MAKSYM GORKI
Nie ma baśni piękniejszych nad te, które tworzy samo życie.
Andersen
W Neapolu za strajkowali pracownicy tramwajów: wzdłuż Wybrzeża Chiaia* wyciągnął się łańcuch pustych wozów tramwajowych, a na placu Zwycięstwa zebrał się tłum konduktorów i motorniczych — sami weseli i rozgadani, ruchliwi jak żywe srebro neapolitańczycy. Nad' ich głowami, nad ogrodzeniem parku, błyszczy w powietrzu cienki jak szpada strumień fontanny, a dokoła otacza ich wrogi tłum ludzi, którym wypadło jechać za interesami na różne ¡krańce olbrzymiego miasta, i wszyscy ci subiekci, rzemieślnicy, drobni handlarze, szwaczki gniewnie i głośno potępiają strajkujących. Padają ostre słowa, uszczypliwe drwiny, bez przerwy migają ręce, którymi neapolitańczycy mówią tak samo dobitnie i wymownie jak i nieokiełznanym językiem.
Od morza wieje leciutka bryza, olbrzymie palmy miejskiego parku łagodnie kołyszą wachlarzami ciemnozielonych liści, ich pnie są zadziwiająco
podobne do niezgrabnych nóg potwornych słoni. Chłopcy — półnagie dzieci jieapolitańskich ulic— skaczą niby wróbelki napełniając powietrze dźwięcznymi krzykami i śmiechęm.
Miasto, podobne do starego sztychu, zalane gorącym słońcem, całe śpiewa jak organy; niebieskie fale zatoki biją w kamienie nadbrzeża wtórując narzekaniom i krzykom rozgłośnymi uderzeniami — jakby bęben* huczał.
Strajkujący cisną się do siebie poriuro, prawie nie odpowiadając na okrzyki rozdrażnionego tłumu wspinają się na ogrodzenie parku i niespokojnie patrzą w ulicę ponad głowami ludzi; podobni są do stada wilków osaczonych przez psy. Wszyscy dobrze rozumieją, że ci ludzie w jednakowych uniformach związani są ze sobą niezłomnym postanowieniem, aby nie ustąpić, i to jeszcze bardziej rozdrażnia tłum. Ale wśród tłumu są też filozofowie: ci spokojnie paląc papierosa powściągają zbyt porywczych przeciwników strajku;
— Ech, signor! A co robić, jeśli nie wystarcza na makaron dla dzieci?
Grupkami po dwóch i po trzech stoją elegancko umundurowani funkcjonariusze policji municypalnej, pilnując, aby tłum nie tamował ruchu pojazdów. Zachowują przy tym ścisłą neutralność, z jednakowym spokojem patrzą na karcących i karconych i dobrodusznie -pokpiwają sobie z tych i z tamtych, kiedy gesty i krzyki stają się zbyt zapalczywe. Na wypadek poważniejszych zamieszek stoi w wąskiej uliczce oddział karabinierów uzbrojonych w krótkie i lekkie/strzelby. Ta grupa ludzi w trójkątnych kapeluszach, króciut
kich pelerynkach i spodniach z czerwonymi jak krew lampasami sprawia wrażenie dosyć złowieszcze.
Kłótnie, kpiny, wymówki i upominania — wszystko nagle cichnie, nad tłumem przelatuje jakiś nowy, jakby uspokajający podmuch, strajkujący skupiają się, a wzrok ich staje się jeszcze bardziej ponury; wśród tłumu rozbrzmiewają okrzyki:
— Wojsko!
Słychać drwiące i triumfalne gwizdanie pod adresem strajkujących, rozlegają się okrzyki powitania, a jakiś grubas w lekkim, szarym ubraniu i w panamie zaczyna tańczyć tupiąc nogami w kamienną jezdnię. Tramwajarze powoli przeciskają się przez tłum, idą do wozów, niektórzy wchodzą na platformy — ogarnia ich jeszcze większa desperacja i w odpowiedzi na okrzyki tłumu odcinają się ostro, zmuszając do ustępowania im z drogi. Gwar cichnie.
Z bulwaru Santa Lucia idą lekkim o tanecznym krokiem szare żołnierzyki, miarowo stukają nogami i z mechaniczną jednostajnością wyrzucają lewe ręce. Wydają się zrobieni z blachy i łamliwi jak sprężynowe zabawk,i. Prowadzi ich przystojny» wysoki oficer z nachmurzonymi brwiami, z pogardliwym grymasem na ustach; obok niego biegnie w podskokach otyły człowiek w cylindrze i nieustannie coś mówi przecinając powietrze niezliczonymi gestami.
Tłum cofnął się od tramwajów; żołnierze, niby szare paciorki, rozsypują się wzdłuż wozów, za
trzymują się przy platformach, a na platformach .stoją strajkujący.
Człowiek w cylindrze i jeszcze jacyś poważni panowie, którzy go otaczają, gwałtownie wymachują rękami i krzyczą:
— Po raz ostatni.« Ultima vólta! Słyszycie? Oficer, znudzony, schylił głowę i podkręca wąsiki. Podbiega do niego człowiek w cylindrze i krzyczy coś ochrypłym głosem. Oficer spojrzał na niego z ukosa, wyprężył się, wypiął pierś i — zabrzmiały słowa komendy.
Wtedy żołnierze zaczęli wskakiwać na platformy wozów, na każdą po dwóch, a jednocześnie wysypali się stamtąd konduktorzy i motorniczowie.
Tłumowi wydało się to śmieszne — rozległy się ryki, śmiech, gwizdanie, ale od razu zgasły, i ludzie w milczeniu, z wydłużonymi, pobladłymi "twarzami, wytrzeszczając .zdumione oczy, zaczęli odchodzić od' wozów posuwając się całą masą ku pierwszemu.
I zobaczyli, że o dwa kroki od jego1 kół leży w poprzek szyn, zdjąwszy czapkę z siwej głowy, motorniczy o żołnierskiej twarzy, leży piersią do góry, a jego wąsy sterczą groźnie ku niebu. Obok niego rzucił się na ziemię mały, zwinny jak małpa chłopak, a za nim bez pośpiechu kładą się na ziemi coraz to nowi ludzie...
Tłum huczy głucho, słychać głosy lękliwie wzywające imienia Madonny; niektórzy klną ponuro, kobiety lamentują i jęczą, a mali chłopcy, oszołomieni tym niezwykłym widowiskiem, skaczą jak gumowe piłki.
Człowiek w cylindrze wrzeszczy coś rozpaczliwym głosem, oficer patrzy na niego i wzrusza ramionami — ma zastąpić motorniczych swoimi żołnierzami, ale nie otrzymał rozkazu, by walczyć ze strajkującymi:
Wtedy cylinder, otoczony jakimiś usłużnymi ludźmi, rzuca się w stronę karabinierów — już ruszyli, podchodzą do leżących na szynach, schylają się i usiłują ich podnieść.
Powstał tumult, wałka, lecz nagłe cały szary, zakurzony tłum widzów zakołysał się, zawył i runął na szyny: człowiek w panamie zerwał z głowy kapelusz, podrzucił go do góry i pierwszy położył się na ziemi obok strajkującego, klepnąwszy go po ramieniu i krzycząc mu w twarz pełnym otuchy głosem.
A za nim zaczęli padać na szyny — jakby im nogi podcięto ■*— jacyś weseli, rozgadani ludzie — ludzie, których-tutaj nie było dwie minuty przedtem Rzucali się na ziemię, ze śmiechem stroili do siebie .komiczne miny i wołali na oficera, który machał rękawiczkami przed nósem człowieka w cylindrze, coś do niego mówił uśmiechając się i potrząsając swoją piękną głową.
A na szyny wciąż sypali się ludzie, kobiety rzucały swoje koszyki i jakieś tobołki, chłopcy, rozswawoleni, zwijali się w kłębek niczym zziębnięte psy, a jacyś przyzwoicie ubrani panowie taczali się z boku na bok, brudząc się w kurzu.
Pięciu żołnierzy z platformy pierwszego wozu patrzyło w dół na stos ciał pod kołami *— śmieli się trzymając się drążków, balansując na nogach,
odrzucając w tył głowy — teraz nie byli już podobni do blaszanych sprężynowych zabawek.
...W pół godziny później po całym Neapolu zgrzytając i skrzypiąc mknęły tramwaje, na platformach stali wesoło się uśmiećhając zwycięzcy i oni też chodzili wewnątrz wOzów pytając grzecznie:
— Biglietti?!
Ludzie podawali im czerwone i żółte papierki, mrugali porozumiewawczo, śmieli się i dobroduszr nie zrzędzili.
II
W Genui na małym placu przed dworcem zebrał się zwarty tłum ludzi'-^ przeważnie robotnicy, ale dużo też przyzwoicie ubranych, dobrze odżywionych ludzi. Na czele tłumu — przedstawiciele municypalności; nad ich głowami kołysze się ciężki, kunsztownie wyhaftowany jedwabiem sztandar miasta, ą obok niego powiewają różnobarwne sztandary organizacji robotniczych. Błyszczy złoto chwastów, frędzli i sznurów, błyszczą ostrza na drzewcach, szeleści jedwab, a nastrojona uroczyście gromada ludzka huczy niby śpiewający półgłosem chórv Ponad nią na wysokim piedestale' postać Kolumba, marzyciela, który wiele wycierpiał za to, że wierzył, i zwyciężył dlatego, że wierzył. I teraz patrzy w dół na ludzi, jakby mówił marmurowymi ustami:
„Zwyciężają tylko ci, co wierzą”.
■8
U jego nóg, dokoła piedestału, muzykanci porozkładali mosiężne trąby; mosiądz błyszczy w Słońcu niczym złoto.
Wklęsłym półkolem stoi ciężki, marmurowy gmach dworca, roztoczył sikrzydła, jakby chciał objąć ludzi. Z portu dolatuje ciężkie sapanie parostatków, głucha praca śruby pod wodą, brzęk łańcuchów, gwizdki i krzyki — na placu cicho, duszno, wszystko jest zalane palącym słońcem. Na balkonach1 i w oknach domów — kobiety z kwiatami w rękach,. świątecznie przyodziane figurki dzieci, podobne do kwiatów.
Gwiżdże zbliżając się do stacji lokomotywa — tłum drgnął, niby stado czarnych ptaków wyleciało w górę kilkanaście pogniecionych kapeluszy, muzykanci podnoszą trąby, jacyś poważni starsi panowie poprawiają fryzury i ubrania, wychcdzą naprzód, zwracają się twarzą do tłumu i coś mówią wymachując rękami na prawo i na lewo. v
Tłum rozstąpił się ociężale i bez pośpiechu, robiąc szerokie przejście do ulicy.
— Kogo witają? A' y
- Dzieci z Parmy.
Tam w Parmie — strajk. Pracodawcy nie chcą ustąpić; sytuacja robotników stała, się bardzo trudna, więc zebrali swoje dźieci, które już zaczęły chorować z głodu, i Avysłali je do towarzyszy w Genui.
Zza kolumnady dworca wychodzi ładnie uformowana procesja malutkich ludzi; wszyscy są .na pół ubrani i w swoich łachmanach wydają się kudłaci jak jakieś dziwne zwierzątka. Idą trzymając się'za ręce, po pięcioro w szeregu — bardzo
maleńcy, zakurzeni i najwyraźniej zmęczeni. Twa- ‘ rzyczki mają poważne, ale oczy błyszczą żywo. i jasno, i kiedy muzyką zaczyna, grać na ich powitanie marsza Garibaldiego —uśmieeh zadowolenia przebiega wesołą falą po tych mizernych, szczuplutkich, wygłodzonych buziach.
Tłum wita ludzi przyszłości ogłuszającym krzykiem; chylą się przed nimi sztandary, ryczą mosiężne trąby ogłuszając i oślepiając dzieci; trochę je oszałamia to przyjęcie, na sekundę cofają się w tył i nagle jakoś od razu się prężą, wyrastają, zwierają w jedno ciało i setkami ust, ale głosem jednej piersi, wznoszą okrzyk:
—, Viva Italia!
— Niech żyje młoda Parma! —• huczy tłum cisnąc się ku nim.
— Evviva Garibaldi! — krzyczą dzieci, szarym klinem wrzynając się w tłum i ginąc w nim.
• W oknach hoteli, na dachach domów jak białe ptaki trzepocą chustki, sypie się stamtąd na głowy ludzi deszcz kwiatów i wesołe, gromkie wołania.
Wszystko nabrało świątecznego wyglądu, wszystko ożyło i szary marmur zakwitł jaskrawymi plamami.
Kołyszą się sztandary, lecą kapelusze i kwiaty, nad głowami dorosłych łudzi wyrosły małe dziecięce główki, migają drobne, ciemne łapki chwytając kwiaty i machając nimi na powitanie i ciągle brzmi w powietrzu nieprzerwany potężny okrzyk:
# — Viva U Socialismo/
— Evviva Italia!
Prawie wszystkie dzieci rozchwytano; siedzą na ramionach dorosłych, przytulone do szerokich piersi jakichś surowych wąsatych ludzi; muzykę ledwo słychać wśród hałasu, śmiechu i krzyków.
W tłumie kręcą się kobiety, zabierają resztę przybyszów. Wołają jedna do drugiej:
— Bierzesz dwoje, Annito?
•' . —- Tak. Ty też?
*— I dla beznogiej Małgorzaty jedno.«
Wszędzie wesołe podniecenie, odświętne twarze, wilgotne dobre oczy; dzieci strajkujących już tu i ówdzie żują chleb.
— Za naszych czasów nikt o tym nie myślą1! — mówi starzec z ptasim nosem i czarnym cygarem w zębach.
— A to takie proste...
— Tak! I proste, i mądre.
Starzec wyjął cygaro z ust, popatrzył na jego kóiiiec, westchnął i strząsnął popiół. A potem ujrzawszy koło siebie dwoje dzieci z Parmy, najwidoczniej braci, zrobił groźną minę, naczupurzył się — one patrzyły na niego poważnie nacisnął ¡kapelusz na oczy, rozłożył ręce —- dzieci przytuliły , się do siebie zachmurzyły, cofnęły — starzec nagle przykucnął i' głośno, bardzo udatnie, zapiał jak kogut. Dzieci roześmiały się tupiąc gołymi piętkami w kamienie, a on wstał, poora wił kapelusz i najwidoczniej uznając, że zrobił wszystko, co trzeba, odszedł niepewnym i chwiejnym krokiem.
Siwa, garbata ^kobieta, z twarzą Baby Jagi ł twardymi szarymi włosami na kościstym pod-
bródfku, stoi przy kominku Kolumba i płacze ocierając zaczerwienione, oczy końcem wypłowiałej chustki. Ciemna i poczwarna, kobieta owa jest dziwnie samotna wśród tłumu podnieconych ludzi...
Tanecznym krokiem idzie czarnowłosa genuen- ka prowadząc, za rączkę siedmioletniego człowieczka w drewnianych bucikach i szarym kape- .luszu do ramion. Chłopiec potrząsa głowiną, żeby zrzucić kapelusz na plecy, ale ten wciąż mu się zsuwa na twarz; kobieta zrywa kapelusz z maleńkiej główki i machnąwszy nim wysoko, śpiewa coś i śmieje się, a chłopiec patrzy na nią z zadartą głową, rozweselony, potem podskakuje, żeby złapać kapelusz, wreszcie oboje znikają.
Wysoki człowiek w skórzanym fartuchu, z wielkimi, obnażonymi rękami, trzyma na ramieniu dziewczynkę, może sześcioletnią, szarą jak myszka, i mówi do kobiety, która idzie obok niego prowadząc za rękę malca rudego jak ogień: i
— Rozumiesz, jeśli to się przyjmie... trudno nas będzie zwyciężyć, co?
I głośno, triumfalnie śmiejąc sie niskim głosem, podrzuca swój maleńki ciężar w błękitne powietrze i woła:
— Evviva Parma-a!
Ludzie się rozchodzą prowadząc z sobą lub niosąc na rękach dzieci; na placu zostają pomięte kwiaty, papierki od cukierków, wesoła grupka facchino * i ponad nimi szlachetna postać człowieka, który odkrył Nowy Świat.
A z ulic, niby z olbrzymich trąb, płyną piękne, wesołe okrzyki ludzi idących na spotkanie nowego życia.
Dusznepołudnie, gdzieś tam dopiero co wypaliła armata ■— dziwny, miękki dźwięk* jakby pękło olbrzymie zgniłe jajo. W powietrzu, którym wstrząsnął wybuch, ostre zapachy miasta dają się jęszęze bardziej odczuwać, mocniej pachnie oliwą, czosnkiem, winem i nagrzanym kurzem.
Gorący zgiełk południowego dnia, pochłonięty ciężkim westchnieniem armaty, na sekundę przylgnął do rozgrzanych kamiennych kostek jezdni, lecz zaraz wzbił się ponad ulicami i popłynął do morza mętną, szeroką rzeką.
Miasto jest odświętnie pstre i olśniewające jak bogato wyhaftowany ornat duchownego; w jego ¡namiętnym ŁirzyikiU, jęku i drganiach śpiew życia dźwięczy jakby modlitewną nutą. Każde miasto jest świątynią wzniesioną pracowitymi rękami ludzi, wszelka praca -¿-^modlitwą do Przyszłości.
Słońce stoi w zenicie, rozpalone, błękitne niebo Oślepia, z każdego jego punktu pada jakby na ziemię, na morze, ognistobłęjkitny promień i wbija się głęboko w kamienie miasta i w wodę. Morze połyskuje niczym jedwab gęsto wyszywany srebrem i ledwo dotykając nadbrzeża sennymi ruchami ciepłych, zielonkawych fal, cichutko nuci mądrą pieśń o źródle życia i szczęścia — słoń-
Zakurzeni, spotniali ludzie, nawołując się weso- . ło i hałaśliwie, biegną na obiad; niektórzy śpieszą na brzeg i szybko zrzuciwszy szare ubrania skaczą do morza —« smagłe ciała wpadając do wody stają się od razu śmiesznie małe niby drobne pyłki kurzu w wielkiirrpucharze wina.
Jedwabiste strugi wody, radosne okrzyki orzeźwionego ciała, głośny śmiech i pisk dzieciarni, tęczowe wytryski morza rozbitego skokami ludzi — wszystko to wznosi się ku słońcu jak składana mu radosna ofiara.
Na chodniku w cieniu dużego domu siedzą szykując się do obiadu czterej brukarze — suche, szare i krzepkie głazy. Siwy starzec, okryty kurzem jakby obsypany popiołem, zmrużywszy bystre, drapieżne Oko, kraje nożem podługowaty bochenek chleba zważając piilmie, aby jeden kawałek nie był mniejszy od drugiego. Na głowie ma czerwoną szydełkową czapeczkę z chwaścikiem, który mu spada na twarz; starzec potrząsa długą apostolską brodą i sapie przez długi, papuzi nos, aż mu się nozdrza rozdymają.
Obok niego na ciepłych kamieniach leży piersią do góry brązowy i czarny jak chrabąszcz młodzieniec; okruchy chleba spadają mu na twarz, a on leniwie mruży oczy i śpiewa coś półgłosem — jakby przez sen. A jeszcze dwaj siedzą oparci plecami o białe ściany domu i drzemią.
•Zbliża się do nich cł^opczyk z flaszką wina w jednej ręce i niedużym węzełkiem w drugiej; idzie z podniesioną głową i krzyczy dźwięcznie jak ptak, nie widząc, że poprzez słomę? którą jest
\ opleciona flaszka, kapią na ziemię ciężkie krople gęstego wiąa skrząc się niczym rubiny.
Starzec zauważył to, położył chleb i nóż na piersi młodzieńca i trwożnie1 machając ręką, woła do chłopca:
- — Prędzej, ślepaku! Uważaj na wino!
Chłopczyk podniósł flaszkę do poziomu twarzy, wydał okrzyk przestrachu i szybko podbiegł do robotników — wszyscy się poruszyli i pokrzykując z niepokojem, obmacywali flaszkę, a chłopczyk pomknął jak strzała w głąb podwórza i równie szybko wyskoczył stamtąd z dużą, żółtą miską w rękach.
Miskę postawiono na ziemi i starzec uważnie wlewa do niej żywy, czerwony płyn —- cztery pary oczu patrzą z zachwytem na grę wina w słońcu, suche wargi ludzi drgają pożądliwie.
.Idzie kobieta w bladoniebieskiej sukni; na czarnych włosach ma złocisty koronkowy szal; głośno stukają wysokie obcasy brązowych bucików. Prowadzi za rękę małą dziewczynkę o kędzierzawych włosach; dziewczynka wymachuje prawą ręką, w której trzyma dwa czerwone goździki; idąc kołysze się i nuci sobie:
O ma, o ma, o mia ma^a.n
Stanąwszy za plecami starego brukarza umilkła, podniosła się na palcach i przez ramię starca patrzy z powagą, jak płynie wino do żółtego naczynia, płynie i dźwięczy* jakby podchwyciło jej piosenkę.
Dziewczynka uwolniła rączkę z ręki kobiety, oderwała płatki kwiatów i wysoko podniósłszy
rączkę, ciemną jak skrzydełko wróbla, rzuciła czerwone kwiatki do naczynia z winem.
Czterej ludzie drgnęli, gniewnie poderwali zakurzone głowy — dziewczynka klaskała w dłonie i śmiała się przytupując malutkimi nogami; zmieszana matka chwytała jej rękę, coś mówiła wysokim głosem; chłopczyk śmiał się do rozpuku gnąc się we dwoje; a w misce na ciemnym winie niby różowe łódeczki pływały płatki kwiatów.
Starzec wydostał skądsiś szklankę, zaczerpnął wina razem z kwiatami, dźwignął się z klęczek i zbliżając szklankę do ust. powiedział uspokajająco, poważnie:
— To nic; signora! Podarunek dziecka tojpoda- runek Boga... Za pani zdrowie, piękna damo, i za twoje też, córeczko! Bądź tak piękna jak twoja matka i dwakroć szczęśliwsza.
Wsadził siwe wąsy w szklankę, zmrużył oczy i powolnymi łykami, cmokając, ruszając krzywym' nosem,. wysączył ciemny płyn.
Matka ukłoniła mu sję z " uśmiechem i odeszła prowadząc dziewczynkę za rękę, a dziewczynka kołysała się idąc, szurgała nóżkami po kamieniach, mrużyła qczy i podśpiewywała sobie:
— O ma-a... o mia tna-a...
Brukarze ociężale obracają głowy, patrzą to na wino,, to za oddalającą się dziewczynką; patrzą, uśmiechają się i coś do siebie mówią szybką mó^ wą południowców.
A w misce na powierzchni ciemnoczerwonego wina kołyszą się czerwone płatki kwiatów.
Śpiewa morze, huczy miasto, a słońce oślepiająco błyszczy tworząc baśnie.
Błękitne, gładkie jak lustrzana tafla jezioro w głębokiej ramię gór uskrzydlonych wiecznym ^śniegiem; ciemna koronka sadów bujnymi fałdami opuszcza się ku wodzie; z brzegu patrzą w wodę białe domy, zda się, zbudowane z cukru; wszystko dokoła wygląda jak ciche senne marzenie dziecka.
Ranek. Od gór napływa subtelny zapach kwiatów; słońce wzeszło dopiero; na liściach drzew, na łodygach traw jeszcze połyskuje rosa. Szara wstęga drogi rzucona w cichy wąwóz górski; droga ta jest brukowana kamieniami, ale wydaje się miękka jak aksamit — chciałoby się pogładzić ją ręką.
Przy stosie żwiru siedzi czarny jak żuk robotnik; twarz ma śmiałą i łagodną, na piersi — medal.
Położył brążowe dłonie na kolanach, podniósł głowę, patrzy w twarz przechodnia stojącego pod kasztanem i mówi mu:
— To jest medal za pracę w Tunelu Simploń- skim, signor.
I spuściwszy oczy na pierś uśmiecha się dobrotliwie do błyszczącego kawałka metalu.
— E, każda robota jest trudna do czasu, dopóki się jej nie polubi, a potem podnieca i staje się lżejsza. Ale tam rzeczywiście było ciężko!
Lekko pokiwał głową uśmiechając się do słońca; nagle ożywił się, machnął ręką, jego czarne oczy zabłysły.
—■ Chwilami było nawet strasznie. Przecież i ziemia musi ooś odczuwać, czy nie tak? Kiedyś-
my weszli w nią głęboko, wyciąwszy w skale tę ranę, ziemia tam, wewnątrz, przyjęła nas surowo. Tchnęła na nas gorącym oddechem, od którego zamierało serce, głowa stawała się ciężka i bolac ły kości — prawie wszyscy tego doznawali! Potem zrzucała na ludzi kamienie i oblewała nas gorącą wodą; to było doprawdy straszne! Niekiedy przy ogniu woda nabierała czerwonej barwy. Wtedy ojciec mówił do mnie: „Zraniliśmy ziemię, a ona zatopi nas teraz, poparzy wszystkich' swoją krwią, zobaczysz!” Oczywiście była to fantazja, ale kiedy się takie słowa słyszy w głębi ziemi, pośród dusznego mroku, żałosnego chlupania wody i zgrzytów żelaza o kamień — zapomina się o fantazjach. Tam wszystko było fantastyczne, signor; my — ludzie — tacy mali i ona —? ta góra — wysoka aż do nieba, góra, której świdrowaliśmy łono... Trzeba to widzieć, aby zrozumieć! Trzeba widzieć wyżłobioną przez nas czarną czeluść i maleńkich ludzi wchodzących do niej rano o wschodzie słońca, które patrzy ze smutkiem za tymi, co znikają we wnętrzu ziemi; trzeba widzieć* maszyny, posępne oblicze góry, słyszeć stłumioną wrzawę w jej głębi i odgłosy wybuchów, podobne do śmiechu szaleńca.
Obejrzał swoje ręce, poprawił medal na granatowej kurtce i cicHo westchnął.
— Człowiek umie pracować! — ciągnął dalej z dumą. — O signor, człowiek, mały człowieczek, kiedy chce coś zrobić, jest siłą nie do zwyciężenia! Niech mi pan wierzy: w końcu ten mały człowieczek dokona wszystkiego, co zechce. Mój ojciec z początku nie wierzył w to.
„Przebić górę na wylot z jednego kraju do drugiego — mówił — to się sprzeciwia woli Boga, który rozdzielił ziemię ścianami gór. Zobaczycie, że Madonna nie będzie nam sprzyjała!” Ojciec się mylił: Madonna sprzyja Wszystkim, którzy ją kochają. ¡Później ojciec zaczął myśleć podobnie, jak ja to teraz mówię panu, bo się poczuł wyższy, mocniejszy od góry; ale był czas, kiedy siedząc w święto przy stole nad butelką wina, przekonywał i mnie, i innych:
„Dzieci boże — zwracał się do nas w te słowa, gdyż był człowiekiem dobrym i religijnym — dzieci boże, tak nie można wojować z ziemią; zie^* mia odpłaci zemstą za swoje rany i pozostanie niezwyciężona! Zobaczycie, prześwidrujemy górę do serca, a kiedy go dotkniemy, spali nas ono, rzuci w nas ogniem, bo serce ziemi jest ogniste,
o tym wie każdy! Uprawiać ziemię — tak, to co innego; pomagać jej rodzić — to mamy przykazane; ale szpecić jej oblicze, jej kształty — nie, tego nam robić nie wolno! Patrzcie, im dajej wdzieramy się <Jo wnętrza góry, tym powietrze staje się bardziej gorące i tym trudniej jest oddychać...” Człowiek roześmiał się cicho, podkręcając wąsy palcami obu rąk.
— Nie on jeden tak myślał i Ikryło się w tym dużo prawdy: im dalej w głąb, tym goręcej było w tunelu, tym więcej ludzi chorowało i umierało. I coraz mocniej biły gorące źródła, osuwały się głazy, a dwóch naszych, z Lugano, wpadło w obłąkanie. - Nocami w barakach wielu z nas bredziło, jęczało i zrywało się z pryczy w dziwnym przerażeniu...
„Czy nie mam racji? — mówił ojciec z bo jaźnią w oczach i coraz częściej wstrząsał nim głuchy kaszel. — Czy nie mam racji? — mówił Ziemi się nie zwyciężyć.
I wreszcie legł, żeby już nie wstać nigdy. Krzepki był ten mój staruszek; przeszło trzy tygodnie walczył ze śmiercią, uparcie, bez skarg i narzekań, jak człowiek, który zna swoją wartość.
„Skończyłem już swoją pracę, Paolo — powiedział mi pewnego razu w_ nocy. — Uważaj na siebie i wracaj do domu, niech się Madonna tobą opiekuje!” Potem długo, leżał w milczeniu, z zamkniętymi oczami, oddychając z trudem. „Człowiek wstał, spojrzał na górę i przeciągnął się z taką siłą, że aż mu kości w stawach zatrzeszczały.
— Wziął mnie za rękę, przyciągnął do siebie i mówi — święta prawda,. signor! Saj mówi tak: „Wiesz, Paolo, synu mój drogi, ja jednak myślę, że to się spełni: my i‘tamci, co idą z drugiej strony, znajdzijemy się wzajemnie we wnętrzu góry, spotkamy się — wietrzysz w to?” Powiedziałem, że wierzę. „Dobrze, mój synu! Tak właśnie trzeba: wszystko trzeba robić z wiarą w pomyślny skutek U w Boga, który za wstawiennictwem Madonny sprzyja dobrym poczynaniom. Proszę cię, synu, jeśli to się stanie, jeśli się ludzie spotkają —- przyjdź do mnie na mogiłę i powiedz: «Ojcze, zrobione!» Żebym wiedział!”
To było piękne, signor, i przyrzekłem to ojcu. Umarł w pięć dni później, a na dwa dni przed śmiercią prosił mnie i innych, żeby go pochować
tam, na miejscu, gdzie pracował, w tunelu, bardzo prosił, ale myślę, że to już chyba było majaczenie...'
My i tamci, co szli z dsugiej strony, spotkaliśmy się we wnętrzu góry pO upływie trzynasty tygodni od śmierci ojca. Tego dnia ogarnęło nas szaleństwo, signor! O, kiedyśmy tam, pod ziemią, w ciemnoęci usłyszeli zgiełk innej pracy, wrzawę ludzi idących na na&ze spotkanie pod ziemią — niech pan zrozumie, signor -l||pod olbrzymim ciężarem ziemi, która mogłaby wszystkich zmiażdżyć w manieniu oka!
Przez wiele dni wsłuchiwaliśmy się w tę dźwięki, taicie donośne, z każdym dniem coraz wyraźniejsze, coraz bardziej zrozumiałe; ogarniało nas radosne uniesienie zwycięzców — pracowaliśmy jak szatani, jak bezcielesne istoty, nie odczuwając zmęczenia, nie żądając wskazówek. To było piękne, signor, piękne jak taniec w słoneczny dzień, daję słowo! I wszyscy stali się dobrzy i łagodni jak dzieci. Ach, gdyby pan wiedział,-jakie silne, jakie nieodparcie namiętne jest pragnienie: spotkać człowieka w ciemnościach pod ziemią, którą wszyscyśmy przez długie miesiące ryli jak krety.
Robotnik aż się zapłonił z przejęcia, podszedł ■blisko do słuchającego i zaglądając mu w oczy swoimi głębokimi, ludzkimi oczyma, cicho i radośnie mówił w dalszym ciągu:
'' A kiedy wreszcie runęła ostatnia przegroda, kiedy w otworze błysnął czerwony płomień pochodni i ukazała się czyjaś czarna, zalana łzami twarz, a potem jeszcze pochodnie i twarze, i rozległy się okrzyki triumfu, okrzyki radości — o,
to był najpiękniejszy dzień w moim życiu i wspominając go czuję, że nie na darmo żyłem! To była praca, moja praca, święta praca, signor, powiadam panu!
