe od tego, że się je kuje.

Sąd ludzi mówi człowiekowi:

- Jesteś winieni

Człowiek odpowiada „tak” albo „nie” i wszyst­ko zostaje po dawnemu.

A koniec końcem, drodzy signori, trzeba stwier­dzić, że człowiek powinien róść i rozradzać się, tam gdzie go posiał Bóg, tam gdzie go kocha zie­mia i kobieta.-

Stary Giovanni Tuba już we wczesnej młodoś­ci zdradził ziemię dla morza. Owa niebieska gła- ttzizna, to łagodna i spokojna niby spojrzenie dziewczyny, to burzliwa jak serce kobiety ogar­nięte namiętnością, owa pustynia, która pochłar- nia słońce niepotrzebne rybom i nic nie rodzi, ko­jarząc się z żywym złotem promieni, prócz piękna

i olśniewającego blasku, podstępne morze, 00 wiecznie o czymś śpiewa i wzbudza niepohamo­wane pragnienie płynięcia w jego dal — wielu zabiera ono ludzi kamienistej i niemej ziemi, któ­ra tak wiele wilgoci żąda od niebios, tak chciwie pragnie płodódajnego trudu ludzkiego, a tak nie­wiele daje radości!

Tuba jeszcze jako mały chłopiec pracował w winnicy rozłożonej tarasami na zboczu góry

i umocnionej ściankami z szarych głazów, pośród palczastych fig i oliwek z ich jakby kutymi z że­laza liśćmi w ciemnej zieleni pomarańczy i w po­plątanych gałęziach granatów, w oślepiającym słońcu, na rozpalonej ziemi wśród zapachu kwia­tów — i już wtędy patrzył, rozdymając nozdrza, W niebieskie oko morza wzrokiem człowieka, pod którego nogami ziemia jest niezbyt pewna — chwieje się, topnieje i płynie — patrzył wdycha­jąc słone powietrze i upijał się nim, '"stawał się roztargniony, leniwy, nieposłuszny, jak to zwykle •bywa z człowiekiem, którego morze oczarowato

i wzywa, który całą duszą zakochał się w morzu...

A w dnie świąteczne, wcześnie, kiedy słońce dopiero się ukazywało zza gór nad Sorrento, a

niebo było różowe, jakby utworzone z kwiatów brzoskwini, Tuba, kudłaty jak owczarek, tócżył się pod górę z wędkami ramieniu, skacząc z kamienia na kamień niczym kłębek sprężystych mięśni zupełnie pozbawionych kości. Biegł ku mo­rzu, uśmiechając się do niego szeroką, rudą od piegów twarzą, a na spotkanie jego, głusząc słod­ki oddech dopiero co rozbudzonych ze snu kwia­tów, płynął w świeżym powietrzu ranka ostry aromat i cichy pogwar fal ## fale czepiały się ka­mieni tam w dole i wabiły ku sobie jak dziew­czyny...

Oto Tuba wisi na brzegu różowoszare j - skały, spuściwszy brązowe ńogi; jego czarne, duże jak śliwki oczy utonęły w przezroczystej, zielonka­wej wodzie; przez jej . płynne szkło widzą prze­dziwny świat, piękniejszy niż wszystkie bajki: wi­dzą złocistorude wodorosty na dnie morza, wśród kamieni pokrytych dywanami mchóitf; Z gąszczóW wodorostów wypływają różnobarwne viole — ży­we kwiaty morza; jakby pijana wychodzi perchia

o tępych oczach; z wymalowanym nosem i błękit­ną plamą na brzuchu, migają złote sarpe, pasiaste, zuchwałe cagne, pomykają jak wesołe diablęta czarne guarracine, niczym srebrne półmiski błysz­czą sparaglioni, occhiate i inne piękne ryby. Jest ich bez liku, a wszystkie są przezorne i zanim połkną robaczka na haczyku, otwierają okrągłe pyszczki i zręcznie obmacują go małymi ząbka­mi — mądre ryby!...

Niby ptaki w powietrzu, pływają w tej jasnej, przyjemnej wodzie wąsate krewetki, pełzną po kamieniach raki-samotniki, ciągnąc za sobą swój

ozdobny domek-muszlę; cicho przesuwają się pur­purowe niby (kirew rozgwiazdy; kołyszą się bez­głośnie . dzwony liliowych meduz; czasem wyjrzy spod kamienia zła główa mureny z ostrymi zęba^ ani, przewinie się pstrokate ciało żmii, cale w czerwonych plamach — ta żmija jest jak czarow­nica z bajki, ale jest jeszcze straszniejsza i bar­dziej potworna od niej; szara ośmiornica nagle rozpłaszczy się w wodzie jaK brudna ścierka i gwałtownie rzuci się dokądś niby drapieżny ptak; a oto bez pospiechu posuwa się langusta, ruszając niebywale długimi jaJk bambusowe wę- dziska wąsami; i jeszcze mnóstwo różnych cudow­nych stworów żyje w przezroczej wodzie, pod nie­bem tak samo jasnym, ale bardziej pustynnym niż morze.

A morzę oddycha; miarowo wznosi się i opada jego błękitna pierś; na skałę, do nóg Tuby, plus­kają fale, zielone z białymi grzywami; swawolą, tłuką się o kamienie, dźwięczą, chcą podskoczyć do nóg chłopaka, czasami to się im udaje; oto chłopak drgnął i uśmiechnął się — fale cieszą się, śmieją, uciekają od kamieni, jakby przestraszone, i znowu rzucają się na skałę; promień słońca wbi- 3a si£ głęboko w wodę, tworząc lejek olśniewają­cego światła, który łagodnie przeszywa piersi fal. Dusza śpi słodko, nie myśląc o niczym, niczego nie pragnąc zrozumieć, w milczeniu i radośnie napawając się tym, co widzi; w niej także toczą się bezgłośnie jasne fale i dusza, która ogarnia wszystko, jest bezgranicznie wolna jak morze.

Taik spędzał święta, potem zaczęło go to kusić i w dni powszednie — przecie kiedy morze chwy-

93

mm

d człowieka za serce, to człowiek staje się jego cząstką, tak jak serce jest tylko cząstką żywego człowieka. No i zostawiwszy ziemię na opiece bra­ta, Tuba odszedł z gromadą takich samych jak on, zakochanych w morskiej przestrzeni, udał się ku brzegom Sycylii na połów korali: trudna to, ale piękna praca; można utonąć dziesięć razy w cią­gu dnia, ale za to ile się widzi zadziwiających rzeczy, kiedy z "niebieskiej wody wyciągnie się sieć — półkole z żelaznymi zębami na końcach; w tej sieci, niby myśli w czaszce, poruszają się ży­we stworzenia najróżniejszych kształtów i barw, a wśród nich różowe gałązki drogocennych kora­li — podarunek morza.

I tak na zawsze stracony był dla ziemi czło­wiek, którego urzekło morze. Nawet kobiety ko­chał jakby przez sen, krótko i milcząco; umiał z nimi mówić tylko o tym, co znał — o rybach i koralach, o grze fal, kaprysach wiatru i wielkich okrętach, które odpływają na nieznane morza. Był na ziemi nieśmiały, stąpał po niej ostrożnie i nieufnie, przy ludziach milczał jak ryba, oce­niając wszystko bystrym wzrokiem człowieka przywykłego patrzeć w zwodnicze głębie i nie do­wierzać im; na morzu zaś stawał się pogodny, życzliwy względem towarzyszy i zwinny niczym delfin.

Choćby jednak człowiek najtrafniej wybrał so­bie życie, wystarczy tego życia ledwie na kilka­dziesiąt lat. Kiedy przepojony słoną morską wodą Tuba skończył osiemdziesiąt, ręce jego, zniekształ­cone przez reumatyzm, odmówiły posłuszeństwa —■ dosyć! — powykrzywiane nogi z trudem utrzymy­

wały zgarbiony tułów i osmagany wszystkimi .wiatrami starzec wysiadł ze smutkiem na wyspie, ¡wszedł na górę do domku brata, do jego dzieci i wnuków. Byli to ludzie zbyt biedni, aby mogli •być dobrzy, a stary Tubą nie mógł — jak cz3Tiil to dawniej — przynosić im dużo smacznych ryb. • Staremu ciężko było wyżyć wśród tych ludzi; zbyt uważnie śledzili oni wzrokiem każdy kawa­łek chleba, który Tuba wsuwał ciemną, pokrzy- fwioną łapą do swoich bezzębnych ust; toteż prę<i- iko zrozumiał, że jest tutaj zbyteczny. Mroczno mu się zrobiło na duszy, serce ścisnął smutek; jeszcze głębiej zarysowały się zmarszczki na skórze wyr suszonej słońcem* starzec poczuł w kościach jakiś nieznany ból; całymi dniami, od rana do wieczo­ra, siedział na kamieniach obok drzwi domku, pa­trząc starczymi oczyma na jasne morze, w którym iroztopiło się jego życie, na to niebieskie w sło-' jnecznym blasku morze, piękne jak sen. i Daleko od niego było to morze i trudno było staremu dotrzeć do brzegu, • ale zdecydował się, i pewnego razu o cichym wieczorze spełznął z gó­ry niczym rozdeptana jaszczurka po ostrych ka­mieniach, a kiedy dotarł do fal, te przywitały go znanym pogwarem, bardziej życzliwym niż głosy ludzkie, dźwięcznym pluskiem o martwe głazy eiemi; wówczas — jak się później 'domyślano — starzec ukląkł, popatrzył na niebo i w dal, pomod­lił się krótko bez słów za wszystkich ludzi, którzy mu byli jednakowo obcy, zdjął ze swych kości łachmany, położył na kamieniach tę swoją starą skórę —swoją, a przecież cudzą — wszedł do wo­dy potrząsając siwą głową, położył się na plecach

i patrząc na niebo popłynął w dal, gdzie ciemno­niebieska zasłona niebios dotyka swoim rąbkiem czarnego aksamitu morskich fal, a gwiazdy wiszą tak nisko nad morzem, że, zda się, można do nich sięgnąć ręką.

W ciche letnie noce morze jest spokojne jak du­sza dziecka zmęczonego całodzienną zabawą; mo­rze to drzemie, ledwie wzdychając, i pewno widzi jakieś barwne sny. Kiedy się płynie nocą po je­go gęstej i ciepłej wodzie, błękitne iskry palą się pod rękami, błękitny płomień rozlewa się dokoła, i dusza ludzka łagodnie taje w tym ogniu, dobrot­liwym jak matczyna baśń.

XIV

Wśród' świętej ciszy wschodzi słońce i od ka­mieni wyspy unosi się ku niebu błękitnawa mgła,; przepojona, słodkim zapachem | złotych kwiatów janowca.

Na ciemnej równinie sennych wód morskich, pod bladą kopułą nieba, wyspa podobna jest do ołtarza przed obliczem boga-słońca. •

Dopiero co zgasły gwiazdy, ale jeszcze świeci biała Wenus, tonąc samotnie w zimnej wysokości mętnego nieba, nad przezroczystym pasmem pie­rzastych obłoków; obłoki zabarwione są z lekka na różowo i spalają się powoli w ogniu pierwsze­go promienia, a na spokojnym łonie morza widać ich odbicia — są jak perłowa masa, co wypłynę­ła z niebieskiej głębi wód.

Wyprostowują się na powitanie słońca łodygi

traw i płatki kwiatów, obciążone srebrem rosy; jej jasne krople wiszą na końcach łodyg, pęcznie­ją, odrywają się i spadają na ziemię spotniałą w gorącym śnie. Chciałoby się-usłyszeć cichy dźwięk ich spadania — i napawa to smutkiem, że się go nie słyszy.

Wstały ze snu ptaki, fruwają w listowiu drzew oliwnych, śpiewają, a z dołu unoszą się do góry ciężkie westchnienia morza zbudzonego przez słońce.

A jednak jest cicho, ludzie jeszcze śpią. W wil­gotnym powietrzu ranka zapach kwiatów i ziół wyraźniej się zaznacza niż dźwięki..

Z drzwi białego doftiku, zanurzonego w winnej latorośli niczym łódź w zielonych falach morza, wychodzi naprzeciw słońcu sędziwy starzec Ettore Ceoco, samotny człowieczek, odladek, z długimi, małpimi rękami, %z gołą czaszką mędrca, o twarzy tak pooranej przez czas, że wśród obwisłych zmar­szczek prawie nie widać oczu.

Wolno podnosi do czoła czarną, włochatą rękę i-długo patrzy na różowiejące niebo, a potem roz­gląda się wokoło: przed nim po szaroliliowych ka­mieniach wyspy przelewa się rozległa gama szma­ragdu i złota, płoną różowe, żółte i czerwone kwiaty; ciemne oblicze starca drży w dobrodusz­nym. uśmiechu; starzec potakująco kiwa ciężką, okrągłą głową.

Stoi na szeroko rozkraczonych nogach, zgar­biwszy niety> plecy, jakby podtrzymywał ciężar, a wokół niego coraz weselej igra młody dzionek, coraz jaskrawiej błyszczy zieleń winnic, głośniej szczebiocą zięby i wróble; w zaroślach jeżyny,

powojnika, w (krzewach wilczomlecza furkoczą przepiórki; gdzieś tam gwiżdże kos, fircykowaty i beztroski jak neapolitańczyk.