I kiedyśmy wyszli spod ziemi na słońce, wielu z nas kładło się piersią na ziemi, całowało ją i płakało — i to było tak piękne jak w bajce! Tak, całowaliśmy zwyciężoną górę, całowaliśmy ziemię — tego dnia stała się ona szczególnie bliska memu sercu i zrozumiała, signor, i pokochałem tę ziemię tak, jak się kbcha kobietę!
^Oczywiście poszedłem do ojca, o tak! Oczywiście, chociaż wiem, że umarli nic nie mogą usłyszeć, poszedłem jednak: trzeba przecież szanować życzenia tych, którzy pracowali dla nas i nie mniej od nas cierpieli, prawda?
Tak, tak, poszedłem do niego na mogiłę, zastukałem nogą w ziemię i powiedziałem — tak jafe sobie życzył:
„Ojcze, zrobionel Ludzie zwyciężyli- Zrobione^ ojcze!”
ś
V
Na małej stacyjce pomiędzy Rzymem i Genuą konduktor otworzył drzwi przedziału i przy pomocy umorusanego smarownika nieledwie wniósi do nas małego, jednookiego starca.
— Stary bardzo! —7 powiedzieli razem i uśmiechnęli się dobrodusznie.
Ale starzec okazał się rześki. Gestem pomarszczonej ręki podziękował tym, co mu pomagali.
grzecznie i wesoło uchylił z siwej głowy pogniecionego kapelusza, bystrym okiem obejrzał ławki i spytał:
— Czy można?
Zrobiono mu miejsce, usiadł, westchnął z ulgą, położył ręce na spiczastych kolanach i uśmiechnął się bezzębnymi ustami.
— Daleko, dziadziu? spytał mój towarzysz.
— O, tylko trzy stacje! — chętnie odpowiedział Jednooki. — Jadę na wesele wnuka—
I po kilku minutach gadatliwie opowiadał pod stukot kół pociągu, chwiejąc się, jak nadłamana gałąź w niepogodny dzień:
— Pochodzę z Ligurii; my, Liguryjczycy, wszyscy jesteśmy krzepcy. Ja na przykład mam trzynastu synów i cztery córki, mylę się już, kiedy liczę wnuki; to drugi wnuk się żeni — ładnie, prawda?
I dumnie popatrzył na wszystkich wyblakłym, ale jeszcze wesołym okiem, zaśmiał się cichutko i powiedział:
;■ 7'-M* Proszę, ile dałem obywateli ojczyźnie i królowi.
— Jak straciłem oko? O, to się zdarzyło dawno, byłem wtedy jeszcze małym chłopcem, ale już pomagałem ojcu. Ojciec rozbijał ziemię w winni-: cy; mamy trudną, kamienistą ziemię, wymaga wiele zachodu. Kamień wyprysnął spod motyki ojca i uderzył mnie w oko; nie pamiętam już bólu, ale przy obiedzie oko mi wypadło — straszne to było, signori!... Wsadziłem je z powrotem i obłożyłem ciepłym chlebem, ale oko umarło!
Starzec, mocno potarł zwiotczały brunatny po-
liczek i znowu uśmiechał się wesoło i dobrodusznie.
— Wtedy nie było talk dużo doktorów i ludzie żyli głupiej, o tak! Może jednak byli lepsi? Co?
Teraz jego skórzana twarz o jediiym oku, cała pokryta zmarszczkami i zielonawoszarymi niczym pleśń włosami,, nabrała wyrazu chytrego i triumfalnego.
' *— Kiedy się żyje tak długo jak ja, można mówić o ludziach śmiało, nieprawdaż?
Znacząco podniósł do góry ciemny, wykrzywiony palec, jakby komuś grożąc.
— Opowiem panom coś niecoś o ludziach...
Kiedy ojciec umarł, miałem trzynaście lat — a
i teraz widzą panowie, jaki jestem mały? Ale byłem zręczny i niestrudzony w robocie — to wszystko, co mi ojciec zostawił w spadku, bo nasza ziemia i' dom poszły na licytację za długi. I tak żyłem, z jednym okiem i dwoma rękami, pracując wszędzie gdzie się dało... Trudno mi było, ale młodość nie boi się trudności, prawda?
Kiedy ¿kończyłem dziewiętnaście lat, poznałem dziewczynę, którą sądzone mi było pokochać. Dziewczyna, tak samo biedna jak ja, ale roślejsza i silniejsza ode mnie, mieszkała z matką, chorą staruszką, i jak ja — pracowała, gdzie mogła. Była nie bardzo ładna, ale dobra i rozumna. I głos miała przepiękny, o! Śpiewała jak artystka, a to już jest bogactwo! I ja też nie najgorzej śpiewałem.
„Pobierzemy się?” — powiedziałem do niej. | „To będzie śmieszne, bo jesteś jednooki!— od-
powiedziała niezbyt wesoło. — Oboje nic nie mar* my, więc jakże będziemy żyli?*
Święta prawda: ani ja, ani ona nie mieliśmy nic! Ale czego potrzeba "młodym, kiedy się kochają? Wszyscy panowie wiecie, jak mało .potrzeba. Nalegałem i zwyciężyłem.
„Tak, może i masz rację — powiedziała wreszcie Ida. — Jeżeli Matka Boska pomaga tobie i mnie teraz, kiedy mieszkamy oddzielnie, to chyba łatwiej jej będzie pomagać nam, kiedy zamieszkamy razem!”
Poszliśmy do księdza.
„To jest szaleństwo! mówił ksiądz — Czy Liguria mało ma nędzarzy? Nieszczęśni ludzie, po^ winniście walczyć z pokusami diabła, bo inaczej drogo zapłacicie za waszą słabość!”
Młodzież gminy kpiła sobie z nas, a starzy nas potępiali. Ale młodość jest uparta i po swojemu mądra! Nastał dzień ślubu, a my do tego dnia nie staliśmy się bogatsi i nawet nie wiedzieliśmy, gdzie się położymy spać pierwszej nocy.
„Pójdziemy na pole! — powiedziała Ida. — Cóż w tym złego? Matka Boska wszędzie jest jednakowo dobra dla ludzi”.
Takeśmy postanowili: ziemia niech będzie naszym łożem, a niebo niech nas okryje!
Od tej chwili zaczyna się druga historia, panowie; proszę o uwagę jest to najpiękniejsza historia w moim długim życiu. Wczesnym rankiem w przeddzień ślubu stary . Giovanni, u którego długo pracowałem, powiedział mi, ot tak, przez zęby — przecie chodziło o drobiazg!
„Może byś, Ugo, oczyścił stary chlewik owczy
i posłał tam słomy. Sucho tam wprawdzie i owce przeszło rok już w chlewiku me stały, al« trzeba dobrze uprzątnąć pomieszczenie, jeśii chcesz■ tam zamieszkać z Idą”.
No i mamy domf
Pracuję, śpiewam, a we drzwiach stoi stolarz Constanzio. Pyta mnie:
„To tu będziesz mieszkał z Idą? A gdzież macie łóżko? Przyjdź do mnie, jak skończysz, to ci dam, bp mam jedno zbędne”.
A kiedy szedłem do niego, pyskata Maria sfcle- pikarka zawołała;
„Żenią się, nieszczęśnicy, a nie mają ani prześcieradła, ani poduszki,, nic f Wariat jesteś, jednooki! Przyślij do mnie swoją narzeczoną!...”
A beznogi* połamany reumatyzmem, zamęczony febrą Ettore Viano krzyczy do niej z progu swego domu:
„Spytaj go, czy dużo wina przygotował dla gośr- ci, bę.? Ach, czy może być ¡ktoś bardziej lekkomyślny niż ta para! ”
Na policzku starca w głębokiej zmarszczce zabłysnęła wesoła Łza;, odrzucił głowę w tył i zaśmiał się cichutko, wymachując po dziecinnemu' rękami, i tylko trzęsła mu się wystająca grdyka i zniszczona skóra drgała na- twarzy.
— O, signori, signori — mówił śmiejąc się i krztusząc — na dzień ślubu mieirśmy wszystko^, co potrzeba dla domu: figurkę Matki Boskiej, naczynia, bieliznę, meble — wszystko, przysięgam' wam* Ida śmiała się i płakała, ja również; i wszy-
Bcy się ¿mieli, bo niedobrze jest płakać w dnia wesela; i wszyscy nasi Indzie śmieli się z nasL.
Signori! To diablo przyjemnie mieć prawo powiedzieć o ludziach: nasi! I jeszcze o wiele przyjemniej czuć, ze to są swoi, bliscy i drodzy ludzie, dla których człowiek nie jest byle czym, a jego szczęście — nie jakąś tam kpiną!
I wyprawiliśmy wesele, ech! Był to niezwykły dzień! Cała gmina patrzyła na nas i wszyscy przyszli do naszego chlewa, który nagle stał się zamożnym d-omem... Mieliśmy wszystko: wino, owoce, mięso, chleb, i wszyscy jedli, i wszyscy się cieszyli... Bo to, proszę panów, nie ma większej radości niż wtedy, kiedy się czyni ludziom dobrze; wierzcie mi, panowie, że nie ma nic piękniejszego i radośniejszego niż taki uczynek!
Przyszedł też ksiądz. „Oto — mówił surowym ł pięknym głosem oto ludzie, którzy pracowali na was wszystkich, i wyście się zatroszczyli
0 to. żeby było im lepiej w tym dniu, który jest najpiękniejszym dniem ich życia. Tak powinniście byli postąpić, gdyż oni pracowali dla was, a praca więcej znaczy niż miedziane i srebrne pieniądze, praca jest zawsze więcej warta od płacy, którą się za nią daje! Pieniądze znikają, a praca zostaje... Ci ludzie są weseli i skromni; żyli w ciężkich warunkach i nie skarżyli się; będzie im może jeszcze ciężej*; a nigdy nawet nie jękną — pomożecie im w trudnej chwili. Mają dobre ręce
1 jeszcze lepsze
Dużo powiedział takich pochwalnych rzeczy mnie, Idzie i ludziom z naszej gminyL.
Starzeć triumfująco popatrzył na wszystkich swoim odmłodniałym okiem i spytał:
— To właśnie, signori, coś niecoś o ludziach — to bardzo przyjemne, prawda?
VI
Wiosna. Słońce świeci oślepiającym blaskiem. Ludziom jest wesoło i nawet szyby w oknach starych kamienic uśmiechają się ciepło.
Ulicą małej mieściny barwnym potokiem płynie odświętnie ubrany tłum. Jest tu całe miastom robotnicy, żołnierze, mieszczanie, księża, urzędni^ cy, rybacy, wszyscy; podnieceni wiosennym chmielem, głośno mówią, dużo się śmieją, śpiewają i wszystkich. ■—i jak jedno zdrowe ciało ? przepełnia radość życia.
* Różnobarwne parasolki, kapelusze kobiet czerwone i błękitne balony w rękach dzieci — niby fantastyczne kwiaty, -i wszędzie, niby drogie, kamienie na wspaniałym płaszczu .baśniowego króla, migają, śmiejąc się i ciesząc, dzieci, radośni władcy ziemi.
Bladozielone listki drzew jeszcze się nie rozwinęły, skręcone w bujne kłębusżki chciwie piją ciepłe światło- słońca. W oddali gra muzyka, wabi ku sobie.
Ma się wrażenie, że ludzie przecierpieli swoje itieszęzęścia, że wczorajszy vdzień był ostatnim dniem ich ciężkiego życia, które wszystkim dokuczyło, a dzisiaj wszyscy się obudzili radośni jak dzieci, z niezachwianą, pogodną wiarą w siebie —
w niezwyciężoność swojej woli, przed którą wszystko się powinno ugiąć, i oto teraz pewnym
i zgodnym krokiem idą (ku przyszłości.
I wśród tego ożywionego tłumu dziwny, przykry i udręczający był widok smutnej twarzy: pod rękę z młodą kobietą przeszedł wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna; z pewnością miał nie więcej niż trzydzieści lat, ale —siwe włosy. Trzymał kapelusz w ręce, jego okrągła głowa wyglądała jak srebrna; na szczupłym, zdrowym obliczu malował się spokój i — smutek. Duże, ciemne, osłonięte rzęsami oczy patrzyły tak, jak patrzą tylko oczy człowieka, który nie może zapomnieć o ciężkim doznanym bólu.
Zwróć uwagę na tych dwoje ludzi — rzekł do mnie mój towarzysz — zwłaszcza na niego: przeżył jeden z tych dramatów, które coraz częś- cej rozgrywają się w środowisku robotniczym w północnych Włoszech.
I opowiedział mi, co następuje:
„Ten człowiek to socjalista, redaktor miejscowego robotniczego pisemka, sam też robotnik, malarz. Jedna z tych natur, dla których wiedza staje się wiarą, a wiara jeszcze bardziej rozpala żądzę wiedzy. Zacięty i mądry antyklerykał — zauważ, jakim wzrokiem spoglądają nań księża!
Pięć lat temu, będąc propagandystą, poznał w jednym ze swoich kółek dziewczynę, która od razu zwróciła jego uwagę. Tu kobiety nauczone są wierzyć po cichu i niezłomnie'— księża rozwijali w nich tę zdolność w ciągu wielu wieków i osiągnęli to, co chcieli; ktoś słusznie powiedział, że kościół katolicki zbudowany jest na piersiach (kobie
ty. Kult Madonny jest nie tylko pogańsko piękny, to przede wszystkim mądry kult. Madonna przystępniejsza jest niż Chrystus, bliższa sercu; nie ma w niej sprzeczności, nie grozi piekłem, lecz kocha, lituje się, przebacza; łatwo jej zdobyć ser** ce kobiety na całe życie.
I oto nasz propagandysta trafia na dziewczynę, która umie mówić; potrafi zadawać pytania, a w pytaniach jej wyczuwa zawsze, obok naiwnego podziwu dla jego idei, nie ukrywaną nieufność do niego, a często lęk i nawet odrazę. Włoch-propagandysta musi dużo mówić o religii, ostro ganić księży i papieża; ilekroć mówił o tym, widział w oczach dziewczyny pogardę i nienawiść; jeśli zaś ona pytała o coś -7- jej słowa brzmiały; wrogo, a łagodny głosik był przepojony jadem. Widać było, ie dziewczyna jest obeznana z literaturą katolicką, wymierzoną przeciwko socjalizmowi, i że w tym kółku jej zdanie ma nie mniejszą wagę niż zdanie jego.
Tutaj stosunek do kobiety jest mniej skomplikowany i bardziej brutalny niż w Rosji, zresztą Włoszki — do ostatnich czasów ;— dawały dużo powodów po temu; nie interesują się niczym prócz kościoła i są w najlepszym razie obce zainteresowaniom kulturalnym mężczyzn, nie rozumieją ich znaczenia.
Jego męska ambicja była zadraśnięta, sława «ręcznego propagąndysty cierpiała w starciach z tą dziewczyną; dawał się ponosić nerwom, kilka razy udatnie ją wyśmiał, ale i oną płaciła pięknym za nadobne, mimo woli wzbudzając w nim szacunek i zmuszając go do szczególnie sta-
I. yj * .9
r " '• u-’ - ; '•' .. ' • ' ■'' ■■ : ’ ■ '•■>; ■. •■.
rannego przygotowywania się do wykładów w kółku, do którego należała.
Ale jednocześnie spostrzegał, że za każdym razem, kiedy mu wypadało mówić o haniebnej rzeczywistości, o tym, jak ta rzeczywistość uciska człowieka pacząc jego ciało i duszę, kiedy malował obrazy życia w przyszłości, która przyniesie człowiekowi zewnętrzną i wewnętrzną wolność — widział dziewczynę jakby odmienioną: chłonęła jego opowieść z gniewem silnej i mądrej kobiety, znającej ciężar kajdanów życia, z ufnym zaciekawieniem dziecka słuchającego czarownej bajki, która jest w harmonii z jego tak samo czarownie skomplikowaną duszą.
I to budziło w nim przeczucie zwycięstwa nad nieprzyjacielem, który może się stać wspaniałym towarzyszem
Prawie rok trwały te zapasy nie wywołując w nich Chęci zbliżenia się I podyskutowania sam na sam; wreszcie on pierwszy podszedł do niej.
Signorina jest moją stałą oponentką — powiedział. *r- Czy nie sądzi pani, że byłoby to z korzyścią dla sprawy, gdybyśmy się poznali bliżej?
Chętnie przyznała mu rację i niemal od* pierwszych słów rozpoczęli ze sobą walkę: dziewczyna zawzięcie broniła kościoła jako miejsca, gdzie umęczony człowiek może duchowo odpocząć, gdzie przed obliczem do-brej Madonny wszyscy są równi
i wszyscy jednakowo godni litości mimo różnicy w ubraniu; on na to odpowiadał, że ludziom potrzebny jest nie odpoczynek, lecz walka, że niemożliwa jest równość obywatelska bez równości
dóbr materialnych i że za plecami Madonny kry^- je się człowiek, który ma z tego korzyść, gdy ludzie są nieszczęśliwi i głupi.
Od tego czasu owe dysputy wypełniły im całe życie, każde spotkanie było dalszym ciągiem tej samej gwałtownej rozmowy i z każdym dniem coraz wyraźniej ujawniało się fatalnie nieprzejednane przeciwieństwo ich poglądów.
Dla niego życie było walką o wzbogacenie wiedzy, walką o podporządkowanie tajemnych sił przyrody woli człowieka; wszyscy ludzie powinni być jednakowo dobrze uzbrojeni do tej walki, po której czeka nas wolność i triumf rozumu —- najpotężniejszej ze wszystkich sił i jednej siły na świecie, która działa świadomie. A dla niej życie było męczeńskim składaniem człowieka w ofierze niewiadomemu, podporządkowaniem rozumu woli, której prawa i cele zna tylko ksiądz.
Zdumiony, pytał:
Po cóż więc pani chodzi na moje wykłady, czego pani oczekuje od socjalizmu?
I»—- Tak, wiem, że grzeszę i przeczę sama sobie! — przyznawała ze smutkiem. — Afe tak dobrze jest słuchać pana i marzyć o możliwości szczęścia dla wszystkich ludzi!
Dziewczyna była niezbyt ładna — szczupła, o rozumnej twarzyczce i dużych oczach, których spojrzenie mogło być łagodne i gniewne, życzliwe i surowe; pracowała w fabryce jedwabiu, mieszkała z matką staruszką, beznogim ojcem i młodszą siostrą, która chodziła do szkoły rzemieślniczej. Czasami bywała wesoła, nie hałaśliwie, ale czarująco wesoła; lubiła muzea i stare
kościoły, zachwycała się obrazami, pięknem różnych rzeczy i patrząc na nie mówiła:
— Jakie to wydaje się dziwne, kiedy się pomyśli, że te przepiękne rzeczy kiedyś były zamknięte w domach, prywatnych osób i ktoś sam tylko miał prawo z nich korzystać! To, có piękne, powinni oglądać wszyscy; tylko wtedy żyje ono!
Często mówiła tak dziwnie; wydawało mu się, że te słowa płyną z jakiegoś niepojętego bólu w jej duszy, przypominały mu jęki rannego. Widział, że ta dziewczyna kocha życie i ludzi głęboką, pełną niepokoju i współczucia miłością matki; czekał cierpliwie, kiedjjr jego wiara rozpłomieni jej serce i ciche uczucie przeobrazi się w namiętność; zdawało mu się, że .dziewczyna coraz uważniej słucha jego słów, że w sercu już się z nim zgadza. I coraz goręcej mówił jej o konieczności nieustannej walki o uwolnienie człowieka, narodu, .ludzkości ze starych łańcuchów, których rdza wżarła się w dusze i pogrąża je w mroku, zatruwa.
Pewnego razu, odprowadzając ją do domu, powiedział jej, że ją kocha, chce, żeby lpyła jego żoną, i przestraszył się wrażenia, jakie wywarły na niej jego słowa: zachwiała się, jakby ją uderzył, otwarła szeroko oczy, zbladła, oparła się plecami o ścianę, schowała ręce i patrząc na niego prawie z przerażeniem, rzekła:
— Domyślałam się, że tak jest, niemal czułam to, bo sama dawno kocham pana, ale, mój Boże, ćo teraz będzie?
— Rozpoczną się dni naszego szczęścia, dni naszej wspólnej pracy! — zawołał.
— Nie — odparła dziewczyna schyliwszy głowę. — Nie! Myśmy nie powinni mówić o miłości.;
— Dlaczego?
— Weźmiesz ślub w kościele? — spytała cichos.
— Nie!
— Więc żegna]!
I szybkim krokiem odeszła od niego.
Dogonił ją, namawiał; wysłuchała go w milczeniu, nie^jponując, a potem powiedziała:
I ja, i moja matka, i mój ojciec jesteśmy wierzący i jako tacy umrzemy. Slub w merostwie nie jest dla mnie ślubem; wiem, że dzieci zrodzone z takiego małżeństwa będą nieszczęśliwe. Tylko ślub kościelny uświęca miłość, tylko taki ślub daje szczęście i spokój.
Zrozumiał, że prędko nie ustąpi, a on, rzecz prosta, ustąpić nie mógł. Rozstali się; przy pożegnaniu dziewczyna powiedziała:
— Nie dręczmy' się nawzajem, nie staraj się mnie spotykać! Ach, gdybyś stąd wyjechał! Ja
-nie mogę, jestem biedna...
' — Nic nie obiecuję... — odrzekł.
I zaczęła się walka dwojga mocnych ludzi: spotykali się, rzecz prosta, nawet częściej niż przedtem — spotykali się, gdyż szukali po temu okazji, żywiąc nadzieję, że któreś z nich nie wytrzyma męki nie zaspokojonego i wciąż potężniejącego uczucia. Spotkania ich pełne były rozpaczy i smutku; po każdym spotkaniu on czuł się rozbity i bezsilny, a ona, tonąc we łzach, szła się spowiadać. On wiedział o tym i wydawało mu się, że czarny mur ludzi w sutannach staje się z każdym
dniem coraz wyższy, coraz bardziej nie do zdobycia, rośnie i rozłącza ich na śmierć.
Któregoś świątecznego dnia przechadzając się z nią po polu za miastem powiedział jej — nie grożąc, tylko po prostu myśląc na głos:
— Wiesz, zdaje mi się czasami, że mógłbym cię zabić...
Zbyła to milczeniem.
— Słyszałaś, co ci powiedziałem?
Spojrzała na niego z miłością i odrzekła:
— Tak.
I zrozumiał, że umrze, ale mu nie ustąpi. Przed owym «tak» obejmował i całował ją niekiedy; opierała mu się, ale jej opór słabł i on już marzył o tym, że kiedyś mu ustąpi i wtedy jej kobiecy instynkt pomoże mu ją zwyciężyć. Ale teraz zrozumiał, że to byłoby nie zwycięstwo, tylko ujarzmienie, i odtąd przestał budzić w niej kobietę.
3Dak przebywał z nią w ciemnym kręgu jej wyobrażeń o życiu, zapalał przed nią wszystkie ognie, jakie mógł zapalić, ale ona — jak ślepa — słuchała go z marzącym uśmiechem i cnie wierzy-*, ia mu.
Pewnego razu rzekła:
— Czasami dochodzę do wniosku, że wszystko,
o czym mówisz, to prawda, ale zdaje mi się, że to dlatego, iż cię kocham! Wszystko rozumiem, ale ||p nie wierzę, nie mogę! I kiedy odchodzisz, wszystko, co twoje, odchodzi z tobą.
Ciągnęło się to prawie dwa lata i oto dziewczyna zachorowała. On rzucił pracę, przestał się zajmować sprawami organizacji, narobił długów
i unikając spotkań z towarzyszami, chodził koło 'jej mieszkania albo siedział przy jej łóżku obserwując, jak ona się spala, jak się staje z każdym dniem przezroczystsza i jak coraz jaskrawiej płonie w jej oczach ogień choroby*
— Mów mi o przyszłych czasach — prosiła go.
Mówił o teraźniejszości, mściwie wyliczając
wszystko, co nas gubi, przeciwko czemu on zawsze będzie walczył, co trzeba wyrzucić z ludzkiego życia jak ciemne, brudne, znoszone łachmany.
Słuchała, a kiedy ból stawał się nie do zniesienia, przerywała mu dotykając jego ręki i błagalnie patrząc mu w oczy.
' — Czy ja... umieram? — spytała go pewnego razu w wiele, dni potem, kiedy dowiedział się. od doktora, że ma ona galopujące suchoty i stan jej jest beznadziejny.
Nic jej nie odrzekł, tylko spuścił oczy.
— Wiem, że wkrótce umrę — powiedziała. —< Daj mi rękę.
A kiedy wyciągnął do niej dłoń, ona ucałowała ją gorącymi wargami i rzekła:
H — Przebacz mi, zawiniłam wobec ciebie, popełniłam błąd i zamęczyłam cię. Widzę teraz, kiedy śmierć się do mnie zbliża, że moja wiara to tylko strach przed tym, czego nie mogłam zrozumieć mimo własnych wysiłków i twojej pomocy. To był strach, ale mam ten strach we krwi, urodziłam się z nim. Mam swój — albo twój — rozum, ale cudze serce, przyznaję ci rację, zrozumiałam to, ale serce nie mogło się z tobą zgodzić.«
Po kilku dniach umarła, a on osiwiał w czasie
jej agonii —■ osiwiał mając dwadzieścia siedem lat.
Niedawno ożenił się z jedyną przyjaciółką tej dziewczyny, swoją uczennicą. To oni właśnie idą na cmentarz, do tamtej — chodzą tak co niedziela, aby położyć kwiaty na jej mogile.
On nie wierzy w swoje zwycięstwo; sądzi, że mówiąc: «przyznaję ci rację» — dziewczyna skłamała, żeby go pocieszyć. Jego żona myśli tak samo; oboje najserdeczniej czczą jej pamięć i ta tragiczna historia klęski pięknego człowieka potęguje ich siły pragnieniem pomszczenia go, czyni ich wspólną pracę wytrwałą i nadaje jej szczególnie piękny, nieosobisty charakter”.
Płynie w słońcu żywy, odświętnie barwny potok ludzi; wesoły pogwar towarzyszy jego nurtowi; dzieci śmieją się i krzyczą; nie wszystkim oczywiście lekko jest i wesoło; mroczny smutek i ból na pewno ściska niejedno serce i niejeden umysł szarpany jest przeciwnościami, ale wszyscy idziemy ku wolności, ku wolności!
A im zgodniej, tym szybciej będziemy szli!
VII
Chwała kobiećie-Matce, która jest niewyczerpanym źródłem zwycięskiego życia!
Będzie tu mowa o żelaznym Timur-Lengu, kulawym lamparcie, o Sahib-i-Kirani — szczęśliwym zdobywcy, o Tamerlanie, jak go nazwali niewierni, o człowieku, który chciał zburzyć wszystko, co było na ziemi,
Pięćdziesiąt lat chodził po ziemi; jego żelazna- stopa miażdżyła grody i państwa jak noga słonia — mrowiska; czerwone rzeki krwi płynęły szlakiem jego marszów; budował wysokie wieże z fcości zwyciężonych narodów; niszczył życie mierząc się siłami ze Śmiercią; mścił się na niej za to, że mu zabrała syna jego, Dżihangira; ten straszny człowiek chciał jej odebrać wszystkie ofiary — niechaj zdechnie z głodu i bezsilnej złości!
Od tego dnia, kiedy umarł syn jego Dżihangir i ludność Samarkandy powitała zwycięzcę okrutnych Dżatów ubrana w czarne i błękitne suknie, z głowami posypanymi pyłem i popiołem — od tego dnia i aż do chwili spotkania ze Śmiercią w Otrarzę, gdzie go pokonała — przez lat trzydzieści Timur nie uśmiechnął się ani razu; żył tak, ścisnąwszy wargi, przed nikim nie schylając głowy, i serce jego było zamknięte dla współczucia przez trzydzieści latl
Chwała kobiecie-Matce, jedynej potędze, przed którą ulegle skłania się Śmierć! Opowiemy tu prawdę ó Matce, o tym, jak się przed nią ugiął sługa i niewolnik Śmierci, żelazny Tamerlan, krwawy bicz ziemi.
A było to tak.
. Ucztował Timur-Beg w pięknej dolinie Kanigu- la, pokrytej obłokami róż i jaśminu—\w dolinie, którą poeci Samarkandy nazwali ,»Miłością kwiatów” i skąd widać było błękitne minarety wielkiego miasta, błękitne kopuły świątyń.
Piętnaście tysięcy okrągłych szatrów rozbito w dolinie szerokim wachlarzem; wszystkie wygląda-
2y jak tulipany — błyszczą nad każdym setki jedwabnych proporczyków niczym żywe kwiaty.
A pośrodku namiot Guruhana-Timura króluje nad inymi. Czworoboczny, każdy bok długi na sto kroków,, a na trzy kopie wysoki; środek wsparty na dwunastu złotyęh kolumnach grubości człowieka; na szczycie błękitna kopuła złożona z czarnych, żółtych i błękitnych pasków jedwabiu; pięćset czerwonych sznurów przymocowało ją do ziemi, żeby nie uleciała do nieba; w czterech kątach namiotu cztery srebrne orły, a pod kopułą, na podwyższeniu, piąty — sam niezwyciężony Timur- -Guruhan, król królów.
Ma na sobie obszerną suknię modrego koloru, obsypaną ziarnami pereł nie więcej niż pięć tysięcy dużych ziaren, tak! Na strasznej siwej głowie — biała czapka z rubinem na ostrym wierzchołku chwieje się, chwieje, a krwawe oko błyska oglądając świat.'
Oblicze Kulawego jest jak szeroki nóż pokryty rdzą od krwi, w której pogrążał się tysiące razy; oczy Timura są wąskie, ale widzą c wszystko, i blask ich jest podobny do blasku caramuta, ulubionego kamienia Arabów, co to go niewierni nazywają szmaragdem i który zabija padaczkę. A w uszach króla — kolczyki z cejlońskich rubinów
o barwie pięknych dziewczęcych ust.
Na ziemi na kobiercach, jakich już teraz nie ma — trzysta złotych dzbanów z winem i wszystko, co potrzeba do królewskiej uczty; z tyłu za Tunurem siedzą muzykanci, obok niego — nikt; u jego stóp — krewni, królowie i książęta, i naczelnicy wojsk, a najbliżej Timura — pijany po
eta Kesrmani, ten, który pewnego razu, zapytany przez burzyciela świata: „Kermani! Ile byś dal za mnie, gdyby mnie sprzedawano?”, odpowiedział siewcy śmierci i przerażenia: „Dwadzieścia pięć askerów”.
„Ależ to tylko cena mojego pasa!” — zawołał zdziwiony Timur.
„Właśnie chodzi mi tylko o pas — odrzekł Kermani— tylko o pas, gdyż sam nie jesteś wart ani grosza !”
Tak rozmawiał poeta Kermani z królem królów, człowiekiem zła i grozy, niechaj więc sława tego poety będzie dla nas po wsze czasy wyższa nad sławę Timura.
Chwała poetom, dla których jedynym bogiem pięknie wypowiedziane, nieustraszone słowo prawdy. Prawda to ich bóg f— po wsze czasy!
I oto w godzinie wesela, hulatyki, dumnych wspomnień o bitwach iv zwycięstwach, wśród zgiełku muzyki i ludowych zabaw, przed namiotem króla, gdzie skakało wielu pstro odzianych błaznów, walczyli siłacze, wyginali się linoskoczkowie wywołując wrażenie, że w ich ciałach nie ma kości, fechtowali ,się żołnierze współzawodnicząc z sobą, który z nich zręczniej umie zabijać, i odbywało się widowisko z udziałem słoni pomalowanych na czerwono lub zielono, przez co jedne z nich stały się straszne, a inne budziły śmiech — w tej radosnej godzinie Timurowych ludzi, pijanych strachem przed nim i dumą z jego sławy, zmęczonych zwycięstwami i odurzonych winem i kumysem — w. tej szalonej godzinie naraz przez gwar powszechny, niby piorun przez
Chmurę, do uszy tego, co zwyciężył sułtana Baja- zeta, doleciał krzyk kobiety, dumny krzyk orlicy, głos dobrze znany i bliski jego skrzywdzonej duszy — skrzywdzonej przez Śmierć i dlatego tak okrutnej dla ludzi i życia.
Kazał się dowiedzieć, kto tam krzyczy bezrados- nym głosem. Powiedziano mu, że zjawiła się jakaś kobieta, cała w kurzu i łachmanach; wydaje się szalona, mówi po arabsku i żąda — tak, żąda! — aby ją dopuszczono do niego, władcy trzech części świata.
— Przyprowadźcie ją! — powiedział król.
I stanęła przed nim kobieta — bosa, w strzępach wypłowiałego na słońcu odzienia; jej czarne włosy były rozpuszczone, żeby zasłonić gołe piersi; twarz jej — jak z brązu, a oczy — rozkazujące; i ciemna ręka, wyciągnięta do Kulawego, ani drgnęła.
— To ty zwyciężyłeś sułtana Bajazeta? — spytała kobieta,
. Tak, ja. Zwyciężyłem wielu, zwyciężyłem i jego, i jeszcze się nie czuję zmęczony zwycięstwami. A cóż ty powiesz o sobie, kobieto?
— Słuchaj!^- rzekła.— Żebyś nie wiem co zrobił, jesteś tylko człowiekiem, a ja Matką! Ty służysz śmierci, a ja — życiu. Zawiniłeś wobec mnie, więc przyszłam, żądać, abyś odkupił swoją winę; powiedziano mi, że twoim hasłem: „siła w sprawiedliwości”; nie wierzę W to, ale w stosunku do mnie powinieneś być sprawiedliwy, gdyż jestem —^ Matką!
Król był dość mądry na to, by za zuchwalstwem słów poczuć ich siłę. Powiedział:
— Siądź i mów, chcę cię wysłuchać!
Siadła — jak tego wymagały okoliczności —» pomiędzy królami na kobiercu i opowiedziała, co następuje.
— Jestem spod Salemo. To daleko we Włoszech, nie wiesz gdzie! Mój ojciec był rybakiem, mąż — tak samo. Mąż był piękny jako człowiek szczęśliwy, bo ja go poiłam szczęściem! I miałam także syna — najpiękniejszego chłopca na ziemi.-
— Jak mój Dżihangir — powiedział cicho stary wojownik.
— Najpiękniejszy i najmądrzejszy chłopiec to mój syn! Skończył już sześć łat, kiedy do nas na wybrzeże wtargnęli „ piraci, Saracenowie, zabili mojego ojca, męża i wielu innych, a chłopca porwali, i oto już od czterech lat szukam go po całym świecie. Teraz znajduje się u ciebie, wiem
o tym* gdyż wojownicy Bajazeta ujęli piratów, a tyś zwyciężył Bajazeta i zabrał mu wszystko. Musisz wiedzieć, gdzie jest mój syn, musisz mi go oddać?
Wszyscy się roześmieli; i wtedy rzekli królowie — królowie zawsze się uważają za mądrychi
— Ta kobieta jest szalonaf — rzeikli, a przyjaciele Timura, książęta i dowódcy jego wojska, wszyscy się śmieli.
Tylko Kermani patrzył na kobietę poważnie, a Tamerlan — z wielkim zdumieniem.
Ta ¡kobieta jest szalona jak Matka i ■ozwał się cicho pijany poeta Kermani; a król, wróg ćwiata, powiedział:
— Kobieto! Jakżeś ty przyszła z tej nie znanej mi krainy, przez morza, rzeki i góry, przez lasy?
Dlaczego zwierzęta, jak również ludzie, którzy częstokroć gorsi są od najgorszych zwierząt, nie tknęli cię, choć szłaś nie mając nawet oręża, jedynego przyjaciela .bezbronnych, który nie zdradza ich, dopóki silne są ich ręce. Muszę to wszystko wiedzieć, żeby dać wiarę twoim słowom i żeby podziw dla ciebie nie przeszkodził mi cię zrozumieć!
Chwała kóbiecie-Matce, której miłość nie wie, co to przeszkody, której piersią wykarmiony jest cały świat! Wszystko, co w człowieku jest piękne, pochodzi z promieni słońca i z mleka Matki. Oto co nas napełnia miłością do życia!
Kobieta odrzekła Timur-Lengowi:
— Spotkałam jedno tylko morze; było na nim ■dużo wysp i rybackich łodzi, a przecież jeśli się szuka tego, kogo się kocha, zawsze wieje pomyślny wiatr. Rzeki z łatwością przepłynie ten,. kto się urodził i wychował nad brzegiem morza. Góry? Nie zauważyłam gór.
Pijany Ker mani powiedział wesoło:
— Kiedy kogoś prowadzi miłość, góry zamieniają się w doliny!
— Trafiały mi się lasy po drodze, owszem! Spotykałam dziki, niedźwiedzie, rysie i straszliwe bawoły z łbem opuszczonym ku ziemi, i dwa razy patrzyły na mnie lamparty oczami podobnymi do twoich. Ale przecie każdy zwierz ma serce; rozmawiałam z nimi jak z tobą; wierzyły, że jestem
Matką, i odchodziły wzdychając tak im było
mnie żal! Czy nie wiesz, że zwierzęta również kochają dzieci i umieją walczyć o ich życie i wolność nie gorzej niż ludzie?
— Tak, kobieto! ■— powiedział Timur. |—-I nieraz, wiem o tym, zwierzęta kochają mocniej, walczą uporczywiej niż ludzie!
— Ludzie —ciągnęła dalej’ jak dziecię, bowiem każda Matka jest po stokroć dzieckiem w głębi duszy — ludzie — ciągnęła — to zawsze dzieci swoich matek, bo każdy ma swoją Matkę, każdy jest czyimś synem; nawet i ciebie, starcze, wiesz
0 tym, urodziła kobieta; możesz się wyrzec Boga, ale matki się nie wyrzekniesz nawet ty, starcze.
— Tak kobieto! zawołał nieustraszony poeta Kermani. — Tak, ze stada byków nie będzie cieląt, bez słońca nie zakwitną kwiaty, bez miłości nie ma szczęścia, bez kobiety nie ma miłości,; a bez Matki — nie ma ani poety, ani bohatera!
• I powiedziała kobieta:
— Zwróć mi moje dziecko, gdyż jestem jego Matką i kocham je!
Oddajmy chwałę kobiecie — ona urodziła Mojżesza, Mahometa i Wielkiego proroka Jezusa, który został uśmiercony' prżez złych ludzi, ale zmartwychwstanie — jak powiedział Saffar-Eddin —•/
1 przyjdzie, aby sądzić żywych i umarłych; w Damaszku to będzie, w Damaszku!
Oddajmy chwałę Tej, która niestrudzenie rodzi nam wielkich. Jej synem jest Arystoteles i Fir- dusi, i słodki jak miód Saadi, i Omar Chajjam, podobny do wina zmieszanego z trucizną, Iskan- der i ślepy Homer — wszystko to Jej dzieci, wszyscy oni pili Jej mleko i każdego Ona wprowadziła w świat za rękę, kiedy wzrostem nie
przewyższał tulipana. Wszystko, co stanowi chlubę świata, jest od Matek! .
I zamyślił się siwy burzyciel grodów, kulawy tygrys Timur-Guruhan, i długo milczał, a potem rzekł do wszystkich:
—| Men tangri kuli Timur! Ja, sługa boży Ti- mur, mówię co potrzeba! Żyłem oto i już od’dawna ziemia jęczy pod moją stopą, i już od lat trzydziestu niszczę żniwo Śmierci tą moją ręką — niszczę dlatego, żeby się na Śmierci zemścić za syna mojego, Dżihangira, za to, że zgasiła słońce mojego serca! Walczono ze mną o królestwa i grody, ale nikt nigdy nie walczył o człowieka, więc człowiek nie miał ceny w moich oczach i nie wiedziałem, kto zacz i po co staje mi na drodze. To ja, Timur, rzekłem do Bajazeta, kiedy go zwyciężyłem: „O Bajazecie, jak widać, wobec Boga nic nie znaczą państwa i ludzie, bowiem daje władzę nad nimi ludziom takim jak my: tobie, ślepemu na jedno oko, i mnie, kulawemu!” Tak do niego rzekłem, kiedy go przyprowadzono do mnie w łańcuchach i nie mógł stać pod ich ciężarem; tak rzekłem patrząc na niego w godzinę jego nieszczęścia i uczułem gorzki smak życia, gorzki jak piołun, co rośnie na ruinach!
Ja, sługa boży Timur, mówię, co potrzeba! Oto siedzi przede mną kobieta, jakich jest mnóstwo nieprzeliczone, i ta kobieta wzbudziła we mnie uczucia, których nie znałem. Mówi do mnie jak do równego ^sobie i nie prosi, tylko żąda. Widzę, rozumiem, dlaczego tak silna jest ta kobieta — jest silna, gdyż kocha, i miłość dopomogła jej uświadomić sobie, że jej dziecko to iskra życia, od
której może rozgorzeć płomień na długie wieki. Czyż wszyscy prorocy nie byli niegdyś dziećmi, a bohaterowie czyż nie byli słabi? O Dżihangir, płomieniu moich oczu, może tobie sądzone było rozgrzać ziemię, zasiać ją szczęściem, a ja ją obficie polałem krwią, więc stała się żyzna!
Znów długo myślą) „bicz narodów”, aż wreszr cle rzekł:
— Ja, sługa boży Timur, mówię, co potrzeba! Trzystu jeźdźców wyruszy natychmiast na wszystkie krańce mojej ziemi, by znaleźć syna tej kobiety. A ona będzie tu czekała i ja będę czekał razem z nią. Ten zaś, co wróci z dzieckiem na siodle swego konia, będzie szczęśliwy — to mówi Timur! Tak, kobieto?
A ona odrzuciła z twarzy czarne włosy, uśmiechnęła się do niego, kiwnęła głową i powiedziała:
Tak, królu I
Wtedy powstał ten straszny starzec i w milczeniu pokłonił się kobiecie, a wesoły poeta Kerma- ni mówił jak dziecko, z wielką radością:
Co milsze od pieśni o kwiatach i gwiazdach?
Każdy zaraz powie: pieśni o miłości!
Co milszo od słońca w majowe południe?
Zakochany powie: ta, którą uwielbiam!
Ach, piękne są gwiazdy na niebie północy —- wiem!
I piękne jest słońce w wiosenne południe — wiem! Oczy mojej miłej piękniejsze niż kwiaty — wiem!
A jej uśmiech żywszy niż promienie słońca — wiem! Lecz nikt nie wyśpiewał najpiękniejszej pieśni. Pieśni o początku wszystkiego, co żyje,
O tym sercu świata, czarodziejskim sercu.
Tej, którą my, ludzie, Matką nazywamy!
I powiedział Timur-Leng swojemu poecie:
— Tak, Kermani! Bóg się nie omylił wybiera» jąc twoje usta na to, by wieściły jego mądrość!
— E! Bóg sam jest niezgorszym poetą! —* odparł pijany Kermani.
A kobieta uśmiechała się i uśmiechali się wszyscy królowie i książęta, dowódcy wojska i wszystkie inne dzieci, patrząc na nią — Matkę!
— Wszystko to — prawda; wszystkie słowa tutaj są prawdziwe; wiedzą, o tym nasze matki; spytajcie ich, a wytłumaczą wam:
— Tak, wszystko to wieczysta prawda; jesteśmy silniejsze od śmierci, my, które nieustannie dajemy światu poetów i bohaterów, my, które siejemy w nim wszystko, co stanowi jego chwałę.
VIII
O Matkach można opowiadać do nieskończoności.
Już od kilku tygodni miasto było otoczone ciasnym pierścieniem wrogów zakutych w żelazo. Nocami dokoła zapalały się stosy i ogień patrzył spośród czarnego mroku na mury miasta mnóstwem czerwonych ślepi, które płonęły jakby złośliwą radością — i te przyczajone ognie budziły w oblężonym mieście posępną zadumę.
Z murów widziano, jak coraz mocniej zaciska się pętla napastników, jak wokół ognisk migają ich czarne sylwetki; słychać było stamtąd rżenie sytych koni, dolatywał szczęk oręża, głośny śmiech, rozlegały się wesołe pieśni ludzi pewnych
zwycięstwa — a cóż jest bardziej męczące od słuchania śmiechu i pieśni wroga?
Wszystkie strumyki, zasilające miasto wodą, wrogowie pózarzucali trupami, spalili winnice wzdłuż murów, zdeptali pola, wycięli sady — miasto było odsłonięte ze wszystkich stron i niemal codziennie armaty i muszkiety nieprzyjacielskie zasypywały je żelazem i ołowiem.
Po wąskich ulicach miasta ponuro stąpały grupy żołnierzy utrudzonych walką, wycieńczonych głodem. Z okien domostw płynęły jęki rannych, krzyki majaczących, modlitwy kobiet i płacz dzieci. Przygnębieni ludzie rozmawiali cicho, prawie szeptem, i przerywając sobie nawzajem wpół słowa, z zapartym tchem słuchali, czy nieprzyjaciel nie ruszył do szturmu.
Życie stawało się szczególnie trudfre do zniesienia pod wieczór, kiedy wśród ciszy jęki. i płacz brzmiały wyraźniej i obficiej, kiedy z. wąwozów odległych gór wypełzały czarnogranatowe cienie i zakrywając wraże obozowisko szły ku na poły zrujnowanym murom, a nad czarnymi zębami skalnych szczytów ukazywał się księżyc — jak zgubiona tarcza pogięta uderzeniami mieczów.
•Znikąd nie oczekując pomocy, wyczerpani walką i głodem, z każdym dniem coraz bardziej tracąc nadzieję na ocalenie, ludzie ze strachem patrzyli na ten księżyc, na ostre, zębate wierzchołki gór, ciemne paszcze wąwozów i gwarne obozowisko wroga — wszystko przypominało im o śmierci i ani jedna gwiazda nie błyszczała dla nich pocieszająco.
W domach obawiano się zapalić światła, gęsty
mrok zalewał ulice, a wśród tego mroku, niby ryba w głębinie rzeki, przemykała cicho kobieta od stóp do głowy okryta czarnym płaszczem.
Ludzie ujrzawszy ją, zapytywali jeden drugiego:
. — To ona?
— Ona!
I chowali się we wnękach bram albo ze wzrokiem utkwionym w ziemi, nie mówiąc nic, przebiegali obok niej. pośpiesznie, a dowódcy patroli ostrzegali ją surowo:
Kgg Znowuście na ulicy, monno Marianno? Uważajcie, bo może was kto zabić, a sprawcy nikt nie będzie szukał...
, Kobieta prostowała się, czekała, ale patrol podążał dalej, nie chcąc lub może nawet brzydząc się podnieść na nią rękę. Zbrojni ludzie omijali ją jak trupa, ona zaś zostawała sama w ciemnościach nocnych i znowu szła dokądś wolno, samotnie, błąkając się z ulicy' na ulicę, niema i czarna, niby wcielenie wszystkich nieszczęść miasta, a za nią żałośnie pełzły zewsząd smutne pogłosy: jęki, płacz, modlitwy i ponure słowa żołnierzy, których opuściła wiara w zwycięstwo.
Ona zaś, obywatelka i matka, rozmyślała o synu i ojczyźnie: dowódcą ludzi burzących miasto "był jej syn — piękny, wesoły a bezlitosny młodzian. Tak niedawno -jeszcze, spoglądała na niego z dumą jako na swój bezcenny dar dla ojczyzny, jako na dobrą siłę, której dała życie i która miała być oparciem dla ludzi tego miasta — tego gniazda, gdzie ona sama przyszła nźt świat, gdzie urodziła i wykarmiła swe dziecko. Setki nierozer-
4 — Baśnie włoskie
walnych nici wiązały jej serce z prastarymi kamieniami, z których jej przodkowie pobudowali domostwa i wznieśli mury obronne, z ziemią, w któcrej leżały kości jej bliskich, z legendami, pieśniami i nadziejami ludzi — a teraz to serce traciło najbliższego mu człowieka i płakało: było jak waga, ale kładąc na szale miłość do syna i miłość do miasta, kobieta nie mogła sobie uprzytomnić, co przeważa.
Chodziła tak nocami po ulicach, a ludzie nie poznając jej wpadali w przestrach — brali czarną postać za uosobienie śmierci czyhającej na wszystkich; poznając zaś — w milczeniu odsuwali się. od tej, która była matką zdrajcy.
Aliści pewnego razu w głuchym zakątku koło miejskich muirów ujrzała inng kobietę. Klęcząc nad trupem jakiegoś mężczyzny, nieruchoma jak: bryła ziemi, kobieta owa modliła się zwróciwszy zbolałą twarz ku‘gwiazdom, a nad jej głową na murze rozmawiali po cichu strażnicy i zgrzytał oręż zawadzając o kamienne blanki.
Matka zdrajcy spytała:
Mąż?
— Nie.
— Brat?
— Syn. Mąż został zabity trzynaście dni temu, a syn'— dzisiaj.
I podniósłszy się z klęczek matka zabitego powiedziała z pokorą:
— Madonna wszystko widzi, o wszystkim wie, a ja składam Jej dzięki.
— Za co? — spytała pierwsza.
Tamta odrzekła:
— Teraz, kiedy zginął z honorem walcząc za ojczyznę, mogę wyznać, że jego postępki budziły we mnie strach. Był lekkomyślny, nazbyt lubił wesołe życie; bałam się, by nie zdradził swego miasta,, tak jak to zrobił syn Marianny, wróg Boga i ludzi, przywódca naszych nieprzyjaciół, który niech będzie przeldęty i niech będzie przeklęte łono, które go nosiło!... .
Zasłoniwszy twarz Marianna poszła dalej, a nazajutrz rano stanęła przed obrońcami miasta i powiedziała:
— Albo mnie zabijcie za to, że mój syn stał się waszym wrogiem, albo otwórzcie mi bramę, że- byin mogła pójść do niego...
Odrzekli:
— Jesteś człowiekiem' i powinnaś miłować ojczyznę. Twój syn jest takim samym wrogiem twoim jak i każdego z nas.
— Jestem matką. Kocham go i czuję się winna teinto; że stał się taki, jaki jest.
Wtedy zaczęli się naradzać, co z .nią uczynić, ł oznajmili:
— Prawdę mówiąc, nie możemy cię zabić za zbrodnie twego syna. Wiemy, że nie byłaś zdolna go skłonić, by tak straszliwie zgrzeszył, i domyślamy się, jak bardzo musisz cierpieć. Ale nie jesteś miastu potrzebna nawet jako zakładniczka: twój syn nie dba o ciebie. Sądzimy, że ten diabeł zupełnie o tobie zapomniał, i to niech będzie dla- ciebie karą, jeśli mniemasz, żeś na nią zasłużyła! Nam się to wydaje straszniejsze niż śmierć.
— Tak — powiedziała. — To jest straszniejsze.
Otworzyli przed nią bramę, wypuścili ją z mias
ta i długo patrzyli z murów, jak szła po ziemi ojczystej, obficie zroszonej krwią przelaną przez jej syna. Szła powoli, z wielkiin trudem odrywając stopy od tej ziemi, chyląc głowę przed trupami obrońców miasta, ze wstrętem odpychając nogą połamany oręż: matki nienawidzą oręża służącego do napaści, uznają tylko taki, którym broni się życia.
Kobieta jak gdyby niosła w rękach pod płaszczem czarę napełnioną płynem i bała się, żeby go nie rozlać. Odchodząc coraz dalej, z każdą chwilą stawała się mniejsza, a tym, którzy patrzyli na nią z murów, wydawało się, iż razem z nią opuszcza ich smutek i beznadziejność.
Widać było, jak zatrzymała się w połowie drogi i odrzuciwszy z głowy (kaptur płaszcza długo patrzyła na miasto, a tam w obozowisku wrogów: zauważono ją samotną wśród pola i bez pośpiechu, ostrożnie ruszyły ku niej czarne jak ona postacie.
Podeszli i spytali, kim jest i dokąd idzie.
— Wasz T^ódz jest moim synem powiedziała i żaden z żołnierzy nie wątpił o prawdzie jej słów. Szli koło niej, z uznaniem mówiąc o\ tym, jak mądry i mężny jest jej syn. Ona słuchała ich podniósłszy dumriie głowę i nie dziwiła się: jej syn musiał być właśnie taki!
I oto znalazła się przed obliczem człowieka, którego znała dziewięć miesięcy wcześniej, nim się narodził, przed tym, którego nigdy nie przestała nosić w sercu. Stał przed nią •— w jedwabiu i aksamicie. Oręż jego połyskiwał drogimi kamieniami. Wszystko było tak, jak być powinno: właśnie
takim widziała go wielekroć w snach — bogatym, sławnym, uwielbianym.
— Matko! — mówił, całując jej ręce. — Przyszłaś do mnie, to znaczy, że mnie zrozumiałaś; więc jutro zdobędę to przeklęte miasto!
— W którym się urodziłeś — przypomniała mu.
Upojony swoimi czynami, oszalały od żądzy
jeszcze większej sławy, przemawiał do niej w zuchwałym porywie młodości:
Przyszedłem na świat i dla świata, żeby go porazić zdumieniem. Oszczędzałem to miasto jedynie przez wzgląd na ciebie, ono jest jak drzazga w mojej nodze i nie pozwala mi iść ku sławie tak szybko, jak tego pragnę. Ale teraz, jutro, zniszczę to gniazdo upartych!
— Gdzie każdy kamień zna cię i pamięta dzieckiem — powiedziała.
— Kamienie są nieme, jeśli człowiek nie zmusi ich, żeby przemówiły. Niech góry zaczną o mnie mówić, tego pragnę!
Hb A— ludzie? — spytała.
— O tak, pamiętam o nich, matko! h oni są mi potrżebni, gdyż tylko w ludzkiej pamięfei żyją nieśmiertelni bohaterowie.
Matka rzekła:
., Bohaterem jest ten, kto życie tworzy na przekór śmierci, kto zwycięża śmierć!...
§|gii| Nie! -— zaprzeczył. — Ten, co burzy, jest równie sławny jak ten, co wznosi miasta. Zważ tylko, przecie nie wiemy, kto zbudował Rzym — Eneasz czy Romulus, ale dokładnie znane nam są imiona Alaryka i innych bohaterów, którzy zniszczyli to miasto...
— Które przeżyło wszystkie imiona —■ przypomniała matka.
Tak z nią rozmawiał do zachodu słońca; ona coraz rzadziej przerywała jego szaleńcze wywody i coraz niżej schylała swą dumną głowę.
Matka ■— tworzy, Matka —ochrania. Mówić przy niej o niszczeniu, to znaczy mówić przeciwko niej, a on nie rozumiał tego i przeczył treści jej życia.
Matka staje zawsze przeciwko śmierci. Ręka, która wprowadza śmierć do ludzkich domów, jest wroga i nienawistna Matkom — a jej syn tego nie wiedział, oślepiony zimnym blaskiem sławy, zabijającym serce.
I nie wiec -dał, że Matka staje się zwierzęciem równie przezornym i nielitościwym jak i nieustraszonym, kiedy chodzi o życie, które ona, Matka, tworzy i ochrania.
Siedziała pochylona i przez otwói/ w płótnie wspaniałego namiotu wodza spoglądała na miasto, gdzie po raz pierwszy uczuła słodki dreszcz poczęcia i bolesne skurcze przy rodzeniu dziecka, które teraz chce być siewcą zniszczenia.
Purpurowe promienie słońca oblewały mury i wieże miasta krwią, szyby w oknach połyskiwały złowieszczo, całe miasto było jakby zranione, a przez jego niezliczone rany wyciekał czerwony sok życia. Czas upływał. Miasto zaczęło czernieć jak trup i niby świece pogrzebowe, zapaliły się nad nim gwiazdy.
Kobieta widziała tam — w ciemnych domach, gdzie obawiano się zapalić światła, by nie zwrócić uwagi nieprzyjaciół, na ulicach pełnych mro
ku, zapachu trupów, przytłumianego szeptu ludzi oczekujących śmierci — widziała wszystko i wszystkich. To, co było jej tak dobrze znane i tak drogie, stało przed idą blisko, czekając w milczeniu na jej postanowienie. I czuła się matką wszystkich ludzi swojego miasta.
Z czarnych wierzchołków gór zbiegały w dolinę chmury i niby konie skrzydlate pędziły ku skazanemu na zagładę miastu.
— Pewno wkrótce już uderzymy do szturmu — mówił jej syn — jeśli noc będzie dostatecznie ciemna. Niewygodnie jest zabijać, kiedy słońce razi w oczy i blask oręża je oślepia; zawsze się przy tym zdarza wiele chybionych ciosów — dodał oglądając miecz.
Matka powiedziała do niego:
— Chodź tutaj, złóż mi głowę na piersi, odpocznij, przypomnij sobie, jak wesołym i dobrym byłeś dzieckiem i'jak wszyscy cię kochali.
Posłuchał, przytulił się do jej kolan i zamknął oczy mówiąc:
— Kocham tylko sławę i ciebie *-*■ za to, że urodziłaś mię takim, jakim jestem.
— A... kobiety? — spytała nachylając się nad nim.
— Jest ich dużo, szybko stają się nudne — jak wszystko, co nazbyt słodkie.
I spytała go jeszcze po raz ostatni:
— A czy nie chciałbyś mieć dzieci?
— Po co? Żeby je zabito? Ktoś podobny do mnie pozbawi je życia, a ja będę cierpiał, za stary i za słaby, żeby je pomścić.
— Jesteś piękny, ale bezpłodny jak błyskawica — rzekła z westchnieniem.
A on powtórzył radośnie;.
■— Tak, jak błyskawica!—
I zasnął na matczynej piersi jak dziecko.
Wtedy ona, okrywszy go swym czarnym płasz- cziem, wbiła nóż w jego serce, a on drgnął i od razu skonał: dobrze przecież wiedziała, gdzie tętni serce jej syna. I zrzuciwszy trupa ze swych kolan do nóg zdumionej straży, rzekła^zwracając się ku miastu:
■— Jako człowiek — zrobiłam dla ojczyzny wszystko, co mogłam, jako matka — zostanę ze swoim synem. Za późno już, abym urodziła drugiego. Życie moje nikomu nie jest potrzebne.
I ten sam nóż, jeszcze ciepły od jego krwi —- jej krwi —stanowczą ręką'wbiła w swoją pierś i też niechybnie trafiła: przecież łatwo jest trafić w serce, które boli.
IX
Dzwonią cykady.
W gęstwinie drzew oliwnych wiszą jakby tysiące metalowych strun; wietrzyk rusza chropawe liście, liście dotykają strun i owe lekkie, nieprzerwane dotknięcia napełniają powietrze ciepłym, oszałamiającym dźwiękiem. To jeszcze nie jest muzyka, ale wydaje się, że niewidzialne ręce stroją setki niewidzialnych arf i człowiek w ciągłym naprężeniu czeka, aż wreszcie przyjdzie królika chwila ciszy, a potem nagle wszystkie
struny zabrzmią potężnym hymnem do słońca, nieba i morza.
Wietrzyk wieje, drzewa się kołyszą i niby schodzą w dół ku morzu, potrząsając koronami. Fale -miarowo i głucho biją w nadbrzeżne kamienie. Morze jest usiane żywymi, białymi plamami, jak gdyby niezliczone stada ptaków opadły na jego modrą powierzchnię. Wszystkie płyną w jednym kierunku, co chwila znikają w głębi, znowu się ukazują i ledwo dosłyszalnie szemrzą. I jakby ciągnąc je za sobą, na widnokręgu kolebią się, podniósłszy wysoko trzypiętrowe żagle, dwa statki — szare ptaki morskie. Wszystko to przypomina dawno już prześniony, na wpół zapomniany sen, niepodobny do rzeczywistości.
— Przed nocą będzie dobrze wiało — mówi stary rybak siedząc w cieniu głazów na malutkiej plaży pokrytej brzękliwymi kamyczkami.
Przypływ rzucił na kamienie całe stosy pachnącej trawy morskiej ***•■ rudej, złocistej i zielonej. Trawa schnie na słońcu i na rozgrzanych kamieniach. Słone powietrze nasiąkło cierpkim zapachem jodu. Na plażę jedna po drugiej wbiegają czubate fale.
Stary rybak podobny jest do ptaka — ma drobną, wąską twarz, zakrzywiony nos i niewidoczne w ciemnych fałdach skóry, okrągłe — z pewnością bardzo bystre — oczy. Palce rąk haczykowate, mało ruchliwe i suche.
Przed laty pięćdziesięciu, signor — mówi starzec pod ton szemrzących fal i rozdzwonionych cykad — zdarzył się razu pewnego taki sam wesoły i gwarny dzień, kiedy wszystko śmieje się
i śpiewa. Mój ojciec miał wtedy czterdzieści lat, a ja — szesnaście. Byłem zakochany: tego przecie nie można uniknąć, kiedy się ma szesnaście? lat, a słońce tak pięknie świeci.
„Pojedziemy, Guido, łowić pezzoni” — powiedział ojciec.
Pezzoni, signor, to bardzo delikatne i smaczne ryby z różowymi płetwami. Noszą też nazwę ryb koralowych, ponieważ przebywają zazwyczaj tam, gdzie są korale — bardzo głęboko. ’Łowi się je dobrze obciążonym haczykiem, »stojąc na kotwicy. Ładne ryby.
Pojechaliśmy niczego się nie spodziewając, prócz obfitego połowu. Mój ojciec był silnym mężczyzną, doświadczonym rybakiem, a'le na krótko przedtem chorował na płuca, a palce u rąk miał powykręcane przez reumatyzm, zwykłą chorobę rybaków.
To bardzo podstępny i zły ten wiatr, co teraz tak łagodnie wieje na nas z brzegu i jakby lekkoi popycha do morza — tam dopiero podchodzi niepostrzeżenie i nagle rzuca się na pana, jakby go pan obraził. Kotwica od razu się urywa, łódź pomyka z wiatrem, czasami nawet wywrócona do góry dnem, a pan — moknie w wodzie. Wszystko odbywa się błyskawicznie. Nie zdąży pan zakląć albo się przeżegnać — a już panem fale kołują, niosą łódkę w dal. Zbój uczciwszy jest od tego wiatru. Zresztą ludzie są zawsze uczciwsi od żywiołów.
Tak więc właśnie uderzył w nas ten wiatr o cztery kilometry od brzegu — zupełnie blisko, jak pan widzi; uderzył znienacka jak tchórz i zdrajca.
„Guido! — krzyknął ojciec chwytając zniekształconymi rękami za wiosła. — Trzymaj się! Bierz kotew! Żywo!”