Stary Ceceo podnosi długie, osłabłe ręce nad głowę, przeciąga się, jakby zamierzał polecieć w dół Iku morzu, spokojnemu jak wino w pucharze.

A kiedy już rozprostował stare kości, usiadł na kamieniu przy drzwiach, wyjął z kieszeni kurtki pocztówkę, rękę z nią wyciągnął dalej od oczu, przymknął powieki i patrzy, bezgłośnie poruszając wargami. Na jego dużej, dawno nie golonej i jak­oby posrebrzonej twarzy zjawił się nowy uśmiech: przedziwnie się w nim łączą małość, smutek i du­ma.

Przed nim na kawałku tektury namalowani są niebieską farbą dwaj barczyści młodzieńcy; sie­dzą ramię przy ramieniu i wesoło się uśmiechają, kędzierzawi, o dużych głowacji jak sam stary Cecco, a nad ich postaciami znaczy się tłustym drukiem wyraźny napis:

Arturo i Enrico Cecoo dwaj szlachetni bojownicy za sprawę swojej kla­sy. Zorganizowali 25 000 włókniarzy, których za­robek wynosił 6 doL tygodniowo,

i za to wsadzono ich do więzienia.

Niech żyją bojownicy za sprawiedliwość społeczną!

Stary Cecco nie umie czytać, przy tym napis jest w obcym języku, ale wie, że tak« właśnie jest napisane; zna każde słowo i każde słowo krzyczy i śpiewa jak miedziana trąba. .

Ta niebieska pocztówka przyniosła staruszkowi

wiele kłopotów i niepokoju: dostał ją dwa mie­siące temu i od razu instynktem ojca wyczuł, że coś jest nie w porządku — przecie podobizny bie­daków drukuje się tylko wówczas, kiedy ci bie­dacy łamią prawo.

Cecco schował pocztówkę do kieszeni, ale ten kawałek, papieru legł mu na sercu kamieniem i z każdym dniem stawał saę cięższy. Nieraz miał ochotę pokazać list księdzu, ale długie doświad­czenie życiowe przekonało go, że ludnie słusznie mówią: „Może nawet ksiądz Panu Bogu mówi prawdę o ludziach, ale ludziom nigdy prawdy nie powie”.

Pierwszym, kogo spytał o tajemnicze znaczenie pocztówki, był rudy artysta malarz, cudzoziemiec, długi i chudy dryblas, który czysto przychodził do domu Cecca, wygodnie ustawiał sztalugę i kładł się spać pod nią, chowając głowę w kwadrato­wym cieniu rozpoczętego płótna.

- Signor — spytał stary Cecco malarza — co ci ludzie zrobili?

Malarz popatrzył na wesołe gęby chłopaków 1 odrzekł:

Pewnie coś śmiesznego..;

A co tu jest wydrukowane o nich?

To po angielsku. Prócz Anglików rozumie ich język tylko Pan Bóg, no i moja żona, jeśli w tym wypadku mówi prawdę, bo we wszystkich innych prawdy nie mówi...

Artysta był gadatliwy jak czyż i najwidoczniej

o niczym nie? umiał mówić poważnie. Starzec od­szedł od niego, ponury, a nazajutrz zjawił się u jego żony, korpulentnej signory; zastał ją w

ogrodzie, wylegiwała się w hamaku, ubrana w ob­szerną, przezroczystą białą szatę i rozpływała się od gorąca, gniewnie spoglądając niebieskimi oczy­ma w niebieskie niebo.

r Ci ludzie siedzą w więzieniu — powiedzia­ła łamanym językiem.

Ugięły się pod nim nogi, jak gdyby fcała wyspa zachwiała się od uderzenia, ale mimo to znalazł dość siły, aby spytać:

. Ukradli Czy zabili?

' —I O nie. Po prostu to są socjaliści.

Co to znaczy socjaliści?

To polityka — rzekła signora głosem umie-* rającej i zamknęła oczy.

Cecco wiedział, że cudzoziemcy to ludzie naj­bardziej niedorzeczni, głupsi nawet od Kalabryj- czyków, ale miał wielką ochotę dowiedzieć się prawdy o dzieciach, więc długo stał obok signory, czekając, kiedy ta otworzy swoje duże, leniwe oczy, A kiedy wreszcie to nastąpiło, spytał do­tknąwszy pplcem pocztówki:

•— Czy t<j uczciwie?

Nie wiem \— odparła signora, mocno niezar- dowolona. -— Powiedziałam, że to polityka, rozu­miesz?

Nie, nie rozumiał: politykę robią w Rzymie mi- nistrowie i bogacze po to, żeby zwiększyć podatki nakładane na biedaków. A jego synowie są robot­nikami, mieszkają w Ameryce, wspaniali chłop­cy — po co więc mają robić politykę?

Całą noc przesiedział z podobizną dzieci w rę­kach — przy księżycu wydawałą się czarna i wzbudzała jeszcze bardziej, ponure myśli. Rano

postanowił zapytać1 księdza; czarny człowiek w su­tannie powiedział krótko i surowo:

Socjaliści to ludzie, którzy zaprzeczają woli Boga, wystarczy, że tyle będziesz o tym wiedziaŁ

Kiedy starzec zbierał się do odejścia, ksiądz do­dał jeszcze surowiej:

pjig Wstyd, żebyś ty, w twoim wieku, intereso­wał się takimi rzeczami!...

Dobrze, że nie pokazałem mu pocztówki” — po-myślał Cecco.

Minęły jeszcze trzy dni i Cecco poszedł do fry­zjera, eleganta i lekkoducha. O tym chłopaku, zdrowym jak młody osioł, opowiadano, że za pie­niądze kocha stare Amerykanki, które przyjeżdża­ją niby to zachwycać się pięknem morza, a w gruncie rzeczy szukają przygód z biednymi mło­dzieńcami.

Boże! zawołał ten marny człowiek, kiedy pfżeczytał napis, i policzki zarumieniły mu się ra­dośnie. — To Arturo i Enrico, moi koledzy! O, z całej duszy panu winszuję, ojczulku Eftore, panu i sobie. Więc mam jeszcze dwóch znakomitych .ziomków — czyż można nie być z tego dumnym?

Nie gadaj po próżnicy — ostrzegł go starzec.

Ale tamten krzyczał wymachując rękami:

To świetnie!

Co tu o nich wydrukowane?

Nie umiem przeczytać, ale jestem pewny, że wydlrukowano prawdę. Biedacy muszą się stać wielkimi bohaterami, by wreszcie napisano o nich prawdę.

Milcz, proszę cię — powiedział Cecco i wy­

szedł, wściekle stukając drewnianymi chodakami po kamieniach.

Poszedł do rosyjskiego signora, o którym mó­wiono, że to dobry i uczciwy człowiek. Przyszedł, siadł przy łóżku, na którym tamten powoli umie­rał, i spytał go:

Co tu napisano, o tych ludziach?

Chory przymrużył oczy, wyblakłe od smutku i choroby, słabym głosem przeczytał napis na pocztówce i uśmiechnął się życzliwie do starca, który odezwał sią na to:

Signor, pan widzi, jestem bardzo stary i już wkrótce pójdę do mojego Boga. Kiedy Madonna spyta mnie, co zrobiłem z moimi dziećmi, będę jej musiał opowiedzieć o tym rzetelnie i dokładnie. Na tej pocztówce są właśnie moje dzieci, ale ni^e rozumiem, co zrobiły i dlaczego siedzą w więzie­niu.

Wtedy Rosjanin z powagą i prostotą poradził mu:

Niecfy pan powie Madonnie, że pańskie dzie­ci dobrze zrozumiały najważniejsze przykazanie Jej Syna: żeby kochać bliźniego swego jak siebie samego...

Kłamstwa nie można wyrazić prosto: wymaga ono gromkich słów i różnych upiększeń. Starzec uwierzył Rosjaninowi i mocno ścisnął jego małą, nie znającą pracy rękę.

Więc to więzienie ich nie hańbi?

Nie — odrzekł Rosjanin. — Przecie pan wie, że bogaczy wsadza się do więzienia tylko wów­czas, kiedy wyrządzą zbyt dużo zła i nie potrafią tego ukryć, biedacy zaś od razu trafiają do wię-

ziemia, ledwo tylko zapragną trochę dobra. Pan jest szczęśliwym ojcem, tyle panu powiem!

I swoim słabym głosem długo prawił staremu Ceoco o tym, co zamierzają uczynić w życiu uczci­wi ludzie, o tym, jak chcą zwyciężyć nędzę, głu­potę i wszystko straszliwe zło, które się rodzi z nędzy i z głupoty...

Słońce płonie na niebie jak ognisty kwiatek i sieje złocisty pył swych promieni na szare piersi skał, a z każdej szczeliny kamienia chciwie gar­nie się ku słońcu wszystko* co tam żyje — szma­ragdowe trawy, błękitne jak niebo kwiaty... Złote promienie słonecznego światła zapalają się i gasną w pełnych kroplach kryształowej rosy.

Starzec widzi, jak wszystko dokoła oddycha światłem wchłaniając utajoną w nim siłę, -jak krzątają się ptaki i śpiewają budując gniazdka; myśli o swoich dzieciach: chłopaki są za oceanem, w więzieniu dużego miasta — to niedobrze dla ich zdrowia, bardzo niedobrze, tak...

Ale siedzą w więzieniu za to, że wyrośli na uczciwych ludzi, takich, jakim przez całe życie był ich ojciec — to dofcrze dla nich i cKa jego du­szy.

I brązowe oblicze starca jakby taje w dumnym uśmiechu. '>

Ziemia jest bogata, ludzie są biedni, słońce jest dobre, człowiek — zły. Całe życie myślałem

o tym i chociaż im nic nie mówiłem, zrozumieli myśli ojca.x Sześć dolarów tygodniowo to czter- dzieści lirów, oho! Ale oni doszli do wniosku, że to mało, i dwadzieścia pięć tysięcy takich samych

Jak oni zgodziło się z nimi: to za mało dla czło­wieka, który chce przyzwoicie żyć...

Jest przeświadczony, że w jego dzieciach roz­winęły się i okrzepły tajemne marzenia jego ser­ca; szczyci się tym, ale wiedząc, jak mało ludzie mają wiary w baśnie, które sami tworzą co dzień, milczy.

Tylko czasami jego stare serce przepełnia się troską o przyszłość dzieci i wtedy stary Cecco prostuje zgarbione plecy, wypręża pierś i zebraw­szy ostatek sił krzyczy w stronę morza, w dal, tam, do dzieci;

Vaglio-o!...*

I słońce śmieje się wschodząc coraz wyżej nad gęstą i miękką wodą morza, a ludzie z winnic odpowiadają starcowi:

Ohi-U...

Zbliża się północ.

Po granatowym niebie pad małym placykiem Capri nisko płyną chmury, migoczą jasne desenie gwiazd, zapala się i gaśnie błękitny Syriusz, a z drzwi kościoła płynie poważny, głęboki śpiew or­ganów, i to 'wszystko — bieg chmur, drżenie gwiazd, ruch cieni na ścianach domów i ¡kamie­niach placu — jest też jak cicha muzyka.

W jej uroczystym rytmie cały plac, podobny do dekoracji w operze, ulega ciągłym przemianom:

XV

1

staje się to ciasny i ciemny, to znów przestronny i widmowo jasny.

Nad Monte Solaro zawisł wspaniały gwiazdo­zbiór Oriona; biała chmurka przepysznie wieńczy szczyt góry, której zbocze jest strome jak ściana i poorane szczelinami niby czyjaś ciemna, antycz­na twarz, zmęczona rozmyślaniami o świecie i ludziach.

Tam na wysokości sześciuset metrów stoi, zasło­nięty teraz przez chmurkę, mały, zaniedbany kla­sztor; jest i cmentarz, tak samo niewielki — gro- by wyglądają na nim jak ¡grządki kwiatów; w tych grobach, pod kwiatami, spoczywają sami za­konnicy klasztoru, którego szare ściany wygląda­ją czasem zza chmurki, jakby nadsłuchując, co się dzieje na dole.

Na placu biegają z hałasem dzieci i puszczają sztuczne ognie; po kamieniach skaczą ogniste smoki z trzaskiem rozsypując czerwone iskry; czasami śmiała ręka rzuca wysoko w górę zapa­loną racęr która syczy i mknie w powietrzu jak przestraszony nietoperz; zwinne ciemne figurki ze śmiechem i krzykami rozbiegają się na wszystkie strony — rozlega się głośny wybuch, oświetlając na sekundę dzieciarnię ukrytą po kątach — dzie­siątki zuchowatych oczu wesoło rozbłyskują w ciemności. ' .

Wybuchy następują jeden po drugim prawie bez przerwy, głusząc śmiech, okrzyki strachu i dobitny stukot drewnianych sandałków po dźwiękliwej lawie; drżą cienie sunąc do góry; na chmurach płoną czerwone refleksy, a stare ścia­ny domów jakby się śmieją —r- pamiętają starców,

kiedy byli jeszcze dziećmi, i niezliczone razy wi­działy tę hałaśliwą i trochę niebezpieczną zabawę dzieciarni w noc Bożego Narodzenia.

Ale niech tylko na sekundę zapanuje cisza —* znowu słychać poważne, modlitewne huczenie or­ganów, a z dołu morze wtóruje im głuchymi ude­rzeniami fal o nadbrzeżne skały i jedwabistym szelestem drobnych kamyczków.

Zatoka jest jak puchar, pełen ciemnego, per­listego wina, okolony po brzegach żywym łańcu­chem kolorowych skrzących się kamieni; to świa-: tła miast — złoty naszyjnik zatoki.

Nad Neapolem opalowa łuna kołysze się niczym polarna zorza'; wpadają w nią ^dziesiątki rakiet i petard, rozkwitają bukietami jaskrawych ogni, na mgnienie oka zatrzymują się w drżącym obło­ku światła i gasną — rozlega się ciężki huk.

Wzdłuż całego półkola zatoki toczy się nieustan­nie piękna rozmowa ognia: jarzy się zimnym blaskiem biała latarnia morska w porcie neapoli- tańskim i miga czerwone oko na Capo di Miseno, a światła na wyspie Procida i u podnóża Ischii są jak rzędy dużych brylantów naszytych na mięk­ki aksamit mroku.

Po zatoce suną stada białych fal; poprzez ich śpiewny plusk dolatują z oddali przytłumione westchnienia wybuchających rakiet; wciąż jeszcze huczą organy i śmieją się dzieci, lecz oto znienac­ka i uroczyście zegair na wieży bije cztery i dwa­naście razy.

Skończyło się nabożeństwo; z drzwi kościoła pstrokatą lawą płynie na szerokie stopnie scho­dów tłum — a na jego spotkanie wijąc się skaczą

czerwone smoki. Pokr żytku ją wystraszone kobie­ty, radośnie zaśmiewają się chłopcy -— to jest ich święto i nikt nie może zabronić im zabawy pięk­nymi ogniami.

Napędzić trochę strachu solidnemu, odświętnie ubranemu dorosłemu człowiekowi, zmusić go, de­spotę, aby poskakał po placu przed petardą, która pędzi za nim, syczy i obsypuje iskrami jego bu­ty — jakaż to wielka przyjemność! I ma się tą przyjemność tylko raz do roku...

Dzieci czują się w noc narodzin Dzieciątka, któ­re ich kochało, królami i panami życia i nie za- niedbują okazji, aby odpłacić dorosłym za rok ich uciążliwej władzy minutami swojej wesołej potę­gi: poważni ojczulkowie ciężko podskakują, żeby ich ogień nie złapał, i dobrodusznie proszą o zli­towanie:

Basta! Hej wy rozbójnicy — basta!

Pospiesznym krokiem idą zampognari * — pa­sterze z Abruzzów, górale w krótkich niebieskich płaszczach i szerokich kapeluszach. Ich smukłe nogi w białych wełnianych pończochach owiązane są na krzyż ciemnymi rzemieniami; dwaj niosą pod płaszczami kobzy, czterej trzymają w rękach drewniane, o wysokim tonie rożki,

Ludzie ci zjawiają się na wyspie rokrocznie; spędzają tu cały miesiąc i codziennie dają chwałę Panu Jezusowi i Matce Boskiej swoją dziwną, piękną muzyką.

Wzruszający to widok, kiedy o świcie, rzuciw­szy .kapelusze na ziemię, stoją przed figurą Ma­

donny, patrzą z nabożeństwem w dobre oblicze Matki i grają na jej cześć niewypowiedzianie rzewną melodię, którą 'kiedyś nazwał ktoś traf­nie „fizycznym doznaniem Boga”.

Teraz pasterze idą do żłobka Dzieciątka, które leży w domu starego stolarza Paolino, a trzeba je przenieść do kościoła Sw. Teresy.

Dzieci rzucają się za nimi, wąska uliczka po­chłania ich ciemne figurki i przez kilka minut plac jest prawie pusty, tylko, przed kościołem na schodach stoi zwarty tłum czekając na procesję, tylko cienie obłoków lekko i bezgłośnie ślizgają się po ścianach domów i po głowach ludzi, jakby ich pieszcząc.

Morze wzdycha. W mroku nad przesmykiem wyspy zarysowuje się sylwetka pinii jak olbrzy­mia waza na cienkiej nóżce. Olśniewająco- połys­kuje Syriusz, chmura w Monte jSolaro spełzła, wi­dać teraz wyraźnie mały, sierocy klasztor nad stroi-ym zboczem góry, a przed nim samotne drzewo, jakby stojące na straży.

Z gardła ulicy, jak z trąby, jasnymi strumie­niami radośnie płyną pieśni pasterzy; bez kapelu­szy, z haczykowatyfni nosami, podobni w swoich płaszczach do olbrzymich ptaków, idą przygry­wając wśród tłumu dzieci niosących latarnie na długich tyczkach; dziesiątki płomieni chwieją się w powietrzu, oświetlając małą, okrągłą postać sta­rego Paolino, jego srebrną głowę, żłobek w jego rękach, a w żłobku pełnym kwiatów ?^- różowe ciałko Dzieciątka, które z uśmiechem podniosło-w górę błogosławiące rączęta.

Starzec patrzy na tę laleczkę 1 terakoty z takim

rozczuleniem, jakby była żywa, jakby oddychała

i obiecywała ustanowić o wschodzie słońca „na ziemi pokój ludziom dobrej woli”.

Ze wszystkich stron pochylają się nad żłobkiem siwe obnażone głowy, skupione twarze, wszędzie błyszczą życzliwe oczy. Zapaliły się bengalskie ognie, ciemność ustąpiła z placu >jf jak gdyby niespodziewanie nastał świt. Dzieci śpiewają, krzyczą, śmieją się; na twarzach dorosłych — mi­łe uśmiechy; można by pomyśleć, że oni też mają ochotę skakać i hałasować, ale boją się stracić w oczach dzieci autorytet ludzi poważnych.

Nad tłumem niby złote motylki trzepoczą się żółte płomienie świec; wyżej na granatowym nie­bie płoną różnymi kolorami gwiazdy; z innej uli­cy wylewa się jeszcze procesja — to dziewczynki z figurą Madonny; i ||§ jeszcze muzyka, ognie, wesołe okrzyki, dziecięcy śmiech... Człowiek całą duszą czuje narodziny iwięta.

Dzieciątko jest niesione do starego kościółka, w którym, że względu na wiek tej budowli, dawno się już nie odprawia nabożeństw; kościółek przez cały rok stoi pusty, ale dzisiaj jego starożytne mury przyozdobione są kwiatami, liśćmi palm, złotem cytryn i mandarynek, a wnętrze jego za­pełnia misternie wykonany obraz narodzin Chry­stusa Pana.

Z dużych kawałów korka zbudowano góry, pie­czary, Betlejem i fantastyczne zamki na wierz­chołkach gór; po zboczach droga wije się jak wąż; na polanach — stada owiec i kóz; błyszczą skalne wodospady; grupki pasterzy patrzą na niebo, gdzie płonie złota gwiazda; lecą aniołowie, poka-

żują jedną ręką na przewodnią gwiazdę, a dru­gą — na pieczarę, gdzie schronili się Matka Bos­ka i święty Józef i leży Dzieciątko z podniesiony­mi ku niebu rękami. Idzie barwna i ubrana boga­to karawana magów i królów, a nad nią w górze kołyszą się na srebrnych nitkach aniołowie z ga­łązkami palm i różami w rękach. Długobrodzi ma­gowie na wielbłądach ubrani w kolorowe jedwa­bie, królowie o jasnych włosach, pięknie utrefio- nych, w złotogłowiu,- wierzchem na rumakach, kę­dzierzawi Numidyjczycy, Arabowie i Żydzi, i jesz­cze jakieś jaskrawe, cudacznie poubierane figurki

2 terakoty — są ich setki w tym obrazie.

A dokoła żłobka Arabowie w białych burnusach już zdążyli otworzyć sklepiki i sprzedają broń, jedwabie, słodycze, zrobione z wosku; tuż obok jacyś niewiadomej narodowości ludzie handlują winem, kobiety z dzbankami na ramionach idą do źródła po wodę, wieśniak prowadzi osła obła­dowanego chrustem; wokół Dzieciątka — tłum klęczących ludzi, a wszędzie bawią się dzieci.

Wszystko to wykonane, ubrane, pomalowane i rozmieszczone zręcznie i kunsztownie: wydaje się, że wszystko żyje i gwarzy.

Dzieci stoją przed obrazem, który już widziały w zeszłym roku, uważnie mu się przyglądają i bystrymi, pamiętliwymi oczętami od razu wy­chwytują to nowe, oo tym razem zostało dodane. Dzielą się odkryciami, spierają, śmieją, krzyczą, a w kącie stoją ci, którzy wykonali tę piękną rzecz, i nie bez przyjemności słuchają pochwał młodocianych znawców.

Oczywiście są to ludzie dorośli, ojcowie rodzin,

zbryt poważni, aby się zachwycać zabawkami; za­chowują się tak, jakby to wszystko wcale ich nie dotyczyło; ale dzieci częstokroć mają więcej ro­zumu niż dorośli i zawsze są bardziej szczere, wiedzą, że pochwała i staremu sprawia przyjem­ność, toteż nie szczędzą słów uznania dla mis­trzów, ci zaś podkręcają wąsy i gładzą brody, by ukryć w ten sposób uśmiechy zadowolenia i mile połechtanej dumy.

Gdzieniegdzie dzieci zbierają się w grupki i od­bywają poważne narady — tworzą „bandy”: przed Nowym Rokiem z choinką i gwiazdą chodzić będą po wyspie dużymi gromadami, uzbrojone w jakieś starodawne instrumenty, które ogłuszająco huczą, stukają i dudnią^ Do wtóru tym śmiesznym dźwiękom chóry dziecięcych głosów zaśpiewają wesołe pogańskie pieśni, których mnóstwo na ten dzień tworzą rokrocznie miejscowi poeci.

Dobrego Nowego Roku Życzymy panu i pani!

Prosimy wysłuchać wesoło Życzenia małych przyjaciół!

Otwórzcie uszy i serca»

Otwórzcie spiżarnie swoje:

Wesoły dzień nam nastał, i Chrystus się nam narodził.

Urodził się nasz Zbawiciel,

Golutki i biedniutki —

Woły go ogrzewały Ciepłym swym oddechem.

Od wszystkich naszych zmartwień Zapragnął nas wybawić

I całe swoje życie Biedakom poświęcił.

Więc żeby imię Chrystusa Uczcić jak najgodfiiej,.

Spędźmy ten dzień dzisiejszy Jak można najweselej!...

I w tym czasie, kiedy jedna „banda” dzieci śpiewa wśród pląsów ten pogański hymn, inna za­głusza jej śpiew jeszcze weselszą piosenką:

Pamiętacie, jak pasterze Wraz z królami i magami Na kolana wszyscy padli Przed Dzieciątka żłobkiem małym!

Bum, bum — głucho bije do taktu bęben, a ja­kaś piskliwa dudlka nie może nadążyć za głosami dzieci i śmiesznie pogwizduje gdzieś z boku, jak­by obrażona...

A król Herod, zbój, oprawca,

Nędznie stchórzył przed Dzieciątkiem I rozkazał wszystkich chłopców W swym królestwie wymordować!

% Dawno czasy te minęły,

Herod umarł — my żyjemy,

.Jt na cześć Pana Jezusa Tylko kury mordujemy.

Żywe tempo pieśni działa zachęcająco również na dorosłych; oto ku gromadce dzieci przyczłapał ciężkHn krokiem opasły woźnica Carlo Bambola i nadąwszy się tak, że aż mu policzki nabiegły krwią, ryczy zagłuszając dziecięce głosy:

Niech przepadną wszelkie- troski,

Niech nk wieki smutek zginie,

Żeby cały rok być zdrowym,

Żeby na nic się nie skarżyć!

Widzisz, jak na niebie płonie Gwiazda jasna, promienista?

I*Jiech tak samo ciepłym ogniem Nasze życie się rozpali!...

Marząco promienieją ciemne oczy kobiet na wi­dok dzieciarni, zabawa jest coraz huczniejsza i coraz weselsz^ spojrzenia, odświętnie ubrane dziewczęta figlarnie uśmiechają się do chłopców, a na niebie powoli gasną gwiazdy. I skądsiś z gó­ry -|§ z dachu czy z okna — płynie dźwięczny tenor niewidzialnego śpiewaka:

Bądźcie zdrowi i weseli,

Wszystko inne — samo przyjdzie!

W starym ¡kościółku coraz żywiej dzwoni dzie­cięcy śmiech |||§g najpiękniejsza muzyka ziemi. Niebo nad • wyspą już blednie, zbliża się świt, gwiazdy wznoszą się coraz wyżej tonąc w błękit­nej głębi niebios.

W ciemnej zieleni sadów rozpalają się złote ku­le pomarańcz, żółte cytryny patrzą spośród mroku niby oczy olbrzymich sów. Wierzchołki drzew po­marańczowych świecą- młodymi pędami żółtawo- zielonego listowia, srebrzą -się z lekka liście oli­wek, chwieje się siatka gołej latorośli winnej.

Jaskrawe kwiaty goździków i ciemnobarwne miotełki szałwii czerwonymi uśmiechami witają jutrzenkę, mocny zapach narcyzów płynie w świe­żym powietrzu ranka mieszając się ze słonym oddechem morza.

^ - Plusk fal rozbrzmiewa coraz donośniej, fale sta­ły się przezroczyste, a ich piana bieleje niczym ¿śnieg.