Ale podczas gdy ja wybierałem kotwiczny łańcuch, ojciec dostał uderzenie wiosłem w pierś — wyrwało mu wiosła z rąk. Zwalił się na dno łodzi, stracił przytomność. Nie miałem czasu go ratować: każdej chwili mogło nas wywrócić. Z początku wszystko się odbywa szybko: kiedy się wziąłem do wiosłowania, już mknęliśmy dokądś w chmurze wodnego pyłu. Wicher ścinał wierzchołki fal i kropił nas jak ksiądz, tylko z większą gorliwością i nie po to, żeby nas obmyć z grzechów.
„Tu nie ma żartów, mój synu — rzekł ojciec, kiedy odzyskał przytomność i spojrzał w stronę lądu. —i Nieprędko się to skończy, mój drogi”.
Kiedy się jest młodym — niełatwo uwierzyć w niebezpieczeństwo. Próbowałem wiosłować, zrobiłem wszystko, co trzeba robić na wodzie podczas sztormu, kiedy ten wiatr z piekła rodem kopie panu-łaskawie tysiące mogił i bezpłatnie wyśpiewuje requiem.
„Siedź spokojnie, Guido — upomniał mnie ojciec, uśmiechając się i strząsając wodę z włosów. — Co ci z tego przyjdzie, że będziesz dłubał w morzu zapałkami? Oszczędzaj siły, bo inaczej na próżno będą w domu czekali na twój powrót”.
Zielone fale ciskają naszą maleńką łodzią jak dzieci piłką, zaglądają do nas przez burty, wznoszą się nad głowami, ryczą, chluszczą, a my wpadamy w głębokie doły, wylatujemy w górę na pieniste grzbiety, a brzeg ucieka od nas coraz da-
.lej i również tańczy jak nasza łódź. Wtedy ojciec [powiada znowu:
„Ty może wrócisz na ląd, ale ja — nie! Posłuchaj, co ci powiem o rybach i o robocie...”
I zaczął mi opowiadać wszystko, có wiedział o zwyczajach tych i owych ryb — gdzie, kiedy i jak najlepiej je łowić.
„Może byśmy się lepiej pomodlili, ojcze” — zaproponowałem, kiedy stało się dla ninie jasne, że grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo: byliśmy jak dwa króliki pośród' stada białych psów, zewsząd szczerzących na nas zęby.
„Bóg przecie wszystko widzi odpowiedział ojciec. *— Więc chyba widzi i to, że dwaj ludzie, stworzeni do życia na ziemi, giną w odmętach morskich i że jeden z nich, nie mając nadziei na ocalenie, musi przekazać synowi całą swoją wiedzę. Praca potrzebna jest ziemi i ludziom. Bóg to rozumie”.
I opowiedziawszy mi wszystko, co wiedział o pracy, ojciec zaczął mówić o tym, jak trzeba żyć z ludźmi.
„Czy teraz pora na naukę? |®| przerwałem mu. — Na lądzie nigdy tego nie robiłeś”.
„Na lądzie nie czułem śmierci tak blisko”.
Wiatr wył jak zwierz, fale huczały. Ojciec podnosił głos aż do krzyku, żebym go mógł usłyszeć; I krzyczał:
„Zawsze postępuj tak, jakby nie było nikogo lepszego i nikogo gorszego od ciebie' ~ tak będzie najsłuszniej. Szlachcic czy prosty rybak, żołnierz czy kapłan — to jedno ciało i ty jesteś taką samą niezbędną jego cząstką jak wszystkie in-
ne. Nigdy nie zbliżaj się do człowieka z myślą, że jest w nim więcej złego niż dobrego; ufaj, że dobroć w nim przeważa — i tak na pewno będzie! Ludzie dają z siebie to, czego się od nich żąda”.
Ojciec, rzecz prosta, nie od razu to wszystko wypowiedział, raczej tak, wie pan, jakby rzucał krótkie, urywane rozkazy: huśtało nami z fali na falę i słowa jego docierały do mnie przez pienistą zasłonę wodną to z góry, to z dołu. Wiele słów unosił wiatr, zanim zdołałem je usłyszeć, wielu nie. mogłem zrozumieć — czy pora się uczyć, si- gnor, kiedy każda chwila może przynieść zagładę? Ogarnęło mnie przerażenie: po raż pierwszy w życiu widziałem morze tak rozszalałe i po raz pierwszy czułem się wobec niego taki bezsilny. I trudno mi stwierdzić, czy już wtedy, czy dopiero później,, kiedym wspominał, owe chwile, doznałem uczucia, (które do dziś dnia żyje w moim sercu.
Jaikby to było teraz widzę mego ojca: siedzi na dnie łodzi, rozłożjnvszy schorowane ręce, wczepiony palcami w burty — kapelusz woda z niego zmyła — fale rzucają mu się na głowę, na ramiona, z prawa i z lewa, biją w n,iego wściekle, od przodu i od tyłu, a on potrząsa głową, parska i od czasu do czasu krzyczy do mnie. Zmoczony do suchej nitki, stał się jakiś maleńki, tylko oczy ogromnie rdKszerzyły mu się ze strachu, a może z bólu. Myślę, że raczej z bólu.
„Słuchaj! — krzyczał do mnie. — Hej, słyszysz?"
Niekiedy odpowiadałem mu:
\ „Słyszę!”
„Pamiętaj, wszystko, co dobre, pochodzi od człowieka”.
Potakiwałem głową na znak, że rozumiem.
Na lądzie nigdy w ten sposób nie rozmawiał ze mną. Był wesoły, dobry, ale zdawało mi się, że patrzy na mnie kpiąco i nieufnie, że jestem dla niego jeszcze tylko dzieckiem. Chwilami obrażało mnie to — młodość jest ambitna.
Jego krzyki pomagały mi opanować strach; dlatego pewnie tak dobrze wszystko pamiętam.
Starzec zamilkł, popatrzył na białawe morze, uśmiechnął się i rzekł, mrugnąwszy do mnie porozumiewawczo:
— Gdy się przyjrzałem ludziom, wiem'na pewno, signor, że pamiętać — znaczy to samo, co rozumieć, a im więcej się rozumie, tym więcej się widzi dobrego. Tak już jest, niech mi pan,wierzył Otóż właśnie — pamiętam jego drogą dla mnie, mokrą twarz i wielkie oczy, które patrzyły na mnie z powagą i miłością i tak, że wiedziałem wtedy: nie jest mi przeznaczone zginąć tego dnia. Bałem się, ale wiedziałem, że nie zginę.
Łódź naszą oczywiście wywróciło do góry dnem. Zanurzyliśmy, się w kipiącej wodzie, w pianie, która nas oślepiała. Fale miotają naszymi ciałami, tłuką nimi o kadłub — jeszcze przedtem przywiązaliśmy do ławek wszystko, co można było przywiązać — ściskamy w rękach lii?^, nie dajemy' się oderwać od łodzi, póki sił nam starcza, ale trudno utrzymać się na powierzchni wody. Kilka razy to -ojca, to mnie fala rzuciła na kii i natychmiast zmyła stamtąd. Najgorsze jest jednak to, że człowiek dostaje zawrotów ¿Iowy, a
przy tym głuchnie i ślepnie — uszy i oczy ma zalane wodą i mimo woli dużo jej łyka.
Ciągnęło się to długo, chyba z siedem godzin. Potem wiatr nagle zmienił kierunek, gwałtownie powiał do brzegu. Zaczęło nas pędzić w stronę lądu. Ucieszyłem się i zawołałem:
„Trzymaj się, ojcze!’*
Ojciec też coś krzyknął. Zrozumiałem tylko jedno słowo:
„...rozbije...”
Myślał o kamieniach. Kamienie były jeszcze daleko; więc mu nie uwierzyłem. On jednak lepiej ode mnie widział niebezpieczeństwo. Pędziliśmy pomiędzy górami wody, przylgnąwszy jak ślimaki do naszej karmicielki, porządnie o nią potłuczeni, bezsilni już i oniemiali. Trwało to dość długo, ale kiedy stał się widoczny ciemny masyw nadbrzeżnych skał wszystko potoczyło się z nieprawdopodobną szybkością. Rozkołysane posuwały się ku nam, nachylały się nad wodą, gotowe w Każdej chwili runąć na nasze głowy. Spienione fale raz po raz rzucają naszymi ciałami, łódź nasza trzeszczy jak orzech pod obcasem buta — już jestem oderwany od niej, widzę wygięte, czarne żebra głazów, ostre jak noże, widzę głow^ ojca wysoko nade mną, a wreszcie — wzniesioną gdzieś wysoko ponad te diabelskie szpony.
Wyłowiono go w dwie godziny później — z przełamanym kręgosłupem i rozbitą czaszką. Rana na głowie była olbrzymia. Część mózgu wypłynęła, ale pamiętam w ranie, szarą, czerwono prążkowaną masę, podobną do marmuru albo do piany zmieszanej z krwią. Zeszpecony był okrop-
nie, cały w siniakach i guzach, tylko twarz miał czystą, spokojną, a oczy mocno i szczelnie zamknięte.
Ja? Tak, też byłem porządnie potłuczony. Na brzeg wyciągnięto mię nieprzytomnego. Rzuciło nas na ląd koło Amalfi. Obce niby strony, ale ludzie oczywiście tacy sami jak my — też rybacy. -Podobne wypadki wcale ich nie dziwią; owszem, czynią ich właśnie dobrymi: ludzie, którzy stale narażają życie, zawsze są dobrzy.
Myślę, że nie potrafiłem panu opowiedzieć o moim ojcu tak, jak czuję, i wyrazić tego, co przez< pięćdziesiąt jeden lat mam ukryte w sercu. Wymagałoby to szczególnych słów, może nawet pieśni, a myśmy ludzie prości jak ryby i nie umiemy mówić tak pięknie, jak byśmy chcieli. Człowiek zawsze więcej czuje, i rozumie, niż zdoła wyrzec.
- Chodzi w gruncie rzeczy ó to,.że mPJ ojciec w godzinie śmierci wiedząc, że musi zginąć, nie zląkł się, nie zapomniał o mnie, swoim synu, i -dobył z siebie tyle siły*~i* znalazł tyle czasu, by mi -przekazać wszystko, co uznawał za ważne. Przeżyłem sześćdziesiąt siedem lat i mogę powiedzieć, że wszystko, co we mnie wpoił 'jest słuszne.
Starzec zdjął swą trykotową czapeczkę, niegdyś czerwoną, a obecnie brunatną, wydostał z niej fajkę i pochyliwszy gołą, brązową czaszkę wyrzekł mocnym głosem:
- — Wszystko prawda, signor! Ludzie są tacy, jakimi chce pan ich widzieć. Niech pan patrzy na nich dobrymi oczyma, a będzie panu dobrze, im — •też. Staną się dzięki temu jeszcze lepsi, pan tajk- że. Bardzo prosta sprawa!
%
Wiatr dmuchał coraz silniej, fale robiły się coraz wyższe, ostrzejsze i bielsze. Na morzu wyrosły nowe stada ptaków — coraz szybciej płyną w dal, a dwa statki o trzypiętrowych żaglach już znikły za granatową smugą widnokręgu.
Strome brzegi wyspy kąpią się w morskiej pianie, coraz zacieklej chluszcze niebieska woda 1 niestrudzenie, namiętnie dzwonią cykady.
X
W dniu, kiedy -się to zdarzyło., wiał sirocco, wilgotny wiatr z Afryki. "Obrzydliwy to wiatr — rozdrażnia nerwy i wprawia w zły nastrój. Dlatego właśnie pokłócili się ze sobą dwaj woźnice — Giuseppe Cirotta i Luigi Meta. Kłótnia, wynikła nie wiadomo kiedy; trudno się było zorientować, kto pierwszy ją wywołał; ludzie widzieli tylko, jak Luigi rzucił się na Giuseppa usiłująć chwycić go za gardło, a tamten, wtuliwszy głowę w ramiona, ukrył swoją grubą, czerwoną szyję i wystawił czarne, mocne pięści.
Natychmiast ich rozdzielono i spytano:
— O co chodzi?
Siny ż gniewu Luigi krzyknął:
— Niechaj ten byk powtórzy tu przy wszystkich, co powiedział o mojej żonie!
Cirotta chciał odejść, schował swoje maleńkie oczy w zmarszczkach pogardliwego grymasu i kiwając okrągłą, czarną głową, wzbraniał się powtórzyć obelgę. Wówczas Meta powiedział głoś-
— Mówi, że poznał słodycz pieszczot mojej żony!
— Ehei — orzekli ludzie. — To nie żarty, to wymaga poważnego zastanowienia. Spokój, Luigi! Jesteś tu obcy, ale twoja żona to nasz człowiek, znamy ją wszyscy od dziecka i jeśli czujesz się przez nią skrzywdzony, jej wina spada na nas wszystkich, bądźmy szczerzy!
Zabrano się do Cirotty.
— Powiedziałeś to? j&
— No, tak — potwierdził.
Ł,»— I to prawda?
— Czy ktoś kiedy zarzucał mi kłamstwo?
Cirotta tó porządny człowiek, dobry ojciec rodziny; sprawa przybierała bardzo niemiły obrót, ludzie, stropieni tym wszystkim, zamyślili się, a Luigi poszedł do domu i krótko rozmówił się z Concettą:
— Wyjeżdżam! Ńie chcę cię znać, jeśli nie dowiedziesz, że słowa tego niikczemńika są potwa- rzą.
Concettą'oczywiście płakała, ale przecie łzy nie stanowią usprawiedliwienia; Luigi -odtrącił ją i oto została sama, z dzieckiem na rękach, bez chleba i Ipez pieniędzy.
Wdały się w to kobiety — przede wszystkim Caterina, handlarka jarzyn, mądra liska, taki, wiecie, stary worek; mocno wypchany mięsem i kośćmi i gdzieniegdzie dobrze pomarszczony.
— Signore — powiedziała — słyszałyście już, że tu chodzi o honor naś wszystkich. To nie figiel podszepnięty przez noc księżycową; narażone są na szwank losy dwóch matęk, czy nie tak? Biorę
Concettę do siebie; będzie mieszkała u mnie aż do czasu, kiedy wyświetlimy prawdę.
Tak też drobiono; a potem Caterina i ta chuda wiedźma Lucia, kr^ykaczka, której glos słychać na trzy mile, wzięły się do nieszczęsnego Giusep- pa: zawołały go i dalejże szarpać mu duszę jak starą ścierkę:
— No, poczciwcze, gadaj, wiele razy brałeś Concettę?
'Gruby Giuseppe wydął policzki, pomyślał I rzekł:
: Raz.
— To można było powiedzieć nawet bez namysłu zauważyła głośno Lucia, ale jakby mówiąc do siebie.
— Czy się to zdarzyło wieczorem, w nocy, czy rano? —r pytała Caterina zupełnie jak sędzia.
Giuseppe nie namyślając się wybrał wieczór.
-7- Czy było jeszcze widno?
Tak — odpowiedział głuptas.
— Aha! To znaczy, że widziałeś jej ciało? t Ano, naturalnie!
—- Więc nam odpowiedz, jak ono Wygląda!
Tu zrozumiał do czego zmierzają te pytania, i otworzył usta jak wróbel, który się udławił ziarnkiem jęczmienia, zrozumiał i zaczął bełkotać i złościć się tak, że aż mu wielkie uszy napłynęły krwią i zsiniały. *
— Cóż ja — mówi —- mogę opowiedzieć? Przecie jej nie badałem jak doktor!
•— Jesz owoce nie znajdując przyjemności w ich oglądaniu? — spytała Lucia. — Może jednak zauważyłeś pewną Właściwość Concettiny? — wy-*
pytuje go dalej i filuternie mruży jedno oko, żmija.
• — Wszystko sie stało tak szybko Wg próbuje się tłumaczyć Giuseppe ,— że doprawdy nic nie zauważyłem.
—- To znaczy, że jej nie miałeś! — zawyrokowała Caterina. Dobra z niej starucha, ale kiedy- trzeba, umie być surowa. Słowem, tak go uwikłały baby w_ sprzecznościach, że chłop wreszcie pochylił swoją durną głowę i przyznał się:
— Nic nie było, powiedziałem to ze złości.
Staruchy wcale się tym nie zdziwiły.
‘ - — Takeśmy myślały — rzekły i puściwszy go z Bogiem, oddały sprawę do osądzenia mężczyznom.
Po upływie jednego dnia zebrała się nasza gromada robotników. Cirotta stanął przed - nimi, oskarżony o zniesławienie kobiety, i stary Giaco- mo Fasca, kowal, powiedział całkiem niezgorzej-:
— Obywatele, towarzysze, dobrzy ludzie!' Żądamy sprawiedliwości dla nas, więc musimy być sprawiedliwi pomiędzy sobą; niech wszyscy wiedzą, że znamy wysciką cenę tego, co nam potrzebne, i że sprawiedliwość nie jest dla nas pustym dźwiękiem jak dla naszych pracedawców. Oto człowiek, który . rzucił oszczerstwo na kobietę, znieważył towarzysza, rozbił jedną rodzinę, a przyniósł nieszczęście drugiej, skazując 'swoją żonę na to, aby cierpiała ze wstydu i zazdrości. Powinniśmy się odnieść do niego z całą surowością. Co proponujecie?
Sześćdziesiąt siedem języków powiedziało jak .Jeden:
— Wyrzucić go z gminy!
A piętnaście języków uznało taką karę za nazbyt ciężką'i wywiązał się spór. Krzyczano okropnie— przecie chodziło o los człowieka, i to nie jednego: wszak jest żonaty, ma troje dzieci — cóż winna żona i dziatki? Posiada winnicę, dom, parę koni, cztery osły - dla cudzoziemców — wszystko to zarobione jego ciężką pracą. Biedaczysko Giuseppe sterczał w kącie sam jak diabeł pośród dzieci; siedział na stołku, zgarbiony, ze spuszczoną głową, i miętosił w ręku kapelusz; zdarł już z niego wstążkę i po trochu odrywał rondo, a palce jego rąk tańczyły mu jak skrzypkowi. I kiedy go spytano, co ma do powiedzenia, odrzekł, z trudem wstając i prostując ciało:
. — Proszę o wyrozumiałość! Przecie nikt nie jest bez grzechu. Wypędzić mnie z ziemi, na której żyłem więcej niż trzydzieści lat, gdzie pracowali moi przodkowie^S- to nie będzie sprawiedliwie!
Kobiety też były przeciwne wypędzeniu; wreszcie Fasca zaproponował takie załatwienie sprawy:
— Myślę, moi drodzy, że to będzie dobra kara dla niego, jeśli mu każemy utrzymywać żonę Lui- gina i. jej dziecko niech jej płaci połowę tego, co zarabiał Luigino!
Wiele jeszcze debatowano, na tym jednak wreszcie stanęło i Giuseppe Cirotta bardzo był zadowolony, że się tak tanio wymigał; wszystkich to zresztą zadowoliło: sprawa nie doszła ani do sądu, ani do noża, ale została rozstrzygnięta we własnym kółku. Bardzo nie lubimy, signor, kiedy
o naszych sprawach pisze się w gazetach języ-
Ikiem, w którym zrozumiale słowa są rzadkie jak zęby w ustach starca, albo kiedy sędziowie, ci obcy nam ludzie, którzy niewiele tam wiedzą o życiu, rozprawiają o nas takim tonem, jakbyśmy byli dzikusami, a oni — aniołami, co to nie znają smaku wina i ryb i nawet nie dotykają kobiety! Myśmy ludzie prości i patrzymy na życie prosto.
Talk więc postanowiono: Giuseppe Cirotta będzie utrzymywał Concettę i jej dziecko. Ale sprawa nie skończyła się na tym. Kiedy Luigino dowiedział się, że słowa Cirotty były kłamliwe, a jego srgnora niewinna, i kiedy zapoznał się z treścią naszego wyroku, zawezwał żonę do siebie, pisząc krótko:
„Wracaj do mnie i będziemy znowu żyli szczęśliwie. Nie bierz ani centesima od tego człowieka* a jeżeli już wzięłaś — rzuć mu te pieniądze w twarz! Ja się nie czuję winny wobec ciebie, bo czy mogłem pomyśleć, że człowiek Marnie w takiej sprawie jak miłość!”
A do Cifotty napisał inny list:
„Mam trzech braci i razem z nimi przysiągłem, że cię zarżniemy jak barana, jeśli kiedy zejdziesz z wyspy na ziemię w Sorrento, Castel'lamare, Torre albo gdzie indziej. Jak się tylko dowiemy, to cię zakatrupimy, pamiętaj! To taka sama prawda jak i to, że ludzie z twojej gminy są porządnymi, uczciwymi ludźmi. Twoja pomoc nie jest potrzebna mojej żonie; nawet moja Świnia zrzekłaby się. twojego chleba. Żyj nie schodząc I wyspy, dopóki ci nie powiem —• można!”
Podobno Cirotta chodził z tym listem do nasze
go sędziego i pytał, czy nie można skazać tego, co list pisał, za pogróżki. I podobno sędzia powiedział:
— Można, oczywiście. Ale przecież wtedy jego bracia na pewno już was zabiją, przyjadą tutaj i zabiją. Radzę poczekać! Tak będzie lepiej. Gniew to nie miłość, nigdy nie trwa długo...
Sędzia mógł tak powiedzieć, to jest porządny człowiek, bardzo mądry i układa ładne wiersze, ale nie wierzę, aby Girotta chodził do niego i pokazywał mu ten‘‘list. Nie, Cirotta jest mimo wszystko przyzwoity chłopak i nie popełniłby jeszcze jednego nietaktu: przecie by go za to wyśmiano.
Myśmy prości ludzie, signor, robotnicy; mamy własne życie, własne pojęcia i własne zdanie; mamy prawo budować życie tak, jak chcemy i 'jak jest dla nas lepiej.
Socjaliści? O, mój przyjacielu, robotnik rodzi się socjalistą — tak myślę — i chociaż robotnicy nie czytają książek, ale ^prawdę czują po zapachu — przecie prawda mocno pachnie i zawsze jednakowo — spoconym, spracowanym ciałem!
XI
Przy drzwiach białej gospody, ukrytej pośród grubych rózeg starego winogradu, w cieniu rzuconym przez daszek z tychże winorośli, przeplecionych powojem i drobnymi chińskimi-różami, siedzą za stołem przy karafce wina Vincenzo, malarz, i Giovanni, ślusarz. Malarz — maleńki, kościsty, czarny; w jego ciemnych oczach świeci
pełen zadumy, łagodny uśmiech marzyciela; przez wygoloną skórę policzków i górnej wargi przebija granatowy cień zarostu —Ł twarz od tego uśmiechu wydaje się dziecięca i naiwna. Ma ładne, małe usta jak dziewczyna; ręce — długie; obraca w żywych palcach złoty kwiatek róży i przycis- Ikając go do pulchnych warg, zamyka oczy.
— Być może, nie wiem, być może! — mówi cicho, kiwając spłaszczoną w skroniach głową; rudawe kosmyki spadają mu na wysokie czoło.
— Tak, tak! Im dalej na północ, tym ludzie są wytrwalsi! — twierdzi Gievanni, barczysty chłopak o dużej głowie i czarnych kędziorach; twarz ma miedzianoczerwoną, nos opalony od słońca i pokryty białą łuską popękanego naskórka; oczy — wielkie, poczciwe jak u wołu; u lewej ręki brak mu dużego palca. Jego mowa jest równie powolna jak ruchy rąk, przesyconych smarami i żelaznym pyłem. Ściskając szklankę wina w ciemnych palcach z ębłamanymi paznokciami, ciągnie dalej basem:
— Mediolan, Turyn f— oto doskonałe warsztaty, gdzie się formują nowi ludzie, rośnie nowy mózg! Poczekaj trochę,, a ziemia stanie się uczciwa i rozumna!
— Tak! — powiedział malutki malarz. Podniósł szklankę do góry i łowiąc winem promień słoń-- ca, przyśpiewuje:
O, jaka ziemia ciepła na naszych dni zaraniu,
A ledwo zmężniejemy — już zimno nam jest na niej!
— Im dalej na północ, mówię, tym lepsza robota. Już Francuzi żyją nie tak leniwie jak my,
dalej Niemcy i wreszcie Rosjanie — to są ludzie!
— Tak!
— Pozbawieni praw, zagrożeni utratą wolności i życia, dokonali olbrzymiego dzieła — przecie to dzięki nim obudził się do życia cały Wschód!
— Kraj bohaterów! — .powiedział chyląc głowę malarz. — Chciałbym żyć wśród nich...
— Ty? — zawołał ślusarz i sztorcem dłoni uderzył we własne kolano. — Po tygodniu zrobiłby się z ciebie sopel lodu!
Obaj roześmiali się dobrodusznie.
Dokoła nich kwitną niebieskie i złote kwiaty, w powietrzu drgają wstęgi słonecznych promieni, w przezroczystym szkle karafki i szklanek płonie almandynowe* wino; z dala napływa jedwabny szelest morza.
Lf!T* Słuchaj no, mój zacny Vincenzo — mówi ślusarz uśmiechając się od ucha do ucha — opowiedz wierszem, jak stałem się socjalistą. Chyba wiesz o tym!
— Nie — odrzekł malarz nalewając do szklanek wina i uśmiechając się do czerwonej strugi — nigdy mi o tym nie mówiłeś. Ta skóra tak dohrze przylega do twoich kości, jakbyś się w niej urodził, mógłbym przysiąc!
— Urodziłem się goły i głupi jak ty i wszyscy inni ludzie, w młodości, marzyłem o bogatej żonie, będąc w wojsku uczyłem się, żeby zdać egzamin na stopień oficerski. Miałem dwadzieścia trzy lata, kiedy poczułem, że nie wszystko jest na śmiecie dobre i że żyć jak dureń to wstyd!
Malarz oparł się o stół łokciami i zaczął się wpatrywać w górę, na której szczycie stoją kołysząc gałęźmi olbrzymie sosny.
— Nas, czyli moją Jsompanię, wysłano do Bolonii; zbuntowali się tam chłopi; jedni żądali obniżenia czynszu dzierżawnego, drudzy krzyczeli o konieczności podwyższenia zarobków. I ci, i tamci, według mnie, nie mieli racji. „Obniżyć czynsz dzierżawny za ziemię, podwyższyć płacę, co za
'bzdury! — myślałem — przecie to zrujnuje właścicieli majątków...” Takiemu mieszczuchowi jak ja wydawało się to głupie i bezsensowne. Więc. bardzo się gniewałem, a sprzyjał temu upał, nieustanne przemarsze z miejsca na miejsce i noęna służba wartownicza — te zuchy, wyobraź sobie, rozbijali maszyny obszarników i byli również pochopni do palenia zboża i niszczenia wszystkiego, co nie należało do nich.'
Wypił wino małymi łykami i coraz bardziej się ożywiając ciągnął dalej:
— Chodzili po polach kupą jak owce, ale w milczeniu, groźni, zafrasowani, rozpędzaliśmy ich pokazując bagnety, czasami szturchając kolbami, a oni nie okazując strachu i bez pośpiechu rozchodzili się i zbierali znowu. Było to nudne jak t nabożeństwo i ciągnęło się z dnia na dzień jak febra. Luoto, nasz podoficer, zuch co się zowie,
z Abruzzów, też chłop, strasznie się męczył: zżółkł,
•schudł i nieraz powtarzał: S »
„Bardzo źle, moje dzieci! Ani chybi trzeba będzie strzelać, niech mnie licho porwie!”
Jego krakanie, rozstrajało nas jeszcze bardziej, a tu wyobraź sobie, zza każdego węgła, wzgórza
i drzewa wystarczają uparte głowy chłopów, obmacują cię ich gniewne oczy — ci ludzie, rzecz prosta, odnosili się do nas niezbyt przyjaźnie.
— Pij! — powiedział mały Vincenzo, życzliwie przysuwając przyjacielowi pełną szklankę.
— Dziękuję niech żyją wytrwali ludzie! — zawołał ślusarz, wypił, otarł dłonią wąsy i ciągnął dalej:
— Pewnego razu stałem na niewielkim wzgórzu obok gaju oliwnego, żeby pilnować drzew, gdyż chłopi je psuli, a u stóp wzgórza pracowało dwóch robotników — stary i młody, kopali jakiś rów. Upał, słońce piecze jak ogień, człowiek chciałby być rybą. Nuda. Przypominam sobie, jak ze złością patrzyłem na tych ludzi. W południe przestali pracować, wyjęli chleb, ser, dzbanek wina. „Niech was diabli wezmą” — myślę sobie. Na-- gle stary, (który dotąd ani razu nie spojrzał na mnie, coś powiedział -do młodzieńca, tamten odmownie potrząsnął głową, a stary krzyknął:
„Idź!” — Krzyknął bardzo surowo.
Młodzieniec idzie'do mnie z dzbankiem w ręku, podszedł i mówi tak, wiesz, nie bardzo chętnie:
„Mój ojciec myśli, że panu. się chce pić, i przysyła trochę wina!”
Było mi głupio, ale przyjemnie;, odmówiłem kiwnąwszy staremu głową na znak podzięki, a on mi odpowiada, patrząc w niebo: .
„Proszę wypić, signor, proszę wypić! Proponujemy to człowiekowi, a nie żołnierzowi. Wcale nie liczymy na to, że żołnierz stanie się lepszy od naszego Wina”.
„Nie bądź taki dowcipny, do diabła!” — pomy
ślałem, wypiłem ze trzy łyki i podziękowałem, a oni tam w dole zaczęli jeść; przyszła zmiana — na moje miejsce stanął Ugo, salerneńczyk. Powiedziałem mu po cichu, że ci dwaj wieśniacy to dobrzy ludzie. Tego samego dnia wieczorem, kiedy stałem przy drzwiach baraku, gdzie były przechowywane maszyny, z dachu spadła na moją głowę gliniana dachówka, uderzyła anię niezbyt mocno, ale druga —- o wiele mocniej, trafiając kantem w ramię, tak że lewa ręka zwisła bezwładnie.
Ślusarz roześmiał się, szeroko otwierając usta i przymrużając oczy.
— Dachówki, kamienie, kije — mówił przez śmiech — w owym czasie i w tamtej miejscowości działały samoczynnie i ta samoczynność przedmiotów martw3rch tworzyła na naszych głowach dość duże guzy. Idzie żołnierz albo stoi a tu nagle skacze na niego kij czy też kamień spada i nieba. Złość nami trzęsła oczywiście!
Oczy małego malarza przybrały wyraz smutku, twairz zbladła, powiedział cichutko:
-— Aż wstyd bierze, kiedy się słyszy takie rzeczy...
— Cóż robić! Ludzie mądrzeją stopniowo. A więc dalej: wezwałem pomocy, odprowadzono mię do domu, gdzie już leżał jeden, zraniony kamieniem w twarz. Kiedy go spytałem, jak mu się to przytrafiło, odrzekł z niezbyt wesołym uśmiechem:
„Starucha, kolego, stara siwa wiedźma uderzyła mnie i zaproponowała, żebym ją Zabił!”
„Aresztowano ją?”
„Powiedziałem, że to ja sam upadłem i uderzyłem się. Dowódca nie uwierzył, widać to było z ‘ jego oczu. Ale przyznasz chyba/ że to jakoś głupio wyjawić, że cię zraniła stara baba! Niech to diabli! Ciężko im i zrozumiała rzecz, że nas nie lubią”. :
„Tak!” — myślę sobie. A tu przychodzi doktor i dwie damy -r- jedna bardzo przystojna, blondynka, najwidoczniej wenecjąnka; drugiej nie pamiętam. Oglądają moje potłuczenie; oczywiście — dcrobiazg; przyłożyli mi kompres i poszli.
Ślusarz nachmurzył się, umilkł i mocno zatarł ręce; jego towarzysz znowu nalał wina do szklanek—.nalewając, wysoko podnosił karafkę i wino drżało w powietrzu żywą, czerwoną strugą.
— Siedliśmy obaj pod Oknem — ciągnął dalej , ponurym głosem ślusarz — siedliśmy tak, żeby nas nie widziało słońce, i oto słyszymy delikatny głosik owej blondynki: właśnie szła z przyjaciółką i doktorem przez ogród i mówiła po francusku, a ja po francusku wszystko rozumiem.
„Zauważyli państwo, jakie on ma oczy?;-*- mówi- blondynka. — To oczywiście również chłop i kiedy zdejmie mundur, będzie może'takim samym socjalistą jak wszyscy tutaj. Ludzie z takimi oczami chcą podbić cały świat, przebudować całe życie, wypędzić nas i zniszczyć, a wszystko po to, żeby zapanowała jakaś ślepa, nudna sprawiedliwość !” #
„Głupie chłopaki -|f|powiedział doktor — półr- dzieci, pół-zwierzęta!”
Ł „Zwierzęta, owszem! Ale cóż jest w nich dziecinnego?”
„A te marzenia o powszechnej równości...” „Pomyśleć tylko, że mam być równa takiemu chłopakowi o wołowych oczach albo temu drugiemu o ptasiej twarzy; my wszyscy — pan, ja i on — mamy się zrównać z nimi, z tymi ludźmi
o chamskiej krwi! Z ludźmi, których można wzy** wać po to, żeby bili im podobnych, takie siame zwierzęta jak oni...”
Mówiła dużo i zapalczywie, a ja słuchając myślałem: „Tak, signora!” Widziałem ją nie po raz pierwszy, a wiesz przecie, że nikt nie marzy o kobiecie goręcej niż żołnierz. Oczywiście wyobrażałem sobie, że jest dobra, mądra, o zacnym sercu — w tym czasie wydawało mi się, żę szlachta .to lur dzie szczególnie mądrzy.
Pytam ¡{colegę: „Rozumiesz ten język?” Nie, nie rozumiał. Wtedy streściłem mu słowa blondynki. — chłopak się rozzłościł diabelnie i zaczął skakać po pokoju błyskając okiem —jedno oko miał zabandażowane.
„To to tak! — mamrotał. — To tak! Posługuje eię mną, ale nie uważa za człowieka! Ja ze względu na nią pozwalam szarpać swoją godność osobistą, a ona tej godności we mnie nie uznaje! Po to, żeby ona nic nie straciła ze swego majątku, ja ryzykuję zaprzepaszczeniem duszy...”
Był to niegłupi chłopak i poczuł się głęboko dotknięty; ja też. I następnego dnia rozmawialiśmy o tej damie głośno, bez ceregięli. Luoto tylko mruczał i radził nam:
„Ostrożniej, moje dziatki! Nie zapominajcie, że służycie w wojsku, gdzie obowiązuje dyscyplina!” Nie, nie zapomnieliśmy o tym. Ale wielu
z nas — właściwie mówiąc wszyscy — staliśmy się głusi i ślepi, a te zuchy, chłopi, bardzo zręcznie wykorzystywali naszą głuchotę i ślepotę. I wygrali. Odnosili się do nas bardzo dobrze; ■blondynka mogłaby u nich wiele skorzystać: na przykład doskonale by ją nauczyli, jak należy szanować porządnych ludzi. Kiedyśmy stamtąd odchodzili, dokąd przyszliśmy z zamiarem przelania krwi, wielu z nas żegnano kwiatami. Kiedyśmy maszerowali ulicami wsi, rzucano w nas już nie kamieniami i dachówką, ale kwiatami, mój drogi! Myślę, że zasłużyliśmy na to. Można zapomnieć o niemiłym przywitaniu, kiedy człowieka mile żegnają!
Roześmiał się, potem rzekł:
— To właśnie powinieneś opowiedzieć wierszem-, Vincenzo...
Malarz odrz&kł z pełnym zadumy uśmiechem:
— Tak, to się nadaje do poematu! Myślę, że potrafię stworzyć taki poemat. Kiedy człowiek skończy dwadzieścia pięć lat, staje się kiepskim Urywkiem. <
Odrzucił kwiatek już zmięty, zerwał drugi, obejrzał się i ciągnął dalej:
•— Kiedy człowiek przeszedł drogę’ od piersi matki do piersi ukochanej, wtedy powinien iść dalej, ku innemu szczęściu..*
Ślusarz milczał, kołysząc wino w "szklance. Łagodnie szumi morze tam w dole, poza winnicami; zapach kwiatów rozpływa się w gorącym powietrzu.
To słońce czyni z nas ludzi zbyt leniwych, za bardzo łagodnych — mruczał ślusarz.
— Nie udają mi się już wiersze liryczne, jestem z siebie bardzo niezadowolony |— mówi cicho Vincenzo, ściągając cienkie brwi.
— Napisałeś coś w tym rodzaju?
Malarz nie ód razu mówi:
— Tak, wczoraj, na dachu hotelu „Como”. ’
I czyta śpiewnym półgłosem, w zadumie:
Na brzegu pustynnym, na starych, omszałych kamieniach
Jesienne słońce blask pożegnalny łagodnie złożyło. Na- ciemne głazy wlatują drapieżne fale I słońca blask zagarniają w chłód niebieskiego morza. Miedziane liście drzew, Odarte przez wiatr jesienny, Migocą skroś piany przypływu jak martwe, barwiste ptaki.
A blade niebo*się smuci, a gniewne morze się kłębi I tylko słońce się śmieje, pokornie dążąc na zachód. .■
Obaj długo milczą; malarz schylił głowę i patrzy w ziemię, duży, ociężały ślusarz uśmiecha się i wreszcie mówi:
— O wszystkim możr^ powiedzieć pięknie, ale najpiękniejsze jest słowo o dobrym człowieku, pieśń o dobrych ludziach!
XII
Jeżeli życie stało się takie, że człowiek już nie znajduje kawałka chleba na zien&i, użyźnionej kośćmi jego przodków, nie znajduje i gnany biedą» wyjeżdża ze ściśniętym sercem do Południowej Ameryki, o trzydzieści dni drogi od swojego kraju rodzinnego — jeżeli życie jest takie, to Czego panN chce od człowieka?
Ktokolwiek by to był — wszystko jedno! Ten człowiek jest jak dziecko oderwane od piersi matki, wino obczyzny wydaje mu się gorzkie i nie rozwesela mu serca, lecz je zatruwa tęsknotą, czyni je pulchnym jak gąbka i serce to, wyrwane z piersi ojczyzny — niby gąbka wodę — chciwie wchłania wszelkie zło, rodzi ponure uczucia.
, U nas w Kalabrii młodzi ludzie, zanim wyjadą za ocean, żenią się — być może po to, żeby miłością do kobiety jeszcze bardziej pogłębić miłość do ojczyzny: przecie kobieta tak samo ciągnie do siebie jak ojczyzna i nic nie chroni człotoieka na obczyźnie lepiej niż miłość wzywająca go do powrotu na łono ziemi ojczystej, na łono ukochanej.
Ale te śluby, skazanych przez biedę na wygnanie, prawie zawsze bywają prologiem do strasznych dramatów losu, krwi i zemsty. Oto co się niedawno zdarzyło w Senerchii, gminie położonej na podgórzu Apeninów.
Tę historię, prostą i straszną, jakby była zaczerpnięta ze stronic Biblii, trzeba zacząć od tego, co ją poprzedziło,. a co działo się pięć lat temu, pięć l^at dzielących początki tej historii od jej końca; żyła wtedy w małej wiosce górskiej, zwanej Saracena, piękna Emilia Bracco, mąż jej wyjechał do Ameryki, a ona mieszkała w domu świekry. Zdrowa, zręczna pracownica, miała piękny głos i wesoły charakter — lubiła śmiać się, żartować i troszkę kokietować swoją urodą, dzym wzbudzała gorące pragrfienia w sercach młodzieńców wiejskich i leśników z gór.
Swawoląc słowami, umiała jednak, jako kobieta zamężna, strzec swojej czci; jej śmiech budził
wiele słodkich marzeń, nikt jednak nie mógł się pochwalić zdobyciem jej względów.
Pan wie, że nikt na świecie nie jest tak zazdrosny jak diabeł i stara baba: koło Emilii była świekra, a diabeł zawsze znajdzie się tam, gdzie można wyrządzić zło.
— Zanadto ci wesoło bez męża, moja kochana — mówiła starucha — chyba mu o tym napiszę. Pamiętaj, że śledzę każdy twój krok, uważaj, bo twój honor to nasz honor...
Z początku Emilia łagodnie przekonywała świekrę, że kocha jej* syna i nie ma sobie nic do zarzucenia. A tamta coraz częściej i dotkliwiej obrażała ją podejrzeniami i za podszeptem diabła zaczęła paplać na prawo i na lewo o tym, że synowa źle się prowadzi.
Emilię strach ogarnął, kiedy to usłyszała; jęja błagać wiedźmę, aby jej nie gubiła swoją gadaniną, że ma czyste sumienie w stosunku do męża
i. nawet w marzeniach nie doświadcza pokusy, aby go zdradzić, ale stara jej nie wierzyła.
— Wierni— mówiła — przecie ja też byłam młoda, znam cenę takich przysiąg! Nie, już napisałam do syna, żeby prędzej wracał i pomści} swoją hańbę na honorze!
— Napisałaś? — spytała cicho Emilia.
— Tak.
—- Dobrze...
Nasi mężczyźnizazdrośni jak Arabowie, toteż Emilia zrozumiała, czym jej grózi powrót męża.
Nazajutrz świekra poszła do lasu zbierać chrust, a Emilia za nią, z ukrytym pod spódnicą topo
rem. Piękna kobieta* sama przyszła do karabinierów ze znać, że zabiła świekrę.
— Lepiej być morderczynią niż uchodzić za rozpustnicę, kiedy się jest uczciwą — powiedziała.
Rozprawa sądowa stała się jej triumfem: prar- wie cała ludność Senerchii przyszła świadczyć za nią; wielu ze łzami mówiło do sędziów:
— Ońa jest niewinna, daremnie oskarżona!
Jeden tylko przewielebny arcybiskup Cozzi odważył się zabrać głos przeciwko nieszczęśliwej: nie chciał wierzyć w jej czystość, prawił o konieczności podtrzymania wśród ludu odwiecznych tradycji, uprzedzał ludzi, żeby nie popełniali błędu dawnych Greków, którzy uniewinnili Fryne, olśnieni urodą tej kobiety lekkich obyczajów; powiedział wszystko, co powiedzieć było jego obowiązkiem, i zapewne dzięki niemu Emilia została skazana na cztery lata zwykłego więzienia.
Taik samo jak i mąż Emilii, inny ęaieszkaniec tej wsi, Donato Guarnacia, przebywał za oceanem, a jego młoda żona, która została w kraju, zmuszona była pełnić niewesołą pracę Penelopy — prząść marzenia o życiu i nie żyć.
I otóż przed trzema laty Donato otrzymał list od swojej matki; matka powiadamiała, że jćgo żona Teresa oddała się jego ojcu —^ jej mężowi — i żyje z nim. Widzi pan, znów stara, baba i diabeł — razem!
Guarnacia-syn kupił bilet na pierwszy parostatek do Neapolu i — jakby z nieba spadł — zjawił się w domu.
Żona i ojciec udali zdziwionych, a on, surowy
i nieufny junak, początkowo zachowywał spokój, chcąc się przekonać o słuszności oskarżenia — znana mu była historia Emilii Bracco. Okazywał żonie dużo czułości i przez pewien czas oboje jakby znowu przeżywali miodowy miesiąc, miłosną ucztę młodych serc.
,Matka próbowała nalać mu do uszu trucizny, ale on ją powstrzymał:
— Dość! Chcę sam sprawdzić twoje słowa, nie przeszkadzaj mi!
Wiedział, żef nie wolno ufać znieważonemu, choćby to była rodzona matka.
Prawie połowa lata przeszła w zgodzie i ładzie; przeszłoby tak może i całe życie, ale gdy syn na krótko wydalał się z domu, jego ojciec znowu zar" czyhał napastować synową, która jak mogła tak się opierała zakusom rozpustnego starca; to go rozzłościło — zbyt raptownie* przerwane zostało jego rozkoszowanie się młodym ciałem —* więc postanowił się zemścić.
— Zginiesz marnie — groził.
— Ty też — odpowiadała kobieta.
Nasi ludzie wiele nie mówią. .
Następnego dnia ojciec rzekł do syna:
— Czy ty wiesz, że twoja żona cię zdradzała?
Syn, blady, patrzy mu prosto w oczy i pyta:
— Możesz tego dowieść?
— Tak. Ci, którzy korzystali z jej względów, mówili mi, że na podbrzuszu ma znamię — przecie to prawda?
— Dobrze — powiedział Donato. — Ponieważ ty, mój ojciec, twierdzisz, że ona jest winna, więc umrze!.
Ojciec bezwstydnie przytaknął:
— Tak, tak! Rozpustne kobiety trzeba zabijać.
— I rozpustnych mężczyzn też — dorzucił Donato odchodząc.
Poszedł do żony i położył swoje ciężkie ręce na jej ramionach...
Ppip Słuchaj! Wiem, że mnie zdradzałaś. Przez wzgląd na miłość, która żyła z nami i w nas, przed twoją zdradą i po niej, powiedz — z kim?
— Aha! krzyknęła żona. — Mogłeś się o tym dowiedzieć tylko od twojego przeklętego ojca, tylko on jeden...
On? — spytał wieśniak i oczy nabiegły mu krwią.
HEg Wziął mnie siłą, groźbami, ale niech cała prawda ^wyjdzie teraz na jaw.
Dech jej zaparło — mąż potrząsnął nią mocno.
— Mów!
*—• Ach, tak, tak, tak — wyszeptała zrozpaczona kobieta, żyliśmy z sobą jak mąż z żoną, może trzydzieści," może. czterdzieści razy... x
Donato wpadł do domu, chwycił strzelbę i pobiegł w pole, dokąd odszedł ojciec; .tam powiedział mu wszystko, co w takiej chwili może powiedzieć mężczyzna mężczyźnie i dwOma wystrzałami pozbawił go życia, a potem splunął na trupa
i kolbą rozbił mu czaszkę. Opowiadano, że długo jeszcze pastwił się nad zabitym, miał mu skoczyć na plecy i tańczyć na- nich swój taniec zemsty.
Potem udał się do żony i rzekł nabijając strzelbę:
Odejdź na cztery kroki i zmów pacierz...
/
Kobieta płakała prosząc, żeby jej darował życie.
— Nie — powiedział. — Postępuję tak, jak każe sprawiedliwość i jak ty byś powinna postąpić ze mną, gdybym ja zawinił wobec ciebie...
Zastrzelił ją jak ptaka, a potem oddał się w ręce władz i kiedy szedł ulicą wsi, ludzie rozstępo- wali się przed nim, a wielu z nich mówiło:
— Postąpiłeś jak mężczyzna z honorem, Donato...
Na rozprawie sądowej bronił się z ponurym zacietrzewieniem, z niewybrednym krasomówstwem prostackiej duszy.
— Biorę kobietę, żeby z jej i mojej miłości mieć dziecko, w którym powinniśmy żyć oboje, ona i ja! Kiedy się kocha, nie ma ojca,, nie ma matki, jest tylko, miłość, która niiechaj trwa wiecznie! A ci, co ją brukają, kobiety i mężczyźni, niech będą przeklęci przekleństwem bezpłodności, straszliwych chorób i męczącej śmierci...
Obrona domagała się od przysięgłych, żeby uznali zbfodnię Donata za zabójstwo w uniesieniu i rozdrażnieniu, ale przysięgli uni%winnili go przy hucznych oklaskach publiczności. Donato wrócił do Senerchii w aureoli bohaterstwa, witano go jak człowieka, który ściśle dochował starych ludowych tradycji krwawej zemsty za znieważony honor.
W niedługim czasie po uniewinnieniu Donata została również uwolniona z więzienia jego rodaczka Emilia Bracco; była to smutna zimowa po
ra, zbliżały się święta Bożego Narodzenia; w te dni ludzie szczególnie mocno pragną znajdować się wśród swoich, pod ciepłym dachem rodzinnego domu, a Emilia i Donato byli samotni — przecie ich sława nie była tą sławą, która budzi szacunek ludzki, zabójca to bądź co bądź zabójca, można go podziwiać, można uniewinnić, ale czy można pokochać? Oboje mają ręce Zbroczone krwią i ¡rozbite serca, oboje przeżyli ciężki dramat sądu nad nimi, toteż nikomu w Senerchii nie wydało się dziwne, że ci ludzie, napiętnowani przez los, zaprzyjaźnili się i postanowili osłodzić sobie nawzajem zwichnięte życie; oboje byli młodzi i łaknęli pieszczot.
— Cóż tu mamy robić wśród smutnych wspomnień o przeszłości? — mówił Donato Emilii po pierwszych pocałunkach.
—- Jeżeli wróci mój mąż, zabije mnie, bo teraz przecie naprawdę sprzeniewierzyłam mu się — mówiła Emilia.
Postanowili wyjechać za ocean, skoro tylko zaoszczędzą dosyć pieniędzy na drogę, i może zdołaliby znaleźć trochę szczęścia na świeCie i cichy kąt dla siebie, ale w pobliżu znaleźli się ludzie, którzy myśleli tak:
„Możemy wybaczyć zabójstwo z namiętności, przyjęliśmy oklaskami zbrodnię w obronie honoru, ale czyż teraz ci ludzie nie postępują wbrew tradycjom, w których obronie przelali tyle krwi?*
Te ponure i olkrutne sądy, pogłosy starodawnej surowości, rozlegały się coraz głośniej, aż dotarły dó uszu matki Emilii — Serafiny Amato, kobiety dumnej, mocnej, która mimo swoich pięćdziesię
ciu lat zachowała do dziś dnia urodę rdzennej góralki.
Z początku nie uwierzyła w pogłoski, które ją znieważały.
— To-oszczerstwo — mówiła do ludzi. — Zapomnieliście, jak moja córka cierpiała za to, że broniła swojej czci!
— To nie my, to ona zapomniała o tym odrzekli ludzie.
. Wtedy Serafina, która mieszkała w innej wsi, przyszła do córki i powiedziała jej:
— Nie chcę, żeby mówiono o tobie tak, jak zaczęto już mówić. To, co zrobiłaś niegdyś, było uczciwe i czyste, pomimo krwi, trzeba, aby takim pozostało na naukę ludziom.
Córka rozpłakała się mówiąc:
.7— Cały świat jest dla ludzi, ale po cóż istnieją ludzie, jeśli nie dla samych siebie?
— Spytaj o to księdza, jeżeliś taka głupia, że tego nie wiesz — odpowiedziała jej matka.
Potem przyszła do Donata i również z całą mocą uprzedziła go:
— Zostaw moją córkę w spokoju, bo będzie z tobą żle!
— Posłuchaj — błagał ją młody człowiek —* przecież na zawsze pokochałem tę kobietę, nieszczęśliwą tak samo jak i ja! Pozwól mi zawieźć ją pod inne niebo, a wszystko będzie „dobrze!
Dolał tylko oliwy do ognia tymi słowami.
— Chcecie uciec? — zawołała z wściekłością
i rozpaczą Serafina. — Nie, to się nie stanie!
Rozeszli się rycząc jak zwierzęta i patrząc na siebie wzajem oczyma nieprzejednanych wrogów.
.... pd. tego dnia Serafina jęła śledzić zakochanych, jak zmyślny pies dziczyznę, co jednak nie przeszkadzało im widywać się ukradkiem po nocach — przecie i miłość jest sprytna i zręczna jak zwierz.
Ale pewnego razu Serafinie udało się podsłuchać, jak jej córka i Guarnacia omawiali plan swojej ucieczki — w owej chwili zdecydowała się na straszną rzecz.
W niedzielę tłum ludzi zebrał się w kościele na mszy; na przedzie stały kobiety w barwnych odświętnych spódnicach i chustkach; z tyłu za nimi klęczeli mężczyźni; przyszli również oboje zakochani, chcieli prosić Madonnę, by zlitowała się nad ich losem.
Serafina Amato zjawiła się w kościele później niż wszyscy, też ubrana po świątecznemu, w obszernym, haftowanym kolorową jedwabną włóczką fartuchu na spódnicy. A pod fartuchem miała siekierę.
Powoli, szepcząc słowa modlitwy, podeszła do wizerunku świętego Michała Archanioła, patrona Senerchii, uklękła przed nim, dotknęła ręką jego ręki, a potem swoich ust i niepostrzeżenie przedostawszy się do klęczącego uwodziciela córki, dwukrotnie uderzyła go w głowę, wyrąbując na niej rzymską piątkę, czyli literę V, co oznacza vendetta ^4- zemsta.
Wicher -zgrozy ogarnął ludzi; z krzykiem
i wrzaskiem rzucili się do wyjścia, wielu upadło bez czucia na kamienną posadzkę, wielu płakało ¡jak dziecina Serafina stała z siekierą w ręce nad biednym Donato i zemdloną córką swoją niczym
wiejska Nemezis, bogini sprawiedliwości prostych
i szczerych natur.
Stała tak dość długo, a kiedy ludzie oprzytomnieli i chwycili ją, zaczęła się głośno modlić, wzniósłszy ku niebu oczy płonące dziką radością:
— Dzięki ci, święty Michale! To ty mi użyczyłeś tyle siły, żebym mogła pomścić znieważoną cześć kobiety, mojej córki!
Kiedy zaś dowiedziała się, że Guarnacia żyje, że został odniesiony na krześle do apteki, aby mu tam opatrzono straszliwe rany, zdjęło ją przerażenie i wznosząc do góry obłędne* pełne strachu oczy, rzekła:
— Nie, nie, wierzę w Boga, ten człowiek umrze! Przecie zadałam mu ciężkie rany, czuły to moje ręce! Bóg jest sprawiedliwy, ten człowiek musi umrzeć!
Wkrótce mają sądzić tę kobietę i oczywiście ukarzą ją surowo, ale — czego może nauczyć uderzenie człowieka, który sam siebie uważa za uprawnionego do zadawania uderzeń i ran? Przecie żelazo nie robi się miększe od tego, że się je kuje.
Sąd ludzi mówi człowiekowi:
—- Jesteś winieni
Człowiek odpowiada „tak” albo „nie” i wszystko zostaje po dawnemu.
A koniec końcem, drodzy signori, trzeba stwierdzić, że człowiek powinien róść i rozradzać się, tam gdzie go posiał Bóg, tam gdzie go kocha ziemia i kobieta.-
Stary Giovanni Tuba już we wczesnej młodości zdradził ziemię dla morza. Owa niebieska gła- ttzizna, to łagodna i spokojna niby spojrzenie dziewczyny, to burzliwa jak serce kobiety ogarnięte namiętnością, owa pustynia, która pochłar- nia słońce niepotrzebne rybom i nic nie rodzi, kojarząc się z żywym złotem promieni, prócz piękna
i olśniewającego blasku, podstępne morze, 00 wiecznie o czymś śpiewa i wzbudza niepohamowane pragnienie płynięcia w jego dal — wielu zabiera ono ludzi kamienistej i niemej ziemi, która tak wiele wilgoci żąda od niebios, tak chciwie pragnie płodódajnego trudu ludzkiego, a tak niewiele daje radości!
Tuba jeszcze jako mały chłopiec pracował w winnicy rozłożonej tarasami na zboczu góry
i umocnionej ściankami z szarych głazów, pośród palczastych fig i oliwek z ich jakby kutymi z żelaza liśćmi w ciemnej zieleni pomarańczy i w poplątanych gałęziach granatów, w oślepiającym słońcu, na rozpalonej ziemi wśród zapachu kwiatów — i już wtędy patrzył, rozdymając nozdrza, W niebieskie oko morza wzrokiem człowieka, pod którego nogami ziemia jest niezbyt pewna — chwieje się, topnieje i płynie — patrzył wdychając słone powietrze i upijał się nim, '"stawał się roztargniony, leniwy, nieposłuszny, jak to zwykle •bywa z człowiekiem, którego morze oczarowato
i wzywa, który całą duszą zakochał się w morzu...
A w dnie świąteczne, wcześnie, kiedy słońce dopiero się ukazywało zza gór nad Sorrento, a
niebo było różowe, jakby utworzone z kwiatów brzoskwini, Tuba, kudłaty jak owczarek, tócżył się pod górę z wędkami nà ramieniu, skacząc z kamienia na kamień niczym kłębek sprężystych mięśni zupełnie pozbawionych kości. Biegł ku morzu, uśmiechając się do niego szeroką, rudą od piegów twarzą, a na spotkanie jego, głusząc słodki oddech dopiero co rozbudzonych ze snu kwiatów, płynął w świeżym powietrzu ranka ostry aromat i cichy pogwar fal ## fale czepiały się kamieni tam w dole i wabiły ku sobie jak dziewczyny...
Oto Tuba wisi na brzegu różowoszare j - skały, spuściwszy brązowe ńogi; jego czarne, duże jak śliwki oczy utonęły w przezroczystej, zielonkawej wodzie; przez jej . płynne szkło widzą przedziwny świat, piękniejszy niż wszystkie bajki: widzą złocistorude wodorosty na dnie morza, wśród kamieni pokrytych dywanami mchóitf; Z gąszczóW wodorostów wypływają różnobarwne viole — żywe kwiaty morza; jakby pijana wychodzi perchia
o tępych oczach; z wymalowanym nosem i błękitną plamą na brzuchu, migają złote sarpe, pasiaste, zuchwałe cagne, pomykają jak wesołe diablęta czarne guarracine, niczym srebrne półmiski błyszczą sparaglioni, occhiate i inne piękne ryby. Jest ich bez liku, a wszystkie są przezorne i zanim połkną robaczka na haczyku, otwierają okrągłe pyszczki i zręcznie obmacują go małymi ząbkami — mądre ryby!...
Niby ptaki w powietrzu, pływają w tej jasnej, przyjemnej wodzie wąsate krewetki, pełzną po kamieniach raki-samotniki, ciągnąc za sobą swój
ozdobny domek-muszlę; cicho przesuwają się purpurowe niby (kirew rozgwiazdy; kołyszą się bezgłośnie . dzwony liliowych meduz; czasem wyjrzy spod kamienia zła główa mureny z ostrymi zęba^ ani, przewinie się pstrokate ciało żmii, cale w czerwonych plamach — ta żmija jest jak czarownica z bajki, ale jest jeszcze straszniejsza i bardziej potworna od niej; szara ośmiornica nagle rozpłaszczy się w wodzie jaK brudna ścierka i gwałtownie rzuci się dokądś niby drapieżny ptak; a oto bez pospiechu posuwa się langusta, ruszając niebywale długimi jaJk bambusowe wę- dziska wąsami; i jeszcze mnóstwo różnych cudownych stworów żyje w przezroczej wodzie, pod niebem tak samo jasnym, ale bardziej pustynnym niż morze.
A morzę oddycha; miarowo wznosi się i opada jego błękitna pierś; na skałę, do nóg Tuby, pluskają fale, zielone z białymi grzywami; swawolą, tłuką się o kamienie, dźwięczą, chcą podskoczyć do nóg chłopaka, czasami to się im udaje; oto chłopak drgnął i uśmiechnął się — fale cieszą się, śmieją, uciekają od kamieni, jakby przestraszone, i znowu rzucają się na skałę; promień słońca wbi- 3a si£ głęboko w wodę, tworząc lejek olśniewającego światła, który łagodnie przeszywa piersi fal. Dusza śpi słodko, nie myśląc o niczym, niczego nie pragnąc zrozumieć, w milczeniu i radośnie napawając się tym, co widzi; w niej także toczą się bezgłośnie jasne fale i dusza, która ogarnia wszystko, jest bezgranicznie wolna jak morze.
Taik spędzał święta, potem zaczęło go to kusić i w dni powszednie — przecie kiedy morze chwy-
93
mm
d człowieka za serce, to człowiek staje się jego cząstką, tak jak serce jest tylko cząstką żywego człowieka. No i zostawiwszy ziemię na opiece brata, Tuba odszedł z gromadą takich samych jak on, zakochanych w morskiej przestrzeni, udał się ku brzegom Sycylii na połów korali: trudna to, ale piękna praca; można utonąć dziesięć razy w ciągu dnia, ale za to ile się widzi zadziwiających rzeczy, kiedy z "niebieskiej wody wyciągnie się sieć — półkole z żelaznymi zębami na końcach; w tej sieci, niby myśli w czaszce, poruszają się żywe stworzenia najróżniejszych kształtów i barw, a wśród nich różowe gałązki drogocennych korali — podarunek morza.
I tak na zawsze stracony był dla ziemi człowiek, którego urzekło morze. Nawet kobiety kochał jakby przez sen, krótko i milcząco; umiał z nimi mówić tylko o tym, co znał — o rybach i koralach, o grze fal, kaprysach wiatru i wielkich okrętach, które odpływają na nieznane morza. Był na ziemi nieśmiały, stąpał po niej ostrożnie i nieufnie, przy ludziach milczał jak ryba, oceniając wszystko bystrym wzrokiem człowieka przywykłego patrzeć w zwodnicze głębie i nie dowierzać im; na morzu zaś stawał się pogodny, życzliwy względem towarzyszy i zwinny niczym delfin.
Choćby jednak człowiek najtrafniej wybrał sobie życie, wystarczy tego życia ledwie na kilkadziesiąt lat. Kiedy przepojony słoną morską wodą Tuba skończył osiemdziesiąt, ręce jego, zniekształcone przez reumatyzm, odmówiły posłuszeństwa —■ dosyć! — powykrzywiane nogi z trudem utrzymy
wały zgarbiony tułów i osmagany wszystkimi .wiatrami starzec wysiadł ze smutkiem na wyspie, ¡wszedł na górę do domku brata, do jego dzieci i wnuków. Byli to ludzie zbyt biedni, aby mogli •być dobrzy, a stary Tubą nie mógł — jak cz3Tiil to dawniej — przynosić im dużo smacznych ryb. • Staremu ciężko było wyżyć wśród tych ludzi; zbyt uważnie śledzili oni wzrokiem każdy kawałek chleba, który Tuba wsuwał ciemną, pokrzy- fwioną łapą do swoich bezzębnych ust; toteż prę<i- iko zrozumiał, że jest tutaj zbyteczny. Mroczno mu się zrobiło na duszy, serce ścisnął smutek; jeszcze głębiej zarysowały się zmarszczki na skórze wyr suszonej słońcem* starzec poczuł w kościach jakiś nieznany ból; całymi dniami, od rana do wieczora, siedział na kamieniach obok drzwi domku, patrząc starczymi oczyma na jasne morze, w którym iroztopiło się jego życie, na to niebieskie w sło-' jnecznym blasku morze, piękne jak sen. i Daleko od niego było to morze i trudno było staremu dotrzeć do brzegu, • ale zdecydował się, i pewnego razu o cichym wieczorze spełznął z góry niczym rozdeptana jaszczurka po ostrych kamieniach, a kiedy dotarł do fal, te przywitały go znanym pogwarem, bardziej życzliwym niż głosy ludzkie, dźwięcznym pluskiem o martwe głazy eiemi; wówczas — jak się później 'domyślano — starzec ukląkł, popatrzył na niebo i w dal, pomodlił się krótko bez słów za wszystkich ludzi, którzy mu byli jednakowo obcy, zdjął ze swych kości łachmany, położył na kamieniach tę swoją starą skórę —swoją, a przecież cudzą — wszedł do wody potrząsając siwą głową, położył się na plecach
i patrząc na niebo popłynął w dal, gdzie ciemnoniebieska zasłona niebios dotyka swoim rąbkiem czarnego aksamitu morskich fal, a gwiazdy wiszą tak nisko nad morzem, że, zda się, można do nich sięgnąć ręką.