Dzielnica Sw. Jakuba słusznie się szczyci swoją iontanną, przy której lubił odpoczywać, wesoło |H gwarząc, nieśmiertelny Giovanni Boccaccio i któ­rą niejednokrotnie malował na ciużych płótnach wielki Salvator Rosa *, jfrzyjaciel Tommasa Aniel- Ia-Masaniella **, jak go przezwał ubogi lud. Wia- domo, że Masaniełlo walczył i zginął za sprawę ludu, a urodził się również w naszej dzielnicy.

W ogóle w naszej dzielnicy dużo urodziło się ^ i mieszkało znakomitych ludzi ^ w dawnych cza- 1 sach rodzili się oni częściej niż obecnie i łatwiej ich było zauważyć, ale teraz, kiedy wszyscy cho- 1 dzą w marynarkach i zajmują się polityką, trudno jest człowiekowi wznieść się wyżej nad' innych, zresztą i dusza inaczej rośnie, kiedy się ją spowija papierem gazetowym.

Aż do lata ubiegłego noku drugą z kolei chlubą dzielnicy była Nuncia, handlarka jarzyn, najwe­selsza istota na świecie i pierwsza piękność nasze­go zakątka — nad tym zakątkiem słońce świeci zawsze trochę dłużej niż nad innymi dzielnicami miasta. Fontanna oczywiście pozostała taka, jak była niegdyś; coraz bardziej żółknąca z biegiem lat, długo jeszcze będzie zachwycała cudzoziem­ców swoim śmiesznym pięknem *— marmurowe dzieci nie starzeją się nigdy i nie nużą się zaba­wami. -J

A mila Nuncia latem zeszłego roku umarła na Ulicy w Czasie .tańca* Rzadko to bywa, żeby czło­wiek tak umarł, więc warto o tym opowiedzieć.

Była to ¡kobieta nazbyt wesoła i uczuciowa, aby spokojnie pędzić żywot przy boku męża; jej mąż przez długi czas nie rozumiał tego — krzyczał, klął, wymachiwał rękami, pokazywał ludziom nóż i pewnego razu zrobił z niego użytek przekłuw­szy , komuś bok; polfcja jednak nie lubi takich żartów i Stef ano posiedział trochę w więzieniu, a potem wyjechał' do Argentyny: zmiana powie­trza zazwycziaj dobrze robi ludziom skłonnym do gniewu.

Nuncia mając dwadzieścia trzy lata została wdową, obarczoną pięcioletnią córeczką, z parą Osłów, ogrodem i wózkiem. Człowiek o wesołym usposobieniu potrzebuje niewiele, więc ta scheda wystarczyła jej w zupełności. Pracować umiała, chętnych do udzielenia jej pomocy znalazło się wielu; kiedy zaś brakło jej pieniędzy, żeby zapła­cić za pracę — płaciła śmiechem, piosenkami i tym, co zawsze droższe jest od pieniędzy.

Nie wszystkie kobiety pochwalały jej- tryb ży­cia i mężczyźni oczywiście też nie wszyscy, lecz ona^ mając uczciwe serce, dawała spokój żona­tym, a często nawet potrafiła godzić ich z żona­mi. Rozumowała tak:

* Kto przestał kochać kobietę, ten z pewnością kochać nie umie...

Artur Lano, rybak, który jako młodzieniec uczył się w seminarium na księdza, ale zgubił drogę do sutanny i do raju, błąkając się po mo- ra|| po knajpach, wszędzie, gdzie jest wesoło

Lano, ‘mistrz w układaniu frywolnych piosenek, powiedział jej pewnego razur

Ty chyba sobie wyobrażasz, że miłość jest nauką równie trudną jak teologia?

Nuncia odparła:

Na nauce się nie znam, afle twoje piosenki umiem wszystkie.

I zaśpiewała grubemu jak beczka rybakowi:

Tak to bywa na świecie:

Wifcsna chodzi . po wioskach —

Wiosną poczęła dziecię Sama. Matka Boska.

Lano, rzesz prosta, śmiał się, kryjąc sprytnie oczki w czerwonym tłuszczu swych policzków.

Tak więc żyła sobie Nuncia, sama się radując i darząc radością innych, miła dla wszystkich; na­wet jej przyjaciółki pogodziły się z nią, kiedy zrozumiały, że charakter człowieka to jego krew i kości, i przypomniały sobie, że nawet święci nie zawsze umieli się przezwyciężać. Wreszcie męż­czyzna nie jest przecie Bogiem, a tylko Boga nie wolno zdfadzać...

Przeszło dziesięć lat błyszczała Nuncia jak gwiazda, uznana przez wszystkich za piemyś^ą piękność i najlepszą tancerkę całej dzielnicy, i gdyby była panną, toby ją oczywiście wybraito na królową rynku, którą faktycznie była w oczach wszystkich.

Pokazywano ją nawet cudzoziemcom i wielu z nich bardzo pragnęło porozmawiać z nią sam na sam, z czego Nuncia zawsze śmiała się do rozpu­ku.

116

Ł

Jakim językiem będzie ze mną mówił ten jsto razy wyprany signor?

Językiem złotych monet, głupiutka^— prze­konywali ją poważni ludzie, ale ona odpowiadała:

Obcym nie mogę sprzedać nic prócz cebuli, czosnku, pomidorów...

Były wypadki, że ludzie, szczerze jej życzący, nalegali na nią dość gwałtownie:

Minie najwyżej miesiąc i będziesz bogata. Pomyśl dobrze nad tym, pamiętaj, że masz córkę...

— Nie — broniła się Nuncia -Sskocham swoje ciało i nie mogę go krzywdzić! Wiem, wystarczy tjdko raz popełnić coś wbrew chęci i już na zaw­sze traci się szacunek do samej siebie...

|||§i£ Ale przecie nie odmawiasz innym!

Tylko swoim i tylko wtedy, kiedy chcę...

E, cóż to znaczy swoi? .. .

Nuncia wiedziała:

, —Swoi to znaczy ci,-wśród których wzrosła moja dusza, którzy ją rozumieją... ypfe A jednak zdarzyła się jej przygoda z jed­nym forestiere * z Anglii —- był to nader dziwny i małomówny człowiek, chociaż dobrze znał nasz język. Młody, a włosy całkiem siwe i w poprzek twarzv|j|- blizna: twarz — rozbpjnika, oczy — świętego. Jedni mówili, że pisze książki, drudzy zapewniali,, że jest graczem. Nuncia nawet wyje­chała z nim gdzieś na Sycylię i wróciła bardzo zmizerowana. Jednak nie był on chyba bogaty, bo Nuncia nie przywiozła z sobą ani pieniędzy, ani podarunków. I znowu zaczęła żyć wśród swo­

ich, jak zwykle wesoła, poddająca się łatwo wszelki jm uciechom.

Ale pewnego razu w święto, kiedy ludzie wy­chodzili z 'kościoła, ktoś zauważył ze zdziwieniem:

Patrzcie no, Nina staje się całkiem podobna do matki.

Była to prawda jasna jak majowy dzień: córka Nunci niedostrzegalnie dla wszystkich nagle za­błysła jak gwiazda, nie mniej olśniewająca niż matka. Miała dopiero czternaście lat, ale słuszny wzrost, wspaniała korona włosów i dumne spoj­rzenie sprawiały, że wydawała się znacznie star­sza; robiła wrażenie prawie dojrzałej kobiety.

Nawet sama Nuncia zdziwiła się, kiedy na nią uważnie spojrzała:

Santa Madonna! Czyżbyś ty, Nino, chciała być piękniejsza odf^mnie?

Dziewczyna odparła z uśmiechem:

Nie, chciałabym być tylko tak piękna jak ty, to by i mnie wystarczyło...

I wtedy po raz pierwszy na twarzy wesołej ko­biety ludnie ujrzeli cień smutku. Wieczorem Nun­cia rzekła przyjaciółkom:

Takie jest nasze życie! Człowiek nie zdąży wypić swego pucharu do połowy, a tu już sięga po niego nowa ręka...

Oczywiście z początku nie dało się zauważyć nawet cienia rywalizacji między matką a córką — Nina prowadziła się skromnie, powściągliwie, pa­trzyła na świat przez rzęsy i w obecności męż­czyzn niechętnie otwierała usta. A oczy matki płonęły coraz chciwiej i coraz bardziej kusząco dźwięczał jej głos.

Ludzie zapalali się przy niej jak żagle o świ­cie, kiedy je muśnie pierwszy promień słońca. To prawda, dla wielu z nich Nuncia była pierw­szym promieniem miłosnego dnia, wiehi nie mó­wiło o niej ani słowa, patrząc z wdzięcznością, jak idzie ulicą obok swego wózka, smukła jak maszt, a głos jej ulatuje ponad dachy domów. Piękna by­ła też Nuncia, kiedy stała na rynku przed różno­barwnym stosem jarzyn, jakby wymalowana ręką znakomitego malarza ńa białym tle kościelnej ściany. Stragan Nunci znajdował się przy kościele Sw. Jakuba, na lewo od kruchty — umarła też

o trzy kroki stamtąd. Stoi Nuncia i zdaje się pło­nąć cała; niczym wesołe iskry lecą nad głowami ludzi jej cięte dowcipy, jej śmiech i piosenki, któ­rych znała tysiące.

Potrafiła się ubierać tak, żeby na tym zyskiwa­ła jej uroda. Tak dobre wino zyskuje w szklance z dobrego szkła: im szkło jest bardziej przezro­czyste, tym lepiej przegląda przez nie dusza wina; barwa zawsze uzupełnia zapach i smak, dośpie- wując do końca ową czerwoną pieśń bez słów, którą pijemy po to, żeby wlać sobie w żyły tro­chę słonecznej krwi. Wino, o Boże! Świat z całym jego zgiełkiem i wieczną krzątaniną niewart był­by oślego kopyta, gdyby człowiek nie miał roz­kosznej możliwości zroszenia swojej biednej duszy szklanicą czerwonego wina, które na podobień­stwo komunii oczyszcza nas od złego nalotu grze­chów , uczy kochać i pobłażliwe traktować ten świat, gdzie przecie jest niemało wszelkiego świń­stwa... Niech pan tylko popatrzy przez swoją

szklankę na słońce —- słońce opowie panu takie baśnie...

Stoi Nuncia na słońcu, wzniecając wesołe myśli i chęć podobania się jej :— wobec pięknej kobiety wstyd być człowiekiem niepozornym i chciałoby się zawsze samego siebie przeskoczyć. Nuncia zro­biła Wiele dobrego, wiele rozbudziła sił i wzboga­ciła nimi życie. Dobre zawsze rozpala pragnienie lepszego.

A przy boku, matki coraz częściej ukazuje się córka, skromna jak zakonnica albo jak nóż w pochwie. Mężczyźni patrzą, porównują i niektórzy z nich zaczynają może rozumieć, co się niekiedy dzieje w cluszy kobiety i jak jej trudno żyć.

Czas płynie, wciąż przyśpieszając swój wartki, nieprzerwany bieg, a ludzie migają w falach cza­su jak pyłki w czerwonym promieniu słońca. Nuncia coraz częściej marszczy gęste brwi, a cza­sem przygryza usta i patrzy na córkę, tak jak je­den gracz spogląda na drugiego starając się odgadnąć, jakie tamten ma karty...

Mija rok, dwa — córka jest coraz bliższa matki i coraz bardziej się od niej oddala. Już wszyscy mogą łatwo zauważyć, że młodzi mężczyźni sami nie wiedzą, gdzie mają zwrócić swoje zapały: do tej czy do tamtej. A przyjaciółki przyjaciele i przyjaciółki, jak wiadomo, lubią urazić w naj­boleśniejsze miejsce pytają:

No co, Nuncia, córka cię zaćmiewa?

Nuncia odpowiadała ze śmiechem:

Duże gwiazdy widać nawet przy świetle księżyca...

Jako matka była dumna z urody swojej córki,

jako kobieta nie mogła nie zazdrościć jej mło­dości. Nina stanęła między nią a słońcem — mat­ce przykro było pozostawać w cieniu.

Lano ułożył nową piosenkę, pierwsza jej zwrot­ka brzmiała tak:

Gdybym ja mężczyzną była,

Tobym córkę swą zmusiła,

By taką, jak ja w jej wieku,

Piękność światu urodziła—

Nuncia nie. chciała śpiewać tej piosenki. Krąży­ła wieść, że Nina nieraz już mówiła matce:

Mogłybyśmy żyć dużo lepiej, gdybyś była trochę rozsądniejsza.

I nastał dzień, kiedy córka powiedziała: v.— Mamo, zanadto mię odsuwasz od ludzi; nie jestem już przecie maleńka i chciałabym wziąć, od życia to, co mi się należy! Tyś żyła swobodnie i: wesoło czy ńie nadszedł czas, żebym i ja za­częła żyć?

O co d chodzi? — spytała matka i spuściła oczy, zawstydzona, dobrze przecie wiedziała, o co chodziło jej córce.

Powrócił z Australii Enrico Borbone. Był drwa­lem w tym cńdownym kraju, gdzie każdy, kto chce, może zdobyć dużo pieniędzy. Przyjechał ogrzać się w słońcu ojczyzny i znowu zamierzał wrócić tam, gdzie ludzie żyją swobodniej. Miał lat trzydzieści sześć. Brodaty, krzepki, wesoły, pięknie opowiadał o swoich przygodach, o życiu w dziewiczych lasach; wszyscy brali to za bajkę, matka i córka — za prawdę.