W ciche letnie noce morze jest spokojne jak dusza dziecka zmęczonego całodzienną zabawą; morze to drzemie, ledwie wzdychając, i pewno widzi jakieś barwne sny. Kiedy się płynie nocą po jego gęstej i ciepłej wodzie, błękitne iskry palą się pod rękami, błękitny płomień rozlewa się dokoła, i dusza ludzka łagodnie taje w tym ogniu, dobrotliwym jak matczyna baśń.
XIV
Wśród' świętej ciszy wschodzi słońce i od kamieni wyspy unosi się ku niebu błękitnawa mgła,; przepojona, słodkim zapachem | złotych kwiatów janowca.
Na ciemnej równinie sennych wód morskich, pod bladą kopułą nieba, wyspa podobna jest do ołtarza przed obliczem boga-słońca. •
Dopiero co zgasły gwiazdy, ale jeszcze świeci biała Wenus, tonąc samotnie w zimnej wysokości mętnego nieba, nad przezroczystym pasmem pierzastych obłoków; obłoki zabarwione są z lekka na różowo i spalają się powoli w ogniu pierwszego promienia, a na spokojnym łonie morza widać ich odbicia — są jak perłowa masa, co wypłynęła z niebieskiej głębi wód.
Wyprostowują się na powitanie słońca łodygi
traw i płatki kwiatów, obciążone srebrem rosy; jej jasne krople wiszą na końcach łodyg, pęcznieją, odrywają się i spadają na ziemię spotniałą w gorącym śnie. Chciałoby się-usłyszeć cichy dźwięk ich spadania — i napawa to smutkiem, że się go nie słyszy.
Wstały ze snu ptaki, fruwają w listowiu drzew oliwnych, śpiewają, a z dołu unoszą się do góry ciężkie westchnienia morza zbudzonego przez słońce.
A jednak jest cicho, ludzie jeszcze śpią. W wilgotnym powietrzu ranka zapach kwiatów i ziół wyraźniej się zaznacza niż dźwięki..
Z drzwi białego doftiku, zanurzonego w winnej latorośli niczym łódź w zielonych falach morza, wychodzi naprzeciw słońcu sędziwy starzec Ettore Ceoco, samotny człowieczek, odladek, z długimi, małpimi rękami, %z gołą czaszką mędrca, o twarzy tak pooranej przez czas, że wśród obwisłych zmarszczek prawie nie widać oczu.
Wolno podnosi do czoła czarną, włochatą rękę i-długo patrzy na różowiejące niebo, a potem rozgląda się wokoło: przed nim po szaroliliowych kamieniach wyspy przelewa się rozległa gama szmaragdu i złota, płoną różowe, żółte i czerwone kwiaty; ciemne oblicze starca drży w dobrodusznym. uśmiechu; starzec potakująco kiwa ciężką, okrągłą głową.
Stoi na szeroko rozkraczonych nogach, zgarbiwszy niety> plecy, jakby podtrzymywał ciężar, a wokół niego coraz weselej igra młody dzionek, coraz jaskrawiej błyszczy zieleń winnic, głośniej szczebiocą zięby i wróble; w zaroślach jeżyny,
powojnika, w (krzewach wilczomlecza furkoczą przepiórki; gdzieś tam gwiżdże kos, fircykowaty i beztroski jak neapolitańczyk.
Stary Ceceo podnosi długie, osłabłe ręce nad głowę, przeciąga się, jakby zamierzał polecieć w dół Iku morzu, spokojnemu jak wino w pucharze.
A kiedy już rozprostował stare kości, usiadł na kamieniu przy drzwiach, wyjął z kieszeni kurtki pocztówkę, rękę z nią wyciągnął dalej od oczu, przymknął powieki i patrzy, bezgłośnie poruszając wargami. Na jego dużej, dawno nie golonej i jakoby posrebrzonej twarzy zjawił się nowy uśmiech: przedziwnie się w nim łączą małość, smutek i duma.
Przed nim na kawałku tektury namalowani są niebieską farbą dwaj barczyści młodzieńcy; siedzą ramię przy ramieniu i wesoło się uśmiechają, kędzierzawi, o dużych głowacji jak sam stary Cecco, a nad ich postaciami znaczy się tłustym drukiem wyraźny napis:
Arturo i Enrico Cecoo dwaj szlachetni bojownicy za sprawę swojej klasy. Zorganizowali 25 000 włókniarzy, których zarobek wynosił 6 doL tygodniowo,
i za to wsadzono ich do więzienia.
Niech żyją bojownicy za sprawiedliwość społeczną!
Stary Cecco nie umie czytać, przy tym napis jest w obcym języku, ale wie, że tak« właśnie jest napisane; zna każde słowo i każde słowo krzyczy i śpiewa jak miedziana trąba. .
Ta niebieska pocztówka przyniosła staruszkowi
wiele kłopotów i niepokoju: dostał ją dwa miesiące temu i od razu instynktem ojca wyczuł, że coś jest nie w porządku — przecie podobizny biedaków drukuje się tylko wówczas, kiedy ci biedacy łamią prawo.
Cecco schował pocztówkę do kieszeni, ale ten kawałek, papieru legł mu na sercu kamieniem i z każdym dniem stawał saę cięższy. Nieraz miał ochotę pokazać list księdzu, ale długie doświadczenie życiowe przekonało go, że ludnie słusznie mówią: „Może nawet ksiądz Panu Bogu mówi prawdę o ludziach, ale ludziom nigdy prawdy nie powie”.
Pierwszym, kogo spytał o tajemnicze znaczenie pocztówki, był rudy artysta malarz, cudzoziemiec, długi i chudy dryblas, który czysto przychodził do domu Cecca, wygodnie ustawiał sztalugę i kładł się spać pod nią, chowając głowę w kwadratowym cieniu rozpoczętego płótna.
—- Signor — spytał stary Cecco malarza — co ci ludzie zrobili?
Malarz popatrzył na wesołe gęby chłopaków 1 odrzekł:
— Pewnie coś śmiesznego..;
A co tu jest wydrukowane o nich?
— To po angielsku. Prócz Anglików rozumie ich język tylko Pan Bóg, no i moja żona, jeśli w tym wypadku mówi prawdę, bo we wszystkich innych prawdy nie mówi...
Artysta był gadatliwy jak czyż i najwidoczniej
o niczym nie? umiał mówić poważnie. Starzec odszedł od niego, ponury, a nazajutrz zjawił się u jego żony, korpulentnej signory; zastał ją w
ogrodzie, wylegiwała się w hamaku, ubrana w obszerną, przezroczystą białą szatę i rozpływała się od gorąca, gniewnie spoglądając niebieskimi oczyma w niebieskie niebo.
r Ci ludzie siedzą w więzieniu — powiedziała łamanym językiem.
Ugięły się pod nim nogi, jak gdyby fcała wyspa zachwiała się od uderzenia, ale mimo to znalazł dość siły, aby spytać:
—. Ukradli Czy zabili?
' —I O nie. Po prostu to są socjaliści.
— Co to znaczy socjaliści?
— To polityka — rzekła signora głosem umie-* rającej i zamknęła oczy.
Cecco wiedział, że cudzoziemcy to ludzie najbardziej niedorzeczni, głupsi nawet od Kalabryj- czyków, ale miał wielką ochotę dowiedzieć się prawdy o dzieciach, więc długo stał obok signory, czekając, kiedy ta otworzy swoje duże, leniwe oczy, A kiedy wreszcie to nastąpiło, spytał dotknąwszy pplcem pocztówki:
•— Czy t<j uczciwie?
— Nie wiem \— odparła signora, mocno niezar- dowolona. -— Powiedziałam, że to polityka, rozumiesz?
Nie, nie rozumiał: politykę robią w Rzymie mi- nistrowie i bogacze po to, żeby zwiększyć podatki nakładane na biedaków. A jego synowie są robotnikami, mieszkają w Ameryce, wspaniali chłopcy — po co więc mają robić politykę?
Całą noc przesiedział z podobizną dzieci w rękach — przy księżycu wydawałą się czarna i wzbudzała jeszcze bardziej, ponure myśli. Rano
postanowił zapytać1 księdza; czarny człowiek w sutannie powiedział krótko i surowo:
Socjaliści to ludzie, którzy zaprzeczają woli Boga, wystarczy, że tyle będziesz o tym wiedziaŁ
Kiedy starzec zbierał się do odejścia, ksiądz dodał jeszcze surowiej:
pjig Wstyd, żebyś ty, w twoim wieku, interesował się takimi rzeczami!...
„Dobrze, że nie pokazałem mu pocztówki” — po-myślał Cecco.
Minęły jeszcze trzy dni i Cecco poszedł do fryzjera, eleganta i lekkoducha. O tym chłopaku, zdrowym jak młody osioł, opowiadano, że za pieniądze kocha stare Amerykanki, które przyjeżdżają niby to zachwycać się pięknem morza, a w gruncie rzeczy szukają przygód z biednymi młodzieńcami.
Boże! zawołał ten marny człowiek, kiedy pfżeczytał napis, i policzki zarumieniły mu się radośnie. — To Arturo i Enrico, moi koledzy! O, z całej duszy panu winszuję, ojczulku Eftore, panu i sobie. Więc mam jeszcze dwóch znakomitych .ziomków — czyż można nie być z tego dumnym?
— Nie gadaj po próżnicy — ostrzegł go starzec.
Ale tamten krzyczał wymachując rękami:
— To świetnie!
Co tu o nich wydrukowane?
— Nie umiem przeczytać, ale jestem pewny, że wydlrukowano prawdę. Biedacy muszą się stać wielkimi bohaterami, by wreszcie napisano o nich prawdę.
— Milcz, proszę cię — powiedział Cecco i wy
szedł, wściekle stukając drewnianymi chodakami po kamieniach.
Poszedł do rosyjskiego signora, o którym mówiono, że to dobry i uczciwy człowiek. Przyszedł, siadł przy łóżku, na którym tamten powoli umierał, i spytał go:
— Co tu napisano, o tych ludziach?
Chory przymrużył oczy, wyblakłe od smutku i choroby, słabym głosem przeczytał napis na pocztówce i uśmiechnął się życzliwie do starca, który odezwał sią na to:
— Signor, pan widzi, jestem bardzo stary i już wkrótce pójdę do mojego Boga. Kiedy Madonna spyta mnie, co zrobiłem z moimi dziećmi, będę jej musiał opowiedzieć o tym rzetelnie i dokładnie. Na tej pocztówce są właśnie moje dzieci, ale ni^e rozumiem, co zrobiły i dlaczego siedzą w więzieniu.
Wtedy Rosjanin z powagą i prostotą poradził mu:
— Niecfy pan powie Madonnie, że pańskie dzieci dobrze zrozumiały najważniejsze przykazanie Jej Syna: żeby kochać bliźniego swego jak siebie samego...
Kłamstwa nie można wyrazić prosto: wymaga ono gromkich słów i różnych upiększeń. Starzec uwierzył Rosjaninowi i mocno ścisnął jego małą, nie znającą pracy rękę.
— Więc to więzienie ich nie hańbi?
— Nie — odrzekł Rosjanin. — Przecie pan wie, że bogaczy wsadza się do więzienia tylko wówczas, kiedy wyrządzą zbyt dużo zła i nie potrafią tego ukryć, biedacy zaś od razu trafiają do wię-
ziemia, ledwo tylko zapragną trochę dobra. Pan jest szczęśliwym ojcem, tyle panu powiem!
I swoim słabym głosem długo prawił staremu Ceoco o tym, co zamierzają uczynić w życiu uczciwi ludzie, o tym, jak chcą zwyciężyć nędzę, głupotę i wszystko straszliwe zło, które się rodzi z nędzy i z głupoty...
Słońce płonie na niebie jak ognisty kwiatek i sieje złocisty pył swych promieni na szare piersi skał, a z każdej szczeliny kamienia chciwie garnie się ku słońcu wszystko* co tam żyje — szmaragdowe trawy, błękitne jak niebo kwiaty... Złote promienie słonecznego światła zapalają się i gasną w pełnych kroplach kryształowej rosy.
Starzec widzi, jak wszystko dokoła oddycha światłem wchłaniając utajoną w nim siłę, -jak krzątają się ptaki i śpiewają budując gniazdka; myśli o swoich dzieciach: chłopaki są za oceanem, w więzieniu dużego miasta — to niedobrze dla ich zdrowia, bardzo niedobrze, tak...
Ale siedzą w więzieniu za to, że wyrośli na uczciwych ludzi, takich, jakim przez całe życie był ich ojciec — to dofcrze dla nich i cKa jego duszy.
I brązowe oblicze starca jakby taje w dumnym uśmiechu. '>
— Ziemia jest bogata, ludzie są biedni, słońce jest dobre, człowiek — zły. Całe życie myślałem
o tym i chociaż im nic nie mówiłem, zrozumieli myśli ojca.x Sześć dolarów tygodniowo to czter- dzieści lirów, oho! Ale oni doszli do wniosku, że to mało, i dwadzieścia pięć tysięcy takich samych
Jak oni zgodziło się z nimi: to za mało dla człowieka, który chce przyzwoicie żyć...
Jest przeświadczony, że w jego dzieciach rozwinęły się i okrzepły tajemne marzenia jego serca; szczyci się tym, ale wiedząc, jak mało ludzie mają wiary w baśnie, które sami tworzą co dzień, milczy.
Tylko czasami jego stare serce przepełnia się troską o przyszłość dzieci i wtedy stary Cecco prostuje zgarbione plecy, wypręża pierś i zebrawszy ostatek sił krzyczy w stronę morza, w dal, tam, do dzieci;
— Vaglio-o!...*
I słońce śmieje się wschodząc coraz wyżej nad gęstą i miękką wodą morza, a ludzie z winnic odpowiadają starcowi:
— Ohi-U...
Zbliża się północ.
Po granatowym niebie pad małym placykiem Capri nisko płyną chmury, migoczą jasne desenie gwiazd, zapala się i gaśnie błękitny Syriusz, a z drzwi kościoła płynie poważny, głęboki śpiew organów, i to 'wszystko — bieg chmur, drżenie gwiazd, ruch cieni na ścianach domów i ¡kamieniach placu — jest też jak cicha muzyka.
W jej uroczystym rytmie cały plac, podobny do dekoracji w operze, ulega ciągłym przemianom:
XV
1
staje się to ciasny i ciemny, to znów przestronny i widmowo jasny.
Nad Monte Solaro zawisł wspaniały gwiazdozbiór Oriona; biała chmurka przepysznie wieńczy szczyt góry, której zbocze jest strome jak ściana i poorane szczelinami niby czyjaś ciemna, antyczna twarz, zmęczona rozmyślaniami o świecie i ludziach.
Tam na wysokości sześciuset metrów stoi, zasłonięty teraz przez chmurkę, mały, zaniedbany klasztor; jest i cmentarz, tak samo niewielki — gro- by wyglądają na nim jak ¡grządki kwiatów; w tych grobach, pod kwiatami, spoczywają sami zakonnicy klasztoru, którego szare ściany wyglądają czasem zza chmurki, jakby nadsłuchując, co się dzieje na dole.
Na placu biegają z hałasem dzieci i puszczają sztuczne ognie; po kamieniach skaczą ogniste smoki z trzaskiem rozsypując czerwone iskry; czasami śmiała ręka rzuca wysoko w górę zapaloną racęr która syczy i mknie w powietrzu jak przestraszony nietoperz; zwinne ciemne figurki ze śmiechem i krzykami rozbiegają się na wszystkie strony — rozlega się głośny wybuch, oświetlając na sekundę dzieciarnię ukrytą po kątach — dziesiątki zuchowatych oczu wesoło rozbłyskują w ciemności. ' .
Wybuchy następują jeden po drugim prawie bez przerwy, głusząc śmiech, okrzyki strachu i dobitny stukot drewnianych sandałków po dźwiękliwej lawie; drżą cienie sunąc do góry; na chmurach płoną czerwone refleksy, a stare ściany domów jakby się śmieją —r- pamiętają starców,
kiedy byli jeszcze dziećmi, i niezliczone razy widziały tę hałaśliwą i trochę niebezpieczną zabawę dzieciarni w noc Bożego Narodzenia.
Ale niech tylko na sekundę zapanuje cisza —* znowu słychać poważne, modlitewne huczenie organów, a z dołu morze wtóruje im głuchymi uderzeniami fal o nadbrzeżne skały i jedwabistym szelestem drobnych kamyczków.
Zatoka jest jak puchar, pełen ciemnego, perlistego wina, okolony po brzegach żywym łańcuchem kolorowych skrzących się kamieni; to świa-: tła miast — złoty naszyjnik zatoki.
Nad Neapolem opalowa łuna kołysze się niczym polarna zorza'; wpadają w nią ^dziesiątki rakiet i petard, rozkwitają bukietami jaskrawych ogni, na mgnienie oka zatrzymują się w drżącym obłoku światła i gasną — rozlega się ciężki huk.
Wzdłuż całego półkola zatoki toczy się nieustannie piękna rozmowa ognia: jarzy się zimnym blaskiem biała latarnia morska w porcie neapoli- tańskim i miga czerwone oko na Capo di Miseno, a światła na wyspie Procida i u podnóża Ischii są jak rzędy dużych brylantów naszytych na miękki aksamit mroku.
Po zatoce suną stada białych fal; poprzez ich śpiewny plusk dolatują z oddali przytłumione westchnienia wybuchających rakiet; wciąż jeszcze huczą organy i śmieją się dzieci, lecz oto znienacka i uroczyście zegair na wieży bije cztery i dwanaście razy.
Skończyło się nabożeństwo; z drzwi kościoła pstrokatą lawą płynie na szerokie stopnie schodów tłum — a na jego spotkanie wijąc się skaczą
czerwone smoki. Pokr żytku ją wystraszone kobiety, radośnie zaśmiewają się chłopcy -— to jest ich święto i nikt nie może zabronić im zabawy pięknymi ogniami.
Napędzić trochę strachu solidnemu, odświętnie ubranemu dorosłemu człowiekowi, zmusić go, despotę, aby poskakał po placu przed petardą, która pędzi za nim, syczy i obsypuje iskrami jego buty — jakaż to wielka przyjemność! I ma się tą przyjemność tylko raz do roku...
Dzieci czują się w noc narodzin Dzieciątka, które ich kochało, królami i panami życia i nie za- niedbują okazji, aby odpłacić dorosłym za rok ich uciążliwej władzy minutami swojej wesołej potęgi: poważni ojczulkowie ciężko podskakują, żeby ich ogień nie złapał, i dobrodusznie proszą o zlitowanie:
— Basta! Hej wy rozbójnicy — basta!
Pospiesznym krokiem idą zampognari * — pasterze z Abruzzów, górale w krótkich niebieskich płaszczach i szerokich kapeluszach. Ich smukłe nogi w białych wełnianych pończochach owiązane są na krzyż ciemnymi rzemieniami; dwaj niosą pod płaszczami kobzy, czterej trzymają w rękach drewniane, o wysokim tonie rożki,
Ludzie ci zjawiają się na wyspie rokrocznie; spędzają tu cały miesiąc i codziennie dają chwałę Panu Jezusowi i Matce Boskiej swoją dziwną, piękną muzyką.
Wzruszający to widok, kiedy o świcie, rzuciwszy .kapelusze na ziemię, stoją przed figurą Ma
donny, patrzą z nabożeństwem w dobre oblicze Matki i grają na jej cześć niewypowiedzianie rzewną melodię, którą 'kiedyś nazwał ktoś trafnie „fizycznym doznaniem Boga”.
Teraz pasterze idą do żłobka Dzieciątka, które leży w domu starego stolarza Paolino, a trzeba je przenieść do kościoła Sw. Teresy.
Dzieci rzucają się za nimi, wąska uliczka pochłania ich ciemne figurki i przez kilka minut plac jest prawie pusty, tylko, przed kościołem na schodach stoi zwarty tłum czekając na procesję, tylko cienie obłoków lekko i bezgłośnie ślizgają się po ścianach domów i po głowach ludzi, jakby ich pieszcząc.
Morze wzdycha. W mroku nad przesmykiem wyspy zarysowuje się sylwetka pinii jak olbrzymia waza na cienkiej nóżce. Olśniewająco- połyskuje Syriusz, chmura w Monte jSolaro spełzła, widać teraz wyraźnie mały, sierocy klasztor nad stroi-ym zboczem góry, a przed nim samotne drzewo, jakby stojące na straży.
Z gardła ulicy, jak z trąby, jasnymi strumieniami radośnie płyną pieśni pasterzy; bez kapeluszy, z haczykowatyfni nosami, podobni w swoich płaszczach do olbrzymich ptaków, idą przygrywając wśród tłumu dzieci niosących latarnie na długich tyczkach; dziesiątki płomieni chwieją się w powietrzu, oświetlając małą, okrągłą postać starego Paolino, jego srebrną głowę, żłobek w jego rękach, a w żłobku pełnym kwiatów ?^- różowe ciałko Dzieciątka, które z uśmiechem podniosło-w górę błogosławiące rączęta.
Starzec patrzy na tę laleczkę 1 terakoty z takim
rozczuleniem, jakby była żywa, jakby oddychała
i obiecywała ustanowić o wschodzie słońca „na ziemi pokój ludziom dobrej woli”.
Ze wszystkich stron pochylają się nad żłobkiem siwe obnażone głowy, skupione twarze, wszędzie błyszczą życzliwe oczy. Zapaliły się bengalskie ognie, ciemność ustąpiła z placu >jf jak gdyby niespodziewanie nastał świt. Dzieci śpiewają, krzyczą, śmieją się; na twarzach dorosłych — miłe uśmiechy; można by pomyśleć, że oni też mają ochotę skakać i hałasować, ale boją się stracić w oczach dzieci autorytet ludzi poważnych.
Nad tłumem niby złote motylki trzepoczą się żółte płomienie świec; wyżej na granatowym niebie płoną różnymi kolorami gwiazdy; z innej ulicy wylewa się jeszcze procesja — to dziewczynki z figurą Madonny; i ||§ jeszcze muzyka, ognie, wesołe okrzyki, dziecięcy śmiech... Człowiek całą duszą czuje narodziny iwięta.
Dzieciątko jest niesione do starego kościółka, w którym, że względu na wiek tej budowli, dawno się już nie odprawia nabożeństw; kościółek przez cały rok stoi pusty, ale dzisiaj jego starożytne mury przyozdobione są kwiatami, liśćmi palm, złotem cytryn i mandarynek, a wnętrze jego zapełnia misternie wykonany obraz narodzin Chrystusa Pana.
Z dużych kawałów korka zbudowano góry, pieczary, Betlejem i fantastyczne zamki na wierzchołkach gór; po zboczach droga wije się jak wąż; na polanach — stada owiec i kóz; błyszczą skalne wodospady; grupki pasterzy patrzą na niebo, gdzie płonie złota gwiazda; lecą aniołowie, poka-
żują jedną ręką na przewodnią gwiazdę, a drugą — na pieczarę, gdzie schronili się Matka Boska i święty Józef i leży Dzieciątko z podniesionymi ku niebu rękami. Idzie barwna i ubrana bogato karawana magów i królów, a nad nią w górze kołyszą się na srebrnych nitkach aniołowie z gałązkami palm i różami w rękach. Długobrodzi magowie na wielbłądach ubrani w kolorowe jedwabie, królowie o jasnych włosach, pięknie utrefio- nych, w złotogłowiu,- wierzchem na rumakach, kędzierzawi Numidyjczycy, Arabowie i Żydzi, i jeszcze jakieś jaskrawe, cudacznie poubierane figurki
2 terakoty — są ich setki w tym obrazie.
A dokoła żłobka Arabowie w białych burnusach już zdążyli otworzyć sklepiki i sprzedają broń, jedwabie, słodycze, zrobione z wosku; tuż obok jacyś niewiadomej narodowości ludzie handlują winem, kobiety z dzbankami na ramionach idą do źródła po wodę, wieśniak prowadzi osła obładowanego chrustem; wokół Dzieciątka — tłum klęczących ludzi, a wszędzie bawią się dzieci.
Wszystko to wykonane, ubrane, pomalowane i rozmieszczone zręcznie i kunsztownie: wydaje się, że wszystko żyje i gwarzy.
Dzieci stoją przed obrazem, który już widziały w zeszłym roku, uważnie mu się przyglądają i bystrymi, pamiętliwymi oczętami od razu wychwytują to nowe, oo tym razem zostało dodane. Dzielą się odkryciami, spierają, śmieją, krzyczą, a w kącie stoją ci, którzy wykonali tę piękną rzecz, i nie bez przyjemności słuchają pochwał młodocianych znawców.
Oczywiście są to ludzie dorośli, ojcowie rodzin,
zbryt poważni, aby się zachwycać zabawkami; zachowują się tak, jakby to wszystko wcale ich nie dotyczyło; ale dzieci częstokroć mają więcej rozumu niż dorośli i zawsze są bardziej szczere, wiedzą, że pochwała i staremu sprawia przyjemność, toteż nie szczędzą słów uznania dla mistrzów, ci zaś podkręcają wąsy i gładzą brody, by ukryć w ten sposób uśmiechy zadowolenia i mile połechtanej dumy.
Gdzieniegdzie dzieci zbierają się w grupki i odbywają poważne narady — tworzą „bandy”: przed Nowym Rokiem z choinką i gwiazdą chodzić będą po wyspie dużymi gromadami, uzbrojone w jakieś starodawne instrumenty, które ogłuszająco huczą, stukają i dudnią^ Do wtóru tym śmiesznym dźwiękom chóry dziecięcych głosów zaśpiewają wesołe pogańskie pieśni, których mnóstwo na ten dzień tworzą rokrocznie miejscowi poeci.
Dobrego Nowego Roku Życzymy panu i pani!
Prosimy wysłuchać wesoło Życzenia małych przyjaciół!
Otwórzcie uszy i serca»
Otwórzcie spiżarnie swoje:
Wesoły dzień nam nastał, i Chrystus się nam narodził.
Urodził się nasz Zbawiciel,
Golutki i biedniutki —
Woły go ogrzewały Ciepłym swym oddechem.
Od wszystkich naszych zmartwień Zapragnął nas wybawić
I całe swoje życie Biedakom poświęcił.
Więc żeby imię Chrystusa Uczcić jak najgodfiiej,.
Spędźmy ten dzień dzisiejszy Jak można najweselej!...
I w tym czasie, kiedy jedna „banda” dzieci śpiewa wśród pląsów ten pogański hymn, inna zagłusza jej śpiew jeszcze weselszą piosenką:
Pamiętacie, jak pasterze Wraz z królami i magami Na kolana wszyscy padli Przed Dzieciątka żłobkiem małym!
Bum, bum — głucho bije do taktu bęben, a jakaś piskliwa dudlka nie może nadążyć za głosami dzieci i śmiesznie pogwizduje gdzieś z boku, jakby obrażona...
A król Herod, zbój, oprawca,
Nędznie stchórzył przed Dzieciątkiem I rozkazał wszystkich chłopców W swym królestwie wymordować!
% Dawno czasy te minęły,
Herod umarł — my żyjemy,
.Jt na cześć Pana Jezusa Tylko kury mordujemy.
Żywe tempo pieśni działa zachęcająco również na dorosłych; oto ku gromadce dzieci przyczłapał ciężkHn krokiem opasły woźnica Carlo Bambola i nadąwszy się tak, że aż mu policzki nabiegły krwią, ryczy zagłuszając dziecięce głosy:
Niech przepadną wszelkie- troski,
Niech nk wieki smutek zginie,
Żeby cały rok być zdrowym,
Żeby na nic się nie skarżyć!
Widzisz, jak na niebie płonie Gwiazda jasna, promienista?
I*Jiech tak samo ciepłym ogniem Nasze życie się rozpali!...
Marząco promienieją ciemne oczy kobiet na widok dzieciarni, zabawa jest coraz huczniejsza i coraz weselsz^ spojrzenia, odświętnie ubrane dziewczęta figlarnie uśmiechają się do chłopców, a na niebie powoli gasną gwiazdy. I skądsiś z góry -|§ z dachu czy z okna — płynie dźwięczny tenor niewidzialnego śpiewaka:
Bądźcie zdrowi i weseli,
Wszystko inne — samo przyjdzie!
W starym ¡kościółku coraz żywiej dzwoni dziecięcy śmiech |||§g najpiękniejsza muzyka ziemi. Niebo nad • wyspą już blednie, zbliża się świt, gwiazdy wznoszą się coraz wyżej tonąc w błękitnej głębi niebios.
W ciemnej zieleni sadów rozpalają się złote kule pomarańcz, żółte cytryny patrzą spośród mroku niby oczy olbrzymich sów. Wierzchołki drzew pomarańczowych świecą- młodymi pędami żółtawo- zielonego listowia, srebrzą -się z lekka liście oliwek, chwieje się siatka gołej latorośli winnej.
Jaskrawe kwiaty goździków i ciemnobarwne miotełki szałwii czerwonymi uśmiechami witają jutrzenkę, mocny zapach narcyzów płynie w świeżym powietrzu ranka mieszając się ze słonym oddechem morza.
^ - Plusk fal rozbrzmiewa coraz donośniej, fale stały się przezroczyste, a ich piana bieleje niczym ¿śnieg.
Dzielnica Sw. Jakuba słusznie się szczyci swoją iontanną, przy której lubił odpoczywać, wesoło |H gwarząc, nieśmiertelny Giovanni Boccaccio i którą niejednokrotnie malował na ciużych płótnach wielki Salvator Rosa *, jfrzyjaciel Tommasa Aniel- Ia-Masaniella **, jak go przezwał ubogi lud. Wia- domo, że Masaniełlo walczył i zginął za sprawę ludu, a urodził się również w naszej dzielnicy.
W ogóle w naszej dzielnicy dużo urodziło się ^ i mieszkało znakomitych ludzi ^ w dawnych cza- 1 sach rodzili się oni częściej niż obecnie i łatwiej ich było zauważyć, ale teraz, kiedy wszyscy cho- 1 dzą w marynarkach i zajmują się polityką, trudno jest człowiekowi wznieść się wyżej nad' innych, zresztą i dusza inaczej rośnie, kiedy się ją spowija papierem gazetowym.
Aż do lata ubiegłego noku drugą z kolei chlubą dzielnicy była Nuncia, handlarka jarzyn, najweselsza istota na świecie i pierwsza piękność naszego zakątka — nad tym zakątkiem słońce świeci zawsze trochę dłużej niż nad innymi dzielnicami miasta. Fontanna oczywiście pozostała taka, jak była niegdyś; coraz bardziej żółknąca z biegiem lat, długo jeszcze będzie zachwycała cudzoziemców swoim śmiesznym pięknem *— marmurowe dzieci nie starzeją się nigdy i nie nużą się zabawami. -J
A mila Nuncia latem zeszłego roku umarła na Ulicy w Czasie .tańca* Rzadko to bywa, żeby człowiek tak umarł, więc warto o tym opowiedzieć.
Była to ¡kobieta nazbyt wesoła i uczuciowa, aby spokojnie pędzić żywot przy boku męża; jej mąż przez długi czas nie rozumiał tego — krzyczał, klął, wymachiwał rękami, pokazywał ludziom nóż i pewnego razu zrobił z niego użytek przekłuwszy , komuś bok; polfcja jednak nie lubi takich żartów i Stef ano posiedział trochę w więzieniu, a potem wyjechał' do Argentyny: zmiana powietrza zazwycziaj dobrze robi ludziom skłonnym do gniewu.
Nuncia mając dwadzieścia trzy lata została wdową, obarczoną pięcioletnią córeczką, z parą Osłów, ogrodem i wózkiem. Człowiek o wesołym usposobieniu potrzebuje niewiele, więc ta scheda wystarczyła jej w zupełności. Pracować umiała, chętnych do udzielenia jej pomocy znalazło się wielu; kiedy zaś brakło jej pieniędzy, żeby zapłacić za pracę — płaciła śmiechem, piosenkami i tym, co zawsze droższe jest od pieniędzy.
Nie wszystkie kobiety pochwalały jej- tryb życia i mężczyźni oczywiście też nie wszyscy, lecz ona^ mając uczciwe serce, dawała spokój żonatym, a często nawet potrafiła godzić ich z żonami. Rozumowała tak:
—* Kto przestał kochać kobietę, ten z pewnością kochać nie umie...
Artur Lano, rybak, który jako młodzieniec uczył się w seminarium na księdza, ale zgubił drogę do sutanny i do raju, błąkając się po mo- ra|| po knajpach, wszędzie, gdzie jest wesoło
Lano, ‘mistrz w układaniu frywolnych piosenek, powiedział jej pewnego razur
— Ty chyba sobie wyobrażasz, że miłość jest nauką równie trudną jak teologia?
Nuncia odparła:
— Na nauce się nie znam, afle twoje piosenki umiem wszystkie.
I zaśpiewała grubemu jak beczka rybakowi:
Tak to bywa na świecie:
Wifcsna chodzi . po wioskach —
Wiosną poczęła dziecię Sama. Matka Boska.
Lano, rzesz prosta, śmiał się, kryjąc sprytnie oczki w czerwonym tłuszczu swych policzków.
Tak więc żyła sobie Nuncia, sama się radując i darząc radością innych, miła dla wszystkich; nawet jej przyjaciółki pogodziły się z nią, kiedy zrozumiały, że charakter człowieka to jego krew i kości, i przypomniały sobie, że nawet święci nie zawsze umieli się przezwyciężać. Wreszcie mężczyzna nie jest przecie Bogiem, a tylko Boga nie wolno zdfadzać...
Przeszło dziesięć lat błyszczała Nuncia jak gwiazda, uznana przez wszystkich za piemyś^ą piękność i najlepszą tancerkę całej dzielnicy, i gdyby była panną, toby ją oczywiście wybraito na królową rynku, którą faktycznie była w oczach wszystkich.
Pokazywano ją nawet cudzoziemcom i wielu z nich bardzo pragnęło porozmawiać z nią sam na sam, z czego Nuncia zawsze śmiała się do rozpuku.
116
Ł
— Jakim językiem będzie ze mną mówił ten jsto razy wyprany signor?
— Językiem złotych monet, głupiutka^— przekonywali ją poważni ludzie, ale ona odpowiadała:
— Obcym nie mogę sprzedać nic prócz cebuli, czosnku, pomidorów...
Były wypadki, że ludzie, szczerze jej życzący, nalegali na nią dość gwałtownie:
— Minie najwyżej miesiąc i będziesz bogata. Pomyśl dobrze nad tym, pamiętaj, że masz córkę...
■ — Nie — broniła się Nuncia -Sskocham swoje ciało i nie mogę go krzywdzić! Wiem, wystarczy tjdko raz popełnić coś wbrew chęci i już na zawsze traci się szacunek do samej siebie...
|||§i£ Ale przecie nie odmawiasz innym!
— Tylko swoim i tylko wtedy, kiedy chcę...
E, cóż to znaczy swoi? .. .
Nuncia wiedziała:
, —Swoi to znaczy ci,-wśród których wzrosła moja dusza, którzy ją rozumieją... ypfe A jednak zdarzyła się jej przygoda z jednym forestiere * z Anglii —- był to nader dziwny i małomówny człowiek, chociaż dobrze znał nasz język. Młody, a włosy całkiem siwe i w poprzek twarzv|j|- blizna: twarz — rozbpjnika, oczy — świętego. Jedni mówili, że pisze książki, drudzy zapewniali,, że jest graczem. Nuncia nawet wyjechała z nim gdzieś na Sycylię i wróciła bardzo zmizerowana. Jednak nie był on chyba bogaty, bo Nuncia nie przywiozła z sobą ani pieniędzy, ani podarunków. I znowu zaczęła żyć wśród swo
ich, jak zwykle wesoła, poddająca się łatwo wszelki jm uciechom.
Ale pewnego razu w święto, kiedy ludzie wychodzili z 'kościoła, ktoś zauważył ze zdziwieniem:
— Patrzcie no, Nina staje się całkiem podobna do matki.
Była to prawda jasna jak majowy dzień: córka Nunci niedostrzegalnie dla wszystkich nagle zabłysła jak gwiazda, nie mniej olśniewająca niż matka. Miała dopiero czternaście lat, ale słuszny wzrost, wspaniała korona włosów i dumne spojrzenie sprawiały, że wydawała się znacznie starsza; robiła wrażenie prawie dojrzałej kobiety.
Nawet sama Nuncia zdziwiła się, kiedy na nią uważnie spojrzała:
— Santa Madonna! Czyżbyś ty, Nino, chciała być piękniejsza odf^mnie?
Dziewczyna odparła z uśmiechem:
— Nie, chciałabym być tylko tak piękna jak ty, to by i mnie wystarczyło...
I wtedy po raz pierwszy na twarzy wesołej kobiety ludnie ujrzeli cień smutku. Wieczorem Nuncia rzekła przyjaciółkom:
— Takie jest nasze życie! Człowiek nie zdąży wypić swego pucharu do połowy, a tu już sięga po niego nowa ręka...
Oczywiście z początku nie dało się zauważyć nawet cienia rywalizacji między matką a córką — Nina prowadziła się skromnie, powściągliwie, patrzyła na świat przez rzęsy i w obecności mężczyzn niechętnie otwierała usta. A oczy matki płonęły coraz chciwiej i coraz bardziej kusząco dźwięczał jej głos.
Ludzie zapalali się przy niej jak żagle o świcie, kiedy je muśnie pierwszy promień słońca. To prawda, dla wielu z nich Nuncia była pierwszym promieniem miłosnego dnia, wiehi nie mówiło o niej ani słowa, patrząc z wdzięcznością, jak idzie ulicą obok swego wózka, smukła jak maszt, a głos jej ulatuje ponad dachy domów. Piękna była też Nuncia, kiedy stała na rynku przed różnobarwnym stosem jarzyn, jakby wymalowana ręką znakomitego malarza ńa białym tle kościelnej ściany. Stragan Nunci znajdował się przy kościele Sw. Jakuba, na lewo od kruchty — umarła też
o trzy kroki stamtąd. Stoi Nuncia i zdaje się płonąć cała; niczym wesołe iskry lecą nad głowami ludzi jej cięte dowcipy, jej śmiech i piosenki, których znała tysiące.
Potrafiła się ubierać tak, żeby na tym zyskiwała jej uroda. Tak dobre wino zyskuje w szklance z dobrego szkła: im szkło jest bardziej przezroczyste, tym lepiej przegląda przez nie dusza wina; barwa zawsze uzupełnia zapach i smak, dośpie- wując do końca ową czerwoną pieśń bez słów, którą pijemy po to, żeby wlać sobie w żyły trochę słonecznej krwi. Wino, o Boże! Świat z całym jego zgiełkiem i wieczną krzątaniną niewart byłby oślego kopyta, gdyby człowiek nie miał rozkosznej możliwości zroszenia swojej biednej duszy szklanicą czerwonego wina, które na podobieństwo komunii oczyszcza nas od złego nalotu grzechów , uczy kochać i pobłażliwe traktować ten świat, gdzie przecie jest niemało wszelkiego świństwa... Niech pan tylko popatrzy przez swoją
szklankę na słońce —- słońce opowie panu takie baśnie...
Stoi Nuncia na słońcu, wzniecając wesołe myśli i chęć podobania się jej :— wobec pięknej kobiety wstyd być człowiekiem niepozornym i chciałoby się zawsze samego siebie przeskoczyć. Nuncia zrobiła Wiele dobrego, wiele rozbudziła sił i wzbogaciła nimi życie. Dobre zawsze rozpala pragnienie lepszego.
A przy boku, matki coraz częściej ukazuje się córka, skromna jak zakonnica albo jak nóż w pochwie. Mężczyźni patrzą, porównują i niektórzy z nich zaczynają może rozumieć, co się niekiedy dzieje w cluszy kobiety i jak jej trudno żyć.
Czas płynie, wciąż przyśpieszając swój wartki, nieprzerwany bieg, a ludzie migają w falach czasu jak pyłki w czerwonym promieniu słońca. Nuncia coraz częściej marszczy gęste brwi, a czasem przygryza usta i patrzy na córkę, tak jak jeden gracz spogląda na drugiego starając się odgadnąć, jakie tamten ma karty...
Mija rok, dwa — córka jest coraz bliższa matki i coraz bardziej się od niej oddala. Już wszyscy mogą łatwo zauważyć, że młodzi mężczyźni sami nie wiedzą, gdzie mają zwrócić swoje zapały: do tej czy do tamtej. A przyjaciółki przyjaciele i przyjaciółki, jak wiadomo, lubią urazić w najboleśniejsze miejsce pytają:
— No co, Nuncia, córka cię zaćmiewa?
Nuncia odpowiadała ze śmiechem:
— Duże gwiazdy widać nawet przy świetle księżyca...
Jako matka była dumna z urody swojej córki,
jako kobieta nie mogła nie zazdrościć jej młodości. Nina stanęła między nią a słońcem — matce przykro było pozostawać w cieniu.
Lano ułożył nową piosenkę, pierwsza jej zwrotka brzmiała tak:
— Gdybym ja mężczyzną była,
Tobym córkę swą zmusiła,
By taką, jak ja w jej wieku,
Piękność światu urodziła—
Nuncia nie. chciała śpiewać tej piosenki. Krążyła wieść, że Nina nieraz już mówiła matce:
— Mogłybyśmy żyć dużo lepiej, gdybyś była trochę rozsądniejsza.
I nastał dzień, kiedy córka powiedziała: v.— Mamo, zanadto mię odsuwasz od ludzi; nie jestem już przecie maleńka i chciałabym wziąć, od życia to, co mi się należy! Tyś żyła swobodnie i: wesoło czy ńie nadszedł czas, żebym i ja zaczęła żyć?
O co d chodzi? — spytała matka i spuściła oczy, zawstydzona, dobrze przecie wiedziała, o co chodziło jej córce.
Powrócił z Australii Enrico Borbone. Był drwalem w tym cńdownym kraju, gdzie każdy, kto chce, może zdobyć dużo pieniędzy. Przyjechał ogrzać się w słońcu ojczyzny i znowu zamierzał wrócić tam, gdzie ludzie żyją swobodniej. Miał lat trzydzieści sześć. Brodaty, krzepki, wesoły, pięknie opowiadał o swoich przygodach, o życiu w dziewiczych lasach; wszyscy brali to za bajkę, matka i córka — za prawdę.
Widzę, że się podobam Enricowi -— mówiła
Nina — a ty się nim bawisz. Przez to staje się lekkomyślny, to mi przeszkadza.
— Rozumiem — odrzekła Nuncia. — Dobrze* nie będziesz się więcej skarżyła Madonnie na swoją matkę...
I kobieta uczciwie odsunęła się od człowieka, który — jak to wszyscy mogli stwierdzić — był jej milszy od wielu innych.
Wiadomo jednak, że łatwe zwycięstwa wbijają zwycięzców w dumę, a jeśli zwycięzca jest dzieckiem — wtedy sprawa wygląda całkiem źle!
Nina zaczęła rozmawiać z matką nie tak, jak na to zasługiwała Nuncia. I oto pewnego razu w dzień Sw. Jakuba, patrona naszej dzielnicy, kiedy wszyscy ludzie bawili się i weselili z całej duszy, a Nuncia zdążyła już wspaniale odtańczyć taran- telę — córka zwróciła matce uwagę przy wszystkich:
— Czy nie za dużo tańczysz? W twoim wieka powinnaś już trochę oszczędzać serce...
Wszyscy, którzy słyszeli te zuchwałe słowa, powiedziane z niewinną minką, zamilkli na chwilę, a Nuncia ze złością krzyknęła wspierając ręce o kształtne "biodra:
Moje serce? Tak się o nie troszczysz? Dobrze, moje dziecko,- dziękuję ci! Ale zobaczymy, czyje serce jest mocniejsze.
I po namyśle zaproponowała:
— Przebiegniemy obie stąd do fontanny trzy Tazy, tam i z powrotem, bez odpoczynku, rzec* prosta...'
Wielu obecnym wydała się śmieszna ta gonitwa kobiet; znaleźli się nawet tacy, którzy uznali to
za gorszące widowisko, ale większość, szanując Nuncię, odniosła się do jej propozycji z żartobliwą powagą i zmusiła Ninę do przyjęcia wyzwania matki.
Wybrano sędziów, określono najwyższą szybkość biegu — wszystko tak jak na wyścigach, szczegółowo i dokładnie. Było dużo kobiet i mężczyzn, którzy pragnęli szczerze, aby zwyciężyła matka, błogosławili ją i składali różne śluby Madonnie, jeśli ta pomoże Nunci, doda jej siły.
I oto już matka i córka stoją jedna obok drugiej, nie patrząc na siebie. Głucho uderzył bęben, obie zerwały się z miejsca jednocześnie i biegną wzdłuż ulicy na plac, jak dwa wielkie, białe ptaki — matka w czerwonej chustce na głowie, córka w błękitnej.
Już od początku stało się widoczne, że córka ustępuje mateé pod względem lekkości i siły: Nuncia biegła tak pięknie, tak swobodnie, jakby sama ziemia niosła ją niczym matka dziecko — z okien i z trotuarów ludzie zaczęli rzucać jej kwiaty pod nogi i klaskali w dłonie, zachęcając ją okrzykami. W dwóch nawrotach Nuncia wyprzedziła córkę przeszło o cztery minuty, a Nina, wyczerpana, przybita niepowodzeniem, płacząc i z trudem łapiąc oddech upadła na stopnie koś-i cioła — i nie mogła już biec po raz trzeci.
Zwinna jak kocica Nuncia schyliła się nad nią, śmiejąc się razem z innymi:
— Dziecko moje —mówiła głaszcząc rozsypane włosy dziewczyny swoją silną ręką — moje dziecko, trzeba wiedzieć, że najmocniejszym sercem do zabawy, pracy i miłości jest serce kobiety, która
doświadczyła życia, a życie poznaje się dobrze po trzydziestce... Nie smuć się, moje dziecko!... |
I nie pozwalając sobie na* odpoczynek po gonitwie, Nuncia wyraziła znowu chęć zatańczenia ta- ranteli:
— Kto ze mną zatańczy?
Wystąpił Enrico, zdjął kapelusz i kłaniając się nisko tej uroczej kobiecie, długo trzymał głowę pochyloną przed nią' z szacunkiem.
Zagrzmiał, zahuczał, zabrzęczał bęben i rozpoczął się ów ognisty taniec, upajający niczym stare, mocne, czerwone wino: zawirowała Nuncia wijąc się jak wąż ^ doskonale w czuwała się w ten taniec namiętności i wielka to była rozkosz patrzeć, jak żyje, jak gra jej piękne, niezwyciężone ciało.
Tańczyła długo, zmieniając partnerów; mężczyzn pokonywało zmęczenie, a ona wciąż nie mogła się nasycić i było już po północy, kiedy krzyknęła:
— No, jeszcze ostatni raz, Enrico! — i znowu powoli zaczęła z nim taniec — oczy jej się . rozszerzyły i świecąc ciepłym blaskiem, obiecywały dużo. Lecz nagle wydawszy krótki okrzyk plasnę- ła w dłonie i upadła, jakby jej ktoś podciął nogi.
Doktor powiedział, że umarła, gdyż pękło jej serce.
Bardzo możliwe...
XVII
Wyspa śpi spowita w niezmąconą ciszę; morze śpi, jakby umarło — ktoś mocną ręką rzucił z nie-
ba ten czarny, dziwnego kształtu kamień w pierś morza i zabił w nim życie.
Jeśli patrzeć na wyspę z oddali morskiej, stamtąd gdzie złoty łuk Mlecznej Drogi zetknął się z czarną wodą — wyspa, robi wrażenie zwierzęcia • z olbrzymim łbem: wygiąwszy kudłaty grzbiet, przylgnęło do morza swą wielką paszczą i milcząc pije wodę, stężałą jak oliwa.
W grudniu często się zdarzają owe śmiertelnie ciche, czarne noce, tak dziwnie ciche, że trudno jest i nie potrzeba mówić inaczej niźli szeptem albo półgłosem wciąż się zdaje, że głośny dźwięk może przeszkodzić fczemuś, co dojrzewa skrycie "W kamiennym milczeniu pod granatowym aksamitem nocnego nieba.
Tak też rozmawiają — po cichu — dwaj mężczyźni, siedząc wśród chaosu kamieni na brzegu wyspy; jeden, z nich to żołnierz straży celnej, w czarnej kurtce z żółtymi wyłogami i krótkim karabinkiem na plecach; pilnuje, żeby chłopi i rybacy nie zbierali soli, która osiadła w szczelinach głazów; drugi to stary rybak,- ogolony jak Hiszpan, o smagłej cerze, ze srebrnymi bokobrodami od uszu do nosa, wielkiego i zagiętego jak dziób papugi.
; Kamienie są jakby okute srebrem, ale morze pokryło śniedzią biały metal.
Żołnierz jest młody i oczywiście mówi o -tym, co mu nasuwają jego młodzieńcze lata; starzec oponuje niechętnie, a czasami gniewnie:
— Któż się kocha w grudniu? O tej porze już się rodzą dzieci...
— N-no! Jeśli ludzie są młodzi, to nie czekają...
— Trzeba czekać...
— A ty czekałeś?
— Ja, mój przyjacielu, nie byłem żołnierzem, pracowałem, i wszystko to, czego człowiek musi doświadczyć, doświadczyłem w odpowiednim cza<- sie...
— Nie rozumiem...
— Zrozumiesz później...
Niedaleko od brzegu odbija się w wodzie błękitny Syriusz; jeśli, się długo przypatrywać tej bladej plamie na wodzie, to można dostrzec obofe korkową boję, okrągłą niczym ludzka czaszka i całkiem nieruchomą.
— Dlaczego nie śpisz?
Starzec rozpiął wytarty płaszcz, rudy ze starości, i odpowiedział kaszląc:
— Zapuściliśmy sieci, widzisz boję?
. — A...
— Trzy dni temu zerwała się tu i poplątała* sieć jednej spółki rybackiej...
— Delfiny?
— W zimie? Na pewno nie. Może, rekin, może tuńczyk..^ kto wie!
Pod nogą jakiegoś zwierzęcia mały kamień zerwał się z góry, pobiegł, szeleszcząc suchą trawą ku mprzu i dźwięcznie rozbił wodę. Milcząca noc życzliwie przyjęła ten doraźny dźwięk; wyłoniła go miłośnie z swych głębin, tak jak gdyby go chciała na długo zachować w swej pamięci.
Żołnierz cichutko przyśpiewuje żartobliwą piosenkę:
— Dlaczego starzy ludzie źle śpią?
Domyśl się, Umberto, pomyśl!
Dlatego, źe w młodych latach
Dużo wina popijali.«
—- To nie o mnie mowa — odezwał się mrukliwie starzec.
— I jeszcze dlaczego starzy źle śpią?
Co odpowiesz, mądry Berghito?
Dlatego, że w swoim czasie
Ile trzeba nie kochali...
—- Ładna piosenka, wujku Pasąuale?
— Sam się o tym przekonasz, kiedy ci na siódmy krzyżyk pójdzie... Po co pytać?
Długo obaj milczeli, w harmonii ze światem, który oniemiał wśród nocy; potem starzec wyjął fajkę, postukał nią o kamień, przysłuchał się suchym, krótkim dźwiękom i rzekł:
— Wy, młodzieniaszki, potraficie się dobrze śmiać, ale nie wiem, czy. tak samo dobrze potraficie kochać, jak kochali ludzie za dawnych czar- sów...
*'v— Ba! Znana piosenka... Mnie się zdaje, że ludzie kochają zawsze jednakowo...
— Tobie się zdaje! Trzeba wiedzieć na pewno. O, tam za górą mieszka rodzina Senzamane, po- jproś ich, żeby ci opowiedzieli historię dziada Caa> lo; wyjdzie to na pożytek twojej żonie.
* — Po co mam się pytać obcych ludzi, kiedy ty sam możesz opowiedzieć tę historię...
Gd*zieś tam niewidocznie dla oka przelatuje nocny ptak — w powietrzu drga ów szczególny, dziwny dźwięk, jakby ktoś czymś wełnianym pośpiesznie wycierał suche kamienie.
Mrok na ziemi staje się bardziej gęsty, wilgotny,, cieplejszy, niebo wznosi się wyżej i coraz jaskrawiej błyszczą gwiazdy w srebrnym tumanie Mlecznej Drogi. /
— Za dawnych czasów więcej dbano o kobier ty...
— Czyżby? Nie słyszałem.
jgli^r Ludzie często prowadzili wojny...
— Wdów ziostiawało wiele...
— Wciąż piraci, żołnierze i prawie co pięć lat w Neapolu nowi władcy — kobiety trzeba było trzymać pod kluczem.
— I teraz by się» przydało...
— Wykradano je niczym kury...
— Chociaż bardziej przypominają lisy...
Starzec umilkł, zapalił fajkę — w nieruchomym
powietrzu zawisła biała chmurka słodkiego dymu. Zapala się ogieniek, oświetlając ciemny, garbaty nos i pod nim krótko ostrzyżone wąsy.
— No, i co datej? — spytał sennym głosem żołnierz.
■— Słuchać trzeba milcząc... /
W migotaniu Syriusza jest tyle napięcia, jakby dumna gwiazda chciała zaćmić blask wszystkich innych gwiazd. Morze usiane jest złocistym pyłem i to prawie niedostrzegalne odbicie nieba trochę ożywia czarną, niemą pustynię, przydając jej mieniącego -się ułudnego blasku. Jak gdyby z głębin morskich patrzyły w niebo tysiące fosforycznych, rozjarzonych oczu...
— Słucham — przerwał niecierpliwie żołnierz rybie milczenie urażonego rybaka i starzec po
woli, półgłosem zaczął snuć opowieść o tym,
0 czym wszyscy i zawsze będą słuchali uważnie.
1 -r- Jakie sto lat temu, o, tam na górze, gdzie gęste sosny, mieszkali dwaj Grecy, nazywali się Echellani garbaty starzec, czarownik i kontra- bandzista, oraz jego syn Aristido, myśliwiec — były wtedy jeszcze na wyspie kozice. W owym czasie najbogatszą tutaj rodziną była rodzina Ga- gliardich. — teraz noszą oni przezwisko dziada, Senzamane połoąya winnic znajdowała się w ich rękach, mieli osiem piwnic i ponad tysiąc beczek. Wtedy nasze białe wino cenione było wysoko nawet we Francji, gdzie, jak słyszałem, ludzie niczego nie umieją cenić prócz wina. Ci Francuzi to gtracże i pijacy, nawet głowę swojego króla przegrali w karty z diabłem...
Żołnierz zaśmiał się cicho i w odpowiedzi, na jego śmiech gdzieś w pobliżu plusnęła woda; obaj nastroszyli się w milczeniu i wyciągnęli szyje ku morzu, a od brzegu kręgami rozchodziły się drobniutkie, zmarszczki. /■' .
— To ryby próbują przynęty na haczykach... jp-*-- Mów dalej...
— Tak... Gagliardi. Było ich trzech braci — historia mówi o średnim, Carlone, jak go nazywano za olbrzymie usta i grzmiący 'głos. Wybrał sobie dla serca biedną dziewczynę, Giulię, córkę kowala, bardzo 'mądrą dzieweczkę — siłacze przecież nie bywają mądrzy. Coś tam przeszkodziło im się pobrać i męczyli się czekając na dzień ślubu, a syn Greka nie zasypiał gruszek w popiele; Giulia też mu się podobała. Długo się starał o jej wzajemność, ale bez powodzenia, i postanowił zhań
bić dziewczynę, licząc na to, że Carłone Gagliardl wyrzeknie się zhańbionej i wtedy łatwo mu ją będzie zdobyć. W owych czasach surowsze były; obyczaje niż dzisiaj...
— No, no, i dzisiaj... •
— Rozpusta jest rozrywką bogaczy, a my ttf wszyscy biedni — rzekł surowo starzec i ciągnął dalej, jakby sam sobie przypominając przeszłość:
. Pewnego razu, kiedy dziewczyna zbierała ścięte gałązki winnej latotrośłj, syn Greka udał, że się potknął, zleciał ze ścieżki na ścianę winnicy i upadł wprost pod nogi Giulii, a ona, jako dobra chrześcijanka, schyliła się nad nim, żeby sprawdzić, czy się nie zranił. Aristido jęcząc z bólu prosił ją:
„Giulia, nie wołaj ludzi na pomoc, błagam cię! Boję się, że jeśli twój zazdrosny narzeczony zobaczy mnie obok ciebie — zabije mnie... Pozwól mi odpocząć i pójdę sobie...”
Położył głowę „na jej kolanach i udał, że stracił przytomność, a ona, w strachu, zaezęła wzywać pomocy; kiedy jednak przybiegli ludzie, Aristido zerwał się na nogi, zdrowiusieńki,'ale niby bardzo zmieszany, i zaczął krzyczeć o swojej miłości, o Swoich uczciwych zamianach, przysięgał, że okupi hańbę dziewczyny żeniąc się z nią — słowem, postawił sprawę tak, jak gdyby, zmęczony pieszczotami Giulii, zasnął na jej kolanach. Prostoduszni ludzie uwierzyli mu, nie zważając na gniew dziewczyny i zapominając, że przecież ona sama wzywała pomocy. Nikt nie wiedział, że chytrość jest charakterem Greka. Diabeł po to właśnie Greków ochrzcił, żeby lepiej zagmatwać sprawy.
r
■chrześcijan. Dziewczyna przysięga, że Grek kłamie, a on przekonuje ludzi, że Giulii wstyd się przyznać do prawdy, że boi się ona ciężkiej ręki swego narzeczonego. I Grek zwyciężył, a dziewczyna po prostu oszalała, i wszyscy poszli do miasta, związali ją, bo rzucała się na ludzi z kamieniem w ręku. A Carlone już usłyszał jej krzyki, rzucił się ku niej, ale kiedy mu powiedziano, co się stało, upadł na kolana pośród tłumu, potem zerwał się i‘uderzył swoją narzeczoną lewą ręką, prawą zaś począł dusić Greka — ludzie tefłwo go zdołali oderwać.
. — Głupi chłopak — mruknął żołnierz.
— Rozum uczciwego człowieka mieści się w sercu! Powiedziałem, że ta historia wydarzyła się w zimie, tuż przed świętami narodzin Dzieciątka Jezus. W święta te ludzie darowują sobie nawzajem to, czego mają nadmiaar: wino, owoce, ryby i drób — wszystko darowują, i oczywiście najwięcej dostają biedacy. Nie pamiętam, jak się Carlone dowiedział prawdy, ale dowiedział się, i oto w pierwszy dzień świąt rodzice Giulii, którzy nie wychodzili nawet do kościoła,' otrzymali tylko jeden podarunek: niewielki koszyk sosnowych gałązek, a .wśród nich odrąbaną lewą dłoń narzeczonego ich córki — tę dłoń, którą Carlone Gagliardi uderzał Giulię. Ojciec, matka i córka, przerażeni, pobiegli czym prędzej do niego. Carlone powitał ich na klęczkach przed drzwiami domu; rękę miał obwiązaną krwawym gałgankiem, płakał jak dziecko.
„Coś ty z sobą zarobił?” — spytali go.
Odpowiedział:
„Zrobiłem to, co należało: człowiek, który zhańbił moją miłość, nie powinien żyć, więc go zabiłem... Ręka, która niesłusznie uderzyła moją ukochaną zhańbiła mnie, więc ją odrąbałem... Chcę teraz, żebyś ty, Giulio, przebaczyła mi, ty i twoi bliscy...”
Oni oczywiście przebaczyli mu, ale prawo broni nawet niegodziwców; dwa lata przesiedział Ga- gliardi za Greka' i drogo kosztowało braci, żeby go wyciągnąć z więzienia...
Potem ożenił się z Giulią i żył z nią dobrze aż do starości; od niego się wywodzi na wyspie nowy ród —*'Bezrękich, Senzamane...
Starzec umilkł, usilnie rozpalając fajkę.
Nie podoba mi się ta historia — powiedział cicho v żołnierz. — Ten twój Carlone to dzikus... I wszystko to takie głupie...
— Za sto lat twoje życie też się wyda głupie — odezwał się z przekonaniem starzec; wypuścił duży kłąb białego w ciemnościach dymu i dodał:
— Jeżeli tylko ktoś sobie przypomni, żeś ty żył na świecie...
Znowu wśród ciszy rozległ się plusk wody, tym razem głośny i ^pośpieszny; starzec zrzucił płaszcz, zerwał się szybko i zniknął, jakby wpadł do czarnej wody, ożywionej koło brzegu jasnymi smużkami drobniutkich fal, niebieskawych jak srebro rybiej łuski.
XVIII
Z pola cicho wchodzi do miasta noc w aksamitnej szacie, miasto wita ją złotymi światłami; dwie
kobiety i młodzieniec idą na pole, również jakby na powitanie nocy; za nimi ściele się łagodnie gwar życia, zmęczonego całodzienną pracą.
Cicho szurgają trzy pary nóg po ciemnych płytach starożytnej drogi, budowanej ongi przez różno plemiennych niewolników Rzymu; wśród ciepłej ciszy życzliwie i przekonywająco brzmi głos kobiety:
— Nie bądź surowy względem ludzi..
— Czy ty, mamo, zauważyłaś we mnie coś takiego? — pyta z troską w głosie młodzieniec.
— Dyskutujesz zbyt gorąco...
— Bo gorąco kocham moją prawdę...
Z lewej strony młodzieńca. idzie dziewczyna, stukając po kamieniach drewnianymi chodakami, wzniosła oczy ku niebu, jakby była ślepa — tam na niebie płonie wielka gwiazda wieczorna, poniżej czerwonawa smuga zorzy; a na tle tej czerwieni dwie topole jak nie zapalone pochodnie.
— Socjalistów często wsadzają do więzienia — mówi z westchnieniem matka.
Syn odpowiada spokojnie:
— Przestaną. Przecież to jest bezcelowe...
— Tak, ale tymczasem...
— Nie ma i nie będzie siły, która byłaby zdolna zabić młode serce świata...
— To są słowa dla pieśni, synku...
— Miliony głosów śpiewają tę pieśń i coraz uważniej słucha jej życie... Przypomnij sobie: czy przedtem słuchałaś mnie albo Paola tak życzliwie i spokojnie, jak słuchasz teraz?