Widzę, że się podobam Enricowi -— mówiła

Nina — a ty się nim bawisz. Przez to staje się lekkomyślny, to mi przeszkadza.

Rozumiem — odrzekła Nuncia. — Dobrze* nie będziesz się więcej skarżyła Madonnie na swo­ją matkę...

I kobieta uczciwie odsunęła się od człowieka, który — jak to wszyscy mogli stwierdzić — był jej milszy od wielu innych.

Wiadomo jednak, że łatwe zwycięstwa wbijają zwycięzców w dumę, a jeśli zwycięzca jest dziec­kiem — wtedy sprawa wygląda całkiem źle!

Nina zaczęła rozmawiać z matką nie tak, jak na to zasługiwała Nuncia. I oto pewnego razu w dzień Sw. Jakuba, patrona naszej dzielnicy, kiedy wszyscy ludzie bawili się i weselili z całej duszy, a Nuncia zdążyła już wspaniale odtańczyć taran- telę — córka zwróciła matce uwagę przy wszyst­kich:

Czy nie za dużo tańczysz? W twoim wieka powinnaś już trochę oszczędzać serce...

Wszyscy, którzy słyszeli te zuchwałe słowa, po­wiedziane z niewinną minką, zamilkli na chwilę, a Nuncia ze złością krzyknęła wspierając ręce o kształtne "biodra:

Moje serce? Tak się o nie troszczysz? Do­brze, moje dziecko,- dziękuję ci! Ale zobaczymy, czyje serce jest mocniejsze.

I po namyśle zaproponowała:

Przebiegniemy obie stąd do fontanny trzy Tazy, tam i z powrotem, bez odpoczynku, rzec* prosta...'

Wielu obecnym wydała się śmieszna ta gonitwa kobiet; znaleźli się nawet tacy, którzy uznali to

za gorszące widowisko, ale większość, szanując Nuncię, odniosła się do jej propozycji z żartobli­wą powagą i zmusiła Ninę do przyjęcia wyzwa­nia matki.

Wybrano sędziów, określono najwyższą szyb­kość biegu — wszystko tak jak na wyścigach, szczegółowo i dokładnie. Było dużo kobiet i męż­czyzn, którzy pragnęli szczerze, aby zwyciężyła matka, błogosławili ją i składali różne śluby Ma­donnie, jeśli ta pomoże Nunci, doda jej siły.

I oto już matka i córka stoją jedna obok dru­giej, nie patrząc na siebie. Głucho uderzył bęben, obie zerwały się z miejsca jednocześnie i biegną wzdłuż ulicy na plac, jak dwa wielkie, białe pta­ki — matka w czerwonej chustce na głowie, cór­ka w błękitnej.

Już od początku stało się widoczne, że córka ustępuje mateé pod względem lekkości i siły: Nuncia biegła tak pięknie, tak swobodnie, jakby sama ziemia niosła ją niczym matka dziecko — z okien i z trotuarów ludzie zaczęli rzucać jej kwiaty pod nogi i klaskali w dłonie, zachęcając ją okrzykami. W dwóch nawrotach Nuncia wy­przedziła córkę przeszło o cztery minuty, a Nina, wyczerpana, przybita niepowodzeniem, płacząc i z trudem łapiąc oddech upadła na stopnie koś-i cioła — i nie mogła już biec po raz trzeci.

Zwinna jak kocica Nuncia schyliła się nad nią, śmiejąc się razem z innymi:

Dziecko moje —mówiła głaszcząc rozsypane włosy dziewczyny swoją silną ręką — moje dziec­ko, trzeba wiedzieć, że najmocniejszym sercem do zabawy, pracy i miłości jest serce kobiety, która

doświadczyła życia, a życie poznaje się dobrze po trzydziestce... Nie smuć się, moje dziecko!... |

I nie pozwalając sobie na* odpoczynek po gonit­wie, Nuncia wyraziła znowu chęć zatańczenia ta- ranteli:

Kto ze mną zatańczy?

Wystąpił Enrico, zdjął kapelusz i kłaniając się nisko tej uroczej kobiecie, długo trzymał głowę pochyloną przed nią' z szacunkiem.

Zagrzmiał, zahuczał, zabrzęczał bęben i rozpo­czął się ów ognisty taniec, upajający niczym sta­re, mocne, czerwone wino: zawirowała Nuncia wi­jąc się jak wąż ^ doskonale w czuwała się w ten taniec namiętności i wielka to była rozkosz pa­trzeć, jak żyje, jak gra jej piękne, niezwyciężone ciało.

Tańczyła długo, zmieniając partnerów; męż­czyzn pokonywało zmęczenie, a ona wciąż nie mo­gła się nasycić i było już po północy, kiedy krzyk­nęła:

No, jeszcze ostatni raz, Enrico! — i znowu powoli zaczęła z nim taniec — oczy jej się . roz­szerzyły i świecąc ciepłym blaskiem, obiecywały dużo. Lecz nagle wydawszy krótki okrzyk plasnę- ła w dłonie i upadła, jakby jej ktoś podciął nogi.

Doktor powiedział, że umarła, gdyż pękło jej serce.

Bardzo możliwe...

XVII

Wyspa śpi spowita w niezmąconą ciszę; morze śpi, jakby umarło — ktoś mocną ręką rzucił z nie-

ba ten czarny, dziwnego kształtu kamień w pierś morza i zabił w nim życie.

Jeśli patrzeć na wyspę z oddali morskiej, stam­tąd gdzie złoty łuk Mlecznej Drogi zetknął się z czarną wodą — wyspa, robi wrażenie zwierzęcia • z olbrzymim łbem: wygiąwszy kudłaty grzbiet, przylgnęło do morza swą wielką paszczą i mil­cząc pije wodę, stężałą jak oliwa.

W grudniu często się zdarzają owe śmiertelnie ciche, czarne noce, tak dziwnie ciche, że trudno jest i nie potrzeba mówić inaczej niźli szeptem albo półgłosem wciąż się zdaje, że głośny dźwięk może przeszkodzić fczemuś, co dojrzewa skrycie "W kamiennym milczeniu pod granatowym aksamitem nocnego nieba.

Tak też rozmawiają — po cichu — dwaj męż­czyźni, siedząc wśród chaosu kamieni na brzegu wyspy; jeden, z nich to żołnierz straży celnej, w czarnej kurtce z żółtymi wyłogami i krótkim ka­rabinkiem na plecach; pilnuje, żeby chłopi i ry­bacy nie zbierali soli, która osiadła w szczelinach głazów; drugi to stary rybak,- ogolony jak Hisz­pan, o smagłej cerze, ze srebrnymi bokobrodami od uszu do nosa, wielkiego i zagiętego jak dziób papugi.

; Kamienie są jakby okute srebrem, ale morze pokryło śniedzią biały metal.

Żołnierz jest młody i oczywiście mówi o -tym, co mu nasuwają jego młodzieńcze lata; starzec oponuje niechętnie, a czasami gniewnie:

Któż się kocha w grudniu? O tej porze już się rodzą dzieci...

N-no! Jeśli ludzie są młodzi, to nie czekają...

Trzeba czekać...

A ty czekałeś?

Ja, mój przyjacielu, nie byłem żołnierzem, pracowałem, i wszystko to, czego człowiek musi doświadczyć, doświadczyłem w odpowiednim cza<- sie...

Nie rozumiem...

Zrozumiesz później...

Niedaleko od brzegu odbija się w wodzie błę­kitny Syriusz; jeśli, się długo przypatrywać tej bladej plamie na wodzie, to można dostrzec obofe korkową boję, okrągłą niczym ludzka czaszka i całkiem nieruchomą.

Dlaczego nie śpisz?

Starzec rozpiął wytarty płaszcz, rudy ze staroś­ci, i odpowiedział kaszląc:

Zapuściliśmy sieci, widzisz boję?

. — A...

Trzy dni temu zerwała się tu i poplątała* sieć jednej spółki rybackiej...

Delfiny?

W zimie? Na pewno nie. Może, rekin, może tuńczyk..^ kto wie!

Pod nogą jakiegoś zwierzęcia mały kamień ze­rwał się z góry, pobiegł, szeleszcząc suchą trawą ku mprzu i dźwięcznie rozbił wodę. Milcząca noc życzliwie przyjęła ten doraźny dźwięk; wyłoniła go miłośnie z swych głębin, tak jak gdyby go chciała na długo zachować w swej pamięci.

Żołnierz cichutko przyśpiewuje żartobliwą pio­senkę:

Dlaczego starzy ludzie źle śpią?

Domyśl się, Umberto, pomyśl!

Dlatego, źe w młodych latach

Dużo wina popijali.«

- To nie o mnie mowa — odezwał się mruk­liwie starzec.

I jeszcze dlaczego starzy źle śpią?

Co odpowiesz, mądry Berghito?

Dlatego, że w swoim czasie

Ile trzeba nie kochali...

- Ładna piosenka, wujku Pasąuale?

Sam się o tym przekonasz, kiedy ci na siód­my krzyżyk pójdzie... Po co pytać?

Długo obaj milczeli, w harmonii ze światem, który oniemiał wśród nocy; potem starzec wyjął fajkę, postukał nią o kamień, przysłuchał się su­chym, krótkim dźwiękom i rzekł:

Wy, młodzieniaszki, potraficie się dobrze śmiać, ale nie wiem, czy. tak samo dobrze potra­ficie kochać, jak kochali ludzie za dawnych czar- sów...

*'v— Ba! Znana piosenka... Mnie się zdaje, że lu­dzie kochają zawsze jednakowo...

Tobie się zdaje! Trzeba wiedzieć na pewno. O, tam za górą mieszka rodzina Senzamane, po- jproś ich, żeby ci opowiedzieli historię dziada Caa> lo; wyjdzie to na pożytek twojej żonie.

* — Po co mam się pytać obcych ludzi, kiedy ty sam możesz opowiedzieć tę historię...

Gd*zieś tam niewidocznie dla oka przelatuje nocny ptak — w powietrzu drga ów szczególny, dziwny dźwięk, jakby ktoś czymś wełnianym po­śpiesznie wycierał suche kamienie.

Mrok na ziemi staje się bardziej gęsty, wilgot­ny,, cieplejszy, niebo wznosi się wyżej i coraz ja­skrawiej błyszczą gwiazdy w srebrnym tumanie Mlecznej Drogi. /

Za dawnych czasów więcej dbano o kobier ty...

Czyżby? Nie słyszałem.

jgli^r Ludzie często prowadzili wojny...

Wdów ziostiawało wiele...

Wciąż piraci, żołnierze i prawie co pięć lat w Neapolu nowi władcy — kobiety trzeba było trzymać pod kluczem.

I teraz by się» przydało...

Wykradano je niczym kury...

Chociaż bardziej przypominają lisy...

Starzec umilkł, zapalił fajkę — w nieruchomym

powietrzu zawisła biała chmurka słodkiego dymu. Zapala się ogieniek, oświetlając ciemny, garbaty nos i pod nim krótko ostrzyżone wąsy.

No, i co datej? — spytał sennym głosem żołnierz.

■— Słuchać trzeba milcząc... /

W migotaniu Syriusza jest tyle napięcia, jakby dumna gwiazda chciała zaćmić blask wszystkich innych gwiazd. Morze usiane jest złocistym py­łem i to prawie niedostrzegalne odbicie nieba trochę ożywia czarną, niemą pustynię, przyda­jąc jej mieniącego -się ułudnego blasku. Jak gdy­by z głębin morskich patrzyły w niebo tysiące fo­sforycznych, rozjarzonych oczu...

Słucham — przerwał niecierpliwie żołnierz rybie milczenie urażonego rybaka i starzec po­

woli, półgłosem zaczął snuć opowieść o tym,

0 czym wszyscy i zawsze będą słuchali uważnie.

1 -r- Jakie sto lat temu, o, tam na górze, gdzie gęste sosny, mieszkali dwaj Grecy, nazywali się Echellani garbaty starzec, czarownik i kontra- bandzista, oraz jego syn Aristido, myśliwiec — były wtedy jeszcze na wyspie kozice. W owym czasie najbogatszą tutaj rodziną była rodzina Ga- gliardich. — teraz noszą oni przezwisko dziada, Senzamane połoąya winnic znajdowała się w ich rękach, mieli osiem piwnic i ponad tysiąc be­czek. Wtedy nasze białe wino cenione było wyso­ko nawet we Francji, gdzie, jak słyszałem, ludzie niczego nie umieją cenić prócz wina. Ci Francu­zi to gtracże i pijacy, nawet głowę swojego króla przegrali w karty z diabłem...

Żołnierz zaśmiał się cicho i w odpowiedzi, na jego śmiech gdzieś w pobliżu plusnęła woda; obaj nastroszyli się w milczeniu i wyciągnęli szyje ku morzu, a od brzegu kręgami rozchodziły się drob­niutkie, zmarszczki. /■' .

To ryby próbują przynęty na haczykach... jp-*-- Mów dalej...

Tak... Gagliardi. Było ich trzech braci — hi­storia mówi o średnim, Carlone, jak go nazywano za olbrzymie usta i grzmiący 'głos. Wybrał sobie dla serca biedną dziewczynę, Giulię, córkę kowa­la, bardzo 'mądrą dzieweczkę — siłacze przecież nie bywają mądrzy. Coś tam przeszkodziło im się pobrać i męczyli się czekając na dzień ślubu, a syn Greka nie zasypiał gruszek w popiele; Giulia też mu się podobała. Długo się starał o jej wza­jemność, ale bez powodzenia, i postanowił zhań­

bić dziewczynę, licząc na to, że Carłone Gagliardl wyrzeknie się zhańbionej i wtedy łatwo mu ją będzie zdobyć. W owych czasach surowsze były; obyczaje niż dzisiaj...

No, no, i dzisiaj... •

Rozpusta jest rozrywką bogaczy, a my ttf wszyscy biedni — rzekł surowo starzec i ciągnął dalej, jakby sam sobie przypominając przeszłość:

. Pewnego razu, kiedy dziewczyna zbierała ścięte gałązki winnej latotrośłj, syn Greka udał, że się potknął, zleciał ze ścieżki na ścianę winnicy i upadł wprost pod nogi Giulii, a ona, jako dobra chrześcijanka, schyliła się nad nim, żeby spraw­dzić, czy się nie zranił. Aristido jęcząc z bólu pro­sił ją:

Giulia, nie wołaj ludzi na pomoc, błagam cię! Boję się, że jeśli twój zazdrosny narzeczony zo­baczy mnie obok ciebie — zabije mnie... Pozwól mi odpocząć i pójdę sobie...”

Położył głowę „na jej kolanach i udał, że stracił przytomność, a ona, w strachu, zaezęła wzywać pomocy; kiedy jednak przybiegli ludzie, Aristido zerwał się na nogi, zdrowiusieńki,'ale niby bardzo zmieszany, i zaczął krzyczeć o swojej miłości, o Swoich uczciwych zamianach, przysięgał, że okupi hańbę dziewczyny żeniąc się z nią — słowem, po­stawił sprawę tak, jak gdyby, zmęczony pieszczo­tami Giulii, zasnął na jej kolanach. Prostoduszni ludzie uwierzyli mu, nie zważając na gniew dziewczyny i zapominając, że przecież ona sama wzywała pomocy. Nikt nie wiedział, że chytrość jest charakterem Greka. Diabeł po to właśnie Greków ochrzcił, żeby lepiej zagmatwać sprawy.

r

chrześcijan. Dziewczyna przysięga, że Grek kła­mie, a on przekonuje ludzi, że Giulii wstyd się przyznać do prawdy, że boi się ona ciężkiej ręki swego narzeczonego. I Grek zwyciężył, a dziew­czyna po prostu oszalała, i wszyscy poszli do miasta, związali ją, bo rzucała się na ludzi z kamieniem w ręku. A Carlone już usłyszał jej krzyki, rzucił się ku niej, ale kiedy mu powie­dziano, co się stało, upadł na kolana pośród tłu­mu, potem zerwał się i‘uderzył swoją narzeczoną lewą ręką, prawą zaś począł dusić Greka — lu­dzie tefłwo go zdołali oderwać.

. — Głupi chłopak — mruknął żołnierz.

Rozum uczciwego człowieka mieści się w sercu! Powiedziałem, że ta historia wydarzyła się w zimie, tuż przed świętami narodzin Dzieciątka Jezus. W święta te ludzie darowują sobie nawza­jem to, czego mają nadmiaar: wino, owoce, ryby i drób — wszystko darowują, i oczywiście naj­więcej dostają biedacy. Nie pamiętam, jak się Carlone dowiedział prawdy, ale dowiedział się, i oto w pierwszy dzień świąt rodzice Giulii, któ­rzy nie wychodzili nawet do kościoła,' otrzymali tylko jeden podarunek: niewielki koszyk sosno­wych gałązek, a .wśród nich odrąbaną lewą dłoń narzeczonego ich córki — tę dłoń, którą Carlone Gagliardi uderzał Giulię. Ojciec, matka i córka, przerażeni, pobiegli czym prędzej do niego. Car­lone powitał ich na klęczkach przed drzwiami do­mu; rękę miał obwiązaną krwawym gałgankiem, płakał jak dziecko.

Coś ty z sobą zarobił?” — spytali go.

Odpowiedział:

Zrobiłem to, co należało: człowiek, który zhań­bił moją miłość, nie powinien żyć, więc go zabi­łem... Ręka, która niesłusznie uderzyła moją uko­chaną zhańbiła mnie, więc ją odrąbałem... Chcę teraz, żebyś ty, Giulio, przebaczyła mi, ty i twoi bliscy...”

Oni oczywiście przebaczyli mu, ale prawo broni nawet niegodziwców; dwa lata przesiedział Ga- gliardi za Greka' i drogo kosztowało braci, żeby go wyciągnąć z więzienia...

Potem ożenił się z Giulią i żył z nią dobrze aż do starości; od niego się wywodzi na wyspie no­wy ród —*'Bezrękich, Senzamane...

Starzec umilkł, usilnie rozpalając fajkę.

Nie podoba mi się ta historia — powiedział cicho v żołnierz. — Ten twój Carlone to dzikus... I wszystko to takie głupie...

Za sto lat twoje życie też się wyda głupie — odezwał się z przekonaniem starzec; wypuścił du­ży kłąb białego w ciemnościach dymu i dodał:

Jeżeli tylko ktoś sobie przypomni, żeś ty żył na świecie...

Znowu wśród ciszy rozległ się plusk wody, tym razem głośny i ^pośpieszny; starzec zrzucił płaszcz, zerwał się szybko i zniknął, jakby wpadł do czar­nej wody, ożywionej koło brzegu jasnymi smuż­kami drobniutkich fal, niebieskawych jak srebro rybiej łuski.

XVIII

Z pola cicho wchodzi do miasta noc w aksamit­nej szacie, miasto wita ją złotymi światłami; dwie

kobiety i młodzieniec idą na pole, również jakby na powitanie nocy; za nimi ściele się łagodnie gwar życia, zmęczonego całodzienną pracą.

Cicho szurgają trzy pary nóg po ciemnych pły­tach starożytnej drogi, budowanej ongi przez róż­no plemiennych niewolników Rzymu; wśród ciep­łej ciszy życzliwie i przekonywająco brzmi głos kobiety:

Nie bądź surowy względem ludzi..

Czy ty, mamo, zauważyłaś we mnie coś ta­kiego? — pyta z troską w głosie młodzieniec.

Dyskutujesz zbyt gorąco...

Bo gorąco kocham moją prawdę...

Z lewej strony młodzieńca. idzie dziewczyna, stukając po kamieniach drewnianymi chodakami, wzniosła oczy ku niebu, jakby była ślepa — tam na niebie płonie wielka gwiazda wieczorna, poni­żej czerwonawa smuga zorzy; a na tle tej czer­wieni dwie topole jak nie zapalone pochodnie.

Socjalistów często wsadzają do więzienia — mówi z westchnieniem matka.

Syn odpowiada spokojnie:

Przestaną. Przecież to jest bezcelowe...

Tak, ale tymczasem...

Nie ma i nie będzie siły, która byłaby zdolna zabić młode serce świata...

To są słowa dla pieśni, synku...

Miliony głosów śpiewają tę pieśń i coraz uważniej słucha jej życie... Przypomnij sobie: czy przedtem słuchałaś mnie albo Paola tak życzliwie i spokojnie, jak słuchasz teraz?

Tak! Tak... ale oto strajk zmusił cię do ucieczki z rodzinnego miasta...

Za małe jest dla dwóch, więc niech zostanie Paolo! A strajk wygraliśmy...

Wygraliście — podchwytuje ^ dźwięcznym głosem dziewczyna. — Ty i Paolo...

Nie kończąc zdania śmieje się cichutko, potem przez chwilę .wszyscy idą w milczeniu. Na ich spotkanie dźwiga się z ziemi ciemny pagórek — ruiny jakiegoś gmachu; nad nim w zadumie opuś­cił cienkie gałęzie wonny, eukaliptus i kiedy trój­ka ludzi zrównała się z drzewem, gałęzie jego jakby lefkko drgnęły.

Jest Paolo — mówi dziewczyna.

Czarna, wysoka postać oderwała się od ruin i stoi pośrodku drogi.

Zobaczyłaś sercem? — spytał śmiejąc się młodzieniec.

Na przedzie odzywa się jakby echo;

Idziesz?

Tak. A to są moi bliscy. Nie odprowadzajcie mnie dale j^ nie trzeba. Mam przed sobą tylko pięć godzin drogi do Rzymu, a przecie naumyślnie po­szedłem piechotą, żeby w drodze pomyśleć o róż­nych rzeczach...

Zatrzymali się... Wysoki zdjął kapelusz i mówi zachrypniętym głosem:

Możesz być spokojny o matkę i siostrę, wszystko będzie dobrze.

Wiem. Do widzenia, mamo!

Matka pochlipuje, wzdycha cichutko; potem sły­chać trzy głośne pocałunki i mężny głos:

Idź do domu i odpoczywaj spokojnie, na- martwiłaś się przez te burzliwe dnie! idź, wszyst­

ko będzie dobrze. Paolo jest takim samym twoim synem jak jaJ No, siostrzyczko...

Znowu pocałunki i suchy szmer po kamie­niach — czujna cisza nocna odbija wszystkie dźwięki jak zwierciadło.

Cztery postacie, spowinięte w mrok, złączyły się w jedno duże ciało i długo nie mogą się roz­dzielić. Potem odrywają się od siebie w milczeniu: trzy popłynęły powoli ku światłom miasta, jedna szybko poszła naprzód, w kierunku zachodnim, gdzie wieczorna zorza już zgasła i na granatowym niebie zapaliło się dużo jasnych gwiazd.

. — Żegnaj! — rozlega się cicho i smutno wśród nocy.

Z daleka odezwał się dziarski głos:

Żegnaj. Nie smuć się, wkrótce się zobaczy­my..^ ¡9

Sucho stukają drewniane chodaki dziewczyny, z lekka ochrypnięty głos mówi słowa pocieszenia:

—• Nie zginie, donno Filomeno, może pani w to wierzyć jak w łaskę swojej Madonny, ma tęgi umysł, dzielne serce; sam umie koc&ać i umie zjednywać sobie serca innych... A miłość do lu­dzi — to przecie owe skrzydła, na których czło­wiek wznosi się najwyżej...

Miasto coraz obficiej rozsiewa w mroku swoje skromne, blade światełka; słowa wysokiego czło­wieka też skrzą się jak iskry.

Kiedy człowiek niesie w swoim sercu sło­wo, które jednoczy świat, wszędzie znajdzie lu­dzi, którzy potrafią go ocenić, wszędzie!

Przytulony do muru miejskiego, przysiadł na

ziemi niski, biały szynczek i zachęcająco spogląda na ludzi kwadratowym okiem oświetlonych drzwi. Koło nich za trzema stolikami hałasują ciemne postacie, jęczą struny gitary, nerwowo drga me­taliczny głos mandoliny.

Kiedy troje ludzi zrównało się z drzwiami, mu­zyka zamilkła, głosy stały się cichsze, kilka po­staci podniosło się...

- Dobry wieczór, towarzysze! — przywitał ich wysoki.

I dziesięć głosów odpowiedziało radośnie, po przyjacielsku:

Dobry wieczór, towarzyszu Paolo! Wstąpicie do nas? Może szklaneczkę wina?

Nie... Dziękuję!

Matka rzekła z westchnieniem:

I ciebie też bardzo lubią wszyscy nasi.*«

Nasi, donno Filomeno?

E, nie śmiej się... Przećie nie jestem obca swemu ludowi... Wszyscy was kochają: ciebie i jego...

Wysoki wziął dziewczynę pod rękę mówiąc:

Wszyscy i — jeszcze jedna... Tak?

Tak — odrzekła cicho dziewczyna, -r- Oczy­wiście...

Wtedy matka roześmiała się cicho:

Ach, moje dzieci!... Słucham was, patrzę na was i — wierzę: tak, wy będziecie żyli lepiej niż my...

I wszyscy troje, idąc w jednym szeregu, znikli w uliczce miasta, wąskiej i niekształtnej jak rę­kaw starego, znoszonego ubrania...

Od rana hałaśliwie i obficie lał deszcz, ale ko­ło południa chmury się wycieńczyły, przerzedziła się ich ciemna tkanina, a wiatr rozerwał ją na mnóstwo dymnych strzępów i pognał nad morze; tam znów się zwarła w szaroniebieskawą masę, kładąc gęsty cień na powierzchnię morza uspoko­joną po deszczu.

Na wschodzie niebo jest ciemne, w ciemnoś­ciach myszkują błyskawice, a nad wyspą olśnie­wająco plonie wspaniałe słońce.

Jeśli się patrzy na wyspę z oddali, od strony morza, może się ona wydać podobna do bogatego kościoła w świąteczny dzień; cała czysto wymyta, suto przyozdobiona jaskrawymi kwiatami, wszę­dzie połyskują wielkie krople deszczu jak topa- zy na żółtawych młodych liściach winogradu, jak ametysty na gronach glicynii, rubiny na czerwie­ni geranium i jak szmaragdy na trawie, w gęstej zieleni krzaków,- na koronach drzew.

Cicho wszędzie jak zwykle zaraz po deszczu; ledwo słychać cienkie dzwonienie strumyka, nie­widocznego wśród głazów, pod korzeniami ostro-" mlecza, jeżyn i pachnącego, poplątanego powojni­ka. W dole łagodnie szumi morze.