— Tak! Tak... ale oto strajk zmusił cię do ucieczki z rodzinnego miasta...
— Za małe jest dla dwóch, więc niech zostanie Paolo! A strajk wygraliśmy...
— Wygraliście — podchwytuje ^ dźwięcznym głosem dziewczyna. — Ty i Paolo...
Nie kończąc zdania śmieje się cichutko, potem przez chwilę .wszyscy idą w milczeniu. Na ich spotkanie dźwiga się z ziemi ciemny pagórek — ruiny jakiegoś gmachu; nad nim w zadumie opuścił cienkie gałęzie wonny, eukaliptus i kiedy trójka ludzi zrównała się z drzewem, gałęzie jego jakby lefkko drgnęły.
— Jest Paolo — mówi dziewczyna.
Czarna, wysoka postać oderwała się od ruin i stoi pośrodku drogi.
— Zobaczyłaś sercem? — spytał śmiejąc się młodzieniec.
Na przedzie odzywa się jakby echo;
— Idziesz?
— Tak. A to są moi bliscy. Nie odprowadzajcie mnie dale j^ nie trzeba. Mam przed sobą tylko pięć godzin drogi do Rzymu, a przecie naumyślnie poszedłem piechotą, żeby w drodze pomyśleć o różnych rzeczach...
Zatrzymali się... Wysoki zdjął kapelusz i mówi zachrypniętym głosem:
— Możesz być spokojny o matkę i siostrę, wszystko będzie dobrze.
— Wiem. Do widzenia, mamo!
Matka pochlipuje, wzdycha cichutko; potem słychać trzy głośne pocałunki i mężny głos:
— Idź do domu i odpoczywaj spokojnie, na- martwiłaś się przez te burzliwe dnie! idź, wszyst
ko będzie dobrze. Paolo jest takim samym twoim synem jak jaJ No, siostrzyczko...
Znowu pocałunki i suchy szmer po kamieniach — czujna cisza nocna odbija wszystkie dźwięki jak zwierciadło.
Cztery postacie, spowinięte w mrok, złączyły się w jedno duże ciało i długo nie mogą się rozdzielić. Potem odrywają się od siebie w milczeniu: trzy popłynęły powoli ku światłom miasta, jedna szybko poszła naprzód, w kierunku zachodnim, gdzie wieczorna zorza już zgasła i na granatowym niebie zapaliło się dużo jasnych gwiazd.
. — Żegnaj! — rozlega się cicho i smutno wśród nocy.
Z daleka odezwał się dziarski głos:
— Żegnaj. Nie smuć się, wkrótce się zobaczymy..^ ¡9
Sucho stukają drewniane chodaki dziewczyny, z lekka ochrypnięty głos mówi słowa pocieszenia:
—• Nie zginie, donno Filomeno, może pani w to wierzyć jak w łaskę swojej Madonny, ma tęgi umysł, dzielne serce; sam umie koc&ać i umie zjednywać sobie serca innych... A miłość do ludzi — to przecie owe skrzydła, na których człowiek wznosi się najwyżej...
Miasto coraz obficiej rozsiewa w mroku swoje skromne, blade światełka; słowa wysokiego człowieka też skrzą się jak iskry.
— Kiedy człowiek niesie w swoim sercu słowo, które jednoczy świat, wszędzie znajdzie ludzi, którzy potrafią go ocenić, wszędzie!
Przytulony do muru miejskiego, przysiadł na
ziemi niski, biały szynczek i zachęcająco spogląda na ludzi kwadratowym okiem oświetlonych drzwi. Koło nich za trzema stolikami hałasują ciemne postacie, jęczą struny gitary, nerwowo drga metaliczny głos mandoliny.
Kiedy troje ludzi zrównało się z drzwiami, muzyka zamilkła, głosy stały się cichsze, kilka postaci podniosło się...
—- Dobry wieczór, towarzysze! — przywitał ich wysoki.
I dziesięć głosów odpowiedziało radośnie, po przyjacielsku:
— Dobry wieczór, towarzyszu Paolo! Wstąpicie do nas? Może szklaneczkę wina?
— Nie... Dziękuję!
Matka rzekła z westchnieniem:
— I ciebie też bardzo lubią wszyscy nasi.*«
— Nasi, donno Filomeno?
— E, nie śmiej się... Przećie nie jestem obca swemu ludowi... Wszyscy was kochają: ciebie i jego...
Wysoki wziął dziewczynę pod rękę mówiąc:
— Wszyscy i — jeszcze jedna... Tak?
Tak — odrzekła cicho dziewczyna, -r- Oczywiście...
Wtedy matka roześmiała się cicho:
— Ach, moje dzieci!... Słucham was, patrzę na was i — wierzę: tak, wy będziecie żyli lepiej niż my...
I wszyscy troje, idąc w jednym szeregu, znikli w uliczce miasta, wąskiej i niekształtnej jak rękaw starego, znoszonego ubrania...
Od rana hałaśliwie i obficie lał deszcz, ale koło południa chmury się wycieńczyły, przerzedziła się ich ciemna tkanina, a wiatr rozerwał ją na mnóstwo dymnych strzępów i pognał nad morze; tam znów się zwarła w szaroniebieskawą masę, kładąc gęsty cień na powierzchnię morza uspokojoną po deszczu.
Na wschodzie niebo jest ciemne, w ciemnościach myszkują błyskawice, a nad wyspą olśniewająco plonie wspaniałe słońce.
Jeśli się patrzy na wyspę z oddali, od strony morza, może się ona wydać podobna do bogatego kościoła w świąteczny dzień; cała czysto wymyta, suto przyozdobiona jaskrawymi kwiatami, wszędzie połyskują wielkie krople deszczu jak topa- zy na żółtawych młodych liściach winogradu, jak ametysty na gronach glicynii, rubiny na czerwieni geranium i jak szmaragdy na trawie, w gęstej zieleni krzaków,- na koronach drzew.
Cicho wszędzie jak zwykle zaraz po deszczu; ledwo słychać cienkie dzwonienie strumyka, niewidocznego wśród głazów, pod korzeniami ostro-" mlecza, jeżyn i pachnącego, poplątanego powojnika. W dole łagodnie szumi morze.
Złote strzały janowca podniosły się do nieba i chwieją się leciutko, obciążone rosą, strząsając ją bezgłośnie ze swoich dziwacznych kwiatów.
Na tle soczystej zieleni ścierają się w sporze barw „bladoliliowe glicynie z krwawym geranium i różami, rudawożółty brokat kwiatów ostromle- cza miesza się z ciemnym aksamitem irysów
i lewkonii — a wszystko jest tak oślepiająco jasne, że wydaje się, iż kwiaty śpiewają 'jak skrzypce, flety i namiętne wiolonczele.
Wilgotne powietrze pachnie i upaja niczym stare, mocne wino.
Pod szairą skalą, rozdartą wybuchami; pokrytą w szczelinach tłustą rdzą tlenków żelaza, pośród żółtych i szarych kamieni, od których płynie kwaśny zapach dynamitu, siedzą spożywając obiadc*^ czterej kamieniarze — krzepkie chłopy w mo- ? krych łachmanach, w skórzanych łapciach.
Nie śpiesząc się zajadają z apetytem z płaskiej miski jędrne mięso sepii, usmażonej z kartoflami
i pomidorami -na oliwie, i po kolei piją czerwone wino prosto z butelki.
Dwaj spośród nich, ogoleni i podobni jeden do drugiego jak bracia, wydają się bliźniakami; trzeci — mały, jednooki i kulawy, gorączkowymi ru-
• chami chudego ciała przypomina starego., oskubanego ptaka; czwarty — barczysty człowiek w średnim wieku, jest dobrze siwy, brodaty i ma garbaty nos.
Odłamując duże kawałki chleba, przygładza nimi mokre od wina wąsy i włożywszy kawałek w ciemne usta, mówi, miarowo poruszając owłosionymi szczękami:
— To bajki, to kłamstwo. Nie zrobiłem nic | strasznego...
Jego czarne oczy patrzą spod gęstych brwi niewesoło, drwiąco; głos ma ciężki, ochrypły; mówi z wolna i niechętnie. Kapelusz, zarośnięta zbójecka twarz, duże iręce i całe ubranie z niebieskiego
suikn a opryskane są białym kamiennym pyłem —• widać, że wierci w skale otwory do ładunków.
Trzej towarzysze słuchają go uważnie, nie przerywając, ale po kolei zaglądają mu w oczy, jakby chcieli powiedzieć:
„Gadaj dalej...”
[ A on opowiada, poruszając siwymi brwiami:
| ~ ■— Ten człowiek, nazywał się Andrea Grasso, L^5f-vT>rzyszedł do naszej wsi w nocy niczym złodziej, L5> ubrany jak żebrak, w kapelusz tego samego kolo- ru co buty i tak samo podarty. Był chciwy, bezwstydny i okrutny. A po siedmiu latach nasi starcy pierwsi zdejmowali przed nim kapelusze, on zaś ledwie im kiwał głową. I wszyscy, w promieniu czterdziestu mil dokoła, byli jego dłużmi- kami.
— Bywają tacy ludzie — powiedział kulawy z ' westchnieniem i smętnie opuścił głowę.
Ten, co opowiadał, spojrzał na kalekę i spytał drwiąco:
— Spotykałeś takich?
Starzec w milczeniu machnął ręką; obaj ogoleni uśmiechnęli się jednocześnie; brodaty napił się wina i ciągnął dalej, śledząc lot sokoła na mod- A\ rym niebie:
— Szło mi dopiero na czternasty rok, kiedy mnie najął razem z innymi do noszenia kamieni na budowę jego domu. Obchodził, się z nami bardziej bezlitośnie niż ze zwierzętami, a kiedy mój towarzysz, Lucchino, powiedział mu to, odrzekł: „Osioł jest mój, a tyś dla mnie obcy, dlaczegóż mam cię żałować?” Te słowa uderzyły mnie w serce; zacząłem mu się uważniej przypatrywać.
Widziałem, że ze wszystkimi obchodził się bezczelnie i cynicznie, beż różnicy,1 czy miał pized sobą starca, czy kobietę. A kiedy godni szacunku ludzie mówili mu, że źle postępuje, odpowiadał śmiejąc im się w oczy: „Kiedy byłem biedny, mnie też nikt nie żałował”. Przyjaźnił się z (księżmi, z karabinierami i policją; wszyscy inni widywali go tylko wówczas, kiedy popadli w najgorszą nędzę i kiedy mógł z nimi robić, co chcialT^
— Bywają tacy ludzie — powtórzył kulawy ci-a cho i tamci trzej spojrzeli na niego ze współczuciem; jeden z ogolonych podał mu w milczeniu butelkę wina; starzec wziął ją, obejrzał pod światło i rzekł, zanim wypił:
Piję za święte serce Madonny.
Często powtarzał takie zdanie: „Biedacy zawsze pracowali na bogatych, a głupcy na mądrych, tak też powinno być zawsze”.
Opowiadający uśmiechnął się, wyciągnął' rękę po butelkę; była pusta; niedbale rzucił ją na kamienie, gdzie leżały młotki, oskardy i kawałek lontu, podobny do ciemnego węża.
— Mnie, młodemu podówczas, i moim- towarzyszom szczególnie przykro było słyszeć te słowa: zabijały one nasze nadzieje, nasze pragnienie lepszego życia. Pewnego razu ja i Luochino, mój przyjaciel, spotkaliśmy go wieczorem na polu, kiedy bez pośpiechu jechał dokądś wierzchem, ^
i powiedzieliśmy mu grzecznie, ale stanowczo: „Prosimy, żeby pan był lepszy dla ludzi”.
Ogoleni wybuchnęli śmiechem, uśmiechnął się też lekko kulawy, a opowiadający westchnął głoś-
— Tak, oczywiście, to było głupie. Ale młodość jest uczciwa. Młodość wierzy w potęgę słowa. Powiedziałbym, że młodość — to sumienie całego Życia.
— I oóż on?... spytał starzec.
— Krzyknął dosyć odważnie: „Puśćcie konia, zbóje”. Wyjął przy tym pistolet i pokazywał go to jednemu, to drugiemu. Myśmy odrzekli: ,,Nie-
|potrzebnie się pa*n nas boi, Grasso, i. niepotrzeb-
I nie się gniewa; dobrze tylko pajiu radzimy, i' to wszystko!”
— I dobrzeście mu powiedzieli — odezwał się jeden z ogolonych, a drugi schylił głowę na znak zgody; kulawy zacisnął mocno wargi i zaczął oglądać kamień, obmacując go pokrzywionymi palcami. #
Skończyli jeść. Jeden strącał cienkim prętem szklane krople wody z łodyżek roślin, drugi przypatrywał się temu i czyścił zęby suchym ździebeł- kiem. Robi się coraz bardziej sucho i gorąco. Szybko topnieją krótkie cienie południa. Cicho pluska morze, powoli płynie smutna opowieść:
— To spotkanie źle się odbiło na losie Lucchi- na — jego ojciec i wuj byli zadłużeni u Grassa. Biedny Lucchino zmizerniał, zacisnął zęby, a oczy jego to już nie były te same oczy, które się podobały dziewczętom. „Ech — odezwał się do mnie kiedyś — kiepskośmy zrobili; słowa nic nie śą warte, kiedy się ma do czynienia z wilkiem!” Pomyślałem sobie: „Lucchino może popełnić morderstwo”. Żal mi było chłopaka i jego zacnej rodziny. A ja -^' samotny i biedny... Niedawno właśnie umarła moja matka...
Kamieniarz z garbatym nosem przygładził wą-l Sy i brodę białymi od wapnia rękami — na wska-l żującym palcu lewej ręki nosił jasny srebrny! pierścień, zapewne bardzo ciężki.
— Mój postępek mógł przynieść ludziom poży-l tek, gdybym umiał doprowadzić sprawę do końca, I ale mam za miękkie serce. Pewnego razu spotka-1 łem Grassa na ulicy; podszedłem i idąc obok nie-1 go mówiłem możliwie najłagodniej: „Jest pan j człowiekiem chciwym i złym, ludziom trudno z I panem wytrzymać, może się zdarzyć, że potrąci pan czyjąś rękę i ta ręka chwyci za nóż. Radzę panu, niech się pan stąd usunie, wyjedzie”. „Głupiś, chłopcze!” — odrzekł, ale ja obstawałem I przy swoim. Spytał ze śmiechem: „Ile ci zapłacić, żebyś mi dał spokój — lira wystarczy?” To było obrailiwe, ale się jakoś opanowałem. „Niech pan wyjedzie, mówię panu!” Szedłem z nim ramię w ramię, mając go po prawej stronie. Wyjął niepostrzeżenie nóż i dźgnął mnie. Lewą ręką niewiele można zrobić, więc przebił mi pierś tylko na cal. Oczywiście, powaliłem go na ziemię i kopnąłem nogą, tak jak się kopie świnie. „Wyniesiesz się stąd!” —- powiedziałem mu, kiedy czołgał się po ziemi.
Obaj ogoleni z niedowierzaniem spojrzeli na opowiadającego i spuścili oczy. Kulawy schylił się i sznurował rzemykami buty.
—- Rano, kiedy jeszcze spałem, przyszli karabi-* nierzy i zaprowadzili mnie do wachmistrza, który był pokumany z Grassem. „Jesteś uczciwym człowiekiem, Ciro — zwrócił się do mnie wachmistrz — nie będziesz się wypierał, że dzisiejszej
TN
4*-
nocy chciałeś zabić Grassa”. Mówiłem, że nie jest to jeszcze prawda, ale oni mają własny pogląd na takie rzeczy. Dwa miesiące siedziałem w więzieniu do rozprawy, a potem skazano mnie na rok
i -osiem miesięcy. „Dobrze — powiedziałem do sędziów — ale ja nie uważam" kwestii za załatwioną!’*
N Wyciągnął spośród kamieni pełną butelkę, zanu-
Mglp- rzył jej szyjkę w swoich wąsach i długo ciągnął wino; jego owłosiona grdyka poruszała się cfoci-r lwie, broda się najeżyła. Trzy pary oczu śledziły go w milczeniu i surowo.
—- Przyikro o tym gadać — rzekł wreszcie, przekazując butelkę towarzyszom i gładząc opryskaną brodę.
— Kiedy wróciłem do wsi, stałe się rzeczą jasną, że dla mnie nie ma w niej miejsca: wszyscy się mnie bali. Lucchińo opowiedział, że w ciągu tego roku warunki życia jeszcze się pogorszyły. Biedak był drętwy jak polano. „Tak” — pomyślałem sobie i poszedłem do tego Grassa. Bardzo się przestraszył, kiedy mnie ujrzał. „Wróciłem — mówię do niego — teraz ty się wynoś!” Złapał strzelbę, wypalił, ale strzelba nabita była śrutem na ptaki, a on celował w moje nogi. Nawet nie upadłem. „Gdybyś mnie nawet zabił, przyszedłbym do ciebie zza grobu; przysiągłem Madonnie, że cię stąd wypędzę. Jesteś uparty, ale ja też”. Wzięliśmy się za |?ary i w czasie szamotania złamałem mu niechcący rękę. Nie chciałem tego# on pierwszy rzucił się na mnie. Przybiegli ludzie, chwycili mnie. Tym razem siedziałem w więzieniu trzy lata i dziewięć miesięcy, a kiedy skończył się ter-
min, mój dozorca, człowiek, który znał całą tę historię 1 bardzo mnie lubił, namawiał mnie, żebym
* nie wracał do domu, tylko poszedł za robotnika do jego zięcia w Apulii — zięć J miał tam spory (kawałek ziemi i winnicę. Ale ja oczywiście riie mogłem poniechać tego, co rozpocząłem. Szedłem do domu z mocnym postanowieniem, aby więcej
■ nie paplać zbytecznych słów; zrozumiałem już wtedy, że ha dziesięć słów — dziewięć jest zupełnie niepotrzebnych. Niosłem w sercu tylko to jedno: „Wynoś się!” Przyszedłem do wsi akurat w niedzielę, prosto- na niszę do kościoła. Grasso był tam, od razu nmie zobaczył, zerwał się z miejsca i zaczął krzyczeć na cały kościół: „Ten człowiek przyszedł mnie zabić, obywatele, diabeł go przysłał po mdją duszę!” Otoczono mnie wcześniej, niż zdołałem go dotknąć* zanim zdążyłem mu powiedzieć, co nkleżało. Alę i bez tego zwalił się na kamienną posadzkę — tchnął go paraliż, odjęło mir mowę i władzę w prawej Części ciała. W siedem tygodni później* umarł... I to wszystko.
- A ludzie stworzyli o mnie jakąś bajkę... Bardzo straszną, ale całkiem nieprawdziwą.
Uśmiechnął się, spojrzał na słońce i powiedżiał:
— Pora na nas.
Trzej ludzie wstali w milczeniu i bez pośpiechu; człowiek z garbatym nosem wlepił oczy w rude, tłuste szczeliny skały , i powtórzył:
— Pora Wziąć się do roboty...
Słońce stoi w zenicie, popaliło wszystkie cienie. Chmury na widnokręgu zsunęły się w morze, którego woda stała się jeszcze spokojniejsza i jeszcze bardziej niebieska.
m
Pepe ma dziesięć lat. Jest wątły, szczuplutki, Szybki jak jaszczurka. Pstre łachmany wiszą na jego wąskich ramionach» Przez niezliczone dziury prześwieca skórą ciemna od słońca i brudu.
Jest podobny do suchego badylka — wietrzyk od morza Wieje i unosi go, bawi się nim. Pepe sfcacze po kamieniach’ wyspy od wschodu do za- . chodu słońca i co chwila dzwoni skądś jego niestrudzony głosik:
Italio piękna,
Italio moja!...
Ciekawi'go wszystko: kwiaty spływające gęstymi strumieniami pc/ łaskawej ziemi, jaszczurki wśród liliowych głazów, ptaki w rzeźbionych liściach oliwek, w malachitowej koronce winogradu, iryby w mrocznych zaroślach na dnie morza i fo- restierzy na ciasnych, poplątanych ulicach miasta — gruby Niemiec z przeciętym szpadą policzkiem, Anglik" przypominający zawsze aktora, co przyzwyczaił się grać rolę mizantropa, Amerykanin, co-uparcie, ale bez, skutku, stara się wyglądać na Anglika, i niepodobny do nikogo Francuz, hałaśliwy jak grzechotka.
:^p^ 'Co za twarz! mówi Pepe do swoich towarzyszy, ws&azując oczyma, które wszystko umieją zauważyć, na Niemca nadętego pychą do tego stopnia, że aż mu. włosy na głowie dęba stają. — To mi twarz, niewiele mniejsza od mojego brzucha!
Pepe nie lubi Niemców. Żyje myślami i nastro-
jami ulicy, placu, ciemnych sklepików, gdzie sami swoi ludizie piją wino, grają w karty i czytając gazety rozmawiają o polityce.
— Nam — mówią -r- nam biednym południowcom, bliżsi są i milsi bałkańscy Słowianie niż dobrzy sojusznicy, którzy za naszą przyjaźń podarowali nam trochę piasku w Afryce.
Coraz częściej mówią to prości ludzie Południa, a Pepe wszystko słyszy i pamięta.
Z wyrazem nudy na twarzy, przebierając nogami podobnymi do nożyczek, idzie Anglik. Pepe kroczy przed nim i nuci jakiś motyw z mszy ża- , lobnej albo taką smutną piosenkę:
Mój przyjaciel ledwie umarł,
Moja żona płacze szczerze...
Żebym to ja mógł zrozumieć,
Skąd się w niej ta żałość bierze?
Towarzysze Pepego idą z tyłu i pokładając się ze śmiechu, szybko jak myszy chowają się w krzaki, za węgły domów, kiedy cudzoziemiec skieruje na nich zimne spojrzenie wyblakłych oczu.
O Pepem można by opowiedzieć wiele ciekawych historii.
Pewnego razu jakaś signora poleciła mu, żeby zaniósł w prezencie do jej przyjaciółki koszyk jabłek. Jabłka były z własnego ogrodu signory.
— Zarobisz solda — powiedziała. — Chyba d się przyda...
Pepe z całkowitą gotowością wziął koszyk, umieścił go sobie na głowie i poszedł, a zgłosił się po obiecanego solda dopiero późnym wieczorem;
— Nie bardzo się śpieszyłeś — powiedziała do niego kobieta.
— Ale mimo to jestem zmęczony, signora — odrzekł z westchnieniem Pepe. — Przecie ich było więcej niż tuzin.
t— W pełnym po brzegi koszyku? Tuzin jabłek?
— Chłopców, signora.
— Mnie chodzi o jabłka!
— Najpierw muszę powiedzieć o tych łobuziakach: Michele, Giovanni...
Kobieta rozgniewała się, chwyciła go za ramię
i mocno nim potrząsnęła.
— Gadaj zaraz, odniosłeś jabłka?
— Do placu, signora! Niech pani posłucha, jak doskonale się trzymałem: z początku w ogóle nie zwracałem uwagi na ich żarty — niech tam, myślałem sobie, porównują mnie do osła, a ja wszystko zniosę przez szacunek dla signory, to znaczy dla pani. Ale kiedy zaczęli się wyśmiewać z mojej matki — aha, pomyślałem, no, tego już wam nie daruję. Wtedy postawiłem koszyk na ziemi
i --- trzeba było widzieć, signora, jak zręcznie
i celnie rzucałem jabłkami w tych rozbójników! Pani by się naprawdę uśmiała!
— I oni rozkradli moje owoce?! — zawołała zniecierpliwiona do reszty kobieta.
Pepe westchnął smutno i rzekł:
J. — O, nie. Ale te owoce, które nie trafiły w chłopaków, rozbiły się o*mur, a pozostałe zjedliśmy wspólnie potem, kiedy ja zwyciężyłem i pogodziłem się z wrogami...
Kobieta długo wymyślała, miotając na ostrzyżoną głowę Pepego wszystkie przekleństwa, jakie
tylko znała — a on słuchał- uważnie i pokornie, od czasu do czasu pomlaskiwał językiem, chwila- I mi zaś mruczał z wyraźną aprobatą:
—- O-o, jakżeż to powiedziane! Co za słowa!
A gdy kobieta, porządnie już zmęczona, dała I mu wreszcie spokój, powiedział jej na odchod- I nym:
— Pani by się naprawdę, tak nie martwiła, gdyby widziała sama, jak wspaniale trafiałem pięknymi owocami z jej ogrodu w brudne głowy ^ tych szubrawców. Ach, gdyby pani to widziała! Dałaby mi pani dwa soldy zamiast przyobiecanego jednego.
Pozbawiona subtelności kobieta nie zrozumiała skromnej' dumy zwycięzcy, pogroziła mu tylko żelazną pięścią.
Siostra Pepego, dziewczynka o wiele starsza, ale nie mądrzejsza od swego braciszka, najęła się jako służąca do sprzątania pokojów w willi bogatego Amerykanina. Od razu się zrobiła czyściutka, rumiana i będąc na dobrym wikcie zaczęła w sposób widoczny napełniać się zdrową treścią jak gruszka w sierpniu.
Brat spytał ją pewnego razu:
— Czy ty codziennie jadasz?
. —■ Nawet dwa i trzy razy, jeśli zechcę —podpowiedziała z dumą.
— Powinnaś trochę osźczędzać ząbki poradził jej Pepe i zamyślił się, a potem znowu spytał:
— On? Z pewnością bogatszy od króla.
— No, no, możesz to opowiadać sąsiadkom, ale f nie mnie. A ile par spodni ma twój pan?
— Nawet bym nie zliczyła.
■K Dziesięć?
E-e, chyba więcej...
— Idź no, przynieś mi , jedną parę, tylko żeby były nie bardzo długiex i ciepłe — powiedział Pe- pe. . •
■p -—Na co?
w — Widzisz, jakie mam na sobie?
Trudno było coś zobaczyć: ze spodni Pepego zostały już tylko żałosne strzępy.
Tak — przyznała mu rację siostra — koniecznie musisz się jakoś lepiej ubrać. Ale przecie on sobie może pomyśleć, żeśmy te spodnie ukradli.
Pepe odparł z głębokim przekonaniem:
— Nie trzeba uważać ludzi za głupszych od nas. Kiedy z dużej ilości czegoś bierze się troszkę, wtedy nie jest to kradzież, tylko Zwykły podział.
— O, pięknie gadasz! —r, spierała się z nim siostra, ale Pepe szybko ją namówił, a kiedy wkrótce przyniosła, do kuchni nowiutkie spodnie jasnoszarego koloru i okazało się, że są nieco dłuższe niż cała postać Pepego, zaraz wpadł na pomysł, co ■należy zrobić.
,/t— Daj no nóż! — powieeteiał.
" Wspólnymi- siłami żwawo. zmienili spodnie Amerykanina w bardzo wygodny strój dla chłopca: wyszedł z tego cokolwiek za szeroki, lecz przytulny worek, umocowany na ramionach sznurkami, które można było nawet okręcać na-
około szyi, a kieszenie doskonale służyły za rę- I kawy.
Zrobiliby to wszystko jeszcze lepiej, przeszko- I dziła im jednak żona właściciela spodni: przyszła. I do kuchni i zaczęła się bardzo nieładnie wyrażać — w kilku językach, a w każdym jednakowo kiepsko, jak to jest we zwyczaju u Amerykanów.
Pepe w żaden sposób nie mógł zatrzymać po- I toku jej wymowy. Marszczył czoło, przykładał rę- J kę do serca, rozpaczliwie łapał się za głowę, ciężej ko wzdychał, ale kobieta nie mogła się uspokoić, dopóki nie nadszedł jej mąż.
— O co chodzi? — spytał.
Wtedy Pepe zabrał głos:
— Signor, bardzo mnie dziwi krzyk, jaki podniosła pańska żpna. Jest mi nawet trochę przykro. Pani, o ile zrozumiałem, sądzie że -myśmy popsuli spodnie, więc zapewniam pana, że one są ' zupełnie dobre na mnie. Pani może myśli, że zabraliśmy panu ostatnią parę i że pan nie ma za co kupić sobie inne]...
Amerykanin, wysłuchawszy go spokojnie, zauważył: /
—- Sądzę, mój zuchu, że trzeba wezwać policję.
— Ta-ak? — wyraził wielkie zdziwienie Pepe.— A po co?
- — Żeby cię wsadzić do więzienia...
Te słowa bardzo zasmuciły Pepego. O mało ni£ wybuchnął płaczem, ale pohamował się i rzekł s^g godnością:
— Jeśli to sprawia panu przyjemność, signor, jeśli pan lubi pakować ludzi do więzienia, to —- owszem! Ale ja bym tak nie postąpił, gdybym
miał wiele par spodni, a pan ani jednej. Dałbym panu dwie albo trzy pary nawet, chociaż tylu par nie można włożyć na siebie od razu. Zwłaszcza w taki gorący <fzień...
Amerykanin wybuchnął śmiechem: przecie czasami i bogaczowi bywa wesoło.
Potem poczęstował chłopca czekoladą i dał ma franka.
Pepe wypróbował monetę w zębach i powie- a dział:
— Bardzo dziękuję, signor. Zdaje się, że pieniądz nie jest fałszywy.
Pepe jest uroczy, kiedy stoi sam wśród kamieni, oglądając uważnie ich chropowatą powierzchnię, jakby z niej odczytywał mroczną przeszłość głazów. W takiej chwili jego żywe zazwyczaj ocży robią się całkiem okrągłe i duże, powleka je czarowna mgiełka. Chude rączki trzyma splecione za plecami. Główka, nieco nachylona, kołysze mu się lekfko niby kielich kwiatka. Pepe coś mruczy cichutko — bezustannie śpiewa.
Wspaniały jest również, kiedy patrzy na kwiaty. Niby liliowe strumyki spływają po murze glicynie, a chłopczyk stoi przed nimi wyprężony jak struna, jakby wsłuchując się w leciutkie drżenie jedwabistych płatków poruszanych oddechem morskiego wiatru. ,
Stoi i śpiewa:
\ — Fiórinó-o... Fiorino-o...
Z oddali, niby dźwięki olbrzymiej tamburyny, dolatują głuche westchniemia morza. Nad kwiatami pląsają motyle. Pepe podniósł głowę i śledzi wzrokiem ich lot, mrużąc od słońca oczy, uśmie
chając się trochę zazdrosnym i smutnym, ale dobrotliwym uśmiechem starszego braciszka na ziemi.
;— Hu! — krzyczy klaszcząc w dłonie, strasząc szmaragdową jaszczurkę;
Kiedy morze jest spokojne i gładkie jak lustro, ą pośród głazów, nadbrzeżnych nie bieli. się koronka przypływu, Pepe| siedząc gdziekolwiek nad wodą, patrzy natężanym wzrokiem w przezroczystą głębię: tam wśród rudawych wodorostów kręcą się zwinne ryby, szybko migają krewetki, bokiem pełznie krab... I w ciszy, nad błękitną tonią wolniutko płynie dźwięczny, zadumany głosik:
O morze... morzę...
Ludzie dorośli mówią o chłopcu:
— Ten będzie, anarchistą.
A ci, co szlachetniejsi, co uważniej przypatrują się innym —g ci mówią inaczej:
— Pepe będzie naszym poetą...
A stolarz Pasqualino, starzec o głowie jakby odlanej zę srebra, o twarzy jak z pradawnej rzymskiej monety, mądry i przez wszystkich szanowany Pasąualino, twierdzi stanowczo:
— Dzieci będą lepsze od' nas i żyć im będzie lepiej!
Wiele ludzi mu wierzy.