Złote strzały janowca podniosły się do nieba i chwieją się leciutko, obciążone rosą, strząsając ją bezgłośnie ze swoich dziwacznych kwiatów.

Na tle soczystej zieleni ścierają się w sporze barw „bladoliliowe glicynie z krwawym geranium i różami, rudawożółty brokat kwiatów ostromle- cza miesza się z ciemnym aksamitem irysów

i lewkonii — a wszystko jest tak oślepiająco jas­ne, że wydaje się, iż kwiaty śpiewają 'jak skrzyp­ce, flety i namiętne wiolonczele.

Wilgotne powietrze pachnie i upaja niczym sta­re, mocne wino.

Pod szairą skalą, rozdartą wybuchami; pokrytą w szczelinach tłustą rdzą tlenków żelaza, pośród żółtych i szarych kamieni, od których płynie kwaśny zapach dynamitu, siedzą spożywając obiadc*^ czterej kamieniarze — krzepkie chłopy w mo- ? krych łachmanach, w skórzanych łapciach.

Nie śpiesząc się zajadają z apetytem z płaskiej miski jędrne mięso sepii, usmażonej z kartoflami

i pomidorami -na oliwie, i po kolei piją czerwone wino prosto z butelki.

Dwaj spośród nich, ogoleni i podobni jeden do drugiego jak bracia, wydają się bliźniakami; trze­ci — mały, jednooki i kulawy, gorączkowymi ru-

chami chudego ciała przypomina starego., oskuba­nego ptaka; czwarty — barczysty człowiek w średnim wieku, jest dobrze siwy, brodaty i ma garbaty nos.

Odłamując duże kawałki chleba, przygładza ni­mi mokre od wina wąsy i włożywszy kawałek w ciemne usta, mówi, miarowo poruszając owłosio­nymi szczękami:

To bajki, to kłamstwo. Nie zrobiłem nic | strasznego...

Jego czarne oczy patrzą spod gęstych brwi nie­wesoło, drwiąco; głos ma ciężki, ochrypły; mówi z wolna i niechętnie. Kapelusz, zarośnięta zbójec­ka twarz, duże iręce i całe ubranie z niebieskiego

suikn a opryskane są białym kamiennym pyłem —• widać, że wierci w skale otwory do ładunków.

Trzej towarzysze słuchają go uważnie, nie prze­rywając, ale po kolei zaglądają mu w oczy, jak­by chcieli powiedzieć:

Gadaj dalej...”

[ A on opowiada, poruszając siwymi brwiami:

| ~ ■— Ten człowiek, nazywał się Andrea Grasso, L^5f-vT>rzyszedł do naszej wsi w nocy niczym złodziej, L5> ubrany jak żebrak, w kapelusz tego samego kolo- ru co buty i tak samo podarty. Był chciwy, bez­wstydny i okrutny. A po siedmiu latach nasi starcy pierwsi zdejmowali przed nim kapelusze, on zaś ledwie im kiwał głową. I wszyscy, w pro­mieniu czterdziestu mil dokoła, byli jego dłużmi- kami.

Bywają tacy ludzie — powiedział kulawy z ' westchnieniem i smętnie opuścił głowę.

Ten, co opowiadał, spojrzał na kalekę i spytał drwiąco:

Spotykałeś takich?

Starzec w milczeniu machnął ręką; obaj ogoleni uśmiechnęli się jednocześnie; brodaty napił się wina i ciągnął dalej, śledząc lot sokoła na mod- A\ rym niebie:

Szło mi dopiero na czternasty rok, kiedy mnie najął razem z innymi do noszenia kamieni na budowę jego domu. Obchodził, się z nami bar­dziej bezlitośnie niż ze zwierzętami, a kiedy mój towarzysz, Lucchino, powiedział mu to, odrzekł: „Osioł jest mój, a tyś dla mnie obcy, dlaczegóż mam cię żałować?” Te słowa uderzyły mnie w serce; zacząłem mu się uważniej przypatrywać.

Widziałem, że ze wszystkimi obchodził się bez­czelnie i cynicznie, beż różnicy,1 czy miał pized sobą starca, czy kobietę. A kiedy godni szacunku ludzie mówili mu, że źle postępuje, odpowiadał śmiejąc im się w oczy: „Kiedy byłem biedny, mnie też nikt nie żałował”. Przyjaźnił się z (księ­żmi, z karabinierami i policją; wszyscy inni wi­dywali go tylko wówczas, kiedy popadli w naj­gorszą nędzę i kiedy mógł z nimi robić, co chcialT^

Bywają tacy ludzie — powtórzył kulawy ci-a cho i tamci trzej spojrzeli na niego ze współczu­ciem; jeden z ogolonych podał mu w milczeniu butelkę wina; starzec wziął ją, obejrzał pod świa­tło i rzekł, zanim wypił:

Piję za święte serce Madonny.

Często powtarzał takie zdanie: „Biedacy zawsze pracowali na bogatych, a głupcy na mądrych, tak też powinno być zawsze”.

Opowiadający uśmiechnął się, wyciągnął' rękę po butelkę; była pusta; niedbale rzucił ją na ka­mienie, gdzie leżały młotki, oskardy i kawałek lontu, podobny do ciemnego węża.

Mnie, młodemu podówczas, i moim- towarzy­szom szczególnie przykro było słyszeć te słowa: zabijały one nasze nadzieje, nasze pragnienie lep­szego życia. Pewnego razu ja i Luochino, mój przyjaciel, spotkaliśmy go wieczorem na polu, kiedy bez pośpiechu jechał dokądś wierzchem, ^

i powiedzieliśmy mu grzecznie, ale stanowczo: „Prosimy, żeby pan był lepszy dla ludzi”.

Ogoleni wybuchnęli śmiechem, uśmiechnął się też lekko kulawy, a opowiadający westchnął głoś-

Tak, oczywiście, to było głupie. Ale młodość jest uczciwa. Młodość wierzy w potęgę słowa. Po­wiedziałbym, że młodość — to sumienie całego Życia.

I oóż on?... spytał starzec.

Krzyknął dosyć odważnie: „Puśćcie konia, zbóje”. Wyjął przy tym pistolet i pokazywał go to jednemu, to drugiemu. Myśmy odrzekli: ,,Nie-

|potrzebnie się pa*n nas boi, Grasso, i. niepotrzeb-

I nie się gniewa; dobrze tylko pajiu radzimy, i' to wszystko!”

I dobrzeście mu powiedzieli — odezwał się jeden z ogolonych, a drugi schylił głowę na znak zgody; kulawy zacisnął mocno wargi i zaczął oglądać kamień, obmacując go pokrzywionymi palcami. #

Skończyli jeść. Jeden strącał cienkim prętem szklane krople wody z łodyżek roślin, drugi przy­patrywał się temu i czyścił zęby suchym ździebeł- kiem. Robi się coraz bardziej sucho i gorąco. Szybko topnieją krótkie cienie południa. Cicho pluska morze, powoli płynie smutna opowieść:

To spotkanie źle się odbiło na losie Lucchi- na — jego ojciec i wuj byli zadłużeni u Grassa. Biedny Lucchino zmizerniał, zacisnął zęby, a oczy jego to już nie były te same oczy, które się podobały dziewczętom. „Ech — odezwał się do mnie kiedyś — kiepskośmy zrobili; słowa nic nie śą warte, kiedy się ma do czynienia z wilkiem!” Pomyślałem sobie: „Lucchino może popełnić mor­derstwo”. Żal mi było chłopaka i jego zacnej ro­dziny. A ja -^' samotny i biedny... Niedawno właśnie umarła moja matka...

Kamieniarz z garbatym nosem przygładził wą-l Sy i brodę białymi od wapnia rękami — na wska-l żującym palcu lewej ręki nosił jasny srebrny! pierścień, zapewne bardzo ciężki.

Mój postępek mógł przynieść ludziom poży-l tek, gdybym umiał doprowadzić sprawę do końca, I ale mam za miękkie serce. Pewnego razu spotka-1 łem Grassa na ulicy; podszedłem i idąc obok nie-1 go mówiłem możliwie najłagodniej: „Jest pan j człowiekiem chciwym i złym, ludziom trudno z I panem wytrzymać, może się zdarzyć, że potrąci pan czyjąś rękę i ta ręka chwyci za nóż. Radzę panu, niech się pan stąd usunie, wyjedzie”. „Głupiś, chłopcze!” — odrzekł, ale ja obstawałem I przy swoim. Spytał ze śmiechem: „Ile ci zapłacić, żebyś mi dał spokój — lira wystarczy?” To było obrailiwe, ale się jakoś opanowałem. „Niech pan wyjedzie, mówię panu!” Szedłem z nim ramię w ramię, mając go po prawej stronie. Wyjął niepo­strzeżenie nóż i dźgnął mnie. Lewą ręką niewie­le można zrobić, więc przebił mi pierś tylko na cal. Oczywiście, powaliłem go na ziemię i kopną­łem nogą, tak jak się kopie świnie. „Wyniesiesz się stąd!” —- powiedziałem mu, kiedy czołgał się po ziemi.

Obaj ogoleni z niedowierzaniem spojrzeli na opowiadającego i spuścili oczy. Kulawy schylił się i sznurował rzemykami buty.

- Rano, kiedy jeszcze spałem, przyszli karabi-* nierzy i zaprowadzili mnie do wachmistrza, który był pokumany z Grassem. „Jesteś uczciwym czło­wiekiem, Ciro — zwrócił się do mnie wach­mistrz — nie będziesz się wypierał, że dzisiejszej

TN

4*-

nocy chciałeś zabić Grassa”. Mówiłem, że nie jest to jeszcze prawda, ale oni mają własny pogląd na takie rzeczy. Dwa miesiące siedziałem w więzie­niu do rozprawy, a potem skazano mnie na rok

i -osiem miesięcy. „Dobrze — powiedziałem do sę­dziów — ale ja nie uważam" kwestii za załatwio­ną!’*

N Wyciągnął spośród kamieni pełną butelkę, zanu-

Mglp- rzył jej szyjkę w swoich wąsach i długo ciągnął wino; jego owłosiona grdyka poruszała się cfoci-r lwie, broda się najeżyła. Trzy pary oczu śledziły go w milczeniu i surowo.

- Przyikro o tym gadać — rzekł wreszcie, prze­kazując butelkę towarzyszom i gładząc opryska­ną brodę.

Kiedy wróciłem do wsi, stałe się rzeczą jas­ną, że dla mnie nie ma w niej miejsca: wszyscy się mnie bali. Lucchińo opowiedział, że w ciągu tego roku warunki życia jeszcze się pogorszyły. Biedak był drętwy jak polano. „Tak” — pomy­ślałem sobie i poszedłem do tego Grassa. Bardzo się przestraszył, kiedy mnie ujrzał. „Wróciłem — mówię do niego — teraz ty się wynoś!” Złapał strzelbę, wypalił, ale strzelba nabita była śrutem na ptaki, a on celował w moje nogi. Nawet nie upadłem. „Gdybyś mnie nawet zabił, przyszedłbym do ciebie zza grobu; przysiągłem Madonnie, że cię stąd wypędzę. Jesteś uparty, ale ja też”. Wzięliś­my się za |?ary i w czasie szamotania złamałem mu niechcący rękę. Nie chciałem tego# on pierw­szy rzucił się na mnie. Przybiegli ludzie, chwycili mnie. Tym razem siedziałem w więzieniu trzy la­ta i dziewięć miesięcy, a kiedy skończył się ter-

min, mój dozorca, człowiek, który znał całą tę hi­storię 1 bardzo mnie lubił, namawiał mnie, żebym

* nie wracał do domu, tylko poszedł za robotnika do jego zięcia w Apulii — zięć J miał tam spory (kawałek ziemi i winnicę. Ale ja oczywiście riie mogłem poniechać tego, co rozpocząłem. Szedłem do domu z mocnym postanowieniem, aby więcej

nie paplać zbytecznych słów; zrozumiałem już wtedy, że ha dziesięć słów — dziewięć jest zupeł­nie niepotrzebnych. Niosłem w sercu tylko to jedno: „Wynoś się!” Przyszedłem do wsi akurat w niedzielę, prosto- na niszę do kościoła. Grasso był tam, od razu nmie zobaczył, zerwał się z miej­sca i zaczął krzyczeć na cały kościół: „Ten czło­wiek przyszedł mnie zabić, obywatele, diabeł go przysłał po mdją duszę!” Otoczono mnie wcześ­niej, niż zdołałem go dotknąć* zanim zdążyłem mu powiedzieć, co nkleżało. Alę i bez tego zwalił się na kamienną posadzkę — tchnął go paraliż, odjęło mir mowę i władzę w prawej Części ciała. W siedem tygodni później* umarł... I to wszystko.

- A ludzie stworzyli o mnie jakąś bajkę... Bardzo straszną, ale całkiem nieprawdziwą.

Uśmiechnął się, spojrzał na słońce i powiedżiał:

Pora na nas.

Trzej ludzie wstali w milczeniu i bez pośpiechu; człowiek z garbatym nosem wlepił oczy w rude, tłuste szczeliny skały , i powtórzył:

Pora Wziąć się do roboty...

Słońce stoi w zenicie, popaliło wszystkie cienie. Chmury na widnokręgu zsunęły się w morze, któ­rego woda stała się jeszcze spokojniejsza i jeszcze bardziej niebieska.

m

Pepe ma dziesięć lat. Jest wątły, szczuplutki, Szybki jak jaszczurka. Pstre łachmany wiszą na jego wąskich ramionach» Przez niezliczone dziu­ry prześwieca skórą ciemna od słońca i brudu.

Jest podobny do suchego badylka — wietrzyk od morza Wieje i unosi go, bawi się nim. Pepe sfcacze po kamieniach’ wyspy od wschodu do za- . chodu słońca i co chwila dzwoni skądś jego nie­strudzony głosik:

Italio piękna,

Italio moja!...

Ciekawi'go wszystko: kwiaty spływające gęsty­mi strumieniami pc/ łaskawej ziemi, jaszczurki wśród liliowych głazów, ptaki w rzeźbionych liś­ciach oliwek, w malachitowej koronce winogradu, iryby w mrocznych zaroślach na dnie morza i fo- restierzy na ciasnych, poplątanych ulicach mias­ta — gruby Niemiec z przeciętym szpadą policz­kiem, Anglik" przypominający zawsze aktora, co przyzwyczaił się grać rolę mizantropa, Ameryka­nin, co-uparcie, ale bez, skutku, stara się wyglą­dać na Anglika, i niepodobny do nikogo Francuz, hałaśliwy jak grzechotka.

:^p^ 'Co za twarz! mówi Pepe do swoich towa­rzyszy, ws&azując oczyma, które wszystko umieją zauważyć, na Niemca nadętego pychą do tego stopnia, że aż mu. włosy na głowie dęba stają. — To mi twarz, niewiele mniejsza od mojego brzu­cha!

Pepe nie lubi Niemców. Żyje myślami i nastro-

iifa

jami ulicy, placu, ciemnych sklepików, gdzie sa­mi swoi ludizie piją wino, grają w karty i czyta­jąc gazety rozmawiają o polityce.

Nam — mówią -r- nam biednym południow­com, bliżsi są i milsi bałkańscy Słowianie niż do­brzy sojusznicy, którzy za naszą przyjaźń podaro­wali nam trochę piasku w Afryce.

Coraz częściej mówią to prości ludzie Południa, a Pepe wszystko słyszy i pamięta.

Z wyrazem nudy na twarzy, przebierając no­gami podobnymi do nożyczek, idzie Anglik. Pepe kroczy przed nim i nuci jakiś motyw z mszy ża- , lobnej albo taką smutną piosenkę:

Mój przyjaciel ledwie umarł,

Moja żona płacze szczerze...

Żebym to ja mógł zrozumieć,

Skąd się w niej ta żałość bierze?

Towarzysze Pepego idą z tyłu i pokładając się ze śmiechu, szybko jak myszy chowają się w krzaki, za węgły domów, kiedy cudzoziemiec skie­ruje na nich zimne spojrzenie wyblakłych oczu.

O Pepem można by opowiedzieć wiele cieka­wych historii.

Pewnego razu jakaś signora poleciła mu, żeby zaniósł w prezencie do jej przyjaciółki koszyk ja­błek. Jabłka były z własnego ogrodu signory.

Zarobisz solda — powiedziała. — Chyba d się przyda...

Pepe z całkowitą gotowością wziął koszyk, umieścił go sobie na głowie i poszedł, a zgłosił się po obiecanego solda dopiero późnym wieczorem;

Nie bardzo się śpieszyłeś — powiedziała do niego kobieta.

Ale mimo to jestem zmęczony, signora — odrzekł z westchnieniem Pepe. — Przecie ich by­ło więcej niż tuzin.

t— W pełnym po brzegi koszyku? Tuzin jabłek?

Chłopców, signora.

Mnie chodzi o jabłka!

Najpierw muszę powiedzieć o tych łobuzia­kach: Michele, Giovanni...

Kobieta rozgniewała się, chwyciła go za ramię

i mocno nim potrząsnęła.

Gadaj zaraz, odniosłeś jabłka?

Do placu, signora! Niech pani posłucha, jak doskonale się trzymałem: z początku w ogóle nie zwracałem uwagi na ich żarty — niech tam, my­ślałem sobie, porównują mnie do osła, a ja wszy­stko zniosę przez szacunek dla signory, to znaczy dla pani. Ale kiedy zaczęli się wyśmiewać z mo­jej matki — aha, pomyślałem, no, tego już wam nie daruję. Wtedy postawiłem koszyk na ziemi

i --- trzeba było widzieć, signora, jak zręcznie

i celnie rzucałem jabłkami w tych rozbójników! Pani by się naprawdę uśmiała!

I oni rozkradli moje owoce?! — zawołała zniecierpliwiona do reszty kobieta.

Pepe westchnął smutno i rzekł:

J. — O, nie. Ale te owoce, które nie trafiły w chłopaków, rozbiły się o*mur, a pozostałe zjedliś­my wspólnie potem, kiedy ja zwyciężyłem i po­godziłem się z wrogami...

Kobieta długo wymyślała, miotając na ostrzy­żoną głowę Pepego wszystkie przekleństwa, jakie

tylko znała — a on słuchał- uważnie i pokornie, od czasu do czasu pomlaskiwał językiem, chwila- I mi zaś mruczał z wyraźną aprobatą:

- O-o, jakżeż to powiedziane! Co za słowa!

A gdy kobieta, porządnie już zmęczona, dała I mu wreszcie spokój, powiedział jej na odchod- I nym:

Pani by się naprawdę, tak nie martwiła, gdyby widziała sama, jak wspaniale trafiałem pięknymi owocami z jej ogrodu w brudne głowy ^ tych szubrawców. Ach, gdyby pani to widziała! Dałaby mi pani dwa soldy zamiast przyobiecanego jednego.

Pozbawiona subtelności kobieta nie zrozumiała skromnej' dumy zwycięzcy, pogroziła mu tylko żelazną pięścią.

Siostra Pepego, dziewczynka o wiele starsza, ale nie mądrzejsza od swego braciszka, najęła się jako służąca do sprzątania pokojów w willi bo­gatego Amerykanina. Od razu się zrobiła czyś­ciutka, rumiana i będąc na dobrym wikcie zaczę­ła w sposób widoczny napełniać się zdrową treś­cią jak gruszka w sierpniu.

Brat spytał ją pewnego razu:

Czy ty codziennie jadasz?

. —■ Nawet dwa i trzy razy, jeśli zechcę —pod­powiedziała z dumą.

Powinnaś trochę osźczędzać ząbki pora­dził jej Pepe i zamyślił się, a potem znowu spy­tał:

Czy twój pan jest bogaty?

On? Z pewnością bogatszy od króla.

No, no, możesz to opowiadać sąsiadkom, ale f nie mnie. A ile par spodni ma twój pan?

Nawet bym nie zliczyła.

K Dziesięć?

E-e, chyba więcej...

Idź no, przynieś mi , jedną parę, tylko żeby były nie bardzo długiex i ciepłe — powiedział Pe- pe. . •

p -—Na co?

w — Widzisz, jakie mam na sobie?

Trudno było coś zobaczyć: ze spodni Pepego zo­stały już tylko żałosne strzępy.

Tak — przyznała mu rację siostra — ko­niecznie musisz się jakoś lepiej ubrać. Ale prze­cie on sobie może pomyśleć, żeśmy te spodnie ukradli.

Pepe odparł z głębokim przekonaniem:

Nie trzeba uważać ludzi za głupszych od nas. Kiedy z dużej ilości czegoś bierze się troszkę, wtedy nie jest to kradzież, tylko Zwykły podział.

O, pięknie gadasz! —r, spierała się z nim sio­stra, ale Pepe szybko ją namówił, a kiedy wkrótce przyniosła, do kuchni nowiutkie spodnie jasnosza­rego koloru i okazało się, że są nieco dłuższe niż cała postać Pepego, zaraz wpadł na pomysł, co ■należy zrobić.

,/t— Daj no nóż! — powieeteiał.

" Wspólnymi- siłami żwawo. zmienili spodnie Amerykanina w bardzo wygodny strój dla chłop­ca: wyszedł z tego cokolwiek za szeroki, lecz przytulny worek, umocowany na ramionach sznurkami, które można było nawet okręcać na-

około szyi, a kieszenie doskonale służyły za rę- I kawy.

Zrobiliby to wszystko jeszcze lepiej, przeszko- I dziła im jednak żona właściciela spodni: przyszła. I do kuchni i zaczęła się bardzo nieładnie wyra­żać — w kilku językach, a w każdym jednakowo kiepsko, jak to jest we zwyczaju u Amerykanów.

Pepe w żaden sposób nie mógł zatrzymać po- I toku jej wymowy. Marszczył czoło, przykładał rę- J kę do serca, rozpaczliwie łapał się za głowę, ciężej ko wzdychał, ale kobieta nie mogła się uspokoić, dopóki nie nadszedł jej mąż.

O co chodzi? — spytał.

Wtedy Pepe zabrał głos:

Signor, bardzo mnie dziwi krzyk, jaki pod­niosła pańska żpna. Jest mi nawet trochę przy­kro. Pani, o ile zrozumiałem, sądzie że -myśmy po­psuli spodnie, więc zapewniam pana, że one są ' zupełnie dobre na mnie. Pani może myśli, że za­braliśmy panu ostatnią parę i że pan nie ma za co kupić sobie inne]...

Amerykanin, wysłuchawszy go spokojnie, za­uważył: /

- Sądzę, mój zuchu, że trzeba wezwać policję.

Ta-ak? — wyraził wielkie zdziwienie Pe­pe.— A po co?

- — Żeby cię wsadzić do więzienia...

Te słowa bardzo zasmuciły Pepego. O mało ni£ wybuchnął płaczem, ale pohamował się i rzekł s^g godnością:

Jeśli to sprawia panu przyjemność, signor, jeśli pan lubi pakować ludzi do więzienia, to —- owszem! Ale ja bym tak nie postąpił, gdybym

miał wiele par spodni, a pan ani jednej. Dałbym panu dwie albo trzy pary nawet, chociaż tylu par nie można włożyć na siebie od razu. Zwłaszcza w taki gorący <fzień...

Amerykanin wybuchnął śmiechem: przecie cza­sami i bogaczowi bywa wesoło.

Potem poczęstował chłopca czekoladą i dał ma franka.

Pepe wypróbował monetę w zębach i powie- a dział:

Bardzo dziękuję, signor. Zdaje się, że pie­niądz nie jest fałszywy.

Pepe jest uroczy, kiedy stoi sam wśród kamie­ni, oglądając uważnie ich chropowatą powierzch­nię, jakby z niej odczytywał mroczną przeszłość głazów. W takiej chwili jego żywe zazwyczaj ocży robią się całkiem okrągłe i duże, powleka je czarowna mgiełka. Chude rączki trzyma splecione za plecami. Główka, nieco nachylona, kołysze mu się lekfko niby kielich kwiatka. Pepe coś mruczy cichutko — bezustannie śpiewa.

Wspaniały jest również, kiedy patrzy na kwia­ty. Niby liliowe strumyki spływają po murze gli­cynie, a chłopczyk stoi przed nimi wyprężony jak struna, jakby wsłuchując się w leciutkie drżenie jedwabistych płatków poruszanych oddechem morskiego wiatru. ,

Stoi i śpiewa:

\ — Fiórinó-o... Fiorino-o...

Z oddali, niby dźwięki olbrzymiej tamburyny, dolatują głuche westchniemia morza. Nad kwiata­mi pląsają motyle. Pepe podniósł głowę i śledzi wzrokiem ich lot, mrużąc od słońca oczy, uśmie­

chając się trochę zazdrosnym i smutnym, ale do­brotliwym uśmiechem starszego braciszka na zie­mi.

;— Hu! — krzyczy klaszcząc w dłonie, strasząc szmaragdową jaszczurkę;

Kiedy morze jest spokojne i gładkie jak lustro, ą pośród głazów, nadbrzeżnych nie bieli. się ko­ronka przypływu, Pepe| siedząc gdziekolwiek nad wodą, patrzy natężanym wzrokiem w przezroczys­tą głębię: tam wśród rudawych wodorostów kręcą się zwinne ryby, szybko migają krewetki, bokiem pełznie krab... I w ciszy, nad błękitną tonią wol­niutko płynie dźwięczny, zadumany głosik:

O morze... morzę...

Ludzie dorośli mówią o chłopcu:

Ten będzie, anarchistą.

A ci, co szlachetniejsi, co uważniej przypatrują się innym —g ci mówią inaczej:

Pepe będzie naszym poetą...

A stolarz Pasqualino, starzec o głowie jakby odlanej zę srebra, o twarzy jak z pradawnej rzymskiej monety, mądry i przez wszystkich sza­nowany Pasąualino, twierdzi stanowczo:

Dzieci będą lepsze od' nas i żyć im będzie lepiej!

Wiele ludzi mu wierzy.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gorki Maksym Na dnie
Gorki Maksym Matka (rtf)
Gorki Maksym DZIECIŃSTWO
Gorki Maksym Dziecinstwo
Gorki Maksym Mieszczanie
Gorki Maksym Na dnie
Gorki Maksym Na dnie
Gorki Maksym Barbarzyńcy
Gorki Maksym Barbarzyńcy
Maksym Gorki Matka
faszyzm wloski
Cathy Williams Włoskie wakacje
Ćwiczenie 2 Stosunek prędkości średniej do maksymalnej
mini słowniczek kulinarny włoski Ł
Orzech włoski cudowny lek
a2 wloski
a3 wloski model

więcej podobnych podstron